Maja Lidia Kossakowska
Upiór Południa.
Pamięć umarłych
2009
COPYRIGHT © BY Maja Lidia Kossakowska, LUBLIN 2009
COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z 0.0., LUBLIN 2009
WYDANIE I
Redakcja serii:
Eryk Górski, Robert Łakuta
Projekt okładki:
Piotr Cieśliński
Ilustracje:
Dominik Broniek
Wydawca:
Fabryka Słów sp. z o.o.
www.fabryka.pl
e-mail: biuro@fabryka.pl
ISBN 978-83-7574-116-2
Upiór Południa
1. Czerń
2. Pamięć Umarłych
3. Burzowe Kocię
4. Czas mgieł
Spis treści
„Słyszy w swym sercu narastającą nawałnicę, potężną jak łoskot bębnów. Jak
głębokie westchnienie wiatru wśród drzew jest jego początek, potem ukazują się
oczom, niesieni na chmurze widmowego pyłu. Przelatują przed nim, pochyleni w
siodłach, wywijając szablami pod furkoczącymi wstęgami pochylonych lanc. Z
wrzawą i bezgłośnym wrzaskiem przelatują jak fala, której grzebień jak krater
wybuchającego świata najeżony jest rozszalałymi łbami koni i uniesioną bronią.
Przelatują, zniknęli, pył unosi się kłębami ku niebu i znika pośród nocy, która
nadeszła już w pełni”.
William Faulkner
„Światłość w sierpniu”
„Tak, tak, on na pewno był obłąkany, chociaż nie tak znów bardzo. Bo w złym się
zawsze kryje myśl praktyczna: złodziej czy kłamca, czy nawet morderca ma swe
prawidła mocniej zaszczepione, niż kiedykolwiek maje cnota; czemuż więc obłęd nie
miałby ich też?”
William Faulkner
„Absalomie, Absalomie”
Pamięć Umarłych
Wóz kołysze się na wybojach, koła podskakują, obijając się o kamienie. Jest tak upalnie, że blade,
bezchmurne niebo zdaje się rozpływać jak woda, parować niczym wrzątek wylany na rozgrzaną
blachę. Młoda kobieta wachluje się palmowym liściem. W drugiej dłoni trzyma pęk kwiatów,
blaknących, więdnących w rozpalonym powietrzu niczym zmazana porannym słońcem tęcza.
To łąkowe, swojskie kwiaty, nazrywane o świcie w schludnym, wesołym ogródku wiejskiej
dziewczyny.
Zupełnie jak jętki czy motyle, stwierdza bez smutku, obojętnie. Są świeże tak krótko. To całkiem
bez sensu, wieźć je tutaj, w głąb tej upalnej pustki. Zupełnie bez sensu. Tak samo jak te coroczne
wyprawy.
Ale nic nie mówi. Poprawia tylko wstążkę podróżnego czepka.
Siedzący obok na koźle woźnica także milczy. Pod szerokim rondem kapelusza ukrywa pospolitą,
nieco obwisłą, źle dogoloną twarz człowieka, który przekroczył już sześćdziesiątkę.
Dwa dorodne, ładnie utrzymane kasztany idą spokojnym stępem. Mężczyzna ich nie popędza.
Widać, że nigdzie się nie spieszy.
Dziewczyna wzdycha, mości się wygodniej na twardym siedzeniu. To jedyny przejaw
zniecierpliwienia, który pozwala sobie okazać.
Napiłabym się zimnej lemoniady, myśli tęsknie. Bardzo zimnej. Najchętniej na ocienionej,
chłodnej werandzie domu.
Mężczyzna zdaje się czytać w jej umyśle, bo obraca ku niej głowę.
- Jesteś spragniona? Chcesz wody?
- Nie. Na razie nie - odpowiada, bo na samą myśl o ciepłej, cuchnącej skórą cieczy z bukłaka
czuje skurcz żołądka. - Daleko jeszcze? Doskonale zna drogę, ale pyta i tak, żeby zaakcentować
swoje znużenie, niechęć i złość.
Woźnica wskazuje batem.
- Za tymi skałami. Już niedługo będziemy na miejscu.
Pozwala sobie na krótki, odrobinę tylko kpiący uśmiech, bo dziewczyna kapryśnie wydyma usta i
znów wierci się na siedzeniu, jakby na znak dezaprobaty chciała się schować, zapaść w głębi lekkiej
perkalowej sukienki, żeby nie uczestniczyć w czymś, czego nie pragnie i nie umie zrozumieć.
Między skałami jest chyba jeszcze goręcej niż na równinie. Powietrze wydaje się równie ciężkie,
nieruchome jak otaczające podróżnych kamienie.
Kobieta wachluje się omdlewającym gestem. Kwiaty na jej kolanach zamieniają się w wiotkie,
wyssane z koloru zjawy. Duchy roślin, żałosne wspomnienia o wesołym wiejskim ogródku.
To niedaleko. Niedaleko, myśli. Jeszcze trochę i wszystko się skończy. Będziemy mogli wracać.
Do domu. Do zimnej lemoniady i ocienionej werandy. Do sensownych, zrozumiałych czynności, jakże
innych niż ta absurdalna, odbywana co roku pielgrzymka.
Mężczyzna powozi spokojny, niewzruszony, zdawałoby się, zadowolony. Jakby upał go nie
dotyczył. Nawet się nie poci.
To tak jakby miał misję, przychodzi do głowy dziewczynie. Jakbyśmy naprawdę udawali się do
tajemniczego, świętego miejsca. Sanktuarium, które zna tylko on. Bo nie ja. Nie ja.
Jeden z koni potyka się, chrapie nerwowo. Woźnica łagodnie ściąga lejce. Jego ciche, pełne
skupienia opanowanie udziela się zwierzętom. Wyrównują krok, żwawy i miarowy, jakby to była
wieczorna przejażdżka po mieście.
To tutaj, już zaraz, myśli wyczekująco mężczyzna. A potem się uśmiecha. Trochę gorzko, trochę
drwiąco.
Myślałby kto, że jadę się zobaczyć z dawno niewidzianym przyjacielem. No, no, naprawdę można
by tak sądzić.
Sterta kamieni wygląda tak naturalnie w pustym, surowym krajobrazie, jakby była jego
przyrodzoną częścią. Tylko krzywy drewniany krzyż wskazuje, że w tym miejscu znajduje się grób.
Mężczyzna zatrzymuje wóz w cieniu pobliskiej skałki, sterczącej z ziemi niczym zepsuty ząb.
Zeskakuje z kozła i rusza ku kamiennemu nagrobkowi, nawet nie spętawszy koni. Zmęczone kasztany
opuszczają łby. Wyglądają teraz jak miedziane posągi. Posągi nieruchomego oczekiwania.
Też wolałyby być w domu, mówi sobie dziewczyna.
Niechętnie gramoli się z siedzenia.
Jestem cała mokra, złości się rozdrażniona, przepełniona niechęcią. Cała mokra, spocona,
purpurowa z gorąca i brzydka. Przez niego. Przez jego dziwactwa.
Starszy mężczyzna nie ogląda się na nią. Prostuje, mocuje krzyż, starannie układa kawałki łupka,
które się obsunęły. Jest w tym jakaś szorstka troskliwość, charakterystyczna dla pielęgniarza
okrywającego rannego żołnierza w szpitalu polowym, zakonnicy posługującej umierającemu
żebrakowi. Nawet nie spogląda ku swojej towarzyszce, zajęty, pogrążony w zamyśleniu.
Kobieta podchodzi, pochyla się, żeby położyć kwiaty. Tak samo martwe jak ten bezimienny
człowiek otulony rozpaloną słońcem, ciężką obojętnością kamieni.
Nawet nie wiem, kto tam leży, myśli nie pierwszy raz, już bez zdumienia, bez ciekawości. Minęło
tyle lat, tyle lat, a on mi nigdy nie powiedział.
- Dlaczego ciągle tu przyjeżdżamy? - pyta właściwie wbrew sobie, nie oczekując żadnej
sensownej odpowiedzi.
Mężczyzna unosi wzrok. I śmieje się. Tak, naprawdę, śmieje się cicho, jakby powiedziała coś
bardzo zabawnego, jakby była dzieckiem próbującym wybadać, zrozumieć świat dorosłych.
- Bo umarli mają dobrą pamięć - mówi, a potem odwraca się i idzie do wozu, zostawiając ją
nadąsaną, zirytowaną, pocącą się mimo wachlarza z palmowych liści i podróżnego czepka.
* * *
To stary człowiek, myśli burmistrz Statford. Krzepki, ale stary. Pewnie po siedemdziesiątce.
Wystarczy spojrzeć na jego ręce. Ogromne, jakby wyciosane z drewna dłonie, pokryte cętkami plam
wątrobowych. Jak te hikorowe laski spacerowe. Ręce starego mężczyzny. Nie siwe włosy, nie
pobrużdżona, smagła i surowa twarz człowieka, który większość czasu spędza na wolnym powietrzu,
ale właśnie te długie, sękate palce czynią z niego starca. Są znamieniem wieku, swoistym piętnem.
Jego epoka odchodzi w przeszłość, ginie. On wie o tym. Wie, choć stara się wciąż trwać, jak
wielkie, na wpół uschłe drzewo, które choć prawie martwe, rzuca ogromny cień na okolicę.
Tak, cień. Mrok. Ciemność. W każdym razie nie dobro. Nie, z pewnością nic dobrego.
Statford nalewa sobie whisky z kryształowej karafki. Upija mały łyk. W gabinecie jest ciemnawo.
Grube aksamitne story walczą z napierającym, dzikim i okrutnym upałem sierpnia o spokój i ciszę w
tym wykładanym politurowanym drewnem, eleganckim azylu. Tylko owady brzęczą uparcie,
bezmyślnie, natrętnie wysławiając przemijającą powoli pełnię lata.
To tak jakby wykarczować suchy, konający pień, mówi sobie Statford. Nic więcej. Powalić stare
drzewo, żeby móc posiać coś nowego, żeby zebrać dobry plon. To nawet nie będzie śmierć. Nie, na
pewno nie śmierć. Tylko usunięcie czegoś zbędnego, czegoś, co zawadza, a jednocześnie jest groźne,
niebezpieczne.
Jego epoka odchodzi. Już odeszła. A on powinien, musi zniknąć razem z nią. Tak będzie
prawidłowo, właściwie. Nie chodzi o to, żeby powiedzieć „dobry uczynek”. Na to Statford ma za
mało odwagi i mimo wszystko za mało hipokryzji. Prędzej pomyślałby: „przezorność” lub
„obywatelska powinność”. Albo „usankcjonowana okolicznościami egzekucja”, choć to określenie
nie przypada mu do gustu. Jest za brutalne, kojarzy się z krwią i przemocą.
A przecież obejdzie się bez krwi. Z pewnością bez krwi.
Podnosi do ust szklankę. Whisky ma rześki, mocny smak. Dymny, podnoszący na duchu smak
zwycięstwa.
No, myśli Statford. Teraz już wszystko będzie w porządku. Wszystko dobrze.
Muchy tępo, nieznośnie tłuką się o szybę.
* * *
To przez ten skwar. Przez ten przeklęty skwar, myśli z rozpaczą. Dlatego że chciało mi się pić. Tak
głupio, tak bez sensu... po prostu chciało mi się pić.
Niczego nie podejrzewał. Wynajęli go, wypełnił zadanie, przybył po zapłatę. Jak zawsze. Przyjęli
go spokojnie, chłodno, rzeczowo. Tak jak lubił. W eleganckim gabinecie wykładanym ciemnym
drewnem.
Interesy. To nic więcej prócz interesów. Zamówienie, wykonanie, zapłata. Ale było tak gorąco, a
oni wydawali się tacy opanowani, uprzejmi. Dobrze ubrani, dobrze wychowani ludzie załatwiający
po prostu swoje sprawy.
Więc uwierzył im, stracił czujność, postąpił wbrew zasadom. Gdy go poczęstowano, wypił
whisky, a potem tę cholerną lemoniadę. Tę pieprzoną, przeklętą lemoniadę. Czy wydawała mu się
wtedy jakaś gorzka, cierpka? Nie, chyba nie. Więc wypił ją, łamiąc zasady, jak nigdy dotąd.
Nie powinien był. I nic go nie usprawiedliwia. Nie powinien, a teraz jest już za późno.
Kiedy, dziwnie lekki, bezcielesny i pozbawiony siły, spadł z konia, myślał, że to z gorąca. Że
nabawił się lekkiego udaru. Nigdy wcześniej to się nie zdarzyło, ale nie przestraszył się. Wiedział, że
jest silny mimo swoich lat. To tylko trochę za dużo słońca. Przecież nic więcej. Nic, czym dorosły
mężczyzna powinien się przejmować. Tyle razy w życiu bywał ranny, chory, bliski śmierci.
Uśmiechnął się, kiedy zrozumiał, że nie potrafi zliczyć. Teraz zmógł go upał. To nawet trochę
zabawne. Nie ołów, nie żelazo, a gorący, rozpłomieniony sierpień. Czas nie przepuszcza każdemu.
Nawet zdrowemu, dorodnemu mężczyźnie, wysokiemu, żylastemu, zbudowanemu na podobieństwo
sztucera, jakby z samego twardego drzewa i stali.
Wczołgał się w cień sterczącej skałki i zmusił drżące palce, żeby namacały i odkorkowały bukłak.
Ale woda nie przyniosła ukojenia. Zdawała się śliska jak rtęć, zbijając w żołądku w żeliwną
armatnią kulę. Jeśli tylko próbował się poruszyć, kula przetaczała się w środku, powodując ból. Nie
podejmował więc dalszych wysiłków, spoczywał tylko pod skałą jak porzucony koc. Nie umiałby
powiedzieć, ile czasu minęło, odkąd zwalił się z siodła. Sam wydawał się sobie dziwnie oczadziały,
obojętny, pozbawiony woli. Pomyślał mętnie, że nie może tak leżeć, że powinien zająć się koniem,
zabezpieczyć broń i juki. Chciał wstać, schwytać i spętać swojego karego, jednak ledwo podniósł się
na kolana, ciężar w brzuchu powalił go z powrotem. Przez chwilę, przez jedną chwilę uczuł strach i
bezradność, ale te odczucia natychmiast odpłynęły. Jego myśli spowalniały, miękły, jakby otaczała je
warstwa bawełny. Postanowił, że później będzie się martwił o rzeczy, teraz musi odpocząć. Że
wystarczy posiedzieć trochę w cieniu.
Ale nie wystarczyło. Już wie, że nie wystarczyło.
Upał nad jego głową, ogromny, ciężki, wzniesiony do ciosu metalicznym, bladym błękitem nieba,
jest młotem. Młotem, który opada, żeby go zmiażdżyć. A sucha, spękana ziemia, twarda jak kawał
żelaza, to kowadło. Słońce rozmazuje się, krąży, ślizga tam, w górze, rozprażone i białe. Nie ustaje
ani na moment.
Skulony w cieniu skałki człowiek próbuje się podźwignąć na nogi. Jego wielkie, sękate dłonie
pokryte brązowymi, starczymi cętkami drapią piasek w strasznym wysiłku. Kościste kolana tłuką o
kamienie. Ciało wygina się targane spazmami. Długie, całkiem białe włosy podobne do końskiej
grzywy opadają na twarz. Straszną, wykrzywioną, znękaną twarz konającego.
Piana zakrzepła na brodzie i policzkach ma żółtawą barwę starego mydła. Na pierwszy rzut oka
może się wydawać, że ten człowiek po prostu nie skończył się golić. Ale nie. Lepkie włókna śliny,
mętne, niezdrowe, kleją się do szarej jak płótno, broczącej potem skóry, kapią na piasek. W
oczodołach zalegają cienie, upodobniając je do dwóch brudnych bajor sinego błota. Pod kośćmi
policzkowymi rysują się już plamy niebieskawych wybroczyn.
Pod zadartą koszulą widać jasną plamę pleców, z kręgosłupem napiętym, więźlastym niczym sznur
pełen supłów.
Nagły skurcz poddaje cały tors ku przodowi, głowa pochyla się, niemal dotykając ziemi, jak w
pełnym szacunku pokłonie, a z rozwartych ust, otoczonych szpalerem wyszczerzonych zębów, płynie
potok pienistych żółtych wymiotów.
Mężczyzna kolebie się na rękach i kolanach, jakby zdumiony swoim stanem. Już nie stara się
wstać. Patrzy na ziemię, tam gdzie wsiąka cuchnąca, brudna kałuża cieczy, która właśnie opuściła
jego wnętrzności. Opuściła, ale pozostawiła po sobie pożogę. Straszliwy, szalejący w środku
płomień, przepalający od wewnątrz płuca, serce, żebra i skórę. Jakby połknął to rozpalone, zamazane
słońce, które teraz mozolnie, bezlitośnie przebija się przez warstwy ciała, żeby uwolnione wrócić
znów na nieboskłon. Czuje, jak świeci okrutnym białym blaskiem, mącącym myśli, odbierającym
wzrok.
Otruli mnie, rozumie w nagłym olśnieniu między kolejnymi atakami gwałtownych torsji.
Skurwysyny. Bękarty. Bydlaki. Otruli jak kojota. Jak zwierzę...
Ale nie ma w nim już wściekłości. Nie ma gniewu. Rozgrzane do białości słońce wypala wszelkie
uczucia, wysysa siły.
Znów wymiotuje i zupełnie obojętnie, bez zdziwienia, przygląda się czerwieni lejącej się
spomiędzy warg. Czerwieni prawie tak gorącej jak ukryte pod sercem pulsujące jądro jasności.
A potem lśniący, błękitnawy, stalowy młot nieba opada i powoli zaczyna zapadać zmierzch.
* * *
Nic już prawie nie widzi. Tylko zamazany szary kształt. Jęczy z bólu, kiedy palce, szorstkie,
brutalne palce przeszukują mu kieszenie.
- Wiedziałem, że daleko nie odjedziesz, parszywy draniu - mówi ten odległy, jasny, okrutny głos. -
Wiedziałem, że musisz się gdzieś tu zwalić. To była trutka na szczury, wiesz? Na szczury takie jak ty.
To chyba śmiech, ten odgłos.
- No, stary pierdzielu. Nie myśl sobie, że coś do ciebie mieliśmy. Co to, to nie. Uczciwie ci
zapłaciliśmy, prawda? Tyle że ja i tato nie lubimy kłopotów. Nie możemy sobie na nie pozwolić. A
ty już i tak zdychasz, taki z ciebie stary pierdziel. Wszystko ci jedno, prędzej czy później. No to my z
tatą postanowiliśmy zrobić ci przysługę i wybrać za ciebie. Teraz, bękarcie. Właśnie teraz. Chyba
nie masz nam tego za złe, co?
Te paskudne, lepkie, twarde ręce wyciągają rewolwery z kabur przy jego pasie, grzebią za
pazuchą. I nic już nie można zrobić. Nawet poruszyć palcem. Wreszcie natrafiają na zwitek
banknotów, unoszą go gdzieś w górę, ku czarnoszarej nicości nieba.
- No, skurwielu. To ci już nie będzie potrzebne. I żebyś nie ośmielił się szczekać, że je ukradłem.
Nic z tych rzeczy. Zapłaciliśmy ci uczciwie, bękarcie. Po prostu zabieram, żeby się nie zmarnowały.
Cholernie nie lubię, jak się coś marnuje.
Znowu ten rechot podobny do czkawki.
Wytęża gasnący wzrok. Ta twarz, ta pospolita, przystojna twarz drania, wykrzywiona uśmiechem
triumfu. Statford. Młody Statford. Syn burmistrza.
- Aha. O konia też się nie martw. Złapałem go. Ładna sztuka. Przyda się. No, pierdzielu. To żegnaj.
Na wieki. Mam nadzieję, że będziesz już trupem, kiedy zaczną cię żreć kojoty.
Cień znika, usuwa się jak czarna chmura odegnana wiatrem. Słońce jest teraz mdłe, czerwone,
zamierające. Gaśnie. Gaśnie.
* * *
Szeryf Joseph Barlow kołysze się w siodle w rytm kroków konia. Rondo kapelusza ocienia jego
pospolitą, nieco może zbyt miękką twarz, ściągniętą teraz w wyrazie znużenia.
Ten upał, myśli. Ten nieznośny skwar. To wprost niemożliwe, żeby ktoś mógł zaplanować i
przeprowadzić napad na sklep w taką pogodę. To musiały być jakieś cholerne dzieciaki.
Chichoczący, wystraszeni, nerwowi chłopcy, którzy jeszcze niedawno podkradali jabłka w sadzie
sąsiada. Może myśleli, że to kolejna psota. Nic, tylko szczeniacki wybryk, posunięty nieco dalej niż
zwykle.
Prawie słyszy w wyobraźni ich wysokie, cienkie z podniecenia głosy: „No co jest, Luke? Strach
cię obleciał, co? Tchórzysz? Nie wejdziesz tam, Luke. Nie wejdziesz i nie zabierzesz tych cholernych
pieniędzy z kasy, chociaż leżą tam sobie i czekają, a ty dobrze wiesz, co możemy za nie mieć. Wiesz,
prawda, chłopaki? Nie, ten głupek po nie nie pójdzie albo ja jestem pies. Słyszysz? Klnę się na Boga,
że nie wejdziesz, tchórzliwy bękarcie!”.
Zawsze to samo, mówi sobie Barlow. Tylko głupie, przeklęte dzieciaki mogły mieć tyle kipiącej,
bezmyślnej energii, żeby sterroryzować bronią starego Jenkinsa i zabrać ze sklepu te nędzne parę
dolarów w sierpniu tak gorącym jak tegoroczny. A teraz on, Barlow, snuje się jak duch po pustyni,
uganiając się za cieniem, za bandą wyrostków udających, że są kumplami Jesse Jamesa.
A Mary jest sama w domu, szepcze nagle złowrogi, cichy głos w umyśle szeryfa. Głos
strwożonego serca.
Mężczyzna zaciska zęby.
Wcale nie sama. Jest z nią Celeste. A wdowa Bunch obiecała zajrzeć. Na pewno przyjedzie. Nie
dochowała się własnych dzieci, więc teraz, jak tylko jest okazja, matkuje cudzym. A Mary czuje się
lepiej. Całkiem dobrze. Nie miała ataku od... od...
Boi się pomyśleć. Palce ściskają kurczowo łęk siodła.
Od dawna. Tak. To właściwe słowo. Od dawna.
Niebo wydaje się ciężkie, sprane jak stara flanek.
Barlow jest zmęczony. Właściwie nie pamięta już, kiedy odpoczywał. Nigdy, chyba nigdy, odkąd
zachorowała Helen. Odkąd usłyszał kaszel. Ten straszny kaszel, głuchy, dudniący, jakby gdzieś w
środku w piersi żony obluzowały się jakieś tryby i tłukły o siebie rozpaczliwie, coraz bardziej
zepsute, rozpadające się z każdym oddechem.
W grobie, Barlow. Odpoczniesz sobie w zimnej ziemi, obok niej, mówi cichy, zjadliwy głos w
umyśle. Ale najpierw spocznie tam Mary. Już niedługo. Bardzo niedługo. A ty dopiero potem, za
długie, puste, pełne znużenia lata. No, no i cała rodzina będzie leżeć cichutko razem. A to ci dopiero.
Wzruszający obrazek, co?
Nie, myśli szeryf. Nie!
Lecz w głębi serca wie, że się łudzi. Wie, patrząc na córkę, przywołując w pamięci obraz jej
bladej buzi poznaczonej czerwonymi plamami wypieków na policzkach, jej rozgorączkowanych,
lśniących jak jesienne konstelacje oczu. Wie, że się łudzi, bo widywał już przedtem roześmiane,
szydercze oblicze śmierci, wyzierające przez skórę twarzy Helen, tak jak teraz widuje je,
spoglądając na Mary.
I wszystko nagle wydaje mu się płaskie, pozbawione sensu, żałosne. Ten pościg za bandą
dzieciaków, ta blaszana odznaka, ciążąca teraz niczym zbroja błędnego rycerza, rozpalona jak piętno.
Szeryf Barlow. Wspaniale. Ale widział kto takiego szeryfa? Znużonego do granic śmierci,
wypalonego jak stara lampa, zobojętniałego na wszystko człowieka, który parę lat temu przekroczył
czterdziestkę i utracił wszystko, co los może odebrać mężczyźnie.
Wyglądam jak własne odbicie w krzywym lustrze. Karykatura, stwierdza bez smutku, bez żalu.
A przecież kiedyś kochał tę robotę. W jakimś dawnym, nieistniejącym życiu, tak samo nierealnym
jak cienie na ścianie, jak sny pełne kolorów i blasku.
- Szeryfie! - wyrywa go z zamyślenia głos Toma Ribbsa. - Tak sobie myślę, że byłoby dobrze,
gdyby pan tu podjechał. Chłopcy znaleźli coś ciekawego.
Barlow niechętnie podnosi wzrok na zastępcę. Ribbs jest postawnym mężczyzną z szopą jasnych,
gęstych włosów, kwadratową szczęką i brązowymi oczami poczciwego, choć czujnego psa.
Dobry pomocnik, myśli szeryf. I dobry człowiek.
Przypomina sobie jego cichą, spokojną obecność w domu pogrzebowym, przy rozmowach z
pastorem, na cmentarzu i czuje wdzięczność. Tak jakby obaj wpadli w tarapaty, walczyli ramię w
ramię pod ostrzałem, a Barlow znalazł się nagle w wielkim niebezpieczeństwie i potrzebował
wsparcia.
Potrzebowałem, Tom, przyznaje Joe. I niech mi Bóg wybaczy, że nigdy nie potrafiłem okazać ci,
jak cenna była twoja pomoc.
- Co tam znowu? - pyta, popędzając konia. - Jakieś ślady? Obozowali koło tych skałek, Tom?
Zastępca powoli kręci głową.
- Nie, szeryfie. To będzie pewnikiem chodziło o całkiem inną rzecz. Tak mi się widzi, że oni
znaleźli trupa.
Joseph wzdycha ciężko. Nie w smak mu takie odkrycie. Zdecydowanie nie w smak. Jeśli naprawdę
mają tam nieboszczyka, ta sprawa nie skończy się prędko. Durne bękarty pokłóciły się o te kilka
dolców i ktoś oberwał kulkę. Zawsze tak jest z takimi wszarzami. Same kłopoty. A Mary jest w domu
tylko z Celeste. I tą drugą starą kobietą, wdową Bunch.
Powinienem przenieść się do miasta, wyrzuca sobie. Ale Helen kochała tę farmę. A Mary musi
dużo przebywać na powietrzu. Tak polecił doktor. W mieście zaszkodzi jej kurz i spiekota.
Wjeżdża kłusem między skałki.
- Macie zwłoki? - pyta krótko.
Fred i Zack zeskoczyli z siodeł, poszturchują się nawzajem i chichoczą pochyleni nad
nieruchomym kształtem.
To też jeszcze szczeniaki, myśli szeryf ze zniechęceniem. Takie same jak ci, co obrabowali sklep.
Pewno nigdy nie widzieli trupa.
Fred unosi wzrok, ściąga kapelusz na tył głowy.
- Niech pan sam zerknie, szeryfie. To żaden z nich albo niech będę pies! Jakiś dziadyga. Całkiem
siwy.
- No - wpada mu w słowo Zack. - Stary dziad. Rany, ale go kojoty obrobiły! Wyżarły mu całe
bebechy, niech skonam! To ci dopiero! Widać żebra i inne gnaty. Jak u wieprza. I flaki ma wyprute.
Niech pan szybko spojrzy, szeryfie!
Barlow niezdarnie, bez wdzięku gramoli się z konia.
- A co, ucieknie mi, Zack? - pyta drwiąco.
Fred wybucha śmiechem, a dziecinna, pucołowata twarz Zacka robi się czerwona z zawstydzenia.
- No, tego, eeee - zaczyna się plątać i nagle zadziornie unosi podbródek. - Szło mi o to, że to może
przeszkodzić w ustaleniu przyczyny zgonu! - kończy triumfalnie.
- No to ustalajcie - poleca Joe i po raz pierwszy spogląda na zwłoki.
Mężczyzna rzeczywiście sprawia wrażenie starca. Wykrzywiona spazmatycznie twarz jest
oblepiona zakrzepłą krwią i wymiotami. Na pierwszy rzut oka nie widać śladów po postrzale.
- Chyba zeżarł coś, co mu zaszkodziło - mówi Tom. - A może go dziabnął grzechotnik. Zdarza się,
że ludzie rzygają od jadu. Ale mnie się widzi, że pewnikiem zjadł jakie świństwo, bo nie widać
opuchlizny od gada. Zgadza się pan ze mną, szeryfie?
Barlow kiwa głową.
- Chyba masz rację. Ale nie zaszkodzi sprawdzić. Niech Fred i Zack obejrzą ciało. Przyda im się
nauka, co?
Ribbs się uśmiecha.
- Nie da się zaprzeczyć.
- Dobrze, że to żaden z tych szczeniaków - pozwala sobie powiedzieć Joseph. - Inaczej jeszcze
przez dobrych kilka dni nie wrócilibyśmy do domu. A tak pochowamy tego biedaka i zabieramy się z
powrotem. Oni dawno już przekroczyli granicę stanu i są w Southville, gdzie trwonią utarg starego
Pete a w tamtejszym burdelu.
- No, to na wiele im nie starczy - stwierdza młodszy mężczyzna z kpiną w głosie.
- A ty co, dobrze się orientujesz, Tom? - uśmiecha się szeryf.
- A pan to niby nie? - pyta Ribbs i zaraz mrocznieje. - No, ja, tego, no... nie miałem na myśli...
- Jasne, Tom. W porządku. Przypilnuj lepiej Zacka i Freda. Ten stary zmarł chyba z gorąca albo od
jakiejś choroby. Jeśli nie znajdziecie śladów po kuli lub nożu, to nie nasza sprawa. Nie uśmiecha mi
się wlec trupa w tym stanie do miasta. Rozpadłby się chyba po drodze.
- Racja - przytakuje skwapliwie Ribbs. - I tak nikt go nie rozpozna. To obcy jakiś, włóczęga.
Lepiej go zostawić, szeryfie. Dobrze pan mówisz.
Joseph odwraca się, ociera twarz rękawem.
Ten skwar, myśli. Ten cholerny upał.
Ale nie tęskni do ochłody, którą przyniosą jesienne wiatry, do zimnych wieczorów, gdy niebo robi
się takie wysokie i szklane, po brzegi wypełnione gwiazdami. Czas nie jest jego przyjacielem. O nie.
To podstępny wróg, najeźdźca, który zabiera swój haracz bez litości, bez chwili wahania.
Barlow podchodzi do konia, coś tam machinalnie poprawia przy siodle, lecz tak naprawdę nie ma
go tutaj. Popada w odrętwienie, rodzaj zamyślenia podobnego do transu, jakby był bezwiednie,
bezwolnie medytującym wschodnim mędrcem, pozbawionym jednakowoż siły płynącej z wiary. Po
prostu odpływa, nie myśląc o niczym, podobny skałom i jaszczurkom, jałowy jak otaczająca go
pustynia.
Ten stan zdarza mu się często, sen na jawie bez majaków, jakby jego umysł się wyłączał, nie chcąc
pamiętać, nie chcąc przyjmować niczego z bezlitosnej rzeczywistości.
Dochodzą do niego jedynie strzępy słów jakiejś sprzeczki wywiązującej się między Zackiem i
Fredem.
- Sam weź, jakeś taki cwany... podnieś za kark...
- Żebym się ze szczętem uwalał? Niedoczekanie, chłopie...
- Do diabła, Fred! Weź nie puszczaj jego! Jak rany, na nogi mi spuścił! Całe buty na nic
zmarnowane! Czyścić mi będziesz, bękarcie jeden!
- Sam se wyczyść... łachudra! Lepiej się kopsnij po te rękawice, co je masz u siodła.
- Aha! Se wymyślił! Moje nowiutkie rękawice. Swoje wsadź na łapy, cholero. Takie stare, że
paluchy ci wyłażą. Do moich się chce dobierać, patrzcie no bękarta! Zazdrościsz, co?
- Zaraz ci tak pysk wymaluję, że sam się nie rozpoznasz, suczy synu! Czego bym miał zazdrościć?
Tych szmat wyleniałych?! Niedoczekanie!
- Spokój tam, do diabła! - to Tom. - Pożytku z was żadnego, durnie! Zack, nie szarp tak tego ciała,
ramię ze szczętem oderwiesz. Skaranie ze szczeniakami...
Nagle czas wraca na miejsce i Barlow wyrywa się z otępienia. Odwraca się, żeby zobaczyć, jak
Zack wlecze bezradnie trupa po ziemi, niczym szczeniak kojota taszczący za duży łup, a Fred kopie
czubkiem buta rozwartą, czarną od skrzepłej krwi jamę brzuszną nieboszczyka.
- No, galancie urządzony - chichocze. - Pewnikiem mu kojoty lepiej wygodziły niż dziwki w
Southville. Widział pan, panie Ribbs? A śmierdzi, aż się chce rzygać. Parszywy staruch, dobrze, że
zdechł. Mnie to nic tak nie obrzydza jak trup starucha. Kiedy jaka ładna kobitka, młoda jeszcze,
weźmie i kojfnie, to też obrzydliwość, ale jakby mniejsza. No bo leży sobie taka w trumnie, nawet
apetyczna trochę, jak ją w trupiarni galancie wymalują i uczeszą. A może i co innego wyczyniają, kto
ich tam wie? Co, panie Ribbs?
Chłopak gada jak nakręcony, gestykuluje nerwowo, przytłoczony, zszokowany obecnością śmierci,
jej zapachem i ciężką, zimną, lepką grozą bijącą od ciała. Ma niezdrowy, zielonkawy kolor skóry,
jakby zaraz zamierzał zwymiotować, a w oczach strach i niepewność, ale szczerzy zęby i mruga
znacząco w głupiej, bezmyślnej próbie okazania dorosłości i odpowiedniej dla zastępcy szeryfa
pogardy dla śmierci.
- Fred! - syczy Tom znacząco, słabym ruchem podbródka wskazując stojącego przy koniach
Barlowa. - Na boską litość, Fred!
Ale dzieciak już się rozkręcił, krzyczy piskliwym, podnieconym głosem, próbując zagłuszyć
narastające mdłości, lęki i młodzieńczą słabość.
- No, ale w taki upał to i ona zaraz się plamami pokryje i zamieni w kupę cuchnącego gówna...
Widziałem raz taką w Georgetown. Jakaś dziwka, co ją alfons podobno zanożował. Cała ta szminka z
niej spływała razem ze skórą, z tym żółtawym śluzem, z tym trupim...
- Dość!
To Barlow. Blady, spokojny, całkowicie opanowany Barlow. Wyprostowany, zdałoby się,
wyższy.
Jak dawniej, myśli Ribbs. Przed śmiercią Helen.
Patrzy na Freda jak na zdechłego szczura, jak na coś obrzydliwego, w co wdepnął. Ale szeryf nie.
Szeryf przypatruje się twarzy chłopca z surową powagą, bystro i przenikliwie.
- Dość tych waszych wykładów z anatomii, Johnson. Stwierdziliście obecność jakichś ran czy
obrażeń na ciele nieboszczyka?
Fred z trudem przełyka ślinę. Gdyby mógł, sam chętnie padłby teraz trupem.
- Nie, szeryfie Barlow.
- To go pogrzebcie, Johnson. Niech wam Clayton pomoże.
- Ale, szeryfie! - protestuje Zack. - Dlaczego ja? Ja nic nie mówiłem! Nie otwierałem ust albo
niech będę pies!
- Zamknij się, Clayton - mówi Ribbs cichym, kipiącym wściekłością głosem. - Przełożony wydał
ci polecenie. To wykonaj je, suczy synu.
Obaj chłopcy, Zack i Fred, niechętnie, z ociąganiem zabierają się do wygrzebywania płytkiej jamy
w spalonej, twardej jak terakota ziemi, popatrując na siebie krzywo. Grzebią jak koty w piasku,
ledwo zadrapując powierzchnię słabo widocznymi rysami.
- Obłóżcie go lepiej kamieniami - odzywa się Barlow tym nowym, dźwięcznym, stalowym tonem. -
Nie chcę tu sterczeć w nieskończoność. Tylko porządnie, żeby zwierzęta się nie dobrały do zwłok.
Johnson i Clayton posłusznie ruszają zbierać płaskie, lśniące miką kawałki łupka i usypują nad
zmarłym mały kurhanik, ostatni dom dla bezimiennego, samotnego włóczęgi.
Joseph stoi obojętny, opanowany, tylko czasem drgną mu mięśnie szczęki, a pracującym w
milczeniu chłopcom przychodzi poniewczasie do głowy, że dla niego to wciąż jest niedawno. Że pół
roku to może być za mało, żeby pochować i opłakać kobietę taką jak Helen Barlow.
* * *
- Tato! Tato! Popatrz tylko! - Mary biegnie przez podwórze, biała jak karton, z tymi strasznymi
wypiekami na twarzy i oczami jasnymi od gorączki. - Pani Bunch przyniosła mi lalkę!
Głos małej jest pełen zachwytu. W piąstce ściska niedużą szmacianą, ale bardzo starannie uszytą
laleczkę. Wyciąga zabawkę w stronę ojca, z tym skupieniem i radością małych dzieci, które
prezentują światu swój kolejny bezwartościowy skarb.
Barlow patrzy w szklane oczy lalki, widzi uśmiechnięte czerwone usta wyszyte grubą nicią i myśli:
Krew. Jakby zabarwiała je krew.
- Widzisz? Ma czepeczek i takie śliczne włoski! Pani Bunch mówi, że musiała spruć koronkę, żeby
Lily Mae miała te pokręcone loczki! - oznajmia Mary z triumfem.
Wdowa Bunch, przypominająca kopę siana ubraną w kolorowy perkal, uśmiecha się z
zażenowaniem.
- Ależ, kochanie, to nic takiego. To była stara koronka, mnie już niepotrzebna. Po co stara kobieta
miałaby się tak stroić? Toż to lepiej sprawić trochę radości takiej ślicznej, słodkiej panience jak
Mary. A i mnie od razu weselej, prawda, skarbie?
- Lili Mae jest najpiękniejsza na świecie, pani Bunch! - mówi dziewczynka z przekonaniem. - Nikt
nie ma ładniejszej, w całym stanie. Prawda, tato? Pan Bobby też tak myśli. Ojej, a gdzie on jest?
Gdzie Pan Bobby, tato?
- Pewnie śpi na słońcu, kochanie. Idź zobacz, czy nie ma go przy stajni. Lubi spać na słomie -
odpowiada zamiast Josepha wdowa Bunch.
Pan Bobby to kociak Mary. Mały, łaciaty, czarno-biały strzępek puchatego życia, z różowym
noskiem i ślepkami turkusowymi jak stara broszka Helen. Biega wszędzie za dziewczynką, bardziej
przywiązany niż psiak. Mary go uwielbia i traktuje jak przyjaciela, jakby zwierzątko było chłopcem,
nie kotem.
Odbiega w podskokach, tuląc do siebie szmacianą zabawkę.
To Helen powinna szyć jej lalki, myśli ze smutkiem Barlow. Ale nigdy nie zdążyła nawet zacząć.
Może i lepiej.
Lepiej, bo widzi w wyobraźni żonę pochyloną nad kolorowymi skrawkami materiału, zgiętą wpół,
obryzgującą szycie pienistą krwawą czerwienią lejącą się z ust.
Te szmatki, przypomina sobie z rozpaczą i odrobiną obrzydzenia. Te pokrwawione szmatki,
chusteczki i ścinki, prane pokątnie, potem już tylko chowane, wrzucane do ognia, zakopywane,
wpychane w dziuple w drzewach. Te okropne świadectwa, pieczęcie choroby, rozpadu,
odchodzenia.
- Dziękuję pani - odzywa się wreszcie. - To bardzo miło z pani strony, że poświęca pani tyle czasu
i serca mojej Mary.
Wdowa Bunch lekko się czerwieni.
- A tam, drobnostka. A co niby mam innego do roboty. Jak człowiek sobie pobędzie chwilę z takim
słodkim słoneczkiem, to i siły mu wracają i ochota do życia... Mary to wykapana Helen, kiedy na nią
spoglądam, to jakbym widziała jej matkę przed laty. I przez chwilę tak się czuję, jakby wracała mi
młodość. To sama radość dla mnie zająć się czasem Mary. A mężczyzna sam z dzieckiem potrzebuje
czasem pomocy...
Urywa speszona.
Joseph krzywi twarz w uśmiechu i myśli, jak bardzo ma już dość tego wszechobecnego,
nienawistnego współczucia, tych niewypowiedzianych zdań, znaczących spojrzeń, cichnących
rozmów. Ma ochotę złapać tę starą babę za kark i potrząsnąć nią, krzycząc: „Ty suko! Ty tępa,
bezmyślna suko! Zostaw mnie wreszcie w spokoju!”.
Ale wie, że to zwykłe, proste kobiece dobro kieruje czynami i słowami wdowy Bunch. Że tak
naprawdę należy jej się wdzięczność, że kocha Mary tak samo, jak kochała kiedyś Helen, i okazałby
się skończonym skurwysynem, gdyby dał jej odczuć, jak męczy go jej cichy, trwożliwy smutek.
- To bardzo pięknie z pani strony - mówi wreszcie. - Że tak się pani zajmuje moją córką. Nasz dom
zawsze będzie dla pani otwarty. Mary panią uwielbia, jakby była pani jej babcią. Oczywiście,
zostanie pani na kolacji. Celeste coś tam pewnie ugotowała. A potem, jak pani zechce, odwiozę
panią do domu.
Myrtle Bunch z zażenowaniem macha dłonią, jakby oganiała się od much.
- Nie, Joe, naprawdę nie musisz. Z wieczora przyjedzie tu Clemens. Poleciłam mu, żeby
codziennie zajeżdżał, na wypadek gdybyś wrócił albo gdyby co było potrzeba.
Barlow uświadamia sobie, że Clemens, czarny służący wdowy Bunch, jest chyba jeszcze bardziej
wiekowy od swojej pani. Helen opowiadała Joemu, że kiedy była dziewczynką, Clemens już
wydawał jej się niewiarygodnie stary, z tymi siwymi włosami i powłóczącym chodem. Nie zmienił
się za wiele przez lata. Stary, milkliwy, pociągający nogami Murzyn.
Natomiast Myrtle Bunch była przyjaciółką dawno już nieżyjącej matki Helen.
- Panie Bobby! Panie Bobby! Gdzie się podziewasz? Celeste, gdzie jest Pan Bobby? - dobiega go
rozkapryszony, natarczywy głos córki. - Nie widziałaś go, Celeste? Mów zaraz prawdę!
- Zamkłam ja jego, czorta, na stryszku, bo mi ze szczętem mleko porozlewał! - gdacze z głębi
kuchni głos służącej. - A panienka nich się nie złości. Wypuszczę, jak panienka każe.
Słychać człapanie i ogromna czarna kobieta, starsza chyba niż pramatka Ewa, ciężko wlecze przez
podwórze odwłok opięty barwną długą spódnicą. Obok nerwowo jak wiewiórka podskakuje Mary.
Gestykuluje przesadnie, strofując opiekunkę za próbę uwięzienia kociaka na strychu.
Tylu ludzi, myśli Joe. Tyle wspomnień. Trudno uwierzyć, że wszyscy ci starcy żyją w najlepsze,
podczas gdy moja żona...
Przestań, mówi sobie. Gorycz w niczym nie pomoże. Przeciwnie.
Spogląda w pomarszczoną, poczciwą twarz wdowy Bunch.
- Czy podczas mojej nieobecności... Czy Mary, to znaczy czy nie zdarzyło się coś, coś
niepokojącego? - pyta z trudem.
Stara kobieta dostrzega jego niespokojne, pełne udręki oczy. Widzi napięcie, które nigdy nie znika.
Jakby było zwierzęciem zapędzonym w głąb umysłu, przerażonym, dyszącym w przyczajeniu,
wyzierającym tylko czasami przez oczodoły niczym przez wyloty jamy, w której waruje.
- Nie, Joe - mówi. - Nic nie zaszło.
- Na pewno?
- Na pewno, Joe. Nie okłamałabym cię w takiej sprawie.
Barlow próbuje zmusić usta do uśmiechu.
- Tak. Wierzę pani. Oczywiście. To dobrze.
Myrtle Bunch ujmuje go łagodnie pod ramię.
- I co z tą kolacją, chłopcze? - pyta wesoło. - Zdążę coś przetrącić, zanim Clemens doczłapie się z
wozem?
- Och tak! Pewnie, że tak! Zapraszam do domu. Głupiec ze mnie, że pozwoliłem pani stać w tym
skwarze, pani Bunch - przeprasza szeryf.
I holuje ją jak wielką kolorową barkę w kuszący cień werandy.
* * *
- Szeryfie! Szeryfie Barlow! Niech pan zaraz wyjdzie, szeryfie! - natarczywy, wystraszony głos
Zacka wywabia Joego ze stajni.
I już wtedy, w tym samym momencie, gdy obejmuje wzrokiem postać i twarz Claytona,
kiełznającego spienionego, tańczącego w miejscu konia, Barlow wie, że wydarzyło się coś
poważnego.
- Zaczekaj, wezmę broń! - rzuca tylko, ruszając biegiem do domu po pas i rewolwery.
- Jest tam! Klnę się na Boga, że tam siedzi! - dyszy Zack. - Jakby nigdy nic, panie Barlow! Jakby
nigdy nic!
Ma rozszerzone z przestrachu i podniecenia źrenice, na policzkach wypieki, jak dzieciak, który
właśnie dostał pierwszego prawdziwego colta.
- Zaraz, spokojnie, chłopcze - mówi Joe, wyprowadzając i siodłając w pośpiechu swego
wielkiego karego ogiera imieniem Raven. - Kto i gdzie właściwie jest?
- No, ten bandyta, rewolwerowiec, co go w czterech stanach szukają! Ten, co będzie w zeszłym
tygodniu napadł na bank w Clarktown i ze szczętem trzech gości pozabijał. Kasjera, szeryfa i
zastępcę. Na śmierć ich zaraz zabił jednym strzałem!
- Wszystkich naraz? - pyta drwiąco Barlow, ale głęboko pod sercem budzi się jednak niepokój.
Zimny, nieprzyjemny cień prawdziwego strachu.
- Nie, każdemu po kulce, jakby to były cukierki na Boże Narodzenie, co je w sklepie dają
szczeniakom! To Ralph Hitchcomb, szeryfie! Sam Ralph Hitchcomb, niech skonam! We własnej
osobie!
Ręce Joego zamierają przy popręgu.
Nie, myśli spokojnie i chłodno. Nie. To niemożliwe. Co by tu robił? U nas nawet nie ma banku,
droga się urywa, wiedzie prosto w pustynię. Jeden dyliżans przyjeżdża na tydzień. Chłopakowi się
coś uroiło. Musiało mu się uroić.
- Gdzie on niby jest, ten Hitchcomb, Zack? - pyta, starając się, żeby głos brzmiał dalej nieco
kpiąco. - U nas, w High Hill? A widział go kto?
Usta Claytona wykrzywiają się jak do płaczu.
- No, toż mówię panu, szeryfie! U nas siedzi! W naszym saloonie! Czy go kto widział? Jak rany,
wszyscy go widzieli! Siedzi jakby nigdy nic przy stole, ma przed sobą list gończy ze swoją
podobizną, dwa rewolwery na blacie, każe sobie nalewać whisky i wszystkich pyta, czy go aby
galancie odmalowali! Niech mnie diabli, jak to nie on! Szybciej, szeryfie, na boską litość, bo oni już
tam są! Znaczy Tom Ribbs i Fred!
O Boże, myśli Joe. O słodki Jezu.
Błyskawicznie poprawia siodło, wskakuje na grzbiet konia.
Może to nie on, łudzi się przez chwilę. Może nie on. Jakiś młody narwaniec podszywa się dla
zabawy. Po co by u nas siedział poszukiwany rewolwerowiec? Zgubił tu co? O dobry Chryste,
błagam, spraw, żeby to nie był on! Jestem na to za stary. Za stary i zbyt zmęczony. Dlaczego jeszcze
to? Czy nic mi nie będzie oszczędzone? Czy to także musi być zachowane dla mnie? Nie damy mu
rady, nawet we dwójkę z Ribbsem. Szeryf z cichego, zapomnianego nawet przez diabła zadupia, taki
szeryf, który właśnie pochował żonę, który nie oddał ani jednego strzału do żywego celu od przeszło
roku, choć przepisowo czyści i nabija broń, starym, bezsensownym nawykiem, oraz jeden porządny,
spokojny człowiek, polujący czasem na kojoty. A do tego dwóch dzieciaków, których najrozsądniej
byłoby odesłać do domu, żeby nie musieć się ciągle o nich troskać, jak już ten Hitchcomb na dobre
zacznie zabijać.
Bo zacznie. Zacznie z pewnością.
Joe zna takich jak on. To przekleństwo zwykłych, prostych stróżów prawa. Zna takich ludzi bez
skrupułów, bez sumienia, którzy sami są bronią, sami są jednym wielkim zabijaniem. Tylko to robią
przez całe życie, tylko to kochają całym swym istnieniem.
Jak ten bękart, ten suczy syn Hitchcomb.
Kołysząc się w siodle w rytm ciężkiego, wytężonego galopu Ravena, szeryf myśli z rozpaczą, że
diabeł właśnie przypomniał sobie o High Hill, a jemu, Barlowowi, nic nie zostanie oszczędzone, nic
aż do ostatniej gorzkiej kropli.
Ale pędzi już pylistą, dobrze znaną drogą do miasteczka, na spotkanie z przeznaczeniem, z
niechybną śmiercią, której nazwisko brzmi Ralph Hitchcomb.
* * *
Ręce się pocą, ślizgają na rękojeści rewolweru. Twarz też oblewa się potem. Słone krople
zbierają się na czole, skroniach, brodzie.
Barlow stoi przed drzwiami saloonu sam. Fredowi i Zackowi nakazał niby osłaniać skrzydła, ale
w praktyce ukrył ich za rogiem budynku. W miarę bezpiecznie, ma nadzieję. Jeśli cokolwiek w High
Hill może teraz być w jakikolwiek sposób zabezpieczone.
Ribbs obstawia tylne wyjście.
Wolałbym, żeby stał tu ze mną, stwierdza Joe. Czuje się całkowicie odsłonięty, niemal obnażony,
jakby paradował po ulicy, zapomniawszy włożyć ubrania. Sterczy przed drzwiami knajpy niczym
kwakier, który waha się, czy ulec pokusie. Nie ma żadnego planu. Nie ma pojęcia, co w ogóle robić.
Ta chwila znajduje się poza czasem, zawieszona gdzieś w upale popołudnia, nierealna, ale
konieczna, nieuchronna niczym przeznaczenie.
Powinienem wiedzieć, że kiedyś do tego dojdzie, myśli. Powinienem chociaż brać pod uwagę taką
ewentualność. Dlaczego sądziłem, że coś takiego nigdy nie nastąpi? Że od chwili kiedy Helen
zachorowała, będę całkowicie uwolniony od obowiązków stróża prawa, żeby móc poświęcić się
jedynie własnemu smutkowi. Nawroty kaszlu, lekarze, gorączka, rokowania, krwotoki. Tylko to i nic
poza tym. Czemu czuję się teraz, jakby znów mnie oszukano, jakby diabeł nie dość jeszcze naszkodził
wszystkim, którzy noszą nazwisko Barlow?
Popołudniowa cisza spowija ulicę, słońce odcina cienie ostre jak nóż. Z saloonu także nie
dochodzi żaden dźwięk.
To nie rzeczywistość, myśli szeryf. To akwarela.
A zaraz potem: Mój Boże, kto wychowa Mary?
Ale, oczywiście, wie doskonale, że nikt nie wychowa. Nie wychowa, bo nie będzie takiej
potrzeby.
Więc stoi w spiekocie, bezradny, nieprzygotowany na żaden ruch, stoi z bronią w ręku,
nieruchomy, mimowolnie stając się częścią tej akwareli, z której postrzega tylko fragment, drobny
ułamek, dla niego całkiem pozbawiony celowości.
Więc to ten obcy mężczyzna, ukryty w ciemności, siedzący za stołem, pijący whisky i palący
papierosa, ten mężczyzna, który ma przed sobą list gończy opatrzony własną twarzą i dwa rewolwery
na blacie, wykonuje pierwsze posunięcie.
- Niech pan się nie krępuje, szeryfie - mówi dostatecznie głośno, żeby usłyszano go w tej gorącej
sierpniowej ciszy, ale w żadnym wypadku nie tak, żeby ktokolwiek mógł go posądzić, że krzyczy. -
Proszę wchodzić. Miejsca dość.
Ton głosu jest całkowicie pozbawiony emocji, dźwięczny i wyraźny. Jak zdawkowe, lecz
uprzejme zaproszenie kogoś, kto wychował się wśród ludzi niepozbawionych dobrych manier.
Barlow, stojący w pełnym słońcu, spocony, niepewny, ściskający śliską rękojeść colta, sam sobie
zdaje się tu intruzem. Człowiekiem, który zakłóca absolutny spokój mężczyzny w barze.
- To ty wyjdź natychmiast, bez broni, z podniesionymi rękami! - krzyczy o wiele za gromkim
głosem, brzmiącym dziwnie śmiesznie wobec spokojnej uprzejmości tamtego, ale ma po prostu
nadzieję, że usłyszy go Ribbs ukryty na tyłach.
W razie gdyby drań próbował tamtędy uciec, mówi sobie, choć doskonale wie, że ten człowiek nie
będzie nigdzie uciekał.
- Przykro mi, szeryfie, ale zbyt wygodnie się tu siedzi - odpowiada z wnętrza lokalu ten sam
spokójny, stanowczy glos. - Obawiam się, że będzie się pan musiał pofatygować do środka.
- Wypuść więc wszystkich z saloonu! - krzyczy Barlow nieco zbyt nerwowo.
- Niestety, tej prośby też nie mogę spełnić. Rozczaruję pana, szeryfie, ale naprawdę nie mogę.
Nikogo tu ze mną nie ma. Wszyscy opuścili lokal, kiedy zostałem obsłużony. Nawet pianista.
Czy on kpi? - myśli Barlow z przestrachem. Czy drwi sobie ze mnie, ten Hitchcomb, ten mężczyzna
ukryty w przytulnym cieniu saloonu, rewolwerowiec, który przybył tu nie wiadomo po co, równie nie
wiadomo dlaczego pozwolił się natychmiast rozpoznać, a teraz żąda najspokojniej, żebym dał mu się
zabić, przybiegając na jego gwizdnięcie jak posłuszny pies? Przecież powinien czuć coś, jakieś
napięcie, nerwowość, w obliczu czterech uzbrojonych mężczyzn, czatujących na niego, otaczających
ten przeklęty bar, spływających potem i strachem w słońcu popołudnia. Jedno drgnienie palca, jeden
przestrach za dużo i nie będzie żył, nawet jeśli zdoła pozabijać nas także. Czterech na jednego to za
dużo, żeby kpić. Nawet jeśli to tylko wiejski szeryf i jego zastępcy.
Patrzy z nienawiścią w ciemne wnętrze saloonu, tak złowrogo spokojne, przepełnione obecnością
tego człowieka, tego wcielenia klęski, tego przekleństwa. Bo tak, to klątwa. Nie ma wątpliwości.
Klątwa, która ani na chwilę go nie opuściła, która po prostu zatoczyła krąg i znów przemieniła się w
kolejne nieszczęście.
A jednak spoczniesz w ziemi koło Helen znacznie prędzej, niżbyś przypuszczał, syczy zły głosik w
głowie. Czyż nie o to się modliłeś, durniu? Czy ten piekielny, upadły anioł z parą rewolwerów i
listem gończym nie jest właśnie odpowiedzią na twoje żałosne modły? A Mary będzie konała
samotna, zupełnie opuszczona, dławiąc się krwawym kaszlem, w jakimś leprozorium dla ubogich,
przerażona tak, jak tylko może być osierocone umierające dziecko.
Barlow zaciska zęby w bezsilnej wściekłości.
Och, Boże, to już za wiele, za wiele dla mnie. Za wiele dla każdego.
- Wyłaź, Hitchcomb! - wrzeszczy ochryple. - Wyłaź natychmiast! Jesteś otoczony!
Przytulny półmrok baru milczy przez chwilę.
- Jeśli chce pan czegoś ode mnie, szeryfie - odzywa się w końcu ten jasny, absolutnie spokojny
głos, bezcielesny jak zew posłańca z niebios - musi się pan tu pofatygować. To proste. Wystarczy
pchnąć drzwi. Zapraszam.
I wtedy wściekłość uderza Barlowa jak błyskawica. Płonąca, zimna, błękitna wściekłość
determinacji.
Dobrze! Dobrze! Skoro tego chcecie! Skoro tego chce Bóg, Opatrzność czy diabeł. Dość już
udręki, dość lęku, dość rozpaczy. Skoro tego właśnie oczekujecie! Nie można w nieskończoność
znęcać się nad jednym człowiekiem, nie wolno stawiać go w obliczu takich przegranych z góry
wyborów, takiej straszliwej bezradności wobec wydarzeń.
Nie jestem Hiobem! Nie jestem Hiobem! Nie jestem! - krzyczy w duszy Barlow i sam nie wiedząc,
jak ani kiedy to się stało, wkracza w bezsłoneczne, chłodne, zaciszne wnętrze saloonu.
A on, ten Hitchcomb, ten anioł z piekieł, majaczący jak zamazany cień przed oślepionymi blaskiem
oczami szeryfa, on, demon, siedzi bez ruchu przy stoliku i nie strzela. Nie strzela.
Joseph ściska w dłoni broń, czuje jej ciężar, jej materialną, wypchaną ołowiem moc, ale i tak stoi
sparaliżowany. On także nie naciska spustu. Celuje w ciemną, płaską sylwetkę za stołem i znów
zamiera, tak jak przed chwilą na ulicy, niezdolny do żadnej decyzji, żadnego czynu.
Z zewnątrz, z tego zalanego upałem, całkiem nierealnego świata, słychać stłumione, pełne
przestrachu okrzyki.
„O Jezu słodki! Wszedł tam! Wszedł, panie Ribbs! Co teraz? Co teraz? Co robimy, panie Ribbs?”
Ale tu, w łagodnym cieniu pustego baru, to wszystko nie jest wcale ważne. Tu znajduje się brama
do innego królestwa. Do małego, niezwykle cichego świata, który wypełnia sobą tylko obecność
owych dwóch mężczyzn. Jednego napiętego, spoconego, celującego z rewolweru do tego drugiego,
tak nienaturalnie spokojnego, siedzącego naprzeciw z dłońmi spoczywającymi na blacie, obok broni i
szklanki whisky, i kawałka papieru z rysunkiem twarzy, przybitego do stolika ostrzem myśliwskiego
noża.
- Ralph Hitchcomb - mówi szeryf prawie niesłyszalnie, ledwie poruszając wargami.
- Szeryf Barlow - odpowiada tamten.
I wyłania się z półmroku niczym materializujący się duch, w miarę jak oczy Josepha
przyzwyczajają się do ciemności.
Jest wysoki, chudy, żylasty, muskularny, tak jakby nie było w nim nic niepotrzebnego, zbędnego.
Wydaje się podobny jakiemuś zmyślnie skonstruowanemu przedmiotowi mechanicznemu. Broni.
Najpewniej broni. Prostej, bez ozdób, całkowicie funkcjonalnej, jak dobra strzelba. Ma pociągłą
twarz, jasne włosy i przenikliwe, nieruchome oczy drapieżcy.
Uśmiecha się lekko i to wygląda jak pęknięcie, jakaś szrama, a nie cokolwiek ludzkiego,
przypominającego choćby z pozoru normalny grymas.
- Napije się pan whisky, szeryfie? - pyta uprzejmie i dopiero wtedy, dopiero wtedy Barlowa
przeszywa dreszcz lęku.
Boże, co to za człowiek, myśli wystraszony.
A Hitchcomb sięga po butelkę, nie przestając się uśmiechać, tak jak mogłaby to robić puma albo
niedźwiedź, chociaż nie, raczej zwierzę bardziej zwinne i bardziej okrutne, wcale nie przejmując się,
że Barlow może nacisnąć spust, widząc ruch jego ręki prześlizgującej się nad uśpionymi
rewolwerami, nad rękojeścią noża ku szyjce flaszki z podłą miejscową żytniówką.
Ale Barlow nie strzela.
Nie porusza się nawet, niezdolny przełknąć śliny lub choćby zaczerpnąć głębiej oddechu.
Ratuje go ciche, słabe skrzypnięcie zawiasów i mocny, zdecydowany głos Ribbsa.
- Nie drgnij nawet, Hitchcomb. Jestem za twoimi plecami.
A potem dwa skulone cienie prześlizgują się przez frontowe drzwi i stają obok Joego, niczym dwa
psiaki wystraszone, choć podniecone pierwszym prawdziwym polowaniem.
Zack. Fred. Ribbs.
I Barlow.
A pośrodku, niby widmo z zupełnie innej rzeczywistości, Hitchcomb, rewolwerowiec
poszukiwany w czterech stanach, nalewający sobie whisky do szklanki. Jakby pociągnięcie z gwinta
stanowiło jakąś drobną kapitulację, symptom lęku, którego przecież ten człowiek nie czuje.
O ile to w ogóle jest człowiek, myśli gorączkowo Barlow.
Nie porusza się, nie przejmuje dowodzenia akcją, w ogóle nic nie robi, jak urzeczony gapiąc się w
stalowe, nieporuszone oczy zabójcy. Dostrzega je bardzo wyraźnie. Jasne, zupełnie przejrzyste,
bystre, bezbarwne tęczówki z ciemną plamą nieruchomej źrenicy. Na dnie niczym w płytkiej, bardzo
czystej wodzie odbijają się cienie i kształty, prześlizgują odblaski.
Strumień, rozumie Joe. Kamienisty, rwący strumień pełen pstrągów.
- Podnieś ręce do góry i wstań. Ale powoli! - nakazuje Ribbs, z pozoru stanowczo, lecz Joseph
wie, że jest zaskoczony i zdetonowany jego biernością.
Hitchcomb uśmiecha się niczym kot, jego wielkie, kościste dłonie spoczywają nadal na blacie.
- Jeśli chce pan mnie rozbroić, szeryfie, proszę tu podejść i zabrać rewolwery - mówi, całkowicie
ignorując zastępców, jakby istniał tylko on i Barlow.
- Dobrze - słyszy swój głos Joe. - Dobrze, niech i tak będzie.
Ribbs nerwowo przestępuje z nogi na nogę.
- Szeryfie - odzywa się ochryple - nie ma potrzeby...
- Nie teraz, Ribbs.
Joseph próbuje przełamać tę okropną bierność, ten paraliż, który nie pozwala mu postąpić kroku,
zbliżyć się do strumienia pełnego pstrągów, do uśmiechu wąskich jak blizna ust.
Jakby oswajał lisa, myśli. Podsuwając mu, wygłodniałemu, kawałki mięsa. Tylko że to stal i ołów,
ta przynęta. Ołów i stal.
- Osłaniamy pana, Barlow - bardziej szepcze, niż melduje, Tom.
I też się przesuwa, minimalnie, nieznacznie, ostrożnie, szurając podeszwami o podłogę. Bliżej.
Bliżej, niby do węża.
Tak, właśnie tak to wygląda, mówi do siebie Joe. Jak do grzechotnika. Podchodzimy do niego jak
do grzechotnika.
Dwóch wystraszonych, dyszących z przejęcia chłopców i dwóch niezgrabnych, nie mniej
przerażonych mężczyzn.
A gdzieś ponad tym wszystkim, jakby to była dziecinna zabawa, on, ten chłodny, obojętny zabójca,
otoczony aurą absolutnego spokoju.
To nie on się porusza, nie Barlow. To tylko czas płynie nieubłaganie, choć nieskończenie wolno,
czas zamarły, zastygły, a przecież płynny niczym krzepnąca żywica. I w tych martwiejących,
powolnych sekundach stopy szeryfa w jakiś całkowicie od niego niezależny sposób przysuwają się
do stołu, a dłoń, lewa dłoń, nieobciążona ołowianym ciężarem broni, wyciąga się ponad blatem ku
skalnej szczelinie i strumieniowi płynącemu rwąco po wygładzonych otoczakach, bo tyle zostało z
twarzy tego obcego, tego demona, Hitchcomba.
Zaraz, myśli Barlow, za moment, palce zetkną się z lodowatą, przejrzystą wodą strumienia i wtedy
umrę. Nie usłyszę nawet strzału. A może jednak tak, niczym odległy dźwięk grzmotu przetaczający się
w oddali. Bo przecież on strzeli. Musi strzelić, porwać te swoje rewolwery, te stalowe pułapki na
lisa, popisać się swoją szybkością, swoją determinacją, tym umiłowaniem, oddaniem się na zawsze
śmierci, tą nieznośną brawurą człowieka, który nic nie może stracić, ponieważ nigdy niczego nie
posiadał.
I, oczywiście, nie chodzi tu o jakiekolwiek rzeczy, o dobra czy majętności, lecz o innych ludzi
wokoło. Ludzi, o których trzeba się troszczyć, o jakich pamiętać, drżeć i modlić się w bezsenne noce.
Nie, Hitchcomb naprawdę jawi się jako upadły anioł w tej swojej zupełnej, ostatecznej wolności, w
której rości sobie prawo do stanowienia nie tylko o własnym życiu czy śmierci, ale także o losie
zupełnie obcych osób.
Teraz. To teraz, myśli Barlow, bezwolnie przyglądając się, jak jego ręka, własna, a przecież
zdradziecka, sięga do broni na blacie, dotyka tego kąsającego palce chłodu, który wcale nie jest
zimnem płynącej wody, tylko nieruchomego żelaza. Żelaza, które wytworzono, żeby zabijać.
Słyszy, jak Ribbs wciąga przez zęby powietrze, a Zack i Fred dyszą ciężko ze strachu. Tylko
Hitchcomb siedzi nieruchomy, z uśmiechem kota i wielkimi, chudymi dłońmi wspartymi o stół.
Zrób to! - krzyczy bezgłośnie szeryf, ale rewolwerowiec nawet nie drgnie.
Bo nie chce, nawet nie zamierza kiwnąć palcem. Nigdy nie zamierzał, rozumie w nagłym,
strasznym przebłysku Joe i czuje, jak na policzki wypływa mu rumieniec upokorzenia.
Ponieważ ten grzechotnik, którego tak się boją, którego osaczają z takim głębokim, zabobonnym
lękiem, ani przez chwilę nie czuł się zagrożony. Nie przez nich, nie przez wiejskich ciołów,
podskakujących nerwowo niczym psy otaczające skunksa, nieudolnych, żałosnych i nawet nie
zabawnych. Oni są tylko pionkami w realizacji jego celu, mrocznego, tajemniczego celu, który może
sobie wyznaczyć taki człowiek jak on. Nawet jeśli ten cel zakłada, że musi zostać aresztowany gdzieś
na zabitej deskami, zapomnianej wsi jak High Hill.
Barlow zgarnia leżący na blacie rewolwer i niezgrabnie sięga tą samą lewą ręką po drugi, wciąż
celując do nieruchomego, spokojnego Hitchcomba, rozpaczliwie próbując zachować pozory wciąż
realnego, grożącego niebezpieczeństwa.
Pewnie śmierdzę, myśli z goryczą. Potem i strachem. Cuchnę jak kojot, jak tchórzliwy skunks, a on
czuje ten odór i nawet się nie śmieje, nie drwi, bo przecież niczego innego się nie spodziewał.
- Mówiłem, że to proste - odzywa się rewolwerowiec znów z tą obojętną uprzejmością człowieka
dobrze wychowanego. - Wystarczyło wejść i aresztować mnie, szeryfie.
A tymczasem strumień pełen rozblasków płynie dalej, niezmącony, tak straszliwie spokojny, że
Joseph ma przez chwilę ochotę pociągnąć za spust tylko po to, żeby zobaczyć wyraz zaskoczenia w
oczach przeciwnika.
Ale oczywiście nie robi nic podobnego, tylko zabiera broń tamtego i nóż wbity w podobiznę tej
twarzy, której nigdy nie zapomni, tej bezczelnej, triumfującej twarzy, której nawet nie chce się
zmienić wyrazu, upokorzony i zhańbiony do granic możliwości, słysząc za plecami radosne, pełne
podziwu piski tych szczeniaków zastępców.
- Skuj go, Ribbs - mówi drewnianym, pustym głosem i myśli: „Chcę do domu. Chcę wreszcie
wrócić do domu”.
A Hitchcomb wstaje, taki wysoki, że aż olbrzymi, bez słowa, bez gestu, dając wykręcić sobie ręce
i założyć kajdanki, jakby nie zdarzyło się nic szczególnego, jakby zawsze w ten sposób kończył
popołudniową wizytę w barze.
Czuję się brudny, szepcze do siebie Joe, gdy wychodzą na rozsłonecznioną, skwarną ulicę i ciągną,
poważni, pod bronią, w kierunku płaskiego budynku aresztu, pod wystraszonymi spojrzeniami
mieszkańców miasteczka, którzy już wiedzą, już wyleźli ze swoich kryjówek, żeby popatrzeć na tego
Sinobrodego, tę postać z okrutnej bajki, bandytę zabijającego jednym strzałem, wleczonego jak wołu
na ofiarę przez procesję pogromców.
Tymczasem Zack i Fred dławią się nagromadzoną adrenaliną, napięci niczym sprężyny, gadający
jeden przez drugiego:
„Słyszałeś? Słyszałeś? Podszedł jakby nigdy nic i zabrał mu broń! Do uzbrojonego zabójcy
poszukiwanego w czterech stanach! No, niech będę pies, jeśli to nieprawda! Niech będę łysy kojot
albo Negr! Jak rany, tak właśnie zrobił, nasz szeryf! A myśmy cały czas mieli drania na muszce, nie,
Fred? Cały cholerny czas!”.
Za chwilę zaczną biegać w kółko jak króliki, myśli Barlow, teraz już tylko znużony, nawet nie
dotknięty obelgą tamtego, idącego przez jego miasto, jego ulice z tą obojętnością w twarzy,
obojętnością kota napastowanego przez szczury.
Chciałbym być w domu. Chciałbym jak najszybciej wrócić do domu, powtarza, jakby to mogło
pomóc, popchnąć do przodu sprawy, nad którymi znów stracił, jeżeli kiedykolwiek miał, kontrolę.
* * *
- To nie może być on - mówi burmistrz Statford. - Nie on.
W zaciszu swego eleganckiego, wykładanego drewnem gabinetu, rozświetlonego teraz łagodnym
blaskiem lampy, wpatruje się z napięciem w twarze przyjaciół i wspólników.
Stephen Coldfield. Charles Steward. Lucas Rockstone. Abraham Mallory, odlicza, jakby
przeprowadzał przegląd pułku.
A oni przypatrują mu się w milczeniu, w niemym oczekiwaniu, że i teraz weźmie na siebie
przywództwo, że znajdzie radę, zadecyduje w imieniu wszystkich, jak wtedy, prawie dwa lata
wstecz, jak zawsze, w każdych istotnych okolicznościach.
- Nosi to samo nazwisko - odzywa się stateczny, siwy Coldfield.
- To nic nie znaczy - neguje za szybko, nerwowo Steward. - Tamten był starcem, liczył ponad
siedemdziesiąt lat. Ten pewnie niedawno przekroczył trzydziestkę.
- Widziałeś go? Na własne oczy? - pyta Mallory z tym krzywym uśmiechem przebiegłego
Irlandczyka, który zwykle obnosi jak tarczę herbową.
- Nie. Ale oglądałem list gończy.
- No, to wiele wyjaśnia - mruczy drwiąco Mallory.
- Panowie! - Statford unosi ręce w uciszającym geście. - Ralph Hitchcomb, którego wynajęliśmy
dwa lata temu, nie żyje. Mogę za to ręczyć.
- Co z tego? - Rockstone wzrusza ramionami. - Może to jego syn? Przyjechał po zemstę.
- I zaraz dal się zamknąć temu smutnemu łazędze Barlowowi - kwituje Mallory. - To chyba nie
mamy się czego lękać, przyjaciele.
- Nie obracaj wszystkiego w farsę, Abe - wtrąca się Coldfield. - Obawiam się, że jednak mamy
problem.
- Z tym domniemanym Hitchcombem? - parska Abraham Mallory. - To pewnie zwykły bandzior,
nawet niespokrewniony z tamtym, który po prostu przywłaszczył sobie tożsamość innego, bardziej
znanego, żeby budzić większy postrach. Ta hołota często tak robi.
- Tylko że Hitchcomb nie był specjalnie sławny. Nie tak jak Jesse James czy Wyatt Erp - mówi
Steward.
- Tym lepiej. Nikt by nie uwierzył, gdyby tytułował się Jesse Jamesem. Chyba tylko ty, Charles.
- Panowie, proszę! - Statford jest już zmęczony jałowymi przepychankami wspólników. - Jedno
wiemy na pewno. To nie tamten Hitchcomb. Chyba że wrócił zza grobu. Zastanówmy się, czy to może
być jego syn?
Coldfield w zamyśleniu gładzi się po brodzie.
- W sumie dlaczego nie? Wiek by się zgadzał, a nazwisko Hitchcomb nie jest znów tak popularne,
nie sądzicie?
- Nie przypuszczam, żeby pozostawił po sobie syna - mówi Statford z powagą. - W każdym razie
nie takiego, który chciałby go pomścić. On był jak stary, samotny basior, zbyt nieufny, zbyt skupiony
na sobie, żeby odchować chłopca, nauczyć go szacunku dla przodków, dla nazwiska, zaszczepić
dumę potrzebną do tego, by odczuwać potrzebę jakiejś zemsty. Nie, nie mógł mieć syna, panowie.
Oczywiście nie mam żadnej pewności, ale tak właśnie myślę.
- Czyli co postanawiamy? - pyta Rockstone. - Zostawiamy rzecz własnemu biegowi?
Och, Lucas, myśli Henry Statford. Nie. Z całą pewnością nie. Niczego nie wolno zostawiać
własnemu biegowi. Ale nawet jeśli to pojmujecie, nie jesteście w stanie niczego przedsięwziąć,
przyjąć na własne barki jakiejkolwiek odpowiedzialności. I dlatego teraz przyszliście do mnie, do
mnie właśnie, oczekując rozwiązania problemu, pozbycia się kłopotu, usunięcia tego ciernia z
waszego wygodnego, dostatniego życia, które, a jakże, również zawdzięczacie mnie, mojej
determinacji, mojemu działaniu, mojej sile. Do mnie, a nie do ciebie czy kogoś innego z was,
Rockstone.
Dokładnie tak samo jak wtedy, gdy dwa lata temu tak bardzo śliniliście się do tej ziemi, tej
cudownej, zawierającej czarny, oleisty skarb ziemi, niestety, należącej nie do was, ale do starego
Zebedeusza Benbowa.
- Sprawdzimy to, a w razie czego pozbędziemy się tego następnego, wskrzeszonego Hitchcomba,
tak jak pozbyliśmy się poprzedniego - mówi dobitnie i słyszy, jak oddychają z ulgą.
Znów zrobiłem coś za was, przyjaciele, myśli z odrobiną drwiny. Znów przyczyniam się do
waszego spokoju, bogactwa, do waszej beztroskiej gnuśności, do nudy waszego prowincjonalnego,
skisłego istnienia. Za lwią część udziału w działce Zebedeusza Benbowa, za ciężar zbrodni pozbycia
się balującego gdzieś w świecie Solomona Benbowa, jedynego syna i spadkobiercy starca, który w
nim pokładał całą nadzieję, całą ziemską siłę, jaka mu jeszcze ocalała przez lata ciężkiego żywota. A
kiedy dowiedział się, że to ostatnie mdłe światło, ten chorowity i blady promyk nadziei zgasł
zduszony ręką zbrodniarza, poddał się wreszcie, skapiał, osunął w zgrzybiałość i za grosze sprzedał
tę ziemię, tę ukochaną ziemię zawierającą skarb, o którym nawet mu się nie śniło, ten żałosny
spłacheć, który tak chciał ocalić dla swego jedynaka.
No cóż, w pewnym sensie zrobiłem coś dobrego dla High Hill. Bo przecież Solomon, ten późny,
nieudany syn, odrost od starego, martwiejącego pnia rodu Benbow, jakże smutny powód
rozczarowania wiekowego ojca, bez wątpienia sprzeniewierzyłby całe dziedzictwo, roztrwonił i tę
ziemię, i te skarby, gdyby kiedykolwiek zadał sobie trud odnalezienia ich, dostrzeżenia chociażby.
Tak. Śmierć Solomona Benbowa była tylko kwestią czasu. A ten Hitchcomb tylko ją potwierdził,
przypieczętował niejako, przyspieszył, co jest jednak zupełnie bez znaczenia, bo młody Benbow był
już praktycznie skazany, potępiony i martwy, gdy porzucał dom ojca i wyprawiał się w świat
oddawać rozpuście, hazardowi i rozpaczy.
Więc High Hill skorzystało na tajemnym pakcie piątki swoich najbardziej szacownych obywateli,
którzy zwyczajnie nie mogli dopuścić, żeby utracone zostało coś, co Opatrzność pieczołowicie
złożyła w ziemi okalającej miasteczko, aby zabezpieczyć los i dostatek jego mieszkańców.
- Zajmiesz się tym, Henry? - pytanie Coldfielda wyrywa Statforda z zamyślenia. - Zbadasz
koligacje tego bandyty?
- Tak, oczywiście - stwierdza burmistrz.
Jak zawsze, dodaje w duchu.
- Napijemy się, panowie? - proponuje, skoro omówiono już najważniejsze sprawy.
Kiwają skwapliwie głowami, już rozluźnieni, już wyzbyci strachu, wolni od obaw.
Jak woły, myśli z niechęcią Statford. Jak banda Negrów.
Za oknami wistaria i powój, i kapryfolium dyszą ciężko dławiącym, słodkim zapachem w tę upalną
sierpniową noc.
* * *
Barlow przez pręty celi przygląda się więźniowi siedzącemu na pryczy. I choć doskonale rozumie,
kto tutaj znajduje się w areszcie, a kto na wolności, w jakiś irracjonalny, niezrozumiały sposób czuje
się schwytany w pułapkę.
Już po wszystkim, mówi sobie w duchu, lecz w żadnym razie nie może przejść do porządku nad
nienaturalnym spokojem tamtego, nad tymi jasnymi, wodnymi, bo przecież nie wodnistymi oczami,
ślepiami zwierzęcia czy pogańskiego boga, niewzruszonymi niczym górski strumień. Nie ma w nich
ani śladu porażki, ani krztyny poddania czy rezygnacji. O nie. Tylko ta straszna spokojna pewność.
Czego? Barlow nie wie.
Zamierza coś, musi coś zamierzać, myśli gorączkowo i rozpaczliwie. Inaczej nigdy byśmy go nie
pokonali. Nigdy, tak jak nie dalibyśmy rady zatrzymać burzy ciągnącej znad pustyni.
- Szeryfie! Szeryfie Barlow! - zawodzi jękliwie ktoś z celi naprzeciwko Hitchcomba.
- Stul dziób, Burns! Stul, ty suczy synu, albo wejdę tam i sam ci go zatknę! - krzyczy Zack, zanim
Joseph ma czas bodaj otworzyć usta. - Szeryf więźnia wysłuchuje!
Przesłuchuje, poprawia w myślach Joe, chociaż Bogiem a prawdą pragnąłby chociaż wysłuchać
go, tego ludzkiego zwierza przyczajonego w celi, wysłuchać i zrozumieć, uzyskać bodaj najmniejszy
znak, przesłankę, żeby pojąć jego zamiary. Tymczasem nic nie jest w stanie zrobić, niczego uzyskać,
chyba żeby był hipnotyzerem, szarlatanem z obwoźnego cyrku i zdołał przeniknąć za zasłonę płynącej
wody, do umysłu tego człowieka, tam gdzie przecież musi kryć się jakiś cel, zamysł głęboko ukryty.
- Nazywacie się Ralph Hitchcomb? - stara się, żeby głos brzmiał surowo i pewnie.
- Od samego urodzenia, szeryfie. - Znów ten paskudny, koci uśmiech, który tak zbija Barlowa z
tropu.
Jakby sugerował jakąś wspólnotę, tajne porozumienie, które on, Joseph, zawiązał gdzieś u zarania
dziejów, wieki temu, na dzikiej i niespokojnej ziemi z tym człowiekiem, demonem, zabójcą, choć
wcale nie wie o tym, nie pamięta i pamiętać nie chce. Jakby Hitchcomb, wyczekawszy się
nieskończenie długo, wracał teraz na scenę dramatu, w ostatnim akcie, oczekując od Barlowa, że
przypomni sobie tę nieprawdziwą, nigdy nieprzypieczętowaną umowę i będzie się do niej stosować.
Nie znam go. Nie mam z nim nic wspólnego, zaciska zęby, zżyma się Joseph. Łączy nas jedynie to,
co dzieli na zawsze i nieodwołalnie. Ja jestem stróżem prawa, a on to prawo lamie.
- Czyli wy jesteście Hitchcomb, tak? Przyznajecie? - pyta i natychmiast rozumie, że powtarzając
się, popełnia błąd, zdradza słabość i jakąś paskudną, graniczącą z tchórzostwem nerwowość.
Więzień nadal się uśmiecha, nie okazując ani odrobiny zniecierpliwienia, ale przecież
jednocześnie jest tak arogancki, arogancki i drwiący, że Barlow znów czuje uderzające na policzki
rumieńce.
- Dokładnie tak samo jak przed momentem i przez trzydzieści cztery lata życia. To zmienia się z
wiekiem tylko u kobiet. Mam na myśli nazwisko, szeryfie.
- Jesteście poszukiwani za napady i zbrodnie - ciągnie Joseph, w jednej fatalnej chwili
uświadamiając sobie, że nie wie, jakie przestępstwa popełnił Hitchcomb ani dlaczego jest
poszukiwany w czterech stanach. Pamięta tylko o banku w Clarktown, kasjerze, tamtejszym szeryfie i
zastępcy.
Boże, jakąż żałosną istotą mnie uczyniłeś, myśli z goryczą. Że nawet w obliczu tego mordercy, tego
zła w ludzkiej skórze, czuję się tylko starym, znękanym głupcem. Głupcem, który nie umie sobie
poradzić z pracą, jaką wykonuje od niemal dwudziestu lat.
- Przyznajecie się więc do tych zbrodni?
Hitchcomb wzdycha, nadal bez zniecierpliwienia, jak człowiek nieprzywykły do kontaktów z
dziećmi, który musi coś wytłumaczyć kilkulatkowi.
- Ale do których, szeryfie? Kłopot z tym, że zupełnie jak pan nie pamiętam, ilu ich miałbym
dokonać. Niektóre fakty nieco mi się mieszają. Zapewne z upału, jak sądzę.
Barlow przygryza wargę.
Ustąpię, postanawia. Zrzeknę się stanowiska, ledwo powieszą tego drania. Przysięgam, że
natychmiast ustąpię.
- Na przykład napad na bank w Clarktown i pozostawione tam trzy trupy. To się wydarzyło
niedawno. Powinniście przypomnieć sobie coś podobnego, Hitchcomb.
Twarz więźnia rozpromienia się w uśmiechu.
- Aaa, tak! Rzeczywiście. Oczywiście przyznaję, szeryfie. Napad na bank i trzy trupy. No, to by się
z grubsza zgadzało.
Joseph stara się nie pokazać, jak jest wstrząśnięty.
- Człowieku - mówi cicho - powieszą was za to. Macie coś na swoją obronę?
Hitchcomb zaprzecza ruchem głowy.
- Nie. W samej rzeczy, nie mam. Próżno by u mnie szukać upadającej farmy, głodujących dzieci,
chorej matki czy takich tam sentymentalnych powodów. Kaprys, powiedziałbym raczej.
- Dla kaprysu zabiliście trzech łudzi?
Rewolwerowiec prostuje się i mimo iż siedzi na pryczy, nagle zdaje się Barlowowi o wiele
większy, potężniejszy od niego, od każdego człowieka w areszcie, od wszystkich mieszkańców High
Hill niemalże.
- Dla kaprysu zabiłem znacznie więcej osób, szeryfie. O wiele więcej.
Tak, myśli Joe. Nie wątpię. O Boże, wcale nie wątpię. Tylko dlaczego, na Chrystusa Króla, tak
beztrosko się do tego przyznaje?
- A łup? Gdzie go ukryliście? - pyta, nie spodziewając się odpowiedzi.
- Pieniądze? - Więzień unosi brwi w wyrazie zdziwienia. - Są przy siodle. Razem ze strzelbą,
kocem i moimi rzeczami. Nie sprawdził pan moich rzeczy, szeryfie? Przypuszczałem, że już wszystko
znaleźliście. Zaopiekuje się pan moim koniem, prawda? To dobry wierzchowiec. Posłuszny i wierny.
Nazywam go Flame, bo jest rudy jak ogień. Nie mogę go zabrać ze sobą, tam gdzie mnie posyłacie.
On mówi o swojej śmierci, tak jakby już stała się faktem, zdumiewa się Joseph. Z tą straszną
obojętnością szaleńca, która przecież zdaje się nie mieć nic wspólnego z obłędem.
- Barlow! Barlow! - jęczy znów ten głos z sąsiedniej celi. - Niech mnie pan wypuści, na miłość
boską! Ja z nim siedział nie będę w jednym pierdlu! Nie będę z tym diabłem piekielnym! On nie ludź
jest, przysięgam ja na słodkiego Jezusa! Taki łudź z niego jak z tego Heroda czy inszego Belzububa,
co przed nim pastor ostrzegał! Pan się zlituje, szeryfie! Niech ja skonam, jak będę tu z nim siedział!
Toż on nam wszystkim gardła galancie podetnie, zanim zdążymy „amen” zawołać!
- Zamknijże się, Burns! Do kogo mówiłem, człowieku! - wrzeszczy Zack, szczęśliwy, że może się
wykazać.
- Dobrze już, Clayton - ucisza go Joseph. - A ty od kiedy się taki religijny zrobiłeś, Burns?
- Jakby pan tu z tym diabłem siedział, to tyż by się modlił, a jakże! - pada odpowiedź.
Szeryf odwraca się, rzuca spojrzenie do sąsiedniej celi i widzi ryżawego, chudego wyrostka
skulonego pod ścianą, z twarzą wykrzywioną mieszaniną strachu i zadziorności.
Który to z nich, tych Burnsów, zastanawia się. Clay? Henry? Bob? Nie, chyba Tom. Siedzi już
dwie doby za bójkę i kradzież. I posiedzi jeszcze ze trzy, bo tym razem nie dam się tak łatwo
ułagodzić. Ci Burnsowie są gorsi niż sfora psów, niż Negry. Muszę im dać nauczkę, zanim mi
całkiem opanują miasto.
- A co on ci niby zrobił, Tom, co?
- Co zrobił? - Chłopak aż sapie z oburzenia i zgrozy. - On mnie śmierci życzył! A te gały tylko mu
świciły jasnym ogniem, jak u czarta, przysięgam. Powiedział, że mnie nie więcej jak trzy lata po tej
ziemi przyjdzie chodzić, aż mnie powieszą na suchym drzewie za kradzież i ochwacenie ulubionego
konia takiego jednego z Georgville! Tak mnie gadał z tą mordą bladą i gałami jak u diabla! Niech
mnie matka rodzona wyklnie, niech no ja czarnuch będę, jeśli łżę!
- Uspokój się, Burns - mówi Joe, w sumie zadowolony, że może już jakoś przerwać, zakończyć bez
dalszych klęsk tę rozmowę, to niby przesłuchanie mordercy. - Jeśli myślisz, że cię wypuszczę przed
czasem, jeśli będziesz tak błaznował, to się grubo mylisz. Lepiej siedź cicho albo dołożę ci jeszcze
dobę aresztu.
- Dobry Jezu, pan to taki nieużyty jest, szeryfie! A ten tam to czort jakiś! Przysięgam, no na Boga
przysięgam! Bo kto to słyszał, żeby komu takie rzeczy gadać!
Barlow wzdycha.
- Straszyliście tego dzieciaka, Hitchcomb? Groziliście mu?
Rewolwerowiec wzrusza ramionami.
- Po co? Darł ryj, spać nie dawał, to mu się kazałem zamknąć i tyle.
- Łże! No łże, suczy syn! Śmierć mi wróżył na stryczku, bękart jeden! - wrzeszczy na to Burns.
- No to jak było, Hitchcomb? Wróżyliście?
- A bo to trudno dociec, jak taki śmieć skończy? Może wspomniałem, że pewnie go powieszą za
kradzież konia czy inną błahostkę. Nerwowych pan ma aresztantów, szeryfie Barlow.
Morderca unosi głowę, patrzy wprost na szeryfa, bez cienia lęku, bez jakiegokolwiek ludzkiego
napięcia czy niepokoju. Bez śladu choćby poczucia winy. Jakby w barze, na polowaniu czy spotkaniu
towarzyskim prowadzili zdawkową, uprzejmą rozmowę dwóch dalekich znajomych.
- To wszystko - kończy sucho i jakoś niezgrabnie Joseph, nie mogąc znieść spojrzenia jasnych,
czystych, całkowicie niezmąconych oczu więźnia. - I spokój ma być. Nie zniosę żadnych burd,
rozumiesz, Burns?
Odwraca się, żeby wyjść, ścigany jękliwym, pełnym goryczy zawodzeniem chłopaka.
- Pan jeszcze zobaczy, co to za diabeł! Sam pan zobaczy, szeryfie! Tyle że za późno już będzie
wtedy. Za późno na amen!
* * *
Po rozpłomienionym, bursztynowym zmierzchu noc barwi się fioletem, poszarpanym kruchymi
pasmami czerni, podobnym strusim piórom w wachlarzu kurtyzany. Ciemność nie przynosi
wytchnienia. Broczy tym lepkim, słodkim zapachem wistarii, nieznośnym aromatem konających z
gorąca powojników.
Lucas Rockstone w zaciszu swego pokoju, wyizolowany, odcięty od reszty domu, pełnego synów,
córek i bardziej lub mniej hebanowoskórej służby, czuje się samotny. Samotny i przytłoczony życiem.
Ten gorący mrok, te duszące wyziewy wistarii, te ćmy w beznadziejnym, ostatecznym przejawie
szaleńczej odwagi spopielające się w płomieniu lampy, wszystkie zupełnie zwykłe, oczywiste
symptomy sierpniowej nocy zdają mu się być nienawistnymi omenami nieszczęścia.
Mężczyzna, myśli ze smutkiem, biały mężczyzna z majątkiem i pozycją musi być jak skała na
morzu. Niewzruszony, spokojny, twardy i samotny. Wobec żony powinien zawsze przede wszystkim
być oparciem, żywicielem i głową rodziny, wobec synów surowym mentorem, nauczycielem zasad i
prawd niepodważalnych, wobec córek opiekunem, który ma obowiązek korzystnie wydać je za mąż,
wobec służby i niewolników panem, ostateczną, absolutną instancją, sędzią i wcieloną
sprawiedliwością. Tak, w domu, w rodzinie, mężczyzna zawsze jest sam. Ten rodzaj słabości, owej
tkliwej, płaczliwej wspólnoty, która przynależna jest kobietom, ta prymitywna bezpośredniość,
odarta z intymności pospólna egzystencja białej biedoty oraz plemienne, dzikie i pierwotne
braterstwo czarnych, wynikające z ich afrykańskiej, nieoswojonej krwi, krwi do głębi obcej naszej
cywilizacji, wszystkie owe rodzaje współistnienia, dzielenia się troskami i przemyśleniami są na
zawsze niedostępne mężczyźnie.
Pozostaje mu tylko Bóg i honor, i obowiązek, i proste, żołnierskie niemalże rozmowy z innymi
mężczyznami, takimi samymi jak on. Te krótkie, a jakże znaczące wymiany zdań przy whisky, kartach
czy koniach. Wspomnienia snute w blasku ogniska, na polowaniach i wyścigach.
I zwykle to, owszem, oczywiście wystarcza. Ale nie teraz. Teraz nie.
Zleciliśmy morderstwo człowieka, myśli ze strachem. Wynajęliśmy rewolwerowca, żeby zabił
Solomona Benbowa, ponieważ pragnęliśmy wejść w posiadanie ziemi jego ojca, starca pochylonego
nad grobem. I Solomon Benbow zginął gdzieś w mrocznym, pustym zaułku tego Babilonu ziemskiego
zwanego Nowym Orleanem. Zginął wiele mil stąd, zastrzelony z małego, przemyślnego rewolweru
typu bulldog, którym zwykle posługują się szulerzy, żeby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że
chodziło o porachunki przy hazardzie. Nikt. Nawet ten starzec, jego ojciec, ten wyniosły, zaciekły,
pełen rozpaczy umierający lew, Zebedeusz Benbow, którego przecież także zamordowaliśmy,
zabierając mu jedynego dziedzica, gasząc jego ostatnią nadzieję utrzymującą przy życiu to
skorodowane, rozsypujące się ciało i nieugiętą duszę.
A potem postanowiliśmy, że bezpieczniej będzie pozbyć się i zabójcy, którego wynajęliśmy. Więc
Henry Statford uznał, że weźmie to na siebie, bo to on przecież znalazł tego rewolwerowca i
negocjował z nim, i płacił mu, choć wszyscy się złożyliśmy, zapłaciliśmy za krew Solomona rozlaną
w brudnym, podejrzanym zaułku Nowego Orleanu i zapewne zapłacimy po raz drugi, na Sądzie
Ostatecznym. Ale nie pamiętaliśmy o tym wtedy, nie pamiętaliśmy przez całe dwa lata, wiodąc
zwykłe, dostatnie, spokojne życie, aż zjawił się on, ten Hitchcomb. Jak zły znak, jak memento.
Syn? Ktoś, kto przybrał to nazwisko przypadkowo? I przybył do High Hill, do miejsca, które stało
się grobem dla jego poprzednika? Czy to tylko splot niezwykłych, acz niezwiązanych ze sobą
okoliczności, czy ktoś, Opatrzność, Los, Nemezis, upomina się wreszcie o swoje?
I wtedy po karku i plecach Lucasa Rockstone’a, zamkniętego w dusznym, upalnym półmroku
pokoju, przebiega zimny dreszcz. Bo nabiera pewności, że to nie moc boska ani ludzka tutaj
interweniuje, tylko diabeł. Diabeł w swej groźnej, biblijnej osobie, a nie zabobon z kazań
wędrownego kaznodziei czy zły duch, w którego święcie wierzą Murzyni.
Skrzydła ćmy palą się z sykiem, odnóża owada rozpaczliwie drapią w szkło klosza, a Rockstone
drży z lęku i śmiertelnego zimna, samotny w swym wielkim domu pełnym dzieci i służby.
* * *
- Steward! - woła ciemność. - Charles Steward!
Ten głos, szeleszczący, bezdźwięczny, odległy, mroczny jak noc, wyrywa Stewarda ze snu.
Obudzony porywa się na łożu, ogromnym jak wojenny galeon, czarnym, zwalistym i pustym, odkąd
parę miesięcy temu Georgina Steward odeszła w swą ostatnią drogę, wiodącą na cichy, spokojny
cmentarzyk rodzinny na wzgórzu obsadzonym cedrami.
- Charles! - szepcze złowrogo mrok. - Nadszedł czas. Obudź się, Charles.
W pierwszej chwili Steward sądzi, że w rogu, przy zasłonie, stoi kolorowy, bo jego oblicze i
dłonie nie mają mdławej, księżycowej bieli jasnej skóry. Zamiera więc, bardziej z oburzenia niż
lęku, ale już po chwili powolnym, niemal niedostrzegalnym ruchem sięga pod materac po broń.
Cień drga jak mroczny płomień, występuje krok do przodu. Jest teraz niewyraźnym majakiem na tle
okna, wysoką, długą sylwetką pozbawioną rysów twarzy.
- Kto tu? Jak śmiesz wchodzić do mojej sypialni! - chce zawołać ostro Steward, ale z ust
wydobywa się tylko słaby, łamiący się skrzek.
Bo już wie, już podświadomie pojmuje, że to nie zbuntowany Negr, nie złodziej, nie szaleniec.
- To ja, Charles - mówi noc. - Nie poznajesz mnie?
I Steward, z rozszerzonymi przestrachem źrenicami, z ustami rozwartymi do niemego krzyku,
patrzy, jak ciemność gęstnieje, porusza się, materializując z nicości ogromną, chudą postać sunącą ku
łożu, z każdym krokiem nabierającą kształtu, ubraną w ciało, które nie jest, w żadnym wypadku nie
może być ludzkie.
Charles pragnie wrzeszczeć, wyć ze strachu, ryczeć, ale zamiast tego wydaje tylko slaby pisk. Bo
twarz, ta twarz, szczupła, skupiona, pociągła, lśni blaskiem metalu, ciemnieje materią polerowanego
drewna, nie ludzkiej skóry.
O Boże, myśli w popłochu. O dobry Jezu! Dobry Jezu!
Widziadło uśmiecha się i w ustach, wąskich ustach z przepięknie wygładzonego palisandru,
błyskają zamiast zębów ostre łuski nabojów. Połowa twarzy połyskuje metalicznie. Steward widzi
wybite na srebrzystym policzku jakieś cechy, kalibracje czy znaki rusznikarza. Bo ta istota, to widmo,
jest bronią, jakimś zamkniętym w ludzkim kształcie sztucerem czy karabinem, starannie, kunsztownie
wykonanym mechanizmem, który żyć pod żadnym pozorem nie jest w stanie, a przecież porusza się,
oddycha, istnieje, nie w martwej parodii życia, niczym upiór powstały z grobu, ale jak cielesny
zupełnie człowiek, który zamiast mięśni i stawów ma drewno i metal, smar w miejsce krwi,
obracający się bęben miast serca i gilzę z prochem tam, gdzie winny być wnętrzności.
Tylko oczy są ludzkie. Przejrzyste, jasne oczy wizjonera czy marzyciela, z tęczówkami niczym
płynąca woda, niczym rwący strumień pełen pstrągów.
I rysy twarzy, srebrno-rdzawej twarzy z palisandru i dobrej stali, też się nie zmieniły. Nie
zmieniły, choć teraz wydają się należeć do kogoś o dobre trzydzieści lat młodszego. Nawet
najbardziej utalentowany rzeźbiarz nie oddałby lepiej podobieństwa. Bo tu nie o żadną kwestię
podobieństwa przecież chodzi. To z pewnością ten sam człowiek, ten sam co dwa lata temu, młodszy,
w pełni sił, żywy, choć przybyły w ciele z gładzonego drewna i metalu, w formie, w której istniał od
zawsze, także za życia, wcielonej broni palnej.
- Charlesie Steward - mówi, pochylając się nad struchlałym w pościeli mężczyzną - czy mnie
poznajesz? Czy wiesz, kim jestem?
- Tak - szepcze bezgłośnie Steward. - Hitchcomb. Ralph Hitchcomb. Morderca!
Ostre naboje znów połyskują w uśmiechu.
- Twój czas nadszedł. Żegnaj, Charlesie Steward. Ktoś bardzo potężny, ktoś, kto mieszka w mroku
i mrokiem włada, dał mi na ciebie zlecenie. Wkrótce spotkasz się z nim twarzą w twarz, Steward.
Przygotuj się.
- Nie! Błagam, nie! - skrzeczy, ślini się ten żałosny, skulony wśród betów mężczyzna, ten siwiejący
upadły bóg, plącząc się w połach nocnej koszuli, bezradnie grzebiąc wśród kołder i poduszek w
poszukiwaniu rewolweru.
Tymczasem metalowe, srebrzyste palce, dobrze naoliwione, lśniące od smaru palce zaciskają się
na szyi Stewarda, odginają głowę daleko w tył, niemal łamiąc kark, podczas gdy prawa dłoń dotyka
piersi mężczyzny, zagłębia się w skórę, kaleczy, zagarnia, szarpie szeroki płat, obnażając mięso. A
potem napiera silniej, zakrzywia szpony, rozdziera, rozsuwa mięśnie, jakby to były łachmany.
Charles miota się, wyrywa, kopie spazmatycznie, charcząc, dławiąc się krzykiem, dla którego
brakuje mu tchu, purpurowieje na twarzy. Oczy, wysadzone z orbit, wybałuszone jak u
szlachtowanego wołu, pokrywają się siatką pękniętych żyłek. Usta, rozwarte usta przypominają norę
zwierzęcia czy gada. Sączy się z nich ślina pomieszana z różową pianą krwi. Wielkie, wyszczerzone
zęby przypominają krzywo wkopane nagrobki.
Posoka tryska na ścianę, na boazerię i hebanowe wezgłowie łóżka, ciemnym, oleistym w mroku
nocy wodospadem płynie, cieknie, leje się z rany, barwiąc pościel, wsiąkając w wypchane pierzem
poduchy.
Steward słabnie, rzuca się już bez siły, bez pasji zrodzonej z męki i strachu, drga spazmatycznie,
rozdarty na pół niby worek pełen śmieci, otwarty do głębi, obnażony aż do ostatecznej obrzydliwości
ludzkich wnętrzności.
Tymczasem Hitchcomb, taki sprawny i mocny, piękny w swym polerowanym ciele, które wyszło
spod ręki piekielnego rusznikarza, spokojnie miażdży mostek, odłamuje żebra, jakby dzielił pieczyste
nad rusztem, sięga głęboko, głęboko w rozdziawioną, drgającą pierś Stewarda, zgniata, wyrywa
białawy, miękki płat płuc, żeby dostać się do serca, wciąż bijącego, choć nierówno i płochliwie
niczym postrzelona pardwa.
A potem zaciska dłoń na pulsującym worku mięśniowym i wyszarpuje go z piersi ofiary. I już
pozostają tylko słabe drgnienia, ostatni spazm, konwulsje wylewającej się krwi.
- Patrz! - Zabójca potrząsa sflaczałym już, nieruchomiejącym ochłapem mięsa nad martwą,
fioletową twarzą Stewarda, wysadzonymi gałkami ślepych oczu. - To moja zapłata za ten kontrakt.
Lepsza niż woreczek ze złotymi samorodkami, żałosny bękarcie. Przysięgam, dużo lepsza!
Uśmiecha się, już do siebie, do własnych myśli czy tęsknot, i zimnymi, gładkimi ustami z
palisandru całuje serce wroga.
A potem noc, ta noc pełna księżyca i kipiącego, słodkiego zapachu kwiatów, pochłania go,
zagarnia, ukrywa w dusznym mroku, w upalnej, dyszącej ciemności lata.
Muchy, zwabione żelazistą, ostrą wonią krwi, już obsiadają twarz i wpatrzone w pustkę oczy
Charlesa Stewarda.
* * *
Tego nie mogło zrobić zwierzę, myśli ze zgrozą Barlow. Choć, na litość boską, tak byłoby lepiej
dla tego biedaka i dla nas wszystkich.
Wśród barokowego niemal przepychu tego domu, domu teraz ogarniętego popłochem, tak bardzo
nie na miejscu tutaj, wśród kryształowych kandelabrów i dywanów, i ciężkich czarnych mebli, i firan
wydętych przeciągiem i przestrachem, pośród owych szlochających córek nerwowo biegających po
schodach i piętrach, wlokących za sobą tornada koronkowych krynolin, tych bladych, źle
ukrywających przerażenie synów, synów rychtujących strzelby i sztucery, otoczony cichą trwogą
służących, milczących postaci o skórze barwy hebanu, mahoniu czy kawy z mlekiem, ubranych w
surduty i spodnie o niebo lepsze, niż Barlow mógłby sobie kiedykolwiek sprawić, szeryf patrzy nie
na roztwarty niczym podróżna torba kadłub trupa, lecz na jego szyję. Szyję z wyraźnymi sinymi
plamami, jakie pozostawiły palce mordercy.
Nie, żadne zwierzę nie rozszarpało nocą Charlesa Stewarda. Chociaż człowiek zapewne także nie.
Chyba że mężczyzna o sile lamparta odziany w żelazne rękawice.
- Co o tym sądzisz, Tom? - pyta zastępcy.
A Ribbs, którego pewnie w innych okolicznościach nie wpuszczono by do tego domu inaczej niż
kuchennym wejściem, Ribbs w butach szarych od kurzu i spranej błękitnej koszuli zaciska palce na
rondzie kapelusza.
- Mnie to się widzi, szeryfie, żeśmy obaj wdepnęli w niezłe bagno.
Tak, myśli Barlow. Z pewnością tak. Tyle że sami nie uczyniliśmy nawet kroku. Ktoś nas w to
bagno wciągnął. Pytanie tylko kto.
* * *
- Z pewnością nie opuszczał w nocy celi? - pyta po raz dziesiąty Joseph.
- Chyba że we śnie - mówi Ribbs lekko urażonym tonem. - Jakżeby miał gdzieś wychodzić? Na
schadzkę czy co? W karty pograć? Jasne, pewnieśmy go wypuścili z Fredem, żeby sobie
pospacerował przy księżycu, a on potem grzecznie do nas wrócił i jeszcze podziękował może!
- W porządku, Tom. W porządku. Ja nic... - ucisza go Barlow, ale zastępca przerywa:
- Ano, to mnie ciut martwi, szeryfie, że pan nic. Bo ja tak sobie myślę, że toby lepiej było, gdyby
pan czasem tego więźnia w nocy popilnował, zamiast furt zostawiać go ze mną. A ze mną to i tak
mniejsza bida niż pod strażą tych szczeniaków, Claytona i Johnsona. Ja nie mówię wcale po złości,
rozumiem, jak to u pana jest w domu, i nawet nie o to mi idzie, że moja Lucy się piekli, co mnie
cięgiem w chałupie nie ma po nocy, ale to o pana idzie i o miasto, i o ten urząd, co go pan pełni,
szeryfie.
O Boże, myśli Barlow. I to też nie będzie mi oszczędzone? To także? Ustąpię! Ustąpię, jak tylko...
Zaciska pięści.
- Dobrze, Tom. Zostanę z nim dzisiaj. Tylko widzisz, Mary... ona choruje już od trzech lat, to długo
dla takiego małego dziecka, bardzo długo, a ja myślę... Widzę znaczy, no rozumiesz, doktor mówi, że
ona już nie tak bardzo, nie tak długo... no, ja myślę, że jej ostatnio jakby gorzej, Tom. To pewnie od
upału. Minie jesienią, z pewnością minie, ale teraz trochę z nią gorzej, Tom, więc ja...
Czuje na ramieniu ciężką, spokojną dłoń zastępcy.
- Nie trzeba, szeryfie. Ja tak bez pomyślunku powiedziałem. No bo po co ma się pan fatygować,
skoro on spokojnie za kratami siedzi? Przecie nie wylezie stamtąd. Siły takiej nie ma, żeby wylazł.
Pan mieszka ze dwie mile za miastem, po co pan ma tu przyjeżdżać i po nocy wysiadywać?
Przypilnujemy drania razem z chłopakami. Niech panu aby do głowy nie przychodzi tutaj po nocy
siedzieć, szeryfie.
Barlow unosi głowę.
Jezu, jak bezradnym, jak słabym i ułomnym uczyniłeś mężczyznę w potrzebie, mężczyznę, który nie
może działać, nie może nic uczynić, musi zdać się tylko na surowy wyrok losu i litość innych ludzi.
- Nie, Tom. Ja zostanę - mówi cicho.
- Nie, szeryfie. Niech mnie diabli, jak pan tu zostanie na noc - odpowiada spokojnie nieugięty,
niewzruszony Ribbs.
Jak szmata, myśli Barlow. Jestem jak szmata. Łachman na wietrze. Ale już nie protestuje, już
milczy, pokonany i upokorzony. Bo przyjaźń i litość, i współczucie mogą być czasem ciężkie niczym
kamienie.
- Jezu słodki, zamknijże mordę, mówię! - słychać zza drzwi podniesiony, zirytowany głos
Claytona. - Dość tych bzdur, Burns! Co to, głupka ze mnie robisz? Żartów ci się zachciało?
- Lepiej sprawdźmy, co tam się dzieje, szeryfie - mówi Ribbs i wychodzi z kantorka, a za nim
wlecze się udręczony, szary na twarzy Barlow.
Nie obchodzi mnie, co tam się dzieje, myśli z niejakim zdumieniem. Nic mnie nie obchodzi. Czuje
się pusty jak porzucone gniazdo termitów.
Otwiera jednak usta, żeby machinalnie, odruchowo zapytać ostrym tonem:
- O co chodzi, Clayton? Jakieś kłopoty?
- Durnia ze mnie struga ten bękart Burns! - rzuca ze złością Zack. - Jak nic, wygłupów mu się
zachciało!
Ale szeryf podchodzi już do krat, spogląda w białą jak prześcieradło twarz więźnia, w oczy
rozszerzone i mętne, a to, co tam widzi, to strach. Głęboki, instynktowny strach zwierzęcia.
- Burns? Czego się tak trzęsiesz, chłopie?
- On gada, ten bękart, że w nocy... - zaczyna Cłayton, ale Joe ucisza go machnięciem dłoni.
- Spokój, Zack. Niech sam opowie.
A skulony pod ścianą chłopak, ten sam, który bez zastanowienia wdaje się w każdą burdę, który
nie boi się kraść, bić na noże czy strzelać, ten Burns z piekła rodem, krew z krwi białej hołoty,
zadziorny i butny dzieciak, uzbrojony na co dzień jedynie w swój honor rozrabiaki i rozpadający się
rewolwer po dziadku, podnosi na szeryfa wzrok przerażonego, zaszczutego stworzenia, słabego i
kruchego, jakiegoś królika czy szopa zapędzonego w kąt, niezdolnego do najmniejszej bodaj obrony.
- Thomas? - Szeryf pochyla się, odruchowo zniżając głos. - Co się tu stało, na miłość boską?
- To on - szepczą bezkrwiste, blade usta Burnsa. - Mówiłem panu, szeryfie. Ostrzegałem, ale pan
nie słuchał. A teraz za późno już jest. Na wszystko za późno...
- Synu, weź się w garść - Barlow stara się mówić stanowczo, ale i on ma już w oczach, pod
sercem cząstkę tego strachu, tego zwierzęcego przerażenia. - Coś ty zobaczył? Co tu zaszło w nocy?
- W nocy? W nocy? - powtarza Burns, jakby nie bardzo rozumiał. - O słodki Jezu! Ja w nocy
spałem, szeryfie. Spałem na pryczy, a teraz już nigdy nie będę... nie będę spać, panie Barlow! Jak
Boga mego!
Joseph kuca na podłodze, obejmuje spoconymi dłońmi pręty.
- Tom? Synu, musisz mi powiedzieć. Musisz mi powiedzieć, co zaszło.
- On - tchnie prawie bezgłośnie Burns, jakby to wszystko wyjaśniało. - On!
- Hitchcomb?
Niepewne, nerwowe skinienie głową.
- Spałem. Spałem - powtarza chłopak z niedowierzaniem, cicho i słabo. - I zbudziłem się, od
blasku. Od tej poświaty, gorącego światła czerwonego, jak słońce, co wschodzi. Jezu, pożar,
myślałem zrazu. Z początku, z samego początku to się wystraszyłem, że ogień wszędzie. Bo zaspany
byłem. No, bałem się, że się pali, znaczy. Że pożar i żywcem tu spłoniemy. Ale to nie był pożar. To
on! On, panie Barlow! Szedł, cały rozpalony, czerwony jak diabeł, nie, jak płomień, szeryfie. Taki
cały przejrzysty, huczący niczym ognisko. On płonął, szeryfie. A wcale się nie smażył, nie zwęglał.
Na wylot przez niego można było patrzeć, przysięgam! A w rękach miał ten ochłap, to mięso. I wtedy
tom się dopiero zląkł. Tak, słodki Jezu, jak żem się zląkł! Bo to ludzkie mięso było. Wiem.
Przysięgam, na wszystko przysięgam! Nie mięso jednak. Nie mięso! Dopiero jak on blisko podszedł,
bardzo blisko, tak grzejąc i hucząc jak ognisko, to zobaczyłem, co on tam ma. Serce, myśli Barlow z
trwogą. Jestem pewien. Jestem zupełnie pewien! Boże, miej nas w swojej opiece.
- I to ono, to serce, to ludzkie serce tak płonęło, szeryfie. A on się od niego cały zajął. I nie śmiał
się, tak jak czart powinien. Nie drwił ani nie klął. Powiedział tylko: „Ty śnisz, Burns. Śnij dalej”. A
potem przeniknął przez kraty, jak dym, chociaż nie, nie dym, tylko płomień. I położył się na swojej
pryczy z tym świecącym się, palącym ochłapem, który był przecież ludzkim sercem, a ono powoli,
powoli zaczęło gasnąć...
Burns urywa, patrzy teraz na Josepha ze znużeniem, ogromnym znużeniem i udręką, która przystoi
raczej wołu, spracowanemu wołu, a nie chłopakowi niespełna dwudziestoletniemu.
Barlow wstaje, prostuje plecy.
- Wypuść go, Clayton - mówi cicho, z wysiłkiem, jakby i on przejął cząstkę owego bezbrzeżnego
znużenia. - Wypuść na wolność.
- Ale on powinien siedzieć jeszcze dwie doby! - protestuje Zack.
- Clayton - mówi Barlow - zrób, co kazałem.
I odwraca się do Ribbsa, Ribbsa stojącego cały czas przy drzwiach z założonymi rękami i
kamienną twarzą.
- Nie ma takiej możliwości - odzywa się twardo zastępca. - Nie ma takiej możliwości, szeryfie.
Żaden z nich, ani w nocy, ani o jakiejkolwiek porze dnia, nie ruszył się z celi nawet o cal. O jeden
cal, Joseph!
- Wiem, Tom. Oczywiście. Wiem, tylko...
Kwadratowa szczęka Ribbsa wysuwa się lekko do przodu.
- Joe. Na litość boską, Joe. Zastanów się. Posłuchaj sam siebie. Wiem, jak to brzmi. Wiem. Ale od
świtu, kiedy znaleźli Stewarda, każdy czarny, każdy służący, każdy biały łachmaniarz, każdy
wyrostek, włóczęga i tramp, jeden w drugiego z tej hołoty, wszyscy to powtarzają. Serce, serce,
serce. Że go znaleźli wypatroszonego jak wieprza, bez serca w piersi. Rozumiesz? Wiatr już o tym
wieje, Joe. To nie tajemnica, choćby i tu, w areszcie. Nie żadna cholerna tajemnica. A on się stąd nie
ruszył, szeryfie. Przysięgam. Na Boga przysięgam.
Barlow robi krok w tył, jakby się poddawał, pokazywał, że nie dąży, nie chce dążyć do
jakiejkolwiek konfrontacji.
- Tak, Tom. Jasne. - Próbuje się uśmiechnąć. - Nie ruszył się. Z pewnością.
- Spytaj go - szepcze Ribbs, tak żeby nie usłyszał Zack, eskortujący do wyjścia zataczającego się
niczym lunatyk Burnsa. - Sam go spytaj, Joe.
Więc szeryf odwraca głowę, żeby wreszcie spojrzeć, zmusić się i spojrzeć na Hitchcomba,
siedzącego na pryczy z obojętną twarzą kota.
- Coście robili w nocy?
- Spałem - odpowiada spokojnym, wręcz uprzejmym tonem.
- A on, ten dzieciak? Możecie to wytłumaczyć?
Hitchcomb wzrusza ramionami.
- Było dokładnie tak, jak powiedział. Wszystko się zgadza, szeryfie. Śnił i coś mu się uroiło.
Ale Barlow nie rezygnuje. Coś, jakaś trwoga, strzęp tego, co znalazł w ściągniętych rysach Burnsa,
co usłyszał w tym złamanym, słabym głosie, każe mu jeszcze się nie poddawać.
Przysuwa się do kraty, starając się przeniknąć poza zasłonę wartkiej, płynącej wody w zimnych
tęczówkach tamtego.
- Ralphie Hitchcomb, czy choć na chwilę opuszczaliście w nocy ten areszt?
Tym razem na wąskich ustach więźnia pojawia się krzywy uśmiech. Wysuwa nogę i czubkiem
lekko znoszonego buta kopie w stojące w kącie wiadro z pokrywą, aż słychać chlupoczący, mokry
dźwięk. Nikły zapach uryny szybko rozwiewa się w powietrzu.
- Czy opuszczałem celę? Nie podejrzewałem pana o takie poczucie humoru, szeryfie Barlow.
- Chodź, Joseph - mówi Ribbs. - Chodź. Nic tu po nas.
Więc Barlow posłusznie wychodzi, marząc już tylko o tym, żeby wreszcie się uwolnić, żeby ktoś
przyjechał po tego człowieka, przeniósł go do większego więzienia, powiesił czy zastrzelił, w
każdym razie usunął na zawsze z sennej egzystencji High Hill.
* * *
To wszystko dręczy go, nie pozwala się skupić czy odpocząć tego wieczoru, ale, oczywiście,
zupełnie zmienia się, rozwiewa, traci na znaczeniu w nocy. Krwawej nocy, zabarwionej strachem i
popłochem, i szlochami Celeste, i bezradnym, strasznym miotaniem się między przymusem
natychmiastowego siodłania konia i szalonej jazdy do miasteczka po lekarza a lękiem, panicznym
lękiem, że to się skończy, ostatecznie stanie wtedy, gdy go przy niej zabraknie, bo oddalony o blisko
trzy mile będzie kołatał do drzwi starego doktora Hornby’ego, pospieszał go, uprowadzał niemalże, a
tymczasem Mary odejdzie na zawsze, za ostatni widok mając nie twarz ojca, jego oczy i zaciśnięte,
wykrzywione rozpaczą usta, lecz pomarszczone, zapłakane oblicze starej Murzynki, która była jedyną
matką, jaką jego dziecko znało.
I dopiero Celeste drżącymi starczymi rękami wypycha go za próg, wciska w ręce wodze, gruba,
natarczywa, twarda jak stal, szepcząc:
- Niech pan jedzie, paniczu Joe! Niech pan szybko jedzie! Ja ją utrzymam, przysięgam na Boga i
nieśmiertelną duszę, że utrzymam, aż przyjedzie doktór!
Więc Joseph pędzi przez tę czarną, duszną noc, poruszając się niczym żywy obłok kurzu, wyciąga
Hornby’ego z łóżka, a potem z tą samą gorączkową trwogą, co przedtem lekarza, próbuje popędzać
biedną starą klacz doktora, klnąc w żywy kamień, że Celeste osiodłała mu Ravena, zamiast wprząc
go do dwukółki.
A potem nadchodzi świt, szary, zamazany brzask, i ustaje wszelki ruch, ta nerwowa, rozpaczliwa
panika.
Jaka cisza, myśli Joe. Jaka cisza.
Doktor siedzi przy łóżku małej, czarny jak grabarz. Siedzi długo, a potem wstaje i wychodzi na
werandę, gdzie czeka Barlow.
- Zrobiłem, co w mojej mocy, Joe - mówi ze zmęczeniem w głosie. - Powinieneś ją oddać do
szpitala, synu. Już czas, wierz mi.
Barow zaciska usta, nie patrzy na Hornby’ego, nie patrzy na nic w ogóle, tylko w to blade,
wyłaniające się zza horyzontu słońce.
- Nie - mówi. - Mary musi...
Umrzeć, umrzeć! - syczy ten obcy, zły głos w głowie.
- ...zostać w domu - kończy z wysiłkiem.
Stary doktor kiwa tylko głową, zaczyna mówić o lekach i zaleceniach, ale Joe nie słucha.
Przypomina sobie Helen, jak ją odwiedzał w szpitalu. Leżącą pod stertą koców, wychudłą,
dziwaczną kukłę, odlegle, karykaturalnie podobną do jego żony, jakby ktoś nieudolnie próbował
zrobić z niej manekin, pusty, zupełnie pozbawiony wszelkich cech, które postrzegamy jako
temperament, rozum i osobowość człowieka.
Nie, Mary odejdzie stąd, z domu, a nie z żelaznego, za dużego dla niej szpitalnego łóżka.
- Joe? - Doktor Hornby delikatnie dotyka jego rękawa. - Pojadę już. Gdyby coś się działo,
natychmiast mnie wzywaj. Do widzenia, synu.
- Do widzenia, doktorze - mówi Joe, myśląc, że one jeszcze nastąpią, te widzenia, te nocne czy
dzienne galopady przepełnione lękiem i rozpaczą. Przez jakiś czas jeszcze będą.
Więc mija dzień, nadchodzi kolejna noc, bezsenna noc dla Barlowa, gdy cały dom, ściany, dach,
podłogi rozbrzmiewają odgłosem kaszlu i Joseph zastanawia się, jak małej dziewczynce udaje się
napełnić wszystkie te puste pokoje, wszystkie korytarze i schody tym jednym dźwiękiem, tak smutnym
i nienawistnym.
A potem myśli, że to wcale nie kaszel, tylko śmiech. Szyderczy, pusty śmiech diabła, który
nawiedza High Hill, rządzi się w jego, Barlowa, domu i zabiera, co zechce, niczym kapryśny,
chorowity, rozpieszczony, zły bliźniak Pana Boga.
I leżąc w łóżku, szerokim, małżeńskim łóżku będącym częścią posagu jego żony, przypomina sobie
Helen. Jej straszną, zwierzęcą żądzę życia, te przerażające chwile, gdy przywierała do niego w
rozpaczliwej próbie zaznania jeszcze czegoś, jakichś uczuć, jakichś doznań normalnych dla każdego
innego męża i żony, ale już nie dla nich, dla nich już nie, przez to piętno, ten wyrok, wszystkie
chowane, zakopywane, palone chustki i szmatki naznaczone czerwoną pieczęcią krwi. I choć
rozumiał, że ona chce się oszukiwać, zapomnieć choć na chwilę, na jedną krótką część nocy, pragnie
rozpaczliwie odsunąć to od siebie choćby na moment, to on, Barlow, nie potrafił. Bo zawsze pod
maską jej twarzy, bladej, z ceglastymi plamami wypieków na policzkach, okolonej posklejanymi,
wilgotnymi od potu włosami, widział uśmiechnięte szyderczo oblicze kostuchy, a usta, rozchylone i
miękkie, miały słony, żelazisty posmak posoki.
Nie pamiętam jej, myśli z rozpaczą. Nie pamiętam jej sprzed choroby, zanim stała się tym
wiecznie głodnym życia upiorem, tą złą, pełną goryczy wychudłą marą, gotową pochłonąć nas
wszystkich, skazić, zarazić swoją nienawiścią, swoją niezasłużoną tragedią. Nie umiem sobie
przypomnieć, jaka była, co robiła i mówiła takiego, że wtedy, tak dawno temu, byłbym gotów umrzeć
dla niej, mając jednak to buńczuczne, harde przeświadczenie młodości, że właśnie my będziemy żyć,
żyć wiecznie, szczęśliwi, całkowicie uodpornieni na wszelkie nieszczęścia świata.
Nie pamiętam jej, powtarza i nawet wtedy, nawet wtedy nie potrafi zapłakać.
* * *
A następnego dnia o poranku, jak na jakąś upiorną ironię, niczym omen nadchodzącej klęski,
ukochany kociak Mary, Pan Bobby, ginie rozszarpany przez tego głupiego, nieułożonego psa Selbych,
tego specjalnego psa do polowań, którego Selby kupił za duże pieniądze i nigdy nie chciał przyznać,
że były to pieniądze wyrzucone w błoto.
W jednej chwili wszystko na farmie, na sennym, upalnym podwórzu, wydaje się zupełnie w
porządku, drepczące kury, indyczki, konie tupiące w zagrodzie i Pan Bobby, łaciaty kot,
wygrzewający się na stercie słomy, w tym absolutnym, niezakłóconym błogostanie kochanego i
hołubionego zwierzęcia domowego. A potem znikąd, wyrodzony chyba z jakiegoś podmuchu gorąca,
zjawia się ten pies, wielki czarny pies z wywalonym ozorem i fanatycznym obłędem w ślepiach,
obłędem godnym inkwizytora czy opętanego francuskiego rewolucjonisty.
Ale Pan Bobby nawet nie ma czasu się zaniepokoić, całkowicie pewien wysokiej pozycji i
nietykalności w domu swojej małej władczyni. Władczyni troskliwej i czułej. Może gdyby
obyczajem mniej rozpuszczonych kotów nauczył się choć odrobiny czujności, a miejscem porannego
wypoczynku obrał stodołę, stajnię, spichlerzyk czy inny budynek pozwalający w razie czego skryć
się, zaszyć, umknąć przed niebezpieczeństwem, nie zderzyłby się tak brutalnie z losem.
Lecz ten łaciaty, kochający i kochany sybaryta nigdy, w najgorszych snach nie przypuściłby, że na
podwórzu, jego podwórzu, może go spotkać coś złego.
Więc wstaje tylko, syczy groźnie, strosząc ogon, uniesiony honorem i oburzeniem, całą postawą
ukazując, że nie boi się dyszącej wściekle, obnażającej kły bestii, która ośmieliła się wtargnąć na
jego teren, a w następnej chwili jest już krwawym strzępem biało-burego futra.
- Nie! - krzyczy wściekle Joe. - Nie, na litość boską!
I strzela do tego piekielnego potwora, tego śliniącego się demona, drogiego psa Selbych, ale
oczywiście nie trafia. I on, ten pies, ucieka z fanatycznym obłędem Robespierre’a w ślepiach,
pozostawiając na ziemi to, co było jeszcze przed chwilą najdroższą istotą w życiu Mary.
Więc Joseph biegnie i podnosi to coś z kurzu, powtarzając, nie wiadomo, do psa czy do martwego
Pana Bobbego:
- Ty bydlaku, ty głupi bydlaku, jak mogłeś jej to zrobić! Jak mogłeś!
Lecz na wszystko jest już za późno. Szeryf może tylko wstać, pójść po łopatę i pogrzebać kota swej
córki, zastanawiając się cały czas, jak powiedzieć o tym ciężko choremu dziecku.
Umierającemu dziecku, poprawia zły, zimny głos pod czaszką. Umierającemu, Barlow.
A Joseph zgadza się, tak, musi się zgodzić z tym głosem, kopiąc dół na skraju podwórza i cały czas
monotonnie, wściekle przeklinając najgorszymi wyrazami psa Selbych, Pana Bobby’ego, patriarchę
Noego oraz wszystkie zwierzęta, które tamten uratował z potopu.
* * *
Tej nocy, pierwszej od miesięcy łagodnej, ciepłej nocy, dającej nieco wytchnienia od upału, kiedy
wiatr wreszcie zdaje się wiać z góry, od zimnych, srebrzystych gwiazd, a nie gdzieś z samego piekła,
budynek aresztu w High Hill wydaje się cichy i spokojny jak stajenka betlejemska. Fred Johnson
drzemie w biurze szeryfa, z nogami wspartymi o urzędowe biurko, zaś Zachary Clayton czyści i oliwi
strzelbę. Przez rozwarte drzwi kantorka widać pręty krat, niczym rosnący w ciemności, nieruchomy i
bezgłośny las żelaznych bambusów. Śpiący na pryczy Ralph Hitchcomb przypomina w mroku
niedbale rzucony długi marynarski worek. Zack odkłada broń, przeciąga się, aż trzeszczą stawy, i
potrząsa lekko ramieniem kolegi.
- Fred, idę za potrzebą. Miej tu oko na wszystko.
Johnson ziewa, mruga zaspanymi powiekami.
- Po czym cię tak sparło? Po tej flaszce żytniówki, cośmy z wieczoru wypili?
Zack szczerzy zęby w uśmiechu.
- A co, chcesz iść ze mną i wywąchać, bracie?
- Czarnucha by twój smród powalił! Idź, wynoś się, zanim cały areszt do cna zapaskudzisz.
Cholera, gorzej niż skunks!
Zack przekręca klucz w zamku, wychodzi w mrok ulicy.
- No, na skunksach to się pewnie znasz, bękarcie! Sam masz takich w rodzinie, co?
- No już, wynocha! Ulżyj sobie wreszcie, stary capie, byle daleko od okien! - chichocze Fred,
wstając i zamykając za towarzyszem drzwi.
Wraca na krzesło, znów układa nogi na stole, ale już nie jest senny. Jego myśli krążą leniwie
między Nancy, śliczną córką sklepikarza Jenkinsa, a tą apetyczną Mulatką, którą jego wuj dopiero co
zatrudnił jako kucharkę. I tak jakoś mu się obie zlewają w zwiewną, choć całkiem cielesną,
rozkoszną, gorącą niczym ta noc, słodką obietnicę, jakąś zjawę roześmianą, chętną, łagodną, jasną i
blondwłosą, choć równocześnie czarnooką, ze skórą gładką, aksamitną, ciemną jak kawa z kroplą
mleka, w jakichś nieokreślonych koronkowych negliżach, w tych okowach fiszbinów i sprzączek,
zjawą podwójną, siostrzaną, bliźniaczą niemalże, niczym zmierzch i poranek.
Więc słysząc pukanie do drzwi, wciąż jeszcze rozleniwiony, z głową pełną tego ciemnego,
kawowego poranka, złotego zmierzchu i falban, i haftek, po prostu przekręca klucz w zamku. Ale to
nie Zack stoi po drugiej stronie.
- Hej, Fred - mówi Josh Statford, wyłaniając się z ciemności z tą przystojną, buńczuczną twarzą
drania, a za nim majaczą sylwetki Buda Watsona i Iana MacAllistera. - Tak żeśmy z chłopakami do
ciebie zaszli. I nie z pustymi rękami, żebyś sobie nie myślał. Wyciąga dłoń z butelką whisky.
- No co tak stoisz? Wpuścisz nas wreszcie?
- Nie - odpowiada Fred, żałując, bardzo żałując, że strzelba została na biurku.
- No co ty, chłopie? - Josh rozciąga w uśmiechu swoje wypukłe, niemalże kobiece usta. -
Nieładnie puszczać z kwitkiem kumpli. Zabawić się przyszliśmy, pogadać, popatrzeć na tego
strasznego bandziora, co go tam trzymasz za kratami. Naprawdę taki z niego diabeł, co? Uuuuu,
czarny lud! Ma rogi albo kopyta, albo czarci ogon, Fred? No jak, dasz popatrzeć?
- Mnie tam nikogo wpuszczać nie wolno - oponuje Johnson, ale Statford już go popycha, wtłacza
do środka, a za nim postępują Bud i Ian.
- Takiś się zrobił ważniak, Fred? - dudni grubym głosem Bud. - Przyjaciół nie chcesz przyjąć z
wizytą towarzyską?
I Fred ustępuje, usuwa się na te słowa, choć przecież nigdy nic szczególnego, żadna sympatia czy
choćby dziecięca przyjaźń nie wiązała go ani z Budem, ani tym bardziej z młodym Statfordem.
- No, nieźle się tu urządziłeś. - Josh z założonymi za plecami rękoma rozgląda się po biurze
szeryfa. - A Zack? Gdzie się podziewa?
- Ano, akurat za tobą - powiada od drzwi Zachary, stojący z bronią w ręku. - Tylko nie bardzo
wiem, co ty tu robisz, Statford, z tymi twoimi przydupasami.
MacAllister podrywa się jak pies ukąszony przez pchłę.
- Uważaj, Clayton, ty bękarcie! Uważaj, co gadasz tą plugawą gębą, bo...
- Ian! - syczy gniewnie Josh. - Zamknij się, durniu. Zack, a ty się, chłopie, nie złość. Bo i myśmy tu
nie po złości przyszli. Widzisz, popatrzeć chcemy na tego waszego rewolwerowca, tego Hitchcomba,
czy jak mu tam. Tylko popatrzeć, bracie.
- To areszt jest, a nie piknik dobroczynny - mówi ostro Zack. - Tu się nie ma na co gapić.
- Ej, daj spokój. - Statford junior rozkłada ręce uspokajającym gestem. - Wiem, że areszt. Ale ja tu
przyszedłem niejako z urzędu, rozumiesz.
Oczy Claytona zwężają się gniewnie.
- A mnie się coś widzi, Statford, że to nie ty pełnisz urząd, ale twój staruszek, nie?
- A twój, zdaje się, u niego pracuje, Clayton! - warczy MacAllister. - Tak?
To błąd, bo twarz Zacka momentalnie robi się biała, a szczęki drgają wściekle.
- Wynoś się stąd, szczurze - mówi na pozór spokojnym, cichym głosem. - Wynoś zaraz, bo
będziesz miał dziurę we łbie, przez którą zobaczę księżyc!
- Zack! - szepcze wystraszony Fred. - Zack, no co ty? Schowajże tego colta. Oni nic złego nie
zrobią. Prawda, chłopaki?
- Jasne, że nie. - Josh uśmiecha się szeroko, wesoło jak małpa na festynie. - Nikt tu nic nie ma do
twego starego, Clayton. Mój bardzo go ceni, przysięgam. Zawsze mi mówi: „Nie ma to jak Jack
Clayton. Drugiego takiego ze świecą szukać”. A jak mój staruszek tak mówi, to znaczy, że kocha tego
drugiego faceta jak brata. Nie, Ian?
MacAllister kiwa niechętnie głową, sztywno niczym popsuta marionetka.
- Taaa, jasne - mówi Zack od drzwi, ale opuszcza broń.
- To jak? Dasz popatrzeć?
Clayton spluwa na podłogę.
- A patrz sobie, byle krótko.
Trzej przybysze ruszają w kierunku celi.
- A oni gdzie? - pyta ostro Zachary. - Powiedziałem, ty sobie popatrz, Statford.
- Rany, Zack, daj spokój! Co cię ugryzło? - wtrąca się ugodowo Fred. - Niech się pogapią. Nie
zbiedniejemy od tego.
- Do diabła z tobą, Johnson - burczy Clayton. - Idź za nimi, pilnuj, żeby nam burdelu nie narobili.
Jeszcze będzie z tego problem, sam zobaczysz. Zobaczysz albo jestem pies!
Tymczasem Statford przysuwa się do prętów celi, z wysiłkiem wpatruje w ciemny, nieruchomy
kształt na pryczy.
- Niech no który zapali lampę - rozkazuje cicho i Bud posłusznie zapala knot.
Hitchcomb leży plecami do nich, z twarzą wciśniętą w kąt i osłoniętą ramieniem. Nie porusza się
ani w żaden sposób nie daje znaku, że słyszy, że jakkolwiek obchodzi go ta nocna wizyta.
- Co, napatrzyłeś się? To wynocha - mówi Zack.
- Czekaj, czekaj! - Młody Statford ogania się od niego ze zniecierpliwieniem. - Co mam niby
widzieć? Jego chudy tyłek? Spójrz, nie rusza się nawet. Skąd mam wiedzieć, czy nie jest martwy, co?
- Śpi, Josh - odpowiada drwiącym tonem Zachary. - Ludzie często tak robią w nocy. Nawet
mordercy.
Ale sam jest nieco zaniepokojony nienaturalnym bezruchem więźnia.
- Śpi? - wykrzywia się Bud. - Jasne. Jak dla mnie, to jest martwy jak wół w rzeźni.
- Hej, ty, Hitchcomb! - woła nieco zbyt nerwowo Fred. - Wstawaj! Słyszysz, bękarcie? No, co z
tobą?
Jednak więzień się nie porusza.
- O żeż ty! - jęczy Fred. - Zack, co z nim? Jak myślisz?
- Udaje - mówi Zachary, ale wcale nie jest przekonany. - Hitchcomb, słyszycie?! Hej, człowieku,
co z wami? Spicie? Odpowiadajcie, jak pytam!
- Cholera! - denerwuje się Johnson. - Jak nic kipnął, Zack! Co teraz zrobimy?
- Dawaj klucze! - nakazuje Clayton. - A wy zmiatajcie stąd. Widzieliście dosyć!
Fred grzebie przy zamku lekko drżącymi palcami, a Zack znów wyciąga colta, ale mierzy teraz w
skuloną, nieporuszoną sylwetkę na pryczy.
- Hej, nie bądź taki ważniak, Zachary! - Josh podsuwa ku niemu wykrzywioną przyjaźnie,
przymilną twarz drania. - No co ty? Nic żeśmy nie widzieli! Słuchaj, powiem ci, jak jest. Założyłem
się z Budem przy whisky, że wejdę tu i strzelę tego całego Hitchcomba w pysk. No wiesz, jak to
bywa przy flaszce i dobrej zabawie. O konia się założyłem, no! O tę piękną klacz, co mi ojciec
sprowadził aż z Nowego Orleanu. Nie chcę, żeby ją ten bydlak Watson zajeździł. Po moim trupie ją
dostanie, rozumiesz, Zack? Ale zakład jest zakład! Tu o honor chodzi, nie? Wpuść mnie, ja go tylko
raz stuknę i załatwione. Przecież to morderca, ludzi pozabijał, powieszą go jak nic, a ty się chcesz tak
z bękartem cackać?
Zaraz wyrzucę drania na zbity pysk, myśli Clayton. Ale wtedy przypomina sobie: ojciec! Przecież
ojciec. Taki jest zadowolony z tej posady u burmistrza. A matka? A Sue i Zelda? Jak sobie poradzą?
John, Francis i Stan są jeszcze nieletni. To dzieciaki. Trzeba ich odchować, za coś wykształcić. A ten
mydłek, ten śliski śmierdziel, się zemści. Jak nic się zemści. I to na ojcu. Nie załatwi tego jak
mężczyzna, sam na sam z nim, Zacharym. Co to, to nie! Stary straci robotę w imię czego?
Bezpieczeństwa jakiegoś mordercy na zlecenie, suczego syna, co go i piekło nie zechce? Nie, tak być
nie może.
- Dobra - mówi. - Wejdziesz ze mną. Ale bez sztuczek, rozumiesz, Statford?
- Och, jasne, Zack! - Josh rozpromienia tę swoją gębę krokodyla w szerokim uśmiechu. - Raz w
dziób i tyle! Nie zapomnę ci tego, chłopie! Na pewno nie!
Cholera na ciebie, śmieciu, myśli Clayton, a na głos mówi:
- Fred, uważaj na drania. My wchodzimy ze Statfordem.
I wsuwa się do celi, nagle jakiejś mrocznej i złowrogiej, niby gniazdo grzechotnika. Za plecami
czuje przyspieszony, płytki oddech Josha. Słyszy szuranie podeszew, więc wie, że Bud i Ian wchodzą
także, ale tym razem nie ma ochoty odsyłać ich do diabła. Im więcej będzie tu ludzi z bronią, tym
bezpieczniej.
Przestrzeń po wewnętrznej stronie krat wydaje się jakaś inna, przestronniejsza, szersza,
nieprzyjemnie obca, jakby obecność więźnia wydymała ją, rozpychała ściany, nasycała półmrok
wywołującym dreszcze na plecach poczuciem grozy. Mężczyzna na pryczy wciąż się nie porusza i
Zack przez jedną straszną chwilę przypuszcza, że to naprawdę wypchany worek pozostawiony dla
niepoznaki, a sam morderca czai się gdzieś obok, w pobliżu, ukryty w ciemności.
Uspokój się, nakazuje sobie ostro. Tu nie ma się gdzie schować. Widać każdy kąt.
A jednak kiedy staje nad śpiącym i wyciąga rękę, żeby dotknąć jego ramienia, t o ta ręka drży
wyraźnie.
- Hitchcomb? - pyta niepewnie. - Żyjecie?
Palce zaciskają się na ramieniu więźnia, wyczuwają ciepło skóry i ostre, twarde kości ukryte pod
nią, ale ciało Hitchcomba wydaje się dziwnie wiotkie, jakby pozbawione ciężaru. Zack stara się je
przekręcić na wznak, ale nie czuje oporu, jakby było puste w środku, lekkie niczym kokon poczwarki,
choć sam nie wie, czy to jednak nie Hitchcomb sam się ku niemu odwraca. Patrzy w woskową,
zupełnie pustą twarz mordercy i jego oczy, nieruchome, zastygłe, lecz pałające, niczym dwa
zmatowiałe szlachetne kamienie, które wciąż jednak błyszczą dawnym blaskiem, nawet w
zniszczonej, skorodowanej oprawie.
Nie żyje, myśli Clayton w popłochu. Trup.
A wtedy te oczy rozpalają się jak u kota, a wąskie, blade usta poruszają się ledwo dostrzegalnie.
- Nie budź mnie! - syczy gardłowym, cichym głosem więzień. - Nie waż się mnie budzić, Clayton!
Nie zmuszaj mnie, żebym o tobie pamiętał, gdy się obudzę.
I Zack odskakuje, przerażony, wstrząśnięty, zdjęty nagłym, niezrozumiałym lękiem, bo choć dobrze
słyszał słowa Hitchcomba, nie może się oprzeć wrażeniu, że tamten powiedział „tego” zamiast
„mnie”, jakby to było równoważne, tożsame. „Nie budź tego, Clayton”.
A Zachary wie, w nagłym przebłysku rozumie doskonale, że nigdy, za żadną cenę nie chciałby
„tego” obudzić.
Lecz Statford, głupi, butny Statford, ze swoją gębą przystojną i drańską, z nowymi pistoletami u
pasa i drogimi skórzanymi rękawiczkami na dłoniach, z pewnością niczego nie wie, niczego nie
czuje, bo przyskakuje do Hitchcomba z uśmiechem kojota pochylającego się nad padliną, ustawiony
tak, żeby kumple doskonale widzieli, co robi, i bierze zamach, żeby uderzyć go w twarz.
A wtedy cała wiotkość, cała słabość w ułamku sekundy ulatuje, zdaje się parować z ciała
rewolwerowca, tak że zostaje tylko gibkość i szybkość atakującego węża, kiedy chwyta rękę
napastnika i wykręca w nadgarstku, błyskawicznie i brutalnie, lecz lekko, bez wysiłku, jakby chciał
złamać suchy patyk.
- Statford! - mówi zdławionym, pełnym nienawiści, ale i triumfu tonem, tym niskim i gardłowym
głosem warczącej pumy, który wcale nie wydaje się Claytonowi należeć do człowieka, lecz do
jakiejś bestii zrodzonej z mroków nocy. - Statford!
Josh pada na kolana, wrzeszcząc z bólu i strachu, w parodii poddańczego, niemal lennego gestu.
- Nie strzelać, nie strzelać! - krzyczy Zachary, bo widzi, że Hitchcomb już cofnął dłoń, uwolnił
Statforda z uścisku, choć ten nadal klęczy, wyjąc, jakby ze zdumienia i wściekłości nie zdążył
zauważyć, że już nie musi.
Tymczasem Ian i Bud rzucają się w obronie swego przywódcy, wymachując rewolwerami, ale na
szczęście nie oddają strzałów, tylko ściągają Hitchcomba na podłogę, tłuką kolbami po twarzy,
głowie, ramionach, kopią po nogach i żebrach. A on znów zdaje się przeobrażać w worek pełen
szmat, taki obojętny, zwiotczały, nie wydając nawet dźwięku.
- Bydlaku! Bękarcie! Skurwielu! - zapluwa się Josh, wrzeszczy wysokim, piskliwym głosem
rozhisteryzowanego bachora. - Zapłacisz za to! Zapłacisz!
I kopie zaciekle, rozpaczliwie ciało wroga, który ośmielił się go upokorzyć, tak jak rozpieszczony
dzieciak w napadzie złości kopałby czarną niańkę czy ulubioną przed chwilą zabawkę.
- Przestańcie! - krzyczy oburzony, bezradny Zack, szarpiąc Watsona i MacAllistera za ramiona w
bezowocnej próbie odciągnięcia ich od więźnia. - Przestańcie i wynocha stąd, głupie cioły! To areszt
jest! Miejsce publiczne! Przestańcież, bękarty, do diabla! Bo i was pozamykam!
Ale oni wiedzą, że to czcza groźba, że w takiej sytuacji żaden zastępca, a zwłaszcza Clayton, nie
zdecyduje się przymknąć syna burmistrza.
A Hitchcomb leży jak szmata, przewracana, potrącana butami, niczym wielki, chudy strach na
wróble, z białą twarzą unurzaną we krwi, w poszarpanej koszuli, nawet się nie zasłaniając i wciąż
nie wydając choćby jęku. I chyba się uśmiecha, ponieważ widać jego ostre, wielkie zęby, bardzo
białe w ustach pełnych czerwieni, jakby to on był drapieżcą, to on atakował i rozszarpywał ofiary.
Uśmiecha się, choć nie, to może grymas bólu albo wściekłości, bo nie strachu przecież. W żadnym
wypadku nie strachu.
- Zack! Zack! - woła od drzwi Fred. - Co się tam dzieje?! Wyprowadź ich, na miłość boską!
- Masz! Masz! - piszczy Josh. - Żebyś już więcej... już więcej nie podniósł ręki...!
I tłucze podkutym obcasem w wąską, kościstą dłoń rewolwerowca, miażdży palce, aż barwią się
gorącym szkarłatem.
- Żebyś się nie ważył...!
- Dość! - ryczy Zachary. - Dość, bydlaki! Zabijecie go, durnie!
Zaś Hitchcomb, ten diabeł, demon, którego ubranie nasiąka posoką, naprawdę powoli robi się
czerwony, tak jak opowiadał Burns, czerwony nie ostrą barwą płomienia, lecz krwi. Tylko oczy ma
bardzo zimne i nagle, z tą samą szybkością grzechotnika, pokaleczoną, może nawet połamaną,
zdawałoby się, ręką chwyta pochylającego się nad nim Statforda za koszulę, odpycha z niesłychaną
siłą na ścianę, aż tamten uderza plecami w mur, przewraca się, oszołomiony, zdumiony, i gapi na
odciśnięty na piersi ślad, krwawy ślad dłoni o długich, chudych palcach.
Bud i Ian zamierają w bezruchu zadziwieni.
- Nie teraz, Statford! Jeszcze nie teraz! - mówią popękane, broczące krwią usta.
A Josh porywa się na nogi, wyjąc:
- Zabiję!
- Nie! - odzywa się ostry, stanowczy głos.
I zaraz potem ścianami wstrząsa ogłuszający huk, aż powietrze wibruje tym dźwiękiem, zaś Zack,
Josh i jego banda przysiadają na nogach, podrywają ręce do uszu.
Fred stoi z dymiącym coltem i twarzą jak szare płótno, ściągniętą gniewem.
- Precz! - mówi na pozór spokojnie. - A jeśli ktoś będzie tu zabijał, to chyba ja! Clayton, zamknij
celę. A wy wynocha!
Słyszą go niewyraźnie, słabo, jakby ktoś ponapychał im do uszu surowej bawełny, ogłuszeni
hukiem wystrzału, ale wychodzą posłusznie, niosąc swoje purpurowe ze złości, spocone oblicza,
jakby to był cenny prezent, który mają zamiar ofiarować światu.
Zachary patrzy bezradnie na Hitchcomba. Rewolwerowiec porusza się słabo, niczym rozjechany
padalec, próbuje dźwignąć się z ziemi, usiąść.
Powinien być nieprzytomny, myśli Clayton. Już dawno powinien stracić zmysły.
- Zack! - woła Fred, ten nowy, stanowczy, opanowany Fred. - Zamknij drzwi za tymi bękartami i
poszukaj jakichś ręczników, bandaży, choćby czystych szmat, a ja przyniosę wodę.
Zachary opuszcza pospiesznie celę, zmieszany, starając się nie patrzeć na gramolącego się z
podłogi, zakrwawionego więźnia. Nawet nie przekręca klucza w zamku.
Tymczasem Johnson niesie już wodę i kilka płóciennych ręczników, więc Clayton zawraca,
wchodzi z nim do aresztu.
Hitchcomb półsiedzi na pryczy, dysząc ciężko.
Jak on się tam dostał bez pomocy, zastanawia się zdetonowany Zack. Wszystko teraz wydaje mu
się snem, dziwnym majakiem, zupełnie niemożliwym na jawie. Ten mężczyzna, ta krew i całe zajście
z młodym Statfordem.
Nie budzę tego, myśli słabo. Wcale nie budzę.
Fred klęka przed rannym, wyciąga zwilżony ręcznik ku jego twarzy, ale Hitchcomb lewą, także
zakrwawioną i pokaleczoną dłonią odtrąca jego rękę.
- Zostaw mnie. Nie potrzebuję takiej pielęgniarki.
I spluwa czerwoną pianą na podłogę.
- Zastępcy pieprzeni!
- Poczekaj, człowieku! Daj spokój! Nieźle oberwałeś. Pomogę ci - tłumaczy Johnson.
Hitchcomb obnaża kły niczym zwierzę, cofa się jak przed żelazem do piętnowania.
- Nie! - to nie ludzki głos, to warknięcie wilka. - Nie dotykaj!
- Zostaw go - mówi cicho Clayton.
„Nie budź tego! Nie budź, Zack!”
- Zostaw go i chodźmy stąd.
Być może z powodu tego, co zobaczył na dnie czystych, jasnych oczu, być może z powodu tych
wyszczerzonych zębów i bladej twarzy, Fred nie protestuje. Stawia obok pryczy miskę z wodą, na
materacu zostawia ręczniki i obaj z Zackiem wycofują się do kantorka szeryfa.
- Jezu, Zack! - mówi Fred.
- Słodki Boże. - Clayton kręci z niedowierzaniem głową. - Dobrze, że strzeliłeś w podłogę, bracie.
Kiepsko było, co?
- No, kiepsko - przytakuje ponuro Johnson. - Barlow urwie nam dupy przy samych jajach. A to, co
zostało, zabierze na pamiątkę.
- Tak? - Usta Zacka wykrzywia gorzki grymas. - A gdzie on był, jak to się stało, co? Gdzie był,
Fred? Nie tutaj, prawda? Gdyby tu został, nic by się nie stało. Sam wiesz najlepiej. Nie było go tam,
gdzie powinien, więc nie ma prawa się czepiać. Nie ma, ni cholery!
Fred spuszcza wzrok, wzdycha.
Niechby już się skończyło, myśli. Ta noc, to lato, Hitchcomb, wszystko. Niechby się jak
najszybciej skończyło.
* * *
Henry Statford stoi w przewiewnej, rozświetlonej słońcem jadalni, już posprzątanej po śniadaniu.
Ręce założył za plecy i wygląda przez okno, na ogród więdnący w upale sierpnia.
Trzeba więcej wody, myśli. Więcej troski.
- Wzywałeś mnie, ojcze? - słyszy od progu.
Podrywa się jak podcięty koń, obraca do syna z wściekłością wypisaną w każdym rysie twarzy.
- Po coś to zrobił, głupcze? - pyta z gniewem. - Prosił cię kto?
Josh zatrzymuje się w pół kroku, zdumiony i urażony.
- Ależ, ojcze! Ja tylko dałem nauczkę temu bękartowi, temu łazędze! To nie on, na pewno. Nie on,
nawet nie jest podobny. Znacznie młodszy, bardzo wysoki, jakaś tyka tytoniowa. To nie jego syn, nie
wierzę. Niemożliwe. To nawet nie jego syn, a ja tylko chciałem go nauczyć rozumu, pokazać mu
miejsce gdzieś między czarnuchami, między nędzną białą hołotą. To nie jest nikt szczególny, ot,
śmieć! My z chłopakami załatwiliśmy wszystko. Nie będzie szczekał, nic nie powie. Będzie trzymał
pysk na kłódkę. Już dobrze o to zadbaliśmy z Budem i łanem. Nawet jeśli wie o tamtym Hitchcombie,
nawet jeśli coś zwąchał, to nie puści pary z gęby. Nie puści, ojcze. Nie mogłem przecież pozwolić,
żeby się ośmielał, żeby się ważył... Powiedziałem mu, że jeśli się ośmieli zbrukać nazwisko Statford,
to...
- Zamilcz, Joshua. Zamilcz, głupcze!
Burmistrz patrzy na syna jak sokół na mysz i pod wpływem tego wzroku Josh kurczy się, milknie,
wykrzywia płaczliwie.
- Ojcze!
Stary Statford odwraca się do okna, żeby nie widzieć tego pierworodnego, tego nieudanego płodu
swoich lędźwi, tej klęski rodzicielskiej.
Mój Boże, myśli. Czy to ja popełniłem błąd, wychowując go, czy to Ty odmówiłeś mi godnego
następcy?
- Nie rozumiesz, prawda? Nie potrafisz zrozumieć. Zostawiłeś ślad, świadków! Na Boga, Joshua!
Teraz już można nas połączyć z tą sprawą. Teraz już wiedzą. Oni, obcy. Johnson, Clayton, a pewnie i
szeryf Barlow. To nieudacznik, synu, ale nie idiota. Za to ty tak! Ty tak, Joshua! Wyjdź!
Młody Statford cofa się jak muł na widok bata, plącze, jąka.
- Ale, ojcze! On się nie poważy! Nie ośmieli! Wybiliśmy mu to ze łba...
- Zejdź mi z oczu, głupcze! - mówi stłumionym, wściekłym głosem burmistrz. - Wynoś się, bo nie
ręczę za siebie!
Więc upokorzony, rozżalony Josh opuszcza jadalnię.
- Do widzenia, ojcze - powiada jeszcze od drzwi.
Stary Statford milczy.
* * *
- Jak do tego doszło, Clayton? - pyta Barlow.
Zack przeżuwa ślinę, patrzy spode łba.
- Weszli i już. A kto ich niby miał powstrzymać? Fred i ja?
- Tak, Clayton. Ty i Fred. Zastępcy szeryfa. Zachary wbija kciuki za pas, buńczucznie podrywa
głowę.
- Bo szeryf spał sobie smacznie we własnym łóżku, zamiast więźnia pilnować?
- Ty się nie rzucaj, Clayton - wtrąca się szybko Ribbs. - Gdzie szeryf był, to szeryfa sprawa. Dość,
że ty i Johnson, prawowici, zaprzysiężeni zastępcy, dupy żeście dali jak złoto!
Ale Barlow już skapitulował, myśli: „Ma rację. Chłopak ma rację. To tylko moja wina”.
- Dobrze - mówi. - Dobrze. Nie wyjdę z aresztu, póki go nie zabiorą.
Bo także i to jest zachowane dla mnie. Mary tam, w domu, sama z Celeste, i on tutaj, ten wyrzut
sumienia, ta klątwa.
- Nie, szeryfie. Na zmianę będziemy pilnować. Ja albo pan z jednym z tych szczeniaków. I nie rób
mi tu min, Clayton, bo w pysk zamaluję! Taki z ciebie zastępca jak z krowiego tyłka orkiestra.
Szczeniak jesteś i tyle! No jak, zgoda, szeryfie? Może tak być?
Ale Joseph nie słucha. Przed oczami ma skuloną na brudnym materacu sylwetkę więźnia, którego
zobowiązał się pilnować, ale także chronić. Podarte ubranie, widoczne pod szmatami krwawe
wybroczyny i sińce, długie, zaognione rany na klatce piersiowej, ramionach, rękach. Dłonie
przypominające teraz surowe befsztyki. I twarz, chudą, znękaną, pokrytą strupami i fioletowymi
stłuczeniami, lecz nadal paskudnie nieugiętą, niemal drwiącą.
Podziwiam go, myśli z niechęcią. Gdzieś w głębi duszy podziwiam tego bandytę, zabójcę, tego
człowieka o żelaznej konstrukcji, który zapewne nigdy się nie ukorzył, nie skapitulował, ba, nie
postąpił wbrew sobie. Bo ja sam, razem z moją bronią, odznaką, urzędem, jestem i byłem
słabeuszem. A on, ten Hitchcomb, ten drapieżca, zapewne wie o honorze i odwadze więcej, niż ja
kiedykolwiek zdołałbym pojąć. To południowiec, piekielny południowiec z krwi i kości,
oddychający, myślący, krwawiący, a nawet srający odwagą i honorem, które płyną mu w żyłach,
zaćmiewają umysł. O tak, on by jeszcze dziś z szablą, pióropuszem i nieskończonym zapasem pychy
gnał konno z oddziałami generała Lee, tak jak moi chwalebni przodkowie, zmieceni z powierzchni
ziemi w kwiecie wieku, przedwcześnie i bohatersko. Ale nie ja. Ja nie. I być może płacę za to Bogu
czy diabłu haracz nie mniej ciężki, lecz zupełnie inny, niż jemu przyjdzie zapłacić.
- Nie powinien go obejrzeć lekarz? - pyta Ribbsa, choć nie bardzo umie sobie wyobrazić starego
Hornby ego w celi, przy tym człowieku. - Może mieć połamane żebra albo inne kości. Jego ręce
wyglądają naprawdę paskudnie.
Zastępca wzrusza ramionami.
- Pytałem. Powiedział, że jeśli sprowadzimy tu konowała, to wyjmie mu serce i zatrzaśnie w
torbie z instrumentami. Nie bardzo mi się to spodobało, a pewnikiem doktorowi Hornby’emu jeszcze
mniej by przypadło do gustu. Ale trzeba przyznać, że żywotny jest, suczy syn. I zaciekły jak jadowita
żmija.
- Ano, prawda - zgadza się Barlow. - Nie było żadnego telegramu, Tom? Jeszcze nie wiadomo,
kiedy go zabiorą?
Ribbs uśmiecha się krzywo, drwiąco.
- A był, jakżeby, był. Z samego rana przyszedł. Pisali, że do nas sędzia przyjedzie, tu się odbędzie
sąd i egzekucja. Widać uznali, że nasze stare High Hill jest wystarczająco wielkim miastem, żeby
bandytów wieszać, szeryfie.
Twarz Barlowa ściąga się ze zmartwienia i rozczarowania. To nie są dobre wieści, zdecydowanie
nie. Będzie musiał pilnować Hitchcomba o wiele dłużej, niż przypuszczał. A potem zapewnić
bezpieczeństwo sędziemu, gapiom, a nawet samemu zabójcy. I tak jakiemuś niezwykłemu fartowi
zawdzięcza, że nocny samosąd nie skończył się morderstwem.
Mary, myśli z rozpaczą. Moja mała Mary. Przecież ona już prawie z łóżka nie wstaje. Jakże ją
zostawię na tyle dni, tyle nocy?
I ten smutek, to zmartwienie, przeważa w tej chwili nad uporczywą myślą, czego, u diabła, młody
Statford chciał od siedzącego w areszcie rewolwerowca.
- Poradzimy sobie, Joe - mówi cicho, pokrzepiająco Ribbs. - Wszystko się ułoży, zobaczysz.
Ale Joe wie, że nic się nie ułoży, że teraz czeka go tylko apokalipsa.
* * *
W domu panuje cisza, wieczorna cisza, która nigdy nie wydawała się Mary głębsza. Tak jakby
dom wstrzymał oddech, oczekując na coś, dyszącego gorącem, ukrytego w mroku, strasznego, lecz
jednocześnie pociągającego w zły, przewrotny sposób. Nie słychać trzeszczenia belek, odgłosów
biegających myszy, wiatru wdzierającego się przez nieszczelne okno, żadnego ze zwykłych
dźwięków właściwych starym drewnianym budynkom, stygnącym w złudnym chłodzie wieczoru po
całym upalnym, rozprażonym dniu.
Dziewczynka wierci się pod kołdrą, rozgorączkowana, niespokojna, słaba, ale przepełniona jakąś
potrzebą ruchu, niepokojem mieszkającym nie w umyśle, ale w tkankach i narządach chudego,
wątłego ciała. Jest jej duszno, choć przecież zimno. Poci się wstrząsana dreszczami, słuchając swego
wysilonego, płytkiego oddechu, czekając na symptomy nadchodzącego krwotoku. Głowę ma lekką,
jakby napełnioną musującą lemoniadą. Leży cicho, cichutko, choć wilgotne, lśniące oczy są gotowe
do płaczu, usta w każdej chwili mogą się wykrzywić kapryśnie, w spazmie kaszlu bądź krzyku.
Nie ma ojca, przypomina sobie i płacz jest już blisko, znacznie bliżej niż przed chwilą. Nie ma też
Pana Bobby’ego. Ojciec mówi, że pewnie gdzieś pobiegł, że koty chodzą własnymi drogami, ale
Mary jest smutna i rozżalona.
Jak mógł mnie zostawić? - myśli. Poszedł sobie, a ja tu leżę sama i chora! Wszyscy mnie zostawili,
wszyscy uciekli. Pozostała tylko Celeste, ale pewnie dlatego, że jest za stara i za gruba, żeby daleko
odchodzić.
Więc oczy szklą się łzami, cienkie palce zaciskają w piąstki na kołdrze.
Och, nikogo już nie obchodzę, mówi sobie. A Pan Bobby zawsze wracał, zawsze spał ze mną i
budził mnie rano. Pewnie stało mu się coś złego, tylko nie chcą mi powiedzieć. Oszukują mnie, bo
ich nie obchodzę!
Pociąga nosem, przestraszona nagłą myślą, tym przeczuciem, że ukochany kot odszedł tam, gdzie
ona pewnie też pójdzie niedługo, choć boi się o tym mówić i myśleć. Że powita ją tam, w tym
mrocznym, dziwnym miejscu, żeby nie czuła się zupełnie samotna, całkiem opuszczona.
I płacz gaśnie, zostaje tylko dziwny lęk, zupełnie nie dziecięcy, przytłaczający.
- Tam jest już mama - mówi do siebie, cichutko, dla dodania otuchy, ale to nie pomaga, bo matka
stała się dla niej tylko wyblakłym cieniem, wspomnieniem jakiegoś upiora, wychudłego, targanego na
przemian złością i rozpaczą, widziadła, którego wcale nie ma ochoty spotykać.
Chcę, żeby wrócił Pan Bobby, myśli. I tata. Niech tata wreszcie przyjdzie do domu.
Ale dom milczy, nagle odległy, obcy, a może złowrogi.
I Mary dusi się, zachłystuje strachem, że coś, a może ktoś jest z nią w pokoju, czai się niczym
głodny kojot w ciemności, w mroku pod łóżkiem, w kącie albo za szafą. Potwór! Z pewnością
potwór, który przyszedł ją skrzywdzić, zabrać, wystraszyć na śmierć! Widać jego straszne, świecące
ślepia, kły niczym zęby brony albo myśliwskie noże ojca. O tak, stoi tam, wielki, choć nienaturalnie
wydłużony, wyciąga łapy zaopatrzone w szpony i rozciąga w uśmiechu, złym, podłym uśmiechu usta
ogromne jak nora lisa.
Dziewczynka próbuje porwać się z pościeli, krzyknąć, zapłakać, lecz płytki, urywany oddech
niczym magiczna ręka czarownicy dusi ją, zatyka usta.
- Ce...leste! - szepcze bezgłośnie, w nieudanej próbie wezwania pomocy. - Ce...leste!
Ale służąca nie przybiega. Za to mrok w kącie gęstnieje, ciemnieje jakoś w niezwykły sposób,
zdaje się poruszać. Wyłania się z niego człekopodobny kształt, za wysoki jednak, za cienki, jakby
rozciągnięty w nienaturalnym procesie odklejania się wprost od ściany, z cieni i kurzu, i lęku.
Mary wydaje słaby pisk, bo postać otrząsa się jak mokry pies, robi krok do przodu, wprost w
plamę księżycowego światła.
To ożywiony strach na wróble, ubrany w łachmany, z długą, bladą gębą poznaczoną głębokimi
szczelinami szwów czy zagłębień. Potwór z kijów i szmat, okropnie chudy, nienaturalnie wielki.
Patrzy na nią czarnymi, pustymi oczodołami, już się nie uśmiechając wąską, ciemną szramą ust.
Wydaje się dziecku okropny z szopą zwichrzonych włosów nad czołem, z białą płócienną twarzą
poprzecinaną wyraźnymi szwami, niezdarnie wykonanymi czerwoną i brunatną nicią. A ręce,
obrzydliwe, wielkie, umazane w czymś, co chyba jest skrzepłą krwią czy smołą, ręce o długich,
sękatych palcach przyciska do piersi, jakby trzymał tam coś cennego, a może broń, a może wyrwane
ludzkie serce, bo to pewnie ten sam potwór, o którym trwożnie, żegnając się znakiem krzyża, szeptała
Celeste z Milly, kucharką Williamsów, nie wiedząc, że ona, Mary, nie śpi, lecz słucha wystraszona.
A wtedy stwór podchodzi bliżej, zatrzymuje się przy nogach łóżka, więc dziewczynka wydaje
kolejny stłumiony pisk, zanim spostrzega w słabym świetle księżyca, że to nie strach na wróble, tylko
człowiek, a te wszystkie szwy na jego twarzy i czarne oczodoły to skaleczenia i siniaki.
Znów się uśmiecha rozbitymi paskudnie ustami, lekko, ale nie tak, jak zwykle dorośli uśmiechają
się do dzieci. Raczej kpiąco, czy może zuchwale. Oczy mu świecą zielonkawo, własnym
wewnętrznym blaskiem, jak ślepia Pana Bobby’ego. Przykłada palec do warg i mówi:
- Szzzzz...
Mary porusza się w pościeli, uspokojona, że to żywy mężczyzna, a nie stwór z murzyńskich gadek,
ale uspokojona tylko trochę. Serce wciąż nieprzyjemnie kurczy się w klatce żeber, a oddech jest
urywany, świszczący.
- Ktoś... ty...? - udaje jej się wykrztusić.
- Przyjaciel.
- Przyj...aciel? - dziwi się.
- Aha. - Kiwa głową.
- Po co przyszedłeś?
Mężczyzna pochyla się, pokazując coś, co trzyma w wielkich, okropnie pokaleczonych dłoniach.
- Ktoś, kto się zagubił, bardzo za tobą tęsknił, Mary. Więc przyprowadziłem go do domu.
- Pan Bobby! - woła uradowana, a nieznajomy wypuszcza na kołdrę trochę brudnego, lecz wcale
nie wystraszonego kota.
- Miau! - skarży się Pan Bobby, łasząc się do swojej małej pani.
Mężczyzna wyciąga pokiereszowany palec, głaszcze zwierzątko po łebku. Pan Bobby zaczyna
mruczeć, ugniatając łapkami pościel.
- Jej! - mówi Mary, już całkiem ufna, szczęśliwa. - Dziękuję! Martwiłam się. Nie było go i nie
było. Gdzie go znalazłeś? Pewnie daleko odszedł, może nad strumień albo drogą do miasta?
Kocie oczy nocnego gościa rozjarzają się zielonym, zimnym blaskiem.
- Bardzo daleko. Nawet nie wyobrażasz sobie jak.
Dziewczynka przytula mruczącego kota, surowo macha palcem nad wąsatym pyszczkiem.
- Gdzieś ty polazł, głuptasku? Mówiłam, że nie wolno oddalać się od domu! Wcale mnie nie
słuchasz. Wiesz, gdzie byś był, gdyby nie ten miły pan? Błąkałbyś się samotny i głodny. I mógłby cię
złapać jakiś pies! Rozszarpać kojot! Albo ten potwór, który wyrywa serca.
- To nie jego wina - mówi spokojnym, stłumionym głosem mężczyzna. - Każdy czasem może się
zgubić, Mary. Każdy może odejść za daleko.
Jest coś w jego tonie, co każe dziecku unieść wzrok i spojrzeć mu wprost w twarz.
- Jesteś znajomym taty? - pyta cicho, niezaniepokojona, jeszcze nie, ale już baczna i zdziwiona.
- O tak. Twój ojciec dobrze mnie zna.
- Nigdy u nas nie byłeś. Skąd wiedziałeś, gdzie przyprowadzić Pana Bobby ego?
- Powiedział mi. Jak nie wierzysz, sama go spytaj.
- Mruff! - łaciaty kotek zdaje się potwierdzać słowa przybysza.
Podchodzi ku niemu po kołdrze, z wygiętym grzbietem i ogonem sterczącym do góry jak lanca,
mrucząc usilnie.
- Pan Bobby to mój najlepszy przyjaciel. Dziękuję, że sprowadziłeś go do domu - mówi Mary z
powagą. - Kto ci to zrobił? Źli ludzie?
Wskazuje podbródkiem poranione ręce nieznajomego.
- Ktoś, kto mnie nie lubi - odpowiada spokojnie, nie przestając głaskać kota.
- Dlaczego cię nie lubi?
- Bo się mnie boi. - Mężczyzna pokazuje w uśmiechu zęby, a Mary przez chwilę czuje, że tak, jest
się czego bać.
- To boli? - pyta ostrożnie.
- O tak, oczywiście. Nie wygląda ładnie, co?
Pokazuje jej dłoń, niedbale okręconą brudną szmatą.
Mary przełyka ślinę, zbiera się na odwagę.
- Jesteś inny niż dorośli. To znaczy też dorosły, ale nie taki jak oni. Dlaczego?
- Bo odszedłem bardzo daleko. Tam, gdzie Pan Bobby, a może jeszcze dalej. Ale wróciłem.
Jego oczy nie są już lustrzane i zielone, tylko bardzo jasne, prawie bez koloru, jak płytki staw o
poranku.
- Po co? - pyta Mary cicho i z napięciem.
Mężczyzna uśmiecha się drapieżnie.
- Pooddawać długi.
- To takie ważne?
Kiwa głową.
- Najważniejsze.
Dziewczynka sięga po kota, przygarnia do siebie.
- Wiesz co? - mówi do nieznajomego. - Ja się ciebie nie boję. I chyba nawet cię lubię.
- To dobrze, bo chcę cię prosić, żebyś mi coś oddała. Przyprowadziłem twojego kotka, więc coś
mi się za to należy, prawda?
Oczy Mary rozszerzają się gwałtownie.
- Chcesz pieniędzy? Jesteś bandytą? Obrabowujesz farmy i pociągi, i banki? My nic nie mamy.
Wszystko poszło na leki dla mamy i dla mnie.
Nieznaczny skurcz przebiega przez twarz nieznajomego, jakby coś go zabolało.
- Tak, jestem bandytą. Nie da się zaprzeczyć. Ale nie przyszedłem po pieniądze ani nic w tym
rodzaju. Wezmę tylko to, czego nie chcesz, co ci nie jest potrzebne.
- Dlaczego?
- Bo inaczej ty musiałabyś mieć dług wobec mnie.
Mała marszczy nos.
- Nie mam nic odpowiedniego. Grzebień i lusterko po mamie. Lalki od taty i wdowy Bunch, ale
ich nie mogę oddać, bo byłoby wszystkim przykro. Są jeszcze sukienki i kokardy, ale po co ci
dziewczyńskie ubrania?
- Nie zabiorę ubrań. Mówiłem, że wezmę to, co niepotrzebne. Chwyć mnie za rękę.
Wyciąga chudą dłoń, całą we krwi i strupach. Mary waha się, znów trochę wystraszona.
- Ale nie jesteś zimny ani przezroczysty, prawda? Bo wtedy musiałabym zacząć krzyczeć.
- Sama się musisz przekonać, młoda damo. Co, brzydzisz się krwi? Rzeczywiście, wygląda
ohydnie. Na pewno cię umażę.
Znów ten kpiący, krzywy uśmiech łobuza.
Dziewczynka patrzy na przybysza i czuje dreszcze przebiegające po plecach. Teraz może się coś
stać, coś ważnego. A ona zdaje sobie sprawę, że kiedy dotknie tej poranionej ręki, nie będzie już
odwrotu.
Przyprowadził Pana Bobby’ego, myśli. Więc nie może być całkiem zły. Ale jest. Jest zły, tylko nie
wiem, czy dla mnie też.
- Nie mogę - mówi niepewnie, trochę dla zyskania na czasie. - Przecież to cię będzie bolało.
- Jasne, że będzie - przytakuje. - Przyszedłem tu uregulować długi, ale prosić się o nic nie mam
zamiaru. Więc jak, Mary Barlow? Bierzesz mnie za rękę czy tchórzysz?
Jeśli chce mnie zabrać, to trudno, decyduje Mary. Przecież, to się i tak stanie, wszyscy wiedzą.
Tata, Celeste, wdowa Bunch. Niech więc będzie teraz. Niech już się dokona. Zanim stanę się taka jak
mama. Okropna, zawsze rozzłoszczona, zawsze z krzykiem na ustach, niekochająca nikogo. Nie chcę
się taka zrobić. To już wolę iść z nim. Mogę z nim iść, naprawdę. Nie boję się. No, może trochę.
Tylko trochę. Ale przynajmniej nie będę musiała iść sama.
Zamyka oczy i sięga po dłoń mężczyzny. Jego palce są silne, kościste i ciepłe. Bardzo ciepłe,
prawie parzą. Jednak Mary nie może, nie chce wyrwać się z uścisku. Czuje, jak coś gorącego
wypełnia jej klatkę piersiową, otula bijące mocno serce. I ono zwalnia, jej własne serce, cichnie i
zamiera, a w miarę jak poprzez zaciśniętą pięść nieznajomego wlewa się w nią to zdumiewające
ciepło, ubywa jej sił i świadomości. To srebrne ciepło, księżycowe, płynne niczym rtęć. Zalewa ją
słodką, spokojną wodą niebytu.
Więc tego właśnie tak się lękają dorośli, myśli leniwie, mętnie. Więc tak się umiera. To wcale nie
jest straszne. Wcale nie.
Lecz nagle, w ułamku sekundy, gorąco, które ją ogarnia, zamienia się w lodowate zimno. Mary
gwałtownie wciąga do płuc haust powietrza, piekącego, jakby było poprzetykane igłami, krztusi się
nim, dławi. A tymczasem serce urywa się, spada w przepaść, gdzie trzepocze w popłochu, panicznie,
niczym przestraszony gołąb.
To koniec, koniec! - kłębi się krzyk w głowie dziewczynki, lecz nic nie następuje. Żadnej
ciemności, żadnego złocistego światła ani aniołów, ani diabłów, ani mamy, która powinna ją witać.
Mała oddycha ostrożnie, wciąż napełniając płuca chłodem, który teraz wydaje się ożywczy, rześki
jak pierwsze zimowe podmuchy. I choć nie bardzo chce się do tego przyznać, czuje się troszkę
rozczarowana.
Powoli rozwiera powieki.
Nieznajomy klęczy na podłodze, przyciskając ręce do piersi i dysząc z trudem. Rysy ma ściągnięte,
wykrzywione okrutnym bólem. I świeci, jakby cały płonął.
Powinnam krzyczeć! Powinnam wrzeszczeć, myśli w popłochu dziewczynka, ale nie jest w stanie
wydać dźwięku. Otwiera tylko bezgłośnie usta.
A on, ten człowiek, to gorejące widmo, drży, zwija się z męki, przepalając to coś, to mroczne,
okropne stworzenie, które zdaje się składać z samych pazurów i zębów, coś, co próbuje wniknąć do
jego klatki piersiowej, drapiąc i gryząc, rozdzierając skórę i mięśnie. Lecz kościste ręce, całe teraz
w strzępach ognia, trzymają mocno owego stwora, prażą go, spopielają i palą. Potwór, bezgłowy,
ślepy i wściekły jak sama furia, wije się, wymachując mnóstwem odnóży ze sztyletami szponów na
końcach, kłapie potrójną, pełną kłów paszczą. I za każdym razem trafia na żywe ciało. Wszędzie jest
pełno krwi nieznajomego, czerwonej, gorącej jak księżycowe ciepło, które w nią tchnął, posoki
ochrzczonej pożogą płomienia. Ale chude męskie ręce nie puszczają miotającej się morderczej istoty.
Zaciskają się z całej siły, próbując utrzymać kłąb szalejącego bólu. A ten kłąb, to coś o kształcie ni to
pająka, ni to gada, wyrywa się, szarpie, kaleczy, rani przeciwnika i krzyczy. Wysokim, wibrującym,
prawie niesłyszalnym głosem, rozjuszonym i gniewnym. Tymczasem stawiający równie zaciekły,
równie zuchwały opór mężczyzna milczy uparcie, krwawiąc i płonąc.
Mary patrzy na ich zaciekłą, cichą, straszną walkę, nie mogąc oderwać wzroku. Przegra, myśli,
patrząc na dyszącego ciężko, wspartego na szeroko rozstawionych kolanach nieznajomego, który
znów wygląda jak dziwaczny strach na wróble. Przegra, rozumie i zaczyna drżeć, bo wie
podświadomie, że wtedy stanie się coś niewyobrażalnie, straszliwie złego.
Cała się wzdraga, podskakuje na łóżku, gdy coś miękkiego i kosmatego ociera się o jej nogę. Pan
Bobby wystraszony chowa się pod kołdrę. Dziewczynka przyciąga go do siebie, przytula.
- Nie bój się, nie bój - szepcze, chociaż sama jest przerażona.
A tymczasem mężczyzna, który stał się pochodnią, który klęczy uparcie, niezłomnie obok łóżka,
choć zdaje się słaniać, upadać, omdlewać, jednak powoli, bardzo powoli zaczyna zwyciężać. Bo
stwór, czarno-czerwony teraz od mocy płomienia, cały w iskrach i językach ognia, słabnie. Szamocze
się jeszcze, kąsa, szarpie pazurami, lecz bez dawnej dzikiej zaciekłości. Jeszcze moment maleje,
jakby zapadał się do środka, zwija odnóża na kształt martwego owada, zaciska piekielne szczęki i
zaczyna się kruszyć, opadać na podłogę miękkimi, brudnymi płatami, jak sadza z czyszczonego
komina. Teraz jest już tylko brudną plamą czerni na podłodze, nasiąkającą szkarłatem rozlanej krwi.
Światło i gorąco przygasają. Nieznajomy osuwa się, opiera czołem o ramę łóżka. Jego ramiona drżą.
Słychać urywany, wysilony oddech.
- Nic... nic ci nie jest? - pyta dziewczynka piskliwym, trzęsącym się z przerażenia głosem.
- Nic... - odpowiada ciemność.
- Co to było? Co zrobiłeś? Co to? - Mary jest bliska płaczu.
Mężczyzna unosi głowę, uśmiecha się tak, aż małej dreszcz przebiega po plecach.
- Spłacam, co moje, dziecko. I jestem wolny.
A potem z wysiłkiem i tym samym zuchwałym uporem, którym kierował się w walce, prostuje się,
wstaje, zataczając się na nogach, ale wciąż z tym samym okrutnym grymasem uśmiechu na ustach,
grymasem odsłaniającym zęby drapieżcy. Dziewczynka nie może oderwać oczu od głębokich,
poszarpanych ran na jego piersi, od porozdzieranych, świecących gdzieniegdzie bielą kości strzępów
mięsa, w które zamieniły się dłonie. Krew, która się sączy z licznych ran, ma głęboką barwę
czerwonego wina. Mała przenosi wzrok na twarz mężczyzny, na tę mizerną, wilczą, ściągniętą twarz
upiora.
Pomyliłam się, myśli. Boję się. Teraz się go boję.
A on stoi, wysoki, płaski w świetle księżyca, niczym sylwetka z tektury.
- Pilnuj swojego kota - odzywa się kpiącym tonem, który wcale nie pasuje do napiętych,
wykrzywionych bólem rysów. - Następnym razem może mnie nie być w pobliżu. Taka późna godzina.
Czy nie powinnaś już dawno spać, mała?
Boję się, mówi sobie Mary. Ale i tak w jakiś sposób go lubię.
- Na pewno nic ci nie jest? - pyta. - Okropnie cię pokaleczyło to coś obrzydliwego.
- Obrzydliwe rzeczy tak właśnie robią. Kaleczą. Teraz mogę iść swoją drogą, mała. Jeden dług
spłaciłem.
- Są jakieś inne?
- Jasne. Całkiem sporo. Ale z jednym mam zamiar się uporać jeszcze tej nocy.
- Przyjdziesz potem? Albo kiedyś indziej? Mężczyzna znów się uśmiecha, ale już inaczej,
łagodniej, bez tego szaleństwa i wściekłości, bez męki.
- Wcale byś nie chciała, Mary. Wierz mi.
Dziewczynka stara się odpowiedzieć uśmiechem, zaczepnym i przekornym, ale za bardzo jest
poruszona. Krzywi tylko słabo usta.
- Skąd wiesz? Może bym chciała. Bo nie jesteś przecież taki zły. No, nie taki zły jak na ducha, ma
się rozumieć. Nie zapomnę o tobie.
- Och, zapomnisz, z pewnością. Postaram się o co - mówi poważnie.
Nie chcę, żeby sobie poszedł, myśli Mary z pewnym zdziwieniem. To duch, a ja się boję duchów,
ale wcale nie chcę, żeby poszedł. Mogłabym się z nim zaprzyjaźnić. Chyba naprawdę bym mogła.
Opowiedziałby mi, jak to jest umrzeć i w jaki sposób można wracać nocą, tak jak on. Przecież
niedługo będę taka sama, nieżywa. I już mnie to tak nie przeraża. Wcale nie. Wiem teraz, co mi
zabrał, czego nie chciałam i nie potrzebowałam. Strach. Zabrał strach. Teraz łatwiej mi będzie pójść
do jego krainy, do miejsca, gdzie są umarli.
Uśmiecha się, tym razem szczerze, bez przymusu.
- Śnisz mi się, prawda?
- Oczywiście, że się śnię. Śpij dobrze, mała - mówi i rozwiewa si ę nagle, jak dym, jak cień,
którego nigdy nie było.
A Mary układa się w łóżku, spokojna, zmęczona, choć wcale nie senna, obok ciepłego kłębuszka,
Pana Bobby’ego, zwiniętego w nogach na kołdrze, i leży, wpatrując się w księżycowe rysunki na
suficie.
- Dobrze, że wróciłeś - szepcze. - Okropnie za tobą tęskniłam. Ojej, zapomniałam go spytać, jak
ma na imię. To nieładnie, jestem nieuprzejma. Wiesz co, będę go nazywać Ralph. Jakoś tak do niego
pasuje, prawda?
- Mru! - zgadza się przez sen Pan Bobby.
* * *
Joshua Statford przewraca się w zmiętej pościeli, pogrążony w płytkiej, niespokojnej drzemce.
Nie ma już przy nim Milly, wesołej, korpulentnej Mulatki, którą, otumaniony doszczętnie alkoholem,
próbował zerżnąć, równie bezskutecznie jak potem, po niedokonanym fakcie, zbić, ponieważ się
śmiała. Kiedy groził jej, zaplątany we własne gacie, niezborny niczym zbudzony w ciągu dnia
nietoperz, parsknęła tylko: „Jak Boga kocham, paniczu Josh! Co to też panicz gada! No, no!” i
zakręciwszy ponętnym, szerokim zadkiem, wyszła spokojnie z sypialni, obciągając kwiecistą
spódnicę, wciąż zanosząc się od śmiechu, jakby pokazał jej coś niesłychanie zabawnego. Więc nie
zostało mu nic, jak tylko upaść w poduchy i prześcieradła, zapadając się, tonąc w pijackich
mrzonkach i snach o odwecie. Gdzieś w pół drogi do jawy roją mu się teraz jakieś myśli pełne
pretensji i poczucia krzywdy, jakieś zwidy, w których ojciec, ten niesprawiedliwy, stary drań,
przygląda mu się z szacunkiem i należytym podziwem, zaś Milly, na klęczkach, w samej bieliźnie,
szlochając, prosi o wybaczenie. A za nimi tłoczy się całe miasto, strwożeni i niepewni mieszkańcy,
zgromadzeni na ulicy, by go powitać, z twarzami przepełnionymi słusznym lękiem, ale i głębokim
zachwytem. Wszystkie usta powtarzają szeptem: „Joshua Statford! Joshua Statford!”. Ten szum brzmi
niby najpiękniejsza muzyka, poemat chwały. A on, Josh, na ogierze ogromnym jak lokomotywa i
czarniejszym niż dno piekieł, majestatycznie, dumnie przepływa ponad miastem, niczym pogański
bóg, bohater wojny domowej albo słynny bandyta. Ma wyniosłą postawę, piękny strój, a jego
nowiutkie, monstrualnej wielkości rewolwery lśnią niby dwa słońca przytroczone do pasa.
Kobiety na ten widok tracą zmysły, a mężczyźni opuszczają głowy, nie bez podziwu, ale i szczypty
zawiści, choć wiedzą, że nigdy nie zdołają dorównać takiej personie.
I wszędzie rozbrzmiewają te głosy, cudowne głosy: „Joshua Statford!”, piękne niczym śpiewy
cherubinów.
- Joshua Statford!
W chór rozanielonych szeptów wdziera się nagle jakiś przykry dysonans, jakiś zgrzyt
nieprzyjemny, zjadliwy i groźny. Ale rozespany Josh, pijany, ukołysany przez swoje słodkie,
próżniacze sny, nie chce go słuchać, nie ma zamiaru się budzić.
- Joshua Statford! - powtarza ciemność, jadowicie i złowrogo.
Syn burmistrza niechętnie rozkleja powieki. W sypialni jest cicho i pusto. Tylko firanka się
wydyma, potrącona lekkim powiewem wiatru. Księżyc, blady i jasny niczym nowiutki dolar, gapi się
przez okno. Josh przewraca się na drugi bok, naciąga na głowę poduchę, bo razi go nawet to
srebrzyste, słabe światło. I już zapada w głęboki wódczany sen, gdy ciemność znów się odzywa:
- Teraz, Statfbrd. Czas nadszedł.
Dźwięk wypycha Josha z mętnej wody snów niczym szampan korek z butelki. Młody Statford znów
rozwiera powieki.
- Szzzego? - bełkocze ze złością. - Iś presz, kto tam przylazł, bo kark pszzetrące, zaraza! Spaś nie
dają!
- No, nie pośpisz sobie, draniu. To fakt - mówi nicość cichym, na pozór uprzejmym tonem.
Josh wybałusza oczy, ale nie widzi nikogo.
- Jest tu kto? - pyta nieco trzeźwiej. - Milly, to ty, głupia krowo? Wynoś się, pókim dobry!
Ale głos z mroku jest ewidentnie męski. I bardzo, bardzo zimny.
- No co z tobą, Statford? Nie poznajesz mnie? Nie powitasz znajomego, który wpadł z wizytą?
Gdzie twoje maniery, chłopie?
- Bud? Zabawę sobie ze mnie robisz, gnoju? Pokaż się zaraz, to ci mordę obiję! - rzuca Joshua w
ciemność, ale na plecach czuje dreszcze lęku, bo głos wcale nie zdaje się należeć do Buda, pomijając
już fakt, że Watson nigdy by się nie ośmielił tak zakpić z któregokolwiek Statforda.
- Och, Joshua, Joshua - szepcze cień. - Bystrości to nie odziedziczyłeś po swoim szanownym
tatusiu, co?
Broń! - myśli Statford, trzeźwiejąc gwałtownie. Gdzieś tu leży. Pod poduszką? Przy łóżku? Na
szafce?
A wtedy z kąta wyłania się wysoka, szczupła postać, postać bez twarzy, czarna na tle bijącej od
okna srebrzystej poświaty, i płynnym, delikatnym niemalże ruchem czubkiem buta kopie stertf ubrań
rzuconych niedbale na podłogę.
Joshua przełyka z trudem ślinę, bo widzi metaliczny błysk prześlizgujący się w czerni szmat,
odblask światła odbity od stalowej powierzchni.
- Tu są twoje nowiutkie, nabite rewolwery, Statford. Pod moimi nogami. Chcesz sobie wziąć
jeden, bracie?
Ten drwiący ton, ostry jak klinga noża. Ta sylwetka, chuda, ogromna. Ta postrzępiona koszula.
Nie, myśli Josh. Na Boga, tylko nie on!
- Nie bierzesz? Trudno. I tak nie będą ci potrzebne. Mnie zresztą też nie. Do uregulowania tego
długu ołów mi się nie przyda.
Przybysz przesuwa się nieco w bok, zbliża do ogromnego, zwieńczonego baldachimem łoża, w
którym młody Statford kuli się, kotłuje nerwowo, szukając nieistniejącej drogi ucieczki, niczym
kapitan handlowego statku opanowanego przez słynnego z okrucieństwa pirata.
- No, teraz też mnie nie rozpoznajesz? Tak się zmieniłem pod tymi wszystkimi sińcami? Nie do
poznania? Dalej, nie krępuj się. Uderz mnie w twarz, może wrócą ci miłe wspomnienia.
Joshua gapi się z rozpaczą na mozaikę wybroczyn i krwawych szram na tym obliczu, zaciekłym,
pochylonym, uśmiechniętym po wilczemu, drapieżnie. Znajomym. Niestety, znajomym.
- Hitchcomb - stara się wykrztusić bez drżenia głosu. - Ralph Hitchcomb.
Rewolwerowiec prostuje się, odruchowo opiera dłoń na boku, gdzie powinien być pas z bronią.
- Proszę, proszę. Pamiętasz moje nazwisko. Nazwisko białego śmiecia, niewartego nawet
splunięcia. Co za zaszczyt, no, no. Jakże ja się odwdzięczę jaśnie draniom Statfbrdom? Masz jakiś
pomysł, żałosny gnojku?
Syn burmistrza czuje przypływ ożywczego gniewu. Zbiera siły, zaciska dłonie w pięści.
To mój dom. Jest sam w moim domu. Tu pełno służby, broni, naszych ludzi ze strzelbami. Zdechnie
w tym pokoju. Wlazł do nas jak tygrys do pułapki. Dureń. Beznadziejny, głupi skurwysyn.
- Nie wyjdziesz stąd żywy, Hitchcomb! Zabiję cię jak psa! Jak zbiegłego czarnucha! Ale najpierw
zedrę z ciebie żywcem skórę! Oćwiczę do kości jak niewolnego, jak wściekłe zwierzę! Wystarczy, że
krzyknę! Że teraz krzyknę, a ty... a za drzwiami... a tam... - dyszy zapamiętale.
Ale on, ten Hitchcomb, się śmieje. Bezczelnie, drwiąco, niemal wesoło.
- Ile zapału, Statford. No myślałby kto! Rzecz w tym, że nie krzykniesz, suczy synu. Nie rozumiesz?
Nawet nie piśniesz, nędzny bękarcie.
I Joshua faktycznie milknie. Otwiera usta bezgłośnie, zamiera przerażony. Bo widzi, jak Hitchcomb
nagle zaczyna się zmieniać. Jak ludzkie tkanki, skóra i mięśnie tężeją, krzepną, nabierając ciemnego
połysku polerowanego drewna i chłodnej gładkości polerowanej stali. To nadal on, rewolwerowiec,
żywy i krzywo uśmiechnięty, ale już nie człowiek. Nie widmo też przecież. Do diabła, nie zwid.
Tego jest nieszczęsny młody Statford aż za bardzo pewien.
To jawa, to się dzieje na jawie, myśli gorączkowo, rozpaczliwie.
Przygląda się, jak znikają rany i siniaki, zastąpione metalem i drewnem, jak bandyta z koszmaru
staje się bandytą z piekła.
- Widzisz, Statford - ciągnie przybysz tym samym tonem, jakby nic się nie wydarzyło, jakby nie
zauważył, że nie ma już ciała z kości i krwi. - Kiedyś ty i twój staruszek poczęstowaliście mnie
godnie. Nie żałowaliście mi trunków, nie mogę się skarżyć. „Napoić spragnionych”. Czyż nie tak
napisano w Biblii? A ty i twój ojciec usłuchaliście nakazów chrześcijańskiego miłosierdzia. Mam
wobec was dług do spłacenia. Więc teraz przychodzę, żeby się właściwie odwdzięczyć.
Josh nadal ma ściśnięte gardło, charczy tylko niezrozumiale, wlepiając przerażony wzrok w
nocnego gościa,
- Co mówisz? Nie rozumiem? - Widmowy rewolwerowiec pochyla się nad nim.
- Chcesz... pieniędzy? Dam ci! Wszystko ci dam! Hitchcomb wybucha śmiechem, szczerym i
naturalnym.
- Josh, durniu! Ja nie żyję. Nie żyję, bo mnie zabiliście. Ty i twój skrzętny, przezorny staruszek,
burmistrz szacownego miasteczka High Hill. Pojechałeś za mną, zabrałeś mojego konia, moją broń
oraz całą sumę, którą mi przedtem zapłaciliście. Ale nie martw się, byłem już wtedy konający, więc
nie potrzebowałem żadnej z tych rzeczy. Ciężko myślisz, Josh. Nie tak jak twój bystry tatko. Po
cholerę mi teraz twoje pieniądze? Co bym z nimi robił?
Joshua z trudem przełyka lepką, zgęstniałą ślinę.
Jeden krzyk, myśli. Jeden krzyk. Tylko że to teraz już nie wystarczy. Od początku to byłoby za
mało.
- Trutka na szczury, Statford - mówi tymczasem człowiek-karabin. - Pamiętasz? Na szczury takie
jak ja. Dwa lata temu wynajęliście mnie, żebym zabił Solomona Benbowa, jedynego dziedzica ziemi,
na której tak wam zależało. Ziemi pełnej tłustego czarnego skarbu. I dorwaliście się do niej, i jest
teraz wasza, ponieważ wypełniłem zlecenie. Ja wypełniłem swój kontrakt. Wy nie. Wiesz, jak jest w
piekle, Joshua? Myślałeś kiedyś, co tam staje się ważne? Nie miłość przecież i nie pobożność. Nie
litość ani żadne podobne uczucia. Nie grzech, bo wszyscy tam są grzeszni. Więzy krwi także nie.
Więc co w zamian, Josh? Odwaga? Ujdzie. Szaleństwo? Dobrze widziane. Honor? O tak! Nieźle tam
mieć honor. Nieźle go zachować. Ale kontrakt, Joshua, umowa, to coś nie do przecenienia. Tam,
gdzie nie obowiązują żadne prawa, żadne normy, żadna moralność, gdzie króluje siła i okrucieństwo,
musi być miejsce na kontrakty. Bez reguł nawet piekło nie mogłoby funkcjonować. Zapadłoby się
zniszczone mocą chaosu. Posłuchaj mnie dobrze, pomiocie samozwańczego burmistrza. Przyszedłem
po swój udział, gnojku. Więc masz się teraz czego bać, zapewniam. Jeśli znajdziesz dość odwagi,
podnieś się z tych betów, ubierz w swoje łachy, chwyć za broń i stań ze mną do pojedynku. Jeśli nie,
zginiesz goły i w gaciach, Statford. Josh waha się moment.
- Dobrze - skrzypi ochrypłym, obcym głosem. - Dobrze, będę z tobą walczył.
Upiór uśmiecha się ostrymi pociskami zębów.
- Cóż, troszkę mnie zdziwiłeś. Nie żebyś zaraz zaimponował, ale zawsze coś. No już, ruszaj się.
Wciągaj spodnie, gnojku.
Młody Statford powoli, ostrożnie zwleka się z pościeli.
Strzelać do trupa? To szaleństwo. I tak go nie zabiję. Drzwi, myśli, są za daleko. Więc okno
będzie lepsze. Piętro jest wysokie, ale pod spodem znajduje się klomb, a po ścianie pną się wistarie.
Wyskoczę przez okno. Boże, lepiej złamać nogę, skręcić kark nawet, niż dać się zabić temu
diabelskiemu czemuś.
Przysuwa się do sterty ubrań, udaje, że grzebie w poszukiwaniu spodni, aż nagle podrywa się do
szaleńczego biegu ku oknu. Ale on, Hitchcomb, upiór, jest oczywiście szybszy. Tym łagodnym,
płynnym, prawie sennym ruchem, którym teraz zwykł się przemieszczać, zagradza Joshowi drogę,
wyciąga rękę do ciosu i posyła syna burmistrza na ścianę tak lekko, jakby ciskał kukłę wypchaną
grochowinami. Josh spływa na podłogę, bezwładny, oszołomiony, bezwiednie niczym pies zlizując
płynącą do ust krew z rozbitego nosa.
- Oj, Statford. Próbowałeś uciec, oszukać mnie ponownie. Nie będzie ci łatwo odnaleźć się w
piekle, chłopie. Bo przecież zaraz tam trafisz. Wiesz o tym dobrze, prawda? Czy ja nic nie mówiłem
o układach i honorze? Nic nie wspominałem? Niedobrze. A więc jednak umrzesz goły, w gaciach -
mówi Hitchcomb.
Jego drewniana, stalowa twarz jest pełna drwiącej troski.
Josh potrząsa głową, próbując skupić wzrok. Wszystko wydaje mu się ciemne, płaskie. Przed
oczami tańczą niezliczone srebrne księżyce wielkości półdolarówki.
Kiedy wreszcie rzeczywistość trochę się uspokaja, widzi, że klęczy przed nim Hitchcomb z
niewielką flaszką w dłoni. Jego twarz widziana z bliska jest straszna. Wyraźny staje się każdy słój
drewna, każde zarysowanie błyszczącej, natłuszczonej smarem stali. I kalibracje wybite na policzku.
I gmerk rusznikarza przedstawiający płonące serce. Tylko oczy mają kolor i temperaturę wody w
górskim strumieniu. Oczy marzyciela, oczy przepełnione pasją. Te cienie przepływające na dnie, te
rozbłyski i migotliwe wiry, to czyste, głębokie szaleństwo.
- Pij, bracie. Nie krępuj się - mówi ogarnięty obłędem upiór, podsuwając mu do ust flaszkę. -
Przebyłem długą drogę, żeby ci się odwdzięczyć za gościnę.
Płyn w butelce śmierdzi paskudnie, znajomo.
- Och, Statford - syczy Hitchcomb. - Pij, nie wykręcaj się. To mój dług, a twoja zapłata. Do
ostatniej kropli, bękarcie!
Wtłacza mu szyjkę flaszki w usta, rozgniatając wargi, uderzając szkłem o zaciśnięte zęby. Gęsty,
czarny, oleisty płyn leje się po brodzie Joshui.
To ropa, rozumie w nagłym przebłysku lęku. Surowa ropa z działki starego Benbowa! A zaraz
potem: Boże, przynajmniej nie trucizna na szczury! Nie umrę od tego! Wyrzygam się, a potem doktor
Hornby zrobi, co do niego należy, i postawi mnie na nogi. Będę żyć!
Więc stara się łykać odrobinę, powstrzymując mdłości, krztusząc się i plując. Pije drobnymi,
pozorowanymi łyczkami, posłuszny ręce upiora, choć żołądek kurczy się w spazmach, a gęsta,
cuchnąca treść podchodzi z powrotem do gardła.
- Do dna! Do dna, Statford! - warczy Hitchcomb, przechylając naczynie.
Ropa rozmazuje się po twarzy Josha, ścieka po szyi, brudzi bawełniany kombinezon bielizny.
Wtem rewolwerowiec odejmuje naczynie od ust ofiary. Syn burmistrza krztusi się, beka, zaciska usta,
starając się nie zwymiotować powracającej z głębi trzewi zimnej, oleistej, cuchnącej masy.
Przełknąłem! - myśli triumfalnie, rozpaczliwie, jakby mogło go to uratować. Przełknąłem
wszystko! Butelka jest pusta. Będę żyć. Zaraz to wyrzygam i będę żyć!
Upiór odrzuca flaszkę na podłogę, brutalnie szarpie Statforda, stawiając go na chwiejnych,
miękkich nogach. Mężczyzna słania się, opiera plecami o ścianę. Znów beka, popuszczając trochę
ropy.
- Spłaciłem swój dług - mówi Hitchcomb cicho. - Czas, byś przyjął zapłatę, bękarcie.
Kładzie mu dłoń na piersi, jakby chciał odbić swój znak. Kiedy ją odejmuje, Joshua zaczyna
wrzeszczeć, spoglądając z niedowierzaniem na wypalony na skórze ślad długich, kościstych palców.
Rewolwerowiec odsuwa się o kilka kroków i w tym samym momencie ropa w żołądku i
wnętrznościach młodego Statforda wybucha.
Krzyk Josha przechodzi w wycie, straszne, zwierzęce, pełne nieznośnej udręki i strachu. Pałce
drapią histerycznie skórę na brzuchu, jakby chciały wyszarpać stamtąd źródło bólu, rozedrzeć tkanki i
wypuścić na zewnątrz palący się płyn. Nogi nie są w stanie utrzymać ciała, syn burmistrza upada na
kolana, jakby błagał Hitchcomba o litość. Ale surowe oblicze rewolwerowca pozostaje
niewzruszone.
Joshua pochyla się w konwulsjach do przodu, bijąc swemu katu nieświadomie korne pokłony,
próbuje wymiotować płynnym ogniem. Pożoga kotłuje się w gardle, dusi, zabiera oddech, wywołując
spazmy krwawego, pełnego iskier kaszlu. Poczerniałe, pękające usta odsłaniają wyszczerzone zęby.
Ręce nadal rozpaczliwie, szaleńczo szarpią brzuch, nabrzmiały, napięty w groteskowej parodii ciąży.
Skóra naciąga się i pęka, otwierając głębokie kaniony żywego, czerwonego mięsa. Paznokcie Joshui
rozrywają je, pogłębiają w szaleńczej próbie otwarcia wnętrzności, aby płynna męka wreszcie się
wylała. Ale ropa płonie już wewnątrz całego ciała, spływa w dół, ku kroczu i udom, strzela ku górze,
obejmując barki i ramiona. Płomienie, widoczne przez skórę, spalają wątpia, liżą narządy w klatce
piersiowej, prześwietlając żebra, zmieniając ciało mężczyzny w upiorny lampion.
Joshua wybałusza przekrwione gałki oczne, porusza sczerniałymi, spalonymi ustami, jakby coś żuł.
W jamie gardła drga zwęglony język, osmalone policzki pękają z gorąca. Wycie cichnie, zastąpione
przez charkotliwe jęki. W tej samej chwili płonąca ropa przepala skórę na brzuchu, płomienie
wydostają się na zewnętrz, czerwone i złote jęzory wystrzelają ku górze, sypiąc iskrami i kopcąc
ciemnym, smrodliwym dymem. Płynny ogień zalewa przyciśnięte do podołka dłonie Statforda,
zamieniając palce w spopielające się błyskawicznie sękate patyki. Cały tułów jest teraz pochodnią.
Płomień sięga już twarzy, liże włosy.
Josh przewraca się ciężko na bok, jeszcze drgając ostatnimi skurczami mięśni, konający w
agonalnych konwulsjach. Płynna lawa wypływa z jego ciała na podłogę, pełznie powoli ku nogom
łoża, ciemnego, masywnego, pokrytego rzeźbieniami, niczym okręt, który ma zabrać dziedzica rodu
Statfordów w ostatnią podróż pod zakurzonym baldachimem żagla.
Za drzwiami słychać już wrzawę, łomotanie i strwożone okrzyki. Ktoś przestraszonym głosem
nawołuje:
- Paniczu Statford! Paniczu Statford!
Ale pierworodny Henry’ego nie słyszy. Leży na drogim dywanie, w kałuży ognia, głuchy na
wszystkie odgłosy tego świata. Obok, połyskując krwiście w blasku płomienia, spoczywają jego
naładowane nowe pistolety.
Hitchcomb przyklęka, wyciąga dłoń, zatrzymuje ją nad klatką piersiową zmarłego, lecz szybko
cofa z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
- Serce głupca i tchórza - mówi do siebie. - Pies by go nie chciał zeżreć.
A potem spluwa na trupa, odwraca się i znika w ciemności dokładnie w chwili, gdy służącym
udaje się wreszcie wyważyć drzwi.
* * *
Dobry Boże, myśli osłupiały Barlow. Dobry Boże! Czy ja oszalałem?
Pan Bobby przeciąga się leniwie na kołdrze, wyciągając na całą długość łaciate łapki. Spogląda
na szeryfa turkusowymi ślepiami, jak zwykle pełnymi ufnego zadowolenia.
To on, przekonuje się Joseph. To z pewnością ten sam kot. Pan Bobby, ulubieniec mojej córki,
wychowany od kociaka w tym domu. To ten sam cholerny kot, przecież go poznaję. Każdą plamę na
sierści, różowy nos, oczy w kolorze przejrzystej zieleni. Więc jakie stworzenie, u diabła, zakopałem
na podwórzu?
Mary porusza się przez sen, wzdycha lekko. Oddech ma ciężki, wysilony.
Szeryf Barlow przygląda się podejrzliwie kotu, zwijającemu się na powrót w puchaty, ciepły i
najzupełniej żywy kłębek.
Tamten kot, którego zagrzebałem, to musiało być po prostu inne zwierzę, myśli. Jakiś zabłąkany
kociak, może Cliffordów albo Jonesów. Położył się w słońcu i spał, a ten cholerny pies go dorwał.
W mgnieniu oka został z niego tylko krwawy łachman. Jasne, że nie rozpoznałem w nim obcego
zwierzaka. Jasne, że musiałem uznać, że leży przede mną Pan Bobby. To było oczywiste, narzucało
się samo. Tamten był takiej samej maści, ale to żaden niezwykły przypadek. Biało-burych kotów
kręcą się wszędzie całe tabuny. Pan Bobby nie wyróżnia się przecież niczym szczególnym. Zwykły
kot, można go pomylić z innym, zwłaszcza w chwili zdenerwowania. Bo zdenerwowałem się,
oczywiście, i to jeszcze dołożyło się do reszty. Byłem cholernie pewien, że to Pan Bobby i że będę
musiał powiedzieć o tym Mary. Opatrzność nade mną czuwała, że w końcu nie powiedziałem. Bo traf
chciał, że ten cholerny kot po prostu się gdzieś poszwendał. Ale teraz wrócił, chwała Bogu. I Mary
nie będzie musiała tego przeżywać, opłakiwać go. To dobrze. To bardzo dobrze.
Traf chciał? Diabelnie trudno w to uwierzyć, szepcze znajomy zimny głos w głowie, ale Joe nie
ma ochoty go słuchać. Pan Bobby na szczęście wrócił, a on pochował w rogu podwórza jakieś inne
zwierzę, któremu zabrakło tamtego dnia fartu. Cała sprawa ma proste, logiczne rozwiązanie.
- Tato?
Dziewczynka otwiera oczy, uśmiech na jej wątlej, bladziutkiej twarzy kraje Barlowowi serce.
Pokasłuje lekko, zanim zdoła się odezwać.
- Pan Bobby wrócił! Wiedziałam, że mnie nie opuści.
Joseph pochyla się nad dzieckiem, z czułością poprawia poduszki.
- Oczywiście, skarbie. Cieszę się, że masz swojego kotka z powrotem. Mówiłem, że nie trzeba się
martwić. Koty zawsze wracają. Pewnie Pan Bobby wślizgnął się w nocy do domu, kiedy spałyście,
ty i Celeste, i jak zwykle wlazł ci do łóżka.
Na te słowa buzia dziecka przybiera jakiś skupiony wyraz, jakby Mary wahała się czy
zastanawiała.
- Nie wrócił sam. Jeden pan go przyniósł.
- Pan? - Barlow z niedowierzaniem unosi brwi. - Ktoś z sąsiadów?
Mała kręci głową.
- Nie, na pewno nie. Był wysoki, chudy i miał jasne włosy. Powiedział, że jest twoim
przyjacielem.
Jakiś lekki niepokój, właściwie cień niepokoju, wdziera się do umysłu szeryfa.
- Może Tom Ribbs? On ma jasne włosy.
- Pan Ribbs? Nie, to wcale nie on. Przecież znam pana Ribbsa, tato. To był ktoś inny. I on, no,
właściwie to mi się śnił. Sam tak powiedział.
Joseph uspokaja się natychmiast, oddycha z ulgą. No tak, oczywiście. Jakiś produkt dziecięcej
wyobraźni, wymyślony przyjaciel czy postać zapamiętana z bajki. A on przez chwilę obawiał się, że
ktoś, może morderca Stewarda, nachodził w nocy jego dom.
- We śnie widzimy różne rzeczy, czasem przychodzą do nas różni ludzie. Ale nie są prawdziwi,
kochanie. Nie trzeba się ani ich bać, ani specjalnie przywiązywać. Wiesz, co się mówi: „Sen mara,
Bóg wiara”. Tylko Murzyni wierzą w sny. Nie dzielne i mądre dziewczynki. Nie ma się czego bać.
- Wcale się go nie przestraszyłam! - protestuje Mary. - No, może z początku. Bo stał w cieniu i
wyglądał jak potwór. Myślałam, że to strach na wróble, który ożył i przyszedł mnie zabrać. Ale on
miał po prostu pełno siniaków i takich długich czerwonych skaleczeń na twarzy, które wyglądały jak
szwy. I ręce całe w strupach. Wydawało mi się, że to patyki.
- Miał sińce na twarzy? - pyta Joe, czując, jak serce zrywa mu się do galopu jak spłoszony koń. -
Pokaleczone ręce? Jak wyglądał, Mary?
- No, mówiłam przecież! Wcale mnie nie słuchasz! - niecierpliwi się dziewczynka. - Wielki,
bardzo wielki, wyższy od ciebie. I chudy jak kołek. A oczy miał takie świecące, jasne jak woda.
Mówił, że chce ci oddać jakiś dług czy coś takiego. Nie pamiętam. Ale przyniósł Pana Bobby’ego i
Pan Bobby go lubił. Łasił się do niego. Ja też go trochę lubię. Chociaż jest dziwny i może nawet
straszny. Ale nie dla mnie. Myślę, że jest straszny raczej dla kogoś innego. Barlow blednie.
- Mary - pyta cichym, napiętym głosem - był tu wysoki, bardzo szczupły mężczyzna ze śladami
pobicia na twarzy i rękach, który przyniósł twego kota, Pana Bobby’ego? O to ci chodzi? To chcesz
mi powiedzieć? Naprawdę był, czy może słyszałaś o kimś takim od Cełeste albo kogoś innego?
- Nie wiem - szepcze wystraszona tonem jego głosu dziewczynka. Zaczyna ciężej dyszeć, a Barlow
klnie w duszy samego siebie, że ją zaniepokoił, że to może wywołać atak kaszlu. - Przecież mi się
przyśnił. Przecież sny są prawdziwe tylko dla Murzynów, sam mówiłeś. Przyszedł w nocy i wyglądał
jak potwór, a potem już wcale nie, raczej jak człowiek, i przyprowadził Pana Bobby’ego, i zniknął.
Rozmawiałam z nim, myślałam, że jest prawdziwy, a potem że nie, że na pewno mi się śni. A on to
potwierdził. Powiedział: „Jasne, że się śnię”. I odszedł. Czy zrobiłam coś złego? Wiem, mówiłeś,
żebym nie rozmawiała z nieznajomymi, ale on był w domu, sam tu przyszedł i powiedział, że go
znasz, że jest twoim przyjacielem. I w dodatku był ze snu, wcale nie żywy. To znaczy żywy, ale nie
taki jak inni. Nie byłam niegrzeczna! Nie zrobiłam niczego złego, tato!
- Nie, nie, kochanie. - Joseph stara się uspokoić. - To był tylko sen. Nie mamy wpływu na sny. Na
pewno Celeste coś ci naopowiadała, więc tak go sobie wyobraziłaś.
Tak musiało być, myśli gorączkowo. Oczywiście. Celeste mieliła ozorem przy dziecku o nim, o
tym mordercy, a mała coś sobie uroiła. Wszyscy powtarzają, jak wygląda, wszyscy o nim w kółko
gadają. Nie tylko Murzyni, wdowa Bunch na pewno też. Może i doktor Hornby. Kiedy zaglądał
niedawno z wizytą, pewnie opowiedział starej Myrtle to i owo o groźnym przestępcy. Że Josh
Statford go pobił, że mało nie doszło do samosądu. Oni wszyscy kochają plotki. A dziecko na tym
cierpi. Że też nie umieją trzymać języka na wodzy. Przecież byłem wtedy w areszcie. Całą noc. Nie
zmrużyłem nawet powieki. A on leżał na pryczy, nieruchomy jak wór. Widziałem go cały czas. Cały
czas.
Pamięć podsuwa mu ten obraz. Cichego, pogrążonego w ciężkim śnie rewolwerowca,
wyciągniętego na pryczy, przykrytego burym kocem.
Przecież nie oszalałem, powtarza sobie z rozpaczą.
Tymczasem oczy Mary robią się okrągłe ze strachu, ale i zaciekawienia.
- Kogo sobie wyobraziłam, tato? Potwora?
- Nieważne - mówi Barlow, próbując się uśmiechać. - Sny to tylko głupie majaki. Zaraz Celeste
przyniesie ci śniadanie.
Mary niechętnie odwraca głowę.
- Nie jestem głodna.
Joe pochyla się, całuje córkę w czoło. Skóra jest rozgrzana, lekko wilgotna.
- Musisz jeść, żeby być silna i zdrowa. No, odpoczywaj teraz. Celeste na pewno przyniesie jakieś
przysmaki.
Wychodzi z pokoju i wiedziony jakimś nieznośnym impulsem, przeczuciem uporczywym, ćmiącym
niczym bolący ząb, kieruje się w róg podwórza. Ziemia jest nienaruszona, uklepana, tak jak ją
zostawił.
Nie rób tego, ostrzega się, bezgłośnie poruszając ustami. Zostaw to w spokoju, Barlow, ty idioto.
Ale już sięga po łopatę, zaczyna kopać, wciąż mając przed oczami obraz śpiącego w celi
Hitchcomba.
Miarowo przerzuca suchy piasek, miałki czerwonawy pył. Dół się pogłębia, starczyłby teraz za
grób dla sporego psa, kozy, cielaka. I wciąż jest pusty.
W końcu Barlow rezygnuje. Siada ciężko na ziemi, patrząc w głąb dziury, którą przed chwilą
wykopał, jakby tam mógł znaleźć objawienie, jakąś ukrytą głęboko prawdę.
- Zwierzęta go zabrały - mówi do siebie powoli, nienaturalnie spokojnie. - Psy albo nawet kojoty.
Podchodzą przecież nocą pod zagrodę. Wyczuły zapach krwi i wyciągnęły padlinę. Nie ma innego
wytłumaczenia. Po prostu nie ma. To psy albo kojoty.
A potem zasypały starannie dół, odzywa się zimny, kpiący głos w głowie. Zasypały dół, Barlow!
Lecz Joe nie chce go słuchać. Tym razem za nic w świecie nie chce usłuchać głosu rozsądku.
* * *
Joshua, Joshua, mój synu! - myśli Henry Statford.
To jedyne, o czym myśli od wielu godzin. Bez przerwy nic więcej, tylko: „Joshua, synu mój!
Synu!”.
Ale twarz ma kamienną, zamkniętą niczym zatrzaśnięty kufer, zalana lakiem szkatuła. Gdyby
pozwolił sobie ją otworzyć, okazać straszne, mroczne, wypełnione morzem rozpaczy wnętrze, już nie
umiałby dalej żyć. Dlatego zaciska usta, zimny, marmurowo blady, niczym popiersie Rzymianina.
- Burmistrzu Statford - mówi Barlow, skłaniając na powitanie głowę.
Henry patrzy na szeryfa kamiennym, pustym wzrokiem rzeźby.
Joshua, myśli. Mój synu!
Ale jego wargi rozchylają się i mówią. I nie jest to lament, nie jest krzyk, nie jest zawodzenie.
- Chcę go zobaczyć, szeryfie.
Przez jedną szaloną chwilę Joe sądzi, że burmistrz mówi o swoim zmarłym dziedzicu.
- Kogo? - pyta więc zaskoczony.
- Aresztanta - wyjaśnia Henry, a brzmi to, jakby spluwał trucizną.
- Nie wiem, czy to właściwa chwila, panie burmistrzu - mówi Joseph.
I wtedy pierwszy raz Statford na niego spogląda. Puste, martwe oczy ożywają, a mieszka w nich
nienawiść zdolna wygubić narody.
- Z racji mego urzędu mam do tego prawo, szeryfie.
Ale Barlow nie zamierza się bać, ustępować, odwracać z zawstydzeniem wzroku przed potężną
furią jego nieszczęścia, jego rodzicielskiej rozpaczy.
Mnie też to czeka, myśli. Ta strata, ta straszna niesprawiedliwość, biblijna wprost klątwa. Ja też
wiem, że to wbrew naturze, wbrew prawom boskim, żeby dziecko, potomek, mogło odejść przed
ojcem. Ale ja muszę żyć z poczuciem tej straty latami, miesiącami, Statford. Dlatego nie czuję się
winny wobec ciebie. Nie boję się twego bólu, twej nienawiści, twej zaciekłej jak wściekły pies
rozpaczy.
- Jak pan sobie życzy, burmistrzu. Będzie pan łaskaw oddać broń memu zastępcy. Clayton, zabierz
pas z rewolwerami. - Skinieniem przywołuje lekko wystraszonego Zacka. - Pozwoli pan jednak, że
będę panu towarzyszył. I w żadnym wypadku nie ma mowy o tym, żebym zgodził się otworzyć celę.
Rozumie pan, Statford?
Henry go nie słucha.
Joshua, myśli. Mój synu. Teraz go zobaczę. I będę wiedział. Na pewno będę wiedział, gdy tylko
spojrzę mu w twarz.
Machinalnie odpina pas, oddaje Claytonowi.
W celi jest ciemnawo, burmistrz wytęża wzrok. Ma rację. Wystarczy jedno spojrzenie i już wie.
To nie on. Nie tamten Hitchcomb, ani też z pewnością nie jego potomek. Nawet nie wydaje się
podobny.
Jeszcze raz starannie przywołuje w pamięci obraz twarzy tamtego i nakłada na pokiereszowane
oblicze więźnia.
Nie, nie on, rozum potwierdza tylko to, co serce wiedziało w chwili pierwszego zerknięcia.
Rewolwerowiec nie odzywa się, nie rusza, patrzy tylko zuchwale, lecz spokojnie.
To ślady rąk Josha, myśli Statford na widok strupów i siniaków. Ostatnie dzieło rąk mojego syna.
Zanim zdążą się zagoić, powieszą tego drania, więc i ono spocznie w grobie, rozłoży się, obróci w
proch tak samo jak ciało Joshui. Jest w tym jakiś okrutny, ponury żart. Ten człowiek nie będzie do
śmierci nosił na skórze blizn, pamiątek po moim zmarłym pierworodnym. Nawet ten ślad po moim
dziecku zaginie. Nie zostanie nic, nic, co by go przypominało, co świadczyłoby, że istniał przez
dwadzieścia dwa lata na świecie. Joshua, mój syn. Tylko płyta na cmentarzu. Nicość.
Czy to moja wina, że jedynym dokonaniem mego jedynaka, które przetrwało jego śmierć, były
sińce na twarzy bandyty? Czy to ja popełniłem błąd?
- Burmistrzu? - odzywa się Joseph. - Czy chce pan przesłuchać więźnia?
- Nie - mówi Henry, odwraca się i wychodzi.
W biurze zwraca się jeszcze do szeryfa z zaciekłą, zimną furią człowieka nienawykłego do
porażek:
- Pilnujesz go, Barlow, prawda? Nie spuszczasz bękarta z oka? Bo jeśli się dowiem, że on mógł
się wydostać, że była możliwość, żeby w nocy opuścił celę...
- Nie było - przerywa ostro Joe. - Proszę iść do domu i odpocząć. Pan sugeruje jakieś
niedorzeczności, burmistrzu. Ja i moi ludzie znamy się na swojej robocie. Tego człowieka z
pewnością powieszą. Naprawdę pan sądzi, że gdyby jakimś cudem udało mu si ę uciec, wróciłby
spokojnie do celi?
Śmiertelna nienawiść na chwilę wykrzywia rysy Statforda.
- Po prostu chcę, abyś rzetelnie wykonywał obowiązki, Barlow! Co robisz w kwestii
bezpieczeństwa publicznego? Czy mieszkańcy miasta mogą spać spokojnie? Jakiś oszalały morderca
zabija Stewarda, a teraz... - urywa, bo nie jest w stanie wykrztusić imienia syna, przyznać, że on
rzeczywiście nie żyje.
Barlow się nie cofa, nie ma zamiaru się poddawać.
- Wykonuję obowiązki najrzetelniej jak potrafię, burmistrzu - mówi zimno. - A przyczyną śmierci
pańskiego pierworodnego nie było morderstwo, tylko zaprószenie ognia.
To spokojne, rzeczowe okrucieństwo uderza w Statforda, przygniata go, obezwładnia. Burmistrz
zaciska usta, milknie, odwraca się.
Nawet nie musiał dodawać, że był pijany! Spity jak bela bawełny! - stwierdza z goryczą. Nie
musiał tego podkreślać. Wszyscy wiedzą. Wszyscy w mieście. Nikt nie ma wątpliwości, że Joshua
Statford nie pozostawił po sobie nic więcej prócz wspomnień o pijackich eskapadach, burdach w
saloonie, szalonych wyścigach w środku nocy i wizytach w burdelu. A teraz spłonął żywcem przez
swoją nieuwagę wywołaną zamroczeniem alkoholowym. Tak właśnie skończył. Oto, jak wypala się,
ginie, wyradza krew Statfordów. Oto, dokąd podąża mój ród.
Joshua! Joshua, mój synu! - myśli uporczywie. Mój synu!
* * *
Barlow w zamyśleniu obraca w palcach telegram.
Jutro, stwierdza. Jutro przyjedzie sędzia okręgowy, a ja się niczego nie dowiem. Nigdy nie poznam
prawdy.
Noc za oknem znów jest gorąca, niebo poci się srebrnymi kroplami gwiazd, kwiaty konają w
dusznym upale, brocząc słodkim, nieznośnym aromatem kończącego się z wolna lata. Johnson chrapie
rozwalony na krześle, długie nogi wepchnąwszy głęboko pod stół.
Dlaczego Statfordów w ogóle interesuje ten człowiek? - zastanawia się Joe. Najpierw Joshua go
pobił, a teraz burmistrz wpada do aresztu, zaślepiony z rozpaczy, i sugeruje mi prosto w oczy, że to
on, ten więzień, bandyta napadający na banki i pociągi, rozdarł na kawałki Stewarda, a potem
podpalił tego biedaka Josha. O co w tym wszystkim chodzi? A Mary? Dobry Boże, kogo widziała we
śnie Mary? Nie dowiem się już. Nie dowiem, bo jutro przybędzie sędzia, a Hitchcomb zawiśnie na
szubienicy najpóźniej następnego ranka.
- Szeryfie? - Więzień stoi przy kratach, obejmując pręty posiniałymi, obtłuczonymi palcami. - Jest
tam coś, co mogłoby mnie zainteresować?
Joseph odkłada papier, podchodzi do drzwi celi.
- No cóż - mówi. - Obawiam się, że tak. Jutro przyjeżdża sędzia. Rozprawa odbędzie się
natychmiast.
Rewolwerowiec kiwa tylko głową, jakby chodziło o datę targu czy festynu. Twarz ma spokojną, a
nawet pogodną.
- Dzięki, szeryfie. Dobranoc.
Muszę, myśli Barlow. Muszę go spytać. Ale nie potrafię.
- Nie boisz się, człowieku? - zdumiewa się za to. - Przecież z pewnością wydadzą wyrok
skazujący. Zostaniesz stracony.
- W sumie niczego innego się raczej nie spodziewam. - Hitchcomb uśmiecha się łagodnie.
- A inny sąd? - szepcze Barlow bardziej do siebie niż do więźnia. - Ten w zaświatach? Bóg,
grzechy, odpłata? Przecież z zimną krwią zabijałeś Judzi. Nie gryzie cię sumienie? Nie boisz się
Sądu Bożego? Wiecznego potępienia?
Hitchcomb wzdycha, jakby miał do czynienia z wyjątkowo tępym dzieckiem.
- A, potępienie. Pastorzy uwielbiają straszyć ludzi wiecznym potępieniem. Jakby mieli o tym
decydować, to prócz nich samych w Niebie pałętałoby się tylko kilka wystraszonych aniołów. Wie
pan, szeryfie, tacy jak ja, prawdziwi rewolwerowcy, bandyci, wyjęci spod prawa, tłumaczą sobie te
rzeczy nieco inaczej. Jasne, że zostaniemy osądzeni i skazani, a dobry Bóg nie przyjmie do siebie
naszych potępionych duszyczek. Trafimy więc oczywiście do piekła, tak właśnie, jak prorokują
pastorzy. Ale tam na nasze powitanie wyjdzie sam diabeł i skłoni się nam uprzejmie, z szacunkiem,
przyjmie z otwartymi ramionami, nie tak, jak zasmarkanych, żałosnych grzeszników, którzy dopuścili
się jakichś drobnych machlojek, smutnych, przypadkowych zabójstw, pokątnej rozpusty, kradzieży,
małych podłości. O nie! On przybędzie na powitanie z całą świtą, z gorzałką i pięknymi
dziewczynami. I powie: „Witaj, bracie. Sam nie zrobiłbym tego lepiej! Taki był z ciebie potwór, taki
nieugięty, śmiały, zuchwały skurwysyn, że teraz z radością przyjmę cię do swojej kompanii! Przyłącz
się do nas, pij, szalej i czyń złe uczynki, boś całe życie nie zaznał strachu ani wahania, ani żałości.
Odszedłeś z honorem, ze śmiechem na ustach, z pogardą w sercu. Teraz jesteś nam bratem. Tu, na
dnie, w piekle, zawsze było twoje miejsce. Witaj w domu, chłopcze!”. I tak też się stanie. Każdy z
nas zostanie demonem, bo zasłużył sobie na to w ziemskim życiu. Nie mogę ani nie chcę teraz bać się
śmierci, okazywać słabości, prosić o litość, modły i pokutę, bo stracę wszystko, co do tej pory
zdołałem osiągnąć, zostanę zaliczony do grona ludzkich śmieci. Nie, szeryfie. Nie czuję strachu ani
przed bólem, ani przed śmiercią, ani boskim czy ziemskim sądem. Jestem wolnym człowiekiem.
Wyzwolonym z pęt lęku. I umrę tak, jak powinien ginąć rewolwerowiec. Z ustami pełnymi
szyderstwa, spokojnym umysłem i duszą przepełnioną absolutną pogardą.
On jest szalony, myśli Barlow. I silny. Silny jak samotny basior. Tak, diabeł może mieć z niego
pożytek. Może go powitać jak brata. Boże, wybacz mi, bo mimo obrzydzenia i niechęci wciąż go w
jakiś sposób podziwiam. To podziw dla buty i nieokiełznanej pychy, wiem, ale inaczej nie potrafię.
Postarałbym się za niego modlić, ale od śmierci Helen nie umiem już tego robić.
- Niech pan się nie fatyguje niepotrzebnie, szeryfie. Modły na nic mi się nie zdadzą. Już mówiłem,
nie potrzebuję takiej posługi. Jedyne, co ceni diabeł, to pogrzeb. Jeśli pochowali takiego jak ja w
grobie, z należytą celebrą, to musieli się go bardzo bać. Był takim draniem, że okazali mu względy
także po śmierci. To imponuje w piekle, Barlow. Bardzo podnosi prestiż.
- Co? - Joe mruga zaskoczony, speszony. - Skąd wiesz, co...?
Oczy Hitchcomba, jasne, niepokojąco hipnotyczne, mrużą się z rozbawienia. Wygląda teraz jak
wielki płowy kot.
- Mówił pan na głos, szeryfie. Coś o modlitwach za mnie i śmierci jakiejś Helen.
Joseph czuje, że się rumieni.
- Helen to była moja żona - wyjaśnia, zanim zdąży pomyśleć.
- Och, przykro mi - mówi Hitchcomb z gładką uprzejmością. - Lepiej nie mieć dzieci i żon, niż
patrzeć, jak gryzą piach. Samotność nie jest zła, jeśli umie się korzystać z wolności, jaką daje.
Dłonie Barlowa robią się wilgotne od potu.
- Masz dzieci, Hitchcomb? - pyta.
Rewolwerowiec parska śmiechem.
- Nie, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
- Ja mam córkę. Ośmioletnią.
Więzień krzywi się drwiąco.
- Moje gratulacje. Przynajmniej pan coś zdziałał w kwestii rozmnażania gatunku ludzkiego. Jak to
było? „Idźcie i mnóżcie się jak króliki”? Coś w tym rodzaju. Dobry z pana chrześcijanin, szeryfie.
Spełnia pan nakaz biblijny. Dobranoc. Jutro będę bohaterem dnia. Muszę się z tym przespać.
Odwraca się, żeby podejść do pryczy, ale Barlow woła za nim:
- Zaczekaj!
Hitchcomb przystaje zaskoczony.
- Widziałeś ją? - pyta Joseph nerwowo. - Widziałeś Mary?
Rewolwerowiec unosi brwi.
- Kogo, u diabła?
- Mary. Moją córkę.
Bandyta prycha pogardliwie.
- Pańską córkę? Jak? Chyba we śnie! Niech pan się prześpi, szeryfie. Napięcie panu szkodzi.
Barlow zaciska dłonie na kracie.
- Naprawdę jej nie widziałeś? Nie byłeś u niej? A kot? Martwy kot? Odniosłeś go, prawda?
Ożywiłeś w jakiś sposób i sprawiłeś, że wrócił.
Hitchcomb ściąga usta, jakby z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Przybliża twarz do prętów.
- Joseph - mówi łagodnie - idź się położyć, chłopie. Nic nie wiem o córkach czy kotach, martwych
lub żywych, jak tam wolisz. Powinieneś odpocząć. Tylko tyle ci mogę poradzić. Napij się, zabaw. I
daj mi już spokój, dobra?
- Nie, poczekaj, proszę! Przysięgnij! Przysięgnij, że nie wychodziłeś z celi, nie byłeś u niej, nie
ożywiłeś tego cholernego kota! Przysięgnij mi, Hitchcomb!
Uśmiech na ustach rewolwerowca jest drwiący, pełen nieukrywanej pogardy.
- Wychodziłem z celi? Po prostu przeniknąłem sobie przez mur? I wróciłem, Barlow? Masz mnie
za szaleńca czy idiotę? Człowieku, jutro skażą mnie na śmierć. Może i mam jakieś nadzieje związane
z piekłem, ale z pewnością mi się tam nie spieszy.
Szeryf odsuwa się, nerwowo przełyka ślinę. Ślepia Hitchcomba patrzą zimno, bez litości, jak na
śmieć, gnijący odpadek.
- Dobranoc, Barlow - mówi twardo, jak do kapryszącego malca, którego trzeba wysłać wreszcie
do łóżka. - Idź się położyć.
Joseph odchodzi posłusznie, bez słowa.
Po co to zrobiłem? Czemu tak się zbłaźniłem? - myśli. Boże, to też musi być dla mnie zachowane?
Ta pogarda, ta bezbrzeżna pogarda człowieka, który zaraz umrze i nie uroni z tego powodu jednej łzy.
A ja... a ja byłem i będę słaby jak szczenię. Zagubione szczenię pod nogami dorosłych ludzi.
Siada za biurkiem, bezwiednie miętosząc w dłoni podjęty z blatu telegram, patrząc, jak Hitchcomb
układa się do snu i leży nieruchomy, pozbawiony emocji, niczym długi marynarski worek pełen
szmat.
* * *
Cały następny dzień Barlow przesypia na jawie. Sędzia Richards, agenci Pinkertona, Hitchcomb,
szeryfowie i zastępcy z Southville i Clarktown to tylko blade cienie, sny wyblakłe i niespójne, które
ulatują z pamięci szybciej niż opary whisky. Sama rozprawa wydaje się krótsza niż mrugnięcie.
Rewolwerowiec, umyty, niestarannie ogolony pod strupami, w czystym ubraniu, spokojny jak kłoda
drewna, stoi nieruchomo, z pogodnym wyrazem twarzy, jakby czekał na pociąg do domu. Joseph
widzi tylko jego wysoką, wyprostowaną postać, choć postrzega oczywiście także inne osoby,
poruszające się sztywno, nienaturalnie niczym marionetki wobec porażającego bezruchu tamtego.
Mrowią się wokół niego, bezsensownie aktywne, pędzone dziwnym podnieceniem, gestykulują,
przemawiają, przedstawiają coś na kształt dowodów i świadków. Wspominają jakieś zbrodnie,
trupy, wystrzały, kradzieże, napady na banki i pociągi. A on, Hitchcomb, stoi pośród tego chaosu
niewzruszony, skupiony, ogromny, niczym filar podtrzymujący firmament. Gdyby zechciał się
poruszyć, wszystko rozsypałoby się, rozpadło w proch, eksplodowało. Lecz on trwa spokojny,
wyniesiony dalece ponad to, pobłażliwy, czy może nawet wyrozumiały, niczym objawiony pogański
bożek bądź diabeł spoglądający z politowaniem na śmieszne ludzkie obrzędy, te ceremonie
pozbawione sensu, lecz odprawiane z pompą i oburzeniem, te wybuchy niepohamowanej nienawiści,
żądzę zemsty i eksplozje strachu, nazywane dlaczegoś, z niezrozumiałej zgoła przyczyny, prawem lub
sądem. Sędzia Richards coś mówi, a Barlow ze zdumieniem stwierdza, że to koniec, już po wyroku,
że trzeba odprowadzić skazańca.
A potem nie wiadomo kiedy robi się ciemno, kocim krokiem nadchodzi zmrok.
Tom Ribbs przeciąga się, charakterystycznym gestem odsuwa kapelusz na tyl głowy.
- Jezu, co za dzień! - mówi ze zmęczeniem.
Dzień? - myśli zdumiony Barlow. Kiedy zdążył się w ogóle zacząć? Kiedy przepłynął? Ten czas
pełen mglistych zjaw, niedokończonej przeszłości, pustki, której nic nie wypełni. Dzień? Noc raczej.
Ciemna, bezgwiezdna noc, przespana w majakach, bez ukojenia, bez resztki nadziei.
Nie dowiem się, myśli ze smutkiem. Nigdy nie dowiem się prawdy. Bo przecież gdyby on wbrew
rozumowi, wbrew prawom boskim, przeciw naturze, jakąś mocą diabelską czy niebiańską, wszystko
jedno, gdyby on, ten człowiek, ta zjawa, przenikał poprzez przestrzeń i czas, wymykał się nocą ze
swego ciała z mocy reguł nierządzących znanym, normalnym światem, to może jest jakaś nadzieja na
cud, na interwencję nadprzyrodzoną, na istnienie bodajże zaświatów, miejsca, gdzie zbierają się
dusze zmarłych oczekujących na swych krewnych i przyjaciół, miejsca pełnego spokoju i miłości,
zamiast nicości, przerażającej, czarnej nicości, w którą Barlow tak bardzo nie chce uwierzyć, która
tak go przeraża za każdym razem, gdy ośmieli się dopuścić przypuszczenie, że Bóg milczący, Bóg,
który nie chce uratować jednego niewinnego dziecięcego życia, Bóg obojętny i odległy może być w
rzeczywistości Bogiem martwym lub urojonym.
Nie jest w stanie dokończyć tej myśli. Oddycha tylko głęboko wonią letniego wieczoru, zapachem
kurzu i kwiatów, i strawy gotowanej na kolację, słuchając, jak niestrudzone młoty cieśli pracują
miarowo, wznosząc szubienicę.
* * *
Świt nastaje różowy, w euforii śpiewających ptaków, wciąż jeszcze świeży w tej krótkiej chwili
bladego poranku, podobny beztroskiej młodej dziewczynie strojącej się w tandetne przecież koronki i
kokardki chmurek i brzasków, przez ten moment jeszcze pełnej naturalnego wdzięku, który zaraz zgasi
skwar, tak jak w zwykłym życiu kobiety gasi ciężka praca i macierzyństwo. To już, już, myśli
Barlow. Za chwilę ten niepokojący demon, ten bandyta o stalowym sercu, ten więzień tak
nieporuszony, kamienny, odejdzie na zawsze stąd, z High Hill i mojego życia, przenosząc się
bezpowrotnie w sferę wspomnień, prochu, pyłu i zapomnienia. Trudno w to uwierzyć. Trudno pojąć,
że niedługo, dziś jeszcze, umrze, pozostawiając pustą celę, ściany i kraty naznaczone, przesiąknięte
jego dziwaczną, niezrozumiałą obecnością, jego jakże stonowanym szaleństwem. Jak żyję nie
spotkałem takiego człowieka. Jak długo żyję.
- Joseph? - Dłoń Ribbsa ciężko opada na jego ramię, aż szeryf wzdraga się, wyrwany z
zamyślenia.
- Tak?
- On nie chce przyjąć pastora. Na sam widok starego Higgsa zaśmiał się jak dziki, a potem
powiedział, że tam, gdzie się wybiera, takie znajomości byłyby wyjątkowo źle widziane. Pastor
mamrotał więc te swoje modlitwy w korytarzu, a on tylko się patrzał ślepiami jak u kota, z krzywym
uśmieszkiem na ustach. A biedny Higgs pocił się, jąkał, czytał coraz ciszej i ciszej, aż w końcu
zatrzasnął Biblię i zwiał jak wystraszony opos. Niech mnie diabli, jeśli nie był na amen przerażony.
Żegnał się po drodze, jakby go sam Lucyfer gonił. A Hitchcomb na to: „No, tośmy się pięknie
pomodlili, Ribbs. Teraz czas się zabawić”. I żeby choć drgnął, zaklął, zbladł, pokazał, że się choć
trochę lęka, że w nim jakaś ludzka dusza siedzi. A on nic. Gapi się tylko wzrokiem kocura, co czatuje
pod mysią dziurą. Szkoda, że się nie oblizuje jeszcze! Mnie on się widzi bardzo dziwny, Joe. Ja się
w życiu naoglądałem bandziorów, a jakże. Ale żaden nie był ani trochę taki jak on. Jest w nim takie
coś, aż człowieka biorą dreszcze. Dobrze, że go powieszą wreszcie, szeryfie.
- Trzeba będzie na drania uważać - mówi Barlow ze zmęczeniem.
- No, to jest pewne - przytakuje Ribbs. - Nie odetchniemy z ulgą, zanim go od sznura nie odetną i
nie zagrzebią w dole.
Jasne, myśli szeryf. Jeśli to wystarczy. Jeśli jego śmierć naprawdę zakończy to wszystko.
- Słuchaj, Tom - mówi, zniżając głos. - Zastanawiam się, czemu burmistrz Statford tak się nim
interesował. Młody Josh, zanim zginął, też wlazł ze swoimi chłopakami do aresztu i spuścił mu
manto. Ciekawe dlaczego?
Zastępca kiwa głową.
- No, mnie też to męczy, Joe. Stary Statford siedział cały czas na rozprawie i gapił się na tego
bandytę jak sęp na zdychającego muła. A kiedy już wyrok zapadł, to stał na zewnątrz biały jak wapno
i ocierał chustką czoło.
- Gorąco było. I duszno - mówi Barlow bez przekonania. - Może dlatego.
- Może. - Poczciwe, psie oczy Toma robią się nagle twarde i nieugięte. - Ale sprawdzić trzeba.
Coś mi się widzi, że burmistrz Statford może mieć z tym typem jakieś konszachty.
Szeryf klepie go po ramieniu.
- W porządku, Tom. Przyjrzymy się tej sprawie. A póki co spróbuję porozmawiać z więźniem.
Może mi co powie.
Ribbs krzywi z powątpiewaniem usta.
- Jeśli będzie chciał gadać. Niech pan uważa, szeryfie. On mi się całkiem dziwny widzi, ten
Hitchcomb.
- Będę uważać, Tom - uspokaja go Barlow.
* * *
Poranek wdziera się do celi wąskim różowawym strumieniem światła. Skazaniec siedzi jak
zwykle na pryczy, tylko tym razem głowę ma nisko pochyloną, ręce splecione na karku. To jedyny
wyraz emocji, na który sobie pozwala. Na odgłos kroków szeryfa unosi twarz, chłodną, kościstą i
wąską jak nóż. Oczy ma za to rozszerzone, pociemniałe nieco, przejrzyste, jakby strumień dotarł
wreszcie do głębokiego górskiego jeziora.
- A, Barlow - mówi pozbawionym emocji głosem. - Czekałem, kiedy przyjdziesz.
Joseph zatrzymuje się, nagle zmieszany.
Po co do niego przyszedłem? - zastanawia się. O co miałbym go pytać? On przecież umrze za
chwilę. Powinienem to uszanować, powinienem zostawić go teraz w spokoju. Co go może obchodzić
Statford czy jakiekolwiek ziemskie sprawy. Nie myśli przecież o tym.
- Coś pana dręczy, szeryfie? - znów ten ton uprzejmy, o lekko drwiących nutach. - Chce pan
porozmawiać? O wieczności, czy raczej o czymś całkiem przyziemnym?
- Nie chciałem was niepokoić, Hitchcomb. - Joe stara się przybrać oficjalną postawę. - Ale coś
nie daje mi spokoju. Czy wy znacie burmistrza Statforda lub jego syna Joshuę? Czy spotkaliście się
może wcześniej?
- A, burmistrz Statford! - mówi Hitchcomb z ożywieniem, jakby chodziło o dawno niewidzianego
przyjaciela.
I uśmiecha się. A raczej pokazuje zęby w jakimś grymasie strasznym, zwierzęcym prawie, choć
pełnym tak szalonej furii, nienawiści długo tłumionej, przez jedno krótkie mgnienie lśniącej gdzieś na
dnie niczym srebrny skarb zatopiony w mulistej studni, aż szeryfa przechodzi dreszcz zgrozy.
Rewolwerowiec tymczasem podnosi się z pryczy, zbliża do krat.
- A gdybym powiedział, że tak? Gdybym przyznał, że znam, znam całkiem dobrze? Co byś na to
odparł, Barlow? Zdziwiłbyś się?
- Nie - odpowiada Joseph sucho. - Próbowałbym się dowiedzieć, w jakich okolicznościach się
spotkaliście i po co.
Hitchcomb opiera się o pręty, zbliża znękaną, poranioną, nieugiętą twarz do twarzy Barlowa. Jego
rysy ściąga wielkie napięcie, głos trochę się łamie, jakby od tej rozmowy, od odpowiedzi szeryfa
zależało coś dalece cenniejszego niż jego własne życie.
- A jak sądzisz, Joseph? Jakie to mogły być sprawy?
Joe z trudem przełyka ślinę.
- Wynajął cię? Zlecił morderstwo?
Rewolwerowiec odwraca głowę, spogląda na małe okienko w korytarzu, przez które widać blady
skrawek porannego nieba.
- Skazali mnie - mówi. - I zaraz powieszą. Jaki ma sens teraz odgrzebywać przeszłość?
- Żebyś nie umierał sam. Żebyś wiedział, że wszyscy, którzy są winni, zostali osądzeni i ukarani.
Źrenice Hitchcomba zdają się czarne i puste jak noc bez gwiazd.
- A ty? Jaką miałbyś z tego korzyść, Barlow?
- Przysiągłem stać na straży prawa. I prawo musi zwyciężyć. Inaczej wszystko będzie pozbawione
sensu - mówi twardo Joe. - Twoja śmierć, moja praca, reguły współżycia ludzkiej wspólnoty,
przykazania boskie. Wszystko.
- Prawo! - parska lekceważąco więzień. - Stanąłbyś do walki z burmistrzem i trzema najbardziej
wpływowymi, najbogatszymi mieszkańcami okręgu w imię pomszczenia jakiejś zapomnianej zbrodni
sprzed lat?
- Nie pomszczenia - prostuje Barlow. - Wyświetlenia i osądzenia. Na sprawiedliwość i prawdę
nigdy nie jest za późno, Hitchcomb.
Skazaniec prostuje się, unosi wysoko głowę, jego niesamowite oczy płoną triumfem.
- A więc chcesz prawdy, Barlow? Naprawdę chcesz? Jesteś na to gotowy?
Szeryf potwierdza spokojnym, lecz pewnym skinieniem, choć serce w jego klatce piersiowej
tłucze jak kafar w kamieniołomie.
Coś się stanie, myśli. Zajdzie coś, co może zmienić wszystko. Mój los, jego, nie wiem. Boję się,
ale muszę wiedzieć.
- Dobrze - mówi spokojnie Hitchcomb i zaczyna niezgrabnie, pomagając sobie zębami, zdzierać
bandaż z prawej dłoni.
Joseph stoi osłupiały, nic nie rozumiejąc, a więzień odrzuca przesiąkniętą krwią szmatę, parę razy
mocno zaciska palce w pięść, aż pękają strupy, trzeszczą maltretowane stawy. Kości sterczą pod
skórą nienaturalnie, przesuwają się pod dziwnym kątem.
Są połamane, myśli Barlow ze zgrozą. Muszą być, do diabła! Co on robi? Oszalał?! To pewnie z
szoku. Nie powinienem tu przychodzić.
Tymczasem Hitchcomb spokojnie czeka, aż świeża czerwień zabarwi palce, zacznie skapywać na
podłogę.
- W porządku - mówi. - Weź mnie za rękę.
Wysuwa dłoń przez kratę. Szeryf jak zahipnotyzowany gapi się na paciorki krwi sypiące się na
deski posadzki.
- Chciałeś prawdy, dam ci ją. No dalej, Barlow! Śmiało! Uściśnij mi dłoń na pożegnanie - ponagla
skazaniec tym nieznośnym, drwiącym tonem, w którym teraz szeryf rozpoznaje ukrytą desperację.
Chce, żebym zbliżył się do kraty, a potem chwyci mnie za kark i z całej siły uderzy o pręty. Liczy,
że dam się nabrać, uznam, że jego dłoń jest kompletnie niesprawna. Ma nadzieję mnie ogłuszyć,
wyciągnąć klucze, zabrać broń i spróbować ucieczki, rozumie Joe w nagłym przebłysku olśnienia.
Boże, a ja byłem pewien, że naprawdę przyjmuje wyrok tak spokojnie!
Odsuwa się od drzwi celi, mierzy Hitchcomba surowym wzrokiem. Krwawa dłoń wciąż wystaje
spoza prętów, niczym brzydki egzotyczny kwiat, który więzień chce wręczyć szeryfowi.
- Co, boisz się, Barlow? No cóż, jak wolisz. Mary się nie bała. - Rewolwerowiec cofa powoli
rękę.
- Mary? - Joe blednie. - Więc byłeś... widziałeś ją? Jakim cudem?! Kiedy?!
- Gdy przyszedłem oddać coś, na czym jej zależało - uśmiecha się skazaniec. - Łaciatego kotka,
którego zakopałeś kilka dni wcześniej w rogu podwórza. Martwego jak jankeski honor. Nazywał się
jakoś tak zabawnie. Pan Billy? Nie, Pan Bobby! Tak, złożyłem wizytę twojej córce, Barlow. Mary ci
nie wspominała? Może nie posłuchałeś. Mało kto słucha uważnie dzieci.
Zapominając o ostrożności, szeryf przypada do krat.
Nie mógł wiedzieć! - myśli rozpaczliwie, gorączkowo. Nie mógł! Nie wspomniałem, jak się
nazywa ten kot! Ani gdzie go zagrzebałem. Nie zająknąłem się nawet. Pamiętam! Doskonale
pamiętam! On był u Mary! Był jako upiór! Jezu, jak to możliwe?! I zabił Stewarda. I Josha Statforda
pewnie też! Dobry Boże, miej nas w opiece! Nie opuszczaj nas! Chroń moje dziecko!
- Co jest, Joseph? Zdziwiłeś się? - Pokaleczone usta wykrzywiają się drwiąco. - Niepotrzebnie.
Przyszedłem tylko zwrócić dług.
- Co zrobiłeś Mary? Co jej zrobiłeś, potworze? - charczy szeryf, czując, że zaraz zabraknie mu
tchu, że zemdleje.
- Nic. Oddałem zgubę, której strata bardzo ją dotknęła. Nie ma w tym żadnej perfidii, szeryfie.
Pomóc umierającemu dziecku. To dobry uczynek, prawda?
- Bydlaku! - jęczy Barlow. - Upiorze! Trzymaj się od niej z daleka! Wynoś się do piekła!
Gniew rozpala jasne oczy skazańca, aż zaczynają świecić. Znów wyciąga rękę, twardym, pełnym
wściekłości gestem.
- Słuchaj no! - syczy. - Powiedziałem już twojej małej. Chcę zwrócić dług! Ale o nic prosił nie
będę! Nie chcesz przyjąć odpłaty, odejdę bez żalu. Uściśnij mi rękę, żałosny śmieciu, a wszystko
zrozumiesz. Mary wahała się tylko przez chwilę. I to nic z tak podłych, małostkowych powodów jak
jej tchórzliwy ojciec! Nie mam zamiaru obezwładniać cię i uciekać, zapewniam. Gdybym zechciał,
dawno już zadusiłbym cię jak nieudane, chorowite szczenię i po prostu wyszedł. Może to by i był akt
łaski, Joseph! Mam jednak rachunki do uregulowania. Z tobą także, Barlow. No już, dotknij mnie!
Twoja córka okazała się dzielniejsza od ciebie. Nie przyznała, że brzydzi się krwi, powiedziała
tylko, że nie chce mnie urazić w rękę. Czy to nie słodkie? Nawet jeśli próbowała jedynie trochę
zyskać na czasie. Nie szkodzi. I tak to miłe. Nie będę dłużej czekał, aż się zbierzesz na odwagę. Za
dużo ci jej brakuje, żebyś się zdecydował uścisnąć rękę mordercy. Uznaję, że nie chcesz swojej
zapłaty. Więc nigdy nie poznasz prawdy, szeryfie!
Ostatnie słowa brzmią jak obelga, jakby spluwał z obrzydzeniem.
- Nie! - krzyczy Barlow. - Ja muszę! Czekaj!
Chwyta cofające się palce, zaciska z całej siły.
Skurcz bólu przebiega po twarzy Hitchcomba.
- Więc... - mówi z trudem - ...dobrze!
I nagły strumień siły uderza w szeryfa, prawie zwalając go z nóg, jakiś rwący, potężny prąd
przetacza się przez jego umysł i ciało, jakby ta struga górska, niegdyś przejrzysta i pełna pstrągów,
nabrała głębi, zolbrzymiała nagle, przyspieszyła, spieniona i dzika, spiętrzyła się wodospadem i
runęła wprost na Barlowa. A wtedy w nagłych przebłyskach, podobnych do wystrzałów magnezji u
fotografa, Joseph widzi blade, przepalone, jakby wyssane z barw, lecz wyraźne obrazy. I zdaje sobie
nagle sprawę, iż ogląda przeszłość, dawne chwile z życia Hitchcomba, jego oczami, że w jakiś
sposób niezrozumiały i cudaczny wkroczył w pamięć i doznania zabójcy, aby poniekąd stać się
biernym uczestnikiem minionych przed laty wydarzeń, poszarpanych i niedokończonych, lecz przecież
spójnych i całkiem zrozumiałych.
Oto kolejny wybuch magnezji i widzi burmistrza Statforda w jego gabinecie, w towarzystwie
Coldfielda, Stewarda i Rockstone’a, a także Hitchcomba pośród nich, przyjmującego zlecenie
zabójstwa. Głosy słyszy stłumione, urywane, ale i tak doskonale rozumie sytuację, dysponując całym
zasobem wiedzy i wspomnień rewolwerowca.
Następna biała eksplozja i jest już w brudnym, ciemnym zaułku Nowego Orleanu, gdzie Solomon
Benbow w całkowitym zamroczeniu obija się o ściany, potyka o progi, klnie i gestykuluje. Ręka
Hitchcomba, wielka, koścista, stara i sękata niczym korzeń, wyłania się z mroku, dzierżąc
groteskowo maleńki dwustrzałowy pistolet szulerów i dziwek, zwany „Bulldog”, celuje w Solomona,
który obraca się, ukazując opuchłą twarz i oczy mętne, podkrążone, pozbawione świadomości niczym
gały martwej ryby, a cała ta scena przypomina absurdalną zabawę, grę, w jaką surowy zwykle, lecz
teraz zdziecinniały dziadek mógłby bawić się z topornym, słabym na umyśle wnukiem. Pada strzał i
ciało Benbowa osuwa się ciężko na ziemię, bezwładne, lecz wielkie i nieporęczne, niczym siennik
wypchany łuskami kukurydzy. Ciało tak samo wyzbyte świadomości w ostatniej chwili życia, jak już
potem, po śmierci.
I znów następuje srebrzysty wybuch, a Barlow jest teraz ponownie w gabinecie Statforda, wciąż
uwięziony w umyśle Hitchcomba, i patrzy, jak ta sama mordercza dłoń, pokryta wątrobowymi,
starczymi plamami, wyciąga się po zapłatę, a następnie szklankę whisky i lemoniadę.
A potem jest już na pustyni, w milczącej asyście dwóch znajomych skałek, gdzie skulony na ziemi,
wstrząsany drgawkami wymiotuje żółcią i krwią.
Kolejna rozlana srebrzysta plama magnezji odsłania rozmazaną, niewyraźną sylwetkę Josha
Statforda, jego brutalne ręce szarpiące konające ciało, szyderczy głos, bezczelny szczeniacki śmiech
podobny do serii szczeknięć.
A następnie, choć zdawałoby się, że to koniec, że to musi być kres, pojawiają się Zack i Fred,
pochyleni, wsparci na szeroko rozstawionych nogach, pąsowi z upału i zdenerwowania. Unoszą
ciało, którego martwe oczodoły rejestrują uważnie każdy ich ruch, zaś następnie wstrząśnięty Barlow
widzi w jakiejś przekoszonej, nienaturalnej perspektywie samego siebie zsiadającego z konia,
zbliżającego się do trupa i zmęczonym, pustym głosem wydającego komendy. Więc Clayton i Johnson
upuszczają zwłoki, a Barlow przez chwilę widzi tylko niebo i wyłaniającą się nagle niczym mały,
wąski księżyc twarz Ribbsa. Zaś później są już tylko kamienie, płaskie, ciężkie płytki łupka, układane
wokół ramion, boków i nóg, na klatce piersiowej i brzuchu, a w końcu, niczym dziwaczne,
niekształtne obole dla Charona, także na oczach. Zapada więc ciemność rozświetlona kolejnym
białym rozbłyskiem. Barlow cofa się, zatacza, porywa ręce do twarzy, przerażony i wstrząśnięty.
Mija dobra chwila, zanim zdaje sobie sprawę, że znów jest w areszcie, że nie ściska już dłoni
tamtego, tylko opiera się o ścianę, żeby nie upaść, żeby nie stracić zmysłów i nie zemdleć jak
histeryczna kobieta, a Hitchcomb patrzy na niego z mieszaniną lekceważenia i drwiny.
- Podoba się prawda, szeryfie? Wyzwoliła pana? Zadowolony z seansu?
- Ty... - szepcze Joseph. - Ty... nie żyjesz! Jesteś tym trupem, którego Zack i Fred... jesteś trupem!
Starcem, którego znaleźliśmy na pustyni, Boże! Prawie dwa lata temu!
- A którego ty kazałeś pogrzebać - mówi Hitchcomb cicho. - To bardzo ważne tam, skąd
przychodzę. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak ważne. Pogrzeb. Przyzwoity pochówek. Grób.
Niewielu z nas może się tym poszczycić. Niewielu pochowano jak ludzi, z odruchu przyzwoitego
serca. Nie wrzucono byle jak do dołu, żeby truchło się nie zaśmierdło. Nie pozostawiono na pastwę
padlinożerców i kaprysów pogody. Pochowano, Barlow. I to właśnie zawdzięczam tobie. A nie lubię
mieć długów. Nie życzę sobie żadnych nieodpłaconych dobrych uczynków. Nie chcę być od niczego
zależny, nawet od naiwnej prostoty twych rozumianych po chrześcijańsku powinności. Nawet jeśli
biorę pod uwagę, że nie wiedziałeś, kogo każesz pogrzebać. Ale znając cię, jestem pewien, że także
teraz, gdy wiesz, jakiemu łajdakowi wyświadczyłeś przysługę, uczyniłbyś to samo. Nie ze względu
na mnie, lecz tę właśnie powinność. Chrześcijańską powinność, Barlow. Więc wracam, aby prosto w
oczy powiedzieć ci, że dziękuję, i zwracam należność, oddaję przysługę, odpłacam, żeby nic już nie
ciążyło na moim sumieniu.
- Wracasz? - bełkocze oszołomiony Joseph. - Jak? Jaką mocą?
Teraz oczy Hitchcomba naprawdę świecą. Płoną zielonym, wyraźnym blaskiem, niczym chiński
lampion.
- Potężną. Starą jak świat. Odwieczną. Tą, która od zarania dziejów pozwala trupom wyjść z
grobu i dopominać się o sprawiedliwość. Nie boską, Barlow. Z pewnością nie. Niebo jej nie
rozumie ani nie pochwala. Taką, która wyrywa ciało z okowów śmierci i spopiela codziennie na
nowo gorejącą duszę. O tę moc mi chodzi, szeryfie.
- Ach! - szepcze ze zrozumieniem Joe. - Zemsta. Przyszedłeś się zemścić, Hitchcomb!
Rewolwerowiec uśmiecha się okrutnie.
- Domyśliłeś się. No proszę, co za intelekt.
- Ty zabiłeś Stewarda? Rozszarpałeś go na kawałki i wyrwałeś serce?
Hitchcomb unosi z dumą pokrwawione dłonie.
- Tymi rękami, szeryfie. To była czysta przyjemność, zapewniam. Ryczał jak wieprz i obawiam
się, że zrobił pod siebie ze strachu. Żałosny śmieć.
Joe cofa się odruchowo o krok.
- Tak, przypominam sobie. Ten dzieciak od Burnsów, bodajże Tom, widział cię tamtej nocy. Nie
uwierzyliśmy mu, oczywiście - mówi z roztargnieniem, starając się usilnie zebrać myśli. - Miałeś w
rękach jego serce.
Rewolwerowiec uśmiecha się niemal miękko.
- Miłe wspomnienie, szeryfie. Moja odpłata.
- A Joshua? Zabiłeś także młodego Statforda?
Usta upiora wykrzywiają się pogardliwie.
- O tak, spaliłem bękarta. Był spity jak zwierzę, ale ogień go otrzeźwił, nie martw się. Nawet mnie
rozpoznał, suczy pomiot. Wyobrazisz sobie, Barlow, że proponował mi z powrotem pieniądze, które
mi ukradł, gdy konałem otruty przez jego uprzejmego ojczulka, burmistrza? Szczyt kiepskiego
wychowania. Statfordowie to w sumie chamy. Takie szumowiny tylko psują zdrową krew Południa.
Przez ich tchórzostwo i mętne interesy Jankesi, niech ich diabeł popieści, wygrali tę cholerną wojnę.
Joe patrzy na Hitchcomba mętnym wzrokiem, całkowicie oszołomiony. Nie wie już, czy to jawa,
czy oszalał i prowadzi tę rozmowę w majakach i malignie. Powstały z grobu trup wyrażający opinie
o niedawno skończonej wojnie domowej? To dla niego trochę za dużo. Za dużo.
- Zabrałeś więc serce Joshui - stwierdza naraz, jakby to miało teraz jakieś pierwszorzędne
znaczenie.
Rewolwerowiec żacha się na te słowa. Targa głową niczym rasowy ogier.
- Na Boga, Barlow! Skąd ci to przyszło do głowy? Nie, oczywiście, że nie! Cuchnęło tchórzem
gorzej niż kiszki gównem! Nie dotknąłbym tej kupy nawozu butem!
- Och, rzeczywiście - powtarza szeryf. - Umarł z sercem w środku.
- A teraz kolej na pozostałych - obwieszcza upiór z zadowoleniem.
Joe unosi wzrok, stara się skupić. Instynkt stróża prawa, przytępiony ostatnio, lecz przecież niejako
Barlowowi wrodzony, przynależny z racji charakteru i wychowania, znów daje o sobie znać,
wyostrza zmysły, budzi otumaniony umysł.
- Chcesz więc zabić Statforda, tak? I jego wspólników. Dobrze zrozumiałem? Zamierzasz się
zemścić.
Hitchcomb prostuje się, zaplata ręce na piersi. Na twarzy ma wyraz spokojnej, lecz absolutnej
determinacji. Naprawdę teraz wygląda jak pułkownik, czy nawet generał konfederacki na chwilę
przed decydującą potyczką, przepełniony dumą, szaleństwem i beztroskim, radosnym poczuciem
odwagi, brawury nawet, zdolnej całkowicie wyplenić jakiekolwiek ślady ludzkiego naturalnego
strachu przed śmiercią czy bólem.
- I uczynię to, Barlow - mówi zdecydowanie. - Nikt mnie nie powstrzyma. A już z pewnością nie
ty.
Szeryf przełyka gęstą nagle, puchnącą w ustach ślinę.
- Nie? - pyta. - A to dlaczego?
Hitchcomb pochyla się, zbliża do krat. Jego fosforyczne oczy pełne są dziwnej przekory, niemal
roześmiane, jak u chłopca, który szykuje starszym wspaniałą psotę.
- Bo będziesz miał co innego do roboty. Coś, co wyda ci się znacznie ważniejsze niż życie
burmistrza Statforda i jego podłych, tchórzliwych kompanów.
Joe czuje, że miękną mu kolana. Bo istnieje tylko jedna sprawa, jedna istota, która jest dla niego
ważniejsza ponad wszystko, ponad prawo i obowiązek, i honor.
- Och, tak. Nie mylisz się - mówi wesoło rewolwerowiec. - Mary. Oczywiście, że Mary!
Barlow przestaje oddychać.
- Draniu! - szepcze niemal bezgłośnie, bez tchu. - Bydlę! Potworze! Co zrobiłeś? Co jej zrobiłeś?!
Hitchcomb wzdycha z politowaniem.
- Szeryfie, pozwól mi przez chwilę być dobrym człowiekiem. Sprawić uczynek miłosierdzia. Czy
naprawdę wolałbyś, żeby umierała długo i w męczarniach? Żeby dusiła się krwią ze zgniłych płuc,
rzęziła, walczyła o każdy rozpaczliwy oddech? Żeby konała strasznie, bez nadziei na pomoc, bez
chwili ulgi, tak jak Helen? Żebyś umęczony, bezsilny, przerażony własnymi myślami, pokusami, z
jakimi potem tak trudno sobie poradzić, trudno żyć, modlił się tylko o koniec, który nie chce i nie
chce nadejść? Tego życzysz swojemu dziecku, Barlow? Naprawdę tego chcesz?
- Nie! - jęczy Joe. - Boże, nie! Tylko nie to! Nie Mary! O Jezu słodki! Coś ty zrobił, potworze!
Skurwysynu! Diable! Diable wcielony!
Wyrywa rewolwer, trzęsącą się, rozdygotaną ręką próbuje celować w więźnia, choć lufa zatacza
nerwowe pętle, rzuca się na boki jak spłoszony muł przy dyszlu.
- Daruj sobie ten popis strzelecki, Barlow - mówi upiór, wciąż lekko rozbawiony. - Nie
rozumiesz? To nic nie da. Ja nie żyję. Nie zastrzelisz mnie drugi raz. No już, uspokój się. Odłóż broń.
Nie możesz być taki tępy, żeby nie docierały do ciebie proste fakty. Chcesz, to strzelaj. Zniosę to
jakoś. Ale na twoim miejscu jechałbym teraz do domu. Gnałbym na złamanie karku. Bo możesz
jeszcze zdążyć, Joe. Możesz z nią porozmawiać, wziąć na ręce, przytulić. Pokazać, jak bardzo ją
kochasz. Jest tam teraz sama. Tylko z tą służącą, Celeste. Myślisz, że Murzynka i wskrzeszony kot
mogą zastąpić w takiej chwili ojca?
- Boże! Boże! - Barlow siania się na nogach, wstrząsany łkaniem.
Podnosi broń, celuje, ale zaraz odrzuca z łoskotem na podłogę, niezdolny do naciśnięcia spustu,
niezdolny do jakiejkolwiek reakcji, zdruzgotany, przepełniony jedynie zwierzęcą, wyzutą z wszelkich
myśli rozpaczą.
Do domu. Tak, musi natychmiast znaleźć się w domu. Zobaczyć ją, utulić, objąć. Bo przecież on
może kłamać, może łżeć, ten diabeł, ten trup, ten Hitchcomb, który stoi i śmieje się, i patrzy z
pogardą, i niczego nie musi czuć, niczego się lękać, o nic drżeć, bo nie żyje. W końcu diabeł jest
księciem kłamstwa. Księciem świata. Tego świata.
I Barlow nigdy nie odczuwał tego mocniej, nie wierzył silniej.
Więc wybiega z aresztu, pędzi ku stajni, odprowadzany zdumionym, niedowierzającym
spojrzeniem Ribbsa.
- Nie podchodź do niego, Tom! - krzyczy jeszcze powodowany przyjacielską lojalnością. - Nie
zbliżaj się! Nie pozwól, żeby kazali ci go doprowadzić do szubienicy!
A potem jest już w siodle i w obłoku kurzu pędzi drogą prosto na farmę. Kopyta Ravena walą jak
werble, równo, niezmordowanie, na alarm.
W celi Hitchcomb wygodnie rozsiada się na pryczy, splata dłonie na karku.
- Zegnaj, szeryfie - mówi z zadowoleniem. - Spłaciłem ci dług. Teraz jestem już wolnym
człowiekiem. Czas, żeby inni zwrócili to, co są mi winni.
Przy drzwiach słychać podniesione, przepełnione oburzeniem i zdumieniem głosy, pełne
konsternacji. Przez chwilę trwa urywana, nerwowa sprzeczka. Potem słychać zgrzyt klucza i
skrzypienie zawiasów. W tej samej chwili zielony blask w oczach skazańca przygasa, tęczówki znów
są jasne, przejrzyste i nieprzeniknione, niczym bystry strumień pełen pstrągów.
*
Mimo że świt jest zaledwie łagodnie ciepły, że dzień nie runął jeszcze na High Hill dusznym,
zakurzonym upałem, burmistrz Statford poci się obficie.
Powieszą go, myśli gorączkowo. I będzie koniec. Nieważne, jest czy nie jest potomkiem tamtego
diabła, czy to przypadkowa zbieżność nazwisk i on naprawdę nic nie wie, jeśli nie powiedział
prawdy o mnie, o nas wtedy na rozprawie i jeśli nie wykrzyczy jej teraz, spod szubienicy, to
wreszcie będzie koniec.
Lecz zaraz potem gorzko, z głębi smutku, przypomina sobie, że i tak jest już za późno. Dla Joshui i
całego rodu Statfordów.
Zeszłego wieczoru zastanawiał się nad tym. Pijąc samotnie w gabinecie, upijając się coraz ciężej,
z coraz większą goryczą, naprawdę przez chwilę sądził, że może jeszcze zbudować coś od początku.
Rozpaczając nad ciałem syna, którego dopiero co pogrzebał, w pijackim zadufaniu miał jeszcze
nadzieję na wskrzeszenie rodu, przekazanie potomnym nie tylko majątku i tytułów, ale także krwi,
czystej, niezmąconej domieszkami krwi Statfordów, jakąś nieznośną determinację, rosnącą niczym
guz, narośl, z całą pewnością coś chorobliwego, zatruwającego umysł, mącącego prawidłowy ogląd
rzeczy, co przecież znikło, wypaliło się w świetle dnia, owego poranka, gdy wszystko ma się
wreszcie zakończyć.
I teraz, gdy pozostał tylko cień tamtej wściekłości i żalu, ćmiący niczym zepsuty ząb, nawet teraz
jakaś szalona cząstka jego umysłu dopuszcza jednak, kusi myślą, że przecież nie jest jeszcze zupełnie
zniedołężniały, że być może w jakichś dalszych okolicznościach, nie teraz, nie zaraz po pogrzebie,
ale później, gdy żałoba już się złuszczy niczym strup na ranie, on, Henry Statford, mógłby przecież
spłodzić syna, dziedzica, potomka, który ocaliłby od zapomnienia nazwisko, majętność i dokonania
przodków.
Ale nie czas myśleć o przyszłości. Teraz trzeba zamknąć, na zawsze zatrzasnąć przeszłość, jak
trumnę z ciałem człowieka, który zaraz postrada życie na szafocie wznoszącym się przy głównej ulicy
High Hill niczym jakiś surowy symbol biblijnej sprawiedliwości.
Burmistrz zamyka oczy, oblizuje spierzchnięte usta. Jest spragniony i słaby. W głowie słyszy
odgłos tysięcznych owadów lata, jakby wszystkie, porzuciwszy wprzód omdlałe, krwawiące
słodyczą wistarie i gardenie, wniknęły w niego i teraz szukały wyjścia, obijając się bezmyślnie pod
czaszką.
Czas, myśli Statford. Tego mi teraz potrzeba. To jedyny lek, jedyna szansa na ukojenie. Dar,
jakiego nie będzie dane skosztować człowiekowi, który zaraz zawiśnie na tej szubienicy.
- Burmistrzu! - Ktoś unosi na powitanie dłoń do kapelusza, a Henry, wyrwany nagle ze swoich
rojeń, mruga niczym oślepiony nietoperz.
Główna ulica High Hill wygląda jak w dniu świątecznym. Mieszkańcy miasta oraz wieśniacy,
wystrojeni jak na niedzielę, w proste, tanie, na pierwszy rzut oka znamionujące prowincjuszy, lecz w
ich mniemaniu jakże szykowne odzienie, zbierają się wokół szubienicy, jakby to był kram
wędrownego golibrody albo kaznodziei. Ich ogorzałe, tchnące zwykle spokojną apatią twarze są teraz
pełne dumy. Murzyni, zaciekawieni i podnieceni, gromadzą się na uboczu, lecz także ciekawie
wyciągają szyje w oczekiwaniu na widowisko.
Bo to widowisko właśnie, ten sąd, rozprawa, egzekucja wreszcie, wydarzenie, w którym
uczestniczą ważne i niebagatelne postaci, jak sędzia Richards, szeryfowie z pobliskich
miejscowości, członkowie lokalnej milicji przechadzający się wokół z minami wyrażającymi surową
godność urzędu, pastor Higgs zacierający nerwowo ręce, a nawet ranczerzy przybyli z daleka, żeby
na własne oczy ujrzeć triumf i chwałę sprawiedliwości. Spektakl pełen napięcia i grozy, a ich
miasto, High Hill, wyraźnie okazało się godne, aby tu go odprawiać.
Przyjdą. Oczywiście, że przyjdą. Muszą się przekonać, zobaczyć na własne oczy, mówi sobie
Statford, jeszcze zanim rozpoznaje w tłumie Coldfielda i Rockstone’a, do których spiesznie dołącza
Mallory. Ścierwa, nie mają nawet tyle odwagi, żeby podejść do mnie i złożyć choćby najbardziej
zdawkowe kondolencje. Ścierwa!
Przymyka oczy i odruchowo rozluźnia kołnierzyk.
Dlaczego jeszcze go nie wyprowadzają? - denerwuje się, ocierając chusteczką czoło. Czemu to tak
długo trwa, u diabła?
Tak jak Mallory, Rockstone i Coldfield, stojący po drugiej stronie drewnianego podwyższenia
szubienicy, nie musi się martwić o dobre miejsce. Mieszkańcy i przyjezdni rozstępują się przed nim z
szacunkiem, kłaniają, zdejmują kapelusze.
Oto jaka ze mnie świetna persona, myśli z cieniem goryczy. Boże, czemu to tak długo trwa?
* * *
- Ribbs, na Boga, gdzie jest Barlow? - Simmons, szeryf z Clarktown, nie próbuje nawet ukryć
oburzenia.
- Zdaje się, że wyjechał nagle - odpowiada spokojnie Tom.
- Zdaje się? Dobry Jezu! A dokąd to, u diabla?
- Nie opowiadał mi się, szeryfie - mówi Ribbs tym samym opanowanym, chłodnym tonem.
Wielki, przypominający słabo ucywilizowanego niedźwiedzia Simmons piorunuje go wzrokiem
niczym spocony, rozgniewany Jupiter.
- Wyjechał! Nie mówiąc dokąd! Kiedy więźnia trzeba na szubienicę prowadzić! No pięknie. Jak
żyję nie widziałem czegoś takiego! No, ale czego się można spodziewać po kimś takim jak Barlow!
Dobra, poradzimy sobie sami - sapie ze złością. - Dawaj klucze od celi, Ribbs.
Ale Tom już sam otwiera drzwi.
* * *
- Idzie - szepcze bezgłośnie Statford. - Idzie.
Bo oto otwierają się wreszcie drzwi aresztu i więzień, wyprostowany, opanowany, ogromny,
górujący nad eskortującymi go stróżami prawa niczym starotestamentowy Samson, podąża długimi,
równymi krokami na platformę zwieńczoną złowrogim hieroglifem szubienicy, nie jakby wlókł się na
śmierć, lecz raczej maszerował do ataku. Słońce rozświetla jego jasne włosy złudną aureolą. Twarz
jest skupiona, poważna. Ręce, skute na plecach, trzyma swobodnie, jakby splótł je po prostu w
chwili zamyślenia, pogrążony w ważkich rozważaniach, niby orator na chwilę przed wstąpieniem na
mównicę, zanim obrzuci tłum władczym wzrokiem i porwie potokiem błyskotliwej, natchnionej,
nabrzmiałej treścią wymowy. Niczym generał, który tuż przed decydującą bitwą zamierza przemówić
do swoich żołnierzy, wyzbyty lęku, groźny i przepełniony chwałą bliskiego zwycięstwa.
Szeryfowie Simmons i Mitchels kroczą u jego boku, podobni cesarskim liktorom, zastępca ze
strzelbą, idący za więźniem, w oczach Statforda nabiera cech chorążego niosącego sztandar lub
jakieś mistyczne, pogańskie zgoła insygnia władzy, a cała plejada stróżów prawa, milicjantów pod
bronią i agentów Pinkertona orszaku iście monarszego.
To nie egzekucja, myśli zdumiony. To raczej pochód triumfalny. I gdzie, na Boga Ojca, podziewa
się ten nieudacznik Barlow?
Tymczasem Hitchcomb już wkracza na stopnie wiodące na szafot, żegnany nerwowym, pełnym
podniecenia szmerem zgromadzonych gapiów, wstrząśniętych jego spokojem, jego pełną skupienia
powagą, jego nieugiętą postawą. Nic, bodaj pochylenie karku, minimalne chociaż zgarbienie ramion,
grymas na wąskiej, bladej, nieruchomej twarzy, nie znamionuje choćby odrobiny lęku.
Jezu, co to za człowiek? - nie może pojąć zaskoczony Statford. Skąd biorą się tacy? Więc Jankesi
nie wytłukli jeszcze wszystkich? Niektórzy ocaleli, przetrwali pogrom, wrócili wreszcie, ci olbrzymi
z czasów przed potopem, ci szaleńcy, te demony w ludzkiej skórze? Jak to możliwe?
Hitchcomb, eskortowany przez człowieka ze strzelbą, znajduje się już na szafocie, gdy pastor
Higgs, stojący u stóp szubienicy, zaczyna się głośno modlić. A wtedy szeryf Mitchels podchodzi i
sprawdza węzeł stryczka, zaś dwaj zastępcy przesuwają się, aby przejąć skazańca.
I w tej właśnie chwili więzień rozgląda się wokół, po tłumie, nie jakby szukał pocieszenia,
nadziei, współczucia lub choćby obecności kogoś bliskiego, znajomego, lecz fachowo, chłodno
oceniał pole bitwy, aż wzrok jego w końcu pada na spoconą, białą niczym tynk twarz burmistrza
Statforda.
- A, pan burmistrz! - mówi głośno i dobitnie. - No proszę. Jak miło!
Powie, myśli w popłochu Henry. Wykrzyczy wszystko o Solomonie Benbowie. Czekał długo na ten
moment, a teraz chce, żeby się całe miasto dowiedziało. To musi być syn lub krewny tamtego
Hitchcomba, tamtego starca, widma z przeszłości. Boże, dlaczego dałeś mi nadzieję, pozwoliłeś
sądzić, że jednak do tego nie dojdzie?
Zaniepokojony Mitchels przysuwa się bliżej, celuje do więźnia z rewolweru.
- Żadnych sztuczek, Hitchcomb! - ostrzega srogo. - Nie czas i miejsce na to!
Pastor Higgs czyta dalej, nie zważając na to drobne zamieszanie, monotonnie, nieco za szybko,
jakby pragnął tylko dobrnąć do końca psalmu, końca egzekucji, ukryć się w świętości słów, zatopić
w niej, odgrodzić od brutalnej rzeczywistości, nie bacząc na żadne ziemskie sprawy rozgrywające
się wokół.
Tymczasem rewolwerowiec pochyla się nieco, uśmiecha szeroko lodowym, groźnym,
przerażającym uśmiechem, a jego czyste, przenikliwe oczy spoglądają wprost na burmistrza.
- Poczęstuje pan skazańca cygarem, Statford? - pyta. - Okaże pan nieco ludzkich uczuć, co?
I w tym momencie, w tej jednej strasznej chwili, Henry go rozpoznaje, jakby Hitchcomb nagle
zerwał maskę.
To on. On! On! - myśli sparaliżowany przerażeniem. Boże, jak mogłem go dotąd nie rozpoznać! To
ten człowiek! Diabeł! Trup! Którego ja... Którego Joshua... dwa lata temu...
Nie jest w stanie skończyć zdania. Zatacza się tylko, chwyta odruchowo ramienia stojącego obok
człowieka.
- Słabo panu, burmistrzu? - pyta ze zdumieniem ten ktoś, którego oblicze jest tylko zamazaną
plamą, nic nieznaczącym kształtem. - Może wody? Odprowadzić pana do cienia?
To nic nie da! Nic nie da, głupcze! - krzyczy bezgłośnie Statford, drewnianymi, pozbawionymi
czucia palcami grzebiąc niemrawo w kieszeni.
- Daj mu! Daj... - szepcze słabo.
Więc ten ktoś bez twarzy, bez znaczenia bierze cygaro i podaje, a Hitchcomb, ten Hitchcomb,
tamten, Bóg tylko wie który, trup, zabójca, upiór, odtrąca pomocną rękę zastępcy, przykuca i odbiera
podarek niczym pies, prosto w zęby, wciąż uśmiechnięty, złowróżbnie, triumfalnie, strasznie.
- Dziękuję - mówi uprzejmie. - Teraz możemy zaczynać.
Henry stoi nieporuszony, niezdolny do ucieczki, do jakiejkolwiek reakcji. Daleko od niego, pośród
tłumu, widzi poruszające się nerwowo, pochylające ku sobie i gestykulujące sylwetki wspólników.
Ale jego oczy są puste, jak lampy, w których zabrakło nafty.
Oni też nie uciekną, stwierdza ze zrozumieniem. Oni także nie.
Jeden z zastępców, ten, który stoi tuż za więźniem, nagle cofa się, wytrzeszcza z niedowierzaniem
oczy, gapi niczym zahipnotyzowany na kajdanki, czerwieniejące, rozpalające się z każdą chwilą
bardziej, aż stają się obręczami czystego ognia na chudych, nietkniętych śladem oparzeń
nadgarstkach. Jeden ruch i więzień strząsa je z siebie niczym pasma pajęczyny. Zastępca unosi broń,
stara się celować, choć dłonie trzęsą mu się jak w ataku febry, palec ślizga na spuście.
Zaś Hitchcomb wstaje, prostuje się, wyciąga rękę, żeby podtrzymać cygaro, odgryza końcówkę i
spluwa na ziemię. Kajdanki osuwają się na deski szafotu, znacząc w surowym drewnie czarny,
wypalony ślad.
Ktoś w tłumie zaczyna krzyczeć, wysoko, histerycznie.
Pierwsze rzędy, zgromadzone najbliżej szubienicy, zdają się falować na kształt zboża sieczonego
nagłą nawałnicą. Dalsze napierają na nie, wiedzione podnieceniem i ciekawością.
Końcówka cygara rozpala się sama, mruga do gapiów jak czerwone, szydercze ślepie diabła.
Skazaniec zaciąga się głęboko, niespiesznie.
Zastępca wreszcie odnajduje spust, strzela gdzieś w deski pod nogami Hitchcomba. Czas zdaje się
gęstnieć niby melasa. Płynie niezwykle powoli, podobny do gęstego syropu kapiącego z
wywróconego naczynia. Szeryf Mitchels i szeryf Simmons oddają strzały właściwie w tym samym
momencie co człowiek ze strzelbą. Mitchels chybia, kula Simmonsa trafia rewolwerowca w ramię,
wnika w mięsień jak w mokry piasek, porywając w powietrze nie strzępy ciała i krople krwi, lecz
jakąś chmurę pyłu czy mgły, która szybko się rozwiewa. Tymczasem pocisk ze strzelby dosięga celu,
wbija się w plecy skazańca, wstrząsa nim jak silne pchnięcie, na chwilę rozdzierając ciało niczym
surowe ciasto, które natychmiast zamyka się, zasklepia, pochłaniając wystrzelony metal. Poszarpane,
oderwane siłą uderzenia tkanki zamieniają się w opar mgły, parują.
A Hitchcomb, upiór, upiór, myśli Henry, ten Hitchcomb obraca się błyskawicznie, wyciąga broń z
omdlałej, osłabłej dłoni najbliższego zastępcy i strzela trzy razy, precyzyjnie, celnie, wprost w głowę
mężczyzny ze strzelbą, szeryfa Mitchelsa i szeryfa Simmonsa. Wszyscy trzej, jak kukły w teatrzyku,
nagle pozbawione ożywiającej je dłoni sztukmistrza, padają na deski szafotu, bezwładnie, bez
wdzięku, niczym wory pełne surowej bawełny.
- Dwa - mówi Hitchcomb, prezentując rewolwer tłumowi, już nie zaciekawionemu, już
ogarnianemu gwałtowną pożogą paniki, kłębiącemu się bezładnie wokół drewnianej platformy, na
której króluje, wysoki, niedosiężny, z fałszywą aureolą jasnych włosów. - Tylko dwa.
Zaciąga się cygarem, podczas gdy teraz już wszyscy uzbrojeni mężczyźni wyciągają rewolwery i
strzelby, podrywają do strzału, wolno, niesłychanie wolno mierzą i pociągają za spusty. Ale ten czas
zamrożony, rozciągnięty, ciekły niczym gęsta melasa, nie dotyczy wyraźnie Hitchcomba, który
porusza się jakby poza sekundami, w pustych przestrzeniach. I obie jego kule dosięgają dwóch
pozostałych na podwyższeniu zastępców, otwierają gorące, krwawe rany w ich piersiach, podczas
gdy rewolwerowiec pochyla się, wyjmuje broń z kabury najbliższego, wciąż rzężącego i
krztuszącego się w agonii stróża prawa, prostuje się i celuje w tłum.
- Sześć - mówi spokojnie. - Wystarczy aż nadto.
Większość pocisków śmigających w powietrzu, pędzących ku niemu niczym metalowe szerszenie
chybia, kalecząc głęboko surowe, nieoheblowane deski szafotu i konstrukcję szubienicy, wyrywając
strzępy drzazg i grzęznąc w drewnie. Ale kilka, pięć czy sześć, dobiega celu, wbija się w ten
zdumiewający mokry piasek jego tkanek i znika, wywołując tylko krótkie, blade krwawienie mgły.
Hitchcomb wzdraga się co prawda, z trudem utrzymuje równowagę, jakby balansował na
niewidocznej linie, ale nie upada.
Nie upada, myśli Statford powoli, sennie, bez emocji. Nie potrafi się poruszyć, stoi tylko z szeroko
otwartymi oczami, z twarzą białą niczym wapno, jak mysz sparaliżowana spojrzeniem węża.
Zaś on, potwór, upiór, śmieje się, wyciąga dłoń z rewolwerem, a Henry nie musi się domyślać, do
kogo celuje.
Ribbs, milicjanci i pozostali przy życiu zastępcy wciąż strzelają, rozpaczliwie, dziko, lecz zdają
się tak powolni, jakby grzęźli w smole. Także zgromadzeni gapie rozpierzchają się niezwykle wolno,
jakby z trudem oddzierali się od materii czasu, ciągnąc za sobą jego pasma niczym łachmany.
To nie oni zamarzli, zakrzepli gdzieś między uciekającymi chwilami, lecz on się porusza tak
szybko, rozumie burmistrz tą nową, wnikliwą obojętnością szoku. Trzy. Teraz padną trzy jego strzały.
Jestem pewien.
Nie myli się. Widzi, jak po drugiej stronie szafotu Coldfield, Rockstone i Mallory groteskowo
powoli, niczym w wodewilu, upadają na kolana, chwytają się za serca i wreszcie zginają wpół,
wywracając na ziemię, jakby bili pokłon swemu diabolicznemu zabójcy. Hitchcomb pozdrawia ich
szyderczym gestem, a tłum rozstępuje się w miejscu, gdzie leżą zwłoki, w panicznej, jakże
nieudolnej, ślimaczej ucieczce tratując się nawzajem, obalając na ziemię, gniotąc.
Jeszcze dwie, jeszcze trzy kule wstrząsają ciałem rewolwerowca, który chwieje się na nogach,
zatacza, jakby osłabł nieco, lecz wciąż stoi i śmieje się, i pali cygaro, zwracając teraz lufę broni w
jego, Statforda stronę. Czarna czeluść dymi, podobna do bramy piekieł. Wokół furczą wyrywane
niecelnymi strzałami drzazgi, podobne do oślepionych, zbudzonych nagle do lotu ciem.
Nie będzie żadnego nowego początku, pojmuje burmistrz. Tylko koniec. Koniec.
- Hej, Henry! - woła Hitchcomb, choć może to tylko głos w otumanionej, oczadziałej głowie
Statforda. - To moja odpłata. Trzymaj!
I szerszeń, srebrzysty, obły, lśniący, wylatuje z czerni lufy, by podążyć drogą diabelskiej
sprawiedliwości, drogą zemsty, gniewu i honoru. Więc Henry Statford, burmistrz High Hill, jeden z
najbogatszych i najbardziej wpływowych mieszkańców okręgu, niedoszły potentat naftowy, ostatni ze
świetnego rodu obszarników i plantatorów, może już tylko ugiąć kolana przed tym człowiekiem,
którego podstępnie zamordował, tym nieokiełznanym, nieugiętym, żelaznym zabójcą, tym
rewolwerowcem, któremu nawet diabeł nie zdołał przeszkodzić w dokonaniu pomsty, którego nawet
śmierć nie powstrzymała, i chwytając się za dziurawe serce, oddać mu ostatni pokłon, gasnącym
wzrokiem oglądając jego triumf, jego chwałę rodem z piekła i głębokich, niezłomnych tradycji
Południa.
A gdy Statford już leży nieporuszony, niewstrząsany nawet ostatnimi agonalnymi drgawkami,
mściciel odrzuca broń i znów zaciąga się cygarem.
- Dobrze - mówi. - Długi uregulowane.
I w tej samej chwili łamie się wpół, wali na kolana, rozrzuca ramiona i pada na deski szafotu, a
krew, której przecież przedtem nie było, tryska z licznych ran, zalewa ciało szkarłatem, okrywa
niczym całun barbarzyńskiego władcy, dawno zapomnianego cesarza. Lecz kule wciąż go dosięgają,
wciąż z wizgiem prują powietrze, jakby ogłupiali, zszokowani stróże prawa nie mogli uwierzyć, że
już nie żyje, że nie powstanie, że to wreszcie koniec.
A gapie, Murzyni, wieśniacy, ranczerzy, mieszkańcy miasta, zbierają się z ziemi, mrugając oczami,
niepewni, co w ogóle zaszło, czy są jeszcze na tym świecie cali i nietknięci na duszy i ciele, oglądają
obrażenia, lamentują, szlochają, starają się oczyścić odzienie bądź stoją nieruchomo, osłupiali.
- Nie strzelać! Nie strzelać! - krzyczy wreszcie Ribbs.
Więc kanonada powoli zamiera. Ostrożnie, bardzo powoli, kilku zastępców pod wodzą Toma, z
bronią gotową do strzału, podchodzi do szafotu, wkracza na stopnie, omija ciała leżących szeryfów i
zbliża się do rozstrzelanego rewolwerowca. Stryczek kiwa się na wietrze, rzucając swój wydłużony,
szyderczy cień na zaplamione krwią deski.
Ribbs przełyka gęstą nagle ślinę i cały czas mierząc do trupa, czubkiem buta przewraca zwłoki na
wznak. Zastygła w grymasie uśmiechu, zakrwawiona twarz zmarłego, wykrzywiona i stężała,
zmieniona przez śmierć, zdaje się obliczem starego człowieka.
* * *
Szeryf Barlow osadza spienionego, dyszącego niczym miech konia na środku podwórka. Zsuwa
się, a właściwie spada z siodła, czepiając się łęku i strzemion. Oczy mu łzawią od kurzu, oddech się
rwie, a serce w środku bryka niczym przerażony muł. Joseph przyciska odruchowo dłonie do piersi,
jakby chciał je zatrzymać w klatce żeber.
Mary! Mary! Mary! - powtarza nieustannie, jedynie, bez przerwy, nie mając siły, nie mogąc
przypuścić żadnej innej myśli.
Moje dziecko! Mary!
Podwórze jest puste. Tylko kury grzebią w piasku, przekrzywiają małe, zdobne we frędzle
grzebieni głowy. Cisza wydaje mu się martwa, złowróżbna.
- Celeste! - chce krzyknąć, ale ze zdartego, wyschniętego gardła wydobywa się tylko ochrypły
szept.
Więc biegnie, a raczej próbuje biec, zataczając się i słaniając, w stronę ganku.
Mary! Mary! Mary! - tłucze puls w skroniach.
I wtedy otwierają się drzwi, głęboko w cieniu werandy staje wątła, drobna postać jego córki,
bardziej podobna do zjawy niż żywego dziecka. W objęciach trzyma Pana Bobby’ego.
Szeryf zamiera.
- Mary - powtarza zmartwiałymi ustami, przekonany, pewien, że to duch, widziadło, halucynacja,
dusza, która już uleciała, a teraz przez to ostatnie mgnienie chce się pożegnać, zanim rozwieje się jak
dym. - Mary!
A mała rusza ku niemu, wkracza w krąg światła, mrużąc oczy, pochyla się i stawia na ziemi
wiercącego się, wyrywającego kota, żywa, z pewnością żywa, równie cielesna jak Barlow.
- Dość mam już tego leżenia w łóżku! - stwierdza dobitnie. - Kazałam Celeste, żeby pomogła mi
się ubrać i wypuściła na dwór. Pan Bobby też chciał iść. O, popatrz, jak się ładnie bawi na słomie.
Tatusiu? Co ty robisz?
Bo Barlow nagle, jak podcięty, pada kolanami w piasek, rękoma starając się przydusić, uspokoić
szalejące, wierzgające serce, w pozie niemal identycznej jak umierający Henry Statford. Patrzy na
dziewczynkę, na jej chudą, mizerną twarzyczkę z plamami rumieńców na policzkach, i wie. Już wie,
o jakiej odpłacie mówił Hitchcomb. I słyszy jego drwiący, uprzejmy głos: „Pozwól mi choć raz być
dobrym człowiekiem, szeryfie”.
O Boże, myśli. Przyjąłbym to i od diabła, od samego diabła, nie tylko jego sługusa, zabójcy,
upiora. Wybacz mi i wejrzyj, jak bardzo jestem wdzięczny Tobie, jak ogromne jest moje
dziękczynienie za to, że pozwoliłeś mu na ten jeden dobry uczynek. Uczynek powodowany kaprysem
czy fałszywym poczuciem honoru, czy po prostu odruchem tego żelaznego, zapiekłego serca. Wiem,
szatan nie może uzdrawiać, ale Ty tak. Nawet jego rękami. Możesz pozwolić, żeby ta klątwa, ta
śmierć, ta choroba, wróciła do piekła, skąd pochodzi, żeby zabrał ją za dług, który, jak sądzi,
zaciągnął, nawet jeśli ten dług to tylko wyraz jego pychy i zadufania w sobie. Nieważne. Teraz
nieważne.
Ponieważ Mary, jego Mary, dziecko Helen, nie ma już na twarzy tego piętna, tej wyzierającej,
szczerzącej zęby czaszki, tej żółtej, ziemistej, przezroczystej cery konającego. Nie ma, bo nie umrze.
Joseph wie to na pewno, widzi w oczach, w ruchach, w sylwetce córki. Jakimkolwiek cudem
nazwałby to doktor Hornby czy dowolny inny lekarz, jakkolwiek by się dziwił i niedowierzał, Mary
jest zdrowa. Zdrowa, na rany Chrystusa! Może wycieńczona i osłabiona, ale na pewno nie bliska
śmierci.
On ją zabrał, wziął ze sobą na powrót do piekła chorobę i śmierć, on, ten Hitchcomb, ten demon,
ten potwór, zabójca, przez jeden jedyny litościwy czyn na zawsze już dla Barlowa po prostu dobry
człowiek. Towarzysz, przyjaciel, brat. Ralph Hitchcomb. Morderca.
To jego odpłata, jakże hojna, jak niewspółmierna, jak serdeczna odpłata za krzywy nagrobek z
łupka w cieniu dwóch milczących pustynnych skałek.
Więc teraz Barlow z głębi duszy, z całej szalejącej tam, wzburzonej, kipiącej wdzięczności, ze
szczęścia, które nie może się pomieścić, z głębokiego, czystego szacunku, podrywa głowę, patrzy
pełnymi łez oczami w niebo błękitne jak sprana dziewczęca sukienka i rozrzuciwszy na bok ramiona,
krzyczy z radości, siłą wolnego wreszcie od udręki serca, pełną piersią, szczerze:
- Niech pana Bóg błogosławi, panie Hitchcomb! Kimkolwiek pan jest!
Koniec opowieści drugiej
Spis treści