Gerard de Villiers
Cyklon w ONZ
Tytuł oryginału: „CYCLON A L’ONZ”
Stojąc przed przeszkloną ścianą i kontemplując ufundowane przez Związek
Radziecki rosarium, Jego Ekscelencja John Sokati, ambasador nadzwyczajny i
pełnomocny Republiki Lesoto, poczuł ogarniające go zadowolenie. W przeznaczonym
dla delegatów barze kłębił się gęsty tłum jak podczas każdej ważniejszej sesji ONZ-u.
Ktoś mógłby nawet pomyśleć, że przez pomyłkę wylądował na bazarze w Bamako.
Delegaci afrykańscy stanowili przeszło jedną trzecią społeczności ONZ-owskiej. W
przeciwieństwie do już zblazowanych białych kolegów, pilnie uczestniczyli we
wszystkich, nawet najnudniejszych, sesjach.
John Sokati odwrócił się i, świadom swego znaczenia, podszedł do stolika,
przy którym siedziała szóstka czarnych. Niewiele robił sobie z faktu, iż większość
przedstawicieli cywilizowanego świata Lesoto brała za nazwę środka
owadobójczego... Był poważną osobistością noszącą garnitury po czterysta dolarów i
masywny, szczerozłoty zegarek.
Głos jednej z trzech telefonistek zapewniających łączność z barem wzniósł się
nagle ponad gwarem rozmów:
- Jego Ekscelencja John Sokati proszony jest do telefonu.
Delegat Lesoto godnie przeszedł przez tłum. Telefonistka wskazała mu
kabinę. Wchodząc dokładnie zamknął za sobą drzwi.
Rozmowa trwała bardzo krótko. Odłożył słuchawkę, protekcjonalnym
skinieniem głowy podziękował chińskiej telefonistce i utorował sobie drogę ku
wyjściu.
Bar z rozległym widokiem na East River mieścił się w północnym skrzydle
głównego gmachu ONZ-u, na drugim piętrze, i wraz z budynkiem Zgromadzenia
Ogólnego tworzył wydzieloną strefę ONZ-u.
Był to stały i obfitujący w zwierzynę teren łowiecki dla wszystkich sekretarek
uganiających się za kochankiem - dyplomatą. Podczas najważniejszych posiedzeń,
takich jak obecne, wzmacniano ochronę i strażnicy w granatowych uniformach ONZ-
u bezlitośnie przeganiali piękne samotne damy. Nie ułatwiało to bynajmniej życia
nieszczęsnym delegatom, rozdartym między obowiązkiem uczestnictwa w obradach a
miłosnym schadzkami.
John Sokati minął strażników, kierując się ku ruchomym schodom.
Rozkoszował się miękkością, wyściełającego hali, dywanu. Ogarnęło go nieodparte
pragnienie, by ściągnąć buty i stąpać po nim bosymi nogami.
Takie zachowanie nie przystoi jednak delegatowi do ONZ-u. Nawet, jeżeli
przybył z Lesoto.
Murzyn przeszedł przez taras, skręcił w prawo, ku prowadzącemu na Pierwszą
Aleję wejściu dla turystów i zatrzymał się obok hałaśliwej grupki ludzi.
Niemal w tej samej chwili ze znajdującego się na prawo First National City
Bank wyszła Murzynka i poma chała mu ręką. Korzystając z tego, że na wysokości 46
Ulicy zapaliło się czerwone światło, przebiegła przez jezdnię i stanęła tuż
obok Johna Sokati.
Była tak piękna, jak bywają czasem Murzynki z Harlemu; pod płaszczem maxi
rysowała się linia długich, smukłych nóg, a zaskakująco rude włosy okalały delikatną,
zmysłową twarz.
Wiatr rozchylił poły płaszcza, odsłaniając szczupłe uda i króciutką
pomarańczową spódniczkę. Ta istota godna była reprezentanta dużego kraju, nie
jakiegoś lilipuciego państwa. John Sokati wpatrywał się w nią, jakby była samym
Lutherem Kingiem.
Nie zważając na stojących obok turystów, pocałowała dyplomatę w usta i
pociągnęła za rękę. Widowisko należało do rzadkości: stosunki między Afrykanami i
Murzynami amerykańskimi były napięte. Ci ostatni uważali swych soul brothers z
Afryki za małpy, które ledwie co zeszły z drzew. Afrykanie zaś zarzucali czarnym
Amerykanom nieznośny kompleks wyższości.
Podjechała taksówka i para wsiadła do niej. Samochód skręcił w lewo, w 49
Ulicę i przez dziesięć minut stał, zablokowany przez autobus. Ręka ambasadora
nadzwyczajnego przesunęła się po udzie dziewczyny, znikając pod długim płaszczem.
Murzynka uśmiechnęła się pobłażliwie.
John Sokati działał ze zręcznością godną wysokiej klasy dyplomaty, po chwili
więc oddech jego towarzyszki stał się szybszy. Poruszyła się, odkrywając zupełnie
jedną z nóg.
Szofer, młody hippis, starał się nie uronić nic z tego widowiska, wlepiając
oczy w lusterko.
Ogarnięty zazdrością ruszył brutalnie, kładąc kres jej rozkoszy. Skręcił w
Drugą Aleję, na północny wschód miasta. Ruch był niewielki, więc po dziesięciu
minutach przejeżdżali już obok Greenwich. Taksówka skręciła jeszcze w 13 Ulicę, by
dotrzeć do Piątej Alei.
Zatrzymała się przy numerze 40, przed wielkim, trzydziestopiętrowym
gmachem.
Szofer szyderczym spojrzeniem odprowadził parę, która oddalała się,
trzymając się za ręce. FBI była w posiadaniu kilometrów taśm magnetofonowych z
wiernym zapisem miłosnych westchnień trzech czwartych dostojnych członków
międzynarodowego forum. Nawet właściciele duńskich porno-shopów zzielenieliby z
zazdrości.
Większość wynajętych przez delegatów call-girls była opłacana bezpośrednio
z „czarnej” kasy FBI.
Murzyn i jego towarzyszka poszli 11 Ulicą. Wyglądali jak para zakochanych.
Wielu przechodniów oglądało się za dziewczyną, wspaniałym stworzeniem rodem z
Harlemu. Niestety, dla białych ten owoc był zakazany.
Para pokonała jeszcze sto metrów i wspięła się po zewnętrznych schodach
trzypiętrowego budynku o wąskiej, niespełna dziesięciometrowej, fasadzie. 11 Ulica
pełna była takich właśnie burżuazyjnych kamienic, wynajmowanych za ogromne
pieniądze dzięki bliskości Washington Square i Piątej Alei. Dzielnica należała do
najdroższych w Nowym Jorku. Dziewczyna przekręciła klucz w zamku i oboje
zniknęli wewnątrz. Dom stał pod numerem 24.
Pewna bardzo chuda dama, spacerująca z pudlem, z przerażeniem obejrzała
się za tą parą.
Pomysł, żeby kochać się, kiedy słońce jest jeszcze wysoko, wydawał się jej
szczytem perwersji.
I to jeszcze czarni.
Księgowi Organizacji Narodów Zjednoczonych też zgrzytaliby zębami,
widząc rozrzutność Johna Sokati.
Jego kraj nie płacił od trzech lat ONZ-owskich składek, a kompania
telefoniczna groziła mu procesem za nieuregulowany rachunek na sumę dziesięciu
dolarów czterdziestu centów.
W zasadzie wszystkie państwa zalegające z opłatą przez dwa lata
automatycznie pozbawiane są prawa głosu. Niektórzy jednak mają układy nawet w
Niebie.
Lesoto wraz z trzydziestoma innymi lilipucimi państwami stanowiło dla
Departamentu Stanu języczek u wagi. Nikt spośród grona światowych urzędników nie
wiedział dokładnie, gdzie leży ów kraj, niektórzy nawet w ogóle wątpili w jego
istnienie, ale Lesoto miało swój głos w najświętszym Zgromadzeniu Ogólnym. Ten
głos, dobrze ulokowany, przesądzał wynik głosowania w szczególnie drażliwych
kwestiach.
Widniejący na wprost numeru 24 afisz mówił o czystości w Nowym Jorku
więcej, niż długa rozprawa.
Starve a rat today, głosił tekst. „Jeszcze dziś zniszcz szczura głodem... Każdy
ma swojego szczura...” Poza tą dziwną poradą na 11 Ulicy panował niezmącony
spokój porządnej dzielnicy, typowy we wczesne wrześniowe popołudnie, gorące i
parne.
Chuda dama w żółtej sukni zatrzymała się przed numerem 24, żeby pudelek
mógł się wysiusiać. Skorzystała z okazji i rzuciła pełne potępienia spojrzenie w stronę
zamkniętych drzwi.
W duchu wzywała pomsty Bożej na rozwiązłych grzeszników.
Nie zdążyła nawet dokończyć modlitwy. Potężna eksplozja przerwała nagle
spokój 11 Ulicy Wschodniej.
Słup pyłu, unoszący szczątki muru i mebli wzniósł się ku niebu, a silny
podmuch zmiótł chudą damę i pudla.
Wylądowali trzydzieści metrów dalej, ona z sukienką zadartą wysoko na
szkieletowate uda.
Taksówka nadjeżdżająca z Piątej Alei ostro zahamowała. Wysiadł z niej
mężczyzna i pędem rzucił się w stronę zburzonego domu. Spadający gruz tarasował
jezdnię, uderzał w dachy sąsiednich domów.
Echo detonacji rozbrzmiewało jeszcze w uszach mieszkańców 11 Ulicy.
Numer 24 przestał istnieć.
Na miejscu trzech pięter utworzyła się wyrwa. Dym rozwiał się trochę i oczom
gapiów ukazała się pełna porządnie ustawionych książek biblioteka, która jakimś
cudem, trzymając się jeszcze na ścianie działowej drugiego piętra, wyglądała jak
element surrealistycznej, zawieszonej w próżni scenografii.
O dziwo, mimo siły wybuchu numer 26 nie ucierpiał, w przeciwieństwie do
22, gdzie nie ocalała ani jedna szyba.
Po ulicy biegła z krzykiem okryta pyłem kobieta.
Inni wychodzili z hotelu na wprost, histerycznie wrzeszcząc. Gapie przybywali
z obu krańców ulicy ciemnej od dymu, jak o ósmej wieczorem. Wychodząca z hotelu
kobieta przeżegnała się.
Tego wybuchu nikt nie mógł przeżyć.
Przejeżdżający właśnie Piątą Aleją wóz policyjny zawrócił i z wyciem syreny
skręcił wił Ulicę. Taksówka zjechała na bok, by umożliwić mu dojazd do
zdemolowanego budynku. Ulica była wąska i jednokierunkowa.
Papiery i lekkie przedmioty powoli opadały wśród dymu na dachy i jezdnię.
Chuda dama z pudlem podniosła się z trudem i pociągnęła smycz ogłupiałego
z przerażenia psa. Jakiś papier opadł z nieba na jej kok, uniosła więc ze wstrętem
rękę, by go zdjąć. Przyjrzała mu się bliżej.
Rozpoznała studolarowy banknot. Trochę zakurzony, ale nowiutki i
szeleszczący. Pytając samą siebie, czy to nie sen, chuda dama pochyliła się i podniosła
drugi papierek, wyrzucony przez wybuch. To także był studolarowy banknot. Z
głuchym okrzykiem kobieta puściła smycz psa i uklękła na chodniku, szukając po
omacku rozrzuconych przez zawieruchę pieniędzy. Płakała ze wzruszenia. Cuda
rzadko zdarzają się w Nowym Jorku.
A tu niebo nad 11 Ulicą przesłonił deszcz wdzięcznie opadających dolarów!
Jak gdyby szczątki świętej pamięci ambasadora nadzwyczajnego i
pełnomocnego przemieniły się w mannę niebieską...
Wszyscy gapie zorientowali się w tej samej chwili, że z nieba lecą pieniądze.
Zrobiło się nieprawdopodobne zamieszanie. Ludzie biegali, schylali się i
podskakiwali, usiłując chwycić pieniądze, nim opadną na ziemię w swym
surrealistycznym, pełnym okrutnej obojętności tańcu. Szofer taksówki podstępnie
nadepnął na rękę chudej damy, żeby przechwycić jeden z banknotów.
Nikt nie zwrócił uwagi na okrzyk bólu. Dwaj policjanci z wozu patrolowego
zerknęli na zgliszcza i zajęli się napychaniem kieszeni mundurów pomiętymi
banknotami, przekleństwami dając wyraz zdumieniu. Jednemu z nich spadła z głowy
czapka, ale nie raczył się nawet po nią schylić. Hippisi z Washington Square i Bleeker
Street napływali, jakby przyciągani nieuchwytną wonią dolarów. Część krztuszących
się dymem i gestykulujących gapiów wszczęła bójkę.
Przyciskając do serca zwitek banknotów, chuda dama wymknęła się,
zapominając o pudlu. Przechodząc obok numeru 24 doznała przesądnego lęku i
zadrżała: przecież ani miłosne igraszki tamtej pary, ani piwniczne szczury nie
spowodowały katastrofy. Chuda dama pomyślała o palcu Bożym i przeżegnała się.
Kiedy nadjechali strażacy, spadały już tylko pojedyncze banknoty. Siedzący na
krawężniku włochaty hippis i młoda członkini Armi Zbawienia w mundurku kłócili
się o ostatni banknot trzymając dzielnie jego końce.
Strażacy właśnie zaczęli polewać wodą pogorzelisko - grób ambasadora
pełnomocnego i nadzwyczajnego, Johna Sokati, gdy członkini Armii Zbawienia
ugryzła do krwi dłoń hippisa i umknęła z ostatnim banknotem.
Na wpół spaloną, osmaloną i poskręcaną studolarówkę umieszczono w
przezroczystej, plastikowej torebce i oznaczono żółtą etykietką.
Większą część biura zajmowały rozmaite przedmioty, będące dowodami
rzeczowymi w sprawie wybuchu na 11 Ulicy.
Malko z zaskoczeniem zauważył, że jest wśród nich nawet kwadratowe
pudełeczko zapałek, jakich setki znaleźć można w Nowym Jorku, gdzie wszyscy
sklepikarze rozdają je garściami. Jak i do innych rzeczy, przymocowano do nich
etykietkę. Była tam też para okularów z potłuczonym lewym szkłem, masa kart
kredytowych, różnych dokumentów, męski pantofel z odklejoną podeszwą.
Brakowało chyba tylko dziada z babą...
Siedzący za biurkiem Al Katz spoglądał w zamyśleniu na półkę. Uwagę w
jego okrągłej twarzy przyciągały czysto niebieskie oczy. Dół owej twarzy zdawały się
wyciągać gęste i ciężkie rude wąsy. Mężczyzna sprawiał wrażenie inteligentnego i
kompetentnego. Wstał zza biurka i podszedł uścisnąć dłoń Malka. Z bliska widać było
wyraźnie liczne zmarszczki. Bliżej mu było do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki.
- Dawid Wise powiedział panu o co chodzi?
W jego zachowaniu dawało się wyczuć pewną dozę nieufności. Ani doskonale
skrojony garnitur i koszula z monogramem, ani nieco za długie, jasne włosy i dziwne,
złote oczy, ani wreszcie wyszukany sposób wypowiadania się Malka nie upodobniały
go w niczym do typowych agentów z Central Intelligence Agency.
- Dawid Wise niewiele mi powiedział - wyznał.
Gdy Dawid Wise zadzwonił do jego willi w Poughkeepwie, aby poprosić go o
skontaktowanie się z Alem Katzem, nie rozwlekał się specjalnie nad przedmiotem
misji.
Robił to zresztą bardzo rzadko. Zarówno przez hipokryzję, jak przez
ostrożność. Nigdy przecież nie chodziło o bal inauguracyjny w Operze Wiedeńskiej.
Biuro, do którego przyszedł Malko, znajdowało się w CBS Building, czarnym,
supernowoczesnym, liczącym 45 pięter budynku przy rogu Szóstej Alei i 53 Ulicy.
Oficjalnie było ono „przybudówką” Kompanii Fairchild Investments z Phoenix.
Kompania istniała jedynie na papierze. W rzeczywistości znajdowały się tu
półoficjalne biura stopniowo instalowane przez CIA w całych Stanach, ku rozpaczy
FBI i zażenowaniu Kongresu.
Rzeczywiście, Agencja nie miała teoretycznie prawa grasować po terytorium
państwowym, strefie łowieckiej zarezerwowanej dla FBI.
- Można by pomyśleć, że przekopał pan górę śmieci. I to na darmo.
Al Katz uśmiechnął się poczciwie.
- To wszystkie rzeczy Jego Ekscelencji Johna Sokatiego, ambasadora
nadzwyczajnego i pełnomocnego Lesoto przy ONZ, jakie udało nam się odnaleźć.
Musieliśmy przesiać przez sito całą tę kupę gruzu.
- Czy FBI go przesłuchiwała? - zapytał perfidnie Malko.
Tym razem Katz już się nie uśmiechnął. Wyraz surowości pojawił się na jego
okrągłej twarzy, wąsy obwisły smętnie.
- Był z ludźmi, którzy uważali, że TNT może gotować się jak herbatka -
powiedział chłodno. - I przeobraził się w ciepło i światło. Wraz z trójką spośród nich,
kobietą i dwoma mężczyznami. Chce pan przejrzeć zdjęcia?
Podsunął Malkowi plik fotografii. Pierwsze przedstawiały dwóch dość
młodych Murzynów o surowych twarzach i uroczą dziewczynę o skórze barwy kawy z
mlekiem i wyglądzie cover-girl. Ze ściśniętym sercem przeglądał drugą partię zdjęć.
Dziewczyna była poharatana, wybuch urwał jej nogę. Zmasakrowanej twarzy nie
sposób było rozpoznać, tylko wyprostowane, rude włosy pozostały takie jak przedtem.
- Nikt inny nie zginął?
Katz wzruszył ramionami.
- To był niewielki, trzypiętrowy dom na 11 Ulicy.
Nikogo poza tymi typkami tam nie było. Sąsiadom, jeśli nie liczyć strachu i
paru potłuczonych szyb, nic się nie stało. Ale czy pan nigdy nie czyta gazet?! To się
stało dwa tygodnie temu.
Ostatnimi czasy w Nowym Jorku ciągle coś wylatywało w powietrze...
- Dlaczego ich wysadzili?
Al Katz odłożył zdjęcia i usiadł za biurkiem.
- Sam chciałbym wiedzieć. W piwnicy znaleziono trzy skrzynie TNT
ukradzione z budowy. Chyba cudem nie eksplodowały. Wygląda na to, że te typki
fabrykowały bomby i wpadły w tarapaty.
- A co robił w Jaskini Ali Baby nasz szacowny dyplomata?
Al Katz splótł zadbane dłonie.
- Gdybym to wiedział, nie przerwałbym panu słodkiej bezczynności wśród
starych murów zamku...
Mam nadzieję, że pomoże nam pan się tego dowiedzieć. Bo cała ta historia
jest cholernie dziwna.
Położył przed Malkiem banknot. I opowiedział, jak manna niebieska posypała
się po wybuchu na 11 Ulicę.
- FBI odnalazła w gruzach około szesnastu tysięcy pięciuset dolarów. Gapie
zebrali pewnie dwa, trzy razy tyle. Tego nie sposób się dowiedzieć. Co ciekawe,
podczas rewizji odnaleźliśmy u Johna Sokatiego dziesięć tysięcy w banknotach
studolarowych o kolejnych numerach seryjnych.
- Myśli pan, że nasz dyplomata subwencjonował organizację wywrotową? -
zapytał Malko.
Al Katz wzniósł oczy do nieba.
- Kpi pan, czy co? Zdaje sobie pan sprawę, co to jest Lesoto? Są goli, jak
ś
więci tureccy. Musieliśmy im opłacić podróż, żeby wzięli udział w sesji. Płacimy
nawet za ich papierosy.
- Jacy „my”?
- Departament Stanu.
Malko osłupiał na wieść o tak niezwykłej hojności.
- Skąd ta nagła szczodrość? Za każdym razem, kiedy zdarzy mi się wydać
nieco pieniędzy, księgowi z Langley podnoszą wrzask, jakbym doprowadził ich do
ruiny.
- Mój drogi - zaczął Katz - mimo swego tytułu nie uczestniczy pan w
głosowaniach ONZ-u. Więc nie może pan sprawić Departamentowi Stanu
przyjemności, zajmując odpowiednie stanowisko.
- Jasne - mruknął Malko. - Ale co to ma wspólnego ze śmiercią Johna
Sokatiego?
Al Katz uśmiechnął się tajemniczo i przechylił w stronę Malka, który zdjął
ciemne okulary i strząsnął niewidoczny pyłek z czarnej alpagowej marynarki. W jego
złotych oczach zalśniło zainteresowanie.
- Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych zbierze się wkrótce -
wyjaśnił Amerykanin - by po raz dwudziesty wypowiedzieć się w kwestii
przywrócenia pełnych praw członka Organizacji Narodów Zjednoczonych Chińskiej
Republice Ludowej, zgodnie z wnioskiem nr 567, większością dwóch trzecich
głosów. Mówiąc prościej, chodzi o to, żeby zorientować się, czy komunistyczne
Chiny zajmą w ONZ miejsce Formozy.
Departament Stanu przeciwdziała temu niemal od ćwierćwiecza. Wniosek jest
oddalany regularnie z roku na rok, po czym jeden z krajów komunistycznych stawia
analogiczny i wszystko zaczyna się od nowa.
Otóż Departament Stanu ma w ręku dwadzieścia głosów, które zapewniają
nam większość. Jest wśród nich i Lesoto. Załóżmy, że ktoś kierując się złymi
zamiarami stara się na wszelki sposób, także za pomocą pieniędzy, nakłonić ich do
głosowania przeciw nam...
Ci z Departamentu Stanu zostaliby wystrychnięci na dudka. To głosowanie
jest dla nich jak powracający koszmar. Gdyby Czerwone Chiny weszły w tej chwili w
skład ONZ-u, wpadlibyśmy po uszy w gówno i połowa Departamentu wyskoczyłaby
przez okna. Plus parę osób od nas... Istnieją tajne układy ze starym Czang-Kaj-
szekiem. Nie wiem dokładnie czego dotyczą.
- Jaki to ma związek z Jego Ekscelencją, świętej pamięci Johnem Sokatim? -
zapytał Malko. - Przypuszczam, że ludzie tacy jak on otrzymują instrukcje od swoich
rządów. I nie głosują na własną rękę. Może pan być spokojny. Nie przekupią
dwudziestu państw bez pana wiedzy.
Al Katz westchnął głęboko i potrząsnął głową.
- Oczywiście. Ale przedstawiciel posiadający oficjalne pełnomocnictwo swego
kraju jest przy głosowaniu wszechmocny. Jeżeli przyjdzie mu do głowy z powodu x
głosować wbrew instrukcjom rządowym, głos jest ważny.
Załóżmy, że przedstawiciel USA dostanie w środku sesji świra i odda głos za
włączeniem Chin. Prezydent może wpaść w szał, ale to niczego nie zmieni. Głos
będzie - przeciwko nam. Nawet, jeżeli po zakończeniu posiedzenia wsadzimy go do
domu wariatów.
- Rozumiem - powiedział Malko, którego zaczynało to już bawić. - Odnosi
pan wrażenie, że ktoś gra z panem w kotka i myszkę, próbując zmienić wynik
głosowania.
Al Katz uderzył dłonią w blat biurka.
- A widzi pan jakiś inny powód, dla którego warto by dawać dziesiątki tysięcy
dolarów temu czarnuchowi?
Sesja zaczęła się właśnie wczoraj. Głosowanie odbędzie się za dziesięć dni.
- Ale nie ma pan pewności, że ten nieszczęśnik głosowałby przeciwko nam -
przypomniał Malko.
- Naturalnie, naturalnie - przyznał. - Tyle, że nie zamierzamy ryzykować. W
dodatku to chyba dziwne, że dyplomata zadaje się z typkami tego pokroju. FBI ich
zidentyfikowała. Należeli do frakcji Czarnych Panter, Mad Dogsów. Dokonują
zamachów bombowych, morderstw, podpaleń. Wszystko w imię walki z segregacją
rasową. Budzą strach nawet w Harlemie.
Malko orientował się, że FBI kilka tygodni temu wydała wojnę murzyńskim
ekstremistom z Czarnych Panter. W wielu regularnych bitwach z policją zabici padali
po obu stronach.
- A banknoty? - zapytał. - Ten ślad prowadzi donikąd?
- FBI kontynuuje śledztwo. Ale to może trwać całe tygodnie. Będzie za późno.
Malko bawił się okularami. Ta sprawa zaczynała go intrygować. Poza tym,
oenzetowskie sfery dyplomatyczne bliższe były jego naturze niż szumowiny, między
które wielokroć go wysyłano.
- Na czym polegać ma moja rola? - zapytał. - Czy FBI dowiedziała się czegoś
o delegatach?
Al Katz pokręcił głową.
- Prawie niczego. FBI nie może ich wszystkich śledzić. W dodatku agent
federalny w ONZ to persona non grata. Pułkownik, dowodzący ochroną, dostaje szału
na widok węszących mu po kątach glin. Nie wiemy nic o powiązaniach Sokatiego.
O trójce czarnych, którzy wylecieli razem z nim w powietrze, niewiele więcej.
Udało się ich zidentyfikować i na tym koniec.
W każdym razie, nie odkryliśmy powiązań z naszą sprawą. Tacy jak oni mają
gdzieś komunistyczne Chiny.
Ich bawią wyłącznie bomby. Nie, za tym kryje się coś innego. I musimy się
dowiedzieć, co. Od dwóch tygodni drepczemy w miejscu. Pozostało nam mało czasu.
Malko podskoczył. Jego rozmówca zdawał się brać swoje życzenia za
rzeczywistość.
- Niby jak mam to zrobić? Nie umiem posługiwać się ani czarodziejską
różdżką, ani szklaną kulą.
- No i posłuży się pan tylko własnymi nogami i uszami - powiedział bardzo z
siebie zadowolony Al Katz. - Od jutra pełni pan funkcję sekretarza poselstwa, attache
delegacji austriackiej przy ONZ. Załatwiliśmy to już. Nie przypuszczam oczywiście,
ż
eby musiał pan często zjawiać się w biurze przy 14 Ulicy. Pańskie prawdziwe biuro
mieści się u nas, przy 799 United Nations Plaża. Dokładnie na wprost Narodów
Zjednoczonych. Pokój 1046. Ja urzęduję w 1047
i 1048. Delegacja amerykańska zajmuje cały budynek.
Pański telefon w poselstwie austriackim, Yukon 87404, w rzeczywistości
podłączony będzie u nas. Mamy swoje układy z kompanią telefoniczną Bella.
Pańskim atutem jest fakt, że nikt pana nie zna. Oto pańskie listy
uwierzytelniające. - Podsunął Malkowi żółtą kopertę.
- Ma pan szansę wpaść na jakiś ślad, nadstawiając ucha w barze dla delegatów
- ciągnął.
Malko powiedział sobie w duchu, że na to trzeba by cudu i usiłując
sprowadzić swego rozmówcę na ziemię, dodał głośno:
- Czyżbym miał zdać się wyłącznie na los szczęścia?
Tego typu sekretów raczej nie omawia się w barze.
- Pomożemy panu - zapewnił go Al Katz. - Mówiłem już, że ta sprawa
szczególnie leży nam na sercu.
Nabazgrał coś na kartce i podsunął Malkowi, który odczytał: „Agencja Jetset
Plaża 76597”.
- Za każdym razem, gdy będzie pan potrzebował dziewczyny - wyjaśnił -
zadzwoni pan pod ten numer, zaznaczając, czy chodzi o białą, o Murzynkę czy o
ż
ółtą.
Za dziesięć minut będzie na miejscu. Proszę mówić, że to dla Fairchild.
Mówiąc to, po szelmowsku „puścił oczko”.
- I niech pan korzysta z okazji. Te panie biorą zwykle dwieście dolarów za
noc. Nie najgorsza metoda na pozyskanie przyjaciół, nieprawda? Ponoć panowie
delegaci na ogół łasi są na młode ciała...
- Zawarliście kontrakt z agencją call-girls? - zapytał lekko oszołomiony
Malko. - Gdyby senator Fulbright, tuba „jastrzębi z Pentagonu” dowiedział się o
tym...
- Interes należy do nas - wyznał skromnie Al Katz.
- I nieźle nam służy. Jeśli idzie o te małe, może pan je prosić o co pan zechce.
Wprowadzę pana również do doktora Shu-lo i jego współpracownic. Reprezentuje
służby wywiadowcze Formozy. Nie muszę mówić, jak bardzo jesteśmy tym
wszystkim zainteresowani.
Malko w zamyśleniu wsunął kartkę do kieszeni. Za polityką zawsze krył się
seks i pieniądze. Katz podsunął mu klucz.
- Klucz do pańskich drzwi. Mieszka pan na 51
Wschodniej, 420. Idealne gniazdko dla samotnego mężczyzny, wymarzone do
podejmowania przyjaciół i przyjaciółek... Gdyby... powiedzmy, zabawiał się pan w
kompanii delegatów, proszę się starać, aby działo się to zawsze w pokoju w głębi i nie
wyłączać wszystkich świateł.
- Czemu?
- Ze względu na kamery. Są udoskonalone i bezszelestne. Mimo wszystko
trzeba im odrobiny światła.
CIA niczego nie zaniedbywała. Malko zawahał się chwilę, czy nie odrzucić tej
dziwnej pracy. Lecz perspektywa poznania kulis ONZ-u nęciła go. Schował „swój”
klucz.
- Pomyślał pan o majordomie? - zapytał nagle.
Al Katz pokręcił głową.
- Nie, ale...
- Załatwię to - uciął Malko. - Mój jest świetny i zaufany. Wystarczy go
sprowadzić. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu? Oczywiście, płaci
firma.
Al Katz westchnął.
- No cóż, na tym etapie pozostaje nam tylko zgodzić się i na to.
Elko Krisantem będzie zachwycony. Tak bardzo lubi podróże. Dawny
najemny zabójca z Istambułu nudził się śmiertelnie w zamku Malka, czekając na
powrót pana. Posługując się równie dobrze garottą jak odkurzaczem, mógł
wyświadczyć nieocenione usługi fałszywemu dyplomacie.
Malko wstał. Nagle Al Katz strzelił z palców.
- O mało nie zapomniałem.
Podał Malkowi pudełko zapałek. Agent otworzył je.
Wewnątrz zapisano jedno słowo: „Jada”.
Pudełko pochodziło z „Hippopotamusa”, świeżo otwartej nowojorskiej
dyskoteki.
- Znaleziono to w mieszkaniu naszego delegata - wyjaśnił Al. - Istnieje jedna
szansa na sto, że to coś więcej, niż zwykła łóżkowa historyjka bez znaczenia.
Mimo wszystko warto sprawdzić. Tylko proszę nie tracić na to za wiele czasu.
Nie chodzi o dziewczynę, która zginęła wraz z nim. Ustaliliśmy tożsamość: Martha
Buffum.
- Przede wszystkim - zaklinał Amerykanin - takt i wyczucie. Wszyscy delegaci
są chorobliwie drażliwi. A tym drażliwsi, im kraj biedniejszy i skóra ciemniejsza.
Malko wsunął pudełko do kieszeni, zapewniając Katza, że nie sprawi
najmniejszej przykrości najczarniejszemu delegatowi najnędzniejszego z lilipucich
państewek.
Wyszedł z biura. Minął trzy przecznice, nim trafił wreszcie na autobus i
podjechał do rogu Pierwszej Alei. Z Poughkeepwie przyjechał pociągiem, w Nowym
Jorku bowiem nie sposób zaparkować samochodu. Nawet, jeżeli jest się luksusowym
agentem CIA.
Nim wrócił do swego nowego domu, zerknął jeszcze na potężny szklany
gmach ONZ-u, za którym wznosiły się trzy dymiące niebiesko-biało-czerwone
kominy elektrociepłowni Con Edison. Cóż mogło wykluć się w tym budynku, na
pozór nie kryjącym żadnych tajemnic, odwiedzanym od lat przez turystów równie
często, jak Wieża Eiffla? Niewątpliwie, by trafić do przekonania ambasadora
nadzwyczajnego i pełnomocnego, trzeba było użyć bardzo nęcących argumentów w
rodzaju na przykład grubego pliku dolarów...
Malko siedział od godziny w „Hippopotamusie” i nudził się jak mops. Sala
przypominała setki innych sal dyskotekowych na całym świecie, muzyka była taka
sama jak wszędzie.
A w dodatku, Malko wolał walca. Prawdziwego, wiedeńskiego walca, którego
tańczy się we frakach i sukniach balowych. Choć „Hippopotamus” był w zasadzie
klubem, wszedł bez najmniejszych trudności za okazaniem dokumentów dyplomaty.
Kobiety, białe i Murzynki były ładne, ubrane przeważnie w spodnie, z rzadka
w mini. Para czarnych tańczyła bardzo zmysłowo. Ocierali się o siebie, jakby stojąc
oddawali się miłosnemu aktowi. Grupka kociaków z East Endu w ledwie sięgających
pępka spódniczkach gapiła się na nich cielęcym wzrokiem. W oddzielnym
pomieszczeniu na końcu baru siedziało samotnie lub w towarzystwie, wiele
dziewcząt.
Która z nich była Jadą? Jeżeli w ogóle była wśród nich.
Malko westchnął i wychylił łyk wódki. Obrzydliwej i nie mającej nic
wspólnego z rosyjską wódką. Zamawiając następną kolejkę nie powtórzy błędu i
weźmie J and B.
Ten pierwszy dzień w ONZ nie wydawał mu się szczególnie budujący. Jeżeli
nawet delegaci byli sprzedajni, nie okazywali tego. Przesiadywał od rana w barze,
usiłując nawiązywać rozmowy, skoro tylko nadarzała się okazja. Nie odważył się na
razie posłużyć ponętnymi pracownicami Agencji Jetset.
Bar wysokością dorównywał katedrom, do których upodabniały go również
ogromne okna wychodzące na East River i, od północy - na dwa najdroższe
nowojorskie budynki, stojące przy 48 Ulicy. Skromna kawiarenka serwowała
najlepszą w Nowym Jorku kawę i nieopisane wprost kanapki. Nieszczęśni delegaci
mieli ledwie dwadzieścia foteli i kanap, na których mogli usiąść, w związku z czym w
czasie przerw sesji większość musiała stać, sprawiając wrażenie oczekujących na
pociąg-widmo. Jakikolwiek by jednak był bar delegatów, pozostawał centrum życia
społeczności oenzetowskiej.
Malko wymknął się po godzinie przysłuchiwania się i rozwlekłej dysertacji
dotyczącej szkód spowodowanych w Mauretanii przez szarańczę, by wpaść zaraz
potem w ramiona marokańskiego delegata, który zaaplikował mu krótki kurs
literackiego języka arabskiego. Pod koniec dnia zabrał z lotniska zewłok koszmarnie
zaspanego i nie ogolonego Krisantema, który usnął, ledwie przestąpiwszy próg domu.
Nie zapomniał jednak złożyć 25
na stoliku nocnym starej parabelki Astry i garotty. Mieszkanie dokładnie
odpowiadało opisowi Ala Katza.
Lodówkę zaopatrzono nawet w Dom Perignon, Moet i Chandon. Malko na
próżno szukał obiektywów kamer w pomieszczeniu, gdzie odbywać się miały owe
orgie. A przecież istniały. Wiedział, że wszystko tu było odpowiednio spreparowane:
do telefonu podłączono magnetofon i urządzenie pozwalające błyskawicznie
zlokalizować dzwoniącego skądkolwiek rozmówcę. W ścianach zainstalowano
mikrofony. No i oczywiście kamery.
Około jedenastej Malko na palcach wymknął się z mieszkania, nie chcąc
budzić Krisantema. Cały czas nurtowało go pytanie, jak zdoła rozpoznać Jadę.
Zatrzymał wzrok na wysokiej Murzynce o nastroszonych włosach, bajecznie
długich nogach i ustach, pięknie zarysowanych w twardej, niemal męskiej twarzy.
Zapragnął, by okazała się Jadą. Ale nie mógł przecież zaczepiać wszystkich
siedzących tu dziewcząt.
Nagle wpadł na pewien pomysł. Na pudełku zapałek miał zanotowany telefon
klubu. Wstał i ruszył w kierunku wyjścia, przy którym znajdowały się dwie kabiny
telefoniczne. Wszedł do jednej z nich i wykręcił numer. Prawie natychmiast odezwał
się głos:
- „Hippopotamus”, słucham.
- Umówiłem się w klubie z Jadą - powiedział Malko - ale jestem już trochę
spóźniony. Czy mógłby ją pan poprosić?
- Jadę?
Mężczyzna, z którym rozmawiał, zdawał się jej nie znać.
Malka dobiegło rzucone komuś pytanie:
- Znasz jakąś Jadę?
Inny głos odezwał się natychmiast:
- Oczywiście, to ta dziewczyna, która pozuje dla EBONY. No wiesz, ta, która
ma ciągle jakieś zwariowane pomysły. Siedzi przy barze.
- Proszę chwilę poczekać - odezwał się głos w słuchawce.
Malko obserwował z kabiny korytarz. Telefon w dyskotece stał na stoliku tuż
przy wejściu, na wprost szatni.
Jada musiała przejść przed Malkiem, aby do niego dotrzeć. O mało nie skręcił
sobie szyi, wiodąc wzrokiem za fantastyczną Murzynką, raczej rozebraną niż ubraną
w ledwie sięgającą ud srebrzystą mini, o pięknej, posągowej twarzy i oczach, w
których można by utonąć.
Na nogach miała białe, doskonale dobrane do sukienki botki i jedynie fryzura
szokowała w jej wyglądzie.
Nastroszone, zgodnie z nakazami obowiązującej czarnych mody „afro” włosy,
tworzyły wielki czarny kask.
Ale i to nie zdołało jej oszpecić. Nawet najmniej przychylny obserwator
musiałby przyznać, że dziewczyna zwracała powszechną uwagę. Minęła kabiny
niczym wyniosła księżniczka. Ujrzawszy ją z tyłu Malko doznał kolejnego wstrząsu:
nigdy jeszcze nie widział takich kształtów. Na zadku Murzynki można by ustawić
tacę.
- Halo?
Dobiegł go niski, chłodny głos, niezbyt kobiecy.
- Chciałbym mówić z Jadą - odpowiedział.
- To ja. Z kim mówię?
Odpowiadając, usiłował nadać głosowi jak najcieplejszy ton.
- Z przyjacielem Johna Sokatiego. Nie było mnie w tych dniach w Nowym
Jorku, a dowiedziałem się, że miał wypadek, że zginął. Bardzo mi go żal.
- Mnie również - absolutnie obojętnym tonem odrzekła Jada.
- Umówiliśmy się w klubie - ciągnął Malko, odgrywając uparcie rolę
nietaktownego przyjaciela - i zastanawiam się, czy mimo wszystko nie wpaść tam,
ż
eby przywitać się z panią.
- Proszę przyjść, jeżeli pan chce - rzuciła. - Jestem tu do pierwszej.
Odłożyła słuchawkę, nim zdążył podziękować. Znów zobaczył, jak idzie
korytarzem, z wyrazem absolutnej obojętności na twarzy. Poruszała się z miękkością
dzikiego zwierzęcia i wrodzoną elegancją. Świętej pamięci John Sokati miał dobry
gust: wdzięki Jady zdołałyby obłaskawić najbardziej zagorzałych rasistów.
Malko opuścił kabinę upewniwszy się, że dziewczyna wróciła do baru. Zajął
swe miejsce i zamówił J and B, by chwilę spokojnie pomyśleć. Beznamiętna reakcja
Jady nie dostarczyła mu żadnych wskazówek. Będzie musiał przycisnąć ją do muru. O
ile zdoła.
Schodziło się coraz więcej ludzi, na ogół znających się między sobą.
Dziewczęta były przeważnie ładne i eleganckie. Ale Malko nie widział nic poza
barem. Fakt, iż Jada była czarna, stanowił przecież pewien trop. W wybuchu na 11
Ulicy także zginęli czarni. Odczekał jeszcze 20 minut, zostawił na stole piętnaście
dolarów i wstał.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Odebrał palto i wyszedł. Ruszył w stronę
Park Avenue, czując na twarzy powiew chłodnego powietrza.
Krótka przechadzka doskonale mu zrobiła.
Gdy wrócił, w „Hippopotamusie” było jeszcze więcej ludzi. Przeważnie
jaskrawo ubranych Murzynów, hałaśliwych, tańczących w każdym wolnym miejscu,
nawet w wejściu.
Ruszył wprost ku barowi.
Jada siedziała wciąż jeszcze na tym samym wysokim taborecie, zatopiona w
rozmowie z Murzynem ubranym w rażący skromnością niebieski garnitur. Króciutka,
srebrzysta mini eksponowała bajecznie zgrabne nogi dziewczyny. Malko podszedł i
dyskretnie chrząknął. W pobliżu Jady nie było wolnych miejsc.
- Dobry wieczór, Jado - powiedział melodyjnym głosem.
Zamilkła, zwracając ku niemu ogromne, ciemne oczy.
- Kim pan jest?
- Dzwoniłem do pani przed chwilą.
- A!
W jej głosie nie było cienia entuzjazmu. Patrzyła na Malka, jak na przybysza z
innej planety. Jego pełne uroku, złociste oczy nie zdołały zrobić na niej wrażenia,
choć starał się nadać im szczególny wyraz.
- Cieszę się, że panią tu zastałem - podjął. - To straszne, co stało się z biednym
Johnem.
W oczach Murzynki zabłysło zainteresowanie. Zapaliła papierosa i podsunęła
paczkę Malkowi. Shermansy, bardzo mdłe. Głos miała niski, nieco chrapliwy, ale
mocny. Malko skłonił się z galanterią.
- Książę Malko Linge z delegacji austriackiej. Do pani usług.
Uśmiechnęła się przelotnie, zupełnie nieporuszona i przedstawiła mu
siedzącego obok mężczyznę.
- Pan Wictor Kufor.
Malko uścisnął smukłą, czarną dłoń i kiedy Murzyn przesunął się nieco, stanął
pomiędzy ich taboretami.
Czuł zapach perfum Jady, której nagie ramię ocierało się o jego alpagowy
garnitur.
- Dobrze znał pan Johna? - zapytała.
Malko z wyrazem bólu spuścił głowę.
- Był moim bardzo dobrym przyjacielem. Jego śmierć to dla mnie silny cios.
Wiele mi o pani mówił, toteż pragnąłem spotkać się z panią jak najprędzej. Dlatego
właśnie pozwoliłem sobie dziś wieczór...
- To miłe z pana strony - powiedziała nienaturalnym głosem. - Jak jednak
zdołał mnie pan poznać?
- Portier - wyjaśnił Malko. - To on powiedział mi, że jest pani najpiękniejszą z
kobiet na tej sali.
Odpowiedział mu kolejny wymuszony uśmiech. Malko nie uważał się za
gorsze wcielenie Casanovy. Zazwyczaj blond włosy i złociste oczy przynosiły mu w
kontaktach z ciemnoskórymi powodzenie. Może Jada była po prostu luksusową call-
girl, nieufną wobec obcych. Nawet, gdy się uśmiechała, jej oczy pozostawały zimne i
obojętne. Malko w tej nowej dla siebie sytuacji postanowił zaryzykować skok na
głęboką wodę.
- Czy zechce pani zatańczyć? - zapytał. - Oczywiście, o ile nie ma pan nic
przeciwko temu.
Wyżej wzmiankowany dżentelmem skinął przyzwalająco głową i Jada zsunęła
się ze stołka. Z królewską gracją ruszyła przed Malkiem przez dyskotekę. Muzyka
zmieniła się, nastawiono płytę Jamesa Browna. Oczy Jady rozbłysły, rozluźniła się
nagle.
Pozwoliła Malkowi objąć się, oparła rękę na jego ramieniu. Zauważył, że jej
dłonie były równie fascynujące, jak całe ciało. Jaśniejsze niż twarz, bardzo długie,
zadbane, o szczupłych, upierścienionych palcach, zakończonych paznokciami
pomalowanymi srebrnym lakierem. Ciągle nie miał pojęcia, jak się do niej zabrać, nie
był nawet w stanie określić, kim jest.
Call-girl?
Fotomodelka - snobka, gustująca we flirtach z dyplomatami?
Bojowniczka jakiejś organizacji murzyńskiej?
Musiał pamiętać, że miała powiązania z człowiekiem, który dwa tygodnie
temu wyleciał w powietrze.
Miał wrażenie, że obejmuje lianę. Była fascynująco gibka. Przelotne
muśnięcie jej brzucha i piersi, otulonych jedwabistym jerseyem ekscytowały Malka
bardziej niż dotyk nagiego ciała.
Położył dłoń na jej biodrze i zbliżył się do niej. Na próbę. Nie opierała się, ale
też na obojętnej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Mimo to czuł ciągle
ciepło przytulonego do niego, sprężystego ciała, które zdawało się być wyrzeźbione w
granicie. Otaczał je lekki zapach, w niczym nie przypominający zapachu skóry
czarnych. Bardzo szybko Malka ogarnęło gwałtowne pożądanie, kobieta jednak
zdawała się tego nie dostrzegać.
Jamesa Browna zastąpili Beatlesi i Jada odsunęła się od niego. Pełna gracji,
odległa i wyniosła, wprawiła ciało w ruch wykonalny, zdawałoby się tylko dla istot
nie skrępowanych sztywnością kości. Malko próbował jak mógł iść w jej ślady, ale
nie zwracała na niego najmniejszej uwagi.
W tańcu nie zamienili anii słowa. Kiedy zagrano następny slow, Malko
spojrzał na nią.
- Mam wrażenie, że nudzi się pani.
Jada rzuciła głosem bez wyrazu:
- Pierwszy raz zdarza mi się w ten sposób tańczyć z białym.
Nie była to ani zaczepka, ani obelga. Proste stwierdzenie, Malko zmusił się do
uśmiechu.
- Nie lubi pani białych?
Duże, czarne oczy Jady pozostały nieprzeniknione, głos jednak nabrał
metalicznego dźwięku:
- Sądzi pan, że można lubić białych, będąc czarnym i żyjąc w tym kraju? Czy
widział pan już Harlem - te niemowlęta pożerane przez szczury, ośmioletnie
dziewczynki, które prostytuują się za grosze, tych...
Zagryzła wargi, milknąc nagle.
- Nienawidzi nas pani, prawda?
- Znam białych - mruknęła. - Jednego tylko mogą ode mnie chcieć: zaciągnąć
do łóżka. To wieprze.
Malko miał ochotę powiedzieć jej, że to niezupełnie kwestia rasy. Chcąc
przełamać jej dystans, spróbował nią wstrząsnąć:
- Kochała się pani już kiedyś z białym?
Zamarła i rzuciła krótko:
- Zadaje pan zbyt intymne pytanie. Nie lubię tego...
Malko przyjął to do wiadomości. Tańczyli dalej mając wrażenie, że tracą czas.
Nagle zapytała:
- Po co chciał się pan ze mną widzieć?
W jej głosie zabrzmiała tym razem dziwna gwałtowność. Zdawała się
oczekiwać odpowiedzi na nurtującą ją dalej kwestię.
- John tyle mi mówił o pani urodzie...
Pokręciła głową.
- W Nowym Jorku są setki pięknych dziewcząt.
Muzyka zamilkła i Jada odsunęła się od Malka.
- Muszę wrócić do baru. Dlaczego nie miałby pan siąść przy stoliku?
Dołączymy do pana za moment.
Słysząc to odniósł dziwne wrażenie. Ta dziewczyna zupełnie się nim nie
interesowała, a jednak nie chciała, żeby odszedł.
- Z przyjemnością. Zamówię szampana i będę czekał.
- Dziękuję za szampana - rzuciła. Proszę o Pepsi.
Nie piję alkoholu.
Kiedy Jada powróciła na swe miejsce przy barze, nie mogła oprzeć się
wrażeniu, że Wiktor Kufor dostał ataku pląsawicy. Podskakiwał na taborecie, jakby
siedział na rozżarzonych węglach.
- Gdzie on jest? - zapytał głosem, w którym brzmiało z trudem powściągane
zdenerwowanie.
- Gdzie on jest? Pozwoliła mu pani odejść?
Jada spokojnie zapaliła papierosa, wypuściła kłąb dymu i powiedziała cicho:
- Proszę się uspokoić. Nie odszedł i nie odejdzie.
Zły uśmiech wykrzywił jej wargi.
- Chyba mu się podobam...
Mężczyzna spojrzał na nią nie rozumiejąc. Położył jej rękę na ramieniu i
zapytał zduszonym głosem:
- Kto to jest?
Lekko wzruszyła ramionami.
- Przecież powiedział - przyjaciel Johna.
W jej głosie brzmiała lekka ironia.
- Wie pani równie dobrze jak ja, że kłamie - przerwał zirytowany Wiktor
Kufbr. - Byłem najlepszym przyjacielem Johna, a nigdy nie widziałem tego typa ani
nie słyszałem o nim I jestem przekonany, że John mu o pani nie wspominał.
- Wiem - powiedziała posępnie Jada.
Bawiła się szklanką, rozglądając się w zamyśleniu. Jej również nie podobało
się wtargnięcie jasnowłosego kłamcy. Naturalnie, istniał cień szansy, że jest
rzeczywiście zwyczajnym donżuanem. Było to jednak niemal nieprawdopodobne.
Jada bowiem nigdy nie spotkała Johna Sokatiego.
Miał jej numer telefonu jako ewentualną drogę kontaktu. Istniały tylko dwie
możliwości. Blondyn albo był gliną, albo słyszał o sprawie i miał zamiar to
wykorzystać w ten czy inny sposób. W obu przypadkach stanowił zagrożenie.
„Bardzo poważne zagrożenie”, pomyślała Jada. W pewnym sensie mieli szczęście, że
pojawił się właśnie tego wieczoru. W innych okolicznościach mogłaby mieć
wątpliwości.
Wiktor Kufor z przerażeniem rozejrzał się wokół i szepnął:
- Widział mnie. Zna moje nazwisko. Nie powinna pani. Nikt nie powinien
wiedzieć, że widzieliśmy się po tym, co się stało. Idę stąd. Nie mogę nic zrobić.
Trudno.
Uspokoiła go, mówiąc z lekką pogardą:
- Ryzykuję tak samo, jak pan. Proszę o tym nie zapominać. Niech się pan nie
obawia. Nie będzie miał czasu nam przeszkodzić.
Spojrzał na nią nie rozumiejąc, potem jego rysy stężały, twarz poszarzała. Tak
przejawia się bladość u Murzynów.
- Chce pani powiedzieć...
- Woli pan ryzykować? - zapytała chłodno.
Podjęła decyzję po tańcu. Czarny śmiesznie potrząsnął głową.
- Nie, oczywiście, że nie, ale nie chciałbym być w to wmieszany. Moja
pozycja, rozumie pani...
- Na razie jest mi pan potrzebny - ucięła Jada. - Z pewnością nie mamy do
czynienia z durniem, a nie zależy panu na tym, żeby teraz zniknął, nieprawdaż?
Wiktor Kufor nie odpowiedział. Czuł nieprzemożną chęć, żeby wziąć nogi za
pas.
Powstrzymywała go od tego jedynie godność doradcy przy ONZ z ramienia
Republiki Lesoto. Zwłaszcza, że po śmierci swego zwierzchnika i przyjaciela, Johna
Sokatiego, został szefem misji przy ONZ. Z prawem głosu. Nie miał wyboru. Misja
Lesoto liczyła zaledwie dwu członków.
Teraz przeklinał chwilę, w której dał się wciągnąć w coś, co wydawało się być
złotodajną intrygą, a okazywało się śmiercionośną grą.
Było już jednak za późno.
- Zrobimy tak - zaczęła wyjaśniać Jada.
Pochyliła się do ucha mężczyzny, by nikt ich nie słyszał. Bezwiednie oparła
piersi o jego rękę. Był jednak zbyt wzburzony, by cokolwiek odczuwać. A przecież to
właśnie Jada stanowiła przynętę, która sprowadziła go na śliską drogę przestępstwa.
Jada wyłuszczyła mu swój plan i zsunęła się z taboretu.
- Idę zadzwonić - powiedziała. - Potem dołączymy do niego.
Równie dobrze mogłaby zaproponować Wiktorowi Kuforowi, żeby wpadł do
piekła.
- Jesteśmy - dobiegł Malka ciepły głos Jady.
Ze szklanką w ręku pojawiła się przy jego stoliku promiennie uśmiechnięta i
oszałamiająco piękna, w towarzystwie Murzyna z baru. Malko wstał i usadowił swych
gości. Czas był najwyższy. Lód stopniał prawie zupełnie w wiaderku z butelką Don
Perignona. Kazał ją otworzyć i wzniósł kieliszek.
- Za naszą przyjaźń.
Jada wesoło poszła jego śladem. Wiktor Kufer uczynił to ze zdecydowanie
mniejszym entuzjazmem.
Murzynka diametralnie zmieniła sposób bycia. Jej oczy lśniły, siedziała tuż
przy Malku, pochylała się nad nim raz po raz, niby po zapałki, ocierając się o niego
ledwie zakrytym biustem. Ilekroć na nią spojrzał, napotykał gorący, przyjazny wzrok.
Sama zaproponowała mu taniec. Wolny.
Nonszalancko przytuliła się do niego.
- Proszę mi wybaczyć, byłam dla pana bardzo nieuprzejma - powiedziała. -
Musiałam po prostu załatwić z tym panem pewien poważny problem, który mnie
nękał. Teraz możemy się trochę zabawić.
Gdy dotknął wargami jej szyi, nie próbowała uników.
Przeciwnie, poczuł, że silniej przylgnęła do niego brzuchem. Malko przeklął w
duchu. Trafił na luksusową call-girl. Nic dziwnego, że tamten facet się nadął.
Dziewczyna obsługiwała jednocześnie dwóch klientów.
Na próżno tracił czas. Zaproponował, żeby wrócili do stolika. Czarny poprosił
Jadę do tańca” ale odmówiła sucho. Pod stołem jej udo trąciło nogę Malka. Przez
moment walczył z nęcącą pokusą zafundowania sobie tego pięknego stworzenia na
koszt CIA. Wreszcie jednak wzięła górę odpowiedzialność zawodowa.
- Chyba pójdę się położyć - oświadczył. - Dość długo już zakłócałem państwu
wieczór.
Jada żywo zaprotestowała, jej długa dłoń spoczęła na udzie Malka, a w oczach
pojawiło się niemal błaganie.
- Ależ nie, nie puszczę pana za nic na świecie. Zabieram pana do innego
lokalu. O wiele zabawniejszego niż ten. Do „Nirwany”. Mam ochotę potańczyć,
Wiktor też. Prawda Wiktorze?
Wiktor miał ochotę na wszystko, prócz tańca. Na przykład znaleźć się o
drobne dwadzieścia tysięcy mil od „Hippopotamusa”.
- Oczywiście - powiedział z rezygnacją.
Jada już wstała, ciągnąc Malka za rękę. Uległ, myśląc, że musi być jeszcze
droższa, niż przypuszczał. Uwierzyłby już nawet w swój nieodparty czar, gdyby nie
metaliczny błysk pojawiający się chwilami w pięknych czarnych oczach.
Dlaczegóż w końcu nie miałby obejrzeć sobie „Nirwany”?
Malko poczuł się nagle zagrożony. Doznanie nieuchwytne i obezwładniające,
jak po przebudzeniu z koszmarnego snu. Coś za dobrze to szło. Jada była podejrzanie
uprzejma, Wiktor Kufor nazbyt niespokojny, zdenerwowany. Zbyt usilnie nalegała,
aby poszedł do „Nirwany”. Teraz przypomniał sobie dziwne szczegóły.
Gdy przyszli, poprowadzono ich prosto do stolika, jak oczekiwanych gości.
Jada zdawała się wszystkich znać.
„Nirwana” zasadniczo różniła się od „Hippopotamusa”. Ani śladu
wydekoltowanych podlotków towarzyszących złotej młodzieży studenckiej. Za to
dużo czarnych, nieco za eleganckich, za uprzejmych, wiele pięknych dziewcząt. Mało
białych. Mroczny bar przy wejściu wypełniony był przez samotnych mężczyzn,
przeważnie Murzynów. Także na parkiecie, w migotliwym, kolorowym świetle widać
było niemal wyłącznie ich. Panował przerażający zgiełk. Malko musiał drzeć się na
całe gardło, składając zamówienie. Naturalnie nie miał pojęcia, że dyskoteka od
dawna znana jest FBI jako przybytek mafii... Usiłował wytłumić swe obawy.
„Nirwana” nie była w końcu rzeźnią. Tancerze wciąż z równym zapałem miotali się
po parkiecie, grupki przemieszczały się z sali bilardowej w końcu lokalu do dyskoteki
i baru, i odwrotnie.
Na wprost niego Wiktor Kufor bawił się szklanką, wyraźnie znudzony. Malko
rozejrzał się po sąsiednich stolikach. Wielu czarnych. W tym trzech samotnych,
zwracających uwagę strojem i nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Ci trzej siedzieli
tuż za nim. Mieli gęby bokserów albo zawodowych wykidajłów. Dwaj skryli oczy za
ciemnymi okularami.
Idiota!
Otrząsnął się i zerknął na Jadę. Napotkał parę ogromnych, pozbawionych
wyrazu oczu. Usta jednak uśmiechały się. Zauważył, że była uczesana tak samo, jak
wiele siedzących tu Murzynek. Kiedy spostrzegła skupione na sobie spojrzenie
Malka, przesłała mu wyraźniejszy uśmiech.
- Zatańczymy?
- Za chwilkę - powiedział Malko. - Zaraz wrócę.
Wstał i skierował się w stronę toalet, w końcu lokalu, za salą bilardową.
Na wprost toalet znajdowały się dwie kabiny telefoniczne. Malko wrzucił 10
centów do pierwszego z aparatów i podniósł słuchawkę do ucha.
Nic.
Ponowił próbę. Głucha cisza. Wyjął monetę i spróbował w drugiej kabinie. Tu
także nie było sygnału.
Oba aparaty były uszkodzone. Wypadek dość rzadki w Nowym Jorku. Teraz
już przeraził się nie na żarty.
Mimo wszystko, było to dziwne. Pomyślał, że zapyta w recepcji o jakiś inny
telefon. Poczułby się nieco uspokojony, gdyby zdołał uprzedzić Ala Katza o
„odkryciu” Jady.
Wychodząc z kabiny zderzył się z kimś. Gdy podniósł oczy, zobaczył
przygniatającego go Murzyna. Olbrzyma o nieproporcjonalnie małej głowie. W
różowej koszuli i odblaskowozielonym krawacie. Tak musiał wyglądać King-Kong (i
to w kwiecie wieku). Ręce miał tak długie, że mógłby drapać się po kolanach wcale
się nie pochylając.
- Pardon me, mister - powiedział krzywiąc się.
Ale jednocześnie Malko poczuł, że silne ramię pcha go ku drzwiom toalety.
Tracąc równowagę oparł się o nie. Ustąpiły pod naporem jego ciała. Przed oczyma
mignęli mu dwaj pozostali Murzyni od sąsiedniego stolika. Jeden z nich powitał
Malka głośnym plaśnięciem języka. Z kieszeni wyciągnął uzbrojoną w brzytwę rękę.
Malko zmagał się ciągle z usiłującym wepchnąć go do toalety King-Kongiem.
Ostry zapach środków dezynfekujących wgryzał się do gardła. W desperackim
odruchu zaparł się o ścianę, obrócił i błyskawicznie prześliznął pod ramieniem
olbrzyma. Drzwi toalety zamknęły się.
King-Kong z rozstawionymi ramionami skoczył ku prowadzącemu do sali
korytarzowi, tarasując przejście.
Uśmiechał się przy tym złowieszczo.
Malko znalazł się w potrzasku. W dodatku tamci dwaj szli w sukurs
olbrzymowi. W jego zasięgu pozostały tylko jedne drzwi - do damskiej toalety.
Wsunął się za nie.
Podstarzała platynowa blondynka, zaabsorbowana poprawianiem makijażu,
który zdewastował jej roznamiętniony partner, wypacykowała sobie nos szminką,
dostrzegając w lustrze odbicie Malka.
- Out - pisnęła przeszywającym głosem. - Pomylił się pan.
Malko nie tylko nie wydukał słowa przeprosin, ale ruszył w jej stronę.
Upuszczając szminkę odwróciła się gwałtownie.
- Out! - powtórzyła - bo wezwę policję.
W Nowym Jorku mężczyzna wdzierający się do Ladies Rooms mógł być tylko
potwornym sadystą.
Jej głos miał siłę syreny we mgle. Malko przywołał najbardziej uwodzicielski
spośród swoich uśmiechów, ujmując jej dłoń.
- Proszę wybaczyć moją pomyłkę. Byłbym oczarowany, mogąc panią
odprowadzić.
Chwycił ją za ramię i poderwał z fotela. Spanikowanej już przedtem, teraz
zaparło dech w piersiach i odebrało głos. Ledwie zdążyła złapać torebkę.
- Joe zrobi z pana marmoladę - zaprotestowała niepewnie.
Dla Malka lepiej byłoby nigdy się nie dowiedzieć, kim był ów Joe. Wyraz
niewypowiedzianego, żałosnego zaskoczenia pojawił się na twarzy King-Konga na
widok Malka powracającego pod rękę z blondynką. Posłużył się nią jak tarczą,
popychając w stronę olbrzymiego Murzyna. Pokonany, odsunął się.
Blondynka nawet go nie zauważyła. Skoro tylko minęli przeszkodę, Malko
puścił ramię wybawicielki i przemknął do sali.
Na razie był ocalony.
Już miał ruszyć ku wyjściu, ale zrezygnował z tego zamiaru. Pomyślał, że
mogą czekać na niego na zewnątrz.
Jeżeli gdziekolwiek był bezpieczny, to właśnie tu, w dyskotece, między
ludźmi.
Jada siedziała przy stoliku sama. I nie okazała śladu zdziwienia widząc, że
wraca. Wspaniała pretendentka do Oskara dla Hipokrytów w kategorii żeńskiej.
- Długo kazał pan na siebie czekać, zaczynałam się nudzić - powiedziała. -
Nasz przyjaciel poszedł już spać.
Wiktor Kufor nie chciał asystować przy masakrze.
Parkiet opustoszał. Pozostało na nim już tylko cztery, może pięć par. Reakcja
Jady nie uspokoiła Malka. Epizod z toalety musiał stanowić część bardziej złożonego
planu. Dla nieznanych mu przyczyn postanowiła zlikwidować go tej nocy. Gotów był
postawić sto dolarów przeciw dziesięciu centom, że na zewnątrz ktoś na niego czeka.
- Chciałem zadzwonić - wyjaśnił. - Aparaty są uszkodzone.
- Niech pan zapyta w barze - podpowiedziała naturalnym tonem.
Zbyt naturalnym. Malko podszedł do baru i przywołał barmana, pucołowatego
Murzyna. Z wyrazem najgłębszego ubolewania potrząsnął głową.
- Przykro mi, sir, nasz telefon jest uszkodzony. Ale dwieście jardów stąd, na
rogu Trzeciej Alei jest budka.
I kilku facetów z brzytwami w roli niespodzianki.
Malko podziękował i wrócił do stolika. Zdawało mu się, że w oczach Jady
czai się niemal niedostrzegalna ironia.
- Chodźmy zatańczyć - zaproponowała.
I już ujęła go za rękę i pociągnęła w stronę parkietu.
Zaakceptował to. Przynajmniej będą na widoku...
Przez dłuższą chwilę napawał się widokiem tańczącej o dwadzieścia
centymetrów od niego Jady.
Przy każdym jej ruchu dostrzegał poprzez lekką tkaninę sukienki krągłość
wzgórka Wenus. Otrząsnął się bezwiednie, zastanawiając się, jak wyjść z „Nirwany”.
ś
ywy.
Monkey dance przeszedł nagle w taniec wolny, światła przygasły. W
ciemnościach Jada spontanicznie przylgnęła do Malka, oplatając ramionami jego
szyję.
Wyperfumowana wampirzyca...
Miękko kołysała się w miejscu. Gdy musnęła ustami twarz Malka, poczuł coś
ciepłego i delikatnego, jak tropikalny kwiat. Mięsożerny kwiat.
Miał ochotę zapytać, czemu chciała go zabić. Teraz już nie miał wątpliwości,
ż
e była zamieszana w śmierć Sokatiego. I, prawdopodobnie, w próby przekupstwa. Z
pewnością jednak nie odpowiedziałaby mu. Trzeba wytrwać do rana. Na parkiecie nie
było praktycznie nic widać. Nagle zimny prąd przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Aż
zapomniał o tańcu i odsunął się od Jady.
Olbrzymi bezmózgowiec tańczył tuż obok. Z chudą jak patyk dziewczyną w
białym fosforyzującym kombinezonie. Malko spróbował pociągnąć Jadę na drugi
koniec parkietu, ale ona jakby wrosła w podłogę. Nie mógł przecież powlec jej za
głowę. Takich rzeczy dżentelmen nie robi w żadnych okolicznościach. Nawet w
obliczu śmierci. Przesunął ją jednak trochę tak, by stanąć plecami do ściany. Nigdy
jeszcze romantyczny slow nie wydał mu się równie długi. A przecież Jada robiła, co
mogła, by nakłonić go do publicznej obrazy moralności i jedynie głośny krzyk
instynktu samozachowawczego powstrzymywał go od podjęcia wyzwania.
- Może byśmy usiedli? - zaproponował.
Jada przytuliła się nieco mocniej.
- Tak mi dobrze! Za chwilkę.
Dalila w pełni formy. Otaczały ich teraz trzy czarne pary, równie nieruchome
jak oni... Malko uświadomił sobie nagle, że doskonale mogliby go zabić na środku
parkietu. Poczuł napór szerokich pleców olbrzyma. Napór zdecydowany, niepokojący.
Miał ochotę krzyczeć, zaalarmować salę. Ale była trzecia nad ranem i pozostali już
zapewne tylko wspólnicy.
Nagle czarny warknął i popchnął go. Malko nie dał się sprowokować. Jada,
chwiejąc się pod wpływem impulsu, wzniosła ku niemu duże, niewinne oczy.
- Co się dzieje?
Malko nie zdążył odpowiedzieć. Czarny, pozostawiając partnerkę, chwycił go
za ramię i rzucił o mur.
Musiał przewyższać go wagą o jakieś sto funtów.
- Son of a bitch - warknął. - Przestaniesz mnie wreszcie popychać?!
Wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął brzytwę i rozłożył ją z suchym trzaskiem.
W sam raz nadałaby się do patroszenia wielorybów. Ze wzniesionym ostrzem zbliżył
się do Malka, a dwaj jego kumple ze swoimi dziewczynami i Jadą utworzyli parawan,
izolując ich od ewentualnych widzów.
Noga Malka wyskoczyła naprzód. Szkoła w Fort Worth czegoś go w końcu
nauczyła. Obcasem trafił Murzyna prosto w najczulsze miejsce. Odniósł wrażenie, że
przeciwnikowi oczy wyjdą z orbit. Wyjąc z bólu, zgiął się wpół i wypuścił brzytwę.
Ostrze wbiło się głucho w drewniany parkiet. Malko skoczył przed siebie, brutalnie
odpychając jednego z Murzynów i znalazł się na skraju parkietu. Trochę mimo
wszystko wstrząśnięty.
Miał już biec ku wyjściu, gdy dostrzegł dwóch czarnych kudłaczy opartych po
obu stronach drzwi baru. Widząc go wymienili spojrzenia i wyciągnęli ręce z
kieszeni.
Malko powrócił do stolika i nalał sobie dużą szklankę J and B. Nie ugasiło to
jego pragnienia, ale poprawiło morale. Pełna dumy Jada przyłączyła się do niego parę
sekund później. Malko ujrzał dwóch Murzynów podnoszących tego, którego uderzył i
pomagających mu iść.
Jada usiadła i położyła dłoń na ręce Malka.
- Przykro mi z powodu tego incydentu. Powiedziałam im, co o tym myślę. To
chuligani. Ale czy przynajmniej nic się panu nie stało...?
Malko potrząsnął głową. To była diablica. Pozostało mu tylko zwrócić na
siebie uwagę ludzi w dyskotece.
W tej samej chwili wyrosła przed nim czarna i świecąca jak oliwka postać
zgięta wpół i całym swoim 45
jestestwem wyrażająca najuniżeńszą prośbę o wybaczenie. Człowieczek był
tak podobny do włoskiego mafioso, że aż śmieszny. Z jego bezładnej przemowy
Malko wydedukował, że jako właścicielowi „Nirwany” było mu niezmiernie przykro
z powodu zajścia i że napastnik Malka nigdy więcej nie przekroczy progów tego
lokalu.
W ślad za nim nadeszła kelnerka w czarnych rajstopach i postawiła na stole
trzy szklanki. Były to wielkie daikiri oferowane przez szefa. On też pierwszy sięgnął
po trunek. W ślad za nim Jada i spragniony Malko, który dosłownie rzucił się na
zimny, niezbyt mocny napój.
- Dziękuję panu - powiedział. - Tym niemniej chciałbym wezwać policję...
Ten człowiek usiłował zabić mnie nożem.
Słysząc słowo „policja” Włoch prawie się przeżegnał.
Począł lamentować, ale Malko przetrwał to dzielnie. Celowo zaczął mówić
bardzo głośno. Właściciel knajpy uciął:
- Dobrze, dobrze, wyślę kogoś. Mamy uszkodzony telefon. Ale błagam pana,
ż
adnego skandalu.
Jąkał się już. Ledwie umoczywszy wargi w szklance, zniknął. Malko
wewnętrznie promieniał. Nigdy jeszcze nie pragnął tak widoku niebieskich mundurów
policyjnych... Z emocji zaschło mu w gardle. Jednym haustem dopił daikiri szefa.
Jada przyglądała mu się w zamyśleniu.
- Jak na dyplomatę, nieźle się pan bije - zauważyła. - Ten człowiek to
autentyczny gigant.
Miał wrażenie, że jej piersi falują nieco szybciej. Pod stołem gołe udo
dotykało jego nogi.
Mówiła bez przerwy o tym i owym, głosem łagodnym i uwodzicielskim.
Malko zafascynowany był jej dużymi ustami i doskonałym kształtem warg. Nagle jej
obraz jakby się zamazał. Zmrużył oczy, otworzył je i ujrzał twarz Murzynki we mgle.
Lodowaty pot zrosił mu czoło. Dźwięki orkiestry ledwie do niego dochodziły.
W pewnej chwili pomyślał o daikiri, które mu przyniesiono.
Odurzono go narkotykiem. Chciał wstać, ale musiał przytrzymać się stolika. Z
oddali dobiegł go niespokojny głos Jady:
- Źle się pan czuje?
Wcale się już nie czuł. Chciał coś powiedzieć, ale struny głosowe odmówiły
mu posłuszeństwa. Dopadli go. W sercu Nowego Jorku.
Za cenę nadludzkiego wysiłku zrobił dwa kroki i uczepił się jakiejś kobiety,
której rysów twarzy nie rozróżniał.
Usłyszał krzyk Jady:
- Uwaga!
Kobieta, której się uchwycił, odepchnęła go.
Gwałtownie zwymiotował na nią, złapał stanik jej sukienki i upadając,
pociągnął z całych sił.
Pisk zagłuszył odgłos rwącego się materiału, a nieznajoma ukazała się w
niebieskim staniku i majteczkach. Od Peari Harbour nie słyszano tak donośnej syreny.
Malko stracił przytomność, myśląc, że jeżeli ona nie wezwie policji, wszelka nadzieja
jest stracona.
Pułkownik Tanaka z nieukrywaną odrazą przyglądał się siedzącemu na wprost
człowiekowi. On, dawny oficer cesarza, związany z tego pokroju indywiduum! Do
czego doprowadzić może patriotyzm... Trzeba przyznać, że Lester Irwing miał
niewiele wspólnego z oficerem japońskiej armii cesarskiej. Miał kędzierzawe,
przystrzyżone na jeża włosy i skąpą, starannie ufryzowaną bródkę, upodobniającą go
do Lenina. Lenina z Harlemu. W zamszowej kurtce z długimi frędzlami,
wyświechtanych, płóciennych spodniach i adidasach Lester wyglądał jak wszyscy inni
młodzi bezrobotni Murzyni z Nowego Jorku, pałające nienawiścią głodomory, ciągle
w pogoni za łatwym zarobkiem.
- Ma pan pieniądze? - zapytał natarczywie.
Stoliki wokół nich były puste. Ta japońsko-tajlandzka restauracyjka przy rogu
Broadwayu i 79 Ulicy Zachodniej znajdowała się na skraju bankructwa. Pułkownik
Tanaka z melancholią spoglądał na leżącą przed nim surową, ledwie rozmrożoną
rybę. I tak jeszcze była lepsza od hamburgera.
- Mam pieniądze - powiedział - ale absolutnie nie jestem zadowolony,
absolutnie.
Mówił doskonałą angielszczyzną, nieco tylko świszczącą. Lester przyglądał
mu się ze złośliwą ironią.
Japończyk w przyciasnym, ciemnym garniturze i białej koszuli symbolizował
w jego oczach „establishment”, czyli dokładnie to, co miał ochotę zetrzeć na pył. Na
razie jednak byli sprzymierzeńcami.
Doraźnie.
Ktoś wrzucił monetę do szafy grającej. Lester zamknąwszy oczy wybijał
palcami rytm muzyki. Tanaka trzepnął dłonią o blat. Miał ochotę posiekać tego
czarnucha na kawałki.
- Straciliśmy pięćdziesiąt tysięcy dolarów i jednego ze sprzymierzeńców -
powiedział. - I do tej pory nie zdołał pan znaleźć nikogo na jego miejsce. Nie mówiąc
o tym, że FBI już coś wywęszyła.
Lester wzruszył ramionami.
- Jakby szpicle nie mieli nic lepszego do roboty, niż zajmować się
czarnuchem, którego diabli wzięli. Dobrze pan wie, że to był wypadek.
- Termin wyborów jest coraz bliższy - nalegał Japończyk. - Nie możemy sobie
pozwolić na niepowodzenie.
Lester przechylił się przez stół. Jego oczy lśniły, długa i pociągła czarna dłoń
spoczęła na ręce Japończyka.
- Uda nam się chłopie, uda się. Zresztą, mamy takiego gliniarza, który
spuszcza nam broń. Biały. Ale ten łachmyta wyciąga od nas dwie stówy za policyjną
38...
Pułkownik Tanaka niezręcznie wyciągnął z kieszeni szarą kopertę i podsunął
ją Murzynowi.
- Ma pan tu pięć tysięcy dolarów - powiedział zniżonym głosem. - Do
rozliczenia ze mną.
Koperta zniknęła już w kieszeni Lestera. Wstał, kołysząc się lekko w rytm
muzyki.
- Zadzwonię jutro. I niech się pan nie boi szpicli.
Nie zjedzą pana. Lubią tylko czarne mięso.
Okręcił się na pięcie i odszedł.
Japończyk powiódł za nim wzrokiem, zupełnie zdegustowany. Nie mógł
wprost uwierzyć, że Lester jest jednym z najniebezpieczniejszych ludzi w Nowym
Jorku, że za jego głowę Red Squad, zajmująca się ruchami wywrotowymi sekcja FBI,
wyznaczyła nagrodę wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Był szefem Mad Dogsów,
organizacji szturmowej Czarnych Panter. Ich broń stanowiły bomby, morderstwa,
grabież. Na Manhattanie działała ich setka, gotowych na wszystko, posłusznych
Lesterowi na skinienie palca.
Ale jeszcze niezręcznych: nikt nigdy nie dowie się, który z trzech niechcący
wysadził dom przy 11 Ulicy razem z dwoma kumplami i ambasadorem Lesoto.
Większość ich kryjówek mieściła się w Harlemie, gdzie czynnie lub biernie
współdziałało z nimi dziewięćdziesiąt pięć procent populacji.
Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, w jaki sposób japońskie Służby
Wywiadowcze nawiązały z nimi kontakt. Jakiego rodzaju powiązania ich łączyły.
Jednak w dzień po jego przyjeździe, przed trzema miesiącami, zatelefonował
do niego Lester. Gdy się spotkali, czarny nie wydawał się zdziwiony dezyderatami
Tanaki. Pod warunkiem, że dobrze na tym zarobi.
Spotykali się za każdym razem gdzie indziej.
Tanaka zapłacił i wyszedł. W ciemnym, raczej kiepsko skrojonym garniturze,
z siwymi, ostrzyżonymi na jeża włosami i okrągłą twarzą bez cech szczególnych
podobny był do wszystkich japońskich biznesmenów w Nowym Jorku.
Na widok przystającej taksówki Tanaka zawahał się przez moment. Idąc
piechotą zaoszczędziłby półtora dolara. Przydzielono mu z iście królewską hojnością
27
dolarów dziennie na koszta pobytu. Wynajął pokoik w Hotelu Century przy 47
Ulicy, a to, co mu zostawało, ledwie starczało na przyzwoite jedzenie. Pułkownik
Tanaka był nieposzlakowanie uczciwy. Na cele misji dysponował środkami
praktycznie nieograniczonymi. Odkąd przebywał w Nowym Jorku, wydał blisko
dwieście tysięcy dolarów. W dniu przyjazdu wynajął sejf w filii First National Bank,
dokładnie na wprost gmachu Narodów Zjednoczonych, by złożyć tam olbrzymie
sumy, które przekazano mu przed odlotem z Tokio.
Więcej niż zdoła zarobić przez całe swoje życie... Ale nigdy nie pozwoliłby
sobie wykorzystać złamanego centa na osobiste potrzeby.
Nie miał w tym zresztą żadnej zasługi - po prostu nie powstałaby mu w głowie
myśl, że można w taki sposób postąpić.
Pilno mu było za to opuścić Nowy Jork. I znaleźć się znowu w małym,
drewnianym domku na przedmieściu Tokio, zjeść surową rybę, nie jak tu, mrożoną,
lecz świeżą, zagrać w palinko - grę, przy której spędzał wolne chwile.
Nie rozumiał cywilizacji amerykańskiej. I, do czego przyznawał się tylko w
głębi ducha, ta misja zburzyła jego spokój.
Dawniej pilot, Tanaka został przeniesiony do wywiadu wojskowego po
wypadku, który kosztował go osiemdziesięcioprocentową utratę widzenia w prawym
oku.
Stąd po wojnie automatycznie przeszedł do służb wywiadowczych
podlegających premierowi.
Wspinał się po szczeblach kariery powoli i spokojnie.
Obdarzony absolutnym zaufaniem dowódców. Do emerytury pozostało mu
pięć lat i niczego już nie oczekiwał do chwili, gdy został wezwany do generała
Mishue, głównego dowódcy służb. Podano mu herbatę i musiał czekać dwie godziny,
nim generał zechciał mu wyjawić, do czego zmierzał.
- Pułkowniku Tanaka - oświadczył uroczyście - zlecamy panu misję równie
istotną dla Japonii, jak niegdyś atak na Peari Harbour. I ściśle tajną. Po zakończeniu
służby nie powinien pan o niej nawet myśleć, a dla jak najlepszego jej pełnienia
wahać się przed poświęceniem życia. Misję, której wykonanie spoczywa wyłącznie w
pana rękach.
Zgięty wpół Tanaka zaoponował, mówiąc, że jego skromna osoba z pewnością
nie jest godna takiego honoru, że bez wątpienia inni, młodsi i zdolniejsi, doskonale
potrafiliby wypełnić zadanie, o którym nic jeszcze nie wiedział. Generał oschle
przywołał go do porządku.
Był o wiele wyższy niż przeciętni Japończycy, nieco otyły i, jak przystało na
szlachetnego męża, głowę miał ogoloną. Za jego plecami szeptano, że podawał
nieprawdziwe daty, aby opóźnić przejście na emeryturę.
Znano tylko jedną jego pasję: ryby tropikalne.
W armii cesarskiej przyjmowano bez szemrania rozkazy zwierzchnika. W
dodatku Tanaka nosił nazwisko sławne w Japoniii.
Potrzebowano człowieka, którego morale byłoby ponad wszelką wątpliwość.
Będzie musiał kupować ludzi, obracać wielkimi pieniędzmi, może nawet używać
przemocy... Robić wszystko, co zrobiłby samuraj.
Skłoniwszy głowę Tanaka szepnął, że zrobi, co w jego mocy. Generał podał
mu cienkie akta, aby zapoznał się ze sprawą. Pełen respektu pułkownik przebiegł je
oczyma, niewiele rozumiejąc. Zawierały przede wszystkim długie kolumny cyfr,
statystyki dotyczące przemysłu japońskiego, analizy perspektywiczne...
- Pułkowniku - wyjaśnił generał - ma pan przed sobą raport ekonomiczny,
dostarczony nam przez Ministerstwo Rozwoju. Dokładne studium naszych
możliwości eksportowych.
Przerwał, aby podkreślić wagę swoich słów.
- Sytuacja jest niepokojąca. Za pięć lat będziemy eksportowali, a raczej
będziemy w stanie eksportować, pięć razy więcej niż obecnie.
Tanaka zmarszczył brwi. Przeciwnie, to wydawało mu się bardzo korzystne.
Jego naiwność rozśmieszyła generała.
- Tak, ale dokąd mamy eksportować? - zapytał. - Nasze obecne rynki będą
nasycone. A jeżeli nie będziemy eksportować, popadniemy w głęboki kryzys,
ponieważ nie zdołamy wyżywić stu dwudziestu milionów naszych obywateli. Mamy
na horyzoncie jeden jedyny rynek: Chiny. Musimy go opanować.
Mimo należnego zwierzchnikowi uszanowania, pułkownik Tanaka spoglądał
na niego kątem oka. Jakąż rolę jego skromna osoba mogłaby odegrać w tej miary
zamierzeniach?
Generał tłumaczył powoli, jakby zwracał się do małego dziecka:
- Pułkowniku Tanaka. Jedno tylko uniemożliwia nam eksport do Chińczyków.
Amerykanie zabraniają wszelkiego handlu z Czerwonymi Chinami. Ale niech pan
pomyśli, że Chiny przyjęte zostałyby do ONZ. Od tej chwili wszelkie restrykcje
wygasną. Będziemy pierwsi. Amerykanie nie są jeszcze gotowi i Chińczycy wybiorą
nas. Jesteśmy Azjatami... Wystarczy więc, aby Zgromadzenie Ogólne ONZ
przegłosowało w tym roku przyjęcie Chin do Narodów Zjednoczonych.
Pułkownikowi Tanace zdawało się, że śni.
- Ależ to praca polityków - zaprotestował. - Nie mam w tym środowisku
ż
adnych kontaktów. Jestem przekonany, że nasza sekcja...
Generał przerwał mu.
- Teoretycznie ma pan rację, pułkowniku. Ale ze względów politycznych
mamy związane ręce. Mogę pana nawet zapewnić, że gdyby niektórzy członkowie
naszego rządu wiedzieli, jaką misją został pan obarczony, zadenuncjonowaliby pana
Amerykanom. Bezwzględne poparcie dla Chin Czang-Kaj-szeka jest kamieniem
węgielnym dyplomacji amerykańskiej. W tym roku, jak od dwudziestu czterech lat,
zrobią wszystko, co będzie w ich mocy, aby wniosek został odrzucony. I bez pańskiej
interwencji zostanie odrzucony.
Tanace kręciło się w głowie.
- Co dokładnie mam zrobić?
- Uda się pan do Nowego Jorku - powiedział generał. - Pańska misja polegać
będzie na przeciągnięciu na naszą stronę tylu delegatów, ilu potrzeba, aby głosowanie
wypadło korzystnie dla Chin. I dla nas.
Oczywiście tak, aby Amerykanie nie zorientowali się w niczym.
- Ale jakich środków...
- Wszystkich środków, pułkowniku. Szantażu, przekupstwa, zastraszenia.
Wszystkich środków nacisku. O jednym tylko pragnę panu przypomnieć: proszę
zachowywać się tak, jak we wrogim kraju, nikomu nie ufać.
Nawet pańska sekcja nie wie o tej misji. Zbyt wielu jej członków ma
powiązania z CIA. Jeżeli pan wpadnie, będę zmuszony pana potępić, uznać za zdrajcę
i szaleńca. Stanie pan przed amerykańskim trybunałem i zostanie stracony. Pozostanie
panu jedno wyjście...
Tanaka zgodził się.
To była najłatwiejsza część zadania.
Następnie generał długo wprowadzał Tanakę w techniczne szczegóły misji.’
Wyjedzie oficjalnie jako trzeci sekretarz delegacji przy Narodach Zjednoczonych.
Stanowisko to tradycyjnie przeznaczone było dla członków służb specjalnych,
pragnących udać się w celach badawczych do USA. Stanowiło to rodzaj gratyfikacji
dla sumiennych agentów.
Teraz do wyborów pozostał tydzień. Tanaka nie szczędził wysiłków, przede
wszystkim jednak musiał polegać na amerykańskich sojusznikach - Mad Dogsach i
Lesterze.
W zasadzie sprawa przebiegałaby pomyślnie, ale incydent na 11 Ulicy
postawił wszystko pod znakiem zapytania. Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, czy
FBI łączy Mad Dogsów z delegatem Lesoto. Jeżeli tak, praca wielu miesięcy może lec
w gruzach... Ta myśl tak go pogrążyła, że zdecydował się jechać autobusem.
Na szczęście miał przy sobie trzydzieści centów na bilet. Od kilku miesięcy
kierowcy żądali drobnych, aby uniknąć napadów.
Autobus dowiózł go na róg 45 Ulicy i Broadwayu, sto metrów od hotelu.
Kiosk z gazetami był jeszcze czynny. Tanaka podszedł i sięgnął po ostatnie
wydanie „New York Post”. Przebiegł szybko oczyma tytuły i uspokojony złożył
gazetę. Na razie nic.
Od wybuchu żył w ciągłym napięciu. Gazety rozpisywały się na ten temat
przez dwa dni, potem nagłówki zajęły inne sensacje. W kuluarach ONZ-u panowała
zgodna opinia, że delegat Lesoto miał piekielnego pecha, żeby spośród wszystkich
nowojorskich kobiet wybrać sobie właśnie czarnoskórą bojowniczkę.
Potem przestano o nim mówić.
Tanaka odetchnął z ulgą, znalazłszy się w swym pokoiku. Starannie zapisał w
notesie sumę przekazaną Lesterowi. Powyżej widniała kwota pięćdziesięciu tysięcy
wypłaconych delegatowi Lesoto. W zamian za przysięgę na własne życie, że będzie
głosował jak należy, to jest - wbrew oficjalnym instrukcjom swego rządu. Niestety,
nie wszyscy delegaci byli tak chciwi. Aby „przekonać” dwudziestu dwóch, których
potrzebował, Tanaka wykazać musiał wiele pomysłowości, a nawet brutalności. Nie
na darmo opłacał Lestera i jego ludzi. Pod warunkiem, że FBI i CIA nie staną im na
przeszkodzie... Tanaka wiedział, że prowadzący śledztwo Amerykanie przeczesali
drobiazgowo gruzy domu przy 11 Ulicy. I że musieli zadawać sobie wiele pytań w
związku z obecnością dyplomaty.
Japończyk rozebrał się, przez kilka minut rozmyślał przed przenośnym
shintoistycznym ołtarzykiem, a potem położył się spać.
Jeszcze osiem dni i wsiądzie do Jumbo-jeta lecącego do Tokio. Misja zostanie
wypełniona.
Z przesądności nie dokonał jeszcze rezerwacji. Jeżeli przegra, nie ma dla
niego powrotu. Ale to było ryzyko zawodowe.
Nie bał się śmierci.
W swoim biurze, w siedzibie delegacji japońskiej pod 866 numerem Unitet
Nations Plaża, trzymał pistolet - Naga 7,65 z dwoma magazynkami. Nie mógł nawet
zwrócić się do kolegów z tajnych służb japońskich. Dla nich był jedynie
dobiegającym końca kariery funkcjonariuszem, któremu oferowano „honorową”
podróż jako nagrodę za wyświadczone usługi.
Długo potem ze snu wyrwał go gwałtownie dzwonek telefonu.
W głosie Lestera nie było tym razem owej kpiarskiej nutki, która drażniła
Tanakę, lecz napięcie i niepokój.
- Szpicle są cwańsze niż można by przypuszczać - mruknął.
- Chce pan powiedzieć, że...
Pułkownik Tanaka nie chciał wierzyć w klęskę. Wszystko do tej pory szło tak
dobrze.
- Spoko, spoko... - przerwał czarny. - Muszę z panem pogadać. Teraz. Niech
pan oddzwoni.
Odłożył słuchawkę. Tanaka wiedział, co to oznacza. Lester obawiał się
centrali hotelowej. Japończyk musiał zejść do automatu. I zadzwonić pod numer,
który znał na pamięć.
Wstał, czując, że serce podeszło mu do gardła. Co mogło się stać o czwartej
rano? Wczoraj wieczorem Lester miał odbyć końcową rozmowę z zastępcą Johna
Sokatiego. Aby ustalić takie same warunki. Wszystko zdawało się być na dobrej
drodze...
Kiedy Tanaka mijał nocnego stróża, ten pomyślał, że żółci naprawdę mają
przedziwne obyczaje.
Pułkownik Tanaka tupał ze złości, stojąc w budce telefonicznej. Całe
szczęście, że o czwartej rano na Szóstej Alei przechodniów było niewielu.
- Nic mu nie róbcie! - piszczał w słuchawkę. - Nic! Jeżeli jest agentem
federalnym, to byłaby najlepsza metoda na spowodowanie katastrofy. Jeszcze raz
zachowaliście się jak gnojki.
Po drugiej stronie linii Lester protestował.
- Jeżeli pozwolimy mu się tu plątać. Wiktor Kufor pęknie. I w końcu sam
poleci opowiedzieć wszystko glinom.
Japończyk zamilkł, zastanawiając się.
Wnosząc z tego, co powiedział Lester, blondyn nie mógł nic zrobić.
W przeciwieństwie do niego, zastępca Johna Sokatiego stanowił poważne
zagrożenie. Z dwojga złego, wybrał mniejsze...
- Jeżeli coś można zrobić - powiedział ostrożnie - to raczej z tym Kuforem.
Trzeba się za to zabrać szybko i upozorować wypadek. W ostateczności obejdziemy
się bez Lesoto.
Po drugiej stronie Lester zgodnie ze swym obrzydliwym przwyzwyczajeniem
plasnął językiem, wyrażając dezaprobatę.
- Chce pan powiedzieć, że mamy tego faceta grzecznie odprowadzić do domu?
- Jak najbardziej - rozkazał pułkownik. - A resztę zróbcie tak, jak
powiedziałem. Popełniliście bardzo poważny błąd.
Wściekły rzucił słuchawkę. Gdyby tak miał ze sobą tuzin Japończyków!
Wychodząc, o mały włos nie wpakował się pod polującą na pasażera taksówkę i
usłyszał parę słów pod swoim adresem. Pozostało mu tylko wrócić do hotelu i
spróbować zasnąć.
Naturalnie, przenosiny drugiego przedstawiciela Lesoto do krainy wiecznych
snów stanowią pewną niezręczność. Ale przecież czarna seria zawsze się może
zdarzyć. A Tanaka nie miał wyboru. Po głosowaniu FBI może sobie wykryć cały
spisek. Do tego czasu jednak trzeba bezlitośnie niszczyć wszelkie ślady.
Malko uniósł powieki odnosząc wrażenie, że trzydziestotonowa ciężarówka
stoi mu nad głową. Jak przez mgłę dojrzał pochyloną nad sobą, skupioną twarz
Krisantema. Zamknął oczy i znów je otworzył: rysy Turka stały się nieco
wyraźniejsze. Malko znajdował się w swoim własnym pokoju i łóżku, całkowicie
ubrany. Gdy tylko spróbował unieść głowę, poczuł gwałtowny ból. Dał Krisantemowi
znak, aby mu pomógł i wraz z nim dobrnął do umywalki wymiotując, słaby jak zbity
pies.
Powoli powracało wspomnienie wczorajszego wieczoru.
Przed oczyma przesunął mu się obraz nieznajomej, której suknię rozdarł
padając.
Potem już nic. Jakim cudem był jeszcze żywy? Miał chęć zapytać Krisantema,
ale ten poszedł już do kuchni przygotować kawę.
Malko dowlókł się do telefonu i zadzwonił do Ala Katza.
On też był w podłym humorze.
- Gdzie się pan podziewał? Cały dzień czekałem na wiadomość.
- Cały dzień! - jęknął przerażony Malko. - A która teraz godzina?
Słuchawka o mało nie wypadła mu z ręki.
- Nie płacę panu za wysiadywanie w knajpach - stwierdził jadowicie Al Katz.
Jest siódma wieczorem.
Siódma.
Malko uświadomił sobie, że gdyby uratowała go policja, Amerykanin
wiedziałby o tym. Coś innego ocaliło mu życie. To było niepojęte. Czemuż Jada i jej
przyjaciele zadali sobie tyle trudu, aby go zabić, a w końcu puścili go wolno?
Zastanawiał się, czy cały ten wieczór nie był wielkim bluffem. Ale dlaczego?
Szybko opowiedział Alowi ostatnie wydarzenie. Poprosił o zebranie informacji o
Jadzie i Kuforze.
Wiedział o niej tylko, że posiada czerwonego odkrytego cadiiiaca.
Kiedy odkładał słuchawkę, do pokoju wszedł z kawą Krisantem,
niewiarygodnie jak na niegdysiejszego płatnego mordercę zręczny w pracach
domowych. Uśmiechając się wyrozumiale powiedział:
- Och! Cieszę się, widząc że Wasza Wysokość czuje się lepiej. Wasza
Wysokość kiepsko wyglądał tej nocy, kiedy odprowadzili go przyjaciele.
- Jacy przyjaciele?
Krisantem roześmiał się.
- Piękna czarna dama i jej dwaj towarzysze.
Przynieśli pana... Sam im otworzyłem.
Malko nic już nie rozumiał.
A więc to Jada go odprowadziła? Po tym, jak chciała go zabić?
- Jak wyglądali ci dwaj mężczyźni?
- Wasza Wysokość raczy wybaczyć - powiedział Krisantem - ale mieli
potwornie zakazane gęby.
A na tym Krisantem znał się naprawdę.
Wiktor Kufor ze ściśniętym sercem wszedł do budynku, w którym Jada
wyznaczyła mu spotkanie. Miało się odbyć na piętnastym piętrze niegdyś okazałego,
staroświeckiego gmachu na 93 Ulicy Zachodniej. Od 1939 roku hali wyściełał ten sam
orientalny dywan, zużyty aż po osnowę. Marmurowa posadzka była brudna i
popękana. Połowa żarówek przepalona.
Tylko portier trzymał się dobrze. W niebieskim mundurze, z 45 u pasa.
Między 76 a 96 Ulicą Zachodnią żyło piętnaście tysięcy narkomanów, którzy nie
cofnęliby się przed niczym, kiedy nadarzała się okazja zdobycia dziesięciu dolarów.
Dyplomata już miał zawrócić. Ale poza pieniędzmi nęciła go piękna
Murzynka. Odkąd przyjechał do Nowego Jorku, miał tylko dwie białe dziewczyny,
głupie i nieładne. Czarne Amerykanki traktowały go pogardliwie. Poza Jadą. Od
wczorajszego wieczoru bał się. Miał nadzieję otrzymać to, czego pożąda, nim będzie
musiał powiedzieć jej, że się wycofuje.
Wysiadł z windy, zadzwonił i drzwi otwarły się natychmiast.
Jada wyglądała olśniewająco w obcisłych, złotych spodniach i bluzie, bez
biustonosza. Skropiła się Miss Dior tak obficie, jakby jej życie od tego zależało.
Nozdrza Wiktora Kufora drgnęły, stał oniemiały z zachwytu.
Jada z uśmiechem wciągnęła go do środka.
- Cieszę się, że pan przyszedł.
Jej głos był ciepły i przymilny. Brzmiąca w nim nutka erotyzmu sprawiła, że
dyplomata w jednej chwili zapomniał o wszystkich niezłomnych postanowieniach.
Na niskim stoliku stały dwie szklanki. Gospodyni nastawiła płytę Dionne’y
Warwick. Afrykanin zerknął pożądliwie na biust Jady, która usiadła na kanapie tuż
obok niego i podała mu J and B.
Dyplomata wychylił trunek do dna. Poczuł w gardle łagodne ciepło.
Spojrzenie Jady wydało mu się jeszcze bardziej zachęcające. Śmiało położył rękę na
jej udzie, opiętym elastyczną dzianiną. Uderzenia serca unosiły jego koszulę. Czuł
sprężyste i ciepłe ciało.
Jada oparła się wygodnie i Wiktor delektował się pięknem jej piersi.
- Podobam się panu?
Z odcieniem ironii spoglądała na rwącego się do niej każdą cząsteczką ciała
dyplomatę.
- Jest pani zachwycająca - powiedział szczerze.
Pochyliła się ku niemu, muskając wargami jego szyję.
- Pan też.
Na tym etapie Wiktor Kufor zapomniał o wszelkich dyplomatycznych
subtelnościach. Z oczami wychodzącymi z orbit zrobił to, na co miał ochotę, odkąd
przestąpił próg tego domu. Obie ręce zanurzył pod jej bluzę, obejmując z pomrukiem
zadowolenia piersi.
Spodziewał się protestu, jakiegoś gestu oporu, ale Murzynka, jakby dla
ułatwienia wyciągnęła się na kanapie.
Osunął się na nią, namiętnie przywierając brzuchem do jej brzucha i nie
hamując dłużej palącej go żądzy.
Gniótł i miesił jej piersi, jak gniecie się w jego kraju maniokowe placki.
Zachęcony milczącym przyzwoleniem zsunął jej sweter i wtulił twarz między
piersi, pieszcząc je okrągłymi ruchami języka. Tym razem Jada jęknęła z rozkoszy.
Uwielbiała to. Z głową odrzuconą do tyłu, poddawała się, prowadząc jego
język cichymi pomrukiwaniami i automatycznie rozchyliła nogi.
Gdyby Wiktor wziął ją w tej właśnie chwili, wiele spraw potoczyłoby się
inaczej.
Dyplomata pomyślał o nadzwyczajnym zadku Jady i to podnieciło go jeszcze
silniej. Szeptał luźne słowa w suahili - obscena szczególnie wyszukanie i zastrzeżone
dla czarowników.
Próbował obrócić Jadę. Jego brutalność nie spodobała się młodej Murzynce i
w mgnieniu oka ugasiła jego podniecenie. Pozwoliła jednak Wiktorowi poprzez
materiał objąć dłonią wzgórek między udami.
Dyplomata hamował się z trudem, oddech miał urywany, ogarnął go żar. Miał
wrażenie, że jego nabrzmiały członek eksploduje.
Po omacku szukał suwaka spodni Jady. Murzynka szepnęła:
- Chodźmy lepiej do sypialni... Będzie nam wygodniej.
Idąc rozpięła bluzę, zatrzymała się na wprost łóżka i odwróciła ku niemu
obnażona. Raz jeszcze przylgnął do niej gryząc ją i liżąc żarliwie.
To była premia dla niego.
Ona jednak tym razem zachowała zimną krew. Sama rozpięła zamek spodni i
zsunęła je powoli.
Naga wyciągnęła się na łóżku i odsunęła, aby Wiktor mógł się z kolei
rozebrać. Zerwał ubranie, jakby go parzyło. Jada delikatnie przesunęła rękę na jego
penis, przyprawiając niemal o utratę świadomości. Obróciła się i ułożyła na brzuchu.
Wobec cudownego obrysu jej pośladków, nowo mianowany ambasador
poczuł, że górę bierze dzika strona jego natury. Ukląkł nad Jadą, rozsunął brutalnie jej
długie nogi i zwalił się na nią, sapiąc i szepcząc obsceniczne suahilskie słowa.
Wdarł się w nią jednym pchnięciem, ująwszy ją silnie w biodrach. Jej wnętrze,
gorące i głębokie, zareagowało, gdy tylko w nie wszedł, poruszając się i zaciskając
wokół niego. Ale Wiktor Kufor nie wiedział, że wszystko to tylko w celu szybszego
spełnienia. Jada miała świadomość, że żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się jej
wdziękom. A trzeba było, żeby Kufor zupełnie stracił głowę.
Eksplodował niemal natychmiast i opadł na plecy Jady. Odczekała chwilkę i
wysunęła się spod niego. Dyplomata jednocześnie czuł się wspaniale i był nie
usatysfakcjonowany.
Wszystko odbyło się zbyt szybko.
Jada natrafiła na jego spojrzenie.
„Chce mnie zabić” - pomyślała błyskawicznie. I była to prawda. W tej właśnie
sekundzie Wiktor, u szczytu erotycznego napięcia, myślał o zgwałceniu Jady i
uduszeniu jej, gdy dozna zaspokojenia. Ten bajeczny tyłeczek doprowadził go do
szaleństwa.
Namiętnie pociągnęła go do siebie, poruszając się bardzo łagodnie. Pozwoliła
mu wygodnie się ułożyć, obserwowała narastające pożądanie, całowała, muskała
wysuniętym językiem. Rozkrzyżowała ramiona. Chciała, żeby oswoił się z tą pozycją.
Przez kilka minut flirtowali.
Wiktor znów lizał jej piersi. Jej brzuch sam powędrował na spotkanie
mężczyzny. Pomogła mu wejść. Poruszał się gwałtownie, dysząc jak miech kowalski.
Miał zamknięte oczy i uchylone usta.
Obserwowała go, leżąc z otwartymi oczyma.
Bardzo wolno przesunęła prawą rękę ku skrajowi łóżka szukając tego, co
ukryła.
Telefon rozbrzmiał w mieszkaniu Malka za dwadzieścia ósma. Odebrał
Krisantem. Przysłaniając dłonią słuchawkę oświadczył:
- Jakiś bardzo zdenerwowany pan chce mówić z Waszą Wysokością. Nie
bardzo rozumiem o co mu chodzi.
Malko, który wlał w siebie morze kawy, podszedł do aparatu.
Zdenerwowanym mężczyzną był Al Katz.
- Pański czarnuch - powiedział bez wstępów - należy do delegacji Lesoto.
Ś
ciślej mówiąc, jest nawet jej ostatnim żyjącym człowiekiem, bo było ich dwóch. I
ma prawo głosu.
Malko zaklął po niemiecku. Szpetnie zaklął.
Wyjaśniało to wiele spraw. Oto, czemu piękna Jada tak bardzo chciała się go
pozbyć. Niechcący wsadził rękę w mrowisko.
- Gdzie on jest? - zapytał gwałtownie.
- Nie mam zielonego pojęcia - mruknął Amerykanin. - W każdym razie ani w
biurze, ani w ONZ-ecie, ani w domu.
- A Jada?
- Nic szczególnego. Jest cover-girl. Nie ustaliliśmy żadnego dokładnego
adresu od wielu miesięcy. Red Squadron z FBI wywraca Harlem do góry nogami.
- Dobrze by było, żeby się pospieszyli - ponuro powiedział Malko - bo jeżeli
interesuje pana moja opinia, nasz przyjaciel Wiktor byłby kiepskim klientem dla
kompanii ubezpieczeniowej... Nie wahałbym się nawet powiedzieć, że grozi mu
ś
mierć. Zróbcie wszystko, żeby go odnaleźć.
Odłożył słuchawkę. Do reszty stracił humor. Po co było nawiązywać kontakt,
skoro miał natychmiast go stracić?
Lewa dłoń Jady delikatnie masowała kark Wiktora, palce zanurzyły się w jego
włosach. Jęczała, prężyła się pod nim. Czuła jego przyspieszony oddech. Ręka, która
spoczywała na jej biodrach, prześliznęła się w górę, oplatając jej szyję. Kciuk oparty
był na tętnicy.
„W porządku” - pomyślała Murzynka.
Wiktor Kufor z twarzą wciśniętą w jej ramię poruszał się coraz szybciej.
Bardzo powoli ręka Jady wysunęła się 67
spod materaca uzbrojona w szpikulec. Nadeszła ryzykowna chwila.
Paznokciami lewej ręki precyzyjnie namacała miejsce, w które powinna go wbić.
Dyplomata uniósł głowę, czując ukłucie i napotkał jej chłodne spojrzenie.
Natychmiast wszystko zrozumiał.
Zareagował, przesuwając prawą rękę i zaciskając ją na szyi Jady, ale
jednocześnie dolne partie jego ciała kontynuowały niezależne działania. Kiedy Jada
wbiła szpikulec, poczuł lekki ból, potem, jakby spoglądał prosto w słońce, gwałtowne
oślepienie. Ale to była tylko śmierć.
Naprężył się, zacisnął rękę z całych sił i umarł w chwili, gdy osiągał orgazm.
Jada zagryzła wargi, wstrząśnięta dziwnym dreszczem.
Zdecydowanym ruchem wyciągnęła szpikulec, rzuciła go na ziemię i uwolniła
się spod ciała miotanego agonalnymi drgawkami. Wiktor wydał jeszcze parę jęków,
potem znieruchomiał wyciągnięty na brzuchu, z rękami zaciśniętymi na prześcieradle.
Jada odzyskała oddech i przyznała w duchu, że ten orgazm spotęgowany był strachem
przed śmiercią. W zamyśleniu spoglądała na ciało mężczyzny, którego właśnie zabiła.
Jeszcze kilka sekund wcześniej był to żywy człowiek, pełen pożądania i ruchu. Teraz
leżał przed nią kawał mięsa, które niedługo zacznie cuchnąć. Martwe oczy nasunęły
jej skojarzenie z leżącymi na ladzie w supersamie rybami.
Potem, klęcząc na łóżku obejrzała kark zmarłego.
Lśniła na nim tylko maleńka kropelka krwi. Delikatnie starła ją ręcznikiem.
Cienki szpikulec przebił móżdżek, powodując natychmiastową śmierć. Tylko
szczególnie dokładna sekcja mogłaby pozwolić na wykrycie przyczyny zgonu.
To był stary sposób z Luizjany. Początkowo używano go do zabijania kaczek,
by uniknąć krwotoku. Metodę rozciągnięto na białych. Niejeden atak apokleksji
można by przypisać małej igiełce, która zabijała bezboleśnie. Kufora zresztą nie
poddadzą pewnie sekcji.
Nie kroi się dyplomatów.
Chyba, że w Lesoto, żeby ich zjeść.
Jada poszła do łazienki, potem się ubrała. Zadzwoniła do Lestera, który czekał
trzy domy dalej, w kafejce.
- Gotowe. Wszystko w porządku.
- Zaraz będę - powiedział uspokojony.
Pięć minut później był na miejscu. Ruszył prosto ku łóżku i obrócił ciało
Kufora.
- Musiał z niego być niezły kogut - stwierdził w rozmarzeniu. - Pewnie się
doskonale bawiłaś...
I to już była cała mowa pogrzebowa dla Wiktora Kufora, przelotnie pełniącego
funkcję ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego.
Jada nie odpowiedziała. Wiedziała, że Lester od dawna chciał się z nią
przespać.
- Uwolnij mnie od tego - powiedziała chłodno.
Lester zatarł ręce, wesoły jak szczygieł.
- Nasz żółty kolega będzie tym razem zadowolony.
Odwaliliśmy dobrą robotę.
- Ja - uściśliła Jada. - Gdzie go zostawisz?
- Na ławce w Central Park. Pomyślą, że miał atak.
Jada spojrzała na niego z niepokojem.
- To niebezpieczne, co?
Wzruszył ramionami.
- Nie bardziej niż cała reszta. To też czarny. Biali się nim nie przejmą. Dałem
pięć stów portierowi, żeby się zamknął. Powiedziałem, że muszę przewieźć
naćpanego kumpla.
Wąsy Ala Katza tak bardzo zwieszały się w dół, że przypominały rudy,
spadzisty daszek.
Poprzez otwarte okno wpatrywał się w wielki, przeszklony budynek Narodów
Zjednoczonych po drugiej stronie Pierwszej Alei. Bawił się piórem, rysując w notesie
wisielców.
- Ustalono już przyczynę śmierci? - zapytał Malko.
Al Katz spuścił wzrok, skupiając się na udoskonalaniu portretu wisielca.
- Wygląda na atak serca. Znaleziono go tej nocy.
Leżał jak długi na ławce. Lekarze pokroili go na kawałki, ale bez rezultatu.
ś
adnych śladów przemocy ani krwotoku. FBI odnalazło adres owej Jady. W
rzeczywistości nazywa się Sue Beal, mieszka przy 93
Ulicy Zachodniej. Ale nie można nic zrobić.
- A jednak jestem przekonany, że ten człowiek został zamordowany -
powiedział Malko. - Tamtego wieczoru wyglądał na śmiertelnie przerażonego.
- Wiem - przyznał Al Katz.
Jego spojrzenie zwróciło się znów na drugą stronę ulicy.
W tej właśnie chwili delegaci uczestniczący w Zgromadzeniu Ogólnym mieli
chwilę odpoczynku, dobrze zasłużonego po przełknięciu gwałtownej napaści Albanii
na komunistyczne Chiny. Gwatemala przygotowywała się do udzielenia ostrej
czterdziestopięciominutowej repliki, opracowanej od A do Z w Departamencie Stanu.
- Można powiedzieć, że delegację Lesoto prześladuje pech - ze smutkiem
skonkludował Malko. - Mamy na karku dwa trupy, a nie możemy zrobić nic
sensownego.
Katz wzruszył ramionami.
- Pierwszy bez wątpienia zginął w wypadku. Drugi najzwyczajniej dostał
ataku.
- A mnie po prostu grzecznie odstawiono do domu po postraszeniu. Co na to
FBI?
- FBI to banda durniów - warknął Katz. - Jeżeli będę ich poszturchiwał,
zamkną dziewczynę i garstkę Mad Dogsów pod byle pretekstem. śe za głęboko
oddychali albo że ktoś kichnął na trasie przejazdu prezydenta. Dużo by nam to dało...
- Mam pomysł - powiedział nagle Malko.
- A! - Al Katz spojrzał krzywo, bez cienia zachwytu.
- Postraszę ich. śeby sprowokować do działania.
- W jaki sposób?
Piwnozłote oczy Malka lśniły. Podobał mu się własny pomysł.
- Zagrożę im szantażem. Zażądam pieniędzy w zamian za milczenie. Powiem,
ż
e ich układ z Lesoto jest mi znany. Ale trzeba będzie rzeczywiście pilnie strzec mojej
skromnej osoby.
Odpowiedzią był uspokajający gest Ala Katza.
- Będzie pan tak dobrze pilnowany, że tylko cała armia zdoła pana zgładzić.
Malko już to gdzieś słyszał. Ale Al Katz właśnie sięgnął po słuchawkę
telefoniczną.
- Niektórzy moi przyjaciele chcieliby pana poznać - powiedział. - Mogą być
panu pomocni. Zjemy jutro razem obiad. Poza tym są oczywiście Chris Jones i Milton
Brabeck. Są w „Americanie” od rana. Na polecenie Dawida Wise. Ufa im pan,
prawda?
- O ile dojdzie do regularnej bitwy - tak - roześmiał się Malko. - Ale w
dzisiejszych czasach rzadko się to zdarza w krajach cywilizowanych.
Razem wzięci, obaj goryle z CIA mieli móżdżek dorosłego kanarka i siłę
rażenia ogromnego lotniskowca. Nie była to idealna kombinacja do przeprowadzenia
delikatnej akcji. Całe szczęście, że miał Krisantema.
- Zadzwonię do Jady dziś wieczorem, do „Hippopotamusa” - poinformował. -
Zgodnie z tym, co mówiła, jest tam co wieczór. Wolę nie posługiwać się rewelacjami
FBI.
- Chcę się z panią spotkać - nalegał Malko. Po drugiej stronie kabla rozległo
się zniecierpliwione westchnienie.
- Mam niewiele czasu. Proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu. W dodatku
schlał się pan na śmierć, musiałam pana odwozić.
- W przyszłym tygodniu będzie za późno.
Nigdy jeszcze nie praktykując szantażu, Malko nie wiedział co robią
fachowcy, żeby spłoszyć ofiarę.
Wyglądało na to, że miał pewne zdolności, bo w głosie Jady zabrzmiała nutka
niepokoju.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Nie mogę tego wyjaśniać przez telefon - powiedział - ale dotyczy to
bezpośrednio pani.
Zamilkł na parę sekund, a następnie rzucił:
- Wiem, za co daliście Johnowi Sokatiemu dużo pieniędzy.
Po drugiej stronie kabla zapadło długie milczenie. W tle Malko usłyszał
muzykę. Potem Jada powiedziała bardzo powoli:
- Nie wiem, o czym pan mówi.
Malko zdobył się na wspaniały makiaweliczny chichot.
- Nie będę pani opowiadał historyjek, lepiej dla pani będzie uwierzyć mi na
słowo. Bo są ludzie, którzy mi uwierzą, jeśli zechcę z nimi rozmawiać. Na przykład
FBI. Będę czekał w P.Q. Ciark jutro koło siódmej. Porozmawiamy.
Odłożył słuchawkę. Kości zostały rzucone! Nie było odwrotu. Jeżeli Jada
przyjdzie na spotkanie, potwierdzi tym samym najczarniejsze domysły FBI i CIA.
Zmowa mająca na celu pokierowanie głosowaniem Zgromadzenia Ogólnego
faktycznie istnieje.
Budynek przy rogu Lennox Avenue i 117 Ulicy Zachodniej, w sercu Harlemu
wypłoszyłby nawet doświadczoną opiekunkę społeczną. Pułkownik Tanaka zapłacił
za taksówkę i stanął, nieufnie przyglądając się jego fasadzie, potem zweryfikował raz
jeszcze adres, który zanotował na „New York Post”. Rzeczywiście było to miejsce,
gdzie wyznaczył mu spotkanie Lester. Na szóstym piętrze. Wyglądało na to, że
przywódca Mad Dogsów przenosił się z kryjówki do kryjówki, aby zmylić FBI.
Zawsze w zakazanej okolicy.
Japończyk wszedł, wstrzymując oddech. Ogromny szczur przemknął
mrocznym korytarzem. Dziesiątki ich grasowały po hallu. Winda nie działała.
Skrzynki na listy były porozpruwane, zamek w drzwiach wyrwany. Telefon w hallu
zwisał smętnie na kablu, połamany.
Odbicie Tanaki załamywało się w ośmiu kawałkach potłuczonego lustra.
Ś
ciany pokrywały obsceniczne gryzmoły i podejrzane plamy. Japończyk więc
starannie unikał otarcia się o nie. Czym wyżej wchodził, tym schody stawały się
bardziej strome. Wreszcie dotarł na szóste piętro i zlany potem zapukał do drzwi.
Usłyszał szczęknięcie trzech zamków, potem spoza zabezpieczonych solidnym
łańcuchem drzwi wychyliła się rozczochrana głowa Lestera. Zamknął je i natychmiast
otworzył, wpuszczając Japończyka.
Pokój był prawie pusty.
Prócz dwóch plakatów na ścianach, biurka, na którym leżał automatyczny kolt
45 i sterta magazynków 74
oraz nakrytego orientalną narzutą wąskiego łóżka, nie znajdowało się w nim
nic więcej. Przez otwarte okno widać było dachy Harlemu, nastroszone mrowiem
anten telewizyjnych.
- Mam kłopoty - zaczął bawiąc się magazynkiem Lester. - Z tym facetem,
którego nie dał pan sprzątnąć.
Tanaka, pod którym ugięły się nogi, usiadł na łóżku, przeklinając po cichu
Mad Dogsów. Gdyby ci kretyni nie mieszali polityki i zabawy bombami, wszystko
poszłoby dobrze. Poczuł, że kręci mu się w głowie. W napięciu słuchał opowieści
Lestera.
- Kim jest ten człowiek? - spytał w końcu.
Lester wypluł gumę do żucia.
- Nigdy go nie widziałem. Prosiłem Jadę, żeby przyszła z panem pogadać. Zna
go. Zaraz tu będzie.
Siedzieli w milczeniu. Tanaka pogrążył się w rozmyślaniach. W końcu na
schodach rozległy się odgłosy kroków, potem pukanie do drzwi. Lester otworzył.
Weszła Jada w zielonych spodniach i bluzie, z włosami przewiązanymi jedwabną
apaszką. Pułkownik Tanaka wstał i ukłonił się jej. Jada była o dobrych dziesięć
centymetrów wyższa od niego. Kiedy podchodziła do biurka odłożyć torebkę, Tanaka
mimo woli zauważył jej ponętny zadek. Z trudem zdołał oderwać od niej wzrok i
myśli, by skoncentrować się na poważnych sprawach.
- Co pani sądzi o tym blondynie?
Zakłopotana potrząsnęła głową.
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie wygląda na glinę.
Jednak potrafi się bić, niełatwo traci zimną krew i nie ugania się za mną, żeby
mnie przelecieć. Tylko tyle mogę powiedzieć na pewno. I mieszka w drogiej
dzielnicy.
- Skąd mógł się dowiedzieć?
- Najlepszym wyjściem byłoby go sprzątnąć - wtrącił się Lester, zanim Jada
zdążyła odpowiedzieć.
Tanaka aż podskoczył: jeżeli by im pozwolił, wycięliby w pień pół miasta.
Naprawdę trzeba było szalonej lojalności i przywiązania do cesarza, żeby pracować z
takimi degeneratami!
- Przede wszystkim - zapytał ostro - czy zachowujecie niezbędną ostrożność?
To dzisiejsze spotkanie.
Gdyby któreś z was było śledzone?
Lester splunął przez okno.
- Jesteśmy w Harlemie. Gliny nie czują się tutaj, jak we własnym domu.
- Niech pani idzie na to spotkanie - powiedział Tanaka. - Nim cokolwiek
postanowimy, musimy wiedzieć kim jest, czego chce. I co wie.
Murzyn zarechotał.
- To cwaniak, który chce zagarnąć trochę forsy.
- Albo FBI - powiedział zimno Tanaka.
Jako dobry fachowiec brał pod uwagę najgorsze hipotezy. Ile by dał, żeby ten
tydzień wreszcie minął! Podejrzliwie spojrzał na Lestera.
- Jest pan pewien, że reszta pójdzie zgodnie z planem?
Lester plasnął językiem.
- Zupełnie.
Tanaka potrzebował pokrzepić się na duchu.
- Proszę powiedzieć mi coś bliższego.
Lester zaczął mówić. Skinienia głowy Japończyka dawały wyraz aprobacie
planu. Wyglądało na to, że FBI nie wpadła na ich trop, sprawy rozwijały się
pomyślnie.
Tanakę rozpierała duma. Oto on, prosty oficer armii japońskiej, zada cios
potężnej Ameryce. To będzie drugi Peari Harbour.
Stał się nagle pełen wyrozumiałości wobec tego Murzyna o dziwacznych
włosach i wyglądzie wygłodniałego wilka. I tej zbyt pięknej dziewczyny o okrutnych
oczach.
- Jakim cudem ten człowiek mógł dowiedzieć się o naszych planach? -
powtórzył pytanie.
Jada spuściła głowę.
- John mógł się tym przechwalać. Może to po prostu łajdak, który ma ochotę
na łatwy zarobek. Szantażysta.
- W takim przypadku powinniśmy się go pozbyć.
Będzie mniej groźny martwy niż żywy. Ale jego śmierć musi przejść
niezauważona przez co najmniej 10 dni.
Mógłby pan...
- To będzie drogo kosztowało - uprzedził Lester.
Tanaka żachnął się rozdrażniony:
- Nie powinienem dać panu złamanego centa. To wszystko pańska wina.
- W porządku, niech pan sam go załatwi - złośliwie uciął Lester.
Tanaka milczał, zszokowany taką bezczelnością. Po chwili zmarszczył brwi i
zapytał:
- Ile?
- Pięć tysięcy.
Japończyk aż krzyknął. Kiedy szło o pieniądze jego ojczyzny, był chytry jak
Harpagon. śył oszczędnie, jadał w kafejkach, wsiadał do taksówek tylko w razie
konieczności. Cyferki z czarnego notesu przyprawiały go o zawrót głowy. Mógł sobie
mówić, że stawka była niezwykle wysoka, ale i tak z bólem serca wydawał każdy
grosz.
- Powiedzmy - cztery i zgoda - powiedział.
Dobrze ocalić chociaż tyle.
Ustalili parę technicznych szczegółów, po czym Japończyk wyszedł jako
pierwszy. Lester zawołał jeszcze za nim:
- Niech się pan nie plącze po Lennox, bo panu poderżną gardziołko. Na rogu
119 jest postój.
Malko, po poranku spędzonym w kuluarach ONZ-u spotkał się z Katzem przy
rogu Pierwszej Alei i 54 Ulicy, w kafejce opanowanej przez homoseksualistów. W
południe było tu w miarę spokojnie. Gdy podszedł do stojącego za przepierzeniem
stolika, Amerykanin siedział już w towarzystwie dwóch kobiet. Obie były Chinkami.
Jedna śliczna jak laleczka, druga brzydka niczym siedem grzechów głównych. Miała
surową twarz nauczycielki, suchą i pomarszczoną jak zwiędłe jabłko.
W dodatku szpecił ją koczek z mocno ściągniętych do tyłu siwych włosów.
Malko instynktownie usiadł obok ładniejszej. Al Katz, pijący właśnie drugą
szklankę J and B, przedstawił ich sobie.
- Oto książę Malko. Pracuje nad interesującym nas problemem.
Kobiety powitały go skinieniem głów. Katz wskazał starszą.
- Pani Tso pracuje w sekcji chińskiej jako kaligraf.
Ma również powiązania ze Służbą Bezpieczeństwa, Taipek. Z tego względu
pańska misja interesuje ją w najwyższej mierze.
Elegancka forma powiedzenia, że pani Tso jest kaligrafującym szpiclem.
Małe, czarne oczka wwiercały się w Malka, precyzyjnie, jak mikroskop.
Przygaszony uśmiech wykrzywił jej usta i odsłonił żółte, zaniedbane zęby.
- Siedzimy pańską pracę z olbrzymim zainteresowaniem - powiedziała
doskonałą angielszczyzną. - Rozumie się samo przez się, że negatywny wynik
głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym miałby nieobliczalne konsekwencje.
(Powtórzyła to słowo, delektując się nim). Nieobliczalne.
Dla nikogo nie stanowiło sekretu, że „chińskie lobby”
w Waszyngtonie było niezwykle wpływowe. I stary Czang-Kai-szek wymusił
na Departamencie Stanu kolosalne ustępstwa, w zamian za umożliwienie utworzenia
bazy amerykańskiej na Formozie. Ustępstwa w rodzaju nieuznawania Chin
komunistycznych, póki ich rząd będzie istniał.
Malko przyznał, że los Formozy wysuwał się na pierwsze miejsce wśród jego
osobistych problemów. Nawet przed remontem własnego zamku. Pani Tso zadała mu
parę grzecznościowych pytań, zachwyciła się wytrwałością w pracy, zaproponowała
zwiedzenie Formozy. Malko odwdzięczył się perfidnym pytaniem:
- Panienka jest pani córką?
Sławne opanowanie ludzi Wschodu okazało się być jeszcze jednym mitem, bo
pani Tso mało nie skoczyła mu do oczu.
- Panna Lo-ning pracuje jako przewodniczka w ONZ. Należy także do naszych
służb. Jako pracownik kontraktowy.
Lo-ning skromnie skłoniła głowę, przesyłając jednakowoż Malkowi figlarne
spojrzenie. Wyglądała na osobę z poczuciem humoru.
Katz wtrącił wreszcie swoje trzy grosze do rozmowy:
- Panna Lo-ning będzie odtąd pana strzegła na terenie Narodów
Zjednoczonych.
Malko popatrzył na uroczą laleczkę, siedzącą tuż obok niego.
- O ile pani nie posiada jakiejś tajemniczej broni, nie wyobrażam sobie
doprawdy, jak mogłaby mnie chronić.
Lo-ning prychnęła krótko azjatyckim obyczajem.
Urażona pani Tso wyjaśniła:
- Panna Lo-ning będzie w stałym kontakcie z nami.
A my będziemy pana ochraniać!
Katz dodał:
- Jeżeli idzie o ochronę, to nawet prezydent nie ma lepszej.
- FBI rzadko fatyguje się z powodu szantażystów.
Na razie proszę powiedzieć Chrisowi i Miltonowi, żeby pochowali się ze
swoimi spluwami. Wolę panią Lo-ning.
To dyskretniejsze.
Lo-ning znowu prychnęła.
- Cóż, mam nadzieję, że dobrze wypełni zadanie - dodała stara Chinka.
Co powiedziałaby na to Aleksandra? Dziewczyny z Jetset i Lo-ning mogły
doskonale wypełnić dnie i noce najbardziej nawet uczciwego mężczyzny.
Katz poczekał, aż minie ich pedał o malinowych włosach, z takimże
pudełkiem na smyczy i pochylił się nad stołem.
- Oto nasz plan.
Malko wybrał P.Q. Ciark, modne bistro przy Trzeciej Alei, pozostałość po
wyburzonym domu i stolik w samym końcu - ten sam, który zaszczycali niekiedy
Aristoteles Onassis i jego nowa żona. Ukryty za załomem ściany, zapewniał pełną
intymność.
Jada spóźniała się już ponad 10 minut. W mrocznej sali mało co było widać i
Malko zaczynał się nudzić. Dał wolne Krisantemowi. Na razie nic mu nie groziło.
Jeszcze nie.
Lo-ning bardzo uprzejmie podała mu osobisty numer telefonu. Aby czuł się
bezpiecznie. Turek natłuścił swą garottę, naoliwił pistolet i przeprowadził rekonesans
w okolicznych sklepach. Kiedy Malko poinformował go, że Chris i Milton są w
mieście, sposępniał. Nie bardzo się lubili.
Wreszcie zjawiła się Jada. Prześliznęła się między stolikami. Mocno
umalowana, wyglądała wspaniale w króciutkiej, pomarańczowej sukience i dobranych
kolorystycznie rajstopach. Kiedy usiadła, trzy okoliczne stoliki miały okazję
przekonać się, że pod rajstopami ma maleńkie, także pomarańczowe majteczki.
Nawet w P.Q. Ciark, gdzie roiło się od modelek i cover-girls przyciągała
uwagę. Stojący przy wejściu portier ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie.
Murzynka popatrzyła na czarną tablicę, na której wypisano menu, zamówiła
London Broił, sałatkę i Pepsi, zapaliła papierosa i zwróciła spojrzenie na Malka.
- Czego pan chce?
Zadała pytanie brutalnie, bez śladu kobiecości. Malko aż poczuł się nieswojo.
Naprawdę nie był w stanie wczuć się w rolę szantażysty.
- Pieniędzy - powiedział.
W duchu błagał przodków o wybaczenie.
Jada skrzywiła piękne usta i zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. Potem
wyraz jej twarzy stał się łagodniejszy, a upierścieniona dłoń spoczęła na ramieniu
Malka.
- Czemu pan tak mówi? Nigdy bym się tego po panu nie spodziewała. A
przede wszystkim, dlaczego miałabym dawać panu pieniądze?
Malko zdobył się z trudem na ironiczny uśmiech.
- Bo wiem o rzeczach, które mogą pani napytać biedy. Co proponowała pani
Johnowi Sokatiemu tuż przed jego śmiercią. I na co się zgodził.
Papieros Jady wypalał się na popielniczce, ona jednak nie odrywała oczu od
Malka, jakby chciała go zahipnotyzować.
- A co mu zaproponowałam?
- śeby głosował za wnioskiem o przywrócenie praw Chińskiej Republice
Ludowej.
Kobieta umoczyła wargi w Pepsi i odpowiedziała:
- Widzę, że jest pan dobrze poinformowany. Jak zdobył pan te wiadomości?
Malko z trudem ukrył zadowolenie. A więc nie mylił się. Ale to nie będzie
łatwa partia.
- To nie pani sprawa - powiedział gwałtownie. - Jest pani skłonna zapłacić za
moje milczenie?
- Ile?
- Dziesięć tysięcy, natychmiast.
Rzucił sumę tak sobie, żeby zobaczyć reakcję.
Jada uśmiechnęła się ironicznie.
- W mieście, gdzie mordują ludzi dla paru centów nie chadza się z
dziesięcioma tysiącami. Ale może je pan mieć jutro.
Malko potrząsnął głową, udając rozczarowanie.
- Myślałem, że pani zrozumiała, że chcę pieniędzy teraz.
- Niech pan nie będzie dzieckiem - ucięła sucho.
- Spotkamy się jutro. Będę miała pieniądze. W każdym razie, to nie ja je panu
dam.
Malko zaniepokoił się. Jada zbyt łatwo przyjęła warunki. Z daleka czuć było
podstęp. Chyba że Mad Dogsi i ten, kto za nimi stał, wpadli w totalną panikę.
- Proszę przyjść do mnie - zaproponował.
Zaśmiała się głucho.
- śeby pan wszystko nagrał! Nie, będę czekała przed cmentarzyskiem
samochodów, na wprost Harlem River, przy 207 Ulicy. Zna pan mój samochód?
Bez słowa zjadła porcję London Broił. Wysączyła Pepsi, uśmiechnęła się do
Malka lodowato i wstała.
- Do jutra. Do dziewiątej wieczorem. Proszę być punktualnie.
Gdy odchodziła, raz jeszcze z podziwem spojrzał na jej zadek. Nawet jakiś
młody pedał się odwrócił. Malko poprosił o rachunek. Za dobrze mu szło. Będzie
spokojniejszy pojutrze rano. Na razie nie był zbyt nęcącym klientem dla agencji
ubezpieczeniowych.
Skąd pochodziły pieniądze Jady? Mad Dogsi nie byli bogaci. Ktoś się za tym
krył. Jada tańczyła, ale grał ktoś inny. CIA miała podstawy do niepokoju.
A przecież wszyscy sinolodzy byli zgodni: Pekin w żadnym razie nie działałby
w ten sposób. Chińczykom zbyt zależało na zwycięstwie bezdyskusyjnym i
druzgocącym.
To była jeszcze jedna zagadka.
Cmentarzysko samochodów przy 207 Ulicy Zachodniej to prawdopodobnie
najbardziej zakazany rejon Harlemu. W dodatku, sąsiaduje on z parkingiem metra
IRT, słabo oświetlonym żółtawymi reflektorami. Nawet czarni unikają nocnych
Spacerów po tej części Harlemu. 207 Ulica znajduje się powyżej Manhattanu, na
pomoc od pasa ziemi ciągnącego się między Hudson na zachodzie i Harlem River na
wschodzie. Tamtejszy park - Inwood Hill Park - bije niewątpliwie światowe rekordy
przestępczości na metr kwadratowy.
Malko wytężał wzrok, usiłując dojrzeć cokolwiek wśród zalegających
cmentarzysko ciemności. Zdawało mu się, że coś się poruszyło. Przyszedł kwadrans
wcześniej. Zaparkował dokładnie w miejscu wskazanym przez Jadę. Gdzieś upadła z
łoskotem blacha i Malko aż podskoczył. Jego dodge stał w świetle latarni, stanowiąc
doskonały cel.
Na trzy metry przed maską samochodu wyrosły nagle dwie postacie. Murzyn z
dziewczyną. Rozdzielili się zaraz. Dziewczyna przeszła ze spuszczoną głową przed
samochodem. Malko zobaczył, że wsuwa do torebki banknot. Miała nie więcej niż
dwanaście lat. Cmentarzysko było azylem dla początkujących prostytutek, biorących
dolara za numer.
Puls Malka odzyskał normalny rytm. Agent rzucił okiem w lusterko wsteczne.
Za nim 207 Ulica skręcała w stronę Broadway’u. Jada najprawdopodobniej nadejdzie
stamtąd. Zielona lampka zabłysła na tablicy rozdzielczej „wozu. Pochylił się lekko i
powiedział stłumionym głosem:
- Nic takiego. Zakochana para.
Trzeba było upoetycznić nieco te ponure i deprymujące chwile oczekiwania.
Ś
wiatełko zgasło.
Na pozór dogde był najzwyklejszym samochodem.
Nawet bez anteny radiowej. Trzeba było podejść bardzo blisko, żeby dostrzec
dwa metalowe kable, wtopione w masę przedniej szyby. Wyglądały na urządzenie do
odladzania. A była to potężna antena radiostacji nadawczo-odbiorczej, w którą
wyposażono dodge’a. Mikrofon ukryto w kierownicy. Bardzo cichy głos dobiegał
spod tablicy rozdzielczej.
Oryginalny silnik wymieniono na inny, o mocy 420
koni, pozwalający dodge’owi przekroczyć prędkość 200
kilometrów. Ogumienie przygotowane było na zetknięcie z kulami, podobnie
jak przednia szyba. Testowany na 11,43 z odległości dwudziestu metrów. Bagażnik
także różnił się od zwykłego, bo otwierał się od wewnątrz, co nie zmieniało faktu, że
Elkowi Krisantemowi, leżącemu w nim od godziny, czas dłużył się nieznośnie.
Wykorzystał to, by natrzeć czosnkiem cały magazynek naboi.
Stara mania...
Tego wieczoru Malko był z pewnością najlepiej strzeżonym człowiekiem w
Nowym Jorku. Numer jego samochodu znany był wszystkim patrolom, aż po Long
Island. W samym tylko Harlemie czekało dwadzieścia wozów FBI. Problem był
podobny, jak w razie porwania. Aresztowanie Jady niczemu nie służyło. Chodziło o
to, żeby doprowadziła Malka do kogoś innego, a to wiązało się z pewnym ryzykiem.
Bo w Harlemie nocą nie było mowy o jawnym śledzeniu samochodu.
FBI znalazła na to sposób. Malko miał w kieszeni specjalnie sfabrykowaną
paczkę papierosów - silny nadajnik o zasięgu dwóch mil. Pięć spośród samochodów
FBI wyposażono w goniometry. W zasadzie nie powinni stracić z nim kontaktu...
Najsprytniejsza sztuczka polegała na tym, że aparat miał tylko wbudowaną
antenę i nadawał leżąc w kieszeni Malka. Wystarczyło przycisnąć włącznik.
Nawet Lo-ning brała udział w grze. Krążyła volkswagenem w rejonie 207
Ulicy, udając zmotoryzowaną prostytutkę. W torebce miała pojemniczek gazu Mace
wystarczający do unieszkodliwienia połowy Harlemu.
Malko podskoczył. Jakiś samochód zatrzymał się tuż za nim. Nawet nie
zauważył, kiedy nadjechał. Nieźle się zaczyna. Zerknął w lusterko. To był czerwony
cadiiiac Jady.
- To ona - szepnął do mikrofonu.
Potem czekał. Jada mignęła dwa razy światłami, ale nie wychodziła. Malko
musiał zdecydować się na opuszczenie fortecy na kołach. To było do przewidzenia.
Wysiadł powoli, uruchomił nadajnik i podszedł do cadiilaca. Jada chyba była
sama. Nacisnęła przełącznik i szyba opuściła się bezgłośnie.
- Na co pan czeka?
Głos Jady był twardy i poirytowany. Malko pochylił się ku niej. Włosy miała
uczesane normalnie, w krótkie loczki. Musiała wydać fortunę na wyprostowanie ich,
za to teraz były jedwabiste, jak włosy białej kobiety. Miała na sobie obcisłą,
pomarańczową mini, w której już ją widział.
- Dokąd jedziemy? - zapytał.
- Niech pan wsiada - mruknęła. - Albo odjeżdżam.
Niechętnie okrążył samochód i otworzył drzwiczki.
Skoro tylko usiadł, Jada ruszyła, skręciła w prawo w ósmą Aleję, potem w
lewo, w 204 Ulicę. Przez długie minuty jechali w milczeniu. Dzielnica była bezludna,
pełna zamkniętych składów, terenów nie zabudowanych, walących się domów,
nędznych baraczków, porzuconych samochodów, ograbionych do gołej karoserii.
Murzynka jechała powoli. Włączyła radio, a potem zwróciła się do Malka.
- Czy jest pan uzbrojony?
Nie leżało to w jego naturze. Potrząsnął głową i powiedział mimo wszystko
nieco przyduszonym głosem:
- Dlaczego? Czyż powinienem?
Jada gwizdnęła i zerknęła na niego kątem oka.
Pomarańczowa sukienka zsunęła się, obnażając długie nogi, a gdy hamowała,
Malko dostrzegł jasne majteczki.
Nie widać było, żeby przejmowała się tym zbytnio.
- Ma pani pieniądze? - zapytał. - Dokąd jedziemy?
- Dostanie je pan - odpowiedziała. - Mamy spotkanie za dwadzieścia minut.
Na razie przejedziemy się trochę.
- Gdzie?
- Sam pan zobaczy.
W niczym nie przypominała zmysłowej dziewczyny, która tuliła się do niego
w „Hippopotamusie”. Pałała prawie namacalnie nienawiścią. Malko uświadomił sobie
nagle, że mokra od potu koszula przykleiła mu się do pleców. Serce waliło mu jak
opętane...
Spacerek po Harlemie wydawał mu się raczej deprymujący. Zastanawiał się,
co też robi Krisantem. Turek miał adres Jady, zdobyty przez Red Squadron i nic poza
tym. Malko usiłował się uspokoić, myśląc o dziesiątkach policjantów rozlokowanych
po całym Harlemie, aby go pilnować. W najgorszym razie szybko odnajdą jego ciało.
Przejechali wzdłuż muru rozległego cmentarza, skręcili raz i drugi, zagłębiając
się coraz bardziej w Harlem. Od czasu do czasu Jada zwalniała. Dwukrotnie
zatrzymała się niby to, żeby zapalić papierosa. Gdyby jakiś samochód ich śledził,
zauważyłaby niewątpliwie.
Malko zerkał na nią kątem oka. Była zupełnie rozluźniona. Miał tylko
nadzieję, że elektroniczne cacko FBI działało lepiej niż Apollo XXIII.
W każdym razie Murzynka nie miała przy sobie broni. I byli sami w cadiiiacu.
Mijali sporo samochodów, ale tłoku na jezdni nie było. Nie było też prawie w ogóle
domów. Tylko magazyny i długie, czarne mury. Pieszych ani śladu.
Jumbo-jet, startujący z Newark w New Jersey przeleciał bardzo nisko,
zagłuszając radio. Malko zauważył w lusterku światła samochodu, który właśnie ich
mijał.
Zrównał się z nimi i zwolnił. Zobaczył dwie czarne twarze spoglądające na
niego wrogo. Biały w towarzystwie Murzynki w Harlemie stanowił prowokację do
mordu.
- Dotrzemy tam wreszcie? - zapytał Malko.
- Już niedługo - enigmatycznie odpowiedziała Jada.
John Webster pełnił straż na budowie Colonial Concrete do siódmej rano.
Spokojna praca. Nie było nic do ukradzenia, tylko olbrzymie betoniarki. Całe
szczęście, bo magazyny znajdowały się na 145 Ulicy, w środku Harlemu. Wszystko,
co można było ukraść, znikało.
John trzymał cały czas w pogotowiu swoją policyjną 38 i miał dość ładunków,
ż
eby przetrwać oblężenie. Poza tym zamykał się w budce wartowniczej.
Nagle ktoś cicho zastukał w szybę. Wstał, kładąc dłoń na rękojeści. Kto mógł
przyjść o dziesiątej wieczorem?
Poświecił latarką i poznał Chucka, jednego z kierowców betoniarek. Był to
mniej więcej trzydziestoletni Murzyn.
John pomyślał od razu, że musiał coś zostawić w samochodzie.
John Webster odsunął zasuwkę i otworzył. Chuck pospiesznie wszedł,
uśmiechając się do Johna. Nim ten otrząsnął się z zaskoczenia, dwaj inni Murzyni
wśliznęli się do baraku. Nie znani Johnowi. Zmarszczył brwi. Mimo że miał przy
sobie tylko pięć dolarów. Ale z tymi przeklętymi narkomanami nigdy nic nie
wiadomo...
Przyjrzał się uważnie dwóm nieznajomym. Wyglądali na spokojnych i
opanowanych, byli nawet dobrze ubrani.
- Dziwna pora na wizyty u mnie - zauważył z pozornym rozbawieniem. - I to z
kumplami. Coś tu zawieruszyłeś?
Chuck potrząsnął głową.
- Nie, nie.
- No to co cię tu przyniosło?
John Webster ukrywał strach, jak mógł. Chuck, zdenerwowany, przestępował
z nogi na nogę.
- Wezmę na chwilę ciężarówkę.
- Co takiego?
Webster sądził, że się przesłyszał. Co można w środku nocy robić z
betoniarką? Śmierdziało mu to jakimś kantem. Chce pewnie opylić opony, silnik i
wszystko, co się da wymontować.
Cofnął się, żeby mieć wszystkich trzech na muszce.
Jego stare serce waliło jak młot.
- Hej! To chyba żart?
Chuck pokręcił głową.
- Nie, biorę ciężarówkę.
Nagle John dostrzegł pistolet w dłoni jednego z Murzynów. Kolt 45 z
odwiedzionym kurkiem był wymierzony w niego. Nie miał nawet czasu sięgnąć po
broń.
Poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka.
- Chuck - jęknął zduszonym głosem.
Nie był w stanie oderwać oczu od czarnego otworu.
Murzyn pozostawał niewzruszony. John poczuł, że za chwilę zleje się w portki
i zrozumiawszy to opadł ciężko na krzesło.
- Biorę wóz na godzinę, a potem odstawiam, masz moje słowo, człowieku -
tłumaczył Chuck. - Wrócą wszystkie części. Tylko się trochę przejedziemy.
John Webster nic już nie rozumiał. Co to za pomysły ze spacerem? Przecież
nie pojadą na podryw trzydziestotonową betoniarką!
Chuck wyszedł, zostawiając Johna sam na sam z dwoma czarnymi. Chwilę
potem dobiegł ich warkot silnika.
Zgrzytnęły biegi, ciężki wehikuł szarpnął, wykręcił i podjechał pod wartownię
Webstera. Chuck wychylił się z kabiny. Jeden z czarnych dołączył do niego.
- Na razie, John - krzyknął Chuck.
Trzeci Murzyn uśmiechnął się pogodnie.
- Zostaję z tobą, człowieku. śeby ci żadne głupstwo nie przyszło do głowy.
Kiedy Chuck wróci, zostawimy cię w spokoju.
John Webster rozumiał z tego coraz mniej. Może to oduczy szefa zatrudniać
tych czarnuchów. W duchu przeklął: Dirty niggers!
- Zapalisz? - zaproponował Murzyn.
- Dojeżdżamy - oświadczyła Jada.
Stali pod światłami. Malko zaczynał mieć Harlemu powyżej dziurek w nosie.
Można by pomyśleć, że Murzynka robi sobie z niego kpiny.
Ś
wiatło zmieniło się na zielone. Jada ruszyła powoli.
Malko, spoglądając na Jadę dojrzał nadjeżdżający z lewej strony samochód.
Myślał, że zatrzyma się na czerwonym świetle. Lekceważąc je jednak, samochód
jechał prosto na cadiiiaca. Jada skręciła kierownicę w prawo, dodała gazu, mimo to
jednak usłyszeli głuchy łoskot. Samochód zderzył się z nimi, uderzając w tylne drzwi
i wyrzucając cadiiiaca na środek skrzyżowania.
- Tylko tego brakowało - pomyślał Malko.
Na szczęście uderzenie nie było zbyt silne. Jada wydała krótki okrzyk i
przekręciła kluczyk w stacyjce.
- Niech się pan nie denerwuje - powiedziała. - Schlali się na pewno. To nic
takiego. Spokojnie odblokowała drzwiczki.
Malko wysiadł. Gdyby nie nadzwyczajna pamięć, nie domyśliłby się niczego
do ostatniej chwili. Ale w oka mgnieniu rozpoznał dwóch Murzynów, którzy
przyglądali mu się wyprzedzając ich przed kwadransem.
Dwaj inni siedzieli jeszcze w samochodzie, który spowodował wypadek,
starym szarym buicku. Jeden z mężczyzn uśmiechał się, jakby przepraszając.
- Mister, nie widziałem światła...
Nie odpowiedziawszy, Malko wskoczył do cadiiiaca.
Jakiś twardy przedmiot oparł się o jego twarz.
Usłyszał głos Jady:
- Wyłaź z wozu, świnio.
Podniósł głowę. Murzynka mierzyła w niego z małej bębenkowej 25, którą
musiała mieć pod siedzeniem.
Broń dość gruba, żeby rozerwać wątrobę na strzępy.
- Co panią napadło? - zapytał.
Zagroziła mu znowu gwałtownie:
- Wysiadaj, bo cię zastrzelę.
Jeden z Murzynów chwycił Malka za ramię i wyciągnął na zewnątrz. Miał
ogromny automatyczny kolt, który przytknął do brzucha Malka.
- Nie podgrywaj idioty.
Malko zrozumiał, że nie chcieli strzelać, inaczej dawno już by go zabili.
Chociaż w okolicy były same składy, odgłos strzału rozniósłby się na dużą odległość.
Nie miał jednak za wiele czasu na rozmyślanie. Z tyłu podszedł drugi Murzyn.
Zauważył to za późno, w chwili, gdy coś dużego i czarnego uniosło się nad jego
głową.
Miał wrażenie, że czaszka pęka mu na pół. Zachwiał się, chwycił Murzyna z
pistoletem i ostatnim obrazem, który widział, była jego chuda, zadowolona twarz.
- Brawo, siostrzyczko - pochwalił Lester niemal z uwielbieniem. - Chuck już
jest.
Gwizdnął na palcach i natychmiast w ciemnej uliczce rozległ się warkot
silnika.
Jada wypięła piersi. Wiedziała, że jest ponętna i nawet podczas akcji nie
odmawiała sobie przyjemności ekscytowania Lestera.
- Co mam teraz robić?
- Zmykaj do siebie.
Okrążyła cadiiiaca i zaklęła. Prawy bok był wgnieciony.
- Mówiłeś, że go nie uderzysz - zaoponowała. - Wybulę ze 150 dolców!
- Nie przejmuj się - zaśmiał się Lester. - Kupię ci nowy. Przechodził właśnie
obok niej i uśmiechając się łagodnie poklepał ją po siedzeniu. Uwolniła się, robiąc
półobrót i wsiadła do samochodu. Nabierając prędkości widziała ciągle w lusterku
Lestera i Hughesa wlokących ciało Malka na chodnik.
Była dumna, że należy do Mad Dogsów. Dziś wieczorem będzie się kochać z
młodym, osiemnastoletnim Murzynem, do szaleństwa w niej zadurzonym, który
niemal ją zgwałcił, kiedy ostatnio z nim tańczyła. Nawet w Smali Paradise, sławnym
dancingu przy Lennox Avenue takie rzeczy nie przechodziły nie zauważone.
Betoniarka zatrzymała się przed skrzyżowaniem.
Chuck wysiadł pomóc kolegom. Malko jęczał. Cios nie był dość silny, żeby
kompletnie go ogłuszyć, pozbawił go jednak sił.
Murzyn z pistoletem wsiadł do starego buicka i zaparkował go przy chodniku
nie wyłączając silnika.
Zderzenie uszkodziło tylko osłonę chłodnicy.
Mężczyzna wysiadł i obserwował skrzyżowanie. To był jedyny niebezpieczny
moment akcji. Dwaj Murzyni kończyli krępować Malka sznurem do zasłon. Obrócili
go brutalnie, żeby owinąć mu wokół głowy czarną taśmę samoprzylepną. Przy tym
ruchu z kieszeni Malka wysunęła się paczka papierosów. Celnym kopniakiem jeden z
napastników wrzucił ją do rynsztoka.
Malko z twarzą zasłoniętą czarną taśmą wyglądał jak przerażająca mumia.
Z dużym trudem Chuck wraz z kumplami dźwignęli jego ciało na wysokość
otworu, przez który wsypywano cement. Spodnie zahaczyły o coś i rozdarły się.
Wreszcie udało im się wepchnąć głowę ofiary. Z ramionami poszło gorzej. Potem
ciało zniknęło. Bęben betoniarki był pusty. Wystarczy, żeby Chuck przyjechał na
budowę nieco wcześniej i jako pierwszy nabrał cementu do wymieszania. Malko
zniknie w szarym cieście i udusi się.
Potem betoniarka pojedzie prosto na budowę na Hudson. Jeden z filarów
pomostu będzie trochę słabszy, ot i wszystko...
Od lat był to ulubiony chwyt mafii.
Chuck zamknął pokrywę i zeskoczył na ziemię. Nawet gdyby gliniarze
przyczepili się i wypytywali, co robi o jedenastej w nocy z betoniarką, nie będą
przecież zaglądali do środka, ani ściągali wozu na policyjny parking... Buick oddalił
się już. Chuck wsiadł do kabiny i ruszył.
Wciśnięty w róg półciężarówki Coh Edison, operator FBI, zsunął słuchawki i
wezwał Centralę.
- Jest coś nowego. Zatrzymał się. Dobrych dziesięć minut temu. Usiłujemy go
zlokalizować.
I natychmiast nawiązał łączność z namierzającymi samochodami, które
krążyły po Harlemie. Sygnał dobiegał ciągle wyraźny i z jednego punktu.
Po pięciu minutach goniometry zlokalizowały nadajnik: róg 138 Ulicy
Zachodniej i Dziewiątej Alei. Dzielnica zajmowana niemal wyłącznie przez składy i
fabryki.
Idealne miejsce na pułapkę. Jeden z wozów był o niecałe pół mili stamtąd. Al
Katz, siedzący w zaparkowanym pod Central Parkiem fordzie, rozkazał:
- Wyślijcie tam samochód. I niech się pospieszą.
Trzeba zobaczyć, czy nie dzieje się nic podejrzanego.
Skontaktujcie się ze mną.
Czekał zdenerwowany, bębniąc palcami o fotel. Po trzech minutach z głośnika
radiowego odezwał się głos:
96
- Skrzyżowanie jest puste. Sygnał jednak trwa. Co robimy?
Al Katz wyrzucił z siebie stek przekleństw. Coś się musiało stać.
- Kontrolujcie wszystkie samochody w strefie A - rozkazał. - I wszystkie
wyjeżdżające z Harlemu i otwierajcie bagażniki.
Miał nadzieję, że dziesiątki agentów FBI coś znajdą.
Zapowiadała się jednak długa noc.
John Webster podskoczył, słysząc warkot betoniarki i poczuł
niewypowiedzianą ulgę. Był niemal szczęśliwy, mimo towarzystwa uzbrojonego
Murzyna.
- Jadą, to oni - szepnął.
Murzyn przytaknął z powagą.
- Mówiliśmy, że to nie potrwa długo.
Olbrzymia betoniarka zwolniła, przejeżdżając przez bramę. Z kabiny Chuck
wesoło powitał Johna. Ten odwzajemnił gest. Wstał i nie zatrzymywany przez swego
strażnika popędził do parkującego pojazdu. Okrążył go dwa razy. Wszystko było na
miejscu, nawet skrzynia z narzędziami i zapasowe koło. Chuck skoczył na ziemię.
- No i co, uspokoiłeś się? Nie wciskałem ci kitu?
John w zakłopotaniu potarł brodę.
- Ale po co ci była ta machina w środku nocy? Nie dość ci w dzień?
Chuck zrobił tajemniczą minę:
- No dobra, chłopie. Powiem ci prawdę. Wczoraj poznałem dziewczynę.
Wiesz, że te białe kurewki są stuknięte. Chciała poznać mojego czarnego zwierzaka,
ale zależało jej, żebym ją przeleciał w tym gracie... Co chcesz, przecież nie mogłem
się z nią pieprzyć o trzeciej po południu na Washington Bridge.
- Nie bujasz? - miękko zapytał John.
W tę bajkę z dziewczyną John nie wierzył ani przez moment. Nikt nie
przychodzi po betoniarkę ze spluwą tylko po to, żeby przespać się z jakąś babką. Ale
za wszelką cenę musiał się uspokoić.
Chuck splunął na ziemię.
- Jasne, że nie. W dodatku to cholernie napalona samica. Cały jestem
podrapany. No dosyć, idę się położyć, cześć.
Odwrócił się jeszcze przechodząc przez bramę ze swoim czarnym aniołem
stróżem i z odcieniem pogróżki w głosie zapytał:
- Chyba nie polecisz z tym nigdzie?...
- Wiesz dobrze, że nie jestem taki - zapewnił Webster.
Dwaj czarni wyszli za bramę i strażnik usłyszał odjeżdżający samochód.
Przede wszystkim pobiegł ulżyć swojemu pęcherzowi. Strach kompletnie go rozstroił.
Potem, czując się nieco lepiej, wziął latarkę i poszedł przyjrzeć się „pożyczonej”
betoniarce.
Wśliznął się pod nią, wszedł do kabiny, oglądał i niemal obwąchiwał
wygniecione siedzenie, świecące od brudu i przepocone, ale nie znalazł nic
podejrzanego.
Po powrocie do wartowni zapalił papierosa i zamyślił się. Nie pozostawało mu
nic innego, jak milczeć. Betoniarka stała na miejscu nietknięta. Jeżeli przyzna się, że
pozwolił ją wyprowadzić, wyrzucą go natychmiast. Nie mówiąc już o Chucku, ten
drugi to morderca, to było widać. John nalał sobie kawy, sięgnął po magazyn w stylu
porno i usiłował zapomnieć o całym incydencie.
Kontakt z zimnym metalem przywrócił Malkowi przytomność. Poczuł drganie
i uświadomił sobie, że znajduje się w jadącym samochodzie. Ale zakneblowany i
związany nie mógł zorientować się, gdzie dokładnie jest. Usiłował wstać, ale runął
twarzą w płynne resztki cementu, wypełniające dno betoniarki. O mało się nie udusił,
a mdły zapach cementu przyprawił go o nudności. Zdołał się z trudem wyprostować i
z walącym jak młot sercem pozostał na klęczkach. Ogarnęła go panika. Gdzie
właściwie był?
Samochód zwolnił, potem stanął. Usłyszał niewyraźnie czyjeś głosy,
trzaśniecie drzwiczek.
Ocierając się o ścianę, próbował zerwać knebel, ale tylko otarł sobie policzek
o szorstką powierzchnię. Ręce miał związane z tyłu, nogi spętane w kostkach. Udało
mu się wstać, ale nadział się na coś wystającego i boleśnie skaleczył policzek. Po
omacku usiłował zbadać kształt swojego więzienia. Mógł do woli wytężać wzrok -
otaczały go nieprzeniknione ciemności.
Niewiele mógł zrobić ze związanymi rękami.
Próbował krzyczeć, ale z jego ust wyszedł jedynie słaby jęk. Próbował też
walić głową w ścianę, ale tylko się poobijał: blacha była zbyt gruba, żeby drgnęła pod
tym ciosem, który nie odbił się na zewnątrz najsłabszym nawet echem.
Stojąc tak w ciemnościach, z całych sił myślał o Aleksandrze i o tych
wszystkich, na których spoczywał obowiązek zapewnienia mu ochrony. Otarłszy się o
ś
cianę zauważył, że zgubił radio. Zdesperowany usiadł w ciemnościach.
Jada miała wrażenie, że coś ostrego rozdziera O jej gardło. Jakiś przedmiot
uderzył ją po krzyżu z obezwładniającą siłą. Runęła ciężko w tył niezdolna nawet
wydać okrzyku. W mroku korytarza nie mogła dostrzec napastnika. Leżąc na ziemi
walczyła jeszcze ze wszystkich sił z dusicielem, kopiąc gwałtownie i próbując
rozluźnić odcinającą jej dopływ powietrza obręcz.
Ale napastnik przygwoździł ją do podłogi, przycisnąwszy kolanem jej plecy.
Po chwili straciła przytomność i stała się zupełnie bezwładna.
Elko Krisantem natychmiast poluzował garottę. W żadnym razie nie chciał
zabić młodej Murzynki. W domu panowała nie zmącona cisza. Jakiś cień pojawił się
nad nimi:
- śyje?
Lo-ning, pełniąca straż z gotowym do użycia gazem, podniosła torebkę
Murzynki. Elko przerzucił sobie ciało Jady przez ramię.
- Tak - powiedział. - Teraz możemy już tylko zawieźć ją do FBI.
Lo-ning otworzyła drzwi. 96 Ulica była wyludniona.
Elko pobiegł w stronę zaparkowanego przed budynkiem dodge’a, wrzucił Jadę
na tylne siedzenie i usiadł za kierownicą. Miał nadzieję, że ktoś znajdzie dozorcę,
związanego jak baleron i usadowionego za szybem windy. Cieszył się, że dopadł Jadę,
ale wiele by dał, żeby dowiedzieć się jeszcze, gdzie jest Malko.
Po jego odjeździe czekał dziesięć minut i dopiero gdy Lo-ning, którą Malko
przedstawił mu po południu, zastukała w pokrywę, wyszedł z bagażnika. Porozumieli
się, wiedząc że FBI penetruje Harlem i w zasadzie trop w trop śledzi Malka dzięki
nadajnikowi. To Krisantem wpadł na pomysł, aby poczekać na Jadę u niej w domu.
Na wszelki wypadek. I, w gruncie rzeczy, był bardzo zadowolony, że ma ze
sobą Lo-ning, ponieważ w Nowym Jorku czuł się kompletnie zagubiony.
Unieszkodliwił z ogromną wprawą nocnego stróża na oczach młodej Chinki,
wprawiając ją w zachwyt. Potem czekali, nie mając, prawdę powiedziawszy, zbyt
wielkiej nadziei na powodzenie. Aż do chwili, kiedy przed bramą zatrzymał się
czerwony cadiiiac.
- Znam lepsze miejsce niż FBI - powiedziała Loning nagle, kiedy Krisantem
dojechał do Broadway’u.
- Moi przyjaciele w razie rozróby bez wątpienia okażą się bardziej skuteczni.
Elko Krisantem przystał na to z entuzjazmem.
Obdarzał bardzo umiarkowaną sympatią FBI w szczególności, a policję w
ogóle.
Jada jęknęła i zaczęła się miotać na tylnym siedzeniu.
Lo-ning spokojnie sięgnęła po pojemniczek z gazem i spryskała nim leciutko
nozdrza Murzynki. Wystarczyło, aby Jada stoczyła się na podłogę. Lo-ning wygodnie
wyciągnęła nad nią nogi i powiedziała do Krisantema:
- Jedziemy na 61 Ulicę Wschodnią. Do doktora Shu-lo. Po drodze zatrzymamy
się, aby go uprzedzić.
- Gdzie on jest?
Nim pytanie dotarło do Jady, minęła prawie sekunda.
Otworzyła oczy z nadludzkim wysiłkiem. Znajdowała się w pomieszczeniu o
gołych ścianach, prawdopodobnie w suterenie, przywiązana do drewnianego krzesła, a
silna lampa świeciła jej prosto w oczy. Lampa zgasła i wtedy Jada ujrzała człowieka,
który zadał pytanie. To był Chińczyk o zdumiewającej twarzy. Górna część była
typowo azjatycka - płaskie czoło, zaczesane do tyłu kruczoczarne włosy, skośne oczy;
ale dolną można było przypisać równie dobrze rzymskiemu imperatorowi - usta miał
duże, o wargach jak z kauczuku, zbyt czerwonych i rażących u mężczyzny, broda
mała i tłusta.
Jada zadrżała. Ten człowiek budził jej fizyczny wstręt. Czuła przed nim strach
niemal zwierzęcy, co dowodzi, że nie pozbawiona była instynktu. Doktor Shu-lo
zostawił po sobie nie najlepsze wspomnienie w Formozie. Powiadano, że wszystkie
domy sąsiadujące z jego willą wystawiono na sprzedaż ze względu na krzyki i jęki
wydobywające się co noc z jej piwnic.
Poza tym, że zarządzał licznymi luksusowymi burdelami, doktor Shu-lo był
szarą eminencją służb wywiadowczych Formozy, których siedziba znajdowała się w
Taiwan Garnison Headquarters. Pekin wyznaczył za jego głowę nagrodę i przysięgał,
ż
e jeżeli dobry doktor wpadnie w jego ręce, oporządzony zostanie wedle przepisu na
kaczkę po mandaryńsku: upieczony na wolnym ogniu, a potem obdarty ze skóry.
Doktor Shu-lo zdecydował się więc na naukową podróż do Nowego Jorku aby
nastroje nieco ostygły. Afera z Mad Dogsami wprawiła go w zachwyt. Dzięki niej nie
wyjdzie zupełnie z wprawy.
Znów zabłysła lampa. Przesłuchanie zaczynało się na dobre. Czas naglił.
Stojący w rogu izby Elko zaczynał się już niepokoić. Lo-ning kontaktowała się z
Alem Katzem. Malko zniknął bez śladu przed godziną... Kontrola samochodów w
Harlemie nic nie dała. Jedyna nadzieja w Jadzie. Na razie FBI nie wiedziała, że
dziewczyna jest w rękach Chińczyków. Pewnie nie pochwaliłaby tego, że
przesłuchania dokonuje, nie mający żadnych legalnych uprawnień, doktor Shu-lo.
- Policja - bełkotała. - Chcę na policję. Nie macie prawa.
Doktor Shu-lo nawet się nie uśmiechnął. Spoglądał na nią jak entomolog na
badanego owada uwięzionego w skalnym okruchu. Zamienił po chińsku kilka zdań z
Lo-ning. W rogu pokoju stał jeszcze jeden ich rodak.
- Gdzie jest człowiek, po którego pani przyjechała?
- powiedział Shu-lo.
Jada zagryzła wargi. Była odważna, ale w najczarniejszych snach nie
przewidziała tortur. Błagała niebo, by dało jej dość sił. Na szczęście, były rzeczy, o
których nie wiedziała, więc nie mogła ich zdradzić. Nawet, gdyby siekano ją na
kawałki.
Bez słowa potrząsnęła głową. Nie rozumiała, skąd się tu wzięła, kim byli ci
Chińczycy. Lester musi ją z tego wyciągnąć.
Chińczyk zbliżył się do niej, tłumacząc cierpliwie:
- Mamy niewiele czasu. Będzie pani mówić, czy nie?
- Nie rozumiem, czego pan ode mnie chce - upierała się Jada. Proszę wezwać
policję.
Krisantem zerknął na zegarek. Północ. Malko zniknął przed dwiema
godzinami. Mógł już nie żyć.
Nerwowo bawił się spoczywającą na dnie kieszeni garottą. Nie lubił patrzeć,
jak torturują kobietę, ale zdawał sobie sprawę, że to jedyna metoda. Legalnymi
ś
rodkami niczego by nie osiągnęli.
Młody Chińczyk wyszedł z pomieszczenia. Wrócił, niosąc podobne do
kleszczy dentystycznych, szczypce.
Jadę oblał zimny pot.
- No? - zapytał doktor.
Potrząsnęła głową, nie chcąc okazać przerażenia.
Nie czekając dłużej, młody Chińczyk chwycił jej prawą dłoń i siłą
rozprostował palce. Poczuła, że szczypcami chwycił paznokieć jej wskazującego
palca, więc naprężyła mięśnie, żeby wytrzymać ból. Trwało to krócej niż
przypuszczała, ale i ból przerósł jej oczekiwania.
Rana piekła potwornie, jakby wyrwano jej cały palec.
Odważyła się spojrzeć na rękę. Palec krwawił, ale ból przytłumiony był
jeszcze szokiem. W pewnej chwili poczuła przerażające rwanie i zaczęła krzyczeć.
Paznokieć tkwiący w szczypcach wydał jej się zaskakująco długi. Nigdy nie
uwierzyłaby, że może być aż tak długi. Chińczyk z odrazą rzucił go do kosza na
papiery.
Jada odrzuciła głowę w tył, próbując powstrzymać nudności. Cierpienia
łagodziła swoista satysfakcja: teraz już wiedziała, że wytrzyma, że mogą zerwać jej
wszystkie paznokcie, a i tak nic nie powie. Lester byłby z niej dumny:
Lekko zaniepokojona, zadawała sobie pytanie, czy to odrośnie, czy nie
zostanie okaleczona na całe życie.
- Będzie pani mówić? - spokojnie zapytał doktor.
- To przykre, do czego pani nas zmusza.
Uroczy eufemizm!
- Łotry... - warknęła. - Łotry...
Doktor Shu-lo powstrzymał młodego Chińczyka, który ujmował już rękę Jady.
Prymitywne metody skutkują tylko wobec indywiduów słabych lub skorumpowanych.
Wydał po chińsku jakiś rozkaz. Mężczyzna ze szczypcami zniknął. Wrócił z
małym, czarnym zawiniątkiem, które podał doktorowi. Ten wyjął z niego strzykawkę
i ampułkę.
Z namaszczeniem napełnił ją, wypuścił kropelkę płynu, potem zbliżył się do
Jady. Czoło dziewczyny 105
zrosiło się kropelkami potu. Zawsze bała się zastrzyków.
- Proszę się nie ruszać - powiedział obojętnym tonem Chińczyk. - To zastrzyk
dożylny. Jeżeli pani drgnie, mogę panią zabić. A pani nie chce umierać, prawda?...
Nie, Jada nie chciała umierać. Sparaliżowana strachem patrzyła, jak igła wbija
się w jej żyłę. Poczuła lekkie ukłucie, potem zupełnie znośny ból, kiedy płyn
rozchodził się we krwi.
- Co pan ze mną robi? - zapytała zdławionym głosem.
Chińczyk nie odpowiadał. Wyciągnął igłę, przetarł rękę wacikiem i odłożył
strzykawkę.
- To potrwa jakieś dziesięć minut - powiedział do Lo-ning i Krisantema.
Młoda Chinka podeszła do krzesła i szepnęła:
- Jestem pewna, że gdyby tak wyłupać pani oczy, zaczęłaby pani mówić...
Ciekawa z niej była osóbka.
Jada dziwnie się czuła. Zimny pot, skurcze żołądka.
Jakby od trzech dni nie miała nic w ustach. Oby tylko wytrzymać!
Kiedy podniosła powieki, ściany izby poczęły wirować i chwiać się.
Powstrzymała się od krzyku. Potwornie bolała ją głowa, zbierało się jej na wymioty,
czuła jak krew tętni w jej skroniach. Krzyknęła, gdy doktor pochylił się nad nią.
Zrobił się bardzo długi, patykowaty. Miał maleńką, zieloną główkę w kształcie
gruszki i oczy owada - wypukłe i jasne. Nie usłyszała pytania i zamknęła oczy.
Poczuła, że ciągną jej głowę w tył, bez brutalności, ale zdecydowanie.
Otworzyła oczy. Tym razem Chińczyk miał już normalną twarz. Zobaczyła, że
porusza wargami.
- Co zrobiła pani z człowiekiem, z którym pani była?
Każde słowo odbijało się bolesnym echem w jej głowie. Wszystko było
zamazane. Nie odpowiedziała.
Chińczyk wielokrotnie powtarzał pytanie monotonnym głosem, bardzo
opanowany. Powoli jakaś wizja wżerała się w jej mózg, coraz natrętniejsza. Zaczynała
przeszkadzać. Musiała odpowiedzieć, żeby uwolnić się od dręczącej ją bestii.
Bezwzględnie musiała.
- Z jakim człowiekiem? - zapytała bełkotliwie.
- Z blondynem - odpowiedział cierpliwie głos.
Powoli obraz Malka krystalizował się w mózgu Jady.
Ale coś tkwiącego w podświadomości nie pozwalało jej odpowiedzieć.
- Ja... ja nie wiem - wykrztusiła.
Płakała, nie zdając sobie z tego sprawy. Potem wszystko zmąciło się w jej
pamięci, nie słyszała już żadnych pytań. Jej głowa opadła bezwładnie.
Shu-lo z niedowierzaniem pokręcił głową. Natrafił na wyjątkowo trudną
jednostkę. Podszedł do niej, uniósł jej powiekę, potem pospiesznie osłuchał.
- Pozostaje tylko hipnoza - powiedział. - Jeżeli chcemy szybko do czegoś
dojść. Zastrzyk penthotalu, który jej dałem, nieco pomoże i w ciągu godziny
powinniśmy to z niej wydobyć.
- Godziny?! - krzyknęła Lo-ning.
Widziała Malka ledwie trzy razy, ale nie była w stanie zapomnieć jego złotych
oczu. Krisantem przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie
znał się na torturach. Jego zawodem było zabijanie. Ale poważnie martwił się o
Malka. Jeżeli nie trzeba było ani garotty, ani jego starej Astry, nie na wiele mógł się
przydać!
- Pomóżcie mi ją zanieść na górę - powiedział doktor.
Z pomocą drugiego Chińczyka Elko podjął się transportu nieprzytomnej Jady.
Było wpół do pierwszej Na każdym stopniu schodów, prowadzących do
mieszkania Jady, stał policjant. FBI pół godziny temu obstawiło budynek, uwolniło
stróża i centymetr po centymetrze przewracało mieszkanie Jady do góry nogami.
Bez skutku.
Al Katz osobiście badał uszkodzenia czerwonego cadiiiaca. Amerykaninem
ciągle miotała złość. FBI postawiło na nogi ponad dwieście patroli samochodowych.
Wszystkie drogi wylotowe z Północnego Harlemu zablokowano. Rysopis Jady
podano wszystkim. Tak, jak i Malka. Dzielnicę, w której znaleziono nadajnik,
przeczesano piędź po piędzi.
I nic.
- Wróćmy tam - zaproponował.
Niewielki konwój skierował się ku skrzyżowaniu 122
Ulicy i Dziewiątej Alei. Wóz patrolowy stał tam przez cały czas, czekając na
Bóg wie jaki cud. Kiedy przyjechał Katz, włączono dwa reflektory, aby umożliwić mu
zbadanie terenu. Robił to prawie na czworakach, milimetr po milimetrze. Nagle wydał
okrzyk i podniósł coś delikatnie. Odpryski czerwonego lakieru. Takiego, jak cadiiiac
Jady.
Coś nieprzewidzianego wydarzyło się na skrzyżowaniu. Al Katz kontynuował
ś
ledztwo, ale nie znalazł już nic, poza odrobiną świeżego cementu, do tego jednak nie
przywiązywał najmniejszej wagi. Zniechęcony, postanowił iść się położyć, wydając
rozkaz, by nie przerywano poszukiwań i obserwacji. Czuł się wobec Malka winien.
Przecież sam zachęcał go do podjęcia ryzyka.
Teraz zniknął, zniknęła też dziewczyna i tyle tylko o nich wiedział. Jeżeli
Murzynka nie znajdzie się szybko, szanse na zobaczenie austriackiego księcia żywego
spadną niemal do zera.
Wściekły jechał do siebie na Park Avenue przez Harlem. Mieszkał na wprost
budynku Panamu. Jeżeli cokolwiek znajdą, powiadomią go natychmiast. Niestety, nie
bardzo na to liczył. W Harlemie nie byli u siebie.
Nawet FBI.
Jada parsknęła śmiechem. Na głowie doktora Shu-lo siedział puchacz.
Zamknęła oczy i pod powiekami ujrzała jaskrawe plamy. Było jej dobrze, nikt o nic
nie pytał, czuła się rozluźniona i nie troszczyła się już nawet o to, gdzie jest. Ból ustał.
Nie doskwierał nawet okaleczony palec. Zrobiono jej zresztą opatrunek.
- Otwórz oczy - rozbrzmiał naglący głos doktora.
- Otwórz oczy i słuchaj muzyki.
Jada posłusznie uniosła powieki. Na początku światło lampy stroboskopowej
raziło ją. Nieustanne białe i niebieskie migotanie zmuszało do mrużenia oczu, ale
oswoiła się z nim bardzo szybko. Po chwili widziała już tylko poruszające się przed
oczyma światełko, od którego tak trudno było oderwać wzrok, aż wreszcie poczęła je
ś
ledzić.
Jednocześnie ukołysała ją muzyka. To nie była naprawdę żadna zwarta
melodia, ale raczej harmonijnie dobrane dźwięki, dające w sumie bardzo odprężającą
całość. Jada miała wrażenie, że jej ciało nic nie waży, jak wtedy, kiedy paliła dużo
marihuany. Przyłapała się na podśpiewywaniu. Doktor zapytał uprzejmie:
- O czym pani myśli?
Jada zmarszczyła brwi. O czym myślała?
- Dobrze mi - powiedziała szczerze. - Nie myślę o niczym szczególnym. Jest
ładnie.
Doktor zgodził się i nie nalegał. Wyregulował stroboskop tak, aby światło było
nieco bardziej rozległe, potem podszedł do magnetofonu i zrobił nieco głośniej. Jada
leżała na skórzanej kanapie, pod głową miała poduszki.
Byli w jego gabinecie. Oczywiście, urządzono go trochę prowizorycznie,
jednak miał nadzieję osiągnąć pożądany rezultat. Spojrzał na zegarek. Jada była pod
hipnozą od przeszło godziny. Naprawdę była wyjątkowo odporna, nawet na zastrzyk
reagowała słabo.
Doktor zmusił się do wypalenia z Lo-ning i Krisantemem papierosa przed
powrotem do gabinetu. Oddech Jady był tak regularny, jakby spała, ale oczy miała
wciąż otwarte i wpatrzone w stroboskop. Chińczyk pochylił się nad nią.
- W dalszym ciągu czuje się pani tak dobrze? - zapytał pogodnie.
- O,tak!
- Miała pani bardzo wesoły wieczór, nieprawdaż?
Jada usilnie próbowała sobie przypomnieć. Ale, skoro tylko sięgnęła myślami
wstecz, coś pękło i psuło jej samopoczucie, a przecież naprawdę starała się przez
grzeczność wobec tego tak przyjemnego głosu. Pomagał jej zresztą.
- Zabrała pani przyjaciela na przejażdżkę...
W tej samej chwili runęła wewnętrzna bariera. Całe Jej świadome „ja”
rozpadło się. Parsknęła śmiechem.
- Nazywasz to przejażdżką?
Przed oczyma przesunął jej się obraz ogromnej betoniarki, nadjeżdżającej na
skrzyżowanie. Serdecznie ją to ubawiło.
- Dobrze się skończyła? - zapytał jowialny głos. - Podobał się pani?
Ś
miech Jady był histeryczny.
- Nie miał pojęcia, że jedzie na spotkanie z betoniarką.
- Z betoniarką?
Doktor mimo woli powtórzył słowo. Co tu miała do rzeczy betoniarka? Ale
przecież dobrze znał angielski.
Chociaż slang Harlemu był czasem niezrozumiały.
Jada dalej śmiała się sama do siebie.
- Ta betoniarka, to pani? - zapytał. - Jakie dziwne przezwisko!
- To nie ja - obruszyła się. - Nie wie pan, co to jest betoniarka? Takie duże,
całe żółte. Do którego ładuje się cement.
Nagle wspomnienie wieczoru zatarło się w jej pamięci. Powracała migrena.
- Niech mi pan da posłuchać muzyki - powiedziała błagalnie.
Doktor nie nalegał. Bał się ją wybudzić. Wyszedł na palcach.
Al Katz cierpliwie powtarzał trzeci raz:
- Chcę, żebyście zajęli się poszukiwaniem żółtej betoniarki, która musi być
gdzieś w Harlemie i w której leży żywy lub martwy, nasz agent, książę Malko. Chcę,
ż
eby wszyscy pańscy ludzie wyruszyli natychmiast.
Z drugiego końca kabla dobiegły protesty dyspozytora FBI. Jego ludzie padali
na twarz, była trzecia rano.
- Musi pan to jakoś załatwić - uciął Katz. - Niech otworzą place budów,
składy, jeżeli trzeba, niech pan budzi właścicieli. Ale jutro rano będzie za późno.
Chcę go znaleźć żywego, a nie wystawić mu pomnik.
Rzucił słuchawkę. Musiał się na kimś wyładować.
Przed kwadransem zadzwonił do niego doktor Shu-lo. I przyznał się, że
rozmawiał z Jadą, po czym puścił ją wolno. Al Katz wiedział, że Chińczyk kłamie, ale
był kompletnie bezradny. W pewnym jednak sensie uspokoił się, wiedząc, że Jada nie
wpadła w ręce FBI. Odwołał się do ich pomocy tylko dlatego, że w Nowym Jorku nie
dysponował wystarczającą, do przeprowadzenia akcji na tak szeroką skalę, liczbą
ludzi. A FBI nie mogła mu niczego odmówić. Choć oficjalnie pełnił funkcję bliżej
nieokreśloną, rozkazy otrzymywał bezpośrednio z Białego Domu lub najwyższych
szczebli CIA.
Zamiast położyć się z powrotem spać, poszedł zrobić sobie kawy. Niegdyś
prezydent John Kennedy kazał FBI wywlec z łóżek o czwartej rano hutniczych
magnatów.
Dlaczegóż by nie zrobić tego samego z przedsiębiorcami, którzy w dodatku
należeli przeważnie do mafii...
Krisantem usadowił Jadę wygodnie na tylnym siedzeniu dodge’a, potem usiadł
za kierownicą, pozostawiając ją opiece Lo-ning. Zabandażowano jej starannie
okaleczony palec. Zdawała się spać. Efekt hipnozy minie za dwadzieścia minut.
Doktor Shu-lo przyspieszył proces, wstrzykując jej amfetaminę. Jedyny problem
stanowił brakujący pantofel, który zgubiła szamocąc się z Elkiem w korytarzu.
Lo-ning z przyjemnością wrzuciłaby ją do kosza na śmieci, posiekawszy
uprzednio na drobne kawałki, ale dała się przekonać doktorowi. Jego plan polegał na
wypuszczeniu jej gdzieś w Harlemie i śledzeniu. Pod warunkiem, że nie przyjdzie jej
na myśl wracać do domu, skąd zgarnie ją FBI. W każdym razie, Chinka musiała
wrócić na 207 Ulicę po swojego volkswagena.
Ulice były niemal bezludne i Krisantemowi prowadzenie wozu w Nowym
Jorku nareszcie sprawiło autentyczną przyjemność.
Minąwszy Central Park ruszył Ósmą Aleją.
Lo-ning wypchnęła Jadę z dodge’a na Lennox Avenue, na wysokości 135
Ulicy.
Nieco dalej stało kilka taksówek. Młoda Murzynka wysiadła potulnie z
samochodu i o mało się nie przewróciła. Zauważyła, że ma tylko jeden but, więc
ś
ciągnęła go i niosła w ręku. Potem odeszła chwiejnym krokiem.
Szła Lennox Avenue nie zatrzymując się przy postoju. Jakiś Murzyn zaczepił
ją, ale odszedł natychmiast przekonany, że jest w sztok pijana. Jada skręciła w 138
Ulicę.
Krisantem przyspieszył nieco, aby nie stracić jej z oczu. Domy n» 138 Ulicy
były ubogie, obskurne, pozbawione klimatyzacji i odrapane. Latem ludzie spali w
przedsionku, żeby mieć czym oddychać. Nie było tu żadnej kafejki, żadnego lokalu. A
więc Jada szła do kogoś. Jej dom znajdował się zbyt daleko, aby mogła udać się tam
piechotą.
Wóz patrolowy nr 886 kończył objazd nie zauważywszy niczego
szczególnego, gdy biały sierżant siedzący obok czarnego kierowcy wykrzyknął:
- Hej! Widziałeś?
Dostrzegł właśnie Jadę, która wymachując pantofelkiem zygzakiem szła po
chodniku. Zwrócił uwagę na jej fantastyczny, uwydatniony przez za krótką sukienkę,
zadek.
Czarny policjant, nastrojony filozoficznie i senny, wzruszył ramionami.
- Schlała się w cztery dupy, ale to jeszcze nie zbrodnia. Niezła dupa!
Biały potrząsnął głową. Był nowy w Harlemie i jeszcze bardzo przejmował się
przepisami.
- Nie możemy jej tak zostawić - upierał się. - Zgwałcą ją, poderżną jej gardło.
Wygląda bardzo młodo.
Czarny zachichotał.
- Skoro jest o tej porze na ulicy, to możesz być pewien, że dziewictwo
sprzedała za dwadzieścia pięć centów w jakiejś bramie dawno temu. Nie czepiaj się
jej.
Na pewno nie znosi glin i nie nadstawi ci się przed odejściem.
Urażony sierżat nie ustępował:
- Nie zostawimy jej tu. Zawróć! Tak będzie lepiej.
Jako że dowodził tu sierżant, czarny ustąpił. W końcu, co go obchodziła ta
dziewczyna. Opieszale zatoczył łuk, skręcił w Lennox, nie włączając nawet syreny i
powoli wjechał w 138. Bujna sylwetka idącej zygzakiem Jady zajmowała cały
chodnik. Samochód zatrzymał się przed nią i szofer oświetlił postać dziewczyny.
Zaskoczona Jada zmrużyła powieki i zawołała:
- Hello!
Obaj policjanci wysiedli i stanęli obok niej. Sierżanta uderzył jej oddech i
zamajaczone spojrzenie.
- Na Boga! - jęknął. - Ona jest w dodatku naćpana. Nie możemy jej zostawić.
To przestępstwo...
Ujął Jadę za ramię i oświadczył:
- Young Lady, you arę under arrest...
Nie wyglądało na to, żeby to do niej dotarło. Potulnie pozwoliła wsadzić się
do samochodu. Sierżant usiadł z tyłu, obok niej.
- Ale się musiała opalić trawki - niechętnie powiedział Murzyn. - Nawet nie
wie, gdzie jest.
Faktycznie. Jada spokojnie oparła głowę na ramieniu sierżanta. Tego było za
wiele. Czarny wziął kurs na komisariat przy 186 Ulicy.
Jak wszyscy, policjanci z wozu 886 dostali rysopis Jady. Tyle że nie należeli
do FBI, a rysopisów podawano im co wieczór po dwadzieścia. W dodatku mowa była
o szykownej Murzynce w czerwonym cadiiiacu, a nie o pijanej dziwce, której
pośladki zmąciłyby spokój pastora.
Elko Krisantem przeklął po turecku. W trudnych chwilach używał rodzimego
języka. Bezsilnie patrzył, jak policjanci ładują Jadę do samochodu.
- No, to po wszystkim - powiedział z filozoficznym spokojem.
Przez chwilę zawahał się, czy nie interweniować, ale to już naprawdę było
zbyt skomplikowane. Czerwone światła wozu patrolowego zniknęły i Elko także
ruszył. Pozostało mu tylko podwieźć Lo-ning po jej samochód. A potem postarać się
na coś przydać. Chinka poinformowała go, na jakim etapie znajdowały się
poszukiwania, więc za każdym razem, gdy mijali ciężarówkę, Elko przyglądał się jej
dokładnie na wypadek, gdyby jakimś cudem okazała się betoniarką.
W głębi serca tracił nadzieję. Nowy Jork wydawał mu się gigantycznym
labiryntem. Myślał o tysiącach budów i baz istniejących w tym mieście. Gdyby to
było w Istambule... Odszukałby tę przeklętą betoniarkę w ciągu dziesięciu minut.
Przecież Malko uratował mu życie.
Tego się nie zapomina.
Kiedy wóz 886 dotarł do 160 Ulicy biały sierżant począł wykazywać odrobinę
ludzkich uczuć.
- Myślisz, że długo ją będą trzymali? - zapytał.
Czarny skinął głową.
- Oskarżą ją - potwierdził ze smutkiem. - Oficer dyżurny ma obowiązek to
zrobić, jeżeli przywozisz mu delikwenta w takim stanie. Będzie musiała stanąć przed
sądem i zapłacić kaucję. Ale pewnie nie ma szmalu, więc posiedzi w pudle.
Koloryzował trochę...
Nieswój, sierżant spojrzał na śpiącą na jego ramieniu śliczną Murzynkę.
Teraz, kiedy czarny dostarczył mu satysfakcji, akceptując zatrzymanie dziewczyny,
czuł się w pewnej mierze winien. Jako że incydent był drobny, nie złożyli dotąd
meldunku.
- Ale nie możemy jej tak wypuścić - zaczął.
- Człowieku - odpowiedział sentencjonalnie - gdyby tak zatrzymywać
wszystkie naćpane dziewczyny w Harlemie, trzeba by obrócić Long Island w
więzienie.
Nie zrobiła nic złego.
Zwolnił celowo.
Sierżant podjął nagle decyzję:
- W porządku. Puścimy ją. Ale gęba na kłódkę - co?
- Gadanie.
Murzyn zjechał na bok. Zatrzymał się i wysiadł, żeby otworzyć drzwiczki i
wyciągnąć Jadę z samochodu.
Walczyła z zamykającymi się powiekami. Gliniarz lekko nią potrząsnął,
bardzo życzliwy.
- Zmykaj mała.
I, jakby chcąc dodać jej energii, klepnął ją po krągłych pośladkach, nim wsiadł
do wozu. Nie wszystko stracił.
Jada odeszła, policjanci zawrócili. Czarny pogwizdywał z zadowolenia. To był
dobry glina, tyle że miał zbyt miękkie serce, żeby dostać awans.
Za pięć siódma Al Katz kończył jedenastą filiżankę kawy. Spał niespełna trzy
godziny.
Zaczerwienionymi ze zmęczenia oczyma patrzył na wznoszące się ponad
gmach Narodów Zjednoczonych słońce. Jego biuro przy United Plaża 799
przeobrażone zostało tymczasowo w punkt dowodzenia poszukiwaniami Malka.
Czterech jego zastępców utrzymywało stały kontakt z przetrząsającymi budowy i bazy
ekipami.
Był już poranek, a ciągle jeszcze nie natrafiono na ślad Malka ani tej żółtej
betoniarki. Wydawać się mogło, że wszystkie nowojorskie betoniarki były żółte.
Biorąc pod uwagę ilość budów prowadzonych właśnie w mieście, ich praca
przypominała poszukiwanie igły w stogu siana.
W miarę tego, jak FBI donosiło o przetrząśnięciu kolejnych miejsc, Al Katz
umieszczał różnokolorowe szpileczki na olbrzymim planie Manhattanu, wiszącym na
ś
cianie. Nie służyło to zresztą absolutnie niczemu, ale dawało mu poczucie, że coś
robi. Agenci FBI wyczyniali cuda.
Zaimprowizowana, w gruncie rzeczy, akcja opierała się częściowo na danych z
książek telefonicznych. Ale każde przedsiębiorstwo posiadało wiele baz. W dodatku,
budzeni w środku nocy ludzie, pytani ni z tego ni z owego, gdzie znajduje się baza ich
betoniarek, rzucali słuchawkami, klnąc kiepskiego żartownisia... Inspekcja jednej
bazy zajmowała przynajmniej pół godziny. Trzeba było wdrapywać się na tył maszyny
i zaglądać do wnętrza, przyświecając sobie latarką...
Telefon zadzwonił równocześnie z nastawionym na siódmą budzikiem. Oba
sygnały równie bezużyteczne.
Al Katz potarł źle ogolone policzki. Od trzech godzin rozpaczliwie szukał
sposobu uniemożliwienia betoniarkom wyjazdu i załadunku cementu i nic nie zdołał
wymyśleć. Było fizyczną niemożliwością i bezprawiem ściągnąć wszystkie betoniarki
na policyjny parking, aby odnaleźć człowieka, który pewnie już nie żył. Nawet
burmistrz Nowego Jorku, który niegdyś zakazał inwalidom używania samochodów,
nie ośmieliłby się tego zrobić.
Jeżeli Malko jeszcze żyje, to przyjdzie mu umrzeć potworną śmiercią - oblepi
go i udusi masa cementowej mazi. Prawdopodobnie nigdy nie uda się odnaleźć jego
ciała.
Na domiar złego Al Katz nie dowiedział się niczego nowego o aferze. Jeszcze
tylko parę dni i będzie po głosowaniu. A oni ciągle działają po omacku.
Dla odprężenia wstał i podszedł wbić w mapę jeszcze jedną czerwoną szpilkę.
Chris Jones wszedł do bazy Colonial Concrete przy 145 Ulicy dokładnie o
siódmej dwadzieścia sześć. Na sam widok betoniarki chciało mu się rzygać. Od
trzeciej rano przemierzał West Side Harlemu w towarzystwie Miltona Brabecka i Elka
Krisantema. Dziwna z nich była trójka... Turek spotkał obu goryli z CIA w biurze Ala.
Powitanie było raczej chłodne. Bez słowa zdecydowali zakopać tomahawk wojenny
na czas poszukiwań Malka. Krisantem w pojedynkę nie był w stanie nic zdziałać.
Wręczono mu wielką latarkę i razem z tamtymi zaglądał do brzuchów betoniarek.
Baza przy 145 Ulicy podobna była do wszystkich innych. Chris Jones zostawił
samochód Miltonowi, który jechał na sąsiednią budowę przy Lennox Avenue, sto
metrów dalej, bo ulica była już zablokowana przez biorące ładunek ciężarówki.
Z Krisantemem za plecami Chris wtargnął do dyspozytorni. Mieli tu pół tuzina
betoniarek. Jedna wyjeżdżała właśnie, kiedy przybyli. Chris wyrecytował po raz setny
tę samą formułkę przed osłupiałym urzędnikiem. Czy nie zginęła im betoniarka? Nie
zauważyli niczego dziwnego?
Pospiesznie sprawdzili pozostałe betoniarki. Kierownik bazy, wyjątkowo
chętnie udzielający informacji, wysoki blondyn podsunął:
- Powinniście zajrzeć do kawiarni na wprost. Nocny stróż, John, powinien tam
jeszcze siedzieć. Może coś zauważył.
Chris podziękował grzecznie. Betoniarki wychodziły mu uszami. Gdyby nie
szło o życie Malka... Nie miał zupełnie ochoty wysłuchiwać ględzenia faceta, który
nie powie im nic nowego i tylko dzięki kawie może utrzymać otwarte oczy.
W kawiarni pachniało przypalonym tłuszczem i kawą.
Nocny stróż, łatwy do rozpoznania dzięki mundurowi i pistoletowi, siedział
oparty o kontuar. Sam. Chris podszedł i jowialnie poklepał go po plecach. Stary
podniósł głowę.
- Co się...
- FBI - oznajmił Chris naturalnym głosem, podsuwając mu na otwartej dłoni
znaczek, który zaraz schował.
John Webster skulił się, prawie wsiąkł w taboret.
Twarz mężczyzny przybrała barwę ziemistoszarą, ciało ogarnęło drżenie tak
silne, że pół filiżanki kawy wylądowało na jego spodniach. Chcąc umknąć przed
spojrzeniem Chrisa napatoczył się na Krisantema. Nawet w normalnych
okolicznościach twarz Turka nie budziła ogólnej sympatii. Teraz w dodatku trud nie
przespanej nocy zrobił z niej, prawdę mówiąc, zakazaną gębę.
Stróż zakrztusił się i zakasłał. Chris musiał puknąć go w plecy. Elko nie
należał do FBI, ale posiadał głęboką znajomość psychiki ludzkiej. W oka mgnieniu
zorientował się, że strażnik ma nieczyste sumienie.
- Szukamy betoniarki - zaczął Chris Jones. - Miał pan służbę tej nocy...
- Nic nie wiem - wybełkotał John. - Przysięgam, że o niczym nie wiem.
Dlaczego właśnie mnie o to pytacie?
Kiedy to mówił, nutka szczerości zabrzmiała w jego głosie. Krisantem
pokręcił głową i zanurzył ręce w kieszeni.
Parę sekund później John Webster poczuł zimny dotyk garotty Turka,
zaciskającej się wokół jego szyi.
Wydał zduszony okrzyk. Chris oparł rękę na ramieniu Turka.
- Hej! Spokojnie...
FBI i tak już miało kiepską reputację.
- Daj mi z nim pogadać - błagał Krisantem. - Jedną minutkę.
Trzymając oba końce garotty w zaciśniętej pięści, poderwał Webstera z
taboretu i pchnął pod ścianę, za kabinę telefoniczną, gdzie nikt z zewnątrz nie mógł
ich dostrzec. Stary nie opierał się, ledwo stojąc na trzęsących się nogach.
Elko obrócił lekko nadgarstek i John poczuł, że brak mu powietrza. Turek
szepnął mu do ucha chropowatą angielszczyzną:
- Gadaj, albo cię załatwię.
Prosta alternatywa. Po chwili zwolnił ucisk, żeby dać Websterowi możność
mówienia. Bardzo zdenerwowany Chris Jones spoglądał na bok. Kelnerka dyskretnie
usunęła się na zaplecze. Zgodnie z przyjętymi w Harlemie standardami była to tylko
nieco żywsza dyskusja.
- Skąd pan wie, że... - zaprotestował w przypływie energii Webster.
- Znikąd - szepnął Elko. - Ale nie podoba mi się twój krzywy ryj i jeżeli nie
odpowiesz na moje pytanie, nie zobaczysz go już w lustrze.
Pozytywną cechą Krisantema była jego szczerość.
John uwierzył mu bez wahania, a nie miał ochoty przenosić się na tamten
ś
wiat.
- To ten cholerny czarnuch, przysięgam - wyznał jednym tchem. - Postraszył
mnie. Powiadam panu, nie powinni zatrudniać tych chłystków. Przez nich są same
kłopoty.
Trzeba było pomocy Chrisa, aby go uspokoić i wydusić z niego szczegóły
incydentu z Chuckiem. Chris dosłownie skoczył mu do gardła, przyciskając go do
muru swymi ogromnymi łapami.
- Gdzie ta betoniarka?
- Chuck właśnie pojechał po cement. Na Fort Washington Avenue. Potem
jedzie na budowę.
- Dawno wyjechał?
Stary potrząsnął głową.
- Jakieś dziesięć minut temu.
Chris wypuścił go.
Nieco ośmielony Webster odważył się zapytać:
- A o co, do cholery, chodzi z tą betoniarką? Dlaczego jej szukacie?
Siwe wąsy Krisantema otarły się prawie o zmaltretowaną twarz starego.
- W środku siedzi nasz przyjaciel. Bardzo bliski przyjaciel. Na twoim miejscu
modliłbym się, żeby jeszcze żył.
- Po czym poznać tę twoją betoniarkę?
- Trzydzieści cztery. Ma duże 34 na drzwiczkach - wydukał zdruzgotany John
Webster. Ale przysięgam, że...
Chris i Elko byli już na zewnątrz. Gdyby chcieli iść po samochód i Miltona,
straciliby dobrych pięć minut. Nie mówiąc już o tym, że musieliby wrócić na Harlem
River Drive. Dość czasu, aby Malka zalało dziesięć ton cementu.
Następna betoniarka przekraczała bramę bazy. Krisantem przebiegł przez
ulicę, wskoczył na schodki i wsunął głowę do kabiny. Oszołomiony kierowca
zahamował i stanął.
- Zjeżdżaj - mruknął Turek. Szybko.
Szofer sądził, że się przesłyszał. Wzruszył ramieniem i zamierzał odjechać.
Krisantem otworzył drzwiczki jedną ręką, a drugą zepchnął go z siedzenia i wyrzucił
na ziemię. Potem wśliznął się na jego miejsce i spojrzał na tablicę rozdzielczą.
Prowadził już ciężarówki w Korei i był szoferem w wielkim istambulskim garażu.
Nie było sprawy.
Kierowca stał wrzeszcząc, uczepił się Chrisa, który wsiadał z drugiej strony.
- Oszaleliście. Wezwę policję. Oddajcie mi wóz.
- Policja to my - krzyknął Chris zatrzaskując drzwi.
Krisantem brutalnie puścił sprzęgło, a na zakręcie zerwał niemal cały bok
zaparkowanego forda. W lusterku dojrzał wyskakujących z bazy, gestykulujących
ludzi.
Wystraszony John Webster obserwował tę scenę z kafejki.
- Czarny skurwiel - mruknął.
Pierwszy samochód, za którym rozległ się warkot ciężarówki, nie zjechał dość
szybko na bok. Krisantem przyspieszył jeszcze trochę i gigantyczny zderzak zerwał
pół bagażnika wozu. Kierowca skręcił ostro, o mało nie staczając się do rzeki, potem
rozwścieczony nacisnął na klakson. Turek zignorował to i dodał gazu, wjeżdżając na
lewy, przeznaczony dla szybkich pojazdów pas.
Ruch na Harlem River Drive był ożywiony, ale po pierwszym incydencie nikt
już nie stawał na drodze rozszalałej betoniarce. Jakby kierowcy przekazywali sobie
znaki. Krisantem zresztą używał potężnego klaksonu w roli syreny, dociskając gaz do
dechy. Tego dnia ustalony został rekord prędkości w kategorii betoniarek - ponad 60
mil na godzinę. Łoskot nasuwał raczej myśl o czołgu średniej masy.
Zakręt w 155 Ulicę Elko brał w stylu Grahama Hill’a w Mans, przy okazji
zdzierając dach toyoty. Potem z głośnym trąbieniem przedarł się przez trzy sznury
samochodów, jadąc chwilami nawet pod prąd.
Pełniący służbę przy Amsterdam Avenue policjant o mały włos nie połknął
gwizdka. Z rozkrzyżowanymi ramionami ruszył na spotkanie betoniarki. Elko ledwo
zdołał zahamować. Policjant wdrapał się na stopień, ziejąc oburzeniem.
Zamilkł niemal natychmiast, bo Chris podsunął mu pod nos swój znaczek,
rozkazując:
- Proszę opróżnić skrzyżowanie. Szybko.
Policjant zszedł, kompletnie ogłupiały. Słyszał już, że FBI posługuje się dla
kamuflażu różnymi samochodami, ale żeby do tego stopnia... W pewnym sensie było
to genialne. Któż by obawiał się betoniarki?
Elko nie czekał, aż skrzyżowanie będzie puste i mało nie rozstrzaskał
cadiiiaca. Przerażony kierowca najechał na hydrant. Betoniarka oddaliła się z
hurkotem bombowca w stronę Fort Washington Avenue. 34
nie mogła mieć nad nimi dużej przewagi.
Chris wypatrzył ją pierwszy, gdy ruszyła spod światła.
Dwieście metrów przed nimi.
- To ta - wykrzyknął.
Elko nie mógł bardziej przyspieszyć. Na szczęście ruch był bardziej płynny.
Ś
cigana betoniarka jechała z normalną prędkością. Ponieważ zbliżali się do
skrzyżowania na czerwonym świetle, Elko nacisnął klakson i przejechał.
Poczuli jakiś wstrząs po lewej stronie. Chris wychylił się i zauważył
unieruchomiony na środku skrzyżowania i skrócony o jedną trzecią samochód.
Wyciskając z betoniarki ostatnie poty Elko zrównał się z 34. Oba monstra
jechały łeb w łeb. Chuck odwrócił się. Chris Jones mierzył w niego z Magnum.
- Stój - wrzasnął. - Policja.
Oczy Chucka niemal wyskoczyły z orbit. Jak oszalały docisnął gaz.
Niczym apokaliptyczne potwory toczyły się ku rozwidleniu przy Washington
Bridge. Na światłach stało około dziesięciu samochodów. Za chwilę mogły zostać
zmiażdżone przez 60-tonowy huragan. Chuck stracił głowę. Pochylony nad
kierownicą, jechał ślepo przed siebie.
Elko stał na pedałach. Miał cztery metry przewagi.
Zdawało się, że trzeszcząca na wszystkich spojeniach betoniarka rozpadnie
się.
Od skrzyżowania dzieliło ich sto metrów. Ludzie z krzykiem wyskakiwali z
samochodów. Elko skręcił kierownicę w prawo, uderzając w 34. Tęga Murzynka
upuściła z okna doniczkę. Pierwszy raz w życiu widziała w środku miasta wyścigi
ciężkich wozów transportowych.
Rozległ się przerażający trzask zdzieranej blachy.
Chuck instynktownie zahamował. Elko napierał dalej.
Szczepione ze sobą pojazdy zatrzymały się, uderzając o bramę domu i
roznosząc ją o dwadzieścia metrów od stojących przy skrzyżowaniu samochodów.
Chris, na wpół ogłuszony zderzeniem z przednią szybą, dopiero po chwili otworzył
oczy. Wystarczyło to, by szofer „34”
wyskoczył na ziemię i długimi susami pognał przed siebie, usiłując ratować
skórę.
Oprzytomniawszy, rzucił się w pogoń, mierząc z Magnum 457.
- Stać - krzyczał. - Jesteś aresztowany.
Chuck obracał właśnie w perzynę rozliczne rekordy olimpijskie. Słysząc
wystrzał z rewolweru odskoczył w bok, jakby umykał przed żmiją.
Ale Chris wystrzelił tylko w powietrze.
Spoza samochodów na skrzyżowaniu wyłonili się dwaj policjanci. Chuck
zauważył ich i skręcił, pokonując rozdzielający jezdnię pas ziemi. Odwrócił się, żeby
sprawdzić, czy Chris zamierza strzelać.
Rozległ się pisk hamulców, niczym jęk agonii i ciało Murzyna wzbiło się w
górę. Czarny buick potrącił go, odrzucając wiele metrów dalej. Upadł głową na asfalt.
Nadbiegający właśnie Chris usłyszał trzask pękających kości czaszki. Serce
podeszło mu do gardła.
Kiedy przykląkł przy młodym Murzynie, chłopak oddychał jeszcze, ale jego
mózg wypłynął na ziemię. W zasadzie był już trupem.
W dzielnicy wrzało. Mężczyzna, który przypadkowo przejechał Chucka,
wysiadł z wozu blady jak ściana. Ludzie wyglądali przez okna, ruch był zablokowany.
Chris Jones podniósł się i pobiegł w stronę betoniarek, pozostawiając ciało Chucka.
Krisantem zanurzył się do połowy w betoniarce. Wysunął się pokryty szarym
pyłem i gestem przywołał Chrisa:
- Szybko, chyba tu jest.
Zanurzył znowu głowę w brzuchu machiny i zniknął w niej całkowicie. Chris
wskoczył na tylną platformę.
Usłyszał z wnętrza okrzyki Turka. Klął i szamotał się.
Chris dojrzał szarą sylwetkę wznoszącą się ku otworowi.
Wyciągnął ramiona i dotknął skóry.
W parę sekund później w otworze betoniarki ukazała się głowa Malka
popychanego przez Krisantema i podciąganego przez Chrisa. Ten ostatni krzyknął
radośnie, na widok otwartych oczu księcia. Delikatnie począł zrywać czarny plaster,
kneblujący usta Malka. W tej chwili był właściwie tylko szarą, skostniałą kukłą,
jednakże oddychał.
Kiedy Malko przyszedł do biura Katza przy United Nations Plaża, miał
jeszcze szary pył za paznokciami. Krisantem ledwie zdążył przygotować mu kąpiel.
Betoniarka przypieczętowała zgodę między gorylami i Turkiem.
Chris mówił nieustannie o mianowaniu go honorowym członkiem FBI.
Tymczasem jednak Mad Dogsi zdobyli punkt nawet pomimo nieudanej próby
zgładzenia Malka. Dotarcie do kierujących spiskiem stało się niemożliwe.
Wąsy Ala Katza zwisały posępnie. Serdecznie powitał Malka, wskazał krzesło
Krisantemowi, a potem jednym haustem wypił Pepsi. Kiedy już znaleziono Malka,
przespał się godzinę w biurze.
- Szofer betoniarki figuruje w kartotekach FBI jako agitator i członek
Czarnych Panter - oświadczył. - Dwukrotnie zatrzymywany - w 1969 i w styczniu
1970.
Malko patrzył na słońce ponad East River.
Nieprędko zapomni o długich, spędzonych w ciemności godzinach, kiedy w
każdej sekundzie mógł zginąć pod masą cementu.
- Ktoś kryje się za Mad Dogsami - powiedział. - Nie oni zmontowali tak
skomplikowaną akcję. Notorycznie nie mają pieniędzy. Jada jest jedynie
wykonawczynią. Ci sami ludzie drugi raz usiłowali mnie zabić.
Katz westchnął, wąsy znowu opadły mu smętnie. Niebieskie oczy nabrały
wyrazu powagi.
- Prośba o przesunięcie terminu głosowania nie wchodzi w grę - stwierdził z
emfazą. - Pod żadnym pretekstem. Od 1961 połowa świata oskarża nas o stosowanie
wszelkich możliwych wybiegów dla uniemożliwienia przyjęcia Chin
komunistycznych do ONZ-u. Mówienie teraz o spisku byłoby gwoździem do trumny.
Możemy zyskać kilka dni, prosząc przyjaznych delegatów o wygłoszenie
długich przemówień, o filibusting, jak w Kongresie...
Malko wydłubał okruch cementu spod paznokcia.
Miał na sobie beżowy garnitur z alpagi, skrojony nie gorzej niż zmarnowany w
betoniarce.
- Nie wiem, co pan może na tym zyskać. Nie orientujemy się, ilu delegatami
manipulowano. W ten, czy w inny sposób. I to podstawowy problem.
Katz uśmiechnął się chłodno.
- Najlepszą obroną jest atak, jak powiedział Napoleon. Nie po to urządziliśmy
panu tak sprytnie mieszkanko, żeby pan w nim grał w klasy.
- Chce pan, aby...
- W zeszłym roku przewaga była bardzo bezpieczna, 48 do 71. Załóżmy
najgorszy wariant. Proszę przeczytać.
Malko wziął kartkę maszynopisu i przejrzał. Była to lista państw. Na
pierwszym miejscu umieszczono Austrię, potem Belgię, Kanadę, Chile, Cypr,
Islandię, Iran, Włochy, Jamajkę, Kuwejt, Laos, Liban, Malediwy, Trynidad, Tunezję.
- Niech pan wśród nich poszuka szczęścia - powiedział Katz. - Wystarczy
urobić sześciu z nich, żeby cały Departament Stanu tarzał się z radości. Nie biorąc
pod uwagę tych, którzy „źle” głosowali w zeszłym roku.
Mrugnął okiem, mając wyraźnie nieczyste myśli.
- Proszę się brać do roboty. Przyślę panu pomoc.
Dziś przewidziane są cztery przerwy w sesji oraz wystąpienie przedstawiciela
Związku Radzieckiego.
Przybędą wszyscy.
Hulanki i forsa były zdecydowanie siłą napędową Narodów Zjednoczonych.
Malko wsunął kartkę do kieszeni. Rola politycznego szantażysty budziła jego
najgłębszą niechęć.
Stał, gotów do odejścia, kiedy Krisantem dyskretnie chrząknął.
- Warto by się może dowiedzieć, co powiedziała dziewczyna policjantom,
którzy ją zatrzymali?
- Jaka dziewczyna? - zapytał Katz - nie zatrzymaliśmy żadnej dziewczyny.
- Ta, która usiłowała zabić Jego Wysokość - odpowiedział Krisantem. - Ta
czarna wydra. Zatrzymali ją na moich oczach.
W ostatnich godzinach Krisantem stał się, o hańbo, rasistą. Bardzo starannie
opowiedział o aresztowaniu Jady przez patrol samochodowy.
Następne dziesięć minut upłynęło na gorączkowym wydzwanianiu po
wszystkich komisariatach w Harlemie.
Al Katz był o krok od zawału. Nikt nie widział Jady. Coraz częściej
podejrzliwie zerkał na Krisantema. Turek, przecież potwornie nieufny, mógł równie
dobrze udusić Jadę, a zwłoki wrzucić do Hudsonu.
- Przypominam sobie numer wozu - zawołał nagle Elko. - 886.
Amerykanin podjął więc znów zmagania z telefonem.
Tym razem po pół godzinie trafił na kapitana, dowodzącego komisariatem
przy 184 Ulicy. Wóz numer 886
należał do nich, ale nie mieli oni Jady, ani żadnego śladu w raportach.
- Trzeba tam jechać - zasugerował Malko. - Jest coś dziwnego w tej historii.
Al Katz był tego samego zdania.
Precinet 19 nie wyglądała zachęcająco. Przed budynkiem stało kilka
zaparkowanych samochodów policyjnych. Była to najgorsza dzielnica Harlemu.
Kiedy Malko i Krisantem znaleźli się w komisariacie, dwaj policjanci segregowali na
dużym stole, budzącą dreszczyk, górę białej broni. śniwo jednego wieczoru.
Dwaj czarni siedzieli przykuci do ściany. Przed trzema godzinami zakatowali
w windzie na śmierć małżeństwo staruszków. Obojętni na wszystko. Kapitan
wprowadził gości do obskurnego biura. Malko wyjaśnił powód wizyty. Al Katz
dzwonił zresztą, aby uprzedzić o ich przyjściu.
Kapitan rozkazał przynieść rejestr meldunków. Nie znalazł niczego na temat
Jady. Wczoraj nie zatrzymano żadnej młodej kobiety.
- Mógłbym zobaczyć się z policjantami z nocnego patrolu 886? - Zapytał
Malko.
- Sierżant zszedł ze służby - powiedział kapitan - ale z drugim nie ma
problemu.
Wcisnął klawisz interkomu.
- Benson.
Po kilku sekundach w drzwiach stanął Murzyn w mundurze. W jego twarzy i
wyłupiastych oczach malowało się znużenie. Kapitan wyjaśnił mu o co chodzi.
Malko natychmiast zauważył niepokój policjanta. Nie mógł jednak nalegać.
Sam z siebie policjant pokiwał głową i powiedział:
- No cóż, myślę że strzeliłem potworną gafę!
Opowiedział o aresztowaniu Jady i nacisku jaki wywarł na sierżanta, aby ją
uwolnić. Kapitan był zdruzgotany.
Niestety, nic już nie można było zrobić. Benson spuścił w zawstydzeniu
głowę.
- Co zrobiła ta nieszczęsna dziewczyna? - zapytał żałośnie.
- Och! Jest wmieszana w dwa morderstwa i spisek polityczny - powiedział
Malko.
Nagle wpadł mu pewien pomysł.
- Macie tu kogoś, kto dobrze zna Harlem i mógłby mi pomóc w jej
odnalezieniu?
Benson podniósł głowę.
- Myślę, że tak, sir. Mamy tu wspaniałą dziewczynę.
Jeanie. Zna wszystkich. O ile kapitan pozwoli.
Kapitan pozwalał z góry na wszystko, co mogło ocalić jego honor. Powierzył
Malka Bensonowi. Ten poprowadził go na pierwsze piętro, zapukał i wszedł do
ciasnego biura.
Malka czekało radosne zaskoczenie.
Jeanie była miłą i śliczną, krótkowłosą Murzynką.
Nosiła mundur. Po dokonaniu prezentacji Benson przedstawił jej sprawę.
Malko wtrącił się.
- Jesteśmy w zasadzie pewni, że ta dziewczyna należy do Czarnych Panter.
Młoda Murzynka gwizdnęła i podniosła się. Była szalenie zgrabna, ale mundur
chyba najdoskonalszej damskiej figurze nie dodaje uroku.
- Jestem opiekunką społeczną - wyjaśniła. - Znam tu wiele osób, jestem
lubiana. Chodzę sama po zakątkach, w których nasi chłopcy witani są koktajlem
Mołotowa. Ale Panter ludzie się boją, nic nie powiedzą.
Jeżeli ktoś panu może pomóc, to tylko junkies, narkomani. Wiedzą o
wszystkich, handlują z Panterami, znają ich kryjówki. Ale trzeba złapać jednego z
nich i zmusić do mówienia. To nie takie proste.
Nie brzmiało to budująco. Malko zaczynał rozumieć, dlaczego FBI drepcze w
miejscu.
- Znamy adres Jady - powiedział - czy nie zechciałaby pani podjechać tam z
nami? Spróbować dowiedzieć się czegoś?
Jeanie uśmiechnęła się z powątpiewaniem.
- Jeżeli pan sobie życzy, ale mamy jedną szansę na tysiąc. Jedźmy.
Dwójka oberwanych dzieciaków bawiła się na 96 Ulicy przed bramą domu, w
którym mieszkała Jada. Cadiilac stał w tym samym miejscu, podobnie dwaj ludzie z
FBI tkwiący w szarym fordzie, rzucającym się w oczy, jak mucha w szklance mleka.
Jeanie odezwała się do Malka:
- Proszę tu na mnie poczekać. Jeżeli ludzie pana zobaczą, nie powiedzą słowa.
Pan jest biały.
Malko patrzył, jak znika w ogromnym budynku. Krisantem zastanawiał się,
czy ktoś uwolnił stróża.
Wkrótce po zniknięciu Jeanie istota wyglądająca na czarnego ducha otarła się
o samochód obrzucając go nienawistnym spojrzeniem. Murzyn był chudy jak
kościotrup, wynędzniały na twarzy, nie ogolony, przedwcześnie łysiejący. Nawet
Krisantem zaczął się odruchowo drapać.
Jeanie pojawiła się po 20 minutach. Kiedy wsiadła do samochodu, westchnęła
ciężko.
- Cóż to za życie! Na górze mieszka w jednej izbie kobieta z szóstką dzieci!
Nie może nawet iść do ubikacji, bo złodzieje czyhają non stop na okazję i kradną, co
się da.
- A nasza dziewczyna?
- Nikt nic o niej nie wie. Mieszka tu od niedawna.
(Zastanawiała się chwilę). Tylko jeden facet może panu pomóc: Julius West.
Jeżeli dostatecznie długo pozbawi się go narkotyków, wyśpiewa wszystko, co wie.
Zaopatruje Pantery i inne indywidua.
- Jak go znaleźć?
Jeanie wybuchnęła śmiechem.
- To nie moja działka. Musi pan pogadać z chłopakami z Biura Narkotyków na
Old Slif Street, w Downtown. Jeżeli go dopadną, będę może mogła pomóc. Jestem
uchwytna w komisariacie.
- Proszę jednak dać mi swój numer - poprosił Malko. - Mogę pani
potrzebować w środku nocy.
Podała mu adres i telefon, wyjaśniając:
- Proszę tylko powiedzieć, kim pan jest, mieszkam z czarnym gliną,
zazdrosnym jak tygrys. Nie lubi, żeby kręcili się koło mnie biali.
Poprosiła, aby ją tu wysadzili. Musiała jeszcze wpaść do kilku rodzin. Wróci
wozem patrolowym. Malko popatrzył za nią. Była niemal tak pociągająca, jak Jada.
Po drodze zatrzymał się, żeby zadzwonić do Ala Katza i zaanonsować mu
dobrą wiadomość. śe tym razem nie miał już nawet żadnego tropu.
Totalna próżnia.
Pułkownik Tanaka siedział właśnie w kafeterii dla delegatów przeglądając
przy śniadaniu poranną prasę.
Na temat próby zabójstwa nie było jeszcze nic, ale Japończyk został już
dokładnie poinformowany. Jada doszła do siebie i opowiedziała wszystko Lesterowi.
Japończyka to niepowodzenie rozwścieczyło mniej, niż wcześniejsze gafy.
Wiedział, do czego zdolni są Chińczycy i nie łudził się, że Jada mogłaby oprzeć się
hipnozie. Katastrofa nie była totalna, ponieważ FBI nie miało możliwości pójść tym
tropem. W każdym razie pułkownik był przekonany, że CIA i FBI niemalże depczą
mu po piętach. I poczuł upajający dreszczyk emocji połączony z pewnością, że nic nie
są w stanie mu zrobić.
Dokonał samokrytyki. Błędem było usiłować za wszelką cenę pozbyć się tego
tak zwanego szantażysty.
Ale przynajmniej zmusił FBI do odkrycia kart.
Teraz, kiedy przeanalizował sytuację, poczuł się lepiej. Lesterowi kazał
siedzieć cicho. I pojawiać się tylko w akcjach związanych z ich planem. Nie podejmą
ż
adnych dalszych prób pozbycia się jasnowłosego mężczyzny pracującego dla FBI czy
CIA. Tanaka wiedział, że po usunięciu Jady z pola widzenia, tamten nie miał żadnego
tropu.
Tanaka obiecał sobie iść na dobry, japoński obiad i wpisać go na listę
wydatków. Jeszcze parę dni i uwolni się od wszystkich kłopotów.
Malko uprzejmie przysłuchiwał się delegatowi z Malediwów rozprawiającemu
o problemach przysparzanych przez piratów tej, błogosławionej przez Boga i ludzi,
krainie.
Zerknął na zegarek: wpół do pierwszej. Bar przepełniony był delegatami
rozmawiającymi w rozmaitych językach i przypominał Wieżę Babel.
Nagle z głośnika rozbrzmiało jego nazwisko. Porzucił reprezentanta
Malediwów, oszołomionego tą popularnością. Jego nikt nigdy nie wzywał. A powód:
trzy czwarte delegatów ignorowało nawet istnienie jego państwa. Musiał nieustannie
wyjaśniać, że Malediwy to nie nazwa sardynek w oliwie, ale niezależny i prawie
niepodzielny naród.
Malajka w recepcji uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Pewna młoda dama chce się z panem widzieć. Jest przy wejściu do baru.
Malko przebił się przez tłum i stanął nos w nos z istotą rodem ze stronic
„Playboya”: metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, długie, rozjaśnione włosy a la Jean
HarIow, ogromne błękitne oczy niewiniątka, fantastyczna figura i nader skąpa,
kanarkowożółta sukienka, a do tego aksamitny głos call-girl dla miliarderów. Błysnęła
zębami, niewątpliwie zdolnymi schrupać w mig tysiącdolarowe banknoty.
- Nazywam się Gail. Z „Jetset”. Proszono, abym skontaktowała się z panem
pilnie. Z polecenia Ala Katza.
Malko z trudem przełknął ślinę. A powiadano, że CIA nie robiła nic dla
zbliżenia między narodami... Al Katz wszczął kontrofensywę nie tracąc czasu.
- Doskonale, Gail - powiedział - chodźmy więc napić się czegoś. Jest ze mną
właśnie pewien dżentelmen z Malediwów.
- Cudownie - z najgłębszym przekonaniem powiedziała Gail.
Kiedy delegat ujrzał Gail, z zachwytu omal nie wdrapał się na sufit po
zasłonach. Usiadła z gracją, a króciutka sukienka uniosła się niemal do pępka. Podała
dyplomacie rękę.
- Miło mi, że mogę pana poznać. Uwielbiam Afrykę.
Delegat nawet nie podjął wątku, patrząc jak zahipnotyzowany na długie nogi.
Pomyśleć, że miał za godzinę wygłosić mowę pogrzebową...
Gail wpatrywała się w niego niczym w Rockefellera, Tarzana i Gregory Pecka
bez mrugnięcia okiem. Delegat poczuł, że bierze w nim górę prymitywna strona
natury i zastanawiał się, czy straże ONZ-u, zawsze tak rygorystyczne, przeciwstawią
się, jeżeli przerzuci ją sobie przez ramię, by zanieść do najbliższego hotelu.
Malko wykorzystał sytuację:
- Mam zamiar wydać niewielkie przyjęcie pod koniec tygodnia - odezwał się -
czy przyłączy się pan do nas?
- Och, tak! - wtórowała Gail - tak bym chciała, żeby pan przyszedł.
I wybuchła histerycznym śmiechem. W sumie brzmiało to zachęcająco.
Dwanaście takich, jak ona i mieliby większość, która Wierchownyj Sowiet
przyprawiłaby o zazdrość. Coś w stylu 99,99 %. Oczywiście pociągało to za sobą
znaczne wydatki, ale przecież nie można było pozwolić, aby całe pieniądze Peace
Corps poszły na budowę latryn w krajach rozwijających się.
Malko pochylił się do ucha Gail.
- Jest pani sama?
- Och, ale mam dwie przyjaciółki, do których mogę zadzwonić - zapewnił
aksamitny głos. - Ciaudię i Cathy. Przyjdą z ochotą. Również pracują dla „Jetset”.
Nigdy nie przypuszczał, że zawód ekskluzywnego szpiega zmusi go do
organizowania orgii na koszt CIA.
Oby tylko Aleksandra nigdy się o tym nie dowiedziała.
Byłaby zdolna rozwalić mu głowę celnym strzałem z broni myśliwskiej.
Odkąd oddała mu się, uznała go za swoją własność.
Zorganizowanie party nie będzie zbyt trudne. Wystarczy zostawić Gail w
barze, a potem wyselekcjonować co cenniejsze okazy.
Niewiarygodnie nabrzmiała żyła pulsowała na skroni nadzwyczajnego i
pełnomocnego ambasadora. Mężczyzna wydawał krótkie jęki, wyrażające rozkosz i
frustrację, podczas gdy jego długie dłonie poprzez bluzkę gniotły wydatne piersi
siedzącej mu na kolanach dziewczyny.
Oczy wychodziły mu z orbit. Nagle wstał i począł zrywać z siebie ubranie,
jakby oblazło go robactwo. Nie tracił nawet czasu, by zdjąć spodnie, pozwolił, by
opadły mu na kostki. Spora część guzików jego koszuli odprysnęła. Wstał, unosząc
dziewczynę w ramionach.
Różnica wzrostu była tak duża, że brzuchem dotykał jej piersi.
Gigantyczny dyplomata porzucił piersi dziewczyny i wsunąwszy ręce pod
zamszową spódniczkę ujął ją w biodrach. Kiedy zorientował się, że nie miała na sobie
ż
adnej bielizny, wydał okrzyk. Prawdziwy, pierwotny okrzyk wojenny. Opadł do tyłu,
na poduszki, uniósł dziewczynę nad sobą, potem posadził, rozsuwając jej uda tak
brutalnie, że krzyknęła. Zaczął miotać jej ciałem o swoje z niezmierną gwałtownością,
trzymając w pasie. Bardzo szybko osiągnął zaspokojenie. Przewrócił się na bok,
pociągając za sobą partnerkę nadal z nią złączony.
Chris Jones zwilżył suche wargi, nabrał tchu i pomyślał sobie, że ten kawałek
zrobi niezłe wrażenie w CIA. Było mu głupio. Widok ogromnego czarnego, którego
spotykał w kuluarach ONZ-u - zawsze poważnego i sztywnego - uprawiającego
miłość z tak prymitywną gwałtownością i egoizmem, wstrząsnął nim. W dodatku, to
wszystko rozgrywało się o kilka metrów od niego. Słyszał jęki, sapania, szelest
materiału.
Na próżno powtarzał sobie, że tylko wypełnia rozkazy, nie czuł się w zgodzie
z własnym sumieniem. Purytańskie wychowanie w Middłe West nie przygotowało go
do tego. Gdyby jego żona wiedziała, w jakich imprezach bierze udział, nawet „on
duty”, po prostu wyrzuciłaby go za drzwi.
Powstrzymał okrzyk odrazy na widok sceny rozgrywającej się w najdalszym
kącie pokoju. Jeden z czarnych dyplomatów siedział na kanapie, w roztargnieniu
gładząc kędzierzawe włosy bardzo młodego Murzyna ułożonego u jego nóg i
obdarzającego go wyrafinowanymi pieszczotami. Miał nie więcej niż szesnaście lat.
CIA wykorzystywała niekiedy Raipha Millsa dla podobnych celów. Nie wzdrygał się
przed niczym. Jako siedmioletni chłopczyk został zgwałcony w Harlemie przez
dwóch homoseksualistów. A od dwunastego roku życia zaczepiał mężczyzn na 42
Ulicy, oferując usługi za cenę od jednego do pięciu dolarów.
CIA płaciła o wiele lepiej i dyskretnie interweniowała, kiedy Raiphowi jakiś
ugryziony do krwi klient chciał narobić kłopotów. To była jego słodka słabostka.
Chris zasypiał już przed sześcioma ekranami monitorów, kiedy wszystko
zaczęło się na dobre. Do tej chwili nie działo się nic naprawdę ekscytującego. Siedział
w mieszkaniu sąsiadującym z apartamentem Malka, także należącym do CIA. Był to
rodzaj zabezpieczenia na wypadek, gdyby nieprzewidziany bieg wydarzeń wymagał
interwencji z zewnątrz.
Malko wybrał siedmiu szefów delegacji spośród rokujących największe
nadzieje. Kierował się powagą kraju, sytuacją rodzinną, stanem finansów i mocą
przekonań politycznych.
Dziewcząt było tylko cztery: Gail, Cathy, Ciaudia i Lo-ning. Cathy była
jeszcze wyższa, bardziej jasnowłosa i seksowniejsza od Gail. Reprezentowała typ
dziewczyn zdolnych, nie uchylając buzi, zawrócić w głowie mężczyźnie. Ciaudia była
nieco niższa, o bujnych kształtach i kręconych włosach. Lo-ning miała na sobie
haftowaną tunikę.
Najpierw wszyscy siedzieli na poduszkach rozrzuconych wokół wielkiej
kanapy, na wprost kamer. Chwilami pojawiała się wysoka postać wspaniałego w tej
roli Krisantema z tacą.
Chris ziewał z nudów.
Okazało się, że te wszystkie opowieści o orgiach były zwykłymi bujdami...
Czuł się jak w Middłe West.
Aż nagle Gail podniosła się i pociągnęła za rękę czarnego dyplomatę. Miała na
sobie króciutką, mocno wydekoltowaną beżową tunikę. Powiodła mężczyznę do
zakątka pod ścianą, teoretycznie przeznaczonego na tańce.
- Na Boga!
Nie mógł powstrzymać okrzyku. Gail najspokojniej rozpięła suwak i zrzuciła
tunikę na ziemię. Olśniewając nagością zaprosiła partnera do zmysłowego tańca.
Chris rozbudził się na dobre. Teraz z kolei Cathy podniosła się i zajęła się
drugim dyplomatą. Ale ona rozebrała się jeszcze siedząc, a potem uprzejmie pomogła
w tym swojemu mężczyźnie. Najpierw zdjęła mu buty. Kiedy pozostał jedynie w
kalesonach w kwiatki, Chris wybuchnął nerwowym śmiechem. Z powodu
telewizorów wszystko to wydawało się nierzeczywiste.
Potem Chris stracił ochotę do śmiechu. Gail już nie tańczyła. Powoli
opuszczała się wzdłuż ciała dyplomaty.
Klęcząc na podłodze obdarzała go pieszczotami precyzyjnie obliczonymi na
doprowadzenie go do histerii.
Chris patrzył, jak Murzyn wywraca oczy, chwytając dziewczynę za włosy i
przyciskając do siebie jej twarz.
Ona zaś niespodziewanie wyprostowała się i odsunęła nieco od niego,
pozostawiając go w stanie, którego pozazdrościłby mu dorodny buhaj. Potem,
wyraźnie kpiąc, poczęła tańczyć wokół niego.
Nie trzeba było długo czekać na reakcję. Dyplomata rzucił się na nią, zwalając
ją na poduszki. Powolna mu, rozsunęła nogi, czekając, aż upora się z paskiem.
Przesunęła się nieco, jakby chcąc się wymknąć i obróciła o czterdzieści pięć
stopni. Mężczyzna ruszył za nią, mrucząc niecierpliwie. Nie miał pojęcia, że Gail
przesunęła się tylko po to, aby lepiej uplasować się przed kamerami ze względu na
zbliżenie.
Z wdziękiem oplotła go nogami, wiążąc jak lianą. Był tak podniecony, że
nawet gdyby ustawiono wokół niego cztery kamery i tak by tego nie zauważył.
Chris uświadomił sobie, że jego własny oddech stał się równie krótki i
urywany, jak oddech mężczyzny kochającego się z Gail i zaczerwienił się.
Niestety, to był dopiero początek jego duchowych i moralnych cierpień!
Cathy stała na wprost dyplomaty, którego rozebrała.
Kołysząc się w takt muzyki, pieściła go powolnymi ruchami, patrząc mu w
oczy i szepcząc odrażające świństwa, szokujące zwłaszcza w jej anielskiej buzi.
Mężczyzna ciężko dyszał, usiłując wyrwać się jej i przejąć inicjatywę, ale
trzymała go mocno. Nie zdołał uwolnić się, aż doprowadziła go do orgazmu.
Jego wykrzywiona twarz będzie także stanowiła dobre ujęcie.
Chris Jones otarł czoło. Nie śmiał nawet patrzeć, co dzieje się na poduszkach
na drugim planie. To przypominało mu dzień, kiedy w Istambule zaskoczył Malka w
uroczym towarzystwie. Doznał takiego samego pomieszania podniecenia i wstydu.
Zdecydowanie, zawód szpiega miał rozmaite strony. Po rozważeniu wszelkich za i
przeciw, zbliżył się do szóstego monitora i włączył go.
Ujrzał ogromnego ambasadora oddającego się końcowym etapom szturmu.
- Proszę zostać przy mnie - szepnęła Lo-ning Malkowi.
Kiedy zobaczyła, że Gail się rozbiera, przylgnęła do niego i pocałowała go.
Przez cały wieczór przedstawiciel afrykańskiego mikropaństwa pożerał ją oczyma. Na
szczęście, Ciaudia wzięła go na razie w swoje ręce tak zdecydowanie, że zapomniał o
Lo-ning.
Chinka nalegała, by uczestniczyć w tym szczególnym przyjęciu. Malko miał
powody przypuszczać, że nie tylko ze względów zawodowych.
Lo-ning pieściła go łagodnie. Zauważył, że niepostrzeżenie rozpięła sukienkę.
Pocałowała go, on oddał pocałunek. W głębi ducha był zadowolony, że przyszła.
Nie pieniądze nią kierowały.
Teraz on z kolei zrzucił kimono. Lo-ning wśliznęła się pod niego, niczym
małe, pachnące stworzonko, okrywając jego ciało pocałunkami delikatnymi, jak
muśnięcie motylich skrzydeł. Prowadziła go. Była ciasna, jedwabista i ciepła. Nie
poruszała się prawie, tuląc się do niego ze wszystkich sił. Doznawał jednak uczucia,
ż
e to kruche ciało wchłania go z siłą pompy ssącej.
Na kilka minut Malko zatracił poczucie czasu. Kiedy odzyskał świadomość
wszyscy wokół niego kochali się, rozbrzmiewał koncert jęków, okrzyków, dziwnych
odgłosów. Nagle rozległ się krzyk jasnowłosej Cathy o twarzyczce anioła. Były to
dzikie, przerywane potokiem niezrozumiałych słów wrzaski, które nasilały się i
nasilały, świdrując w uszach obecnych.
Mimo woli Malko rozejrzał się.
Czarny kolos, pełniący godność ambasadora porzucił Ciaudię dla Gail.
Poruszał się w niej regularnie jak tłok, zroszony potem. Dziewczyna, oparta o kanapę,
z otwartymi ustami, jęczała za każdym razem, wywracając oczy i drżąc całym ciałem.
Murzyn poruszał się coraz szybciej. Gail krzyczała teraz bez przerwy. Jasne
włosy zasłaniały jej twarz.
Wreszcie, wyczerpani, opadli oboje na poduszki. Gail leżała z zamkniętymi
oczyma, oddychając ciężko. Ambasador wstał, aby się czegoś napić, bowiem
Krisantem dawno już zamknął się w kuchni, kompletnie przerażony. Gdyby mógł,
zatkałby uszy.
Morderca-purytanin - to był cały on.
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Lo-ning tuliła się do Malka, leżąc na
nim.
Ni stąd ni zowąd, Gail podeszła do Cathy, siedzącej w zarzuconej teraz
poduszkami części pokoju przeznaczonej na tańce. Ujęła jej dłoń, chcąc przyciągnąć
ku sobie.
Cathy odepchnęła ją łagodnie.
Gail zmarszczyła brwi.
- Nie kochasz mnie już?
Cathy uśmiechnęła się, gładząc długimi palcami policzek Gail.
- Ależ tak, kocham cię - powiedziała czule. - Ale jestem zmęczona.
Blondynki zbliżyły się ku sobie. Język Gail wdarł się do ust Cathy, jej dłonie
ogarnęły biust dziewczyny, ujęły brunatne guziczki. Gail zmrużyła oczy. Malko
odwrócił się.
Zaczynało się przedstawienie, najwyższy akord scenariusza filmowego.
Dyplomaci otoczyli je zafascynowani, nie domyślając się ani przez chwilę, że stoją
przed kamerami.
Gail przysunęła się leciutko muskając Cathy wargami. Jej język przesuwał się
zręcznie po twarzy partnerki, szybki i niezwykle zmysłowy.
Cathy zaczęła reagować.
Przyciągnęła Gail i pocałowała ją namiętnie. Jej pełne, giętkie ciało
kontrastowało wspaniale ze szczupłą figurką drugiej dziewczyny.
Gail łagodnie pociągnęła ją, aż Cathy ułożyła się obok niej. Malko widział w
tej chwili tylko plecy i pośladki Cathy. I pieszczące ją ręce tamtej. Gail kąsała wargi
przyjaciółki, która krzyknęła. Blondynki nie przejmowały się widzami. Przynajmniej
na pozór. Malkiem wstrząsnął dreszcz, gdy po raz setny uświadomił sobie, jak
ohydnych metod używa się w polityce.
Teraz Cathy klęczała. Gail całowała ją, wplótłszy dłonie w jej włosy. Potem
jej usta podjęły wędrówkę, muskając piersi, zatrzymując się na sutkach. Cathy z
odrzuconą do tyłu głową dyszała ciężko.
Jej partnerka nieubłaganie schodziła coraz niżej.
Cathy opadła do tyłu i wyprężyła się, robiąc mostek.Gail rozchyliła jej uda,
wsuwając pomiędzy nie twarz.
Cathy krzyczała na głos.
W pokoju zapadła głęboka cisza, słychać było tylko jęki obu kobiet. Tarzały
się przez chwilę po poduszkach, potem odpoczywały, leżąc jedna przy drugiej.
Jakby ten spektakl onieśmielił dyplomatów, zaczęli przepraszać się nawzajem.
Można by pomyśleć, że pokój nagle zamienił się w szatnię klubu sportowego.
Wszyscy ubierali się w niezmąconej ciszy. Malko założył kimono. Chciał,
ż
eby impreza skończyła się jak najprędzej. Nigdy już nie zgodzi się wyświadczać tego
rodzaju usług CIA. To było poniżające.
Ambasadorowie wymykali się jeden po drugim, bardzo uprzejmie całując rękę
dopiero co wykorzystanej kobiety.
Z punktu widzenia CIA wieczór był udany. Powstało pewnie trzy-cztery
tysiące metrów filmu. Pracowało kilka kamer. Dziewczyny z „Jetsetu” ubierały się
właśnie.
Pożegnały Malka cmoknięciem w policzek i wyszły. Loning wspięła mu się do
ucha, by zapytać:
- Mogę zostać?
Malko ucieszył się, że zaproponowała mu to. Ale poprowadził ją do sypialni, z
dala od kamer CIA.
Chris Jones wybiegł z mieszkania za ścianą wyłączywszy tylko monitory,
jakby ścigał go diabeł. W hallu domu ukradkiem zerknął w lusterko, przekonany, że
stygmat grzechu naznaczył go na wieki.
Ambasador przechylił się przez stół ku pułkownikowi Tanace, mówiąc bardzo
cicho:
- Mój drogi, gdyby pan widział tę blondynkę.
Chciałem powiedzieć - te blondynki... Królewska rozrywka, naprawdę
królewska.
Ś
linka ciekła mu na samo wspomnienie. W rejonie Kongo spotykało się
niewątpliwie mało wysokich blondynek w typie Gail... Japończyk słuchał w
roztargnieniu.
Zaprosił dyplomatę do restauracji dla delegatów, sanktuarium ONZ-u, które
niekiedy zaszczycał obecnością sam sekretarz generalny. Zrobił to poniekąd dla
rozrywki:
siedzący naprzeciw niego człowiek stanowił element planu. Nie miał, rzecz
jasna, pojęcia, że Tanaka ma z całą sprawą coś wspólnego. Dla niego zresztą akcja
miała się zacząć dwadzieścia cztery godziny później.
Murzyn szepnął nagle:
- Proszę, a oto i nasz gospodarz.
I gdy Malko mijał stolik, wyszczerzył w oślepiającym uśmiechu zęby
kanibala. Wdzięczność z głębi trzewi...
Tanaka skamieniał z wrażenia. Człowiek, który przysporzył im tyle
problemów, który pracował dla FBI, także był blondynem. I oczy: Jada wspominała o
złotych oczach.
Japończyk z trudem przełknął kęs mięsa. Nie mógł oderwać oczu od stolika,
przy którym usiadł blondyn z czterema innymi osobami.
- Proszę powiedzieć mi coś jeszcze o tym wieczorze - poprosił.
Ambasador nie dał się prosić. Czym dłużej Tanaka słuchał jego relacji, tym
bardziej drętwiał z przerażenia.
Nie docenił przeciwników. Nie mogło być mowy o przypadkowym zbiegu
okoliczności. Mężczyzna, który urządził to „przyjęcie” i ten, który kontaktował się z
Jadą, był jednym i tym samym. Pod płaszczykiem pracy w ONZ działa agent FBI i
CIA. Pułkownik sądził raczej, że CIA. Te metody bardziej mu ją przypominały.
Brużdżono mu w jego własnym ogródku. Obrzucił pełnym potępienia spojrzeniem
swego towarzysza, z rozanielonym wyrazem twarzy wspominającego wczorajsze
doświadczenia. Drogo go mogła kosztować ta orgia. Numer stary jak świat. Jeżeli nie
z powodu żony, to ze względu na konsekwencje zawodowe lub społeczne udawał się
doskonale.
Odsunął talerz: odechciało mu się jeść.
Do głosowania pozostały cztery dni. Bóg wie, co jeszcze może zdziałać w tym
czasie blondyn! Tanaka zadrżał: omal nie doszło do katastrofy. Ogarnęła go
krótkotrwała wdzięczność wobec siedzącego vis-a-vis mężczyzny.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział. - Zupełnie zapomniałem o posiedzeniu
komisji, w którym muszę wziąć udział. Spotkamy się później.
Odszedł, regulując rachunek i pozostawiając ambasadora sam na sam z
jasnowłosymi marzeniami.
Pułkownik Tanaka miał ochotę przejść się i zastanowić przed podjęciem
decyzji. Rosarium na wybrzeżu East River wydało mu się stworzone do medytacji.
Zawsze kochał naturę. Lecz zanim jeszcze tam dotarł, zrozumiał najoczywistsze: musi
wyeliminować przeciwnika. W sekretnych bataliach ludzie nie są zbyt łatwi do
zastąpienia. Nie będzie dość czasu, by podstawić kogoś w porę.
Tym razem zajmie się przeprowadzeniem operacji.
To pewniejsze.
Malko był w koszmarnym nastroju. O mały włos nie wyjechał wraz z
Krisantemem do Austrii. Al Katz zwrócił się do niego z prośbą, by osobiście wywarł
presję na uczestnikach imprezy...
Podczas wymiany zdań, do której potem doszło, trzęsły się ściany. Malko i tak
już żałował, że dał się wciągnąć w tę historię. To się nigdy więcej nie powtórzy.
Taka praca nie godzi się z jego etyką.
Jeżeli zaś idzie o szantażowanie nieszczęśników, których pomógł wciągnąć w
pułapkę, wolałby własnymi rękami udusić Ala Katza. Wykonanie tej usługi
spontanicznie zaproponował mu Krisantem.
Patrzył na otaczającą go masę twarzy czarnych, żółtych i białych delegatów,
pogrążonych w ożywionej dyskusji. Potwornie nudzili się podczas posiedzeń różnych
komisji i podkomisji. Nawet debata dotycząca komunistycznych Chin nie
pasjonowała tłumów. Wszyscy z góry znali wyniki i ciągnące się bez końca
przemówienia przedstawicieli bloku komunistycznego były tylko formalnością.
ONZ pękał w szwach. Brakowało miejsca. Nieszczęśni delegaci nie mogli
nawet przysiąść w barze, a ich biura rozrzucone były po całym Nowym Jorku.
Głos telefonistki wzniósł się nad gwarem rozmów.
Proszono do telefonu Malka. Wstał, zrezygnowany. Al Katz dojrzał pewnie do
przeprosin. Ciemnoskóra, nie określonej narodowości telefonistka wskazała mu
kabinę 3. Malko wszedł i podniósł słuchawkę.
- Czy mówię z księciem Malkiem Linge z delegacji austriackiej?
Sądząc z dość silnego akcentu, rozmówca Malka był Azjatą. Nie kojarzył się z
nikim znajomym.
- Chciałbym spotkać się z panem za kwadrans na jedenastym piętrze - mówił. -
W biurze 1184. Mamy coś nowego.
Nim Malko zdążył zapytać, z kim mówi, odłożono słuchawkę. Zaintrygowany,
wyszedł z kabiny. Jedenaste piętro było domeną Chińczyków, spoza Chin
komunistycznych, oczywiście. A więc - sprzymierzeńców Ala, Lo-ning i reszty. Głos
należał pewnie do doktora Shulo. Rozejrzał się po barze, ale nie dostrzegł Lo-ning. W
takim tłumie było to prawie niemożliwe. Spokojnie ruszył na jedenaste piętro.
Z hallu, na wprost sali Rady Powierniczej, dobiegał szmer rozmów. Pod
ojcowskim spojrzeniem strażników w niebieskich mundurach delegaci krążyli po
korytarzu i przysiadali na ławkach bez oparć.
Malko wszedł na ruchome schody.
Piętro było opustoszałe. Trwała właśnie przerwa obiadowa. Malko wszedł do
obszernego biura z numerem 1183. Znalazł się w pracowni kaligraficznej. Na każdym
stole, a było ich około dwudziestu, piętrzyły się arkusze papieru pokryte starannym,
kaligraficznym pismem. Fascynujące.
W głębi znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Biuro 1184. Malko otworzył je.
Ujrzał jedno tylko biurko, a na nim dziwny przyrząd. Miał w sobie coś z żurawia i
maszyny do pisania. Malko przypomniał sobie, że Lo-ning opowiadała mu o tym.
Była to chińska maszyna do pisania. Spośród 35 tysięcy ideogramów pisma
chińskiego wybrano siedem tysięcy. Cztery tysiące pozostawało do dyspozycji
operatora w płaskiej szufladce. Kartka papieru nawijała się na wałek, jak w klasycznej
maszynie. Za pomocą szczypiec operator wybierał jeden ze znaków i odbijał
przyciskając do kartki. Niektórzy osiągali tempo setek znaków na godzinę.
Było to równie pasjonujące, jak dziecięce gry. Na białej kartce widniało kilka
rozrzuconych ideogramów, jakby ktoś odbił je dla wprawy. Malko wyjrzał przez
okno. Wychodziło na Pierwszą Aleję. Ponieważ nie było innych siedzeń, zajął stojące
przy maszynie metalowe krzesło.
Nagle rozdzwonił się stojący na biurku telefon. Najpierw Malko nie reagował.
W końcu, ponieważ nie milkł, odebrał. Był to ten sam człowiek, który wyznaczył mu
to spotkanie. Głos brzmiał znacznie mniej tajemniczo, nawet serdecznie.
- Spieszę się nieco. Czy zechciałby pan usiąść i poczekać na mnie? (Zaśmiał
się). Niech się pan pobawi i wykaligrafuje swoje nazwisko.
Odłożył słuchawkę. Malko pochylił się nad maszyną.
Znaki mierzyły zaledwie po kilka milimetrów.
Sprawdził, jak działa maszyna. Była precyzyjna i archaiczna jednocześnie.
Antyczna IBM. Trzeba było mieć pamięć jak komputer, żeby zakonotować miejsce
każdego z czterech tysięcy znaków w szufladce. Dostrzegł, że niektóre noszą
czerwony lub zielony znaczek. Prawdopodobnie najczęściej używane.
Uświadomił sobie nagle, że piekielnie go korci, żeby się trochę pobawić.
Pułkownik tkwił bez ruchu w pomieszczeniu z instalacją elektryczną na
jedenastym piętrze. Wykorzystywał je na oddanie się ćwiczeniom oddechowym jogi,
osiągając doskonałe panowanie nad sobą samym. Stosował politykę wyliczonego
ryzyka. W czasie medytacji w rosarium doszedł do wniosku, że najdogodniejszym
miejscem do zlikwidowania przeciwnika było, mimo wszystko, ONZ. Tu czuł się
najmniej zagrożony, a ochrona FBI była najsłabsza.
Wyeliminowanie Malka niosło za sobą oczywiście pewne ryzyko, ale
pozostawienie go przy życiu stanowiłoby większe zagrożenie. Tanaka nie po to zadał
sobie tyle trudu, żeby w ostatniej chwili pozwolić wystrychnąć się na dudka. Margines
błędu był zbyt mały: Wystarczyło przekupić trzech, czterech uczestników głosowania,
by unicestwić wszystkie wysiłki Japończyka.
Tanaka przyjrzał się aparaturze kontrolnej. Był inżynierem. To się niekiedy
przydawało. Wskazówki instrumentów pomiarowych zasygnalizują mu śmierć
przeciwnika. Pozostanie mu tylko doprowadzić wszystko do pierwotnego stanu, nim
Chińczycy wrócą po przerwie obiadowej. Przygotował pułapkę bardzo starannie,
ś
wiadom dzięki Jadzie powiązań Malka z Chińczykami.
I, po przeanalizowaniu rysujących się w gmachu ONZ możliwości, wybrał
metodę wyrafinowaną, ale skuteczną.
Opierała się po prostu na zasadzie krzesła elektrycznego. Pułkownik Tanaka
przyłączył maszynę do kaligrafowania do głównego przewodu o napięciu 2000 volt za
pomocą kabla, którego końcówka połączona była z przeznaczonym dla Malka
metalowym krzesłem. Poprzedniego wieczora dokonał próbnych podłączeń, przebił
mur wiertarką kupioną po południu. Nikt nie zadawał mu żadnych pytań. W budynku
pracowano dzień i noc, zwłaszcza, kiedy nie było urzędników. W gruncie rzeczy
Tanaka był dumny ze swego planu. Bawiąc się maszyną Malko zamknie obwód.
Potrwa to parę sekund. Japończykowi pozostanie odłączyć kable.
W swojej karierze zlikwidował już tą metodą wiele osób. Wystarczyło znaleźć
linię wysokiego napięcia, mieć skromny sprzęt i jakie takie pojęcie o elektryczności.
Najtrudniejszą częścią planu było zwabienie Malka do biura w chwili, kiedy
nikogo tam nie będzie. Ale telefon i ostateczne podłączenie kabli zajęło Tanace osiem
minut. Dzwonił z biura 1183.
Kiedy Malko dotknie kabli, igła woltomierza przechyli się w prawo.
Wystarczy odczekać minutę. Tanaka zamknął się w schowku, obawiając się już
jedynie nieprzewidzianej wizyty robotnika. Podczas przerwy obiadowej było to
jednak nieprawdopodobne.
Kończył właśnie ćwiczenia oddechowe jogi, gdy igła drgnęła gwałtownie,
potem wychyliła się w prawo. Drgała silnie przez kilka sekund, następnie opadła w
lewo.
Człowiek zamknął obwód, walczył, by się uwolnić, aż runął z krzesła,
porażony prądem i przerwał jej obieg.
Japończyk natychmiast odłączył kabel izolowanymi kombinerkami. Pozostało
mu już tylko wrócić do restauracji dla delegatów, gdzie oczekiwali go inni
Japończycy. To, że odkryją przewody, nie ma znaczenia.
Tak czy inaczej, wiadomo będzie, że dokonał tego fachowiec.
Tanaka otworzył drzwi i zamknął je natychmiast. To był jedyny ryzykowny
moment akcji. Bo nie mógłby wytłumaczyć swojej obecności w schowku.
- Czego pan tu szuka?
Drgnął na dźwięk lodowatego głosu. Odwrócił się gwałtownie. Chinka z
kanapką w ręku zmierzyła go spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Bardzo chuda
kobieta miała siwe włosy ściągnięte w kok.
- Pomyliłem drzwi - mruknął Tanaka, uśmiechając się najgłupiej, jak potrafił.
Nie mógł przewidzieć, że pani Tso, prawa ręka doktora Shu-lo, cierpiąca na
schorzenia żołądka, skracała zawsze swą przerwę obiadową. Ani, że była ze
względów zawodowych bardzo nieufna.
- Nie mógł się pan pomylić - powiedziała sucho.
- Aby otworzyć te drzwi trzeba mieć specjalny klucz.
Kim pan jest?
Przez sekundę Tanaka wahał się, czy po prostu nie uciec. Ale nie mógł
przecież zniknąć z ONZ-u, a ta kobieta zapewne rozpoznałaby go. Błyskawicznie
odzyskał zimną krew. Przecież to nie pierwszy raz.
- Nie wiem - powiedział ugodowo - drzwi były otwarte.
Postąpił krok naprzód, jakby chciał przejść, ale Chinka zagrodziła mu drogę,
patrząc nieprzyjaźnie.
- Kim pan jest? - powtórzyła.
To była jedyna rzecz, której Tanaka nie mógł powiedzieć. W każdej chwili
ktoś mógł nadejść, a ta megiera zdolna była zaalarmować całe piętro.
- Nie rozumiem - powiedział powoli - nie zrobiłem nic złego.
- Jest pan w sekcji chińskiej - odezwała się sucho.
- I kłamie pan, wcale pan nie zabłądził.
Ujęła go pod ramię. Japończyk poczuł stalowy uchwyt wciskających mu się w
mięśnie palców.
- Wytłumaczy się pan przed strażnikami - dodała Chinka.
Pułkownik zareagował z szybkością węża. Nie próbując uwolnić się, okręcił
się błyskawicznie wokół własnej osi, powodując, że Chinka straciła równowagę.
Znajdowali się dokładnie na wprost drzwi damskiej toalety. Pchnął ją brutalnie
i oboje wpadli do środka.
Chinka poderwała się pierwsza z ziemi i otworzyła usta, chcąc krzyczeć.
Tanaka wymierzył jej z rozmachem cios, który odrzucił ją pod ścianę. Pośliznął się
jednak na leżącej na ziemi kanapce i padł na kolana.
Otwartymi ustami Chinka łapała oddech. Krzyczała, zbyt jednak słabo, aby
przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę.
Teraz już wiedziała, że sprawa jest poważna. Ma do czynienia z szaleńcem,
albo z kimś znacznie gorszym.
Ręką sięgnęła po podtrzymującą kok stalową szpilkę.
Jej końcówka wypełniona była silnym roślinnym środkiem nasennym.
Wystarczyłoby go do uśpienia słonia. Trzymała ją prostopadle przed sobą,
przyciskając główkę do piersi tak, aby napastnik nadział się na nią.
Tanaka otrząsnął się: natrafił na fachowca. Musi się jej natychmiast pozbyć.
Do toalety w każdej chwili ktoś mógł wejść i wszcząć alarm.
Ruszył do przodu zgięty wpół; potem, gdy dzielił ich nie więcej niż metr,
wyrzucił nogi równolegle do ziemi, opierając się rękami o posadzkę.
Jego nogi uderzyły Chinkę na wysokości kolan.
Tracąc równowagę, zamachała rękami i, upadając, wypuściła szpilkę. Tanaka
rzucił się na kobietę i chwycił za gardło. Ale ona posiadała niezwykłą siłę. Wyrwała
mu się i skoczyła ku drzwiom, tym razem wyjąc jak syrena.
Chwycił ją w pasie unosząc nad ziemią i rzucił o drzwi ubikacji, które otwarły
się. Tanaka ruszył za nią i zamknął drzwi nogą. Zgiął Chinkę wpół, waląc jej czołem
o porcelanowy sedes. Trzymał ją za włosy.
Znów zaczęła krzyczeć.
Tanaka mocno trzymał zdobycz. Skóra na czole kobiety pękła, na podłogę i
białą porcelanę polały się strumienie krwi. Tanaka ledwie się ustrzegł zachlapania.
Chinka broniła się coraz słabiej, Japończyk uderzał coraz mocniej: musiała
umrzeć.
W desperackiej próbie walki Chinka chwyciła go za włosy, usiłując się
dźwignąć.
Tanaka złapał oddech i nie próbując się uwolnić, mocno walił jej głową o
sedes. Tym razem pękła po lewej stronie kość ciemieniowa. Inne uderzenia dawały
odgłos prawie miękki, budzący odrazę. Chinka już nie krzyczała. Straciła
przytomność. Tanaka zawzięcie walił jej zmaltretowaną czaszką o popękaną
porcelanę.
Przestał dopiero na widok krwi wyciekającej z nozdrzy.
Dla całkowitego bezpieczeństwa uniósł ciało zmarłej i wcisnął głowę do
stojącej w misce klozetowej wody. O ile w kobiecie tli się jeszcze iskra życia, utopi
się.
Następnie wyszedł z ciasnej kabiny, zatrzaskując za sobą drzwi.
Przechodząc przed lustrem przyjrzał się sobie i pospiesznie przeczesał. Bogu
dzięki, na jego ubraniu nie było śladów krwi. Mógł teraz udać się prosto do restauracji
dla delegatów.
Korytarz był pusty.
Pułkownik poszedł w stronę wind. Czekał kilka sekund, nim zatrzymała się
jedna z nich, na szczęście, pusta.
Malko pochylił się nad maszyną do kaligrafowania.
Setki ideogramów fascynowały go. Wyciągając rękę po szczypce do chwytania
metalowych sześcianików, rękawem zahaczył o linijkę, która spadła na podłogę.
Pochylił się, żeby ją podnieść i jego spojrzenie padło na nogę krzesła.
Metalowy przewód przymocowany był do niego czarnym plastrem.
Czuły dzwonek alarmowy rozdzwonił się w mózgu Malka. Zauważył
wcześniej, że od maszyny odchodził przewód, który biegł wzdłuż muru, ale to go nie
zdziwiło. W dzisiejszych czasach wszystkie maszyny są elektryczne. Wstał i przyjrzał
się przewodowi przymocowanemu do krzesła. Biegł wzdłuż ściany i znikał w
niewielkiej dziurze. Malko pochylił się i spostrzegł wapienny pył. Otwór był świeży.
Wyprostował się. W czubkach palców poczuł nieprzyjemne mrowienie.
Ostrożnie zbliżył się do krzesła. Potem rzucił linijką tak, aby trąciła maszynę i
krzesło równocześnie.
Rozległ się trzask, pojawiły się niebieskie iskierki. Linijka upadła na podłogę.
Malko mimo woli odskoczył do tyłu. Podniósł linijkę. W miejscu, gdzie dotknęła
metalu, widniały dwa czarne ślady.
Przed chwilą cudem uniknął wymyślnej formy porażenia prądem. Nie było
sensu dłużej czekać na tajemniczego rozmówcę.
Ciągnąc krzesło zerwał przewód. Następnie zadzwonił, prosząc o
natychmiastowe przysłanie konserwatora. Na kartce, którą położył na przewodzie
napisał: „NIEBEZPIECZEŃSTWO”.
Opuścił pokój, ciągle pod wpływem stresu. Miał nadzieję, że w barze jest
rosyjska wódka. Mrowienie dłoni nie ustępowało. Tym razem udało mu się cało wyjść
z opresji. Pozostało mu jedynie uprzedzić Ala o ponownej próbie zgładzenia go.
Jedno było pewne. Ich przeciwnik działa wewnątrz Narodów Zjednoczonych.
Mad Dogsi byli zaledwie wykonawcami.
Przyciskając guzik w windzie Malko spostrzegł, że jego prawa dłoń lekko
drży.
Garść czarnych włosów spoczywała starannie ułożona na skrawku bawełny, w
plastikowej torebce.
Doktor Shu-lo dokładnie się im przyglądał.
- Potrzebny byłby mikroskop - powiedział - ale jestem prawie pewien, że
włosy należą do Azjaty.
Al Katz pokiwał głową.
- To samo stwierdzono w laboratorium policyjnym.
Była ósma wieczorem. Ciało pani Tso spoczywało już w kostnicy. Odkryto je
w parę minut po tym, jak Malko opuścił piętro. Od godziny trzej mężczyźni
analizowali wydarzenie.
Doktor zaproponował:
- Jestem gotów pobrać włosy wszystkich członków mojej delegacji oraz sekcji
przekładów. I porównać je z tymi.
Al Katz zaaprobował. Nie pierwszy raz czerwoni wśliznęliby się w skład służb
Formozy.
- To dostarcza nam bliższych informacji o naszym przeciwniku. To Azjata,
który pełni jakąś funkcję w Narodach Zjednoczonych. Zna przyzwyczajenia
urzędników i teren.
- Chyba możemy dorzucić, że cechuje go okrucieństwo - dodał doktor, w
którego ustach nabierało to szczególnego posmaku...
Al Katz spuścił głowę, wstrząśnięty zdjęciami, które mu pokazano. Toalety
zostały zapieczętowane. W każdym razie, pracownice zarzekały się, że nie przestąpią
więcej ich progów. Pułkownik MacCarthy, odpowiedzialny za bezpieczeństwo w
siedzibie ONZ, był zdruzgotany. Pierwszy raz doszło do czegoś takiego. Oficjalnie
mówiło się o zbrodni popełnionej przez sadystę. W końcu, tysiące turystów zwiedzało
codziennie gmach.
Jeden z nich mógł się zgubić.
Sekcja chińska uznała za niecelowe wspominać pułkownikowi MacCarthy o
drobnej zasadzce zastawionej na Malka. Lepiej prać własne brudy u siebie.
- Zostały nam trzy dni - skonkludował Al Katz. - Miejmy nadzieję, że
przeciwnik popełni kolejną gafę.
Malko życzył sobie tego samego, pod warunkiem, że będzie to w mniejszym
stopniu dotyczyć jego osoby.
Gail spoglądała na East River poprzez jedno z olbrzymich okien baru
delegatów. W świetle przenikającym lekką tkaninę sukienki, wyglądała jakby była
naga. Trudno byłoby znaleźć lepszą przynętę na dyplomatów. Tym razem
wykonywała bezpośrednio polecenia Ala Katza. Malko oświadczył wyraźnie, że nie
chce być zamieszany w kolejny „kontratak”.
Wstawał świt 27 września i dwa dni dzieliły ich od głosowania.
Zdenerwowanie wśród wyższych funkcjonariuszy Departamentu Stanu osiągnęło
nigdy wcześniej nie notowany poziom. To głosowanie będzie prawdziwą partią
ruletki, jasne bowiem stało się, że oszustwa dokonywane są z obu stron. A
wystarczyła różnica jednego głosu.
Malko kręcił się w kółko. Powrócił do „Nirwany”, ale Jada naturalnie zniknęła
bez śladu. śadnej wskazówki nie dostarczyły również poszukiwania w ONZ. Doktor
Shu-lo także niczego nie wykrył. Morderca nie wchodził w skład delegacji chińskiej.
Lo-ning nadal pełniła obowiązki przewodnika, spędzając parę chwil z Malkiem,
ilekroć nadarzała się ku temu okazja. Krisantem wynalazł turecką wspólnotę i spędzał
w niej gros czasu.
Chris Jones, również nie mając nic do roboty, przesiadywał w barze dla
delegatów. Fakt, że można tu było wypić J and B za pięćdziesiąt centów, czyniło to
miejsce szczególnie cennym w jego oczach. Na razie spoglądał w stronę Gail, a myśli
jego nie nadawały się do ujawnienia...
- O, proszę! - powiedział nagle - pedał.
Malko podniósł oczy. Tuż za Gail siadł Murzyn. Z niechęcią rzucił na nią
okiem, kiedy do niego podeszła i zamyślił się. Nie należał do grupy uczestników orgii
u Malka. Książę zresztą w ogóle go nie znał.
Zatopiony w głębokim fotelu, usiłował sprawiać wrażenie zupełnie
obojętnego, mimo że ogarnięty był totalną paniką. Kiedy zorientował się, że Malko go
obserwuje, przerażony zerwał się z miejsca i ruszył w stronę kafejki.
Dziwne. Malka przebiegł wewnętrzny dreszcz.
Oczywiście, człowieka mogły boleć zęby, mógł doznać miłosnego zawodu.
Ale Murzyn wydał mu się podejrzanie zdenerwowany. Wrócił z kafejki i wszedł do
jednej z kabin, aby zadzwonić. Malko wstał i zapytał telefonistkę, kim jest ów
mężczyzna.
- Jego Ekscelencja Dawid Mugali - poinformowała. - Uroczy człowiek.
A więc, delegat upoważniony do udziału w głosowaniu. Opuścił kabinę w
chwili, gdy ogłaszano wznowienie sesji Zgromadzenia Ogólnego. Miał przemawiać
przedstawiciel Jemenu Południowego.
Sala opustoszała w parę chwil. Jego Ekscelencja Mugali najwyraźniej nie
wybierał się na obrady. Przez parę minut kręcił się przy stojaku z czasopismami,
potem usiadł, sprawiając wrażenie coraz bardziej przygnębionego.
Malko, tknięty złym przeczuciem, pochylił się ku Chrisowi Jonesowi.
- No i jest dla pana robota. Chcę, żeby śledził pan tego szacownego
dżentelmena, dokądkolwiek by poszedł. Musimy wiedzieć, z kim się widuje, co robi.
Jak na uczciwego człowieka, jest zbyt smętny.
Goryl nie krył zaskoczenia.
- Jeżeli za każdym razem, kiedy jakiś czarnuch będzie smutny - zaprotestował
- zechcemy zabawiać się w łażenie za nim, w żaden sposób nie damy rady.
Może kumple zeżarli mu rodzinę w Afryce.
Zdecydowanie, Chris Jones był rasistą. Malko podsunął mu pod nos kluczyki
od dodge’a. Smutek ambasadora faktycznie mógł nie mieć najmniejszego związku z
ich problemami, nigdy jednak nie wiadomo.
Właśnie w tej chwili Murzyn wstał i opuścił bar. Chris Jones ruszył w ślad za
nim posłusznie, choć bez przekonania.
Tylko „Daiły News” zawsze uganiające się za sensacją, zamieściły w
nagłówku wiadomość o śmierci pani Tso. Inne dzienniki nie przywiązywały do tego
faktu większego znaczenia. Pułkownik Tanaka wiedział, że ze strony policji
municypalnej nic mu nie zagraża.
Ogarniał go jednak śmiertelny niepokój. Blondyn mógł unicestwić całą akcję.
A o tym przekona się, gdy będzie już za późno. Zorganizowanie następnego zamachu
na niego nie wchodziło w rachubę. Aby uspokoić rozkołatane nerwy, pułkownik
Tanaka zasiadł w komisji zajmującej się skażeniami północnego Pacyfiku i ich
reperkusjami dla przedsiębiorstw połowowych. Od wczoraj nie miał żadnych
wiadomości od Lestera.
Mad Dogsi rozpoczęli końcową fazę operacji. Wreszcie wszystko zdawało się
przebiegać pomyślnie. Oby wytrzymać następnych 48 godzin.
Aż do ostatniej sekundy Tanace towarzyszył będzie bezgraniczny lęk. Jednak
niezbędna do wypełnienia tego planu doza zimnej krwi i okrucieństwa pobudzała go.
Zasłużył sobie na zwycięstwo. Nie bez nostalgii pomyślał, że stoi przed
ostatnią szansą przejścia na emeryturę w randze generała, co w istotny sposób
zmieniłoby końcowe lata jego życia, aczkolwiek nie przywiązywał wagi do luksusu..
Z samozaparciem usiłował przysłuchiwać się wystąpieniu reprezentanta Korei
Południowej.
Telefon Malka zadźwięczał nieco przed dziesiątą. To był Chris Jones.
- Pański czarnuch zalewa się gorzkimi łzami w kafejce przy Drugiej Alei -
oświadczył. - Mam mu dać chusteczkę? W dodatku schlał się w pestkę. Ruszył w
tango, kiedy tylko przestąpił progi ONZ-u.
Malko zawahał się. W końcu, facet mógł faktycznie przeżywać zawód
miłosny. Cóż jednak szkodziło upewnić się?
- Zaraz tam będę. Jeżeliby chciał wyjść, proszę go zatrzymać pod byle
pretekstem.
Odłożył słuchawkę i wskoczył w garnitur. Ten smętny czarnuch na jego oko
nie wróżył nic dobrego.
Ambasador nie ruszył się z miejsca do przyjścia Malka. Zasłaniając twarz
dłońmi płakał w kącie kawiarni, jak dziecko. Chris Jones w zażenowaniu usiłował
patrzeć w innym kierunku.
- Proszę zostawić to mnie - powiedział Malko.
Spokojnie usadowił się na wprost Murzyna. Ten podniósł głowę, zaskoczony.
Malko obdarzył go najżyczliwszym uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć.
- Coś nie w porządku, Ekscelencjo?
Dyplomata podskoczył, słysząc ten tytuł.
Odsapnął, próbując odzyskać nieco godności.
- Proszę mnie zostawić w spokoju - powiedział przygaszonym głosem. - Nie
znam pana.
Poruszył się, jakby chciał wstać. Malko zatrzymał go.
- Ale ja pana znam, Ekscelencjo. I sądzę, że ma pan poważne problemy w
związku z głosowaniem, które ma się odbyć pojutrze.
Rzucił piłeczkę na chybił-trafił. Czarny zadrżał, jak rasowy koń. Tym razem
wstał i obrzucił Malka niechętnym spojrzeniem.
- Kim pan jest? Proszę zostawić mnie w spokoju.
- Sądzę, że mógłbym panu pomóc - powiedział Malko. - O ile zdecyduje się
pan powiedzieć mi prawdę.
Murzyn wpadł nagle we wściekłość. Podsunąwszy Malkowi pod nos paszport
dyplomatyczny, wrzasnął:
- Niech mi pan da spokój. Jestem dyplomatą.
Zawołam policję.
W tej samej chwili zza kontuaru wytoczył się potężnej postury barman,
zawijając rękawy. Trafił prosto w objęcia Chrisa Jones’a, który swoją legitymację
„Secret Service” wepchnął mu niemal do gardła. Zbity z tropu powrócił do baru.
Malko usiłował uspokoić czarnego dyplomatę, tłumacząc mu coś zniżonym
głosem.
- Nie wyrządzę panu żadnej krzywdy - przekonywał. - Wręcz przeciwnie.
- Proszę mnie zostawić - piszczał tamten, kompletnie rozhisteryzowany. - Nie
chcę z nikim rozmawiać. Nie mam żadnych kłopotów.
Jednocześnie szamotał się. Chris Jones nieznacznie popychał go w stronę
drzwi. Nikomu nie zależało na wywołaniu skandalu. Gdy znaleźli się na ulicy, Chris
wepchnął dyplomatę do dodge’a. Malko usiadł obok.
Samochód odjechał nie zwlekając.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Chris.
- Do mnie.
Czarny zaczął nagle szamotać się, choć przed chwilą, jakby w zamroczeniu,
pozwolił bez najlżejszego oporu wpakować się do wozu.
- Dokąd mnie wieziecie? - krzyczał. - Puśćcie mnie. To porwanie!
- Proszę się nie denerwować - powiedział Malko.
- Pracujemy dla tajnych służb, a zabieram pana do siebie. Wezwę lekarza. Jest
pan zbyt zdenerwowany. Potrzebne są panu środki uspokajające.
Murzyn opadł na siedzenie, mamrocząc jakieś nie powiązane ze sobą słowa.
Jego oddech przesycony był wonią alkoholu. Ale to nie wszystko. Jego skóra nabrała
barwy ołowiu, co u czarnych jest oznaką silnego strachu, a po twarzy spływały mu
stróżki potu. Raz po raz szczękał zębami.
Krisantem aż podskoczył, widząc przesiąkniętego wódką Murzyna o mętnym
spojrzeniu, targanego przez Malka i Chrisa.
Ulokowali go na fotelu, w który wcisnął się, nękany czkawką. Malko poszedł
do sypialni i zadzwonił do doktora Shu-lo. Na szczęście zastał go w domu.
- Proszę natychmiast przyjechać - powiedział. - Być może mamy nowy ślad.
Potem uprzedził Ala Katza. Amerykanin nie był szczególnie zachwycony.
- Mam nadzieję, że jest pan pewien tego, co pan robi - uprzedził. - Chroni go
immunitet dyplomatyczny.
Jeśli złoży skargę, zrobi się potworna afera.
Doktor Shu-lo przybył po dziesięciu minutach. Z pomocą Krisantema ściągnął
Murzynowi marynarkę, podwinął lewy rękaw i zrobił zastrzyk. Ten nie protestował i
zdawał się przysypiać z uchylonymi ustami i zamkniętymi oczyma.
- Śpi?
- To potrwa jakiś kwadrans. Dałem mu łagodny środek uspokajający.
Ciało Murzyna osunęło się bezwładnie. Shu-lo uniósł jego powiekę. śadnej
reakcji. Przy pomocy Krisantema przetransportował go na kanapę. Chris Jones
starannie przetrząsnął jego kieszenie. Nie znalazł niczego nadzwyczajnego: portfel,
paszport, pieniądze, zmiętą chusteczkę.
Chris automatycznie rozwinął ją i wytrząsnął. Coś wypadło na ziemię. Mała,
plastikowa torebka. Goryl podniósł ją, obejrzał i wydał zduszony okrzyk.
- Zobaczcie!
Malko i doktor podeszli do niego. Wewnątrz plastikowej torebki ujrzeli
skrwawiony ochłap. Doktor Shuk otworzył saszetkę, ujął tę rzecz palcami, powąchał;
spojrzał na Malka.
- To płatek ucha - oświadczył tonem tak obojętnym, jakby szło o gumę do
ż
ucia.
- Co?!
- Płatek ucha osoby rasy czarnej - uściślił Shu po dokładniejszych
oględzinach. - Ucięty nożem lub skalpelem.
- Ja pieprzę! - zawołał Chris Jones, którego słownictwo pozostawiało wiele do
ż
yczenia.
Ambasador miał uszy na miejscu. Spoglądali na niego przerażeni. Przede
wszystkim Chris. Po głowie snuły mu się historie o ludożercach. Malko przerwał
ciszę:
- Odnoszę wrażenie, że ten makabryczny skrawek ciała jest bezpośrednio
związany z naszymi problemami. Trzeba go obudzić i zmusić do mówienia.
Doktor Shu-lo sięgał już do swej torby po amfetaminę. W dwie minuty później
Murzyn uniósł powieki.
- Chce mi się pić - wyszeptał.
Krisantem podał mu szklankę wody. Zaraz potem Malko podsunął mu pod nos
torebkę.
- Co to takiego, Ekscelencjo?
Ambasador o mało nie spadł z fotela.
Słowa tłoczyły mu się na usta, jęczał, krzyczał, rzucał się na Malka, usiłując
wyrwać mu potworny szczątek.
Chris Jones musiał go powstrzymać. W końcu, nieco uspokojony, usiadł
miotając wściekłe spojrzenia.
- Wezwijcie policję - wrzasnął. - Złożę skargę sekretarzowi generalnemu! To
hańba. Jestem szefem misji dyplomatycznej.
- Proszę się uspokoić - powiedział Malko. - Chcemy jedynie pańskiego dobra.
Możemy panu pomóc. Ale czyj jest ten skrawek ucha?
Czarny poszarzał. Ciało jego przebiegło drżenie.
Wpił oczy w Malka.
- Błagam pana, i tak nic nie powiem. Proszę pozwolić mi odejść. Nic nie
powiem.
Potrząsnął głową, zamknął oczy, nękany koszmarnymi myślami. Malko
przyglądał mu się bezradnie.
Odnalazł klucz do całej sprawy. Nie mógł jednak zrywać pełnomocnemu
ambasadorowi, nawet czarnemu, paznokci, by zmusić go do mówienia... A użycie
pentothalu było rzeczą równie śliską.
Już widział te nagłówki: „CIA odurza narkotykami dyplomatę”.
Doktor Shu-lo powiedział bardzo łagodnie:
- Sądzę, że potrafię nakłonić go do mówienia. Bez żadnych narkotyków. To
nie zostawia żadnych śladów.
Narkoanaliza. Podmiot uwalnia się od problemów, które opanowują jego
ś
wiadomość.
- Czy to metoda, której użył pan wobec Jady? - zapytał Malko.
- Tak.
- Dobrze, zabierzcie go. Zaraz do was dołączę.
Muszę uprzedzić Ala.
Z pomocą Chrisa Jonesa Chińczyk zabrał dyplomatę, założywszy mu
przedtem marynarkę. Półprzytomny, nie oponował.
Doktor Shu-lo zadzwonił do Malka po półtorej godzinie.
- Miał pan rację - powiedział. - Wczoraj porwano jego żonę. Dwie godziny
później dostał ten skrawek ucha, w dodatku z kolczykiem, żeby nie miał wątpliwości,
do kogo należał. Kazano mu po prostu głosować na Chiny, nie powiadamiając
naturalnie o niczym policji ani rządu. I uprzedzono, że jakakolwiek interwencja równa
się natychmiastowej śmierci żony. Nie ma pojęcia, kto dokonał porwania, ani czy
szefowie innych misji są w podobnej sytuacji... Obiecano mu, że po głosowaniu żona
wróci zdrowa i cała, gdyby jednak wyjawił cokolwiek, nawet potem, zostanie wraz z
rodziną zabity. Okaleczenie miało posłużyć przekonaniu go o powadze tych gróźb.
Malko milczał, przerażony. W jego rękach spoczywało życie jednej lub wielu
osób i najdrobniejszy fałszywy krok mógł spowodować katastrofę.
- Czy po przebudzeniu będzie pamiętał, co powiedział - zapytał.
- Nie.
- Więc proszę mu nic nie mówić. Tylko, że dał mu pan środek uspokajający,
bo był w okropnym stanie. śe zasłabł. Niech ktoś go odwiezie do hotelu, jakby nigdy
nic. Spróbuję znaleźć jakiś sposób. Naturalnie, nikomu ani słowa. Nie wiemy, z kim
walczymy.
Rozłączył się i zadzwonił do Ala Katza, choć było już po północy.
Amerykanin chyba źle się poczuł słysząc, co się wydarzyło. Oczywiście,
dysponując nowymi informacjami, można było oficjalnie żądać przesunięcia
głosowania. To jednak mogło kosztować życie jednego lub wielu zakładników... Od
czasu zabójstwa dyplomaty niemieckiego w Gwatemali, rządy były szczególnie
uczulone na ten problem. A jaka kompromitacja dla Stanów! Oznaczałoby to
przyznanie się, że FBI niezdolne jest zapewnić bezpieczeństwo dyplomatom. Jak
jakaś idiotyczna bananowa republika.
- Mam pomysł, jak odnaleźć zakładników - powiedział Malko. - Potrzebuję
tylko pełnej współpracy Biura Narkotyków na Manhattanie. Powiadomcie kogoś
uprawnionego. I niech do mnie dzwonią czym prędzej.
- Dlaczego Narkotyki?
- Za długo by tłumaczyć - powiedział Malko. - Ale zostały nam dwa dni na
odnalezienie tych ludzi i nie ma chwili do stracenia.
Al Katz nie nalegał. Nie czekała go spokojna noc. Malko był pewien, że o ile
głową spisku był ktoś z ONZ-u, wykonawcami byli czarni. Dotyczyło to także
porwania.
Trzeba iść tym tropem.
Wykręcił numer i czekał chwilę. Kiedy przytknął słuchawkę do ucha,
rozwścieczony męski głos spytał, co za świnia śmie mu zawracać głowę w środku
nocy. Malko umiejętnie wyjaśnił, że pragnie mówić nie z nim, lecz z jego żoną.
Myślał, że rozmówca rzuci słuchawkę. Ten obrzucił go stekiem wyzwisk.
Nagle dosłyszał zmieszane głosy.
Kobieta wzięła słuchawkę.
- Kto mówi?
- To ja, Jeanie - odpowiedział Malko. - Widzieliśmy się dziś rano. Potrzebuję
pani pomocy.
- Chce pan, żebym przyszła teraz?
- Tak.
Po chwili milczenia młoda Murzynka odezwała się.
- O.K. Będę na dole za dwadzieścia minut.
Malko włożył marynarkę i uprzedził Krisantema, że wróci późno. Wyszedł i
zatopiony w myślach wsiadł do dodge’a. Ilu takich „mięczaków” zasiadało w
Zgromadzeniu Ogólnym? Nie licząc tych, którzy po prostu przyjęli czek.
Jeden z pojemników na śmiecie stał nieco odsunięty od innych, u wylotu 115
Ulicy, prawie przy rogu z Madison Avenue. Pojemnik, jakich wiele wzdłuż całej ulicy
- z zielonego plastiku, z pokrywą niedokładnie kryjącą wysypujące się śmiecie. O tak
późnej godzinie zakątek był spokojny.
Czasem tylko przejeżdżał samochód i nieliczni piesi o szarych twarzach
pospiesznie wracali do domu. 115 Ulica jest jedną z najniebezpieczniejszych ulic w
Harlemie, a to z powodu gangów narkomanów, nieustannie uganiających się za
łatwym groszem.
Inspektor z Biura Narkotyków szepnął Malkowi do ucha:
- Proszę spojrzeć na prawo, przy bramie.
Malko musiał wytężyć wzrok, aby dostrzec w półmroku, o trzydzieści metrów
od nich postać starej Murzynki, skulonej na małym składanym stołeczku, z gazetą na
kolanach.
Siedziała dziesięć metrów od śmietnika. Młody Murzyn z bujną czupryną
siedział na hydrancie, niespełna trzy metry od śmietnika i bawił się starą piłką
golfową.
Inspektor pociągnął Malka do tyłu.
- Ostrożnie, są bardzo nieufni. Zupełnie jakby mieli szósty zmysł.
Jeanie, ubrana po cywilnemu w czarną spódniczkę i białą bluzkę, dorzuciła:
- To byłoby zbyt głupie. Z pewnością przyjdzie, jak co wieczór.
„On” to był Julius West, narkoman, który znał kryjówki Czarnych Panter,
jedyny człowiek, mogący pomóc Malkowi. Najpierw jednak trzeba go było nakryć z
narkotykami, żeby mieć możliwość przyciśnięcia go do muru.
Skrzyżowanie było przygotowane jak plan filmu. W budynku, w którym
znajdował się Malko, od dziesięciu dni tkwili przez dwadzieścia cztery godziny na
dobę ludzie z Biura Narkotyków. Usiłowali rozpracować siatkę handlarzy
narkotyków. Tego jednak wieczoru na prośbę Malka i Jeanie wydano nieco inne
rozkazy. Na Madison Avenue w starym, sypiącym się fordzie z zardzewiałą, pełną
dziur karoserią siedziało w pogotowiu czterech najlepszych detektywów z Biura
Narkotyków. Mieli schwytać Juliusa Westa.
Rozrzuceni po całej dzielnicy detektywi, w tym sporo czarnych, oczekiwali, by
ewentualnie przejąć zbiega.
Strzelać mogli jedynie w obronie własnej. Martwy Julius West byłby
bezużyteczny.
- Popatrzcie - szepnął towarzyszący Malkowi detektyw. Stali przy oknie na
drugim piętrze budynku zajmowanego przez policję, w północno-zachodniej części
Madison, spoglądając na skrzyżowanie.
Ubrany byle jak Murzyn zatrzymał się przy starej Murzynce. Przez chwilę
rozmawiali. Pochylił się i położył coś na jej kolanach. Potem spokojnie podszedł do
ś
mietnika. Podniósł pokrywę, jakby czegoś szukał.
Choć działał bardzo szybko, Malko dostrzegł, jak wyjmuje małą, szarą
paczuszkę i błyskawicznie opuszcza pokrywę.
Następnie ruszył prosto ku siedzącemu na hydrancie Murzynowi. Mijając go,
otworzył dłoń i można było wyraźnie zobaczyć jej zawartość. Murzyn nie przerwał
sobie zabawy piłeczką golfową, a mężczyzna z paczuszką przeszedł na drugą stronę
ulicy i oddalił się.
Wszystko trwało nie więcej niż dwadzieścia sekund.
- Dobrze pomyślane, prawda? - powiedziała Jeanie. - Stara inkasuje forsę.
Piętnaście dolarów za dozę heroiny. Kupiec podchodzi do wcześniej przygotowanego
ś
mietnika i bierze towar. Chłopak jest tu po to, żeby sprawdzać, że bierze tylko tyle,
za ile zapłacił. Nie mam cienia wątpliwości, że w kieszeni trzyma brzytwę. Stara coś
do niego krzyczy, podając mu ilość sprzedanego towaru. Mają swój kod. To o wiele
bezpieczniejsze, niż spotkania w toaletach barów. Jeżeli pojawi się policja, nikt nie
ma przy sobie narkotyków. Przysięgną, że jakiś ścigany typ podrzucił je do śmietnika.
Genialna prostota! Malko zdumiony był tak sprawną organizacją.
CIA stosowała najrozmaitsze wybiegi. Pomyśleć, że w tej właśnie chwili
ambasador nadzwyczajny Pakistanu wygłaszał mowę-rzekę przed Zgromadzeniem
Ogólnym Narodów Zjednoczonych, aby zyskać na czasie i umożliwić przyłapanie
drobnego handlarza narkotyków, w którego rękach spoczywa los głosowania.
W każdym razie, rozumowanie Malka było prawidłowe. O ile zdoła
przeprowadzić plan kontrataku.
Iluż delegatów drżało o los członków swojej rodziny?
Operacja „Terror” została przeprowadzona bez zarzutu. Do FBI nie wpłynęła
jeszcze ani jedna skarga. Co do Dawida Mugali, to wrócił do domu święcie
przekonany, że nie puścił pary z ust. Malko nie potrafił wyzbyć się lęku. śycie wielu
osób znalazło się w jego rękach i, choć wiedział, że nie będzie musiał przed nikim
zdawać rachunku, ciążyło mu to. Miał przeświadczenie, że przypadek Dawida Mugali
nie był odosobniony.
Rozejrzał się po skrzyżowaniu. Ze starą rozmawiała teraz młoda Murzynka w
łachmanach. Karuzela kręciła się znowu.
Przed ich oczyma przemaszerują pewnie wszyscy narkomani z Harlemu. Oby
tylko pokazał się Julius West.
Jeanie ani na sekundę nie spuszczała śmietnika z oka, tylko ona mogła
rozpoznać Juliusa.
Uśmiechnęła się do Malka, który zrozumiał od razu, że czynnik ludzki
zdecydowanie działał na jego korzyść.
Jeanie musiała mieć dość praktykowanego przez kochanka mordobicia. Kiedy
nie miała na sobie munduru, jej zgrabna figura i pełna ekspresji zmysłowa twarz były
naprawdę zachwycające. Malko odwzajemnił uśmiech.
- Jeanie, powinna pani być cover-girl albo grać w filmach, a nie marnować się
w komisariacie w Harlemie.
Potrząsnęła głową.
- To nie zawody dla mnie. Byłoby mi wstyd. Nawet kiedy zakładam
przykrótką spódniczkę, czuję się skrępowana. Nie lubię, żeby mężczyźni
pogwizdywali na mój widok. Cóż dopiero stanąć nago przed fotografem!
- Nie potrzebuje się pani rozbierać, żeby budzić pożądanie - elegancko
zaoponował Malko.
Odwróciła się bez słowa, bardzo zażenowana; nigdy nie prawiono jej
komplementów tak bezpośrednio. W tej samej chwili detektyw trącił Malka łokciem.
- Patrzcie, jeszcze jeden.
Malko i Jeanie wychylili się. Murzynka drgnęła.
- To on.
Zbliżający się Murzyn był chudy jak kościotrup, prawie zupełnie łysy, o
pomarszczonej, pustej twarzy.
Powłóczył nogą. Jego wygląd różnił go od pozostałych nabywców. Nim
podszedł do starej, rozejrzał się wokół siebie. Gdy jego wzrok zatrzymał się na „ich”
budynku, Malko instynktownie odskoczył od okna, mimo że Murzyn nie mógł
dostrzec ich za firankami.
Julius West stanął obok starej; wyglądało jakby z nią rozmawiał.
- Oby tylko miał pieniądze! Ta stara kutwa nie da mu nic na kredyt -
westchnęła Jeanie.
Julius miał pieniądze. Położył zwitek banknotów na kolanach starej i ruszył w
stronę kosza. Uniósł pokrywę, zanurzył rękę, a zaraz potem wsunął ją do kieszeni.
Pod obojętnym okiem „strażnika” powtórzył tę czynność dwa razy, potem opuścił
pokrywę i powłócząc nogą odszedł w stronę Madison Avenue.
- On, to co innego - wyjaśniła Jeanie ściszonym głosem, jakby w obawie, by
Julius West jej nie usłyszał.
- Jest hurtownikiem, poza tym wiedzą, że przychodzi regularnie i okradanie
ich nie leży w jego interesie. Bierze, ile chce. Trzeba go złapać teraz, zanim zdąży
odsprzedać heroinę.
Detektyw pędził już po chybotliwych schodach. Pozostali wyszli tylnymi
drzwiami i wskoczyli do forda, czekającego na parkingu. Detektyw włączył radio,
ż
eby skontaktować się z wozem stojącym na Madison Avenue.
- Uwaga - uprzedziła Jeanie - trzeba go złapać, nim zejdzie do metra. Potem
będzie trudniej, z łatwością pozbędzie się heroiny.
Ford ruszył tak ostro, że dziewczyna poleciała na siedzącego obok Malka.
Rozległ się pisk opon.
Pokonali dwa zakręty i znaleźli się na Madison Avenue, minąwszy śmietnik.
Stara nawet nie drgnęła, zerkając obojętnie na forda.
- Kieruje się ku 117 Ulicy - zatrzeszczało w głośniku radiowym.
- Pospieszmy się - odezwała się Jeanie.
- Na 118 ma metro.
Ford wyrwał do przodu. Detektyw, który prowadził, przywykł do pościgów, a
dysponował silnikiem o mocy 375 koni...
- Oto i on - oświadczyła Jeanie.
Julius West szedł spokojnie skrajem chodnika. Nawet nie odwrócił się, słysząc
warkot silnika. Gdy to wreszcie zrobił, było już za późno. Detektyw wyskoczył z
wozu.
Malko ujrzał na twarzy Juliusa Westa wyraz paniki. Mimo kalectwa rzucił się
do ucieczki z impetem sprintera.
Biegł po ulicy, wymachując ramionami, jak wiatrak.
- Stój! - krzyknął detektyw - bo strzelam.
Julius West przyspieszył jeszcze złorzecząc na całe gardło. Na progach
domów pojawiali się coraz liczniejsi czarni gapie. Jeżeli w Harlemie biali prowadzili
pościg za Murzynem, ryzyko rozróby było duże.
Inspektor i Malko pędzili ciągle jak szaleni. Wreszcie pojawili się czterej
policjanci z drugiego wozu, zagradzając Westowi drogę. Na ich widok zawahał się
przez sekundę i to doprowadziło do jego zguby. Detektyw rzucił się jak napastnik w
rugby i chwycił go za nogi.
Wszelka obrona byłaby daremna. Malko z czterema innymi zabezpieczał tyły.
W okamgnieniu było po wszystkim.
Ledwie znaleźli się w samochodzie, dwaj detektywi z niesłychaną brutalnością
zdarli z Murzyna ubranie.
Spodnie, kurtkę, koszulę, nawet bieliznę. Julius West wydzierał się i szamotał,
oni tymczasem działali z flegmą angielskiego majordoma pomagającego swemu panu
zdjąć palto. W okamgnieniu Murzyn został goły, jak go Pan Bóg stworzył. Malkowi
mignęło przed oczyma gołe czarne ciało, nim owinięto je zniszczonym kocem. Stary
ford zawrócił ostro na Lennox i ruszył na sygnale w kierunku południowym. W samą
porę - czarnoskóry olbrzym wyłonił się ze swego sklepiku, z tasakiem w ręku, grożąc
pozostałym policjantom i miotając przekleństwa. Wokół niego gęstniał tłum
Murzynów.
- Czemu go rozebraliście? - zapytał Malko, podskakując na wybojach.
Ulice Nowego Jorku były coraz gorsze.
Jeden z detektywów roześmiał się. Niemalże siedział na więźniu.
- W ten sposób nie ma możliwości połknąć tego świństwa ani wetknąć go
gdzieś, nim dowieziemy go na miejsce...
Julius dusił się pod kocem. Detektyw odsłonił mu twarz, podsuwając
jednocześnie pod nos krótkolufową 38.
- Nie próbuj żadnych numerów, synku, spluwa może wystrzelić...
- Chcę adwokata, to bezprawne aresztowanie - wrzasnął Murzyn,
wytrzeszczając ze strachu oczy, śliniąc się i usiłując gryźć. - Oddajcie mi ubranie.
- Oczywiście, za chwileczkę, jeżeli będziesz grzeczny. A może przypadkiem
chcesz chusteczkę, żeby wytrzeć sobie nosek?
Puknął go lekko kolbą 38 w głowę. Julius uspokoił się. Nawet wewnątrz wozu
wycie syreny było ogłuszające. Aż do chwili, gdy znaleźli się na Old Slip Street, nie
mogli zamienić słowa. Malko popatrzył na potarganą głowę siedzącego za nim
człowieka. Julius West dysponował niewiarygodną siłą, siłą, o jakiej nie śmiałby
myśleć w najbardziej szalonych marzeniach.
Trzeba jednak jeszcze, by zechciał się nią posłużyć.
Wypchnięto go brutalnie z samochodu, ciągle owiniętego kocem. Uniósł go,
obnażając chude łydki, by móc wejść po brudnych schodach.
Kwatera główna Biura Narkotyków na Manhattanie była raczej obskurna.
Stary, czteropiętrowy budynek, tuż przy South East End Express, na wysokości 9
Piers’u, prawie na cyplu Manhattanu. Dniem i nocą pracowało tu trzydziestu
detektywów.
Poszli wprost do biura kapitana - Irlandczyka, którego pijacka gęba zdawała
się wystawać z baryłki piwa.
Widząc Jeanie, Julius splunął na ziemię, warknął coś przez zaciśnięte zęby i
zmierzył ją pełnym niewiarygodnej nienawiści spojrzeniem. Plecy Malka przebiegł
zimny dreszcz na myśl o tym, na co naraża dziewczynę.
Tymczasem przeszukiwano w obecności kapitana odzież Westa. Nie trwało to
długo, znaleźli sześć czarnych paczuszek. Kapitan rozdarł jedną z nich. Posypał się
biały proszek. Powąchał go z odrazą.
- Może nam powiesz, że to cukier-puder?
Julius milczał, spuściwszy głowę. Kapitan wzruszył ramionami i uprzedził
Murzyna:
- Tym razem sobie posiedzisz. Usłyszymy o tobie za dziesięć lat. Jeżeli
wcześniej nie wyciągniesz kopyt.
- śądam adwokata - powiedział z nienawiścią West. - Mam prawo mieć
adwokata.
- Adwokata! Coś ci się popieprzyło. Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywał,
oberwiesz po mordzie i basta. Jasne? Dosyć, zabierzcie go.
Gdy dwaj potężni mundurowi policjanci wywłóczyli Murzyna z pokoju, ten
nie zaprzestawał na cały głos domagać się adwokata. Kiedy zniknął, kapitan w
zasępieniu popatrzył na Malka.
- To wszystko jest niezupełnie zgodne z regulaminem, on rzeczywiście ma
prawo do adwokata. I kiedy go wreszcie dostanie, cała sprawa zwali się na mnie.
Malko uspokoił go:
- Kapitanie, jeżeli dla pana spokoju potrzebny jest liścik podpisany przez
prezydenta Stanów, otrzyma go pan. Powinien pan jednak pozwolić nam zrobić z nim
co chcemy. Być może nawet będziemy zmuszeni zabrać go stąd.
Straszne. Gruby kapitan wzruszył tylko ramionami.
- Jeżeli o mnie chodzi, skoro tylko jestem kryty, to możecie go wsadzić do
beczki z cementem i wyrzucić do Hudson, mam to gdzieś.
Malko odwrócił się do Jeanie.
- Nie traćmy czasu - powiedział.
Policjant poprowadził go do celi młodego Murzyna.
Siedział, trzymając głowę między rękami i nawet nie drgnął, gdy weszli Malko
i Jeanie. Policjant pozostał przed drzwiami z gotową do strzału 38 w dłoni.
- Proszę uważać, jest niebezpieczny - uprzedził.
- Julius - zaczęła Jeanie - muszę z tobą pogadać.
Julius West podniósł głowę i powiedział bezbarwnym głosem:
- śebyś zdechła, dziwko. Jak tylko cię dopadnę, wypruję ci flaki i rzucę twoje
pieprzone ścierwo psom.
Tylko boję się, że się potrują. Spieprzaj.
Jeanie zignorowała te słowa.
- Julius - powtórzyła - jeżeli staniesz przed sądem, wsadzą cię na pięć lat. Sam
dobrze wiesz. Tym razem złapali cię na gorącym uczynku. Znasz sędziego Rileya -
najchętniej widziałby was wszystkich martwych. Chcę ci zaproponować pewien
układ: jeżeli nam pomożesz, wyjdziesz stąd spokojnie i w ogóle zapomnimy, że się
dziś widzieliśmy.
- To musi być niezłe draństwo - zarechotał. - Bo jak cię raz dorwą, nie
wypuszczą ot, tak sobie. Ale mów, czas mi szybciej zleci. Nie obrazisz się, jak sobie
splunę...
Jeanie dała znak Malkowi. Teraz on zabrał głos.
- Julius - zaczął - potrzebny mi ktoś, kto zna kryjówki Czarnych Panter.
Chodzi o kidnapping. Kobietom i dzieciom grozi śmierć. Wiem, że ich znasz, że ich
zaopatrujesz. Nikt nigdy nie dowie się, że nam pomogłeś.
Ale muszę ich odnaleźć przed wieczorem.
Julius West uniósł twarz, spoglądając na nich w kompletnym osłupieniu.
Potem nagle wybuchnął histerycznym śmiechem, bijąc się dłońmi po udach. Jeszcze
trochę, a zacząłby się tarzać po ziemi.
- Hej! Chłopie! - zawołał. - To cholernie zabawne! Ale, biedny durniu, jeżeli
to zrobię, będę trupem w minutę po wyjściu stąd i wszystkie gliny z całego Harlemu
nie zdołają mnie obronić. Porzną mnie na kawałki, wyprują mi bebechy! Hę!
Człowieku, jakie to zabawne!
ś
artowniś z twojego kumpla - zwrócił się do Jeanie.
- Nic innego dla mnie nie masz?
Popatrzył na Malka z gwałtowną nienawiścią i dorzucił:
- W dodatku lubię Pantery. Tylko oni są wystarczająco napaleni, żeby
ukatrupić takich pieprzonych gliniarzy, jak ten pod drzwiami. Nie myśl, że będę
pracował przeciwko nim. A teraz wynoście się i dajcie mi spać. Jeżeli do rana nie
będę miał adwokata, podniosę taki raban, że usłyszą mnie w Białym Domu.
Jeanie mrugnęła do Malka, żeby nie nalegał. Wyszli oboje z celi. Jeanie
nachyliła się ku strażnikowi.
- Pójdziemy na hamburgery vis-a-vis. Proszę na’
uprzedzić, kiedy będzie z nim kiepsko. I przede wszy stkim nie wzywajcie
lekarza. To uzgodnione z kapita nem.
Wyjaśniła Malkowi:
- Znam Juliusa Westa. On też ćpa. Za godzina będzie na głodzie. Pierwsza
doza, którą kupił, była dla niego. Kiedy jest w takim stanie, zrobiłby wszystko za
narkotyki. Jeżeli jednak ich nie dostanie, może umrzeć To ryzyko, które musimy
podjąć. Nie mamy żadnej pewności, że zechce mówić. Wszyscy boją się Panter. W
zeszłym miesiącu porąbali toporkiem informatora, który ich wydał. Kostki, kolana,
uda, ramiona, głowę. Zapakowali to wszystko w torby i podrzucili żonie faceta.
- Miejmy nadzieję, że się uda - powiedział Malko.
Z końca korytarza dobiegało wycie. Mrożące krew w żyłach wrzaski. Nawet
inni więźniowie zatykali sobie uszy. Malko wzdrygnął się, przerażony. Policjant,
który na nich czekał, miał ziemistą cerę.
- Mam nadzieję, że go uspokoicie. W przeciwnym razie zastrzelę go, nim się
rozwidni. Nie płacą mi za pilnowanie wariatów.
Julius wrzeszczał bez chwili przerwy, jak zarzynane zwierzę. Także Jeanie
pobladła. Zauważyła:
- Poszło szybciej niż myślałam. Jest już całkowicie wyniszczony przez to
ś
wiństwo. Biedny facet. Pomyśleć, że przyjechał z Tennessee, żeby mieszkać w
Harlemie.
Chciał być szczęśliwy.
Doszli do celi. Julius leżał na ziemi zwinięty w kłębek, wstrząsany spazmami.
Krzyczał, rzygał, pluł. Kiedy usłyszał kroki, zerwał się gwałtownie i uczepił krat.
Malko cofnął się mimo woli. Murzynowi toczyła się z ust ślina, jak
wściekłemu psu, oczy miał obłąkane, palce wczepione w kraty. Na widok Jeanie
wyrzucił z siebie stek obelg, a potem błagał:
- Jeanie, biegnij po lekarza, szybko, bo zdechnę! Oj!
Boli mnie, wszystko mnie boli!
- Zastanowiłeś się nad tym, o co cię prosiłam?
Julius zelżył ją.
- Idź do lekarza, do cholery. Wykończę się. Muszę sobie strzelić w żyłę.
Jeanie nie ruszyła się z miejsca, spoglądając na wrak;
człowieka. Miejscami skóra Juliusa była przezroczysta, widać było żyły. Ból
ogarniał całe jego ciało, podobny do szczypiec rwących je na strzępy. Jego mózg
kipiał.
Prawe ramię pokryte śladami ukłuć, ropiało. Czuł, że rozpada się na kawałki.
Czym dłużej to potrwa, tym silniejszy stanie się ból. Zależnie od odporności, albo
serce nie wytrzyma, albo Julius będzie cierpiał jeszcze całymi godzinami, nim
zapadnie w rodzaj śpiączki. Doskonale wiedział, co go czeka.
- Pójdę po lekarza, jeżeli nam pomożesz - powiedziała Jeanie. - A nawet dam
ci dozę. Powiedziałam ci, że to naprawdę ważne.
Murzyn spojrzał na nią, jakby nie rozumiał. Potem zaszlochał rozpaczliwie i
osunął się w milczeniu wzdłuż krat. Przez moment leżał załamany, potem
wyprostował się gwałtownie i zaczął tak potwornie jęczeć, że pojawił się strażnik.
Jeanie zzieleniała. Wpiła palce w rękę Malka.
- On może umrzeć - szepnęła.
Malko przeklinał CIA i swój zawód. Zmuszał tę nieszczęsną dziewczynę do
robienia okropnych rzeczy, a w dodatku, narażał jej życie. On nie zostawał w
Harlemie... Julius wył, jęczał, błagał. W chwilach przytomności domagał się lekarza
albo adwokata.
- Poczekajmy jeszcze trochę - poprosił Malko.
Odeszli wraz z Jeanie. Julius nie dojrzał. Potrzebował jeszcze godziny. Zeszli
do małej kawiarenki. Tym razem zamówili, jak jeden mąż dwa J and B bez wody, nie
umawiając się wcześniej.
W kwadrans potem przybiegł po nich spanikowany strażnik.
- Chodźcie szybko, on umiera.
Pędem wrócili na górę.
Julius rzeczywiście wrzeszczał potwornie, rzucając się na wąskiej pryczy.
Jeanie pokręciła w zasępieniu głową.
- Obawiam się, że dostanie ataku serca.
- Co możemy zrobić?
- Dać mu heroinę. Jego organizm jest kompletnie wyniszczony.
Julius ucichł. Otworzył zamglone oczy i poznał Jeanie. Odwróciła głowę.
Malko także nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ten człowiek przez niego umrze. Już
otwierał usta, chcąc powiedzieć Jeanie, by dano mu, co trzeba, byle tylko dłużej na to
nie patrzeć.
- Przysięgasz, że nic nie powiesz? - zapytał Jeanie konającym głosem.
- Przysięgam.
- Co chcesz wiedzieć?
Wyjaśniła mu. Potrząsnął głową. Próbował mówić, ale musiała podtrzymywać
mu głowę.
- Jest tylko jedno miejsce, gdzie mogą ich przetrzymywać. Kwatera główna w
Harlemie północnym. Ale muszę sam was tam zaprowadzić. Inaczej nie otworzą.
- Damy ci ochronę - zapewniła. - Nie zobaczą cię.
Julius skrzywił się z bólu.
- To nic, zbyt cierpię. Zróbcie mi szybko ten zastrzyk. I zaraz tam pojedziemy.
Jeanie wyszła z celi i wróciła po chwili z jedną ze skonfiskowanych paczek,
wodą i strzykawką. Sama rozpuściła proszek.
- Szybciej, szybciej, zdycham - szepnął West.
Wyrwał jej strzykawkę i sam wbił igłę w lewe udo.
Wstrzyknął płyn tak szybko, że aż krzyknął z bólu. Malko i Jeanie bezwiednie
odwrócili głowy.
Julius odrzucił strzykawkę i wyciągnął się z zamkniętymi oczyma na plecach.
Jego oddech stawał się stopniowo bardziej miarowy. Leżał nieruchomo trzy, może
cztery minuty, potem otworzył oczy. Jego cera odzyskała normalną barwę, a twarz
nabrała zwykłego wyrazu przebiegłości. Wstał i podejrzliwie spojrzał na Malka.
- Gdzie moje ciuchy? - zapytał. - Oddajcie mi moje bety!
Jeanie wydała strażnikowi polecenie i posłano po ubranie. Julius ubrał się
szybko. Przeistoczenie było niewiarygodne. Teraz z jego oczu przebijało cwaniactwo
i złość. Stęknął, wciągając spodnie, potem spojrzał na Jeanie.
- Cwana z ciebie dziwka - powiedział. - Chciałaś, aa, żebym zdechł.
Jeanie bez słowa wzruszyła ramionami. Eskortowani przez strażnika udali się
do biura kapitana. Nim weszli, Jeanie uprzedziła twardo:
- Nie próbuj wodzić nas za nos. Drugą dozę dostaniesz dopiero po wszystkim.
Konferencja nie potrwała długo. W dwadzieścia minut później Jeanie, Malko,
Julius i dwaj detektywi wsiedli do forda. Murzynowi założono kajdanki. Cztery inne
wozy Biura Narkotyków ruszyły za nim w bezpiecznej odległości, utrzymując kontakt
radiowy.
- Dokąd jedziemy? - zapytała Jeanie, gdy zbliżali się do East River Drive.
- Jedź do 125. To za Triboro Bridge. I radzę, nie wychylaj nosa, bo urwą ci ten
ładniutki kurewski łebek.
Jeden z detektywów zdzielił go łokciem, aż mu dech zaparło.
- Grzeczniej z damami, ty ścierwo.
Niewielki konwój mijał powoli East Drive. Al Katz, którego również
obudzono, był w stałym kontakcie z kwaterą główną FBI w Nowym Jorku. Cztery
samochody przewoziły pełny arsenał, nie wyłączając bazooki, gazu i kamizelek
kuloodpornych.
- To tu - oznajmił niepewnym głosem Julius.
Nie był jeszcze na głodzie, a mimo to jego ręce drżały. Jeanie poczuła nagły
przypływ litości dla tego wychudłego, przerażonego strzępu człowieka.
- Wszystko pójdzie dobrze - mruknęła półgłosem.
Julius nie odpowiedział. Spoglądał na kryjówkę Mad Dogsów. Samochód
zatrzymał się przy rogu Pierwszej Alei i 128 Ulicy. Sto metrów dalej stał
przeznaczony do wyburzenia, przylegający do East River, dom. Drzwi i okna zabite
były deskami, a olbrzymie afisze zabraniały wstępu do środka, uprzedzając, że mury
grożą zawaleniem w każdej chwili.
- Wygląda na opustoszały - powiedział Malko.
Pomysł odszukania zakładników wydał mu się teraz szaleńczy. W Nowym
Jorku było tyle miejsc, w których mogli ich ukryć. Ten człowiek gotów im opowiadać
Bóg wie co. Z drugiej strony przecież niełatwo przetrzymywać wiele osób w niewoli.
Ten dom idealnie się do tego nadawał. śadnych sąsiadów, a w razie konieczności
ucieczki - rzeka.
- Wczoraj jeszcze tu byli - powiedział Julius. - Przyniosłem im prochy.
- Widziałeś z nimi kogoś obcego? - zapytała Jeanie.
Julius wzruszył ramionami.
- Buda jest olbrzymia. Cztery piętra. Kiedy przychodzę, dwaj schodzą na dół i
tam z nimi załatwiam interes, nie wpuszczają mnie na górę.
- Ilu ich jest?
- Nie wiem.
- Są uzbrojeni? - zapytał detektyw.
Julius West uśmiechnął się jadowicie.
- Jasne. Mają olbrzymie spluwy, które powyrywają piekielne dziury w twojej
dupie, glino.
Detektyw poruszył się, zaniepokojony.
- Jeżeli nie weźmiemy ich przez zaskoczenie - mruknął - dojdzie do masakry.
Dziesięć razy zdążą zlikwidować zakładników. O ile tam są.
- Pójdę tam - zaproponowała Jeanie. - Z Juliusem. Nie będą się obawiać
kobiety. A w razie czego, umiem posługiwać się pistoletem. Zawsze czyszczę broń
mojego nięża.
Malko pokręcił głową.
- Jeżeli Julius zdradzi, nie będziemy mogli pani pomóc. Proszę zostawić to
mężczyźnie.
- Nie, pójdę - zdecydowała Jeanie.
Julius West znów drżał, jak liść. Jeanie zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
- Jeżeli nie wykręcisz żadnego numeru, do końca życia wystarczy ci
narkotyków. Jak się to zwykle odbywa?
- Stukam do bocznych drzwi, od strony budowy. Jeden z nich podchodzi. Nim
otworzy, pyta, kto idzie. Potem wraca na górę po forsę i wpuszcza mnie. To nigdy nie
trwa długo.
- Pukasz w umówiony sposób?
- Dwa, trzy, dwa.
Jeanie uśmiechnęła się do Malka.
- Spróbuję unieszkodliwić tego z dołu. Jeżeli się nie uda, nie będzie czasu do
stracenia.
Al Katz jeszcze nie przyjechał. Kierowca forda zawiadamiał policję wodną.
Potem szybko wymienił meldunki z innymi wozami i spojrzał na zegarek.
- Zaczynamy za pięć minut - poinformował. - Kutry potrzebują tyle czasu na
przybycie.
Czarny oidsmobile zaparkował tuż przed opuszczonym domem. Wewnątrz
było czterech policjantów, w tym jeden z bazooką. Mieli zaatakować główne wejście,
gdy tylko minie zaskoczenie.
Dwa wozy zatrzymały się na 128 Ulicy, a ludzie z czwartego samochodu
trwali cały czas w pogotowiu, czekając tylko na rozkaz, by ruszyć Jeanie w sukurs.
Komisariaty w Harlemie postawiono w stan gotowości.
Wszyscy nowojorscy policjanci, których można było skierować do
porzuconego domu, gotowi byli bezzwłocznie przybyć.
Na razie jednak cały ciężar spoczywał na ramionach Jeanie. Poprzez szybę
samochodu Malko i detektyw widzieli, jak oddala się wśród ruin. Z obserwowanego
domu nie dotarły do nich, jak dotąd, żadne oznaki życia.
Malko uzbroił swój kieszonkowy pistolet. Jeanie miała w torebce specjalną
38.
Julius podszedł do zabitych drzwi i zapukał, rozejrzawszy się wokół. Na tej
ś
cianie nie było żadnych okien, więc dzicy lokatorzy domu nie mogli widzieć, jak
wysiadał z samochodu.
Detektyw siedzący obok Malka mruknął:
- Też jej odbiło, żeby się tam pchać z tym ścierwem...
Jeanie z całych sił nadstawiała ucha. Z głębi domu nie dobiegał najlżejszy
szmer. Dyskretnie dała Juliusowi znak, aby zapukał jeszcze raz, ale on tylko
potrząsnął głową. Poszarzał ze strachu. Serce Jeanie waliło gwałtownie. Teraz było
już za późno na rejteradę.
Podskoczyła, gdy rozległ się głos:
- Julius?
Głos ochrypły, niski, który dobiegał zza drzwi.
Mężczyzna musiał niemal przytknąć do nich usta.
- Tak, to ja.
- Czego chcesz?
- Mam towar.
- Nie potrzebujemy. Może jutro.
Jeanie ogarnęła panika. To byłoby zbyt głupie. Ale Julius dobrze sobie
poradził.
- Jutro mnie nie będzie - powiedział jęczącym głosem. - Potrzebuję forsy dziś
wieczór.
- Dobra, zobaczę - burknął głos. - Poczekaj.
Jeanie usłyszała skrzypienie schodów, potem zapadła cisza. Zaczęła w duchu
liczyć sekundy, żeby uspokoić kołaczące serce. W końcu coś się poruszyło.
- Jesteś sam? - odezwał się głos.
Zaskoczony, Julius nie od razu odpowiedział, potem przyznał się:
- Jest ze mną młodsza siostra. Lepiej, żebyś ją poznał, bo będzie czasem
podrzucała towar.
- Wypchaj się - burknął głos. - Nie podoba mi się to.
- Znasz mnie - perswadował Julius. - śadnych numerów.
Znów milczenie długie jak wieczność. Wreszcie zrezygnowany głos:
- Nie ruszaj się. Otwieram. Stój dokładnie na wprost drzwi.
Zgrzyt i drewniane drzwi uchyliły się. Jeanie ujrzała obrzyn zrobiony z
myśliwskiej dubeltówki. Czarna ręka pociągnęła Juliusa do środka, więc poszła za
nim. W pierwszej chwili nie rozróżniała w mroku żadnych kształtów.
Potem w świetle latarki osłoniętej kawałkiem materiału ujrzała potężnego
Murzyna z gołym torsem, ubranego w spodnie z szarej flaneli i trzymającego ją na
muszce.
Julius był szary ze strachu. Tamten wyciągnął rękę.
- Masz towar?
Za nim znajdowały się drewniane schody. Parter był pusty.
- Masz forsę?
Czarny przyglądał się Jeanie z natężeniem. Julius wyciągnął z kieszeni trzy
torebeczki, ale Murzyn nie zważał na to.
- To miło, że przyprowadziłeś ze sobą siostrzyczkę - odezwał się.
Podszedł do schodów i zawołał:
- Harris.
Schody zatrzeszczały i po kilku sekundach pojawił się drugi Murzyn. Mógł
mieć najwyżej dwadzieścia lat.
Pierwszy wskazał obrzynkiem Jeanie.
- Julius ma dla ciebie prezent. Jesteś pierwszy.
Jeanie krzyknęła krótko i cofnęła się ku drzwiom.
Murzyn skoczył ku niej i przytknął jej lufę strzelby pod brodę.
- Rozbieraj się. Szybko.
Jeanie wyczuła, że zabije ją, jeśli nie posłucha. Wargi jej drżały, stała
sparaliżowana. Tego nie przewidziała.
Upuściła torebkę na ziemię. Oby tylko jej nie rewidowali. Młody Murzyn
podszedł i ściągnął jej sukienkę przez głowę. Nie opierała się. Uzbrojony Murzyn
ciągle trzymał ją na muszce. Poczuła, jak dłoń mężczyzny zerwała jej figi. Wciśnięty
w kąt Julius przyglądał się temu z przerażeniem. Murzyn nie zawracał sobie głowy
ś
ciąganiem jej biustonosza. Brutalnym pchnięciem przewrócił ją na leżącą na ziemi
sukienkę.
Ponieważ próbowała się podnieść, Murzyn z obrzynem warknął:
- Leż spokojnie.
Jeanie trzęsła się cała.
- Do roboty - powiedział starszy - rżnij pierwszy.
Młody Murzyn ukląkł na sukience, rozpiął dżinsy i osunął się na Jeanie.
Wszedł w nią bardzo szybko, poruszając się miarowo. Ani jedno, ani drugie nie
powiedziało słowa, tylko po policzkach Jeanie spływały wielkie łzy.
Wydał krótki pomruk zadowolenia, znieruchomiał, wstał i zapiął spodnie.
Jeanie leżała zdruzgotana, z rozrzuconymi nogami, zamknąwszy oczy. Julius z
trudem powstrzymywał się od krzyku.
- Przyślij innych - powiedział Murzyn z obrzynem.
- Kolejno.
Długa limuzyna zatrzymała się za samochodem Malka. Wysiedli z niej Al
Katz i Chris Jones i przesiedli się do Malka.
- A więc?
- Weszła pięć minut temu - powiedział. - Nie bardzo rozumiem.
Szare oczy Chrisa były chłodne, jak wypolerowana stal.
- Jeżeli zrobią jej krzywdę - powiedział - załatwię ich wszystkich własnymi
rękami.
Al Katz nie mógł usiedzieć w miejscu.
- Jeżeli przez kwadrans nic się nie wyjaśni, ruszamy.
Malko pokręcił głową.
- Nie. To zbyt niebezpieczne dla Jeanie i zakładników. Czekajmy. Ona lub
Julius wyjdzie. Dowiemy się, co się dzieje.
W samochodzie zapadła cisza. W dzielnicy panował stan wyjątkowy. Al Katz
ś
ciągnął pięćdziesięciu agentów FBI. Tylu dało się zebrać o tak późnej porze. Dwa
policyjne helikoptery krążyły nad dzielnicą. Sześć kutrów brygady rzecznej blokowało
East River powyżej i poniżej domu. Właściwie brakowało już tylko bombowców,
ż
eby czuć się jak w Wietnamie.
Wszystko to na razie było bezużyteczne. Malko wznosił do nieba błaganie,
aby cała sprawa dobrze się skończyła. Zwłaszcza dla Jeanie.
Jeden po drugim, pięciu czarnych, którzy znajdowali się w domu, gwałciło
Jeanie.
Tylko Murzyn z obrzynem nie dotknął się do niej.
Kiedy ostatni wszedł na górę, zbliżył się do Jeanie i trącił lufą jej biodro.
- Odwróć się.
Posłuchała. Zmusił ją, by uklękła, oparta na rękach, głową dotykając ziemi.
Wtedy przysunął się do niej z tyłu i wbił między pośladki. Jeanie krzyczała z bólu i
rozpaczy.
Czarny skończył, poprawił ubranie i podniósł spluwę. Rzucił garść pomiętych
pieniędzy Juliusowi Westowi.
- Każ się jej ubrać i spieprzajcie. Jeżeli jeszcze kiedyś przyprowadzisz mi
kogoś bez uprzedzenia, obojgu wam poderżnę gardła.
Julius pozbierał banknoty i wsadził je do kieszeni. Jeanie włożyła sukienkę i
majtki. Twarz miała obrzmiałą od płaczu. Podniosła torebkę i zupełnie naturalnym
gestem zanurzyła w niej rękę.
Gdy ją wyjęła, ujrzeli 38. Przez ułamek sekundy na opasłej twarzy Murzyna z
bronią widniało kompletne ogłupienie. Potem zobaczył, że ręka Jeanie nie drży, że
pistolet jest zupełnie prawdziwy i niesie śmierć.
Pierwsza kula trafiła go w szyję. Szarpnięcie odrzuciło go w tył. Kasłał, dusił
się. Różowa pianka pojawiła mu się na ustach. Jeanie jeszcze raz nacisnęła spust.
Kula trafiła między lewe oko i ucho i wyleciała ze 799
strugą krwi i odłamkami kości. śycie zgasło w jednej chwili w jego oczach.
Upuścił strzelbę i runął na ziemię.
Chris Jones wyskoczył z samochodu zaraz po pierwszym strzale,
wyprzedzając Malka o parę metrów. W prawej ręce trzymał 45, w lewej Magnum
457.
Malkowi wydawało się, że Chris wywalił drzwi, w rzeczywistości jednak
Jeanie otworzyła je w chwili, gdy do nich dobiegł. Rozpędzony, zatrzymał się przy
schodach. Pełnym niepokoju głosem zapytał:
- Julius?
Jeanie upuściła 38, ukryła twarz w dłoniach, wstrząsana spazmatycznym
szlochem.
Chris Jones ruszył schodami w górę, natrafiając na młodego Murzyna, z
butelką piwa w dłoniach.
Chris otworzył ogień z obu pistoletów, i kule dosłownie rozerwały Murzyna.
Trzasnęły drzwi i grad kuł powitał Chrisa na podeście. Zdążył jedynie przypaść do
ziemi. W tej samej chwili rozległ się krzyk kobiety.
Kolejny Murzyn wypadł z pokoju z potężnym automatem. W popłochu
zapomniał go jednak zarepetować.
Malko ściął go strzałem z bliska. Murzyn runął do przodu z twarzą rozpłataną
na pół.
Na dole Julius West wypadł na zewnątrz i zygzakiem gnał przez ulicę.
Czterej agenci FBI mieli rozkaz strzelać do wszystkiego, co się rusza. Jeden z
nich oparł automat na ramieniu i opróżnił magazynek. Julius potoczył się jak kula na
ś
rodek ulicy i legł nieruchomo w kałuży krwi.
Równocześnie główne drzwi wyleciały w powietrze w tumanie kurzu. Grupa
policjantów w kamizelkach kuloodpornych ruszyła na nie. Malko i Chris przyczaili
się na schodach, tuż obok martwego Murzyna. Po prawej stronie znajdowały się
zamknięte, podziurawione kulami drzwi. Stamtąd strzelano do Chrisa. Dwie dalsze
pary drzwi były otwarte, a krzyk kobiety dobiegał z góry.
Malko klepnął Chrisa po ramieniu.
- Kryj mnie.
Chris strzelał z obu rąk tak szybko, że ścianka drzwi już po chwili była jak z
koronki.
Malko przekoziołkował i ruszył schodami w górę.
Korytarz na trzecim piętrze pogrążony był w ciemnościach. Krzyk kobiety
dobiegał zza środkowych drzwi.
Malko rzucił się na nie, roznosząc je dosłownie. Stanął przed nim młody
Murzyn z pistoletem automatycznym w ręku. Wystrzelił dwa razy. Kule trafiły Malka
w klatkę piersiową. Oszołomiony odbił się od ściany. Ale Murzyn popełnił błąd,
opuszczając broń. Malko oddał trzy strzały raz za razem. Trzy kule dosięgły celu i
Murzyn runął twarzą do przodu.
Detektyw słusznie postąpił, ubierając go w kuloodporną kamizelkę. Stanął
pośrodku izby. Wokół leżały rozciągnięte na podłodze materace. Błyskawicznie
policzył: siedem kobiet i pięcioro dzieci. Sami czarni.
Jedna z kobiet rzuciła się Malkowi na szyję, płacząc ze szczęścia.
- Mój Boże, myślałyśmy, że tu oszalejemy...
Chris wszedł do pokoju i przykucnął, by naładować broń.
Było to już bezużyteczne. Seria z pistoletu maszynowego skosiła ostatniego z
Mad Dogsów, piętro niżej.
Dom roił się od policjantów. Zakładniczki zaczęły schodzić jedna po drugiej.
Malko przyjrzał im się.
Wszystkie były okaleczone. Każda miała obcięty koniuszek ucha lub palca.
Dzieci także. Dwie kobiety dostały ataku histerii. Malko zszedł z nimi, omijając ciała.
Na dole natrafił na Jeanie, bliską ataku nerwowego. Kiedy zobaczyła Malka, rzuciła
mu się w ramiona szlochając. Długo nie mogła wykrztusić słowa.
Wtedy opowiedziała mu, co się stało.
Malko mechanicznie gładził jej włosy, trzymając w ramionach wstrząsane
szlochem, drżące ciało. Cena głosów w Zgromadzeniu Ogólnym stawała się zbyt
wygórowana... Al Katz żarliwie uspokajał zakładniczki.
Wystraszony. Myślał tylko o jednym. Do głosowania pozostało dwa i pół dnia.
Jakie jeszcze sieci mógł zastawić ich tajemniczy przeciwnik?
Przemówienie delegata Ludowej Republiki Albanii uśpiło nawet
przedstawicieli prasy. Z podziwu godnym uporem dzielny dyplomata wymieniał
rozliczne wiarołomstwa, których dopuścił się od 1951 r. Departament Stanu, by
uniemożliwić przyjęcie Chin do Organizacji Narodów Zjednoczonych..
Malko obserwował salę zza szyby oddzielającej pomieszczenie dla tłumaczy.
Obecni byli niemal wszyscy szefowie delegacji. Wśród nich prawdopodobnie również
jego przeciwnik, tajemniczy Azjata, którego nie zdołali zidentyfikować. Sześć
spoczywających w kostnicy trupów Mad Dogsów nie pomoże rozwiązać zagadki... W
opuszczonym domu nikt się nie pojawił.
Od głosowania dzieliło ich najwyżej dwadzieścia cztery godziny. Wszyscy
ludzie, jakimi dysponowała FBI, zostali zatrudnieni do ochrony delegatów i ich
rodzin.
Malko spojrzał na zegarek. Porwane przez Mad Dogsów kobiety i dzieci miały
za chwilę pojawić się na sali.
Strzeżone niczym skarby Golkondy. To musiało wywołać jakąś reakcję.
Malko przewidywał, że kryjący się za tą sprawą człowiek nie powinien opuszczać sali
obrad. Zareaguje, może zechce zadzwonić. Wszystkie poranne gazety pisały o
porzuconym domu. Kiedy jednak pozwolono dziennikarzom wejść do budynku,
zakładników już stamtąd zabrano. Oficjalnie mówiło się tylko o operacji FBI
wymierzonej przeciw murzyńskim ekstremistom.
Dzień jednak zapowiadał się ciężki. Departament Stanu domagał się
dwudziestoprocentowego marginesu bezpieczeństwa. Nawet po uwolnieniu
zakładników nie można było mieć pewności co do dyplomatów pozyskanych bardziej
humanitarnymi metodami, w rodzaju grubego pliku dolarów.
ś
ona Dawida Mugaliego jako pierwsza weszła do sektora przeznaczonego dla
publiczności. Inne kobiety i dzieci szły za nią gęsiego, zajmując miejsca w pierwszym
rzędzie.
Niemal natychmiast jeden z dyplomatów odwrócił się i spostrzegł żonę. Wstał
pospiesznie i nie przerywając przemówienia Albańczyka mijał rzędy, by ją uściskać.
W niespełna kwadrans wszystkie rodziny zebrały się w zewnętrznej galerii,
nad sektorem dla publiczności.
Jedynie wtajemniczeni zauważyli poruszenie. Dwunastu delegatów, którzy
odzyskali bliskich, bez skrępowania okazywało radość. Wszystko pod osłoną grupy
agentów FBI.
Przybył i Al Katz, prosząc dyplomatów o udanie się wraz z nim do biura
delegacji amerykańskiej, po drugiej stronie ulicy. Pragnął wyjaśnić sytuację oraz
prosić o bezwzględne zachowanie milczenia. Przynajmniej do czasu głosowania.
CIA będzie rada, mogąc sowicie wynagrodzić mu strach i doznane przykrości.
Pułkownik Tanaka doznał wrażenia, że niebo wali mu się na głowę. Siedział
wśród delegatów japońskich, słuchając jednym uchem Albańczyka, kiedy zauważył,
ż
e jego sąsiad z piątego rzędu, delegat Jamajki, pospiesznie wstaje. Jeden z tych,
których żony zostały porwane.
Zaintrygowany, powiódł za nim wzrokiem i zobaczył, jak pada w objęcia
ż
ony.
W pierwszym odruchu chciał poderwać się i biec do telefonu. Zmusił się
jednak, by pozostać na miejscu.
Walczył z kłębiącymi mu się w głowie myślami. Jego sprzymierzeńcy po raz
kolejny chybili. Tanaka, jak wszyscy, czytał o osaczonym domu. Nie było tam jednak
ż
adnej wzmianki o zakładnikach, policja mówiła jedynie o Czarnych Panterach. A
przecież nie było tygodnia bez gwałtownych, czasem krwawych starć policji z
Panterami.
Usiłował odgadnąć, co mogło się stać. Lester był pewien swoich ludzi i nie
dopuszczał myśli o zdradzie.
Mad Dogsi zostali osaczeni przez FBI. Pomyślał o blondynie. Powinien był
umieć się go pozbyć. To była jego wina. Raz jeszcze nie docenił przeciwnika. Takie
błędy kosztowały już Japonię przegraną wojnę. Tanaka był tak pogrążony w
rozmyślaniach, że idąc śladem siedzącego przed nim Węgra, zaczął oklaskiwać
przemówienie Albańczyka. Dopiero widząc przerażone oczy szefa własnej delegacji
przerwał i spuścił głowę: tylko tego jeszcze brakowało!
Unikał oddalania się od swych ziomków i wszelkiego zwracania na siebie
uwagi. Szybko zlokalizował agentów FBI na sali. Rzucali się w oczy jak pryszcze na
nosie.
Gorzki uśmiech wykrzywił jego usta. I wszystko to dlatego, że tym czarnym
durniom zachciało się bawić bombami. Można było oszaleć. Za setki tysięcy
wydanych dolarów... Gdy tylko nadeszła dogodna chwila, opuścił swą grupę i ruszył
szybkim krokiem do podziemnego parkingu. Nie chciał ryzykować nawet telefonu z
ONZ-u.
Z typowym dla swej rasy uporem Tanaka postanowił nie rezygnować. W 1945
r. zdołał w pojedynkę zatopić lotniskowiec. śałował, że nie ma sintoistycznego
ołtarzyka, który pomógłby mu pozbierać się jakoś.
Zatrzymał mercedesa przy rogu 38 Ulicy przed kabiną telefoniczną. Oby tylko
FBI nie dotarło jeszcze do Lestera!
W słuchawce odezwał się jednak głos szefa Mad Dogsów. Zaspany. Czarny
prowadził raczej nocne życie, w dzień spał.
- Jak tam zakładnicy? - zapytał sarkastycznie.
- Nie mam o nich wiadomości. Nie mamy tam telefonu. Pewnie zaczyna im się
dłużyć czas.
- Dłużył im się do tego stopnia, że wybrali się do Zgromadzenia Ogólnego -
wycedził Japończyk.
Lester wyrzucił z siebie potok ordynarnych przekleństw. Nie zamierzał pytać,
czy Japończyk żartuje. To nie było w jego stylu.
Lester nic nie rozumiał. Jeszcze wczoraj wieczorem wszystko było w
porządku. Tanaka streścił mu informacje prasowe.
- Świnie - odezwał się Lester. - Zabili mi brata.
- Przykro mi - odpowiedział chłodno pułkownik Tanaka. - Ja też straciłem
wielu przyjaciół. Ale na razie potrzebnych mi co najmniej sześciu wstrzymujących się
od głosu.
Lester znowu zaklął.
- W przeciwnym razie przegraliśmy - zakończył Tanaka. - I nie omieszkam
pociągnąć pana do odpowiedzialności. Zostało panu nie za wiele czasu. Nie ma sensu
próbować tego samego. Rodziny delegatów są pod ochroną FBI. Na dwadzieścia
cztery godziny zmobilizowali całą masę ludzi.
Czarny klął. Tanaka cierpliwie czekał. Wreszcie Lester oświadczył:
- Mam pomysł, ale to będzie drogo kosztowało.
- Nieważne, byle tylko się udało - zgodził się z rozdartym sercem Tanaka.
- Słyszał pan o „profecie”? - zapytał Lester.
- Nie. Kto to taki?
- Mówi pan, że sesja, o którą chodzi, jest jutro?
- Tak.
- W porządku, może pan na mnie liczyć. To będzie zabawne.
- To nie ma być zabawne, tylko skuteczne - zauważył kwaśno Tanaka.
- Proszę się nie bać - zapewniał Lester - mam z nimi rachunek do wyrównania.
Ani jeden spośród delegatów, których rodziny porwano, nie potrafił dostarczyć
ż
adnych wyjaśnień dotyczących napastników. Poza tym, że byli Murzynami, jak oni.
To zaś jedynie szkodziło stosunkom między Murzynami afrykańskimi i
amerykańskimi.
Al Katz zdołał przekonać ich, by zachowali absolutne milczenie na temat tego
zdarzenia.
Całe szczęście, że trzy czwarte delegatów, których to dotyczyło zależało w stu
procentach od funduszy Departamentu Stanu. To w poważnej mierze ułatwiało
sprawę. Bóg jednak raczy wiedzieć, jakie jeszcze kłody rzuci im pod nogi ten
diaboliczny i zagadkowy przeciwnik.
Delegaci pod ochroną FBI spokojnie opuścili biuro Katza.
Malko przybył wkrótce potem i zastał Amerykanina miotanego wściekłością.
Ogarniał go wstyd za własny kraj. I lęk o wynik głosowania. Na jego prośbę na
ś
cianach biura zawieszono liczne tablice podające wyniki poprzednich głosowań,
wstrzymujących się itp.
Ponadto tablicę, na której oznaczano każdy ruch szefów delegacji. Wszyscy
byli dyskretnie śledzeni przez FBI poza obszarem ONZ-u.
Odnotowywano ich rozkład dnia, godzina po godzi nie. Nie wszyscy
uczestniczyli w sesjach, daleko było d<
tego. Z wyjątkiem delegacji obozu komunistycznego.
Patrząc na tę tablicę Malko wpadł na pewien pomysł To nie mogło nikomu
przynieść szkody, a dawało szansi odzyskania dwóch głosów.
- Przedstawiciele Jemenu i Ugandy udali się do Wa szyngtonu na konsultację
ze swymi ambasadorami - zaczął. - Mam pewien pomysł.
Al Katz podniósł na niego pełne niepokoju niebie skie oczy.
- Ej! Chyba nie zamierza pan ich porwać? Nigd nie...
- Jak panu nie wstyd posądzać mnie o coś takiego - żachnął się Malko. - Ja,
Jaśnie Oświecona Wysokość, miałbym zajmować się wulgarnym kidnapingiem? To
metody obwiesiów. Znam lepsze.
Wyjaśnił swój plan Alowi. Gdy wyszedł z biura, Amerykanin jeszcze bił się ze
ś
miechu po udach. Od początku tej afery po raz pierwszy tak się ubawił.
Malko zadzwonił do Szpitala Bellevue, dokąd odwieziono Jeanie tuż po całym
zajściu. Posłał jej wspaniały bukiet czerwonych róż, załączając wizytówkę.
Przekazano go jej. Głos miała słaby, jakby dobiegał z oddali, nabrzmiały łzami.
- Och! Dziękuję. - powiedziała - dziękuję.
Sprawił mi pan ogromną przyjemność.
Mówiła o kwiatach. Po raz pierwszy ktoś przysłał jej kwiaty. Koledzy z
komisariatu uważali ją za niezłą, czarną dupę, w sam raz nadającą się, by przelecieć ją
na skraju biurka. Ale żadnemu nie przyszłoby do głowy, żeby wydać pięćdziesiąt
centów na bukiecik margerytek.
Samolot Eastern Airlines rejs 563 wystartował właśnie z Washington DC.
Pasażerowie mieli przed sobą trzy kwadranse lotu małym Boeningiem 737 do
nowojorskiego lotniska La Guardia. Poza stewardessami na pokładzie znajdowali się
sami mężczyźni. Był to taki tramwaj dla biznesmenów, powracających do rodzin lub
przyjaciółek w Nowym Jorku.
Wszyscy spragnieni.
Nim jeszcze samolot osiągnął wysokość lotu, stewardessy zaczęły zbierać
zamówienia na napoje. Po dolarze za szklankę, płatne z góry. Większość pasażerów
prosiła od razu o dwie.
Dwaj z nich, mężczyźni w sile wieku, nieco podobni do siebie, zamówili po
trzy napoje. Stewardessa uśmiechnęła się, przyjmując zamówienie.
- Nie wysiądą panowie o własnych siłach. Uwaga na żony!
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Pasażerowie popijali leniwie, usiłując
podrywać zblazowane stewardessy. Dzień był słoneczny, nawet w Nowym Jorku
panowała piękna pogoda. Lot 563 zwykle przebiegał bez zakłóceń chyba, że któryś z
pasażerów zostawił teczkę na półce.
Dwaj pasażerowie z pierwszego rzędu opróżnili swoje trzy drinki każdy.
Porozumieli się spojrzeniem i wstali jednocześnie. Jeden z nich stanął w przejściu
między fotelami, drugi ruszył w stronę kabiny pilota, mijając pierwszego oficera.
Najpierw nadział się na stewardessę.
- Już za późno na picie - powiedziała figlarnie. - Proszę wrócić na miejsce.
- Nie chcę pić - odpowiedział mężczyzna. - Chcę porozmawiać z pilotem.
Stewardessa potrząsnęła głową.
- To niemożliwe. Proszę zająć miejsce.
Nagle dostrzegła metaliczny połysk pistoletu w jego prawej ręce i krzyknęła.
- To dowcip?
- Nie, to prawda, lecimy na Kubę - wyjaśnił obojętnie.
Pchnął stewardessę do kokpitu, trzymając pistolet na widoku.
- Zawracamy na Kubę - rzucił pilotowi, przystawiając mu lufę do skroni.
Lądujemy w Hawanie. Nie radzę stawiać oporu, mamy kogoś, kto zajmie się
pasażerami. Może pan powiadomić La Guardię, jeżeli pan chce.
Pilot nie próbował nawet grać na zwłokę. Już dwanaście maszyn kompanii
uprowadzono na Kubę.
Zwykła rutyna. Ze zdumieniem jednak spoglądał na agresora. Nie przypominał
długowłosych, histerycznych gnojków, którzy zazwyczaj brali kurs na Kubę. Był
dobrze ubrany, miał krótkie włosy, wyrażał się bardzo poprawnie.
Pilot doszedł do filozoficznego wniosku, że czasy się zmieniły i już nikomu
nie można ufać.
Boeing skręcił na wschód i kapitan wziął mikrofon, żeby uprzedzić
pasażerów, że do Nowego Jorku dolecą dopiero za dwa dni.
Człowiek z pistoletem stał w wejściu do kabiny.
Zastanawiał się, co pomyśleliby Kubańczycy, gdyby odkryli, że już nawet
agenci FBI wzięli się za porywanie samolotów do ich kraju.
Lepiej, żeby się o tym nigdy nie dowiedzieli. Sam wiele by dał, żeby znać
powód, który nakłonił CIA do uprowadzenia amerykańskiego samolotu na Kubę.
Mamadou Rikoro usiłował rozstrzygnąć koszmarny dylemat. Mnąc nerwowo
spoczywający w kieszeni wyciąg bankowy, słuchał z roztargnieniem reprezentanta
Kolumbii, obrzucającego błotem USA. Jego sąsiad, delegat jednego z państw
wschodnioeuropejskich, słuchał tego jak nabożeństwa. Odwrócił się do Mamadou i
jak zwykle, dążąc do zjednania sympatii każdej czarnej republiki, uśmiechnął się doń
szeroko. Mamadou odpłacił niewyraźnym grymasem. Jego sąsiad nie miał takich
problemów jak on. Był tylko magnetofonem swego rządu. Jeżeli wykolei się, zostanie
rozstrzelany i kropka.
A to w radykalny sposób rozstrzyga z góry wszelkie rozterki natury moralnej.
Takie jak te, które miotały właśnie Rikoro. Na próżno rozgarniał palcami
kędzierzawą czuprynę - nie potrafił znaleźć satysfakcjonującego rozwiązania.
Tego ranka otrzymał z banku potwierdzenie przelewu trzydziestu tysięcy
dolarów na jego konto. Przelew był anonimowy. Rok w rok, zawsze tuż przed
głosowaniem w kwestii Chin, otrzymywał identyczną kwotę. Skromna składka kilku
anonimowych amerykańskich dobrodziejów. Naturalnie, odstępował część tej sumy
swemu ministrowi, a manna spadała regularnie i właściwie legalnie. W końcu, Stany
były bogate, a jego kraj gwizdał na Chiny.
Z drugiej jednak strony pojawiło się pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które
nieopatrznie przyjął przed dwoma tygodniami. W zamian za zrobienie czegoś
dokładnie odwrotnego. Nowiutkie banknoty ruszyły już w drogę do Szwajcarii.
Naturalnie, zrobi się szum. Rikoro prawdopodobnie zostanie odwołany, ale za
cenę dziesięciu czy piętnastu tysięcy dolarów rozwiąże najpoważniejsze kłopoty. Poza
tym, zaczynał już mieć dość Nowego Jorku. Ujrzeć wreszcie afrykańskie słońce! W
dodatku, zostając w kraju, sporo zaoszczędzi. śona rozsmakowała się w
wielkomiejskim życiu.
Stał rzeczywiście przed potwornym problemem. Gdyby tak mógł zadowolić
wszystkich. Przy tajnym głosowaniu, wykaraskałby się z tego, kłamiąc dla
obopólnego dobra.
- Przypadł mi smutny obowiązek poinformowania państwa, że z najgłębszym
ż
alem odebraliśmy właśnie wiadomość o śmierci Dato Mohammeda Ismaila Ben
Mohammeda Yussofa, stałego reprezentanta Malezji przy ONZ - wyrecytował
półsennie przewodniczący.
Proszę członków Zgromadzenia o-powstanie i uczczenie minutą ciszy pamięci
zmarłego.
Mamadou Rikoro wstał automatycznie. Okazanie smutku przyszło mu
wyjątkowo łatwo. Spuściwszy głowę rozmyślał gorączkowo. I, choć rozdarty, podjął
decyzję.
Minutę ciszy poświęcił pamięci pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Regularny
dochód wart jest więcej niż wygrana w pokera. Trzeba było tylko powiadomić
zleceniodawcę i zwrócić pieniądze.
Zaraz po ogłoszeniu przerwy w obradach pobiegł do telefonu i wykręcił
numer, który znał na pamięć. Mógł stracić pięćdziesiąt tysięcy, ale chciał, aby o tym
wiedziano i zachowano wobec niego wdzięczność... Kiedy usłyszał głos rozmówcy,
wyjaśnił, kamuflując treść, że złożono mu określone propozycje, jednak postanowił
zostać wierny swej starej firmie. Uspokoiwszy sumienie, odłożył słuchawkę.
Pozostało mu teraz czekać na głosowanie.
Wykonanie drugiego telefonu było trudniejsze. Nim się na to zdobył, poszedł
napić się Pepsi. Potem wykręcił numer błagając niebo, by nikt nie odebrał.
Malko pił właśnie kawę w kafejce, gdy pojawił się Chris Jones.
- Al Katz chce natychmiast z panem mówić, niech pan do niego zadzwoni.
Malko pobiegł do najbliższego aparatu. Katz był bliski histerii.
- Mamy wreszcie coś konkretnego - wykrzyknął.
- Dzwonił pewien facet. Mamadou Rikoro. Jest na naszych listach płac.
Przyznał, że usiłowano go przekupić, ale ostatecznie zdecydował opowiedzieć się po
słusznej stronie. Trzeba go za wszelką cenę odnaleźć.
- Gdzie on jest?
- Gdybym wiedział, sam już bym po niego pojechał.
Niech go pan znajdzie.
Malko zajrzał do baru. Ani śladu Rikoro. Była piąta, większość delegatów
wyszła. Zadzwonił do siedziby jego delegacji, do domu, przebiegł wszystkie
korytarze, zaszedł nawet do kawiarni dla personelu, ale nie znalazł 214
nigdzie Rikoro. Sesja zacznie się za godzinę i potrwa do ósmej lub dziewiątej.
Może wtedy się pojawi.
Malko poprosił telefonistkę z baru, by wywoływała pana Mamadou Rikoro co
pięć minut. I posadził Chrisa na wprost telefonu.
Milton Brabeck najspokojniej ustawił się w głównym wejściu i grzecznie pytał
o nazwiska wszystkich czarnych delegatów. Brali go za nadgorliwego strażnika.
Kiedy pułkownik Tanaka po powrocie do hotelu znalazł wiadomość od
Lestera, który prosił o pilny kontakt, natychmiast zrozumiał, że katastrofa była
nieuchronna. Lester otrzymał rozkaz kontaktowania się jedynie w sprawach nie
cierpiących zwłoki.
Zadzwonił z kabiny odległej o 100 metrów od hotelu.
Lester szalał ze złości.
- Jeden z tych cholernych czarnuchów chce nas wyrolować! - wrzasnął.
Tanaka otarł czoło. Panował silny upał. Topił się asfalt, nad miastem unosiły
się wyziewy ze ścieków i spaliny. Było potwornie parno: Mimo to musiał przecież
myśleć trzeźwo.
- Proszę mówić jaśniej.
Szef Mad Dogsów usiłował nie jąkać się z wściekłości. Tanaka notował w
pamięci. Ogarnęło go nagle ogromne zmęczenie. Będzie działał sam. Nie widzi
innego wyjścia.
- Trzeba do niego oddzwonić w ciągu pół godziny - dodał Lester.
Podał Tanace numer. Numer w gmachu ONZ-u. Tanaka rozłączył się i
zadzwonił pod wskazany telefon. W słuchawce odezwał się kobiecy głos: połączył się
z biblioteką ONZ. Poprosił Mamadou Rikoro.
Dyplomata był rozhisteryzowany. Lester go zastraszył. Facet gotów był iść do
FBI. A znał Lestera.
Tanaka mówił bardzo łagodnym głosem, zapewniał, że doskonale rozumie
jego rozterki. Czy może zobowiązać się do zwrotu otrzymanej sumy? Tylko tego od
niego chce. Rikoro uspokoił się nieco. Zapytał, z kim mówi.
- Ze swym zleceniodawcą - oświadczył uprzejmie.
- Jestem przekonany, że zdołamy uregulować tę sprawę ku zadowoleniu obu
stron. I może następnym razem...
Czuło się, że Rikoro kamień spadł z serca. Skoro już zaczyna się taka
gadanina! Dojrzał dla siebie szansę bardzo owocnego szantażu...
- Spotkajmy się w Radzie Powierniczej - zaproponował Tanaka. - Będziemy
mogli spokojnie porozmawiać.
Miejsce faktycznie wymarzone na dyskretne rozmowy. Pozostały już tylko
dwa obszary podlegające Radzie... Pago-pago i nędzny skrawek dziewiczych lasów
Indonezji. Rada nie zbierała się nigdy.
Mamadou Rikoro zaaprobował tę propozycję. Jemu również nie zależało na
reklamie.
Tanaka skończył rozmowę i wyszedł, łapiąc łyk parnego powietrza. Miał
dosłownie moment, by wpaść do siebie i wrócić do ONZ-u.
Przestronna sala Rady Powierniczej była pusta. Rikoro usiadł w górnym
rzędzie i zapalił papierosa. Nikt nie widział, jak wchodził. Humor zdecydowanie mu
się poprawił. Marzyło mu się nawet, że może ocali owe pięćdziesiąt tysięcy...
Naturalnie, mowy nie ma o podpisywaniu czegokolwiek. Tamci będą musieli
zadowolić się słowem honoru uczciwego człowieka.
Za jego plecami otwarły się drzwi. Usłyszał wytłumiony przez grubą zieloną
wykładzinę odgłos kroków. Odwrócił głowę, uśmiechając się. Uśmiech zastygł mu na
ustach, gdy zobaczył pistolet, nie miał jednak czasu krzyczeć.
Tanaka ze stoickim spokojem wpakował w głowę Mamadou trzy kule, choć
już pierwsza przestrzeliła nos, rozrywając mózg. Rozległy się trzy głuche detonacje -
na pistolet założony był tłumik nowej generacji. Zresztą akustyka w sali Rady zawsze
była kiepska.
Mamadou Rikoro obsunął się z fotela. Pułkownik podszedł i odepchnął ciało
jak najdalej, żeby ukryć je między fotelami. Na szczęście, dyplomata był raczej
drobny. Zapach prochu szybko rozpłynie się w atmosferze zamkniętego
pomieszczenia. Salę odwiedzały jedynie grupy turystów.
Na wszelki wypadek Tanaka przeszedł wzdłuż rzędów, by wyjść od strony
baru dla delegatów.
Otworzył błyskawicznie drzwi, dokładnie w chwili, gdy strażnik się odwracał.
Widział wprawdzie Tanakę, ale nie zareagował, ponieważ jego kolega, który
zatrzymał Japończyka przy wejściu do baru, przepuścił go po wylegitymowaniu.
Pewna część kandydatów nie wahała się czasem wpadać na krótką drzemkę do nie
używanej sali.
A niekiedy i na miłosną schadzkę z frywolną sekretarką z sekcji tłumaczy.
Czerwone fotele były tak miękkie...
Tanaka poszedł do kawiarni, dołączając do pozostałych członków delegacji
japońskiej.
Ciało Mamadou Rikoro spoczywałoby może między fotelami przez wiele dni,
gdyby niejaka pani Thins de Topeka (Kansas) nie odczuła po długim zwiedzaniu
ONZ-u dotkliwego bólu nóg. Dyskretnie odłączyła się od grupy i opadła na miękki,
głęboki fotel w sali Rady Powierniczej. Niestety, nie udało jej się wyciągnąć
obolałych nóg. Pochyliła głowę i zauważyła coś czarnego. Myśląc, że to jakiś
przedmiot, wyciągnęła rękę.
Dotknęła głowy Mamadou Rikoro.
Krzyki pani Thins przerwały rzeczowe objaśnienia przewodnika. Rozniosły
się szeroko, pomimo fatalnej akustyki... Tak szeroko, że obaj strażnicy rzucili się
natychmiast w stronę sali, przypuszczając, że ktoś dostał ataku szału.
- Tam leży ciało - wykrztusiła, szczękając zębami pani Thins. I zemdlała.
W klitce zastępującej pułkownikowi MacCarthy’emu biuro kłębił się dym
papierosowy. Pułkownik wyglądał na załamanego. Dwa trupy w ciągu tygodnia, to
dużo.
Zwłaszcza, że tym razem nawet przy największej dozie wyobraźni nie sposób
było utrzymywać, że zbrodni nie dopuścił się sadysta.
- Fachowa robota - stwierdził z nutką zadowolenia Katz.
Zabójca pozbierał łuski. Zawartość kieszeni Rikoro leżała na stole
MacCarthy’ego. Nie było tam nic, co mogłoby posunąć śledztwo do przodu.
Strażnicy przychodzili pojedynczo składać zeznania.
Zasadniczo, nikt nie miał wstępu do sali Rady Powierniczej. Poza
wycieczkami z przewodnikiem i delegatami.
Więc było z czego wybierać...
- Wydaje mi się, że widziałem mordercę - wyznał jeden ze strażników. - Niski
brunet. Był odwrócony plecami. Zatrzymał go mój kolega przy wejściu do baru.
Zobaczyłem, że jest w porządku, więc dałem spokój.
Pułkownik MacCarthy wezwał strażnika pilnującego wejścia do baru.
Ten jednak niczego nie potrafił powiedzieć. Sprawdzał mechanicznie
wszystkich wchodzących do baru. Czasem po stu na godzinę. Nawet nie patrzył na
twarze, tylko na karty. Nic ponadto nie udało się z niego wydusić.
Dwie zakonnice przedefilowały majestatycznie przed patykowatą statuetką,
ofiarowaną przez Nigerię i wkroczyły do baru delegatów.
Pełniący służbę strażnik zrazu nie odważył się ich zatrzymać, potem zaś było
już zbyt późno: dwie szacowne Murzynki w białych habitach wtopiły się w kłębiący
się w barze tłum. Trwała właśnie ostatnia przerwa przed głosowaniem w sprawie
przywrócenia pełnych praw Chińskiej Republice Ludowej.
Oczywiście, strażnik mógłby odszukać zakonnice, ale nie miał prawa porzucać
posterunku.
Delegat Górnej Wolty odwrócił się: ktoś zawołał go po imieniu.
Stanął nos w nos z Murzynką o dużych, orzechowych oczach i łagodnej buzi.
Nawet w białym habicie zwracała uwagę doskonała figura kobiety. Mimo woli poczuł
podniecenie.
- Czym mogę służyć, siostro? - zapytał z szacunkiem.
- Chciałabym z panem pomówić - odpowiedziała głębokim, melodyjnym
głosem.
Kolejna naciągaczka. W imię braterstwa czarnych.
- Zaraz zaczyna się sesja - próbował się wymówić.
- A z delegacji jestem tylko ja.
- Nie zajmę panu wiele czasu - nalegała zakonnica. - Parę minut, a sprawa jest
niezwykle ważna. Dla pana.
Zaintrygowany delegat rozglądał się za spokojnym kątem.
Odniósł wrażenie, że znalazł się na targu niewolników i to tuż po przybyciu
statku z towarem. Zakonnica rozwiązała problem za niego.
- Może przejdziemy się do hallu na parterze - zaproponowała. - Będziemy
mieli tam spokój.
Delegat Górnej Wolty zgodził się.
Minęli strażników i zjechali ruchomymi schodami na parter. Wewnętrzna
galeria faktycznie była pusta.
Murzyn z uśmiechem zwrócił się do swej czarnej siostry.
- A więc, w czym mogę pomóc?
Kobieta uśmiechnęła się anielsko, trzymając obie ręce zanurzone w fałdach
habitu.
- To bardzo proste. Pójdzie pan ze mną.
Dyplomata podskoczył ze zdumienia.
- Z panią? Ależ to niemożliwe, sesja zaczyna się za pół godziny. Muszę
głosować.
Uśmiech jego rozmówczyni stał się jeszcze bardziej anielski.
- Mimo to pójdzie pan ze mną.
W tym momencie dostrzegł przytkniętą do swego brzucha lufę parabellum i
chciał odskoczyć w tył.
Jednak zatrzymał go mur.
- Ależ pani oszalała! - wykrztusił zduszonym głosem. - To chyba żart.
Duże usta Murzynki uśmiechały się ciągle, oczy jednak były zimne.
- Niech pan idzie obok mnie - rozkazała. - Wyjdziemy stąd i wsiądziemy do
oczekującego samochodu. Jeżeli będzie pan rozsądny, nic się panu nie stanie.
- Ale czego pani chce? - protestował dyplomata - nie mam przy sobie
pieniędzy...
- Nie chcę pieniędzy - powiedziała. - Wypuścimy pana po głosowaniu.
Delegat podskoczył.
- Ależ to śmieszne. Opowiem, co się stało głosowanie zostanie unieważnione.
Głosem spokojnym, mimo to z odcieniem groźby, powiedziała:
- Nic pan nie powie. W przeciwnym razie zostanie pan stracony, nawet gdyby
pana chroniła cała policja.
Jeżeli piśnie pan słowo, umrze pan.
Delegat uwierzył. Wiedział, że w Nowym Jorku dziej ąj się zdumiewające
rzeczy. śe pewne zbrodnicze organizacje są wszechmocne. Ogarnęła go totalna
panika. Lufa parabellum mocniej wcisnęła się w jego brzuch.
Przedłużona była rodzajem cylindra: tłumikiem.
- Prędzej - rozkazywała zakonnica. - Jeżeli będzie pan próbował uciec,
zastrzelę pana.
Ukryła pistolet w kieszeni, ale poprzez materiał widział wyraźnie jego kształt.
Był zbyt przerażony, żeby sprawnie myśleć. Ruszył za nią jak automat - krok w krok.
Po prawej stronie placu roiło się od ludzi. Tu zbierali się turyści.
Murzynka szła tak blisko niego, że przy każdym kroku lufą pistoletu trącała
jego biodro.
W bramie musieli przebić się przez grupę turystów.
Delegat rozpoznał jedną z przewodniczek, uroczej Chineczkę, którą
emablował, więc uśmiechnął się do niej nieco krzywo.
Automatycznie odwzajemniła uśmiech. Tłum turystów rozdzielił w pewnej
chwili zakonnicę od je więźnia. Instynktownie do połowy wysunęła pistolet z
kieszeni.
Lo-ning przez ułamek sekundy widziała broń. Murzynka tymczasem znalazła
się już na chodniku za bramą i dołączyła do delegata. Chinka zastanawiała się, czy to
nie przywidzenie, jednak wspomniała dziwny, wymuszony uśmiech Murzyna.
Zdecydowanie, coś nienormalnego rozgrywało się pod nosem całego stada
troszczących się o pozytywny przebieg głosowania agentów.
Zostawiła swoich turystów na pastwę losu i co sił w nogach pobiegła do baru,
spodziewając się zastać tam Malka. Po drodze jednak zmieniła zdanie. Aby zyskać na
czasie, skoczyła ku najbliższemu telefonowi i zaalarmowała sekcję chińską. Na nich
scedowała wszczęcie alarmu.
Dopiero czwarta zakonnica wzbudziła zdziwienie pełniącego wartę przy
wejściu strażnika. Dwie spośród nich wyszły w towarzystwie aż dwóch delegatów
każda.
Jednak było już zbyt późno, czwarta opuściła teren ONZ-u, eskortując
sięgającego jej do ramienia przedstawiciela Gujany. Przechodząca przez leżący sto
metrów dalej dziedziniec Gandhiego zakonnica spostrzegła dwóch zmierzających ku
niej Chińczyków. Szli oddaleni od siebie, jakby chcieli zagrodzić jej drogę.
Ciągnąc Malajczyka za ramię, zboczyła gwałtownie w prawo, ku schodom.
Chińczycy ruszyli za nią biegiem.
Rozległy się dwie głuche, wyciszone detonacje. Jeden z Chińczyków potoczył
się po dywanie i znieruchomiał.
Drugi osunął się powoli po wspaniałej chińskiej tkaninie, wyściełającej ścianę.
Zakonnica schowała pistolet i pociągnęła za sobą Malajczyka, zbyt przerażonego, by
wszcząć alarm, gdy mijali strażnika.
I tak zresztą umundurowani strażnicy nie byli uzbrojeni.
Nieco później sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych wpadł
w osłupienie, natykając się na podeście trzydziestego ósmego piętra - swojego piętra -
na delikwenta, który powitał go uprzejmie, nie troszcząc się jednak o to, by schować
Smith’a i Wessona.
Była to zupełnie wybaczalna słabostka Chrisa Jones’a.
Dyplomata pomyślał, że pora już wracać do kraju. Do tej pory, jeżeli nawet
nie zapobiegł żadnej wojnie na świecie, potrafił przynajmniej utrzymać pokój w
kuluarach ONZ-u.
Tym razem pułkownik Tanaka chciał sam upewnić się o powodzeniu akcji.
Obserwował wyjście fałszywych zakonnic, siedząc za kierownicą swego mercedesa,
tuż przed wejściem dla delegatów. Wszystko zdawało się przebiegać pomyślnie. Dwa
samochody ludzi Lestera stały zaparkowane po przeciwnej stronie alei. Tanaka z
poczuciem satysfakcji liczył wyprowadzanych delegatów. Waga przechylała się na
jego korzyść. Lester miał świetny pomysł. Uprowadzeni delegaci reprezentowali
kraje, na których nie skupiała się ostatnio uwaga świata. Ich nieobecność na sesji nie
wywoła szczególnego zdumienia. To zdarzało się często przedstawicielom państw
wstrzymujących się od głosu.
Oba samochody ruszyły.
Drzwi mercedesa otworzyły się gwałtownie w chwili, gdy Tanaka wciskał
sprzęgło. Mimo całej swej zimnej krwi, pułkownik aż podskoczył.
Młoda Chinka, wyraźnie przerażona, wsunęła głowę do środka.
- Proszę pana - powiedziała - proszę pozwolić mi wsiąść. Szybko. Dokonano
porwania. Tamte dwa samochody. Trzeba je ścigać.
Pułkownik Tanaka miał wrażenie, że Fudżi-jama chlusnęła lawą wprost na
jego głowę. Tylko tego brakowało! Jego wzburzenie było jak najbardziej szczere.
- Nie rozumiem, proszę pani. Co się stało?
Chinka usiadła obok niego i rozkazującym tonem powiedziała:
- Niech pan ruszy i pojedzie za tymi dwoma samochodami - białym i
zielonym. Zatrzyma się pan przy pierwszym napotkanym policjancie.
Lo-ning zorientowała się, że nikt oprócz niej nie zdążył interweniować.
Właśnie zamierzała zatrzymać jakiś samochód na Pierwszej Alei, gdy spostrzegła
Tanakę siedzącego za kierownicą mercedesa.
Tanaka usłuchał, bijąc się z bezładnymi myślami.
Tamte samochody uzyskały już nad nimi około stu metrów przewagi. Zbliżył
się do nich bez trudu i popatrzył na swą pasażerkę. Uspokoiła się odrobinę. Zadrżał na
myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby wsiadła do innego samochodu.
- Proszę mi wreszcie wytłumaczyć, o co tu chodzi - powiedział, udając Greka,
dyplomata. - Czy mogę pani pomóc? Chinka, nieco rozluźniona, wyjaśniła:
- Ludzie jadący tymi samochodami porwali delegatów do ONZ-u, aby
uniemożliwić im udział w głosowaniu dziś po południu.
- Ależ trzeba zawiadomić policję! - wykrzyknął zbulwersowany Japończyk. -
To nie jest praca dla pani!
- To jest w pewnym sensie moja praca - odpowiedziała. - Ale zawiadomię
policję, kiedy tylko będę mogła. I dziękuję panu za pomoc. To szczęście, że na pana
trafiłam.
- Rzeczywiście, to szczęście.
Tylko jeszcze nie wiadomo, dla kogo. Oba samochody jechały prosto na
północ, w stronę Harlemu. Do budynku przy West End Avenue.
- Są uzbrojeni - ponurym głosem poinformowała Lo-ning.
Pułkownik Tanaka milczał. Musiał koniecznie znaleźć jakiś sposób na
pozbycie się tej Chinki. W sercu Nowego Jorku, o czwartej po południu. W dodatku
bez broni. Po zamordowaniu Rikoro noszenie pistoletu byłoby niebezpieczne.
Dziewczyna zaczęła nagle gestykulować.
- Tam, tam...
Na rogu 61 Ulicy stał wóz policyjny. Tanaka zwolnił, ale uprzedził:
- Możemy ich zgubić.
- To prawda - przyznała Lo-ning.
Odkręciła szybę i próbowała przyciągnąć uwagę policjantów. Bezskutecznie.
Tanaka przyspieszył, aby dogonić samochody porywaczy.
Aż do Harlemu nie natrafili już na żaden patrol. Kiedy Lo-ning zobaczyła, że
samochody zjeżdżają do podziemnego parkingu, krzyknęła z radości.
- Proszę się zatrzymać, proszę zatrzymać natychmiast. Trzeba zawiadomić
policję.
- Jedźmy do najbliższego komisariatu - zasugerował Tanaka.
- Nie, wolę poczekać tutaj - zdecydowała Lo-ning. - To pewniejsze. To może
być podstęp. Trochę dalej jest tu zresztą budka telefoniczna. Dziękuję, że mi pan
pomógł.
Na twarzy pułkownika pojawiło się głębokie zakłopotanie.
- Proszę pani, nie mógłbym zostawić tu pani samej.
To niebezpieczne.
- Dobrze, zgoda - powiedziała Lo-ning. - Proszę podrzucić mnie do telefonu.
Zadzwonię i poczekamy tu na przybycie policji.
Tanaka zwolnił. Pozostała mu niespełna minuta na pozbycie się Chinki.
Rozmowy delegatów koncentrowały się wokół zabójstwa Mamadou Rikoro.
Za to zniknięcie innych przeszło zupełnie nie zauważone. Podobnie jak śmierć dwóch
agentów chińskich. Właśnie zresztą wznowiono sesję Zgromadzenia Ogólnego.
Malko odbywał naradę wojenną z Alem Katzem w biurze pułkownika
MacCarthy’ego. W ONZ nigdy jeszcze nie widziano takiego zamętu.
- Teraz możemy się już chyba tylko pomodlić - przyznał Malko - zachowując
nadzieję, że żaden inny delegat nie został w ten czy inny sposób przekabacony.
Orgia nie dała oczekiwanych efektów. Poza jednym przypadkiem...
- Zostały nam jeszcze dwie godziny - przypomniał Al Katz. - Przy
zastosowaniu systemu elektronicznego nie potrwa to dłużej niż pół godziny.
Zgnębiony pułkownik MacCarthy obiecał potroić straże wokół sali i ulokować
wewnątrz wszystkich uzbrojonych cywilów, jakimi dysponował.
Pułkownik Tanaka, zamiast zawrócić na West End Avenue w stronę do budki,
skręcił w lewo, w 105 Ulicę i wjechał na dawne tereny rekreacyjne, obecnie pełniące
rolę wysypiska śmieci.
- Hej! Co pan wyprawia? - krzyknęła Lo-ning.
Tanaka uśmiechnął się uspokajająco.
- Przepraszam, chciałem tutaj zawrócić.
Zamiast jednak zawrócić, zatrzymał się pod murem i zaciągnął ręczny
hamulec. Dopiero widząc wyraz jego twarzy Lo-ning zaczęła się bać. Nagle
przypomniała sobie śmierć pani Tso. Jej zabójca był Azjatą...
Ich oczy spotkały się i teraz nie miała już wątpliwości, że mężczyzna chce ją
zabić. W tej samej chwili Tanaka chwycił ją za szyję i zaczął dusić.
Lo-ning krzyczała i walczyła zajadle. Tanaka, któremu utrudniała ruchy
kierownica, nie był w stanie dość mocno trzymać ofiary. Stopniowo zdołała odsunąć
się od niego. Milimetr po milimetrze przesuwała rękę w stronę klamki, aż ją chwyciła.
Udało jej się otworzyć i wysunąć nogi na zewnątrz.
Trzymając się karoserii niemal zupełnie wyśliznęła się z samochodu. Udało jej
się to dosłownie w ostatniej chwili, w płucach nie miała już ani odrobiny powietrza.
Leżący na siedzeniu Tanaka musiał ją wypuścić. Upadła na ziemię.
Tanaka krzyknął ze złości. Chinka tymczasem oddalała się poprzez śmietnisko
w stronę telefonu.
Japończyk zawrócił i ruszył prosto na drobną postać, biegnącą chwiejnym
krokiem.
Lo-ning odwróciła się i zobaczyła jadącego na nią mercedesa. Oparła się o
mur. Potężny kamień uniemożliwił Tanace rozjechanie jej. Jednak uderzenie
zderzakiem w kolana spowodowało, że upadła.
Wstała przełamując potworny ból. Noga uginała się pod nią. Musiała uczepić
się krat. Patrzyła tylko na nieodległe wyjście. Jeżeli dobrnie do West End Avenue,
będzie ocalona. Na szczęście Tanaka nie miał czasu zawrócić. Podjechał do niej
tyłem, ale, jadąc zygzakiem, zbyt się oddalił. Lo-ning, kuśtykając dotarła do wyjścia.
Wyszła na chodnik w chwili, gdy mercedes wyjeżdżał z terenu rekreacyjnego. Tanaka
ostro zahamował.
Lo-ning w popłochu rozejrzała się wokół siebie.
Strużka krwi spływała po jej nodze. W zasięgu oka nie widać było żadnych
przechodniów. Aby dotrzeć do telefonu, trzeba było przejść West End Avenue.
Biegła kulejąc. Noga szarpała ją potwornie. Usłyszała warkot mercedesa,
usiłowała przyspieszyć, podpierając się o ściany domów.
Potężny samochód wjechał ukosem na chodnik i zbliżył się do Lo-ning.
Tanaka obiema rękami trzymał kierownicę. Dosięgając kruchej postaci Chinki, skręcił
lekko w prawo, by nie wpaść na mur. Uderzenie lewą stroną maski spowodowało
pęknięcie wątroby i żeber.
Dziewczyna poczuła się zmiażdżona, rozbita, poleciała bezwładnie przed
siebie. Tanaka miał nadzieję przyprzeć ją do muru, ale zbyt gwałtowne uderzenie
spowodowało, że upadła dość daleko, na schody prowadzące do sutereny, poza
zasięgiem Japończyka.
Zjechał na jezdnię i obejrzał się za siebie. W drzwiach sutereny pojawiła się
wystraszona twarz masywnego Murzyna. Ze zdumieniem spoglądał na leżące u jego
stóp ciało.
Tanaka zawahał się. Powrót narażał go na śmiertelne zagrożenie. Nie wiedział,
ile osób mogło znajdować się w domu. Jego jedyną nadzieją było to, że Chinka umrze
na miejscu, nim zdoła cokolwiek powiedzieć. Wrzucił bieg i skręcił w West End.
Tym razem za niepowodzenie odpowiadałby tylko on.
Lo-ning ledwie mogła mówić. Upadając złamała szczękę, usta miała pełne
krwi. Trójka pochylonych nad nią czarnych zastanawiała się, czy nie wynieść jej z
powrotem na wysypisko, unikając w ten sposób kłopotliwych pytań policji, gdy
nadeszła gruba Murzynka i także pochyliła się nad Loning, pełna współczucia.
Chinka uczepiła się jej bluzki, błagając:
- Szybko, zadzwońcie do FBI. Powiedzcie, że zakładnicy są na West End
Avenue 4537. To Japończyk...
Wycieńczona straciła przytomność.
Murzyni popatrzyli po sobie nie całkiem przekonani.
Gruba kobieta rozsunęła ich i weszła po schodach.
- Nie damy tak umrzeć tej małej - zagrzmiała.
Idąc najszybciej, jak na to pozwalało jej potężne ciało, ruszyła w stronę budki.
Wykręciła 411, numer alarmowy pogotowia policyjnego, z którym można się było
połączyć nie płacąc ani centa. Potem opowiedziała, co zaszło.
Kiedy po dziesięciu minutach przyjechała policja, Loning już nie oddychała.
Przerażona grubaska powtórzyła, co przed śmiercią powiedziała Chinka.
Godzinę później pracownik sekcji japońskiej przyszedł na palcach
powiadomić ambasadora przy ONZ, że wysoki funkcjonariusz FBI nalega na
natychmiastową rozmowę z nim.
Pułkownik Minoru Tanaka stał wyprężony na baczność przed swoim ONZ-
owskim zwierzchnikiem, Hideo Kagami, stałym przedstawicielem Japonii. Na
okrągłej twarzy dyplomaty malował się wyraz surowości, a spoza okularów w
metalowych oprawkach na pułkownika spoglądała pogardliwie para zimnych oczu.
Tanaka pokornie spuszczał głowę na każdą z przytłaczająco słusznych uwag
dyplomaty. Czuł się okryty hańbą. Po raz pierwszy w swej wieloletniej karierze -
zarówno w lotnictwie, jak i w wywiadzie - nie stanął na wysokości zadania. Na
próżno powtarzał sobie, że winni temu są jego przypadkowi sprzymierzeńcy, tak czy
inaczej odpowiedzialność spadała na niego.
Dyplomata kończył reprymendę:
- Jest istotne - konkludował - ponieważ FBI zdołała dotrzeć aż do pana, by nie
można było odkryć żadnych pańskich powiązań z rządem, a nawet z’.
służbami, dla których pan pracuje. I aby FBI nigdy nie zdołała zebrać
dowodów, pozwalających wszcząć postępowanie sądowe. Czy to dzięki zeznaniom
pana, czy też kogokolwiek innego. Wyraziłem się dość jasno?
Pułkownik Tanaka doskonale zrozumiał, co miał na myśli przełożony. Ale tym
najmniej się martwił. Przez naczeniem wojskowego jest umrzeć w ten czy inny
sposób, a z ewentualnych docinków kolegów po powrocie do Tokio niewiele sobie
robił. Skoro przegrał pozostało mu tylko zakończyć sprawę z honorem. Zgiął się
wpół.
- Mogę odejść, panie ambasadorze? Pragnę zapewnić, że pańskie instrukcje
zostaną wykonane niezwłocznie.
- Tego właśnie od pana oczekiwałem - odpowiedział dyplomata.
Niespodziewanie wyszedł zza biurka i serdecznie uścisnął dłoń Tanaki. W
jego oczach malowało się chyba wzruszenie.
- Pułkowniku Tanaka - powiedział cicho, jakby obawiając się, że ściany mają
uszy. - Wiem, że zrobił pan wszystko, co w pańskiej mocy, aby jak najlepiej służyć
ojczyźnie. W imieniu cesarza - dziękuję panu.
Zatroszczymy się o to, co panu drogie.
Dyskretny uśmiech rozjaśnił twarz Tanaki. Nie pragnął niczego ponad ten
wyraz aprobaty. Miał spokojne sumienie. Nie będzie przyszłym pokoleniom
podawany jako przykład porażki. Bez słowa odwrócił się i wyszedł z biura. Czekając
na windę zastanawiał się, co powinien zrobić. Niestety, miał bardzo mało czasu.
To ostatnie spotkanie już graniczyło z cudem. Po pozbyciu się Lo-ning
automatycznie skontaktował się z szefem delegacji japońskiej, by go o wszystkim
poinformować.
Nim pułkownik Tanaka zdołał porozumieć się z Hideo Kagami, FBI
zaalarmowało już delegację japońską.
Kagami wyznaczył mu spotkanie w biurze dużej japońskiej firmy importowej,
dającej pomieszczenie tokijskim służbom specjalnym.
Wychodząc zatrzymał taksówkę i podał adres w Grenwich Village. Byłoby
nieostrożnością wracać do hotelu, skoro FBI go zidentyfikowało. W myśli starał się
przypomnieć sobie, czy w pokoju nie pozostawił nic kompromitującego.
Nic, nic poza pistoletem. Ale i on niedaleko prowadzi. Ma fałszywy numer
seryjny i nie stanowi żadnego śladu. Czarny karnecik, w którym Tanaka notował swe
wydatki, spoczywa w jego kieszeni. Gdy tylko skończy ze wspólnikami, spali go.
Potem zostanie już tylko on, pułkownik Tanaka. Ostatni dowód rzeczowy. Jeszcze nie
wybrał sobie rodzaju śmierci i planował na to chwilę medytacji, o ile okoliczności na
to pozwolą. W najgorszym razie wystarczy rozgryźć jeden z guzików lewego rękawa
marynarki, by paść martwym w jednej chwili.
Ale trucizna nie odpowiadała mu, życzyłby sobie znaleźć sposób bliższy jego
naturze. Samuraje nie zażywali trucizny, a Tanaka był do głębi przesiąknięty tradycją.
W roztargnieniu spoglądał na przesuwający się za oknem taksówki obraz
Nowego Jorku. Jechali Broadwayem, w sercu Garment district, mijając wszystkie te
wózki, pełne futer i ubrań, olbrzymie ciężarówki i nędzne, zatłoczone kawiarenki dla
ubogich urzędników. Widział nie ów Nowy Jork, rojący się barwnym tłumem
turystów, ale mrowisko przypominające nieco Tokio.
Pułkownik doznał krótkiego, ale silnego skurczu serca. Wiele by dał za
jeszcze jedną partyjkę paczinko. Ale w Nowym Jorku nie grało się w paczinko, a FBI
deptała mu po piętach.
Amerykanie okazali wyjątkową grzeczność, pytając, czy niejaki pułkownik
Tanaka wchodzi w skład delegacji japońskiej. Och! Pytanie było czysto formalne,
gdyż niewątpliwie skradziono mu samochód. Oczywiście wykluczano, by dostojny
przedstawiciel Japonii mógł mieć cokolwiek wspólnego z tą ciemną aferą.
Od czasu wojny wietnamskiej amerykańscy funkcjonariusze bardzo troszczyli
się o zachowanie twarzy.
Taksówka zatrzymała się przed jednym z domów przy Bleeker Street. Na
schodach siedzieli paląc i dyskutując hippisi. Tanaka ominął ich i przeszedł przez
podwórze, ku mieszczącemu się w tyle hangarowi.
Pchnął drzwi. Wnętrze zawalone było skrzynkami i starymi meblami.
Natychmiast wyrósł przed nim potężny Murzyn w ciemnych okularach.
- Przychodzę od Lestera - powiedział Tanaka.
Nikt poza Mad Dogsami nie znał imienia Lestera.
Murzyn poszedł w głąb hangaru i przesunął skrzynkę.
Tanaka został nieco z tyłu. Bezszelestnie podniósł żelazny pręt, zbliżył się do
Murzyna i zamachnął się, uderzając go z całych sił w kark.
Nie wydając nawet okrzyku. Murzyn runął na twarz, zalany krwią.
Pułkownik odstawił skrzynię. Pod nią znajdowała się klapa.
Podniósł ją i zszedł po metalowej drabinie. Dotarł do piwnicy zastawionej
skrzyniami. Był w manhattańskim arsenale Mad Dogsów. Koło dwustu strzelb,
rozmaite 235
modele pistoletów maszynowych, karabiny maszynowe odkupione od
dezerterów, tysiące naboi wszelkiego kalibru... Kiedyś Lester pokazał ten swój
skarbiec Tanace.
Miał tu nawet japoński karabin maszynowy Nambu, który Bóg raczy wiedzieć,
jak tu trafił.
Tanaka zestawił ostrożnie ciężką skrzynię pełną jeszcze oryginalnie
opakowanej broni i uniósł wieko stojącej pod spodem, mając nadzieję, że pamięć go
nie myli.
Faktycznie, znalazł tam czeski pistolet maszynowy i magazynki. Wziął broń,
założył magazynek, a trzy inne wsunął w pas. Modlił się, żeby zastać Lestera i Jacka,
którzy mogliby ewentualnie przeciwko niemu zeznawać.
Tanaka nigdy nie zetknął się bezpośrednio z innymi członkami Mad Dogsów,
znał tylko tych dwu.
Trzask zarepetowanego zamka rozbrzmiał echem wśród ceglanych murów.
Drzwi na wprost niego pozostawały jednak wciąż zamknięte. Nagle przeszło mu
przez myśl, że Lester może być na zewnątrz.
Z bronią opartą na prawym ramieniu otworzył drzwi.
Z korytarza długości dziesięciu metrów wchodziło się do wielu pomieszczeń.
Tylne wyjście wiodło na Siódmą Aleję. Kryjówka była naprawdę idealna.
- Kto tam? - krzyknął męski głos.
Tanaka rozpoznał Lestera. Odezwał się spokojnie:
- To ja, Tanaka.
Potem pchnął drzwi i wszedł.
Lester nie był sam. Grał w karty z dwoma innymi Murzynami. Wyciągnięta na
łóżku Jada czytała książkę.
Po ziemi poniewierały się puste butelki po piwie. Na łóżku, w którym
zazwyczaj sypiał Lester, leżał automatyczny kolt. Widząc Tanakę, jeden z graczy
gwałtownie sięgnął po broń, rozsypując karty. Tanaka ledwie drgnął, ale pistolet
maszynowy splunął ogniem. Murzyn skoczył, jakby rzucony atakiem epilepsji, potem
runął w kałużę krwi. Kule poszarpały mu tors. Umarł, nim jeszcze upadł.
Lester i jego towarzysz wstali. Ich twarze wykrzywiało przerażenie. Jada
upuściła książkę i krzycząc zwinęła się w kłębek w kącie łóżka. Tanaka zwrócił ku
nim lufę pistoletu.
- Nie ruszajcie się - nakazał spokojnie.
Lester powoli odzyskiwał zimną krew. Nerwowo oblizał usta.
- Cholera! Zwariował pan, czy co? Co pana napadło?
Zakasłał, wdychając przesycone zapachem prochu powietrze. Korzystając z
tego, Tanaka powiedział obojętnym tonem:
- Wasza ostatnia akcja też się nie powiodła - w tej chwili FBI zatrzymało już
waszych ludzi, a ja sam jestem poszukiwany. Wyrzuciliśmy w błoto masę pieniędzy.
- Ejże! - przerwał Lester - a czy aby nie był pan śledzony?
Tanaka machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie miało to już większego
znaczenia. Lester się mylił.
- Chce pan się ukryć u nas? - zaoferował. - Potem przerzucimy pana do
Kanady. To nic trudnego. W północnej Dakocie są setki mil nie strzeżonej granicy.
Tymczasem zostanie pan tutaj... Lester ani na moment nie spuszczał oka z
pistoletu. Wiedział, że w magazynku zostało dość naboi, żeby posiekać Tanakę na
kawałki.
Jada jak sparaliżowana leżała skulona na łóżku. Bujne piersi falowały
nieregularnie, jakby oddychanie sprawiało jej trudność. Spojrzenie dziewczyny
wędrowało z Tanaki na Lestera. Śledziła z natężeniem tok rozmowy.
Lester nie rozumiał, czego chce Japończyk. W pewnej chwili jego twarz
rozjaśniła się.
- Chciałby pan odebrać forsę? Ale przecież pan wie, że zapłaciliśmy tym
gnojkom z góry. Reszta poszła na broń i żarcie.
Tanaka skinął głową.
- Dziękuję za gościnność, ale nie zamierzam z niej korzystać - powiedział
grzecznie. - Jeśli chodzi o pieniądze, to także myślę, że nie da się ich odzyskać. Ale
przypuszczam, że stanowi to element ryzyka zawodowego.
Lester uśmiechnął się, uspokojony.
- O.K. Jest pan niesamowicie rozsądny. A teraz proszę odłożyć ten pistolet.
Mógłby zdarzyć się jeszcze jakiś wypadek.
Starał się nie patrzeć na ciało Ronsona, swego kumpla. Nie do końca wiedział,
co myśleć o tym Japońcu, który chyba nagle wpadł w szał. Ale co robił tamten przy
drzwiach?!
Tanaka nie odłożył broni i nawet nie drgnął. Tylko mocniej uchwycił kolbę.
Zastanawiał się, czy o niczym nie zapomniał.
- Odejdę teraz - powiedział spokojnie. - śałuję, że sprawy nie potoczyły się po
naszej myśli.
Lester dostrzegł, że palec Japończyka przyciska spust. Wrzasnął:
- Ej! Zwariował pan! Chyba nie... Nie sprzedałem pana, jestem w porządku...
Pułkownik Tanaka smutno pokiwał głową. Pewne rzeczy trudno było wyjaśnić
takiemu nieokrzesanemu chłopakowi jak Lester. Ogarniało go zmęczenie. Chciał
czym prędzej z tym skończyć.
- Pan był w porządku - zgodził się - ale ja mam pewne obowiązki wobec mego
kraju.
Jada krzyknęła.
W oczach Lestera zalśnił blask. Ten facet był stuknięty. Trzeba było
dostarczyć mu jakąś zabawkę:
pochylił się i podniósł duże metalowe pudło. Podsunął je Tanace.
- Niech pan zobaczy. Wystarczy, żeby się pan zemścił. Przynieśli mi to
wczoraj. Wie pan, co to takiego?
Pudełko wyglądało na kilogramową puszkę konserw.
Miało plastikową, prezroczystą pokrywkę. Widać było przez nią malinowe
granulki, trochę podobne do cukierków. Nie dostrzegł żadnego napisu. Lester splunął:
- Słyszał pan o cyklonie B? To ten, którego używali wasi kumple Niemcy w
obozach koncentracyjnych, kiedy pozbywali się śydów. To to samo. Chlor.
Wystarczy dostęp powietrza, żeby zamienił się w śmiercionośny gaz. Nikt nie
wytrzyma dłużej niż pięć minut. Gość kaszle, robi się siny i kituje z otwartą gębą,
krew chlusta z nosa i ust.
Lester tak się podniecił tą opowieścią, że zapomniał o spluwie. Nagle ściszył
głos i dorzucił poufnym tonem:
- Załóżmy, że ktoś wrzuciłby to do przewodów wentylacyjnych w ONZ.
Wszystkie te przeklęte gnidy by zdechły i byłoby po głosowaniu.
Iskra zainteresowania rozbłysła w oczach Tanaki, ale zaraz zgasła. Doskonale
wiedział, że Lester gotów jest zrobić wszystko dla ratowania własnej skóry. A przy
pierwszej okazji wymknąłby mu się, albo zwyczajnie go zabił.
- To ciekawe - powiedział.
I nacisnął spust.
Impet kul odrzucił Lestera pod ścianę. Jedna z nich trafiła w gardło.
Strumienie krwi zalały stół i karty. Tanaka błyskawicznie odwrócił się i puścił krótką
serię w stronę drugiego Murzyna, który wskoczył na łóżko w bezsensownej nadziei
wydrwienia się śmierci. Jedna z kul trafiła Jadę w czoło. Znieruchomiała, siedząc na
łóżku z wyrazem zdumienia na twarzy i otwartymi oczyma, zalana krwią, spływającą
po nosie i policzkach.
Tanaka nie potrzebował nawet zmieniać magazynka.
Lester już nie żył, jego kumplowi też niewiele brakowało. Japończyk starannie
złożył broń na stole i z zainteresowaniem przyglądał się pudełku cyklonu B.
Wyglądało bardzo niewinnie.
Nagle przyszło mu na myśl, że plan Lestera nie był taki głupi. Pod warunkiem,
ż
e wykona go on sam.
Doskonałe posunięcie, po którym uznają go za szaleńca i nie będą nawet
rozważali ewentualności akcji sterowanej przez rząd. śaden rząd nie truje członków
ONZ-u.
Zerknął na zegarek. Sesja potrwa jeszcze przynajmniej dwie godziny. Przez
ułamek sekundy pomyślał o członkach delegacji japońskiej, ale zaraz powiedział
sobie, że byliby szczęśliwi, mogąc osłonić ojczyznę, nawet mimo woli. Będzie to
dodatkowym zabezpieczeniem.
Nikt nie przypuści, że byli wmieszani w całą aferę.
Nieco ożywiony Tanaka wziął pudełko, owinął je w papier i wyszedł, nie
spojrzawszy nawet na trzy trupy.
Wiele ich widział w 1945. Zaczynało cuchnąć. Po śmierci puszczały
zwieracze, więc zwłoki nurzały się w ekskrementach. Zatrzymał się jeszcze w
zbrojowni, by wybrać nowy automatyczny kolt produkcji brazylijskiej.
Napchał kieszenie magazynkami i wyszedł po drabinie.
W podwórzu stał biały buick. Tanaka wiedział, że Lester czasami nim jeździł.
Wsadził głowę do środka i zobaczył, że kluczyki leżą na desce rozdzielczej. Zawsze
to lepsze niż taksówka, jeżeli policja zdążyła rozesłać jego rysopis. Wsiadł i
uruchomił samochód.
Pojedzie wprost do garaży ONZ-u. Orientował się, że aparatura
klimatyzacyjna znajduje się na tym samym poziomie.
Ostrożnie przejechał rojącą się od hippisów i turystów uliczkę, potem skręcił
w Szóstą Aleję. Trzydzieści przecznic dzieliło go od ONZ-u. Zatrzymał się na
skrzyżowaniu, przepuszczając objuczoną koszami staruszkę.
Spoczywająca na siedzeniu samochodu puszka wyglądała, jakby kupił ją w
supermarkecie, niewinna i lśniąca. Kolt Tanaka wsunął pod siedzenie. Przyspieszył i
zdołał umknąć wielu światłom.
Malko z niepokojem śledził przebieg głosowania. Na tablicy świetlnej od
dobrej chwili nie przestawała zapalać się zielona lampka. Odetchnął z ulgą po
głosowaniu Japonii i Jordanii. Teraz już większość dwóch trzecich nie mogła być
osiągnięta.
Dyskretnie wymknął się z sali Zgromadzenia Ogólnego i poszedł do biura
pułkownika MacCarthy’ego, którego brytyjska flegma znikała w miarę rozwoju
wydarzeń. Ostatni cios zadano mu informując, że jeden z szacownych przedstawicieli
Japonii poszukiwany jest nie za byle błahostkę, lecz za dwa morderstwa nie licząc
paru pomniejszych wyczynów.
Bogu dzięki, chodziło o Azjatę... Jednak sprawa do głębi wstrząsnęła
MacCarthy’em. Od czasów podboju Indii dyplomaci bronią posługiwali się jedynie za
pośrednictwem osób opłaconych.
- Nie odnalazł pan pułkownika Tanaki? - zapytał Malko.
MacCarthy usiłował przywołać resztki swej flegmy, rzucając Malkowi
posępne spojrzenie. Odczuwał autentyczną przykrość, uświadamiając sobie, że ten
chłopak o wyglądzie dżentelmena, doskonale ubrany, dystyngowany, idealne
uosobienie wzoru prawdziwego dyplomaty, był w rzeczywistości jednym z jego
tajnych agentów pozbawionych sumienia i zasad.
- Jeżeli przestąpi próg ONZ-u, odnajdziemy go - oświadczył sucho. - Nie ma
obawy.
Malko nie do końca był przekonany o słuszności tej opinii, jednak przyjął ją
do wiadomości. Na szczęście budynek patrolował Chris Jones z kilkoma innymi
agentami FBI. Sama myśl o aresztowanu dyplomaty na obszarze ONZ-u przyprawiała
pułkownika MacCarthy’ego o chorobę. Modlił się gorąco, by Tanaka okazał dość
przyzwoitości i dał się złapać gdzie indziej. Gdy Malko wychodził, udając się do sali
Zgromadzenia Ogólnego, pułkownik gładził właśnie swe wspaniałe wąsy.
Pułkownik Tanaka bez przeszkód dostał się na parking Narodów
Zjednoczonych, okazując strażnikowi kartę, na którą ten ledwie spojrzał. Zaparkował
białego buicka i wysiadł, trzymając w ręce pudełko cyklonu B.
Kolta ukrył za paskiem. Nim wysiadł z samochodu, wprowadził kulę do lufy.
Rozejrzał się. W myśli przywołał rozkład trzeciego podziemnego poziomu, na
którym się znalazł.
Tu właśnie mieściła się główna instalacja klimatyzacyjna - potężne zielone
machiny stały w sali godnej „Titanica”. Pokazano mu je, gdy przybył do ONZ-u.
Teraz sobie przypomniał: biuro dyżurnego znajdowało się po prawej stronie w
głębi.
Joe Ruark, gruby majster odpowiedzialny za stan klimatyzacji, powszechnie
znany z racji dwustu osiemdziesięciu funtów wagi jako Tłuścioch, opowiadał właśnie
ś
wińską historyjkę swemu pomocnikowi, szczupłemu młodzieńcowi w okularach, gdy
w drzwiach do ciasnego biura stanął z koltem w garści Tanaka. Mężczyźni oniemieli
ze zdumienia, przede wszystkim na widok wycelowanej w nich broni - Który z was
zajmuje się klimatyzacją? - zapytał Japończyk swą nienaganną, lekko świszczącą
angielszczyzną.
Joe, gruby majster, pomyślał sobie, że ma do czynienia z szaleńcem. Przede
wszystkim nie należy go drażnić.
- Ja - odpowiedział uprzejmie, jakby nie widział pistoletu.
- Gdzie znajduje się wlot powietrza?
- Na szóstym, na piętnastym i na dwudziestym piętrze, sir, ale...
- Dla Sali Zgromadzenia Ogólnego?
- Na szóstym.
Zadzwonił telefon i grubas wyciągnął rękę w stronę słuchawki.
Pułkownik Tanaka nie uniósł nawet głosu, a jednak grubas cofnął rękę.
- Niech pan nie odbiera.
Nagle Amerykanin doznał wrażenia, że ma przed sobą bardzo groźnego
człowieka.
Telefon nie przestawał dzwonić. Wreszcie umilkł.
Napięcie w małym pokoiku stawało się nieznośne. Tanaka spoglądał na
przypięte do ściany grafiki. Aby je odczytać, trzeba by godzin. Grubas był mu
bezwzględnie potrzebny. Przez szybę rzucił okiem na halę maszyn, nieco niżej.
Wyglądała na pustą.
- Nie ma tu nikogo? - zapytał.
Grubas potrząsnął głową, nie będąc w stanie odpowiedzieć. Konał ze strachu.
Gdyby chociaż przewidziano jakikolwiek system alarmowy! Trzeba było odebrać
telefon i wzywać pomocy na cały głos.
Tyle, że to byłyby z pewnością jego ostatnie słowa...
- Pan także zna system? - zapytał spokojnie Tanaka robotnika w okularach.
Chłopak ledwie wykrztusił:
- Nie, sir.
Tanaka zwrócił się ponownie do grubasa:
- Zaprowadzi mnie pan natychmiast do wlotów powietrza dla sali
Zgromadzenia Ogólnego.
Grubas zdobył się na odwagę, potrząsając głową:
- Nie mogę, sir, to wykluczone. Ryzykowałbym pracę.
- Jeżeli pan odmówi - łagodnie ciągnął Tanaka - będę zmuszony pana zabić.
Grobowa cisza.
- Nie mogę - jęknął Joe. - Nie mogę.
Tanaka nie odpowiedział. Znał naturę ludzką i jej słabostki. Słowa były
niczym wobec czynów. Lufa pistoletu obróciła się o 90 stopni i człowiek w okularach
zdążył tylko się skrzywić.
Wystrzał ogłuszył Joego. Cofnął się, uderzył o stół, rozrzucając długopisy.
Jego kolega z wybałuszonymi oczyma, dłońmi obejmując brzuch, osunął się powoli
na ziemię.
Gryzący zapach prochu rozszedł się po małym pokoiku. Huk wystrzału ciągle
jeszcze rozbrzmiewał w uszach majstra.
Joego paraliżował widok małej, czarnej dziurki, zwróconej teraz ku niemu.
- Proszę się pospieszyć - nękał go Tanaka - bo i pana zabiję.
Joe spojrzał na ciało kolegi i pomyślał że chłopak dogorywa. Nie był zresztą w
stanie normalnie myśleć.
- Już, już, ale chciałbym zająć się kumplem.
- Nie rób z siebie idioty - mruknął Tanaka. - Idziemy.
Jak w koszmarnym śnie, Joe sięgnął po pęk kluczy z szóstego piętra i wyszedł,
prowadząc Japończyka. Tanaka schował broń. W lewej ręce niósł pudełko.
- Są tu gdzieś schody? Nie chcę korzystać z windy.
Joe ruszył ku wąskim betonowym schodkom.
Sam Goodis, pełniący służbę w Control Room przed dwunastoma monitorami
strzegącymi strategicznych punktów ONZ-u, dostrzegł na jednym z ekranów dwie
postacie. Pierwszą był bez wątpienia gruby Joe. Nikt inny w ONZ nie miał takiego
brzucha.
Zastanawiał się przez moment, kto mu towarzyszy, ale to nie była jego sprawa.
Joe był służbistą i skoro ktoś z nim szedł, musiał być O.K. Spojrzał na zegarek:
dziesięć po szóstej. Pracował do ósmej.
Ktoś otworzył drzwi. Odwrócił się i uśmiechnął poznając Dennisa, jednego z
cywilnych strażników, w towarzystwie blondyna o dziwnych, złotych oczach.
- Wszystko w porządku, Sam? - zapytał Dennis. - Nic szczególnego?
- W porządku. A dlaczego?
- Szukamy wariata. Japończyka.
Sam Goodis już miał wspomnieć o człowieku, który szedł z Joe, ale ugryzł się
w język. Joe zbyt rygorystycznie traktował regulamin, żeby podjąć ryzyko.
Gruby Joe zadrasnął sobie palec, odkręcając nakrętkę. Dalej nic nie rozumiał.
Nieznajomy kazał mu zamknąć drzwi na klucz. Sprawdzali teraz kolejno wszystkie
wyloty powietrza. Ale system był bardzo zróżnicowany. Samą tylko ogromną salę
Zgromadzenia Ogólnego obsługiwało niemal dziewiętnaście różnych obiegów.
Otworzył niektóre. Japończyk natychmiast wsypał w nie malinowe granulki.
Za chwilę przewody wypełni gaz.
- Proszę się odsunąć - rozkazał Tanaka. - I nie oddychać.
Joe nie miał pojęcia, czemu nagle poczuł silny ból głowy i nudności.
- Szybciej - komenderował człowiek z pistoletem.
Przerażony Joe działał najszybciej, jak tylko potrafił.
Tanaka doznał rodzaju okrutnej satysfakcji. Za pięć minut pierwsi delegaci
poczują działanie trucizny. Jeszcze pół godziny pracy. Pozostanie mu tylko pozbyć się
tego kretyna i spróbować wybrać honorową śmierć.
- O, to dziwne, nie ma nikogo - zauważył Dennis.
Strażnik wraz z Malkiem dokonywał obchodu na dole. Malko pchnął drzwi
wiodące do małego biura.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy był but mężczyzny w okularach.
Leżał na wznak i już nie oddychał.
- Mój Boże! - wykrzyknął Dennis - on nie żyje.
Jak wszyscy cywilni strażnicy, uzbrojony był w pistolet, ale nie posługiwał się
nim od dziesięciu lat. Zaskoczony, wytrzeszczał oczy. Malko zrozumiał w mig -
Tanaka wrócił. Przypomniał sobie, że przed paru laty ktoś chciał już otruć delegatów
gazem.
- W jaki sposób można wyłączyć klimatyzację? - zapytał Dennisa.
Strażnik potrząsnął głową.
- Nie mam pojęcia. Trzeba iść do sali kontroli. Tam powinni wiedzieć.
Ruszyli biegiem. Sam Goodis o mało nie udławił się kanapką na ich widok.
- Gdzie są konserwatorzy klimatyzacji? - zapytał Malko.
Upłynęła minuta, nim otrzymał odpowiedź.
- Widziałem, jak Joe wchodził na górę. Ale Ted powinien być na miejscu.
Zawsze jeden jest w biurze.
- Ted nie żyje - odpowiedział Malko. - A trzeba natychmiast wyłączyć
klimatyzację. Jak to zrobić?
- Obok, przy pokoju nadzoru - bełkotał strażnik - ale musicie zapytać
pułkownika...
Malko już był w tamtym pomieszczeniu. Na ścianie migały dziesiątki
ś
wiatełek, jak w centrali kontrolującej pracę nowoczesnej fabryki. Obok siedział
mężczyzna czytając komiks. Wstał.
- Ejże! Wstęp wzbroniony!
Dennis pokazał mu znaczek.
- Wszystko w porządku. Powiedz, jak zatrzymać klimatyzację. Natychmiast.
Sprawa życia i śmierci.
Pracownik ochrony wskazał tablicę w głębi pokoju.
- Wszystkie bezpieczniki są tam... Ale muszę mieć rozkaz na piśmie.
Malko już naciskał pierwsze wyłączniki. Pracownik usiłował się sprzeciwić.
- Ściągnie pan strażników z całego Nowego Jorku!
- To się może przydać - mruknął Malko.
Kolejno zapalały się czerwone światełka na ściennej tablicy. Tu i ówdzie w
budynku przestawała działać klimatyzacja. Ale to jeszcze nie wystarczyło, jako że
trujący gaz zalegał prawdopodobnie w przewodach i jako cięższy od powietrza, mógł
przedostać się na dolne piętra, czyli do sali Zgromadzenia Ogólnego.
- Jak odwrócić przepływ powietrza? - zapytał Malko.
Kontroler potrząsnął głową.
- To nie tu. Trzeba iść do pokoju kontroli.
Obaj mężczyźni już wybiegli. Na szczęście Dennis znał topografię budynku.
Przeszli przez biuro, w którym leżały zwłoki i zeszli po żelaznej drabince do
maszynowni. Duża tablica z dźwigienkami o numerach od l do 400 znajdowała się
przed nimi. Był to cały system wentylacyjny.
Malko i Dennis opuścili wszystkie dźwigienki najszybciej jak mogli.
Ponieważ bezpieczniki były wyłączone, nic się nie stało. Opuściwszy ostatni
przełącznik, wyszli.
Pułkownik Tanaka gwałtownie szarpnął Joe Ruarka za ramię.
- Co się dzieje?
Joe przetarł spocone czoło.
- Nie wiem. Wygląda na to, że wszystko Stanęło.
Jakby awaria. Może to świństwo, które pan tam wsypał, coś uszkodziło.
Japończyk milczał. Pudło z cyklonem było prawie pełne. Ale bez powietrza,
które mogłoby rozprowadzić gaz, cały plan brał w łeb.
Nie wierzył w awarię. Przeciwnicy wykryli jego akcję i przeciwdziałali jedyną
możliwą metodą: zatrzymując klimatyzację.
- Trzeba uruchomić maszyny - powiedział.
Joe spojrzał na niego przestraszony.
- Ale to jest w sali kontroli, na trzecim dolnym poziomie.
Pułkownik Tanaka uśmiechnął się jadowicie.
- Wy, Amerykanie, macie pewną słabostkę - szanujecie życie ludzkie. Zrobię,
co zechcę, grożąc im, że w przeciwnym razie pana zabiję.
Joemu zrobiło się słabo. Policjanci niedługo będą się wahali, czy ratować
cenne życie delegatów, czy jego nędzną osobę. Najwyżej odznaczą go pośmiertnie.
Wstał, krzywiąc się. Tanaka wyciągnął pistolet i zabrał pudełko.
- Idziemy - powiedział.
Miał jeszcze nikłą szansę. Kiedy człowiek decyduje poświęcić swe życie,
wiele może osiągnąć.
- Proszę uruchomić maszyny - rozkazał Malko.
Za pośrednictwem MacCarthy’ego powiadomił wszystkie służby
bezpieczeństwa nie wyłączając Chrisa Jones’a i FBI.
Kontroler wykonał polecenie. Czerwone światełka gasły jedno po drugim.
Nagle do pokoju wpadł Chris Jones z Magnum 357 w dłoni.
- Szybko! Zlokalizowano go! Są na szóstym.
Japończyk strzelał do jednego ze strażników. Zabarykadowali się w
pomieszczeniu z urządzeniami klimatyzacyjnymi.
- Trzeba go wziąć żywcem - ostrzegł Malko.
Za tą sprawą kryła się wielka tajemnica. Dla kogo pracował pułkownik
Tanaka?
Wcisnęli się do windy. Agenci FBI zaczęli stopniowo napływać do gmachu
ONZ-u, dublując wszędzie tutejszą straż. Po raz pierwszy w całej historii prześwietnej
organizacji wydarzyło się coś takiego. Pułkownik MacCarthy o mało nie wyskoczył
przez okno.
W korytarzach szóstego piętra panował stan wyjątkowy. Milton Brabeck stanął
przed Malkiem.
- Są tam.
Wskazał metalowe drzwi z czerwonym napisem:
Keep out, przestrzelone w dwóch miejscach. Przed drzwiami, na plastikowej
wykładzinie rozpościerała się rozległa plama krwi.
- Jest ranny?
- Nie, oberwał grubas. - Milton pokręcił głową.
- Bardzo?
Goryl spuścił głowę. Jego kolt robił dziury jak spodki.
- Nie powinienem był strzelać - szepnął.
Malko przesunął się wzdłuż muru, pozostając poza zasięgiem strzałów
Japończyka. Potem zawołał:
- Pułkowniku Tanaka, proszę wyjść.
Ponowił wezwanie, ale bez skutku. Mimo to Japończyk, na pewno go słyszał.
- Przystąpimy zaraz do ataku - ciągnął Malko. - Proszę przynajmniej wypuścić
człowieka, którego pan więzi.
Ciągłe milczenie. Malko dołączył do Miltona i agentów FBI. Goryl
powiedział:
- Będą tu za dziesięć minut z gazami łzawiącymi.
Malko spuścił głowę. Wojna na Pacyfiku dowiodła, że Japończycy nigdy nie
poddawali się żywi.
Oparty o ścianę, osłonięty przed kulami pułkownik Tanaka z przykrością
spoglądał na agonię grubego Joe.
Rozciągnięty na ziemi, niczym wielka meduza, ciężko oddychał. Z kącika ust
spływała mu strużka różowej krwi. Kula Miltona uszkodziła prawe płuco. Nie było
cienia nadziei. Palcami drapał posadzkę, nie mógł mówić. Zamglone oczy już nie
widziały.
Tanaka był uwięziony. Wiedział, że tamci wykurzą go ogniem albo gazem. Do
wyboru. Pozostawało kilka możliwości: rozwiązanie samurajskie, kula w łeb albo
skok z szóstego piętra.
ś
aden z tych trzech pomysłów nie satysfakcjonował go w pełni. Pułkownik
nie odczuwał cienia nienawiści wobec ludzi, którzy oblegali go. Perspektywa zabicia
wielu z nich nie nęciła go.
Nagle dobiegł go jakiś szmer. Drgnął i odskoczył w bok, przeklinając się w
duchu za nerwowość.
To tylko włączyła się klimatyzacja.
Przez ułamek sekundy doznał okrutnej radości: przez pomyłkę uruchomiono
aparaturę zapomniawszy o nim.
Odłożył pistolet i gorączkowo odkręcił pokrywkę pudełka.
W tej samej chwili do jego nozdrzy napłynął zapach gorzkich migdałów. I
zrozumiał, że powietrze nie jest wchłaniane lecz wtłaczane do pomieszczenia.
Aparatura działała odwrotnie, wydmuchując śmiercionośny gaz.
Pułkownik Tanaka podszedł do okna i zatrzymał się.
Wystarczyło otworzyć je i wpuścić świeże powietrze.
Rozmyślił się i wpadł na lepszy pomysł. Nie było mu już pisane ujrzeć
kwitnących wiśni w Tokio. Ale takie już jest życie. Ukląkł i pochylił się nad wlotem
powietrza.
Zapach gorzkich migdałów nasilił się.
Zamknąwszy oczy, oddychał głęboko i zatrzymywał zatrute powietrze w
płucach jak rzadki tytoń. W pierwszej chwili nic się nie stało. Potem nieznośne
pieczenie rozdarło mu piersi. Miał ochotę rozdrapywać ciało.
Chciał krzyczeć z bólu, ale nie zdołał wydać głosu.
Zatoczył się w tył i upadł skręcony z wytrzeszczonymi oczyma.
W takiej pozycji znalazł go Malko. Z twarzą wykrzywioną przez ból. Brygada
specjalna wyłamała drzwi i otworzyła okna, by trujący gaz się ulotnił. Nikt nigdy nie
dowie się, czemu pułkownik Minoru Tanaka wdał się w taką aferę. Ci, którzy nim
kierowali, wymazali go już z pamięci. Lecz żona i córki będą wiedziały, że umarł, jak
człowiek honoru.
Malko pochylił się nad japońskim pułkownikiem i zamknął mu oczy.
W sali Zgromadzenia Ogólnego panowała potworna duchota, gdy panna
Brooks, przedstawicielka Liberii ogłosiła oficjalne rezultaty głosowania nad rezolucją
numer 569, dotyczącą praw członkowskich Chińskiej Republiki Ludowej w
Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rezolucja została odrzucona 56 głosami
przeciw 48, nie osiągając dwóch trzecich. Sześć krajów głosowało w sposób
„niezrozumiały”, wstrzymało się 21, o osiem więcej niż rok temu. O mały włos
pułkownikowi Tanace powiodłoby się.
Delegaci pospiesznie ruszyli ku wyjściu, ocierając czoła. Australijczyk szepnął
do sąsiada z Argentyny:
- Jeszcze nigdy nie było mi tak gorąco. Chyba poszaleli, żeby wyłączać tu
klimatyzację. Rzeczywiście, Ameryka się rozsypuje.
Jeanie schudła, co uwydatniało jeszcze bardziej jej usta i duże piwne oczy.
Krzyknęła z radości widząc Malka w drugim, czarnym cadiiiacu, kurtuazyjnym
upominku CIA.
Po czterech dniach szpitala czuła się lepiej. Malko wziął od niej torbę i
wrzucił ją do samochodu. Jeanie usiadła obok niego.
Kiedy opadła na miękki fotel sukienka zsunęła się jej z ud. W pierwszym
odruchu chciała ją obciągnąć, ale tylko przytuliła się do Malka. Poczuł jej gorące usta
na szyi.
- Taka jestem szczęśliwa, że pan przyjechał - szepnęła.
Zjechał na prawo i zatrzymał wóz. Jeanie całowała go długo i żarliwie, tuląc
się doń z całych sił.
Krisantem ze swoimi rasistowskimi poglądami, dozna potwornego szoku.
Malko miał jednak nadzieję, że poczucie obowiązku i lojalności nie pozwoli mu
wspomnieć o tym Aleksandrze.