de Villiers Gerard Cyklon w ONZ

background image

Gerard de Villiers

Cyklon w ONZ

Tytuł oryginału: „CYCLON A L’ONZ”

background image

Stojąc przed przeszkloną ścianą i kontemplując ufundowane przez Związek

Radziecki rosarium, Jego Ekscelencja John Sokati, ambasador nadzwyczajny i

pełnomocny Republiki Lesoto, poczuł ogarniające go zadowolenie. W przeznaczonym

dla delegatów barze kłębił się gęsty tłum jak podczas każdej ważniejszej sesji ONZ-u.

Ktoś mógłby nawet pomyśleć, że przez pomyłkę wylądował na bazarze w Bamako.

Delegaci afrykańscy stanowili przeszło jedną trzecią społeczności ONZ-owskiej. W

przeciwieństwie do już zblazowanych białych kolegów, pilnie uczestniczyli we

wszystkich, nawet najnudniejszych, sesjach.

John Sokati odwrócił się i, świadom swego znaczenia, podszedł do stolika,

przy którym siedziała szóstka czarnych. Niewiele robił sobie z faktu, iż większość

przedstawicieli cywilizowanego świata Lesoto brała za nazwę środka

owadobójczego... Był poważną osobistością noszącą garnitury po czterysta dolarów i

masywny, szczerozłoty zegarek.

Głos jednej z trzech telefonistek zapewniających łączność z barem wzniósł się

nagle ponad gwarem rozmów:

- Jego Ekscelencja John Sokati proszony jest do telefonu.

Delegat Lesoto godnie przeszedł przez tłum. Telefonistka wskazała mu

kabinę. Wchodząc dokładnie zamknął za sobą drzwi.

Rozmowa trwała bardzo krótko. Odłożył słuchawkę, protekcjonalnym

skinieniem głowy podziękował chińskiej telefonistce i utorował sobie drogę ku

wyjściu.

Bar z rozległym widokiem na East River mieścił się w północnym skrzydle

głównego gmachu ONZ-u, na drugim piętrze, i wraz z budynkiem Zgromadzenia

Ogólnego tworzył wydzieloną strefę ONZ-u.

Był to stały i obfitujący w zwierzynę teren łowiecki dla wszystkich sekretarek

uganiających się za kochankiem - dyplomatą. Podczas najważniejszych posiedzeń,

takich jak obecne, wzmacniano ochronę i strażnicy w granatowych uniformach ONZ-

u bezlitośnie przeganiali piękne samotne damy. Nie ułatwiało to bynajmniej życia

nieszczęsnym delegatom, rozdartym między obowiązkiem uczestnictwa w obradach a

miłosnym schadzkami.

John Sokati minął strażników, kierując się ku ruchomym schodom.

Rozkoszował się miękkością, wyściełającego hali, dywanu. Ogarnęło go nieodparte

pragnienie, by ściągnąć buty i stąpać po nim bosymi nogami.

background image

Takie zachowanie nie przystoi jednak delegatowi do ONZ-u. Nawet, jeżeli

przybył z Lesoto.

Murzyn przeszedł przez taras, skręcił w prawo, ku prowadzącemu na Pierwszą

Aleję wejściu dla turystów i zatrzymał się obok hałaśliwej grupki ludzi.

Niemal w tej samej chwili ze znajdującego się na prawo First National City

Bank wyszła Murzynka i poma chała mu ręką. Korzystając z tego, że na wysokości 46

Ulicy zapaliło się czerwone światło, przebiegła przez jezdnię i stanęła tuż

obok Johna Sokati.

Była tak piękna, jak bywają czasem Murzynki z Harlemu; pod płaszczem maxi

rysowała się linia długich, smukłych nóg, a zaskakująco rude włosy okalały delikatną,

zmysłową twarz.

Wiatr rozchylił poły płaszcza, odsłaniając szczupłe uda i króciutką

pomarańczową spódniczkę. Ta istota godna była reprezentanta dużego kraju, nie

jakiegoś lilipuciego państwa. John Sokati wpatrywał się w nią, jakby była samym

Lutherem Kingiem.

Nie zważając na stojących obok turystów, pocałowała dyplomatę w usta i

pociągnęła za rękę. Widowisko należało do rzadkości: stosunki między Afrykanami i

Murzynami amerykańskimi były napięte. Ci ostatni uważali swych soul brothers z

Afryki za małpy, które ledwie co zeszły z drzew. Afrykanie zaś zarzucali czarnym

Amerykanom nieznośny kompleks wyższości.

Podjechała taksówka i para wsiadła do niej. Samochód skręcił w lewo, w 49

Ulicę i przez dziesięć minut stał, zablokowany przez autobus. Ręka ambasadora

nadzwyczajnego przesunęła się po udzie dziewczyny, znikając pod długim płaszczem.

Murzynka uśmiechnęła się pobłażliwie.

John Sokati działał ze zręcznością godną wysokiej klasy dyplomaty, po chwili

więc oddech jego towarzyszki stał się szybszy. Poruszyła się, odkrywając zupełnie

jedną z nóg.

Szofer, młody hippis, starał się nie uronić nic z tego widowiska, wlepiając

oczy w lusterko.

Ogarnięty zazdrością ruszył brutalnie, kładąc kres jej rozkoszy. Skręcił w

Drugą Aleję, na północny wschód miasta. Ruch był niewielki, więc po dziesięciu

minutach przejeżdżali już obok Greenwich. Taksówka skręciła jeszcze w 13 Ulicę, by

dotrzeć do Piątej Alei.

Zatrzymała się przy numerze 40, przed wielkim, trzydziestopiętrowym

background image

gmachem.

Szofer szyderczym spojrzeniem odprowadził parę, która oddalała się,

trzymając się za ręce. FBI była w posiadaniu kilometrów taśm magnetofonowych z

wiernym zapisem miłosnych westchnień trzech czwartych dostojnych członków

międzynarodowego forum. Nawet właściciele duńskich porno-shopów zzielenieliby z

zazdrości.

Większość wynajętych przez delegatów call-girls była opłacana bezpośrednio

z „czarnej” kasy FBI.

Murzyn i jego towarzyszka poszli 11 Ulicą. Wyglądali jak para zakochanych.

Wielu przechodniów oglądało się za dziewczyną, wspaniałym stworzeniem rodem z

Harlemu. Niestety, dla białych ten owoc był zakazany.

Para pokonała jeszcze sto metrów i wspięła się po zewnętrznych schodach

trzypiętrowego budynku o wąskiej, niespełna dziesięciometrowej, fasadzie. 11 Ulica

pełna była takich właśnie burżuazyjnych kamienic, wynajmowanych za ogromne

pieniądze dzięki bliskości Washington Square i Piątej Alei. Dzielnica należała do

najdroższych w Nowym Jorku. Dziewczyna przekręciła klucz w zamku i oboje

zniknęli wewnątrz. Dom stał pod numerem 24.

Pewna bardzo chuda dama, spacerująca z pudlem, z przerażeniem obejrzała

się za tą parą.

Pomysł, żeby kochać się, kiedy słońce jest jeszcze wysoko, wydawał się jej

szczytem perwersji.

I to jeszcze czarni.

Księgowi Organizacji Narodów Zjednoczonych też zgrzytaliby zębami,

widząc rozrzutność Johna Sokati.

Jego kraj nie płacił od trzech lat ONZ-owskich składek, a kompania

telefoniczna groziła mu procesem za nieuregulowany rachunek na sumę dziesięciu

dolarów czterdziestu centów.

W zasadzie wszystkie państwa zalegające z opłatą przez dwa lata

automatycznie pozbawiane są prawa głosu. Niektórzy jednak mają układy nawet w

Niebie.

Lesoto wraz z trzydziestoma innymi lilipucimi państwami stanowiło dla

Departamentu Stanu języczek u wagi. Nikt spośród grona światowych urzędników nie

wiedział dokładnie, gdzie leży ów kraj, niektórzy nawet w ogóle wątpili w jego

istnienie, ale Lesoto miało swój głos w najświętszym Zgromadzeniu Ogólnym. Ten

background image

głos, dobrze ulokowany, przesądzał wynik głosowania w szczególnie drażliwych

kwestiach.

Widniejący na wprost numeru 24 afisz mówił o czystości w Nowym Jorku

więcej, niż długa rozprawa.

Starve a rat today, głosił tekst. „Jeszcze dziś zniszcz szczura głodem... Każdy

ma swojego szczura...” Poza tą dziwną poradą na 11 Ulicy panował niezmącony

spokój porządnej dzielnicy, typowy we wczesne wrześniowe popołudnie, gorące i

parne.

Chuda dama w żółtej sukni zatrzymała się przed numerem 24, żeby pudelek

mógł się wysiusiać. Skorzystała z okazji i rzuciła pełne potępienia spojrzenie w stronę

zamkniętych drzwi.

W duchu wzywała pomsty Bożej na rozwiązłych grzeszników.

Nie zdążyła nawet dokończyć modlitwy. Potężna eksplozja przerwała nagle

spokój 11 Ulicy Wschodniej.

Słup pyłu, unoszący szczątki muru i mebli wzniósł się ku niebu, a silny

podmuch zmiótł chudą damę i pudla.

Wylądowali trzydzieści metrów dalej, ona z sukienką zadartą wysoko na

szkieletowate uda.

Taksówka nadjeżdżająca z Piątej Alei ostro zahamowała. Wysiadł z niej

mężczyzna i pędem rzucił się w stronę zburzonego domu. Spadający gruz tarasował

jezdnię, uderzał w dachy sąsiednich domów.

Echo detonacji rozbrzmiewało jeszcze w uszach mieszkańców 11 Ulicy.

Numer 24 przestał istnieć.

Na miejscu trzech pięter utworzyła się wyrwa. Dym rozwiał się trochę i oczom

gapiów ukazała się pełna porządnie ustawionych książek biblioteka, która jakimś

cudem, trzymając się jeszcze na ścianie działowej drugiego piętra, wyglądała jak

element surrealistycznej, zawieszonej w próżni scenografii.

O dziwo, mimo siły wybuchu numer 26 nie ucierpiał, w przeciwieństwie do

22, gdzie nie ocalała ani jedna szyba.

Po ulicy biegła z krzykiem okryta pyłem kobieta.

Inni wychodzili z hotelu na wprost, histerycznie wrzeszcząc. Gapie przybywali

z obu krańców ulicy ciemnej od dymu, jak o ósmej wieczorem. Wychodząca z hotelu

kobieta przeżegnała się.

Tego wybuchu nikt nie mógł przeżyć.

background image

Przejeżdżający właśnie Piątą Aleją wóz policyjny zawrócił i z wyciem syreny

skręcił wił Ulicę. Taksówka zjechała na bok, by umożliwić mu dojazd do

zdemolowanego budynku. Ulica była wąska i jednokierunkowa.

Papiery i lekkie przedmioty powoli opadały wśród dymu na dachy i jezdnię.

Chuda dama z pudlem podniosła się z trudem i pociągnęła smycz ogłupiałego

z przerażenia psa. Jakiś papier opadł z nieba na jej kok, uniosła więc ze wstrętem

rękę, by go zdjąć. Przyjrzała mu się bliżej.

Rozpoznała studolarowy banknot. Trochę zakurzony, ale nowiutki i

szeleszczący. Pytając samą siebie, czy to nie sen, chuda dama pochyliła się i podniosła

drugi papierek, wyrzucony przez wybuch. To także był studolarowy banknot. Z

głuchym okrzykiem kobieta puściła smycz psa i uklękła na chodniku, szukając po

omacku rozrzuconych przez zawieruchę pieniędzy. Płakała ze wzruszenia. Cuda

rzadko zdarzają się w Nowym Jorku.

A tu niebo nad 11 Ulicą przesłonił deszcz wdzięcznie opadających dolarów!

Jak gdyby szczątki świętej pamięci ambasadora nadzwyczajnego i

pełnomocnego przemieniły się w mannę niebieską...

Wszyscy gapie zorientowali się w tej samej chwili, że z nieba lecą pieniądze.

Zrobiło się nieprawdopodobne zamieszanie. Ludzie biegali, schylali się i

podskakiwali, usiłując chwycić pieniądze, nim opadną na ziemię w swym

surrealistycznym, pełnym okrutnej obojętności tańcu. Szofer taksówki podstępnie

nadepnął na rękę chudej damy, żeby przechwycić jeden z banknotów.

Nikt nie zwrócił uwagi na okrzyk bólu. Dwaj policjanci z wozu patrolowego

zerknęli na zgliszcza i zajęli się napychaniem kieszeni mundurów pomiętymi

banknotami, przekleństwami dając wyraz zdumieniu. Jednemu z nich spadła z głowy

czapka, ale nie raczył się nawet po nią schylić. Hippisi z Washington Square i Bleeker

Street napływali, jakby przyciągani nieuchwytną wonią dolarów. Część krztuszących

się dymem i gestykulujących gapiów wszczęła bójkę.

Przyciskając do serca zwitek banknotów, chuda dama wymknęła się,

zapominając o pudlu. Przechodząc obok numeru 24 doznała przesądnego lęku i

zadrżała: przecież ani miłosne igraszki tamtej pary, ani piwniczne szczury nie

spowodowały katastrofy. Chuda dama pomyślała o palcu Bożym i przeżegnała się.

Kiedy nadjechali strażacy, spadały już tylko pojedyncze banknoty. Siedzący na

krawężniku włochaty hippis i młoda członkini Armi Zbawienia w mundurku kłócili

się o ostatni banknot trzymając dzielnie jego końce.

background image

Strażacy właśnie zaczęli polewać wodą pogorzelisko - grób ambasadora

pełnomocnego i nadzwyczajnego, Johna Sokati, gdy członkini Armii Zbawienia

ugryzła do krwi dłoń hippisa i umknęła z ostatnim banknotem.

Na wpół spaloną, osmaloną i poskręcaną studolarówkę umieszczono w

przezroczystej, plastikowej torebce i oznaczono żółtą etykietką.

Większą część biura zajmowały rozmaite przedmioty, będące dowodami

rzeczowymi w sprawie wybuchu na 11 Ulicy.

Malko z zaskoczeniem zauważył, że jest wśród nich nawet kwadratowe

pudełeczko zapałek, jakich setki znaleźć można w Nowym Jorku, gdzie wszyscy

sklepikarze rozdają je garściami. Jak i do innych rzeczy, przymocowano do nich

etykietkę. Była tam też para okularów z potłuczonym lewym szkłem, masa kart

kredytowych, różnych dokumentów, męski pantofel z odklejoną podeszwą.

Brakowało chyba tylko dziada z babą...

Siedzący za biurkiem Al Katz spoglądał w zamyśleniu na półkę. Uwagę w

jego okrągłej twarzy przyciągały czysto niebieskie oczy. Dół owej twarzy zdawały się

wyciągać gęste i ciężkie rude wąsy. Mężczyzna sprawiał wrażenie inteligentnego i

kompetentnego. Wstał zza biurka i podszedł uścisnąć dłoń Malka. Z bliska widać było

wyraźnie liczne zmarszczki. Bliżej mu było do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki.

- Dawid Wise powiedział panu o co chodzi?

W jego zachowaniu dawało się wyczuć pewną dozę nieufności. Ani doskonale

skrojony garnitur i koszula z monogramem, ani nieco za długie, jasne włosy i dziwne,

złote oczy, ani wreszcie wyszukany sposób wypowiadania się Malka nie upodobniały

go w niczym do typowych agentów z Central Intelligence Agency.

- Dawid Wise niewiele mi powiedział - wyznał.

Gdy Dawid Wise zadzwonił do jego willi w Poughkeepwie, aby poprosić go o

skontaktowanie się z Alem Katzem, nie rozwlekał się specjalnie nad przedmiotem

misji.

Robił to zresztą bardzo rzadko. Zarówno przez hipokryzję, jak przez

ostrożność. Nigdy przecież nie chodziło o bal inauguracyjny w Operze Wiedeńskiej.

Biuro, do którego przyszedł Malko, znajdowało się w CBS Building, czarnym,

supernowoczesnym, liczącym 45 pięter budynku przy rogu Szóstej Alei i 53 Ulicy.

Oficjalnie było ono „przybudówką” Kompanii Fairchild Investments z Phoenix.

Kompania istniała jedynie na papierze. W rzeczywistości znajdowały się tu

półoficjalne biura stopniowo instalowane przez CIA w całych Stanach, ku rozpaczy

background image

FBI i zażenowaniu Kongresu.

Rzeczywiście, Agencja nie miała teoretycznie prawa grasować po terytorium

państwowym, strefie łowieckiej zarezerwowanej dla FBI.

- Można by pomyśleć, że przekopał pan górę śmieci. I to na darmo.

Al Katz uśmiechnął się poczciwie.

- To wszystkie rzeczy Jego Ekscelencji Johna Sokatiego, ambasadora

nadzwyczajnego i pełnomocnego Lesoto przy ONZ, jakie udało nam się odnaleźć.

Musieliśmy przesiać przez sito całą tę kupę gruzu.

- Czy FBI go przesłuchiwała? - zapytał perfidnie Malko.

Tym razem Katz już się nie uśmiechnął. Wyraz surowości pojawił się na jego

okrągłej twarzy, wąsy obwisły smętnie.

- Był z ludźmi, którzy uważali, że TNT może gotować się jak herbatka -

powiedział chłodno. - I przeobraził się w ciepło i światło. Wraz z trójką spośród nich,

kobietą i dwoma mężczyznami. Chce pan przejrzeć zdjęcia?

Podsunął Malkowi plik fotografii. Pierwsze przedstawiały dwóch dość

młodych Murzynów o surowych twarzach i uroczą dziewczynę o skórze barwy kawy z

mlekiem i wyglądzie cover-girl. Ze ściśniętym sercem przeglądał drugą partię zdjęć.

Dziewczyna była poharatana, wybuch urwał jej nogę. Zmasakrowanej twarzy nie

sposób było rozpoznać, tylko wyprostowane, rude włosy pozostały takie jak przedtem.

- Nikt inny nie zginął?

Katz wzruszył ramionami.

- To był niewielki, trzypiętrowy dom na 11 Ulicy.

Nikogo poza tymi typkami tam nie było. Sąsiadom, jeśli nie liczyć strachu i

paru potłuczonych szyb, nic się nie stało. Ale czy pan nigdy nie czyta gazet?! To się

stało dwa tygodnie temu.

Ostatnimi czasy w Nowym Jorku ciągle coś wylatywało w powietrze...

- Dlaczego ich wysadzili?

Al Katz odłożył zdjęcia i usiadł za biurkiem.

- Sam chciałbym wiedzieć. W piwnicy znaleziono trzy skrzynie TNT

ukradzione z budowy. Chyba cudem nie eksplodowały. Wygląda na to, że te typki

fabrykowały bomby i wpadły w tarapaty.

- A co robił w Jaskini Ali Baby nasz szacowny dyplomata?

Al Katz splótł zadbane dłonie.

- Gdybym to wiedział, nie przerwałbym panu słodkiej bezczynności wśród

background image

starych murów zamku...

Mam nadzieję, że pomoże nam pan się tego dowiedzieć. Bo cała ta historia

jest cholernie dziwna.

Położył przed Malkiem banknot. I opowiedział, jak manna niebieska posypała

się po wybuchu na 11 Ulicę.

- FBI odnalazła w gruzach około szesnastu tysięcy pięciuset dolarów. Gapie

zebrali pewnie dwa, trzy razy tyle. Tego nie sposób się dowiedzieć. Co ciekawe,

podczas rewizji odnaleźliśmy u Johna Sokatiego dziesięć tysięcy w banknotach

studolarowych o kolejnych numerach seryjnych.

- Myśli pan, że nasz dyplomata subwencjonował organizację wywrotową? -

zapytał Malko.

Al Katz wzniósł oczy do nieba.

- Kpi pan, czy co? Zdaje sobie pan sprawę, co to jest Lesoto? Są goli, jak

ś

więci tureccy. Musieliśmy im opłacić podróż, żeby wzięli udział w sesji. Płacimy

nawet za ich papierosy.

- Jacy „my”?

- Departament Stanu.

Malko osłupiał na wieść o tak niezwykłej hojności.

- Skąd ta nagła szczodrość? Za każdym razem, kiedy zdarzy mi się wydać

nieco pieniędzy, księgowi z Langley podnoszą wrzask, jakbym doprowadził ich do

ruiny.

- Mój drogi - zaczął Katz - mimo swego tytułu nie uczestniczy pan w

głosowaniach ONZ-u. Więc nie może pan sprawić Departamentowi Stanu

przyjemności, zajmując odpowiednie stanowisko.

- Jasne - mruknął Malko. - Ale co to ma wspólnego ze śmiercią Johna

Sokatiego?

Al Katz uśmiechnął się tajemniczo i przechylił w stronę Malka, który zdjął

ciemne okulary i strząsnął niewidoczny pyłek z czarnej alpagowej marynarki. W jego

złotych oczach zalśniło zainteresowanie.

- Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych zbierze się wkrótce -

wyjaśnił Amerykanin - by po raz dwudziesty wypowiedzieć się w kwestii

przywrócenia pełnych praw członka Organizacji Narodów Zjednoczonych Chińskiej

Republice Ludowej, zgodnie z wnioskiem nr 567, większością dwóch trzecich

głosów. Mówiąc prościej, chodzi o to, żeby zorientować się, czy komunistyczne

background image

Chiny zajmą w ONZ miejsce Formozy.

Departament Stanu przeciwdziała temu niemal od ćwierćwiecza. Wniosek jest

oddalany regularnie z roku na rok, po czym jeden z krajów komunistycznych stawia

analogiczny i wszystko zaczyna się od nowa.

Otóż Departament Stanu ma w ręku dwadzieścia głosów, które zapewniają

nam większość. Jest wśród nich i Lesoto. Załóżmy, że ktoś kierując się złymi

zamiarami stara się na wszelki sposób, także za pomocą pieniędzy, nakłonić ich do

głosowania przeciw nam...

Ci z Departamentu Stanu zostaliby wystrychnięci na dudka. To głosowanie

jest dla nich jak powracający koszmar. Gdyby Czerwone Chiny weszły w tej chwili w

skład ONZ-u, wpadlibyśmy po uszy w gówno i połowa Departamentu wyskoczyłaby

przez okna. Plus parę osób od nas... Istnieją tajne układy ze starym Czang-Kaj-

szekiem. Nie wiem dokładnie czego dotyczą.

- Jaki to ma związek z Jego Ekscelencją, świętej pamięci Johnem Sokatim? -

zapytał Malko. - Przypuszczam, że ludzie tacy jak on otrzymują instrukcje od swoich

rządów. I nie głosują na własną rękę. Może pan być spokojny. Nie przekupią

dwudziestu państw bez pana wiedzy.

Al Katz westchnął głęboko i potrząsnął głową.

- Oczywiście. Ale przedstawiciel posiadający oficjalne pełnomocnictwo swego

kraju jest przy głosowaniu wszechmocny. Jeżeli przyjdzie mu do głowy z powodu x

głosować wbrew instrukcjom rządowym, głos jest ważny.

Załóżmy, że przedstawiciel USA dostanie w środku sesji świra i odda głos za

włączeniem Chin. Prezydent może wpaść w szał, ale to niczego nie zmieni. Głos

będzie - przeciwko nam. Nawet, jeżeli po zakończeniu posiedzenia wsadzimy go do

domu wariatów.

- Rozumiem - powiedział Malko, którego zaczynało to już bawić. - Odnosi

pan wrażenie, że ktoś gra z panem w kotka i myszkę, próbując zmienić wynik

głosowania.

Al Katz uderzył dłonią w blat biurka.

- A widzi pan jakiś inny powód, dla którego warto by dawać dziesiątki tysięcy

dolarów temu czarnuchowi?

Sesja zaczęła się właśnie wczoraj. Głosowanie odbędzie się za dziesięć dni.

- Ale nie ma pan pewności, że ten nieszczęśnik głosowałby przeciwko nam -

przypomniał Malko.

background image

- Naturalnie, naturalnie - przyznał. - Tyle, że nie zamierzamy ryzykować. W

dodatku to chyba dziwne, że dyplomata zadaje się z typkami tego pokroju. FBI ich

zidentyfikowała. Należeli do frakcji Czarnych Panter, Mad Dogsów. Dokonują

zamachów bombowych, morderstw, podpaleń. Wszystko w imię walki z segregacją

rasową. Budzą strach nawet w Harlemie.

Malko orientował się, że FBI kilka tygodni temu wydała wojnę murzyńskim

ekstremistom z Czarnych Panter. W wielu regularnych bitwach z policją zabici padali

po obu stronach.

- A banknoty? - zapytał. - Ten ślad prowadzi donikąd?

- FBI kontynuuje śledztwo. Ale to może trwać całe tygodnie. Będzie za późno.

Malko bawił się okularami. Ta sprawa zaczynała go intrygować. Poza tym,

oenzetowskie sfery dyplomatyczne bliższe były jego naturze niż szumowiny, między

które wielokroć go wysyłano.

- Na czym polegać ma moja rola? - zapytał. - Czy FBI dowiedziała się czegoś

o delegatach?

Al Katz pokręcił głową.

- Prawie niczego. FBI nie może ich wszystkich śledzić. W dodatku agent

federalny w ONZ to persona non grata. Pułkownik, dowodzący ochroną, dostaje szału

na widok węszących mu po kątach glin. Nie wiemy nic o powiązaniach Sokatiego.

O trójce czarnych, którzy wylecieli razem z nim w powietrze, niewiele więcej.

Udało się ich zidentyfikować i na tym koniec.

W każdym razie, nie odkryliśmy powiązań z naszą sprawą. Tacy jak oni mają

gdzieś komunistyczne Chiny.

Ich bawią wyłącznie bomby. Nie, za tym kryje się coś innego. I musimy się

dowiedzieć, co. Od dwóch tygodni drepczemy w miejscu. Pozostało nam mało czasu.

Malko podskoczył. Jego rozmówca zdawał się brać swoje życzenia za

rzeczywistość.

- Niby jak mam to zrobić? Nie umiem posługiwać się ani czarodziejską

różdżką, ani szklaną kulą.

- No i posłuży się pan tylko własnymi nogami i uszami - powiedział bardzo z

siebie zadowolony Al Katz. - Od jutra pełni pan funkcję sekretarza poselstwa, attache

delegacji austriackiej przy ONZ. Załatwiliśmy to już. Nie przypuszczam oczywiście,

ż

eby musiał pan często zjawiać się w biurze przy 14 Ulicy. Pańskie prawdziwe biuro

mieści się u nas, przy 799 United Nations Plaża. Dokładnie na wprost Narodów

background image

Zjednoczonych. Pokój 1046. Ja urzęduję w 1047

i 1048. Delegacja amerykańska zajmuje cały budynek.

Pański telefon w poselstwie austriackim, Yukon 87404, w rzeczywistości

podłączony będzie u nas. Mamy swoje układy z kompanią telefoniczną Bella.

Pańskim atutem jest fakt, że nikt pana nie zna. Oto pańskie listy

uwierzytelniające. - Podsunął Malkowi żółtą kopertę.

- Ma pan szansę wpaść na jakiś ślad, nadstawiając ucha w barze dla delegatów

- ciągnął.

Malko powiedział sobie w duchu, że na to trzeba by cudu i usiłując

sprowadzić swego rozmówcę na ziemię, dodał głośno:

- Czyżbym miał zdać się wyłącznie na los szczęścia?

Tego typu sekretów raczej nie omawia się w barze.

- Pomożemy panu - zapewnił go Al Katz. - Mówiłem już, że ta sprawa

szczególnie leży nam na sercu.

Nabazgrał coś na kartce i podsunął Malkowi, który odczytał: „Agencja Jetset

Plaża 76597”.

- Za każdym razem, gdy będzie pan potrzebował dziewczyny - wyjaśnił -

zadzwoni pan pod ten numer, zaznaczając, czy chodzi o białą, o Murzynkę czy o

ż

ółtą.

Za dziesięć minut będzie na miejscu. Proszę mówić, że to dla Fairchild.

Mówiąc to, po szelmowsku „puścił oczko”.

- I niech pan korzysta z okazji. Te panie biorą zwykle dwieście dolarów za

noc. Nie najgorsza metoda na pozyskanie przyjaciół, nieprawda? Ponoć panowie

delegaci na ogół łasi są na młode ciała...

- Zawarliście kontrakt z agencją call-girls? - zapytał lekko oszołomiony

Malko. - Gdyby senator Fulbright, tuba „jastrzębi z Pentagonu” dowiedział się o

tym...

- Interes należy do nas - wyznał skromnie Al Katz.

- I nieźle nam służy. Jeśli idzie o te małe, może pan je prosić o co pan zechce.

Wprowadzę pana również do doktora Shu-lo i jego współpracownic. Reprezentuje

służby wywiadowcze Formozy. Nie muszę mówić, jak bardzo jesteśmy tym

wszystkim zainteresowani.

Malko w zamyśleniu wsunął kartkę do kieszeni. Za polityką zawsze krył się

seks i pieniądze. Katz podsunął mu klucz.

background image

- Klucz do pańskich drzwi. Mieszka pan na 51

Wschodniej, 420. Idealne gniazdko dla samotnego mężczyzny, wymarzone do

podejmowania przyjaciół i przyjaciółek... Gdyby... powiedzmy, zabawiał się pan w

kompanii delegatów, proszę się starać, aby działo się to zawsze w pokoju w głębi i nie

wyłączać wszystkich świateł.

- Czemu?

- Ze względu na kamery. Są udoskonalone i bezszelestne. Mimo wszystko

trzeba im odrobiny światła.

CIA niczego nie zaniedbywała. Malko zawahał się chwilę, czy nie odrzucić tej

dziwnej pracy. Lecz perspektywa poznania kulis ONZ-u nęciła go. Schował „swój”

klucz.

- Pomyślał pan o majordomie? - zapytał nagle.

Al Katz pokręcił głową.

- Nie, ale...

- Załatwię to - uciął Malko. - Mój jest świetny i zaufany. Wystarczy go

sprowadzić. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu? Oczywiście, płaci

firma.

Al Katz westchnął.

- No cóż, na tym etapie pozostaje nam tylko zgodzić się i na to.

Elko Krisantem będzie zachwycony. Tak bardzo lubi podróże. Dawny

najemny zabójca z Istambułu nudził się śmiertelnie w zamku Malka, czekając na

powrót pana. Posługując się równie dobrze garottą jak odkurzaczem, mógł

wyświadczyć nieocenione usługi fałszywemu dyplomacie.

Malko wstał. Nagle Al Katz strzelił z palców.

- O mało nie zapomniałem.

Podał Malkowi pudełko zapałek. Agent otworzył je.

Wewnątrz zapisano jedno słowo: „Jada”.

Pudełko pochodziło z „Hippopotamusa”, świeżo otwartej nowojorskiej

dyskoteki.

- Znaleziono to w mieszkaniu naszego delegata - wyjaśnił Al. - Istnieje jedna

szansa na sto, że to coś więcej, niż zwykła łóżkowa historyjka bez znaczenia.

Mimo wszystko warto sprawdzić. Tylko proszę nie tracić na to za wiele czasu.

Nie chodzi o dziewczynę, która zginęła wraz z nim. Ustaliliśmy tożsamość: Martha

Buffum.

background image

- Przede wszystkim - zaklinał Amerykanin - takt i wyczucie. Wszyscy delegaci

są chorobliwie drażliwi. A tym drażliwsi, im kraj biedniejszy i skóra ciemniejsza.

Malko wsunął pudełko do kieszeni, zapewniając Katza, że nie sprawi

najmniejszej przykrości najczarniejszemu delegatowi najnędzniejszego z lilipucich

państewek.

Wyszedł z biura. Minął trzy przecznice, nim trafił wreszcie na autobus i

podjechał do rogu Pierwszej Alei. Z Poughkeepwie przyjechał pociągiem, w Nowym

Jorku bowiem nie sposób zaparkować samochodu. Nawet, jeżeli jest się luksusowym

agentem CIA.

Nim wrócił do swego nowego domu, zerknął jeszcze na potężny szklany

gmach ONZ-u, za którym wznosiły się trzy dymiące niebiesko-biało-czerwone

kominy elektrociepłowni Con Edison. Cóż mogło wykluć się w tym budynku, na

pozór nie kryjącym żadnych tajemnic, odwiedzanym od lat przez turystów równie

często, jak Wieża Eiffla? Niewątpliwie, by trafić do przekonania ambasadora

nadzwyczajnego i pełnomocnego, trzeba było użyć bardzo nęcących argumentów w

rodzaju na przykład grubego pliku dolarów...

Malko siedział od godziny w „Hippopotamusie” i nudził się jak mops. Sala

przypominała setki innych sal dyskotekowych na całym świecie, muzyka była taka

sama jak wszędzie.

A w dodatku, Malko wolał walca. Prawdziwego, wiedeńskiego walca, którego

tańczy się we frakach i sukniach balowych. Choć „Hippopotamus” był w zasadzie

klubem, wszedł bez najmniejszych trudności za okazaniem dokumentów dyplomaty.

Kobiety, białe i Murzynki były ładne, ubrane przeważnie w spodnie, z rzadka

w mini. Para czarnych tańczyła bardzo zmysłowo. Ocierali się o siebie, jakby stojąc

oddawali się miłosnemu aktowi. Grupka kociaków z East Endu w ledwie sięgających

pępka spódniczkach gapiła się na nich cielęcym wzrokiem. W oddzielnym

pomieszczeniu na końcu baru siedziało samotnie lub w towarzystwie, wiele

dziewcząt.

Która z nich była Jadą? Jeżeli w ogóle była wśród nich.

Malko westchnął i wychylił łyk wódki. Obrzydliwej i nie mającej nic

wspólnego z rosyjską wódką. Zamawiając następną kolejkę nie powtórzy błędu i

weźmie J and B.

Ten pierwszy dzień w ONZ nie wydawał mu się szczególnie budujący. Jeżeli

nawet delegaci byli sprzedajni, nie okazywali tego. Przesiadywał od rana w barze,

background image

usiłując nawiązywać rozmowy, skoro tylko nadarzała się okazja. Nie odważył się na

razie posłużyć ponętnymi pracownicami Agencji Jetset.

Bar wysokością dorównywał katedrom, do których upodabniały go również

ogromne okna wychodzące na East River i, od północy - na dwa najdroższe

nowojorskie budynki, stojące przy 48 Ulicy. Skromna kawiarenka serwowała

najlepszą w Nowym Jorku kawę i nieopisane wprost kanapki. Nieszczęśni delegaci

mieli ledwie dwadzieścia foteli i kanap, na których mogli usiąść, w związku z czym w

czasie przerw sesji większość musiała stać, sprawiając wrażenie oczekujących na

pociąg-widmo. Jakikolwiek by jednak był bar delegatów, pozostawał centrum życia

społeczności oenzetowskiej.

Malko wymknął się po godzinie przysłuchiwania się i rozwlekłej dysertacji

dotyczącej szkód spowodowanych w Mauretanii przez szarańczę, by wpaść zaraz

potem w ramiona marokańskiego delegata, który zaaplikował mu krótki kurs

literackiego języka arabskiego. Pod koniec dnia zabrał z lotniska zewłok koszmarnie

zaspanego i nie ogolonego Krisantema, który usnął, ledwie przestąpiwszy próg domu.

Nie zapomniał jednak złożyć 25

na stoliku nocnym starej parabelki Astry i garotty. Mieszkanie dokładnie

odpowiadało opisowi Ala Katza.

Lodówkę zaopatrzono nawet w Dom Perignon, Moet i Chandon. Malko na

próżno szukał obiektywów kamer w pomieszczeniu, gdzie odbywać się miały owe

orgie. A przecież istniały. Wiedział, że wszystko tu było odpowiednio spreparowane:

do telefonu podłączono magnetofon i urządzenie pozwalające błyskawicznie

zlokalizować dzwoniącego skądkolwiek rozmówcę. W ścianach zainstalowano

mikrofony. No i oczywiście kamery.

Około jedenastej Malko na palcach wymknął się z mieszkania, nie chcąc

budzić Krisantema. Cały czas nurtowało go pytanie, jak zdoła rozpoznać Jadę.

Zatrzymał wzrok na wysokiej Murzynce o nastroszonych włosach, bajecznie

długich nogach i ustach, pięknie zarysowanych w twardej, niemal męskiej twarzy.

Zapragnął, by okazała się Jadą. Ale nie mógł przecież zaczepiać wszystkich

siedzących tu dziewcząt.

Nagle wpadł na pewien pomysł. Na pudełku zapałek miał zanotowany telefon

klubu. Wstał i ruszył w kierunku wyjścia, przy którym znajdowały się dwie kabiny

telefoniczne. Wszedł do jednej z nich i wykręcił numer. Prawie natychmiast odezwał

się głos:

background image

- „Hippopotamus”, słucham.

- Umówiłem się w klubie z Jadą - powiedział Malko - ale jestem już trochę

spóźniony. Czy mógłby ją pan poprosić?

- Jadę?

Mężczyzna, z którym rozmawiał, zdawał się jej nie znać.

Malka dobiegło rzucone komuś pytanie:

- Znasz jakąś Jadę?

Inny głos odezwał się natychmiast:

- Oczywiście, to ta dziewczyna, która pozuje dla EBONY. No wiesz, ta, która

ma ciągle jakieś zwariowane pomysły. Siedzi przy barze.

- Proszę chwilę poczekać - odezwał się głos w słuchawce.

Malko obserwował z kabiny korytarz. Telefon w dyskotece stał na stoliku tuż

przy wejściu, na wprost szatni.

Jada musiała przejść przed Malkiem, aby do niego dotrzeć. O mało nie skręcił

sobie szyi, wiodąc wzrokiem za fantastyczną Murzynką, raczej rozebraną niż ubraną

w ledwie sięgającą ud srebrzystą mini, o pięknej, posągowej twarzy i oczach, w

których można by utonąć.

Na nogach miała białe, doskonale dobrane do sukienki botki i jedynie fryzura

szokowała w jej wyglądzie.

Nastroszone, zgodnie z nakazami obowiązującej czarnych mody „afro” włosy,

tworzyły wielki czarny kask.

Ale i to nie zdołało jej oszpecić. Nawet najmniej przychylny obserwator

musiałby przyznać, że dziewczyna zwracała powszechną uwagę. Minęła kabiny

niczym wyniosła księżniczka. Ujrzawszy ją z tyłu Malko doznał kolejnego wstrząsu:

nigdy jeszcze nie widział takich kształtów. Na zadku Murzynki można by ustawić

tacę.

- Halo?

Dobiegł go niski, chłodny głos, niezbyt kobiecy.

- Chciałbym mówić z Jadą - odpowiedział.

- To ja. Z kim mówię?

Odpowiadając, usiłował nadać głosowi jak najcieplejszy ton.

- Z przyjacielem Johna Sokatiego. Nie było mnie w tych dniach w Nowym

Jorku, a dowiedziałem się, że miał wypadek, że zginął. Bardzo mi go żal.

- Mnie również - absolutnie obojętnym tonem odrzekła Jada.

background image

- Umówiliśmy się w klubie - ciągnął Malko, odgrywając uparcie rolę

nietaktownego przyjaciela - i zastanawiam się, czy mimo wszystko nie wpaść tam,

ż

eby przywitać się z panią.

- Proszę przyjść, jeżeli pan chce - rzuciła. - Jestem tu do pierwszej.

Odłożyła słuchawkę, nim zdążył podziękować. Znów zobaczył, jak idzie

korytarzem, z wyrazem absolutnej obojętności na twarzy. Poruszała się z miękkością

dzikiego zwierzęcia i wrodzoną elegancją. Świętej pamięci John Sokati miał dobry

gust: wdzięki Jady zdołałyby obłaskawić najbardziej zagorzałych rasistów.

Malko opuścił kabinę upewniwszy się, że dziewczyna wróciła do baru. Zajął

swe miejsce i zamówił J and B, by chwilę spokojnie pomyśleć. Beznamiętna reakcja

Jady nie dostarczyła mu żadnych wskazówek. Będzie musiał przycisnąć ją do muru. O

ile zdoła.

Schodziło się coraz więcej ludzi, na ogół znających się między sobą.

Dziewczęta były przeważnie ładne i eleganckie. Ale Malko nie widział nic poza

barem. Fakt, iż Jada była czarna, stanowił przecież pewien trop. W wybuchu na 11

Ulicy także zginęli czarni. Odczekał jeszcze 20 minut, zostawił na stole piętnaście

dolarów i wstał.

Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Odebrał palto i wyszedł. Ruszył w stronę

Park Avenue, czując na twarzy powiew chłodnego powietrza.

Krótka przechadzka doskonale mu zrobiła.

Gdy wrócił, w „Hippopotamusie” było jeszcze więcej ludzi. Przeważnie

jaskrawo ubranych Murzynów, hałaśliwych, tańczących w każdym wolnym miejscu,

nawet w wejściu.

Ruszył wprost ku barowi.

Jada siedziała wciąż jeszcze na tym samym wysokim taborecie, zatopiona w

rozmowie z Murzynem ubranym w rażący skromnością niebieski garnitur. Króciutka,

srebrzysta mini eksponowała bajecznie zgrabne nogi dziewczyny. Malko podszedł i

dyskretnie chrząknął. W pobliżu Jady nie było wolnych miejsc.

- Dobry wieczór, Jado - powiedział melodyjnym głosem.

Zamilkła, zwracając ku niemu ogromne, ciemne oczy.

- Kim pan jest?

- Dzwoniłem do pani przed chwilą.

- A!

W jej głosie nie było cienia entuzjazmu. Patrzyła na Malka, jak na przybysza z

background image

innej planety. Jego pełne uroku, złociste oczy nie zdołały zrobić na niej wrażenia,

choć starał się nadać im szczególny wyraz.

- Cieszę się, że panią tu zastałem - podjął. - To straszne, co stało się z biednym

Johnem.

W oczach Murzynki zabłysło zainteresowanie. Zapaliła papierosa i podsunęła

paczkę Malkowi. Shermansy, bardzo mdłe. Głos miała niski, nieco chrapliwy, ale

mocny. Malko skłonił się z galanterią.

- Książę Malko Linge z delegacji austriackiej. Do pani usług.

Uśmiechnęła się przelotnie, zupełnie nieporuszona i przedstawiła mu

siedzącego obok mężczyznę.

- Pan Wictor Kufor.

Malko uścisnął smukłą, czarną dłoń i kiedy Murzyn przesunął się nieco, stanął

pomiędzy ich taboretami.

Czuł zapach perfum Jady, której nagie ramię ocierało się o jego alpagowy

garnitur.

- Dobrze znał pan Johna? - zapytała.

Malko z wyrazem bólu spuścił głowę.

- Był moim bardzo dobrym przyjacielem. Jego śmierć to dla mnie silny cios.

Wiele mi o pani mówił, toteż pragnąłem spotkać się z panią jak najprędzej. Dlatego

właśnie pozwoliłem sobie dziś wieczór...

- To miłe z pana strony - powiedziała nienaturalnym głosem. - Jak jednak

zdołał mnie pan poznać?

- Portier - wyjaśnił Malko. - To on powiedział mi, że jest pani najpiękniejszą z

kobiet na tej sali.

Odpowiedział mu kolejny wymuszony uśmiech. Malko nie uważał się za

gorsze wcielenie Casanovy. Zazwyczaj blond włosy i złociste oczy przynosiły mu w

kontaktach z ciemnoskórymi powodzenie. Może Jada była po prostu luksusową call-

girl, nieufną wobec obcych. Nawet, gdy się uśmiechała, jej oczy pozostawały zimne i

obojętne. Malko w tej nowej dla siebie sytuacji postanowił zaryzykować skok na

głęboką wodę.

- Czy zechce pani zatańczyć? - zapytał. - Oczywiście, o ile nie ma pan nic

przeciwko temu.

Wyżej wzmiankowany dżentelmem skinął przyzwalająco głową i Jada zsunęła

się ze stołka. Z królewską gracją ruszyła przed Malkiem przez dyskotekę. Muzyka

background image

zmieniła się, nastawiono płytę Jamesa Browna. Oczy Jady rozbłysły, rozluźniła się

nagle.

Pozwoliła Malkowi objąć się, oparła rękę na jego ramieniu. Zauważył, że jej

dłonie były równie fascynujące, jak całe ciało. Jaśniejsze niż twarz, bardzo długie,

zadbane, o szczupłych, upierścienionych palcach, zakończonych paznokciami

pomalowanymi srebrnym lakierem. Ciągle nie miał pojęcia, jak się do niej zabrać, nie

był nawet w stanie określić, kim jest.

Call-girl?

Fotomodelka - snobka, gustująca we flirtach z dyplomatami?

Bojowniczka jakiejś organizacji murzyńskiej?

Musiał pamiętać, że miała powiązania z człowiekiem, który dwa tygodnie

temu wyleciał w powietrze.

Miał wrażenie, że obejmuje lianę. Była fascynująco gibka. Przelotne

muśnięcie jej brzucha i piersi, otulonych jedwabistym jerseyem ekscytowały Malka

bardziej niż dotyk nagiego ciała.

Położył dłoń na jej biodrze i zbliżył się do niej. Na próbę. Nie opierała się, ale

też na obojętnej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Mimo to czuł ciągle

ciepło przytulonego do niego, sprężystego ciała, które zdawało się być wyrzeźbione w

granicie. Otaczał je lekki zapach, w niczym nie przypominający zapachu skóry

czarnych. Bardzo szybko Malka ogarnęło gwałtowne pożądanie, kobieta jednak

zdawała się tego nie dostrzegać.

Jamesa Browna zastąpili Beatlesi i Jada odsunęła się od niego. Pełna gracji,

odległa i wyniosła, wprawiła ciało w ruch wykonalny, zdawałoby się tylko dla istot

nie skrępowanych sztywnością kości. Malko próbował jak mógł iść w jej ślady, ale

nie zwracała na niego najmniejszej uwagi.

W tańcu nie zamienili anii słowa. Kiedy zagrano następny slow, Malko

spojrzał na nią.

- Mam wrażenie, że nudzi się pani.

Jada rzuciła głosem bez wyrazu:

- Pierwszy raz zdarza mi się w ten sposób tańczyć z białym.

Nie była to ani zaczepka, ani obelga. Proste stwierdzenie, Malko zmusił się do

uśmiechu.

- Nie lubi pani białych?

Duże, czarne oczy Jady pozostały nieprzeniknione, głos jednak nabrał

background image

metalicznego dźwięku:

- Sądzi pan, że można lubić białych, będąc czarnym i żyjąc w tym kraju? Czy

widział pan już Harlem - te niemowlęta pożerane przez szczury, ośmioletnie

dziewczynki, które prostytuują się za grosze, tych...

Zagryzła wargi, milknąc nagle.

- Nienawidzi nas pani, prawda?

- Znam białych - mruknęła. - Jednego tylko mogą ode mnie chcieć: zaciągnąć

do łóżka. To wieprze.

Malko miał ochotę powiedzieć jej, że to niezupełnie kwestia rasy. Chcąc

przełamać jej dystans, spróbował nią wstrząsnąć:

- Kochała się pani już kiedyś z białym?

Zamarła i rzuciła krótko:

- Zadaje pan zbyt intymne pytanie. Nie lubię tego...

Malko przyjął to do wiadomości. Tańczyli dalej mając wrażenie, że tracą czas.

Nagle zapytała:

- Po co chciał się pan ze mną widzieć?

W jej głosie zabrzmiała tym razem dziwna gwałtowność. Zdawała się

oczekiwać odpowiedzi na nurtującą ją dalej kwestię.

- John tyle mi mówił o pani urodzie...

Pokręciła głową.

- W Nowym Jorku są setki pięknych dziewcząt.

Muzyka zamilkła i Jada odsunęła się od Malka.

- Muszę wrócić do baru. Dlaczego nie miałby pan siąść przy stoliku?

Dołączymy do pana za moment.

Słysząc to odniósł dziwne wrażenie. Ta dziewczyna zupełnie się nim nie

interesowała, a jednak nie chciała, żeby odszedł.

- Z przyjemnością. Zamówię szampana i będę czekał.

- Dziękuję za szampana - rzuciła. Proszę o Pepsi.

Nie piję alkoholu.

Kiedy Jada powróciła na swe miejsce przy barze, nie mogła oprzeć się

wrażeniu, że Wiktor Kufor dostał ataku pląsawicy. Podskakiwał na taborecie, jakby

siedział na rozżarzonych węglach.

- Gdzie on jest? - zapytał głosem, w którym brzmiało z trudem powściągane

zdenerwowanie.

background image

- Gdzie on jest? Pozwoliła mu pani odejść?

Jada spokojnie zapaliła papierosa, wypuściła kłąb dymu i powiedziała cicho:

- Proszę się uspokoić. Nie odszedł i nie odejdzie.

Zły uśmiech wykrzywił jej wargi.

- Chyba mu się podobam...

Mężczyzna spojrzał na nią nie rozumiejąc. Położył jej rękę na ramieniu i

zapytał zduszonym głosem:

- Kto to jest?

Lekko wzruszyła ramionami.

- Przecież powiedział - przyjaciel Johna.

W jej głosie brzmiała lekka ironia.

- Wie pani równie dobrze jak ja, że kłamie - przerwał zirytowany Wiktor

Kufbr. - Byłem najlepszym przyjacielem Johna, a nigdy nie widziałem tego typa ani

nie słyszałem o nim I jestem przekonany, że John mu o pani nie wspominał.

- Wiem - powiedziała posępnie Jada.

Bawiła się szklanką, rozglądając się w zamyśleniu. Jej również nie podobało

się wtargnięcie jasnowłosego kłamcy. Naturalnie, istniał cień szansy, że jest

rzeczywiście zwyczajnym donżuanem. Było to jednak niemal nieprawdopodobne.

Jada bowiem nigdy nie spotkała Johna Sokatiego.

Miał jej numer telefonu jako ewentualną drogę kontaktu. Istniały tylko dwie

możliwości. Blondyn albo był gliną, albo słyszał o sprawie i miał zamiar to

wykorzystać w ten czy inny sposób. W obu przypadkach stanowił zagrożenie.

„Bardzo poważne zagrożenie”, pomyślała Jada. W pewnym sensie mieli szczęście, że

pojawił się właśnie tego wieczoru. W innych okolicznościach mogłaby mieć

wątpliwości.

Wiktor Kufor z przerażeniem rozejrzał się wokół i szepnął:

- Widział mnie. Zna moje nazwisko. Nie powinna pani. Nikt nie powinien

wiedzieć, że widzieliśmy się po tym, co się stało. Idę stąd. Nie mogę nic zrobić.

Trudno.

Uspokoiła go, mówiąc z lekką pogardą:

- Ryzykuję tak samo, jak pan. Proszę o tym nie zapominać. Niech się pan nie

obawia. Nie będzie miał czasu nam przeszkodzić.

Spojrzał na nią nie rozumiejąc, potem jego rysy stężały, twarz poszarzała. Tak

przejawia się bladość u Murzynów.

background image

- Chce pani powiedzieć...

- Woli pan ryzykować? - zapytała chłodno.

Podjęła decyzję po tańcu. Czarny śmiesznie potrząsnął głową.

- Nie, oczywiście, że nie, ale nie chciałbym być w to wmieszany. Moja

pozycja, rozumie pani...

- Na razie jest mi pan potrzebny - ucięła Jada. - Z pewnością nie mamy do

czynienia z durniem, a nie zależy panu na tym, żeby teraz zniknął, nieprawdaż?

Wiktor Kufor nie odpowiedział. Czuł nieprzemożną chęć, żeby wziąć nogi za

pas.

Powstrzymywała go od tego jedynie godność doradcy przy ONZ z ramienia

Republiki Lesoto. Zwłaszcza, że po śmierci swego zwierzchnika i przyjaciela, Johna

Sokatiego, został szefem misji przy ONZ. Z prawem głosu. Nie miał wyboru. Misja

Lesoto liczyła zaledwie dwu członków.

Teraz przeklinał chwilę, w której dał się wciągnąć w coś, co wydawało się być

złotodajną intrygą, a okazywało się śmiercionośną grą.

Było już jednak za późno.

- Zrobimy tak - zaczęła wyjaśniać Jada.

Pochyliła się do ucha mężczyzny, by nikt ich nie słyszał. Bezwiednie oparła

piersi o jego rękę. Był jednak zbyt wzburzony, by cokolwiek odczuwać. A przecież to

właśnie Jada stanowiła przynętę, która sprowadziła go na śliską drogę przestępstwa.

Jada wyłuszczyła mu swój plan i zsunęła się z taboretu.

- Idę zadzwonić - powiedziała. - Potem dołączymy do niego.

Równie dobrze mogłaby zaproponować Wiktorowi Kuforowi, żeby wpadł do

piekła.

- Jesteśmy - dobiegł Malka ciepły głos Jady.

Ze szklanką w ręku pojawiła się przy jego stoliku promiennie uśmiechnięta i

oszałamiająco piękna, w towarzystwie Murzyna z baru. Malko wstał i usadowił swych

gości. Czas był najwyższy. Lód stopniał prawie zupełnie w wiaderku z butelką Don

Perignona. Kazał ją otworzyć i wzniósł kieliszek.

- Za naszą przyjaźń.

Jada wesoło poszła jego śladem. Wiktor Kufer uczynił to ze zdecydowanie

mniejszym entuzjazmem.

Murzynka diametralnie zmieniła sposób bycia. Jej oczy lśniły, siedziała tuż

przy Malku, pochylała się nad nim raz po raz, niby po zapałki, ocierając się o niego

background image

ledwie zakrytym biustem. Ilekroć na nią spojrzał, napotykał gorący, przyjazny wzrok.

Sama zaproponowała mu taniec. Wolny.

Nonszalancko przytuliła się do niego.

- Proszę mi wybaczyć, byłam dla pana bardzo nieuprzejma - powiedziała. -

Musiałam po prostu załatwić z tym panem pewien poważny problem, który mnie

nękał. Teraz możemy się trochę zabawić.

Gdy dotknął wargami jej szyi, nie próbowała uników.

Przeciwnie, poczuł, że silniej przylgnęła do niego brzuchem. Malko przeklął w

duchu. Trafił na luksusową call-girl. Nic dziwnego, że tamten facet się nadął.

Dziewczyna obsługiwała jednocześnie dwóch klientów.

Na próżno tracił czas. Zaproponował, żeby wrócili do stolika. Czarny poprosił

Jadę do tańca” ale odmówiła sucho. Pod stołem jej udo trąciło nogę Malka. Przez

moment walczył z nęcącą pokusą zafundowania sobie tego pięknego stworzenia na

koszt CIA. Wreszcie jednak wzięła górę odpowiedzialność zawodowa.

- Chyba pójdę się położyć - oświadczył. - Dość długo już zakłócałem państwu

wieczór.

Jada żywo zaprotestowała, jej długa dłoń spoczęła na udzie Malka, a w oczach

pojawiło się niemal błaganie.

- Ależ nie, nie puszczę pana za nic na świecie. Zabieram pana do innego

lokalu. O wiele zabawniejszego niż ten. Do „Nirwany”. Mam ochotę potańczyć,

Wiktor też. Prawda Wiktorze?

Wiktor miał ochotę na wszystko, prócz tańca. Na przykład znaleźć się o

drobne dwadzieścia tysięcy mil od „Hippopotamusa”.

- Oczywiście - powiedział z rezygnacją.

Jada już wstała, ciągnąc Malka za rękę. Uległ, myśląc, że musi być jeszcze

droższa, niż przypuszczał. Uwierzyłby już nawet w swój nieodparty czar, gdyby nie

metaliczny błysk pojawiający się chwilami w pięknych czarnych oczach.

Dlaczegóż w końcu nie miałby obejrzeć sobie „Nirwany”?

Malko poczuł się nagle zagrożony. Doznanie nieuchwytne i obezwładniające,

jak po przebudzeniu z koszmarnego snu. Coś za dobrze to szło. Jada była podejrzanie

uprzejma, Wiktor Kufor nazbyt niespokojny, zdenerwowany. Zbyt usilnie nalegała,

aby poszedł do „Nirwany”. Teraz przypomniał sobie dziwne szczegóły.

Gdy przyszli, poprowadzono ich prosto do stolika, jak oczekiwanych gości.

Jada zdawała się wszystkich znać.

background image

„Nirwana” zasadniczo różniła się od „Hippopotamusa”. Ani śladu

wydekoltowanych podlotków towarzyszących złotej młodzieży studenckiej. Za to

dużo czarnych, nieco za eleganckich, za uprzejmych, wiele pięknych dziewcząt. Mało

białych. Mroczny bar przy wejściu wypełniony był przez samotnych mężczyzn,

przeważnie Murzynów. Także na parkiecie, w migotliwym, kolorowym świetle widać

było niemal wyłącznie ich. Panował przerażający zgiełk. Malko musiał drzeć się na

całe gardło, składając zamówienie. Naturalnie nie miał pojęcia, że dyskoteka od

dawna znana jest FBI jako przybytek mafii... Usiłował wytłumić swe obawy.

„Nirwana” nie była w końcu rzeźnią. Tancerze wciąż z równym zapałem miotali się

po parkiecie, grupki przemieszczały się z sali bilardowej w końcu lokalu do dyskoteki

i baru, i odwrotnie.

Na wprost niego Wiktor Kufor bawił się szklanką, wyraźnie znudzony. Malko

rozejrzał się po sąsiednich stolikach. Wielu czarnych. W tym trzech samotnych,

zwracających uwagę strojem i nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Ci trzej siedzieli

tuż za nim. Mieli gęby bokserów albo zawodowych wykidajłów. Dwaj skryli oczy za

ciemnymi okularami.

Idiota!

Otrząsnął się i zerknął na Jadę. Napotkał parę ogromnych, pozbawionych

wyrazu oczu. Usta jednak uśmiechały się. Zauważył, że była uczesana tak samo, jak

wiele siedzących tu Murzynek. Kiedy spostrzegła skupione na sobie spojrzenie

Malka, przesłała mu wyraźniejszy uśmiech.

- Zatańczymy?

- Za chwilkę - powiedział Malko. - Zaraz wrócę.

Wstał i skierował się w stronę toalet, w końcu lokalu, za salą bilardową.

Na wprost toalet znajdowały się dwie kabiny telefoniczne. Malko wrzucił 10

centów do pierwszego z aparatów i podniósł słuchawkę do ucha.

Nic.

Ponowił próbę. Głucha cisza. Wyjął monetę i spróbował w drugiej kabinie. Tu

także nie było sygnału.

Oba aparaty były uszkodzone. Wypadek dość rzadki w Nowym Jorku. Teraz

już przeraził się nie na żarty.

Mimo wszystko, było to dziwne. Pomyślał, że zapyta w recepcji o jakiś inny

telefon. Poczułby się nieco uspokojony, gdyby zdołał uprzedzić Ala Katza o

„odkryciu” Jady.

background image

Wychodząc z kabiny zderzył się z kimś. Gdy podniósł oczy, zobaczył

przygniatającego go Murzyna. Olbrzyma o nieproporcjonalnie małej głowie. W

różowej koszuli i odblaskowozielonym krawacie. Tak musiał wyglądać King-Kong (i

to w kwiecie wieku). Ręce miał tak długie, że mógłby drapać się po kolanach wcale

się nie pochylając.

- Pardon me, mister - powiedział krzywiąc się.

Ale jednocześnie Malko poczuł, że silne ramię pcha go ku drzwiom toalety.

Tracąc równowagę oparł się o nie. Ustąpiły pod naporem jego ciała. Przed oczyma

mignęli mu dwaj pozostali Murzyni od sąsiedniego stolika. Jeden z nich powitał

Malka głośnym plaśnięciem języka. Z kieszeni wyciągnął uzbrojoną w brzytwę rękę.

Malko zmagał się ciągle z usiłującym wepchnąć go do toalety King-Kongiem.

Ostry zapach środków dezynfekujących wgryzał się do gardła. W desperackim

odruchu zaparł się o ścianę, obrócił i błyskawicznie prześliznął pod ramieniem

olbrzyma. Drzwi toalety zamknęły się.

King-Kong z rozstawionymi ramionami skoczył ku prowadzącemu do sali

korytarzowi, tarasując przejście.

Uśmiechał się przy tym złowieszczo.

Malko znalazł się w potrzasku. W dodatku tamci dwaj szli w sukurs

olbrzymowi. W jego zasięgu pozostały tylko jedne drzwi - do damskiej toalety.

Wsunął się za nie.

Podstarzała platynowa blondynka, zaabsorbowana poprawianiem makijażu,

który zdewastował jej roznamiętniony partner, wypacykowała sobie nos szminką,

dostrzegając w lustrze odbicie Malka.

- Out - pisnęła przeszywającym głosem. - Pomylił się pan.

Malko nie tylko nie wydukał słowa przeprosin, ale ruszył w jej stronę.

Upuszczając szminkę odwróciła się gwałtownie.

- Out! - powtórzyła - bo wezwę policję.

W Nowym Jorku mężczyzna wdzierający się do Ladies Rooms mógł być tylko

potwornym sadystą.

Jej głos miał siłę syreny we mgle. Malko przywołał najbardziej uwodzicielski

spośród swoich uśmiechów, ujmując jej dłoń.

- Proszę wybaczyć moją pomyłkę. Byłbym oczarowany, mogąc panią

odprowadzić.

Chwycił ją za ramię i poderwał z fotela. Spanikowanej już przedtem, teraz

background image

zaparło dech w piersiach i odebrało głos. Ledwie zdążyła złapać torebkę.

- Joe zrobi z pana marmoladę - zaprotestowała niepewnie.

Dla Malka lepiej byłoby nigdy się nie dowiedzieć, kim był ów Joe. Wyraz

niewypowiedzianego, żałosnego zaskoczenia pojawił się na twarzy King-Konga na

widok Malka powracającego pod rękę z blondynką. Posłużył się nią jak tarczą,

popychając w stronę olbrzymiego Murzyna. Pokonany, odsunął się.

Blondynka nawet go nie zauważyła. Skoro tylko minęli przeszkodę, Malko

puścił ramię wybawicielki i przemknął do sali.

Na razie był ocalony.

Już miał ruszyć ku wyjściu, ale zrezygnował z tego zamiaru. Pomyślał, że

mogą czekać na niego na zewnątrz.

Jeżeli gdziekolwiek był bezpieczny, to właśnie tu, w dyskotece, między

ludźmi.

Jada siedziała przy stoliku sama. I nie okazała śladu zdziwienia widząc, że

wraca. Wspaniała pretendentka do Oskara dla Hipokrytów w kategorii żeńskiej.

- Długo kazał pan na siebie czekać, zaczynałam się nudzić - powiedziała. -

Nasz przyjaciel poszedł już spać.

Wiktor Kufor nie chciał asystować przy masakrze.

Parkiet opustoszał. Pozostało na nim już tylko cztery, może pięć par. Reakcja

Jady nie uspokoiła Malka. Epizod z toalety musiał stanowić część bardziej złożonego

planu. Dla nieznanych mu przyczyn postanowiła zlikwidować go tej nocy. Gotów był

postawić sto dolarów przeciw dziesięciu centom, że na zewnątrz ktoś na niego czeka.

- Chciałem zadzwonić - wyjaśnił. - Aparaty są uszkodzone.

- Niech pan zapyta w barze - podpowiedziała naturalnym tonem.

Zbyt naturalnym. Malko podszedł do baru i przywołał barmana, pucołowatego

Murzyna. Z wyrazem najgłębszego ubolewania potrząsnął głową.

- Przykro mi, sir, nasz telefon jest uszkodzony. Ale dwieście jardów stąd, na

rogu Trzeciej Alei jest budka.

I kilku facetów z brzytwami w roli niespodzianki.

Malko podziękował i wrócił do stolika. Zdawało mu się, że w oczach Jady

czai się niemal niedostrzegalna ironia.

- Chodźmy zatańczyć - zaproponowała.

I już ujęła go za rękę i pociągnęła w stronę parkietu.

Zaakceptował to. Przynajmniej będą na widoku...

background image

Przez dłuższą chwilę napawał się widokiem tańczącej o dwadzieścia

centymetrów od niego Jady.

Przy każdym jej ruchu dostrzegał poprzez lekką tkaninę sukienki krągłość

wzgórka Wenus. Otrząsnął się bezwiednie, zastanawiając się, jak wyjść z „Nirwany”.

ś

ywy.

Monkey dance przeszedł nagle w taniec wolny, światła przygasły. W

ciemnościach Jada spontanicznie przylgnęła do Malka, oplatając ramionami jego

szyję.

Wyperfumowana wampirzyca...

Miękko kołysała się w miejscu. Gdy musnęła ustami twarz Malka, poczuł coś

ciepłego i delikatnego, jak tropikalny kwiat. Mięsożerny kwiat.

Miał ochotę zapytać, czemu chciała go zabić. Teraz już nie miał wątpliwości,

ż

e była zamieszana w śmierć Sokatiego. I, prawdopodobnie, w próby przekupstwa. Z

pewnością jednak nie odpowiedziałaby mu. Trzeba wytrwać do rana. Na parkiecie nie

było praktycznie nic widać. Nagle zimny prąd przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Aż

zapomniał o tańcu i odsunął się od Jady.

Olbrzymi bezmózgowiec tańczył tuż obok. Z chudą jak patyk dziewczyną w

białym fosforyzującym kombinezonie. Malko spróbował pociągnąć Jadę na drugi

koniec parkietu, ale ona jakby wrosła w podłogę. Nie mógł przecież powlec jej za

głowę. Takich rzeczy dżentelmen nie robi w żadnych okolicznościach. Nawet w

obliczu śmierci. Przesunął ją jednak trochę tak, by stanąć plecami do ściany. Nigdy

jeszcze romantyczny slow nie wydał mu się równie długi. A przecież Jada robiła, co

mogła, by nakłonić go do publicznej obrazy moralności i jedynie głośny krzyk

instynktu samozachowawczego powstrzymywał go od podjęcia wyzwania.

- Może byśmy usiedli? - zaproponował.

Jada przytuliła się nieco mocniej.

- Tak mi dobrze! Za chwilkę.

Dalila w pełni formy. Otaczały ich teraz trzy czarne pary, równie nieruchome

jak oni... Malko uświadomił sobie nagle, że doskonale mogliby go zabić na środku

parkietu. Poczuł napór szerokich pleców olbrzyma. Napór zdecydowany, niepokojący.

Miał ochotę krzyczeć, zaalarmować salę. Ale była trzecia nad ranem i pozostali już

zapewne tylko wspólnicy.

Nagle czarny warknął i popchnął go. Malko nie dał się sprowokować. Jada,

chwiejąc się pod wpływem impulsu, wzniosła ku niemu duże, niewinne oczy.

background image

- Co się dzieje?

Malko nie zdążył odpowiedzieć. Czarny, pozostawiając partnerkę, chwycił go

za ramię i rzucił o mur.

Musiał przewyższać go wagą o jakieś sto funtów.

- Son of a bitch - warknął. - Przestaniesz mnie wreszcie popychać?!

Wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął brzytwę i rozłożył ją z suchym trzaskiem.

W sam raz nadałaby się do patroszenia wielorybów. Ze wzniesionym ostrzem zbliżył

się do Malka, a dwaj jego kumple ze swoimi dziewczynami i Jadą utworzyli parawan,

izolując ich od ewentualnych widzów.

Noga Malka wyskoczyła naprzód. Szkoła w Fort Worth czegoś go w końcu

nauczyła. Obcasem trafił Murzyna prosto w najczulsze miejsce. Odniósł wrażenie, że

przeciwnikowi oczy wyjdą z orbit. Wyjąc z bólu, zgiął się wpół i wypuścił brzytwę.

Ostrze wbiło się głucho w drewniany parkiet. Malko skoczył przed siebie, brutalnie

odpychając jednego z Murzynów i znalazł się na skraju parkietu. Trochę mimo

wszystko wstrząśnięty.

Miał już biec ku wyjściu, gdy dostrzegł dwóch czarnych kudłaczy opartych po

obu stronach drzwi baru. Widząc go wymienili spojrzenia i wyciągnęli ręce z

kieszeni.

Malko powrócił do stolika i nalał sobie dużą szklankę J and B. Nie ugasiło to

jego pragnienia, ale poprawiło morale. Pełna dumy Jada przyłączyła się do niego parę

sekund później. Malko ujrzał dwóch Murzynów podnoszących tego, którego uderzył i

pomagających mu iść.

Jada usiadła i położyła dłoń na ręce Malka.

- Przykro mi z powodu tego incydentu. Powiedziałam im, co o tym myślę. To

chuligani. Ale czy przynajmniej nic się panu nie stało...?

Malko potrząsnął głową. To była diablica. Pozostało mu tylko zwrócić na

siebie uwagę ludzi w dyskotece.

W tej samej chwili wyrosła przed nim czarna i świecąca jak oliwka postać

zgięta wpół i całym swoim 45

jestestwem wyrażająca najuniżeńszą prośbę o wybaczenie. Człowieczek był

tak podobny do włoskiego mafioso, że aż śmieszny. Z jego bezładnej przemowy

Malko wydedukował, że jako właścicielowi „Nirwany” było mu niezmiernie przykro

z powodu zajścia i że napastnik Malka nigdy więcej nie przekroczy progów tego

lokalu.

background image

W ślad za nim nadeszła kelnerka w czarnych rajstopach i postawiła na stole

trzy szklanki. Były to wielkie daikiri oferowane przez szefa. On też pierwszy sięgnął

po trunek. W ślad za nim Jada i spragniony Malko, który dosłownie rzucił się na

zimny, niezbyt mocny napój.

- Dziękuję panu - powiedział. - Tym niemniej chciałbym wezwać policję...

Ten człowiek usiłował zabić mnie nożem.

Słysząc słowo „policja” Włoch prawie się przeżegnał.

Począł lamentować, ale Malko przetrwał to dzielnie. Celowo zaczął mówić

bardzo głośno. Właściciel knajpy uciął:

- Dobrze, dobrze, wyślę kogoś. Mamy uszkodzony telefon. Ale błagam pana,

ż

adnego skandalu.

Jąkał się już. Ledwie umoczywszy wargi w szklance, zniknął. Malko

wewnętrznie promieniał. Nigdy jeszcze nie pragnął tak widoku niebieskich mundurów

policyjnych... Z emocji zaschło mu w gardle. Jednym haustem dopił daikiri szefa.

Jada przyglądała mu się w zamyśleniu.

- Jak na dyplomatę, nieźle się pan bije - zauważyła. - Ten człowiek to

autentyczny gigant.

Miał wrażenie, że jej piersi falują nieco szybciej. Pod stołem gołe udo

dotykało jego nogi.

Mówiła bez przerwy o tym i owym, głosem łagodnym i uwodzicielskim.

Malko zafascynowany był jej dużymi ustami i doskonałym kształtem warg. Nagle jej

obraz jakby się zamazał. Zmrużył oczy, otworzył je i ujrzał twarz Murzynki we mgle.

Lodowaty pot zrosił mu czoło. Dźwięki orkiestry ledwie do niego dochodziły.

W pewnej chwili pomyślał o daikiri, które mu przyniesiono.

Odurzono go narkotykiem. Chciał wstać, ale musiał przytrzymać się stolika. Z

oddali dobiegł go niespokojny głos Jady:

- Źle się pan czuje?

Wcale się już nie czuł. Chciał coś powiedzieć, ale struny głosowe odmówiły

mu posłuszeństwa. Dopadli go. W sercu Nowego Jorku.

Za cenę nadludzkiego wysiłku zrobił dwa kroki i uczepił się jakiejś kobiety,

której rysów twarzy nie rozróżniał.

Usłyszał krzyk Jady:

- Uwaga!

Kobieta, której się uchwycił, odepchnęła go.

background image

Gwałtownie zwymiotował na nią, złapał stanik jej sukienki i upadając,

pociągnął z całych sił.

Pisk zagłuszył odgłos rwącego się materiału, a nieznajoma ukazała się w

niebieskim staniku i majteczkach. Od Peari Harbour nie słyszano tak donośnej syreny.

Malko stracił przytomność, myśląc, że jeżeli ona nie wezwie policji, wszelka nadzieja

jest stracona.

Pułkownik Tanaka z nieukrywaną odrazą przyglądał się siedzącemu na wprost

człowiekowi. On, dawny oficer cesarza, związany z tego pokroju indywiduum! Do

czego doprowadzić może patriotyzm... Trzeba przyznać, że Lester Irwing miał

niewiele wspólnego z oficerem japońskiej armii cesarskiej. Miał kędzierzawe,

przystrzyżone na jeża włosy i skąpą, starannie ufryzowaną bródkę, upodobniającą go

do Lenina. Lenina z Harlemu. W zamszowej kurtce z długimi frędzlami,

wyświechtanych, płóciennych spodniach i adidasach Lester wyglądał jak wszyscy inni

młodzi bezrobotni Murzyni z Nowego Jorku, pałające nienawiścią głodomory, ciągle

w pogoni za łatwym zarobkiem.

- Ma pan pieniądze? - zapytał natarczywie.

Stoliki wokół nich były puste. Ta japońsko-tajlandzka restauracyjka przy rogu

Broadwayu i 79 Ulicy Zachodniej znajdowała się na skraju bankructwa. Pułkownik

Tanaka z melancholią spoglądał na leżącą przed nim surową, ledwie rozmrożoną

rybę. I tak jeszcze była lepsza od hamburgera.

- Mam pieniądze - powiedział - ale absolutnie nie jestem zadowolony,

absolutnie.

Mówił doskonałą angielszczyzną, nieco tylko świszczącą. Lester przyglądał

mu się ze złośliwą ironią.

Japończyk w przyciasnym, ciemnym garniturze i białej koszuli symbolizował

w jego oczach „establishment”, czyli dokładnie to, co miał ochotę zetrzeć na pył. Na

razie jednak byli sprzymierzeńcami.

Doraźnie.

Ktoś wrzucił monetę do szafy grającej. Lester zamknąwszy oczy wybijał

palcami rytm muzyki. Tanaka trzepnął dłonią o blat. Miał ochotę posiekać tego

czarnucha na kawałki.

- Straciliśmy pięćdziesiąt tysięcy dolarów i jednego ze sprzymierzeńców -

powiedział. - I do tej pory nie zdołał pan znaleźć nikogo na jego miejsce. Nie mówiąc

o tym, że FBI już coś wywęszyła.

background image

Lester wzruszył ramionami.

- Jakby szpicle nie mieli nic lepszego do roboty, niż zajmować się

czarnuchem, którego diabli wzięli. Dobrze pan wie, że to był wypadek.

- Termin wyborów jest coraz bliższy - nalegał Japończyk. - Nie możemy sobie

pozwolić na niepowodzenie.

Lester przechylił się przez stół. Jego oczy lśniły, długa i pociągła czarna dłoń

spoczęła na ręce Japończyka.

- Uda nam się chłopie, uda się. Zresztą, mamy takiego gliniarza, który

spuszcza nam broń. Biały. Ale ten łachmyta wyciąga od nas dwie stówy za policyjną

38...

Pułkownik Tanaka niezręcznie wyciągnął z kieszeni szarą kopertę i podsunął

ją Murzynowi.

- Ma pan tu pięć tysięcy dolarów - powiedział zniżonym głosem. - Do

rozliczenia ze mną.

Koperta zniknęła już w kieszeni Lestera. Wstał, kołysząc się lekko w rytm

muzyki.

- Zadzwonię jutro. I niech się pan nie boi szpicli.

Nie zjedzą pana. Lubią tylko czarne mięso.

Okręcił się na pięcie i odszedł.

Japończyk powiódł za nim wzrokiem, zupełnie zdegustowany. Nie mógł

wprost uwierzyć, że Lester jest jednym z najniebezpieczniejszych ludzi w Nowym

Jorku, że za jego głowę Red Squad, zajmująca się ruchami wywrotowymi sekcja FBI,

wyznaczyła nagrodę wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Był szefem Mad Dogsów,

organizacji szturmowej Czarnych Panter. Ich broń stanowiły bomby, morderstwa,

grabież. Na Manhattanie działała ich setka, gotowych na wszystko, posłusznych

Lesterowi na skinienie palca.

Ale jeszcze niezręcznych: nikt nigdy nie dowie się, który z trzech niechcący

wysadził dom przy 11 Ulicy razem z dwoma kumplami i ambasadorem Lesoto.

Większość ich kryjówek mieściła się w Harlemie, gdzie czynnie lub biernie

współdziałało z nimi dziewięćdziesiąt pięć procent populacji.

Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, w jaki sposób japońskie Służby

Wywiadowcze nawiązały z nimi kontakt. Jakiego rodzaju powiązania ich łączyły.

Jednak w dzień po jego przyjeździe, przed trzema miesiącami, zatelefonował

do niego Lester. Gdy się spotkali, czarny nie wydawał się zdziwiony dezyderatami

background image

Tanaki. Pod warunkiem, że dobrze na tym zarobi.

Spotykali się za każdym razem gdzie indziej.

Tanaka zapłacił i wyszedł. W ciemnym, raczej kiepsko skrojonym garniturze,

z siwymi, ostrzyżonymi na jeża włosami i okrągłą twarzą bez cech szczególnych

podobny był do wszystkich japońskich biznesmenów w Nowym Jorku.

Na widok przystającej taksówki Tanaka zawahał się przez moment. Idąc

piechotą zaoszczędziłby półtora dolara. Przydzielono mu z iście królewską hojnością

27

dolarów dziennie na koszta pobytu. Wynajął pokoik w Hotelu Century przy 47

Ulicy, a to, co mu zostawało, ledwie starczało na przyzwoite jedzenie. Pułkownik

Tanaka był nieposzlakowanie uczciwy. Na cele misji dysponował środkami

praktycznie nieograniczonymi. Odkąd przebywał w Nowym Jorku, wydał blisko

dwieście tysięcy dolarów. W dniu przyjazdu wynajął sejf w filii First National Bank,

dokładnie na wprost gmachu Narodów Zjednoczonych, by złożyć tam olbrzymie

sumy, które przekazano mu przed odlotem z Tokio.

Więcej niż zdoła zarobić przez całe swoje życie... Ale nigdy nie pozwoliłby

sobie wykorzystać złamanego centa na osobiste potrzeby.

Nie miał w tym zresztą żadnej zasługi - po prostu nie powstałaby mu w głowie

myśl, że można w taki sposób postąpić.

Pilno mu było za to opuścić Nowy Jork. I znaleźć się znowu w małym,

drewnianym domku na przedmieściu Tokio, zjeść surową rybę, nie jak tu, mrożoną,

lecz świeżą, zagrać w palinko - grę, przy której spędzał wolne chwile.

Nie rozumiał cywilizacji amerykańskiej. I, do czego przyznawał się tylko w

głębi ducha, ta misja zburzyła jego spokój.

Dawniej pilot, Tanaka został przeniesiony do wywiadu wojskowego po

wypadku, który kosztował go osiemdziesięcioprocentową utratę widzenia w prawym

oku.

Stąd po wojnie automatycznie przeszedł do służb wywiadowczych

podlegających premierowi.

Wspinał się po szczeblach kariery powoli i spokojnie.

Obdarzony absolutnym zaufaniem dowódców. Do emerytury pozostało mu

pięć lat i niczego już nie oczekiwał do chwili, gdy został wezwany do generała

Mishue, głównego dowódcy służb. Podano mu herbatę i musiał czekać dwie godziny,

nim generał zechciał mu wyjawić, do czego zmierzał.

background image

- Pułkowniku Tanaka - oświadczył uroczyście - zlecamy panu misję równie

istotną dla Japonii, jak niegdyś atak na Peari Harbour. I ściśle tajną. Po zakończeniu

służby nie powinien pan o niej nawet myśleć, a dla jak najlepszego jej pełnienia

wahać się przed poświęceniem życia. Misję, której wykonanie spoczywa wyłącznie w

pana rękach.

Zgięty wpół Tanaka zaoponował, mówiąc, że jego skromna osoba z pewnością

nie jest godna takiego honoru, że bez wątpienia inni, młodsi i zdolniejsi, doskonale

potrafiliby wypełnić zadanie, o którym nic jeszcze nie wiedział. Generał oschle

przywołał go do porządku.

Był o wiele wyższy niż przeciętni Japończycy, nieco otyły i, jak przystało na

szlachetnego męża, głowę miał ogoloną. Za jego plecami szeptano, że podawał

nieprawdziwe daty, aby opóźnić przejście na emeryturę.

Znano tylko jedną jego pasję: ryby tropikalne.

W armii cesarskiej przyjmowano bez szemrania rozkazy zwierzchnika. W

dodatku Tanaka nosił nazwisko sławne w Japoniii.

Potrzebowano człowieka, którego morale byłoby ponad wszelką wątpliwość.

Będzie musiał kupować ludzi, obracać wielkimi pieniędzmi, może nawet używać

przemocy... Robić wszystko, co zrobiłby samuraj.

Skłoniwszy głowę Tanaka szepnął, że zrobi, co w jego mocy. Generał podał

mu cienkie akta, aby zapoznał się ze sprawą. Pełen respektu pułkownik przebiegł je

oczyma, niewiele rozumiejąc. Zawierały przede wszystkim długie kolumny cyfr,

statystyki dotyczące przemysłu japońskiego, analizy perspektywiczne...

- Pułkowniku - wyjaśnił generał - ma pan przed sobą raport ekonomiczny,

dostarczony nam przez Ministerstwo Rozwoju. Dokładne studium naszych

możliwości eksportowych.

Przerwał, aby podkreślić wagę swoich słów.

- Sytuacja jest niepokojąca. Za pięć lat będziemy eksportowali, a raczej

będziemy w stanie eksportować, pięć razy więcej niż obecnie.

Tanaka zmarszczył brwi. Przeciwnie, to wydawało mu się bardzo korzystne.

Jego naiwność rozśmieszyła generała.

- Tak, ale dokąd mamy eksportować? - zapytał. - Nasze obecne rynki będą

nasycone. A jeżeli nie będziemy eksportować, popadniemy w głęboki kryzys,

ponieważ nie zdołamy wyżywić stu dwudziestu milionów naszych obywateli. Mamy

na horyzoncie jeden jedyny rynek: Chiny. Musimy go opanować.

background image

Mimo należnego zwierzchnikowi uszanowania, pułkownik Tanaka spoglądał

na niego kątem oka. Jakąż rolę jego skromna osoba mogłaby odegrać w tej miary

zamierzeniach?

Generał tłumaczył powoli, jakby zwracał się do małego dziecka:

- Pułkowniku Tanaka. Jedno tylko uniemożliwia nam eksport do Chińczyków.

Amerykanie zabraniają wszelkiego handlu z Czerwonymi Chinami. Ale niech pan

pomyśli, że Chiny przyjęte zostałyby do ONZ. Od tej chwili wszelkie restrykcje

wygasną. Będziemy pierwsi. Amerykanie nie są jeszcze gotowi i Chińczycy wybiorą

nas. Jesteśmy Azjatami... Wystarczy więc, aby Zgromadzenie Ogólne ONZ

przegłosowało w tym roku przyjęcie Chin do Narodów Zjednoczonych.

Pułkownikowi Tanace zdawało się, że śni.

- Ależ to praca polityków - zaprotestował. - Nie mam w tym środowisku

ż

adnych kontaktów. Jestem przekonany, że nasza sekcja...

Generał przerwał mu.

- Teoretycznie ma pan rację, pułkowniku. Ale ze względów politycznych

mamy związane ręce. Mogę pana nawet zapewnić, że gdyby niektórzy członkowie

naszego rządu wiedzieli, jaką misją został pan obarczony, zadenuncjonowaliby pana

Amerykanom. Bezwzględne poparcie dla Chin Czang-Kaj-szeka jest kamieniem

węgielnym dyplomacji amerykańskiej. W tym roku, jak od dwudziestu czterech lat,

zrobią wszystko, co będzie w ich mocy, aby wniosek został odrzucony. I bez pańskiej

interwencji zostanie odrzucony.

Tanace kręciło się w głowie.

- Co dokładnie mam zrobić?

- Uda się pan do Nowego Jorku - powiedział generał. - Pańska misja polegać

będzie na przeciągnięciu na naszą stronę tylu delegatów, ilu potrzeba, aby głosowanie

wypadło korzystnie dla Chin. I dla nas.

Oczywiście tak, aby Amerykanie nie zorientowali się w niczym.

- Ale jakich środków...

- Wszystkich środków, pułkowniku. Szantażu, przekupstwa, zastraszenia.

Wszystkich środków nacisku. O jednym tylko pragnę panu przypomnieć: proszę

zachowywać się tak, jak we wrogim kraju, nikomu nie ufać.

Nawet pańska sekcja nie wie o tej misji. Zbyt wielu jej członków ma

powiązania z CIA. Jeżeli pan wpadnie, będę zmuszony pana potępić, uznać za zdrajcę

i szaleńca. Stanie pan przed amerykańskim trybunałem i zostanie stracony. Pozostanie

background image

panu jedno wyjście...

Tanaka zgodził się.

To była najłatwiejsza część zadania.

Następnie generał długo wprowadzał Tanakę w techniczne szczegóły misji.’

Wyjedzie oficjalnie jako trzeci sekretarz delegacji przy Narodach Zjednoczonych.

Stanowisko to tradycyjnie przeznaczone było dla członków służb specjalnych,

pragnących udać się w celach badawczych do USA. Stanowiło to rodzaj gratyfikacji

dla sumiennych agentów.

Teraz do wyborów pozostał tydzień. Tanaka nie szczędził wysiłków, przede

wszystkim jednak musiał polegać na amerykańskich sojusznikach - Mad Dogsach i

Lesterze.

W zasadzie sprawa przebiegałaby pomyślnie, ale incydent na 11 Ulicy

postawił wszystko pod znakiem zapytania. Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, czy

FBI łączy Mad Dogsów z delegatem Lesoto. Jeżeli tak, praca wielu miesięcy może lec

w gruzach... Ta myśl tak go pogrążyła, że zdecydował się jechać autobusem.

Na szczęście miał przy sobie trzydzieści centów na bilet. Od kilku miesięcy

kierowcy żądali drobnych, aby uniknąć napadów.

Autobus dowiózł go na róg 45 Ulicy i Broadwayu, sto metrów od hotelu.

Kiosk z gazetami był jeszcze czynny. Tanaka podszedł i sięgnął po ostatnie

wydanie „New York Post”. Przebiegł szybko oczyma tytuły i uspokojony złożył

gazetę. Na razie nic.

Od wybuchu żył w ciągłym napięciu. Gazety rozpisywały się na ten temat

przez dwa dni, potem nagłówki zajęły inne sensacje. W kuluarach ONZ-u panowała

zgodna opinia, że delegat Lesoto miał piekielnego pecha, żeby spośród wszystkich

nowojorskich kobiet wybrać sobie właśnie czarnoskórą bojowniczkę.

Potem przestano o nim mówić.

Tanaka odetchnął z ulgą, znalazłszy się w swym pokoiku. Starannie zapisał w

notesie sumę przekazaną Lesterowi. Powyżej widniała kwota pięćdziesięciu tysięcy

wypłaconych delegatowi Lesoto. W zamian za przysięgę na własne życie, że będzie

głosował jak należy, to jest - wbrew oficjalnym instrukcjom swego rządu. Niestety,

nie wszyscy delegaci byli tak chciwi. Aby „przekonać” dwudziestu dwóch, których

potrzebował, Tanaka wykazać musiał wiele pomysłowości, a nawet brutalności. Nie

na darmo opłacał Lestera i jego ludzi. Pod warunkiem, że FBI i CIA nie staną im na

przeszkodzie... Tanaka wiedział, że prowadzący śledztwo Amerykanie przeczesali

background image

drobiazgowo gruzy domu przy 11 Ulicy. I że musieli zadawać sobie wiele pytań w

związku z obecnością dyplomaty.

Japończyk rozebrał się, przez kilka minut rozmyślał przed przenośnym

shintoistycznym ołtarzykiem, a potem położył się spać.

Jeszcze osiem dni i wsiądzie do Jumbo-jeta lecącego do Tokio. Misja zostanie

wypełniona.

Z przesądności nie dokonał jeszcze rezerwacji. Jeżeli przegra, nie ma dla

niego powrotu. Ale to było ryzyko zawodowe.

Nie bał się śmierci.

W swoim biurze, w siedzibie delegacji japońskiej pod 866 numerem Unitet

Nations Plaża, trzymał pistolet - Naga 7,65 z dwoma magazynkami. Nie mógł nawet

zwrócić się do kolegów z tajnych służb japońskich. Dla nich był jedynie

dobiegającym końca kariery funkcjonariuszem, któremu oferowano „honorową”

podróż jako nagrodę za wyświadczone usługi.

Długo potem ze snu wyrwał go gwałtownie dzwonek telefonu.

W głosie Lestera nie było tym razem owej kpiarskiej nutki, która drażniła

Tanakę, lecz napięcie i niepokój.

- Szpicle są cwańsze niż można by przypuszczać - mruknął.

- Chce pan powiedzieć, że...

Pułkownik Tanaka nie chciał wierzyć w klęskę. Wszystko do tej pory szło tak

dobrze.

- Spoko, spoko... - przerwał czarny. - Muszę z panem pogadać. Teraz. Niech

pan oddzwoni.

Odłożył słuchawkę. Tanaka wiedział, co to oznacza. Lester obawiał się

centrali hotelowej. Japończyk musiał zejść do automatu. I zadzwonić pod numer,

który znał na pamięć.

Wstał, czując, że serce podeszło mu do gardła. Co mogło się stać o czwartej

rano? Wczoraj wieczorem Lester miał odbyć końcową rozmowę z zastępcą Johna

Sokatiego. Aby ustalić takie same warunki. Wszystko zdawało się być na dobrej

drodze...

Kiedy Tanaka mijał nocnego stróża, ten pomyślał, że żółci naprawdę mają

przedziwne obyczaje.

Pułkownik Tanaka tupał ze złości, stojąc w budce telefonicznej. Całe

szczęście, że o czwartej rano na Szóstej Alei przechodniów było niewielu.

background image

- Nic mu nie róbcie! - piszczał w słuchawkę. - Nic! Jeżeli jest agentem

federalnym, to byłaby najlepsza metoda na spowodowanie katastrofy. Jeszcze raz

zachowaliście się jak gnojki.

Po drugiej stronie linii Lester protestował.

- Jeżeli pozwolimy mu się tu plątać. Wiktor Kufor pęknie. I w końcu sam

poleci opowiedzieć wszystko glinom.

Japończyk zamilkł, zastanawiając się.

Wnosząc z tego, co powiedział Lester, blondyn nie mógł nic zrobić.

W przeciwieństwie do niego, zastępca Johna Sokatiego stanowił poważne

zagrożenie. Z dwojga złego, wybrał mniejsze...

- Jeżeli coś można zrobić - powiedział ostrożnie - to raczej z tym Kuforem.

Trzeba się za to zabrać szybko i upozorować wypadek. W ostateczności obejdziemy

się bez Lesoto.

Po drugiej stronie Lester zgodnie ze swym obrzydliwym przwyzwyczajeniem

plasnął językiem, wyrażając dezaprobatę.

- Chce pan powiedzieć, że mamy tego faceta grzecznie odprowadzić do domu?

- Jak najbardziej - rozkazał pułkownik. - A resztę zróbcie tak, jak

powiedziałem. Popełniliście bardzo poważny błąd.

Wściekły rzucił słuchawkę. Gdyby tak miał ze sobą tuzin Japończyków!

Wychodząc, o mały włos nie wpakował się pod polującą na pasażera taksówkę i

usłyszał parę słów pod swoim adresem. Pozostało mu tylko wrócić do hotelu i

spróbować zasnąć.

Naturalnie, przenosiny drugiego przedstawiciela Lesoto do krainy wiecznych

snów stanowią pewną niezręczność. Ale przecież czarna seria zawsze się może

zdarzyć. A Tanaka nie miał wyboru. Po głosowaniu FBI może sobie wykryć cały

spisek. Do tego czasu jednak trzeba bezlitośnie niszczyć wszelkie ślady.

Malko uniósł powieki odnosząc wrażenie, że trzydziestotonowa ciężarówka

stoi mu nad głową. Jak przez mgłę dojrzał pochyloną nad sobą, skupioną twarz

Krisantema. Zamknął oczy i znów je otworzył: rysy Turka stały się nieco

wyraźniejsze. Malko znajdował się w swoim własnym pokoju i łóżku, całkowicie

ubrany. Gdy tylko spróbował unieść głowę, poczuł gwałtowny ból. Dał Krisantemowi

znak, aby mu pomógł i wraz z nim dobrnął do umywalki wymiotując, słaby jak zbity

pies.

Powoli powracało wspomnienie wczorajszego wieczoru.

background image

Przed oczyma przesunął mu się obraz nieznajomej, której suknię rozdarł

padając.

Potem już nic. Jakim cudem był jeszcze żywy? Miał chęć zapytać Krisantema,

ale ten poszedł już do kuchni przygotować kawę.

Malko dowlókł się do telefonu i zadzwonił do Ala Katza.

On też był w podłym humorze.

- Gdzie się pan podziewał? Cały dzień czekałem na wiadomość.

- Cały dzień! - jęknął przerażony Malko. - A która teraz godzina?

Słuchawka o mało nie wypadła mu z ręki.

- Nie płacę panu za wysiadywanie w knajpach - stwierdził jadowicie Al Katz.

Jest siódma wieczorem.

Siódma.

Malko uświadomił sobie, że gdyby uratowała go policja, Amerykanin

wiedziałby o tym. Coś innego ocaliło mu życie. To było niepojęte. Czemuż Jada i jej

przyjaciele zadali sobie tyle trudu, aby go zabić, a w końcu puścili go wolno?

Zastanawiał się, czy cały ten wieczór nie był wielkim bluffem. Ale dlaczego?

Szybko opowiedział Alowi ostatnie wydarzenie. Poprosił o zebranie informacji o

Jadzie i Kuforze.

Wiedział o niej tylko, że posiada czerwonego odkrytego cadiiiaca.

Kiedy odkładał słuchawkę, do pokoju wszedł z kawą Krisantem,

niewiarygodnie jak na niegdysiejszego płatnego mordercę zręczny w pracach

domowych. Uśmiechając się wyrozumiale powiedział:

- Och! Cieszę się, widząc że Wasza Wysokość czuje się lepiej. Wasza

Wysokość kiepsko wyglądał tej nocy, kiedy odprowadzili go przyjaciele.

- Jacy przyjaciele?

Krisantem roześmiał się.

- Piękna czarna dama i jej dwaj towarzysze.

Przynieśli pana... Sam im otworzyłem.

Malko nic już nie rozumiał.

A więc to Jada go odprowadziła? Po tym, jak chciała go zabić?

- Jak wyglądali ci dwaj mężczyźni?

- Wasza Wysokość raczy wybaczyć - powiedział Krisantem - ale mieli

potwornie zakazane gęby.

A na tym Krisantem znał się naprawdę.

background image

Wiktor Kufor ze ściśniętym sercem wszedł do budynku, w którym Jada

wyznaczyła mu spotkanie. Miało się odbyć na piętnastym piętrze niegdyś okazałego,

staroświeckiego gmachu na 93 Ulicy Zachodniej. Od 1939 roku hali wyściełał ten sam

orientalny dywan, zużyty aż po osnowę. Marmurowa posadzka była brudna i

popękana. Połowa żarówek przepalona.

Tylko portier trzymał się dobrze. W niebieskim mundurze, z 45 u pasa.

Między 76 a 96 Ulicą Zachodnią żyło piętnaście tysięcy narkomanów, którzy nie

cofnęliby się przed niczym, kiedy nadarzała się okazja zdobycia dziesięciu dolarów.

Dyplomata już miał zawrócić. Ale poza pieniędzmi nęciła go piękna

Murzynka. Odkąd przyjechał do Nowego Jorku, miał tylko dwie białe dziewczyny,

głupie i nieładne. Czarne Amerykanki traktowały go pogardliwie. Poza Jadą. Od

wczorajszego wieczoru bał się. Miał nadzieję otrzymać to, czego pożąda, nim będzie

musiał powiedzieć jej, że się wycofuje.

Wysiadł z windy, zadzwonił i drzwi otwarły się natychmiast.

Jada wyglądała olśniewająco w obcisłych, złotych spodniach i bluzie, bez

biustonosza. Skropiła się Miss Dior tak obficie, jakby jej życie od tego zależało.

Nozdrza Wiktora Kufora drgnęły, stał oniemiały z zachwytu.

Jada z uśmiechem wciągnęła go do środka.

- Cieszę się, że pan przyszedł.

Jej głos był ciepły i przymilny. Brzmiąca w nim nutka erotyzmu sprawiła, że

dyplomata w jednej chwili zapomniał o wszystkich niezłomnych postanowieniach.

Na niskim stoliku stały dwie szklanki. Gospodyni nastawiła płytę Dionne’y

Warwick. Afrykanin zerknął pożądliwie na biust Jady, która usiadła na kanapie tuż

obok niego i podała mu J and B.

Dyplomata wychylił trunek do dna. Poczuł w gardle łagodne ciepło.

Spojrzenie Jady wydało mu się jeszcze bardziej zachęcające. Śmiało położył rękę na

jej udzie, opiętym elastyczną dzianiną. Uderzenia serca unosiły jego koszulę. Czuł

sprężyste i ciepłe ciało.

Jada oparła się wygodnie i Wiktor delektował się pięknem jej piersi.

- Podobam się panu?

Z odcieniem ironii spoglądała na rwącego się do niej każdą cząsteczką ciała

dyplomatę.

- Jest pani zachwycająca - powiedział szczerze.

Pochyliła się ku niemu, muskając wargami jego szyję.

background image

- Pan też.

Na tym etapie Wiktor Kufor zapomniał o wszelkich dyplomatycznych

subtelnościach. Z oczami wychodzącymi z orbit zrobił to, na co miał ochotę, odkąd

przestąpił próg tego domu. Obie ręce zanurzył pod jej bluzę, obejmując z pomrukiem

zadowolenia piersi.

Spodziewał się protestu, jakiegoś gestu oporu, ale Murzynka, jakby dla

ułatwienia wyciągnęła się na kanapie.

Osunął się na nią, namiętnie przywierając brzuchem do jej brzucha i nie

hamując dłużej palącej go żądzy.

Gniótł i miesił jej piersi, jak gniecie się w jego kraju maniokowe placki.

Zachęcony milczącym przyzwoleniem zsunął jej sweter i wtulił twarz między

piersi, pieszcząc je okrągłymi ruchami języka. Tym razem Jada jęknęła z rozkoszy.

Uwielbiała to. Z głową odrzuconą do tyłu, poddawała się, prowadząc jego

język cichymi pomrukiwaniami i automatycznie rozchyliła nogi.

Gdyby Wiktor wziął ją w tej właśnie chwili, wiele spraw potoczyłoby się

inaczej.

Dyplomata pomyślał o nadzwyczajnym zadku Jady i to podnieciło go jeszcze

silniej. Szeptał luźne słowa w suahili - obscena szczególnie wyszukanie i zastrzeżone

dla czarowników.

Próbował obrócić Jadę. Jego brutalność nie spodobała się młodej Murzynce i

w mgnieniu oka ugasiła jego podniecenie. Pozwoliła jednak Wiktorowi poprzez

materiał objąć dłonią wzgórek między udami.

Dyplomata hamował się z trudem, oddech miał urywany, ogarnął go żar. Miał

wrażenie, że jego nabrzmiały członek eksploduje.

Po omacku szukał suwaka spodni Jady. Murzynka szepnęła:

- Chodźmy lepiej do sypialni... Będzie nam wygodniej.

Idąc rozpięła bluzę, zatrzymała się na wprost łóżka i odwróciła ku niemu

obnażona. Raz jeszcze przylgnął do niej gryząc ją i liżąc żarliwie.

To była premia dla niego.

Ona jednak tym razem zachowała zimną krew. Sama rozpięła zamek spodni i

zsunęła je powoli.

Naga wyciągnęła się na łóżku i odsunęła, aby Wiktor mógł się z kolei

rozebrać. Zerwał ubranie, jakby go parzyło. Jada delikatnie przesunęła rękę na jego

penis, przyprawiając niemal o utratę świadomości. Obróciła się i ułożyła na brzuchu.

background image

Wobec cudownego obrysu jej pośladków, nowo mianowany ambasador

poczuł, że górę bierze dzika strona jego natury. Ukląkł nad Jadą, rozsunął brutalnie jej

długie nogi i zwalił się na nią, sapiąc i szepcząc obsceniczne suahilskie słowa.

Wdarł się w nią jednym pchnięciem, ująwszy ją silnie w biodrach. Jej wnętrze,

gorące i głębokie, zareagowało, gdy tylko w nie wszedł, poruszając się i zaciskając

wokół niego. Ale Wiktor Kufor nie wiedział, że wszystko to tylko w celu szybszego

spełnienia. Jada miała świadomość, że żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się jej

wdziękom. A trzeba było, żeby Kufor zupełnie stracił głowę.

Eksplodował niemal natychmiast i opadł na plecy Jady. Odczekała chwilkę i

wysunęła się spod niego. Dyplomata jednocześnie czuł się wspaniale i był nie

usatysfakcjonowany.

Wszystko odbyło się zbyt szybko.

Jada natrafiła na jego spojrzenie.

„Chce mnie zabić” - pomyślała błyskawicznie. I była to prawda. W tej właśnie

sekundzie Wiktor, u szczytu erotycznego napięcia, myślał o zgwałceniu Jady i

uduszeniu jej, gdy dozna zaspokojenia. Ten bajeczny tyłeczek doprowadził go do

szaleństwa.

Namiętnie pociągnęła go do siebie, poruszając się bardzo łagodnie. Pozwoliła

mu wygodnie się ułożyć, obserwowała narastające pożądanie, całowała, muskała

wysuniętym językiem. Rozkrzyżowała ramiona. Chciała, żeby oswoił się z tą pozycją.

Przez kilka minut flirtowali.

Wiktor znów lizał jej piersi. Jej brzuch sam powędrował na spotkanie

mężczyzny. Pomogła mu wejść. Poruszał się gwałtownie, dysząc jak miech kowalski.

Miał zamknięte oczy i uchylone usta.

Obserwowała go, leżąc z otwartymi oczyma.

Bardzo wolno przesunęła prawą rękę ku skrajowi łóżka szukając tego, co

ukryła.

Telefon rozbrzmiał w mieszkaniu Malka za dwadzieścia ósma. Odebrał

Krisantem. Przysłaniając dłonią słuchawkę oświadczył:

- Jakiś bardzo zdenerwowany pan chce mówić z Waszą Wysokością. Nie

bardzo rozumiem o co mu chodzi.

Malko, który wlał w siebie morze kawy, podszedł do aparatu.

Zdenerwowanym mężczyzną był Al Katz.

- Pański czarnuch - powiedział bez wstępów - należy do delegacji Lesoto.

background image

Ś

ciślej mówiąc, jest nawet jej ostatnim żyjącym człowiekiem, bo było ich dwóch. I

ma prawo głosu.

Malko zaklął po niemiecku. Szpetnie zaklął.

Wyjaśniało to wiele spraw. Oto, czemu piękna Jada tak bardzo chciała się go

pozbyć. Niechcący wsadził rękę w mrowisko.

- Gdzie on jest? - zapytał gwałtownie.

- Nie mam zielonego pojęcia - mruknął Amerykanin. - W każdym razie ani w

biurze, ani w ONZ-ecie, ani w domu.

- A Jada?

- Nic szczególnego. Jest cover-girl. Nie ustaliliśmy żadnego dokładnego

adresu od wielu miesięcy. Red Squadron z FBI wywraca Harlem do góry nogami.

- Dobrze by było, żeby się pospieszyli - ponuro powiedział Malko - bo jeżeli

interesuje pana moja opinia, nasz przyjaciel Wiktor byłby kiepskim klientem dla

kompanii ubezpieczeniowej... Nie wahałbym się nawet powiedzieć, że grozi mu

ś

mierć. Zróbcie wszystko, żeby go odnaleźć.

Odłożył słuchawkę. Do reszty stracił humor. Po co było nawiązywać kontakt,

skoro miał natychmiast go stracić?

Lewa dłoń Jady delikatnie masowała kark Wiktora, palce zanurzyły się w jego

włosach. Jęczała, prężyła się pod nim. Czuła jego przyspieszony oddech. Ręka, która

spoczywała na jej biodrach, prześliznęła się w górę, oplatając jej szyję. Kciuk oparty

był na tętnicy.

„W porządku” - pomyślała Murzynka.

Wiktor Kufor z twarzą wciśniętą w jej ramię poruszał się coraz szybciej.

Bardzo powoli ręka Jady wysunęła się 67

spod materaca uzbrojona w szpikulec. Nadeszła ryzykowna chwila.

Paznokciami lewej ręki precyzyjnie namacała miejsce, w które powinna go wbić.

Dyplomata uniósł głowę, czując ukłucie i napotkał jej chłodne spojrzenie.

Natychmiast wszystko zrozumiał.

Zareagował, przesuwając prawą rękę i zaciskając ją na szyi Jady, ale

jednocześnie dolne partie jego ciała kontynuowały niezależne działania. Kiedy Jada

wbiła szpikulec, poczuł lekki ból, potem, jakby spoglądał prosto w słońce, gwałtowne

oślepienie. Ale to była tylko śmierć.

Naprężył się, zacisnął rękę z całych sił i umarł w chwili, gdy osiągał orgazm.

Jada zagryzła wargi, wstrząśnięta dziwnym dreszczem.

background image

Zdecydowanym ruchem wyciągnęła szpikulec, rzuciła go na ziemię i uwolniła

się spod ciała miotanego agonalnymi drgawkami. Wiktor wydał jeszcze parę jęków,

potem znieruchomiał wyciągnięty na brzuchu, z rękami zaciśniętymi na prześcieradle.

Jada odzyskała oddech i przyznała w duchu, że ten orgazm spotęgowany był strachem

przed śmiercią. W zamyśleniu spoglądała na ciało mężczyzny, którego właśnie zabiła.

Jeszcze kilka sekund wcześniej był to żywy człowiek, pełen pożądania i ruchu. Teraz

leżał przed nią kawał mięsa, które niedługo zacznie cuchnąć. Martwe oczy nasunęły

jej skojarzenie z leżącymi na ladzie w supersamie rybami.

Potem, klęcząc na łóżku obejrzała kark zmarłego.

Lśniła na nim tylko maleńka kropelka krwi. Delikatnie starła ją ręcznikiem.

Cienki szpikulec przebił móżdżek, powodując natychmiastową śmierć. Tylko

szczególnie dokładna sekcja mogłaby pozwolić na wykrycie przyczyny zgonu.

To był stary sposób z Luizjany. Początkowo używano go do zabijania kaczek,

by uniknąć krwotoku. Metodę rozciągnięto na białych. Niejeden atak apokleksji

można by przypisać małej igiełce, która zabijała bezboleśnie. Kufora zresztą nie

poddadzą pewnie sekcji.

Nie kroi się dyplomatów.

Chyba, że w Lesoto, żeby ich zjeść.

Jada poszła do łazienki, potem się ubrała. Zadzwoniła do Lestera, który czekał

trzy domy dalej, w kafejce.

- Gotowe. Wszystko w porządku.

- Zaraz będę - powiedział uspokojony.

Pięć minut później był na miejscu. Ruszył prosto ku łóżku i obrócił ciało

Kufora.

- Musiał z niego być niezły kogut - stwierdził w rozmarzeniu. - Pewnie się

doskonale bawiłaś...

I to już była cała mowa pogrzebowa dla Wiktora Kufora, przelotnie pełniącego

funkcję ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego.

Jada nie odpowiedziała. Wiedziała, że Lester od dawna chciał się z nią

przespać.

- Uwolnij mnie od tego - powiedziała chłodno.

Lester zatarł ręce, wesoły jak szczygieł.

- Nasz żółty kolega będzie tym razem zadowolony.

Odwaliliśmy dobrą robotę.

background image

- Ja - uściśliła Jada. - Gdzie go zostawisz?

- Na ławce w Central Park. Pomyślą, że miał atak.

Jada spojrzała na niego z niepokojem.

- To niebezpieczne, co?

Wzruszył ramionami.

- Nie bardziej niż cała reszta. To też czarny. Biali się nim nie przejmą. Dałem

pięć stów portierowi, żeby się zamknął. Powiedziałem, że muszę przewieźć

naćpanego kumpla.

Wąsy Ala Katza tak bardzo zwieszały się w dół, że przypominały rudy,

spadzisty daszek.

Poprzez otwarte okno wpatrywał się w wielki, przeszklony budynek Narodów

Zjednoczonych po drugiej stronie Pierwszej Alei. Bawił się piórem, rysując w notesie

wisielców.

- Ustalono już przyczynę śmierci? - zapytał Malko.

Al Katz spuścił wzrok, skupiając się na udoskonalaniu portretu wisielca.

- Wygląda na atak serca. Znaleziono go tej nocy.

Leżał jak długi na ławce. Lekarze pokroili go na kawałki, ale bez rezultatu.

ś

adnych śladów przemocy ani krwotoku. FBI odnalazło adres owej Jady. W

rzeczywistości nazywa się Sue Beal, mieszka przy 93

Ulicy Zachodniej. Ale nie można nic zrobić.

- A jednak jestem przekonany, że ten człowiek został zamordowany -

powiedział Malko. - Tamtego wieczoru wyglądał na śmiertelnie przerażonego.

- Wiem - przyznał Al Katz.

Jego spojrzenie zwróciło się znów na drugą stronę ulicy.

W tej właśnie chwili delegaci uczestniczący w Zgromadzeniu Ogólnym mieli

chwilę odpoczynku, dobrze zasłużonego po przełknięciu gwałtownej napaści Albanii

na komunistyczne Chiny. Gwatemala przygotowywała się do udzielenia ostrej

czterdziestopięciominutowej repliki, opracowanej od A do Z w Departamencie Stanu.

- Można powiedzieć, że delegację Lesoto prześladuje pech - ze smutkiem

skonkludował Malko. - Mamy na karku dwa trupy, a nie możemy zrobić nic

sensownego.

Katz wzruszył ramionami.

- Pierwszy bez wątpienia zginął w wypadku. Drugi najzwyczajniej dostał

ataku.

background image

- A mnie po prostu grzecznie odstawiono do domu po postraszeniu. Co na to

FBI?

- FBI to banda durniów - warknął Katz. - Jeżeli będę ich poszturchiwał,

zamkną dziewczynę i garstkę Mad Dogsów pod byle pretekstem. śe za głęboko

oddychali albo że ktoś kichnął na trasie przejazdu prezydenta. Dużo by nam to dało...

- Mam pomysł - powiedział nagle Malko.

- A! - Al Katz spojrzał krzywo, bez cienia zachwytu.

- Postraszę ich. śeby sprowokować do działania.

- W jaki sposób?

Piwnozłote oczy Malka lśniły. Podobał mu się własny pomysł.

- Zagrożę im szantażem. Zażądam pieniędzy w zamian za milczenie. Powiem,

ż

e ich układ z Lesoto jest mi znany. Ale trzeba będzie rzeczywiście pilnie strzec mojej

skromnej osoby.

Odpowiedzią był uspokajający gest Ala Katza.

- Będzie pan tak dobrze pilnowany, że tylko cała armia zdoła pana zgładzić.

Malko już to gdzieś słyszał. Ale Al Katz właśnie sięgnął po słuchawkę

telefoniczną.

- Niektórzy moi przyjaciele chcieliby pana poznać - powiedział. - Mogą być

panu pomocni. Zjemy jutro razem obiad. Poza tym są oczywiście Chris Jones i Milton

Brabeck. Są w „Americanie” od rana. Na polecenie Dawida Wise. Ufa im pan,

prawda?

- O ile dojdzie do regularnej bitwy - tak - roześmiał się Malko. - Ale w

dzisiejszych czasach rzadko się to zdarza w krajach cywilizowanych.

Razem wzięci, obaj goryle z CIA mieli móżdżek dorosłego kanarka i siłę

rażenia ogromnego lotniskowca. Nie była to idealna kombinacja do przeprowadzenia

delikatnej akcji. Całe szczęście, że miał Krisantema.

- Zadzwonię do Jady dziś wieczorem, do „Hippopotamusa” - poinformował. -

Zgodnie z tym, co mówiła, jest tam co wieczór. Wolę nie posługiwać się rewelacjami

FBI.

- Chcę się z panią spotkać - nalegał Malko. Po drugiej stronie kabla rozległo

się zniecierpliwione westchnienie.

- Mam niewiele czasu. Proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu. W dodatku

schlał się pan na śmierć, musiałam pana odwozić.

- W przyszłym tygodniu będzie za późno.

background image

Nigdy jeszcze nie praktykując szantażu, Malko nie wiedział co robią

fachowcy, żeby spłoszyć ofiarę.

Wyglądało na to, że miał pewne zdolności, bo w głosie Jady zabrzmiała nutka

niepokoju.

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- Nie mogę tego wyjaśniać przez telefon - powiedział - ale dotyczy to

bezpośrednio pani.

Zamilkł na parę sekund, a następnie rzucił:

- Wiem, za co daliście Johnowi Sokatiemu dużo pieniędzy.

Po drugiej stronie kabla zapadło długie milczenie. W tle Malko usłyszał

muzykę. Potem Jada powiedziała bardzo powoli:

- Nie wiem, o czym pan mówi.

Malko zdobył się na wspaniały makiaweliczny chichot.

- Nie będę pani opowiadał historyjek, lepiej dla pani będzie uwierzyć mi na

słowo. Bo są ludzie, którzy mi uwierzą, jeśli zechcę z nimi rozmawiać. Na przykład

FBI. Będę czekał w P.Q. Ciark jutro koło siódmej. Porozmawiamy.

Odłożył słuchawkę. Kości zostały rzucone! Nie było odwrotu. Jeżeli Jada

przyjdzie na spotkanie, potwierdzi tym samym najczarniejsze domysły FBI i CIA.

Zmowa mająca na celu pokierowanie głosowaniem Zgromadzenia Ogólnego

faktycznie istnieje.

Budynek przy rogu Lennox Avenue i 117 Ulicy Zachodniej, w sercu Harlemu

wypłoszyłby nawet doświadczoną opiekunkę społeczną. Pułkownik Tanaka zapłacił

za taksówkę i stanął, nieufnie przyglądając się jego fasadzie, potem zweryfikował raz

jeszcze adres, który zanotował na „New York Post”. Rzeczywiście było to miejsce,

gdzie wyznaczył mu spotkanie Lester. Na szóstym piętrze. Wyglądało na to, że

przywódca Mad Dogsów przenosił się z kryjówki do kryjówki, aby zmylić FBI.

Zawsze w zakazanej okolicy.

Japończyk wszedł, wstrzymując oddech. Ogromny szczur przemknął

mrocznym korytarzem. Dziesiątki ich grasowały po hallu. Winda nie działała.

Skrzynki na listy były porozpruwane, zamek w drzwiach wyrwany. Telefon w hallu

zwisał smętnie na kablu, połamany.

Odbicie Tanaki załamywało się w ośmiu kawałkach potłuczonego lustra.

Ś

ciany pokrywały obsceniczne gryzmoły i podejrzane plamy. Japończyk więc

starannie unikał otarcia się o nie. Czym wyżej wchodził, tym schody stawały się

background image

bardziej strome. Wreszcie dotarł na szóste piętro i zlany potem zapukał do drzwi.

Usłyszał szczęknięcie trzech zamków, potem spoza zabezpieczonych solidnym

łańcuchem drzwi wychyliła się rozczochrana głowa Lestera. Zamknął je i natychmiast

otworzył, wpuszczając Japończyka.

Pokój był prawie pusty.

Prócz dwóch plakatów na ścianach, biurka, na którym leżał automatyczny kolt

45 i sterta magazynków 74

oraz nakrytego orientalną narzutą wąskiego łóżka, nie znajdowało się w nim

nic więcej. Przez otwarte okno widać było dachy Harlemu, nastroszone mrowiem

anten telewizyjnych.

- Mam kłopoty - zaczął bawiąc się magazynkiem Lester. - Z tym facetem,

którego nie dał pan sprzątnąć.

Tanaka, pod którym ugięły się nogi, usiadł na łóżku, przeklinając po cichu

Mad Dogsów. Gdyby ci kretyni nie mieszali polityki i zabawy bombami, wszystko

poszłoby dobrze. Poczuł, że kręci mu się w głowie. W napięciu słuchał opowieści

Lestera.

- Kim jest ten człowiek? - spytał w końcu.

Lester wypluł gumę do żucia.

- Nigdy go nie widziałem. Prosiłem Jadę, żeby przyszła z panem pogadać. Zna

go. Zaraz tu będzie.

Siedzieli w milczeniu. Tanaka pogrążył się w rozmyślaniach. W końcu na

schodach rozległy się odgłosy kroków, potem pukanie do drzwi. Lester otworzył.

Weszła Jada w zielonych spodniach i bluzie, z włosami przewiązanymi jedwabną

apaszką. Pułkownik Tanaka wstał i ukłonił się jej. Jada była o dobrych dziesięć

centymetrów wyższa od niego. Kiedy podchodziła do biurka odłożyć torebkę, Tanaka

mimo woli zauważył jej ponętny zadek. Z trudem zdołał oderwać od niej wzrok i

myśli, by skoncentrować się na poważnych sprawach.

- Co pani sądzi o tym blondynie?

Zakłopotana potrząsnęła głową.

- Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie wygląda na glinę.

Jednak potrafi się bić, niełatwo traci zimną krew i nie ugania się za mną, żeby

mnie przelecieć. Tylko tyle mogę powiedzieć na pewno. I mieszka w drogiej

dzielnicy.

- Skąd mógł się dowiedzieć?

background image

- Najlepszym wyjściem byłoby go sprzątnąć - wtrącił się Lester, zanim Jada

zdążyła odpowiedzieć.

Tanaka aż podskoczył: jeżeli by im pozwolił, wycięliby w pień pół miasta.

Naprawdę trzeba było szalonej lojalności i przywiązania do cesarza, żeby pracować z

takimi degeneratami!

- Przede wszystkim - zapytał ostro - czy zachowujecie niezbędną ostrożność?

To dzisiejsze spotkanie.

Gdyby któreś z was było śledzone?

Lester splunął przez okno.

- Jesteśmy w Harlemie. Gliny nie czują się tutaj, jak we własnym domu.

- Niech pani idzie na to spotkanie - powiedział Tanaka. - Nim cokolwiek

postanowimy, musimy wiedzieć kim jest, czego chce. I co wie.

Murzyn zarechotał.

- To cwaniak, który chce zagarnąć trochę forsy.

- Albo FBI - powiedział zimno Tanaka.

Jako dobry fachowiec brał pod uwagę najgorsze hipotezy. Ile by dał, żeby ten

tydzień wreszcie minął! Podejrzliwie spojrzał na Lestera.

- Jest pan pewien, że reszta pójdzie zgodnie z planem?

Lester plasnął językiem.

- Zupełnie.

Tanaka potrzebował pokrzepić się na duchu.

- Proszę powiedzieć mi coś bliższego.

Lester zaczął mówić. Skinienia głowy Japończyka dawały wyraz aprobacie

planu. Wyglądało na to, że FBI nie wpadła na ich trop, sprawy rozwijały się

pomyślnie.

Tanakę rozpierała duma. Oto on, prosty oficer armii japońskiej, zada cios

potężnej Ameryce. To będzie drugi Peari Harbour.

Stał się nagle pełen wyrozumiałości wobec tego Murzyna o dziwacznych

włosach i wyglądzie wygłodniałego wilka. I tej zbyt pięknej dziewczyny o okrutnych

oczach.

- Jakim cudem ten człowiek mógł dowiedzieć się o naszych planach? -

powtórzył pytanie.

Jada spuściła głowę.

- John mógł się tym przechwalać. Może to po prostu łajdak, który ma ochotę

background image

na łatwy zarobek. Szantażysta.

- W takim przypadku powinniśmy się go pozbyć.

Będzie mniej groźny martwy niż żywy. Ale jego śmierć musi przejść

niezauważona przez co najmniej 10 dni.

Mógłby pan...

- To będzie drogo kosztowało - uprzedził Lester.

Tanaka żachnął się rozdrażniony:

- Nie powinienem dać panu złamanego centa. To wszystko pańska wina.

- W porządku, niech pan sam go załatwi - złośliwie uciął Lester.

Tanaka milczał, zszokowany taką bezczelnością. Po chwili zmarszczył brwi i

zapytał:

- Ile?

- Pięć tysięcy.

Japończyk aż krzyknął. Kiedy szło o pieniądze jego ojczyzny, był chytry jak

Harpagon. śył oszczędnie, jadał w kafejkach, wsiadał do taksówek tylko w razie

konieczności. Cyferki z czarnego notesu przyprawiały go o zawrót głowy. Mógł sobie

mówić, że stawka była niezwykle wysoka, ale i tak z bólem serca wydawał każdy

grosz.

- Powiedzmy - cztery i zgoda - powiedział.

Dobrze ocalić chociaż tyle.

Ustalili parę technicznych szczegółów, po czym Japończyk wyszedł jako

pierwszy. Lester zawołał jeszcze za nim:

- Niech się pan nie plącze po Lennox, bo panu poderżną gardziołko. Na rogu

119 jest postój.

Malko, po poranku spędzonym w kuluarach ONZ-u spotkał się z Katzem przy

rogu Pierwszej Alei i 54 Ulicy, w kafejce opanowanej przez homoseksualistów. W

południe było tu w miarę spokojnie. Gdy podszedł do stojącego za przepierzeniem

stolika, Amerykanin siedział już w towarzystwie dwóch kobiet. Obie były Chinkami.

Jedna śliczna jak laleczka, druga brzydka niczym siedem grzechów głównych. Miała

surową twarz nauczycielki, suchą i pomarszczoną jak zwiędłe jabłko.

W dodatku szpecił ją koczek z mocno ściągniętych do tyłu siwych włosów.

Malko instynktownie usiadł obok ładniejszej. Al Katz, pijący właśnie drugą

szklankę J and B, przedstawił ich sobie.

- Oto książę Malko. Pracuje nad interesującym nas problemem.

background image

Kobiety powitały go skinieniem głów. Katz wskazał starszą.

- Pani Tso pracuje w sekcji chińskiej jako kaligraf.

Ma również powiązania ze Służbą Bezpieczeństwa, Taipek. Z tego względu

pańska misja interesuje ją w najwyższej mierze.

Elegancka forma powiedzenia, że pani Tso jest kaligrafującym szpiclem.

Małe, czarne oczka wwiercały się w Malka, precyzyjnie, jak mikroskop.

Przygaszony uśmiech wykrzywił jej usta i odsłonił żółte, zaniedbane zęby.

- Siedzimy pańską pracę z olbrzymim zainteresowaniem - powiedziała

doskonałą angielszczyzną. - Rozumie się samo przez się, że negatywny wynik

głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym miałby nieobliczalne konsekwencje.

(Powtórzyła to słowo, delektując się nim). Nieobliczalne.

Dla nikogo nie stanowiło sekretu, że „chińskie lobby”

w Waszyngtonie było niezwykle wpływowe. I stary Czang-Kai-szek wymusił

na Departamencie Stanu kolosalne ustępstwa, w zamian za umożliwienie utworzenia

bazy amerykańskiej na Formozie. Ustępstwa w rodzaju nieuznawania Chin

komunistycznych, póki ich rząd będzie istniał.

Malko przyznał, że los Formozy wysuwał się na pierwsze miejsce wśród jego

osobistych problemów. Nawet przed remontem własnego zamku. Pani Tso zadała mu

parę grzecznościowych pytań, zachwyciła się wytrwałością w pracy, zaproponowała

zwiedzenie Formozy. Malko odwdzięczył się perfidnym pytaniem:

- Panienka jest pani córką?

Sławne opanowanie ludzi Wschodu okazało się być jeszcze jednym mitem, bo

pani Tso mało nie skoczyła mu do oczu.

- Panna Lo-ning pracuje jako przewodniczka w ONZ. Należy także do naszych

służb. Jako pracownik kontraktowy.

Lo-ning skromnie skłoniła głowę, przesyłając jednakowoż Malkowi figlarne

spojrzenie. Wyglądała na osobę z poczuciem humoru.

Katz wtrącił wreszcie swoje trzy grosze do rozmowy:

- Panna Lo-ning będzie odtąd pana strzegła na terenie Narodów

Zjednoczonych.

Malko popatrzył na uroczą laleczkę, siedzącą tuż obok niego.

- O ile pani nie posiada jakiejś tajemniczej broni, nie wyobrażam sobie

doprawdy, jak mogłaby mnie chronić.

background image

Lo-ning prychnęła krótko azjatyckim obyczajem.

Urażona pani Tso wyjaśniła:

- Panna Lo-ning będzie w stałym kontakcie z nami.

A my będziemy pana ochraniać!

Katz dodał:

- Jeżeli idzie o ochronę, to nawet prezydent nie ma lepszej.

- FBI rzadko fatyguje się z powodu szantażystów.

Na razie proszę powiedzieć Chrisowi i Miltonowi, żeby pochowali się ze

swoimi spluwami. Wolę panią Lo-ning.

To dyskretniejsze.

Lo-ning znowu prychnęła.

- Cóż, mam nadzieję, że dobrze wypełni zadanie - dodała stara Chinka.

Co powiedziałaby na to Aleksandra? Dziewczyny z Jetset i Lo-ning mogły

doskonale wypełnić dnie i noce najbardziej nawet uczciwego mężczyzny.

Katz poczekał, aż minie ich pedał o malinowych włosach, z takimże

pudełkiem na smyczy i pochylił się nad stołem.

- Oto nasz plan.

Malko wybrał P.Q. Ciark, modne bistro przy Trzeciej Alei, pozostałość po

wyburzonym domu i stolik w samym końcu - ten sam, który zaszczycali niekiedy

Aristoteles Onassis i jego nowa żona. Ukryty za załomem ściany, zapewniał pełną

intymność.

Jada spóźniała się już ponad 10 minut. W mrocznej sali mało co było widać i

Malko zaczynał się nudzić. Dał wolne Krisantemowi. Na razie nic mu nie groziło.

Jeszcze nie.

Lo-ning bardzo uprzejmie podała mu osobisty numer telefonu. Aby czuł się

bezpiecznie. Turek natłuścił swą garottę, naoliwił pistolet i przeprowadził rekonesans

w okolicznych sklepach. Kiedy Malko poinformował go, że Chris i Milton są w

mieście, sposępniał. Nie bardzo się lubili.

Wreszcie zjawiła się Jada. Prześliznęła się między stolikami. Mocno

umalowana, wyglądała wspaniale w króciutkiej, pomarańczowej sukience i dobranych

kolorystycznie rajstopach. Kiedy usiadła, trzy okoliczne stoliki miały okazję

przekonać się, że pod rajstopami ma maleńkie, także pomarańczowe majteczki.

Nawet w P.Q. Ciark, gdzie roiło się od modelek i cover-girls przyciągała

uwagę. Stojący przy wejściu portier ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie.

background image

Murzynka popatrzyła na czarną tablicę, na której wypisano menu, zamówiła

London Broił, sałatkę i Pepsi, zapaliła papierosa i zwróciła spojrzenie na Malka.

- Czego pan chce?

Zadała pytanie brutalnie, bez śladu kobiecości. Malko aż poczuł się nieswojo.

Naprawdę nie był w stanie wczuć się w rolę szantażysty.

- Pieniędzy - powiedział.

W duchu błagał przodków o wybaczenie.

Jada skrzywiła piękne usta i zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. Potem

wyraz jej twarzy stał się łagodniejszy, a upierścieniona dłoń spoczęła na ramieniu

Malka.

- Czemu pan tak mówi? Nigdy bym się tego po panu nie spodziewała. A

przede wszystkim, dlaczego miałabym dawać panu pieniądze?

Malko zdobył się z trudem na ironiczny uśmiech.

- Bo wiem o rzeczach, które mogą pani napytać biedy. Co proponowała pani

Johnowi Sokatiemu tuż przed jego śmiercią. I na co się zgodził.

Papieros Jady wypalał się na popielniczce, ona jednak nie odrywała oczu od

Malka, jakby chciała go zahipnotyzować.

- A co mu zaproponowałam?

- śeby głosował za wnioskiem o przywrócenie praw Chińskiej Republice

Ludowej.

Kobieta umoczyła wargi w Pepsi i odpowiedziała:

- Widzę, że jest pan dobrze poinformowany. Jak zdobył pan te wiadomości?

Malko z trudem ukrył zadowolenie. A więc nie mylił się. Ale to nie będzie

łatwa partia.

- To nie pani sprawa - powiedział gwałtownie. - Jest pani skłonna zapłacić za

moje milczenie?

- Ile?

- Dziesięć tysięcy, natychmiast.

Rzucił sumę tak sobie, żeby zobaczyć reakcję.

Jada uśmiechnęła się ironicznie.

- W mieście, gdzie mordują ludzi dla paru centów nie chadza się z

dziesięcioma tysiącami. Ale może je pan mieć jutro.

Malko potrząsnął głową, udając rozczarowanie.

- Myślałem, że pani zrozumiała, że chcę pieniędzy teraz.

background image

- Niech pan nie będzie dzieckiem - ucięła sucho.

- Spotkamy się jutro. Będę miała pieniądze. W każdym razie, to nie ja je panu

dam.

Malko zaniepokoił się. Jada zbyt łatwo przyjęła warunki. Z daleka czuć było

podstęp. Chyba że Mad Dogsi i ten, kto za nimi stał, wpadli w totalną panikę.

- Proszę przyjść do mnie - zaproponował.

Zaśmiała się głucho.

- śeby pan wszystko nagrał! Nie, będę czekała przed cmentarzyskiem

samochodów, na wprost Harlem River, przy 207 Ulicy. Zna pan mój samochód?

Bez słowa zjadła porcję London Broił. Wysączyła Pepsi, uśmiechnęła się do

Malka lodowato i wstała.

- Do jutra. Do dziewiątej wieczorem. Proszę być punktualnie.

Gdy odchodziła, raz jeszcze z podziwem spojrzał na jej zadek. Nawet jakiś

młody pedał się odwrócił. Malko poprosił o rachunek. Za dobrze mu szło. Będzie

spokojniejszy pojutrze rano. Na razie nie był zbyt nęcącym klientem dla agencji

ubezpieczeniowych.

Skąd pochodziły pieniądze Jady? Mad Dogsi nie byli bogaci. Ktoś się za tym

krył. Jada tańczyła, ale grał ktoś inny. CIA miała podstawy do niepokoju.

A przecież wszyscy sinolodzy byli zgodni: Pekin w żadnym razie nie działałby

w ten sposób. Chińczykom zbyt zależało na zwycięstwie bezdyskusyjnym i

druzgocącym.

To była jeszcze jedna zagadka.

Cmentarzysko samochodów przy 207 Ulicy Zachodniej to prawdopodobnie

najbardziej zakazany rejon Harlemu. W dodatku, sąsiaduje on z parkingiem metra

IRT, słabo oświetlonym żółtawymi reflektorami. Nawet czarni unikają nocnych

Spacerów po tej części Harlemu. 207 Ulica znajduje się powyżej Manhattanu, na

pomoc od pasa ziemi ciągnącego się między Hudson na zachodzie i Harlem River na

wschodzie. Tamtejszy park - Inwood Hill Park - bije niewątpliwie światowe rekordy

przestępczości na metr kwadratowy.

Malko wytężał wzrok, usiłując dojrzeć cokolwiek wśród zalegających

cmentarzysko ciemności. Zdawało mu się, że coś się poruszyło. Przyszedł kwadrans

wcześniej. Zaparkował dokładnie w miejscu wskazanym przez Jadę. Gdzieś upadła z

łoskotem blacha i Malko aż podskoczył. Jego dodge stał w świetle latarni, stanowiąc

doskonały cel.

background image

Na trzy metry przed maską samochodu wyrosły nagle dwie postacie. Murzyn z

dziewczyną. Rozdzielili się zaraz. Dziewczyna przeszła ze spuszczoną głową przed

samochodem. Malko zobaczył, że wsuwa do torebki banknot. Miała nie więcej niż

dwanaście lat. Cmentarzysko było azylem dla początkujących prostytutek, biorących

dolara za numer.

Puls Malka odzyskał normalny rytm. Agent rzucił okiem w lusterko wsteczne.

Za nim 207 Ulica skręcała w stronę Broadway’u. Jada najprawdopodobniej nadejdzie

stamtąd. Zielona lampka zabłysła na tablicy rozdzielczej „wozu. Pochylił się lekko i

powiedział stłumionym głosem:

- Nic takiego. Zakochana para.

Trzeba było upoetycznić nieco te ponure i deprymujące chwile oczekiwania.

Ś

wiatełko zgasło.

Na pozór dogde był najzwyklejszym samochodem.

Nawet bez anteny radiowej. Trzeba było podejść bardzo blisko, żeby dostrzec

dwa metalowe kable, wtopione w masę przedniej szyby. Wyglądały na urządzenie do

odladzania. A była to potężna antena radiostacji nadawczo-odbiorczej, w którą

wyposażono dodge’a. Mikrofon ukryto w kierownicy. Bardzo cichy głos dobiegał

spod tablicy rozdzielczej.

Oryginalny silnik wymieniono na inny, o mocy 420

koni, pozwalający dodge’owi przekroczyć prędkość 200

kilometrów. Ogumienie przygotowane było na zetknięcie z kulami, podobnie

jak przednia szyba. Testowany na 11,43 z odległości dwudziestu metrów. Bagażnik

także różnił się od zwykłego, bo otwierał się od wewnątrz, co nie zmieniało faktu, że

Elkowi Krisantemowi, leżącemu w nim od godziny, czas dłużył się nieznośnie.

Wykorzystał to, by natrzeć czosnkiem cały magazynek naboi.

Stara mania...

Tego wieczoru Malko był z pewnością najlepiej strzeżonym człowiekiem w

Nowym Jorku. Numer jego samochodu znany był wszystkim patrolom, aż po Long

Island. W samym tylko Harlemie czekało dwadzieścia wozów FBI. Problem był

podobny, jak w razie porwania. Aresztowanie Jady niczemu nie służyło. Chodziło o

to, żeby doprowadziła Malka do kogoś innego, a to wiązało się z pewnym ryzykiem.

Bo w Harlemie nocą nie było mowy o jawnym śledzeniu samochodu.

FBI znalazła na to sposób. Malko miał w kieszeni specjalnie sfabrykowaną

paczkę papierosów - silny nadajnik o zasięgu dwóch mil. Pięć spośród samochodów

background image

FBI wyposażono w goniometry. W zasadzie nie powinni stracić z nim kontaktu...

Najsprytniejsza sztuczka polegała na tym, że aparat miał tylko wbudowaną

antenę i nadawał leżąc w kieszeni Malka. Wystarczyło przycisnąć włącznik.

Nawet Lo-ning brała udział w grze. Krążyła volkswagenem w rejonie 207

Ulicy, udając zmotoryzowaną prostytutkę. W torebce miała pojemniczek gazu Mace

wystarczający do unieszkodliwienia połowy Harlemu.

Malko podskoczył. Jakiś samochód zatrzymał się tuż za nim. Nawet nie

zauważył, kiedy nadjechał. Nieźle się zaczyna. Zerknął w lusterko. To był czerwony

cadiiiac Jady.

- To ona - szepnął do mikrofonu.

Potem czekał. Jada mignęła dwa razy światłami, ale nie wychodziła. Malko

musiał zdecydować się na opuszczenie fortecy na kołach. To było do przewidzenia.

Wysiadł powoli, uruchomił nadajnik i podszedł do cadiilaca. Jada chyba była

sama. Nacisnęła przełącznik i szyba opuściła się bezgłośnie.

- Na co pan czeka?

Głos Jady był twardy i poirytowany. Malko pochylił się ku niej. Włosy miała

uczesane normalnie, w krótkie loczki. Musiała wydać fortunę na wyprostowanie ich,

za to teraz były jedwabiste, jak włosy białej kobiety. Miała na sobie obcisłą,

pomarańczową mini, w której już ją widział.

- Dokąd jedziemy? - zapytał.

- Niech pan wsiada - mruknęła. - Albo odjeżdżam.

Niechętnie okrążył samochód i otworzył drzwiczki.

Skoro tylko usiadł, Jada ruszyła, skręciła w prawo w ósmą Aleję, potem w

lewo, w 204 Ulicę. Przez długie minuty jechali w milczeniu. Dzielnica była bezludna,

pełna zamkniętych składów, terenów nie zabudowanych, walących się domów,

nędznych baraczków, porzuconych samochodów, ograbionych do gołej karoserii.

Murzynka jechała powoli. Włączyła radio, a potem zwróciła się do Malka.

- Czy jest pan uzbrojony?

Nie leżało to w jego naturze. Potrząsnął głową i powiedział mimo wszystko

nieco przyduszonym głosem:

- Dlaczego? Czyż powinienem?

Jada gwizdnęła i zerknęła na niego kątem oka.

Pomarańczowa sukienka zsunęła się, obnażając długie nogi, a gdy hamowała,

Malko dostrzegł jasne majteczki.

background image

Nie widać było, żeby przejmowała się tym zbytnio.

- Ma pani pieniądze? - zapytał. - Dokąd jedziemy?

- Dostanie je pan - odpowiedziała. - Mamy spotkanie za dwadzieścia minut.

Na razie przejedziemy się trochę.

- Gdzie?

- Sam pan zobaczy.

W niczym nie przypominała zmysłowej dziewczyny, która tuliła się do niego

w „Hippopotamusie”. Pałała prawie namacalnie nienawiścią. Malko uświadomił sobie

nagle, że mokra od potu koszula przykleiła mu się do pleców. Serce waliło mu jak

opętane...

Spacerek po Harlemie wydawał mu się raczej deprymujący. Zastanawiał się,

co też robi Krisantem. Turek miał adres Jady, zdobyty przez Red Squadron i nic poza

tym. Malko usiłował się uspokoić, myśląc o dziesiątkach policjantów rozlokowanych

po całym Harlemie, aby go pilnować. W najgorszym razie szybko odnajdą jego ciało.

Przejechali wzdłuż muru rozległego cmentarza, skręcili raz i drugi, zagłębiając

się coraz bardziej w Harlem. Od czasu do czasu Jada zwalniała. Dwukrotnie

zatrzymała się niby to, żeby zapalić papierosa. Gdyby jakiś samochód ich śledził,

zauważyłaby niewątpliwie.

Malko zerkał na nią kątem oka. Była zupełnie rozluźniona. Miał tylko

nadzieję, że elektroniczne cacko FBI działało lepiej niż Apollo XXIII.

W każdym razie Murzynka nie miała przy sobie broni. I byli sami w cadiiiacu.

Mijali sporo samochodów, ale tłoku na jezdni nie było. Nie było też prawie w ogóle

domów. Tylko magazyny i długie, czarne mury. Pieszych ani śladu.

Jumbo-jet, startujący z Newark w New Jersey przeleciał bardzo nisko,

zagłuszając radio. Malko zauważył w lusterku światła samochodu, który właśnie ich

mijał.

Zrównał się z nimi i zwolnił. Zobaczył dwie czarne twarze spoglądające na

niego wrogo. Biały w towarzystwie Murzynki w Harlemie stanowił prowokację do

mordu.

- Dotrzemy tam wreszcie? - zapytał Malko.

- Już niedługo - enigmatycznie odpowiedziała Jada.

John Webster pełnił straż na budowie Colonial Concrete do siódmej rano.

Spokojna praca. Nie było nic do ukradzenia, tylko olbrzymie betoniarki. Całe

szczęście, bo magazyny znajdowały się na 145 Ulicy, w środku Harlemu. Wszystko,

background image

co można było ukraść, znikało.

John trzymał cały czas w pogotowiu swoją policyjną 38 i miał dość ładunków,

ż

eby przetrwać oblężenie. Poza tym zamykał się w budce wartowniczej.

Nagle ktoś cicho zastukał w szybę. Wstał, kładąc dłoń na rękojeści. Kto mógł

przyjść o dziesiątej wieczorem?

Poświecił latarką i poznał Chucka, jednego z kierowców betoniarek. Był to

mniej więcej trzydziestoletni Murzyn.

John pomyślał od razu, że musiał coś zostawić w samochodzie.

John Webster odsunął zasuwkę i otworzył. Chuck pospiesznie wszedł,

uśmiechając się do Johna. Nim ten otrząsnął się z zaskoczenia, dwaj inni Murzyni

wśliznęli się do baraku. Nie znani Johnowi. Zmarszczył brwi. Mimo że miał przy

sobie tylko pięć dolarów. Ale z tymi przeklętymi narkomanami nigdy nic nie

wiadomo...

Przyjrzał się uważnie dwóm nieznajomym. Wyglądali na spokojnych i

opanowanych, byli nawet dobrze ubrani.

- Dziwna pora na wizyty u mnie - zauważył z pozornym rozbawieniem. - I to z

kumplami. Coś tu zawieruszyłeś?

Chuck potrząsnął głową.

- Nie, nie.

- No to co cię tu przyniosło?

John Webster ukrywał strach, jak mógł. Chuck, zdenerwowany, przestępował

z nogi na nogę.

- Wezmę na chwilę ciężarówkę.

- Co takiego?

Webster sądził, że się przesłyszał. Co można w środku nocy robić z

betoniarką? Śmierdziało mu to jakimś kantem. Chce pewnie opylić opony, silnik i

wszystko, co się da wymontować.

Cofnął się, żeby mieć wszystkich trzech na muszce.

Jego stare serce waliło jak młot.

- Hej! To chyba żart?

Chuck pokręcił głową.

- Nie, biorę ciężarówkę.

Nagle John dostrzegł pistolet w dłoni jednego z Murzynów. Kolt 45 z

odwiedzionym kurkiem był wymierzony w niego. Nie miał nawet czasu sięgnąć po

background image

broń.

Poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka.

- Chuck - jęknął zduszonym głosem.

Nie był w stanie oderwać oczu od czarnego otworu.

Murzyn pozostawał niewzruszony. John poczuł, że za chwilę zleje się w portki

i zrozumiawszy to opadł ciężko na krzesło.

- Biorę wóz na godzinę, a potem odstawiam, masz moje słowo, człowieku -

tłumaczył Chuck. - Wrócą wszystkie części. Tylko się trochę przejedziemy.

John Webster nic już nie rozumiał. Co to za pomysły ze spacerem? Przecież

nie pojadą na podryw trzydziestotonową betoniarką!

Chuck wyszedł, zostawiając Johna sam na sam z dwoma czarnymi. Chwilę

potem dobiegł ich warkot silnika.

Zgrzytnęły biegi, ciężki wehikuł szarpnął, wykręcił i podjechał pod wartownię

Webstera. Chuck wychylił się z kabiny. Jeden z czarnych dołączył do niego.

- Na razie, John - krzyknął Chuck.

Trzeci Murzyn uśmiechnął się pogodnie.

- Zostaję z tobą, człowieku. śeby ci żadne głupstwo nie przyszło do głowy.

Kiedy Chuck wróci, zostawimy cię w spokoju.

John Webster rozumiał z tego coraz mniej. Może to oduczy szefa zatrudniać

tych czarnuchów. W duchu przeklął: Dirty niggers!

- Zapalisz? - zaproponował Murzyn.

- Dojeżdżamy - oświadczyła Jada.

Stali pod światłami. Malko zaczynał mieć Harlemu powyżej dziurek w nosie.

Można by pomyśleć, że Murzynka robi sobie z niego kpiny.

Ś

wiatło zmieniło się na zielone. Jada ruszyła powoli.

Malko, spoglądając na Jadę dojrzał nadjeżdżający z lewej strony samochód.

Myślał, że zatrzyma się na czerwonym świetle. Lekceważąc je jednak, samochód

jechał prosto na cadiiiaca. Jada skręciła kierownicę w prawo, dodała gazu, mimo to

jednak usłyszeli głuchy łoskot. Samochód zderzył się z nimi, uderzając w tylne drzwi

i wyrzucając cadiiiaca na środek skrzyżowania.

- Tylko tego brakowało - pomyślał Malko.

Na szczęście uderzenie nie było zbyt silne. Jada wydała krótki okrzyk i

przekręciła kluczyk w stacyjce.

- Niech się pan nie denerwuje - powiedziała. - Schlali się na pewno. To nic

background image

takiego. Spokojnie odblokowała drzwiczki.

Malko wysiadł. Gdyby nie nadzwyczajna pamięć, nie domyśliłby się niczego

do ostatniej chwili. Ale w oka mgnieniu rozpoznał dwóch Murzynów, którzy

przyglądali mu się wyprzedzając ich przed kwadransem.

Dwaj inni siedzieli jeszcze w samochodzie, który spowodował wypadek,

starym szarym buicku. Jeden z mężczyzn uśmiechał się, jakby przepraszając.

- Mister, nie widziałem światła...

Nie odpowiedziawszy, Malko wskoczył do cadiiiaca.

Jakiś twardy przedmiot oparł się o jego twarz.

Usłyszał głos Jady:

- Wyłaź z wozu, świnio.

Podniósł głowę. Murzynka mierzyła w niego z małej bębenkowej 25, którą

musiała mieć pod siedzeniem.

Broń dość gruba, żeby rozerwać wątrobę na strzępy.

- Co panią napadło? - zapytał.

Zagroziła mu znowu gwałtownie:

- Wysiadaj, bo cię zastrzelę.

Jeden z Murzynów chwycił Malka za ramię i wyciągnął na zewnątrz. Miał

ogromny automatyczny kolt, który przytknął do brzucha Malka.

- Nie podgrywaj idioty.

Malko zrozumiał, że nie chcieli strzelać, inaczej dawno już by go zabili.

Chociaż w okolicy były same składy, odgłos strzału rozniósłby się na dużą odległość.

Nie miał jednak za wiele czasu na rozmyślanie. Z tyłu podszedł drugi Murzyn.

Zauważył to za późno, w chwili, gdy coś dużego i czarnego uniosło się nad jego

głową.

Miał wrażenie, że czaszka pęka mu na pół. Zachwiał się, chwycił Murzyna z

pistoletem i ostatnim obrazem, który widział, była jego chuda, zadowolona twarz.

- Brawo, siostrzyczko - pochwalił Lester niemal z uwielbieniem. - Chuck już

jest.

Gwizdnął na palcach i natychmiast w ciemnej uliczce rozległ się warkot

silnika.

Jada wypięła piersi. Wiedziała, że jest ponętna i nawet podczas akcji nie

odmawiała sobie przyjemności ekscytowania Lestera.

- Co mam teraz robić?

background image

- Zmykaj do siebie.

Okrążyła cadiiiaca i zaklęła. Prawy bok był wgnieciony.

- Mówiłeś, że go nie uderzysz - zaoponowała. - Wybulę ze 150 dolców!

- Nie przejmuj się - zaśmiał się Lester. - Kupię ci nowy. Przechodził właśnie

obok niej i uśmiechając się łagodnie poklepał ją po siedzeniu. Uwolniła się, robiąc

półobrót i wsiadła do samochodu. Nabierając prędkości widziała ciągle w lusterku

Lestera i Hughesa wlokących ciało Malka na chodnik.

Była dumna, że należy do Mad Dogsów. Dziś wieczorem będzie się kochać z

młodym, osiemnastoletnim Murzynem, do szaleństwa w niej zadurzonym, który

niemal ją zgwałcił, kiedy ostatnio z nim tańczyła. Nawet w Smali Paradise, sławnym

dancingu przy Lennox Avenue takie rzeczy nie przechodziły nie zauważone.

Betoniarka zatrzymała się przed skrzyżowaniem.

Chuck wysiadł pomóc kolegom. Malko jęczał. Cios nie był dość silny, żeby

kompletnie go ogłuszyć, pozbawił go jednak sił.

Murzyn z pistoletem wsiadł do starego buicka i zaparkował go przy chodniku

nie wyłączając silnika.

Zderzenie uszkodziło tylko osłonę chłodnicy.

Mężczyzna wysiadł i obserwował skrzyżowanie. To był jedyny niebezpieczny

moment akcji. Dwaj Murzyni kończyli krępować Malka sznurem do zasłon. Obrócili

go brutalnie, żeby owinąć mu wokół głowy czarną taśmę samoprzylepną. Przy tym

ruchu z kieszeni Malka wysunęła się paczka papierosów. Celnym kopniakiem jeden z

napastników wrzucił ją do rynsztoka.

Malko z twarzą zasłoniętą czarną taśmą wyglądał jak przerażająca mumia.

Z dużym trudem Chuck wraz z kumplami dźwignęli jego ciało na wysokość

otworu, przez który wsypywano cement. Spodnie zahaczyły o coś i rozdarły się.

Wreszcie udało im się wepchnąć głowę ofiary. Z ramionami poszło gorzej. Potem

ciało zniknęło. Bęben betoniarki był pusty. Wystarczy, żeby Chuck przyjechał na

budowę nieco wcześniej i jako pierwszy nabrał cementu do wymieszania. Malko

zniknie w szarym cieście i udusi się.

Potem betoniarka pojedzie prosto na budowę na Hudson. Jeden z filarów

pomostu będzie trochę słabszy, ot i wszystko...

Od lat był to ulubiony chwyt mafii.

Chuck zamknął pokrywę i zeskoczył na ziemię. Nawet gdyby gliniarze

przyczepili się i wypytywali, co robi o jedenastej w nocy z betoniarką, nie będą

background image

przecież zaglądali do środka, ani ściągali wozu na policyjny parking... Buick oddalił

się już. Chuck wsiadł do kabiny i ruszył.

Wciśnięty w róg półciężarówki Coh Edison, operator FBI, zsunął słuchawki i

wezwał Centralę.

- Jest coś nowego. Zatrzymał się. Dobrych dziesięć minut temu. Usiłujemy go

zlokalizować.

I natychmiast nawiązał łączność z namierzającymi samochodami, które

krążyły po Harlemie. Sygnał dobiegał ciągle wyraźny i z jednego punktu.

Po pięciu minutach goniometry zlokalizowały nadajnik: róg 138 Ulicy

Zachodniej i Dziewiątej Alei. Dzielnica zajmowana niemal wyłącznie przez składy i

fabryki.

Idealne miejsce na pułapkę. Jeden z wozów był o niecałe pół mili stamtąd. Al

Katz, siedzący w zaparkowanym pod Central Parkiem fordzie, rozkazał:

- Wyślijcie tam samochód. I niech się pospieszą.

Trzeba zobaczyć, czy nie dzieje się nic podejrzanego.

Skontaktujcie się ze mną.

Czekał zdenerwowany, bębniąc palcami o fotel. Po trzech minutach z głośnika

radiowego odezwał się głos:

96

- Skrzyżowanie jest puste. Sygnał jednak trwa. Co robimy?

Al Katz wyrzucił z siebie stek przekleństw. Coś się musiało stać.

- Kontrolujcie wszystkie samochody w strefie A - rozkazał. - I wszystkie

wyjeżdżające z Harlemu i otwierajcie bagażniki.

Miał nadzieję, że dziesiątki agentów FBI coś znajdą.

Zapowiadała się jednak długa noc.

John Webster podskoczył, słysząc warkot betoniarki i poczuł

niewypowiedzianą ulgę. Był niemal szczęśliwy, mimo towarzystwa uzbrojonego

Murzyna.

- Jadą, to oni - szepnął.

Murzyn przytaknął z powagą.

- Mówiliśmy, że to nie potrwa długo.

Olbrzymia betoniarka zwolniła, przejeżdżając przez bramę. Z kabiny Chuck

wesoło powitał Johna. Ten odwzajemnił gest. Wstał i nie zatrzymywany przez swego

strażnika popędził do parkującego pojazdu. Okrążył go dwa razy. Wszystko było na

background image

miejscu, nawet skrzynia z narzędziami i zapasowe koło. Chuck skoczył na ziemię.

- No i co, uspokoiłeś się? Nie wciskałem ci kitu?

John w zakłopotaniu potarł brodę.

- Ale po co ci była ta machina w środku nocy? Nie dość ci w dzień?

Chuck zrobił tajemniczą minę:

- No dobra, chłopie. Powiem ci prawdę. Wczoraj poznałem dziewczynę.

Wiesz, że te białe kurewki są stuknięte. Chciała poznać mojego czarnego zwierzaka,

ale zależało jej, żebym ją przeleciał w tym gracie... Co chcesz, przecież nie mogłem

się z nią pieprzyć o trzeciej po południu na Washington Bridge.

- Nie bujasz? - miękko zapytał John.

W tę bajkę z dziewczyną John nie wierzył ani przez moment. Nikt nie

przychodzi po betoniarkę ze spluwą tylko po to, żeby przespać się z jakąś babką. Ale

za wszelką cenę musiał się uspokoić.

Chuck splunął na ziemię.

- Jasne, że nie. W dodatku to cholernie napalona samica. Cały jestem

podrapany. No dosyć, idę się położyć, cześć.

Odwrócił się jeszcze przechodząc przez bramę ze swoim czarnym aniołem

stróżem i z odcieniem pogróżki w głosie zapytał:

- Chyba nie polecisz z tym nigdzie?...

- Wiesz dobrze, że nie jestem taki - zapewnił Webster.

Dwaj czarni wyszli za bramę i strażnik usłyszał odjeżdżający samochód.

Przede wszystkim pobiegł ulżyć swojemu pęcherzowi. Strach kompletnie go rozstroił.

Potem, czując się nieco lepiej, wziął latarkę i poszedł przyjrzeć się „pożyczonej”

betoniarce.

Wśliznął się pod nią, wszedł do kabiny, oglądał i niemal obwąchiwał

wygniecione siedzenie, świecące od brudu i przepocone, ale nie znalazł nic

podejrzanego.

Po powrocie do wartowni zapalił papierosa i zamyślił się. Nie pozostawało mu

nic innego, jak milczeć. Betoniarka stała na miejscu nietknięta. Jeżeli przyzna się, że

pozwolił ją wyprowadzić, wyrzucą go natychmiast. Nie mówiąc już o Chucku, ten

drugi to morderca, to było widać. John nalał sobie kawy, sięgnął po magazyn w stylu

porno i usiłował zapomnieć o całym incydencie.

Kontakt z zimnym metalem przywrócił Malkowi przytomność. Poczuł drganie

i uświadomił sobie, że znajduje się w jadącym samochodzie. Ale zakneblowany i

background image

związany nie mógł zorientować się, gdzie dokładnie jest. Usiłował wstać, ale runął

twarzą w płynne resztki cementu, wypełniające dno betoniarki. O mało się nie udusił,

a mdły zapach cementu przyprawił go o nudności. Zdołał się z trudem wyprostować i

z walącym jak młot sercem pozostał na klęczkach. Ogarnęła go panika. Gdzie

właściwie był?

Samochód zwolnił, potem stanął. Usłyszał niewyraźnie czyjeś głosy,

trzaśniecie drzwiczek.

Ocierając się o ścianę, próbował zerwać knebel, ale tylko otarł sobie policzek

o szorstką powierzchnię. Ręce miał związane z tyłu, nogi spętane w kostkach. Udało

mu się wstać, ale nadział się na coś wystającego i boleśnie skaleczył policzek. Po

omacku usiłował zbadać kształt swojego więzienia. Mógł do woli wytężać wzrok -

otaczały go nieprzeniknione ciemności.

Niewiele mógł zrobić ze związanymi rękami.

Próbował krzyczeć, ale z jego ust wyszedł jedynie słaby jęk. Próbował też

walić głową w ścianę, ale tylko się poobijał: blacha była zbyt gruba, żeby drgnęła pod

tym ciosem, który nie odbił się na zewnątrz najsłabszym nawet echem.

Stojąc tak w ciemnościach, z całych sił myślał o Aleksandrze i o tych

wszystkich, na których spoczywał obowiązek zapewnienia mu ochrony. Otarłszy się o

ś

cianę zauważył, że zgubił radio. Zdesperowany usiadł w ciemnościach.

Jada miała wrażenie, że coś ostrego rozdziera O jej gardło. Jakiś przedmiot

uderzył ją po krzyżu z obezwładniającą siłą. Runęła ciężko w tył niezdolna nawet

wydać okrzyku. W mroku korytarza nie mogła dostrzec napastnika. Leżąc na ziemi

walczyła jeszcze ze wszystkich sił z dusicielem, kopiąc gwałtownie i próbując

rozluźnić odcinającą jej dopływ powietrza obręcz.

Ale napastnik przygwoździł ją do podłogi, przycisnąwszy kolanem jej plecy.

Po chwili straciła przytomność i stała się zupełnie bezwładna.

Elko Krisantem natychmiast poluzował garottę. W żadnym razie nie chciał

zabić młodej Murzynki. W domu panowała nie zmącona cisza. Jakiś cień pojawił się

nad nimi:

- śyje?

Lo-ning, pełniąca straż z gotowym do użycia gazem, podniosła torebkę

Murzynki. Elko przerzucił sobie ciało Jady przez ramię.

- Tak - powiedział. - Teraz możemy już tylko zawieźć ją do FBI.

Lo-ning otworzyła drzwi. 96 Ulica była wyludniona.

background image

Elko pobiegł w stronę zaparkowanego przed budynkiem dodge’a, wrzucił Jadę

na tylne siedzenie i usiadł za kierownicą. Miał nadzieję, że ktoś znajdzie dozorcę,

związanego jak baleron i usadowionego za szybem windy. Cieszył się, że dopadł Jadę,

ale wiele by dał, żeby dowiedzieć się jeszcze, gdzie jest Malko.

Po jego odjeździe czekał dziesięć minut i dopiero gdy Lo-ning, którą Malko

przedstawił mu po południu, zastukała w pokrywę, wyszedł z bagażnika. Porozumieli

się, wiedząc że FBI penetruje Harlem i w zasadzie trop w trop śledzi Malka dzięki

nadajnikowi. To Krisantem wpadł na pomysł, aby poczekać na Jadę u niej w domu.

Na wszelki wypadek. I, w gruncie rzeczy, był bardzo zadowolony, że ma ze

sobą Lo-ning, ponieważ w Nowym Jorku czuł się kompletnie zagubiony.

Unieszkodliwił z ogromną wprawą nocnego stróża na oczach młodej Chinki,

wprawiając ją w zachwyt. Potem czekali, nie mając, prawdę powiedziawszy, zbyt

wielkiej nadziei na powodzenie. Aż do chwili, kiedy przed bramą zatrzymał się

czerwony cadiiiac.

- Znam lepsze miejsce niż FBI - powiedziała Loning nagle, kiedy Krisantem

dojechał do Broadway’u.

- Moi przyjaciele w razie rozróby bez wątpienia okażą się bardziej skuteczni.

Elko Krisantem przystał na to z entuzjazmem.

Obdarzał bardzo umiarkowaną sympatią FBI w szczególności, a policję w

ogóle.

Jada jęknęła i zaczęła się miotać na tylnym siedzeniu.

Lo-ning spokojnie sięgnęła po pojemniczek z gazem i spryskała nim leciutko

nozdrza Murzynki. Wystarczyło, aby Jada stoczyła się na podłogę. Lo-ning wygodnie

wyciągnęła nad nią nogi i powiedziała do Krisantema:

- Jedziemy na 61 Ulicę Wschodnią. Do doktora Shu-lo. Po drodze zatrzymamy

się, aby go uprzedzić.

- Gdzie on jest?

Nim pytanie dotarło do Jady, minęła prawie sekunda.

Otworzyła oczy z nadludzkim wysiłkiem. Znajdowała się w pomieszczeniu o

gołych ścianach, prawdopodobnie w suterenie, przywiązana do drewnianego krzesła, a

silna lampa świeciła jej prosto w oczy. Lampa zgasła i wtedy Jada ujrzała człowieka,

który zadał pytanie. To był Chińczyk o zdumiewającej twarzy. Górna część była

typowo azjatycka - płaskie czoło, zaczesane do tyłu kruczoczarne włosy, skośne oczy;

ale dolną można było przypisać równie dobrze rzymskiemu imperatorowi - usta miał

background image

duże, o wargach jak z kauczuku, zbyt czerwonych i rażących u mężczyzny, broda

mała i tłusta.

Jada zadrżała. Ten człowiek budził jej fizyczny wstręt. Czuła przed nim strach

niemal zwierzęcy, co dowodzi, że nie pozbawiona była instynktu. Doktor Shu-lo

zostawił po sobie nie najlepsze wspomnienie w Formozie. Powiadano, że wszystkie

domy sąsiadujące z jego willą wystawiono na sprzedaż ze względu na krzyki i jęki

wydobywające się co noc z jej piwnic.

Poza tym, że zarządzał licznymi luksusowymi burdelami, doktor Shu-lo był

szarą eminencją służb wywiadowczych Formozy, których siedziba znajdowała się w

Taiwan Garnison Headquarters. Pekin wyznaczył za jego głowę nagrodę i przysięgał,

ż

e jeżeli dobry doktor wpadnie w jego ręce, oporządzony zostanie wedle przepisu na

kaczkę po mandaryńsku: upieczony na wolnym ogniu, a potem obdarty ze skóry.

Doktor Shu-lo zdecydował się więc na naukową podróż do Nowego Jorku aby

nastroje nieco ostygły. Afera z Mad Dogsami wprawiła go w zachwyt. Dzięki niej nie

wyjdzie zupełnie z wprawy.

Znów zabłysła lampa. Przesłuchanie zaczynało się na dobre. Czas naglił.

Stojący w rogu izby Elko zaczynał się już niepokoić. Lo-ning kontaktowała się z

Alem Katzem. Malko zniknął bez śladu przed godziną... Kontrola samochodów w

Harlemie nic nie dała. Jedyna nadzieja w Jadzie. Na razie FBI nie wiedziała, że

dziewczyna jest w rękach Chińczyków. Pewnie nie pochwaliłaby tego, że

przesłuchania dokonuje, nie mający żadnych legalnych uprawnień, doktor Shu-lo.

- Policja - bełkotała. - Chcę na policję. Nie macie prawa.

Doktor Shu-lo nawet się nie uśmiechnął. Spoglądał na nią jak entomolog na

badanego owada uwięzionego w skalnym okruchu. Zamienił po chińsku kilka zdań z

Lo-ning. W rogu pokoju stał jeszcze jeden ich rodak.

- Gdzie jest człowiek, po którego pani przyjechała?

- powiedział Shu-lo.

Jada zagryzła wargi. Była odważna, ale w najczarniejszych snach nie

przewidziała tortur. Błagała niebo, by dało jej dość sił. Na szczęście, były rzeczy, o

których nie wiedziała, więc nie mogła ich zdradzić. Nawet, gdyby siekano ją na

kawałki.

Bez słowa potrząsnęła głową. Nie rozumiała, skąd się tu wzięła, kim byli ci

Chińczycy. Lester musi ją z tego wyciągnąć.

Chińczyk zbliżył się do niej, tłumacząc cierpliwie:

background image

- Mamy niewiele czasu. Będzie pani mówić, czy nie?

- Nie rozumiem, czego pan ode mnie chce - upierała się Jada. Proszę wezwać

policję.

Krisantem zerknął na zegarek. Północ. Malko zniknął przed dwiema

godzinami. Mógł już nie żyć.

Nerwowo bawił się spoczywającą na dnie kieszeni garottą. Nie lubił patrzeć,

jak torturują kobietę, ale zdawał sobie sprawę, że to jedyna metoda. Legalnymi

ś

rodkami niczego by nie osiągnęli.

Młody Chińczyk wyszedł z pomieszczenia. Wrócił, niosąc podobne do

kleszczy dentystycznych, szczypce.

Jadę oblał zimny pot.

- No? - zapytał doktor.

Potrząsnęła głową, nie chcąc okazać przerażenia.

Nie czekając dłużej, młody Chińczyk chwycił jej prawą dłoń i siłą

rozprostował palce. Poczuła, że szczypcami chwycił paznokieć jej wskazującego

palca, więc naprężyła mięśnie, żeby wytrzymać ból. Trwało to krócej niż

przypuszczała, ale i ból przerósł jej oczekiwania.

Rana piekła potwornie, jakby wyrwano jej cały palec.

Odważyła się spojrzeć na rękę. Palec krwawił, ale ból przytłumiony był

jeszcze szokiem. W pewnej chwili poczuła przerażające rwanie i zaczęła krzyczeć.

Paznokieć tkwiący w szczypcach wydał jej się zaskakująco długi. Nigdy nie

uwierzyłaby, że może być aż tak długi. Chińczyk z odrazą rzucił go do kosza na

papiery.

Jada odrzuciła głowę w tył, próbując powstrzymać nudności. Cierpienia

łagodziła swoista satysfakcja: teraz już wiedziała, że wytrzyma, że mogą zerwać jej

wszystkie paznokcie, a i tak nic nie powie. Lester byłby z niej dumny:

Lekko zaniepokojona, zadawała sobie pytanie, czy to odrośnie, czy nie

zostanie okaleczona na całe życie.

- Będzie pani mówić? - spokojnie zapytał doktor.

- To przykre, do czego pani nas zmusza.

Uroczy eufemizm!

- Łotry... - warknęła. - Łotry...

Doktor Shu-lo powstrzymał młodego Chińczyka, który ujmował już rękę Jady.

Prymitywne metody skutkują tylko wobec indywiduów słabych lub skorumpowanych.

background image

Wydał po chińsku jakiś rozkaz. Mężczyzna ze szczypcami zniknął. Wrócił z

małym, czarnym zawiniątkiem, które podał doktorowi. Ten wyjął z niego strzykawkę

i ampułkę.

Z namaszczeniem napełnił ją, wypuścił kropelkę płynu, potem zbliżył się do

Jady. Czoło dziewczyny 105

zrosiło się kropelkami potu. Zawsze bała się zastrzyków.

- Proszę się nie ruszać - powiedział obojętnym tonem Chińczyk. - To zastrzyk

dożylny. Jeżeli pani drgnie, mogę panią zabić. A pani nie chce umierać, prawda?...

Nie, Jada nie chciała umierać. Sparaliżowana strachem patrzyła, jak igła wbija

się w jej żyłę. Poczuła lekkie ukłucie, potem zupełnie znośny ból, kiedy płyn

rozchodził się we krwi.

- Co pan ze mną robi? - zapytała zdławionym głosem.

Chińczyk nie odpowiadał. Wyciągnął igłę, przetarł rękę wacikiem i odłożył

strzykawkę.

- To potrwa jakieś dziesięć minut - powiedział do Lo-ning i Krisantema.

Młoda Chinka podeszła do krzesła i szepnęła:

- Jestem pewna, że gdyby tak wyłupać pani oczy, zaczęłaby pani mówić...

Ciekawa z niej była osóbka.

Jada dziwnie się czuła. Zimny pot, skurcze żołądka.

Jakby od trzech dni nie miała nic w ustach. Oby tylko wytrzymać!

Kiedy podniosła powieki, ściany izby poczęły wirować i chwiać się.

Powstrzymała się od krzyku. Potwornie bolała ją głowa, zbierało się jej na wymioty,

czuła jak krew tętni w jej skroniach. Krzyknęła, gdy doktor pochylił się nad nią.

Zrobił się bardzo długi, patykowaty. Miał maleńką, zieloną główkę w kształcie

gruszki i oczy owada - wypukłe i jasne. Nie usłyszała pytania i zamknęła oczy.

Poczuła, że ciągną jej głowę w tył, bez brutalności, ale zdecydowanie.

Otworzyła oczy. Tym razem Chińczyk miał już normalną twarz. Zobaczyła, że

porusza wargami.

- Co zrobiła pani z człowiekiem, z którym pani była?

Każde słowo odbijało się bolesnym echem w jej głowie. Wszystko było

zamazane. Nie odpowiedziała.

Chińczyk wielokrotnie powtarzał pytanie monotonnym głosem, bardzo

opanowany. Powoli jakaś wizja wżerała się w jej mózg, coraz natrętniejsza. Zaczynała

przeszkadzać. Musiała odpowiedzieć, żeby uwolnić się od dręczącej ją bestii.

background image

Bezwzględnie musiała.

- Z jakim człowiekiem? - zapytała bełkotliwie.

- Z blondynem - odpowiedział cierpliwie głos.

Powoli obraz Malka krystalizował się w mózgu Jady.

Ale coś tkwiącego w podświadomości nie pozwalało jej odpowiedzieć.

- Ja... ja nie wiem - wykrztusiła.

Płakała, nie zdając sobie z tego sprawy. Potem wszystko zmąciło się w jej

pamięci, nie słyszała już żadnych pytań. Jej głowa opadła bezwładnie.

Shu-lo z niedowierzaniem pokręcił głową. Natrafił na wyjątkowo trudną

jednostkę. Podszedł do niej, uniósł jej powiekę, potem pospiesznie osłuchał.

- Pozostaje tylko hipnoza - powiedział. - Jeżeli chcemy szybko do czegoś

dojść. Zastrzyk penthotalu, który jej dałem, nieco pomoże i w ciągu godziny

powinniśmy to z niej wydobyć.

- Godziny?! - krzyknęła Lo-ning.

Widziała Malka ledwie trzy razy, ale nie była w stanie zapomnieć jego złotych

oczu. Krisantem przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie

znał się na torturach. Jego zawodem było zabijanie. Ale poważnie martwił się o

Malka. Jeżeli nie trzeba było ani garotty, ani jego starej Astry, nie na wiele mógł się

przydać!

- Pomóżcie mi ją zanieść na górę - powiedział doktor.

Z pomocą drugiego Chińczyka Elko podjął się transportu nieprzytomnej Jady.

Było wpół do pierwszej Na każdym stopniu schodów, prowadzących do

mieszkania Jady, stał policjant. FBI pół godziny temu obstawiło budynek, uwolniło

stróża i centymetr po centymetrze przewracało mieszkanie Jady do góry nogami.

Bez skutku.

Al Katz osobiście badał uszkodzenia czerwonego cadiiiaca. Amerykaninem

ciągle miotała złość. FBI postawiło na nogi ponad dwieście patroli samochodowych.

Wszystkie drogi wylotowe z Północnego Harlemu zablokowano. Rysopis Jady

podano wszystkim. Tak, jak i Malka. Dzielnicę, w której znaleziono nadajnik,

przeczesano piędź po piędzi.

I nic.

- Wróćmy tam - zaproponował.

Niewielki konwój skierował się ku skrzyżowaniu 122

Ulicy i Dziewiątej Alei. Wóz patrolowy stał tam przez cały czas, czekając na

background image

Bóg wie jaki cud. Kiedy przyjechał Katz, włączono dwa reflektory, aby umożliwić mu

zbadanie terenu. Robił to prawie na czworakach, milimetr po milimetrze. Nagle wydał

okrzyk i podniósł coś delikatnie. Odpryski czerwonego lakieru. Takiego, jak cadiiiac

Jady.

Coś nieprzewidzianego wydarzyło się na skrzyżowaniu. Al Katz kontynuował

ś

ledztwo, ale nie znalazł już nic, poza odrobiną świeżego cementu, do tego jednak nie

przywiązywał najmniejszej wagi. Zniechęcony, postanowił iść się położyć, wydając

rozkaz, by nie przerywano poszukiwań i obserwacji. Czuł się wobec Malka winien.

Przecież sam zachęcał go do podjęcia ryzyka.

Teraz zniknął, zniknęła też dziewczyna i tyle tylko o nich wiedział. Jeżeli

Murzynka nie znajdzie się szybko, szanse na zobaczenie austriackiego księcia żywego

spadną niemal do zera.

Wściekły jechał do siebie na Park Avenue przez Harlem. Mieszkał na wprost

budynku Panamu. Jeżeli cokolwiek znajdą, powiadomią go natychmiast. Niestety, nie

bardzo na to liczył. W Harlemie nie byli u siebie.

Nawet FBI.

Jada parsknęła śmiechem. Na głowie doktora Shu-lo siedział puchacz.

Zamknęła oczy i pod powiekami ujrzała jaskrawe plamy. Było jej dobrze, nikt o nic

nie pytał, czuła się rozluźniona i nie troszczyła się już nawet o to, gdzie jest. Ból ustał.

Nie doskwierał nawet okaleczony palec. Zrobiono jej zresztą opatrunek.

- Otwórz oczy - rozbrzmiał naglący głos doktora.

- Otwórz oczy i słuchaj muzyki.

Jada posłusznie uniosła powieki. Na początku światło lampy stroboskopowej

raziło ją. Nieustanne białe i niebieskie migotanie zmuszało do mrużenia oczu, ale

oswoiła się z nim bardzo szybko. Po chwili widziała już tylko poruszające się przed

oczyma światełko, od którego tak trudno było oderwać wzrok, aż wreszcie poczęła je

ś

ledzić.

Jednocześnie ukołysała ją muzyka. To nie była naprawdę żadna zwarta

melodia, ale raczej harmonijnie dobrane dźwięki, dające w sumie bardzo odprężającą

całość. Jada miała wrażenie, że jej ciało nic nie waży, jak wtedy, kiedy paliła dużo

marihuany. Przyłapała się na podśpiewywaniu. Doktor zapytał uprzejmie:

- O czym pani myśli?

Jada zmarszczyła brwi. O czym myślała?

- Dobrze mi - powiedziała szczerze. - Nie myślę o niczym szczególnym. Jest

background image

ładnie.

Doktor zgodził się i nie nalegał. Wyregulował stroboskop tak, aby światło było

nieco bardziej rozległe, potem podszedł do magnetofonu i zrobił nieco głośniej. Jada

leżała na skórzanej kanapie, pod głową miała poduszki.

Byli w jego gabinecie. Oczywiście, urządzono go trochę prowizorycznie,

jednak miał nadzieję osiągnąć pożądany rezultat. Spojrzał na zegarek. Jada była pod

hipnozą od przeszło godziny. Naprawdę była wyjątkowo odporna, nawet na zastrzyk

reagowała słabo.

Doktor zmusił się do wypalenia z Lo-ning i Krisantemem papierosa przed

powrotem do gabinetu. Oddech Jady był tak regularny, jakby spała, ale oczy miała

wciąż otwarte i wpatrzone w stroboskop. Chińczyk pochylił się nad nią.

- W dalszym ciągu czuje się pani tak dobrze? - zapytał pogodnie.

- O,tak!

- Miała pani bardzo wesoły wieczór, nieprawdaż?

Jada usilnie próbowała sobie przypomnieć. Ale, skoro tylko sięgnęła myślami

wstecz, coś pękło i psuło jej samopoczucie, a przecież naprawdę starała się przez

grzeczność wobec tego tak przyjemnego głosu. Pomagał jej zresztą.

- Zabrała pani przyjaciela na przejażdżkę...

W tej samej chwili runęła wewnętrzna bariera. Całe Jej świadome „ja”

rozpadło się. Parsknęła śmiechem.

- Nazywasz to przejażdżką?

Przed oczyma przesunął jej się obraz ogromnej betoniarki, nadjeżdżającej na

skrzyżowanie. Serdecznie ją to ubawiło.

- Dobrze się skończyła? - zapytał jowialny głos. - Podobał się pani?

Ś

miech Jady był histeryczny.

- Nie miał pojęcia, że jedzie na spotkanie z betoniarką.

- Z betoniarką?

Doktor mimo woli powtórzył słowo. Co tu miała do rzeczy betoniarka? Ale

przecież dobrze znał angielski.

Chociaż slang Harlemu był czasem niezrozumiały.

Jada dalej śmiała się sama do siebie.

- Ta betoniarka, to pani? - zapytał. - Jakie dziwne przezwisko!

- To nie ja - obruszyła się. - Nie wie pan, co to jest betoniarka? Takie duże,

całe żółte. Do którego ładuje się cement.

background image

Nagle wspomnienie wieczoru zatarło się w jej pamięci. Powracała migrena.

- Niech mi pan da posłuchać muzyki - powiedziała błagalnie.

Doktor nie nalegał. Bał się ją wybudzić. Wyszedł na palcach.

Al Katz cierpliwie powtarzał trzeci raz:

- Chcę, żebyście zajęli się poszukiwaniem żółtej betoniarki, która musi być

gdzieś w Harlemie i w której leży żywy lub martwy, nasz agent, książę Malko. Chcę,

ż

eby wszyscy pańscy ludzie wyruszyli natychmiast.

Z drugiego końca kabla dobiegły protesty dyspozytora FBI. Jego ludzie padali

na twarz, była trzecia rano.

- Musi pan to jakoś załatwić - uciął Katz. - Niech otworzą place budów,

składy, jeżeli trzeba, niech pan budzi właścicieli. Ale jutro rano będzie za późno.

Chcę go znaleźć żywego, a nie wystawić mu pomnik.

Rzucił słuchawkę. Musiał się na kimś wyładować.

Przed kwadransem zadzwonił do niego doktor Shu-lo. I przyznał się, że

rozmawiał z Jadą, po czym puścił ją wolno. Al Katz wiedział, że Chińczyk kłamie, ale

był kompletnie bezradny. W pewnym jednak sensie uspokoił się, wiedząc, że Jada nie

wpadła w ręce FBI. Odwołał się do ich pomocy tylko dlatego, że w Nowym Jorku nie

dysponował wystarczającą, do przeprowadzenia akcji na tak szeroką skalę, liczbą

ludzi. A FBI nie mogła mu niczego odmówić. Choć oficjalnie pełnił funkcję bliżej

nieokreśloną, rozkazy otrzymywał bezpośrednio z Białego Domu lub najwyższych

szczebli CIA.

Zamiast położyć się z powrotem spać, poszedł zrobić sobie kawy. Niegdyś

prezydent John Kennedy kazał FBI wywlec z łóżek o czwartej rano hutniczych

magnatów.

Dlaczegóż by nie zrobić tego samego z przedsiębiorcami, którzy w dodatku

należeli przeważnie do mafii...

Krisantem usadowił Jadę wygodnie na tylnym siedzeniu dodge’a, potem usiadł

za kierownicą, pozostawiając ją opiece Lo-ning. Zabandażowano jej starannie

okaleczony palec. Zdawała się spać. Efekt hipnozy minie za dwadzieścia minut.

Doktor Shu-lo przyspieszył proces, wstrzykując jej amfetaminę. Jedyny problem

stanowił brakujący pantofel, który zgubiła szamocąc się z Elkiem w korytarzu.

Lo-ning z przyjemnością wrzuciłaby ją do kosza na śmieci, posiekawszy

uprzednio na drobne kawałki, ale dała się przekonać doktorowi. Jego plan polegał na

wypuszczeniu jej gdzieś w Harlemie i śledzeniu. Pod warunkiem, że nie przyjdzie jej

background image

na myśl wracać do domu, skąd zgarnie ją FBI. W każdym razie, Chinka musiała

wrócić na 207 Ulicę po swojego volkswagena.

Ulice były niemal bezludne i Krisantemowi prowadzenie wozu w Nowym

Jorku nareszcie sprawiło autentyczną przyjemność.

Minąwszy Central Park ruszył Ósmą Aleją.

Lo-ning wypchnęła Jadę z dodge’a na Lennox Avenue, na wysokości 135

Ulicy.

Nieco dalej stało kilka taksówek. Młoda Murzynka wysiadła potulnie z

samochodu i o mało się nie przewróciła. Zauważyła, że ma tylko jeden but, więc

ś

ciągnęła go i niosła w ręku. Potem odeszła chwiejnym krokiem.

Szła Lennox Avenue nie zatrzymując się przy postoju. Jakiś Murzyn zaczepił

ją, ale odszedł natychmiast przekonany, że jest w sztok pijana. Jada skręciła w 138

Ulicę.

Krisantem przyspieszył nieco, aby nie stracić jej z oczu. Domy n» 138 Ulicy

były ubogie, obskurne, pozbawione klimatyzacji i odrapane. Latem ludzie spali w

przedsionku, żeby mieć czym oddychać. Nie było tu żadnej kafejki, żadnego lokalu. A

więc Jada szła do kogoś. Jej dom znajdował się zbyt daleko, aby mogła udać się tam

piechotą.

Wóz patrolowy nr 886 kończył objazd nie zauważywszy niczego

szczególnego, gdy biały sierżant siedzący obok czarnego kierowcy wykrzyknął:

- Hej! Widziałeś?

Dostrzegł właśnie Jadę, która wymachując pantofelkiem zygzakiem szła po

chodniku. Zwrócił uwagę na jej fantastyczny, uwydatniony przez za krótką sukienkę,

zadek.

Czarny policjant, nastrojony filozoficznie i senny, wzruszył ramionami.

- Schlała się w cztery dupy, ale to jeszcze nie zbrodnia. Niezła dupa!

Biały potrząsnął głową. Był nowy w Harlemie i jeszcze bardzo przejmował się

przepisami.

- Nie możemy jej tak zostawić - upierał się. - Zgwałcą ją, poderżną jej gardło.

Wygląda bardzo młodo.

Czarny zachichotał.

- Skoro jest o tej porze na ulicy, to możesz być pewien, że dziewictwo

sprzedała za dwadzieścia pięć centów w jakiejś bramie dawno temu. Nie czepiaj się

jej.

background image

Na pewno nie znosi glin i nie nadstawi ci się przed odejściem.

Urażony sierżat nie ustępował:

- Nie zostawimy jej tu. Zawróć! Tak będzie lepiej.

Jako że dowodził tu sierżant, czarny ustąpił. W końcu, co go obchodziła ta

dziewczyna. Opieszale zatoczył łuk, skręcił w Lennox, nie włączając nawet syreny i

powoli wjechał w 138. Bujna sylwetka idącej zygzakiem Jady zajmowała cały

chodnik. Samochód zatrzymał się przed nią i szofer oświetlił postać dziewczyny.

Zaskoczona Jada zmrużyła powieki i zawołała:

- Hello!

Obaj policjanci wysiedli i stanęli obok niej. Sierżanta uderzył jej oddech i

zamajaczone spojrzenie.

- Na Boga! - jęknął. - Ona jest w dodatku naćpana. Nie możemy jej zostawić.

To przestępstwo...

Ujął Jadę za ramię i oświadczył:

- Young Lady, you arę under arrest...

Nie wyglądało na to, żeby to do niej dotarło. Potulnie pozwoliła wsadzić się

do samochodu. Sierżant usiadł z tyłu, obok niej.

- Ale się musiała opalić trawki - niechętnie powiedział Murzyn. - Nawet nie

wie, gdzie jest.

Faktycznie. Jada spokojnie oparła głowę na ramieniu sierżanta. Tego było za

wiele. Czarny wziął kurs na komisariat przy 186 Ulicy.

Jak wszyscy, policjanci z wozu 886 dostali rysopis Jady. Tyle że nie należeli

do FBI, a rysopisów podawano im co wieczór po dwadzieścia. W dodatku mowa była

o szykownej Murzynce w czerwonym cadiiiacu, a nie o pijanej dziwce, której

pośladki zmąciłyby spokój pastora.

Elko Krisantem przeklął po turecku. W trudnych chwilach używał rodzimego

języka. Bezsilnie patrzył, jak policjanci ładują Jadę do samochodu.

- No, to po wszystkim - powiedział z filozoficznym spokojem.

Przez chwilę zawahał się, czy nie interweniować, ale to już naprawdę było

zbyt skomplikowane. Czerwone światła wozu patrolowego zniknęły i Elko także

ruszył. Pozostało mu tylko podwieźć Lo-ning po jej samochód. A potem postarać się

na coś przydać. Chinka poinformowała go, na jakim etapie znajdowały się

poszukiwania, więc za każdym razem, gdy mijali ciężarówkę, Elko przyglądał się jej

dokładnie na wypadek, gdyby jakimś cudem okazała się betoniarką.

background image

W głębi serca tracił nadzieję. Nowy Jork wydawał mu się gigantycznym

labiryntem. Myślał o tysiącach budów i baz istniejących w tym mieście. Gdyby to

było w Istambule... Odszukałby tę przeklętą betoniarkę w ciągu dziesięciu minut.

Przecież Malko uratował mu życie.

Tego się nie zapomina.

Kiedy wóz 886 dotarł do 160 Ulicy biały sierżant począł wykazywać odrobinę

ludzkich uczuć.

- Myślisz, że długo ją będą trzymali? - zapytał.

Czarny skinął głową.

- Oskarżą ją - potwierdził ze smutkiem. - Oficer dyżurny ma obowiązek to

zrobić, jeżeli przywozisz mu delikwenta w takim stanie. Będzie musiała stanąć przed

sądem i zapłacić kaucję. Ale pewnie nie ma szmalu, więc posiedzi w pudle.

Koloryzował trochę...

Nieswój, sierżant spojrzał na śpiącą na jego ramieniu śliczną Murzynkę.

Teraz, kiedy czarny dostarczył mu satysfakcji, akceptując zatrzymanie dziewczyny,

czuł się w pewnej mierze winien. Jako że incydent był drobny, nie złożyli dotąd

meldunku.

- Ale nie możemy jej tak wypuścić - zaczął.

- Człowieku - odpowiedział sentencjonalnie - gdyby tak zatrzymywać

wszystkie naćpane dziewczyny w Harlemie, trzeba by obrócić Long Island w

więzienie.

Nie zrobiła nic złego.

Zwolnił celowo.

Sierżant podjął nagle decyzję:

- W porządku. Puścimy ją. Ale gęba na kłódkę - co?

- Gadanie.

Murzyn zjechał na bok. Zatrzymał się i wysiadł, żeby otworzyć drzwiczki i

wyciągnąć Jadę z samochodu.

Walczyła z zamykającymi się powiekami. Gliniarz lekko nią potrząsnął,

bardzo życzliwy.

- Zmykaj mała.

I, jakby chcąc dodać jej energii, klepnął ją po krągłych pośladkach, nim wsiadł

do wozu. Nie wszystko stracił.

Jada odeszła, policjanci zawrócili. Czarny pogwizdywał z zadowolenia. To był

background image

dobry glina, tyle że miał zbyt miękkie serce, żeby dostać awans.

Za pięć siódma Al Katz kończył jedenastą filiżankę kawy. Spał niespełna trzy

godziny.

Zaczerwienionymi ze zmęczenia oczyma patrzył na wznoszące się ponad

gmach Narodów Zjednoczonych słońce. Jego biuro przy United Plaża 799

przeobrażone zostało tymczasowo w punkt dowodzenia poszukiwaniami Malka.

Czterech jego zastępców utrzymywało stały kontakt z przetrząsającymi budowy i bazy

ekipami.

Był już poranek, a ciągle jeszcze nie natrafiono na ślad Malka ani tej żółtej

betoniarki. Wydawać się mogło, że wszystkie nowojorskie betoniarki były żółte.

Biorąc pod uwagę ilość budów prowadzonych właśnie w mieście, ich praca

przypominała poszukiwanie igły w stogu siana.

W miarę tego, jak FBI donosiło o przetrząśnięciu kolejnych miejsc, Al Katz

umieszczał różnokolorowe szpileczki na olbrzymim planie Manhattanu, wiszącym na

ś

cianie. Nie służyło to zresztą absolutnie niczemu, ale dawało mu poczucie, że coś

robi. Agenci FBI wyczyniali cuda.

Zaimprowizowana, w gruncie rzeczy, akcja opierała się częściowo na danych z

książek telefonicznych. Ale każde przedsiębiorstwo posiadało wiele baz. W dodatku,

budzeni w środku nocy ludzie, pytani ni z tego ni z owego, gdzie znajduje się baza ich

betoniarek, rzucali słuchawkami, klnąc kiepskiego żartownisia... Inspekcja jednej

bazy zajmowała przynajmniej pół godziny. Trzeba było wdrapywać się na tył maszyny

i zaglądać do wnętrza, przyświecając sobie latarką...

Telefon zadzwonił równocześnie z nastawionym na siódmą budzikiem. Oba

sygnały równie bezużyteczne.

Al Katz potarł źle ogolone policzki. Od trzech godzin rozpaczliwie szukał

sposobu uniemożliwienia betoniarkom wyjazdu i załadunku cementu i nic nie zdołał

wymyśleć. Było fizyczną niemożliwością i bezprawiem ściągnąć wszystkie betoniarki

na policyjny parking, aby odnaleźć człowieka, który pewnie już nie żył. Nawet

burmistrz Nowego Jorku, który niegdyś zakazał inwalidom używania samochodów,

nie ośmieliłby się tego zrobić.

Jeżeli Malko jeszcze żyje, to przyjdzie mu umrzeć potworną śmiercią - oblepi

go i udusi masa cementowej mazi. Prawdopodobnie nigdy nie uda się odnaleźć jego

ciała.

Na domiar złego Al Katz nie dowiedział się niczego nowego o aferze. Jeszcze

background image

tylko parę dni i będzie po głosowaniu. A oni ciągle działają po omacku.

Dla odprężenia wstał i podszedł wbić w mapę jeszcze jedną czerwoną szpilkę.

Chris Jones wszedł do bazy Colonial Concrete przy 145 Ulicy dokładnie o

siódmej dwadzieścia sześć. Na sam widok betoniarki chciało mu się rzygać. Od

trzeciej rano przemierzał West Side Harlemu w towarzystwie Miltona Brabecka i Elka

Krisantema. Dziwna z nich była trójka... Turek spotkał obu goryli z CIA w biurze Ala.

Powitanie było raczej chłodne. Bez słowa zdecydowali zakopać tomahawk wojenny

na czas poszukiwań Malka. Krisantem w pojedynkę nie był w stanie nic zdziałać.

Wręczono mu wielką latarkę i razem z tamtymi zaglądał do brzuchów betoniarek.

Baza przy 145 Ulicy podobna była do wszystkich innych. Chris Jones zostawił

samochód Miltonowi, który jechał na sąsiednią budowę przy Lennox Avenue, sto

metrów dalej, bo ulica była już zablokowana przez biorące ładunek ciężarówki.

Z Krisantemem za plecami Chris wtargnął do dyspozytorni. Mieli tu pół tuzina

betoniarek. Jedna wyjeżdżała właśnie, kiedy przybyli. Chris wyrecytował po raz setny

tę samą formułkę przed osłupiałym urzędnikiem. Czy nie zginęła im betoniarka? Nie

zauważyli niczego dziwnego?

Pospiesznie sprawdzili pozostałe betoniarki. Kierownik bazy, wyjątkowo

chętnie udzielający informacji, wysoki blondyn podsunął:

- Powinniście zajrzeć do kawiarni na wprost. Nocny stróż, John, powinien tam

jeszcze siedzieć. Może coś zauważył.

Chris podziękował grzecznie. Betoniarki wychodziły mu uszami. Gdyby nie

szło o życie Malka... Nie miał zupełnie ochoty wysłuchiwać ględzenia faceta, który

nie powie im nic nowego i tylko dzięki kawie może utrzymać otwarte oczy.

W kawiarni pachniało przypalonym tłuszczem i kawą.

Nocny stróż, łatwy do rozpoznania dzięki mundurowi i pistoletowi, siedział

oparty o kontuar. Sam. Chris podszedł i jowialnie poklepał go po plecach. Stary

podniósł głowę.

- Co się...

- FBI - oznajmił Chris naturalnym głosem, podsuwając mu na otwartej dłoni

znaczek, który zaraz schował.

John Webster skulił się, prawie wsiąkł w taboret.

Twarz mężczyzny przybrała barwę ziemistoszarą, ciało ogarnęło drżenie tak

silne, że pół filiżanki kawy wylądowało na jego spodniach. Chcąc umknąć przed

spojrzeniem Chrisa napatoczył się na Krisantema. Nawet w normalnych

background image

okolicznościach twarz Turka nie budziła ogólnej sympatii. Teraz w dodatku trud nie

przespanej nocy zrobił z niej, prawdę mówiąc, zakazaną gębę.

Stróż zakrztusił się i zakasłał. Chris musiał puknąć go w plecy. Elko nie

należał do FBI, ale posiadał głęboką znajomość psychiki ludzkiej. W oka mgnieniu

zorientował się, że strażnik ma nieczyste sumienie.

- Szukamy betoniarki - zaczął Chris Jones. - Miał pan służbę tej nocy...

- Nic nie wiem - wybełkotał John. - Przysięgam, że o niczym nie wiem.

Dlaczego właśnie mnie o to pytacie?

Kiedy to mówił, nutka szczerości zabrzmiała w jego głosie. Krisantem

pokręcił głową i zanurzył ręce w kieszeni.

Parę sekund później John Webster poczuł zimny dotyk garotty Turka,

zaciskającej się wokół jego szyi.

Wydał zduszony okrzyk. Chris oparł rękę na ramieniu Turka.

- Hej! Spokojnie...

FBI i tak już miało kiepską reputację.

- Daj mi z nim pogadać - błagał Krisantem. - Jedną minutkę.

Trzymając oba końce garotty w zaciśniętej pięści, poderwał Webstera z

taboretu i pchnął pod ścianę, za kabinę telefoniczną, gdzie nikt z zewnątrz nie mógł

ich dostrzec. Stary nie opierał się, ledwo stojąc na trzęsących się nogach.

Elko obrócił lekko nadgarstek i John poczuł, że brak mu powietrza. Turek

szepnął mu do ucha chropowatą angielszczyzną:

- Gadaj, albo cię załatwię.

Prosta alternatywa. Po chwili zwolnił ucisk, żeby dać Websterowi możność

mówienia. Bardzo zdenerwowany Chris Jones spoglądał na bok. Kelnerka dyskretnie

usunęła się na zaplecze. Zgodnie z przyjętymi w Harlemie standardami była to tylko

nieco żywsza dyskusja.

- Skąd pan wie, że... - zaprotestował w przypływie energii Webster.

- Znikąd - szepnął Elko. - Ale nie podoba mi się twój krzywy ryj i jeżeli nie

odpowiesz na moje pytanie, nie zobaczysz go już w lustrze.

Pozytywną cechą Krisantema była jego szczerość.

John uwierzył mu bez wahania, a nie miał ochoty przenosić się na tamten

ś

wiat.

- To ten cholerny czarnuch, przysięgam - wyznał jednym tchem. - Postraszył

mnie. Powiadam panu, nie powinni zatrudniać tych chłystków. Przez nich są same

background image

kłopoty.

Trzeba było pomocy Chrisa, aby go uspokoić i wydusić z niego szczegóły

incydentu z Chuckiem. Chris dosłownie skoczył mu do gardła, przyciskając go do

muru swymi ogromnymi łapami.

- Gdzie ta betoniarka?

- Chuck właśnie pojechał po cement. Na Fort Washington Avenue. Potem

jedzie na budowę.

- Dawno wyjechał?

Stary potrząsnął głową.

- Jakieś dziesięć minut temu.

Chris wypuścił go.

Nieco ośmielony Webster odważył się zapytać:

- A o co, do cholery, chodzi z tą betoniarką? Dlaczego jej szukacie?

Siwe wąsy Krisantema otarły się prawie o zmaltretowaną twarz starego.

- W środku siedzi nasz przyjaciel. Bardzo bliski przyjaciel. Na twoim miejscu

modliłbym się, żeby jeszcze żył.

- Po czym poznać tę twoją betoniarkę?

- Trzydzieści cztery. Ma duże 34 na drzwiczkach - wydukał zdruzgotany John

Webster. Ale przysięgam, że...

Chris i Elko byli już na zewnątrz. Gdyby chcieli iść po samochód i Miltona,

straciliby dobrych pięć minut. Nie mówiąc już o tym, że musieliby wrócić na Harlem

River Drive. Dość czasu, aby Malka zalało dziesięć ton cementu.

Następna betoniarka przekraczała bramę bazy. Krisantem przebiegł przez

ulicę, wskoczył na schodki i wsunął głowę do kabiny. Oszołomiony kierowca

zahamował i stanął.

- Zjeżdżaj - mruknął Turek. Szybko.

Szofer sądził, że się przesłyszał. Wzruszył ramieniem i zamierzał odjechać.

Krisantem otworzył drzwiczki jedną ręką, a drugą zepchnął go z siedzenia i wyrzucił

na ziemię. Potem wśliznął się na jego miejsce i spojrzał na tablicę rozdzielczą.

Prowadził już ciężarówki w Korei i był szoferem w wielkim istambulskim garażu.

Nie było sprawy.

Kierowca stał wrzeszcząc, uczepił się Chrisa, który wsiadał z drugiej strony.

- Oszaleliście. Wezwę policję. Oddajcie mi wóz.

- Policja to my - krzyknął Chris zatrzaskując drzwi.

background image

Krisantem brutalnie puścił sprzęgło, a na zakręcie zerwał niemal cały bok

zaparkowanego forda. W lusterku dojrzał wyskakujących z bazy, gestykulujących

ludzi.

Wystraszony John Webster obserwował tę scenę z kafejki.

- Czarny skurwiel - mruknął.

Pierwszy samochód, za którym rozległ się warkot ciężarówki, nie zjechał dość

szybko na bok. Krisantem przyspieszył jeszcze trochę i gigantyczny zderzak zerwał

pół bagażnika wozu. Kierowca skręcił ostro, o mało nie staczając się do rzeki, potem

rozwścieczony nacisnął na klakson. Turek zignorował to i dodał gazu, wjeżdżając na

lewy, przeznaczony dla szybkich pojazdów pas.

Ruch na Harlem River Drive był ożywiony, ale po pierwszym incydencie nikt

już nie stawał na drodze rozszalałej betoniarce. Jakby kierowcy przekazywali sobie

znaki. Krisantem zresztą używał potężnego klaksonu w roli syreny, dociskając gaz do

dechy. Tego dnia ustalony został rekord prędkości w kategorii betoniarek - ponad 60

mil na godzinę. Łoskot nasuwał raczej myśl o czołgu średniej masy.

Zakręt w 155 Ulicę Elko brał w stylu Grahama Hill’a w Mans, przy okazji

zdzierając dach toyoty. Potem z głośnym trąbieniem przedarł się przez trzy sznury

samochodów, jadąc chwilami nawet pod prąd.

Pełniący służbę przy Amsterdam Avenue policjant o mały włos nie połknął

gwizdka. Z rozkrzyżowanymi ramionami ruszył na spotkanie betoniarki. Elko ledwo

zdołał zahamować. Policjant wdrapał się na stopień, ziejąc oburzeniem.

Zamilkł niemal natychmiast, bo Chris podsunął mu pod nos swój znaczek,

rozkazując:

- Proszę opróżnić skrzyżowanie. Szybko.

Policjant zszedł, kompletnie ogłupiały. Słyszał już, że FBI posługuje się dla

kamuflażu różnymi samochodami, ale żeby do tego stopnia... W pewnym sensie było

to genialne. Któż by obawiał się betoniarki?

Elko nie czekał, aż skrzyżowanie będzie puste i mało nie rozstrzaskał

cadiiiaca. Przerażony kierowca najechał na hydrant. Betoniarka oddaliła się z

hurkotem bombowca w stronę Fort Washington Avenue. 34

nie mogła mieć nad nimi dużej przewagi.

Chris wypatrzył ją pierwszy, gdy ruszyła spod światła.

Dwieście metrów przed nimi.

- To ta - wykrzyknął.

background image

Elko nie mógł bardziej przyspieszyć. Na szczęście ruch był bardziej płynny.

Ś

cigana betoniarka jechała z normalną prędkością. Ponieważ zbliżali się do

skrzyżowania na czerwonym świetle, Elko nacisnął klakson i przejechał.

Poczuli jakiś wstrząs po lewej stronie. Chris wychylił się i zauważył

unieruchomiony na środku skrzyżowania i skrócony o jedną trzecią samochód.

Wyciskając z betoniarki ostatnie poty Elko zrównał się z 34. Oba monstra

jechały łeb w łeb. Chuck odwrócił się. Chris Jones mierzył w niego z Magnum.

- Stój - wrzasnął. - Policja.

Oczy Chucka niemal wyskoczyły z orbit. Jak oszalały docisnął gaz.

Niczym apokaliptyczne potwory toczyły się ku rozwidleniu przy Washington

Bridge. Na światłach stało około dziesięciu samochodów. Za chwilę mogły zostać

zmiażdżone przez 60-tonowy huragan. Chuck stracił głowę. Pochylony nad

kierownicą, jechał ślepo przed siebie.

Elko stał na pedałach. Miał cztery metry przewagi.

Zdawało się, że trzeszcząca na wszystkich spojeniach betoniarka rozpadnie

się.

Od skrzyżowania dzieliło ich sto metrów. Ludzie z krzykiem wyskakiwali z

samochodów. Elko skręcił kierownicę w prawo, uderzając w 34. Tęga Murzynka

upuściła z okna doniczkę. Pierwszy raz w życiu widziała w środku miasta wyścigi

ciężkich wozów transportowych.

Rozległ się przerażający trzask zdzieranej blachy.

Chuck instynktownie zahamował. Elko napierał dalej.

Szczepione ze sobą pojazdy zatrzymały się, uderzając o bramę domu i

roznosząc ją o dwadzieścia metrów od stojących przy skrzyżowaniu samochodów.

Chris, na wpół ogłuszony zderzeniem z przednią szybą, dopiero po chwili otworzył

oczy. Wystarczyło to, by szofer „34”

wyskoczył na ziemię i długimi susami pognał przed siebie, usiłując ratować

skórę.

Oprzytomniawszy, rzucił się w pogoń, mierząc z Magnum 457.

- Stać - krzyczał. - Jesteś aresztowany.

Chuck obracał właśnie w perzynę rozliczne rekordy olimpijskie. Słysząc

wystrzał z rewolweru odskoczył w bok, jakby umykał przed żmiją.

Ale Chris wystrzelił tylko w powietrze.

Spoza samochodów na skrzyżowaniu wyłonili się dwaj policjanci. Chuck

background image

zauważył ich i skręcił, pokonując rozdzielający jezdnię pas ziemi. Odwrócił się, żeby

sprawdzić, czy Chris zamierza strzelać.

Rozległ się pisk hamulców, niczym jęk agonii i ciało Murzyna wzbiło się w

górę. Czarny buick potrącił go, odrzucając wiele metrów dalej. Upadł głową na asfalt.

Nadbiegający właśnie Chris usłyszał trzask pękających kości czaszki. Serce

podeszło mu do gardła.

Kiedy przykląkł przy młodym Murzynie, chłopak oddychał jeszcze, ale jego

mózg wypłynął na ziemię. W zasadzie był już trupem.

W dzielnicy wrzało. Mężczyzna, który przypadkowo przejechał Chucka,

wysiadł z wozu blady jak ściana. Ludzie wyglądali przez okna, ruch był zablokowany.

Chris Jones podniósł się i pobiegł w stronę betoniarek, pozostawiając ciało Chucka.

Krisantem zanurzył się do połowy w betoniarce. Wysunął się pokryty szarym

pyłem i gestem przywołał Chrisa:

- Szybko, chyba tu jest.

Zanurzył znowu głowę w brzuchu machiny i zniknął w niej całkowicie. Chris

wskoczył na tylną platformę.

Usłyszał z wnętrza okrzyki Turka. Klął i szamotał się.

Chris dojrzał szarą sylwetkę wznoszącą się ku otworowi.

Wyciągnął ramiona i dotknął skóry.

W parę sekund później w otworze betoniarki ukazała się głowa Malka

popychanego przez Krisantema i podciąganego przez Chrisa. Ten ostatni krzyknął

radośnie, na widok otwartych oczu księcia. Delikatnie począł zrywać czarny plaster,

kneblujący usta Malka. W tej chwili był właściwie tylko szarą, skostniałą kukłą,

jednakże oddychał.

Kiedy Malko przyszedł do biura Katza przy United Nations Plaża, miał

jeszcze szary pył za paznokciami. Krisantem ledwie zdążył przygotować mu kąpiel.

Betoniarka przypieczętowała zgodę między gorylami i Turkiem.

Chris mówił nieustannie o mianowaniu go honorowym członkiem FBI.

Tymczasem jednak Mad Dogsi zdobyli punkt nawet pomimo nieudanej próby

zgładzenia Malka. Dotarcie do kierujących spiskiem stało się niemożliwe.

Wąsy Ala Katza zwisały posępnie. Serdecznie powitał Malka, wskazał krzesło

Krisantemowi, a potem jednym haustem wypił Pepsi. Kiedy już znaleziono Malka,

przespał się godzinę w biurze.

- Szofer betoniarki figuruje w kartotekach FBI jako agitator i członek

background image

Czarnych Panter - oświadczył. - Dwukrotnie zatrzymywany - w 1969 i w styczniu

1970.

Malko patrzył na słońce ponad East River.

Nieprędko zapomni o długich, spędzonych w ciemności godzinach, kiedy w

każdej sekundzie mógł zginąć pod masą cementu.

- Ktoś kryje się za Mad Dogsami - powiedział. - Nie oni zmontowali tak

skomplikowaną akcję. Notorycznie nie mają pieniędzy. Jada jest jedynie

wykonawczynią. Ci sami ludzie drugi raz usiłowali mnie zabić.

Katz westchnął, wąsy znowu opadły mu smętnie. Niebieskie oczy nabrały

wyrazu powagi.

- Prośba o przesunięcie terminu głosowania nie wchodzi w grę - stwierdził z

emfazą. - Pod żadnym pretekstem. Od 1961 połowa świata oskarża nas o stosowanie

wszelkich możliwych wybiegów dla uniemożliwienia przyjęcia Chin

komunistycznych do ONZ-u. Mówienie teraz o spisku byłoby gwoździem do trumny.

Możemy zyskać kilka dni, prosząc przyjaznych delegatów o wygłoszenie

długich przemówień, o filibusting, jak w Kongresie...

Malko wydłubał okruch cementu spod paznokcia.

Miał na sobie beżowy garnitur z alpagi, skrojony nie gorzej niż zmarnowany w

betoniarce.

- Nie wiem, co pan może na tym zyskać. Nie orientujemy się, ilu delegatami

manipulowano. W ten, czy w inny sposób. I to podstawowy problem.

Katz uśmiechnął się chłodno.

- Najlepszą obroną jest atak, jak powiedział Napoleon. Nie po to urządziliśmy

panu tak sprytnie mieszkanko, żeby pan w nim grał w klasy.

- Chce pan, aby...

- W zeszłym roku przewaga była bardzo bezpieczna, 48 do 71. Załóżmy

najgorszy wariant. Proszę przeczytać.

Malko wziął kartkę maszynopisu i przejrzał. Była to lista państw. Na

pierwszym miejscu umieszczono Austrię, potem Belgię, Kanadę, Chile, Cypr,

Islandię, Iran, Włochy, Jamajkę, Kuwejt, Laos, Liban, Malediwy, Trynidad, Tunezję.

- Niech pan wśród nich poszuka szczęścia - powiedział Katz. - Wystarczy

urobić sześciu z nich, żeby cały Departament Stanu tarzał się z radości. Nie biorąc

pod uwagę tych, którzy „źle” głosowali w zeszłym roku.

Mrugnął okiem, mając wyraźnie nieczyste myśli.

background image

- Proszę się brać do roboty. Przyślę panu pomoc.

Dziś przewidziane są cztery przerwy w sesji oraz wystąpienie przedstawiciela

Związku Radzieckiego.

Przybędą wszyscy.

Hulanki i forsa były zdecydowanie siłą napędową Narodów Zjednoczonych.

Malko wsunął kartkę do kieszeni. Rola politycznego szantażysty budziła jego

najgłębszą niechęć.

Stał, gotów do odejścia, kiedy Krisantem dyskretnie chrząknął.

- Warto by się może dowiedzieć, co powiedziała dziewczyna policjantom,

którzy ją zatrzymali?

- Jaka dziewczyna? - zapytał Katz - nie zatrzymaliśmy żadnej dziewczyny.

- Ta, która usiłowała zabić Jego Wysokość - odpowiedział Krisantem. - Ta

czarna wydra. Zatrzymali ją na moich oczach.

W ostatnich godzinach Krisantem stał się, o hańbo, rasistą. Bardzo starannie

opowiedział o aresztowaniu Jady przez patrol samochodowy.

Następne dziesięć minut upłynęło na gorączkowym wydzwanianiu po

wszystkich komisariatach w Harlemie.

Al Katz był o krok od zawału. Nikt nie widział Jady. Coraz częściej

podejrzliwie zerkał na Krisantema. Turek, przecież potwornie nieufny, mógł równie

dobrze udusić Jadę, a zwłoki wrzucić do Hudsonu.

- Przypominam sobie numer wozu - zawołał nagle Elko. - 886.

Amerykanin podjął więc znów zmagania z telefonem.

Tym razem po pół godzinie trafił na kapitana, dowodzącego komisariatem

przy 184 Ulicy. Wóz numer 886

należał do nich, ale nie mieli oni Jady, ani żadnego śladu w raportach.

- Trzeba tam jechać - zasugerował Malko. - Jest coś dziwnego w tej historii.

Al Katz był tego samego zdania.

Precinet 19 nie wyglądała zachęcająco. Przed budynkiem stało kilka

zaparkowanych samochodów policyjnych. Była to najgorsza dzielnica Harlemu.

Kiedy Malko i Krisantem znaleźli się w komisariacie, dwaj policjanci segregowali na

dużym stole, budzącą dreszczyk, górę białej broni. śniwo jednego wieczoru.

Dwaj czarni siedzieli przykuci do ściany. Przed trzema godzinami zakatowali

w windzie na śmierć małżeństwo staruszków. Obojętni na wszystko. Kapitan

wprowadził gości do obskurnego biura. Malko wyjaśnił powód wizyty. Al Katz

background image

dzwonił zresztą, aby uprzedzić o ich przyjściu.

Kapitan rozkazał przynieść rejestr meldunków. Nie znalazł niczego na temat

Jady. Wczoraj nie zatrzymano żadnej młodej kobiety.

- Mógłbym zobaczyć się z policjantami z nocnego patrolu 886? - Zapytał

Malko.

- Sierżant zszedł ze służby - powiedział kapitan - ale z drugim nie ma

problemu.

Wcisnął klawisz interkomu.

- Benson.

Po kilku sekundach w drzwiach stanął Murzyn w mundurze. W jego twarzy i

wyłupiastych oczach malowało się znużenie. Kapitan wyjaśnił mu o co chodzi.

Malko natychmiast zauważył niepokój policjanta. Nie mógł jednak nalegać.

Sam z siebie policjant pokiwał głową i powiedział:

- No cóż, myślę że strzeliłem potworną gafę!

Opowiedział o aresztowaniu Jady i nacisku jaki wywarł na sierżanta, aby ją

uwolnić. Kapitan był zdruzgotany.

Niestety, nic już nie można było zrobić. Benson spuścił w zawstydzeniu

głowę.

- Co zrobiła ta nieszczęsna dziewczyna? - zapytał żałośnie.

- Och! Jest wmieszana w dwa morderstwa i spisek polityczny - powiedział

Malko.

Nagle wpadł mu pewien pomysł.

- Macie tu kogoś, kto dobrze zna Harlem i mógłby mi pomóc w jej

odnalezieniu?

Benson podniósł głowę.

- Myślę, że tak, sir. Mamy tu wspaniałą dziewczynę.

Jeanie. Zna wszystkich. O ile kapitan pozwoli.

Kapitan pozwalał z góry na wszystko, co mogło ocalić jego honor. Powierzył

Malka Bensonowi. Ten poprowadził go na pierwsze piętro, zapukał i wszedł do

ciasnego biura.

Malka czekało radosne zaskoczenie.

Jeanie była miłą i śliczną, krótkowłosą Murzynką.

Nosiła mundur. Po dokonaniu prezentacji Benson przedstawił jej sprawę.

Malko wtrącił się.

background image

- Jesteśmy w zasadzie pewni, że ta dziewczyna należy do Czarnych Panter.

Młoda Murzynka gwizdnęła i podniosła się. Była szalenie zgrabna, ale mundur

chyba najdoskonalszej damskiej figurze nie dodaje uroku.

- Jestem opiekunką społeczną - wyjaśniła. - Znam tu wiele osób, jestem

lubiana. Chodzę sama po zakątkach, w których nasi chłopcy witani są koktajlem

Mołotowa. Ale Panter ludzie się boją, nic nie powiedzą.

Jeżeli ktoś panu może pomóc, to tylko junkies, narkomani. Wiedzą o

wszystkich, handlują z Panterami, znają ich kryjówki. Ale trzeba złapać jednego z

nich i zmusić do mówienia. To nie takie proste.

Nie brzmiało to budująco. Malko zaczynał rozumieć, dlaczego FBI drepcze w

miejscu.

- Znamy adres Jady - powiedział - czy nie zechciałaby pani podjechać tam z

nami? Spróbować dowiedzieć się czegoś?

Jeanie uśmiechnęła się z powątpiewaniem.

- Jeżeli pan sobie życzy, ale mamy jedną szansę na tysiąc. Jedźmy.

Dwójka oberwanych dzieciaków bawiła się na 96 Ulicy przed bramą domu, w

którym mieszkała Jada. Cadiilac stał w tym samym miejscu, podobnie dwaj ludzie z

FBI tkwiący w szarym fordzie, rzucającym się w oczy, jak mucha w szklance mleka.

Jeanie odezwała się do Malka:

- Proszę tu na mnie poczekać. Jeżeli ludzie pana zobaczą, nie powiedzą słowa.

Pan jest biały.

Malko patrzył, jak znika w ogromnym budynku. Krisantem zastanawiał się,

czy ktoś uwolnił stróża.

Wkrótce po zniknięciu Jeanie istota wyglądająca na czarnego ducha otarła się

o samochód obrzucając go nienawistnym spojrzeniem. Murzyn był chudy jak

kościotrup, wynędzniały na twarzy, nie ogolony, przedwcześnie łysiejący. Nawet

Krisantem zaczął się odruchowo drapać.

Jeanie pojawiła się po 20 minutach. Kiedy wsiadła do samochodu, westchnęła

ciężko.

- Cóż to za życie! Na górze mieszka w jednej izbie kobieta z szóstką dzieci!

Nie może nawet iść do ubikacji, bo złodzieje czyhają non stop na okazję i kradną, co

się da.

- A nasza dziewczyna?

- Nikt nic o niej nie wie. Mieszka tu od niedawna.

background image

(Zastanawiała się chwilę). Tylko jeden facet może panu pomóc: Julius West.

Jeżeli dostatecznie długo pozbawi się go narkotyków, wyśpiewa wszystko, co wie.

Zaopatruje Pantery i inne indywidua.

- Jak go znaleźć?

Jeanie wybuchnęła śmiechem.

- To nie moja działka. Musi pan pogadać z chłopakami z Biura Narkotyków na

Old Slif Street, w Downtown. Jeżeli go dopadną, będę może mogła pomóc. Jestem

uchwytna w komisariacie.

- Proszę jednak dać mi swój numer - poprosił Malko. - Mogę pani

potrzebować w środku nocy.

Podała mu adres i telefon, wyjaśniając:

- Proszę tylko powiedzieć, kim pan jest, mieszkam z czarnym gliną,

zazdrosnym jak tygrys. Nie lubi, żeby kręcili się koło mnie biali.

Poprosiła, aby ją tu wysadzili. Musiała jeszcze wpaść do kilku rodzin. Wróci

wozem patrolowym. Malko popatrzył za nią. Była niemal tak pociągająca, jak Jada.

Po drodze zatrzymał się, żeby zadzwonić do Ala Katza i zaanonsować mu

dobrą wiadomość. śe tym razem nie miał już nawet żadnego tropu.

Totalna próżnia.

Pułkownik Tanaka siedział właśnie w kafeterii dla delegatów przeglądając

przy śniadaniu poranną prasę.

Na temat próby zabójstwa nie było jeszcze nic, ale Japończyk został już

dokładnie poinformowany. Jada doszła do siebie i opowiedziała wszystko Lesterowi.

Japończyka to niepowodzenie rozwścieczyło mniej, niż wcześniejsze gafy.

Wiedział, do czego zdolni są Chińczycy i nie łudził się, że Jada mogłaby oprzeć się

hipnozie. Katastrofa nie była totalna, ponieważ FBI nie miało możliwości pójść tym

tropem. W każdym razie pułkownik był przekonany, że CIA i FBI niemalże depczą

mu po piętach. I poczuł upajający dreszczyk emocji połączony z pewnością, że nic nie

są w stanie mu zrobić.

Dokonał samokrytyki. Błędem było usiłować za wszelką cenę pozbyć się tego

tak zwanego szantażysty.

Ale przynajmniej zmusił FBI do odkrycia kart.

Teraz, kiedy przeanalizował sytuację, poczuł się lepiej. Lesterowi kazał

siedzieć cicho. I pojawiać się tylko w akcjach związanych z ich planem. Nie podejmą

ż

adnych dalszych prób pozbycia się jasnowłosego mężczyzny pracującego dla FBI czy

background image

CIA. Tanaka wiedział, że po usunięciu Jady z pola widzenia, tamten nie miał żadnego

tropu.

Tanaka obiecał sobie iść na dobry, japoński obiad i wpisać go na listę

wydatków. Jeszcze parę dni i uwolni się od wszystkich kłopotów.

Malko uprzejmie przysłuchiwał się delegatowi z Malediwów rozprawiającemu

o problemach przysparzanych przez piratów tej, błogosławionej przez Boga i ludzi,

krainie.

Zerknął na zegarek: wpół do pierwszej. Bar przepełniony był delegatami

rozmawiającymi w rozmaitych językach i przypominał Wieżę Babel.

Nagle z głośnika rozbrzmiało jego nazwisko. Porzucił reprezentanta

Malediwów, oszołomionego tą popularnością. Jego nikt nigdy nie wzywał. A powód:

trzy czwarte delegatów ignorowało nawet istnienie jego państwa. Musiał nieustannie

wyjaśniać, że Malediwy to nie nazwa sardynek w oliwie, ale niezależny i prawie

niepodzielny naród.

Malajka w recepcji uśmiechnęła się kącikiem ust.

- Pewna młoda dama chce się z panem widzieć. Jest przy wejściu do baru.

Malko przebił się przez tłum i stanął nos w nos z istotą rodem ze stronic

„Playboya”: metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, długie, rozjaśnione włosy a la Jean

HarIow, ogromne błękitne oczy niewiniątka, fantastyczna figura i nader skąpa,

kanarkowożółta sukienka, a do tego aksamitny głos call-girl dla miliarderów. Błysnęła

zębami, niewątpliwie zdolnymi schrupać w mig tysiącdolarowe banknoty.

- Nazywam się Gail. Z „Jetset”. Proszono, abym skontaktowała się z panem

pilnie. Z polecenia Ala Katza.

Malko z trudem przełknął ślinę. A powiadano, że CIA nie robiła nic dla

zbliżenia między narodami... Al Katz wszczął kontrofensywę nie tracąc czasu.

- Doskonale, Gail - powiedział - chodźmy więc napić się czegoś. Jest ze mną

właśnie pewien dżentelmen z Malediwów.

- Cudownie - z najgłębszym przekonaniem powiedziała Gail.

Kiedy delegat ujrzał Gail, z zachwytu omal nie wdrapał się na sufit po

zasłonach. Usiadła z gracją, a króciutka sukienka uniosła się niemal do pępka. Podała

dyplomacie rękę.

- Miło mi, że mogę pana poznać. Uwielbiam Afrykę.

Delegat nawet nie podjął wątku, patrząc jak zahipnotyzowany na długie nogi.

Pomyśleć, że miał za godzinę wygłosić mowę pogrzebową...

background image

Gail wpatrywała się w niego niczym w Rockefellera, Tarzana i Gregory Pecka

bez mrugnięcia okiem. Delegat poczuł, że bierze w nim górę prymitywna strona

natury i zastanawiał się, czy straże ONZ-u, zawsze tak rygorystyczne, przeciwstawią

się, jeżeli przerzuci ją sobie przez ramię, by zanieść do najbliższego hotelu.

Malko wykorzystał sytuację:

- Mam zamiar wydać niewielkie przyjęcie pod koniec tygodnia - odezwał się -

czy przyłączy się pan do nas?

- Och, tak! - wtórowała Gail - tak bym chciała, żeby pan przyszedł.

I wybuchła histerycznym śmiechem. W sumie brzmiało to zachęcająco.

Dwanaście takich, jak ona i mieliby większość, która Wierchownyj Sowiet

przyprawiłaby o zazdrość. Coś w stylu 99,99 %. Oczywiście pociągało to za sobą

znaczne wydatki, ale przecież nie można było pozwolić, aby całe pieniądze Peace

Corps poszły na budowę latryn w krajach rozwijających się.

Malko pochylił się do ucha Gail.

- Jest pani sama?

- Och, ale mam dwie przyjaciółki, do których mogę zadzwonić - zapewnił

aksamitny głos. - Ciaudię i Cathy. Przyjdą z ochotą. Również pracują dla „Jetset”.

Nigdy nie przypuszczał, że zawód ekskluzywnego szpiega zmusi go do

organizowania orgii na koszt CIA.

Oby tylko Aleksandra nigdy się o tym nie dowiedziała.

Byłaby zdolna rozwalić mu głowę celnym strzałem z broni myśliwskiej.

Odkąd oddała mu się, uznała go za swoją własność.

Zorganizowanie party nie będzie zbyt trudne. Wystarczy zostawić Gail w

barze, a potem wyselekcjonować co cenniejsze okazy.

Niewiarygodnie nabrzmiała żyła pulsowała na skroni nadzwyczajnego i

pełnomocnego ambasadora. Mężczyzna wydawał krótkie jęki, wyrażające rozkosz i

frustrację, podczas gdy jego długie dłonie poprzez bluzkę gniotły wydatne piersi

siedzącej mu na kolanach dziewczyny.

Oczy wychodziły mu z orbit. Nagle wstał i począł zrywać z siebie ubranie,

jakby oblazło go robactwo. Nie tracił nawet czasu, by zdjąć spodnie, pozwolił, by

opadły mu na kostki. Spora część guzików jego koszuli odprysnęła. Wstał, unosząc

dziewczynę w ramionach.

Różnica wzrostu była tak duża, że brzuchem dotykał jej piersi.

Gigantyczny dyplomata porzucił piersi dziewczyny i wsunąwszy ręce pod

background image

zamszową spódniczkę ujął ją w biodrach. Kiedy zorientował się, że nie miała na sobie

ż

adnej bielizny, wydał okrzyk. Prawdziwy, pierwotny okrzyk wojenny. Opadł do tyłu,

na poduszki, uniósł dziewczynę nad sobą, potem posadził, rozsuwając jej uda tak

brutalnie, że krzyknęła. Zaczął miotać jej ciałem o swoje z niezmierną gwałtownością,

trzymając w pasie. Bardzo szybko osiągnął zaspokojenie. Przewrócił się na bok,

pociągając za sobą partnerkę nadal z nią złączony.

Chris Jones zwilżył suche wargi, nabrał tchu i pomyślał sobie, że ten kawałek

zrobi niezłe wrażenie w CIA. Było mu głupio. Widok ogromnego czarnego, którego

spotykał w kuluarach ONZ-u - zawsze poważnego i sztywnego - uprawiającego

miłość z tak prymitywną gwałtownością i egoizmem, wstrząsnął nim. W dodatku, to

wszystko rozgrywało się o kilka metrów od niego. Słyszał jęki, sapania, szelest

materiału.

Na próżno powtarzał sobie, że tylko wypełnia rozkazy, nie czuł się w zgodzie

z własnym sumieniem. Purytańskie wychowanie w Middłe West nie przygotowało go

do tego. Gdyby jego żona wiedziała, w jakich imprezach bierze udział, nawet „on

duty”, po prostu wyrzuciłaby go za drzwi.

Powstrzymał okrzyk odrazy na widok sceny rozgrywającej się w najdalszym

kącie pokoju. Jeden z czarnych dyplomatów siedział na kanapie, w roztargnieniu

gładząc kędzierzawe włosy bardzo młodego Murzyna ułożonego u jego nóg i

obdarzającego go wyrafinowanymi pieszczotami. Miał nie więcej niż szesnaście lat.

CIA wykorzystywała niekiedy Raipha Millsa dla podobnych celów. Nie wzdrygał się

przed niczym. Jako siedmioletni chłopczyk został zgwałcony w Harlemie przez

dwóch homoseksualistów. A od dwunastego roku życia zaczepiał mężczyzn na 42

Ulicy, oferując usługi za cenę od jednego do pięciu dolarów.

CIA płaciła o wiele lepiej i dyskretnie interweniowała, kiedy Raiphowi jakiś

ugryziony do krwi klient chciał narobić kłopotów. To była jego słodka słabostka.

Chris zasypiał już przed sześcioma ekranami monitorów, kiedy wszystko

zaczęło się na dobre. Do tej chwili nie działo się nic naprawdę ekscytującego. Siedział

w mieszkaniu sąsiadującym z apartamentem Malka, także należącym do CIA. Był to

rodzaj zabezpieczenia na wypadek, gdyby nieprzewidziany bieg wydarzeń wymagał

interwencji z zewnątrz.

Malko wybrał siedmiu szefów delegacji spośród rokujących największe

nadzieje. Kierował się powagą kraju, sytuacją rodzinną, stanem finansów i mocą

przekonań politycznych.

background image

Dziewcząt było tylko cztery: Gail, Cathy, Ciaudia i Lo-ning. Cathy była

jeszcze wyższa, bardziej jasnowłosa i seksowniejsza od Gail. Reprezentowała typ

dziewczyn zdolnych, nie uchylając buzi, zawrócić w głowie mężczyźnie. Ciaudia była

nieco niższa, o bujnych kształtach i kręconych włosach. Lo-ning miała na sobie

haftowaną tunikę.

Najpierw wszyscy siedzieli na poduszkach rozrzuconych wokół wielkiej

kanapy, na wprost kamer. Chwilami pojawiała się wysoka postać wspaniałego w tej

roli Krisantema z tacą.

Chris ziewał z nudów.

Okazało się, że te wszystkie opowieści o orgiach były zwykłymi bujdami...

Czuł się jak w Middłe West.

Aż nagle Gail podniosła się i pociągnęła za rękę czarnego dyplomatę. Miała na

sobie króciutką, mocno wydekoltowaną beżową tunikę. Powiodła mężczyznę do

zakątka pod ścianą, teoretycznie przeznaczonego na tańce.

- Na Boga!

Nie mógł powstrzymać okrzyku. Gail najspokojniej rozpięła suwak i zrzuciła

tunikę na ziemię. Olśniewając nagością zaprosiła partnera do zmysłowego tańca.

Chris rozbudził się na dobre. Teraz z kolei Cathy podniosła się i zajęła się

drugim dyplomatą. Ale ona rozebrała się jeszcze siedząc, a potem uprzejmie pomogła

w tym swojemu mężczyźnie. Najpierw zdjęła mu buty. Kiedy pozostał jedynie w

kalesonach w kwiatki, Chris wybuchnął nerwowym śmiechem. Z powodu

telewizorów wszystko to wydawało się nierzeczywiste.

Potem Chris stracił ochotę do śmiechu. Gail już nie tańczyła. Powoli

opuszczała się wzdłuż ciała dyplomaty.

Klęcząc na podłodze obdarzała go pieszczotami precyzyjnie obliczonymi na

doprowadzenie go do histerii.

Chris patrzył, jak Murzyn wywraca oczy, chwytając dziewczynę za włosy i

przyciskając do siebie jej twarz.

Ona zaś niespodziewanie wyprostowała się i odsunęła nieco od niego,

pozostawiając go w stanie, którego pozazdrościłby mu dorodny buhaj. Potem,

wyraźnie kpiąc, poczęła tańczyć wokół niego.

Nie trzeba było długo czekać na reakcję. Dyplomata rzucił się na nią, zwalając

ją na poduszki. Powolna mu, rozsunęła nogi, czekając, aż upora się z paskiem.

Przesunęła się nieco, jakby chcąc się wymknąć i obróciła o czterdzieści pięć

background image

stopni. Mężczyzna ruszył za nią, mrucząc niecierpliwie. Nie miał pojęcia, że Gail

przesunęła się tylko po to, aby lepiej uplasować się przed kamerami ze względu na

zbliżenie.

Z wdziękiem oplotła go nogami, wiążąc jak lianą. Był tak podniecony, że

nawet gdyby ustawiono wokół niego cztery kamery i tak by tego nie zauważył.

Chris uświadomił sobie, że jego własny oddech stał się równie krótki i

urywany, jak oddech mężczyzny kochającego się z Gail i zaczerwienił się.

Niestety, to był dopiero początek jego duchowych i moralnych cierpień!

Cathy stała na wprost dyplomaty, którego rozebrała.

Kołysząc się w takt muzyki, pieściła go powolnymi ruchami, patrząc mu w

oczy i szepcząc odrażające świństwa, szokujące zwłaszcza w jej anielskiej buzi.

Mężczyzna ciężko dyszał, usiłując wyrwać się jej i przejąć inicjatywę, ale

trzymała go mocno. Nie zdołał uwolnić się, aż doprowadziła go do orgazmu.

Jego wykrzywiona twarz będzie także stanowiła dobre ujęcie.

Chris Jones otarł czoło. Nie śmiał nawet patrzeć, co dzieje się na poduszkach

na drugim planie. To przypominało mu dzień, kiedy w Istambule zaskoczył Malka w

uroczym towarzystwie. Doznał takiego samego pomieszania podniecenia i wstydu.

Zdecydowanie, zawód szpiega miał rozmaite strony. Po rozważeniu wszelkich za i

przeciw, zbliżył się do szóstego monitora i włączył go.

Ujrzał ogromnego ambasadora oddającego się końcowym etapom szturmu.

- Proszę zostać przy mnie - szepnęła Lo-ning Malkowi.

Kiedy zobaczyła, że Gail się rozbiera, przylgnęła do niego i pocałowała go.

Przez cały wieczór przedstawiciel afrykańskiego mikropaństwa pożerał ją oczyma. Na

szczęście, Ciaudia wzięła go na razie w swoje ręce tak zdecydowanie, że zapomniał o

Lo-ning.

Chinka nalegała, by uczestniczyć w tym szczególnym przyjęciu. Malko miał

powody przypuszczać, że nie tylko ze względów zawodowych.

Lo-ning pieściła go łagodnie. Zauważył, że niepostrzeżenie rozpięła sukienkę.

Pocałowała go, on oddał pocałunek. W głębi ducha był zadowolony, że przyszła.

Nie pieniądze nią kierowały.

Teraz on z kolei zrzucił kimono. Lo-ning wśliznęła się pod niego, niczym

małe, pachnące stworzonko, okrywając jego ciało pocałunkami delikatnymi, jak

muśnięcie motylich skrzydeł. Prowadziła go. Była ciasna, jedwabista i ciepła. Nie

poruszała się prawie, tuląc się do niego ze wszystkich sił. Doznawał jednak uczucia,

background image

ż

e to kruche ciało wchłania go z siłą pompy ssącej.

Na kilka minut Malko zatracił poczucie czasu. Kiedy odzyskał świadomość

wszyscy wokół niego kochali się, rozbrzmiewał koncert jęków, okrzyków, dziwnych

odgłosów. Nagle rozległ się krzyk jasnowłosej Cathy o twarzyczce anioła. Były to

dzikie, przerywane potokiem niezrozumiałych słów wrzaski, które nasilały się i

nasilały, świdrując w uszach obecnych.

Mimo woli Malko rozejrzał się.

Czarny kolos, pełniący godność ambasadora porzucił Ciaudię dla Gail.

Poruszał się w niej regularnie jak tłok, zroszony potem. Dziewczyna, oparta o kanapę,

z otwartymi ustami, jęczała za każdym razem, wywracając oczy i drżąc całym ciałem.

Murzyn poruszał się coraz szybciej. Gail krzyczała teraz bez przerwy. Jasne

włosy zasłaniały jej twarz.

Wreszcie, wyczerpani, opadli oboje na poduszki. Gail leżała z zamkniętymi

oczyma, oddychając ciężko. Ambasador wstał, aby się czegoś napić, bowiem

Krisantem dawno już zamknął się w kuchni, kompletnie przerażony. Gdyby mógł,

zatkałby uszy.

Morderca-purytanin - to był cały on.

Przez dłuższy czas nic się nie działo. Lo-ning tuliła się do Malka, leżąc na

nim.

Ni stąd ni zowąd, Gail podeszła do Cathy, siedzącej w zarzuconej teraz

poduszkami części pokoju przeznaczonej na tańce. Ujęła jej dłoń, chcąc przyciągnąć

ku sobie.

Cathy odepchnęła ją łagodnie.

Gail zmarszczyła brwi.

- Nie kochasz mnie już?

Cathy uśmiechnęła się, gładząc długimi palcami policzek Gail.

- Ależ tak, kocham cię - powiedziała czule. - Ale jestem zmęczona.

Blondynki zbliżyły się ku sobie. Język Gail wdarł się do ust Cathy, jej dłonie

ogarnęły biust dziewczyny, ujęły brunatne guziczki. Gail zmrużyła oczy. Malko

odwrócił się.

Zaczynało się przedstawienie, najwyższy akord scenariusza filmowego.

Dyplomaci otoczyli je zafascynowani, nie domyślając się ani przez chwilę, że stoją

przed kamerami.

Gail przysunęła się leciutko muskając Cathy wargami. Jej język przesuwał się

background image

zręcznie po twarzy partnerki, szybki i niezwykle zmysłowy.

Cathy zaczęła reagować.

Przyciągnęła Gail i pocałowała ją namiętnie. Jej pełne, giętkie ciało

kontrastowało wspaniale ze szczupłą figurką drugiej dziewczyny.

Gail łagodnie pociągnęła ją, aż Cathy ułożyła się obok niej. Malko widział w

tej chwili tylko plecy i pośladki Cathy. I pieszczące ją ręce tamtej. Gail kąsała wargi

przyjaciółki, która krzyknęła. Blondynki nie przejmowały się widzami. Przynajmniej

na pozór. Malkiem wstrząsnął dreszcz, gdy po raz setny uświadomił sobie, jak

ohydnych metod używa się w polityce.

Teraz Cathy klęczała. Gail całowała ją, wplótłszy dłonie w jej włosy. Potem

jej usta podjęły wędrówkę, muskając piersi, zatrzymując się na sutkach. Cathy z

odrzuconą do tyłu głową dyszała ciężko.

Jej partnerka nieubłaganie schodziła coraz niżej.

Cathy opadła do tyłu i wyprężyła się, robiąc mostek.Gail rozchyliła jej uda,

wsuwając pomiędzy nie twarz.

Cathy krzyczała na głos.

W pokoju zapadła głęboka cisza, słychać było tylko jęki obu kobiet. Tarzały

się przez chwilę po poduszkach, potem odpoczywały, leżąc jedna przy drugiej.

Jakby ten spektakl onieśmielił dyplomatów, zaczęli przepraszać się nawzajem.

Można by pomyśleć, że pokój nagle zamienił się w szatnię klubu sportowego.

Wszyscy ubierali się w niezmąconej ciszy. Malko założył kimono. Chciał,

ż

eby impreza skończyła się jak najprędzej. Nigdy już nie zgodzi się wyświadczać tego

rodzaju usług CIA. To było poniżające.

Ambasadorowie wymykali się jeden po drugim, bardzo uprzejmie całując rękę

dopiero co wykorzystanej kobiety.

Z punktu widzenia CIA wieczór był udany. Powstało pewnie trzy-cztery

tysiące metrów filmu. Pracowało kilka kamer. Dziewczyny z „Jetsetu” ubierały się

właśnie.

Pożegnały Malka cmoknięciem w policzek i wyszły. Loning wspięła mu się do

ucha, by zapytać:

- Mogę zostać?

Malko ucieszył się, że zaproponowała mu to. Ale poprowadził ją do sypialni, z

dala od kamer CIA.

Chris Jones wybiegł z mieszkania za ścianą wyłączywszy tylko monitory,

background image

jakby ścigał go diabeł. W hallu domu ukradkiem zerknął w lusterko, przekonany, że

stygmat grzechu naznaczył go na wieki.

Ambasador przechylił się przez stół ku pułkownikowi Tanace, mówiąc bardzo

cicho:

- Mój drogi, gdyby pan widział tę blondynkę.

Chciałem powiedzieć - te blondynki... Królewska rozrywka, naprawdę

królewska.

Ś

linka ciekła mu na samo wspomnienie. W rejonie Kongo spotykało się

niewątpliwie mało wysokich blondynek w typie Gail... Japończyk słuchał w

roztargnieniu.

Zaprosił dyplomatę do restauracji dla delegatów, sanktuarium ONZ-u, które

niekiedy zaszczycał obecnością sam sekretarz generalny. Zrobił to poniekąd dla

rozrywki:

siedzący naprzeciw niego człowiek stanowił element planu. Nie miał, rzecz

jasna, pojęcia, że Tanaka ma z całą sprawą coś wspólnego. Dla niego zresztą akcja

miała się zacząć dwadzieścia cztery godziny później.

Murzyn szepnął nagle:

- Proszę, a oto i nasz gospodarz.

I gdy Malko mijał stolik, wyszczerzył w oślepiającym uśmiechu zęby

kanibala. Wdzięczność z głębi trzewi...

Tanaka skamieniał z wrażenia. Człowiek, który przysporzył im tyle

problemów, który pracował dla FBI, także był blondynem. I oczy: Jada wspominała o

złotych oczach.

Japończyk z trudem przełknął kęs mięsa. Nie mógł oderwać oczu od stolika,

przy którym usiadł blondyn z czterema innymi osobami.

- Proszę powiedzieć mi coś jeszcze o tym wieczorze - poprosił.

Ambasador nie dał się prosić. Czym dłużej Tanaka słuchał jego relacji, tym

bardziej drętwiał z przerażenia.

Nie docenił przeciwników. Nie mogło być mowy o przypadkowym zbiegu

okoliczności. Mężczyzna, który urządził to „przyjęcie” i ten, który kontaktował się z

Jadą, był jednym i tym samym. Pod płaszczykiem pracy w ONZ działa agent FBI i

CIA. Pułkownik sądził raczej, że CIA. Te metody bardziej mu ją przypominały.

Brużdżono mu w jego własnym ogródku. Obrzucił pełnym potępienia spojrzeniem

swego towarzysza, z rozanielonym wyrazem twarzy wspominającego wczorajsze

background image

doświadczenia. Drogo go mogła kosztować ta orgia. Numer stary jak świat. Jeżeli nie

z powodu żony, to ze względu na konsekwencje zawodowe lub społeczne udawał się

doskonale.

Odsunął talerz: odechciało mu się jeść.

Do głosowania pozostały cztery dni. Bóg wie, co jeszcze może zdziałać w tym

czasie blondyn! Tanaka zadrżał: omal nie doszło do katastrofy. Ogarnęła go

krótkotrwała wdzięczność wobec siedzącego vis-a-vis mężczyzny.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział. - Zupełnie zapomniałem o posiedzeniu

komisji, w którym muszę wziąć udział. Spotkamy się później.

Odszedł, regulując rachunek i pozostawiając ambasadora sam na sam z

jasnowłosymi marzeniami.

Pułkownik Tanaka miał ochotę przejść się i zastanowić przed podjęciem

decyzji. Rosarium na wybrzeżu East River wydało mu się stworzone do medytacji.

Zawsze kochał naturę. Lecz zanim jeszcze tam dotarł, zrozumiał najoczywistsze: musi

wyeliminować przeciwnika. W sekretnych bataliach ludzie nie są zbyt łatwi do

zastąpienia. Nie będzie dość czasu, by podstawić kogoś w porę.

Tym razem zajmie się przeprowadzeniem operacji.

To pewniejsze.

Malko był w koszmarnym nastroju. O mały włos nie wyjechał wraz z

Krisantemem do Austrii. Al Katz zwrócił się do niego z prośbą, by osobiście wywarł

presję na uczestnikach imprezy...

Podczas wymiany zdań, do której potem doszło, trzęsły się ściany. Malko i tak

już żałował, że dał się wciągnąć w tę historię. To się nigdy więcej nie powtórzy.

Taka praca nie godzi się z jego etyką.

Jeżeli zaś idzie o szantażowanie nieszczęśników, których pomógł wciągnąć w

pułapkę, wolałby własnymi rękami udusić Ala Katza. Wykonanie tej usługi

spontanicznie zaproponował mu Krisantem.

Patrzył na otaczającą go masę twarzy czarnych, żółtych i białych delegatów,

pogrążonych w ożywionej dyskusji. Potwornie nudzili się podczas posiedzeń różnych

komisji i podkomisji. Nawet debata dotycząca komunistycznych Chin nie

pasjonowała tłumów. Wszyscy z góry znali wyniki i ciągnące się bez końca

przemówienia przedstawicieli bloku komunistycznego były tylko formalnością.

ONZ pękał w szwach. Brakowało miejsca. Nieszczęśni delegaci nie mogli

nawet przysiąść w barze, a ich biura rozrzucone były po całym Nowym Jorku.

background image

Głos telefonistki wzniósł się nad gwarem rozmów.

Proszono do telefonu Malka. Wstał, zrezygnowany. Al Katz dojrzał pewnie do

przeprosin. Ciemnoskóra, nie określonej narodowości telefonistka wskazała mu

kabinę 3. Malko wszedł i podniósł słuchawkę.

- Czy mówię z księciem Malkiem Linge z delegacji austriackiej?

Sądząc z dość silnego akcentu, rozmówca Malka był Azjatą. Nie kojarzył się z

nikim znajomym.

- Chciałbym spotkać się z panem za kwadrans na jedenastym piętrze - mówił. -

W biurze 1184. Mamy coś nowego.

Nim Malko zdążył zapytać, z kim mówi, odłożono słuchawkę. Zaintrygowany,

wyszedł z kabiny. Jedenaste piętro było domeną Chińczyków, spoza Chin

komunistycznych, oczywiście. A więc - sprzymierzeńców Ala, Lo-ning i reszty. Głos

należał pewnie do doktora Shulo. Rozejrzał się po barze, ale nie dostrzegł Lo-ning. W

takim tłumie było to prawie niemożliwe. Spokojnie ruszył na jedenaste piętro.

Z hallu, na wprost sali Rady Powierniczej, dobiegał szmer rozmów. Pod

ojcowskim spojrzeniem strażników w niebieskich mundurach delegaci krążyli po

korytarzu i przysiadali na ławkach bez oparć.

Malko wszedł na ruchome schody.

Piętro było opustoszałe. Trwała właśnie przerwa obiadowa. Malko wszedł do

obszernego biura z numerem 1183. Znalazł się w pracowni kaligraficznej. Na każdym

stole, a było ich około dwudziestu, piętrzyły się arkusze papieru pokryte starannym,

kaligraficznym pismem. Fascynujące.

W głębi znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Biuro 1184. Malko otworzył je.

Ujrzał jedno tylko biurko, a na nim dziwny przyrząd. Miał w sobie coś z żurawia i

maszyny do pisania. Malko przypomniał sobie, że Lo-ning opowiadała mu o tym.

Była to chińska maszyna do pisania. Spośród 35 tysięcy ideogramów pisma

chińskiego wybrano siedem tysięcy. Cztery tysiące pozostawało do dyspozycji

operatora w płaskiej szufladce. Kartka papieru nawijała się na wałek, jak w klasycznej

maszynie. Za pomocą szczypiec operator wybierał jeden ze znaków i odbijał

przyciskając do kartki. Niektórzy osiągali tempo setek znaków na godzinę.

Było to równie pasjonujące, jak dziecięce gry. Na białej kartce widniało kilka

rozrzuconych ideogramów, jakby ktoś odbił je dla wprawy. Malko wyjrzał przez

okno. Wychodziło na Pierwszą Aleję. Ponieważ nie było innych siedzeń, zajął stojące

przy maszynie metalowe krzesło.

background image

Nagle rozdzwonił się stojący na biurku telefon. Najpierw Malko nie reagował.

W końcu, ponieważ nie milkł, odebrał. Był to ten sam człowiek, który wyznaczył mu

to spotkanie. Głos brzmiał znacznie mniej tajemniczo, nawet serdecznie.

- Spieszę się nieco. Czy zechciałby pan usiąść i poczekać na mnie? (Zaśmiał

się). Niech się pan pobawi i wykaligrafuje swoje nazwisko.

Odłożył słuchawkę. Malko pochylił się nad maszyną.

Znaki mierzyły zaledwie po kilka milimetrów.

Sprawdził, jak działa maszyna. Była precyzyjna i archaiczna jednocześnie.

Antyczna IBM. Trzeba było mieć pamięć jak komputer, żeby zakonotować miejsce

każdego z czterech tysięcy znaków w szufladce. Dostrzegł, że niektóre noszą

czerwony lub zielony znaczek. Prawdopodobnie najczęściej używane.

Uświadomił sobie nagle, że piekielnie go korci, żeby się trochę pobawić.

Pułkownik tkwił bez ruchu w pomieszczeniu z instalacją elektryczną na

jedenastym piętrze. Wykorzystywał je na oddanie się ćwiczeniom oddechowym jogi,

osiągając doskonałe panowanie nad sobą samym. Stosował politykę wyliczonego

ryzyka. W czasie medytacji w rosarium doszedł do wniosku, że najdogodniejszym

miejscem do zlikwidowania przeciwnika było, mimo wszystko, ONZ. Tu czuł się

najmniej zagrożony, a ochrona FBI była najsłabsza.

Wyeliminowanie Malka niosło za sobą oczywiście pewne ryzyko, ale

pozostawienie go przy życiu stanowiłoby większe zagrożenie. Tanaka nie po to zadał

sobie tyle trudu, żeby w ostatniej chwili pozwolić wystrychnąć się na dudka. Margines

błędu był zbyt mały: Wystarczyło przekupić trzech, czterech uczestników głosowania,

by unicestwić wszystkie wysiłki Japończyka.

Tanaka przyjrzał się aparaturze kontrolnej. Był inżynierem. To się niekiedy

przydawało. Wskazówki instrumentów pomiarowych zasygnalizują mu śmierć

przeciwnika. Pozostanie mu tylko doprowadzić wszystko do pierwotnego stanu, nim

Chińczycy wrócą po przerwie obiadowej. Przygotował pułapkę bardzo starannie,

ś

wiadom dzięki Jadzie powiązań Malka z Chińczykami.

I, po przeanalizowaniu rysujących się w gmachu ONZ możliwości, wybrał

metodę wyrafinowaną, ale skuteczną.

Opierała się po prostu na zasadzie krzesła elektrycznego. Pułkownik Tanaka

przyłączył maszynę do kaligrafowania do głównego przewodu o napięciu 2000 volt za

pomocą kabla, którego końcówka połączona była z przeznaczonym dla Malka

metalowym krzesłem. Poprzedniego wieczora dokonał próbnych podłączeń, przebił

background image

mur wiertarką kupioną po południu. Nikt nie zadawał mu żadnych pytań. W budynku

pracowano dzień i noc, zwłaszcza, kiedy nie było urzędników. W gruncie rzeczy

Tanaka był dumny ze swego planu. Bawiąc się maszyną Malko zamknie obwód.

Potrwa to parę sekund. Japończykowi pozostanie odłączyć kable.

W swojej karierze zlikwidował już tą metodą wiele osób. Wystarczyło znaleźć

linię wysokiego napięcia, mieć skromny sprzęt i jakie takie pojęcie o elektryczności.

Najtrudniejszą częścią planu było zwabienie Malka do biura w chwili, kiedy

nikogo tam nie będzie. Ale telefon i ostateczne podłączenie kabli zajęło Tanace osiem

minut. Dzwonił z biura 1183.

Kiedy Malko dotknie kabli, igła woltomierza przechyli się w prawo.

Wystarczy odczekać minutę. Tanaka zamknął się w schowku, obawiając się już

jedynie nieprzewidzianej wizyty robotnika. Podczas przerwy obiadowej było to

jednak nieprawdopodobne.

Kończył właśnie ćwiczenia oddechowe jogi, gdy igła drgnęła gwałtownie,

potem wychyliła się w prawo. Drgała silnie przez kilka sekund, następnie opadła w

lewo.

Człowiek zamknął obwód, walczył, by się uwolnić, aż runął z krzesła,

porażony prądem i przerwał jej obieg.

Japończyk natychmiast odłączył kabel izolowanymi kombinerkami. Pozostało

mu już tylko wrócić do restauracji dla delegatów, gdzie oczekiwali go inni

Japończycy. To, że odkryją przewody, nie ma znaczenia.

Tak czy inaczej, wiadomo będzie, że dokonał tego fachowiec.

Tanaka otworzył drzwi i zamknął je natychmiast. To był jedyny ryzykowny

moment akcji. Bo nie mógłby wytłumaczyć swojej obecności w schowku.

- Czego pan tu szuka?

Drgnął na dźwięk lodowatego głosu. Odwrócił się gwałtownie. Chinka z

kanapką w ręku zmierzyła go spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Bardzo chuda

kobieta miała siwe włosy ściągnięte w kok.

- Pomyliłem drzwi - mruknął Tanaka, uśmiechając się najgłupiej, jak potrafił.

Nie mógł przewidzieć, że pani Tso, prawa ręka doktora Shu-lo, cierpiąca na

schorzenia żołądka, skracała zawsze swą przerwę obiadową. Ani, że była ze

względów zawodowych bardzo nieufna.

- Nie mógł się pan pomylić - powiedziała sucho.

- Aby otworzyć te drzwi trzeba mieć specjalny klucz.

background image

Kim pan jest?

Przez sekundę Tanaka wahał się, czy po prostu nie uciec. Ale nie mógł

przecież zniknąć z ONZ-u, a ta kobieta zapewne rozpoznałaby go. Błyskawicznie

odzyskał zimną krew. Przecież to nie pierwszy raz.

- Nie wiem - powiedział ugodowo - drzwi były otwarte.

Postąpił krok naprzód, jakby chciał przejść, ale Chinka zagrodziła mu drogę,

patrząc nieprzyjaźnie.

- Kim pan jest? - powtórzyła.

To była jedyna rzecz, której Tanaka nie mógł powiedzieć. W każdej chwili

ktoś mógł nadejść, a ta megiera zdolna była zaalarmować całe piętro.

- Nie rozumiem - powiedział powoli - nie zrobiłem nic złego.

- Jest pan w sekcji chińskiej - odezwała się sucho.

- I kłamie pan, wcale pan nie zabłądził.

Ujęła go pod ramię. Japończyk poczuł stalowy uchwyt wciskających mu się w

mięśnie palców.

- Wytłumaczy się pan przed strażnikami - dodała Chinka.

Pułkownik zareagował z szybkością węża. Nie próbując uwolnić się, okręcił

się błyskawicznie wokół własnej osi, powodując, że Chinka straciła równowagę.

Znajdowali się dokładnie na wprost drzwi damskiej toalety. Pchnął ją brutalnie

i oboje wpadli do środka.

Chinka poderwała się pierwsza z ziemi i otworzyła usta, chcąc krzyczeć.

Tanaka wymierzył jej z rozmachem cios, który odrzucił ją pod ścianę. Pośliznął się

jednak na leżącej na ziemi kanapce i padł na kolana.

Otwartymi ustami Chinka łapała oddech. Krzyczała, zbyt jednak słabo, aby

przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę.

Teraz już wiedziała, że sprawa jest poważna. Ma do czynienia z szaleńcem,

albo z kimś znacznie gorszym.

Ręką sięgnęła po podtrzymującą kok stalową szpilkę.

Jej końcówka wypełniona była silnym roślinnym środkiem nasennym.

Wystarczyłoby go do uśpienia słonia. Trzymała ją prostopadle przed sobą,

przyciskając główkę do piersi tak, aby napastnik nadział się na nią.

Tanaka otrząsnął się: natrafił na fachowca. Musi się jej natychmiast pozbyć.

Do toalety w każdej chwili ktoś mógł wejść i wszcząć alarm.

Ruszył do przodu zgięty wpół; potem, gdy dzielił ich nie więcej niż metr,

background image

wyrzucił nogi równolegle do ziemi, opierając się rękami o posadzkę.

Jego nogi uderzyły Chinkę na wysokości kolan.

Tracąc równowagę, zamachała rękami i, upadając, wypuściła szpilkę. Tanaka

rzucił się na kobietę i chwycił za gardło. Ale ona posiadała niezwykłą siłę. Wyrwała

mu się i skoczyła ku drzwiom, tym razem wyjąc jak syrena.

Chwycił ją w pasie unosząc nad ziemią i rzucił o drzwi ubikacji, które otwarły

się. Tanaka ruszył za nią i zamknął drzwi nogą. Zgiął Chinkę wpół, waląc jej czołem

o porcelanowy sedes. Trzymał ją za włosy.

Znów zaczęła krzyczeć.

Tanaka mocno trzymał zdobycz. Skóra na czole kobiety pękła, na podłogę i

białą porcelanę polały się strumienie krwi. Tanaka ledwie się ustrzegł zachlapania.

Chinka broniła się coraz słabiej, Japończyk uderzał coraz mocniej: musiała

umrzeć.

W desperackiej próbie walki Chinka chwyciła go za włosy, usiłując się

dźwignąć.

Tanaka złapał oddech i nie próbując się uwolnić, mocno walił jej głową o

sedes. Tym razem pękła po lewej stronie kość ciemieniowa. Inne uderzenia dawały

odgłos prawie miękki, budzący odrazę. Chinka już nie krzyczała. Straciła

przytomność. Tanaka zawzięcie walił jej zmaltretowaną czaszką o popękaną

porcelanę.

Przestał dopiero na widok krwi wyciekającej z nozdrzy.

Dla całkowitego bezpieczeństwa uniósł ciało zmarłej i wcisnął głowę do

stojącej w misce klozetowej wody. O ile w kobiecie tli się jeszcze iskra życia, utopi

się.

Następnie wyszedł z ciasnej kabiny, zatrzaskując za sobą drzwi.

Przechodząc przed lustrem przyjrzał się sobie i pospiesznie przeczesał. Bogu

dzięki, na jego ubraniu nie było śladów krwi. Mógł teraz udać się prosto do restauracji

dla delegatów.

Korytarz był pusty.

Pułkownik poszedł w stronę wind. Czekał kilka sekund, nim zatrzymała się

jedna z nich, na szczęście, pusta.

Malko pochylił się nad maszyną do kaligrafowania.

Setki ideogramów fascynowały go. Wyciągając rękę po szczypce do chwytania

metalowych sześcianików, rękawem zahaczył o linijkę, która spadła na podłogę.

background image

Pochylił się, żeby ją podnieść i jego spojrzenie padło na nogę krzesła.

Metalowy przewód przymocowany był do niego czarnym plastrem.

Czuły dzwonek alarmowy rozdzwonił się w mózgu Malka. Zauważył

wcześniej, że od maszyny odchodził przewód, który biegł wzdłuż muru, ale to go nie

zdziwiło. W dzisiejszych czasach wszystkie maszyny są elektryczne. Wstał i przyjrzał

się przewodowi przymocowanemu do krzesła. Biegł wzdłuż ściany i znikał w

niewielkiej dziurze. Malko pochylił się i spostrzegł wapienny pył. Otwór był świeży.

Wyprostował się. W czubkach palców poczuł nieprzyjemne mrowienie.

Ostrożnie zbliżył się do krzesła. Potem rzucił linijką tak, aby trąciła maszynę i

krzesło równocześnie.

Rozległ się trzask, pojawiły się niebieskie iskierki. Linijka upadła na podłogę.

Malko mimo woli odskoczył do tyłu. Podniósł linijkę. W miejscu, gdzie dotknęła

metalu, widniały dwa czarne ślady.

Przed chwilą cudem uniknął wymyślnej formy porażenia prądem. Nie było

sensu dłużej czekać na tajemniczego rozmówcę.

Ciągnąc krzesło zerwał przewód. Następnie zadzwonił, prosząc o

natychmiastowe przysłanie konserwatora. Na kartce, którą położył na przewodzie

napisał: „NIEBEZPIECZEŃSTWO”.

Opuścił pokój, ciągle pod wpływem stresu. Miał nadzieję, że w barze jest

rosyjska wódka. Mrowienie dłoni nie ustępowało. Tym razem udało mu się cało wyjść

z opresji. Pozostało mu jedynie uprzedzić Ala o ponownej próbie zgładzenia go.

Jedno było pewne. Ich przeciwnik działa wewnątrz Narodów Zjednoczonych.

Mad Dogsi byli zaledwie wykonawcami.

Przyciskając guzik w windzie Malko spostrzegł, że jego prawa dłoń lekko

drży.

Garść czarnych włosów spoczywała starannie ułożona na skrawku bawełny, w

plastikowej torebce.

Doktor Shu-lo dokładnie się im przyglądał.

- Potrzebny byłby mikroskop - powiedział - ale jestem prawie pewien, że

włosy należą do Azjaty.

Al Katz pokiwał głową.

- To samo stwierdzono w laboratorium policyjnym.

Była ósma wieczorem. Ciało pani Tso spoczywało już w kostnicy. Odkryto je

w parę minut po tym, jak Malko opuścił piętro. Od godziny trzej mężczyźni

background image

analizowali wydarzenie.

Doktor zaproponował:

- Jestem gotów pobrać włosy wszystkich członków mojej delegacji oraz sekcji

przekładów. I porównać je z tymi.

Al Katz zaaprobował. Nie pierwszy raz czerwoni wśliznęliby się w skład służb

Formozy.

- To dostarcza nam bliższych informacji o naszym przeciwniku. To Azjata,

który pełni jakąś funkcję w Narodach Zjednoczonych. Zna przyzwyczajenia

urzędników i teren.

- Chyba możemy dorzucić, że cechuje go okrucieństwo - dodał doktor, w

którego ustach nabierało to szczególnego posmaku...

Al Katz spuścił głowę, wstrząśnięty zdjęciami, które mu pokazano. Toalety

zostały zapieczętowane. W każdym razie, pracownice zarzekały się, że nie przestąpią

więcej ich progów. Pułkownik MacCarthy, odpowiedzialny za bezpieczeństwo w

siedzibie ONZ, był zdruzgotany. Pierwszy raz doszło do czegoś takiego. Oficjalnie

mówiło się o zbrodni popełnionej przez sadystę. W końcu, tysiące turystów zwiedzało

codziennie gmach.

Jeden z nich mógł się zgubić.

Sekcja chińska uznała za niecelowe wspominać pułkownikowi MacCarthy o

drobnej zasadzce zastawionej na Malka. Lepiej prać własne brudy u siebie.

- Zostały nam trzy dni - skonkludował Al Katz. - Miejmy nadzieję, że

przeciwnik popełni kolejną gafę.

Malko życzył sobie tego samego, pod warunkiem, że będzie to w mniejszym

stopniu dotyczyć jego osoby.

Gail spoglądała na East River poprzez jedno z olbrzymich okien baru

delegatów. W świetle przenikającym lekką tkaninę sukienki, wyglądała jakby była

naga. Trudno byłoby znaleźć lepszą przynętę na dyplomatów. Tym razem

wykonywała bezpośrednio polecenia Ala Katza. Malko oświadczył wyraźnie, że nie

chce być zamieszany w kolejny „kontratak”.

Wstawał świt 27 września i dwa dni dzieliły ich od głosowania.

Zdenerwowanie wśród wyższych funkcjonariuszy Departamentu Stanu osiągnęło

nigdy wcześniej nie notowany poziom. To głosowanie będzie prawdziwą partią

ruletki, jasne bowiem stało się, że oszustwa dokonywane są z obu stron. A

wystarczyła różnica jednego głosu.

background image

Malko kręcił się w kółko. Powrócił do „Nirwany”, ale Jada naturalnie zniknęła

bez śladu. śadnej wskazówki nie dostarczyły również poszukiwania w ONZ. Doktor

Shu-lo także niczego nie wykrył. Morderca nie wchodził w skład delegacji chińskiej.

Lo-ning nadal pełniła obowiązki przewodnika, spędzając parę chwil z Malkiem,

ilekroć nadarzała się ku temu okazja. Krisantem wynalazł turecką wspólnotę i spędzał

w niej gros czasu.

Chris Jones, również nie mając nic do roboty, przesiadywał w barze dla

delegatów. Fakt, że można tu było wypić J and B za pięćdziesiąt centów, czyniło to

miejsce szczególnie cennym w jego oczach. Na razie spoglądał w stronę Gail, a myśli

jego nie nadawały się do ujawnienia...

- O, proszę! - powiedział nagle - pedał.

Malko podniósł oczy. Tuż za Gail siadł Murzyn. Z niechęcią rzucił na nią

okiem, kiedy do niego podeszła i zamyślił się. Nie należał do grupy uczestników orgii

u Malka. Książę zresztą w ogóle go nie znał.

Zatopiony w głębokim fotelu, usiłował sprawiać wrażenie zupełnie

obojętnego, mimo że ogarnięty był totalną paniką. Kiedy zorientował się, że Malko go

obserwuje, przerażony zerwał się z miejsca i ruszył w stronę kafejki.

Dziwne. Malka przebiegł wewnętrzny dreszcz.

Oczywiście, człowieka mogły boleć zęby, mógł doznać miłosnego zawodu.

Ale Murzyn wydał mu się podejrzanie zdenerwowany. Wrócił z kafejki i wszedł do

jednej z kabin, aby zadzwonić. Malko wstał i zapytał telefonistkę, kim jest ów

mężczyzna.

- Jego Ekscelencja Dawid Mugali - poinformowała. - Uroczy człowiek.

A więc, delegat upoważniony do udziału w głosowaniu. Opuścił kabinę w

chwili, gdy ogłaszano wznowienie sesji Zgromadzenia Ogólnego. Miał przemawiać

przedstawiciel Jemenu Południowego.

Sala opustoszała w parę chwil. Jego Ekscelencja Mugali najwyraźniej nie

wybierał się na obrady. Przez parę minut kręcił się przy stojaku z czasopismami,

potem usiadł, sprawiając wrażenie coraz bardziej przygnębionego.

Malko, tknięty złym przeczuciem, pochylił się ku Chrisowi Jonesowi.

- No i jest dla pana robota. Chcę, żeby śledził pan tego szacownego

dżentelmena, dokądkolwiek by poszedł. Musimy wiedzieć, z kim się widuje, co robi.

Jak na uczciwego człowieka, jest zbyt smętny.

Goryl nie krył zaskoczenia.

background image

- Jeżeli za każdym razem, kiedy jakiś czarnuch będzie smutny - zaprotestował

- zechcemy zabawiać się w łażenie za nim, w żaden sposób nie damy rady.

Może kumple zeżarli mu rodzinę w Afryce.

Zdecydowanie, Chris Jones był rasistą. Malko podsunął mu pod nos kluczyki

od dodge’a. Smutek ambasadora faktycznie mógł nie mieć najmniejszego związku z

ich problemami, nigdy jednak nie wiadomo.

Właśnie w tej chwili Murzyn wstał i opuścił bar. Chris Jones ruszył w ślad za

nim posłusznie, choć bez przekonania.

Tylko „Daiły News” zawsze uganiające się za sensacją, zamieściły w

nagłówku wiadomość o śmierci pani Tso. Inne dzienniki nie przywiązywały do tego

faktu większego znaczenia. Pułkownik Tanaka wiedział, że ze strony policji

municypalnej nic mu nie zagraża.

Ogarniał go jednak śmiertelny niepokój. Blondyn mógł unicestwić całą akcję.

A o tym przekona się, gdy będzie już za późno. Zorganizowanie następnego zamachu

na niego nie wchodziło w rachubę. Aby uspokoić rozkołatane nerwy, pułkownik

Tanaka zasiadł w komisji zajmującej się skażeniami północnego Pacyfiku i ich

reperkusjami dla przedsiębiorstw połowowych. Od wczoraj nie miał żadnych

wiadomości od Lestera.

Mad Dogsi rozpoczęli końcową fazę operacji. Wreszcie wszystko zdawało się

przebiegać pomyślnie. Oby wytrzymać następnych 48 godzin.

Aż do ostatniej sekundy Tanace towarzyszył będzie bezgraniczny lęk. Jednak

niezbędna do wypełnienia tego planu doza zimnej krwi i okrucieństwa pobudzała go.

Zasłużył sobie na zwycięstwo. Nie bez nostalgii pomyślał, że stoi przed

ostatnią szansą przejścia na emeryturę w randze generała, co w istotny sposób

zmieniłoby końcowe lata jego życia, aczkolwiek nie przywiązywał wagi do luksusu..

Z samozaparciem usiłował przysłuchiwać się wystąpieniu reprezentanta Korei

Południowej.

Telefon Malka zadźwięczał nieco przed dziesiątą. To był Chris Jones.

- Pański czarnuch zalewa się gorzkimi łzami w kafejce przy Drugiej Alei -

oświadczył. - Mam mu dać chusteczkę? W dodatku schlał się w pestkę. Ruszył w

tango, kiedy tylko przestąpił progi ONZ-u.

Malko zawahał się. W końcu, facet mógł faktycznie przeżywać zawód

miłosny. Cóż jednak szkodziło upewnić się?

- Zaraz tam będę. Jeżeliby chciał wyjść, proszę go zatrzymać pod byle

background image

pretekstem.

Odłożył słuchawkę i wskoczył w garnitur. Ten smętny czarnuch na jego oko

nie wróżył nic dobrego.

Ambasador nie ruszył się z miejsca do przyjścia Malka. Zasłaniając twarz

dłońmi płakał w kącie kawiarni, jak dziecko. Chris Jones w zażenowaniu usiłował

patrzeć w innym kierunku.

- Proszę zostawić to mnie - powiedział Malko.

Spokojnie usadowił się na wprost Murzyna. Ten podniósł głowę, zaskoczony.

Malko obdarzył go najżyczliwszym uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć.

- Coś nie w porządku, Ekscelencjo?

Dyplomata podskoczył, słysząc ten tytuł.

Odsapnął, próbując odzyskać nieco godności.

- Proszę mnie zostawić w spokoju - powiedział przygaszonym głosem. - Nie

znam pana.

Poruszył się, jakby chciał wstać. Malko zatrzymał go.

- Ale ja pana znam, Ekscelencjo. I sądzę, że ma pan poważne problemy w

związku z głosowaniem, które ma się odbyć pojutrze.

Rzucił piłeczkę na chybił-trafił. Czarny zadrżał, jak rasowy koń. Tym razem

wstał i obrzucił Malka niechętnym spojrzeniem.

- Kim pan jest? Proszę zostawić mnie w spokoju.

- Sądzę, że mógłbym panu pomóc - powiedział Malko. - O ile zdecyduje się

pan powiedzieć mi prawdę.

Murzyn wpadł nagle we wściekłość. Podsunąwszy Malkowi pod nos paszport

dyplomatyczny, wrzasnął:

- Niech mi pan da spokój. Jestem dyplomatą.

Zawołam policję.

W tej samej chwili zza kontuaru wytoczył się potężnej postury barman,

zawijając rękawy. Trafił prosto w objęcia Chrisa Jones’a, który swoją legitymację

„Secret Service” wepchnął mu niemal do gardła. Zbity z tropu powrócił do baru.

Malko usiłował uspokoić czarnego dyplomatę, tłumacząc mu coś zniżonym

głosem.

- Nie wyrządzę panu żadnej krzywdy - przekonywał. - Wręcz przeciwnie.

- Proszę mnie zostawić - piszczał tamten, kompletnie rozhisteryzowany. - Nie

chcę z nikim rozmawiać. Nie mam żadnych kłopotów.

background image

Jednocześnie szamotał się. Chris Jones nieznacznie popychał go w stronę

drzwi. Nikomu nie zależało na wywołaniu skandalu. Gdy znaleźli się na ulicy, Chris

wepchnął dyplomatę do dodge’a. Malko usiadł obok.

Samochód odjechał nie zwlekając.

- Dokąd jedziemy? - zapytał Chris.

- Do mnie.

Czarny zaczął nagle szamotać się, choć przed chwilą, jakby w zamroczeniu,

pozwolił bez najlżejszego oporu wpakować się do wozu.

- Dokąd mnie wieziecie? - krzyczał. - Puśćcie mnie. To porwanie!

- Proszę się nie denerwować - powiedział Malko.

- Pracujemy dla tajnych służb, a zabieram pana do siebie. Wezwę lekarza. Jest

pan zbyt zdenerwowany. Potrzebne są panu środki uspokajające.

Murzyn opadł na siedzenie, mamrocząc jakieś nie powiązane ze sobą słowa.

Jego oddech przesycony był wonią alkoholu. Ale to nie wszystko. Jego skóra nabrała

barwy ołowiu, co u czarnych jest oznaką silnego strachu, a po twarzy spływały mu

stróżki potu. Raz po raz szczękał zębami.

Krisantem aż podskoczył, widząc przesiąkniętego wódką Murzyna o mętnym

spojrzeniu, targanego przez Malka i Chrisa.

Ulokowali go na fotelu, w który wcisnął się, nękany czkawką. Malko poszedł

do sypialni i zadzwonił do doktora Shu-lo. Na szczęście zastał go w domu.

- Proszę natychmiast przyjechać - powiedział. - Być może mamy nowy ślad.

Potem uprzedził Ala Katza. Amerykanin nie był szczególnie zachwycony.

- Mam nadzieję, że jest pan pewien tego, co pan robi - uprzedził. - Chroni go

immunitet dyplomatyczny.

Jeśli złoży skargę, zrobi się potworna afera.

Doktor Shu-lo przybył po dziesięciu minutach. Z pomocą Krisantema ściągnął

Murzynowi marynarkę, podwinął lewy rękaw i zrobił zastrzyk. Ten nie protestował i

zdawał się przysypiać z uchylonymi ustami i zamkniętymi oczyma.

- Śpi?

- To potrwa jakiś kwadrans. Dałem mu łagodny środek uspokajający.

Ciało Murzyna osunęło się bezwładnie. Shu-lo uniósł jego powiekę. śadnej

reakcji. Przy pomocy Krisantema przetransportował go na kanapę. Chris Jones

starannie przetrząsnął jego kieszenie. Nie znalazł niczego nadzwyczajnego: portfel,

paszport, pieniądze, zmiętą chusteczkę.

background image

Chris automatycznie rozwinął ją i wytrząsnął. Coś wypadło na ziemię. Mała,

plastikowa torebka. Goryl podniósł ją, obejrzał i wydał zduszony okrzyk.

- Zobaczcie!

Malko i doktor podeszli do niego. Wewnątrz plastikowej torebki ujrzeli

skrwawiony ochłap. Doktor Shuk otworzył saszetkę, ujął tę rzecz palcami, powąchał;

spojrzał na Malka.

- To płatek ucha - oświadczył tonem tak obojętnym, jakby szło o gumę do

ż

ucia.

- Co?!

- Płatek ucha osoby rasy czarnej - uściślił Shu po dokładniejszych

oględzinach. - Ucięty nożem lub skalpelem.

- Ja pieprzę! - zawołał Chris Jones, którego słownictwo pozostawiało wiele do

ż

yczenia.

Ambasador miał uszy na miejscu. Spoglądali na niego przerażeni. Przede

wszystkim Chris. Po głowie snuły mu się historie o ludożercach. Malko przerwał

ciszę:

- Odnoszę wrażenie, że ten makabryczny skrawek ciała jest bezpośrednio

związany z naszymi problemami. Trzeba go obudzić i zmusić do mówienia.

Doktor Shu-lo sięgał już do swej torby po amfetaminę. W dwie minuty później

Murzyn uniósł powieki.

- Chce mi się pić - wyszeptał.

Krisantem podał mu szklankę wody. Zaraz potem Malko podsunął mu pod nos

torebkę.

- Co to takiego, Ekscelencjo?

Ambasador o mało nie spadł z fotela.

Słowa tłoczyły mu się na usta, jęczał, krzyczał, rzucał się na Malka, usiłując

wyrwać mu potworny szczątek.

Chris Jones musiał go powstrzymać. W końcu, nieco uspokojony, usiadł

miotając wściekłe spojrzenia.

- Wezwijcie policję - wrzasnął. - Złożę skargę sekretarzowi generalnemu! To

hańba. Jestem szefem misji dyplomatycznej.

- Proszę się uspokoić - powiedział Malko. - Chcemy jedynie pańskiego dobra.

Możemy panu pomóc. Ale czyj jest ten skrawek ucha?

Czarny poszarzał. Ciało jego przebiegło drżenie.

background image

Wpił oczy w Malka.

- Błagam pana, i tak nic nie powiem. Proszę pozwolić mi odejść. Nic nie

powiem.

Potrząsnął głową, zamknął oczy, nękany koszmarnymi myślami. Malko

przyglądał mu się bezradnie.

Odnalazł klucz do całej sprawy. Nie mógł jednak zrywać pełnomocnemu

ambasadorowi, nawet czarnemu, paznokci, by zmusić go do mówienia... A użycie

pentothalu było rzeczą równie śliską.

Już widział te nagłówki: „CIA odurza narkotykami dyplomatę”.

Doktor Shu-lo powiedział bardzo łagodnie:

- Sądzę, że potrafię nakłonić go do mówienia. Bez żadnych narkotyków. To

nie zostawia żadnych śladów.

Narkoanaliza. Podmiot uwalnia się od problemów, które opanowują jego

ś

wiadomość.

- Czy to metoda, której użył pan wobec Jady? - zapytał Malko.

- Tak.

- Dobrze, zabierzcie go. Zaraz do was dołączę.

Muszę uprzedzić Ala.

Z pomocą Chrisa Jonesa Chińczyk zabrał dyplomatę, założywszy mu

przedtem marynarkę. Półprzytomny, nie oponował.

Doktor Shu-lo zadzwonił do Malka po półtorej godzinie.

- Miał pan rację - powiedział. - Wczoraj porwano jego żonę. Dwie godziny

później dostał ten skrawek ucha, w dodatku z kolczykiem, żeby nie miał wątpliwości,

do kogo należał. Kazano mu po prostu głosować na Chiny, nie powiadamiając

naturalnie o niczym policji ani rządu. I uprzedzono, że jakakolwiek interwencja równa

się natychmiastowej śmierci żony. Nie ma pojęcia, kto dokonał porwania, ani czy

szefowie innych misji są w podobnej sytuacji... Obiecano mu, że po głosowaniu żona

wróci zdrowa i cała, gdyby jednak wyjawił cokolwiek, nawet potem, zostanie wraz z

rodziną zabity. Okaleczenie miało posłużyć przekonaniu go o powadze tych gróźb.

Malko milczał, przerażony. W jego rękach spoczywało życie jednej lub wielu

osób i najdrobniejszy fałszywy krok mógł spowodować katastrofę.

- Czy po przebudzeniu będzie pamiętał, co powiedział - zapytał.

- Nie.

- Więc proszę mu nic nie mówić. Tylko, że dał mu pan środek uspokajający,

background image

bo był w okropnym stanie. śe zasłabł. Niech ktoś go odwiezie do hotelu, jakby nigdy

nic. Spróbuję znaleźć jakiś sposób. Naturalnie, nikomu ani słowa. Nie wiemy, z kim

walczymy.

Rozłączył się i zadzwonił do Ala Katza, choć było już po północy.

Amerykanin chyba źle się poczuł słysząc, co się wydarzyło. Oczywiście,

dysponując nowymi informacjami, można było oficjalnie żądać przesunięcia

głosowania. To jednak mogło kosztować życie jednego lub wielu zakładników... Od

czasu zabójstwa dyplomaty niemieckiego w Gwatemali, rządy były szczególnie

uczulone na ten problem. A jaka kompromitacja dla Stanów! Oznaczałoby to

przyznanie się, że FBI niezdolne jest zapewnić bezpieczeństwo dyplomatom. Jak

jakaś idiotyczna bananowa republika.

- Mam pomysł, jak odnaleźć zakładników - powiedział Malko. - Potrzebuję

tylko pełnej współpracy Biura Narkotyków na Manhattanie. Powiadomcie kogoś

uprawnionego. I niech do mnie dzwonią czym prędzej.

- Dlaczego Narkotyki?

- Za długo by tłumaczyć - powiedział Malko. - Ale zostały nam dwa dni na

odnalezienie tych ludzi i nie ma chwili do stracenia.

Al Katz nie nalegał. Nie czekała go spokojna noc. Malko był pewien, że o ile

głową spisku był ktoś z ONZ-u, wykonawcami byli czarni. Dotyczyło to także

porwania.

Trzeba iść tym tropem.

Wykręcił numer i czekał chwilę. Kiedy przytknął słuchawkę do ucha,

rozwścieczony męski głos spytał, co za świnia śmie mu zawracać głowę w środku

nocy. Malko umiejętnie wyjaśnił, że pragnie mówić nie z nim, lecz z jego żoną.

Myślał, że rozmówca rzuci słuchawkę. Ten obrzucił go stekiem wyzwisk.

Nagle dosłyszał zmieszane głosy.

Kobieta wzięła słuchawkę.

- Kto mówi?

- To ja, Jeanie - odpowiedział Malko. - Widzieliśmy się dziś rano. Potrzebuję

pani pomocy.

- Chce pan, żebym przyszła teraz?

- Tak.

Po chwili milczenia młoda Murzynka odezwała się.

- O.K. Będę na dole za dwadzieścia minut.

background image

Malko włożył marynarkę i uprzedził Krisantema, że wróci późno. Wyszedł i

zatopiony w myślach wsiadł do dodge’a. Ilu takich „mięczaków” zasiadało w

Zgromadzeniu Ogólnym? Nie licząc tych, którzy po prostu przyjęli czek.

Jeden z pojemników na śmiecie stał nieco odsunięty od innych, u wylotu 115

Ulicy, prawie przy rogu z Madison Avenue. Pojemnik, jakich wiele wzdłuż całej ulicy

- z zielonego plastiku, z pokrywą niedokładnie kryjącą wysypujące się śmiecie. O tak

późnej godzinie zakątek był spokojny.

Czasem tylko przejeżdżał samochód i nieliczni piesi o szarych twarzach

pospiesznie wracali do domu. 115 Ulica jest jedną z najniebezpieczniejszych ulic w

Harlemie, a to z powodu gangów narkomanów, nieustannie uganiających się za

łatwym groszem.

Inspektor z Biura Narkotyków szepnął Malkowi do ucha:

- Proszę spojrzeć na prawo, przy bramie.

Malko musiał wytężyć wzrok, aby dostrzec w półmroku, o trzydzieści metrów

od nich postać starej Murzynki, skulonej na małym składanym stołeczku, z gazetą na

kolanach.

Siedziała dziesięć metrów od śmietnika. Młody Murzyn z bujną czupryną

siedział na hydrancie, niespełna trzy metry od śmietnika i bawił się starą piłką

golfową.

Inspektor pociągnął Malka do tyłu.

- Ostrożnie, są bardzo nieufni. Zupełnie jakby mieli szósty zmysł.

Jeanie, ubrana po cywilnemu w czarną spódniczkę i białą bluzkę, dorzuciła:

- To byłoby zbyt głupie. Z pewnością przyjdzie, jak co wieczór.

„On” to był Julius West, narkoman, który znał kryjówki Czarnych Panter,

jedyny człowiek, mogący pomóc Malkowi. Najpierw jednak trzeba go było nakryć z

narkotykami, żeby mieć możliwość przyciśnięcia go do muru.

Skrzyżowanie było przygotowane jak plan filmu. W budynku, w którym

znajdował się Malko, od dziesięciu dni tkwili przez dwadzieścia cztery godziny na

dobę ludzie z Biura Narkotyków. Usiłowali rozpracować siatkę handlarzy

narkotyków. Tego jednak wieczoru na prośbę Malka i Jeanie wydano nieco inne

rozkazy. Na Madison Avenue w starym, sypiącym się fordzie z zardzewiałą, pełną

dziur karoserią siedziało w pogotowiu czterech najlepszych detektywów z Biura

Narkotyków. Mieli schwytać Juliusa Westa.

Rozrzuceni po całej dzielnicy detektywi, w tym sporo czarnych, oczekiwali, by

background image

ewentualnie przejąć zbiega.

Strzelać mogli jedynie w obronie własnej. Martwy Julius West byłby

bezużyteczny.

- Popatrzcie - szepnął towarzyszący Malkowi detektyw. Stali przy oknie na

drugim piętrze budynku zajmowanego przez policję, w północno-zachodniej części

Madison, spoglądając na skrzyżowanie.

Ubrany byle jak Murzyn zatrzymał się przy starej Murzynce. Przez chwilę

rozmawiali. Pochylił się i położył coś na jej kolanach. Potem spokojnie podszedł do

ś

mietnika. Podniósł pokrywę, jakby czegoś szukał.

Choć działał bardzo szybko, Malko dostrzegł, jak wyjmuje małą, szarą

paczuszkę i błyskawicznie opuszcza pokrywę.

Następnie ruszył prosto ku siedzącemu na hydrancie Murzynowi. Mijając go,

otworzył dłoń i można było wyraźnie zobaczyć jej zawartość. Murzyn nie przerwał

sobie zabawy piłeczką golfową, a mężczyzna z paczuszką przeszedł na drugą stronę

ulicy i oddalił się.

Wszystko trwało nie więcej niż dwadzieścia sekund.

- Dobrze pomyślane, prawda? - powiedziała Jeanie. - Stara inkasuje forsę.

Piętnaście dolarów za dozę heroiny. Kupiec podchodzi do wcześniej przygotowanego

ś

mietnika i bierze towar. Chłopak jest tu po to, żeby sprawdzać, że bierze tylko tyle,

za ile zapłacił. Nie mam cienia wątpliwości, że w kieszeni trzyma brzytwę. Stara coś

do niego krzyczy, podając mu ilość sprzedanego towaru. Mają swój kod. To o wiele

bezpieczniejsze, niż spotkania w toaletach barów. Jeżeli pojawi się policja, nikt nie

ma przy sobie narkotyków. Przysięgną, że jakiś ścigany typ podrzucił je do śmietnika.

Genialna prostota! Malko zdumiony był tak sprawną organizacją.

CIA stosowała najrozmaitsze wybiegi. Pomyśleć, że w tej właśnie chwili

ambasador nadzwyczajny Pakistanu wygłaszał mowę-rzekę przed Zgromadzeniem

Ogólnym Narodów Zjednoczonych, aby zyskać na czasie i umożliwić przyłapanie

drobnego handlarza narkotyków, w którego rękach spoczywa los głosowania.

W każdym razie, rozumowanie Malka było prawidłowe. O ile zdoła

przeprowadzić plan kontrataku.

Iluż delegatów drżało o los członków swojej rodziny?

Operacja „Terror” została przeprowadzona bez zarzutu. Do FBI nie wpłynęła

jeszcze ani jedna skarga. Co do Dawida Mugali, to wrócił do domu święcie

przekonany, że nie puścił pary z ust. Malko nie potrafił wyzbyć się lęku. śycie wielu

background image

osób znalazło się w jego rękach i, choć wiedział, że nie będzie musiał przed nikim

zdawać rachunku, ciążyło mu to. Miał przeświadczenie, że przypadek Dawida Mugali

nie był odosobniony.

Rozejrzał się po skrzyżowaniu. Ze starą rozmawiała teraz młoda Murzynka w

łachmanach. Karuzela kręciła się znowu.

Przed ich oczyma przemaszerują pewnie wszyscy narkomani z Harlemu. Oby

tylko pokazał się Julius West.

Jeanie ani na sekundę nie spuszczała śmietnika z oka, tylko ona mogła

rozpoznać Juliusa.

Uśmiechnęła się do Malka, który zrozumiał od razu, że czynnik ludzki

zdecydowanie działał na jego korzyść.

Jeanie musiała mieć dość praktykowanego przez kochanka mordobicia. Kiedy

nie miała na sobie munduru, jej zgrabna figura i pełna ekspresji zmysłowa twarz były

naprawdę zachwycające. Malko odwzajemnił uśmiech.

- Jeanie, powinna pani być cover-girl albo grać w filmach, a nie marnować się

w komisariacie w Harlemie.

Potrząsnęła głową.

- To nie zawody dla mnie. Byłoby mi wstyd. Nawet kiedy zakładam

przykrótką spódniczkę, czuję się skrępowana. Nie lubię, żeby mężczyźni

pogwizdywali na mój widok. Cóż dopiero stanąć nago przed fotografem!

- Nie potrzebuje się pani rozbierać, żeby budzić pożądanie - elegancko

zaoponował Malko.

Odwróciła się bez słowa, bardzo zażenowana; nigdy nie prawiono jej

komplementów tak bezpośrednio. W tej samej chwili detektyw trącił Malka łokciem.

- Patrzcie, jeszcze jeden.

Malko i Jeanie wychylili się. Murzynka drgnęła.

- To on.

Zbliżający się Murzyn był chudy jak kościotrup, prawie zupełnie łysy, o

pomarszczonej, pustej twarzy.

Powłóczył nogą. Jego wygląd różnił go od pozostałych nabywców. Nim

podszedł do starej, rozejrzał się wokół siebie. Gdy jego wzrok zatrzymał się na „ich”

budynku, Malko instynktownie odskoczył od okna, mimo że Murzyn nie mógł

dostrzec ich za firankami.

Julius West stanął obok starej; wyglądało jakby z nią rozmawiał.

background image

- Oby tylko miał pieniądze! Ta stara kutwa nie da mu nic na kredyt -

westchnęła Jeanie.

Julius miał pieniądze. Położył zwitek banknotów na kolanach starej i ruszył w

stronę kosza. Uniósł pokrywę, zanurzył rękę, a zaraz potem wsunął ją do kieszeni.

Pod obojętnym okiem „strażnika” powtórzył tę czynność dwa razy, potem opuścił

pokrywę i powłócząc nogą odszedł w stronę Madison Avenue.

- On, to co innego - wyjaśniła Jeanie ściszonym głosem, jakby w obawie, by

Julius West jej nie usłyszał.

- Jest hurtownikiem, poza tym wiedzą, że przychodzi regularnie i okradanie

ich nie leży w jego interesie. Bierze, ile chce. Trzeba go złapać teraz, zanim zdąży

odsprzedać heroinę.

Detektyw pędził już po chybotliwych schodach. Pozostali wyszli tylnymi

drzwiami i wskoczyli do forda, czekającego na parkingu. Detektyw włączył radio,

ż

eby skontaktować się z wozem stojącym na Madison Avenue.

- Uwaga - uprzedziła Jeanie - trzeba go złapać, nim zejdzie do metra. Potem

będzie trudniej, z łatwością pozbędzie się heroiny.

Ford ruszył tak ostro, że dziewczyna poleciała na siedzącego obok Malka.

Rozległ się pisk opon.

Pokonali dwa zakręty i znaleźli się na Madison Avenue, minąwszy śmietnik.

Stara nawet nie drgnęła, zerkając obojętnie na forda.

- Kieruje się ku 117 Ulicy - zatrzeszczało w głośniku radiowym.

- Pospieszmy się - odezwała się Jeanie.

- Na 118 ma metro.

Ford wyrwał do przodu. Detektyw, który prowadził, przywykł do pościgów, a

dysponował silnikiem o mocy 375 koni...

- Oto i on - oświadczyła Jeanie.

Julius West szedł spokojnie skrajem chodnika. Nawet nie odwrócił się, słysząc

warkot silnika. Gdy to wreszcie zrobił, było już za późno. Detektyw wyskoczył z

wozu.

Malko ujrzał na twarzy Juliusa Westa wyraz paniki. Mimo kalectwa rzucił się

do ucieczki z impetem sprintera.

Biegł po ulicy, wymachując ramionami, jak wiatrak.

- Stój! - krzyknął detektyw - bo strzelam.

Julius West przyspieszył jeszcze złorzecząc na całe gardło. Na progach

background image

domów pojawiali się coraz liczniejsi czarni gapie. Jeżeli w Harlemie biali prowadzili

pościg za Murzynem, ryzyko rozróby było duże.

Inspektor i Malko pędzili ciągle jak szaleni. Wreszcie pojawili się czterej

policjanci z drugiego wozu, zagradzając Westowi drogę. Na ich widok zawahał się

przez sekundę i to doprowadziło do jego zguby. Detektyw rzucił się jak napastnik w

rugby i chwycił go za nogi.

Wszelka obrona byłaby daremna. Malko z czterema innymi zabezpieczał tyły.

W okamgnieniu było po wszystkim.

Ledwie znaleźli się w samochodzie, dwaj detektywi z niesłychaną brutalnością

zdarli z Murzyna ubranie.

Spodnie, kurtkę, koszulę, nawet bieliznę. Julius West wydzierał się i szamotał,

oni tymczasem działali z flegmą angielskiego majordoma pomagającego swemu panu

zdjąć palto. W okamgnieniu Murzyn został goły, jak go Pan Bóg stworzył. Malkowi

mignęło przed oczyma gołe czarne ciało, nim owinięto je zniszczonym kocem. Stary

ford zawrócił ostro na Lennox i ruszył na sygnale w kierunku południowym. W samą

porę - czarnoskóry olbrzym wyłonił się ze swego sklepiku, z tasakiem w ręku, grożąc

pozostałym policjantom i miotając przekleństwa. Wokół niego gęstniał tłum

Murzynów.

- Czemu go rozebraliście? - zapytał Malko, podskakując na wybojach.

Ulice Nowego Jorku były coraz gorsze.

Jeden z detektywów roześmiał się. Niemalże siedział na więźniu.

- W ten sposób nie ma możliwości połknąć tego świństwa ani wetknąć go

gdzieś, nim dowieziemy go na miejsce...

Julius dusił się pod kocem. Detektyw odsłonił mu twarz, podsuwając

jednocześnie pod nos krótkolufową 38.

- Nie próbuj żadnych numerów, synku, spluwa może wystrzelić...

- Chcę adwokata, to bezprawne aresztowanie - wrzasnął Murzyn,

wytrzeszczając ze strachu oczy, śliniąc się i usiłując gryźć. - Oddajcie mi ubranie.

- Oczywiście, za chwileczkę, jeżeli będziesz grzeczny. A może przypadkiem

chcesz chusteczkę, żeby wytrzeć sobie nosek?

Puknął go lekko kolbą 38 w głowę. Julius uspokoił się. Nawet wewnątrz wozu

wycie syreny było ogłuszające. Aż do chwili, gdy znaleźli się na Old Slip Street, nie

mogli zamienić słowa. Malko popatrzył na potarganą głowę siedzącego za nim

człowieka. Julius West dysponował niewiarygodną siłą, siłą, o jakiej nie śmiałby

background image

myśleć w najbardziej szalonych marzeniach.

Trzeba jednak jeszcze, by zechciał się nią posłużyć.

Wypchnięto go brutalnie z samochodu, ciągle owiniętego kocem. Uniósł go,

obnażając chude łydki, by móc wejść po brudnych schodach.

Kwatera główna Biura Narkotyków na Manhattanie była raczej obskurna.

Stary, czteropiętrowy budynek, tuż przy South East End Express, na wysokości 9

Piers’u, prawie na cyplu Manhattanu. Dniem i nocą pracowało tu trzydziestu

detektywów.

Poszli wprost do biura kapitana - Irlandczyka, którego pijacka gęba zdawała

się wystawać z baryłki piwa.

Widząc Jeanie, Julius splunął na ziemię, warknął coś przez zaciśnięte zęby i

zmierzył ją pełnym niewiarygodnej nienawiści spojrzeniem. Plecy Malka przebiegł

zimny dreszcz na myśl o tym, na co naraża dziewczynę.

Tymczasem przeszukiwano w obecności kapitana odzież Westa. Nie trwało to

długo, znaleźli sześć czarnych paczuszek. Kapitan rozdarł jedną z nich. Posypał się

biały proszek. Powąchał go z odrazą.

- Może nam powiesz, że to cukier-puder?

Julius milczał, spuściwszy głowę. Kapitan wzruszył ramionami i uprzedził

Murzyna:

- Tym razem sobie posiedzisz. Usłyszymy o tobie za dziesięć lat. Jeżeli

wcześniej nie wyciągniesz kopyt.

- śądam adwokata - powiedział z nienawiścią West. - Mam prawo mieć

adwokata.

- Adwokata! Coś ci się popieprzyło. Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywał,

oberwiesz po mordzie i basta. Jasne? Dosyć, zabierzcie go.

Gdy dwaj potężni mundurowi policjanci wywłóczyli Murzyna z pokoju, ten

nie zaprzestawał na cały głos domagać się adwokata. Kiedy zniknął, kapitan w

zasępieniu popatrzył na Malka.

- To wszystko jest niezupełnie zgodne z regulaminem, on rzeczywiście ma

prawo do adwokata. I kiedy go wreszcie dostanie, cała sprawa zwali się na mnie.

Malko uspokoił go:

- Kapitanie, jeżeli dla pana spokoju potrzebny jest liścik podpisany przez

prezydenta Stanów, otrzyma go pan. Powinien pan jednak pozwolić nam zrobić z nim

co chcemy. Być może nawet będziemy zmuszeni zabrać go stąd.

background image

Straszne. Gruby kapitan wzruszył tylko ramionami.

- Jeżeli o mnie chodzi, skoro tylko jestem kryty, to możecie go wsadzić do

beczki z cementem i wyrzucić do Hudson, mam to gdzieś.

Malko odwrócił się do Jeanie.

- Nie traćmy czasu - powiedział.

Policjant poprowadził go do celi młodego Murzyna.

Siedział, trzymając głowę między rękami i nawet nie drgnął, gdy weszli Malko

i Jeanie. Policjant pozostał przed drzwiami z gotową do strzału 38 w dłoni.

- Proszę uważać, jest niebezpieczny - uprzedził.

- Julius - zaczęła Jeanie - muszę z tobą pogadać.

Julius West podniósł głowę i powiedział bezbarwnym głosem:

- śebyś zdechła, dziwko. Jak tylko cię dopadnę, wypruję ci flaki i rzucę twoje

pieprzone ścierwo psom.

Tylko boję się, że się potrują. Spieprzaj.

Jeanie zignorowała te słowa.

- Julius - powtórzyła - jeżeli staniesz przed sądem, wsadzą cię na pięć lat. Sam

dobrze wiesz. Tym razem złapali cię na gorącym uczynku. Znasz sędziego Rileya -

najchętniej widziałby was wszystkich martwych. Chcę ci zaproponować pewien

układ: jeżeli nam pomożesz, wyjdziesz stąd spokojnie i w ogóle zapomnimy, że się

dziś widzieliśmy.

- To musi być niezłe draństwo - zarechotał. - Bo jak cię raz dorwą, nie

wypuszczą ot, tak sobie. Ale mów, czas mi szybciej zleci. Nie obrazisz się, jak sobie

splunę...

Jeanie dała znak Malkowi. Teraz on zabrał głos.

- Julius - zaczął - potrzebny mi ktoś, kto zna kryjówki Czarnych Panter.

Chodzi o kidnapping. Kobietom i dzieciom grozi śmierć. Wiem, że ich znasz, że ich

zaopatrujesz. Nikt nigdy nie dowie się, że nam pomogłeś.

Ale muszę ich odnaleźć przed wieczorem.

Julius West uniósł twarz, spoglądając na nich w kompletnym osłupieniu.

Potem nagle wybuchnął histerycznym śmiechem, bijąc się dłońmi po udach. Jeszcze

trochę, a zacząłby się tarzać po ziemi.

- Hej! Chłopie! - zawołał. - To cholernie zabawne! Ale, biedny durniu, jeżeli

to zrobię, będę trupem w minutę po wyjściu stąd i wszystkie gliny z całego Harlemu

nie zdołają mnie obronić. Porzną mnie na kawałki, wyprują mi bebechy! Hę!

background image

Człowieku, jakie to zabawne!

ś

artowniś z twojego kumpla - zwrócił się do Jeanie.

- Nic innego dla mnie nie masz?

Popatrzył na Malka z gwałtowną nienawiścią i dorzucił:

- W dodatku lubię Pantery. Tylko oni są wystarczająco napaleni, żeby

ukatrupić takich pieprzonych gliniarzy, jak ten pod drzwiami. Nie myśl, że będę

pracował przeciwko nim. A teraz wynoście się i dajcie mi spać. Jeżeli do rana nie

będę miał adwokata, podniosę taki raban, że usłyszą mnie w Białym Domu.

Jeanie mrugnęła do Malka, żeby nie nalegał. Wyszli oboje z celi. Jeanie

nachyliła się ku strażnikowi.

- Pójdziemy na hamburgery vis-a-vis. Proszę na’

uprzedzić, kiedy będzie z nim kiepsko. I przede wszy stkim nie wzywajcie

lekarza. To uzgodnione z kapita nem.

Wyjaśniła Malkowi:

- Znam Juliusa Westa. On też ćpa. Za godzina będzie na głodzie. Pierwsza

doza, którą kupił, była dla niego. Kiedy jest w takim stanie, zrobiłby wszystko za

narkotyki. Jeżeli jednak ich nie dostanie, może umrzeć To ryzyko, które musimy

podjąć. Nie mamy żadnej pewności, że zechce mówić. Wszyscy boją się Panter. W

zeszłym miesiącu porąbali toporkiem informatora, który ich wydał. Kostki, kolana,

uda, ramiona, głowę. Zapakowali to wszystko w torby i podrzucili żonie faceta.

- Miejmy nadzieję, że się uda - powiedział Malko.

Z końca korytarza dobiegało wycie. Mrożące krew w żyłach wrzaski. Nawet

inni więźniowie zatykali sobie uszy. Malko wzdrygnął się, przerażony. Policjant,

który na nich czekał, miał ziemistą cerę.

- Mam nadzieję, że go uspokoicie. W przeciwnym razie zastrzelę go, nim się

rozwidni. Nie płacą mi za pilnowanie wariatów.

Julius wrzeszczał bez chwili przerwy, jak zarzynane zwierzę. Także Jeanie

pobladła. Zauważyła:

- Poszło szybciej niż myślałam. Jest już całkowicie wyniszczony przez to

ś

wiństwo. Biedny facet. Pomyśleć, że przyjechał z Tennessee, żeby mieszkać w

Harlemie.

Chciał być szczęśliwy.

Doszli do celi. Julius leżał na ziemi zwinięty w kłębek, wstrząsany spazmami.

Krzyczał, rzygał, pluł. Kiedy usłyszał kroki, zerwał się gwałtownie i uczepił krat.

background image

Malko cofnął się mimo woli. Murzynowi toczyła się z ust ślina, jak

wściekłemu psu, oczy miał obłąkane, palce wczepione w kraty. Na widok Jeanie

wyrzucił z siebie stek obelg, a potem błagał:

- Jeanie, biegnij po lekarza, szybko, bo zdechnę! Oj!

Boli mnie, wszystko mnie boli!

- Zastanowiłeś się nad tym, o co cię prosiłam?

Julius zelżył ją.

- Idź do lekarza, do cholery. Wykończę się. Muszę sobie strzelić w żyłę.

Jeanie nie ruszyła się z miejsca, spoglądając na wrak;

człowieka. Miejscami skóra Juliusa była przezroczysta, widać było żyły. Ból

ogarniał całe jego ciało, podobny do szczypiec rwących je na strzępy. Jego mózg

kipiał.

Prawe ramię pokryte śladami ukłuć, ropiało. Czuł, że rozpada się na kawałki.

Czym dłużej to potrwa, tym silniejszy stanie się ból. Zależnie od odporności, albo

serce nie wytrzyma, albo Julius będzie cierpiał jeszcze całymi godzinami, nim

zapadnie w rodzaj śpiączki. Doskonale wiedział, co go czeka.

- Pójdę po lekarza, jeżeli nam pomożesz - powiedziała Jeanie. - A nawet dam

ci dozę. Powiedziałam ci, że to naprawdę ważne.

Murzyn spojrzał na nią, jakby nie rozumiał. Potem zaszlochał rozpaczliwie i

osunął się w milczeniu wzdłuż krat. Przez moment leżał załamany, potem

wyprostował się gwałtownie i zaczął tak potwornie jęczeć, że pojawił się strażnik.

Jeanie zzieleniała. Wpiła palce w rękę Malka.

- On może umrzeć - szepnęła.

Malko przeklinał CIA i swój zawód. Zmuszał tę nieszczęsną dziewczynę do

robienia okropnych rzeczy, a w dodatku, narażał jej życie. On nie zostawał w

Harlemie... Julius wył, jęczał, błagał. W chwilach przytomności domagał się lekarza

albo adwokata.

- Poczekajmy jeszcze trochę - poprosił Malko.

Odeszli wraz z Jeanie. Julius nie dojrzał. Potrzebował jeszcze godziny. Zeszli

do małej kawiarenki. Tym razem zamówili, jak jeden mąż dwa J and B bez wody, nie

umawiając się wcześniej.

W kwadrans potem przybiegł po nich spanikowany strażnik.

- Chodźcie szybko, on umiera.

Pędem wrócili na górę.

background image

Julius rzeczywiście wrzeszczał potwornie, rzucając się na wąskiej pryczy.

Jeanie pokręciła w zasępieniu głową.

- Obawiam się, że dostanie ataku serca.

- Co możemy zrobić?

- Dać mu heroinę. Jego organizm jest kompletnie wyniszczony.

Julius ucichł. Otworzył zamglone oczy i poznał Jeanie. Odwróciła głowę.

Malko także nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ten człowiek przez niego umrze. Już

otwierał usta, chcąc powiedzieć Jeanie, by dano mu, co trzeba, byle tylko dłużej na to

nie patrzeć.

- Przysięgasz, że nic nie powiesz? - zapytał Jeanie konającym głosem.

- Przysięgam.

- Co chcesz wiedzieć?

Wyjaśniła mu. Potrząsnął głową. Próbował mówić, ale musiała podtrzymywać

mu głowę.

- Jest tylko jedno miejsce, gdzie mogą ich przetrzymywać. Kwatera główna w

Harlemie północnym. Ale muszę sam was tam zaprowadzić. Inaczej nie otworzą.

- Damy ci ochronę - zapewniła. - Nie zobaczą cię.

Julius skrzywił się z bólu.

- To nic, zbyt cierpię. Zróbcie mi szybko ten zastrzyk. I zaraz tam pojedziemy.

Jeanie wyszła z celi i wróciła po chwili z jedną ze skonfiskowanych paczek,

wodą i strzykawką. Sama rozpuściła proszek.

- Szybciej, szybciej, zdycham - szepnął West.

Wyrwał jej strzykawkę i sam wbił igłę w lewe udo.

Wstrzyknął płyn tak szybko, że aż krzyknął z bólu. Malko i Jeanie bezwiednie

odwrócili głowy.

Julius odrzucił strzykawkę i wyciągnął się z zamkniętymi oczyma na plecach.

Jego oddech stawał się stopniowo bardziej miarowy. Leżał nieruchomo trzy, może

cztery minuty, potem otworzył oczy. Jego cera odzyskała normalną barwę, a twarz

nabrała zwykłego wyrazu przebiegłości. Wstał i podejrzliwie spojrzał na Malka.

- Gdzie moje ciuchy? - zapytał. - Oddajcie mi moje bety!

Jeanie wydała strażnikowi polecenie i posłano po ubranie. Julius ubrał się

szybko. Przeistoczenie było niewiarygodne. Teraz z jego oczu przebijało cwaniactwo

i złość. Stęknął, wciągając spodnie, potem spojrzał na Jeanie.

- Cwana z ciebie dziwka - powiedział. - Chciałaś, aa, żebym zdechł.

background image

Jeanie bez słowa wzruszyła ramionami. Eskortowani przez strażnika udali się

do biura kapitana. Nim weszli, Jeanie uprzedziła twardo:

- Nie próbuj wodzić nas za nos. Drugą dozę dostaniesz dopiero po wszystkim.

Konferencja nie potrwała długo. W dwadzieścia minut później Jeanie, Malko,

Julius i dwaj detektywi wsiedli do forda. Murzynowi założono kajdanki. Cztery inne

wozy Biura Narkotyków ruszyły za nim w bezpiecznej odległości, utrzymując kontakt

radiowy.

- Dokąd jedziemy? - zapytała Jeanie, gdy zbliżali się do East River Drive.

- Jedź do 125. To za Triboro Bridge. I radzę, nie wychylaj nosa, bo urwą ci ten

ładniutki kurewski łebek.

Jeden z detektywów zdzielił go łokciem, aż mu dech zaparło.

- Grzeczniej z damami, ty ścierwo.

Niewielki konwój mijał powoli East Drive. Al Katz, którego również

obudzono, był w stałym kontakcie z kwaterą główną FBI w Nowym Jorku. Cztery

samochody przewoziły pełny arsenał, nie wyłączając bazooki, gazu i kamizelek

kuloodpornych.

- To tu - oznajmił niepewnym głosem Julius.

Nie był jeszcze na głodzie, a mimo to jego ręce drżały. Jeanie poczuła nagły

przypływ litości dla tego wychudłego, przerażonego strzępu człowieka.

- Wszystko pójdzie dobrze - mruknęła półgłosem.

Julius nie odpowiedział. Spoglądał na kryjówkę Mad Dogsów. Samochód

zatrzymał się przy rogu Pierwszej Alei i 128 Ulicy. Sto metrów dalej stał

przeznaczony do wyburzenia, przylegający do East River, dom. Drzwi i okna zabite

były deskami, a olbrzymie afisze zabraniały wstępu do środka, uprzedzając, że mury

grożą zawaleniem w każdej chwili.

- Wygląda na opustoszały - powiedział Malko.

Pomysł odszukania zakładników wydał mu się teraz szaleńczy. W Nowym

Jorku było tyle miejsc, w których mogli ich ukryć. Ten człowiek gotów im opowiadać

Bóg wie co. Z drugiej strony przecież niełatwo przetrzymywać wiele osób w niewoli.

Ten dom idealnie się do tego nadawał. śadnych sąsiadów, a w razie konieczności

ucieczki - rzeka.

- Wczoraj jeszcze tu byli - powiedział Julius. - Przyniosłem im prochy.

- Widziałeś z nimi kogoś obcego? - zapytała Jeanie.

Julius wzruszył ramionami.

background image

- Buda jest olbrzymia. Cztery piętra. Kiedy przychodzę, dwaj schodzą na dół i

tam z nimi załatwiam interes, nie wpuszczają mnie na górę.

- Ilu ich jest?

- Nie wiem.

- Są uzbrojeni? - zapytał detektyw.

Julius West uśmiechnął się jadowicie.

- Jasne. Mają olbrzymie spluwy, które powyrywają piekielne dziury w twojej

dupie, glino.

Detektyw poruszył się, zaniepokojony.

- Jeżeli nie weźmiemy ich przez zaskoczenie - mruknął - dojdzie do masakry.

Dziesięć razy zdążą zlikwidować zakładników. O ile tam są.

- Pójdę tam - zaproponowała Jeanie. - Z Juliusem. Nie będą się obawiać

kobiety. A w razie czego, umiem posługiwać się pistoletem. Zawsze czyszczę broń

mojego nięża.

Malko pokręcił głową.

- Jeżeli Julius zdradzi, nie będziemy mogli pani pomóc. Proszę zostawić to

mężczyźnie.

- Nie, pójdę - zdecydowała Jeanie.

Julius West znów drżał, jak liść. Jeanie zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.

- Jeżeli nie wykręcisz żadnego numeru, do końca życia wystarczy ci

narkotyków. Jak się to zwykle odbywa?

- Stukam do bocznych drzwi, od strony budowy. Jeden z nich podchodzi. Nim

otworzy, pyta, kto idzie. Potem wraca na górę po forsę i wpuszcza mnie. To nigdy nie

trwa długo.

- Pukasz w umówiony sposób?

- Dwa, trzy, dwa.

Jeanie uśmiechnęła się do Malka.

- Spróbuję unieszkodliwić tego z dołu. Jeżeli się nie uda, nie będzie czasu do

stracenia.

Al Katz jeszcze nie przyjechał. Kierowca forda zawiadamiał policję wodną.

Potem szybko wymienił meldunki z innymi wozami i spojrzał na zegarek.

- Zaczynamy za pięć minut - poinformował. - Kutry potrzebują tyle czasu na

przybycie.

Czarny oidsmobile zaparkował tuż przed opuszczonym domem. Wewnątrz

background image

było czterech policjantów, w tym jeden z bazooką. Mieli zaatakować główne wejście,

gdy tylko minie zaskoczenie.

Dwa wozy zatrzymały się na 128 Ulicy, a ludzie z czwartego samochodu

trwali cały czas w pogotowiu, czekając tylko na rozkaz, by ruszyć Jeanie w sukurs.

Komisariaty w Harlemie postawiono w stan gotowości.

Wszyscy nowojorscy policjanci, których można było skierować do

porzuconego domu, gotowi byli bezzwłocznie przybyć.

Na razie jednak cały ciężar spoczywał na ramionach Jeanie. Poprzez szybę

samochodu Malko i detektyw widzieli, jak oddala się wśród ruin. Z obserwowanego

domu nie dotarły do nich, jak dotąd, żadne oznaki życia.

Malko uzbroił swój kieszonkowy pistolet. Jeanie miała w torebce specjalną

38.

Julius podszedł do zabitych drzwi i zapukał, rozejrzawszy się wokół. Na tej

ś

cianie nie było żadnych okien, więc dzicy lokatorzy domu nie mogli widzieć, jak

wysiadał z samochodu.

Detektyw siedzący obok Malka mruknął:

- Też jej odbiło, żeby się tam pchać z tym ścierwem...

Jeanie z całych sił nadstawiała ucha. Z głębi domu nie dobiegał najlżejszy

szmer. Dyskretnie dała Juliusowi znak, aby zapukał jeszcze raz, ale on tylko

potrząsnął głową. Poszarzał ze strachu. Serce Jeanie waliło gwałtownie. Teraz było

już za późno na rejteradę.

Podskoczyła, gdy rozległ się głos:

- Julius?

Głos ochrypły, niski, który dobiegał zza drzwi.

Mężczyzna musiał niemal przytknąć do nich usta.

- Tak, to ja.

- Czego chcesz?

- Mam towar.

- Nie potrzebujemy. Może jutro.

Jeanie ogarnęła panika. To byłoby zbyt głupie. Ale Julius dobrze sobie

poradził.

- Jutro mnie nie będzie - powiedział jęczącym głosem. - Potrzebuję forsy dziś

wieczór.

- Dobra, zobaczę - burknął głos. - Poczekaj.

background image

Jeanie usłyszała skrzypienie schodów, potem zapadła cisza. Zaczęła w duchu

liczyć sekundy, żeby uspokoić kołaczące serce. W końcu coś się poruszyło.

- Jesteś sam? - odezwał się głos.

Zaskoczony, Julius nie od razu odpowiedział, potem przyznał się:

- Jest ze mną młodsza siostra. Lepiej, żebyś ją poznał, bo będzie czasem

podrzucała towar.

- Wypchaj się - burknął głos. - Nie podoba mi się to.

- Znasz mnie - perswadował Julius. - śadnych numerów.

Znów milczenie długie jak wieczność. Wreszcie zrezygnowany głos:

- Nie ruszaj się. Otwieram. Stój dokładnie na wprost drzwi.

Zgrzyt i drewniane drzwi uchyliły się. Jeanie ujrzała obrzyn zrobiony z

myśliwskiej dubeltówki. Czarna ręka pociągnęła Juliusa do środka, więc poszła za

nim. W pierwszej chwili nie rozróżniała w mroku żadnych kształtów.

Potem w świetle latarki osłoniętej kawałkiem materiału ujrzała potężnego

Murzyna z gołym torsem, ubranego w spodnie z szarej flaneli i trzymającego ją na

muszce.

Julius był szary ze strachu. Tamten wyciągnął rękę.

- Masz towar?

Za nim znajdowały się drewniane schody. Parter był pusty.

- Masz forsę?

Czarny przyglądał się Jeanie z natężeniem. Julius wyciągnął z kieszeni trzy

torebeczki, ale Murzyn nie zważał na to.

- To miło, że przyprowadziłeś ze sobą siostrzyczkę - odezwał się.

Podszedł do schodów i zawołał:

- Harris.

Schody zatrzeszczały i po kilku sekundach pojawił się drugi Murzyn. Mógł

mieć najwyżej dwadzieścia lat.

Pierwszy wskazał obrzynkiem Jeanie.

- Julius ma dla ciebie prezent. Jesteś pierwszy.

Jeanie krzyknęła krótko i cofnęła się ku drzwiom.

Murzyn skoczył ku niej i przytknął jej lufę strzelby pod brodę.

- Rozbieraj się. Szybko.

Jeanie wyczuła, że zabije ją, jeśli nie posłucha. Wargi jej drżały, stała

sparaliżowana. Tego nie przewidziała.

background image

Upuściła torebkę na ziemię. Oby tylko jej nie rewidowali. Młody Murzyn

podszedł i ściągnął jej sukienkę przez głowę. Nie opierała się. Uzbrojony Murzyn

ciągle trzymał ją na muszce. Poczuła, jak dłoń mężczyzny zerwała jej figi. Wciśnięty

w kąt Julius przyglądał się temu z przerażeniem. Murzyn nie zawracał sobie głowy

ś

ciąganiem jej biustonosza. Brutalnym pchnięciem przewrócił ją na leżącą na ziemi

sukienkę.

Ponieważ próbowała się podnieść, Murzyn z obrzynem warknął:

- Leż spokojnie.

Jeanie trzęsła się cała.

- Do roboty - powiedział starszy - rżnij pierwszy.

Młody Murzyn ukląkł na sukience, rozpiął dżinsy i osunął się na Jeanie.

Wszedł w nią bardzo szybko, poruszając się miarowo. Ani jedno, ani drugie nie

powiedziało słowa, tylko po policzkach Jeanie spływały wielkie łzy.

Wydał krótki pomruk zadowolenia, znieruchomiał, wstał i zapiął spodnie.

Jeanie leżała zdruzgotana, z rozrzuconymi nogami, zamknąwszy oczy. Julius z

trudem powstrzymywał się od krzyku.

- Przyślij innych - powiedział Murzyn z obrzynem.

- Kolejno.

Długa limuzyna zatrzymała się za samochodem Malka. Wysiedli z niej Al

Katz i Chris Jones i przesiedli się do Malka.

- A więc?

- Weszła pięć minut temu - powiedział. - Nie bardzo rozumiem.

Szare oczy Chrisa były chłodne, jak wypolerowana stal.

- Jeżeli zrobią jej krzywdę - powiedział - załatwię ich wszystkich własnymi

rękami.

Al Katz nie mógł usiedzieć w miejscu.

- Jeżeli przez kwadrans nic się nie wyjaśni, ruszamy.

Malko pokręcił głową.

- Nie. To zbyt niebezpieczne dla Jeanie i zakładników. Czekajmy. Ona lub

Julius wyjdzie. Dowiemy się, co się dzieje.

W samochodzie zapadła cisza. W dzielnicy panował stan wyjątkowy. Al Katz

ś

ciągnął pięćdziesięciu agentów FBI. Tylu dało się zebrać o tak późnej porze. Dwa

policyjne helikoptery krążyły nad dzielnicą. Sześć kutrów brygady rzecznej blokowało

East River powyżej i poniżej domu. Właściwie brakowało już tylko bombowców,

background image

ż

eby czuć się jak w Wietnamie.

Wszystko to na razie było bezużyteczne. Malko wznosił do nieba błaganie,

aby cała sprawa dobrze się skończyła. Zwłaszcza dla Jeanie.

Jeden po drugim, pięciu czarnych, którzy znajdowali się w domu, gwałciło

Jeanie.

Tylko Murzyn z obrzynem nie dotknął się do niej.

Kiedy ostatni wszedł na górę, zbliżył się do Jeanie i trącił lufą jej biodro.

- Odwróć się.

Posłuchała. Zmusił ją, by uklękła, oparta na rękach, głową dotykając ziemi.

Wtedy przysunął się do niej z tyłu i wbił między pośladki. Jeanie krzyczała z bólu i

rozpaczy.

Czarny skończył, poprawił ubranie i podniósł spluwę. Rzucił garść pomiętych

pieniędzy Juliusowi Westowi.

- Każ się jej ubrać i spieprzajcie. Jeżeli jeszcze kiedyś przyprowadzisz mi

kogoś bez uprzedzenia, obojgu wam poderżnę gardła.

Julius pozbierał banknoty i wsadził je do kieszeni. Jeanie włożyła sukienkę i

majtki. Twarz miała obrzmiałą od płaczu. Podniosła torebkę i zupełnie naturalnym

gestem zanurzyła w niej rękę.

Gdy ją wyjęła, ujrzeli 38. Przez ułamek sekundy na opasłej twarzy Murzyna z

bronią widniało kompletne ogłupienie. Potem zobaczył, że ręka Jeanie nie drży, że

pistolet jest zupełnie prawdziwy i niesie śmierć.

Pierwsza kula trafiła go w szyję. Szarpnięcie odrzuciło go w tył. Kasłał, dusił

się. Różowa pianka pojawiła mu się na ustach. Jeanie jeszcze raz nacisnęła spust.

Kula trafiła między lewe oko i ucho i wyleciała ze 799

strugą krwi i odłamkami kości. śycie zgasło w jednej chwili w jego oczach.

Upuścił strzelbę i runął na ziemię.

Chris Jones wyskoczył z samochodu zaraz po pierwszym strzale,

wyprzedzając Malka o parę metrów. W prawej ręce trzymał 45, w lewej Magnum

457.

Malkowi wydawało się, że Chris wywalił drzwi, w rzeczywistości jednak

Jeanie otworzyła je w chwili, gdy do nich dobiegł. Rozpędzony, zatrzymał się przy

schodach. Pełnym niepokoju głosem zapytał:

- Julius?

Jeanie upuściła 38, ukryła twarz w dłoniach, wstrząsana spazmatycznym

background image

szlochem.

Chris Jones ruszył schodami w górę, natrafiając na młodego Murzyna, z

butelką piwa w dłoniach.

Chris otworzył ogień z obu pistoletów, i kule dosłownie rozerwały Murzyna.

Trzasnęły drzwi i grad kuł powitał Chrisa na podeście. Zdążył jedynie przypaść do

ziemi. W tej samej chwili rozległ się krzyk kobiety.

Kolejny Murzyn wypadł z pokoju z potężnym automatem. W popłochu

zapomniał go jednak zarepetować.

Malko ściął go strzałem z bliska. Murzyn runął do przodu z twarzą rozpłataną

na pół.

Na dole Julius West wypadł na zewnątrz i zygzakiem gnał przez ulicę.

Czterej agenci FBI mieli rozkaz strzelać do wszystkiego, co się rusza. Jeden z

nich oparł automat na ramieniu i opróżnił magazynek. Julius potoczył się jak kula na

ś

rodek ulicy i legł nieruchomo w kałuży krwi.

Równocześnie główne drzwi wyleciały w powietrze w tumanie kurzu. Grupa

policjantów w kamizelkach kuloodpornych ruszyła na nie. Malko i Chris przyczaili

się na schodach, tuż obok martwego Murzyna. Po prawej stronie znajdowały się

zamknięte, podziurawione kulami drzwi. Stamtąd strzelano do Chrisa. Dwie dalsze

pary drzwi były otwarte, a krzyk kobiety dobiegał z góry.

Malko klepnął Chrisa po ramieniu.

- Kryj mnie.

Chris strzelał z obu rąk tak szybko, że ścianka drzwi już po chwili była jak z

koronki.

Malko przekoziołkował i ruszył schodami w górę.

Korytarz na trzecim piętrze pogrążony był w ciemnościach. Krzyk kobiety

dobiegał zza środkowych drzwi.

Malko rzucił się na nie, roznosząc je dosłownie. Stanął przed nim młody

Murzyn z pistoletem automatycznym w ręku. Wystrzelił dwa razy. Kule trafiły Malka

w klatkę piersiową. Oszołomiony odbił się od ściany. Ale Murzyn popełnił błąd,

opuszczając broń. Malko oddał trzy strzały raz za razem. Trzy kule dosięgły celu i

Murzyn runął twarzą do przodu.

Detektyw słusznie postąpił, ubierając go w kuloodporną kamizelkę. Stanął

pośrodku izby. Wokół leżały rozciągnięte na podłodze materace. Błyskawicznie

policzył: siedem kobiet i pięcioro dzieci. Sami czarni.

background image

Jedna z kobiet rzuciła się Malkowi na szyję, płacząc ze szczęścia.

- Mój Boże, myślałyśmy, że tu oszalejemy...

Chris wszedł do pokoju i przykucnął, by naładować broń.

Było to już bezużyteczne. Seria z pistoletu maszynowego skosiła ostatniego z

Mad Dogsów, piętro niżej.

Dom roił się od policjantów. Zakładniczki zaczęły schodzić jedna po drugiej.

Malko przyjrzał im się.

Wszystkie były okaleczone. Każda miała obcięty koniuszek ucha lub palca.

Dzieci także. Dwie kobiety dostały ataku histerii. Malko zszedł z nimi, omijając ciała.

Na dole natrafił na Jeanie, bliską ataku nerwowego. Kiedy zobaczyła Malka, rzuciła

mu się w ramiona szlochając. Długo nie mogła wykrztusić słowa.

Wtedy opowiedziała mu, co się stało.

Malko mechanicznie gładził jej włosy, trzymając w ramionach wstrząsane

szlochem, drżące ciało. Cena głosów w Zgromadzeniu Ogólnym stawała się zbyt

wygórowana... Al Katz żarliwie uspokajał zakładniczki.

Wystraszony. Myślał tylko o jednym. Do głosowania pozostało dwa i pół dnia.

Jakie jeszcze sieci mógł zastawić ich tajemniczy przeciwnik?

Przemówienie delegata Ludowej Republiki Albanii uśpiło nawet

przedstawicieli prasy. Z podziwu godnym uporem dzielny dyplomata wymieniał

rozliczne wiarołomstwa, których dopuścił się od 1951 r. Departament Stanu, by

uniemożliwić przyjęcie Chin do Organizacji Narodów Zjednoczonych..

Malko obserwował salę zza szyby oddzielającej pomieszczenie dla tłumaczy.

Obecni byli niemal wszyscy szefowie delegacji. Wśród nich prawdopodobnie również

jego przeciwnik, tajemniczy Azjata, którego nie zdołali zidentyfikować. Sześć

spoczywających w kostnicy trupów Mad Dogsów nie pomoże rozwiązać zagadki... W

opuszczonym domu nikt się nie pojawił.

Od głosowania dzieliło ich najwyżej dwadzieścia cztery godziny. Wszyscy

ludzie, jakimi dysponowała FBI, zostali zatrudnieni do ochrony delegatów i ich

rodzin.

Malko spojrzał na zegarek. Porwane przez Mad Dogsów kobiety i dzieci miały

za chwilę pojawić się na sali.

Strzeżone niczym skarby Golkondy. To musiało wywołać jakąś reakcję.

Malko przewidywał, że kryjący się za tą sprawą człowiek nie powinien opuszczać sali

obrad. Zareaguje, może zechce zadzwonić. Wszystkie poranne gazety pisały o

background image

porzuconym domu. Kiedy jednak pozwolono dziennikarzom wejść do budynku,

zakładników już stamtąd zabrano. Oficjalnie mówiło się tylko o operacji FBI

wymierzonej przeciw murzyńskim ekstremistom.

Dzień jednak zapowiadał się ciężki. Departament Stanu domagał się

dwudziestoprocentowego marginesu bezpieczeństwa. Nawet po uwolnieniu

zakładników nie można było mieć pewności co do dyplomatów pozyskanych bardziej

humanitarnymi metodami, w rodzaju grubego pliku dolarów.

ś

ona Dawida Mugaliego jako pierwsza weszła do sektora przeznaczonego dla

publiczności. Inne kobiety i dzieci szły za nią gęsiego, zajmując miejsca w pierwszym

rzędzie.

Niemal natychmiast jeden z dyplomatów odwrócił się i spostrzegł żonę. Wstał

pospiesznie i nie przerywając przemówienia Albańczyka mijał rzędy, by ją uściskać.

W niespełna kwadrans wszystkie rodziny zebrały się w zewnętrznej galerii,

nad sektorem dla publiczności.

Jedynie wtajemniczeni zauważyli poruszenie. Dwunastu delegatów, którzy

odzyskali bliskich, bez skrępowania okazywało radość. Wszystko pod osłoną grupy

agentów FBI.

Przybył i Al Katz, prosząc dyplomatów o udanie się wraz z nim do biura

delegacji amerykańskiej, po drugiej stronie ulicy. Pragnął wyjaśnić sytuację oraz

prosić o bezwzględne zachowanie milczenia. Przynajmniej do czasu głosowania.

CIA będzie rada, mogąc sowicie wynagrodzić mu strach i doznane przykrości.

Pułkownik Tanaka doznał wrażenia, że niebo wali mu się na głowę. Siedział

wśród delegatów japońskich, słuchając jednym uchem Albańczyka, kiedy zauważył,

ż

e jego sąsiad z piątego rzędu, delegat Jamajki, pospiesznie wstaje. Jeden z tych,

których żony zostały porwane.

Zaintrygowany, powiódł za nim wzrokiem i zobaczył, jak pada w objęcia

ż

ony.

W pierwszym odruchu chciał poderwać się i biec do telefonu. Zmusił się

jednak, by pozostać na miejscu.

Walczył z kłębiącymi mu się w głowie myślami. Jego sprzymierzeńcy po raz

kolejny chybili. Tanaka, jak wszyscy, czytał o osaczonym domu. Nie było tam jednak

ż

adnej wzmianki o zakładnikach, policja mówiła jedynie o Czarnych Panterach. A

przecież nie było tygodnia bez gwałtownych, czasem krwawych starć policji z

Panterami.

background image

Usiłował odgadnąć, co mogło się stać. Lester był pewien swoich ludzi i nie

dopuszczał myśli o zdradzie.

Mad Dogsi zostali osaczeni przez FBI. Pomyślał o blondynie. Powinien był

umieć się go pozbyć. To była jego wina. Raz jeszcze nie docenił przeciwnika. Takie

błędy kosztowały już Japonię przegraną wojnę. Tanaka był tak pogrążony w

rozmyślaniach, że idąc śladem siedzącego przed nim Węgra, zaczął oklaskiwać

przemówienie Albańczyka. Dopiero widząc przerażone oczy szefa własnej delegacji

przerwał i spuścił głowę: tylko tego jeszcze brakowało!

Unikał oddalania się od swych ziomków i wszelkiego zwracania na siebie

uwagi. Szybko zlokalizował agentów FBI na sali. Rzucali się w oczy jak pryszcze na

nosie.

Gorzki uśmiech wykrzywił jego usta. I wszystko to dlatego, że tym czarnym

durniom zachciało się bawić bombami. Można było oszaleć. Za setki tysięcy

wydanych dolarów... Gdy tylko nadeszła dogodna chwila, opuścił swą grupę i ruszył

szybkim krokiem do podziemnego parkingu. Nie chciał ryzykować nawet telefonu z

ONZ-u.

Z typowym dla swej rasy uporem Tanaka postanowił nie rezygnować. W 1945

r. zdołał w pojedynkę zatopić lotniskowiec. śałował, że nie ma sintoistycznego

ołtarzyka, który pomógłby mu pozbierać się jakoś.

Zatrzymał mercedesa przy rogu 38 Ulicy przed kabiną telefoniczną. Oby tylko

FBI nie dotarło jeszcze do Lestera!

W słuchawce odezwał się jednak głos szefa Mad Dogsów. Zaspany. Czarny

prowadził raczej nocne życie, w dzień spał.

- Jak tam zakładnicy? - zapytał sarkastycznie.

- Nie mam o nich wiadomości. Nie mamy tam telefonu. Pewnie zaczyna im się

dłużyć czas.

- Dłużył im się do tego stopnia, że wybrali się do Zgromadzenia Ogólnego -

wycedził Japończyk.

Lester wyrzucił z siebie potok ordynarnych przekleństw. Nie zamierzał pytać,

czy Japończyk żartuje. To nie było w jego stylu.

Lester nic nie rozumiał. Jeszcze wczoraj wieczorem wszystko było w

porządku. Tanaka streścił mu informacje prasowe.

- Świnie - odezwał się Lester. - Zabili mi brata.

- Przykro mi - odpowiedział chłodno pułkownik Tanaka. - Ja też straciłem

background image

wielu przyjaciół. Ale na razie potrzebnych mi co najmniej sześciu wstrzymujących się

od głosu.

Lester znowu zaklął.

- W przeciwnym razie przegraliśmy - zakończył Tanaka. - I nie omieszkam

pociągnąć pana do odpowiedzialności. Zostało panu nie za wiele czasu. Nie ma sensu

próbować tego samego. Rodziny delegatów są pod ochroną FBI. Na dwadzieścia

cztery godziny zmobilizowali całą masę ludzi.

Czarny klął. Tanaka cierpliwie czekał. Wreszcie Lester oświadczył:

- Mam pomysł, ale to będzie drogo kosztowało.

- Nieważne, byle tylko się udało - zgodził się z rozdartym sercem Tanaka.

- Słyszał pan o „profecie”? - zapytał Lester.

- Nie. Kto to taki?

- Mówi pan, że sesja, o którą chodzi, jest jutro?

- Tak.

- W porządku, może pan na mnie liczyć. To będzie zabawne.

- To nie ma być zabawne, tylko skuteczne - zauważył kwaśno Tanaka.

- Proszę się nie bać - zapewniał Lester - mam z nimi rachunek do wyrównania.

Ani jeden spośród delegatów, których rodziny porwano, nie potrafił dostarczyć

ż

adnych wyjaśnień dotyczących napastników. Poza tym, że byli Murzynami, jak oni.

To zaś jedynie szkodziło stosunkom między Murzynami afrykańskimi i

amerykańskimi.

Al Katz zdołał przekonać ich, by zachowali absolutne milczenie na temat tego

zdarzenia.

Całe szczęście, że trzy czwarte delegatów, których to dotyczyło zależało w stu

procentach od funduszy Departamentu Stanu. To w poważnej mierze ułatwiało

sprawę. Bóg jednak raczy wiedzieć, jakie jeszcze kłody rzuci im pod nogi ten

diaboliczny i zagadkowy przeciwnik.

Delegaci pod ochroną FBI spokojnie opuścili biuro Katza.

Malko przybył wkrótce potem i zastał Amerykanina miotanego wściekłością.

Ogarniał go wstyd za własny kraj. I lęk o wynik głosowania. Na jego prośbę na

ś

cianach biura zawieszono liczne tablice podające wyniki poprzednich głosowań,

wstrzymujących się itp.

Ponadto tablicę, na której oznaczano każdy ruch szefów delegacji. Wszyscy

byli dyskretnie śledzeni przez FBI poza obszarem ONZ-u.

background image

Odnotowywano ich rozkład dnia, godzina po godzi nie. Nie wszyscy

uczestniczyli w sesjach, daleko było d<

tego. Z wyjątkiem delegacji obozu komunistycznego.

Patrząc na tę tablicę Malko wpadł na pewien pomysł To nie mogło nikomu

przynieść szkody, a dawało szansi odzyskania dwóch głosów.

- Przedstawiciele Jemenu i Ugandy udali się do Wa szyngtonu na konsultację

ze swymi ambasadorami - zaczął. - Mam pewien pomysł.

Al Katz podniósł na niego pełne niepokoju niebie skie oczy.

- Ej! Chyba nie zamierza pan ich porwać? Nigd nie...

- Jak panu nie wstyd posądzać mnie o coś takiego - żachnął się Malko. - Ja,

Jaśnie Oświecona Wysokość, miałbym zajmować się wulgarnym kidnapingiem? To

metody obwiesiów. Znam lepsze.

Wyjaśnił swój plan Alowi. Gdy wyszedł z biura, Amerykanin jeszcze bił się ze

ś

miechu po udach. Od początku tej afery po raz pierwszy tak się ubawił.

Malko zadzwonił do Szpitala Bellevue, dokąd odwieziono Jeanie tuż po całym

zajściu. Posłał jej wspaniały bukiet czerwonych róż, załączając wizytówkę.

Przekazano go jej. Głos miała słaby, jakby dobiegał z oddali, nabrzmiały łzami.

- Och! Dziękuję. - powiedziała - dziękuję.

Sprawił mi pan ogromną przyjemność.

Mówiła o kwiatach. Po raz pierwszy ktoś przysłał jej kwiaty. Koledzy z

komisariatu uważali ją za niezłą, czarną dupę, w sam raz nadającą się, by przelecieć ją

na skraju biurka. Ale żadnemu nie przyszłoby do głowy, żeby wydać pięćdziesiąt

centów na bukiecik margerytek.

Samolot Eastern Airlines rejs 563 wystartował właśnie z Washington DC.

Pasażerowie mieli przed sobą trzy kwadranse lotu małym Boeningiem 737 do

nowojorskiego lotniska La Guardia. Poza stewardessami na pokładzie znajdowali się

sami mężczyźni. Był to taki tramwaj dla biznesmenów, powracających do rodzin lub

przyjaciółek w Nowym Jorku.

Wszyscy spragnieni.

Nim jeszcze samolot osiągnął wysokość lotu, stewardessy zaczęły zbierać

zamówienia na napoje. Po dolarze za szklankę, płatne z góry. Większość pasażerów

prosiła od razu o dwie.

Dwaj z nich, mężczyźni w sile wieku, nieco podobni do siebie, zamówili po

trzy napoje. Stewardessa uśmiechnęła się, przyjmując zamówienie.

background image

- Nie wysiądą panowie o własnych siłach. Uwaga na żony!

Przez dłuższy czas nic się nie działo. Pasażerowie popijali leniwie, usiłując

podrywać zblazowane stewardessy. Dzień był słoneczny, nawet w Nowym Jorku

panowała piękna pogoda. Lot 563 zwykle przebiegał bez zakłóceń chyba, że któryś z

pasażerów zostawił teczkę na półce.

Dwaj pasażerowie z pierwszego rzędu opróżnili swoje trzy drinki każdy.

Porozumieli się spojrzeniem i wstali jednocześnie. Jeden z nich stanął w przejściu

między fotelami, drugi ruszył w stronę kabiny pilota, mijając pierwszego oficera.

Najpierw nadział się na stewardessę.

- Już za późno na picie - powiedziała figlarnie. - Proszę wrócić na miejsce.

- Nie chcę pić - odpowiedział mężczyzna. - Chcę porozmawiać z pilotem.

Stewardessa potrząsnęła głową.

- To niemożliwe. Proszę zająć miejsce.

Nagle dostrzegła metaliczny połysk pistoletu w jego prawej ręce i krzyknęła.

- To dowcip?

- Nie, to prawda, lecimy na Kubę - wyjaśnił obojętnie.

Pchnął stewardessę do kokpitu, trzymając pistolet na widoku.

- Zawracamy na Kubę - rzucił pilotowi, przystawiając mu lufę do skroni.

Lądujemy w Hawanie. Nie radzę stawiać oporu, mamy kogoś, kto zajmie się

pasażerami. Może pan powiadomić La Guardię, jeżeli pan chce.

Pilot nie próbował nawet grać na zwłokę. Już dwanaście maszyn kompanii

uprowadzono na Kubę.

Zwykła rutyna. Ze zdumieniem jednak spoglądał na agresora. Nie przypominał

długowłosych, histerycznych gnojków, którzy zazwyczaj brali kurs na Kubę. Był

dobrze ubrany, miał krótkie włosy, wyrażał się bardzo poprawnie.

Pilot doszedł do filozoficznego wniosku, że czasy się zmieniły i już nikomu

nie można ufać.

Boeing skręcił na wschód i kapitan wziął mikrofon, żeby uprzedzić

pasażerów, że do Nowego Jorku dolecą dopiero za dwa dni.

Człowiek z pistoletem stał w wejściu do kabiny.

Zastanawiał się, co pomyśleliby Kubańczycy, gdyby odkryli, że już nawet

agenci FBI wzięli się za porywanie samolotów do ich kraju.

Lepiej, żeby się o tym nigdy nie dowiedzieli. Sam wiele by dał, żeby znać

powód, który nakłonił CIA do uprowadzenia amerykańskiego samolotu na Kubę.

background image

Mamadou Rikoro usiłował rozstrzygnąć koszmarny dylemat. Mnąc nerwowo

spoczywający w kieszeni wyciąg bankowy, słuchał z roztargnieniem reprezentanta

Kolumbii, obrzucającego błotem USA. Jego sąsiad, delegat jednego z państw

wschodnioeuropejskich, słuchał tego jak nabożeństwa. Odwrócił się do Mamadou i

jak zwykle, dążąc do zjednania sympatii każdej czarnej republiki, uśmiechnął się doń

szeroko. Mamadou odpłacił niewyraźnym grymasem. Jego sąsiad nie miał takich

problemów jak on. Był tylko magnetofonem swego rządu. Jeżeli wykolei się, zostanie

rozstrzelany i kropka.

A to w radykalny sposób rozstrzyga z góry wszelkie rozterki natury moralnej.

Takie jak te, które miotały właśnie Rikoro. Na próżno rozgarniał palcami

kędzierzawą czuprynę - nie potrafił znaleźć satysfakcjonującego rozwiązania.

Tego ranka otrzymał z banku potwierdzenie przelewu trzydziestu tysięcy

dolarów na jego konto. Przelew był anonimowy. Rok w rok, zawsze tuż przed

głosowaniem w kwestii Chin, otrzymywał identyczną kwotę. Skromna składka kilku

anonimowych amerykańskich dobrodziejów. Naturalnie, odstępował część tej sumy

swemu ministrowi, a manna spadała regularnie i właściwie legalnie. W końcu, Stany

były bogate, a jego kraj gwizdał na Chiny.

Z drugiej jednak strony pojawiło się pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które

nieopatrznie przyjął przed dwoma tygodniami. W zamian za zrobienie czegoś

dokładnie odwrotnego. Nowiutkie banknoty ruszyły już w drogę do Szwajcarii.

Naturalnie, zrobi się szum. Rikoro prawdopodobnie zostanie odwołany, ale za

cenę dziesięciu czy piętnastu tysięcy dolarów rozwiąże najpoważniejsze kłopoty. Poza

tym, zaczynał już mieć dość Nowego Jorku. Ujrzeć wreszcie afrykańskie słońce! W

dodatku, zostając w kraju, sporo zaoszczędzi. śona rozsmakowała się w

wielkomiejskim życiu.

Stał rzeczywiście przed potwornym problemem. Gdyby tak mógł zadowolić

wszystkich. Przy tajnym głosowaniu, wykaraskałby się z tego, kłamiąc dla

obopólnego dobra.

- Przypadł mi smutny obowiązek poinformowania państwa, że z najgłębszym

ż

alem odebraliśmy właśnie wiadomość o śmierci Dato Mohammeda Ismaila Ben

Mohammeda Yussofa, stałego reprezentanta Malezji przy ONZ - wyrecytował

półsennie przewodniczący.

Proszę członków Zgromadzenia o-powstanie i uczczenie minutą ciszy pamięci

zmarłego.

background image

Mamadou Rikoro wstał automatycznie. Okazanie smutku przyszło mu

wyjątkowo łatwo. Spuściwszy głowę rozmyślał gorączkowo. I, choć rozdarty, podjął

decyzję.

Minutę ciszy poświęcił pamięci pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Regularny

dochód wart jest więcej niż wygrana w pokera. Trzeba było tylko powiadomić

zleceniodawcę i zwrócić pieniądze.

Zaraz po ogłoszeniu przerwy w obradach pobiegł do telefonu i wykręcił

numer, który znał na pamięć. Mógł stracić pięćdziesiąt tysięcy, ale chciał, aby o tym

wiedziano i zachowano wobec niego wdzięczność... Kiedy usłyszał głos rozmówcy,

wyjaśnił, kamuflując treść, że złożono mu określone propozycje, jednak postanowił

zostać wierny swej starej firmie. Uspokoiwszy sumienie, odłożył słuchawkę.

Pozostało mu teraz czekać na głosowanie.

Wykonanie drugiego telefonu było trudniejsze. Nim się na to zdobył, poszedł

napić się Pepsi. Potem wykręcił numer błagając niebo, by nikt nie odebrał.

Malko pił właśnie kawę w kafejce, gdy pojawił się Chris Jones.

- Al Katz chce natychmiast z panem mówić, niech pan do niego zadzwoni.

Malko pobiegł do najbliższego aparatu. Katz był bliski histerii.

- Mamy wreszcie coś konkretnego - wykrzyknął.

- Dzwonił pewien facet. Mamadou Rikoro. Jest na naszych listach płac.

Przyznał, że usiłowano go przekupić, ale ostatecznie zdecydował opowiedzieć się po

słusznej stronie. Trzeba go za wszelką cenę odnaleźć.

- Gdzie on jest?

- Gdybym wiedział, sam już bym po niego pojechał.

Niech go pan znajdzie.

Malko zajrzał do baru. Ani śladu Rikoro. Była piąta, większość delegatów

wyszła. Zadzwonił do siedziby jego delegacji, do domu, przebiegł wszystkie

korytarze, zaszedł nawet do kawiarni dla personelu, ale nie znalazł 214

nigdzie Rikoro. Sesja zacznie się za godzinę i potrwa do ósmej lub dziewiątej.

Może wtedy się pojawi.

Malko poprosił telefonistkę z baru, by wywoływała pana Mamadou Rikoro co

pięć minut. I posadził Chrisa na wprost telefonu.

Milton Brabeck najspokojniej ustawił się w głównym wejściu i grzecznie pytał

o nazwiska wszystkich czarnych delegatów. Brali go za nadgorliwego strażnika.

Kiedy pułkownik Tanaka po powrocie do hotelu znalazł wiadomość od

background image

Lestera, który prosił o pilny kontakt, natychmiast zrozumiał, że katastrofa była

nieuchronna. Lester otrzymał rozkaz kontaktowania się jedynie w sprawach nie

cierpiących zwłoki.

Zadzwonił z kabiny odległej o 100 metrów od hotelu.

Lester szalał ze złości.

- Jeden z tych cholernych czarnuchów chce nas wyrolować! - wrzasnął.

Tanaka otarł czoło. Panował silny upał. Topił się asfalt, nad miastem unosiły

się wyziewy ze ścieków i spaliny. Było potwornie parno: Mimo to musiał przecież

myśleć trzeźwo.

- Proszę mówić jaśniej.

Szef Mad Dogsów usiłował nie jąkać się z wściekłości. Tanaka notował w

pamięci. Ogarnęło go nagle ogromne zmęczenie. Będzie działał sam. Nie widzi

innego wyjścia.

- Trzeba do niego oddzwonić w ciągu pół godziny - dodał Lester.

Podał Tanace numer. Numer w gmachu ONZ-u. Tanaka rozłączył się i

zadzwonił pod wskazany telefon. W słuchawce odezwał się kobiecy głos: połączył się

z biblioteką ONZ. Poprosił Mamadou Rikoro.

Dyplomata był rozhisteryzowany. Lester go zastraszył. Facet gotów był iść do

FBI. A znał Lestera.

Tanaka mówił bardzo łagodnym głosem, zapewniał, że doskonale rozumie

jego rozterki. Czy może zobowiązać się do zwrotu otrzymanej sumy? Tylko tego od

niego chce. Rikoro uspokoił się nieco. Zapytał, z kim mówi.

- Ze swym zleceniodawcą - oświadczył uprzejmie.

- Jestem przekonany, że zdołamy uregulować tę sprawę ku zadowoleniu obu

stron. I może następnym razem...

Czuło się, że Rikoro kamień spadł z serca. Skoro już zaczyna się taka

gadanina! Dojrzał dla siebie szansę bardzo owocnego szantażu...

- Spotkajmy się w Radzie Powierniczej - zaproponował Tanaka. - Będziemy

mogli spokojnie porozmawiać.

Miejsce faktycznie wymarzone na dyskretne rozmowy. Pozostały już tylko

dwa obszary podlegające Radzie... Pago-pago i nędzny skrawek dziewiczych lasów

Indonezji. Rada nie zbierała się nigdy.

Mamadou Rikoro zaaprobował tę propozycję. Jemu również nie zależało na

reklamie.

background image

Tanaka skończył rozmowę i wyszedł, łapiąc łyk parnego powietrza. Miał

dosłownie moment, by wpaść do siebie i wrócić do ONZ-u.

Przestronna sala Rady Powierniczej była pusta. Rikoro usiadł w górnym

rzędzie i zapalił papierosa. Nikt nie widział, jak wchodził. Humor zdecydowanie mu

się poprawił. Marzyło mu się nawet, że może ocali owe pięćdziesiąt tysięcy...

Naturalnie, mowy nie ma o podpisywaniu czegokolwiek. Tamci będą musieli

zadowolić się słowem honoru uczciwego człowieka.

Za jego plecami otwarły się drzwi. Usłyszał wytłumiony przez grubą zieloną

wykładzinę odgłos kroków. Odwrócił głowę, uśmiechając się. Uśmiech zastygł mu na

ustach, gdy zobaczył pistolet, nie miał jednak czasu krzyczeć.

Tanaka ze stoickim spokojem wpakował w głowę Mamadou trzy kule, choć

już pierwsza przestrzeliła nos, rozrywając mózg. Rozległy się trzy głuche detonacje -

na pistolet założony był tłumik nowej generacji. Zresztą akustyka w sali Rady zawsze

była kiepska.

Mamadou Rikoro obsunął się z fotela. Pułkownik podszedł i odepchnął ciało

jak najdalej, żeby ukryć je między fotelami. Na szczęście, dyplomata był raczej

drobny. Zapach prochu szybko rozpłynie się w atmosferze zamkniętego

pomieszczenia. Salę odwiedzały jedynie grupy turystów.

Na wszelki wypadek Tanaka przeszedł wzdłuż rzędów, by wyjść od strony

baru dla delegatów.

Otworzył błyskawicznie drzwi, dokładnie w chwili, gdy strażnik się odwracał.

Widział wprawdzie Tanakę, ale nie zareagował, ponieważ jego kolega, który

zatrzymał Japończyka przy wejściu do baru, przepuścił go po wylegitymowaniu.

Pewna część kandydatów nie wahała się czasem wpadać na krótką drzemkę do nie

używanej sali.

A niekiedy i na miłosną schadzkę z frywolną sekretarką z sekcji tłumaczy.

Czerwone fotele były tak miękkie...

Tanaka poszedł do kawiarni, dołączając do pozostałych członków delegacji

japońskiej.

Ciało Mamadou Rikoro spoczywałoby może między fotelami przez wiele dni,

gdyby niejaka pani Thins de Topeka (Kansas) nie odczuła po długim zwiedzaniu

ONZ-u dotkliwego bólu nóg. Dyskretnie odłączyła się od grupy i opadła na miękki,

głęboki fotel w sali Rady Powierniczej. Niestety, nie udało jej się wyciągnąć

obolałych nóg. Pochyliła głowę i zauważyła coś czarnego. Myśląc, że to jakiś

background image

przedmiot, wyciągnęła rękę.

Dotknęła głowy Mamadou Rikoro.

Krzyki pani Thins przerwały rzeczowe objaśnienia przewodnika. Rozniosły

się szeroko, pomimo fatalnej akustyki... Tak szeroko, że obaj strażnicy rzucili się

natychmiast w stronę sali, przypuszczając, że ktoś dostał ataku szału.

- Tam leży ciało - wykrztusiła, szczękając zębami pani Thins. I zemdlała.

W klitce zastępującej pułkownikowi MacCarthy’emu biuro kłębił się dym

papierosowy. Pułkownik wyglądał na załamanego. Dwa trupy w ciągu tygodnia, to

dużo.

Zwłaszcza, że tym razem nawet przy największej dozie wyobraźni nie sposób

było utrzymywać, że zbrodni nie dopuścił się sadysta.

- Fachowa robota - stwierdził z nutką zadowolenia Katz.

Zabójca pozbierał łuski. Zawartość kieszeni Rikoro leżała na stole

MacCarthy’ego. Nie było tam nic, co mogłoby posunąć śledztwo do przodu.

Strażnicy przychodzili pojedynczo składać zeznania.

Zasadniczo, nikt nie miał wstępu do sali Rady Powierniczej. Poza

wycieczkami z przewodnikiem i delegatami.

Więc było z czego wybierać...

- Wydaje mi się, że widziałem mordercę - wyznał jeden ze strażników. - Niski

brunet. Był odwrócony plecami. Zatrzymał go mój kolega przy wejściu do baru.

Zobaczyłem, że jest w porządku, więc dałem spokój.

Pułkownik MacCarthy wezwał strażnika pilnującego wejścia do baru.

Ten jednak niczego nie potrafił powiedzieć. Sprawdzał mechanicznie

wszystkich wchodzących do baru. Czasem po stu na godzinę. Nawet nie patrzył na

twarze, tylko na karty. Nic ponadto nie udało się z niego wydusić.

Dwie zakonnice przedefilowały majestatycznie przed patykowatą statuetką,

ofiarowaną przez Nigerię i wkroczyły do baru delegatów.

Pełniący służbę strażnik zrazu nie odważył się ich zatrzymać, potem zaś było

już zbyt późno: dwie szacowne Murzynki w białych habitach wtopiły się w kłębiący

się w barze tłum. Trwała właśnie ostatnia przerwa przed głosowaniem w sprawie

przywrócenia pełnych praw Chińskiej Republice Ludowej.

Oczywiście, strażnik mógłby odszukać zakonnice, ale nie miał prawa porzucać

posterunku.

Delegat Górnej Wolty odwrócił się: ktoś zawołał go po imieniu.

background image

Stanął nos w nos z Murzynką o dużych, orzechowych oczach i łagodnej buzi.

Nawet w białym habicie zwracała uwagę doskonała figura kobiety. Mimo woli poczuł

podniecenie.

- Czym mogę służyć, siostro? - zapytał z szacunkiem.

- Chciałabym z panem pomówić - odpowiedziała głębokim, melodyjnym

głosem.

Kolejna naciągaczka. W imię braterstwa czarnych.

- Zaraz zaczyna się sesja - próbował się wymówić.

- A z delegacji jestem tylko ja.

- Nie zajmę panu wiele czasu - nalegała zakonnica. - Parę minut, a sprawa jest

niezwykle ważna. Dla pana.

Zaintrygowany delegat rozglądał się za spokojnym kątem.

Odniósł wrażenie, że znalazł się na targu niewolników i to tuż po przybyciu

statku z towarem. Zakonnica rozwiązała problem za niego.

- Może przejdziemy się do hallu na parterze - zaproponowała. - Będziemy

mieli tam spokój.

Delegat Górnej Wolty zgodził się.

Minęli strażników i zjechali ruchomymi schodami na parter. Wewnętrzna

galeria faktycznie była pusta.

Murzyn z uśmiechem zwrócił się do swej czarnej siostry.

- A więc, w czym mogę pomóc?

Kobieta uśmiechnęła się anielsko, trzymając obie ręce zanurzone w fałdach

habitu.

- To bardzo proste. Pójdzie pan ze mną.

Dyplomata podskoczył ze zdumienia.

- Z panią? Ależ to niemożliwe, sesja zaczyna się za pół godziny. Muszę

głosować.

Uśmiech jego rozmówczyni stał się jeszcze bardziej anielski.

- Mimo to pójdzie pan ze mną.

W tym momencie dostrzegł przytkniętą do swego brzucha lufę parabellum i

chciał odskoczyć w tył.

Jednak zatrzymał go mur.

- Ależ pani oszalała! - wykrztusił zduszonym głosem. - To chyba żart.

Duże usta Murzynki uśmiechały się ciągle, oczy jednak były zimne.

background image

- Niech pan idzie obok mnie - rozkazała. - Wyjdziemy stąd i wsiądziemy do

oczekującego samochodu. Jeżeli będzie pan rozsądny, nic się panu nie stanie.

- Ale czego pani chce? - protestował dyplomata - nie mam przy sobie

pieniędzy...

- Nie chcę pieniędzy - powiedziała. - Wypuścimy pana po głosowaniu.

Delegat podskoczył.

- Ależ to śmieszne. Opowiem, co się stało głosowanie zostanie unieważnione.

Głosem spokojnym, mimo to z odcieniem groźby, powiedziała:

- Nic pan nie powie. W przeciwnym razie zostanie pan stracony, nawet gdyby

pana chroniła cała policja.

Jeżeli piśnie pan słowo, umrze pan.

Delegat uwierzył. Wiedział, że w Nowym Jorku dziej ąj się zdumiewające

rzeczy. śe pewne zbrodnicze organizacje są wszechmocne. Ogarnęła go totalna

panika. Lufa parabellum mocniej wcisnęła się w jego brzuch.

Przedłużona była rodzajem cylindra: tłumikiem.

- Prędzej - rozkazywała zakonnica. - Jeżeli będzie pan próbował uciec,

zastrzelę pana.

Ukryła pistolet w kieszeni, ale poprzez materiał widział wyraźnie jego kształt.

Był zbyt przerażony, żeby sprawnie myśleć. Ruszył za nią jak automat - krok w krok.

Po prawej stronie placu roiło się od ludzi. Tu zbierali się turyści.

Murzynka szła tak blisko niego, że przy każdym kroku lufą pistoletu trącała

jego biodro.

W bramie musieli przebić się przez grupę turystów.

Delegat rozpoznał jedną z przewodniczek, uroczej Chineczkę, którą

emablował, więc uśmiechnął się do niej nieco krzywo.

Automatycznie odwzajemniła uśmiech. Tłum turystów rozdzielił w pewnej

chwili zakonnicę od je więźnia. Instynktownie do połowy wysunęła pistolet z

kieszeni.

Lo-ning przez ułamek sekundy widziała broń. Murzynka tymczasem znalazła

się już na chodniku za bramą i dołączyła do delegata. Chinka zastanawiała się, czy to

nie przywidzenie, jednak wspomniała dziwny, wymuszony uśmiech Murzyna.

Zdecydowanie, coś nienormalnego rozgrywało się pod nosem całego stada

troszczących się o pozytywny przebieg głosowania agentów.

Zostawiła swoich turystów na pastwę losu i co sił w nogach pobiegła do baru,

background image

spodziewając się zastać tam Malka. Po drodze jednak zmieniła zdanie. Aby zyskać na

czasie, skoczyła ku najbliższemu telefonowi i zaalarmowała sekcję chińską. Na nich

scedowała wszczęcie alarmu.

Dopiero czwarta zakonnica wzbudziła zdziwienie pełniącego wartę przy

wejściu strażnika. Dwie spośród nich wyszły w towarzystwie aż dwóch delegatów

każda.

Jednak było już zbyt późno, czwarta opuściła teren ONZ-u, eskortując

sięgającego jej do ramienia przedstawiciela Gujany. Przechodząca przez leżący sto

metrów dalej dziedziniec Gandhiego zakonnica spostrzegła dwóch zmierzających ku

niej Chińczyków. Szli oddaleni od siebie, jakby chcieli zagrodzić jej drogę.

Ciągnąc Malajczyka za ramię, zboczyła gwałtownie w prawo, ku schodom.

Chińczycy ruszyli za nią biegiem.

Rozległy się dwie głuche, wyciszone detonacje. Jeden z Chińczyków potoczył

się po dywanie i znieruchomiał.

Drugi osunął się powoli po wspaniałej chińskiej tkaninie, wyściełającej ścianę.

Zakonnica schowała pistolet i pociągnęła za sobą Malajczyka, zbyt przerażonego, by

wszcząć alarm, gdy mijali strażnika.

I tak zresztą umundurowani strażnicy nie byli uzbrojeni.

Nieco później sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych wpadł

w osłupienie, natykając się na podeście trzydziestego ósmego piętra - swojego piętra -

na delikwenta, który powitał go uprzejmie, nie troszcząc się jednak o to, by schować

Smith’a i Wessona.

Była to zupełnie wybaczalna słabostka Chrisa Jones’a.

Dyplomata pomyślał, że pora już wracać do kraju. Do tej pory, jeżeli nawet

nie zapobiegł żadnej wojnie na świecie, potrafił przynajmniej utrzymać pokój w

kuluarach ONZ-u.

Tym razem pułkownik Tanaka chciał sam upewnić się o powodzeniu akcji.

Obserwował wyjście fałszywych zakonnic, siedząc za kierownicą swego mercedesa,

tuż przed wejściem dla delegatów. Wszystko zdawało się przebiegać pomyślnie. Dwa

samochody ludzi Lestera stały zaparkowane po przeciwnej stronie alei. Tanaka z

poczuciem satysfakcji liczył wyprowadzanych delegatów. Waga przechylała się na

jego korzyść. Lester miał świetny pomysł. Uprowadzeni delegaci reprezentowali

kraje, na których nie skupiała się ostatnio uwaga świata. Ich nieobecność na sesji nie

wywoła szczególnego zdumienia. To zdarzało się często przedstawicielom państw

background image

wstrzymujących się od głosu.

Oba samochody ruszyły.

Drzwi mercedesa otworzyły się gwałtownie w chwili, gdy Tanaka wciskał

sprzęgło. Mimo całej swej zimnej krwi, pułkownik aż podskoczył.

Młoda Chinka, wyraźnie przerażona, wsunęła głowę do środka.

- Proszę pana - powiedziała - proszę pozwolić mi wsiąść. Szybko. Dokonano

porwania. Tamte dwa samochody. Trzeba je ścigać.

Pułkownik Tanaka miał wrażenie, że Fudżi-jama chlusnęła lawą wprost na

jego głowę. Tylko tego brakowało! Jego wzburzenie było jak najbardziej szczere.

- Nie rozumiem, proszę pani. Co się stało?

Chinka usiadła obok niego i rozkazującym tonem powiedziała:

- Niech pan ruszy i pojedzie za tymi dwoma samochodami - białym i

zielonym. Zatrzyma się pan przy pierwszym napotkanym policjancie.

Lo-ning zorientowała się, że nikt oprócz niej nie zdążył interweniować.

Właśnie zamierzała zatrzymać jakiś samochód na Pierwszej Alei, gdy spostrzegła

Tanakę siedzącego za kierownicą mercedesa.

Tanaka usłuchał, bijąc się z bezładnymi myślami.

Tamte samochody uzyskały już nad nimi około stu metrów przewagi. Zbliżył

się do nich bez trudu i popatrzył na swą pasażerkę. Uspokoiła się odrobinę. Zadrżał na

myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby wsiadła do innego samochodu.

- Proszę mi wreszcie wytłumaczyć, o co tu chodzi - powiedział, udając Greka,

dyplomata. - Czy mogę pani pomóc? Chinka, nieco rozluźniona, wyjaśniła:

- Ludzie jadący tymi samochodami porwali delegatów do ONZ-u, aby

uniemożliwić im udział w głosowaniu dziś po południu.

- Ależ trzeba zawiadomić policję! - wykrzyknął zbulwersowany Japończyk. -

To nie jest praca dla pani!

- To jest w pewnym sensie moja praca - odpowiedziała. - Ale zawiadomię

policję, kiedy tylko będę mogła. I dziękuję panu za pomoc. To szczęście, że na pana

trafiłam.

- Rzeczywiście, to szczęście.

Tylko jeszcze nie wiadomo, dla kogo. Oba samochody jechały prosto na

północ, w stronę Harlemu. Do budynku przy West End Avenue.

- Są uzbrojeni - ponurym głosem poinformowała Lo-ning.

Pułkownik Tanaka milczał. Musiał koniecznie znaleźć jakiś sposób na

background image

pozbycie się tej Chinki. W sercu Nowego Jorku, o czwartej po południu. W dodatku

bez broni. Po zamordowaniu Rikoro noszenie pistoletu byłoby niebezpieczne.

Dziewczyna zaczęła nagle gestykulować.

- Tam, tam...

Na rogu 61 Ulicy stał wóz policyjny. Tanaka zwolnił, ale uprzedził:

- Możemy ich zgubić.

- To prawda - przyznała Lo-ning.

Odkręciła szybę i próbowała przyciągnąć uwagę policjantów. Bezskutecznie.

Tanaka przyspieszył, aby dogonić samochody porywaczy.

Aż do Harlemu nie natrafili już na żaden patrol. Kiedy Lo-ning zobaczyła, że

samochody zjeżdżają do podziemnego parkingu, krzyknęła z radości.

- Proszę się zatrzymać, proszę zatrzymać natychmiast. Trzeba zawiadomić

policję.

- Jedźmy do najbliższego komisariatu - zasugerował Tanaka.

- Nie, wolę poczekać tutaj - zdecydowała Lo-ning. - To pewniejsze. To może

być podstęp. Trochę dalej jest tu zresztą budka telefoniczna. Dziękuję, że mi pan

pomógł.

Na twarzy pułkownika pojawiło się głębokie zakłopotanie.

- Proszę pani, nie mógłbym zostawić tu pani samej.

To niebezpieczne.

- Dobrze, zgoda - powiedziała Lo-ning. - Proszę podrzucić mnie do telefonu.

Zadzwonię i poczekamy tu na przybycie policji.

Tanaka zwolnił. Pozostała mu niespełna minuta na pozbycie się Chinki.

Rozmowy delegatów koncentrowały się wokół zabójstwa Mamadou Rikoro.

Za to zniknięcie innych przeszło zupełnie nie zauważone. Podobnie jak śmierć dwóch

agentów chińskich. Właśnie zresztą wznowiono sesję Zgromadzenia Ogólnego.

Malko odbywał naradę wojenną z Alem Katzem w biurze pułkownika

MacCarthy’ego. W ONZ nigdy jeszcze nie widziano takiego zamętu.

- Teraz możemy się już chyba tylko pomodlić - przyznał Malko - zachowując

nadzieję, że żaden inny delegat nie został w ten czy inny sposób przekabacony.

Orgia nie dała oczekiwanych efektów. Poza jednym przypadkiem...

- Zostały nam jeszcze dwie godziny - przypomniał Al Katz. - Przy

zastosowaniu systemu elektronicznego nie potrwa to dłużej niż pół godziny.

Zgnębiony pułkownik MacCarthy obiecał potroić straże wokół sali i ulokować

background image

wewnątrz wszystkich uzbrojonych cywilów, jakimi dysponował.

Pułkownik Tanaka, zamiast zawrócić na West End Avenue w stronę do budki,

skręcił w lewo, w 105 Ulicę i wjechał na dawne tereny rekreacyjne, obecnie pełniące

rolę wysypiska śmieci.

- Hej! Co pan wyprawia? - krzyknęła Lo-ning.

Tanaka uśmiechnął się uspokajająco.

- Przepraszam, chciałem tutaj zawrócić.

Zamiast jednak zawrócić, zatrzymał się pod murem i zaciągnął ręczny

hamulec. Dopiero widząc wyraz jego twarzy Lo-ning zaczęła się bać. Nagle

przypomniała sobie śmierć pani Tso. Jej zabójca był Azjatą...

Ich oczy spotkały się i teraz nie miała już wątpliwości, że mężczyzna chce ją

zabić. W tej samej chwili Tanaka chwycił ją za szyję i zaczął dusić.

Lo-ning krzyczała i walczyła zajadle. Tanaka, któremu utrudniała ruchy

kierownica, nie był w stanie dość mocno trzymać ofiary. Stopniowo zdołała odsunąć

się od niego. Milimetr po milimetrze przesuwała rękę w stronę klamki, aż ją chwyciła.

Udało jej się otworzyć i wysunąć nogi na zewnątrz.

Trzymając się karoserii niemal zupełnie wyśliznęła się z samochodu. Udało jej

się to dosłownie w ostatniej chwili, w płucach nie miała już ani odrobiny powietrza.

Leżący na siedzeniu Tanaka musiał ją wypuścić. Upadła na ziemię.

Tanaka krzyknął ze złości. Chinka tymczasem oddalała się poprzez śmietnisko

w stronę telefonu.

Japończyk zawrócił i ruszył prosto na drobną postać, biegnącą chwiejnym

krokiem.

Lo-ning odwróciła się i zobaczyła jadącego na nią mercedesa. Oparła się o

mur. Potężny kamień uniemożliwił Tanace rozjechanie jej. Jednak uderzenie

zderzakiem w kolana spowodowało, że upadła.

Wstała przełamując potworny ból. Noga uginała się pod nią. Musiała uczepić

się krat. Patrzyła tylko na nieodległe wyjście. Jeżeli dobrnie do West End Avenue,

będzie ocalona. Na szczęście Tanaka nie miał czasu zawrócić. Podjechał do niej

tyłem, ale, jadąc zygzakiem, zbyt się oddalił. Lo-ning, kuśtykając dotarła do wyjścia.

Wyszła na chodnik w chwili, gdy mercedes wyjeżdżał z terenu rekreacyjnego. Tanaka

ostro zahamował.

Lo-ning w popłochu rozejrzała się wokół siebie.

Strużka krwi spływała po jej nodze. W zasięgu oka nie widać było żadnych

background image

przechodniów. Aby dotrzeć do telefonu, trzeba było przejść West End Avenue.

Biegła kulejąc. Noga szarpała ją potwornie. Usłyszała warkot mercedesa,

usiłowała przyspieszyć, podpierając się o ściany domów.

Potężny samochód wjechał ukosem na chodnik i zbliżył się do Lo-ning.

Tanaka obiema rękami trzymał kierownicę. Dosięgając kruchej postaci Chinki, skręcił

lekko w prawo, by nie wpaść na mur. Uderzenie lewą stroną maski spowodowało

pęknięcie wątroby i żeber.

Dziewczyna poczuła się zmiażdżona, rozbita, poleciała bezwładnie przed

siebie. Tanaka miał nadzieję przyprzeć ją do muru, ale zbyt gwałtowne uderzenie

spowodowało, że upadła dość daleko, na schody prowadzące do sutereny, poza

zasięgiem Japończyka.

Zjechał na jezdnię i obejrzał się za siebie. W drzwiach sutereny pojawiła się

wystraszona twarz masywnego Murzyna. Ze zdumieniem spoglądał na leżące u jego

stóp ciało.

Tanaka zawahał się. Powrót narażał go na śmiertelne zagrożenie. Nie wiedział,

ile osób mogło znajdować się w domu. Jego jedyną nadzieją było to, że Chinka umrze

na miejscu, nim zdoła cokolwiek powiedzieć. Wrzucił bieg i skręcił w West End.

Tym razem za niepowodzenie odpowiadałby tylko on.

Lo-ning ledwie mogła mówić. Upadając złamała szczękę, usta miała pełne

krwi. Trójka pochylonych nad nią czarnych zastanawiała się, czy nie wynieść jej z

powrotem na wysypisko, unikając w ten sposób kłopotliwych pytań policji, gdy

nadeszła gruba Murzynka i także pochyliła się nad Loning, pełna współczucia.

Chinka uczepiła się jej bluzki, błagając:

- Szybko, zadzwońcie do FBI. Powiedzcie, że zakładnicy są na West End

Avenue 4537. To Japończyk...

Wycieńczona straciła przytomność.

Murzyni popatrzyli po sobie nie całkiem przekonani.

Gruba kobieta rozsunęła ich i weszła po schodach.

- Nie damy tak umrzeć tej małej - zagrzmiała.

Idąc najszybciej, jak na to pozwalało jej potężne ciało, ruszyła w stronę budki.

Wykręciła 411, numer alarmowy pogotowia policyjnego, z którym można się było

połączyć nie płacąc ani centa. Potem opowiedziała, co zaszło.

Kiedy po dziesięciu minutach przyjechała policja, Loning już nie oddychała.

Przerażona grubaska powtórzyła, co przed śmiercią powiedziała Chinka.

background image

Godzinę później pracownik sekcji japońskiej przyszedł na palcach

powiadomić ambasadora przy ONZ, że wysoki funkcjonariusz FBI nalega na

natychmiastową rozmowę z nim.

Pułkownik Minoru Tanaka stał wyprężony na baczność przed swoim ONZ-

owskim zwierzchnikiem, Hideo Kagami, stałym przedstawicielem Japonii. Na

okrągłej twarzy dyplomaty malował się wyraz surowości, a spoza okularów w

metalowych oprawkach na pułkownika spoglądała pogardliwie para zimnych oczu.

Tanaka pokornie spuszczał głowę na każdą z przytłaczająco słusznych uwag

dyplomaty. Czuł się okryty hańbą. Po raz pierwszy w swej wieloletniej karierze -

zarówno w lotnictwie, jak i w wywiadzie - nie stanął na wysokości zadania. Na

próżno powtarzał sobie, że winni temu są jego przypadkowi sprzymierzeńcy, tak czy

inaczej odpowiedzialność spadała na niego.

Dyplomata kończył reprymendę:

- Jest istotne - konkludował - ponieważ FBI zdołała dotrzeć aż do pana, by nie

można było odkryć żadnych pańskich powiązań z rządem, a nawet z’.

służbami, dla których pan pracuje. I aby FBI nigdy nie zdołała zebrać

dowodów, pozwalających wszcząć postępowanie sądowe. Czy to dzięki zeznaniom

pana, czy też kogokolwiek innego. Wyraziłem się dość jasno?

Pułkownik Tanaka doskonale zrozumiał, co miał na myśli przełożony. Ale tym

najmniej się martwił. Przez naczeniem wojskowego jest umrzeć w ten czy inny

sposób, a z ewentualnych docinków kolegów po powrocie do Tokio niewiele sobie

robił. Skoro przegrał pozostało mu tylko zakończyć sprawę z honorem. Zgiął się

wpół.

- Mogę odejść, panie ambasadorze? Pragnę zapewnić, że pańskie instrukcje

zostaną wykonane niezwłocznie.

- Tego właśnie od pana oczekiwałem - odpowiedział dyplomata.

Niespodziewanie wyszedł zza biurka i serdecznie uścisnął dłoń Tanaki. W

jego oczach malowało się chyba wzruszenie.

- Pułkowniku Tanaka - powiedział cicho, jakby obawiając się, że ściany mają

uszy. - Wiem, że zrobił pan wszystko, co w pańskiej mocy, aby jak najlepiej służyć

ojczyźnie. W imieniu cesarza - dziękuję panu.

Zatroszczymy się o to, co panu drogie.

Dyskretny uśmiech rozjaśnił twarz Tanaki. Nie pragnął niczego ponad ten

wyraz aprobaty. Miał spokojne sumienie. Nie będzie przyszłym pokoleniom

background image

podawany jako przykład porażki. Bez słowa odwrócił się i wyszedł z biura. Czekając

na windę zastanawiał się, co powinien zrobić. Niestety, miał bardzo mało czasu.

To ostatnie spotkanie już graniczyło z cudem. Po pozbyciu się Lo-ning

automatycznie skontaktował się z szefem delegacji japońskiej, by go o wszystkim

poinformować.

Nim pułkownik Tanaka zdołał porozumieć się z Hideo Kagami, FBI

zaalarmowało już delegację japońską.

Kagami wyznaczył mu spotkanie w biurze dużej japońskiej firmy importowej,

dającej pomieszczenie tokijskim służbom specjalnym.

Wychodząc zatrzymał taksówkę i podał adres w Grenwich Village. Byłoby

nieostrożnością wracać do hotelu, skoro FBI go zidentyfikowało. W myśli starał się

przypomnieć sobie, czy w pokoju nie pozostawił nic kompromitującego.

Nic, nic poza pistoletem. Ale i on niedaleko prowadzi. Ma fałszywy numer

seryjny i nie stanowi żadnego śladu. Czarny karnecik, w którym Tanaka notował swe

wydatki, spoczywa w jego kieszeni. Gdy tylko skończy ze wspólnikami, spali go.

Potem zostanie już tylko on, pułkownik Tanaka. Ostatni dowód rzeczowy. Jeszcze nie

wybrał sobie rodzaju śmierci i planował na to chwilę medytacji, o ile okoliczności na

to pozwolą. W najgorszym razie wystarczy rozgryźć jeden z guzików lewego rękawa

marynarki, by paść martwym w jednej chwili.

Ale trucizna nie odpowiadała mu, życzyłby sobie znaleźć sposób bliższy jego

naturze. Samuraje nie zażywali trucizny, a Tanaka był do głębi przesiąknięty tradycją.

W roztargnieniu spoglądał na przesuwający się za oknem taksówki obraz

Nowego Jorku. Jechali Broadwayem, w sercu Garment district, mijając wszystkie te

wózki, pełne futer i ubrań, olbrzymie ciężarówki i nędzne, zatłoczone kawiarenki dla

ubogich urzędników. Widział nie ów Nowy Jork, rojący się barwnym tłumem

turystów, ale mrowisko przypominające nieco Tokio.

Pułkownik doznał krótkiego, ale silnego skurczu serca. Wiele by dał za

jeszcze jedną partyjkę paczinko. Ale w Nowym Jorku nie grało się w paczinko, a FBI

deptała mu po piętach.

Amerykanie okazali wyjątkową grzeczność, pytając, czy niejaki pułkownik

Tanaka wchodzi w skład delegacji japońskiej. Och! Pytanie było czysto formalne,

gdyż niewątpliwie skradziono mu samochód. Oczywiście wykluczano, by dostojny

przedstawiciel Japonii mógł mieć cokolwiek wspólnego z tą ciemną aferą.

Od czasu wojny wietnamskiej amerykańscy funkcjonariusze bardzo troszczyli

background image

się o zachowanie twarzy.

Taksówka zatrzymała się przed jednym z domów przy Bleeker Street. Na

schodach siedzieli paląc i dyskutując hippisi. Tanaka ominął ich i przeszedł przez

podwórze, ku mieszczącemu się w tyle hangarowi.

Pchnął drzwi. Wnętrze zawalone było skrzynkami i starymi meblami.

Natychmiast wyrósł przed nim potężny Murzyn w ciemnych okularach.

- Przychodzę od Lestera - powiedział Tanaka.

Nikt poza Mad Dogsami nie znał imienia Lestera.

Murzyn poszedł w głąb hangaru i przesunął skrzynkę.

Tanaka został nieco z tyłu. Bezszelestnie podniósł żelazny pręt, zbliżył się do

Murzyna i zamachnął się, uderzając go z całych sił w kark.

Nie wydając nawet okrzyku. Murzyn runął na twarz, zalany krwią.

Pułkownik odstawił skrzynię. Pod nią znajdowała się klapa.

Podniósł ją i zszedł po metalowej drabinie. Dotarł do piwnicy zastawionej

skrzyniami. Był w manhattańskim arsenale Mad Dogsów. Koło dwustu strzelb,

rozmaite 235

modele pistoletów maszynowych, karabiny maszynowe odkupione od

dezerterów, tysiące naboi wszelkiego kalibru... Kiedyś Lester pokazał ten swój

skarbiec Tanace.

Miał tu nawet japoński karabin maszynowy Nambu, który Bóg raczy wiedzieć,

jak tu trafił.

Tanaka zestawił ostrożnie ciężką skrzynię pełną jeszcze oryginalnie

opakowanej broni i uniósł wieko stojącej pod spodem, mając nadzieję, że pamięć go

nie myli.

Faktycznie, znalazł tam czeski pistolet maszynowy i magazynki. Wziął broń,

założył magazynek, a trzy inne wsunął w pas. Modlił się, żeby zastać Lestera i Jacka,

którzy mogliby ewentualnie przeciwko niemu zeznawać.

Tanaka nigdy nie zetknął się bezpośrednio z innymi członkami Mad Dogsów,

znał tylko tych dwu.

Trzask zarepetowanego zamka rozbrzmiał echem wśród ceglanych murów.

Drzwi na wprost niego pozostawały jednak wciąż zamknięte. Nagle przeszło mu

przez myśl, że Lester może być na zewnątrz.

Z bronią opartą na prawym ramieniu otworzył drzwi.

Z korytarza długości dziesięciu metrów wchodziło się do wielu pomieszczeń.

background image

Tylne wyjście wiodło na Siódmą Aleję. Kryjówka była naprawdę idealna.

- Kto tam? - krzyknął męski głos.

Tanaka rozpoznał Lestera. Odezwał się spokojnie:

- To ja, Tanaka.

Potem pchnął drzwi i wszedł.

Lester nie był sam. Grał w karty z dwoma innymi Murzynami. Wyciągnięta na

łóżku Jada czytała książkę.

Po ziemi poniewierały się puste butelki po piwie. Na łóżku, w którym

zazwyczaj sypiał Lester, leżał automatyczny kolt. Widząc Tanakę, jeden z graczy

gwałtownie sięgnął po broń, rozsypując karty. Tanaka ledwie drgnął, ale pistolet

maszynowy splunął ogniem. Murzyn skoczył, jakby rzucony atakiem epilepsji, potem

runął w kałużę krwi. Kule poszarpały mu tors. Umarł, nim jeszcze upadł.

Lester i jego towarzysz wstali. Ich twarze wykrzywiało przerażenie. Jada

upuściła książkę i krzycząc zwinęła się w kłębek w kącie łóżka. Tanaka zwrócił ku

nim lufę pistoletu.

- Nie ruszajcie się - nakazał spokojnie.

Lester powoli odzyskiwał zimną krew. Nerwowo oblizał usta.

- Cholera! Zwariował pan, czy co? Co pana napadło?

Zakasłał, wdychając przesycone zapachem prochu powietrze. Korzystając z

tego, Tanaka powiedział obojętnym tonem:

- Wasza ostatnia akcja też się nie powiodła - w tej chwili FBI zatrzymało już

waszych ludzi, a ja sam jestem poszukiwany. Wyrzuciliśmy w błoto masę pieniędzy.

- Ejże! - przerwał Lester - a czy aby nie był pan śledzony?

Tanaka machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie miało to już większego

znaczenia. Lester się mylił.

- Chce pan się ukryć u nas? - zaoferował. - Potem przerzucimy pana do

Kanady. To nic trudnego. W północnej Dakocie są setki mil nie strzeżonej granicy.

Tymczasem zostanie pan tutaj... Lester ani na moment nie spuszczał oka z

pistoletu. Wiedział, że w magazynku zostało dość naboi, żeby posiekać Tanakę na

kawałki.

Jada jak sparaliżowana leżała skulona na łóżku. Bujne piersi falowały

nieregularnie, jakby oddychanie sprawiało jej trudność. Spojrzenie dziewczyny

wędrowało z Tanaki na Lestera. Śledziła z natężeniem tok rozmowy.

Lester nie rozumiał, czego chce Japończyk. W pewnej chwili jego twarz

background image

rozjaśniła się.

- Chciałby pan odebrać forsę? Ale przecież pan wie, że zapłaciliśmy tym

gnojkom z góry. Reszta poszła na broń i żarcie.

Tanaka skinął głową.

- Dziękuję za gościnność, ale nie zamierzam z niej korzystać - powiedział

grzecznie. - Jeśli chodzi o pieniądze, to także myślę, że nie da się ich odzyskać. Ale

przypuszczam, że stanowi to element ryzyka zawodowego.

Lester uśmiechnął się, uspokojony.

- O.K. Jest pan niesamowicie rozsądny. A teraz proszę odłożyć ten pistolet.

Mógłby zdarzyć się jeszcze jakiś wypadek.

Starał się nie patrzeć na ciało Ronsona, swego kumpla. Nie do końca wiedział,

co myśleć o tym Japońcu, który chyba nagle wpadł w szał. Ale co robił tamten przy

drzwiach?!

Tanaka nie odłożył broni i nawet nie drgnął. Tylko mocniej uchwycił kolbę.

Zastanawiał się, czy o niczym nie zapomniał.

- Odejdę teraz - powiedział spokojnie. - śałuję, że sprawy nie potoczyły się po

naszej myśli.

Lester dostrzegł, że palec Japończyka przyciska spust. Wrzasnął:

- Ej! Zwariował pan! Chyba nie... Nie sprzedałem pana, jestem w porządku...

Pułkownik Tanaka smutno pokiwał głową. Pewne rzeczy trudno było wyjaśnić

takiemu nieokrzesanemu chłopakowi jak Lester. Ogarniało go zmęczenie. Chciał

czym prędzej z tym skończyć.

- Pan był w porządku - zgodził się - ale ja mam pewne obowiązki wobec mego

kraju.

Jada krzyknęła.

W oczach Lestera zalśnił blask. Ten facet był stuknięty. Trzeba było

dostarczyć mu jakąś zabawkę:

pochylił się i podniósł duże metalowe pudło. Podsunął je Tanace.

- Niech pan zobaczy. Wystarczy, żeby się pan zemścił. Przynieśli mi to

wczoraj. Wie pan, co to takiego?

Pudełko wyglądało na kilogramową puszkę konserw.

Miało plastikową, prezroczystą pokrywkę. Widać było przez nią malinowe

granulki, trochę podobne do cukierków. Nie dostrzegł żadnego napisu. Lester splunął:

- Słyszał pan o cyklonie B? To ten, którego używali wasi kumple Niemcy w

background image

obozach koncentracyjnych, kiedy pozbywali się śydów. To to samo. Chlor.

Wystarczy dostęp powietrza, żeby zamienił się w śmiercionośny gaz. Nikt nie

wytrzyma dłużej niż pięć minut. Gość kaszle, robi się siny i kituje z otwartą gębą,

krew chlusta z nosa i ust.

Lester tak się podniecił tą opowieścią, że zapomniał o spluwie. Nagle ściszył

głos i dorzucił poufnym tonem:

- Załóżmy, że ktoś wrzuciłby to do przewodów wentylacyjnych w ONZ.

Wszystkie te przeklęte gnidy by zdechły i byłoby po głosowaniu.

Iskra zainteresowania rozbłysła w oczach Tanaki, ale zaraz zgasła. Doskonale

wiedział, że Lester gotów jest zrobić wszystko dla ratowania własnej skóry. A przy

pierwszej okazji wymknąłby mu się, albo zwyczajnie go zabił.

- To ciekawe - powiedział.

I nacisnął spust.

Impet kul odrzucił Lestera pod ścianę. Jedna z nich trafiła w gardło.

Strumienie krwi zalały stół i karty. Tanaka błyskawicznie odwrócił się i puścił krótką

serię w stronę drugiego Murzyna, który wskoczył na łóżko w bezsensownej nadziei

wydrwienia się śmierci. Jedna z kul trafiła Jadę w czoło. Znieruchomiała, siedząc na

łóżku z wyrazem zdumienia na twarzy i otwartymi oczyma, zalana krwią, spływającą

po nosie i policzkach.

Tanaka nie potrzebował nawet zmieniać magazynka.

Lester już nie żył, jego kumplowi też niewiele brakowało. Japończyk starannie

złożył broń na stole i z zainteresowaniem przyglądał się pudełku cyklonu B.

Wyglądało bardzo niewinnie.

Nagle przyszło mu na myśl, że plan Lestera nie był taki głupi. Pod warunkiem,

ż

e wykona go on sam.

Doskonałe posunięcie, po którym uznają go za szaleńca i nie będą nawet

rozważali ewentualności akcji sterowanej przez rząd. śaden rząd nie truje członków

ONZ-u.

Zerknął na zegarek. Sesja potrwa jeszcze przynajmniej dwie godziny. Przez

ułamek sekundy pomyślał o członkach delegacji japońskiej, ale zaraz powiedział

sobie, że byliby szczęśliwi, mogąc osłonić ojczyznę, nawet mimo woli. Będzie to

dodatkowym zabezpieczeniem.

Nikt nie przypuści, że byli wmieszani w całą aferę.

Nieco ożywiony Tanaka wziął pudełko, owinął je w papier i wyszedł, nie

background image

spojrzawszy nawet na trzy trupy.

Wiele ich widział w 1945. Zaczynało cuchnąć. Po śmierci puszczały

zwieracze, więc zwłoki nurzały się w ekskrementach. Zatrzymał się jeszcze w

zbrojowni, by wybrać nowy automatyczny kolt produkcji brazylijskiej.

Napchał kieszenie magazynkami i wyszedł po drabinie.

W podwórzu stał biały buick. Tanaka wiedział, że Lester czasami nim jeździł.

Wsadził głowę do środka i zobaczył, że kluczyki leżą na desce rozdzielczej. Zawsze

to lepsze niż taksówka, jeżeli policja zdążyła rozesłać jego rysopis. Wsiadł i

uruchomił samochód.

Pojedzie wprost do garaży ONZ-u. Orientował się, że aparatura

klimatyzacyjna znajduje się na tym samym poziomie.

Ostrożnie przejechał rojącą się od hippisów i turystów uliczkę, potem skręcił

w Szóstą Aleję. Trzydzieści przecznic dzieliło go od ONZ-u. Zatrzymał się na

skrzyżowaniu, przepuszczając objuczoną koszami staruszkę.

Spoczywająca na siedzeniu samochodu puszka wyglądała, jakby kupił ją w

supermarkecie, niewinna i lśniąca. Kolt Tanaka wsunął pod siedzenie. Przyspieszył i

zdołał umknąć wielu światłom.

Malko z niepokojem śledził przebieg głosowania. Na tablicy świetlnej od

dobrej chwili nie przestawała zapalać się zielona lampka. Odetchnął z ulgą po

głosowaniu Japonii i Jordanii. Teraz już większość dwóch trzecich nie mogła być

osiągnięta.

Dyskretnie wymknął się z sali Zgromadzenia Ogólnego i poszedł do biura

pułkownika MacCarthy’ego, którego brytyjska flegma znikała w miarę rozwoju

wydarzeń. Ostatni cios zadano mu informując, że jeden z szacownych przedstawicieli

Japonii poszukiwany jest nie za byle błahostkę, lecz za dwa morderstwa nie licząc

paru pomniejszych wyczynów.

Bogu dzięki, chodziło o Azjatę... Jednak sprawa do głębi wstrząsnęła

MacCarthy’em. Od czasów podboju Indii dyplomaci bronią posługiwali się jedynie za

pośrednictwem osób opłaconych.

- Nie odnalazł pan pułkownika Tanaki? - zapytał Malko.

MacCarthy usiłował przywołać resztki swej flegmy, rzucając Malkowi

posępne spojrzenie. Odczuwał autentyczną przykrość, uświadamiając sobie, że ten

chłopak o wyglądzie dżentelmena, doskonale ubrany, dystyngowany, idealne

background image

uosobienie wzoru prawdziwego dyplomaty, był w rzeczywistości jednym z jego

tajnych agentów pozbawionych sumienia i zasad.

- Jeżeli przestąpi próg ONZ-u, odnajdziemy go - oświadczył sucho. - Nie ma

obawy.

Malko nie do końca był przekonany o słuszności tej opinii, jednak przyjął ją

do wiadomości. Na szczęście budynek patrolował Chris Jones z kilkoma innymi

agentami FBI. Sama myśl o aresztowanu dyplomaty na obszarze ONZ-u przyprawiała

pułkownika MacCarthy’ego o chorobę. Modlił się gorąco, by Tanaka okazał dość

przyzwoitości i dał się złapać gdzie indziej. Gdy Malko wychodził, udając się do sali

Zgromadzenia Ogólnego, pułkownik gładził właśnie swe wspaniałe wąsy.

Pułkownik Tanaka bez przeszkód dostał się na parking Narodów

Zjednoczonych, okazując strażnikowi kartę, na którą ten ledwie spojrzał. Zaparkował

białego buicka i wysiadł, trzymając w ręce pudełko cyklonu B.

Kolta ukrył za paskiem. Nim wysiadł z samochodu, wprowadził kulę do lufy.

Rozejrzał się. W myśli przywołał rozkład trzeciego podziemnego poziomu, na

którym się znalazł.

Tu właśnie mieściła się główna instalacja klimatyzacyjna - potężne zielone

machiny stały w sali godnej „Titanica”. Pokazano mu je, gdy przybył do ONZ-u.

Teraz sobie przypomniał: biuro dyżurnego znajdowało się po prawej stronie w

głębi.

Joe Ruark, gruby majster odpowiedzialny za stan klimatyzacji, powszechnie

znany z racji dwustu osiemdziesięciu funtów wagi jako Tłuścioch, opowiadał właśnie

ś

wińską historyjkę swemu pomocnikowi, szczupłemu młodzieńcowi w okularach, gdy

w drzwiach do ciasnego biura stanął z koltem w garści Tanaka. Mężczyźni oniemieli

ze zdumienia, przede wszystkim na widok wycelowanej w nich broni - Który z was

zajmuje się klimatyzacją? - zapytał Japończyk swą nienaganną, lekko świszczącą

angielszczyzną.

Joe, gruby majster, pomyślał sobie, że ma do czynienia z szaleńcem. Przede

wszystkim nie należy go drażnić.

- Ja - odpowiedział uprzejmie, jakby nie widział pistoletu.

- Gdzie znajduje się wlot powietrza?

- Na szóstym, na piętnastym i na dwudziestym piętrze, sir, ale...

- Dla Sali Zgromadzenia Ogólnego?

- Na szóstym.

background image

Zadzwonił telefon i grubas wyciągnął rękę w stronę słuchawki.

Pułkownik Tanaka nie uniósł nawet głosu, a jednak grubas cofnął rękę.

- Niech pan nie odbiera.

Nagle Amerykanin doznał wrażenia, że ma przed sobą bardzo groźnego

człowieka.

Telefon nie przestawał dzwonić. Wreszcie umilkł.

Napięcie w małym pokoiku stawało się nieznośne. Tanaka spoglądał na

przypięte do ściany grafiki. Aby je odczytać, trzeba by godzin. Grubas był mu

bezwzględnie potrzebny. Przez szybę rzucił okiem na halę maszyn, nieco niżej.

Wyglądała na pustą.

- Nie ma tu nikogo? - zapytał.

Grubas potrząsnął głową, nie będąc w stanie odpowiedzieć. Konał ze strachu.

Gdyby chociaż przewidziano jakikolwiek system alarmowy! Trzeba było odebrać

telefon i wzywać pomocy na cały głos.

Tyle, że to byłyby z pewnością jego ostatnie słowa...

- Pan także zna system? - zapytał spokojnie Tanaka robotnika w okularach.

Chłopak ledwie wykrztusił:

- Nie, sir.

Tanaka zwrócił się ponownie do grubasa:

- Zaprowadzi mnie pan natychmiast do wlotów powietrza dla sali

Zgromadzenia Ogólnego.

Grubas zdobył się na odwagę, potrząsając głową:

- Nie mogę, sir, to wykluczone. Ryzykowałbym pracę.

- Jeżeli pan odmówi - łagodnie ciągnął Tanaka - będę zmuszony pana zabić.

Grobowa cisza.

- Nie mogę - jęknął Joe. - Nie mogę.

Tanaka nie odpowiedział. Znał naturę ludzką i jej słabostki. Słowa były

niczym wobec czynów. Lufa pistoletu obróciła się o 90 stopni i człowiek w okularach

zdążył tylko się skrzywić.

Wystrzał ogłuszył Joego. Cofnął się, uderzył o stół, rozrzucając długopisy.

Jego kolega z wybałuszonymi oczyma, dłońmi obejmując brzuch, osunął się powoli

na ziemię.

Gryzący zapach prochu rozszedł się po małym pokoiku. Huk wystrzału ciągle

jeszcze rozbrzmiewał w uszach majstra.

background image

Joego paraliżował widok małej, czarnej dziurki, zwróconej teraz ku niemu.

- Proszę się pospieszyć - nękał go Tanaka - bo i pana zabiję.

Joe spojrzał na ciało kolegi i pomyślał że chłopak dogorywa. Nie był zresztą w

stanie normalnie myśleć.

- Już, już, ale chciałbym zająć się kumplem.

- Nie rób z siebie idioty - mruknął Tanaka. - Idziemy.

Jak w koszmarnym śnie, Joe sięgnął po pęk kluczy z szóstego piętra i wyszedł,

prowadząc Japończyka. Tanaka schował broń. W lewej ręce niósł pudełko.

- Są tu gdzieś schody? Nie chcę korzystać z windy.

Joe ruszył ku wąskim betonowym schodkom.

Sam Goodis, pełniący służbę w Control Room przed dwunastoma monitorami

strzegącymi strategicznych punktów ONZ-u, dostrzegł na jednym z ekranów dwie

postacie. Pierwszą był bez wątpienia gruby Joe. Nikt inny w ONZ nie miał takiego

brzucha.

Zastanawiał się przez moment, kto mu towarzyszy, ale to nie była jego sprawa.

Joe był służbistą i skoro ktoś z nim szedł, musiał być O.K. Spojrzał na zegarek:

dziesięć po szóstej. Pracował do ósmej.

Ktoś otworzył drzwi. Odwrócił się i uśmiechnął poznając Dennisa, jednego z

cywilnych strażników, w towarzystwie blondyna o dziwnych, złotych oczach.

- Wszystko w porządku, Sam? - zapytał Dennis. - Nic szczególnego?

- W porządku. A dlaczego?

- Szukamy wariata. Japończyka.

Sam Goodis już miał wspomnieć o człowieku, który szedł z Joe, ale ugryzł się

w język. Joe zbyt rygorystycznie traktował regulamin, żeby podjąć ryzyko.

Gruby Joe zadrasnął sobie palec, odkręcając nakrętkę. Dalej nic nie rozumiał.

Nieznajomy kazał mu zamknąć drzwi na klucz. Sprawdzali teraz kolejno wszystkie

wyloty powietrza. Ale system był bardzo zróżnicowany. Samą tylko ogromną salę

Zgromadzenia Ogólnego obsługiwało niemal dziewiętnaście różnych obiegów.

Otworzył niektóre. Japończyk natychmiast wsypał w nie malinowe granulki.

Za chwilę przewody wypełni gaz.

- Proszę się odsunąć - rozkazał Tanaka. - I nie oddychać.

Joe nie miał pojęcia, czemu nagle poczuł silny ból głowy i nudności.

- Szybciej - komenderował człowiek z pistoletem.

Przerażony Joe działał najszybciej, jak tylko potrafił.

background image

Tanaka doznał rodzaju okrutnej satysfakcji. Za pięć minut pierwsi delegaci

poczują działanie trucizny. Jeszcze pół godziny pracy. Pozostanie mu tylko pozbyć się

tego kretyna i spróbować wybrać honorową śmierć.

- O, to dziwne, nie ma nikogo - zauważył Dennis.

Strażnik wraz z Malkiem dokonywał obchodu na dole. Malko pchnął drzwi

wiodące do małego biura.

Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy był but mężczyzny w okularach.

Leżał na wznak i już nie oddychał.

- Mój Boże! - wykrzyknął Dennis - on nie żyje.

Jak wszyscy cywilni strażnicy, uzbrojony był w pistolet, ale nie posługiwał się

nim od dziesięciu lat. Zaskoczony, wytrzeszczał oczy. Malko zrozumiał w mig -

Tanaka wrócił. Przypomniał sobie, że przed paru laty ktoś chciał już otruć delegatów

gazem.

- W jaki sposób można wyłączyć klimatyzację? - zapytał Dennisa.

Strażnik potrząsnął głową.

- Nie mam pojęcia. Trzeba iść do sali kontroli. Tam powinni wiedzieć.

Ruszyli biegiem. Sam Goodis o mało nie udławił się kanapką na ich widok.

- Gdzie są konserwatorzy klimatyzacji? - zapytał Malko.

Upłynęła minuta, nim otrzymał odpowiedź.

- Widziałem, jak Joe wchodził na górę. Ale Ted powinien być na miejscu.

Zawsze jeden jest w biurze.

- Ted nie żyje - odpowiedział Malko. - A trzeba natychmiast wyłączyć

klimatyzację. Jak to zrobić?

- Obok, przy pokoju nadzoru - bełkotał strażnik - ale musicie zapytać

pułkownika...

Malko już był w tamtym pomieszczeniu. Na ścianie migały dziesiątki

ś

wiatełek, jak w centrali kontrolującej pracę nowoczesnej fabryki. Obok siedział

mężczyzna czytając komiks. Wstał.

- Ejże! Wstęp wzbroniony!

Dennis pokazał mu znaczek.

- Wszystko w porządku. Powiedz, jak zatrzymać klimatyzację. Natychmiast.

Sprawa życia i śmierci.

Pracownik ochrony wskazał tablicę w głębi pokoju.

- Wszystkie bezpieczniki są tam... Ale muszę mieć rozkaz na piśmie.

background image

Malko już naciskał pierwsze wyłączniki. Pracownik usiłował się sprzeciwić.

- Ściągnie pan strażników z całego Nowego Jorku!

- To się może przydać - mruknął Malko.

Kolejno zapalały się czerwone światełka na ściennej tablicy. Tu i ówdzie w

budynku przestawała działać klimatyzacja. Ale to jeszcze nie wystarczyło, jako że

trujący gaz zalegał prawdopodobnie w przewodach i jako cięższy od powietrza, mógł

przedostać się na dolne piętra, czyli do sali Zgromadzenia Ogólnego.

- Jak odwrócić przepływ powietrza? - zapytał Malko.

Kontroler potrząsnął głową.

- To nie tu. Trzeba iść do pokoju kontroli.

Obaj mężczyźni już wybiegli. Na szczęście Dennis znał topografię budynku.

Przeszli przez biuro, w którym leżały zwłoki i zeszli po żelaznej drabince do

maszynowni. Duża tablica z dźwigienkami o numerach od l do 400 znajdowała się

przed nimi. Był to cały system wentylacyjny.

Malko i Dennis opuścili wszystkie dźwigienki najszybciej jak mogli.

Ponieważ bezpieczniki były wyłączone, nic się nie stało. Opuściwszy ostatni

przełącznik, wyszli.

Pułkownik Tanaka gwałtownie szarpnął Joe Ruarka za ramię.

- Co się dzieje?

Joe przetarł spocone czoło.

- Nie wiem. Wygląda na to, że wszystko Stanęło.

Jakby awaria. Może to świństwo, które pan tam wsypał, coś uszkodziło.

Japończyk milczał. Pudło z cyklonem było prawie pełne. Ale bez powietrza,

które mogłoby rozprowadzić gaz, cały plan brał w łeb.

Nie wierzył w awarię. Przeciwnicy wykryli jego akcję i przeciwdziałali jedyną

możliwą metodą: zatrzymując klimatyzację.

- Trzeba uruchomić maszyny - powiedział.

Joe spojrzał na niego przestraszony.

- Ale to jest w sali kontroli, na trzecim dolnym poziomie.

Pułkownik Tanaka uśmiechnął się jadowicie.

- Wy, Amerykanie, macie pewną słabostkę - szanujecie życie ludzkie. Zrobię,

co zechcę, grożąc im, że w przeciwnym razie pana zabiję.

Joemu zrobiło się słabo. Policjanci niedługo będą się wahali, czy ratować

background image

cenne życie delegatów, czy jego nędzną osobę. Najwyżej odznaczą go pośmiertnie.

Wstał, krzywiąc się. Tanaka wyciągnął pistolet i zabrał pudełko.

- Idziemy - powiedział.

Miał jeszcze nikłą szansę. Kiedy człowiek decyduje poświęcić swe życie,

wiele może osiągnąć.

- Proszę uruchomić maszyny - rozkazał Malko.

Za pośrednictwem MacCarthy’ego powiadomił wszystkie służby

bezpieczeństwa nie wyłączając Chrisa Jones’a i FBI.

Kontroler wykonał polecenie. Czerwone światełka gasły jedno po drugim.

Nagle do pokoju wpadł Chris Jones z Magnum 357 w dłoni.

- Szybko! Zlokalizowano go! Są na szóstym.

Japończyk strzelał do jednego ze strażników. Zabarykadowali się w

pomieszczeniu z urządzeniami klimatyzacyjnymi.

- Trzeba go wziąć żywcem - ostrzegł Malko.

Za tą sprawą kryła się wielka tajemnica. Dla kogo pracował pułkownik

Tanaka?

Wcisnęli się do windy. Agenci FBI zaczęli stopniowo napływać do gmachu

ONZ-u, dublując wszędzie tutejszą straż. Po raz pierwszy w całej historii prześwietnej

organizacji wydarzyło się coś takiego. Pułkownik MacCarthy o mało nie wyskoczył

przez okno.

W korytarzach szóstego piętra panował stan wyjątkowy. Milton Brabeck stanął

przed Malkiem.

- Są tam.

Wskazał metalowe drzwi z czerwonym napisem:

Keep out, przestrzelone w dwóch miejscach. Przed drzwiami, na plastikowej

wykładzinie rozpościerała się rozległa plama krwi.

- Jest ranny?

- Nie, oberwał grubas. - Milton pokręcił głową.

- Bardzo?

Goryl spuścił głowę. Jego kolt robił dziury jak spodki.

- Nie powinienem był strzelać - szepnął.

Malko przesunął się wzdłuż muru, pozostając poza zasięgiem strzałów

Japończyka. Potem zawołał:

- Pułkowniku Tanaka, proszę wyjść.

background image

Ponowił wezwanie, ale bez skutku. Mimo to Japończyk, na pewno go słyszał.

- Przystąpimy zaraz do ataku - ciągnął Malko. - Proszę przynajmniej wypuścić

człowieka, którego pan więzi.

Ciągłe milczenie. Malko dołączył do Miltona i agentów FBI. Goryl

powiedział:

- Będą tu za dziesięć minut z gazami łzawiącymi.

Malko spuścił głowę. Wojna na Pacyfiku dowiodła, że Japończycy nigdy nie

poddawali się żywi.

Oparty o ścianę, osłonięty przed kulami pułkownik Tanaka z przykrością

spoglądał na agonię grubego Joe.

Rozciągnięty na ziemi, niczym wielka meduza, ciężko oddychał. Z kącika ust

spływała mu strużka różowej krwi. Kula Miltona uszkodziła prawe płuco. Nie było

cienia nadziei. Palcami drapał posadzkę, nie mógł mówić. Zamglone oczy już nie

widziały.

Tanaka był uwięziony. Wiedział, że tamci wykurzą go ogniem albo gazem. Do

wyboru. Pozostawało kilka możliwości: rozwiązanie samurajskie, kula w łeb albo

skok z szóstego piętra.

ś

aden z tych trzech pomysłów nie satysfakcjonował go w pełni. Pułkownik

nie odczuwał cienia nienawiści wobec ludzi, którzy oblegali go. Perspektywa zabicia

wielu z nich nie nęciła go.

Nagle dobiegł go jakiś szmer. Drgnął i odskoczył w bok, przeklinając się w

duchu za nerwowość.

To tylko włączyła się klimatyzacja.

Przez ułamek sekundy doznał okrutnej radości: przez pomyłkę uruchomiono

aparaturę zapomniawszy o nim.

Odłożył pistolet i gorączkowo odkręcił pokrywkę pudełka.

W tej samej chwili do jego nozdrzy napłynął zapach gorzkich migdałów. I

zrozumiał, że powietrze nie jest wchłaniane lecz wtłaczane do pomieszczenia.

Aparatura działała odwrotnie, wydmuchując śmiercionośny gaz.

Pułkownik Tanaka podszedł do okna i zatrzymał się.

Wystarczyło otworzyć je i wpuścić świeże powietrze.

Rozmyślił się i wpadł na lepszy pomysł. Nie było mu już pisane ujrzeć

kwitnących wiśni w Tokio. Ale takie już jest życie. Ukląkł i pochylił się nad wlotem

powietrza.

background image

Zapach gorzkich migdałów nasilił się.

Zamknąwszy oczy, oddychał głęboko i zatrzymywał zatrute powietrze w

płucach jak rzadki tytoń. W pierwszej chwili nic się nie stało. Potem nieznośne

pieczenie rozdarło mu piersi. Miał ochotę rozdrapywać ciało.

Chciał krzyczeć z bólu, ale nie zdołał wydać głosu.

Zatoczył się w tył i upadł skręcony z wytrzeszczonymi oczyma.

W takiej pozycji znalazł go Malko. Z twarzą wykrzywioną przez ból. Brygada

specjalna wyłamała drzwi i otworzyła okna, by trujący gaz się ulotnił. Nikt nigdy nie

dowie się, czemu pułkownik Minoru Tanaka wdał się w taką aferę. Ci, którzy nim

kierowali, wymazali go już z pamięci. Lecz żona i córki będą wiedziały, że umarł, jak

człowiek honoru.

Malko pochylił się nad japońskim pułkownikiem i zamknął mu oczy.

W sali Zgromadzenia Ogólnego panowała potworna duchota, gdy panna

Brooks, przedstawicielka Liberii ogłosiła oficjalne rezultaty głosowania nad rezolucją

numer 569, dotyczącą praw członkowskich Chińskiej Republiki Ludowej w

Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rezolucja została odrzucona 56 głosami

przeciw 48, nie osiągając dwóch trzecich. Sześć krajów głosowało w sposób

„niezrozumiały”, wstrzymało się 21, o osiem więcej niż rok temu. O mały włos

pułkownikowi Tanace powiodłoby się.

Delegaci pospiesznie ruszyli ku wyjściu, ocierając czoła. Australijczyk szepnął

do sąsiada z Argentyny:

- Jeszcze nigdy nie było mi tak gorąco. Chyba poszaleli, żeby wyłączać tu

klimatyzację. Rzeczywiście, Ameryka się rozsypuje.

Jeanie schudła, co uwydatniało jeszcze bardziej jej usta i duże piwne oczy.

Krzyknęła z radości widząc Malka w drugim, czarnym cadiiiacu, kurtuazyjnym

upominku CIA.

Po czterech dniach szpitala czuła się lepiej. Malko wziął od niej torbę i

wrzucił ją do samochodu. Jeanie usiadła obok niego.

Kiedy opadła na miękki fotel sukienka zsunęła się jej z ud. W pierwszym

odruchu chciała ją obciągnąć, ale tylko przytuliła się do Malka. Poczuł jej gorące usta

na szyi.

- Taka jestem szczęśliwa, że pan przyjechał - szepnęła.

Zjechał na prawo i zatrzymał wóz. Jeanie całowała go długo i żarliwie, tuląc

się doń z całych sił.

background image

Krisantem ze swoimi rasistowskimi poglądami, dozna potwornego szoku.

Malko miał jednak nadzieję, że poczucie obowiązku i lojalności nie pozwoli mu

wspomnieć o tym Aleksandrze.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
de Villiers Gerard [cyklon w onz]
de Villiers Gerard Tajna bron Ben Ladena
de Villiers Gerard Na śmierć Arafata
de Villiers Gerard Tajna broń Ben Ladena
de Villiers Gerard Na smierc Arafata
de Villiers Gerard Dziala Bagdadu
Villiers Gerard de Cyklon w ONZ
Villiers Gerard de Działa Bagdadu
de Nerval Gerard Stambuł i Pera
Nerval Gerard De HAREM
Nerval Gerard De TEATR I ZABAWY
Auster, Paul Gerard de Cortanze Dossier Paul Auster La soledad del laber
Nerval Gerard De STAMBUŁ I PERA
adam, auguste villiers de l isle vera
Nerval Gerard De KSIĄŻĘ LIBANU
Diego, Gerardo Fabula de Equis y Zeda (fragmento)
Diego, Gerardo Manual de espumas (fragmento)
Villiers de L Isle Adam Contes cruels

więcej podobnych podstron