background image

NORA ROBERTS

OPOWIEŚCI NOCY

background image

NOCNY KLUB

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nie lubił gliniarzy i miało to głębokie uzasadnienie.

Przez całą młodość ich zwodził i przechytrzał albo też - wpadał w ich ręce, kiedy nie uciekł 

dość szybko.

Jeszcze zanim skończył dwanaście lat, zaczął kraść i poznał najbardziej lukratywne drogi 

zamieniania lewych zegarków na legalną gotówkę.

Nauczył się, że wiedza o tym, która jest godzina, nie przyniesie mu szczęścia, natomiast 

dwadzieścia dolarów, uzyskanych ze sprzedaży zegarka, pozwala żyć. Do tego dwudziestka, jeśli ją 

sprytnie postawić, przy wypłacie trzy do jednego zamieniała się w sześćdziesiątkę.

Jako   dwunastolatek,   zainwestował   uciułane   łupy   i   wygrane   w   małe   przedsiębiorstwo 

hazardowe, przyjmujące zakłady o punkty i wyniki, co rozbudziło u niego zainteresowanie sportem.

Był urodzonym biznesmenem.

Nie zadawał się z gangami. Przede wszystkim był

z   natury   samotnikiem,   lecz,   co   ważniejsze,   nie   lubił   przestrzegania   zasad   hierarchii   i 

dyscypliny, które obowiązywały w tego rodzaju organizacjach. Skoro już ktoś musiał rządzić, wolał 

to robić sam.

Ktoś mógłby powiedzieć, że Jonah Blackhawk nie lubi się podporządkowywać i nie ceni 

autorytetów.

Miałby rację.

Kiedy   skończył   trzynaście   lat,   los   na   dobre   zaczął   mu   sprzyjać.   Hazardowe   interesy 

ciekawie się rozwinęły; zbyt ciekawie jak na gust działających dłużej na rynku syndykatów.

Ostrzeżono go w przyjęty zwyczajowo sposób: otrzymał tęgie lanie. Jonah uznał poodbijane 

nerki, rozcięte usta i podbite oko za ryzyko zawodowe. Zanim jednak podjął decyzję, czy zmienić 

terytorium, czy przywarować, wpadł, i to solidnie.

A to dlatego, że policjanci działali znacznie sprawniej niż konkurenci.

Ten, który go złapał na gorącym uczynku, okazał się inny. Jonah nie potrafiłby dokładnie 

powiedzieć, co właściwie wyróżniało tego akurat gliniarza od pozostałych, bezdusznych, kryjących 

się za tarczami i regulaminami. Zamiast jednak wylądować w poprawczaku, który zresztą nie był 

mu zupełnie obcy, Jonah uczestniczył w programie edukacyjnym dla trudnej młodzieży.

Oczywiście buntował się i szczerzył zęby, ale policjant miał silną rękę i nie popuszczał. Ta 

nieustępliwość   była   dla   Jonaha   czymś   nowym   i   zadziwiającym.   Nigdy   przedtem   nikt   się   na 

chłopaka tak nie zawziął. Pewnego dnia ze zdumieniem stwierdził, że się zresocjalizował, i to 

właściwie wbrew sobie.

Teraz   miał   trzydzieści   łat   i,   choć   chyba   żaden   człowiek   nie   nazwałby   go   filarem 

społeczności Denver, to jednak prowadził legalną firmę, która przynosiła solidny zysk pozwalający 

background image

na życie, o jakim ulicznik - kombinator nie mógł nawet marzyć.

Miał wobec policjanta dług, a zawsze spłacał swoje zobowiązania.

W   przeciwnym   wypadku   wolałby,   żeby   go   nagiego   zakopano   w   mrowisku,   niż   miałby 

czekać potulnie w sekretariacie biura komisarza policji w Denver.

Nawet komisarza Boyda Fletchera.

Jonah nie zwykł chodzić tam i z powrotem po pokoju. Nerwowy ruch to ruch stracony, no i 

zbyt wiele ujawnia. Kobieta, zajmująca stanowisko przy podwójnych drzwiach gabinetu komisarza, 

była młoda i atrakcyjna, z prowokującą burzą rudych, lekko kręconych włosów. Jonah jednak nie 

flirtował. Nie przeszkadzała mu obrączka, którą dostrzegł na jej palcu, a raczej sąsiedztwo Boyda, a 

poprzez niego złowrogiego świata stróżów prawa.

Tkwił,  cierpliwie  i  nieruchomo,   na jednym   z  zielonych  krzeseł  w poczekalni,   wysoki   i 

mocno   zbudowany   w   marynarce   za   trzy   tysiące   dolarów   i   koszulce   za   dwadzieścia.   Miał 

kruczoczarne włosy, proste i grube. Ich kolor i strukturę, a także złocistą skórę i wyraziste kości 

policzkowe odziedziczył po pradziadku z plemienia Apaczów. Chłodne, zielone

oczy  mogły   natomiast  pochodzić   od  irlandzkiej   prababki,  porwanej   przez   Apaczów.   Ta 

obdarzyła wojownika, któremu przypadła, trzema synami.

Jonah nie znał  dobrze historii rodziny.  Wieczorami  rodzice  woleli się ze sobą kłócić o 

ostatnie piwo z sześciopaku, niż raczyć jedynego syna opowieściami na dobranoc. Niekiedy ojciec 

Jonaha przechwalał się swoim pochodzeniem, nigdy jednak nie było pewności, co jest faktem, a co 

dogodną dla narratora fikcją.

Jonaha to nie interesowało.

Jest się tym, kim chce się być. Ma się to, co się osiągnie.

Tego nauczył go Boyd Fletcher. Za same te wskazówki Jonah poszedłby za nim do piekła.

- Pan Blackhawk? Komisarz pana prosi.

Wstając, żeby otworzyć drzwi, sekretarka uśmiechnęła się grzecznie. Przyjrzała się uważnie 

umówionemu na dziesiątą gościowi komisarza. W końcu obrączka nie pozbawia kobiety wzroku. 

Coś w nim było takiego, że nabrała ochoty oblizać wargi, a jednocześnie uciec ze wstydu i gdzieś 

się zaszyć.

Porusza się jak ktoś niebezpieczny, pomyślała. Ze zręcznością wojownika, zwinnie jak kot. 

Kobieta mogłaby o nim interesująco pofantazjować... Pofantazjowanie wydawało się w wypadku 

tego mężczyzny najbezpieczniejszą formą kontaktu.

Posłał   jej   uśmiech   tak   czarujący,   że   musiała   się   powstrzymać,   by   nie   westchnąć   jak 

nastolatka.

- Dziękuję.

Zamknęła za nim drzwi i powiedziała do siebie:

background image

- Och, chłopcze, proszę, bardzo proszę.

- Jonah. - Boyd  już wcześniej wstał i teraz okrążył  biurko. Podał gościowi rękę, drugą 

ścisnął mu ramię w męskim powitaniu. - Dziękuję, że przyszedłeś.

- Trudno odmówić komisarzowi.

Kiedy Jonah po raz pierwszy spotkał Boyda, był on porucznikiem i zajmował mały, ciasny 

pokój z przeszklonymi ścianami. Teraz gabinet się powiększył. Szkło pozostało już tylko w formie 

panoramicznego okna z widokiem na Denver i otaczające miasto góry.

Pewne   rzeczy   się   zmieniają,   pomyślał   Jonah,   zanim   spojrzał   w   spokojne,   zielone   oczy 

Boyda, i uznał, że inne nie.

- Może być czarna kawa?

- Jasne.

- Usiądź. - Komisarz wskazał gościowi krzesło i ruszył do ekspresu. Uparł się, żeby mieć 

własny, i dzięki temu nie musiał dzwonić po sekretarkę za każdym razem, kiedy miał ochotę na 

kawę. - Przepraszam, że kazałem ci czekać. Kończyłem rozmowę przez telefon. Politycy - dodał, 

napełniając dwie filiżanki aromatycznym płynem. - Nie znoszę ich. - Jonah nie odpowiedział, lecz 

kącik   jego   ust   drgnął.   -   Nie   życzę   sobie   złośliwych   uwag,   że   na   tym   stanowisku   też   jestem 

cholernym politykiem.

- Nie wpadłoby mi do głowy - Jonah wziął podaną filiżankę - by to powiedzieć.

- Zawsze byłeś wygadany. - Boyd usadowił się na krześle po tej samej stronie, nie za biur-

kiem, i przeciągle westchnął. - Nie nadaję się na urzędasa.

- Tęsknisz za ulicą?

- Codziennie. Jeśli jednak człowiek wykonuje jakiś zawód, przychodzi pora na następny 

etap. Jak tam nowy klub?

-   W   porządku.   Odwiedzają   nas   godni   uwagi   i   szacunku   goście.   Masa   złotych   kart. 

Potrzebują ich. - Jonah upił łyk kawy. - Serwujemy designerskie drinki.

- Tak? A już planowałem, że któregoś wieczoru wybiorę się tam do ciebie z Cillą.

- Przyprowadzisz żonę, dostaniesz napoje i kolację gratis. Czy to jest dozwolone?

Boyd zawahał się i postukał palcem w filiżankę.

-   Zobaczymy.   Jest   mały   problem,   Jonah.   Uważam,   że   byłbyś   w   stanie   pomóc   mi   go 

rozwiązać.

- Jeśli tylko potrafię...

-   Ostatnio   odnotowaliśmy   serię   włamań.   Najczęściej   rzeczy   dużej   wartości   i   łatwe   do 

sprzedania. Biżuteria, drobna elektronika i oczywiście gotówka.

- W jakimś rejonie?

- Nie, w całym mieście. Domy jednorodzinne na przedmieściach, mieszkania w śródmieściu, 

background image

apartamentowcu Sześć razy w ciągu niecałych ośmiu tygodni. Bardzo dobra, czysta robota.

- Co mogę dla ciebie zrobić? Akurat we włamaniach nigdy się nie specjalizowałem. - Jonah 

szeroko się uśmiechnął. - Przynajmniej według tego, co masz w papierach.

-  Zawsze  mnie  to   zdumiewało.   -  Boyd   machnął  ręką.   -  Pokrzywdzeni  są  tak   różni  jak 

miejsca włamań. Zarówno młode, jaki starsze małżeństwa, samotne kobiety... Jest jednak jeden 

wspólny element: podczas włamania przebywali w klubie.

Oczy Jonaha lekko się zwęziły.

- W jednym z moich?

- W pięciu wypadkach na sześć w twoim. Jonah dopił kawę i spojrzał na błękitne niebo za

oknem. Przemówił obojętnym głosem, lecz jego spojrzenie stało się zimne.

- Pytasz, czy mam z tym coś wspólnego?

- Nie.  To  mamy  za  sobą  już  od dawna.  - Boyd   chwilę  odczekał.  Jonah  był  i  pozostał 

drażliwy. - Albo przynajmniej ja mam.

Jonah skinął głową i wstał. Podszedł do ekspresu i podstawił filiżankę. Ludzie mało go 

obchodzili, nie dbał, co o nim myślą. Boyd stanowił wyjątek.

-   Ktoś   wykorzystuje   moje   lokale   do   namierzania   ofiar   -   rzucił,   odwrócony   plecami   do 

komisarza. - Wcale mi się to nie podoba.

- Nie obiecywałem, że ci się spodoba.

- Który klub?

- Ten nowy. Blackhawk's. Jonah skinął głową.

- Klientela z górnej półki. Średni dochód na głowę wyższy niż w barze sportowym, na 

przykład Fast Break. - Odwrócił się. - Czego ode mnie oczekujesz?

-   Chciałbym,   byś   ze   mną   współpracował   i   zgodził   się   współdziałać   z   zespołem 

dochodzeniowym. Konkretnie z jego szefem.

Jonah zaklął i w rzadkim geście irytacji przeczesał palcami włosy.

- Chcesz, żebym ocierał się o gliniarzy, których zainstalujesz w moim klubie?

Boyd nie krył rozbawienia.

- Jonah, oni już są w twoim klubie.

- Na pewno nie wtedy, gdy ja tam jestem. Tego mógł być pewien. Wyczuwał policjanta na

milę, nawet uciekając w ciemności w innym kierunku.

- Aha, najwidoczniej nie. Niektórzy z nas pracują w świetle dnia.

- Dlaczego?

- Opowiedziałem ci kiedyś, że poznałem Cillę na nocnej zmianie?

- Najwyżej ze dwadzieścia czy trzydzieści razy.

- Dowcipnie. Zawsze to w tobie lubiłem.

background image

- Nie wtedy, gdy groziłeś, że rozwalisz mi łeb, jeśli jeszcze raz się odezwę.

- Widzę, że i pamięć ci dopisuje. Mógłbym bardzo skorzystać z twojej pomocy, Jonah. - 

Głos Boyda brzmiał cicho, poważnie. - Doceniłbym to.

- W porządku, masz to za tyle, ile jest warte.

- Dla mnie jest dużo warte. - Boyd wstał i wyciągnął do Jonaha rękę. - W dobrym momencie 

- skomentował rozlegający się dzwonek telefonu. - Nalej sobie jeszcze kawy. Chcę, żebyś poznał 

prowadzącego tę sprawę detektywa. - Okrążył biurko i podniósł słuchawkę. - Tak, Paula. Dobrze, 

czekamy. - Tym razem przysiadł na biurku. - Pokładam wiele nadziei w tej akurat osobie. Odznaka 

detektywa dość nowa, ale bardziej niż zasłużona.

- Początkujący detektyw, doskonale. Zrezygnowany Jonah sięgnął po kawę. Kiedy

drzwi stanęły otworem, z przyjemnością stwierdził, że są jeszcze na świecie rzeczy, które 

mogą go zaskoczyć.

Była długonogą blondynką o oczach barwy pierwszorzędnej whisky. Związane w koński 

ogon włosy opadały na plecy opięte dopasowanym, świetnie skrojonym szarym żakietem.

Kiedy popatrzyła na Jonaha, szerokie, ładne usta pozostały nieruchome. Nie uśmiechnęła 

się.

Jonah   zdał   sobie   sprawę,   że   najpierw   zwrócił   uwagę   na   twarz   o  pięknych   klasycznych 

rysach, a dopiero potem dostrzegł, że kobieta jest policjantką.

- Komisarzu.

Miała głęboki i sugestywny głos.

- Detektywie, witam. Jonah, to jest...

- Nie musisz tej pani przedstawiać. - Jonah niedbale pociągnął łyk kawy. - Ma oczy twojej 

żony i twoją szczękę. Miło panią poznać, detektyw Fletcher.

- Panie Blackhawk.

Widziała go już kiedyś. Dawno temu, przypomniała sobie, gdy ojciec zabrał ją na jeden z 

tych

swoich   szkolnych   meczów   baseballowych.   Pamiętała,   że   wywarł   na   niej   wrażenie 

agresywny, niemal szalony bieg do bazy tego chłopaka.

Znała też historię jego życia, a nie ufała byłym młodocianym przestępcom tak jak jej ojciec. 

Poza tym, choć nigdy by tego nie przyznała, zazdrościła mu trochę męskiej przyjaźni ojca.

- Napijesz się kawy, Ally?

- Nie, sir.

Był jej ojcem, a mimo to nie usiadła do czasu, aż komisarz nie wskazał jej krzesła. Boyd 

rozłożył ręce.

-   Myślałem,   że   tutaj   poczujemy   się   swobodniej.   Ally,   Jonah   zgodził   się   pomagać   w 

background image

dochodzeniu. Przedstawiłem mu ogólnie sprawę, ty wprowadź go w szczegóły.

- Sześć włamań w niecałe dwa miesiące. Suma strat mniej więcej osiemset tysięcy dolarów. 

Biorą rzeczy, które mają wzięcie u paserów, głównie biżuterię. Z tym że w jednym wypadku zabrali 

z garażu porsche. W trzech domach były systemy alarmowe, wyłączyli je. Nie pozostawiają śladów. 

Działają zawsze pod nieobecność mieszkańców.

Jonah zbliżył się do krzesła i usiadł.

- Mamy do czynienia z kimś, kto potrafi nie tylko otwierać zamki, lecz także uruchamiać 

cudze samochody i docierać do nabywców bardzo różnych towarów.

- Żaden skradziony przedmiot nie wypłynął  w Denver. Działają sprawnie, są doskonale 

zorganizowani.   Uważamy,   że   sprawców   jest   co   najmniej   dwóch,   prawdopodobnie   trzech   albo 

czterech. Pański klub stanowi główne źródło wiedzy o ofiarach.

- No i?

- Zatrudnia pan dwie karane osoby. Williama Sloana i Frances Cummings.

- Will nabroił, lecz swoje odsiedział. Od pięciu lat jest czysty. Frannie pracowała na ulicy. 

Dlaczego? Jej sprawa. Teraz zamiast klientów obsługuje bar. Nie wierzy pani w resocjalizację, 

detektyw Fletcher?

- Wierzę, że pana klub jest wykorzystywany, i zamierzam to sprawdzić. Logika wskazuje na 

to, że to ktoś z wewnątrz pomaga wybrać ofiarę.

- Znam ludzi, którzy u mnie pracują. - Blackhawk posłał komisarzowi wściekłe spojrzenie. - 

Niech to diabli!

- Jonah, wysłuchaj nas.

- Nie chcę, by ktoś nękał moich pracowników tylko dlatego, że kiedyś w życiu złamali 

prawo.

- Nikt nie zamierza nękać ani pracowników, ani pana - podkreśliła Ally. Choć sam wiele 

razy złamałeś prawo, dodała w myślach. - Gdybyśmy chcieli z nimi porozmawiać, zrobilibyśmy to. 

Nie potrzebujemy pańskiego zezwolenia na przepytywanie podejrzanych.

- Którzy prędko przestaną być podejrzani.

- Skoro pan uważa, że są niewinni, to czym pan się martwi?

- Dobrze, dobrze, uspokójcie się. - Boyd stał za biurkiem i pocierał dłonią kark. - Znalazłeś 

się   w   niezręcznej   sytuacji,   Jonah,   rozumiemy   to   -   oświadczył,   posyłając   córce   wymowne 

spojrzenie.   -   Musimy   ustalić,   kto   tym   wszystkim   kieruje   i   położyć   kres   włamaniom.   Oni   cię 

wykorzystują.

- Wolałbym, żebyście nie przesłuchiwali Willa i Frannie.

On ma czuły punkt, przeszło przez myśl Ally. Przyjaźń? Lojalność? A może po prostu sypia 

z tą byłą prostytutką?

background image

-   Nie   będziemy   informować   nikogo   z   klubu   o   dochodzeniu.   Zamierzamy   wykryć,   kto 

wskazuje ofiary i jak je wybiera. Chcemy, żeby pan zainstalował w klubie policjanta. Nikt się nie 

zdziwi, jeśli przyjmie pan dodatkową kelnerkę. Mogę zacząć od dziś.

Jonah krótko się zaśmiał i zwrócił do Boyda:

- I co? Twoja córka będzie obsługiwała stoliki w nocnym klubie?

- Komisarz chce mieć tam wtyczkę. A tę sprawę prowadzę ja - oznajmiła Ally.

- Wyjaśnijmy to sobie. Nie obchodzi mnie, kto prowadzi sprawę. Pani ojciec poprosił mnie 

o pomoc, więc to zrobię. Tego właśnie ode mnie oczekujesz? - zapytał Boyda.

- Tak, na razie.

- Doskonale. Może zacząć dzisiaj. Jesteśmy umówieni o siedemnastej w moim gabinecie w 

Blackhawk's. Powiem pani to, co powinna pani wiedzieć.

- Jestem ci winien wdzięczność.

- Nigdy nie będziesz mi nic winien. - Jonah ruszył do drzwi, zatrzymał się i obejrzał przez 

ramię. - Aha, pani detektyw. Kelnerki w Blackhawk's ubierają się na czarno. Czarna bluzka albo 

sweter, czarna spódnica. Krótka czarna spódnica - dodał z naciskiem, zanim zniknął za drzwiami.

Ally wydęła usta i po raz pierwszy, odkąd weszła do pokoju, rozluźniła się na tyle, żeby 

niedbałym gestem wsunąć ręce do kieszeni.

- Nie sądzę, abym polubiła twojego przyjaciela, tato.

- Dotrzecie się.

- Jak papier ścierny? Nie, on jest za bardzo gruboziarnisty, mogłoby boleć. Ufasz mu?

- Ufam mu tak jak tobie.

- Ktoś, kto organizuje włamania, musi być sprytny, ma rozum i nie boi się ryzykować. 

Powiedziałabym, że Blackhawk spełnia te wszystkie trzy warunki. - Wzruszyła ramionami. - Tylko 

że... gdybym nie wierzyła w twój osąd, to w czyj?

Boyd uśmiechnął się.

- Twoja matka zawsze lubiła Jonaha.

- Niech będzie, już prawie się w nim zakochałam. - Dostrzegła z rozbawieniem, że ta uwaga 

wymiotła uśmiech z twarzy ojca, i dodała: - Mimo to nadal zamierzam interesować się innymi 

mężczyznami z jego klubu.

- Taką masz pracę.

- Od ostatniego włamania minęło pięć dni. Zbyt

dobrze   im   idzie,   żeby   wkrótce   znowu   nie   spróbowali.   -   Ruszyła   po   filiżankę,   zmieniła 

zdanie i zawróciła. - Tym razem mogą nie szukać ofiary akurat w Blackhawk's, a nie zdołamy 

obsadzić wszystkich lokali w mieście.

- Skoncentruj się więc na Blackhawk's. Krok po kroku, Allison.

background image

- Wiem, nauczyłam się tego od najlepszych. Rozumiem, że najpierw powinnam poszukać 

kusej czarnej spódniczki.

Kiedy ruszyła do drzwi, Boyd rzucił:

- Nie za kusej.

Ally pełniła dyżur od ósmej do szesnastej i nawet gdyby wyszła punktualnie co do minuty i 

pokonała   sprintem   odległość   czterech   przecznic,   dzielących   komisariat   od   jej   mieszkania,   nie 

dotarłaby do domu przed szesnastą dziesięć.

Wiedziała. Zmierzyła sobie czas.

A wyjść punktualnie z pracy, to jak znaleźć brylant w błocie. Nie chciała spóźnić się na 

swoje drugie spotkanie z Blackhawkiem.

Była to kwestia dumy i zasad.

Wpadła do domu o szesnastej jedenaście - dzięki temu, że zajęty czymś innym porucznik 

zrezygnował z przeprowadzenia końcowej odprawy - i pędząc do łazienki, zrzuciła żakiet.

Od klubu Blackhawk's dzieliło ją dobre dwadzieścia minut żwawego truchtu - a trzydzieści, 

gdyby w godzinach szczytu zdecydowała się na samochód.

Dopiero   po   raz   drugi   po   awansowaniu   na   detektywa   miała   przeprowadzić   akcję 

wywiadowczą i nie zamierzała tego sfuszerować.

Rozpięła pas z kaburą i cisnęła na łóżko. Mieszkanie było urządzone prosto i oszczędnie po 

prostu dlatego, że przebywała w nim zbyt krótko, by miała okazję zadbać o wystrój wnętrza. Dom 

rodziców nadal pozostawał tym właściwym domem, komisariat plasował się w hierarchii na drugim 

miejscu, natomiast mieszkanie, w którym spała, niekiedy jadała, a jeszcze rzadziej przesiadywała, 

na trzecim, znacznie bardziej oddalonym.

Zawsze chciała być policjantką. Nie robiła z tego wielkiej sprawy, po prostu o tym marzyła.

Szarpnięciem   otworzyła   szafę   i   zaczęła   się   przedzierać   przez   ubrania   -   sukienki   od 

renomowanych projektantów, szyte na miarę żakiety i koszykarskie koszulki - w poszukiwaniu 

stosownej czarnej spódnicy.

Gdyby   zdołała   szybko   się   przebrać,   przed   wybiegnięciem   z   domu   przełknęłaby   jeszcze 

kanapkę albo przynajmniej wepchnęła sobie w usta garść ciasteczek.

Wyciągnęła spódnicę i skrzywiła się, kiedy ją uniosła i zbadała wzrokiem długość, a potem 

odrzuciła na łóżko, by poszukać czarnych rajstop.

Skoro ma nosić spódniczkę ledwie zakrywającą tyłek, zasłoni przynajmniej resztę solidną, 

matową czernią.

To może zdarzyć się właśnie dziś, pomyślała, ściągając spodnie. Należy zachować spokój. 

Wykorzysta Jonaha Blackhawka, lecz nie pozwoli, by ją dekoncentrował.

Dzięki ojcu wiedziała o nim sporo, a teraz dowie się jeszcze więcej. Jako dziecko, miał 

background image

lekką jak motyl rękę, szybkie nogi i bystry umysł. Niemal podziwiała chłopca, któremu w wieku 

dwunastu lat udało się zorganizować sieć nielegalnych zakładów. Właściwie prawie się udało.

Tym bardziej mogła podziwiać kogoś, kto zawrócił z tej niechlubnej drogi - przynajmniej 

pozornie - i został odnoszącym sukcesy biznesmenem.

Sama bywała w jego sportowych barach. Lubiła tę atmosferę, obsługę i naprawdę doskonałe 

margarity, jakie podawano na przykład w Fast Break.

Mają   imponujący   wybór   fliperów,   przypomniała   sobie.   Jeśli   w   ciągu   ostatnich   sześciu 

miesięcy ktoś nie pobił jej rekordu, maszyna w Double Play nadal wyświetlała jej inicjały jako 

zwycięzcy.

Powinna sprawdzić i ewentualnie odnowić swój status mistrza.

Nie o to teraz chodzi, upomniała się w duchu.

O szesnastej dwadzieścia była już ubrana na czarno - golf, spódnica, rajstopy. Poszperała na 

dole szafy i znalazła stosowne pantofle na niskich obcasach.

W odruchu próżności odpięła spinkę, wyszczotkowała włosy i ponownie je spięła. Potem 

zamknęła oczy i spróbowała myśleć jak kelnerka w drogim lokalu.

Szminka, perfumy, kolczyki. Atrakcyjne kelnerki dostają większe napiwki, a o to musi im 

chodzić. Poświęciła na te uzupełnienia nieco czasu, a potem sprawdziła efekt w lustrze.

Jestem   seksowna,   uznała,   z   pewnością   kobieca,   a   jednocześnie   ubrana   względnie 

praktycznie.   Tylko   nie   ma   gdzie   ukryć   broni.   Postanowiła   upchnąć   dziewięciomilimetrowy 

rewolwer w torbie na ramię. Ponieważ wiosną wieczory bywały chłodne, na golf narzuciła czarną 

skórzaną kurtkę i ruszyła w kierunku drzwi.

Jeśli zjedzie prosto do garażu, a po drodze trafi na same zielone światła, zdąży dotrzeć do 

klubu samochodem.

Otworzyła drzwi.

- Dennis, co ty wyprawiasz?

Dennis Overton uniósł butelkę kalifornijskiego Chardonnay i szeroko się uśmiechnął.

- Byłem przypadkiem w okolicy. Pomyślałem, że moglibyśmy wypić po kieliszku.

- Właśnie wychodzę.

- Doskonale. - Usiłował chwycić Allison za rękę. - Wyjdziemy razem.

- Dermis. - Nie chciała go ponownie zranić. Był wprost zdruzgotany, gdy zerwała z nim dwa 

tygodnie wcześniej. Wszystkie jego późniejsze telefony, próby złożenia wizyty czy umówienia się z 

reguły kończyły się źle. - Już to przerobiliśmy.

- Daj spokój, Ally, wybierzmy się gdzieś razem choćby na godzinę czy dwie. Tęsknię za 

tobą

- powiedział Dennis, obrzucając ją wymownym spojrzeniem i uśmiechając się błagalnie.

background image

Raz podziałało, przypomniała sobie. Właściwie więcej niż raz. Kiedyś lubiła go na tyle, że 

przebaczała   nieuzasadnione   oskarżenia   i   sceny   zazdrości,   próbowała   ignorować   huśtawki 

nastrojów. Teraz zostało jej akurat tyle cierpliwości, aby nie zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.

- Przykro mi, Dennis, bardzo się spieszę. Nadal uśmiechnięty, zagrodził jej drogę.

- Poświęć mi pięć minut. Jeden toast za dawne czasy.

- Nie mam pięciu minut.

Uśmiech znikł, a we wzroku Dennisa pojawił się dobrze jej znany ponury błysk.

- Nie miałaś dla mnie czasu wtedy, gdy tego potrzebowałem. Zawsze robiliśmy tylko to, co 

ty chciałaś i kiedy chciałaś.

- Jasne. Za to teraz daję ci wolną rękę.

-   Zamierzasz   z   kimś   się   spotkać,   prawda?   Pozbywasz   się   mnie,   żeby   być   z   innym 

mężczyzną.

- Jeśli nawet tak, to co? - Dosyć tego dobrego, pomyślała. - To nie twoja sprawa, dokąd się 

wybieram, co robię i z kim się widuję. Ta prosta prawda do ciebie nie dociera, ale musisz się 

postarać, Dennis, bo mnie już od tego mdli. Przestań tu przychodzić.

Kiedy zrobiła krok, chwycił ją za ramię.

- Chcę z tobą porozmawiać.

Nie wyrwała się, tylko popatrzyła na jego rękę, a potem posłała mu lodowate spojrzenie.

- Nie przeciągaj, dobrze ci radzę.

- A co zrobisz? Zastrzelisz mnie? Aresztujesz? Zadzwonisz do tatusia, tego świętego policji, 

by mnie zamknął?

- Poproszę cię jeszcze raz, żebyś dał mi spokój. Odsuń się, Dennis, i to natychmiast.

Nagle zmienił front.

- Przepraszam, Ally, przepraszam. - Oczy mu zwilgotniały, usta zaczęły drżeć. - Jestem 

zrozpaczony, to wszystko. Daj mi jeszcze jedną szansę. Potrzebuję tylko jednej szansy. Postaram 

się, żeby tym razem wypaliło.

Oswobodziła ramię.

-  Nigdy  nie  wypali.   Wracaj  do  domu,   Dennis.  Nie  mam   ci  niczego  do  zaoferowania   - 

oznajmiła stanowczo i odeszła, nie oglądając się za siebie, ale w duchu czuła się źle, że doszło do 

tej żenującej sceny.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Ally   dotarła   do   drzwi   Blackhawk's   o   siedemnastej   pięć.   Oddałam   punkt,   pomyślała   i 

poświęciła dodatkową minutę na przygładzenie włosów i złapanie oddechu. W ostatniej  chwili 

zrezygnowała  z samochodu i pokonała biegiem odległość dziesięciu  przecznic. Nie tak daleko, 

uznała, lecz jej pantofle nawet nie przypominały obuwia lekkoatlety.

Przekroczyła próg i rozejrzała się.

Długi bar o błyszczącej czarnej powierzchni zakrzywiał się półkoliście, pozostawiając dużo 

miejsca   na   rząd   chromowanych   stołków   zwieńczonych   grubymi   poduszkami   z   czarnej   skóry. 

Wypolerowane czarne i srebrne płyty,  którymi  wyłożono ścianę za kontuarem, rzucały refleksy 

światła i odbijały sylwetki.

Komfort, uznała, i styl. Nic, tylko siedzieć, relaksować się i wydawać pieniądze.

Wielu łudzi właśnie to robiło. Najwidoczniej trafiła na happy hour, bo wszystkie stołki były 

zajęte. Goście, zarówno przy barze, jak i ci usadowieni przy chromowanych stolikach, pili i prze-

gryzali przy muzyce z płyty, na tyle cichej, by sprzyjała prowadzeniu rozmów.

Większość bywalców miała na sobie garnitury i krawaty; teczki poustawiali pod nogami na 

podłodze. Biznesmeni, oceniła, którym udało się wcześniej wyślizgnąć z biura albo umówili się tu 

na spotkania, żeby omawiać transakcje lub je finalizować.

Stoliki obsługiwały dwie kelnerki. Obie ubrane na czarno, lecz, jak stwierdziła ze złością, w 

spodniach, a nie spódnicach.

Za   barem   stal   młody   i   przystojny   mężczyzna;   otwarcie   flirtował   z   trzema   kobietami 

zajmującymi  stołki w odleglejszym  końcu kontuaru. Ally zadała sobie w duchu pytanie, kiedy 

Frances Cummings rozpoczyna dyżur. Musi dostać od Blackhawka grafik pracy.

- Sprawia pani wrażenie nieco zagubionej. Ally uniosła wzrok i przyjrzała się człowiekowi, 

który   milo   się   do   niej   uśmiechał.   Brązowe   włosy,   brązowe   oczy,   równo   przycięta   broda. 

Pięćdziesiąt, może pięćdziesiąt jeden lat. Dobrze skrojony ciemny garnitur, starannie zawiązany 

szary krawat.

William Sloan prezentował się znacznie lepiej niż na zdjęciu z policyjnej kartoteki.

- Miałam nadzieję, że nie. - Postanawiając udawać zdenerwowaną, by lepiej wejść w rolę, 

Ally poprawiła na ramieniu torbę i przywołała na twarz niepewny uśmiech. - Nazywam się Allison. 

Byłam umówiona z panem Blackhawkiem na piątą i obawiam się, że się spóźniłam.

- O kilka  minut?  Nie ma  się czym  przejmować.  Will  Sloan. - Podał jej rękę i dotknął 

ramienia szybkim, braterskim gestem. - Poprosił, żebym się tobą zajął. Zaprowadzę cię.

- Dziękuję. Wspaniały lokal - zauważyła.

- Pewnie. Szef dba, aby wszystko było najlepsze. Oprowadzę cię.

Will  przeprowadził  Ally przez salę  barową do większego  pomieszczenia.  Liczne  stoliki 

background image

rozstawiono w sąsiedztwie dwupoziomowej sceny i parkietu.

Srebrne sufity, odnotowała w myślach, spoglądając w górę, z migoczącymi światełkami. 

Czarne kwadratowe blaty stolików spoczywały na postumentach umieszczonych w matowosrebrnej 

posadzce, spod której powierzchni, jak gwiazdy zza chmur, błyskały takie same światełka, jak na 

suficie.

Ściany   zdobiły   nowoczesne,   wąskie   i   wysokie   płótna   wymalowane   w   jaskrawe   kolory. 

Harmonizowały z dziwnymi, intrygującymi rzeźbami z metalu i tkanin.

Na stolikach stały lampy: metalowe cylindry z półksiężycami.

Art deco w połączeniu ze sztuką trzeciego tysiąclecia, uznała. Jonah Blackhawk wybudował 

wysokiej klasy spelunkę.

- Pracowałaś w klubach?

Już wcześniej przemyślała sobie, jak powinna się zachowywać jako kelnerka.

- Nie w takim jak ten. Bomba!

- Człowiek wymaga klasy, człowiek otrzymuje klasę - orzekł. Skręcili do wnęki i wstukał 

kod. - Teraz popatrz. - Płyta ustąpiła. - Super, co?

- Pewnie.

Ally weszła za Willem i obserwowała, jak ponownie wprowadza kod, tym razem windy.

- Od niedawna w Denver?

- Nie, tutaj się wychowałam.

- Serio? Ja też. Znam właściciela od dziecka. Jasne, że życie było wtedy inne.

Na górze drzwi windy otworzyły się prosto na gabinet Jonaha. Obszerny, podzielony na 

część  biurową i  wypoczynkową.  W tej  ostatniej  stała  długa  skórzana  kanapa  w kolorze, który 

właściciel   obrał   za   swój   znak   rozpoznawczy,   do   tego   dwa   głębokie   fotele   i   szerokoekranowy 

telewizor. Na ekranie rozgrywano w ciszy popołudniowy mecz baseballowy.

Odruchowo zerknęła na napis w rogu. Jankesi podejmują Toronto. Końcówka pierwszej 

zmiany. Na razie bez punktów.

Nie zdziwiło jej zainteresowanie gospodarza sportem, ale sięgające sufitu półki wypełnione 

książkami zdecydowanie tak.

Przeniosła  wzrok na część biurową.  Sprawiała  wrażenie  tak bezlitośnie  ascetycznej,  jak 

przeciwległa część pokoju rozpasanej. Komputer i telefon, dalej monitor z obrazem wnętrza klubu z 

kamer. Jedyne okno z zasuniętą roletą. Dywan gruby, szary jak skała.

Jonah   zajmował   miejsce   za   biurkiem,   plecami   do   ściany.   Powitał   ich   uniesieniem   ręki, 

kończąc rozmowę przez telefon:

-   Odezwę   się   do   ciebie   w   tej   sprawie.   Nie,   najwcześniej   jutro.   -   Uniósł   brwi,   jakby 

rozbawiło go to, co usłyszał. - Po prostu czekaj. - Odłożył słuchawkę i odchylił się na krześle. -  

background image

Witaj, Allison. Dziękuję, Will.

- Proszę bardzo. Zobaczymy się później, Allison.

- Wielkie dzięki.

Jonah zaczekał, aż drzwi windy się zamkną.

- Spóźniłaś się.

- Wiem. W żaden sposób nie mogłam wcześniej się wyrwać.

Odwróciła się do monitora, co stworzyło mu okazję do obrzucenia wzrokiem jej długich 

nóg.

- Zainstalowałeś kamery we wszystkich miejscach dostępnych dla gości?

- Lubię wiedzieć, co się u mnie dzieje. Oczywiście, pomyślała z przekąsem.

- Przechowujesz taśmy?

- Zagrywamy je od nowa co trzy dni.

- Chciałabym zobaczyć to, co jest. - Ponieważ stała odwrócona plecami, pozwoliła sobie 

rzucić okiem na stadion Jankesów. Drużyna Toronto zdobyła bazę jednym uderzeniem. - Może 

okazać się pomocne.

- Do tego jest potrzebny nakaz.

Obejrzała się przez ramię. Tym razem miał na sobie garnitur. Czarny, na jej doświadczone 

oko o włoskim kroju.

- Sądziłam, że zgodziłeś się nam pomagać.

- W pewnym stopniu. Jesteś tutaj, prawda? - Zadzwonił telefon, ale Jonah go nie odebrał. - 

Dlaczego nie siadasz? Opracujemy plan.

-   Plan   jest   prosty   -   odparła,   nadal   stojąc.   -   Udaję   kelnerkę,   rozmawiam   z   klientami   i 

personelem. Obserwuję i wykonuję swoją robotę. Ty schodzisz mi z drogi i zajmujesz się własnymi  

sprawami.

- W moim lokalu nie muszę nikomu schodzić z drogi. Czy pracowałaś kiedyś w klubie?

- Nie.

- Może chociaż jako kelnerka?

- Nie. Co w tym trudnego? Przyjmujesz zamówienie, zamawiasz w kuchni, przynosisz. Nie 

jestem kretynką.

Uśmiechnął się.

-   Wyobrażam   sobie,   że   tak   to   wygląda   z   drugiej   strony.   Musisz   się   sporo   nauczyć, 

detektywie. Szefową kelnerek na twojej zmianie jest Beth. Pomoże ci się przyuczyć. Dopóki się nie 

wdrożysz, dopóty będziesz pomocnicą kelnerki. To oznacza...

- Wiem, co to oznacza.

- Doskonale. Pracujesz od osiemnastej do drugiej w nocy. Co dwie godziny przysługuje ci 

background image

piętnastominutowa   przerwa.   Podczas   pracy   żadnego   alkoholu.   Jeśli   klient   staje   się   nadmiernie 

przyjacielski lub zachowuje się niestosownie, zgłaszasz to mnie albo Willowi.

- Masz wiele takich zgłoszeń?

- Tylko od kobiet. Nie dają mi spokoju. Kątem oka Ally dostrzegła, że Jankesi zakończyli 

zmianę udanym wybiciem.

- Niektórzy faceci, kiedy wypiją, przekraczają pewną granicę. Po ósmej goście schodzą się 

tłumnie. Występy rozpoczynają się po dziewiątej. Będziesz miała pełne ręce roboty. - Jonah wstał 

zza   biurka   i   podszedł   do   Ally.   -   Ten   gliniarz   w   tobie   jest   ukryty   za   zupełnie   sympatyczną 

powierzchownością. Trzeba się wysilić, żeby go zobaczyć. Ładna spódnica.

Zaczekała, aż ją okrąży, i znajdą się twarzą w twarz.

- Potrzebuję wykazu godzin pracy całego personelu. Może do tego też jest potrzebny nakaz?

- Nie, z tym nie ma problemu. - Podobał mu się jej zapach. Lekki, świeży i zdecydowanie 

kobiecy. - Zanim dziś zamkniemy, przygotuję dla ciebie wydruki. Każdy, kogo zatrudniam, jest 

starannie sprawdzany. Nie wszyscy pracownicy pochodzą z miłej, porządnej rodziny i prowadzą 

miłe, porządne życie. - Jonah podniósł pilota i zmienił kąt pracy kamer, także na ekranie pojawił się 

kontuar. - Chłopak, który właśnie kończy szychtę za barem. Kiedy matka uciekła, wychowywali go 

dziadkowie. Wpadł w drobne kłopoty w wieku piętnastu lat.

- Jakiego rodzaju?

- Złapali go z dżointem w kieszeni. Od tego czasu sporządniał, akta przekazali do archiwum, 

ale opowiedział mi szczerze o wszystkim, gdy starał się o tę pracę. Chodzi do wieczorowej szkoły.

Chwilowo ten chłopak jej nie interesował. Nie spuszczała wzroku z Jonaha.

- Czy wszyscy są z tobą tacy szczerzy?

- Ci mądrzejsi tak. O, to jest Beth. - Jonah wskazał ekran. Ally zobaczyła niską brunetkę po 

trzydziestce, wyłaniającą się z umieszczonych za barem drzwi. - Drań, za którego pochopnie wyszła 

za mąż, poniewierał nią. Ważyła  najwyżej  pięćdziesiąt parę kilo. W domu miała trójkę dzieci: 

szesnaście lat, dwanaście i dziesięć. Przez pięć lat czasem u mnie pracowała, czasem nie, z grubsza 

co   dwa   tygodnie   przychodziła   z   podbitym   okiem   albo   rozciętą   wargą.   Dwa   lata   temu   zabrała 

dzieciaki i z nim zerwała.

- Zostawił ją w spokoju?

Jonah przeniósł spojrzenie na Ally.

- Przekonano go, żeby przeprowadził się do innego miasta.

- Rozumiem. - Jonah Blackhawk dbał o swoich ludzi. Nie mogła go za to winić. - Czy 

przeprowadził się cały i zdrowy?

- Mniej więcej. Zabiorę cię na dół. Jeśli chcesz, możesz tu zostawić torbę.

- Nie, dziękuję. Nacisnął guzik windy.

background image

- Zakładam, że masz w niej broń. Za barem jest pomieszczenie dla pracowników, zamykane, 

zostaw tam torbę. Na tej zmianie klucze są u Beth i Frannie. Will i ja mamy klucze albo kody do 

wszystkich części klubu.

- Cały klub na oku, Blackhawk?

- Właśnie. Jaką mamy legendę? - zapytał, kiedy wchodzili do windy. - Jak cię poznałem?

- Potrzebowałam zajęcia, a ty mi je dałeś. - Wzruszyła ramionami. - Najlepiej najprościej. 

Zagadnęłam cię w twoim barze sportowym.

- Wiesz coś o sporcie? Posłała mu uśmiech.

- Wszystko, co jest poza boiskiem, kortem albo stadionem, uważam za marnowanie czasu.

- Gdzie ty się ukrywałaś przez całe moje życie? - Na parterze wziął ją pod rękę. - A zatem 

Jays czy Jankesi?

- Jankesi w tym sezonie lepiej uderzają i dominują w długich piłkach, ale ich łapacze mają 

dziurawe ręce. Natomiast Jays pewnie zdobywają bazę i są lepsi na wewnętrznym polu, odważniejsi 

i skuteczniejsi. Wolę odwagę i skuteczność od gry siłowej.

- Masz na myśli baseball czy życie?

- Blackhawk, baseball jest życiem.

- No to ci się udało. Bierzemy ślub.

- Moje serce płonie - odparła sucho i odwróciła się w kierunku baru.

Gwar nasilił się o kilka decybeli. Przy kontuarze, za plecami zajmujących stołki, stali dalsi 

goście. Dla niektórych to czas relaksu, pomyślała, dla innych rytuał łączenia się w przelotne pary. A 

dla jeszcze innych czas polowania.

Ludzie są tacy beztroscy, uznała. Widziała mężczyzn przy barze z portfelami sterczącymi z 

tylnych kieszeni spodni. Bezbronne torebki wisiały za plecami właścicielek na oparciach stołków i 

krzeseł. Rzucone byle gdzie płaszcze i marynarki, niektóre na pewno z kluczykami do dobrych 

samochodów w kieszeniach.

- Nikt nie przypuszcza, że kradzież przydarzy się właśnie jemu - zauważyła Ally. Dotknęła 

ramienia Jonaha, nachyliła głowę. - Popatrz na faceta przy barze. Pod sześćdziesiątkę, nowe włosy i 

zęby.

Rozbawiony   Jonah   odszukał   wzrokiem   tak   opisanego   mężczyznę,   wymachującego 

portfelem pękającym w szwach od banknotów i kart kredytowych.

- Usiłuje zwabić tamtą rudą albo jej przyjaciółkę blondynkę - wyjaśnił. - Wszystko jedno 

którą. Obstawiam, że skończy się na blondynce - zakończył.

- Dlaczego?

- Nazwij to przeczuciem. - Spojrzał na Ally. - Chcesz się założyć?

-  Nie   masz   tu   zezwolenia   na   hazard.   -  Blondynka   zbliżyła   się   do  faceta   i   zatrzepotała 

background image

rzęsami. - Ale dobra zagrywka.

- Łatwa. Jak ta blondynka.

Zaprowadził Ally do sali klubowej, gdzie Beth i Will pochylali się nad księgą rezerwacji, 

leżącą na czarnym pulpicie.

- Hej, szefie. - Beth wyciągnęła z bujnych, gęstych włosów ołówek i zapisała coś w książce.

- Wygląda na to, że przy większości stolików goście zmienią się przynajmniej raz. Nieźle 

jak na kolację w środku tygodnia.

- Na szczęście przyprowadziłem ci pomoc. Poznajcie się. Beth Dickerman. Allison Fletcher. 

Trzeba ją podszkolić.

- Ach, kolejna ofiara. - Beth wyciągnęła rękę.

- Bardzo mi miło, Allison.

- Ally. Dziękuję.

- Pokaż jej co i jak. Będzie pomagać, aż stwierdzisz, że może działać samodzielnie.

-   Dobrze,   damy   jej   szkołę.   Chodź   ze   mną,   Ally,   przygotujesz   się.   Masz   jakieś 

gastronomiczne doświadczenie? - zapytała, kiedy przedzierały się przez tłum.

- No cóż, jem.

Beth parsknęła śmiechem.

- Zapraszam do naszego świata. Frannie, to jest Ally, nowa kelnerka, dopiero się uczy. 

Frannie dowodzi barem.

- Miło mi.

Frannie  odpowiedziała  uśmiechem.  Jedną   ręką  wrzuciła  lód   do  miksera,  a   jednocześnie 

drugą nalała do szklanki wodę sodową.

- A ten wspaniały okaz z drugiej strony baru to Pete. - Barczysty czarny mężczyzna mrugnął 

do nich okiem, odmierzając do niskiej szklanki likier kahlua. - Flirty z Pete'em są zakazane, bo to 

jest mój mężczyzna i niczyj inny. Prawda, Pete?

-   Jesteś   moją   jedyną,   moje   ty   słodkie   usteczka.   Beth   zaśmiała   się   i   otworzyła   drzwi   z 

napisem „Tylko dla personelu”.

- Pete ma piękną żonę i dziecko w drodze. Tylko żartowaliśmy. Jeśli będziesz chciała tam 

wejść, wszystko jedno po co... Hej, Janet.

- Beth?

Krągła brunetka, która otworzyła im drzwi, miała włosy do pasa. Ściągnięte z tyłu spinkami 

odsłaniały   śliczną   twarz   w   kształcie   serca.   Ally   oceniła   ją   na   jakieś   dwadzieścia   pięć   lat   i 

stwierdziła, że jest ubrana jak z żurnala. Miała na sobie spódnicę wielkości mniej więcej serwetki i 

obcisłą   bluzkę   ze   srebrnymi   guziczkami.   Kiedy   przed   lustrem   poprawiała   szminkę,   srebro 

połyskiwało też na nadgarstkach, na szyi i w uszach.

background image

- To jest Ally. Świeże mięso.

- Aha.

Kiedy Janet się odwróciła, posłała Ally przyjacielski uśmiech, lecz taksujące spojrzenie było 

badawcze. Kobieta oceniająca inną kobietę, to znaczy konkurencję.

- Janet pracuje w zasadzie w sali z barem - wyjaśniła Beth - ale przenosi się do klubu, jeśli 

jej potrzebujemy. - Za drzwiami ktoś wybuchnął dzikim śmiechem. - O, tam - tamy wzywają.

-   Lepiej   już   pójdę.   -   Janet   zawiązała   krótki   czarny   fartuszek   z   mnóstwem   kieszeni.   - 

Powodzenia, Ally, witamy w zespole.

- Dziękuję. Wszyscy są tacy mili - dodała, kiedy Janet się oddaliła.

- Pracując u Jonaha, ty też wejdziesz do rodziny. Jest dobrym szefem. - Beth wydobyła z 

szafy fartuszek. - Zedrzesz sobie nogi do tyłka, ale on da ci odczuć, że zauważa to i docenia. To 

dużo znaczy. Człowiek czegoś takiego potrzebuje.

- Od dawna u niego pracujesz?

- Od jakichś sześciu lat. Najpierw w Fast Break, sportowym barze. Gdy otworzył ten klub, 

zapytał, czy chcę się przenieść. To miejsce z klasą i mam bliżej do domu. Torebkę możesz zostawić 

tu. - Otworzyła wąską szafkę. - Zerujesz szyfr, okręcając gałkę dwukrotnie.

- Doskonale. - Ally umieściła torbę w szafce, wyjęła z niej pager i przypięła do spódnicy, 

pod fartuszkiem. Zamknęła drzwiczki i nastawiła kombinację. - Zgaduję, że tak jest dobrze.

- Chcesz się odświeżyć czy coś w tym rodzaju?

- Nie, niczego nie potrzebuję, jestem tylko odrobinę zdenerwowana.

- Nie przejmuj się. Za parę minut nogi tak cię rozbolą, że zapomnisz o nerwach.

Beth miała rację, przynajmniej co do nóg. O dziesiątej Ally czuła się tak, jakby pokonała 

trzydzieści kilometrów w niewygodnych butach i przeniosła z grubsza trzy tony tac załadowanych 

brudnymi talerzami.

Od stolika do kuchni trafiłaby już teraz przez sen.

Zespół grał głośno. Ludzie starali się przekrzyczeć hałas, tłoczyli się na parkiecie i przy 

stolikach.

Ally   zbierała   talerze   na   tacę   i   obserwowała   ciżbę.   Dostrzegła   mnóstwo   projektanckich 

ciuchów,   drogich   zegarków,   telefonów   i   skórzanych   teczek.   Widziała,   jak   jakaś   kobieta 

demonstruje przyjaciółkom pierścionek zaręczynowy lśniący od brylantów.

Dźwigając   wyładowaną   tacę,   ruszyła   do   kuchni.   Kiedy   mijała   pewną   atrakcyjną   parę, 

mężczyzna dał jej znak.

- Słodziutka, mogłabyś załatwić dolewkę dla mnie i mojej pięknej towarzyszki?

Nachyliła się do niego, przywołała na twarz uroczy uśmiech i samym ruchem warg udzieliła 

ordynarnej odpowiedzi.

background image

Mężczyzna tylko się uśmiechnął.

- Gliny mają niewyparzone gęby.

- Następnym razem ja będę siedziała na tyłku, Hickman, a ty harował - odparła. - Widziałeś 

coś, o czym powinnam wiedzieć?

- Na razie  nic. - Chwycił  dłoń kobiety,  zajmującej  miejsce  u jego boku. - Carson i ja 

zakochaliśmy się w sobie.

Lydia Carson uszczypnęła go w rękę.

- Tylko w twoich snach.

- Miejcie oczy otwarte. - Zerknęła na szklankę Hickmana. - Lepiej, żeby to była  woda 

sodowa.

Oddalając się, usłyszała jeszcze głos Hickmana:

- Ona jest taka zasadnicza.

- Beth, stolik... szesnaście, prosi o dolewkę.

- Panuję nad sytuacją. Dobrze się sprawujesz, Ally. Zostaw tę tacę i zrób sobie przerwę.

- Nie musisz mi tego dwa razy powtarzać.

W kuchni panował harmider i nieznośne gorąco. Ally z ulgą odstawiła tacę. Kiedy uniosła 

wzrok, dostrzegła Frannie, wyślizgującą się tylnymi drzwiami na zewnątrz.

Odczekała dziesięć sekund i ruszyła za nią.

Frannie, oparta o ścianę, zaciągnęła się papierosem. Wydmuchnęła dym z długim, pełnym 

ulgi westchnieniem.

- Masz przerwę?

- Aha. Postanowiłam zaczerpnąć trochę powietrza. Istne urwanie głowy, naprawdę mamy 

powodzenie. - Wyciągnęła z kieszeni papierosy. Zapalisz?

- Nie, dziękuję. Nie palę.

- Ja nie potrafię rzucić. W pokoju dla pracowników nie wolno. Przy kiepskiej pogodzie 

Jonah pozwala mi palić w swoim gabinecie. I jak tam pierwszy wieczór?

- Odpadają mi stopy.

-   Ryzyko   zawodowe.   Za   pierwszą   wypłatę   kup   sobie   sól   do   moczenia.   Dodaj   trochę 

eukaliptusa i wędruj prosto do nieba.

- Aha, dobry pomysł.

Atrakcyjna kobieta, odnotowała w myślach Ally, choć linie wokół oczu Frannie sprawiały, 

że wyglądała starzej niż na swoje dwadzieścia osiem lat. Miała krótko obcięte ciemnorude włosy i 

delikatny makijaż, paznokcie krótkie i niepomalowane, palce bez pierścionków. Jak cały personel 

ubierała się na czarno. Do prostej bluzki i spodni założyła solidne, lecz modne czarne pantofle. 

Jedyną ekstrawagancję stanowiły srebrne kółka w uszach.

background image

- Jak trafiłaś za bar? - zapytała Ally. Frannie się zawahała, potem zaciągnęła dymem.

- Często przesiadywałam w barach, a kiedy zaczęłam szukać czegoś, co można by nazwać 

lukratywnym zatrudnieniem, Jonah zapytał, czy chcę dostać pracę. Wyuczył mnie w Fast Break. To 

dobra robota. Trzeba mieć niezłą pamięć i podejście do ludzi. Jesteś tym zainteresowana?

- Zanim zacznę cokolwiek planować, lepiej sprawdzę, czy dotrwam do końca zmiany.

- Sprawiasz wrażenie osoby, która ze wszystkim sobie poradzi.

Ally uśmiechnęła się do Frannie.

- Tak uważasz?

-   Spostrzegawczość   jest   konieczna   w   kontaktach   z   ludźmi.   Na   pierwszy   rzut   oka   nie 

sprawiasz na mnie wrażenia osoby, która chciałaby całe życie pracować jako kelnerka.

- Od czegoś trzeba zacząć. Przede wszystkim od zapłacenia czynszu.

- Czyja tego nie wiem? - zgodziła się Frannie, choć obliczyła już, że buty Ally kosztują 

połowę miesięcznego czynszu za jej mieszkanie. - No cóż, jeśli zamierzasz osiągnąć sukces, Jonah 

będzie   cię   do   tego   zachęcał.   Zapewne   to   zauważyłaś.   -   Frannie   rzuciła   papierosa   na   ziemię   i 

zgniotła go butem. - Muszę wracać. Pete będzie narzekał, jeśli przedłużę sobie przerwę.

Była prostytutka, uznała Ally, wyraża się o Jonahu, jakby do niej należał. Prawdopodobnie 

są   albo   przynajmniej   byli   kochankami,   pomyślała,   wracając   do   środka.   Jako   kochanka   i 

jednocześnie   zaufana   pracownica,   Frannie   mogła   doskonale   typować   ofiary   i   przekazywać 

informacje.   Bar  znajduje  się   naprzeciwko   frontowych   drzwi.   Mija  go   każdy   gość,   wchodząc   i 

wychodząc.

Ludzie wręczają jej karty kredytowe, a nazwisko i numer pozwalają ustalić adres.

Warto się jej bliżej przyjrzeć.

Jonah   podjął   śledztwo   na   własną   rękę.   Wiedział   dość   o   kryminalistach,   drobnych   i 

poważniejszych, żeby wytypować ich ofiary. Rozejrzał się po salach, a przy okazji zauważył przy 

szesnastym stoliku policjantów i podszedł do nich.

- Dobrze się państwo bawią?

Kobieta uśmiechnęła się do niego szeroko i odgarnęła jasny kosmyk.

- Tutaj jest wspaniale. Z Bobem tak ciężko pracujemy, że pierwszy raz od wielu tygodni wy-

braliśmy się do miasta.

- Cieszę się, że wybrali państwo mój klub. - Jonah przyjacielsko położył dłoń na ramieniu 

Boba i nachylił  się. - Następnym  razem nie zakładaj butów od munduru.  Rzucają się w oczy. 

Miłego wieczoru.

Kiedy się oddalał, wydało mu się, że kobieta parsknęła śmiechem.

Przystanął koło stołu, z którego Ally pracowicie zbierała zastawę.

- Jak sobie radzisz?

background image

- Jeszcze ci nie stłukłam żadnego talerza.

- Chciałabyś dostać podwyżkę?

- Dziękuję, ale raczej zostanę przy dziennej pracy. Jeśli już, to wolę sprzątać ulice niż stoły.

Odruchowo przyłożyła dłoń do obolałego krzyża.

- Od jedenastej podajemy tylko barowe przekąski, więc trochę odsapniesz.

- Alleluja.

Zanim podniosła tacę, położył jej rękę na ramieniu.

- Przydybałaś Frannie na zewnątrz?

- Przepraszam?

- Ona wyszła, ty wyszłaś, ona wróciła, ty wróciłaś.

- Wykonuję swoją pracę. Mimo to powstrzymałam się i nie świeciłam jej lampą w oczy ani 

nie przyłożyłam pałką. Muszę iść do kuchni.

Dźwignęła tacę i przecisnęła się obok Jonaha.

- Przy okazji, Allison. Zatrzymała się i warknęła:

- Co?

- Siła pokonała twoją odwagę i skuteczność. Osiem do dwóch.

- Jedna gra nie decyduje o sezonie.

Uniosła dumnie głowę i odmaszerowała. Kiedy mijała parkiet, jakiś mężczyzna wyciągnął 

rękę i z nadzieją klepnął ją w pupę. Jonah widział, jak Ally powoli odwraca się i mierzy gościa 

długim, lodowatym spojrzeniem. Mężczyzna się cofnął, uniósł dłonie w geście poddania i wmieszał 

w tłum tancerzy.

- Świetnie sobie radzi - usłyszał z boku głos Beth.

- Aha, doskonale.

- Poza tym robi swoje i nie użala się nad sobą. Lubię tę twoją dziewczynę, Jonah.

Zdumiony nie zdobył się na żadną odpowiedź i tylko odprowadził Beth wzrokiem.

Zaśmiał się i pokręcił głową. Och, to mu umknęło. Właśnie jemu.

Kiedy wezwano do zamówienia ostatniego drinka, Ally omal załkała ze szczęścia. Była na 

nogach od ósmej rano. Marzyła o tym, żeby wreszcie znaleźć się w domu, paść na łóżko i przespać 

pięć cennych godzin, które pozostawały do rozpoczęcia całego kołowrotu od nowa.

- Leć do domu - poleciła Beth. - Formalności załatwimy jutro. Wspaniale się spisałaś.

- Dziękuję. Naprawdę.

- Will, wpuść Ally do naszego pokoju, dobrze?

- Nie ma problemu. Niezły dziś ruch. Niczego nie lubię bardziej niż zatłoczonego klubu. 

Chcesz drinka na dobranoc?

- Nie, chyba że mogłabym wymoczyć w nim stopy.

background image

Pete zachichotał i poklepał ją po plecach.

- Frannie, w takim razie mnie nalej.

- Już się robi.

- Na koniec zmiany lubię brandy. Jeden kieliszek jakiejś porządnej. Ty też zmienisz zdanie - 

dodał, otwierając drzwi. - Wystarczy usiąść na stołku. Szef nas nie obciąża za końcowe drinki.

Oddalił się, pogwizdując przez zęby. Ally wepchnęła fartuch do szafki, wyciągnęła torbę i 

kurtkę. Kiedy ją zakładała, wpadła Janet.

- Zbierasz się? Wyglądasz na wykończoną. Ja o tej porze dopiero odżywam.

- A ja już godzinę temu wyzionęłam ducha. - Ally przystanęła przy drzwiach. - Nie bolą cię 

stopy?

- Nie, mam podbicia ze stali. Faceci dają większe napiwki, kiedy chodzi się na wysokich 

obcasach.

- Schyliła się i powiodła dłonią wzdłuż nogi. - Wierzę tylko w te metody, które działają.

- Aha. No cóż, dobranoc.

Ally przekroczyła próg, zatrzasnęła za sobą drzwi i zderzyła się mocno z Jonahem.

- Gdzie zaparkowałaś? - zapytał.

- Nigdzie. Przyszłam na własnych nogach. Przybiegłam, przypomniała sobie, lecz wycho-

dziło na to samo.

- Odwiozę cię do domu.

- Mogę się przejść, to niedaleko.

- Jest druga nad ranem. Nawet jedna ulica to za dużo.

- Blackhawk, jestem policjantką.

- Aha, kule od ciebie tylko się odbijają. Jesteś moją pracownicą i córką przyjaciela. Odwiozę 

cię do domu - powtórzył.

- Znakomicie. Tak czy inaczej, bolą mnie stopy. W tym momencie Jonah chwycił Ally za 

ramię i poprowadził.

- Dobranoc, szefie! - zawołała Beth, kiedy ją mijali. - Połóż dziewczynę do łóżka.

- Taki mam plan. Do zobaczenia, Will, dobranoc, Frannie.

Gdy   Will   uniósł   kieliszek,   a   Frannie   uważnie   się   jej   przyglądała,   w   głowie   Ally 

zakiełkowało podejrzenie.

- Co to było? - zapytała, kiedy otoczył ich nocny chłód. - Co to właściwie było?

-   Pożegnałem   się   z   przyjaciółmi   i   pracownikami.   Samochód   zaparkowałem   po   drugiej 

stronie ulicy.

-   Wybacz,   ale   zdrętwiały   mi   stopy,   nie   mózg.   Bardzo   wyraźnie   zasygnalizowałeś   tym 

ludziom, że coś nas łączy.

background image

- Nie od razu wpadłem na ten pomysł, dopiero pewna uwaga Beth dała mi do myślenia. To 

upraszcza sprawę.

Zatrzymali się przy lśniącym czarnym jaguarze.

- Niby dlaczego  dawanie do zrozumienia,  że coś jest między nami,  miałoby cokolwiek 

uprościć?

- A nazywasz siebie detektywem. - Uchylił drzwiczki od strony pasażera. - Jesteś piękną 

błondynką z nogami do szyi. Zatrudniłem cię nagle, osobę bez żadnego doświadczenia. Pierwsze, 

co musiało wpaść do głowy tym,  którzy mnie znają, to że mi się spodobałaś. A drugie, że ja 

spodobałem się tobie. Dodaj jedno do drugiego i wyjdzie ci romans. Albo przynajmniej seks.

- Nie wyjaśniłeś, co to ma uprościć.

- Kiedy ludzie pomyślą, że stanowimy parę, nie będą zbytnio się dziwić, jeśli pozostawię ci 

więcej swobody albo jeśli będziesz mnie odwiedzać w moim gabinecie. Staną się wobec ciebie 

bardziej przyjacielscy.

Ally przez chwilę się zastanawiała, potem skinęła głową.

- W porządku, może być z tego jakaś korzyść. Pod wpływem impulsu Jonah zrobił krok do 

przodu. Lekki powiew wiatru sprawił, że poczuł perfumy Ally.

- Niejedna.

- Och, proszę się odsunąć, Blackhawk.

- Beth stoi przy oknie i nadal ma romantyczne usposobienie, wbrew wszystkiemu, co ją 

spotkało w życiu. Po cichu liczy na to, że będzie świadkiem czegoś wzruszającego, na przykład 

długiego, powolnego pocałunku, takiego, w którym łączą się oddechy i który rozgrzewa krew.

Wypowiadając te słowa, położył dłonie na biodrach Ally i powiódł nimi w górę, pod same 

piersi. Przebiegł ją dreszcz.

- Trudno, musisz ją rozczarować.

Jonah przeniósł spojrzenie na usta Ally.

-   Nie   ją   jedną.   -   Cofnął   ręce   i   odstąpił.   -   Nie   martw   się,   detektywie,   nie   uwodzę   ani 

policjantek, ani córek przyjaciół.

- Jestem więc podwójnie chroniona przed twoim nieodpartym wdziękiem.

- To dobrze, bo akurat bardzo mi się podobasz. Wsiądziesz?

- Oczywiście.

Zajęła miejsce, a kiedy drzwiczki się zatrzasnęły, z ulgą rozsiadła się na fotelu pasażera. 

Spokojnie,  upomniała  się  w duchu,  ale  serce  nadal   biło  w przyspieszonym   tempie.   Spokojnie, 

powtórzyła w myślach, skoncentruj się na zadaniu.

Jonah zajął miejsce za kierownicą, rozdrażniony uporczywym pulsowaniem w skroniach.

- Dokąd? - zapytał. Kiedy niepewnym głosem podała adres, włożył kluczyk do stacyjki i 

background image

uważnie przyjrzał się Ally. - To prawie dwa kilometry. Dlaczego, u diabła, przeszłaś je na piechotę?

- Dlatego, że w godzinach szczytu tak jest szybciej. Zresztą to tylko dziesięć przecznic.

- To po prostu głupie.

Nie od razu zorientowała się, że pager wibruje, wściekła, bo ośmielił się tak określić jej 

wysiłek,   aby   się   nie   spóźnić.   Odpięła   pager   od   spódnicy,   sprawdziła   numer.   Jasna   cholera! 

Wydobyła z torby telefon i prędko wybrała numer.

- Detektyw Fletcher. Tak, odebrałam. Już jadę.

Usiłując zapanować nad zdenerwowaniem, wrzuciła telefon z powrotem do torby.

- Skoro koniecznie chcesz odgrywać taksówkarza, to jedziemy. Mamy następne włamanie.

- Adres?

- Po prostu zawieź mnie pod dom, wezmę swój samochód.

- Podaj mi adres, Allison. Po co marnować czas?

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Jonah podwiózł ją do ładnego domu stylizowanego na ranczo, usytuowanego w eleganckim 

osiedlu   z   dogodnym   dojazdem   do  autostrady.   Do   śródmieścia   docierało   się   stamtąd   w  niecałe 

dwadzieścia minut.

Chambersowie okazali się atrakcyjną parą z wyższej klasy średniej. Oboje po trzydzieści 

parę lat, bezdzietni prawnicy, przeznaczający zarobki na swoje zachcianki i przyjemności.

Wino, ciuchy, biżuteria, sztuka i muzyka.

- Zabrali moje kolczyki z brylantami i zegarek od Cartiera. - Maggie Chambers potarła oczy, 

zasiadając na tym, co pozostało w ich ogromnym salonie. - Nie sprawdziliśmy wszystkiego, ale na 

przykład tu, na ścianach, wisiały litografie Dalego i Picassa. A w tamtej niszy stała rzeźba Ertego, 

którą  kupiliśmy dwa lata  temu  na aukcji.  Joe zbierał  spinki do mankietów.  Nie  pamiętam,  ile 

dokładnie miał par, ale były wśród nich brylantowe i z rubinami, to jego szczęśliwy kamień, także 

kilka zabytkowych.

- Są ubezpieczone. - Mąż ujął jej dłoń i lekko ścisnął.

- Nieważne! To co innego. Te zbiry były u nas w domu. W naszym domu, Joe, i zabrali  

nasze   rzeczy.   Cholera,   ukradli   mój   samochód.   Nowiutkie   bmw,   nie   przejechało   jeszcze   trzech 

tysięcy. Uwielbiałam to głupie auto.

- Pani Chambers, wiem, że to przykre uczucie. Maggie Chambers skierowała wzrok na Ally.

- Czy ktoś kiedykolwiek panią okradł?

- Nie - Ally poprawiła na kolanach notes - ale pracowałam przy wielu sprawach włamań, 

rozbojów i wymuszeń.

- To co innego.

- Maggie, pani po prostu wykonuje swoją pracę.

- Wiem. Przepraszam. Nie chcę zostać tu dzisiaj na noc.

-   Nie   musimy.   Przenocujemy   w   hotelu.   Co   jeszcze   chce   pani   wiedzieć,   jeśli   dobrze 

pamiętam, Fletcher?

- Tak, Fletcher. Jeszcze tylko parę pytań. Powiedział pan, że przez cały wieczór nie było 

państwa w domu.

- Tak. Maggie wygrała dziś sprawę, postanowiliśmy gdzieś wyjść i to uczcić. Poświęciła jej 

ponad miesiąc. Wybraliśmy się więc z przyjaciółmi  do klubu Starfire. - Relacjonując przebieg 

wydarzeń,   uspokajająco   głaskał   żonę   po   plecach.   -   Drinki,   kolacja,   trochę   tańców.   Jak   już 

wspomnieliśmy tamtemu policjantowi, wróciliśmy do domu przed drugą.

- Czy ktokolwiek poza państwem ma klucz?

- Nasza gospodyni.

- Zna także kod do alarmu?

background image

- Oczywiście. Carol sprząta u nas od prawie dziesięciu lat. Jest jak członek rodziny.

- To tylko rutynowe pytania, panie Chambers. Proszę podać mi jej nazwisko i adres.

Ally   opuściła   dom   Chambersów   z   niepełnym   wykazem   skradzionych   przedmiotów   i 

obietnicą   jego   uzupełnienia,   także   z   informacjami   o   ubezpieczeniu.   Ekipa   kryminalistyczna 

pracowała, ona jednak sama przyjrzała się miejscu przestępstwa, chociaż nie wierzyła w cud, jakim 

byłoby znalezienie odcisków palców czy innych materialnych śladów.

Księżyc   zaszedł,   lecz   gwiazdy   nadal   błyszczały   na   niebie.   Wiatr   wzmógł   się   i   stał 

porywisty. W okolicy cisza, okna domów ciemne, mieszkańcy już dawno poszli spać.

Ally wątpiła, by znalazł się choć jeden naoczny świadek włamania.

Jonah czekał oparty o maskę silnika swojego samochodu. On i umundurowany policjant pili 

coś, co wyglądało jak kawa w kartonowym kubku z automatu. Kiedy się zbliżyła, wyciągnął do niej 

rękę z na wpół pustym kubkiem.

- Dziękuję.

- Możesz dostać pełny. Nieopodal jest bar czynny całą dobę.

- To mi wystarczy - odpowiedziała, przyjmując napój. Zwróciła się do policjanta: - Ty i twój 

partner byliście tu pierwsi?

- Aha.

- Chciałabym  jutro przed jedenastą dostać wasz raport. - Funkcjonariusz skinął głową i 

ruszył  w kierunku radiowozu. Ally wypiła łyk  kawy i oddała Jonahowi kubek. - Nie musiałeś 

czekać. Mogę wrócić do domu radiowozem.

- Ta sprawa mnie interesuje. - Otworzył drzwiczki. - Czy oni byli w moim klubie?

-   Dlaczego   mnie   pytasz,   skoro   oboje   wiemy,   że   właśnie   skończyłeś   ciągnąć   za   język 

mundurowego?

- Hej, ja tylko przyniosłem kawę. - Ponownie wręczył  jej kubek i obszedł samochód. - 

Zatem sprawcy namierzyli ich dzisiaj w Starfire. To się już zdarzało?

- Nie, nadal twój klub jest jedynym, który się powtarza. Wrócą do ciebie. To tylko kwestia 

czasu.

- Uff, odetchnąłem z ulgą. Co tym razem zabrali?

- Nowe bmw z garażu, trochę dzieł sztuki, drogą elektronikę i dużo biżuterii.

- Czy ci ludzie nie mają sejfu?

- Mały, w garderobie. Rzecz jasna, zapisali szyfr na kartce, a tę trzymali w szufladzie w 

biurku.

- Tak, to dobry sposób na złodziei.

-   Mają   alarm.   Przysięgają,   że   przed   wyjściem   go   włączyli,   chociaż   żona   nie   sprawia 

wrażenia takiej pewnej. Tak czy inaczej, chodzi o to, że czuli się bezpiecznie. Miły dom, spokojne 

background image

sąsiedztwo. Ludzie przestają się pilnować. - Z zamkniętymi oczami Ally wykonała kilka krążeń 

głową, żeby rozluźnić mięśnie karku. - Oboje są prawnikami.

- To czym tu się martwić?

Była zbyt zmęczona, aby się zaśmiać.

- Uważaj, mądralo. Moja ciotka jest prokuratorem okręgowym w Urbanie.

- Zamierzasz wypić tę kawę czy tylko ją trzymać?

- Co? Och, nie, już więcej nie chcę. Nie mogłabym zasnąć.

Wątpił, by nawet cysterna kawy utrzymała ją na nogach. Glos Ally stał się lekko ochrypły,  

co,   w  jego   mniemaniu,   spotęgowało   jego   naturalną   zmysłowość.   Zmęczenie   sprawiło,   że   Ally 

przestała się pilnować i, sadowiąc się wygodnie w fotelu, zwróciła głowę w stronę Jonaha. Oczy 

miała nadal zamknięte, usta miękkie i lekko rozchylone.

Przy czerwonym świetle zaciągnął ręczny hamulec i nachylił się nad Ally, żeby nacisnąć 

guzik odchylający oparcie zajmowanego przez nią fotela. Poderwała się i stuknęli się z rozmachem 

głowami. Zaklął, a ona pacnęła go dłonią w pierś.

- Odsuń się!

- Spokojnie, Fletcher, nie wykorzystuję okazji. Kiedy kocham się z kobietą, wolę, jak jest 

przytomna. Odchylałem ci tylko oparcie. Skoro chcesz spać, nie ma powodu, żeby nie przyjąć 

pozycji na tyle horyzontalnej, na ile można.

- Tak jest mi dobrze. A poza tym nie spalam. Położył dłoń na jej czole i lekko popchnął do 

tyłu.

- Cicho, Allison.

- Nie spałam. Rozmyślałam.

- Mózg ci już nie pracuje. - Zanim ruszył, obrzucił ją spojrzeniem. - Od ilu godzin jesteś na 

służbie?

- Odpowiedź wymaga wykonania dodawania. Nie mogę zajmować się arytmetyką, skoro 

mózg mi nie funkcjonuje. - Zrezygnowała z oporu i ziewnęła. - Od ósmej rano do teraz.

- To znaczy dwadzieścia godzin. Dlaczego do końca tego dochodzenia nie ograniczysz się 

do nocnej zmiany? Pragniesz śmierci?

-   To   nie   jest   moja   jedyna   sprawa.   Wcześniej   postanowiła,   że   porozmawia   ze   swoim 

porucznikiem. Nie będzie z niej wielkiego pożytku, jeśli ma spać parę godzin na dobę, to prawda. 

Jednak Jonaha nie powinno obchodzić, jak organizuje sobie życie.

- Domyślam się, że kiedy śpisz, Denver jest bardzo niebezpieczne.

Mogła być zmęczona, ale nie na tyle, by nie zorientować się, że z niej drwi.

- To prawda, Blackhawk. Bez mojej czujności miasto pogrąża się w chaosie. Duży ciężar, 

ale ktoś musi go dźwigać. Wyrzuć mnie na rogu, to już tylko kawałek.

background image

Zignorował to polecenie i zjechał do krawężnika przed drzwiami jej budynku.

- Doskonale, dziękuję. Sięgnęła po torbę.

Wyskoczył z samochodu i prędko go obszedł. Może to zmęczenie sprawiło, że reagowała 

wolno. Chwycił zewnętrzną klamkę szybciej niż ona wewnętrzną.

Przez pięć sekund walczyli o to, kto otworzy drzwiczki. Potem Ally skrzywiła się i ustąpiła.

- Skąd ty się wziąłeś, bo chyba nie ze Stanów? Czyja wyglądam na osobę niezdolną do 

obsługiwania tak złożonego mechanizmu jak klamka?

- Nie. Wyglądasz na wykończoną.

- Dobranoc.

- Odprowadzę cię.

- Nie trzeba, daj spokój.

Ruszył   jednak   obok   niej   i,   niech   go   licho,   dotarł   do   drzwi   nieco   wcześniej.   Następnie 

otworzył je bez słowa, obserwując ją tylko tymi niesamowicie przejrzystymi zielonymi oczami.

- Powinnam chyba dygnąć - mruknęła. Uśmiechnął się do jej pleców, a potem wsunął ręce 

do kieszeni i podążył za nią do wind.

- Stąd już na pewno trafię.

- Odprowadzę cię do samych drzwi.

- To nie jest jakaś cholerna randka!

- Z braku snu jesteś poirytowana. - Wszedł za nią do windy. - Nie, pomyłka. Ty zawsze 

jesteś poirytowana.

- Nie lubię cię.

Nacisnęła guzik trzeciego piętra.

- Dzięki Bogu, że to wyjaśniłaś. Obawiałem się, że się we mnie durzysz.

Ruch windy wytrącił ją z równowagi. Zachwiała się, a on chwycił ją za ramię.

- Zabierz rękę.

- Nie.

Spróbowała się wyszarpnąć, lecz zacisnął dłoń mocniej.

- Nie wysilaj się, Fletcher. Śpisz na stojąco. Numer mieszkania?

Miał rację i nie było po co udawać, że jest przeciwnie.

-   Czterysta   dziewięć.   Zostaw   mnie   wreszcie,   dobrze?   Trochę   się   prześpię   i   będzie   w 

porządku.

- Nie wątpię.

Trzymał ją jednak nadal, kiedy winda się otworzyła.

- Do środka nie wejdziesz.

- Zamierzam przerzucić cię przez ramię, potem cisnąć na łóżko i niegodziwie wykorzystać., 

background image

ale następnym razem. Klucz?

- Co?

Oczy Ally zaszły mgiełką, delikatna skóra pod nimi pociemniała. Fala czułości, jaka nagle 

ogarnęła Jonaha, kompletnie go zaskoczyła i zaniepokoiła.

- Słodziutka, klucz.

- Och, przepraszam, wolniej kojarzę. - Wydobyła klucz z kieszeni kurtki. - Nie nazywaj 

mnie słodziutką.

-   Chciałem   powiedzieć:   detektywie   Słodziutka.   -   Żachnęła   się,   a   on   chwycił   jej   dłoń, 

umieścił w niej klucz i zamknął wokół niego pałce. - Dobranoc.

- Aha. Dziękuję za podwiezienie. Ponieważ wydawało się to jej właściwe, zatrzasnęła mu 

drzwi przed nosem.

Następnie zrzuciła kurtkę; syknęła, zdejmując buty. Nastawiła budzik, a potem twarzą w dół 

zwaliła się w ubraniu na łóżko i natychmiast zapadła w kamienny sen.

Cztery i pół godziny później kończyła poranną odprawę w sali konferencyjnej komisariatu i 

dopijała czwartą filiżankę kawy.

- Przepytamy okolicznych mieszkańców - powiedziała. - W tego rodzaju osiedlach ludzie 

zwracają   uwagę   na   sąsiadów.   Sprawcy   musieli   przyjechać   samochodem   i   wywieźć   te   większe 

przedmioty. W skradzionym sportowym bmw tyle by się nie zmieściło. Mamy dokładny opis tego 

samochodu i rozesłaliśmy go do wszystkich posterunków.

Porucznik Kiniki skinął głową. Był mocno zbudowanym mężczyzną. Miał czterdzieści pięć 

lat i lubił dowodzić.

- Wybrali klub Starfrre jako nowe łowisko. Chcę, żeby rozejrzało się tam dwóch naszych 

ludzi. W zwykłych ubraniach - dodał, co oznaczało, że detektywi nie powinni zakładać garniturów. 

- Nie rzucajmy się w oczy.

-   Hickman   i   Carson   odwiedzają   lombardy,   przepytają   znanych   nam   paserów.   -   Ally 

przeniosła wzrok na swoich bliskich współpracowników.

- Niczego tam nie znajdziemy. - Hickman uniósł dłonie. - Lydia i ja mamy parę dobrych 

źródeł i już je sprawdziliśmy. Nikt nic nie wie. Uważam, że ktokolwiek to robi, korzysta z innego 

kanału zbytu.

-   Mimo   to   na   wszelki   wypadek   miejcie   na   to   oko   -   polecił   Kiniki.   -   Co   z   wersją 

ubezpieczeniową?

- Mamy do czynienia z siedmioma włamaniami i pięcioma firmami ubezpieczeniowymi - 

odpowiedziała Ally. - Nadal próbujemy ustalić związek, ale jak na razie znaleźliśmy się w ślepym 

zaułku.

- Potarła obolały kark i ponownie zerknęła na wykaz. - Dwie kobiety czeszą się w tym 

background image

samym   salonie.   Różne   fryzjerki,   odmienna   częstotliwość   i   godziny.   Dwóch   pokrzywdzonych 

skorzystało   w   ciągu   ostatnich   sześciu   miesięcy   z   usług   tej   samej   firmy   cateringowej   i   to 

sprawdzamy. Jak dotąd jedyny wspólny element łączący te sprawy to wieczór spędzony w mieście.

- Opowiedz o klubie Blackhawka - polecił Kiniki.

- Znakomicie prosperuje - zaczęła Ally.  - Przychodzą tłumy;  różni goście o rozmaitych 

porach,   ale   raczej   bogaci.   Pary,   single,   grupy.   Dobry   system   zapewniania   bezpieczeństwa.   Są 

kamery, staram się o uzyskanie taśm. Sloan jest człowiekiem do wszystkiego, ma dostęp wszędzie. 

W sali z barem jest sześć stolików, a w klubowej trzydzieści dwa. Ludzie, kiedy się zaprzyjaźniają, 

zsuwają je razem. Jest szatnia, ale nie wszyscy zawracają sobie nią głowę. Kiedy zaczynają się 

tańce, na stolikach zostaje masa torebek.

- Ludzie szybko nawiązują znajomości, rozmawiają z obcymi - dodała Lydia. - Zwłaszcza 

młodsi goście klubu. Często dosiadają się do cudzych stolików, panuje swobodna atmosfera. Krew 

krąży   szybciej,   wszyscy   tracą   czujność.   A   kiedy   Blackhawk   przechodzi   przez   salę,   czuje   się 

szczególną aurę.

- Aura? - powtórzył Hickman. - Czy to termin kryminologiczny?

- Kobiety patrzą na niego, a nie na swoje torebki.

- To prawda. - Ally wstała i podeszła do tablicy, na której widniała lista pokrzywdzonych i 

wykaz skradzionych przedmiotów. - Wśród ofiar zawsze jest kobieta. Na liście nie ma żadnego 

samotnego mężczyzny. Kobiety są głównym celem. Co kobieta nosi w torebce?

- To - odpowiedział jej Hickman - jest jedną z najbardziej tajemniczych zagadek.

-   Klucze   -   kontynuowała   Ally.   -   Portfel   z   jakimś   dowodem   tożsamości   i   kartami 

kredytowymi. Fotografie dzieci, jeśli je ma. W żadnym okradzionym domu nie mieszkały dzieci. 

Jeśli sprowadzimy wszystko do tego podstawowego elementu, szukajmy najpierw kieszonkowca. 

Kogoś o zręcznych palcach, kto potrafi wyjąć z torebki to, co go interesuje, a potem wsunąć na 

miejsce, zanim ofiara się połapie. Aha, przedtem zrobić odcisk klucza.

- Skoro zabiera portfel, dlaczego miałby go zwracać? - zastanawiał się Hickman.

- Żeby ofiara się nie zorientowała, aby zyskać na czasie. Kobieta idzie do łazienki, zabiera 

ze sobą torebkę. Jeśli sięga po szminkę i nie znajduje portfela, wszczyna alarm. A tak? Dom jest 

obrobiony, zanim do niego wróci. Niezależnie od tego o której.

- Odwróciła się przodem do zebranych. - Wpół do pierwszej, pierwsza piętnaście, dziesięć 

po   dwunastej   i   tak   dalej.   Ktoś   z   klubu   ostrzega   włamywaczy,   kiedy   ofiara   prosi   o   rachunek. 

Pracownik albo stały bywalec. Od poproszenia o rachunek do opuszczenia lokalu mija zwykle 

około dwudziestu minut.

- W rachubę wchodzą jeszcze dwa inne kluby.

- Kiniki zmarszczył brwi. - Musimy uwzględniać wszystkie.

background image

- Tak, ale do tego jednego wracają. To kopalnia pieniędzy.

- Znajdź sposób, żeby ją zamknąć, Fletcher - powiedział i wstał z miejsca. - I weź sobie 

dzisiaj trochę wolnego, prześpij się.

Allison zwinęła się w kłębek na małej kanapie w pokoju, w którym trzymano ekspres do 

kawy. Poprosiła, żeby dać jej znać, jak tylko wpłyną raporty, na które czekała. Kiedy Hickman 

potrząsnął ją za ramię, miała już za sobą półtorej godziny snu i czuła się prawie jak człowiek.

- Ukradłaś mojego bajgla z serem?

- Co?

Uniosła się i odgarnęła włosy.

- Nie był podpisany.

- Był.

Wykonała kilka krążeń ramionami.

- Nazywasz się Piekarnia Pineview? A poza tym zjadłam tylko pół. - Spojrzała na zegarek. - 

Jest pierwszy raport z miejsca zdarzenia?

- Aha. I nakaz.

- Świetnie. - Zerwała się na nogi i poprawiła szelki z bronią. - Ruszam w teren.

- Na koniec zmiany chcę mieć z powrotem bajgla.

- Zjadłam tylko połowę! - krzyknęła.

Zatrzymała  się przy swoim biurku i zaczęła przeglądać papiery.  Nie zwracała uwagi na 

podniesione głosy, dochodzące z frontowego holu. Podciągnęła kaburę do wygodniejszej pozycji, 

wykręcając ramiona, i włożyła kurtkę. Uniosła głowę, gdy głosy ucichły do szmeru, i zobaczyła 

swojego ojca. Podobnie jak Blackhawka, pomyślała, komisarza otacza szczególna aura.

Wiedziała, że niektórym kolegom funkcjonariuszom nie spodobał się jej szybki awans na 

detektywa. Wymieniano uwagi, niby po cichu, ale tak, żeby słyszała, o kumoterstwie i układach.

Uczciwie zasłużyła na odznakę, wiedziała to. Ally była zbyt dumna z ojca i za bardzo pewna 

własnych umiejętności, żeby przejmować się gadaniem ludzi.

- Komisarzu.

- Detektywie. Masz minutkę?

- Ze dwie. - Z dolnej szuflady biurka wydobyła torbę. - Czy możemy rozmawiać, idąc? 

Właśnie wychodzę. Dostałam nakaz do doręczenia Jonahowi Blackhawkowi.

- Aha.

Boyd cofnął się o krok, żeby mogła go minąć, i obrzucił wzrokiem pokój. Jeśli miał jakieś 

obiekcje, musiały poczekać, aż znajdą się poza zasięgiem uszu innych.

- Możemy wybrać schody? - zapytała. - Rano zabrakło mi czasu na trening.

- Sądzę, że jeszcze za tobą nadążę. Co to za nakaz?

background image

- Zajęcia i przejrzenia taśm z zainstalowanych  w klubie kamer. Wczoraj w ich sprawie 

Blackhawk trochę się zirytował i coś mi się wydaje, że go nieco przycisnę.

Boyd   otworzył   prowadzące   na   klatkę   schodową   drzwi,   a   potem   przechylił   głowę, 

obserwując plecy córki.

- A mnie się wydaje, że lekko nastroszył ci piórka.

- Niech będzie. Chyba nawzajem działamy sobie na nerwy.

- Jasne. Oboje lubicie robić wszystko po swojemu.

- A niby dlaczego miałabym robić po czyjemuś innemu?

- Fakt. - Boyd musnął dłonią lśniący koński ogon Ally. Jego mała dziewczynka zawsze 

miała  własne zdanie  i potrafiła  przy nim się upierać.  - Skoro mowa  o działaniu  na nerwy,  za 

godzinę spotykam się z burmistrzem.

- Lepiej, że ty, a nie ja - skomentowała radośnie Ally, zbiegając schodami.

- Co możesz powiedzieć mi o wczorajszym włamaniu?

-   Ten   sam   sposób   działania.   U   Chambersów   natrafili   na   żyłę   złota.   Pani   Chambers 

przyniosła mi dziś rano pełny spis strat, wszystko objęte pełnym ubezpieczeniem. Zostali obrobieni 

na okrągłe dwieście dwadzieścia pięć tysięcy.

- Jak dotąd największy łup.

- Liczę na to, że się rozzuchwalą. Tym razem zabrali trochę dzieł sztuki. Nie wiem, czy ktoś, 

kto   je   zobaczył,   zorientował   się   w   ich   wartości.   Złodzieje   muszą   mieć   jakieś   miejsce   do 

przechowywania   skradzionych   przedmiotów   przed   ich   spieniężeniem.   Na   tyle   obszerne,   żeby 

pomieścić samochód.

- W każdym warsztacie można go rozebrać na części, a wtedy... kamień w wodę.

- Tak, ale...

Zaczęła otwierać następne drzwi, lecz ojciec natychmiast jej pomógł. Nasunęło jej to nie do 

końca niemiłe wspomnienie zachowania Jonaha.

- Ale? - ponaglił, kiedy przecinali hol.

- Nie wydaje mi się, żeby w tym wypadku tak było. Ktoś lubi ładne rzeczy. Ma naprawdę 

dobry gust.  Przy drugim   włamaniu  zabrali   zbiór  rzadkich  książek,   a  zostawili  antyczny  zegar. 

Podobno   wart   pięć   tysięcy,   ale   brzydki   jak   noc.   To   tak,   jakby   powiedzieli   „Prosimy   nas   nie 

obrażać”. W innych domach też były samochody, ale wzięli tylko dwa. Oba luksusowe.

- Włamywacze z zasadami.

- Coś w tym rodzaju. - Na zewnątrz powitało ich jasne słońce. Ally zamrugała i wyciągnęła 

z torby ciemne okulary. - Poza tym aroganci, a to działa na naszą korzyść.

- Mam nadzieję, Ally, bo są naciski. - Boyd odprowadził córkę do samochodu i otworzył 

drzwiczki gestem, który sprawił, że znów pomyślała o Jonahu. - W prasie pojawiają się artykuły. 

background image

Takie, jakich burmistrz nie lubi.

-   Moim   zdaniem,   oni   nie   zaczekają   dłużej   niż   tydzień.   Są   na   fali.   Wrócą   do   klubu 

Blackhawka.

- Większy kawał tortu wykroili sobie w nowym miejscu.

- Za to Blackhawk's jest pewny. Po kilku wieczorach zacznę rozpoznawać twarze. Przydybię 

ich, tato.

- Wierzę. - Nachylił się i pocałował ją w policzek. - Ja natomiast zajmę się burmistrzem.

Zajęła miejsce za kierownicą.

- Mam pytanie.

- To je zadaj.

- Znasz Jonaha Blackhawka od mniej więcej piętnastu lat?

- Siedemnastu.

- Dlaczego nie zaprosiłeś go nigdy do domu? No wiesz, na kolację, futbolowe popołudnie 

czy któreś z twoich słynnych na całym świecie przyjęć z pieczeniem na ruszcie?

- Nie przyjdzie. Zawsze dziękuje za zaproszenie i przeprasza, ale jest zajęty.

- Siedemnaście lat. - W zamyśleniu postukała palcami w kierownicę. - To znaczy, że jest 

niesamowicie zajęty. No cóż, niektórzy ludzie nie lubią się zadawać z policjantami.

- Niektórzy ludzie - skorygował Boyd - wyznaczają sobie granice i uważają, że nie mogą ich 

przekroczyć. Spotykaliśmy się w moim gabinecie w komisariacie. - Boyd uśmiechnął się na wspo-

mnienie.   -   Nie   podobało   mu   się   to,   ale   chodziliśmy   także   na   kawę   czy   piwo   przy   sali 

gimnastycznej. Nigdy nie odwiedził mnie w domu. Uważa, że wchodząc za próg, przekroczyłby 

granicę. Nie zdołałem go przekonać, że nie ma racji.

- To zabawne, bo na mnie sprawia wrażenie osobnika, który uważa, że jest wystarczająco 

dobry do wszystkiego. I wystarczająco dobry dla każdego.

- Jonah to niezwykły człowiek. Nie przykładaj do niego zwykłej miarki.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wystukała   numer   do   biura   i   nie   kryła   zaskoczenia,   kiedy   Jonah   odebrał   telefon   po 

pierwszym dzwonku.

- Mówi Fletcher. Nie sądziłam, że funkcjonujesz w świetle dnia.

- Zazwyczaj rzeczywiście nie. Jeśli już, to wyjątkowo w niektóre dni. Co mogę dla ciebie 

zrobić, detektywie?

- Możesz zejść na dół i mnie wpuścić. Dotrę za dziesięć minut.

- Nigdzie się nie wybieram, czekam. - Po chwili milczenia zadał pytanie: - A co masz na 

sobie?

Była na siebie zła, że się roześmiała. Żywiła tylko nadzieję, że niezbyt radośnie.

- Moją odznakę - odparła i przerwała połączenie.

Jonah odłożył  słuchawkę, odchylił  się wygodnie  w fotelu i przywołał  przed oczy obraz 

Allison   Fletcher   w   odznace   i   niczym   więcej.   Obraz   był   bardzo   wyraźny   i   sugestywny.   Jonah 

energicznie   wstał.   Nie   powinien   wyobrażać   sobie   córki   Boyda   nagiej.   W   ogóle   nie   powinien, 

sprostował   w   myślach,   w   jakikolwiek   sposób   fantazjować   na   temat   córki   komisarza   ani   też 

zastanawiać się, jak smakują jej usta. Albo jak pachniałoby jej ciało, gdyby go popróbować w 

pewnym szczególnym miejscu na szyi.

Daj  spokój, powiedział  sobie  i zaczął  przemierzać  pokój, aż  obraz znikł.  Ally to  owoc 

zakazany i dlatego tym bardziej kuszący. Zdał sobie nagle sprawę, że nie jest w jego typie. Może i 

lubił długonogie blondynki. Może nawet inteligentne i z charakterem. Zdecydowanie jednak wolał 

kobiety nastawione mniej wojowniczo.

Mniej wojownicze, nieuzbrojone kobiety, podsumował z rozbawieniem.

Mimo  to nie  potrafił przestać  o niej  myśleć,  a najwyraźniejsze i najsilniej  oddziałujące 

wspomnienie,   choć   najbardziej   ulotne,   tego   był   pewien,   to   jej   kruchość,   kiedy   zasypiała   w 

samochodzie.

No cóż, zawsze pociągały mnie bezradne, przypomniał sobie, podnosząc roletę w oknie. Co 

powinno rozwiązać problem z Allison. Bezradność to jedyna cecha, której cudownej pani detektyw 

brakuje.

Wyglądając przez okno, stwierdził, że przedmiot jego rozmyślań zajeżdża właśnie przed 

klub. Ma tyle rozsądku, że przynajmniej dziś nie przemierza pieszo całego Denver, odnotował w 

pamięci. Ruszył na dół, aby ją wpuścić.

- Dzień dobry, detektywie. - Ominął ją spojrzeniem, studiował efektowne linie klasycznego 

czerwono - białego stingraya. - Szykowny samochód. Przydzielają teraz takie w policji? Och, chwi-

leczkę, co ja wygaduję? Przecież twój tata jest nadziany.

- Jeśli uważasz, że przejmę się tego typu drwinami, to spotka cię rozczarowanie. Nikt nie 

background image

potrafi kpić z kobiety policjantki tak jak koledzy z komisariatu.

- Poćwiczę. Fajne. - Kciukiem i palcem wskazującym potarł klapę brązowego żakietu w 

subtelny wzorek. - Bardzo ładne.

- Oboje lubimy włoskich projektantów. Możemy później porównać nasze garderoby.

Ponieważ wiedział, że to ją zirytuje, i lubił złocisty błysk w jej oczach, kiedy była zła, 

zablokował sobą wejście.

- Chciałbym zobaczyć odznakę.

- Odczep się, Blackhawk.

- Ani mi się śni.

Ally wyjęła odznakę z kieszeni i podsunęła mu pod nos.

- Już widzisz?

- Tak. Odznaka numer trzydzieści jeden sześćset dwadzieścia osiem. Kupię sobie los na 

loterię i obstawię te numerki.

- Jest jeszcze coś, co zapewne zechcesz obejrzeć. Wydobyła nakaz i uniosła na wysokość 

wzroku.

- Szybka jesteś. - Nie spodziewał się niczego innego. - Wjedźmy na górę. Przeglądałem te 

taśmy. Sprawiasz wrażenie wypoczętej - dorzucił, kiedy zmierzali do windy.

- Bo jestem wypoczęta.

- Jakieś postępy?

- Dochodzenie jest w toku.

- Typowa policyjna odpowiedź. - Wskazał windę. - Wygląda na to, że spędzimy tam wiele 

czasu. Sami.

- Mógłbyś oddać przysługę swojemu sercu i wybrać schody - zauważyła, gdy dźwig ruszył.

- Serce nigdy nie sprawiało mi kłopotów. A tobie?

- Na szczęście zupełnie zdrowe, dziękuję. - Kiedy drzwi się otworzyły,  Ally weszła do 

gabinetu.   -   Wpuściłeś   tu   światło   słoneczne.   Niesamowite!   Zajmijmy   się   taśmami.   Wystawię 

pokwitowanie.

Zauważył,   że   tego   dnia   nie   użyła   perfum.   Tylko   zapach   mydła   i   skóry.   Dziwne,   jak 

erotycznie może działać taka prostota, skonstatował.

- Spieszymy się?

- Zegar tyka.

Jonah przeszedł do sąsiedniego pokoju. Po krótkiej wewnętrznej walce Ally ruszyła jego 

śladem. Pomieszczenie okazało się niewielką sypialnią. Małą dlatego, zorientowała się szybko Ally, 

że   w   dwóch   trzecich   zajmowało   ją   łóżko.   Rozległa   czarna   płaszczyzna   łóżka,   bez   ramy,   na 

postumencie.   Zaciekawiona,   rozejrzała   się   i   poczuła   lekkie   rozczarowanie,   gdyż   na   suficie 

background image

brakowało lustra.

- Lustro byłoby zbyt oczywiste - rzucił Jonah, gdy ponownie na niego spojrzała.

- Już samo łóżko jest przechwałką, i to ewidentną.

Przyjrzała się ścianom ozdobionym oprawionymi w ramki czarno - białymi fotografiami. 

Artystyczne, interesujące, wszystkie surowe lub przedstawiające mroczne nocne sceny. Rozpoznała 

paru fotografików, wydęła usta. Jonah ma dobre oko do sztuki i niezły gust, przyznała w duchu.

-   Mam   tę   odbitkę.   -   Wskazała   palcem   studium   sędziwego   mężczyzny   w   podartym 

słomianym kapeluszu, śpiącego na popękanym betonowym ganku, z papierową torbą w dłoni. - 

Shade Colby. Lubię jego prace.

- Ja także. I jego żony Bryan Mitchell. Tam obok jest starsza para, trzymająca się za ręce na 

ławce na przystanku autobusowym.

- Kontrast. Rozpacz i nadzieja.

- Życie jest pełne jednego i drugiego.

- Najwidoczniej.

Zastanawiała   się.   Była   tu   szafa,   zamknięta,   i   drugie   drzwi,   też   zamknięte,   oraz,   jak 

zakładała, przylegająca do pokoju łazienka. Pomyślała o aurze swobody, o której wspomniała Lydia 

Carson. Och tak, w tej sypialni na pewno, a do tego atmosfera seksu.

- A co tam mamy?

Wskazała kciukiem te drugie drzwi. Zamiast odpowiedzieć, zaprosił ją gestem, by sama się 

przekonała.

Otworzyła   je   i   westchnęła   z   zachwytem.   Doskonale   wyposażona   salka   gimnastyczna 

wywarła na niej znacznie większe wrażenie niż ogromne łóżko.

Patrzył, jak obchodząc pomieszczenie, dotyka palcami maszyn, podnosi hantle i na próbę 

nimi wymachuje. Bardzo wymowne, uznał. Łóżko potraktowała tylko szyderczym uśmieszkiem, a 

wprost pochłaniała wzrokiem jego sprzęt firmy Nautilus.

- Masz saunę?

Kiedy przycisnęła nos do małego okienka w dalszych, drewnianych drzwiach i zajrzała do 

środka, wezbrała w niej zazdrość.

- Chcesz wypróbować?

Odwróciła   głowę   na   tyle,   żeby   posłać   mu   kpiące   spojrzenie.   Natychmiast   zostało 

odwzajemnione.

-   Dość   szczególne,   skoro   możesz   dotrzeć   w   dwie   minuty   do   dobrego   klubu   z   salą   i 

wszystkim.

- Trzeba być członkiem klubu, to po pierwsze. Należy dostosować się do wyznaczonych 

godzin, to po drugie. Poza tym nie lubię używać cudzego sprzętu.

background image

- To po trzecie. Jesteś dość dziwnym człowiekiem, Blackhawk.

- Istotnie. - Z lodówki wmontowanej w barek wydobył butelkę wody. - Napijesz się?

-   Nie.   -   Odłożyła   na   miejsce   hantle,   wróciła   w   pobliże   drzwi.   -   No   cóż,   dziękuję   za 

oprowadzenie. Teraz taśmy.

-   Aha,   zegar   tyka.   -   Pociągnął   łyk   wody.   -   Wiesz,   co   mi   się   podoba   w   nocnej   pracy, 

detektywie Fletcher?

Spojrzała znacząco na łóżko, potem na niego.

- Chyba się domyślam.

- No cóż, między innymi, najbardziej jednak lubię to, że zawsze jest taka pora, jakiej się 

chce. Moja ulubiona to trzecia nad ranem. Dla większości ludzi to środek nocy. Jeśli akurat wtedy 

nie śpią, umysł się budzi i człowiek zaczyna się zamartwiać, rozmyślać, co zrobił albo czego nie 

zrobił poprzedniego dnia, albo co uczyni czy nie uczyni następnego.

- A ty nie martwisz się ani o wczoraj, ani o jutro?

-   Tak,   bo   w   ten   sposób   gubiłbym   dzisiaj.   A   dzisiaj   jest   najważniejsze   i   wystarczająco 

absorbujące.

- Nie mam zbyt wiele czasu, żeby tu stać i wymieniać uwagi o życiu.

- Poczekaj jeszcze minutę. - Jonah podszedł do Ally i oparł się o framugę. - Do mojego 

klubu przychodzi wielu ludzi prowadzących nocny tryb życia - albo takich, którzy chcą zapamiętać, 

gdzie  byli.  Większość ma  teraz  pracę, która się opłaca i która czyni  z nich odpowiedzialnych 

obywateli.

Wyjęła mu z dłoni butelkę i łyknęła wody.

- Twoja się opłaca.

Uśmiechnął się. Ta natychmiastowa riposta stanowiła między innymi o tym, że go do niej 

ciągnęło.

- Sugerujesz, że nie jestem odpowiedzialnym obywatelem? Moi prawnicy i księgowi nie 

podzieliliby twojej opinii. Tak czy inaczej, chodzi mi o to, że ludzie tu przychodzą, aby na jakiś 

czas   zapomnieć   o   obowiązkach.   O   tym,   że   zegar   tyka   i   że   o   dziewiątej   muszą   odbić   kartę. 

Stwarzam   dla   nich   miejsce,   w  którym   zegary  stoją,  przynajmniej   do  chwili   obwieszczenia,   że 

niebawem zamkniemy bar.

- A to oznacza...? Oddała mu butelkę.

- Zapomnij na chwilę o faktach. Przyjrzyj się cieniom. Polujesz na nocnych ludzi.

A on jest jednym z nich, pomyślała, z grzywą czarnych włosów i oczami kota.

- Nie będę się spierać.

- Czy jednak myślisz tak jak oni? Wybierają ofiarę, a gdy na nią ruszają, działają szybko. 

Ryzykowaliby mniej, mieliby więcej czasu na zbadanie terenu, gdyby poczekali i uderzyli za dnia. 

background image

Gdyby najpierw śledzili ofiarę, poznawali jej zwyczaje, wiedzieli, kiedy wychodzi do biura i kiedy 

wraca. Mogliby się tego wszystkiego dowiedzieć w parę dni. - Uniósł butelkę i pociągnął łyk. - Na 

pewno wtedy osiągaliby jeszcze lepsze wyniki. Dlaczego więc nie rozgrywają tego w taki sposób?

- Bo są aroganccy.

- Ale to tylko górna warstwa. Zejdź głębiej.

- Lubią czuć kopa, działać pod ciśnieniem.

- Właśnie. Są niecierpliwi i cenią sobie dreszczyk towarzyszący pracy w ciemności.

Uderzyło   ją   i   zaintrygowało,   że   jego   myśli   podążają   tym   samym   torem,   co   jej 

przypuszczenia.

- Uważasz, że nie wpadło mi to wcześniej do głowy?

-   Pewnie   tak,   ale   nie   wiem,   czy   uwzględniłaś,   że   ludzie   nocy   są   zawsze   bardziej 

niebezpieczni od tych żyjących za dnia.

- To dotyczy także ciebie?

- Jak najbardziej.

- Zostałam ostrzeżona. - Zamierzała się odwrócić, lecz zamarła i zmierzyła wzrokiem dłoń, 

którą chwycił ją za ramię. - Na czym polega twój problem, Blackhawk?

- Jeszcze nie wiem. Dlaczego nie przysłałaś tu po taśmy jakiegoś mundurowego?

- Dlatego, że to jest moja sprawa.

- Nie.

- Nie moja?

- Twoja, ale nie dlatego nie przysłałaś. Przecież ja cię osaczam. - Postąpił naprzód, żeby 

tego dowieść. - Dlaczego jeszcze nie rzuciłaś mnie na ziemię?

- Nie mam zwyczaju bić obywateli. - Kiedy przycisnął ją do framugi, przekrzywiła głowę. - 

Jednak mogę zrobić wyjątek.

- Skoczył ci puls.

- To normalne, gdy jestem zła.

Omal nie powiedziała „podniecona”, gdyż to właśnie słowo automatycznie się nasunęło. 

Czuła, jak całe jej ciało ogarnia fala gorąca. Dość tego, nakazała sobie w duchu.

Wykonała obrót, płynny ruch, który powinien zakończyć się wbiciem mu łokcia w żołądek, 

i odsunęła Jonaha, jednak skontrował równie płynnie, zmieniając uchwyt tak, że teraz trzymał ją 

mocno za nadgarstek. Ally instynktownie przełożyła nogę w sposób umożliwiający podcięcie od 

tyłu. On przerzucił ciężar ciała na drugą nogę, uniemożliwiając jej wykonanie rzutu, i jednocześnie 

wykorzystał   ten   ruch,   by   przycisnąć   ją   do   drzwi.   Powiedziała   sobie,   że   to   rozdrażnienie 

przyspieszyło jej oddech, a nie sposób, w jaki jego ciało przywierało do jej ciała.

Zacisnęła dłoń w pięść, planując krótki sierpowy w szczękę, uznała jednak po chwili, że 

background image

ironia jest wobec tego mężczyzny groźniejszą bronią.

- Następnym razem zapytaj, czy chcę zatańczyć. Nie jestem w nastroju do...

Urwała, gdyż dojrzała w jego oczach coś zuchwałego, co sprawiło, że jej już i tak szybki 

puls jeszcze przyspieszył.

Zapomniała o samoobronie, o przygotowanej do zadania ciosu pięści.

- Blackhawk, odsuń się. Czego ty ode mnie chcesz?

- Do diabła z tym. - Zapomniał o zasadach, o konsekwencjach ich złamania. Widział tylko 

ją. - Do diabła z tym - powtórzył - przekonajmy się.

Upuścił  butelkę,  a pozostała  w niej  woda, niezauważona, zamoczyła  dywan  w sypialni. 

Chciał dotykać Ally i ją całować. Przytrzymał jej ręce, które przedtem uniósł, po obu stronach 

głowy i przywarł wargami do jej ust.

Poczuł, że drży. Protest albo zaproszenie, nie dbał o to. Tak czy inaczej będzie potępiony za 

ten oburzający czyn. Powinien więc wykorzystać go maksymalnie.

Powiódł ustami tak, jak to sobie wielokrotnie wyobrażał, wzdłuż jej dolnej wargi. Wyzwolił 

jej ciepło i miękkość, potem ją wchłonął. Ally wydała jakiś dźwięk, chrapliwy, równie pierwotny 

jak żądza, która go ogarnęła.

Omiótł go jej zapach - chłodne mydło i skóra - i poruszył w nim wszystkie pragnienia, jakie 

w ogóle znał. Powiódł dłońmi w dół, do bioder i był już gotów szukać zaspokojenia, wziąć to, 

czego pożądał, nie poświęcając temu żadnej myśli.

Natrafił dłonią na broń.

Odskoczył, jakby Ally ją wydobyła i właśnie zamierzała go zastrzelić.

Co ja robię? Co, na Boga, robię?

Ally   nic   nie   powiedziała,   wpatrywała   się   tylko   w   niego   oczami,   które   zaszły   mgiełką. 

Trzymała ręce przy głowie, jakby je nadal więził.

Dygotała.

- To był błąd - wykrztusiła.

- Wiem.

- Bardzo poważny błąd.

Otworzyła szerzej oczy, chwyciła go za włosy i przyciągnęła do siebie.

Tym razem to on zadrżał. Gwałtownie zawładnął jej ustami, a ona pragnęła, żeby uczynił to 

ponownie. Będzie to robił, aż jej ciało przestanie krzyczeć. Każdy łapczywy łyk powietrza działał 

jak narkotyk. Siła tego doznania przeniknęła ją całą, podczas gdy usta i języki staczały miłosny 

pojedynek.

Gwałtownym   ruchem   wyrwał   jej   bluzkę   zza   paska   spodni   i   wsunął   pod   nią   ręce,   aż 

zamknęły się na piersiach.

background image

Jęknęli oboje.

- W chwili gdy cię po raz pierwszy ujrzałem... - Oderwał usta od jej warg i przywarł do szyi. 

- Kiedy po raz pierwszy...

- Wiem. - Chciała znów jego ust, musiała je mieć. Zaczął zdzierać z niej żakiet, zsunął go do 

łokci, kiedy nagle otrzeźwiał i zdał sobie sprawę z tego, co robi.

- Ally...

Wypowiedział jej imię i jego staroświecko słodkie brzmienie przywróciło obojgu poczucie 

rzeczywistości.

Widziała, jak się odsuwa, choć nawet nie drgnął, uzmysłowiła sobie, że świadomie stwarza 

pomiędzy nimi dystans. Poznała to po jego oczach. Tych fascynujących, przejrzyście zielonych 

oczach.

-  W  porządku   -  rzuciła,   biorąc   wdech.   -  Już  dobrze,  w  porządku.   -  Niemal   obojętnym 

ruchem poklepała go po ramieniu, a wtedy się cofnął. - To było... no tak. - Odsunęła się na bok, 

ruszyła w kierunku gabinetu. - No dobrze, to było... to było coś.

- Coś albo coś innego.

- Potrzebuję minuty, żeby zacząć myśleć. Jeszcze nigdy pożądanie nie zaatakowało jej z silą 

zdolną do wyłączenia umysłu. Później będzie się nad tym zastanawiać i martwić. Teraz musiała 

przede wszystkim odzyskać równowagę ducha.

- Prawdopodobnie oboje wiedzieliśmy, że to nastąpi. I przypuszczalnie najlepiej było dać się 

temu uzewnętrznić - oświadczyła.

Schylił się, podniósł pustą butelkę i odstawił ją na barek, żeby zyskać na czasie. Potem 

schował ręce do kieszeni, gdyż nadal dygotały, i ruszył za Ally do gabinetu.

- Zgadzam się co do pierwszego i zastrzegam sobie prawo do wyrażenia zdania o drugim. 

Co teraz zrobimy?

- Teraz... zabierajmy się do roboty.

Tak zwyczajnie? Powaliła go na kolana, a on ma po prostu przejść nad tym do porządku 

dziennego?

- Doskonale. - Duma sprawiła, że głos Jonaha zabrzmiał lodowato. Podszedł do biurka i 

wyjął z szuflady trzy taśmy. - Sądzę, że o nie ci chodziło.

Miała wilgotne dłonie, nie mogła jednak poświęcić godności, którą starała się odzyskać, 

wycierając je. Wzięła od niego taśmy i wrzuciła do torby.

- Wydam ci pokwitowanie.

- Nie trzeba.

- Wydam ci pokwitowanie - powtórzyła, wyciągając bloczek. - Takie są przepisy.

- Jasne, nie chcemy przecież naruszać przepisów. - Wyciągnął rękę i przyjął od niej kartkę. - 

background image

Nie pozwól, Fletcher, żebym cię zatrzymywał. Zegar tyka.

Pomaszerowała do drzwi. Do cholery z godnością, uznała i odwróciła się.

- Możesz sobie oszczędzić tych uwag. Wykonałeś pierwszy ruch, ja drugi. Stało się i już.

- Słodziutka... niech będzie detektywie Słodziutka, gdyby stało się, oboje czulibyśmy się 

teraz znacznie lepiej.

- No cóż, możemy z tym jakoś żyć - mruknęła. Rezygnując z godności na rzecz satysfakcji, 

z rozmachem trzasnęła drzwiami.

Ally nie była urodzoną kelnerką. Nabrała takiej pewności, kiedy Beth pozwoliła jej podać 

drinka nad głową klienta - idioty, który chwycił ją za tyłek i zaproponował akt seksualny nielegalny 

w niektórych stanach.

Ten klient zareagował na jej odpowiedź dość gwałtownie, zanim jednak zdołała go palnąć, 

rozdzielił   ich   Will,   który   wyrósł   jak   spod   ziemi.   Mogła   tylko   biernie   czekać   i   pozwolić   się 

uratować.

Działało jej to na nerwy.

Podczas drugiego wieczoru zyskała pewność, że nie nadaje się do tego zawodu, natomiast w 

trakcie trzeciego zapragnęła zrzucić przebranie.

Marzyła   o   działaniu.   Nie   takim,   które   polegało   na   podawaniu   „dzikich   skrzydełek   w 

demonicznym sosie” i przyjmowaniu zamówień na drinki zwane „Tornado” od młodych członków 

kierownictw dużych spółek.

Tej trzeciej nocy, już po dwudziestu minutach, nabrała głębokiego szacunku dla osób, które 

podawały   do   stołów,   sprzątały   oraz   tolerowały   niecierpliwość,   marne   napiwki   i   wulgarne 

propozycje.

- Nienawidzę ludzi.

Ally czekała przy barze na zamówione napoje, podczas gdy Pete nalewał piwo z beczki.

- Ach, nie.

- Właśnie, że tak. Są niegrzeczni, irytujący i mają innych za nic. I wszyscy zgromadzili się 

akurat w tym lokalu.

- A do tego jest dopiero osiemnasta trzydzieści.

- Och, proszę. Osiemnasta trzydzieści pięć. Liczy się każda minuta. - Odwróciła się i przez 

chwilę obserwowała Janet, która obsługiwała salę z barem. Tańczyła między stolikami, zabierała 

puste naczynia, przynosiła pełne i jednocześnie obnosiła się ze swoimi atutami. - Jak ona to robi?

- Niektórzy się do tego urodzili, blondyneczko. Wybacz, że cię tak nazwałem, to z sympatii. 

Poza tym nie twierdzę, że nie wykonujesz swojej pracy, tyle że nie masz do niej zacięcia.

- Nie mam też podbić, to znaczy robi mi się platfus.

Uniosła tacę, jak zawsze badając uważnie wzrokiem salę, postawiła ją jednak z powrotem na 

background image

widok mężczyzny, który pojawił się w drzwiach od ulicy.

- Cholera, Pete, poproś Janet, żeby zaniosła to do stolika numer osiem w sali klubowej. 

Muszę coś załatwić.

- Ally, co ty tu robisz?

Dennis   zdołał   wypowiedzieć   tylko   to   pytanie,   zanim   Ally   chwyciła   go   za   ramię   i 

wyprowadziła przez kuchnię na zewnątrz.

- A niech cię, Dennis!

- O co chodzi? Dlaczego mnie tu zaciągnęłaś?

Przywołał   na   twarz   swoją   najbardziej   skonsternowaną   minę,   ona   jednak   już   ją   znała. 

Podobnie zresztą jak inne.

- Jestem w pracy.  Zdradzisz  mnie,  na Boga. Powiedziałam  ci, co się stanie, jeśli znów 

zaczniesz mnie śledzić.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Wypróbowywał już na niej ten płaczliwy ton, i to 

nieraz.

- Posłuchaj mnie. - Wbiła mu palec wskazujący w pierś. - Posłuchaj uważnie, Dennis. Z 

nami wszystko skończone. Już od miesięcy. Nie ma możliwości, by to się zmieniło, natomiast jest 

pewność, że jeśli będziesz mi nadal zawracał głowę, załatwię ci sądowy nakaz trzymania się ode 

mnie z daleka i zamienię ci życie w piekło.

- To publiczne miejsce. Wszystko, co zrobiłem, to wszedłem do otwartego dla wszystkich 

lokalu. Mam prawo wypić w barze drinka, gdy jestem w odpowiednim nastroju.

- Nie masz prawa mnie śledzić ani ujawniać faktu, że prowadzę policyjne dochodzenie. 

Przekroczyłeś granicę. Jutro rano zadzwonię do prokuratury.

-   Daj   spokój,   Ally,   nie   musisz   tego   robić.   Skąd   niby   miałem   wiedzieć,   że   działasz   tu 

służbowo? Przypadkiem tędy przechodziłem i...

- Nie kłam. - Zacisnęła dłoń w pięść, a potem z rozpaczą uderzyła nią we własną skroń, 

odwracając się. - Przestań kłamać.

- Po prostu bardzo za tobą tęsknię. Nieustannie o tobie myślę, nie mogę nic na to poradzić. 

Wiem, że nie powinienem cię śledzić. Nie chciałem. Miałem tylko nadzieję, że porozmawiamy, to 

wszystko. Daj spokój, mała. - Chwycił ją za ramiona i zanurzył twarz w jej włosach w sposób, 

który przyprawiał ją o gęsią skórkę. - Gdybyśmy mogli tylko porozmawiać...

- Nie... nie dotykaj mnie!

Oswobodziła ramiona, lecz objął ją zaborczo w pasie.

- Nie wyrywaj się. Wiesz, że kiedy jesteś taka zimna, wpadam w szał.

Mogła   jednym   ruchem  powalić   go na  ziemię,  a  drugim  unieruchomić,  naciskając  stopą 

gardło. Nie chciała, żeby do tego doszło.

background image

- Dennis, nie zmuszaj mnie, żebym zrobiła ci krzywdę. Po prostu daj mi spokój. Zabierz 

ręce, bo tylko pogarszasz sprawę.

- Będzie  lepiej. Przysięgam,  że  będzie  lepiej. Musisz tylko  przyjąć  mnie  z powrotem i 

wszystko znów znajdzie się na swoim miejscu.

- Nie. Nie powróci. - Zesztywniała, przygotowała się do ataku. - Puść mnie.

Drzwi do kuchni stanęły otworem i wylało się z nich światło.

- Radzę postąpić tak, jak pani sobie życzy - rzucił Jonah. - Natychmiast.

Zamknęła oczy. Ogarnął ją gniew, a jednocześnie zakłopotanie.

- Sama potrafię sobie poradzić.

- Może i tak, ale nie tutaj. To mój klub. Zabieraj łapy.

- To osobista rozmowa.

Dennis odwrócił się, nie wypuszczając jednak Ally z uścisku.

- Już nie. Wracaj do środka, Ally.

- To nie twój interes. - Dennis przemówił podniesionym, łamiącym się głosem, który już 

nieraz słyszała. - Po prostu się odwal!

- Nieprawidłowa odpowiedź.

Gdy Jonah ruszył naprzód, Ally gwałtownie wyrwała się i stanęła mu na drodze.

- Nie. Proszę...

Nie   powstrzymałby   go   ani   jej   gniew,   ani   rozkazujący   ton.   Ale   błagalne   spojrzenie, 

zmęczenie w oczach, tak.

- Wracaj do środka - powtórzył, tym razem łagodnie, kładąc jej dłoń na ramieniu.

- A więc tak się sprawy mają. - Dennis uniósł zaciśnięte pięści. - Powiedziałaś mi, że nie ma 

nikogo innego. A proszę, jest. Kolejne kłamstwo.

Jeszcze jedno z wielu kłamstw. Przez cały czas z nim sypiałaś, prawda? Kłamliwa suka.

Ally   była   świadkiem   ulicznych   bijatyk.   Sama   oberwała,   kiedy   jeszcze   pracowała   w 

mundurze. Zdążyła zakląć i rzucić się naprzód, lecz Jonah już rozpłaszczył Dennisa na ścianie.

- Przestań - poprosiła.

Chwyciła jego rękę i spróbowała odciągnąć. Równie dobrze mogła usiłować przesunąć górę. 

Posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.

-   Nie.   -   Powiedział   to   obojętnie,   jakby   wzruszał   ramionami.   Potem   walnął   Dennisa   w 

brzuch. - Nie lubię mężczyzn, którzy narzucają się kobiecie albo brzydko ją nazywają. Nie będę 

tego   tolerował.   Zrozumiałeś?   -   Odstąpił,   a   Dennis   runął   na   ziemię   u   jego   stóp.   -   Sądzę,   że 

zrozumiał.

-   Świetnie.   Znakomicie.   -   Dennis   jęczał,   a   Ally   ze   znużeniem   potarła   oczy.   -   Właśnie 

znokautowałeś prokuratora prokuratury okręgowej.

background image

- No i?

- Pomóż mi go podnieść.

-   Nie.   -   Zanim   zdołała   pochylić   się   nad   Dennisem,   Jonah   ujął   ją   pod   rękę.   -   Sam   tu 

przyszedł, sam wyjdzie.

- Nie mogę go zostawić na chodniku, skulonego jak jakaś cholerna krewetka.

- Wstanie. Prawda, Dennis? - Elegancki, w czarnym ubraniu nienoszącym żadnych śladów 

walki, Jonah przykucnął koło jęczącego mężczyzny.  - Wstaniesz, odejdziesz. Nie wrócisz tutaj, 

przynajmniej w obecnym wcieleniu. Będziesz trzymał się z dała od Allison. Jeśli stwierdzisz, że 

przypadkiem   oddychasz   tym   samym   powietrzem,   co   ona,   wstrzymasz   oddech   i   pobiegniesz   w 

przeciwnym kierunku.

Dennis uniósł się mozolnie na dłonie i kolana i zwymiotował. W jego oczach błyszczały łzy, 

zza nich jednak przezierał gniew, rozżarzony do białości.

- Ona się tobą bawi. Wykorzysta cię i odrzuci. Tak jak mnie. Zapamiętaj to sobie - dodał i 

oddalił się, kuśtykając.

- Wygląda zatem na to, że cię zdobyłem. - Jonah wyprostował się i strzepnął palcami po 

koszuli,   jakby   przywarły   do   niej   jakieś   kłaczki.   -   Jeśli   jednak   rzeczywiście   zamierzasz   mnie 

wykorzystać, zróbmy to na górze.

- To wcale nie jest śmieszne.

- Fakt. - Przyjrzał się jej twarzy, podkrążonym oczom i malującemu się w nich współczuciu. 

- Rozumiem. Bardzo mi przykro. Posiedź w moim gabinecie, aż się trochę uspokoisz.

- Nic mi nie jest. - Odwróciła się jednak i wysunęła z włosów spinkę, jakby nagle zaczęła ją 

uciskać. - Nie chcę teraz o tym rozmawiać.

- W porządku. - Ujął jej ramiona, masował  kciukiem, żeby usunąć napięcie.  - Tak czy 

inaczej, chwilkę odpocznij.

- Nie znoszę, kiedy mnie dotyka, i właśnie dlatego czuję się podle. Mam nadzieję, że moja 

rola tutaj nie wyszła na jaw.

-   Nie.   Według   Pete'a   zajrzał   do   nas   jakiś   odpicowany   facet,   a   ty   się   wkurzyłaś   i 

wyprowadziłaś go na zewnątrz.

- Ktokolwiek zapyta, trzymajmy się jak najbliżej prawdy. Były chłopak, który mnie nęka.

- Przestań się martwić i nie czuj się winna. Nie jesteś odpowiedzialna za uczucia innych 

ludzi.

- Ty za to jesteś, zwłaszcza gdy je wywołujesz. A tak w ogóle... - uniosła rękę i poklepała go 

po dłoni, którą ją nadal trzymał - ... dziękuję. Poradziłabym sobie, ale dziękuję.

- Bardzo proszę.

Nie mógł powstrzymać się i przyciągnął ją bliżej. Widział, jak unosi głowę i rozchyla usta. 

background image

Tylko jeden oddech dzielił go od ich posmakowania, gdy z kuchennych drzwi ponownie wylało się 

światło.

- Och, przepraszam.

W jasnym prostokącie, zza którego dobiegały odgłosy kuchni, stała Frannie z zapalniczką w 

jednej dłoni i papierosem w drugiej. Wykonała ruch, jakby chciała się cofnąć.

- Nie. - Ally wyrwała się, wściekła na siebie za zapomnienie o najważniejszych sprawach. - 

Właśnie wracałam. Już jestem spóźniona.

Posłała Jonahowi szybkie spojrzenie i pospieszyła do środka.

Frannie poczekała, aż za Ally zamkną się drzwi, a potem oparła się o ścianę. Pstryknęła 

zapalniczką i zbliżyła płomień do papierosa.

- No dobrze.

- Dobrze.

Wzdychając, wypuściła dym.

- Ona jest piękna.

- Aha.

- Oraz inteligentna. To się czuje.

- Aha.

- Akurat w twoim typie. Tym razem przechylił głowę.

- Tak sądzisz?

- Jasne. - Uniosła papierosa do ust. - Z klasą, to też się czuje. Pasuje do ciebie.

Czuł się niezręcznie, bardziej, niż mógłby się spodziewać, omijając prawdę w rozmowie ze 

starą przyjaciółką.

- Dopiero się przekonamy, czy rzeczywiście do siebie pasujemy.

Frannie wzruszyła ramionami. Ona już wiedziała. Pasowali do siebie jak ręka do rękawiczki.

- Jest z tym jakiś kłopot?

Jonah powędrował spojrzeniem w kierunku, w którym zniknął Dennis.

- Nic poważnego. Były chłopak, który nie chce być byłym.

- Takie właśnie odniosłam wrażenie. No cóż, jeśli to cię obchodzi, ja ją lubię.

- Bardzo mnie obchodzi, Frannie. - Podszedł do niej, dotknął jej dłoni, potem policzka. - I ty 

mnie obchodzisz.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Minęło   sześć   dni   od   włamania   do   Chambersów.   Ally   stała   w   gabinecie   porucznika. 

Przebrała   się   w   strój   kelnerki,   żeby   nie   tracić   czasu.   Tym   razem   włożyła   spodnie.   Odznakę 

schowała do kieszeni, a rewolwer w kaburze umocowała nad kostką.

- Nie wpadliśmy na ślad ani jednego skradzionego przedmiotu. - Wiedziała, że Kiniki nie to 

chciałby usłyszeć. - Na ulicach nikt o niczym nie wie. Nawet informatorzy Hickmana zawiedli. 

Ktokolwiek tym steruje, jest sprytny i cierpliwy.

- Rozglądasz się u Blackhawka już od tygodnia.

- Tak jest. Nie mogę powiedzieć niczego więcej niż po pierwszym dniu. Na podstawie taśm 

z kamer i własnej obserwacji na miejscu wytypowałam wielu stałych bywalców, ale żadnego z nich 

nie podejrzewam. Na szczęście nic nie wskazuje na to, by ktoś się zorientował, że jestem z policji.

- Proszę zamknąć drzwi, detektywie.

Poczuła   lekki   ucisk   w   żołądku   i   usłuchała.   Zza   przezroczystej   ściany   dochodził   szmer 

głosów.

- Porozmawiajmy o Dennisie Overtonie.

Ally zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później do tego dojdzie. Szczególnie że złożyła 

skargę w prokuraturze.

- Ubolewam nad tym incydentem, panie poruczniku. Wiem jednak, że przebieg zdarzeń nie 

tylko nie osłabił mojego kamuflażu, lecz nawet go wzmocnił.

- Nie to jest teraz przedmiotem naszej rozmowy. Dlaczego nie zgłosiłaś wcześniej swojego 

problemu?

-   To   sprawa   osobista   i   do   ostatniego   incydentu   dotyczyła   mojego   czasu   wolnego. 

Uważałam, że poradzę sobie bez wciągania w to zwierzchników.

- Rozmawiałem z prokuratorem okręgowym. W skierowanej do niego skardze stwierdzasz, 

że Overton, począwszy od pierwszego tygodnia kwietnia, nękał cię telefonami, zarówno tutaj, jak i 

w domu, nachodził cię w mieszkaniu i śledził, na służbie i poza służbą.

- Nie przeszkadzał mi w pracy... - zaczęła, a potem mądrze zamilkła, kiedy porucznik posłał 

jej wymowne spojrzenie.

Kiniki odłożył kopię jej oświadczenia i splótł dłonie.

- Kontaktowanie się z tobą wbrew twojemu wyraźnemu życzeniu, a zwłaszcza gdy pełnisz 

służbę, także zresztą w wolnym czasie, przeszkadza. Nie znasz przepisów o nękaniu, detektywie?

- Znam. Kiedy stało się oczywiste, że on nie zmieni zachowania, nie da się zniechęcić i 

może   przeszkodzić   w   prowadzonym   przeze   mnie   dochodzeniu,   poinformowałam   jego 

przełożonego.

- Ale nie zażądałaś wszczęcia postępowania dyscyplinarnego.

background image

- Nie.

- I nie złożyłaś wniosku o wydanie postanowienia przez sąd.

- Sądzę, że upomnienie przez zwierzchnika wystarczy.

- Upomnienie czy pobicie przez Jonaha Blackhawka?

Otworzyła usta i od razu je zamknęła. W piśmie do prokuratora okręgowego nie wspomniała 

o tym incydencie.

-   Overton   twierdzi,   że   Blackhawk   zaatakował   w   szale   zazdrości,   chociaż   go   nie 

sprowokował.

- Och nie! To nieprawda. Nie opisałam tego zdarzenia, panie poruczniku, ponieważ nie 

wydawało się to konieczne. Jeśli jednak Dennis się uparł, żeby narobić sobie kłopotów, sporządzę 

pełny raport.

- Zrób to. Chcę mieć kopię na tym biurku najpóźniej jutro po południu.

- On może stracić pracę.

- Czy to twoje zmartwienie?

- Nie. - Wzięła głęboki oddech. - Nie, panie poruczniku, Dennis i ja spotykaliśmy się przez 

trzy miesiące.  - Wywlekanie  osobistych  spraw mierziło  Ally.  - Byliśmy...  sobie  bliscy krótko. 

Zaczął mi robić z życia istne piekło. - Porzuciła oficjalny ton, zbliżyła się do biurka. - Stał się 

zaborczy, zazdrosny, irracjonalny. Kiedy spóźniłam się albo musiałam odwołać spotkanie, oskarżał 

mnie o romans z innym mężczyzną. Przestałam panować nad sytuacją i dlatego z nim zerwałam. 

Wtedy zaczął nieustannie do mnie przychodzić albo telefonować. Przepraszał i obiecywał, że się 

zmieni. Ponieważ nic mu to nie dawało, stawał się agresywny albo się załamywał. Cała ta sprawa 

powstała częściowo z mojej winy. Kiniki przez chwilę przyglądał się Ally.

-   To   najgłupsza   z,   na   szczęście   nielicznych,   głupich   uwag,   jakie   kiedykolwiek 

wypowiedziałaś.   Gdyby   jakaś   kobieta   przyszła   do   ciebie   i   opisała   taką   samą   sytuację, 

odpowiedziałabyś jej, że sama zawiniła? - Ponieważ Allison milczała, pokiwał głową. - Nie sądzę. 

Postąpiłabyś według regulaminu. Zrób to teraz.

- Tak jest.

- Ally... - Znał ją od niemowlęcia. Usiłował oddzielać kwestie osobiste od służbowych tak 

starannie jak ona. Niekiedy jednak... - Powiedziałaś o tym ojcu?

- Nie chcę go w to wciągać. Z całym szacunkiem, panie poruczniku, wolałabym, żeby pan 

go nie informował.

- Twój wybór. Zły, ale twój. Wyrażę na to zgodę, ale pod warunkiem. Obiecaj, że jeżeli 

Overton choć raz odetchnie w odległości mniejszej niż półtora metra od ciebie, dasz mi znać. - 

Ponieważ nieznacznie się uśmiechnęła, przechylił głowę i zapytał: - To takie zabawne?

- Nie, panie poruczniku. To znaczy tak. Jonah... też wspomniał o oddychaniu. Wujku Lou, 

background image

to jest... bardzo miłe. To znaczy takie... takie męskie.

- Zawsze byłaś przemądrzała. No dobrze, wynoś się stąd. I przynieś coś nowego o tych 

włamaniach.

Ponieważ dziewczyny aspirujące do stanowiska kelnerki na ogół nie jeździły klasycznymi 

corvettami,  Ally zaparkowała o dwie przecznice  od klubu i pozostałą  część drogi pokonywała 

pieszo.

Zyskała przy okazji moment oddechu, mogła docenić to, co wiosna wnosiła do Denver. 

Zawsze lubiła miasto, sposób, w jaki domy, srebrzyste wieże, biły w niebo. Lubiła obserwować, jak 

góry uwalniają się od zimowej bieli, odsłaniając stalowoszare szczyty obwiedzione koronką śniegu 

i   lasów.   A  choć   kochała   góry  i   mimo   że   spędziła   wiele   wspaniałych   dni   w   wiejskim   domku 

rodziców, wolała je oglądać z ulic miasta.

Mężczyźni   w   kowbojskich   strojach   chadzali   tymi   samymi   ulicami,   co   bogaci 

przedstawiciele klasy średniej w ubraniach od Armaniego. Z tym że niekiedy pod wytwornymi 

kreacjami kryła się podobna dzikość ludzi prerii.

Wschód Ameryki nigdy by tak nie przemówił do jej wyobraźni.

Kiedy wiosna rozkwitała w pełni, powietrze stawało się balsamiczne, a promienie słońca 

rozświetlały okalające Denver szczyty, nie było na świecie drugiego takiego miejsca.

Wkrótce Ally dotarła do klubu Blackhawka.

Jonah stał przy barze, opierając się niedbale o kontuar, sącząc płyn, o którym wiedziała, że 

jest wodą z bąbelkami, i wysłuchując skarg jednego ze stałych klientów na miniony dzień.

Spojrzenie zielonych oczu, które spoczęło na niej, gdy tylko weszła, pozostało spokojne i 

niczego nie zdradzało.

Nie dotknął jej od czasu tamtej nocy, niewiele się odzywał. Tak jest lepiej, przekonywała 

się. Połączysz pożądanie z obowiązkiem, obowiązku nie wykonasz, a pożądanie cię spali, uznała.

Trudno   jednak   było   oglądać   go   wieczór   po   wieczorze,   pozostawać   na   tyle   blisko,   by 

podtrzymać iluzję, a jednocześnie nie móc zrobić żadnego kroku, ani w przód, ani w tył.

I pragnąć go w sposób, w jaki jeszcze nigdy nie pragnęła mężczyzny.

Pozbyła się żakietu i przystąpiła do pracy.

Zżerało go to stopniowo, lecz nieubłaganie. Jonah wiedział, jak to jest pragnąć kobiety, czuć 

zew krwi i odpędzać sprzed oczu nękające obrazy. Pożądał Ally; żadna inna kobieta nie zadała mu 

nigdy takiego cierpienia.

Nosił w sobie jej smak. Nie mógł się go pozbyć.

Już samo to przyprawiało o furię. Pozwolił jej uzyskać nad sobą przewagę, do jakiej nie 

dopuściłby   w   przypadku   innej   osoby.   Fakt,   że   chyba   nie   zdawała   sobie   z   tego   sprawy,   nie 

przekreślał wcale tej jego słabości.

background image

Jeśli jesteś słaby, jesteś bezbronny.

Chciał, żeby dochodzenie wreszcie się skończyło. Chciał też, by Ally wróciła do własnego 

życia i świata, aby on mógł odzyskać równowagę ducha w swoim.

Przypomniał  sobie, jak namiętnie  zareagowała  na pocałunek, i naszła go obawa, że już 

nigdy z tego się nie wyzwoli.

- Dobrze, że nie ma tu policji.

Palce Jonaha zacisnęły się na szklaneczce, wzrok jednak, kiedy odwrócił się do Frannie, 

pozostał łagodny.

- Co takiego?

- Mogliby cię aresztować  za patrzenie  w taki  sposób na kobietę.  To chyba  nazywa  się 

„nękanie wzrokiem w złym zamiarze” czy jakoś podobnie.

- Doprawdy? - Zdał sobie sprawę, że ma kolejny kłopot. - W takim razie muszę się sobie 

przyjrzeć.

- Ona wszystkiemu się przygląda - mruknęła Frannie, oddalając się.

- Coś go dręczy - skomentował Will.

Lubił   kręcić   się  przy obsługiwanym   przez   Frannie  końcu   baru.  Mógł  wtedy  ukradkiem 

wdychać zapach jej włosów, niekiedy wydobyć z niej uśmiech.

- Kobieta. Tej akurat nie potrafi potraktować lekko.

Mrugnęła do niego i nalała bezalkoholowy napój, który Will pijał w pracy litrami.

- Kobiety nie są dla mężczyzn ciężarem.

- Ta jest.

- No cóż. - Pociągnął łyk. - Ślicznotka.

- Nie to jest najważniejsze. Wygląd wyglądem, ona zalazła mu za skórę.

- Tak uważasz?

Will poskubał krótką brodę. Nie rozumiał kobiet i nawet nie udawał, że rozumie. Dla niego 

były po prostu zadziwiającymi stworzeniami o olbrzymiej mocy i cudownych kształtach.

- Ja to wiem.

Poklepała Willa po dłoni, powodując, że serce mocniej mu zabiło.

- Dwie margarity, mrożone z solą, dwa piwa z beczki i woda sodowa z cytryną. - Janet 

postawiła tacę i żartobliwie przebiegła palcami po ramieniu Willa. - Hej, wielki facecie.

Zaczerwienił się. Zawsze się czerwienił.

- Cześć, Janet. Lepiej zrobię rundkę po klubie. Pospiesznie się oddalił, a Frannie pokręciła 

głową.

- Nie powinnaś sobie z niego dworować.

- Nie mogę  się powstrzymać.  Jest  taki słodki.  Posłuchaj, dziś  odbywa  się to przyjęcie. 

background image

Zamierzam na nie wpaść, kiedy zamkniemy. Chcesz się ze mną wybrać?

- Po zamknięciu zamierzam w domu, we własnym łóżku, śnić o Bradzie Pitcie.

- Sny donikąd cię nie doprowadzą.

- Czyż tego nie wiem? - Frannie westchnęła i włączyła mikser.

Allison   niosła   tacę   wyładowaną   pustymi   naczyniami   i   zamówienia   z   dwóch   stolików 

zapisane   na   bloczku.   Minęło   dopiero   trzydzieści   minut   pracy,   pomyślała.   Zanosi   się   na   ciężki 

wieczór. Bardzo ciężki, uznała na widok zmierzającego ku niej Jonaha.

- Allison, chciałbym z tobą porozmawiać. - O czymś. O czymkolwiek, dodał w duchu, żeby 

spędzić z tobą pięć minut sam na sam. Żałosne. - Wpadniesz do mnie na górę w czasie przerwy?

- Czy coś się stało?

- Nie - skłamał.

- Doskonale, ale lepiej uprzedź Willa. Broni twojej pieczary jak lew.

- Zrób sobie przerwę teraz. Wjedziesz na górę ze mną.

-   Nie   mogę,   spragnieni   ludzie   czekają.   Skoro   to   ważne,   postaram   się   jak   najszybciej 

wygospodarować wolną chwilę.

Oddaliła się prędko, ponieważ bez trudu domyśliła się, czego chce Jonah. Czegoś, co nie ma 

nic wspólnego z jej obowiązkami.

Przysiadła w pobliżu Pete'a i nakazała sobie zachowanie spokoju. Ponieważ Pete opowiadał 

właśnie trzem zajmującym stołki klientom jakiś długi i zawiły dowcip, pozwoliła sobie dać wypo-

cząć nogom i przyjrzeć się ludziom przy barze i stolikach.

Dwoje dwudziestoparolatków na granicy kłótni. Trzy garnitury z poluzowanymi krawatami 

dyskutujące o baseballu. Flirt, w początkowym stadium, zawiązujący się pomiędzy samotną kobietą 

a przystojniejszym z dwóch facetów przy barze. Dużo kontaktu wzrokowego i uśmiechów.

Inna para, przy stoliku, śmiała się z czegoś, co ich obojga bawiło, a jednocześnie łączyło. 

Trzymali się za ręce, flirtowali pomimo obrączek na palcach. Szczęśliwe małżeństwo i zamożne, 

jeśli może o tym świadczyć designerska torebka zwisająca z oparcia krzesła kobiety i równie drogie 

pantofle do kompletu.

Przy następnym stoliku kolejna para zagłębiona w rozmowie, która zdawała się sama w 

sobie sprawiać obojgu przyjemność. Aura intymności, uznała Ally. Język ciała, gesty, uśmiechy 

przerywane łykami wina.

Zazdroszczę im tego... komfortu, pomyślała. Chciałaby mieć kogoś, z kim mogłaby siedzieć 

w zatłoczonym lokalu, a mimo to ten ktoś zwracałby uwagę wyłącznie na nią, interesował się tym, 

co ona mówi albo czego nie musi wypowiedzieć.

Tak jak to było z jej rodzicami; swojego rodzaju wewnętrzna harmonia i szacunek, dodające 

dodatkowy wymiar miłości i wzajemnemu przyciąganiu.

background image

Skoro tak miło na to patrzeć, pomyślała, jak wspaniałe musi być samemu tego doświadczać.

Jej   rozmyślania   przerwał   głośny  wybuch   śmiechu,   gdy  Pete   dotarł   wreszcie   do   puenty. 

Złożyła   zamówienia,   słuchała   obojętnie   rozbrzmiewającego   wokół   niej   gwaru   i   nieustannie 

dyskretnie obserwowała ruchy, twarze.

Zobaczyła,   że   trzymająca   się   za   ręce   para   gestem   wezwała   Janet,   a   kiedy   ta   podeszła, 

kobieta wskazała palcem jakąś pozycję barowego menu. Nachylona nad stolikiem Janet pomachała 

ręką przed ustami, wywróciła oczami i wywołała na twarzach obojga uśmiech.

- Im pikantniejsze, tym lepsze - oświadczyła kobieta. - Stolik w klubie mamy dopiero od 

ósmej, zdążymy ochłonąć.

Kiedy   Janet   zanotowała   zamówienie   i   odpłynęła   w   dal,   Ally   zdała   sobie   sprawę,   że 

bezwiednie   uśmiecha   się,   obserwując   sposób,   w   jaki   mężczyzna   uniósł   do   ust   dłoń   kobiety   i 

delikatnie pocałował.

Gdyby   nie   zazdrość,   która   nie   pozwalała   jej   oderwać   od   nich   wzroku,   przegapiłaby 

najważniejsze. A i tak dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, że obraz uległ zmianie.

Torebka nadal zwisała z oparcia krzesła, lecz pod innym kątem, a zewnętrzna kieszeń z 

suwakiem pozostawała, inaczej niż przedtem, niedomknięta.

Ally w pierwszym  odruchu chciała  skupić uwagę na Janet. Potem jednak to zobaczyła. 

Kobieta, siedząca plecami do właścicielki torebki, nadal uśmiechała się do swojego towarzysza. A 

pod stołem, bez pośpiechu, wsunęła klucze do trzymanej na kolanach własnej torebki. Trafiony, 

zatopiony.

- Odleciałaś na księżyc, Ally? - Pete postukał ją palcem w ramię. - Chyba nikt tu nie czeka, 

żeby mu nalać tonik do wódki.

- Nie, postanowiłam jednak zostać na ziemi. Kiedy kobieta wstała i wepchnęła sobie torebkę 

pod pachę, Ally chwyciła tacę.

Ubranie z Five Four, odnotowała w myślach. Średni wzrost. Brązowe włosy, brązowe oczy. 

Dobiega czterdziestki, oliwkowa cera i wyraziste rysy twarzy. Kobieta zmierzała do toalety.

Ally postanowiła się nie dekonspirować. Pospieszyła do sali klubowej, dostrzegła Willa i 

wepchnęła mu w ręce tacę.

- Przepraszam, stolik numer osiem na to czeka. Powiedz Jonahowi, że chcę z nim za chwilę 

porozmawiać. Muszę teraz coś zrobić.

- Ale...

- Muszę teraz coś zrobić - powtórzyła i ruszyła szybkim krokiem w kierunku toalet.

Wewnątrz przebiegła wzrokiem prostokąt wolnej przestrzeni między kafelkami a drzwiami 

kabin   i   dostrzegła   właściwe   buty.   Robi   odcisk   kluczy,   uznała   i   odwróciła   się   do   umywalki. 

Odkręciła   wodę   i   zaczęła   obserwować   w   lustrze.   Tylko   parę   minut,   lecz   wymagających 

background image

odosobnienia.

Usatysfakcjonowana, opuściła toaletę.

- Ally? Mam coś do zaniesienia. Gdzie podziałaś tacę?

- Niestety. - Posłała Beth przepraszający uśmiech. - Drobna awaria, muszę się nią zająć.

Poruszała się szybko. Pochwyciła spojrzenie współpracującego z nią policjanta i przystanęła 

przy jego stoliku.

- Biała kobieta, niecałe czterdzieści lat. Włosy i oczy brązowe. Za minutę wyjdzie z toalety. 

Granatowy żakiet i spodnie. Siedzi w sali barowej z białym mężczyzną, czterdziestoparoletnim, 

włosy szpakowate, oczy niebieskie, w zielonym swetrze. Pilnuj ich, ale nie zgarniaj. Załatwimy to 

tak, jak planowaliśmy.

Wróciła do baru po inną tacę, żeby mieć rekwizyt. Człowiek w zielonym swetrze płacił 

właśnie rachunek. Gotówką. Sprawiał wrażenie zrelaksowanego, Ally dostrzegła jednak, że zerknął 

na zegarek, a po chwili ruszył w kierunku toalet.

Kobieta wyłoniła się z drzwi do toalet i wróciła do stolika. Zamiast jednak zająć na powrót 

miejsce, sięgnęła po krótką czarną pelerynkę, którą wcześniej powiesiła na oparciu. Przez moment 

zasłaniała   sobą   widok,   potem   się   wyprostowała,   uśmiechnęła   do   towarzysza   i   wręczyła   mu 

pelerynkę.

Zręczne dłonie, pomyślała Ally. Bardzo zręczne dłonie.

Kiedy przy końcu baru pojawił się Jonah, przechyliła głowę i zmierzyła wzrokiem szykującą 

się do opuszczenia lokalu parę, a potem posłała mu znaczące spojrzenie.

Podeszła do niego niedbałym krokiem i pogładziła po ramieniu.

- Mam dwóch funkcjonariuszy, którzy za nimi pójdą. Chcemy, żeby zrealizowali cały plan. 

Dam   im   czas   i   na   razie   nie   poinformuję   ofiar.   Kiedy  uznam,   że   już  pora,   będę   potrzebowała 

twojego gabinetu.

- W porządku.

- Musimy się zachowywać jakby nigdy nic. Trzymaj się w pobliżu, abym mogła dać ci znać, 

że chcę działać.  Możesz powiedzieć  Beth, że do czegoś mnie  potrzebujesz i by przejęła moje 

stoliki. Nie chcę dopuścić do zamieszania.

- Zajmę się tym i czekam na sygnał.

-  Podaj   mi   kod   do  windy.   Na  wypadek,   gdybym   musiała   ich   tam   zabrać   bez   ciebie.   - 

Nachyliła się, ich twarze niemal się zetknęły.

- Dwa, siedem... - Musnął ustami jej wargi. - Pięć, osiem, pięć. Zapamiętałaś?

-   Tak,   zapamiętałam.   Postaraj   się,   by   nikt   nie   zwracał   na   mnie   uwagi,   gdy   będę 

wyprowadzała ofiary z baru.

Czuła przypływ energii, jednocześnie zachowała spokój. Odczekała piętnaście minut. Kiedy 

background image

kobieta wstała i ruszyła do toalety, Ally wślizgnęła się tam za nią.

- Przepraszam. - Prędko sprawdziła, że kabiny są puste, i wyciągnęła z kieszeni odznakę. - 

Detektyw Fletcher z policji Denver.

Kobieta odruchowo się cofnęła.

- O co chodzi?

-  Potrzebuję   pani   pomocy   w  dochodzeniu.   Muszę   porozmawiać   z   panią   i   pani   mężem. 

Proszę pójść ze mną.

- Niczego złego nie zrobiłam.

- Oczywiście. Wyjaśnię to pani. Na górze jest pomieszczenie biurowe. Czy mogłybyśmy się 

tam udać, nie zwracając niczyjej uwagi? Byłabym bardzo wdzięczna.

- Bez Dona nigdzie nie pójdę.

- Przyprowadzę pani męża. Proszę wyjść, skręcić w lewo i zaczekać w korytarzyku.

- Chcę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

- Wyjaśnię to państwu. - Ally chwyciła kobietę za ramię i pociągnęła za sobą. - Proszę. To 

tylko kilka minut.

- Nie chcę żadnych kłopotów.

- Niech pani tu zaczeka. Przyprowadzę pani męża.

Ponieważ Ally nie sądziła, by kobieta czekała na nią długo, przyspieszyła kroku. Zatrzymała 

się przy ich stoliku, zebrała puste szklanki.

- Proszę pana, pańska żona tam czeka. Prosi, żeby pan do niej podszedł.

- Jasne. Czy coś się stało?

- Skądże, wszystko w porządku.

Ally   ruszyła   do   baru   i   postawiła   szklanki.   Potem   prędko   wróciła   do   korytarzyka   przy 

windzie.

- Detektyw Fletcher - rzuciła i mignęła odznaką, kiedy mężczyzna do niej dołączył. - Muszę 

porozmawiać na osobności z panem i pańską żoną.

Mówiąc, wstukiwała kod.

- Nie wyjaśniła, o co chodzi, Don. Nie rozumiem dlaczego...

- Byłabym  państwu wdzięczna za pomoc - powtórzyła  Ally i niemal wepchnęła ich do 

windy.

- Nie lubię być napadana przez policję - rzuciła nerwowo kobieta.

- Lynn, spokojnie, bez nerwów.

- Przepraszam za ten pośpiech. - Ally wkroczyła do gabinetu Jonaha i wskazała fotele. - 

Proszę usiąść, zaraz wszystko wyjaśnię.

Lynn skrzyżowała ręce na piersi.

background image

- Nie usiądę.

Jak sobie życzysz, siostro, pomyślała Ally.

- Prowadzę sprawę serii włamań, do których doszło w Denver i okolicy podczas ostatnich 

tygodni.

Kobieta się skrzywiła.

- Czy my wyglądamy na włamywaczy?

- Nie, proszę pani. Wyglądacie państwo na sympatyczną parę z wyższej klasy średniej. To 

znaczy   na   typowe   ofiary   włamywaczy.   A   zaledwie   dwadzieścia   minut   temu   kobieta,   którą 

podejrzewamy o udział, wyciągnęła pani klucze z torebki.

- To niemożliwe. Przez cały wieczór mam torebkę przy sobie.

- Proszę nie dotykać kluczy.

- Jak mogłabym dotknąć, skoro podobno ich nie ma?

- Lynn, na chwilę zamilknij. Proszę kontynuować. - Mężczyzna ścisnął ramię żony. - Co cię 

dzieje? - zapytał Ally.

-   Uważamy,   że   zrobili   odcisk   kluczy.   Zawsze   zwracają   oryginały,   by   ofiara   się   nie 

zorientowała. Potem wchodzą do domu i zabierają cenne przedmioty. Zamierzamy państwa przed 

tym uchronić. Proszę jednak usiąść.

Tym razem w jej głosie zabrzmiał władczy ton. Widocznie poruszona, kobieta opadła na 

fotel.

- Poproszę o państwa imiona i nazwisko.

- Don i Lynn... pan i pani Barnes.

- Panie Barnes, czy poda mi pan wasz adres? Przełknął ślinę i przysiadł na poręczy fotela 

zajmowanego przez żonę. Odpowiedział na pytanie, a Ally zanotowała.

- Czy to znaczy, że ktoś jest w naszym domu? - zapytał. - Właśnie w tej chwili nas okrada?

- Nie, nie zdołaliby tak szybko. - Oszacowała w myślach czas jazdy samochodem. - Czy 

poza państwem ktoś tam mieszka?

- Nie, tylko my. - Barnes przeczesał palcami włosy. - To wszystko jest dziwne.

- Zamierzam tam pojechać i zorganizować pułapkę.

Ally   sięgnęła   po   słuchawkę   telefonu.   W   tej   samej   chwili   drzwi   windy   otworzyły   się, 

ukazując Jonaha.

- Schroniliśmy się tutaj - rzuciła.

- Jasne. Pan i pani...?

- Barnes - odpowiedział mężczyzna. - Don i Lynn Barnes.

- Don, czy mogę zaoferować tobie i twojej żonie coś do picia? Rozumiem, że ta sytuacja jest 

dla was niezbyt miła i stresująca.

background image

- Rzeczywiście, mógłbym się napić. Na przykład dobrego koniaku.

- Trudno cię o to winić. A Lynn?

- Ja... - Uniosła rękę i opuściła. - Ja po prostu nie mogę... nie rozumiem.

- Może odrobinę brandy? - Jonah otworzył wmontowaną w ścianę szafkę, odsłaniając mały, 

lecz dobrze zaopatrzony barek. - Mogą państwo w pełni zdać się na bardzo kompetentną detektyw 

Fletcher   -   kontynuował,   wybierając   butelki   i   kieliszki.   -   Tymczasem   postaramy   się,   żebyście 

spędzili tu czas możliwie przyjemnie.

- Dziękuję. - Lynn przyjęła kieliszek. - Bardzo dziękuję.

-   Panie   Barnes.   -   Nieco   urażona   tym,   jak   gładko   Jonah,   w   przeciwieństwie   do   niej, 

zapanował  nad nastroszoną parą, Ally zwróciła się do mężczyzny.  - Nasze jednostki  są już w 

drodze do państwa domu. Mógłby pan go opisać? Rozkład, drzwi, okna?

- Jasne. - Zaśmiał się, trochę niepewnie. - Sam go zaprojektowałem. Jestem architektem.

Sprawnie   opisał  dom,  po  czym  Ally od  razu  przekazała   ten  opis  ekipie,  zanim  jeszcze 

zaczęła obmyślać szczegóły pułapki.

- Macie tu państwo dzisiaj zarezerwowany stolik na kolację? - zapytała.

- Tak, od ósmej. Wygląda na to, że w tej sytuacji na całą noc - dodał z gorzkim uśmiechem.

Ally zerknęła na zegarek.

- Oni sądzą, że mają mnóstwo czasu.

Chciała, żeby zeszli z powrotem na dół, posiedzieli w barze, przeszli do sali klubowej na 

kolację i udawali, że nic szczególnego nie zaszło. Jedno spojrzenie na twarz kobiety wystarczyło 

jednak, by się przekonać, że to się nie uda.

-   Pani   Barnes.   Lynn.   -   Ally   okrążyła   biurko   i   przysiadła   na   krawędzi.   -   Zamierzamy 

schwytać tych ludzi. Nie zabiorą waszych rzeczy i nie zniszczą domu. Potrzebujemy jednak waszej 

pomocy. Powinniście wrócić na dół i spędzić cały wieczór tak, jakbyście o niczym nie wiedzieli. 

Jeśli zdołacie to dobrze zagrać, sądzę, że nam się uda.

- Chcę wrócić do domu.

- Odwieziemy was. Proszę jednak zaczekać przynajmniej godzinę. Możliwe, że ktoś ma za 

zadanie obserwację w klubie, a nie ma was przy stoliku już od dwudziestu minut. Z tym sobie jakoś 

poradzimy, ale z godziną już nie. Nie chcemy spłoszyć tych ludzi.

- Jeśli się spłoszą, nie włamią się do naszego domu.

- Nie, tylko do czyjegoś innego następnym razem.

- Proszę mi pozwolić porozmawiać z żoną. - Barnes wstał, ujął jej dłoń. - Daj spokój, Lynn, 

u diabła, to jest przygoda. Latami będziemy o niej opowiadać znajomym. Po prostu zjedźmy windą 

na dół i się upijmy.

- Jonah, zjedź, proszę, z państwem. Aha, szepnij komuś, że z tymi... co to było... dzikimi 

background image

skrzydełkami,  które państwo zamówili,  jest coś nie w porządku. Już po wszystkim,  ale  trochę 

państwa mdliło. Rachunek w barze zostanie anulowany, dobrze?

- Naturalnie. - Jonah podał Lynn rękę i pomógł jej wstać. - Na kolację zapraszam na koszt 

lokalu.

Odprowadzę państwa na dół. Po prostu musieliście chwilkę wypocząć. Ja zaoferowałem 

pomieszczenie, w którym mogliście zaczekać, aż poczujecie się lepiej. Może tak być? - zapytał 

Ally, przywołując windę.

- Tak, doskonale. Muszę jeszcze załatwić kilka telefonów i też zjadę na dół. Zwolnisz mnie 

ze względu na pilną sprawę rodzinną.

- Powodzenia - rzucił Jonah i wskazał Barnesom windę.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Ally   wzięła   od   Jonaha   klucz   i   od   razu   ruszyła   do   pokoju   dla   personelu   po   torbę.   Nie 

zatrzymywała się po drodze, pomachała tylko ręką, kiedy Frannie zawołała do niej zza baru.

Ufała,  że   Jonah   rozwieje  wszystkie   wątpliwości   personelu.  Nikt   nie  nadaje  się   do  tego 

lepiej, uznała, pokonując biegiem odległość do oddalonego o parę przecznic miejsca, w którym 

zostawiła samochód. Wystarczy, że rzuci jakieś słowo, wzruszy ramionami. Nikt nie odważy się 

naciskać na Blackhawka czy go wypytywać.

Musiała dotrzeć do Federal Heights, zanim wydarzenia nabiorą tempa.

Początkowo   pomyślała,   że   ma   przywidzenia.   Noc   jednak   była   chłodna,   a   powietrze 

przejrzyste. Bez cienia wątpliwości stwierdziła, że wszystkie opony zostały uszkodzone.

Zaklęła   i   kopnęła   bezsilnie   w   sflaczałą   gumę.   Dennis   Overton   tym   razem   naprawdę 

przesadził.

Szybko wyciągnęła z torby telefon i wezwała radiowóz.

Tracę czas, tylko o tym mogła myśleć. Dwie minuty, pięć minut, kolejne sekundy mijały, 

kiedy nerwowo spacerowała po chodniku. Gdy policyjny wóz w końcu zajechał, trzymała w ręku 

odznakę.

- Jakiś kłopot, detektywie?

-   Aha.   Włącz   syrenę   i   jedź   na   północ   drogą   numer   dwadzieścia   pięć.   Powiem,   kiedy 

wyłączyć, by ostatni odcinek pokonać po cichu.

- Jasne. Co się dzieje?

Zajęła miejsce z tyłu, za dwoma umundurowanymi policjantami. Wolałaby sama prowadzić, 

jechałaby na pełnym gazie.

- Zaraz was wprowadzę. - Wydobyła z torby kaburę z bronią i poczuła się bardziej sobą, gdy 

ją przypięła. - Wezwijcie pomoc drogową, dobrze? Nie chcę tak zostawiać na ulicy samochodu.

- Straszny pech, fajny wózek.

- Aha.

Kiedy   wjechali   na   autostradę   międzystanową,   zdążyła   już   zapomnieć   o   własnym 

samochodzie.

O przecznicę od domu Barnesów wyskoczyła z radiowozu i dopadła Hickmana.

- Co się dzieje?

- Nie spieszyli  się. Balou i Dietz pilnowali ich pierwsi. Podejrzani jechali jak porządni 

obywatele.   Nie   przekraczali   dozwolonej   prędkości,   używali   migaczy.   Kobieta   się   rozglądała, 

wykonała jeden telefon. Na drodze trzydzieści sześć przejąłem ich ja i Carson. Zatrzymali się po 

benzynę. Potem kobieta wsiadła z tyłu. Mają ładnego minivana, jak zamożna para z przedmieścia. 

Ona tam z tyłu coś robiła, ale nie mogłem zbliżyć się na tyle, żeby się zorientować.

background image

- Na  pewno klucze.   Założę   się o  twoją  miesięczną  pensję,  że  mają  w tym   vanie  mały 

warsztat.

- Czy ja wyglądam na świętego Mikołaja? - Rozejrzał się po cichej ulicy. - Tak czy inaczej, 

sprowadziliśmy brygadę, czeka. Podejrzani zaparkowali o przecznicę od namierzonego domu. Przy-

szli piechotą, prosto do drzwi, otworzyli je i spokojnie weszli do środka niczym właściciele.

- Barnes powiedział, że jest alarm.

- Nie zadziałał. Są w środku od jakichś dziesięciu minut. Porucznik czeka na ciebie. Okolica 

zablokowana, dom okrążony.

- W takim razie wkraczamy i kończymy zabawę. Hickman uśmiechnął się i wręczył jej wal-

kie - talkie.

- Siodłajmy konie.

- Jasne. Lubię kowbojską mowę.

Poruszali   się   szybko,   trzymali   cienia.   Dostrzegła   policjantów:   za   drzewami,   murkami, 

skulonych w samochodach.

- Fajnie, że wpadłaś na przyjęcie, detektywie. - Kiniki wskazał głową budynek. - Działają z 

ikrą, prawda?

W domu paliły się światła, przytulna poświata rozjaśniała okna na parterze i piętrze. Na 

parterze Ally widziała przez moment sylwetkę człowieka.

- Dietz i Balou pilnują od tyłu. Co proponujesz? Ally sięgnęła do kieszeni i wyjęła klucze.

- Podejdziemy ze wszystkich stron, do środka dostaniemy się od frontu. Niech radiowóz 

zablokuje podjazd, odetnijmy od razu tę drogę.

- Wezwij go.

Uniosła walkie - talkie, żeby wydać rozkazy.

I rozpętało się piekło.

Światła   w   domu   zgasły,   huknęły   trzy   strzały,   zawtórowały   im   następne,   oddane   w 

odpowiedzi. Kiedy Ally wyciągała broń, usłyszeli z walkie - talkie:

- Dietz dostał! Strzelał mężczyzna, ucieka pieszo w kierunku wschodnim.

Rzucili się biegiem w stronę domu. Ally pierwsza dopadła do drzwi, schylona skoczyła do 

środka. Czuła w uszach pulsowanie, omiatała lufą przestrzeń. Hickman do niej dołączył. Na jej 

znak ruszył po schodach, a Ally skręciła w prawo.

Ktoś krzyczał. Rozbłysły światła.

Policjanci   rozproszyli   się   po   poszczególnych   pokojach.   Dom   otwierał   się   jak   wachlarz. 

Znała na pamięć jego opisany przez Barnesa rozkład. Przy każdych drzwiach najpierw zaglądała i 

celowała jak na szkoleniu, tylko oddychała szybciej.

Na   zewnątrz   padły   dalsze   strzały,   w   środku   słyszalne   ciszej,   stłumione.   Ally   zaczęła 

background image

odwracać się w tym kierunku, lecz zauważyła, że przesuwane drzwi, jak zapamiętała, prowadzące 

do małego solarium, nie są do końca zamknięte.

Poczuła zapach perfum. Wiedziona instynktem, ruszyła do tych drzwi. Zobaczyła kobiecą 

sylwetkę, biegnącą ku linii ozdobnych krzewów.

- Policja! Stać!

Mogła  to  sobie   powtarzać   do  woli.   Kobieta   nawet  nie   zwolniła.  Z  bronią   w  ręku  Ally 

popędziła za nią. Krzyczała „Stać!” także dlatego, by koledzy zorientowali się w sytuacji.

Usłyszała daleko z tyłu nawoływania, tupot nóg.

Złapiemy ją, uznała Ally. Złapiemy nawet jeszcze przed tym wysokim ogrodzeniem.

Nie ma dokąd uciec.

Uspokoiła   się,   poza   perfumami   wyczuła   zapach   potu,   jaki   uciekinierka   pozostawiła   w 

powietrzu. Światło księżyca wydobywało ją z mroku, padało na ciemne włosy, łopoczącą krótką 

czarną pelerynkę.

A   kiedy   w   biegu   kobieta   się   odwróciła,   światło   księżyca   błysnęło   na   chromowanej 

wykładzinie rewolweru, który trzymała w ręku.

Ally widziała, jak go unosi, usłyszała świst pocisku koło ucha.

- Rzuć broń! Natychmiast!

Kiedy kobieta ponownie odwróciła się i rewolwer znów podjechał w górę, Ally strzeliła.

Widziała, jak kobieta się chwieje, usłyszała odgłos walącego się na ziemię ciała i coś jakby 

westchnienie.  Tym  jednak, co najlepiej zapamiętała, co później nie dawało jej spokoju, była  z 

sekundy na sekundę coraz większa ciemna plama pośrodku jej piersi.

Tylko nawyk, wpojony i utrwalony na licznych szkoleniach, sprawił, że skoczyła naprzód i 

przydepnęła rewolwer.

- Podejrzana dostała - poinformowała przez walkie - talkie.

Klęczała i sprawdzała puls. Glos jej nie zadrżał, ręce też nie. Jeszcze nie teraz. Pierwszy 

pojawił się Hickman.

- Dostałaś? Ally, dostałaś? Obmacywał jej tułów, szukając rany.

- Wezwij karetkę.

Miała zesztywniałe, zdrętwiałe usta. Wyprostowała ręce, złożyła  dłonie i przycisnęła do 

piersi kobiety.

- Już jedzie. Chodź, wstań.

- Trzeba uciskać ranę. Do przybycia lekarza.

- Ally. - Schował broń do kabury. - Nie możesz nic dla niej zrobić. Ona nie żyje.

Nie   mogła   sobie   pozwolić   na   mdłości.   Zmusiła   się,   by   stać   i   patrzeć,   jak   sanitariusze 

umieszczają rannego policjanta i wspólnika kobiety w dwóch ambulansach. Nie odwróciła wzroku, 

background image

kiedy zapinano suwak dużej, plastikowej torby z ciałem jego wspólniczki w środku.

- Detektywie Fletcher.

Mimo wszystko zdołała się odwrócić, stanąć przodem do porucznika.

- Poruczniku, w jakim stanie jest Dietz?

- Nie wiem, zaraz pojadę do szpitala. Tam się dowiemy.

Potarła usta wierzchem dłoni.

- Podejrzany?

- Ratownicy medyczni są zdania, że z tego wyjdzie. Na pewno jednak minie co najmniej 

kilka godzin, zanim będziemy mogli go przesłuchać.

- Czyja... czy będę mogła w tym uczestniczyć?

- To nadal twoja sprawa. - Chwycił ją za ramię i odciągnął. - Ally, posłuchaj mnie. Wiem, 

jakie to uczucie. Zadaj sobie pytanie, teraz, od razu, czy miałaś jakiekolwiek inne wyjście.

- Nie wiem.

- Hickman był za tobą, a Carson nadbiegała z lewej strony. Z nią jeszcze nie rozmawiałem, 

ale wiem od Hickmana, że wezwałaś ją, żeby się zatrzymała. Odwróciła się i strzeliła. Kazałaś jej 

rzucić broń, a ona wymierzyła ponownie. Nie miałaś wyboru. To właśnie chcę od ciebie usłyszeć 

podczas rutynowego przesłuchania jutro rano. Życzysz sobie, żebym zadzwonił do twojego ojca?

- Nie. Proszę. Porozmawiam z nim jutro, po przesłuchaniu.

- Wracaj do domu i odpocznij. Dam ci znać, co z Dietzem.

- Panie poruczniku, skoro nie zostałam zawieszona w obowiązkach, wolałabym pojechać do 

szpitala. Odwiedzę Dietza i będę na miejscu, kiedy lekarze pozwolą przesłuchać podejrzanego.

Byłoby dla niej lepiej, pomyślał, wypocząć przed jutrzejszą rozmową.

- Możesz pojechać ze mną.

Panika była jak zwierzę zaciskające pazury na gardle. Nigdy przedtem czegoś takiego nie 

odczuwał. Jonah powiedział sobie, że widocznie szpitale tak na niego działają. Nie cierpiał ich. 

Szpitalny zapach przywodził mu na myśl ostatnie miesiące życia ojca i przypominał, że obrany 

błędnie kierunek może go skazać na los, jakiego ojciec doświadczył w wieku pięćdziesięciu lat.

Jego informator  zapewnił, że Ally nie odniosła żadnej rany.  Wiedział jednak, że coś w 

policyjnej akcji poszło bardzo źle i Ally jest w szpitalu. To wystarczyło, by Jonah natychmiast tam 

popędził. Po prostu, by samemu się upewnić, powiedział sobie w duchu.

Znalazł  ją na krześle w holu przed oddziałem intensywnej  opieki medycznej.  Wyjęła  z 

włosów spinkę. Wiedział już, że powtarza ten gest wtedy, gdy jest zdenerwowana lub zmęczona. 

Złociste włosy zasłaniały z boku twarz, nie pozwalały uchwycić spojrzenia. Przygarbiona sylwetka 

i ręce ciasno splecione na kolanach zdradziły jednak Jonahowi, czego może się spodziewać.

Zatrzymał się przed Ally, przykucnął i ujrzał, zgodnie z oczekiwaniami, pobladłą twarz i 

background image

podkrążone oczy.

- Hej. - Nie oparł się pragnieniu dotknięcia jej dłoni. - Kiepski dzień?

- Bardzo kiepski. - Nie zadała nawet pytania, skąd się wziął. - Policjant z mojego zespołu 

jest w stanie krytycznym. Nie wiedzą, czy dożyje do rana.

- Bardzo mi przykro.

- Mnie też. Lekarze nie pozwalają nam porozmawiać z sukinsynem, który do niego strzelał. 

Niejaki Richard Fricks. Śpi sobie słodko po narkotyku, a Dietz walczy o życie. Jego żona jest na 

dole w kaplicy. Modli się o niego. - Chciała zamknąć oczy, uciec w ciemność, trzymała je jednak 

otwarte. - Poza tym zabiłam dzisiaj kobietę. Jeden pocisk, prosto w serce. Jakby była tarczą na 

strzelnicy.

Poczuł, że jej dłonie zadrżały, a potem zwinęły się w pięści.

- Rzeczywiście miałaś kiepski dzień. Chodź.

- Dokąd?

- Zabieram cię do domu. - Kiedy spojrzała na niego bez wyrazu, dźwignął ją na nogi. - Nie 

możesz tu już nic zrobić, Ally.

Zamknęła oczy i wciągnęła powietrze.

- Hickman powiedział to samo tam, na miejscu: że niczego nie mogę zrobić.

Pozwoliła   mu   zaprowadzić   się   do   windy.   Nie   miało   sensu   zostawać,   protestować   albo 

udawać, że chce być sama.

- Mogę... wezwać taksówkę.

- Już ją masz.

Nie, pomyślała, nie ma się o co spierać, żądać cofnięcia ręki, którą ją objął.

- Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

- Przyjechał jakiś policjant, żeby zabrać Barnesów do domu. Udało mi się z niego wydobyć, 

że wyniknęły kłopoty i gdzie jesteś. Dlaczego nie ma tu z tobą twojego ojca?

- O niczym nie wie. Opowiem mu jutro.

-   Co,   u   diabła,   jest   z   tobą   nie   tak?   Zamrugała   jak   ktoś,   kto   wyłonił   się   z   ciemnego 

pomieszczenia na słońce.

- Co?

Wyprowadził ją z windy, przecinali hol.

- Chcesz, żeby usłyszał o tym od kogoś obcego? Nie widział ciebie, nie dowiedział się 

właśnie od ciebie, że nie jesteś ranna. Co ty sobie w ogóle myślisz?!

- Ja... ja nie myślę. Masz rację. - Po drodze przez parking pogrzebała w torbie i wydobyła 

telefon.

- Daj mi minutę. Potrzebuję tylko minutę. Wsiadła do samochodu i spróbowała uspokoić 

background image

oddech.

-   W   porządku   -   szepnęła   do   siebie,   kiedy   Jonah   włączył   silnik.   Wybrała   numer   i   po 

pierwszym dzwonku usłyszała głos matki. - Mamo. - Zaczęła gwałtownie dyszeć. Odsunęła telefon 

i zaczekała, aż zyska pewność, że jej głos zabrzmi normalnie.

- Tak, czuję się dobrze. U was wszystko w porządku? Aha, posłuchaj, właśnie wracam do 

domu i muszę chwilę porozmawiać z tatą. Tak, nasze policyjne sprawy. Dziękuję.

Zamknęła oczy, słyszała, jak matka woła ojca, a potem w słuchawce zabrzmiał męski głos.

- Ally? Co jest?

- Tato. - Nie pozwoliła, żeby głos jej się załamał. - Nie mów mamie niczego, co mogłoby ją 

zdenerwować.

Po krótkiej pauzie usłyszała:

- W porządku.

- Nic mi się nie stało. Nie jestem ranna i właśnie wracam do domu. Podczas akcji policjant z 

zespołu został ranny, jest w szpitalu. Także podejrzany tam leży. Jutro dowiemy się więcej o nich 

obu.

- Nic ci nie jest? Allison?

- Absolutnie nic. Nie jestem ranna. Tato, musiałam strzelić. Byli uzbrojeni. Oboje mieli broń 

i otworzyli ogień. Ona się nie... Zabiłam ją.

- Będę u ciebie za dziesięć minut.

-   Nie,   proszę.   Zostań   z   mamą.   W   końcu   będziesz   musiał   jej   powiedzieć   i   będzie   cię 

potrzebowała. Ja... ja muszę po prostu wrócić do domu. I... jutro, dobrze? Czy możemy o tym 

porozmawiać jutro? Jestem teraz bardzo zmęczona.

- Skoro tak chcesz.

- Tak. Przysięgam, że nic mi nie jest.

- Ally, kto dostał?

- Dietz. Len Dietz. - Uniosła lewą dłoń i przycisnęła palce do ust. Nie były już zdrewniałe, 

lecz miękkie. Boleśnie miękkie. - Jest w stanie krytycznym. Porucznik został w szpitalu.

- Skontaktuję się z nim. Spróbuj się przespać. Dzwoń o każdej porze, gdybyś  zmieniła 

zdanie. Przyjadę. Oboje przyjedziemy.

- Wiem. Zatelefonuję rano. Myślę, że wtedy będzie łatwiej. Kocham cię.

Przerwała połączenie i wrzuciła telefon do torby. W tym momencie zorientowała się, że są 

już przed drzwiami jej domu.

- Dziękuję za...

Jonah   nie   odpowiedział,   po   prostu   wysiadł   i   obszedł   samochód.   Otworzył   drzwiczki   i 

wyciągnął do niej rękę.

background image

- Nie mogę zebrać myśli. Która godzina? - zapytała.

- Nieważne. Daj mi klucz.

-   Och,   zawsze   te   ceregiele.   -   Wyciągnęła   klucz,   nieświadoma,   że   drugą   ręką   trzyma 

kurczowo Jonaha niczym koło ratunkowe. - Przy następnym spotkaniu proszę o kwiaty. - Przecięła 

hol i przystanęła przed windą. - Wygląda na to, że powinnam coś zrobić. Nie mogę jednak na razie 

zebrać myśli. Na pewno jest coś, co muszę zrobić. Ustaliliśmy jej tożsamość. Madeline Fricks. 

Madeline Ellen Fricks - powtórzyła  pod nosem, wychodząc z windy.  - Trzydzieści siedem lat. 

Mieszkała w... Englewood. Ktoś to sprawdza. Ja powinnam się tym zająć.

Otworzył drzwi i wprowadził ją do środka.

- Siadaj, Ally.

- Aha, mogę usiąść.

Powiodła nieprzytomnym wzrokiem po saloniku. Wszystko było tak, jak zostawiła rano. 

Dlaczego więc odnosi wrażenie, że nic nie jest tak samo?

Jonah   przerwał   te   rozmyślania,   najpierw   dźwigając   ją   do   pionu,   a   potem   taszcząc   do 

sypialni.

- Dokąd idziemy?

- Do sypialni. Musisz się położyć. Masz cokolwiek do picia?

- Coś jest.

- Doskonale. Położył ją na łóżku.

- Nic mi nie jest.

- To świetnie.

Zostawił ją i przeszukał kuchnię. W wąskiej szafce znalazł zapieczętowaną butelkę brandy. 

Nalał porcję na trzy palce. Kiedy wrócił do Ally, siedziała na łóżku, obejmując rękoma podkulone 

kolana.

- Mam dreszcze - poinformowała i przycisnęła twarz do kolan. - Gdybym dostała jakieś 

zadanie do wykonania, na pewno nie dostałabym ich.

- Oto twoje zadanie. - Przysiadł na łóżku, ujął ją pod brodę i zmusił, by uniosła głowę. - 

Wypij.

Kiedy przystawił jej szklankę do ust, posłusznie pociągnęła pierwszy łyk. Zakrztusiła się i 

odwróciła głowę.

- Nie znoszę brandy. Dostałam tę butelkę od kogoś na Boże Narodzenie. Bóg jeden wie 

dlaczego. Zamierzałam...

Urwała, zaczęła się kołysać.

- Wypij trochę więcej. Postaraj się, Fletcher. Nie pozostawił jej wyboru i musiała przełknąć 

następną porcję. Jej oczy złagodniały, a policzki zabarwił rumieniec.

background image

- Zamknęliśmy cały teren w promieniu trzech przecznic, otoczyliśmy dom. Nie mogli się 

wydostać. Po prostu nie mieli którędy uciec. - Musiała się wygadać. Jonah odstawił brandy. - Ale 

uciekli. Mieliśmy właśnie wkroczyć, kiedy on, Fricks, opuścił dom z tyłu, od razu strzelając. Dietz 

dostał dwie kule. Ktoś z nas obiegł budynek, krył obie strony. Inni weszli od frontu. Ja pierwsza, 

Hickman za mną. Rozproszyliśmy się, zaczęliśmy szukać. - Miała to przed oczami. Do przodu, 

skokami. - Usłyszałam następne strzały na zewnątrz. I krzyki, też z dworu. Zaczęłam się odwracać, 

myśląc, że oni oboje są już poza domem i uciekają. Że są razem. Ale zobaczyłam... w tym domu 

jest   taki   jakby  otwarty   pokój   bez   dachu   i   ściany   do   opalania   się...   że   drzwi   nie   są   do   końca 

zasunięte. Dostrzegłam ją od razu, gdy tylko znalazłam się za tymi drzwiami. Uciekała w prze-

ciwnym   kierunku.   Sądzę,   że   specjalnie   się   rozdzielili,   żeby   nas   zmylić.   Zawołałam,   aby   się 

zatrzymała.   Biegłam   w   jej   kierunku,   a   ona   przystanęła   i   strzeliła.   Kiepski   strzał,   pudło. 

Krzyknęłam, żeby rzuciła broń. Przed sobą miała parkan, a za mną biegli koledzy. Jak, u diabła, 

mogłaby zbiec? Ale ona się odwróciła. Odwróciła się - powtórzyła Ally. - Księżyc świecił jasno, 

bardzo jasno. Widziałam jej twarz, jej oczy, broń błyszczała. Strzeliłam do niej.

- Miałaś wybór? Otworzyła drżące usta.

- Nie. Dla mnie to jest jasne. Jonah. Odtworzyłam w myślach tę sytuację kilkanaście razy, 

moment po momencie. Podczas szkoleń nie przygotowują cię do tego. Nie są w stanie. Nie można 

opisać,  co  się  wtedy  czuje.  -  Pierwsza  łza   spłynęła   Ally  po policzku.  Otarła  ją niecierpliwym 

ruchem. - Nawet nie wiem, dlaczego płaczę. Albo po kim.

- To nieważne.

Objął ją, przyciągnął jej głowę do ramienia i przytrzymał.

Płakała, a on powrócił myślami do tego, co usłyszał.

Kiepski strzał, powiedziała, pudło, właściwie pomijając fakt, że ktoś usiłował ją zabić. A 

mimo to płakała, bo nie miała wyboru i musiała ratować własne życie.

Przycisnął policzek do jej włosów. Policjanci. Nigdy ich nie zrozumie.

Spała   przez   dwie   godziny.   Zapadła   w   zapomnienie   jak   głaz   ciśnięty   do   jeziora   i 

znieruchomiały na dnie. Kiedy się obudziła w ciemności, była cała owinięta wokół niego.

Przez chwilę  pozostała  nieruchoma,  zastanawiała  się  nad sytuacją,  podczas gdy pod jej 

dłonią jego serce biło mocno i regularnie. Z otwartymi oczami, już przytomniejsza, skupiła się na 

poszczególnych elementach. Bolała ją nieco głowa, nic wielkiego. Poruszyła palcami stóp i odkryła, 

że jest bosa. A z kostki zniknęła kabura.

Podobnie, zdała sobie sprawę, jak szelki z bronią.

Rozbroił mnie, pomyślała, i to nie na jeden sposób. Pochlipując, wszystko mu opowiedziała, 

a potem szlochała na jego ramieniu. A teraz oplatała go ramionami niczym bluszcz. A najgorsze, że 

chciałaby pozostać tak jak najdłużej.

background image

Sądząc, że Jonah śpi, zaczęła ostrożnie się odsuwać.

- Lepiej się czujesz?

Wprawdzie nie podskoczyła, ale niewiele brakowało.

- Aha, znacznie lepiej. Chyba zawdzięczam to tobie.

- Też tak uważam.

W ciemności odnalazł jej usta i nakrył wargami.

Niespodziewana miękkość, rozkoszne ciepło. Tak, chciałaby pozostać w tej pozycji, więc 

się dla niego otworzyła, przesuwając dłoń do twarzy, nie stawiając oporu, kiedy przycisnął ją całym 

ciałem do materaca.

Twarde   mięśnie,   oszałamiające   gorąco   ust   -   właśnie   to,   czego   pragnęła.   Objęła   go 

ramionami, przyciągała mocniej, tak jak on ją obejmował, kiedy płakała.

Jonah rozkoszował się chwilą, czuł cudowny smak jej warg, usłyszał senne westchnienie. 

Przedtem leżał obok, cały spięty, a ona spała. Pragnął jej. Pragnął jej tak jak żadnej innej kobiety.

Kiedy się obudziła, odczuwał tylko czułość. Gdy się poddała, nie był w stanie jej wziąć. 

Odsunął się, powiódł kciukiem po policzku Ally.

- Kiepska koordynacja - skomentował i wstał.

-   Ja...   -   Odkaszlnęła.   Nagle   wszystko   się   skończyło.   -   Posłuchaj,   jeśli   ci   się   wydaje, 

nieważne dlaczego, że wykorzystujesz sytuację, to jesteś w błędzie.

- Doprawdy?

- Potrafię powiedzieć „tak” albo „nie”. Chociaż jestem ci wdzięczna, że zabrałeś mnie do 

domu, wysłuchałeś i nie zostawiłeś samej, z pewnością nie zapłaciłabym ci za takie usługi seksem. 

Zbyt często o sobie myślę. Do diabła, zbyt często myślę o seksie.

Roześmiał się i przysiadł na krawędzi łóżka.

- Rzeczywiście czujesz się lepiej. - Tak jak powiedziałam.

Uniosła się i pocałowała Jonaha w szyję.

- Bardzo kuszące. - Zdobył się nawet na to, by niedbale poklepać dłoń Ally i wstać. - Nie, 

dziękuję.

Najpierw odczuła odmowę jak zniewagę i miała już na końcu języka stosowną odpowiedź. 

Ponieważ jednak przypomniało jej to Dennisa, tylko gwałtownie się cofnęła.

- W porządku. Wolno mi zapytać dlaczego? W obecnej sytuacji takie pytanie jest chyba ra-

cjonalne?

- Z dwóch przyczyn. Zapalił lampkę przy łóżku.

- Boże, jesteś piękna.

- I właśnie dlatego nie chcesz się ze mną kochać?

- Pragnę cię tak mocno!

background image

Owinął sobie wokół palca jasny kosmyk, potem puścił i cofnął dłoń.

- Nieustannie o tobie rozmyślam, Ally. A cenię spokój. Jeszcze nie postanowiłem, czy chcę 

się zaangażować.  Jeśli zrealizuję choćby połowę interesujących  pomysłów,  jakie mi  z twojego 

powodu wpadają do głowy, przepadnę z kretesem.

Przysiadła na piętach.

- Wyobrażałam sobie, że potrafisz zrzucić więzy, kiedy tylko uznasz to za stosowne.

- Nigdy nie miałem takiego problemu. Ty jesteś problemem.

Poczucie zniewagi i rozdrażnienie ustąpiły.

- Fascynujące. Zaklasyfikowałam cię jako osobę, która bierze, co chce i kiedy chce, nie 

dbając o konsekwencje.

- Nie, wolę kalkulować i na tej podstawie eliminować konsekwencje. Dopiero potem biorę 

to, czego chcę.

- Innymi słowy, działam ci na nerwy.

- Och, tak, dalej, uśmiechaj się. Nie mogę cię za to winić.

Zaśmiała się.

- Wspomniałeś o dwóch przyczynach. Jaka jest ta druga?

- To bardzo proste. - Wsunął się głębiej na łóżko, nachylił i chwycił dłonią jej podbródek. - 

Nie lubię policjantów - oświadczył i lekko musnął ustami jej wargi. Kiedy chciał się odsunąć, przy-

lgnęła do niego. Poczuła, że zadygotał, i nic nigdy nie sprawiło jej większej satysfakcji. - Tak, 

jesteś problemem - mruknął. - Idę.

- Tchórz.

- W porządku, zabolało, ale jakoś się wyliżę. Wstał i ruszył do krzesła, na którym zostawił 

marynarkę.

Nigdy   nie   czułam   się   lepiej,   uznała   Ally.   Miała   poczucie,   że   jest   rewelacyjna, 

niezwyciężona.

- Dlaczego tu nie wrócisz i nie staniesz do walki jak mężczyzna?

Popatrzył na Ally. Klęczała na łóżku, patrząc na niego wyzywająco.

Nadal czuł na języku jej smak.

Pokręcił   jednak   tylko   głową   i   ruszył   do   drzwi.   Nie   potrafił   odmówić   sobie   ostatniego 

spojrzenia.

- Rano będę nienawidził nas oboje - rzucił. Gdy opuszczał mieszkanie, dźwięczał mu w 

uszach jej szyderczy śmiech.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ally wstała o szóstej i o siódmej była już gotowa do wyjścia. W drzwiach niemal wpadła na 

rodziców, którzy cierpliwie na nią czekali.

- Mamo. - Przerzuciła spojrzenie na ojca, chciała się do niego zwrócić, lecz matka już ją 

ściskała. - Mamo - powtórzyła. - Nic mi nie jest.

- Pozwól mi jednak. - Cilla obejmowała ją mocno, policzek przytulony do policzka. Głupie, 

uznała, trzymać się przez całą noc, a załamać teraz, gdy ma dziecko przy sobie. Nie mogła sobie na 

to pozwolić. - W porządku. - Przylgnęła ustami do skroni córki, a potem lekko odsunęła się, by 

przyjrzeć się jej twarzy. - Musiałam się przekonać. I tak masz szczęście, że twojemu ojcu udało się 

tak długo mnie powstrzymywać.

- Nie chciałam, żebyś się martwiła.

- Martwienie się jest moim obowiązkiem. Sądzę, że znakomicie się z niego wywiązuję.

- Ze wszystkiego wywiązujesz się znakomicie.

Oczy Cilli O'Roarke Fletcher miały tę samą złocistobrązową barwę, co oczy córki, a krótkie 

czarne włosy podkreślały urodę szczupłej twarzy i urok lekko chropawego głosu.

- Ale z zamartwiania się uczyniłam wprost sztukę - powiedziała.

Ponieważ   były   niemal   identycznego   wzrostu,   żeby   pocałować   matkę   w   policzek,   Ally 

musiała się tylko bliżej przysunąć.

- Teraz możesz sobie zrobić przerwę. Czuję się doskonale, naprawdę.

- I doskonale wyglądasz.

- Zapraszam do środka, poczęstuję was kawą.

- Nie, przecież właśnie wybierasz się do komisariatu. Ja tylko musiałam cię zobaczyć. - 

Dotknąć,   uzupełniła   w   myślach   Cilla.   -   Zresztą   też   jestem   w   drodze   do   pracy.   Zamierzam 

przeprowadzić   rozmowę   z   nowym   kierownikiem   działu   reklamy   w   KHIP.   Twój   ojciec   mnie 

podrzuci. Możesz wziąć mój samochód.

- Skąd wiesz, że potrzebuję samochodu?

- Mam swoje źródła informacji - odpowiedział za żonę Boyd. - Powinnaś dostać z powrotem 

swój po południu.

- To znakomicie. Będę musiała sobie poradzić. Ally zamknęła za sobą drzwi.

- To znaczy z samochodem, Overtonem i biurokratyczną mitręgą - skomentowała Cilla. - 

Mam nadzieję, że nie wychowałam  niewdzięcznej  córki, która chce,  aby jej  ojciec bezczynnie 

czekał, aż przydarzy się jej coś złego. - Cilla przechyliła głowę i uniosła brwi. - Byłabym bardzo 

rozczarowana.

Boyd uśmiechnął się, objął żonę i pocałował w czubek głowy.

- Mądra decyzja - mruknęła Ally. - Dziękuję, tato.

background image

- Bardzo proszę, Allison.

- Które z nas dobierze się do skóry Dermisowi Overtonowi? - Cilla zatarła ręce. - A może 

razem? W takim wariancie rezerwuję sobie pierwszeństwo.

- Przejawia skłonność do stosowania przemocy - poinformowała Ally ojca.

- Porozmawiamy o tym, na razie się wstrzymaj - poprosił żonę Boyd. - Pozwólmy działać 

systemowi. A teraz, detektywie... - kiedy zmierzali do windy, Boyd otoczył ręką ramiona córki - 

pojedź najpierw do szpitala. Jest tam podejrzany, który czeka na przesłuchanie.

- A wewnętrzne dochodzenie w sprawie użycia broni?

-   Zostanie   przeprowadzone   jeszcze   dziś   przed   południem.   Będziesz   musiała   złożyć 

wyjaśnienia i dołączyć swój raport. Detektyw Hickman został przesłuchany wczoraj wieczorem i 

wszystko jest już w zasadzie jasne. Nie ma żadnego powodu do niepokoju.

- Wiem, że postąpiłam tak, jak musiałam. Fakt, że wczoraj czułam się źle, bardzo źle. Ale 

teraz już wszystko w porządku. Chyba na tyle, na ile w tej sytuacji jest to możliwe.

- Nie powinnaś zostawać wczoraj sama - zauważyła Cilla.

- Właściwie przez pewien czas towarzyszył mi... przyjaciel.

Boyd otworzył usta i od razu je zamknął. W nocy po telefonie córki natychmiast zadzwonił 

do   Kinikiego.   Wiedział,   że   Jonah   odwiózł   Ally  ze   szpitala   do  domu,   zyskał   więc   praktycznie 

pewność co do tożsamości tego przyjaciela.

Nie miał za to pojęcia, co o tym myśleć.

Ally krążyła po szpitalnym parkingu dla gości, aż znalazła miejsce. Zamykając samochód, 

dostrzegła Hickmana. Z rękami w kieszeniach mrużył oczy w jasnym słońcu.

- Fajny wózek - skomentował. - Nie każdy gliniarz ma mercedesa jako drugi samochód.

- Mojej matki.

- A więc masz jakąś matkę. A poza tym co słychać?

- W porządku. - Ruszyli razem w kierunku wejścia. - Posłuchaj, wiem, że wczoraj złożyłeś 

raport o tym zdarzeniu. Dziękuję, że tak szybko i że mnie poparłeś.

- Zdarzenia  przebiegły tak, jak przebiegły.  Jeśli może ci to poprawić humor,  wiedz, że 

strzeliłaś o ułamek sekundy przede mną. Niewiele brakowało, żebym to ja ją pierwszy trafił.

- Dzięki. Co z Dietzem?

- Nadal w stanie krytycznym. - Hickman spochmurniał. - Przetrwał noc, jest więc nadzieja. 

Chciałbym stoczyć rundkę z draniem, który posłał go do szpitala.

- W takim razie wskakuj na ring.

- Wiesz już, jak zamierzasz to rozegrać?

- Myślałam o tym.  - Zmierzali ku rzędowi wind. - Ona telefonowała z samochodu. To 

oznacza, że współdziałała z nimi jeszcze co najmniej jedna osoba. Prawdopodobnie dwie. Ktoś w 

background image

klubie i ktoś, kto tym wszystkim kierował, organizował. Fricks wie, że strzelił do policjanta i że w 

związku z tym znalazł się w kiepskim położeniu. Jego żona nie żyje, działalność im się załamała, a 

on sam może zawisnąć na stryczku.

- Zatem nie ma zbyt wielu bodźców, by mówić. Chcesz go kupić obietnicą dożywocia?

- Jest możliwa taka droga. Zadbajmy o to, by na nią wkroczył.

Pokazała odznakę policjantowi w mundurze, który stał przy drzwiach pokoju, w którym 

leżał  Fricks, i weszli do środka. Fricks był  blady,  oczy miał zamglone, lecz otwarte. Obrzucił 

wzrokiem Ally i Hickmana, a potem powrócił do kontemplowania sufitu.

- Nie mam nic do powiedzenia. Chcę adwokata.

- No cóż, to nam ułatwia pracę. - Hickman podszedł do łóżka. - Nie wygląda jak zabójca 

policjantów, prawda, Fletcher?

- Rzeczywiście. Na razie. Dietz może się wylizać. Rzecz jasna, wchodzi w grę włamanie, 

posiadanie   broni   bez   zezwolenia,   co   najmniej   usiłowanie   morderstwa   policjanta.   -   Wzruszyła 

ramionami. - Poza tym jeszcze dużo więcej.

- Nie mam nic do powiedzenia.

-   To   się   zamknij   -   odparowała   Ally.   -   Po   co   masz   próbować   sobie   pomóc?   Zaufaj 

adwokatowi, że wszystkim się zajmie. Ale... ja nie jestem w nastroju do zawierania układów z 

adwokatami. A ty, Hickman?

- Tym razem ja też nie.

- Właśnie, nie jesteśmy w nastroju - podsumowała Ally. - Nie wtedy, kiedy nasz kolega 

walczy o życie na oddziale intensywnej terapii. Nie lubimy prawników, którzy szukają sposobów 

na wyciągnięcie zabójców policjantów spod stryczka. Racja, Hickman?

- Tak uważam. Nie dostrzegam żadnego powodu, dla którego mielibyśmy facetowi choć 

trochę odpuścić. Niech sam sobie radzi.

- No cóż, mimo wszystko powinniśmy chyba uwzględnić dodatkowe okoliczności. Okazać 

nieco współczucia. Ubiegłej nocy stracił żonę. - Obserwowała skurcz bólu, który przemknął przez 

twarz Fricksa, zanim zamknął oczy. Tutaj, pomyślała, mamy do niego klucz. - Przykre. Jego żona 

nie żyje, a on leży ranny i czeka na wyrok śmierci. - Ally wzruszyła ramionami. - Może nie myśli o 

tym, że inni ludzie, ci, którzy pomogli mu znaleźć się w tej sytuacji, mogą się wywinąć. W dodatku 

cieszyć się bogactwem, podczas gdy on zadynda na bardzo krótkim sznurze. - Nachyliła się nad 

łóżkiem. - Powinien o tym pomyśleć. Rzecz jasna, mógł, na przykład, nie kochać żony.

- Nie mówcie o Madeline. - Głos mu zadrżał. - Była dla mnie wszystkim.

- Doprawdy, jestem poruszona. Może dla Hickmana to bez znaczenia, ale mnie prawdziwa 

miłość zawsze wzrusza. Dlatego zamierzam ci powiedzieć, że powinieneś teraz pokombinować, jak 

sobie pomóc. Jeśli wyjawisz nam to, co nas interesuje, udamy się do prokuratora i poprosimy o 

background image

odrobinę pobłażliwości. Okaż trochę skruchy, Richard, wyciągnij do nas rękę. Jeszcze daleko do 

uchronienia cię przed najgorszym.

- Zacznę mówić, już jestem martwy. Ally posiała Hickmanowi spojrzenie.

- Dostaniesz ochronę.

Oczy Fricksa pozostawały zamknięte, lecz spod powiek pociekły łzy.

- Kochałem żonę.

-   Wiem.   -   Ally   opuściła   boczną   osłonę,   żeby   móc   przysiąść   na   łóżku.   Teraz   okaż   mu 

sympatię, pomyślała. - Widziałam was razem w klubie Blackhawka. To, jak na siebie patrzyliście, 

świadczyło o szczególnym uczuciu.

- Ona odeszła.

- Próbowałeś ją ocalić, prawda? Pierwszy wybiegłeś z domu, żeby odciągnąć od niej uwagę. 

Dlatego wpadłeś w kłopoty. Ona cię kochała. Chciałaby, żebyś teraz sobie pomógł, żebyś zrobił 

wszystko, co w twojej mocy, by żyć. Richard, w nocy próbowałeś ją ocalić, skupić na sobie pościg, 

żeby ona mogła uciec. Uczyniłeś wszystko, co było możliwe w tej sytuacji. Teraz ocal siebie.

- Nie chcieliśmy wyrządzić nikomu krzywdy,  broń mieliśmy tylko na wszelki wypadek, 

żeby nią zagrozić, gdyby coś poszło nie tak.

- To prawda. Nie zaplanowaliście strzelaniny. Wierzę. A to ogromna różnica. Po prostu 

wydarzenia wymknęły się spod kontroli.

-   Nigdy   przedtem   nic   takiego   się   nie   stało.   Ona   wpadła   w   panikę.   To   wszystko.   Nie 

zdołałem niczego innego wymyślić.

- Nie chciałeś nikogo zranić. - Ally przemawiała cicho, ze współczuciem, nawet kiedy nasu-

nął się jej przed oczy obraz rozciągniętego na ziemi, krwawiącego Dietza. - Zamierzałeś tylko dać 

jej czas, by mogła zbiec. - Zaczekała, aż Richard przestanie łkać. - Jak wyłączyliście alarm?

-   Mam   dryg   do   elektroniki.   -   Przyjął   chusteczkę,   którą   mu   podawała,   wytarł   oczy.   - 

Pracowałem w firmie ochroniarskiej. Zresztą, ludzie nie zawsze pamiętają o włączeniu alarmu. Ale 

jeśli nawet, na ogół potrafię go rozbroić. Gdybym nie zdołał, po prostu byśmy zrezygnowali. Gdzie 

trzymają Madeline? Gdzie ona jest?

- Porozmawiamy o tym. Pomóż mi, a ja uczynię, co w mojej mocy, żebyś mógł ją zobaczyć. 

Kto zatelefonował z klubu, by cię poinformować, że Barnesowie dziwnie się zachowują? Ta sama 

osoba, do której Madeline dzwoniła z samochodu? Wciągnął głęboko powietrze.

- Chcę statusu świadka koronnego i zwolnienia z odpowiedzialności.

Hickman pogardliwie prychnął, wykonał gest, jakby zamierzał odciągnąć Ally od łóżka. 

Postanowił odegrać złego policjanta, skoro Allison wzięła na siebie rolę dobrego.

- Drań chce zwolnienia z odpowiedzialności. Ty mu pomagasz, a on chce się wywinąć. Daj 

sobie spokój.

background image

- Zaczekaj, jeszcze troszkę zaczekaj. Nie widzisz, że człowiek jest zrozpaczony? Leży tutaj i 

nie może nawet wyprawić żonie pogrzebu.

- Ona... - Fricks odwrócił głowę. - Ona chciała, żeby ją skremować. To było dla niej ważne.

- Możemy pomóc to załatwić. Za to ty musisz pomóc nam.

- Zwolnienie.

- Posłuchaj, Richardzie. W tej sytuacji nie proś o gwiazdkę z nieba. Mogę ci coś przyrzec, 

ale nie chcę cię okłamywać. Jestem w stanie wywalczyć najwyżej złagodzenie kary.

-  Nie  potrzebujemy   go,  Ally.  -  Hickman   zdjął  z  poręczy  łóżka   kartę   pacjenta  i   na  nią 

zerknął. - Zostawmy go, a pozostałych sami zgarniemy w ciągu kilku dni.

- Ma rację. - Ally westchnęła i skierowała spojrzenie z powrotem na Fricksa. - Za parę dni 

sami znajdziemy odpowiedzi na wszystkie pytania. Jeśli jednak zaoszczędzisz nam trochę czasu i 

kłopotu, dowiedziesz, że żałujesz, mogę ci obiecać, iż wstawię się za tobą. Wiemy, że brali w tym 

udział inni ludzie. Ich aresztowanie to tylko kwestia czasu. Pomóż mi, a ja pomogę ci wyświadczyć 

przysługę Madeline. To uczciwy układ.

- To jej brat. - Wycedził te słowa przez zęby i otworzył oczy. Nie były już zamglone, nie 

były załzawione. Płonęły nienawiścią. - On ją do tego namówił. Mógł ją przekonać do wszystkiego. 

Twierdził, że to przygoda, ekscytująca gra. On to zaplanował, przez niego ona nie żyje.

- Gdzie teraz jest?

- Ma dom w Littleton. Duży dom nad jeziorem. Nazywa się Matthew Lyle i będzie mnie 

chciał dopaść po tym, co stało się Madeline. To wariat. Wariat z obsesją na jej punkcie. Zabije 

mnie.

- W porządku, tym  się nie przejmuj. Do ciebie  się nie dostanie. - Ally wyjęła notes. - 

Opowiedz mi coś więcej o Matthew Lyle'u.

O czwartej po południu tego samego dnia Jonah tkwił za biurkiem i usiłował pracować. Był 

na siebie wściekły za to, że trzykrotnie dzwonił do Ally, dwa razy do domu i raz do komisariatu. I 

równie wściekły na nią, że nie oddzwoniła.

Uznał, że popełnił wielki błąd, wychodząc z mieszkania, zamiast zostać z Ally i wziąć to, co 

mu oferowała, a czego pragnął.

Z tym błędem musiał teraz żyć, miał jednak pewność, że przyjdzie mu to łatwiej, niż gdyby 

go nie popełnił. Chciał tylko grzecznościowej rozmowy. Cholera, była mu to winna. Wpuścił ją do 

klubu, pozwolił pracować ramię w ramię ze swoimi przyjaciółmi, podczas gdy ona ich oszukiwała. 

Zresztą sam robił to samo.

Chwycił słuchawkę i właśnie w tej samej chwili otworzyły się drzwi windy i w pokoju 

pojawiła się Ally.

- Nadal pamiętam kod.

background image

Bez słowa odłożył słuchawkę. Ubrana do pracy, spostrzegł.

- Muszę pamiętać, żeby go zmienić. Zdziwiona, uniosła brwi, lecz kroczyła pewnie, a potem 

rozsiadła się w fotelu, stojącym po drugiej stronie biurka.

- Domyślam się, że chciałbyś poznać rozwój sytuacji.

- Domyślasz się prawidłowo.

Coś mu leży na wątrobie, uznała. Wrócimy do tego później.

- Fricks obciąża swojego szwagra. Matthew Lyle alias Lyle Matthews alias Lyle Delaney. 

Głównie przestępstwa komputerowe, parę napadów. Długa lista spraw, ale większość umorzona. Z 

braku dowodów albo ugoda z prokuratorem. Mimo to przeżył załamanie nerwowe. Teraz zwiał. 

Odwiedziliśmy go parę godzin temu, zniknął. - Potarła oczy. - Nie zdążył wiele ze sobą zabrać. 

Zostawił   dom   pełen   skradzionych   rzeczy.   Na   pierwszy   rzut   oka   wygląda   na   to,   że   niewiele 

sprzedali, jeśli w ogóle. Salon wygląda jak wystawa przedmiotów przygotowanych do aukcji. Aha, 

musisz sobie poradzić bez jednej kelnerki.

- Nie oczekiwałem, że stawisz się dzisiaj do pracy.

- Nie miałam na myśli siebie, tylko Janet. Według Fricksa ona i Lyle są... sobie bardzo 

bliscy. To ona z nimi współdziałała. Wyszukiwała cele, przekazywała Lyle'owi pagerem numery 

kart kredytowych. Wkraczali Fricksowie, starała się odwrócić uwagę, kiedy kradli klucze. Potem 

ostrzegała, posługując się innym kodem, gdy ofiary prosiły o rachunek. Fricksowie mieli jeszcze 

czas, żeby po sobie posprzątać. Wszystko działało jak w zegarku.

- Przymknęliście ją?

- Nie, wygląda na to, że wczoraj w ogóle nie wróciła do domu. Zgaduję, że pojechała prosto 

do Lyle'a i razem uciekli. Dostaniemy ich oboje.

- Nie wątpię. Rozumiem, że kończysz pobyt w klubie.

- Chyba  tak.  - Wstała  i podeszła  do okna. Tego  dnia zasłona  pozostawała  opuszczona, 

podniosła ją więc i wyjrzała. - Muszę porozmawiać z twoimi pracownikami. Sądzę, że będą czuć 

się swobodniej, jeśli zrobię to tutaj. Czy masz coś przeciwko wykorzystaniu w tym celu twojego 

gabinetu?

- Nie.

- Świetnie. Zacznę od ciebie. Miejmy to już za sobą. - Ponownie zajęła miejsce i wyjęła 

notes. - Opowiedz mi, co wiesz o Janet.

- Pracowała tu mniej więcej od roku. Była w tym dobra, wielu stałych bywalców bardzo ją 

lubiło. Dobrze zapamiętywała nazwiska. Sprawna, można było na niej polegać.

- Czy byłeś z nią związany osobiście?

- Nie.

- Ale chyba wiesz, że ona mieszka w tym samym bloku, co Frannie?

background image

- Czy to jest zabronione?

- Jak ją zatrudniłeś?

- Chciała dostać tę pracę. Frannie nie miała z tym nic wspólnego.

- Nie twierdzę, że miała. - Ally wyjęła z torby zdjęcie. - Czy kiedykolwiek widziałeś tutaj 

tego mężczyznę?

Jonah przyjrzał się policyjnej fotografii mniej więcej trzydziestoletniego bruneta.

- Nie.

- A gdziekolwiek indziej?

- Także nie. To ten Lyle?

- Właśnie. Dlaczego jesteś na mnie zły?

- Poirytowany - poprawił chłodno. - Nie lubię przesłuchań.

-   Jestem   policjantką,   Jonah.   -   Schowała   zdjęcie   do   torebki.   -   Może   cię   to   wszystko 

denerwować, ale tak sprawy się mają. Chciałabym od razu przeprowadzić te rozmowy.

Ponieważ wstała, on także podniósł się z fotela.

- Masz rację, to wszystko mnie irytuje.

- W takim razie teraz sobie odetchnij. Byłabym wdzięczna, gdybyś przysłał tu Willa i nie 

opuszczał klubu. Może się okazać, że będę musiała porozmawiać z tobą po raz drugi.

Obszedł biurko. Pozostali opanowani, kiedy chwycił ją za klapy żakietu i zmusił, by stanęła 

na palcach.

- Naciskasz we mnie zbyt wiele guzików. - Puścił ją i ruszył do windy.

- Niektóre działają.

Powiedziała to cicho, kiedy zamknęły się za nim drzwi.

- A więc... - Frannie zapaliła papierosa i zmierzyła Ally wzrokiem. - Jesteś policjantką. 

Domyśliłabym się, gdyby nie wprowadził cię tu Jonah. Nie lubi gliniarzy tak samo jak ja.

- Posłuchaj, postarajmy się, żeby to było możliwie najmniej bolesne dla obu stron. Wiesz 

już, jak działał system włamań, do czego wykorzystywano klub, jaką rolę odgrywała Janet.

- Wiem tyle, ile uznałaś za stosowne mi powiedzieć teraz, kiedy pokazałaś odznakę.

- To prawda. Więcej faktów ci nie potrzeba. Od dawna ją znasz?

- Chyba mniej więcej od półtora roku. Poznałyśmy się w pralni w naszym domu. Była zatru-

dniona w jakimś barze i ja też. - Frannie wzruszyła ramionami. - Lubiłam ją, czasem gdzieś razem 

wyskakiwałyśmy. Kiedy Jonah otworzył ten klub, pomogłam jej dostać tu pracę. Czy jestem współ-

winna?

- Nie, jesteś tylko niemądra, że się przede mną zgrywasz. Wspomniała o jakimś chłopaku?

- Ona lubiła mężczyzn, i to z wzajemnością.

- Frannie. - Ally postanowiła zmienić taktykę. - Może nie przepadasz za policjantami, ale 

background image

jeden leży właśnie w szpitalu i jest moim przyjacielem. Lekarze nadal nie wiedzą, czy przeżyje. Ma 

dwoje dzieci i żonę, która go bardzo kocha. Inna kobieta nie żyje. Ją także ktoś bardzo kochał. 

Chcesz się ze mną kłócić o sprawy osobiste, doskonale, ale załatwmy najpierw tę służbową.

Frannie ponownie wzruszyła ramionami.

-   Czasami   wspominała   o   tym   facecie,   chociaż   nigdy   nie   wyjawiła,   jak   się   nazywa. 

Opowiadała, że wkrótce przestanie dźwigać tace i żebrać o napiwki. - Frannie wstała, podeszła do 

barku i otworzyła go w sposób świadczący o tym, że czuje się w gabinecie Jonaha jak u siebie w 

domu.   Wyjęła   butelkę   bezalkoholowego   napoju   i   odkręciła   nakrętkę.   -   Myślałam,   że   to   tylko 

gadanie. Lubiła się przechwalać mężczyznami, podbojami.

- Czy widziałaś ją kiedykolwiek z tym facetem? Ally popchnęła w jej kierunku zdjęcie po 

blacie biurka.

Frannie pociągnęła łyk i podeszła. Przyjrzała się fotografii.

-   Być   może...   Tak.   Widziałam   ich   ze   dwa   razy,   jak   wchodzili   do   naszego   budynku. 

Pomyślałam sobie wtedy, że nie sprawia wrażenia kogoś w jej typie. Raczej niski, trochę pulchny. 

Nieefektowny.   Janet   preferowała   przystojnych   z   platynowymi   kartami   kredytowymi.   -   Frannie 

pokręciła głową i usiadła w fotelu. - Zabrzmiało nieprzyjemnie, nie tak chciałam. Lubiłam ją. Jest 

młoda, może trochę głupia, ale nie podła.

- Dodaj sobie do tego, że wykorzystywała ciebie, Jonaha i ten klub. Czy wspomniała o 

jakimś miejscu, do którego się wybierają?

- Nie... może coś mówiła o jakimś miejscu nad jeziorem. Zwykle nie zwracałam uwagi na 

jej słowa, kiedy zaczynała się przechwalać. Moim zdaniem, najczęściej zmyślała.

Ally   wypytywała   o   Janet   przez   następne   piętnaście   minut,   ale   niczego   nowego   się   nie 

dowiedziała.

- No dobrze, gdybyś sobie coś przypomniała, byłabym wdzięczna za telefon. - Wstając, Ally 

Wręczyła Frannie wizytówkę.

- Jasne. - Rzuciła okiem na kartonik. - Detektywie Fletcher.

- Mogłabyś poprosić na górę Beth?

- Dlaczego, u diabła, nie zostawisz jej w spokoju?! Ona niczego nie wie.

- Świetnie się bawię, zastraszając potencjalnych świadków... - Obeszła biurko i przysiadła 

na rogu. - W porządku, to był gong. Zaczynajmy osobistą rundę.

- Nie podoba mi się sposób, w jaki się tu dostałaś, w jaki nas wykorzystałaś i szpiegowałaś. 

Wiem, jak to działa. Sprawdzasz wszystkim życiorysy,  wtykasz nos w cudze życie i oceniasz. 

Domyślam się, że ubolewasz, iż to Janet jest winna, a nie była prostytutka.

- Mylisz się. Ja cię lubię.

Wytrącona z równowagi, Frannie ponownie zajęła miejsce.

background image

- Gadanie.

- Dlaczego nie mogłabym cię lubić? Wykazałaś się odwagą i zeszłaś z drogi, która prowadzi 

tylko w dół. Zdobyłaś uczciwą pracę i dobrze ją wykonujesz. Jedyny problem, jaki mam z tobą, to 

Jonah.

- Nie rozumiem.

- Kiedyś byliście blisko, a on mnie pociąga. Zbita z tropu Frannie wyciągnęła drugiego pa-

pierosa.

- Trochę nie nadążam. Z Johanem to naprawdę? - zapytała po długim milczeniu. - Kochasz 

się w nim?

- Na to wygląda. Jak powiedziałam, lubię cię, a właściwie nawet podziwiam za to, jak 

odmieniłaś swoje życie. Ja nie stawałam przed takimi wyborami. Chciałabym wiedzieć, że gdybym 

musiała, zachowałabym się tak jak ty.

- Cholera. - Frannie zerwała się na nogi i zaczęła przemierzać pokój. - Cholera - powtórzyła. 

- No dobrze. Po pierwsze, nie jestem związana z Jonahem. Nie w takim znaczeniu, o jakie ci 

chodzi. Nigdy mnie nie kupił, kiedy byłam na sprzedaż, a potem mnie nawet nie dotknął. Nawet 

wtedy, gdy sama mu to zaoferowałam.

Mile zaskoczona, Ally zapytała łagodnie:

- Jest ślepy czy głupi?

Frannie zatrzymała się i zmierzyła ją ostrym spojrzeniem.

- Nie chcę cię polubić, a ty mi to utrudniasz. Kocham go. Kiedyś, dawno temu, kochałam 

go... inaczej, niż myślisz, inaczej niż teraz. Razem dorastaliśmy, znamy się od dziecka. Ja, Jonah i 

Will.

- Wiem, to widać.

- Kiedy wystawałam na ulicy, Jonah czasami przychodził i płacił mi za całą noc. Potem 

zabierał mnie na kawę czy jakieś jedzenie. I tyle. Zawsze był frajerem.

- Rozmawiamy o tym samym człowieku?

- Jeśli o ciebie dba, to tak. Będzie cię cierpliwie podnosił, nieważne, ile razy upadniesz. 

Ugryziesz  go w rękę, po prostu to zignoruje i znów podniesie. Pod tym  względem z nim nie 

wygrasz.   Przynajmniej   na   dłuższą   metę.   Ja,   na   przykład,   wcale   nie   ułatwiałam   mu   zadania.   - 

Frannie westchnęła i na powrót zajęła miejsce w fotelu. Chwyciła butelkę, pociągnęła ostatni łyk. - 

Jeszcze   kilka   lat   temu   byłam   poniżej   poziomu   rynsztoka.   Pracowałam   na   ulicy,   od   kiedy 

skończyłam piętnaście lat. Mając dwadzieścia, byłam zużyta. Pomyślałam sobie, że czas z tym 

skończyć. Postanowiłam podciąć sobie żyły. Chyba wystarczająco dramatyczne. - Wyciągnęła rękę, 

odwróciła i zademonstrowała bliznę na lewym nadgarstku. - Skończyło się tylko na jednej ręce, i to 

nie za głęboko.

background image

- Co cię zatrzymało?

- Najpierw? Krew. Wystarczyła, żeby mi to wybić z głowy. - Zaśmiała się zadziwiająco we-

soło. - Stałam w brudnej łazience, naćpana, krwawiąca i zaczęłam się bać. Zadzwoniłam do Jonaha. 

Nie wiem, co by się stało, gdyby wtedy nie odebrał. Albo odebrał i nie przyszedł. Zawiózł mnie do 

szpitala, potem na detoks. - Oparła się wygodniej, dotknęła blizny, jakby to odświeżało jej pamięć. - 

Potem zadał mi pytanie, które zadawał mi już wcześniej setki razy. Zapytał, czy chcę żyć. Tym 

razem odpowiedziałam, że tak. Pomógł mi przeżyć. W którymś momencie uznałam, że powinnam 

się mu odwdzięczyć. Zaoferowałam to, co miałam zawsze do zaoferowania mężczyznom. Wtedy po 

raz   pierwszy   naprawdę   się   wściekł.   -   Uśmiechnęła   się.   -   Myślał   o   mnie   więcej   niż   ja   sama. 

Przedtem   nikogo   nie   obchodził   mój   los.   Gdybym   wiedziała   cokolwiek   o   Janet   albo   o   tych 

kradzieżach, powiedziałabym ci dlatego, że on by tego chciał. Dla niego zrobiłabym wszystko.

- Z mojej perspektywy wygląda na to, że oboje zrobiliście dobry interes.

- Nigdy żaden mężczyzna nie spojrzał na mnie tak, jak on patrzy na ciebie.

- W takim razie musisz zamykać oczy. - Tym razem to Ally się uśmiechnęła. - Trzymaj je 

natomiast otwarte dziś w nocy, kiedy Will poprosi o brandy na zakończenie szychty.

- Will? Daj spokój.

- Trzymaj oczy otwarte - powtórzyła Ally. - No to co, remis?

- Chyba tak.

Zmieszana, Frannie wstała z fotela.

- Poproś Beth, żeby wjechała na górę. Daj mi tylko pięć minut na szukanie, bo gdzieś 

zapodziałam kastet.

Na wpół się śmiejąc, Frannie ruszyła do windy. Nacisnęła guzik i obejrzała się.

- Will wie, kim byłam.

- A mnie się wydaje, że wie również, kim jesteś teraz.

Zakończyła ostatnią rozmowę o siódmej, wykonała kilka krążeń ramionami i pomyślała, że 

warto by coś przekąsić. Ponieważ nie miała niczego, co w tym momencie popychałoby sprawę 

naprzód, raporty i porównania zeznań mogły zaczekać do rana.

Pomimo to skorzystała jeszcze z telefonu Jonaha, zadzwoniła do komisariatu i przekazała w 

skrócie nowe ustalenia. Kiedy gospodarz zjawił się w gabinecie, siedziała już tylko w milczeniu za 

biurkiem.

- Dietz. Ten policjant w szpitalu. Przeklasyfikowali jego stan z krytycznego na poważny. - 

Zamknęła oczy i potarła powieki. - Wygląda na to, że się wyliże.

- Miło słyszeć.

- Aha. - Wyjęła spinkę z włosów, przeczesała je palcami. - Z pewnością spadł mi z serca 

ciężar. Dziękuję za udostępnienie gabinetu. Mogę cię zapewnić, że na razie nie podejrzewamy 

background image

nikogo więcej z personelu.

- Na razie.

- Nie mogę złożyć uroczystego oświadczenia, że wszyscy są niewinni, Blackhawk. Mogę 

tylko   stwierdzić,   że   dotychczasowe   dowody   wskazują   na   to,   że   z   personelu   z   włamywaczami 

współdziałała jedynie Janet.

Rzuciła spinkę na biurko.

- Mam jeszcze coś do powiedzenia.

- Co takiego?

- Jestem po służbie. Mogłabym się czegoś napić?

- Przypadkiem tak się składa, że na dole jest klub.

- Myślałam o poczęstunku z twojego prywatnego barku. - Wskazała szafkę. - Gdybyś tak 

nalał mi kieliszek wina... Zauważyłam, że masz sauvignon blanc. - Gdy Jonah posłusznie otworzył 

barek, wyjął butelkę i tylko jeden kieliszek, zapytała: - Nie napijesz się ze mną?

- W godzinach pracy nie piję.

- Zauważyłam. Nie pijesz, nie palisz, nie przelatujesz klientek. W godzinach pracy - dodała. 

Odwrócił   się   z   kieliszkiem   wina   w   dłoni.   Patrzył,   jak   Ally   ściąga   żakiet,   a   potem   kaburę   z 

rewolwerem. - Przeszkadza mi, gdy uwodzę mężczyzn - wyjaśniła.

Odłożyła broń na biurko i ruszyła w kierunku Jonaha.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Może sobie odkładać rewolwer, pomyślał Jonah, ale i tak nie jest bezbronna. Kobieta o 

oczach odurzających  niczym  whisky i glosie jak afrodyzjak nigdy nie pozostaje bez broni. Co 

gorsza, ona o tym dobrze wie.

- Twoje wino. - Wręczył jej kieliszek przemyślanym ruchem, trzymającym Ally na odleg-

łość ramienia. - Chociaż spodobał mi się sam pomysł, w tej chwili nie mam czasu na uwodzenie.

- Och, to nie potrwa długo.

Wyobrażała sobie, że zniweczył nadzieje wielu kobiet taką niedbałą, niemal automatyczną 

odprawą. Dla niej stanowiła tylko wyzwanie; ufała w swoje siły i nie obawiała się wyniku tego 

starcia.

Przyjęła wino i natychmiast chwyciła go mocno za koszulę, nie pozwalając odejść.

- Naprawdę mi się podobasz, Blackhawk. Gorące usta, chłodne oczy. - Pociągnęła wino i 

spojrzała na niego znad krawędzi kieliszka. - Chciałabym dostać więcej.

- Dążysz prosto do celu, prawda?

- Sam wspomniałeś, że się spieszysz. - Wspięła się na palce i delikatnie ukąsiła go w dolną 

wargę. Momentalnie ogarnęło go pożądanie. - Muszę więc nabrać tempa.

- Nie lubię agresywnych kobiet.

- Nie lubisz też policjantów.

- Właśnie.

-   Zatem   to   będzie   dla   ciebie   bardzo   nieprzyjemne.   Szkoda.   -   Nachyliła   się   i   powiodła 

językiem po jego szyi. - Chcę, żebyś mnie dotykał. Chcę poczuć twoje dłonie.

Stał nieruchomo, choć w wyobraźni już zdzierał z niej spódnicę.

- Jak wspomniałem, to miła propozycja, ale...

- Czuję, jak mocno bije ci serce, jak mnie pragniesz. Tak samo jak ja ciebie.

- Niektórzy z nas uczą się odkładać pragnienia na później.

Oczy go zdradzają, pomyślała.

- A niektórzy nie. - Znów napiła się wina i ruszyła naprzód, tak że zaczął się cofać. - Widzę, 

że jedyny sposób to działać i nie czekać.

Zawstydzony, że zmusza go do odwrotu, zatrzymał się i z trudem powstrzymał jęk, kiedy 

Ally naparła na niego ciałem.

- Potem będziesz tylko zażenowana. Dopij wino, detektywie Fletcher, i wracaj do domu.

Uznała, że w swoim mniemaniu przemówił lekceważąco. W rzeczywistości mówił głosem 

chropawym i napiętym.

- Jakiej to odpowiedzi zawsze mi udzielasz? „Nie”. - Jednym haustem opróżniła do końca 

kieliszek. - Teraz ja mówię „nie”.

background image

Odstawiła kieliszek i chwyciła go za pasek od spodni.

Podniecony i wściekły znów się cofnął.

- Przestań!

-   Zmuś   mnie.   -   Objęła   go   za   szyję,   zacisnęła   uda   na   biodrach.   -   Spróbuj.   Masz   dużo 

możliwości. Weź mnie - szepnęła nagląco.

- Prosisz się o kłopoty.

- Więc... - Potarła wargami jego usta, jakby chciała zostawić na nim swój zapach. - Daj mi 

je.

W tym momencie się poddał. Przestał się kontrolować.

- Granica została przekroczona. Dasz mi wszystko, czego chcę. To, czego nie dasz, wezmę 

sam.

- Zgoda.

Ally zabrakło tchu, gdy upadła na łóżko; straciła punkt zaczepienia, kiedy jego ciało na nią 

runęło.

- Zaczekaj.

- Nie.

Poczuła jego usta na piersi. Na darmo próbowała odzyskać władzę, która jeszcze przed 

chwilą do niej należała. Czuła na sobie jego dłonie, tak jak wcześniej żądała. Odkrywały sekrety jej 

ciała, o których istnieniu nie miała pojęcia.

Potem usta powróciły do jej warg, gorące, zachłanne, namiętne. Szalała pod nim. Wiła się, 

szarpała i krzyczała. Pod jego dłońmi, ustami jej skóra zdawała się płonąć.

Przetaczali się po szerokim łóżku, brał to, co chciał, i jak chciał.

Szarpnęła   jego   koszulę,   guziki   wyprysnęły   w   powietrze.   Kiedy   uniósł   ją   na   kolana, 

dygotała. Nie pozostała już w niej jednak nawet odrobina strachu.

Widziała jego oczy,  rozjaśniający je drapieżny błysk. Dyszała, przenosząc dłonie z jego 

piersi na włosy.

- Więcej - wychrypiała i przywarła wargami do jego ust.

I nastąpiło więcej.

Ściągnął   jej   spódnicę   z   bioder,   wodził   ustami   po   obnażonej   skórze,   aż   zadrżała   i 

wypowiedziała jego imię ochrypłym, zmysłowym głosem, którego nie mógł wcześniej wyrzucić z 

głowy.

Drażnił zębami wewnętrzną część uda, sprawiał, że mięśnie wibrowały. Kiedy wygięła się w 

łuk i otworzyła, zagłębił się w niej.

Krzyczała, kiedy rozdzierał ją orgazm, szarpała pościel i poddawała każdej cudownej fali, aż 

jej ciało zaczęło śpiewać z radości. Ogarnął ją żar i poddała się mu, poddała sile tego cudu, którego 

background image

razem dokonali.

- Teraz ty, Jonah.

- Nie.

Nie mógł się nią nacieszyć. Za każdym razem, gdy myślał, że to nastąpi, odkrywał coś 

nowego, co go hipnotyzowało. Subtelny łuk bioder, szczupłą kibić. Chciał znów czuć, jak Ally 

wbija mu w plecy paznokcie, słyszeć, jak łka z rozkoszy, doprowadzona na następną krawędź.

Znów się na nią wsunął, a ona go objęła i jej ciałem wstrząsnął spazm.

Widział jej oczy, nic więcej. Tylko ich ciemny połysk, kiedy unosił się nad nią, a ona go 

obserwowała. Cofnął się, a potem ponownie w nią wszedł.

Tutaj jest wszystko. Ta myśl go atakowała, aż zadźwięczała mu w mózgu, gdy Ally mocno 

zamknęła go w sobie.

Wznosiła się z nim i opadała. Westchnęła wraz z nim, gdy nadeszła fala rozkoszy. Jej serce 

biło wraz z jego sercem, uderzenie w uderzenie. Ich oddechy się zmieszały, jego usta przywarły do 

jej warg, jeszcze jedno połączenie, gdy tak poruszali się razem.

Przyspieszyli, a westchnienia przeszły w jęki. Ponaglała go, by dołączył do niej w drodze na 

następny szczyt. Przeszyło go cudowne uczucie poddania i zjednoczenia.

Dla niego rozterki się skończyły. Wiedział to od razu, kiedy ciało się uspokoiło, a umysł 

odzyskał   jasność.   Nigdy   się   od   niej   nie   wyzwoli.   Jednym   ruchem   strzaskała   pancerz,   który 

przywdział dawno temu, żeby nie być bezbronnym.

Był   w   niej   beznadziejnie   i   nieodwołalnie   zakochany.   A   nic   nie   wydawało   się   mniej 

niemożliwe i niebezpieczne. Nikt nigdy nie miał nad nim takiej władzy.

Musiał się jednak bronić i, zdecydowany wznieść jakiś szaniec, chciał wstać z łóżka. Jednak 

Ally mu na to nie pozwoliła; przykryła go swoim zwinnym ciałem i mruknęła:

- Hm.

W innej sytuacji roześmiałby się albo przynajmniej odczuł czysto męską satysfakcję. Tym 

razem jednak wpadł w lekką panikę.

- No cóż, dostałaś, czego chciałaś, Fletcher. Zamiast się obrazić, co dałoby mu nieco czasu 

na zebranie się w sobie, tylko potarła nosem jego szyję.

- Święta racja. - Usiadła na nim okrakiem i odgarnęła do tyłu włosy. - Lubię twoje ciało, 

Blackhawk. Takie smukłe i umięśnione. - Przyłożyła palec do jego piersi, podziwiając kontrast 

barw skóry, swojej i jego. - Masz w sobie nieco indiańskiej krwi, prawda?

- Apaczów. Bardzo rozcieńczona.

- Dobrze na tobie wygląda.

Owinął sobie pasmo jej włosów wokół palca.

- Za jasne - stwierdził sucho - ale na tobie wyglądają dobrze.

background image

Nachyliła się, aż niemal zetknęli się nosami.

- Teraz, kiedy jest nam razem miło i gdy już się lubimy, nie wyświadczyłbyś mi przysługi?

- Jakiej?

- Jeść. Umieram z głodu.

- Chcesz obejrzeć menu?

- Nie. - Musnęła wargami jego usta. - Chcę tylko czegoś, co w nim figuruje. Może mógłbyś 

poprosić, żeby przynieśli coś z dołu? - Powiodła wargami po szczęce, powróciła do ust. - Moglibyś-

my odzyskać siły. Przeszkadzałoby ci, gdybym teraz wzięła prysznic?

- Nie. - Zsunął ją z siebie, tak że leżała na plecach. - Musisz zaczekać, aż z tobą skończę.

- Och? - Uśmiechnęła się. - No dobrze, układ to układ.

Kiedy   z   nią   skończył   i   wreszcie   wstała   z   łóżka,   zatoczyła   się   w   drodze   do   łazienki. 

Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie, wciągnęła głęboko powietrze i powoli je wypuściła.

Nigdy   nie   musiała   starać   się   bardziej,   żeby   sprawiać   wrażenie   osoby   beztroskiej   i 

intrygującej. Ale za to... żaden mężczyzna nie doprowadził jej do takiego stanu. Przekonanie, że 

seks jest po prostu miłą rozrywką dwojga dorosłych, którzy się lubią, legło w gruzach. Słowo 

„miły” zdecydowanie nie oddawało tego, co zaszło pomiędzy nią a Jonahem Blackhawkiem.

Czekając,   aż   organizm   powróci   do   normy,   przyglądała   się   łazience.   Nie   żałuje   sobie 

niczego,   pomyślała,   spoglądając   na   dużą,   zachęcającą   do   wspólnych   kąpieli   wannę   z 

hydromasażem,   w   zwykłym   w   tym   budynku   czarnym   kolorze.   Choć   wyglądała   kusząco,   Ally 

zdecydowała się na kabinę prysznicową.

Umywalka była szerokim zagłębieniem w nieskazitelnie czarnym blacie. Nic na nim nie 

stało, żadnych przedmiotów osobistego użytku, na których mogłoby spocząć czyjeś przypadkowe 

spojrzenie. Podobnie, uświadomiła sobie, jak w gabinecie i sypialni: żadnych rzeczy osobistych, 

pamiątek czy fotografii.

Odczuła   pokusę   zajrzenia   do   szafki,   pogrzebania   w   szufladach.   Jakiego   używa   żelu   do 

golenia? Jakiej pasty do zębów? Uznała jednak, że byłoby to tak banalne...

Zamiast szperać w szafkach, przyjrzała się w lustrze własnej twarzy. Omdlałe spojrzenie, 

usta obrzmiałe i kilka nieznacznych zasinień na skórze. W sumie, uznała, wyglądam tak, jak się 

czuję. Jak kobieta szczęśliwa.

Zadała sobie pytanie, co on widzi, kiedy na nią patrzy? Pragnął jej, co do tego nie miała 

cienia wątpliwości. Czy jednak nie czuł niczego więcej? Czy myślał, że nie zauważyła tego, jak 

cofał się za każdym razem po chwilowym nawet zaspokojeniu? A jeśli jego potrzeba odrębności 

jest równie silna, jak pożądanie?

Dlaczego pozwalam, żeby mnie to bolało? To taka typowo kobieca reakcja.

- No cóż, w końcu jestem kobietą - powiedziała, odwracając się, żeby odkręcić prysznic.

background image

Jeśli on sądzi, że wystarczy, gdy czasem raczy się z nią przespać, to jest w błędzie. Nie 

pozwoli, aby ją rozpalał, a potem sobie odchodził, podczas gdy ona nadal plonie.

Mrucząc   do   siebie,   wsunęła   głowę   pod   strumień   wody.   Oczekiwała,   że   będą   sobie 

wzajemnie dawać coś więcej. A skoro on nie mógł obdarzyć jej przy okazji odrobiną uczucia, no 

cóż, mógłby przynajmniej...

Skrzywiła się. Myśli jak Dennis, uznała. Albo przynajmniej prawie tak jak Dennis. Z tym że 

może jeszcze to przerwać, zanim kompletnie straci głowę i wpadnie ze wszystkim.

W mieszaniu uczuć z pożądaniem nie ma nic złego, uznała. Tak jest w porządku, choć 

powstają problemy.

Zadowolona, że przynajmniej  sama  dla siebie rozstrzygnęła  tę kwestię, zakręciła  kran i 

sięgnęła po ręcznik.

Krzyknęła na widok Jonaha, który go jej podawał.

- Ludzie  często  śpiewają pod prysznicem  - skomentował.  - Jesteś pierwszą osobą, jaką 

znam, która mówi do siebie.

- Nic podobnego. Wyrwała mu ręcznik.

- No dobrze, niewyraźnie mamroczesz.

- Poza tym większość ludzi puka, zanim wejdzie do zajętej łazienki.

- Pukałem, ale nie słyszałaś, bo mówiłaś do siebie. Pomyślałem, że to może ci się przydać.

Zademonstrował przerzucony przez drugą rękę czarny jedwabny szlafrok.

- Aha, dziękuję.

Owinęła się ręcznikiem i przytrzymywała przy piersiach, żeby nie opadł.

- Za minutę zjawi się kolacja. Przesunął palcem wzdłuż jej ramienia.

- To dobrze. Muszę zabrać broń z biurka.

-   Już   to   zrobiłem.   -   Ze   zmarszczonymi   brwiami   powiódł   dłonią   po   jej   ramieniu.   - 

Wyniosłem do sypialni i zamknąłem drzwi. Postawią tacę na biurku.

- To mi odpowiada.

Kiedy poczuła, że przesuwa palec wzdłuż obojczyka, puściła ręcznik, który upadł u jej stóp.

- Czy do tego dążyłeś?

- Nie powinienem już cię chcieć. - Nie odrywając od niej wzroku, oparł się o ścianę. - Nie 

powinienem znowu cię chcieć.

- No to odejdź. - Jednym ruchem rozpięła mu suwak spodni, które zdążył już założyć. - Ktoś 

cię zatrzymuje?

- Powiedz, że mnie pragniesz - zażądał. - Wypowiedz moje imię i dodaj, że mnie pragniesz.

- Jonah. - Wstąpiła na most, o którym wiedziała, że spłonie pod jej stopami. - Nigdy nikogo 

nie pragnęłam tak jak ciebie. - Gwałtownie wciągnęła powietrze. - Powiedz mi to samo.

background image

- Allison. - Pochylił w jej kierunku głowę, ruchem tak zmęczonym i słodkim, że wyciągnęła 

rękę, aby go wesprzeć. - Tak cię pragnę, że mącą mi się myśli. Tylko ciebie.

- Muszę przyznać - rzuciła Ally, pochłaniając jedzenie, że masz tu naprawdę dobrą kuchnię. 

W wielu klubach potrawy są co najwyżej średnie. Ale tutaj... palce lizać. Pierwsza klasa. - Pokręciła 

głową, kiedy napełnił jej kieliszek winem. - Nie, jestem samochodem.

- Zostań.

Kolejna zasada złamana, pomyślał. Jeszcze nigdy nie poprosił kobiety, żeby to zrobiła.

- Zrobiłabym to, gdybym mogła. - Z uśmiechem wskazała pożyczony szlafrok. - Nie mam 

ubrania  na jutro, a znów pracuję od ósmej  do czwartej. Zamierzam  zresztą  wziąć jakąś twoją 

koszulę, żeby dotrzeć do domu. Moją bluzkę zdewastowałeś.

Bez słowa uniósł własny kieliszek, czuła jednak, że się wycofuje.

- Poproś, żebym przyjechała jutro i została. Odwzajemnił jej spojrzenie.

- Wróć jutro i zostań.

- Dobrze. Patrz na to! Tego biegacza nie można wyautować!

- Aut. Pół kroku, ale aut - poprawił Jonah, rozbawiony tym, że gra na ekranie przykuła 

wzrok Ally.

- Akurat. Przyjrzyj się powtórce. Jednocześnie dotknęli poduszki. Remis rozstrzyga się na 

korzyść biegacza. Widzisz? Wychodzi kapitan, da mu popalić. W każdym razie... - Zadowolona z 

tego,   że   wokół   kontrowersyjnej   decyzji   sędziego   rozgorzał   słuszny   spór,   przeniosła   wzrok   na 

Jonaha. Uśmiechnęła się, potarła gołą piętą jego biodro. - Dla mnie to niezły układ. Świetny seks, 

dobre jedzenie i jeszcze mecz.

- W pewnym sensie... - Powiódł palcem po podbiciu jej stopy. - Raj.

- Skoro już jesteśmy w raju, czy mogłabym ci zadać naprawdę ważne pytanie?

- Mogłabyś.

- Czy zamierzasz zjeść te wszystkie frytki? Uśmiechnął się, przesunął talerz w jej kierunku, 

a potem nachylił, żeby odebrać telefon.

- Blackhawk. Tak. - Podał jej słuchawkę. - Do ciebie, detektywie.

-   Zostawiłam   ten   numer,   kiedy   się   odmeldowywałam   -   wyjaśniła.   -   Fletcher.   - 

Wyprostowała się i spochmurniała. - Gdzie? Już jadę.

Odłożyła słuchawkę i zerwała się na nogi.

- Znaleźli Janet.

- Gdzie ona jest?

- W drodze do kostnicy. Muszę jechać.

- Pojadę z tobą.

- To nie ma sensu.

background image

- Pracowała dla mnie - powiedział i ruszył do sypialni.

Jonah wiele w życiu widział. Właściwie sądził, że widział już wszystko. Także śmierć, z 

tym że nigdy nagą, w zimnym, aseptycznym otoczeniu.

Patrzył przez szybę na młodą kobietę i odczuwał głęboki żal.

- Mogę stwierdzić jej tożsamość - powiedziała Ally - ale lepiej, żeby identyfikacji dokonał 

ktoś spoza policji, kto ją znał. Czy to jest Janet Norton?

- Tak.

Dała głową znak technikowi za szybą i ten opuścił zasłonę.

- Nie wiem, ile czasu mi to zajmie.

- Zaczekam.

- Jest kawa, tym  korytarzem i w lewo. Podłego gatunku, ale zwykle gorąca i mocna. - 

Sięgnęła do klamki, zawahała się. - Posłuchaj, jeśli zmienisz zdanie i będziesz chciał wrócić, po 

prostu zrób to.

- Zaczekam - powtórzył.

Nie   potrwało   to   jednak   długo.   Kiedy  skończyła,   zastała   go   siedzącego   na   plastikowym 

krześle na końcu korytarza. Jej kroki na linoleum odbijały się echem od ścian.

- Nie ma zbyt wiele roboty przed sprawozdaniem z sekcji.

-   Jak   zginęła?   -   Kiedy   Ally   pokręciła   głową,   wstał.   -   Jak?   Chyba   nie   stanie   się   nic 

strasznego, jeśli mi powiesz.

-   Od   noża.   Wiele   ran   zadanych   długim   nożem   z   ząbkowanym   ostrzem.   Ciało, 

najprawdopodobniej wyrzucone z samochodu, znaleziono przy drodze numer osiemdziesiąt pięć na 

południe, zaledwie kilka kilometrów za Denver. Razem z nią wyrzucił jej torebkę. Chciał, żebyśmy 

ją szybko znaleźli i zidentyfikowali.

- I dla ciebie to wszystko? Tylko identyfikacja i ustalenie kolejnego faktu w dochodzeniu?

Nie odpowiedziała żadną kąśliwą uwagą. Dostrzegła w jego oczach powściągany gniew, 

taki sam, jaki w niej narastał.

- Zabierajmy się stąd. - Ally ruszyła przodem. Chciała zaczerpnąć świeżego powietrza. - Z 

liczby zadanych ran wynika, że zabijał ją w szale.

- A gdzie twój szał? - Otworzył drzwi. - Niczego nie odczuwasz?

Pierwsza przekroczyła próg.

- Przestań się mnie czepiać.

Chwycił ją za ramię i okręcił. Podsunęła mu pięść pod nos.

- Chcesz szału, gniewu?! To posłuchaj. Wygląda na to, że zabijał ją właśnie wtedy, kiedy 

tarzałam się z tobą w pościeli. Może byś zapytał, jak ja się czuję?

Dopadł jej, zanim zdołała otworzyć drzwiczki samochodu.

background image

- Przepraszam. - Chciała go odepchnąć, lecz gdy gwałtownie się odwróciła, natychmiast 

mocno ją objął. - Przepraszam - powtórzył. Wypowiedział to słowo cicho, przyciskając usta do jej 

włosów - Zdenerwowałem się. Oboje wiemy, że nie miało żadnego znaczenia, gdzie wtedy byliśmy 

i co robiliśmy. I tak by do tego doszło.

- Rzeczywiście, to bez różnicy. A jednak już dwie osoby nie żyją. - Odsunęła się. - Nie 

mogę pozwolić sobie na gniew. Potrafisz to zrozumieć?

- Tak. - Wysunął jej z włosów spinkę i pogłaskał kark. - Chciałbym pojechać z tobą do 

domu, być w nocy z tobą.

- To dobrze, bo ja też tego chcę. - Zajęła miejsce za kierownicą, zaczekała, aż on usiądzie w 

fotelu pasażera. Zdawała sobie sprawę, że oboje musieli poradzić sobie z gniewem i z poczuciem 

winy. - Jutro muszę wcześnie wstać.

Uśmiechnął się do niej.

- A ja nie.

- W porządku. - Ruszyła. - Pościelisz łóżko i pozmywasz. Taki jest układ.

- Czy ty zrobisz kawę?

- Aha.

- W takim razie zgoda.

Gdy dotarli na miejsce, Ally wprowadziła samochód do podziemnego garażu.

- Jutro mogę mieć ciężki dzień - poinformowała. - Czy zrobi ci różnicę, o której do ciebie 

przyjadę?

- Nie. Możesz zjawić się o dowolnej porze. Wysiadł, obszedł samochód i wyciągnął rękę po 

klucz.

- Ukończyłeś kurs dobrych manier czy co?

- Z pierwszą lokatą. Mam dyplom z wyróżnieniem. - Przywołał windę. - W dzisiejszych 

czasach   niektóre   kobiety   czują   się   niepewnie.   Prosta   grzeczność,   taka   jak   otwarcie   drzwi   czy 

wysunięcie   krzesła,   wprawia   je   w   zakłopotanie.   Naturalnie   ty   jesteś   tak   pewna   swojej   siły   i 

kobiecego wdzięku, że nigdy nie jesteś zmieszana.

- Naturalnie - zgodziła się, gdy zaprosił ją gestem do windy. Potem ujął jej dłoń i zmusił, by 

się uśmiechnęła. - Podoba mi się twój styl, Blackhawk. Nie potrafię go dobrze opisać, ale bardzo mi 

odpowiada. Grałeś kiedyś w baseball, prawda?

- W szkole, twój ojciec mnie trenował.

- A ja gram w koszykówkę. Wrzucałeś kiedyś do kosza?

- Parę razy.

- Chcesz ze mną pograć w niedzielę?

- Mógłbym. - Opuścili windę. - O której?

background image

-   Och...   niech   będzie   o   drugiej.   Wpadnę   po   ciebie.   Możemy   pojechać...   -   Urwała   i 

błyskawicznie wydobyła broń. - Cofnij się. Niczego nie dotykaj.

Wtedy on też zobaczył.  Świeże rysy na drzwiach, świadczące o wyważaniu. Lewą ręką 

spróbowała   przekręcić   klamkę,   udało   się,   i   otworzyła   drzwi   stopą.   Ostrożnie   weszła,   zapaliła 

światło, omiatała lufą przestrzeń, nawet kiedy stanął przed nią Jonah.

- Cofnij się. Zwariowałeś?

- Na kursie dobrych manier nauczyłem się między innymi, żeby nie używać kobiety jako 

tarczy.

- Ta kobieta ma przypadkiem odznakę i broń.

- Zauważyłem. - Poza tym - zdążył przyjrzeć się bałaganowi - dawno sobie poszedł.

Wiedziała to, ale obowiązywały zasady i procedury.

- W każdym razie postaraj się mi nie przeszkadzać, kiedy odgrywam rolę gliniarza. Niczego 

nie dotykaj - powtórzyła.

Ominęła stłuczoną lampę i sprawdziła pozostałą część mieszkania.

Zmierzając do telefonu, przeklinała niskim, spokojnym głosem.

- Twój stary przyjaciel Dennis? - zainteresował się Jonah.

- Być może, ale nie sądzę. Lyle wyjechał z Denver na południe. - Wybierała palcem numer. 

- Chyba już wiem, co tutaj robił. Detektyw Fletcher. Włamano się do mojego mieszkania.

Jeszcze   przed   przybyciem   ekipy   Ally   założyła   rękawiczki   i   rozpoczęła   inwentaryzację. 

Zestaw   stereo,   dobry,   nie   został   skradziony,   ale   rozbity.   Taki   sam   los   spotkał   laptopa   i   mały 

telewizor.

Potłuczone wszystkie lampy, w tym staroświecka, którą kupiła sobie na biurko. Pokrycie 

kanapy szeroko rozcięte, tapicerka powyrywana.

Wylał też dwa litry farby, którą kiedyś kupiła, lecz nie zdążyła zużyć, na środek łóżka. I tą 

samą farbą napisał na ścianie: SPRÓBUJ W NOCY ZASNĄĆ.

- Obwinia mnie o śmierć siostry. Wie, że to ja strzelałam. Skąd?

- Janet - odpowiedział Jonah. - To ona musiała ich wtedy ostrzec. Odprowadziłaś Barnesów 

z   powrotem   do   stolika,   ale   zbyt   długo   ich   tam   nie   było.   Wrócili   zdenerwowani   i   ona   się 

zorientowała.

- Być  może. - Opuszczając sypialnię, Ally skinęła głową. - Wystarczyło, by dać jej do 

myślenia, żeby ją zaniepokoić. Nie zauważyła, kiedy wyszłam, była wtedy zajęta, ale Frannie tak. 

Mogła przypadkiem wspomnieć o tym Janet. - Przecięła salonik i weszła do kuchni. - Odwołała 

więc akcję, ale za późno. Za późno, żeby ocalić jego siostrę. A tutaj? Po co właściwie tak się 

wysilał? Och, Boże. - Kiedy się odwróciła, w jej szeroko otwartych oczach błyszczał strach. - Mój 

nóż   do   chleba.   -   Wskazała   podstawkę   kompletu   noży,   z   jednym   pustym   otworem.   -   Długie 

background image

ząbkowane ostrze. Boże, Jonah, on ją zabił moim nożem.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Ally nie mogła pozwolić, żeby to zabójstwo nią wstrząsnęło. Dla policjanta, przypomniała 

sobie, dać się ponieść nerwom to tak, jak nie zachować ostrożności - jedno i drugie na pewno nie 

doprowadzi   do   niczego   dobrego.   Włamanie   do   jej   mieszkania   uderzało   w   nią   bezpośrednio. 

Przestępca nie pozostawił jej wyboru, musiała go dopaść, a jednocześnie zachować obiektywizm i 

wykonywać pracę zgodnie z przyrzeczeniem, które złożyła jako policjantka.

Kiedy   ekipa   kryminalistyczna   odjechała,   pozostawiając   po   sobie   bałagan,   który   jeszcze 

wzmocnił   efekt   dzieła   Lyle'a,   nie   spierała   się   z   Jonahem,   który   poradził,   żeby   zapakowała 

niezbędne rzeczy. Zaproponował, by zamieszkała u niego do czasu, aż wszystko się skończy.

Żadne z nich nawet nie napomknęło, że w ten sposób w ich życiu nastąpiła wielka zmiana. 

Powiedzieli sobie, że chodzi tylko o dogodne i racjonalne rozwiązanie w zaistniałej sytuacji.

Potem spali, spleceni, przez nieliczne pozostałe godziny nocy.

- Podwoiliśmy ochronę Fricksa - poinformował ją Kiniki na porannej odprawie. - Lyle na 

pewno się do niego nie dostanie.

-   Jest   zbyt   sprytny,   żeby   próbować.   -   Ally   stała   z   rękami   w   kieszeniach   w   pokoju 

porucznika. Wspomnienie horroru nieco się zatarło, warstewka strachu rozmyła. - On może czekać i 

to zrobi. Nie musi spieszyć się z odpłaceniem Fricksowi za to, co uważa za przyczynienie się do 

śmierci siostry.

Za szklaną ścianą gabinetu Kinikiego telefony dzwoniły,  detektywi  załatwiali codzienne 

sprawy. Ally próbowała rozumować jak martwa teraz kobieta, którą znała przez kilka dni.

-   Janet   Norton   niczym   się   nie   przejmowała.   Włamania   traktowała   jak   przygodę,   coś 

romantycznego   i   ekscytującego.   Dwóch   moich   sąsiadów   widziało   parę   odpowiadającą   opisowi 

Lyle'a i Janet, która wchodziła do budynku około ósmej. Trzymali się za ręce - dodała. - Pomogła 

mu zdemolować moje mieszkanie, a potem, w drodze, ją zabił. Przestała mu być potrzebna. - Ally 

miała wiele czasu, żeby to przemyśleć, leżąc bezsennie nad ranem w łóżku Jonaha. - On nie robi 

niczego bez powodu. Nienawidzi ludzi, których uważa za przedstawicieli klasy uprzywilejowanej. 

Jego poprzednie wyczyny mają wspólną cechę. Wszystkie były skierowane przeciwko bogatym: 

włamania, nawet napady. Kiedy jeszcze pracował jako programista, był hakerem. - Wyjęła ręce z 

kieszeni i zaczęła wyliczać na palcach. - Potężnym i bogatym trzeba dać nauczkę. Pokazać im, że 

jest ktoś mądrzejszy od nich. - Przewertowała w pamięci rosnący ciągle zbiór informacji o Matthew 

Lyle'u. - Dorastał w rodzinie z najniższych warstw niższej klasy średniej. Jego ojciec wielokrotnie 

pozostawał bez pracy, a jeśli już ją dostawał, to często zmieniał. Potem był arogancki i dominujący 

ojczym.   Lyle   poszedł   w   ich   ślady.   Jego   zwierzchnicy   i   koledzy,   z   którymi   zdołałam   się 

skontaktować, mówią to samo. Jest świetny w kwestiach technicznych, ale aspołeczny. Wyniosły, 

kłótliwy samotnik. Pochodzi z rozbitej rodziny, oboje rodzice nie żyją: Za jedyną bliską osobę 

background image

uważał siostrę. - Ally podeszła do szklanej ściany,  wyjrzała. - A z kolei siostra grała na jego 

słabościach, podsycała egoizm. Jedno napędzało drugie. Teraz ona nie żyje i on ma tylko siebie.

- Dokąd mógł wyjechać?

- Niedaleko. Jeszcze nie skończył. Musi zająć się mną, Barnesami i Blackhawkiem.

-   Sądzę,   że   instynkt   cię   nie   zawodzi.   Umieścimy   pana   i   panią   Barnes   w   bezpiecznym 

miejscu. Pozostajesz ty i Blackhawk.

Odwróciła się.

-   Nie   zamierzam   niepotrzebnie   ryzykować,   ale   muszę   pozostać   na   widoku   i   normalnie 

pracować, bo jeśli nie, on przyczai się i zaczeka. Zna moje nazwisko i adres. Prawdopodobnie Janet 

opisała mu mój wygląd. Chce, żebym o tym wiedziała. Chce się tym napawać.

- Będziemy obserwować twój dom.

- Może tam wrócić, ale nie zamierza mnie tak po prostu zabić. To by mu nie wystarczyło. 

Nie sądzę, żebym to ja stanowiła jego pierwszy cel.

- Blackhawk?

- Tak, Jonah jest następny.

Nadal ją irytowało, że sprzeciwił się przydzieleniu mu ochrony.

- Paru ludzi może go pilnować. Z pewnego oddalenia.

- Nawet gdyby trzymali się od niego na kilometr, on się zorientuje, a następnie ich zgubi, bo 

takie ma zasady. Poruczniku, jestem... jestem z nim blisko i on mi ufa. Ja się tym zajmę.

- Masz na głowie dochodzenie, detektywie.

- W jego klubie mogę to wszystko połączyć. Uważam, że pokazując się razem, możemy 

wywabić Lyle'a z ukrycia, skłonić do wykonania ruchu.

- Wątpię, czy on wie, że zabiłaś jego siostrę. Starannie zatajamy szczegóły zdarzenia.

- Ale ma świadomość, że działałam w klubie, że Blackhawk i ja razem pracowaliśmy i 

zapoczątkowaliśmy akcję, która doprowadziła do śmierci jego siostry.

- Zgoda. Wysyłam do klubu dwóch ludzi na siedemdziesiąt dwie godziny. Potem ponownie 

ocenimy sytuację.

- Tak jest.

- Zmieniając temat, wiesz, że znaleziono odciski palców Dennisa Overtona na deklach kół 

twojego samochodu? Z jego bagażnika zabraliśmy nowiutki nóż myśliwski. Laboratorium jeszcze 

nie wydało opinii, ale na ostrzu są ślady gumy. Został zwolniony z prokuratury. Chcą, żebyś złożyła 

formalne doniesienie.

- Panie poruczniku...

-   Trochę   zdecydowania,   Fletcher.   Jeśli   nie   złożysz   doniesienia,   on   się   wywinie.   W 

przeciwnym   wypadku   prokurator   okręgowy   zaleci   wydanie   opinii   przez   psychologa.   Weź   pod 

background image

uwagę, że Overton tego potrzebuje. A może chcesz czekać, aż przerzuci swoją obsesję na kogoś 

innego?

- Nie... nie, zajmę się tym.

- Najlepiej od razu. Całkowicie wystarczy, że jeden wariat poluje na mojego detektywa.

Fakt, że porucznik miał rację, wcale nie pomógł Ally. Wróciła za swoje biurko i uznała, że 

zasłużyła na chwilę spokoju.

Podczas znajomości z Dennisem popełniała błędy od samego początku. Nie zwracała uwagi 

na jego zachowanie, nie dostrzegała wyraźnych oznak. To go wprawdzie nie usprawiedliwiało, ale 

miała w całej tej historii swój udział.

- Co się stało, Fletcher? Szef cię ochrzanił? Uniosła wzrok na Hickmana, który czuł się jak u 

siebie w domu i bezczelnie przysiadł na krawędzi jej biurka.

- Nie, to ja zamierzam kogoś ochrzanić.

Wbił zęby w bułkę.

- Zawsze potrafisz mnie rozweselić.

- To dlatego, że jesteś draniem bez serca.

- Uwielbiam, kiedy prawisz mi komplementy.

-   W   takim   razie,   jeśli   ci   powiem,   że   jesteś   bezmózgim   durniem,   wyświadczysz   mi 

przysługę?

Ponownie wgryzł się w bułkę, krusząc na biurko.

- Dla ciebie wszystko, dziecino.

- Muszę złożyć donos na Dennisa Overtona. Kiedy przyjdzie nakaz, zająłbyś się nim? Zna 

cię, może tak będzie mu łatwiej.

- Jasne. Ally, nie ma sensu go żałować.

- Wiem. - Wstała i zdjęła żakiet z oparcia krzesła. Potem się uśmiechnęła, oderwała kawał 

jego bułki i wepchnęła sobie do ust. - Jesteś też brzydki.

- Dziewczyno z moich snów, wyjdź za mnie. Na szczęście Hickman wiedział, jak poprawić 

jej nastrój.

Dwie godziny później weszła do gabinetu ojca. Tym razem czekał przy drzwiach, położył 

jej ręce na ramionach i przyjrzał się twarzy. Potem po prostu przytulił.

- Dobrze cię widzieć - powiedział. Poddała się temu, chłonęła jego siłę i opanowanie.

- Zawsze tu jesteś, ty i mama.  Nieważne, co się dzieje, wy zawsze jesteście. Chciałam 

powiedzieć to pierwsza.

- Ona się o ciebie martwi.

- Bardzo mi przykro z tego powodu. Posłuchaj. - Uścisnęła go, a potem się odsunęła. - Zdaję 

sobie sprawę, że trzymasz rękę na pulsie, ale chcę, byś wiedział, że u mnie wszystko w porządku. 

background image

Poradzę sobie. Lyle nie może długo czekać i wykona jakiś ruch. On teraz nikogo nie ma. Z tego, co 

o nim wiemy, wynika, że kogoś potrzebuje. Kobiety, która by go podziwiała, karmiła jego ego, 

uczestniczyła w jego grach. Sam się załamie.

- Zgoda, z tym że, moim zdaniem, to właśnie kobietę najbardziej chce ukarać. Wychodzi na 

to, że ty będziesz pierwsza.

-   Popełnił   pierwszy   błąd,   włamując   się   do   mojego   mieszkania.   Odsłonił   się.   Wszędzie 

zostawił odciski. Boleść i gniew kazały mu okazać, kim jest i czego pragnie. Zabijając Janet moim 

nożem, dał mi do zrozumienia, że to mogłam być ja.

- Jak dotąd nie mamy się o co spierać. Dlaczego chodzisz sama po mieście?

- Nie zaatakuje za dnia. On działa w nocy. Nie zamierzam ryzykować, tato, obiecuję. Chcę 

także, byś wiedział, że złożyłam doniesienie na Dennisa.

-   To   dobrze.   Nie   chcę,   żeby   cię   prześladował,   zwłaszcza   do   zakończenia   tej   sprawy  z 

Lyle'em. Przejeżdżałem dziś rano koło twojego mieszkania.

- Czeka mnie drobny remont.

- Nie możesz w nim zostać. Zamieszkaj na kilka dni z nami. Do zakończenia sprawy.

- Ja... już coś załatwiłam. - Włożyła ręce do kieszeni i zakołysała się na piętach. Ta część 

rozmowy, uznała, będzie trudna. - Przeprowadziłam się do Blackhawka.

- Nie możesz koczować w klubie - zaczął Boyd, po czym zrozumiał, co kryje się za tymi 

słowami. - Och. - Przeczesał palcami włosy i podszedł do biurka. Pokręcił głową, ruszył w kierunku 

ekspresu z kawą. - Cholera.

- Sypiam z Jonahem.

Nadal odwrócony plecami, Boyd uniósł rękę i gwałtownie zamachał. Ally zrozumiała ten 

sygnał. Zamilkła i czekała.

- Jesteś dorosła - Wreszcie to powiedział i odstawił dzbanek. - Cholera.

- Czy ta uwaga dotyczy mojego wieku, czy relacji z Blackhawkiem?

- Jednego i drugiego.

Odwrócił się. Jest tak urocza, pomyślał, kobieta, którą spłodziłem.

- Czy masz coś przeciwko niemu?

- Jesteś moją córką. On jest mężczyzną. Chyba sama rozumiesz. Nie uśmiechaj się, kiedy 

przechodzę ojcowski kryzys.

Posłusznie spoważniała.

- Przepraszam.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, sądzę, że będę sobie wyobrażał, że ty i Jonah spędzacie 

wspólnie czas, dyskutując o arcydziełach literatury i grając w remika.

- Niezależnie od tego, co sobie myślisz, tato, chciałabym go zaprosić na niedzielne przyjęcie 

background image

w ogrodzie.

- Nie przyjdzie.

- Na pewno przyjdzie.

Ally sporządziła raport w sprawie Lyle'a, po czym zajęła się dwoma innymi, prowadzonymi 

przez siebie sprawami. Zamknęła tę o gwałt, otworzyła  śledztwo dotyczące rozboju z użyciem 

broni. Następnie udała się do klubu Blackhawka. Zostawiła samochód na strzeżonym parkingu i po-

konała pieszo odległość niecałych dwóch przecznic, dzielącą ją od klubu.

Już z daleka dostrzegła nieoznakowany samochód policyjny i nie miała wątpliwości, że 

Jonah także zorientował się, czyj to wóz.

Pierwszą osobą, którą ujrzała po wejściu do klubu, był Hickman. Siedział przygarbiony przy 

barze. Zbliżyła się i ignorując niechętną minę kolegi, przyjrzała się jego twarzy.

- Kto ci tak przyłożył?

- Twój dobry, tylko nieco stuknięty przyjaciel Dennis Overton.

- Żartujesz. Stawiał opór?

-   Zwiewał   jak   zając.   -   Hickman   posłał   Frannie   wymowne   spojrzenie   i   wskazał   swoją 

szklankę, prosząc o dolewkę. - Musiałem go gonić. Uderzył  mnie, zanim zdążyłem  go skuć. - 

Uniósł szklankę z piwem i pociągnął łyk. - Mam podbite oko i wszyscy się ze mnie śmieją.

- Przykro mi. - Ally objęła Hickmana w geście pocieszenia.

W tym momencie zauważyła, że do sali wszedł Jonah. Na widok Ally i Hickmana uniósł ze 

zdziwieniem brwi, po czym odwrócił się i przywołał Willa.

-   Czegoś   takiego   się   po   nim   nie   spodziewałem.   -   Hickman   nabrał   garść   orzeszków   z 

miseczki na kontuarze. - Obezwładniłem go, ale popatrz. - Wskazał kolano widoczne przez dziurę 

w spodniach. - Rzucał się jak ryba na haczyku i kwilił jak niemowlę.

- Och, nie!

- Tylko odrobina sympatii wobec niego, Fletcher, a podbiję ci oko. Rzucił się do tyłu i 

rąbnął łokciem o tutaj, w kość policzkową. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Co ty, u diabła, w nim 

widziałaś?

- Poddaję się. Frannie, podaj koledze drinka na mój rachunek, dobrze?

- W takim razie przechodzę na płyny importowane.

Zaśmiała się, a potem obejrzała przez ramię, gdy stanął za nią Will.

- Nigdy nie mieliśmy tu policji - powiedział, ale bez pretensji w głosie. Uśmiechnął się i 

mrugnął do Frannie. - Chce pan na to oko trochę lodu, panie władzo?

Hickman pokręcił głową.

- Nie. - Zdrowym okiem zmierzył wzrokiem Willa. - Masz problemy z policją?

-   Nie,   od   mniej   więcej   pięciu   lat.   A   propos,   czy   sierżant   Maloney   nadal   działa   na 

background image

Sześćdziesiątej Trzeciej? Dwa razy mnie zaaresztował. Nie lubi się patyczkować.

Rozbawiony Hickman obrócił się na stołku.

- Nadal działa w obyczajówce i walczy z hazardem.

- Proszę przekazać pozdrowienia od Willa Sloana. Traktował mnie przyzwoicie.

- Jasne.

- Zmieniając temat, szef kazał, żebym posłał jakąś kolację twoim przyjaciołom w fordzie po 

drugiej stronie ulicy. Uważa, że nie powinni siedzieć głodni.

- Jestem pewna, że to docenią - zauważyła Ally.

-  Przynajmniej   tyle   możemy   dla  nich   zrobić.   Will   przyjacielsko   poklepał   Hickmana   po 

plecach i ruszył w kierunku kuchni.

- Mam parę spraw do załatwienia. - Ally ponownie zerknęła na podbite oko kolegi. - Przyłóż 

sobie lód - poradziła i przeszła do sali klubowej, żeby odnaleźć Beth.

- Masz wolną minutkę?

Beth nie przerwała wstukiwania kodów do kasy.

- Jest piątkowy wieczór, wszystkie stoliki zarezerwowane, a brakuje dwóch kelnerek.

Ally usłyszała w jej głosie nutę dezaprobaty, nie poddała się jednak.

- Mogę poczekać, aż będziesz miała przerwę.

- Nie wiem, czy w ogóle będę ją miała.

- Mimo to zaczekam i nie zajmę ci wiele czasu.

- Rób, jak uważasz.

Oddaliła się, nie obdarzywszy Ally spojrzeniem.

- Jest podenerwowana - skomentował Will.

Ally się odwróciła.

- Czy ty jesteś wszędzie?

- Na ogół tak. Na tym polega moja praca: żeby mieć oko na wszystko. Beth wyszkoliła 

Janet, polubiła ją. Chyba wszyscy jesteśmy poruszeni tym, co się wydarzyło.

- I mnie obwiniacie?

- Nie ja. Robisz tylko to, co do ciebie należy. Beth także się z tym pogodzi. Chcesz, żebym 

ci wykombinował stolik? Za godzinę zagra zespól, więc niedługo nie da się tu wepchnąć nawet 

szpilki.

- Nie, nie potrzebuję stolika.

- Zawołaj, gdybyś zmieniła zdanie.

- Will. - Zanim odszedł, dotknęła jego ramienia. - Dziękuję.

Uśmiechnął się.

- Nie ma problemu. Od pięciu lat żywię wobec policjantów jedynie szacunek.

background image

Na   Beth   musiała   czekać   godzinę.   Kiedy   zespół   zaprezentował   drugi   utwór,   jeszcze 

głośniejszy od pierwszego, szefowa kelnerek zbliżyła się szybkim krokiem.

- Mam teraz dziesięć minut. Musi ci wystarczyć.

- Doskonale. Przejdziemy do pokoju dla pracowników czy będziemy tutaj się wydzierać?

Bez słowa Beth odwróciła się i wymaszerowała z sali klubowej. W pokoju dla pracowników 

opadła na kanapę i zrzuciła pantofle.

- Jeszcze jakieś pytania, detektywie Fletcher?

Ally zamknęła drzwi, odcinając częściowo tę przestrzeń od głośnej muzyki.

- Postaram się mówić krótko i tylko na temat. Wiesz, co się stało z Janet?

- Tak.

-   Rodzina   została   powiadomiona.   -   Ally   poinformowała   o   tym   beznamiętnym   tonem.   - 

Rodzice przyjadą do Denver jutro i zabiorą jej rzeczy. Chciałabym zapakować dla nich wszystko, 

co znajduje się w jej schowku. Tak będzie dla nich lepiej.

Usta Beth zadrżały, uciekła wzrokiem.

- Nie znam szyfru do jej szafki.

- Ja znam. Zapisała go w notesie.

- W takim razie otwórz szafkę. Nie milsze ci asystować.

-   Potrzebuję   świadka.   Byłabym   wdzięczna,   gdybyś   mogła   potwierdzić,   że   spisałam 

wszystkie rzeczy znajdujące się w jej schowku, że niczego nie podrzuciłam ani niczego sobie nie 

przywłaszczyłam.

- Tylko tyle jej śmierć dla ciebie znaczy? Kolejna służbowa czynność?

- Im prędzej wykonam wszystkie służbowe czynności, tym szybciej złapiemy człowieka, 

który ją zabił.

- Nic dla ciebie nie znaczyła. Okłamałaś nas.

- Tak,  to  prawda.  Nie  mogę   za  to  przeprosić,  bo w takiej  samej   sytuacji  skłamałabym 

ponownie. - Ally podeszła do szafki, nastawiła szyfr. - Czy ktokolwiek poza Janet Norton znał tę 

kombinację?

- Nie.

Ally otworzyła drzwiczki. Zaglądając do wnętrza, wydobyła z torebki dużą torbę na dowody 

rzeczowe.

-   Zachował   się   jej   zapach.   -   Beth   mówiła   łamiącym   się   głosem.   -   Czuć   jej   perfumy. 

Cokolwiek zrobiła, nie zasługiwała na śmierć. Wyrzucił ją z samochodu przy drodze jak worek 

śmieci.

- Nie, nie zasługiwała. Chcę złapać człowieka, który to zrobił, i kazać mu za to zapłacić. Tak 

samo jak ty, a nawet bardziej niż ty.

background image

- Dlaczego?

- Dlatego, że sprawiedliwości musi stać się zadość. Dlatego, że rodzice ją kochali i teraz są 

zrozpaczeni. - Ally wyjęła z szafki różową kosmetyczkę, rozpięła suwak. - Dwie szminki, puder, 

trzy ołówki do brwi...

Przerwała, gdy Beth dotknęła jej ramienia.

- Pomogę ci. Będę zapisywała.

Wyjęła z kieszeni chusteczkę, otarła łzy i wepchnęła z powrotem do kieszeni. Sięgnęła po 

notes.

- Polubiłam cię, zrozum. Kiedy okazało się, że jesteś kimś zupełnie innym, odebrałam to jak 

zniewagę.

- Teraz już wszystko wiesz. Możemy poznać się od nowa.

- Być może. Beth zaczęła pisać.

Ally zamówiła przy barze lekki posiłek i obserwowała Jonaha. W klubie panował ścisk, 

ludzie przepychali się i zachowywali hałaśliwie. Rozglądając się i nasłuchując, uprzytomniła sobie, 

jak   trudno   będzie   chronić   Blackhawka   przed   ewentualnym   zamachem.   Nie   mówiąc   o   tym,   że 

niełatwo będzie przekonać go, że do czasu osadzenia Matthew Lyle'a w areszcie powinien zmienić 

tryb życia.

Ponieważ uznała, że jest na służbie, poprzestała na kawie. A kiedy miała już dość kofeiny, 

przeszła na wodę.

Gdy bezczynność zaczęła ją doprowadzać do szału, poinformowała Frannie, że pomoże przy 

stolikach w barze, i chwyciła tacę.

- Wydawało mi się, że cię zwolniłem - rzucił Jonah, który zobaczył, jak dźwiga brudne 

naczynia.

-   Nie   zwolniłeś.   Sama   zrezygnowałam.   Piwo   z   beczki   i   drinka,   Pete,   campari   z   wodą 

sodową, czerwone wino i piwo imbirowe od firmy dla kierowcy.

- Przyjąłem, blondyneczko.

- Idź na górę i odpocznij. Widać, że padasz z nóg.

Ally przymrużyła oczy.

- Pete, ten facet wyraża się obraźliwie o moim wyglądzie i właśnie położył mi rękę na tyłku.

- Zmasakruję go dla ciebie, słodziutka, kiedy tylko będę miał wolną rękę.

- Mój nowy chłopak, ten tutaj, ma bicepsy jak cysterny - ostrzegła Jonaha i eleganckim 

ruchem odrzuciła do tyłu włosy. - Lepiej uważaj na siebie, ładny chłopcze.

Ujął ją pod brodę, zmusił, by stanęła na palcach i pocałował.

- Nie zamierzam ci płacić - poinformował łagodnie i odszedł.

- Ja też  bym  pracowała  za takie  napiwki - skomentowała  kobieta,  zajmująca  nieopodal 

background image

stołek. - Zawsze i wszędzie.

- Aha. - Ally westchnęła. - Kto by nie pracował? Dotrwała do wezwania do zamówienia 

ostatniego drinka, a potem zasiadła przy pustym już teraz stoliku i położyła na nim nogi. Zespół się 

zwijał, personel szykował do zamknięcia lokalu.

Zasnęła na siedząco.

Kiedy w klubie zapanował spokój, Jonah zajął miejsce naprzeciw Ally.

- Mam jeszcze coś zrobić, zanim wyjdę? - zapytał go Will.

- Nie, dziękuję.

- Wygląda na wykończoną.

- Dojdzie do siebie.

- No cóż... - Will zabrzęczał drobnymi w kieszeni. - Wypijam kielicha i do domu. Dopilnuję, 

żeby Frannie też wyszła, i pozamykam. Do zobaczenia jutro.

Szef jest pogrążony, rozmyślał Will, zmierzając do baru. Kto by pomyślał? Zakochał się, i 

to w policjantce.

Will wsunął się na stołek, a Frannie postawiła przed nim kieliszek brandy.

- Zadurzył się w policjantce.

- Dopiero teraz się zorientowałeś?

- Chyba tak. Sądzisz, że coś z tego wyjdzie?

- Nie znam się na romantycznych związkach. W każdym razie dobrze razem wyglądają.

- Ona tam padła. - Will wskazał głową salę klubową i pociągnął łyk z kieliszka. - A on 

siedzi i się w nią wpatruje. Chyba najłatwiej poznać, co dzieje się z mężczyzną, po tym, jak patrzy 

na kobietę.

A ponieważ przyłapał się na wpatrywaniu się w wycierającą kontuar Frannie, wbił wzrok w 

brandy, jakby na powierzchni płynu pojawiło się nagle rozwiązanie bardzo złożonego zagadnienia.

Jednak tym razem zauważyła, ponieważ na to czekała. Wycierając bar, zastanawiała się nad 

swoją reakcją. Już od bardzo, bardzo dawna nie czuła albo nie pozwalała sobie czuć niczego do 

żadnego mężczyzny.

- Zapewne wybierasz się do domu - rzuciła niedbale.

- Zapewne. A ty?

- Zastanawiałam się nad zamówieniem pizzy i obejrzeniem w kablówce maratonu horrorów.

- Zawsze lubiłaś filmy o potworach.

-   Aha.   Nie   ma   to   jak   gigantyczne   tarantule   albo   wysysające   krew   wampiry.   Od   razu 

zapomina się o własnych kłopotach. Samemu trochę nudno. Nie wpadłbyś do mnie?

- Na... - Brandy wylała się na świeżo wytarty blat. - Przepraszam, cholera, jestem niezdarny.

- Nie, wcale nie. - Wytarła mokrą plamę i zajrzała mu w oczy. - Zjesz ze mną pizzę, Will, 

background image

obejrzysz czarno - białe filmy i będziemy się obłapiać na kanapie?

- Ja... ty... - Zerwałby się na nogi, gdyby pozostała mu w nich władza. - Mówisz do mnie?

Uśmiechnęła się i powiesiła ściereczkę na krawędzi zlewu.

- Wezmę kurtkę.

- Ja ci przyniosę. - Wstał i poczuł z ulgą, że utrzymuje się w pionie. - Frannie?

- Tak, Will?

- Uważam, że jesteś piękna. Chciałem to powiedzieć od razu, na wypadek, gdybym później 

zdenerwował się i zapomniał.

- Bez obaw, ja ci przypomnę.

- Aha, świetnie. Pójdę po kurtkę.

Jonah zaczekał, aż wszyscy opuszczą klub, a Will i Frannie zawołają „Dobranoc!”. Wstał, 

pozostawiając nadal  śpiącą  na krześle Ally,  i sprawdził  zamki  i alarmy.  Potem wybrał  płytę  i 

włączył muzykę, która odpowiadała jego nastrojowi. Zadowolony, wrócił do Ally, nachylił się i 

obudził ją pocałunkiem.

- Jonah.

- Zatańcz ze mną.

Pomagając jej wstać, nie przestawał pieścić wargami jej ust.

Tańczyli. Jeszcze nie do końca przebudzona, już poruszała się wraz z nim, ciało przy ciele, 

w rytm muzyki.

- The Platters. - Przytuliła policzek do jego policzka.

- Nie lubisz? Mogę zmienić.

- Nie, uwielbiam. - Przechyliła głowę na bok, żeby odsłonić przed jego ustami szyję. - „Only 

You” to piosenka moich rodziców. Zanim mama została szefem stacji, pracowała jako didżej. Tę 

piosenkę nadała w radiu po tym, jak zgodziła się wyjść za ojca. Miła historia.

- Słyszałem o tym co nieco.

-   Ta   muzyka   jest   piękna.   -   Ally   wsunęła   palce   we   włosy   Jonaha.   -   Bardzo   łagodna   - 

szepnęła. - I ty jesteś łagodny, Blackhawk. Powinnam była wcześniej się zorientować. - Przekręciła 

głowę, widziała migoczące światełka. - Czy wszyscy wyszli?

- Tak.

Jesteś tylko ty, dodał w myślach, wodząc ustami po jej włosach. Tylko ty.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Po raz pierwszy od wielu tygodni Ally obudziła się i nie musiała natychmiast wyskakiwać z 

łóżka, żeby biec do swoich zajęć.

Błogosławiona niedziela.

Ponieważ w sobotę klub pękał w szwach i okazało się, że może pomieścić jeszcze więcej 

gości niż w piątek, pozostawała cały czas na nogach i ani na moment nie osłabiła uwagi.

Wyświadczali sobie wzajemnie przysługę. Ally nie mogła wrócić do swojego mieszkania, 

zanim nie zostanie odnowione i sprzątnięte. Jonah zapewniał jej wygodne zakwaterowanie, a ona z 

kolei pełniła funkcję jego ochroniarza. Dla niej był to racjonalny układ.

I do tego z dodatkowymi atrakcjami. Zamierzając z nich skorzystać, powiodła palcami po 

torsie Jonaha. Obudził się podniecony pieszczotą i pocałunkiem.

- Pozwól mi.

Upojona,   powtarzała   to,   biorąc   go   w   siebie.   Przygarnął   ją   jak   najbliżej,   obejmując 

ramionami. Odnalazł jej usta, szyję, pierś. Zaspokajał głód, który w nim rozbudziła. Fala rozkoszy 

zgarnęła ich i wyniosła na szczyt.

- Teraz ty mi pozwól - powiedział Jonah. Było inaczej, powoli i słodko. Ally poddała się, a 

Jonah szeptał słowa, które poruszały jej duszę na równi z ciałem. Pieszczoty, pocałunki, wznosiły ją 

coraz wyżej. Objęła Jonaha; wciągnęła ich namiętność tak szalona, że zupełnie się w niej zatracili. 

Gdy wybuchła rozkosz, wpadli w niebyt. Gdy wreszcie wrócili do rzeczywistości, wtulili się w sie-

bie.

- Nie ruszaj się - szepnęła Ally. - Jeszcze nie. - Powiodła dłońmi po jego ramionach. - 

Jeszcze troszkę. - Westchnęła, szczęśliwa. - Zamierzałam wstać i pogimnastykować się na twoim 

sprzęcie, ale potem...

Spędzili ranek, intensywnie ćwicząc w salce gimnastycznej i jednocześnie spierając się o 

ważne kwestie, jakie nasuwał skrót wydarzeń sportowych, który obejrzeli w małym przenośnym 

telewizorze.

Potem jedli w łóżku bajgle i pili kawę, przeglądając gazety. Zupełnie jakby niedzielne leniu-

chowanie było ich uświęconym tradycją zwyczajem, pomyślała Ally, kiedy wreszcie postanowili 

się ubrać. Mężczyzna pokroju Blackhawka nie powinien dać się udomowić, uznała. Mimo to ten 

niespieszny poranek stanowił miłą odmianę.

Jonah włożył koszulkę i przyglądał się długim, zgrabnym nogom Ally.

- Czy zamierzasz grać w szortach po to, żeby mnie rozpraszać? W ten sposób na boisku nie 

złoiłbym ci tego doskonałego tyłeczka.

- Nie żartuj. Z moim wrodzonym talentem nie potrzebuję takich sztuczek.

- To dobrze, bo jak już zaczynam grać, to tak, żeby roznieść przeciwnika na strzępy.

background image

Koszulka bez rękawów odsłaniała silne ramiona Ally.

- Zobaczymy, kto kogo rozniesie, Blackhawk. Zamierzasz tu tkwić i przechwalać się czy 

jesteś gotów?

- Bardziej niż gotów, detektywie Słodziutka.

Zaczekała, aż zajmą miejsca w jego samochodzie. Uznała, że to najlepszy moment. Poza 

tym, im dłużej będzie zwlekać, tym mniej pozostanie czasu na spory.

Wyciągnęła się wygodnie i postanowiła cieszyć jazdą. Uśmiechnęła się kącikiem ust, kiedy 

on obrzucił jej nogi pełnym zachwytu spojrzeniem.

- Pozwolisz mi poprowadzić ten samochód? - zapytała.

Jonah włączył silnik.

- Nie.

- Potrafię prowadzić.

-   To   kup   sobie   własnego   jaguara.   Gdzie   znajduje   się   boisko,   na   którym   zamierzasz 

sromotnie przegrać?

- To znaczy boisko, na którym cię upokorzę? Będę wskazywała drogę. Oczywiście, gdybym 

prowadziła, mogłabym po prostu nas tam zawieźć.

Posłał jej litościwe spojrzenie i założył ciemne okulary.

- Gdzie jest to boisko, Fletcher?

- Niedaleko Cherry Lake.

- Dlaczego, u diabła, chcesz wrzucać do kosza aż tam? Tutaj, w okolicy, jest z dziesięć sal 

do gry.

- W taki ładny dzień szkoda grać pod dachem. Oczywiście, jeśli obawiasz się świeżego 

powietrza... - Cofnął wóz i wyjechał z parkingu. - Co zwykle robisz, kiedy masz wolny dzień? - 

zapytała.

- Oglądam mecz, wpadam do galerii. - Posłał jej znaczący uśmiech. - Podrywam kobiety.

Zsunęła w dół przeciwsłoneczne okulary, znad oprawki zmierzyła go wzrokiem.

- Jaki mecz?

- Zależy od sezonu. Zwykle nie przepuszczę, jak jest piłka czy hokej.

- Ja także. Nie mogę się oprzeć. Do jakiej galerii?

- Takiej, która mnie akurat zainteresuje.

- Masz prawdziwe dzieła sztuki zarówno w klubie, jak i w mieszkaniu.

- Lubię to.

- Jakiego rodzaju kobiety?

- Łatwe.

Zaśmiała się i na powrót nasunęła okulary na oczy.

background image

- Twierdzisz, że jestem łatwa?

- Nie, ty wymagasz starań. Od czasu do czasu lubię odmianę.

-   Mam   szczęście.   Zauważyłam   u   ciebie   dużo   książek   -   zmieniła   temat.   -   Trudno   mi 

wyobrazić sobie ciebie, jak sadowisz się na kanapie z dobrą lekturą w ręku.

- Wyciągam się - poprawił.

-   Och,   rozumiem.   To   zupełnie   co   innego.   Zaraz   będzie   zjazd.   Masz   wjechać   na   drogę 

dwieście   dwadzieścia   pięć.   Uważaj   na   prędkość.   Moi   koledzy   z   drogówki   wprost   uwielbiają 

chłopców w szybkich wozach.

- Mam swoje wejścia w policji.

- Uważasz, że pomogę ci wymigać się od mandatu, skoro nawet nie dałeś mi poprowadzić?

- Tak się składa, że znam komisarza policji. Gdy tylko Jonah wypowiedział te słowa, zro-

zumiał.

- Powiedziałaś Cherry Lake?

- Aha.

Zjechał pierwszym zjazdem i od razu zatrzymał samochód na parkingu przed sklepem.

- Czy coś się stało?

- Twoja rodzina mieszka w Cherry Lake.

- Rzeczywiście, i ma boisko do koszykówki. Właściwie pół boiska. Tyle moi bracia i ja 

zdołaliśmy   wymóc   na   rodzicach,   choć   prowadziliśmy   całą   kampanię.   W   ogródku   jest   grill,   z 

którego ojciec robi bardzo dobry użytek. Staramy się spędzać razem czas przynajmniej w niektóre 

niedziele.

- Dlaczego nie uprzedziłaś, że jedziemy do twoich rodziców?

Poznała ten ton: z trudem hamowany gniew.

- A co za różnica?

- Nie zamierzam przeszkadzać twojej rodzinie. - Wrzucił wsteczny bieg. - Podrzucę cię. 

Jeśli chcesz, mogę po ciebie przyjechać.

- Chwileczkę. - Sięgnęła do stacyjki i wyłączyła silnik. Jest zły, świetnie, pokłócą się, ale 

niech nie myśli, że się wymiga. - Dlaczego przeszkadzać? Powrzucamy do kosza i zjemy steki. 

Oczekujesz zaproszenia na kredowym papierze i wypisanego złotą czcionką?

- Nie spędzę niedzielnego popołudnia z twoją rodziną.

- Z policyjną rodziną.

Ściągnął okulary i rzucił na siedzenie.

- To nie ma z tym nic wspólnego.

- To o co chodzi? Jestem wystarczająco dobra, byś raczył ze mną sypiać, ale nie dość dobra, 

żebyś spędził niedzielę ze mną i moją rodziną?

background image

- To śmieszne.

Wysiadł z samochodu, pomaszerował do końca parkingu i wbił wzrok w wąski trawnik.

Ally podeszła do Jonaha i pacnęła go w ramię.

- Dlaczego jesteś zły, kiedy chcę, żebyś spędził parę godzin z moją rodziną?

- Wmanewrowałaś mnie w to, Allison. To po pierwsze.

- Dlaczego miałabym cię w coś wmanewrowywać? Jonah, znasz mojego ojca przez ponad 

pół życia, ale nie przyjąłeś ani jednego zaproszenia do naszego domu? Dlaczego?

- Dlatego, że to jest jego dom i nie ma tam dla mnie miejsca. Jestem mu to winien. Przecież 

sypiam z jego córką.

- Jestem świadoma tego faktu. On także. Obawiasz się, że wyciągnie broń i strzeli ci między 

oczy, kiedy pojawisz się w drzwiach?

- Nie kpij sobie. Dla ciebie to łatwe, prawda? - Dochodzimy do sedna, pomyślała. - W 

twoim świecie wszystko było uporządkowane. Nie masz pojęcia, jaki był mój świat, zanim on w 

niego wkroczył, i jaki byłby teraz, gdyby nie on. Nie w taki sposób chciałem mu się odwdzięczyć.

- Uważasz, że lepiej nie przyznawać się do naszej znajomości? Myślisz, że nie wiem, jak 

wyglądało dawniej twoje życie? Sądzisz, że chowałam się pod kloszem? Jestem córką policjanta, a 

ostatnio także policjantką. - Wbiła mu palec w pierś. - Nieważne, od czego zaczynaliśmy, teraz 

jesteśmy równi. I lepiej o tym pamiętaj!

Chwycił jej dłoń.

- Przestań mnie szturchać.

- Chciałam tobą wstrząsnąć.

- W pełni to ci się udało. - Oddalił się nieco, czekał, aż odzyska panowanie nad sobą. Mógł 

się na siebie złościć, że się w niej zakochał. Ale nie powinien tego się wstydzić. - Proponuję 

transakcję. Odprawisz ogon. - Wskazał samochód, który zjechał na parking pół minuty po nich. - Ja 

za to spędzę parę godzin u twoich rodziców.

- Daj mi kilka sekund. - Podeszła do czarnego sedana, nachyliła się i odbyła krótką rozmowę 

z kierowcą. Wracając do Jonaha, trzymała ręce w kieszeniach. - Zwolniłam ich do wieczoru. Więcej 

nie mogę zrobić. Posłuchaj, przykro mi, że rozegrałam to w ten sposób. Powinnam być od początku 

szczera, a tę rozmowę odbylibyśmy jeszcze u ciebie.

- Nie mogłaś być szczera, bo wiedziałaś, że się nie zgodzę.

-   No   dobrze,   masz   rację.   -   Uniosła   ręce,   sygnalizując,   że   się   poddaje.   -   Jeszcze   raz 

przepraszam. Rodzina jest dla mnie ważna. I ty jesteś. To naturalne, że chcę, byś przy nich czuł się 

swobodnie.

- Swobodnie to zbyt duże wymaganie. Nie wstydzę się naszego związku. Nie chcę, byś tak 

myślała.

background image

-   Uczciwie   stawiasz   sprawę.   Jonah,   to   dla   mnie   wiele   znaczy.   Postaraj   się   dziś   jakoś 

zachować.

- Łatwiej się z tobą kłócić, kiedy jesteś wstrętna.

- Aha, mój brat Bryant zawsze tak mówi. Świetnie sobie poradzisz. - Ujęła go pod rękę. - 

Musisz jednak coś wiedzieć - zaczęła, kiedy ruszyli w kierunku samochodu.

- Co takiego?

- Ta dzisiejsza wizyta... to coś w rodzaju rodzinnego spotkania. Po prostu będzie trochę 

więcej ludzi - dodała szybko. - Ciotki, wujowie i kuzyni ze wschodu, dawna policyjna partnerka 

ojca z rodziną. Tak jest naprawdę dla ciebie lepiej - tłumaczyła, gdy udał, że chce ją uderzyć. - Tylu 

gości, że nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Może poprowadzę przez pozostałą część drogi?

- A może ja cię przywiozę w bagażniku?

- Nieważne. Tak tylko sobie pomyślałam. - Okrążyła samochód, sięgnęła do klamki, lecz 

Jonah ją uprzedził. Roześmiała się, odwróciła i ujęła w dłonie jego twarz. - Ale z ciebie numer, 

Blackhawk.   -   Cmoknęła   go   w   czoło   i   wsiadła.   Kiedy   on   także   zajął   miejsce,   nachyliła   się, 

pogłaskała go po policzku. - To są zwykli ludzie. Mili ludzie.

- Nie wątpię.

- Jeśli po godzinie będziesz wśród nich źle się czuł, po prostu mi powiedz. Przeproszę i się 

pożegnamy. Żadnych pytań. Zgoda?

- Jeśli po godzinie będę źle się czuł, ja się pożegnam, a ty zostaniesz z rodziną. Tak to 

powinno wyglądać i tak się umawiamy.

- Dobrze. - Cofnęła się i zapięła pas. - Może ci ich krótko scharakteryzuję, żebyś później 

mógł łatwiej się połapać? Jest ciocia Natalie i jej mąż Ryan Piasecki. Ciocia prowadzi niektóre 

sprawy Fletcher Industries, ale jej ukochanym dzieckiem jest Lady's Choice.

- Majtki i staniki?

- Damska bielizna. Nie bądź wulgarny.

- Świetne katalogi.

- Przeglądasz je, bo interesujesz się modą?

- Do diabła, nie. Są w nich na wpół nagie kobiety.

Zaśmiała się, szczęśliwa, że mają już za sobą kryzys.

- Wujek Ryan jest inspektorem pożarniczym w Urbanie. Mają trójkę dzieci, czternaście, 

dwanaście i osiem lat, jeśli dobrze obliczam. Dalej, siostra mojej matki, ciocia Deborah, prokurator 

okręgowy w Urbanie, i jej mąż Gage Guthrie.

- Ten Guthrie, który ma więcej pieniędzy niż skarb państwa?

- Jeśli wierzyć plotkom, tak. Czwórka dzieci. Szesnaście, czternaście, dwanaście i dziesięć 

lat. Równy odstęp, jak schody. - Pokazała to, wznosząc stopniowo rękę. - Dalej kapitan Althea 

background image

Grayson, dawna partnerka ojca, i jej mąż Colt Nightshade. Prywatny detektyw, właściwie rozjemca 

i konsultant, wolny strzelec. Polubisz go. Mają dwójkę dzieci, piętnaście i dwanaście lat. Nie, teraz 

już trzynaście.

- A więc w zasadzie spędzę popołudnie z młodzieżową drużyną baseballową.

- Nie lubisz dzieci?

- Nie mam pojęcia. Moje kontakty z dziećmi są bardzo ograniczone.

- No cóż, dzisiaj nie będą takie. Mogłeś zresztą kiedyś zetknąć się z moimi braćmi. Bryant 

pracuje we Fletcher Industries.  On chyba  też jest kimś w rodzaju rozjemcy.  Dużo podróżuje i 

rozstawia ludzi po kątach. Uwielbia to. A Keenan jest strażakiem. Odwiedziliśmy ciocię Natalie 

zaraz   po   tym,   jak   związała   się   z   wujkiem   Ryanem   i   wtedy   Keenan   zakochał   się   w   dużym 

czerwonym wozie z drabiną. W ten sposób odkrył swoje powołanie. Skręć na następnych światłach. 

To już chyba wszyscy.

- Rozbolała mnie głowa.

- Za tym rogiem i dalej, po dwóch skrzyżowaniach.

Jonah zdążył przyjrzeć się okolicy. Bogata i ekskluzywna, z wielkimi, pięknymi domami i 

ogromnymi,   również  pięknymi   wspaniałymi  ogrodami.   Czuł  się  dobrze  w  mieście,   gdzie  ulice 

przypominały mu, że coś w życiu osiągnął, a twarze wokół pozostawały anonimowe. A tutaj, wśród 

majestatycznych   drzew   i   opadających   ku   drodze   trawników,   zielonych   i   bujnych   przed 

nadchodzącym latem, wśród kwiatów i rozłożystych starych domów, nie był już obcym.

Był intruzem.

- Tamten, z lewej, z drewna cedrowego i kamieni, z zygzakowatymi  balkonami. Chyba 

wszyscy już są, placyk przed domem wygląda jak parking.

Podwójny podjazd był zastawiony. Sam dom przedstawiał sobą unikatowy widok, na który 

składały się skomplikowane linie dachowe, sterczące poza bryłę budynku tarasy i wielkie szklane 

powierzchnie, a wszystko to w otoczeniu drzew i kwitnących krzewów, ze ścieżką z łupków wijącą 

się w górę łagodnego wzniesienia. Tego już było za wiele.

- Zmieniam naszą umowę - oświadczył Jonah. - Dodatkowo żądam wyrafinowanych usług 

seksualnych. Uważam, że mi się należy.

- Świetnie, wyrażam zgodę. - Sięgnęła do klamki, lecz Jonah chwycił ją za ramię i zmusił, 

by pozostała na miejscu. Zaśmiała się. - Dobrze już, dobrze, szczegóły tych usług możemy omówić 

później. Chyba że żądasz ich z góry.

- Nie, ufam ci i zakładam, że mnie nie oszukasz. Otworzył drzwiczki, lecz zanim zdołał 

obejść   samochód,   usłyszeli   dziki   okrzyk   i   ładna   dziewczyna   z   krótkimi   ciemnymi   włosami 

popędziła w dół pochyłości.

Uścisnęła Ally, gdy tylko ta opuściła samochód.

background image

- Wreszcie jesteś! Sam zdążył wepchnąć Micka do basenu, a Bing gonił kota sąsiadów, aż 

uciekł na drzewo. Keenan wspiął się po niego i teraz mama  opatruje mu zadrapania.  Cześć. - 

Uśmiechnęła się promiennie do Jonaha. - Jestem Addy Guthrie. A ty musisz być Jonahem. Ciocia 

Cilla powiedziała, że przyjedziesz z Ally. Masz nocny klub? Jaką gracie muzykę?

- Ona przestaje mówić tylko dwa razy w roku. Łącznie na pięć minut. Zmierzyliśmy. - Ally 

przyciągnęła kuzynkę do siebie. - Sam pracuje w oddziale firmy Piaseckiego, a Mick jest bratem 

Addy. Bing natomiast jest naszym psem. W ogóle nie ma manier, więc pasuje do towarzystwa. Nie 

staraj się tego wszystkiego zapamiętać, bo rozboli cię głowa. - Wyciągnęła rękę do Jonaha, lecz 

Addy ją ubiegła.

- Czy mogę wpaść do twojego klubu? Wracamy do domu dopiero w środę albo w czwartek. 

Co   za   różnica,   jeden   dzień?   Rany,   jesteś   naprawdę   wysoki   i   przystojny   -   dodała,   posyłając 

spojrzenie kuzynce. - Dobra robota, Allison.

- Zamknij się, Addy.

- Zawsze ktoś mi to mówi.

Oczarowany wbrew sobie, Jonah się uśmiechnął.

- I słuchasz?

- Absolutnie nie.

Gwar narastał. Nieopodal przebiegła dwójka tyczkowatych nastolatków nieokreślonej płci z 

wielkimi pistoletami na wodę. Jonah zobaczył kobietę o złocistych włosach zagłębioną w rozmowie 

z rudzielcem. Kilku mężczyzn, niektórzy rozebrani do pasa, grało w kosza na boisku o czarnej 

nawierzchni. Grupka ociekających wodą młodzieńców rzuciła się na stół z jedzeniem.

- Basen jest po drugiej stronie domu - wyjaśniła Ally. - Obudowany szkłem, tak że można 

kąpać się przez cały rok.

Jeden z mężczyzn na boisku okręcił się, minął linię obrony i po dwutakcie włożył piłkę do 

kosza. Dostrzegł Ally i opuścił boisko.

Spotkali się w połowie drogi. Zaśmiała się i krzyknęła, kiedy uniósł ją w górę.

- Puść mnie, wariacie, jesteś spocony!

- Też byś się spociła, gdybyś poprowadziła swoją drużynę do drugiego z rzędu zwycięstwa. 

- Postawił ją jednak na ziemi, wytarł dłoń w dżinsy i wyciągnął do Jonaha rękę. - Jestem Bryant, to 

znaczy ten wspaniały brat Ally. Cieszę się, że wpadłeś. Napijesz się piwa?

- Pewnie.

Bryant zmierzył Jonaha wzrokiem, ocenił wzrost i budowę ciała.

- Grywasz w kosza?

- Niekiedy.

- Doskonale, potrzebujemy zawodnika. Łoimy tych w koszulkach. Ally, daj człowiekowi 

background image

piwa, muszę im jeszcze dołożyć.

- Zapraszam do środka. - Ally pogłaskała Jonaha po ramieniu. - Odsapniesz. Trudno tak 

wszystkich od razu poznawać i zapamiętywać.

Zaprowadziła go na taras, na którym ustawiono kolejny stół z jedzeniem i ogromną rynną 

wypełnioną lodem i butelkami z napojami. Wyciągnęła dwa piwa i ruszyła do środka.

Kuchnia była duża, z wydzieloną kontuarem jadalnią, mieszczącą stół z ławami. W kącie 

ciemnowłosy chłopak usiłował wyrwać się ciemnowłosej kobiecie.

- Nic mi nie jest, ciociu Deb. Mamo, zabierz ją ode mnie.

- Nie bądź dzieckiem. - Cilla zajrzała do lodówki. - Zaraz skończy się lód. Wiedziałam. 

Czyż mu nie mówiłam, że zabraknie lodu?

-   Nie   ruszaj   się,   Keenan.   -   Deborah   opatrzyła   skaleczenia   gazą,   a   tę   okleiła   schludnie 

plastrem. - Już. Byłeś dzielny, możesz teraz dostać lizaka.

- Same mądrale. Hej, skoro o tym mowa, jest Ally.

-   Ciociu   Deb.   -   Ally   podbiegła,   żeby   uścisnąć   ciotkę,   a   potem   poklepała   Keenana   po 

policzku.  - Cześć, bohaterze.  To jest Jonah Blackhawk. Jonah, moja  ciocia  Deborah, mój  brat 

Keenan. Moją matkę już znasz.

- Tak. Miło panią widzieć, pani Fletcher.

Właśnie   w   tym   momencie   do   kuchni   wpadła   gromada   dzieciaków,   ścigana   przez 

niewiarygodnie wielkiego i brzydkiego psa.

Natychmiast  dopadli  Ally.  Zanim   Jonah   zdołał   się  zorientować,  także  on  znalazł  się  w 

środku gromady.

Jonah   planował   po   godzinie   wymknąć   się   po   cichu.   Zamierzał   odbyć   kilka 

grzecznościowych rozmów, a poza tym schodzić ludziom z drogi i trzymać się na uboczu. Jednak 

tak się stało, że zagrał w pełną fauli koszykówkę z wujami, kuzynami i braćmi Ally. W zapale gry 

zapomniał o dyskretnym i wcześniejszym opuszczeniu zebranego towarzystwa.

Niemniej zorientował się, że to Ally złośliwie go podcięła i tym manewrem uniemożliwiła 

zdobycie punktu.

Poruszała   się   szybko   i   zwinnie.   Musiał   to   w   duchu   przyznać,   kiedy   odebrał   piłkę 

przeciwnikowi i posłał jej tylko piorunujące spojrzenie. Ona jednak nie dorastała na ulicy, gdzie 

zdobycie kosza mogło oznaczać wygranie dolara na hamburgera i zapełnienie pustego żołądka.

Dlatego to on był szybszy i zręczniejszy.

- Lubię go.

Natalie zignorowała mrożący krew w żyłach wrzask swojego syna i przystanęła przy Althei.

- Był ulicznym twardzielem, ale Boyd zawsze go lubił. O, gra nieczysto.

- A jak oni wszyscy grają? Ryan będzie jutro kulał. Przynajmniej dostanie nauczkę - odparła 

background image

ze śmiechem Natalie. - Porywa się na dwa razy młodszego faceta. Ma fajny tyłek - dodała.

- Ryan? Zgoda.

- Przestań gapić się na mojego męża, pani kapitan. Miałam na myśli tego młodzieńca Ally.

- Czy Ryan wie, że pożerasz wzrokiem młodzieńców?

- Naturalnie, rozmawiamy ze sobą o wszystkim.

- No cóż, muszę się zgodzić.

-  Sądzę,  że   mogłabym  go  wziąć   -  mruknęła   Natalie,  a   potem   roześmiała  się  na   widok 

zdumionej miny Althei. - Oczywiście podczas meczu koszykówki. Nieładnie tak wszystko kojarzyć 

z seksem. - Objęła przyjaciółkę. - Chodźmy napić się wina i wypytajmy Cillę o tę nową i bardzo 

interesującą sytuację.

- Czytasz w moich myślach.

-  Niczego   nie   wiem,   niczego   nie   powiem   -   oświadczyła   Cilla,   wrzucając   nowy  lód  do 

rynienki. - Idźcie sobie.

- To pierwszy mężczyzna, którego Ally przyprowadziła na rodzinne przyjęcie - zauważyła 

Natalie.

Cilia wyprostowała się i pokazała gestem, że będzie milczeć.

- Daj spokój - poradziła Deborah. - Ja ją wypytuję już od pół godziny i niczego z niej nie 

wyciągnęłam.

- Wy, prawnicy, jesteście zbyt łagodni - orzekła Althea. - Dobry policjant wie, jak wydobyć 

z człowieka prawdę. Gadaj, O'Roarke.

- Jeszcze niczego nie wiem,  ale się dowiem - powiedziała  na widok Ally,  prowadzącej 

Jonaha na taras. - Uciekajcie. Dajcie mi pięć minut.

- Nic mi nie jest - upierał się Jonah.

- To krew. Takie są zasady w tym domu. Jest krew, trzeba posprzątać.

- Aaa, następna ofiara. - Cilla zatarła ręce. - Dawać go.

- Zderzył się z czymś twarzą.

- Z twoją pięścią - dodał Jonah. - Koszykówka nie jest boksem!

- Tutaj jest.

- Obejrzyjmy. - Cilla zbadała rozciętą wargę Jonaha. - Nie jest tak źle. Ally, idź pomóc ojcu.

- Ale ja...

- Idź i pomóż ojcu - powtórzyła Cilla. Chwyciła Jonaha za rękę i zaciągnęła go do środka, 

do kuchni. - Sprawdźmy, gdzie zostawiłam swoje narzędzia tortur.

- Pani Fletcher...

-   Cilla.  Siadaj   i   zamilknij.   Lamentowanie   jest   tu   surowo   karane.   -   Wzięła   wilgotną 

ściereczkę, lód i środek antyseptyczny. - Uderzyła cię, prawda?

background image

- Tak, uderzyła.

-   Ma   to   po   ojcu.   Siadaj!   -   rozkazała   i   wbiła   palec   w   jego   nagi   brzuch,   aż   usłuchał.   - 

Doceniam fakt, że jej nie oddałeś.

- Nie biję kobiet.

Skrzywił się, kiedy przetarła rankę.

- Dobrze wiedzieć. Ona jest urwisem. Jesteś gotów to znieść?

- Przepraszam?

- Czy chodzi tylko o seks, czy o cały pakiet? Nie wiedział, co go poruszyło bardziej: pytanie 

czy nagłe pieczenie wywołane środkiem antyseptycznym. Zaklął soczyście, po czym powiedział:

- Przepraszam.

- Słyszałam już to słowo. Odpowiesz na pytanie?

- Pani Fletcher...

- Cilla. - Nachyliła się nad nim z uśmiechem i spojrzała' mu w oczy. Dobre oczy, uznała. 

Spokojne, przejrzyste. - Wprawiłam cię w zakłopotanie. Nie chciałam.  Prawie już skończyłam. 

Potrzymaj  przez minutę  lód. - Zajęła miejsce na ławie naprzeciw niego, złożyła  ręce na stole. 

Według jej obliczeń miała najwyżej dwie minuty, zanim ktoś wpadnie do kuchni i przeszkodzi. - 

Boyd nie spodziewał się, że przyjedziesz. A ja tak. Allison jest niezmordowana, kiedy już wbije 

sobie coś do głowy.

- Tak, zdążyłem się zorientować.

- Nie umiem czytać w myślach, Jonah, ale wiem coś o tobie i zdaję sobie sprawę, co widzę. 

Chcę ci więc coś opowiedzieć.

- Nie zamierzałem zostać tak długo...

- Ucisz się - poprosiła łagodnie. - Przed laty poznałam policjanta. Irytującego, fascynującego 

i twardogłowego. Nie chciałam się nim interesować, a co dopiero z nim związać. Moja matka była 

policjantką i zginęła na służbie. Nigdy się po tym nie otrząsnęłam. - Musiała głęboko odetchnąć, 

żeby nad sobą zapanować. - Ostatnie, czego bym wżyciu chciała, to związać się z policjantem. 

Wiem, jak oni myślą, kim są i jak ryzykują. I proszę, oto jestem żoną jednego, a matką drugiej. - 

Wyjrzała przez okno, dostrzegła męża, a po chwili córkę. - Dziwne, prawda, jak to się ułożyło. Nie 

jest mi łatwo, ale nie żałuję ani jednej chwili tego życia. Ani jednej. - Poklepała go po dłoni i 

wstała. - Cieszę się, że dzisiaj tu jesteś.

- Dlaczego?

- Mogłam zobaczyć ciebie i Ally razem. I mogłam ci się przyjrzeć. Miałam taką możliwość 

tylko dwukrotnie w ciągu... ile to już? Siedemnastu lat? Spodobało mi się to, co zobaczyłam. - Nie 

wiedział, co odpowiedzieć. Cilla odwróciła się do lodówki i wyjęła hamburgery. - Nie zaniósłbyś 

tego Boydowi? Jeśli co dwie godziny nie nakarmimy dzieciaków, staną się nie do zniesienia.

background image

- W porządku. - Wziął półmisek, przez chwilę ze sobą walczył, podczas gdy Cilla patrzyła 

na niego oczami Ally. - Jest też podobna do ciebie - zauważył.

- Odziedziczyła po mnie i Boydzie wszystkie nasze najbardziej irytujące cechy. Zabawne, 

jak to działa. - Wspięła się na palce i musnęła ustami ranę w kąciku jego ust. - Należy się po 

opatrunku - wyjaśniła.

- Dziękuję. - Szukał słów. Nikt nigdy nie pocałował go w bolące miejsce. - Muszę wracać 

do miasta. Dziękuję za wszystko.

- Zawsze jesteś tu mile widziany, Jonah. Uśmiechnęła się do siebie, kiedy opuścił kuchnię.

- Twoja kolej przy ruszcie, Boyd - mruknęła. - Poślij go na deski.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

 - Najważniejszy jest nadgarstek - wyjaśnił Boyd, przewracając hamburgera na drugą stronę.

- A mówiłeś, że wyczucie czasu.

Ally   stała   z   kciukami   zatkniętymi   za   kieszenie   szortów,   podczas   gdy   jej   brat   Bryant 

przyglądał się apetycznym kawałkom mięsa z łokciem opartym wygodnie na jej ramieniu.

- Wyczucie czasu także ma, rzecz jasna, zasadnicze znaczenie. W ogóle sztuka pieczenia na 

grillu ma bardzo wiele subtelnych aspektów.

- Ale kiedy zaczniemy jeść? - zapytał niecierpliwie Bryant.

- Za dwie minuty, jeśli chcesz hamburgera. I dodatkowe dziesięć, jeśli wolałbyś stek. - Boyd 

dostrzegł Jonaha zbliżającego się z półmiskiem. - Wygląda na to, że nowa dostawa jest w drodze.

- A gdybym chciał najpierw hamburgera, a potem stek?

- Do hamburgerów jesteś chyba dziesiąty w kolejce, synu. Weź numerek.

Boyd przerzucił następnego, aż zaskwierczał, a potem zmarszczył brwi, spostrzegając Cillę, 

która na bocznym tarasie wskazywała na przemian Jonaha i Boyda, a potem zrobiła kółeczko z 

palców.   Zrozumiał   jej   znaki   i,   choć   niechętnie,   potwierdził   odbiór   komunikatu   nieznacznym 

uniesieniem ramion.

W porządku, porozmawiam z nim.

Cilla uśmiechnęła się i wykonała wahadłowy ruch palcem.

Dobrze już, dobrze, nie skrzywdzę go.

- Postaw półmisek tam, Jonah. - Boyd wskazał kciukiem stolik koło grilla. - Jak warga?

-   Przeżyję.   Zwłaszcza   że   pomimo   niesportowego   zachowania   przeciwników   zdobyłem 

kosza. I wygraliśmy.

- Po jedzeniu rozegramy mecz rewanżowy.

- Kiedy Ally przegrywa - skomentował Bryant - żąda rewanżu. Jeśli dla odmiany wygra, 

tygodniami świeci ci tym w oczy. Mama nie pozwalała mi przywołać jej do porządku, bo była 

dziewczynką. Uważałem to za rażącą niesprawiedliwość.

- Wielkie rzeczy. Po prostu odgrywałeś się na Keenanie.

- To były czasy! Zamierzam mu później przyłożyć przez wzgląd na naszą młodość.

- Mogę popatrzeć? Jak dawniej?

- Naturalnie.

- Przestańcie, proszę. Wasza matka i ja chcemy utrzymywać iluzję, że wychowaliśmy trójkę 

poważnych,   odpowiedzialnych   łudzi.   Nie   rozwiewajcie   naszych   złudzeń.   Jonah,   nie   widziałeś 

jeszcze mojego warsztatu, prawda? Bryant, nadeszła ta chwila.

- Jaka chwila?

- Najważniejsza w twoim życiu. Przekazuję ci szczypce i łopatkę.

background image

- Zaraz, zaraz. - Ally szturchnęła brata łokciem w żebra. - Dlaczego nie mnie?

- Ach. - Boyd przyłożył dłoń do serca. - Ileż razy słyszałem od ciebie te właśnie słowa?

Rozbawiony i zafascynowany życiem rodzinnym Fletcherów, Jonah zauważył wyraz buntu, 

malujący się na twarzy Ally.

- Ale dlaczego nie mnie? - nie ustąpiła.

- Mój skarbie, są pewne sprawy, które mężczyzna musi przekazać swojemu synowi. - Boyd 

położył rękę na ramieniu Bryanta. - Powierzam ci honor Fletcherów. Nie zawiedź mnie.

- Tato. - Bryant udał, że ociera łzę. - Jestem głęboko poruszony. Zaszczycony. Przysięgam 

dbać o dobre imię rodziny, niezależnie od tego, jakim kosztem.

- Przyjmij to. - Boyd przekazał mu przybory. - Dziś stałeś się mężczyzną.

- To niesprawiedliwe - mruknęła Ally, kiedy Boyd objął ramieniem Jonaha.

- Jesteś tylko dziewczyną - wyjaśnił jej Bryant. - Naucz się z tym żyć.

- Już ona mu za to odpłaci - mruknął Boyd. - No więc, jak żyjesz?

- Nie najgorzej - odparł Jonah. Jak, u diabła, mógł ukradkiem się wymknąć, skoro ciągle 

ktoś go nagabywał? - Jestem bardzo wdzięczny za gościnne przyjęcie. Zamierzam teraz wrócić do 

klubu.

- Tak, prowadzenie lokalu nie pozostawia wiele wolnego czasu, zwłaszcza w pierwszych 

latach.   -   Boyd   prowadził   Jonaha   do   drewnianej   budowli   w   rogu   ogrodu.   -   Znasz   się   na 

elektrycznych narzędziach?

- Wiem, że wytwarzają dużo hałasu.

Boyd roześmiał się i otworzył drzwi warsztatu.

- Co o tym sądzisz?

Pomieszczenie   wielkości   garażu   zapełniały   stolarskie   stoły,   maszyny,   półki,   narzędzia, 

sterty drewna. Wyglądało na to, że prowadzi się tu jednocześnie prace nad różnymi obiektami.

- Imponujące - odparł dyplomatycznie Jonah. - Co tutaj robisz?

- Bardzo dużo hałasu. A poza tym właściwie tak do końca nie wiem. Dziesięć lat temu 

pomogłem Keenanowi skonstruować domek dla ptaków. Wyszedł nieźle. Cilla zaczęła kupować mi 

narzędzia. Nazywa je moimi zabawkami. - Pogłaskał osłonę piły mechanicznej. - Potrzebowałem 

miejsca, w którym mógłbym to wszystko zamontować. Zanim się zorientowałem, okazało się, że 

mam dobrze wyposażony warsztat. Sądzę, że specjalnie to obmyśliła, abym nie zawracał jej głowy.

- Bardzo sprytnie.

- Tak, ona jest sprytna. - Przez chwilę stali z rękami w kieszeniach, udając, że przyglądają 

się narzędziom. - No dobrze, załatwmy to, żeby móc wreszcie zrelaksować się i spokojnie zjeść 

steki. Co się dzieje pomiędzy tobą a moją córką?

Jonah spodziewał się tego pytania. Mimo to poczuł skurcz w żołądku.

background image

- Widujemy się.

Boyd skinął głową, podszedł do małej lodówki i wydobył z niej dwie butelki piwa. Zdjął 

kapsle i wręczył jedną Jonahowi.

- Widujecie się i...?

Jonah odstawił piwo i zmierzył Boyda spokojnym spojrzeniem.

- Co mam ci powiedzieć?

- Prawdę. Chociaż wiem, że wolałbyś odpowiedzieć, że to nie moja sprawa.

- Ona jest twoją córką.

- W takim razie  zgadzamy  się. - Boyd  usiadł  na stolarskim  stole. - Pytam,  jakie masz 

zamiary wobec mojej córki.

- Nie mam żadnych. Nie powinienem był jej dotykać. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

- Naprawdę? - Mocno zaintrygowany, Boyd przechylił głowę. - Mógłbyś mi to wyjaśnić?

- Czego właściwie ode mnie chcesz?

- Po raz pierwszy zadałeś mi to pytanie, zresztą tym samym tonem, kiedy miałeś trzynaście 

lat. Wtedy też leciała ci krew z ust.

- Pamiętam.

- Na pewno pamiętasz również to, co odparłem. Mimo to powtórzę. Czego oczekujesz od 

życia?

- Mam wszystko, czego chcę: uczciwe, a jednocześnie przyjemne życie. Doskonale wiem, 

co jestem ci winien. Wszystko, co mam, zawdzięczam tobie. Zająłeś się mną, chociaż nie musiałeś.

- Chwileczkę. - Boyd uniósł rękę. - Zaczekaj.

- Zmieniłeś moje życie. Zdaję sobie sprawę z tego, gdzie bym się znalazł, gdyby nie ty.

-   Przypisujesz   mi   zbyt   wiele   zasług   -   odparł   Boyd.   -   Po   prostu   nie   chciałem,   byś   się 

zmarnował. Uznałem, że jesteś na tyle silny i odważny, że zdobędziesz się na zejście z drogi, która 

prowadzi donikąd.

- Ty mnie stworzyłeś!

-   Nic   podobnego.   To   ty   się   zmieniłeś.   Chociaż,   prawdę   mówiąc,   jestem   dumny,   że 

odegrałem   w  tym   pewną   rolę.   -   Boyd   zaczął   przemierzać   pracownię.   Niezależnie   od   tego,   co 

wyniknie z tej rozmowy, nie powinien dać się ponieść emocjom. Choć czuł się jak ojciec, który 

otrzymał od syna cenny podarunek. - Jeśli uważasz, że masz dług, spłać go od razu, będąc wobec 

mnie szczery. - Odwrócił się do Jonaha. - Czy romansujesz z Ally dlatego, że jest moją córką?

- Wbrew temu. Przestałem o niej myśleć jako o twojej córce. Gdyby nie to, nie mógłbym z 

nią być.

Boyd chciał usłyszeć taką odpowiedź. Chłopak cierpi, pomyślał Boyd, jednak nie potrafił 

wykrzesać z siebie choćby odrobiny żalu.

background image

- Co rozumiesz przez być?

- Fletcher! - Jonah chwycił butelkę i pociągnął łyk piwa.

- To, o czym pomyślałeś, zostawmy z boku, zapomnijmy o tym. W ten sposób rozmowa od 

razu stanie się łatwiejsza.

- Doskonale.

- Chodziło mi o to, co wobec niej czujesz?

- Nie jest mi zupełnie obojętna.

Po krótkiej chwili Boyd skinął głową.

- W porządku.

Jonah zaklął. Boyd prosił go o szczerość, a on uchylił się od uczciwej odpowiedzi.

- Ja ją kocham. - Zamknął oczy i wyobraził sobie, że rzuca butelką w ścianę, szkło pęka z 

hukiem... Nie pomogło. - Przepraszam. - Otworzył oczy i zebrał się w sobie. - Tak to właśnie jest.

- Aha.

- Wiesz, kim jestem. Masz prawo uważać, że nie jestem jej wart.

- Jasne, że nie jesteś. To moja mała córeczka, Jonah. Nikt nie jest jej wart. Uważam jednak, 

że akurat ty bardzo zbliżyłeś się do ideału zięcia. Nie mam pojęcia, dlaczego tak cię to dziwi.

- Przestałem cokolwiek rozumieć - wyjawił Jonah. - Już od dawna nie było tak, żebym 

przestał cokolwiek rozumieć.

- Kobiety dziwnie działają na mężczyzn. Dodajmy, właściwe kobiety. Nie odzyskasz już 

nigdy spokoju. Ona jest piękna, prawda?

- Tak. Niezwykle.

- Jest także inteligentna i silna oraz potrafi działać zdecydowanie.

Jonah w zamyśleniu dotknął kciukiem obolałej wargi.

- Nie będę się spierał.

- Radzę ci więc, żebyś także wobec niej był szczery.

- Niczego więcej ode mnie nie oczekuje.

- Przemyśl to jeszcze raz, synu. - Boyd podszedł do Jonaha i położył mu rękę na ramieniu. - 

Aha, jeszcze jedno - dodał, kiedy ruszyli razem w kierunku drzwi. - Jeśli ją zranisz, ja cię sprzątnę. 

Nigdy nie odnajdą twoich zwłok.

- No cóż, teraz jestem spokojniejszy.

- Doskonałe. A zatem, z czym chcesz dostać stek?

Ally ujrzała z tarasu, że wyłaniają się z warsztatu, i poczuła ulgę po raz pierwszy od chwili, 

gdy zniknęli za drzwiami. Ojciec przyjacielsko obejmował ramiona Jonaha. Sprawiali wrażenie 

ludzi, którzy po prostu napili się piwa i wymienili uwagi na temat zalet elektrycznych narzędzi.

Jeśli   nawet   ojciec   nawiązał   w   rozmowie   do   jej   związku   z   Jonahem,   najwidoczniej   nie 

background image

poruszył żadnych drażliwych kwestii. Rodzina odgrywała w jej życiu ogromną rolę i, choć szła za 

głosem serca, nie zaznałaby pełnego szczęścia z człowiekiem, którego jej rodzina by nie pokochała.

Wypuściła z rąk miskę z sałatką z kartofli, Cilla jednak chwyciła ją i uratowała.

- Niezguła.

Cilia postawiła naczynie na stole.

- Mamo?

- Tak Znów kończy się lód.

- Kocham Jonaha.

- Wiem, dziecko. Kto jest wolny? Potrzebuję kogoś, kto zrobiłby lód.

- Skąd wiesz? - Ally chwyciła matkę za rękę, zanim ta zdążyła ruszyć w kierunku poręczy i 

zawołać kogoś do pomocy. - Ja sama zdałam sobie z tego sprawę dopiero w tym momencie.

- Znam cię i widzę, jak na siebie patrzycie. - Pogładziła Ally po włosach. - Przerażona czy 

szczęśliwa?

- Jedno i drugie.

- To dobrze. - Cilla westchnęła i pocałowała Ally w policzek. - Tak jest najlepiej. - Objęła 

córkę. - Lubię go.

- Ja też. Naprawdę podoba mi się to, kim jest. Cilla nachyliła do niej głowę.

- Jest bardzo miło, prawda? Mieć tu razem całą rodzinę.

- Jest wspaniale. Kłóciliśmy się z Jonahem, nie chciał przyjechać.

- Rozumiem, że wygrałaś.

- Będzie kolejna kłótnia, kiedy mu powiem, że bierzemy ślub.

- Jesteś córką swojego ojca. Obstawiam twoje zwycięstwo.

- Lepiej obstaw po równo - poradziła Ally.

Zbiegła   po   schodach   i   przecięła   trawnik.   Wykalkulowane   posunięcie.   Nie   miała   nic 

przeciwko kalkulacjom. Nie wtedy, gdy zamierzała coś osiągnąć.

Podeszła do ojca i Jonaha, chwyciła głowę Blackhawka i mocno przywarła wargami do jego 

ust. Syknął, co przypomniało jej o rozciętej wardze. Zaśmiała się jednak tylko i ruchem głowy 

odrzuciła włosy do tyłu.

- Nie sykaj mi tu, twardzielu - zganiła go i ponownie pocałowała.

Objął ją i uniósł na palce.

- Tato? - Przekręciła głowę. - Mama znów potrzebuje lodu.

- Powtarza to nieustannie po to, żeby mnie rozzłościć. - Obrzucił wzrokiem ogród i wyłuskał 

z tłumu ofiarę. - Keenan! Przynieś matce lodu!

- A więc... - Kiedy Boyd ruszył za jej bratem, Ally splotła dłonie na karku Jonaha. - O czym 

rozmawialiście z ojcem?

background image

- Takie tam męskie sprawy. Co ty wyprawiasz? - zapytał, gdy znów przywarła do niego 

ustami.

- Skoro musisz pytać, widocznie nie robię tego dobrze.

-   Macie   tu   liczebną   przewagę,   Allison.   Próbujesz   sprowokować   braci   i   wujów,   żeby 

wdeptali mnie w trawnik?

- Nie przejmuj się. Jesteśmy przyzwyczajeni do całowania.

- Zauważyłem, a jednak... Odsunął ją.

- A tak w ogóle, dobrze się bawisz?

-   Poza   nielicznymi   drobnymi   incydentami   -   odparł,   wskazując   kącik   ust.   -   Jesteście 

sympatyczną rodziną.

- Są wspaniali! Niekiedy zapominam, jak dobrze mieć w takiej rodzinie oparcie, jak często 

pomagają   mi   w   załatwieniu   mnóstwa   drobnych   spraw.   -   Ścisnęła   jego   dłoń,   zamknęła   oczy   i 

pozwoliła, by elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. - Zawsze się powraca - ciągnęła - 

do miejsc, w których było się szczęśliwym z ważnymi dla nas osobami. Właśnie dlatego ludzie 

często odwiedzają rodzinne miasta albo wybierają drogę, z której mogą zerknąć na rodzinny dom. - 

Urwała, gdyż uderzyła ją nowa myśl. Gdzie on dorastał? Gdzie mieszkał razem z siostrą? Czy był 

tam szczęśliwy?  Musiał dokądś pojechać, gdzieś się ukryć. W swoich rodzinnych stronach. To 

oczywiste.

Obróciła się na pięcie i ruszyła sprintem w kierunku domu.

Trzymała już słuchawkę telefonu, kiedy dogonił ją Jonah.

- Co robisz?

- Pracuję. Jaka byłam głupia, że wcześniej na to nie wpadłam! - Rzuciła do słuchawki: - 

Carmichael?   Tu   Fletcher.   Musisz   coś   dla   mnie   sprawdzić.   Potrzebuję   adresu.   Starego   adresu 

Matthew Lyle'a, może więcej niż jednego. Z czasów, kiedy był dzieckiem. - Skupiła się. - Urodził 

się w Iowa, potem gdzieś się przeprowadzili. Nie pamiętam, kiedy przyjechali do Denver. Rodzice 

nie   żyją.   Tak,   zastaniesz   mnie   pod   tym   numerem.   -   Podała   numer.   -   Możesz   dzwonić   na 

komórkowy. Dziękuję.

- Uważasz, że wrócił do rodzinnego domu?

- Musi czuć, że jest blisko siostry. - Allison krążyła po kuchni, usiłując przypomnieć sobie 

jak najwięcej informacji z akt. - Z charakterystyki psychologicznej wynika, że był od niej zależny, 

mimo że uważał się za jej obrońcę. Ona jest jedynym stałym elementem w jego życiu. Rodzice się 

rozwiedli,   dzieci   mieszkały   to   tu,   to   tam.   Matka   wyszła   ponownie   za   mąż,   zmieniała   miejsca 

pobytu. Ojczym  był... cholera. - Przycisnęła pałce do skroni, jakby ponaglała pamięć. - Byłym 

komandosem.

Chojrak,   zapewne   krótko   trzymał   tłustawego   głupka   i   jego   oddaną   siostrzyczkę.   Ten 

background image

kompleks władzy wziął się częściowo z niestabilności życia rodzinnego. Bezradny ojciec, bierna 

matka,   surowy   ojczym.   Jak   z   podręcznika   -   dodała,   nadal   przemierzając   kuchnię.   -   Lyle   jest 

inteligentny. Wysoki współczynnik IQ, ale emocjonalnie i społecznie nieporadny poza relacjami z 

siostrą.   W   największe   kłopoty   z   prawem   wpadł   od   razu   po   jej   ślubie.   Stał   się   lekkomyślny, 

nieudolny, o nic nie dbał. Zrobił się także zły. - Zerknęła na zegarek, modląc się w duchu, by 

Carmichael się pospieszył.  - Ona stała po jego stronie. Jeśli nawet były  pomiędzy nimi  jakieś 

różnice, to zniknęły.

Na dźwięk dzwonka rzuciła się do telefonu.

- Fletcher. Co masz? - Chwyciła ołówek, notowała na bloczku umieszczonym przy aparacie.

-   Nie,   nie   poza   stanem.   Musi   trzymać   się   dość   blisko.   -   Zaczekaj.   -   Przykryła   dłonią 

mikrofon.

- Wyświadcz mi grzeczność, Blackhawk. Mógłbyś uprzedzić ojca, że za minutę muszę z 

nim porozmawiać?

Potrwało dłużej niż minutę. Ally wpadła do pokoju Boyda i włączyła jego komputer. W 

towarzystwie Boyda i Carmichaela po drugiej stronie linii telefonicznej odtwarzała historię życia 

Matthew Lyle'a.

- Dziesięć lat temu jako swój adres zaczął podawać skrzynkę pocztową. I tak przez sześć lat, 

pomimo że miał już dom nad jeziorem. Kupił go dziewięć lat temu, w tym samym roku, w którym 

jego siostra wyszła za Fricksa. Ale nie zrezygnował ze skrzynki. W tym samym czasie siostra też 

podawała   tę   samą   skrzynkę   jako   swój   adres.   Gdzie   mieszkali?   Muszę   o   to   zapytać   Fricksa.   - 

Wydęła wargi, zastanowiła się. - Carmichael, mógłbyś  jeszcze trochę poszperać? Sprawdź, czy 

istnieje dom lub mieszkanie w obrębie miasta Denver, należące do Madeline Lyle albo Madeline 

Matthews. Sprawdź też Matthew i Lyle Madeline.

- Dobry ruch - pochwalił Boyd. - Prawidłowe rozumowanie.

- Lubi być właścicielem - zauważyła Ally. - Posiadanie jest dla niego bardzo ważne. Jeśli 

przebywał w tym samym miejscu przez mniej więcej sześć lat, to chciał mieć własne mieszkanie 

albo   należące   do  siostry.   -  Wyprostowała  się   na  krześle.   -  Powiedziałeś  „bingo”?  Carmichael, 

kocham cię. Aha, w porządku, mam. Dam ci znać. Dziękuję.

Ally odłożyła słuchawkę i zerwała się na nogi.

-   Lyle   Madeline   figuruje   w   księdze   wieczystej   jako   właścicielka   mieszkania   w 

apartamentowcu w centrum.

- Dobra robota, detektywie. Skontaktuj się z porucznikiem i zbierz zespół. Ally - dodał Boyd 

- mnie też włącz do tego zespołu.

- Komisarzu, jestem pewna, że znajdziemy dla pana miejsce.

W ciągu dwóch godzin budynek został otoczony, klatki schodowe i wyjścia zablokowane. 

background image

Dając sobie znaki rękoma, dwunastu policjantów w hełmach i kamizelkach kuloodpornych zajęło 

stanowiska w korytarzu przy dwupoziomowym mieszkaniu Matthew Lyle'a.

Ally miała plan piętra w głowie, każdy centymetr przestudiowanej starannie odbitki. Skinęła 

głową i dwaj funkcjonariusze wyłamali drzwi.

Skoczyła   pierwsza,   skulona,   za   nią   mężczyźni.   Wbiegli   jednocześnie   do   pokojów   na 

pierwszym poziomie i na górę po schodach. W ciągu kilku minut stwierdzili, że w mieszkaniu 

nikogo nie ma.

-   Mieszkał   tu.   -   Ally   wskazała   talerze   w   zlewie.   Wbiła   palec   w   ziemię   w   doniczce   z 

ozdobnym drzewkiem cytrynowym na oknie w kuchni. - Podlane. Dba o dom. Wróci.

W sypialni na górze znaleźli trzy sztuki broni krótkiej, wojskowy karabin bojowy, skrzynkę 

amunicji i futerał.

- Trzeba uważać - ostrzegła Ally. - Widzę uchwyty do rewolweru kaliber dziewięć, ale nie 

widzę rewolweru kaliber dziewięć. Jest uzbrojony.

- Detektywie  Fletcher? - Policjant z zespołu wyłonił się z garderoby,  trzymając ręką w 

rękawiczce nóż o długim ostrzu.

- Wygląda jak broń użyta do zabicia Janet Norton.

- Wrzuć do torby. - W szufladzie komody znalazła czarno - srebrne pudełko zapałek. - Z 

klubu Blackhawka. - Uniosła wzrok na ojca. - To jego cel. Pytanie tylko, kiedy uderzy.

Zapadł zmrok, gdy Ally wpadła do gabinetu Jonaha. Uparty jak osioł, pomyślała. Sam prosi 

się o nieszczęście.

- Zamkniesz klub na dwadzieścia cztery godziny. Z możliwością przedłużenia do najwyżej 

czterdziestu ośmiu.

- Nie.

- W takim razie ja go zamknę.

- Nie możesz, a jeśli się uprzesz, zajmie ci to więcej niż czterdzieści osiem godzin i kwestia 

stanie się nieaktualna.

Opadła na fotel. Grunt to zachować spokój, powtarzała sobie.

- Posłuchaj mnie...

- Nie, to ty mnie posłuchaj. Mogę zrobić to, o co prosisz. Ale co mu przeszkodzi czekać? 

Zamknę klub, on się przyczai, otworzę, zaatakuje. Możemy się tak bawić w nieskończoność. Wolę 

grać na własnym boisku.

- Nie zamierzam twierdzić, że nie masz racji, ale my go schwytamy w ciągu dwóch dni. 

Obiecuję. Wszystko, co musisz zrobić, to zamknąć lokal i wziąć sobie trochę wolnego. Moi rodzice 

mają piękny domek w górach.

- I wyjedziesz tam ze mną?

background image

- Oczywiście, że nie. Muszę dokończyć tę sprawę.

- Ty zostajesz, ja zostaję.

- Nie jesteś policjantem.

- Otóż to! Nie muszę wykonywać rozkazów i mam prawo prowadzić lokal oraz wchodzić do 

niego i wychodzić, wedle woli.

- Moja praca polega na zachowaniu cię przy życiu, żebyś mógł prowadzić ten swój klub.

Wstał.

- Tak rozumujesz? Uważasz, że mnie chronisz, Ally? To dlatego nieustannie nosisz broń? 

Nawet tutaj kładziesz ją w zasięgu ręki? - Podszedł do biurka, a ona przeklęła się w duchu za to 

potknięcie. - Wcale mi się to nie podoba.

Stanęła przed nim, twarzą w twarz.

- On na ciebie poluje.

- Tak samo jak na ciebie.

- Tracimy czas.

Odwrócił ją do siebie, zanim zdołała ruszyć w kierunku windy.

- Nie będziesz mnie sobą zasłaniać. - Wypowiedział te słowa powoli, wyraźnie. - Zrozum to.

- Nie pouczaj mnie.

- A ty mnie nie pouczaj, jak mam żyć.

- W porządku, zapomnij o tym. Przeprowadzimy to w trudniejszy sposób. Układ jest taki: na 

zewnątrz   obstawa,   policjanci   w   cywilu   w   barze   i   klubie,   też   przez   cały   czas.   Przyjmiesz 

funkcjonariuszy do pomocy w kuchni i przy stolikach.

- Nie podoba mi się ten układ.

- Trudno. Przyjmujesz go albo się pogniewamy. Wtedy ja pociągnę za sznurki i znajdziesz 

się w areszcie prewencyjnym tak szybko, że nawet taki spryciarz jak ty, nie zdąży się wyślizgnąć. 

Mogę to zrobić, Blackhawk. Ojciec mi pomoże, ponieważ lubi cię i chce, abyś żył długie lata. 

Proszę, zrób to dla mnie.

- Dobrze, ale tylko na czterdzieści osiem godzin. A tymczasem szepnę na ulicy słówko, że 

go szukam.

- Nie...

- Taki jest układ. Uczciwy.

- Niech będzie.

- Założysz się o wynik? Zejdę na dół i wskażę wszystkich gliniarzy, których dotychczas tam 

umieściłaś.

- Nie zakładam się. Zresztą... zdołam cię przekonać, żebyś dziś w nocy został tu, na górze?

Dotknął palcem jej brzucha i zjechał nim nieco niżej.

background image

- Tylko wtedy, gdy będziesz tu nocować.

- Tak przypuszczałam. - Niekiedy kompromis, choć irytujący, stanowił jedyne wyjście. - 

Pamiętaj o tym przez cały czas.

- Z tym nie będzie problemu. - Nacisnął guzik windy. - Dziś w nocy albo jutro w nocy, wóz 

albo przewóz.

- Jest zresztą równie prawdopodobne, a nawet bardziej, że zdejmą go w mieszkaniu. Jeśli 

jednak wyślizgnie się albo coś wyczuje, przyjdzie tutaj. I to wkrótce.

- Will ma dobre oko i wie, kogo wypatrywać.

- Nie chcę, żebyś ty ryzykował i narażał swoich ludzi. Jeżeli ktoś go zauważy, natychmiast 

mnie poinformuj. - Spostrzegła, że się jej przygląda. - Co?

- Nic. - Dotknął palcem jej policzka. - Jak ta sprawa się skończy, dadzą ci trochę urlopu?

- To znaczy ile?

- Kilka dni.

- Myślisz o jakimś konkretnym miejscu?

- Nie, ty wybierz.

- Taki bystry chłopak, a sam nie ma żadnego pomysłu? Dobrze, zastanowię się.

Kiedy opuścili windę, ujął ją pod ramię.

- Ally?

- Tak?

Miał jej tyle do powiedzenia. Nie wystarczy czasu, żeby wyłożyć wszystko szczerze i ucz-

ciwie.

- Wrócimy do tego później.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Niedziele   należały   w   klubie   do   dni   spokojniejszych.   Brakowało   muzyki   na   żywo   jako 

wabika, a perspektywa rychłego nadejścia poniedziałku studziła zapały.

Ally   pomyślała,   że   poza   tym   wielu   mieszkańców   Denver   postanowiło   skorzystać   ze 

wspaniałej   pogody  i   ciepłego   wieczoru.   Ci   natomiast,   którzy   wpadali   do   klubu,   nie   planowali 

zabawy do rana, a spędzali godzinę czy dwie nad drinkiem albo miseczką guacamole i frytek.

Obserwowała główne drzwi, zaglądała do sali klubowej w głębi, studiowała twarze i liczyła 

przybywających.   Co   pewien   czas,   telefonując   z   zaplecza,   kontaktowała   się   z   kolegami 

obstawiającymi mieszkanie Lyle'a.

Do zamknięcia pozostawała godzina, a Lyle nadal nie dawał znaku życia.

Niespokojna, krążyła  po klubie, bacznie obserwując ludzi i drzwi. Goście w większości 

opuszczali lokal i uznała, że przed samym zamknięciem pozostanie tylko garstka klientów.

Zadawała  sobie  pytania.   Gdzie  on  jest?   Gdzie  on,  u  diabła,   jest?  Kryjówki  już  mu  się 

skończyły.

-   Detektywie.   -   Poczuła   na   ramieniu   palce   Jonaha.   -   Chyba   zainteresuje   cię   pewna 

informacja. Człowiek odpowiadający opisowi Lyle'a wypytywał o mnie.

- Kiedy? - Chwyciła go za rękę i zaciągnęła do wnęki przy windzie. - Gdzie?

- Dziś wieczorem. W innym, należącym do mnie lokalu.

- Fast Break? - Zaklęła i wyszarpnęła z kieszeni telefon. - Nikogo tam nie mamy. Nigdy tam 

nie działali. To nie w jego stylu.

- Być może. - Przytrzymał  jej dłoń, zanim zdążyła wybrać numer. - Właśnie zadzwonił 

barman. Najwidoczniej Lyle - zakładam, że to Lyle, chociaż miał okulary i brodę - wpadł parę 

godzin temu do Fast Break, posiedział przy barze i zapytał, czy ja tam w ogóle bywam.

- Chwileczkę. - Ally uwolniła dłoń i zadzwoniła. - Balou? Zdejmij dwóch umundurowanych 

z apartamentowca. Niech porozmawiają z barmanem w Fast Break. Adres... - Spojrzała pytająco na 

Jonaha i powtórzyła po nim. - Dzisiaj po południu był tam Lyle. Miał brodę i okulary. Potem niech 

pilnują, czy przypadkiem nie wróci.

Rozłączyła się i uniosła wzrok na Jonaha.

- Barman początkowo nie zwrócił na niego uwagi - kontynuował Jonah. - Zorientował się 

dopiero   po   pewnym   czasie.   Mówi,   że   Lyle   był   zdenerwowany.   Po   mniej   więcej   trzydziestu 

minutach poprosił, aby mi powtórzyć, że się za mną rozejrzy.

- Jego świat się wali. Przygotowuje się psychicznie do wykonania ruchu. - Postanowiła 

usunąć mu Jonaha z drogi. - Posłuchaj, wjedź na górę, zadzwoń do tego barmana. Uprzedź go, że 

jedzie tam dwóch gliniarzy.

- Czy ja wyglądam aż na takiego frajera, żeby się na to nabrać?

background image

Oddalił się, aby pożegnać stałych klientów, szykujących się do opuszczenia lokalu.

W tym momencie w kuchni wybuchła wrzawa, trzasnęły tłuczone talerze. Ally wydobyła 

broń i rzuciła się w kierunku drzwi na zaplecze. Zanim do nich dopadła, gwałtownie się otworzyły.

Nie   miał   okularów,   a   sztuczna   broda   przekręciła   się   na   bok.   Ally   dostrzegła,   że   jej 

przypuszczenia  okazały się słuszne. Przygotował  się psychicznie.  W szeroko otwartych  oczach 

błyszczał obłęd.

Wciskał lufę rewolweru w podbródek Beth.

Ponad zgiełkiem okrzyków przerażenia i odsuwanych raptownie krzeseł, wrzasnął:

- Nie ruszać się! Niech nikt nawet nie drgnie!

- Proszę wszystkich o spokój - powiedziała głośno Ally. Cofnęła się, wycelowała w Lyle'a, 

skupiła spojrzenie na jego twarzy. Zmusiła się, by nie zwracać uwagi na Beth. - Lyle, przecież 

chcesz ją puścić.

- Zabiję ją! Odstrzelę jej głowę!

- Zrobisz to, a ja odstrzelę twoją. Pomyśl, dokąd cię to zaprowadzi?

- Odłóż broń. Upuść i kopnij w moim kierunku albo ona zginie.

- Ani mi się śni. Żaden z innych obecnych tu gliniarzy tego nie zrobi. Wiesz, ilu w tej chwili 

do ciebie mierzy? Rozejrzyj się, policz. Już po wszystkim. Pomyśl o ratowaniu siebie.

- Zabiję ją. - Powiódł wzrokiem po sali, zobaczył wycelowane w siebie lufy. - Potem zabiję 

ciebie. To mi wystarczy.

Jakaś kobieta załkała. Ally dostrzegła kątem oka zbitych w ciasną grupkę przerażonych 

gości klubu.

- Chcesz przecież żyć, prawda? Madeline też by chciała, żebyś żył.

- Nie wymieniaj jej imienia! Nie wymawiaj imienia mojej siostry!

Wcisnął mocniej lufę w podbródek Beth, aż krzyknęła.

Nie ma dokąd uciec, pomyślała Ally. Jego siostra też nie miała, a jednak odwróciła się i 

strzeliła.

- Ona cię kochała. - Ally postąpiła krok do przodu, celowo skupiając na sobie uwagę Lyle'a. 

Gdyby udało się skłonić go do opuszczenia broni... Wystarczy kilka centymetrów. - Zginęła za 

ciebie.

- Była wszystkim, co miałem. Teraz nie zostało mi nic do stracenia. Chcę dostać gliniarza, 

który ją zabił i chcę Blackhawka. Rzuć broń! Inaczej ona zginie!

Kątem oka Ally dostrzegła, że Jonah rusza naprzód.

- Patrz na mnie! - krzyknęła. - To ja zabiłam twoją siostrę!

Lyle zawył i skierował lufę rewolweru na Ally. Huknęły strzały, w sali się zakotłowało, 

rozległy się krzyki.

background image

Ally skoczyła do miejsca, w którym leżeli spleceni Jonah i Lyle. Krew pokrywała obu.

- Cholera! Zwariowałeś!

Opadła na kolana, gorączkowo szukała ran. Jonah rzucił się na rewolwer. Na wylot lufy. 

Oddycha. Uczepiła się tej myśli. Oddycha, a ona nie pozwoli mu przestać.

- Jonah. Och, Boże.

- Nic mi nie jest. Przestań mnie szturchać.

- Nic? Byłeś na linii ognia, otarłeś się o śmierć.

- Ty też.

Wskazał oczami posadzkę. Roztrzaskaną płytkę o cal od miejsca, w którym stała.

- Mam kamizelkę kuloodporną.

- A drugą założyłaś na głowę? Nie zauważyłem. Usiadł, gdy jeden z policjantów odwrócił 

Lyle'a.

- Nie żyje.

Jonah zerknął na twarz zabitego, a potem spojrzał Ally w oczy.

- Zamierzam uspokoić moich klientów.

- Nikogo nie będziesz uspokajać. - Ally wstała wraz z Jonahem. - Jesteś cały we krwi. Na 

pewno tylko jego?

- W zasadzie tak.

- Co to znaczy „w zasadzie”?

- Muszę porozmawiać z moimi klientami i z personelem. - Odsunął Ally ramieniem, zanim 

zdołała się w niego wczepić. - Rób to, co do ciebie należy, i pozwól mi zająć się moimi obo-

wiązkami.

Odwrócił się do Beth, którą podtrzymywała policjantka w cywilu.

- Beth, chodź ze mną. Już wszystko dobrze.

-   Wślizgnął   się   tylnymi   drzwiami   -   poinformował   Hickman,   kiedy   klub   już   niemal 

opustoszał. Klienci wyszli, ciało zabrano do kostnicy, a technicy zwijali manatki.

- Przestał być sprytny - zauważyła Ally. - Przestał myśleć.

- Wykombinował skądś biały kuchenny fartuch, założył sztuczną brodę i okulary. Zanim 

policjant, który go jednak wypatrzył, zdążył go dopaść czy chociaż zawołać, rozpętało się piekło.

- Nie przewidział, że jesteśmy na tyle inteligentni, by go tutaj oczekiwać. Widziałam, jaki 

był zaszokowany, kiedy dostrzegł wszystkich policjantów. Co zamierzał? Moim zdaniem, chciał 

zabić Jonaha, potem mnie, gdybym  tam była. Następnie wziąć zakładników i zażądać wydania 

policjanta,   który   zabił   jego   siostrę.   Naprawdę   mu   się   wydawało,   że   to   zrobimy   i   że   po   tym 

wszystkim zdoła zbiec.

-   Skoro   już   o   tym   mowa,   zagrałaś   dość   ryzykownie,   informując   go,   że   jesteś 

background image

najważniejszym celem.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego mnie od razu nie skojarzył.

-   Dlatego,   że   wyglądasz   inaczej.   -   Hickman   zmierzył   ją   wzrokiem   od   stóp   do   głów.   - 

Zupełnie nie jak Fletcher.

- Wyglądam, jak wyglądam. Powiem ci, jak to było. Przyszedł tu po Jonaha. Kiedy na mnie 

spojrzał, zobaczył rewolwer. Nie twarz, nie postać, tylko funkcjonariuszkę z bronią. Nie skojarzył 

mnie z osobą, która pracowała w klubie.

- Być może. - Hickman wstał. - Tego się nie dowiemy. Od razu go zdjęliśmy, ale mimo to 

zdążył nacisnąć spust. A z tej odległości kamizelka prawdopodobnie nie zatrzymałaby kuli. Tak czy 

inaczej, gdyby Blackhawk nie pozbawił go równowagi, porządnie byś oberwała.

Ally odruchowo przyłożyła dłoń do piersi.

- Dostałeś kiedyś w kamizelkę?

- Nie, ale Deloy dostał. Miał siniaka jak piłka do softbola. - Hickman uniósł ręce, pokazał w 

powietrzu rozmiar. - Poza tym rzuciło go na ziemię jak szmacianą lalkę. Uderzył głową o chodnik i 

miał wstrząs mózgu.

- Lepiej to, niż dać się zastrzelić.

- Jasne. Do zobaczenia jutro, przepraszam, to już dzisiaj.

- Aha, masz fajną pracę.

- Ty również. A, omal zapomniałem/Twój facet jest w kuchni, łatają go.

- Co to znaczy łatają?

- Oberwał trochę od naszych. Nic wielkiego, draśnięcie.

- Dostał?! Jest ranny?! Dlaczego nikt mi nie powiedział?

Hickman nie zawracał sobie głowy wyjaśnieniami, bo już jej nie było.

Ally   wpadła   do   kuchni.   Rozebrany   do   pasa   Jonah   siedział   na   stole   i   spokojnie   popijał 

brandy, podczas gdy Will zaczynał właśnie owijać bandażem przyłożoną do ramienia gazę.

- Zaczekaj. Muszę to obejrzeć. Odepchnęła Willa, oderwała gazę i badała długie, płytkie 

rozcięcie.

- Odstaw kieliszek, jedziemy do szpitala - powiedziała.

Nie odrywając od niej wzroku, pociągnął łyk.

- Nie.

- Co znaczy nie? Co to ma być? Idiotyczne męskie wygłupy? Jesteś ranny.

- Niezupełnie. Słowo „zadrapany” lepiej oddaje istotę rzeczy. A teraz, jeśli wybaczysz, Will 

zrobi to delikatniej od ciebie. Chciałbym, żeby dokończył i mógł wracać do domu.

- Może wdać się infekcja.

-   I   może   mnie   przejechać   ciężarówka,   ale   nie   sądzę,   by   jedno   czy   drugie   było 

background image

prawdopodobne.

- Jest w porządku, Ally, naprawdę. - Will poklepał ją po ramieniu i odciął nowy kawałek 

gazy.

- Bardzo starannie przemyłem ranę. W dawnych czasach bywało gorzej, prawda, Jonah?

- Jasne.

Ally chwyciła niemal pełny kieliszek i jednym ruchem wlała sobie do gardła jego zawartość.

- Sądziłem, że nie znosisz brandy.

- Bo nie znoszę.

- A może kieliszek wina? - zaproponował Will.

- Już prawie skończyłem.

- Nie, dziękuję. - Ally odetchnęła głęboko. Teraz, po wszystkim, ręce zaczęły jej drżeć. - 

Cholera, Blackhawk. To prawdopodobnie ja cię trafiłam.

- Prawdopodobnie. Zważywszy na okoliczności, postanowiłem nie wyciągać wobec ciebie 

konsekwencji prawnych.

- Bardzo szlachetnie. Teraz posłuchaj...

- Beth wróciła do domu z Frannie - poinformował, żeby jej przerwać. - Już dobrze się czuje. 

Chciała ci podziękować, ale byłaś zajęta.

- Skończyłem. - Will cofnął się o krok. - Ramię jest w znacznie lepszym stanie niż koszula. 

Właściwie do wyrzucenia. - Uniósł przesiąknięty krwią materiał. - Chcesz, żebym ci przyniósł jakąś 

z góry?

- Nie, dziękuję. - Jonah uniósł rękę, popróbował, jak się nią rusza w bandażu. - Dobra 

robota. Nie wyszedłeś z wprawy.

- Cóż, długo się tego uczyłem - Will podniósł rzuconą na krzesło marynarkę. Świetnie sobie 

poradziłaś, Ally. Mieliśmy tu dziś niezłe zamieszanie, ale sobie poradziłaś.

- Ja też długo się uczyłam.

- Pozamykam. Dobranoc.

Ally usiadła na stole, zaczekała, aż kroki Willa ucichły.

- No dobrze, cwaniaczku, co ty sobie, u diabła, wyobrażasz? Zakłóciłeś akcję policyjną.

- Może sobie ubzdurałem, że ten czubek chciał cię zabić. - Uniósł kieliszek. - Nie dolałabyś? 

Nic mi nie zostawiłaś.

- Doskonale. Siedź sobie tutaj, żłop brandy i udawaj nieporuszonego. - Chwyciła kieliszek, 

rozmyśliła się jednak i odstawiła na stół, a potem zarzuciła mu ręce na szyję. Nigdy więcej mnie tak 

nie strasz!

- Obiecuję pod warunkiem, że ty mnie nie przestraszysz. Nie, zostań tak przez minutkę. - 

Wtulił twarz w jej włosy i głęboko odetchnął. - Nie pozbędę się łatwo tego obrazu: jak on w ciebie 

background image

celuje. To ciężkie przeżycie.

- Wiem, że tak jest.

- Poradzę sobie, Ally, bo tak to już bywa. - Cofnął głowę, patrzył jej w oczy. - Są pewne 

sprawy, o których musisz wiedzieć, żeby sobie poradzić, jeśli naprawdę tego chcesz.

- Jakie?

Wstał, nalał sobie brandy i odstawił butelkę na stół.

- Czy są tu jeszcze policjanci?

- Poza mną?

- Aha, poza tobą.

- Nie, jesteśmy sami.

- No to usiądź.

- Zabrzmiało poważnie. - Przyciągnęła sobie krzesło. - Już siedzę.

- Moja matka odeszła, kiedy miałem szesnaście lat. - Nie wiedział, dlaczego zaczął akurat 

od tego. - Nie mogłem jej za to winić. Nadal nie winię. Ojciec był trudnym człowiekiem, miała tego 

dość.

- Zostawiła cię z nim?

- Ja byłem już samodzielny.

- W wieku szesnastu lat?

- Tak, wcześnie wydoroślałem, ale miałem oparcie w twoim ojcu.

Ogarnęło ją wzruszenie.

- Bardzo miło, że coś takiego mówisz.

-   Po   prostu   taka   jest   prawda.   Zmusił   mnie,   żebym   poszedł   do   szkoły.   Rugał,   kiedy 

najbardziej tego potrzebowałem, to znaczy niemal nieustannie. Był pierwszą osobą w moim życiu, 

która mi powiedziała, że jestem coś wart. Która to dostrzegła. On... nie znam nikogo, kto mógłby 

się z nim równać.

Ujęła jego dłoń.

- Ja też go kocham.

- Pozwól mi dojść do sedna. - Ścisnął jej dłoń i cofnął swoją. - Nie rozpocząłem studiów, 

nawet   Fletcher   nie   zdołał   mnie   do   tego   zmusić.   Ukończyłem   kilka   kursów   biznesu,   bo   to   mi 

odpowiadało. Kiedy miałem dwadzieścia lat, zmarł mój ojciec.

Wypalał trzy paczki papierosów dziennie, jakby na złość całemu światu. Umierał długo i 

ciężko. Gdy nadszedł koniec, czułem tylko ulgę.

- Czy mam z tego powodu uznać, że jesteś nikczemny?

- Jest między nami zasadnicza różnica i na pewno dostrzegasz to tak samo wyraźnie jak ja.

- Aha, miałeś kiepskie dzieciństwo, a ja wspaniałe. Mimo to los sprawił, że oboje mamy 

background image

Boyda za ojca. Nie patrz tak na mnie. Właśnie tym dla ciebie jest.

- Chciałbym ci coś wyjaśnić, zanim sprawy zajdą za daleko. Nie byłem ofiarą, Allison. 

Byłem   rozbitkiem   i   korzystałem   ze   wszystkich   metod,   byle   działały.   Kradłem   i   oszukiwałem. 

Wcale   tego   nie   żałuję.   Sprawy   potoczyłyby   się   zupełnie   inaczej,   gdyby   twój   ojciec   mnie   nie 

przypilnował.

- Zgoda. Co z tego wynika?

- Nie przerywaj. Teraz  jestem biznesmenem.  Nie kradnę i nie oszukuję dlatego,  że nie 

muszę. To nie oznacza, że nie rozgrywam spraw na swój sposób.

-   Twardy   facet,   zimne   spojrzenie.   Tylko   to   wielkie,   miękkie   serce.   Miękkie?   Za   mało 

powiedziane. Z tkliwości aż się rozpływa. - Rozbawiona jego bezgranicznym zdumieniem, wstała i 

wydobyła z lodówki butelkę białego wina. Z zaskoczeniem stwierdziła, że nie czuje już zmęczenia. 

-   Myślisz,   kolego,   że   nic   o   tobie   nie   wiem?   Że   nie   wydusiłam   z   twoich   przyjaciół   żadnych 

informacji? Zgromadziłeś tu kalekich i chorych jak kwoka kurczęta. - W znakomitym humorze, 

znalazła korkociąg i otworzyła wino, wzięła z szafki kieliszek. - Frannie. Zabrałeś ją z ulicy, dałeś 

pracę.   Will.   Wyprostowałeś   go,   spłaciłeś   jego   długi,   zanim   przestrzelili   mu   kolana,   ubrałeś   w 

garnitur i godność.

- To wszystko nie ma nic do rzeczy.

- Jeszcze nie skończyłam. - Nalała sobie wina.

- Zimny zbir umieścił Beth w schronisku dla kobiet, kupował jej dzieciakom prezenty od 

świętego Mikołaja, kiedy nie miała na to pieniędzy albo energii. Jonah Blackhawk kupował lalki 

Barbie.

- Nie kupowałem lalek. - Uznał, że Ally posuwa się za daleko. - Frannie kupowała. I to nie 

ma nic do rzeczy - powtórzył.

- Racja. Jest jeszcze Maury, kucharz. - Usiadła na krześle, przekręciła się i położyła nogi na 

drugim.

-   I   forsa,   którą   mu   pożyczyłeś,   w   cudzysłowie   pożyczyłeś,   żeby   pomóc   jego   matce 

przetrwać złą passę.

- Zamknij się.

Zamoczyła palec w winie i oblizała.

- Sherry, ta mała pomocnica kelnerki, która jednocześnie studiuje. Kto zapłacił czesne za 

poprzedni semestr, bo nie zdołała na nie uciułać? Uważam, że ty. A co z małym problemem Pete'a 

w zeszłym roku? Wtedy, gdy nieubezpieczony kierowca skasował mu samochód?

- Inwestowanie w ludzi to dobry interes.

- Wymyśliłeś tę bajeczkę i się jej trzymasz?

Irytacja staczała w nim bój z zakłopotaniem. Postanowił ratować się tym pierwszym.

background image

- Denerwujesz mnie, Allison.

- O, doprawdy? Dalej, twardzielu, zmuś mnie, żebym się zamknęła.

- Uważaj - ostrzegł i wstał. - To nieistotne i nigdzie nas nie zaprowadzi.

Odstawiła kieliszek, pomachała rękami jak skrzydłami i zagdakała.

- Naprawdę, sama się o to prosisz.

- Cała trzęsę się ze strachu. Uniósł ją prosto z krzesła.

- Jeszcze słowo, przyrzekam, powiedz choć jedno słowo...

- Mięczak.

Postawił ją i ruszył w kierunku drzwi.

- Dokąd się wybierasz?

- Włożyć cholerną koszulę. Nie mogę z tobą rozmawiać.

- I tak ją z ciebie zedrę. Mam słabość do twardzieli z tkliwym sercem. - Ze śmiechem 

dogoniła go i wskoczyła mu na plecy. - Szaleję za tobą, Blackhawk.

- Odejdź. Idź sobie kogoś aresztować. Mam już dość policjantów jak na jeden dzień.

- Nigdy nie będziesz miał mnie dość. Spróbuj mnie z siebie strząsnąć.

Powiedział  sobie, że zrobiłby to. Miał pecha, gdyż  spojrzał przypadkiem na zniszczoną 

płytkę posadzki. Roztrzaskaną przez kulę przeznaczoną dla Ally.

Okręcił ją wokół siebie, przycisnął mocno i pocałował, aż zabrakło jej tchu.

- Lepiej, znacznie lepiej. Tutaj, Jonah. Teraz. Musisz mnie kochać, jakby od tego zależało 

nasze życie.

Był już z nią na podłodze, chciał sobie udowodnić, że Ally naprawdę jest pod nim cała i 

zdrowa. Nic się nie liczyło poza tym, że go obejmowała.

Cały strach, napięcie, szpetota przeżyć uciekały z niej, kiedy jej dotykał. Gdy ją wypełnił, 

wróciły pasja i pożądanie.

Ally sięgnęła po swoją garderobę i zaczęła się ubierać.

- Nie płacz. To nie fair.

- Nie płaczę.

Poczuł, że serce zabiło mu mocniej, starł kciukiem łzę z jej policzka.

- Kochasz mnie. - Przyłożyła mu pięść do piersi. - Nie chcesz się do tego przyznać. To nie  

oznacza, że jesteś twardy. A tylko to, że masz zakuty łeb.

- Nie wysłuchałaś mnie.

- Ty mnie też nie wysłuchałeś, jest remis.

- Posłuchaj teraz. - Ujął jej twarz w dłonie. - Masz cenne koneksje.

-   Co?   -   Odebrało   jej   oddech.   -   Śmiesz   mnie   obrażać,   wspominając   w   takiej   chwili   o 

pieniądzach mojej rodziny?

background image

- Nie mówię o pieniądzach. - Zmusił ją, by stanęła na palcach i po chwili rozluźnił uścisk, 

tak że na powrót dotknęła posadzki piętami. - Kto jest teraz głupi? Pieniądze nic nie znaczą. Mówię 

o związkach emocjonalnych. O fundamentach, korzeniach.

- Ty także je masz. Frannie. Will. Beth. Mój ojciec. - Pomachała ręką, uspokoiła się. - Rozu-

miem, co masz na myśli. Twierdzisz, że osoba taka jak ja, wywodząca się stamtąd, skąd pochodzę, 

powinna związać się z mężczyzną z dobrej, prawej rodziny, najlepiej z wyższej klasy średniej. On 

powinien mieć wykształcenie i być prawnikiem albo lekarzem. Czy właśnie o to ci chodzi?

- Mniej więcej.

-   Interesujące.   Tak,   to   bardzo   interesujące   -   powtórzyła,   kiwając   z   namysłem   głową.   - 

Dostrzegam w tym logikę. Hej, wiesz, kto spełnia te kryteria? Dermis Overton. Pamiętasz go? Łaził 

za mną, przebijał opony. Jeśli mi tu zaraz nie oświadczysz, co do mnie czujesz i czego dla nas 

pragniesz, to nawet nie szukaj wymówek, Blackhawk. Ja już swoje zrobiłam. Do zobaczenia kiedyś.

Dopadł do drzwi pierwszy. Był w tym dobry. Tym razem jednak, zamiast przez nie uciec, 

przytrzymał je ręką. Ona na niego patrzyła.

- Nie wyjdziesz stąd dopóty, dopóki nie skończymy.

- Ja już skończyłam. Szarpnęła klamkę.

- A ja nie. Nigdy nie kochałem żadnej innej kobiety. Przestań ciągnąć za tę klamkę i pozwól 

mi się wypowiedzieć.

Serce zabiło jej mocniej, radośnie. Skinęła tylko głową i odstąpiła od drzwi.

- W porządku. Mów.

- Trafiłaś mnie między oczy od razu, kiedy wtedy weszłaś do gabinetu ojca.

- Dobrze. - Usiadła na stołku. - Na razie mi się podoba. Kontynuuj.

- Widzisz siebie? O, to spojrzenie. - Wycelował w nią palcem. - Każdy inny chciałby cię 

sprać.

- Ale nie ty. Ty mnie uwielbiasz.

- Najwidoczniej. - Zbliżył  się, oparł ręce o stół po obu jej stronach. - Kocham cię i to 

wszystko.

- Och, wcale nie wszystko. Złóż jakieś zapewnienie.

- Chcesz zapewnienia? Oto ono. Pozbądź się mieszkania i wprowadź tutaj. Oficjalnie.

- Z prawem do korzystania z sali gimnastycznej i sauny?

Zaśmiał się.

- Tak.

- Jak na razie, może być. Co jeszcze oferujesz?

-   Nikt   nigdy   nie   będzie   kochał   cię   tak   jak   ja.   Gwarantuję.   I   nikt   inny   by   z   tobą   nie 

wytrzymał. A ja tak.

background image

- W porządku, ale to nie wystarczy. Zmierzył ją uważnym spojrzeniem.

- Czego ty właściwie chcesz?

- Małżeństwa.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Mówię, co myślę. Mogłabym  ci się oświadczyć,  ale pomyślałam,  że facet, 

który zawsze otwiera przed kobietą drzwi i który kupuje prezenty dzieciom...

- To sobie daruj.

- Dobrze. - Wyprostowała się, pogłaskała kciukiem jego policzek. - Pomyślałam sobie, że 

ktoś o tak staroświeckich manierach jak twoje, sam mógłby się oświadczyć. Splotła dłonie na jego 

karku. - Czekam.

- Właśnie się zastanawiam. Środek nocy. Jesteśmy w barze i z ramienia cieknie mi krew.

- I z wargi.

- Aha. - Otarł usta wierzchem dłoni. - Coś mi  się wydaje, że dla ciebie  i dla  mnie  to 

wymarzona sytuacja.

- Tak, to na mnie działa. Jonah, ty na mnie działasz.

Wyciągnął jej z włosów spinkę i odrzucił na bok.

- Najpierw powiedz, że mnie kochasz. Użyj koniecznie mojego imienia.

- Kocham cię, Jonah.

- To wyjdź za mnie i zobaczmy, dokąd to nas zaprowadzi.

- Dobrze, taki jest układ.

background image

EPILOG

Z okrzykiem gniewu Ally zerwała się z kanapy.

- Spalony! Czy ci sędziowie są ślepi? Widziałeś? Zamiast kopnąć telewizor, co się jej nieraz 

zdarzało, poprzestała na szarpaniu Jonaha za ramię.

- Jesteś zła, bo twoja drużyna przegrywa, a tym samym ja wygram zakład.

-   Nie   wiem,   o   czym   mówisz.   Moja   drużyna   nie   przegrywa,   wbrew   wysiłkom 

niedowidzącego   i   skorumpowanego   sędziego.   -   Wygłosiła   tę   kwestię   już   z   mniejszym 

przekonaniem.   Wzięła   się   pod   boki.   -   Poza   tym   muszę   ci   przypomnieć,   że   wcale   się   nie 

założyliśmy, bo nie masz zezwolenia na hazard.

Obrzucił wzrokiem jej długi, czarny szlafrok.

- Nie przypięłaś odznaki.

- Metaforycznie, Blackhawk - nachyliła się i złożyła na jego czole pocałunek. - Zawsze 

noszę odznakę. - Zerknęła na niego podejrzliwie. - Przysięgasz, że nie znasz wyniku?

- Absolutnie nie.

Opuścili niedzielną transmisję i oglądali zmagania futbolistów z kasety wideo.

- Nie wierzę ci. Jesteś podejrzanym typem.

- Zawarliśmy układ. - Wsunął dłoń do rękawa szlafroka i pieścił jej rękę. Sięgnął po pilota i 

zatrzymał taśmę. - Skoro już stoisz... - Wyciągnął pustą szklankę. - Może byś mi dolała?

- Poprzednio też ja dolewałam.

- Bo poprzednio też stałaś. Gdybyś spokojnie siedziała, nie wypadałoby ciągle na ciebie.

Zgodziła się z tym i wzięła od niego szklankę.

- Nie włączaj meczu, póki nie wrócę.

- Gdzież bym się ośmielił?

Ruszyła   do   kuchni.   Niekiedy   tęskniła   za   mieszkaniem   nad   klubem,   ale   nawet   para 

zatwardziałych mieszczuchów nie lubi ciasnoty. Dom im odpowiadał. Tak samo jak małżeństwo, 

dodała w duchu. Radośnie westchnęła, nalewając wodę do szklanki, do której przed chwilą wrzuciła 

lód.

W   ciągu   ostatnich   osiemnastu   miesięcy   zaszło   wiele   zmian.   Budowali   swoje   życie   na 

solidnych, mocnych podstawach.

Popijając jego wodę, wróciła do salonu i stwierdziła, że Jonah zniknął. Pokręciła głową i 

odstawiła szklankę. Wiedziała, gdzie go znajdzie.

Przemierzyła cicho korytarz i zatrzymała się przed drzwiami sypialni.

Kiedy je otworzyła, przez okna wlewało się światło zimowego księżyca, wydobywając z 

mroku Jonaha i dziecko, które trzymał na rękach. Ally ogarnęła fala czułości.

- Obudziłeś ją.

background image

- Nie spała.

- Obudziłeś ją - powtórzyła, podchodząc - bo nie możesz wytrzymać.

- A dlaczego miałbym wytrzymywać? - Pocałował głowę córeczki. - Jest moja.

- Wcale tego nie kwestionuję. - Ally pogłaskała palcem miękkie ciemne włosy niemowlęcia. 

- Będzie miała twoje oczy.

Ta   uwaga   nim   wstrząsnęła.   Spojrzał   na   maleńką   twarzyczkę   o   ciemnych,   tajemniczych 

oczach istoty niedawno urodzonej. W oczach malutkiej Sarah widział całe swoje życie.

- Koloru oczu nie można przewidzieć po dwóch tygodniach. W podręcznikach piszą, że się 

zmienia.

- Będzie miała twoje oczy - powtórzyła Ally. Objęła męża w pasie i oboje przyglądali się 

swojemu cudowi. - Jak uważasz, jest głodna?

- Nie. Jest tylko nocnym stworzeniem. Odwrócił głowę, gdy Ally wysunęła usta. Kiedy 

pogłębił pocałunek, niemowlę się poruszyło. Ułożył sobie główkę Sarah na ramieniu z naturalną 

zręcznością, która zawsze przyprawiała jego żonę o uśmiech.

Okazał się urodzonym ojcem. Z tym że, pomyślała, przypominając sobie własnego, miał 

dobrego nauczyciela.

Z przechyloną głową przyglądała się im obojgu.

- Chyba chciałaby teraz oglądać mecz. Jonah potarł policzkiem włosy córeczki.

- Wspomniała o tym.

- Zaraz zaśnie.

- Ty też.

Ze śmiechem Ally wyjęła z łóżeczka kocyk.

- Daj mi ją - poprosiła, wyciągając ręce.

- Nie.

- Zrobimy tak. Trzymasz ją do przerwy, a ja po przerwie.

- Zgoda.

Z dzieckiem na ramieniu i dłonią splecioną z dłonią kobiety, którą kochał, Jonah opuścił 

sypialnię, by cieszyć się nocą.

background image

NOCNE KOMPOZYCJE

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 - Co ty, do diabła, tutaj robisz?!

Maggie, klęcząc na czworakach, nie podniosła nawet głowy.

- Ciągle ta sama piosenka, C.J.?

C. J. obciągnął kaszmirowy sweter. Potrafił uczynić z zamartwiania się prawdziwą sztukę. 

Niepokoił się o Maggie. Ktoś musiał. Spojrzał na jej brązowe włosy związane byle jak na czubku 

głowy. Miała długą, wiotką szyję, była drobna, szczupła i sprawiała wrażenie kruchej. C. J. zawsze 

kojarzyła się z dziewiętnastowiecznymi angielskimi arystokratkami. Być może one też w swoich 

filigranowych, smukłych ciałach gromadziły niewyczerpane zasoby energii.

Maggie miała na sobie sprany podkoszulek i równie sprane dżinsy. I brudne ręce. C. J. 

przeszedł dreszcz: wiedział, do jakiej magii zdolne są te wytworne, delikatne dłonie.

Faza,   pomyślał.   Maggie   ma   fazę.   Był   dwa   razy   żonaty,   miał   za   sobą   kilka   luźnych 

związków i zdawał sobie sprawę, że kobiety od czasu do czasu miewają humory. Musnął starannie 

przystrzyżone jasne wąsy. Ostrożnie, łagodnie sprowadzi Maggie z powrotem na ziemię, przywróci 

jej poczucie rzeczywistości.

Rozejrzał   się.   Wokół   tylko   drzewa,   skały,   kompletne   pustkowie.   Ciekawe,   czy   są   tu 

niedźwiedzie, przemknęło mu przez głowę. W realnym świecie takie stwory trzyma  się w zoo. 

Popatrując nerwowo, czy nie dojrzy między drzewami jakiegoś zagrożenia, spróbował jeszcze raz.

- Jak długo zamierzasz tak się zachowywać, Maggie?

- Niby jak, C.J.? - Miała niski, zmysłowy głos. Sprawiał, że mężczyźni marzyli, by budziła 

się u ich boku.

Ta   dziewczyna   doprowadzała   go   do  furii.   C.   J.   przeczesał   palcami   świetnie   ostrzyżone 

włosy.   Co   ona   robi   blisko   pięć   tysięcy   kilometrów   od   Los   Angeles,   pełzając   po   lesie   na 

czworakach? Czuł się za nią odpowiedzialny. Wypuścił powietrze z płuc - stary nawyk, zawsze tak 

robił,   kiedy   napotykał   na   opór.   Negocjacje   to   była   jego   specjalność.   Musi   przemówić   jej   do 

rozumu. Przestąpił z nogi na nogę, ostrożnie, żeby nie ubrudzić eleganckich pantofli.

- Kocham cię, maleńka. Wiesz przecież. Wracaj do domu.

Maggie odwróciła się i posłała mu uśmiech, jeden z tych, rozświetlających całą twarz. Usta, 

którym   tylko   trochę   brakowało,   by   były   za   szerokie,   lekko   szpiczasta   broda   i   wysokie   kości 

policzkowe. Wielkie brązowe oczy, a w nich żywy błysk. Nie była to twarz przyprawiająca o niemy 

zachwyt, a jednak, nawet teraz, bez makijażu, z umazanym ziemią policzkiem, Maggie Fitzgerald 

przyciągała uwagę. Była osobą ze wszech miar interesującą.

Przysiadła na ziemi, zdmuchnęła spadający na oczy kosmyk i spojrzała na zachmurzonego 

C. J. Wzruszał ją i śmieszył. Jedno i drugie przychodziło jej z łatwością.

- Ja też cię kocham, a teraz przestań utyskiwać jak stara baba.

background image

- Nie masz tu nic do roboty - próbował tłumaczyć. - Po co łazisz na czworakach? Jesteś cała 

umorusana ziemią.

- Lubię to.

Pełen   naturalności   ton,   jakim   to   powiedziała,   oznaczał   prawdziwe   kłopoty.   Gdyby 

krzyczała, kłóciła się, łatwiej by mu z nią poszło. Nieporównanie łatwiej. Przełamać ten spokojny 

upór   zdawało   się   ponad   ludzkie   siły.   Jak   wspinaczka   na   Mount   Everest.   Niebezpieczna   i 

wyczerpująca. C. J. był mądrym człowiekiem, zmienił więc taktykę.

- Rozumiem, że chciałaś się wyrwać, odetchnąć. Nikt bardziej nie zasłużył na odpoczynek. 

Dlaczego nie pojedziesz na dwa tygodnie do Cancun albo nie polecisz na zakupy do Paryża?

Maggie strzepnęła resztki ziemi z bratków, które właśnie posadziła. Nie najlepiej wyglądały. 

Podniosła się z kolan.

- Możesz mi podać konewkę?

- Nie słuchasz tego, co mówię.

- Ależ słucham. - Wyciągnęła rękę i sama sięgnęła po konewkę. - Byłam już w Cancun, a 

ciuchów mam tyle, że nie wiem, co z nimi robić.

C. J. spróbował od innej strony.

- To nie tylko moje zdanie - zaczął, patrząc, jak Maggie podlewa bratki. - Wszyscy twoi 

znajomi, którzy dowiedzieli się o twoim pomyśle, uważają, że...

- Że mi  odbiło?  - podsunęła. Za  dużo wody,  pomyślała,  widząc, jak kwiatki  w oczach 

oklapły. Musi jeszcze dużo się nauczyć. - C.J., pomógłbyś, zamiast besztać mnie jak dziecko i 

namawiać do czegoś, na co nie mam najmniejszej ochoty.

- Pomóc ci? - oburzył się, jakby mu zaproponowała, że doda do najprzedniejszej whisky 

wody z kranu.

Maggie parsknęła śmiechem.

- Podaj mi te petunie. - Wbiła ponownie w ziemię niewielki szpadel. - Ogrodnictwo zbliża 

człowieka do natury - stwierdziła sentencjonalnie.

- Nie mam ochoty zbliżać się do natury. Zaśmiała się ponownie. Dla C. J. kontakt z naturą 

kończył się na wejściu do basenu z chlorowaną wodą, i to podgrzewaną, ma się rozumieć. Jeszcze 

kilka   miesięcy   temu   o   sobie   mogła   powiedzieć   to   samo.   Jednak   znalazła   inny   świat,   którego, 

zresztą, wcale nie szukała. Gdyby nie przyjechała na Wschodnie Wybrzeże, żeby pracować nad 

muzyką do nowego musicalu, gdyby po długich, wyczerpujących próbach nie ruszyła na południe 

wiedziona irracjonalnym impulsem, nigdy nie odkryłaby sennego miasteczka w Blue Ridge.

Tak naprawdę nie wiemy, gdzie jest nasze miejsce dopóty, dopóki nie natkniemy się na nie 

przypadkiem. Maggie jechała po prostu przed siebie i trafiła do domu.

Może   to   los   przywiódł   ją   do   maleńkiego   Morganville   u   podnóża   gór:   kilkadziesiąt 

background image

budynków, stu czterdziestu dwóch mieszkańców, kilka farm, parę samotnie stojących domów. Przy 

furtce jednego zobaczyła tablicę „Na sprzedaż”. Nie zastanawiała się, nie targowała, nie żywiła 

wątpliwości.   Podpisała   umowę   i   po   miesiącu   była   właścicielką   liczącej   dwanaście   akrów 

posiadłości oraz dwupiętrowego drewnianego domu.

Nie   dziwiła   się   specjalnie,   że   znajomi   mogli   martwić   się   o   stan   jej   umysłu.   Zostawiła 

rezydencję z marmurami i basenem dla starego budynku i zarośniętego ogrodu. Bez oglądania się 

za siebie.

Przyklepała ziemię wokół petunii i przysiadła na piętach. Sadzonki wyglądały trochę lepiej 

niż bratki. Może zaczynała chwytać, o co chodzi.

- I co myślisz?

- Myślę, że powinnaś wrócić do Los Angeles i dokończyć muzykę.

- Pytałam o kwiaty. - Podniosła się i otrzepała dżinsy. - Pracuję nad muzyką tutaj.

- Jak możesz pracować tutaj?! - C. J. wyrzucił w górę ręce gestem, który uwielbiała, tyle 

było w nim teatralności. - Jak mogło przyjść ci do głowy, aby mieszkać w tej dziczy?

- Niby dlaczego  w dziczy?  Bo nie ma  tu siłowni i butików na każdym  rogu? - Chcąc 

złagodzić ostre słowa, ujęła C. J. pod ramię. - No dalej, weź głęboki oddech! Świeże powietrze ci 

nie zaszkodzi.

- Ludzie nie doceniają smogu - mruknął C. J. Był agentem Maggie, ale uważał się za jej 

przyjaciela. Być może był nawet jej najlepszym przyjacielem, od kiedy umarł Jeny. Znowu zmienił 

ton, tym razem na łagodny: - Wiem, że masz za sobą trudny okres. Może z Los Angeles wiąże się 

zbyt wiele bolesnych wspomnień, ale nie możesz zakopywać się na tym odludziu.

-   Nie   zakopuję   się.   -   Uścisnęła   dłonie   C.J.,   zapominając,   że   jej   są   uwalane   ziemią.   - 

Pochowałam Jerry'ego prawie dwa lata temu. To zupełnie inny rozdział mojego życia, C.J., i nie ma 

nic wspólnego z obecną decyzją. Tu jest mój dom. Nie wiem, jak ci to inaczej wytłumaczyć. Czuję 

się tutaj szczęśliwsza niż kiedykolwiek w Los Angeles.

Wiedział, że wali głową w mur, ale spróbował jeszcze raz. Objął ją ramieniem, jakby była 

małym dzieckiem, które zbłądziło.

- Popatrz na ten dom.

Rzeczywiście budynek nie prezentował się imponująco. Farba obłaziła, w podłodze ganku 

brakowało   kilku   desek,   okiennice   zwisały   smętnie   na   starych,   zardzewiałych   zawiasach.   Ale 

Maggie widziała jak słońce odbija się w szybach, tworząc tęczowe refleksy.

- Nie powiesz mi, że chcesz tu mieszkać.

- Trochę farby, kilka gwoździ - zbyła C. J. Dawno zrozumiała, że zewnętrzne problemy 

najlepiej   ignorować.   A   te   prawdziwe   kryją   się   pod   powierzchnią,   nieuchwytne,   nie   zawsze 

dostrzegalne. - Ten dom ma szansę odżyć.

background image

- Ten dom ma szansę zawalić ci się na głowę.

- W zeszłym tygodniu naprawiłam dach. Przyszedł taki jeden miejscowy i po kłopocie.

- W promieniu kilkunastu kilometrów nie ma żadnych miejscowych. Chyba że elfy i gnomy.

- W takim razie może to był gnom. - Maggie rozprostowała zesztywniałe plecy. - Mógł mieć 

metr sześćdziesiąt, ale był silny jak wół - pokpiwała. - Na imię ma Bog.

- Maggie...

-   Bardzo   sympatyczny   człowiek.   Obiecał,   że   zajmie   się   wszystkimi   ważniejszymi 

naprawami.

- W porządku. Znalazłaś gnoma, który zna się na ciesiołce i zrobi ci remont. A co z tym? - 

C. J. zatoczył ręką, wskazując otoczenie: głazy, chwasty i gęste zarośla.

Nawet największy optymista nie mógłby nazwać kawałka gruntu „trawnikiem”. Tuż obok 

domu   rosło   przysadziste   drzewo   niebezpiecznie   nachylone   w   jego   stronę.   Zaniedbana   od   lat 

winorośl rozkrzewiła się dziko. Wszystko tu wyrosło, jak chciało, tworząc zielone chaszcze.

- Zamek Śpiącej Królewny - szepnęła Maggie. - Będzie mi trochę przykro usuwać te zielska, 

ale pan Bog obiecał, że i w tym mi pomoże.

- Ma koparkę?

Maggie   przechyliła   głowę   i   uniosła   brwi.   Ludziom   powyżej   czterdziestki   musiałaby 

przypominać teraz swoją matkę.

-   Polecił   mi   projektanta   zieleni.   Twierdzi,   że   Cliff   Delaney   jest   najlepszy   w   całym 

hrabstwie. Przyjdzie dzisiaj po południu, żeby zobaczyć, co jest do zrobienia.

- Jeśli jest mądry, spojrzy na wykroty, które nazywasz drogą dojazdową, i pojedzie dalej.

- Sarkasz, a jednak dojechałeś pod sam dom tym wynajętym mercedesem. - Obróciła się, 

zarzuciła C. J. ręce na szyję i ucałowała go. - Dziękuję, że chciało ci się lecieć tutaj z Kalifornii i że 

się o mnie martwisz. Nie myśl, że tego nie doceniam. - Zmierzwiła mu włosy: na taki gest nikt inny 

nie mógłby sobie pozwolić. - Wierz mi, naprawdę wiem, co robię. A patrząc z zawodowego punktu 

widzenia, moja praca tylko zyska na tej zmianie.

- To się okaże - mruknął C. J. i dotknął policzka Maggie. Jest jeszcze na tyle młoda, by mieć 

szalone marzenia, pomyślał. I taka wzruszająca przez to, że w nie wierzy.

- Nie o twoją pracę się martwię.

- Wiem. - Głos zabrzmiał łagodniej. Maggie nigdy nie starała się panować nad swoimi 

uczuciami, pozwalała raczej, by one nią kierowały. - Potrzebuję spokoju, który mam tutaj. Po raz 

pierwszy w życiu zsiadłam z karuzeli. Rozumiesz? Czuję wreszcie twardy grunt pod nogami i 

bardzo mi z tym dobrze.

Znał Maggie na tyle, by wiedzieć, że w żaden sposób nie odwiedzie jej od podjętej decyzji. 

Może rzeczywiście powinna odpocząć?

background image

- Muszę już jechać, jeśli mam zdążyć na samolot - powiedział. - Skoro uparłaś się tu zostać, 

obiecaj, że będziesz do mnie dzwoniła codziennie.

Maggie znowu go pocałowała.

- Raz w tygodniu - oznajmiła. - Za dziesięć dni będziesz miał muzykę do „Heat Dance”. - 

Otoczyła go ramieniem i podprowadziła do mercedesa. - Bardzo podoba mi się ten film. Jest lepszy, 

niż wyobrażałam sobie po przeczytaniu scenariusza. Muzyka pisze się sama.

C. J. odchrząknął i rzucił ostatnie spojrzenie na dom.

- Jeśli poczujesz się samotna...

- Nie poczuję się. - Maggie ze śmiechem popchnęła go do samochodu. - Odkryłam, jak 

bardzo potrafię być samowystarczalna. Leć szczęśliwie i przestań o mnie się martwić.

Słabe szanse, pomyślał i odruchowo włożył rękę do kieszeni, żeby upewnić się, czy ma 

aviomarin.

- Przyślij mi muzykę. Jeśli okaże się sensacyjna, może przestanę się martwić... trochę.

- Jest sensacyjna. - Cofnęła się, robiąc C. J. miejsce do wykręcenia samochodu. - Ja. jestem 

sensacyjna! - zawołała, kiedy uruchomił silnik. - Powiedz znajomym, że postanowiłam kupić kozy i 

kury.

Mercedes zatrzymał się gwałtownie.

- Maggie... Parsknęła śmiechem.

- Nie teraz. Może jesienią - uspokoiła go, przerażona, że gotów wysiąść z wozu i zacząć 

namowy od początku. - Przyślij mi trochę czekoladek Godiva.

To   już   brzmi   lepiej,   pomyślał   C.J.,   wrzucając   bieg.   Za   sześć   tygodni   Maggie   będzie   z 

powrotem w Los Angeles. Zerknął jeszcze w lusterko wsteczne. Widział jej drobną, szczupłą postać 

na tle gęstwiny roślin i rozpadającego się domu. Wzdrygnął się. Tym razem jednak nie był  to 

dreszcz obrzydzenia wobec „natury”, raczej lęk, graniczące z pewnością przeczucie, że nie będzie 

na tym pustkowiu bezpieczna.

Pokręcił głową i odszukał w kieszeni buteleczkę ze środkami uspokajającymi. Wszyscy mu 

powtarzali, że za bardzo się przejmuje.

Samotna, pomyślała Maggie, patrząc, jak mercedes podskakuje na wertepach. Nie, nie czuła 

się tak. Miała pewność, że nigdy nie poczuje się samotna w nowym domu. Raptem dopadły ją złe 

przeczucia, ale odegnała je szybko, mówiąc sobie, że to jakiś absurd.

Odwróciła   się   i   powoli   ruszyła   do   stojącego   na   wzniesieniu   domu.   Drzewa   zaczynały 

dopiero puszczać pąki, ale za kilka dni dom otoczy zielona ściana. Zimą będzie tu biało - czarny 

pejzaż, lód na gałęziach, oblodzone głazy. Jesienią za oknami pojawi się wielobarwny kilim we 

wszystkich odcieniach żółci, brązów i czerwieni. Nie, nie będzie tutaj samotna.

Po raz pierwszy w życiu może odcisnąć ślad na miejscu, w którym mieszka. To wyłącznie 

background image

jej miejsce. Błędy, które tu popełni, będą tylko jej błędami. Podobnie jak małe triumfy, które tu 

odniesie. Prasa nie będzie porównywała domku w zachodnim Marylandzie z rezydencją jej matki w 

Beverly   Hills   ani   z   willą   ojca   na   południu   Francji.   Jeśli   dopisze   jej   szczęście,   bardzo   dużo 

szczęścia, prasa w ogóle tu nie trafi. A ona będzie pisać muzykę i żyć spokojnie z dala od ludzi.

Jeśli   stawała   bez   ruchu   i   zamykała   oczy,   natychmiast   otaczała   ją   muzyka.   Nie   ptasie 

koncerty   -   granie   powietrza   w   gałęziach   drzew.   Kiedy  wytężała   słuch,   dochodził   cichy   szmer 

małego   potoku   po   drugiej   stronie   drogi.   To   była   muzyka   ciszy.   Bogata,   zorkiestrowana   jak 

symfonia.

Miała już dość blichtru świata. Miała go dość od dawna, ale nie wiedziała, jak się z niego 

wyrwać. Kiedy twoje narodziny odnotowywane są przez międzynarodową prasę, gdy kolorowe 

magazyny zachwycają się, że zaczęłaś chodzić, powiedziałaś pierwsze słowo, możesz potem nie 

wiedzieć, że istnieje inne życie.

Jej matka była jedną z największych amerykańskich pieśniarek bluesowych. Ojciec, aktor 

dziecięcy, został uznanym reżyserem. Fani na całym świecie śledzili związek tej pary, a pojawienie 

się Maggie na świecie celebrowano jak narodziny księżniczki krwi. Maggie żyła jak księżniczka. 

Złote karuzele i białe futerka. Miała szczęście, bo rodzice ją uwielbiali tak jak siebie nawzajem. 

Miłość kompensowała to, co w show - biznesie trudne do zniesienia: umowność, bezwzględność. 

Miłość i bogactwo chroniły ją przed światem. Nazwisko wystawiało na widok publiczny.

Jako   nastolatka,   na   każdej   randce   była   prześladowana   przez   paparazzi.   Ją   to   bawiło, 

chłopców frustrowało. Pogodziła się z tym, że jej życie jest własnością publiczną. Od początku tak 

było.

Kiedy samolot rodziców rozbił się w szwajcarskich Alpach, miała osiemnaście lat. Jej świat 

się rozsypał. Prasa rozpisywała się o jej rozpaczy. Nie protestowała. Rozumiała, że ludzie opłakują 

razem z nią śmierć dwojga swoich ulubieńców.

Potem   pojawił   się   Jerry:   przyjaciel,   kochanek,   wreszcie   mąż.   I   znowu   życie   nabrało 

wymiaru fantazji, by przynieść kolejną tragedię.

Nie   będzie   o   tym   teraz   myśleć,   powiedziała   sobie,   biorąc   do   ręki   szpadel   i   atakując 

ponownie   kamienistą   ziemię.   Tak   naprawdę   została   jej   muzyka.   Z   muzyki   nigdy   by   nie 

zrezygnowała. Nie potrafiłaby.  Muzyka stanowiła część jej samej. Komponowała obsesyjnie, w 

zachwycie, nieustannie. Sama nigdy nie występowała, obdarowywała innych swoim talentem.

Miała dwadzieścia osiem lat, dwa Oskary, pięć nagród Grammy i Tony. Mogła usiąść przy 

fortepianie i zagrać z pamięci każdy utwór, jaki kiedykolwiek napisała. Nagrody ciągle leżały w 

pudłach, które przyleciały z Los Angeles.

Mała rabata, którą właśnie zakładała w pocie czoła, była dziełem serca. Umieszczona tak, że 

nikt   jej   pewnie  nigdy  nie  zobaczy  poza   Maggie.  Sprawiło   jej   przyjemność,   że  mogła  ubarwić 

background image

kawałek   ziemi,   który  uważała   za   własny.   Maggie   pracowała   i   nuciła.   Zapomniała   o  niemiłym 

uczuciu, jakie ogarnęło ją po odjeździe C. J.

Cliff Delaney zwykle nie robił wycen i nie sporządzał wstępnych projektów. Już nie musiał. 

Od sześciu lat firma prosperowała na tyle  dobrze, że wysyłał  na pierwsze rozmowy jednego z 

dwóch najlepszych pracowników. Zazwyczaj oni też później prowadzili roboty, on sam włączał się 

dopiero w końcowej fazie, kiedy zaczynały się subtelności i zabawa w detale. Jeśli zlecenie było 

ciekawe, zaglądał czasami na miejsce, coś sugerował, ale to wszystko. Tym razem zrobił wyjątek.

Znał dom Morgana. William był jednym z tych Morganów, od których nazwiska miasteczko 

wzięło nazwę. Dziesięć lat temu jego samochód stoczył się do Potomacu i od tego czasu budynek 

stał pusty. Pozbawiony od samego początku uroku, surowy, wzniesiony na niewdzięcznej ziemi. 

Jednak przy odpowiednim podejściu można tam wyczarować piękne otoczenie. Bardzo wątpił, czy 

dama z Los Angeles potrafi wykazać się odpowiednim podejściem.

Słyszał o niej, ma się rozumieć. Każdy, kto przez ostatnie dwadzieścia osiem lat zaglądał 

przynajmniej od czasu do czasu do gazet, musiał słyszeć o Maggie Fitzgerald. Morganville ożywiło 

się, kiedy przyjechała. Sensacja była jeszcze większa niż po ucieczce żony Lloyda Messnera z 

dyrektorem banku.

Miasteczko   żyło   ospałym   rytmem.   Wydarzeniem   był   zakup   nowej   armatki   wodnej   i 

doroczna parada w Dniu Założyciela. Dlatego Cliff zdecydował się zostać, choć w jego sytuacji 

mógł mieszkać, gdzie chciał. Tu się wychował, znał ludzi, akceptował ich poczucie jedności, różne 

wady.   Co   więcej,   rozumiał   ziemię.   Bardzo   wątpił,   czy   opromieniona   sławą   kompozytorka   z 

Kalifornii też ją zrozumie.

C. J. dawał jej sześć tygodni na powrót do Kalifornii, Cliff trzy, zanim ją jeszcze zobaczył. 

Liczył, że uda mu się coś zdziałać, zanim Maggie Fitzgerald znudzi się wiejskim życiem i wsiądzie 

do samolotu.

Skręcił z szosy w polną drogę prowadzącą do domu Morgana. Nie był tu cale lata. Posesja 

wyglądała gorzej, niż ją zapamiętał. Deszcze i zaniedbanie uczyniły drogę niemal nieprzejezdną. 

Gałęzie zarośli, porastających z obu stron pobocze, uderzały o karoserię. Pierwsza rzecz to zrobić 

porządek   z   drogą,   myślał   Cliff,   pokonując   wykroty.   Trzeba   ją   wyrównać,   wysypać   żwirem, 

wykopać z obu stron rowy odwadniające.

Jechał powoli nawet nie dlatego, że oszczędzał pick - upa: chłonął widok. Miał wielką 

ochotę   zmierzyć   się   z   tym   prymitywnym,   bezczasowym   otoczeniem.   Jego   talent   naprzeciwko 

geniuszu natury. Jeśli Maggie Fitzgerald chciała mieć tu asfalt i egzotyczne roślinki, to źle trafiła. 

Pierwszy jej to uświadomi.

Cliff nie darzył zaufaniem przyjezdnych i miał ku temu powody.

Pojawiali się tu zamożni mieszkańcy Waszyngtonu i chcieli mieć przed domami gładko 

background image

wystrzyżone trawniki. Kazali wycinać dęby i topole, które przecież miały większe prawa niż oni. 

Żądali równiutkich rabatek kwiatowych. Trawnik też powinien być gładki i równy, żeby można 

było   kosić   go   bez   wysiłku.   A   potem   opowiadali,   że   „mieszkają   na   wsi”,   rozmyślał   Cliff   z 

ironicznym   uśmiechem,   chociaż   przywozili   ze   sobą   miejskie   nawyki   i   takież   same   gusta. 

Dojeżdżając do domu Morgana, był już wrogo nastawiony do Maggie Fitzgerald.

Maggie usłyszała samochód, zanim wyłonił się zza zakrętu. To była jedna z wielu rzeczy, 

która podobała się jej w nowym domu: otaczający go spokój. W mieście nie zwróciłaby nawet 

uwagi na odgłos silnika. Podniosła się znad rabaty, wytarła dłonie o pupę i osłoniła oczy od słońca, 

wypatrując nadjeżdżającego wozu.

Pick - up zatrzymał się w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed godziną stał mercedes. 

Zakurzony,   z   dawno   niepolerowanymi   chromami,   wyglądał   znacznie   bardziej   swojsko   niż 

luksusowa   maszyna   wypożyczona   przez   C.J.   Co   prawda,   nie   mogła   dojrzeć   jeszcze   kierowcy, 

słońce odbijało się w przedniej szybie, ale uśmiechnęła się i pomachała ręką na powitanie.

Pierwsza   rzecz,   jaką   Cliff   pomyślał,   to   że   jest   znacznie   drobniejsza,   niż   oczekiwał. 

Fitzgeraldowie   powinni   być   więksi   od   zwykłych   śmiertelników.   Ciekawe,   czy   będzie   chciała 

hodować równie delikatne, jak ona storczyki. Wysiadł z samochodu przekonany, że damulka zaraz 

go zirytuje.

Maggie przeżyła moment zaskoczenia na widok Cliffa: spodziewała się chyba kogoś w typie 

pana   Boga,   tymczasem   zobaczyła   modelowego   faceta:   na   oko   prawie   metr   dziewięćdziesiąt 

wzrostu,   szerokie   bary,   szczupła   sylwetka,   ciemne,   rozwiane   jazdą   włosy,   zmysłowe   usta   bez 

uśmiechu. Ciemne okulary zasłaniały oczy. A ona oceniała ludzi po oczach.

Poruszał   się   swobodnie,   pewnie.   Wysportowany,   pomyślała.   Był   kilka   metrów   od   niej, 

kiedy wyczuła jego nieprzyjazne nastawienie.

- Panna Fitzgerald?

- Tak. - Uśmiechnęła się neutralnie i wyciągnęła rękę. - Pan od Delaneya?

- Tak.

Wymienili krótki uścisk dłoni. Cliff nie przedstawiając się, omiótł wzrokiem teren.

- Chciała pani, żebyśmy wycenili prace ogrodowe.

Maggie poszła za jego wzrokiem i w jej uśmiechu pojawiło się rozbawienie.

- Muszę coś tu zrobić. Czy wasza firma potrafi czynić cuda?

- Znamy się na swojej robocie. - Zerknął na biedną rabatkę z bratkami i petuniami. Pańcia 

znudzi się, zanim przyjdzie pora na pielenie pierwszych chwastów. - Proszę powiedzieć, o czym 

pani myśli.

- W tej chwili o szklance mrożonej herbaty. Przyniosę coś do picia, a pan niech się rozejrzy, 

potem porozmawiamy. - Wydawała polecenia przez całe swoje życie, miała to we krwi. Odwróciła 

background image

się i weszła po chwiejnych stopniach na ganek. Cliff zmrużył oczy.

Dobre, markowe dżinsy, pomyślał zgryźliwie, zanim siatkowe drzwi zamknęły się za nią. 

Na szyi brylant, przynajmniej jednokaratowy. W co się bawi ta hollywoodzka panna? Zostawiła po 

sobie subtelny, drażniący zmysły zapach. Wzruszył ramionami i odwrócił się plecami do domu.

Otoczenie   można   było   uporządkować   i   ukształtować   bez   większych   szkód   dla   pejzażu. 

Należało tylko uporać się z wieloletnimi zaniedbaniami i nie ingerować zbyt nachalnie w naturę. Na 

pewno  nie  zafunduje pannie   Fitzgerald   idealnego   trawnika  przed  domem.  Cliff   odrzucił  już w 

swojej karierze wiele zleceń tylko dlatego, że klienci chcieli zbyt radykalnych zmian. Nawet przy 

takim stosunku do krajobrazu nie nazwałby się artystą. Był  biznesmenem. Jego biznesem były 

ziemia i zieleń.

Ruszył w stronę kępy drzew obrośniętych powojem, gęstej od ostów. Poszycie można było z 

łatwością oczyścić, nawieźć, posadzić może w miejscu ostów żonkile. Kępa zacznie emanować 

spokojem. Cliff wetknął kciuki do tylnych kieszeni dżinsów. Z tego, co czytał przez lata o Maggie 

Fitzgerald, spokój był jej raczej obcy.

Podróże, szybkie życie, blask i blichtr. Co ją tutaj przywiało?

Zanim ją usłyszał, poczuł zapach perfum. Kiedy się odwrócił, była kilka kroków od niego, 

niosła dwie szklanki wypełnione  herbatą. Przyglądała  mu  się z nieukrywaną  ciekawością.  Gdy 

stanęła   przed   nim,   ze   słońcem   za   plecami,   pojął,   że   jest   najbardziej   pociągającą   kobietą,   jaką 

kiedykolwiek spotkał.

Podała mu szklankę dobrze zmrożonej herbaty.

- Chce pan usłyszeć, o czym myślę?

Chyba chodzi o głos, pomyślał. Niewinne pytanie zadane zmysłowym głosem, w którym 

kryły się jakieś mroczne obietnice. Upił łyk.

- Po to przyjechałem - odpowiedział niemal niegrzecznie. Nigdy tak się nie zachowywał 

wobec potencjalnych klientów.

Uniosła brwi na ten ton, jedyny znak, że usłyszała w jego głosie wrogość. Z taką postawą 

niedługo utrzyma pracę. A jednak nie robił wrażenia najętego pracownika.

- W rzeczy samej, panie...

- Delaney.

- We własnej osobie. - Nadal nie wyjaśniało  to jego postawy.  - Słyszałam,  że jest pan 

najlepszy, panie Delaney, a ja chcę mieć najlepszych ludzi, więc... - Przesunęła palcem po szkle. - 

Powiem panu, czego chcę, a pan mi powie, czy podejmie się zadania.

- Bardzo proszę. - Nie wiedział, dlaczego zirytowało go to proste stwierdzenie, tak jak nie 

wiedział, dlaczego podziwia gładkość jej skóry, dlaczego wpatruje się w te wielkie, aksamitne oczy. 

Nie był myśliwym, raczej obserwatorem. - Powiem pani od razu, że moja firma nie przyjmuje 

background image

zleceń, które rujnują naturalne otoczenie. Taką mamy zasadę. To jest surowy krajobraz, panno 

Fitzgerald, i taki ma pozostać. Jeśli oczekuje pani akra albo dwóch wymuskanego trawnika, kupiła 

pani nie tę ziemię i zamówiła nie tego projektanta zieleni.

Maggie ciężko pracowała nad tym,  żeby opanować naturalną  skłonność do wpadania  w 

złość. Nie chciała, by przylgnęła do niej etykietka wybuchowej córeczki wybuchowych rodziców.

- Uczciwie stawia pan sprawę - udało się jej powiedzieć po trzech głębokich wdechach.

- Nie wiem, po co kupiła pani ten dom.

- Nie sądzę, żebym chciała udzielać informacji na ten temat.

- To rzeczywiście nie moja sprawa. Ale to - zatoczył ręką - już tak.

- Nie sądzi pan, że trochę pospieszył się pan z potępianiem mnie, Delaney? - Maggie upiła 

łyk herbaty. - Nie zdążyłam jeszcze pana poprosić, żeby sprowadził pan buldożery i puścił w ruch 

piły mechaniczne.

Powinna mu powiedzieć, by wyniósł się z jej terenu. Ledwie zadała sobie pytanie, dlaczego 

tego nie zrobiła, przyszła odpowiedź. Instynkt. Instynkt sprowadził ją do Morganville, kazał kupić 

ziemię, na której teraz stała. Instynkt mówił jej, że Delaney jest najlepszy. Tylko on może zająć się 

otoczeniem domu. Nie chcąc robić nic pochopnie, upiła kolejny łyk herbaty.

- Ta kępa drzew - wskazała. - Chciałabym ją oczyścić z ostów. W tej chwili nie sposób tam 

wejść.

- Zerknęła na Cliffa. - Nie robi pan notatek?

Przyglądał się jej uważnie.

- Nie. Proszę mówić.

-   Dobrze.   Ten   kawałek   ziemi   tutaj,   przed   domem...   -   Spojrzała   na   wysokie   po   kolana 

chwasty.

- Kiedyś musiał być tu trawnik. Powinien znowu być. Trzeba by zasadzić na nim, nie wiem, 

może kilka sosen, żeby zbyt nie odcinał się od lasu. Wszystkie chwasty na zboczu, aż do drogi 

dojazdowej, też  trzeba   usunąć.  - Niektóre  z  nich  tak  wybujały,  że  Maggie  mogła   pośród nich 

zniknąć.

- Trochę  tu za stromo,  żeby siać  trawę. Niech  pan wprowadzi  trochę  koloru, nie  lubię 

jednostajności.

-   Na   zboczu   można   posadzić   iglaki,   różne   odmiany.   Jałowiec,   na   przykład,   a   do   tego 

forsycje. Tu, gdzie mniej stromo, jakieś niskie, płożące się rośliny. - Widział już fuksje kwitnące 

między głazami.

- To trzeba wyciąć - wskazał na drzewo nachylające się niebezpiecznie nad dachem domu. - 

Za domem też są dwa czy trzy spróchniałe, które trzeba usunąć.

Zachmurzyła się, chociaż zawsze wierzyła zdaniu ekspertów.

background image

- Dobrze, ale nie chcę, żeby usuwał pan cokolwiek, czego usuwać nie trzeba.

Nie widziała jego oczu, tylko swoje odbicie w jego okularach.

- Nigdy tego nie robię. - Odwrócił się i ruszył na tyły domu. - Tu jest problem kolejny - 

ciągnął, nie sprawdzając nawet, czy Maggie za nim idzie. - Deszcze wymywają ziemię z klifu, co 

oznacza, że skała może zacząć się osypywać. Któregoś dnia głazy wylądują pani w kuchni.

- Co pan radzi? Pan jest ekspertem.

- Trzeba   umocnić   ten  stok i  obsadzić  cały  wyką.   Wtedy powstrzyma  się  erozję.  Wyka 

dobrze trzyma grunt.

- Zgoda. - Brzmiało to rozsądnie. - Te chwasty też należy usunąć - powiedziała, przebijając 

się przez zieloną gęstwinę tuż za domem. - Tutaj - wskazała konkretne miejsce - można by zrobić 

skalniak. - Tyle tu głazów - mruknęła. - A tam...

Cliff chwycił ją za rękę.

- Nie radziłbym - powiedział i Maggie przeszedł lekki dreszcz.

- Czego by pan nie radził? - Odwróciła się bardziej zaskoczona niż przestraszona.

- Schodzić tędy. - Wskazał na opadające stromo zbocze, gdzie kończyły się chaszcze.

Czuł pod palcami gładką skórę Maggie. Z łatwością zamykał dłoń na jej przedramieniu. 

Drobna i delikatna, pomyślał. Zbyt delikatna, by zmagać się z upartą ziemią.

Maggie spojrzała na jego dłoń: mocna, ogorzała od słońca. Czuła, że serce zaczyna jej bić 

nierówno. Podniosła wzrok.

- Panie Delaney...

- Węże - poinformował  krótko i Maggie cofnęła się gwałtownie.  - W takich  miejscach 

zawsze są węże. Otoczenie jest tak zarośnięte, że musi mieć je pani teraz wszędzie.

- W takim razie... - Maggie dokonała herkulesowego wysiłku, żeby się nie wzdrygnąć z 

przerażenia.

- Mógłby pan zacząć prace od razu.

Po raz pierwszy pozwolił sobie na uśmiech. Bardzo ostrożne, nieznaczne skrzywienie warg. 

Oboje zapomnieli, że nadal zaciska dłoń na jej przedramieniu. Stali teraz bardzo blisko siebie. Nie 

zareagowała tak, jak się spodziewał. Nie byłby zaskoczony, gdyby krzyknęła głośno na wspomnie-

nie węży i uciekła do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Sam o tym nie wiedząc, gładził kciukiem 

gładką skórę.

- Może  uda mi  się przysłać  tu ludzi  w przyszłym  tygodniu,  ale  najpierw trzeba  zrobić 

porządek z drogą dojazdową.

Maggie wzruszyła ramionami.

- Niech pan robi, co uważa za konieczne, nie kładźcie tylko asfaltu. Ma być dobry dojazd, to 

wszystko. Chcę skupić się na domu i jego otoczeniu.

background image

- Poprawienie drogi będzie panią kosztowało jakieś tysiąc dwieście, tysiąc pięćset dolarów... 

- zaczął, ale przerwała mu.

- Niech pan robi, co uważa za konieczne - powtórzyła z mimowiedną arogancją osoby, która 

nigdy nie musiała martwić się o pieniądze. - A tam - wskazała zarośnięty płaski kawałek ziemi, 

szeroki może na cztery metry i długi na pięć, u stóp niewielkiego zbocza, po którym zabronił jej 

zejść.

- Tam chciałabym mieć oczko wodne.

- Oczko?

Spojrzała na niego przeciągle.

-   Proszę   pozwolić   mi   na   ten   jeden   kaprys,   panie   Delaney.   Niewielkie   oczko   wodne. 

Podejrzewam, że z tym miejscem nic innego nie da się zrobić. Ma pan coś przeciwko wodzie?

Cliff nie odpowiedział. Wpatrywał się we wskazany kawałek gruntu i zastanawiał. Prawdę 

mówiąc,   nie   mogła   wybrać   lepiej.   Oczko   dałoby   się   zrobić.   Zadanie   niełatwe,   rozmyślał,   ale 

wykonalne.

- Będzie to panią sporo kosztować - odezwał się w końcu. - Włoży pani w ten dom mnóstwo 

pieniędzy, a odsprzedać go później nie będzie wcale łatwo.

Maggie skończyła się cierpliwość. Była zmęczona, bardzo zmęczona, słysząc bezustannie, 

że nie wie, co robi.

-   Panie   Delaney,   wynajmuję   pana   do   określonej   pracy,   nie   chcę   rad   na   temat   obrotu 

nieruchomościami   czy  moich  finansów.  Jeśli  pan   nie  jest   w stanie  podjąć  się  zlecenia,  proszę 

powiedzieć, znajdę kogoś innego.

Cliff mocniej zacisnął palce na jej ręce, nieznacznie, ale wyczuwalnie.

- Podejmę się tej roboty. Przygotuję kosztorys i umowę. Jutro otrzyma je pani pocztą. Jeśli 

zdecyduje się pani wynająć moją firmę, proszę o telefon do biura. - Puścił ją, oddał szklankę z 

niedopitą herbatą i ruszył do samochodu.

- Za mocno podlała pani bratki - rzucił jeszcze, nie oglądając się.

Maggie stała przez chwilę bez ruchu na skraju zbocza, po czym wypuściła powietrze z płuc i 

wychlusnęła letnią herbatę na ziemię.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Wróciła   do   domu   kuchennymi   drzwiami,   które   zaskrzypiały   niemiłosiernie,   gdy   je 

otworzyła. Wątpiła, czy jeszcze zobaczy Cliffa Delaneya. Najprawdopodobniej przyśle jej swoich 

pracowników, a ewentualne kwestie sporne będą omawiać przez telefon albo listownie. Tak nawet 

lepiej. Jest niesympatyczny, irytujący, chociaż usta, trzeba przyznać, ma piękne.

Przeszła przez kuchnię, kiedy przypomniała sobie, że niesie szklanki. Cofnęła się i wstawiła 

je do zlewu, a potem oparła się o parapet i utkwiła spojrzenie w zboczu, o którego umocnieniu 

mówił Cliff. Nawet teraz potoczyło się w dół parę kamieni. Kilka porządnych deszczy i będzie 

miała zwały ziemi i odłamki skalne pod kuchennymi drzwiami. Delaney bez wątpienia zna się na 

swojej robocie.

W   powietrzu   czuło   się   wiosnę.   Gdzieś   w   lesie   rozśpiewał   się   ptak.   Robił   to   z   takim 

zaangażowaniem, jakby nigdy nie zamierzał przestać. Słuchając go, zapomniała o podmywanym 

zboczu i o obnażonych korzeniach drzew. Zapomniała o nieuprzejmym zachowaniu Delaneya i 

wrażeniu, jakie na niej zrobił. Patrzyła w górę, gdzie czubki drzew stykały się z niebem.

Będzie podziwiać ten widok o wszystkich porach roku. Nie mogła się już doczekać. Do tej 

pory   nie   uświadamiała   sobie,   jak   bardzo   potrzebuje   własnego   miejsca   na   ziemi.   Wreszcie   je 

znalazła.

Westchnęła i odeszła od okna. Powinna zabrać się do pracy, jeśli chciała wysłać gotową 

muzykę na czas. Przeszła korytarzem ze zwisającymi ze ścian tapetami do małego saloniku, który 

służył jej jako pokój muzyczny.

Pod ścianą stały pudła z Los Angeles. Nie zaczęła ich jeszcze rozpakowywać. Nie zdjęła 

pokrowców z mebli. W oknach nie było zasłon, a na podłogach dywanów. Na ścianach, gdzie 

kiedyś wisiały obrazy, zostały ciemniejsze prostokąty. Na środku pokoju stał jej ukochany domowy 

fortepian. Obok jedyne otwarte pudło, z którego Maggie wyjęła papier nutowy. Zatknęła ołówek za 

ucho i usiadła do instrumentu. Znieruchomiała, pozwalając, by muzyka zaczęła rozbrzmiewać w 

głowie.   Miała   w   oczach   scenę   z   filmu,   teraz   musiała   opisać   muzyką   jej   klimat.   Włączyła 

nagrywanie w małym magnetofonie i zaczęła grać.

Komponowała muzykę tylko do niektórych filmów. Oskary były potwierdzeniem, że jest 

dobra w tym fachu, ale najchętniej pisała piosenki: muzykę i słowa.

Komponowanie było dla niej czymś w rodzaju budowania mostu. Najpierw pojawiał się 

zarys,  wstępny  projekt,  potem  trzeba  było   obmyślić   konstrukcję,   powoli,   starannie,  tak   by  łuk 

dźwięków wspierał się na solidnych filarach.

Pojedynczą piosenkę dyktuje nastrój. Powstaje z niczego, rodzi się ze zbitki kilku słów, z 

paru nut, które pojawiają się w głowie. Można w niej zawrzeć całą opowieść, przekazać emocje, 

zbudować klimat.

background image

Kiedy pracowała, zapominała o wszystkim innym poza składaniem nut. Powtarzała każdy 

fragment wiele razy, zmieniając czasami pojedynczy dźwięk, aż intuicja mówiła jej, że jest dobrze. 

Mijały godziny. Maggie nie czuła się zmęczona ani znudzona. Była zawodowcem, ale też wielką 

miłośniczką muzyki.

Nie usłyszałaby pewnie pukania, gdyby nie przerwała na moment, by przewinąć kasetę. 

Zdezorientowana   nie   zareagowała,   czekając,   aż   pokojówka   otworzy.   Dopiero   po   chwili 

uprzytomniła sobie, gdzie się znajduje.

Nie   masz   pokojówek,   Maggie.   Ani   ogrodnika,   ani   kucharki.   Wszystko   teraz   na   twojej 

głowie. Była to jednak miła myśl.

Podniosła się i podeszła do drzwi wejściowych. Nie musiała  przestawiać się na wiejski 

zwyczaj zostawiania drzwi otwartych. W Los Angeles zamki, łańcuchy i system alarmowy to była 

sprawa   służby.   Nie   jej.   Teraz   po   prostu   nacisnęła   klamkę   i   szarpnęła.   Musi   powiedzieć   panu 

Bogowi, że drzwi się zacinają.

Na ganku stała kobieta. Mogła mieć najwyżej pięćdziesiąt dwa, trzy lata. Siwe włosy nosiła 

gładko uczesane, bez wdzięku i stylu. Patrzyła  na Maggie wyblakłymi  niebieskimi oczami  zza 

okularów w różowych oprawkach.

Jeśli była to pani z Welcome Wagon

, to najwyraźniej nie lubiła swojego zajęcia. Maggie 

przechyliła głowę i uśmiechnęła się.

- Dzień dobry. Słucham panią?

- Pani Fitzgerald? - Niski, nijaki głos, tak samo nijaki jak prosta suknia kobiety.

- Tak, to ja.

- Jestem Louella Morgan.

Maggie   uprzytomniła   sobie,   że   Louella   Morgan   to   wdowa   po   Williamie   Morganie, 

poprzednim właścicielu domu, który właśnie kupiła. Wyciągnęła rękę.

- Witam, pani Morgan. Może pani wejdzie?

- Nie chcę przeszkadzać.

- Bardzo proszę. - Otworzyła szerzej drzwi. - Poznałam pani córkę, kiedy podpisywałam 

umowę kupna.

- Tak, Joyce mi mówiła. - Louella przekroczyła próg. - Nie spodziewała się, że tak szybko 

znajdzie kupca. Wystawiła dom na sprzedaż zaledwie tydzień wcześniej.

- To musiało być przeznaczenie. - Maggie oparła się o drzwi i pchnęła je z całej siły, żeby 

zamknąć. Pan Bog koniecznie musi się tym zająć, uznała.

- Przeznaczenie? - Louella skończyła pobieżną inspekcję holu i obróciła się do Maggie.

- Dom czekał na mnie. - Wykonała zapraszający gest. - Proszę do salonu. Napije się pani 

kawy? A może czegoś zimnego?

background image

- Nie, dziękuję. Zajmę pani tylko chwilę. - Kobieta weszła do salonu. Stała tu kanapa z 

miękkimi poduchami, ale Louella nie chciała siadać. Spojrzała na zwisające tapety, na łuszczącą się 

farbę na ramach okiennych. - Chciałam zobaczyć dom jeszcze raz, już zamieszkany.

Maggie omiotła spojrzeniem prawie pusty pokój. W przyszłym  tygodniu zabierze się za 

zrywanie tapet.

- Minie jeszcze dobrych kilka tygodni, zanim zacznie wyglądać na naprawdę zamieszkany.

Louella zdawała się nie słyszeć.

- Sprowadziliśmy się tutaj zaraz po ślubie.

- Uśmiechnęła się, ale nie był to  szczęśliwy uśmiech, pomyślała Maggie. I te puste oczy 

człowieka zagubionego od lat.

-   Wkrótce   mąż   chciał   coś   nowocześniejszego,   bliżej   miasteczka   i   swojej   firmy. 

Przenieśliśmy się, a ten dom wynajęliśmy. Miłe, spokojne miejsce - dodała. - Szkoda, że od lat 

popadało w coraz większe zaniedbanie.

-   To   rzeczywiście   miłe   miejsce   -   przytaknęła   Maggie   z   uśmiechem,   ale   poczuła   się 

nieswojo.

-   Chcę   doprowadzić   dom   i   otoczenie   do   porządku...   -   Zamilkła,   widząc   jak   Louella 

podchodzi do okna. Na litość boską, co mam jeszcze powiedzieć? Co to za kobieta? - Zamówiłam 

już ludzi, ale część prac będę w stanie wykonać sama.

- Chwasty się rozrosły - zauważyła Louella, cały czas odwrócona plecami do Maggie.

- To prawda. Cliff Delaney był tu dzisiaj po południu, obejrzał teren.

- Cliff. - Louella jakby się ocknęła. Odwróciła się. Światło padające z okna czyniło ją trochę 

nierealną. - Interesujący młody człowiek. Trochę szorstki w obejściu, ale zdolny. Dobrze pani wy-

brała. Jest spokrewniony z Morganami. - Zaśmiała się cicho. - W całym hrabstwie znajdzie pani 

Morganów.

Krewny.   Może   dlatego   był   taki   nieuprzejmy,   że   dom   poszedł   w   obce   ręce,   pomyślała 

Maggie. Nie potrzebowała jego aprobaty.

- Tu był kiedyś ładny trawnik przed domem - powiedziała Louella.

Maggie zrobiło się jej żal.

- Będzie znowu. Firma Cliffa uporządkuje cały teren wokół domu. Chcę założyć ogródek 

skalny. Będzie też oczko wodne. W tym obniżeniu z boku domu.

- Oczko wodne? Chce pani oczyścić jar?

- Tak. - Maggie znowu poczuła się nieswojo. - To doskonałe miejsce.

Louella przesunęła dłonią po torebce, jakby coś z niej ścierała.

- Też miałam skalny ogródek. Goździki brodate, glicynie i róże, czerwone pnące róże na 

treliażu.

background image

- Musiało być pięknie.

- Mam zdjęcia.

-   Tak?   -   Maggie   przyszedł   do   głowy   pewien   pomysł.   -   Może   mogłabym   je   zobaczyć? 

Posadziłabym to samo, co pani.

- Przyślę je. Dziękuję, że mnie pani przyjęła. Z tym domem łączy się wiele wspomnień. - 

Wyszła do holu, Maggie za nią, gotując się na kolejną szarpaninę z drzwiami. - Do widzenia, pani 

Fitzgerald.

- Do widzenia, pani Morgan. - Poruszona, dotknęła ramienia kobiety. - Proszę mnie jeszcze 

kiedyś odwiedzić.

Louella uśmiechnęła się blado i spojrzała na Maggie zmęczonym wzrokiem.

- Dziękuję.

Maggie patrzyła, jak jej gość wsiada do starego, ale dobrze utrzymanego lincolna i odjeżdża 

powoli, po czym wróciła do pokoju muzycznego. Nie poznała jak dotąd zbyt wielu mieszkańców 

Morganville, ale stanowili oni niewątpliwie interesujący zbiór typów ludzkich.

Hałas   obudził   Maggie   z   głębokiego   snu.   W   pierwszej   chwili   próbowała   zakryć   głowę 

poduszką: wydawało się jej, że znajduje się w Nowym Jorku, a głośny ryk przypominał odgłosy 

wydawane przez wielkie śmieciarki. Nie jestem w Nowym Jorku, uzmysłowiła sobie, trąc oczy 

pięściami. To Morganville, gdzie nie ma śmieciarek. Tutaj wrzucało się worki ze śmieciami do 

bagażnika albo na skrzynię pick - upa i wywoziło na miejscowe wysypisko. Dla Maggie był to 

szczyt samoobsługi.

A jednak hałas nadal się rozlegał.

Leżała przez chwilę, wpatrując się w sufit. Słońce, jeszcze blade i niskie, sączyło pierwsze 

promienie przez okno. Nigdy nie należała do skowronków i nie zamierzała tego zmieniać pomimo 

przeprowadzki na wieś. Ostrożnie odwróciła głowę i zerknęła na zegarek: siódma zero pięć.

Niechętnie usiadła w pościeli i rozejrzała się tępo po pokoju. Tutaj też stały pod ścianą 

nierozpakowane pudła. Obok łóżka leżała wysoka sterta czasopism i książek na temat urządzania 

mieszkań i ogrodów.

Na ścianie pojawiły się trzy pierwsze pasy nowej tapety, kremowej w drobne fiolki, którą 

zaczęła kłaść własnoręcznie. W rogu leżały kolejne rolki, stało wiaderko z klejem. Jednostajny 

hałas za oknem nie ustawał.

Maggie podniosła się z łóżka. Potknęła się o kapcie, zaklęła i podeszła do okna. Wybrała 

sobie ten pokój na sypialnię, bo mogła stąd widzieć to, co miało stać się frontowym trawnikiem, a 

że dom stał na wzgórzu, to sięgała wzrokiem aż ku dolinie Morganville.

W oddali widać było dom sąsiada farmera, z czerwonym dachem i kominem, z którego 

unosił się dym. Obok kawałek świeżo zaoranego i obsadzonego pola. A na widnokręgu szczyty gór, 

background image

niebieskie i niewyraźne w porannej mgle. Z sąsiedniego okna był widok na jar, w którym miało 

powstać oczko wodne.

Otworzyła   okno   i   wciągnęła   w   płuca   chłodne   powietrze.   Nadal   słyszała   hałas   -   odgłos 

pracującego silnika. Zaintrygowana przycisnęła twarz do siatki... i wypchnęła ją z ramy okiennej. 

Siatka upadła na ganek. Jeszcze jedno zadanie dla pana Boga. Westchnęła i wychyliła się. W tej 

samej chwili zza zakrętu drogi dojazdowej wyłonił się żółty buldożer pracowicie równający grunt.

Cliff Delaney dotrzymał słowa. Kosztorys i umowę dostała dwa dni po jego wizycie. Kiedy 

zadzwoniła do biura, jakaś kompetentna kobieta powiedziała jej, że roboty zaczną się w najbliższy 

poniedziałek.

A dzisiaj poniedziałek, przypomniała sobie, opierając łokcie na parapecie. Zaczęli zgodnie z 

obietnicą. Zmrużyła  oczy i przyjrzała kierującemu buldożerem mężczyźnie.  Był drobniejszy od 

Cliffa i miał jaśniejsze włosy. Nie musiała nawet widzieć jego twarzy, żeby wiedzieć, że to nie 

Delaney.

Wzruszyła ramionami i odeszła od okna. Skąd przyszło jej do głowy, że Delaney będzie 

obsługiwał   buldożer?   I   dlaczego   chciała,   żeby   to   był   on?   Przecież   już   sobie   powiedziała,   że 

najpewniej więcej go nie zobaczy. Wynajęła jego firmę, która wykona zlecenie, ona wypisze czek i 

to wszystko.

Dwie godziny później wzmocniona kawą, którą zrobiła dla siebie i dla operatora buldożera, 

Maggie na kolanach zrywała stare, popękane linoleum z podłogi w kuchni. Skoro już musiała wstać 

o tak barbarzyńskiej porze, uznała, że może zająć się pracą fizyczną. Włączyła kasetę z prawie 

gotową muzyką do filmu i zabrała się energicznie do roboty, układając w głowie słowa do tytułowej 

piosenki.

To prawda, że położyła dopiero trzy paski tapety w sypialni, w łazience na górze pomalowa-

ła na razie tylko sufit, dwa stopnie schodów na piętro należało jeszcze oczyścić i zaciągnąć lakie-

rem, ale Maggie pracowała po swojemu i we własnym tempie. Zaczynała jedną robotę i rzucała się 

na następną. W ten sposób, myślała, doprowadzi cały dom do porządku w tym samym  czasie, 

zamiast kończyć  pomieszczenie po pomieszczeniu, kiedy reszta pozostaje nadal w rozpaczliwym 

stanie.

Poza   tym,   kiedy   ruszyła   pierwszy  prostokąt   linoleum   i   zobaczyła   kawałek   podłogi   pod 

spodem, poniosła ją ciekawość i koniecznie chciała odkryć całość.

Kiedy   Cliff   wszedł   przez   kuchenne   drzwi   do  domu   Maggie,   był   zły.   To   głupota,   żeby 

marnował czas na wizyty tutaj, kiedy firma realizuje tyle zleceń. A jednak przyjechał. Prawie przez 

pięć minut dobijał się do frontowych drzwi. Wiedział, że Maggie jest w domu, bo samochód stał na 

podjeździe, a operator buldożera powiedział mu, że mniej więcej godzinę wcześniej przyniosła mu 

kawę. Nie przyszło jej do głowy, że skoro ktoś puka, to widać chce się z nią widzieć?

background image

Muzyka   dochodząca   przez   otwarte   okno   przykuła   jego   uwagę   i   poruszyła   wyobraźnię. 

Nigdy   wcześniej   nie   słyszał   tej   melodii.   Nastrojowa,   frapująca.   Samotny   fortepian,   bez 

towarzyszenia innych instrumentów, ale była w tym jakaś niezwykła moc, człowiek miał ochotę 

chwytać każdą nutę, ani jednej nie uronić. Cliff stał zasłuchany, poruszony i trochę zbity z tropu.

Obszedł   dom   i   wtedy   ją   zobaczył:   na   kolanach   zrywała   linoleum   z   podłogi   w   kuchni. 

Rozpuszczone włosy przesłaniały twarz i połyskiwały w słońcu złotymi refleksami.

Szare   sztruksy   opinały   ciasno   biodra.   Była   boso.   Miała   na   sobie   czerwoną   koszulę   z 

cieniutkiego zamszu. Widział gdzieś te koszule. Sprzedawano je w ekskluzywnych sklepach, w 

zawrotnych cenach. Dłonie i nadgarstki Maggie były tak delikatne, że Cliff skrzywił się, kiedy 

energicznie zaatakowała kolejny prostokąt i zahaczyła knykciem o jego kant.

- Co pani, do diabła, wyprawia? - huknął, otwierając siatkowe drzwi. Odruchowo chciała 

oblizać zakrwawiony knykieć, ale Cliff był szybszy. Przyklęknął obok niej i chwycił ją za rękę.

- To drobiazg. Zwykłe zadrapanie.

- Mogła pani rozciąć sobie palec. - Głos brzmiał szorstko, było w nim zniecierpliwienie.

Maggie nie cofnęła dłoni. Tym razem widziała jego oczy. Szare, znamionujące skrytość. 

Maggie skojarzyły się z wieczorną mgłą. Czasami niebezpieczną, zawsze frapującą. Wyobrażała 

sobie, że taka mgła spowija szkockie Brigadoon, zaklętą wioskę, która ożywa raz na sto lat na jeden 

dzień i znika znowu. Bardzo lubiła ten musical. Pomyślała, że Cliffa też mogłaby polubić.

- Kto miał taki głupi pomysł, żeby kłaść tu linoleum? - Wskazała na odkryte deski. - Piękna 

podłoga, prawda? To znaczy będzie piękna, jak się ją scyklinuje i wywoskuje.

- Niech Bog to zrobi - zakomenderował Cliff. - Pani się na tym nie zna.

Miała już dość wysłuchiwania podobnych komentarzy.

- Dlaczego tylko on ma mieć frajdę? Poza tym jestem ostrożna.

-   Właśnie   widzę.   -   Odwrócił   jej   dłoń,   tak   by   mogła   widzieć   skaleczenie.   Nienawidził 

wszelkich skaz na tym, co delikatne. - W pani zawodzie chyba trzeba dbać o dłonie.

- Są ubezpieczone  - odparowała. - Myślę, że mimo  tak poważnych  obrażeń uda mi się 

zagrać kilka nut. - Cofnęła dłoń. - Przyjechał pan krytykować mnie, panie Delaney, czy ma pan do 

mnie jakąś sprawę?

- Przyjechałem  sprawdzić,  jak posuwa się praca. Co nie było  konieczne,  jeśli miał  być 

szczery. Co go obchodziło, że przez nieuwagę skaleczyła się w palec? Pojawiła się na jego terenie i 

zniknie, zanim nadejdzie pełnia lata. Powinien o tym pamiętać. Jak i o tym, że Maggie Fitzgerald 

go nie interesuje. Podniósł opartą o ścianę siatkę, którą zabrał z ganku.

- Znalazłem to pod oknem.

-  Dziękuję.  -  Maggie  rzadko   przybierała   ton  udzielnej   księżnej,   a  Cliff   ją  do  tego,   nie 

wiedzieć czemu, prowokował. Odebrała siatkę i teraz ona ją oparła o ścianę.

background image

- Droga będzie zablokowana prawie przez cały dzień. Mam nadzieję, że pani nigdzie się nie 

wybierała.

- Rzeczywiście nigdzie się nie wybierałam, panie Delaney.

- To dobrze.

Tempo muzyki z taśmy uległo zmianie. Była teraz mocniejsza, bardziej prymitywna. Takiej 

muzyki ma się ochotę słuchać w gorące bezksiężycowe noce. Działała na Cliffa, intrygowała go.

- Co to jest? - zapytał. - Nigdy tego nie słyszałem.

Maggie zerknęła na magnetofon.

- Muzyka do filmu, którą komponuję. To akurat tytułowa piosenka. - Zmarszczyła czoło, 

ciekawa jego zdania. Długo się męczyła nad tą melodią.

- Podoba się panu?

- Tak.

Prosta, jasna odpowiedź. Ale Maggie to nie wystarczyło.

- Dlaczego?

Milczał   przez   chwilę,   słuchając.   Oboje   nadal   siedzieli   na   podłodze,   blisko   siebie,   na 

wyciągnięcie ręki.

- Wchodzi w krew. Przemawia do wyobraźni. Chyba tak powinna działać muzyka?

Nie mógł trafniej odpowiedzieć. Maggie uśmiechnęła się, a Cliff znieruchomiał, jakby w 

niego piorun strzelił.

- Dokładnie tak - przytaknęła entuzjastycznie i poruszyła się, dotykając niechcący kolanem 

jego kolana. - Chciałam napisać coś bardzo prostego. To film o namiętności, o dwojgu ludziach, 

którzy nie mają ze sobą nic wspólnego, ale pragną się nawzajem. Dochodzi do zbrodni.

Przerwała   i   słuchała   własnej   kompozycji.   Widziała   ją   w  mocnych   kolorach:   purpurach, 

karminach. Była jak ciężkie, duszne powietrze w gorącą noc. Maggie zmarszczyła czoło i melodia 

się skończyła się. Z taśmy rozległo się jeszcze soczyste przekleństwo i zaległa cisza.

-   W   ostatnich   dwóch   taktach   coś   schrzaniłam   -   wyjaśniła.   -   Coś...   -   Uniosła   dłonie, 

odwróciła je i opuściła ponownie. - Nie wyszło mi. Miała zabrzmieć desperacja, ale subtelniej niż 

teraz. Namiętność, pasja, nad którą nie można zapanować.

- Zawsze komponuje pani w ten sposób? - Cliff przyglądał się jej uważnie, niemal tak samo, 

jak studiował wcześniej otoczenie domu. W detalach i nie tracąc z oczu całości.

Maggie przysiadła na piętach. Czuła się pewnie, była na swoim terenie. W rozmowie o 

muzyce nie mógł zbić jej z tropu. To było jej życie.

- To znaczy w jaki? - zapytała.

- Kładąc nacisk bardziej na nastrój i na emocje niż na notację i czas.

Odgarnęła włosy z policzka. Na palcu miała ciemny ametyst o prostym, geometrycznym 

background image

szlifie.   Błysnął   z   nim   refleks   słońca   i   zgasł,   kiedy   opuściła   rękę.   Nikt,   nawet   jej   najbliżsi 

współpracownicy, nie zdefiniował jej stylu bardziej precyzyjnie.

- Tak - odparła krótko.

Nie podobało mu się, że te wielkie oczy tak na niego działają. Podniósł się.

- Dlatego pani muzyka jest taka dobra.

Maggie zaśmiała się. Nie komplement ją rozbawił, tylko burkliwy ton, którym został wygło-

szony.

- Potrafi pan być miły.

- Kiedy jest po temu  powód. - Cliff patrzył,  jak Maggie wstaje. Poruszała  się miękko, 

płynnie. - Podziwiam pani muzykę.

I znowu zwróciła uwagę bardziej na ton, zaprawiony z lekka irytacją, niż na same słowa.

- I tylko muzykę.

- Nie znam pani.

- Kiedy pan przyjechał tu pierwszy raz, był pan do mnie uprzedzony. - Maggie oparła dłonie 

na biodrach i spojrzała mu prosto w oczy. - Mam wrażenie, że nie lubił mnie pan na długo przed 

tym, zanim poznał.

Maggie Fitzgerald, złota dziewczyna z Kalifornii, stawia sprawy jasno, pomyślał Cliff. On 

też tak postępował.

- Nie ufam ludziom, którzy żyją pod kloszem. Mam zbyt wiele respektu dla rzeczywistości.

-   Pod   kloszem   -   powtórzyła   Maggie   o   wiele   za   spokojnym   głosem.   -   Innymi   słowy, 

ponieważ wychowałam się w bogatym domu, nie rozumiem realnego świata.

Poczerwieniała ze złości. Była niższa od Cliffa o dobrych dwadzieścia centymetrów, ale 

zrobiła taką minę, jakby zamierzała rzucić się na niego i wygrać zapasy.

Czuł,   że   nie   powinien   ustępować   ani   na   krok,   bo   Maggie   Fitzgerald   natychmiast   to 

wykorzysta.

- Mniej więcej do tego rzecz się sprowadza - przytaknął. - Żwir przywiozą o piątej.

Nawykła,   że   to   ona   kończy   rozmowy,   Maggie   chwyciła   go   za   rękę,   kiedy   próbował 

odwrócić się do wyjścia.

- Jest pan ograniczonym snobem i nic nie wie o moim życiu.

Cliff spojrzał na delikatną dłoń, zaciskającą się na jego opalonym przedramieniu. Błysnął 

ametyst.

- Panno Fitzgerald, cały kraj zna pani życie.

- To jedno z najmniej inteligentnych stwierdzeń, jakie kiedykolwiek słyszałam. - Maggie nie 

próbowała już hamować złości. - Pozwoli pan, że coś powiem... - Dzwonek telefonu uniemożliwił 

jej wykonanie werbalnej egzekucji na impertynencie. Zaklęła głośno. - Pan tu zaczeka - poleciła i 

background image

odwróciła się do wiszącego na ścianie aparatu.

Cliff uniósł lekko brwi na ten rozkazujący ton i oparł się o blat kuchenny. Poczeka, owszem, 

lecz nie dlatego, że mu kazała. Był ciekaw, co usłyszy.

Maggie chwyciła słuchawkę i warknęła:

- Słucham.

- Słyszę, że życie na wsi ci służy. Cieszę się.

- C. J. - Spróbowała opanować emocje. Nie życzyła sobie pytań i uwag w rodzaju „A nie 

mówiłem”. - Przepraszam, prowadzę właśnie dyskusję filozoficzną - Udała, że nie słyszy śmiechu 

Cliffa. - Coś się stało?

- Nie odzywałaś się od kilku dni...

- Powiedziałam ci, że będę dzwoniła raz w tygodniu. Przestaniesz się martwić?

- Wiesz, że nie mogę. Musiała się roześmiać.

- Wiem, że nie możesz. Jeśli to cię trochę uspokoi, właśnie robią mi drogę. Następnym 

razem nie będziesz musiał się obawiać, że tłumik odpadnie.

- To, że robią ci drogę, ani trochę mnie nie uspokoi. Mam koszmary senne. Śni mi się, że 

dach spada ci na głowę. Ten dom się rozsypuje.

- Ten dom wcale się nie rozsypuje. Odwróciła się gwałtownie i niechcący kopnęła siatkę, 

która upadła na ziemię z łoskotem. Spojrzała na Cliffa. Stał oparty o blat kuchenny, blisko drzwi: 

wystarczyły  dwa kroki, żeby znalazł  się na zewnątrz.  Uśmiechnął  się i Maggie zasłoniła  usta, 

tłumiąc chichot.

- Co to za hałas? - zainteresował się C. J.

- Hałas? Nic nie słyszałam. - Przykryła mikrofon dłonią i uciszyła rechoczącego Cliffa. - C. 

J. - powiedziała do słuchawki - muzyka jest prawie gotowa.

- Kiedy? - padło krótkie, rzeczowe i łatwe do przewidzenia pytanie.

- W zasadzie skończyłam, wygładziłam, co było do wygładzenia. Mam problem z tytułową 

piosenką. Jeśli nie będziesz zawracał mi głowy, w przyszłym tygodniu dostaniesz kasetę.

- Może sama ją przywieziesz? Zjemy lunch.

- Mowy nie ma. C. J. westchnął.

- Pomyślałem, że powinienem spróbować. Wysłałem ci prezent.

- Prezent?

- Zaczekaj, sama  zobaczysz.  Powinnaś dostać  paczkę  jutro rano. Tak się wzruszysz,  że 

przylecisz najbliższym samolotem do Los Angeles, aby podziękować mi osobiście.

- Nie licz na to.

- Wracaj do roboty. I dzwoń - dodał. Był dość mądry, by wiedzieć, kiedy się wycofać. - 

Ciągle mi się zwiduje, że spadasz z tego swojego wzgórza.

background image

Rozłączył się, zostawiając ją, jak to często on, rozbawioną i poirytowaną jednocześnie.

- Mój agent - wyjaśniła, odwieszając słuchawkę. - Lubi się martwić.

- Rozumiem.

Ten   jeden,   pozbawiony   większego   znaczenia   moment,   sprawił,   że   pękła   bariera,   która 

dotychczas ich dzieliła. W jej miejsce pojawiło się zakłopotanie, którego żadne z nich do końca nie 

rozumiało, ale oboje mniej więcej równocześnie uświadomili sobie, że coś ich w sobie nawzajem 

pociąga. Maggie odchrząknęła.

- Panie Delaney...

- Cliff.

Uśmiechnęła się i spróbowała odprężyć.

- Cliff. Dość niefortunnie zaczęliśmy znajomość. Może skupmy się na tym, co oboje nas 

interesuje, czyli zieleni wokół domu, i skończmy te przepychanki.

Przepychanki.  Ciekawe  określenie.  Chociaż  nieprecyzyjnie  oddające to,  o czym  właśnie 

myślał, a miał wielką ochotę pogłaskać Maggie, przesunąć dłońmi po jej gładkiej skórze.

- Dobrze. - Wyprostował się i podszedł do niej, nie wiedząc, kogo tak naprawdę próbuje na-

brać: siebie czyją.

Nie dotknął jej, ale oboje o tym pomyśleli.

Delikatna skóra, szorstkie dłonie. Ciepło zamieniające się w żar. Pocałunek, w którym jest 

namiętność.

- Ten projekt to prawdziwe wyzwanie - powiedział cicho, patrząc jej w oczy. - Dlatego 

zajmę się nim osobiście.

Maggie   miała   nerwy   napięte   jak   struny.   Nie   cofnęła   się,   bo   czuła,   że   takiej   reakcji 

oczekiwał. Nie odwróciła wzroku, tylko oczy jej pociemniały.

- Nie będę się z tobą kłócić.

- Nie.

Uśmiechnął się nieznacznie. Gdyby został dłużej, musiałby ją pocałować. Kto wie, czy nie 

byłby to największy błąd w jego życiu. Odwrócił się i ruszył do drzwi.

-  Wezwij   Boga   -  rzucił   przez   ramię.   -  Masz   dłonie   stworzone   do  fortepianu,   a   nie   do 

szpachli.

Maggie   skrzywiła   się,   uklękła,   chwyciła   właśnie   szpachlę   i   z   zajadłością   zaatakowała 

kolejny kwadrat linoleum. Umiała radzić sobie w życiu.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Już   trzeci  dzień   pod  rząd  rankiem   budził   Maggie  warkot  maszyn   i  głosy pracowników 

Cliffa. Ledwie zaczęła przywykać do ciszy, rozpętał się hałas za oknami. W miejsce buldożera 

pojawiły się piły mechaniczne, ciężarówki i niszczarki chwastów.

Wstała   o   świcie   zrezygnowana,   ale   zdecydowana   nie   zmieniać   na   stałe   rytmu   dnia.   O 

siódmej piętnaście wyszła spod prysznica i spojrzała na swoje odbicie w lustrze.

Nie   najlepiej,   oceniła,   wpatrując   się   we   własne   zaspane   oczy.   Nic   dziwnego,   skoro   do 

drugiej pracowała nad muzyką. Przetarła twarz dłonią. Dbała o skórę i nigdy nie uważała tego za 

stratę czasu czy luksus. Robiła to nawykowo,  tak jak nawykowo codziennie  rano w Kalifornii 

przepływała dwadzieścia długości basenu.

Ostatnio się zaniedbała. Od dwóch miesięcy nie była u fryzjera i grzywka wpadała jej do 

oczu. Powinna coś z tym zrobić.

Owinęła mokre włosy ręcznikiem i otworzyła szafkę z lustrzanymi drzwiczkami. Najbliższy 

sklep   Elizabeth   Arden   był   oddalony   o   sto   dziesięć   kilometrów.   Są   takie   chwile,   rozmyślała, 

nakładając maseczkę, kiedy trzeba radzić sobie samej.

Podnosiła właśnie ręce, gdy doszło ją świdrujące w uszach szczekanie. Prezent od C. J. 

domaga  się śniadania,  pomyślała  cierpko. W  krótkim  szlafroku kąpielowym,  z  głową owiniętą 

kraciastym ręcznikiem i zastygającą na twarzy maseczką zeszła na dół, by zająć się wymagającym 

prezentem. Nagle rozległo się pukanie do drzwi i mały buldog oszalał.

- Uspokój się - poprosiła grzecznie i wzięła szczeniaka pod pachę. - Weź pod uwagę, że nie 

wypiłam jeszcze porannej kawy. Zlituj się nade mną. - Szczeniak pochylił łepek i zaczął warczeć. 

Zdecydowanie   miejski   pies,   pomyślała,   usiłując   go   uspokoić.   Drzwi   zacięły   się   jak   zwykle. 

Postawiła zwierzę na podłodze i szarpnęła klamkę oburącz.

Drzwi ustąpiły i Maggie razem z nimi poleciała do tyłu. Szczeniak umknął do schowka i 

wychylił   głowę   zza   framugi,   prychając.   Cliff   wszedł   do   holu   i   spojrzał   pytająco   na   zasapaną 

Maggie.

- Myślałam, że życie na wsi jest spokojne. Cliff uśmiechnął się i wetknął kciuki do kieszeni 

dżinsów.

- Niekoniecznie. Sądząc po twoim wyglądzie, nie wyciągnąłem cię z łóżka. - Spojrzał na 

twarz pokrytą maseczką, a potem, nie mogąc się powstrzymać, na zgrabne nogi, znacznie dłuższe, 

niż mógł przypuszczać, szacując to po drobnej sylwetce Maggie.

- Wstałam jakiś czas temu - oznajmiła wyniośle.

Wzrok Cliffa zatrzymał się na szczeniaku, Strategicznie przyczajonym na progu schowka.

- Znajomy?

- Kumpel. - Maggie spojrzała na szczeniaka, który dobywał groźnie warczał, trzymając się 

background image

w bezpiecznej odległości od obcego. - Prezent od mojego agenta.

- Jak ma na imię?

-   Zbój   -   poinformowała   Maggie,   posyłając   tym   razem   małemu   tchórzowi   lekceważące 

spojrzenie.

Szczeniak schował się za futryną.

- Bardzo trafne. Chcesz z niego zrobić psa obronnego?

- Nauczę go atakować krytyków muzycznych.

-   Podniosła   dłoń,   żeby   przeczesać   włosy   palcami,   i   natrafiła   na   ręcznik.   Natychmiast 

przypomniała sobie, jak się prezentuje. Dotknęła maseczki. - O Jezu - mruknęła i Cliff uśmiechnął 

się jeszcze szerzej.

- Cholera. - Odwróciła się i pobiegła na piętro.

- Zaraz wracam - rzuciła jeszcze.

Dziesięć minut później zeszła na dół w pełnym rynsztunku, gotowa na rozpoczęcie dnia. 

Włosy   podpięła   dwoma   grzebieniami,   zrobiła   lekki   makijaż,   włożyła   obcisłe   czarne   dżinsy   i 

obszerną białą bawełnianą bluzę. Cliff siedział na najniższym stopniu i zajmował się wprawianiem 

małego tchórza w ekstazę drapaniem po brzuchu.

- Nie powiesz ani słowa?

Cliff nie przestawał drapać szczeniaka, nie podniósł też wzroku.

- O czym?

Maggie zmrużyła oczy i założyła ręce na piersi.

- O niczym. Chciałeś coś ze mną omówić, że przyjeżdżasz tak wcześnie?

Nie bardzo rozumiał, dlaczego podoba mu się ten zimny, książęcy ton. Chyba bawiło go, że 

potrafi bez trudu wydobyć go z Maggie.

- Nadal chcesz mieć oczko?

- Owszem, nadal chcę mieć oczko. Nie zwykłam zmieniać zdania.

- Dobrze. Dzisiaj po południu oczyścimy jar. - Podniósł się, a szczeniak usiadł u jego stóp, 

czekając na dalsze pieszczoty. - Nie zadzwoniłaś do Boga w sprawie podłogi w kuchni.

- Skąd wiesz?

- W Morganville wszyscy wiedzą wszystko.

- Nie twój...

- W małym miasteczku dość trudno powiedzieć „nie twój interes” - wpadł jej w słowo Cliff i 

Maggie sapnęła ze złości. - Prawdę mówiąc, od czasu przyjazdu jesteś nieustannym tematem dnia. 

Wszyscy się dziwią, czego taka sławna artystka z Kalifornii szuka u nas w górach.

- Tak? - Maggie stanęła bliżej. - A ty? Ty też się dziwisz?

Dotknął lekko jej policzka.

background image

- Masz delikatną skórę. Musisz o nią bardzo dbać. Ja zajmę się otoczeniem twojego domu.

I tak ją zostawił. Z odchyloną głową, założonymi na piersi rękoma i zdumieniem w oczach.

O dziesiątej Maggie doszła do wniosku, że musi pożegnać się z nadzieją na cichy dzień na 

wsi. Robotnicy wrzeszczeli, usiłując przekrzyczeć hałasujące maszyny. Ciężarówki kursowały w tę 

i z powrotem już wyrównaną i wyżwirowaną drogą. Mogła się tylko pocieszać, że za parę tygodni 

roboty wokół domu dobiegną końca.

Odbyła trzy rozmowy telefoniczne od kalifornijskich przyjaciół, którzy chcieli wiedzieć, jak 

żyje i co porabia. Przy trzeciej rozmowie miała już serdecznie dość wyjaśniania, że zrywa linoleum 

w kuchni, kładzie tapety, maluje sufity i świetnie się z tym czuje.

Zdjęła słuchawkę z aparatu i wróciła do zrywania linoleum. Udało się jej odsłonić prawie 

połowę powierzchni. Tak ją to ucieszyło, że postanowiła dokończyć tę jedną robotę i dopiero zająć 

się innymi. Będę miała piękną podłogę w kuchni, pomyślała z satysfakcją.

Usłyszała pukanie do kuchennych drzwi. Obejrzała się, niemal pewna, że to Cliff Delaney 

wrócił, by ją dręczyć, ale w progu stała szczupła kobieta mniej więcej w jej wieku, o brązowych 

włosach i jasnych niebieskich oczach. Joyce Morgan Agee. Maggie teraz dopiero mogła dostrzec, 

jak bardzo Joyce jest podobna do matki.

- Dzień dobry, pani Agee. - Maggie podniosła się i otrzepała dżinsy. - Proszę, niech pani 

wejdzie. Przepraszam, ale podłoga trochę się lepi. To stary klej spod linoleum.

- Nie chciałabym pani przeszkadzać.

Joyce stała niezdecydowana w progu. Miała na nogach eleganckie pantofelki, a Maggie 

czuła, jak klej lepi się do podeszew jej starych adidasów.

- Możemy porozmawiać na zewnątrz - zdecydowała szybko i wyszła z kuchni. - Zaczęłam 

remont.

-   Tak.   -   Jeden   z   robotników   właśnie   ustalał   coś   z   kolegą,   wtrącając   co   kilka   słów 

obowiązkowe przekleństwo. Joyce zerknęła w ich kierunku, po czym zwróciła się do Maggie: - Nie 

traci pani czasu.

- Nie. - Maggie spojrzała na osypujące się zbocze z tyłu domu. - Nigdy nie należałam do 

cierpliwych. Bardziej zależy mi na uporządkowaniu otoczenia domu niż na dokończeniu remontu w 

środku.

-   Nie   mogła   pani   wybrać   lepszej   firmy   -   powiedziała   Joyce,   zerkając   na   ciężarówkę   z 

wielkim napisem „Delaney's” na boku.

- Podobno - przytaknęła Maggie obojętnym tonem.

- Bardzo się cieszę, że robi tu pani tyle dobrego.

- Joyce zaczęła bawić się paskiem przewieszonej przez ramię torby. - Nie pamiętam prawie 

tego domu. Byłam  jeszcze mała,  kiedy się przeprowadziliśmy,  ale zawsze mi  przykro, jak coś 

background image

niszczeje.

- Uśmiechnęła  się lekko  i pokręciła  głową. - Nie mogłabym  chyba  tu mieszkać.  Lubię 

miasteczko, wolę tuż obok mieć sąsiadów. Dzieci mogą bawić się z innymi dzieciakami, a Stan 

musi być cały czas na posterunku.

- Rzeczywiście - przypomniała sobie Maggie - przecież pani mąż jest szeryfem.

- Tak. Morganville to bardzo spokojne miasteczko, nie tak jak Los Angeles, ale Stan i tak 

ma pełne ręce roboty. - Uśmiechała się, ale Maggie wyczuwała w niej napięcie. - My nie jesteśmy 

miastowi.

Maggie odwzajemniła uśmiech.

- Ja chyba też nie.

- Nie rozumiem, jak mogła pani rzucić... - Joyce trochę speszyła się własną śmiałością, ale 

ciągnęła:

- Chciałam powiedzieć, że to musi być ogromna zmiana. Mieszkała pani przecież w Beverly 

Hills.

- Owszem - przytaknęła Maggie. Czyżby wyczuwała tu jakieś niejasne podteksty? Jak u 

Louelli?

- Potrzebowałam zmiany.

- Bardzo się cieszę, że zdecydowała się pani na kupno. I to tak szybko. Stan był trochę 

niezadowolony, że wystawiłam dom na sprzedaż akurat pod jego nieobecność, ale nie mogłam 

patrzyć, jak podupada. Kto wie, czy gdyby pani się nie pojawiła, nie przekonałby mnie, abym 

wycofała ofertę.

- Zatem obydwie możemy się cieszyć, że zobaczyłam tablicę w odpowiednim momencie. - 

Maggie próbowała uporządkować fakty w głowie. Dom należał wyłącznie do Joyce, ani jej mąż, ani 

matka nie mieli do niego żadnych praw. Wydawało się jej trochę dziwne, że Joyce nie wynajęła go 

czy nie wystawiła na sprzedaż znacznie wcześniej.

- Przyjechałam tu z powodu mojej matki. Mówiła mi, że była u pani kilka dni temu.

- Tak. To bardzo miła osoba.

- Tak. - Joyce spojrzała na robotników i wzięła głęboki oddech. - Z całą pewnością odwiedzi 

panią   znowu.   Chciałam   panią   prosić   o   jedno.   Jeśli   zacznie   się   naprzykrzać,   niech   pani   mnie 

zawiadomi, ale jej nic nie mówi.

- Dlaczego miałaby mi się naprzykrzać?

-   Matka   żyje   przeszłością.   Nie   pogodziła   się   nigdy   ze   śmiercią   mojego   ojca.   Potrafi 

wprawiać ludzi w zakłopotanie.

Rzeczywiście, pomyślała Maggie, krótka wizyta Louelli nie należała do najmilszych. Mimo 

to pokręciła głową.

background image

- Pani matka będzie zawsze mile widziana w tym domu, pani Agee.

- Dziękuję, ale proszę obiecać, że da mi pani znać, jeśli... poczuje się zmęczona. Ona często 

tu przyjeżdżała, kiedy dom stal pusty. Nie chcę, żeby panią nachodziła. Ona nie wie, kim pani jest. 

To znaczy... Joyce przerwała, zakłopotana. - Nie rozumie, że ma pani absorbującą pracę.

Maggie przypomniała sobie nieobecne spojrzenie, smutną twarz i znowu zrobiło się jej żal 

Louelli.

- Jeśli będzie mi przeszkadzała, dam pani znać. Joyce odetchnęła z widoczną ulgą.

- Będę bardzo wdzięczna, pani Fitzgerald.

- Maggie.

- Tak... - Joyce uśmiechnęła się, tracąc kontenans. - Rozumiem, że ktoś taki jak ty chce mieć 

spokój w domu.

Maggie zaśmiała się, wspominając poranną serię telefonów z Kalifornii.

- Nie jestem pustelniczką - powiedziała, chociaż nie była wcale pewna, czy te słowa są do 

końca prawdziwe. - Nie tak łatwo wytrącić mnie z równowagi. Niektórzy ludzie uważają mnie 

nawet za zupełnie normalną.

- Nie miałam na myśli...

- Wiem, że nie. Odwiedź mnie, kiedy skończę tę podłogę. Wpadnij któregoś dnia na kawę.

-   Z   przyjemnością.   Och,   byłabym   zapomniała.   -   Sięgnęła   do   dużej   płóciennej   torby, 

przewieszonej przez ramię, i wyciągnęła brązową kopertę. - Fotografie domu. Mama mówiła, że 

chciałaś je obejrzeć.

- Tak. - Maggie wzięła kopertę. Nie sądziła, że Louella będzie pamiętała o zdjęciach albo że 

będzie jej się chciało je wyszukać. - Może natchną mnie jakimś pomysłem.

- Mama powiedziała, że możesz je zatrzymać tak długo, jak zechcesz. - Joyce zawahała się i 

znowu zaczęła bawić się paskiem torby. - W południe muszę odebrać swojego najmłodszego z 

przedszkola. Powinnam już jechać. Stan czasami wpada do domu na lunch. Mam sporo roboty w 

domu. Do zobaczenia.

- Do zobaczenia. - Maggie wetknęła kopertę pod pachę. - Pozdrów ode mnie mamę.

Już   w   drzwiach   Maggie   zauważyła,   że   Cliff   podchodzi   do   Joyce.   Zatrzymała   się, 

zaciekawiona. Pośród hałasu maszyn nie słyszała, o czym mówią, ale widziała, jak ujął obie jej 

dłonie. Musieli dobrze się znać. Na twarzy Cliffa malowała się łagodność, której wcześniej u niego 

nie widziała, i zatroskanie. Nachylił się do Joyce, chcąc ją lepiej słyszeć, widać mówiła bardzo 

cicho, i dotknął jej włosów. Gest brata czy kochanka?

Joyce   pokręciła   głową   i   wsiadła   do   samochodu.   Cliff   nachylił   się   jeszcze   do   okna. 

Sprzeczali   się?   Było   między   nimi   jakieś   napięcie   czy   tylko   to   sobie   wyobraziła?   Maggie   nie 

potrafiła powiedzieć. Zafascynowana obserwowała niemą scenę, rozgrywającą się na podjeździe. 

background image

Cliff cofnął się i Joyce powoli ruszyła. Zanim Maggie zdążyła wejść do domu, Cliff odwrócił się.

Dzieliło ich kilka metrów, słońce przygrzewało mocno, Maggie miała na sobie bawełnianą 

bluzę z długim rękawem, a jednak przeszedł ją dreszcz. Jakby wyczuła bijącą od Cliffa wrogość. W 

każdym razie wolała uznać, że to wrogość, a nie pierwsze oznaki namiętności.

Kusiło ją, żeby podejść do Cliffa i sprawdzić, jak jest naprawdę. Na samą myśl o takiej 

możliwości   serce   zabiło   jej   mocniej.   Cliff   stał   bez   ruchu,   nie   odrywał   od   niej   oczu.   Maggie 

odwróciła się i zdrętwiałymi palcami nacisnęła klamkę.

Dwie godziny później pojawiła się znowu na zewnątrz. Nie należała do osób, które cofają 

się przed wyzwaniem, unikają kłopotów czy obawiają się emocji. Zrywając linoleum, powtarzała 

sobie, że Cliff nie może  jej peszyć.  Ona nie pozwoli,  by ją onieśmielał  tylko  dlatego,  że jest 

przystojny i interesujący.

A także inny niż większość mężczyzn, z którymi do tej pory się stykała. Nie próbował jej 

oczarować - wręcz przeciwnie, potrafił zachować się odpychająco. Niewiele robił sobie z tego, że 

jest atrakcyjny, dobrze zbudowany, wyrafinowany.

Ma rzeczowy i bezpośredni sposób bycia, stwierdziła, obchodząc dom i omiatając wzrokiem 

skarpę  od  frontu.   Wrzośce,  łopian  i   sumak   zniknęły,  zbocze  nawieziono  czarną,  tłustą  ziemią. 

Zniknęło też krzywe drzewo, nachylające się niebezpiecznie ku domowi, wykarczowane razem z 

korzeniami. Dwóch robotników wzmacniało kamieniami granicę, gdzie zaczynała się skarpa.

Cliff   Delaney   narzucił   swoim   ludziom   niezłe   tempo.   Maggie   przeszła   sprawdzić,   jak 

wygląda sytuacja od strony bocznej elewacji. Tu najgorsza gęstwina też została usunięta. Potężny 

brodacz w roboczym  kombinezonie  siedział  na koparce z taką swobodą, jakby rozpierał się w 

wygodnym   fotelu.   Nacisnął   dźwignię   i   żółta   szczęka,   fachowo  zwana   naczyniem   urabiającym, 

zsunęła się do jaru i wybierała ziemię i kamienie.

Maggie przysłoniła oczy i przyglądała się pracującej maszynie. Pod jej stopami plątał się 

szczeniak,  powarkujący na wszystko  w zasięgu wzroku. Za każdym  razem, gdy ramię  koparki 

podnosiło się i szczęka wypluwała kolejną porcję ziemi, szczekał jak oszalały. Maggie pochyliła się 

ze śmiechem i podrapała go za uchem.

- Nie bądź takim tchórzem. Nie pozwolę, żeby ta maszyna cię zgarnęła.

- Nie podchodziłbym bliżej - odezwał się Cliff za jej plecami.

Odwróciła głowę i zmrużyła oczy od słońca, po czym podniosła się.

- Nie podchodzę - odparła. - Posuwacie się szybko do przodu.

- Trzeba jar szybko obsadzić roślinami. Inaczej w razie deszczu zwały błota spłyną na dół i 

będziesz miała kłopot.

- Rozumiem. - Znowu przysłonił oczy okularami, więc odwróciła się. Wolała obserwować 

pracę koparki. - Zatrudniasz sporo ludzi.

background image

Swoim zwyczajem Cliff wetknął kciuki do kieszeni dżinsów.

- Owszem.

Kiedy po raz pierwszy poczuł podniecenie w obecności Maggie, pomyślał, że coś sobie 

ubrdał, ale teraz nie mógł zaprzeczyć: było, i to wyraźne. Nie chciał tego, a jednak pragnął Maggie. 

Musiał jej dotknąć, dopiero wtedy będzie znowu mógł myśleć racjonalnie.

Stali bardzo blisko siebie. Maggie czuła powoli narastające napięcie, ogarniające całe ciało. 

Wiedziała, że można pragnąć kogoś, kogo się nie zna, kogo minęło się właśnie na ulicy. To chemia, 

mówiła sobie, ale nigdy wcześniej tak nie reagowała. Miała ochotę znaleźć się w jego ramionach, 

żądać   spełnienia   i  jednocześnie   je  ofiarować.  Oto zapowiedź  czegoś  ekscytującego,  zapowiedź 

rozkoszy. Odwróciła się, nie wiedząc jeszcze, co powie.

- Nie podoba mi się to.

Cliff nie próbował nawet udawać, że nie rozumie. Żadne z nich nie myślało ani o oczku 

wodnym, ani o koparce.

- Masz jakiś wybór?

Maggie zachmurzyła się. Tak bardzo była niepewna własnych odczuć. Cliff nie przypominał 

żadnego z jej wcześniejszych mężczyzn, nie pasował do standardów.

- Przeniosłam się tutaj, bo tu właśnie chcę mieszkać i pracować, a także dlatego, że chcę być 

sama.

I zrealizuję swój zamiar.

Cliff przyglądał się jej przez chwilę, a potem dał znak operatorowi koparki, żeby zrobił 

sobie przerwę na lunch.

- Przyjąłem zlecenie, bo zależy mi na tej ziemi. Chcę tu zrobić porządek. I zrealizuję swój 

zamiar.

Napięcie nie zelżało ani trochę, ale Maggie skinęła głową.

- Zatem rozumiemy się.

Kiedy chciała odejść, Cliff położył jej rękę na ramieniu.

- Myślę, że oboje rozumiemy całkiem sporo. Przez grubą bawełnianą bluzę nie powinna 

czuć jego dotyku, ale jego palce zdawały wywoływać pulsowanie w całym ciele. Powietrze stało się 

jakby cięższe, bardziej duszne, głosy robotników dochodziły z bardzo daleka.

- Nie wiem, co masz na myśli.

- Owszem, wiesz.

- Nie znam cię.

Cliff wziął pasmo jej włosów w palce.

-   Nie   mógłbym   powiedzieć   tego   samego   o   tobie.   Doskonale   wiedziała,   że   chciał   jej 

przyciąć.

background image

-   Wierzysz   we   wszystko,   co   przeczytasz   w   tabloidach   i   kolorowych   magazynach?   - 

Odrzuciła głowę, uwalniając włosy z jego palców. - Dziwię się, że taki, zdawałoby się zdolny, 

odnoszący sukcesy facet może być ignorantem.

Przyjął cios skinieniem głowy.

- Dziwię się, że taka zdolna i odnosząca sukcesy kobieta może być taka niemądra.

- A co to, do diabla, ma znaczyć?

- To niemądre pozwalać prasie, żeby rozpisywała się o twoim prywatnym życiu.

- Na nic nie pozwalam. Do niczego nie zachęcam.

- Ale też nie zabraniasz i nie zniechęcasz - odparował Cliff.

- Zniechęcanie to właśnie zachęta. - Założyła ręce na piersi i spojrzała w stronę jaru. - Po co 

ja się bronię? Nie masz o niczym pojęcia.

-   W   kilka   tygodni   po   śmierci   męża   udzieliłaś   dużego   wywiadu.   -   Zaklął   w   duchu,   że 

pozwolił sobie na tak osobistą i zupełnie nie na miejscu uwagę.

- A wiesz, jak mnie wtedy nękali dziennikarze? - Nie patrzyła na Cliffa. - Co wypisywali? - 

Zacisnęła palce na ramionach. - Wybrałam jednego, któremu ufałam. Zrobiłam to dla Jerry'ego. To 

było jedyne, co mogłam mu ofiarować.

Chciał jej trochę dokuczyć, przyciąć, ale nie zamierzał zranić.

- Przepraszam. - Położył jej dłoń na ramieniu, lecz cofnęła się gwałtownie.

- Daj spokój!

Tym razem położył jej obie dłonie na ramionach.

-   To   było   zagranie   poniżej   pasa.   Zapamiętuję   takie   uderzenia,   szczególnie   gdy   sam   je 

wymierzam.

Odczekała chwilę i odezwała się dopiero wtedy, kiedy była pewna, że zdoła zapanować nad 

głosem.

- Jestem przyzwyczajona do ciosów. Radzę ci nie wypowiadać się o sprawach, o których nie 

masz pojęcia i których nie jesteś w stanie zrozumieć.

- Przeprosiłem. - Nie zwolnił uścisku, kiedy próbowała się uwolnić. - Nie bardzo potrafię 

przyjmować rady.

Stali tak blisko siebie, że prawie dotykali się udami. Gniew mieszał się z pożądaniem.

- Zatem nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.

- Mylisz się. Nie zaczęliśmy nawet mówić o tym, co jest do powiedzenia.

- Pracujesz dla mnie...

- Pracuję dla siebie - sprostował Cliff. Spodobała się jej duma, która zabrzmiała w jego 

słowach.

- Płacę ci za twoją pracę.

background image

- Płacisz mojej firmie.

- Jedyne, co nas łączy.

- Znowu pomyłka - mruknął i puścił ją. Maggie otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale 

szczeniak znowu się rozszczekał. Ruszyła w stronę wielkiej pryzmy ziemi i kamieni wybranych z 

jaru przez koparkę.

- Już dobrze, Zbój. - Szło się tak niewygodnie, że zaklęła pod nosem, potknąwszy się o 

kamień. - Nic tu nie znajdziesz, psie.

Szczeniak   kopał   jednak   zajadle.   Zachwycony   nową   zabawą,   poszczekiwał   i   wtykał   nos 

coraz głębiej w dziurę.

- Przestań! - Nachyliła się, żeby podnieść psa i usiadła na pupie. - Cholera! - Nie podnosząc 

się, odciągnęła szczeniaka od wykopanej  nory.  W tej samej  chwili z pryzmy zsunęło się kilka 

kamieni.

- Uważaj! - zawołał Cliff; jeden z kamieni omal nie uderzył jej w goleń.

- To przez tego głupka! - krzyknęła i szczeniak wyrwał się jej z rąk. - Nie wiem, co go tak 

fascynuje w tej kupie ziemi i głazów.

- Zabieraj go i wracajcie tutaj, jeśli nie chcesz, żeby was oboje za chwilę przysypało.

- Jasne - mruknęła. - Dzięki za pomoc. Zdegustowana usiłowała się podnieść. Szukając 

dłonią oparcia, trafiła na okrągły kamień. Wydrążony, pomyślała zdziwiona i zerknęła w dół.

Zaczęła   krzyczeć   tak   przeraźliwie,   że   szczeniak   wziął   czym   prędzej   nogi   za   pas   w 

poszukiwaniu bezpiecznego schronienia.

Cliff rzucił  się w jej stronę. Pierwsze, co przyszło  mu  do głowy,  to węże. Dobiegł  do 

Maggie i chwycił ją w objęcia. Przestała krzyczeć, ale z trudem chwytała powietrze.

- Kości - szepnęła, zacisnęła palce na jego koszuli i oparła mu głowę na ramieniu.

Cliff spojrzał w dół. W ziemi wydobytej przez koparkę bielały piszczele, które z daleka 

można było wziąć za patyki. Tam, gdzie przed chwilą siedziała Maggie, leżała ludzka czaszka.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

 - Już w porządku. - Maggie siedziała przy kuchennym stole i ściskała w dłoni szklankę z 

wodą tak kurczowo, że knykcie jej pobielały. Kiedy poczuła ból w palcach, rozluźniła je nieco. - 

Narobiłam takiego wrzasku, że teraz czuję się jak idiotka.

Ciągle   była   bardzo   blada.   W   rozszerzonych   oczach   nadal   czaiło   się   przerażenie.   Nie 

otrząsnęła się jeszcze z szoku. Cliff pogłaskał ją po włosach i szybko wetknął dłonie do kieszeni.

- To naturalna reakcja.

-  Chyba   tak.   -   Podniosła   wzrok   i   uśmiechnęła   się   z  wysiłkiem.   Było   jej   zimno.   Miała 

nadzieję, że nie zacznie trząść się jak osika w jego obecności. - Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się... 

coś takiego.

Cliff uniósł brwi.

- Mnie też nie.

- Nie? - zapytała, jakby miała nadzieję, że ludziom przytrafiają się podobne sytuacje. Może 

wtedy odkrycie byłoby mniej wstrząsające. Wbiła wzrok w podłogę. Szczeniak położył się jej na 

stopach,   popiskując.   -   Przecież   robisz   tyle...   -   zawahała   się,   szukając   odpowiedniego   słowa   - 

wykopów.

- Nie znalazła lepszego określenia. - Na tym, między innymi, polega twoja praca.

Domagała się od niego, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy, prostego wyjaśnienia, 

ale Cliff nie mógł jej pomóc.

- Dotąd nie trafiałem na ludzkie kości. Patrzyli na siebie w milczeniu, wreszcie Maggie 

skinęła głową. W swoim niełatwym  zawodzie, gdzie panowała ostra konkurencja, nauczyła  się 

jednego: godzić się z faktami, brać rzeczy takimi, jakimi są.

- Zatem żadne z nas nie ma wytłumaczenia. - Westchnęła cicho i była to ostatnia oznaka 

słabości, na którą sobie pozwoliła. - Trzeba zawiadomić policję.

- Tak myślę.

Im bardziej Maggie starała się nad sobą panować, tym trudniejsze było to dla Cliffa. Budziła 

w nim czułość, a on chciał zachować dystans. Dłonie w kieszeniach zacisnął w pięści, aby tylko jej 

nie dotknąć.

- Ty zadzwoń - powiedział stanowczym tonem.

- Pójdę do ludzi i powiem, żeby niczego nie ruszali.

Skinęła w odpowiedzi głową. Podszedł do drzwi siatkowych i zatrzymał się. Miał ochotę 

zakląć siarczyście. Kiedy spojrzał na Maggie, zobaczyła na jego twarzy to samo zatroskanie, które 

pojawiło się podczas rozmowy z Joyce.

- Naprawdę dobrze się czujesz?

Pytanie i ton głosu pomogły jej dojść do siebie.

background image

Może dlatego, że wiedziała dobrze, jakim obciążeniem może być czyjaś słabość.

- Tak. Dzięki. - Kiedy zamknął za sobą drzwi, oparła głowę na stole. Na litość boską, w co 

ona   wdepnęła?   Nie   znajduje   się   ludzkich   szczątków   koło   domu.   C.   J.   powiedziałby,   że   to 

niekulturalne, barbarzyńskie. Maggie stłumiła histeryczny chichot i wyprostowała się. Wzięła się w 

garść, podeszła do aparatu i połączyła się z operatorem.

- Proszę z policją - powiedziała.

W chwilę później wyszła na zewnątrz. Miała nadzieję, że zgłoszenie znaleziska trochę ją 

uspokoi; nic takiego nie nastąpiło. Nie podchodziła do pryzmy, ale nie mogła wysiedzieć w kuchni. 

Przeszła na trawnik od frontu i usiadła na kamieniu. Szczeniak ułożył się obok niej w plamie słońca 

i usnął.

Była gotowa uwierzyć, że wyimaginowała sobie to, co zobaczyła w zwałach ziemi. Wokół 

panował   taki   spokój,  że   podobny  incydent   nie   mógł   się  zdarzyć.   Wiosenne   powietrze,   słońce. 

Posesja była może trochę zaniedbana, ale sielska.

Czy dlatego zdecydowała się tutaj zamieszkać? Aby zapomnieć, że świat jest szalony? Tutaj 

mogła   odizolować   się   od   presji,   pod   którą   żyła   od   tak   dawna.   Czy   miał   być   to   jej   pierwszy 

prawdziwy dom, czy ucieczka? Jeśli to drugie, to znaczy, że jest słaba i nieuczciwa wobec siebie, a 

tego nie tolerowała. Trzeba było takiego wstrząsu, aby zadała sobie to pytanie? Poczuła, że ktoś 

przesłonił słońce, podniosła głowę i zobaczyła Cliffa.

Nie przyzna mu się, że zaczęła powątpiewać w oczywistość własnych decyzji. Tylko nie 

jemu. Będzie twarda.

- Zaraz przyjadą. - Objęła dłońmi kolana i utkwiła spojrzenie w ścianie lasu.

- To dobrze. Oboje zamilkli.

Cliff przykucnął obok niej. Śmieszne, ale sprawiała teraz wrażenie bardziej rozstrojonej, niż 

kiedy niósł ją do kuchni. Każdy reaguje inaczej, pomyślał. Miał ochotę ją przytulić, objąć mocno, 

jak uczynił  to  wcześniej. Maggie  działała   na  niego  jak  jej  muzyka,   budziła  mocne,   zmysłowe 

odczucia.

Żałował,   że   przyjął   to   zamówienie.   Kiedy   pierwszy   raz   zobaczył   Maggie,   powinien 

odmówić, wsiąść do samochodu i odjechać. Spojrzał w kierunku jaru.

- Rozmawiałaś ze Stanem?

-   Ze   Stanem?   -   powtórzyła,   jakby   nie   zrozumiała   pytania.   Cliff   był   tuż   obok   niej,   na 

wyciągnięcie ręki, a wydawał się nieskończenie daleki. - A, mówisz o szeryfie. - Chciała, żeby jej 

dotknął. Na moment położył dłoń na jej dłoni. - Nie. Zadzwoniłam do operatora i poprosiłam o 

połączenie z policją. Rozmawiałam z kimś z posterunku w Hagerstown. - Zamilkła, czekając na 

uwagę, że zachowała się jak typowa „miastowa”.

- To dobrze. Puściłem ludzi do domu, będzie spokojniej.

background image

Była   tak   otępiała,   że   nie   zauważyła,   iż   robotnicy   odjechali.   Zniknęły   ciężarówki,   tylko 

wielka, żółta koparka stała nieruchomo nad jarem. Otrząśnij się, powiedziała sobie i wyprostowała 

się.

- Słusznie. Dam  ci znać,  jak policja powie, że  można  wznowić  roboty.  - Głos brzmiał 

rzeczowo,   lecz   na   myśl,   że   zostanie   zupełnie   sama   z   fatalnym   znaleziskiem,   zrobiło   się   jej 

niedobrze.

Cliff odwrócił głowę i zdjął okulary.

-   Sądziłem,   że   zaczekam   na   przyjazd   policji.   Ogarnęła   ją   bezbrzeżna   ulga.   Musiała 

odmalować się na twarzy, ale Maggie zapomniała o dumie.

- To głupie, ale...

- Wcale nie głupie, tylko ludzkie. - Cliff uścisnął jej dłoń i ten gest pocieszenia wyzwolił 

cały łańcuch emocji zbyt gwałtownych, by je powstrzymać.

Maggie przemknęło przez głowę, że powinna podnieść się i uciec do domu. Cliff mógłby 

próbować ją zatrzymać, chociaż niekoniecznie. Nie odpowiedziała sobie na pytanie, co by wolała, i 

nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła mu w oczy i pozwalała, by żar powoli ogarniał całe ciało. Nic 

poza tym się nie liczyło. Świat wokół przestał istnieć.

Czuła jego palce na skórze. Była w tym dotyku jakaś ogromna siła. Ani nie płynęła od 

Cliffa,   ani   od   niej,   rodziła   się   gdzieś   na   styku.   Widziała,   jak   oczy   mu   pociemniały.   W   ciszy 

wczesnego popołudnia słyszała każdy jego oddech.

Równocześnie nachylili się ku sobie.

Nawet po latach, nawet gdyby była ślepa i głucha, rozpoznałaby Cliffa po kształcie i smaku 

jego ust. Nie było tu nic z delikatności i niepewności pierwszych pocałunków. Być może dlatego 

Cliff ją pociągał od momentu, kiedy zobaczyła, jak wysiada z zakurzonego pick - upa. Różnił się od 

mężczyzn, którzy pojawiali się w jej życiu. Był inny od tego jednego, najbliższego. Wiedziała o 

tym od początku. I dziękowała za to losowi. Nie chciała żadnych powtórek. Nie chciała niczego, co 

przypominałoby jej świat, który kiedyś stworzyła z Jerrym i który utraciła. Cliff nie będzie jej 

rozpieszczał i wielbił. Był wystarczająco silny, by oczekiwać siły w zamian.

Maggie całowała z takim żarem, że zapomniał, jaka jest krucha i drobna. Nie powinno to 

dziwić go u kogoś, kto komponował przepełnioną emocjami muzykę. Skąd jednak miał wiedzieć, 

że Maggie obudzi w nim tak silną namiętność? Odniósł wrażenie, że czekał na nią od lat. Zapragnął 

kochać się z nią, tu, na trawniku, w promieniach popołudniowego słońca. Odsunął się. Zostało mu 

dość sił, by się powstrzymać.

Maggie   przyglądała   mu   się,   chwytając   z   trudem   powietrze.   Czy   to   możliwe,   że   ten 

pocałunek podziałał na niego tak samo jak na nią? Czy on też miał zamęt w głowie? Czy czuł to 

samo pulsujące pożądanie w całym ciele? Z jego twarzy nie była w stanie nic wyczytać. Gdyby 

background image

zapytała, czy przyznałby, że nigdy w życiu nie doświadczył  podobnie intensywnego przypływu 

namiętności? Spyta go, jak tylko odzyska głos. Raptem wróciła na ziemię, przypomniała sobie, co 

zaszło wcześniej, i zerwała się na równe nogi.

- Co my, do diabła, robimy?! - Drżącą dłonią odgarnęła włosy z twarzy. - Jak mogliśmy,  

kiedy kilka metrów stąd leży... to. Cliff ujął ją za ramię.

- Co jedno z drugim ma wspólnego?

- Nie wiem.

Emocje   zawsze   dominowały   w   jej   życiu.   Wiedziała   o   tym,   ale   nie   próbowała   niczego 

zmieniać. W każdym razie od bardzo wielu lat nie podejmowała takich prób. Pasja, pomieszanie, 

rozpacz, wszystko to było niemal uchwytne.

- To znalezisko jest straszne, a ja przed chwilą zastanawiałam się, jakby to było kochać się z 

tobą.

W oczach  Cliffa  pojawił  się błysk  i szybko  zgasł.  W przeciwieństwie  do Maggie Cliff 

dawno temu nauczył się panować nad emocjami.

- Nie owijasz w bawełnę.

- To pochłania zbyt wiele czasu i wymaga wysiłku. - Maggie wreszcie mogła przybrać w 

miarę swobodny ton. - Nie spodziewałam się takiej... erupcji. Jestem wytrącona z równowagi tym, 

co się stało, i mam zaburzone reakcje.

- „Zaburzone reakcje”.

Uśmiechnął   się   na   to   określenie.   Teraz,   kiedy   trochę   się   uspokoiła,   miał   ochotę   ją 

rozdrażnić. Podniósł rękę i przesunął palcem po jej policzku. Ciągle jeszcze biło od niej gorąco.

- Nie powiedziałbym. Robisz wrażenie kogoś, kto świetnie wie, czego chce, i potrafi to 

wziąć.

Jeśli chciał ją zirytować, to nie mogło mu się lepiej udać.

- Przestań - syknęła i odepchnęła jego dłoń. - Już ci powiedziałam, nie znasz mnie. I bardzo 

dobrze. Nie chcę, żebyś mnie poznał, coraz bardziej się w tym upewniam. Jesteś bardzo przystojny, 

Cliff, i bardzo niesympatyczny. Staram się trzymać z daleka od ludzi, których nie lubię.

Teraz dopiero uświadomił sobie, że z nikim się nie kłócił. Coś się zmieniło.

- W takim małym miasteczku trudno nie natykać się na siebie.

- Postaram się.

- To prawie niemożliwe. Zmrużyła oczy i wykrzywiła usta.

- Kiedy coś postanowię, na ogół udaje mi się dopiąć swego.

- Tak. Tego jestem pewien. - Cliff założył na powrót okulary i uśmiechnął się.

- Starasz się być dowcipny czy czarujący?

- Jestem dowcipny i czarujący. Nigdy nie musiałem się starać.

background image

- Przemyśl to. - Maggie odwróciła głowę, aby ukryć uśmiech. Pech chciał, że akurat w 

stronę jaru. Przeszedł ją dreszcz. Zaklęła i założyła, swoim zwyczajem, ręce na piersi. - Nie mogę 

uwierzyć.  Stoję tutaj, prowadzę z tobą absurdalną sprzeczkę, a tam... - Nie potrafiła wymówić 

właściwego słowa. - Świat chyba oszalał.

Nie mógł pozwolić, żeby Maggie znowu wpadła w popłoch, a nawet histerię. Stawała się 

wtedy jeszcze bardziej niebezpieczna.

- To jakaś bardzo stara historia - powiedział. - Ciebie to nie dotyczy.

- To mój dom, moja ziemia. - Odwróciła się gwałtownie, z błyskiem w oku. - Jak ta sprawa 

może mnie nie dotyczyć?

-   W   takim   razie   przestań   trząść   się   za   każdym   razem,   kiedy   sobie   przypomnisz,   co 

zobaczyłaś.

- Nie trzęsę się.

Cliff bez słowa oderwał jej dłoń od łokcia; drżała, owszem. Maggie szarpnęła się wściekle.

- Kiedy będę chciała, żebyś mnie dotknął, dam ci znać!

- Już dałaś.

Zanim zdobyła się na celną ripostę, szczeniak zerwał się i zaczął ujadać. W chwilę później 

usłyszeli zbliżający się samochód.

- Może jednak wyrośnie z niego przyzwoity stróż - stwierdził Cliff. Zbój wykonał kilka 

szalonych okrążeń i schował się za kamieniem. - Chociaż...

Nachylił  się, poklepał  szczeniaka  po łbie  i ruszył  w stronę nadjeżdżającego  radiowozu. 

Maggie deptała mu po piętach. To jej dom, ona jest osobą odpowiedzialną, powiedziała sobie. I ona 

będzie rozmawiała z policją.

Funkcjonariusz wysiadł z samochodu, poprawił czapkę i uśmiechnął się szeroko.

- Cliff A to niespodzianka.

- Cześć, Bob. - Ponieważ panowie nie wymienili uścisków dłoni, Maggie uznała, że muszą 

znać się dobrze i często widywać. - Moja firma porządkuje posesję i zakłada tu zieleń.

-   Dom   Morgana.   -   Policjant   rozejrzał   się   z   zainteresowaniem.   -   Dawno   tu   nie   byłem. 

Wykopaliście coś, o czym powinniśmy wiedzieć?

- Na to wygląda.

- Teraz to jest dom Fitzgerald - oznajmiła Maggie sucho.

Policjant zasalutował, chciał wygłosić jakąś uprzejmą uwagę i zrobił wielkie oczy.

- Fitzgerald - powtórzył. - Pani jest może Maggie Fitzgerald?

- Tak, to ja. - Uśmiechnęła się, choć obecność Cliffa sprawiała, że czuła się nieswojo.

-   A   niech   mnie.   Wygląda   pani   zupełnie   tak   samo   jak   na   zdjęciach   w   tych   wszystkich 

pismach. Chyba znam na pamięć pani piosenki. I powiada pani, że kupiła dom Morgana - bardziej 

background image

stwierdził, niż zapytał.

- Tak jest.

Zsunął czapkę z czoła gestem podpatrzonym na westernach.

- Niech no tylko powiem żonie. Na naszym ślubie grali „Forever”. Pamiętasz, Cliff? Był 

pierwszym drużbą.

Maggie przechyliła głowę i uważnie spojrzała na Delaneya.

- Naprawdę?

- Jeśli już skończyłeś być pod wrażeniem, rzuć okiem na to, co wykopaliśmy w jarze.

Bob uśmiechnął się poczciwie.

- Po  to przyjechałem.  -  Ruszyli   we trójkę  w  stronę hałdy.   - Wie  pani,  czasami  trudno 

odróżnić ludzkie kości od zwierzęcych. Może to szczątki sarny.

Maggie zerknęła na Cliffa. Nadal czuła, jak jej palce trafiają na coś, co w pierwszej chwili 

wzięła za wydrążony kamień.

- Bardzo bym chciała, żeby tak było. Pies kopał w wybranej z jaru ziemi. - Znowu zaczynała 

się denerwować, co dało się słyszeć w jej głosie. - Chciałam go odciągnąć i... - Zamilkła i wskazała  

znalezisko.

Policjant przykucnął i gwizdnął cicho.

- Cholera - mruknął. Odwrócił głowę, ale spojrzał na Cliffa, nie na Maggie. - Nie wygląda to 

na kości sarny.

- Nie. - Cliff przesunął się tak, by zasłonić Maggie widok. - Co teraz?

Bob podniósł się. Nie uśmiechał się już, za to był wyraźnie podekscytowany.

- Muszę zawiadomić dochodzeniówkę. Chłopcy będą chcieli rzucić na to okiem.

Wrócili na trawnik od frontu. Bob poszedł do radiowozu, żeby połączyć się z posterunkiem. 

Maggie wolała nie rozmawiać o kościach.

- A więc znacie się? - zagadnęła jak gdyby nigdy nic.

- Chodziliśmy  razem  do szkoły.   - Cliff   zapatrzył   się na  szybującego   między  drzewami 

kruka. - Kilka lat temu ożenił się z moją kuzynką.

Maggie pochyliła się, zerwała jakiś kwiatek i zaczęła obrywać płatki.

- Masz dużą rodzinę.

Cliff wzruszył ramionami. Kruk wylądował na gałęzi i znieruchomiał.

- Sporą.

- W tym kilku Morganów.

- Owszem - przytaknął powoli. - Dlaczego?

- Zastanawiałam się, czy nie stąd bierze się twoja niechęć do mnie. Nie podoba ci się, że 

kupiłam dom Morgana...

background image

Zwykle miał wielki respekt dla szczerości, tymczasem otwartość Maggie go irytowała.

- Nieprawda.

- A jednak nie podoba ci się, że kupiłam ten dom - upierała się Maggie. - Znielubiłeś mnie, 

zanim jeszcze poznałeś.

To prawda. Po pocałunku znielubił ją jeszcze bardziej.

- Joyce miała prawo sprzedać dom, komu chciała i kiedy chciała.

Maggie   pokiwała   głową,   przyglądając   się   szczeniakowi,   bawiącemu   się   w   nowo 

nawiezionej ziemi.

- Joyce też jest twoją kuzynką?

- Do czego zmierzasz? Maggie podniosła wzrok.

- Próbuję zrozumieć atmosferę małych miasteczek. W końcu będę tu mieszkać.

- Zatem pierwsza rzecz, której powinnaś się nauczyć, to ta, że nie lubimy pytań. Ludzie 

gotowi są wiele opowiedzieć, czasami więcej, niż byś chciała usłyszeć, ale nie wolno ich ciągnąć za 

język. Maggie zmarszczyła lekko brwi.

-   Zapamiętam   to   sobie.   -   Całkiem   zadowolona,   że   go   zirytowała,   skupiła   uwagę   na 

policjancie.

- Przyślą  ekipę. - Bob spojrzał  na nią;  na Cliffa, potem na pryzmę  ziemi  nad jarem.  - 

Chłopcy pokręcą się tu trochę, a potem zabiorą, co wykopaliście.

- Co dalej? - chciała wiedzieć Maggie.

- Dobre pytanie. - Bob przestąpił z nogi na nogę. - Nigdy nie miałem do czynienia z takim 

przypadkiem. Pewnie poślą wasze znalezisko do ekspertyzy medycznej do Baltimore. Dopiero jak 

dostaniemy wynik, będzie można zacząć dochodzenie.

- Dochodzenie? - Maggie poczuła ucisk w gardle. - Jakie dochodzenie?

- Cóż, skoro ktoś został pochowany w jarze, to znaczy, że...

- ...ktoś go tam pochował - dokończył Cliff z wyraźną kpiną w głosie.

- Wszystkim nam dobrze zrobi kawa - orzekła Maggie i nie czekając na reakcję mężczyzn, 

skierowała się w stronę domu.

Bob zdjął czapkę i otarł pot z czoła.

- Nie mogę uwierzyć. - Nie odrywał oczu od Maggie, która właśnie weszła na ganek.

- W to, że widzisz Maggie Fitzgerald, czy w to, że znaleźliśmy kości?

- W jedno i drugie. - Bob wyjął z kieszeni gumę do żucia, rozpakował jeden listek i włożył 

do ust. - Co taka sława robi na pustkowiu, w środku lasu?

- Może odkryła, że lubi drzewa.

- Ile ma tu ziemi? Dziesięć, dwanaście akrów?

- Dwanaście.

background image

-   Wygląda   na   to,   że   kupiła   więcej,   niż   chciała.   Cholera   jasna,   Cliff,   nie   mieliśmy   w 

hrabstwie   żadnej   większej   sprawy   od   czasu,   gdy   rąbnięty   Mel   Stickler   podpalił   stodołę.   A   w 

mieście to...

- A w mieście to dopiero się dzieje, co? Prawdziwy film akcji.

Bob zbyt dobrze znał Cliffa, żeby się obrażać.

- Lubię filmy akcji - stwierdził spokojnie. - A ta miejska dama cudownie pachnie.

- Co u Carol Ann?

Bob uśmiechnął się na wspomnienie żony.

- Wszystko w porządku. Posłuchaj, Cliff, jeśli facet nie ma oczu i nie potrafi docenić piękna, 

powinien iść do lekarza. Nie powiesz mi, że nie zauważyłeś, jaka to śliczna kobieta.

- Zauważyłem. - Spojrzał na kamień, na którym siedziała, kiedy ją pocałował. Pamiętał ten 

pocałunek   w   każdym   najdrobniejszym   szczególe.   -   Bardziej   mnie   interesuje   robota,   którą   mi 

zleciła.

Bob zaśmiał się.

- Jeśli tak, to bardzo zmieniłeś się od czasów szkoły. Pamiętasz, jak przyjeżdżaliśmy twoim 

starym chevroletem do tych bliźniaczek blondyneczek, co to ich rodzice wynajmowali przez jakiś 

czas dom Morgana? Na tym zakręcie, o tam, zgubiłeś tłumik.

- Pamiętam.

- Spacery po lesie... - wspominał Bob. - Najładniejsze dziewczyny w całej szkole. Szkoda, 

że ich ojca tak szybko przenieśli gdzie indziej.

- Kto tu mieszkał potem? - zastanawiał się Cliff. - Takie starsze małżeństwo z Harrisburga, 

Faradayowie. Długo tu mieszkali. Dopiero kiedy on umarł, ona przeniosła się do dzieci. Kilka 

miesięcy później Morgan zginął w wypadku. Od tamtego czasu dom stał pusty.

Bob wzruszył ramionami i obaj spojrzeli w stronę jaru.

- Będzie jakieś dziesięć lat.

- Dziesięć lat - powtórzył Cliff. - Kawał czasu. Z oddali doszedł ich odgłos nadjeżdżającego 

samochodu.

- Ekipa dochodzeniowa. - Bob założył na powrót czapkę. - Teraz to już ich sprawa.

Maggie obserwowała działania policji z ganku. Wyszedłszy z założenia, że jeśli będą chcieli 

z nią rozmawiać, to ją poproszą, piła trzeci kubek mocnej, czarnej kawy. Wyglądało na to, że ludzie 

z dochodzeniówki znają się na swojej robocie. Przeszkadzałaby im tylko.

Przesiali ziemię i starannie zapakowali znalezione kości. Maggie mówiła sobie, że kiedy 

wywiozą feralne znalezisko, będzie mogła o nim zapomnieć. Oby tak rzeczywiście się stało. To, co 

trafiło właśnie do plastykowych toreb, było kiedyś żywą istotą ludzką: kobietą albo mężczyzną, 

kimś, kto myślał, czuł. I kto spoczął w jarze tuż obok jej domu. Nie, o czymś takim nie można 

background image

zapomnieć.

Musi dowiedzieć się, kim była ta osoba, jak umarła i dlaczego została zakopana na terenie 

jej posesji. Musi poznać prawdę, jeśli ma mieszkać w tym domu. Kończyła właśnie kawę, gdy 

jeden z policjantów ruszył w kierunku ganku. Maggie podeszła do schodków.

- Proszę pani. - Policjant ukłonił się i błysnął blachą. - Porucznik Reiker.

Porucznik wyglądał bardziej na księgowego niż na policjanta. Ciekawe, czy nosi pistolet 

pod marynarką? - przemknęło Maggie przez głowę.

- Skończyliśmy. Przepraszamy za kłopot.

- W porządku. - Zacisnęła obie dłonie na kubku. Najchętniej wróciłaby teraz do domu, do 

swojej muzyki.

- Mam już raport funkcjonariusza, który przyjechał na wezwanie, ale chciałbym usłyszeć od 

pani, jak doszło do znalezienia szczątków.

„Szczątki”.   Maggie   wzdrygnęła   się.   To   słowo   brzmiało   tak   bezosobowo.   Po   raz   drugi 

opowiedziała o tym, jak szczeniak zaczął rozkopywać ziemię. Mówiła spokojnie, bez drżenia w 

głosie.

- Niedawno kupiła pani ten dom?

- Tak. Wprowadziłam się kilka tygodni temu.

- I wynajęła pani Delaneya, żeby uporządkował posesję.

- Tak.

Spojrzała na Cliffa, który też rozmawiał z jednym z policjantów.

- Polecił mi go człowiek, który remontuje dom.

- Uhm. - Porucznik słuchał i robił notatki. - Delaney powiedział mi. że chciała pani zrobić 

oczko wodne w jarze.

Maggie zwilżyła wargi.

- Tak.

- Dobre miejsce na oczko wodne - przyznał takim tonem,  jakby prowadzili towarzyską 

rozmowę.   -   Na   razie   proszę   nic   tam   nie   robić.   Być   może   będziemy   musieli   obejrzeć   jeszcze 

dokładnie ten jar.

Maggie zacisnęła mocniej palce na pustym kubku.

- Rozumiem.

- Ogrodzimy na razie to miejsce siatką. Przed pani psem i dzikimi zwierzętami. - Porucznik 

postawił jedną stopę na najniższym stopniu ganku.

I   przed   ludźmi,   dodała   Maggie   w   myślach.   Nie   trzeba   geniusza,   żeby   czytać   między 

słowami.  Zanim dzień się skończy,  całe hrabstwo nie będzie mówić  o niczym  innym.  Szybko 

uczyła się, jak wygląda życie na prowincji.

background image

- Róbcie, co uważacie za stosowne.

-   Dziękuję   za   zrozumienie,   panno   Fitzgerald.   -   Obracał   długopis   w   palcach,   jakby 

zastanawiał się nad czymś.

- Coś jeszcze?

- Wiem, że to nieodpowiedni czas. - Porucznik uśmiechnął się, zakłopotany. - Czy mógłbym 

prosić panią o autograf? Byłem wielkim fanem pani matki i chyba znam większość pani piosenek.

Maggie   zaśmiała   się.   Absurdalny,   niedorzeczny   dzień.   Wzięła   podsunięty   jej   notes   i 

długopis.

- Sam autograf czy mam napisać coś jeszcze?

- Gdyby pani mogła: „Mojemu przyjacielowi Harveyowi”.

Zanim spełniła prośbę, podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Cliffa, na poły szydzące, na 

poły rozbawione. Złożyła autograf i oddała notes porucznikowi.

- Nie znam się na waszych procedurach, ale byłabym wdzięczna, gdyby informował mnie 

pan o sprawie.

-   Za   kilka   dni   będziemy   mieli   raport   lekarza   sądowego.   -   Porucznik   znowu   przybrał 

oficjalny ton. - Wtedy będziemy wiedzieli trochę więcej. Dziękuję, że zechciała pani poświęcić mi 

czas. Nie będziemy już pani przeszkadzać.

Maggie czuła na sobie spojrzenie Cliffa, ale już nie popatrzyła w jego stronę. Odwróciła się 

i weszła do domu. Po chwili przez otwarte okna popłynęła muzyka.

Cliff   odpowiedział   na   wszystkie   pytania   policjantów   i   teraz   słuchał   dźwięków, 

dochodzących z pokoju muzycznego. Maggie grała coś z klasyki, nie rozpoznawał co, ale szybki, 

pełen pasji utwór wymagał ogromnej koncentracji. Terapia, pomyślał i podszedł do samochodu. Nie 

jego sprawa, że Maggie jest wytrącona z równowagi. Oznajmiła mu przecież, że przyjechała tutaj 

szukać samotności.

Ekipa dochodzeniowa zbierała się do odjazdu. Za chwilę Maggie zostanie sama. W muzyce 

słychać było napięcie i desperację. Zaklął pod nosem, wcisnął kluczyki na powrót do kieszeni i 

ruszył w stronę ganku.

Nie zareagowała na jego pukanie. Grała. Niewiele myśląc, pchnął drzwi frontowe. Dom 

rozbrzmiewał dźwiękami. Cliff stanął w progu pokoju muzycznego. Maggie pochyliła głowę, ale 

chyba   nie   widziała   klawiszy.   Talent?   Bez   wątpienia.   A   przy   tym   napięcie   i   bezbronność. 

Połączenie, które sprawiło, że poczuł się nieswojo, chociaż nie potrafiłby powiedzieć dlaczego.

Chciał   ją   pocieszyć.   W   tych   okolicznościach   zachowałby   się   tak   wobec   każdego.   Nie 

musiała nic dla niego znaczyć, żeby wyciągnął do niej rękę. Ranne ptaki, zabłąkane zwierzęta, 

zawsze miał do nich słabość. Głupio myślę, uznał i czekał, aż Maggie skończy.

Drgnęła zaskoczona, kiedy wreszcie podniosła wzrok. Cholera, zaklęła w duchu.

background image

- Myślałam, że już pojechałeś.

- Nie. Oni tak.

Odgarnęła wpadające do oczu włosy. Miała nadzieję, że sprawia wrażenie spokojnej.

- Jest coś jeszcze?

- Tak. - Podszedł do fortepianu i przeciągnął palcem po klawiszach, spojrzał na uchyloną 

pokrywę. Ani śladu kurzu w domu, w którym kurz zalegał wszędzie grubymi warstwami. Znak, jak 

ważna jest dla niej praca.

Maggie czekała na wyjaśnienie.

- Co takiego?

- Myślałem o steku.

- Że co proszę? Uśmiechnął się. Taką ją wolał.

- Nic nie jadłem.

- Przykro mi. - Maggie wyprostowała się. - Nie dysponuję stekiem.

-   Jest   niezła   restauracja   szesnaście   kilometrów   stąd.   -   Wziął   ją   za   rękę,   żeby   wstała   z 

taboretu. - Mam wrażenie, że zrobią stek lepiej niż ty.

Cofnęła rękę i spojrzała na niego uważnie.

- Wybieramy się na kolację?

- Właśnie.

- Dlaczego?

Sam sobie mógł zadać to pytanie.

- Ponieważ jestem głodny.

Ujął ją ponownie za rękę. Nie podniosła się z taboretu, jeszcze się opierała, ale bardzo 

chciała wyjść z domu, wyrwać się stąd, uciec, na kilka godzin zmienić otoczenie. Wcześniej czy 

później będzie musiała zostać sama, ale teraz...

Cliff to rozumiał i oferował to, czego właśnie potrzebowała.

Bez słowa wyszli z domu.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Następnego dnia Maggie zamierzała dokończyć tytułową piosenkę. Zapomnieć o tym, co się 

wydarzyło. Nie myśleć o znalezisku, o dochodzeniu, o wynikach ekspertyzy medycznej.

Nie chciała też myśleć o Cliffie, o szalonym pocałunku i bardzo poprawnej wspólnej kolacji. 

Nie do wiary, że w obu przypadkach chodziło o tego samego człowieka.

Dzisiaj była wyłącznie kompozytorką, twórczynią muzyki. Jeśli przyjmie taką postawę, być 

może uwierzy, że wszystko, co zdarzyło się wczoraj, było udziałem kogoś innego.

Po posesji kręcili  się robotnicy,  usuwali  resztki chwastów, nawozili  ziemię,  siali  trawę, 

sadzili rośliny. Ciężarówka przywiozła drewno, z którego miała powstać konstrukcja wzmacniająca 

osypujący się stok za domem.

Nic jej to nie obchodziło. Powinna dokończyć muzykę do filmu i zamierzała to zrobić. Była 

osobą zdyscyplinowaną i cokolwiek działo się wokół niej, wiedziała, że praca musi być wykonana. 

Widziała, jak ojciec kręcił filmy, pomimo że sprzęt się psuł, a aktorzy wpadali w histerię. Jak matka 

dawała koncerty, nie zważając na gorączkę. Życie ją rozpieszczało, to prawda, ale też nauczyło 

odpowiedzialności.

Dzisiaj najważniejsza jest muzyka do filmu. Skończy tę piosenkę. Może nawet doda na 

końcu taśmy coś osobistego, specjalnie dla C. J.

Nie wspomni mu oczywiście ani słowem o feralnym znalezisku. Po takiej wiadomości żadne 

pigułki uspokajające by mu nie pomogły. Biedaczysko, martwił się, że dach zawali się jej na głowę. 

Gdyby dowiedział się, że policja zbiera koło jej domu czyjeś szczątki do plastykowych worków, 

wsiadłby w najbliższy samolot i zabrał ją siłą do Los Angeles.

Ciekawe, czy Cliff poprzedniego wieczoru też użyłby siły, gdyby nie zgodziła się jechać z 

nim na kolację? Najprawdopodobniej. Stać go było na takie zachowanie. Mimo to kolacja upłynęła 

w   bardzo   milej   atmosferze.   Cliff   okazał   się   uważnym,   pełnym   troski   towarzyszem.   Nawet 

serdecznym,   czego   się   nie   spodziewała.   Pomyśleć,   że   uważała   go   za   niesympatycznego, 

odpychającego osobnika.

Nie wracali do sprawy znaleziska, nie próbowali spekulować, co mogło się wydarzyć. Nie 

rozmawiali też o pracy. Po prostu gawędzili. Nie potrafiłaby teraz powiedzieć o czym, zapamiętała 

natomiast niewymuszony nastrój.

Zaklęła i skreśliła ostatnich pięć nut, które spisała z taśmy. Pomyliła się. Przyrzekła sobie, 

że nie będzie wracała myślami do poprzedniego dnia, a niestety, to właśnie robiła. Wzięła kilka 

głębokich oddechów, żeby się uspokoić. Powinna teraz przewinąć kasetę i zacząć raz jeszcze, od 

nowa. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi frontowych. To się nazywa spokojne wiej-

skie życie! Poszła otworzyć, zastanawiając się po drodze, gdzie po raz pierwszy usłyszała to okreś-

lenie.

background image

Na progu ujrzała uzbrojonego mężczyznę. Przypięta do koszuli khaki blacha informowała, 

że ma do czynienia z szeryfem. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Jasne włosy, opalona twarz, 

pogodne niebieskie, otoczone zmarszczkami oczy kogoś, kto lubi się śmiać. Przemknęło jej przez 

myśl, że C.J. przysłał jej aktora prosto z castingu.

- Pani Fitzgerald?

C. J. był zbyt poważny na takie żarty. Poza tym pistolet wyglądał bardzo prawdziwie.

- Tak.

- Jestem szeryf Agee, Stan Agee. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

- Nie. - Uśmiechnęła się uprzejmie, choć z niejakim przymusem. Broń, blachy, służbowe 

samochody. Zbyt wiele policji w tak krótkim czasie.

- Zajmę pani kilka minut. Nie chcę się naprzykrzać.

Miała ochotę powiedzieć, że się naprzykrza, i zamknąć mu drzwi przed nosem. Nie tchórz, 

upomniała się i cofnęła, robiąc mu przejście.

- Domyślam się, że przyjechał pan w związku z wczorajszym... wydarzeniem. - Maggie 

pchnęła drzwi ramieniem, żeby je domknąć. - Nie wiem, co mogę panu powiedzieć.

- To musiało  być  paskudne przeżycie,  panno Fitzgerald.  Takie,  o którym  chciałoby się 

szybko   zapomnieć.   -   W   jego   głosie   dało   się   słyszeć   dobrze   wyważoną   dozę   współczucia 

połączonego z równie dobrze wyważoną dozą profesjonalizmu. - Jako szeryf i jako sąsiad, czułem 

się w obowiązku zajrzeć do pani i zaofiarować wszelką pomoc.

Maggie ponownie się uśmiechnęła, tym razem już bez przymusu.

- To bardzo miłe z pana strony. Chętnie poczęstuję pana kawą, jeśli przymknie pan oko na 

bałagan w kuchni.

Odwzajemnił   uśmiech.   Miał   tak   sympatyczną   twarz,   że   Maggie   niemal   zapomniała   o 

pistolecie.

- Nigdy nie odmawiam kawy.

- Kuchnia jest tam - powiedziała i zaśmiała się. - Po co ja to panu mówię? Zna pan przecież 

ten dom lepiej ode mnie.

Ruszyli do kuchni.

- Prawdę mówiąc, byłem tutaj zaledwie kilka razy. Morganowie przenieśli się, gdy Joyce 

była jeszcze dzieckiem.

- Mówiła mi.

- Od dziesięciu lat nikt tu nie mieszkał. Kiedy teść zginął, Louella przestała zajmować się 

tym domem. - Spojrzał na spękaną farbę na suficie.

- Ustanowiła fundusz powierniczy do czasu, aż Joyce skończy dwadzieścia pięć lat. Pewnie 

pani wie, że nie namawiałem żony na sprzedaż. Przeciwnie.

background image

- Cóż... - Maggie krzątała się po kuchni, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.

- Chyba liczyłem, że zrobimy tu w końcu kiedyś remont i wynajmiemy komuś. - Brzmiało 

to jak wyznanie człowieka, który wie, czym są marzenia, ale nie ma czasu na ich realizację. - Taki 

dom wymaga mnóstwa czasu i pieniędzy, żeby przywrócić go do przyzwoitego stanu. Joyce chyba 

jednak słusznie zrobiła, że go sprzedała.

- Mogę tylko się cieszyć, że podjęła taką decyzję. - Maggie włączyła ekspres i wskazała 

krzesło.

- Najęła pani Boga do napraw, Delaneya do uporządkowania posesji... To najlepszy wybór.

- Stan uśmiechnął się szeroko, widząc pytające spojrzenie Maggie. - W małym miasteczku 

wieści rozchodzą się błyskawicznie.

- Domyślam się.

- Wracając do tego, co wydarzyło się wczoraj...

- Szeryf  odchrząknął. - Wiem,  że musiało  to być  dla pani ciężkie przeżycie.  Joyce  jest 

zupełnie wytrącona z równowagi. Ktoś inny na pani miejscu spakowałby walizki i wyniósł się 

precz.

Maggie wyjęła kubki z szafki.

- Nie zamierzam się nigdzie ruszać.

- Cieszę się, że tak pani mówi. - Milczał przez chwilę, przyglądając się, jak nalewa kawę. 

Na szczęście ręce jej nie drżały. - Rozumiem, że Cliff był tutaj wczoraj.

- Tak. Przyjechał sprawdzić, jak posuwają się prace.

- I pani pies wykopał...

- Tak. - Maggie postawiła kubki na stole i usiadła. - To jeszcze szczeniak. Śpi teraz na 

górze. Miał zbyt wiele wrażeń.

Szeryf podziękował gestem za śmietankę.

-   Nie   przyjechałem   wypytywać   o   szczegóły.   To   sprawa   policji.   Chciałem   tylko 

zadeklarować: może pani do mnie dzwonić w każdej chwili, jeśli tylko uzna, że jestem potrzebny.

- Bardzo dziękuję. Nie znam się na procedurach, ale powinnam była chyba zatelefonować 

do pana już wczoraj.

- Lubię wiedzieć, co się dzieje na moim terenie, ale w tym przypadku... - Wzdrygnął się. - I 

tak musiałbym natychmiast przekazać sprawę tym ze stanowej. - Na jego palcu błysnęła obrączka, 

taka sama jak Joyce: prosta, solidna, ze złota. - Widzę, że zabrała się pani za podłogę.

Maggie ocknęła się z zamyślenia.

- A... tak. Zerwałam stare linoleum. Trzeba będzie scyklinować deski.

- Niech pani zadzwoni do George'a Coopera - poradził szeryf. - Znajdzie go pani w książce 

telefonicznej. Ma elektryczną cykliniarkę, zrobi to pani raz - dwa. Proszę powołać się na mnie.

background image

- Dobrze. Dziękuję. - Rozmowa powinna ją odprężyć: nic z tego, ciągle była zdenerwowana.

- Jeśli  będzie  pani  czegoś potrzebowała,  proszę  dzwonić. Joyce  chce  zaprosić  panią  na 

kolację. Robi najlepszą szynkę w całym hrabstwie.

- Będzie mi bardzo miło.

- Nie może się nadziwić, że ktoś taki jak pani zdecydował się zamieszkać w Morganville. - 

Szeryf popijał kawę, tymczasem kawa Maggie zdążyła wystygnąć. On był rozluźniony, ona spięta. - 

Ja specjalnie nie słucham muzyki, ale Joyce zna wszystkie pani piosenki. Czyta też te kolorowe 

pisma i raptem osoba, o której tyle piszą, kupuje od niej dom. - Spojrzał na drzwi kuchenne. - 

Powinna pani poprosić Boga, żeby założył blokady.

Maggie poszła za jego wzrokiem, myśląc, że trzeba naoliwić zawiasy.

- Blokady?

Stan zaśmiał się i dopił kawę.

- Zboczenie zawodowe. Człowiek zaczyna myśleć wyłącznie o bezpieczeństwie. To miłe, 

spokojne miasteczko, panno Fitzgerald. Nie chcę, żeby nabrała pani fałszywych wyobrażeń, ale 

będę czuł się lepiej, wiedząc, że ma pani porządne drzwi. W końcu mieszka tu pani sama. - Wstał i 

poprawił   odruchowo   kaburę.   -   Dziękuję   za   kawę.   Proszę   dzwonić,   jeśli   będzie   pani   czegoś 

potrzebowała.

- Zapamiętam.

- Wyjdę tędy, a pani niech wraca do pracy. I proszę zatelefonować do George'a Coopera.

- Dobrze. - Maggie podeszła z nim do drzwi. - Dziękuję, szeryfie.

Przez chwilę stała nieruchomo, z głową opartą o framugę. Była zła, że tak łatwo ulega 

nastrojom. Szeryf przyjechał w najlepszej wierze, chciał powiadomić, że jest do jej dyspozycji. 

Tymczasem ją ta rozmowa zupełnie wytrąciła  z równowagi. Za dużo tych  stróżów prawa. Jak 

wtedy, kiedy zginął Jerry. Niekończące się pytania. Myślała, że ma to już za sobą, tymczasem 

sytuacja się powtarzała.

„Samochód pani męża wypadł z szosy. Nie znaleźliśmy jeszcze ciała, ale robimy,  co w 

naszej mocy. Proszę przyjąć wyrazy współczucia”.

Tak,   początkowo   wszyscy   okazywali   współczucie:   policja,   jej   przyjaciele,   przyjaciele 

Jerry'ego. A potem pojawiły się pytania. „Czy mąż pił coś przed wyjściem z domu? Czy był zły, 

zdenerwowany? Pokłócili się państwo?”

Boże, czy nie dość, że zginął? Dlaczego doszukiwali się dziesiątek ukrytych przyczyn? Ile 

przyczyn może stać za śmiercią dwudziestoośmioletniego mężczyzny, który kieruje samochód w 

przepaść?

Owszem, wypił przed wyjściem z domu. Pił dużo, od momentu kiedy jego kariera zaczęła 

kuleć, a jej rozkwitać. Tak, kłócili się, bo żadne z nich nie mogło zrozumieć, co stało się z ich 

background image

wspólnymi   marzeniami.   Odpowiadała   na   wszystkie   pytania,   musiała   znosić   wścibstwo   prasy; 

myślała, że oszaleje.

Zacisnęła powieki. Tamto ma już za sobą. Zamknięty rozdział. Nie wskrzesi Jerry'ego i nie 

rozwiąże jego problemów. Znalazł własne rozwiązanie. Oderwała się od drzwi i przeszła do pokoju 

muzycznego.

W pracy znajdowała spokój i dyscyplinę, których tak bardzo potrzebowała. Zawsze tak było. 

Muzyka   stanowiła   ujście   dla   emocji.   Uczyła   się   budować   kompozycję,   nadawać   jej   strukturę, 

zamykać w odpowiednim czasie, to była konieczność. Przede wszystkim jednak chodziło o emocje: 

jej i słuchaczy. Nic innego nie miało znaczenia.

Sam   talent   to   za   mało,   wiedziała   o   tym.   Jerry'emu   nie   wystarczył.   Talentowi   musi 

towarzyszyć dyscyplina i kreatywność. Maggie była utalentowana, zdyscyplinowana i kreatywna - 

miała wszystko.

Praca   pochłonęła   ją   bez   reszty.   Tytułowa   piosenka   musiała   być   namiętna,   pełna   pasji, 

erotyzmu. Maggie chciała, żeby melodia poruszała zmysły, ożywiała pragnienia, budziła tęsknoty.

Nie zdecydowano jeszcze, kto zaśpiewa, miała więc pełną swobodę, mogła wybrać dowolny 

styl. Myślała o czymś bluesowym, w tle słyszała dźwięki saksofonu. Tak, to musi być zmysłowa 

piosenka. Ostatniej nocy, kiedy nie mogła zasnąć, zaczęła pisać słowa. Teraz usiłowała spleść je z 

muzyką.

Znalazła   klucz:   namiętność,   nad   którą   nie   sposób   zapanować.   Coś,   czego   sama 

doświadczyła poprzedniego dnia, na skarpie przed domem, w pełnym słońcu, z Cliffem.

Pożądaniu towarzyszy szaleństwo. Zamknęła oczy, wsłuchując się w muzykę i składając 

słowa. Czy sama nie zbliżyła się do szaleństwa, nie przekonała się o jego bolesnej słodyczy? Czy 

nie pragnęła Cliffa? Kojarzył się jej z bezksiężycową, parną nocą, kiedy powietrze jest tak gęste, że 

czujesz je na skórze.

Słowa wypływały z jej własnych pragnień, wtapiały się w muzykę. Słowa kochanków, pełne 

desperacji,   wypowiadane   niskim,   zdławionym   głosem.   Nikt,   kto   je   usłyszy,   nie   pozostanie 

obojętny.

Kiedy   skończyła,   nie   mogła   złapać   tchu.   Była   podniecona   i   szczęśliwa.   Miała   właśnie 

przewinąć kasetę, kiedy zobaczyła Cliffa w drzwiach.

Zamarła   z   uniesioną   ręką.   Przywołałam   go   tą   piosenką,   pomyślała.   Czy   to   magia? 

Wyłączyła magnetofon i odezwała się najspokojniejszym głosem, na jaki było ją stać.

- Na wsi panuje taki zwyczaj, że wchodzi się do cudzych domów nieproszonym?

- Nie słyszysz pukania, kiedy pracujesz. Maggie przechyliła głowę.

- Co mogłoby oznaczać, że nie chcę, by mnie niepokojono.

- Mogłoby.  - „Niepokojono”. Omal  nie  parsknął śmiechem  na to określenie. Czym  jest 

background image

niepokojenie wobec emocji, które wywołała w nim piosenka Maggie? Musiał użyć całej swojej siły 

woli, żeby nie chwycić jej w ramiona i nie pociągnąć za sobą na zakurzoną podłogę. Podszedł 

bliżej; wyczuwał teraz wyraźnie zapach perfum, których używała.

- Wczoraj straciłam sporo czasu. - Uniesienie towarzyszące pracy opadło i teraz Maggie 

czuła się osłabiona, bezbronna. - W Los Angeles czekają na tę muzykę. Muszę zdążyć na czas.

Cliff powtarzał sobie, że powinien trzymać się z daleka, a coraz bardziej uzależniał się od 

Maggie. Wiedział, że wbrew sobie gotów jest zrobić krok, po którym odwrót będzie niemożliwy. 

To nie była kobieta dla niego, ale połączyło ich coś, czego musieli razem doświadczyć.

- Wygląda na to, że skończyłaś - zauważył.

- O tym ja decyduję.

- Zagraj jeszcze raz. - Prośba zabrzmiała jak wyzwanie i Maggie tak ją odebrała. Widział to 

w jej oczach. - Chcę usłyszeć jeszcze raz tę piosenkę.

Doskonale zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zaczęła przewijać kasetę. Ta piosenka 

to fantazja, mówiła sobie, tak jak cały film. Napisała ją z myślą o bohaterach, słowa, muzyka nie 

miały absolutnie nic wspólnego z nią samą i z Cliffem.

Wysłucha piosenki spokojnie, jak profesjonalistka, zwracając uwagę na detale techniczne. 

Na tym przecież polega jej praca. Okazało się, że nie jest to takie proste. Wstała i podeszła do okna. 

Kiedy pożądanie staje się zbyt silne, lepiej zachować dystans.

Nadchodzi noc, noc gorąca

Noc szaleństwa

Noc bez końca

Żarem krew rozpala

Porywa cię, unosi

Spełnia wszystkie pragnienia...

Cliff wsłuchiwał  się w piosenkę. I tak jak obiecywał głos, czekał, by spełniły się jego 

pragnienia. Zanim zdążył podejść do Maggie, odwróciła się do niego. Słońce padające przez okno 

opromieniło jej głowę złotą aureolą.

Bez słowa położył  jej dłoń na karku. Ona też się nie odezwała, ale czuł jej opór, nagłą 

sztywność ciała. Zrobiła krok do tyłu. Potrzebowała spokoju, stabilizacji. Cliff nie mógł jej tego 

dać.

Zacisnął mocniej palce, kiedy się cofnęła, co dla obojga było zaskoczeniem. Zapomniał o 

kulturalnym  zachowaniu, tak jak zapomniał, że przyjechał tutaj tylko  po to, by sprawdzić, jak 

Maggie się czuje. Pod wrażeniem piosenki, słów i muzyki, zaciskał teraz palce na jej karku. Maggie 

była wściekła, obrzuciła go groźnym spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć: Tylko się waż. Takiej 

reakcji właśnie oczekiwał.

background image

Przysunął się jeszcze bliżej. Kiedy uniosła dłoń w proteście, chwycił ją za nadgarstek. Czuł 

pod palcami szybki, nierówny puls. Mierzyli się przez moment wzrokiem, a potem przyciągnął ją 

do siebie i pocałował.

Przed oczami Maggie rozbłysła feeria świetlistych barw. Dotąd mogła coś takiego tylko 

sobie wyobrażać. Objęła Cliffa i przygarnęła do siebie. Cały świat skurczył się do tej jednej, jedynej 

chwili, która zdawała się trwać w nieskończoność.

Czy na to właśnie czekała? Na rozkosz, która sprawia, że człowiek przestaje myśleć? Czy to 

były doznania, odczucia, które od tak dawna rozbrzmiewały w jej muzyce? Nie znajdowała żadnej 

odpowiedzi. Pozostały tylko pragnienia.

Cliff też nie był w stanie myśleć. Maggie tak właśnie na niego działała. Wsunął dłonie pod 

jej bluzę i pieścił gładką skórę; wiedział, że taka będzie w dotyku. Maggie przywarła do niego, 

wyszeptała   jego   imię   i   w   tej   chwili   coś   w   nim   eksplodowało,   coś   nieokiełznanego   i 

niekontrolowanego.

Stał się gwałtowny, porywczy, chociaż zawsze był delikatnym kochankiem. Nie myślał o 

tym, że może zadać ból. Wiedział, że nigdy nie nasyci się Maggie, nigdy nie będzie miał jej dość. 

Chciał więcej i więcej.

Doprowadzał   ją   do   obłędu.   Nikt   nigdy   nie   pokazał   jej,   że   może   istnieć   tak   potężne 

pożądanie, które jest w stanie wypalić ją jak ogień, w jednej sekundzie ogarniający wszystko, by po 

chwili   pozostawić   zgliszcza.   Jęknęła   cicho.   Pragnęła   więcej   i   bała   się,   że   gdy   oprzytomnieje, 

zostanie z niczym.

- Nie - powiedziała z trudem. - Nie - powtórzyła. - To jakiś obłęd.

Cliff uniósł głowę. Oczy miał niemal czarne, oddychał nierówno. Maggie po raz pierwszy 

ogarnął lęk. Co ona wie o tym człowieku?

- Mówisz w swojej piosence o szaleństwie - powiedział. - Masz rację.

Tak, miała rację. Myślała o Cliffie, kiedy układała słowa. I powtarzała sobie, że potrzebny 

jej spokój i zdrowy rozsądek.

- Żadne z nas nie chce zwariować.

- Nie. - Cliff czuł, że jeszcze moment, a zupełnie straci kontrolę nad sobą. Pogładził Maggie 

po włosach. - Już nie możemy się zatrzymać. Pragnę cię, nawet jeśli nie powinienem.

Gdyby nie wypowiedział jej imienia... Nie zdawała sobie sprawy, że tak ją to może rozbroić. 

Oparła głowę na jego piersi. W Cliffie ten prosty, niezaplanowany gest obudził zupełnie nowe od-

czucia.

Ta kobieta potrafiła zajść głęboko za skórę. Jeśli na to pozwoli, nigdy się od niej nie uwolni. 

Chciał ją znowu objąć i walczył z sobą. Pragnął jej i zamierzał ją mieć. Co nie oznaczało, że się 

zaangażuje. Oboje wiedzieli, że to, co zaiskrzyło  między nimi, wypali się prędzej czy później. 

background image

Proste. Potem rozejdą się każde w swoją stronę.

Był podniecony, ale tym się nie przejmował. Martwiła go czułość, którą wzbudziła w nim 

Maggie. Powinni wrócić na bezpieczną ścieżkę. Położył jej dłonie na ramionach.

- Pragniemy się. - Brzmiało to tak prosto, że Cliff gotów był uwierzyć we własne słowa.

- Tak. - Maggie skinęła głową. Robiła teraz wrażenie spokojnej. - Wiesz chyba, że nie 

można mieć wszystkiego, czego się pożąda.

- To prawda, ale tym razem nie ma powodu odmawiać sobie spełnienia pragnień.

- Jest przynajmniej kilka. Prawie cię nie znam. Cliff się zachmurzył.

- Ma to dla ciebie jakieś znaczenie? Maggie cofnęła się gwałtownie.

- Wierzysz we wszystko, co przeczytasz. - Głos brzmiał ostro, w oczach pojawił się chłód. - 

Los   Angeles,   miasto   grzeszników.   Muszę   cię   rozczarować,   ale   nie   miewam   przygodnych 

kochanków. Moje życie  to jest to. - Uderzyła  dłonią w fortepian,  zrzucając partyturę.  - Skoro 

wszystko o mnie wiesz, powinieneś wiedzieć także i to, że jeszcze dwa lata temu miałam męża. 

Choć to pewnie rozśmieszy cię do łez, byłam mu wierna przez sześć lat.

-   Moje   pytanie   dotyczyło   czegoś   zupełnie   innego.   Mnie   i   ciebie.   Wyłącznie.   -   W 

przeciwieństwie do Maggie Cliff mówił spokojnie.

- W takim razie oznajmiam ci, że nie zwykłam iść do łóżka z facetami, których nie znam.

- Jak dobrze musisz mnie poznać?

- Lepiej niż kiedykolwiek zdołam. Mam jeszcze jedną zasadę: trzymać się z dala od ludzi, 

którzy nie akceptują tego, kim jestem i jaka jestem.

- Być może nie wiem, kim jesteś i jaka jesteś.

Może chcę się tego dowiedzieć. - Spojrzał jej prosto w oczy.

- Bez mojej dobrej woli raczej ci się to nie uda, nie sądzisz?

Uniósł brwi, jakby rozbawiło go to pytanie.

- Przekonamy się.

- A teraz zostaw mnie z łaski swojej samą. Mam mnóstwo pracy - zażądała stanowczo.

- Powiedz mi, o czym myślałaś, pisząc tę piosenkę.

- Prosiłam, żebyś zostawił mnie samą.

- Wyjdę. Odpowiedz tylko na moje pytanie.

- O tobie.

Uśmiechnął się, a potem uniósł jej dłoń do ust i ucałował.

- To dobrze. Myśl o mnie. Wrócę tu.

Nie miała wyboru. Była skazana na rozmyślanie o nim.

Obudziła się w środku nocy, na wpół przytomna. Nie chciała śnić o Cliffie. I na pewno nie 

chciała budzić się w nocy z głową nabitą myślami o nim.

background image

Patrząc w sufit, wsłuchiwała się w ciszę. W takich chwilach uświadamiała sobie, jak bardzo 

jest   sama.   Do   tej   pory   w   domu   zawsze   ktoś   był   oprócz   niej,   choćby   ktoś   ze   służby.   Tu   od 

najbliższego domu w linii prostej dzieliło ją przynajmniej osiem kilometrów. Nie było klubów 

nocnych i całodobowych sklepów. Dotąd nie założyła nawet anteny telewizyjnej. Chciała być sama 

i była.

Dlaczego w takim razie łóżko wydaje się puste, a noc dłuży się w nieskończoność? Obróciła 

się na bok, usiłując otrząsnąć się z minorowego nastroju i przestać rozmyślać o Cliffie.

Zatrzeszczała jakaś deska na piętrze, ale Maggie nie zwracała uwagi na dziwne odgłosy. 

Stare   domy   wydają   różne   dźwięki   w  nocy,   zdążyła   się   już   do   tego   przyzwyczaić.   Znowu   się 

przekręciła.

Nie   chciała,   żeby   Cliff   był   z   nią   tutaj.   Sama   myśl   o   tym   oznaczała   wkraczanie   na 

niebezpieczny grunt. Zaczęła układać w głowie listę zadań do wykonania na następny dzień.

Kiedy ponownie coś usłyszała, odruchowo spojrzała na sufit. Trzeszczenia i skrzypienia nie 

przeszkadzały jej. Spała w nowym domu spokojnie dopóty, dopóki nie poznała Cliffa Delaneya. 

Rozległo się ciche zamykanie drzwi. Serce podeszło jej do gardła. Ktoś był w domu. Zacisnęła 

palce na kołdrze i nasłuchiwała.

Czy   ktoś   schodził   z   piętra,   czy   to   wyobraźnia   płata   jej   figle?   Przerażona   pomyślała   o 

znalezisku w jarze. Odwróciła powoli głowę, szukając wzrokiem szczeniaka. Spał w nogach łóżka. 

Zamknęła oczy, próbując oddychać głęboko.

Jeśli pies nic nie usłyszał, to znaczy, że nic się nie dzieje. To tylko stare deski. Znowu jakieś 

odgłosy, tym razem na dole: ciche skrzypnięcie, jedno, drugie. Drzwi kuchenne? Ostrożnie sięgnęła 

po stojący przy łóżku telefon. Przykładając słuchawkę do ucha, przypomniała sobie, że wyłączyła 

aparat na dole, nie chcąc, by ktokolwiek jej przeszkadzał. Była bliska histerii.

Myśl, nakazała sobie. Zachowaj spokój i pomyśl. Była sama, bez możliwości wezwania 

pomocy, zdana wyłącznie na siebie. Ile razy w ciągu minionych tygodni to sobie powtarzała?

Zasłoniła   usta   dłonią,   żeby   stłumić   oddech,   i   nasłuchiwała.   Cisza.   Żadnych   skrzypnięć, 

odgłosu kroków. Ostrożnie podniosła się z łóżka, wzięła do ręki stojący przy kominku pogrzebacz i 

usiadła w fotelu. Ściskając mocno w dłoni swoją broń, modliła się o nadejście poranka.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Minęło kilka dni i Maggie całkiem zapomniała o nocnych odgłosach. Rano po tamtej nocy 

miała poczucie, że zachowała się jak kompletna idiotka. Obudził ją szczeniak; zasnęła w fotelu, z 

pogrzebaczem na kolanach, jakby to był miecz. Było pogodnie, za oknem śpiewały ptaki, świat 

odzyskał realny wymiar i Maggie uznała nocne przeżycia za wytwór chorej imaginacji. Być może 

nie była wcale przygotowana do mieszkania samej. Dobrze, że wyłączyła telefon. W przeciwnym 

razie całe miasteczko dowiedziałoby się, że jest histeryczką.

Skądinąd miała prawo być wytrącona z równowagi. Robotnicy wykopują ludzkie szczątki 

koło jej domu, szeryf radzi, żeby założyła porządne zamki... Jedyną pociechą było to, że skończyła 

muzykę do filmu. C.J. powinien być zadowolony. Może przestanie ją zamęczać, żeby wróciła do 

Los Angeles, i przynajmniej chwilowo da jej spokój.

Pozostawało tylko jechać na pocztę i wysłać partyturę oraz kasetę. Później uczci ukończenie 

pierwszej pracy w nowym domu.

Jechała wąską, wysadzaną drzewami drogą, nie spiesząc się zbytnio, podziwiając widoki, 

zgadując, co wyrośnie na polach, na których pracowali farmerzy, i jak będą wyglądały pobocza 

szosy, kiedy pąki rozwiną się w liście.

Na łące pasły się krowy, którym towarzyszyło kilka cielaków. Jakiś pies rozszczekał się na 

widok jej samochodu. Panika, w którą wpadła tamtej nocy, wydawała się jej teraz czymś żenującym 

i absurdalnym.

Mijała   skromne   wiejskie   domki   i   okazałe,   nowoczesne   rezydencje   otoczone   idealnie 

przystrzyżonymi   trawnikami.  Na  te   ostatnie  patrzyła   z  niechęcią.   Dlaczego   ludzie   w  tak  głupi 

sposób niszczą otoczenie? Zaśmiała się głośno. Zaczyna myśleć jak Cliff Delaney. Każdy ma w 

końcu prawo mieszkać tak, jak chce. Wolała jednak stare domy otoczone drzewami.

Wjechała   do   Morganville.   Zadbane   ogródki,   trochę   samochodów   na   ulicach,   chodniki. 

Poczta mieściła się w niewielkim ceglanym budynku tuż obok banku. Koło skrzynki pocztowej 

stało dwóch mężczyzn.  Przerwali rozmowę i przyglądali się, jak Maggie wjeżdża na parking i 

wysiada z samochodu. Przechodząc obok nich, uśmiechnęła się i powiedziała:

- Dzień dobry.

- Dzień dobry - odpowiedzieli równocześnie. Jeden z nich uchylił czapki.

- Ładny samochód.

- Dziękuję.

Weszła   do   niewielkiego   budynku   poczty   bardzo   zadowolona,   że   nawiązała,   krótką 

wprawdzie, ale zawsze rozmowę.

Urzędniczka siedząca za ladą, jedyna zresztą, plotkowała z jakąś młodą kobietą z dzieckiem 

na ręku i liczyła znaczki.

background image

- ...ale nie powiem ci, jak długo. - kończyła zdanie. - Nikt tam nie mieszkał od czasów 

Faradayów. Dziesięć lat minęło w zeszłym miesiącu. Stara pani Faraday raz w tygodniu zachodziła 

do mnie, żeby kupić znaczki za dolara. Jak w zegarku. Listy wtedy były tańsze. Masz tu znaczki za 

piątkę, Amy.

- Upiorna historia. - Młoda mama schowała znaczki do torby i poprawiła sobie malucha, 

który usiłował coś powiedzieć Maggie w swoim języku. - Gdybym ja znalazła kości koło domu, 

następnego dnia wystawiłabym tablicę „Na sprzedaż”. Billy mówi, że pewnie jakiś włóczęga wpadł 

do jaru, a nikt nawet nie zauważył, bo dom stał pusty.

- Bardzo możliwe. Policja dojdzie co i jak. Urzędniczka zwróciła się do Maggie:

- Mogę czymś służyć?

- Tak. - Młoda mama przyjrzała się Maggie z zaciekawieniem i wyszła. - Chciałam nadać 

polecony.

-   Zobaczmy,   ile   waży.   -   Urzędniczka   położyła   kopertę   na   wadze.   -   Chce   pani   z 

potwierdzeniem odbioru?

- Proszę.

- Dobrze. Zapłaci pani trochę więcej, ale będzie pewność, że doszedł do rąk adresata. To jest 

strefa...

- Przerwała na widok adresu zwrotnego w lewym górnym rogu. Podniosła wzrok, spojrzała 

bystro na Maggie i zajęła się wypełnianiem potwierdzenia.

- Pani jest ta kompozytorka z Kalifornii, co to kupiła dom Morganów.

- Zgadza się. - Maggie nie bardzo wiedziała, co więcej może powiedzieć po zasłyszanej 

przypadkiem rozmowie.

- Całkiem ładna muzyka. - Kobieta stawiała starannie okrągłe literki. - Tego, co teraz grają, 

to ja nie rozumiem. Mam kilka płyt pani mamusi. Nikt się z nią nie może równać.

Maggie zrobiło się ciepło na sercu jak zawsze, kiedy ktoś mówił o jej matce.

- Też tak uważam.

-   Pani   podpisze   tutaj.   -   Maggie   pochyliła   się,   czując   na   sobie   spojrzenie   urzędniczki. 

Uświadomiła sobie, że przez ręce tej kobiety przechodzi cała jej korespondencja. - Morganówka to 

wielki, stary dom. Przyzwyczaiła się pani?

- Powoli się zadomawiam. Jest tam mnóstwo do zrobienia.

- Tak to jest, jak człowiek przenosi się na nowe. Dla pani to musi być wielka odmiana.

Maggie podniosła głowę.

- To prawda.

Może dlatego, że Maggie patrzyła jej w oczy i że odpowiedziała tak prosto, urzędniczka 

kiwnęła nieznacznie głową, jakby w pełni akceptowała decyzję sławy z Kalifornii.

background image

- Bog zna się na swojej robocie. Młody Delaney także. Będzie pani zadowolona.

Maggie uśmiechając się, sięgnęła po portfel. Małe miasteczka. Żadnych sekretów.

- Przeżyła pani szok.

Spodziewała się tego rodzaju uwagi, przyjęła ją więc w sposób naturalny.

- Nikomu nie życzę podobnych doświadczeń.

-   Wiadoma   rzecz.   Lepiej   o   wszystkim   zapomnieć.   I   niech   się   pani   dobrze   mieszka   w 

Morganówce. To piękny dom, tylko wymaga dobrej ręki. Louella bardzo o niego dbała za dawnych 

czasów. A kłopoty niech pani zostawi policji.

- Tak właśnie staram się myśleć. - Maggie schowała resztę do kieszeni. - Dziękuję.

- Miłego dnia.

Maggie wyszła z poczty w dobrym nastroju, zadowolona z siebie. Odetchnęła, wciągając 

głęboko   w   płuca   wiosenne   powietrze,   uśmiechnęła   się   do   dwóch   mężczyzn,   którzy   ciągłe 

konferowali koło skrzynki, i ruszyła do samochodu. Uśmiech zniknął z jej twarzy, kiedy zobaczyła 

opartego o maskę Cliffa.

- Wcześnie zaczynasz dzień.

Uprzedzał, że w tak małym miasteczku trudno się nie spotkać. Zezłościło ją, że ten facet 

zawsze musi mieć rację.

- Nie powinieneś teraz pracować?

Podał jej butelkę mineralnej, którą trzymał w dłoni.

- Właśnie wracam z jednego placu robót i jadę na następny. - Nie przyjęła butelki, więc 

podniósł ją do ust i upił łyk. - Nie widuje się takich wozów w Morganville. - Puknął w maskę 

astona martina.

Maggie okrążyła go i podeszła do drzwiczek od strony kierowcy.

- Wybacz. Nie mam czasu - powiedziała chłodno. Położył dłoń na jej ramieniu. Nic sobie 

nie robił ani z gniewnego spojrzenia, ani z zainteresowania stojących koło skrzynki mężczyzn. 

Przyjrzał się jej uważnie.

- Masz podkrążone oczy. Dobrze spałaś?

- Spałam bardzo dobrze.

- Nieprawda. - Cliff dotknął jej policzka. Za każdym razem, gdy widział, jaka jest krucha, 

tracił grunt pod nogami - Nie posądzałem cię o stosowanie uników.

- Naprawdę się spieszę.

- Za bardzo przejmujesz się tym znaleziskiem.

- Nawet jeśli, to co z tego? Jestem tylko człowiekiem. To normalna reakcja.

- Nerwowa się zrobiłaś. Chodzi o te kości czy o coś jeszcze?

Maggie   znieruchomiała.   Cliff   być   może   nie   spostrzegł   zaciekawionych   spojrzeń   obu 

background image

mężczyzn i urzędniczki w oknie budynku pocztowego, ale ona zauważyła.

- Nie twoja sprawa. A teraz skończ już tę scenę. Muszę wracać do domu i zabrać się do 

pracy.

- Nie lubisz scen? - Wyraźnie rozbawiony przyciągnął ją do siebie. - Nie przypuszczałbym, 

sądząc po tym, jak często się irytujesz.

- Przestań, Cliff. - Położyła mu dłonie na piersi. - Na litość boską, stoimy na głównej ulicy.

- Tak. I zaraz staniemy się najważniejszą wiadomością dnia.

Parsknęła głośnym śmiechem, zanim zdążyła się pohamować.

- A tobie bardzo się to podoba?

- Cóż... - Skorzystał z tego, że trochę się odprężyła, i objął ją. - Może. Chciałem z tobą 

porozmawiać.

Jakaś kobieta podeszła do skrzynki z listem w ręku i nie spieszyła się z jego wrzuceniem.

- Nie wiem,  czy jest to najodpowiedniejsze miejsce na rozmowy.  Puścisz mnie, z łaski 

swojej?

- Jeszcze moment. Pamiętasz naszą kolację kilka dni temu?

-   Pamiętam.   Cliff...   -   Dwaj   mężczyźni   ciągle   stali   obok   skrzynki   i   obserwowali   ich   z 

zainteresowaniem. Teraz przyłączyła się do nich kobieta. - To naprawdę nie jest śmieszne.

- Mamy tu taki zwyczaj - ciągnął, jak gdyby nigdy nic - że jak ktoś zaprasza cię na kolację, 

powinnaś się zrewanżować.

Zniecierpliwiona do ostatnich granic, próbowała uwolnić się z jego objęć.

- Nie mam teraz czasu na rewanże. Może za kilka tygodni.

- Zjem, co podasz.

- Wpraszasz się na kolację do mnie?

- A to zły pomysł?

- Chwileczkę. Nie powiedziałam, że...

- Chyba że nie umiesz gotować.

W Maggie odezwała się ambicja gospodyni.

- Umiem gotować.

- Świetnie. Siódma?

Posłała mu swoje najbardziej wyniosłe spojrzenie.

- Dzisiaj wieczorem zamierzam kłaść tapety.

-   Czasami   musisz   też   jeść.   -   Zanim   zdążyła   odpowiedzieć,   pocałował   ją   szybko.   -   Do 

zobaczenia   o   siódmej   -   dodał   i   odszedł   w   kierunku   swojego   pick   -   upa.   -   Zadowolę   się 

czymkolwiek. Nie jestem wybredny - rzucił jeszcze przez okno.

- Ty... - zaczęła, ale dalsze słowa zagłuszył warkot silnika.

background image

Stała jeszcze przez chwilę na parkingu, kipiąc ze złości. Czując na sobie przynajmniej sześć 

par ciekawskich oczu, wsiadła do samochodu.

Przez całą drogę do domu klęła Cliffa, na czym świat stoi.

Po   powrocie   spodziewała   się   zastać   na   terenie   posesji   robotników   Delaneya.   Widok 

eleganckiego czarnego samochodu, parkującego na podjeździe trochę ją zdziwił. Nie miała ochoty z 

nikim się widzieć, przyjmować sąsiadów czy wielbicieli. Chciała zostać sama z cykliniarką, którą 

pożyczyła od George'a Coopera.

Kiedy wysiadła z astona, zobaczyła szczupłego pana o szpakowatych włosach; szedł w jej 

stronę skarpą przed domem, od strony jaru. Rozpoznała go.

- Dzień dobry, pani Fitzgerald.

- Dzień dobry. Porucznik Reiker, prawda?

- We własnej osobie.

Czy tak musi być? Człowiek wraca do domu i stwierdza, że po jego terenie kręci się policja. 

Mimo to postanowiła potraktować natręta życzliwie.

- Mogę w czymś panu pomóc?

- W rzeczy samej, pani Fitzgerald. - Porucznik przeniósł ciężar ciała na jedną nogę, jakby 

miał problemy z biodrem. - Zapewne chciałaby pani kontynuować roboty, ale jesteśmy zmuszeni 

prosić, by wstrzymała się pani z oczkiem wodnym.

- Mogę wiedzieć dlaczego?

- Otrzymaliśmy wstępny raport lekarza sądowego. Będziemy prowadzić dochodzenie.

Lepiej było nie pytać, nie wiedzieć, ale Maggie nie należała do ludzi, którzy chowają głowę 

w piasek. Czułaby niesmak do samej siebie, gdyby stchórzyła.

-   Zapewne   niewiele   może   mi   pan   powiedzieć,   poruczniku,   ale   mam   chyba   prawo   coś 

wiedzieć. To w końcu mój dom.

- Ta sprawa nie dotyczy pani w najmniejszym stopniu. To stara historia.

- Zdarzyła się na moim terenie, więc jednak mnie dotyczy. - Maggie mięła w dłoni pasek od 

torby, zupełnie jak Joyce w czasie swojej wizyty. Zorientowała się, co robi, i szybko opuściła rękę. 

- Będzie mi łatwiej, poruczniku, jeśli mi pan powie.

Reiker przesunął dłonią po twarzy. Dochodzenie ledwie się zaczęło, a on miał już serdecznie 

dość tej sprawy. Może do dawnych zdarzeń nie należy wracać. Tak, z całą pewnością.

- Według raportu są to szczątki białego mężczyzny. W chwili śmierci miał pięćdziesiąt kilka 

lat.

Maggie poczuła ucisk w gardle.

- Jak długo... - zaczęła i musiała przerwać. - Jak długo tam leżał?

- Jakieś dziesięć lat.

background image

- Tyle, ile dom stał pusty - szepnęła. Pozbieraj się, nakazała sobie. To ciebie nie dotyczy. 

Racjonalnie rzecz biorąc, tak właśnie było. - Udało się ustalić przyczyny śmierci?

- Został zastrzelony - stwierdził porucznik krótko - z bliskiej odległości.

- Dobry Boże. - Morderstwo. Przecież podejrzewała to od pierwszej chwili. Spojrzała w 

stronę lasu i zobaczyła dwie wiewiórki, wspinające się po pniu drzewa. Jak to możliwe? - Po tylu 

latach... Trudno będzie ustalić tożsamość tego człowieka.

- Został zidentyfikowany dzisiaj rano. Zwróciła ku niemu  pobladłą twarz i spojrzała na 

niego niewidzącymi oczami. Poczuł się paskudnie.

Jak prawie każdy facet w Stanach, przed dwudziestu laty podkochiwał się w jej matce. Był 

znacznie starszy od Maggie; mogłaby być jego córką. W takich chwilach jak ta klął w duchu, że 

wybrał zawód policjanta.

- Znaleźliśmy obrączkę. Bardzo ozdobną, grawerowaną, z trzema maleńkimi brylancikami. 

Godzinę temu Joyce Agee powiedziała nam, że to obrączka jej ojca. William Morgan został zamor-

dowany i zakopany w jarze.

Niemożliwe.  Maggie  przeczesała  włosy palcami,  usiłując zebrać  myśli.  Reiker  musi  się 

mylić.

- Przecież William Morgan zginął w wypadku samochodowym...

- Dziesięć lat temu jego samochód spadł z mostu do Potomacu. Wóz wydobyto, ale ciała 

nigdy nie znaleziono. Dopiero teraz...

Spadł   do   wody,   myślała   Maggie   w   odrętwieniu.   Jak   Jeny.   Jego   ciało   znaleziono   po 

tygodniu.   Przez   ten   tydzień   przeszła   piekło.   Stała   nieruchomo,   patrzyła   przed   siebie   i   miała 

wrażenie, że jest dwoma różnymi osobami, żyjącymi w różnym czasie.

- Co teraz?

-  Rozpoczęliśmy   oficjalne   dochodzenie.   Nie  dotyczy   to  pani.   Jedyne,   o   co  prosimy,   to 

wstrzymanie robót w tej części posesji. Dzisiaj po południu ekipa jeszcze raz przeszuka to miejsce, 

by się upewnić, że niczego nie przeoczyliśmy.

- Dobrze. Jeśli to już wszystko...

- Wszystko.

- Gdyby mnie pan jeszcze potrzebował, będę w domu.

Idąc przez trawnik, powtarzała sobie, że sprawa sprzed dziesięciu lat rzeczywiście jej nie 

dotyczy. Dziesięć lat temu przeżywała własną tragedię, wtedy zginęli rodzice. Wchodząc na ganek, 

spojrzała w stronę jaru.

Ojciec Joyce Agee, pomyślała i przeszedł ją dreszcz. Sprzedała dom, nie wiedząc, co kryje 

się na terenie posesji. Dziękowała, że okazała zwykłą uprzejmość jej matce. Maggie wzięła do ręki 

leżącą koło telefonu karteczkę z kilkoma numerami telefonów i wystukała numer Joyce. Usłyszała 

background image

w słuchawce cichy głos, niemal szept i ogarnęło ją współczucie.

- Dzień dobry, pani Agee... Joyce. Mówi Maggie Fitzgerald.

- Och... Dzień dobry.

-   Nie   chciałabym   przeszkadzać.   -   Co   ma   powiedzieć?   Nie   odgrywa   żadnej   roli   w   tym 

dramacie. Przypadkiem nabyła od lat zapomniany kawałek ziemi, to wszystko. - Dzwonię, żeby 

powiedzieć, jak mi przykro. Jeśli tylko w czymś mogę ci pomóc... jestem do twojej dyspozycji.

- Dziękuję. - Ton głosu zmienił się. - To był szok. Zawsze myśleliśmy, że...

-   Wiem.   Nie   musisz   ze   mną   rozmawiać   ani   silić   się   na   uprzejmość.   Zadzwoniłam,   bo 

pomyślałam,   że...   -   Maggie   przerwała,   przesunęła   dłonią   po   włosach.   -   Mam   poczucie,   że   to 

wszystko przeze mnie.

- Lepiej znać prawdę. - Głos Joyce brzmiał teraz zupełnie spokojnie. - Martwię się o mamę.

- Jak ona się czuje?

- Nie potrafię powiedzieć. Chyba nie najlepiej. Jest teraz u nas. Badają lekarz.

Joyce musiała być bardzo zmęczona. Maggie znała ten rodzaj cierpienia.

- Nie zatrzymuję cię w takim razie. Prawie się nie znamy, ale chciałabym pomóc. Dzwoń, 

jeśli tylko będziesz czegoś potrzebowała.

- Oczywiście. Dziękuję za telefon.

Maggie odłożyła  słuchawkę. Bezcelowa  rozmowa. Pusty gest. Nie znała  przecież  Joyce 

Agee. Kiedy człowiek cierpi, potrzebuje wsparcia bliskich. Tak jak ona potrzebowała Jerry'ego, gdy 

zginęli rodzice. Przypomniała sobie scenę sprzed kilku dni: Cliff ujmuje dłonie Joyce, patrzy z 

troską w jej twarz, coś do niej mówi. Kim byli dla siebie? Co ich łączyło?

Otrząsnęła się z zamyślenia i włączyła cykliniarkę.

Słońce już zachodziło, barwiąc niebo purpurą, kiedy Cliff dojeżdżał do Morganowki. W 

głowie kłębiły mu się nieskładne myśli. William Morgan zamordowany. Ktoś go zastrzelił i zakopał 

na terenie należącej do niego posesji, a potem usiłował zatrzeć ślady, spychając samochód do rzeki.

Cliff był na tyle blisko z Morganami i na tyle dobrze znał mieszkańców Morganville, by 

wiedzieć, że niejeden mógł życzyć  Williamowi  śmierci.  Był  twardym,  zimnym  człowiekiem,  z 

niezwykłym talentem do robienia pieniędzy i przysparzania sobie wrogów. Ale czy ktoś, kogo Cliff 

dobrze  znał,  spotykał  na ulicy,  z  kim rozmawiał  na co dzień,  mógł  rzeczywiście  zamordować 

Morgana?

Prawdę   mówiąc,   los   starego   niewiele   go   obchodził,   martwił   się   o   Louellę   i   Joyce. 

Szczególnie o Joyce. Nie chciał jej widzieć taką spiętą jak tamtego popołudnia. Znaczyła dla niego 

więcej niż jakakolwiek inna kobieta, a on nie potrafił jej pomóc. Stan musi to zrobić, pomyślał, 

biorąc zakręt.

Diabli wiedzą, czy policja natrafi na jakiś trop. Nie bardzo w to wierzył, w końcu minęło 

background image

dziesięć   lat.   A   to   oznaczało,   że   Joyce   będzie   musiała   żyć   ze   świadomością,   iż   ojciec   został 

zamordowany, a morderca uszedł kary. Czy będzie przyglądała się sąsiadom i zastanawiała: może 

to on?

Cliff zaklął i skręcił na drogę dojazdową, prowadzącą do Morganówki. Martwił się jeszcze o 

kogoś, ale tym razem nie mógł usprawiedliwić swojej troski długoletnią, serdeczną przyjaźnią.

Jeszcze tego trzeba, żeby zamartwiał się o Maggie Fitzgerald! To kobieta z innego świata, 

bywalczyni eleganckich przyjęć i uroczystych premier. On lubił samotność, ona światowe życie. 

Ona wolała szampana, on dobrze schłodzone piwo. Ona podróżowała po Europie, jemu wystarczała 

wyprawa w dół rzeki. Była ostatnią osobą, o którą powinien się martwić.

Wyszła   za   muzyka,   którego   talent   rozbłysnął   jak   kometa   i   wypalił   się   równie   szybko. 

Otaczała   się   znanymi   postaciami   ze   świata   mediów   i   filmu.   Smokingi,   jedwabne   muszki, 

brylantowe spinki do mankietów, wyliczał w myślach zgryźliwie. Jakim cudem wdepnęła w tę 

ponurą historię? I w jego życie?

Zatrzymał   pick   -   upa   obok   jej   samochodu   i   przez   chwilę   patrzył   na   dom.   Być   może 

zdecyduje się jednak wrócić na Zachodnie Wybrzeże. Wolałby, żeby zniknęła. Przestałby o niej 

myśleć. I ta jej muzyka. Tu puścił wiązankę przekleństw. Muzyka nocy. Pragnął Maggie Fitzgerald, 

jak nie pragnął dotąd żadnej kobiety. Nie potrafił tego przezwyciężyć. Nie był w stanie nad tym 

zapanować.

Po   co   przyjechał?   Dlaczego   nalegał   na   spotkanie,   na   które   ona   nie   miała   najmniejszej 

ochoty? Ponieważ nie chciał nic przezwyciężać. Nie chciał panować nad emocjami.

Idąc do drzwi frontowych, powtarzał sobie, że ma do czynienia z kobietą inną niż wszystkie, 

z jakimi dotąd się stykał. Bądź ostrożny, napomniał się i dopiero zapukał.

Maggie chwyciła za klamkę oburącz i pociągnęła z całych sił. Musiała szarpnąć dwa razy, 

zanim drzwi ustąpiły przy wtórze opętańczego ujadania Zbója.

-   Poproś   Boga,   żeby   coś   z   tym   zrobił   -   poradził   Cliff   i   nachylił   się,   aby   potarmosić 

szczeniaka. Ten natychmiast przewrócił się na grzbiet, wystawiając brzuszek do drapania.

- Aha. - Cieszyła się, że przyjechał. Czekała na Cliffa całe popołudnie. - Zamierzam.

Sposób, w jaki Maggie stała, jak zaciskała dłoń na klamce, wskazywał, że jest spięta. Cliff 

to zauważył, ale nie dał po sobie poznać. Przechylił lekko głowę i zapytał zaczepnie:

- Co na kolację? Rozbawił ją; parsknęła śmiechem.

- Hamburgery.

- Hamburgery?

- Sam się wprosiłeś - przypomniała mu. - Twierdziłeś, że możesz zjeść cokolwiek.

- Rzeczywiście. - Po raz ostatni podrapał psa za uchem i podniósł się.

- To pierwsza kolacja, jaką wydaję w tym  domu, więc postanowiłam zaserwować moją 

background image

specjalność. Mam dwie: hamburgery albo zupa z puszki i sandwicze.

- Jeśli tak się odżywiasz, to nic dziwnego, że jesteś taka szczupła.

Maggie spojrzała po sobie, jakby chciała sprawdzić zasadność słów Cliffa.

- Zdajesz sobie sprawę, że krytykowanie mnie weszło ci w nawyk?

- Nie powiedziałem, że nie lubię szczupłych kobiet.

- Nie w tym  rzecz. Chodź do kuchni. Będę smażyć  hamburgery,  a ty możesz  dalej się 

wyzłośliwiać.

Maggie   zdążyła   zedrzeć   część   starych   tapet   w   holu.   Rzeczywiście   całkiem   poważnie 

zabierała się za odnawianie. Zastanawiał się dlaczego. Stać ją było na wynajęcie najlepszych ekip 

remontowych,   najdroższych   dekoratorów   wnętrz.   Wszystko   trwałoby   kilka   tygodni,   zamiast 

ciągnąć się miesiącami, jeśli nie latami. Od razu zauważył świeżo scyklinowaną podłogę w kuchni.

-   Dobra   robota.   -   Nachylił   się   machinalnie   i   przesunął   palcami   po   deskach.   Szczeniak 

potraktował to jako zaproszenie i polizał go po twarzy.

Maggie uniosła brwi.

- Dziękuję - powiedziała z przekąsem.

Cliff nie mógł zaprzeczyć, że od samego początku nie szczędził jej zgryźliwości. Miał swoje 

powody. Pierwszym i najważniejszym był efekt, jaki na nim wywierała.

- Pozostaje tylko pytanie, dlaczego to robisz.

- Po prostu było trzeba. - Maggie zaczęła przygotowywać hamburgery.

- Pytam, dlaczego robisz to sama.

- To mój dom.

Podszedł do blatu i stanął obok niej. Po chwili złapał się na tym, że znowu patrzy na jej 

dłonie.

- W Kalifornii też cyklinowałaś podłogi w swoim domu?

- Nie - odparła i zaczęła układać hamburgery na gazowym grillu nad kuchenką. - Ile zjesz?

- Jeden wystarczy. Dlaczego cyklinujesz podłogi i kładziesz tapety?

- Bo to mój dom - powtórzyła, po czym wyjęła sałatę z lodówki i zaczęła rwać liście do 

miski.

- W Kalifornii to też był twój dom.

-   Nie   tak   jak   ten.   To   coś   innego.   -   Odłożyła   sałatę   i   odwróciła   się   do   Cliffa. 

Zniecierpliwienie,   irytacja,   wszystko   to   mógł   wyczytać   bez   trudu   z   jej   twarzy.   -   I   tak   nie 

zrozumiesz. Nie musisz. Ten dom jest wyjątkowy. Nawet po tym, co się wydarzyło, nadal jest taki.

Rzeczywiście nie rozumiał, ale bardzo chciał.

- Policja się z tobą kontaktowała.

- Tak. - Wróciła do rwania sałaty. - Porucznik Reiker odwiedził mnie dzisiaj rano. Cholera, 

background image

Cliff, czuję się paskudnie. Zadzwoniłam do Joyce i zrobiłam z siebie idiotkę. Nie powinnam się 

wtrącać.

- Dzwoniłaś do niej? - Dziwne, że Joyce nie wspomniała mu o tym ani słowem. Ale, z 

drugiej strony, Joyce zawsze niewiele mówiła. Położył Maggie dłonie na ramionach. - To sprawa 

Joyce, Louelli i policji, nie twoja.

- Też sobie to powtarzam. Racjonalnie rzecz biorąc, owszem, ale... - Odwróciła się do niego. 

Potrzebowała go teraz. - To wydarzyło się tutaj. Jestem zamieszana w tę historię, chcę tego czy nie. 

Kilka kroków od mojego domu został zamordowany człowiek. Zabito go w miejscu, gdzie chciałam 

założyć oczko wodne. Teraz...

- Teraz dzieli cię od tamtych wydarzeń dziesięć lat - przerwał jej Cliff.

- Jakie to ma znaczenie? - żachnęła się. - Moi rodzice zginęli dziesięć lat temu. Czas nie gra 

tu żadnej roli.

- Śmierć rodziców to coś zupełnie innego. Maggie westchnęła i oparła głowę na jego ramie-

niu.

- Wiem, jak Joyce się czuje. Nie potrafię zapomnieć o tej historii.

Im   więcej   mówiła   o   Joyce,   tym   mniej   Cliff   myślał   o   małomównej   przyjaciółce, 

zaabsorbowany coraz bardziej Maggie. Zanurzył palce w jej włosach. Nie czuł teraz pożądania, 

odezwał się w nim instynkt opiekuńczy. Może jednak będzie w stanie coś dla niej zrobić, pomyślał, 

odciągając ją od kuchennego blatu.

- Nie znałaś Williama Morgana.

- Nie, ale...

-   Ja   znałem.   To   był   zimny,   bezwzględny   człowiek.   Nie   wiedział,   co   to   współczucie, 

wielkoduszność. - Spojrzał na grill, sprawdzając, czy hamburgery już gotowe. - Pół miasteczka 

świętowałoby jego śmierć, ale przez wzgląd na Louellę ludzie nie okazywali, co naprawdę myślą. 

Ona go kochała. Joyce też, chociaż obydwie się go bały. Policji nie będzie łatwo dojść, kto go zabił. 

Nikomu nie zależy na znalezieniu sprawcy. Ja sam serdecznie go nie lubiłem, zresztą z różnych 

powodów.

Nie podobało się jej, że Cliff mówi o śmierci Morgana tak spokojnie, z takim chłodem. 

Chyba rzeczywiście nie rozumieli się nawzajem. Maggie wróciła do przygotowywania sałaty.

- Joyce? - rzuciła niby od niechcenia.

- Owszem. Morgan uważał, że dzieci należy wychowywać w dyscyplinie. Joyce była dla 

mnie jak siostra. Kiedy zobaczyłem, jak Morgan chce ją zlać pasem, a miała wtedy szesnaście lat, 

zagroziłem, że go zabiję, jeśli uderzy.

Powiedział to tak zwyczajnie, że Maggie na moment zamarła. Spojrzała na Cliffa pytająco.

- Połowa miasteczka miała swoje powody, żeby życzyć  mu rychłej śmierci. Nikt go nie 

background image

opłakiwał, kiedy wydobyto samochód z rzeki.

- Nikt nie ma prawa odbierać życia - powiedziała Maggie drżącym głosem. - Ani sobie, ani 

drugiemu człowiekowi.

Przypomniał   sobie,   że   samochód   jej   męża   też   został   wydobyty   z   wody   i   że   policja 

ostatecznie stwierdziła samobójstwo.

- Nie porównuj.

- Porównania same się narzucają.

- Jerry Browning zmarnował swoje życie i talent. To była jego tragedia. Zamierzasz się o to 

obwiniać?

- Nie obwiniałam się i nie obwiniam - odparła Maggie zmęczonym głosem.

- Kochałaś go?

- Nie dość mocno.

- Wystarczająco, żeby pozostać mu wierną przez sześć lat - stwierdził Cliff rzeczowo.

Uśmiechnęła się, słysząc, jak powtarza jej własne słowa.

- Tak, ale to bardziej kwestia lojalności niż wierności, nie sądzisz?

Cliff dotknął delikatnie jej policzka.

- Mówisz, że się nie obwiniasz.

- Branie na siebie winy a poczucie odpowiedzialności to dwie różne rzeczy.

- Nie. - Pokręcił głową. - Tym razem nie wchodzi w grę ani wina, ani odpowiedzialność. To 

szczyt egotyzmu, branie odpowiedzialności za czyjeś czyny.

Chciała odparować, ale ostatecznie przyznała mu rację.

- Być może. - Uśmiechnęła się, chociaż nie przyszło jej to łatwo. - Hamburgery już chyba 

gotowe. Siadajmy do jedzenia.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

W kuchni zrobiło się przytulnie: pachniało jedzeniem, o szyby uderzyły pierwsze krople 

deszczu. Miło jest siedzieć w ciepłym pomieszczeniu, pod lampą, kiedy za oknami pada. Rodzice 

Maggie   żyli   wystawnie:   przestronne,   eleganckie   wnętrza,   wytworne   przyjęcia,   ekscentryczni 

znajomi. We własnym domu w Beverly Hills Maggie odtworzyła ten model. Być może na tym 

etapie życia potrzebowała ekstrawagancji albo po prostu do niej przywykła. W pewnym momencie 

zaczęło ją to jednak męczyć. Nigdy jeszcze nie czuła się tak zrelaksowana jak teraz. Siedząc przy 

kolacji we własnej, przytulnej kuchni z człowiekiem, którego prawie nie znała.

Cliff był  silny,  a ona  uważała,  że nie  potrzebuje silnego  mężczyzny.  Jej  ojciec  zawsze 

osiągał   to,   co   sobie   zaplanował.   Miał   wyrazistą   osobowość,   był   zdyscyplinowany.   Matka 

dorównywała mu niezwykłą witalnością oraz determinacją w dążeniu do celu. Maggie nie spotkała 

lepiej dobranej pary niż oni.

Bardzo   się   kochali.   Nigdy   ze   sobą   nie   konkurowali,   nie   zazdrościli   sobie   nawzajem 

sukcesów. Wspierali się. Być może w tym tkwiła tajemnica trwałości ich związku: bezwarunkowe 

wzajemne   wsparcie.   Z   Jerrym   nie   udało   się   stworzyć   podobnej   relacji.   Uważała   małżeństwo 

rodziców za wyjątkowe.

W jej własnym zabrakło równowagi. Jerry stawał się coraz słabszy, ona mocno stanęła na 

nogach. W końcu doszli do punktu, w którym to ona cały czas musiała wspierać męża. Nie odeszła 

od niego, bo byli przyjaciółmi. Przyjaciele pomagają sobie w biedzie.

Ciekawe, jakim przyjacielem byłby Cliff, zadała sobie w duchu pytanie,  obserwując go 

dyskretnie. A jakim kochankiem?

- O czym myślisz?

Pytanie padło tak niespodziewanie, że Maggie omal nie przewróciła kieliszka. Nie mogła 

mu przecież szczerze powiedzieć, nad czym się zastanawiała.

- O tym - zaczęła powoli, upijając łyk wina - jak przytulnie jest tak siedzieć i jeść w kuchni. 

Remont jadalni zostawię chyba na sam koniec.

- Rzeczywiście o tym właśnie myślałaś? - W głosie Cliffa zabrzmiało niedowierzanie.

- Mniej więcej. - Całe życie udzielała wywiadów i wiedziała, jak robić uniki. Sięgnęła po 

butelkę i napełniła kieliszek Cliffa. - To bordeaux to jeszcze jeden prezent od mojego agenta. Albo 

kolejna próba przekupstwa - dodała.

- Przekupstwa?

- Chce, żebym oprzytomniała, zostawiła to pustkowie i wróciła do cywilizacji.

- Uważa, że przekona cię, przysyłając szczeniaki i francuskie wina?

Maggie zaśmiała się i upiła łyk.

- Gdybym nie była tak przywiązana do tego miejsca, może by mu się udało.

background image

- Tak właśnie to odczuwasz? Jako przywiązanie? Maggie spoważniała w jednej chwili.

- Ty najlepiej powinieneś wiedzieć, że są rośliny, które szybko zapuszczają korzenie.

- Istotnie - przytaknął. - Są też takie, które nigdy nie przyjmą się na nowym gruncie.

Zaczęła stukać paznokciem w kieliszek. Dlaczego tak bardzo przeszkadzała jej nieufność 

Cliffa?

- Nie wierzysz w moje intencje, prawda?

- Być może. - Wzruszył ramionami, jakby chciał zbagatelizować sprawę. Sam już nie był 

pewien,   co   właściwie   sądzić   o   Maggie.   -   W   każdym   razie   to   interesujące   obserwować,   jak 

próbujesz się tu zadomowić.

- Jak mi idzie? - zapytała tym samym lekkim tonem.

-   Lepiej   niż   przypuszczałem.   -   Uniósł   kieliszek   niby   w   toaście.   -   Za   wcześnie   jeszcze 

osądzać.

Zaśmiała się: kolejna sprzeczka byłaby stratą czasu.

- Urodziłeś się taki cyniczny czy pobierałeś lekcje?

- A ty urodziłaś się optymistką?

Touche  - skapitulowała. Zapomniała o jedzeniu i obserwowała Cliffa. Lubiła jego twarz; 

oczy   pozostawały   nieprzeniknione,   nic   z   nich   nie   potrafiła   wyczytać.   Bez   jego   wyraźnego 

przyzwolenia nikt nie miał do niego dostępu. - Wiesz... - zaczęła z namysłem - jak już przeszła mi 

złość, że się wprosiłeś, byłam zadowolona, że przyjedziesz na kolację. - Uśmiechnęła się szeroko. - 

Gdyby nie twoja dzisiejsza wizyta, nie wiem, kiedy otworzyłabym wino.

Teraz Cliff się uśmiechnął.

- Irytuję cię?

- Chyba masz tego świadomość - odparła cierpko. - W dodatku z jakichś powodów sprawia 

ci to wyraźną satysfakcję.

Cliff upił łyk wina. Było odpowiednio ciepłe, miało bogaty bukiet.

- Rzeczywiście - przytaknął z taką swobodą, że Maggie znowu się roześmiała.

- Uwziąłeś się akurat na mnie czy po prostu lubisz drażnić ludzi?

- Uwziąłem się na ciebie.

Maggie miała włosy upięte do góry, podkreślone kredką oczy, usta nietknięte szminką. Oto 

kobieta, która wie, jak subtelnie wyeksponować urodę, pomyślał Cliff.

- Lubię z tobą przebywać - podjął po chwili. - Nawet lubię patrzyć, jak się złościsz.

- I prowokujesz mnie tak długo, aż wpadam w irytację.

- Tak jest.

- Dlaczego?

- Nie jesteś mi obojętna - powiedział Cliff cicho. - Chciałbym myśleć, że też nie jestem ci 

background image

obojętny.

Siedziała przez moment nieruchomo, nie bardzo wiedząc, jak zareagować, a potem wstała i 

zaczęła zbierać naczynia ze stołu.

- Nie jesteś. Napijesz się jeszcze wina czy wolisz kawę?

Położył dłonie na jej dłoniach i podniósł się powoli.

- Chcę się z tobą kochać.

Nie   jest   przecież   dzieckiem,   powiedziała   sobie.   Nie   raz,   nie   dwa   rozmaici   mężczyźni 

składali jej podobne propozycje. Nie korzystała z nich. Ale też żaden z tych mężczyzn nie pociągał 

jej tak jak Cliff.

- Już to przerabialiśmy.

Kiedy próbowała się odwrócić, ścisnął mocniej jej palce.

- I nie doszliśmy do żadnego wniosku.

Nie będzie się wykręcać. Nie ucieknie. Musi stawić mu czoło.

- Napijmy się kawy. Ty musisz wracać do domu, na mnie czeka praca.

Cliff   odebrał   jej   wreszcie   talerze   i   odstawił   na   stół.   Nie   wiedząc,   co   zrobić   z   pustymi 

rękami, założyła je swoim zwyczajem na piersi. Zawsze to robiła, kiedy była zdenerwowana.

- Nie doszliśmy do żadnego wniosku - powtórzył i wyjął spinkę z jej włosów. - Nawet nie 

próbowaliśmy.

Cofnęła się o krok.

- Chyba jasno wyraziłam swoje stanowisko - oznajmiła stanowczym, taką miała nadzieję, 

tonem. Oparła się o blat. Cliff wyciągnął kolejną spinkę. Zakręciło się jej w głowie, serce zabiło 

szybciej. Pożądanie to wielka pokusa. - Nie powiedziałam, że cię nie pragnę...

- Nie, nie powiedziałaś - przerwał jej Cliff. Wyjął jeszcze jedną spinkę i włosy opadły jej na 

ramiona. - Nie potrafisz kłamać.

Jeszcze kilka minut temu czuła się taka zrelaksowana, a teraz była sztywna, jakby każdy 

mięsień opierał się temu, co nieuniknione.

- Nie potrafię. Nie znam cię i ty mnie nie rozumiesz.

- Nie obchodzi mnie, że się nie znamy i nie rozumiemy. Wiem, że cię pragnę. - Zebrał jej 

włosy w dłoń. - Ty też mnie pragniesz. Wystarczy mi cię dotknąć, by to poczuć.

- Naprawdę uważasz, że to takie proste?

Jeśli chciał wyjść z tego cało, relacje z Maggie powinny pozostać czysto fizyczne. Będą 

kochali się przez całą noc, do całkowitego wyczerpania. Rano po pożądaniu nie zostanie śladu, 

uwolnią się od niego. Chciał w to wierzyć. W przeciwnym razie...

- A dlaczego miałoby być skomplikowane?

- Właśnie. Dlaczego?

background image

Kuchnia straciła przytulność. Maggie odniosła wrażenie, że udusi się, jeśli stąd zaraz nie 

ucieknie. W jej oczach pojawił się gniewny błysk, Cliff natomiast zdawał się zupełnie spokojny. 

Usiłowała pozbierać myśli. Skąd u niej te romantyczne rojenia? Nie była przecież nastolatką, która 

marzy o wielkiej miłości, tylko wdową, samodzielną kobietą, umiejącą poruszać się w realnym 

świecie.   A   w   takim   świecie   ludzie   zaspokajają   swoje   pragnienia,   a   potem   radzą   sobie   z 

konsekwencjami.

- Sypialnia jest na górze - rzuciła i wyszła z kuchni.

Cliff stal przez chwilę z ponurą miną. Tego przecież chciał: żadnych komplikacji. A jednak 

zgoda   Maggie   była   zbyt   zaskakująca.   Nie,   jednak   nie   tego   oczekiwał,   pomyślał,   ruszając   ku 

schodom.

Dogonił ją na pierwszym stopniu. Ujął za rękę i poczuł, że Maggie jest spięta. Tak, chciał 

właśnie czegoś takiego, a nie zimnej, wypranej z emocji zgody. Chciał, żeby napięcie narastało, 

przemieniło się w namiętność. Zanim noc się skończy, oboje uwolnią się od pożądania, oczyszczą.

W milczeniu weszli na piętro.

Rozpadało   się   na   dobre   i   odgłosy   deszczu   nasunęły   Maggie   myśl   o   rytmicznym, 

perkusyjnym tle do piosenki, którą właśnie skomponowała. Noc była bezksiężycowa, nie zapalili 

światła i Maggie poruszała się po omacku, na pamięć.

Co teraz? - zadała sobie pytanie, kiedy znaleźli się w sypialni. Ogarnęła ją panika. Dlaczego 

przyprowadziła   go   tutaj,   gdzie   nikt   nie   powinien   mieć   wstępu?   Pragnęli   się   nawzajem.   Rzecz 

niewytłumaczalna i nie do zanegowania.

Całe szczęście, że nie zapaliła światła, i Cliff nie mógł widzieć, jak nurtujące ją wątpliwości 

odbijają się na twarzy.  Ciemności  dawały ochronę, poczucie anonimowości. Kiedy jej dotknął, 

zesztywniała targana sprzecznymi odczuciami.

Przesunął dłońmi po jej plecach.  Wcale nie chciał,  żeby już się odprężyła.  Jeszcze nie. 

Chciał  czuć,  że  Maggie zmaga  się  ze sobą i swoimi  emocjami,  zahamowaniami,  narastającym 

pożądaniem.

- Nie zamierzasz poddać się temu, co przed nami, prawda?

- Nie - odparła, a jednak poczuła dreszcz rozkoszy, gdy wsunął dłonie pod jej sweter.

- A masz wybór?

- Niech cię diabli! Nie mam żadnego. Przesunął teraz dłonie w górę pod swetrem aż dotknął 

jej włosów.

- Oboje nic nie poradzimy na to, że się pragniemy. Musi stać się to, co nieuniknione.

- Kochaj się ze mną - zażądała nagle. Szybka, dobrowolna decyzja... Takich decyzji nie 

można potem żałować. - Weź mnie teraz.

Zamknął jej usta pocałunkiem.  Oboje porwał potężny wir, nad którym  stracili  kontrolę. 

background image

Poddali się przemożnej namiętności.

Miłość?   Pytanie   pojawiło   się   nieoczekiwanie,   kiedy   Maggie   zaczęła   wracać   do 

rzeczywistości.

Jeśli tak miało wyglądać kochanie się, to znaczy, że dotąd była niewinną dziewicą. Czuła się 

tak, jakby biegiem zdobyła szczyt górski, a potem runęła z niego w przepaść. Pisała piosenki o 

namiętności, a tak naprawdę, jak się okazało, do tej pory nic o niej nie wiedziała.

Aż pojawił się ktoś, kto sprawił, że fantazje stały się realne. Za jego sprawą pojęła wreszcie, 

o co tak naprawdę chodziło w jej muzyce. Jednak to zrozumienie rodziło dziesiątki nowych pytań.

Czuła w sobie niezwykłą siłę połączoną z zadziwieniem. Jak długo czekała na tę noc? Być 

może namiętność skrywa się gdzieś głęboko, nierozpoznana, aż w pewnym momencie pojawi się 

ktoś, kto ją wyzwoli.

Tak było z bohaterką filmu, do którego właśnie skomponowała muzykę. W jej życiu zjawia 

się nieoczekiwanie mężczyzna, z którym niewiele ją łączy, a jednak to spotkanie zmienia wszystko. 

Dziewczyna zdaje się być niezależna, samodzielna, odnosi sukcesy, jest przekonana, że niczego 

więcej nie pragnie. Nagle jej skala wartości ulega całkowitemu przeobrażeniu.

Jeśli Maggie ma przytrafić się to samo, jest jeszcze czas, by się wycofać, zanim pożądanie 

wypali ją od środka i nic nie będzie już takie jak dawniej. Nie potrafili się hamować, panować nad 

emocjami. Odkrywali stany ekstremalne, niebezpieczne, wyniszczające człowieka.

Przeznaczenie rzuciło ją na odludzie i zetknęło z tym małomównym człowiekiem. Czego 

naprawdę szukała: spokoju czy burzy? Czy starczy jej sił, by sprostać własnym decyzjom, ponosić 

ich konsekwencje?

Co dalej? - zadała sobie w duchu pytanie, wpatrując się w mrok.

Cliff milczał. Chciał pasji, ale nie spodziewał się, że pasja potrafi być tak potężna. Pragnął 

tego,   o   czym   opowiadała   piosenka   Maggie,   tymczasem   rzeczywistość   przerosła   wszelkie 

oczekiwania; żadne słowa, żadna melodia nie były w stanie tego oddać. Był  pewien, że kiedy 

przyjdzie zaspokojenie, zniknie napięcie i pożądanie.

Owszem,  przyszło  fizyczne spełnienie, jakiego do tej pory nie zaznał, ale zdawał sobie 

sprawę, że wystarczy jeden gest, jedna pieszczota, a wszystko zacznie się od nowa. Czuł, że może 

uzależnić się od Maggie, i ta świadomość nie dawała mu spokoju. Po co to wszystko? Nie mieli 

sobie przecież nic do ofiarowania poza wzajemną żądzą.

„Noc szaleństwa” - słowa z jej piosenki.

Nie powinien jej dotykać. Gdyby tylko potrafił się powstrzymać... Wyciągnął ręce.

- Zmarzłaś - szepnął i przygarnął Maggie do siebie.

- Trochę - mruknęła nieswoim głosem. Nie potrafiła wyjaśnić tego, co się z nią działo.

Cliff okrył ją kołdrą i przytulił jeszcze mocniej.

background image

- Teraz lepiej?

- Tak. - Podobnie jak Cliff, czuła się fizycznie nasycona, odprężona, ale w głowie miała 

mętlik.

Zamilkli. Oboje nie bardzo wiedzieli, jak poradzić sobie z tym, co wybuchło między nimi z 

tak niespodziewaną siłą. Cliff słuchał, jak krople deszczu uderzają w szybę, zwiększając jeszcze 

poczucie izolacji. Nawet w czystym powietrzu nie dało się dojrzeć z Morganówki świateł najbliżej 

położonego domu.

- Nie przeszkadza ci to, że mieszkasz na odludziu?

Maggie zjeżyła się. Było jej dobrze, czuła się bezpiecznie, wtulona w Cliffa, nie chciała 

teraz myśleć o samotnych nocach w wielkim domu.

- Żaden dom w okolicy nie jest tak bardzo odseparowany od innych jak ten. - Czuł jej 

miękkie włosy na ramieniu i sprawiało mu to przyjemność. - Większość ludzi, nawet tych, którzy 

mieszkają w Morganville od urodzenia, czułaby się nieswojo w Morganówce, a szczególnie po tym, 

co się wydarzyło.

Nie   chciała   o   tym   ani   myśleć,   ani   rozmawiać.   Zamknęła   oczy.   Zdecydowała   się   tu 

zamieszkać pewna, że da sobie radę, gotowa pokonać wszelkie przeszkody.

- Jednak czujesz się nieswojo.

-   Nie.   -   W   tej   chwili   jej   największym   problemem   było   to,   że   nadal   pragnie   Cliffa.   A 

wydawało się jej, że jest nasycona. Otworzyła na powrót oczy i spojrzała na zapłakane szyby. - To 

prawda, że źle spałam przez kilka nocy, od kiedy... Od kiedy zaczęli przygotowywać miejsce pod 

oczko wodne. Niezbyt przyjemnie jest wiedzieć, co wydarzyło się tu dziesięć lat temu, a ja mam 

bujną wyobraźnię.

- Pomaga ci komponować.

- Chyba tak. Pewnej nocy wydawało mi się, że ktoś chodzi po domu.

Cliff przestał gładzić jej włosy. Uniósł się lekko, usiłując dojrzeć oczy Maggie.

- Ktoś był w środku?

- Coś sobie ubrdałam. - Zbyła pytanie wzruszeniem ramion. - Słyszałam trzeszczące deski 

na strychu, czyjeś kroki, zamykanie i otwieranie drzwi. Omal nie wpadłam w histerię.

Nie podobało mu się to, co usłyszał.

- Nie masz telefonu w sypialni?

- Mam, ale...

Maggie   żałowała   teraz,   że   w   ogóle   wspomniała   o   tamtej   nocy.   Cliff   zareagował   jak 

przeczulony starszy brat, który wziął sobie za punkt honoru opiekować się postrzeloną siostrzyczką.

- Wyłączyłam telefon w kuchni, odłączając automatycznie aparat na górze. Pracowałam całe 

popołudnie i nie chciałam... - Postrzelona siostrzyczka, pomyślała znowu i zamilkła na moment. - 

background image

Bardzo dobrze, że nie mogłam zadzwonić. Rano czułam się jak idiotka.

Ubrdała sobie czy nie, mieszkała tu sama, o czym wiedział każdy w promieniu szesnastu 

kilometrów.

- Zamykasz drzwi na noc?

- Cliff...

Obrócił się, trzymając Maggie w ramionach, tak że leżała teraz na plecach, i spojrzał jej w 

oczy.

- Zamykasz drzwi?

- Nie zamykałam, ale szeryf przyjechał i powiedział...

- Stan był u ciebie? Maggie syknęła przez zęby.

- Musisz mi ciągle przerywać?

- Tak. Kiedy Stan cię odwiedził?

- Dzień po tym, jak pojawili się ci ze stanowej. Chciał mi powiedzieć, że zawsze jest gotów 

służyć pomocą. Sympatyczny. Robi wrażenie faceta, który zna swoje obowiązki.

- Jest dobrym szeryfem.

- Ale? - Maggie wyczuła w głosie Cliffa niewypowiedziane zastrzeżenia.

- Osobiste sprawy - mruknął Cliff i odsunął się. Maggie zrobiło się zimno.

- Joyce - stwierdziła sucho i chciała się podnieść, ale Cliff chwycił ją za rękę.

- Masz zwyczaj niewiele mówić i mnóstwo sobie dopowiadać. Niezwykły talent.

- Bo też niewiele chyba mamy sobie do powiedzenia.

- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Maggie leżała sztywna, ani drgnęła.

- Nie proszę cię o to.

- Akurat.

Cliff rozeźlony usiadł w pościeli, zmuszając Maggie, żeby zrobiła to samo.

- Joyce jest dla mnie jak siostra. Kiedy wychodziła za Stana, ja ją prowadziłem do ołtarza. 

Jestem ojcem chrzestnym jej najstarszej córki. Przyjaźnimy się od lat, co może trudno ci będzie zro-

zumieć.

Z Jerrym łączyła ją przyjaźń, która po ślubie zaczęła się kruszyć. Bo też ich małżeństwo 

było błędem.

-   Przeciwnie,   rozumiem   -   powiedziała   cicho   Maggie.   -   Nie   wiem,   dlaczego   się   o/nią 

martwisz.

- To moja sprawa.

- Zapewne.

Cliff zaklął pod nosem.

-   Joyce   przeżywa   trudny   okres.   Nigdy   nie   chciała   zostać   w   Morganville.   Jako   młoda 

background image

dziewczyna, marzyła, że wyjedzie stąd, skończy studia aktorskie.

- Chciała być aktorką?

- Może to były tylko mrzonki. - Cliff wzruszył ramionami. - A może nie. Porzuciła je, kiedy 

wyszła   za   Stana,   ale   nigdy   nie   czuła   się   szczęśliwa   w   Morganville.   Między   innymi   dlatego 

sprzedała dom, żeby mieć pieniądze na przeprowadzkę. Jednak Stan za nic stąd się nie ruszy.

- Powinni znaleźć kompromisowe rozwiązanie.

- On nie zdaje sobie sprawy, jakie to dla niej ważne, by się stąd wynieść. Miała osiemnaście 

lat, gdy wyszła za mąż. W ciągu pierwszych pięciu lat małżeństwa urodziła troje dzieci. Najpierw 

musiała ulegać woli ojca, potem zajmować się dziećmi i matką. Ktoś taki jak ty tego nie zrozumie.

- Niedobrze mi się robi! - Maggie wyrwała się z objęć Cliffa. - Mam dość słuchania, jak 

przyporządkowujesz mnie stereotypowi rozpieszczanej przez życie sławy, która nie ma pojęcia o 

tym, jak wygląda prawdziwe życie i co mogą czuć tak zwani zwyczajni ludzie. - Nie starała się 

powściągnąć wściekłości. - Co z ciebie za facet, że idziesz do łóżka z kobietą, dla której nie masz  

za grosz szacunku?!

Osłupiały po tym gwałtownym wybuchu, Cliff patrzył, jak Maggie zrywa się z łóżka.

- Zaczekaj.

- Nie! Popełniłam dość błędów jak na jeden wieczór. - Zaczęła szukać swojego ubrania. - 

Dostałeś kolację, przespałeś się ze mną, a teraz się wynoś.

Cliff był nie mniej wściekły od Maggie. Miała rację. Przyjechał tutaj, żeby pójść z nią do 

łóżka. Zbliżenie nie musi oznaczać bliskości. Nie zamierzał się angażować. Nie interesowało go nic 

poza jej ciałem. Ledwie to pomyślał, ogarnęło go uczucie dojmującej pustki. Ulotniło się poczucie 

spełnienia i zadowolenia, które czuł jeszcze przed chwilą. Słyszał przyspieszony oddech Maggie. 

Sięgnął po swoje ubranie.

- To jeszcze nie koniec - mruknął.

- Nie? - Maggie odwróciła się gwałtownie. Czuła łzy napływające do oczu, ale w mroku 

Cliff  nie   mógł   ich  widzieć.  Wiedziała,  co  o niej   myśli,   i  postanowiła   dowieść  mu,  że  się  nie 

pomylił. - Poszliśmy do łóżka, było miło - rzuciła lekko. - Taki jednorazowy seks nie zawsze się 

udaje. Jesteś świetnym kochankiem, przyznaję, jeśli to ma podbudować twoje ego.

Chwycił ją za ramiona i odwrócił ku sobie.

- Niech cię cholera weźmie, Maggie!

- Dlaczego? Bo powiedziałam to pierwsza? - odparowała. - Jedź do domu i prześpij się ze 

swoimi podwójnymi standardami, Cliff. Mnie one nie są potrzebne.

Cliff opuścił ręce, odwrócił się i wyszedł z pokoju.

- Zamknij drzwi na klucz! - zawołał i klnąc, zbiegł ze schodów.

Maggie objęła się ramionami, łzy popłynęły jej po policzkach.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Przez następnych kilka dni Maggie ciężko pracowała. Wywoskowała podłogę w kuchni, 

położyła trzy kolejne pasy tapety w sypialni, kupiła dywan do pokoju muzycznego i oczyściła ze 

starej farby framugi w holu.

Wieczorami komponowała, przerywała dopiero wtedy, gdy przestawała widzieć klawisze i 

nie słyszała już własnej muzyki. Telefon był niemal cały czas wyłączony. W sumie samotnicze 

życie miało dobre strony. Wykorzystywała czas bardzo produktywnie, nikt jej nie przeszkadzał. 

Niemal uwierzyła, że nie pragnie niczego więcej.

Za nic nie przyznałaby się, że narzuciła sobie taki morderczy rytm pracy, żeby nie myśleć o 

nocy z Cliffem. To był błąd, a błędów lepiej nie rozpamiętywać.

Nikogo przez te dni nie widywała, z nikim nie rozmawiała i mówiła sobie, że ten stan może 

trwać w nieskończoność.

Jednak nawet najbardziej doskonała samotność kiedyś zaczyna uwierać. Właśnie malowała 

framugę   okienną   w   pokoju   muzycznym,   kiedy   słyszała   odgłos   nadjeżdżającego   samochodu. 

Zastanawiała się, czy nie zignorować niechcianego gościa. Jako początkująca pustelniczka miała do 

tego pełne prawo. Na widok starego lincolna odstawiła jednak puszkę z farbą i wyszła na spotkanie 

Louelli Morgan.

Jeśli ostatnim razem Louella przypominała zjawę, to teraz wyglądała jak pozbawiona wieku 

istota z zaświatów. Zanim weszła na ganek, zerknęła w stronę jaru. Stała przez chwilę bez ruchu, 

wstrzymując oddech, po czym ruszyła w stronę odgradzającej feralne miejsce siatki. Widząc to, 

Maggie szybko podeszła.

- Dzień dobry, pani Morgan.

Louella spojrzała na nią i odruchowo poprawiła nienagannie uczesane włosy.

- Musiałam przyjechać.

- Oczywiście.  - Maggie się uśmiechnęła,  nie do końca pewna, czy to stosowne w tych 

okolicznościach. - Proszę wejść. Właśnie miałam zrobić kawę.

Louella weszła na ganek, pokonując schodki, którymi  pan Bog powinien koniecznie się 

zająć.

- Sporo się tu zmieniło - zauważyła.

Nie wiedząc, jak się zachować, Maggie uznała, że najlepsza będzie beztroska paplanina.

- Tak, na zewnątrz i w środku. Ci od zieleni pracują znacznie szybciej niż ja. - Maggie 

musiała uspokoić psa, który pojawił się w drzwiach i zaczął warczeć.

- Te tapety tu były, kiedy się wprowadzaliśmy.

- Louella omiotła spojrzeniem hol. - Zawsze chciałam je zmienić.

- Tak? - Maggie poprowadziła gościa do salonu.

background image

- Może mi pani coś podpowie? Nie podjęłam jeszcze decyzji.

- Jakiś ciepły i delikatny kolor, który sprawi, że ludzie od wejścia będą czuli się tu dobrze.

-   Tak.   To   jest   to.   -   Maggie   chciała   objąć   starszą   panią   i   powiedzieć,   że   rozumie,   ale 

pomyślała, iż lepiej nie narzucać się z serdecznością.

- Ten dom powinien pachnieć olejkiem cytrynowym i kwiatami.

- Będzie tak pachniał. - Na razie w powietrzu czuło się zapach farby i kurzu.

- Wydawało mi się, że jest stworzony dla dzieci.

- Wodziła wokół niewidzącym wzrokiem, jakby oglądała wnętrze salonu sprzed dwudziestu 

laty. - Dzieci nadają domom osobowość, odciskają na nich swój ślad.

- Pani ma wnuki, prawda? - Maggie podprowadziła Louellę do kanapy.

-   Tak,   dzieci   Joyce.   Najmłodsze   poszło   już   do   przedszkola.   Czas   tak   szybko   płynie. 

Obejrzała pani zdjęcia? - zapytała nieoczekiwanie.

- Zdjęcia? - Maggie zmarszczyła brwi. - A tak, zdjęcia. Zerknęłam tylko na nie. Byłam cały 

czas bardzo zajęta. - Podeszła do kominka i zdjęła z gzymsu kopertę. - Hodowała pani piękne róże. 

Nie wiem, czy mam równie dobrą rękę do kwiatów.

- Róże wymagają miłości i dyscypliny. Zupełnie jak dzieci.

Maggie uznała, że nie będzie po raz drugi proponować kawy, i usiadła obok Louelli.

- Może razem obejrzymy te zdjęcia. Będę mogła wysłuchać pani uwag.

- Stare fotografie. - Louella wzięła kopertę od Maggie. - Tyle na nich można zobaczyć, jeśli 

umie się patrzyć. To było robione wczesną wiosną - wyjaśniła, nachylając głowę nad pierwszą 

odbitką. - Kwitną hiacynty i żonkile.

Maggie bardziej zainteresowali widoczny na zdjęciu mężczyzna  i mała dziewczynka niż 

wiosenne   kwiaty.   On   był   wysoki,   z   szeroką   klatką   piersiową,   o   wyrazistej   twarzy,   ubrany   w 

dodający mu powagi garnitur. Córka miała na sobie sukienkę z falbanami, przepasaną wstążką 

zawiązaną na wielką kokardę, i lakierki na nogach, do tego kapelusik przybrany kwiatami.

Zdjęcie musiało być robione w czasie Wielkanocy, pomyślała Maggie. Mała uśmiechała się 

posłusznie do obiektywu. Musiała mieć wtedy jakieś cztery lata i zapewne czuła się nieswojo w 

eleganckim stroju. William Morgan nie sprawiał wrażenia człowieka okrutnego, jakim przedstawił 

go   Cliff,   ale   też   z   jego   twarzy   niewiele   dało   się   wyczytać.   W   każdym   razie   wydawał   się 

niedostępny, o ile Maggie mogła cokolwiek wyrokować.

- Chciałabym posadzić jakieś cebulki - powiedziała lekkim tonem.

Louella bez słowa podała jej następne zdjęcie, tym razem swoje, z młodości. Uczesanie i 

suknia   wskazywały,   że   musiało   być   robione   co   najmniej   przed   dwudziestu   laty,   a   sądząc   po 

nieporadnym sposobie kadrowania, jego autorką mogła być Joyce.

- Tu widać róże. - Louella wskazała palcem rozkrzewione kwiaty. - Zmarnowały się. Nie 

background image

miał kto o nie dbać.

- Ma pani teraz ogród?

- Joyce ma. - Louella odłożyła zdjęcie i sięgnęła po następne. - Czasami coś tam zrobię, ale 

to nie własny.

- Z całą pewnością, ale Joyce musi być miło, że jej pani pomaga.

- Nigdy tu nie czuła się dobrze - powiedziała Louella bardziej do siebie niż do Maggie. - 

Szkoda, że bardziej wrodziła się we mnie niż w swojego ojca.

-   To   bardzo   miła   osoba.   Mam   nadzieję,   że   będziemy   utrzymywały   kontakt.   Jej   mąż 

wspominał coś o wspólnej kolacji.

- Stan to dobry człowiek. Solidny. Bardzo ją kocha. - Na twarzy Louelli pojawił się blady 

uśmiech. - I do mnie serdecznie się odnosi.

Odwróciła   następne   zdjęcie   i   zesztywniała,   uśmiech   zamarł,   zamieniając   się   w   grymas. 

Maggie zobaczyła Williama Morgana i młodego Stana; mógł mieć wtedy szesnaście, siedemnaście 

lat.

Zdjęcie było kolorowe, w tle widoczne drzewa w bogatej jesiennej szacie. Panowie mieli na 

sobie  flanelowe  koszule,  brunatne  kamizelki  myśliwskie  z maleńkimi  kieszonkami  na  naboje  i 

czapki na głowach. Obaj dzierżyli strzelby.

Szli na polowanie albo z niego wracali. Stali, co zauważyła po chwili, nad jarem koło domu.

- Joyce robiła to zdjęcie - powiedziała Louella. - Chodziła z ojcem na polowania. Nauczył ją 

trzymać   strzelbę,   zanim   skończyła   dwanaście   lat.   Nienawidziła   tego,   ale   słuchała   ojca.   Robiła 

wszystko, żeby go zadowolić. William wygląda na usatysfakcjonowanego - ciągnęła Louella, choć 

Maggie nie mogła doszukać się tego uczucia na twarzy Morgana. - Lubił polować tutaj w okolicy. 

A teraz wiemy, że tu zginął. Tutaj. - Położyła dłoń na zdjęciu. - Nie w rzece. Został na swojej 

ziemi. Chyba zawsze o tym wiedziałam.

Maggie odłożyła zdjęcia i dotknęła lekko ramienia Louelli.

- Pani Morgan, wiem, że to musi być dla pani trudne. Wszystko wróciło. Gdybym mogła 

jakoś pomóc...

Louella odwróciła głowę i przez długą chwilę wpatrywała się w Maggie.

- Proszę założyć oczko wodne - powiedziała sucho i podniosła się. - Zasadzić kwiaty. Tak 

powinno być. Reszta to przeszłość.

Maggie wolałaby łzy niż tę wypraną z emocji odpowiedź.

- Pani zdjęcia... - bąknęła nieporadnie.

- Proszę je zatrzymać. - Louella podeszła do drzwi. - Mnie one po nic.

Maggie stała na ganku i patrzyła za odjeżdżającym samochodem. Czy czuła zwykłe, ludzkie 

współczucie wobec kogoś dotkniętego tragedią, czy też znowu angażowała się w tę ponurą historię? 

background image

A już niemal udało się jej przekonać samą siebie, że nie ma ze sprawą Morgana nic wspólnego. Po 

wizycie Louelli nie była tego taka pewna.

To   więcej   niż   zaangażowanie,   powiedziała   sobie,   rozcierając   ramiona.   Było   coś 

niesamowitego w sposobie, w jaki Louella oglądała zdjęcia. Jakby patrzyła na zmarłych, choć tylko 

jedna osoba nie żyła.

Znowu ta wyobraźnia. A jednak czy nie było nic dziwnego we wzroku Louelli, kiedy wzięła 

do ręki ostatnie zdjęcie? Jakby czegoś szukała. Maggie wróciła do salonu i odnalazła kolorowe 

zdjęcie.

Oto   William   Morgan.   Włosy   trochę   bardziej   przerzedzone,   spojrzenie   surowsze   niż   na 

zdjęciu wielkanocnym. Obok niego Agee, szczupły, przystojny chłopak z potarganymi włosami i 

beztroskim uśmiechem. Trzyma strzelbę tak, jakby był dobrze obeznany z bronią. Patrząc na niego, 

Maggie mogła zrozumieć, dlaczego Joyce zakochała się w nim i zrezygnowała z marzeń o sławie i 

fortunie.

Potrafiła też pojąć, dlaczego Joyce bała się ojca i starała spełniać wszystkie jego życzenia. 

William Morgan patrzył prosto w obiektyw. Stał w rozkroku, strzelbę trzymał w obu dłoniach. Cliff 

opisał go jako zimnego człowieka. Chyba rzeczywiście taki właśnie był, ale to nie tłumaczyło, 

dlaczego akurat to zdjęcie tak poruszyło Louellę. Ani dlaczego ona sama, patrząc na nie, odczuwa 

niepokój.

Wpatrywała   się   w   fotografię,   szukając   odpowiedzi   na   pytania,   kiedy   usłyszała   kolejny 

nadjeżdżający samochód.

Rzuciła zdjęcie na kanapę i podeszła do okna. Na podjeździe pojawił się pick - up Cliffa. O, 

nie, tylko nie on.

- Gdy popełnisz błąd, masz to, na co zasłużyłaś - powiedziała do siebie, po czym sięgnęła po 

pędzel i zaczęła malować framugę. Niech Cliff puka i stuka. Ona jest zajęta.

Ale on nie podszedł do drzwi. Maggie dalej malowała. Nie jej sprawa, co on robi. Chciała 

się wychylić, dotknęła biodrem parapetu i wysmarowała dżinsy. Klnąc, usiłowała zetrzeć farbę i 

tylko ją rozmazała.

Nic jej nie obchodzi Cliff Delaney. Jednak kręci się po jej posesji. Powinna wyjść, zapytać, 

czego   on   tu   szuka,   i   kazać   mu   się   wynosić.   To   jej   prawo.   Odłożyła   pędzel.   Jeśli   przyjechał 

posłuchać,  jak  trawa  rośnie,  mógłby  przynajmniej  powiedzieć  „jestem”  -  zżymała  się,  idąc  ku 

drzwiom. A że się nie zaanonsował, nie dał jej satysfakcji, jaką by odczuła, ignorując go.

Otworzyła z impetem drzwi, ale nie zobaczyła Cliffa na trawniku przed domem, jak się 

spodziewała. Nie było go też przy fuksjach ani przy jałowcu. Być może poszedł na tyły domu, by 

zobaczyć, jak postępują prace przy umacnianiu zbocza.

Już miała  cofnąć się do środka, gdy kątem oka dojrzała  jakiś ruch w pobliżu jaru i w 

background image

pierwszej chwili zdjął ją drzemiący gdzieś głęboko, teraz obudzony strach. Pomyślała o duchach, 

które nie mogą zaznać spokoju, i sklęła się w myślach za głupotę. Przecież to Cliff. Wściekła i 

zażenowana własną reakcją, ruszyła w jego stronę.

Podchodząc bliżej, zobaczyła, że sadzi maleńką wierzbę. Wykopał dołek jakiś metr od jaru i 

plantował w nim drzewko. Zdjął koszulę, rzucił na ziemię i Maggie mogła podziwiać grę mięśni na 

plecach i ramionach, kiedy się pochylał. Wywierał na niej wcale nie mniejsze wrażenie niż przed 

ich wspólną nocą. Nic się nie zmieniło.

- Co ty robisz?

Musiał wiedzieć, że Maggie się zbliża, bo nie okazał zaskoczenia.

- Sadzę drzewko - odrzekł spokojnie.

- Widzę. Nie przypominam sobie, żebym zamawiała u ciebie wierzbę.

- Nie zamawiałaś. - Przyklepał i wyrównał starannie ziemię wokół sadzonki. - Na koszt 

firmy.

Zniecierpliwiona, założyła ręce na piersi.

- Możesz mi powiedzieć, dlaczego sadzisz coś, czego nie kupiłam?

Cliff,   zadowolony   ze   swojej   pracy,   podniósł   się.   Oparty   niedbale   o   stylisko   łopaty, 

przyglądał się Maggie. Nie, nie uwolnił się od niej. Ciągle czuł to samo napięcie, z którym żył od 

wielu dni. Spodziewał się, że tak będzie, ale łudził się...

- Możesz to potraktować jako znak pokoju - odparł.

Maggie na te słowa otworzyła usta, po czym zamknęła je na powrót.

Spojrzała na drzewko: było takie młodziutkie, delikatne. Pewnego dnia zobaczy je silne, 

mocno wrośnięte w ziemię; gałęzie będą się nachylać nad wodą... Hm. Po raz pierwszy od fatalnego 

odkrycia pomyślała o oczku. Musiał zdawać sobie z tego sprawę, tak samo jak wiedział, że wierzba 

pozwoli jej na powrót dostrzec piękno Morganówki. W jednej chwili odeszła ją cała złość na Cliffa.

- Znak pokoju, powiadasz? - powtórzyła, dotykając listka.

Głos brzmiał chłodno, ale w oczach pojawił się ciepły blask. Ciekawe, ilu silnych mężczyzn 

wykończyła tym ciepłym spojrzeniem - zadał sobie w duchu pytanie Cliff.

- Może. - Wbił łopatę w ziemię. - Masz coś zimnego do picia?

Tak,   to   były   przeprosiny.   Jedyne   chyba,   na   które   mógł   zdobyć   się   ktoś   taki   jak   Cliff. 

Przyjęła je bez zastanowienia.

- Może - odrzekła tym samym tonem, po czym odwróciła się i ruszyła do domu. Cliff w 

jednej chwili dołączył do niej. - Twoi ludzie zrobili świetną robotę - ciągnęła, idąc ku kuchennym 

drzwiom.

- Mam na myśli zabezpieczenie osypującego się zbocza.

Cliff zignorował jej pochwały.

background image

- Byłaś zajęta?

- Raczej tak. Dom wymaga mnóstwa pracy.

- Widziałaś gazetę?

- Nie. Dlaczego?

Cliff wzruszył ramionami i otworzył siatkowe drzwi.

- Jest wielki artykuł o tym, że znaleziono szczątki Williama Morgana zakopane tuż obok 

jego domu, który ostatnio kupiła znana kompozytorka.

Maggie   wyminęła   Cliffa,   weszła   do   kuchni   i   przy   ostatnich   słowach   odwróciła   się 

gwałtownie.

- Wymieniają moje nazwisko?

- Owszem, kilkakrotnie.

- Cholera! - Zapomniawszy, że Cliff prosił o coś zimnego do picia, opadła na krzesło. - 

Chciałam tego uniknąć. - Spojrzała z nadzieją. - To lokalna gazeta?

Cliff podszedł do lodówki i wyjął butelkę mineralnej.

- Morganville nie ma swojej gazety. Artykuły pojawiły się w „Frederick Post” i „Herald 

Mail”. - Otworzył butelkę i wskazał na zdjętą z widełek słuchawkę. - Gdybyś tego nie zrobiła, 

dziennikarze nie daliby ci, spokoju.

W ciągu ostatniej doby usiłował się z nią połączyć chyba z tuzin razy i dostawał szału, 

słysząc za każdym razem zajęty sygnał. Kto zdejmuje słuchawkę z widełek na tak długi czas? Ktoś, 

kto jest niezależny od świata zewnętrznego, albo ktoś, kto się przed tym światem ukrywa. Upił łyk 

wody.

Maggie wstała i położyła z trzaskiem słuchawkę na widełkach.

- Sam powiedziałeś, że ta sprawa mnie nie dotyczy.

- Owszem, tak mówiłem. - Przyjrzał się z zainteresowaniem butelce. - Może uciekasz przed 

czymś innym? - Podniósł wzrok. - Chowasz się przede mną, Maggie?

- Z pewnością nie. - Podeszła do zlewu i zaczęła zdrapywać farbę z dłoni. - Byłam zajęta.

- Tak zajęta, że nie mogłaś odbierać telefonów?

- Telefony mnie rozpraszają. Jeśli chcesz znowu się kłócić, zabieraj swój znak pokoju i...

Rozdzwonił się telefon i Maggie zaklęła, zamiast dokończyć zdanie. Zanim zdążyła podejść 

do aparatu, Cliff już podniósł słuchawkę.

- Tak? - Widział wściekłość w oczach Maggie. Tęsknił za tym w ostatnich dniach, tak jak 

tęsknił  za jej subtelnym  zapachem.  - Nie, przykro  mi,  pani Fitzgerald  jest zajęta i nie udziela 

komentarzy. - Odłożył słuchawkę, a Maggie wytarła dłonie o dżinsy.

- Dziękuję uprzejmie, ale potrafię sama spławić dziennikarzy. Kiedy będzie mi potrzebna 

pomoc, dam ci znać.

background image

Cliff upił kolejny łyk wody.

- Chciałem ci oszczędzić kłopotów.

- Zbędna fatyga. To moje kłopoty i mogę z nimi robić, co mi się podoba.

Cliff uśmiechnął się i w tej samej chwili telefon odezwał się znowu.

- Ani się waż odbierać! - ostrzegła i podniosła słuchawkę.

- Słucham?

- Cholera, Maggie, odłożyłaś słuchawkę. Westchnęła ciężko. Przeprawa z najbardziej upar-

tym dziennikarzem byłaby pewnie łatwiejsza.

- Cześć, C. J. Co słychać?

- Zaraz ci powiem, co słychać! Maggie odsunęła słuchawkę.

- Może wyjdziesz?

Cliff upił kolejny łyk i oparł się wygodnie o blat kuchenny.

- Nie przeszkadzaj sobie - mruknął.

- Maggie! - wrzasnął C. J. - Z kim ty, do cholery, rozmawiasz?

- Z nikim - mruknęła, odwracając się plecami do Delaneya. - Miałeś mi powiedzieć, co u 

ciebie słychać.

- Od dwudziestu czterech godzin usiłuję się do ciebie dodzwonić! To nieodpowiedzialne 

odkładać słuchawkę. Nie można z tobą się skontaktować.

Na blacie stal talerz z ciastkami, Maggie sięgnęła po jedno i wbiła w nie zęby ze złością.

- Po to właśnie odłożyłam słuchawkę, żeby nie można było ze mną się skontaktować.

- Gdybym tym razem się nie dodzwonił, wysłałbym telegram, chociaż nie jestem pewien, 

czy doszedłby na to twoje odludzie. Co ty, do diabła, wyprawiasz?

- Pracuję - wycedziła Maggie. - Nie mogę się skupić, telefon bez przerwy dzwoni, ciągle 

ktoś tu przychodzi. Przeprowadzka była po to, żeby odizolować się od ludzi. Nadal czekam, kiedy 

to się uda.

- Sympatyczna postawa. - C. J. zaczął szukać na biurku fiolki z środkami uspokajającymi. - 

Wszyscy się o ciebie martwią. Cały kraj.

- Do cholery, kraj nie musi się o mnie martwić! Świetnie się czuję.

- Słychać, jak świetnie się czujesz.

Maggie z niejakim wysiłkiem powściągnęła złość. Nie może przegrać z C. J.

- Przepraszam,  że tak na ciebie  naskoczyłam,  C.J., ale nie mogę  już słuchać, jak mnie 

wszyscy krytykują, że robię to, na co mam ochotę.

- Ja cię nie krytykuję. Na litość boską, kto by się nie zmartwił po przeczytaniu takiej historii 

w gazecie?!

Maggie   zesztywniała   i   spojrzała   na   Cliffa.   Przyglądał   się   jej   uważnie,   trzymając   nadal 

background image

butelkę w dłoni.

- Jakiej historii?

- O tym człowieku... Właściwie o tym, co z niego zostało, a co wykopali na twojej posesji. 

Omal   nie   dostałem   zawału   serca,   jak   to   zobaczyłem.   A   potem   nie   mogłem   się   do   ciebie 

dodzwonić...

- Przepraszam. - Przesunęła dłonią po włosach. - Bardzo przepraszam, C. J. Nie przypusz-

czałam, że sprawa trafi do gazet, w każdym razie nie do kalifornijskich.

- Czego nie wiem, to nie zaboli, tak? Uśmiechnęła się, słysząc urażony ton głosu.

-   Mniej   więcej.   Zadzwoniłabym   do   ciebie   i   sama   o   wszystkim   opowiedziała,   gdybym 

przypuszczała, że wiadomość się rozniesie.

- Maggie, wszystko, co w jakiś sposób łączy się z tobą, trafia natychmiast do gazet po obu 

stronach Atlantyku.

- Właśnie dlatego chciałam zniknąć.

- Przeprowadzka nie zmniejszy zainteresowania mediów twoją osobą.

Maggie westchnęła.

- Najwyraźniej.

- Poza tym to nie ma nic wspólnego z obecnymi wydarzeniami. - C. J. położył rękę na 

żołądku, zastanawiając się, czy napić się wody, czy whisky.

-   Nie   widziałam   jeszcze   gazet,   ale   jestem   pewna,   że   sprawa   została   wyolbrzymiona   - 

powiedziała Maggie możliwie spokojnym głosem.

- Wyolbrzymiona? - Znowu odsunęła słuchawkę od ucha. Cliff słyszał teraz wyraźnie głos 

C. J. - Wykopali koło twojego domu te... kości czy nie?

Skrzywiła się na wspomnienie fatalnego znaleziska.

- Mówiąc dokładnie, pies je wykopał. Natychmiast przyjechała policja, zajęli się sprawą. 

Mnie ta historia nie dotyczy w najmniejszym stopniu.

Cliff uniósł brwi, ale nic nie powiedział.

- Maggie, ten człowiek został zamordowany i pochowany na twojej posesji.

- Dziesięć lat temu.

- Wracaj do domu.

Zamknęła oczy, bo w głosie C. J. zabrzmiało błaganie, które trudno było zignorować.

- Jestem w domu, C. J.

- Nie mogę spokojnie spać, wiedząc, że mieszkasz sama na tym cholernym odludziu. Na 

litość boską, jesteś jedną z najbogatszych, najpopularniejszych kobiet na świecie, zrobiłaś wielką 

karierę, a zaszyłaś się w jakiejś dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc.

- Skoro jestem taka bogata i zrobiłam taką wielką karierę, to mogę mieszkać, gdzie chcę. - 

background image

Znowu musiała powściągnąć narastającą złość. - Cokolwiek C. J. mówił, jego zatroskanie było 

prawdziwe.

-   Mam   bardzo   ostrego   psa,   którego   sam   mi   przysłałeś.   -   Spojrzała   na   Zbója   śpiącego 

spokojnie u stóp Cliffa, podniosła wzrok i uśmiechnęła się.

- Jestem bezpieczna.

- Gdybyś wynajęła ochroniarza... Parsknęła śmiechem na tę propozycję.

- Znowu marudzisz.  Ostatnia  rzecz, jakiej potrzebuję, to ochrona. Naprawdę nic mi nie 

grozi.   Mówiła   szybko,   nie   dając   C.   J.   dojść   do   głosu.   -   Skończyłam   muzykę   do   filmu,   mam 

mnóstwo pomysłów na nowe piosenki, nawet zastanawiam się na musicalem. Dlaczego nie powiesz 

mi, że muzyka do filmu jest genialna?

- Wiesz, że jest - wymamrotał C. J. - To prawdopodobnie najlepsza twoja robota.

- Mów jeszcze, moje ego dopomina się pochwał. C. J. westchnął. Skapitulował.

- Kiedy producenci ją usłyszeli, oszaleli z zachwytu. Padła propozycja, żebyś tu przyjechała 

i wzięła udział w nagraniach.

- Mowy nie ma. - Maggie zaczęła chodzić w tę i z powrotem, na tyle, na ile pozwalała 

długość kabla.

- Cholera, przyjechalibyśmy, ale w tym twoim Hicksville nie ma przecież studia.

- Morganville - skorygowała łagodnie. - Nie muszę być obecna przy nagraniach.

- Producenci chcą, żebyś to ty nagrała tytułową piosenkę.

- Co?!

-  A  teraz   posłuchaj,  zanim   odmówisz.   -  C.   J.   wyprostował   się   w  fotelu   i   przybrał   ton 

wytrawnego negocjatora. - Wiem, że nie wykonujesz swoich utworów i nigdy do tego cię nie 

namawiałem, ale tym razem powinnaś się zastanowić. Ta piosenka to dynamit, Maggie, absolutny 

dynamit. Nikt nie zaśpiewa jej tak jak ty. Kiedy puściłem kasetę po raz pierwszy, wszyscy byli 

porażeni.

Zaśmiała się, ale perspektywa była kusząca.

- Znam przynajmniej pięć piosenkarek, które zrobią to znacznie lepiej. Nie jestem ci do 

niczego potrzebna.

- Ja znam przynajmniej dziesięć - odparował C.J. - Tyle że żadna nie zaśpiewa tak jak ty. To 

jest od początku do końca twoja piosenka. Przemyśl to jeszcze.

Pomyślała, że jak na jeden dzień C.J. usłyszał od niej zbyt wiele odmownych odpowiedzi.

- Dobrze.

- I daj mi odpowiedź za tydzień.

- C.J....

- Dobrze, za dwa tygodnie.

background image

- Przepraszam jeszcze raz, że nie mogłeś się do mnie dodzwonić.

-   Mogłabyś   przynajmniej   podłączyć   automatyczną   sekretarkę,   chociaż   nienawidzę   tych 

maszyn.

- Zobaczę. Trzymaj się, C.J.

- Ty też się trzymaj.

-   Jasne.   Pa.   -   Odłożyła   słuchawkę   i   westchnęła   ciężko.   -   Czuję   się   jak   po   wizycie   na 

dywaniku u dyrektorki szkoły.

Zmięła ścierkę, po czym starannie ją rozłożyła.

- Potrafisz sobie z nim radzić.

- Lata praktyki.

- Co to za inicjały, C.J.?

- Ciągłe Jęki - mruknęła i pokręciła głową.

- Mówiąc prawdę, nie wiem.

- Zawsze jest taki trudny?

- Zawsze. - Ponownie wzięła ścierkę do ręki.

- Wiadomość o Morganie dotarła już na Zachodnie Wybrzeże. C.J. nie mógł się do mnie 

dodzwonić i...

- Nie kończąc, spojrzała w okno.

- Znowu jesteś spięta.

Położyła ścierkę na brzegu zlewu.

- Nie.

- Owszem, jesteś. Widzę przecież. - Przesunął dłonią po jej karku i ramieniu. - Czuję.

Maggie powoli odwróciła głowę.

- Nie chcę, żebyś to robił.

Uniósł drugą rękę i zaczął masować jej ramiona. Chciał jej przynieść ulgę czy sam próbował 

się uspokoić?

- Nie chcesz, żebym cię dotykał? Trudno się powstrzymać.

Czując, że jej opór słabnie, Maggie chwyciła Cliffa za nadgarstki i zaczęła odpychać jego 

dłonie.

- Spróbuj.

- Próbuję od kilku dni. - Nie przestawał rytmicznie ugniatać twardych mięśni. - Wolałbym z 

tobą się kochać, niż marnować energię na powstrzymywanie się.

- Nie mamy sobie nic do dania.

Zbliżył usta do jej skroni tak, że czuła na skórze gorący oddech. Westchnęła. Nie chciała 

tego, a jednocześnie niczego innego nie pragnęła.

background image

- Seks jest...

- Konieczną i bardzo miłą częścią życia - dokończył Cliff i pocałował Maggie.

A  więc   tak   wygląda   uwodzenie,   pomyślała.   Nie   próbowała   się   opierać;   poddawała   się, 

miękła. Wiedziała, że kiedy ulegnie całkowicie, do końca, spali za sobą wszystkie mosty.

- Łączy nas wyłącznie łóżko, nic poza tym.

Cliff bardzo chciał wierzyć, że tak jest w istocie. W przeciwnym wypadku byłby do końca 

życia uwikłany w związek z kobietą, której prawie nie rozumiał. Jeśli miało to być tylko pożądanie, 

pocieszał   się,   w   końcu   potrafi   nad   nim   zapanować.   Weźmie,   czego   pragnie,   bez   ponoszenia 

konsekwencji. Co go obchodzą konsekwencje, kiedy widzi i czuje, jak Maggie reaguje na jego 

bliskość.

- Chcę cię poczuć - szepnął. - Chcę pieścić twoją skórę, słyszeć bicie twojego serca.

Była   gotowa   dać   mu   wszystko,   dopóki   będzie   blisko,   póki   nie   przestanie   jej   całować, 

drażnić zmysłów. Zdjął z niej podkoszulek i przesuwał dłońmi po gładkiej skórze.

Maggie przywarła do Cliffa. Miała wrażenie, że zna już na pamięć jego ciało. Pachniał 

wiatrem, słońcem, ziemią.

- Teraz - powiedziała zdławionym głosem. - Chcę cię teraz.

Zapominając, gdzie są, osunęli się na podłogę. Gdy ponownie odezwał się telefon, żadne z 

nich nie słyszało uporczywego dźwięku dzwonka. Czy to świadomy wybór, czy zrządzenie losu? 

To nie było ważne. Nic nie istniało i nie liczyło się poza nimi dwojgiem: kobietą i mężczyzną.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Cliff nie wiedział, czy minął kwadrans, czy kilka godzin. Próbował określić czas według 

słońca, ale niczego nie był pewien. Czuł się więcej niż odprężony; zupełnie jakby dostał potężny 

zastrzyk sił witalnych. Spojrzał na śpiącą obok niego Maggie. Jak przez mgłę pamiętał, że wniósł ją 

na górę, gdzie oboje padli na łóżko i prawie natychmiast usnęli, wyczerpani i spleceni ze sobą. Tak, 

to ledwie pamiętał, ale całą resztę...

Na podłodze w kuchni. Przesunął dłonią po twarzy, nie bardzo wiedząc, czy jest bardziej 

zaskoczony, czy uszczęśliwiony. Chyba jedno i drugie.

Kochał się z nią na podłodze jak napalony nastolatek, który pierwszy raz dotyka kobiety. 

Kiedy był z Maggie, zapominał, że jest dojrzałym mężczyzną. Wiedział, że nic się nie zmieni, 

nawet gdyby poszli razem do łóżka sto razy. Miała nad nim niezwykłą władzę, która wyzwalała 

gorączkę i wykluczała „zachowanie stylu”, cokolwiek pod tym określeniem rozumieć. Korzystając 

z tego, że Maggie śpi, odgarnął włosy z jej twarzy. Lubił się jej przyglądać, weszło mu to w nałóg. 

Patrzył na nią z czułością, chciał otoczyć opieką, chronić. Żadna kobieta dotąd nie budziła w nim 

podobnych uczuć. Niezbyt wygodna była to świadomość.

We śnie Maggie  wydawała  się taka krucha, bezbronna, delikatna.  Nie potrafił  się temu 

oprzeć. W jego ramionach szalała z namiętności, emanowała z niej wtedy niemal niezniszczalna 

moc. Temu również nie mógł nie ulec.

Kim jest Maggie Fitzgerald? Cliff przesunął palcem po jej wargach. Nie powiedziałby, że 

jest piękna, ale jej twarz przykuwała uwagę, zapadała w pamięć, fascynowała. Nie spodziewał się 

po niej ciepła, a jednak potrafiła być serdeczna dla ludzi. Nie przypuszczał, że potrafi być twarda, a 

jednak tego dowiodła.

Przygarnął ją do siebie, Maggie coś mruknęła i spała dalej. Przekonywał ją, że nie ma nic 

wspólnego ze sprawą Morgana, ale nie podobało mu się, że mieszka sama w wielkim, stojącym na 

uboczu domu. Nie pocieszała go świadomość, że Morganville to ciche, senne miasteczko. Nawet 

najspokojniejsze miasteczka mają swoje tajemnice, jak się właśnie okazało.

Ktokolwiek zabił Williama Morgana, przez dziesięć lat pozostał anonimowy, unikając kary. 

Chodził najprawdopodobniej ulicami Morganville, dzielił się z sąsiadami codziennymi plotkami, 

bywał na szkolnych meczach baseballa. Nie było to miłe. Natomiast znacznie groźniejsze, że ten 

ktoś prawdopodobnie odważy się na wszystko, by zagwarantować sobie dalsze normalne życie w 

miasteczku. Być może powiedzenie, że morderca wraca na miejsce zbrodni, jest wyświechtanym 

banałem, niemniej...

Obudziła się sama w łóżku, lekko zdezorientowana. Czy to już rano? Uniosła dłonie, żeby 

odgarnąć włosy z twarzy i poczuła słodkie zmęczenie w całym ciele. Całkiem już rozbudzona, prze-

kręciła się na bok: pusto.

background image

Może śniła, że się kochali. Dotknęła pogniecionej pościeli; była jeszcze ciepła, a poduszka 

pachniała Cliffem.

Tak, kochali się na podłodze w kuchni. Dobrze to pamiętała. Zapamiętała również, jak niósł 

ją   na   górę,   ostrożnie,   niby   najcenniejszy   skarb.   Scena   tak   odmienna   od   bezpośrednio   ją 

poprzedzającej... Wspomnienie, które chciała zachować i do którego będzie mogła wracać w czasie 

długich, bezsennych, samotnych nocy.

Cliff wyszedł bez słowa, bez pożegnania?

Dorośnij wreszcie, Maggie, zbeształa się. Bądź rozsądna. Od początku przecież wiedziałaś, 

że to nie miłość, tylko pożądanie. Nie ma sensu myśleć o rzeczach niemożliwych, to rodzi jedynie 

ból. Sentymenty dobre są dla naiwnych marzycielek, a ona wiele wysiłku włożyła w to, żeby nie 

być naiwną marzycielką.

Nie kocha Cliffa i Cliff jej nie kocha. Nie, nie kocha go, powtórzyła z uporem. Nie może 

pozwolić sobie na miłość.

Dostrzegała  w Cliffie  pozytywne  cechy,  lecz  przecież  jest nietolerancyjny,  niecierpliwy, 

niemiły. Nie mogłaby zakochać się w kimś takim. Jasno powiedział, że chodzi mu o sprawy czysto 

fizyczne. Wiedziała od początku, na czym stoi, nie powinna mieć teraz pretensji, że wyszedł bez 

słowa.

Maggie zasłoniła oczy ramieniem. Bała się, że wykroczyła poza „sprawy czysto fizyczne”. 

Usłyszała ciche skrzypnięcie nad głową. Powoli opuściła rękę i znieruchomiała. Kiedy odgłos się 

powtórzył,   ogarnęło   ją   przerażenie.   Nie   spała   i   nie   śniła,   było   późne   popołudnie,   odgłosy 

dochodziły ze strychu, słuch jej nie mylił.

Wstała i zaczęła się ubierać. Ktoś był w domu i tym razem nie zamierzała chować się w 

sypialni. Zobaczy,  kto to i czego szuka. Wzięła stojący obok kominka pogrzebacz i wyszła na 

korytarz.

Schody na strych znajdowały się po prawej stronie. Maggie zobaczyła, że drzwi są otwarte, 

mocniej zacisnęła palce na pogrzebaczu i pokonując strach, ruszyła na górę.

W progu zatrzymała się na moment, potem zrobiła ostrożnie krok...

- Maggie, do diabła, mogłabyś zabić kogoś tym pogrzebaczem!

Odskoczyła do tyłu, uderzając plecami o klamkę.

- Co tu robisz?! - napadła na Cliffa.

- Sprawdzam. Kiedy byłaś tu po raz ostatni?

- Jeszcze ani razu tu nie zajrzałam. Cliff pokiwał głową.

- Ktoś jednak był.

Maggie poszła za spojrzeniem Cliffa. Tak jak przypuszczała, na strychu nie było niczego 

ciekawego   poza   kurzem   i   pajęczynami.   Stary   fotel   na   biegunach,   który   zapewne   dałoby   się 

background image

odnowić,   nadająca   się   do   wyrzucenia   kanapa,   dwie   lampy   stojące   bez   abażurów   i   duży   kufer 

podróżny.

- Dziwne. Wygląda na to, że nikt nie zaglądał tu od lat.

- Raczej od tygodnia - poprawił ją Cliff. - Spójrz na to.

Podszedł do kufra, Maggie za nim.

-   Joyce   wspominała,   że.   zostało   tu   trochę   bezużytecznych   gratów.   Przepraszała. 

Powiedziałam jej, aby się nie przejmowała i że sama je usunę.

- Wygląda na to, że ktoś już cię częściowo wyręczył. - Cliff przykucnął przy starym kufrze, 

wskazał, o czym mówi.

Maggie nachyliła się, powstrzymując kichnięcie, i zobaczyła odcisk dłoni; ślad, który ktoś 

zostawił w warstwie kurzu.

- Ale...

Cliff chwycił ją za nadgarstek, kiedy odruchowo wyciągnęła rękę.

- Lepiej nie dotykaj.

- Jednak ktoś tu był. Nie przesłyszałam się. - Spojrzała na Cliffa. - Czego mógł szukać w 

starym kufrze?

- Dobre pytanie. - Cliff wyprostował się, ale nadał nie puszczał jej ręki.

- Znajdzie się dobra odpowiedź? - próbowała zażartować.

- Trzeba zawiadomić szeryfa. Niech się wypowie.

- Myślisz, że ma to jakiś związek z... tamtą sprawą?

Mówiła spokojnym głosem, ale Cliff czuł jej przyspieszony puls.

-   Dość   dziwne,   że   wszystko   zbiega   się   w   czasie.   Koincydencje   to   bardzo   interesujące 

zjawisko. Nie lekceważyłbym tej wizyty na strychu.

Tym razem chodziło nie o zbrodnię sprzed dziesięciu lat, lecz o incydent sprzed kilku dni.

- Zadzwonię do szeryfa.

- Ja to zrobię. Maggie zjeżyła się.

- To mój dom.

-   Oczywiście   -   zgodził   się   Cliff   i   przesunął   dłońmi   po   jej   nagich   udach.   -   Mnie   nie 

przeszkadza, że jesteś półnaga, ale Stana może to trochę dekoncentrować.

- Bardzo śmieszne.

- Nie, bardzo piękne. - Cliff pochylił się i pocałował Maggie; po raz pierwszy delikatnie, 

niemal czułe. Nie poruszyła się i nie odezwała. Patrzyła na Cliffa szeroko otwartymi oczami. - 

Zadzwonię do niego - powtórzył - a ty się ubierz.

Nie   czekając   na   odpowiedź,   zszedł   na   dół.   Maggie,   lekko   oszołomiona,   dotknęła   warg 

palcami. Była to najdziwniejsza rzecz, jakiej mogła się spodziewać po Cliffie. Niewytłumaczalna.

background image

Nie wiedząc, co myśleć, oparła pogrzebacz o drzwi i poszła do sypialni. Nie oczekiwała od 

aroganckiego Delaneya czułości. Rozbroił ją całkowicie.

Na   agresywną   namiętność   odpowiadała   z   pasją.   Tu   byli   sobie   równi,   obydwoje   tracili 

kontrolę nad emocjami, ale czułość... Co się stanie, jeśli Cliff znowu pocałuje ją w ten sposób? 

Nietrudno zakochać się w mężczyźnie, który tak całuje.

Ona się nie zakocha, powiedziała sobie, wciągając dżinsy. Wykluczone. Nie zakocha się w 

Cliffie Delaneyu. On nie jest dla niej. Pragnął wyłącznie...

Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie odjechał bez pożegnania. W ogóle nie ruszył się z 

jej domu.

- Maggie!

- Tak! - odkrzyknęła, patrząc na swoją zaskoczoną twarz w lustrze.

- Stan już jedzie.

- Dobrze. Zaraz zejdę. - Za chwilę, dodała w myślach. Usiadła ciężko na łóżku jak ktoś, kto 

nie ma siły zrobić jednego kroku.

Jeśli się zakochała, lepiej, żeby uświadomiła to sobie już teraz. Jeszcze mogła się wycofać. 

Czy   aby   na   pewno?   Chyba   właściwy   czas   dawno   minął.   Być   może   już   w   momencie,   kiedy 

zobaczyła Cliffa wysiadającego z samochodu przed jej domem.

Co   teraz?   Zakochała   się   w   człowieku,   którego   prawie   nie   zna,   nie   rozumie   i   chyba 

niespecjalnie   lubi.   On   nie   czyni   najmniejszych   starań,   żeby   ją   zrozumieć.   A   jednak   zasadził 

wierzbę. Co nie znaczy, że między nimi może coś być. Różnili się niemal we wszystkim. W tej 

chwili   nie   miała   wyboru,   mogła   tylko   słuchać   serca   i   liczyć,   że   zachowa   odrobinę   rozsądku. 

Problem w tym, że nigdy nie potrafiła kierować się rozsądkiem.

Na dole panowała cisza, ale kiedy zeszła do holu, poczuła zapach świeżo parzonej kawy. 

Zatrzymała się na moment, nie bardzo wiedząc, czy powinna się zirytować, czy raczej ucieszyć, że 

Cliff czuje się u niej jak u siebie w domu. Nie znalazłszy odpowiedzi na to pytanie, weszła do 

kuchni.

- Napijesz się? - zagadnął na jej widok. Stal oparty o blat kuchenny, w swojej ulubionej 

pozie i popijał kawę.

- Chętnie. Znalazłeś bez kłopotu wszystko, czego szukałeś?

Cliff udał, że nie słyszy sarkazmu w jej głosie, i wyjął z szafki drugi kubek.

- Nie. Nie jadłaś lunchu.

- Z zasady nie jadam lunchów. - Podeszła do Cliffa, wyjęła mu kubek z ręki i sama nalała 

sobie kawę.

- Ja jadam - stwierdził krótko, po czym otworzył lodówkę i zaczął przeglądać jej zawartość.

- Obsłuż się - mruknęła i upiła łyk gorącej, parzącej w język kawy.

background image

- Naucz się robić zapasy - pouczył ją Cliff, nie znalazłszy w lodówce nic godnego uwagi. - 

Zimą, jak przyjdą śniegi, może cię odciąć od świata nawet na tydzień.

- Zapamiętam to sobie.

- Jadasz to? - zapytał, odsuwając pojemniki z jogurtem.

- Wyobraź sobie, że lubię jogurt. - Podeszła, gotowa zamknąć lodówkę, nawet jeśli miałaby 

mu przytrzasnąć rękę, ale Cliff był szybszy; zdążył wyciągnąć samotne udko kurczaka i cofnął się. - 

Chciałam zauważyć, że to moja kolacja.

- Chcesz ugryźć? - Podsunął jej skwapliwie kurzą nogę pod nos i Maggie sporo wysiłku 

kosztowało powściągnięcie uśmiechu.

- Nie.

- Dziwne, ale jak tylko wchodzę do kuchni, od razu robię się głodny. - Cliff odgryzł spory 

kęs i przeżuwał w zamyśleniu.

Maggie stała w miejscu, gdzie jeszcze niedawno kochali się jak para szaleńców. Jeśli Cliff 

chciał ją podniecić, to mu się udało. Jeśli próbował odwrócić jej uwagę od tego, co zobaczyli na 

strychu, też mu się powiodło. Tak czy inaczej nie potrafiła mu się oprzeć.

Podeszła do niego i położyła mu dłonie na piersi. Zapłaci mu teraz pięknym za nadobne.

- Chyba jednak też jestem głodna - powiedziała i dotknęła ustami lekko jego warg.

Cliff nie spodziewał się takiego gestu z jej strony; w pierwszej chwili nie zareagował. Od 

samego początku to on ją prowokował i uwodził. Ona była damą, zmysłową księżniczką, o jakich 

mężczyźni śnią w długie noce. Kiedy patrzył teraz w jej ciemne oczy, wydawała mu się bardziej 

czarownicą. I kto tu w końcu prowokuje i uwodzi?

Sam jej zapach zapierał mu dech w piersiach. Umysł mu się mącił, kiedy jej dotykał. To 

jedyna kobieta, której pragnie. Jest jak ogień, który nigdy nie zgaśnie.

- Maggie...

Uniósł rękę, żeby ją powstrzymać albo przygarnąć do siebie. Nigdy nie miał się dowiedzieć, 

bo w tej samej chwili szczeniak zaczął ujadać i usłyszeli odgłos nadjeżdżającego samochodu. Cliff 

opuścił dłoń.

- To na pewno Stan.

- Tak. - Maggie przyglądała mu się z zainteresowaniem.

- Wpuść go.

-   Dobrze.   -   Jeszcze   przez   chwilę   nie   spuszczała   wzroku   z   Cliffa,   wyraźnie 

usatysfakcjonowana widokiem niepewności, malującej się na jego twarzy. - Idziesz ze mną?

- Za moment.

Kiedy   wyszła,   odetchnął   głośno.   Zaczynało   robić   się   niebezpiecznie.   Nie   potrafił 

powiedzieć dokładnie dlaczego, ale nie czuł się dobrze. Głód go odszedł, odłożył kurczaka, sięgnął 

background image

po kawę i wypił to, co zostało w kubku, jednym haustem.

Nie mogę narzekać na nudę, pomyślała Maggie, idąc do drzwi. Szeryf na progu domu, Cliff 

w kuchni, oszołomiony, jakby dostał w głowę tępym narzędziem. Ona sama w dziwnym uniesieniu 

- czyżby to było poczucie własnej mocy? Nie wiedziała, co może jeszcze się wydarzyć, ale nic 

raczej nie zapowiadało spokoju, którego szukała, przenosząc się na wieś. Nigdy w życiu nie czuła 

takiego przypływu energii jak tutaj.

- Dzień dobry, pani Fitzgerald.

- Witam, szeryfie. - Maggie wzięła psa na ręce, chcąc go uspokoić.

- Ma pani bojowego szczeniaka. - Stan wyciągnął rękę, pozwalając psują obwąchać. - Cliff 

zadzwonił do mnie. Podobno ktoś włamał się do domu.

- Wszystko  na to wskazuje. - Maggie próbowała jednocześnie zamknąć  oporne drzwi i 

spacyfikować szczekającego Zbója. - Ktoś musiał być na strychu w zeszłym tygodniu.

- W zeszłym tygodniu? - Stan zamknął drzwi, po czym położył machinalnie dłoń na kolbie 

pistoletu. - Dlaczego nie zadzwoniła pani do mnie wcześniej?

Maggie zrobiło się głupio. Postawiła psa na podłodze, dała mu klapsa w pupę i szczeniak 

pobiegł do pokoju muzycznego.

- Obudziłam się w środku nocy i usłyszałam jakieś odgłosy. Przeraziłam się, ale rano... - 

Urwała i wzruszyła ramionami. - Rano pomyślałam, że się przesłyszałam, i nie wracałam więcej do 

tej historii.

Stan kiwnął głową, zachęcając Maggie, by mówiła dalej.

- A teraz?

- Wspomniałam Cliffowi, że coś słyszałam, a on poszedł na strych.

- Rozumiem.

- Cześć, Stan. - W holu pojawił się Cliff, spokojny, rozluźniony. - Dzięki, że przyjechałeś.

Ja to  powinnam  była  powiedzieć,  pomyślała   Maggie,  ale  zanim  zdążyła   otworzyć   usta, 

panowie już wdali się w rozmowę.

- Na tym polega moja praca - stwierdził Stan. - Ty sam odwaliłeś tutaj kawał dobrej roboty. 

Trudno poznać otoczenie domu. Zawsze lubiłeś wyzwania.

Znali się na tyle dobrze, że Cliff w lot pojął, że w słowach Stana kryje się aluzja do Maggie.

- Życie bez wyzwań byłoby nudne.

- Podobno znalazłeś coś na strychu.

- Znalazłem dość, by sądzić, że ktoś tu czegoś szukał.

- Spojrzę.

- Proszę za mną. - Maggie posłała Cliffowi znaczące spojrzenie i pierwsza zaczęła wchodzić 

po schodach.

background image

Kiedy stanęli przed drzwiami prowadzącymi na strych, Stan spojrzał na pogrzebacz.

- Ktoś może się o niego potknąć - zauważył, chociaż pomyślał zapewne coś innego.

- Zapomniałam zupełnie, że go tu postawiłam.

- Udając, że nie widzi szerokiego uśmiechu Cliffa, Maggie schowała pogrzebacz za plecy.

- Wygląda na to, że dawno nikt tu nie zaglądał.

- Stan zdjął pajęczynę z twarzy.

-   Ja   byłam   dzisiaj   pierwszy   raz.   -   Maggie   wzdrygnęła   się   na   widok   wielkiego   pająka 

spacerującego spokojnie po ścianie. Przed wizytą na strychu powstrzymywała ją przede wszystkim 

perspektywa spotkania z insektami i myszami. - W domu jest tyle do zrobienia... - Na wszelki 

wypadek odsunęła się na bezpieczną odległość od pająka.

- Niewiele tego zostało. - Stan potarł brodę. - Kiedy Joyce odziedziczyła dom, zabraliśmy 

wszystko, co mogło się przydać. - Rozejrzał się. - Skąd może pani wiedzieć, czy czegoś brakuje?

- Nie wiem, ale proszę spojrzeć. - Maggie podeszła do kufra, przykucnęła i wskazała odcisk 

pozostawiony na zakurzonej desce.

Kiedy   Stan   nachylił   się   nad   skrzynią,   poczuła   tanią   wodę   po   goleniu   z   supermarketu. 

Rozpoznała ją; takiej samej używał szofer jej matki.

- Ciekawe - mruknął. - Nie otwierała pani tego kufra? - upewnił się na wszelki wypadek, 

choć było to zbędne.

- Żadne z nas go nie dotykało - odezwał się Cliff.

Stan   kiwnął   głową,   zwolnił   mechanizm   blokujący   zatrzask   i   uważając   na   odcisk   dłoni, 

spróbował unieść wieko. Ani drgnęło.

- Zamknięty na zamek. - Tu się zasępił. - Nie pamiętam, co się w nim znajdowało. Nie 

potrafię nawet powiedzieć, czy gdzieś jest klucz do tego cholerstwa. Może Joyce będzie wiedziała. 

A jeszcze prędzej Louella. Chociaż... - Wyprostował się. - Po co jakaś osoba miałaby zakradać się 

tu i wyjmować coś ze starego kufra, w dodatku teraz, gdy akurat ktoś się wprowadził. Dom tyle lat 

stał pusty... - Spojrzał na Maggie. - A z dołu nic nie zginęło? Jest pani pewna?

- Nie. W każdym razie nie zauważyłam. Większość moich rzeczy ciągle jeszcze pozostaje 

nierozpakowana, w skrzyniach i w kartonach.

- Nie zaszkodziłoby sprawdzić.

- Jasne.

Ruszyła ku drzwiom. Wolałaby wiedzieć, gdyby coś zginęło. Ledwie widoczny odcisk dłoni 

na kufrze przyprawiał ją o dreszcze. Włamanie dla zysku byłoby czymś zwykłym, normalnym, 

zrozumiałym.

Weszła   do   sypialni,   Stan   i   Cliff   za   nią.   Zajrzała   do   kasetki   z   biżuterią.   Niczego   nie 

brakowało. W sąsiednim pokoju stały skrzynie; na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że nikt 

background image

ich nie ruszał.

- Na piętrze to już wszystko. Jest jeszcze kilka rzeczy na dole i parę obrazów, które dopiero 

muszę oprawić.

- Spójrzmy.

Cała trójka zeszła na parter.

- Nie podoba mi się to - mruknął Cliff do Stana. - Nie spodziewasz się chyba, że ktoś okradł 

Maggie?

- Włamanie dla kradzieży to jedyne sensowne wytłumaczenie, Cliff.

- A potrafisz sensownie wytłumaczyć morderstwo Morgana?

Stan spojrzał na schodzącą przodem Maggie.

- Nie zawsze da się znaleźć odpowiedź.

- Powiesz Joyce?

- Pewnie tak. - Stan zatrzymał  się u podnóża schodów i pomasował  kark, jakby chciał 

uwolnić się od napięcia, a może zmęczenia. - To silna kobieta. Do tej pory nie zdawałem sobie 

sprawy, jak bardzo silna. Jak się pobieraliśmy, ludzie gadali, że żenię się z nią dla spadku.

- Nikt, kto cię zna, nie posądziłby cię o to. Stan wzruszył ramionami.

- Plotki ucichły, jak zostałem szeryfem. Ciekawe, czy Joyce kiedyś tak pomyślała.

- Powiedziałaby mi - odparł Cliff, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie.

Stan zaśmiał się.

- Prawda, powiedziałaby ci. Maggie wyszła z pokoju muzycznego.

- Tutaj też niczego nie brakuje. Mogę jeszcze sprawdzić w salonie, ale...

- Proszę to zrobić - poprosił Stan i stanął w progu pustego niemal pokoju. - Maluje pani? - 

zapytał, widząc puszkę z farbą i pędzel koło okna.

- Zamierzałam pomalować dzisiaj wszystkie framugi - wyjaśniła, przesuwając wzrokiem po 

pudłach - ale przyjechała pani Morgan i...

- Louella - wtrącił Stan i zmarszczył czoło.

- Tak. Nie zabawiła zbyt długo - usprawiedliwiała starszą panią Maggie. - Oglądałyśmy 

zdjęcia, które mi pożyczyła. - Wzięła do ręki plik fotografii. - Miałam ci je pokazać, Cliff. Musisz 

mi doradzić, jak zaplanować i pielęgnować pnące róże, jak te tutaj.

Maggie zaczęła przerzucać zdjęcia.

- Louella musiała mieć rękę do kwiatów. Jakby rosły same z siebie - dodała. - Nie wiem, czy 

potrafię jej dorównać.

- Ona kochała ten dom. Ona... - Stan urwał nagle, widząc kolorową fotografię, na którym 

był on z Morganem. - Zupełnie o niej zapomniałem - rzekł po chwili i dodał: - Joyce ją zrobiła. W 

dniu rozpoczęcia sezonu na jelenie.

background image

- Louella wspominała, że ojciec uczył Joyce polować.

- Tak, chodziła na polowania - wtrącił Cliff. - Taki kaprys Morgana. On... kochał broń 

palną.

I od niej zginął, dodała Maggie w myślach i wzdrygnęła się. Odłożyła zdjęcia.

- Nie sądzę, żeby coś zginęło, szeryfie.

- Obejrzę jeszcze drzwi i okna, sprawdzę, czy nie ma śladów włamania.

- Proszę bardzo - zgodziła się Maggie z westchnieniem. - Nie wiem, czy zamknęłam drzwi 

na noc, a kilka okien na pewno zostawiłam otwartych.

Stan   spojrzał   na   nią   tak,   jak   rodzice   patrzą   na   swoje   dzieci,   kiedy   chcą   je   skarcić   za 

popełnienie niewybaczalnej, acz przewidywalnej głupoty.

- Pomimo wszystko rozejrzę się.

Kiedy wyszedł, Maggie usiadła na kanapie i pogrążyła się w ponurym milczeniu. Straciła 

nadzieję, że sprawa nocnej wizyty znajdzie wyjaśnienie. Cliff, nie mając nic lepszego do roboty, 

podszedł do stojącego na kominku zegara i zaczął go nakręcać. Zbój wyczołgał się spod kanapy 

gotów do zabawy. Kto zakradł się do domu i czego mógł szukać w starym, nieotwieranym od lat 

kufrze? Dlaczego akurat Cliff znalazł odcisk dłoni? Co sprawiło, że się w nim zakochała? Czy 

pożądanie wypali się kiedyś? Gdyby potrafiła odpowiedzieć sobie na te pytania, życie wróciłoby do 

równowagi.

-  Nie  znalazłem  żadnych  śladów  włamania  -  oznajmił  Stan,   wchodząc  do  salonu.  -  Po 

powrocie do biura spiszę raport. Zajmę się tą sprawą, ale...

-  Pokręcił   głową.  -   Nic   nie   mogę   obiecać.   Radzę,   żeby   zamykała   pani   drzwi   na   noc  i 

założyła zamki z blokadami.

- Zostanę tutaj przez kilka dni - oznajmił Cliff, wprawiając Maggie i Stana w zdumienie. - 

Maggie nie powinna być teraz sama, chociaż możemy się domyślić, że to, co miało zostać zabrane z 

domu,   już   zabrano   -   dodał,   jakby   nie   zauważył,   jaką   reakcję   wywołała   jego   wcześniejsza 

deklaracja.

- Tak. - Stan podrapał się po nosie, ale nie udało mu się ukryć uśmiechu. - Pojadę już. Nie 

odprowadzajcie mnie.

Maggie   nie   podniosła   się   z   kanapy,   nie   powiedziała   Stanowi   ani   „dziękuję”,   ani   „do 

widzenia”. Wpatrywała się zdumiona w Cliffa, a kiedy trzasnęły drzwi frontowe, zapytała:

- Co to znaczy, że zostaniesz tu przez kilka dni?

- Musimy kupić koniecznie coś do jedzenia. Nie przeżyję na tym, co masz w lodówce.

- Nie musisz - sarknęła Maggie, zrywając  się z kanapy.  - Nikt cię nie prosił, żebyś  tu 

zamieszkał. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego muszę ci przypominać, czyj to dom.

- Ja też nie rozumiem, dlaczego musisz mi przypominać.

background image

- Równie dobrze mogłeś wywiesić ogłoszenie na głównej ulicy, że ja i ty...

- Jesteśmy, kim jesteśmy - dokończył Cliff beztrosko. - Załóż buty, jeśli mamy jechać po 

zakupy.

- Nie jadę po żadne zakupy, a ty nie zostajesz tutaj!

Cliff podszedł do niej i chwycił za ramiona.

- Owszem, zostaję. Do czasu aż sprawa się wyjaśni, nie możesz być sama.

- Nie potrzebuję opieki. Potrafię zadbać o siebie.

- Zapewne, ale pozwolisz, że teraz nie będziemy tego sprawdzać.

Posłała   mu   wymowne   spojrzenie.   Prawdę   mówiąc,   nie   uśmiechała   się   jej   perspektywa 

samotnej nocy. Pragnęła Cliffa aż za bardzo. Chciał zostać, nalegał, a skoro tak, być może zależało 

mu na niej trochę, choć za nic by się do tego nie przyznał.

- Pozwolę ci... - zaczęła.

- I tak bym to zrobił.

- Pozwolę ci zostać - powtórzyła lodowatym tonem - ale ty dzisiaj przygotujesz kolację.

Cliff uniósł brwi.

- Nie będę się z tobą kłócił. Coś mi się wydaje, że gotuję lepiej od ciebie.

Maggie przyjęła ocenę z niewzruszonym spokojem, nie zamierzała się obrażać.

- Świetnie. Założę buty.

- Później. - Cliff przewrócił ją na kanapę. - Mamy przed sobą cały dzień.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Czy to nie śmieszne? Właśnie zaczynała przyzwyczajać się do mieszkania samej i już nie 

mieszkała sama. Cliff wprowadził się niemal niepostrzeżenie. Był dobrze zorganizowany, a ona za-

wsze podziwiała takich ludzi, choć z daleka.

Wychodził o świcie, na długo przed tym, zanim była gotowa podnieść się z łóżka i zacząć 

dzień. Ulatniał się po cichu, nie budząc jej. Czasami, kiedy zeszła wreszcie do kuchni, znajdowała 

karteczkę. „Znowu odłożyłaś słuchawkę” albo „Mleko się kończy. Kupię kilka kartonów, wracając 

do domu”.

Trudno powiedzieć, żeby to były listy miłosne. Ludzie pokroju Cliffa nie zwykli przelewać 

uczuć na papier, jak ona to czyniła. Był to powód ich ustawicznych sporów.

Maggie podejrzewała, że jedyne uczucia, jakie w nim budzi, to zniecierpliwienie i, od czasu 

do czasu, napady nietolerancji. W każdym razie nie zachowywał się jak zakochany mężczyzna. Nie 

kupował jej kwiatów, chociaż pamiętała, że zasadził wierzbę. Nie prawił czułych słów, ale czasami 

w jego oczach pojawiało się coś na kształt czułości. Nie był romantykiem i poetą, ale jedno jego 

spojrzenie potrafiło powiedzieć więcej niż setki słów.

Zaczynała go, o dziwo, rozumieć, a im lepiej jej to szło, tym trudniej było zapanować nad 

miłością. On był człowiekiem, którego uczuć nie dało się skanalizować, ona z kolei pozwalała, by 

uczucia kierowały jej krokami.

Chociaż mieszkała tu dopiero od kilku tygodni, orientowała się już w regułach rządzących 

życiem Morganville. Cokolwiek zrobiła, docierało natychmiast do powszechnej wiadomości, było 

dyskutowane i analizowane dopóty, dopóki nie ustalono wspólnego punktu widzenia. Tylko kilka 

osób mogło podważyć zbiorową opinię. Jedną z nich był Cliff, o ile chciało mu się zabierać głos. 

Poza nim Stan Agee i kierowniczka poczty. A także, jak szybko odkryła, Bog.

Skala była  nieporównywalna, ale zasada ucierania się konsensu w Morganville niewiele 

różniła się od mechanizmów obowiązujących w kalifornijskim przemyśle muzycznym. Z tą różnicą, 

że w Los Angeles Maggie była znaną postacią, córką sławnych rodziców, tutaj natomiast obcą, 

którą miasteczko mogło albo zaakceptować, albo odrzucić. Miała szczęście, bo ci, którzy liczyli się 

w Morganville, na razie ją akceptowali. Teraz, gdy zamieszkał u niej Cliff, wszystko mogło się 

zmienić.

U niej. To ogromna różnica. Cliff mieszkał u niej. Nie przeprowadził się. Nie zwiózł do 

Morganówki   swoich   rzeczy.   Nie   rozmawiali   o   tym,   jak   długo   zamierza   zostać.   Był   niczym 

nienarzucający się gość, którym nie trzeba specjalnie się zajmować.

Maggie ułożyła kolejny kwadrat i odsunęła się, by ocenić efekt. Kupiła rustykalne kafle o 

fakturze kamienia, w różnych odcieniach, i teraz zestawiała je swobodnie. Jej dom miał tchnąć 

swobodą. Chciała zrobić w nim jak najwięcej sama. Spojrzała jeszcze raz na sześć płytek, które 

background image

udało się jej dotąd ułożyć, i kiwnęła głową z aprobatą; stawała się fachowcem. Co prawda, bratki 

zwiędły,  ale jak dotąd było to jedyne niepowodzenie Maggie w roli gospodyni, specjalistki od 

remontów i ogrodniczki.

Zadowolona z siebie, rozważała, czy kłaść kafelki, czy zająć się raczej tapetą w sypialni. 

Został   jej   niewielki   kawałek   ściany.   Kiedy   skończy,   pomyśli,   jakie   zasłony   kupić.   Dotąd 

pozostawiała tego rodzaju decyzje dekoratorowi. Teraz będzie mogła winić wyłącznie siebie za 

dokonanie niewłaściwego wyboru.

Zaśmiała się, sięgnęła po kolejną płytkę i zaklęła, czując, jak ostry kant kaleczy palec. Oto 

cena bycia fachowcem, pomyślała, podchodząc do zlewu, żeby zmyć krew. Może powinna zostawić 

kafelki i zająć się tapetowaniem?

Szczeniak rozszczekał się, co oznaczało, że robota, wszystko jedno, na którą się zdecyduje, 

będzie   musiała   poczekać.   Zrezygnowana,   zakręciła   kran,   wyjrzała   przez   okno   i   zobaczyła 

zbliżający się samochód porucznika Reikera.

A   ten   czego   znowu   ode   mnie   chce?   Powiedziała   mu   już   wszystko.   Stała   przy   oknie   i 

czekała, bo porucznik najwyraźniej się nie spieszył. Szedł powoli ścieżką, którą pracownicy Cliffa 

ułożyli kilka dni wcześniej, ale zamiast wejść na ganek, zatrzymał się, spojrzał w stronę jaru, wyjął 

papierosa i zapalił. Stał tak dłuższą chwilę i wpatrywał się w hałdę ziemi, jakby spodziewał się 

wyczytać z niej odpowiedź na dręczące go pytania, po czym odwrócił się raptownie i spojrzał w 

okno, w którym stała Maggie. Czując się jak idiotka, poszła przywitać się z gościem.

- Dzień dobry, poruczniku. - Zeszła z ganku i stanęła na ścieżce obok Reikera.

- Witam, pani Fitzgerald. - Porucznik zgasił papierosa i rzucił na pryzmę ziemi przy jarze. - 

Coraz ładniej. Wierzyć się nie chce, że jeszcze kilka tygodni temu rosły tu chaszcze.

- Dziękuję.

- Widzę, że posadziła pani wierzbę nad jarem. - Reiker nie patrzył w tamtą stronę, tylko na 

Maggie. - Niedługo będzie pani mogła mieć oczko wodne.

- Czy to znaczy, że zamykacie dochodzenie?

- Tego nie mogę powiedzieć. Pracujemy nad tą sprawą.

Maggie powściągnęła westchnienie.

- Będziecie jeszcze raz przeszukiwać jar?

- Nie sądzę, żeby to było konieczne. Sprawdziliśmy go już dwa razy. Wystarczy. Rzecz w 

tym...

- Przerwał i przeniósł ciężar ciała na drugą nogę.

-   Nie   lubię   niedokończonej   roboty.   Im   dłużej   zajmujemy   się   tą   sprawą,   tym   więcej 

znajdujemy. Po dziesięciu latach trudno wszystko ułożyć w sensowną, spójną całość.

Przyjechał   służbowo   czy   towarzysko?   Maggie   starała   się   nie   okazywać   rozdrażnienia 

background image

wizytą. Pamiętała, jaki był zakłopotany, kiedy poprosił ją o autograf.

- Mogę w czymś pomóc, poruczniku?

- Ktoś panią odwiedzał ostatnio? Ktoś, kogo pani zna, a może obcy?

- Odwiedzał?

- Morderstwa dokonano tutaj, panno Fitzgerald. Okazuje się, że całkiem sporo osób miało 

powody życzyć Morganowi śmierci. Wielu z tych ludzi nadal mieszka w miasteczku.

Maggie założyła ręce na piersi.

- Jeśli chce mnie pan przestraszyć, poruczniku, to jest pan na dobrej drodze.

-   Nie   zamierzam   pani   straszyć,   chcę   tylko,   żeby   zdawała   pani   sobie   sprawę   z   powagi 

sytuacji. - Zawahał się i zdecydował zawierzyć własnej intuicji.

-   Morgan   w   dzień   upozorowanego   wypadku   podjął   z   banku   dwadzieścia   pięć   tysięcy 

dolarów.   Znaleziono   samochód,   teraz   przez   przypadek   natrafiliśmy   na   szczątki,   ale   pieniądze 

zniknęły bez śladu.

- Dwadzieścia pięć tysięcy. - Duża suma, pomyślała Maggie, dziesięć lat wstecz jeszcze 

pokaźniejsza. - Chce pan powiedzieć, że to był motyw morderstwa?

-   Pieniądze   zawsze   są   dobrym   motywem.   To   jeden   z   niedokończonych   wątków. 

Przesłuchujemy mnóstwo osób, ale to trwa. Tutaj mało kto widział w życiu taką sumę. - Wyjął 

paczkę   papierosów,   po   czym   rozmyślił   się   i   schował   ją   na   powrót   do   kieszeni.   -   Mam   kilka 

hipotez...

- I chce pan nimi ze mną się podzielić?

-   Morderca   był   sprytny.   Starannie   zatarł   ślady.   Wiedział,   że   w   Morganville   nie   może 

afiszować się z takimi pieniędzmi. A może przeraził się i pozbył ich? Mógł też schować je w 

bezpiecznym miejscu i czekać cierpliwie, aż wszyscy zapomną o sprawie.

- Dziesięć lat to bardzo długo, poruczniku.

- Ludzie potrafią być cierpliwi. To tylko hipotezy.

Maggie zaczęła kojarzyć: strych, kufer, odcisk dłoni.

- Którejś nocy... - zaczęła i zamilkła.

- Coś się wydarzyło?

Naszły ją głupie obiekcje. Powinna mu powiedzieć, ale z drugiej strony czuła, że mówiąc, 

wplątuje się jeszcze bardziej w sprawę Morgana. Jednak Reiker prowadził dochodzenie.

- Wszystko wskazuje na to, że ktoś zakradł się do domu i wyjął coś ze starego kufra na 

strychu. Obudziłam się w nocy. Słyszałam kroki, skrzypienie desek, ale rano pomyślałam, że coś 

sobie ubrdałam. Kilka dni później okazało się, że nie. Zawiadomiłam szeryfa Agee.

- Bardzo słusznie - powiedział porucznik. - I co na to szeryf? Znalazł coś?

- Nie. To znaczy znalazł klucz, a właściwie jego żona znalazła. Wrócił tu następnego dnia, 

background image

otworzyliśmy kufer. Okazał się pusty.

- Pozwoli pani, że go obejrzę?

Chciała, aby to wreszcie się skończyło, tymczasem brnęła w sprawę Morgana coraz głębiej.

Zrezygnowana, Maggie wprowadziła porucznika do domu.

- Czy nie wydaje się panu dziwne, że ktoś trzymałby pieniądze przez dziesięć lat na strychu 

i zdecydował się zabrać je akurat wtedy, gdy w domu pojawia się nowa właścicielka?

- Kupiła pani dom niemal natychmiast po wystawieniu go na sprzedaż.

- Minął prawie miesiąc, zanim się wprowadziłam.

-   Mówią,   że   pani   Agee   nie   opowiadała   nikomu   o   transakcji.   Jej   maż   był   przeciwny 

sprzedaży domu.

- Dużo pan wie, poruczniku.

Uśmiechnął się, trochę zakłopotany jak wtedy, kiedy prosił ją o autograf.

- Taki zawód.

Maggie w milczeniu poprowadziła go na piętro.

- Tam są schody na strych. Jeśli to coś wnosi do sprawy, to chcę powiedzieć, że z moich  

rzeczy nic nie zginęło.

- Jak ten ktoś wszedł do domu? - zapytał porucznik, wspinając się po wąskich, stromych 

schodach.

- Nie wiem. Nie zamykałam drzwi na noc.

- Ale teraz już pani zamyka?

- Tak.

- Bardzo słusznie. - Reiker podszedł do kufra, przykucnął i zaczął oglądać zamek. Odcisk 

ręki zdążyła pokryć cienka warstwa kurzu. - Pani Agee znalazła klucz, tak?

- Tak. Ten kufer należał do ostatnich lokatorów domu. Starsze małżeństwo. Kiedy on umarł, 

ona przeniosła się do dzieci. Joyce twierdzi, że były dwa klucze, ale znalazła tylko jeden.

- Hm. - Reiker otworzył zamek i zajrzał do środka. I tutaj, jak w jarze, nie znajdziesz już 

niczego, pomyślała Maggie.

- Uważa pan, że te dwie sprawy się wiążą?

-   Nie   wierzę   w   zbiegi   okoliczności   -   powiedział,   powtarzając   prawie   dosłownie 

wcześniejsze stwierdzenie Cliffa. - Mówi pani, że szeryf zainteresował się kufrem?

- Tak.

- Porozmawiam z nim w drodze powrotnej. Dwadzieścia  pięć tysięcy nie zajmuje dużo 

miejsca, a to ogromny kufer.

- Nie rozumiem, dlaczego ktoś zdecydował się trzymać tu taką sumę przez dziesięć lat.

- Ludzie są dziwni. - Reiker  podniósł się z niejakim wysiłkiem.  - Powtarzam,  to tylko 

background image

hipoteza. Mam jeszcze inną, że kochanka Morgana wzięła pieniądze i uciekła.

- Kochanka?

- Kochanka. Alice Delaney - powiedział Reiker tonem niemal beztroskim. - Trwało to jakieś 

pięć, może sześć lat. Wystarczy tylko zachęcić trochę ludzi i zaczynają mówić.

- Delaney? - powtórzyła Maggie, mając nadzieję, że się przesłyszała.

- Tak. Człowiek, któremu zleciła pani uporządkowanie posesji, to jej syn. Kolejny zbieg 

okoliczności. Świat jest ich pełen.

Udało   się   jej   zachować   spokój   do   końca   wizyty   porucznika.   Sprowadziła   go   na   dół, 

podziękowała uprzejmie za komplementy pod adresem jej twórczości, uśmiechnęła się chyba nawet 

na do widzenia. Dopiero gdy zamknęła za nim drzwi, pozwoliła, by emocje wzięły górę.

Matka Cliffa była kochanką Morgana przez pięć, sześć lat, po czym zniknęła zaraz po jego 

śmierci. Cliff musiał wiedzieć o tym związku. Całe Morganville zapewne wiedziało. Maggie ukryła 

twarz w dłoniach. W co ona się wpakowała?

Pewnie zwariował, ale jadąc do Morganówki, coraz częściej myślał, że wraca do domu. 

Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek tak będzie myślał o tej starej rezydencji na odludziu. Tym 

bardziej że miał określony stosunek do Morgana. Nie potrafił zapanować nad tym, co się działo, a 

przecież  sam zdecydował,  że  zamieszka  z Maggie  i wyprowadzi  się,  kiedy uzna  za stosowne. 

Powtarzał sobie to od czasu do czasu i czuł się z tą świadomością pewniej.

Kiedy Maggie się śmiała, cały dom jaśniał i robiło się cieplej, gdy była zła, czuło się w 

powietrzu niezwykłą energię. Kiedy słońce zachodziło i las zasypiał, zaczynała komponować: z 

pokoju muzycznego dochodziły wtedy powtarzane fragmenty utworu, nuty, pojedyncze słowa i 

frazy.   Podziwiał,   że   tyle   czasu,   godzina   po   godzinie,   dzień   po   dniu,   potrafiła   spędzić   przy 

fortepianie, pracując bez wytchnienia, z pasją i uczuciem.

Nie przypuszczał, że potrafi być aż tak zdyscyplinowana, gdy szło o muzykę. Od dawna 

zachwycał go talent Maggie, teraz miał okazję widzieć, ile wysiłku wkłada w komponowanie.

Przy   remoncie   domu   pracowała   zupełnie   inaczej:   zaczynała   kilka   rzeczy   równocześnie, 

przenosiła   się   od   jednej   roboty   do   drugiej.   Porzucała   w   połowie   tapetowanie,   nie   kończyła 

malowania sufitu. We wszystkich pomieszczeniach stały nierozpakowane albo częściowo otwarte 

skrzynie i pudła, w kątach materiały potrzebne do remontu.

Nie znał nikogo, kto byłby do niej podobny.  Nie wiedział, jak i kiedy to się stało, ale 

zaczynał ją rozumieć. Początkowo myślał, że kupiła stary dom na odludziu dla reklamy czy też 

powodowana   chwilową   zachcianką,   teraz   wiedział,   że   po   prostu   pokochała   Morganówkę   od 

pierwszego wejrzenia.

Być może była trochę rozpieszczona przez życie. Nawykła rozkazywać. Kiedy coś szło nie 

po jej myśli, jeżyła się albo zamykała w sobie. Cliff uśmiechnął się pod nosem; to samo mógł 

background image

powiedzieć o sobie.

Musiał   oddać   Maggie   sprawiedliwość.   Nie   uciekała   przed   problemami   i   trudnymi 

sytuacjami,   których   nie  brakowało,  od kiedy tu  zamieszkała.   Gdyby   chodziło   o kogoś innego, 

powiedziałby, że zapuszcza korzenie, ale wobec Maggie ciągle miał wątpliwości. I chyba specjalnie 

je podtrzymywał,  a to dlatego że w gruncie rzeczy bardzo pragnął, by została w Morganville. 

Dobrze było wracać wieczorem do domu, gdzie czekała na niego roześmiana albo nadąsaną Maggie 

Fitzgerald. Z pewnością nie oddałby tego teraz bez walki.

Wjechał   na   podjazd   i   zgasił   silnik.   Na   skarpie   zakwitły   floksy   i   wielobarwne   petunie, 

wzeszła delikatna nowa trawa.

Obydwoje włożyli w tę ziemię kawałek siebie i już samo to tworzyło więź, którą trudno 

byłoby zerwać. Pragnął Maggie ciągłe z tą samą siłą i nic tego nie było w stanie zmienić.

Zachmurzył się, nie słysząc dźwięków muzyki. O tej porze Maggie zawsze komponowała. 

Zwykle siadała do fortepianu około piątej i spędzała przy instrumencie kilka godzin. Spojrzał na 

zegarek, za dwadzieścia pięć szósta. Zaniepokojony ciszą, nacisnął klamkę frontowych drzwi.

Jak   zwykle   otwarte,   pomyślał   z   irytacją.   Rano   zostawił   jej   karteczkę,   że   nikt   z   jego 

pracowników nie będzie pracował tego dnia na posesji i dlatego ma zamknąć drzwi na klucz. Co za 

bezmyślność, uznał i pchnął drzwi. Dlaczego Maggie nie może wbić sobie do głowy, że jest w 

Morganówce odizolowana od łudzi? Zbyt wiele złych rzeczy się wydarzyło, żeby tak lekceważyła 

własne bezpieczeństwo.

Przywitała go martwa cisza. Nawet pies nie zaszczekał. Intuicja mówiła mu, że w domu nie 

ma nikogo, ale zaczął zaglądać po kolei do wszystkich pokoi, nawołując Maggie. Głos odbijał się 

echem w pustych wnętrzach; żadnej odpowiedzi.

Gdzie ona, u diabła, się podziewa? Zdenerwowany wbiegł na piętro, sadząc po dwa stopnie. 

Zaczynał  panikować.   Zwykle   z samego  rana  pojawiał  się  ktoś z  ekipy i  odjeżdżał  dopiero  po 

powrocie szefa. Dbał, żeby Maggie nie zostawała sama. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego tego dnia 

odstąpił od zasady.

- Maggie!

Przerażony przeszukiwał pokoje na piętrze. Na środku dywanu w sypialni leżały pantofle, 

bluzka przerzucona przez oparcie fotela, na toaletce kolczyki, które zdjęła wieczorem, i szczotka w 

srebrnej   oprawie,   z   wygrawerowanymi   na   rączce   inicjałami   jej   matki.   W   powietrzu   unosił   się 

zapach Maggie.

Kiedy zobaczył nowe kafelki w łazience, odrobinę się uspokoił. Zaczęła, swoim zwyczajem, 

kolejną robotę, nie kończąc poprzednich, ale gdzie...

W białej umywalce dojrzał kilka kropli krwi; przeniknął go lodowaty dreszcz.

W tej samej chwili usłyszał dochodzące z zewnątrz głośne ujadanie Zbója i rzucił się na dół, 

background image

ciągle nawołując Maggie.

Zobaczył   ją,   kiedy   wybiegł   przez   kuchenne   drzwi.   Szła   powoli   od   strony   lasu   w 

towarzystwie rozbawionego szczeniaka, z dłońmi w kieszeniach i pochyloną głową. Odetchnął z 

ulgą, po czym pobiegł ku niej i chwycił w ramiona, szczęśliwy, że jest cała i zdrowa. Był tak 

rozemocjonowany, przejęty, że nie zauważył nawet, iż Maggie stoi sztywna.

Wtulił twarz w jej włosy.

- Gdzie ty byłaś?

Oto człowiek, którego zaczynała rozumieć i kochać. Wbiła wzrok w dom.

- Poszłam na spacer.

- Sama? - zapytał bez sensu. - Wyszłaś z domu zupełnie sama?

- To moja ziemia, Cliff. Dlaczego nie miałabym wyjść na przechadzkę?

Chciał warknąć, że mogła zostawić kartkę, ale się pohamował. Co się z nim dzieje?

- W umywalce jest krew.

- Rozcięłam palec o kant kafelka.

- Zwykle o tej porze siedzisz w pokoju muzycznym i komponujesz.

- Nie trzymam się ściśle ustalonych godzin, tak samo jak nie muszę siedzieć kołkiem w 

domu. Jeśli chcesz mieć potulną kobietkę, która czeka na ciebie w progu, kiedy wracasz wieczorem 

do domu, poszukaj sobie kogoś innego! - Okręciła się na pięcie i odeszła, zostawiając Cliffa z 

szeroko otwartymi oczami.

Wszedł do kuchni, akurat kiedy nalewała sobie whisky. Zauważył, że jest bardzo blada i 

wyraźnie spięta. Tym razem nie próbował wziąć jej w ramiona.

- Co się stało?

Maggie zamieszała szkocką w szklaneczce i upiła spory łyk.

- Nie wiem, o co ci chodzi - burknęła i wyszła z kuchni przed dom.

Wieczór był ciepły,  powietrze pachniało. Tutaj przynajmniej nie czuła się jak w klatce. 

Przeszła kilka kroków i usiadła na trawie. Latem będzie tu siadywała z książką, postanowiła. Na 

przykład z tomikiem poezji Byrona. Będzie czytała i grzała się w ostatnich promieniach słońca 

dopóty, dopóki nie zaśnie. Tak sobie planowała, gdy stanął nad nią Cliff.

- Co się dzieje, Maggie?

- Mam zły dzień. Rozkapryszone gwiazdy chyba mogą miewać humory?

Cliff usiadł obok Maggie, ujął pod brodę i spojrzał jej w oczy.

- O co chodzi?

Wiedziała, że musi mu powiedzieć, nie zważając, co będzie potem.

- Był tu dzisiaj porucznik Reiker - zaczęła, odsuwając dłoń Cliffa.

- Czego chciał? Maggie upiła whisky.

background image

- Powiedział, że nie lubi niezakończonych spraw i niewyjaśnionych wątków. A tu znalazł 

kilka.   William   Morgan  tuż  przed  upozorowanym  wypadkiem  podjął  z  banku dwadzieścia  pięć 

tysięcy dolarów.

- Dwadzieścia pięć tysięcy? - powtórzył zdumiony Cliff.

- Nie wiadomo, co się stało z pieniędzmi. Reiker uważa, że morderca je schował i czekał 

cierpliwie, aż ludzie zapomną o śmierci Morgana.

Cliff wyprostował się, odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał na dom.

- Tutaj?

- Niewykluczone.

- Dziesięć lat to kawał czasu. Trzeba sporej cierpliwości - zauważył, ale on też nie lubił 

niewyjaśnionych wątków. - Powiedziałaś mu o kufrze na strychu?

- Tak. Chciał go obejrzeć.

Dotknął delikatnie jej ramienia, jakby próbował dać do zrozumienia, że nie chce narzucać 

się ze swoim wsparciem.

- I to wytrąciło cię z równowagi. - Maggie nie odpowiedziała i teraz w nim zaczęło wzbierać 

napięcie. - Jest coś jeszcze.

-   Zawsze   jest   coś   jeszcze.   -   Maggie   spojrzała   mu   w   oczy.   -   Wspomniał,   że   kochanka 

Morgana zniknęła zaraz po jego śmierci - dodała i poczuła, jak palce Cliffa zaciskają się na jej 

ramieniu.

- Ona nie była jego kochanką. Moja matka mogła być na tyle nierozsądna, żeby zakochać się 

w człowieku pokroju Morgana, mogła nawet z nim się przespać, ale nie była jego kochanką.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej, tylko czekałeś, aż dowiem się w taki sposób?

- To nie dotyczy ciebie i nie ma nic wspólnego ze znaleziskiem w jarze. - Cliff podniósł się 

raptownie; wezbrał w nim gniew.

- Kolejny zbieg okoliczności - powiedziała Maggie cicho, nie spuszczając z niego wzroku. - 

Czy to nie ty twierdziłeś niedawno, że nie wierzysz w zbiegi okoliczności?

Czuł się jak w potrzasku. Powinien wytłumaczyć  to, czego nigdy nikomu nie próbował 

wyjaśnić.

- Po śmierci ojca matka czuła się bardzo samotna i bezradna. Morgan to wykorzystał. Ja 

mieszkałem wtedy w Waszyngtonie. Gdybym był na miejscu, może potrafiłbym ją powstrzymać. - 

Wracały dawne urazy. - Ten drań umiał grać na ludzkich słabościach. Kiedy dowiedziałem się, że 

spotyka   się   z   matką,   miałem   ochotę   go   zabić   -   powiedział   pełnym   nienawiści   tonem.   -   Była 

przekonana, że go kocha. Może naprawdę tak było, w każdym razie bardzo zaangażowała się w tę 

znajomość. Kobiety go kochały. Przyjaźniła się od lat z Louella, ale to nie miało dla niej żadnego 

znaczenia. Załamała się, kiedy znaleźli jego samochód w rzece.

background image

Ciężko mu było opowiadać, ale Maggie czekała na dalszy ciąg.

- Nie zniknęła. Przyjechała do mnie. Była rozbita, ale znowu widziała wszystko trzeźwo. 

Wyrzucała sobie, że straciła głowę dla tego drania. Zerwała kontakty ze wszystkimi znajomymi z 

Morganville. Zdawała sobie sprawę, że ludzie wiedzieli, że plotkowali o niej i Morganie. Nie mogła 

tego znieść. Mieszka w Waszyngtonie, ułożyła sobie życie i nie chcę, by dowiedziała się o tej 

sprawie.

Maggie zastanawiała się, czy wobec wszystkich kobiet, które zajmowały jakieś miejsce w 

jego życiu, był taki opiekuńczy. Joyce, matka... Czy i ona gdzieś tu się mieści?

- Rozumiem, co czujesz. Moja matka była dla mnie najdroższą osobą na świecie. Policja 

próbuje odtworzyć wydarzenia sprzed dziesięciu lat, twoja matka w nich uczestniczyła.

Cliff wiedział, że Maggie nie mówi wszystkiego, co myśli. Usiadł obok niej na powrót i 

położył jej dłonie na ramionach.

- Zastanawiasz się, jaki ja mogę mieć w nich udział.

- Zostaw mnie. - Chciała wstać, ale przytrzymał ją.

- Mogłem przecież zastrzelić Morgana, żeby chronić matkę.

- Nienawidziłeś go.

- Owszem.

Wpatrywała  się w niego uporczywie.  Mógł należeć  do grona podejrzanych,  ale Maggie 

uwierzyła w to, co zobaczyła w jego szarych oczach.

- Nie - szepnęła i przygarnęła go do siebie. - Rozumiem cię.

Poraziła go ta jej wiara w niego.

- Rozumiesz?

- Może aż za dobrze - szepnęła. - Bardzo się bałam. - Zamknęła oczy i chłonęła znajomy 

zapach Cliffa. - Teraz, kiedy jesteś ze mną, już się nie boję.

Wystarczyła jedna chwila nieuwagi, by zapomniał o wszystkim, cały świat zniknął i została 

tylko ona jedna.

- Maggie... - Wsunął palce w jej włosy. - Nie wolno ufać bez zastrzeżeń.

- To nie tak. - Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go.

Spodziewała się namiętnego pocałunku, ale usta Cliffa były łagodne i słodkie. Zaskoczona i 

wzruszona, odsunęła się i spojrzała mu w oczy, które fascynowały ją od samego początku. Długo 

tak wpatrywali się w siebie, wreszcie Cliff przytulił Maggie do piersi i zaczął wodzić palcem po jej 

twarzy. To była jedyna twarz, za którą mógł tęsknić i którą chciał zawsze widzieć.

Osunęli się na trawę.

Czułość Cliffa zupełnie rozbroiła Maggie. Zamknęła oczy i poddała się pieszczotom.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

W sobotę Maggie wylegiwała się w łóżku, podrzemując, do południa. Czuła na policzku 

ciepły oddech Cliffa. Spał w najlepsze, obejmując ją jedną ręką.

Zakochała się i z satysfakcją odkryła delikatność Cliffa. Wiedziała już, że ta delikatność jest 

w nim, jest częścią jego natury, chociaż on nie lubi się z tym obnosić.

Nie chciała miłosnych zaklęć, tylko poczucia bezpieczeństwa, stabilizacji. Kiedy w twoim 

życiu pojawia się ktoś zdolny do takiej namiętności i takiej czułości, trzeba być skończoną idiotką, 

żeby coś w nim zmieniać. Przecież nie jestem skończoną idiotką, zakończyła niespieszny monolog 

wewnętrzny i uśmiechnęła się.

- Co cię rozśmieszyło?

Otworzyła oczy i spojrzała na Cliffa; najwyraźniej nie spał już od dłuższej chwili.

- Dobrze mi - powiedziała, nie przestając się uśmiechać, i wtuliła w Cliffa. - Dobrze mi z 

tobą.

Przesunął dłonią po jej biodrze, udzie. Tak, jemu też było dobrze.

- Masz taką delikatną, gładką skórę.

Nie mógł pojąć, jak udało mu się przeżyć tyle lat bez Maggie. Przekręcił się i przygniótł ją 

do materaca.

- Ty przygotujesz śniadanie? - zapytał. Maggie oparła głowę na ręku i posłała mu bezczelne 

spojrzenie.

- Twierdzisz przecież, że nie umiem gotować.

- Dzisiaj będę tolerancyjny.

- Tak? Co za szczęście.

- Poproszę bekon i jajka sadzone. - Pocałował ją w szyję. - Bekon słabo wysmażony, jajka 

luźne.

Maggie zamknęła oczy i westchnęła. Chciała zachować tę chwilę za zawsze.

- Ja lubię bekon spieczony na brąz, a jajek nie jadam w ogóle.

- Jajka są zdrowe. - Zajął się uchem Maggie.

- Przytyłabyś trochę. - Znowu przesunął dłonią po jej skórze.

- Narzekasz?

- Odkarmimy cię. Trzy porządne posiłki dziennie i odpowiednie ćwiczenia powinny odnieść 

skutek.

- Nikt nie potrzebuje trzech  posiłków dziennie  - zaczęła  wyniośle.  - Jeśli zaś chodzi o 

ćwiczenia...

- Lubisz tańczyć?

- Tak, ale...

background image

-   Nie   masz   w   ogóle   mięśni   -   stwierdził,   szczypiąc   ją   w   ramię.   -   A   jak   u   ciebie   z 

wytrzymałością?

Maggie posłała mu wymowne spojrzenie.

- Ty powinieneś wiedzieć najlepiej. Cliff zaśmiał się i pocałował ją w usta.

- Masz refleks i cięty język.

- Dziękuję.

- Wracając do tańców. Byłaś kiedyś na wiejskiej zabawie?

- Co?!

- Tak przypuszczałem.

Cliff uznał, że najwyższa pora zabrać się za edukację damy, i zaczął tłumaczyć jej subtelne 

różnice między country a square dance, ale Maggie zamiast słuchać, zarzuciła mu ręce na szyję.

- Wolę, żebyś mnie pocałował.

Cliff bez zwłoki spełnił jej życzenie, a potem powiedział:

- Chcę iść z tobą na tańce.

Maggie była zadowolona, odprężona i... chyba szczęśliwa.

- Gdzie i kiedy?

- Dzisiaj wieczorem w parku za miastem.

- Dzisiaj wieczorem? - Maggie otworzyła jedno oko. - Tańce w parku?

-   Taka   tradycja.   Obchody   Dnia   Fundacyjnego   i   święto   wiosny   w   jednym.   Prawie   całe 

miasteczko  się zbiera.  Tańce  do północy,  a potem kolacja z tego, co kto przyniósł.  A jeszcze 

potem... - Zamknął dłoń na jej piersi - Znowu tańce do świtu dla najwytrzymalszych.

- Do świtu? - Maggie wygięła się, podniecona.

- Chyba zdarzało ci się już tańczyć do świtu?

Albo powiedział coś nie tak, albo nie takim tonem, bo Maggie zesztywniała. Nie chciał teraz 

punktować różnic między nimi. W tej chwili chyba nawet ich nie zauważał. Objął ją i przytulił.

- Obejrzymy wschód słońca.

Nic nie mogła poradzić na to, że wątpliwości wracają.

- Nigdy dotąd nie wspominałeś o waszych tradycjach...

- Myślałem, że nie interesują cię wiejskie tańce i składkowe kolacje, ale najwidoczniej się 

myliłem.

Kolejne   przeprosiny.   Maggie   przyjęła   je  równie   chętnie,   jak   pierwsze.   Uśmiechnęła   się 

znowu i przechyliła lekko głowę.

- Zapraszasz mnie na randkę? Lubił ten kpiący błysk w jej oczach.

- Na to wygląda.

- Przyjmuję zaproszenie.

background image

- Świetnie. - Bezwiednie zaczął kręcić na palcu pasmo włosów Maggie. - Co ze śniadaniem?

Maggie uśmiechnęła się szeroko.

- Śniadanie przesuwamy na porę lunchu.

Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale z niecierpliwością wyczekiwała wieczoru poza 

domem, spędzonego w towarzystwie ludzi. Przekonała się, że może i potrafi żyć samotnie, i nie 

musi dowodzić sobie bez przerwy własnej niezależności.

Nie podjęła decyzji o przeniesieniu się na odludzie po to, żeby się czegoś nauczyć, a jednak 

wzięła od życia pewną lekcję: potrafiła zająć się codziennymi sprawami, które zwykle pozostawiała 

innym.

Teraz nie bardzo wiedziała, czego ma się spodziewać; być może okropnej muzyki i ciepłej 

lemoniady w papierowych kubkach. Na pewno nie oczekiwała udanego wieczoru.

Zaskoczyła ją liczba samochodów parkujących przy dojeździe do parku. Wyobrażała sobie, 

że mieszkańcy miasteczka przyjdą na tańce spacerem. Kiedy podzieliła się tą uwagą z Cliffem, 

wzruszył ramionami i szybko wjechał na wolne miejsce za jakimś żółtym wozem.

- Ludzie przyjeżdżają aż z Waszyngtonu i Pensylwanii.

- Naprawdę? - Maggie wysiadła z samochodu. Słońce już zachodziło. Wieczór był pogodny, 

ciepły. Tej nocy miała być pełnia. Podała Cliffowi dłoń i ruszyli aleją pod górę do wejścia do parku. 

Słońce schowało się za górami. Widziała już zachody słońca nad oceanem i w Alpach, na pustyni i 

w historycznych miastach Europy, ale ten zachód słońca wywarł na niej szczególne wrażenie. Czuła 

się   związana   z   Morganville,   to   było   już   jej   miejsce.   Powodowana   impulsem,   zatrzymała   się   i 

zarzuciła Cliffowi ręce na szyję.

- A to co? - Zaśmiał się.

- Dobrze mi - odpowiedziała tymi samymi słowami co rano i w tej samej chwili powietrze 

wypełniła muzyka. Maggie rozpoznała skrzypce, bandżo, gitarę, pianino...

- Wspaniałe! - zawołała i pociągnęła Cliffa. - Chodźmy szybko.

W pawilonie parkowym mrowił się tłum - kilka setek ludzi spragnionych zabawy. Kiedy 

Maggie i Cliff weszli, zaczęły się tańce. Na podium koło orkiestry stanęła jakaś kobieta, która 

śpiewnym głosem dyrygowała tancerzami, rzucając nazwy kolejnych figur. Maggie większość słów 

nic nie mówiła, ale czuła doskonale rytm melodeklamacji i chciała ruszyć w tany.

Przyglądała się przez chwilę tańczącym i w czymś, co wydawało się w pierwszej chwili 

chaotycznymi pląsami, dostrzegła wreszcie porządek i zasadę - układ kroków, sekwencję ruchów. 

Stała obok Cliffa i patrzyła zafascynowana na parkiet.

Cliff nie przypuszczał, że Maggie zareaguje tak żywo, że się zachwyci. Cieszył się, że ją tu 

przywiózł i mógł sprawić przyjemność. Z rozpromienioną twarzą kołysała się w rytm muzyki i 

chłonęła   widok   tańczących.   Nie   przypominała   Maggie   Fitzgerald,   hollywoodzkiej   sławy   z 

background image

ilustrowanych magazynów.

Kiedy orkiestra umilkła, zaczęła bić brawo jak szalona, a potem ze śmiechem chwyciła 

Cliffa za rękę.

- Muszę zatańczyć następny taniec, nawet jeśli się wygłupię!

- Słuchaj uważnie wodzirejki i poddaj rytmowi muzyki - poradził Cliff, kiedy szpaler zaczął 

formować się na parkiecie.

Kobieta  przypominała  właśnie sekwencję figur. Maggie znowu niewiele  zrozumiała,  ale 

starała się zapamiętać przynajmniej kolejność figur, kryjących się pod obco brzmiącymi nazwami. 

Cliff ją poprowadził i zaczęli tańczyć.

Czuła, że ludzie obserwują ją z zainteresowaniem, ale niewiele sobie z tego robiła. Mieli 

prawo jej się przyglądać. W końcu po raz pierwszy brała udział w imprezie, na której spotykało się 

Morganville. W dodatku pojawiła się w towarzystwie Cliffa.

Po kilku minutach na parkiecie miała wrażenie, że przez całe życie brała udział w wiejskich 

tańcach. Poruszała się z wdziękiem i elegancją i tyle w niej było dziecięcej radości, entuzjazmu, że 

Cliff musiał po raz kolejny przyznać przed samym sobą, jak bardzo się mylił w ocenie Maggie.

To   kwestia   okoliczności,   próbował   się   usprawiedliwiać   w   myślach.   Poznali   się   w 

niesprzyjających okolicznościach, ot co. Od kiedy zamieszkał z Maggie, czuł się tak, jakby znalazł 

coś, za czym tęsknił przez całe życie. Wspaniale było budzić się każdego ranka obok niej i wracać 

wieczorem   do   domu   rozbrzmiewającego   jej   muzyką.   Zapominał,   że   należą   do   dwóch   różnych 

światów, że zbyt wiele ich dzieli. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, powtarzał sobie i otwierał 

ramiona, kiedy roześmiana wirowała ku niemu w tańcu.

Chyba nigdy jeszcze nie bawiła się tak dobrze jak tego wieczoru, nie czuła tak swobodnie i 

beztrosko. Obróciła się w kolejnej figurze i znalazła naprzeciwko Stana Agee.

- Miło panią widzieć, pani Fitzgerald.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się i położyła szeryfowi dłoń na ramieniu.

- Szybko chwyciła pani zasady.

-   Wspaniale   mi   się   tańczy   -   przyznała,   ale   radość   gdzieś   zniknęła,   wróciło   napięcie.   - 

Dopiero teraz widzę, ile dotąd straciłam. - Kątem oka zobaczyła Cliffa tańczącego z Joyce.

- Proszę zarezerwować jeden taniec dla mnie - rzucił jeszcze szeryf, po czym w kolejnej 

figurze wrócili do swoich partnerów.

Cliff od razu zauważył, że Maggie straciła dobry humor.

- Co się stało?

- Nic. - Nic, powtórzyła w myślach. A właściwie stało się, ale nie potrafiła wyjaśnić co. 

Może uświadomiła sobie, że zmieniając partnerów w tańcu, kładzie akurat dłoń na ramieniu mor-

dercy? Skąd mogła wiedzieć? To mógł być każdy: agent nieruchomości, który sprzedał jej dom, 

background image

rzeźnik, od którego wczoraj brała schab, kasjer z banku.

Jeszcze   bardziej   zaniepokoiła   się,   kiedy   dostrzegła   porucznika   Reikera.   Stał   z   boku   i 

obserwował ją. Co on tu robi? Po co przyszedł? Czyżby chciał ją ustrzec? Przed czym? Cliff mówił  

jej, że na doroczne tańce w Morganville przyjeżdżają ludzie nawet z Waszyngtonu. Może porucznik 

był wielbicielem wiejskich obyczajów? Akurat. Pojawił się tutaj, żeby przyjrzeć się mieszkańcom 

miasteczka. Wzdrygnęła się. To w końcu jego praca. Wolałaby jednak, żeby go tu nie było.

A oto Louella. Starsza pani tańczyła z wdziękiem i pewną powściągliwością. Była urodzoną 

tancerką, Maggie musiała to przyznać, ale jej powściągliwość wywoływała niemiłe wrażenie, jakby 

kryło się pod nią coś, co szuka ujścia.

Znowu puszczasz wodze wyobraźni, powiedziała sobie Maggie. Widzisz rzeczy, których nie 

ma. Fantazjujesz i przesadzasz, pokpiwała z siebie, ale nadal czuła się nieswojo. Była obserwo-

wana. Przez kogo? Przez Reikera? Stana Agee? Louellę? Joyce? Wszyscy znali się tu nawzajem i 

wszyscy znali Williama Morgana. Ona była obca. Zjawiła się w Morganville i odkryła tajemnicę, 

spoczywającą od dziesięciu lat w ziemi. Ktoś musiał mieć jej to za złe. Być może nawet całe 

miasteczko.

Nagle muzyka wydała się jej zbyt głośna, kroki tańca za szybkie, powietrze duszne. Nie 

wiedziała nawet, kiedy znalazła się w ramionach Boga.

- Dobrze pani tańczy, panno Maggie - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Bardzo dobrze 

- powtórzył z przekonaniem.

Maggie odwzajemniła  uśmiech. Jest śmieszna.  Nikt nie ma  jej nic za złe. Nie powinna 

doszukiwać się we wszystkim ukrytych znaczeń. Należy brać rzeczy, jakimi są.

-   Cudownie   się   tańczy!   -   zawołała,   przekrzykując   śmiechy   wokół   i   dźwięki   muzyki.   - 

Mogłabym tak kręcić się godzinami.

Bog zachichotał i puścił ją. Kolejna figura. Muzyka stała się szybsza, jeszcze głośniejsza, 

ale już jej to nie przeszkadzało, zły nastrój pierzchł i kiedy taniec wreszcie się kończył, zarzuciła ze 

śmiechem Cliffowi ręce na szyję.

Cliff” rozumiał, skąd wziął się niepokój, który wyczuł u Maggie wcześniej, i pociągnął ją w 

przeciwnym kierunku od miejsca, gdzie stali Agee i Louella.

- Napiłbym się piwa.

- Świetnie. Popatrzymy sobie na następny taniec. To najwspanialsza impreza w miasteczku.

- Też masz ochotę na piwo?

Maggie uniosła głowę, zmarszczyła brwi.

- A nie wolno mi?

Cliff wzruszył ramionami i podał rozlewającemu piwo chłopakowi pieniądze.

- Piwo jakoś nie pasuje do ciebie.

background image

- Zbyt często myślisz stereotypami. - Maggie przyglądała się, jak piwo płynie z drewnianej 

beczki do plastykowego kubka.

- Być może - zgodził się Cliff i upił pierwszy łyk. - Dobrze się bawisz, prawda?.

- Tak - przyznała ze śmiechem.

Piwo było ciepłe, ale gasiło pragnienie. Znowu rozbrzmiała muzyka, tym razem do kapeli 

włączyła się mandolina, nadając melodii nieco staroświeckie brzmienie. Maggie zaczęła odruchowo 

wybijać rytm stopą.

- Sądziłeś, że nie będę? - zapytała zaczepnie.

- Wiedziałem, że zainteresuje cię muzyka. - Cliff oparł się o ścianę i utkwił spojrzenie w 

tańczących.   -   Chciałem   wyciągnąć   cię   z   domu.   Nie   sądziłem   jednak,   że   tak   ci   się   spodobają 

wiejskie tańce. Jakbyś się do nich urodziła.

- Kiedy w końcu przestaniesz  zamykać  mnie  pod szklanym  kloszem,  Cliff?  Nie jestem 

kwiatem cieplarnianym ani rozkapryszoną hollywoodzką gwiazdą. Jestem Maggie Fitzgerald i piszę 

muzykę.

- Chyba wiem, kim jesteś - odparł Cliff, powoli cedząc słowa, i dotknął jej policzka. - Chyba 

znam Maggie Fitzgerald. Byłoby lepiej  i bezpieczniej  dla nas obojga, gdybyś  żyła  jednak pod 

szklanym kloszem.

Serce zabiło jej szybciej; wystarczyło jedno dotknięcie...

- Przekonamy się. - Stuknęła swoim kubkiem w kubek Cliffa. - Za wzajemne zrozumienie?

- Za wzajemne  zrozumienie. - Cliff nachylił  się i pocałował ją. - Spróbujmy dać sobie 

szansę.

- Pani Fitzgerald?

Maggie   odwróciła   się   i   zobaczyła   młodego   człowieka,   mnącego   w   dłoniach   filcowy 

kapelusz. Pochłonięta Cliffem nie zauważyła, że kapela przestała grać.

- A to pan gra na pianinie. - Rozpoznała muzyka. - Był pan świetny.

Chłopak, już wcześniej onieśmielony, zmieszał się i poczerwieniał.

- Ja tylko... Dziękuję - wymamrotał, wpatrując się w Maggie jak w zjawisko.

Ona   nie   zdaje   sobie   sprawy,   jakie   wywiera   wrażenie,   pomyślał   Cliff,   upił   łyk   piwa   i 

spokojnie obserwował pianistę.

- Nie mogłem uwierzyć, kiedy usłyszałem, że pani tu jest.

- Mieszkam tutaj.

Powiedziała to tak zwyczajnie, tak naturalnie, że Cliff przeniósł spojrzenie z muzyka na 

Maggie. Mówiła to wcześniej, przy różnych okazjach, na dziesiątki odmiennych sposobów, ale tak 

naprawdę usłyszał chyba po raz pierwszy to proste stwierdzenie. Tak, mieszka tutaj. Zdecydowała 

się tu osiedlić, podobnie jak on. Nieważne, gdzie mieszkała wcześniej, jak żyła. Teraz była tutaj, bo 

background image

podjęła taką decyzję. Zamierzała zostać. Wreszcie w to uwierzył.

-   Panno   Fitzgerald...   -   Pianista   nadal   znęcał   się   nad   swoim   kapeluszem,   szczęśliwy   i 

stremowany. - Chciałem tylko powiedzieć, jak bardzo wszyscy cieszymy się, że pani tu jest. Nie 

chcemy nalegać,  naprzykrzać  się, ale gdyby pani zgodziła się zagrać coś, cokolwiek... Choćby 

fragmencik...

- Mam zagrać?

Chłopak brnął dalej, coraz mniej pewny siebie.

- Chcieliśmy tylko, żeby pani wiedziała... Gdyby miała pani ochotę...

- Nie znam tych melodii - powiedziała Maggie,.

kończąc piwo. - Zgodzicie się, żebym improwizowała? Ufacie mi na tyle? Chłopak otworzył 

usta.

- Pani żartuje.

Maggie zaśmiała się i oddała pusty kubek Cliffowi.

- Zaczekaj tutaj.

Cliff pokręcił głową i ponownie oparł się o ścianę, a Maggie ruszyła z muzykiem na podium 

dla orkiestry. Ten jej nawyk wydawania rozkazów, myślał rozbawiony. A potem przypomniał sobie 

zachwyt w oczach pianisty. Może warto było znosić nawet denerwujące nawyki Maggie.

Grała   przez   bitą   godzinę   i   odkryła,   że   akompaniowanie   do   tańca   sprawia   jej   ogromną 

przyjemność.   Nieznana   muzyka   stanowiła   zupełnie   nowe   wyzwanie.   Już   przy  drugim   kawałku 

obiecała sobie, że skomponuje podobny utwór.

Z podwyższenia mogła widzieć wszystkich tańczących; odnalazła wzrokiem Louellę, Stana, 

potem Joyce w parze z Cliffem. A potem dojrzała Reikera: stał oparty o filar, palił papierosa i 

obserwował uważnie ludzi wirujących na parkiecie.

Kogo   szuka?   -  zastanawiała   się  Maggie.   Nie   potrafiła   powiedzieć   na   pewno,  ale   miała 

wrażenie, że porucznik śledzi dwie pary: Louellę i Stana oraz Joyce i Cliffa.

Czyżby uważał, że któreś z tej czwórki zamordowało Morgana? Z jego twarzy nic nie dało 

się wyczytać. Maggie znowu poczuła się nieswojo. Odwróciła głowę i skupiła się na muzyce.

- Nie przypuszczałem, że pianino ukradnie mi partnerkę - stwierdził Cliff, kiedy skończył 

się kolejny taniec i muzyka umilkła.

Maggie posłała mu kose spojrzenie.

- Nie narzekasz na brak partnerek.

- Samotny facet to łakomy kąsek. - Chwycił Maggie za rękę i pociągnął. - Głodna?

- A to już północ? - Maggie położyła dłoń na brzuchu. - Strasznie głodna.

Nałożyli kopiaste talerze jedzenia, chociaż w półmroku nie bardzo widzieli, co wybierają, aż 

nie spróbowali. Usiedli na trawie pod drzewem, jedli, wymieniali uwagi z przechodzącymi ludźmi. 

background image

Niewymuszona  atmosfera,  wspólna zabawa,  dobra muzyka,  jakie to proste, pomyślała  Maggie, 

ciesząc się poczuciem wspólnoty i przynależności. Kiedy skończyła jeść, oparła się o pień drzewa i 

rozejrzała po tłumie.

- Nie widzę Louelli.

- Stan pewnie odwiózł ją do domu - powiedział  Cliff, przełykając kolejny kęs. - Zaraz 

powinien wrócić. Louella nigdy nie zostaje na tańcach po północy.

- Rozumiem.

- Dobry wieczór, pani Fitzgerald. - Obok Maggie przykucnął Reiker.

- Dobry wieczór, poruczniku.

- Bardzo podobała mi się pani gra. - Uśmiechnął się łagodnie, a Maggie sklęła się w duchu, 

że jego osoba wywołuje w niej złe emocje. - Od lat jestem wielbicielem pani muzyki.

- Cieszę się, że się panu podobało. - Powinna była na tym poprzestać, ale coś ją podkusiło, 

by dodać: - Nie widziałam, żeby pan tańczył.

- Ja? - zdziwił się porucznik. - Ja nie tańczę. Moja żona za to uwielbia tańce i wyciągnęła 

mnie z domu. Nie mogłem jej odmówić.

Maggie odetchnęła. Oto wyjaśnienie obecności Reikera na dorocznej imprezie - proste i 

jasne. Przyjechał z żoną.

- Większość ludzi, którzy lubią muzykę, lubi też tańczyć.

- Ja lubię, ale moje stopy nie za bardzo. - Porucznik spojrzał na Cliffa. - Dziękuję panu za 

pomoc. Być może uda nam się wyjaśnić kilka wątków.

- Nie ma za co. Drobiazg - odparł Cliff. - Wszystkim nam zależy, żeby ta sprawa została 

zamknięta.

Reiker skinął głową i podniósł się z niejakim wysiłkiem.

- Mam nadzieję, że zagra pani coś jeszcze. Słuchać pani to prawdziwa przyjemność.

Kiedy porucznik odszedł, Maggie odetchnęła.

- Źle się przy nim czuję, jeżę się natychmiast na jego widok, a przecież on wykonuje tylko 

swoją pracę. To nie w porządku z mojej strony. - Sięgnęła znowu po talerz i zaczęła jeść. - O co mu 

chodziło z tą pomocą? - zagadnęła ostrożnie.

- Dzwoniłem do matki. Przyjedzie w poniedziałek, żeby złożyć zeznania.

- To musi być dla niej trudne.

- Nie. - Cliff wzruszył ramionami. - Minęło dziesięć lat. Ta sprawa to już przeszłość dla nas 

wszystkich. Z wyjątkiem jednej osoby - dodał cicho.

Maggie wzdrygnęła się i zamknęła oczy. Nie będzie o tym myśleć, nie teraz.

- Zatańcz ze mną - poprosiła, kiedy kapela zaczęła stroić instrumenty. - Do świtu jeszcze da-

leko.

background image

Tańczyli   do   zachodu   księżyca.   Maggie   była   niezmordowana,   w   tańcu   wyładowywała 

napięcie   i   złą   energię.   Część   tancerzy   wykruszyła   się,   inni   nabierali   wigoru,   a   kapela   nie 

przestawała grać.

Kiedy  niebo   zaczęło  się  przejaśniać,  na  parkiecie   było  nie   więcej   niż   sto  osób.  Słońce 

wznosiło się powoli spoza gór i było w tym widoku coś mistycznego, jakaś niezwykła potęga. W 

końcu zespół zagrał ostatniego walca.

Cliff wziął Maggie w ramiona i zaczął z nią wirować. Czuł emanującą z niej energię, ale 

wiedział, że zaraz po powrocie do domu padnie wyczerpana całonocnym  szaleństwem i będzie 

spała do popołudnia.

Spojrzał na różowiące się niebo na wschodzie, potem na uśmiechniętą twarz Maggie i w tej 

właśnie chwili zrozumiał, że ją kocha.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Maggie, przepełniona muzyką, nie zauważyła, że Cliff jest milczący, zamknięty w sobie.

- Nie wierzę, że to już koniec. Mogłabym tańczyć jeszcze godzinami.

- Sen cię zmorzy, zanim dojedziemy do domu - powiedział Cliff, ale nie odważył się jej 

dotknąć.

Musiał kompletnie zwariować, żeby zakochać się w kimś takim jak Maggie. W kobiecie, 

która  nie może  się  zdecydować,  czy kłaść tapetę,  czy raczej  kafelki.  Która nawykła  wydawać 

ludziom rozkazy. Która nosi pod spranymi dżinsami jedwabne figi. Stracił rozum.

Ale   ta   sama   Maggie   potrafiła   przetańczyć   z   nim   całą   noc.   W   drobnym   ciele   kryła   się 

niezwykła siła i odwaga. Jej muzyka była niebiańska i grzeszna równocześnie. Wiedział przecież od 

samego początku, że nie uwolni się już nigdy od Maggie. Dlatego tak bardzo walczył z uczuciem.

Umościła się teraz na siedzeniu pick - upa i oparła głowę na ramieniu Cliffa, jakby to była 

rzecz najnaturalniejsza w świecie. I była to rzecz najnaturalniejsza w świecie, chociaż niełatwo 

przychodziło mu to zaakceptować.

- Nie pamiętam,  kiedy tak dobrze się bawiłam. Energia uchodziła z niej błyskawicznie. 

Chyba tylko silą woli udawało się jej nie zamknąć oczu i nie zapaść natychmiast w sen.

- Ciągłe jeszcze masz głowę wypełnioną muzyką.

Spojrzała na Cliffa.

- Chyba rzeczywiście zaczynasz mnie rozumieć.

- Trochę.

-   To   wystarczy.   -   Ziewnęła.   -   Miło   było   grać   dzisiaj   do   tańca.   Do   tej   pory   unikałam 

publicznych występów. Bałam się. Nie chciałam, żeby porównywano mnie z matką, ale dzisiaj...

Cliff zachmurzył się.

- Chcesz zacząć występować? - Nie był pewien, czy podoba mu się ta perspektywa.

- Nie, w każdym razie nie zamierzam dokonywać rewolucji w swoim życiu. Gdyby ciągnęła 

mnie estrada, dawno bym się zdecydowała. - Poprawiła się w fotelu. - Ale posłucham rady C. J. i 

wykonam sama piosenkę tytułową do tego filmu. Kompromis, bo to nagranie, a nie występ. Poza 

tym mam bardzo osobisty stosunek do tej piosenki.

- Dzisiaj podjęłaś decyzję?

- Korciło mnie od dłuższego czasu. Nie należy trzymać się niewolniczo własnych zasad, to 

głupie.

Mam   ochotę   nagrać   piosenkę   i   zrobię   to.   -   Sen   ją   rzeczywiście   zaczynał   morzyć,   ale 

dojeżdżali do domu. - To będzie oznaczało, że muszę lecieć na kilka dni do Los Angeles. C. J. się 

ucieszy. - Zaśmiała się sennie. - Będzie biedak robił wszystko, żeby mnie zatrzymać w Kalifornii.

Cliff poczuł, że ogarnia go panika. Zatrzymał samochód na podjeździe, wyłączył silnik.

background image

- Wyjdź za mnie.

- Co? - Maggie potrząsnęła głową, pewna, że się przesłyszała.

- Wyjdź za mnie - powtórzył Cliff i wziął Maggie w ramiona. - Nagraj choćby całą płytę, ale 

wyjdź za mnie, zanim polecisz do Kalifornii.

Powiedzieć, że Maggie osłupiała, to mało. Patrzyła na Cliffa, zastanawiając się, które z nich 

postradało zmysły.

- Chyba nie bardzo cię rozumiem - odezwała się w końcu. - Chcesz, żebyśmy się pobrali?

- Doskonale słyszałaś, co powiedziałem.

Nie  mógłby  jej  stracić   właśnie  teraz,  kiedy zrozumiał,  że  nie  potrafi   bez  niej  żyć.  Nie 

panował nad sobą, nie był w stanie myśleć logicznie. I nie mógł jej puścić bez solennej gwarancji, 

że wróci. - Nie polecisz do Kalifornii, jeśli za mnie nie wyjdziesz.

Maggie odsunęła się.

- Rozmawiamy o moim nagraniu czy o naszym ślubie? To pierwsze dotyczy mojej pracy, to 

drugie mojego życia.

Cliff, coraz bardziej rozeźlony spokojem Maggie, kiedy on nie potrafił się kontrolować, 

chwycił ją za ramiona.

- Od tej chwili twoje życie jest także moim życiem.

- Nie. - Zbyt dobrze znała podobne stwierdzenia. - Nikt nie będzie się mną opiekował, jeśli 

to właśnie masz na myśli. Nie chcę brać na siebie takiej odpowiedzialności i takiego poczucia winy.

- Nie wiem, o co ci chodzi! - wybuchnął. - Ja mówię, żebyś za mnie wyszła.

- Otóż to! Ty mi mówisz! - Szarpnęła się do tylu, w oczach pojawiły się gniewne błyski. - 

Jerry  też   oznajmił,   że   powinnam   wyjść   za   niego,   i   zrobiłam   to,   bo  sądziłam,   że   rzeczywiście 

powinnam. Był moim najlepszym przyjacielem. Pomógł mi dojść do siebie po śmierci rodziców, 

zachęcał, żebym znowu zaczęła komponować. Chciał się mną opiekować. - Maggie przeczesała 

włosy palcami. - Pozwoliłam mu, a potem nasze małżeństwo zaczęło się sypać. Jerry nie potrafił 

zadbać nawet o samego siebie, a ja nie umiałam mu pomóc. Chciałam i nie umiałam. Nie dam się 

znowu zamknąć pod kloszem, Cliff. Już nie.

- Twoje pierwsze małżeństwo nie ma tu nic do rzeczy. Podobnie jak zamykanie pod kloszem 

- odparował Cliff - Wiem, że potrafisz zadbać o siebie. Chcę tylko, abyś została moją żoną.

Maggie zmrużyła oczy; narastała w niej coraz większa złość.

- Dlaczego?

- Bo tak.

-   To   żadna   odpowiedź.   -   Wyskoczyła   z   samochodu   i   zatrzasnęła   drzwiczki.   -   Ochłoń, 

prześpij się z tym, rób, co chcesz - oznajmiła lodowatym tonem. - Ja idę do łóżka. - Okręciła się na 

pięcie i weszła na ganek. Kiedy nacisnęła klamkę, Cliff zapalił silnik. Niech jedzie, powiedziała 

background image

sobie. Nie będzie próbowała go zatrzymywać. Nikt nie będzie nią rządził. Jeśli facet rozkazuje ci, 

że masz za niego wyjść, jest tylko jedna odpowiedź. Porządny kopniak w zbyt wybujałe ego. Ślub. 

Ni stąd, ni zowąd ma wyjść za niego. A gdzie miłość? O miłości nawet się nie zająknął. Ślub niby 

marchewka na kiju. Nie złapie się na taką przynętę. Jeśli naprawdę jej pragnie, niech lepiej się stara.

Kocham cię.

Oparła głowę o drzwi. Nie, nie będzie płakać. Wystarczyło, żeby powiedział te dwa słowa. 

Zrozumienie? Maggie wyprostowała się. Mają jeszcze bardzo długą drogę do przebycia, zanim 

pojawi się między nimi choćby cień zrozumienia.

Dlaczego Zbój nie szczeka? Zmarszczyła czoło i zamknęła z niejakim wysiłkiem oporne 

drzwi. Doskonały pies stróżujący. Zła, ruszyła ku schodom, myśląc o gorącej kąpieli i długim śnie, 

gdy zatrzymał ją zapach aromatyzowanej świecy. Woń róż? Dziwne. Miała bujną wyobraźnię, to 

prawda, ale nie aż tak, by zwidywały się jej zapachy. Skierowała się do salonu i zatrzymała w 

progu.

W fotelu siedziała Louella: wyprostowana, sztywna, z zasadniczą miną, w tej samej szarej 

sukni, w której była na tańcach. Dłonie złożyła na kolanach. Była tak blada, że cienie pod oczami 

wyglądały jak sińce. Patrzyła przed siebie, w przestrzeń, niewidzącym wzrokiem. Na stoliku obok 

fotela stał wazon z bukietem róż, stąd intensywny zapach, i paliły się świece, właściwie dopalały w 

stopionej stearynie.

Zaszokowana Maggie, próbowała myśleć trzeźwo. Widać było, że z Louellą dzieje się coś 

złego, i trzeba obchodzić się z nią delikatnie. Podeszła powoli, ostrożnie, jak do rannego ptaka.

- Pani Morgan - zaczęła cichym głosem i dotknęła ramienia nieoczekiwanego gościa.

- Zawsze lubiłam światło świec - odezwała się Louella. - Jest znacznie milsze niż światło 

lampy. Często palę świece wieczorem.

- Są śliczne. - Maggie przyklęknęła koło fotela. - Ale już rano.

- Tak. - Louella spojrzała w okno. - Często przesiaduję do rana. Lubię słuchać odgłosów 

nocy, leśnej muzyki.

Gdyby Maggie zastanowiła się przez moment, odprowadziłaby Louellę do samochodu, ale 

jej myśli nie podążyły tym tropem.

- Często przyjeżdża tu pani w nocy?

- Czasami. Jeśli noc jest ciepła i pogodna, idę spacerem. Jako młoda dziewczyna, bardzo 

dużo chodziłam, wybierałam się na dalekie wycieczki.

- A tutaj, często pani wraca? - Maggie trochę inaczej sformułowała pytanie.

- Wiem,  że nie powinnam.  Joyce  mi powtarza, żebym  trzymała  się z daleka, ale ja... - 

Louella westchnęła i uśmiechnęła się smutno. - Ona ma Stana. To bardzo dobry człowiek... Są sobie 

bardzo oddani. Na tym polega małżeństwo. Trzeba się kochać, być sobie oddanymi, wspierać się.

background image

- Tak - przytaknęła Maggie bezradnie.

- William nie umiał kochać. Po prostu taki już był. Chciałam, żeby Joyce miała kochającego 

męża, jak Stan.

Louella   zamilkła,   zamknęła   oczy,   oddychała   płytko.   Maggie   myślała,   że   usnęła. 

Zdecydowana zadzwonić do Joyce, chciała się podnieść, ale Louella otworzyła oczy i chwyciła ją 

za rękę.

- Śledziłam go tamtej nocy - szepnęła. Teraz patrzyła prosto na Maggie.

- Śledziła go pani? - wykrztusiła.

- Nie chciałam zrobić mu nic złego. Joyce tak bardzo go kochała. On był tutaj. Miał przy 

sobie pieniądze. Wiedziałam, że planuje coś okropnego, bo on taki był. Należało z tym skończyć. - 

Zacisnęła konwulsyjnie palce na dłoni Maggie, głowa opadła jej na oparcie fotela. - Oczywiście 

pieniędzy nie można było zakopać razem z nim. I schowałam je.

- Na strychu.

- W starym kufrze. Potem o nich całkiem zapomniałam. Aż do czasu, kiedy zaczęli kopać w 

jarze. Wtedy przyjechałam tutaj i zabrałam pieniądze, a potem je spaliłam. Powinnam była to zrobić 

już wtedy, dziesięć lat temu.

Maggie spojrzała na bezwładną teraz dłoń Louelli. Krucha, drobna dłoń. Czy ta dłoń mogła 

nacisnąć spust strzelby? Maggie podniosła wzrok i zobaczyła, że Louella zapadła w spokojny sen.

Co   robić?   -   zastanawiała   się,   odsuwając   ostrożnie   dłoń   Louelli.   Zadzwonić   na   policję? 

Spojrzała znowu na spokojnie śpiącą starszą panią. Nie, nie potrafiłaby tego zrobić. Zdecydowała 

się zawiadomić Joyce.

U Ageech nikt nie odpowiadał. Maggie westchnęła. Trudno, musi zadzwonić do Reikera. 

Zostawiła mu wiadomość na automatycznej sekretarce i wróciła do Louelli.

W progu salonu natknęła się na Stana.

- Och, przestraszył mnie pan.

- Przepraszam. - Stan spojrzał z troską na teściową. - Wszedłem od tyłu. Pies śpi jak zabity 

w kuchni. Louella dała mu chyba jakiś proszek nasenny, żeby nie hałasował.

Maggie chciała biec do kuchni, ale Stan ją zatrzymał.

- Wszystko w porządku. Nic mu nie będzie. Najwyżej będzie trochę nieprzytomny, jak się 

obudzi.

-   Szeryfie...   Stan.   -   Wybrała   mniej   oficjalną   formę.   -   Właśnie   usiłowałam   się   do   was 

dodzwonić. Wygląda na to, że Louella siedzi tutaj od dobrych kilku godzin.

- Przepraszam. Bardzo z nią źle, coraz gorzej, od kiedy ta sprawa wybuchła, ale nie chcemy 

oddawać jej do zakładu.

- Nie. - Dotknęła ramienia Stana. - Mówiła mi, że nie śpi po nocach i... - Maggie zaczęła 

background image

chodzić   po   pokoju.   Jak   powtórzyć   to,   co   usłyszała   od   Louelli?   Stan   jest   jej   zięciem,   do   tego 

szeryfem.

- Ja słyszałem wszystko, Maggie. Odwróciła się do niego przejęta, pełna współczucia.

- Co teraz zrobimy? Jest taka słaba, krucha. Nie chcę, żeby karano ją za coś, co wydarzyło  

się tyle łat temu. Jeśli jednak go zabiła...

- To, co powiedziała, nie musi być prawdą.

- Stan potarł kark.

- To brzmiało logicznie - podjęła Maggie.

- Wiedziała o pieniądzach. Może rzeczywiście schowała je w kufrze, potem zapomniała, 

wyparła z pamięci, bo przypominało o... - Maggie pokręciła głową. - To jedyne wytłumaczenie 

czyjejś obecności tamtej nocy w domu, kiedy wystraszyły mnie hałasy. Ona potrzebuje pomocy. 

Nie policji i prokuratora, ale lekarzy.

Na twarzy Stana odmalowała się ulga.

- Będzie miała pomoc. Najlepszą, jaką uda się nam znaleźć.

Maggie oparła dłonie na stole.

- Ona bardzo cię kocha. Zawsze wyraża się o tobie w najlepszych słowach. Zrobi wszystko, 

żeby   was   oboje   zadowolić.   -   Wzrok   Maggie   padł   na   leżące   na   stole   zdjęcie,   przedstawiające 

Morgana i Stana. Teraz wszystko się skończy. Louella dość już wycierpiała...

Nie wiedzieć dlaczego przypomniały się jej słowa Reikera: „Znaleźliśmy obrączkę. Bardzo 

ozdobną, grawerowaną, z trzema maleńkimi brylancikami... Joyce Agee powiedziała nam, że to 

obrączka jej ojca”.

Ale na zdjęciu William nie miał obrączki, Stan tak.

Podniosła głowę. Stan wiedział, nie musiał patrzyć na zdjęcie. W śmiertelnej panice rzuciła 

się do ucieczki. Stan dogonił ją, kiedy mocowała się z przeklętymi drzwiami, klnąc w duchu, że tak 

długo zwlekała z naprawą.

-   Uspokój   się.   -   Mówił   cicho,   z   wysiłkiem.   -   Nie   chcę   zrobić   ci   krzywdy.   Muszę   się 

zastanowić. - Położył dłoń na kaburze. - Usiądźmy.

Cliff pił już drugą filiżankę kawy, chociaż znacznie chętniej napiłby się whisky. Zrobił z 

siebie kompletnego idiotę przed Maggie. Skrzywił się na tę myśl i wbił wzrok w laminowany blat 

baru. Zapach smażonych kiełbasek i jajek sadzonych jakoś nie budził w nim apetytu.

Co on najlepszego zrobił? Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach odpowiedziałaby „tak” na 

wykrzyczane wściekłym głosem oświadczyny? Nic dziwnego, że Maggie wysłała go do wszystkich 

diabłów. Z drugiej strony, monologował w duchu, nie należał do kalifornijskiego gwiazdozbioru 

pięknych oraz bogatych i nie zamierzał dla Maggie zmieniać sposobu bycia. Nie oczekiwał też, że 

ona zmieni swój. Dokonała tego, zanim pojawił się w jej życiu.

background image

Zaklął, kierując obelgi pod własnym adresem. Nie spotkał jeszcze nikogo, kto tak szybko 

zadomowiłby się w nowym miejscu. Niepotrzebnie wpadł w panikę, kiedy wspomniała o wyjeździe 

do Los Angeles. Przecież wróci. Ta ziemia stała się dla niej ważna i być może to był początek ich 

więzi, chociaż oboje upierali się, że nie mają ze sobą wiele wspólnego.

Wróci,   powtórzył.   Okazał   się   idiotą,   myśląc,   że   ślubem   zagwarantuje   sobie   jej   powrót. 

Maggie do niczego nie można zmusić. Zostanie w Morganville, bo tego chce. I za to ją kocha.

Powinien jej to powiedzieć. Odsunął niedopitą kawę. Powinien był jej powiedzieć, że jest w 

niej zakochany od wielu tygodni i że uświadomił to sobie dopiero dzisiaj. Kiedy zobaczył jej twarz 

opromienioną   różowym   brzaskiem,   dech   mu   zaparło.   Spojrzał   na   zegarek.   Rozstali   się   ponad 

godzinę temu. Uznał, że zdążyła się wyspać. Kobiecie przed porządnymi oświadczynami godzina 

zdrowego snu w zupełności wystarczy. Pogwizdując cicho, rzucił pieniądze na ladę.

Jechał przez miasteczko, nadał pogwizdując, gdy na jezdnię wpadła rozgorączkowana Joyce 

i zaczęła wymachiwać, by stanął.

- Cliff!

Wyskoczył z samochodu.

- Któreś z dzieci?!

- Nie, nie. - Joyce chwyciła go za ramię. Nadal była w tej samej sukni, co na tańcach, tylko 

wcześniej starannie ułożone włosy rozsypały się w nieładzie. - Chodzi o mamę - wydusiła wreszcie, 

łapiąc powietrze. - Nie kładła się dzisiejszej nocy do łóżka. Nie ma jej. Stan też zniknął.

- Znajdziemy Louellę. - Cliff odgarnął jej kosmyki z twarzy tym samym gestem, do którego 

nawykł, odkąd byli dziećmi. - Pewnie poszła na spacer...

Joyce mocniej zacisnęła palce na ramieniu Cliffa.

- Myślę, że poszła do starego domu. Jestem pewna. To nie pierwszy raz.

Cliff pomyślał o Maggie i ogarnął go niepokój.

- Maggie jest w domu. Zajmie się nią.

- Z mamą jest coraz gorzej i gorzej. - Głos Joyce drżał. - Cliff, wydawało mi się, że robię 

dobrze, że tak właśnie trzeba.

- O czym ty mówisz?

- Skłamałam, kiedy policja mnie przesłuchiwała. Skłamałam bez zastanowienia, ale wiem, 

że dzisiaj zachowałabym się tak samo. - Przytknęła na moment palce do nasady nosa, opuściła dłoń 

i spojrzała na Cliffa z jakimś upiornym spokojem. - Wiem, kto zabił ojca. Wiem od kilku tygodni. 

Wygląda na to, że mama znała prawdę od samego początku.

- Wsiadaj - zakomenderował Cliff. Myślał w tej chwili tylko o Maggie, samej na odludziu. - 

Opowiesz mi wszystko po drodze.

Maggie siedziała na niskiej ławce i wodziła wzrokiem za Stanem, przemierzającym w tę i z 

background image

powrotem nerwowym krokiem pokój. Chciała wierzyć, że nie zrobi jej krzywdy, ale raz już zabił 

człowieka, przed dziesięciu laty. Teraz albo będzie musiał zabić znowu, albo odpowiedzieć za swój 

czyn.

- Byłem przeciwny temu, żeby Joyce pozbyła się domu. - Podszedł do okna i wrócił na 

środek salonu. - Nigdy tego nie chciałem. Pieniądze nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Jej 

pieniądze... pieniądze jej ojca. Skąd mogłem wiedzieć, że wystawi Morganówkę na sprzedaż pod 

moją nieobecność?

Przesunął   dłonią   po   koszuli,   zostawiając   wilgotne   ślady.   Pocił   się.   Maggie   poczuła   się 

jeszcze bardziej niepewnie.

- Skłamała z tą obrączką. Maggie zwilżyła wargi.

- Ona cię kocha.

- Nic nie wiedziała.  Nie powiedziałem jej... Przez te wszystkie lata milczałem.  A teraz 

stanęła za mną. Czy można prosić o więcej? - Znowu zaczął chodzić w tę i z powrotem i przez 

długą   chwilę   skrzypienie   zelówek   na   parkiecie   wypełniało   głuchą   ciszę   w   pokoju.   -   Nie 

zamordowałem go - oznajmił w końcu zmęczonym głosem. - To był wypadek.

Maggie chwyciła się tych słów.

- Zgłosisz się na policję i wyjaśnisz...

- Wyjaśnię? - przerwał jej. - Wyjaśnię, że zabiłem człowieka, pochowałem go i zepchnąłem 

jego samochód do rzeki? - Przesunął dłońmi po twarzy. - Miałem wtedy dwadzieścia lat - ciągnął. - 

Chodziłem   z   Joyce   od   dwóch   lat,   ale   Morgan   od   samego   początku   sprzeciwiał   się   naszej 

znajomości i musieliśmy spotykać się w tajemnicy przed nim. Kiedy Joyce zaszła w ciążę, nie 

mogło być już mowy o sekretach.

Oparł się o okno i spojrzał na Maggie.

- Powinniśmy byli się domyślić, że coś jest nie tak, gdy przyjął wiadomość spokojnie, ale 

odczuliśmy taką ulgę, byliśmy tacy szczęśliwi, że się w końcu pobierzemy, założymy rodzinę, że 

nic nie zauważyliśmy. Prosił tylko, byśmy przez kilka tygodni nikomu o niczym nie mówili, a on 

zajmie się przygotowaniami do ślubu.

Maggie miała przed oczami odpychającą twarz ze zdjęcia.

- Nie zamierzał zajmować się żadnymi przygotowaniami...

- Nie. Byliśmy tak pochłonięci sobą, że nie myśleliśmy o tym,  jaki to człowiek. - Stan 

znowu zaczął chodzić: od okna na środek pokoju i z powrotem.

- Powiedział mi, że w starym domu rozpleniły się świstaki. Byłem młody, chciałem mu się 

przypodobać.   Byłem   gotów   zrobić   wszystko,   żeby   mnie   zaakceptował.   Obiecałem,   że   wezmę 

strzelbę, pojadę do Morganówki i zrobię porządek ze świstakami.

-  Przyjechał   przed   wieczorem.   Słońce   już  zachodziło.   Nie   spodziewałem   się   go.  Kiedy 

background image

wysiadł   z   samochodu,   pomyślałem,   że   wygląda   jak   grabarz,   w   czarnym   garniturze, 

wyglansowanych butach. Miał ze sobą metalową kasetkę, którą postawił na pniu koło jara. Nie 

owijał w bawełnę i nie tracił czasu. Oznajmił, że nie pozwoli, by takie wiejskie nic jak ja ożeniło się 

z jego córką. Że wyśle Joyce za granicę. Do Szwecji. Dokądkolwiek. Urodzi dziecko i odda do 

adopcji. Nie oczekuje, mówił, że zgodzę się za nic. W kasetce jest dwadzieścia pięć tysięcy. Mam 

je wziąć i zniknąć.

A   więc   chciał   przekupić   Stana.   Tak,   Maggie   mogła   uwierzyć,   że   w   pojęciu   Morgana 

pieniądze mogły załatwić wszystko.

- Zrobiło mi się czerwono przed oczami. Chciał mi odebrać jedyne, co miało dla mnie 

znacznie.  - Stan otarł pot znad górnej wargi. - Wrzeszczałem,  że nie może mi zabrać Joyce  i 

dziecka.   Wykrzyczałem,   że   wyjedziemy,   że   nie   potrzebujemy   jego   brudnych   pieniędzy,   a   on 

otworzył wieko i pokazał mi banknoty, jakby myślał, że mnie skusi. Wytrąciłem mu kasetkę z ręki.

Stan oddychał ciężko, znowu przeżywał tamtą chwilę, gniew i rozpacz. Maggie współczuła 

mu, ale też się bała.

-   Ani   na   chwilę   nie   stracił   zimnej   krwi.   Schylił   się,   pozbierał   pieniądze.   Myślał,   że 

zaproponował za mało. Nic nie rozumiał. Nie był w stanie. Kiedy zorientował się, że nie wezmę 

pieniędzy, wziął do ręki moją strzelbę tak spokojnie, jak brał kasetkę. Byłem pewien, że za chwilę 

mnie zabije i że ujdzie mu to płazem. Myślałem tylko o tym, że nigdy już nie zobaczę Joyce, nigdy 

nie   wezmę   na   ręce   naszego   dziecka.   Chwyciłem   strzelbę,   wypaliła   nad   moim   ramieniem. 

Zaczęliśmy się mocować.

Maggie widziała tamtą scenę, jakby rozgrywała się na jej oczach: chłopiec walczący z . 

rosłym mężczyzną. Zamknęła powieki i zobaczyła sekwencję zdarzeń z filmu, do którego napisała 

właśnie muzykę i który opowiadał o pragnieniach prowadzących do zbrodni. Przeżycia Stana były 

prawdziwe i nie potrzebowały oprawy muzycznej.

- Był  bardzo silny, ale jakimś sposobem, nie wiem jak, wyrwałem mu broń i upadłem. 

Nigdy tego nie zapomnę. To jest jak mara senna. Upadam i strzelba wypala...

- To był wypadek. Samoobrona - powiedziała Maggie cicho.

Stan pokręcił głową.

- Miałem dwadzieścia lat, byłem biedny. Zabiłem najważniejszego człowieka w miasteczku. 

Obok ciała leżała kasetka z dwudziestoma pięcioma tysiącami dolarów. Kto by mi uwierzył? Może 

spanikowałem, a może postąpiłem rozsądnie, w każdym razie zakopałem ciało w jarze, razem z 

pieniędzmi. Samochód zepchnąłem do rzeki.

- Louella...

- Nie wiedziałem, że jechała za mną. Znała Morgana lepiej niż ktokolwiek inny i wiedziała, 

że on nigdy nie zgodzi się na ślub. Widziała wszystko ukryta między drzewami. Nigdy nie doszła w 

background image

pełni do siebie po tamtym dniu. Z jakichś sobie tylko wiadomych powodów wykopała pieniądze i 

ukryła je na strychu. Widocznie chciała mnie chronić.

- A Joyce?

- Joyce o niczym nie wiedziała. - Stan pokręcił głową i pociągnął za kołnierzyk koszuli, 

jakby   zrobił   się   za   ciasny.   -   Nie   powiedziałem   jej.   Musisz   mnie   zrozumieć.   Kocham   Joyce, 

kochałem od dziecka. Zrobiłbym dla niej wszystko. Gdybym jej opowiedział, co zaszło, mogłaby 

nie   uwierzyć,   że   to   był   wypadek.   Nie   potrafiłbym   żyć   z   takim   podejrzeniem.   Przez   całe   lata 

starałem   się   zadośćuczynić   za   tamto.   Służyłem   prawu,   naszemu   miasteczku.   Byłem   dobrym 

mężem, dobrym ojcem.

Wziął leżące na stole zdjęcie i gniótł je w dłoni.

- Ta cholerna fotografia. Byłem w szoku. Dopiero następnego dnia zobaczyłem, że zgubiłem 

obrączkę. Należała do mojego dziadka. Znaleźli ją dziesięć lat później przy Morganie. Wiesz, jak 

się czułem, kiedy usłyszałem, że Joyce zidentyfikowała ją jako obrączkę swojego ojca? Rozpoznała 

ją przecież i stanęła murem za mną. O nic nie pytała, a kiedy jej powiedziałem, co zaszło, uwierzyła 

bez zastrzeżeń. Tyle lat... żyłem z tym tyle lat.

- Już nie musisz dźwigać ciężaru. - Głos Maggie brzmiał spokojnie, ale nadal się bała. Nie 

wiedziała, co może się stać. - Ludzie cię znają, szanują. Louella złoży zeznania.

- Louella jest na granicy kompletnego załamania. Nie wiem, czy będzie w stanie zeznawać. 

Muszę myśleć o Joyce, o mojej rodzinie, reputacji. - Stan położył dłoń na kaburze.

Cliff jechał w stronę Morganówki tak szybko, jak pozwalała na to żwirowa nawierzchnia. Z 

opowieści Joyce zrozumiał jedno: Maggie, uwikłana w tragedię sprzed lat, jest teraz zdana na samą 

siebie tylko dlatego, że on zachował się jak idiota. Gdy wziął ostatni zakręt, na drodze pojawił się 

mężczyzna. Cliff nacisnął na hamulec i klnąc, wyskoczył z samochodu.

- Dzień dobry, panie Delaney. Pani Agee - przywitał się porucznik uprzejmie.

- Gdzie Maggie? - Cliff chciał wyminąć Reikera, ale ten chwycił go za rękę.

- Jest w domu. Czuje się dobrze. Proszę ją zostawić.

- Idę do niej.

- Jeszcze nie teraz - powiedział porucznik stanowczo i zwrócił się do Joyce: - Pani matka i 

pani mąż też tam są.

- Stan. - Joyce zrobiła krok i zatrzymała się.

- Pani mąż powiedział wszystko pani Fitzgerald. Cliff poczuł lodowaty chłód.

- Dlaczego jej pan stamtąd nie wyprowadził?! - napadł na porucznika.

- Wyprowadzimy ją. Wyprowadzimy ich wszystkich. Spokojnie.

- Skąd pan wie, że on nie zrobi jej nic złego?

- Nie wiem. Jeśli zostanie sprowokowany... Będzie mi potrzebna pani pomoc, pani Agee. 

background image

Jeśli mąż rzeczywiście kocha panią tak bardzo, jak twierdzi, to teraz wszystko w pani rękach. - 

Spojrzał w kierunku domu. - Musiał usłyszeć nadjeżdżający samochód. Lepiej, by wiedział, że pani 

jest tutaj.

Stan,  nie  puszczając   Maggie,  podszedł   do otwartego  okna.  Oddech  miał   przyspieszony, 

świszczący i drgał mu nerwowo mięsień na policzku. Maggie zamknęła oczy i pomyślała o Cliffie. 

Jeśli wróci, wszystko skończy się dobrze.

-   Ktoś   tam   jest.   -   Stan   wskazał   głową   podjazd   przed   domem.   -   Nie   pozwolę,   abyś   z 

kimkolwiek rozmawiała. Rozumiesz chyba, że nie mogę ryzykować.

- Nie będę z nikim rozmawiać. Chcę ci pomóc, Stan. Przysięgam, że chcę pomóc. Jeśli coś 

mi zrobisz, to nigdy się nie skończy.

- Dziesięć lat minęło... - szepnął. - Dziesięć lat, a on ciągle próbuje zrujnować mi życie. Nie 

pozwolę!

- Zrujnujesz sobie życie, jeśli mnie zabijesz. - Myśl logicznie. Zachowaj spokój, nakazywała 

sobie Maggie. Tylko opanowanie może cię uratować. - Tym razem to nie będzie wypadek. Od-

powiesz za morderstwo. Nikt już ci nie uwierzy, że jesteś niewinny. Joyce cię nie wesprze.

Wbił tak mocno palce w jej ramię, że przygryzła wargę, aby nie krzyczeć z bólu.

- Joyce stanęła za mną.

- Ona cię kocha. Wierzy w ciebie. Jeśli mnie zabijesz, wszystko się zmieni.

Stan zaczął drżeć, odrobinę rozluźnił palce. W stronę domu szła Joyce. Maggie w pierwszej 

chwili pomyślała, że to przywidzenie, ale nie, Stan też ją dojrzał.

- Stan. - Joyce położyła dłoń na gardle, jakby chciała wzmocnić głos. - Proszę, wyjdź.

- Nie mieszaj się w to. - Ponownie wbił kurczowo palce w ramię Maggie.

- Jestem zamieszana. Od początku byłam.  Wiem,  że wszystko, co zrobiłeś, zrobiłeś dla 

mnie.

- Niech to! - Stan oparł głowę o framugę okna i uderzył  kilka razy zaciśniętą dłonią w 

parapet. - On nie może zniszczyć tego, co razem zbudowaliśmy.

- Nie, nie może. - Joyce podeszła bliżej, ważąc każdy krok. Znała Stana tyle lat i nigdy 

jeszcze nie słyszała w jego glosie desperacji. - On nie może już wyrządzić nam krzywdy. Jesteśmy 

razem. Zawsze byliśmy.

- Oni mnie zabiorą. Osądzą i skażą. A ja przecież służyłem prawu...

- Wszyscy o tym wiedzą, Stan. Będę przy tobie. Kocham cię. Jesteś dla mnie wszystkim. 

Proszę, nie rób nic, czego musiałabym się wstydzić.

Stan wyprostował się, odsunął o krok od okna. Policzek ciągle mu drgał, nad górną wargą 

zebrały się krople potu. Spojrzał na Joyce, potem w stronę jara.

- Dziesięć lat - szepnął. - Dziesięć lat i ciągle nie ma końca.

background image

Skierował pozbawiony wyrazu wzrok na Maggie, wyciągnął pistolet z kabury. A potem 

powoli położył go na parapecie.

- Wychodzę - powiedział głuchym głosem. - Idę do mojej żony.

Pod Maggie ugięły się kolana, opadła ciężko na fotel i ukryła twarz w dłoniach. Nie miała 

siły płakać. W chwilę później była już w ramionach Cliffa.

- Maggie, to było najdłuższe dziesięć minut w moim życiu. Najdłuższe - powtórzył i zaczął 

obsypywać ją pocałunkami.

Nie potrzebowała tłumaczeń. Był przy niej i tylko to się liczyło.

- Powtarzałam sobie, że przyjedziesz. Tylko dzięki temu wytrwałam.

- Nie powinienem był zostawiać cię samej. - Ukrył twarz w jej włosach.

- Powiedziałam ci przecież, że potrafię zadbać o siebie.

Cliff zaśmiał się; był szczęśliwy, że znów trzyma Maggie w ramionach i wszystko znowu 

jest, jak było. Tak, jego Maggie potrafi zadbać o siebie.

- Reiker tu był. Wie mniej więcej, co się wydarzyło. Zabrał Louellę, Joyce i Stana.

Maggie przypomniała sobie bladą twarz Louelli, pełne męki oczy Stana, drżący głos Joyce.

- Dość już wycierpieli.

- Być może. - Przesunął dłońmi po ramionach Maggie, jakby chciał się upewnić, że jest cała 

i zdrowa. - Gdyby coś ci zrobił...

- Nie. - Maggie pokręciła głową. - Nie mógłby. Nie potrafił. Chcę mieć to oczko wodne, 

Cliff - oznajmiła z nagłą mocą. - Proszę, żebyś zrobił je szybko.

- Będziesz miała swoje oczko wodne. - Cliff przygarnął ją do siebie. - I mnie będziesz miała. 

Chcesz mnie?

Spróbuję jeszcze raz, pomyślała. Przekonam się, czy Cliff rozumie.

- Dlaczego miałabym cię chcieć?

- Bo cię kocham - odrzekł i pocałował ją.

- To jest właściwa odpowiedź.