NORA ROBERTS
OPOWIEŚCI NOCY
NOCNY KLUB
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie lubił gliniarzy i miało to głębokie uzasadnienie.
Przez całą młodość ich zwodził i przechytrzał albo też - wpadał w ich ręce, kiedy nie uciekł
dość szybko.
Jeszcze zanim skończył dwanaście lat, zaczął kraść i poznał najbardziej lukratywne drogi
zamieniania lewych zegarków na legalną gotówkę.
Nauczył się, że wiedza o tym, która jest godzina, nie przyniesie mu szczęścia, natomiast
dwadzieścia dolarów, uzyskanych ze sprzedaży zegarka, pozwala żyć. Do tego dwudziestka, jeśli ją
sprytnie postawić, przy wypłacie trzy do jednego zamieniała się w sześćdziesiątkę.
Jako dwunastolatek, zainwestował uciułane łupy i wygrane w małe przedsiębiorstwo
hazardowe, przyjmujące zakłady o punkty i wyniki, co rozbudziło u niego zainteresowanie sportem.
Był urodzonym biznesmenem.
Nie zadawał się z gangami. Przede wszystkim był
z natury samotnikiem, lecz, co ważniejsze, nie lubił przestrzegania zasad hierarchii i
dyscypliny, które obowiązywały w tego rodzaju organizacjach. Skoro już ktoś musiał rządzić, wolał
to robić sam.
Ktoś mógłby powiedzieć, że Jonah Blackhawk nie lubi się podporządkowywać i nie ceni
autorytetów.
Miałby rację.
Kiedy skończył trzynaście lat, los na dobre zaczął mu sprzyjać. Hazardowe interesy
ciekawie się rozwinęły; zbyt ciekawie jak na gust działających dłużej na rynku syndykatów.
Ostrzeżono go w przyjęty zwyczajowo sposób: otrzymał tęgie lanie. Jonah uznał poodbijane
nerki, rozcięte usta i podbite oko za ryzyko zawodowe. Zanim jednak podjął decyzję, czy zmienić
terytorium, czy przywarować, wpadł, i to solidnie.
A to dlatego, że policjanci działali znacznie sprawniej niż konkurenci.
Ten, który go złapał na gorącym uczynku, okazał się inny. Jonah nie potrafiłby dokładnie
powiedzieć, co właściwie wyróżniało tego akurat gliniarza od pozostałych, bezdusznych, kryjących
się za tarczami i regulaminami. Zamiast jednak wylądować w poprawczaku, który zresztą nie był
mu zupełnie obcy, Jonah uczestniczył w programie edukacyjnym dla trudnej młodzieży.
Oczywiście buntował się i szczerzył zęby, ale policjant miał silną rękę i nie popuszczał. Ta
nieustępliwość była dla Jonaha czymś nowym i zadziwiającym. Nigdy przedtem nikt się na
chłopaka tak nie zawziął. Pewnego dnia ze zdumieniem stwierdził, że się zresocjalizował, i to
właściwie wbrew sobie.
Teraz miał trzydzieści łat i, choć chyba żaden człowiek nie nazwałby go filarem
społeczności Denver, to jednak prowadził legalną firmę, która przynosiła solidny zysk pozwalający
na życie, o jakim ulicznik - kombinator nie mógł nawet marzyć.
Miał wobec policjanta dług, a zawsze spłacał swoje zobowiązania.
W przeciwnym wypadku wolałby, żeby go nagiego zakopano w mrowisku, niż miałby
czekać potulnie w sekretariacie biura komisarza policji w Denver.
Nawet komisarza Boyda Fletchera.
Jonah nie zwykł chodzić tam i z powrotem po pokoju. Nerwowy ruch to ruch stracony, no i
zbyt wiele ujawnia. Kobieta, zajmująca stanowisko przy podwójnych drzwiach gabinetu komisarza,
była młoda i atrakcyjna, z prowokującą burzą rudych, lekko kręconych włosów. Jonah jednak nie
flirtował. Nie przeszkadzała mu obrączka, którą dostrzegł na jej palcu, a raczej sąsiedztwo Boyda, a
poprzez niego złowrogiego świata stróżów prawa.
Tkwił, cierpliwie i nieruchomo, na jednym z zielonych krzeseł w poczekalni, wysoki i
mocno zbudowany w marynarce za trzy tysiące dolarów i koszulce za dwadzieścia. Miał
kruczoczarne włosy, proste i grube. Ich kolor i strukturę, a także złocistą skórę i wyraziste kości
policzkowe odziedziczył po pradziadku z plemienia Apaczów. Chłodne, zielone
oczy mogły natomiast pochodzić od irlandzkiej prababki, porwanej przez Apaczów. Ta
obdarzyła wojownika, któremu przypadła, trzema synami.
Jonah nie znał dobrze historii rodziny. Wieczorami rodzice woleli się ze sobą kłócić o
ostatnie piwo z sześciopaku, niż raczyć jedynego syna opowieściami na dobranoc. Niekiedy ojciec
Jonaha przechwalał się swoim pochodzeniem, nigdy jednak nie było pewności, co jest faktem, a co
dogodną dla narratora fikcją.
Jonaha to nie interesowało.
Jest się tym, kim chce się być. Ma się to, co się osiągnie.
Tego nauczył go Boyd Fletcher. Za same te wskazówki Jonah poszedłby za nim do piekła.
- Pan Blackhawk? Komisarz pana prosi.
Wstając, żeby otworzyć drzwi, sekretarka uśmiechnęła się grzecznie. Przyjrzała się uważnie
umówionemu na dziesiątą gościowi komisarza. W końcu obrączka nie pozbawia kobiety wzroku.
Coś w nim było takiego, że nabrała ochoty oblizać wargi, a jednocześnie uciec ze wstydu i gdzieś
się zaszyć.
Porusza się jak ktoś niebezpieczny, pomyślała. Ze zręcznością wojownika, zwinnie jak kot.
Kobieta mogłaby o nim interesująco pofantazjować... Pofantazjowanie wydawało się w wypadku
tego mężczyzny najbezpieczniejszą formą kontaktu.
Posłał jej uśmiech tak czarujący, że musiała się powstrzymać, by nie westchnąć jak
nastolatka.
- Dziękuję.
Zamknęła za nim drzwi i powiedziała do siebie:
- Och, chłopcze, proszę, bardzo proszę.
- Jonah. - Boyd już wcześniej wstał i teraz okrążył biurko. Podał gościowi rękę, drugą
ścisnął mu ramię w męskim powitaniu. - Dziękuję, że przyszedłeś.
- Trudno odmówić komisarzowi.
Kiedy Jonah po raz pierwszy spotkał Boyda, był on porucznikiem i zajmował mały, ciasny
pokój z przeszklonymi ścianami. Teraz gabinet się powiększył. Szkło pozostało już tylko w formie
panoramicznego okna z widokiem na Denver i otaczające miasto góry.
Pewne rzeczy się zmieniają, pomyślał Jonah, zanim spojrzał w spokojne, zielone oczy
Boyda, i uznał, że inne nie.
- Może być czarna kawa?
- Jasne.
- Usiądź. - Komisarz wskazał gościowi krzesło i ruszył do ekspresu. Uparł się, żeby mieć
własny, i dzięki temu nie musiał dzwonić po sekretarkę za każdym razem, kiedy miał ochotę na
kawę. - Przepraszam, że kazałem ci czekać. Kończyłem rozmowę przez telefon. Politycy - dodał,
napełniając dwie filiżanki aromatycznym płynem. - Nie znoszę ich. - Jonah nie odpowiedział, lecz
kącik jego ust drgnął. - Nie życzę sobie złośliwych uwag, że na tym stanowisku też jestem
cholernym politykiem.
- Nie wpadłoby mi do głowy - Jonah wziął podaną filiżankę - by to powiedzieć.
- Zawsze byłeś wygadany. - Boyd usadowił się na krześle po tej samej stronie, nie za biur-
kiem, i przeciągle westchnął. - Nie nadaję się na urzędasa.
- Tęsknisz za ulicą?
- Codziennie. Jeśli jednak człowiek wykonuje jakiś zawód, przychodzi pora na następny
etap. Jak tam nowy klub?
- W porządku. Odwiedzają nas godni uwagi i szacunku goście. Masa złotych kart.
Potrzebują ich. - Jonah upił łyk kawy. - Serwujemy designerskie drinki.
- Tak? A już planowałem, że któregoś wieczoru wybiorę się tam do ciebie z Cillą.
- Przyprowadzisz żonę, dostaniesz napoje i kolację gratis. Czy to jest dozwolone?
Boyd zawahał się i postukał palcem w filiżankę.
- Zobaczymy. Jest mały problem, Jonah. Uważam, że byłbyś w stanie pomóc mi go
rozwiązać.
- Jeśli tylko potrafię...
- Ostatnio odnotowaliśmy serię włamań. Najczęściej rzeczy dużej wartości i łatwe do
sprzedania. Biżuteria, drobna elektronika i oczywiście gotówka.
- W jakimś rejonie?
- Nie, w całym mieście. Domy jednorodzinne na przedmieściach, mieszkania w śródmieściu,
apartamentowcu Sześć razy w ciągu niecałych ośmiu tygodni. Bardzo dobra, czysta robota.
- Co mogę dla ciebie zrobić? Akurat we włamaniach nigdy się nie specjalizowałem. - Jonah
szeroko się uśmiechnął. - Przynajmniej według tego, co masz w papierach.
- Zawsze mnie to zdumiewało. - Boyd machnął ręką. - Pokrzywdzeni są tak różni jak
miejsca włamań. Zarówno młode, jaki starsze małżeństwa, samotne kobiety... Jest jednak jeden
wspólny element: podczas włamania przebywali w klubie.
Oczy Jonaha lekko się zwęziły.
- W jednym z moich?
- W pięciu wypadkach na sześć w twoim. Jonah dopił kawę i spojrzał na błękitne niebo za
oknem. Przemówił obojętnym głosem, lecz jego spojrzenie stało się zimne.
- Pytasz, czy mam z tym coś wspólnego?
- Nie. To mamy za sobą już od dawna. - Boyd chwilę odczekał. Jonah był i pozostał
drażliwy. - Albo przynajmniej ja mam.
Jonah skinął głową i wstał. Podszedł do ekspresu i podstawił filiżankę. Ludzie mało go
obchodzili, nie dbał, co o nim myślą. Boyd stanowił wyjątek.
- Ktoś wykorzystuje moje lokale do namierzania ofiar - rzucił, odwrócony plecami do
komisarza. - Wcale mi się to nie podoba.
- Nie obiecywałem, że ci się spodoba.
- Który klub?
- Ten nowy. Blackhawk's. Jonah skinął głową.
- Klientela z górnej półki. Średni dochód na głowę wyższy niż w barze sportowym, na
przykład Fast Break. - Odwrócił się. - Czego ode mnie oczekujesz?
- Chciałbym, byś ze mną współpracował i zgodził się współdziałać z zespołem
dochodzeniowym. Konkretnie z jego szefem.
Jonah zaklął i w rzadkim geście irytacji przeczesał palcami włosy.
- Chcesz, żebym ocierał się o gliniarzy, których zainstalujesz w moim klubie?
Boyd nie krył rozbawienia.
- Jonah, oni już są w twoim klubie.
- Na pewno nie wtedy, gdy ja tam jestem. Tego mógł być pewien. Wyczuwał policjanta na
milę, nawet uciekając w ciemności w innym kierunku.
- Aha, najwidoczniej nie. Niektórzy z nas pracują w świetle dnia.
- Dlaczego?
- Opowiedziałem ci kiedyś, że poznałem Cillę na nocnej zmianie?
- Najwyżej ze dwadzieścia czy trzydzieści razy.
- Dowcipnie. Zawsze to w tobie lubiłem.
- Nie wtedy, gdy groziłeś, że rozwalisz mi łeb, jeśli jeszcze raz się odezwę.
- Widzę, że i pamięć ci dopisuje. Mógłbym bardzo skorzystać z twojej pomocy, Jonah. -
Głos Boyda brzmiał cicho, poważnie. - Doceniłbym to.
- W porządku, masz to za tyle, ile jest warte.
- Dla mnie jest dużo warte. - Boyd wstał i wyciągnął do Jonaha rękę. - W dobrym momencie
- skomentował rozlegający się dzwonek telefonu. - Nalej sobie jeszcze kawy. Chcę, żebyś poznał
prowadzącego tę sprawę detektywa. - Okrążył biurko i podniósł słuchawkę. - Tak, Paula. Dobrze,
czekamy. - Tym razem przysiadł na biurku. - Pokładam wiele nadziei w tej akurat osobie. Odznaka
detektywa dość nowa, ale bardziej niż zasłużona.
- Początkujący detektyw, doskonale. Zrezygnowany Jonah sięgnął po kawę. Kiedy
drzwi stanęły otworem, z przyjemnością stwierdził, że są jeszcze na świecie rzeczy, które
mogą go zaskoczyć.
Była długonogą blondynką o oczach barwy pierwszorzędnej whisky. Związane w koński
ogon włosy opadały na plecy opięte dopasowanym, świetnie skrojonym szarym żakietem.
Kiedy popatrzyła na Jonaha, szerokie, ładne usta pozostały nieruchome. Nie uśmiechnęła
się.
Jonah zdał sobie sprawę, że najpierw zwrócił uwagę na twarz o pięknych klasycznych
rysach, a dopiero potem dostrzegł, że kobieta jest policjantką.
- Komisarzu.
Miała głęboki i sugestywny głos.
- Detektywie, witam. Jonah, to jest...
- Nie musisz tej pani przedstawiać. - Jonah niedbale pociągnął łyk kawy. - Ma oczy twojej
żony i twoją szczękę. Miło panią poznać, detektyw Fletcher.
- Panie Blackhawk.
Widziała go już kiedyś. Dawno temu, przypomniała sobie, gdy ojciec zabrał ją na jeden z
tych
swoich szkolnych meczów baseballowych. Pamiętała, że wywarł na niej wrażenie
agresywny, niemal szalony bieg do bazy tego chłopaka.
Znała też historię jego życia, a nie ufała byłym młodocianym przestępcom tak jak jej ojciec.
Poza tym, choć nigdy by tego nie przyznała, zazdrościła mu trochę męskiej przyjaźni ojca.
- Napijesz się kawy, Ally?
- Nie, sir.
Był jej ojcem, a mimo to nie usiadła do czasu, aż komisarz nie wskazał jej krzesła. Boyd
rozłożył ręce.
- Myślałem, że tutaj poczujemy się swobodniej. Ally, Jonah zgodził się pomagać w
dochodzeniu. Przedstawiłem mu ogólnie sprawę, ty wprowadź go w szczegóły.
- Sześć włamań w niecałe dwa miesiące. Suma strat mniej więcej osiemset tysięcy dolarów.
Biorą rzeczy, które mają wzięcie u paserów, głównie biżuterię. Z tym że w jednym wypadku zabrali
z garażu porsche. W trzech domach były systemy alarmowe, wyłączyli je. Nie pozostawiają śladów.
Działają zawsze pod nieobecność mieszkańców.
Jonah zbliżył się do krzesła i usiadł.
- Mamy do czynienia z kimś, kto potrafi nie tylko otwierać zamki, lecz także uruchamiać
cudze samochody i docierać do nabywców bardzo różnych towarów.
- Żaden skradziony przedmiot nie wypłynął w Denver. Działają sprawnie, są doskonale
zorganizowani. Uważamy, że sprawców jest co najmniej dwóch, prawdopodobnie trzech albo
czterech. Pański klub stanowi główne źródło wiedzy o ofiarach.
- No i?
- Zatrudnia pan dwie karane osoby. Williama Sloana i Frances Cummings.
- Will nabroił, lecz swoje odsiedział. Od pięciu lat jest czysty. Frannie pracowała na ulicy.
Dlaczego? Jej sprawa. Teraz zamiast klientów obsługuje bar. Nie wierzy pani w resocjalizację,
detektyw Fletcher?
- Wierzę, że pana klub jest wykorzystywany, i zamierzam to sprawdzić. Logika wskazuje na
to, że to ktoś z wewnątrz pomaga wybrać ofiarę.
- Znam ludzi, którzy u mnie pracują. - Blackhawk posłał komisarzowi wściekłe spojrzenie. -
Niech to diabli!
- Jonah, wysłuchaj nas.
- Nie chcę, by ktoś nękał moich pracowników tylko dlatego, że kiedyś w życiu złamali
prawo.
- Nikt nie zamierza nękać ani pracowników, ani pana - podkreśliła Ally. Choć sam wiele
razy złamałeś prawo, dodała w myślach. - Gdybyśmy chcieli z nimi porozmawiać, zrobilibyśmy to.
Nie potrzebujemy pańskiego zezwolenia na przepytywanie podejrzanych.
- Którzy prędko przestaną być podejrzani.
- Skoro pan uważa, że są niewinni, to czym pan się martwi?
- Dobrze, dobrze, uspokójcie się. - Boyd stał za biurkiem i pocierał dłonią kark. - Znalazłeś
się w niezręcznej sytuacji, Jonah, rozumiemy to - oświadczył, posyłając córce wymowne
spojrzenie. - Musimy ustalić, kto tym wszystkim kieruje i położyć kres włamaniom. Oni cię
wykorzystują.
- Wolałbym, żebyście nie przesłuchiwali Willa i Frannie.
On ma czuły punkt, przeszło przez myśl Ally. Przyjaźń? Lojalność? A może po prostu sypia
z tą byłą prostytutką?
- Nie będziemy informować nikogo z klubu o dochodzeniu. Zamierzamy wykryć, kto
wskazuje ofiary i jak je wybiera. Chcemy, żeby pan zainstalował w klubie policjanta. Nikt się nie
zdziwi, jeśli przyjmie pan dodatkową kelnerkę. Mogę zacząć od dziś.
Jonah krótko się zaśmiał i zwrócił do Boyda:
- I co? Twoja córka będzie obsługiwała stoliki w nocnym klubie?
- Komisarz chce mieć tam wtyczkę. A tę sprawę prowadzę ja - oznajmiła Ally.
- Wyjaśnijmy to sobie. Nie obchodzi mnie, kto prowadzi sprawę. Pani ojciec poprosił mnie
o pomoc, więc to zrobię. Tego właśnie ode mnie oczekujesz? - zapytał Boyda.
- Tak, na razie.
- Doskonale. Może zacząć dzisiaj. Jesteśmy umówieni o siedemnastej w moim gabinecie w
Blackhawk's. Powiem pani to, co powinna pani wiedzieć.
- Jestem ci winien wdzięczność.
- Nigdy nie będziesz mi nic winien. - Jonah ruszył do drzwi, zatrzymał się i obejrzał przez
ramię. - Aha, pani detektyw. Kelnerki w Blackhawk's ubierają się na czarno. Czarna bluzka albo
sweter, czarna spódnica. Krótka czarna spódnica - dodał z naciskiem, zanim zniknął za drzwiami.
Ally wydęła usta i po raz pierwszy, odkąd weszła do pokoju, rozluźniła się na tyle, żeby
niedbałym gestem wsunąć ręce do kieszeni.
- Nie sądzę, abym polubiła twojego przyjaciela, tato.
- Dotrzecie się.
- Jak papier ścierny? Nie, on jest za bardzo gruboziarnisty, mogłoby boleć. Ufasz mu?
- Ufam mu tak jak tobie.
- Ktoś, kto organizuje włamania, musi być sprytny, ma rozum i nie boi się ryzykować.
Powiedziałabym, że Blackhawk spełnia te wszystkie trzy warunki. - Wzruszyła ramionami. - Tylko
że... gdybym nie wierzyła w twój osąd, to w czyj?
Boyd uśmiechnął się.
- Twoja matka zawsze lubiła Jonaha.
- Niech będzie, już prawie się w nim zakochałam. - Dostrzegła z rozbawieniem, że ta uwaga
wymiotła uśmiech z twarzy ojca, i dodała: - Mimo to nadal zamierzam interesować się innymi
mężczyznami z jego klubu.
- Taką masz pracę.
- Od ostatniego włamania minęło pięć dni. Zbyt
dobrze im idzie, żeby wkrótce znowu nie spróbowali. - Ruszyła po filiżankę, zmieniła
zdanie i zawróciła. - Tym razem mogą nie szukać ofiary akurat w Blackhawk's, a nie zdołamy
obsadzić wszystkich lokali w mieście.
- Skoncentruj się więc na Blackhawk's. Krok po kroku, Allison.
- Wiem, nauczyłam się tego od najlepszych. Rozumiem, że najpierw powinnam poszukać
kusej czarnej spódniczki.
Kiedy ruszyła do drzwi, Boyd rzucił:
- Nie za kusej.
Ally pełniła dyżur od ósmej do szesnastej i nawet gdyby wyszła punktualnie co do minuty i
pokonała sprintem odległość czterech przecznic, dzielących komisariat od jej mieszkania, nie
dotarłaby do domu przed szesnastą dziesięć.
Wiedziała. Zmierzyła sobie czas.
A wyjść punktualnie z pracy, to jak znaleźć brylant w błocie. Nie chciała spóźnić się na
swoje drugie spotkanie z Blackhawkiem.
Była to kwestia dumy i zasad.
Wpadła do domu o szesnastej jedenaście - dzięki temu, że zajęty czymś innym porucznik
zrezygnował z przeprowadzenia końcowej odprawy - i pędząc do łazienki, zrzuciła żakiet.
Od klubu Blackhawk's dzieliło ją dobre dwadzieścia minut żwawego truchtu - a trzydzieści,
gdyby w godzinach szczytu zdecydowała się na samochód.
Dopiero po raz drugi po awansowaniu na detektywa miała przeprowadzić akcję
wywiadowczą i nie zamierzała tego sfuszerować.
Rozpięła pas z kaburą i cisnęła na łóżko. Mieszkanie było urządzone prosto i oszczędnie po
prostu dlatego, że przebywała w nim zbyt krótko, by miała okazję zadbać o wystrój wnętrza. Dom
rodziców nadal pozostawał tym właściwym domem, komisariat plasował się w hierarchii na drugim
miejscu, natomiast mieszkanie, w którym spała, niekiedy jadała, a jeszcze rzadziej przesiadywała,
na trzecim, znacznie bardziej oddalonym.
Zawsze chciała być policjantką. Nie robiła z tego wielkiej sprawy, po prostu o tym marzyła.
Szarpnięciem otworzyła szafę i zaczęła się przedzierać przez ubrania - sukienki od
renomowanych projektantów, szyte na miarę żakiety i koszykarskie koszulki - w poszukiwaniu
stosownej czarnej spódnicy.
Gdyby zdołała szybko się przebrać, przed wybiegnięciem z domu przełknęłaby jeszcze
kanapkę albo przynajmniej wepchnęła sobie w usta garść ciasteczek.
Wyciągnęła spódnicę i skrzywiła się, kiedy ją uniosła i zbadała wzrokiem długość, a potem
odrzuciła na łóżko, by poszukać czarnych rajstop.
Skoro ma nosić spódniczkę ledwie zakrywającą tyłek, zasłoni przynajmniej resztę solidną,
matową czernią.
To może zdarzyć się właśnie dziś, pomyślała, ściągając spodnie. Należy zachować spokój.
Wykorzysta Jonaha Blackhawka, lecz nie pozwoli, by ją dekoncentrował.
Dzięki ojcu wiedziała o nim sporo, a teraz dowie się jeszcze więcej. Jako dziecko, miał
lekką jak motyl rękę, szybkie nogi i bystry umysł. Niemal podziwiała chłopca, któremu w wieku
dwunastu lat udało się zorganizować sieć nielegalnych zakładów. Właściwie prawie się udało.
Tym bardziej mogła podziwiać kogoś, kto zawrócił z tej niechlubnej drogi - przynajmniej
pozornie - i został odnoszącym sukcesy biznesmenem.
Sama bywała w jego sportowych barach. Lubiła tę atmosferę, obsługę i naprawdę doskonałe
margarity, jakie podawano na przykład w Fast Break.
Mają imponujący wybór fliperów, przypomniała sobie. Jeśli w ciągu ostatnich sześciu
miesięcy ktoś nie pobił jej rekordu, maszyna w Double Play nadal wyświetlała jej inicjały jako
zwycięzcy.
Powinna sprawdzić i ewentualnie odnowić swój status mistrza.
Nie o to teraz chodzi, upomniała się w duchu.
O szesnastej dwadzieścia była już ubrana na czarno - golf, spódnica, rajstopy. Poszperała na
dole szafy i znalazła stosowne pantofle na niskich obcasach.
W odruchu próżności odpięła spinkę, wyszczotkowała włosy i ponownie je spięła. Potem
zamknęła oczy i spróbowała myśleć jak kelnerka w drogim lokalu.
Szminka, perfumy, kolczyki. Atrakcyjne kelnerki dostają większe napiwki, a o to musi im
chodzić. Poświęciła na te uzupełnienia nieco czasu, a potem sprawdziła efekt w lustrze.
Jestem seksowna, uznała, z pewnością kobieca, a jednocześnie ubrana względnie
praktycznie. Tylko nie ma gdzie ukryć broni. Postanowiła upchnąć dziewięciomilimetrowy
rewolwer w torbie na ramię. Ponieważ wiosną wieczory bywały chłodne, na golf narzuciła czarną
skórzaną kurtkę i ruszyła w kierunku drzwi.
Jeśli zjedzie prosto do garażu, a po drodze trafi na same zielone światła, zdąży dotrzeć do
klubu samochodem.
Otworzyła drzwi.
- Dennis, co ty wyprawiasz?
Dennis Overton uniósł butelkę kalifornijskiego Chardonnay i szeroko się uśmiechnął.
- Byłem przypadkiem w okolicy. Pomyślałem, że moglibyśmy wypić po kieliszku.
- Właśnie wychodzę.
- Doskonale. - Usiłował chwycić Allison za rękę. - Wyjdziemy razem.
- Dermis. - Nie chciała go ponownie zranić. Był wprost zdruzgotany, gdy zerwała z nim dwa
tygodnie wcześniej. Wszystkie jego późniejsze telefony, próby złożenia wizyty czy umówienia się z
reguły kończyły się źle. - Już to przerobiliśmy.
- Daj spokój, Ally, wybierzmy się gdzieś razem choćby na godzinę czy dwie. Tęsknię za
tobą
- powiedział Dennis, obrzucając ją wymownym spojrzeniem i uśmiechając się błagalnie.
Raz podziałało, przypomniała sobie. Właściwie więcej niż raz. Kiedyś lubiła go na tyle, że
przebaczała nieuzasadnione oskarżenia i sceny zazdrości, próbowała ignorować huśtawki
nastrojów. Teraz zostało jej akurat tyle cierpliwości, aby nie zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.
- Przykro mi, Dennis, bardzo się spieszę. Nadal uśmiechnięty, zagrodził jej drogę.
- Poświęć mi pięć minut. Jeden toast za dawne czasy.
- Nie mam pięciu minut.
Uśmiech znikł, a we wzroku Dennisa pojawił się dobrze jej znany ponury błysk.
- Nie miałaś dla mnie czasu wtedy, gdy tego potrzebowałem. Zawsze robiliśmy tylko to, co
ty chciałaś i kiedy chciałaś.
- Jasne. Za to teraz daję ci wolną rękę.
- Zamierzasz z kimś się spotkać, prawda? Pozbywasz się mnie, żeby być z innym
mężczyzną.
- Jeśli nawet tak, to co? - Dosyć tego dobrego, pomyślała. - To nie twoja sprawa, dokąd się
wybieram, co robię i z kim się widuję. Ta prosta prawda do ciebie nie dociera, ale musisz się
postarać, Dennis, bo mnie już od tego mdli. Przestań tu przychodzić.
Kiedy zrobiła krok, chwycił ją za ramię.
- Chcę z tobą porozmawiać.
Nie wyrwała się, tylko popatrzyła na jego rękę, a potem posłała mu lodowate spojrzenie.
- Nie przeciągaj, dobrze ci radzę.
- A co zrobisz? Zastrzelisz mnie? Aresztujesz? Zadzwonisz do tatusia, tego świętego policji,
by mnie zamknął?
- Poproszę cię jeszcze raz, żebyś dał mi spokój. Odsuń się, Dennis, i to natychmiast.
Nagle zmienił front.
- Przepraszam, Ally, przepraszam. - Oczy mu zwilgotniały, usta zaczęły drżeć. - Jestem
zrozpaczony, to wszystko. Daj mi jeszcze jedną szansę. Potrzebuję tylko jednej szansy. Postaram
się, żeby tym razem wypaliło.
Oswobodziła ramię.
- Nigdy nie wypali. Wracaj do domu, Dennis. Nie mam ci niczego do zaoferowania -
oznajmiła stanowczo i odeszła, nie oglądając się za siebie, ale w duchu czuła się źle, że doszło do
tej żenującej sceny.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ally dotarła do drzwi Blackhawk's o siedemnastej pięć. Oddałam punkt, pomyślała i
poświęciła dodatkową minutę na przygładzenie włosów i złapanie oddechu. W ostatniej chwili
zrezygnowała z samochodu i pokonała biegiem odległość dziesięciu przecznic. Nie tak daleko,
uznała, lecz jej pantofle nawet nie przypominały obuwia lekkoatlety.
Przekroczyła próg i rozejrzała się.
Długi bar o błyszczącej czarnej powierzchni zakrzywiał się półkoliście, pozostawiając dużo
miejsca na rząd chromowanych stołków zwieńczonych grubymi poduszkami z czarnej skóry.
Wypolerowane czarne i srebrne płyty, którymi wyłożono ścianę za kontuarem, rzucały refleksy
światła i odbijały sylwetki.
Komfort, uznała, i styl. Nic, tylko siedzieć, relaksować się i wydawać pieniądze.
Wielu łudzi właśnie to robiło. Najwidoczniej trafiła na happy hour, bo wszystkie stołki były
zajęte. Goście, zarówno przy barze, jak i ci usadowieni przy chromowanych stolikach, pili i prze-
gryzali przy muzyce z płyty, na tyle cichej, by sprzyjała prowadzeniu rozmów.
Większość bywalców miała na sobie garnitury i krawaty; teczki poustawiali pod nogami na
podłodze. Biznesmeni, oceniła, którym udało się wcześniej wyślizgnąć z biura albo umówili się tu
na spotkania, żeby omawiać transakcje lub je finalizować.
Stoliki obsługiwały dwie kelnerki. Obie ubrane na czarno, lecz, jak stwierdziła ze złością, w
spodniach, a nie spódnicach.
Za barem stal młody i przystojny mężczyzna; otwarcie flirtował z trzema kobietami
zajmującymi stołki w odleglejszym końcu kontuaru. Ally zadała sobie w duchu pytanie, kiedy
Frances Cummings rozpoczyna dyżur. Musi dostać od Blackhawka grafik pracy.
- Sprawia pani wrażenie nieco zagubionej. Ally uniosła wzrok i przyjrzała się człowiekowi,
który milo się do niej uśmiechał. Brązowe włosy, brązowe oczy, równo przycięta broda.
Pięćdziesiąt, może pięćdziesiąt jeden lat. Dobrze skrojony ciemny garnitur, starannie zawiązany
szary krawat.
William Sloan prezentował się znacznie lepiej niż na zdjęciu z policyjnej kartoteki.
- Miałam nadzieję, że nie. - Postanawiając udawać zdenerwowaną, by lepiej wejść w rolę,
Ally poprawiła na ramieniu torbę i przywołała na twarz niepewny uśmiech. - Nazywam się Allison.
Byłam umówiona z panem Blackhawkiem na piątą i obawiam się, że się spóźniłam.
- O kilka minut? Nie ma się czym przejmować. Will Sloan. - Podał jej rękę i dotknął
ramienia szybkim, braterskim gestem. - Poprosił, żebym się tobą zajął. Zaprowadzę cię.
- Dziękuję. Wspaniały lokal - zauważyła.
- Pewnie. Szef dba, aby wszystko było najlepsze. Oprowadzę cię.
Will przeprowadził Ally przez salę barową do większego pomieszczenia. Liczne stoliki
rozstawiono w sąsiedztwie dwupoziomowej sceny i parkietu.
Srebrne sufity, odnotowała w myślach, spoglądając w górę, z migoczącymi światełkami.
Czarne kwadratowe blaty stolików spoczywały na postumentach umieszczonych w matowosrebrnej
posadzce, spod której powierzchni, jak gwiazdy zza chmur, błyskały takie same światełka, jak na
suficie.
Ściany zdobiły nowoczesne, wąskie i wysokie płótna wymalowane w jaskrawe kolory.
Harmonizowały z dziwnymi, intrygującymi rzeźbami z metalu i tkanin.
Na stolikach stały lampy: metalowe cylindry z półksiężycami.
Art deco w połączeniu ze sztuką trzeciego tysiąclecia, uznała. Jonah Blackhawk wybudował
wysokiej klasy spelunkę.
- Pracowałaś w klubach?
Już wcześniej przemyślała sobie, jak powinna się zachowywać jako kelnerka.
- Nie w takim jak ten. Bomba!
- Człowiek wymaga klasy, człowiek otrzymuje klasę - orzekł. Skręcili do wnęki i wstukał
kod. - Teraz popatrz. - Płyta ustąpiła. - Super, co?
- Pewnie.
Ally weszła za Willem i obserwowała, jak ponownie wprowadza kod, tym razem windy.
- Od niedawna w Denver?
- Nie, tutaj się wychowałam.
- Serio? Ja też. Znam właściciela od dziecka. Jasne, że życie było wtedy inne.
Na górze drzwi windy otworzyły się prosto na gabinet Jonaha. Obszerny, podzielony na
część biurową i wypoczynkową. W tej ostatniej stała długa skórzana kanapa w kolorze, który
właściciel obrał za swój znak rozpoznawczy, do tego dwa głębokie fotele i szerokoekranowy
telewizor. Na ekranie rozgrywano w ciszy popołudniowy mecz baseballowy.
Odruchowo zerknęła na napis w rogu. Jankesi podejmują Toronto. Końcówka pierwszej
zmiany. Na razie bez punktów.
Nie zdziwiło jej zainteresowanie gospodarza sportem, ale sięgające sufitu półki wypełnione
książkami zdecydowanie tak.
Przeniosła wzrok na część biurową. Sprawiała wrażenie tak bezlitośnie ascetycznej, jak
przeciwległa część pokoju rozpasanej. Komputer i telefon, dalej monitor z obrazem wnętrza klubu z
kamer. Jedyne okno z zasuniętą roletą. Dywan gruby, szary jak skała.
Jonah zajmował miejsce za biurkiem, plecami do ściany. Powitał ich uniesieniem ręki,
kończąc rozmowę przez telefon:
- Odezwę się do ciebie w tej sprawie. Nie, najwcześniej jutro. - Uniósł brwi, jakby
rozbawiło go to, co usłyszał. - Po prostu czekaj. - Odłożył słuchawkę i odchylił się na krześle. -
Witaj, Allison. Dziękuję, Will.
- Proszę bardzo. Zobaczymy się później, Allison.
- Wielkie dzięki.
Jonah zaczekał, aż drzwi windy się zamkną.
- Spóźniłaś się.
- Wiem. W żaden sposób nie mogłam wcześniej się wyrwać.
Odwróciła się do monitora, co stworzyło mu okazję do obrzucenia wzrokiem jej długich
nóg.
- Zainstalowałeś kamery we wszystkich miejscach dostępnych dla gości?
- Lubię wiedzieć, co się u mnie dzieje. Oczywiście, pomyślała z przekąsem.
- Przechowujesz taśmy?
- Zagrywamy je od nowa co trzy dni.
- Chciałabym zobaczyć to, co jest. - Ponieważ stała odwrócona plecami, pozwoliła sobie
rzucić okiem na stadion Jankesów. Drużyna Toronto zdobyła bazę jednym uderzeniem. - Może
okazać się pomocne.
- Do tego jest potrzebny nakaz.
Obejrzała się przez ramię. Tym razem miał na sobie garnitur. Czarny, na jej doświadczone
oko o włoskim kroju.
- Sądziłam, że zgodziłeś się nam pomagać.
- W pewnym stopniu. Jesteś tutaj, prawda? - Zadzwonił telefon, ale Jonah go nie odebrał. -
Dlaczego nie siadasz? Opracujemy plan.
- Plan jest prosty - odparła, nadal stojąc. - Udaję kelnerkę, rozmawiam z klientami i
personelem. Obserwuję i wykonuję swoją robotę. Ty schodzisz mi z drogi i zajmujesz się własnymi
sprawami.
- W moim lokalu nie muszę nikomu schodzić z drogi. Czy pracowałaś kiedyś w klubie?
- Nie.
- Może chociaż jako kelnerka?
- Nie. Co w tym trudnego? Przyjmujesz zamówienie, zamawiasz w kuchni, przynosisz. Nie
jestem kretynką.
Uśmiechnął się.
- Wyobrażam sobie, że tak to wygląda z drugiej strony. Musisz się sporo nauczyć,
detektywie. Szefową kelnerek na twojej zmianie jest Beth. Pomoże ci się przyuczyć. Dopóki się nie
wdrożysz, dopóty będziesz pomocnicą kelnerki. To oznacza...
- Wiem, co to oznacza.
- Doskonale. Pracujesz od osiemnastej do drugiej w nocy. Co dwie godziny przysługuje ci
piętnastominutowa przerwa. Podczas pracy żadnego alkoholu. Jeśli klient staje się nadmiernie
przyjacielski lub zachowuje się niestosownie, zgłaszasz to mnie albo Willowi.
- Masz wiele takich zgłoszeń?
- Tylko od kobiet. Nie dają mi spokoju. Kątem oka Ally dostrzegła, że Jankesi zakończyli
zmianę udanym wybiciem.
- Niektórzy faceci, kiedy wypiją, przekraczają pewną granicę. Po ósmej goście schodzą się
tłumnie. Występy rozpoczynają się po dziewiątej. Będziesz miała pełne ręce roboty. - Jonah wstał
zza biurka i podszedł do Ally. - Ten gliniarz w tobie jest ukryty za zupełnie sympatyczną
powierzchownością. Trzeba się wysilić, żeby go zobaczyć. Ładna spódnica.
Zaczekała, aż ją okrąży, i znajdą się twarzą w twarz.
- Potrzebuję wykazu godzin pracy całego personelu. Może do tego też jest potrzebny nakaz?
- Nie, z tym nie ma problemu. - Podobał mu się jej zapach. Lekki, świeży i zdecydowanie
kobiecy. - Zanim dziś zamkniemy, przygotuję dla ciebie wydruki. Każdy, kogo zatrudniam, jest
starannie sprawdzany. Nie wszyscy pracownicy pochodzą z miłej, porządnej rodziny i prowadzą
miłe, porządne życie. - Jonah podniósł pilota i zmienił kąt pracy kamer, także na ekranie pojawił się
kontuar. - Chłopak, który właśnie kończy szychtę za barem. Kiedy matka uciekła, wychowywali go
dziadkowie. Wpadł w drobne kłopoty w wieku piętnastu lat.
- Jakiego rodzaju?
- Złapali go z dżointem w kieszeni. Od tego czasu sporządniał, akta przekazali do archiwum,
ale opowiedział mi szczerze o wszystkim, gdy starał się o tę pracę. Chodzi do wieczorowej szkoły.
Chwilowo ten chłopak jej nie interesował. Nie spuszczała wzroku z Jonaha.
- Czy wszyscy są z tobą tacy szczerzy?
- Ci mądrzejsi tak. O, to jest Beth. - Jonah wskazał ekran. Ally zobaczyła niską brunetkę po
trzydziestce, wyłaniającą się z umieszczonych za barem drzwi. - Drań, za którego pochopnie wyszła
za mąż, poniewierał nią. Ważyła najwyżej pięćdziesiąt parę kilo. W domu miała trójkę dzieci:
szesnaście lat, dwanaście i dziesięć. Przez pięć lat czasem u mnie pracowała, czasem nie, z grubsza
co dwa tygodnie przychodziła z podbitym okiem albo rozciętą wargą. Dwa lata temu zabrała
dzieciaki i z nim zerwała.
- Zostawił ją w spokoju?
Jonah przeniósł spojrzenie na Ally.
- Przekonano go, żeby przeprowadził się do innego miasta.
- Rozumiem. - Jonah Blackhawk dbał o swoich ludzi. Nie mogła go za to winić. - Czy
przeprowadził się cały i zdrowy?
- Mniej więcej. Zabiorę cię na dół. Jeśli chcesz, możesz tu zostawić torbę.
- Nie, dziękuję. Nacisnął guzik windy.
- Zakładam, że masz w niej broń. Za barem jest pomieszczenie dla pracowników, zamykane,
zostaw tam torbę. Na tej zmianie klucze są u Beth i Frannie. Will i ja mamy klucze albo kody do
wszystkich części klubu.
- Cały klub na oku, Blackhawk?
- Właśnie. Jaką mamy legendę? - zapytał, kiedy wchodzili do windy. - Jak cię poznałem?
- Potrzebowałam zajęcia, a ty mi je dałeś. - Wzruszyła ramionami. - Najlepiej najprościej.
Zagadnęłam cię w twoim barze sportowym.
- Wiesz coś o sporcie? Posłała mu uśmiech.
- Wszystko, co jest poza boiskiem, kortem albo stadionem, uważam za marnowanie czasu.
- Gdzie ty się ukrywałaś przez całe moje życie? - Na parterze wziął ją pod rękę. - A zatem
Jays czy Jankesi?
- Jankesi w tym sezonie lepiej uderzają i dominują w długich piłkach, ale ich łapacze mają
dziurawe ręce. Natomiast Jays pewnie zdobywają bazę i są lepsi na wewnętrznym polu, odważniejsi
i skuteczniejsi. Wolę odwagę i skuteczność od gry siłowej.
- Masz na myśli baseball czy życie?
- Blackhawk, baseball jest życiem.
- No to ci się udało. Bierzemy ślub.
- Moje serce płonie - odparła sucho i odwróciła się w kierunku baru.
Gwar nasilił się o kilka decybeli. Przy kontuarze, za plecami zajmujących stołki, stali dalsi
goście. Dla niektórych to czas relaksu, pomyślała, dla innych rytuał łączenia się w przelotne pary. A
dla jeszcze innych czas polowania.
Ludzie są tacy beztroscy, uznała. Widziała mężczyzn przy barze z portfelami sterczącymi z
tylnych kieszeni spodni. Bezbronne torebki wisiały za plecami właścicielek na oparciach stołków i
krzeseł. Rzucone byle gdzie płaszcze i marynarki, niektóre na pewno z kluczykami do dobrych
samochodów w kieszeniach.
- Nikt nie przypuszcza, że kradzież przydarzy się właśnie jemu - zauważyła Ally. Dotknęła
ramienia Jonaha, nachyliła głowę. - Popatrz na faceta przy barze. Pod sześćdziesiątkę, nowe włosy i
zęby.
Rozbawiony Jonah odszukał wzrokiem tak opisanego mężczyznę, wymachującego
portfelem pękającym w szwach od banknotów i kart kredytowych.
- Usiłuje zwabić tamtą rudą albo jej przyjaciółkę blondynkę - wyjaśnił. - Wszystko jedno
którą. Obstawiam, że skończy się na blondynce - zakończył.
- Dlaczego?
- Nazwij to przeczuciem. - Spojrzał na Ally. - Chcesz się założyć?
- Nie masz tu zezwolenia na hazard. - Blondynka zbliżyła się do faceta i zatrzepotała
rzęsami. - Ale dobra zagrywka.
- Łatwa. Jak ta blondynka.
Zaprowadził Ally do sali klubowej, gdzie Beth i Will pochylali się nad księgą rezerwacji,
leżącą na czarnym pulpicie.
- Hej, szefie. - Beth wyciągnęła z bujnych, gęstych włosów ołówek i zapisała coś w książce.
- Wygląda na to, że przy większości stolików goście zmienią się przynajmniej raz. Nieźle
jak na kolację w środku tygodnia.
- Na szczęście przyprowadziłem ci pomoc. Poznajcie się. Beth Dickerman. Allison Fletcher.
Trzeba ją podszkolić.
- Ach, kolejna ofiara. - Beth wyciągnęła rękę.
- Bardzo mi miło, Allison.
- Ally. Dziękuję.
- Pokaż jej co i jak. Będzie pomagać, aż stwierdzisz, że może działać samodzielnie.
- Dobrze, damy jej szkołę. Chodź ze mną, Ally, przygotujesz się. Masz jakieś
gastronomiczne doświadczenie? - zapytała, kiedy przedzierały się przez tłum.
- No cóż, jem.
Beth parsknęła śmiechem.
- Zapraszam do naszego świata. Frannie, to jest Ally, nowa kelnerka, dopiero się uczy.
Frannie dowodzi barem.
- Miło mi.
Frannie odpowiedziała uśmiechem. Jedną ręką wrzuciła lód do miksera, a jednocześnie
drugą nalała do szklanki wodę sodową.
- A ten wspaniały okaz z drugiej strony baru to Pete. - Barczysty czarny mężczyzna mrugnął
do nich okiem, odmierzając do niskiej szklanki likier kahlua. - Flirty z Pete'em są zakazane, bo to
jest mój mężczyzna i niczyj inny. Prawda, Pete?
- Jesteś moją jedyną, moje ty słodkie usteczka. Beth zaśmiała się i otworzyła drzwi z
napisem „Tylko dla personelu”.
- Pete ma piękną żonę i dziecko w drodze. Tylko żartowaliśmy. Jeśli będziesz chciała tam
wejść, wszystko jedno po co... Hej, Janet.
- Beth?
Krągła brunetka, która otworzyła im drzwi, miała włosy do pasa. Ściągnięte z tyłu spinkami
odsłaniały śliczną twarz w kształcie serca. Ally oceniła ją na jakieś dwadzieścia pięć lat i
stwierdziła, że jest ubrana jak z żurnala. Miała na sobie spódnicę wielkości mniej więcej serwetki i
obcisłą bluzkę ze srebrnymi guziczkami. Kiedy przed lustrem poprawiała szminkę, srebro
połyskiwało też na nadgarstkach, na szyi i w uszach.
- To jest Ally. Świeże mięso.
- Aha.
Kiedy Janet się odwróciła, posłała Ally przyjacielski uśmiech, lecz taksujące spojrzenie było
badawcze. Kobieta oceniająca inną kobietę, to znaczy konkurencję.
- Janet pracuje w zasadzie w sali z barem - wyjaśniła Beth - ale przenosi się do klubu, jeśli
jej potrzebujemy. - Za drzwiami ktoś wybuchnął dzikim śmiechem. - O, tam - tamy wzywają.
- Lepiej już pójdę. - Janet zawiązała krótki czarny fartuszek z mnóstwem kieszeni. -
Powodzenia, Ally, witamy w zespole.
- Dziękuję. Wszyscy są tacy mili - dodała, kiedy Janet się oddaliła.
- Pracując u Jonaha, ty też wejdziesz do rodziny. Jest dobrym szefem. - Beth wydobyła z
szafy fartuszek. - Zedrzesz sobie nogi do tyłka, ale on da ci odczuć, że zauważa to i docenia. To
dużo znaczy. Człowiek czegoś takiego potrzebuje.
- Od dawna u niego pracujesz?
- Od jakichś sześciu lat. Najpierw w Fast Break, sportowym barze. Gdy otworzył ten klub,
zapytał, czy chcę się przenieść. To miejsce z klasą i mam bliżej do domu. Torebkę możesz zostawić
tu. - Otworzyła wąską szafkę. - Zerujesz szyfr, okręcając gałkę dwukrotnie.
- Doskonale. - Ally umieściła torbę w szafce, wyjęła z niej pager i przypięła do spódnicy,
pod fartuszkiem. Zamknęła drzwiczki i nastawiła kombinację. - Zgaduję, że tak jest dobrze.
- Chcesz się odświeżyć czy coś w tym rodzaju?
- Nie, niczego nie potrzebuję, jestem tylko odrobinę zdenerwowana.
- Nie przejmuj się. Za parę minut nogi tak cię rozbolą, że zapomnisz o nerwach.
Beth miała rację, przynajmniej co do nóg. O dziesiątej Ally czuła się tak, jakby pokonała
trzydzieści kilometrów w niewygodnych butach i przeniosła z grubsza trzy tony tac załadowanych
brudnymi talerzami.
Od stolika do kuchni trafiłaby już teraz przez sen.
Zespół grał głośno. Ludzie starali się przekrzyczeć hałas, tłoczyli się na parkiecie i przy
stolikach.
Ally zbierała talerze na tacę i obserwowała ciżbę. Dostrzegła mnóstwo projektanckich
ciuchów, drogich zegarków, telefonów i skórzanych teczek. Widziała, jak jakaś kobieta
demonstruje przyjaciółkom pierścionek zaręczynowy lśniący od brylantów.
Dźwigając wyładowaną tacę, ruszyła do kuchni. Kiedy mijała pewną atrakcyjną parę,
mężczyzna dał jej znak.
- Słodziutka, mogłabyś załatwić dolewkę dla mnie i mojej pięknej towarzyszki?
Nachyliła się do niego, przywołała na twarz uroczy uśmiech i samym ruchem warg udzieliła
ordynarnej odpowiedzi.
Mężczyzna tylko się uśmiechnął.
- Gliny mają niewyparzone gęby.
- Następnym razem ja będę siedziała na tyłku, Hickman, a ty harował - odparła. - Widziałeś
coś, o czym powinnam wiedzieć?
- Na razie nic. - Chwycił dłoń kobiety, zajmującej miejsce u jego boku. - Carson i ja
zakochaliśmy się w sobie.
Lydia Carson uszczypnęła go w rękę.
- Tylko w twoich snach.
- Miejcie oczy otwarte. - Zerknęła na szklankę Hickmana. - Lepiej, żeby to była woda
sodowa.
Oddalając się, usłyszała jeszcze głos Hickmana:
- Ona jest taka zasadnicza.
- Beth, stolik... szesnaście, prosi o dolewkę.
- Panuję nad sytuacją. Dobrze się sprawujesz, Ally. Zostaw tę tacę i zrób sobie przerwę.
- Nie musisz mi tego dwa razy powtarzać.
W kuchni panował harmider i nieznośne gorąco. Ally z ulgą odstawiła tacę. Kiedy uniosła
wzrok, dostrzegła Frannie, wyślizgującą się tylnymi drzwiami na zewnątrz.
Odczekała dziesięć sekund i ruszyła za nią.
Frannie, oparta o ścianę, zaciągnęła się papierosem. Wydmuchnęła dym z długim, pełnym
ulgi westchnieniem.
- Masz przerwę?
- Aha. Postanowiłam zaczerpnąć trochę powietrza. Istne urwanie głowy, naprawdę mamy
powodzenie. - Wyciągnęła z kieszeni papierosy. Zapalisz?
- Nie, dziękuję. Nie palę.
- Ja nie potrafię rzucić. W pokoju dla pracowników nie wolno. Przy kiepskiej pogodzie
Jonah pozwala mi palić w swoim gabinecie. I jak tam pierwszy wieczór?
- Odpadają mi stopy.
- Ryzyko zawodowe. Za pierwszą wypłatę kup sobie sól do moczenia. Dodaj trochę
eukaliptusa i wędruj prosto do nieba.
- Aha, dobry pomysł.
Atrakcyjna kobieta, odnotowała w myślach Ally, choć linie wokół oczu Frannie sprawiały,
że wyglądała starzej niż na swoje dwadzieścia osiem lat. Miała krótko obcięte ciemnorude włosy i
delikatny makijaż, paznokcie krótkie i niepomalowane, palce bez pierścionków. Jak cały personel
ubierała się na czarno. Do prostej bluzki i spodni założyła solidne, lecz modne czarne pantofle.
Jedyną ekstrawagancję stanowiły srebrne kółka w uszach.
- Jak trafiłaś za bar? - zapytała Ally. Frannie się zawahała, potem zaciągnęła dymem.
- Często przesiadywałam w barach, a kiedy zaczęłam szukać czegoś, co można by nazwać
lukratywnym zatrudnieniem, Jonah zapytał, czy chcę dostać pracę. Wyuczył mnie w Fast Break. To
dobra robota. Trzeba mieć niezłą pamięć i podejście do ludzi. Jesteś tym zainteresowana?
- Zanim zacznę cokolwiek planować, lepiej sprawdzę, czy dotrwam do końca zmiany.
- Sprawiasz wrażenie osoby, która ze wszystkim sobie poradzi.
Ally uśmiechnęła się do Frannie.
- Tak uważasz?
- Spostrzegawczość jest konieczna w kontaktach z ludźmi. Na pierwszy rzut oka nie
sprawiasz na mnie wrażenia osoby, która chciałaby całe życie pracować jako kelnerka.
- Od czegoś trzeba zacząć. Przede wszystkim od zapłacenia czynszu.
- Czyja tego nie wiem? - zgodziła się Frannie, choć obliczyła już, że buty Ally kosztują
połowę miesięcznego czynszu za jej mieszkanie. - No cóż, jeśli zamierzasz osiągnąć sukces, Jonah
będzie cię do tego zachęcał. Zapewne to zauważyłaś. - Frannie rzuciła papierosa na ziemię i
zgniotła go butem. - Muszę wracać. Pete będzie narzekał, jeśli przedłużę sobie przerwę.
Była prostytutka, uznała Ally, wyraża się o Jonahu, jakby do niej należał. Prawdopodobnie
są albo przynajmniej byli kochankami, pomyślała, wracając do środka. Jako kochanka i
jednocześnie zaufana pracownica, Frannie mogła doskonale typować ofiary i przekazywać
informacje. Bar znajduje się naprzeciwko frontowych drzwi. Mija go każdy gość, wchodząc i
wychodząc.
Ludzie wręczają jej karty kredytowe, a nazwisko i numer pozwalają ustalić adres.
Warto się jej bliżej przyjrzeć.
Jonah podjął śledztwo na własną rękę. Wiedział dość o kryminalistach, drobnych i
poważniejszych, żeby wytypować ich ofiary. Rozejrzał się po salach, a przy okazji zauważył przy
szesnastym stoliku policjantów i podszedł do nich.
- Dobrze się państwo bawią?
Kobieta uśmiechnęła się do niego szeroko i odgarnęła jasny kosmyk.
- Tutaj jest wspaniale. Z Bobem tak ciężko pracujemy, że pierwszy raz od wielu tygodni wy-
braliśmy się do miasta.
- Cieszę się, że wybrali państwo mój klub. - Jonah przyjacielsko położył dłoń na ramieniu
Boba i nachylił się. - Następnym razem nie zakładaj butów od munduru. Rzucają się w oczy.
Miłego wieczoru.
Kiedy się oddalał, wydało mu się, że kobieta parsknęła śmiechem.
Przystanął koło stołu, z którego Ally pracowicie zbierała zastawę.
- Jak sobie radzisz?
- Jeszcze ci nie stłukłam żadnego talerza.
- Chciałabyś dostać podwyżkę?
- Dziękuję, ale raczej zostanę przy dziennej pracy. Jeśli już, to wolę sprzątać ulice niż stoły.
Odruchowo przyłożyła dłoń do obolałego krzyża.
- Od jedenastej podajemy tylko barowe przekąski, więc trochę odsapniesz.
- Alleluja.
Zanim podniosła tacę, położył jej rękę na ramieniu.
- Przydybałaś Frannie na zewnątrz?
- Przepraszam?
- Ona wyszła, ty wyszłaś, ona wróciła, ty wróciłaś.
- Wykonuję swoją pracę. Mimo to powstrzymałam się i nie świeciłam jej lampą w oczy ani
nie przyłożyłam pałką. Muszę iść do kuchni.
Dźwignęła tacę i przecisnęła się obok Jonaha.
- Przy okazji, Allison. Zatrzymała się i warknęła:
- Co?
- Siła pokonała twoją odwagę i skuteczność. Osiem do dwóch.
- Jedna gra nie decyduje o sezonie.
Uniosła dumnie głowę i odmaszerowała. Kiedy mijała parkiet, jakiś mężczyzna wyciągnął
rękę i z nadzieją klepnął ją w pupę. Jonah widział, jak Ally powoli odwraca się i mierzy gościa
długim, lodowatym spojrzeniem. Mężczyzna się cofnął, uniósł dłonie w geście poddania i wmieszał
w tłum tancerzy.
- Świetnie sobie radzi - usłyszał z boku głos Beth.
- Aha, doskonale.
- Poza tym robi swoje i nie użala się nad sobą. Lubię tę twoją dziewczynę, Jonah.
Zdumiony nie zdobył się na żadną odpowiedź i tylko odprowadził Beth wzrokiem.
Zaśmiał się i pokręcił głową. Och, to mu umknęło. Właśnie jemu.
Kiedy wezwano do zamówienia ostatniego drinka, Ally omal załkała ze szczęścia. Była na
nogach od ósmej rano. Marzyła o tym, żeby wreszcie znaleźć się w domu, paść na łóżko i przespać
pięć cennych godzin, które pozostawały do rozpoczęcia całego kołowrotu od nowa.
- Leć do domu - poleciła Beth. - Formalności załatwimy jutro. Wspaniale się spisałaś.
- Dziękuję. Naprawdę.
- Will, wpuść Ally do naszego pokoju, dobrze?
- Nie ma problemu. Niezły dziś ruch. Niczego nie lubię bardziej niż zatłoczonego klubu.
Chcesz drinka na dobranoc?
- Nie, chyba że mogłabym wymoczyć w nim stopy.
Pete zachichotał i poklepał ją po plecach.
- Frannie, w takim razie mnie nalej.
- Już się robi.
- Na koniec zmiany lubię brandy. Jeden kieliszek jakiejś porządnej. Ty też zmienisz zdanie -
dodał, otwierając drzwi. - Wystarczy usiąść na stołku. Szef nas nie obciąża za końcowe drinki.
Oddalił się, pogwizdując przez zęby. Ally wepchnęła fartuch do szafki, wyciągnęła torbę i
kurtkę. Kiedy ją zakładała, wpadła Janet.
- Zbierasz się? Wyglądasz na wykończoną. Ja o tej porze dopiero odżywam.
- A ja już godzinę temu wyzionęłam ducha. - Ally przystanęła przy drzwiach. - Nie bolą cię
stopy?
- Nie, mam podbicia ze stali. Faceci dają większe napiwki, kiedy chodzi się na wysokich
obcasach.
- Schyliła się i powiodła dłonią wzdłuż nogi. - Wierzę tylko w te metody, które działają.
- Aha. No cóż, dobranoc.
Ally przekroczyła próg, zatrzasnęła za sobą drzwi i zderzyła się mocno z Jonahem.
- Gdzie zaparkowałaś? - zapytał.
- Nigdzie. Przyszłam na własnych nogach. Przybiegłam, przypomniała sobie, lecz wycho-
dziło na to samo.
- Odwiozę cię do domu.
- Mogę się przejść, to niedaleko.
- Jest druga nad ranem. Nawet jedna ulica to za dużo.
- Blackhawk, jestem policjantką.
- Aha, kule od ciebie tylko się odbijają. Jesteś moją pracownicą i córką przyjaciela. Odwiozę
cię do domu - powtórzył.
- Znakomicie. Tak czy inaczej, bolą mnie stopy. W tym momencie Jonah chwycił Ally za
ramię i poprowadził.
- Dobranoc, szefie! - zawołała Beth, kiedy ją mijali. - Połóż dziewczynę do łóżka.
- Taki mam plan. Do zobaczenia, Will, dobranoc, Frannie.
Gdy Will uniósł kieliszek, a Frannie uważnie się jej przyglądała, w głowie Ally
zakiełkowało podejrzenie.
- Co to było? - zapytała, kiedy otoczył ich nocny chłód. - Co to właściwie było?
- Pożegnałem się z przyjaciółmi i pracownikami. Samochód zaparkowałem po drugiej
stronie ulicy.
- Wybacz, ale zdrętwiały mi stopy, nie mózg. Bardzo wyraźnie zasygnalizowałeś tym
ludziom, że coś nas łączy.
- Nie od razu wpadłem na ten pomysł, dopiero pewna uwaga Beth dała mi do myślenia. To
upraszcza sprawę.
Zatrzymali się przy lśniącym czarnym jaguarze.
- Niby dlaczego dawanie do zrozumienia, że coś jest między nami, miałoby cokolwiek
uprościć?
- A nazywasz siebie detektywem. - Uchylił drzwiczki od strony pasażera. - Jesteś piękną
błondynką z nogami do szyi. Zatrudniłem cię nagle, osobę bez żadnego doświadczenia. Pierwsze,
co musiało wpaść do głowy tym, którzy mnie znają, to że mi się spodobałaś. A drugie, że ja
spodobałem się tobie. Dodaj jedno do drugiego i wyjdzie ci romans. Albo przynajmniej seks.
- Nie wyjaśniłeś, co to ma uprościć.
- Kiedy ludzie pomyślą, że stanowimy parę, nie będą zbytnio się dziwić, jeśli pozostawię ci
więcej swobody albo jeśli będziesz mnie odwiedzać w moim gabinecie. Staną się wobec ciebie
bardziej przyjacielscy.
Ally przez chwilę się zastanawiała, potem skinęła głową.
- W porządku, może być z tego jakaś korzyść. Pod wpływem impulsu Jonah zrobił krok do
przodu. Lekki powiew wiatru sprawił, że poczuł perfumy Ally.
- Niejedna.
- Och, proszę się odsunąć, Blackhawk.
- Beth stoi przy oknie i nadal ma romantyczne usposobienie, wbrew wszystkiemu, co ją
spotkało w życiu. Po cichu liczy na to, że będzie świadkiem czegoś wzruszającego, na przykład
długiego, powolnego pocałunku, takiego, w którym łączą się oddechy i który rozgrzewa krew.
Wypowiadając te słowa, położył dłonie na biodrach Ally i powiódł nimi w górę, pod same
piersi. Przebiegł ją dreszcz.
- Trudno, musisz ją rozczarować.
Jonah przeniósł spojrzenie na usta Ally.
- Nie ją jedną. - Cofnął ręce i odstąpił. - Nie martw się, detektywie, nie uwodzę ani
policjantek, ani córek przyjaciół.
- Jestem więc podwójnie chroniona przed twoim nieodpartym wdziękiem.
- To dobrze, bo akurat bardzo mi się podobasz. Wsiądziesz?
- Oczywiście.
Zajęła miejsce, a kiedy drzwiczki się zatrzasnęły, z ulgą rozsiadła się na fotelu pasażera.
Spokojnie, upomniała się w duchu, ale serce nadal biło w przyspieszonym tempie. Spokojnie,
powtórzyła w myślach, skoncentruj się na zadaniu.
Jonah zajął miejsce za kierownicą, rozdrażniony uporczywym pulsowaniem w skroniach.
- Dokąd? - zapytał. Kiedy niepewnym głosem podała adres, włożył kluczyk do stacyjki i
uważnie przyjrzał się Ally. - To prawie dwa kilometry. Dlaczego, u diabła, przeszłaś je na piechotę?
- Dlatego, że w godzinach szczytu tak jest szybciej. Zresztą to tylko dziesięć przecznic.
- To po prostu głupie.
Nie od razu zorientowała się, że pager wibruje, wściekła, bo ośmielił się tak określić jej
wysiłek, aby się nie spóźnić. Odpięła pager od spódnicy, sprawdziła numer. Jasna cholera!
Wydobyła z torby telefon i prędko wybrała numer.
- Detektyw Fletcher. Tak, odebrałam. Już jadę.
Usiłując zapanować nad zdenerwowaniem, wrzuciła telefon z powrotem do torby.
- Skoro koniecznie chcesz odgrywać taksówkarza, to jedziemy. Mamy następne włamanie.
- Adres?
- Po prostu zawieź mnie pod dom, wezmę swój samochód.
- Podaj mi adres, Allison. Po co marnować czas?
ROZDZIAŁ TRZECI
Jonah podwiózł ją do ładnego domu stylizowanego na ranczo, usytuowanego w eleganckim
osiedlu z dogodnym dojazdem do autostrady. Do śródmieścia docierało się stamtąd w niecałe
dwadzieścia minut.
Chambersowie okazali się atrakcyjną parą z wyższej klasy średniej. Oboje po trzydzieści
parę lat, bezdzietni prawnicy, przeznaczający zarobki na swoje zachcianki i przyjemności.
Wino, ciuchy, biżuteria, sztuka i muzyka.
- Zabrali moje kolczyki z brylantami i zegarek od Cartiera. - Maggie Chambers potarła oczy,
zasiadając na tym, co pozostało w ich ogromnym salonie. - Nie sprawdziliśmy wszystkiego, ale na
przykład tu, na ścianach, wisiały litografie Dalego i Picassa. A w tamtej niszy stała rzeźba Ertego,
którą kupiliśmy dwa lata temu na aukcji. Joe zbierał spinki do mankietów. Nie pamiętam, ile
dokładnie miał par, ale były wśród nich brylantowe i z rubinami, to jego szczęśliwy kamień, także
kilka zabytkowych.
- Są ubezpieczone. - Mąż ujął jej dłoń i lekko ścisnął.
- Nieważne! To co innego. Te zbiry były u nas w domu. W naszym domu, Joe, i zabrali
nasze rzeczy. Cholera, ukradli mój samochód. Nowiutkie bmw, nie przejechało jeszcze trzech
tysięcy. Uwielbiałam to głupie auto.
- Pani Chambers, wiem, że to przykre uczucie. Maggie Chambers skierowała wzrok na Ally.
- Czy ktoś kiedykolwiek panią okradł?
- Nie - Ally poprawiła na kolanach notes - ale pracowałam przy wielu sprawach włamań,
rozbojów i wymuszeń.
- To co innego.
- Maggie, pani po prostu wykonuje swoją pracę.
- Wiem. Przepraszam. Nie chcę zostać tu dzisiaj na noc.
- Nie musimy. Przenocujemy w hotelu. Co jeszcze chce pani wiedzieć, jeśli dobrze
pamiętam, Fletcher?
- Tak, Fletcher. Jeszcze tylko parę pytań. Powiedział pan, że przez cały wieczór nie było
państwa w domu.
- Tak. Maggie wygrała dziś sprawę, postanowiliśmy gdzieś wyjść i to uczcić. Poświęciła jej
ponad miesiąc. Wybraliśmy się więc z przyjaciółmi do klubu Starfire. - Relacjonując przebieg
wydarzeń, uspokajająco głaskał żonę po plecach. - Drinki, kolacja, trochę tańców. Jak już
wspomnieliśmy tamtemu policjantowi, wróciliśmy do domu przed drugą.
- Czy ktokolwiek poza państwem ma klucz?
- Nasza gospodyni.
- Zna także kod do alarmu?
- Oczywiście. Carol sprząta u nas od prawie dziesięciu lat. Jest jak członek rodziny.
- To tylko rutynowe pytania, panie Chambers. Proszę podać mi jej nazwisko i adres.
Ally opuściła dom Chambersów z niepełnym wykazem skradzionych przedmiotów i
obietnicą jego uzupełnienia, także z informacjami o ubezpieczeniu. Ekipa kryminalistyczna
pracowała, ona jednak sama przyjrzała się miejscu przestępstwa, chociaż nie wierzyła w cud, jakim
byłoby znalezienie odcisków palców czy innych materialnych śladów.
Księżyc zaszedł, lecz gwiazdy nadal błyszczały na niebie. Wiatr wzmógł się i stał
porywisty. W okolicy cisza, okna domów ciemne, mieszkańcy już dawno poszli spać.
Ally wątpiła, by znalazł się choć jeden naoczny świadek włamania.
Jonah czekał oparty o maskę silnika swojego samochodu. On i umundurowany policjant pili
coś, co wyglądało jak kawa w kartonowym kubku z automatu. Kiedy się zbliżyła, wyciągnął do niej
rękę z na wpół pustym kubkiem.
- Dziękuję.
- Możesz dostać pełny. Nieopodal jest bar czynny całą dobę.
- To mi wystarczy - odpowiedziała, przyjmując napój. Zwróciła się do policjanta: - Ty i twój
partner byliście tu pierwsi?
- Aha.
- Chciałabym jutro przed jedenastą dostać wasz raport. - Funkcjonariusz skinął głową i
ruszył w kierunku radiowozu. Ally wypiła łyk kawy i oddała Jonahowi kubek. - Nie musiałeś
czekać. Mogę wrócić do domu radiowozem.
- Ta sprawa mnie interesuje. - Otworzył drzwiczki. - Czy oni byli w moim klubie?
- Dlaczego mnie pytasz, skoro oboje wiemy, że właśnie skończyłeś ciągnąć za język
mundurowego?
- Hej, ja tylko przyniosłem kawę. - Ponownie wręczył jej kubek i obszedł samochód. -
Zatem sprawcy namierzyli ich dzisiaj w Starfire. To się już zdarzało?
- Nie, nadal twój klub jest jedynym, który się powtarza. Wrócą do ciebie. To tylko kwestia
czasu.
- Uff, odetchnąłem z ulgą. Co tym razem zabrali?
- Nowe bmw z garażu, trochę dzieł sztuki, drogą elektronikę i dużo biżuterii.
- Czy ci ludzie nie mają sejfu?
- Mały, w garderobie. Rzecz jasna, zapisali szyfr na kartce, a tę trzymali w szufladzie w
biurku.
- Tak, to dobry sposób na złodziei.
- Mają alarm. Przysięgają, że przed wyjściem go włączyli, chociaż żona nie sprawia
wrażenia takiej pewnej. Tak czy inaczej, chodzi o to, że czuli się bezpiecznie. Miły dom, spokojne
sąsiedztwo. Ludzie przestają się pilnować. - Z zamkniętymi oczami Ally wykonała kilka krążeń
głową, żeby rozluźnić mięśnie karku. - Oboje są prawnikami.
- To czym tu się martwić?
Była zbyt zmęczona, aby się zaśmiać.
- Uważaj, mądralo. Moja ciotka jest prokuratorem okręgowym w Urbanie.
- Zamierzasz wypić tę kawę czy tylko ją trzymać?
- Co? Och, nie, już więcej nie chcę. Nie mogłabym zasnąć.
Wątpił, by nawet cysterna kawy utrzymała ją na nogach. Glos Ally stał się lekko ochrypły,
co, w jego mniemaniu, spotęgowało jego naturalną zmysłowość. Zmęczenie sprawiło, że Ally
przestała się pilnować i, sadowiąc się wygodnie w fotelu, zwróciła głowę w stronę Jonaha. Oczy
miała nadal zamknięte, usta miękkie i lekko rozchylone.
Przy czerwonym świetle zaciągnął ręczny hamulec i nachylił się nad Ally, żeby nacisnąć
guzik odchylający oparcie zajmowanego przez nią fotela. Poderwała się i stuknęli się z rozmachem
głowami. Zaklął, a ona pacnęła go dłonią w pierś.
- Odsuń się!
- Spokojnie, Fletcher, nie wykorzystuję okazji. Kiedy kocham się z kobietą, wolę, jak jest
przytomna. Odchylałem ci tylko oparcie. Skoro chcesz spać, nie ma powodu, żeby nie przyjąć
pozycji na tyle horyzontalnej, na ile można.
- Tak jest mi dobrze. A poza tym nie spalam. Położył dłoń na jej czole i lekko popchnął do
tyłu.
- Cicho, Allison.
- Nie spałam. Rozmyślałam.
- Mózg ci już nie pracuje. - Zanim ruszył, obrzucił ją spojrzeniem. - Od ilu godzin jesteś na
służbie?
- Odpowiedź wymaga wykonania dodawania. Nie mogę zajmować się arytmetyką, skoro
mózg mi nie funkcjonuje. - Zrezygnowała z oporu i ziewnęła. - Od ósmej rano do teraz.
- To znaczy dwadzieścia godzin. Dlaczego do końca tego dochodzenia nie ograniczysz się
do nocnej zmiany? Pragniesz śmierci?
- To nie jest moja jedyna sprawa. Wcześniej postanowiła, że porozmawia ze swoim
porucznikiem. Nie będzie z niej wielkiego pożytku, jeśli ma spać parę godzin na dobę, to prawda.
Jednak Jonaha nie powinno obchodzić, jak organizuje sobie życie.
- Domyślam się, że kiedy śpisz, Denver jest bardzo niebezpieczne.
Mogła być zmęczona, ale nie na tyle, by nie zorientować się, że z niej drwi.
- To prawda, Blackhawk. Bez mojej czujności miasto pogrąża się w chaosie. Duży ciężar,
ale ktoś musi go dźwigać. Wyrzuć mnie na rogu, to już tylko kawałek.
Zignorował to polecenie i zjechał do krawężnika przed drzwiami jej budynku.
- Doskonale, dziękuję. Sięgnęła po torbę.
Wyskoczył z samochodu i prędko go obszedł. Może to zmęczenie sprawiło, że reagowała
wolno. Chwycił zewnętrzną klamkę szybciej niż ona wewnętrzną.
Przez pięć sekund walczyli o to, kto otworzy drzwiczki. Potem Ally skrzywiła się i ustąpiła.
- Skąd ty się wziąłeś, bo chyba nie ze Stanów? Czyja wyglądam na osobę niezdolną do
obsługiwania tak złożonego mechanizmu jak klamka?
- Nie. Wyglądasz na wykończoną.
- Dobranoc.
- Odprowadzę cię.
- Nie trzeba, daj spokój.
Ruszył jednak obok niej i, niech go licho, dotarł do drzwi nieco wcześniej. Następnie
otworzył je bez słowa, obserwując ją tylko tymi niesamowicie przejrzystymi zielonymi oczami.
- Powinnam chyba dygnąć - mruknęła. Uśmiechnął się do jej pleców, a potem wsunął ręce
do kieszeni i podążył za nią do wind.
- Stąd już na pewno trafię.
- Odprowadzę cię do samych drzwi.
- To nie jest jakaś cholerna randka!
- Z braku snu jesteś poirytowana. - Wszedł za nią do windy. - Nie, pomyłka. Ty zawsze
jesteś poirytowana.
- Nie lubię cię.
Nacisnęła guzik trzeciego piętra.
- Dzięki Bogu, że to wyjaśniłaś. Obawiałem się, że się we mnie durzysz.
Ruch windy wytrącił ją z równowagi. Zachwiała się, a on chwycił ją za ramię.
- Zabierz rękę.
- Nie.
Spróbowała się wyszarpnąć, lecz zacisnął dłoń mocniej.
- Nie wysilaj się, Fletcher. Śpisz na stojąco. Numer mieszkania?
Miał rację i nie było po co udawać, że jest przeciwnie.
- Czterysta dziewięć. Zostaw mnie wreszcie, dobrze? Trochę się prześpię i będzie w
porządku.
- Nie wątpię.
Trzymał ją jednak nadal, kiedy winda się otworzyła.
- Do środka nie wejdziesz.
- Zamierzam przerzucić cię przez ramię, potem cisnąć na łóżko i niegodziwie wykorzystać.,
ale następnym razem. Klucz?
- Co?
Oczy Ally zaszły mgiełką, delikatna skóra pod nimi pociemniała. Fala czułości, jaka nagle
ogarnęła Jonaha, kompletnie go zaskoczyła i zaniepokoiła.
- Słodziutka, klucz.
- Och, przepraszam, wolniej kojarzę. - Wydobyła klucz z kieszeni kurtki. - Nie nazywaj
mnie słodziutką.
- Chciałem powiedzieć: detektywie Słodziutka. - Żachnęła się, a on chwycił jej dłoń,
umieścił w niej klucz i zamknął wokół niego pałce. - Dobranoc.
- Aha. Dziękuję za podwiezienie. Ponieważ wydawało się to jej właściwe, zatrzasnęła mu
drzwi przed nosem.
Następnie zrzuciła kurtkę; syknęła, zdejmując buty. Nastawiła budzik, a potem twarzą w dół
zwaliła się w ubraniu na łóżko i natychmiast zapadła w kamienny sen.
Cztery i pół godziny później kończyła poranną odprawę w sali konferencyjnej komisariatu i
dopijała czwartą filiżankę kawy.
- Przepytamy okolicznych mieszkańców - powiedziała. - W tego rodzaju osiedlach ludzie
zwracają uwagę na sąsiadów. Sprawcy musieli przyjechać samochodem i wywieźć te większe
przedmioty. W skradzionym sportowym bmw tyle by się nie zmieściło. Mamy dokładny opis tego
samochodu i rozesłaliśmy go do wszystkich posterunków.
Porucznik Kiniki skinął głową. Był mocno zbudowanym mężczyzną. Miał czterdzieści pięć
lat i lubił dowodzić.
- Wybrali klub Starfrre jako nowe łowisko. Chcę, żeby rozejrzało się tam dwóch naszych
ludzi. W zwykłych ubraniach - dodał, co oznaczało, że detektywi nie powinni zakładać garniturów.
- Nie rzucajmy się w oczy.
- Hickman i Carson odwiedzają lombardy, przepytają znanych nam paserów. - Ally
przeniosła wzrok na swoich bliskich współpracowników.
- Niczego tam nie znajdziemy. - Hickman uniósł dłonie. - Lydia i ja mamy parę dobrych
źródeł i już je sprawdziliśmy. Nikt nic nie wie. Uważam, że ktokolwiek to robi, korzysta z innego
kanału zbytu.
- Mimo to na wszelki wypadek miejcie na to oko - polecił Kiniki. - Co z wersją
ubezpieczeniową?
- Mamy do czynienia z siedmioma włamaniami i pięcioma firmami ubezpieczeniowymi -
odpowiedziała Ally. - Nadal próbujemy ustalić związek, ale jak na razie znaleźliśmy się w ślepym
zaułku.
- Potarła obolały kark i ponownie zerknęła na wykaz. - Dwie kobiety czeszą się w tym
samym salonie. Różne fryzjerki, odmienna częstotliwość i godziny. Dwóch pokrzywdzonych
skorzystało w ciągu ostatnich sześciu miesięcy z usług tej samej firmy cateringowej i to
sprawdzamy. Jak dotąd jedyny wspólny element łączący te sprawy to wieczór spędzony w mieście.
- Opowiedz o klubie Blackhawka - polecił Kiniki.
- Znakomicie prosperuje - zaczęła Ally. - Przychodzą tłumy; różni goście o rozmaitych
porach, ale raczej bogaci. Pary, single, grupy. Dobry system zapewniania bezpieczeństwa. Są
kamery, staram się o uzyskanie taśm. Sloan jest człowiekiem do wszystkiego, ma dostęp wszędzie.
W sali z barem jest sześć stolików, a w klubowej trzydzieści dwa. Ludzie, kiedy się zaprzyjaźniają,
zsuwają je razem. Jest szatnia, ale nie wszyscy zawracają sobie nią głowę. Kiedy zaczynają się
tańce, na stolikach zostaje masa torebek.
- Ludzie szybko nawiązują znajomości, rozmawiają z obcymi - dodała Lydia. - Zwłaszcza
młodsi goście klubu. Często dosiadają się do cudzych stolików, panuje swobodna atmosfera. Krew
krąży szybciej, wszyscy tracą czujność. A kiedy Blackhawk przechodzi przez salę, czuje się
szczególną aurę.
- Aura? - powtórzył Hickman. - Czy to termin kryminologiczny?
- Kobiety patrzą na niego, a nie na swoje torebki.
- To prawda. - Ally wstała i podeszła do tablicy, na której widniała lista pokrzywdzonych i
wykaz skradzionych przedmiotów. - Wśród ofiar zawsze jest kobieta. Na liście nie ma żadnego
samotnego mężczyzny. Kobiety są głównym celem. Co kobieta nosi w torebce?
- To - odpowiedział jej Hickman - jest jedną z najbardziej tajemniczych zagadek.
- Klucze - kontynuowała Ally. - Portfel z jakimś dowodem tożsamości i kartami
kredytowymi. Fotografie dzieci, jeśli je ma. W żadnym okradzionym domu nie mieszkały dzieci.
Jeśli sprowadzimy wszystko do tego podstawowego elementu, szukajmy najpierw kieszonkowca.
Kogoś o zręcznych palcach, kto potrafi wyjąć z torebki to, co go interesuje, a potem wsunąć na
miejsce, zanim ofiara się połapie. Aha, przedtem zrobić odcisk klucza.
- Skoro zabiera portfel, dlaczego miałby go zwracać? - zastanawiał się Hickman.
- Żeby ofiara się nie zorientowała, aby zyskać na czasie. Kobieta idzie do łazienki, zabiera
ze sobą torebkę. Jeśli sięga po szminkę i nie znajduje portfela, wszczyna alarm. A tak? Dom jest
obrobiony, zanim do niego wróci. Niezależnie od tego o której.
- Odwróciła się przodem do zebranych. - Wpół do pierwszej, pierwsza piętnaście, dziesięć
po dwunastej i tak dalej. Ktoś z klubu ostrzega włamywaczy, kiedy ofiara prosi o rachunek.
Pracownik albo stały bywalec. Od poproszenia o rachunek do opuszczenia lokalu mija zwykle
około dwudziestu minut.
- W rachubę wchodzą jeszcze dwa inne kluby.
- Kiniki zmarszczył brwi. - Musimy uwzględniać wszystkie.
- Tak, ale do tego jednego wracają. To kopalnia pieniędzy.
- Znajdź sposób, żeby ją zamknąć, Fletcher - powiedział i wstał z miejsca. - I weź sobie
dzisiaj trochę wolnego, prześpij się.
Allison zwinęła się w kłębek na małej kanapie w pokoju, w którym trzymano ekspres do
kawy. Poprosiła, żeby dać jej znać, jak tylko wpłyną raporty, na które czekała. Kiedy Hickman
potrząsnął ją za ramię, miała już za sobą półtorej godziny snu i czuła się prawie jak człowiek.
- Ukradłaś mojego bajgla z serem?
- Co?
Uniosła się i odgarnęła włosy.
- Nie był podpisany.
- Był.
Wykonała kilka krążeń ramionami.
- Nazywasz się Piekarnia Pineview? A poza tym zjadłam tylko pół. - Spojrzała na zegarek. -
Jest pierwszy raport z miejsca zdarzenia?
- Aha. I nakaz.
- Świetnie. - Zerwała się na nogi i poprawiła szelki z bronią. - Ruszam w teren.
- Na koniec zmiany chcę mieć z powrotem bajgla.
- Zjadłam tylko połowę! - krzyknęła.
Zatrzymała się przy swoim biurku i zaczęła przeglądać papiery. Nie zwracała uwagi na
podniesione głosy, dochodzące z frontowego holu. Podciągnęła kaburę do wygodniejszej pozycji,
wykręcając ramiona, i włożyła kurtkę. Uniosła głowę, gdy głosy ucichły do szmeru, i zobaczyła
swojego ojca. Podobnie jak Blackhawka, pomyślała, komisarza otacza szczególna aura.
Wiedziała, że niektórym kolegom funkcjonariuszom nie spodobał się jej szybki awans na
detektywa. Wymieniano uwagi, niby po cichu, ale tak, żeby słyszała, o kumoterstwie i układach.
Uczciwie zasłużyła na odznakę, wiedziała to. Ally była zbyt dumna z ojca i za bardzo pewna
własnych umiejętności, żeby przejmować się gadaniem ludzi.
- Komisarzu.
- Detektywie. Masz minutkę?
- Ze dwie. - Z dolnej szuflady biurka wydobyła torbę. - Czy możemy rozmawiać, idąc?
Właśnie wychodzę. Dostałam nakaz do doręczenia Jonahowi Blackhawkowi.
- Aha.
Boyd cofnął się o krok, żeby mogła go minąć, i obrzucił wzrokiem pokój. Jeśli miał jakieś
obiekcje, musiały poczekać, aż znajdą się poza zasięgiem uszu innych.
- Możemy wybrać schody? - zapytała. - Rano zabrakło mi czasu na trening.
- Sądzę, że jeszcze za tobą nadążę. Co to za nakaz?
- Zajęcia i przejrzenia taśm z zainstalowanych w klubie kamer. Wczoraj w ich sprawie
Blackhawk trochę się zirytował i coś mi się wydaje, że go nieco przycisnę.
Boyd otworzył prowadzące na klatkę schodową drzwi, a potem przechylił głowę,
obserwując plecy córki.
- A mnie się wydaje, że lekko nastroszył ci piórka.
- Niech będzie. Chyba nawzajem działamy sobie na nerwy.
- Jasne. Oboje lubicie robić wszystko po swojemu.
- A niby dlaczego miałabym robić po czyjemuś innemu?
- Fakt. - Boyd musnął dłonią lśniący koński ogon Ally. Jego mała dziewczynka zawsze
miała własne zdanie i potrafiła przy nim się upierać. - Skoro mowa o działaniu na nerwy, za
godzinę spotykam się z burmistrzem.
- Lepiej, że ty, a nie ja - skomentowała radośnie Ally, zbiegając schodami.
- Co możesz powiedzieć mi o wczorajszym włamaniu?
- Ten sam sposób działania. U Chambersów natrafili na żyłę złota. Pani Chambers
przyniosła mi dziś rano pełny spis strat, wszystko objęte pełnym ubezpieczeniem. Zostali obrobieni
na okrągłe dwieście dwadzieścia pięć tysięcy.
- Jak dotąd największy łup.
- Liczę na to, że się rozzuchwalą. Tym razem zabrali trochę dzieł sztuki. Nie wiem, czy ktoś,
kto je zobaczył, zorientował się w ich wartości. Złodzieje muszą mieć jakieś miejsce do
przechowywania skradzionych przedmiotów przed ich spieniężeniem. Na tyle obszerne, żeby
pomieścić samochód.
- W każdym warsztacie można go rozebrać na części, a wtedy... kamień w wodę.
- Tak, ale...
Zaczęła otwierać następne drzwi, lecz ojciec natychmiast jej pomógł. Nasunęło jej to nie do
końca niemiłe wspomnienie zachowania Jonaha.
- Ale? - ponaglił, kiedy przecinali hol.
- Nie wydaje mi się, żeby w tym wypadku tak było. Ktoś lubi ładne rzeczy. Ma naprawdę
dobry gust. Przy drugim włamaniu zabrali zbiór rzadkich książek, a zostawili antyczny zegar.
Podobno wart pięć tysięcy, ale brzydki jak noc. To tak, jakby powiedzieli „Prosimy nas nie
obrażać”. W innych domach też były samochody, ale wzięli tylko dwa. Oba luksusowe.
- Włamywacze z zasadami.
- Coś w tym rodzaju. - Na zewnątrz powitało ich jasne słońce. Ally zamrugała i wyciągnęła
z torby ciemne okulary. - Poza tym aroganci, a to działa na naszą korzyść.
- Mam nadzieję, Ally, bo są naciski. - Boyd odprowadził córkę do samochodu i otworzył
drzwiczki gestem, który sprawił, że znów pomyślała o Jonahu. - W prasie pojawiają się artykuły.
Takie, jakich burmistrz nie lubi.
- Moim zdaniem, oni nie zaczekają dłużej niż tydzień. Są na fali. Wrócą do klubu
Blackhawka.
- Większy kawał tortu wykroili sobie w nowym miejscu.
- Za to Blackhawk's jest pewny. Po kilku wieczorach zacznę rozpoznawać twarze. Przydybię
ich, tato.
- Wierzę. - Nachylił się i pocałował ją w policzek. - Ja natomiast zajmę się burmistrzem.
Zajęła miejsce za kierownicą.
- Mam pytanie.
- To je zadaj.
- Znasz Jonaha Blackhawka od mniej więcej piętnastu lat?
- Siedemnastu.
- Dlaczego nie zaprosiłeś go nigdy do domu? No wiesz, na kolację, futbolowe popołudnie
czy któreś z twoich słynnych na całym świecie przyjęć z pieczeniem na ruszcie?
- Nie przyjdzie. Zawsze dziękuje za zaproszenie i przeprasza, ale jest zajęty.
- Siedemnaście lat. - W zamyśleniu postukała palcami w kierownicę. - To znaczy, że jest
niesamowicie zajęty. No cóż, niektórzy ludzie nie lubią się zadawać z policjantami.
- Niektórzy ludzie - skorygował Boyd - wyznaczają sobie granice i uważają, że nie mogą ich
przekroczyć. Spotykaliśmy się w moim gabinecie w komisariacie. - Boyd uśmiechnął się na wspo-
mnienie. - Nie podobało mu się to, ale chodziliśmy także na kawę czy piwo przy sali
gimnastycznej. Nigdy nie odwiedził mnie w domu. Uważa, że wchodząc za próg, przekroczyłby
granicę. Nie zdołałem go przekonać, że nie ma racji.
- To zabawne, bo na mnie sprawia wrażenie osobnika, który uważa, że jest wystarczająco
dobry do wszystkiego. I wystarczająco dobry dla każdego.
- Jonah to niezwykły człowiek. Nie przykładaj do niego zwykłej miarki.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wystukała numer do biura i nie kryła zaskoczenia, kiedy Jonah odebrał telefon po
pierwszym dzwonku.
- Mówi Fletcher. Nie sądziłam, że funkcjonujesz w świetle dnia.
- Zazwyczaj rzeczywiście nie. Jeśli już, to wyjątkowo w niektóre dni. Co mogę dla ciebie
zrobić, detektywie?
- Możesz zejść na dół i mnie wpuścić. Dotrę za dziesięć minut.
- Nigdzie się nie wybieram, czekam. - Po chwili milczenia zadał pytanie: - A co masz na
sobie?
Była na siebie zła, że się roześmiała. Żywiła tylko nadzieję, że niezbyt radośnie.
- Moją odznakę - odparła i przerwała połączenie.
Jonah odłożył słuchawkę, odchylił się wygodnie w fotelu i przywołał przed oczy obraz
Allison Fletcher w odznace i niczym więcej. Obraz był bardzo wyraźny i sugestywny. Jonah
energicznie wstał. Nie powinien wyobrażać sobie córki Boyda nagiej. W ogóle nie powinien,
sprostował w myślach, w jakikolwiek sposób fantazjować na temat córki komisarza ani też
zastanawiać się, jak smakują jej usta. Albo jak pachniałoby jej ciało, gdyby go popróbować w
pewnym szczególnym miejscu na szyi.
Daj spokój, powiedział sobie i zaczął przemierzać pokój, aż obraz znikł. Ally to owoc
zakazany i dlatego tym bardziej kuszący. Zdał sobie nagle sprawę, że nie jest w jego typie. Może i
lubił długonogie blondynki. Może nawet inteligentne i z charakterem. Zdecydowanie jednak wolał
kobiety nastawione mniej wojowniczo.
Mniej wojownicze, nieuzbrojone kobiety, podsumował z rozbawieniem.
Mimo to nie potrafił przestać o niej myśleć, a najwyraźniejsze i najsilniej oddziałujące
wspomnienie, choć najbardziej ulotne, tego był pewien, to jej kruchość, kiedy zasypiała w
samochodzie.
No cóż, zawsze pociągały mnie bezradne, przypomniał sobie, podnosząc roletę w oknie. Co
powinno rozwiązać problem z Allison. Bezradność to jedyna cecha, której cudownej pani detektyw
brakuje.
Wyglądając przez okno, stwierdził, że przedmiot jego rozmyślań zajeżdża właśnie przed
klub. Ma tyle rozsądku, że przynajmniej dziś nie przemierza pieszo całego Denver, odnotował w
pamięci. Ruszył na dół, aby ją wpuścić.
- Dzień dobry, detektywie. - Ominął ją spojrzeniem, studiował efektowne linie klasycznego
czerwono - białego stingraya. - Szykowny samochód. Przydzielają teraz takie w policji? Och, chwi-
leczkę, co ja wygaduję? Przecież twój tata jest nadziany.
- Jeśli uważasz, że przejmę się tego typu drwinami, to spotka cię rozczarowanie. Nikt nie
potrafi kpić z kobiety policjantki tak jak koledzy z komisariatu.
- Poćwiczę. Fajne. - Kciukiem i palcem wskazującym potarł klapę brązowego żakietu w
subtelny wzorek. - Bardzo ładne.
- Oboje lubimy włoskich projektantów. Możemy później porównać nasze garderoby.
Ponieważ wiedział, że to ją zirytuje, i lubił złocisty błysk w jej oczach, kiedy była zła,
zablokował sobą wejście.
- Chciałbym zobaczyć odznakę.
- Odczep się, Blackhawk.
- Ani mi się śni.
Ally wyjęła odznakę z kieszeni i podsunęła mu pod nos.
- Już widzisz?
- Tak. Odznaka numer trzydzieści jeden sześćset dwadzieścia osiem. Kupię sobie los na
loterię i obstawię te numerki.
- Jest jeszcze coś, co zapewne zechcesz obejrzeć. Wydobyła nakaz i uniosła na wysokość
wzroku.
- Szybka jesteś. - Nie spodziewał się niczego innego. - Wjedźmy na górę. Przeglądałem te
taśmy. Sprawiasz wrażenie wypoczętej - dorzucił, kiedy zmierzali do windy.
- Bo jestem wypoczęta.
- Jakieś postępy?
- Dochodzenie jest w toku.
- Typowa policyjna odpowiedź. - Wskazał windę. - Wygląda na to, że spędzimy tam wiele
czasu. Sami.
- Mógłbyś oddać przysługę swojemu sercu i wybrać schody - zauważyła, gdy dźwig ruszył.
- Serce nigdy nie sprawiało mi kłopotów. A tobie?
- Na szczęście zupełnie zdrowe, dziękuję. - Kiedy drzwi się otworzyły, Ally weszła do
gabinetu. - Wpuściłeś tu światło słoneczne. Niesamowite! Zajmijmy się taśmami. Wystawię
pokwitowanie.
Zauważył, że tego dnia nie użyła perfum. Tylko zapach mydła i skóry. Dziwne, jak
erotycznie może działać taka prostota, skonstatował.
- Spieszymy się?
- Zegar tyka.
Jonah przeszedł do sąsiedniego pokoju. Po krótkiej wewnętrznej walce Ally ruszyła jego
śladem. Pomieszczenie okazało się niewielką sypialnią. Małą dlatego, zorientowała się szybko Ally,
że w dwóch trzecich zajmowało ją łóżko. Rozległa czarna płaszczyzna łóżka, bez ramy, na
postumencie. Zaciekawiona, rozejrzała się i poczuła lekkie rozczarowanie, gdyż na suficie
brakowało lustra.
- Lustro byłoby zbyt oczywiste - rzucił Jonah, gdy ponownie na niego spojrzała.
- Już samo łóżko jest przechwałką, i to ewidentną.
Przyjrzała się ścianom ozdobionym oprawionymi w ramki czarno - białymi fotografiami.
Artystyczne, interesujące, wszystkie surowe lub przedstawiające mroczne nocne sceny. Rozpoznała
paru fotografików, wydęła usta. Jonah ma dobre oko do sztuki i niezły gust, przyznała w duchu.
- Mam tę odbitkę. - Wskazała palcem studium sędziwego mężczyzny w podartym
słomianym kapeluszu, śpiącego na popękanym betonowym ganku, z papierową torbą w dłoni. -
Shade Colby. Lubię jego prace.
- Ja także. I jego żony Bryan Mitchell. Tam obok jest starsza para, trzymająca się za ręce na
ławce na przystanku autobusowym.
- Kontrast. Rozpacz i nadzieja.
- Życie jest pełne jednego i drugiego.
- Najwidoczniej.
Zastanawiała się. Była tu szafa, zamknięta, i drugie drzwi, też zamknięte, oraz, jak
zakładała, przylegająca do pokoju łazienka. Pomyślała o aurze swobody, o której wspomniała Lydia
Carson. Och tak, w tej sypialni na pewno, a do tego atmosfera seksu.
- A co tam mamy?
Wskazała kciukiem te drugie drzwi. Zamiast odpowiedzieć, zaprosił ją gestem, by sama się
przekonała.
Otworzyła je i westchnęła z zachwytem. Doskonale wyposażona salka gimnastyczna
wywarła na niej znacznie większe wrażenie niż ogromne łóżko.
Patrzył, jak obchodząc pomieszczenie, dotyka palcami maszyn, podnosi hantle i na próbę
nimi wymachuje. Bardzo wymowne, uznał. Łóżko potraktowała tylko szyderczym uśmieszkiem, a
wprost pochłaniała wzrokiem jego sprzęt firmy Nautilus.
- Masz saunę?
Kiedy przycisnęła nos do małego okienka w dalszych, drewnianych drzwiach i zajrzała do
środka, wezbrała w niej zazdrość.
- Chcesz wypróbować?
Odwróciła głowę na tyle, żeby posłać mu kpiące spojrzenie. Natychmiast zostało
odwzajemnione.
- Dość szczególne, skoro możesz dotrzeć w dwie minuty do dobrego klubu z salą i
wszystkim.
- Trzeba być członkiem klubu, to po pierwsze. Należy dostosować się do wyznaczonych
godzin, to po drugie. Poza tym nie lubię używać cudzego sprzętu.
- To po trzecie. Jesteś dość dziwnym człowiekiem, Blackhawk.
- Istotnie. - Z lodówki wmontowanej w barek wydobył butelkę wody. - Napijesz się?
- Nie. - Odłożyła na miejsce hantle, wróciła w pobliże drzwi. - No cóż, dziękuję za
oprowadzenie. Teraz taśmy.
- Aha, zegar tyka. - Pociągnął łyk wody. - Wiesz, co mi się podoba w nocnej pracy,
detektywie Fletcher?
Spojrzała znacząco na łóżko, potem na niego.
- Chyba się domyślam.
- No cóż, między innymi, najbardziej jednak lubię to, że zawsze jest taka pora, jakiej się
chce. Moja ulubiona to trzecia nad ranem. Dla większości ludzi to środek nocy. Jeśli akurat wtedy
nie śpią, umysł się budzi i człowiek zaczyna się zamartwiać, rozmyślać, co zrobił albo czego nie
zrobił poprzedniego dnia, albo co uczyni czy nie uczyni następnego.
- A ty nie martwisz się ani o wczoraj, ani o jutro?
- Tak, bo w ten sposób gubiłbym dzisiaj. A dzisiaj jest najważniejsze i wystarczająco
absorbujące.
- Nie mam zbyt wiele czasu, żeby tu stać i wymieniać uwagi o życiu.
- Poczekaj jeszcze minutę. - Jonah podszedł do Ally i oparł się o framugę. - Do mojego
klubu przychodzi wielu ludzi prowadzących nocny tryb życia - albo takich, którzy chcą zapamiętać,
gdzie byli. Większość ma teraz pracę, która się opłaca i która czyni z nich odpowiedzialnych
obywateli.
Wyjęła mu z dłoni butelkę i łyknęła wody.
- Twoja się opłaca.
Uśmiechnął się. Ta natychmiastowa riposta stanowiła między innymi o tym, że go do niej
ciągnęło.
- Sugerujesz, że nie jestem odpowiedzialnym obywatelem? Moi prawnicy i księgowi nie
podzieliliby twojej opinii. Tak czy inaczej, chodzi mi o to, że ludzie tu przychodzą, aby na jakiś
czas zapomnieć o obowiązkach. O tym, że zegar tyka i że o dziewiątej muszą odbić kartę.
Stwarzam dla nich miejsce, w którym zegary stoją, przynajmniej do chwili obwieszczenia, że
niebawem zamkniemy bar.
- A to oznacza...? Oddała mu butelkę.
- Zapomnij na chwilę o faktach. Przyjrzyj się cieniom. Polujesz na nocnych ludzi.
A on jest jednym z nich, pomyślała, z grzywą czarnych włosów i oczami kota.
- Nie będę się spierać.
- Czy jednak myślisz tak jak oni? Wybierają ofiarę, a gdy na nią ruszają, działają szybko.
Ryzykowaliby mniej, mieliby więcej czasu na zbadanie terenu, gdyby poczekali i uderzyli za dnia.
Gdyby najpierw śledzili ofiarę, poznawali jej zwyczaje, wiedzieli, kiedy wychodzi do biura i kiedy
wraca. Mogliby się tego wszystkiego dowiedzieć w parę dni. - Uniósł butelkę i pociągnął łyk. - Na
pewno wtedy osiągaliby jeszcze lepsze wyniki. Dlaczego więc nie rozgrywają tego w taki sposób?
- Bo są aroganccy.
- Ale to tylko górna warstwa. Zejdź głębiej.
- Lubią czuć kopa, działać pod ciśnieniem.
- Właśnie. Są niecierpliwi i cenią sobie dreszczyk towarzyszący pracy w ciemności.
Uderzyło ją i zaintrygowało, że jego myśli podążają tym samym torem, co jej
przypuszczenia.
- Uważasz, że nie wpadło mi to wcześniej do głowy?
- Pewnie tak, ale nie wiem, czy uwzględniłaś, że ludzie nocy są zawsze bardziej
niebezpieczni od tych żyjących za dnia.
- To dotyczy także ciebie?
- Jak najbardziej.
- Zostałam ostrzeżona. - Zamierzała się odwrócić, lecz zamarła i zmierzyła wzrokiem dłoń,
którą chwycił ją za ramię. - Na czym polega twój problem, Blackhawk?
- Jeszcze nie wiem. Dlaczego nie przysłałaś tu po taśmy jakiegoś mundurowego?
- Dlatego, że to jest moja sprawa.
- Nie.
- Nie moja?
- Twoja, ale nie dlatego nie przysłałaś. Przecież ja cię osaczam. - Postąpił naprzód, żeby
tego dowieść. - Dlaczego jeszcze nie rzuciłaś mnie na ziemię?
- Nie mam zwyczaju bić obywateli. - Kiedy przycisnął ją do framugi, przekrzywiła głowę. -
Jednak mogę zrobić wyjątek.
- Skoczył ci puls.
- To normalne, gdy jestem zła.
Omal nie powiedziała „podniecona”, gdyż to właśnie słowo automatycznie się nasunęło.
Czuła, jak całe jej ciało ogarnia fala gorąca. Dość tego, nakazała sobie w duchu.
Wykonała obrót, płynny ruch, który powinien zakończyć się wbiciem mu łokcia w żołądek,
i odsunęła Jonaha, jednak skontrował równie płynnie, zmieniając uchwyt tak, że teraz trzymał ją
mocno za nadgarstek. Ally instynktownie przełożyła nogę w sposób umożliwiający podcięcie od
tyłu. On przerzucił ciężar ciała na drugą nogę, uniemożliwiając jej wykonanie rzutu, i jednocześnie
wykorzystał ten ruch, by przycisnąć ją do drzwi. Powiedziała sobie, że to rozdrażnienie
przyspieszyło jej oddech, a nie sposób, w jaki jego ciało przywierało do jej ciała.
Zacisnęła dłoń w pięść, planując krótki sierpowy w szczękę, uznała jednak po chwili, że
ironia jest wobec tego mężczyzny groźniejszą bronią.
- Następnym razem zapytaj, czy chcę zatańczyć. Nie jestem w nastroju do...
Urwała, gdyż dojrzała w jego oczach coś zuchwałego, co sprawiło, że jej już i tak szybki
puls jeszcze przyspieszył.
Zapomniała o samoobronie, o przygotowanej do zadania ciosu pięści.
- Blackhawk, odsuń się. Czego ty ode mnie chcesz?
- Do diabła z tym. - Zapomniał o zasadach, o konsekwencjach ich złamania. Widział tylko
ją. - Do diabła z tym - powtórzył - przekonajmy się.
Upuścił butelkę, a pozostała w niej woda, niezauważona, zamoczyła dywan w sypialni.
Chciał dotykać Ally i ją całować. Przytrzymał jej ręce, które przedtem uniósł, po obu stronach
głowy i przywarł wargami do jej ust.
Poczuł, że drży. Protest albo zaproszenie, nie dbał o to. Tak czy inaczej będzie potępiony za
ten oburzający czyn. Powinien więc wykorzystać go maksymalnie.
Powiódł ustami tak, jak to sobie wielokrotnie wyobrażał, wzdłuż jej dolnej wargi. Wyzwolił
jej ciepło i miękkość, potem ją wchłonął. Ally wydała jakiś dźwięk, chrapliwy, równie pierwotny
jak żądza, która go ogarnęła.
Omiótł go jej zapach - chłodne mydło i skóra - i poruszył w nim wszystkie pragnienia, jakie
w ogóle znał. Powiódł dłońmi w dół, do bioder i był już gotów szukać zaspokojenia, wziąć to,
czego pożądał, nie poświęcając temu żadnej myśli.
Natrafił dłonią na broń.
Odskoczył, jakby Ally ją wydobyła i właśnie zamierzała go zastrzelić.
Co ja robię? Co, na Boga, robię?
Ally nic nie powiedziała, wpatrywała się tylko w niego oczami, które zaszły mgiełką.
Trzymała ręce przy głowie, jakby je nadal więził.
Dygotała.
- To był błąd - wykrztusiła.
- Wiem.
- Bardzo poważny błąd.
Otworzyła szerzej oczy, chwyciła go za włosy i przyciągnęła do siebie.
Tym razem to on zadrżał. Gwałtownie zawładnął jej ustami, a ona pragnęła, żeby uczynił to
ponownie. Będzie to robił, aż jej ciało przestanie krzyczeć. Każdy łapczywy łyk powietrza działał
jak narkotyk. Siła tego doznania przeniknęła ją całą, podczas gdy usta i języki staczały miłosny
pojedynek.
Gwałtownym ruchem wyrwał jej bluzkę zza paska spodni i wsunął pod nią ręce, aż
zamknęły się na piersiach.
Jęknęli oboje.
- W chwili gdy cię po raz pierwszy ujrzałem... - Oderwał usta od jej warg i przywarł do szyi.
- Kiedy po raz pierwszy...
- Wiem. - Chciała znów jego ust, musiała je mieć. Zaczął zdzierać z niej żakiet, zsunął go do
łokci, kiedy nagle otrzeźwiał i zdał sobie sprawę z tego, co robi.
- Ally...
Wypowiedział jej imię i jego staroświecko słodkie brzmienie przywróciło obojgu poczucie
rzeczywistości.
Widziała, jak się odsuwa, choć nawet nie drgnął, uzmysłowiła sobie, że świadomie stwarza
pomiędzy nimi dystans. Poznała to po jego oczach. Tych fascynujących, przejrzyście zielonych
oczach.
- W porządku - rzuciła, biorąc wdech. - Już dobrze, w porządku. - Niemal obojętnym
ruchem poklepała go po ramieniu, a wtedy się cofnął. - To było... no tak. - Odsunęła się na bok,
ruszyła w kierunku gabinetu. - No dobrze, to było... to było coś.
- Coś albo coś innego.
- Potrzebuję minuty, żeby zacząć myśleć. Jeszcze nigdy pożądanie nie zaatakowało jej z silą
zdolną do wyłączenia umysłu. Później będzie się nad tym zastanawiać i martwić. Teraz musiała
przede wszystkim odzyskać równowagę ducha.
- Prawdopodobnie oboje wiedzieliśmy, że to nastąpi. I przypuszczalnie najlepiej było dać się
temu uzewnętrznić - oświadczyła.
Schylił się, podniósł pustą butelkę i odstawił ją na barek, żeby zyskać na czasie. Potem
schował ręce do kieszeni, gdyż nadal dygotały, i ruszył za Ally do gabinetu.
- Zgadzam się co do pierwszego i zastrzegam sobie prawo do wyrażenia zdania o drugim.
Co teraz zrobimy?
- Teraz... zabierajmy się do roboty.
Tak zwyczajnie? Powaliła go na kolana, a on ma po prostu przejść nad tym do porządku
dziennego?
- Doskonale. - Duma sprawiła, że głos Jonaha zabrzmiał lodowato. Podszedł do biurka i
wyjął z szuflady trzy taśmy. - Sądzę, że o nie ci chodziło.
Miała wilgotne dłonie, nie mogła jednak poświęcić godności, którą starała się odzyskać,
wycierając je. Wzięła od niego taśmy i wrzuciła do torby.
- Wydam ci pokwitowanie.
- Nie trzeba.
- Wydam ci pokwitowanie - powtórzyła, wyciągając bloczek. - Takie są przepisy.
- Jasne, nie chcemy przecież naruszać przepisów. - Wyciągnął rękę i przyjął od niej kartkę. -
Nie pozwól, Fletcher, żebym cię zatrzymywał. Zegar tyka.
Pomaszerowała do drzwi. Do cholery z godnością, uznała i odwróciła się.
- Możesz sobie oszczędzić tych uwag. Wykonałeś pierwszy ruch, ja drugi. Stało się i już.
- Słodziutka... niech będzie detektywie Słodziutka, gdyby stało się, oboje czulibyśmy się
teraz znacznie lepiej.
- No cóż, możemy z tym jakoś żyć - mruknęła. Rezygnując z godności na rzecz satysfakcji,
z rozmachem trzasnęła drzwiami.
Ally nie była urodzoną kelnerką. Nabrała takiej pewności, kiedy Beth pozwoliła jej podać
drinka nad głową klienta - idioty, który chwycił ją za tyłek i zaproponował akt seksualny nielegalny
w niektórych stanach.
Ten klient zareagował na jej odpowiedź dość gwałtownie, zanim jednak zdołała go palnąć,
rozdzielił ich Will, który wyrósł jak spod ziemi. Mogła tylko biernie czekać i pozwolić się
uratować.
Działało jej to na nerwy.
Podczas drugiego wieczoru zyskała pewność, że nie nadaje się do tego zawodu, natomiast w
trakcie trzeciego zapragnęła zrzucić przebranie.
Marzyła o działaniu. Nie takim, które polegało na podawaniu „dzikich skrzydełek w
demonicznym sosie” i przyjmowaniu zamówień na drinki zwane „Tornado” od młodych członków
kierownictw dużych spółek.
Tej trzeciej nocy, już po dwudziestu minutach, nabrała głębokiego szacunku dla osób, które
podawały do stołów, sprzątały oraz tolerowały niecierpliwość, marne napiwki i wulgarne
propozycje.
- Nienawidzę ludzi.
Ally czekała przy barze na zamówione napoje, podczas gdy Pete nalewał piwo z beczki.
- Ach, nie.
- Właśnie, że tak. Są niegrzeczni, irytujący i mają innych za nic. I wszyscy zgromadzili się
akurat w tym lokalu.
- A do tego jest dopiero osiemnasta trzydzieści.
- Och, proszę. Osiemnasta trzydzieści pięć. Liczy się każda minuta. - Odwróciła się i przez
chwilę obserwowała Janet, która obsługiwała salę z barem. Tańczyła między stolikami, zabierała
puste naczynia, przynosiła pełne i jednocześnie obnosiła się ze swoimi atutami. - Jak ona to robi?
- Niektórzy się do tego urodzili, blondyneczko. Wybacz, że cię tak nazwałem, to z sympatii.
Poza tym nie twierdzę, że nie wykonujesz swojej pracy, tyle że nie masz do niej zacięcia.
- Nie mam też podbić, to znaczy robi mi się platfus.
Uniosła tacę, jak zawsze badając uważnie wzrokiem salę, postawiła ją jednak z powrotem na
widok mężczyzny, który pojawił się w drzwiach od ulicy.
- Cholera, Pete, poproś Janet, żeby zaniosła to do stolika numer osiem w sali klubowej.
Muszę coś załatwić.
- Ally, co ty tu robisz?
Dennis zdołał wypowiedzieć tylko to pytanie, zanim Ally chwyciła go za ramię i
wyprowadziła przez kuchnię na zewnątrz.
- A niech cię, Dennis!
- O co chodzi? Dlaczego mnie tu zaciągnęłaś?
Przywołał na twarz swoją najbardziej skonsternowaną minę, ona jednak już ją znała.
Podobnie zresztą jak inne.
- Jestem w pracy. Zdradzisz mnie, na Boga. Powiedziałam ci, co się stanie, jeśli znów
zaczniesz mnie śledzić.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Wypróbowywał już na niej ten płaczliwy ton, i to
nieraz.
- Posłuchaj mnie. - Wbiła mu palec wskazujący w pierś. - Posłuchaj uważnie, Dennis. Z
nami wszystko skończone. Już od miesięcy. Nie ma możliwości, by to się zmieniło, natomiast jest
pewność, że jeśli będziesz mi nadal zawracał głowę, załatwię ci sądowy nakaz trzymania się ode
mnie z daleka i zamienię ci życie w piekło.
- To publiczne miejsce. Wszystko, co zrobiłem, to wszedłem do otwartego dla wszystkich
lokalu. Mam prawo wypić w barze drinka, gdy jestem w odpowiednim nastroju.
- Nie masz prawa mnie śledzić ani ujawniać faktu, że prowadzę policyjne dochodzenie.
Przekroczyłeś granicę. Jutro rano zadzwonię do prokuratury.
- Daj spokój, Ally, nie musisz tego robić. Skąd niby miałem wiedzieć, że działasz tu
służbowo? Przypadkiem tędy przechodziłem i...
- Nie kłam. - Zacisnęła dłoń w pięść, a potem z rozpaczą uderzyła nią we własną skroń,
odwracając się. - Przestań kłamać.
- Po prostu bardzo za tobą tęsknię. Nieustannie o tobie myślę, nie mogę nic na to poradzić.
Wiem, że nie powinienem cię śledzić. Nie chciałem. Miałem tylko nadzieję, że porozmawiamy, to
wszystko. Daj spokój, mała. - Chwycił ją za ramiona i zanurzył twarz w jej włosach w sposób,
który przyprawiał ją o gęsią skórkę. - Gdybyśmy mogli tylko porozmawiać...
- Nie... nie dotykaj mnie!
Oswobodziła ramiona, lecz objął ją zaborczo w pasie.
- Nie wyrywaj się. Wiesz, że kiedy jesteś taka zimna, wpadam w szał.
Mogła jednym ruchem powalić go na ziemię, a drugim unieruchomić, naciskając stopą
gardło. Nie chciała, żeby do tego doszło.
- Dennis, nie zmuszaj mnie, żebym zrobiła ci krzywdę. Po prostu daj mi spokój. Zabierz
ręce, bo tylko pogarszasz sprawę.
- Będzie lepiej. Przysięgam, że będzie lepiej. Musisz tylko przyjąć mnie z powrotem i
wszystko znów znajdzie się na swoim miejscu.
- Nie. Nie powróci. - Zesztywniała, przygotowała się do ataku. - Puść mnie.
Drzwi do kuchni stanęły otworem i wylało się z nich światło.
- Radzę postąpić tak, jak pani sobie życzy - rzucił Jonah. - Natychmiast.
Zamknęła oczy. Ogarnął ją gniew, a jednocześnie zakłopotanie.
- Sama potrafię sobie poradzić.
- Może i tak, ale nie tutaj. To mój klub. Zabieraj łapy.
- To osobista rozmowa.
Dennis odwrócił się, nie wypuszczając jednak Ally z uścisku.
- Już nie. Wracaj do środka, Ally.
- To nie twój interes. - Dennis przemówił podniesionym, łamiącym się głosem, który już
nieraz słyszała. - Po prostu się odwal!
- Nieprawidłowa odpowiedź.
Gdy Jonah ruszył naprzód, Ally gwałtownie wyrwała się i stanęła mu na drodze.
- Nie. Proszę...
Nie powstrzymałby go ani jej gniew, ani rozkazujący ton. Ale błagalne spojrzenie,
zmęczenie w oczach, tak.
- Wracaj do środka - powtórzył, tym razem łagodnie, kładąc jej dłoń na ramieniu.
- A więc tak się sprawy mają. - Dennis uniósł zaciśnięte pięści. - Powiedziałaś mi, że nie ma
nikogo innego. A proszę, jest. Kolejne kłamstwo.
Jeszcze jedno z wielu kłamstw. Przez cały czas z nim sypiałaś, prawda? Kłamliwa suka.
Ally była świadkiem ulicznych bijatyk. Sama oberwała, kiedy jeszcze pracowała w
mundurze. Zdążyła zakląć i rzucić się naprzód, lecz Jonah już rozpłaszczył Dennisa na ścianie.
- Przestań - poprosiła.
Chwyciła jego rękę i spróbowała odciągnąć. Równie dobrze mogła usiłować przesunąć górę.
Posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.
- Nie. - Powiedział to obojętnie, jakby wzruszał ramionami. Potem walnął Dennisa w
brzuch. - Nie lubię mężczyzn, którzy narzucają się kobiecie albo brzydko ją nazywają. Nie będę
tego tolerował. Zrozumiałeś? - Odstąpił, a Dennis runął na ziemię u jego stóp. - Sądzę, że
zrozumiał.
- Świetnie. Znakomicie. - Dennis jęczał, a Ally ze znużeniem potarła oczy. - Właśnie
znokautowałeś prokuratora prokuratury okręgowej.
- No i?
- Pomóż mi go podnieść.
- Nie. - Zanim zdołała pochylić się nad Dennisem, Jonah ujął ją pod rękę. - Sam tu
przyszedł, sam wyjdzie.
- Nie mogę go zostawić na chodniku, skulonego jak jakaś cholerna krewetka.
- Wstanie. Prawda, Dennis? - Elegancki, w czarnym ubraniu nienoszącym żadnych śladów
walki, Jonah przykucnął koło jęczącego mężczyzny. - Wstaniesz, odejdziesz. Nie wrócisz tutaj,
przynajmniej w obecnym wcieleniu. Będziesz trzymał się z dała od Allison. Jeśli stwierdzisz, że
przypadkiem oddychasz tym samym powietrzem, co ona, wstrzymasz oddech i pobiegniesz w
przeciwnym kierunku.
Dennis uniósł się mozolnie na dłonie i kolana i zwymiotował. W jego oczach błyszczały łzy,
zza nich jednak przezierał gniew, rozżarzony do białości.
- Ona się tobą bawi. Wykorzysta cię i odrzuci. Tak jak mnie. Zapamiętaj to sobie - dodał i
oddalił się, kuśtykając.
- Wygląda zatem na to, że cię zdobyłem. - Jonah wyprostował się i strzepnął palcami po
koszuli, jakby przywarły do niej jakieś kłaczki. - Jeśli jednak rzeczywiście zamierzasz mnie
wykorzystać, zróbmy to na górze.
- To wcale nie jest śmieszne.
- Fakt. - Przyjrzał się jej twarzy, podkrążonym oczom i malującemu się w nich współczuciu.
- Rozumiem. Bardzo mi przykro. Posiedź w moim gabinecie, aż się trochę uspokoisz.
- Nic mi nie jest. - Odwróciła się jednak i wysunęła z włosów spinkę, jakby nagle zaczęła ją
uciskać. - Nie chcę teraz o tym rozmawiać.
- W porządku. - Ujął jej ramiona, masował kciukiem, żeby usunąć napięcie. - Tak czy
inaczej, chwilkę odpocznij.
- Nie znoszę, kiedy mnie dotyka, i właśnie dlatego czuję się podle. Mam nadzieję, że moja
rola tutaj nie wyszła na jaw.
- Nie. Według Pete'a zajrzał do nas jakiś odpicowany facet, a ty się wkurzyłaś i
wyprowadziłaś go na zewnątrz.
- Ktokolwiek zapyta, trzymajmy się jak najbliżej prawdy. Były chłopak, który mnie nęka.
- Przestań się martwić i nie czuj się winna. Nie jesteś odpowiedzialna za uczucia innych
ludzi.
- Ty za to jesteś, zwłaszcza gdy je wywołujesz. A tak w ogóle... - uniosła rękę i poklepała go
po dłoni, którą ją nadal trzymał - ... dziękuję. Poradziłabym sobie, ale dziękuję.
- Bardzo proszę.
Nie mógł powstrzymać się i przyciągnął ją bliżej. Widział, jak unosi głowę i rozchyla usta.
Tylko jeden oddech dzielił go od ich posmakowania, gdy z kuchennych drzwi ponownie wylało się
światło.
- Och, przepraszam.
W jasnym prostokącie, zza którego dobiegały odgłosy kuchni, stała Frannie z zapalniczką w
jednej dłoni i papierosem w drugiej. Wykonała ruch, jakby chciała się cofnąć.
- Nie. - Ally wyrwała się, wściekła na siebie za zapomnienie o najważniejszych sprawach. -
Właśnie wracałam. Już jestem spóźniona.
Posłała Jonahowi szybkie spojrzenie i pospieszyła do środka.
Frannie poczekała, aż za Ally zamkną się drzwi, a potem oparła się o ścianę. Pstryknęła
zapalniczką i zbliżyła płomień do papierosa.
- No dobrze.
- Dobrze.
Wzdychając, wypuściła dym.
- Ona jest piękna.
- Aha.
- Oraz inteligentna. To się czuje.
- Aha.
- Akurat w twoim typie. Tym razem przechylił głowę.
- Tak sądzisz?
- Jasne. - Uniosła papierosa do ust. - Z klasą, to też się czuje. Pasuje do ciebie.
Czuł się niezręcznie, bardziej, niż mógłby się spodziewać, omijając prawdę w rozmowie ze
starą przyjaciółką.
- Dopiero się przekonamy, czy rzeczywiście do siebie pasujemy.
Frannie wzruszyła ramionami. Ona już wiedziała. Pasowali do siebie jak ręka do rękawiczki.
- Jest z tym jakiś kłopot?
Jonah powędrował spojrzeniem w kierunku, w którym zniknął Dennis.
- Nic poważnego. Były chłopak, który nie chce być byłym.
- Takie właśnie odniosłam wrażenie. No cóż, jeśli to cię obchodzi, ja ją lubię.
- Bardzo mnie obchodzi, Frannie. - Podszedł do niej, dotknął jej dłoni, potem policzka. - I ty
mnie obchodzisz.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Minęło sześć dni od włamania do Chambersów. Ally stała w gabinecie porucznika.
Przebrała się w strój kelnerki, żeby nie tracić czasu. Tym razem włożyła spodnie. Odznakę
schowała do kieszeni, a rewolwer w kaburze umocowała nad kostką.
- Nie wpadliśmy na ślad ani jednego skradzionego przedmiotu. - Wiedziała, że Kiniki nie to
chciałby usłyszeć. - Na ulicach nikt o niczym nie wie. Nawet informatorzy Hickmana zawiedli.
Ktokolwiek tym steruje, jest sprytny i cierpliwy.
- Rozglądasz się u Blackhawka już od tygodnia.
- Tak jest. Nie mogę powiedzieć niczego więcej niż po pierwszym dniu. Na podstawie taśm
z kamer i własnej obserwacji na miejscu wytypowałam wielu stałych bywalców, ale żadnego z nich
nie podejrzewam. Na szczęście nic nie wskazuje na to, by ktoś się zorientował, że jestem z policji.
- Proszę zamknąć drzwi, detektywie.
Poczuła lekki ucisk w żołądku i usłuchała. Zza przezroczystej ściany dochodził szmer
głosów.
- Porozmawiajmy o Dennisie Overtonie.
Ally zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później do tego dojdzie. Szczególnie że złożyła
skargę w prokuraturze.
- Ubolewam nad tym incydentem, panie poruczniku. Wiem jednak, że przebieg zdarzeń nie
tylko nie osłabił mojego kamuflażu, lecz nawet go wzmocnił.
- Nie to jest teraz przedmiotem naszej rozmowy. Dlaczego nie zgłosiłaś wcześniej swojego
problemu?
- To sprawa osobista i do ostatniego incydentu dotyczyła mojego czasu wolnego.
Uważałam, że poradzę sobie bez wciągania w to zwierzchników.
- Rozmawiałem z prokuratorem okręgowym. W skierowanej do niego skardze stwierdzasz,
że Overton, począwszy od pierwszego tygodnia kwietnia, nękał cię telefonami, zarówno tutaj, jak i
w domu, nachodził cię w mieszkaniu i śledził, na służbie i poza służbą.
- Nie przeszkadzał mi w pracy... - zaczęła, a potem mądrze zamilkła, kiedy porucznik posłał
jej wymowne spojrzenie.
Kiniki odłożył kopię jej oświadczenia i splótł dłonie.
- Kontaktowanie się z tobą wbrew twojemu wyraźnemu życzeniu, a zwłaszcza gdy pełnisz
służbę, także zresztą w wolnym czasie, przeszkadza. Nie znasz przepisów o nękaniu, detektywie?
- Znam. Kiedy stało się oczywiste, że on nie zmieni zachowania, nie da się zniechęcić i
może przeszkodzić w prowadzonym przeze mnie dochodzeniu, poinformowałam jego
przełożonego.
- Ale nie zażądałaś wszczęcia postępowania dyscyplinarnego.
- Nie.
- I nie złożyłaś wniosku o wydanie postanowienia przez sąd.
- Sądzę, że upomnienie przez zwierzchnika wystarczy.
- Upomnienie czy pobicie przez Jonaha Blackhawka?
Otworzyła usta i od razu je zamknęła. W piśmie do prokuratora okręgowego nie wspomniała
o tym incydencie.
- Overton twierdzi, że Blackhawk zaatakował w szale zazdrości, chociaż go nie
sprowokował.
- Och nie! To nieprawda. Nie opisałam tego zdarzenia, panie poruczniku, ponieważ nie
wydawało się to konieczne. Jeśli jednak Dennis się uparł, żeby narobić sobie kłopotów, sporządzę
pełny raport.
- Zrób to. Chcę mieć kopię na tym biurku najpóźniej jutro po południu.
- On może stracić pracę.
- Czy to twoje zmartwienie?
- Nie. - Wzięła głęboki oddech. - Nie, panie poruczniku, Dennis i ja spotykaliśmy się przez
trzy miesiące. - Wywlekanie osobistych spraw mierziło Ally. - Byliśmy... sobie bliscy krótko.
Zaczął mi robić z życia istne piekło. - Porzuciła oficjalny ton, zbliżyła się do biurka. - Stał się
zaborczy, zazdrosny, irracjonalny. Kiedy spóźniłam się albo musiałam odwołać spotkanie, oskarżał
mnie o romans z innym mężczyzną. Przestałam panować nad sytuacją i dlatego z nim zerwałam.
Wtedy zaczął nieustannie do mnie przychodzić albo telefonować. Przepraszał i obiecywał, że się
zmieni. Ponieważ nic mu to nie dawało, stawał się agresywny albo się załamywał. Cała ta sprawa
powstała częściowo z mojej winy. Kiniki przez chwilę przyglądał się Ally.
- To najgłupsza z, na szczęście nielicznych, głupich uwag, jakie kiedykolwiek
wypowiedziałaś. Gdyby jakaś kobieta przyszła do ciebie i opisała taką samą sytuację,
odpowiedziałabyś jej, że sama zawiniła? - Ponieważ Allison milczała, pokiwał głową. - Nie sądzę.
Postąpiłabyś według regulaminu. Zrób to teraz.
- Tak jest.
- Ally... - Znał ją od niemowlęcia. Usiłował oddzielać kwestie osobiste od służbowych tak
starannie jak ona. Niekiedy jednak... - Powiedziałaś o tym ojcu?
- Nie chcę go w to wciągać. Z całym szacunkiem, panie poruczniku, wolałabym, żeby pan
go nie informował.
- Twój wybór. Zły, ale twój. Wyrażę na to zgodę, ale pod warunkiem. Obiecaj, że jeżeli
Overton choć raz odetchnie w odległości mniejszej niż półtora metra od ciebie, dasz mi znać. -
Ponieważ nieznacznie się uśmiechnęła, przechylił głowę i zapytał: - To takie zabawne?
- Nie, panie poruczniku. To znaczy tak. Jonah... też wspomniał o oddychaniu. Wujku Lou,
to jest... bardzo miłe. To znaczy takie... takie męskie.
- Zawsze byłaś przemądrzała. No dobrze, wynoś się stąd. I przynieś coś nowego o tych
włamaniach.
Ponieważ dziewczyny aspirujące do stanowiska kelnerki na ogół nie jeździły klasycznymi
corvettami, Ally zaparkowała o dwie przecznice od klubu i pozostałą część drogi pokonywała
pieszo.
Zyskała przy okazji moment oddechu, mogła docenić to, co wiosna wnosiła do Denver.
Zawsze lubiła miasto, sposób, w jaki domy, srebrzyste wieże, biły w niebo. Lubiła obserwować, jak
góry uwalniają się od zimowej bieli, odsłaniając stalowoszare szczyty obwiedzione koronką śniegu
i lasów. A choć kochała góry i mimo że spędziła wiele wspaniałych dni w wiejskim domku
rodziców, wolała je oglądać z ulic miasta.
Mężczyźni w kowbojskich strojach chadzali tymi samymi ulicami, co bogaci
przedstawiciele klasy średniej w ubraniach od Armaniego. Z tym że niekiedy pod wytwornymi
kreacjami kryła się podobna dzikość ludzi prerii.
Wschód Ameryki nigdy by tak nie przemówił do jej wyobraźni.
Kiedy wiosna rozkwitała w pełni, powietrze stawało się balsamiczne, a promienie słońca
rozświetlały okalające Denver szczyty, nie było na świecie drugiego takiego miejsca.
Wkrótce Ally dotarła do klubu Blackhawka.
Jonah stał przy barze, opierając się niedbale o kontuar, sącząc płyn, o którym wiedziała, że
jest wodą z bąbelkami, i wysłuchując skarg jednego ze stałych klientów na miniony dzień.
Spojrzenie zielonych oczu, które spoczęło na niej, gdy tylko weszła, pozostało spokojne i
niczego nie zdradzało.
Nie dotknął jej od czasu tamtej nocy, niewiele się odzywał. Tak jest lepiej, przekonywała
się. Połączysz pożądanie z obowiązkiem, obowiązku nie wykonasz, a pożądanie cię spali, uznała.
Trudno jednak było oglądać go wieczór po wieczorze, pozostawać na tyle blisko, by
podtrzymać iluzję, a jednocześnie nie móc zrobić żadnego kroku, ani w przód, ani w tył.
I pragnąć go w sposób, w jaki jeszcze nigdy nie pragnęła mężczyzny.
Pozbyła się żakietu i przystąpiła do pracy.
Zżerało go to stopniowo, lecz nieubłaganie. Jonah wiedział, jak to jest pragnąć kobiety, czuć
zew krwi i odpędzać sprzed oczu nękające obrazy. Pożądał Ally; żadna inna kobieta nie zadała mu
nigdy takiego cierpienia.
Nosił w sobie jej smak. Nie mógł się go pozbyć.
Już samo to przyprawiało o furię. Pozwolił jej uzyskać nad sobą przewagę, do jakiej nie
dopuściłby w przypadku innej osoby. Fakt, że chyba nie zdawała sobie z tego sprawy, nie
przekreślał wcale tej jego słabości.
Jeśli jesteś słaby, jesteś bezbronny.
Chciał, żeby dochodzenie wreszcie się skończyło. Chciał też, by Ally wróciła do własnego
życia i świata, aby on mógł odzyskać równowagę ducha w swoim.
Przypomniał sobie, jak namiętnie zareagowała na pocałunek, i naszła go obawa, że już
nigdy z tego się nie wyzwoli.
- Dobrze, że nie ma tu policji.
Palce Jonaha zacisnęły się na szklaneczce, wzrok jednak, kiedy odwrócił się do Frannie,
pozostał łagodny.
- Co takiego?
- Mogliby cię aresztować za patrzenie w taki sposób na kobietę. To chyba nazywa się
„nękanie wzrokiem w złym zamiarze” czy jakoś podobnie.
- Doprawdy? - Zdał sobie sprawę, że ma kolejny kłopot. - W takim razie muszę się sobie
przyjrzeć.
- Ona wszystkiemu się przygląda - mruknęła Frannie, oddalając się.
- Coś go dręczy - skomentował Will.
Lubił kręcić się przy obsługiwanym przez Frannie końcu baru. Mógł wtedy ukradkiem
wdychać zapach jej włosów, niekiedy wydobyć z niej uśmiech.
- Kobieta. Tej akurat nie potrafi potraktować lekko.
Mrugnęła do niego i nalała bezalkoholowy napój, który Will pijał w pracy litrami.
- Kobiety nie są dla mężczyzn ciężarem.
- Ta jest.
- No cóż. - Pociągnął łyk. - Ślicznotka.
- Nie to jest najważniejsze. Wygląd wyglądem, ona zalazła mu za skórę.
- Tak uważasz?
Will poskubał krótką brodę. Nie rozumiał kobiet i nawet nie udawał, że rozumie. Dla niego
były po prostu zadziwiającymi stworzeniami o olbrzymiej mocy i cudownych kształtach.
- Ja to wiem.
Poklepała Willa po dłoni, powodując, że serce mocniej mu zabiło.
- Dwie margarity, mrożone z solą, dwa piwa z beczki i woda sodowa z cytryną. - Janet
postawiła tacę i żartobliwie przebiegła palcami po ramieniu Willa. - Hej, wielki facecie.
Zaczerwienił się. Zawsze się czerwienił.
- Cześć, Janet. Lepiej zrobię rundkę po klubie. Pospiesznie się oddalił, a Frannie pokręciła
głową.
- Nie powinnaś sobie z niego dworować.
- Nie mogę się powstrzymać. Jest taki słodki. Posłuchaj, dziś odbywa się to przyjęcie.
Zamierzam na nie wpaść, kiedy zamkniemy. Chcesz się ze mną wybrać?
- Po zamknięciu zamierzam w domu, we własnym łóżku, śnić o Bradzie Pitcie.
- Sny donikąd cię nie doprowadzą.
- Czyż tego nie wiem? - Frannie westchnęła i włączyła mikser.
Allison niosła tacę wyładowaną pustymi naczyniami i zamówienia z dwóch stolików
zapisane na bloczku. Minęło dopiero trzydzieści minut pracy, pomyślała. Zanosi się na ciężki
wieczór. Bardzo ciężki, uznała na widok zmierzającego ku niej Jonaha.
- Allison, chciałbym z tobą porozmawiać. - O czymś. O czymkolwiek, dodał w duchu, żeby
spędzić z tobą pięć minut sam na sam. Żałosne. - Wpadniesz do mnie na górę w czasie przerwy?
- Czy coś się stało?
- Nie - skłamał.
- Doskonale, ale lepiej uprzedź Willa. Broni twojej pieczary jak lew.
- Zrób sobie przerwę teraz. Wjedziesz na górę ze mną.
- Nie mogę, spragnieni ludzie czekają. Skoro to ważne, postaram się jak najszybciej
wygospodarować wolną chwilę.
Oddaliła się prędko, ponieważ bez trudu domyśliła się, czego chce Jonah. Czegoś, co nie ma
nic wspólnego z jej obowiązkami.
Przysiadła w pobliżu Pete'a i nakazała sobie zachowanie spokoju. Ponieważ Pete opowiadał
właśnie trzem zajmującym stołki klientom jakiś długi i zawiły dowcip, pozwoliła sobie dać wypo-
cząć nogom i przyjrzeć się ludziom przy barze i stolikach.
Dwoje dwudziestoparolatków na granicy kłótni. Trzy garnitury z poluzowanymi krawatami
dyskutujące o baseballu. Flirt, w początkowym stadium, zawiązujący się pomiędzy samotną kobietą
a przystojniejszym z dwóch facetów przy barze. Dużo kontaktu wzrokowego i uśmiechów.
Inna para, przy stoliku, śmiała się z czegoś, co ich obojga bawiło, a jednocześnie łączyło.
Trzymali się za ręce, flirtowali pomimo obrączek na palcach. Szczęśliwe małżeństwo i zamożne,
jeśli może o tym świadczyć designerska torebka zwisająca z oparcia krzesła kobiety i równie drogie
pantofle do kompletu.
Przy następnym stoliku kolejna para zagłębiona w rozmowie, która zdawała się sama w
sobie sprawiać obojgu przyjemność. Aura intymności, uznała Ally. Język ciała, gesty, uśmiechy
przerywane łykami wina.
Zazdroszczę im tego... komfortu, pomyślała. Chciałaby mieć kogoś, z kim mogłaby siedzieć
w zatłoczonym lokalu, a mimo to ten ktoś zwracałby uwagę wyłącznie na nią, interesował się tym,
co ona mówi albo czego nie musi wypowiedzieć.
Tak jak to było z jej rodzicami; swojego rodzaju wewnętrzna harmonia i szacunek, dodające
dodatkowy wymiar miłości i wzajemnemu przyciąganiu.
Skoro tak miło na to patrzeć, pomyślała, jak wspaniałe musi być samemu tego doświadczać.
Jej rozmyślania przerwał głośny wybuch śmiechu, gdy Pete dotarł wreszcie do puenty.
Złożyła zamówienia, słuchała obojętnie rozbrzmiewającego wokół niej gwaru i nieustannie
dyskretnie obserwowała ruchy, twarze.
Zobaczyła, że trzymająca się za ręce para gestem wezwała Janet, a kiedy ta podeszła,
kobieta wskazała palcem jakąś pozycję barowego menu. Nachylona nad stolikiem Janet pomachała
ręką przed ustami, wywróciła oczami i wywołała na twarzach obojga uśmiech.
- Im pikantniejsze, tym lepsze - oświadczyła kobieta. - Stolik w klubie mamy dopiero od
ósmej, zdążymy ochłonąć.
Kiedy Janet zanotowała zamówienie i odpłynęła w dal, Ally zdała sobie sprawę, że
bezwiednie uśmiecha się, obserwując sposób, w jaki mężczyzna uniósł do ust dłoń kobiety i
delikatnie pocałował.
Gdyby nie zazdrość, która nie pozwalała jej oderwać od nich wzroku, przegapiłaby
najważniejsze. A i tak dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, że obraz uległ zmianie.
Torebka nadal zwisała z oparcia krzesła, lecz pod innym kątem, a zewnętrzna kieszeń z
suwakiem pozostawała, inaczej niż przedtem, niedomknięta.
Ally w pierwszym odruchu chciała skupić uwagę na Janet. Potem jednak to zobaczyła.
Kobieta, siedząca plecami do właścicielki torebki, nadal uśmiechała się do swojego towarzysza. A
pod stołem, bez pośpiechu, wsunęła klucze do trzymanej na kolanach własnej torebki. Trafiony,
zatopiony.
- Odleciałaś na księżyc, Ally? - Pete postukał ją palcem w ramię. - Chyba nikt tu nie czeka,
żeby mu nalać tonik do wódki.
- Nie, postanowiłam jednak zostać na ziemi. Kiedy kobieta wstała i wepchnęła sobie torebkę
pod pachę, Ally chwyciła tacę.
Ubranie z Five Four, odnotowała w myślach. Średni wzrost. Brązowe włosy, brązowe oczy.
Dobiega czterdziestki, oliwkowa cera i wyraziste rysy twarzy. Kobieta zmierzała do toalety.
Ally postanowiła się nie dekonspirować. Pospieszyła do sali klubowej, dostrzegła Willa i
wepchnęła mu w ręce tacę.
- Przepraszam, stolik numer osiem na to czeka. Powiedz Jonahowi, że chcę z nim za chwilę
porozmawiać. Muszę teraz coś zrobić.
- Ale...
- Muszę teraz coś zrobić - powtórzyła i ruszyła szybkim krokiem w kierunku toalet.
Wewnątrz przebiegła wzrokiem prostokąt wolnej przestrzeni między kafelkami a drzwiami
kabin i dostrzegła właściwe buty. Robi odcisk kluczy, uznała i odwróciła się do umywalki.
Odkręciła wodę i zaczęła obserwować w lustrze. Tylko parę minut, lecz wymagających
odosobnienia.
Usatysfakcjonowana, opuściła toaletę.
- Ally? Mam coś do zaniesienia. Gdzie podziałaś tacę?
- Niestety. - Posłała Beth przepraszający uśmiech. - Drobna awaria, muszę się nią zająć.
Poruszała się szybko. Pochwyciła spojrzenie współpracującego z nią policjanta i przystanęła
przy jego stoliku.
- Biała kobieta, niecałe czterdzieści lat. Włosy i oczy brązowe. Za minutę wyjdzie z toalety.
Granatowy żakiet i spodnie. Siedzi w sali barowej z białym mężczyzną, czterdziestoparoletnim,
włosy szpakowate, oczy niebieskie, w zielonym swetrze. Pilnuj ich, ale nie zgarniaj. Załatwimy to
tak, jak planowaliśmy.
Wróciła do baru po inną tacę, żeby mieć rekwizyt. Człowiek w zielonym swetrze płacił
właśnie rachunek. Gotówką. Sprawiał wrażenie zrelaksowanego, Ally dostrzegła jednak, że zerknął
na zegarek, a po chwili ruszył w kierunku toalet.
Kobieta wyłoniła się z drzwi do toalet i wróciła do stolika. Zamiast jednak zająć na powrót
miejsce, sięgnęła po krótką czarną pelerynkę, którą wcześniej powiesiła na oparciu. Przez moment
zasłaniała sobą widok, potem się wyprostowała, uśmiechnęła do towarzysza i wręczyła mu
pelerynkę.
Zręczne dłonie, pomyślała Ally. Bardzo zręczne dłonie.
Kiedy przy końcu baru pojawił się Jonah, przechyliła głowę i zmierzyła wzrokiem szykującą
się do opuszczenia lokalu parę, a potem posłała mu znaczące spojrzenie.
Podeszła do niego niedbałym krokiem i pogładziła po ramieniu.
- Mam dwóch funkcjonariuszy, którzy za nimi pójdą. Chcemy, żeby zrealizowali cały plan.
Dam im czas i na razie nie poinformuję ofiar. Kiedy uznam, że już pora, będę potrzebowała
twojego gabinetu.
- W porządku.
- Musimy się zachowywać jakby nigdy nic. Trzymaj się w pobliżu, abym mogła dać ci znać,
że chcę działać. Możesz powiedzieć Beth, że do czegoś mnie potrzebujesz i by przejęła moje
stoliki. Nie chcę dopuścić do zamieszania.
- Zajmę się tym i czekam na sygnał.
- Podaj mi kod do windy. Na wypadek, gdybym musiała ich tam zabrać bez ciebie. -
Nachyliła się, ich twarze niemal się zetknęły.
- Dwa, siedem... - Musnął ustami jej wargi. - Pięć, osiem, pięć. Zapamiętałaś?
- Tak, zapamiętałam. Postaraj się, by nikt nie zwracał na mnie uwagi, gdy będę
wyprowadzała ofiary z baru.
Czuła przypływ energii, jednocześnie zachowała spokój. Odczekała piętnaście minut. Kiedy
kobieta wstała i ruszyła do toalety, Ally wślizgnęła się tam za nią.
- Przepraszam. - Prędko sprawdziła, że kabiny są puste, i wyciągnęła z kieszeni odznakę. -
Detektyw Fletcher z policji Denver.
Kobieta odruchowo się cofnęła.
- O co chodzi?
- Potrzebuję pani pomocy w dochodzeniu. Muszę porozmawiać z panią i pani mężem.
Proszę pójść ze mną.
- Niczego złego nie zrobiłam.
- Oczywiście. Wyjaśnię to pani. Na górze jest pomieszczenie biurowe. Czy mogłybyśmy się
tam udać, nie zwracając niczyjej uwagi? Byłabym bardzo wdzięczna.
- Bez Dona nigdzie nie pójdę.
- Przyprowadzę pani męża. Proszę wyjść, skręcić w lewo i zaczekać w korytarzyku.
- Chcę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
- Wyjaśnię to państwu. - Ally chwyciła kobietę za ramię i pociągnęła za sobą. - Proszę. To
tylko kilka minut.
- Nie chcę żadnych kłopotów.
- Niech pani tu zaczeka. Przyprowadzę pani męża.
Ponieważ Ally nie sądziła, by kobieta czekała na nią długo, przyspieszyła kroku. Zatrzymała
się przy ich stoliku, zebrała puste szklanki.
- Proszę pana, pańska żona tam czeka. Prosi, żeby pan do niej podszedł.
- Jasne. Czy coś się stało?
- Skądże, wszystko w porządku.
Ally ruszyła do baru i postawiła szklanki. Potem prędko wróciła do korytarzyka przy
windzie.
- Detektyw Fletcher - rzuciła i mignęła odznaką, kiedy mężczyzna do niej dołączył. - Muszę
porozmawiać na osobności z panem i pańską żoną.
Mówiąc, wstukiwała kod.
- Nie wyjaśniła, o co chodzi, Don. Nie rozumiem dlaczego...
- Byłabym państwu wdzięczna za pomoc - powtórzyła Ally i niemal wepchnęła ich do
windy.
- Nie lubię być napadana przez policję - rzuciła nerwowo kobieta.
- Lynn, spokojnie, bez nerwów.
- Przepraszam za ten pośpiech. - Ally wkroczyła do gabinetu Jonaha i wskazała fotele. -
Proszę usiąść, zaraz wszystko wyjaśnię.
Lynn skrzyżowała ręce na piersi.
- Nie usiądę.
Jak sobie życzysz, siostro, pomyślała Ally.
- Prowadzę sprawę serii włamań, do których doszło w Denver i okolicy podczas ostatnich
tygodni.
Kobieta się skrzywiła.
- Czy my wyglądamy na włamywaczy?
- Nie, proszę pani. Wyglądacie państwo na sympatyczną parę z wyższej klasy średniej. To
znaczy na typowe ofiary włamywaczy. A zaledwie dwadzieścia minut temu kobieta, którą
podejrzewamy o udział, wyciągnęła pani klucze z torebki.
- To niemożliwe. Przez cały wieczór mam torebkę przy sobie.
- Proszę nie dotykać kluczy.
- Jak mogłabym dotknąć, skoro podobno ich nie ma?
- Lynn, na chwilę zamilknij. Proszę kontynuować. - Mężczyzna ścisnął ramię żony. - Co cię
dzieje? - zapytał Ally.
- Uważamy, że zrobili odcisk kluczy. Zawsze zwracają oryginały, by ofiara się nie
zorientowała. Potem wchodzą do domu i zabierają cenne przedmioty. Zamierzamy państwa przed
tym uchronić. Proszę jednak usiąść.
Tym razem w jej głosie zabrzmiał władczy ton. Widocznie poruszona, kobieta opadła na
fotel.
- Poproszę o państwa imiona i nazwisko.
- Don i Lynn... pan i pani Barnes.
- Panie Barnes, czy poda mi pan wasz adres? Przełknął ślinę i przysiadł na poręczy fotela
zajmowanego przez żonę. Odpowiedział na pytanie, a Ally zanotowała.
- Czy to znaczy, że ktoś jest w naszym domu? - zapytał. - Właśnie w tej chwili nas okrada?
- Nie, nie zdołaliby tak szybko. - Oszacowała w myślach czas jazdy samochodem. - Czy
poza państwem ktoś tam mieszka?
- Nie, tylko my. - Barnes przeczesał palcami włosy. - To wszystko jest dziwne.
- Zamierzam tam pojechać i zorganizować pułapkę.
Ally sięgnęła po słuchawkę telefonu. W tej samej chwili drzwi windy otworzyły się,
ukazując Jonaha.
- Schroniliśmy się tutaj - rzuciła.
- Jasne. Pan i pani...?
- Barnes - odpowiedział mężczyzna. - Don i Lynn Barnes.
- Don, czy mogę zaoferować tobie i twojej żonie coś do picia? Rozumiem, że ta sytuacja jest
dla was niezbyt miła i stresująca.
- Rzeczywiście, mógłbym się napić. Na przykład dobrego koniaku.
- Trudno cię o to winić. A Lynn?
- Ja... - Uniosła rękę i opuściła. - Ja po prostu nie mogę... nie rozumiem.
- Może odrobinę brandy? - Jonah otworzył wmontowaną w ścianę szafkę, odsłaniając mały,
lecz dobrze zaopatrzony barek. - Mogą państwo w pełni zdać się na bardzo kompetentną detektyw
Fletcher - kontynuował, wybierając butelki i kieliszki. - Tymczasem postaramy się, żebyście
spędzili tu czas możliwie przyjemnie.
- Dziękuję. - Lynn przyjęła kieliszek. - Bardzo dziękuję.
- Panie Barnes. - Nieco urażona tym, jak gładko Jonah, w przeciwieństwie do niej,
zapanował nad nastroszoną parą, Ally zwróciła się do mężczyzny. - Nasze jednostki są już w
drodze do państwa domu. Mógłby pan go opisać? Rozkład, drzwi, okna?
- Jasne. - Zaśmiał się, trochę niepewnie. - Sam go zaprojektowałem. Jestem architektem.
Sprawnie opisał dom, po czym Ally od razu przekazała ten opis ekipie, zanim jeszcze
zaczęła obmyślać szczegóły pułapki.
- Macie tu państwo dzisiaj zarezerwowany stolik na kolację? - zapytała.
- Tak, od ósmej. Wygląda na to, że w tej sytuacji na całą noc - dodał z gorzkim uśmiechem.
Ally zerknęła na zegarek.
- Oni sądzą, że mają mnóstwo czasu.
Chciała, żeby zeszli z powrotem na dół, posiedzieli w barze, przeszli do sali klubowej na
kolację i udawali, że nic szczególnego nie zaszło. Jedno spojrzenie na twarz kobiety wystarczyło
jednak, by się przekonać, że to się nie uda.
- Pani Barnes. Lynn. - Ally okrążyła biurko i przysiadła na krawędzi. - Zamierzamy
schwytać tych ludzi. Nie zabiorą waszych rzeczy i nie zniszczą domu. Potrzebujemy jednak waszej
pomocy. Powinniście wrócić na dół i spędzić cały wieczór tak, jakbyście o niczym nie wiedzieli.
Jeśli zdołacie to dobrze zagrać, sądzę, że nam się uda.
- Chcę wrócić do domu.
- Odwieziemy was. Proszę jednak zaczekać przynajmniej godzinę. Możliwe, że ktoś ma za
zadanie obserwację w klubie, a nie ma was przy stoliku już od dwudziestu minut. Z tym sobie jakoś
poradzimy, ale z godziną już nie. Nie chcemy spłoszyć tych ludzi.
- Jeśli się spłoszą, nie włamią się do naszego domu.
- Nie, tylko do czyjegoś innego następnym razem.
- Proszę mi pozwolić porozmawiać z żoną. - Barnes wstał, ujął jej dłoń. - Daj spokój, Lynn,
u diabła, to jest przygoda. Latami będziemy o niej opowiadać znajomym. Po prostu zjedźmy windą
na dół i się upijmy.
- Jonah, zjedź, proszę, z państwem. Aha, szepnij komuś, że z tymi... co to było... dzikimi
skrzydełkami, które państwo zamówili, jest coś nie w porządku. Już po wszystkim, ale trochę
państwa mdliło. Rachunek w barze zostanie anulowany, dobrze?
- Naturalnie. - Jonah podał Lynn rękę i pomógł jej wstać. - Na kolację zapraszam na koszt
lokalu.
Odprowadzę państwa na dół. Po prostu musieliście chwilkę wypocząć. Ja zaoferowałem
pomieszczenie, w którym mogliście zaczekać, aż poczujecie się lepiej. Może tak być? - zapytał
Ally, przywołując windę.
- Tak, doskonale. Muszę jeszcze załatwić kilka telefonów i też zjadę na dół. Zwolnisz mnie
ze względu na pilną sprawę rodzinną.
- Powodzenia - rzucił Jonah i wskazał Barnesom windę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ally wzięła od Jonaha klucz i od razu ruszyła do pokoju dla personelu po torbę. Nie
zatrzymywała się po drodze, pomachała tylko ręką, kiedy Frannie zawołała do niej zza baru.
Ufała, że Jonah rozwieje wszystkie wątpliwości personelu. Nikt nie nadaje się do tego
lepiej, uznała, pokonując biegiem odległość do oddalonego o parę przecznic miejsca, w którym
zostawiła samochód. Wystarczy, że rzuci jakieś słowo, wzruszy ramionami. Nikt nie odważy się
naciskać na Blackhawka czy go wypytywać.
Musiała dotrzeć do Federal Heights, zanim wydarzenia nabiorą tempa.
Początkowo pomyślała, że ma przywidzenia. Noc jednak była chłodna, a powietrze
przejrzyste. Bez cienia wątpliwości stwierdziła, że wszystkie opony zostały uszkodzone.
Zaklęła i kopnęła bezsilnie w sflaczałą gumę. Dennis Overton tym razem naprawdę
przesadził.
Szybko wyciągnęła z torby telefon i wezwała radiowóz.
Tracę czas, tylko o tym mogła myśleć. Dwie minuty, pięć minut, kolejne sekundy mijały,
kiedy nerwowo spacerowała po chodniku. Gdy policyjny wóz w końcu zajechał, trzymała w ręku
odznakę.
- Jakiś kłopot, detektywie?
- Aha. Włącz syrenę i jedź na północ drogą numer dwadzieścia pięć. Powiem, kiedy
wyłączyć, by ostatni odcinek pokonać po cichu.
- Jasne. Co się dzieje?
Zajęła miejsce z tyłu, za dwoma umundurowanymi policjantami. Wolałaby sama prowadzić,
jechałaby na pełnym gazie.
- Zaraz was wprowadzę. - Wydobyła z torby kaburę z bronią i poczuła się bardziej sobą, gdy
ją przypięła. - Wezwijcie pomoc drogową, dobrze? Nie chcę tak zostawiać na ulicy samochodu.
- Straszny pech, fajny wózek.
- Aha.
Kiedy wjechali na autostradę międzystanową, zdążyła już zapomnieć o własnym
samochodzie.
O przecznicę od domu Barnesów wyskoczyła z radiowozu i dopadła Hickmana.
- Co się dzieje?
- Nie spieszyli się. Balou i Dietz pilnowali ich pierwsi. Podejrzani jechali jak porządni
obywatele. Nie przekraczali dozwolonej prędkości, używali migaczy. Kobieta się rozglądała,
wykonała jeden telefon. Na drodze trzydzieści sześć przejąłem ich ja i Carson. Zatrzymali się po
benzynę. Potem kobieta wsiadła z tyłu. Mają ładnego minivana, jak zamożna para z przedmieścia.
Ona tam z tyłu coś robiła, ale nie mogłem zbliżyć się na tyle, żeby się zorientować.
- Na pewno klucze. Założę się o twoją miesięczną pensję, że mają w tym vanie mały
warsztat.
- Czy ja wyglądam na świętego Mikołaja? - Rozejrzał się po cichej ulicy. - Tak czy inaczej,
sprowadziliśmy brygadę, czeka. Podejrzani zaparkowali o przecznicę od namierzonego domu. Przy-
szli piechotą, prosto do drzwi, otworzyli je i spokojnie weszli do środka niczym właściciele.
- Barnes powiedział, że jest alarm.
- Nie zadziałał. Są w środku od jakichś dziesięciu minut. Porucznik czeka na ciebie. Okolica
zablokowana, dom okrążony.
- W takim razie wkraczamy i kończymy zabawę. Hickman uśmiechnął się i wręczył jej wal-
kie - talkie.
- Siodłajmy konie.
- Jasne. Lubię kowbojską mowę.
Poruszali się szybko, trzymali cienia. Dostrzegła policjantów: za drzewami, murkami,
skulonych w samochodach.
- Fajnie, że wpadłaś na przyjęcie, detektywie. - Kiniki wskazał głową budynek. - Działają z
ikrą, prawda?
W domu paliły się światła, przytulna poświata rozjaśniała okna na parterze i piętrze. Na
parterze Ally widziała przez moment sylwetkę człowieka.
- Dietz i Balou pilnują od tyłu. Co proponujesz? Ally sięgnęła do kieszeni i wyjęła klucze.
- Podejdziemy ze wszystkich stron, do środka dostaniemy się od frontu. Niech radiowóz
zablokuje podjazd, odetnijmy od razu tę drogę.
- Wezwij go.
Uniosła walkie - talkie, żeby wydać rozkazy.
I rozpętało się piekło.
Światła w domu zgasły, huknęły trzy strzały, zawtórowały im następne, oddane w
odpowiedzi. Kiedy Ally wyciągała broń, usłyszeli z walkie - talkie:
- Dietz dostał! Strzelał mężczyzna, ucieka pieszo w kierunku wschodnim.
Rzucili się biegiem w stronę domu. Ally pierwsza dopadła do drzwi, schylona skoczyła do
środka. Czuła w uszach pulsowanie, omiatała lufą przestrzeń. Hickman do niej dołączył. Na jej
znak ruszył po schodach, a Ally skręciła w prawo.
Ktoś krzyczał. Rozbłysły światła.
Policjanci rozproszyli się po poszczególnych pokojach. Dom otwierał się jak wachlarz.
Znała na pamięć jego opisany przez Barnesa rozkład. Przy każdych drzwiach najpierw zaglądała i
celowała jak na szkoleniu, tylko oddychała szybciej.
Na zewnątrz padły dalsze strzały, w środku słyszalne ciszej, stłumione. Ally zaczęła
odwracać się w tym kierunku, lecz zauważyła, że przesuwane drzwi, jak zapamiętała, prowadzące
do małego solarium, nie są do końca zamknięte.
Poczuła zapach perfum. Wiedziona instynktem, ruszyła do tych drzwi. Zobaczyła kobiecą
sylwetkę, biegnącą ku linii ozdobnych krzewów.
- Policja! Stać!
Mogła to sobie powtarzać do woli. Kobieta nawet nie zwolniła. Z bronią w ręku Ally
popędziła za nią. Krzyczała „Stać!” także dlatego, by koledzy zorientowali się w sytuacji.
Usłyszała daleko z tyłu nawoływania, tupot nóg.
Złapiemy ją, uznała Ally. Złapiemy nawet jeszcze przed tym wysokim ogrodzeniem.
Nie ma dokąd uciec.
Uspokoiła się, poza perfumami wyczuła zapach potu, jaki uciekinierka pozostawiła w
powietrzu. Światło księżyca wydobywało ją z mroku, padało na ciemne włosy, łopoczącą krótką
czarną pelerynkę.
A kiedy w biegu kobieta się odwróciła, światło księżyca błysnęło na chromowanej
wykładzinie rewolweru, który trzymała w ręku.
Ally widziała, jak go unosi, usłyszała świst pocisku koło ucha.
- Rzuć broń! Natychmiast!
Kiedy kobieta ponownie odwróciła się i rewolwer znów podjechał w górę, Ally strzeliła.
Widziała, jak kobieta się chwieje, usłyszała odgłos walącego się na ziemię ciała i coś jakby
westchnienie. Tym jednak, co najlepiej zapamiętała, co później nie dawało jej spokoju, była z
sekundy na sekundę coraz większa ciemna plama pośrodku jej piersi.
Tylko nawyk, wpojony i utrwalony na licznych szkoleniach, sprawił, że skoczyła naprzód i
przydepnęła rewolwer.
- Podejrzana dostała - poinformowała przez walkie - talkie.
Klęczała i sprawdzała puls. Glos jej nie zadrżał, ręce też nie. Jeszcze nie teraz. Pierwszy
pojawił się Hickman.
- Dostałaś? Ally, dostałaś? Obmacywał jej tułów, szukając rany.
- Wezwij karetkę.
Miała zesztywniałe, zdrętwiałe usta. Wyprostowała ręce, złożyła dłonie i przycisnęła do
piersi kobiety.
- Już jedzie. Chodź, wstań.
- Trzeba uciskać ranę. Do przybycia lekarza.
- Ally. - Schował broń do kabury. - Nie możesz nic dla niej zrobić. Ona nie żyje.
Nie mogła sobie pozwolić na mdłości. Zmusiła się, by stać i patrzeć, jak sanitariusze
umieszczają rannego policjanta i wspólnika kobiety w dwóch ambulansach. Nie odwróciła wzroku,
kiedy zapinano suwak dużej, plastikowej torby z ciałem jego wspólniczki w środku.
- Detektywie Fletcher.
Mimo wszystko zdołała się odwrócić, stanąć przodem do porucznika.
- Poruczniku, w jakim stanie jest Dietz?
- Nie wiem, zaraz pojadę do szpitala. Tam się dowiemy.
Potarła usta wierzchem dłoni.
- Podejrzany?
- Ratownicy medyczni są zdania, że z tego wyjdzie. Na pewno jednak minie co najmniej
kilka godzin, zanim będziemy mogli go przesłuchać.
- Czyja... czy będę mogła w tym uczestniczyć?
- To nadal twoja sprawa. - Chwycił ją za ramię i odciągnął. - Ally, posłuchaj mnie. Wiem,
jakie to uczucie. Zadaj sobie pytanie, teraz, od razu, czy miałaś jakiekolwiek inne wyjście.
- Nie wiem.
- Hickman był za tobą, a Carson nadbiegała z lewej strony. Z nią jeszcze nie rozmawiałem,
ale wiem od Hickmana, że wezwałaś ją, żeby się zatrzymała. Odwróciła się i strzeliła. Kazałaś jej
rzucić broń, a ona wymierzyła ponownie. Nie miałaś wyboru. To właśnie chcę od ciebie usłyszeć
podczas rutynowego przesłuchania jutro rano. Życzysz sobie, żebym zadzwonił do twojego ojca?
- Nie. Proszę. Porozmawiam z nim jutro, po przesłuchaniu.
- Wracaj do domu i odpocznij. Dam ci znać, co z Dietzem.
- Panie poruczniku, skoro nie zostałam zawieszona w obowiązkach, wolałabym pojechać do
szpitala. Odwiedzę Dietza i będę na miejscu, kiedy lekarze pozwolą przesłuchać podejrzanego.
Byłoby dla niej lepiej, pomyślał, wypocząć przed jutrzejszą rozmową.
- Możesz pojechać ze mną.
Panika była jak zwierzę zaciskające pazury na gardle. Nigdy przedtem czegoś takiego nie
odczuwał. Jonah powiedział sobie, że widocznie szpitale tak na niego działają. Nie cierpiał ich.
Szpitalny zapach przywodził mu na myśl ostatnie miesiące życia ojca i przypominał, że obrany
błędnie kierunek może go skazać na los, jakiego ojciec doświadczył w wieku pięćdziesięciu lat.
Jego informator zapewnił, że Ally nie odniosła żadnej rany. Wiedział jednak, że coś w
policyjnej akcji poszło bardzo źle i Ally jest w szpitalu. To wystarczyło, by Jonah natychmiast tam
popędził. Po prostu, by samemu się upewnić, powiedział sobie w duchu.
Znalazł ją na krześle w holu przed oddziałem intensywnej opieki medycznej. Wyjęła z
włosów spinkę. Wiedział już, że powtarza ten gest wtedy, gdy jest zdenerwowana lub zmęczona.
Złociste włosy zasłaniały z boku twarz, nie pozwalały uchwycić spojrzenia. Przygarbiona sylwetka
i ręce ciasno splecione na kolanach zdradziły jednak Jonahowi, czego może się spodziewać.
Zatrzymał się przed Ally, przykucnął i ujrzał, zgodnie z oczekiwaniami, pobladłą twarz i
podkrążone oczy.
- Hej. - Nie oparł się pragnieniu dotknięcia jej dłoni. - Kiepski dzień?
- Bardzo kiepski. - Nie zadała nawet pytania, skąd się wziął. - Policjant z mojego zespołu
jest w stanie krytycznym. Nie wiedzą, czy dożyje do rana.
- Bardzo mi przykro.
- Mnie też. Lekarze nie pozwalają nam porozmawiać z sukinsynem, który do niego strzelał.
Niejaki Richard Fricks. Śpi sobie słodko po narkotyku, a Dietz walczy o życie. Jego żona jest na
dole w kaplicy. Modli się o niego. - Chciała zamknąć oczy, uciec w ciemność, trzymała je jednak
otwarte. - Poza tym zabiłam dzisiaj kobietę. Jeden pocisk, prosto w serce. Jakby była tarczą na
strzelnicy.
Poczuł, że jej dłonie zadrżały, a potem zwinęły się w pięści.
- Rzeczywiście miałaś kiepski dzień. Chodź.
- Dokąd?
- Zabieram cię do domu. - Kiedy spojrzała na niego bez wyrazu, dźwignął ją na nogi. - Nie
możesz tu już nic zrobić, Ally.
Zamknęła oczy i wciągnęła powietrze.
- Hickman powiedział to samo tam, na miejscu: że niczego nie mogę zrobić.
Pozwoliła mu zaprowadzić się do windy. Nie miało sensu zostawać, protestować albo
udawać, że chce być sama.
- Mogę... wezwać taksówkę.
- Już ją masz.
Nie, pomyślała, nie ma się o co spierać, żądać cofnięcia ręki, którą ją objął.
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
- Przyjechał jakiś policjant, żeby zabrać Barnesów do domu. Udało mi się z niego wydobyć,
że wyniknęły kłopoty i gdzie jesteś. Dlaczego nie ma tu z tobą twojego ojca?
- O niczym nie wie. Opowiem mu jutro.
- Co, u diabła, jest z tobą nie tak? Zamrugała jak ktoś, kto wyłonił się z ciemnego
pomieszczenia na słońce.
- Co?
Wyprowadził ją z windy, przecinali hol.
- Chcesz, żeby usłyszał o tym od kogoś obcego? Nie widział ciebie, nie dowiedział się
właśnie od ciebie, że nie jesteś ranna. Co ty sobie w ogóle myślisz?!
- Ja... ja nie myślę. Masz rację. - Po drodze przez parking pogrzebała w torbie i wydobyła
telefon.
- Daj mi minutę. Potrzebuję tylko minutę. Wsiadła do samochodu i spróbowała uspokoić
oddech.
- W porządku - szepnęła do siebie, kiedy Jonah włączył silnik. Wybrała numer i po
pierwszym dzwonku usłyszała głos matki. - Mamo. - Zaczęła gwałtownie dyszeć. Odsunęła telefon
i zaczekała, aż zyska pewność, że jej głos zabrzmi normalnie.
- Tak, czuję się dobrze. U was wszystko w porządku? Aha, posłuchaj, właśnie wracam do
domu i muszę chwilę porozmawiać z tatą. Tak, nasze policyjne sprawy. Dziękuję.
Zamknęła oczy, słyszała, jak matka woła ojca, a potem w słuchawce zabrzmiał męski głos.
- Ally? Co jest?
- Tato. - Nie pozwoliła, żeby głos jej się załamał. - Nie mów mamie niczego, co mogłoby ją
zdenerwować.
Po krótkiej pauzie usłyszała:
- W porządku.
- Nic mi się nie stało. Nie jestem ranna i właśnie wracam do domu. Podczas akcji policjant z
zespołu został ranny, jest w szpitalu. Także podejrzany tam leży. Jutro dowiemy się więcej o nich
obu.
- Nic ci nie jest? Allison?
- Absolutnie nic. Nie jestem ranna. Tato, musiałam strzelić. Byli uzbrojeni. Oboje mieli broń
i otworzyli ogień. Ona się nie... Zabiłam ją.
- Będę u ciebie za dziesięć minut.
- Nie, proszę. Zostań z mamą. W końcu będziesz musiał jej powiedzieć i będzie cię
potrzebowała. Ja... ja muszę po prostu wrócić do domu. I... jutro, dobrze? Czy możemy o tym
porozmawiać jutro? Jestem teraz bardzo zmęczona.
- Skoro tak chcesz.
- Tak. Przysięgam, że nic mi nie jest.
- Ally, kto dostał?
- Dietz. Len Dietz. - Uniosła lewą dłoń i przycisnęła palce do ust. Nie były już zdrewniałe,
lecz miękkie. Boleśnie miękkie. - Jest w stanie krytycznym. Porucznik został w szpitalu.
- Skontaktuję się z nim. Spróbuj się przespać. Dzwoń o każdej porze, gdybyś zmieniła
zdanie. Przyjadę. Oboje przyjedziemy.
- Wiem. Zatelefonuję rano. Myślę, że wtedy będzie łatwiej. Kocham cię.
Przerwała połączenie i wrzuciła telefon do torby. W tym momencie zorientowała się, że są
już przed drzwiami jej domu.
- Dziękuję za...
Jonah nie odpowiedział, po prostu wysiadł i obszedł samochód. Otworzył drzwiczki i
wyciągnął do niej rękę.
- Nie mogę zebrać myśli. Która godzina? - zapytała.
- Nieważne. Daj mi klucz.
- Och, zawsze te ceregiele. - Wyciągnęła klucz, nieświadoma, że drugą ręką trzyma
kurczowo Jonaha niczym koło ratunkowe. - Przy następnym spotkaniu proszę o kwiaty. - Przecięła
hol i przystanęła przed windą. - Wygląda na to, że powinnam coś zrobić. Nie mogę jednak na razie
zebrać myśli. Na pewno jest coś, co muszę zrobić. Ustaliliśmy jej tożsamość. Madeline Fricks.
Madeline Ellen Fricks - powtórzyła pod nosem, wychodząc z windy. - Trzydzieści siedem lat.
Mieszkała w... Englewood. Ktoś to sprawdza. Ja powinnam się tym zająć.
Otworzył drzwi i wprowadził ją do środka.
- Siadaj, Ally.
- Aha, mogę usiąść.
Powiodła nieprzytomnym wzrokiem po saloniku. Wszystko było tak, jak zostawiła rano.
Dlaczego więc odnosi wrażenie, że nic nie jest tak samo?
Jonah przerwał te rozmyślania, najpierw dźwigając ją do pionu, a potem taszcząc do
sypialni.
- Dokąd idziemy?
- Do sypialni. Musisz się położyć. Masz cokolwiek do picia?
- Coś jest.
- Doskonale. Położył ją na łóżku.
- Nic mi nie jest.
- To świetnie.
Zostawił ją i przeszukał kuchnię. W wąskiej szafce znalazł zapieczętowaną butelkę brandy.
Nalał porcję na trzy palce. Kiedy wrócił do Ally, siedziała na łóżku, obejmując rękoma podkulone
kolana.
- Mam dreszcze - poinformowała i przycisnęła twarz do kolan. - Gdybym dostała jakieś
zadanie do wykonania, na pewno nie dostałabym ich.
- Oto twoje zadanie. - Przysiadł na łóżku, ujął ją pod brodę i zmusił, by uniosła głowę. -
Wypij.
Kiedy przystawił jej szklankę do ust, posłusznie pociągnęła pierwszy łyk. Zakrztusiła się i
odwróciła głowę.
- Nie znoszę brandy. Dostałam tę butelkę od kogoś na Boże Narodzenie. Bóg jeden wie
dlaczego. Zamierzałam...
Urwała, zaczęła się kołysać.
- Wypij trochę więcej. Postaraj się, Fletcher. Nie pozostawił jej wyboru i musiała przełknąć
następną porcję. Jej oczy złagodniały, a policzki zabarwił rumieniec.
- Zamknęliśmy cały teren w promieniu trzech przecznic, otoczyliśmy dom. Nie mogli się
wydostać. Po prostu nie mieli którędy uciec. - Musiała się wygadać. Jonah odstawił brandy. - Ale
uciekli. Mieliśmy właśnie wkroczyć, kiedy on, Fricks, opuścił dom z tyłu, od razu strzelając. Dietz
dostał dwie kule. Ktoś z nas obiegł budynek, krył obie strony. Inni weszli od frontu. Ja pierwsza,
Hickman za mną. Rozproszyliśmy się, zaczęliśmy szukać. - Miała to przed oczami. Do przodu,
skokami. - Usłyszałam następne strzały na zewnątrz. I krzyki, też z dworu. Zaczęłam się odwracać,
myśląc, że oni oboje są już poza domem i uciekają. Że są razem. Ale zobaczyłam... w tym domu
jest taki jakby otwarty pokój bez dachu i ściany do opalania się... że drzwi nie są do końca
zasunięte. Dostrzegłam ją od razu, gdy tylko znalazłam się za tymi drzwiami. Uciekała w prze-
ciwnym kierunku. Sądzę, że specjalnie się rozdzielili, żeby nas zmylić. Zawołałam, aby się
zatrzymała. Biegłam w jej kierunku, a ona przystanęła i strzeliła. Kiepski strzał, pudło.
Krzyknęłam, żeby rzuciła broń. Przed sobą miała parkan, a za mną biegli koledzy. Jak, u diabła,
mogłaby zbiec? Ale ona się odwróciła. Odwróciła się - powtórzyła Ally. - Księżyc świecił jasno,
bardzo jasno. Widziałam jej twarz, jej oczy, broń błyszczała. Strzeliłam do niej.
- Miałaś wybór? Otworzyła drżące usta.
- Nie. Dla mnie to jest jasne. Jonah. Odtworzyłam w myślach tę sytuację kilkanaście razy,
moment po momencie. Podczas szkoleń nie przygotowują cię do tego. Nie są w stanie. Nie można
opisać, co się wtedy czuje. - Pierwsza łza spłynęła Ally po policzku. Otarła ją niecierpliwym
ruchem. - Nawet nie wiem, dlaczego płaczę. Albo po kim.
- To nieważne.
Objął ją, przyciągnął jej głowę do ramienia i przytrzymał.
Płakała, a on powrócił myślami do tego, co usłyszał.
Kiepski strzał, powiedziała, pudło, właściwie pomijając fakt, że ktoś usiłował ją zabić. A
mimo to płakała, bo nie miała wyboru i musiała ratować własne życie.
Przycisnął policzek do jej włosów. Policjanci. Nigdy ich nie zrozumie.
Spała przez dwie godziny. Zapadła w zapomnienie jak głaz ciśnięty do jeziora i
znieruchomiały na dnie. Kiedy się obudziła w ciemności, była cała owinięta wokół niego.
Przez chwilę pozostała nieruchoma, zastanawiała się nad sytuacją, podczas gdy pod jej
dłonią jego serce biło mocno i regularnie. Z otwartymi oczami, już przytomniejsza, skupiła się na
poszczególnych elementach. Bolała ją nieco głowa, nic wielkiego. Poruszyła palcami stóp i odkryła,
że jest bosa. A z kostki zniknęła kabura.
Podobnie, zdała sobie sprawę, jak szelki z bronią.
Rozbroił mnie, pomyślała, i to nie na jeden sposób. Pochlipując, wszystko mu opowiedziała,
a potem szlochała na jego ramieniu. A teraz oplatała go ramionami niczym bluszcz. A najgorsze, że
chciałaby pozostać tak jak najdłużej.
Sądząc, że Jonah śpi, zaczęła ostrożnie się odsuwać.
- Lepiej się czujesz?
Wprawdzie nie podskoczyła, ale niewiele brakowało.
- Aha, znacznie lepiej. Chyba zawdzięczam to tobie.
- Też tak uważam.
W ciemności odnalazł jej usta i nakrył wargami.
Niespodziewana miękkość, rozkoszne ciepło. Tak, chciałaby pozostać w tej pozycji, więc
się dla niego otworzyła, przesuwając dłoń do twarzy, nie stawiając oporu, kiedy przycisnął ją całym
ciałem do materaca.
Twarde mięśnie, oszałamiające gorąco ust - właśnie to, czego pragnęła. Objęła go
ramionami, przyciągała mocniej, tak jak on ją obejmował, kiedy płakała.
Jonah rozkoszował się chwilą, czuł cudowny smak jej warg, usłyszał senne westchnienie.
Przedtem leżał obok, cały spięty, a ona spała. Pragnął jej. Pragnął jej tak jak żadnej innej kobiety.
Kiedy się obudziła, odczuwał tylko czułość. Gdy się poddała, nie był w stanie jej wziąć.
Odsunął się, powiódł kciukiem po policzku Ally.
- Kiepska koordynacja - skomentował i wstał.
- Ja... - Odkaszlnęła. Nagle wszystko się skończyło. - Posłuchaj, jeśli ci się wydaje,
nieważne dlaczego, że wykorzystujesz sytuację, to jesteś w błędzie.
- Doprawdy?
- Potrafię powiedzieć „tak” albo „nie”. Chociaż jestem ci wdzięczna, że zabrałeś mnie do
domu, wysłuchałeś i nie zostawiłeś samej, z pewnością nie zapłaciłabym ci za takie usługi seksem.
Zbyt często o sobie myślę. Do diabła, zbyt często myślę o seksie.
Roześmiał się i przysiadł na krawędzi łóżka.
- Rzeczywiście czujesz się lepiej. - Tak jak powiedziałam.
Uniosła się i pocałowała Jonaha w szyję.
- Bardzo kuszące. - Zdobył się nawet na to, by niedbale poklepać dłoń Ally i wstać. - Nie,
dziękuję.
Najpierw odczuła odmowę jak zniewagę i miała już na końcu języka stosowną odpowiedź.
Ponieważ jednak przypomniało jej to Dennisa, tylko gwałtownie się cofnęła.
- W porządku. Wolno mi zapytać dlaczego? W obecnej sytuacji takie pytanie jest chyba ra-
cjonalne?
- Z dwóch przyczyn. Zapalił lampkę przy łóżku.
- Boże, jesteś piękna.
- I właśnie dlatego nie chcesz się ze mną kochać?
- Pragnę cię tak mocno!
Owinął sobie wokół palca jasny kosmyk, potem puścił i cofnął dłoń.
- Nieustannie o tobie rozmyślam, Ally. A cenię spokój. Jeszcze nie postanowiłem, czy chcę
się zaangażować. Jeśli zrealizuję choćby połowę interesujących pomysłów, jakie mi z twojego
powodu wpadają do głowy, przepadnę z kretesem.
Przysiadła na piętach.
- Wyobrażałam sobie, że potrafisz zrzucić więzy, kiedy tylko uznasz to za stosowne.
- Nigdy nie miałem takiego problemu. Ty jesteś problemem.
Poczucie zniewagi i rozdrażnienie ustąpiły.
- Fascynujące. Zaklasyfikowałam cię jako osobę, która bierze, co chce i kiedy chce, nie
dbając o konsekwencje.
- Nie, wolę kalkulować i na tej podstawie eliminować konsekwencje. Dopiero potem biorę
to, czego chcę.
- Innymi słowy, działam ci na nerwy.
- Och, tak, dalej, uśmiechaj się. Nie mogę cię za to winić.
Zaśmiała się.
- Wspomniałeś o dwóch przyczynach. Jaka jest ta druga?
- To bardzo proste. - Wsunął się głębiej na łóżko, nachylił i chwycił dłonią jej podbródek. -
Nie lubię policjantów - oświadczył i lekko musnął ustami jej wargi. Kiedy chciał się odsunąć, przy-
lgnęła do niego. Poczuła, że zadygotał, i nic nigdy nie sprawiło jej większej satysfakcji. - Tak,
jesteś problemem - mruknął. - Idę.
- Tchórz.
- W porządku, zabolało, ale jakoś się wyliżę. Wstał i ruszył do krzesła, na którym zostawił
marynarkę.
Nigdy nie czułam się lepiej, uznała Ally. Miała poczucie, że jest rewelacyjna,
niezwyciężona.
- Dlaczego tu nie wrócisz i nie staniesz do walki jak mężczyzna?
Popatrzył na Ally. Klęczała na łóżku, patrząc na niego wyzywająco.
Nadal czuł na języku jej smak.
Pokręcił jednak tylko głową i ruszył do drzwi. Nie potrafił odmówić sobie ostatniego
spojrzenia.
- Rano będę nienawidził nas oboje - rzucił. Gdy opuszczał mieszkanie, dźwięczał mu w
uszach jej szyderczy śmiech.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ally wstała o szóstej i o siódmej była już gotowa do wyjścia. W drzwiach niemal wpadła na
rodziców, którzy cierpliwie na nią czekali.
- Mamo. - Przerzuciła spojrzenie na ojca, chciała się do niego zwrócić, lecz matka już ją
ściskała. - Mamo - powtórzyła. - Nic mi nie jest.
- Pozwól mi jednak. - Cilla obejmowała ją mocno, policzek przytulony do policzka. Głupie,
uznała, trzymać się przez całą noc, a załamać teraz, gdy ma dziecko przy sobie. Nie mogła sobie na
to pozwolić. - W porządku. - Przylgnęła ustami do skroni córki, a potem lekko odsunęła się, by
przyjrzeć się jej twarzy. - Musiałam się przekonać. I tak masz szczęście, że twojemu ojcu udało się
tak długo mnie powstrzymywać.
- Nie chciałam, żebyś się martwiła.
- Martwienie się jest moim obowiązkiem. Sądzę, że znakomicie się z niego wywiązuję.
- Ze wszystkiego wywiązujesz się znakomicie.
Oczy Cilli O'Roarke Fletcher miały tę samą złocistobrązową barwę, co oczy córki, a krótkie
czarne włosy podkreślały urodę szczupłej twarzy i urok lekko chropawego głosu.
- Ale z zamartwiania się uczyniłam wprost sztukę - powiedziała.
Ponieważ były niemal identycznego wzrostu, żeby pocałować matkę w policzek, Ally
musiała się tylko bliżej przysunąć.
- Teraz możesz sobie zrobić przerwę. Czuję się doskonale, naprawdę.
- I doskonale wyglądasz.
- Zapraszam do środka, poczęstuję was kawą.
- Nie, przecież właśnie wybierasz się do komisariatu. Ja tylko musiałam cię zobaczyć. -
Dotknąć, uzupełniła w myślach Cilla. - Zresztą też jestem w drodze do pracy. Zamierzam
przeprowadzić rozmowę z nowym kierownikiem działu reklamy w KHIP. Twój ojciec mnie
podrzuci. Możesz wziąć mój samochód.
- Skąd wiesz, że potrzebuję samochodu?
- Mam swoje źródła informacji - odpowiedział za żonę Boyd. - Powinnaś dostać z powrotem
swój po południu.
- To znakomicie. Będę musiała sobie poradzić. Ally zamknęła za sobą drzwi.
- To znaczy z samochodem, Overtonem i biurokratyczną mitręgą - skomentowała Cilla. -
Mam nadzieję, że nie wychowałam niewdzięcznej córki, która chce, aby jej ojciec bezczynnie
czekał, aż przydarzy się jej coś złego. - Cilla przechyliła głowę i uniosła brwi. - Byłabym bardzo
rozczarowana.
Boyd uśmiechnął się, objął żonę i pocałował w czubek głowy.
- Mądra decyzja - mruknęła Ally. - Dziękuję, tato.
- Bardzo proszę, Allison.
- Które z nas dobierze się do skóry Dermisowi Overtonowi? - Cilla zatarła ręce. - A może
razem? W takim wariancie rezerwuję sobie pierwszeństwo.
- Przejawia skłonność do stosowania przemocy - poinformowała Ally ojca.
- Porozmawiamy o tym, na razie się wstrzymaj - poprosił żonę Boyd. - Pozwólmy działać
systemowi. A teraz, detektywie... - kiedy zmierzali do windy, Boyd otoczył ręką ramiona córki -
pojedź najpierw do szpitala. Jest tam podejrzany, który czeka na przesłuchanie.
- A wewnętrzne dochodzenie w sprawie użycia broni?
- Zostanie przeprowadzone jeszcze dziś przed południem. Będziesz musiała złożyć
wyjaśnienia i dołączyć swój raport. Detektyw Hickman został przesłuchany wczoraj wieczorem i
wszystko jest już w zasadzie jasne. Nie ma żadnego powodu do niepokoju.
- Wiem, że postąpiłam tak, jak musiałam. Fakt, że wczoraj czułam się źle, bardzo źle. Ale
teraz już wszystko w porządku. Chyba na tyle, na ile w tej sytuacji jest to możliwe.
- Nie powinnaś zostawać wczoraj sama - zauważyła Cilla.
- Właściwie przez pewien czas towarzyszył mi... przyjaciel.
Boyd otworzył usta i od razu je zamknął. W nocy po telefonie córki natychmiast zadzwonił
do Kinikiego. Wiedział, że Jonah odwiózł Ally ze szpitala do domu, zyskał więc praktycznie
pewność co do tożsamości tego przyjaciela.
Nie miał za to pojęcia, co o tym myśleć.
Ally krążyła po szpitalnym parkingu dla gości, aż znalazła miejsce. Zamykając samochód,
dostrzegła Hickmana. Z rękami w kieszeniach mrużył oczy w jasnym słońcu.
- Fajny wózek - skomentował. - Nie każdy gliniarz ma mercedesa jako drugi samochód.
- Mojej matki.
- A więc masz jakąś matkę. A poza tym co słychać?
- W porządku. - Ruszyli razem w kierunku wejścia. - Posłuchaj, wiem, że wczoraj złożyłeś
raport o tym zdarzeniu. Dziękuję, że tak szybko i że mnie poparłeś.
- Zdarzenia przebiegły tak, jak przebiegły. Jeśli może ci to poprawić humor, wiedz, że
strzeliłaś o ułamek sekundy przede mną. Niewiele brakowało, żebym to ja ją pierwszy trafił.
- Dzięki. Co z Dietzem?
- Nadal w stanie krytycznym. - Hickman spochmurniał. - Przetrwał noc, jest więc nadzieja.
Chciałbym stoczyć rundkę z draniem, który posłał go do szpitala.
- W takim razie wskakuj na ring.
- Wiesz już, jak zamierzasz to rozegrać?
- Myślałam o tym. - Zmierzali ku rzędowi wind. - Ona telefonowała z samochodu. To
oznacza, że współdziałała z nimi jeszcze co najmniej jedna osoba. Prawdopodobnie dwie. Ktoś w
klubie i ktoś, kto tym wszystkim kierował, organizował. Fricks wie, że strzelił do policjanta i że w
związku z tym znalazł się w kiepskim położeniu. Jego żona nie żyje, działalność im się załamała, a
on sam może zawisnąć na stryczku.
- Zatem nie ma zbyt wielu bodźców, by mówić. Chcesz go kupić obietnicą dożywocia?
- Jest możliwa taka droga. Zadbajmy o to, by na nią wkroczył.
Pokazała odznakę policjantowi w mundurze, który stał przy drzwiach pokoju, w którym
leżał Fricks, i weszli do środka. Fricks był blady, oczy miał zamglone, lecz otwarte. Obrzucił
wzrokiem Ally i Hickmana, a potem powrócił do kontemplowania sufitu.
- Nie mam nic do powiedzenia. Chcę adwokata.
- No cóż, to nam ułatwia pracę. - Hickman podszedł do łóżka. - Nie wygląda jak zabójca
policjantów, prawda, Fletcher?
- Rzeczywiście. Na razie. Dietz może się wylizać. Rzecz jasna, wchodzi w grę włamanie,
posiadanie broni bez zezwolenia, co najmniej usiłowanie morderstwa policjanta. - Wzruszyła
ramionami. - Poza tym jeszcze dużo więcej.
- Nie mam nic do powiedzenia.
- To się zamknij - odparowała Ally. - Po co masz próbować sobie pomóc? Zaufaj
adwokatowi, że wszystkim się zajmie. Ale... ja nie jestem w nastroju do zawierania układów z
adwokatami. A ty, Hickman?
- Tym razem ja też nie.
- Właśnie, nie jesteśmy w nastroju - podsumowała Ally. - Nie wtedy, kiedy nasz kolega
walczy o życie na oddziale intensywnej terapii. Nie lubimy prawników, którzy szukają sposobów
na wyciągnięcie zabójców policjantów spod stryczka. Racja, Hickman?
- Tak uważam. Nie dostrzegam żadnego powodu, dla którego mielibyśmy facetowi choć
trochę odpuścić. Niech sam sobie radzi.
- No cóż, mimo wszystko powinniśmy chyba uwzględnić dodatkowe okoliczności. Okazać
nieco współczucia. Ubiegłej nocy stracił żonę. - Obserwowała skurcz bólu, który przemknął przez
twarz Fricksa, zanim zamknął oczy. Tutaj, pomyślała, mamy do niego klucz. - Przykre. Jego żona
nie żyje, a on leży ranny i czeka na wyrok śmierci. - Ally wzruszyła ramionami. - Może nie myśli o
tym, że inni ludzie, ci, którzy pomogli mu znaleźć się w tej sytuacji, mogą się wywinąć. W dodatku
cieszyć się bogactwem, podczas gdy on zadynda na bardzo krótkim sznurze. - Nachyliła się nad
łóżkiem. - Powinien o tym pomyśleć. Rzecz jasna, mógł, na przykład, nie kochać żony.
- Nie mówcie o Madeline. - Głos mu zadrżał. - Była dla mnie wszystkim.
- Doprawdy, jestem poruszona. Może dla Hickmana to bez znaczenia, ale mnie prawdziwa
miłość zawsze wzrusza. Dlatego zamierzam ci powiedzieć, że powinieneś teraz pokombinować, jak
sobie pomóc. Jeśli wyjawisz nam to, co nas interesuje, udamy się do prokuratora i poprosimy o
odrobinę pobłażliwości. Okaż trochę skruchy, Richard, wyciągnij do nas rękę. Jeszcze daleko do
uchronienia cię przed najgorszym.
- Zacznę mówić, już jestem martwy. Ally posiała Hickmanowi spojrzenie.
- Dostaniesz ochronę.
Oczy Fricksa pozostawały zamknięte, lecz spod powiek pociekły łzy.
- Kochałem żonę.
- Wiem. - Ally opuściła boczną osłonę, żeby móc przysiąść na łóżku. Teraz okaż mu
sympatię, pomyślała. - Widziałam was razem w klubie Blackhawka. To, jak na siebie patrzyliście,
świadczyło o szczególnym uczuciu.
- Ona odeszła.
- Próbowałeś ją ocalić, prawda? Pierwszy wybiegłeś z domu, żeby odciągnąć od niej uwagę.
Dlatego wpadłeś w kłopoty. Ona cię kochała. Chciałaby, żebyś teraz sobie pomógł, żebyś zrobił
wszystko, co w twojej mocy, by żyć. Richard, w nocy próbowałeś ją ocalić, skupić na sobie pościg,
żeby ona mogła uciec. Uczyniłeś wszystko, co było możliwe w tej sytuacji. Teraz ocal siebie.
- Nie chcieliśmy wyrządzić nikomu krzywdy, broń mieliśmy tylko na wszelki wypadek,
żeby nią zagrozić, gdyby coś poszło nie tak.
- To prawda. Nie zaplanowaliście strzelaniny. Wierzę. A to ogromna różnica. Po prostu
wydarzenia wymknęły się spod kontroli.
- Nigdy przedtem nic takiego się nie stało. Ona wpadła w panikę. To wszystko. Nie
zdołałem niczego innego wymyślić.
- Nie chciałeś nikogo zranić. - Ally przemawiała cicho, ze współczuciem, nawet kiedy nasu-
nął się jej przed oczy obraz rozciągniętego na ziemi, krwawiącego Dietza. - Zamierzałeś tylko dać
jej czas, by mogła zbiec. - Zaczekała, aż Richard przestanie łkać. - Jak wyłączyliście alarm?
- Mam dryg do elektroniki. - Przyjął chusteczkę, którą mu podawała, wytarł oczy. -
Pracowałem w firmie ochroniarskiej. Zresztą, ludzie nie zawsze pamiętają o włączeniu alarmu. Ale
jeśli nawet, na ogół potrafię go rozbroić. Gdybym nie zdołał, po prostu byśmy zrezygnowali. Gdzie
trzymają Madeline? Gdzie ona jest?
- Porozmawiamy o tym. Pomóż mi, a ja uczynię, co w mojej mocy, żebyś mógł ją zobaczyć.
Kto zatelefonował z klubu, by cię poinformować, że Barnesowie dziwnie się zachowują? Ta sama
osoba, do której Madeline dzwoniła z samochodu? Wciągnął głęboko powietrze.
- Chcę statusu świadka koronnego i zwolnienia z odpowiedzialności.
Hickman pogardliwie prychnął, wykonał gest, jakby zamierzał odciągnąć Ally od łóżka.
Postanowił odegrać złego policjanta, skoro Allison wzięła na siebie rolę dobrego.
- Drań chce zwolnienia z odpowiedzialności. Ty mu pomagasz, a on chce się wywinąć. Daj
sobie spokój.
- Zaczekaj, jeszcze troszkę zaczekaj. Nie widzisz, że człowiek jest zrozpaczony? Leży tutaj i
nie może nawet wyprawić żonie pogrzebu.
- Ona... - Fricks odwrócił głowę. - Ona chciała, żeby ją skremować. To było dla niej ważne.
- Możemy pomóc to załatwić. Za to ty musisz pomóc nam.
- Zwolnienie.
- Posłuchaj, Richardzie. W tej sytuacji nie proś o gwiazdkę z nieba. Mogę ci coś przyrzec,
ale nie chcę cię okłamywać. Jestem w stanie wywalczyć najwyżej złagodzenie kary.
- Nie potrzebujemy go, Ally. - Hickman zdjął z poręczy łóżka kartę pacjenta i na nią
zerknął. - Zostawmy go, a pozostałych sami zgarniemy w ciągu kilku dni.
- Ma rację. - Ally westchnęła i skierowała spojrzenie z powrotem na Fricksa. - Za parę dni
sami znajdziemy odpowiedzi na wszystkie pytania. Jeśli jednak zaoszczędzisz nam trochę czasu i
kłopotu, dowiedziesz, że żałujesz, mogę ci obiecać, iż wstawię się za tobą. Wiemy, że brali w tym
udział inni ludzie. Ich aresztowanie to tylko kwestia czasu. Pomóż mi, a ja pomogę ci wyświadczyć
przysługę Madeline. To uczciwy układ.
- To jej brat. - Wycedził te słowa przez zęby i otworzył oczy. Nie były już zamglone, nie
były załzawione. Płonęły nienawiścią. - On ją do tego namówił. Mógł ją przekonać do wszystkiego.
Twierdził, że to przygoda, ekscytująca gra. On to zaplanował, przez niego ona nie żyje.
- Gdzie teraz jest?
- Ma dom w Littleton. Duży dom nad jeziorem. Nazywa się Matthew Lyle i będzie mnie
chciał dopaść po tym, co stało się Madeline. To wariat. Wariat z obsesją na jej punkcie. Zabije
mnie.
- W porządku, tym się nie przejmuj. Do ciebie się nie dostanie. - Ally wyjęła notes. -
Opowiedz mi coś więcej o Matthew Lyle'u.
O czwartej po południu tego samego dnia Jonah tkwił za biurkiem i usiłował pracować. Był
na siebie wściekły za to, że trzykrotnie dzwonił do Ally, dwa razy do domu i raz do komisariatu. I
równie wściekły na nią, że nie oddzwoniła.
Uznał, że popełnił wielki błąd, wychodząc z mieszkania, zamiast zostać z Ally i wziąć to, co
mu oferowała, a czego pragnął.
Z tym błędem musiał teraz żyć, miał jednak pewność, że przyjdzie mu to łatwiej, niż gdyby
go nie popełnił. Chciał tylko grzecznościowej rozmowy. Cholera, była mu to winna. Wpuścił ją do
klubu, pozwolił pracować ramię w ramię ze swoimi przyjaciółmi, podczas gdy ona ich oszukiwała.
Zresztą sam robił to samo.
Chwycił słuchawkę i właśnie w tej samej chwili otworzyły się drzwi windy i w pokoju
pojawiła się Ally.
- Nadal pamiętam kod.
Bez słowa odłożył słuchawkę. Ubrana do pracy, spostrzegł.
- Muszę pamiętać, żeby go zmienić. Zdziwiona, uniosła brwi, lecz kroczyła pewnie, a potem
rozsiadła się w fotelu, stojącym po drugiej stronie biurka.
- Domyślam się, że chciałbyś poznać rozwój sytuacji.
- Domyślasz się prawidłowo.
Coś mu leży na wątrobie, uznała. Wrócimy do tego później.
- Fricks obciąża swojego szwagra. Matthew Lyle alias Lyle Matthews alias Lyle Delaney.
Głównie przestępstwa komputerowe, parę napadów. Długa lista spraw, ale większość umorzona. Z
braku dowodów albo ugoda z prokuratorem. Mimo to przeżył załamanie nerwowe. Teraz zwiał.
Odwiedziliśmy go parę godzin temu, zniknął. - Potarła oczy. - Nie zdążył wiele ze sobą zabrać.
Zostawił dom pełen skradzionych rzeczy. Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że niewiele
sprzedali, jeśli w ogóle. Salon wygląda jak wystawa przedmiotów przygotowanych do aukcji. Aha,
musisz sobie poradzić bez jednej kelnerki.
- Nie oczekiwałem, że stawisz się dzisiaj do pracy.
- Nie miałam na myśli siebie, tylko Janet. Według Fricksa ona i Lyle są... sobie bardzo
bliscy. To ona z nimi współdziałała. Wyszukiwała cele, przekazywała Lyle'owi pagerem numery
kart kredytowych. Wkraczali Fricksowie, starała się odwrócić uwagę, kiedy kradli klucze. Potem
ostrzegała, posługując się innym kodem, gdy ofiary prosiły o rachunek. Fricksowie mieli jeszcze
czas, żeby po sobie posprzątać. Wszystko działało jak w zegarku.
- Przymknęliście ją?
- Nie, wygląda na to, że wczoraj w ogóle nie wróciła do domu. Zgaduję, że pojechała prosto
do Lyle'a i razem uciekli. Dostaniemy ich oboje.
- Nie wątpię. Rozumiem, że kończysz pobyt w klubie.
- Chyba tak. - Wstała i podeszła do okna. Tego dnia zasłona pozostawała opuszczona,
podniosła ją więc i wyjrzała. - Muszę porozmawiać z twoimi pracownikami. Sądzę, że będą czuć
się swobodniej, jeśli zrobię to tutaj. Czy masz coś przeciwko wykorzystaniu w tym celu twojego
gabinetu?
- Nie.
- Świetnie. Zacznę od ciebie. Miejmy to już za sobą. - Ponownie zajęła miejsce i wyjęła
notes. - Opowiedz mi, co wiesz o Janet.
- Pracowała tu mniej więcej od roku. Była w tym dobra, wielu stałych bywalców bardzo ją
lubiło. Dobrze zapamiętywała nazwiska. Sprawna, można było na niej polegać.
- Czy byłeś z nią związany osobiście?
- Nie.
- Ale chyba wiesz, że ona mieszka w tym samym bloku, co Frannie?
- Czy to jest zabronione?
- Jak ją zatrudniłeś?
- Chciała dostać tę pracę. Frannie nie miała z tym nic wspólnego.
- Nie twierdzę, że miała. - Ally wyjęła z torby zdjęcie. - Czy kiedykolwiek widziałeś tutaj
tego mężczyznę?
Jonah przyjrzał się policyjnej fotografii mniej więcej trzydziestoletniego bruneta.
- Nie.
- A gdziekolwiek indziej?
- Także nie. To ten Lyle?
- Właśnie. Dlaczego jesteś na mnie zły?
- Poirytowany - poprawił chłodno. - Nie lubię przesłuchań.
- Jestem policjantką, Jonah. - Schowała zdjęcie do torebki. - Może cię to wszystko
denerwować, ale tak sprawy się mają. Chciałabym od razu przeprowadzić te rozmowy.
Ponieważ wstała, on także podniósł się z fotela.
- Masz rację, to wszystko mnie irytuje.
- W takim razie teraz sobie odetchnij. Byłabym wdzięczna, gdybyś przysłał tu Willa i nie
opuszczał klubu. Może się okazać, że będę musiała porozmawiać z tobą po raz drugi.
Obszedł biurko. Pozostali opanowani, kiedy chwycił ją za klapy żakietu i zmusił, by stanęła
na palcach.
- Naciskasz we mnie zbyt wiele guzików. - Puścił ją i ruszył do windy.
- Niektóre działają.
Powiedziała to cicho, kiedy zamknęły się za nim drzwi.
- A więc... - Frannie zapaliła papierosa i zmierzyła Ally wzrokiem. - Jesteś policjantką.
Domyśliłabym się, gdyby nie wprowadził cię tu Jonah. Nie lubi gliniarzy tak samo jak ja.
- Posłuchaj, postarajmy się, żeby to było możliwie najmniej bolesne dla obu stron. Wiesz
już, jak działał system włamań, do czego wykorzystywano klub, jaką rolę odgrywała Janet.
- Wiem tyle, ile uznałaś za stosowne mi powiedzieć teraz, kiedy pokazałaś odznakę.
- To prawda. Więcej faktów ci nie potrzeba. Od dawna ją znasz?
- Chyba mniej więcej od półtora roku. Poznałyśmy się w pralni w naszym domu. Była zatru-
dniona w jakimś barze i ja też. - Frannie wzruszyła ramionami. - Lubiłam ją, czasem gdzieś razem
wyskakiwałyśmy. Kiedy Jonah otworzył ten klub, pomogłam jej dostać tu pracę. Czy jestem współ-
winna?
- Nie, jesteś tylko niemądra, że się przede mną zgrywasz. Wspomniała o jakimś chłopaku?
- Ona lubiła mężczyzn, i to z wzajemnością.
- Frannie. - Ally postanowiła zmienić taktykę. - Może nie przepadasz za policjantami, ale
jeden leży właśnie w szpitalu i jest moim przyjacielem. Lekarze nadal nie wiedzą, czy przeżyje. Ma
dwoje dzieci i żonę, która go bardzo kocha. Inna kobieta nie żyje. Ją także ktoś bardzo kochał.
Chcesz się ze mną kłócić o sprawy osobiste, doskonale, ale załatwmy najpierw tę służbową.
Frannie ponownie wzruszyła ramionami.
- Czasami wspominała o tym facecie, chociaż nigdy nie wyjawiła, jak się nazywa.
Opowiadała, że wkrótce przestanie dźwigać tace i żebrać o napiwki. - Frannie wstała, podeszła do
barku i otworzyła go w sposób świadczący o tym, że czuje się w gabinecie Jonaha jak u siebie w
domu. Wyjęła butelkę bezalkoholowego napoju i odkręciła nakrętkę. - Myślałam, że to tylko
gadanie. Lubiła się przechwalać mężczyznami, podbojami.
- Czy widziałaś ją kiedykolwiek z tym facetem? Ally popchnęła w jej kierunku zdjęcie po
blacie biurka.
Frannie pociągnęła łyk i podeszła. Przyjrzała się fotografii.
- Być może... Tak. Widziałam ich ze dwa razy, jak wchodzili do naszego budynku.
Pomyślałam sobie wtedy, że nie sprawia wrażenia kogoś w jej typie. Raczej niski, trochę pulchny.
Nieefektowny. Janet preferowała przystojnych z platynowymi kartami kredytowymi. - Frannie
pokręciła głową i usiadła w fotelu. - Zabrzmiało nieprzyjemnie, nie tak chciałam. Lubiłam ją. Jest
młoda, może trochę głupia, ale nie podła.
- Dodaj sobie do tego, że wykorzystywała ciebie, Jonaha i ten klub. Czy wspomniała o
jakimś miejscu, do którego się wybierają?
- Nie... może coś mówiła o jakimś miejscu nad jeziorem. Zwykle nie zwracałam uwagi na
jej słowa, kiedy zaczynała się przechwalać. Moim zdaniem, najczęściej zmyślała.
Ally wypytywała o Janet przez następne piętnaście minut, ale niczego nowego się nie
dowiedziała.
- No dobrze, gdybyś sobie coś przypomniała, byłabym wdzięczna za telefon. - Wstając, Ally
Wręczyła Frannie wizytówkę.
- Jasne. - Rzuciła okiem na kartonik. - Detektywie Fletcher.
- Mogłabyś poprosić na górę Beth?
- Dlaczego, u diabła, nie zostawisz jej w spokoju?! Ona niczego nie wie.
- Świetnie się bawię, zastraszając potencjalnych świadków... - Obeszła biurko i przysiadła
na rogu. - W porządku, to był gong. Zaczynajmy osobistą rundę.
- Nie podoba mi się sposób, w jaki się tu dostałaś, w jaki nas wykorzystałaś i szpiegowałaś.
Wiem, jak to działa. Sprawdzasz wszystkim życiorysy, wtykasz nos w cudze życie i oceniasz.
Domyślam się, że ubolewasz, iż to Janet jest winna, a nie była prostytutka.
- Mylisz się. Ja cię lubię.
Wytrącona z równowagi, Frannie ponownie zajęła miejsce.
- Gadanie.
- Dlaczego nie mogłabym cię lubić? Wykazałaś się odwagą i zeszłaś z drogi, która prowadzi
tylko w dół. Zdobyłaś uczciwą pracę i dobrze ją wykonujesz. Jedyny problem, jaki mam z tobą, to
Jonah.
- Nie rozumiem.
- Kiedyś byliście blisko, a on mnie pociąga. Zbita z tropu Frannie wyciągnęła drugiego pa-
pierosa.
- Trochę nie nadążam. Z Johanem to naprawdę? - zapytała po długim milczeniu. - Kochasz
się w nim?
- Na to wygląda. Jak powiedziałam, lubię cię, a właściwie nawet podziwiam za to, jak
odmieniłaś swoje życie. Ja nie stawałam przed takimi wyborami. Chciałabym wiedzieć, że gdybym
musiała, zachowałabym się tak jak ty.
- Cholera. - Frannie zerwała się na nogi i zaczęła przemierzać pokój. - Cholera - powtórzyła.
- No dobrze. Po pierwsze, nie jestem związana z Jonahem. Nie w takim znaczeniu, o jakie ci
chodzi. Nigdy mnie nie kupił, kiedy byłam na sprzedaż, a potem mnie nawet nie dotknął. Nawet
wtedy, gdy sama mu to zaoferowałam.
Mile zaskoczona, Ally zapytała łagodnie:
- Jest ślepy czy głupi?
Frannie zatrzymała się i zmierzyła ją ostrym spojrzeniem.
- Nie chcę cię polubić, a ty mi to utrudniasz. Kocham go. Kiedyś, dawno temu, kochałam
go... inaczej, niż myślisz, inaczej niż teraz. Razem dorastaliśmy, znamy się od dziecka. Ja, Jonah i
Will.
- Wiem, to widać.
- Kiedy wystawałam na ulicy, Jonah czasami przychodził i płacił mi za całą noc. Potem
zabierał mnie na kawę czy jakieś jedzenie. I tyle. Zawsze był frajerem.
- Rozmawiamy o tym samym człowieku?
- Jeśli o ciebie dba, to tak. Będzie cię cierpliwie podnosił, nieważne, ile razy upadniesz.
Ugryziesz go w rękę, po prostu to zignoruje i znów podniesie. Pod tym względem z nim nie
wygrasz. Przynajmniej na dłuższą metę. Ja, na przykład, wcale nie ułatwiałam mu zadania. -
Frannie westchnęła i na powrót zajęła miejsce w fotelu. Chwyciła butelkę, pociągnęła ostatni łyk. -
Jeszcze kilka lat temu byłam poniżej poziomu rynsztoka. Pracowałam na ulicy, od kiedy
skończyłam piętnaście lat. Mając dwadzieścia, byłam zużyta. Pomyślałam sobie, że czas z tym
skończyć. Postanowiłam podciąć sobie żyły. Chyba wystarczająco dramatyczne. - Wyciągnęła rękę,
odwróciła i zademonstrowała bliznę na lewym nadgarstku. - Skończyło się tylko na jednej ręce, i to
nie za głęboko.
- Co cię zatrzymało?
- Najpierw? Krew. Wystarczyła, żeby mi to wybić z głowy. - Zaśmiała się zadziwiająco we-
soło. - Stałam w brudnej łazience, naćpana, krwawiąca i zaczęłam się bać. Zadzwoniłam do Jonaha.
Nie wiem, co by się stało, gdyby wtedy nie odebrał. Albo odebrał i nie przyszedł. Zawiózł mnie do
szpitala, potem na detoks. - Oparła się wygodniej, dotknęła blizny, jakby to odświeżało jej pamięć. -
Potem zadał mi pytanie, które zadawał mi już wcześniej setki razy. Zapytał, czy chcę żyć. Tym
razem odpowiedziałam, że tak. Pomógł mi przeżyć. W którymś momencie uznałam, że powinnam
się mu odwdzięczyć. Zaoferowałam to, co miałam zawsze do zaoferowania mężczyznom. Wtedy po
raz pierwszy naprawdę się wściekł. - Uśmiechnęła się. - Myślał o mnie więcej niż ja sama.
Przedtem nikogo nie obchodził mój los. Gdybym wiedziała cokolwiek o Janet albo o tych
kradzieżach, powiedziałabym ci dlatego, że on by tego chciał. Dla niego zrobiłabym wszystko.
- Z mojej perspektywy wygląda na to, że oboje zrobiliście dobry interes.
- Nigdy żaden mężczyzna nie spojrzał na mnie tak, jak on patrzy na ciebie.
- W takim razie musisz zamykać oczy. - Tym razem to Ally się uśmiechnęła. - Trzymaj je
natomiast otwarte dziś w nocy, kiedy Will poprosi o brandy na zakończenie szychty.
- Will? Daj spokój.
- Trzymaj oczy otwarte - powtórzyła Ally. - No to co, remis?
- Chyba tak.
Zmieszana, Frannie wstała z fotela.
- Poproś Beth, żeby wjechała na górę. Daj mi tylko pięć minut na szukanie, bo gdzieś
zapodziałam kastet.
Na wpół się śmiejąc, Frannie ruszyła do windy. Nacisnęła guzik i obejrzała się.
- Will wie, kim byłam.
- A mnie się wydaje, że wie również, kim jesteś teraz.
Zakończyła ostatnią rozmowę o siódmej, wykonała kilka krążeń ramionami i pomyślała, że
warto by coś przekąsić. Ponieważ nie miała niczego, co w tym momencie popychałoby sprawę
naprzód, raporty i porównania zeznań mogły zaczekać do rana.
Pomimo to skorzystała jeszcze z telefonu Jonaha, zadzwoniła do komisariatu i przekazała w
skrócie nowe ustalenia. Kiedy gospodarz zjawił się w gabinecie, siedziała już tylko w milczeniu za
biurkiem.
- Dietz. Ten policjant w szpitalu. Przeklasyfikowali jego stan z krytycznego na poważny. -
Zamknęła oczy i potarła powieki. - Wygląda na to, że się wyliże.
- Miło słyszeć.
- Aha. - Wyjęła spinkę z włosów, przeczesała je palcami. - Z pewnością spadł mi z serca
ciężar. Dziękuję za udostępnienie gabinetu. Mogę cię zapewnić, że na razie nie podejrzewamy
nikogo więcej z personelu.
- Na razie.
- Nie mogę złożyć uroczystego oświadczenia, że wszyscy są niewinni, Blackhawk. Mogę
tylko stwierdzić, że dotychczasowe dowody wskazują na to, że z personelu z włamywaczami
współdziałała jedynie Janet.
Rzuciła spinkę na biurko.
- Mam jeszcze coś do powiedzenia.
- Co takiego?
- Jestem po służbie. Mogłabym się czegoś napić?
- Przypadkiem tak się składa, że na dole jest klub.
- Myślałam o poczęstunku z twojego prywatnego barku. - Wskazała szafkę. - Gdybyś tak
nalał mi kieliszek wina... Zauważyłam, że masz sauvignon blanc. - Gdy Jonah posłusznie otworzył
barek, wyjął butelkę i tylko jeden kieliszek, zapytała: - Nie napijesz się ze mną?
- W godzinach pracy nie piję.
- Zauważyłam. Nie pijesz, nie palisz, nie przelatujesz klientek. W godzinach pracy - dodała.
Odwrócił się z kieliszkiem wina w dłoni. Patrzył, jak Ally ściąga żakiet, a potem kaburę z
rewolwerem. - Przeszkadza mi, gdy uwodzę mężczyzn - wyjaśniła.
Odłożyła broń na biurko i ruszyła w kierunku Jonaha.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Może sobie odkładać rewolwer, pomyślał Jonah, ale i tak nie jest bezbronna. Kobieta o
oczach odurzających niczym whisky i glosie jak afrodyzjak nigdy nie pozostaje bez broni. Co
gorsza, ona o tym dobrze wie.
- Twoje wino. - Wręczył jej kieliszek przemyślanym ruchem, trzymającym Ally na odleg-
łość ramienia. - Chociaż spodobał mi się sam pomysł, w tej chwili nie mam czasu na uwodzenie.
- Och, to nie potrwa długo.
Wyobrażała sobie, że zniweczył nadzieje wielu kobiet taką niedbałą, niemal automatyczną
odprawą. Dla niej stanowiła tylko wyzwanie; ufała w swoje siły i nie obawiała się wyniku tego
starcia.
Przyjęła wino i natychmiast chwyciła go mocno za koszulę, nie pozwalając odejść.
- Naprawdę mi się podobasz, Blackhawk. Gorące usta, chłodne oczy. - Pociągnęła wino i
spojrzała na niego znad krawędzi kieliszka. - Chciałabym dostać więcej.
- Dążysz prosto do celu, prawda?
- Sam wspomniałeś, że się spieszysz. - Wspięła się na palce i delikatnie ukąsiła go w dolną
wargę. Momentalnie ogarnęło go pożądanie. - Muszę więc nabrać tempa.
- Nie lubię agresywnych kobiet.
- Nie lubisz też policjantów.
- Właśnie.
- Zatem to będzie dla ciebie bardzo nieprzyjemne. Szkoda. - Nachyliła się i powiodła
językiem po jego szyi. - Chcę, żebyś mnie dotykał. Chcę poczuć twoje dłonie.
Stał nieruchomo, choć w wyobraźni już zdzierał z niej spódnicę.
- Jak wspomniałem, to miła propozycja, ale...
- Czuję, jak mocno bije ci serce, jak mnie pragniesz. Tak samo jak ja ciebie.
- Niektórzy z nas uczą się odkładać pragnienia na później.
Oczy go zdradzają, pomyślała.
- A niektórzy nie. - Znów napiła się wina i ruszyła naprzód, tak że zaczął się cofać. - Widzę,
że jedyny sposób to działać i nie czekać.
Zawstydzony, że zmusza go do odwrotu, zatrzymał się i z trudem powstrzymał jęk, kiedy
Ally naparła na niego ciałem.
- Potem będziesz tylko zażenowana. Dopij wino, detektywie Fletcher, i wracaj do domu.
Uznała, że w swoim mniemaniu przemówił lekceważąco. W rzeczywistości mówił głosem
chropawym i napiętym.
- Jakiej to odpowiedzi zawsze mi udzielasz? „Nie”. - Jednym haustem opróżniła do końca
kieliszek. - Teraz ja mówię „nie”.
Odstawiła kieliszek i chwyciła go za pasek od spodni.
Podniecony i wściekły znów się cofnął.
- Przestań!
- Zmuś mnie. - Objęła go za szyję, zacisnęła uda na biodrach. - Spróbuj. Masz dużo
możliwości. Weź mnie - szepnęła nagląco.
- Prosisz się o kłopoty.
- Więc... - Potarła wargami jego usta, jakby chciała zostawić na nim swój zapach. - Daj mi
je.
W tym momencie się poddał. Przestał się kontrolować.
- Granica została przekroczona. Dasz mi wszystko, czego chcę. To, czego nie dasz, wezmę
sam.
- Zgoda.
Ally zabrakło tchu, gdy upadła na łóżko; straciła punkt zaczepienia, kiedy jego ciało na nią
runęło.
- Zaczekaj.
- Nie.
Poczuła jego usta na piersi. Na darmo próbowała odzyskać władzę, która jeszcze przed
chwilą do niej należała. Czuła na sobie jego dłonie, tak jak wcześniej żądała. Odkrywały sekrety jej
ciała, o których istnieniu nie miała pojęcia.
Potem usta powróciły do jej warg, gorące, zachłanne, namiętne. Szalała pod nim. Wiła się,
szarpała i krzyczała. Pod jego dłońmi, ustami jej skóra zdawała się płonąć.
Przetaczali się po szerokim łóżku, brał to, co chciał, i jak chciał.
Szarpnęła jego koszulę, guziki wyprysnęły w powietrze. Kiedy uniósł ją na kolana,
dygotała. Nie pozostała już w niej jednak nawet odrobina strachu.
Widziała jego oczy, rozjaśniający je drapieżny błysk. Dyszała, przenosząc dłonie z jego
piersi na włosy.
- Więcej - wychrypiała i przywarła wargami do jego ust.
I nastąpiło więcej.
Ściągnął jej spódnicę z bioder, wodził ustami po obnażonej skórze, aż zadrżała i
wypowiedziała jego imię ochrypłym, zmysłowym głosem, którego nie mógł wcześniej wyrzucić z
głowy.
Drażnił zębami wewnętrzną część uda, sprawiał, że mięśnie wibrowały. Kiedy wygięła się w
łuk i otworzyła, zagłębił się w niej.
Krzyczała, kiedy rozdzierał ją orgazm, szarpała pościel i poddawała każdej cudownej fali, aż
jej ciało zaczęło śpiewać z radości. Ogarnął ją żar i poddała się mu, poddała sile tego cudu, którego
razem dokonali.
- Teraz ty, Jonah.
- Nie.
Nie mógł się nią nacieszyć. Za każdym razem, gdy myślał, że to nastąpi, odkrywał coś
nowego, co go hipnotyzowało. Subtelny łuk bioder, szczupłą kibić. Chciał znów czuć, jak Ally
wbija mu w plecy paznokcie, słyszeć, jak łka z rozkoszy, doprowadzona na następną krawędź.
Znów się na nią wsunął, a ona go objęła i jej ciałem wstrząsnął spazm.
Widział jej oczy, nic więcej. Tylko ich ciemny połysk, kiedy unosił się nad nią, a ona go
obserwowała. Cofnął się, a potem ponownie w nią wszedł.
Tutaj jest wszystko. Ta myśl go atakowała, aż zadźwięczała mu w mózgu, gdy Ally mocno
zamknęła go w sobie.
Wznosiła się z nim i opadała. Westchnęła wraz z nim, gdy nadeszła fala rozkoszy. Jej serce
biło wraz z jego sercem, uderzenie w uderzenie. Ich oddechy się zmieszały, jego usta przywarły do
jej warg, jeszcze jedno połączenie, gdy tak poruszali się razem.
Przyspieszyli, a westchnienia przeszły w jęki. Ponaglała go, by dołączył do niej w drodze na
następny szczyt. Przeszyło go cudowne uczucie poddania i zjednoczenia.
Dla niego rozterki się skończyły. Wiedział to od razu, kiedy ciało się uspokoiło, a umysł
odzyskał jasność. Nigdy się od niej nie wyzwoli. Jednym ruchem strzaskała pancerz, który
przywdział dawno temu, żeby nie być bezbronnym.
Był w niej beznadziejnie i nieodwołalnie zakochany. A nic nie wydawało się mniej
niemożliwe i niebezpieczne. Nikt nigdy nie miał nad nim takiej władzy.
Musiał się jednak bronić i, zdecydowany wznieść jakiś szaniec, chciał wstać z łóżka. Jednak
Ally mu na to nie pozwoliła; przykryła go swoim zwinnym ciałem i mruknęła:
- Hm.
W innej sytuacji roześmiałby się albo przynajmniej odczuł czysto męską satysfakcję. Tym
razem jednak wpadł w lekką panikę.
- No cóż, dostałaś, czego chciałaś, Fletcher. Zamiast się obrazić, co dałoby mu nieco czasu
na zebranie się w sobie, tylko potarła nosem jego szyję.
- Święta racja. - Usiadła na nim okrakiem i odgarnęła do tyłu włosy. - Lubię twoje ciało,
Blackhawk. Takie smukłe i umięśnione. - Przyłożyła palec do jego piersi, podziwiając kontrast
barw skóry, swojej i jego. - Masz w sobie nieco indiańskiej krwi, prawda?
- Apaczów. Bardzo rozcieńczona.
- Dobrze na tobie wygląda.
Owinął sobie pasmo jej włosów wokół palca.
- Za jasne - stwierdził sucho - ale na tobie wyglądają dobrze.
Nachyliła się, aż niemal zetknęli się nosami.
- Teraz, kiedy jest nam razem miło i gdy już się lubimy, nie wyświadczyłbyś mi przysługi?
- Jakiej?
- Jeść. Umieram z głodu.
- Chcesz obejrzeć menu?
- Nie. - Musnęła wargami jego usta. - Chcę tylko czegoś, co w nim figuruje. Może mógłbyś
poprosić, żeby przynieśli coś z dołu? - Powiodła wargami po szczęce, powróciła do ust. - Moglibyś-
my odzyskać siły. Przeszkadzałoby ci, gdybym teraz wzięła prysznic?
- Nie. - Zsunął ją z siebie, tak że leżała na plecach. - Musisz zaczekać, aż z tobą skończę.
- Och? - Uśmiechnęła się. - No dobrze, układ to układ.
Kiedy z nią skończył i wreszcie wstała z łóżka, zatoczyła się w drodze do łazienki.
Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie, wciągnęła głęboko powietrze i powoli je wypuściła.
Nigdy nie musiała starać się bardziej, żeby sprawiać wrażenie osoby beztroskiej i
intrygującej. Ale za to... żaden mężczyzna nie doprowadził jej do takiego stanu. Przekonanie, że
seks jest po prostu miłą rozrywką dwojga dorosłych, którzy się lubią, legło w gruzach. Słowo
„miły” zdecydowanie nie oddawało tego, co zaszło pomiędzy nią a Jonahem Blackhawkiem.
Czekając, aż organizm powróci do normy, przyglądała się łazience. Nie żałuje sobie
niczego, pomyślała, spoglądając na dużą, zachęcającą do wspólnych kąpieli wannę z
hydromasażem, w zwykłym w tym budynku czarnym kolorze. Choć wyglądała kusząco, Ally
zdecydowała się na kabinę prysznicową.
Umywalka była szerokim zagłębieniem w nieskazitelnie czarnym blacie. Nic na nim nie
stało, żadnych przedmiotów osobistego użytku, na których mogłoby spocząć czyjeś przypadkowe
spojrzenie. Podobnie, uświadomiła sobie, jak w gabinecie i sypialni: żadnych rzeczy osobistych,
pamiątek czy fotografii.
Odczuła pokusę zajrzenia do szafki, pogrzebania w szufladach. Jakiego używa żelu do
golenia? Jakiej pasty do zębów? Uznała jednak, że byłoby to tak banalne...
Zamiast szperać w szafkach, przyjrzała się w lustrze własnej twarzy. Omdlałe spojrzenie,
usta obrzmiałe i kilka nieznacznych zasinień na skórze. W sumie, uznała, wyglądam tak, jak się
czuję. Jak kobieta szczęśliwa.
Zadała sobie pytanie, co on widzi, kiedy na nią patrzy? Pragnął jej, co do tego nie miała
cienia wątpliwości. Czy jednak nie czuł niczego więcej? Czy myślał, że nie zauważyła tego, jak
cofał się za każdym razem po chwilowym nawet zaspokojeniu? A jeśli jego potrzeba odrębności
jest równie silna, jak pożądanie?
Dlaczego pozwalam, żeby mnie to bolało? To taka typowo kobieca reakcja.
- No cóż, w końcu jestem kobietą - powiedziała, odwracając się, żeby odkręcić prysznic.
Jeśli on sądzi, że wystarczy, gdy czasem raczy się z nią przespać, to jest w błędzie. Nie
pozwoli, aby ją rozpalał, a potem sobie odchodził, podczas gdy ona nadal plonie.
Mrucząc do siebie, wsunęła głowę pod strumień wody. Oczekiwała, że będą sobie
wzajemnie dawać coś więcej. A skoro on nie mógł obdarzyć jej przy okazji odrobiną uczucia, no
cóż, mógłby przynajmniej...
Skrzywiła się. Myśli jak Dennis, uznała. Albo przynajmniej prawie tak jak Dennis. Z tym że
może jeszcze to przerwać, zanim kompletnie straci głowę i wpadnie ze wszystkim.
W mieszaniu uczuć z pożądaniem nie ma nic złego, uznała. Tak jest w porządku, choć
powstają problemy.
Zadowolona, że przynajmniej sama dla siebie rozstrzygnęła tę kwestię, zakręciła kran i
sięgnęła po ręcznik.
Krzyknęła na widok Jonaha, który go jej podawał.
- Ludzie często śpiewają pod prysznicem - skomentował. - Jesteś pierwszą osobą, jaką
znam, która mówi do siebie.
- Nic podobnego. Wyrwała mu ręcznik.
- No dobrze, niewyraźnie mamroczesz.
- Poza tym większość ludzi puka, zanim wejdzie do zajętej łazienki.
- Pukałem, ale nie słyszałaś, bo mówiłaś do siebie. Pomyślałem, że to może ci się przydać.
Zademonstrował przerzucony przez drugą rękę czarny jedwabny szlafrok.
- Aha, dziękuję.
Owinęła się ręcznikiem i przytrzymywała przy piersiach, żeby nie opadł.
- Za minutę zjawi się kolacja. Przesunął palcem wzdłuż jej ramienia.
- To dobrze. Muszę zabrać broń z biurka.
- Już to zrobiłem. - Ze zmarszczonymi brwiami powiódł dłonią po jej ramieniu. -
Wyniosłem do sypialni i zamknąłem drzwi. Postawią tacę na biurku.
- To mi odpowiada.
Kiedy poczuła, że przesuwa palec wzdłuż obojczyka, puściła ręcznik, który upadł u jej stóp.
- Czy do tego dążyłeś?
- Nie powinienem już cię chcieć. - Nie odrywając od niej wzroku, oparł się o ścianę. - Nie
powinienem znowu cię chcieć.
- No to odejdź. - Jednym ruchem rozpięła mu suwak spodni, które zdążył już założyć. - Ktoś
cię zatrzymuje?
- Powiedz, że mnie pragniesz - zażądał. - Wypowiedz moje imię i dodaj, że mnie pragniesz.
- Jonah. - Wstąpiła na most, o którym wiedziała, że spłonie pod jej stopami. - Nigdy nikogo
nie pragnęłam tak jak ciebie. - Gwałtownie wciągnęła powietrze. - Powiedz mi to samo.
- Allison. - Pochylił w jej kierunku głowę, ruchem tak zmęczonym i słodkim, że wyciągnęła
rękę, aby go wesprzeć. - Tak cię pragnę, że mącą mi się myśli. Tylko ciebie.
- Muszę przyznać - rzuciła Ally, pochłaniając jedzenie, że masz tu naprawdę dobrą kuchnię.
W wielu klubach potrawy są co najwyżej średnie. Ale tutaj... palce lizać. Pierwsza klasa. - Pokręciła
głową, kiedy napełnił jej kieliszek winem. - Nie, jestem samochodem.
- Zostań.
Kolejna zasada złamana, pomyślał. Jeszcze nigdy nie poprosił kobiety, żeby to zrobiła.
- Zrobiłabym to, gdybym mogła. - Z uśmiechem wskazała pożyczony szlafrok. - Nie mam
ubrania na jutro, a znów pracuję od ósmej do czwartej. Zamierzam zresztą wziąć jakąś twoją
koszulę, żeby dotrzeć do domu. Moją bluzkę zdewastowałeś.
Bez słowa uniósł własny kieliszek, czuła jednak, że się wycofuje.
- Poproś, żebym przyjechała jutro i została. Odwzajemnił jej spojrzenie.
- Wróć jutro i zostań.
- Dobrze. Patrz na to! Tego biegacza nie można wyautować!
- Aut. Pół kroku, ale aut - poprawił Jonah, rozbawiony tym, że gra na ekranie przykuła
wzrok Ally.
- Akurat. Przyjrzyj się powtórce. Jednocześnie dotknęli poduszki. Remis rozstrzyga się na
korzyść biegacza. Widzisz? Wychodzi kapitan, da mu popalić. W każdym razie... - Zadowolona z
tego, że wokół kontrowersyjnej decyzji sędziego rozgorzał słuszny spór, przeniosła wzrok na
Jonaha. Uśmiechnęła się, potarła gołą piętą jego biodro. - Dla mnie to niezły układ. Świetny seks,
dobre jedzenie i jeszcze mecz.
- W pewnym sensie... - Powiódł palcem po podbiciu jej stopy. - Raj.
- Skoro już jesteśmy w raju, czy mogłabym ci zadać naprawdę ważne pytanie?
- Mogłabyś.
- Czy zamierzasz zjeść te wszystkie frytki? Uśmiechnął się, przesunął talerz w jej kierunku,
a potem nachylił, żeby odebrać telefon.
- Blackhawk. Tak. - Podał jej słuchawkę. - Do ciebie, detektywie.
- Zostawiłam ten numer, kiedy się odmeldowywałam - wyjaśniła. - Fletcher. -
Wyprostowała się i spochmurniała. - Gdzie? Już jadę.
Odłożyła słuchawkę i zerwała się na nogi.
- Znaleźli Janet.
- Gdzie ona jest?
- W drodze do kostnicy. Muszę jechać.
- Pojadę z tobą.
- To nie ma sensu.
- Pracowała dla mnie - powiedział i ruszył do sypialni.
Jonah wiele w życiu widział. Właściwie sądził, że widział już wszystko. Także śmierć, z
tym że nigdy nagą, w zimnym, aseptycznym otoczeniu.
Patrzył przez szybę na młodą kobietę i odczuwał głęboki żal.
- Mogę stwierdzić jej tożsamość - powiedziała Ally - ale lepiej, żeby identyfikacji dokonał
ktoś spoza policji, kto ją znał. Czy to jest Janet Norton?
- Tak.
Dała głową znak technikowi za szybą i ten opuścił zasłonę.
- Nie wiem, ile czasu mi to zajmie.
- Zaczekam.
- Jest kawa, tym korytarzem i w lewo. Podłego gatunku, ale zwykle gorąca i mocna. -
Sięgnęła do klamki, zawahała się. - Posłuchaj, jeśli zmienisz zdanie i będziesz chciał wrócić, po
prostu zrób to.
- Zaczekam - powtórzył.
Nie potrwało to jednak długo. Kiedy skończyła, zastała go siedzącego na plastikowym
krześle na końcu korytarza. Jej kroki na linoleum odbijały się echem od ścian.
- Nie ma zbyt wiele roboty przed sprawozdaniem z sekcji.
- Jak zginęła? - Kiedy Ally pokręciła głową, wstał. - Jak? Chyba nie stanie się nic
strasznego, jeśli mi powiesz.
- Od noża. Wiele ran zadanych długim nożem z ząbkowanym ostrzem. Ciało,
najprawdopodobniej wyrzucone z samochodu, znaleziono przy drodze numer osiemdziesiąt pięć na
południe, zaledwie kilka kilometrów za Denver. Razem z nią wyrzucił jej torebkę. Chciał, żebyśmy
ją szybko znaleźli i zidentyfikowali.
- I dla ciebie to wszystko? Tylko identyfikacja i ustalenie kolejnego faktu w dochodzeniu?
Nie odpowiedziała żadną kąśliwą uwagą. Dostrzegła w jego oczach powściągany gniew,
taki sam, jaki w niej narastał.
- Zabierajmy się stąd. - Ally ruszyła przodem. Chciała zaczerpnąć świeżego powietrza. - Z
liczby zadanych ran wynika, że zabijał ją w szale.
- A gdzie twój szał? - Otworzył drzwi. - Niczego nie odczuwasz?
Pierwsza przekroczyła próg.
- Przestań się mnie czepiać.
Chwycił ją za ramię i okręcił. Podsunęła mu pięść pod nos.
- Chcesz szału, gniewu?! To posłuchaj. Wygląda na to, że zabijał ją właśnie wtedy, kiedy
tarzałam się z tobą w pościeli. Może byś zapytał, jak ja się czuję?
Dopadł jej, zanim zdołała otworzyć drzwiczki samochodu.
- Przepraszam. - Chciała go odepchnąć, lecz gdy gwałtownie się odwróciła, natychmiast
mocno ją objął. - Przepraszam - powtórzył. Wypowiedział to słowo cicho, przyciskając usta do jej
włosów - Zdenerwowałem się. Oboje wiemy, że nie miało żadnego znaczenia, gdzie wtedy byliśmy
i co robiliśmy. I tak by do tego doszło.
- Rzeczywiście, to bez różnicy. A jednak już dwie osoby nie żyją. - Odsunęła się. - Nie
mogę pozwolić sobie na gniew. Potrafisz to zrozumieć?
- Tak. - Wysunął jej z włosów spinkę i pogłaskał kark. - Chciałbym pojechać z tobą do
domu, być w nocy z tobą.
- To dobrze, bo ja też tego chcę. - Zajęła miejsce za kierownicą, zaczekała, aż on usiądzie w
fotelu pasażera. Zdawała sobie sprawę, że oboje musieli poradzić sobie z gniewem i z poczuciem
winy. - Jutro muszę wcześnie wstać.
Uśmiechnął się do niej.
- A ja nie.
- W porządku. - Ruszyła. - Pościelisz łóżko i pozmywasz. Taki jest układ.
- Czy ty zrobisz kawę?
- Aha.
- W takim razie zgoda.
Gdy dotarli na miejsce, Ally wprowadziła samochód do podziemnego garażu.
- Jutro mogę mieć ciężki dzień - poinformowała. - Czy zrobi ci różnicę, o której do ciebie
przyjadę?
- Nie. Możesz zjawić się o dowolnej porze. Wysiadł, obszedł samochód i wyciągnął rękę po
klucz.
- Ukończyłeś kurs dobrych manier czy co?
- Z pierwszą lokatą. Mam dyplom z wyróżnieniem. - Przywołał windę. - W dzisiejszych
czasach niektóre kobiety czują się niepewnie. Prosta grzeczność, taka jak otwarcie drzwi czy
wysunięcie krzesła, wprawia je w zakłopotanie. Naturalnie ty jesteś tak pewna swojej siły i
kobiecego wdzięku, że nigdy nie jesteś zmieszana.
- Naturalnie - zgodziła się, gdy zaprosił ją gestem do windy. Potem ujął jej dłoń i zmusił, by
się uśmiechnęła. - Podoba mi się twój styl, Blackhawk. Nie potrafię go dobrze opisać, ale bardzo mi
odpowiada. Grałeś kiedyś w baseball, prawda?
- W szkole, twój ojciec mnie trenował.
- A ja gram w koszykówkę. Wrzucałeś kiedyś do kosza?
- Parę razy.
- Chcesz ze mną pograć w niedzielę?
- Mógłbym. - Opuścili windę. - O której?
- Och... niech będzie o drugiej. Wpadnę po ciebie. Możemy pojechać... - Urwała i
błyskawicznie wydobyła broń. - Cofnij się. Niczego nie dotykaj.
Wtedy on też zobaczył. Świeże rysy na drzwiach, świadczące o wyważaniu. Lewą ręką
spróbowała przekręcić klamkę, udało się, i otworzyła drzwi stopą. Ostrożnie weszła, zapaliła
światło, omiatała lufą przestrzeń, nawet kiedy stanął przed nią Jonah.
- Cofnij się. Zwariowałeś?
- Na kursie dobrych manier nauczyłem się między innymi, żeby nie używać kobiety jako
tarczy.
- Ta kobieta ma przypadkiem odznakę i broń.
- Zauważyłem. - Poza tym - zdążył przyjrzeć się bałaganowi - dawno sobie poszedł.
Wiedziała to, ale obowiązywały zasady i procedury.
- W każdym razie postaraj się mi nie przeszkadzać, kiedy odgrywam rolę gliniarza. Niczego
nie dotykaj - powtórzyła.
Ominęła stłuczoną lampę i sprawdziła pozostałą część mieszkania.
Zmierzając do telefonu, przeklinała niskim, spokojnym głosem.
- Twój stary przyjaciel Dennis? - zainteresował się Jonah.
- Być może, ale nie sądzę. Lyle wyjechał z Denver na południe. - Wybierała palcem numer.
- Chyba już wiem, co tutaj robił. Detektyw Fletcher. Włamano się do mojego mieszkania.
Jeszcze przed przybyciem ekipy Ally założyła rękawiczki i rozpoczęła inwentaryzację.
Zestaw stereo, dobry, nie został skradziony, ale rozbity. Taki sam los spotkał laptopa i mały
telewizor.
Potłuczone wszystkie lampy, w tym staroświecka, którą kupiła sobie na biurko. Pokrycie
kanapy szeroko rozcięte, tapicerka powyrywana.
Wylał też dwa litry farby, którą kiedyś kupiła, lecz nie zdążyła zużyć, na środek łóżka. I tą
samą farbą napisał na ścianie: SPRÓBUJ W NOCY ZASNĄĆ.
- Obwinia mnie o śmierć siostry. Wie, że to ja strzelałam. Skąd?
- Janet - odpowiedział Jonah. - To ona musiała ich wtedy ostrzec. Odprowadziłaś Barnesów
z powrotem do stolika, ale zbyt długo ich tam nie było. Wrócili zdenerwowani i ona się
zorientowała.
- Być może. - Opuszczając sypialnię, Ally skinęła głową. - Wystarczyło, by dać jej do
myślenia, żeby ją zaniepokoić. Nie zauważyła, kiedy wyszłam, była wtedy zajęta, ale Frannie tak.
Mogła przypadkiem wspomnieć o tym Janet. - Przecięła salonik i weszła do kuchni. - Odwołała
więc akcję, ale za późno. Za późno, żeby ocalić jego siostrę. A tutaj? Po co właściwie tak się
wysilał? Och, Boże. - Kiedy się odwróciła, w jej szeroko otwartych oczach błyszczał strach. - Mój
nóż do chleba. - Wskazała podstawkę kompletu noży, z jednym pustym otworem. - Długie
ząbkowane ostrze. Boże, Jonah, on ją zabił moim nożem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ally nie mogła pozwolić, żeby to zabójstwo nią wstrząsnęło. Dla policjanta, przypomniała
sobie, dać się ponieść nerwom to tak, jak nie zachować ostrożności - jedno i drugie na pewno nie
doprowadzi do niczego dobrego. Włamanie do jej mieszkania uderzało w nią bezpośrednio.
Przestępca nie pozostawił jej wyboru, musiała go dopaść, a jednocześnie zachować obiektywizm i
wykonywać pracę zgodnie z przyrzeczeniem, które złożyła jako policjantka.
Kiedy ekipa kryminalistyczna odjechała, pozostawiając po sobie bałagan, który jeszcze
wzmocnił efekt dzieła Lyle'a, nie spierała się z Jonahem, który poradził, żeby zapakowała
niezbędne rzeczy. Zaproponował, by zamieszkała u niego do czasu, aż wszystko się skończy.
Żadne z nich nawet nie napomknęło, że w ten sposób w ich życiu nastąpiła wielka zmiana.
Powiedzieli sobie, że chodzi tylko o dogodne i racjonalne rozwiązanie w zaistniałej sytuacji.
Potem spali, spleceni, przez nieliczne pozostałe godziny nocy.
- Podwoiliśmy ochronę Fricksa - poinformował ją Kiniki na porannej odprawie. - Lyle na
pewno się do niego nie dostanie.
- Jest zbyt sprytny, żeby próbować. - Ally stała z rękami w kieszeniach w pokoju
porucznika. Wspomnienie horroru nieco się zatarło, warstewka strachu rozmyła. - On może czekać i
to zrobi. Nie musi spieszyć się z odpłaceniem Fricksowi za to, co uważa za przyczynienie się do
śmierci siostry.
Za szklaną ścianą gabinetu Kinikiego telefony dzwoniły, detektywi załatwiali codzienne
sprawy. Ally próbowała rozumować jak martwa teraz kobieta, którą znała przez kilka dni.
- Janet Norton niczym się nie przejmowała. Włamania traktowała jak przygodę, coś
romantycznego i ekscytującego. Dwóch moich sąsiadów widziało parę odpowiadającą opisowi
Lyle'a i Janet, która wchodziła do budynku około ósmej. Trzymali się za ręce - dodała. - Pomogła
mu zdemolować moje mieszkanie, a potem, w drodze, ją zabił. Przestała mu być potrzebna. - Ally
miała wiele czasu, żeby to przemyśleć, leżąc bezsennie nad ranem w łóżku Jonaha. - On nie robi
niczego bez powodu. Nienawidzi ludzi, których uważa za przedstawicieli klasy uprzywilejowanej.
Jego poprzednie wyczyny mają wspólną cechę. Wszystkie były skierowane przeciwko bogatym:
włamania, nawet napady. Kiedy jeszcze pracował jako programista, był hakerem. - Wyjęła ręce z
kieszeni i zaczęła wyliczać na palcach. - Potężnym i bogatym trzeba dać nauczkę. Pokazać im, że
jest ktoś mądrzejszy od nich. - Przewertowała w pamięci rosnący ciągle zbiór informacji o Matthew
Lyle'u. - Dorastał w rodzinie z najniższych warstw niższej klasy średniej. Jego ojciec wielokrotnie
pozostawał bez pracy, a jeśli już ją dostawał, to często zmieniał. Potem był arogancki i dominujący
ojczym. Lyle poszedł w ich ślady. Jego zwierzchnicy i koledzy, z którymi zdołałam się
skontaktować, mówią to samo. Jest świetny w kwestiach technicznych, ale aspołeczny. Wyniosły,
kłótliwy samotnik. Pochodzi z rozbitej rodziny, oboje rodzice nie żyją: Za jedyną bliską osobę
uważał siostrę. - Ally podeszła do szklanej ściany, wyjrzała. - A z kolei siostra grała na jego
słabościach, podsycała egoizm. Jedno napędzało drugie. Teraz ona nie żyje i on ma tylko siebie.
- Dokąd mógł wyjechać?
- Niedaleko. Jeszcze nie skończył. Musi zająć się mną, Barnesami i Blackhawkiem.
- Sądzę, że instynkt cię nie zawodzi. Umieścimy pana i panią Barnes w bezpiecznym
miejscu. Pozostajesz ty i Blackhawk.
Odwróciła się.
- Nie zamierzam niepotrzebnie ryzykować, ale muszę pozostać na widoku i normalnie
pracować, bo jeśli nie, on przyczai się i zaczeka. Zna moje nazwisko i adres. Prawdopodobnie Janet
opisała mu mój wygląd. Chce, żebym o tym wiedziała. Chce się tym napawać.
- Będziemy obserwować twój dom.
- Może tam wrócić, ale nie zamierza mnie tak po prostu zabić. To by mu nie wystarczyło.
Nie sądzę, żebym to ja stanowiła jego pierwszy cel.
- Blackhawk?
- Tak, Jonah jest następny.
Nadal ją irytowało, że sprzeciwił się przydzieleniu mu ochrony.
- Paru ludzi może go pilnować. Z pewnego oddalenia.
- Nawet gdyby trzymali się od niego na kilometr, on się zorientuje, a następnie ich zgubi, bo
takie ma zasady. Poruczniku, jestem... jestem z nim blisko i on mi ufa. Ja się tym zajmę.
- Masz na głowie dochodzenie, detektywie.
- W jego klubie mogę to wszystko połączyć. Uważam, że pokazując się razem, możemy
wywabić Lyle'a z ukrycia, skłonić do wykonania ruchu.
- Wątpię, czy on wie, że zabiłaś jego siostrę. Starannie zatajamy szczegóły zdarzenia.
- Ale ma świadomość, że działałam w klubie, że Blackhawk i ja razem pracowaliśmy i
zapoczątkowaliśmy akcję, która doprowadziła do śmierci jego siostry.
- Zgoda. Wysyłam do klubu dwóch ludzi na siedemdziesiąt dwie godziny. Potem ponownie
ocenimy sytuację.
- Tak jest.
- Zmieniając temat, wiesz, że znaleziono odciski palców Dennisa Overtona na deklach kół
twojego samochodu? Z jego bagażnika zabraliśmy nowiutki nóż myśliwski. Laboratorium jeszcze
nie wydało opinii, ale na ostrzu są ślady gumy. Został zwolniony z prokuratury. Chcą, żebyś złożyła
formalne doniesienie.
- Panie poruczniku...
- Trochę zdecydowania, Fletcher. Jeśli nie złożysz doniesienia, on się wywinie. W
przeciwnym wypadku prokurator okręgowy zaleci wydanie opinii przez psychologa. Weź pod
uwagę, że Overton tego potrzebuje. A może chcesz czekać, aż przerzuci swoją obsesję na kogoś
innego?
- Nie... nie, zajmę się tym.
- Najlepiej od razu. Całkowicie wystarczy, że jeden wariat poluje na mojego detektywa.
Fakt, że porucznik miał rację, wcale nie pomógł Ally. Wróciła za swoje biurko i uznała, że
zasłużyła na chwilę spokoju.
Podczas znajomości z Dennisem popełniała błędy od samego początku. Nie zwracała uwagi
na jego zachowanie, nie dostrzegała wyraźnych oznak. To go wprawdzie nie usprawiedliwiało, ale
miała w całej tej historii swój udział.
- Co się stało, Fletcher? Szef cię ochrzanił? Uniosła wzrok na Hickmana, który czuł się jak u
siebie w domu i bezczelnie przysiadł na krawędzi jej biurka.
- Nie, to ja zamierzam kogoś ochrzanić.
Wbił zęby w bułkę.
- Zawsze potrafisz mnie rozweselić.
- To dlatego, że jesteś draniem bez serca.
- Uwielbiam, kiedy prawisz mi komplementy.
- W takim razie, jeśli ci powiem, że jesteś bezmózgim durniem, wyświadczysz mi
przysługę?
Ponownie wgryzł się w bułkę, krusząc na biurko.
- Dla ciebie wszystko, dziecino.
- Muszę złożyć donos na Dennisa Overtona. Kiedy przyjdzie nakaz, zająłbyś się nim? Zna
cię, może tak będzie mu łatwiej.
- Jasne. Ally, nie ma sensu go żałować.
- Wiem. - Wstała i zdjęła żakiet z oparcia krzesła. Potem się uśmiechnęła, oderwała kawał
jego bułki i wepchnęła sobie do ust. - Jesteś też brzydki.
- Dziewczyno z moich snów, wyjdź za mnie. Na szczęście Hickman wiedział, jak poprawić
jej nastrój.
Dwie godziny później weszła do gabinetu ojca. Tym razem czekał przy drzwiach, położył
jej ręce na ramionach i przyjrzał się twarzy. Potem po prostu przytulił.
- Dobrze cię widzieć - powiedział. Poddała się temu, chłonęła jego siłę i opanowanie.
- Zawsze tu jesteś, ty i mama. Nieważne, co się dzieje, wy zawsze jesteście. Chciałam
powiedzieć to pierwsza.
- Ona się o ciebie martwi.
- Bardzo mi przykro z tego powodu. Posłuchaj. - Uścisnęła go, a potem się odsunęła. - Zdaję
sobie sprawę, że trzymasz rękę na pulsie, ale chcę, byś wiedział, że u mnie wszystko w porządku.
Poradzę sobie. Lyle nie może długo czekać i wykona jakiś ruch. On teraz nikogo nie ma. Z tego, co
o nim wiemy, wynika, że kogoś potrzebuje. Kobiety, która by go podziwiała, karmiła jego ego,
uczestniczyła w jego grach. Sam się załamie.
- Zgoda, z tym że, moim zdaniem, to właśnie kobietę najbardziej chce ukarać. Wychodzi na
to, że ty będziesz pierwsza.
- Popełnił pierwszy błąd, włamując się do mojego mieszkania. Odsłonił się. Wszędzie
zostawił odciski. Boleść i gniew kazały mu okazać, kim jest i czego pragnie. Zabijając Janet moim
nożem, dał mi do zrozumienia, że to mogłam być ja.
- Jak dotąd nie mamy się o co spierać. Dlaczego chodzisz sama po mieście?
- Nie zaatakuje za dnia. On działa w nocy. Nie zamierzam ryzykować, tato, obiecuję. Chcę
także, byś wiedział, że złożyłam doniesienie na Dennisa.
- To dobrze. Nie chcę, żeby cię prześladował, zwłaszcza do zakończenia tej sprawy z
Lyle'em. Przejeżdżałem dziś rano koło twojego mieszkania.
- Czeka mnie drobny remont.
- Nie możesz w nim zostać. Zamieszkaj na kilka dni z nami. Do zakończenia sprawy.
- Ja... już coś załatwiłam. - Włożyła ręce do kieszeni i zakołysała się na piętach. Ta część
rozmowy, uznała, będzie trudna. - Przeprowadziłam się do Blackhawka.
- Nie możesz koczować w klubie - zaczął Boyd, po czym zrozumiał, co kryje się za tymi
słowami. - Och. - Przeczesał palcami włosy i podszedł do biurka. Pokręcił głową, ruszył w kierunku
ekspresu z kawą. - Cholera.
- Sypiam z Jonahem.
Nadal odwrócony plecami, Boyd uniósł rękę i gwałtownie zamachał. Ally zrozumiała ten
sygnał. Zamilkła i czekała.
- Jesteś dorosła - Wreszcie to powiedział i odstawił dzbanek. - Cholera.
- Czy ta uwaga dotyczy mojego wieku, czy relacji z Blackhawkiem?
- Jednego i drugiego.
Odwrócił się. Jest tak urocza, pomyślał, kobieta, którą spłodziłem.
- Czy masz coś przeciwko niemu?
- Jesteś moją córką. On jest mężczyzną. Chyba sama rozumiesz. Nie uśmiechaj się, kiedy
przechodzę ojcowski kryzys.
Posłusznie spoważniała.
- Przepraszam.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, sądzę, że będę sobie wyobrażał, że ty i Jonah spędzacie
wspólnie czas, dyskutując o arcydziełach literatury i grając w remika.
- Niezależnie od tego, co sobie myślisz, tato, chciałabym go zaprosić na niedzielne przyjęcie
w ogrodzie.
- Nie przyjdzie.
- Na pewno przyjdzie.
Ally sporządziła raport w sprawie Lyle'a, po czym zajęła się dwoma innymi, prowadzonymi
przez siebie sprawami. Zamknęła tę o gwałt, otworzyła śledztwo dotyczące rozboju z użyciem
broni. Następnie udała się do klubu Blackhawka. Zostawiła samochód na strzeżonym parkingu i po-
konała pieszo odległość niecałych dwóch przecznic, dzielącą ją od klubu.
Już z daleka dostrzegła nieoznakowany samochód policyjny i nie miała wątpliwości, że
Jonah także zorientował się, czyj to wóz.
Pierwszą osobą, którą ujrzała po wejściu do klubu, był Hickman. Siedział przygarbiony przy
barze. Zbliżyła się i ignorując niechętną minę kolegi, przyjrzała się jego twarzy.
- Kto ci tak przyłożył?
- Twój dobry, tylko nieco stuknięty przyjaciel Dennis Overton.
- Żartujesz. Stawiał opór?
- Zwiewał jak zając. - Hickman posłał Frannie wymowne spojrzenie i wskazał swoją
szklankę, prosząc o dolewkę. - Musiałem go gonić. Uderzył mnie, zanim zdążyłem go skuć. -
Uniósł szklankę z piwem i pociągnął łyk. - Mam podbite oko i wszyscy się ze mnie śmieją.
- Przykro mi. - Ally objęła Hickmana w geście pocieszenia.
W tym momencie zauważyła, że do sali wszedł Jonah. Na widok Ally i Hickmana uniósł ze
zdziwieniem brwi, po czym odwrócił się i przywołał Willa.
- Czegoś takiego się po nim nie spodziewałem. - Hickman nabrał garść orzeszków z
miseczki na kontuarze. - Obezwładniłem go, ale popatrz. - Wskazał kolano widoczne przez dziurę
w spodniach. - Rzucał się jak ryba na haczyku i kwilił jak niemowlę.
- Och, nie!
- Tylko odrobina sympatii wobec niego, Fletcher, a podbiję ci oko. Rzucił się do tyłu i
rąbnął łokciem o tutaj, w kość policzkową. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Co ty, u diabła, w nim
widziałaś?
- Poddaję się. Frannie, podaj koledze drinka na mój rachunek, dobrze?
- W takim razie przechodzę na płyny importowane.
Zaśmiała się, a potem obejrzała przez ramię, gdy stanął za nią Will.
- Nigdy nie mieliśmy tu policji - powiedział, ale bez pretensji w głosie. Uśmiechnął się i
mrugnął do Frannie. - Chce pan na to oko trochę lodu, panie władzo?
Hickman pokręcił głową.
- Nie. - Zdrowym okiem zmierzył wzrokiem Willa. - Masz problemy z policją?
- Nie, od mniej więcej pięciu lat. A propos, czy sierżant Maloney nadal działa na
Sześćdziesiątej Trzeciej? Dwa razy mnie zaaresztował. Nie lubi się patyczkować.
Rozbawiony Hickman obrócił się na stołku.
- Nadal działa w obyczajówce i walczy z hazardem.
- Proszę przekazać pozdrowienia od Willa Sloana. Traktował mnie przyzwoicie.
- Jasne.
- Zmieniając temat, szef kazał, żebym posłał jakąś kolację twoim przyjaciołom w fordzie po
drugiej stronie ulicy. Uważa, że nie powinni siedzieć głodni.
- Jestem pewna, że to docenią - zauważyła Ally.
- Przynajmniej tyle możemy dla nich zrobić. Will przyjacielsko poklepał Hickmana po
plecach i ruszył w kierunku kuchni.
- Mam parę spraw do załatwienia. - Ally ponownie zerknęła na podbite oko kolegi. - Przyłóż
sobie lód - poradziła i przeszła do sali klubowej, żeby odnaleźć Beth.
- Masz wolną minutkę?
Beth nie przerwała wstukiwania kodów do kasy.
- Jest piątkowy wieczór, wszystkie stoliki zarezerwowane, a brakuje dwóch kelnerek.
Ally usłyszała w jej głosie nutę dezaprobaty, nie poddała się jednak.
- Mogę poczekać, aż będziesz miała przerwę.
- Nie wiem, czy w ogóle będę ją miała.
- Mimo to zaczekam i nie zajmę ci wiele czasu.
- Rób, jak uważasz.
Oddaliła się, nie obdarzywszy Ally spojrzeniem.
- Jest podenerwowana - skomentował Will.
Ally się odwróciła.
- Czy ty jesteś wszędzie?
- Na ogół tak. Na tym polega moja praca: żeby mieć oko na wszystko. Beth wyszkoliła
Janet, polubiła ją. Chyba wszyscy jesteśmy poruszeni tym, co się wydarzyło.
- I mnie obwiniacie?
- Nie ja. Robisz tylko to, co do ciebie należy. Beth także się z tym pogodzi. Chcesz, żebym
ci wykombinował stolik? Za godzinę zagra zespól, więc niedługo nie da się tu wepchnąć nawet
szpilki.
- Nie, nie potrzebuję stolika.
- Zawołaj, gdybyś zmieniła zdanie.
- Will. - Zanim odszedł, dotknęła jego ramienia. - Dziękuję.
Uśmiechnął się.
- Nie ma problemu. Od pięciu lat żywię wobec policjantów jedynie szacunek.
Na Beth musiała czekać godzinę. Kiedy zespół zaprezentował drugi utwór, jeszcze
głośniejszy od pierwszego, szefowa kelnerek zbliżyła się szybkim krokiem.
- Mam teraz dziesięć minut. Musi ci wystarczyć.
- Doskonale. Przejdziemy do pokoju dla pracowników czy będziemy tutaj się wydzierać?
Bez słowa Beth odwróciła się i wymaszerowała z sali klubowej. W pokoju dla pracowników
opadła na kanapę i zrzuciła pantofle.
- Jeszcze jakieś pytania, detektywie Fletcher?
Ally zamknęła drzwi, odcinając częściowo tę przestrzeń od głośnej muzyki.
- Postaram się mówić krótko i tylko na temat. Wiesz, co się stało z Janet?
- Tak.
- Rodzina została powiadomiona. - Ally poinformowała o tym beznamiętnym tonem. -
Rodzice przyjadą do Denver jutro i zabiorą jej rzeczy. Chciałabym zapakować dla nich wszystko,
co znajduje się w jej schowku. Tak będzie dla nich lepiej.
Usta Beth zadrżały, uciekła wzrokiem.
- Nie znam szyfru do jej szafki.
- Ja znam. Zapisała go w notesie.
- W takim razie otwórz szafkę. Nie milsze ci asystować.
- Potrzebuję świadka. Byłabym wdzięczna, gdybyś mogła potwierdzić, że spisałam
wszystkie rzeczy znajdujące się w jej schowku, że niczego nie podrzuciłam ani niczego sobie nie
przywłaszczyłam.
- Tylko tyle jej śmierć dla ciebie znaczy? Kolejna służbowa czynność?
- Im prędzej wykonam wszystkie służbowe czynności, tym szybciej złapiemy człowieka,
który ją zabił.
- Nic dla ciebie nie znaczyła. Okłamałaś nas.
- Tak, to prawda. Nie mogę za to przeprosić, bo w takiej samej sytuacji skłamałabym
ponownie. - Ally podeszła do szafki, nastawiła szyfr. - Czy ktokolwiek poza Janet Norton znał tę
kombinację?
- Nie.
Ally otworzyła drzwiczki. Zaglądając do wnętrza, wydobyła z torebki dużą torbę na dowody
rzeczowe.
- Zachował się jej zapach. - Beth mówiła łamiącym się głosem. - Czuć jej perfumy.
Cokolwiek zrobiła, nie zasługiwała na śmierć. Wyrzucił ją z samochodu przy drodze jak worek
śmieci.
- Nie, nie zasługiwała. Chcę złapać człowieka, który to zrobił, i kazać mu za to zapłacić. Tak
samo jak ty, a nawet bardziej niż ty.
- Dlaczego?
- Dlatego, że sprawiedliwości musi stać się zadość. Dlatego, że rodzice ją kochali i teraz są
zrozpaczeni. - Ally wyjęła z szafki różową kosmetyczkę, rozpięła suwak. - Dwie szminki, puder,
trzy ołówki do brwi...
Przerwała, gdy Beth dotknęła jej ramienia.
- Pomogę ci. Będę zapisywała.
Wyjęła z kieszeni chusteczkę, otarła łzy i wepchnęła z powrotem do kieszeni. Sięgnęła po
notes.
- Polubiłam cię, zrozum. Kiedy okazało się, że jesteś kimś zupełnie innym, odebrałam to jak
zniewagę.
- Teraz już wszystko wiesz. Możemy poznać się od nowa.
- Być może. Beth zaczęła pisać.
Ally zamówiła przy barze lekki posiłek i obserwowała Jonaha. W klubie panował ścisk,
ludzie przepychali się i zachowywali hałaśliwie. Rozglądając się i nasłuchując, uprzytomniła sobie,
jak trudno będzie chronić Blackhawka przed ewentualnym zamachem. Nie mówiąc o tym, że
niełatwo będzie przekonać go, że do czasu osadzenia Matthew Lyle'a w areszcie powinien zmienić
tryb życia.
Ponieważ uznała, że jest na służbie, poprzestała na kawie. A kiedy miała już dość kofeiny,
przeszła na wodę.
Gdy bezczynność zaczęła ją doprowadzać do szału, poinformowała Frannie, że pomoże przy
stolikach w barze, i chwyciła tacę.
- Wydawało mi się, że cię zwolniłem - rzucił Jonah, który zobaczył, jak dźwiga brudne
naczynia.
- Nie zwolniłeś. Sama zrezygnowałam. Piwo z beczki i drinka, Pete, campari z wodą
sodową, czerwone wino i piwo imbirowe od firmy dla kierowcy.
- Przyjąłem, blondyneczko.
- Idź na górę i odpocznij. Widać, że padasz z nóg.
Ally przymrużyła oczy.
- Pete, ten facet wyraża się obraźliwie o moim wyglądzie i właśnie położył mi rękę na tyłku.
- Zmasakruję go dla ciebie, słodziutka, kiedy tylko będę miał wolną rękę.
- Mój nowy chłopak, ten tutaj, ma bicepsy jak cysterny - ostrzegła Jonaha i eleganckim
ruchem odrzuciła do tyłu włosy. - Lepiej uważaj na siebie, ładny chłopcze.
Ujął ją pod brodę, zmusił, by stanęła na palcach i pocałował.
- Nie zamierzam ci płacić - poinformował łagodnie i odszedł.
- Ja też bym pracowała za takie napiwki - skomentowała kobieta, zajmująca nieopodal
stołek. - Zawsze i wszędzie.
- Aha. - Ally westchnęła. - Kto by nie pracował? Dotrwała do wezwania do zamówienia
ostatniego drinka, a potem zasiadła przy pustym już teraz stoliku i położyła na nim nogi. Zespół się
zwijał, personel szykował do zamknięcia lokalu.
Zasnęła na siedząco.
Kiedy w klubie zapanował spokój, Jonah zajął miejsce naprzeciw Ally.
- Mam jeszcze coś zrobić, zanim wyjdę? - zapytał go Will.
- Nie, dziękuję.
- Wygląda na wykończoną.
- Dojdzie do siebie.
- No cóż... - Will zabrzęczał drobnymi w kieszeni. - Wypijam kielicha i do domu. Dopilnuję,
żeby Frannie też wyszła, i pozamykam. Do zobaczenia jutro.
Szef jest pogrążony, rozmyślał Will, zmierzając do baru. Kto by pomyślał? Zakochał się, i
to w policjantce.
Will wsunął się na stołek, a Frannie postawiła przed nim kieliszek brandy.
- Zadurzył się w policjantce.
- Dopiero teraz się zorientowałeś?
- Chyba tak. Sądzisz, że coś z tego wyjdzie?
- Nie znam się na romantycznych związkach. W każdym razie dobrze razem wyglądają.
- Ona tam padła. - Will wskazał głową salę klubową i pociągnął łyk z kieliszka. - A on
siedzi i się w nią wpatruje. Chyba najłatwiej poznać, co dzieje się z mężczyzną, po tym, jak patrzy
na kobietę.
A ponieważ przyłapał się na wpatrywaniu się w wycierającą kontuar Frannie, wbił wzrok w
brandy, jakby na powierzchni płynu pojawiło się nagle rozwiązanie bardzo złożonego zagadnienia.
Jednak tym razem zauważyła, ponieważ na to czekała. Wycierając bar, zastanawiała się nad
swoją reakcją. Już od bardzo, bardzo dawna nie czuła albo nie pozwalała sobie czuć niczego do
żadnego mężczyzny.
- Zapewne wybierasz się do domu - rzuciła niedbale.
- Zapewne. A ty?
- Zastanawiałam się nad zamówieniem pizzy i obejrzeniem w kablówce maratonu horrorów.
- Zawsze lubiłaś filmy o potworach.
- Aha. Nie ma to jak gigantyczne tarantule albo wysysające krew wampiry. Od razu
zapomina się o własnych kłopotach. Samemu trochę nudno. Nie wpadłbyś do mnie?
- Na... - Brandy wylała się na świeżo wytarty blat. - Przepraszam, cholera, jestem niezdarny.
- Nie, wcale nie. - Wytarła mokrą plamę i zajrzała mu w oczy. - Zjesz ze mną pizzę, Will,
obejrzysz czarno - białe filmy i będziemy się obłapiać na kanapie?
- Ja... ty... - Zerwałby się na nogi, gdyby pozostała mu w nich władza. - Mówisz do mnie?
Uśmiechnęła się i powiesiła ściereczkę na krawędzi zlewu.
- Wezmę kurtkę.
- Ja ci przyniosę. - Wstał i poczuł z ulgą, że utrzymuje się w pionie. - Frannie?
- Tak, Will?
- Uważam, że jesteś piękna. Chciałem to powiedzieć od razu, na wypadek, gdybym później
zdenerwował się i zapomniał.
- Bez obaw, ja ci przypomnę.
- Aha, świetnie. Pójdę po kurtkę.
Jonah zaczekał, aż wszyscy opuszczą klub, a Will i Frannie zawołają „Dobranoc!”. Wstał,
pozostawiając nadal śpiącą na krześle Ally, i sprawdził zamki i alarmy. Potem wybrał płytę i
włączył muzykę, która odpowiadała jego nastrojowi. Zadowolony, wrócił do Ally, nachylił się i
obudził ją pocałunkiem.
- Jonah.
- Zatańcz ze mną.
Pomagając jej wstać, nie przestawał pieścić wargami jej ust.
Tańczyli. Jeszcze nie do końca przebudzona, już poruszała się wraz z nim, ciało przy ciele,
w rytm muzyki.
- The Platters. - Przytuliła policzek do jego policzka.
- Nie lubisz? Mogę zmienić.
- Nie, uwielbiam. - Przechyliła głowę na bok, żeby odsłonić przed jego ustami szyję. - „Only
You” to piosenka moich rodziców. Zanim mama została szefem stacji, pracowała jako didżej. Tę
piosenkę nadała w radiu po tym, jak zgodziła się wyjść za ojca. Miła historia.
- Słyszałem o tym co nieco.
- Ta muzyka jest piękna. - Ally wsunęła palce we włosy Jonaha. - Bardzo łagodna -
szepnęła. - I ty jesteś łagodny, Blackhawk. Powinnam była wcześniej się zorientować. - Przekręciła
głowę, widziała migoczące światełka. - Czy wszyscy wyszli?
- Tak.
Jesteś tylko ty, dodał w myślach, wodząc ustami po jej włosach. Tylko ty.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Po raz pierwszy od wielu tygodni Ally obudziła się i nie musiała natychmiast wyskakiwać z
łóżka, żeby biec do swoich zajęć.
Błogosławiona niedziela.
Ponieważ w sobotę klub pękał w szwach i okazało się, że może pomieścić jeszcze więcej
gości niż w piątek, pozostawała cały czas na nogach i ani na moment nie osłabiła uwagi.
Wyświadczali sobie wzajemnie przysługę. Ally nie mogła wrócić do swojego mieszkania,
zanim nie zostanie odnowione i sprzątnięte. Jonah zapewniał jej wygodne zakwaterowanie, a ona z
kolei pełniła funkcję jego ochroniarza. Dla niej był to racjonalny układ.
I do tego z dodatkowymi atrakcjami. Zamierzając z nich skorzystać, powiodła palcami po
torsie Jonaha. Obudził się podniecony pieszczotą i pocałunkiem.
- Pozwól mi.
Upojona, powtarzała to, biorąc go w siebie. Przygarnął ją jak najbliżej, obejmując
ramionami. Odnalazł jej usta, szyję, pierś. Zaspokajał głód, który w nim rozbudziła. Fala rozkoszy
zgarnęła ich i wyniosła na szczyt.
- Teraz ty mi pozwól - powiedział Jonah. Było inaczej, powoli i słodko. Ally poddała się, a
Jonah szeptał słowa, które poruszały jej duszę na równi z ciałem. Pieszczoty, pocałunki, wznosiły ją
coraz wyżej. Objęła Jonaha; wciągnęła ich namiętność tak szalona, że zupełnie się w niej zatracili.
Gdy wybuchła rozkosz, wpadli w niebyt. Gdy wreszcie wrócili do rzeczywistości, wtulili się w sie-
bie.
- Nie ruszaj się - szepnęła Ally. - Jeszcze nie. - Powiodła dłońmi po jego ramionach. -
Jeszcze troszkę. - Westchnęła, szczęśliwa. - Zamierzałam wstać i pogimnastykować się na twoim
sprzęcie, ale potem...
Spędzili ranek, intensywnie ćwicząc w salce gimnastycznej i jednocześnie spierając się o
ważne kwestie, jakie nasuwał skrót wydarzeń sportowych, który obejrzeli w małym przenośnym
telewizorze.
Potem jedli w łóżku bajgle i pili kawę, przeglądając gazety. Zupełnie jakby niedzielne leniu-
chowanie było ich uświęconym tradycją zwyczajem, pomyślała Ally, kiedy wreszcie postanowili
się ubrać. Mężczyzna pokroju Blackhawka nie powinien dać się udomowić, uznała. Mimo to ten
niespieszny poranek stanowił miłą odmianę.
Jonah włożył koszulkę i przyglądał się długim, zgrabnym nogom Ally.
- Czy zamierzasz grać w szortach po to, żeby mnie rozpraszać? W ten sposób na boisku nie
złoiłbym ci tego doskonałego tyłeczka.
- Nie żartuj. Z moim wrodzonym talentem nie potrzebuję takich sztuczek.
- To dobrze, bo jak już zaczynam grać, to tak, żeby roznieść przeciwnika na strzępy.
Koszulka bez rękawów odsłaniała silne ramiona Ally.
- Zobaczymy, kto kogo rozniesie, Blackhawk. Zamierzasz tu tkwić i przechwalać się czy
jesteś gotów?
- Bardziej niż gotów, detektywie Słodziutka.
Zaczekała, aż zajmą miejsca w jego samochodzie. Uznała, że to najlepszy moment. Poza
tym, im dłużej będzie zwlekać, tym mniej pozostanie czasu na spory.
Wyciągnęła się wygodnie i postanowiła cieszyć jazdą. Uśmiechnęła się kącikiem ust, kiedy
on obrzucił jej nogi pełnym zachwytu spojrzeniem.
- Pozwolisz mi poprowadzić ten samochód? - zapytała.
Jonah włączył silnik.
- Nie.
- Potrafię prowadzić.
- To kup sobie własnego jaguara. Gdzie znajduje się boisko, na którym zamierzasz
sromotnie przegrać?
- To znaczy boisko, na którym cię upokorzę? Będę wskazywała drogę. Oczywiście, gdybym
prowadziła, mogłabym po prostu nas tam zawieźć.
Posłał jej litościwe spojrzenie i założył ciemne okulary.
- Gdzie jest to boisko, Fletcher?
- Niedaleko Cherry Lake.
- Dlaczego, u diabła, chcesz wrzucać do kosza aż tam? Tutaj, w okolicy, jest z dziesięć sal
do gry.
- W taki ładny dzień szkoda grać pod dachem. Oczywiście, jeśli obawiasz się świeżego
powietrza... - Cofnął wóz i wyjechał z parkingu. - Co zwykle robisz, kiedy masz wolny dzień? -
zapytała.
- Oglądam mecz, wpadam do galerii. - Posłał jej znaczący uśmiech. - Podrywam kobiety.
Zsunęła w dół przeciwsłoneczne okulary, znad oprawki zmierzyła go wzrokiem.
- Jaki mecz?
- Zależy od sezonu. Zwykle nie przepuszczę, jak jest piłka czy hokej.
- Ja także. Nie mogę się oprzeć. Do jakiej galerii?
- Takiej, która mnie akurat zainteresuje.
- Masz prawdziwe dzieła sztuki zarówno w klubie, jak i w mieszkaniu.
- Lubię to.
- Jakiego rodzaju kobiety?
- Łatwe.
Zaśmiała się i na powrót nasunęła okulary na oczy.
- Twierdzisz, że jestem łatwa?
- Nie, ty wymagasz starań. Od czasu do czasu lubię odmianę.
- Mam szczęście. Zauważyłam u ciebie dużo książek - zmieniła temat. - Trudno mi
wyobrazić sobie ciebie, jak sadowisz się na kanapie z dobrą lekturą w ręku.
- Wyciągam się - poprawił.
- Och, rozumiem. To zupełnie co innego. Zaraz będzie zjazd. Masz wjechać na drogę
dwieście dwadzieścia pięć. Uważaj na prędkość. Moi koledzy z drogówki wprost uwielbiają
chłopców w szybkich wozach.
- Mam swoje wejścia w policji.
- Uważasz, że pomogę ci wymigać się od mandatu, skoro nawet nie dałeś mi poprowadzić?
- Tak się składa, że znam komisarza policji. Gdy tylko Jonah wypowiedział te słowa, zro-
zumiał.
- Powiedziałaś Cherry Lake?
- Aha.
Zjechał pierwszym zjazdem i od razu zatrzymał samochód na parkingu przed sklepem.
- Czy coś się stało?
- Twoja rodzina mieszka w Cherry Lake.
- Rzeczywiście, i ma boisko do koszykówki. Właściwie pół boiska. Tyle moi bracia i ja
zdołaliśmy wymóc na rodzicach, choć prowadziliśmy całą kampanię. W ogródku jest grill, z
którego ojciec robi bardzo dobry użytek. Staramy się spędzać razem czas przynajmniej w niektóre
niedziele.
- Dlaczego nie uprzedziłaś, że jedziemy do twoich rodziców?
Poznała ten ton: z trudem hamowany gniew.
- A co za różnica?
- Nie zamierzam przeszkadzać twojej rodzinie. - Wrzucił wsteczny bieg. - Podrzucę cię.
Jeśli chcesz, mogę po ciebie przyjechać.
- Chwileczkę. - Sięgnęła do stacyjki i wyłączyła silnik. Jest zły, świetnie, pokłócą się, ale
niech nie myśli, że się wymiga. - Dlaczego przeszkadzać? Powrzucamy do kosza i zjemy steki.
Oczekujesz zaproszenia na kredowym papierze i wypisanego złotą czcionką?
- Nie spędzę niedzielnego popołudnia z twoją rodziną.
- Z policyjną rodziną.
Ściągnął okulary i rzucił na siedzenie.
- To nie ma z tym nic wspólnego.
- To o co chodzi? Jestem wystarczająco dobra, byś raczył ze mną sypiać, ale nie dość dobra,
żebyś spędził niedzielę ze mną i moją rodziną?
- To śmieszne.
Wysiadł z samochodu, pomaszerował do końca parkingu i wbił wzrok w wąski trawnik.
Ally podeszła do Jonaha i pacnęła go w ramię.
- Dlaczego jesteś zły, kiedy chcę, żebyś spędził parę godzin z moją rodziną?
- Wmanewrowałaś mnie w to, Allison. To po pierwsze.
- Dlaczego miałabym cię w coś wmanewrowywać? Jonah, znasz mojego ojca przez ponad
pół życia, ale nie przyjąłeś ani jednego zaproszenia do naszego domu? Dlaczego?
- Dlatego, że to jest jego dom i nie ma tam dla mnie miejsca. Jestem mu to winien. Przecież
sypiam z jego córką.
- Jestem świadoma tego faktu. On także. Obawiasz się, że wyciągnie broń i strzeli ci między
oczy, kiedy pojawisz się w drzwiach?
- Nie kpij sobie. Dla ciebie to łatwe, prawda? - Dochodzimy do sedna, pomyślała. - W
twoim świecie wszystko było uporządkowane. Nie masz pojęcia, jaki był mój świat, zanim on w
niego wkroczył, i jaki byłby teraz, gdyby nie on. Nie w taki sposób chciałem mu się odwdzięczyć.
- Uważasz, że lepiej nie przyznawać się do naszej znajomości? Myślisz, że nie wiem, jak
wyglądało dawniej twoje życie? Sądzisz, że chowałam się pod kloszem? Jestem córką policjanta, a
ostatnio także policjantką. - Wbiła mu palec w pierś. - Nieważne, od czego zaczynaliśmy, teraz
jesteśmy równi. I lepiej o tym pamiętaj!
Chwycił jej dłoń.
- Przestań mnie szturchać.
- Chciałam tobą wstrząsnąć.
- W pełni to ci się udało. - Oddalił się nieco, czekał, aż odzyska panowanie nad sobą. Mógł
się na siebie złościć, że się w niej zakochał. Ale nie powinien tego się wstydzić. - Proponuję
transakcję. Odprawisz ogon. - Wskazał samochód, który zjechał na parking pół minuty po nich. - Ja
za to spędzę parę godzin u twoich rodziców.
- Daj mi kilka sekund. - Podeszła do czarnego sedana, nachyliła się i odbyła krótką rozmowę
z kierowcą. Wracając do Jonaha, trzymała ręce w kieszeniach. - Zwolniłam ich do wieczoru. Więcej
nie mogę zrobić. Posłuchaj, przykro mi, że rozegrałam to w ten sposób. Powinnam być od początku
szczera, a tę rozmowę odbylibyśmy jeszcze u ciebie.
- Nie mogłaś być szczera, bo wiedziałaś, że się nie zgodzę.
- No dobrze, masz rację. - Uniosła ręce, sygnalizując, że się poddaje. - Jeszcze raz
przepraszam. Rodzina jest dla mnie ważna. I ty jesteś. To naturalne, że chcę, byś przy nich czuł się
swobodnie.
- Swobodnie to zbyt duże wymaganie. Nie wstydzę się naszego związku. Nie chcę, byś tak
myślała.
- Uczciwie stawiasz sprawę. Jonah, to dla mnie wiele znaczy. Postaraj się dziś jakoś
zachować.
- Łatwiej się z tobą kłócić, kiedy jesteś wstrętna.
- Aha, mój brat Bryant zawsze tak mówi. Świetnie sobie poradzisz. - Ujęła go pod rękę. -
Musisz jednak coś wiedzieć - zaczęła, kiedy ruszyli w kierunku samochodu.
- Co takiego?
- Ta dzisiejsza wizyta... to coś w rodzaju rodzinnego spotkania. Po prostu będzie trochę
więcej ludzi - dodała szybko. - Ciotki, wujowie i kuzyni ze wschodu, dawna policyjna partnerka
ojca z rodziną. Tak jest naprawdę dla ciebie lepiej - tłumaczyła, gdy udał, że chce ją uderzyć. - Tylu
gości, że nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Może poprowadzę przez pozostałą część drogi?
- A może ja cię przywiozę w bagażniku?
- Nieważne. Tak tylko sobie pomyślałam. - Okrążyła samochód, sięgnęła do klamki, lecz
Jonah ją uprzedził. Roześmiała się, odwróciła i ujęła w dłonie jego twarz. - Ale z ciebie numer,
Blackhawk. - Cmoknęła go w czoło i wsiadła. Kiedy on także zajął miejsce, nachyliła się,
pogłaskała go po policzku. - To są zwykli ludzie. Mili ludzie.
- Nie wątpię.
- Jeśli po godzinie będziesz wśród nich źle się czuł, po prostu mi powiedz. Przeproszę i się
pożegnamy. Żadnych pytań. Zgoda?
- Jeśli po godzinie będę źle się czuł, ja się pożegnam, a ty zostaniesz z rodziną. Tak to
powinno wyglądać i tak się umawiamy.
- Dobrze. - Cofnęła się i zapięła pas. - Może ci ich krótko scharakteryzuję, żebyś później
mógł łatwiej się połapać? Jest ciocia Natalie i jej mąż Ryan Piasecki. Ciocia prowadzi niektóre
sprawy Fletcher Industries, ale jej ukochanym dzieckiem jest Lady's Choice.
- Majtki i staniki?
- Damska bielizna. Nie bądź wulgarny.
- Świetne katalogi.
- Przeglądasz je, bo interesujesz się modą?
- Do diabła, nie. Są w nich na wpół nagie kobiety.
Zaśmiała się, szczęśliwa, że mają już za sobą kryzys.
- Wujek Ryan jest inspektorem pożarniczym w Urbanie. Mają trójkę dzieci, czternaście,
dwanaście i osiem lat, jeśli dobrze obliczam. Dalej, siostra mojej matki, ciocia Deborah, prokurator
okręgowy w Urbanie, i jej mąż Gage Guthrie.
- Ten Guthrie, który ma więcej pieniędzy niż skarb państwa?
- Jeśli wierzyć plotkom, tak. Czwórka dzieci. Szesnaście, czternaście, dwanaście i dziesięć
lat. Równy odstęp, jak schody. - Pokazała to, wznosząc stopniowo rękę. - Dalej kapitan Althea
Grayson, dawna partnerka ojca, i jej mąż Colt Nightshade. Prywatny detektyw, właściwie rozjemca
i konsultant, wolny strzelec. Polubisz go. Mają dwójkę dzieci, piętnaście i dwanaście lat. Nie, teraz
już trzynaście.
- A więc w zasadzie spędzę popołudnie z młodzieżową drużyną baseballową.
- Nie lubisz dzieci?
- Nie mam pojęcia. Moje kontakty z dziećmi są bardzo ograniczone.
- No cóż, dzisiaj nie będą takie. Mogłeś zresztą kiedyś zetknąć się z moimi braćmi. Bryant
pracuje we Fletcher Industries. On chyba też jest kimś w rodzaju rozjemcy. Dużo podróżuje i
rozstawia ludzi po kątach. Uwielbia to. A Keenan jest strażakiem. Odwiedziliśmy ciocię Natalie
zaraz po tym, jak związała się z wujkiem Ryanem i wtedy Keenan zakochał się w dużym
czerwonym wozie z drabiną. W ten sposób odkrył swoje powołanie. Skręć na następnych światłach.
To już chyba wszyscy.
- Rozbolała mnie głowa.
- Za tym rogiem i dalej, po dwóch skrzyżowaniach.
Jonah zdążył przyjrzeć się okolicy. Bogata i ekskluzywna, z wielkimi, pięknymi domami i
ogromnymi, również pięknymi wspaniałymi ogrodami. Czuł się dobrze w mieście, gdzie ulice
przypominały mu, że coś w życiu osiągnął, a twarze wokół pozostawały anonimowe. A tutaj, wśród
majestatycznych drzew i opadających ku drodze trawników, zielonych i bujnych przed
nadchodzącym latem, wśród kwiatów i rozłożystych starych domów, nie był już obcym.
Był intruzem.
- Tamten, z lewej, z drewna cedrowego i kamieni, z zygzakowatymi balkonami. Chyba
wszyscy już są, placyk przed domem wygląda jak parking.
Podwójny podjazd był zastawiony. Sam dom przedstawiał sobą unikatowy widok, na który
składały się skomplikowane linie dachowe, sterczące poza bryłę budynku tarasy i wielkie szklane
powierzchnie, a wszystko to w otoczeniu drzew i kwitnących krzewów, ze ścieżką z łupków wijącą
się w górę łagodnego wzniesienia. Tego już było za wiele.
- Zmieniam naszą umowę - oświadczył Jonah. - Dodatkowo żądam wyrafinowanych usług
seksualnych. Uważam, że mi się należy.
- Świetnie, wyrażam zgodę. - Sięgnęła do klamki, lecz Jonah chwycił ją za ramię i zmusił,
by pozostała na miejscu. Zaśmiała się. - Dobrze już, dobrze, szczegóły tych usług możemy omówić
później. Chyba że żądasz ich z góry.
- Nie, ufam ci i zakładam, że mnie nie oszukasz. Otworzył drzwiczki, lecz zanim zdołał
obejść samochód, usłyszeli dziki okrzyk i ładna dziewczyna z krótkimi ciemnymi włosami
popędziła w dół pochyłości.
Uścisnęła Ally, gdy tylko ta opuściła samochód.
- Wreszcie jesteś! Sam zdążył wepchnąć Micka do basenu, a Bing gonił kota sąsiadów, aż
uciekł na drzewo. Keenan wspiął się po niego i teraz mama opatruje mu zadrapania. Cześć. -
Uśmiechnęła się promiennie do Jonaha. - Jestem Addy Guthrie. A ty musisz być Jonahem. Ciocia
Cilla powiedziała, że przyjedziesz z Ally. Masz nocny klub? Jaką gracie muzykę?
- Ona przestaje mówić tylko dwa razy w roku. Łącznie na pięć minut. Zmierzyliśmy. - Ally
przyciągnęła kuzynkę do siebie. - Sam pracuje w oddziale firmy Piaseckiego, a Mick jest bratem
Addy. Bing natomiast jest naszym psem. W ogóle nie ma manier, więc pasuje do towarzystwa. Nie
staraj się tego wszystkiego zapamiętać, bo rozboli cię głowa. - Wyciągnęła rękę do Jonaha, lecz
Addy ją ubiegła.
- Czy mogę wpaść do twojego klubu? Wracamy do domu dopiero w środę albo w czwartek.
Co za różnica, jeden dzień? Rany, jesteś naprawdę wysoki i przystojny - dodała, posyłając
spojrzenie kuzynce. - Dobra robota, Allison.
- Zamknij się, Addy.
- Zawsze ktoś mi to mówi.
Oczarowany wbrew sobie, Jonah się uśmiechnął.
- I słuchasz?
- Absolutnie nie.
Gwar narastał. Nieopodal przebiegła dwójka tyczkowatych nastolatków nieokreślonej płci z
wielkimi pistoletami na wodę. Jonah zobaczył kobietę o złocistych włosach zagłębioną w rozmowie
z rudzielcem. Kilku mężczyzn, niektórzy rozebrani do pasa, grało w kosza na boisku o czarnej
nawierzchni. Grupka ociekających wodą młodzieńców rzuciła się na stół z jedzeniem.
- Basen jest po drugiej stronie domu - wyjaśniła Ally. - Obudowany szkłem, tak że można
kąpać się przez cały rok.
Jeden z mężczyzn na boisku okręcił się, minął linię obrony i po dwutakcie włożył piłkę do
kosza. Dostrzegł Ally i opuścił boisko.
Spotkali się w połowie drogi. Zaśmiała się i krzyknęła, kiedy uniósł ją w górę.
- Puść mnie, wariacie, jesteś spocony!
- Też byś się spociła, gdybyś poprowadziła swoją drużynę do drugiego z rzędu zwycięstwa.
- Postawił ją jednak na ziemi, wytarł dłoń w dżinsy i wyciągnął do Jonaha rękę. - Jestem Bryant, to
znaczy ten wspaniały brat Ally. Cieszę się, że wpadłeś. Napijesz się piwa?
- Pewnie.
Bryant zmierzył Jonaha wzrokiem, ocenił wzrost i budowę ciała.
- Grywasz w kosza?
- Niekiedy.
- Doskonale, potrzebujemy zawodnika. Łoimy tych w koszulkach. Ally, daj człowiekowi
piwa, muszę im jeszcze dołożyć.
- Zapraszam do środka. - Ally pogłaskała Jonaha po ramieniu. - Odsapniesz. Trudno tak
wszystkich od razu poznawać i zapamiętywać.
Zaprowadziła go na taras, na którym ustawiono kolejny stół z jedzeniem i ogromną rynną
wypełnioną lodem i butelkami z napojami. Wyciągnęła dwa piwa i ruszyła do środka.
Kuchnia była duża, z wydzieloną kontuarem jadalnią, mieszczącą stół z ławami. W kącie
ciemnowłosy chłopak usiłował wyrwać się ciemnowłosej kobiecie.
- Nic mi nie jest, ciociu Deb. Mamo, zabierz ją ode mnie.
- Nie bądź dzieckiem. - Cilla zajrzała do lodówki. - Zaraz skończy się lód. Wiedziałam.
Czyż mu nie mówiłam, że zabraknie lodu?
- Nie ruszaj się, Keenan. - Deborah opatrzyła skaleczenia gazą, a tę okleiła schludnie
plastrem. - Już. Byłeś dzielny, możesz teraz dostać lizaka.
- Same mądrale. Hej, skoro o tym mowa, jest Ally.
- Ciociu Deb. - Ally podbiegła, żeby uścisnąć ciotkę, a potem poklepała Keenana po
policzku. - Cześć, bohaterze. To jest Jonah Blackhawk. Jonah, moja ciocia Deborah, mój brat
Keenan. Moją matkę już znasz.
- Tak. Miło panią widzieć, pani Fletcher.
Właśnie w tym momencie do kuchni wpadła gromada dzieciaków, ścigana przez
niewiarygodnie wielkiego i brzydkiego psa.
Natychmiast dopadli Ally. Zanim Jonah zdołał się zorientować, także on znalazł się w
środku gromady.
Jonah planował po godzinie wymknąć się po cichu. Zamierzał odbyć kilka
grzecznościowych rozmów, a poza tym schodzić ludziom z drogi i trzymać się na uboczu. Jednak
tak się stało, że zagrał w pełną fauli koszykówkę z wujami, kuzynami i braćmi Ally. W zapale gry
zapomniał o dyskretnym i wcześniejszym opuszczeniu zebranego towarzystwa.
Niemniej zorientował się, że to Ally złośliwie go podcięła i tym manewrem uniemożliwiła
zdobycie punktu.
Poruszała się szybko i zwinnie. Musiał to w duchu przyznać, kiedy odebrał piłkę
przeciwnikowi i posłał jej tylko piorunujące spojrzenie. Ona jednak nie dorastała na ulicy, gdzie
zdobycie kosza mogło oznaczać wygranie dolara na hamburgera i zapełnienie pustego żołądka.
Dlatego to on był szybszy i zręczniejszy.
- Lubię go.
Natalie zignorowała mrożący krew w żyłach wrzask swojego syna i przystanęła przy Althei.
- Był ulicznym twardzielem, ale Boyd zawsze go lubił. O, gra nieczysto.
- A jak oni wszyscy grają? Ryan będzie jutro kulał. Przynajmniej dostanie nauczkę - odparła
ze śmiechem Natalie. - Porywa się na dwa razy młodszego faceta. Ma fajny tyłek - dodała.
- Ryan? Zgoda.
- Przestań gapić się na mojego męża, pani kapitan. Miałam na myśli tego młodzieńca Ally.
- Czy Ryan wie, że pożerasz wzrokiem młodzieńców?
- Naturalnie, rozmawiamy ze sobą o wszystkim.
- No cóż, muszę się zgodzić.
- Sądzę, że mogłabym go wziąć - mruknęła Natalie, a potem roześmiała się na widok
zdumionej miny Althei. - Oczywiście podczas meczu koszykówki. Nieładnie tak wszystko kojarzyć
z seksem. - Objęła przyjaciółkę. - Chodźmy napić się wina i wypytajmy Cillę o tę nową i bardzo
interesującą sytuację.
- Czytasz w moich myślach.
- Niczego nie wiem, niczego nie powiem - oświadczyła Cilla, wrzucając nowy lód do
rynienki. - Idźcie sobie.
- To pierwszy mężczyzna, którego Ally przyprowadziła na rodzinne przyjęcie - zauważyła
Natalie.
Cilia wyprostowała się i pokazała gestem, że będzie milczeć.
- Daj spokój - poradziła Deborah. - Ja ją wypytuję już od pół godziny i niczego z niej nie
wyciągnęłam.
- Wy, prawnicy, jesteście zbyt łagodni - orzekła Althea. - Dobry policjant wie, jak wydobyć
z człowieka prawdę. Gadaj, O'Roarke.
- Jeszcze niczego nie wiem, ale się dowiem - powiedziała na widok Ally, prowadzącej
Jonaha na taras. - Uciekajcie. Dajcie mi pięć minut.
- Nic mi nie jest - upierał się Jonah.
- To krew. Takie są zasady w tym domu. Jest krew, trzeba posprzątać.
- Aaa, następna ofiara. - Cilla zatarła ręce. - Dawać go.
- Zderzył się z czymś twarzą.
- Z twoją pięścią - dodał Jonah. - Koszykówka nie jest boksem!
- Tutaj jest.
- Obejrzyjmy. - Cilla zbadała rozciętą wargę Jonaha. - Nie jest tak źle. Ally, idź pomóc ojcu.
- Ale ja...
- Idź i pomóż ojcu - powtórzyła Cilla. Chwyciła Jonaha za rękę i zaciągnęła go do środka,
do kuchni. - Sprawdźmy, gdzie zostawiłam swoje narzędzia tortur.
- Pani Fletcher...
- Cilla. Siadaj i zamilknij. Lamentowanie jest tu surowo karane. - Wzięła wilgotną
ściereczkę, lód i środek antyseptyczny. - Uderzyła cię, prawda?
- Tak, uderzyła.
- Ma to po ojcu. Siadaj! - rozkazała i wbiła palec w jego nagi brzuch, aż usłuchał. -
Doceniam fakt, że jej nie oddałeś.
- Nie biję kobiet.
Skrzywił się, kiedy przetarła rankę.
- Dobrze wiedzieć. Ona jest urwisem. Jesteś gotów to znieść?
- Przepraszam?
- Czy chodzi tylko o seks, czy o cały pakiet? Nie wiedział, co go poruszyło bardziej: pytanie
czy nagłe pieczenie wywołane środkiem antyseptycznym. Zaklął soczyście, po czym powiedział:
- Przepraszam.
- Słyszałam już to słowo. Odpowiesz na pytanie?
- Pani Fletcher...
- Cilla. - Nachyliła się nad nim z uśmiechem i spojrzała' mu w oczy. Dobre oczy, uznała.
Spokojne, przejrzyste. - Wprawiłam cię w zakłopotanie. Nie chciałam. Prawie już skończyłam.
Potrzymaj przez minutę lód. - Zajęła miejsce na ławie naprzeciw niego, złożyła ręce na stole.
Według jej obliczeń miała najwyżej dwie minuty, zanim ktoś wpadnie do kuchni i przeszkodzi. -
Boyd nie spodziewał się, że przyjedziesz. A ja tak. Allison jest niezmordowana, kiedy już wbije
sobie coś do głowy.
- Tak, zdążyłem się zorientować.
- Nie umiem czytać w myślach, Jonah, ale wiem coś o tobie i zdaję sobie sprawę, co widzę.
Chcę ci więc coś opowiedzieć.
- Nie zamierzałem zostać tak długo...
- Ucisz się - poprosiła łagodnie. - Przed laty poznałam policjanta. Irytującego, fascynującego
i twardogłowego. Nie chciałam się nim interesować, a co dopiero z nim związać. Moja matka była
policjantką i zginęła na służbie. Nigdy się po tym nie otrząsnęłam. - Musiała głęboko odetchnąć,
żeby nad sobą zapanować. - Ostatnie, czego bym wżyciu chciała, to związać się z policjantem.
Wiem, jak oni myślą, kim są i jak ryzykują. I proszę, oto jestem żoną jednego, a matką drugiej. -
Wyjrzała przez okno, dostrzegła męża, a po chwili córkę. - Dziwne, prawda, jak to się ułożyło. Nie
jest mi łatwo, ale nie żałuję ani jednej chwili tego życia. Ani jednej. - Poklepała go po dłoni i
wstała. - Cieszę się, że dzisiaj tu jesteś.
- Dlaczego?
- Mogłam zobaczyć ciebie i Ally razem. I mogłam ci się przyjrzeć. Miałam taką możliwość
tylko dwukrotnie w ciągu... ile to już? Siedemnastu lat? Spodobało mi się to, co zobaczyłam. - Nie
wiedział, co odpowiedzieć. Cilla odwróciła się do lodówki i wyjęła hamburgery. - Nie zaniósłbyś
tego Boydowi? Jeśli co dwie godziny nie nakarmimy dzieciaków, staną się nie do zniesienia.
- W porządku. - Wziął półmisek, przez chwilę ze sobą walczył, podczas gdy Cilla patrzyła
na niego oczami Ally. - Jest też podobna do ciebie - zauważył.
- Odziedziczyła po mnie i Boydzie wszystkie nasze najbardziej irytujące cechy. Zabawne,
jak to działa. - Wspięła się na palce i musnęła ustami ranę w kąciku jego ust. - Należy się po
opatrunku - wyjaśniła.
- Dziękuję. - Szukał słów. Nikt nigdy nie pocałował go w bolące miejsce. - Muszę wracać
do miasta. Dziękuję za wszystko.
- Zawsze jesteś tu mile widziany, Jonah. Uśmiechnęła się do siebie, kiedy opuścił kuchnię.
- Twoja kolej przy ruszcie, Boyd - mruknęła. - Poślij go na deski.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Najważniejszy jest nadgarstek - wyjaśnił Boyd, przewracając hamburgera na drugą stronę.
- A mówiłeś, że wyczucie czasu.
Ally stała z kciukami zatkniętymi za kieszenie szortów, podczas gdy jej brat Bryant
przyglądał się apetycznym kawałkom mięsa z łokciem opartym wygodnie na jej ramieniu.
- Wyczucie czasu także ma, rzecz jasna, zasadnicze znaczenie. W ogóle sztuka pieczenia na
grillu ma bardzo wiele subtelnych aspektów.
- Ale kiedy zaczniemy jeść? - zapytał niecierpliwie Bryant.
- Za dwie minuty, jeśli chcesz hamburgera. I dodatkowe dziesięć, jeśli wolałbyś stek. - Boyd
dostrzegł Jonaha zbliżającego się z półmiskiem. - Wygląda na to, że nowa dostawa jest w drodze.
- A gdybym chciał najpierw hamburgera, a potem stek?
- Do hamburgerów jesteś chyba dziesiąty w kolejce, synu. Weź numerek.
Boyd przerzucił następnego, aż zaskwierczał, a potem zmarszczył brwi, spostrzegając Cillę,
która na bocznym tarasie wskazywała na przemian Jonaha i Boyda, a potem zrobiła kółeczko z
palców. Zrozumiał jej znaki i, choć niechętnie, potwierdził odbiór komunikatu nieznacznym
uniesieniem ramion.
W porządku, porozmawiam z nim.
Cilla uśmiechnęła się i wykonała wahadłowy ruch palcem.
Dobrze już, dobrze, nie skrzywdzę go.
- Postaw półmisek tam, Jonah. - Boyd wskazał kciukiem stolik koło grilla. - Jak warga?
- Przeżyję. Zwłaszcza że pomimo niesportowego zachowania przeciwników zdobyłem
kosza. I wygraliśmy.
- Po jedzeniu rozegramy mecz rewanżowy.
- Kiedy Ally przegrywa - skomentował Bryant - żąda rewanżu. Jeśli dla odmiany wygra,
tygodniami świeci ci tym w oczy. Mama nie pozwalała mi przywołać jej do porządku, bo była
dziewczynką. Uważałem to za rażącą niesprawiedliwość.
- Wielkie rzeczy. Po prostu odgrywałeś się na Keenanie.
- To były czasy! Zamierzam mu później przyłożyć przez wzgląd na naszą młodość.
- Mogę popatrzeć? Jak dawniej?
- Naturalnie.
- Przestańcie, proszę. Wasza matka i ja chcemy utrzymywać iluzję, że wychowaliśmy trójkę
poważnych, odpowiedzialnych łudzi. Nie rozwiewajcie naszych złudzeń. Jonah, nie widziałeś
jeszcze mojego warsztatu, prawda? Bryant, nadeszła ta chwila.
- Jaka chwila?
- Najważniejsza w twoim życiu. Przekazuję ci szczypce i łopatkę.
- Zaraz, zaraz. - Ally szturchnęła brata łokciem w żebra. - Dlaczego nie mnie?
- Ach. - Boyd przyłożył dłoń do serca. - Ileż razy słyszałem od ciebie te właśnie słowa?
Rozbawiony i zafascynowany życiem rodzinnym Fletcherów, Jonah zauważył wyraz buntu,
malujący się na twarzy Ally.
- Ale dlaczego nie mnie? - nie ustąpiła.
- Mój skarbie, są pewne sprawy, które mężczyzna musi przekazać swojemu synowi. - Boyd
położył rękę na ramieniu Bryanta. - Powierzam ci honor Fletcherów. Nie zawiedź mnie.
- Tato. - Bryant udał, że ociera łzę. - Jestem głęboko poruszony. Zaszczycony. Przysięgam
dbać o dobre imię rodziny, niezależnie od tego, jakim kosztem.
- Przyjmij to. - Boyd przekazał mu przybory. - Dziś stałeś się mężczyzną.
- To niesprawiedliwe - mruknęła Ally, kiedy Boyd objął ramieniem Jonaha.
- Jesteś tylko dziewczyną - wyjaśnił jej Bryant. - Naucz się z tym żyć.
- Już ona mu za to odpłaci - mruknął Boyd. - No więc, jak żyjesz?
- Nie najgorzej - odparł Jonah. Jak, u diabła, mógł ukradkiem się wymknąć, skoro ciągle
ktoś go nagabywał? - Jestem bardzo wdzięczny za gościnne przyjęcie. Zamierzam teraz wrócić do
klubu.
- Tak, prowadzenie lokalu nie pozostawia wiele wolnego czasu, zwłaszcza w pierwszych
latach. - Boyd prowadził Jonaha do drewnianej budowli w rogu ogrodu. - Znasz się na
elektrycznych narzędziach?
- Wiem, że wytwarzają dużo hałasu.
Boyd roześmiał się i otworzył drzwi warsztatu.
- Co o tym sądzisz?
Pomieszczenie wielkości garażu zapełniały stolarskie stoły, maszyny, półki, narzędzia,
sterty drewna. Wyglądało na to, że prowadzi się tu jednocześnie prace nad różnymi obiektami.
- Imponujące - odparł dyplomatycznie Jonah. - Co tutaj robisz?
- Bardzo dużo hałasu. A poza tym właściwie tak do końca nie wiem. Dziesięć lat temu
pomogłem Keenanowi skonstruować domek dla ptaków. Wyszedł nieźle. Cilla zaczęła kupować mi
narzędzia. Nazywa je moimi zabawkami. - Pogłaskał osłonę piły mechanicznej. - Potrzebowałem
miejsca, w którym mógłbym to wszystko zamontować. Zanim się zorientowałem, okazało się, że
mam dobrze wyposażony warsztat. Sądzę, że specjalnie to obmyśliła, abym nie zawracał jej głowy.
- Bardzo sprytnie.
- Tak, ona jest sprytna. - Przez chwilę stali z rękami w kieszeniach, udając, że przyglądają
się narzędziom. - No dobrze, załatwmy to, żeby móc wreszcie zrelaksować się i spokojnie zjeść
steki. Co się dzieje pomiędzy tobą a moją córką?
Jonah spodziewał się tego pytania. Mimo to poczuł skurcz w żołądku.
- Widujemy się.
Boyd skinął głową, podszedł do małej lodówki i wydobył z niej dwie butelki piwa. Zdjął
kapsle i wręczył jedną Jonahowi.
- Widujecie się i...?
Jonah odstawił piwo i zmierzył Boyda spokojnym spojrzeniem.
- Co mam ci powiedzieć?
- Prawdę. Chociaż wiem, że wolałbyś odpowiedzieć, że to nie moja sprawa.
- Ona jest twoją córką.
- W takim razie zgadzamy się. - Boyd usiadł na stolarskim stole. - Pytam, jakie masz
zamiary wobec mojej córki.
- Nie mam żadnych. Nie powinienem był jej dotykać. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.
- Naprawdę? - Mocno zaintrygowany, Boyd przechylił głowę. - Mógłbyś mi to wyjaśnić?
- Czego właściwie ode mnie chcesz?
- Po raz pierwszy zadałeś mi to pytanie, zresztą tym samym tonem, kiedy miałeś trzynaście
lat. Wtedy też leciała ci krew z ust.
- Pamiętam.
- Na pewno pamiętasz również to, co odparłem. Mimo to powtórzę. Czego oczekujesz od
życia?
- Mam wszystko, czego chcę: uczciwe, a jednocześnie przyjemne życie. Doskonale wiem,
co jestem ci winien. Wszystko, co mam, zawdzięczam tobie. Zająłeś się mną, chociaż nie musiałeś.
- Chwileczkę. - Boyd uniósł rękę. - Zaczekaj.
- Zmieniłeś moje życie. Zdaję sobie sprawę z tego, gdzie bym się znalazł, gdyby nie ty.
- Przypisujesz mi zbyt wiele zasług - odparł Boyd. - Po prostu nie chciałem, byś się
zmarnował. Uznałem, że jesteś na tyle silny i odważny, że zdobędziesz się na zejście z drogi, która
prowadzi donikąd.
- Ty mnie stworzyłeś!
- Nic podobnego. To ty się zmieniłeś. Chociaż, prawdę mówiąc, jestem dumny, że
odegrałem w tym pewną rolę. - Boyd zaczął przemierzać pracownię. Niezależnie od tego, co
wyniknie z tej rozmowy, nie powinien dać się ponieść emocjom. Choć czuł się jak ojciec, który
otrzymał od syna cenny podarunek. - Jeśli uważasz, że masz dług, spłać go od razu, będąc wobec
mnie szczery. - Odwrócił się do Jonaha. - Czy romansujesz z Ally dlatego, że jest moją córką?
- Wbrew temu. Przestałem o niej myśleć jako o twojej córce. Gdyby nie to, nie mógłbym z
nią być.
Boyd chciał usłyszeć taką odpowiedź. Chłopak cierpi, pomyślał Boyd, jednak nie potrafił
wykrzesać z siebie choćby odrobiny żalu.
- Co rozumiesz przez być?
- Fletcher! - Jonah chwycił butelkę i pociągnął łyk piwa.
- To, o czym pomyślałeś, zostawmy z boku, zapomnijmy o tym. W ten sposób rozmowa od
razu stanie się łatwiejsza.
- Doskonale.
- Chodziło mi o to, co wobec niej czujesz?
- Nie jest mi zupełnie obojętna.
Po krótkiej chwili Boyd skinął głową.
- W porządku.
Jonah zaklął. Boyd prosił go o szczerość, a on uchylił się od uczciwej odpowiedzi.
- Ja ją kocham. - Zamknął oczy i wyobraził sobie, że rzuca butelką w ścianę, szkło pęka z
hukiem... Nie pomogło. - Przepraszam. - Otworzył oczy i zebrał się w sobie. - Tak to właśnie jest.
- Aha.
- Wiesz, kim jestem. Masz prawo uważać, że nie jestem jej wart.
- Jasne, że nie jesteś. To moja mała córeczka, Jonah. Nikt nie jest jej wart. Uważam jednak,
że akurat ty bardzo zbliżyłeś się do ideału zięcia. Nie mam pojęcia, dlaczego tak cię to dziwi.
- Przestałem cokolwiek rozumieć - wyjawił Jonah. - Już od dawna nie było tak, żebym
przestał cokolwiek rozumieć.
- Kobiety dziwnie działają na mężczyzn. Dodajmy, właściwe kobiety. Nie odzyskasz już
nigdy spokoju. Ona jest piękna, prawda?
- Tak. Niezwykle.
- Jest także inteligentna i silna oraz potrafi działać zdecydowanie.
Jonah w zamyśleniu dotknął kciukiem obolałej wargi.
- Nie będę się spierał.
- Radzę ci więc, żebyś także wobec niej był szczery.
- Niczego więcej ode mnie nie oczekuje.
- Przemyśl to jeszcze raz, synu. - Boyd podszedł do Jonaha i położył mu rękę na ramieniu. -
Aha, jeszcze jedno - dodał, kiedy ruszyli razem w kierunku drzwi. - Jeśli ją zranisz, ja cię sprzątnę.
Nigdy nie odnajdą twoich zwłok.
- No cóż, teraz jestem spokojniejszy.
- Doskonałe. A zatem, z czym chcesz dostać stek?
Ally ujrzała z tarasu, że wyłaniają się z warsztatu, i poczuła ulgę po raz pierwszy od chwili,
gdy zniknęli za drzwiami. Ojciec przyjacielsko obejmował ramiona Jonaha. Sprawiali wrażenie
ludzi, którzy po prostu napili się piwa i wymienili uwagi na temat zalet elektrycznych narzędzi.
Jeśli nawet ojciec nawiązał w rozmowie do jej związku z Jonahem, najwidoczniej nie
poruszył żadnych drażliwych kwestii. Rodzina odgrywała w jej życiu ogromną rolę i, choć szła za
głosem serca, nie zaznałaby pełnego szczęścia z człowiekiem, którego jej rodzina by nie pokochała.
Wypuściła z rąk miskę z sałatką z kartofli, Cilla jednak chwyciła ją i uratowała.
- Niezguła.
Cilia postawiła naczynie na stole.
- Mamo?
- Tak Znów kończy się lód.
- Kocham Jonaha.
- Wiem, dziecko. Kto jest wolny? Potrzebuję kogoś, kto zrobiłby lód.
- Skąd wiesz? - Ally chwyciła matkę za rękę, zanim ta zdążyła ruszyć w kierunku poręczy i
zawołać kogoś do pomocy. - Ja sama zdałam sobie z tego sprawę dopiero w tym momencie.
- Znam cię i widzę, jak na siebie patrzycie. - Pogładziła Ally po włosach. - Przerażona czy
szczęśliwa?
- Jedno i drugie.
- To dobrze. - Cilla westchnęła i pocałowała Ally w policzek. - Tak jest najlepiej. - Objęła
córkę. - Lubię go.
- Ja też. Naprawdę podoba mi się to, kim jest. Cilla nachyliła do niej głowę.
- Jest bardzo miło, prawda? Mieć tu razem całą rodzinę.
- Jest wspaniale. Kłóciliśmy się z Jonahem, nie chciał przyjechać.
- Rozumiem, że wygrałaś.
- Będzie kolejna kłótnia, kiedy mu powiem, że bierzemy ślub.
- Jesteś córką swojego ojca. Obstawiam twoje zwycięstwo.
- Lepiej obstaw po równo - poradziła Ally.
Zbiegła po schodach i przecięła trawnik. Wykalkulowane posunięcie. Nie miała nic
przeciwko kalkulacjom. Nie wtedy, gdy zamierzała coś osiągnąć.
Podeszła do ojca i Jonaha, chwyciła głowę Blackhawka i mocno przywarła wargami do jego
ust. Syknął, co przypomniało jej o rozciętej wardze. Zaśmiała się jednak tylko i ruchem głowy
odrzuciła włosy do tyłu.
- Nie sykaj mi tu, twardzielu - zganiła go i ponownie pocałowała.
Objął ją i uniósł na palce.
- Tato? - Przekręciła głowę. - Mama znów potrzebuje lodu.
- Powtarza to nieustannie po to, żeby mnie rozzłościć. - Obrzucił wzrokiem ogród i wyłuskał
z tłumu ofiarę. - Keenan! Przynieś matce lodu!
- A więc... - Kiedy Boyd ruszył za jej bratem, Ally splotła dłonie na karku Jonaha. - O czym
rozmawialiście z ojcem?
- Takie tam męskie sprawy. Co ty wyprawiasz? - zapytał, gdy znów przywarła do niego
ustami.
- Skoro musisz pytać, widocznie nie robię tego dobrze.
- Macie tu liczebną przewagę, Allison. Próbujesz sprowokować braci i wujów, żeby
wdeptali mnie w trawnik?
- Nie przejmuj się. Jesteśmy przyzwyczajeni do całowania.
- Zauważyłem, a jednak... Odsunął ją.
- A tak w ogóle, dobrze się bawisz?
- Poza nielicznymi drobnymi incydentami - odparł, wskazując kącik ust. - Jesteście
sympatyczną rodziną.
- Są wspaniali! Niekiedy zapominam, jak dobrze mieć w takiej rodzinie oparcie, jak często
pomagają mi w załatwieniu mnóstwa drobnych spraw. - Ścisnęła jego dłoń, zamknęła oczy i
pozwoliła, by elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. - Zawsze się powraca - ciągnęła -
do miejsc, w których było się szczęśliwym z ważnymi dla nas osobami. Właśnie dlatego ludzie
często odwiedzają rodzinne miasta albo wybierają drogę, z której mogą zerknąć na rodzinny dom. -
Urwała, gdyż uderzyła ją nowa myśl. Gdzie on dorastał? Gdzie mieszkał razem z siostrą? Czy był
tam szczęśliwy? Musiał dokądś pojechać, gdzieś się ukryć. W swoich rodzinnych stronach. To
oczywiste.
Obróciła się na pięcie i ruszyła sprintem w kierunku domu.
Trzymała już słuchawkę telefonu, kiedy dogonił ją Jonah.
- Co robisz?
- Pracuję. Jaka byłam głupia, że wcześniej na to nie wpadłam! - Rzuciła do słuchawki: -
Carmichael? Tu Fletcher. Musisz coś dla mnie sprawdzić. Potrzebuję adresu. Starego adresu
Matthew Lyle'a, może więcej niż jednego. Z czasów, kiedy był dzieckiem. - Skupiła się. - Urodził
się w Iowa, potem gdzieś się przeprowadzili. Nie pamiętam, kiedy przyjechali do Denver. Rodzice
nie żyją. Tak, zastaniesz mnie pod tym numerem. - Podała numer. - Możesz dzwonić na
komórkowy. Dziękuję.
- Uważasz, że wrócił do rodzinnego domu?
- Musi czuć, że jest blisko siostry. - Allison krążyła po kuchni, usiłując przypomnieć sobie
jak najwięcej informacji z akt. - Z charakterystyki psychologicznej wynika, że był od niej zależny,
mimo że uważał się za jej obrońcę. Ona jest jedynym stałym elementem w jego życiu. Rodzice się
rozwiedli, dzieci mieszkały to tu, to tam. Matka wyszła ponownie za mąż, zmieniała miejsca
pobytu. Ojczym był... cholera. - Przycisnęła pałce do skroni, jakby ponaglała pamięć. - Byłym
komandosem.
Chojrak, zapewne krótko trzymał tłustawego głupka i jego oddaną siostrzyczkę. Ten
kompleks władzy wziął się częściowo z niestabilności życia rodzinnego. Bezradny ojciec, bierna
matka, surowy ojczym. Jak z podręcznika - dodała, nadal przemierzając kuchnię. - Lyle jest
inteligentny. Wysoki współczynnik IQ, ale emocjonalnie i społecznie nieporadny poza relacjami z
siostrą. W największe kłopoty z prawem wpadł od razu po jej ślubie. Stał się lekkomyślny,
nieudolny, o nic nie dbał. Zrobił się także zły. - Zerknęła na zegarek, modląc się w duchu, by
Carmichael się pospieszył. - Ona stała po jego stronie. Jeśli nawet były pomiędzy nimi jakieś
różnice, to zniknęły.
Na dźwięk dzwonka rzuciła się do telefonu.
- Fletcher. Co masz? - Chwyciła ołówek, notowała na bloczku umieszczonym przy aparacie.
- Nie, nie poza stanem. Musi trzymać się dość blisko. - Zaczekaj. - Przykryła dłonią
mikrofon.
- Wyświadcz mi grzeczność, Blackhawk. Mógłbyś uprzedzić ojca, że za minutę muszę z
nim porozmawiać?
Potrwało dłużej niż minutę. Ally wpadła do pokoju Boyda i włączyła jego komputer. W
towarzystwie Boyda i Carmichaela po drugiej stronie linii telefonicznej odtwarzała historię życia
Matthew Lyle'a.
- Dziesięć lat temu jako swój adres zaczął podawać skrzynkę pocztową. I tak przez sześć lat,
pomimo że miał już dom nad jeziorem. Kupił go dziewięć lat temu, w tym samym roku, w którym
jego siostra wyszła za Fricksa. Ale nie zrezygnował ze skrzynki. W tym samym czasie siostra też
podawała tę samą skrzynkę jako swój adres. Gdzie mieszkali? Muszę o to zapytać Fricksa. -
Wydęła wargi, zastanowiła się. - Carmichael, mógłbyś jeszcze trochę poszperać? Sprawdź, czy
istnieje dom lub mieszkanie w obrębie miasta Denver, należące do Madeline Lyle albo Madeline
Matthews. Sprawdź też Matthew i Lyle Madeline.
- Dobry ruch - pochwalił Boyd. - Prawidłowe rozumowanie.
- Lubi być właścicielem - zauważyła Ally. - Posiadanie jest dla niego bardzo ważne. Jeśli
przebywał w tym samym miejscu przez mniej więcej sześć lat, to chciał mieć własne mieszkanie
albo należące do siostry. - Wyprostowała się na krześle. - Powiedziałeś „bingo”? Carmichael,
kocham cię. Aha, w porządku, mam. Dam ci znać. Dziękuję.
Ally odłożyła słuchawkę i zerwała się na nogi.
- Lyle Madeline figuruje w księdze wieczystej jako właścicielka mieszkania w
apartamentowcu w centrum.
- Dobra robota, detektywie. Skontaktuj się z porucznikiem i zbierz zespół. Ally - dodał Boyd
- mnie też włącz do tego zespołu.
- Komisarzu, jestem pewna, że znajdziemy dla pana miejsce.
W ciągu dwóch godzin budynek został otoczony, klatki schodowe i wyjścia zablokowane.
Dając sobie znaki rękoma, dwunastu policjantów w hełmach i kamizelkach kuloodpornych zajęło
stanowiska w korytarzu przy dwupoziomowym mieszkaniu Matthew Lyle'a.
Ally miała plan piętra w głowie, każdy centymetr przestudiowanej starannie odbitki. Skinęła
głową i dwaj funkcjonariusze wyłamali drzwi.
Skoczyła pierwsza, skulona, za nią mężczyźni. Wbiegli jednocześnie do pokojów na
pierwszym poziomie i na górę po schodach. W ciągu kilku minut stwierdzili, że w mieszkaniu
nikogo nie ma.
- Mieszkał tu. - Ally wskazała talerze w zlewie. Wbiła palec w ziemię w doniczce z
ozdobnym drzewkiem cytrynowym na oknie w kuchni. - Podlane. Dba o dom. Wróci.
W sypialni na górze znaleźli trzy sztuki broni krótkiej, wojskowy karabin bojowy, skrzynkę
amunicji i futerał.
- Trzeba uważać - ostrzegła Ally. - Widzę uchwyty do rewolweru kaliber dziewięć, ale nie
widzę rewolweru kaliber dziewięć. Jest uzbrojony.
- Detektywie Fletcher? - Policjant z zespołu wyłonił się z garderoby, trzymając ręką w
rękawiczce nóż o długim ostrzu.
- Wygląda jak broń użyta do zabicia Janet Norton.
- Wrzuć do torby. - W szufladzie komody znalazła czarno - srebrne pudełko zapałek. - Z
klubu Blackhawka. - Uniosła wzrok na ojca. - To jego cel. Pytanie tylko, kiedy uderzy.
Zapadł zmrok, gdy Ally wpadła do gabinetu Jonaha. Uparty jak osioł, pomyślała. Sam prosi
się o nieszczęście.
- Zamkniesz klub na dwadzieścia cztery godziny. Z możliwością przedłużenia do najwyżej
czterdziestu ośmiu.
- Nie.
- W takim razie ja go zamknę.
- Nie możesz, a jeśli się uprzesz, zajmie ci to więcej niż czterdzieści osiem godzin i kwestia
stanie się nieaktualna.
Opadła na fotel. Grunt to zachować spokój, powtarzała sobie.
- Posłuchaj mnie...
- Nie, to ty mnie posłuchaj. Mogę zrobić to, o co prosisz. Ale co mu przeszkodzi czekać?
Zamknę klub, on się przyczai, otworzę, zaatakuje. Możemy się tak bawić w nieskończoność. Wolę
grać na własnym boisku.
- Nie zamierzam twierdzić, że nie masz racji, ale my go schwytamy w ciągu dwóch dni.
Obiecuję. Wszystko, co musisz zrobić, to zamknąć lokal i wziąć sobie trochę wolnego. Moi rodzice
mają piękny domek w górach.
- I wyjedziesz tam ze mną?
- Oczywiście, że nie. Muszę dokończyć tę sprawę.
- Ty zostajesz, ja zostaję.
- Nie jesteś policjantem.
- Otóż to! Nie muszę wykonywać rozkazów i mam prawo prowadzić lokal oraz wchodzić do
niego i wychodzić, wedle woli.
- Moja praca polega na zachowaniu cię przy życiu, żebyś mógł prowadzić ten swój klub.
Wstał.
- Tak rozumujesz? Uważasz, że mnie chronisz, Ally? To dlatego nieustannie nosisz broń?
Nawet tutaj kładziesz ją w zasięgu ręki? - Podszedł do biurka, a ona przeklęła się w duchu za to
potknięcie. - Wcale mi się to nie podoba.
Stanęła przed nim, twarzą w twarz.
- On na ciebie poluje.
- Tak samo jak na ciebie.
- Tracimy czas.
Odwrócił ją do siebie, zanim zdołała ruszyć w kierunku windy.
- Nie będziesz mnie sobą zasłaniać. - Wypowiedział te słowa powoli, wyraźnie. - Zrozum to.
- Nie pouczaj mnie.
- A ty mnie nie pouczaj, jak mam żyć.
- W porządku, zapomnij o tym. Przeprowadzimy to w trudniejszy sposób. Układ jest taki: na
zewnątrz obstawa, policjanci w cywilu w barze i klubie, też przez cały czas. Przyjmiesz
funkcjonariuszy do pomocy w kuchni i przy stolikach.
- Nie podoba mi się ten układ.
- Trudno. Przyjmujesz go albo się pogniewamy. Wtedy ja pociągnę za sznurki i znajdziesz
się w areszcie prewencyjnym tak szybko, że nawet taki spryciarz jak ty, nie zdąży się wyślizgnąć.
Mogę to zrobić, Blackhawk. Ojciec mi pomoże, ponieważ lubi cię i chce, abyś żył długie lata.
Proszę, zrób to dla mnie.
- Dobrze, ale tylko na czterdzieści osiem godzin. A tymczasem szepnę na ulicy słówko, że
go szukam.
- Nie...
- Taki jest układ. Uczciwy.
- Niech będzie.
- Założysz się o wynik? Zejdę na dół i wskażę wszystkich gliniarzy, których dotychczas tam
umieściłaś.
- Nie zakładam się. Zresztą... zdołam cię przekonać, żebyś dziś w nocy został tu, na górze?
Dotknął palcem jej brzucha i zjechał nim nieco niżej.
- Tylko wtedy, gdy będziesz tu nocować.
- Tak przypuszczałam. - Niekiedy kompromis, choć irytujący, stanowił jedyne wyjście. -
Pamiętaj o tym przez cały czas.
- Z tym nie będzie problemu. - Nacisnął guzik windy. - Dziś w nocy albo jutro w nocy, wóz
albo przewóz.
- Jest zresztą równie prawdopodobne, a nawet bardziej, że zdejmą go w mieszkaniu. Jeśli
jednak wyślizgnie się albo coś wyczuje, przyjdzie tutaj. I to wkrótce.
- Will ma dobre oko i wie, kogo wypatrywać.
- Nie chcę, żebyś ty ryzykował i narażał swoich ludzi. Jeżeli ktoś go zauważy, natychmiast
mnie poinformuj. - Spostrzegła, że się jej przygląda. - Co?
- Nic. - Dotknął palcem jej policzka. - Jak ta sprawa się skończy, dadzą ci trochę urlopu?
- To znaczy ile?
- Kilka dni.
- Myślisz o jakimś konkretnym miejscu?
- Nie, ty wybierz.
- Taki bystry chłopak, a sam nie ma żadnego pomysłu? Dobrze, zastanowię się.
Kiedy opuścili windę, ujął ją pod ramię.
- Ally?
- Tak?
Miał jej tyle do powiedzenia. Nie wystarczy czasu, żeby wyłożyć wszystko szczerze i ucz-
ciwie.
- Wrócimy do tego później.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Niedziele należały w klubie do dni spokojniejszych. Brakowało muzyki na żywo jako
wabika, a perspektywa rychłego nadejścia poniedziałku studziła zapały.
Ally pomyślała, że poza tym wielu mieszkańców Denver postanowiło skorzystać ze
wspaniałej pogody i ciepłego wieczoru. Ci natomiast, którzy wpadali do klubu, nie planowali
zabawy do rana, a spędzali godzinę czy dwie nad drinkiem albo miseczką guacamole i frytek.
Obserwowała główne drzwi, zaglądała do sali klubowej w głębi, studiowała twarze i liczyła
przybywających. Co pewien czas, telefonując z zaplecza, kontaktowała się z kolegami
obstawiającymi mieszkanie Lyle'a.
Do zamknięcia pozostawała godzina, a Lyle nadal nie dawał znaku życia.
Niespokojna, krążyła po klubie, bacznie obserwując ludzi i drzwi. Goście w większości
opuszczali lokal i uznała, że przed samym zamknięciem pozostanie tylko garstka klientów.
Zadawała sobie pytania. Gdzie on jest? Gdzie on, u diabła, jest? Kryjówki już mu się
skończyły.
- Detektywie. - Poczuła na ramieniu palce Jonaha. - Chyba zainteresuje cię pewna
informacja. Człowiek odpowiadający opisowi Lyle'a wypytywał o mnie.
- Kiedy? - Chwyciła go za rękę i zaciągnęła do wnęki przy windzie. - Gdzie?
- Dziś wieczorem. W innym, należącym do mnie lokalu.
- Fast Break? - Zaklęła i wyszarpnęła z kieszeni telefon. - Nikogo tam nie mamy. Nigdy tam
nie działali. To nie w jego stylu.
- Być może. - Przytrzymał jej dłoń, zanim zdążyła wybrać numer. - Właśnie zadzwonił
barman. Najwidoczniej Lyle - zakładam, że to Lyle, chociaż miał okulary i brodę - wpadł parę
godzin temu do Fast Break, posiedział przy barze i zapytał, czy ja tam w ogóle bywam.
- Chwileczkę. - Ally uwolniła dłoń i zadzwoniła. - Balou? Zdejmij dwóch umundurowanych
z apartamentowca. Niech porozmawiają z barmanem w Fast Break. Adres... - Spojrzała pytająco na
Jonaha i powtórzyła po nim. - Dzisiaj po południu był tam Lyle. Miał brodę i okulary. Potem niech
pilnują, czy przypadkiem nie wróci.
Rozłączyła się i uniosła wzrok na Jonaha.
- Barman początkowo nie zwrócił na niego uwagi - kontynuował Jonah. - Zorientował się
dopiero po pewnym czasie. Mówi, że Lyle był zdenerwowany. Po mniej więcej trzydziestu
minutach poprosił, aby mi powtórzyć, że się za mną rozejrzy.
- Jego świat się wali. Przygotowuje się psychicznie do wykonania ruchu. - Postanowiła
usunąć mu Jonaha z drogi. - Posłuchaj, wjedź na górę, zadzwoń do tego barmana. Uprzedź go, że
jedzie tam dwóch gliniarzy.
- Czy ja wyglądam aż na takiego frajera, żeby się na to nabrać?
Oddalił się, aby pożegnać stałych klientów, szykujących się do opuszczenia lokalu.
W tym momencie w kuchni wybuchła wrzawa, trzasnęły tłuczone talerze. Ally wydobyła
broń i rzuciła się w kierunku drzwi na zaplecze. Zanim do nich dopadła, gwałtownie się otworzyły.
Nie miał okularów, a sztuczna broda przekręciła się na bok. Ally dostrzegła, że jej
przypuszczenia okazały się słuszne. Przygotował się psychicznie. W szeroko otwartych oczach
błyszczał obłęd.
Wciskał lufę rewolweru w podbródek Beth.
Ponad zgiełkiem okrzyków przerażenia i odsuwanych raptownie krzeseł, wrzasnął:
- Nie ruszać się! Niech nikt nawet nie drgnie!
- Proszę wszystkich o spokój - powiedziała głośno Ally. Cofnęła się, wycelowała w Lyle'a,
skupiła spojrzenie na jego twarzy. Zmusiła się, by nie zwracać uwagi na Beth. - Lyle, przecież
chcesz ją puścić.
- Zabiję ją! Odstrzelę jej głowę!
- Zrobisz to, a ja odstrzelę twoją. Pomyśl, dokąd cię to zaprowadzi?
- Odłóż broń. Upuść i kopnij w moim kierunku albo ona zginie.
- Ani mi się śni. Żaden z innych obecnych tu gliniarzy tego nie zrobi. Wiesz, ilu w tej chwili
do ciebie mierzy? Rozejrzyj się, policz. Już po wszystkim. Pomyśl o ratowaniu siebie.
- Zabiję ją. - Powiódł wzrokiem po sali, zobaczył wycelowane w siebie lufy. - Potem zabiję
ciebie. To mi wystarczy.
Jakaś kobieta załkała. Ally dostrzegła kątem oka zbitych w ciasną grupkę przerażonych
gości klubu.
- Chcesz przecież żyć, prawda? Madeline też by chciała, żebyś żył.
- Nie wymieniaj jej imienia! Nie wymawiaj imienia mojej siostry!
Wcisnął mocniej lufę w podbródek Beth, aż krzyknęła.
Nie ma dokąd uciec, pomyślała Ally. Jego siostra też nie miała, a jednak odwróciła się i
strzeliła.
- Ona cię kochała. - Ally postąpiła krok do przodu, celowo skupiając na sobie uwagę Lyle'a.
Gdyby udało się skłonić go do opuszczenia broni... Wystarczy kilka centymetrów. - Zginęła za
ciebie.
- Była wszystkim, co miałem. Teraz nie zostało mi nic do stracenia. Chcę dostać gliniarza,
który ją zabił i chcę Blackhawka. Rzuć broń! Inaczej ona zginie!
Kątem oka Ally dostrzegła, że Jonah rusza naprzód.
- Patrz na mnie! - krzyknęła. - To ja zabiłam twoją siostrę!
Lyle zawył i skierował lufę rewolweru na Ally. Huknęły strzały, w sali się zakotłowało,
rozległy się krzyki.
Ally skoczyła do miejsca, w którym leżeli spleceni Jonah i Lyle. Krew pokrywała obu.
- Cholera! Zwariowałeś!
Opadła na kolana, gorączkowo szukała ran. Jonah rzucił się na rewolwer. Na wylot lufy.
Oddycha. Uczepiła się tej myśli. Oddycha, a ona nie pozwoli mu przestać.
- Jonah. Och, Boże.
- Nic mi nie jest. Przestań mnie szturchać.
- Nic? Byłeś na linii ognia, otarłeś się o śmierć.
- Ty też.
Wskazał oczami posadzkę. Roztrzaskaną płytkę o cal od miejsca, w którym stała.
- Mam kamizelkę kuloodporną.
- A drugą założyłaś na głowę? Nie zauważyłem. Usiadł, gdy jeden z policjantów odwrócił
Lyle'a.
- Nie żyje.
Jonah zerknął na twarz zabitego, a potem spojrzał Ally w oczy.
- Zamierzam uspokoić moich klientów.
- Nikogo nie będziesz uspokajać. - Ally wstała wraz z Jonahem. - Jesteś cały we krwi. Na
pewno tylko jego?
- W zasadzie tak.
- Co to znaczy „w zasadzie”?
- Muszę porozmawiać z moimi klientami i z personelem. - Odsunął Ally ramieniem, zanim
zdołała się w niego wczepić. - Rób to, co do ciebie należy, i pozwól mi zająć się moimi obo-
wiązkami.
Odwrócił się do Beth, którą podtrzymywała policjantka w cywilu.
- Beth, chodź ze mną. Już wszystko dobrze.
- Wślizgnął się tylnymi drzwiami - poinformował Hickman, kiedy klub już niemal
opustoszał. Klienci wyszli, ciało zabrano do kostnicy, a technicy zwijali manatki.
- Przestał być sprytny - zauważyła Ally. - Przestał myśleć.
- Wykombinował skądś biały kuchenny fartuch, założył sztuczną brodę i okulary. Zanim
policjant, który go jednak wypatrzył, zdążył go dopaść czy chociaż zawołać, rozpętało się piekło.
- Nie przewidział, że jesteśmy na tyle inteligentni, by go tutaj oczekiwać. Widziałam, jaki
był zaszokowany, kiedy dostrzegł wszystkich policjantów. Co zamierzał? Moim zdaniem, chciał
zabić Jonaha, potem mnie, gdybym tam była. Następnie wziąć zakładników i zażądać wydania
policjanta, który zabił jego siostrę. Naprawdę mu się wydawało, że to zrobimy i że po tym
wszystkim zdoła zbiec.
- Skoro już o tym mowa, zagrałaś dość ryzykownie, informując go, że jesteś
najważniejszym celem.
- Nie rozumiem tylko, dlaczego mnie od razu nie skojarzył.
- Dlatego, że wyglądasz inaczej. - Hickman zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. -
Zupełnie nie jak Fletcher.
- Wyglądam, jak wyglądam. Powiem ci, jak to było. Przyszedł tu po Jonaha. Kiedy na mnie
spojrzał, zobaczył rewolwer. Nie twarz, nie postać, tylko funkcjonariuszkę z bronią. Nie skojarzył
mnie z osobą, która pracowała w klubie.
- Być może. - Hickman wstał. - Tego się nie dowiemy. Od razu go zdjęliśmy, ale mimo to
zdążył nacisnąć spust. A z tej odległości kamizelka prawdopodobnie nie zatrzymałaby kuli. Tak czy
inaczej, gdyby Blackhawk nie pozbawił go równowagi, porządnie byś oberwała.
Ally odruchowo przyłożyła dłoń do piersi.
- Dostałeś kiedyś w kamizelkę?
- Nie, ale Deloy dostał. Miał siniaka jak piłka do softbola. - Hickman uniósł ręce, pokazał w
powietrzu rozmiar. - Poza tym rzuciło go na ziemię jak szmacianą lalkę. Uderzył głową o chodnik i
miał wstrząs mózgu.
- Lepiej to, niż dać się zastrzelić.
- Jasne. Do zobaczenia jutro, przepraszam, to już dzisiaj.
- Aha, masz fajną pracę.
- Ty również. A, omal zapomniałem/Twój facet jest w kuchni, łatają go.
- Co to znaczy łatają?
- Oberwał trochę od naszych. Nic wielkiego, draśnięcie.
- Dostał?! Jest ranny?! Dlaczego nikt mi nie powiedział?
Hickman nie zawracał sobie głowy wyjaśnieniami, bo już jej nie było.
Ally wpadła do kuchni. Rozebrany do pasa Jonah siedział na stole i spokojnie popijał
brandy, podczas gdy Will zaczynał właśnie owijać bandażem przyłożoną do ramienia gazę.
- Zaczekaj. Muszę to obejrzeć. Odepchnęła Willa, oderwała gazę i badała długie, płytkie
rozcięcie.
- Odstaw kieliszek, jedziemy do szpitala - powiedziała.
Nie odrywając od niej wzroku, pociągnął łyk.
- Nie.
- Co znaczy nie? Co to ma być? Idiotyczne męskie wygłupy? Jesteś ranny.
- Niezupełnie. Słowo „zadrapany” lepiej oddaje istotę rzeczy. A teraz, jeśli wybaczysz, Will
zrobi to delikatniej od ciebie. Chciałbym, żeby dokończył i mógł wracać do domu.
- Może wdać się infekcja.
- I może mnie przejechać ciężarówka, ale nie sądzę, by jedno czy drugie było
prawdopodobne.
- Jest w porządku, Ally, naprawdę. - Will poklepał ją po ramieniu i odciął nowy kawałek
gazy.
- Bardzo starannie przemyłem ranę. W dawnych czasach bywało gorzej, prawda, Jonah?
- Jasne.
Ally chwyciła niemal pełny kieliszek i jednym ruchem wlała sobie do gardła jego zawartość.
- Sądziłem, że nie znosisz brandy.
- Bo nie znoszę.
- A może kieliszek wina? - zaproponował Will.
- Już prawie skończyłem.
- Nie, dziękuję. - Ally odetchnęła głęboko. Teraz, po wszystkim, ręce zaczęły jej drżeć. -
Cholera, Blackhawk. To prawdopodobnie ja cię trafiłam.
- Prawdopodobnie. Zważywszy na okoliczności, postanowiłem nie wyciągać wobec ciebie
konsekwencji prawnych.
- Bardzo szlachetnie. Teraz posłuchaj...
- Beth wróciła do domu z Frannie - poinformował, żeby jej przerwać. - Już dobrze się czuje.
Chciała ci podziękować, ale byłaś zajęta.
- Skończyłem. - Will cofnął się o krok. - Ramię jest w znacznie lepszym stanie niż koszula.
Właściwie do wyrzucenia. - Uniósł przesiąknięty krwią materiał. - Chcesz, żebym ci przyniósł jakąś
z góry?
- Nie, dziękuję. - Jonah uniósł rękę, popróbował, jak się nią rusza w bandażu. - Dobra
robota. Nie wyszedłeś z wprawy.
- Cóż, długo się tego uczyłem - Will podniósł rzuconą na krzesło marynarkę. Świetnie sobie
poradziłaś, Ally. Mieliśmy tu dziś niezłe zamieszanie, ale sobie poradziłaś.
- Ja też długo się uczyłam.
- Pozamykam. Dobranoc.
Ally usiadła na stole, zaczekała, aż kroki Willa ucichły.
- No dobrze, cwaniaczku, co ty sobie, u diabła, wyobrażasz? Zakłóciłeś akcję policyjną.
- Może sobie ubzdurałem, że ten czubek chciał cię zabić. - Uniósł kieliszek. - Nie dolałabyś?
Nic mi nie zostawiłaś.
- Doskonale. Siedź sobie tutaj, żłop brandy i udawaj nieporuszonego. - Chwyciła kieliszek,
rozmyśliła się jednak i odstawiła na stół, a potem zarzuciła mu ręce na szyję. Nigdy więcej mnie tak
nie strasz!
- Obiecuję pod warunkiem, że ty mnie nie przestraszysz. Nie, zostań tak przez minutkę. -
Wtulił twarz w jej włosy i głęboko odetchnął. - Nie pozbędę się łatwo tego obrazu: jak on w ciebie
celuje. To ciężkie przeżycie.
- Wiem, że tak jest.
- Poradzę sobie, Ally, bo tak to już bywa. - Cofnął głowę, patrzył jej w oczy. - Są pewne
sprawy, o których musisz wiedzieć, żeby sobie poradzić, jeśli naprawdę tego chcesz.
- Jakie?
Wstał, nalał sobie brandy i odstawił butelkę na stół.
- Czy są tu jeszcze policjanci?
- Poza mną?
- Aha, poza tobą.
- Nie, jesteśmy sami.
- No to usiądź.
- Zabrzmiało poważnie. - Przyciągnęła sobie krzesło. - Już siedzę.
- Moja matka odeszła, kiedy miałem szesnaście lat. - Nie wiedział, dlaczego zaczął akurat
od tego. - Nie mogłem jej za to winić. Nadal nie winię. Ojciec był trudnym człowiekiem, miała tego
dość.
- Zostawiła cię z nim?
- Ja byłem już samodzielny.
- W wieku szesnastu lat?
- Tak, wcześnie wydoroślałem, ale miałem oparcie w twoim ojcu.
Ogarnęło ją wzruszenie.
- Bardzo miło, że coś takiego mówisz.
- Po prostu taka jest prawda. Zmusił mnie, żebym poszedł do szkoły. Rugał, kiedy
najbardziej tego potrzebowałem, to znaczy niemal nieustannie. Był pierwszą osobą w moim życiu,
która mi powiedziała, że jestem coś wart. Która to dostrzegła. On... nie znam nikogo, kto mógłby
się z nim równać.
Ujęła jego dłoń.
- Ja też go kocham.
- Pozwól mi dojść do sedna. - Ścisnął jej dłoń i cofnął swoją. - Nie rozpocząłem studiów,
nawet Fletcher nie zdołał mnie do tego zmusić. Ukończyłem kilka kursów biznesu, bo to mi
odpowiadało. Kiedy miałem dwadzieścia lat, zmarł mój ojciec.
Wypalał trzy paczki papierosów dziennie, jakby na złość całemu światu. Umierał długo i
ciężko. Gdy nadszedł koniec, czułem tylko ulgę.
- Czy mam z tego powodu uznać, że jesteś nikczemny?
- Jest między nami zasadnicza różnica i na pewno dostrzegasz to tak samo wyraźnie jak ja.
- Aha, miałeś kiepskie dzieciństwo, a ja wspaniałe. Mimo to los sprawił, że oboje mamy
Boyda za ojca. Nie patrz tak na mnie. Właśnie tym dla ciebie jest.
- Chciałbym ci coś wyjaśnić, zanim sprawy zajdą za daleko. Nie byłem ofiarą, Allison.
Byłem rozbitkiem i korzystałem ze wszystkich metod, byle działały. Kradłem i oszukiwałem.
Wcale tego nie żałuję. Sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej, gdyby twój ojciec mnie nie
przypilnował.
- Zgoda. Co z tego wynika?
- Nie przerywaj. Teraz jestem biznesmenem. Nie kradnę i nie oszukuję dlatego, że nie
muszę. To nie oznacza, że nie rozgrywam spraw na swój sposób.
- Twardy facet, zimne spojrzenie. Tylko to wielkie, miękkie serce. Miękkie? Za mało
powiedziane. Z tkliwości aż się rozpływa. - Rozbawiona jego bezgranicznym zdumieniem, wstała i
wydobyła z lodówki butelkę białego wina. Z zaskoczeniem stwierdziła, że nie czuje już zmęczenia.
- Myślisz, kolego, że nic o tobie nie wiem? Że nie wydusiłam z twoich przyjaciół żadnych
informacji? Zgromadziłeś tu kalekich i chorych jak kwoka kurczęta. - W znakomitym humorze,
znalazła korkociąg i otworzyła wino, wzięła z szafki kieliszek. - Frannie. Zabrałeś ją z ulicy, dałeś
pracę. Will. Wyprostowałeś go, spłaciłeś jego długi, zanim przestrzelili mu kolana, ubrałeś w
garnitur i godność.
- To wszystko nie ma nic do rzeczy.
- Jeszcze nie skończyłam. - Nalała sobie wina.
- Zimny zbir umieścił Beth w schronisku dla kobiet, kupował jej dzieciakom prezenty od
świętego Mikołaja, kiedy nie miała na to pieniędzy albo energii. Jonah Blackhawk kupował lalki
Barbie.
- Nie kupowałem lalek. - Uznał, że Ally posuwa się za daleko. - Frannie kupowała. I to nie
ma nic do rzeczy - powtórzył.
- Racja. Jest jeszcze Maury, kucharz. - Usiadła na krześle, przekręciła się i położyła nogi na
drugim.
- I forsa, którą mu pożyczyłeś, w cudzysłowie pożyczyłeś, żeby pomóc jego matce
przetrwać złą passę.
- Zamknij się.
Zamoczyła palec w winie i oblizała.
- Sherry, ta mała pomocnica kelnerki, która jednocześnie studiuje. Kto zapłacił czesne za
poprzedni semestr, bo nie zdołała na nie uciułać? Uważam, że ty. A co z małym problemem Pete'a
w zeszłym roku? Wtedy, gdy nieubezpieczony kierowca skasował mu samochód?
- Inwestowanie w ludzi to dobry interes.
- Wymyśliłeś tę bajeczkę i się jej trzymasz?
Irytacja staczała w nim bój z zakłopotaniem. Postanowił ratować się tym pierwszym.
- Denerwujesz mnie, Allison.
- O, doprawdy? Dalej, twardzielu, zmuś mnie, żebym się zamknęła.
- Uważaj - ostrzegł i wstał. - To nieistotne i nigdzie nas nie zaprowadzi.
Odstawiła kieliszek, pomachała rękami jak skrzydłami i zagdakała.
- Naprawdę, sama się o to prosisz.
- Cała trzęsę się ze strachu. Uniósł ją prosto z krzesła.
- Jeszcze słowo, przyrzekam, powiedz choć jedno słowo...
- Mięczak.
Postawił ją i ruszył w kierunku drzwi.
- Dokąd się wybierasz?
- Włożyć cholerną koszulę. Nie mogę z tobą rozmawiać.
- I tak ją z ciebie zedrę. Mam słabość do twardzieli z tkliwym sercem. - Ze śmiechem
dogoniła go i wskoczyła mu na plecy. - Szaleję za tobą, Blackhawk.
- Odejdź. Idź sobie kogoś aresztować. Mam już dość policjantów jak na jeden dzień.
- Nigdy nie będziesz miał mnie dość. Spróbuj mnie z siebie strząsnąć.
Powiedział sobie, że zrobiłby to. Miał pecha, gdyż spojrzał przypadkiem na zniszczoną
płytkę posadzki. Roztrzaskaną przez kulę przeznaczoną dla Ally.
Okręcił ją wokół siebie, przycisnął mocno i pocałował, aż zabrakło jej tchu.
- Lepiej, znacznie lepiej. Tutaj, Jonah. Teraz. Musisz mnie kochać, jakby od tego zależało
nasze życie.
Był już z nią na podłodze, chciał sobie udowodnić, że Ally naprawdę jest pod nim cała i
zdrowa. Nic się nie liczyło poza tym, że go obejmowała.
Cały strach, napięcie, szpetota przeżyć uciekały z niej, kiedy jej dotykał. Gdy ją wypełnił,
wróciły pasja i pożądanie.
Ally sięgnęła po swoją garderobę i zaczęła się ubierać.
- Nie płacz. To nie fair.
- Nie płaczę.
Poczuł, że serce zabiło mu mocniej, starł kciukiem łzę z jej policzka.
- Kochasz mnie. - Przyłożyła mu pięść do piersi. - Nie chcesz się do tego przyznać. To nie
oznacza, że jesteś twardy. A tylko to, że masz zakuty łeb.
- Nie wysłuchałaś mnie.
- Ty mnie też nie wysłuchałeś, jest remis.
- Posłuchaj teraz. - Ujął jej twarz w dłonie. - Masz cenne koneksje.
- Co? - Odebrało jej oddech. - Śmiesz mnie obrażać, wspominając w takiej chwili o
pieniądzach mojej rodziny?
- Nie mówię o pieniądzach. - Zmusił ją, by stanęła na palcach i po chwili rozluźnił uścisk,
tak że na powrót dotknęła posadzki piętami. - Kto jest teraz głupi? Pieniądze nic nie znaczą. Mówię
o związkach emocjonalnych. O fundamentach, korzeniach.
- Ty także je masz. Frannie. Will. Beth. Mój ojciec. - Pomachała ręką, uspokoiła się. - Rozu-
miem, co masz na myśli. Twierdzisz, że osoba taka jak ja, wywodząca się stamtąd, skąd pochodzę,
powinna związać się z mężczyzną z dobrej, prawej rodziny, najlepiej z wyższej klasy średniej. On
powinien mieć wykształcenie i być prawnikiem albo lekarzem. Czy właśnie o to ci chodzi?
- Mniej więcej.
- Interesujące. Tak, to bardzo interesujące - powtórzyła, kiwając z namysłem głową. -
Dostrzegam w tym logikę. Hej, wiesz, kto spełnia te kryteria? Dermis Overton. Pamiętasz go? Łaził
za mną, przebijał opony. Jeśli mi tu zaraz nie oświadczysz, co do mnie czujesz i czego dla nas
pragniesz, to nawet nie szukaj wymówek, Blackhawk. Ja już swoje zrobiłam. Do zobaczenia kiedyś.
Dopadł do drzwi pierwszy. Był w tym dobry. Tym razem jednak, zamiast przez nie uciec,
przytrzymał je ręką. Ona na niego patrzyła.
- Nie wyjdziesz stąd dopóty, dopóki nie skończymy.
- Ja już skończyłam. Szarpnęła klamkę.
- A ja nie. Nigdy nie kochałem żadnej innej kobiety. Przestań ciągnąć za tę klamkę i pozwól
mi się wypowiedzieć.
Serce zabiło jej mocniej, radośnie. Skinęła tylko głową i odstąpiła od drzwi.
- W porządku. Mów.
- Trafiłaś mnie między oczy od razu, kiedy wtedy weszłaś do gabinetu ojca.
- Dobrze. - Usiadła na stołku. - Na razie mi się podoba. Kontynuuj.
- Widzisz siebie? O, to spojrzenie. - Wycelował w nią palcem. - Każdy inny chciałby cię
sprać.
- Ale nie ty. Ty mnie uwielbiasz.
- Najwidoczniej. - Zbliżył się, oparł ręce o stół po obu jej stronach. - Kocham cię i to
wszystko.
- Och, wcale nie wszystko. Złóż jakieś zapewnienie.
- Chcesz zapewnienia? Oto ono. Pozbądź się mieszkania i wprowadź tutaj. Oficjalnie.
- Z prawem do korzystania z sali gimnastycznej i sauny?
Zaśmiał się.
- Tak.
- Jak na razie, może być. Co jeszcze oferujesz?
- Nikt nigdy nie będzie kochał cię tak jak ja. Gwarantuję. I nikt inny by z tobą nie
wytrzymał. A ja tak.
- W porządku, ale to nie wystarczy. Zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
- Czego ty właściwie chcesz?
- Małżeństwa.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Mówię, co myślę. Mogłabym ci się oświadczyć, ale pomyślałam, że facet,
który zawsze otwiera przed kobietą drzwi i który kupuje prezenty dzieciom...
- To sobie daruj.
- Dobrze. - Wyprostowała się, pogłaskała kciukiem jego policzek. - Pomyślałam sobie, że
ktoś o tak staroświeckich manierach jak twoje, sam mógłby się oświadczyć. Splotła dłonie na jego
karku. - Czekam.
- Właśnie się zastanawiam. Środek nocy. Jesteśmy w barze i z ramienia cieknie mi krew.
- I z wargi.
- Aha. - Otarł usta wierzchem dłoni. - Coś mi się wydaje, że dla ciebie i dla mnie to
wymarzona sytuacja.
- Tak, to na mnie działa. Jonah, ty na mnie działasz.
Wyciągnął jej z włosów spinkę i odrzucił na bok.
- Najpierw powiedz, że mnie kochasz. Użyj koniecznie mojego imienia.
- Kocham cię, Jonah.
- To wyjdź za mnie i zobaczmy, dokąd to nas zaprowadzi.
- Dobrze, taki jest układ.
EPILOG
Z okrzykiem gniewu Ally zerwała się z kanapy.
- Spalony! Czy ci sędziowie są ślepi? Widziałeś? Zamiast kopnąć telewizor, co się jej nieraz
zdarzało, poprzestała na szarpaniu Jonaha za ramię.
- Jesteś zła, bo twoja drużyna przegrywa, a tym samym ja wygram zakład.
- Nie wiem, o czym mówisz. Moja drużyna nie przegrywa, wbrew wysiłkom
niedowidzącego i skorumpowanego sędziego. - Wygłosiła tę kwestię już z mniejszym
przekonaniem. Wzięła się pod boki. - Poza tym muszę ci przypomnieć, że wcale się nie
założyliśmy, bo nie masz zezwolenia na hazard.
Obrzucił wzrokiem jej długi, czarny szlafrok.
- Nie przypięłaś odznaki.
- Metaforycznie, Blackhawk - nachyliła się i złożyła na jego czole pocałunek. - Zawsze
noszę odznakę. - Zerknęła na niego podejrzliwie. - Przysięgasz, że nie znasz wyniku?
- Absolutnie nie.
Opuścili niedzielną transmisję i oglądali zmagania futbolistów z kasety wideo.
- Nie wierzę ci. Jesteś podejrzanym typem.
- Zawarliśmy układ. - Wsunął dłoń do rękawa szlafroka i pieścił jej rękę. Sięgnął po pilota i
zatrzymał taśmę. - Skoro już stoisz... - Wyciągnął pustą szklankę. - Może byś mi dolała?
- Poprzednio też ja dolewałam.
- Bo poprzednio też stałaś. Gdybyś spokojnie siedziała, nie wypadałoby ciągle na ciebie.
Zgodziła się z tym i wzięła od niego szklankę.
- Nie włączaj meczu, póki nie wrócę.
- Gdzież bym się ośmielił?
Ruszyła do kuchni. Niekiedy tęskniła za mieszkaniem nad klubem, ale nawet para
zatwardziałych mieszczuchów nie lubi ciasnoty. Dom im odpowiadał. Tak samo jak małżeństwo,
dodała w duchu. Radośnie westchnęła, nalewając wodę do szklanki, do której przed chwilą wrzuciła
lód.
W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy zaszło wiele zmian. Budowali swoje życie na
solidnych, mocnych podstawach.
Popijając jego wodę, wróciła do salonu i stwierdziła, że Jonah zniknął. Pokręciła głową i
odstawiła szklankę. Wiedziała, gdzie go znajdzie.
Przemierzyła cicho korytarz i zatrzymała się przed drzwiami sypialni.
Kiedy je otworzyła, przez okna wlewało się światło zimowego księżyca, wydobywając z
mroku Jonaha i dziecko, które trzymał na rękach. Ally ogarnęła fala czułości.
- Obudziłeś ją.
- Nie spała.
- Obudziłeś ją - powtórzyła, podchodząc - bo nie możesz wytrzymać.
- A dlaczego miałbym wytrzymywać? - Pocałował głowę córeczki. - Jest moja.
- Wcale tego nie kwestionuję. - Ally pogłaskała palcem miękkie ciemne włosy niemowlęcia.
- Będzie miała twoje oczy.
Ta uwaga nim wstrząsnęła. Spojrzał na maleńką twarzyczkę o ciemnych, tajemniczych
oczach istoty niedawno urodzonej. W oczach malutkiej Sarah widział całe swoje życie.
- Koloru oczu nie można przewidzieć po dwóch tygodniach. W podręcznikach piszą, że się
zmienia.
- Będzie miała twoje oczy - powtórzyła Ally. Objęła męża w pasie i oboje przyglądali się
swojemu cudowi. - Jak uważasz, jest głodna?
- Nie. Jest tylko nocnym stworzeniem. Odwrócił głowę, gdy Ally wysunęła usta. Kiedy
pogłębił pocałunek, niemowlę się poruszyło. Ułożył sobie główkę Sarah na ramieniu z naturalną
zręcznością, która zawsze przyprawiała jego żonę o uśmiech.
Okazał się urodzonym ojcem. Z tym że, pomyślała, przypominając sobie własnego, miał
dobrego nauczyciela.
Z przechyloną głową przyglądała się im obojgu.
- Chyba chciałaby teraz oglądać mecz. Jonah potarł policzkiem włosy córeczki.
- Wspomniała o tym.
- Zaraz zaśnie.
- Ty też.
Ze śmiechem Ally wyjęła z łóżeczka kocyk.
- Daj mi ją - poprosiła, wyciągając ręce.
- Nie.
- Zrobimy tak. Trzymasz ją do przerwy, a ja po przerwie.
- Zgoda.
Z dzieckiem na ramieniu i dłonią splecioną z dłonią kobiety, którą kochał, Jonah opuścił
sypialnię, by cieszyć się nocą.
NOCNE KOMPOZYCJE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Co ty, do diabła, tutaj robisz?!
Maggie, klęcząc na czworakach, nie podniosła nawet głowy.
- Ciągle ta sama piosenka, C.J.?
C. J. obciągnął kaszmirowy sweter. Potrafił uczynić z zamartwiania się prawdziwą sztukę.
Niepokoił się o Maggie. Ktoś musiał. Spojrzał na jej brązowe włosy związane byle jak na czubku
głowy. Miała długą, wiotką szyję, była drobna, szczupła i sprawiała wrażenie kruchej. C. J. zawsze
kojarzyła się z dziewiętnastowiecznymi angielskimi arystokratkami. Być może one też w swoich
filigranowych, smukłych ciałach gromadziły niewyczerpane zasoby energii.
Maggie miała na sobie sprany podkoszulek i równie sprane dżinsy. I brudne ręce. C. J.
przeszedł dreszcz: wiedział, do jakiej magii zdolne są te wytworne, delikatne dłonie.
Faza, pomyślał. Maggie ma fazę. Był dwa razy żonaty, miał za sobą kilka luźnych
związków i zdawał sobie sprawę, że kobiety od czasu do czasu miewają humory. Musnął starannie
przystrzyżone jasne wąsy. Ostrożnie, łagodnie sprowadzi Maggie z powrotem na ziemię, przywróci
jej poczucie rzeczywistości.
Rozejrzał się. Wokół tylko drzewa, skały, kompletne pustkowie. Ciekawe, czy są tu
niedźwiedzie, przemknęło mu przez głowę. W realnym świecie takie stwory trzyma się w zoo.
Popatrując nerwowo, czy nie dojrzy między drzewami jakiegoś zagrożenia, spróbował jeszcze raz.
- Jak długo zamierzasz tak się zachowywać, Maggie?
- Niby jak, C.J.? - Miała niski, zmysłowy głos. Sprawiał, że mężczyźni marzyli, by budziła
się u ich boku.
Ta dziewczyna doprowadzała go do furii. C. J. przeczesał palcami świetnie ostrzyżone
włosy. Co ona robi blisko pięć tysięcy kilometrów od Los Angeles, pełzając po lesie na
czworakach? Czuł się za nią odpowiedzialny. Wypuścił powietrze z płuc - stary nawyk, zawsze tak
robił, kiedy napotykał na opór. Negocjacje to była jego specjalność. Musi przemówić jej do
rozumu. Przestąpił z nogi na nogę, ostrożnie, żeby nie ubrudzić eleganckich pantofli.
- Kocham cię, maleńka. Wiesz przecież. Wracaj do domu.
Maggie odwróciła się i posłała mu uśmiech, jeden z tych, rozświetlających całą twarz. Usta,
którym tylko trochę brakowało, by były za szerokie, lekko szpiczasta broda i wysokie kości
policzkowe. Wielkie brązowe oczy, a w nich żywy błysk. Nie była to twarz przyprawiająca o niemy
zachwyt, a jednak, nawet teraz, bez makijażu, z umazanym ziemią policzkiem, Maggie Fitzgerald
przyciągała uwagę. Była osobą ze wszech miar interesującą.
Przysiadła na ziemi, zdmuchnęła spadający na oczy kosmyk i spojrzała na zachmurzonego
C. J. Wzruszał ją i śmieszył. Jedno i drugie przychodziło jej z łatwością.
- Ja też cię kocham, a teraz przestań utyskiwać jak stara baba.
- Nie masz tu nic do roboty - próbował tłumaczyć. - Po co łazisz na czworakach? Jesteś cała
umorusana ziemią.
- Lubię to.
Pełen naturalności ton, jakim to powiedziała, oznaczał prawdziwe kłopoty. Gdyby
krzyczała, kłóciła się, łatwiej by mu z nią poszło. Nieporównanie łatwiej. Przełamać ten spokojny
upór zdawało się ponad ludzkie siły. Jak wspinaczka na Mount Everest. Niebezpieczna i
wyczerpująca. C. J. był mądrym człowiekiem, zmienił więc taktykę.
- Rozumiem, że chciałaś się wyrwać, odetchnąć. Nikt bardziej nie zasłużył na odpoczynek.
Dlaczego nie pojedziesz na dwa tygodnie do Cancun albo nie polecisz na zakupy do Paryża?
Maggie strzepnęła resztki ziemi z bratków, które właśnie posadziła. Nie najlepiej wyglądały.
Podniosła się z kolan.
- Możesz mi podać konewkę?
- Nie słuchasz tego, co mówię.
- Ależ słucham. - Wyciągnęła rękę i sama sięgnęła po konewkę. - Byłam już w Cancun, a
ciuchów mam tyle, że nie wiem, co z nimi robić.
C. J. spróbował od innej strony.
- To nie tylko moje zdanie - zaczął, patrząc, jak Maggie podlewa bratki. - Wszyscy twoi
znajomi, którzy dowiedzieli się o twoim pomyśle, uważają, że...
- Że mi odbiło? - podsunęła. Za dużo wody, pomyślała, widząc, jak kwiatki w oczach
oklapły. Musi jeszcze dużo się nauczyć. - C.J., pomógłbyś, zamiast besztać mnie jak dziecko i
namawiać do czegoś, na co nie mam najmniejszej ochoty.
- Pomóc ci? - oburzył się, jakby mu zaproponowała, że doda do najprzedniejszej whisky
wody z kranu.
Maggie parsknęła śmiechem.
- Podaj mi te petunie. - Wbiła ponownie w ziemię niewielki szpadel. - Ogrodnictwo zbliża
człowieka do natury - stwierdziła sentencjonalnie.
- Nie mam ochoty zbliżać się do natury. Zaśmiała się ponownie. Dla C. J. kontakt z naturą
kończył się na wejściu do basenu z chlorowaną wodą, i to podgrzewaną, ma się rozumieć. Jeszcze
kilka miesięcy temu o sobie mogła powiedzieć to samo. Jednak znalazła inny świat, którego,
zresztą, wcale nie szukała. Gdyby nie przyjechała na Wschodnie Wybrzeże, żeby pracować nad
muzyką do nowego musicalu, gdyby po długich, wyczerpujących próbach nie ruszyła na południe
wiedziona irracjonalnym impulsem, nigdy nie odkryłaby sennego miasteczka w Blue Ridge.
Tak naprawdę nie wiemy, gdzie jest nasze miejsce dopóty, dopóki nie natkniemy się na nie
przypadkiem. Maggie jechała po prostu przed siebie i trafiła do domu.
Może to los przywiódł ją do maleńkiego Morganville u podnóża gór: kilkadziesiąt
budynków, stu czterdziestu dwóch mieszkańców, kilka farm, parę samotnie stojących domów. Przy
furtce jednego zobaczyła tablicę „Na sprzedaż”. Nie zastanawiała się, nie targowała, nie żywiła
wątpliwości. Podpisała umowę i po miesiącu była właścicielką liczącej dwanaście akrów
posiadłości oraz dwupiętrowego drewnianego domu.
Nie dziwiła się specjalnie, że znajomi mogli martwić się o stan jej umysłu. Zostawiła
rezydencję z marmurami i basenem dla starego budynku i zarośniętego ogrodu. Bez oglądania się
za siebie.
Przyklepała ziemię wokół petunii i przysiadła na piętach. Sadzonki wyglądały trochę lepiej
niż bratki. Może zaczynała chwytać, o co chodzi.
- I co myślisz?
- Myślę, że powinnaś wrócić do Los Angeles i dokończyć muzykę.
- Pytałam o kwiaty. - Podniosła się i otrzepała dżinsy. - Pracuję nad muzyką tutaj.
- Jak możesz pracować tutaj?! - C. J. wyrzucił w górę ręce gestem, który uwielbiała, tyle
było w nim teatralności. - Jak mogło przyjść ci do głowy, aby mieszkać w tej dziczy?
- Niby dlaczego w dziczy? Bo nie ma tu siłowni i butików na każdym rogu? - Chcąc
złagodzić ostre słowa, ujęła C. J. pod ramię. - No dalej, weź głęboki oddech! Świeże powietrze ci
nie zaszkodzi.
- Ludzie nie doceniają smogu - mruknął C. J. Był agentem Maggie, ale uważał się za jej
przyjaciela. Być może był nawet jej najlepszym przyjacielem, od kiedy umarł Jeny. Znowu zmienił
ton, tym razem na łagodny: - Wiem, że masz za sobą trudny okres. Może z Los Angeles wiąże się
zbyt wiele bolesnych wspomnień, ale nie możesz zakopywać się na tym odludziu.
- Nie zakopuję się. - Uścisnęła dłonie C.J., zapominając, że jej są uwalane ziemią. -
Pochowałam Jerry'ego prawie dwa lata temu. To zupełnie inny rozdział mojego życia, C.J., i nie ma
nic wspólnego z obecną decyzją. Tu jest mój dom. Nie wiem, jak ci to inaczej wytłumaczyć. Czuję
się tutaj szczęśliwsza niż kiedykolwiek w Los Angeles.
Wiedział, że wali głową w mur, ale spróbował jeszcze raz. Objął ją ramieniem, jakby była
małym dzieckiem, które zbłądziło.
- Popatrz na ten dom.
Rzeczywiście budynek nie prezentował się imponująco. Farba obłaziła, w podłodze ganku
brakowało kilku desek, okiennice zwisały smętnie na starych, zardzewiałych zawiasach. Ale
Maggie widziała jak słońce odbija się w szybach, tworząc tęczowe refleksy.
- Nie powiesz mi, że chcesz tu mieszkać.
- Trochę farby, kilka gwoździ - zbyła C. J. Dawno zrozumiała, że zewnętrzne problemy
najlepiej ignorować. A te prawdziwe kryją się pod powierzchnią, nieuchwytne, nie zawsze
dostrzegalne. - Ten dom ma szansę odżyć.
- Ten dom ma szansę zawalić ci się na głowę.
- W zeszłym tygodniu naprawiłam dach. Przyszedł taki jeden miejscowy i po kłopocie.
- W promieniu kilkunastu kilometrów nie ma żadnych miejscowych. Chyba że elfy i gnomy.
- W takim razie może to był gnom. - Maggie rozprostowała zesztywniałe plecy. - Mógł mieć
metr sześćdziesiąt, ale był silny jak wół - pokpiwała. - Na imię ma Bog.
- Maggie...
- Bardzo sympatyczny człowiek. Obiecał, że zajmie się wszystkimi ważniejszymi
naprawami.
- W porządku. Znalazłaś gnoma, który zna się na ciesiołce i zrobi ci remont. A co z tym? -
C. J. zatoczył ręką, wskazując otoczenie: głazy, chwasty i gęste zarośla.
Nawet największy optymista nie mógłby nazwać kawałka gruntu „trawnikiem”. Tuż obok
domu rosło przysadziste drzewo niebezpiecznie nachylone w jego stronę. Zaniedbana od lat
winorośl rozkrzewiła się dziko. Wszystko tu wyrosło, jak chciało, tworząc zielone chaszcze.
- Zamek Śpiącej Królewny - szepnęła Maggie. - Będzie mi trochę przykro usuwać te zielska,
ale pan Bog obiecał, że i w tym mi pomoże.
- Ma koparkę?
Maggie przechyliła głowę i uniosła brwi. Ludziom powyżej czterdziestki musiałaby
przypominać teraz swoją matkę.
- Polecił mi projektanta zieleni. Twierdzi, że Cliff Delaney jest najlepszy w całym
hrabstwie. Przyjdzie dzisiaj po południu, żeby zobaczyć, co jest do zrobienia.
- Jeśli jest mądry, spojrzy na wykroty, które nazywasz drogą dojazdową, i pojedzie dalej.
- Sarkasz, a jednak dojechałeś pod sam dom tym wynajętym mercedesem. - Obróciła się,
zarzuciła C. J. ręce na szyję i ucałowała go. - Dziękuję, że chciało ci się lecieć tutaj z Kalifornii i że
się o mnie martwisz. Nie myśl, że tego nie doceniam. - Zmierzwiła mu włosy: na taki gest nikt inny
nie mógłby sobie pozwolić. - Wierz mi, naprawdę wiem, co robię. A patrząc z zawodowego punktu
widzenia, moja praca tylko zyska na tej zmianie.
- To się okaże - mruknął C. J. i dotknął policzka Maggie. Jest jeszcze na tyle młoda, by mieć
szalone marzenia, pomyślał. I taka wzruszająca przez to, że w nie wierzy.
- Nie o twoją pracę się martwię.
- Wiem. - Głos zabrzmiał łagodniej. Maggie nigdy nie starała się panować nad swoimi
uczuciami, pozwalała raczej, by one nią kierowały. - Potrzebuję spokoju, który mam tutaj. Po raz
pierwszy w życiu zsiadłam z karuzeli. Rozumiesz? Czuję wreszcie twardy grunt pod nogami i
bardzo mi z tym dobrze.
Znał Maggie na tyle, by wiedzieć, że w żaden sposób nie odwiedzie jej od podjętej decyzji.
Może rzeczywiście powinna odpocząć?
- Muszę już jechać, jeśli mam zdążyć na samolot - powiedział. - Skoro uparłaś się tu zostać,
obiecaj, że będziesz do mnie dzwoniła codziennie.
Maggie znowu go pocałowała.
- Raz w tygodniu - oznajmiła. - Za dziesięć dni będziesz miał muzykę do „Heat Dance”. -
Otoczyła go ramieniem i podprowadziła do mercedesa. - Bardzo podoba mi się ten film. Jest lepszy,
niż wyobrażałam sobie po przeczytaniu scenariusza. Muzyka pisze się sama.
C. J. odchrząknął i rzucił ostatnie spojrzenie na dom.
- Jeśli poczujesz się samotna...
- Nie poczuję się. - Maggie ze śmiechem popchnęła go do samochodu. - Odkryłam, jak
bardzo potrafię być samowystarczalna. Leć szczęśliwie i przestań o mnie się martwić.
Słabe szanse, pomyślał i odruchowo włożył rękę do kieszeni, żeby upewnić się, czy ma
aviomarin.
- Przyślij mi muzykę. Jeśli okaże się sensacyjna, może przestanę się martwić... trochę.
- Jest sensacyjna. - Cofnęła się, robiąc C. J. miejsce do wykręcenia samochodu. - Ja. jestem
sensacyjna! - zawołała, kiedy uruchomił silnik. - Powiedz znajomym, że postanowiłam kupić kozy i
kury.
Mercedes zatrzymał się gwałtownie.
- Maggie... Parsknęła śmiechem.
- Nie teraz. Może jesienią - uspokoiła go, przerażona, że gotów wysiąść z wozu i zacząć
namowy od początku. - Przyślij mi trochę czekoladek Godiva.
To już brzmi lepiej, pomyślał C.J., wrzucając bieg. Za sześć tygodni Maggie będzie z
powrotem w Los Angeles. Zerknął jeszcze w lusterko wsteczne. Widział jej drobną, szczupłą postać
na tle gęstwiny roślin i rozpadającego się domu. Wzdrygnął się. Tym razem jednak nie był to
dreszcz obrzydzenia wobec „natury”, raczej lęk, graniczące z pewnością przeczucie, że nie będzie
na tym pustkowiu bezpieczna.
Pokręcił głową i odszukał w kieszeni buteleczkę ze środkami uspokajającymi. Wszyscy mu
powtarzali, że za bardzo się przejmuje.
Samotna, pomyślała Maggie, patrząc, jak mercedes podskakuje na wertepach. Nie, nie czuła
się tak. Miała pewność, że nigdy nie poczuje się samotna w nowym domu. Raptem dopadły ją złe
przeczucia, ale odegnała je szybko, mówiąc sobie, że to jakiś absurd.
Odwróciła się i powoli ruszyła do stojącego na wzniesieniu domu. Drzewa zaczynały
dopiero puszczać pąki, ale za kilka dni dom otoczy zielona ściana. Zimą będzie tu biało - czarny
pejzaż, lód na gałęziach, oblodzone głazy. Jesienią za oknami pojawi się wielobarwny kilim we
wszystkich odcieniach żółci, brązów i czerwieni. Nie, nie będzie tutaj samotna.
Po raz pierwszy w życiu może odcisnąć ślad na miejscu, w którym mieszka. To wyłącznie
jej miejsce. Błędy, które tu popełni, będą tylko jej błędami. Podobnie jak małe triumfy, które tu
odniesie. Prasa nie będzie porównywała domku w zachodnim Marylandzie z rezydencją jej matki w
Beverly Hills ani z willą ojca na południu Francji. Jeśli dopisze jej szczęście, bardzo dużo
szczęścia, prasa w ogóle tu nie trafi. A ona będzie pisać muzykę i żyć spokojnie z dala od ludzi.
Jeśli stawała bez ruchu i zamykała oczy, natychmiast otaczała ją muzyka. Nie ptasie
koncerty - granie powietrza w gałęziach drzew. Kiedy wytężała słuch, dochodził cichy szmer
małego potoku po drugiej stronie drogi. To była muzyka ciszy. Bogata, zorkiestrowana jak
symfonia.
Miała już dość blichtru świata. Miała go dość od dawna, ale nie wiedziała, jak się z niego
wyrwać. Kiedy twoje narodziny odnotowywane są przez międzynarodową prasę, gdy kolorowe
magazyny zachwycają się, że zaczęłaś chodzić, powiedziałaś pierwsze słowo, możesz potem nie
wiedzieć, że istnieje inne życie.
Jej matka była jedną z największych amerykańskich pieśniarek bluesowych. Ojciec, aktor
dziecięcy, został uznanym reżyserem. Fani na całym świecie śledzili związek tej pary, a pojawienie
się Maggie na świecie celebrowano jak narodziny księżniczki krwi. Maggie żyła jak księżniczka.
Złote karuzele i białe futerka. Miała szczęście, bo rodzice ją uwielbiali tak jak siebie nawzajem.
Miłość kompensowała to, co w show - biznesie trudne do zniesienia: umowność, bezwzględność.
Miłość i bogactwo chroniły ją przed światem. Nazwisko wystawiało na widok publiczny.
Jako nastolatka, na każdej randce była prześladowana przez paparazzi. Ją to bawiło,
chłopców frustrowało. Pogodziła się z tym, że jej życie jest własnością publiczną. Od początku tak
było.
Kiedy samolot rodziców rozbił się w szwajcarskich Alpach, miała osiemnaście lat. Jej świat
się rozsypał. Prasa rozpisywała się o jej rozpaczy. Nie protestowała. Rozumiała, że ludzie opłakują
razem z nią śmierć dwojga swoich ulubieńców.
Potem pojawił się Jerry: przyjaciel, kochanek, wreszcie mąż. I znowu życie nabrało
wymiaru fantazji, by przynieść kolejną tragedię.
Nie będzie o tym teraz myśleć, powiedziała sobie, biorąc do ręki szpadel i atakując
ponownie kamienistą ziemię. Tak naprawdę została jej muzyka. Z muzyki nigdy by nie
zrezygnowała. Nie potrafiłaby. Muzyka stanowiła część jej samej. Komponowała obsesyjnie, w
zachwycie, nieustannie. Sama nigdy nie występowała, obdarowywała innych swoim talentem.
Miała dwadzieścia osiem lat, dwa Oskary, pięć nagród Grammy i Tony. Mogła usiąść przy
fortepianie i zagrać z pamięci każdy utwór, jaki kiedykolwiek napisała. Nagrody ciągle leżały w
pudłach, które przyleciały z Los Angeles.
Mała rabata, którą właśnie zakładała w pocie czoła, była dziełem serca. Umieszczona tak, że
nikt jej pewnie nigdy nie zobaczy poza Maggie. Sprawiło jej przyjemność, że mogła ubarwić
kawałek ziemi, który uważała za własny. Maggie pracowała i nuciła. Zapomniała o niemiłym
uczuciu, jakie ogarnęło ją po odjeździe C. J.
Cliff Delaney zwykle nie robił wycen i nie sporządzał wstępnych projektów. Już nie musiał.
Od sześciu lat firma prosperowała na tyle dobrze, że wysyłał na pierwsze rozmowy jednego z
dwóch najlepszych pracowników. Zazwyczaj oni też później prowadzili roboty, on sam włączał się
dopiero w końcowej fazie, kiedy zaczynały się subtelności i zabawa w detale. Jeśli zlecenie było
ciekawe, zaglądał czasami na miejsce, coś sugerował, ale to wszystko. Tym razem zrobił wyjątek.
Znał dom Morgana. William był jednym z tych Morganów, od których nazwiska miasteczko
wzięło nazwę. Dziesięć lat temu jego samochód stoczył się do Potomacu i od tego czasu budynek
stał pusty. Pozbawiony od samego początku uroku, surowy, wzniesiony na niewdzięcznej ziemi.
Jednak przy odpowiednim podejściu można tam wyczarować piękne otoczenie. Bardzo wątpił, czy
dama z Los Angeles potrafi wykazać się odpowiednim podejściem.
Słyszał o niej, ma się rozumieć. Każdy, kto przez ostatnie dwadzieścia osiem lat zaglądał
przynajmniej od czasu do czasu do gazet, musiał słyszeć o Maggie Fitzgerald. Morganville ożywiło
się, kiedy przyjechała. Sensacja była jeszcze większa niż po ucieczce żony Lloyda Messnera z
dyrektorem banku.
Miasteczko żyło ospałym rytmem. Wydarzeniem był zakup nowej armatki wodnej i
doroczna parada w Dniu Założyciela. Dlatego Cliff zdecydował się zostać, choć w jego sytuacji
mógł mieszkać, gdzie chciał. Tu się wychował, znał ludzi, akceptował ich poczucie jedności, różne
wady. Co więcej, rozumiał ziemię. Bardzo wątpił, czy opromieniona sławą kompozytorka z
Kalifornii też ją zrozumie.
C. J. dawał jej sześć tygodni na powrót do Kalifornii, Cliff trzy, zanim ją jeszcze zobaczył.
Liczył, że uda mu się coś zdziałać, zanim Maggie Fitzgerald znudzi się wiejskim życiem i wsiądzie
do samolotu.
Skręcił z szosy w polną drogę prowadzącą do domu Morgana. Nie był tu cale lata. Posesja
wyglądała gorzej, niż ją zapamiętał. Deszcze i zaniedbanie uczyniły drogę niemal nieprzejezdną.
Gałęzie zarośli, porastających z obu stron pobocze, uderzały o karoserię. Pierwsza rzecz to zrobić
porządek z drogą, myślał Cliff, pokonując wykroty. Trzeba ją wyrównać, wysypać żwirem,
wykopać z obu stron rowy odwadniające.
Jechał powoli nawet nie dlatego, że oszczędzał pick - upa: chłonął widok. Miał wielką
ochotę zmierzyć się z tym prymitywnym, bezczasowym otoczeniem. Jego talent naprzeciwko
geniuszu natury. Jeśli Maggie Fitzgerald chciała mieć tu asfalt i egzotyczne roślinki, to źle trafiła.
Pierwszy jej to uświadomi.
Cliff nie darzył zaufaniem przyjezdnych i miał ku temu powody.
Pojawiali się tu zamożni mieszkańcy Waszyngtonu i chcieli mieć przed domami gładko
wystrzyżone trawniki. Kazali wycinać dęby i topole, które przecież miały większe prawa niż oni.
Żądali równiutkich rabatek kwiatowych. Trawnik też powinien być gładki i równy, żeby można
było kosić go bez wysiłku. A potem opowiadali, że „mieszkają na wsi”, rozmyślał Cliff z
ironicznym uśmiechem, chociaż przywozili ze sobą miejskie nawyki i takież same gusta.
Dojeżdżając do domu Morgana, był już wrogo nastawiony do Maggie Fitzgerald.
Maggie usłyszała samochód, zanim wyłonił się zza zakrętu. To była jedna z wielu rzeczy,
która podobała się jej w nowym domu: otaczający go spokój. W mieście nie zwróciłaby nawet
uwagi na odgłos silnika. Podniosła się znad rabaty, wytarła dłonie o pupę i osłoniła oczy od słońca,
wypatrując nadjeżdżającego wozu.
Pick - up zatrzymał się w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed godziną stał mercedes.
Zakurzony, z dawno niepolerowanymi chromami, wyglądał znacznie bardziej swojsko niż
luksusowa maszyna wypożyczona przez C.J. Co prawda, nie mogła dojrzeć jeszcze kierowcy,
słońce odbijało się w przedniej szybie, ale uśmiechnęła się i pomachała ręką na powitanie.
Pierwsza rzecz, jaką Cliff pomyślał, to że jest znacznie drobniejsza, niż oczekiwał.
Fitzgeraldowie powinni być więksi od zwykłych śmiertelników. Ciekawe, czy będzie chciała
hodować równie delikatne, jak ona storczyki. Wysiadł z samochodu przekonany, że damulka zaraz
go zirytuje.
Maggie przeżyła moment zaskoczenia na widok Cliffa: spodziewała się chyba kogoś w typie
pana Boga, tymczasem zobaczyła modelowego faceta: na oko prawie metr dziewięćdziesiąt
wzrostu, szerokie bary, szczupła sylwetka, ciemne, rozwiane jazdą włosy, zmysłowe usta bez
uśmiechu. Ciemne okulary zasłaniały oczy. A ona oceniała ludzi po oczach.
Poruszał się swobodnie, pewnie. Wysportowany, pomyślała. Był kilka metrów od niej,
kiedy wyczuła jego nieprzyjazne nastawienie.
- Panna Fitzgerald?
- Tak. - Uśmiechnęła się neutralnie i wyciągnęła rękę. - Pan od Delaneya?
- Tak.
Wymienili krótki uścisk dłoni. Cliff nie przedstawiając się, omiótł wzrokiem teren.
- Chciała pani, żebyśmy wycenili prace ogrodowe.
Maggie poszła za jego wzrokiem i w jej uśmiechu pojawiło się rozbawienie.
- Muszę coś tu zrobić. Czy wasza firma potrafi czynić cuda?
- Znamy się na swojej robocie. - Zerknął na biedną rabatkę z bratkami i petuniami. Pańcia
znudzi się, zanim przyjdzie pora na pielenie pierwszych chwastów. - Proszę powiedzieć, o czym
pani myśli.
- W tej chwili o szklance mrożonej herbaty. Przyniosę coś do picia, a pan niech się rozejrzy,
potem porozmawiamy. - Wydawała polecenia przez całe swoje życie, miała to we krwi. Odwróciła
się i weszła po chwiejnych stopniach na ganek. Cliff zmrużył oczy.
Dobre, markowe dżinsy, pomyślał zgryźliwie, zanim siatkowe drzwi zamknęły się za nią.
Na szyi brylant, przynajmniej jednokaratowy. W co się bawi ta hollywoodzka panna? Zostawiła po
sobie subtelny, drażniący zmysły zapach. Wzruszył ramionami i odwrócił się plecami do domu.
Otoczenie można było uporządkować i ukształtować bez większych szkód dla pejzażu.
Należało tylko uporać się z wieloletnimi zaniedbaniami i nie ingerować zbyt nachalnie w naturę. Na
pewno nie zafunduje pannie Fitzgerald idealnego trawnika przed domem. Cliff odrzucił już w
swojej karierze wiele zleceń tylko dlatego, że klienci chcieli zbyt radykalnych zmian. Nawet przy
takim stosunku do krajobrazu nie nazwałby się artystą. Był biznesmenem. Jego biznesem były
ziemia i zieleń.
Ruszył w stronę kępy drzew obrośniętych powojem, gęstej od ostów. Poszycie można było z
łatwością oczyścić, nawieźć, posadzić może w miejscu ostów żonkile. Kępa zacznie emanować
spokojem. Cliff wetknął kciuki do tylnych kieszeni dżinsów. Z tego, co czytał przez lata o Maggie
Fitzgerald, spokój był jej raczej obcy.
Podróże, szybkie życie, blask i blichtr. Co ją tutaj przywiało?
Zanim ją usłyszał, poczuł zapach perfum. Kiedy się odwrócił, była kilka kroków od niego,
niosła dwie szklanki wypełnione herbatą. Przyglądała mu się z nieukrywaną ciekawością. Gdy
stanęła przed nim, ze słońcem za plecami, pojął, że jest najbardziej pociągającą kobietą, jaką
kiedykolwiek spotkał.
Podała mu szklankę dobrze zmrożonej herbaty.
- Chce pan usłyszeć, o czym myślę?
Chyba chodzi o głos, pomyślał. Niewinne pytanie zadane zmysłowym głosem, w którym
kryły się jakieś mroczne obietnice. Upił łyk.
- Po to przyjechałem - odpowiedział niemal niegrzecznie. Nigdy tak się nie zachowywał
wobec potencjalnych klientów.
Uniosła brwi na ten ton, jedyny znak, że usłyszała w jego głosie wrogość. Z taką postawą
niedługo utrzyma pracę. A jednak nie robił wrażenia najętego pracownika.
- W rzeczy samej, panie...
- Delaney.
- We własnej osobie. - Nadal nie wyjaśniało to jego postawy. - Słyszałam, że jest pan
najlepszy, panie Delaney, a ja chcę mieć najlepszych ludzi, więc... - Przesunęła palcem po szkle. -
Powiem panu, czego chcę, a pan mi powie, czy podejmie się zadania.
- Bardzo proszę. - Nie wiedział, dlaczego zirytowało go to proste stwierdzenie, tak jak nie
wiedział, dlaczego podziwia gładkość jej skóry, dlaczego wpatruje się w te wielkie, aksamitne oczy.
Nie był myśliwym, raczej obserwatorem. - Powiem pani od razu, że moja firma nie przyjmuje
zleceń, które rujnują naturalne otoczenie. Taką mamy zasadę. To jest surowy krajobraz, panno
Fitzgerald, i taki ma pozostać. Jeśli oczekuje pani akra albo dwóch wymuskanego trawnika, kupiła
pani nie tę ziemię i zamówiła nie tego projektanta zieleni.
Maggie ciężko pracowała nad tym, żeby opanować naturalną skłonność do wpadania w
złość. Nie chciała, by przylgnęła do niej etykietka wybuchowej córeczki wybuchowych rodziców.
- Uczciwie stawia pan sprawę - udało się jej powiedzieć po trzech głębokich wdechach.
- Nie wiem, po co kupiła pani ten dom.
- Nie sądzę, żebym chciała udzielać informacji na ten temat.
- To rzeczywiście nie moja sprawa. Ale to - zatoczył ręką - już tak.
- Nie sądzi pan, że trochę pospieszył się pan z potępianiem mnie, Delaney? - Maggie upiła
łyk herbaty. - Nie zdążyłam jeszcze pana poprosić, żeby sprowadził pan buldożery i puścił w ruch
piły mechaniczne.
Powinna mu powiedzieć, by wyniósł się z jej terenu. Ledwie zadała sobie pytanie, dlaczego
tego nie zrobiła, przyszła odpowiedź. Instynkt. Instynkt sprowadził ją do Morganville, kazał kupić
ziemię, na której teraz stała. Instynkt mówił jej, że Delaney jest najlepszy. Tylko on może zająć się
otoczeniem domu. Nie chcąc robić nic pochopnie, upiła kolejny łyk herbaty.
- Ta kępa drzew - wskazała. - Chciałabym ją oczyścić z ostów. W tej chwili nie sposób tam
wejść.
- Zerknęła na Cliffa. - Nie robi pan notatek?
Przyglądał się jej uważnie.
- Nie. Proszę mówić.
- Dobrze. Ten kawałek ziemi tutaj, przed domem... - Spojrzała na wysokie po kolana
chwasty.
- Kiedyś musiał być tu trawnik. Powinien znowu być. Trzeba by zasadzić na nim, nie wiem,
może kilka sosen, żeby zbyt nie odcinał się od lasu. Wszystkie chwasty na zboczu, aż do drogi
dojazdowej, też trzeba usunąć. - Niektóre z nich tak wybujały, że Maggie mogła pośród nich
zniknąć.
- Trochę tu za stromo, żeby siać trawę. Niech pan wprowadzi trochę koloru, nie lubię
jednostajności.
- Na zboczu można posadzić iglaki, różne odmiany. Jałowiec, na przykład, a do tego
forsycje. Tu, gdzie mniej stromo, jakieś niskie, płożące się rośliny. - Widział już fuksje kwitnące
między głazami.
- To trzeba wyciąć - wskazał na drzewo nachylające się niebezpiecznie nad dachem domu. -
Za domem też są dwa czy trzy spróchniałe, które trzeba usunąć.
Zachmurzyła się, chociaż zawsze wierzyła zdaniu ekspertów.
- Dobrze, ale nie chcę, żeby usuwał pan cokolwiek, czego usuwać nie trzeba.
Nie widziała jego oczu, tylko swoje odbicie w jego okularach.
- Nigdy tego nie robię. - Odwrócił się i ruszył na tyły domu. - Tu jest problem kolejny -
ciągnął, nie sprawdzając nawet, czy Maggie za nim idzie. - Deszcze wymywają ziemię z klifu, co
oznacza, że skała może zacząć się osypywać. Któregoś dnia głazy wylądują pani w kuchni.
- Co pan radzi? Pan jest ekspertem.
- Trzeba umocnić ten stok i obsadzić cały wyką. Wtedy powstrzyma się erozję. Wyka
dobrze trzyma grunt.
- Zgoda. - Brzmiało to rozsądnie. - Te chwasty też należy usunąć - powiedziała, przebijając
się przez zieloną gęstwinę tuż za domem. - Tutaj - wskazała konkretne miejsce - można by zrobić
skalniak. - Tyle tu głazów - mruknęła. - A tam...
Cliff chwycił ją za rękę.
- Nie radziłbym - powiedział i Maggie przeszedł lekki dreszcz.
- Czego by pan nie radził? - Odwróciła się bardziej zaskoczona niż przestraszona.
- Schodzić tędy. - Wskazał na opadające stromo zbocze, gdzie kończyły się chaszcze.
Czuł pod palcami gładką skórę Maggie. Z łatwością zamykał dłoń na jej przedramieniu.
Drobna i delikatna, pomyślał. Zbyt delikatna, by zmagać się z upartą ziemią.
Maggie spojrzała na jego dłoń: mocna, ogorzała od słońca. Czuła, że serce zaczyna jej bić
nierówno. Podniosła wzrok.
- Panie Delaney...
- Węże - poinformował krótko i Maggie cofnęła się gwałtownie. - W takich miejscach
zawsze są węże. Otoczenie jest tak zarośnięte, że musi mieć je pani teraz wszędzie.
- W takim razie... - Maggie dokonała herkulesowego wysiłku, żeby się nie wzdrygnąć z
przerażenia.
- Mógłby pan zacząć prace od razu.
Po raz pierwszy pozwolił sobie na uśmiech. Bardzo ostrożne, nieznaczne skrzywienie warg.
Oboje zapomnieli, że nadal zaciska dłoń na jej przedramieniu. Stali teraz bardzo blisko siebie. Nie
zareagowała tak, jak się spodziewał. Nie byłby zaskoczony, gdyby krzyknęła głośno na wspomnie-
nie węży i uciekła do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Sam o tym nie wiedząc, gładził kciukiem
gładką skórę.
- Może uda mi się przysłać tu ludzi w przyszłym tygodniu, ale najpierw trzeba zrobić
porządek z drogą dojazdową.
Maggie wzruszyła ramionami.
- Niech pan robi, co uważa za konieczne, nie kładźcie tylko asfaltu. Ma być dobry dojazd, to
wszystko. Chcę skupić się na domu i jego otoczeniu.
- Poprawienie drogi będzie panią kosztowało jakieś tysiąc dwieście, tysiąc pięćset dolarów...
- zaczął, ale przerwała mu.
- Niech pan robi, co uważa za konieczne - powtórzyła z mimowiedną arogancją osoby, która
nigdy nie musiała martwić się o pieniądze. - A tam - wskazała zarośnięty płaski kawałek ziemi,
szeroki może na cztery metry i długi na pięć, u stóp niewielkiego zbocza, po którym zabronił jej
zejść.
- Tam chciałabym mieć oczko wodne.
- Oczko?
Spojrzała na niego przeciągle.
- Proszę pozwolić mi na ten jeden kaprys, panie Delaney. Niewielkie oczko wodne.
Podejrzewam, że z tym miejscem nic innego nie da się zrobić. Ma pan coś przeciwko wodzie?
Cliff nie odpowiedział. Wpatrywał się we wskazany kawałek gruntu i zastanawiał. Prawdę
mówiąc, nie mogła wybrać lepiej. Oczko dałoby się zrobić. Zadanie niełatwe, rozmyślał, ale
wykonalne.
- Będzie to panią sporo kosztować - odezwał się w końcu. - Włoży pani w ten dom mnóstwo
pieniędzy, a odsprzedać go później nie będzie wcale łatwo.
Maggie skończyła się cierpliwość. Była zmęczona, bardzo zmęczona, słysząc bezustannie,
że nie wie, co robi.
- Panie Delaney, wynajmuję pana do określonej pracy, nie chcę rad na temat obrotu
nieruchomościami czy moich finansów. Jeśli pan nie jest w stanie podjąć się zlecenia, proszę
powiedzieć, znajdę kogoś innego.
Cliff mocniej zacisnął palce na jej ręce, nieznacznie, ale wyczuwalnie.
- Podejmę się tej roboty. Przygotuję kosztorys i umowę. Jutro otrzyma je pani pocztą. Jeśli
zdecyduje się pani wynająć moją firmę, proszę o telefon do biura. - Puścił ją, oddał szklankę z
niedopitą herbatą i ruszył do samochodu.
- Za mocno podlała pani bratki - rzucił jeszcze, nie oglądając się.
Maggie stała przez chwilę bez ruchu na skraju zbocza, po czym wypuściła powietrze z płuc i
wychlusnęła letnią herbatę na ziemię.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wróciła do domu kuchennymi drzwiami, które zaskrzypiały niemiłosiernie, gdy je
otworzyła. Wątpiła, czy jeszcze zobaczy Cliffa Delaneya. Najprawdopodobniej przyśle jej swoich
pracowników, a ewentualne kwestie sporne będą omawiać przez telefon albo listownie. Tak nawet
lepiej. Jest niesympatyczny, irytujący, chociaż usta, trzeba przyznać, ma piękne.
Przeszła przez kuchnię, kiedy przypomniała sobie, że niesie szklanki. Cofnęła się i wstawiła
je do zlewu, a potem oparła się o parapet i utkwiła spojrzenie w zboczu, o którego umocnieniu
mówił Cliff. Nawet teraz potoczyło się w dół parę kamieni. Kilka porządnych deszczy i będzie
miała zwały ziemi i odłamki skalne pod kuchennymi drzwiami. Delaney bez wątpienia zna się na
swojej robocie.
W powietrzu czuło się wiosnę. Gdzieś w lesie rozśpiewał się ptak. Robił to z takim
zaangażowaniem, jakby nigdy nie zamierzał przestać. Słuchając go, zapomniała o podmywanym
zboczu i o obnażonych korzeniach drzew. Zapomniała o nieuprzejmym zachowaniu Delaneya i
wrażeniu, jakie na niej zrobił. Patrzyła w górę, gdzie czubki drzew stykały się z niebem.
Będzie podziwiać ten widok o wszystkich porach roku. Nie mogła się już doczekać. Do tej
pory nie uświadamiała sobie, jak bardzo potrzebuje własnego miejsca na ziemi. Wreszcie je
znalazła.
Westchnęła i odeszła od okna. Powinna zabrać się do pracy, jeśli chciała wysłać gotową
muzykę na czas. Przeszła korytarzem ze zwisającymi ze ścian tapetami do małego saloniku, który
służył jej jako pokój muzyczny.
Pod ścianą stały pudła z Los Angeles. Nie zaczęła ich jeszcze rozpakowywać. Nie zdjęła
pokrowców z mebli. W oknach nie było zasłon, a na podłogach dywanów. Na ścianach, gdzie
kiedyś wisiały obrazy, zostały ciemniejsze prostokąty. Na środku pokoju stał jej ukochany domowy
fortepian. Obok jedyne otwarte pudło, z którego Maggie wyjęła papier nutowy. Zatknęła ołówek za
ucho i usiadła do instrumentu. Znieruchomiała, pozwalając, by muzyka zaczęła rozbrzmiewać w
głowie. Miała w oczach scenę z filmu, teraz musiała opisać muzyką jej klimat. Włączyła
nagrywanie w małym magnetofonie i zaczęła grać.
Komponowała muzykę tylko do niektórych filmów. Oskary były potwierdzeniem, że jest
dobra w tym fachu, ale najchętniej pisała piosenki: muzykę i słowa.
Komponowanie było dla niej czymś w rodzaju budowania mostu. Najpierw pojawiał się
zarys, wstępny projekt, potem trzeba było obmyślić konstrukcję, powoli, starannie, tak by łuk
dźwięków wspierał się na solidnych filarach.
Pojedynczą piosenkę dyktuje nastrój. Powstaje z niczego, rodzi się ze zbitki kilku słów, z
paru nut, które pojawiają się w głowie. Można w niej zawrzeć całą opowieść, przekazać emocje,
zbudować klimat.
Kiedy pracowała, zapominała o wszystkim innym poza składaniem nut. Powtarzała każdy
fragment wiele razy, zmieniając czasami pojedynczy dźwięk, aż intuicja mówiła jej, że jest dobrze.
Mijały godziny. Maggie nie czuła się zmęczona ani znudzona. Była zawodowcem, ale też wielką
miłośniczką muzyki.
Nie usłyszałaby pewnie pukania, gdyby nie przerwała na moment, by przewinąć kasetę.
Zdezorientowana nie zareagowała, czekając, aż pokojówka otworzy. Dopiero po chwili
uprzytomniła sobie, gdzie się znajduje.
Nie masz pokojówek, Maggie. Ani ogrodnika, ani kucharki. Wszystko teraz na twojej
głowie. Była to jednak miła myśl.
Podniosła się i podeszła do drzwi wejściowych. Nie musiała przestawiać się na wiejski
zwyczaj zostawiania drzwi otwartych. W Los Angeles zamki, łańcuchy i system alarmowy to była
sprawa służby. Nie jej. Teraz po prostu nacisnęła klamkę i szarpnęła. Musi powiedzieć panu
Bogowi, że drzwi się zacinają.
Na ganku stała kobieta. Mogła mieć najwyżej pięćdziesiąt dwa, trzy lata. Siwe włosy nosiła
gładko uczesane, bez wdzięku i stylu. Patrzyła na Maggie wyblakłymi niebieskimi oczami zza
okularów w różowych oprawkach.
Jeśli była to pani z Welcome Wagon
∗
, to najwyraźniej nie lubiła swojego zajęcia. Maggie
przechyliła głowę i uśmiechnęła się.
- Dzień dobry. Słucham panią?
- Pani Fitzgerald? - Niski, nijaki głos, tak samo nijaki jak prosta suknia kobiety.
- Tak, to ja.
- Jestem Louella Morgan.
Maggie uprzytomniła sobie, że Louella Morgan to wdowa po Williamie Morganie,
poprzednim właścicielu domu, który właśnie kupiła. Wyciągnęła rękę.
- Witam, pani Morgan. Może pani wejdzie?
- Nie chcę przeszkadzać.
- Bardzo proszę. - Otworzyła szerzej drzwi. - Poznałam pani córkę, kiedy podpisywałam
umowę kupna.
- Tak, Joyce mi mówiła. - Louella przekroczyła próg. - Nie spodziewała się, że tak szybko
znajdzie kupca. Wystawiła dom na sprzedaż zaledwie tydzień wcześniej.
- To musiało być przeznaczenie. - Maggie oparła się o drzwi i pchnęła je z całej siły, żeby
zamknąć. Pan Bog koniecznie musi się tym zająć, uznała.
- Przeznaczenie? - Louella skończyła pobieżną inspekcję holu i obróciła się do Maggie.
- Dom czekał na mnie. - Wykonała zapraszający gest. - Proszę do salonu. Napije się pani
kawy? A może czegoś zimnego?
- Nie, dziękuję. Zajmę pani tylko chwilę. - Kobieta weszła do salonu. Stała tu kanapa z
miękkimi poduchami, ale Louella nie chciała siadać. Spojrzała na zwisające tapety, na łuszczącą się
farbę na ramach okiennych. - Chciałam zobaczyć dom jeszcze raz, już zamieszkany.
Maggie omiotła spojrzeniem prawie pusty pokój. W przyszłym tygodniu zabierze się za
zrywanie tapet.
- Minie jeszcze dobrych kilka tygodni, zanim zacznie wyglądać na naprawdę zamieszkany.
Louella zdawała się nie słyszeć.
- Sprowadziliśmy się tutaj zaraz po ślubie.
- Uśmiechnęła się, ale nie był to szczęśliwy uśmiech, pomyślała Maggie. I te puste oczy
człowieka zagubionego od lat.
- Wkrótce mąż chciał coś nowocześniejszego, bliżej miasteczka i swojej firmy.
Przenieśliśmy się, a ten dom wynajęliśmy. Miłe, spokojne miejsce - dodała. - Szkoda, że od lat
popadało w coraz większe zaniedbanie.
- To rzeczywiście miłe miejsce - przytaknęła Maggie z uśmiechem, ale poczuła się
nieswojo.
- Chcę doprowadzić dom i otoczenie do porządku... - Zamilkła, widząc jak Louella
podchodzi do okna. Na litość boską, co mam jeszcze powiedzieć? Co to za kobieta? - Zamówiłam
już ludzi, ale część prac będę w stanie wykonać sama.
- Chwasty się rozrosły - zauważyła Louella, cały czas odwrócona plecami do Maggie.
- To prawda. Cliff Delaney był tu dzisiaj po południu, obejrzał teren.
- Cliff. - Louella jakby się ocknęła. Odwróciła się. Światło padające z okna czyniło ją trochę
nierealną. - Interesujący młody człowiek. Trochę szorstki w obejściu, ale zdolny. Dobrze pani wy-
brała. Jest spokrewniony z Morganami. - Zaśmiała się cicho. - W całym hrabstwie znajdzie pani
Morganów.
Krewny. Może dlatego był taki nieuprzejmy, że dom poszedł w obce ręce, pomyślała
Maggie. Nie potrzebowała jego aprobaty.
- Tu był kiedyś ładny trawnik przed domem - powiedziała Louella.
Maggie zrobiło się jej żal.
- Będzie znowu. Firma Cliffa uporządkuje cały teren wokół domu. Chcę założyć ogródek
skalny. Będzie też oczko wodne. W tym obniżeniu z boku domu.
- Oczko wodne? Chce pani oczyścić jar?
- Tak. - Maggie znowu poczuła się nieswojo. - To doskonałe miejsce.
Louella przesunęła dłonią po torebce, jakby coś z niej ścierała.
- Też miałam skalny ogródek. Goździki brodate, glicynie i róże, czerwone pnące róże na
treliażu.
- Musiało być pięknie.
- Mam zdjęcia.
- Tak? - Maggie przyszedł do głowy pewien pomysł. - Może mogłabym je zobaczyć?
Posadziłabym to samo, co pani.
- Przyślę je. Dziękuję, że mnie pani przyjęła. Z tym domem łączy się wiele wspomnień. -
Wyszła do holu, Maggie za nią, gotując się na kolejną szarpaninę z drzwiami. - Do widzenia, pani
Fitzgerald.
- Do widzenia, pani Morgan. - Poruszona, dotknęła ramienia kobiety. - Proszę mnie jeszcze
kiedyś odwiedzić.
Louella uśmiechnęła się blado i spojrzała na Maggie zmęczonym wzrokiem.
- Dziękuję.
Maggie patrzyła, jak jej gość wsiada do starego, ale dobrze utrzymanego lincolna i odjeżdża
powoli, po czym wróciła do pokoju muzycznego. Nie poznała jak dotąd zbyt wielu mieszkańców
Morganville, ale stanowili oni niewątpliwie interesujący zbiór typów ludzkich.
Hałas obudził Maggie z głębokiego snu. W pierwszej chwili próbowała zakryć głowę
poduszką: wydawało się jej, że znajduje się w Nowym Jorku, a głośny ryk przypominał odgłosy
wydawane przez wielkie śmieciarki. Nie jestem w Nowym Jorku, uzmysłowiła sobie, trąc oczy
pięściami. To Morganville, gdzie nie ma śmieciarek. Tutaj wrzucało się worki ze śmieciami do
bagażnika albo na skrzynię pick - upa i wywoziło na miejscowe wysypisko. Dla Maggie był to
szczyt samoobsługi.
A jednak hałas nadal się rozlegał.
Leżała przez chwilę, wpatrując się w sufit. Słońce, jeszcze blade i niskie, sączyło pierwsze
promienie przez okno. Nigdy nie należała do skowronków i nie zamierzała tego zmieniać pomimo
przeprowadzki na wieś. Ostrożnie odwróciła głowę i zerknęła na zegarek: siódma zero pięć.
Niechętnie usiadła w pościeli i rozejrzała się tępo po pokoju. Tutaj też stały pod ścianą
nierozpakowane pudła. Obok łóżka leżała wysoka sterta czasopism i książek na temat urządzania
mieszkań i ogrodów.
Na ścianie pojawiły się trzy pierwsze pasy nowej tapety, kremowej w drobne fiolki, którą
zaczęła kłaść własnoręcznie. W rogu leżały kolejne rolki, stało wiaderko z klejem. Jednostajny
hałas za oknem nie ustawał.
Maggie podniosła się z łóżka. Potknęła się o kapcie, zaklęła i podeszła do okna. Wybrała
sobie ten pokój na sypialnię, bo mogła stąd widzieć to, co miało stać się frontowym trawnikiem, a
że dom stał na wzgórzu, to sięgała wzrokiem aż ku dolinie Morganville.
W oddali widać było dom sąsiada farmera, z czerwonym dachem i kominem, z którego
unosił się dym. Obok kawałek świeżo zaoranego i obsadzonego pola. A na widnokręgu szczyty gór,
niebieskie i niewyraźne w porannej mgle. Z sąsiedniego okna był widok na jar, w którym miało
powstać oczko wodne.
Otworzyła okno i wciągnęła w płuca chłodne powietrze. Nadal słyszała hałas - odgłos
pracującego silnika. Zaintrygowana przycisnęła twarz do siatki... i wypchnęła ją z ramy okiennej.
Siatka upadła na ganek. Jeszcze jedno zadanie dla pana Boga. Westchnęła i wychyliła się. W tej
samej chwili zza zakrętu drogi dojazdowej wyłonił się żółty buldożer pracowicie równający grunt.
Cliff Delaney dotrzymał słowa. Kosztorys i umowę dostała dwa dni po jego wizycie. Kiedy
zadzwoniła do biura, jakaś kompetentna kobieta powiedziała jej, że roboty zaczną się w najbliższy
poniedziałek.
A dzisiaj poniedziałek, przypomniała sobie, opierając łokcie na parapecie. Zaczęli zgodnie z
obietnicą. Zmrużyła oczy i przyjrzała kierującemu buldożerem mężczyźnie. Był drobniejszy od
Cliffa i miał jaśniejsze włosy. Nie musiała nawet widzieć jego twarzy, żeby wiedzieć, że to nie
Delaney.
Wzruszyła ramionami i odeszła od okna. Skąd przyszło jej do głowy, że Delaney będzie
obsługiwał buldożer? I dlaczego chciała, żeby to był on? Przecież już sobie powiedziała, że
najpewniej więcej go nie zobaczy. Wynajęła jego firmę, która wykona zlecenie, ona wypisze czek i
to wszystko.
Dwie godziny później wzmocniona kawą, którą zrobiła dla siebie i dla operatora buldożera,
Maggie na kolanach zrywała stare, popękane linoleum z podłogi w kuchni. Skoro już musiała wstać
o tak barbarzyńskiej porze, uznała, że może zająć się pracą fizyczną. Włączyła kasetę z prawie
gotową muzyką do filmu i zabrała się energicznie do roboty, układając w głowie słowa do tytułowej
piosenki.
To prawda, że położyła dopiero trzy paski tapety w sypialni, w łazience na górze pomalowa-
ła na razie tylko sufit, dwa stopnie schodów na piętro należało jeszcze oczyścić i zaciągnąć lakie-
rem, ale Maggie pracowała po swojemu i we własnym tempie. Zaczynała jedną robotę i rzucała się
na następną. W ten sposób, myślała, doprowadzi cały dom do porządku w tym samym czasie,
zamiast kończyć pomieszczenie po pomieszczeniu, kiedy reszta pozostaje nadal w rozpaczliwym
stanie.
Poza tym, kiedy ruszyła pierwszy prostokąt linoleum i zobaczyła kawałek podłogi pod
spodem, poniosła ją ciekawość i koniecznie chciała odkryć całość.
Kiedy Cliff wszedł przez kuchenne drzwi do domu Maggie, był zły. To głupota, żeby
marnował czas na wizyty tutaj, kiedy firma realizuje tyle zleceń. A jednak przyjechał. Prawie przez
pięć minut dobijał się do frontowych drzwi. Wiedział, że Maggie jest w domu, bo samochód stał na
podjeździe, a operator buldożera powiedział mu, że mniej więcej godzinę wcześniej przyniosła mu
kawę. Nie przyszło jej do głowy, że skoro ktoś puka, to widać chce się z nią widzieć?
Muzyka dochodząca przez otwarte okno przykuła jego uwagę i poruszyła wyobraźnię.
Nigdy wcześniej nie słyszał tej melodii. Nastrojowa, frapująca. Samotny fortepian, bez
towarzyszenia innych instrumentów, ale była w tym jakaś niezwykła moc, człowiek miał ochotę
chwytać każdą nutę, ani jednej nie uronić. Cliff stał zasłuchany, poruszony i trochę zbity z tropu.
Obszedł dom i wtedy ją zobaczył: na kolanach zrywała linoleum z podłogi w kuchni.
Rozpuszczone włosy przesłaniały twarz i połyskiwały w słońcu złotymi refleksami.
Szare sztruksy opinały ciasno biodra. Była boso. Miała na sobie czerwoną koszulę z
cieniutkiego zamszu. Widział gdzieś te koszule. Sprzedawano je w ekskluzywnych sklepach, w
zawrotnych cenach. Dłonie i nadgarstki Maggie były tak delikatne, że Cliff skrzywił się, kiedy
energicznie zaatakowała kolejny prostokąt i zahaczyła knykciem o jego kant.
- Co pani, do diabła, wyprawia? - huknął, otwierając siatkowe drzwi. Odruchowo chciała
oblizać zakrwawiony knykieć, ale Cliff był szybszy. Przyklęknął obok niej i chwycił ją za rękę.
- To drobiazg. Zwykłe zadrapanie.
- Mogła pani rozciąć sobie palec. - Głos brzmiał szorstko, było w nim zniecierpliwienie.
Maggie nie cofnęła dłoni. Tym razem widziała jego oczy. Szare, znamionujące skrytość.
Maggie skojarzyły się z wieczorną mgłą. Czasami niebezpieczną, zawsze frapującą. Wyobrażała
sobie, że taka mgła spowija szkockie Brigadoon, zaklętą wioskę, która ożywa raz na sto lat na jeden
dzień i znika znowu. Bardzo lubiła ten musical. Pomyślała, że Cliffa też mogłaby polubić.
- Kto miał taki głupi pomysł, żeby kłaść tu linoleum? - Wskazała na odkryte deski. - Piękna
podłoga, prawda? To znaczy będzie piękna, jak się ją scyklinuje i wywoskuje.
- Niech Bog to zrobi - zakomenderował Cliff. - Pani się na tym nie zna.
Miała już dość wysłuchiwania podobnych komentarzy.
- Dlaczego tylko on ma mieć frajdę? Poza tym jestem ostrożna.
- Właśnie widzę. - Odwrócił jej dłoń, tak by mogła widzieć skaleczenie. Nienawidził
wszelkich skaz na tym, co delikatne. - W pani zawodzie chyba trzeba dbać o dłonie.
- Są ubezpieczone - odparowała. - Myślę, że mimo tak poważnych obrażeń uda mi się
zagrać kilka nut. - Cofnęła dłoń. - Przyjechał pan krytykować mnie, panie Delaney, czy ma pan do
mnie jakąś sprawę?
- Przyjechałem sprawdzić, jak posuwa się praca. Co nie było konieczne, jeśli miał być
szczery. Co go obchodziło, że przez nieuwagę skaleczyła się w palec? Pojawiła się na jego terenie i
zniknie, zanim nadejdzie pełnia lata. Powinien o tym pamiętać. Jak i o tym, że Maggie Fitzgerald
go nie interesuje. Podniósł opartą o ścianę siatkę, którą zabrał z ganku.
- Znalazłem to pod oknem.
- Dziękuję. - Maggie rzadko przybierała ton udzielnej księżnej, a Cliff ją do tego, nie
wiedzieć czemu, prowokował. Odebrała siatkę i teraz ona ją oparła o ścianę.
- Droga będzie zablokowana prawie przez cały dzień. Mam nadzieję, że pani nigdzie się nie
wybierała.
- Rzeczywiście nigdzie się nie wybierałam, panie Delaney.
- To dobrze.
Tempo muzyki z taśmy uległo zmianie. Była teraz mocniejsza, bardziej prymitywna. Takiej
muzyki ma się ochotę słuchać w gorące bezksiężycowe noce. Działała na Cliffa, intrygowała go.
- Co to jest? - zapytał. - Nigdy tego nie słyszałem.
Maggie zerknęła na magnetofon.
- Muzyka do filmu, którą komponuję. To akurat tytułowa piosenka. - Zmarszczyła czoło,
ciekawa jego zdania. Długo się męczyła nad tą melodią.
- Podoba się panu?
- Tak.
Prosta, jasna odpowiedź. Ale Maggie to nie wystarczyło.
- Dlaczego?
Milczał przez chwilę, słuchając. Oboje nadal siedzieli na podłodze, blisko siebie, na
wyciągnięcie ręki.
- Wchodzi w krew. Przemawia do wyobraźni. Chyba tak powinna działać muzyka?
Nie mógł trafniej odpowiedzieć. Maggie uśmiechnęła się, a Cliff znieruchomiał, jakby w
niego piorun strzelił.
- Dokładnie tak - przytaknęła entuzjastycznie i poruszyła się, dotykając niechcący kolanem
jego kolana. - Chciałam napisać coś bardzo prostego. To film o namiętności, o dwojgu ludziach,
którzy nie mają ze sobą nic wspólnego, ale pragną się nawzajem. Dochodzi do zbrodni.
Przerwała i słuchała własnej kompozycji. Widziała ją w mocnych kolorach: purpurach,
karminach. Była jak ciężkie, duszne powietrze w gorącą noc. Maggie zmarszczyła czoło i melodia
się skończyła się. Z taśmy rozległo się jeszcze soczyste przekleństwo i zaległa cisza.
- W ostatnich dwóch taktach coś schrzaniłam - wyjaśniła. - Coś... - Uniosła dłonie,
odwróciła je i opuściła ponownie. - Nie wyszło mi. Miała zabrzmieć desperacja, ale subtelniej niż
teraz. Namiętność, pasja, nad którą nie można zapanować.
- Zawsze komponuje pani w ten sposób? - Cliff przyglądał się jej uważnie, niemal tak samo,
jak studiował wcześniej otoczenie domu. W detalach i nie tracąc z oczu całości.
Maggie przysiadła na piętach. Czuła się pewnie, była na swoim terenie. W rozmowie o
muzyce nie mógł zbić jej z tropu. To było jej życie.
- To znaczy w jaki? - zapytała.
- Kładąc nacisk bardziej na nastrój i na emocje niż na notację i czas.
Odgarnęła włosy z policzka. Na palcu miała ciemny ametyst o prostym, geometrycznym
szlifie. Błysnął z nim refleks słońca i zgasł, kiedy opuściła rękę. Nikt, nawet jej najbliżsi
współpracownicy, nie zdefiniował jej stylu bardziej precyzyjnie.
- Tak - odparła krótko.
Nie podobało mu się, że te wielkie oczy tak na niego działają. Podniósł się.
- Dlatego pani muzyka jest taka dobra.
Maggie zaśmiała się. Nie komplement ją rozbawił, tylko burkliwy ton, którym został wygło-
szony.
- Potrafi pan być miły.
- Kiedy jest po temu powód. - Cliff patrzył, jak Maggie wstaje. Poruszała się miękko,
płynnie. - Podziwiam pani muzykę.
I znowu zwróciła uwagę bardziej na ton, zaprawiony z lekka irytacją, niż na same słowa.
- I tylko muzykę.
- Nie znam pani.
- Kiedy pan przyjechał tu pierwszy raz, był pan do mnie uprzedzony. - Maggie oparła dłonie
na biodrach i spojrzała mu prosto w oczy. - Mam wrażenie, że nie lubił mnie pan na długo przed
tym, zanim poznał.
Maggie Fitzgerald, złota dziewczyna z Kalifornii, stawia sprawy jasno, pomyślał Cliff. On
też tak postępował.
- Nie ufam ludziom, którzy żyją pod kloszem. Mam zbyt wiele respektu dla rzeczywistości.
- Pod kloszem - powtórzyła Maggie o wiele za spokojnym głosem. - Innymi słowy,
ponieważ wychowałam się w bogatym domu, nie rozumiem realnego świata.
Poczerwieniała ze złości. Była niższa od Cliffa o dobrych dwadzieścia centymetrów, ale
zrobiła taką minę, jakby zamierzała rzucić się na niego i wygrać zapasy.
Czuł, że nie powinien ustępować ani na krok, bo Maggie Fitzgerald natychmiast to
wykorzysta.
- Mniej więcej do tego rzecz się sprowadza - przytaknął. - Żwir przywiozą o piątej.
Nawykła, że to ona kończy rozmowy, Maggie chwyciła go za rękę, kiedy próbował
odwrócić się do wyjścia.
- Jest pan ograniczonym snobem i nic nie wie o moim życiu.
Cliff spojrzał na delikatną dłoń, zaciskającą się na jego opalonym przedramieniu. Błysnął
ametyst.
- Panno Fitzgerald, cały kraj zna pani życie.
- To jedno z najmniej inteligentnych stwierdzeń, jakie kiedykolwiek słyszałam. - Maggie nie
próbowała już hamować złości. - Pozwoli pan, że coś powiem... - Dzwonek telefonu uniemożliwił
jej wykonanie werbalnej egzekucji na impertynencie. Zaklęła głośno. - Pan tu zaczeka - poleciła i
odwróciła się do wiszącego na ścianie aparatu.
Cliff uniósł lekko brwi na ten rozkazujący ton i oparł się o blat kuchenny. Poczeka, owszem,
lecz nie dlatego, że mu kazała. Był ciekaw, co usłyszy.
Maggie chwyciła słuchawkę i warknęła:
- Słucham.
- Słyszę, że życie na wsi ci służy. Cieszę się.
- C. J. - Spróbowała opanować emocje. Nie życzyła sobie pytań i uwag w rodzaju „A nie
mówiłem”. - Przepraszam, prowadzę właśnie dyskusję filozoficzną - Udała, że nie słyszy śmiechu
Cliffa. - Coś się stało?
- Nie odzywałaś się od kilku dni...
- Powiedziałam ci, że będę dzwoniła raz w tygodniu. Przestaniesz się martwić?
- Wiesz, że nie mogę. Musiała się roześmiać.
- Wiem, że nie możesz. Jeśli to cię trochę uspokoi, właśnie robią mi drogę. Następnym
razem nie będziesz musiał się obawiać, że tłumik odpadnie.
- To, że robią ci drogę, ani trochę mnie nie uspokoi. Mam koszmary senne. Śni mi się, że
dach spada ci na głowę. Ten dom się rozsypuje.
- Ten dom wcale się nie rozsypuje. Odwróciła się gwałtownie i niechcący kopnęła siatkę,
która upadła na ziemię z łoskotem. Spojrzała na Cliffa. Stał oparty o blat kuchenny, blisko drzwi:
wystarczyły dwa kroki, żeby znalazł się na zewnątrz. Uśmiechnął się i Maggie zasłoniła usta,
tłumiąc chichot.
- Co to za hałas? - zainteresował się C. J.
- Hałas? Nic nie słyszałam. - Przykryła mikrofon dłonią i uciszyła rechoczącego Cliffa. - C.
J. - powiedziała do słuchawki - muzyka jest prawie gotowa.
- Kiedy? - padło krótkie, rzeczowe i łatwe do przewidzenia pytanie.
- W zasadzie skończyłam, wygładziłam, co było do wygładzenia. Mam problem z tytułową
piosenką. Jeśli nie będziesz zawracał mi głowy, w przyszłym tygodniu dostaniesz kasetę.
- Może sama ją przywieziesz? Zjemy lunch.
- Mowy nie ma. C. J. westchnął.
- Pomyślałem, że powinienem spróbować. Wysłałem ci prezent.
- Prezent?
- Zaczekaj, sama zobaczysz. Powinnaś dostać paczkę jutro rano. Tak się wzruszysz, że
przylecisz najbliższym samolotem do Los Angeles, aby podziękować mi osobiście.
- Nie licz na to.
- Wracaj do roboty. I dzwoń - dodał. Był dość mądry, by wiedzieć, kiedy się wycofać. -
Ciągle mi się zwiduje, że spadasz z tego swojego wzgórza.
Rozłączył się, zostawiając ją, jak to często on, rozbawioną i poirytowaną jednocześnie.
- Mój agent - wyjaśniła, odwieszając słuchawkę. - Lubi się martwić.
- Rozumiem.
Ten jeden, pozbawiony większego znaczenia moment, sprawił, że pękła bariera, która
dotychczas ich dzieliła. W jej miejsce pojawiło się zakłopotanie, którego żadne z nich do końca nie
rozumiało, ale oboje mniej więcej równocześnie uświadomili sobie, że coś ich w sobie nawzajem
pociąga. Maggie odchrząknęła.
- Panie Delaney...
- Cliff.
Uśmiechnęła się i spróbowała odprężyć.
- Cliff. Dość niefortunnie zaczęliśmy znajomość. Może skupmy się na tym, co oboje nas
interesuje, czyli zieleni wokół domu, i skończmy te przepychanki.
Przepychanki. Ciekawe określenie. Chociaż nieprecyzyjnie oddające to, o czym właśnie
myślał, a miał wielką ochotę pogłaskać Maggie, przesunąć dłońmi po jej gładkiej skórze.
- Dobrze. - Wyprostował się i podszedł do niej, nie wiedząc, kogo tak naprawdę próbuje na-
brać: siebie czyją.
Nie dotknął jej, ale oboje o tym pomyśleli.
Delikatna skóra, szorstkie dłonie. Ciepło zamieniające się w żar. Pocałunek, w którym jest
namiętność.
- Ten projekt to prawdziwe wyzwanie - powiedział cicho, patrząc jej w oczy. - Dlatego
zajmę się nim osobiście.
Maggie miała nerwy napięte jak struny. Nie cofnęła się, bo czuła, że takiej reakcji
oczekiwał. Nie odwróciła wzroku, tylko oczy jej pociemniały.
- Nie będę się z tobą kłócić.
- Nie.
Uśmiechnął się nieznacznie. Gdyby został dłużej, musiałby ją pocałować. Kto wie, czy nie
byłby to największy błąd w jego życiu. Odwrócił się i ruszył do drzwi.
- Wezwij Boga - rzucił przez ramię. - Masz dłonie stworzone do fortepianu, a nie do
szpachli.
Maggie skrzywiła się, uklękła, chwyciła właśnie szpachlę i z zajadłością zaatakowała
kolejny kwadrat linoleum. Umiała radzić sobie w życiu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Już trzeci dzień pod rząd rankiem budził Maggie warkot maszyn i głosy pracowników
Cliffa. Ledwie zaczęła przywykać do ciszy, rozpętał się hałas za oknami. W miejsce buldożera
pojawiły się piły mechaniczne, ciężarówki i niszczarki chwastów.
Wstała o świcie zrezygnowana, ale zdecydowana nie zmieniać na stałe rytmu dnia. O
siódmej piętnaście wyszła spod prysznica i spojrzała na swoje odbicie w lustrze.
Nie najlepiej, oceniła, wpatrując się we własne zaspane oczy. Nic dziwnego, skoro do
drugiej pracowała nad muzyką. Przetarła twarz dłonią. Dbała o skórę i nigdy nie uważała tego za
stratę czasu czy luksus. Robiła to nawykowo, tak jak nawykowo codziennie rano w Kalifornii
przepływała dwadzieścia długości basenu.
Ostatnio się zaniedbała. Od dwóch miesięcy nie była u fryzjera i grzywka wpadała jej do
oczu. Powinna coś z tym zrobić.
Owinęła mokre włosy ręcznikiem i otworzyła szafkę z lustrzanymi drzwiczkami. Najbliższy
sklep Elizabeth Arden był oddalony o sto dziesięć kilometrów. Są takie chwile, rozmyślała,
nakładając maseczkę, kiedy trzeba radzić sobie samej.
Podnosiła właśnie ręce, gdy doszło ją świdrujące w uszach szczekanie. Prezent od C. J.
domaga się śniadania, pomyślała cierpko. W krótkim szlafroku kąpielowym, z głową owiniętą
kraciastym ręcznikiem i zastygającą na twarzy maseczką zeszła na dół, by zająć się wymagającym
prezentem. Nagle rozległo się pukanie do drzwi i mały buldog oszalał.
- Uspokój się - poprosiła grzecznie i wzięła szczeniaka pod pachę. - Weź pod uwagę, że nie
wypiłam jeszcze porannej kawy. Zlituj się nade mną. - Szczeniak pochylił łepek i zaczął warczeć.
Zdecydowanie miejski pies, pomyślała, usiłując go uspokoić. Drzwi zacięły się jak zwykle.
Postawiła zwierzę na podłodze i szarpnęła klamkę oburącz.
Drzwi ustąpiły i Maggie razem z nimi poleciała do tyłu. Szczeniak umknął do schowka i
wychylił głowę zza framugi, prychając. Cliff wszedł do holu i spojrzał pytająco na zasapaną
Maggie.
- Myślałam, że życie na wsi jest spokojne. Cliff uśmiechnął się i wetknął kciuki do kieszeni
dżinsów.
- Niekoniecznie. Sądząc po twoim wyglądzie, nie wyciągnąłem cię z łóżka. - Spojrzał na
twarz pokrytą maseczką, a potem, nie mogąc się powstrzymać, na zgrabne nogi, znacznie dłuższe,
niż mógł przypuszczać, szacując to po drobnej sylwetce Maggie.
- Wstałam jakiś czas temu - oznajmiła wyniośle.
Wzrok Cliffa zatrzymał się na szczeniaku, Strategicznie przyczajonym na progu schowka.
- Znajomy?
- Kumpel. - Maggie spojrzała na szczeniaka, który dobywał groźnie warczał, trzymając się
w bezpiecznej odległości od obcego. - Prezent od mojego agenta.
- Jak ma na imię?
- Zbój - poinformowała Maggie, posyłając tym razem małemu tchórzowi lekceważące
spojrzenie.
Szczeniak schował się za futryną.
- Bardzo trafne. Chcesz z niego zrobić psa obronnego?
- Nauczę go atakować krytyków muzycznych.
- Podniosła dłoń, żeby przeczesać włosy palcami, i natrafiła na ręcznik. Natychmiast
przypomniała sobie, jak się prezentuje. Dotknęła maseczki. - O Jezu - mruknęła i Cliff uśmiechnął
się jeszcze szerzej.
- Cholera. - Odwróciła się i pobiegła na piętro.
- Zaraz wracam - rzuciła jeszcze.
Dziesięć minut później zeszła na dół w pełnym rynsztunku, gotowa na rozpoczęcie dnia.
Włosy podpięła dwoma grzebieniami, zrobiła lekki makijaż, włożyła obcisłe czarne dżinsy i
obszerną białą bawełnianą bluzę. Cliff siedział na najniższym stopniu i zajmował się wprawianiem
małego tchórza w ekstazę drapaniem po brzuchu.
- Nie powiesz ani słowa?
Cliff nie przestawał drapać szczeniaka, nie podniósł też wzroku.
- O czym?
Maggie zmrużyła oczy i założyła ręce na piersi.
- O niczym. Chciałeś coś ze mną omówić, że przyjeżdżasz tak wcześnie?
Nie bardzo rozumiał, dlaczego podoba mu się ten zimny, książęcy ton. Chyba bawiło go, że
potrafi bez trudu wydobyć go z Maggie.
- Nadal chcesz mieć oczko?
- Owszem, nadal chcę mieć oczko. Nie zwykłam zmieniać zdania.
- Dobrze. Dzisiaj po południu oczyścimy jar. - Podniósł się, a szczeniak usiadł u jego stóp,
czekając na dalsze pieszczoty. - Nie zadzwoniłaś do Boga w sprawie podłogi w kuchni.
- Skąd wiesz?
- W Morganville wszyscy wiedzą wszystko.
- Nie twój...
- W małym miasteczku dość trudno powiedzieć „nie twój interes” - wpadł jej w słowo Cliff i
Maggie sapnęła ze złości. - Prawdę mówiąc, od czasu przyjazdu jesteś nieustannym tematem dnia.
Wszyscy się dziwią, czego taka sławna artystka z Kalifornii szuka u nas w górach.
- Tak? - Maggie stanęła bliżej. - A ty? Ty też się dziwisz?
Dotknął lekko jej policzka.
- Masz delikatną skórę. Musisz o nią bardzo dbać. Ja zajmę się otoczeniem twojego domu.
I tak ją zostawił. Z odchyloną głową, założonymi na piersi rękoma i zdumieniem w oczach.
O dziesiątej Maggie doszła do wniosku, że musi pożegnać się z nadzieją na cichy dzień na
wsi. Robotnicy wrzeszczeli, usiłując przekrzyczeć hałasujące maszyny. Ciężarówki kursowały w tę
i z powrotem już wyrównaną i wyżwirowaną drogą. Mogła się tylko pocieszać, że za parę tygodni
roboty wokół domu dobiegną końca.
Odbyła trzy rozmowy telefoniczne od kalifornijskich przyjaciół, którzy chcieli wiedzieć, jak
żyje i co porabia. Przy trzeciej rozmowie miała już serdecznie dość wyjaśniania, że zrywa linoleum
w kuchni, kładzie tapety, maluje sufity i świetnie się z tym czuje.
Zdjęła słuchawkę z aparatu i wróciła do zrywania linoleum. Udało się jej odsłonić prawie
połowę powierzchni. Tak ją to ucieszyło, że postanowiła dokończyć tę jedną robotę i dopiero zająć
się innymi. Będę miała piękną podłogę w kuchni, pomyślała z satysfakcją.
Usłyszała pukanie do kuchennych drzwi. Obejrzała się, niemal pewna, że to Cliff Delaney
wrócił, by ją dręczyć, ale w progu stała szczupła kobieta mniej więcej w jej wieku, o brązowych
włosach i jasnych niebieskich oczach. Joyce Morgan Agee. Maggie teraz dopiero mogła dostrzec,
jak bardzo Joyce jest podobna do matki.
- Dzień dobry, pani Agee. - Maggie podniosła się i otrzepała dżinsy. - Proszę, niech pani
wejdzie. Przepraszam, ale podłoga trochę się lepi. To stary klej spod linoleum.
- Nie chciałabym pani przeszkadzać.
Joyce stała niezdecydowana w progu. Miała na nogach eleganckie pantofelki, a Maggie
czuła, jak klej lepi się do podeszew jej starych adidasów.
- Możemy porozmawiać na zewnątrz - zdecydowała szybko i wyszła z kuchni. - Zaczęłam
remont.
- Tak. - Jeden z robotników właśnie ustalał coś z kolegą, wtrącając co kilka słów
obowiązkowe przekleństwo. Joyce zerknęła w ich kierunku, po czym zwróciła się do Maggie: - Nie
traci pani czasu.
- Nie. - Maggie spojrzała na osypujące się zbocze z tyłu domu. - Nigdy nie należałam do
cierpliwych. Bardziej zależy mi na uporządkowaniu otoczenia domu niż na dokończeniu remontu w
środku.
- Nie mogła pani wybrać lepszej firmy - powiedziała Joyce, zerkając na ciężarówkę z
wielkim napisem „Delaney's” na boku.
- Podobno - przytaknęła Maggie obojętnym tonem.
- Bardzo się cieszę, że robi tu pani tyle dobrego.
- Joyce zaczęła bawić się paskiem przewieszonej przez ramię torby. - Nie pamiętam prawie
tego domu. Byłam jeszcze mała, kiedy się przeprowadziliśmy, ale zawsze mi przykro, jak coś
niszczeje.
- Uśmiechnęła się lekko i pokręciła głową. - Nie mogłabym chyba tu mieszkać. Lubię
miasteczko, wolę tuż obok mieć sąsiadów. Dzieci mogą bawić się z innymi dzieciakami, a Stan
musi być cały czas na posterunku.
- Rzeczywiście - przypomniała sobie Maggie - przecież pani mąż jest szeryfem.
- Tak. Morganville to bardzo spokojne miasteczko, nie tak jak Los Angeles, ale Stan i tak
ma pełne ręce roboty. - Uśmiechała się, ale Maggie wyczuwała w niej napięcie. - My nie jesteśmy
miastowi.
Maggie odwzajemniła uśmiech.
- Ja chyba też nie.
- Nie rozumiem, jak mogła pani rzucić... - Joyce trochę speszyła się własną śmiałością, ale
ciągnęła:
- Chciałam powiedzieć, że to musi być ogromna zmiana. Mieszkała pani przecież w Beverly
Hills.
- Owszem - przytaknęła Maggie. Czyżby wyczuwała tu jakieś niejasne podteksty? Jak u
Louelli?
- Potrzebowałam zmiany.
- Bardzo się cieszę, że zdecydowała się pani na kupno. I to tak szybko. Stan był trochę
niezadowolony, że wystawiłam dom na sprzedaż akurat pod jego nieobecność, ale nie mogłam
patrzyć, jak podupada. Kto wie, czy gdyby pani się nie pojawiła, nie przekonałby mnie, abym
wycofała ofertę.
- Zatem obydwie możemy się cieszyć, że zobaczyłam tablicę w odpowiednim momencie. -
Maggie próbowała uporządkować fakty w głowie. Dom należał wyłącznie do Joyce, ani jej mąż, ani
matka nie mieli do niego żadnych praw. Wydawało się jej trochę dziwne, że Joyce nie wynajęła go
czy nie wystawiła na sprzedaż znacznie wcześniej.
- Przyjechałam tu z powodu mojej matki. Mówiła mi, że była u pani kilka dni temu.
- Tak. To bardzo miła osoba.
- Tak. - Joyce spojrzała na robotników i wzięła głęboki oddech. - Z całą pewnością odwiedzi
panią znowu. Chciałam panią prosić o jedno. Jeśli zacznie się naprzykrzać, niech pani mnie
zawiadomi, ale jej nic nie mówi.
- Dlaczego miałaby mi się naprzykrzać?
- Matka żyje przeszłością. Nie pogodziła się nigdy ze śmiercią mojego ojca. Potrafi
wprawiać ludzi w zakłopotanie.
Rzeczywiście, pomyślała Maggie, krótka wizyta Louelli nie należała do najmilszych. Mimo
to pokręciła głową.
- Pani matka będzie zawsze mile widziana w tym domu, pani Agee.
- Dziękuję, ale proszę obiecać, że da mi pani znać, jeśli... poczuje się zmęczona. Ona często
tu przyjeżdżała, kiedy dom stal pusty. Nie chcę, żeby panią nachodziła. Ona nie wie, kim pani jest.
To znaczy... Joyce przerwała, zakłopotana. - Nie rozumie, że ma pani absorbującą pracę.
Maggie przypomniała sobie nieobecne spojrzenie, smutną twarz i znowu zrobiło się jej żal
Louelli.
- Jeśli będzie mi przeszkadzała, dam pani znać. Joyce odetchnęła z widoczną ulgą.
- Będę bardzo wdzięczna, pani Fitzgerald.
- Maggie.
- Tak... - Joyce uśmiechnęła się, tracąc kontenans. - Rozumiem, że ktoś taki jak ty chce mieć
spokój w domu.
Maggie zaśmiała się, wspominając poranną serię telefonów z Kalifornii.
- Nie jestem pustelniczką - powiedziała, chociaż nie była wcale pewna, czy te słowa są do
końca prawdziwe. - Nie tak łatwo wytrącić mnie z równowagi. Niektórzy ludzie uważają mnie
nawet za zupełnie normalną.
- Nie miałam na myśli...
- Wiem, że nie. Odwiedź mnie, kiedy skończę tę podłogę. Wpadnij któregoś dnia na kawę.
- Z przyjemnością. Och, byłabym zapomniała. - Sięgnęła do dużej płóciennej torby,
przewieszonej przez ramię, i wyciągnęła brązową kopertę. - Fotografie domu. Mama mówiła, że
chciałaś je obejrzeć.
- Tak. - Maggie wzięła kopertę. Nie sądziła, że Louella będzie pamiętała o zdjęciach albo że
będzie jej się chciało je wyszukać. - Może natchną mnie jakimś pomysłem.
- Mama powiedziała, że możesz je zatrzymać tak długo, jak zechcesz. - Joyce zawahała się i
znowu zaczęła bawić się paskiem torby. - W południe muszę odebrać swojego najmłodszego z
przedszkola. Powinnam już jechać. Stan czasami wpada do domu na lunch. Mam sporo roboty w
domu. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia. - Maggie wetknęła kopertę pod pachę. - Pozdrów ode mnie mamę.
Już w drzwiach Maggie zauważyła, że Cliff podchodzi do Joyce. Zatrzymała się,
zaciekawiona. Pośród hałasu maszyn nie słyszała, o czym mówią, ale widziała, jak ujął obie jej
dłonie. Musieli dobrze się znać. Na twarzy Cliffa malowała się łagodność, której wcześniej u niego
nie widziała, i zatroskanie. Nachylił się do Joyce, chcąc ją lepiej słyszeć, widać mówiła bardzo
cicho, i dotknął jej włosów. Gest brata czy kochanka?
Joyce pokręciła głową i wsiadła do samochodu. Cliff nachylił się jeszcze do okna.
Sprzeczali się? Było między nimi jakieś napięcie czy tylko to sobie wyobraziła? Maggie nie
potrafiła powiedzieć. Zafascynowana obserwowała niemą scenę, rozgrywającą się na podjeździe.
Cliff cofnął się i Joyce powoli ruszyła. Zanim Maggie zdążyła wejść do domu, Cliff odwrócił się.
Dzieliło ich kilka metrów, słońce przygrzewało mocno, Maggie miała na sobie bawełnianą
bluzę z długim rękawem, a jednak przeszedł ją dreszcz. Jakby wyczuła bijącą od Cliffa wrogość. W
każdym razie wolała uznać, że to wrogość, a nie pierwsze oznaki namiętności.
Kusiło ją, żeby podejść do Cliffa i sprawdzić, jak jest naprawdę. Na samą myśl o takiej
możliwości serce zabiło jej mocniej. Cliff stał bez ruchu, nie odrywał od niej oczu. Maggie
odwróciła się i zdrętwiałymi palcami nacisnęła klamkę.
Dwie godziny później pojawiła się znowu na zewnątrz. Nie należała do osób, które cofają
się przed wyzwaniem, unikają kłopotów czy obawiają się emocji. Zrywając linoleum, powtarzała
sobie, że Cliff nie może jej peszyć. Ona nie pozwoli, by ją onieśmielał tylko dlatego, że jest
przystojny i interesujący.
A także inny niż większość mężczyzn, z którymi do tej pory się stykała. Nie próbował jej
oczarować - wręcz przeciwnie, potrafił zachować się odpychająco. Niewiele robił sobie z tego, że
jest atrakcyjny, dobrze zbudowany, wyrafinowany.
Ma rzeczowy i bezpośredni sposób bycia, stwierdziła, obchodząc dom i omiatając wzrokiem
skarpę od frontu. Wrzośce, łopian i sumak zniknęły, zbocze nawieziono czarną, tłustą ziemią.
Zniknęło też krzywe drzewo, nachylające się niebezpiecznie ku domowi, wykarczowane razem z
korzeniami. Dwóch robotników wzmacniało kamieniami granicę, gdzie zaczynała się skarpa.
Cliff Delaney narzucił swoim ludziom niezłe tempo. Maggie przeszła sprawdzić, jak
wygląda sytuacja od strony bocznej elewacji. Tu najgorsza gęstwina też została usunięta. Potężny
brodacz w roboczym kombinezonie siedział na koparce z taką swobodą, jakby rozpierał się w
wygodnym fotelu. Nacisnął dźwignię i żółta szczęka, fachowo zwana naczyniem urabiającym,
zsunęła się do jaru i wybierała ziemię i kamienie.
Maggie przysłoniła oczy i przyglądała się pracującej maszynie. Pod jej stopami plątał się
szczeniak, powarkujący na wszystko w zasięgu wzroku. Za każdym razem, gdy ramię koparki
podnosiło się i szczęka wypluwała kolejną porcję ziemi, szczekał jak oszalały. Maggie pochyliła się
ze śmiechem i podrapała go za uchem.
- Nie bądź takim tchórzem. Nie pozwolę, żeby ta maszyna cię zgarnęła.
- Nie podchodziłbym bliżej - odezwał się Cliff za jej plecami.
Odwróciła głowę i zmrużyła oczy od słońca, po czym podniosła się.
- Nie podchodzę - odparła. - Posuwacie się szybko do przodu.
- Trzeba jar szybko obsadzić roślinami. Inaczej w razie deszczu zwały błota spłyną na dół i
będziesz miała kłopot.
- Rozumiem. - Znowu przysłonił oczy okularami, więc odwróciła się. Wolała obserwować
pracę koparki. - Zatrudniasz sporo ludzi.
Swoim zwyczajem Cliff wetknął kciuki do kieszeni dżinsów.
- Owszem.
Kiedy po raz pierwszy poczuł podniecenie w obecności Maggie, pomyślał, że coś sobie
ubrdał, ale teraz nie mógł zaprzeczyć: było, i to wyraźne. Nie chciał tego, a jednak pragnął Maggie.
Musiał jej dotknąć, dopiero wtedy będzie znowu mógł myśleć racjonalnie.
Stali bardzo blisko siebie. Maggie czuła powoli narastające napięcie, ogarniające całe ciało.
Wiedziała, że można pragnąć kogoś, kogo się nie zna, kogo minęło się właśnie na ulicy. To chemia,
mówiła sobie, ale nigdy wcześniej tak nie reagowała. Miała ochotę znaleźć się w jego ramionach,
żądać spełnienia i jednocześnie je ofiarować. Oto zapowiedź czegoś ekscytującego, zapowiedź
rozkoszy. Odwróciła się, nie wiedząc jeszcze, co powie.
- Nie podoba mi się to.
Cliff nie próbował nawet udawać, że nie rozumie. Żadne z nich nie myślało ani o oczku
wodnym, ani o koparce.
- Masz jakiś wybór?
Maggie zachmurzyła się. Tak bardzo była niepewna własnych odczuć. Cliff nie przypominał
żadnego z jej wcześniejszych mężczyzn, nie pasował do standardów.
- Przeniosłam się tutaj, bo tu właśnie chcę mieszkać i pracować, a także dlatego, że chcę być
sama.
I zrealizuję swój zamiar.
Cliff przyglądał się jej przez chwilę, a potem dał znak operatorowi koparki, żeby zrobił
sobie przerwę na lunch.
- Przyjąłem zlecenie, bo zależy mi na tej ziemi. Chcę tu zrobić porządek. I zrealizuję swój
zamiar.
Napięcie nie zelżało ani trochę, ale Maggie skinęła głową.
- Zatem rozumiemy się.
Kiedy chciała odejść, Cliff położył jej rękę na ramieniu.
- Myślę, że oboje rozumiemy całkiem sporo. Przez grubą bawełnianą bluzę nie powinna
czuć jego dotyku, ale jego palce zdawały wywoływać pulsowanie w całym ciele. Powietrze stało się
jakby cięższe, bardziej duszne, głosy robotników dochodziły z bardzo daleka.
- Nie wiem, co masz na myśli.
- Owszem, wiesz.
- Nie znam cię.
Cliff wziął pasmo jej włosów w palce.
- Nie mógłbym powiedzieć tego samego o tobie. Doskonale wiedziała, że chciał jej
przyciąć.
- Wierzysz we wszystko, co przeczytasz w tabloidach i kolorowych magazynach? -
Odrzuciła głowę, uwalniając włosy z jego palców. - Dziwię się, że taki, zdawałoby się zdolny,
odnoszący sukcesy facet może być ignorantem.
Przyjął cios skinieniem głowy.
- Dziwię się, że taka zdolna i odnosząca sukcesy kobieta może być taka niemądra.
- A co to, do diabla, ma znaczyć?
- To niemądre pozwalać prasie, żeby rozpisywała się o twoim prywatnym życiu.
- Na nic nie pozwalam. Do niczego nie zachęcam.
- Ale też nie zabraniasz i nie zniechęcasz - odparował Cliff.
- Zniechęcanie to właśnie zachęta. - Założyła ręce na piersi i spojrzała w stronę jaru. - Po co
ja się bronię? Nie masz o niczym pojęcia.
- W kilka tygodni po śmierci męża udzieliłaś dużego wywiadu. - Zaklął w duchu, że
pozwolił sobie na tak osobistą i zupełnie nie na miejscu uwagę.
- A wiesz, jak mnie wtedy nękali dziennikarze? - Nie patrzyła na Cliffa. - Co wypisywali? -
Zacisnęła palce na ramionach. - Wybrałam jednego, któremu ufałam. Zrobiłam to dla Jerry'ego. To
było jedyne, co mogłam mu ofiarować.
Chciał jej trochę dokuczyć, przyciąć, ale nie zamierzał zranić.
- Przepraszam. - Położył jej dłoń na ramieniu, lecz cofnęła się gwałtownie.
- Daj spokój!
Tym razem położył jej obie dłonie na ramionach.
- To było zagranie poniżej pasa. Zapamiętuję takie uderzenia, szczególnie gdy sam je
wymierzam.
Odczekała chwilę i odezwała się dopiero wtedy, kiedy była pewna, że zdoła zapanować nad
głosem.
- Jestem przyzwyczajona do ciosów. Radzę ci nie wypowiadać się o sprawach, o których nie
masz pojęcia i których nie jesteś w stanie zrozumieć.
- Przeprosiłem. - Nie zwolnił uścisku, kiedy próbowała się uwolnić. - Nie bardzo potrafię
przyjmować rady.
Stali tak blisko siebie, że prawie dotykali się udami. Gniew mieszał się z pożądaniem.
- Zatem nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.
- Mylisz się. Nie zaczęliśmy nawet mówić o tym, co jest do powiedzenia.
- Pracujesz dla mnie...
- Pracuję dla siebie - sprostował Cliff. Spodobała się jej duma, która zabrzmiała w jego
słowach.
- Płacę ci za twoją pracę.
- Płacisz mojej firmie.
- Jedyne, co nas łączy.
- Znowu pomyłka - mruknął i puścił ją. Maggie otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale
szczeniak znowu się rozszczekał. Ruszyła w stronę wielkiej pryzmy ziemi i kamieni wybranych z
jaru przez koparkę.
- Już dobrze, Zbój. - Szło się tak niewygodnie, że zaklęła pod nosem, potknąwszy się o
kamień. - Nic tu nie znajdziesz, psie.
Szczeniak kopał jednak zajadle. Zachwycony nową zabawą, poszczekiwał i wtykał nos
coraz głębiej w dziurę.
- Przestań! - Nachyliła się, żeby podnieść psa i usiadła na pupie. - Cholera! - Nie podnosząc
się, odciągnęła szczeniaka od wykopanej nory. W tej samej chwili z pryzmy zsunęło się kilka
kamieni.
- Uważaj! - zawołał Cliff; jeden z kamieni omal nie uderzył jej w goleń.
- To przez tego głupka! - krzyknęła i szczeniak wyrwał się jej z rąk. - Nie wiem, co go tak
fascynuje w tej kupie ziemi i głazów.
- Zabieraj go i wracajcie tutaj, jeśli nie chcesz, żeby was oboje za chwilę przysypało.
- Jasne - mruknęła. - Dzięki za pomoc. Zdegustowana usiłowała się podnieść. Szukając
dłonią oparcia, trafiła na okrągły kamień. Wydrążony, pomyślała zdziwiona i zerknęła w dół.
Zaczęła krzyczeć tak przeraźliwie, że szczeniak wziął czym prędzej nogi za pas w
poszukiwaniu bezpiecznego schronienia.
Cliff rzucił się w jej stronę. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to węże. Dobiegł do
Maggie i chwycił ją w objęcia. Przestała krzyczeć, ale z trudem chwytała powietrze.
- Kości - szepnęła, zacisnęła palce na jego koszuli i oparła mu głowę na ramieniu.
Cliff spojrzał w dół. W ziemi wydobytej przez koparkę bielały piszczele, które z daleka
można było wziąć za patyki. Tam, gdzie przed chwilą siedziała Maggie, leżała ludzka czaszka.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Już w porządku. - Maggie siedziała przy kuchennym stole i ściskała w dłoni szklankę z
wodą tak kurczowo, że knykcie jej pobielały. Kiedy poczuła ból w palcach, rozluźniła je nieco. -
Narobiłam takiego wrzasku, że teraz czuję się jak idiotka.
Ciągle była bardzo blada. W rozszerzonych oczach nadal czaiło się przerażenie. Nie
otrząsnęła się jeszcze z szoku. Cliff pogłaskał ją po włosach i szybko wetknął dłonie do kieszeni.
- To naturalna reakcja.
- Chyba tak. - Podniosła wzrok i uśmiechnęła się z wysiłkiem. Było jej zimno. Miała
nadzieję, że nie zacznie trząść się jak osika w jego obecności. - Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się...
coś takiego.
Cliff uniósł brwi.
- Mnie też nie.
- Nie? - zapytała, jakby miała nadzieję, że ludziom przytrafiają się podobne sytuacje. Może
wtedy odkrycie byłoby mniej wstrząsające. Wbiła wzrok w podłogę. Szczeniak położył się jej na
stopach, popiskując. - Przecież robisz tyle... - zawahała się, szukając odpowiedniego słowa -
wykopów.
- Nie znalazła lepszego określenia. - Na tym, między innymi, polega twoja praca.
Domagała się od niego, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy, prostego wyjaśnienia,
ale Cliff nie mógł jej pomóc.
- Dotąd nie trafiałem na ludzkie kości. Patrzyli na siebie w milczeniu, wreszcie Maggie
skinęła głową. W swoim niełatwym zawodzie, gdzie panowała ostra konkurencja, nauczyła się
jednego: godzić się z faktami, brać rzeczy takimi, jakimi są.
- Zatem żadne z nas nie ma wytłumaczenia. - Westchnęła cicho i była to ostatnia oznaka
słabości, na którą sobie pozwoliła. - Trzeba zawiadomić policję.
- Tak myślę.
Im bardziej Maggie starała się nad sobą panować, tym trudniejsze było to dla Cliffa. Budziła
w nim czułość, a on chciał zachować dystans. Dłonie w kieszeniach zacisnął w pięści, aby tylko jej
nie dotknąć.
- Ty zadzwoń - powiedział stanowczym tonem.
- Pójdę do ludzi i powiem, żeby niczego nie ruszali.
Skinęła w odpowiedzi głową. Podszedł do drzwi siatkowych i zatrzymał się. Miał ochotę
zakląć siarczyście. Kiedy spojrzał na Maggie, zobaczyła na jego twarzy to samo zatroskanie, które
pojawiło się podczas rozmowy z Joyce.
- Naprawdę dobrze się czujesz?
Pytanie i ton głosu pomogły jej dojść do siebie.
Może dlatego, że wiedziała dobrze, jakim obciążeniem może być czyjaś słabość.
- Tak. Dzięki. - Kiedy zamknął za sobą drzwi, oparła głowę na stole. Na litość boską, w co
ona wdepnęła? Nie znajduje się ludzkich szczątków koło domu. C. J. powiedziałby, że to
niekulturalne, barbarzyńskie. Maggie stłumiła histeryczny chichot i wyprostowała się. Wzięła się w
garść, podeszła do aparatu i połączyła się z operatorem.
- Proszę z policją - powiedziała.
W chwilę później wyszła na zewnątrz. Miała nadzieję, że zgłoszenie znaleziska trochę ją
uspokoi; nic takiego nie nastąpiło. Nie podchodziła do pryzmy, ale nie mogła wysiedzieć w kuchni.
Przeszła na trawnik od frontu i usiadła na kamieniu. Szczeniak ułożył się obok niej w plamie słońca
i usnął.
Była gotowa uwierzyć, że wyimaginowała sobie to, co zobaczyła w zwałach ziemi. Wokół
panował taki spokój, że podobny incydent nie mógł się zdarzyć. Wiosenne powietrze, słońce.
Posesja była może trochę zaniedbana, ale sielska.
Czy dlatego zdecydowała się tutaj zamieszkać? Aby zapomnieć, że świat jest szalony? Tutaj
mogła odizolować się od presji, pod którą żyła od tak dawna. Czy miał być to jej pierwszy
prawdziwy dom, czy ucieczka? Jeśli to drugie, to znaczy, że jest słaba i nieuczciwa wobec siebie, a
tego nie tolerowała. Trzeba było takiego wstrząsu, aby zadała sobie to pytanie? Poczuła, że ktoś
przesłonił słońce, podniosła głowę i zobaczyła Cliffa.
Nie przyzna mu się, że zaczęła powątpiewać w oczywistość własnych decyzji. Tylko nie
jemu. Będzie twarda.
- Zaraz przyjadą. - Objęła dłońmi kolana i utkwiła spojrzenie w ścianie lasu.
- To dobrze. Oboje zamilkli.
Cliff przykucnął obok niej. Śmieszne, ale sprawiała teraz wrażenie bardziej rozstrojonej, niż
kiedy niósł ją do kuchni. Każdy reaguje inaczej, pomyślał. Miał ochotę ją przytulić, objąć mocno,
jak uczynił to wcześniej. Maggie działała na niego jak jej muzyka, budziła mocne, zmysłowe
odczucia.
Żałował, że przyjął to zamówienie. Kiedy pierwszy raz zobaczył Maggie, powinien
odmówić, wsiąść do samochodu i odjechać. Spojrzał w kierunku jaru.
- Rozmawiałaś ze Stanem?
- Ze Stanem? - powtórzyła, jakby nie zrozumiała pytania. Cliff był tuż obok niej, na
wyciągnięcie ręki, a wydawał się nieskończenie daleki. - A, mówisz o szeryfie. - Chciała, żeby jej
dotknął. Na moment położył dłoń na jej dłoni. - Nie. Zadzwoniłam do operatora i poprosiłam o
połączenie z policją. Rozmawiałam z kimś z posterunku w Hagerstown. - Zamilkła, czekając na
uwagę, że zachowała się jak typowa „miastowa”.
- To dobrze. Puściłem ludzi do domu, będzie spokojniej.
Była tak otępiała, że nie zauważyła, iż robotnicy odjechali. Zniknęły ciężarówki, tylko
wielka, żółta koparka stała nieruchomo nad jarem. Otrząśnij się, powiedziała sobie i wyprostowała
się.
- Słusznie. Dam ci znać, jak policja powie, że można wznowić roboty. - Głos brzmiał
rzeczowo, lecz na myśl, że zostanie zupełnie sama z fatalnym znaleziskiem, zrobiło się jej
niedobrze.
Cliff odwrócił głowę i zdjął okulary.
- Sądziłem, że zaczekam na przyjazd policji. Ogarnęła ją bezbrzeżna ulga. Musiała
odmalować się na twarzy, ale Maggie zapomniała o dumie.
- To głupie, ale...
- Wcale nie głupie, tylko ludzkie. - Cliff uścisnął jej dłoń i ten gest pocieszenia wyzwolił
cały łańcuch emocji zbyt gwałtownych, by je powstrzymać.
Maggie przemknęło przez głowę, że powinna podnieść się i uciec do domu. Cliff mógłby
próbować ją zatrzymać, chociaż niekoniecznie. Nie odpowiedziała sobie na pytanie, co by wolała, i
nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła mu w oczy i pozwalała, by żar powoli ogarniał całe ciało. Nic
poza tym się nie liczyło. Świat wokół przestał istnieć.
Czuła jego palce na skórze. Była w tym dotyku jakaś ogromna siła. Ani nie płynęła od
Cliffa, ani od niej, rodziła się gdzieś na styku. Widziała, jak oczy mu pociemniały. W ciszy
wczesnego popołudnia słyszała każdy jego oddech.
Równocześnie nachylili się ku sobie.
Nawet po latach, nawet gdyby była ślepa i głucha, rozpoznałaby Cliffa po kształcie i smaku
jego ust. Nie było tu nic z delikatności i niepewności pierwszych pocałunków. Być może dlatego
Cliff ją pociągał od momentu, kiedy zobaczyła, jak wysiada z zakurzonego pick - upa. Różnił się od
mężczyzn, którzy pojawiali się w jej życiu. Był inny od tego jednego, najbliższego. Wiedziała o
tym od początku. I dziękowała za to losowi. Nie chciała żadnych powtórek. Nie chciała niczego, co
przypominałoby jej świat, który kiedyś stworzyła z Jerrym i który utraciła. Cliff nie będzie jej
rozpieszczał i wielbił. Był wystarczająco silny, by oczekiwać siły w zamian.
Maggie całowała z takim żarem, że zapomniał, jaka jest krucha i drobna. Nie powinno to
dziwić go u kogoś, kto komponował przepełnioną emocjami muzykę. Skąd jednak miał wiedzieć,
że Maggie obudzi w nim tak silną namiętność? Odniósł wrażenie, że czekał na nią od lat. Zapragnął
kochać się z nią, tu, na trawniku, w promieniach popołudniowego słońca. Odsunął się. Zostało mu
dość sił, by się powstrzymać.
Maggie przyglądała mu się, chwytając z trudem powietrze. Czy to możliwe, że ten
pocałunek podziałał na niego tak samo jak na nią? Czy on też miał zamęt w głowie? Czy czuł to
samo pulsujące pożądanie w całym ciele? Z jego twarzy nie była w stanie nic wyczytać. Gdyby
zapytała, czy przyznałby, że nigdy w życiu nie doświadczył podobnie intensywnego przypływu
namiętności? Spyta go, jak tylko odzyska głos. Raptem wróciła na ziemię, przypomniała sobie, co
zaszło wcześniej, i zerwała się na równe nogi.
- Co my, do diabła, robimy?! - Drżącą dłonią odgarnęła włosy z twarzy. - Jak mogliśmy,
kiedy kilka metrów stąd leży... to. Cliff ujął ją za ramię.
- Co jedno z drugim ma wspólnego?
- Nie wiem.
Emocje zawsze dominowały w jej życiu. Wiedziała o tym, ale nie próbowała niczego
zmieniać. W każdym razie od bardzo wielu lat nie podejmowała takich prób. Pasja, pomieszanie,
rozpacz, wszystko to było niemal uchwytne.
- To znalezisko jest straszne, a ja przed chwilą zastanawiałam się, jakby to było kochać się z
tobą.
W oczach Cliffa pojawił się błysk i szybko zgasł. W przeciwieństwie do Maggie Cliff
dawno temu nauczył się panować nad emocjami.
- Nie owijasz w bawełnę.
- To pochłania zbyt wiele czasu i wymaga wysiłku. - Maggie wreszcie mogła przybrać w
miarę swobodny ton. - Nie spodziewałam się takiej... erupcji. Jestem wytrącona z równowagi tym,
co się stało, i mam zaburzone reakcje.
- „Zaburzone reakcje”.
Uśmiechnął się na to określenie. Teraz, kiedy trochę się uspokoiła, miał ochotę ją
rozdrażnić. Podniósł rękę i przesunął palcem po jej policzku. Ciągle jeszcze biło od niej gorąco.
- Nie powiedziałbym. Robisz wrażenie kogoś, kto świetnie wie, czego chce, i potrafi to
wziąć.
Jeśli chciał ją zirytować, to nie mogło mu się lepiej udać.
- Przestań - syknęła i odepchnęła jego dłoń. - Już ci powiedziałam, nie znasz mnie. I bardzo
dobrze. Nie chcę, żebyś mnie poznał, coraz bardziej się w tym upewniam. Jesteś bardzo przystojny,
Cliff, i bardzo niesympatyczny. Staram się trzymać z daleka od ludzi, których nie lubię.
Teraz dopiero uświadomił sobie, że z nikim się nie kłócił. Coś się zmieniło.
- W takim małym miasteczku trudno nie natykać się na siebie.
- Postaram się.
- To prawie niemożliwe. Zmrużyła oczy i wykrzywiła usta.
- Kiedy coś postanowię, na ogół udaje mi się dopiąć swego.
- Tak. Tego jestem pewien. - Cliff założył na powrót okulary i uśmiechnął się.
- Starasz się być dowcipny czy czarujący?
- Jestem dowcipny i czarujący. Nigdy nie musiałem się starać.
- Przemyśl to. - Maggie odwróciła głowę, aby ukryć uśmiech. Pech chciał, że akurat w
stronę jaru. Przeszedł ją dreszcz. Zaklęła i założyła, swoim zwyczajem, ręce na piersi. - Nie mogę
uwierzyć. Stoję tutaj, prowadzę z tobą absurdalną sprzeczkę, a tam... - Nie potrafiła wymówić
właściwego słowa. - Świat chyba oszalał.
Nie mógł pozwolić, żeby Maggie znowu wpadła w popłoch, a nawet histerię. Stawała się
wtedy jeszcze bardziej niebezpieczna.
- To jakaś bardzo stara historia - powiedział. - Ciebie to nie dotyczy.
- To mój dom, moja ziemia. - Odwróciła się gwałtownie, z błyskiem w oku. - Jak ta sprawa
może mnie nie dotyczyć?
- W takim razie przestań trząść się za każdym razem, kiedy sobie przypomnisz, co
zobaczyłaś.
- Nie trzęsę się.
Cliff bez słowa oderwał jej dłoń od łokcia; drżała, owszem. Maggie szarpnęła się wściekle.
- Kiedy będę chciała, żebyś mnie dotknął, dam ci znać!
- Już dałaś.
Zanim zdobyła się na celną ripostę, szczeniak zerwał się i zaczął ujadać. W chwilę później
usłyszeli zbliżający się samochód.
- Może jednak wyrośnie z niego przyzwoity stróż - stwierdził Cliff. Zbój wykonał kilka
szalonych okrążeń i schował się za kamieniem. - Chociaż...
Nachylił się, poklepał szczeniaka po łbie i ruszył w stronę nadjeżdżającego radiowozu.
Maggie deptała mu po piętach. To jej dom, ona jest osobą odpowiedzialną, powiedziała sobie. I ona
będzie rozmawiała z policją.
Funkcjonariusz wysiadł z samochodu, poprawił czapkę i uśmiechnął się szeroko.
- Cliff A to niespodzianka.
- Cześć, Bob. - Ponieważ panowie nie wymienili uścisków dłoni, Maggie uznała, że muszą
znać się dobrze i często widywać. - Moja firma porządkuje posesję i zakłada tu zieleń.
- Dom Morgana. - Policjant rozejrzał się z zainteresowaniem. - Dawno tu nie byłem.
Wykopaliście coś, o czym powinniśmy wiedzieć?
- Na to wygląda.
- Teraz to jest dom Fitzgerald - oznajmiła Maggie sucho.
Policjant zasalutował, chciał wygłosić jakąś uprzejmą uwagę i zrobił wielkie oczy.
- Fitzgerald - powtórzył. - Pani jest może Maggie Fitzgerald?
- Tak, to ja. - Uśmiechnęła się, choć obecność Cliffa sprawiała, że czuła się nieswojo.
- A niech mnie. Wygląda pani zupełnie tak samo jak na zdjęciach w tych wszystkich
pismach. Chyba znam na pamięć pani piosenki. I powiada pani, że kupiła dom Morgana - bardziej
stwierdził, niż zapytał.
- Tak jest.
Zsunął czapkę z czoła gestem podpatrzonym na westernach.
- Niech no tylko powiem żonie. Na naszym ślubie grali „Forever”. Pamiętasz, Cliff? Był
pierwszym drużbą.
Maggie przechyliła głowę i uważnie spojrzała na Delaneya.
- Naprawdę?
- Jeśli już skończyłeś być pod wrażeniem, rzuć okiem na to, co wykopaliśmy w jarze.
Bob uśmiechnął się poczciwie.
- Po to przyjechałem. - Ruszyli we trójkę w stronę hałdy. - Wie pani, czasami trudno
odróżnić ludzkie kości od zwierzęcych. Może to szczątki sarny.
Maggie zerknęła na Cliffa. Nadal czuła, jak jej palce trafiają na coś, co w pierwszej chwili
wzięła za wydrążony kamień.
- Bardzo bym chciała, żeby tak było. Pies kopał w wybranej z jaru ziemi. - Znowu zaczynała
się denerwować, co dało się słyszeć w jej głosie. - Chciałam go odciągnąć i... - Zamilkła i wskazała
znalezisko.
Policjant przykucnął i gwizdnął cicho.
- Cholera - mruknął. Odwrócił głowę, ale spojrzał na Cliffa, nie na Maggie. - Nie wygląda to
na kości sarny.
- Nie. - Cliff przesunął się tak, by zasłonić Maggie widok. - Co teraz?
Bob podniósł się. Nie uśmiechał się już, za to był wyraźnie podekscytowany.
- Muszę zawiadomić dochodzeniówkę. Chłopcy będą chcieli rzucić na to okiem.
Wrócili na trawnik od frontu. Bob poszedł do radiowozu, żeby połączyć się z posterunkiem.
Maggie wolała nie rozmawiać o kościach.
- A więc znacie się? - zagadnęła jak gdyby nigdy nic.
- Chodziliśmy razem do szkoły. - Cliff zapatrzył się na szybującego między drzewami
kruka. - Kilka lat temu ożenił się z moją kuzynką.
Maggie pochyliła się, zerwała jakiś kwiatek i zaczęła obrywać płatki.
- Masz dużą rodzinę.
Cliff wzruszył ramionami. Kruk wylądował na gałęzi i znieruchomiał.
- Sporą.
- W tym kilku Morganów.
- Owszem - przytaknął powoli. - Dlaczego?
- Zastanawiałam się, czy nie stąd bierze się twoja niechęć do mnie. Nie podoba ci się, że
kupiłam dom Morgana...
Zwykle miał wielki respekt dla szczerości, tymczasem otwartość Maggie go irytowała.
- Nieprawda.
- A jednak nie podoba ci się, że kupiłam ten dom - upierała się Maggie. - Znielubiłeś mnie,
zanim jeszcze poznałeś.
To prawda. Po pocałunku znielubił ją jeszcze bardziej.
- Joyce miała prawo sprzedać dom, komu chciała i kiedy chciała.
Maggie pokiwała głową, przyglądając się szczeniakowi, bawiącemu się w nowo
nawiezionej ziemi.
- Joyce też jest twoją kuzynką?
- Do czego zmierzasz? Maggie podniosła wzrok.
- Próbuję zrozumieć atmosferę małych miasteczek. W końcu będę tu mieszkać.
- Zatem pierwsza rzecz, której powinnaś się nauczyć, to ta, że nie lubimy pytań. Ludzie
gotowi są wiele opowiedzieć, czasami więcej, niż byś chciała usłyszeć, ale nie wolno ich ciągnąć za
język. Maggie zmarszczyła lekko brwi.
- Zapamiętam to sobie. - Całkiem zadowolona, że go zirytowała, skupiła uwagę na
policjancie.
- Przyślą ekipę. - Bob spojrzał na nią; na Cliffa, potem na pryzmę ziemi nad jarem. -
Chłopcy pokręcą się tu trochę, a potem zabiorą, co wykopaliście.
- Co dalej? - chciała wiedzieć Maggie.
- Dobre pytanie. - Bob przestąpił z nogi na nogę. - Nigdy nie miałem do czynienia z takim
przypadkiem. Pewnie poślą wasze znalezisko do ekspertyzy medycznej do Baltimore. Dopiero jak
dostaniemy wynik, będzie można zacząć dochodzenie.
- Dochodzenie? - Maggie poczuła ucisk w gardle. - Jakie dochodzenie?
- Cóż, skoro ktoś został pochowany w jarze, to znaczy, że...
- ...ktoś go tam pochował - dokończył Cliff z wyraźną kpiną w głosie.
- Wszystkim nam dobrze zrobi kawa - orzekła Maggie i nie czekając na reakcję mężczyzn,
skierowała się w stronę domu.
Bob zdjął czapkę i otarł pot z czoła.
- Nie mogę uwierzyć. - Nie odrywał oczu od Maggie, która właśnie weszła na ganek.
- W to, że widzisz Maggie Fitzgerald, czy w to, że znaleźliśmy kości?
- W jedno i drugie. - Bob wyjął z kieszeni gumę do żucia, rozpakował jeden listek i włożył
do ust. - Co taka sława robi na pustkowiu, w środku lasu?
- Może odkryła, że lubi drzewa.
- Ile ma tu ziemi? Dziesięć, dwanaście akrów?
- Dwanaście.
- Wygląda na to, że kupiła więcej, niż chciała. Cholera jasna, Cliff, nie mieliśmy w
hrabstwie żadnej większej sprawy od czasu, gdy rąbnięty Mel Stickler podpalił stodołę. A w
mieście to...
- A w mieście to dopiero się dzieje, co? Prawdziwy film akcji.
Bob zbyt dobrze znał Cliffa, żeby się obrażać.
- Lubię filmy akcji - stwierdził spokojnie. - A ta miejska dama cudownie pachnie.
- Co u Carol Ann?
Bob uśmiechnął się na wspomnienie żony.
- Wszystko w porządku. Posłuchaj, Cliff, jeśli facet nie ma oczu i nie potrafi docenić piękna,
powinien iść do lekarza. Nie powiesz mi, że nie zauważyłeś, jaka to śliczna kobieta.
- Zauważyłem. - Spojrzał na kamień, na którym siedziała, kiedy ją pocałował. Pamiętał ten
pocałunek w każdym najdrobniejszym szczególe. - Bardziej mnie interesuje robota, którą mi
zleciła.
Bob zaśmiał się.
- Jeśli tak, to bardzo zmieniłeś się od czasów szkoły. Pamiętasz, jak przyjeżdżaliśmy twoim
starym chevroletem do tych bliźniaczek blondyneczek, co to ich rodzice wynajmowali przez jakiś
czas dom Morgana? Na tym zakręcie, o tam, zgubiłeś tłumik.
- Pamiętam.
- Spacery po lesie... - wspominał Bob. - Najładniejsze dziewczyny w całej szkole. Szkoda,
że ich ojca tak szybko przenieśli gdzie indziej.
- Kto tu mieszkał potem? - zastanawiał się Cliff. - Takie starsze małżeństwo z Harrisburga,
Faradayowie. Długo tu mieszkali. Dopiero kiedy on umarł, ona przeniosła się do dzieci. Kilka
miesięcy później Morgan zginął w wypadku. Od tamtego czasu dom stał pusty.
Bob wzruszył ramionami i obaj spojrzeli w stronę jaru.
- Będzie jakieś dziesięć lat.
- Dziesięć lat - powtórzył Cliff. - Kawał czasu. Z oddali doszedł ich odgłos nadjeżdżającego
samochodu.
- Ekipa dochodzeniowa. - Bob założył na powrót czapkę. - Teraz to już ich sprawa.
Maggie obserwowała działania policji z ganku. Wyszedłszy z założenia, że jeśli będą chcieli
z nią rozmawiać, to ją poproszą, piła trzeci kubek mocnej, czarnej kawy. Wyglądało na to, że ludzie
z dochodzeniówki znają się na swojej robocie. Przeszkadzałaby im tylko.
Przesiali ziemię i starannie zapakowali znalezione kości. Maggie mówiła sobie, że kiedy
wywiozą feralne znalezisko, będzie mogła o nim zapomnieć. Oby tak rzeczywiście się stało. To, co
trafiło właśnie do plastykowych toreb, było kiedyś żywą istotą ludzką: kobietą albo mężczyzną,
kimś, kto myślał, czuł. I kto spoczął w jarze tuż obok jej domu. Nie, o czymś takim nie można
zapomnieć.
Musi dowiedzieć się, kim była ta osoba, jak umarła i dlaczego została zakopana na terenie
jej posesji. Musi poznać prawdę, jeśli ma mieszkać w tym domu. Kończyła właśnie kawę, gdy
jeden z policjantów ruszył w kierunku ganku. Maggie podeszła do schodków.
- Proszę pani. - Policjant ukłonił się i błysnął blachą. - Porucznik Reiker.
Porucznik wyglądał bardziej na księgowego niż na policjanta. Ciekawe, czy nosi pistolet
pod marynarką? - przemknęło Maggie przez głowę.
- Skończyliśmy. Przepraszamy za kłopot.
- W porządku. - Zacisnęła obie dłonie na kubku. Najchętniej wróciłaby teraz do domu, do
swojej muzyki.
- Mam już raport funkcjonariusza, który przyjechał na wezwanie, ale chciałbym usłyszeć od
pani, jak doszło do znalezienia szczątków.
„Szczątki”. Maggie wzdrygnęła się. To słowo brzmiało tak bezosobowo. Po raz drugi
opowiedziała o tym, jak szczeniak zaczął rozkopywać ziemię. Mówiła spokojnie, bez drżenia w
głosie.
- Niedawno kupiła pani ten dom?
- Tak. Wprowadziłam się kilka tygodni temu.
- I wynajęła pani Delaneya, żeby uporządkował posesję.
- Tak.
Spojrzała na Cliffa, który też rozmawiał z jednym z policjantów.
- Polecił mi go człowiek, który remontuje dom.
- Uhm. - Porucznik słuchał i robił notatki. - Delaney powiedział mi. że chciała pani zrobić
oczko wodne w jarze.
Maggie zwilżyła wargi.
- Tak.
- Dobre miejsce na oczko wodne - przyznał takim tonem, jakby prowadzili towarzyską
rozmowę. - Na razie proszę nic tam nie robić. Być może będziemy musieli obejrzeć jeszcze
dokładnie ten jar.
Maggie zacisnęła mocniej palce na pustym kubku.
- Rozumiem.
- Ogrodzimy na razie to miejsce siatką. Przed pani psem i dzikimi zwierzętami. - Porucznik
postawił jedną stopę na najniższym stopniu ganku.
I przed ludźmi, dodała Maggie w myślach. Nie trzeba geniusza, żeby czytać między
słowami. Zanim dzień się skończy, całe hrabstwo nie będzie mówić o niczym innym. Szybko
uczyła się, jak wygląda życie na prowincji.
- Róbcie, co uważacie za stosowne.
- Dziękuję za zrozumienie, panno Fitzgerald. - Obracał długopis w palcach, jakby
zastanawiał się nad czymś.
- Coś jeszcze?
- Wiem, że to nieodpowiedni czas. - Porucznik uśmiechnął się, zakłopotany. - Czy mógłbym
prosić panią o autograf? Byłem wielkim fanem pani matki i chyba znam większość pani piosenek.
Maggie zaśmiała się. Absurdalny, niedorzeczny dzień. Wzięła podsunięty jej notes i
długopis.
- Sam autograf czy mam napisać coś jeszcze?
- Gdyby pani mogła: „Mojemu przyjacielowi Harveyowi”.
Zanim spełniła prośbę, podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Cliffa, na poły szydzące, na
poły rozbawione. Złożyła autograf i oddała notes porucznikowi.
- Nie znam się na waszych procedurach, ale byłabym wdzięczna, gdyby informował mnie
pan o sprawie.
- Za kilka dni będziemy mieli raport lekarza sądowego. - Porucznik znowu przybrał
oficjalny ton. - Wtedy będziemy wiedzieli trochę więcej. Dziękuję, że zechciała pani poświęcić mi
czas. Nie będziemy już pani przeszkadzać.
Maggie czuła na sobie spojrzenie Cliffa, ale już nie popatrzyła w jego stronę. Odwróciła się
i weszła do domu. Po chwili przez otwarte okna popłynęła muzyka.
Cliff odpowiedział na wszystkie pytania policjantów i teraz słuchał dźwięków,
dochodzących z pokoju muzycznego. Maggie grała coś z klasyki, nie rozpoznawał co, ale szybki,
pełen pasji utwór wymagał ogromnej koncentracji. Terapia, pomyślał i podszedł do samochodu. Nie
jego sprawa, że Maggie jest wytrącona z równowagi. Oznajmiła mu przecież, że przyjechała tutaj
szukać samotności.
Ekipa dochodzeniowa zbierała się do odjazdu. Za chwilę Maggie zostanie sama. W muzyce
słychać było napięcie i desperację. Zaklął pod nosem, wcisnął kluczyki na powrót do kieszeni i
ruszył w stronę ganku.
Nie zareagowała na jego pukanie. Grała. Niewiele myśląc, pchnął drzwi frontowe. Dom
rozbrzmiewał dźwiękami. Cliff stanął w progu pokoju muzycznego. Maggie pochyliła głowę, ale
chyba nie widziała klawiszy. Talent? Bez wątpienia. A przy tym napięcie i bezbronność.
Połączenie, które sprawiło, że poczuł się nieswojo, chociaż nie potrafiłby powiedzieć dlaczego.
Chciał ją pocieszyć. W tych okolicznościach zachowałby się tak wobec każdego. Nie
musiała nic dla niego znaczyć, żeby wyciągnął do niej rękę. Ranne ptaki, zabłąkane zwierzęta,
zawsze miał do nich słabość. Głupio myślę, uznał i czekał, aż Maggie skończy.
Drgnęła zaskoczona, kiedy wreszcie podniosła wzrok. Cholera, zaklęła w duchu.
- Myślałam, że już pojechałeś.
- Nie. Oni tak.
Odgarnęła wpadające do oczu włosy. Miała nadzieję, że sprawia wrażenie spokojnej.
- Jest coś jeszcze?
- Tak. - Podszedł do fortepianu i przeciągnął palcem po klawiszach, spojrzał na uchyloną
pokrywę. Ani śladu kurzu w domu, w którym kurz zalegał wszędzie grubymi warstwami. Znak, jak
ważna jest dla niej praca.
Maggie czekała na wyjaśnienie.
- Co takiego?
- Myślałem o steku.
- Że co proszę? Uśmiechnął się. Taką ją wolał.
- Nic nie jadłem.
- Przykro mi. - Maggie wyprostowała się. - Nie dysponuję stekiem.
- Jest niezła restauracja szesnaście kilometrów stąd. - Wziął ją za rękę, żeby wstała z
taboretu. - Mam wrażenie, że zrobią stek lepiej niż ty.
Cofnęła rękę i spojrzała na niego uważnie.
- Wybieramy się na kolację?
- Właśnie.
- Dlaczego?
Sam sobie mógł zadać to pytanie.
- Ponieważ jestem głodny.
Ujął ją ponownie za rękę. Nie podniosła się z taboretu, jeszcze się opierała, ale bardzo
chciała wyjść z domu, wyrwać się stąd, uciec, na kilka godzin zmienić otoczenie. Wcześniej czy
później będzie musiała zostać sama, ale teraz...
Cliff to rozumiał i oferował to, czego właśnie potrzebowała.
Bez słowa wyszli z domu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Następnego dnia Maggie zamierzała dokończyć tytułową piosenkę. Zapomnieć o tym, co się
wydarzyło. Nie myśleć o znalezisku, o dochodzeniu, o wynikach ekspertyzy medycznej.
Nie chciała też myśleć o Cliffie, o szalonym pocałunku i bardzo poprawnej wspólnej kolacji.
Nie do wiary, że w obu przypadkach chodziło o tego samego człowieka.
Dzisiaj była wyłącznie kompozytorką, twórczynią muzyki. Jeśli przyjmie taką postawę, być
może uwierzy, że wszystko, co zdarzyło się wczoraj, było udziałem kogoś innego.
Po posesji kręcili się robotnicy, usuwali resztki chwastów, nawozili ziemię, siali trawę,
sadzili rośliny. Ciężarówka przywiozła drewno, z którego miała powstać konstrukcja wzmacniająca
osypujący się stok za domem.
Nic jej to nie obchodziło. Powinna dokończyć muzykę do filmu i zamierzała to zrobić. Była
osobą zdyscyplinowaną i cokolwiek działo się wokół niej, wiedziała, że praca musi być wykonana.
Widziała, jak ojciec kręcił filmy, pomimo że sprzęt się psuł, a aktorzy wpadali w histerię. Jak matka
dawała koncerty, nie zważając na gorączkę. Życie ją rozpieszczało, to prawda, ale też nauczyło
odpowiedzialności.
Dzisiaj najważniejsza jest muzyka do filmu. Skończy tę piosenkę. Może nawet doda na
końcu taśmy coś osobistego, specjalnie dla C. J.
Nie wspomni mu oczywiście ani słowem o feralnym znalezisku. Po takiej wiadomości żadne
pigułki uspokajające by mu nie pomogły. Biedaczysko, martwił się, że dach zawali się jej na głowę.
Gdyby dowiedział się, że policja zbiera koło jej domu czyjeś szczątki do plastykowych worków,
wsiadłby w najbliższy samolot i zabrał ją siłą do Los Angeles.
Ciekawe, czy Cliff poprzedniego wieczoru też użyłby siły, gdyby nie zgodziła się jechać z
nim na kolację? Najprawdopodobniej. Stać go było na takie zachowanie. Mimo to kolacja upłynęła
w bardzo milej atmosferze. Cliff okazał się uważnym, pełnym troski towarzyszem. Nawet
serdecznym, czego się nie spodziewała. Pomyśleć, że uważała go za niesympatycznego,
odpychającego osobnika.
Nie wracali do sprawy znaleziska, nie próbowali spekulować, co mogło się wydarzyć. Nie
rozmawiali też o pracy. Po prostu gawędzili. Nie potrafiłaby teraz powiedzieć o czym, zapamiętała
natomiast niewymuszony nastrój.
Zaklęła i skreśliła ostatnich pięć nut, które spisała z taśmy. Pomyliła się. Przyrzekła sobie,
że nie będzie wracała myślami do poprzedniego dnia, a niestety, to właśnie robiła. Wzięła kilka
głębokich oddechów, żeby się uspokoić. Powinna teraz przewinąć kasetę i zacząć raz jeszcze, od
nowa. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi frontowych. To się nazywa spokojne wiej-
skie życie! Poszła otworzyć, zastanawiając się po drodze, gdzie po raz pierwszy usłyszała to okreś-
lenie.
Na progu ujrzała uzbrojonego mężczyznę. Przypięta do koszuli khaki blacha informowała,
że ma do czynienia z szeryfem. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Jasne włosy, opalona twarz,
pogodne niebieskie, otoczone zmarszczkami oczy kogoś, kto lubi się śmiać. Przemknęło jej przez
myśl, że C.J. przysłał jej aktora prosto z castingu.
- Pani Fitzgerald?
C. J. był zbyt poważny na takie żarty. Poza tym pistolet wyglądał bardzo prawdziwie.
- Tak.
- Jestem szeryf Agee, Stan Agee. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Nie. - Uśmiechnęła się uprzejmie, choć z niejakim przymusem. Broń, blachy, służbowe
samochody. Zbyt wiele policji w tak krótkim czasie.
- Zajmę pani kilka minut. Nie chcę się naprzykrzać.
Miała ochotę powiedzieć, że się naprzykrza, i zamknąć mu drzwi przed nosem. Nie tchórz,
upomniała się i cofnęła, robiąc mu przejście.
- Domyślam się, że przyjechał pan w związku z wczorajszym... wydarzeniem. - Maggie
pchnęła drzwi ramieniem, żeby je domknąć. - Nie wiem, co mogę panu powiedzieć.
- To musiało być paskudne przeżycie, panno Fitzgerald. Takie, o którym chciałoby się
szybko zapomnieć. - W jego głosie dało się słyszeć dobrze wyważoną dozę współczucia
połączonego z równie dobrze wyważoną dozą profesjonalizmu. - Jako szeryf i jako sąsiad, czułem
się w obowiązku zajrzeć do pani i zaofiarować wszelką pomoc.
Maggie ponownie się uśmiechnęła, tym razem już bez przymusu.
- To bardzo miłe z pana strony. Chętnie poczęstuję pana kawą, jeśli przymknie pan oko na
bałagan w kuchni.
Odwzajemnił uśmiech. Miał tak sympatyczną twarz, że Maggie niemal zapomniała o
pistolecie.
- Nigdy nie odmawiam kawy.
- Kuchnia jest tam - powiedziała i zaśmiała się. - Po co ja to panu mówię? Zna pan przecież
ten dom lepiej ode mnie.
Ruszyli do kuchni.
- Prawdę mówiąc, byłem tutaj zaledwie kilka razy. Morganowie przenieśli się, gdy Joyce
była jeszcze dzieckiem.
- Mówiła mi.
- Od dziesięciu lat nikt tu nie mieszkał. Kiedy teść zginął, Louella przestała zajmować się
tym domem. - Spojrzał na spękaną farbę na suficie.
- Ustanowiła fundusz powierniczy do czasu, aż Joyce skończy dwadzieścia pięć lat. Pewnie
pani wie, że nie namawiałem żony na sprzedaż. Przeciwnie.
- Cóż... - Maggie krzątała się po kuchni, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
- Chyba liczyłem, że zrobimy tu w końcu kiedyś remont i wynajmiemy komuś. - Brzmiało
to jak wyznanie człowieka, który wie, czym są marzenia, ale nie ma czasu na ich realizację. - Taki
dom wymaga mnóstwa czasu i pieniędzy, żeby przywrócić go do przyzwoitego stanu. Joyce chyba
jednak słusznie zrobiła, że go sprzedała.
- Mogę tylko się cieszyć, że podjęła taką decyzję. - Maggie włączyła ekspres i wskazała
krzesło.
- Najęła pani Boga do napraw, Delaneya do uporządkowania posesji... To najlepszy wybór.
- Stan uśmiechnął się szeroko, widząc pytające spojrzenie Maggie. - W małym miasteczku
wieści rozchodzą się błyskawicznie.
- Domyślam się.
- Wracając do tego, co wydarzyło się wczoraj...
- Szeryf odchrząknął. - Wiem, że musiało to być dla pani ciężkie przeżycie. Joyce jest
zupełnie wytrącona z równowagi. Ktoś inny na pani miejscu spakowałby walizki i wyniósł się
precz.
Maggie wyjęła kubki z szafki.
- Nie zamierzam się nigdzie ruszać.
- Cieszę się, że tak pani mówi. - Milczał przez chwilę, przyglądając się, jak nalewa kawę.
Na szczęście ręce jej nie drżały. - Rozumiem, że Cliff był tutaj wczoraj.
- Tak. Przyjechał sprawdzić, jak posuwają się prace.
- I pani pies wykopał...
- Tak. - Maggie postawiła kubki na stole i usiadła. - To jeszcze szczeniak. Śpi teraz na
górze. Miał zbyt wiele wrażeń.
Szeryf podziękował gestem za śmietankę.
- Nie przyjechałem wypytywać o szczegóły. To sprawa policji. Chciałem tylko
zadeklarować: może pani do mnie dzwonić w każdej chwili, jeśli tylko uzna, że jestem potrzebny.
- Bardzo dziękuję. Nie znam się na procedurach, ale powinnam była chyba zatelefonować
do pana już wczoraj.
- Lubię wiedzieć, co się dzieje na moim terenie, ale w tym przypadku... - Wzdrygnął się. - I
tak musiałbym natychmiast przekazać sprawę tym ze stanowej. - Na jego palcu błysnęła obrączka,
taka sama jak Joyce: prosta, solidna, ze złota. - Widzę, że zabrała się pani za podłogę.
Maggie ocknęła się z zamyślenia.
- A... tak. Zerwałam stare linoleum. Trzeba będzie scyklinować deski.
- Niech pani zadzwoni do George'a Coopera - poradził szeryf. - Znajdzie go pani w książce
telefonicznej. Ma elektryczną cykliniarkę, zrobi to pani raz - dwa. Proszę powołać się na mnie.
- Dobrze. Dziękuję. - Rozmowa powinna ją odprężyć: nic z tego, ciągle była zdenerwowana.
- Jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, proszę dzwonić. Joyce chce zaprosić panią na
kolację. Robi najlepszą szynkę w całym hrabstwie.
- Będzie mi bardzo miło.
- Nie może się nadziwić, że ktoś taki jak pani zdecydował się zamieszkać w Morganville. -
Szeryf popijał kawę, tymczasem kawa Maggie zdążyła wystygnąć. On był rozluźniony, ona spięta. -
Ja specjalnie nie słucham muzyki, ale Joyce zna wszystkie pani piosenki. Czyta też te kolorowe
pisma i raptem osoba, o której tyle piszą, kupuje od niej dom. - Spojrzał na drzwi kuchenne. -
Powinna pani poprosić Boga, żeby założył blokady.
Maggie poszła za jego wzrokiem, myśląc, że trzeba naoliwić zawiasy.
- Blokady?
Stan zaśmiał się i dopił kawę.
- Zboczenie zawodowe. Człowiek zaczyna myśleć wyłącznie o bezpieczeństwie. To miłe,
spokojne miasteczko, panno Fitzgerald. Nie chcę, żeby nabrała pani fałszywych wyobrażeń, ale
będę czuł się lepiej, wiedząc, że ma pani porządne drzwi. W końcu mieszka tu pani sama. - Wstał i
poprawił odruchowo kaburę. - Dziękuję za kawę. Proszę dzwonić, jeśli będzie pani czegoś
potrzebowała.
- Zapamiętam.
- Wyjdę tędy, a pani niech wraca do pracy. I proszę zatelefonować do George'a Coopera.
- Dobrze. - Maggie podeszła z nim do drzwi. - Dziękuję, szeryfie.
Przez chwilę stała nieruchomo, z głową opartą o framugę. Była zła, że tak łatwo ulega
nastrojom. Szeryf przyjechał w najlepszej wierze, chciał powiadomić, że jest do jej dyspozycji.
Tymczasem ją ta rozmowa zupełnie wytrąciła z równowagi. Za dużo tych stróżów prawa. Jak
wtedy, kiedy zginął Jerry. Niekończące się pytania. Myślała, że ma to już za sobą, tymczasem
sytuacja się powtarzała.
„Samochód pani męża wypadł z szosy. Nie znaleźliśmy jeszcze ciała, ale robimy, co w
naszej mocy. Proszę przyjąć wyrazy współczucia”.
Tak, początkowo wszyscy okazywali współczucie: policja, jej przyjaciele, przyjaciele
Jerry'ego. A potem pojawiły się pytania. „Czy mąż pił coś przed wyjściem z domu? Czy był zły,
zdenerwowany? Pokłócili się państwo?”
Boże, czy nie dość, że zginął? Dlaczego doszukiwali się dziesiątek ukrytych przyczyn? Ile
przyczyn może stać za śmiercią dwudziestoośmioletniego mężczyzny, który kieruje samochód w
przepaść?
Owszem, wypił przed wyjściem z domu. Pił dużo, od momentu kiedy jego kariera zaczęła
kuleć, a jej rozkwitać. Tak, kłócili się, bo żadne z nich nie mogło zrozumieć, co stało się z ich
wspólnymi marzeniami. Odpowiadała na wszystkie pytania, musiała znosić wścibstwo prasy;
myślała, że oszaleje.
Zacisnęła powieki. Tamto ma już za sobą. Zamknięty rozdział. Nie wskrzesi Jerry'ego i nie
rozwiąże jego problemów. Znalazł własne rozwiązanie. Oderwała się od drzwi i przeszła do pokoju
muzycznego.
W pracy znajdowała spokój i dyscyplinę, których tak bardzo potrzebowała. Zawsze tak było.
Muzyka stanowiła ujście dla emocji. Uczyła się budować kompozycję, nadawać jej strukturę,
zamykać w odpowiednim czasie, to była konieczność. Przede wszystkim jednak chodziło o emocje:
jej i słuchaczy. Nic innego nie miało znaczenia.
Sam talent to za mało, wiedziała o tym. Jerry'emu nie wystarczył. Talentowi musi
towarzyszyć dyscyplina i kreatywność. Maggie była utalentowana, zdyscyplinowana i kreatywna -
miała wszystko.
Praca pochłonęła ją bez reszty. Tytułowa piosenka musiała być namiętna, pełna pasji,
erotyzmu. Maggie chciała, żeby melodia poruszała zmysły, ożywiała pragnienia, budziła tęsknoty.
Nie zdecydowano jeszcze, kto zaśpiewa, miała więc pełną swobodę, mogła wybrać dowolny
styl. Myślała o czymś bluesowym, w tle słyszała dźwięki saksofonu. Tak, to musi być zmysłowa
piosenka. Ostatniej nocy, kiedy nie mogła zasnąć, zaczęła pisać słowa. Teraz usiłowała spleść je z
muzyką.
Znalazła klucz: namiętność, nad którą nie sposób zapanować. Coś, czego sama
doświadczyła poprzedniego dnia, na skarpie przed domem, w pełnym słońcu, z Cliffem.
Pożądaniu towarzyszy szaleństwo. Zamknęła oczy, wsłuchując się w muzykę i składając
słowa. Czy sama nie zbliżyła się do szaleństwa, nie przekonała się o jego bolesnej słodyczy? Czy
nie pragnęła Cliffa? Kojarzył się jej z bezksiężycową, parną nocą, kiedy powietrze jest tak gęste, że
czujesz je na skórze.
Słowa wypływały z jej własnych pragnień, wtapiały się w muzykę. Słowa kochanków, pełne
desperacji, wypowiadane niskim, zdławionym głosem. Nikt, kto je usłyszy, nie pozostanie
obojętny.
Kiedy skończyła, nie mogła złapać tchu. Była podniecona i szczęśliwa. Miała właśnie
przewinąć kasetę, kiedy zobaczyła Cliffa w drzwiach.
Zamarła z uniesioną ręką. Przywołałam go tą piosenką, pomyślała. Czy to magia?
Wyłączyła magnetofon i odezwała się najspokojniejszym głosem, na jaki było ją stać.
- Na wsi panuje taki zwyczaj, że wchodzi się do cudzych domów nieproszonym?
- Nie słyszysz pukania, kiedy pracujesz. Maggie przechyliła głowę.
- Co mogłoby oznaczać, że nie chcę, by mnie niepokojono.
- Mogłoby. - „Niepokojono”. Omal nie parsknął śmiechem na to określenie. Czym jest
niepokojenie wobec emocji, które wywołała w nim piosenka Maggie? Musiał użyć całej swojej siły
woli, żeby nie chwycić jej w ramiona i nie pociągnąć za sobą na zakurzoną podłogę. Podszedł
bliżej; wyczuwał teraz wyraźnie zapach perfum, których używała.
- Wczoraj straciłam sporo czasu. - Uniesienie towarzyszące pracy opadło i teraz Maggie
czuła się osłabiona, bezbronna. - W Los Angeles czekają na tę muzykę. Muszę zdążyć na czas.
Cliff powtarzał sobie, że powinien trzymać się z daleka, a coraz bardziej uzależniał się od
Maggie. Wiedział, że wbrew sobie gotów jest zrobić krok, po którym odwrót będzie niemożliwy.
To nie była kobieta dla niego, ale połączyło ich coś, czego musieli razem doświadczyć.
- Wygląda na to, że skończyłaś - zauważył.
- O tym ja decyduję.
- Zagraj jeszcze raz. - Prośba zabrzmiała jak wyzwanie i Maggie tak ją odebrała. Widział to
w jej oczach. - Chcę usłyszeć jeszcze raz tę piosenkę.
Doskonale zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zaczęła przewijać kasetę. Ta piosenka
to fantazja, mówiła sobie, tak jak cały film. Napisała ją z myślą o bohaterach, słowa, muzyka nie
miały absolutnie nic wspólnego z nią samą i z Cliffem.
Wysłucha piosenki spokojnie, jak profesjonalistka, zwracając uwagę na detale techniczne.
Na tym przecież polega jej praca. Okazało się, że nie jest to takie proste. Wstała i podeszła do okna.
Kiedy pożądanie staje się zbyt silne, lepiej zachować dystans.
Nadchodzi noc, noc gorąca
Noc szaleństwa
Noc bez końca
Żarem krew rozpala
Porywa cię, unosi
Spełnia wszystkie pragnienia...
Cliff wsłuchiwał się w piosenkę. I tak jak obiecywał głos, czekał, by spełniły się jego
pragnienia. Zanim zdążył podejść do Maggie, odwróciła się do niego. Słońce padające przez okno
opromieniło jej głowę złotą aureolą.
Bez słowa położył jej dłoń na karku. Ona też się nie odezwała, ale czuł jej opór, nagłą
sztywność ciała. Zrobiła krok do tyłu. Potrzebowała spokoju, stabilizacji. Cliff nie mógł jej tego
dać.
Zacisnął mocniej palce, kiedy się cofnęła, co dla obojga było zaskoczeniem. Zapomniał o
kulturalnym zachowaniu, tak jak zapomniał, że przyjechał tutaj tylko po to, by sprawdzić, jak
Maggie się czuje. Pod wrażeniem piosenki, słów i muzyki, zaciskał teraz palce na jej karku. Maggie
była wściekła, obrzuciła go groźnym spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć: Tylko się waż. Takiej
reakcji właśnie oczekiwał.
Przysunął się jeszcze bliżej. Kiedy uniosła dłoń w proteście, chwycił ją za nadgarstek. Czuł
pod palcami szybki, nierówny puls. Mierzyli się przez moment wzrokiem, a potem przyciągnął ją
do siebie i pocałował.
Przed oczami Maggie rozbłysła feeria świetlistych barw. Dotąd mogła coś takiego tylko
sobie wyobrażać. Objęła Cliffa i przygarnęła do siebie. Cały świat skurczył się do tej jednej, jedynej
chwili, która zdawała się trwać w nieskończoność.
Czy na to właśnie czekała? Na rozkosz, która sprawia, że człowiek przestaje myśleć? Czy to
były doznania, odczucia, które od tak dawna rozbrzmiewały w jej muzyce? Nie znajdowała żadnej
odpowiedzi. Pozostały tylko pragnienia.
Cliff też nie był w stanie myśleć. Maggie tak właśnie na niego działała. Wsunął dłonie pod
jej bluzę i pieścił gładką skórę; wiedział, że taka będzie w dotyku. Maggie przywarła do niego,
wyszeptała jego imię i w tej chwili coś w nim eksplodowało, coś nieokiełznanego i
niekontrolowanego.
Stał się gwałtowny, porywczy, chociaż zawsze był delikatnym kochankiem. Nie myślał o
tym, że może zadać ból. Wiedział, że nigdy nie nasyci się Maggie, nigdy nie będzie miał jej dość.
Chciał więcej i więcej.
Doprowadzał ją do obłędu. Nikt nigdy nie pokazał jej, że może istnieć tak potężne
pożądanie, które jest w stanie wypalić ją jak ogień, w jednej sekundzie ogarniający wszystko, by po
chwili pozostawić zgliszcza. Jęknęła cicho. Pragnęła więcej i bała się, że gdy oprzytomnieje,
zostanie z niczym.
- Nie - powiedziała z trudem. - Nie - powtórzyła. - To jakiś obłęd.
Cliff uniósł głowę. Oczy miał niemal czarne, oddychał nierówno. Maggie po raz pierwszy
ogarnął lęk. Co ona wie o tym człowieku?
- Mówisz w swojej piosence o szaleństwie - powiedział. - Masz rację.
Tak, miała rację. Myślała o Cliffie, kiedy układała słowa. I powtarzała sobie, że potrzebny
jej spokój i zdrowy rozsądek.
- Żadne z nas nie chce zwariować.
- Nie. - Cliff czuł, że jeszcze moment, a zupełnie straci kontrolę nad sobą. Pogładził Maggie
po włosach. - Już nie możemy się zatrzymać. Pragnę cię, nawet jeśli nie powinienem.
Gdyby nie wypowiedział jej imienia... Nie zdawała sobie sprawy, że tak ją to może rozbroić.
Oparła głowę na jego piersi. W Cliffie ten prosty, niezaplanowany gest obudził zupełnie nowe od-
czucia.
Ta kobieta potrafiła zajść głęboko za skórę. Jeśli na to pozwoli, nigdy się od niej nie uwolni.
Chciał ją znowu objąć i walczył z sobą. Pragnął jej i zamierzał ją mieć. Co nie oznaczało, że się
zaangażuje. Oboje wiedzieli, że to, co zaiskrzyło między nimi, wypali się prędzej czy później.
Proste. Potem rozejdą się każde w swoją stronę.
Był podniecony, ale tym się nie przejmował. Martwiła go czułość, którą wzbudziła w nim
Maggie. Powinni wrócić na bezpieczną ścieżkę. Położył jej dłonie na ramionach.
- Pragniemy się. - Brzmiało to tak prosto, że Cliff gotów był uwierzyć we własne słowa.
- Tak. - Maggie skinęła głową. Robiła teraz wrażenie spokojnej. - Wiesz chyba, że nie
można mieć wszystkiego, czego się pożąda.
- To prawda, ale tym razem nie ma powodu odmawiać sobie spełnienia pragnień.
- Jest przynajmniej kilka. Prawie cię nie znam. Cliff się zachmurzył.
- Ma to dla ciebie jakieś znaczenie? Maggie cofnęła się gwałtownie.
- Wierzysz we wszystko, co przeczytasz. - Głos brzmiał ostro, w oczach pojawił się chłód. -
Los Angeles, miasto grzeszników. Muszę cię rozczarować, ale nie miewam przygodnych
kochanków. Moje życie to jest to. - Uderzyła dłonią w fortepian, zrzucając partyturę. - Skoro
wszystko o mnie wiesz, powinieneś wiedzieć także i to, że jeszcze dwa lata temu miałam męża.
Choć to pewnie rozśmieszy cię do łez, byłam mu wierna przez sześć lat.
- Moje pytanie dotyczyło czegoś zupełnie innego. Mnie i ciebie. Wyłącznie. - W
przeciwieństwie do Maggie Cliff mówił spokojnie.
- W takim razie oznajmiam ci, że nie zwykłam iść do łóżka z facetami, których nie znam.
- Jak dobrze musisz mnie poznać?
- Lepiej niż kiedykolwiek zdołam. Mam jeszcze jedną zasadę: trzymać się z dala od ludzi,
którzy nie akceptują tego, kim jestem i jaka jestem.
- Być może nie wiem, kim jesteś i jaka jesteś.
Może chcę się tego dowiedzieć. - Spojrzał jej prosto w oczy.
- Bez mojej dobrej woli raczej ci się to nie uda, nie sądzisz?
Uniósł brwi, jakby rozbawiło go to pytanie.
- Przekonamy się.
- A teraz zostaw mnie z łaski swojej samą. Mam mnóstwo pracy - zażądała stanowczo.
- Powiedz mi, o czym myślałaś, pisząc tę piosenkę.
- Prosiłam, żebyś zostawił mnie samą.
- Wyjdę. Odpowiedz tylko na moje pytanie.
- O tobie.
Uśmiechnął się, a potem uniósł jej dłoń do ust i ucałował.
- To dobrze. Myśl o mnie. Wrócę tu.
Nie miała wyboru. Była skazana na rozmyślanie o nim.
Obudziła się w środku nocy, na wpół przytomna. Nie chciała śnić o Cliffie. I na pewno nie
chciała budzić się w nocy z głową nabitą myślami o nim.
Patrząc w sufit, wsłuchiwała się w ciszę. W takich chwilach uświadamiała sobie, jak bardzo
jest sama. Do tej pory w domu zawsze ktoś był oprócz niej, choćby ktoś ze służby. Tu od
najbliższego domu w linii prostej dzieliło ją przynajmniej osiem kilometrów. Nie było klubów
nocnych i całodobowych sklepów. Dotąd nie założyła nawet anteny telewizyjnej. Chciała być sama
i była.
Dlaczego w takim razie łóżko wydaje się puste, a noc dłuży się w nieskończoność? Obróciła
się na bok, usiłując otrząsnąć się z minorowego nastroju i przestać rozmyślać o Cliffie.
Zatrzeszczała jakaś deska na piętrze, ale Maggie nie zwracała uwagi na dziwne odgłosy.
Stare domy wydają różne dźwięki w nocy, zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Znowu się
przekręciła.
Nie chciała, żeby Cliff był z nią tutaj. Sama myśl o tym oznaczała wkraczanie na
niebezpieczny grunt. Zaczęła układać w głowie listę zadań do wykonania na następny dzień.
Kiedy ponownie coś usłyszała, odruchowo spojrzała na sufit. Trzeszczenia i skrzypienia nie
przeszkadzały jej. Spała w nowym domu spokojnie dopóty, dopóki nie poznała Cliffa Delaneya.
Rozległo się ciche zamykanie drzwi. Serce podeszło jej do gardła. Ktoś był w domu. Zacisnęła
palce na kołdrze i nasłuchiwała.
Czy ktoś schodził z piętra, czy to wyobraźnia płata jej figle? Przerażona pomyślała o
znalezisku w jarze. Odwróciła powoli głowę, szukając wzrokiem szczeniaka. Spał w nogach łóżka.
Zamknęła oczy, próbując oddychać głęboko.
Jeśli pies nic nie usłyszał, to znaczy, że nic się nie dzieje. To tylko stare deski. Znowu jakieś
odgłosy, tym razem na dole: ciche skrzypnięcie, jedno, drugie. Drzwi kuchenne? Ostrożnie sięgnęła
po stojący przy łóżku telefon. Przykładając słuchawkę do ucha, przypomniała sobie, że wyłączyła
aparat na dole, nie chcąc, by ktokolwiek jej przeszkadzał. Była bliska histerii.
Myśl, nakazała sobie. Zachowaj spokój i pomyśl. Była sama, bez możliwości wezwania
pomocy, zdana wyłącznie na siebie. Ile razy w ciągu minionych tygodni to sobie powtarzała?
Zasłoniła usta dłonią, żeby stłumić oddech, i nasłuchiwała. Cisza. Żadnych skrzypnięć,
odgłosu kroków. Ostrożnie podniosła się z łóżka, wzięła do ręki stojący przy kominku pogrzebacz i
usiadła w fotelu. Ściskając mocno w dłoni swoją broń, modliła się o nadejście poranka.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Minęło kilka dni i Maggie całkiem zapomniała o nocnych odgłosach. Rano po tamtej nocy
miała poczucie, że zachowała się jak kompletna idiotka. Obudził ją szczeniak; zasnęła w fotelu, z
pogrzebaczem na kolanach, jakby to był miecz. Było pogodnie, za oknem śpiewały ptaki, świat
odzyskał realny wymiar i Maggie uznała nocne przeżycia za wytwór chorej imaginacji. Być może
nie była wcale przygotowana do mieszkania samej. Dobrze, że wyłączyła telefon. W przeciwnym
razie całe miasteczko dowiedziałoby się, że jest histeryczką.
Skądinąd miała prawo być wytrącona z równowagi. Robotnicy wykopują ludzkie szczątki
koło jej domu, szeryf radzi, żeby założyła porządne zamki... Jedyną pociechą było to, że skończyła
muzykę do filmu. C.J. powinien być zadowolony. Może przestanie ją zamęczać, żeby wróciła do
Los Angeles, i przynajmniej chwilowo da jej spokój.
Pozostawało tylko jechać na pocztę i wysłać partyturę oraz kasetę. Później uczci ukończenie
pierwszej pracy w nowym domu.
Jechała wąską, wysadzaną drzewami drogą, nie spiesząc się zbytnio, podziwiając widoki,
zgadując, co wyrośnie na polach, na których pracowali farmerzy, i jak będą wyglądały pobocza
szosy, kiedy pąki rozwiną się w liście.
Na łące pasły się krowy, którym towarzyszyło kilka cielaków. Jakiś pies rozszczekał się na
widok jej samochodu. Panika, w którą wpadła tamtej nocy, wydawała się jej teraz czymś żenującym
i absurdalnym.
Mijała skromne wiejskie domki i okazałe, nowoczesne rezydencje otoczone idealnie
przystrzyżonymi trawnikami. Na te ostatnie patrzyła z niechęcią. Dlaczego ludzie w tak głupi
sposób niszczą otoczenie? Zaśmiała się głośno. Zaczyna myśleć jak Cliff Delaney. Każdy ma w
końcu prawo mieszkać tak, jak chce. Wolała jednak stare domy otoczone drzewami.
Wjechała do Morganville. Zadbane ogródki, trochę samochodów na ulicach, chodniki.
Poczta mieściła się w niewielkim ceglanym budynku tuż obok banku. Koło skrzynki pocztowej
stało dwóch mężczyzn. Przerwali rozmowę i przyglądali się, jak Maggie wjeżdża na parking i
wysiada z samochodu. Przechodząc obok nich, uśmiechnęła się i powiedziała:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiedzieli równocześnie. Jeden z nich uchylił czapki.
- Ładny samochód.
- Dziękuję.
Weszła do niewielkiego budynku poczty bardzo zadowolona, że nawiązała, krótką
wprawdzie, ale zawsze rozmowę.
Urzędniczka siedząca za ladą, jedyna zresztą, plotkowała z jakąś młodą kobietą z dzieckiem
na ręku i liczyła znaczki.
- ...ale nie powiem ci, jak długo. - kończyła zdanie. - Nikt tam nie mieszkał od czasów
Faradayów. Dziesięć lat minęło w zeszłym miesiącu. Stara pani Faraday raz w tygodniu zachodziła
do mnie, żeby kupić znaczki za dolara. Jak w zegarku. Listy wtedy były tańsze. Masz tu znaczki za
piątkę, Amy.
- Upiorna historia. - Młoda mama schowała znaczki do torby i poprawiła sobie malucha,
który usiłował coś powiedzieć Maggie w swoim języku. - Gdybym ja znalazła kości koło domu,
następnego dnia wystawiłabym tablicę „Na sprzedaż”. Billy mówi, że pewnie jakiś włóczęga wpadł
do jaru, a nikt nawet nie zauważył, bo dom stał pusty.
- Bardzo możliwe. Policja dojdzie co i jak. Urzędniczka zwróciła się do Maggie:
- Mogę czymś służyć?
- Tak. - Młoda mama przyjrzała się Maggie z zaciekawieniem i wyszła. - Chciałam nadać
polecony.
- Zobaczmy, ile waży. - Urzędniczka położyła kopertę na wadze. - Chce pani z
potwierdzeniem odbioru?
- Proszę.
- Dobrze. Zapłaci pani trochę więcej, ale będzie pewność, że doszedł do rąk adresata. To jest
strefa...
- Przerwała na widok adresu zwrotnego w lewym górnym rogu. Podniosła wzrok, spojrzała
bystro na Maggie i zajęła się wypełnianiem potwierdzenia.
- Pani jest ta kompozytorka z Kalifornii, co to kupiła dom Morganów.
- Zgadza się. - Maggie nie bardzo wiedziała, co więcej może powiedzieć po zasłyszanej
przypadkiem rozmowie.
- Całkiem ładna muzyka. - Kobieta stawiała starannie okrągłe literki. - Tego, co teraz grają,
to ja nie rozumiem. Mam kilka płyt pani mamusi. Nikt się z nią nie może równać.
Maggie zrobiło się ciepło na sercu jak zawsze, kiedy ktoś mówił o jej matce.
- Też tak uważam.
- Pani podpisze tutaj. - Maggie pochyliła się, czując na sobie spojrzenie urzędniczki.
Uświadomiła sobie, że przez ręce tej kobiety przechodzi cała jej korespondencja. - Morganówka to
wielki, stary dom. Przyzwyczaiła się pani?
- Powoli się zadomawiam. Jest tam mnóstwo do zrobienia.
- Tak to jest, jak człowiek przenosi się na nowe. Dla pani to musi być wielka odmiana.
Maggie podniosła głowę.
- To prawda.
Może dlatego, że Maggie patrzyła jej w oczy i że odpowiedziała tak prosto, urzędniczka
kiwnęła nieznacznie głową, jakby w pełni akceptowała decyzję sławy z Kalifornii.
- Bog zna się na swojej robocie. Młody Delaney także. Będzie pani zadowolona.
Maggie uśmiechając się, sięgnęła po portfel. Małe miasteczka. Żadnych sekretów.
- Przeżyła pani szok.
Spodziewała się tego rodzaju uwagi, przyjęła ją więc w sposób naturalny.
- Nikomu nie życzę podobnych doświadczeń.
- Wiadoma rzecz. Lepiej o wszystkim zapomnieć. I niech się pani dobrze mieszka w
Morganówce. To piękny dom, tylko wymaga dobrej ręki. Louella bardzo o niego dbała za dawnych
czasów. A kłopoty niech pani zostawi policji.
- Tak właśnie staram się myśleć. - Maggie schowała resztę do kieszeni. - Dziękuję.
- Miłego dnia.
Maggie wyszła z poczty w dobrym nastroju, zadowolona z siebie. Odetchnęła, wciągając
głęboko w płuca wiosenne powietrze, uśmiechnęła się do dwóch mężczyzn, którzy ciągłe
konferowali koło skrzynki, i ruszyła do samochodu. Uśmiech zniknął z jej twarzy, kiedy zobaczyła
opartego o maskę Cliffa.
- Wcześnie zaczynasz dzień.
Uprzedzał, że w tak małym miasteczku trudno się nie spotkać. Zezłościło ją, że ten facet
zawsze musi mieć rację.
- Nie powinieneś teraz pracować?
Podał jej butelkę mineralnej, którą trzymał w dłoni.
- Właśnie wracam z jednego placu robót i jadę na następny. - Nie przyjęła butelki, więc
podniósł ją do ust i upił łyk. - Nie widuje się takich wozów w Morganville. - Puknął w maskę
astona martina.
Maggie okrążyła go i podeszła do drzwiczek od strony kierowcy.
- Wybacz. Nie mam czasu - powiedziała chłodno. Położył dłoń na jej ramieniu. Nic sobie
nie robił ani z gniewnego spojrzenia, ani z zainteresowania stojących koło skrzynki mężczyzn.
Przyjrzał się jej uważnie.
- Masz podkrążone oczy. Dobrze spałaś?
- Spałam bardzo dobrze.
- Nieprawda. - Cliff dotknął jej policzka. Za każdym razem, gdy widział, jaka jest krucha,
tracił grunt pod nogami - Nie posądzałem cię o stosowanie uników.
- Naprawdę się spieszę.
- Za bardzo przejmujesz się tym znaleziskiem.
- Nawet jeśli, to co z tego? Jestem tylko człowiekiem. To normalna reakcja.
- Nerwowa się zrobiłaś. Chodzi o te kości czy o coś jeszcze?
Maggie znieruchomiała. Cliff być może nie spostrzegł zaciekawionych spojrzeń obu
mężczyzn i urzędniczki w oknie budynku pocztowego, ale ona zauważyła.
- Nie twoja sprawa. A teraz skończ już tę scenę. Muszę wracać do domu i zabrać się do
pracy.
- Nie lubisz scen? - Wyraźnie rozbawiony przyciągnął ją do siebie. - Nie przypuszczałbym,
sądząc po tym, jak często się irytujesz.
- Przestań, Cliff. - Położyła mu dłonie na piersi. - Na litość boską, stoimy na głównej ulicy.
- Tak. I zaraz staniemy się najważniejszą wiadomością dnia.
Parsknęła głośnym śmiechem, zanim zdążyła się pohamować.
- A tobie bardzo się to podoba?
- Cóż... - Skorzystał z tego, że trochę się odprężyła, i objął ją. - Może. Chciałem z tobą
porozmawiać.
Jakaś kobieta podeszła do skrzynki z listem w ręku i nie spieszyła się z jego wrzuceniem.
- Nie wiem, czy jest to najodpowiedniejsze miejsce na rozmowy. Puścisz mnie, z łaski
swojej?
- Jeszcze moment. Pamiętasz naszą kolację kilka dni temu?
- Pamiętam. Cliff... - Dwaj mężczyźni ciągle stali obok skrzynki i obserwowali ich z
zainteresowaniem. Teraz przyłączyła się do nich kobieta. - To naprawdę nie jest śmieszne.
- Mamy tu taki zwyczaj - ciągnął, jak gdyby nigdy nic - że jak ktoś zaprasza cię na kolację,
powinnaś się zrewanżować.
Zniecierpliwiona do ostatnich granic, próbowała uwolnić się z jego objęć.
- Nie mam teraz czasu na rewanże. Może za kilka tygodni.
- Zjem, co podasz.
- Wpraszasz się na kolację do mnie?
- A to zły pomysł?
- Chwileczkę. Nie powiedziałam, że...
- Chyba że nie umiesz gotować.
W Maggie odezwała się ambicja gospodyni.
- Umiem gotować.
- Świetnie. Siódma?
Posłała mu swoje najbardziej wyniosłe spojrzenie.
- Dzisiaj wieczorem zamierzam kłaść tapety.
- Czasami musisz też jeść. - Zanim zdążyła odpowiedzieć, pocałował ją szybko. - Do
zobaczenia o siódmej - dodał i odszedł w kierunku swojego pick - upa. - Zadowolę się
czymkolwiek. Nie jestem wybredny - rzucił jeszcze przez okno.
- Ty... - zaczęła, ale dalsze słowa zagłuszył warkot silnika.
Stała jeszcze przez chwilę na parkingu, kipiąc ze złości. Czując na sobie przynajmniej sześć
par ciekawskich oczu, wsiadła do samochodu.
Przez całą drogę do domu klęła Cliffa, na czym świat stoi.
Po powrocie spodziewała się zastać na terenie posesji robotników Delaneya. Widok
eleganckiego czarnego samochodu, parkującego na podjeździe trochę ją zdziwił. Nie miała ochoty z
nikim się widzieć, przyjmować sąsiadów czy wielbicieli. Chciała zostać sama z cykliniarką, którą
pożyczyła od George'a Coopera.
Kiedy wysiadła z astona, zobaczyła szczupłego pana o szpakowatych włosach; szedł w jej
stronę skarpą przed domem, od strony jaru. Rozpoznała go.
- Dzień dobry, pani Fitzgerald.
- Dzień dobry. Porucznik Reiker, prawda?
- We własnej osobie.
Czy tak musi być? Człowiek wraca do domu i stwierdza, że po jego terenie kręci się policja.
Mimo to postanowiła potraktować natręta życzliwie.
- Mogę w czymś panu pomóc?
- W rzeczy samej, pani Fitzgerald. - Porucznik przeniósł ciężar ciała na jedną nogę, jakby
miał problemy z biodrem. - Zapewne chciałaby pani kontynuować roboty, ale jesteśmy zmuszeni
prosić, by wstrzymała się pani z oczkiem wodnym.
- Mogę wiedzieć dlaczego?
- Otrzymaliśmy wstępny raport lekarza sądowego. Będziemy prowadzić dochodzenie.
Lepiej było nie pytać, nie wiedzieć, ale Maggie nie należała do ludzi, którzy chowają głowę
w piasek. Czułaby niesmak do samej siebie, gdyby stchórzyła.
- Zapewne niewiele może mi pan powiedzieć, poruczniku, ale mam chyba prawo coś
wiedzieć. To w końcu mój dom.
- Ta sprawa nie dotyczy pani w najmniejszym stopniu. To stara historia.
- Zdarzyła się na moim terenie, więc jednak mnie dotyczy. - Maggie mięła w dłoni pasek od
torby, zupełnie jak Joyce w czasie swojej wizyty. Zorientowała się, co robi, i szybko opuściła rękę.
- Będzie mi łatwiej, poruczniku, jeśli mi pan powie.
Reiker przesunął dłonią po twarzy. Dochodzenie ledwie się zaczęło, a on miał już serdecznie
dość tej sprawy. Może do dawnych zdarzeń nie należy wracać. Tak, z całą pewnością.
- Według raportu są to szczątki białego mężczyzny. W chwili śmierci miał pięćdziesiąt kilka
lat.
Maggie poczuła ucisk w gardle.
- Jak długo... - zaczęła i musiała przerwać. - Jak długo tam leżał?
- Jakieś dziesięć lat.
- Tyle, ile dom stał pusty - szepnęła. Pozbieraj się, nakazała sobie. To ciebie nie dotyczy.
Racjonalnie rzecz biorąc, tak właśnie było. - Udało się ustalić przyczyny śmierci?
- Został zastrzelony - stwierdził porucznik krótko - z bliskiej odległości.
- Dobry Boże. - Morderstwo. Przecież podejrzewała to od pierwszej chwili. Spojrzała w
stronę lasu i zobaczyła dwie wiewiórki, wspinające się po pniu drzewa. Jak to możliwe? - Po tylu
latach... Trudno będzie ustalić tożsamość tego człowieka.
- Został zidentyfikowany dzisiaj rano. Zwróciła ku niemu pobladłą twarz i spojrzała na
niego niewidzącymi oczami. Poczuł się paskudnie.
Jak prawie każdy facet w Stanach, przed dwudziestu laty podkochiwał się w jej matce. Był
znacznie starszy od Maggie; mogłaby być jego córką. W takich chwilach jak ta klął w duchu, że
wybrał zawód policjanta.
- Znaleźliśmy obrączkę. Bardzo ozdobną, grawerowaną, z trzema maleńkimi brylancikami.
Godzinę temu Joyce Agee powiedziała nam, że to obrączka jej ojca. William Morgan został zamor-
dowany i zakopany w jarze.
Niemożliwe. Maggie przeczesała włosy palcami, usiłując zebrać myśli. Reiker musi się
mylić.
- Przecież William Morgan zginął w wypadku samochodowym...
- Dziesięć lat temu jego samochód spadł z mostu do Potomacu. Wóz wydobyto, ale ciała
nigdy nie znaleziono. Dopiero teraz...
Spadł do wody, myślała Maggie w odrętwieniu. Jak Jeny. Jego ciało znaleziono po
tygodniu. Przez ten tydzień przeszła piekło. Stała nieruchomo, patrzyła przed siebie i miała
wrażenie, że jest dwoma różnymi osobami, żyjącymi w różnym czasie.
- Co teraz?
- Rozpoczęliśmy oficjalne dochodzenie. Nie dotyczy to pani. Jedyne, o co prosimy, to
wstrzymanie robót w tej części posesji. Dzisiaj po południu ekipa jeszcze raz przeszuka to miejsce,
by się upewnić, że niczego nie przeoczyliśmy.
- Dobrze. Jeśli to już wszystko...
- Wszystko.
- Gdyby mnie pan jeszcze potrzebował, będę w domu.
Idąc przez trawnik, powtarzała sobie, że sprawa sprzed dziesięciu lat rzeczywiście jej nie
dotyczy. Dziesięć lat temu przeżywała własną tragedię, wtedy zginęli rodzice. Wchodząc na ganek,
spojrzała w stronę jaru.
Ojciec Joyce Agee, pomyślała i przeszedł ją dreszcz. Sprzedała dom, nie wiedząc, co kryje
się na terenie posesji. Dziękowała, że okazała zwykłą uprzejmość jej matce. Maggie wzięła do ręki
leżącą koło telefonu karteczkę z kilkoma numerami telefonów i wystukała numer Joyce. Usłyszała
w słuchawce cichy głos, niemal szept i ogarnęło ją współczucie.
- Dzień dobry, pani Agee... Joyce. Mówi Maggie Fitzgerald.
- Och... Dzień dobry.
- Nie chciałabym przeszkadzać. - Co ma powiedzieć? Nie odgrywa żadnej roli w tym
dramacie. Przypadkiem nabyła od lat zapomniany kawałek ziemi, to wszystko. - Dzwonię, żeby
powiedzieć, jak mi przykro. Jeśli tylko w czymś mogę ci pomóc... jestem do twojej dyspozycji.
- Dziękuję. - Ton głosu zmienił się. - To był szok. Zawsze myśleliśmy, że...
- Wiem. Nie musisz ze mną rozmawiać ani silić się na uprzejmość. Zadzwoniłam, bo
pomyślałam, że... - Maggie przerwała, przesunęła dłonią po włosach. - Mam poczucie, że to
wszystko przeze mnie.
- Lepiej znać prawdę. - Głos Joyce brzmiał teraz zupełnie spokojnie. - Martwię się o mamę.
- Jak ona się czuje?
- Nie potrafię powiedzieć. Chyba nie najlepiej. Jest teraz u nas. Badają lekarz.
Joyce musiała być bardzo zmęczona. Maggie znała ten rodzaj cierpienia.
- Nie zatrzymuję cię w takim razie. Prawie się nie znamy, ale chciałabym pomóc. Dzwoń,
jeśli tylko będziesz czegoś potrzebowała.
- Oczywiście. Dziękuję za telefon.
Maggie odłożyła słuchawkę. Bezcelowa rozmowa. Pusty gest. Nie znała przecież Joyce
Agee. Kiedy człowiek cierpi, potrzebuje wsparcia bliskich. Tak jak ona potrzebowała Jerry'ego, gdy
zginęli rodzice. Przypomniała sobie scenę sprzed kilku dni: Cliff ujmuje dłonie Joyce, patrzy z
troską w jej twarz, coś do niej mówi. Kim byli dla siebie? Co ich łączyło?
Otrząsnęła się z zamyślenia i włączyła cykliniarkę.
Słońce już zachodziło, barwiąc niebo purpurą, kiedy Cliff dojeżdżał do Morganowki. W
głowie kłębiły mu się nieskładne myśli. William Morgan zamordowany. Ktoś go zastrzelił i zakopał
na terenie należącej do niego posesji, a potem usiłował zatrzeć ślady, spychając samochód do rzeki.
Cliff był na tyle blisko z Morganami i na tyle dobrze znał mieszkańców Morganville, by
wiedzieć, że niejeden mógł życzyć Williamowi śmierci. Był twardym, zimnym człowiekiem, z
niezwykłym talentem do robienia pieniędzy i przysparzania sobie wrogów. Ale czy ktoś, kogo Cliff
dobrze znał, spotykał na ulicy, z kim rozmawiał na co dzień, mógł rzeczywiście zamordować
Morgana?
Prawdę mówiąc, los starego niewiele go obchodził, martwił się o Louellę i Joyce.
Szczególnie o Joyce. Nie chciał jej widzieć taką spiętą jak tamtego popołudnia. Znaczyła dla niego
więcej niż jakakolwiek inna kobieta, a on nie potrafił jej pomóc. Stan musi to zrobić, pomyślał,
biorąc zakręt.
Diabli wiedzą, czy policja natrafi na jakiś trop. Nie bardzo w to wierzył, w końcu minęło
dziesięć lat. A to oznaczało, że Joyce będzie musiała żyć ze świadomością, iż ojciec został
zamordowany, a morderca uszedł kary. Czy będzie przyglądała się sąsiadom i zastanawiała: może
to on?
Cliff zaklął i skręcił na drogę dojazdową, prowadzącą do Morganówki. Martwił się jeszcze o
kogoś, ale tym razem nie mógł usprawiedliwić swojej troski długoletnią, serdeczną przyjaźnią.
Jeszcze tego trzeba, żeby zamartwiał się o Maggie Fitzgerald! To kobieta z innego świata,
bywalczyni eleganckich przyjęć i uroczystych premier. On lubił samotność, ona światowe życie.
Ona wolała szampana, on dobrze schłodzone piwo. Ona podróżowała po Europie, jemu wystarczała
wyprawa w dół rzeki. Była ostatnią osobą, o którą powinien się martwić.
Wyszła za muzyka, którego talent rozbłysnął jak kometa i wypalił się równie szybko.
Otaczała się znanymi postaciami ze świata mediów i filmu. Smokingi, jedwabne muszki,
brylantowe spinki do mankietów, wyliczał w myślach zgryźliwie. Jakim cudem wdepnęła w tę
ponurą historię? I w jego życie?
Zatrzymał pick - upa obok jej samochodu i przez chwilę patrzył na dom. Być może
zdecyduje się jednak wrócić na Zachodnie Wybrzeże. Wolałby, żeby zniknęła. Przestałby o niej
myśleć. I ta jej muzyka. Tu puścił wiązankę przekleństw. Muzyka nocy. Pragnął Maggie Fitzgerald,
jak nie pragnął dotąd żadnej kobiety. Nie potrafił tego przezwyciężyć. Nie był w stanie nad tym
zapanować.
Po co przyjechał? Dlaczego nalegał na spotkanie, na które ona nie miała najmniejszej
ochoty? Ponieważ nie chciał nic przezwyciężać. Nie chciał panować nad emocjami.
Idąc do drzwi frontowych, powtarzał sobie, że ma do czynienia z kobietą inną niż wszystkie,
z jakimi dotąd się stykał. Bądź ostrożny, napomniał się i dopiero zapukał.
Maggie chwyciła za klamkę oburącz i pociągnęła z całych sił. Musiała szarpnąć dwa razy,
zanim drzwi ustąpiły przy wtórze opętańczego ujadania Zbója.
- Poproś Boga, żeby coś z tym zrobił - poradził Cliff i nachylił się, aby potarmosić
szczeniaka. Ten natychmiast przewrócił się na grzbiet, wystawiając brzuszek do drapania.
- Aha. - Cieszyła się, że przyjechał. Czekała na Cliffa całe popołudnie. - Zamierzam.
Sposób, w jaki Maggie stała, jak zaciskała dłoń na klamce, wskazywał, że jest spięta. Cliff
to zauważył, ale nie dał po sobie poznać. Przechylił lekko głowę i zapytał zaczepnie:
- Co na kolację? Rozbawił ją; parsknęła śmiechem.
- Hamburgery.
- Hamburgery?
- Sam się wprosiłeś - przypomniała mu. - Twierdziłeś, że możesz zjeść cokolwiek.
- Rzeczywiście. - Po raz ostatni podrapał psa za uchem i podniósł się.
- To pierwsza kolacja, jaką wydaję w tym domu, więc postanowiłam zaserwować moją
specjalność. Mam dwie: hamburgery albo zupa z puszki i sandwicze.
- Jeśli tak się odżywiasz, to nic dziwnego, że jesteś taka szczupła.
Maggie spojrzała po sobie, jakby chciała sprawdzić zasadność słów Cliffa.
- Zdajesz sobie sprawę, że krytykowanie mnie weszło ci w nawyk?
- Nie powiedziałem, że nie lubię szczupłych kobiet.
- Nie w tym rzecz. Chodź do kuchni. Będę smażyć hamburgery, a ty możesz dalej się
wyzłośliwiać.
Maggie zdążyła zedrzeć część starych tapet w holu. Rzeczywiście całkiem poważnie
zabierała się za odnawianie. Zastanawiał się dlaczego. Stać ją było na wynajęcie najlepszych ekip
remontowych, najdroższych dekoratorów wnętrz. Wszystko trwałoby kilka tygodni, zamiast
ciągnąć się miesiącami, jeśli nie latami. Od razu zauważył świeżo scyklinowaną podłogę w kuchni.
- Dobra robota. - Nachylił się machinalnie i przesunął palcami po deskach. Szczeniak
potraktował to jako zaproszenie i polizał go po twarzy.
Maggie uniosła brwi.
- Dziękuję - powiedziała z przekąsem.
Cliff nie mógł zaprzeczyć, że od samego początku nie szczędził jej zgryźliwości. Miał swoje
powody. Pierwszym i najważniejszym był efekt, jaki na nim wywierała.
- Pozostaje tylko pytanie, dlaczego to robisz.
- Po prostu było trzeba. - Maggie zaczęła przygotowywać hamburgery.
- Pytam, dlaczego robisz to sama.
- To mój dom.
Podszedł do blatu i stanął obok niej. Po chwili złapał się na tym, że znowu patrzy na jej
dłonie.
- W Kalifornii też cyklinowałaś podłogi w swoim domu?
- Nie - odparła i zaczęła układać hamburgery na gazowym grillu nad kuchenką. - Ile zjesz?
- Jeden wystarczy. Dlaczego cyklinujesz podłogi i kładziesz tapety?
- Bo to mój dom - powtórzyła, po czym wyjęła sałatę z lodówki i zaczęła rwać liście do
miski.
- W Kalifornii to też był twój dom.
- Nie tak jak ten. To coś innego. - Odłożyła sałatę i odwróciła się do Cliffa.
Zniecierpliwienie, irytacja, wszystko to mógł wyczytać bez trudu z jej twarzy. - I tak nie
zrozumiesz. Nie musisz. Ten dom jest wyjątkowy. Nawet po tym, co się wydarzyło, nadal jest taki.
Rzeczywiście nie rozumiał, ale bardzo chciał.
- Policja się z tobą kontaktowała.
- Tak. - Wróciła do rwania sałaty. - Porucznik Reiker odwiedził mnie dzisiaj rano. Cholera,
Cliff, czuję się paskudnie. Zadzwoniłam do Joyce i zrobiłam z siebie idiotkę. Nie powinnam się
wtrącać.
- Dzwoniłaś do niej? - Dziwne, że Joyce nie wspomniała mu o tym ani słowem. Ale, z
drugiej strony, Joyce zawsze niewiele mówiła. Położył Maggie dłonie na ramionach. - To sprawa
Joyce, Louelli i policji, nie twoja.
- Też sobie to powtarzam. Racjonalnie rzecz biorąc, owszem, ale... - Odwróciła się do niego.
Potrzebowała go teraz. - To wydarzyło się tutaj. Jestem zamieszana w tę historię, chcę tego czy nie.
Kilka kroków od mojego domu został zamordowany człowiek. Zabito go w miejscu, gdzie chciałam
założyć oczko wodne. Teraz...
- Teraz dzieli cię od tamtych wydarzeń dziesięć lat - przerwał jej Cliff.
- Jakie to ma znaczenie? - żachnęła się. - Moi rodzice zginęli dziesięć lat temu. Czas nie gra
tu żadnej roli.
- Śmierć rodziców to coś zupełnie innego. Maggie westchnęła i oparła głowę na jego ramie-
niu.
- Wiem, jak Joyce się czuje. Nie potrafię zapomnieć o tej historii.
Im więcej mówiła o Joyce, tym mniej Cliff myślał o małomównej przyjaciółce,
zaabsorbowany coraz bardziej Maggie. Zanurzył palce w jej włosach. Nie czuł teraz pożądania,
odezwał się w nim instynkt opiekuńczy. Może jednak będzie w stanie coś dla niej zrobić, pomyślał,
odciągając ją od kuchennego blatu.
- Nie znałaś Williama Morgana.
- Nie, ale...
- Ja znałem. To był zimny, bezwzględny człowiek. Nie wiedział, co to współczucie,
wielkoduszność. - Spojrzał na grill, sprawdzając, czy hamburgery już gotowe. - Pół miasteczka
świętowałoby jego śmierć, ale przez wzgląd na Louellę ludzie nie okazywali, co naprawdę myślą.
Ona go kochała. Joyce też, chociaż obydwie się go bały. Policji nie będzie łatwo dojść, kto go zabił.
Nikomu nie zależy na znalezieniu sprawcy. Ja sam serdecznie go nie lubiłem, zresztą z różnych
powodów.
Nie podobało się jej, że Cliff mówi o śmierci Morgana tak spokojnie, z takim chłodem.
Chyba rzeczywiście nie rozumieli się nawzajem. Maggie wróciła do przygotowywania sałaty.
- Joyce? - rzuciła niby od niechcenia.
- Owszem. Morgan uważał, że dzieci należy wychowywać w dyscyplinie. Joyce była dla
mnie jak siostra. Kiedy zobaczyłem, jak Morgan chce ją zlać pasem, a miała wtedy szesnaście lat,
zagroziłem, że go zabiję, jeśli uderzy.
Powiedział to tak zwyczajnie, że Maggie na moment zamarła. Spojrzała na Cliffa pytająco.
- Połowa miasteczka miała swoje powody, żeby życzyć mu rychłej śmierci. Nikt go nie
opłakiwał, kiedy wydobyto samochód z rzeki.
- Nikt nie ma prawa odbierać życia - powiedziała Maggie drżącym głosem. - Ani sobie, ani
drugiemu człowiekowi.
Przypomniał sobie, że samochód jej męża też został wydobyty z wody i że policja
ostatecznie stwierdziła samobójstwo.
- Nie porównuj.
- Porównania same się narzucają.
- Jerry Browning zmarnował swoje życie i talent. To była jego tragedia. Zamierzasz się o to
obwiniać?
- Nie obwiniałam się i nie obwiniam - odparła Maggie zmęczonym głosem.
- Kochałaś go?
- Nie dość mocno.
- Wystarczająco, żeby pozostać mu wierną przez sześć lat - stwierdził Cliff rzeczowo.
Uśmiechnęła się, słysząc, jak powtarza jej własne słowa.
- Tak, ale to bardziej kwestia lojalności niż wierności, nie sądzisz?
Cliff dotknął delikatnie jej policzka.
- Mówisz, że się nie obwiniasz.
- Branie na siebie winy a poczucie odpowiedzialności to dwie różne rzeczy.
- Nie. - Pokręcił głową. - Tym razem nie wchodzi w grę ani wina, ani odpowiedzialność. To
szczyt egotyzmu, branie odpowiedzialności za czyjeś czyny.
Chciała odparować, ale ostatecznie przyznała mu rację.
- Być może. - Uśmiechnęła się, chociaż nie przyszło jej to łatwo. - Hamburgery już chyba
gotowe. Siadajmy do jedzenia.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W kuchni zrobiło się przytulnie: pachniało jedzeniem, o szyby uderzyły pierwsze krople
deszczu. Miło jest siedzieć w ciepłym pomieszczeniu, pod lampą, kiedy za oknami pada. Rodzice
Maggie żyli wystawnie: przestronne, eleganckie wnętrza, wytworne przyjęcia, ekscentryczni
znajomi. We własnym domu w Beverly Hills Maggie odtworzyła ten model. Być może na tym
etapie życia potrzebowała ekstrawagancji albo po prostu do niej przywykła. W pewnym momencie
zaczęło ją to jednak męczyć. Nigdy jeszcze nie czuła się tak zrelaksowana jak teraz. Siedząc przy
kolacji we własnej, przytulnej kuchni z człowiekiem, którego prawie nie znała.
Cliff był silny, a ona uważała, że nie potrzebuje silnego mężczyzny. Jej ojciec zawsze
osiągał to, co sobie zaplanował. Miał wyrazistą osobowość, był zdyscyplinowany. Matka
dorównywała mu niezwykłą witalnością oraz determinacją w dążeniu do celu. Maggie nie spotkała
lepiej dobranej pary niż oni.
Bardzo się kochali. Nigdy ze sobą nie konkurowali, nie zazdrościli sobie nawzajem
sukcesów. Wspierali się. Być może w tym tkwiła tajemnica trwałości ich związku: bezwarunkowe
wzajemne wsparcie. Z Jerrym nie udało się stworzyć podobnej relacji. Uważała małżeństwo
rodziców za wyjątkowe.
W jej własnym zabrakło równowagi. Jerry stawał się coraz słabszy, ona mocno stanęła na
nogach. W końcu doszli do punktu, w którym to ona cały czas musiała wspierać męża. Nie odeszła
od niego, bo byli przyjaciółmi. Przyjaciele pomagają sobie w biedzie.
Ciekawe, jakim przyjacielem byłby Cliff, zadała sobie w duchu pytanie, obserwując go
dyskretnie. A jakim kochankiem?
- O czym myślisz?
Pytanie padło tak niespodziewanie, że Maggie omal nie przewróciła kieliszka. Nie mogła
mu przecież szczerze powiedzieć, nad czym się zastanawiała.
- O tym - zaczęła powoli, upijając łyk wina - jak przytulnie jest tak siedzieć i jeść w kuchni.
Remont jadalni zostawię chyba na sam koniec.
- Rzeczywiście o tym właśnie myślałaś? - W głosie Cliffa zabrzmiało niedowierzanie.
- Mniej więcej. - Całe życie udzielała wywiadów i wiedziała, jak robić uniki. Sięgnęła po
butelkę i napełniła kieliszek Cliffa. - To bordeaux to jeszcze jeden prezent od mojego agenta. Albo
kolejna próba przekupstwa - dodała.
- Przekupstwa?
- Chce, żebym oprzytomniała, zostawiła to pustkowie i wróciła do cywilizacji.
- Uważa, że przekona cię, przysyłając szczeniaki i francuskie wina?
Maggie zaśmiała się i upiła łyk.
- Gdybym nie była tak przywiązana do tego miejsca, może by mu się udało.
- Tak właśnie to odczuwasz? Jako przywiązanie? Maggie spoważniała w jednej chwili.
- Ty najlepiej powinieneś wiedzieć, że są rośliny, które szybko zapuszczają korzenie.
- Istotnie - przytaknął. - Są też takie, które nigdy nie przyjmą się na nowym gruncie.
Zaczęła stukać paznokciem w kieliszek. Dlaczego tak bardzo przeszkadzała jej nieufność
Cliffa?
- Nie wierzysz w moje intencje, prawda?
- Być może. - Wzruszył ramionami, jakby chciał zbagatelizować sprawę. Sam już nie był
pewien, co właściwie sądzić o Maggie. - W każdym razie to interesujące obserwować, jak
próbujesz się tu zadomowić.
- Jak mi idzie? - zapytała tym samym lekkim tonem.
- Lepiej niż przypuszczałem. - Uniósł kieliszek niby w toaście. - Za wcześnie jeszcze
osądzać.
Zaśmiała się: kolejna sprzeczka byłaby stratą czasu.
- Urodziłeś się taki cyniczny czy pobierałeś lekcje?
- A ty urodziłaś się optymistką?
- Touche - skapitulowała. Zapomniała o jedzeniu i obserwowała Cliffa. Lubiła jego twarz;
oczy pozostawały nieprzeniknione, nic z nich nie potrafiła wyczytać. Bez jego wyraźnego
przyzwolenia nikt nie miał do niego dostępu. - Wiesz... - zaczęła z namysłem - jak już przeszła mi
złość, że się wprosiłeś, byłam zadowolona, że przyjedziesz na kolację. - Uśmiechnęła się szeroko. -
Gdyby nie twoja dzisiejsza wizyta, nie wiem, kiedy otworzyłabym wino.
Teraz Cliff się uśmiechnął.
- Irytuję cię?
- Chyba masz tego świadomość - odparła cierpko. - W dodatku z jakichś powodów sprawia
ci to wyraźną satysfakcję.
Cliff upił łyk wina. Było odpowiednio ciepłe, miało bogaty bukiet.
- Rzeczywiście - przytaknął z taką swobodą, że Maggie znowu się roześmiała.
- Uwziąłeś się akurat na mnie czy po prostu lubisz drażnić ludzi?
- Uwziąłem się na ciebie.
Maggie miała włosy upięte do góry, podkreślone kredką oczy, usta nietknięte szminką. Oto
kobieta, która wie, jak subtelnie wyeksponować urodę, pomyślał Cliff.
- Lubię z tobą przebywać - podjął po chwili. - Nawet lubię patrzyć, jak się złościsz.
- I prowokujesz mnie tak długo, aż wpadam w irytację.
- Tak jest.
- Dlaczego?
- Nie jesteś mi obojętna - powiedział Cliff cicho. - Chciałbym myśleć, że też nie jestem ci
obojętny.
Siedziała przez moment nieruchomo, nie bardzo wiedząc, jak zareagować, a potem wstała i
zaczęła zbierać naczynia ze stołu.
- Nie jesteś. Napijesz się jeszcze wina czy wolisz kawę?
Położył dłonie na jej dłoniach i podniósł się powoli.
- Chcę się z tobą kochać.
Nie jest przecież dzieckiem, powiedziała sobie. Nie raz, nie dwa rozmaici mężczyźni
składali jej podobne propozycje. Nie korzystała z nich. Ale też żaden z tych mężczyzn nie pociągał
jej tak jak Cliff.
- Już to przerabialiśmy.
Kiedy próbowała się odwrócić, ścisnął mocniej jej palce.
- I nie doszliśmy do żadnego wniosku.
Nie będzie się wykręcać. Nie ucieknie. Musi stawić mu czoło.
- Napijmy się kawy. Ty musisz wracać do domu, na mnie czeka praca.
Cliff odebrał jej wreszcie talerze i odstawił na stół. Nie wiedząc, co zrobić z pustymi
rękami, założyła je swoim zwyczajem na piersi. Zawsze to robiła, kiedy była zdenerwowana.
- Nie doszliśmy do żadnego wniosku - powtórzył i wyjął spinkę z jej włosów. - Nawet nie
próbowaliśmy.
Cofnęła się o krok.
- Chyba jasno wyraziłam swoje stanowisko - oznajmiła stanowczym, taką miała nadzieję,
tonem. Oparła się o blat. Cliff wyciągnął kolejną spinkę. Zakręciło się jej w głowie, serce zabiło
szybciej. Pożądanie to wielka pokusa. - Nie powiedziałam, że cię nie pragnę...
- Nie, nie powiedziałaś - przerwał jej Cliff. Wyjął jeszcze jedną spinkę i włosy opadły jej na
ramiona. - Nie potrafisz kłamać.
Jeszcze kilka minut temu czuła się taka zrelaksowana, a teraz była sztywna, jakby każdy
mięsień opierał się temu, co nieuniknione.
- Nie potrafię. Nie znam cię i ty mnie nie rozumiesz.
- Nie obchodzi mnie, że się nie znamy i nie rozumiemy. Wiem, że cię pragnę. - Zebrał jej
włosy w dłoń. - Ty też mnie pragniesz. Wystarczy mi cię dotknąć, by to poczuć.
- Naprawdę uważasz, że to takie proste?
Jeśli chciał wyjść z tego cało, relacje z Maggie powinny pozostać czysto fizyczne. Będą
kochali się przez całą noc, do całkowitego wyczerpania. Rano po pożądaniu nie zostanie śladu,
uwolnią się od niego. Chciał w to wierzyć. W przeciwnym razie...
- A dlaczego miałoby być skomplikowane?
- Właśnie. Dlaczego?
Kuchnia straciła przytulność. Maggie odniosła wrażenie, że udusi się, jeśli stąd zaraz nie
ucieknie. W jej oczach pojawił się gniewny błysk, Cliff natomiast zdawał się zupełnie spokojny.
Usiłowała pozbierać myśli. Skąd u niej te romantyczne rojenia? Nie była przecież nastolatką, która
marzy o wielkiej miłości, tylko wdową, samodzielną kobietą, umiejącą poruszać się w realnym
świecie. A w takim świecie ludzie zaspokajają swoje pragnienia, a potem radzą sobie z
konsekwencjami.
- Sypialnia jest na górze - rzuciła i wyszła z kuchni.
Cliff stal przez chwilę z ponurą miną. Tego przecież chciał: żadnych komplikacji. A jednak
zgoda Maggie była zbyt zaskakująca. Nie, jednak nie tego oczekiwał, pomyślał, ruszając ku
schodom.
Dogonił ją na pierwszym stopniu. Ujął za rękę i poczuł, że Maggie jest spięta. Tak, chciał
właśnie czegoś takiego, a nie zimnej, wypranej z emocji zgody. Chciał, żeby napięcie narastało,
przemieniło się w namiętność. Zanim noc się skończy, oboje uwolnią się od pożądania, oczyszczą.
W milczeniu weszli na piętro.
Rozpadało się na dobre i odgłosy deszczu nasunęły Maggie myśl o rytmicznym,
perkusyjnym tle do piosenki, którą właśnie skomponowała. Noc była bezksiężycowa, nie zapalili
światła i Maggie poruszała się po omacku, na pamięć.
Co teraz? - zadała sobie pytanie, kiedy znaleźli się w sypialni. Ogarnęła ją panika. Dlaczego
przyprowadziła go tutaj, gdzie nikt nie powinien mieć wstępu? Pragnęli się nawzajem. Rzecz
niewytłumaczalna i nie do zanegowania.
Całe szczęście, że nie zapaliła światła, i Cliff nie mógł widzieć, jak nurtujące ją wątpliwości
odbijają się na twarzy. Ciemności dawały ochronę, poczucie anonimowości. Kiedy jej dotknął,
zesztywniała targana sprzecznymi odczuciami.
Przesunął dłońmi po jej plecach. Wcale nie chciał, żeby już się odprężyła. Jeszcze nie.
Chciał czuć, że Maggie zmaga się ze sobą i swoimi emocjami, zahamowaniami, narastającym
pożądaniem.
- Nie zamierzasz poddać się temu, co przed nami, prawda?
- Nie - odparła, a jednak poczuła dreszcz rozkoszy, gdy wsunął dłonie pod jej sweter.
- A masz wybór?
- Niech cię diabli! Nie mam żadnego. Przesunął teraz dłonie w górę pod swetrem aż dotknął
jej włosów.
- Oboje nic nie poradzimy na to, że się pragniemy. Musi stać się to, co nieuniknione.
- Kochaj się ze mną - zażądała nagle. Szybka, dobrowolna decyzja... Takich decyzji nie
można potem żałować. - Weź mnie teraz.
Zamknął jej usta pocałunkiem. Oboje porwał potężny wir, nad którym stracili kontrolę.
Poddali się przemożnej namiętności.
Miłość? Pytanie pojawiło się nieoczekiwanie, kiedy Maggie zaczęła wracać do
rzeczywistości.
Jeśli tak miało wyglądać kochanie się, to znaczy, że dotąd była niewinną dziewicą. Czuła się
tak, jakby biegiem zdobyła szczyt górski, a potem runęła z niego w przepaść. Pisała piosenki o
namiętności, a tak naprawdę, jak się okazało, do tej pory nic o niej nie wiedziała.
Aż pojawił się ktoś, kto sprawił, że fantazje stały się realne. Za jego sprawą pojęła wreszcie,
o co tak naprawdę chodziło w jej muzyce. Jednak to zrozumienie rodziło dziesiątki nowych pytań.
Czuła w sobie niezwykłą siłę połączoną z zadziwieniem. Jak długo czekała na tę noc? Być
może namiętność skrywa się gdzieś głęboko, nierozpoznana, aż w pewnym momencie pojawi się
ktoś, kto ją wyzwoli.
Tak było z bohaterką filmu, do którego właśnie skomponowała muzykę. W jej życiu zjawia
się nieoczekiwanie mężczyzna, z którym niewiele ją łączy, a jednak to spotkanie zmienia wszystko.
Dziewczyna zdaje się być niezależna, samodzielna, odnosi sukcesy, jest przekonana, że niczego
więcej nie pragnie. Nagle jej skala wartości ulega całkowitemu przeobrażeniu.
Jeśli Maggie ma przytrafić się to samo, jest jeszcze czas, by się wycofać, zanim pożądanie
wypali ją od środka i nic nie będzie już takie jak dawniej. Nie potrafili się hamować, panować nad
emocjami. Odkrywali stany ekstremalne, niebezpieczne, wyniszczające człowieka.
Przeznaczenie rzuciło ją na odludzie i zetknęło z tym małomównym człowiekiem. Czego
naprawdę szukała: spokoju czy burzy? Czy starczy jej sił, by sprostać własnym decyzjom, ponosić
ich konsekwencje?
Co dalej? - zadała sobie w duchu pytanie, wpatrując się w mrok.
Cliff milczał. Chciał pasji, ale nie spodziewał się, że pasja potrafi być tak potężna. Pragnął
tego, o czym opowiadała piosenka Maggie, tymczasem rzeczywistość przerosła wszelkie
oczekiwania; żadne słowa, żadna melodia nie były w stanie tego oddać. Był pewien, że kiedy
przyjdzie zaspokojenie, zniknie napięcie i pożądanie.
Owszem, przyszło fizyczne spełnienie, jakiego do tej pory nie zaznał, ale zdawał sobie
sprawę, że wystarczy jeden gest, jedna pieszczota, a wszystko zacznie się od nowa. Czuł, że może
uzależnić się od Maggie, i ta świadomość nie dawała mu spokoju. Po co to wszystko? Nie mieli
sobie przecież nic do ofiarowania poza wzajemną żądzą.
„Noc szaleństwa” - słowa z jej piosenki.
Nie powinien jej dotykać. Gdyby tylko potrafił się powstrzymać... Wyciągnął ręce.
- Zmarzłaś - szepnął i przygarnął Maggie do siebie.
- Trochę - mruknęła nieswoim głosem. Nie potrafiła wyjaśnić tego, co się z nią działo.
Cliff okrył ją kołdrą i przytulił jeszcze mocniej.
- Teraz lepiej?
- Tak. - Podobnie jak Cliff, czuła się fizycznie nasycona, odprężona, ale w głowie miała
mętlik.
Zamilkli. Oboje nie bardzo wiedzieli, jak poradzić sobie z tym, co wybuchło między nimi z
tak niespodziewaną siłą. Cliff słuchał, jak krople deszczu uderzają w szybę, zwiększając jeszcze
poczucie izolacji. Nawet w czystym powietrzu nie dało się dojrzeć z Morganówki świateł najbliżej
położonego domu.
- Nie przeszkadza ci to, że mieszkasz na odludziu?
Maggie zjeżyła się. Było jej dobrze, czuła się bezpiecznie, wtulona w Cliffa, nie chciała
teraz myśleć o samotnych nocach w wielkim domu.
- Żaden dom w okolicy nie jest tak bardzo odseparowany od innych jak ten. - Czuł jej
miękkie włosy na ramieniu i sprawiało mu to przyjemność. - Większość ludzi, nawet tych, którzy
mieszkają w Morganville od urodzenia, czułaby się nieswojo w Morganówce, a szczególnie po tym,
co się wydarzyło.
Nie chciała o tym ani myśleć, ani rozmawiać. Zamknęła oczy. Zdecydowała się tu
zamieszkać pewna, że da sobie radę, gotowa pokonać wszelkie przeszkody.
- Jednak czujesz się nieswojo.
- Nie. - W tej chwili jej największym problemem było to, że nadal pragnie Cliffa. A
wydawało się jej, że jest nasycona. Otworzyła na powrót oczy i spojrzała na zapłakane szyby. - To
prawda, że źle spałam przez kilka nocy, od kiedy... Od kiedy zaczęli przygotowywać miejsce pod
oczko wodne. Niezbyt przyjemnie jest wiedzieć, co wydarzyło się tu dziesięć lat temu, a ja mam
bujną wyobraźnię.
- Pomaga ci komponować.
- Chyba tak. Pewnej nocy wydawało mi się, że ktoś chodzi po domu.
Cliff przestał gładzić jej włosy. Uniósł się lekko, usiłując dojrzeć oczy Maggie.
- Ktoś był w środku?
- Coś sobie ubrdałam. - Zbyła pytanie wzruszeniem ramion. - Słyszałam trzeszczące deski
na strychu, czyjeś kroki, zamykanie i otwieranie drzwi. Omal nie wpadłam w histerię.
Nie podobało mu się to, co usłyszał.
- Nie masz telefonu w sypialni?
- Mam, ale...
Maggie żałowała teraz, że w ogóle wspomniała o tamtej nocy. Cliff zareagował jak
przeczulony starszy brat, który wziął sobie za punkt honoru opiekować się postrzeloną siostrzyczką.
- Wyłączyłam telefon w kuchni, odłączając automatycznie aparat na górze. Pracowałam całe
popołudnie i nie chciałam... - Postrzelona siostrzyczka, pomyślała znowu i zamilkła na moment. -
Bardzo dobrze, że nie mogłam zadzwonić. Rano czułam się jak idiotka.
Ubrdała sobie czy nie, mieszkała tu sama, o czym wiedział każdy w promieniu szesnastu
kilometrów.
- Zamykasz drzwi na noc?
- Cliff...
Obrócił się, trzymając Maggie w ramionach, tak że leżała teraz na plecach, i spojrzał jej w
oczy.
- Zamykasz drzwi?
- Nie zamykałam, ale szeryf przyjechał i powiedział...
- Stan był u ciebie? Maggie syknęła przez zęby.
- Musisz mi ciągle przerywać?
- Tak. Kiedy Stan cię odwiedził?
- Dzień po tym, jak pojawili się ci ze stanowej. Chciał mi powiedzieć, że zawsze jest gotów
służyć pomocą. Sympatyczny. Robi wrażenie faceta, który zna swoje obowiązki.
- Jest dobrym szeryfem.
- Ale? - Maggie wyczuła w głosie Cliffa niewypowiedziane zastrzeżenia.
- Osobiste sprawy - mruknął Cliff i odsunął się. Maggie zrobiło się zimno.
- Joyce - stwierdziła sucho i chciała się podnieść, ale Cliff chwycił ją za rękę.
- Masz zwyczaj niewiele mówić i mnóstwo sobie dopowiadać. Niezwykły talent.
- Bo też niewiele chyba mamy sobie do powiedzenia.
- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Maggie leżała sztywna, ani drgnęła.
- Nie proszę cię o to.
- Akurat.
Cliff rozeźlony usiadł w pościeli, zmuszając Maggie, żeby zrobiła to samo.
- Joyce jest dla mnie jak siostra. Kiedy wychodziła za Stana, ja ją prowadziłem do ołtarza.
Jestem ojcem chrzestnym jej najstarszej córki. Przyjaźnimy się od lat, co może trudno ci będzie zro-
zumieć.
Z Jerrym łączyła ją przyjaźń, która po ślubie zaczęła się kruszyć. Bo też ich małżeństwo
było błędem.
- Przeciwnie, rozumiem - powiedziała cicho Maggie. - Nie wiem, dlaczego się o/nią
martwisz.
- To moja sprawa.
- Zapewne.
Cliff zaklął pod nosem.
- Joyce przeżywa trudny okres. Nigdy nie chciała zostać w Morganville. Jako młoda
dziewczyna, marzyła, że wyjedzie stąd, skończy studia aktorskie.
- Chciała być aktorką?
- Może to były tylko mrzonki. - Cliff wzruszył ramionami. - A może nie. Porzuciła je, kiedy
wyszła za Stana, ale nigdy nie czuła się szczęśliwa w Morganville. Między innymi dlatego
sprzedała dom, żeby mieć pieniądze na przeprowadzkę. Jednak Stan za nic stąd się nie ruszy.
- Powinni znaleźć kompromisowe rozwiązanie.
- On nie zdaje sobie sprawy, jakie to dla niej ważne, by się stąd wynieść. Miała osiemnaście
lat, gdy wyszła za mąż. W ciągu pierwszych pięciu lat małżeństwa urodziła troje dzieci. Najpierw
musiała ulegać woli ojca, potem zajmować się dziećmi i matką. Ktoś taki jak ty tego nie zrozumie.
- Niedobrze mi się robi! - Maggie wyrwała się z objęć Cliffa. - Mam dość słuchania, jak
przyporządkowujesz mnie stereotypowi rozpieszczanej przez życie sławy, która nie ma pojęcia o
tym, jak wygląda prawdziwe życie i co mogą czuć tak zwani zwyczajni ludzie. - Nie starała się
powściągnąć wściekłości. - Co z ciebie za facet, że idziesz do łóżka z kobietą, dla której nie masz
za grosz szacunku?!
Osłupiały po tym gwałtownym wybuchu, Cliff patrzył, jak Maggie zrywa się z łóżka.
- Zaczekaj.
- Nie! Popełniłam dość błędów jak na jeden wieczór. - Zaczęła szukać swojego ubrania. -
Dostałeś kolację, przespałeś się ze mną, a teraz się wynoś.
Cliff był nie mniej wściekły od Maggie. Miała rację. Przyjechał tutaj, żeby pójść z nią do
łóżka. Zbliżenie nie musi oznaczać bliskości. Nie zamierzał się angażować. Nie interesowało go nic
poza jej ciałem. Ledwie to pomyślał, ogarnęło go uczucie dojmującej pustki. Ulotniło się poczucie
spełnienia i zadowolenia, które czuł jeszcze przed chwilą. Słyszał przyspieszony oddech Maggie.
Sięgnął po swoje ubranie.
- To jeszcze nie koniec - mruknął.
- Nie? - Maggie odwróciła się gwałtownie. Czuła łzy napływające do oczu, ale w mroku
Cliff nie mógł ich widzieć. Wiedziała, co o niej myśli, i postanowiła dowieść mu, że się nie
pomylił. - Poszliśmy do łóżka, było miło - rzuciła lekko. - Taki jednorazowy seks nie zawsze się
udaje. Jesteś świetnym kochankiem, przyznaję, jeśli to ma podbudować twoje ego.
Chwycił ją za ramiona i odwrócił ku sobie.
- Niech cię cholera weźmie, Maggie!
- Dlaczego? Bo powiedziałam to pierwsza? - odparowała. - Jedź do domu i prześpij się ze
swoimi podwójnymi standardami, Cliff. Mnie one nie są potrzebne.
Cliff opuścił ręce, odwrócił się i wyszedł z pokoju.
- Zamknij drzwi na klucz! - zawołał i klnąc, zbiegł ze schodów.
Maggie objęła się ramionami, łzy popłynęły jej po policzkach.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Przez następnych kilka dni Maggie ciężko pracowała. Wywoskowała podłogę w kuchni,
położyła trzy kolejne pasy tapety w sypialni, kupiła dywan do pokoju muzycznego i oczyściła ze
starej farby framugi w holu.
Wieczorami komponowała, przerywała dopiero wtedy, gdy przestawała widzieć klawisze i
nie słyszała już własnej muzyki. Telefon był niemal cały czas wyłączony. W sumie samotnicze
życie miało dobre strony. Wykorzystywała czas bardzo produktywnie, nikt jej nie przeszkadzał.
Niemal uwierzyła, że nie pragnie niczego więcej.
Za nic nie przyznałaby się, że narzuciła sobie taki morderczy rytm pracy, żeby nie myśleć o
nocy z Cliffem. To był błąd, a błędów lepiej nie rozpamiętywać.
Nikogo przez te dni nie widywała, z nikim nie rozmawiała i mówiła sobie, że ten stan może
trwać w nieskończoność.
Jednak nawet najbardziej doskonała samotność kiedyś zaczyna uwierać. Właśnie malowała
framugę okienną w pokoju muzycznym, kiedy słyszała odgłos nadjeżdżającego samochodu.
Zastanawiała się, czy nie zignorować niechcianego gościa. Jako początkująca pustelniczka miała do
tego pełne prawo. Na widok starego lincolna odstawiła jednak puszkę z farbą i wyszła na spotkanie
Louelli Morgan.
Jeśli ostatnim razem Louella przypominała zjawę, to teraz wyglądała jak pozbawiona wieku
istota z zaświatów. Zanim weszła na ganek, zerknęła w stronę jaru. Stała przez chwilę bez ruchu,
wstrzymując oddech, po czym ruszyła w stronę odgradzającej feralne miejsce siatki. Widząc to,
Maggie szybko podeszła.
- Dzień dobry, pani Morgan.
Louella spojrzała na nią i odruchowo poprawiła nienagannie uczesane włosy.
- Musiałam przyjechać.
- Oczywiście. - Maggie się uśmiechnęła, nie do końca pewna, czy to stosowne w tych
okolicznościach. - Proszę wejść. Właśnie miałam zrobić kawę.
Louella weszła na ganek, pokonując schodki, którymi pan Bog powinien koniecznie się
zająć.
- Sporo się tu zmieniło - zauważyła.
Nie wiedząc, jak się zachować, Maggie uznała, że najlepsza będzie beztroska paplanina.
- Tak, na zewnątrz i w środku. Ci od zieleni pracują znacznie szybciej niż ja. - Maggie
musiała uspokoić psa, który pojawił się w drzwiach i zaczął warczeć.
- Te tapety tu były, kiedy się wprowadzaliśmy.
- Louella omiotła spojrzeniem hol. - Zawsze chciałam je zmienić.
- Tak? - Maggie poprowadziła gościa do salonu.
- Może mi pani coś podpowie? Nie podjęłam jeszcze decyzji.
- Jakiś ciepły i delikatny kolor, który sprawi, że ludzie od wejścia będą czuli się tu dobrze.
- Tak. To jest to. - Maggie chciała objąć starszą panią i powiedzieć, że rozumie, ale
pomyślała, iż lepiej nie narzucać się z serdecznością.
- Ten dom powinien pachnieć olejkiem cytrynowym i kwiatami.
- Będzie tak pachniał. - Na razie w powietrzu czuło się zapach farby i kurzu.
- Wydawało mi się, że jest stworzony dla dzieci.
- Wodziła wokół niewidzącym wzrokiem, jakby oglądała wnętrze salonu sprzed dwudziestu
laty. - Dzieci nadają domom osobowość, odciskają na nich swój ślad.
- Pani ma wnuki, prawda? - Maggie podprowadziła Louellę do kanapy.
- Tak, dzieci Joyce. Najmłodsze poszło już do przedszkola. Czas tak szybko płynie.
Obejrzała pani zdjęcia? - zapytała nieoczekiwanie.
- Zdjęcia? - Maggie zmarszczyła brwi. - A tak, zdjęcia. Zerknęłam tylko na nie. Byłam cały
czas bardzo zajęta. - Podeszła do kominka i zdjęła z gzymsu kopertę. - Hodowała pani piękne róże.
Nie wiem, czy mam równie dobrą rękę do kwiatów.
- Róże wymagają miłości i dyscypliny. Zupełnie jak dzieci.
Maggie uznała, że nie będzie po raz drugi proponować kawy, i usiadła obok Louelli.
- Może razem obejrzymy te zdjęcia. Będę mogła wysłuchać pani uwag.
- Stare fotografie. - Louella wzięła kopertę od Maggie. - Tyle na nich można zobaczyć, jeśli
umie się patrzyć. To było robione wczesną wiosną - wyjaśniła, nachylając głowę nad pierwszą
odbitką. - Kwitną hiacynty i żonkile.
Maggie bardziej zainteresowali widoczny na zdjęciu mężczyzna i mała dziewczynka niż
wiosenne kwiaty. On był wysoki, z szeroką klatką piersiową, o wyrazistej twarzy, ubrany w
dodający mu powagi garnitur. Córka miała na sobie sukienkę z falbanami, przepasaną wstążką
zawiązaną na wielką kokardę, i lakierki na nogach, do tego kapelusik przybrany kwiatami.
Zdjęcie musiało być robione w czasie Wielkanocy, pomyślała Maggie. Mała uśmiechała się
posłusznie do obiektywu. Musiała mieć wtedy jakieś cztery lata i zapewne czuła się nieswojo w
eleganckim stroju. William Morgan nie sprawiał wrażenia człowieka okrutnego, jakim przedstawił
go Cliff, ale też z jego twarzy niewiele dało się wyczytać. W każdym razie wydawał się
niedostępny, o ile Maggie mogła cokolwiek wyrokować.
- Chciałabym posadzić jakieś cebulki - powiedziała lekkim tonem.
Louella bez słowa podała jej następne zdjęcie, tym razem swoje, z młodości. Uczesanie i
suknia wskazywały, że musiało być robione co najmniej przed dwudziestu laty, a sądząc po
nieporadnym sposobie kadrowania, jego autorką mogła być Joyce.
- Tu widać róże. - Louella wskazała palcem rozkrzewione kwiaty. - Zmarnowały się. Nie
miał kto o nie dbać.
- Ma pani teraz ogród?
- Joyce ma. - Louella odłożyła zdjęcie i sięgnęła po następne. - Czasami coś tam zrobię, ale
to nie własny.
- Z całą pewnością, ale Joyce musi być miło, że jej pani pomaga.
- Nigdy tu nie czuła się dobrze - powiedziała Louella bardziej do siebie niż do Maggie. -
Szkoda, że bardziej wrodziła się we mnie niż w swojego ojca.
- To bardzo miła osoba. Mam nadzieję, że będziemy utrzymywały kontakt. Jej mąż
wspominał coś o wspólnej kolacji.
- Stan to dobry człowiek. Solidny. Bardzo ją kocha. - Na twarzy Louelli pojawił się blady
uśmiech. - I do mnie serdecznie się odnosi.
Odwróciła następne zdjęcie i zesztywniała, uśmiech zamarł, zamieniając się w grymas.
Maggie zobaczyła Williama Morgana i młodego Stana; mógł mieć wtedy szesnaście, siedemnaście
lat.
Zdjęcie było kolorowe, w tle widoczne drzewa w bogatej jesiennej szacie. Panowie mieli na
sobie flanelowe koszule, brunatne kamizelki myśliwskie z maleńkimi kieszonkami na naboje i
czapki na głowach. Obaj dzierżyli strzelby.
Szli na polowanie albo z niego wracali. Stali, co zauważyła po chwili, nad jarem koło domu.
- Joyce robiła to zdjęcie - powiedziała Louella. - Chodziła z ojcem na polowania. Nauczył ją
trzymać strzelbę, zanim skończyła dwanaście lat. Nienawidziła tego, ale słuchała ojca. Robiła
wszystko, żeby go zadowolić. William wygląda na usatysfakcjonowanego - ciągnęła Louella, choć
Maggie nie mogła doszukać się tego uczucia na twarzy Morgana. - Lubił polować tutaj w okolicy.
A teraz wiemy, że tu zginął. Tutaj. - Położyła dłoń na zdjęciu. - Nie w rzece. Został na swojej
ziemi. Chyba zawsze o tym wiedziałam.
Maggie odłożyła zdjęcia i dotknęła lekko ramienia Louelli.
- Pani Morgan, wiem, że to musi być dla pani trudne. Wszystko wróciło. Gdybym mogła
jakoś pomóc...
Louella odwróciła głowę i przez długą chwilę wpatrywała się w Maggie.
- Proszę założyć oczko wodne - powiedziała sucho i podniosła się. - Zasadzić kwiaty. Tak
powinno być. Reszta to przeszłość.
Maggie wolałaby łzy niż tę wypraną z emocji odpowiedź.
- Pani zdjęcia... - bąknęła nieporadnie.
- Proszę je zatrzymać. - Louella podeszła do drzwi. - Mnie one po nic.
Maggie stała na ganku i patrzyła za odjeżdżającym samochodem. Czy czuła zwykłe, ludzkie
współczucie wobec kogoś dotkniętego tragedią, czy też znowu angażowała się w tę ponurą historię?
A już niemal udało się jej przekonać samą siebie, że nie ma ze sprawą Morgana nic wspólnego. Po
wizycie Louelli nie była tego taka pewna.
To więcej niż zaangażowanie, powiedziała sobie, rozcierając ramiona. Było coś
niesamowitego w sposobie, w jaki Louella oglądała zdjęcia. Jakby patrzyła na zmarłych, choć tylko
jedna osoba nie żyła.
Znowu ta wyobraźnia. A jednak czy nie było nic dziwnego we wzroku Louelli, kiedy wzięła
do ręki ostatnie zdjęcie? Jakby czegoś szukała. Maggie wróciła do salonu i odnalazła kolorowe
zdjęcie.
Oto William Morgan. Włosy trochę bardziej przerzedzone, spojrzenie surowsze niż na
zdjęciu wielkanocnym. Obok niego Agee, szczupły, przystojny chłopak z potarganymi włosami i
beztroskim uśmiechem. Trzyma strzelbę tak, jakby był dobrze obeznany z bronią. Patrząc na niego,
Maggie mogła zrozumieć, dlaczego Joyce zakochała się w nim i zrezygnowała z marzeń o sławie i
fortunie.
Potrafiła też pojąć, dlaczego Joyce bała się ojca i starała spełniać wszystkie jego życzenia.
William Morgan patrzył prosto w obiektyw. Stał w rozkroku, strzelbę trzymał w obu dłoniach. Cliff
opisał go jako zimnego człowieka. Chyba rzeczywiście taki właśnie był, ale to nie tłumaczyło,
dlaczego akurat to zdjęcie tak poruszyło Louellę. Ani dlaczego ona sama, patrząc na nie, odczuwa
niepokój.
Wpatrywała się w fotografię, szukając odpowiedzi na pytania, kiedy usłyszała kolejny
nadjeżdżający samochód.
Rzuciła zdjęcie na kanapę i podeszła do okna. Na podjeździe pojawił się pick - up Cliffa. O,
nie, tylko nie on.
- Gdy popełnisz błąd, masz to, na co zasłużyłaś - powiedziała do siebie, po czym sięgnęła po
pędzel i zaczęła malować framugę. Niech Cliff puka i stuka. Ona jest zajęta.
Ale on nie podszedł do drzwi. Maggie dalej malowała. Nie jej sprawa, co on robi. Chciała
się wychylić, dotknęła biodrem parapetu i wysmarowała dżinsy. Klnąc, usiłowała zetrzeć farbę i
tylko ją rozmazała.
Nic jej nie obchodzi Cliff Delaney. Jednak kręci się po jej posesji. Powinna wyjść, zapytać,
czego on tu szuka, i kazać mu się wynosić. To jej prawo. Odłożyła pędzel. Jeśli przyjechał
posłuchać, jak trawa rośnie, mógłby przynajmniej powiedzieć „jestem” - zżymała się, idąc ku
drzwiom. A że się nie zaanonsował, nie dał jej satysfakcji, jaką by odczuła, ignorując go.
Otworzyła z impetem drzwi, ale nie zobaczyła Cliffa na trawniku przed domem, jak się
spodziewała. Nie było go też przy fuksjach ani przy jałowcu. Być może poszedł na tyły domu, by
zobaczyć, jak postępują prace przy umacnianiu zbocza.
Już miała cofnąć się do środka, gdy kątem oka dojrzała jakiś ruch w pobliżu jaru i w
pierwszej chwili zdjął ją drzemiący gdzieś głęboko, teraz obudzony strach. Pomyślała o duchach,
które nie mogą zaznać spokoju, i sklęła się w myślach za głupotę. Przecież to Cliff. Wściekła i
zażenowana własną reakcją, ruszyła w jego stronę.
Podchodząc bliżej, zobaczyła, że sadzi maleńką wierzbę. Wykopał dołek jakiś metr od jaru i
plantował w nim drzewko. Zdjął koszulę, rzucił na ziemię i Maggie mogła podziwiać grę mięśni na
plecach i ramionach, kiedy się pochylał. Wywierał na niej wcale nie mniejsze wrażenie niż przed
ich wspólną nocą. Nic się nie zmieniło.
- Co ty robisz?
Musiał wiedzieć, że Maggie się zbliża, bo nie okazał zaskoczenia.
- Sadzę drzewko - odrzekł spokojnie.
- Widzę. Nie przypominam sobie, żebym zamawiała u ciebie wierzbę.
- Nie zamawiałaś. - Przyklepał i wyrównał starannie ziemię wokół sadzonki. - Na koszt
firmy.
Zniecierpliwiona, założyła ręce na piersi.
- Możesz mi powiedzieć, dlaczego sadzisz coś, czego nie kupiłam?
Cliff, zadowolony ze swojej pracy, podniósł się. Oparty niedbale o stylisko łopaty,
przyglądał się Maggie. Nie, nie uwolnił się od niej. Ciągle czuł to samo napięcie, z którym żył od
wielu dni. Spodziewał się, że tak będzie, ale łudził się...
- Możesz to potraktować jako znak pokoju - odparł.
Maggie na te słowa otworzyła usta, po czym zamknęła je na powrót.
Spojrzała na drzewko: było takie młodziutkie, delikatne. Pewnego dnia zobaczy je silne,
mocno wrośnięte w ziemię; gałęzie będą się nachylać nad wodą... Hm. Po raz pierwszy od fatalnego
odkrycia pomyślała o oczku. Musiał zdawać sobie z tego sprawę, tak samo jak wiedział, że wierzba
pozwoli jej na powrót dostrzec piękno Morganówki. W jednej chwili odeszła ją cała złość na Cliffa.
- Znak pokoju, powiadasz? - powtórzyła, dotykając listka.
Głos brzmiał chłodno, ale w oczach pojawił się ciepły blask. Ciekawe, ilu silnych mężczyzn
wykończyła tym ciepłym spojrzeniem - zadał sobie w duchu pytanie Cliff.
- Może. - Wbił łopatę w ziemię. - Masz coś zimnego do picia?
Tak, to były przeprosiny. Jedyne chyba, na które mógł zdobyć się ktoś taki jak Cliff.
Przyjęła je bez zastanowienia.
- Może - odrzekła tym samym tonem, po czym odwróciła się i ruszyła do domu. Cliff w
jednej chwili dołączył do niej. - Twoi ludzie zrobili świetną robotę - ciągnęła, idąc ku kuchennym
drzwiom.
- Mam na myśli zabezpieczenie osypującego się zbocza.
Cliff zignorował jej pochwały.
- Byłaś zajęta?
- Raczej tak. Dom wymaga mnóstwa pracy.
- Widziałaś gazetę?
- Nie. Dlaczego?
Cliff wzruszył ramionami i otworzył siatkowe drzwi.
- Jest wielki artykuł o tym, że znaleziono szczątki Williama Morgana zakopane tuż obok
jego domu, który ostatnio kupiła znana kompozytorka.
Maggie wyminęła Cliffa, weszła do kuchni i przy ostatnich słowach odwróciła się
gwałtownie.
- Wymieniają moje nazwisko?
- Owszem, kilkakrotnie.
- Cholera! - Zapomniawszy, że Cliff prosił o coś zimnego do picia, opadła na krzesło. -
Chciałam tego uniknąć. - Spojrzała z nadzieją. - To lokalna gazeta?
Cliff podszedł do lodówki i wyjął butelkę mineralnej.
- Morganville nie ma swojej gazety. Artykuły pojawiły się w „Frederick Post” i „Herald
Mail”. - Otworzył butelkę i wskazał na zdjętą z widełek słuchawkę. - Gdybyś tego nie zrobiła,
dziennikarze nie daliby ci, spokoju.
W ciągu ostatniej doby usiłował się z nią połączyć chyba z tuzin razy i dostawał szału,
słysząc za każdym razem zajęty sygnał. Kto zdejmuje słuchawkę z widełek na tak długi czas? Ktoś,
kto jest niezależny od świata zewnętrznego, albo ktoś, kto się przed tym światem ukrywa. Upił łyk
wody.
Maggie wstała i położyła z trzaskiem słuchawkę na widełkach.
- Sam powiedziałeś, że ta sprawa mnie nie dotyczy.
- Owszem, tak mówiłem. - Przyjrzał się z zainteresowaniem butelce. - Może uciekasz przed
czymś innym? - Podniósł wzrok. - Chowasz się przede mną, Maggie?
- Z pewnością nie. - Podeszła do zlewu i zaczęła zdrapywać farbę z dłoni. - Byłam zajęta.
- Tak zajęta, że nie mogłaś odbierać telefonów?
- Telefony mnie rozpraszają. Jeśli chcesz znowu się kłócić, zabieraj swój znak pokoju i...
Rozdzwonił się telefon i Maggie zaklęła, zamiast dokończyć zdanie. Zanim zdążyła podejść
do aparatu, Cliff już podniósł słuchawkę.
- Tak? - Widział wściekłość w oczach Maggie. Tęsknił za tym w ostatnich dniach, tak jak
tęsknił za jej subtelnym zapachem. - Nie, przykro mi, pani Fitzgerald jest zajęta i nie udziela
komentarzy. - Odłożył słuchawkę, a Maggie wytarła dłonie o dżinsy.
- Dziękuję uprzejmie, ale potrafię sama spławić dziennikarzy. Kiedy będzie mi potrzebna
pomoc, dam ci znać.
Cliff upił kolejny łyk wody.
- Chciałem ci oszczędzić kłopotów.
- Zbędna fatyga. To moje kłopoty i mogę z nimi robić, co mi się podoba.
Cliff uśmiechnął się i w tej samej chwili telefon odezwał się znowu.
- Ani się waż odbierać! - ostrzegła i podniosła słuchawkę.
- Słucham?
- Cholera, Maggie, odłożyłaś słuchawkę. Westchnęła ciężko. Przeprawa z najbardziej upar-
tym dziennikarzem byłaby pewnie łatwiejsza.
- Cześć, C. J. Co słychać?
- Zaraz ci powiem, co słychać! Maggie odsunęła słuchawkę.
- Może wyjdziesz?
Cliff upił kolejny łyk i oparł się wygodnie o blat kuchenny.
- Nie przeszkadzaj sobie - mruknął.
- Maggie! - wrzasnął C. J. - Z kim ty, do cholery, rozmawiasz?
- Z nikim - mruknęła, odwracając się plecami do Delaneya. - Miałeś mi powiedzieć, co u
ciebie słychać.
- Od dwudziestu czterech godzin usiłuję się do ciebie dodzwonić! To nieodpowiedzialne
odkładać słuchawkę. Nie można z tobą się skontaktować.
Na blacie stal talerz z ciastkami, Maggie sięgnęła po jedno i wbiła w nie zęby ze złością.
- Po to właśnie odłożyłam słuchawkę, żeby nie można było ze mną się skontaktować.
- Gdybym tym razem się nie dodzwonił, wysłałbym telegram, chociaż nie jestem pewien,
czy doszedłby na to twoje odludzie. Co ty, do diabła, wyprawiasz?
- Pracuję - wycedziła Maggie. - Nie mogę się skupić, telefon bez przerwy dzwoni, ciągle
ktoś tu przychodzi. Przeprowadzka była po to, żeby odizolować się od ludzi. Nadal czekam, kiedy
to się uda.
- Sympatyczna postawa. - C. J. zaczął szukać na biurku fiolki z środkami uspokajającymi. -
Wszyscy się o ciebie martwią. Cały kraj.
- Do cholery, kraj nie musi się o mnie martwić! Świetnie się czuję.
- Słychać, jak świetnie się czujesz.
Maggie z niejakim wysiłkiem powściągnęła złość. Nie może przegrać z C. J.
- Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam, C.J., ale nie mogę już słuchać, jak mnie
wszyscy krytykują, że robię to, na co mam ochotę.
- Ja cię nie krytykuję. Na litość boską, kto by się nie zmartwił po przeczytaniu takiej historii
w gazecie?!
Maggie zesztywniała i spojrzała na Cliffa. Przyglądał się jej uważnie, trzymając nadal
butelkę w dłoni.
- Jakiej historii?
- O tym człowieku... Właściwie o tym, co z niego zostało, a co wykopali na twojej posesji.
Omal nie dostałem zawału serca, jak to zobaczyłem. A potem nie mogłem się do ciebie
dodzwonić...
- Przepraszam. - Przesunęła dłonią po włosach. - Bardzo przepraszam, C. J. Nie przypusz-
czałam, że sprawa trafi do gazet, w każdym razie nie do kalifornijskich.
- Czego nie wiem, to nie zaboli, tak? Uśmiechnęła się, słysząc urażony ton głosu.
- Mniej więcej. Zadzwoniłabym do ciebie i sama o wszystkim opowiedziała, gdybym
przypuszczała, że wiadomość się rozniesie.
- Maggie, wszystko, co w jakiś sposób łączy się z tobą, trafia natychmiast do gazet po obu
stronach Atlantyku.
- Właśnie dlatego chciałam zniknąć.
- Przeprowadzka nie zmniejszy zainteresowania mediów twoją osobą.
Maggie westchnęła.
- Najwyraźniej.
- Poza tym to nie ma nic wspólnego z obecnymi wydarzeniami. - C. J. położył rękę na
żołądku, zastanawiając się, czy napić się wody, czy whisky.
- Nie widziałam jeszcze gazet, ale jestem pewna, że sprawa została wyolbrzymiona -
powiedziała Maggie możliwie spokojnym głosem.
- Wyolbrzymiona? - Znowu odsunęła słuchawkę od ucha. Cliff słyszał teraz wyraźnie głos
C. J. - Wykopali koło twojego domu te... kości czy nie?
Skrzywiła się na wspomnienie fatalnego znaleziska.
- Mówiąc dokładnie, pies je wykopał. Natychmiast przyjechała policja, zajęli się sprawą.
Mnie ta historia nie dotyczy w najmniejszym stopniu.
Cliff uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
- Maggie, ten człowiek został zamordowany i pochowany na twojej posesji.
- Dziesięć lat temu.
- Wracaj do domu.
Zamknęła oczy, bo w głosie C. J. zabrzmiało błaganie, które trudno było zignorować.
- Jestem w domu, C. J.
- Nie mogę spokojnie spać, wiedząc, że mieszkasz sama na tym cholernym odludziu. Na
litość boską, jesteś jedną z najbogatszych, najpopularniejszych kobiet na świecie, zrobiłaś wielką
karierę, a zaszyłaś się w jakiejś dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc.
- Skoro jestem taka bogata i zrobiłam taką wielką karierę, to mogę mieszkać, gdzie chcę. -
Znowu musiała powściągnąć narastającą złość. - Cokolwiek C. J. mówił, jego zatroskanie było
prawdziwe.
- Mam bardzo ostrego psa, którego sam mi przysłałeś. - Spojrzała na Zbója śpiącego
spokojnie u stóp Cliffa, podniosła wzrok i uśmiechnęła się.
- Jestem bezpieczna.
- Gdybyś wynajęła ochroniarza... Parsknęła śmiechem na tę propozycję.
- Znowu marudzisz. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to ochrona. Naprawdę nic mi nie
grozi. Mówiła szybko, nie dając C. J. dojść do głosu. - Skończyłam muzykę do filmu, mam
mnóstwo pomysłów na nowe piosenki, nawet zastanawiam się na musicalem. Dlaczego nie powiesz
mi, że muzyka do filmu jest genialna?
- Wiesz, że jest - wymamrotał C. J. - To prawdopodobnie najlepsza twoja robota.
- Mów jeszcze, moje ego dopomina się pochwał. C. J. westchnął. Skapitulował.
- Kiedy producenci ją usłyszeli, oszaleli z zachwytu. Padła propozycja, żebyś tu przyjechała
i wzięła udział w nagraniach.
- Mowy nie ma. - Maggie zaczęła chodzić w tę i z powrotem, na tyle, na ile pozwalała
długość kabla.
- Cholera, przyjechalibyśmy, ale w tym twoim Hicksville nie ma przecież studia.
- Morganville - skorygowała łagodnie. - Nie muszę być obecna przy nagraniach.
- Producenci chcą, żebyś to ty nagrała tytułową piosenkę.
- Co?!
- A teraz posłuchaj, zanim odmówisz. - C. J. wyprostował się w fotelu i przybrał ton
wytrawnego negocjatora. - Wiem, że nie wykonujesz swoich utworów i nigdy do tego cię nie
namawiałem, ale tym razem powinnaś się zastanowić. Ta piosenka to dynamit, Maggie, absolutny
dynamit. Nikt nie zaśpiewa jej tak jak ty. Kiedy puściłem kasetę po raz pierwszy, wszyscy byli
porażeni.
Zaśmiała się, ale perspektywa była kusząca.
- Znam przynajmniej pięć piosenkarek, które zrobią to znacznie lepiej. Nie jestem ci do
niczego potrzebna.
- Ja znam przynajmniej dziesięć - odparował C.J. - Tyle że żadna nie zaśpiewa tak jak ty. To
jest od początku do końca twoja piosenka. Przemyśl to jeszcze.
Pomyślała, że jak na jeden dzień C.J. usłyszał od niej zbyt wiele odmownych odpowiedzi.
- Dobrze.
- I daj mi odpowiedź za tydzień.
- C.J....
- Dobrze, za dwa tygodnie.
- Przepraszam jeszcze raz, że nie mogłeś się do mnie dodzwonić.
- Mogłabyś przynajmniej podłączyć automatyczną sekretarkę, chociaż nienawidzę tych
maszyn.
- Zobaczę. Trzymaj się, C.J.
- Ty też się trzymaj.
- Jasne. Pa. - Odłożyła słuchawkę i westchnęła ciężko. - Czuję się jak po wizycie na
dywaniku u dyrektorki szkoły.
Zmięła ścierkę, po czym starannie ją rozłożyła.
- Potrafisz sobie z nim radzić.
- Lata praktyki.
- Co to za inicjały, C.J.?
- Ciągłe Jęki - mruknęła i pokręciła głową.
- Mówiąc prawdę, nie wiem.
- Zawsze jest taki trudny?
- Zawsze. - Ponownie wzięła ścierkę do ręki.
- Wiadomość o Morganie dotarła już na Zachodnie Wybrzeże. C.J. nie mógł się do mnie
dodzwonić i...
- Nie kończąc, spojrzała w okno.
- Znowu jesteś spięta.
Położyła ścierkę na brzegu zlewu.
- Nie.
- Owszem, jesteś. Widzę przecież. - Przesunął dłonią po jej karku i ramieniu. - Czuję.
Maggie powoli odwróciła głowę.
- Nie chcę, żebyś to robił.
Uniósł drugą rękę i zaczął masować jej ramiona. Chciał jej przynieść ulgę czy sam próbował
się uspokoić?
- Nie chcesz, żebym cię dotykał? Trudno się powstrzymać.
Czując, że jej opór słabnie, Maggie chwyciła Cliffa za nadgarstki i zaczęła odpychać jego
dłonie.
- Spróbuj.
- Próbuję od kilku dni. - Nie przestawał rytmicznie ugniatać twardych mięśni. - Wolałbym z
tobą się kochać, niż marnować energię na powstrzymywanie się.
- Nie mamy sobie nic do dania.
Zbliżył usta do jej skroni tak, że czuła na skórze gorący oddech. Westchnęła. Nie chciała
tego, a jednocześnie niczego innego nie pragnęła.
- Seks jest...
- Konieczną i bardzo miłą częścią życia - dokończył Cliff i pocałował Maggie.
A więc tak wygląda uwodzenie, pomyślała. Nie próbowała się opierać; poddawała się,
miękła. Wiedziała, że kiedy ulegnie całkowicie, do końca, spali za sobą wszystkie mosty.
- Łączy nas wyłącznie łóżko, nic poza tym.
Cliff bardzo chciał wierzyć, że tak jest w istocie. W przeciwnym wypadku byłby do końca
życia uwikłany w związek z kobietą, której prawie nie rozumiał. Jeśli miało to być tylko pożądanie,
pocieszał się, w końcu potrafi nad nim zapanować. Weźmie, czego pragnie, bez ponoszenia
konsekwencji. Co go obchodzą konsekwencje, kiedy widzi i czuje, jak Maggie reaguje na jego
bliskość.
- Chcę cię poczuć - szepnął. - Chcę pieścić twoją skórę, słyszeć bicie twojego serca.
Była gotowa dać mu wszystko, dopóki będzie blisko, póki nie przestanie jej całować,
drażnić zmysłów. Zdjął z niej podkoszulek i przesuwał dłońmi po gładkiej skórze.
Maggie przywarła do Cliffa. Miała wrażenie, że zna już na pamięć jego ciało. Pachniał
wiatrem, słońcem, ziemią.
- Teraz - powiedziała zdławionym głosem. - Chcę cię teraz.
Zapominając, gdzie są, osunęli się na podłogę. Gdy ponownie odezwał się telefon, żadne z
nich nie słyszało uporczywego dźwięku dzwonka. Czy to świadomy wybór, czy zrządzenie losu?
To nie było ważne. Nic nie istniało i nie liczyło się poza nimi dwojgiem: kobietą i mężczyzną.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Cliff nie wiedział, czy minął kwadrans, czy kilka godzin. Próbował określić czas według
słońca, ale niczego nie był pewien. Czuł się więcej niż odprężony; zupełnie jakby dostał potężny
zastrzyk sił witalnych. Spojrzał na śpiącą obok niego Maggie. Jak przez mgłę pamiętał, że wniósł ją
na górę, gdzie oboje padli na łóżko i prawie natychmiast usnęli, wyczerpani i spleceni ze sobą. Tak,
to ledwie pamiętał, ale całą resztę...
Na podłodze w kuchni. Przesunął dłonią po twarzy, nie bardzo wiedząc, czy jest bardziej
zaskoczony, czy uszczęśliwiony. Chyba jedno i drugie.
Kochał się z nią na podłodze jak napalony nastolatek, który pierwszy raz dotyka kobiety.
Kiedy był z Maggie, zapominał, że jest dojrzałym mężczyzną. Wiedział, że nic się nie zmieni,
nawet gdyby poszli razem do łóżka sto razy. Miała nad nim niezwykłą władzę, która wyzwalała
gorączkę i wykluczała „zachowanie stylu”, cokolwiek pod tym określeniem rozumieć. Korzystając
z tego, że Maggie śpi, odgarnął włosy z jej twarzy. Lubił się jej przyglądać, weszło mu to w nałóg.
Patrzył na nią z czułością, chciał otoczyć opieką, chronić. Żadna kobieta dotąd nie budziła w nim
podobnych uczuć. Niezbyt wygodna była to świadomość.
We śnie Maggie wydawała się taka krucha, bezbronna, delikatna. Nie potrafił się temu
oprzeć. W jego ramionach szalała z namiętności, emanowała z niej wtedy niemal niezniszczalna
moc. Temu również nie mógł nie ulec.
Kim jest Maggie Fitzgerald? Cliff przesunął palcem po jej wargach. Nie powiedziałby, że
jest piękna, ale jej twarz przykuwała uwagę, zapadała w pamięć, fascynowała. Nie spodziewał się
po niej ciepła, a jednak potrafiła być serdeczna dla ludzi. Nie przypuszczał, że potrafi być twarda, a
jednak tego dowiodła.
Przygarnął ją do siebie, Maggie coś mruknęła i spała dalej. Przekonywał ją, że nie ma nic
wspólnego ze sprawą Morgana, ale nie podobało mu się, że mieszka sama w wielkim, stojącym na
uboczu domu. Nie pocieszała go świadomość, że Morganville to ciche, senne miasteczko. Nawet
najspokojniejsze miasteczka mają swoje tajemnice, jak się właśnie okazało.
Ktokolwiek zabił Williama Morgana, przez dziesięć lat pozostał anonimowy, unikając kary.
Chodził najprawdopodobniej ulicami Morganville, dzielił się z sąsiadami codziennymi plotkami,
bywał na szkolnych meczach baseballa. Nie było to miłe. Natomiast znacznie groźniejsze, że ten
ktoś prawdopodobnie odważy się na wszystko, by zagwarantować sobie dalsze normalne życie w
miasteczku. Być może powiedzenie, że morderca wraca na miejsce zbrodni, jest wyświechtanym
banałem, niemniej...
Obudziła się sama w łóżku, lekko zdezorientowana. Czy to już rano? Uniosła dłonie, żeby
odgarnąć włosy z twarzy i poczuła słodkie zmęczenie w całym ciele. Całkiem już rozbudzona, prze-
kręciła się na bok: pusto.
Może śniła, że się kochali. Dotknęła pogniecionej pościeli; była jeszcze ciepła, a poduszka
pachniała Cliffem.
Tak, kochali się na podłodze w kuchni. Dobrze to pamiętała. Zapamiętała również, jak niósł
ją na górę, ostrożnie, niby najcenniejszy skarb. Scena tak odmienna od bezpośrednio ją
poprzedzającej... Wspomnienie, które chciała zachować i do którego będzie mogła wracać w czasie
długich, bezsennych, samotnych nocy.
Cliff wyszedł bez słowa, bez pożegnania?
Dorośnij wreszcie, Maggie, zbeształa się. Bądź rozsądna. Od początku przecież wiedziałaś,
że to nie miłość, tylko pożądanie. Nie ma sensu myśleć o rzeczach niemożliwych, to rodzi jedynie
ból. Sentymenty dobre są dla naiwnych marzycielek, a ona wiele wysiłku włożyła w to, żeby nie
być naiwną marzycielką.
Nie kocha Cliffa i Cliff jej nie kocha. Nie, nie kocha go, powtórzyła z uporem. Nie może
pozwolić sobie na miłość.
Dostrzegała w Cliffie pozytywne cechy, lecz przecież jest nietolerancyjny, niecierpliwy,
niemiły. Nie mogłaby zakochać się w kimś takim. Jasno powiedział, że chodzi mu o sprawy czysto
fizyczne. Wiedziała od początku, na czym stoi, nie powinna mieć teraz pretensji, że wyszedł bez
słowa.
Maggie zasłoniła oczy ramieniem. Bała się, że wykroczyła poza „sprawy czysto fizyczne”.
Usłyszała ciche skrzypnięcie nad głową. Powoli opuściła rękę i znieruchomiała. Kiedy odgłos się
powtórzył, ogarnęło ją przerażenie. Nie spała i nie śniła, było późne popołudnie, odgłosy
dochodziły ze strychu, słuch jej nie mylił.
Wstała i zaczęła się ubierać. Ktoś był w domu i tym razem nie zamierzała chować się w
sypialni. Zobaczy, kto to i czego szuka. Wzięła stojący obok kominka pogrzebacz i wyszła na
korytarz.
Schody na strych znajdowały się po prawej stronie. Maggie zobaczyła, że drzwi są otwarte,
mocniej zacisnęła palce na pogrzebaczu i pokonując strach, ruszyła na górę.
W progu zatrzymała się na moment, potem zrobiła ostrożnie krok...
- Maggie, do diabła, mogłabyś zabić kogoś tym pogrzebaczem!
Odskoczyła do tyłu, uderzając plecami o klamkę.
- Co tu robisz?! - napadła na Cliffa.
- Sprawdzam. Kiedy byłaś tu po raz ostatni?
- Jeszcze ani razu tu nie zajrzałam. Cliff pokiwał głową.
- Ktoś jednak był.
Maggie poszła za spojrzeniem Cliffa. Tak jak przypuszczała, na strychu nie było niczego
ciekawego poza kurzem i pajęczynami. Stary fotel na biegunach, który zapewne dałoby się
odnowić, nadająca się do wyrzucenia kanapa, dwie lampy stojące bez abażurów i duży kufer
podróżny.
- Dziwne. Wygląda na to, że nikt nie zaglądał tu od lat.
- Raczej od tygodnia - poprawił ją Cliff. - Spójrz na to.
Podszedł do kufra, Maggie za nim.
- Joyce wspominała, że. zostało tu trochę bezużytecznych gratów. Przepraszała.
Powiedziałam jej, aby się nie przejmowała i że sama je usunę.
- Wygląda na to, że ktoś już cię częściowo wyręczył. - Cliff przykucnął przy starym kufrze,
wskazał, o czym mówi.
Maggie nachyliła się, powstrzymując kichnięcie, i zobaczyła odcisk dłoni; ślad, który ktoś
zostawił w warstwie kurzu.
- Ale...
Cliff chwycił ją za nadgarstek, kiedy odruchowo wyciągnęła rękę.
- Lepiej nie dotykaj.
- Jednak ktoś tu był. Nie przesłyszałam się. - Spojrzała na Cliffa. - Czego mógł szukać w
starym kufrze?
- Dobre pytanie. - Cliff wyprostował się, ale nadał nie puszczał jej ręki.
- Znajdzie się dobra odpowiedź? - próbowała zażartować.
- Trzeba zawiadomić szeryfa. Niech się wypowie.
- Myślisz, że ma to jakiś związek z... tamtą sprawą?
Mówiła spokojnym głosem, ale Cliff czuł jej przyspieszony puls.
- Dość dziwne, że wszystko zbiega się w czasie. Koincydencje to bardzo interesujące
zjawisko. Nie lekceważyłbym tej wizyty na strychu.
Tym razem chodziło nie o zbrodnię sprzed dziesięciu lat, lecz o incydent sprzed kilku dni.
- Zadzwonię do szeryfa.
- Ja to zrobię. Maggie zjeżyła się.
- To mój dom.
- Oczywiście - zgodził się Cliff i przesunął dłońmi po jej nagich udach. - Mnie nie
przeszkadza, że jesteś półnaga, ale Stana może to trochę dekoncentrować.
- Bardzo śmieszne.
- Nie, bardzo piękne. - Cliff pochylił się i pocałował Maggie; po raz pierwszy delikatnie,
niemal czułe. Nie poruszyła się i nie odezwała. Patrzyła na Cliffa szeroko otwartymi oczami. -
Zadzwonię do niego - powtórzył - a ty się ubierz.
Nie czekając na odpowiedź, zszedł na dół. Maggie, lekko oszołomiona, dotknęła warg
palcami. Była to najdziwniejsza rzecz, jakiej mogła się spodziewać po Cliffie. Niewytłumaczalna.
Nie wiedząc, co myśleć, oparła pogrzebacz o drzwi i poszła do sypialni. Nie oczekiwała od
aroganckiego Delaneya czułości. Rozbroił ją całkowicie.
Na agresywną namiętność odpowiadała z pasją. Tu byli sobie równi, obydwoje tracili
kontrolę nad emocjami, ale czułość... Co się stanie, jeśli Cliff znowu pocałuje ją w ten sposób?
Nietrudno zakochać się w mężczyźnie, który tak całuje.
Ona się nie zakocha, powiedziała sobie, wciągając dżinsy. Wykluczone. Nie zakocha się w
Cliffie Delaneyu. On nie jest dla niej. Pragnął wyłącznie...
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie odjechał bez pożegnania. W ogóle nie ruszył się z
jej domu.
- Maggie!
- Tak! - odkrzyknęła, patrząc na swoją zaskoczoną twarz w lustrze.
- Stan już jedzie.
- Dobrze. Zaraz zejdę. - Za chwilę, dodała w myślach. Usiadła ciężko na łóżku jak ktoś, kto
nie ma siły zrobić jednego kroku.
Jeśli się zakochała, lepiej, żeby uświadomiła to sobie już teraz. Jeszcze mogła się wycofać.
Czy aby na pewno? Chyba właściwy czas dawno minął. Być może już w momencie, kiedy
zobaczyła Cliffa wysiadającego z samochodu przed jej domem.
Co teraz? Zakochała się w człowieku, którego prawie nie zna, nie rozumie i chyba
niespecjalnie lubi. On nie czyni najmniejszych starań, żeby ją zrozumieć. A jednak zasadził
wierzbę. Co nie znaczy, że między nimi może coś być. Różnili się niemal we wszystkim. W tej
chwili nie miała wyboru, mogła tylko słuchać serca i liczyć, że zachowa odrobinę rozsądku.
Problem w tym, że nigdy nie potrafiła kierować się rozsądkiem.
Na dole panowała cisza, ale kiedy zeszła do holu, poczuła zapach świeżo parzonej kawy.
Zatrzymała się na moment, nie bardzo wiedząc, czy powinna się zirytować, czy raczej ucieszyć, że
Cliff czuje się u niej jak u siebie w domu. Nie znalazłszy odpowiedzi na to pytanie, weszła do
kuchni.
- Napijesz się? - zagadnął na jej widok. Stal oparty o blat kuchenny, w swojej ulubionej
pozie i popijał kawę.
- Chętnie. Znalazłeś bez kłopotu wszystko, czego szukałeś?
Cliff udał, że nie słyszy sarkazmu w jej głosie, i wyjął z szafki drugi kubek.
- Nie. Nie jadłaś lunchu.
- Z zasady nie jadam lunchów. - Podeszła do Cliffa, wyjęła mu kubek z ręki i sama nalała
sobie kawę.
- Ja jadam - stwierdził krótko, po czym otworzył lodówkę i zaczął przeglądać jej zawartość.
- Obsłuż się - mruknęła i upiła łyk gorącej, parzącej w język kawy.
- Naucz się robić zapasy - pouczył ją Cliff, nie znalazłszy w lodówce nic godnego uwagi. -
Zimą, jak przyjdą śniegi, może cię odciąć od świata nawet na tydzień.
- Zapamiętam to sobie.
- Jadasz to? - zapytał, odsuwając pojemniki z jogurtem.
- Wyobraź sobie, że lubię jogurt. - Podeszła, gotowa zamknąć lodówkę, nawet jeśli miałaby
mu przytrzasnąć rękę, ale Cliff był szybszy; zdążył wyciągnąć samotne udko kurczaka i cofnął się. -
Chciałam zauważyć, że to moja kolacja.
- Chcesz ugryźć? - Podsunął jej skwapliwie kurzą nogę pod nos i Maggie sporo wysiłku
kosztowało powściągnięcie uśmiechu.
- Nie.
- Dziwne, ale jak tylko wchodzę do kuchni, od razu robię się głodny. - Cliff odgryzł spory
kęs i przeżuwał w zamyśleniu.
Maggie stała w miejscu, gdzie jeszcze niedawno kochali się jak para szaleńców. Jeśli Cliff
chciał ją podniecić, to mu się udało. Jeśli próbował odwrócić jej uwagę od tego, co zobaczyli na
strychu, też mu się powiodło. Tak czy inaczej nie potrafiła mu się oprzeć.
Podeszła do niego i położyła mu dłonie na piersi. Zapłaci mu teraz pięknym za nadobne.
- Chyba jednak też jestem głodna - powiedziała i dotknęła ustami lekko jego warg.
Cliff nie spodziewał się takiego gestu z jej strony; w pierwszej chwili nie zareagował. Od
samego początku to on ją prowokował i uwodził. Ona była damą, zmysłową księżniczką, o jakich
mężczyźni śnią w długie noce. Kiedy patrzył teraz w jej ciemne oczy, wydawała mu się bardziej
czarownicą. I kto tu w końcu prowokuje i uwodzi?
Sam jej zapach zapierał mu dech w piersiach. Umysł mu się mącił, kiedy jej dotykał. To
jedyna kobieta, której pragnie. Jest jak ogień, który nigdy nie zgaśnie.
- Maggie...
Uniósł rękę, żeby ją powstrzymać albo przygarnąć do siebie. Nigdy nie miał się dowiedzieć,
bo w tej samej chwili szczeniak zaczął ujadać i usłyszeli odgłos nadjeżdżającego samochodu. Cliff
opuścił dłoń.
- To na pewno Stan.
- Tak. - Maggie przyglądała mu się z zainteresowaniem.
- Wpuść go.
- Dobrze. - Jeszcze przez chwilę nie spuszczała wzroku z Cliffa, wyraźnie
usatysfakcjonowana widokiem niepewności, malującej się na jego twarzy. - Idziesz ze mną?
- Za moment.
Kiedy wyszła, odetchnął głośno. Zaczynało robić się niebezpiecznie. Nie potrafił
powiedzieć dokładnie dlaczego, ale nie czuł się dobrze. Głód go odszedł, odłożył kurczaka, sięgnął
po kawę i wypił to, co zostało w kubku, jednym haustem.
Nie mogę narzekać na nudę, pomyślała Maggie, idąc do drzwi. Szeryf na progu domu, Cliff
w kuchni, oszołomiony, jakby dostał w głowę tępym narzędziem. Ona sama w dziwnym uniesieniu
- czyżby to było poczucie własnej mocy? Nie wiedziała, co może jeszcze się wydarzyć, ale nic
raczej nie zapowiadało spokoju, którego szukała, przenosząc się na wieś. Nigdy w życiu nie czuła
takiego przypływu energii jak tutaj.
- Dzień dobry, pani Fitzgerald.
- Witam, szeryfie. - Maggie wzięła psa na ręce, chcąc go uspokoić.
- Ma pani bojowego szczeniaka. - Stan wyciągnął rękę, pozwalając psują obwąchać. - Cliff
zadzwonił do mnie. Podobno ktoś włamał się do domu.
- Wszystko na to wskazuje. - Maggie próbowała jednocześnie zamknąć oporne drzwi i
spacyfikować szczekającego Zbója. - Ktoś musiał być na strychu w zeszłym tygodniu.
- W zeszłym tygodniu? - Stan zamknął drzwi, po czym położył machinalnie dłoń na kolbie
pistoletu. - Dlaczego nie zadzwoniła pani do mnie wcześniej?
Maggie zrobiło się głupio. Postawiła psa na podłodze, dała mu klapsa w pupę i szczeniak
pobiegł do pokoju muzycznego.
- Obudziłam się w środku nocy i usłyszałam jakieś odgłosy. Przeraziłam się, ale rano... -
Urwała i wzruszyła ramionami. - Rano pomyślałam, że się przesłyszałam, i nie wracałam więcej do
tej historii.
Stan kiwnął głową, zachęcając Maggie, by mówiła dalej.
- A teraz?
- Wspomniałam Cliffowi, że coś słyszałam, a on poszedł na strych.
- Rozumiem.
- Cześć, Stan. - W holu pojawił się Cliff, spokojny, rozluźniony. - Dzięki, że przyjechałeś.
Ja to powinnam była powiedzieć, pomyślała Maggie, ale zanim zdążyła otworzyć usta,
panowie już wdali się w rozmowę.
- Na tym polega moja praca - stwierdził Stan. - Ty sam odwaliłeś tutaj kawał dobrej roboty.
Trudno poznać otoczenie domu. Zawsze lubiłeś wyzwania.
Znali się na tyle dobrze, że Cliff w lot pojął, że w słowach Stana kryje się aluzja do Maggie.
- Życie bez wyzwań byłoby nudne.
- Podobno znalazłeś coś na strychu.
- Znalazłem dość, by sądzić, że ktoś tu czegoś szukał.
- Spojrzę.
- Proszę za mną. - Maggie posłała Cliffowi znaczące spojrzenie i pierwsza zaczęła wchodzić
po schodach.
Kiedy stanęli przed drzwiami prowadzącymi na strych, Stan spojrzał na pogrzebacz.
- Ktoś może się o niego potknąć - zauważył, chociaż pomyślał zapewne coś innego.
- Zapomniałam zupełnie, że go tu postawiłam.
- Udając, że nie widzi szerokiego uśmiechu Cliffa, Maggie schowała pogrzebacz za plecy.
- Wygląda na to, że dawno nikt tu nie zaglądał.
- Stan zdjął pajęczynę z twarzy.
- Ja byłam dzisiaj pierwszy raz. - Maggie wzdrygnęła się na widok wielkiego pająka
spacerującego spokojnie po ścianie. Przed wizytą na strychu powstrzymywała ją przede wszystkim
perspektywa spotkania z insektami i myszami. - W domu jest tyle do zrobienia... - Na wszelki
wypadek odsunęła się na bezpieczną odległość od pająka.
- Niewiele tego zostało. - Stan potarł brodę. - Kiedy Joyce odziedziczyła dom, zabraliśmy
wszystko, co mogło się przydać. - Rozejrzał się. - Skąd może pani wiedzieć, czy czegoś brakuje?
- Nie wiem, ale proszę spojrzeć. - Maggie podeszła do kufra, przykucnęła i wskazała odcisk
pozostawiony na zakurzonej desce.
Kiedy Stan nachylił się nad skrzynią, poczuła tanią wodę po goleniu z supermarketu.
Rozpoznała ją; takiej samej używał szofer jej matki.
- Ciekawe - mruknął. - Nie otwierała pani tego kufra? - upewnił się na wszelki wypadek,
choć było to zbędne.
- Żadne z nas go nie dotykało - odezwał się Cliff.
Stan kiwnął głową, zwolnił mechanizm blokujący zatrzask i uważając na odcisk dłoni,
spróbował unieść wieko. Ani drgnęło.
- Zamknięty na zamek. - Tu się zasępił. - Nie pamiętam, co się w nim znajdowało. Nie
potrafię nawet powiedzieć, czy gdzieś jest klucz do tego cholerstwa. Może Joyce będzie wiedziała.
A jeszcze prędzej Louella. Chociaż... - Wyprostował się. - Po co jakaś osoba miałaby zakradać się
tu i wyjmować coś ze starego kufra, w dodatku teraz, gdy akurat ktoś się wprowadził. Dom tyle lat
stał pusty... - Spojrzał na Maggie. - A z dołu nic nie zginęło? Jest pani pewna?
- Nie. W każdym razie nie zauważyłam. Większość moich rzeczy ciągle jeszcze pozostaje
nierozpakowana, w skrzyniach i w kartonach.
- Nie zaszkodziłoby sprawdzić.
- Jasne.
Ruszyła ku drzwiom. Wolałaby wiedzieć, gdyby coś zginęło. Ledwie widoczny odcisk dłoni
na kufrze przyprawiał ją o dreszcze. Włamanie dla zysku byłoby czymś zwykłym, normalnym,
zrozumiałym.
Weszła do sypialni, Stan i Cliff za nią. Zajrzała do kasetki z biżuterią. Niczego nie
brakowało. W sąsiednim pokoju stały skrzynie; na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że nikt
ich nie ruszał.
- Na piętrze to już wszystko. Jest jeszcze kilka rzeczy na dole i parę obrazów, które dopiero
muszę oprawić.
- Spójrzmy.
Cała trójka zeszła na parter.
- Nie podoba mi się to - mruknął Cliff do Stana. - Nie spodziewasz się chyba, że ktoś okradł
Maggie?
- Włamanie dla kradzieży to jedyne sensowne wytłumaczenie, Cliff.
- A potrafisz sensownie wytłumaczyć morderstwo Morgana?
Stan spojrzał na schodzącą przodem Maggie.
- Nie zawsze da się znaleźć odpowiedź.
- Powiesz Joyce?
- Pewnie tak. - Stan zatrzymał się u podnóża schodów i pomasował kark, jakby chciał
uwolnić się od napięcia, a może zmęczenia. - To silna kobieta. Do tej pory nie zdawałem sobie
sprawy, jak bardzo silna. Jak się pobieraliśmy, ludzie gadali, że żenię się z nią dla spadku.
- Nikt, kto cię zna, nie posądziłby cię o to. Stan wzruszył ramionami.
- Plotki ucichły, jak zostałem szeryfem. Ciekawe, czy Joyce kiedyś tak pomyślała.
- Powiedziałaby mi - odparł Cliff, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie.
Stan zaśmiał się.
- Prawda, powiedziałaby ci. Maggie wyszła z pokoju muzycznego.
- Tutaj też niczego nie brakuje. Mogę jeszcze sprawdzić w salonie, ale...
- Proszę to zrobić - poprosił Stan i stanął w progu pustego niemal pokoju. - Maluje pani? -
zapytał, widząc puszkę z farbą i pędzel koło okna.
- Zamierzałam pomalować dzisiaj wszystkie framugi - wyjaśniła, przesuwając wzrokiem po
pudłach - ale przyjechała pani Morgan i...
- Louella - wtrącił Stan i zmarszczył czoło.
- Tak. Nie zabawiła zbyt długo - usprawiedliwiała starszą panią Maggie. - Oglądałyśmy
zdjęcia, które mi pożyczyła. - Wzięła do ręki plik fotografii. - Miałam ci je pokazać, Cliff. Musisz
mi doradzić, jak zaplanować i pielęgnować pnące róże, jak te tutaj.
Maggie zaczęła przerzucać zdjęcia.
- Louella musiała mieć rękę do kwiatów. Jakby rosły same z siebie - dodała. - Nie wiem, czy
potrafię jej dorównać.
- Ona kochała ten dom. Ona... - Stan urwał nagle, widząc kolorową fotografię, na którym
był on z Morganem. - Zupełnie o niej zapomniałem - rzekł po chwili i dodał: - Joyce ją zrobiła. W
dniu rozpoczęcia sezonu na jelenie.
- Louella wspominała, że ojciec uczył Joyce polować.
- Tak, chodziła na polowania - wtrącił Cliff. - Taki kaprys Morgana. On... kochał broń
palną.
I od niej zginął, dodała Maggie w myślach i wzdrygnęła się. Odłożyła zdjęcia.
- Nie sądzę, żeby coś zginęło, szeryfie.
- Obejrzę jeszcze drzwi i okna, sprawdzę, czy nie ma śladów włamania.
- Proszę bardzo - zgodziła się Maggie z westchnieniem. - Nie wiem, czy zamknęłam drzwi
na noc, a kilka okien na pewno zostawiłam otwartych.
Stan spojrzał na nią tak, jak rodzice patrzą na swoje dzieci, kiedy chcą je skarcić za
popełnienie niewybaczalnej, acz przewidywalnej głupoty.
- Pomimo wszystko rozejrzę się.
Kiedy wyszedł, Maggie usiadła na kanapie i pogrążyła się w ponurym milczeniu. Straciła
nadzieję, że sprawa nocnej wizyty znajdzie wyjaśnienie. Cliff, nie mając nic lepszego do roboty,
podszedł do stojącego na kominku zegara i zaczął go nakręcać. Zbój wyczołgał się spod kanapy
gotów do zabawy. Kto zakradł się do domu i czego mógł szukać w starym, nieotwieranym od lat
kufrze? Dlaczego akurat Cliff znalazł odcisk dłoni? Co sprawiło, że się w nim zakochała? Czy
pożądanie wypali się kiedyś? Gdyby potrafiła odpowiedzieć sobie na te pytania, życie wróciłoby do
równowagi.
- Nie znalazłem żadnych śladów włamania - oznajmił Stan, wchodząc do salonu. - Po
powrocie do biura spiszę raport. Zajmę się tą sprawą, ale...
- Pokręcił głową. - Nic nie mogę obiecać. Radzę, żeby zamykała pani drzwi na noc i
założyła zamki z blokadami.
- Zostanę tutaj przez kilka dni - oznajmił Cliff, wprawiając Maggie i Stana w zdumienie. -
Maggie nie powinna być teraz sama, chociaż możemy się domyślić, że to, co miało zostać zabrane z
domu, już zabrano - dodał, jakby nie zauważył, jaką reakcję wywołała jego wcześniejsza
deklaracja.
- Tak. - Stan podrapał się po nosie, ale nie udało mu się ukryć uśmiechu. - Pojadę już. Nie
odprowadzajcie mnie.
Maggie nie podniosła się z kanapy, nie powiedziała Stanowi ani „dziękuję”, ani „do
widzenia”. Wpatrywała się zdumiona w Cliffa, a kiedy trzasnęły drzwi frontowe, zapytała:
- Co to znaczy, że zostaniesz tu przez kilka dni?
- Musimy kupić koniecznie coś do jedzenia. Nie przeżyję na tym, co masz w lodówce.
- Nie musisz - sarknęła Maggie, zrywając się z kanapy. - Nikt cię nie prosił, żebyś tu
zamieszkał. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego muszę ci przypominać, czyj to dom.
- Ja też nie rozumiem, dlaczego musisz mi przypominać.
- Równie dobrze mogłeś wywiesić ogłoszenie na głównej ulicy, że ja i ty...
- Jesteśmy, kim jesteśmy - dokończył Cliff beztrosko. - Załóż buty, jeśli mamy jechać po
zakupy.
- Nie jadę po żadne zakupy, a ty nie zostajesz tutaj!
Cliff podszedł do niej i chwycił za ramiona.
- Owszem, zostaję. Do czasu aż sprawa się wyjaśni, nie możesz być sama.
- Nie potrzebuję opieki. Potrafię zadbać o siebie.
- Zapewne, ale pozwolisz, że teraz nie będziemy tego sprawdzać.
Posłała mu wymowne spojrzenie. Prawdę mówiąc, nie uśmiechała się jej perspektywa
samotnej nocy. Pragnęła Cliffa aż za bardzo. Chciał zostać, nalegał, a skoro tak, być może zależało
mu na niej trochę, choć za nic by się do tego nie przyznał.
- Pozwolę ci... - zaczęła.
- I tak bym to zrobił.
- Pozwolę ci zostać - powtórzyła lodowatym tonem - ale ty dzisiaj przygotujesz kolację.
Cliff uniósł brwi.
- Nie będę się z tobą kłócił. Coś mi się wydaje, że gotuję lepiej od ciebie.
Maggie przyjęła ocenę z niewzruszonym spokojem, nie zamierzała się obrażać.
- Świetnie. Założę buty.
- Później. - Cliff przewrócił ją na kanapę. - Mamy przed sobą cały dzień.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Czy to nie śmieszne? Właśnie zaczynała przyzwyczajać się do mieszkania samej i już nie
mieszkała sama. Cliff wprowadził się niemal niepostrzeżenie. Był dobrze zorganizowany, a ona za-
wsze podziwiała takich ludzi, choć z daleka.
Wychodził o świcie, na długo przed tym, zanim była gotowa podnieść się z łóżka i zacząć
dzień. Ulatniał się po cichu, nie budząc jej. Czasami, kiedy zeszła wreszcie do kuchni, znajdowała
karteczkę. „Znowu odłożyłaś słuchawkę” albo „Mleko się kończy. Kupię kilka kartonów, wracając
do domu”.
Trudno powiedzieć, żeby to były listy miłosne. Ludzie pokroju Cliffa nie zwykli przelewać
uczuć na papier, jak ona to czyniła. Był to powód ich ustawicznych sporów.
Maggie podejrzewała, że jedyne uczucia, jakie w nim budzi, to zniecierpliwienie i, od czasu
do czasu, napady nietolerancji. W każdym razie nie zachowywał się jak zakochany mężczyzna. Nie
kupował jej kwiatów, chociaż pamiętała, że zasadził wierzbę. Nie prawił czułych słów, ale czasami
w jego oczach pojawiało się coś na kształt czułości. Nie był romantykiem i poetą, ale jedno jego
spojrzenie potrafiło powiedzieć więcej niż setki słów.
Zaczynała go, o dziwo, rozumieć, a im lepiej jej to szło, tym trudniej było zapanować nad
miłością. On był człowiekiem, którego uczuć nie dało się skanalizować, ona z kolei pozwalała, by
uczucia kierowały jej krokami.
Chociaż mieszkała tu dopiero od kilku tygodni, orientowała się już w regułach rządzących
życiem Morganville. Cokolwiek zrobiła, docierało natychmiast do powszechnej wiadomości, było
dyskutowane i analizowane dopóty, dopóki nie ustalono wspólnego punktu widzenia. Tylko kilka
osób mogło podważyć zbiorową opinię. Jedną z nich był Cliff, o ile chciało mu się zabierać głos.
Poza nim Stan Agee i kierowniczka poczty. A także, jak szybko odkryła, Bog.
Skala była nieporównywalna, ale zasada ucierania się konsensu w Morganville niewiele
różniła się od mechanizmów obowiązujących w kalifornijskim przemyśle muzycznym. Z tą różnicą,
że w Los Angeles Maggie była znaną postacią, córką sławnych rodziców, tutaj natomiast obcą,
którą miasteczko mogło albo zaakceptować, albo odrzucić. Miała szczęście, bo ci, którzy liczyli się
w Morganville, na razie ją akceptowali. Teraz, gdy zamieszkał u niej Cliff, wszystko mogło się
zmienić.
U niej. To ogromna różnica. Cliff mieszkał u niej. Nie przeprowadził się. Nie zwiózł do
Morganówki swoich rzeczy. Nie rozmawiali o tym, jak długo zamierza zostać. Był niczym
nienarzucający się gość, którym nie trzeba specjalnie się zajmować.
Maggie ułożyła kolejny kwadrat i odsunęła się, by ocenić efekt. Kupiła rustykalne kafle o
fakturze kamienia, w różnych odcieniach, i teraz zestawiała je swobodnie. Jej dom miał tchnąć
swobodą. Chciała zrobić w nim jak najwięcej sama. Spojrzała jeszcze raz na sześć płytek, które
udało się jej dotąd ułożyć, i kiwnęła głową z aprobatą; stawała się fachowcem. Co prawda, bratki
zwiędły, ale jak dotąd było to jedyne niepowodzenie Maggie w roli gospodyni, specjalistki od
remontów i ogrodniczki.
Zadowolona z siebie, rozważała, czy kłaść kafelki, czy zająć się raczej tapetą w sypialni.
Został jej niewielki kawałek ściany. Kiedy skończy, pomyśli, jakie zasłony kupić. Dotąd
pozostawiała tego rodzaju decyzje dekoratorowi. Teraz będzie mogła winić wyłącznie siebie za
dokonanie niewłaściwego wyboru.
Zaśmiała się, sięgnęła po kolejną płytkę i zaklęła, czując, jak ostry kant kaleczy palec. Oto
cena bycia fachowcem, pomyślała, podchodząc do zlewu, żeby zmyć krew. Może powinna zostawić
kafelki i zająć się tapetowaniem?
Szczeniak rozszczekał się, co oznaczało, że robota, wszystko jedno, na którą się zdecyduje,
będzie musiała poczekać. Zrezygnowana, zakręciła kran, wyjrzała przez okno i zobaczyła
zbliżający się samochód porucznika Reikera.
A ten czego znowu ode mnie chce? Powiedziała mu już wszystko. Stała przy oknie i
czekała, bo porucznik najwyraźniej się nie spieszył. Szedł powoli ścieżką, którą pracownicy Cliffa
ułożyli kilka dni wcześniej, ale zamiast wejść na ganek, zatrzymał się, spojrzał w stronę jaru, wyjął
papierosa i zapalił. Stał tak dłuższą chwilę i wpatrywał się w hałdę ziemi, jakby spodziewał się
wyczytać z niej odpowiedź na dręczące go pytania, po czym odwrócił się raptownie i spojrzał w
okno, w którym stała Maggie. Czując się jak idiotka, poszła przywitać się z gościem.
- Dzień dobry, poruczniku. - Zeszła z ganku i stanęła na ścieżce obok Reikera.
- Witam, pani Fitzgerald. - Porucznik zgasił papierosa i rzucił na pryzmę ziemi przy jarze. -
Coraz ładniej. Wierzyć się nie chce, że jeszcze kilka tygodni temu rosły tu chaszcze.
- Dziękuję.
- Widzę, że posadziła pani wierzbę nad jarem. - Reiker nie patrzył w tamtą stronę, tylko na
Maggie. - Niedługo będzie pani mogła mieć oczko wodne.
- Czy to znaczy, że zamykacie dochodzenie?
- Tego nie mogę powiedzieć. Pracujemy nad tą sprawą.
Maggie powściągnęła westchnienie.
- Będziecie jeszcze raz przeszukiwać jar?
- Nie sądzę, żeby to było konieczne. Sprawdziliśmy go już dwa razy. Wystarczy. Rzecz w
tym...
- Przerwał i przeniósł ciężar ciała na drugą nogę.
- Nie lubię niedokończonej roboty. Im dłużej zajmujemy się tą sprawą, tym więcej
znajdujemy. Po dziesięciu latach trudno wszystko ułożyć w sensowną, spójną całość.
Przyjechał służbowo czy towarzysko? Maggie starała się nie okazywać rozdrażnienia
wizytą. Pamiętała, jaki był zakłopotany, kiedy poprosił ją o autograf.
- Mogę w czymś pomóc, poruczniku?
- Ktoś panią odwiedzał ostatnio? Ktoś, kogo pani zna, a może obcy?
- Odwiedzał?
- Morderstwa dokonano tutaj, panno Fitzgerald. Okazuje się, że całkiem sporo osób miało
powody życzyć Morganowi śmierci. Wielu z tych ludzi nadal mieszka w miasteczku.
Maggie założyła ręce na piersi.
- Jeśli chce mnie pan przestraszyć, poruczniku, to jest pan na dobrej drodze.
- Nie zamierzam pani straszyć, chcę tylko, żeby zdawała pani sobie sprawę z powagi
sytuacji. - Zawahał się i zdecydował zawierzyć własnej intuicji.
- Morgan w dzień upozorowanego wypadku podjął z banku dwadzieścia pięć tysięcy
dolarów. Znaleziono samochód, teraz przez przypadek natrafiliśmy na szczątki, ale pieniądze
zniknęły bez śladu.
- Dwadzieścia pięć tysięcy. - Duża suma, pomyślała Maggie, dziesięć lat wstecz jeszcze
pokaźniejsza. - Chce pan powiedzieć, że to był motyw morderstwa?
- Pieniądze zawsze są dobrym motywem. To jeden z niedokończonych wątków.
Przesłuchujemy mnóstwo osób, ale to trwa. Tutaj mało kto widział w życiu taką sumę. - Wyjął
paczkę papierosów, po czym rozmyślił się i schował ją na powrót do kieszeni. - Mam kilka
hipotez...
- I chce pan nimi ze mną się podzielić?
- Morderca był sprytny. Starannie zatarł ślady. Wiedział, że w Morganville nie może
afiszować się z takimi pieniędzmi. A może przeraził się i pozbył ich? Mógł też schować je w
bezpiecznym miejscu i czekać cierpliwie, aż wszyscy zapomną o sprawie.
- Dziesięć lat to bardzo długo, poruczniku.
- Ludzie potrafią być cierpliwi. To tylko hipotezy.
Maggie zaczęła kojarzyć: strych, kufer, odcisk dłoni.
- Którejś nocy... - zaczęła i zamilkła.
- Coś się wydarzyło?
Naszły ją głupie obiekcje. Powinna mu powiedzieć, ale z drugiej strony czuła, że mówiąc,
wplątuje się jeszcze bardziej w sprawę Morgana. Jednak Reiker prowadził dochodzenie.
- Wszystko wskazuje na to, że ktoś zakradł się do domu i wyjął coś ze starego kufra na
strychu. Obudziłam się w nocy. Słyszałam kroki, skrzypienie desek, ale rano pomyślałam, że coś
sobie ubrdałam. Kilka dni później okazało się, że nie. Zawiadomiłam szeryfa Agee.
- Bardzo słusznie - powiedział porucznik. - I co na to szeryf? Znalazł coś?
- Nie. To znaczy znalazł klucz, a właściwie jego żona znalazła. Wrócił tu następnego dnia,
otworzyliśmy kufer. Okazał się pusty.
- Pozwoli pani, że go obejrzę?
Chciała, aby to wreszcie się skończyło, tymczasem brnęła w sprawę Morgana coraz głębiej.
Zrezygnowana, Maggie wprowadziła porucznika do domu.
- Czy nie wydaje się panu dziwne, że ktoś trzymałby pieniądze przez dziesięć lat na strychu
i zdecydował się zabrać je akurat wtedy, gdy w domu pojawia się nowa właścicielka?
- Kupiła pani dom niemal natychmiast po wystawieniu go na sprzedaż.
- Minął prawie miesiąc, zanim się wprowadziłam.
- Mówią, że pani Agee nie opowiadała nikomu o transakcji. Jej maż był przeciwny
sprzedaży domu.
- Dużo pan wie, poruczniku.
Uśmiechnął się, trochę zakłopotany jak wtedy, kiedy prosił ją o autograf.
- Taki zawód.
Maggie w milczeniu poprowadziła go na piętro.
- Tam są schody na strych. Jeśli to coś wnosi do sprawy, to chcę powiedzieć, że z moich
rzeczy nic nie zginęło.
- Jak ten ktoś wszedł do domu? - zapytał porucznik, wspinając się po wąskich, stromych
schodach.
- Nie wiem. Nie zamykałam drzwi na noc.
- Ale teraz już pani zamyka?
- Tak.
- Bardzo słusznie. - Reiker podszedł do kufra, przykucnął i zaczął oglądać zamek. Odcisk
ręki zdążyła pokryć cienka warstwa kurzu. - Pani Agee znalazła klucz, tak?
- Tak. Ten kufer należał do ostatnich lokatorów domu. Starsze małżeństwo. Kiedy on umarł,
ona przeniosła się do dzieci. Joyce twierdzi, że były dwa klucze, ale znalazła tylko jeden.
- Hm. - Reiker otworzył zamek i zajrzał do środka. I tutaj, jak w jarze, nie znajdziesz już
niczego, pomyślała Maggie.
- Uważa pan, że te dwie sprawy się wiążą?
- Nie wierzę w zbiegi okoliczności - powiedział, powtarzając prawie dosłownie
wcześniejsze stwierdzenie Cliffa. - Mówi pani, że szeryf zainteresował się kufrem?
- Tak.
- Porozmawiam z nim w drodze powrotnej. Dwadzieścia pięć tysięcy nie zajmuje dużo
miejsca, a to ogromny kufer.
- Nie rozumiem, dlaczego ktoś zdecydował się trzymać tu taką sumę przez dziesięć lat.
- Ludzie są dziwni. - Reiker podniósł się z niejakim wysiłkiem. - Powtarzam, to tylko
hipoteza. Mam jeszcze inną, że kochanka Morgana wzięła pieniądze i uciekła.
- Kochanka?
- Kochanka. Alice Delaney - powiedział Reiker tonem niemal beztroskim. - Trwało to jakieś
pięć, może sześć lat. Wystarczy tylko zachęcić trochę ludzi i zaczynają mówić.
- Delaney? - powtórzyła Maggie, mając nadzieję, że się przesłyszała.
- Tak. Człowiek, któremu zleciła pani uporządkowanie posesji, to jej syn. Kolejny zbieg
okoliczności. Świat jest ich pełen.
Udało się jej zachować spokój do końca wizyty porucznika. Sprowadziła go na dół,
podziękowała uprzejmie za komplementy pod adresem jej twórczości, uśmiechnęła się chyba nawet
na do widzenia. Dopiero gdy zamknęła za nim drzwi, pozwoliła, by emocje wzięły górę.
Matka Cliffa była kochanką Morgana przez pięć, sześć lat, po czym zniknęła zaraz po jego
śmierci. Cliff musiał wiedzieć o tym związku. Całe Morganville zapewne wiedziało. Maggie ukryła
twarz w dłoniach. W co ona się wpakowała?
Pewnie zwariował, ale jadąc do Morganówki, coraz częściej myślał, że wraca do domu.
Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek tak będzie myślał o tej starej rezydencji na odludziu. Tym
bardziej że miał określony stosunek do Morgana. Nie potrafił zapanować nad tym, co się działo, a
przecież sam zdecydował, że zamieszka z Maggie i wyprowadzi się, kiedy uzna za stosowne.
Powtarzał sobie to od czasu do czasu i czuł się z tą świadomością pewniej.
Kiedy Maggie się śmiała, cały dom jaśniał i robiło się cieplej, gdy była zła, czuło się w
powietrzu niezwykłą energię. Kiedy słońce zachodziło i las zasypiał, zaczynała komponować: z
pokoju muzycznego dochodziły wtedy powtarzane fragmenty utworu, nuty, pojedyncze słowa i
frazy. Podziwiał, że tyle czasu, godzina po godzinie, dzień po dniu, potrafiła spędzić przy
fortepianie, pracując bez wytchnienia, z pasją i uczuciem.
Nie przypuszczał, że potrafi być aż tak zdyscyplinowana, gdy szło o muzykę. Od dawna
zachwycał go talent Maggie, teraz miał okazję widzieć, ile wysiłku wkłada w komponowanie.
Przy remoncie domu pracowała zupełnie inaczej: zaczynała kilka rzeczy równocześnie,
przenosiła się od jednej roboty do drugiej. Porzucała w połowie tapetowanie, nie kończyła
malowania sufitu. We wszystkich pomieszczeniach stały nierozpakowane albo częściowo otwarte
skrzynie i pudła, w kątach materiały potrzebne do remontu.
Nie znał nikogo, kto byłby do niej podobny. Nie wiedział, jak i kiedy to się stało, ale
zaczynał ją rozumieć. Początkowo myślał, że kupiła stary dom na odludziu dla reklamy czy też
powodowana chwilową zachcianką, teraz wiedział, że po prostu pokochała Morganówkę od
pierwszego wejrzenia.
Być może była trochę rozpieszczona przez życie. Nawykła rozkazywać. Kiedy coś szło nie
po jej myśli, jeżyła się albo zamykała w sobie. Cliff uśmiechnął się pod nosem; to samo mógł
powiedzieć o sobie.
Musiał oddać Maggie sprawiedliwość. Nie uciekała przed problemami i trudnymi
sytuacjami, których nie brakowało, od kiedy tu zamieszkała. Gdyby chodziło o kogoś innego,
powiedziałby, że zapuszcza korzenie, ale wobec Maggie ciągle miał wątpliwości. I chyba specjalnie
je podtrzymywał, a to dlatego że w gruncie rzeczy bardzo pragnął, by została w Morganville.
Dobrze było wracać wieczorem do domu, gdzie czekała na niego roześmiana albo nadąsaną Maggie
Fitzgerald. Z pewnością nie oddałby tego teraz bez walki.
Wjechał na podjazd i zgasił silnik. Na skarpie zakwitły floksy i wielobarwne petunie,
wzeszła delikatna nowa trawa.
Obydwoje włożyli w tę ziemię kawałek siebie i już samo to tworzyło więź, którą trudno
byłoby zerwać. Pragnął Maggie ciągłe z tą samą siłą i nic tego nie było w stanie zmienić.
Zachmurzył się, nie słysząc dźwięków muzyki. O tej porze Maggie zawsze komponowała.
Zwykle siadała do fortepianu około piątej i spędzała przy instrumencie kilka godzin. Spojrzał na
zegarek, za dwadzieścia pięć szósta. Zaniepokojony ciszą, nacisnął klamkę frontowych drzwi.
Jak zwykle otwarte, pomyślał z irytacją. Rano zostawił jej karteczkę, że nikt z jego
pracowników nie będzie pracował tego dnia na posesji i dlatego ma zamknąć drzwi na klucz. Co za
bezmyślność, uznał i pchnął drzwi. Dlaczego Maggie nie może wbić sobie do głowy, że jest w
Morganówce odizolowana od łudzi? Zbyt wiele złych rzeczy się wydarzyło, żeby tak lekceważyła
własne bezpieczeństwo.
Przywitała go martwa cisza. Nawet pies nie zaszczekał. Intuicja mówiła mu, że w domu nie
ma nikogo, ale zaczął zaglądać po kolei do wszystkich pokoi, nawołując Maggie. Głos odbijał się
echem w pustych wnętrzach; żadnej odpowiedzi.
Gdzie ona, u diabła, się podziewa? Zdenerwowany wbiegł na piętro, sadząc po dwa stopnie.
Zaczynał panikować. Zwykle z samego rana pojawiał się ktoś z ekipy i odjeżdżał dopiero po
powrocie szefa. Dbał, żeby Maggie nie zostawała sama. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego tego dnia
odstąpił od zasady.
- Maggie!
Przerażony przeszukiwał pokoje na piętrze. Na środku dywanu w sypialni leżały pantofle,
bluzka przerzucona przez oparcie fotela, na toaletce kolczyki, które zdjęła wieczorem, i szczotka w
srebrnej oprawie, z wygrawerowanymi na rączce inicjałami jej matki. W powietrzu unosił się
zapach Maggie.
Kiedy zobaczył nowe kafelki w łazience, odrobinę się uspokoił. Zaczęła, swoim zwyczajem,
kolejną robotę, nie kończąc poprzednich, ale gdzie...
W białej umywalce dojrzał kilka kropli krwi; przeniknął go lodowaty dreszcz.
W tej samej chwili usłyszał dochodzące z zewnątrz głośne ujadanie Zbója i rzucił się na dół,
ciągle nawołując Maggie.
Zobaczył ją, kiedy wybiegł przez kuchenne drzwi. Szła powoli od strony lasu w
towarzystwie rozbawionego szczeniaka, z dłońmi w kieszeniach i pochyloną głową. Odetchnął z
ulgą, po czym pobiegł ku niej i chwycił w ramiona, szczęśliwy, że jest cała i zdrowa. Był tak
rozemocjonowany, przejęty, że nie zauważył nawet, iż Maggie stoi sztywna.
Wtulił twarz w jej włosy.
- Gdzie ty byłaś?
Oto człowiek, którego zaczynała rozumieć i kochać. Wbiła wzrok w dom.
- Poszłam na spacer.
- Sama? - zapytał bez sensu. - Wyszłaś z domu zupełnie sama?
- To moja ziemia, Cliff. Dlaczego nie miałabym wyjść na przechadzkę?
Chciał warknąć, że mogła zostawić kartkę, ale się pohamował. Co się z nim dzieje?
- W umywalce jest krew.
- Rozcięłam palec o kant kafelka.
- Zwykle o tej porze siedzisz w pokoju muzycznym i komponujesz.
- Nie trzymam się ściśle ustalonych godzin, tak samo jak nie muszę siedzieć kołkiem w
domu. Jeśli chcesz mieć potulną kobietkę, która czeka na ciebie w progu, kiedy wracasz wieczorem
do domu, poszukaj sobie kogoś innego! - Okręciła się na pięcie i odeszła, zostawiając Cliffa z
szeroko otwartymi oczami.
Wszedł do kuchni, akurat kiedy nalewała sobie whisky. Zauważył, że jest bardzo blada i
wyraźnie spięta. Tym razem nie próbował wziąć jej w ramiona.
- Co się stało?
Maggie zamieszała szkocką w szklaneczce i upiła spory łyk.
- Nie wiem, o co ci chodzi - burknęła i wyszła z kuchni przed dom.
Wieczór był ciepły, powietrze pachniało. Tutaj przynajmniej nie czuła się jak w klatce.
Przeszła kilka kroków i usiadła na trawie. Latem będzie tu siadywała z książką, postanowiła. Na
przykład z tomikiem poezji Byrona. Będzie czytała i grzała się w ostatnich promieniach słońca
dopóty, dopóki nie zaśnie. Tak sobie planowała, gdy stanął nad nią Cliff.
- Co się dzieje, Maggie?
- Mam zły dzień. Rozkapryszone gwiazdy chyba mogą miewać humory?
Cliff usiadł obok Maggie, ujął pod brodę i spojrzał jej w oczy.
- O co chodzi?
Wiedziała, że musi mu powiedzieć, nie zważając, co będzie potem.
- Był tu dzisiaj porucznik Reiker - zaczęła, odsuwając dłoń Cliffa.
- Czego chciał? Maggie upiła whisky.
- Powiedział, że nie lubi niezakończonych spraw i niewyjaśnionych wątków. A tu znalazł
kilka. William Morgan tuż przed upozorowanym wypadkiem podjął z banku dwadzieścia pięć
tysięcy dolarów.
- Dwadzieścia pięć tysięcy? - powtórzył zdumiony Cliff.
- Nie wiadomo, co się stało z pieniędzmi. Reiker uważa, że morderca je schował i czekał
cierpliwie, aż ludzie zapomną o śmierci Morgana.
Cliff wyprostował się, odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał na dom.
- Tutaj?
- Niewykluczone.
- Dziesięć lat to kawał czasu. Trzeba sporej cierpliwości - zauważył, ale on też nie lubił
niewyjaśnionych wątków. - Powiedziałaś mu o kufrze na strychu?
- Tak. Chciał go obejrzeć.
Dotknął delikatnie jej ramienia, jakby próbował dać do zrozumienia, że nie chce narzucać
się ze swoim wsparciem.
- I to wytrąciło cię z równowagi. - Maggie nie odpowiedziała i teraz w nim zaczęło wzbierać
napięcie. - Jest coś jeszcze.
- Zawsze jest coś jeszcze. - Maggie spojrzała mu w oczy. - Wspomniał, że kochanka
Morgana zniknęła zaraz po jego śmierci - dodała i poczuła, jak palce Cliffa zaciskają się na jej
ramieniu.
- Ona nie była jego kochanką. Moja matka mogła być na tyle nierozsądna, żeby zakochać się
w człowieku pokroju Morgana, mogła nawet z nim się przespać, ale nie była jego kochanką.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej, tylko czekałeś, aż dowiem się w taki sposób?
- To nie dotyczy ciebie i nie ma nic wspólnego ze znaleziskiem w jarze. - Cliff podniósł się
raptownie; wezbrał w nim gniew.
- Kolejny zbieg okoliczności - powiedziała Maggie cicho, nie spuszczając z niego wzroku. -
Czy to nie ty twierdziłeś niedawno, że nie wierzysz w zbiegi okoliczności?
Czuł się jak w potrzasku. Powinien wytłumaczyć to, czego nigdy nikomu nie próbował
wyjaśnić.
- Po śmierci ojca matka czuła się bardzo samotna i bezradna. Morgan to wykorzystał. Ja
mieszkałem wtedy w Waszyngtonie. Gdybym był na miejscu, może potrafiłbym ją powstrzymać. -
Wracały dawne urazy. - Ten drań umiał grać na ludzkich słabościach. Kiedy dowiedziałem się, że
spotyka się z matką, miałem ochotę go zabić - powiedział pełnym nienawiści tonem. - Była
przekonana, że go kocha. Może naprawdę tak było, w każdym razie bardzo zaangażowała się w tę
znajomość. Kobiety go kochały. Przyjaźniła się od lat z Louella, ale to nie miało dla niej żadnego
znaczenia. Załamała się, kiedy znaleźli jego samochód w rzece.
Ciężko mu było opowiadać, ale Maggie czekała na dalszy ciąg.
- Nie zniknęła. Przyjechała do mnie. Była rozbita, ale znowu widziała wszystko trzeźwo.
Wyrzucała sobie, że straciła głowę dla tego drania. Zerwała kontakty ze wszystkimi znajomymi z
Morganville. Zdawała sobie sprawę, że ludzie wiedzieli, że plotkowali o niej i Morganie. Nie mogła
tego znieść. Mieszka w Waszyngtonie, ułożyła sobie życie i nie chcę, by dowiedziała się o tej
sprawie.
Maggie zastanawiała się, czy wobec wszystkich kobiet, które zajmowały jakieś miejsce w
jego życiu, był taki opiekuńczy. Joyce, matka... Czy i ona gdzieś tu się mieści?
- Rozumiem, co czujesz. Moja matka była dla mnie najdroższą osobą na świecie. Policja
próbuje odtworzyć wydarzenia sprzed dziesięciu lat, twoja matka w nich uczestniczyła.
Cliff wiedział, że Maggie nie mówi wszystkiego, co myśli. Usiadł obok niej na powrót i
położył jej dłonie na ramionach.
- Zastanawiasz się, jaki ja mogę mieć w nich udział.
- Zostaw mnie. - Chciała wstać, ale przytrzymał ją.
- Mogłem przecież zastrzelić Morgana, żeby chronić matkę.
- Nienawidziłeś go.
- Owszem.
Wpatrywała się w niego uporczywie. Mógł należeć do grona podejrzanych, ale Maggie
uwierzyła w to, co zobaczyła w jego szarych oczach.
- Nie - szepnęła i przygarnęła go do siebie. - Rozumiem cię.
Poraziła go ta jej wiara w niego.
- Rozumiesz?
- Może aż za dobrze - szepnęła. - Bardzo się bałam. - Zamknęła oczy i chłonęła znajomy
zapach Cliffa. - Teraz, kiedy jesteś ze mną, już się nie boję.
Wystarczyła jedna chwila nieuwagi, by zapomniał o wszystkim, cały świat zniknął i została
tylko ona jedna.
- Maggie... - Wsunął palce w jej włosy. - Nie wolno ufać bez zastrzeżeń.
- To nie tak. - Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go.
Spodziewała się namiętnego pocałunku, ale usta Cliffa były łagodne i słodkie. Zaskoczona i
wzruszona, odsunęła się i spojrzała mu w oczy, które fascynowały ją od samego początku. Długo
tak wpatrywali się w siebie, wreszcie Cliff przytulił Maggie do piersi i zaczął wodzić palcem po jej
twarzy. To była jedyna twarz, za którą mógł tęsknić i którą chciał zawsze widzieć.
Osunęli się na trawę.
Czułość Cliffa zupełnie rozbroiła Maggie. Zamknęła oczy i poddała się pieszczotom.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W sobotę Maggie wylegiwała się w łóżku, podrzemując, do południa. Czuła na policzku
ciepły oddech Cliffa. Spał w najlepsze, obejmując ją jedną ręką.
Zakochała się i z satysfakcją odkryła delikatność Cliffa. Wiedziała już, że ta delikatność jest
w nim, jest częścią jego natury, chociaż on nie lubi się z tym obnosić.
Nie chciała miłosnych zaklęć, tylko poczucia bezpieczeństwa, stabilizacji. Kiedy w twoim
życiu pojawia się ktoś zdolny do takiej namiętności i takiej czułości, trzeba być skończoną idiotką,
żeby coś w nim zmieniać. Przecież nie jestem skończoną idiotką, zakończyła niespieszny monolog
wewnętrzny i uśmiechnęła się.
- Co cię rozśmieszyło?
Otworzyła oczy i spojrzała na Cliffa; najwyraźniej nie spał już od dłuższej chwili.
- Dobrze mi - powiedziała, nie przestając się uśmiechać, i wtuliła w Cliffa. - Dobrze mi z
tobą.
Przesunął dłonią po jej biodrze, udzie. Tak, jemu też było dobrze.
- Masz taką delikatną, gładką skórę.
Nie mógł pojąć, jak udało mu się przeżyć tyle lat bez Maggie. Przekręcił się i przygniótł ją
do materaca.
- Ty przygotujesz śniadanie? - zapytał. Maggie oparła głowę na ręku i posłała mu bezczelne
spojrzenie.
- Twierdzisz przecież, że nie umiem gotować.
- Dzisiaj będę tolerancyjny.
- Tak? Co za szczęście.
- Poproszę bekon i jajka sadzone. - Pocałował ją w szyję. - Bekon słabo wysmażony, jajka
luźne.
Maggie zamknęła oczy i westchnęła. Chciała zachować tę chwilę za zawsze.
- Ja lubię bekon spieczony na brąz, a jajek nie jadam w ogóle.
- Jajka są zdrowe. - Zajął się uchem Maggie.
- Przytyłabyś trochę. - Znowu przesunął dłonią po jej skórze.
- Narzekasz?
- Odkarmimy cię. Trzy porządne posiłki dziennie i odpowiednie ćwiczenia powinny odnieść
skutek.
- Nikt nie potrzebuje trzech posiłków dziennie - zaczęła wyniośle. - Jeśli zaś chodzi o
ćwiczenia...
- Lubisz tańczyć?
- Tak, ale...
- Nie masz w ogóle mięśni - stwierdził, szczypiąc ją w ramię. - A jak u ciebie z
wytrzymałością?
Maggie posłała mu wymowne spojrzenie.
- Ty powinieneś wiedzieć najlepiej. Cliff zaśmiał się i pocałował ją w usta.
- Masz refleks i cięty język.
- Dziękuję.
- Wracając do tańców. Byłaś kiedyś na wiejskiej zabawie?
- Co?!
- Tak przypuszczałem.
Cliff uznał, że najwyższa pora zabrać się za edukację damy, i zaczął tłumaczyć jej subtelne
różnice między country a square dance, ale Maggie zamiast słuchać, zarzuciła mu ręce na szyję.
- Wolę, żebyś mnie pocałował.
Cliff bez zwłoki spełnił jej życzenie, a potem powiedział:
- Chcę iść z tobą na tańce.
Maggie była zadowolona, odprężona i... chyba szczęśliwa.
- Gdzie i kiedy?
- Dzisiaj wieczorem w parku za miastem.
- Dzisiaj wieczorem? - Maggie otworzyła jedno oko. - Tańce w parku?
- Taka tradycja. Obchody Dnia Fundacyjnego i święto wiosny w jednym. Prawie całe
miasteczko się zbiera. Tańce do północy, a potem kolacja z tego, co kto przyniósł. A jeszcze
potem... - Zamknął dłoń na jej piersi - Znowu tańce do świtu dla najwytrzymalszych.
- Do świtu? - Maggie wygięła się, podniecona.
- Chyba zdarzało ci się już tańczyć do świtu?
Albo powiedział coś nie tak, albo nie takim tonem, bo Maggie zesztywniała. Nie chciał teraz
punktować różnic między nimi. W tej chwili chyba nawet ich nie zauważał. Objął ją i przytulił.
- Obejrzymy wschód słońca.
Nic nie mogła poradzić na to, że wątpliwości wracają.
- Nigdy dotąd nie wspominałeś o waszych tradycjach...
- Myślałem, że nie interesują cię wiejskie tańce i składkowe kolacje, ale najwidoczniej się
myliłem.
Kolejne przeprosiny. Maggie przyjęła je równie chętnie, jak pierwsze. Uśmiechnęła się
znowu i przechyliła lekko głowę.
- Zapraszasz mnie na randkę? Lubił ten kpiący błysk w jej oczach.
- Na to wygląda.
- Przyjmuję zaproszenie.
- Świetnie. - Bezwiednie zaczął kręcić na palcu pasmo włosów Maggie. - Co ze śniadaniem?
Maggie uśmiechnęła się szeroko.
- Śniadanie przesuwamy na porę lunchu.
Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale z niecierpliwością wyczekiwała wieczoru poza
domem, spędzonego w towarzystwie ludzi. Przekonała się, że może i potrafi żyć samotnie, i nie
musi dowodzić sobie bez przerwy własnej niezależności.
Nie podjęła decyzji o przeniesieniu się na odludzie po to, żeby się czegoś nauczyć, a jednak
wzięła od życia pewną lekcję: potrafiła zająć się codziennymi sprawami, które zwykle pozostawiała
innym.
Teraz nie bardzo wiedziała, czego ma się spodziewać; być może okropnej muzyki i ciepłej
lemoniady w papierowych kubkach. Na pewno nie oczekiwała udanego wieczoru.
Zaskoczyła ją liczba samochodów parkujących przy dojeździe do parku. Wyobrażała sobie,
że mieszkańcy miasteczka przyjdą na tańce spacerem. Kiedy podzieliła się tą uwagą z Cliffem,
wzruszył ramionami i szybko wjechał na wolne miejsce za jakimś żółtym wozem.
- Ludzie przyjeżdżają aż z Waszyngtonu i Pensylwanii.
- Naprawdę? - Maggie wysiadła z samochodu. Słońce już zachodziło. Wieczór był pogodny,
ciepły. Tej nocy miała być pełnia. Podała Cliffowi dłoń i ruszyli aleją pod górę do wejścia do parku.
Słońce schowało się za górami. Widziała już zachody słońca nad oceanem i w Alpach, na pustyni i
w historycznych miastach Europy, ale ten zachód słońca wywarł na niej szczególne wrażenie. Czuła
się związana z Morganville, to było już jej miejsce. Powodowana impulsem, zatrzymała się i
zarzuciła Cliffowi ręce na szyję.
- A to co? - Zaśmiał się.
- Dobrze mi - odpowiedziała tymi samymi słowami co rano i w tej samej chwili powietrze
wypełniła muzyka. Maggie rozpoznała skrzypce, bandżo, gitarę, pianino...
- Wspaniałe! - zawołała i pociągnęła Cliffa. - Chodźmy szybko.
W pawilonie parkowym mrowił się tłum - kilka setek ludzi spragnionych zabawy. Kiedy
Maggie i Cliff weszli, zaczęły się tańce. Na podium koło orkiestry stanęła jakaś kobieta, która
śpiewnym głosem dyrygowała tancerzami, rzucając nazwy kolejnych figur. Maggie większość słów
nic nie mówiła, ale czuła doskonale rytm melodeklamacji i chciała ruszyć w tany.
Przyglądała się przez chwilę tańczącym i w czymś, co wydawało się w pierwszej chwili
chaotycznymi pląsami, dostrzegła wreszcie porządek i zasadę - układ kroków, sekwencję ruchów.
Stała obok Cliffa i patrzyła zafascynowana na parkiet.
Cliff nie przypuszczał, że Maggie zareaguje tak żywo, że się zachwyci. Cieszył się, że ją tu
przywiózł i mógł sprawić przyjemność. Z rozpromienioną twarzą kołysała się w rytm muzyki i
chłonęła widok tańczących. Nie przypominała Maggie Fitzgerald, hollywoodzkiej sławy z
ilustrowanych magazynów.
Kiedy orkiestra umilkła, zaczęła bić brawo jak szalona, a potem ze śmiechem chwyciła
Cliffa za rękę.
- Muszę zatańczyć następny taniec, nawet jeśli się wygłupię!
- Słuchaj uważnie wodzirejki i poddaj rytmowi muzyki - poradził Cliff, kiedy szpaler zaczął
formować się na parkiecie.
Kobieta przypominała właśnie sekwencję figur. Maggie znowu niewiele zrozumiała, ale
starała się zapamiętać przynajmniej kolejność figur, kryjących się pod obco brzmiącymi nazwami.
Cliff ją poprowadził i zaczęli tańczyć.
Czuła, że ludzie obserwują ją z zainteresowaniem, ale niewiele sobie z tego robiła. Mieli
prawo jej się przyglądać. W końcu po raz pierwszy brała udział w imprezie, na której spotykało się
Morganville. W dodatku pojawiła się w towarzystwie Cliffa.
Po kilku minutach na parkiecie miała wrażenie, że przez całe życie brała udział w wiejskich
tańcach. Poruszała się z wdziękiem i elegancją i tyle w niej było dziecięcej radości, entuzjazmu, że
Cliff musiał po raz kolejny przyznać przed samym sobą, jak bardzo się mylił w ocenie Maggie.
To kwestia okoliczności, próbował się usprawiedliwiać w myślach. Poznali się w
niesprzyjających okolicznościach, ot co. Od kiedy zamieszkał z Maggie, czuł się tak, jakby znalazł
coś, za czym tęsknił przez całe życie. Wspaniale było budzić się każdego ranka obok niej i wracać
wieczorem do domu rozbrzmiewającego jej muzyką. Zapominał, że należą do dwóch różnych
światów, że zbyt wiele ich dzieli. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, powtarzał sobie i otwierał
ramiona, kiedy roześmiana wirowała ku niemu w tańcu.
Chyba nigdy jeszcze nie bawiła się tak dobrze jak tego wieczoru, nie czuła tak swobodnie i
beztrosko. Obróciła się w kolejnej figurze i znalazła naprzeciwko Stana Agee.
- Miło panią widzieć, pani Fitzgerald.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się i położyła szeryfowi dłoń na ramieniu.
- Szybko chwyciła pani zasady.
- Wspaniale mi się tańczy - przyznała, ale radość gdzieś zniknęła, wróciło napięcie. -
Dopiero teraz widzę, ile dotąd straciłam. - Kątem oka zobaczyła Cliffa tańczącego z Joyce.
- Proszę zarezerwować jeden taniec dla mnie - rzucił jeszcze szeryf, po czym w kolejnej
figurze wrócili do swoich partnerów.
Cliff od razu zauważył, że Maggie straciła dobry humor.
- Co się stało?
- Nic. - Nic, powtórzyła w myślach. A właściwie stało się, ale nie potrafiła wyjaśnić co.
Może uświadomiła sobie, że zmieniając partnerów w tańcu, kładzie akurat dłoń na ramieniu mor-
dercy? Skąd mogła wiedzieć? To mógł być każdy: agent nieruchomości, który sprzedał jej dom,
rzeźnik, od którego wczoraj brała schab, kasjer z banku.
Jeszcze bardziej zaniepokoiła się, kiedy dostrzegła porucznika Reikera. Stał z boku i
obserwował ją. Co on tu robi? Po co przyszedł? Czyżby chciał ją ustrzec? Przed czym? Cliff mówił
jej, że na doroczne tańce w Morganville przyjeżdżają ludzie nawet z Waszyngtonu. Może porucznik
był wielbicielem wiejskich obyczajów? Akurat. Pojawił się tutaj, żeby przyjrzeć się mieszkańcom
miasteczka. Wzdrygnęła się. To w końcu jego praca. Wolałaby jednak, żeby go tu nie było.
A oto Louella. Starsza pani tańczyła z wdziękiem i pewną powściągliwością. Była urodzoną
tancerką, Maggie musiała to przyznać, ale jej powściągliwość wywoływała niemiłe wrażenie, jakby
kryło się pod nią coś, co szuka ujścia.
Znowu puszczasz wodze wyobraźni, powiedziała sobie Maggie. Widzisz rzeczy, których nie
ma. Fantazjujesz i przesadzasz, pokpiwała z siebie, ale nadal czuła się nieswojo. Była obserwo-
wana. Przez kogo? Przez Reikera? Stana Agee? Louellę? Joyce? Wszyscy znali się tu nawzajem i
wszyscy znali Williama Morgana. Ona była obca. Zjawiła się w Morganville i odkryła tajemnicę,
spoczywającą od dziesięciu lat w ziemi. Ktoś musiał mieć jej to za złe. Być może nawet całe
miasteczko.
Nagle muzyka wydała się jej zbyt głośna, kroki tańca za szybkie, powietrze duszne. Nie
wiedziała nawet, kiedy znalazła się w ramionach Boga.
- Dobrze pani tańczy, panno Maggie - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Bardzo dobrze
- powtórzył z przekonaniem.
Maggie odwzajemniła uśmiech. Jest śmieszna. Nikt nie ma jej nic za złe. Nie powinna
doszukiwać się we wszystkim ukrytych znaczeń. Należy brać rzeczy, jakimi są.
- Cudownie się tańczy! - zawołała, przekrzykując śmiechy wokół i dźwięki muzyki. -
Mogłabym tak kręcić się godzinami.
Bog zachichotał i puścił ją. Kolejna figura. Muzyka stała się szybsza, jeszcze głośniejsza,
ale już jej to nie przeszkadzało, zły nastrój pierzchł i kiedy taniec wreszcie się kończył, zarzuciła ze
śmiechem Cliffowi ręce na szyję.
Cliff” rozumiał, skąd wziął się niepokój, który wyczuł u Maggie wcześniej, i pociągnął ją w
przeciwnym kierunku od miejsca, gdzie stali Agee i Louella.
- Napiłbym się piwa.
- Świetnie. Popatrzymy sobie na następny taniec. To najwspanialsza impreza w miasteczku.
- Też masz ochotę na piwo?
Maggie uniosła głowę, zmarszczyła brwi.
- A nie wolno mi?
Cliff wzruszył ramionami i podał rozlewającemu piwo chłopakowi pieniądze.
- Piwo jakoś nie pasuje do ciebie.
- Zbyt często myślisz stereotypami. - Maggie przyglądała się, jak piwo płynie z drewnianej
beczki do plastykowego kubka.
- Być może - zgodził się Cliff i upił pierwszy łyk. - Dobrze się bawisz, prawda?.
- Tak - przyznała ze śmiechem.
Piwo było ciepłe, ale gasiło pragnienie. Znowu rozbrzmiała muzyka, tym razem do kapeli
włączyła się mandolina, nadając melodii nieco staroświeckie brzmienie. Maggie zaczęła odruchowo
wybijać rytm stopą.
- Sądziłeś, że nie będę? - zapytała zaczepnie.
- Wiedziałem, że zainteresuje cię muzyka. - Cliff oparł się o ścianę i utkwił spojrzenie w
tańczących. - Chciałem wyciągnąć cię z domu. Nie sądziłem jednak, że tak ci się spodobają
wiejskie tańce. Jakbyś się do nich urodziła.
- Kiedy w końcu przestaniesz zamykać mnie pod szklanym kloszem, Cliff? Nie jestem
kwiatem cieplarnianym ani rozkapryszoną hollywoodzką gwiazdą. Jestem Maggie Fitzgerald i piszę
muzykę.
- Chyba wiem, kim jesteś - odparł Cliff, powoli cedząc słowa, i dotknął jej policzka. - Chyba
znam Maggie Fitzgerald. Byłoby lepiej i bezpieczniej dla nas obojga, gdybyś żyła jednak pod
szklanym kloszem.
Serce zabiło jej szybciej; wystarczyło jedno dotknięcie...
- Przekonamy się. - Stuknęła swoim kubkiem w kubek Cliffa. - Za wzajemne zrozumienie?
- Za wzajemne zrozumienie. - Cliff nachylił się i pocałował ją. - Spróbujmy dać sobie
szansę.
- Pani Fitzgerald?
Maggie odwróciła się i zobaczyła młodego człowieka, mnącego w dłoniach filcowy
kapelusz. Pochłonięta Cliffem nie zauważyła, że kapela przestała grać.
- A to pan gra na pianinie. - Rozpoznała muzyka. - Był pan świetny.
Chłopak, już wcześniej onieśmielony, zmieszał się i poczerwieniał.
- Ja tylko... Dziękuję - wymamrotał, wpatrując się w Maggie jak w zjawisko.
Ona nie zdaje sobie sprawy, jakie wywiera wrażenie, pomyślał Cliff, upił łyk piwa i
spokojnie obserwował pianistę.
- Nie mogłem uwierzyć, kiedy usłyszałem, że pani tu jest.
- Mieszkam tutaj.
Powiedziała to tak zwyczajnie, tak naturalnie, że Cliff przeniósł spojrzenie z muzyka na
Maggie. Mówiła to wcześniej, przy różnych okazjach, na dziesiątki odmiennych sposobów, ale tak
naprawdę usłyszał chyba po raz pierwszy to proste stwierdzenie. Tak, mieszka tutaj. Zdecydowała
się tu osiedlić, podobnie jak on. Nieważne, gdzie mieszkała wcześniej, jak żyła. Teraz była tutaj, bo
podjęła taką decyzję. Zamierzała zostać. Wreszcie w to uwierzył.
- Panno Fitzgerald... - Pianista nadal znęcał się nad swoim kapeluszem, szczęśliwy i
stremowany. - Chciałem tylko powiedzieć, jak bardzo wszyscy cieszymy się, że pani tu jest. Nie
chcemy nalegać, naprzykrzać się, ale gdyby pani zgodziła się zagrać coś, cokolwiek... Choćby
fragmencik...
- Mam zagrać?
Chłopak brnął dalej, coraz mniej pewny siebie.
- Chcieliśmy tylko, żeby pani wiedziała... Gdyby miała pani ochotę...
- Nie znam tych melodii - powiedziała Maggie,.
kończąc piwo. - Zgodzicie się, żebym improwizowała? Ufacie mi na tyle? Chłopak otworzył
usta.
- Pani żartuje.
Maggie zaśmiała się i oddała pusty kubek Cliffowi.
- Zaczekaj tutaj.
Cliff pokręcił głową i ponownie oparł się o ścianę, a Maggie ruszyła z muzykiem na podium
dla orkiestry. Ten jej nawyk wydawania rozkazów, myślał rozbawiony. A potem przypomniał sobie
zachwyt w oczach pianisty. Może warto było znosić nawet denerwujące nawyki Maggie.
Grała przez bitą godzinę i odkryła, że akompaniowanie do tańca sprawia jej ogromną
przyjemność. Nieznana muzyka stanowiła zupełnie nowe wyzwanie. Już przy drugim kawałku
obiecała sobie, że skomponuje podobny utwór.
Z podwyższenia mogła widzieć wszystkich tańczących; odnalazła wzrokiem Louellę, Stana,
potem Joyce w parze z Cliffem. A potem dojrzała Reikera: stał oparty o filar, palił papierosa i
obserwował uważnie ludzi wirujących na parkiecie.
Kogo szuka? - zastanawiała się Maggie. Nie potrafiła powiedzieć na pewno, ale miała
wrażenie, że porucznik śledzi dwie pary: Louellę i Stana oraz Joyce i Cliffa.
Czyżby uważał, że któreś z tej czwórki zamordowało Morgana? Z jego twarzy nic nie dało
się wyczytać. Maggie znowu poczuła się nieswojo. Odwróciła głowę i skupiła się na muzyce.
- Nie przypuszczałem, że pianino ukradnie mi partnerkę - stwierdził Cliff, kiedy skończył
się kolejny taniec i muzyka umilkła.
Maggie posłała mu kose spojrzenie.
- Nie narzekasz na brak partnerek.
- Samotny facet to łakomy kąsek. - Chwycił Maggie za rękę i pociągnął. - Głodna?
- A to już północ? - Maggie położyła dłoń na brzuchu. - Strasznie głodna.
Nałożyli kopiaste talerze jedzenia, chociaż w półmroku nie bardzo widzieli, co wybierają, aż
nie spróbowali. Usiedli na trawie pod drzewem, jedli, wymieniali uwagi z przechodzącymi ludźmi.
Niewymuszona atmosfera, wspólna zabawa, dobra muzyka, jakie to proste, pomyślała Maggie,
ciesząc się poczuciem wspólnoty i przynależności. Kiedy skończyła jeść, oparła się o pień drzewa i
rozejrzała po tłumie.
- Nie widzę Louelli.
- Stan pewnie odwiózł ją do domu - powiedział Cliff, przełykając kolejny kęs. - Zaraz
powinien wrócić. Louella nigdy nie zostaje na tańcach po północy.
- Rozumiem.
- Dobry wieczór, pani Fitzgerald. - Obok Maggie przykucnął Reiker.
- Dobry wieczór, poruczniku.
- Bardzo podobała mi się pani gra. - Uśmiechnął się łagodnie, a Maggie sklęła się w duchu,
że jego osoba wywołuje w niej złe emocje. - Od lat jestem wielbicielem pani muzyki.
- Cieszę się, że się panu podobało. - Powinna była na tym poprzestać, ale coś ją podkusiło,
by dodać: - Nie widziałam, żeby pan tańczył.
- Ja? - zdziwił się porucznik. - Ja nie tańczę. Moja żona za to uwielbia tańce i wyciągnęła
mnie z domu. Nie mogłem jej odmówić.
Maggie odetchnęła. Oto wyjaśnienie obecności Reikera na dorocznej imprezie - proste i
jasne. Przyjechał z żoną.
- Większość ludzi, którzy lubią muzykę, lubi też tańczyć.
- Ja lubię, ale moje stopy nie za bardzo. - Porucznik spojrzał na Cliffa. - Dziękuję panu za
pomoc. Być może uda nam się wyjaśnić kilka wątków.
- Nie ma za co. Drobiazg - odparł Cliff. - Wszystkim nam zależy, żeby ta sprawa została
zamknięta.
Reiker skinął głową i podniósł się z niejakim wysiłkiem.
- Mam nadzieję, że zagra pani coś jeszcze. Słuchać pani to prawdziwa przyjemność.
Kiedy porucznik odszedł, Maggie odetchnęła.
- Źle się przy nim czuję, jeżę się natychmiast na jego widok, a przecież on wykonuje tylko
swoją pracę. To nie w porządku z mojej strony. - Sięgnęła znowu po talerz i zaczęła jeść. - O co mu
chodziło z tą pomocą? - zagadnęła ostrożnie.
- Dzwoniłem do matki. Przyjedzie w poniedziałek, żeby złożyć zeznania.
- To musi być dla niej trudne.
- Nie. - Cliff wzruszył ramionami. - Minęło dziesięć lat. Ta sprawa to już przeszłość dla nas
wszystkich. Z wyjątkiem jednej osoby - dodał cicho.
Maggie wzdrygnęła się i zamknęła oczy. Nie będzie o tym myśleć, nie teraz.
- Zatańcz ze mną - poprosiła, kiedy kapela zaczęła stroić instrumenty. - Do świtu jeszcze da-
leko.
Tańczyli do zachodu księżyca. Maggie była niezmordowana, w tańcu wyładowywała
napięcie i złą energię. Część tancerzy wykruszyła się, inni nabierali wigoru, a kapela nie
przestawała grać.
Kiedy niebo zaczęło się przejaśniać, na parkiecie było nie więcej niż sto osób. Słońce
wznosiło się powoli spoza gór i było w tym widoku coś mistycznego, jakaś niezwykła potęga. W
końcu zespół zagrał ostatniego walca.
Cliff wziął Maggie w ramiona i zaczął z nią wirować. Czuł emanującą z niej energię, ale
wiedział, że zaraz po powrocie do domu padnie wyczerpana całonocnym szaleństwem i będzie
spała do popołudnia.
Spojrzał na różowiące się niebo na wschodzie, potem na uśmiechniętą twarz Maggie i w tej
właśnie chwili zrozumiał, że ją kocha.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Maggie, przepełniona muzyką, nie zauważyła, że Cliff jest milczący, zamknięty w sobie.
- Nie wierzę, że to już koniec. Mogłabym tańczyć jeszcze godzinami.
- Sen cię zmorzy, zanim dojedziemy do domu - powiedział Cliff, ale nie odważył się jej
dotknąć.
Musiał kompletnie zwariować, żeby zakochać się w kimś takim jak Maggie. W kobiecie,
która nie może się zdecydować, czy kłaść tapetę, czy raczej kafelki. Która nawykła wydawać
ludziom rozkazy. Która nosi pod spranymi dżinsami jedwabne figi. Stracił rozum.
Ale ta sama Maggie potrafiła przetańczyć z nim całą noc. W drobnym ciele kryła się
niezwykła siła i odwaga. Jej muzyka była niebiańska i grzeszna równocześnie. Wiedział przecież od
samego początku, że nie uwolni się już nigdy od Maggie. Dlatego tak bardzo walczył z uczuciem.
Umościła się teraz na siedzeniu pick - upa i oparła głowę na ramieniu Cliffa, jakby to była
rzecz najnaturalniejsza w świecie. I była to rzecz najnaturalniejsza w świecie, chociaż niełatwo
przychodziło mu to zaakceptować.
- Nie pamiętam, kiedy tak dobrze się bawiłam. Energia uchodziła z niej błyskawicznie.
Chyba tylko silą woli udawało się jej nie zamknąć oczu i nie zapaść natychmiast w sen.
- Ciągłe jeszcze masz głowę wypełnioną muzyką.
Spojrzała na Cliffa.
- Chyba rzeczywiście zaczynasz mnie rozumieć.
- Trochę.
- To wystarczy. - Ziewnęła. - Miło było grać dzisiaj do tańca. Do tej pory unikałam
publicznych występów. Bałam się. Nie chciałam, żeby porównywano mnie z matką, ale dzisiaj...
Cliff zachmurzył się.
- Chcesz zacząć występować? - Nie był pewien, czy podoba mu się ta perspektywa.
- Nie, w każdym razie nie zamierzam dokonywać rewolucji w swoim życiu. Gdyby ciągnęła
mnie estrada, dawno bym się zdecydowała. - Poprawiła się w fotelu. - Ale posłucham rady C. J. i
wykonam sama piosenkę tytułową do tego filmu. Kompromis, bo to nagranie, a nie występ. Poza
tym mam bardzo osobisty stosunek do tej piosenki.
- Dzisiaj podjęłaś decyzję?
- Korciło mnie od dłuższego czasu. Nie należy trzymać się niewolniczo własnych zasad, to
głupie.
Mam ochotę nagrać piosenkę i zrobię to. - Sen ją rzeczywiście zaczynał morzyć, ale
dojeżdżali do domu. - To będzie oznaczało, że muszę lecieć na kilka dni do Los Angeles. C. J. się
ucieszy. - Zaśmiała się sennie. - Będzie biedak robił wszystko, żeby mnie zatrzymać w Kalifornii.
Cliff poczuł, że ogarnia go panika. Zatrzymał samochód na podjeździe, wyłączył silnik.
- Wyjdź za mnie.
- Co? - Maggie potrząsnęła głową, pewna, że się przesłyszała.
- Wyjdź za mnie - powtórzył Cliff i wziął Maggie w ramiona. - Nagraj choćby całą płytę, ale
wyjdź za mnie, zanim polecisz do Kalifornii.
Powiedzieć, że Maggie osłupiała, to mało. Patrzyła na Cliffa, zastanawiając się, które z nich
postradało zmysły.
- Chyba nie bardzo cię rozumiem - odezwała się w końcu. - Chcesz, żebyśmy się pobrali?
- Doskonale słyszałaś, co powiedziałem.
Nie mógłby jej stracić właśnie teraz, kiedy zrozumiał, że nie potrafi bez niej żyć. Nie
panował nad sobą, nie był w stanie myśleć logicznie. I nie mógł jej puścić bez solennej gwarancji,
że wróci. - Nie polecisz do Kalifornii, jeśli za mnie nie wyjdziesz.
Maggie odsunęła się.
- Rozmawiamy o moim nagraniu czy o naszym ślubie? To pierwsze dotyczy mojej pracy, to
drugie mojego życia.
Cliff, coraz bardziej rozeźlony spokojem Maggie, kiedy on nie potrafił się kontrolować,
chwycił ją za ramiona.
- Od tej chwili twoje życie jest także moim życiem.
- Nie. - Zbyt dobrze znała podobne stwierdzenia. - Nikt nie będzie się mną opiekował, jeśli
to właśnie masz na myśli. Nie chcę brać na siebie takiej odpowiedzialności i takiego poczucia winy.
- Nie wiem, o co ci chodzi! - wybuchnął. - Ja mówię, żebyś za mnie wyszła.
- Otóż to! Ty mi mówisz! - Szarpnęła się do tylu, w oczach pojawiły się gniewne błyski. -
Jerry też oznajmił, że powinnam wyjść za niego, i zrobiłam to, bo sądziłam, że rzeczywiście
powinnam. Był moim najlepszym przyjacielem. Pomógł mi dojść do siebie po śmierci rodziców,
zachęcał, żebym znowu zaczęła komponować. Chciał się mną opiekować. - Maggie przeczesała
włosy palcami. - Pozwoliłam mu, a potem nasze małżeństwo zaczęło się sypać. Jerry nie potrafił
zadbać nawet o samego siebie, a ja nie umiałam mu pomóc. Chciałam i nie umiałam. Nie dam się
znowu zamknąć pod kloszem, Cliff. Już nie.
- Twoje pierwsze małżeństwo nie ma tu nic do rzeczy. Podobnie jak zamykanie pod kloszem
- odparował Cliff - Wiem, że potrafisz zadbać o siebie. Chcę tylko, abyś została moją żoną.
Maggie zmrużyła oczy; narastała w niej coraz większa złość.
- Dlaczego?
- Bo tak.
- To żadna odpowiedź. - Wyskoczyła z samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. - Ochłoń,
prześpij się z tym, rób, co chcesz - oznajmiła lodowatym tonem. - Ja idę do łóżka. - Okręciła się na
pięcie i weszła na ganek. Kiedy nacisnęła klamkę, Cliff zapalił silnik. Niech jedzie, powiedziała
sobie. Nie będzie próbowała go zatrzymywać. Nikt nie będzie nią rządził. Jeśli facet rozkazuje ci,
że masz za niego wyjść, jest tylko jedna odpowiedź. Porządny kopniak w zbyt wybujałe ego. Ślub.
Ni stąd, ni zowąd ma wyjść za niego. A gdzie miłość? O miłości nawet się nie zająknął. Ślub niby
marchewka na kiju. Nie złapie się na taką przynętę. Jeśli naprawdę jej pragnie, niech lepiej się stara.
Kocham cię.
Oparła głowę o drzwi. Nie, nie będzie płakać. Wystarczyło, żeby powiedział te dwa słowa.
Zrozumienie? Maggie wyprostowała się. Mają jeszcze bardzo długą drogę do przebycia, zanim
pojawi się między nimi choćby cień zrozumienia.
Dlaczego Zbój nie szczeka? Zmarszczyła czoło i zamknęła z niejakim wysiłkiem oporne
drzwi. Doskonały pies stróżujący. Zła, ruszyła ku schodom, myśląc o gorącej kąpieli i długim śnie,
gdy zatrzymał ją zapach aromatyzowanej świecy. Woń róż? Dziwne. Miała bujną wyobraźnię, to
prawda, ale nie aż tak, by zwidywały się jej zapachy. Skierowała się do salonu i zatrzymała w
progu.
W fotelu siedziała Louella: wyprostowana, sztywna, z zasadniczą miną, w tej samej szarej
sukni, w której była na tańcach. Dłonie złożyła na kolanach. Była tak blada, że cienie pod oczami
wyglądały jak sińce. Patrzyła przed siebie, w przestrzeń, niewidzącym wzrokiem. Na stoliku obok
fotela stał wazon z bukietem róż, stąd intensywny zapach, i paliły się świece, właściwie dopalały w
stopionej stearynie.
Zaszokowana Maggie, próbowała myśleć trzeźwo. Widać było, że z Louellą dzieje się coś
złego, i trzeba obchodzić się z nią delikatnie. Podeszła powoli, ostrożnie, jak do rannego ptaka.
- Pani Morgan - zaczęła cichym głosem i dotknęła ramienia nieoczekiwanego gościa.
- Zawsze lubiłam światło świec - odezwała się Louella. - Jest znacznie milsze niż światło
lampy. Często palę świece wieczorem.
- Są śliczne. - Maggie przyklęknęła koło fotela. - Ale już rano.
- Tak. - Louella spojrzała w okno. - Często przesiaduję do rana. Lubię słuchać odgłosów
nocy, leśnej muzyki.
Gdyby Maggie zastanowiła się przez moment, odprowadziłaby Louellę do samochodu, ale
jej myśli nie podążyły tym tropem.
- Często przyjeżdża tu pani w nocy?
- Czasami. Jeśli noc jest ciepła i pogodna, idę spacerem. Jako młoda dziewczyna, bardzo
dużo chodziłam, wybierałam się na dalekie wycieczki.
- A tutaj, często pani wraca? - Maggie trochę inaczej sformułowała pytanie.
- Wiem, że nie powinnam. Joyce mi powtarza, żebym trzymała się z daleka, ale ja... -
Louella westchnęła i uśmiechnęła się smutno. - Ona ma Stana. To bardzo dobry człowiek... Są sobie
bardzo oddani. Na tym polega małżeństwo. Trzeba się kochać, być sobie oddanymi, wspierać się.
- Tak - przytaknęła Maggie bezradnie.
- William nie umiał kochać. Po prostu taki już był. Chciałam, żeby Joyce miała kochającego
męża, jak Stan.
Louella zamilkła, zamknęła oczy, oddychała płytko. Maggie myślała, że usnęła.
Zdecydowana zadzwonić do Joyce, chciała się podnieść, ale Louella otworzyła oczy i chwyciła ją
za rękę.
- Śledziłam go tamtej nocy - szepnęła. Teraz patrzyła prosto na Maggie.
- Śledziła go pani? - wykrztusiła.
- Nie chciałam zrobić mu nic złego. Joyce tak bardzo go kochała. On był tutaj. Miał przy
sobie pieniądze. Wiedziałam, że planuje coś okropnego, bo on taki był. Należało z tym skończyć. -
Zacisnęła konwulsyjnie palce na dłoni Maggie, głowa opadła jej na oparcie fotela. - Oczywiście
pieniędzy nie można było zakopać razem z nim. I schowałam je.
- Na strychu.
- W starym kufrze. Potem o nich całkiem zapomniałam. Aż do czasu, kiedy zaczęli kopać w
jarze. Wtedy przyjechałam tutaj i zabrałam pieniądze, a potem je spaliłam. Powinnam była to zrobić
już wtedy, dziesięć lat temu.
Maggie spojrzała na bezwładną teraz dłoń Louelli. Krucha, drobna dłoń. Czy ta dłoń mogła
nacisnąć spust strzelby? Maggie podniosła wzrok i zobaczyła, że Louella zapadła w spokojny sen.
Co robić? - zastanawiała się, odsuwając ostrożnie dłoń Louelli. Zadzwonić na policję?
Spojrzała znowu na spokojnie śpiącą starszą panią. Nie, nie potrafiłaby tego zrobić. Zdecydowała
się zawiadomić Joyce.
U Ageech nikt nie odpowiadał. Maggie westchnęła. Trudno, musi zadzwonić do Reikera.
Zostawiła mu wiadomość na automatycznej sekretarce i wróciła do Louelli.
W progu salonu natknęła się na Stana.
- Och, przestraszył mnie pan.
- Przepraszam. - Stan spojrzał z troską na teściową. - Wszedłem od tyłu. Pies śpi jak zabity
w kuchni. Louella dała mu chyba jakiś proszek nasenny, żeby nie hałasował.
Maggie chciała biec do kuchni, ale Stan ją zatrzymał.
- Wszystko w porządku. Nic mu nie będzie. Najwyżej będzie trochę nieprzytomny, jak się
obudzi.
- Szeryfie... Stan. - Wybrała mniej oficjalną formę. - Właśnie usiłowałam się do was
dodzwonić. Wygląda na to, że Louella siedzi tutaj od dobrych kilku godzin.
- Przepraszam. Bardzo z nią źle, coraz gorzej, od kiedy ta sprawa wybuchła, ale nie chcemy
oddawać jej do zakładu.
- Nie. - Dotknęła ramienia Stana. - Mówiła mi, że nie śpi po nocach i... - Maggie zaczęła
chodzić po pokoju. Jak powtórzyć to, co usłyszała od Louelli? Stan jest jej zięciem, do tego
szeryfem.
- Ja słyszałem wszystko, Maggie. Odwróciła się do niego przejęta, pełna współczucia.
- Co teraz zrobimy? Jest taka słaba, krucha. Nie chcę, żeby karano ją za coś, co wydarzyło
się tyle łat temu. Jeśli jednak go zabiła...
- To, co powiedziała, nie musi być prawdą.
- Stan potarł kark.
- To brzmiało logicznie - podjęła Maggie.
- Wiedziała o pieniądzach. Może rzeczywiście schowała je w kufrze, potem zapomniała,
wyparła z pamięci, bo przypominało o... - Maggie pokręciła głową. - To jedyne wytłumaczenie
czyjejś obecności tamtej nocy w domu, kiedy wystraszyły mnie hałasy. Ona potrzebuje pomocy.
Nie policji i prokuratora, ale lekarzy.
Na twarzy Stana odmalowała się ulga.
- Będzie miała pomoc. Najlepszą, jaką uda się nam znaleźć.
Maggie oparła dłonie na stole.
- Ona bardzo cię kocha. Zawsze wyraża się o tobie w najlepszych słowach. Zrobi wszystko,
żeby was oboje zadowolić. - Wzrok Maggie padł na leżące na stole zdjęcie, przedstawiające
Morgana i Stana. Teraz wszystko się skończy. Louella dość już wycierpiała...
Nie wiedzieć dlaczego przypomniały się jej słowa Reikera: „Znaleźliśmy obrączkę. Bardzo
ozdobną, grawerowaną, z trzema maleńkimi brylancikami... Joyce Agee powiedziała nam, że to
obrączka jej ojca”.
Ale na zdjęciu William nie miał obrączki, Stan tak.
Podniosła głowę. Stan wiedział, nie musiał patrzyć na zdjęcie. W śmiertelnej panice rzuciła
się do ucieczki. Stan dogonił ją, kiedy mocowała się z przeklętymi drzwiami, klnąc w duchu, że tak
długo zwlekała z naprawą.
- Uspokój się. - Mówił cicho, z wysiłkiem. - Nie chcę zrobić ci krzywdy. Muszę się
zastanowić. - Położył dłoń na kaburze. - Usiądźmy.
Cliff pił już drugą filiżankę kawy, chociaż znacznie chętniej napiłby się whisky. Zrobił z
siebie kompletnego idiotę przed Maggie. Skrzywił się na tę myśl i wbił wzrok w laminowany blat
baru. Zapach smażonych kiełbasek i jajek sadzonych jakoś nie budził w nim apetytu.
Co on najlepszego zrobił? Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach odpowiedziałaby „tak” na
wykrzyczane wściekłym głosem oświadczyny? Nic dziwnego, że Maggie wysłała go do wszystkich
diabłów. Z drugiej strony, monologował w duchu, nie należał do kalifornijskiego gwiazdozbioru
pięknych oraz bogatych i nie zamierzał dla Maggie zmieniać sposobu bycia. Nie oczekiwał też, że
ona zmieni swój. Dokonała tego, zanim pojawił się w jej życiu.
Zaklął, kierując obelgi pod własnym adresem. Nie spotkał jeszcze nikogo, kto tak szybko
zadomowiłby się w nowym miejscu. Niepotrzebnie wpadł w panikę, kiedy wspomniała o wyjeździe
do Los Angeles. Przecież wróci. Ta ziemia stała się dla niej ważna i być może to był początek ich
więzi, chociaż oboje upierali się, że nie mają ze sobą wiele wspólnego.
Wróci, powtórzył. Okazał się idiotą, myśląc, że ślubem zagwarantuje sobie jej powrót.
Maggie do niczego nie można zmusić. Zostanie w Morganville, bo tego chce. I za to ją kocha.
Powinien jej to powiedzieć. Odsunął niedopitą kawę. Powinien był jej powiedzieć, że jest w
niej zakochany od wielu tygodni i że uświadomił to sobie dopiero dzisiaj. Kiedy zobaczył jej twarz
opromienioną różowym brzaskiem, dech mu zaparło. Spojrzał na zegarek. Rozstali się ponad
godzinę temu. Uznał, że zdążyła się wyspać. Kobiecie przed porządnymi oświadczynami godzina
zdrowego snu w zupełności wystarczy. Pogwizdując cicho, rzucił pieniądze na ladę.
Jechał przez miasteczko, nadał pogwizdując, gdy na jezdnię wpadła rozgorączkowana Joyce
i zaczęła wymachiwać, by stanął.
- Cliff!
Wyskoczył z samochodu.
- Któreś z dzieci?!
- Nie, nie. - Joyce chwyciła go za ramię. Nadal była w tej samej sukni, co na tańcach, tylko
wcześniej starannie ułożone włosy rozsypały się w nieładzie. - Chodzi o mamę - wydusiła wreszcie,
łapiąc powietrze. - Nie kładła się dzisiejszej nocy do łóżka. Nie ma jej. Stan też zniknął.
- Znajdziemy Louellę. - Cliff odgarnął jej kosmyki z twarzy tym samym gestem, do którego
nawykł, odkąd byli dziećmi. - Pewnie poszła na spacer...
Joyce mocniej zacisnęła palce na ramieniu Cliffa.
- Myślę, że poszła do starego domu. Jestem pewna. To nie pierwszy raz.
Cliff pomyślał o Maggie i ogarnął go niepokój.
- Maggie jest w domu. Zajmie się nią.
- Z mamą jest coraz gorzej i gorzej. - Głos Joyce drżał. - Cliff, wydawało mi się, że robię
dobrze, że tak właśnie trzeba.
- O czym ty mówisz?
- Skłamałam, kiedy policja mnie przesłuchiwała. Skłamałam bez zastanowienia, ale wiem,
że dzisiaj zachowałabym się tak samo. - Przytknęła na moment palce do nasady nosa, opuściła dłoń
i spojrzała na Cliffa z jakimś upiornym spokojem. - Wiem, kto zabił ojca. Wiem od kilku tygodni.
Wygląda na to, że mama znała prawdę od samego początku.
- Wsiadaj - zakomenderował Cliff. Myślał w tej chwili tylko o Maggie, samej na odludziu. -
Opowiesz mi wszystko po drodze.
Maggie siedziała na niskiej ławce i wodziła wzrokiem za Stanem, przemierzającym w tę i z
powrotem nerwowym krokiem pokój. Chciała wierzyć, że nie zrobi jej krzywdy, ale raz już zabił
człowieka, przed dziesięciu laty. Teraz albo będzie musiał zabić znowu, albo odpowiedzieć za swój
czyn.
- Byłem przeciwny temu, żeby Joyce pozbyła się domu. - Podszedł do okna i wrócił na
środek salonu. - Nigdy tego nie chciałem. Pieniądze nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Jej
pieniądze... pieniądze jej ojca. Skąd mogłem wiedzieć, że wystawi Morganówkę na sprzedaż pod
moją nieobecność?
Przesunął dłonią po koszuli, zostawiając wilgotne ślady. Pocił się. Maggie poczuła się
jeszcze bardziej niepewnie.
- Skłamała z tą obrączką. Maggie zwilżyła wargi.
- Ona cię kocha.
- Nic nie wiedziała. Nie powiedziałem jej... Przez te wszystkie lata milczałem. A teraz
stanęła za mną. Czy można prosić o więcej? - Znowu zaczął chodzić w tę i z powrotem i przez
długą chwilę skrzypienie zelówek na parkiecie wypełniało głuchą ciszę w pokoju. - Nie
zamordowałem go - oznajmił w końcu zmęczonym głosem. - To był wypadek.
Maggie chwyciła się tych słów.
- Zgłosisz się na policję i wyjaśnisz...
- Wyjaśnię? - przerwał jej. - Wyjaśnię, że zabiłem człowieka, pochowałem go i zepchnąłem
jego samochód do rzeki? - Przesunął dłońmi po twarzy. - Miałem wtedy dwadzieścia lat - ciągnął. -
Chodziłem z Joyce od dwóch lat, ale Morgan od samego początku sprzeciwiał się naszej
znajomości i musieliśmy spotykać się w tajemnicy przed nim. Kiedy Joyce zaszła w ciążę, nie
mogło być już mowy o sekretach.
Oparł się o okno i spojrzał na Maggie.
- Powinniśmy byli się domyślić, że coś jest nie tak, gdy przyjął wiadomość spokojnie, ale
odczuliśmy taką ulgę, byliśmy tacy szczęśliwi, że się w końcu pobierzemy, założymy rodzinę, że
nic nie zauważyliśmy. Prosił tylko, byśmy przez kilka tygodni nikomu o niczym nie mówili, a on
zajmie się przygotowaniami do ślubu.
Maggie miała przed oczami odpychającą twarz ze zdjęcia.
- Nie zamierzał zajmować się żadnymi przygotowaniami...
- Nie. Byliśmy tak pochłonięci sobą, że nie myśleliśmy o tym, jaki to człowiek. - Stan
znowu zaczął chodzić: od okna na środek pokoju i z powrotem.
- Powiedział mi, że w starym domu rozpleniły się świstaki. Byłem młody, chciałem mu się
przypodobać. Byłem gotów zrobić wszystko, żeby mnie zaakceptował. Obiecałem, że wezmę
strzelbę, pojadę do Morganówki i zrobię porządek ze świstakami.
- Przyjechał przed wieczorem. Słońce już zachodziło. Nie spodziewałem się go. Kiedy
wysiadł z samochodu, pomyślałem, że wygląda jak grabarz, w czarnym garniturze,
wyglansowanych butach. Miał ze sobą metalową kasetkę, którą postawił na pniu koło jara. Nie
owijał w bawełnę i nie tracił czasu. Oznajmił, że nie pozwoli, by takie wiejskie nic jak ja ożeniło się
z jego córką. Że wyśle Joyce za granicę. Do Szwecji. Dokądkolwiek. Urodzi dziecko i odda do
adopcji. Nie oczekuje, mówił, że zgodzę się za nic. W kasetce jest dwadzieścia pięć tysięcy. Mam
je wziąć i zniknąć.
A więc chciał przekupić Stana. Tak, Maggie mogła uwierzyć, że w pojęciu Morgana
pieniądze mogły załatwić wszystko.
- Zrobiło mi się czerwono przed oczami. Chciał mi odebrać jedyne, co miało dla mnie
znacznie. - Stan otarł pot znad górnej wargi. - Wrzeszczałem, że nie może mi zabrać Joyce i
dziecka. Wykrzyczałem, że wyjedziemy, że nie potrzebujemy jego brudnych pieniędzy, a on
otworzył wieko i pokazał mi banknoty, jakby myślał, że mnie skusi. Wytrąciłem mu kasetkę z ręki.
Stan oddychał ciężko, znowu przeżywał tamtą chwilę, gniew i rozpacz. Maggie współczuła
mu, ale też się bała.
- Ani na chwilę nie stracił zimnej krwi. Schylił się, pozbierał pieniądze. Myślał, że
zaproponował za mało. Nic nie rozumiał. Nie był w stanie. Kiedy zorientował się, że nie wezmę
pieniędzy, wziął do ręki moją strzelbę tak spokojnie, jak brał kasetkę. Byłem pewien, że za chwilę
mnie zabije i że ujdzie mu to płazem. Myślałem tylko o tym, że nigdy już nie zobaczę Joyce, nigdy
nie wezmę na ręce naszego dziecka. Chwyciłem strzelbę, wypaliła nad moim ramieniem.
Zaczęliśmy się mocować.
Maggie widziała tamtą scenę, jakby rozgrywała się na jej oczach: chłopiec walczący z .
rosłym mężczyzną. Zamknęła powieki i zobaczyła sekwencję zdarzeń z filmu, do którego napisała
właśnie muzykę i który opowiadał o pragnieniach prowadzących do zbrodni. Przeżycia Stana były
prawdziwe i nie potrzebowały oprawy muzycznej.
- Był bardzo silny, ale jakimś sposobem, nie wiem jak, wyrwałem mu broń i upadłem.
Nigdy tego nie zapomnę. To jest jak mara senna. Upadam i strzelba wypala...
- To był wypadek. Samoobrona - powiedziała Maggie cicho.
Stan pokręcił głową.
- Miałem dwadzieścia lat, byłem biedny. Zabiłem najważniejszego człowieka w miasteczku.
Obok ciała leżała kasetka z dwudziestoma pięcioma tysiącami dolarów. Kto by mi uwierzył? Może
spanikowałem, a może postąpiłem rozsądnie, w każdym razie zakopałem ciało w jarze, razem z
pieniędzmi. Samochód zepchnąłem do rzeki.
- Louella...
- Nie wiedziałem, że jechała za mną. Znała Morgana lepiej niż ktokolwiek inny i wiedziała,
że on nigdy nie zgodzi się na ślub. Widziała wszystko ukryta między drzewami. Nigdy nie doszła w
pełni do siebie po tamtym dniu. Z jakichś sobie tylko wiadomych powodów wykopała pieniądze i
ukryła je na strychu. Widocznie chciała mnie chronić.
- A Joyce?
- Joyce o niczym nie wiedziała. - Stan pokręcił głową i pociągnął za kołnierzyk koszuli,
jakby zrobił się za ciasny. - Nie powiedziałem jej. Musisz mnie zrozumieć. Kocham Joyce,
kochałem od dziecka. Zrobiłbym dla niej wszystko. Gdybym jej opowiedział, co zaszło, mogłaby
nie uwierzyć, że to był wypadek. Nie potrafiłbym żyć z takim podejrzeniem. Przez całe lata
starałem się zadośćuczynić za tamto. Służyłem prawu, naszemu miasteczku. Byłem dobrym
mężem, dobrym ojcem.
Wziął leżące na stole zdjęcie i gniótł je w dłoni.
- Ta cholerna fotografia. Byłem w szoku. Dopiero następnego dnia zobaczyłem, że zgubiłem
obrączkę. Należała do mojego dziadka. Znaleźli ją dziesięć lat później przy Morganie. Wiesz, jak
się czułem, kiedy usłyszałem, że Joyce zidentyfikowała ją jako obrączkę swojego ojca? Rozpoznała
ją przecież i stanęła murem za mną. O nic nie pytała, a kiedy jej powiedziałem, co zaszło, uwierzyła
bez zastrzeżeń. Tyle lat... żyłem z tym tyle lat.
- Już nie musisz dźwigać ciężaru. - Głos Maggie brzmiał spokojnie, ale nadal się bała. Nie
wiedziała, co może się stać. - Ludzie cię znają, szanują. Louella złoży zeznania.
- Louella jest na granicy kompletnego załamania. Nie wiem, czy będzie w stanie zeznawać.
Muszę myśleć o Joyce, o mojej rodzinie, reputacji. - Stan położył dłoń na kaburze.
Cliff jechał w stronę Morganówki tak szybko, jak pozwalała na to żwirowa nawierzchnia. Z
opowieści Joyce zrozumiał jedno: Maggie, uwikłana w tragedię sprzed lat, jest teraz zdana na samą
siebie tylko dlatego, że on zachował się jak idiota. Gdy wziął ostatni zakręt, na drodze pojawił się
mężczyzna. Cliff nacisnął na hamulec i klnąc, wyskoczył z samochodu.
- Dzień dobry, panie Delaney. Pani Agee - przywitał się porucznik uprzejmie.
- Gdzie Maggie? - Cliff chciał wyminąć Reikera, ale ten chwycił go za rękę.
- Jest w domu. Czuje się dobrze. Proszę ją zostawić.
- Idę do niej.
- Jeszcze nie teraz - powiedział porucznik stanowczo i zwrócił się do Joyce: - Pani matka i
pani mąż też tam są.
- Stan. - Joyce zrobiła krok i zatrzymała się.
- Pani mąż powiedział wszystko pani Fitzgerald. Cliff poczuł lodowaty chłód.
- Dlaczego jej pan stamtąd nie wyprowadził?! - napadł na porucznika.
- Wyprowadzimy ją. Wyprowadzimy ich wszystkich. Spokojnie.
- Skąd pan wie, że on nie zrobi jej nic złego?
- Nie wiem. Jeśli zostanie sprowokowany... Będzie mi potrzebna pani pomoc, pani Agee.
Jeśli mąż rzeczywiście kocha panią tak bardzo, jak twierdzi, to teraz wszystko w pani rękach. -
Spojrzał w kierunku domu. - Musiał usłyszeć nadjeżdżający samochód. Lepiej, by wiedział, że pani
jest tutaj.
Stan, nie puszczając Maggie, podszedł do otwartego okna. Oddech miał przyspieszony,
świszczący i drgał mu nerwowo mięsień na policzku. Maggie zamknęła oczy i pomyślała o Cliffie.
Jeśli wróci, wszystko skończy się dobrze.
- Ktoś tam jest. - Stan wskazał głową podjazd przed domem. - Nie pozwolę, abyś z
kimkolwiek rozmawiała. Rozumiesz chyba, że nie mogę ryzykować.
- Nie będę z nikim rozmawiać. Chcę ci pomóc, Stan. Przysięgam, że chcę pomóc. Jeśli coś
mi zrobisz, to nigdy się nie skończy.
- Dziesięć lat minęło... - szepnął. - Dziesięć lat, a on ciągle próbuje zrujnować mi życie. Nie
pozwolę!
- Zrujnujesz sobie życie, jeśli mnie zabijesz. - Myśl logicznie. Zachowaj spokój, nakazywała
sobie Maggie. Tylko opanowanie może cię uratować. - Tym razem to nie będzie wypadek. Od-
powiesz za morderstwo. Nikt już ci nie uwierzy, że jesteś niewinny. Joyce cię nie wesprze.
Wbił tak mocno palce w jej ramię, że przygryzła wargę, aby nie krzyczeć z bólu.
- Joyce stanęła za mną.
- Ona cię kocha. Wierzy w ciebie. Jeśli mnie zabijesz, wszystko się zmieni.
Stan zaczął drżeć, odrobinę rozluźnił palce. W stronę domu szła Joyce. Maggie w pierwszej
chwili pomyślała, że to przywidzenie, ale nie, Stan też ją dojrzał.
- Stan. - Joyce położyła dłoń na gardle, jakby chciała wzmocnić głos. - Proszę, wyjdź.
- Nie mieszaj się w to. - Ponownie wbił kurczowo palce w ramię Maggie.
- Jestem zamieszana. Od początku byłam. Wiem, że wszystko, co zrobiłeś, zrobiłeś dla
mnie.
- Niech to! - Stan oparł głowę o framugę okna i uderzył kilka razy zaciśniętą dłonią w
parapet. - On nie może zniszczyć tego, co razem zbudowaliśmy.
- Nie, nie może. - Joyce podeszła bliżej, ważąc każdy krok. Znała Stana tyle lat i nigdy
jeszcze nie słyszała w jego glosie desperacji. - On nie może już wyrządzić nam krzywdy. Jesteśmy
razem. Zawsze byliśmy.
- Oni mnie zabiorą. Osądzą i skażą. A ja przecież służyłem prawu...
- Wszyscy o tym wiedzą, Stan. Będę przy tobie. Kocham cię. Jesteś dla mnie wszystkim.
Proszę, nie rób nic, czego musiałabym się wstydzić.
Stan wyprostował się, odsunął o krok od okna. Policzek ciągle mu drgał, nad górną wargą
zebrały się krople potu. Spojrzał na Joyce, potem w stronę jara.
- Dziesięć lat - szepnął. - Dziesięć lat i ciągle nie ma końca.
Skierował pozbawiony wyrazu wzrok na Maggie, wyciągnął pistolet z kabury. A potem
powoli położył go na parapecie.
- Wychodzę - powiedział głuchym głosem. - Idę do mojej żony.
Pod Maggie ugięły się kolana, opadła ciężko na fotel i ukryła twarz w dłoniach. Nie miała
siły płakać. W chwilę później była już w ramionach Cliffa.
- Maggie, to było najdłuższe dziesięć minut w moim życiu. Najdłuższe - powtórzył i zaczął
obsypywać ją pocałunkami.
Nie potrzebowała tłumaczeń. Był przy niej i tylko to się liczyło.
- Powtarzałam sobie, że przyjedziesz. Tylko dzięki temu wytrwałam.
- Nie powinienem był zostawiać cię samej. - Ukrył twarz w jej włosach.
- Powiedziałam ci przecież, że potrafię zadbać o siebie.
Cliff zaśmiał się; był szczęśliwy, że znów trzyma Maggie w ramionach i wszystko znowu
jest, jak było. Tak, jego Maggie potrafi zadbać o siebie.
- Reiker tu był. Wie mniej więcej, co się wydarzyło. Zabrał Louellę, Joyce i Stana.
Maggie przypomniała sobie bladą twarz Louelli, pełne męki oczy Stana, drżący głos Joyce.
- Dość już wycierpieli.
- Być może. - Przesunął dłońmi po ramionach Maggie, jakby chciał się upewnić, że jest cała
i zdrowa. - Gdyby coś ci zrobił...
- Nie. - Maggie pokręciła głową. - Nie mógłby. Nie potrafił. Chcę mieć to oczko wodne,
Cliff - oznajmiła z nagłą mocą. - Proszę, żebyś zrobił je szybko.
- Będziesz miała swoje oczko wodne. - Cliff przygarnął ją do siebie. - I mnie będziesz miała.
Chcesz mnie?
Spróbuję jeszcze raz, pomyślała. Przekonam się, czy Cliff rozumie.
- Dlaczego miałabym cię chcieć?
- Bo cię kocham - odrzekł i pocałował ją.
- To jest właściwa odpowiedź.