background image

 

Jean-Paul Sartre 

 

Mdłości 

 
 
 
  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Przełożył i wstępem poprzedził  
Jacek Trznadel 
 
 
 
 

Mdłości (La Nausee, 1938) są jednym z pierwszysch utworów J.-P. Sartre'a i - jak pisze we wstępie J. Trznadel - 
"stanowią  punkt  wyjścia  wielu  późniejszych  koncepcji  autora.  Rozbudował  on  i  poprowadził  dalej 
"prowizorycznie" tylko postawione w tej książce pytania, szukając dla nich odpowiedzi już to w fenomenologii 
egzystencjalistycznej, już to w teoriach kultury, a wreszcie odpowiedzi socjologicznych i psychologicznych (...) 
Uważny czytelnik dostrzeże w Mdłościach nie tylko pierwsze formuły  egzystencjalizmu sartre'owskiego, ale i 
zalążki linii rozwojowych tych problemów i ich przewartościowań." 
 

background image

 

WOLNOŚĆ NIEZBĘDNA I PRZEKLĘTA 

 

Rytm tłumaczeń posiada swoje kaprysy. W Polsce ukazało się wiele książek Sartre'a, 

ale pierwsza jego powieść, La Nausee czyli Mdłości, znana dotąd tylko "wtajemniczonym", 
ukazuje się dopiero w trzydzieści sześć lat po wydaniu francuskim. Od tego czasu wydarzyło 
się wiele w pisarstwie Sartre'a  i w  literaturze europejskiej.  Komentarze do La Nausee  liczą 
sporą bibliografię, narosły też literackie echa książki i polemiki. Oczywiście, na tym polega 
tajemnica dzieł wybitnych, że dotykają one palących problemów postaw ludzkich, problemów 
kultury. Czytelnik polski otrzymując Mdłości po Słowach, jednej z ostatnich książek Sartre'a, 
nie powinien jednak zapominać, że Mdłości poprzedzają wszystkie inne książki, że stanowią 
punkt  wyjścia  wielu  późniejszych  koncepcji  autora.  Rozbudował  on  i  poprowadził  da1ej 
"prowizorycznie" tylko po stawione w tej książce pytania, szukając d1a nich odpowiedzi już 
to w fenomenologii  egzystencjalistycznej,  już to w teoriach kultury, a wreszcie odpowiedzi 
socjologicznych  i  psychologicznych.  Problemy  jawią  się  później  jako  siat  ka  powiązań,  w 
której tkwią same w sobie fenomeny.  

Oczywiście  uważny  czytelnik  dostrzeże  i  w  samej  powieści  nie  tylko  pierwsze 

formuły egzystencjalizmu sartre'owskiego, ale i zalążki linii rozwojowych tych problemów i 
ich  przewartościowań.  Podnosi  to  zresztą  rangę  samoświadomości  dzieła  i  tegoż  dzieła 
znaczenie.  

Przypomnienie, że książka ta należy już do historii literatury, uruchamia perspektywę 

czasową,  dzięki  której  jako  część  potrafimy  Mdłości  dzisiaj  trafniej  oceniać,  i  procesu 
literackiego, gdyż można ją zestawić z później już rozwiniętymi pojęciami, i jako odniesienie 
do  późniejszych  dzieł  literackich,  zwłaszcza  w  nurcie  egzystencjalistycznym.  Oczywiście 
mogę tutaj tylko wybrać niesystematycznie niektóre elementy tak filozoficzne, jak i elementy 
kontekstów literackich. Najczęściej chodzi i o jedno, i o drugie. Mdłości napisane są przecież 
na fali rosnącej popularności prozy otwierającej się wyraźnie w wymiar filozoficzny. Jednym 
z  takich  kontekstów,  pozwalających  lepiej  rozumieć  Mdłości,  jest  na  pewno  wydany  we 
Francji  kilka  lat  później  Obcy  (L'Etranger)  Alberta  Camus  (i  tutaj  odmienna  kolejność 
tłumaczenia polskiego). Wiele tu analogii i szczególne przeciwieństwa.  

Przypomnijmy  chronologię:  Mdłości,  pierwsza  i  kto  wie,  czy  nie  najlepsza  powieść 

Sartre'a,  ukazują  się  w  roku  1938,  czyli  w  tym  samym  roku,  w  którym  powstają  pierwsze 
szkice do Obcego, wydane niezbyt dawno jako brulion powieściowy pod tytułem Szczęśliwa 
śmierć (La mort heureuse). Obcy będzie jednak zupełnie inną książką i ukaże sie dopiero w 
roku 1942. To opóźnienie, te zmiany  - czy  nie pod wpływem Sartre'a?  Kiedy porównuję te 
powieści, jeszcze nie w ich egzystencjalistycznej problematyce, lecz w samej aurze obrazów, 
kiedy  widzę  Mersaulta  w  Algierze,  idącego  brzegiem  oślepiającego  blaskiem  morza 
południowego  -  i  Antoine  Roquentina  przechadzającego  się  nad  chłodnym,  zamglonym 
Atlantykiem, również  mieszkańca nadmorskiego miasta (fikcyjne  Bouville  ma pewne cechy 
Le Havre, gdzie Sartre przebywał kilka lat, i Rouen, gdzie przebywała Simone de Beauvoir) - 
usiłuję sobie zdać sprawę z tych podobieństw i przeciwieństw.  

Widzę wtedy zawsze dwu ludzi kultury łacińskiej, dwu zhellenizowanych "Rzymian", 

z których jeden osiadł gdzieś za Kartaginą, na słonecznym brzegu Afryki, drugi na krańcach 
Galii, gdzie sięgają rzymskie drogi,  może w Le Havre,  może w Rouen, obok którego i dziś 
można oglądać zachowaną rzymską arenę. Jak reagowaliby ci  ludzie ze środka  imperium, z 
centrum  myśli śródziemnomorskiej  - rzuceni  na  krańce?  Jeden w  mgłę  i  surowość północy, 
wydany wodzie, drugi rzucony  w ogień południa?  Mitologia  śródziemnomorska zna te dwa 
niebezpieczeństwa  jako  archetypy.  To  Ikar  i  Faeton  zgubieni  przez  słońce,  to  Deucalion  i 
Pyrra zagrożeni żywiołem wody, który pochłonął resztę żyjących. Te archetypy przypomniał 
T.  S.  Eliot  w  Ziemi  jałowej  (1923):  to  pustynia  i  śmierć  w  wodzie,  Tamiza  i  pustynia.  U 
Sartre'a  i  Camusa  te  dwa  wspomniane  wyżej  krańce  geograficzne  są  wariantami  postaw, 

background image

 

związanymi  z  pokrewną  wyprawą  duchową,  egzystencjalistycznym  podbojem  nowych 
terenów  filozoficznych  i  literackich,  jeśli  porzucić  względnie  umiarkowane  okolice 
klasycznej harmonii śródziemnomorskiej.  

Obie powieści uruchamiają dwa zasadnicze dla siebie pojęcia, jednocześnie kluczowe 

pojęcia  egzystencjalizmu  literackiego.  Te  pojęcia  to  przede  wszystkim  pojęcie  obcości  i 
absurdu. Obaj  bohaterowie czują, że są obcy, że  naprawdę pochodzą skądinąd. Nie  chcę tu 
opisywać  filozofii  egzystencjalistycznej,  jej  powstawania  dla  Francji  w  dziełach  Sartre'a,  a 
także  Camusa,  czy  zdawać  sprawę  z  dwudziestowiecznych  i  wcześniejszych  korzeni  tej 
filozofii.  Skądinąd  nowe  narodziny  tej  postawy  miały  wszelkie  cechy  autentyzmu,  były  jej 
odnalezieniem jakby po raz pierwszy. Zresztą i opinia współczesna nie zdawała sobie sprawy 
z  wielkich,  bliższych  i  dalszych,  antenatów  i  wiązała  egzystencjalizm  przede  wszystkim  z 
nazwiskiem Sartre'a. Wybuchło to zresztą trochę  później, po wydaniu przez  niego opasłego 
tomu Bytu i nicości (l'Etre et le Neant, 1943), a naprawdę w pierwszych latach powojennych.  

Trzeba  jednak  pamiętać,  że  filozofia  ta  rodzi  się  już  na  kartach  La  Nausee,  którą od 

biedy  można  przetłumaczyć  na  Mdłości.  Pisze  –  od  błędy.  Demon  Sartre'a  jest  bowiem 
według  słownika  rodzaju  żeńskiego,  występuje  w  liczbie  pojedynczej,  jest  słowem 
pospolitym i staje się pod jego piórem personifikacją, więzy etymologiczne łączą to słowo z 
morzem  (greckie:  nautia,  łacińskie:  na'usea),  a  więc  ryzykiem,  podróżą,  eksploracją, 
wstrząsającą somatycznie, utratą trwałego gruntu pod nogami. (Nie zapominajmy, że w myśl 
widzenia archetypów u Junga - woda to symbol matki i pierwotnej nieświadomości, słońce to 
symbol ojca, hierarchii, ale i kary. Te stwierdzenia prowadziłyby nas do psychoanalitycznego 
ujęcia wspomnianych powieści,  włączenia elementów biografii autorów, ale  sygnalizując te 
możliwości, ominiemy je tutaj).  

Więc właśnie: obcość, absurd. To przede wszystkim wspólna obu powieściom obcość 

wobec  społeczeństwa  (społeczeństwo  to  zresztą  nakreślone  jest  nieabstrakcyjnie,  jako 
konkretne,  mieszczańskie  społeczeństwo).  Obcość  głębiej  uświadomiona  myślowo  u 
Roquentina,  bardziej  odruchowa  u  Mersaulta.  Mersault  to  właściwie  prostaczek  wobec 
intelektualisty Roquentina. Myśli swoje zaledwie ośmiela się formułować. Chodzi jednak w 
obu  przypadkach  także  o  postawę  i  typ  uczuć,  nie  tylko  o  myśli.  Pozornie  posłuszny 
codziennemu rytmowi społecznemu, bardziej nawet niż Roquentin, który nie pracuje i powie, 
że  przyzwyczajenia  wykąpały  go  i  ogoliły  -  Mersault  oddzielony  jest  od  społeczeństwa 
schizofreniczną  wręcz  obojętnością  i  obcością.  Mit  kariery,  mit  wielkiej  miłości,  podróży, 
kwituje krótkim: "Jest mi wszystko jedno". (Podobne to przecież do wyznań Anny z Mdłości: 
"Skończyłam się".) Mersault nie zauważa jednak tej obcości, póki - jak Mdłości u Roquentina 
- nie wybuchnie ona, w żarze słońca, kładąc  mu  palec  na cynglu rewolweru. A w więzieniu 
zrozumie,  że  był  wolny  i  zagrożony  wolnością  tak  bardzo,  że  teraz  zagrożony  jest  Jej 
brakiem. Roquentin przestał wierzyć w społeczne mity, jest samotny do tego stopnia, że dziwi 
się,  kiedy  rozmawia  z  drugim  człowiekiem,  żywi  pogardę  dla  otaczających  go  społecznych 
wartości i hierarchii.  

Sytuacja  wygląda  jednak  nieco  inaczej,  jeśli  chodzi  o  stosunek  tych  bohaterów  do 

samej materii egzystencji, do świata, do rzeczy, kamienia, papieru, klamki. Jakże obce jest na 
przykład  dla  Roquentina  to  morze,  które  dla  Mersaulta  było  źródłem  radości  i  ożywienia. 
Roquentin  widzi  tylko  cienką  powłokę,  pod  którą  czai  się  potwór  -  niewiadome,  natura, 
posiadająca  -  jak  powiada  -  tylko  przyzwyczajenia  i  mogąca  je  zmienić  ("dobre  odczucia" 
niedzielnego popołudnia, gdzie  nawiasem  mówiąc akceptuje się słońce, ale nieostre, zostają 
raczej wzięte w nawias).  

Mersault, jak Roquentin, neguje społeczny system wartości i przeświadczeń. Zdaje się 

na  tkwiące  w  nim  samym  potrzeby  i  bezwiedne  prawie  odruchy,  ale  odruchy  szczere, 
spontaniczne,  nie wytresowane. Ta obojętność, apatia psychologiczna  i  filozoficzna,  będące 
rodzajem nieświadomego buntu, skazują go w jego prawdomówności na śmierć. Nie mieści 

background image

 

się  w  siatce  pojęć  społeczeństwa,  wymiaru  sprawiedliwości.  Ale  jednocześnie  wobec  tej 
oczekującej  go  śmierci  jeszcze  raz  potwierdzi  wartość  istnienia,  oddechu  morza,  wieczoru, 
kobiety, wartość życia. Jest to coś  - jak sądzi - co powinno być stałą szansą wobec śmierci. 
Zagrożenie zbudziło  jego  myśli, uzasadniające potrzebę  istnienia, życia. Oczywiście,  natura 
życia  jest  dwojaka  albo  też  człowiek  może  nagle  odłączyć  się,  przestać  rozumieć.  Wtedy 
zjawia się obcość, nie do zniesienia, jak żar słońca, jak zalewający oczy słony pot, negatywna 
wartość, nie rzeźwość, lecz sól. To "słońce" nie neguje jednak dla Mersaulta wartości doznań 
świata w tym stopniu, co "mdłości" dla Roquentina. Cela więzienia otwiera się ku morzu lub 
niebu.  

Roquentin ucieka  nie tylko od słońca (gdy  jest to słońce  jakby  w głębi wody, przez 

mgłę, "wlewa się" do pokoju), ale i od mgły, wody, ciemności, chłodu, pejzażu miejskiego, 
pejzażu  naturalnego  (doznania  obcości  pejzażu  w  Mdłościach,  zresztą  także  w  kilku 
miejscach  Obcego  -  "nie  ludzki  pejzaż"  myśli  Mersault  -  przypominają  przeżycia 
psychologiczne i opisy dokonywane przez schizofreników.  

Dodajmy, że Roquentin myśli też: "nieludzka twarz", o swoim odbiciu. Ale Mersault 

w więzieniu  myślą odtwarza rzeczywistość, myśl  Roquentina kapituluje wobec odtwarzania 
wspomnień,  pragnie  być  prawie  solipsystyczna,  ograniczona  do  siebie.  Myślę,  że  myślę. 
Myślę,  więc  istnieję.  Ale  istnieję  przez  myśli  o  rzeczywistości.  I  tylko.  Nie  chcę  myśleć  o 
rzeczywistości, więc  istnieć. Istnieję, ponieważ  myślę, że  istnieję. Człowiek Camusa ucieka 
na zewnątrz, rozprasza się w naturze, mieście, człowiek Sartre'a ucieka w myśl, do środka, do 
baru, kawiarni, domu, biblioteki, zwija się jak ślimak i chce zredukować siebie do myślenia, 
myślenie  do  atomu  myślenia  i  wreszcie  może  do  zniknięcia  tego  atomu.  Są  to 
przeciwstawienia  nie  tylko  obrazowe,  ale  i  różnicujące  świat  wartości  obu  autorów. 
Oczywiście  Sartre  powie  fenomenologicznie,  że  "myślenie  jest  na  zewnątrz",  "W  świecie", 
ale dla Roquentina był to tylko fakt, a nie wyraz akceptacji i chęci.  

Tak  jak  w  epoce  odkryć  nowej  fizyki,  fizyki  kwantowej,  mówiło  się,  że  "materia 

znikła", tak dla fenomenologa egzystencjalistycznego, jakim jest Roquentin i młody Sartre  - 
znika  "dusza",  określana  też  jako  psychizm,  jako  coś  w  człowieku,  le  Moi.  Jaźń  to  tylko 
świadomość  natrętna  rzeczywistości  (rozmyślania  Roquentina  przed  wyjazdem  z  Bouville). 
Jaźń  przestaje  istnieć  bez  świata,  istnieje  o  tyle,  o  ile  konstytuują  ją  rzeczy  otaczające, 
egzystencja.  

Bunt i przerażenie sartre'owskiego Roquentina wobec istnienia są bardziej totalne niż 

u Camusa. Rzeczywistość nie tylko dlatego jest obca, że człowiek do niej nie należy jako byt 
pusty,  ale  i  dlatego,  że  właśnie  należy  do  niej  wyłącznie,  bo  wszystko  jest  na  zewnątrz: 
słońce,  morze,  ludzie  i  wreszcie  on  sam.  Zmiana  "optyki",  obcość  wywołuje  u  Roquentina 
potężną porcję "mdłości". A natura nie tylko może być zdradliwa dla człowieka, nie tylko jest 
inna, jeśli człowiek ukonstytuuje się odrębnie w swojej myśli właśnie (ale ontologia nie tyle 
solipsystyczna,  ile  in  potentia  -  antropologiczna  -  jest  właśnie  kwestionowana),  ale  i 
pochłaniająca, jeśli człowiek się z nią utożsami. Tu jest pogrzebana padlina absurdu: człowiek 
nie powinien się utożsamić i nie może się nie utożsamić. I chodzi też o to, że dla Roquentina 
wszelkie istnienie jest zbędne, jest nieuzasadnione, jest nadmierne, zbyteczne. Istnienie swoje 
należałoby  uzasadnić,  aby  w  ogóle  móc  istnieć  nie  od  czuwając  jej  -  Nausee  -  czyli  ich, 
Mdłości. Ale o tym za chwilę.  

Istnieje  trudno  wymierna  różnica  między  "powieściowym"  odczuwaniem  absurdu  u 

Sartre'a i Camusa. U obu absurd to brak uzasadnienia egzystencji i wartości transcendentnej, 
ale u Sartre'a łączy się to - spójrzmy na Roquentina - z większą jeszcze niechęcią, wstrętem, 
na  egzystencjalnym  poziomie  doznań,  z  poczuciem  zbyteczności  istnienia,  jakby  z  chęcią 
usunięcia  tego  istnienia.  Dla  Mersaulta  istnienie  jest  odpychające  tylko  w  buncie  ciała 
przeciw słońcu (to także symbol niszczący dla Orientu), a absurdalne wobec śmierci i braku 
uzasadnień  tak  śmierci,  jak  i  życia.  Sam  Sartre  pisał  w  eseju  wyjaśnienie  "Obcego". 

background image

 

"Pozostaje spokojny wśród bezładu; uparte zaślepienie natury drażni go bez wątpienia, lecz i 
upewnia, jego irracjonalność jest tylko negatywem: człowiek absurdalny jest humanistą, zna 
tylko  dobra tego  świata."  Dla  Roquentina  tylko  nicość  nie  budziłaby  zdziwienia  i  poczucia 
zbyteczności. Ale i ona powstała jako pojęcie - z egzystencji. Tyle, że myśli Roquentina nie 
są statyczne - poznajemy je tu w ułamku procesu. To nam przypomina, że w roku 1946 Sartre 
odczuł  potrzebę  zatytułowania  swego  dziełka  filozoficznego:  Egzystencjalizm  jest 
humanizmem (L'existentialisme est un humanisme).  

Kiedyś  istnienie  jednostki  próbował  uzasadnić  -  zdawałoby  się  -  w  krańcowym  już 

geście Lafcadio z Lochów watykanu Andre Gide'a przez czyn "bezinteresowny", za bójstwo 
bez celu, "acte gratuit", zbrodnię poczętą może z ducha filozofii Markiza de Sade - krańcowej 
wolności  bezcelowego  czynienia  zła,  jakby  przeciw  istnieniu,  które  jest  złe.  Czyn 
"bezinteresowny" wymykałby się prawu przyczynowości, a więc nie należałby do natury, nie 
byłby też gestem przypadku. Tak, to wiele. Ale Roquentin wie, że istnienie nie jest złe, jest 
bezcelowe, jest wielkim kosmicznym czynem bez celu, kosmicznym "acte gratuit".  

Na  cóż  więc  zdałoby  się  powtarzać ten  gest  w  zmniejszonej  skali?  Owszem,  jest  w 

Mdłościach taki pomniejszony, celowo śmieszny "acte gratuit", kiedy Roquentin w restauracji 
zabija  muchę  *).  Bezpłatny  i  darowany  czyn  staje  się  tu  jednak  czym  innym  -  rodzajem 
eutanazji.  Mucha  nie  wie  o  swojej  zbędności,  o  istnieniu  zbytecznym,  bezcelowym,  o 
konieczności wyzwolenia istnienia od istnienia.  

To  akt  dobroczynny,  filantropijny.  Przez  "ukosmicznienie"  problemu  "gratuite"  - 

czegoś bezzasadnego, Sartre unieważnia czyn Lafcadia  - wszystko jest absurdem. To całego 
istnienia  "nie  można  wywnioskować",  uzasadnić.  "Wszystko  jest  bezzasadne"  (Tout  est 
gratuit).  

Pascal mniemał jeszcze, że "człowiek jest w naturze środkiem pomiędzy wszystkim i 

niczym"  (L'homme  dans  la  nature  est  un  milieu  entre  rien  et  tout.)  Sartre  pisze:  
"Zrozumiałem,  że  nie  ma  środka  pomiędzy  nieistnieniem,  a  tą  omdlałą  obfitością."  JeŚli 
człowiek  nie  jest  bytem  osobnym,  a  przejście  jest  płynne,  to  sens  dla  Roquentina  znika  i 
pojawia  się  absurd.  Nie  ma  przecież  absolutu,  Boga,  do  którego  można  dotrzeć, 
transcendować.  Albo  raczej,  jeszcze  gorzej:  absurd  jest  absolutem,  prawdą  ostateczną 
("l'absolu ou l'absurde"). Na to równanie zaproponowane przez Sartre'a w La Nausee powoła 
się później Elsa Triolet, uznając to nawet za podniosłe moralnie, gdy pisze o Obcym Camusa: 
"Odmawia  sobie,  jak  nikczemności,  prawa  do  obarczania  Boga  ciężarem,  który  jemu  jest 
przeznaczony,  i  dochodzi  do  kresu  myśli  mówiąc:  "Oto  absurd",  ale  nie  "oto  Bóg"."  O, 
gdybyż  Roquentin  uznał  człowieka.  Ale  on,  na  naszych  oczach  człowieka  rozproszył  w 
świecie,  zabił  jako  ośrodek  sensu.  Zamiast  archetypu  "pokawałkowanego  ciała"  uruchomił 
niesubstancjalną psychikę, składającą się ze szczątków czy fragmentów świata. To właŚciwie 
znów 
 
*)  Dopiero  w  Słowach  Sartre  odsłonił  niejako,  ile  w  formie  samej  doznań  Roquentina, 
uderzających pierwotną emocjonalnością - wrażeń jego własnego dzieciństwa, wiążących się 
zwłaszcza  z  lekturami.  Odnajdzie  je  czytelnik  tych  obu  książek  (np.  takie  motywy  jak: 
"potwór  na  dnie",  "wszystko  może  się  wydarzyć",  "zabójstwo  muchy",  urzeczenie 
"drzewem",  studium  "kanapki").  A  w  postaciach  bohaterów  można  widzieć  często  -  też  za 
Słowami - różne etapy i warianty przemyśleń autora, rozbite na odrębne głosy. W porównaniu 
ze Słowami szczegóły o źródłach twórczych Mdłości, podawane przez Simone de Beauvoir w 
jej książce w sile wieku, wydają się daleko mniej ważne.  
 
w krańcowości - model otwierający się na dezintegrację psychiki schizofrenicznej Roquentin 
zdaje  się  tego  nie  widzieć?  A  Sartre?  Pokazuje  jednak  socjologiczne  zaplecze  takiego 
myślenia  Roquentina,  choć  jest  ono  tyleż  wynikiem,  co  wyborem.  Więc  brak  więzi 

background image

 

interpersonalnej, brak "sytuacji" osadzonej w uczuciu  miłości,  interakcji. Czy to przypadek, 
że pierwsze myśli Roquentina o sensie, pod koniec książki, pojawiają się po próbie kontaktu z 
Anny, pomocy udzielonej Samoukowi?  
Oczywiście, "psychiki w świecie" Sartre nie wymyślił.  

Wyszedł  od  zasady  "intencjonalności"  psychiki  u  Husserla,  ojca  fenomenologii,  od 

tego  że  "każda  świadomość  jest  świadomością  jakiejś  rzeczy".  Tylko  że  poszedł  dalej: 
wyprowadził z tego wnioski o całym człowieku i kosmosie.  

I tak przeszedł do fenomenologii egzystencjalistycznej. Jednocześnie dokonał redukcji 

pozytywizmu  -  zastosował  taktykę  uzasadniania  do  skali  kosmicznej,  do  rzeczy,  którymi 
pozytywizm się nie zajmował. Wynik znamy - bezzasadność. Ale już trochę poniżej poziomu 
absurdu?  Co  wtedy?  Wydaje  się,  że  duch  analizy  pozytywistycznej,  wygnany  drzwiami, 
powraca kominem i widzi... że człowieka nie ma. Bo przecież fenomenologia i Husserl tego 
nie zamierzyli. Już La Nausee ukazuje pewną niespójność sartre'owskiego egzystencjalizmu. 
Z  intuicją  bergsonowską, która wpłynęła  na  fenomenologiczną  intuicję oczywistości oglądu 
rzeczy  (przekłada  Sartre  tę  intuicję  na  uczucie  obcości  właśnie),  sprzymierza  się  bowiem 
charakterystyczny  dla  Sartre'a  duch  analizy.  I  ta  analiza  często  zalatuje  zapachem 
znienawidzonego pozytywizmu. Te sprzeczności  filozofia Sartre'a w swoim rozwoju  będzie 
usiłowała likwidować, jak wąż zjadający głowy, z których się składa.  

Próżno pytać, czy się to udało. Niespójność egzystencjalizmu sartre'owskiego polega 

przecież na próbie połączenia czystej metafizyki i intuicji z duchem analizy.  

Mdłości to już ukazują.  Wnioski ogólne Roquentina,  i proces  laboratoryjny. "Trzeba 

powiedzieć,  jak  widzę  stół,  ulicę  ludzi,  paczkę  tytoniu..."  Tak  się  miał  zacząć  system. 
Powołajmy  się  znów  na  tekst  eseistyczny,  późniejszy,  Sartre'a:  "Przede  wszystkim  trzeba 
powrócić  do  tej  naiwnej  postawy,  drogiej  wszystkim  radykalizmom  filozoficznym: 
Kartezjuszowi,  Bergsonowi,  Husserlowi:  "Udajmy,  że  nie  wiem  nic"".  I  czy  nie  jest  trochę 
tak, jakby Roquentin myślał: "Udajmy, że nic nie ma sensu"? Absolut lub absurd. Absurd to 
absolut. Przed Roquentinem otwiera się właściwie ta sama próżnia, którą znali mistycy, tyle 
że  ta  dwudziestowieczna  sartre'owska  próżnia  byłaby  zdziwiona,  gdyby  mówić  o 
mistycyzmie..  Bo  nie  jest to  próżnia  świata,  rzeczy.  Dlatego  samobójstwo  nie  ma  sensu,  w 
końcu,  myśli  Roquentin,  zostałby  trup.  Jest  to  próżnia  sensu,  od  której  się  tu  zaczyna, 
rozpaczliwie poszukując wartości. Jest bowiem La Nausee pytaniem o wartość życia.  

Roquentin czuje, jeszcze po omacku, że w pytaniu tym istotne jest pojęcie wolności. 

Dlatego  wyrzeka  się  jakichkolwiek  związków  ustalonych:  żona,  dzieci,  praca  (pominięcie 
źródła dochodów rentiera jest drobnym szczegółem).  

Ale wolność i tak przecież jest dana w skali kosmicznej, skoro sensu i uzasadnień nie 

ma. Wolność od wartości, nie wolność od egzystencji, istnienia. Dlatego Roquentin odrzuca 
myśl  o  samobójstwie,  wielkie  marzenie  o  nicości,  które  legło  u  podstawy  kultu  Dalekiego 
Wschodu.  W  kulturze  śródziemnomorskiej  istnieje  ono  jako  pokusa,  alternatywa.  Ale 
samobójstwo  uwolniłoby  od  cierpienia  istnienia,  powodującego  Mdłości,  nie  zapełniłoby 
próżni wartości. No tak, już Kierkegaard napisał, że jest to najwyższy akt wolności, tyle że 
obdarzony  znakiem  ujemnym.  Widać  szwy  łączące  Sartre'a  z  tymi  początkami 
egzystencjalizmu.  

Ale  z  samobójstwa  nic  nie  wynika,  poza  usunięciem  jednego  zbędnego  istnienia. 

Pojedynczy  struś  zakopał  głowę  w  nicości.  Roquentin  myśli  o  czynie  Wertera  u  Goethego:  
"Idioci wyobrażają sobie, że ich cierpienia stają się muzyką, jak cierpienia młodego Wertera. 
Wyciągnął  z  tego  wnioski  Mickiewicz,  uśmiercając  Gustawa  tylko  symbolicznie,  Słowacki 
też  wskrzesi  samobójczego  Kordiana,  znów  odnajdziemy  go  w  londyńskim  parku.  Ogrody 
inspirują!  

Właśnie w parku przeżyje Roquentin olśnienie: istnienie rozciąga się wszędzie, nie ma 

szczeliny,  nie  można  mu  przeciwstawić  nieistnienia.  Ten  sam  problem  przemyślał  kilka  lat 

background image

 

wcześniej  inny  pisarz,  innego  egzystencjalizmu,  Leśmian:  Budda  w  jego  poemacie  nie 
znajduje nicosci, napotyka wszędzie tylko istnienie. No cóż, gra zaczyna być prostsza i Sartre 
sobie to uświadamia, choć w Mdłościach nie jest to jeszcze takie jasne, o wiele jaśniejsze jest 
w Obcym Camusa,  i oczywiście w późniejszych  formułach sartre'owskich. Ta powojenna z 
Situations;  gdzie  pisze:  "...jeśli  kochamy  kobietę,  to  dlatego,  że  jest  pociągająca.  Oto 
wyswobodzenie od Prousta [...] ponieważ ostatecznie wszystko jest na zewnątrz, wszystko, z 
nami  włącznie:  na  zewnątrz,  w  świecie,  pomiędzy  ludźmi."  Ta  sama  niby  formuła 
fenomenologicznej intencjonalności, zewnętrzności świadomości. Ale zamiast ogólnikowego 
istnienia,  zamiast  rzeczy,  pojawia  się  formuła  "pomiędzy  ludźmi".  A  co  z  tą  wolnością 
niepotrzebną, po nic, absurdem zamiast wartości? Ta rzecz ledwo szkicuje się w Mdłościach.  

Później. Sartre sformułuje to wyraźnie:  

to część wolności, wolność "od" - od sensu. Istnieje jeszcze inna wolność: wolność "do". W tę 
nie  zostaliśmy  wrzuceni,  tę  można  wybierać,  poszukiwać  jej.  Camus  sformułuje  to 
humanistycznie w Dżumie, a w jednej z nowel nazwie alternatywę: samotność  - solidarność 
(solitaire  -  solidaire).  Stosunek  do  własnego  istnienia  liczy  się  jako  wybór,  przesłanka 
stosunku  do  istnienia  innych.  Dlatego  tak  ważnym  dla  Camusa  stanie  się  problem  kary 
śmierci.  Zmiana  postawy  u  tego  młodego  pisarza  -  od  Śmierci  szczęśliwej,  gdzie  bohater 
zabija,  bez  skrupułów,  dla  zysku  -  do  Obcego,  gdzie  zabójstwo  Araba  jest  absurdalnie 
przypadkowe, a końcówka Mersaulta staje się walką przeciw karze śmierci. Nie mówię już o 
Dżumie.  W  Mdłościach  też  obserwujemy  małe,  mikroskopijne  przesunięcia:  od  zabójstwa 
muchy,  sprawdzenia  "usuwania  istnienia"  na  tak  marionetkowej,  śmiesznej  scenie,  przez 
odrzucenie przez Roquentina fantazmów obsesyjnych o zabiciu czy zranieniu Samouka, jako 
czynności zbędnej, aż po chęć niesienia mu pomocy i przejęcie się jego dolą.  

Próbie  określenia  możliwości,  jakie  daje  wolność  "do"  zrobienia  czegoś,  poświęca 

Roquentin  sporo  uwagi.  Jeśli  nie  jest  wyjściem  usuwanie  istnienia,  jako  niemożliwe,  to  jest 
nim może pomnażanie istnienia? Z jakim jednak niesmakiem myśli Roquentin o biologicznej 
płodności, i zresztą natura robi to sama: mnoży byty nieuzasadnione i nadmierne. Istnienia nie 
można więc pomnażać, ale należałoby to, co powstało bez naszej woli i przyczyny (Heidegger 
nazywa to "wrzuceniem w świat") siebie samego - uzasadnić, nadać temu "wyższą" sankcję. 
Roquentin  pokazuje  w  swoim  pamiętniku,  jak  różnie  próbują  tego  bohaterowie  Mdłości: 
Samouk, Anny i on sam.  

Samouk żyje złudzeniem ogólnikowego humanizmu i mitem kultury, polegającym na 

kulturze  jako  wiedzy  (ideał  pozytywistyczny).  I  to  wiedzy  jako  inwentarza.  Wiedza  jest  tu 
koroną człowieczeństwa. Kształci się, aby "nic, co ludzkie, nie było mu obce", i w tym celu 
czyta książki w miejskiej bibliotece, pracowicie, w ciągu wielu lat, poczynając od litery "A " 
czyta  wszystko,  po  kolei.  Bez  wyboru.  Nietrudno  zauważyć,  że  zamiar  taki  łączy  się  z 
koncepcją  takiego  humanizmu,  który  -  jak  sądzi  Roquentin  -  mieści  w  sobie  wszystkie 
sprzeczne  jego  tendencje,  ale  nie  na  zasadzie  sprzężenia  dialektycznego,  lecz  składu, 
magazynu, biblioteki zawierającej wszystko właśnie.  

Że  biblioteka  jest  niekompletna,  to  Samoukowi  nie  przyszłoby  do  głowy.  Jest  to 

właściwie ten sam model, na którym chce zgodzić sprzeczności kosmosu i kultury Jorge Luis 
Borges  w  noweli  Biblioteka  Babel.  Widzenie  kultury  Samouka  polega  na  wiedzy  i 
klasyfikacji. Ale brak jej zasady. 

 Wiedza ma tu być siłą integracyjną ludzkości. To - wiem wszystko o wszystkich - jest 

gwarantem porozumienia.  

Samouk  reprezentuje  niewątpliwie  mit  wiedzy  pozytywistycznej,  tak  silnie 

skojarzonej  z  określoną  formacją  mieszczaństwa,  krytykowaną  w  Mdłościach.  Ta  wiedza 
oparta  jest  na  niewzruszonych  podstawach  przyrodniczych  niezmiennej  natury  Mit 
klasyfikacji,  mit  każdego  dzieciństwa,  mit  encyklopedii  Larousse'a  we  wspomnieniach  o 
dzieciństwie Sartre'a. Nawet pojmowanie sztuki jawi się tu tylko jako pewien rodzaj wiedzy.  

background image

 

Po  cóż  jednak  Sartre  pod  koniec  lat  trzydziestych  wyciąga  z  szafy  szkielet 

pozytywizmu,  by  odkurzając  go,  jednocześnie  przeklinać?  Rozmach  neopozytywistycznego 
renesansu w filozofii i dzisiejszym życiu, rozwój technokratycznej wiedzy w strukturalizmie, 
podawanej jako wiedza o życiu, potwierdzają jednak jego racje. I pod tym względem Mdłości 
dotykają  spraw  aktualnych.  F~nomenologiczna  intuicja  "oczywistości",  prostego  "uchwytu" 
zjawiska,  spokrewniona  w  pewnym  sensie  z  bergsonowskim  buntem  przeciw 
pozytywizmowi,  zdaje  się  i  dziś  jeszcze,  poprzez  egzy'stencjalizm  poświadczać  koncepcję 
człowieka,  którego  nie  da  się  sprowadzić  do  wiedzy  przedmiotowej.  Sprzeczności 
egzystencjalizmu w tej mierze, o których wcześniej mówiłem, są może także sprzecznościami 
naszej kultury w szerszym znaczeniu.  

Mit Samouka zostaje żałośnie rozbity. Jego własna psychiczna czy biologiczna natura 

stawia go w konflikcie ze społecznymi normami w scenie z młodymi chłopcami w bibliotece, 
jego wrażliwoŚć i wykształcenie pozostawiają go jednak niemym wo bec dzieł sztuki, jego, 
który  wierzył,  że  prawdziwe  są  tylko  te  myśli,  co  stanowią  własność  wiedzy  (zapisywanie 
maksym!). Ciekawe, że w samym tekście swej maksymy wyrazi paradoksalnie zasadę obcości 
i odrębności...  

Mit  Anny  i  Roquentina  ma  pewne  cechy  wspólne.  To  mit  przygody  i  chwili 

doskonałej. Nic to innego niż mit sacrum, chwili sacrum w życiu, a więc sensu. Mit przygody 
przemienia chwile w chwile niezwykłe i uzasadnione tą nieprzeciętną jakością. Ale Roquentin 
dostrzega,  że  jest  to  możliwe  tylko  wtedy,  kiedy  patrzy  się  na  życie  jako  na  coś 
opowiedzianego,  czyli  właściwie  w  odniesieniu  do  przeszłości,  w  teraźniejszo~ci  dzieje  się 
tak  tylko  wtedy  ,  gdy  "podrzuca  się"  jej  znaczenie  jeszcze  me  istniejące,  domniemane, 
możliwe. Jest to, zrozumiałe u Sartre'a, intelektualne niszczenie sacrum, sakralnego elementu 
nadziei  jako  mitu  pustego.  Podobnie  Anny,  która  wierzyła,  że  istnieją  sytuacje 
uprzywilejowane, prowadzące nas do doskonałych chwil, rozczarowuje się  - nie ma sytuacji 
uprzywilejowanych,  nie  ma więc doskonałych  chwil (mó wiąc  nawiasem  i ona znalazła ten 
mit w przeszłości: jej "biblią" jest Historia Francji Micheleta). A kiedy traci z oczu cel, może 
tylko powiedzieć: "Skończyłam się".  

Jest  to  tylko  krańcowe  i  brutalne  wyciągnięcie  wniosków  z  desakralizacji 

rzeczywistości. Istnienie samo w sobie  nie posiada "czasów słabych", ale  - nie  może wtedy 
posiadać  także  "czasów  mocnych".  Nie  można  wprowadzić  w  życie  przygody,  nie  można 
przeżyć chwili doskonałej.  

Anny i Roquentin widza tu porządki sprzeczne. Ale czy rzeczywiście książka Sartre'a 

wymyka się sacrum? Czym jest w takim razie powracająca przez całą książkę prosta melodia 
rag-time,  kilka  nut  jazzu,  wybawiająca  bohatera  od  Mdłości?  Roquentin  utrzymuje,  że 
muzyka  to  coś  spoza  porządku  istnienia  -  coś  "ponad  istnieniem",  w  pewnym  sensie 
niezniszczalne  i  nie  mogące  należeć  do  porządku  rzeczywistości.  W  takim  właśnie  sensie 
będzie myślał o książce, która mogłaby uzasadnić jego istnienie, opisując coś, co nie może się 
wydarzyć. Czy to porządek sztuki? Jakiej? Sztuki odrębnego piękna, może moralnego nakazu, 
odkrycia,  a  nie  potwierdzenia?  To,  co  nazywamy  dziś  programem  sztuki  kreacyjnej? 
Metafizycznej? Ale czy sztuka może być poza istnieniem? Czy samo życie nie może zawrzeć 
elementu  kreacyjnego?  Tymi  ostatnimi  pytaniami  wychodzę  już  właściwie  poza  ksiażkę 
Sartre'a,  choć  to  ona  kiedyś  do  nich  prowokowała,  i  zachowuje  pod  tym  względem  walor 
współczesny.  W  każdym  razie  to  studium  atrofii,  narcyzmu,  osamotniajacego  buntu,  jakim 
jest atak Mdłości, studium  nerwicy  światopoglądowej (nie zapominajmy  jednak, że nerwica 
wyostrza to, co istniejące) przynosi pod koniec elementy nadziei wiążącej się było nie było z 
odejściem  od  samotności,  z  próba  pośredniej  może  przez  sztukę  -  ale  interakcji  między 
ludźmi.  I  proponuje  wniesienie  w  życie  porządku:  "cierpieć  do  taktu".  Tak  więc  ten 
antytranscendentalista postuluje jakaś transcendencję, gdy powie o ksiażce: "Historia, jaka nie 

background image

 

może się zdarzyć, przygoda. Musi być piękna i twarda jak stal, i zawstydzać ludzi z powodu 
ich istnienia", myśli Roquentin.  

Mdłości przynoszą krytykę pewnych postaw intelektualnych i filozoficznych, ale także 

krytykę  pewnego  typu  prozy.  Nie  jest  to  książka,  w  której  chodzi  o  odtworzenie  prawdy 
historycznej.  To,  jak  udowadnia  Roquentin,  porzucając  pisanie  książki  o  markizie  de 
Rollebon,  jest  niemożliwe.  Brak  nam  wiedzy.  I  przeciwnie:  przeszłość,  podobnie  jak 
opowiadanie przygody, dana jest w pewnym fałszu, którym jest jej znajomość. Nie jest to już 
czas  otwarty  ku  niewiadomej,  jest  to  zamknięty  czas  wiedzy.  W  tym  znaczeniu  wszelka 
opowieść o życiu, to opowieść  historyczna  i  jako taka chybiona. Nie znaczy to, że Mdłości 
nie  dzieją  się  mimo  wszystko  w  czasie  historycznym,  konkretnym.  Ale  Sartre'a  interesuje 
stosunek  między  historią  a  filozofią,  schodzącą  na  poziom  "egzystencjalny".  Mdłości 
opowiadąją przygodę filozoficzną: jak dany jest świat i jaki świat mianowicie.  

W  jaki  sposób  wiążą  się  zamiary  autora  z  samą  formą  tej  prozy?  Jest  to  przecież 

powieść  wychodząca  od  tezy,  ale  jednocześnie  jakby  konstruująca  dowód  tej  tezy.  Do 
notowania  "nieskażonych"  przebiegów  myśli  i  spostrzeżeń  posłuży  forma  pamiętnika,  a  w 
jego obrębie także forma monologu wewnętrznego jako potoku myśli, znana już pisarzowi z 
opowiadania Dujardina Wawrzyny już ścięto, a przede wszystkim z Ulissesa James Joyce'a. 
Nie  chodzi  tu  o  wydobycie  jakichś  szczególnych  skandalizujących  treści  na  przykład 
erotycznych,  jak  to  jest  także  u  Joyce'a,  lecz  raczej  ukazanie  nieprzerwanej  ciągłości 
myślenia,  dziejącej  się  nawet  za  cenę  nieciągłości  treściowej.  Szuka  tu  Sartre  struktury 
procesu  psychicznego  jako  zasady  ciągłej  taśmy  i  nieciągłego  montażu.  To  sformułowanie 
godzi  się  z  analogiami,  jakie  ciągle  jeszcze  w  tamtym  czasie  odkrywali  pisarze  między 
myśleniem  a  kinem.  Zarazem  jednak  Sartre  opiera  się  na  wypowiedzi  "uschematyzowanej" 
nie  stroni  od  tradycyjnego  zgoła  opisu  czy  dialogu.  Zamieszczony  "prowokacyjnie"  jakby  - 
fragment Eugenii Grandet nie odbija tak bardzo od niektórych partii powieści.  

Jako powieść z tezą odznaczają się jednocześnie Mdłości dużą przejrzystością. Postaci 

zdają  się  chwilami  alegorycznym  prawie  uosobieniem  postaw,  a  na  czołach  mają  wypisaną 
swoją świadomość. Tak, to nie Balzac, trochę to ludzie, trochę filozoficzne marionetki. To już 
prędzej  Kandyd,  ale  ten  kult  konkretnego  opisu...  Powieść  żyje  tu  pewną  sprzecznością: 
wyakcentowaniem elementu analitycznego i syntetycznego zarazem. Kiedy później, pisząc o 
Camusie,  Sartre  użyje  określenia  "powiastka  filozoficzna",  będzie  na  pewno  szukał  echa 
własnych  prób.  Zresztą  określenie  to  pojawia  się  już  w  tekście  Mdłości,  kiedy  Roquentin 
rozważa  nad  swoim  życiem:  "To  mogłoby  nawet  stać  się  powiastką  [apoloque]:  był  kiedyś 
biedny  facet,  który  pomylił  światy."  Jak  przystało  na  powiastkę,  jest  w  Mdłościach  i 
rozwiązanie,  happy-end,  losów  dwudziestowiecznego  Kandyda  szukającego  najlepszego  ze 
światów, nie pozbawiony niepewności i ironii: Roquentin zmienia miasto na miasto, książkę 
na książkę. Ironia, mówię, ale Roquentin nie chce już wmawiać siebie w sztukę, w jej świat, 
raczej pragnie być twórcą światów. Nie zostaje więc przekreślone serio tej próby. Ma nią być 
sztuka  jako  forma  szczególnego  działania,  tworzenia  porządku  nie  będącego  porządkiem 
bezpośredniej  rzeczywistości,  wymyka  ja  cego  się  żywiołowemu  istnieniu.  To  złudzenie 
Roquentina, czy także postulat Sartre'a? Ten motyw powróci jednak w Słowach.  

Pozytywnego  wywodu  o  niezniszczalności  "porządku  melodii"  autor  zdaje  się  nie 

podważać. Oczywiście, że zniszczenie płyty nie niszczy istnienia melodii, nie uszkadza jej.  

Ale  i  ona  -  chcę  zauważyć  -  nie  może  trwać  dłużej  niż  trwanie  jakiegokolwiek 

niezniszczonego  zapisu,  niż  pamięć  wszystkich  ludzi.  Istnieje  jednak  inaczej...  na  drugim 
niejako poziomie i to właśnie zdaje się być próbą wyjścia z dylematu. Pobrzmiewają tu także 
echa  francuskiego symbolizmu, z  jego poglądami  na element  muzyczny sztuki, apojęciowy, 
wyzwolony  jakby  z  rzeczywistego  poziomu  istnienia  (Mallarme  -  Bremond).  Prawo 
powtarzania się:  

background image

 

10 

 

akcja książkj rozwija się w "zamkniętym" kole; książka, którą Roquentin postuluje na końcu, 
jest  przecież  właśnie,  czy  prawie,  tą,  w  którą  wkraczamy,  jeśli  zaczniemy  znów  czytać  od 
początku  pamiętnik  Roquentina.  Marzenie  demiurgiczne  o  stworzeniu  istnienia  poza 
istnieniem.  

Znów przypomina się Leśmian i jego Eliasz szukający "innej jawy niż jawa istnienia". 

W szkicu Co to jest literatura? sam Sartre pisał: "...nie należy sobie wyobrażać, że [poeci] pra 
gną  rozpoznawać  to,  co  rzeczywiste,  ani  je  ukazywać.  Nie  chcą  także  nazywać  świata. 
Naprawdę poeta odrzucił nagle język jako narzędzie; wybrał raz na zawsze postawę poetycką, 
która rozpatruje słowa jako rzeczy , a nie jako znaki." Ocalenie, jakiego szuka Roquentin, ale 
i  Samouk,  i  Anny  -  sens  życia,  zdaje  się  istnieć  powyżej  tego,  co  można  by  nazwać 
człowieczeństwem. Być  człowiekiem  jest  łatwo, od tego nie  ma odwrotu, powiada przecież 
Roquen tin, i tego pojęcia nie wiąże Sartre z pojęciem wartości.  

Łatwo oczywiście d1a tego, co nie przejrzał absurdalnej podszewki istnienia, kto nie 

zrozumiał, że tylko istnieje.  

Wtedy  codzienność  nie  wystarcza,  nadchodzi  atak  Mdłości,  poczucie  obcości  nie 

będące  już,  jak  u  Brechta,  efektem  artystycznego  dystansu,  lecz  uczuciowym 
równoważnikiem pojęcia absurdu świata.  

Poprzez pojęcie absurdu objawia istnienie człowiekowi fundamentalną cechę wolności 

w  sensie  egzystencjalnym  i  filozoficznym,  jako  w  pewnym  sensie  związaną  z  istnieniem, 
choć objawia się ona właśnie w momencie zagrożenia: wszelkie Mdłości są nieznośne, trzeba 
z życiem coś zrobić, aby od nich się uwolnić. Wolność skojarzona z istnieniem jawi się więc 
jako coś dwuznacznego, jako niezbędna potrzeba, ale i jako udręka, z której wynika potrzeba 
wypełnienia  ciężkiego  zadania.  Mdłości  to  nowa  nazwa  dla  uczucia,  które  znał  już 
Baudelaire: jako Ennui - Nudę, coś nie do zniesienia. Perspektywa, w której owo zadanie do 
wypełnienia  jawiłoby  się  z  potrzeby  miłości  i  solidarności  z  ludźmi,  a  nie  jako  swoista 
obrona, w książce się nie zarysowuje.  

Książka  Sartre'a  jest  na  to  zbyt  rozumowa,  zimna,  filozoficzna,  a  dominującym 

uczuciem są mdłości, obrzydzenie, współczynnik nienawiści. Miłość dla Roquentina jawi się 
raczej jako coś do otrzymania niż dania. No i oczywiście nie ma mowy o godzącej syntezie, 
skoro  życie  objawia  się  jako  sprzeczność,  dychotomia  cogito  i  esse,  myśli  i  bytu.  Ta  jedna 
sprzeczność  ciągnie  za  sobą,  jak  lawina,  inne  między  teraźniejszością  a  przeszłością  i 
przyszłością, między osobnikiem a społeczeństwem (przecież Sartre powie później: "piekło to 
inni"), indywidualną osobowością a typem. Upodobnienie się do typu zabija indywidualność 
(postaci  mieszczańskie  w  notatkach  Roquentina),  krańcowe  odosobnienie  zabija  możliwość 
kontaktu (inspektor z "myślami małży" w Ogrodzie Luksemburskim).  

Te sprzeczności mogą być częściowo rozwiązane, jeśli zrozumieć rzeczywistość i jej 

zjawiska, a także człowieka - jako procesy. Trzeba pojąć życie jako pewien typ zadania, nie 
wynikającego z samej niejako inercyjnej rzeczywistości. O to chodziło Anny, to różniło ją z 
Roquentinem, on szukał doskonałości w oczekujących już jakby przygodach. Błąd ich polegał 
także  na  statyzmie,  zakładającym  niemożliwą  doskonałość  wyników.  Dlatego  nową  swą 
ksiażke Roquentin zamierza umieścić niejako poza życiem.  

Imperatyw  istnienia  ludzkiego  bedzie  tu  rozumiany,  za  Bergsonem  może,  jako  coś 

nowego  do  stworzenia.  Nie  jest  to  jeszcze  proces,  gdyż  Sartre  podkreśla  przypadkowość, 
uchyla stałość zasad (rozmyślania Roquentina na wzgórzu), ale jego zalążek, co tłumaczyłoby 
może  późniejsze  przybliżenie  się  Sartre'a  do  marksizmu,  choć  oddalałoby  go  od  niego 
podkreślanie pierwiastka twórczego w sensie indeterministycznym. Od pozytywizmu oddala 
go  także  rozumienie  historii  jako  twórczej  nowości,  gdzie  nie  ma  stałych  zasad,  gdzie  nie 
można  nowego  tłumaczyć  przez  stare,  gdzie  zawodzą  analogie  (niezasadność  ciągu 
analogicznego: Cromwell - Robespierre - Lenin, w rozmyślaniach Roquentina). Jeśli kulturę i 

background image

 

11 

tradycję rozumieć jako cogito, a czas współczesny jako esse - wytłumaczony stanie się opór, 
jaki  stawia  to  pisarstwo  wobec  wartości  tradycji,  opór  zbliżający  Sartre'a  do  pisarstwa 
awangardowego, oczywiście nie do ekstremistycznych, nihilistycznych gestów futuryzmu.  

Sartre zdaje się jakby wyznawać przekonanie, bliskie i kilku wielkim prozaikom XX 

wieku - Kafce, Camusowi, Gombrowiczowi, żeby tylko ich wymienić: że albo rzeczywistość 
staje  się  bliska  i  oswojona,  "sympatyczna",  ale  zarazem  fałszywa  i  konwencjonalna,  albo 
prawdziwa i obca. Autentyczność jest rwaniem siatek i struktur, i mitów. Otwiera nas znów 
na konieczną, ale trudną wolność.  

Bo i potok życia twórczego, otwarcie na tworzoną historię dzieje się między trwaniem 

i katastrofą. Jeszcze jedna sprzeczność. Mdłości nie przynoszą rozwiązania tych problemów, 
ale  stawiają  je  w  jakiejś  mierze,  dotykając  kluczowych  spraw  społecznych  i  filozoficznych 
epoki. Zwłaszcza filozoficznych.  

Wielki  "kasandryczny"  monolog  Roquentina  stojącego  na  wzgórzu  nad  miastem, 

posępna  wizja  grożącej  społeczeństwu  katastrofy  -  grożącej  ze  strony  samej  natury,  którą 
konwencjonalne  społeczeństwo  mieszczańskie  widzi  tylko  jako  wiecznie  przewidywalną 
prawidłowość - to monolog filozofa, nie społecznika czy historyka, historia jawi się tutaj jako 
poddana  naturze.  jeśli  nie  jej  część.  Wizja  ta  jest  jednocześnie  egotyczna,  zimna  i 
przerażająca.  

Ale  trudno  oprzeć  się  przekonaniu  o  silnej  łączności  tych  filozoficznych  przeczuć, 

wizji i wieszczeń, zawierających niebezpieczeństwo zagłady, biologicznej mutacji - z sytuacją 
społeczną  tamtego  czasu,  ujrzaną  zresztą  jako  wszelka  sytuacja  społeczna.  Zniewolenie 
człowieka przez świat społeczny i grożąca mu z jego strony zagłada u Kafki, społeczny wyrok 
śmierci stanowiący alternatywę plaży i słońca u Camusa, popłoch ucieczki z wieczną gębą w 
dłoniach u Gombrowicza, czy zagłada miasta przez naturę w Mdłościach (dokonywanie się tej 
prefiguracji  losu Bouyille odnajdzie  literatura francuska w Dżumie)  - wszystko to  składniki 
przeczucia  tej  samej  rewolucji,  katastrofy.  Pamiętamy,  że  Mdłości  ukazały  się  nieledwie  w 
przededniu  drugiej  wojny  światowej.  Ale  jednocześnie  należą  do  szeregu  dzieł 
katastroficznych, ukazujących w ogóle kruchość, niedostosowanie i obcość kultury w świecie 
ludzkim.  Groźba  jest  z  obu  stron  -  natury  i  kultury.  Jeśli  pojąć  kulturę  jako  coś  zastygłego 
(można  by  to  porównać  z  alienacją  w  marksizmie),  a  nie  twórcze  continuum,  w  którym 
bierzemy udział. Mdłości są jakby przeczuciem konieczności takiego udziału.  

Czy jak Camus w Dżumie, odnajdzie go Sartre w Drogach wolności, kiedy Mateusz 

przyciska spust karabinu na wieży kościoła, decydując się na nierówną walkę? Tak, jeśli ten 
moment,  podobnie  jak  decyzję  Roquentina  opuszczenia  miasta,  choćby  dla  innego  miasta  - 
rozumieć  jako  stałą  periodyczną  -  w  utwierdzaniu  i  poszukiwaniu  wolności.  I  już  nie  jako 
cechy bytu w ogóle, ale w świecie ludzkim - w nim także koniecznej i przeklętej, jawiącej się 
jako najwyższa potrzeba i największe zagrożenie jednostki i społeczeństwa. Wolności trzeba 
do czegoś użyć, wszystko na tym polega.  

 

 
Jacek Trznadel 

 

 
 
 
 
 
 

 

background image

 

12 

 

Kastorowi  
"To chłopiec bez znaczenia dla zbiorowości) co najwyżej jednostka."  
L.-F. Celine L'Eglise  

 

 

DO CZYTELNIKA 

 

Pamiętnik  ten  znaleziono  pomiędzy  papierami  Antoine'a  Roquentin.  Ogłaszamy  go 

bez żadnych zmian.  

Pierwsza strona nie jest datowana, można jednak przyjąć, że poprzedza o kilka tygodni 

początek właściwego dziennika. Została więc napisana nie później niż na początku stycznia 
1932 roku.  

W owym okresie po podróżach do Europy Srodkowej,  Afryki Północnej  i  na Daleki 

Wschód  Antoine  Roquentin  mieszkał  już  od  trzech  lat  w  Bouville,  pragnąc  ukończyć  tam 
badania historyczne nad markizem de Rollebon.  

 

Wydawcy  
 
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

13 

 

KARTKA BEZ DATY 

 
Lepiej byłoby opisywać wypadki z dnia na dzień. Pisać dziennik, żeby widzieć jasno. 

Nie pozwalać na umknięcie niuansów, drobnych faktów, nawet jeśli zdają się nieznaczące, a 
przede wszystkim klasyfikować je. Trzeba powiedzieć, jak widzę ten stół, ulice, ludzi, paczkę 
tytoniu,  ponieważ  właśnie  to  uległo  zmianie.  Należy  dokładnie  określić  zasięg  i  istotę  tej 
zmiany.  

Na  przykład  patrzę  na  tekturowe  pudełko,  w  którym  jest  kałamarz  z  atramentem. 

Trzeba  by spróbować określić,  jak widziałem  je  przedtem  i  jak ...... (*1) je obecnie. Jest to 
więc  prostopadłościan  rysujący  się  na  tle  -  to  głupie,  nie  ma  o  czym  mówić.  Tego  właśnie 
należy unikać, nie szukać dziwności tam, gdzie nie ma nic.  
Sądzę,  że  na  tym  polega  niebezpieczeństwo  prowadzenia  dziennika:  w  napięciu,  wszystko 
przesadzone, ciągle narusza się prawdę. A przecież to pewne, że jeśli chodzi o to pudełko, jak 
i  każdy  inny  przedmiot,  potrafiłbym  odnaleźć  tamto  przedwczorajsze  wrażenie.  Muszę  być 
zawsze w pogotowiu, bo znowu przecieknie  mi to między palcami. Nie trzeba  niczego ...... 
(*2), ale uważnie i jak najbardziej szczegółowo notować zachodzące wypadki.  

Oczywiście  nie  potrafię  już  powiedzieć  nic  ścisłego o tych  wydarzeniach  z  soboty  i 

przedwczoraj,  to  zbyt  odległe;  mogę  tylko  powiedzieć,  że  ani  w  jednym,  ani  drugim 
przypadku nie było nic takiego, co normalnie można nazwać jakimś wydarzeniem. W sobotę 
chłopcy  puszczali  kaczki  i  tak  jak  oni  chciałem  rzucać  kamyki  w  morze.  Ale  natychmiast 
zatrzymałem  się,  wypuściłem  kamyk  i  odszedłem.  Musiałem  chyba  mieć  dziwny  wyraz 
twarzy, bo chłopcy śmiali się za moimi plecami.  

Na zewnątrz wyglądało to właśnie tak. To, co działo się wewnątrz mnie, przeminęło 

nie  pozostawiając  wyraźnych  śladów.  Było  coś,  co  spostrzegłem  i  co  przyprawiło  mnie  o 
niesmak,  ale  nie  wiem  już,  czy  patrzyłem  na  morze,  czy  na  kamień.  Kamień  był  płaski,  z 
jednej  strony  suchy,  a  z  drugiej  wilgotny  i  zabłocony.  Trzymałem  go  za  brzeg,  szeroko 
rozstawiając palce, żeby się nie pobrudzić.  
Przedwczoraj wszystko było jeszcze bardziej niejasne.  

Cały  szereg  zupełnie  niezrozumiałych  przypadków,  pomyłek.  Nie  będę  się  przecież 

bawił  w  zapisywanie  tego  wszystkiego  na  papierze.  W  końcu  pewne  jest,  że  bałem  się  lub 
odczuwałem coś w tym rodzaju. Gdybym tylko wiedział, czego się bałem, to byłby już duży 
postęp.  

Ciekawe, że wcale nie podejrzewam się o obłęd, a nawet widzę wyraźnie, że nie ma o 

tym  mowy:  wszystkie  owe  zmiany  dotyczą  tylko  przedmiotów.  A  przynajmniej  chciałbym, 
żeby tak było.  
 

GODZINA WPÓŁ DO JEDENASTEJ (*3) 

Może jednak, mimo wszystko, był to lekki napad obłędu.  
Minął  bez  śladu.  Moje  dziwne  odczucia  z  ubiegłego tygodnia  wydają  mi  się  dzisiaj 

bardzo  śmieszne:  już  w  to  nie  wnikam.  bziś  wieczorem  czuję  się  na  świecie  dobrze,  jak 
mieszczuch. Tutaj jest mój pokój wychodzący na północny wschód. Na dole ulica des Mutiles 
i  nowy  dworzec  w  budowie.  Widzę  z  okna  na  rogu  bulwaru  Victor-Noir  czerwonobiały 
odblask  baru  "Pod  Kolejarzem".  Właśnie  przyjechał  pociąg  z  Paryża.  Ludzie  wychodzą  ze 
starego dworca i rozchodzą się po ulicach. Słyszę kroki i głosy. 

 
 
 

____  
1. Pozostawiono miejsce puste.  
2. Słowo przekreślone (może "narzucać" lub "wymyślać"?), inne słowo, dorzucone w dopisku, jest nieczytelne. 
3.  Oczywiście  wpół  do  jedenastej  wieczorem.  Ten  fragment  jest  dużo  późniejszy  od  poprzedzających.  Skłaniamy  się  do  poglądu,  że  nie  mógł  być  napisany 
wcześniej niż następnego dnia.

 

background image

 

14 

 Dużo  osób  czeka  na  ostatni  tramwaj.  Pod  moim  oknem  stoi  na  pewno  taka  smętna 

grupa  przy  gazowej  latarni.  No,  muszą  jeszcze  poczekać  kilka  minut:  tramwaj  przyjedzie 
dopiero o dziesiątej czterdzieści pięć. Żeby tylko nie przyszli na noc  przejezdni handlowcy. 
chce  mi  się  strasznie  spać  i  muszę  odrobić  zaległości.  Jedna  dobra  noc,  wystarczy  jedna,  i 
wymiecie te wszystkie historie.  

Za piętnaście jedenasta: nie ma się czego obawiać, już by tu byli. Chyba że to dzień 

gościa  z  Rouen.  Przyjeżdża  co  tydzień,  rezerwuje  się  dla  niego  pokój  numer  dwa  na 
pierwszym piętrze, ten z bidetem. Jeszcze może przyjść, często idzie na piwo "Pod Kolejarza" 
przed  położeniem  się  spać.  Zresztą  niezbyt  hałasuje.  Jest  nieduży  i  schludny,  z  czarnym 
wypomadowanym wąsikiem i peruką. Oto i on.  

No proszę, kiedy usłyszałem, że wchodzi po schodach, aż mi serce podskoczyło, tak to 

było  uspokajające:  czy  można  się  czegoś  obawiać,  jeśli  świat  jest  tak  akuratny?  
Myślę, że wyzdrowiałem.  

A  oto  tramwaj  nr  7  "Rzeźnie  -  Wielkie  Baseny".  Zbliża  się  ze  strasznym  hałasem 

żelastwa. Odjeżdża. Teraz posuwa się, załadowany walizkami  i  śpiącymi dziećmi, w stronę 
Wielkich Basenów, Fabryk, w czarny Wschód. To przedostatni tramwaj; ostatni odjedzie za 
godzinę.  

Pójdę spać. Wszystko przeszło, nie ma już po co notować wrażeń z dnia na dzień, jak 

pensjonarki, w pięknym nowym zeszycie.  

Prowadzenie dziennika mogłoby być ciekawe tylko w jednym wypadku: a mianowicie 

gdyby (*4)  

 

DZIENNIK  

 

Przyszło 
PONIEDZIAŁEK, 29 stycznia 1932  

 
COŚ mi się stało, teraz nie ma już wątpliwości.  
Jakby  choroba,  nie  jak  zwykła  pewność  i  nie  jak  coś  oczywistego.  Umieściło  się 

podstępnie, po trochu; poczułem się nieco dziwnie, nieco skrępowany, i to wszystko. Potem, 
już we mnie, przycupnęło, bez ruchu, i mogłem sobie tłumaczyć, że nic mi nie jest, po prostu 
fałszywy alarm. Ale teraz to znowu postępuje.  

Nie  sądzę,  aby  zawód  historyka  szczególnie  sprzyjał  analizie  psychologicznej.  W 

naszym  fachu  mamy  do  czynienia  tylko  z  ogólnymi  uczuciami,  którym  nadaje  się  nazwy 
rodzajowe  jak  Ambicja,  Ciekawość.  Jeśli  jednak  posiadam  choćby  cień  znajomości  siebie 
samego, to właśnie teraz powinienem się tym posłużyć.  

Na  przykład  w  moich  rękach  jest  coś  nowego,  pewien  sposób  ujmowania  fajki  albo 

widelca.  A  może  to  widelec  każe  się  teraz  brać  w  pewien  sposób,  nie  wiem.  Przed  chwilą 
stanąłem nagle, wchodząc do pokoju, gdyż poczułem w dłoni chłodny przedmiot zwracający 
uwagę  pewną  swoistością.  Rozwarłem  dłoń  i  spojrzałem:  a  to  tylko  trzymałem  klamkę  od 
drzwi. Dziś rano w bibliotece, gdy Samouk (*1) podszedł się ze mną przywitać, poznałem go 
do piero po upływie dziesięciu sekund. Nieznana twarz, widziałem tylko jakąś twarz. A jego 
ręka  była  jak  wielki  Ogier  P...,  o  którym  często  będzie  mowa  w  tym  dzienniku.  Był  to 
dependent komornika. Roquentin poznał go w roku 1930 w bibliotece w Bouville.  

Biały  robak  w  mojej  ręce.  Puściłem  ją  natychmiast  i  ręka  miękko  opadła.  

Na ulicach także rozlegają się nieraz jakieś podejrzane hałasy.  

A  więc  podczas  ostatnich  tygodni  zaszła  zmiana.  Ale  gdzie?  Jest  to  zmiana 

abstrakcyjna,  nigdzie  nie  umiejscowiona.  Czy  to ja  się  zmieniłem?  Jeśli  nie  ja,  to  w takim 
razie ten pokój, to miasto, ten świat; trzeba wybrać.  

___  
4. Na tym urywa się tekst nie datowanej kartki. 

background image

 

15 

 

Myślę, że to ja się zmieniłem: najprostsze rozwiązanie.  
Ale  najbardziej  nieprzyjemne. Muszę w końcu przyznać, że to ja  jestem podmiotem 

tych nagłych przemian. Właściwie to bardzo rzadko się zastanawiam; tak więc masa małych 
przemian  zbiera  się  we  mnie  uchodząc  mojej  uwagi,  a  potem  pewnego  dnia  zachodzi 
prawdziwa rewolucja. To właśnie nadało  mojemu życiu ten  nierówny  i  niezborny charakter. 
Na przykład, kiedy wyjechałem z Francji, wiele osób mówiło, że wyjechałem jak szalony. A 
gdy nagle wróciłem po sześciu latach podróży, także można było mówić, że to wariactwo. Jak 
dziś widzę siebie obok Merciera w biurze tego francuskiego urzędnika, który po aferze Petrou 
podał  się  w  zeszłym  roku  do  dymisji.  Mercier  wyruszał  z  wyprawą  archeologiczną  do 
Bengalu. Zawsze miałem chęć pojechać do Bengalu, a on mnie namawiał, żebym się do niego 
przyłączył.  Zastanawiam  się  dzisiaj,  dlaczego.  Chyba  nie  był  pewny  Portala  i  liczył,  że  ja 
będę go miał na oku. Nie widziałem żadnego powodu, żeby odmawiać.  

A  nawet  gdybym  wtedy  przeczuł  tę  kombinację  z  Portalem,  zgodziłbym  się  tym 

bardziej  entuzjastycznie.  Ale  nie  mogłem  się  ruszyć  i  wykrztusić  słowa.  Patrzyłem  na  mały 
khmerski  posążek  na  zielonym  dywanie  koło  aparatu  telefonicznego.  Zdawało  mi  się,  że 
napełniono mnie limfą czy letnim mlekiem. Mercier mówił do mnie z anielską cierpliwością, 
za którą kryło się nieco irytacji.  

-  "Ale  ja  muszę  przecież  podjąć  oficjalną  decyzję.  Wiem,  że  pan  się  wreszcie  zgodzi: 

ale byłoby lepiej, żeby pan to zrobił od razu."  

Ma  czarnorudą  brodę,  mocno  uperfumowaną.  Za  każdym  razem,  gdy  poruszał  głową, 

wdychałem zapach perfum.  

A potem nagle przebudziłem się z sześcioletniego snu. 
 Posąg  wydał  mi  się  nieprzyjemny  i  głupi  i  poczułem,  że  męczy  mnie  to  niewymownie. 

Nie  mogłem  zrozumieć,  dlaczego,  jestem  w  Indochinach.  I  cóż  ja  tu  robię?  Dlaczego 
rozmawiam  z  tymi  ludźmi?  Dlaczego  jestem  tak  dziwnie  ubrany?  Moja  namiętność  zgasła. 
Owładnęła  mną  i  ciągnęła  za  sobą  przez  te  lata,  ale  teraz  czułem  się  pusty.  I  nie  to  było 
najgorsze:  przede  mną,  postawiona  niedbale,  znajdowała  się  mdła  myśl  o  pokaźnych 
kształtach. Nie wiem dobrze, na czym to polegało, ale nie mogłem patrzeć, tak mnie napawała 
obrzydzeniem.  Wszystko  łączyło  się  we  mnie  z  zapachem  brody  Merciera.  
Otrząsnąłem się, wściekły na niego, i odpowiedziałem sucho :  
"Dziękuję panu, ale mam chyba dość tych podróży. muszę już wracać do Francji." Nazajutrz 
znalazłem się na okręcie płynącym do Marsylii.  

Jeśli  się  nie  mylę,  jeśli  gromadzące  się  znaki  są  zapowiedzią  nowego  wstrząsu  w 

moim życiu, no to jest się czego lękać. Co nie znaczy, że moje życie jest bogate czy pełne, 
czy drogocenne. Boję się jednak tego, co ma nadejść, zawładnąć mną  - i pociągnąć, dokąd? 
Czy  jeszcze  raz  będę  musiał  gdzieś  pójść,  wszystko  zostawić  poza  sobą,  badania,  książkę? 
Czy  znów,  za  kilka  miesięcy,  za  kilka  lat,  mam  się  obudzić,  zmordowany,  rozczarowany, 
pośród nowych ruin? Chciałbym rozeznać się w sobie, póki nie będzie za późno.  

 

WTOREK, 30 stycznia  

 

Bez zmian.  
Od dziewiątej do pierwszej pracowałem w bibliotece.  

Naszkicowałem rozdział XII, wszystko, co dotyczy pobytu Rollebona w Rosji, aż do 

śmierci Pawła I. Praca skończona: wrócę do niej dopiero przy ostatecznej redakcji.  

Wpół do drugiej. Siedzę w cafe Mably, jem kanapkę, wszystko jest prawie normalne. 

Zresztą w kawiarniach wszystko jest zawsze normalne, a zwłaszcza w cafe Mably ze względu 
na  właściciela,  pana  Fasquelle,  którego  twarz  ma  wyraz  pozytywnego  i  uspokajającego 
szelmostwa. Zaraz nadejdzie pora jego sjesty, oczy  ma  już różowe, ale ruchy  ciągle żywe  i 
pewne. Przechadza się pomiędzy stolikami i nachyla poufale nad klientami:  

background image

 

16 

"Wszystko  w  porządku,  proszę  pana?"  Uśmiecham  się  widząc,  że  jest  tak  ruchliwy.  
W  porze,  kiedy  lokal  pustoszeje,  to  samo  dzieje  się  z  jego  głową.  
Od  drugiej  do  czwartej  kawiarnia  jest  pusta,  wtedy  pan  Fasquelle  pokręci  się  z  ogłupiałą 
miną,  kelnerzy  gaszą  światła,  a  on  pogrąża  się  w  nieświadomości:  gdy  jest  sam,  usypia.  
Siedzi jeszcze ze dwudziestu klientów, samotnych, małych inżynierków, urzędników. Zjadają 
szybko  domowe  obiady  w  swoich,  jak  je  nazywają,  garkuchniach,  a  ponieważ  potrzeba  im 
nieco luksusu, przychodzą po obiedzie tutaj, piją kawę i grają w pokera; trochę hałasują. Jest 
to niewyraźny hałas, który mi nie przeszkadza. Oni także, żeby móc istnieć, muszą zebrać się 
razem.  

Ja żyję sam, zupełnie sam. Nigdy z nikim nie rozmawiam; nic nie otrzymuję, nic nie 

daję. Samouk się  nie  liczy. Oczywiście  jest Francoise, właścicielka  baru "Pod Kolejarzem". 
Ale  czy  ja  z  nią  rozmawiam?  Czasem,  po  kolacji,  kiedy  podaje  mi  piwo,  pytam:  
"Ma pani czas wieczorem?".  

Nigdy  nie  odmawia  i  wchodzę  za  nią  do  któregoś  z  tych  wielkich  pokojów  na 

pierwszym piętrze, które wynajmuje na godziny lub na doby. Nie płacę jej nic: kochamy się 
na prawach wzajemności. Jej to sprawia przyjemność (potrzebuje co dzień  mężczyzny  i  ma 
jeszcze wielu innych poza mną), ja zaś oczyszczam się w ten sposób z pewnej melancholii, 
której przyczyna jest mi aż za dobrze znana. 

 Wymieniamy  jednak  ledwo  parę  słów.  Po  co  więcej?  Każdy  sobie;  zresztą  w  jej 

oczach jestem przede wszystkim klientem jej kawiarni. Zdejmując suknię mówi:  
"Czy  znasz  aperitif  Bricot?  W  tym  tygodniu  poprosiło  o  niego  dwu  gości.  Kelnerka  nie 
wiedziała  i  przyszła  mnie  zapytać.  To  byli  przyjezdni,  pewnie  pili  go  w  Paryżu.  Ale  ja  nie 
lubię  kupować  byle  czego.  Jak  ci  nie  przeszkadza,  zostanę  w  pończochach."  Kiedyś  -  na 
długo zresztą po tym, jak ode mnie odeszła - myślałem o Anny. Teraz nie myślę już o nikim; 
nawet nie wysilam się, żeby szukać słów. Wszystko przepływa we mnie szybciej lub wolniej, 
nie zatrzymuję niczego, niech mija. Najczęściej moje myśli nie połączone z żadnymi słowami 
są  przymglone.  Zakreślają  niewyraźne  i  wdzięczne  linie,  zatapiają  się:  i  zaraz  o  nich 
zapominam.  

Zadziwiają  mnie  ci  młodzi  ludzie:  pijąc  kawę  opowiadają  historie  określone  i 

prawdopodobne.  Nie  zmieszają  się,  jeśli  ich  zapytać,  co  robili  wczoraj:  kilka  słów  i  już 
wiadomo. Na ich miejscu mógłbym tylko coś bredzić. To prawda, że nikt już od dawna nie 
troszczy się o to, co robię.  

Żyjąc  w  samotności,  zapomina  się  nawet,  co  to  znaczy  opowiadać: 

prawdopodobieństwo  znika  razem  z  przyjaciółmi.  Pozwalamy  ginąć  wydarzeniom;  nagle 
wychyną jacyś ludzie coś mówią i drąża się w historiach, które znikają: ładny byłby ze mnie 
świadek.  Ale  nie  trzymają  się  kupy.  Za  to  rzeczy  nieprawdopodobne,  wszystko,  w  co  nie 
mogliby uwierzyć w kawiarni, to nie ucieka. Na przykład w sobotę koło czwartej po południu 
na  końcu  chodnika  zrobionego  z  desek  koło  budowy  dworca  nieduża  kobieta  ubrana  na 
niebiesko śmiała się i machała chusteczką, cofając się szybko w tej samej chwili pogwizdując, 
skręcał  na  rogu  Murzyn  w  kremowym  nieprzemakalnym  płaszczu,  w  żółtych  butach  i 
zielonym  kapeluszu.  Kobieta  idąc  ciągle  tyłem  potrąciła  go  pod  przyczepioną  do  płotu 
latarnią, którą zapalają wieczorem. Był, więc tam jednocześnie pod płomiennym niebem ten 
płot,  tak  mocno  pachnący  mokrym  drzewem,  latarnia  i  mała  kobietka  o  blond  włosach  w 
ramionach Murzyna.  

Gdyby nas było czworo lub pięcioro, to chyba wszyscy zauważylibyśmy to zderzenie, 

wszystkie  ciepłe  kolory,  piękny  niebieski  płaszcz,  który  wyglądał  jak  kapa,  jasny 
deszczowiec, czerwone szybki latarni; uśmialibyśmy się z zaskoczenia, jakie malowało się na 
tych  dwu  dziecinnych  twarzach.  Rzadko  się  zdarza,  aby  samotny  człowiek  miał  ochotę  się 
śmiać:  wszystko  to  stanęło  przede  mną  pełne  ostrego  znaczenia,  a  nawet  dzikiego,  ale 
czystego. Potem rozpadło się, pozostała tylko latarnia, płot i niebo: to też było dosyć ładne. W 

background image

 

17 

godzinę później  latarnię zapalono, świszczał wiatr, niebo stało się czarne:  nie pozostało  już 
nic.  

Nie  są  to  sprawy  zbyt  nowe;  nigdy  nie  broniłem  się  przed  tymi  nieszkodliwymi 

doznaniami; przeciwnie. Aby je odczuwać, wystarczy być choć trochę samotnym, akurat tyle, 
aby  w  odpowiedniej  chwili  oswobodzić  się  od  prawdopodobieństwa.  Pozostawałem  jednak 
blisko  ludzi,  na  powierzchni  samotności,  gotów  w  razie  niebezpieczeństwa  schronić  się 
pomiędzy  nich:  tak  naprawdę,  to  aż  do  teraz  byłem  tylko  amatorem.  
Obecnie  wszędzie znajdują się rzeczy  jak ten kufel z piwem, tu, na stole. Patrzę na  niego  i 
mam  chęć  powiedzieć:  zaklepuję,  już  się  nie  bawię.  Dobrze  wiem,  że  posunąłem  się  za 
daleko. Przypuszczam, że nie można "zażegnać" samotności. Nie znaczy to, że zaglądam pod 
łóżko przed położeniem się spać czy boję się, że w środku nocy otworzą się nagle drzwi od 
mojego pokoju. A jednak jestem niespokojny. oto już od pół godziny staram się nie patrzeć na 
ten  kufel  z  piwem.  Patrzę  ponad,  poniżej,  na  prawo,  na  lewo.  ale  jego  nie  chcę  zobaczyć.  I 
jestem zupełnie pewien, że wszyscy ci samotni mężczyźni wokół mnie nie mogą mi w żaden 
sposób pomóc: jest już za późno, nie mogę sie schronić wśród nich. Podeszliby, aby poklepać 
mnie  po  ramieniu  i  powiedzieć:  "No  i  co  tu  jest  takiego  w  tym  kuflu  z  piwem?  Taki  jak 
wszystkie. Szlifowane brzegi, uszko , marka z łopatką, a na marce jest napisane "Spatenbrau". 
Ja to wszystko wiem, ale chodzi jeszcze o coś innego. Niby nic takiego. Nie mogę już jednak 
wytłumaczyć tego, co widzę. Nikomu. I proszę: powoli zanurzam się w głębinę, w strach.  

Jestem sam pośród tych wesołych i rozsądnych głosów.  
Wszyscy  ci  goście  spędzają  czas  na  wykładaniu  swoich  racji  i  dochodzeniu  do 

szczęśliwego wniosku, że są tego samego zdania. Mój Boże, ileż wagi przywiązują do tego, 
aby razem, wspólnie, myśleć o tym samym. Wystarczy zobaczyć, jakie stroją miny, gdy koło 
nich  przechodzi  jakiś  człowiek  o  rybich  oczach,  wyglądający  jakby  patrzył  do  środka  i  z 
którym  nie  można  się  zgoła  porozumieć.  Gdy  miałem  osiem  lat  i  bawiłem  się  w 
Luksemburgu,  przychodził  pewien  mężczyzna  i  siadał  w  budce  koło  ogrodzenia  od  strony 
ulicy Auguste-Comte. Nic nie mówił, ty1ko od czasu do czasu wyciągał nogę i z przerażoną 
miną  oglądał  swoją  stopę.  Miał  na  niej  sznurowany  but,  ale  na  drugiej  nodze  -  pantofel. 
Dozorca powiedział mojemu wujkowi, że to były inspektor szkolny. Posłano go na emeryturę, 
ponieważ chodził po klasach czytać noty trymestralne w stroju członka akademii. Baliśmy się 
go  okropnie,  gdyż  czuliśmy,  że  jest  sam.  Pewnego  dnia  uśmiechnął  się  do  Roberta  i 
wyciągnął do niego z daleka rękę:  Robert mało nie zemdlał. Nie  baliśmy  się  nieszczęśliwej 
miny  faceta  ani  wrzodu,  który  miał  na  szyi  i  który  ocierał  mu  się  o  brzeg  sztywnego 
wysokiego  kołnierzyka.  czuliśmy  jedynie,  że  w  jego  głowie  powstają  myśli  kraba  czy 
langusty. 

I  to  nas  przerażało,  że  mogą  istnieć  myśli  langusty  o  budce,  o  naszym  serso,  o 

krzakach.  

Czyżby mnie też to czekało? Po raz pierwszy męczy mnie, że jestem sam. Chciałbym 

komuś opowiedzieć, co się ze mną dzieje, nim nie będzie za późno, zanim nie zaczną się mnie 
bać mali chłopcy. Chciałbym także, żeby Anny była tutaj.  

To  ciekawe  -  zapisałem  dziesięć  stron  i  nie  powiedziałem  prawdy  -  a  przynajmniej 

całej prawdy. Kiedy pod datą napisałem: "Bez zmian", czułem w tym fałsz. Bo naprawdę była 
pewna  historyjka,  zresztą  ani  wstydliwa,  ani  nadzwyczajna,  ale  nie  dała  się  ukazać.  "Bez 
zmian". 

To 

niezwykłe, 

jak 

można 

kłamać, 

przyznając 

sobie 

rację.  

Oczywiście,  nie  zaszło  w  końcu  nic  nowego:  dziś  rano,  piętnaście  po  ósmej,  gdy 
wychodziłem  z  hotelu  "Printania",  żeby  udać  się  do  biblioteki,  chciałem  podnieść  papier 
leżący  na  ziemi  i  nie  mogłem  tego  zrobić.  To  wszystko,  i  cóż  to  za  wydarzenie.  Ale,  jeśli 
mam wyznać całą prawdę, poruszyło mnie to głęboko. Pomyślałem, że nie jestem już wolny. 
W bibliotece chciałem się oswobodzić od tej myśli i nie mogłem. Chciałem od niej uciec do 
cafe Mably.  

background image

 

18 

Miałem  nadzieję,  że  zniknie  wśród  świateł.  A  jednak  jest  tutaj,  we  mnie,  ciężka  i 

bolesna. To ona właśnie podyktowała mi poprzedzające strony.  

Dlaczego o tym nie mówiłem? To pewnie z powodu pychy, ale także trochę z braku 

umiejętności. Nie mam zwyczaju, aby sobie opowiadać o tym, co się ze mną dzieje, toteż nie 
chwytam  dobrze  następstwa  zdarzeń,  nie  odróżniam  tego,  co  jest  ważne.  Teraz  się  to  nie 
powtórzy.  Przeczytałem  notatki  z  cafe  Mably  i  zrobiło  mi  się  wstyd;  nie  chcę  tajemnic  ani 
stanów  duszy,  ani  rzeczy  niewymawialnych;  nie  jestem  dziewicą  ani  księdzem,  żeby  się 
bawić w życie wewnętrzne.  

Nie  mam  wiele  do  powiedzenia:  nie  mogłem  podnieść  papieru,  to  wszystko.  

Bardzo  lubię  zbierać  kasztany,  stare  szmaty,  a  zwłaszcza  papiery.  Sprawia  mi  przyjemność 
branie ich, zamykanie w dłoni; jeszcze trochę, a podniósłbym je do ust, tak jak to robią dzieci. 
Anny  dostawała  istnego  szału,  kiedy  unosiłem  za  brzeg  ciężkie  i  dostojne  papiery,  ale 
prawdopodobnie ufajdane w gównie. W lecie i na początku jesieni można znaleźć w parkach 
kawałki gazet spalone słońcem, suche i łamiące się jak zeschłe liście, tak żółte, że zdają się 
pomalowane  kwasem  pikrynowym.  Inne  są  kawałki  papieru  w  zimie,  wbite,  rozkruszone, 
powalane, powracają do ziemi. Jeszcze inne, zupełnie świeże, a nawet zamarznięte, całkiem 
białe,  wibrujące,  tkwią  jak  łabędzie,  ale  już  ziemia  lepi  się  do  nich  od  spodu.  Skręcają  się, 
wyrywają z  błota, aby  nieco dalej rozpłaszczyć  się ostatecznie. Jak przyjemnie to wszystko 
podnosić.  Czasem  dotykam  ich  tylko,  oglądając  z  bliska,  innym  razem  rozdzieram,  aby 
usłyszeć długi chrzęst, lub jeśli są bardzo wilgotne, podpalam je, co wcale nie jest takie łatwe; 
potem wycieram dłonie, na których jest pełno błota, o ścianę lub pień drzewa.  

Tak  więc  dzisiaj  patrzyłem  na  żółte  buty  oficera  kawalerii  wychodzącego  z  koszar, 

śledząc je wzrokiem zauważyłem papier leżący koło kałuży.  

Zdawało mi się, że oficer wgniecie obcasem papier w błoto, ale nie: duży krok i już 

był za papierem i kałużą. Przybliżyłem się: była to liniowana stronica, wyrwana na pewno ze 
szkolnego  zeszytu.  Deszcz  zmoczył  ją  i  wymiął,  była  pokryta  bąblami  i  nabrzmieniami  jak 
oparzona  ręka.  Czerwona  kreska  marginesu  rozpłynęła  się  w  różową  chmurkę;  miejscami 
atrament  rozmazał  się.  Dół  stronicy  zniknął  pod  zaschniętym  błotem.  Schyliłem  się, 
cieszyłem  się  już  na dotknięcie tej  miękkiej  i świeżej  masy, z której  będzie  można ugnieść 
szare kuleczki... I nie mogłem.  

Przez  sekundę  stałem  pochylony,  przeczytałem:  "Dyktando:  Biała  sowa",  a  potem 

podniosłem się z pustymi rękami. Nie jestem już wolny, nie mogę robić tego, co chcę.  

Przedmioty nie powinny nas dotykać, bo są martwe.  
Posługujemy się nimi, odstawiamy na miejsce, żyjemy pośród nich; są użyteczne i nic 

więcej. Ale mnie dotykają, to nie do zniesienia. Boję się wejść z nimi w kontakt, tak jakby 
były żywymi zwierzętami.  

Teraz już widzę; przypominam sobie lepiej, co poczułem kiedyś nad brzegiem morza, 

kiedy trzymałem ten kamień.  

Był to rodzaj łagodnego wstrętu. Jakież to nieprzyjemne!  
I to brało się z kamienia, tego jestem pewien, przechodziło z kamienia na moje ręce. 

Tak, właśnie to, na pewno to:  
jakby jakieś mdłości w rękach.  
 
CZWARTEK RANO, W BIBLIOTECE  

Przed  chwilą,  schodząc  ze  schodów  w  hotelu,  słyszałem  Lucie,  która  po  raz  setny 

żaliła  się  właścicielce,  pastując  schody.  Właścicielka  mówiła  z  wysiłkiem  i  krótkimi 
zdaniami, 

gdyż 

nie 

włożyła 

jeszcze 

swojej 

sztucznej 

szczęki;  

była prawie naga, w różowym szlafroku, w papuciach.  

Lucie brudna jak zwykle; od czasu do czasu przestawała pucować i prostowała się na 

klęczkach  patrząc  na  właścicielkę.  Mówiła  bez  przerwy,  z  rozważną  miną.  

background image

 

19 

"Sto razy wolałabym, żeby latał za babami - mówi - byłoby mi wszystko jedno, byleby mu nie 
szkodziło."  Mówiła  o  mężu:  doszedłszy  do  czterdziestki,  ta  mała  czarnula  pozwoliła  sobie, 
dzjęki swoim oszczędnościom, na zachwycającego młodego człowieka, montera z Zakładów 
Lecointe'a. Jest nieszczęśliwa w małżeństwie. Maż nie bije jej, nie zdradza: pije, przychodzi 
pijany każdego wieczoru.  

Już źle przędzie: widzę jak przez trzy miesiące pożółkł i zmizerniał. Lucie myśli, że to 

od picia. Ja myślę, że to raczej gruźlica.  
"Nie można się dać" - mówiła Lucie. 
  

Zjada  ją  to,  jestem  pewien,  tylko  powoli,  krok  za  krokiem:  nie  daje  się,  ale  nie  jest 

zdolna  ani  pocieszyć  się,  ani  pogrążyć  w  trosce.  Myśli  o  tym  trochę,  troszeczkę,  to tak, to 
inaczej,  krąży  koło  tego.  Zwłaszcza,  kiedy  jest  z  ludźmi,  gdyż  pocieszają  ją,  a  zresztą 
mówienie o tym  zdecydowanym tonem, z  miną,  jakby dawała rady, trochę pociesza.  Kiedy 
jest sama na pokojach, słyszę, jak nuci; żeby nie myśleć. Jest jednak ponura przez cały dzień, 
od rana zmęczona i naburmuszona: "Coś mnie tu ściska" - mówi dotykając gardła.  

Cierpi ze skąpstwa. Musi także skąpić sobie przyjemności. Zastanawiam się, czy nie 

życzy  sobie  czasem  wyzwolenia  od  tego  monotonnego  bólu,  od  tych  mamrotań,  w  które 
wpada, jak tylko przestaje śpiewać, czy nie pragnie odcierpieć jakiegoś ciosu, pogrążyć się w 
rozpaczy. Ale przecież to dla niej niemożliwe: jest jak sparaliżowana.  

 

CZWARTEK PO POŁUDNIU  
"Pan de Rollebon był bardzo brzydki. Królowa Maria Antonina nazywała go chętnie swoim 
"drogim  koczkodanem".  Nie  błaznując  jak  ten  makak  Voisenon,  miał  jednak  wszystkie 
kobiety  dworu,  przez  pewien  magnetyzm  doprowadzający  jego  piękne  zdobycze  do 
najgorszych  ekscesów  namiętności.  Intryguje,  gra  dość  podejrzaną  rolę  w  aferze  Collier  i 
znika w roku 1790, po długim kontakcie utrzymywanym z Mirabeau-Tonneau i Nerciat.  

Odnajdujemy go w Rosji, gdzie przyczynia się do zabójstwa Pawła I, stamtąd udaje 

się  w  bardzo  dalekie  podróże  do  najdalszych  krain,  do  Indii,  Chin,  Turkiestanu.  Handluje, 
spiskuje,  szpieguje.  W  1813  powraca  do  Paryża.  W  1816  dochodzi  do  wszechwładzy.  Jest 
jedynym  powiernikiem  księżny  d'Angouleme.  Ta  stara  kapryśna  kobieta,  z  głową  nabitą 
okropnymi wspomnieniami dzieciństwa, na jego widok uspokaja się i uśmiecha. Poprzez nią 
panuje  wszechwładnie  na  dworze.  W  marcu  1820  poślubia  pannę  de  Roquelaure, 
osiemnastoletnią  piękność.  Pan  de  Rollebon  ma  lat  siedemdziesiąt;  jest  u  szczytu  honorów, 
osiąga apogeum swego życia. W siedem miesięcy później zostaje oskarżony o zdradę; ujęty, 
wrzucony do celi, gdzie umiera po pięciu latach odosobnienia, nie doczekawszy się procesu." 
Przeczytałem z melancholią przypis Germain Bergera.(*5) Tych kilka linijek to właśnie moje 
pierwsze  spotkanie  z  panem  de  Rollebon.  Jakże  wydał  mi  się  pociągający  w  tych  paru 
zdaniach i jak bardzo go natychmiast polubiłem! To z powodu tego człowieczka jestem tutaj. 
Kiedy powróciłem z podróży, mogłem się równie dobrze osiedlić w Paryżu czy Marsylii. Ale 
większość  dokumentów  dotyczących  długich  pobytów  markiza  we  Francji  znajduje  się  w 
bibliotece miejskiej w Bouville. Rollebon był kasztelanem w Marommes. Przed wojną można 
jeszcze było znaleźć w tej mieścinie jednego z jego potomków, architekta, który nazywał się 
Rollebon-Campouyre i który umierając w roku 1912 zapisał bardzo ważny spadek bibliotece 
w Bouyille:  listy  markiza,  fragment jego dziennika  i różne papiery. Jeszcze nie wyzyskałem 
wszystkiego.  
 
 
 
 

_____  
5. Germain Berger, Mirabeau-Tonneau i jego przyjaciele, S. 406, przyp. 2. Champion, 1906. (przypis wydawcy)  

background image

 

20 

 

 

Jestem zadowolony z odnalezienia tych przypisów. Nie czytałem ich już od dziesięciu 

lat.  Moje  pismo  chyba  zmieniło  się:  przedtem  było  bardziej  ścisłe.  Jakże  lubiłem  pana  de 
Rollebon  w  owym  czasie!  Przypominam  sobie  pewien  wieczór  -  wtorkowy  wieczór. 
Pracowałem  cały  dzień  w  bibliotece  Mazarine:  odgadłem  właśnie,  z  grubsza,  na  podstawie 
jego  korespondencji  z  lat  1789-1790,  jak  wyprowadził  w  pole  Nerciat.  Była  noc,  szedłem 
aleją  du  Maine  i  na  rogu  ulicy  de  la  Gaite  kupiłem  kasztany.  Jakże  byłem  szczęśliwy(*6). 
Śmiałem  się  sam  do  siebie  na  myśl  o  minie,  jaką  musiał  mieć  Nerciat,  kiedy  powrócił  z 
Niemiec. Postać markiza jest jak ten atrament: bardzo wyblakła, odkąd się nią zajmuję.  

Przede  wszystkim  począwszy  od  roku  1801  nie  rozumiem  już  zgoła  jego 

postępowania.  Nie  z  braku  dokumentów.  Są  listy,  fragmenty  pamiętników,  tajne  raporty, 
archiwa  policji.  Wprost  przeciwnie,  mam  tego  nawet  za  dużo.  Ale  w  tych  wszystkich 
świadectwach brak pewności, zwartości.  

Nie  zaprzeczają  sobie  wzajemnie,  nie,  ale  i  nie  zgadzają  się  z  sobą;  wyglądają  tak, 

jakby  nie  dotyczyły  już  tej  samej  osoby.  A  przecież  inni  historycy  pracują  w  oparciu  o 
podobne  informacje. Jak to robią? Czy  jestem  bardziej  skrupulatny, czy  mniej  inteligentny? 
Ten problem jest mi zresztą zupełnie obojętny. Prawdę mówiąc, czego ja szukam? Co badam? 
Sam  nie  wiem.  Przez  długi  czas  Rollebon  jako  człowiek  interesował  mnie  bardziej  niż 
książka, jaką mam napisać. Ale teraz człowiek... człowiek zaczyna mnie nudzić. Przywiązuję 
się do książki, czuję coraz silniejszą potrzebę pisania - w miarę jak się starzeję, mógłby ktoś 
powiedzieć.  

Oczywiście, można przyjąć, że Rollebon wziął czynny udział w zabójstwie Pawła I, że 

przyjął potem wielką misję szpiegostwa na zlecenie cara i stale zdradzał Aleksandra na rzecz 
Napoleona.  Potrafił  w  tym  samym  czasie  utrzymywać  ożywioną  korespondencję  z  hrabią 
d'Artois  i  przekazywać  mu  nieistotne  informacje,  aby  przekonać  go  o  swej  wierności: 
wszystko to jest prawdopodobne; Fouche w tym samym okresie grał inną komedię, misterną i 
niebezpieczną.  Być  może  markiz  handlował  także  strzelbami  na  własny  rachunek  z 
księstwami azjatyckimi.  

No tak:  mógł robić to wszystko, ale to nie  jest udowodnione; zaczynam wierzyć, że 

nigdy  nie  można  niczego dowieść. Są to uczciwe hipotezy uwzględniające  fakty.  Ale czuję 
tak  mocno,  że  pochodzą  ode  mnie,  że  są  tylko  sposobem  połączenia  w  jedność  moich 
wiadomości.  Od  strony  Rollebona  nie  przychodzi  żadne  światełko.  Fakty  powolne,  leniwe, 
cierpkie zgadzają się w ostateczności z porządkiem, jaki chcę im nadać, ale ten porządek jest 
w stosunku do nich zewnętrzny. Mam wrażenie, że jest to wysiłek czystej wyobraźni. A na 
dodatek jestem pewien, że w powieści osoby wydawałyby się prawdziwsze, a w każdym razie 
bardziej by się podobały.  

 

PIĄTEK  
Trzecia  godzina.  Trzecia  to  zawsze  za  późno,  albo  za  wcześnie,  na  to,  co  się  chce  robić. 
Dziwna pora popołudnia. A dziś zupełnie nieznośna.  

Zimne  słońce  rozjaśnia  kurz  na  szybach.  Blade  niebo,  zmącone  białością.  Rano 

rynsztoki były zamarznięte.  

Trawię z trudem, przy kaloryferze, wiem z góry, że dzień jest stracony. Nic mi się nie 

uda  dobrze  zrobić,  może  dopiero  z  zapadnięciem  nocy.  To  z  powodu  słońca;  wyzłaca 
niewyraźnie  brudne  białe  mgły,  wiszące  w  powietrzu  nad  budową,  wlewa  się  do  pokoju, 
jasne, 

blade, 

rozpościera 

na 

stole 

cztery 

matowe 

fałszywe 

plamy.  

Moja fajka powleczona jest złotym lakierem, który zrazu przyciąga wzrok pewną wesołością: 
ale gdy patrzeć, lakier ustępuje, pozostaje tylko wielka smuga bladości na kawałku drzewa. I 
wszystko  jest  takie,  nawet  moje  ręce.  Kiedy  zaczyna  się  takie  słońce,  lepiej  już  byłoby  się 
położyć. Ale ostatniej nocy spałem jak zwierzę i nie chce mi się spać.  

background image

 

21 

Jak  dobrze  było  mi  z  wczorajszym  niebem,  ściśniętym  i  czarnym  od  deszczu, 

napierającym  na  szyby,  jak  śmieszna  i  przejmująca  twarz. To  słońce  zaś  nie  jest  śmieszne, 
wprost  przeciwnie.  Na  wszystko,  co  lubię,  na  rdzawość  budowy,  na  spróchniałe  deski  w 
płocie pada światło skąpe i rozsądne, podobne do spojrzenia rzucanego po bezsennej nocy na 
decyzje powzięte poprzedniego dnia, na stronice napisane bez skreśleń i jednym ciągiem.  

Cztery  kawiarnie  z  bulwaru  Victor-Noir  rozświetlone  w  nocy,  jedna  koło  drugiej, 

będące  czymś  więcej  niż  kawiarniami  -  akwariami,  statkami,  gwiazdami  albo  wielkimi 
białymi oczami straciły swój nieokreślony wdzięk.  

Dzień  wymarzony  na  zastanowienie  się  nad  sobą:  te  zimne  jasności  rzucane  przez 

słońce,  jak  bezlitosny  sąd  o  stworzeniach  -  wchodzą  we  mnie  przez  oczy;  jestem  zewnątrz 
rozświetlony zubożającym światłem. Jestem pewny, że wystarczyłby kwadrans, a nabrałbym 
największego  wstrętu  do  siebie  samego.  Dziękuję  bardzo,  nie  zależy  mi  na  tym.  Nie 
przeczytam też tego, co wczoraj napisałem o pobycie Rollebona w Petersburgu. Siedzę tak, ze 
zwieszonymi  rękami,  lub  kreślę  kilka  słów,  bez  odwagi,  ziewam,  czekam  na  zapadnięcie 
nocy. Kiedy się ściemni, wynurzymy się z limbów, przedmioty i ja sam.  

Czy Rollebon uczestniczył, czy nie uczestniczył w zabójstwie Pawła I? To pytanie jest 

zasadnicze:  tu  utknąłem  i  nie  mogą  pisać  dalej,  jeśli  się  na  coś  nie  zdecyduję.  
Według Czetkowa został opłacony przez hrabiego Pahlena. Większość spiskowców, powiada 
Czerkow,  zadowoliłaby  się  obaleniem  cara  i  uwięzieniem  go.  (Aleksander,  jak  się  zdaje, 
rzeczywiście był zwolennikiem tego rozwiązania.) Ale Pahlen chciał chyba skończyć zupełnie 
z Pawłem.  

W takim wypadku zadaniem pana de Rollebon mogło być popchnięcie spiskowców do 

zabójstwa.  
"Złożył wizytę każdemu z nich i z nieporównaną siłą odtworzył mającą się odbyć scenę. W 
ten sposób za jego sprawą zrodziło się w nich lub rozwinęło szaleństwo zbrodni." Ale ja nie 
ufam Czerkowowi. To nie jest rozsądny świadek, to sadystyczny mędrzec i półwariat:  
wszędzie  dostrzega  demoniczność.  Zupełnie  nie  widzę  pana  de  Rollebon  w  tej 
melodramatycznej roli. Odegrałby scenę zabójstwa? Gdzież tam! Jest przecież zimny, na ogół 
nie  wciąga  słuchacza:  nie  przedstawia,  raczej  daje  do  zrozumienia,  a  jego  metoda,  blada  i 
bezbarwna,  może się powieść tylko w stosunku do ludzi tego samego pokroju,  intrygantów 
otwartych na racje, polityków.  
"Adhemar  de  Rollebon,  pisze  pani  de  Charrieres,  wcale  nie  mówił  obrazowo,  nie 
gestykulował, nie zmieniał intonacji. Oczy miał półprzymknięte i ledwo można było dostrzec 
pomiędzy rzęsami sam brzeg jego szarych źrenic.  

Dopiero  od  paru  lat  ośmielam  się  sobie  powiedzieć,  że  nudził  mnie  ponad  wszelką 

wytrzymałość.  Mówił  trochę  tak,  jak  pisał  ksiądz  Mably.  I  ten  właśnie  człowiek  miałby 
swoim talentem mimicznym... Ale w takim razie, jak mógł uwodzić kobiety?  

Istnieje jednak pewne ciekawe zdarzenie, które przytacza Segur, a które wydaje mi się 

prawdziwe:  
"W  roku  1787  w  pewnej  oberży  koło  Moulins  umierał  stary  człowiek,  filozoficznie 
wykształcony,  przyjaciel  Diderota.  Księża  okoliczni  opadali  z  sił:  próbowali  wszystkiego  - 
nadaremnie;  człowiek  ten  odmawiał  przyjęcia  ostatnich  sakramentów,  był  panteistą.  Pan  de 
Rollebon, który zatrzymał się przejazdem i który w nic nie wierzył, założył się z proboszczem 
z Moulins, że w niecałe dwie godziny  skłoni chorego do uczuć chrześcijańskich. Proboszcz 
przyjął  zakład  i  przegrał:  wzięty  w  obroty  o  trzeciej  nad  ranem,  chory  wyspowiadał  się  o 
piątej  i  umarł  o  siódmej.  "Jest  pan  taki  mocny  w  przekonywaniu?  -  zapytał  proboszcz  - 
przewyższa pan księży"? "Nie dyskutowałem - odpowiedział pan Rollebon - nastraszyłem go 
piekłem."  

Więc  jak,  brał  czynny  udział  w  zabójstwie?  Tamtego  wieczoru około  ósmej  jeden  z 

jego  przyjaciół,  oficer,  odprowadził  go  do  samego  domu.  Jeśli  wyszedł  ponownie,  jak 

background image

 

22 

przemknął się przez cały Petersburg, że nikt go nie zatrzymał? Paweł, półobłąkany, dał rozkaz 
zatrzymywania  wszystkich  przechodniów  po  dziesiątej  wieczór,  z  wyjątkiem  akuszerek  i 
lekarzy. Czy można dać wiarę absolutnej legendzie, według której Rollebon miał przebrać się 
za akuszerkę, żeby dostać się aż do pałacu? W końcu był do tego zdolny. W każdym razie nie 
było  go  w  domu  w  noc  zabójstwa,  to  zdaje  się  pewne.  Aleksander  musiał  go  mocno 
podejrzewać, ponieważ jednym z pierwszych jego kroków po objęciu władzy było oddalenie 
markiza pod nieokreślonym pretekstem misji na Dalekim Wschodzie.  

Pan de Rollebon przytłacza mnie. Wstaję. Poruszam się w tym bladym blasku; widzę, 

jak światło odmienia się na moich rękach i na rękawach marynarki: trudno mi wprost wyrazić, 
jakim  napawa  mnie  wstrętem.  Ziewam.  Zapalam  lampę  na  stole:  może  jej  światło 
przezwycięży  światło  dzienne.  Ale  nie:  lampa  opływa  zaledwie  żałosną  kałużą  swoją 
podstawę.  Gaszę;  wstaję.  Na  ścianie  jest  biały  otwór,  lustro. To  zasadzka.  Wiem,  że  w  nią 
wpadnę. No tak.  

W lustrze ukazał się szary przedmiot. Zbliżam się i spoglądam, nie mogę już odejść.  

To odbicie mojej twarzy. Często stoję i przyglądam się mu w taki przegrany dzień. Nic nie 
rozumiem z tej twarzy. Twarze innych mają sens. Ale nie moja. Nie mogę nawet zdecydować, 
czy  jest ładna, czy  brzydka. Myślę, że  jest brzydka, bo tak mi powiedziano. Ale nie uderza 
mnie  to.  Szczerze  mówiąc,  jestem  nawet  zdumiony,  że  można  jej  przypisywać  takie 
właściwości, to tak jakby określać jako piękny czy brzydki kawałek ziemi lub blok skalny.  

Ale  przynajmniej  jedną  rzecz  przyjemnie  jest  zobaczyć,  ponad  miękkimi  okolicami 

policzków, ponad czołem: ten piękny czerwony płomień złocący się na głowie, moje włosy. 
Tak,  przyjemnie  na  to  patrzeć.  Przynajmniej  jakiś  czysty  kolor.  To  dobrze,  że  jestem  rudy. 
Widać to w lustrze, promieniuje. To się nazywa mieć szczęście: gdyby nad moim czołem była 
jedna  z  tych  matowych  czupryn,  w  odcieniu  ni  to,  ni  owo,  między  ciemnym  czy  blond 
kolorem, moja twarz zagubiłaby się w nieokreśloności, dostałbym zawrotu głowy.  

Moje spojrzenie zniża  się powoli, znudzone,  na  czoło, na policzki:  nie  napotyka  nic 

pewnego, grzęźnie. Oczywiście, jest nos, oczy, usta, ale wszystkiemu brak znaczenia, a nawet 
ludzkiego  wyrazu.  Jednak  Anny  i  Velines  uważały,  że  mam  żywą  twarz;  może  zbyt  się 
przyzwyczaiłem do swojej twarzy. Kiedy byłem mały, ciotka Bigeols mówiła: "Jak będziesz 
za  długo  patrzył  w  lustro,  zobaczysz  małpę."  Widocznie  patrzyłem  jeszcze  dłużej:  to,  co 
widzę,  jest  poniżej  małpy,  na  pograniczu  świata  roślinnego,  na  poziomie  polipów.  Nie 
powiem, że to nie żyje; ale nie o tym życiu myślała Anny. Spostrzegam lekkie drgania, widzę 
skórę bez wyrazu, która rozszerza się i bezwiednie pulsuje. Z tak bliska okropne są zwłaszcza 
oczy. Szklane, miękkie, ślepe, poczerwienione, prawie jak rybie łuski.  

Opieram się o fajansowy gzyms, przybliżam twarz do lustra, tak że go dotykam. Oczy, 

nos  i  usta  znikają:  nie  ma  już  nic  ludzkiego.  Brązowe  rowki  z  każdej  strony  nabrzmiałych 
gorączką  warg,  zapadliny,  kretowiska.  Jedwabisty  biały  puch  pokrywa  wielkie  zbocza 
policzków,  dwa  włosy  wychodzą  z  nozdrzy.  to  plastyczna  mapa  geologiczna.  Ale  mimo 
wszystko ten księżycowy krajobraz jest mi bliski. Nie mogę powiedzieć, że rozpoznaję jego 
szczegóły.  Ale  całość  robi  na  mnie  wrażenie  czegoś  już  widzianego,  co  wprawia  mnie  w 
odrętwienie: powoli zaczynam zasypiać.  

Chciałbym się otrząsnąć: żywe i ostre doznanie mogłoby mnie wyzwolić. Kładę lewą 

rękę na policzku, ciągnę skórę; wykrzywiam twarz. Połowa twarzy naciągnięta, lewa strona 
ust  skręca  się  i  nabrzmiewa,  odkrywając  ząb:  oczodół  odsłania  białą  kulę,  różową  i 
przekrwioną skórę. Nie o to mi chodziło: wcale nie mocne i nie nowe; łagodne, lekkie, to już 
było!  Zasypiam  z  otwartymi  oczami,  już  twarz  powiększa  się,  powiększa  się  w  lustrze, 
ogromna blada aureola ześlizgująca się w światło...  

I nagle budzę się gwałtownie, straciłem równowagę.  

background image

 

23 

Widzę,  że  siedzę  okrakiem  na  krześle,  całkiem  jeszcze  oszołomiony.  Czy  innym 

ludziom też tak trudno przychodzi ocena własnej twarzy? Zdaje mi się, że widzę ją tak, jak 
czuję swoje ciało, poprzez głuche i cielesne wrażenie.  

Ale inni? Rollebon na przykład? Czy także usypiał, oglądając w lustrze to, co pani de 

Genlis nazywa "jego małą, pokrytą zmarszczkami twarzą, czystą i wyraźną, usianą śladąmi po 
ospie; była na niej szczególna złośliwość, rzucająca się w oczy, nawet gdy wysilał się, aby ją 
ukryć.  

Bardzo dbał o uczesanie - dorzuca pani de Genlis - tak że nigdy nie widziałam go bez 

peruki. Ale jego policzki miały kolor niebieski przechodzący w czerń, gdyż miał gęsty zarost 
i chciał się sam golić, czego zupełnie nie umiał. 

 Miał  zwyczaj  pacykować  się  bielą  ołowianą  na  wzór  Grimma.  Pan  de  Dangeyille 

powiadał, że w tym białym i niebieskim kolorze podobny był do sera Roquefort." Musiał być 
chyba  przystojny.  Ale  mimo  wszystko  nie  wydał  się  taki  pani  de  Charrieres.  Zdaje  się, 
uważała, że jest raczej bezbarwny. A może nikt nie rozumie własnej twarzy? A może chodzi o 
to,  że  żyję  samotnie?  Ludzie  mający  towarzystwo  przywykli  widzieć  się  w  lustrze  takimi, 
jakimi  widzą  ich  przyjaciele.  Nie  mam  przyjaciół:  czy  dlatego  moja  skóra  jest  taka  naga? 
Można by powiedzieć tak, można by powiedzieć, że to natura bez ludzi.  

Nie chce mi się już pracować, nie mogę już nic robić, trzeba czekać nocy.  
Wpół do szóstej. 
Jest  niedobrze,  całkiem  niedobrze!  Czuję  to  świństwo,  Mdłości.  Tym  razem  coś 

nowego: chwyciło mnie w kawiarni. Kawiarnie były dotąd moim jedynym schronieniem, bo 
są pełne ludzi i dobrze oświetlone: nawet to stracę; gdy mnie zaskoczy w pokoju, nie wiem 
już,  gdzie  pójdę.  Przyszedłem,  żeby  się  przespać  z  szefową,  ale  ledwo  pchnąłem  drzwi, 
Madeleine, kelnerka, krzyknęła do mnie:  
"Szefowej nie ma, jest w mieście, załatwia sprawunki." Poczułem żywy zawód w wiadomym 
miejscu,  długie  nieprzyjemne  łaskotanie.  Jednocześnie  czułem,  jak  koszulka  ociera  się  o 
koniuszki  moich  piersi,  byłem  otoczony,  porwany  przez  powolny  kolorowy  wir,  wir  mgły, 
świateł  wśród  dymu,  świateł  w  lustrach,  gdzie  lśniły  w  głębi  kanapki  -  i  nie  rozumiałem, 
dlaczego to wszystko, i tak a  nie  inaczej. Stałem  na progu, wahałem  się, a potem  jakiś cień 
przemknął  po  suficie  i  poczułem,  że  coś  popycha  mnie  naprzód.  Słaniałem  się,  byłem 
oszołomiony  przez  świetliste  mgły,  które  otaczały  mnie  jednocześnie  ze  wszystkich  stron. 
Madeleine podeszła falując, żeby zdjąć mi płaszcz, i zauważyłem, że zaczesała włosy do tyłu 
i przypięła kolczyki: nie poznawałem jej. Widziałem jej grube policzki, które wciąż uciekały 
w  stronę  uszu.  W  zagłębieniu  policzków,  pod  kośćmi  policzkowymi,  miała  różowe  plamy, 
zupełnie  oddzielne,  które  wyglądały,  jakby  się  źle  czuły  na  tej  ubogiej  skórze.  Policzki 
uciekaly w stronę uszu, a Madeleine uśmiechała się:  
"Co  podać,  panie  Antoine?"  Wtedy  chwyciły  mnie  Mdłości,  zwalilem  się  na  kanapkę,  nie 
wiedziałem już, gdzie jestem; widziałem, jak kolory wirują powoli wokół mnie, miałem chęć 
wymiotować.  

I proszę: od tego czasu Mdłości nie opuściły mnie, nie ustępują. 
Zapłaciłem. Madeleine zabrała talerzyk z pieniędzmi.  
Szklanka przygniata na marmurowym blacie kałużę żółtego  piwa, na której unosi się 

pęcherzyk. W miejscu gdzie siedzę, kanapka jest zapadnięta i żeby się nie ześlizgnąć, muszę 
się mocno wspierać podeszwami o ziemię; jest mi zimno. Na prawo grają w karty na suknie. 
Wchodząc  nie  widziałem  ich;  czułem  tylko,  że  jest  tam  jakaś  letnia,  mdła  masa;  trochę  na 
kanapce, trochę na stole w głębi, z parami poruszających się rąk. Potem Madeleine przyniosła 
im  karty,  sukno  i  żetony  w  drewnianej  miseczce.  Jest  ich  trzech  czy  pięciu,  nie  wiem,  nie 
mam odwagi spojrzeć.  

Pękła mi sprężyna: mogę ruszać oczami, a głową nie. Głowa jest miękka, elastyczna, 

można  by  powiedzieć,  że  tylko  jest  postawiona  na  szyi;  jeśli  się  odwrócę,  zrzucę  ją.  

background image

 

24 

Słyszę  jednak krótki oddech  i od czasu do czasu widzę kątem oka czerwonawą  błyskawicę 
pokrytą białymi włosami.  

To ręka.  
Kiedy  właścicielka  idzie  po  sprawunki,  przy  ladzie  zastępuje  ją  kuzyn.  Nazywa  się 

Adolf. Siadając  spojrzałem  na niego i potem patrzyłem cały czas,  bo nie  mogłem odwrócić 
głowy.  Jest  w  samej  koszuli,  nosi  bladofioletowe  szelki;  rękawy  koszuli  zakasał  powyżej 
łokci. Ledwo widać szelki na niebieskiej koszuli, są zatarte, zagłębione w niebieskość, ale to 
fałszywa  pokora:  naprawdę  nie  pozwalają  o  sobie  zapomnieć,  podniecają  mnie  swoim 
baranim  uporem,  tak  jakby  zamierzywszy  stać  się  fioletowymi,  utknęly  w  drodze,  nie. 
wyrzekając  się  jednak  swoich  pragnień.  Miałoby  się  chęć  im  powiedzieć:  "No  już,  bądźcie 
fioletowe,  dość  na  ten  temat."  Ale  nie,  trwają  w  zawieszeniu,  uparte  w  swym  nie 
zakończonym wysiłku. Czasem otaczająca niebieskość nasuwa  się i zakrywa je zupełnie. nie 
widzę  ich  przez  chwilę.  Ale  to  tylko  jedna  fala,  wkrótce  niebieskość  blednie  miejscami  i 
widzę  ukazujące  się  wysepki  jasnego  wahającego  się  fioletu;  rozszerzają  się,  łączą  i  znów 
tworzą szelki. Kuzyn Adolf nie ma oczu: jego nabrzmiałe uchylone powieki odsłaniają tylko 
trochę białka. Uśmiecha się z zaspaną miną; od czasu do czasu prycha, szczeknie i zatrzęsie 
się jak pies, kiedy mu się coś śni.  

Jego niebieska bawełniana koszula odcina się radośnie na tle czekoladowej ściany. To 

także powoduje Mdłości. Lub raczej to są Mdłości. Mdłości nie znajdują się we mnie: czuję je 
tam na ścianie, na szelkach, wszędzie wokół mnie. Łączą się z kawiarnią, to ja znajduję się w 
nich.  

Z prawej mojej strony mdła, ciepła masa zaczyna hałasować, porusza swoimi parami 

rąk.  
"Proszę,  to  twój  atut.  -  A  jaki  jest  atut?"  Wielki  czarny  kręgosłup  pochylony  nad  grą: 
"Hahaha!  -  Co?  To  jest  atut,  właśnie  wyszedł.  -  Nie  wiem,  nie  widziałem...  Tak,  właśnie 
wyszedłem  atutem.  -  No  dobrze,  wjęc  atut  w  kierach."  Podśpiewuje:  "Atut  kier,  atut  kier." 
Ktoś mówi: "Co pan robi? Co pan robi? Ja biorę!" Znów ciska - i smak cukru w powietrzu, na 
podniebieniu. Zapachy. Szelki.  

Kuzyn podniósł się, zrobił kilka kroków, założył ręce do tyłu, uśmiecha się, podnosi 

głowę i odchyla się w tył, na końcach obcasów. Usypia w tej pozycji. Stoi tak, chwiejąc się, 
wciąż się uśmiecha, policzki mu drgają. Upadnie. Przechyla się do tyłu, przechyla, przechyla, 
twarz  ma  zupełnie  zwróconą  w  stronę  sufitu,  a  potem  w  chwili,  gdy  już  się  przewracał, 
chwyta zręcznie za brzeg kontuaru i odzyskuje równowagę. Potem zaczyna znów. Mam tego 
dosyć, wołam kelnerkę :  
"Madeleine,  bądź  taka  miła,  puść  patefon.  Te  piosenkę,  którą  lubię,  wiesz:  "Some  of  these 
days".  
-  Dobrze,  jeżeli  nie  będzie  przeszkadzać  tym  panom,  panowie  nie  lubią  muzyki  w  czasie 
partii.  Zaraz  się  zapytam."  Podejmuję  wielki  wysiłek  i  odwracam  głowę.  Jest  ich  czterech. 
Madeleine pochyla się nad purpurowym starcem, który ma na końcu nosa lorgnon w czarnej 
oprawie. Przyciska karty do piersi i patrzy na mnie.  
"Proszę bardzo." Uśmiechy. Ma spróchniałe zęby. To nie do niego należy czerwona ręka, to 
ręka jego sąsiada, faceta z czarnymi wąsami. Ten facet z wąsami ma ogromny nos, zjadający 
mu połowę twarzy. mógłby nim pompować powietrze dla całej rodziny, ale mimo to oddycha 
ustami,  trochę  zadyszany.  Jest  z  nimi  także  młody  człowiek  z  psią  miną.  Nie  odróżniam 
czwartego gracza.  

Karty spadają na sukno, kręcą się. Potem ręce z pierścionkami na palcach zbierają je, 

skrobiąc sukno paznokciami. Ręce rysują białe krechy na suknie, wyglądają tak obrzmiałe  i 
zakurzone. Ciągle spadają karty, ręce poruszają się tam i z powrotem. Cóż za dziwne zajęcie. 
To nie wygląda ani na grę, ani na śmiech, ani przyzwyczajenie. Myślę, że robią to po prostu 
dla zabicia czasu. Ale czas jest zbyt obszerny, nie pozwala się napełnić. Wszystko, co w nim 

background image

 

25 

zanurzyć, mięknie i rozciąga się. Na przykład ten gest czerwonej ręki, która chwiejnie zbiera 
karty. jest zupełnie zwiotczały. Trzeba by go rozpruć i przykroić od środka.  

Madeleine  obraca  rączkę  patefonu.  Zeby  się  tylko  nie  pomyliła,  jak  kiedyś,  i  nie 

puściła  wielkiej  arii  z  Cavaleria  Rusticana.  Ale  nie,  dobrze,  poznaję  melodię  już  po 
pierwszych taktach. To Istary rag-time ze śpiewanym refrenem. W roku 1917 słyszałem, jak 
gwizdali  go  żołnierze  amerykańscy  na  ulicach  La  Rochelle.  Musi  pochodzić  sprzed  wojny  . 
Ale nagranie jest dużo późniejsze. W każdym razie to najstarsza płyta ze zbioru, płyta Pathe, 
do przegrywania szafirową igłą.  

Zaraz będzie refren: najbardziej podoba mi się ten refren, gdy nagle rzuca się naprzód, 

jak  urwisty  brzeg  w  morze.  W  tej  chwili  słychać  jazz;  nie  ma  melodii,  tylko  nuty,  miriady 
małych wstrząsów. Nie ma dla nich żadnej przerwy, rodzi je i niszczy nieubłagany porządek, 
nie  pozwalając  nigdy  skupić  się,  istnieć  dla  siebie.  Biegną,  spieszą  się,  w  locie  spadają  na 
mnie czystym uderzeniem i giną. Dobrze byłoby je zatrzymać, ale wiem, że jeśli udałoby mi 
się  zatrzymać  jedną,  pomiędzy  palcami  zostałby  mi  tylko  wulgarny  i  omdlewający  ton. 
Należy  przyjąć  ich  śmierć;  powinienem  nawet  pragnąć  tej  śmierci:  niewiele  znam  wrażeń 
bardziej cierpkich i mocnych.  

Rozgrzewam  się,  zaczynam  czuć  się  szczęśliwy.  Nie  ma  w  tym  jeszcze  nic 

nadzwyczajnego,  to  małe  szczęście  w  Mdłościach:  rozpływa  się  w  głębi  lepkiej  kałuży,  w 
głębi  naszego czasu  - czasu  bladofioletowych szelek  i wgniecionych kanapek  - składa się z 
chwil  szerokich  i  miękkich,  rozlewających  się  po  brzegach  jak  plamy  z  oliwy.  Ledwo 
powstało,  jest  już  stare,  wydaje  mi  się,  że  znam  je  od  dwudziestu  lat.  
Jest  także  inne  szczęście:  na  zewnątrz  jest  ta  stalowa  taśma,  wąskie  trwanie  muzyki,  która 
przemierza nasz czas na przestrzał i zaprzecza mu, i rozdziera na swoje suche małe drobiny.  
To inny czas.  
"Pan Randu gra kiery, ty dajesz asa."  

Głos przesuwa się i znika. Nic nie czepia się stalowej taśmy, ani otwierające się drzwi, 

ani  podmuch  zimnego  powietrza,  który  czuję  na  kolanach,  ani  wejście  weterynarza  z 
wnuczką: muzyka przeszywa te nieokreślone formy i przechodzi poprzez nie. Ledwo usiadła 
wnuczka  i  już  ją  wzięło:  wyprostowana,  z  szeroko otwartymi  oczyma;  słucha,  przesuwając 
pięścią po stole.  

Jeszcze  kilka  sekund  i  Murzynka  zacznie  śpiewać.  To  wydaje  się  nieuniknione,  tak 

bardzo narzuca się ta muzyka: nic nie może jej przerwać, nic, co pochodzi od tego czasu, w 
którym świat został osadzony. ustanie sama, bo taki jest porządek. Dlatego właśnie lubię ten 
piękny  głos,  nie  z  powodu  jego  pełni  czy  smutku,  ale  dlatego,  że  jest  wydarzeniem 
przygotowanym  przez  tyle  nut,  z  tak  daleka,  ginących,  aby  mógł  się  narodzić.  A  jednak 
jestem  niespokojny.  wystarczyłoby  tak  niewiele,  aby  zatrzymać  płytę:  pęknięcie  sprężyny, 
kaprys kuzyna Adolfa. Jakie to dziwne, jakie przejmujące, że to trwanie jest tak kruche. Nic 
nie może go przerwać i wszystko może je złamać.  

Unicestwił się ostatni akord. W krótkiej ciszy, która następuje, czuję mocno, że już, że 

coś się stało.  

Cisza.  
Some of these days y ou'll miss me honey.  
Stało się: Mdłości zniknęły. Kiedy głos podniósł się w w ciszy, czułem, jak moje ciało 

twardnieje,  i  Mdłości  uleciały.  Za  jednym  zamachem:  to  było  prawie  męczące,  stać  się  tak 
twardym,  tak  błyszczącym.  W  tym  samym  czasie  trwanie  muzyki  rozszerzyło  się, 
nabrzmiewając jak trąba.  

Napełniała  salę  swoją  metaliczną  przezroczystością,  rozgniatając  o  mury  nasz 

nieszczęsny czas. Jestem w muzyce. W lustrach toczą się kule ognia; obręcze dymu okrążają 
je i wirują, zasłaniając i odsłaniając twardy uśmiech światła. Mój kufel z piwem zmniejszył 
się, stoi mocno: wygląda solidnie, niezbędnie. Chcę go ująć i zważyć, wyciągam rękę... Mój 

background image

 

26 

Boże! więc to się przede wszystkim zmieniło:  moje gesty. Ten ruch mojej ręki rozwinął się 
jak majestatyczny temat, przesunął się wzdłuż śpiewu Murzynki; zdawało mi się, że tańczę.  
Twarz Adolfa jest tutaj, na tle czekoladowej ściany.  

Zdaje się bliska. W chwili gdy moja dłoń zwierała się, zobaczyłem jego głowę; miała 

w  sobie  oczywistość,  konieczność  wniosku.  Zaciskam  palce  na  kuflu,  patrzę  na  Adolfa: 
jestem szczęśliwy.  
"Proszę!" Na tle hałasu wznosi się jakiś głos. To mówi mój sąsiad, ugotowany staruch. Jego 
policzki odcinają się fioletową plamą na brązowej skórze kanapki. Ciska kartę na stół.  

As karo.  
Ale  młody  człowiek  z  psią  miną  uśmiecha  się.  Różowiutki  gracz  zgięty  nad  stołem 

śledzi go ukradkiem, gotów do skoku.  
"I proszę." Ręka młodego człowieka wynurza się z cienia, zawisa na chwilę, biała, obojętna, a 
potem spada nagle jak kania i uderza kartą w sukno: różowy grubas podskakuje w górę:  
"Gówno!  Przebił!"  Sylwetka  króla  kier  ukazuje  się  pomiędzy  skurczonymi  palcami,  potem 
odwracają go, kładą na nos i gra idzie dalej. Piękny król, przybyły z tak daleka, przygotowany 
tyloma kombinacjami, tyloma nieobecnymi już gestami. 

Oto  jego  kolej,  żeby  zniknąć,  aby  mogły  się  narodzić  inne  kombinacje  i  inne  gesty, 

ataki, repliki, odwrócenie się szczęścia, tłum drobnych przygód.  

Jestem wzruszony, odczuwam swoje ciało jak precyzyjną maszynę w spoczynku. Tak, 

przeżyłem  prawdziwe  przygody.  Nie  przychodzi  mi  do  głowy  żaden  szczegół,  ale 
spostrzegam ścisle powiązanie okoliczności. Przebyłem morza, pozostawiłem za sobą miasta, 
płynąłem  w  górę  rzek  lub  zagłębiałem  się  w  lasach  i  szedłem  wciąż  ku  nowym  miastom. 
Miałem kobiety, biłem się z różnymi facetami; i nigdy nie mogłem powrócić wstecz, tak jak 
płyta nie może się kręcić do tyłu. I to wszystko dokąd mnie wiodło? Do tej właśnie minuty, 
do tej kanapki, tej kuli jasności, całej wypełnionej brzęczeniem muzyki.  

And when you leave me.  
Ja,  który  tak  lubiłem  siadać  w  Rzymie  nad  brzegiem  Tybru,  a  w  Barcelonie, 

wieczorem, schodzić  i wchodzić  sto razy  na  Ramblas,  ja, który widziałem  koło  Angkor, na 
wysepce Baray de Prah-Kan, drzewo bananowe oplatające korzeniami kaplicę Nagas, jestem 
tutaj, żyję w tej samej sekundzie, co gracze w  manillę, słucham  śpiewu Murzynki, podczas 
gdy na zewnątrz błąka się słaba noc.  

Płyta stanęła.  
Weszła noc, słodkawa, niezdecydowana. Nie widać jej, ale ona tu jest, osnuwa lampy. 

wdycha się w powietrzu coś gęstego. to ona. Jest zimno. Jeden z graczy popycha rozrzucone 
karty  do  drugiego,  który  je  zbiera.  Jedna  została  w  tyle.  Czy  jej  nie  widzą?  To  dziewiątka 
kier.  Ktoś  ją  wreszcie  bierze,  daje  ją  młodemu  człowiekowi  z  psią  miną.  
"A,  dziewiątka  kier!"  Dobra  jest,  trzeba  iść.  Fiołkowy  starzec  pochyla  się  nad  kartką  ssąc 
koniec ołówka. Madeleine patrzy na niego jasnym i pustym wzrokiem, młody człowiek kręci i 
obraca 

palcach 

dziewiątkę 

kier. 

Mój 

Boże!...  

Wstaję ciężko; w lustrze ponad głową weterynarza widzę przesuwającą się nieludzką twarz.  
Pójdę zaraz do kina.  

Powietrze  robi  mi  dobrze:  nie  ma  smaku  cukru  ani  winnego  zapachu  wermutu.  Ale 

rany boskie, jak zimno.  

Jest wpół do ósmej, nie jestem głodny, a kino rozpoczyna się dopiero o dziewiątej, co 

robić? Muszę iść szybko, żeby się rozgrzać. Waham się: bulwar za moimi plecami prowadzi 
do  centrum  miasta,  do  wielkiego  szyku  świateł  głównych  ulic,  do  Pałacu  Paramount, 
Imperialu,  domu  towarowego  Jahan.  To  mnie  zgoła  nie  pociąga:  jest  czas  aperitifu;  rzeczy 
żywe, psy, ludzie, wszystkie miękkie, poruszające się spontanicznie ciała, na razie dosyć tego 
widziałem.  

background image

 

27 

Skręcam w lewo, zagłębię się w tę dziurę, tutaj, na końcu szeregu latarni gazowych: 

pójdę bulwarem Noir aż do alei Galvani. Dziura świszcze lodowatym wiatrem: tam są tylko 
kamienie i ziemia. Kamienie są twarde i nie poruszają się.  

Kawałek  nudnej  drogi.  Na  trotuarze  z  prawej  szara  lotna  masa  ze  smugami  światła 

szumi  jak muszla: to stary dworzec. Jego obecność zapłodniła pierwsze sto metrów bulwaru 
Noir - od bulwaru Redoute aż do ulicy Paradis  -  spowodowała narodziny dziesięciu latarni  i 
czterech kawiarni, tuż koło siebie, "Pod Kolejarzem"  i trzech  innych, które gnuśnieją przez 
cały dzień, ale rozjaśniają się wieczorem i rzucają świetliste prostokąty na jezdnię. Kąpię się 
jeszcze trzy razy w żółtym świetle, widzę, jak ze sklepu kolonialno-pasmanteryjnego Rabache 
wychodzi  jakaś  starucha,  poprawia  chusteczkę  na  głowie  i  zaczyna  biegnąć:  to  już  koniec. 
Stoję  na  brzegu  chodnika  ulicy  Paradis,  koło  ostatniej  latarni.  Asfaltowa  wstęga  urywa  się 
nagle. Z drugiej  strony ulicy ciemność  i  błoto. Przechodzę przez ulicę Paradis.  Wdepnąłem 
prawą nogą w kałużę, skarpetka jest mokra; zaczyna się przechadzka.  

Nie mieszka się w tej okolicy bulwaru Noir.  
Atmosfera  jest  tu  za  ciężka,  grunt  zbyt  niewdzięczny,  żeby  mogło  ustalić  się  i 

rozwinąć  życie.  Trzy  tartaki  Braci  Soleil  (Bracia  Soleil  dostarczyli  drewnianej  boazerii 
sklepienia  do  kościoła  Sainte-Cecile-de-la-Mer.  jej  cena  wyniosła  sto  tysięcy  franków) 
wychodzą  wszystkimi  drzwiami  i  wszystkimi  oknami  na  zachód,  na  słodką  ulicę  Jeanne-
Berthe-Coeuroy,  którą  wypełniają  jazgotem.  Na  bulwar  Victor-Noir  wystawiają  swoje  trzy 
tylne  ściany  przedłużające  mury.  Budynki  te  ciągną  się  wzdłuż  prawego  chodnika  na 
przestrzeni czterystu metrów. nie ma najmniejszego okna, nawet okienka w dachu.  

A teraz wszedłem obiema  nogami  w rynsztok. Przechodzę przez  jezdnię:  na drugim 

chodniku jedyna lampa gazowa, jak latarnia na najdalszym cyplu ziemi, oświetla pochylony, 
miejscami zrujnowany płot.  

Na  deskach  trzymają  się  jeszcze  kawałki  afiszów.  Na  zielonym  tle  wykrzywia  się 

promieniście  rozdarta,  piękna  pełna  nienawiści  twarz;  pod  nosem  ktoś  dorysował  wąsy 
ostrymi  końcami  w  dół.  Na  innym  strzępie  można  jeszcze  odcyfrować  słowo  "rzekomy", 
białymi literami, z których spadają czerwone krople, może krople krwi. Możliwe, że twarz i 
napis znajdowały się na tym samym afiszu. Teraz afisz jest podarty, proste i właściwe więzy, 
które  je  łączyły,  zniknęły,  ale  powstała  samorzutnie  inna  jedność  pomiędzy  skręconymi 
ustami,  kroplami  krwi,  białymi  literami,  końcówką  "omy".  można  by  powiedzieć,  że  za 
pomocą  tych  tajemniczych  znaków  pragnie  się  wyrazić  zbrodnicza  niezmordowana  pasja. 
Pomiędzy  deskami  widać  błyski  sygnałów  kolejowych.  Płot  się  kończy,  zaczyna  się  długi 
mur.  

Mur  bez  otworów,  bez  furtek,  bez  okien,  urywający  się  o  dwieście  metrów  dalej, 

przylega do domu. Wyszedłem z zasięgu latarni; wchodzę w ciemną dziurę. Mój cień u stóp 
wtapia  się  w  czerń  i  mam  wrażenie,  że  pogrążam  się  w  lodowatej  wodzie.  Przede  mną,  w 
głębi,  poprzez  grubą  ciemność,  dostrzegam  różową  bladość:  to  aleja  Galvani.  
Odwracam  się;  poza  latarniami  gazowymi,  daleko,  pozostało  trochę  jasności:  to  właśnie 
dworzec  i  cztery kawiarnie. Poza  mną, przede  mną  są  ludzie, piją  i grają w karty w  barach. 
Tutaj  jest  tylko  ciemność.  Wiatr  przynosi  mi  chwilami  płynące  z  daleka  samotne  ciche 
dzwonienie. Odgłosy życia, warkot samochodów, krzyki, naszczekiwania psów nie dochodzą 
poza oświetlone ulice, pozostają w cieple. Ale to dzwonienie przenika ciemności  i dochodzi 
aż tutaj: jest bardziej twarde i mniej ludzkie niż inne dźwięki.  

Zatrzymuję  się,  żeby  go  posłuchać.  Jest  mi  zimno,  bolą  mnie  uszy;  muszą  być 

zupełnie czerwone. Ale już nie czuję siebie; zostałem porwany przez czystość tego, co mnie 
otacza;  nic  żywego;  wiatr  świszcze,  napięte  pasma  uciekają  w  noc.  Bulwar  Noir  nie  ma 
nieprzyzwoitej  miny  mieszczańskich  ulic  wdzięczących  się  do  przechodniów.  Nikt  nie 
zatroszczył się o jego przyozdobienie, wręcz przeciwnie.  

Przeciwieństwo ulicy Jeanne-Berthe-Coeuroy, alei Galvani.  

background image

 

28 

W  okolicy  dworca  mieszkańcy  Bouyille  pilnują  tego  jeszcze  trochę,  czyszczą  go od 

czasu  do  czasu  ze  względu  na  podróżnych.  Ale  zaraz  dalej,  opuszczony,  biegnie  prosto  na 
oślep, aby zderzyć się z aleją Galyani. Miasto o nim zapomniało. Czasem przejeżdża tu całym 
pędem wielka ciężarówka ziemistego koloru, grzmiąc rozgłośnie.  

Nawet nie mordują tutaj, z braku morderców i ofiar. Bulwar Noir jest nieludzki. Jak 

minerał. Jak trójkąt. To szczęście, że jest taki bulwar w Bouville. Zwykle można je spotkać 
tylko  w  stolicach;  w  Berlinie  od  strony  Neukolln  albo  jeszcze  bliżej  Friedrichshein,  a  w 
Londynie  za  Greenwich.  Proste  i  brudne,  pełne  przeciągów  korytarze,  z  szerokimi 
pozbawionymi  drzew  trotuarami.  Ulice  te  znajdują  się  prawie  zawsze  poza  obrębem 
śródmieścia,  w  tych  dziwnych  dzielnicach,  gdzie  są  fabryki  miasta,  obok  dworców 
towarowych, remiz tramwajowych, rzeźni, gazowni. W dwa dni po burzy, kiedy całe miasto 
spocone  w  słońcu  promieniuje  wilgotnym  ciepłem,  są  jeszcze  całkiem  zimne,  zachowują 
swoje  błoto  i  swoje  kałuże.  Mają  nawet  kałuże,  które  nigdy  nie  wysychają,  poza  jednym 
miesiącem w roku, sierpniem. 

 Mdłości pozostały tam, w żółtym świetle. Jestem szczęśliwy: to zimno jest tak czyste, 

tak czysta jest ta noc; czy ja sam nie jestem falą lodowatego powietrza? Nie mieć ani krwi, 
ani limfy, ani ciała. Płynąć tym długim kanałem ku tamtej bladości. Być tylko chłodem.  

Oto ludzie. Dwa cienie. Dlaczego musieli przyjść tutaj?  
To mała kobieta, która ciągnie za rękaw mężczyznę.  
Mówi  szybkim  i  cienkim  głosem.  Nie  chwytam,  co  mówi,  bo  wieje  wiatr.  

"Zamkniesz się wreszcie?" - mówi mężczyzna. 
  

Ona ciągle mówi. On odpycha ją gwałtownie. Patrzą na siebie z wahaniem, a potem 

mężczyzna wkłada ręce do kieszeni i odchodzi nie oglądając się.  

Mężczyzna zniknął. Od kobiety dzielą mnie teraz zaledwie trzy metry. I nagle głuche i 

chrapliwe dźwięki rozdzierają ją, wyrywają się i z niesłychaną gwałtownością napełniają całą 
ulicę.  
"Karol, proszę cię, zrozumiałeś, co ci powiedziałam? Karol, wróć, mam tego dosyć, za dużo 
już tego nieszczęścia!" Przechodzę tak blisko, że mógłbym jej dotknąć. To... ale jak uwierzyć, 
że  to  rozpalone  ciało,  ta  twarz  pałająca  boleścią?..  a  jednak  poznaję  chusteczkę,  płaszcz, 
brązowawe  znamię  na  prawej  ręce;  to  ona,  to  Lucie,  służąca.  Nie  śmiem  ofiarować  jej 
pomocy, chcę tylko, żeby mogła poprosić o nią sama, jeśli zechce: przechodzę obok powoli i 
spoglądam na nią. Utkwiła we mnie oczy, ale zdaje się mnie nie poznawać;  wygląda, jakby 
całkiem zagubiła się w swoim cierpieniu.  

Idę  kilka  kroków.  Odwracam  się...  Tak,  to  ona,  to  Lucie.  Ale  zmieniona,  nie  do 

poznania,  cierpiąca  z  szaloną  hojnością.  Zazdroszczę  jej.  Stoi  tu,  wyprostowana,  z 
rozkrzyżowanymi  rękami,  tak  jakby  oczekiwała  stygmatów.  Otwiera  usta,  zatyka  ją.  Mam 
wrażenie, że ściany stały się wyższe po obu stronach ulicy, że zbliżyły się do siebie, że Lucie 
znajduje się w głębi studni. Czekam kilka chwil; boję się, że nagle upadnie. jest zbyt krucha, 
żeby  znieść  tę  niezwykłą  boleść.  Ale  ona  nie  rusza  się,  jakby  zmieniła  się  w  kamień,  jak 
wszystko, co ją otacza. Przez chwilę zastanawiam się, czy się nie pomyliłem co do niej, czy 
nagle nie objawiła mi się jej prawdziwa natura...  

Lucie  wydaje  cichy  jęk.  Podnosi  rękę  do  gardła  otwierając  szeroko  zdziwione  oczy. 

Nie, nie z siebie czerpie siłę takiego cierpienia. Bierze to z zewnątrz... to ten bulwar.  

Trzeba by ją wziąć za ramiona, wyprowadzić na światło, pomiędzy ludzi, na słodkie i 

różowe  ulice:  tam  nie  można  tak  bardzo  cierpieć;  rozluźniłaby  się,  odzyskałaby  swój 
pozytywny wygląd i zwykły stan swoich cierpień.  

Zostawiam ją. W końcu i tak ma szczęście. Ja jestem zbyt spokojny od trzech lat. Ja 

nie mogę już nic otrzymać od tych tragicznych samotności, jedynie trochę jałowej czystości. 
Odchodzę.  
 

background image

 

29 

 
CZWARTEK, WPÓŁ DO DWUNASTEJ  

Pracowałem  przez  dwie  godziny  w  czytelni.  Zszedłem  na  podworzec  Hipotek,  żeby 

wypalić fajkę. Plac wybrukowany różowymi cegłami. Mieszkańcy Bouyille są z niego dumni, 
ponieważ  pochodzi  z  XVIII  wieku.  Na  początku  ulicy  Chamade  i  ulicy  Suspedard  stare 
łańcuchy  zagradzają  drogę  pojazdom.  Panie  w  czerni,  które  wyprowadzają  psy  na  spacer, 
przesuwają się pod arkadami, wzdłuż murów. Rzadko wychodzą na środek, rzucają jednak z 
boku dziewczęce spojrzenia, ukradkowe i zadowolone, na statuę Gustawa Impetraz.  

Nie  znają  chyba  nazwiska  tego  olbrzyma  z  brązu,  ale  widzą  wyraźnie,  po  jego 

surducie i cylindrze, że był to ktoś z dobrego towarzystwa. W lewej ręce trzyma kapelusz, a 
prawą opiera na stosie arkuszy. to trochę tak, jakby na tym cokole stał ich dziadek, odlany z 
brązu. Nie muszą na niego długo patrzeć, żeby zrozumieć, że myślał tak jak one, całkiem tak 
samo  jak  one,  na  wszystkie  tematy.  Swój  autorytet  i  ogromną  erudycję  czerpaną  z  arkuszy 
ksiąg  in  folio,  przyciśniętych  jego  ciężką  ręką,  oddał  na  użytek  ich  małych  myśli, 
ograniczonych i solidnych. Damy w czerni odczuwają ulgę, mogą spokojnie błądzić myślami 
koło  spraw  domowych,  spacerować  z  psem;  nie  muszą  już  bronić  świętych  myśli,  dobrych 
myśli, odziedziczonych po ojcach; ich strażnikiem stał się człowiek z brązu.  

Wielka Encyklopedia poświęca tej osobistości kilka linijek; czytałem je zeszłego roku. 

Położyłem  tom  na  parapecie;  przez  szybę  mogłem  widzieć  zieloną  głowę  Impetraza. 
Dowiedziałem  się,  że  rozwijał  ożywioną  działalność  około  1890  roku.  Był  inspektorem 
akademii.  Malował  urocze  bzdurki  i  napisał  trzy  książki:  O  popularności  u  starożytnych 
Greków  (1887),  Pedagogika  Rollina  (1891)  i  Testament  poetycki  w  1899.  Umarł  w  1902 
roku, ku szczeremu żalowi potomków i ludzi obdarzonych dobrym smakiem.  

Oparłem  się  o  fasadę  biblioteki.  Ciągnę  fajkę,  która  zaraz  zgaśnie.  Widzę  starszą 

panią: wychodzi trwożliwie spod arkad, patrzy na Impetraza z miną przebiegłą i upartą. Nagle 
ośmiela  się,  przechodzi  przez  podworzec  tak  szybko,  jak  tylko  pozwalają  jej  kończyny,  i 
zatrzymuje się na chwilę przed posągiem poruszając żuchwami. Potem ucieka, czarna na tle 
różowego bruku, i znika w szczelinie muru.  

Ten plac z różowymi cegłami i domami był może wesoły około roku 1800. Teraz ma 

w sobie coś suchego i złego, a nawet troszkę groźnego. To pochodzi od tego człowieka, tam 
w górze, na cokole. Odlewając w brązie tego profesora uczyniono z niego ozarownika.  

Obserwuję Impetraza z przodu. Nie ma oczu, ledwo trochę nosa, brodę wyżartą przez 

ten dziwny trąd, który czasami jak epidemia rzuca się na wszystkie posągi w dzielnicy. Kłania 
się; na jego kamizelce jest wielka jasnozielona plama w okolicy serca. Minę ma cierpiętniczą 
i złą. Nie żyje, oczywiście, ale nie jest także nieożywiony.  

Emanuje  z  niego  głucha  potęga.  czuję  to  jak  napór  wiatru:  Impetraz  chce  mnie 

wypędzić z podwórca Hipoteki.  

Nie odejdę, nim nie skończę fajki.  
Spoza mnie wychyla się nagle wysoki chudy cień.  
Wzdrygnąłem się.  

"Przepraszam,  nie  chciałem  przeszkodzić.  Widziałem,  że  porusza  pan  wargami.  Na  pewno 
powtarzał pan zdania ze swojej książki." Śmieje się. "Wyłapywał pan aleksandryny." Patrzę 
na  Samouka  z  osłupieniem.  Ale  on  wydaje  się  zdziwiony  moim  zdziwieniem:  
"Czy  nie  powinno  się  starannie  unikać  aleksandrynów  w  prozie?"  Spadłem  nieco  w  jego 
oczach. Pytam go, co robi tu o tej porze. Tłumaczy  mi, że  szef zwolnił go wcześniej, więc 
przyszedł  prosto  do  biblioteki;  nie  pójdzie  na  obiad,  będzie  czytał,  póki  nie  zamkną. 
Przestałem zwracać na niego uwagę, ale on musiał odejść od pierwszego tematu, gdyż nagle 
słyszę: 

"...mieć 

Szczęście 

napisać 

książkę, 

tak 

jak 

pan.  

Powinienem coś powiedzieć.  
"Szczęście..." - mówię z powątpiewającą miną.  

background image

 

30 

Myli  się  co  do  znaczenia  mojej  i  odpowiedzi  i  poprawia  się  na  tychmiast:  

"Oczywiście, proszę pana, powinienem był powiedzieć: 
zasługę." Wchodzimy na schody. Nie chce mi się pracować. Ktoś zostawił na stole Eugenię 
Grandet, książka jest otwarta na dwudziestej siódmej stronie. Biorę ją odruchowo, zaczynam 
czytać  dwudziestą  siódmą,  potem  dwudziestą  ósmą  stronę,  nie  mam  odwagi  zaczynać  od 
początku. Samouk żywym krokiem skierował się do półek przy ścianie; przynosi dwa tomy i 
kładzie je na stole z miną psa, który znalazł kość.  
"Co pan czyta?" Zdaje mi się, że nie ma chęci odkrywać tego przede mną: waha się trochę, 
toczy swoimi wielkim błędnymi oczami, potem podaje mi książki, ociągając się. Są to torf i 
torfowiska Larbaletriera i Hitopadesa albo Nauka pożyteczna Lastexa. I cóż? Nie rozumiem, 
co  go  zawstydza:  jego  lektury  wydają  mi  się  bardzo  przyzwoite.  Z  poczucia  obowiązku 
kartkuję Hitopadesa i znajduję tam same wzniosłości.  

Godzina trzecia  
Odłożyłem Eugenię Grandet. Zabrałem się do pracy, ale bez zapału. Samouk, widząc, 

że  piszę,  patrzy  na  mnie  z  pożądliwym  uszanowaniem.  Od  czasu  do  czasu  unoszę  głowę, 
widzę wielki  sztywny kołnierzyk, z którego wychyla się  jego szyja kurczęcia. Nosi wytarte 
ubrania, ale jego bielizna olśniewa białością. Wziął teraz inny tom z tej samej półki, czytam 
odwrócony  tytuł:  Strzała  Caudebec,  kronika  normandzka  Julii  Lavergne.  Lektury  Samouka 
zawsze mnie zniechęcają.  

Nagle  przypominam  sobie  nazwiska  ostatnio  przeglądanych  przez  niego  autorów. 

Lambert,  Langlois,  Larbaletrier,  Lastex,  Layergne.  Przychodzi  olśnienie.  Zrozumiałem 
metodę Samouka: kształci się w porządku alfabetycznym.  

Przypatruję  mu  się  ze  szczególnym  podziwem.  Jakaś  potrzeba  woli,  aby  wolno,  z 

uporem,  wypełniać  tak  szeroko  zakrojony  plan?  Pewnego  dnia,  przed  siedmiu  laty 
(powiedział  mi,  że  studiuje  od  siedmiu  lat),  wszedł  uroczyście  do  tej  sali.  Przebiegł 
spojrzeniem  niezliczone  książki  wypełniające  ściany  i  musiał  powiedzieć,  prawie  jak 
Rastignac: "Ja i ty, Humanistyko". Potem poszedł wziąć pierwszą książkę z pierwszej półki z 
prawej  strony  na  końcu;  otworzył  ją  na  pierwszej  stronie,  z  uczuciem  szacunku  i  grozy, 
łączącej  się  z  nieodwołalną  decyzją.  Dzisiaj  jest  na  literze  L.  K  po  J,  L  po  K.  Przeszedł 
brutalnie  od  studiowania  chrząszczy  do  teorii  kwantów,  od  dzieła  o  Tamerlanie  do 
katolickiego pamfletu na darwinizm: nie zniechęcił się ani na chwilę.  

Przeczytał wszystko; zgromadził w swojej głowie połowę tego, co wiadomo na temat 

partenogenezy,  połowę  argumentów  przeciw  wiwisekcji.  Poza  nim,  przed  nim  jest  cały 
wszechświat. I zbliża się dzień, kiedy zamykając ostatni tom z ostatniej półki z lewego końca 
powie:  "A  teraz?"  To  pora  jego  podwieczorku,  je  ze  spokojną  mina  chleb  i  tabliczkę 
czekolady Gala Peter. Powieki ma opuszczone i mogę przyglądać się do woli jego pięknym 
wygiętym  rzęsom  -  zupełnie  kobiecym.  Czuć  go  zapachem  starego  tytoniu,  z  którym,  gdy 
wzdycha, miesza się słodki zapach czekolady.  

 

PIĄTEK, GODZINA TRZECIA  

Jeszcze trochę i wpadłbym w pułapkę lustra. Unikam go, ale za to wpadam w pułapkę 

Służby.  bezczynny,  ze  zwieszonymi  rękami  przybliżam  się  do  okna.  Budowa,  Płot,  Stary 
Dworzec. - Stary Dworzec, Płot, Budowa. Ziewam tak szeroko, że łzy napływają mi do oczu. 
W prawej ręce trzymam fajkę, a w lewej paczkę z tytoniem. Trzeba by nabić fajkę. Ale nie 
mam odwagi. Ręce mi opadają, przyciskam czoło do szyby. Drażni mnie ta starucha. Drepcze 
uparcie, z wzrokiem zagubionym  nie wiadomo gdzie. Czasem zatrzymuje  się z wystraszoną 
miną, jakby musnęło ją niewidzialne niebezpieczeństwo. oto jest już pod moim oknem, wiatr 
przykleja  jej  spódnicę  do  kolan.  Zatrzymuje  się,  poprawia  chusteczkę.  Ręce  jej  się  trzęsą. 
Odchodzi:  
Teraz widzę jej plecy. Stara stonoga! Przypuszczam, że skręci na prawo, na bulwar Noir. Ma 

background image

 

31 

do  przejścia  ze  sto  metrów.  tak  jak  idzie,  zajmie  jej  to  na  pewno  dziesięć  minut,  dziesięć 
minut,  w  czasie  których  będę  tak  stał  patrząc  na  nią,  z  czołem  przylepionym  do  szyby. 
Zatrzyma się dwadzieścia razy, zacznie iść, zatrzyma się...  

Widzę  przyszłość.  Jest  tam,  już  gotowa,  na  ulicy,  zaledwie  trochę  bledsza  niż 

teraźniejszość. Czego potrzebuje, żeby się zrealizować? Czego to jej doda? Starucha oddala 
się,  utykając,  zatrzymuje  się,  poprawia  siwy  kosmyk  wyślizgujący  się  spod  chusteczki. 
Kroczy,  była  tam,  teraz  jest  tutaj...  zgubiłem  się:  nie  wiem,  czy  widzę  jej  ruchy,  czy  je 
przewiduję? JUŻ  nie rozróżniam teraźniejszości  od przyszłości, a  jednak to trwa, to spełnia 
się  po  trochu;  stara  posuwa  się  wyludnioną  ulicą;  szura  swoimi  męskimi  buciorami.  To 
właśnie czas, czas zupełnie nagi, to powoli staje się istnieniem, to każe czekać na siebie i gdy 
to  przychodzi,  napawa  obrzydzeniem,  bo  spostrzegamy,  że  to  znajdowało  się  tam  już  od 
dawna. Stara zbliża się do rogu ulicy,  jest  już tylko kupką czarnych  szmat. No proszę, tak, 
oczywiście,  to  nowość,  nie  było  jej  tam  przed  chwilą.  Ale  to  nowość  już  matowa, 
zdeflorowana,  nie  mogąca  zgoła  zadziwić.  Skręci  za  róg  ulicy,  skręca  -  trwa  to  całą 
wieczność.  

Odrywam się od okna i chwiejąc się przebiegam przez pokój; idę na lep zwierciadła, 

przeglądam się, mam siebie dość: znów wieczność. Wreszcie wymykam się swojej twarzy  i 
padam na łóżko. Patrzę w sufit, chciałbym usnąć.  

Spokój.  Spokój.  Nie  czuję  już  prześlizgiwania  się,  muśnięć  czasu.  Widzę  obrazy  na 

suficie. Najpierw kręgi światła, a później krzyże. Migotanie. A potem tworzy się inny obraz; 
w głębi moich oczu, właśnie ten. Jest to wielkie zwierzę na klęczkach. Widzę jego przednie 
łapy i juki. Reszta jest zamglona. Jednak rozpoznaję dobrze: to wielbłąd, którego widziałem 
w  Marrakesz,  przywiązanego  do  głazu.  Klękał  i  podnosił  się  sześć  razy  z  rzędu;  chłopcy 
śmiali się i podjudzali go okrzykami.  

Przed  dwoma  laty  było  cudownie,  wystarczyło  tylko  zamknąć  oczy,  wkrótce  moja 

głowa  brzęczała  jak  ul,  widziałem  twarze,  drzewa,  domy,  Japonkę  z  Kamaishi,  która  naga 
myła się w beczce, martwego Rosjanina wykrwawionego przez szeroką otwartą ranę, a koło 
niego rozlewała się kałużą wszystka jego krew. Odnajdywałem smak kus-kus, zapach oliwy, 
który  w  południe  napełnia  ulice  Burgos,  zapach  kopru  unoszący  się  na  ulicach  Tetuanu, 
gwizdanie greckich pastuchów. byłem przejęty. Ale  już od dawna ta radość się wyczerpała. 
Czy odrodzi się dzisiaj?  

W mojej głowie gorące słońce przesuwa się uparcie, jak tarcza w latarni magicznej. Za 

nim  postępuje  kawałek  niebieskiego  nieba;  po  kilku  wstrząsach  nieruchomieje,  jestem  nim 
cały  wyzłocony  we  środku.  Z  jakiego  marokańskiego  (czy  algierskiego?  czy  syryjskiego?) 
dnia oderwał się nagle ten odłamek? Poddaję się i zatapiam w przeszłości.  

Meknes. Jak wyglądał ten góral, który nas tak przestraszył w małej uliczce, pomiędzy 

meczetem  Berdaine  i  tym  uroczym  placem  ociemonym  przez  jedną  morwę?  Szedł  na  nas, 
Anny była po mojej prawej stronie. Czy po lewej? To słońce i to niebieskie niebo były tylko 
oszustwem.  

Nabieram  się  na  to  po  raz  setny.  Moje  wspomnienia  są  jak  dukaty  w  diabelskiej 

sakiewce: gdy ją otworzyć, znajduje się tylko uschłe liście.  

Góral jawi mi się tylko jako wielkie martwe, mleczne oko. Ale czy to jest naprawdę 

jego  oko?  Lekarz,  który  wykładał  mi  w  Baku  zasadę  państwowych  izb  poronień,  był  też 
jednooki i gdy chcę sobie przypomnieć jego twarz, pokazuje mi się także ta biaława gałka. Ci 
dwaj mężczyźni, jak Norny, mają tylko jedno oko, które sobie kolejno podają.  

Z tym placem w Meknes, gdzie przecież chodziłem co dzień, sprawa przedstawia się 

jeszcze prościej;  nie widzę go wcale. Pozostało mi nieokreślone uczucie, że był uroczy, i te 
cztery słowa połączone w całość nie do rozdzielenia:  
uroczy plac  w Meknes. Niewątpliwie,  jeśli zamknę oczy  lub tępo wpatrzę się w sufit, będę 
mógł  odtworzyć  scenę:  drzewo  w  dali,  ciemny  i  krępy  kształt  biegnący  na  mnie.  Ale 

background image

 

32 

wymyślam  to  wszystko,  gdyż  jest  mi  potrzebne.  Ten  Marokańczyk  był  wysoki  i  suchy, 
zresztą  zobaczyłem  go  dopiero,  jak  mnie  dotknął.  Tak  więc  wiem  jeszcze,  że  był  wysoki  i 
suchy. pewne skrótowe wiadomości trwają w mej pamięci. Ale już nic nie widzę: mogę sobie 
zdrów szukać w przeszłości, a  i tak wyjmuję z  niej tylko strzępy obrazów  i  niezbyt dobrze 
wiem, co przedstawiają, ani czy są to wspomnienia, czy rzeczy zmyślone.  

Zresztą  w  wielu  przypadkach  zniknęły  nawet  te  strzępki;  pozostały  tylko  słowa. 

mógłbym jeszcze opowiadać historie, opowiadać je dobrze (jeśli chodzi o kawały, nie boję się 
nikogo prócz oficerów marynarki i zawodowców), ale to są już tylko szkielety. Mówi się tam 
o pewnym facecie, który zrobił to czy tamto, ale to nie ja, ja nie mam z nim nic wspólnego. 
Facet  wędruje  po  krajach,  o  których  wiem  nie  więcej  od  kogoś,  kto tam  nigdy  nie  był.  W 
moim  opowiadaniu  zdarza  się  czasem,  że  wymawiam  te  piękne  nazwy,  które  czyta  się  w 
atlasach. Aranjuez czy Canterbury.  

Rodzą we mnie zupełnie nowe obrazy, podobnie jak tworzą je z książek ludzie, którzy 

nigdy nie podróżowali: mam sny o słowach, i więcej nic.  

Na sto martwych historii znajdzie się jednak jedna czy dwie historie żywe. Wywołuję 

je ostrożnie, tylko czasem. 

 Nie  za  często,  gdyż  boję  się  je  zatrzeć.  Wyławiam  jedną  z  nich,  widzę  dekoracje, 

osoby,  postawy.  Nagle  zatrzymuję  się:  poczułem  przetarcie,  zobaczyłem  jak  pod  wątkiem 
doznań  przebija  słowo.  Zgaduję,  że  to  słowo  zajmie  wkrótce  miejsce  wielu  obrazów,  które 
kocham. Natychmiast się zatrzymuję, myślę szybko o czymś innym, nie chcę zmęczyć moich 
wspomnień. Na próżno. kiedy wywołam je następnym razem, pokaźna ich część okaże się już 
zakrzepła.  

Próbuję  nieokreślonego  ruchu,  żeby  wstać,  poszukać  moich  fotografii  z  Meknes,  w 

skrzyni, którą wepchnąłem pod stół. Ale po co? Te afrodyzjaki nie mają już żadnego wpływu 
na moją pamięć. Niedawno znalazłem pod bibularzem małe wyblakłe zdjęcie. Uśmiechająca 
się kobieta koło portowego basenu. Przez chwilę patrzyłem nie mogąc jej rozpoznać. Potem 
przeczytałem z drugiej strony.  
"Anny.  
Portsmouth, 7 kwietnia 27."  

Nigdy nie czułem tak silnie jak dzisiaj, że nie mam tajemnych wymiarów, że jestem 

ograniczony  do  swojego  ciała,  do  lekkich  myśli,  które  unoszą  się  z  niego  jak  Pęcherzyki. 
Tworzę swoje wspomnienia z obecnej teraźniejszości. Jestem wrzucony w teraźniejszość i tu 
pozostawiony. Na próżno usiłuję dosięgnąć przeszłości, nie mogę się wymknąć. I Pukanie. To 
Samouk,  zapomniałem  o  nim.  Obiecałem  mu  pokazać  zdjęcia  z  podróży.  Niech  go  diabli 
wezmą.  

Siada na krześle, jego napięte pośladki dotykają oparcia, a sztywny korpus pochyla się 

naprzód. Zeskakuję z łóżka na podłogę i zapalam światło:  
"Po 

co. 

proszę 

pana? 

Było 

zupełnie 

dobrze.  

- Ale nie do oglądania fotografii..." Biorę od niego kapelusz, z którym nie wie, co zrobić.  
"Naprawdę chce mi je pan pokazać?  
- Ależ oczywiście." To wyrachowanie. Mam  nadzieję, że oglądając  je  będzie  siedział cicho. 
Zanurzam  się  pod  stołem,  popycham  skrzynkę  w  stronę  jego  lakierków  i  kładę  mu  na 
kolanach stos kart pocztowych i fotografii: Hiszpania i Maroko hiszpańskie. Widzę jednak po 
jego  uśmiechniętej  i  otwartej  minie,  że  grubo  się  pomyliłem,  licząc,  że  skłonię  go  do 
milczenia.  

Rzuca okiem na widoczek Saint-Sebastien, sfotografowany z góry Igueldo, kładzie go 

ostrożnie  na  stole  i  przez  chwilę  siedzi  w  milczeniu.  Potem  wzdycha:  
"Ach!  Proszę  pana.  Ma  pan  szczęście.  Jeśli  to  prawda,  co  się  mówi,  podróże  to  najlepsza 
szkoła.  Pan  też  tak  myśli?"  Robię  niewyraźny  ruch.  Na  szczęście  nie  skończył.  
 

background image

 

33 

"To dopiero musi być wstrząs. Jeśli miałbym kiedyś odbyć podróż, to chyba przedtem, przed 
wyjazdem,  chciałbym  spisać  najdrobniejsze  nawet  cechy  mego  charakteru,  żeby  wracając 
móc porównać to, czym byłem, z tym, czym się stałem. Czytałem, że są podróżnicy, którzy 
tak  bardzo  zmienili  się  fizycznie  i  moralnie,  że  najbliżsi  krewni  nie  rozpoznawali  ich  po 
powrocie." Przekłada w roztargnieniu wielką paczkę fotografii.  

Bierze  jedną  i kładzie  na stole  nie patrząc; potem przygląda się  bacznie  następnemu 

zdjęciu,  które  przedstawia  świętego  Hieronima,  rzeźbę  na  ambonie  katedry  w  Burgos. 
"Widział pan tego Chrystusa ze zwierzęcej skóry, znajdującego się w Burgos? Wie pan, jest 
bardzo  ciekawa  książka  o  tych  statuach  ze  skóry  zwierzęcej,  a  nawet  ludzkiej.  A  czarna 
Madonna?  To  nie  w  Burgos,  to  w  Saragossie?  Ale  może  jest  także  jedna  w  Burgos? 
Pielgrzymi  całują  ją,  prawda?  -  to  znaczy  tę  z  Saragossy.  I  jest  ślad  jej  stopy  na  płycie 
posadzki? W takiej niszy, gdzie matki wpychają dzieci?" - Całkiem sztywno, popycha dwoma 
rękami  nieistniejące  dziecko.  Można  by  powiedzieć,  że  wyrzeka  się  darów  Artakserksesa. 
"Ach! obyczaje, proszę pana, to... to ciekawe."  

Trochę  zadyszany  wyciąga  ku  mnie  swoją  wielką  oślą  szczękę.  Czuć  go  tytoniem  i 

spleśniałą zatęchłą wodą. Jego piękne  błądzące oczy  błyszczą  jak  meteory, a rzadkie włosy 
koronują mgiełką jego czaszkę. Pod tą czaszką Samojedzi, Niam-Niam, Malgasze, krajowcy z 
Ziemi  Ognistej,  święcą  najdziwniejsze  obrzędy,  zjadają  starych  ojców,  dzieci,  kręcą  się  w 
kółko  aż  do  omdlenia  przy  dźwiękach  tam-tamów,  oddają  się  frenezji  amoku,  palą  swoich 
zmarłych,  wykładają  ich  na  dachy,  puszczają  z  prądem  wody  w  czółnie  oświetlonym 
pochodnią,  spółkują  bezładnie,  matka  z  synem,  ojciec  z  córką,  brat  z  siostrą,  kaleczą  się, 
kastrują, rozciągają  sobie wargi przy pomocy drewnianych krążków, dają sobie wycinać  na 
biodrach potworne zwierzęta. .....  
"Czy można powiedzieć, za Pascalem, że obyczaj jest drugą naturą?" Zatopił we mnie swoje 
czarne oczy, błaga o odpowiedź.  
"To zależy" - mówię.  
Odetchnął. ...  
"To  samo  myślałem,  wie  pan.  Ale  ja  tak  mało  sobie  ufam;  trzeba  by  mieć  wszystko 
przeczytane. Ale następna fotografia to szał. Wydaje okrzyk radości.  
"Segowia! Segowia! Przecież czytałem, książkę o Segowii." Dorzuca z pewną szlachetnością:  
"Wie pan, nie przypominam sobie już nazwiska jęj autora. Mam czasem dziurę w głowie. N 
... No... Nod...  
- Niemożliwe - mówię mu żywo - przecież doszedł pan dopiero do Lavergne...", i zaraz żałuję 
tego zdania: w końcu nigdy mi nie mówił o tej metodzie lektury, to musi być szalony sekret. 
Rzeczywiście, traci pewność siebie i jego grube wargi odymają się płaczliwie. Potem schyla 
głowę i ogląda z dziesięć kart pocztowych nic nie mówiąc.  

Po pół minucie widzę jednak wyraźnie, że rozpiera go potężny entuzjazm i że pęknie, 

jeśli nie zacznie mówić:  
"Kiedy dokończę swego wykształcenia (potrzeba mi jeszcze sześciu lat), dołączę się, jeśli mi 
pozwolą,  do  studentów  i  profesorów  odbywających  co  roku  wycieczkę  na  Bliski  Wschód. 
Chciałbym  uściślić  pewne  wiadomości  -  powiedział  z  namaszczeniem  -  byłbym  też 
zadowolony, gdyby przydarzyło mi się coś niespodziewanego, nowego, no po prostu, jakieś 
przygody." Zniżył głos i zrobił szelmowską minę.  

-  "Jakie przygody? - pytam go zdziwiony.  
-  Najrozmaitsze,  proszę  pana.  Pomyliłem  pociąg.  Wysiadam  w  nieznanym  mieście. 

Gubię portfel, przez pomyłkę zostaję zatrzymany, spędzam noc w więzieniu. Wie pan, 
myślę, że można zdefiniować przygodę: wydarzenie, które wykracza poza zwykłość, 
niekoniecznie  będąc  czymś  nadzwyczajnym.  Mówi  się  o  magii  przygód.  Czy  to 
wyrażenie wydaje się panu słuszne? Chciałbym pana o coś zapytać.  

-  O co?"  

background image

 

34 

Czerwieni się i uśmiecha.  
"To może niedyskretne...  
- Nie szkodzi, niech pan mówi." Pochyla się ku mnie i pyta z półprzymkniętymi oczyma:  
"Czy miał pan dużo przygód?"  
Odpowiadam machinalnie:  
"Trochę." i rzucam się do tyłu, żeby uniknąć jego zionącego oddechu. 
Tak, powiedziałem to machinalnie, bez zastanowienia.  

Zazwyczaj  jestem  rzeczywiście  raczej  dumny,  że  miałem  tyle  przygód.  Ale  dzisiaj, 

ledwo  wymówiłem  te  słowa,  zdjęło  mnie  wielkie  oburzenie  na  siebie:  zdaje  mi  się  już  że 
kłamię,  że  przez  całe  życie  nie  miałem  najmniejszej  przygody,  lub  raczej  że  nie  wiem,  co 
oznacza  to  słowo.  Jednocześnie  czuję  na  swoich  barkach  to  samo  zniechęcenie,  które 
ogarnęło  mnie  w  Hanoi,  prawie  przed  czterema  laty,  kiedy  Mercier  naciskał,  żeby  się  do 
niego przyłączyć, i gdy nie odpowiadając patrzyłem na khmerski posążek.  

A  myśl  znajduje  się  tuż,  ta  gruba  biała  masa,  która  wtedy  napawała  mnie  takim 

niesmakiem:  nie widziałem jej od czterech lat. "Czy można pana prosić..."  - mówi Samouk.  
Do licha! Żeby mu opowiedzieć jedną z tych sławetnych przygód. Na ten temat nie powiem 
już ani słowa.  

"A  tu  -  mówię,  pochylony  nad  jego  wąskimi  plecami,  dotykając  palcem  jednego  ze 

zdjęć - to Santillana, najpiękniejsza wioska w Hiszpanii.  
- Santillana Gil Blasa? Myślałem, że nie istnieje.  
Ach, 

proszę 

pana, 

ile 

można 

skorzystać 

rozmowy 

panem.  

Od razu widać, że pan podróżował."  

Wyrzuciłem Samouka za drzwi, wypchawszy mu kieszenie widokówkami, rycinami  i 

fotografiami. Wyszedł zachwycony, a ja zgasiłem światło. Teraz jestem sam. No, niezupełnie 
sam.  Jest  jeszcze  ta  myśl,  naprzeciw  mnie,  czeka.  Zwinęła  się  w  kłębek,  jak  wielki  kocur.  
Niczego nie tłumaczy, nie rusza się i zadowala się mówieniem nie. Nie, nie miałem przygód.  
Nabijam fajkę, zapalam ją, wyciągam się na łóżku, nakrywam nogi płaszczem. Dziwi mnie, 
że czuję się taki smutny i znużony. Nawet jeśli to prawda, że nigdy nie miałem przygód, cóż 
to szkodzi? Przede wszystkim zdaje mi się, że chodzi tu tylko o słowa. Na przykład ta sprawa 
z  Meknes,  o  której  myślałem  przed  chwilą:  skoczył  na  mnie  Marokańczyk  i  zamachnął  się 
wielkim scyzorykiem.  

Ale  ja  zadałem  mu  cios  pięścią  poniżej  skroni...  Zaczął  wtedy  krzyczeć  po  arabsku, 

pojawiła się masa wszarzy, którzy gonili nas aż po suk Attarin. No i co, można to nazwać, jak 
się chce, ale przecież jest to rzecz, która mi się wydarzyła.  

Jest  już zupełnie ciemno  i  nie  jestem pewny, czy fajka się pali. Przejeżdża tramwaj: 

czerwony odblask na suficie.  

Potem jakiś ciężki pojazd, aż dom się trzęsie. Już chyba szósta.  
Nie miałem przygód. Przydarzały mi się jakieś historie, wydarzenia, zajścia, co tylko 

chcieć. Ale nie przygody. Zaczynam rozumieć, że to nie jest jednak kwestia słów. Jest coś, na 
czym  zależało  mi  bardziej  niż  na  całej  reszcie  i  nie  zdawałem  sobie  z  tego  sprawy.  To  nie 
była  miłość,  nie  Bóg,  ani  sława,  ani  bogactwo.  To  było...  Tak,  wyobrażałem  sobie,  że  w 
pewnych chwilach moje życie mogłoby nabrać rzadkiej i drogocennej jakości. Nie zachodziła 
potrzeba nadzwyczajnych okoliczności: żądałem  tylko trochę twardości. Moje obecne życie 
nie  ma  w  sobie  nic  świetnego,  ale  od  czasu  do  czasu,  na  przykład,  gdy  w  kawiarniach 
rozlegała  się  muzyka,  cofałem  się  w  przeszłość  i  mówiłem  sobie:  niegdyś,  w  Londynie,  w 
Meknes, w Tokio, zaznałem cudownych chwil, miałem przygody. To właśnie jest mi obecnie 
odjęte.  Dowiedziałem  się,  nagle,  bez  widocznej  przyczyny,  że  okłamywałem  się  przez 
dziesięć  lat.  Przygody  są  w  książkach.  I  oczywiście,  wszystko  to,  co  opowiada  się  w 
książkach,  może  zdarzyć  się  naprawdę,  ale  nie  w  ten  sam  sposób.  Zależało  mi  na  tym 
sposobie dziania się.  

background image

 

35 

Chodziłoby  najpierw o to, aby początek był zawsze prawdziwym początkiem. Cóż z 

tego!  widzę  teraz  dobrze,  czego  chciałem.  Prawdziwego  rozpoczęcia,  ukazującego  się  jak 
dźwięki trąbki, jak pierwsze nuty melodii jazzowej, nagle.  

Przecinającego  znudzenie,  utwierdzającego  trwanie;  jednego  z  tych  wieczorów,  o 

których mówi się potem: "Przechadzałem się, był to wieczór majowy." Przechadzka, właśnie 
ukazał się księżyc, panuje nastrój bezczynności, nieobecności i trochę - pustki. A potem nagle 
przychodzi myśl: "Coś się zdarzyło." Cokolwiek: lekki trzask w ciemności, wiotka sylwetka 
przechodzi przez ulicę. Ale to wątłe zdarzenie wcale nie jest takie jak reszta: od razu widzi 
się,  że  to  początek  wielkiego  kształtu,  którego  rysunek  gubi  się  we  mgle,  więc  mówi  się 
sobie:  "Coś  się  zaczyna."  Coś  zaczyna  się,  aby  się  skończyć:  przygoda  nie  może  być 
przedłużona; uzyskuje znaczenie tylko przez swoją  śmierć. Być  może  będzie to także  moja 
śmierć,  jestem  w  to  bezpowrotnie  wciągnięty.  Każda  chwila  ukazuje  się  tylko  po  to,  aby 
przyprowadzić za sobą następne.  

Tak bardzo zależy mi na każdej chwili: wiem, że jest jedyna niezastąpiona - a przecież 

nie uczynię żadnego ruchu, aby po wstrzymać ją przed zapadnięciem się w nicość. Ta ostatnia 
minuta w Berlinie, w Londynie - w ramionach tej napotkanej przedwczoraj kobiety - minuta, 
którą kocham namiętnie, z kobietą, którą prawie już kocham  -  musi minąć, wiem o tym. Za 
chwilę wyjadę do innego kraju. Nie odnajdę tej kobiety, nigdy nie odnajdę tej nocy. Pochylam 
się  nad  każdą  sekundą,  próbuję  ją  wyczerpać;  nie  dzieje  się  nic,  nic,  czego  bym  nie 
pochwycił, czego bym na zawsze nie utrwalił w sobie: ulotnej czułości tych pięknych oczu, 
hałasów  na  ulicy,  fałszywej  jasności  świtu:  a  przecież  minuta  upływa  i  nie  zatrzymuję  jej, 
lubię jej przemijanie.  

A  później  coś  urywa  się  nagle.  Przygoda  jest  skończona,  czas  odzyskuje  swój 

codzienny bezkształt. Odwracam się; poza mną ta piękna melodyczna forma zanurza się cała 
w  przeszłość.  Zmniejsza  się,  kurczy  się  zmierzchając,  a  teraz  koniec  pokrywa  się  już  z 
początkiem.  Wodząc  oczami  za  tym  złotym  punktem,  myślę,  że  zgodziłbym  się  -  nawet 
gdyby  trzeba  było  stracić  majątek,  przyjaciela  -  przeżyć  znów  wszystko,  w  podobnych 
okolicznościach, od początku do końca. Ale przygoda nie  może  się rozpocząć na  nowo ani 
przedłużyć się.  

Tak,  tego  właśnie  chciałem  -  niestety!  I  tego  właśnie  pragnę  jeszcze.  Doznaję  tyle 

szczęścia,  kiedy  spiewa  Murzynka;  jakie  wyżyny  bym  osiągnął,  gdyby  moje  własne  życie 
było zawartością melodii.  

Myśl  jest  ciągle  tutaj,  nie  do  nazwania.  Oczekuje  spokojnie.  Właśnie  jakby  mówi:  

"Tak? To tego chciałeś? I proszę, właśnie tego nigdy nie miałeś (przypomnij sobie: nabierałeś 
się na słowa, nazywałeś przygodą blichtr podróży, miłość dziewczyn, bijatyki, świecidełka) i 
tego nie będziesz miał nigdy - ani nikt inny." Ale dlaczego? DLACZEGO?  

 

SOBOTA W POŁUDNIE  

Samouk nie zauważył, jak wchodziłem do czytelni. Siedział przy samym końcu stołu 

w głębi sali; położył przed sobą książkę, ale nie czytał. Uśmiechnięty spoglądał na swojego 
sąsiada  z  prawej  strony,  brudnego  gimnazjalistę,  który  często  przychodzi  do  biblioteki. 
Tamten  pozwolił  patrzeć  na  siebie  przez  chwilę,  a  potem  nagle  pokazał  mu  język 
wykrzywiając 

się 

okropnie. 

Samouk 

zaczerwienił 

się.  

Pospiesznie wsadził nos w książkę i zatopił się w lekturze.  

Wróciłem do wczorajszych rozmyślań. Czułem się pusty.  
Zupełnie  było  mi  obojętne,  że  to  nie  były  przygody.  Ciekawiło  mnie  tylko,  czy  nie 

mogą  się  zdarzać.  Oto  co  pomyślałem:  aby  najbardziej  banalne  wydarzenie  mogło  się  stać 
przygodą,  trzeba  i  wystarczy  zacząć  je  opowiadać.  Na  to  właśnie  nabierają  się  ludzie: 
człowiek  jest  zawsze  opowiadaczem  zdarzeń,  żyje  otoczony  swoimi  zdarzeniami  i 

background image

 

36 

zdarzeniami  innych,  wszystko,  co  się  z  nim  dzieje,  widzi  poprzez  nie;  i  usiłuje  przeżywać 
swoje życie tak, jakby je opowiadał.  

Trzeba  jednak  dokonać  wyboru:  żyć  czy  opowiadać.  Na  przykład,  kiedy  byłem  w 

Hamburgu, z tą Erną, której nie ufałem i która się mnie bała, prowadziłem dziwne życie. Ale 
nie  zastanawiałem  się,  byłem  w  tym  zanurzony.  A  potem  pewnego  wieczoru,  w  małej 
kawiarni  San  Pauli,  poszła  do  toalety.  Zostałem  sam,  a  patefon  grał  wtedy  Blue  Sky. 
Zacząłem  sobie  opowiadać,  co  zdarzyło  się  od  opuszczenia  statku.  Powiedziałem  sobie: 
"Trzeciego wieczoru. gdy wchodziłem  do dancingu "Niebieska  Grota", zobaczyłem wysoką 
na wpół pijaną kobietę. I tamta kobieta jest właśnie tą, na którą w tej chwili czekam, słuchając 
Blue Sky, i która wróci, żeby usiąść po mojej prawej stronie, i zarzuci mi ręce na szyję." I oto 
odczułem gwałtownie, że to jest przygoda. Ale wróciła Erna, usiadła obok mnie, zarzuciła mi 
ręce na szyję, a ja nienawidziłem jej, nie wiedząc dobrze dlaczego. Teraz to rozumiem: gdyż 
należało znów zacząć żyć, a wrażenie przygody zniknęło.  

Kiedy  tylko  żyjemy  nie  zdarza  się  nic.  Zmienia  się  sceneria,  wchodzą  i  wychodzą 

ludzie, oto wszystko. Nie ma nigdy początków. Dni idą jeden za drugim bez ładu i składu, jak 
nieskończone  i  monotonne  dodawanie.  Od  czasu  do  czasu  dokonujemy  częściowego 
podsumowania; mówi się:  
już trzy lata jak podróżuję, trzy lata jestem w Bouville.  

Ale nie ma także końca: nigdy nie opuszcza się kobiety, przyjaciela, miasta, za jednym 

zamachem.  A  zresztą  wszystko  to  jest  podobne.  Szanghaj,  Moskwa,  Algier,  po  dwu 
tygodniach wszystko jest takie samo. Chwilami, rzadko - wyciągamy wnioski, zauważamy, że 
żyjemy  z  jakąś  kobietą,  wdepnąwszy  w  brzydką  historię.  Chwilowy  błysk.  Potem  pochód 
rusza, znów zaczyna się dodawać godziny i dnie. Poniedziałek, wtorek, środa. Kwiecień, maj, 
czerwiec. 1924, 1925, 1926.  

Tak; to znaczy żyć. Kiedy jednak opowiada się życie, wszystko ulega zmianie; tylko 

że  jest  to  zmiana,  której  nikt  nie  zauważa:  dowodem  to,  że  mówi  się  o  prawdziwych 
historiach.  Tak  jakby  mogły  istnieć  prawdziwe  historie;  wydarzenia  dzieją  się  w  jednym 
kierunku, a  my opowiadamy  je w kierunku przeciwnym. Pozornie zaczynamy od początku: 
"Było  to  pewnego  pięknego  jesiennego  wieczoru  w  1922  roku.  Byłem  urzędnikiem  u 
notariusza w Marommes." A w rzeczywistości rozpoczęliśmy od końca. Ten koniec jest tutaj 
niewidoczny,  lecz  obecny,  to  on  nadaje  splendoru  i  znaczenia  początkowi.  "Przechadzałem 
się, nie zauważyłem, kiedy wyszedłem z wioski, myślałem o swoich kłopotach pieniężnych." 
To zdanie, wzięte po prostu, mówi, że facet był zamyślony, ponury, o sto mil od przygody, 
dokładnie w tym stanie ducha, w którym pozwalamy na mijanie wydarzeń nie zauważając ich. 
Ale  koniec  jest  tutaj  i  zmienia  wszystko.  Dla  nas  facet  jest  już  bohaterem  zdarzenia.  Jego 
ponurość,  jego  kłopoty  pieniężne,  są  bardziej  cenne  niż  nasze,  są  ozłocone  światłem 
przyszłych  namiętności. I opowiadanie ciągnie się w kierunku odwrotnym:  chwile przestały 
się  gromadzić  przypadkowo  jedne  na  drugich,  zostały  pochwycone  przez  koniec  historii, 
który  je przyciąga,  i każda  z  nich przyciąga z kolei chwilę poprzedzającą:  "Była  noc, ulica 
była pusta."  

Zdanie zostało rzucone niedbale, wydaje się przesadne; ale nie damy się na to nabrać i 

odkładamy je na bok: jest to informacja, której znaczenie pojmiemy potem. Mamy uczucie, że 
bohater przeżył wszystkie szczegóły tej nocy jak zapowiedź, jak obietnicę, lub nawet, że żył 
jedynie  tymi,  które  były  obietnicami,  ślepy  i  głuchy  na  wszystko,  co  nie  zapowiadało 
przygody. Zapominamy, że przyszłość jeszcze nie istniała; facet przechadzał się wśród nocy 
bez  wróżb,  ona  ofiarowywała  mu  bezładnie  swoje  monotonne  bogactwa,  a  on  niczego  nie 
wybierał.  

Chciałem, aby chwile mojego życia szły po sobie i porządkowały się, jak chwile życia, 

które sobie przypominamy. To tak, jakbyśmy chcieli złapać czas za ogon.  

background image

 

37 

 

 
NIEDZIELA  

Zapomniałem  dziś  rano,  że  to  niedziela.  Ubrałem  się  i  szedłem  ulicami  jak  zwykle. 

Wziąłem  ze  sobą  Eugenię  Grandet.  A  potem,  nagle,  pchnąwszy  furtkę  w  parku,  doznałem 
wrażenia, że coś czyni mi znak. Ogród był pusty i nagi. Ale... jak by to powiedzieć? Nie miał 
swojego zwyczajnego wyglądu, uśmiechał się do mnie. Zatrzymałem się na chwilę, oparty o 
ogrodzenie,  a  potem  nagle  zrozumiałem,  że  jest  niedziela.  To  był  jakby  lekki  uśmiech  na 
drzewach, na trawnikach. To było nie do opisania, należałoby powiedzieć bardzo szybko: "To 
jest  park,  zima,  niedzielny  poranek."  Puściłem  pręty  ogrodzenia,  odwróciłem  się  w  stronę 
domów i  mieszczańskich ulic i powiedziałem półgłosem:  "To niedziela." To niedziela: poza 
dokami, wzdłuż morza, koło dworca towarowego, wokół miasta są puste hale, a w ciemności 
nieruchome  maszyny.  We wszystkich domach  mężczyźni golą  się przy oknach. głowę  mają 
przechyloną,  patrzą  to  na  lusterko,  to  na  zimne  niebo,  żeby  zobaczyć,  czy  będzie  pogoda. 
Burdele otwierają się przed pierwszymi klientami, ludźmi ze wsi i żołnierzami. W kościołach, 
w świetle świec mężczyzna pije wino wobec klęczących kobiet.  

Na wszystkich przedmieściach, pomiędzy nie kończącymi się ścianami fabryk, ruszyły 

długie czarne szeregi  i powoli posuwają  się naprzód ku śródmieściu. Na  ich przyjęcie ulice 
przybrały  wygląd  z  dni  zamieszek:  wszystkie  magazyny,  prócz  tych  z  ulicy  Tournebride, 
opuściły żelazne żaluzje. Niedługo czarne kolumny wtargną na te ulice, które udają martwotę: 
najpierw przyjdą kolejarze z Touryille i ich żony pracujące w mydlarniach Saint-Symphorin, 
potem  drobno  mieszczanie  z  Jouxtebouyille,  potem  robotnicy  przędzalni  Pinot,  potem 
wszyscy rzemieślnicy z dzielnicy Saint-Ma xence; mężczyźni z Thierache przybędą ostatnim 
tramwajem o jedenastej.  

Wkrótce zrodzi się niedzielny tłum pomiędzy zaryglowanymi magazynami i zamknie 

tymi drzwiami.  

Jakiś zegar wydzwania wpół do dziesiątej i ruszam w drogę: w niedzielę o tej godzinie 

można zobaczyć w Bouville wyborne widowisko, byle nie zjawić się zbyt późno po wyjściu 
ludzi z sumy.  

Mała  uliczka  Josephine-Soulary  jest  martwa,  czuć  ja  piwnicą.  Ale  jak  w  każdą 

niedzielę napełnia ją wspaniały dźwięk: to odgłos morza. Skręcam w ulicę President-Chamart, 
przy której stoją trzypiętrowe domy, z wysokimi białymi okiennicami. Ta ulica notariuszy jest 
cała ogarnięta donośnym niedzielnym zgiełkiem. W pasażu Gilet hałas jeszcze się zwiększa, 
rozpoznaję go: jest to hałas czyniony przez mężczyzn. Potem nagle na lewo następuje jak by 
wybuch  światła  i dźwięków. Jestem u celu:  oto ulica Tournebride, pozostaje  mi tylko zająć 
miejsce wśród bliźnich, a zobaczę szanownych panów wymieniających ukłony kapeluszem.  
Jeszcze  przed sześćdziesięciu  laty nikt nie śmiałby przewidywać cudownej przyszłości ulicy 
Tournebride, którą mieszkańcy Bouyille nazywają dzisiaj małe Prado. Widziałem plan z 1847 
roku, gdzie jej nawet nie było. Wtedy musiała to być czarna i cuchnąca kiszka, ze  ściekiem, 
który unosił pomiędzy kostkami bruku łby i wnętrzności ryb.  

Ale  w  końcu  roku  1873  Zgromadzenie  Narodowe  ogłosiło  budowlą  użyteczności 

publicznej kościół wznoszony na wzgórzu Montmartre. Ledwo w kilka miesięcy potem żona 
mera Bouville miała widzenie: jej patronka, święta Cecylia, ukazała się udzielając jej nagany. 
Czyż można było znieść, aby w każdą niedzielę elita walała się błotem chodząc do Saint-Re 
lub do Saint-Claudien słuchać  mszy razem  ze  sklepikarzami?  Czy  Zgromadzenie Narodowe 
nie  dało  przykładu?  Bouville  miało  teraz  dzięki  opiece  nieba  pierwszorzędną  sytuację 
ekonomiczną; czy nie należało postawić kościoła, żeby oddać hołd Panu?  

Wizje  spodobały  się.  Rada  miejska  odbyła  historyczne  zebranie  i  biskup  zgodził  się 

przyjmować  składki.  Pozostawało  wybrać  miejsce.  Stare  rodziny  kupców  i  armatorów  były 
zdania, że powinno się wznieść budowlę na szczycie Coteau Vert, gdzie zamieszkiwały, "aby 

background image

 

38 

święta  Cecylia  czuwała  nad  Bouville,  jak  Najświętsze  Serce  Jezusa  nad  Paryżem".  Nowi 
panowie  z  bulwaru  Maritime,  jeszcze  nieliczni,  ale  bardzo  bogaci,  nadstawili  ucha:  daliby 
owszem,  co  należy,  ale  kościół  powinno  się  wznieść  na  placu  Marignan;  jeśli  płacili  na 
kościół, to oczywiście chcieli z niego korzystać; nie było im niemiłe pozwolić odczuć swoją 
potęgę  tej  wyniosłej  burżuazji,  która  traktowała  ich  jak  parweniuszy.  Biskup  wymyślił 
wyjście kompromisowe.  

Kościół  został  zbudowany  w  połowie  drogi  pomiędzy  Coteau  Vert  i  bulwarem 

Maritime,  na  placu  Halle-aux-Morues,  który  nazwano  placem  Sainte-Cecile-de-la-Mer.  Ten 
monstrualny budynek ukończony w roku 1887 kosztował co najmniej czternaście milionów.  

Ulica Tournebride szeroka, ale brudna i mająca złą opinię musiała zostać całkowicie 

przebudowana,  a  jej  mieszkańców  odsunięto  stanowczo  poza  plac  Świętej  Cecylii;  
małe  Prado  stało  się  -  zwłaszcza  w  niedzielę  rano  miejscem  spotkań  elegantów  i 
znakomitości.  Na  promenadzie  dla  elity  zaczęto  zakładać  piękne  magazyny.  Są  otwarte  w 
poniedziałek  wielkanocny,  całą  noc  Bożego  Narodzenia,  we  wszystkie  niedziele  aż  do 
południa. Obok wędliniarni Juliena, gdzie sprzedaje  się świetne gorące pasztety, ciastkarnia 
Foulon wystawia swoje słynne specjalności, cudowne stożkowate ciasteczka z różowoliliowej 
masy ozdobione fiołkiem z cukru.  

Na  wystawie  księgarza  Dupaty  można  zobaczyć  nowości  wydawnictwa  Plon,  kilka 

książek  technicznych,  jak  na  przykład  teoria  okrętów  lub  traktat  o  ożaglowaniu,  wielką 
ilustrowaną  historię  Bouville  i  gustownie  ułożone  wydawnictwa  luksusowe:  Koenigsmark, 
oprawne w niebieską skórę, Księgę moich synów Pawła Doumer, oprawną w skórę beżową z 
purpurowymi  kwiatami.  Kwiaciarnia  Piegeois  oddziela  "Dom  mody,  modele  paryskie" 
Ghislaine  od  antykwariusza  Paquin.  Fryzjer  Gustaw,  zatrudniający  cztery  manikiurzystki, 
zajmuje pierwsze piętro w nowym budynku pomalowanym na żółto.  

Przed  dwoma  laty  na  rogu  zaułka  Moulins-Gemeaux  i  ulicy  Tournebride  mały 

bezwstydny  sklepik  wystawiał  jeszcze  reklamę  Tu-pu-nez,  środka  owadobójczego. 
Prosperował w czasach, gdy handlarze głośno polecali sztokfisza na placu Świętej Cecylii,  i 
miał  sto  lat.  Nieczęsto  myto  szyby  wystawowe:  poprzez  kurz  i  parę  z  trudem  dało  się 
rozróżnić  tłum  małych  postaci  z  wosku,  ubranych  w  kaftany  płomiennego  koloru,  a 
wyobrażających szczury i myszy. 

 Zwierzęta  wychodziły  na  ląd  z  ogromnego  statku,  podpierając  się  laskami;  ledwo 

dotknęły ziemi, a już wieśniaczka ubrana kokieteryjnie, ale sina i czarna od brudu, zmuszała 
je  do  ucieczki  skrapiając  Tu-pu-ez'em.  Bardzo  lubiłem  ten  sklepik,  miał  wygląd  uparty  i 
cyniczny,  o  dwa  kroki  od  najdroższego  kościoła  Francji  przypominał  z  bezczelnością  o 
prawach robactwa i brudu.  

Stara  z  drogerii  umarła  zeszłego  roku  i  jej  bratanek  sprzedał  dom.  Wystarczyło 

wyburzyć kilka ścian: teraz jest to mała salka konferencyjna "Bombonierka". Henry Bordeaux 
miał tam w zeszłym roku pogadankę o alpinizmie.  

Nie trzeba się spieszyć na ulicy Tournebride: rodziny kroczą powoli. Czasem można 

się wysforować o jeden szereg, gdyż cała rodzina weszła do Foulona czy Piegeois. To znów 
trzeba  się  zatrzymać  i  zwolnić  kroku,  bo  dwie  rodziny,  z  których  jedna  stanowi  część 
kolumny idącej w górę ulicy, a druga kolumny idącej w dół, spotkały się i trwają w uścisku 
dłoni. Posuwam się powolutku.  

Przerastam  obie  kolumny  o  głowę  i  widzę  kapelusze,  morze  kapeluszy.  

Większość  z  nich  jest  czarna  i  sztywna.  Od  czasu  do  czasu  widać,  jak  kapelusz,  uniesiony 
czyjąś  ręką,  odkrywa  czułe  połyskiwanie  czaszki;  po  kilku  chwllach  ciężkiego  lotu  osiada 
znów.  Pod  numerem  16  ulicy  Tournebride  czapnik  Urbain,  specjalista  od  kepi,  zawiesił  w 
powietrzu, jak symbol, ogromny czerwony kapelusz arcybiskupi; złote chwasty zwisają dwa 
metry nad ziemią.  

background image

 

39 

Zatrzymujemy  się:  właśnie  pod  chwastami  utworzyła  się  grupa.  Mój  sąsiad  czeka 

cierpliwie, z opuszczonymi rękami: ten mały, blady i kruchy jak porcelana starzec to chyba 
Coffier, prezes Izby Handlowej. Podobno bardzo onieśmiela ludzi, gdyż nigdy nic nie mówi. 
Mieszka na szczycie Coteau Vert, w wielkim domu z cegieł, którego okna są zawsze otwarte 
na  oścież.  No  już:  grupa  się  rozdzieliła,  ruszamy.  Uformowała  się  inna,  ale  zajmuje  mniej 
mięjsca,  ledwo  utworzona,  upchnęła  się  na  wystawe  Ghislaine.  Kolumna  nawet  się  nie 
zatrzymuje, tylko trochę zbacza: defilujemy przed sześcioma osobami podającymi sobie ręce: 
"Dzień dobry panu, bardzo się cieszę, jak się pan miewa, niech pan założy kapelusz, bo się 
pan zaziębi; rzeczywiście. proszę pani, nie jest za ciepło. Moja droga przedstawiam ci doktora 
Lefrancois.  Doktorze,  bardzo  się  cieszę  że  pana  poznałam,  mój  mąż  ciągle  mi  opowiada  o 
doktorze Lefrancois, który go tak dobrze leczył, niechże pan założy kapelusz, doktorze. bo się 
pan zaziębi na tym zimnie.  

Ale doktór by się szybko wyleczył: niestety, proszę pani, najgorzej wygląda leczenie 

lekarzy, doktór jest wybitnym muzykiem. Mój Boże, panię doktorze, nie wiedziałam, gra pan 
na  skrzypcach?  Doktór  jest  bardzo  utalentowany."  Mały  staruszek  obok  mnię  to  na  pewno 
Coffięr.  Jest  w  grupie  jedna  kobieta,  brunetka,  która  pożera  go  oczami,  uśmiechając  się 
jednocześnie  do  doktora.  Ma  taka  minę,  jakby  myślała:  "To  pan  Coffier,  prezes  Izby 
Handlowej;  jakże on onieśmiela swoim wyrazem twarzy, zdaje się, że jest bardzo chłodny." 
Ale pan Coffier nie raczył nic zauważyć: to są ludzie z bulwaru Maritime, oni nie należą do 
towarzystwa.  

Od  czasu,  gdy  przychodzę  na  tę  ulicę  oglądać  niedzielne  ukłony,  nauczyłem  się 

rozróżniać ludzi z bulwaru od tych z Coteau. Kiedy facet ma na sobie nowy płaszcz, miękki 
filcowy  kapelusz,  koszulę  olśniewającej  białości,  to  niewątpliwie  ktoś  z  bulwaru  Maritime. 
Ludzie z Coteau Vert wyróżniają się trudnym do określenia przygnębiającym i wzbudzającym 
litość wyglądem. Mają wąskie ramiona i bezczelną minę na zużytej twarzy. Mogę przysiąc, że 
ten  gruby  pan  trzymający  dziecko  za  rączkę  to  Coteau:  jego  twarz  jest  zupełnie  szara,  a 
krawat zawiązany jak sznurek.  

Gruby pan zbliża się do nas: wpatruje się w pana Coffier. Ale zbliżając się do niego, 

odwrócił  głowę  i  zaczął  żartować  po  ojcowsku  ze  swoim  chłopczykiem.  Jeszcze  kilka 
kroków,  pochylony  ku  synkowi,  oczy  zatopione  w  jego  oczach,  jest  tylko  tatusiem;  potem 
nagle odwraca się szybko w naszą stronę, rzuca żywe spojrzenie staruszkowi i pozdrawia go 
szerokim, suchym zaokrąglonym gestem. Mały chłopiec zbity z tropu nie zdejmuje czapki: to 
sprawa między dorosłymi.  

Na  rogu  ulicy  Basse-de-Vieille  nasza  kolumna  uderza  w  kolumnę  wiernych 

wychodzących  ze  mszy:  dziesięć  osób  potrąca  się  i  wita,  są  porwani  wirem  i  wymieniają 
ukłony  zbyt  szybko,  abym  mógł  je  opisać  szczegółowo;  ponad  tym  mięsistym  i  bladym 
tłumem  wznosi  swoją  potworną  białą  masę  kościół  Sainte-Cecile:  kredowa  biel  na  tle 
ponurego  nieba;  wewnątrz  tych  jaśniejących  murów  kościół  zatrzymuje  w  swych  ścianach 
trochę nocnej czerni.  

Wyruszamy w nieco odmiennym porządku. Pan Coffier, odepchnięty, został w tyle za 

mną.  Pani  ubrana  na  granatowo  przykleiła  się  do  mojego  lewego  boku.  Wyszła  ze  mszy. 
Mruga oczami, nieco oślepiona, znalazłszy się znów na dworze. Ten pan, który idzie przede 
mną z chudą szyją, to jej mąż.  

Na drugim chodniku pan idący pod rękę ze swoją żoną szepnął jej kilka słów do ucha i 

uśmiechnął  się.  Ona  natychmiast  pozbawia  swoją  biaława  twarz  wszelkiego  wyrazu  i  idzie 
kilka kroków jak ślepa. Te oznaki nie mogą budzić wątpliwości: będą się komuś kłaniać.  

Rzeczywiście, za chwilę pan wyrzuca rękę w górę. Kiedy palce znajdują się tuż przy 

kapeluszu, odczekuje sekundę przed delikatnym ujęciem nakrycia głowy. Potem powoli unosi 
kapelusza, schylając  nieco głowę, aby  łatwiej go zdjąć, a  jego żona podryguje, wpisując  na 
twarz  młody  uśmiech.  Jakiś  cień  przechodzi  koło  nich  i  kłania  się:  ale  ich  dwa  bliźniacze 

background image

 

40 

uśmiechy nie znikają natychmiast, pozostają przez kilka chwil na wargach, jak coś w rodzaju 
powidoku.  

Kiedy  pan  i pani  mijają  mnie, odzyskali  już swoją obojętność, ale  jeszcze pozostaje 

wesoły obrys wokół ust.  

Już koniec: tłum jest mniej gęsty, ukłony stają się rzadsze, a wystawy sklepów jakoś 

mniej  wytworne:  jestem  na  końcu  ulicy  Tournebride.  Czy  przejść  na  drugą  stronę  i  wrócić 
drugim chodnikiem? Ale chyba mam tego dość, dosyć już widziałem różowych czaszek, tych 
dystyngowanych 

twarzyczek 

bez 

wyrazu. 

Przejdę 

przez 

plac 

Marignan.  

Gdy wysuwam się ostrożnie z kolumny, głowa prawdziwego pana wyskakuje tuż obok mnie 
czarnym  kapeluszem.  To  mąż  pani  ubranej  na  granatowo.  Ach?  Piękna  długa  czaszka 
dolichocefala  porośnięta  krótkimi  gęstymi  włosami,  piękny  amerykański  wąs,  usiany 
srebrnymi nitkami.  
I uśmiech, zwłaszcza ten wspaniały kulturalny uśmiech.  
Oczywiście, jest także lorgnon gdzieś na nosie.  
Powiadał odwracając się do żony.  
"To  nowy  rysownik  w  fabryce.  Zastanawiam  się,  co  tutaj  robi.  Dobry  chłopczyna,  tylko 
nieśmiały,  bawi  mnie."  Koło  szyby  sklepu  z  wędlinami  Juliena  młody  rysownik,  który 
właśnie  wyszedł  od  fryzjera,  jeszcze  zaróżowiony,  ze  spuszczonymi  oczyma  i  upartą  miną, 
wygląda  jak  przepełniony  rozkoszą.  To  na  pewno  pierwsza  niedziela,  kiedy  ośmielił  się 
przemierzyć ulicę Tournebride. Ma minę, jakby przystępował do pierwszej komunii. Założył 
ręce  do  tyłu,  a  twarz  skierował  w  stronę  wystawy  z  zawstydzeniem  zgoła  podniecającym; 
patrzy nie widzącym wzrokiem na cztery kiełbaski błyszczące od galarety, które panoszą się 
na warstwie pietruszki z wędliniarni wychodzi kobieta i bierze go pod ramię.  

To jego żona, całkiem młoda pomimo zniszczonej cery. Może się kręcić wokół ulicy 

Tournebride  i  tak  nikt  nie  weźmie  jej  za  panią;  zdradza  ją  cyniczny  blask  oczu,  rozsądny  i 
doświadczony  wyraz  twarzy.  Prawdziwe  panie  nie  wiedzą,  ile  co  kosztuje,  lubią  piękne 
szaleństwa; ich oczy to piękne, naiwne kwiaty, kwiaty cieplarniane.  

Z wybiciem pierwszej przychodzę do baru Vezelize.  
Starcy są na miejscu, jak zawsze. Dwaj rozpoczęli już posiłek. Czwórka gra w manillę 

i  pije  aperitify.  Inni  stoją  i  przyglądają  się  grzecznie,  czekając,  aż  im  położą  nakrycie.  
Najwyższy  ma  bujną  brodę,  to  urzędnik  z  kantoru  wymiany  pieniędzy.  Drugi  jest 
emerytowanym  komisarzem  Biura  Morskiego.  Jedzą  i  piją,  jakby  mieli  dwadzieścia  lat.  W 
niedzielę zamawiają kapustę i kiełbaski. Świeżo przybyli pytają tych, którzy już jedzą:  
"To jak? Wciąż niedzielna kapustka?"  
Siadają i wzdychają z zadowoleniem:  
"Marietta,  moja  mała,  piwo  bez  piany,  kapustę  z  kiełbaskami."  Ta  Marietta  jest  dość 
swobodna.  Gdy  zasiadam  przy  stoliku  w  głębi,  purpurowy  starzec  zaczyna  kaszleć  z 
wściekłości, w czasie gdy ona nalewa mu wermut.  
"Co to jest, nalej więcej" - mówi kaszląc.  
Ale teraz ona wpada w gniew, jeszcze nie skończyła nalewać:  
"Niechże mi pan pozwoli nalać, o co chodzi? Ale pan jest, jeszcze nie ma o co, a już ma za 
złe." Inni zaczynają się śmiać. 
"Karta gra!" Agent wymiany idzie na swoje miejsce i bierze Mariettę za ramiona:  
Dziś niedziela, Marietto. Będzie dzisiaj po południu kino z mężulkiem?  
-  Oczywiście!  To  dzień  Antoinette.  Ale  co  do  mężulka,  to  ja  układam  sobie  dzień."  
Agent wymiany usiadł naprzeciw ogolonego gładko starca o nieszczęśliwej minie.  
Ogolony starzec zaczyna zaraz coś żywo opowiadać. Agent nie słucha go: krzywi się i szarpie 
brodę. Nigdy nie zwracają uwagi na swoje słowa.  
Rozpoznaję gości koło siebie. To sklepikarze z sąsiedztwa.  

background image

 

41 

W niedzielę ich służąca ma "wychodne". Więc przychodzą tutaj i siadają zawsze przy 

tym  samym  stoliku.  Mąż  zajada  wielkie  różowe  żeberko  wołowe.  Żona  dłubie  w  swoim 
talerzu.  To  czterdziestoletnia  blondynka  z  czerwonymi  i  jedwabistymi  policzkami.  Pod 
satynową bluzką  ma  ładne twarde piersi. Przy każdym posiłku wytrąbi  butelkę czerwonego 
wina, jak mężczyzna.  

Będę czytał Eugenię Grandet. Nie dlatego, żeby mi to sprawiało wielką przyjemność: 

trzeba jednak coś robić.  
Otwieram książkę na chybił trafił: matka i córka mówią o rodzącej się miłości Eugenii:  
Eugenia pocałowała ją w rękę mówiąc:  
- Jakaż jesteś dobra, mateczko.  
Te słowa rozpromieniły starą twarz matki, napiętnowaną długotrwałą boleścią.  
- Czy on ci się podoba? - zapytała Eugenia.  
Pani Grandet posłała jej tylko uśmiech; a potem, po chwili milczenia, powiedziała półgłosem:  
- Czyżbyś go więc już kochała? To nie byłoby dobrze.  
- Niedobrze - podjęła Eugenia - a dlaczegóż? Tobie się podoba, podoba się Nanon, dlaczego 
mnie nie miałby się podobać?  
Wiesz, mamo, nakryjmy dla niego do obiadu.  
Rzuciła robótkę, matka uczyniła tak samo mówiąc:  
- Jesteś szalona!  
Ale było jej przyjemnie usprawiedliwiać szaleństwo córki, dzieląc je.  
Eugenia zawołała Nanon.  
- No co, czego jeszcze panienka chce?  
- Nanon, na pewno będziesz miała śmietankę na obiad?  
- Tak! Na obiad, tak - odpowiedziała stara Służąca.  
- Więc wiesz, podaj mu bardzo mocnej kawy, słyszałam, od pana des Grassins, że w Paryżu 
robi się bardzo mocną kawę. Nasyp dużo.  
- A skąd według panienki mam ją wziąć?  
- Kup.  
- A jak mnie pan zobaczy?  
- Jest na łąkach...  

Przez  cały  czas,  odkąd  przyszedłem,  moi  sąsiedzi  siedzieli  cicho,  ale  nagle  oderwał 

mnie od czytania głos męża.  
Mąż z miną rozbawioną i tajemniczą:  
"Powiedz, widziałaś?" Żona podskakuje i patrzy na niego, jakby się obudziła.  
On je i pije, a potem podejmuje, z tą samą złośliwą miną:  
"Ha, ha."  
Cisza, żona zamyśliła się znów. Nagle otrząsa się i pyta:  
"Co ty mówisz?  
- Wczoraj, Zuzanna.  
- A tak - mówi żona - poszła do Wiktora.  
- A co ci mówiłem?" Żona odpycha talerz ze zniecierpliwioną miną.  
"To niedobre." Na brzegu jej talerza pełno kawałeczków szarego mięsa, które wypluła. Mąż 
idzie za swoją myślą.  
"Ta kobietka..." Milknie i jakby się uśmiecha. Naprzeciw nas stary agent z kantoru posapuje i 
głaszcze ramię Marietty. Za chwilę:  
"Mówiłem ci o tym niedawno.  
- Co mi mówiłeś?  
- O Wiktorze, że ona pójdzie do niego. Co ty wyprawiasz - pyta nagle z wystraszoną miną - 
nie lubisz tego?  
- Niedobre jest.  

background image

 

42 

- To już nie to - mówi on z naciskiem - to już nie to, co za czasów Hecarta. Wiesz, gdzie jest 
Hecart?  
- Jest w Domremy, nie?  
- Tak, kto ci powiedział?  
- Ty mówiłeś mi o tym w niedzielę." Ona zjada okruch chleba leżący na papierowym obrusie.  
Potem gładząc ręką papier na brzegu stołu, z wahaniem:  
"Wiesz, mylisz się. Zuzanna już nie... .  
- To możliwe, córuniu, to oczywiście możliwe" - odpowiada on z roztargnieniem. Szuka 
oczami Marietty, daje jej znak.  
"Gorąco." Marietta opiera się swobodnie o brzeg stolika.  
"Och, jak gorąco - mówi jękliwie żona - duszno tu niemożliwie i wołowina jest niedobra, 
powiem szefowi, to już nie to, co było, otwierajcie trochę lufcik, Marietto.." Mąż podejmuje 
znów z rozbawioną miną:  
"Naprawdę nie widziałaś jej oczu?  
- Ale kiedy, kotek?" Przedrzeźnia ją niecierpliwie:  
"No kiedy, kotku? To właśnie cała ty. W grudniu po południu.  
- Myślisz, że wczoraj? Aha!  
On śmieje się, spogląda przed siebie i recytuje bardzo szybko, lecz dość starannie: Oczy jak u 
kota na puszczy.  
Jest tak zadowolony, że zdaje się nie pamiętać, co chciał przez to powiedzieć. Teraz ona 
rozjaśnia się zupełnie:  
"Ha, ha, stary lis." Poklepuje go po plecach.  
"Stary lis, stary lis." On powtarza z większą pewnością.  
"Oczy jak u kota na puszczy. Ona przestaje się śmiać:  
"Nie, naprawdę, ona jest poważna." On pochyla się i szepcze jej coś długo do ucha. Ona 
patrzy na niego przez chwilę z otwartymi ustami, z twarzą uważną i wesołą, jak ktoś, kto ma 
parsknąć, a potem nagle cofa się i drapie go po rękach.  
"To nieprawda, nieprawda." On mówi rozważnym i pewnym głosem:  
"Posłuchaj, mała, skoro tak powiedział? Gdyby to nie była prawda, po co by mówił?  
- Nie, nie. , ,  
- Przecież powiedział. Posłuchaj, przypuśćmy ...  
Ona zaczyna się śmiać:  
"Śmieję się, bo myślę o Rene.  
- Tak,"  
On też się śmieje. Ona mówi cicho, ale dobitnie:  
"Więc spostrzegł się we wtorek.  
- W czwartek.  
- Nie, we wtorek, rozumiesz, z powodu..."  
Rysuje w powietrzu rodzaj elipsy.  
Długie milczenie. Mąż macza kawałeczek chleba w sosie.  
Marietta  zmienia  talerze  i  przynosi  placek.  Ja  też  zaraz  wezmę  placek.  Nagle  żona,  trochę 
zadumana, z wyniosłym uśmiechem i odrobiną zgorszenia na wargach, mówi przeciągle:  
"No wiesz, coś takiego." W jej głosie jest tyle zmysłowości, że on poruszył się, głaszcze ją po 
głowie tłustą ręką.  
"Charles,  przestań,  podniecasz  mnie,  kochanie"  -  mówi  ona  z  pełnymi  ustami,  uśmiechając 
się.  
Próbuję znów czytać:  
- A skąd według panienki mam ją wziąć?  
- Kup.  
- A jak mnie pan zobaczy?  

background image

 

43 

 
Ale znów słyszę, jak żona mówi:  
"Wiesz, Marta się uśmieje, opowiem jej..." Sąsiedzi umilkli. Po placku Marietta przyniosła im 
suszone  śliwki  i  żona  zajęta  jest  wdzięcznym  wypluwaniem  pestek  na  łyżeczkę.  Mąż 
utkwiwszy wzrok w suficie wybija na stole takt marszowy. Zdawałoby się, że ich normalnym 
stanem  jest  milczenie,  a  rozmowa  lekką  gorączką,  której  czasem  dostają.  
- A skąd według panienki mam ją wziąć?  
- Kup.  
Zamykam książkę, pójdę się przejść.  

Kiedy  wyszedłem  z  baru  "Vezelize",  była  już  prawie  trzecia;  czułem  w  całym  ciele 

ciężkość  popołudnia.  Nie  mojego  popołudnia:  ich  popołudnia,  tego,  które  sto  tysięcy 
mieszkańców  Bouyille  przeżyje  razem.  O  tej  właśnie  porze  po  obfitym  i  długim  obiedzie 
niedzielnym wstawali od stołu i coś już dla nich umarło. Niedziela wyczerpała swą lekkość i 
młodość. Należało teraz strawić kurczaka i placek, ubrać się na wieczór.  

Dzwonek kina "Eldorado" dźwięczał w jasnym świeżym powietrzu. To dzwonienie w 

biały  dzień  należało  do  swojskich  niedzielnych  odgłosów.  Ponad  sto  osób  stało  w  kolejce 
wzdłuż zielonej ściany. Wszyscy czekali łakomie na godzinę słodkich ciemności, odprężenia, 
zapomnienia,  godzinę,  w  czasie  której  ekran,  lśniący  jak  biały  kamień  w  wodzie,  będzie 
mówił  i  marzył za  nich. Próżna chęć:  pozostanie  w nich  jakieś  napięcie; za  bardzo bali się, 
aby im nie popsuto ich pięknej niedzieli. Za chwilę, jak w każdą niedzielę, spotka ich zawód: 
film okaże  się głupi, sąsiad  będzie palił  fajkę  lub spluwał pomiędzy  kolanami,  albo Lucjan 
będzie  nieprzyjemny,  nie  powie  miłego  słowa,  czy  też  jakby  na  przekór,  właśnie  dzisiaj, 
akurat wtedy, kiedy wybrali się do kina, znów odezwie się ból między żebrami.  

Za  chwilę,  jak  w  każdą  niedzielę,  małe  głuche  złości  będą  rosnąć  w  ciemnej  sali.  

Poszedłem  spokojną ulicą Bressan. Słońce rozproszyło chmury,  była pogoda. Z willi "Fala" 
wyszła rodzina.  

Córka  zapinała  rękawiczki  stojąc  na  chodniku.  Mogła  mieć  jakieś  trzydzieści  lat. 

Matka,  tkwiąc  na  pierwszym  stopniu  drzwi  wejściowych,  patrzyła  prosto  przed  siebie,  z 
pewną miną, oddychając głęboko. Jeśli chodzi o ojca, widziałem tylko jego olbrzymie plecy. 
Schylony nad zamkiem, zamykał drzwi na klucz. Dom pozostanie pusty i ciemny aż do ich 
powrotu.  W  sąsiednich  domach,  już  zaryglowanych  i  opustoszałych,  meble  i  parkiety 
trzeszczały lekko. Przed wyjściem zgaszono w jadalni ogień na kominku. Ojciec zrównał się z 
dwiema kobietami i rodzina bez słowa ruszyła przed siebie. Dokąd poszli? W niedzielę idzie 
się  na  dostojny  cmentarz  lub  składa  się  wizytę  rodzicom,  albo  też,  jeśli  jest  się  zupełnie 
wolnym, spaceruje się na: Molo.  

Byłem  wolny.  poszedłem  ulicą  Bressan,  która  wychodzi  na  Molo-Promenadę.  

Niebo było bladoniebieskie: kilka dymów, kilka pióropuszy; od czasu do czasu przez słońce 
przechodziła  Pędzona  wiatrem  chmura.  W  dali  widziałem  balustradę  z  białego  cementu 
ciągnącą się wzdłuż Mola-Promenady, przez prze świty błyszczało morze.  

Rodzina skręciła na prawo w ulicę Aumónier-Hilaire, która wspina się na Coteau Vert. 

Widziałem,  jak  wchodząc  powolnym  krokiem,  tworzyli  trzy  czarne  plamy  na  migoczącym 
asfalcie. Skręciłem w lewo i wszedłem w tłum kroczący brzegiem morza.  

Tłum był bardziej przemieszany niż rankiem. Wydawało się, że ci wszyscy ludzie nie 

mieli  już  siły  na  podtrzymywanie  tej  pięknej  hierarchii  społecznej,  z  której  byli  tak  dumni 
przed obiadem. Kupcy i urzędnicy szli obok siebie; pozwalali, aby zwykli ubogo wyglądający 
pracownicy  ocierali  się  o  nich,  a  nawet  potrącali  ich  i  stawali  na  drodze.  
Arystokracje, elity, kręgi zawodowe stopiły się w tym ciepłym tłumie. Stali się prawie tylko 
ludźmi, którzy nic nie reprezentowali.  

Kałuża światła w głębi to morze. Był odpływ. Kilka skał ledwo wychylających się z 

wody  przebijało  wierzchołkami  tę  świetlaną  powierzchnię.  Na  piasku  spoczywały  łodzie 

background image

 

44 

rybackie w pobliżu oślizgłych bloków kamiennych, rzuconych bezładnie, u stóp mola - miały 
chronić  je  przed  falami,  które  kipiały  między  blokami.  U  wejścia  do  przedportu  na  niebie 
wybielonym przez słońce odcinał się cień pogłębiarki. Każdego wieczoru aż do północy wyje, 
jęczy i hałasuje jak wszyscy diabli. Ale w niedzielę robotnicy idą na spacer na ląd, jest tylko 
jeden strażnik na pokładzie: pogłębiarka stoi cicho.  

Słońce  było  jasne  i  blade:  kieliszek  białego  wina.  Jego  światło  ledwo  muskało  ciała 

nie obdarzając ich ani cieniem, ani wypukłością: twarze i ręce widniały jak blado złote plamy. 
Wszyscy ci ludzie w paltach zdawali się unosić lekko o kilka piędzi nad ziemią. Od czasu do 
czasu  wiatr  popychał  na  nas  cienie,  drżące  jak  woda;  twarze  gasły  na  chwilę,  stawały  się 
kredowe.  

Była niedziela. wciśnięty pomiędzy balustradę i ogrodzenia domków willowych tłum 

odpływał  małymi  falami,  aby  rozpłynąć  się  w  tysiącu  strumyczków  poza  wielkim  hotelem 
Towarzystwa Transatlantyckiego. Ile dzieci! Dzieci w wózkach, na ręku, prowadzone za rękę 
lub kroczące po dwoje, po troje przed swoimi rodzicami, z napuszoną miną.  

Niewiele  godzin  przedtem  widziałem  te  wszystkie  twarze  prawie  triumfujące,  w 

świeżości niedzielnego poranka.  

A  teraz  ociekające  słońcem,  wyrażały  tylko  spokój,  odprężenie,  pewien  upór.  

Niewiele gestów. oczywiście kłaniano się jeszcze, ale bez rozmachu, bez nerwowej porannej 
radości. Wszyscy ludzie odchylali się trochę do tyłu unosząc głowę, ze wzrokiem utkwionym 
w dali, wystawieni na wiatr, który napierał na nich, nadymając płaszcze. Od czasu do czasu 
suchy, szybko zduszony śmiech, krzyk matki: "Jean, Jean, proszę cię." A potem cisza. Lekki 
zapach słabego tytoniu: to palą urzędnicy. Salammbo, Aicha, niedzielne papierosy. Na kilku 
bardziej  odprężonych  twarzach  dostrzegłem  jakby  nieco  smutku:  ale  nie,  ci  ludzie  nie  byli 
smutni,  ani  weseli:  odpoczywali.  Ich  szeroko  otwarte  i  nieruchome  oczy  odbijały  biernie 
morze  i  niebo.  Za  chwilę  wrócą,  wypiją  przy  stole  w  jadalni  filiżankę  herbaty  w  gronie 
rodzinnym. Ale w tej chwili chcieli żyć, wydatkując jak najmniej, oszczędzając gestów, słów, 
myśli, płynąc na wznak: mieli tylko jeden dzień dla wygładzenia swoich zmarszczek, kurzych 
łapek gorzkich fałdów, które tworzy tygodniowa praca. Tylko jeden dzień. Czuli, jak minuty 
przeciekają im pomiędzy palcami; czy zdążą zgromadzić dostatecznie dużo młodości, aby w 
poniedziałek zacząć od nowa? Oddychali pełną piersią, gdyż powietrze morskie ożywia: tylko 
regularne i głębokie oddechy, jak oddechy śpiących, świadczyły jeszcze o ich życiu. Szedłem 
lekko  jak  kot,  nie  wiedziałem,  co  począć  z  moim  świeżym  i  jędrnym  ciałem  pośród  tego 
tragicznego, odpoczywającego tłumu.  

Morze było teraz szaroniebieskie; przybierało powoli.  
W nocy będzie przypływ. Tej nocy Molo-Promenada opustoszeje bardziej niż bulwar 

Victor-Noir.  Z  przodu  i  na  lewo  zabłyśnie  czerwone  światło  w  kanale  wejściowym.  Słońce 
powoli zniżało się ku morzu. Rozpaliło po drodze okno normandzkiego domku. Jakaś kobieta, 
oślepiona, podniosła ociężałym ruchem rękę do oczu i potrząsnęła głową.  
"Gaston. razi mnie - powiedziała niby ze śmiechem.  
-  No,  no!  Dobre  słoneczko  -  mówi  jej  mąż  -  nie  grzeje,  ale  jednak  jest  przyjemnie."  Ona 
odwrócona ku morzu mówi jeszcze:  
"Myślałam, że będzie ją widać.  
- Nie ma mowy - mówi mężczyzna - jest pod słońce." Mówili na pewno o wyspie Caillebotte, 
której  południowy  przylądek  powinno  było  być  widać  pomiędzy  koparką  i  nadbrzeżem 
przedportu.  

Światło złagodniało. W tej niepewnej godzinie czuć było już wieczór. Niedziela miała 

już  swoją  przeszłość.  Wille  i  szara  balustrada  zdawały  się  bliskimi  wspomnieniami.  
Jedna po drugiej twarze traciły swoją swobodę, wiele z nich nabrało prawie wyrazu czułości.  
Młoda kobieta w ciąży wspierała się na młodym mężczyźnie o blond włosach i o brutalnym 
wyrazie twarzy.  

background image

 

45 

"Tam, tam, tam, spójrz - powiedziała.  
- Co?  
-  Tam,  tam,  mewy."  Wzruszył  ramionami:  nie  było  mew.  Niebo  stało  się  prawie  zupełnie 
czyste, trochę różowe na horyzoncie.  
"Słyszałam je. Posłuchaj, krzyczą." Odpowiedział:  
"To coś zgrzytnęło." Zalśniła latarnia gazowa. Zdaje się, przeszedł latarnik.  
Dzieci czekają na niego, gdyż jest to znak do powrotu.  

Ale to był tylko ostatni odblask słońca. Niebo było jeszcze jasne, ale ziemia kąpała się 

już w półcieniu. Tłum przerzedzał się, słychać było wyraźnie rzężenie morza. Młoda kobieta 
oparta  obiema  rękami  o  balustradę  uniosła  ku  górze  swoją  niebieską  twarz,  przekreśloną 
czernią uszminkowanych warg. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie pokocham ludzi. Ale 
w końcu, to była ich niedziela, a nie moja.  

Pierwszym  światłem,  które  zapaliło  się,  była  latarnia  Caillebotte;  mały  chłopiec 

zatrzymał  się obok  mnie  i  po wiedział  cicho z wyrazem  ekstazy  na twarzy.  "Och!  Latarnia 
morska."  

Wtenczas poczułem, że serce przepełnia mi wielkie uczucie przygody.  
Skręcam  na  lewo  i  przez  ulicę  des  Voiliers  dochodzę  do  Petit  Prado.  Spuszczono 

żaluzje w oknach wystawowych.  

Ulica Tournebride jest jasna, ale opustoszała, utraciła swoją krótką poranną sławę; o 

tej godzinie nic już nie odróżnia jej od sąsiednich ulic. Zerwał się dosyć silny wiatr.  

Słyszę, jak zgrzyta blaszany kapelusz arcybiskupa.  
Jestem sam, większość ludzi powróciła do domów, czytają wieczorne gazety i słuchają 

radia. Kończąca się niedziela pozostawiła im smak popiołu i już teraz myśl ich kieruje się ku 
poniedziałkowi. Ale dla mnie nie ma ani poniedziałku, ani niedzieli. są tylko dni popychające 
się w bezładzie, a potem, nagle, błyskawice, jak ta właśnie. Nic się nie zmieniło, a przecież 
wszystko istnieje w inny sposób. Nie mogę tego opisać; to jak Mdłości, a przecież to właśnie 
ich  przeciwieństwo:  wreszcie  spotyka  mnie  przygoda  i  kiedy  zastanawiam  się,  widzę,  że 
spotyka  mnie,  że  jestem  sobą,  i  że  jestem  tutaj;  to  ja  przebijam  się  przez  noc,  jestem 
szczęśliwy jak bohater powieści.  

Coś się stanie: w cieniu ulicy Basse-de-Vieille jest coś, co mnie oczekuje, to tam, na 

samym  rogu  tej  spokojnej  ulicy  rozpocznie  się  moje  życie.  Widzę  siebie  idącego  naprzód, 
odczuwającego  nieuchronność.  Na  rogu  ulicy  jest  coś  w  rodzaju  białego  słupka.  Z  daleka 
wydawał się zupełnie czarny, ale za każdym krokiem przesuwa się coraz bardziej ku białości. 
To  ciemne  ciało  rozjaśniające  się  powoli  robi  na  mnie  niezwykłe  wrażenie:  kiedy  będzie 
zupełne  jasne,  zupełnie  białe,  zatrzymam  się  tuż  koło  niego  i  wtenczas  rozpocznie  się 
przygoda. Jest teraz taki bliski, biała latarnia wynurzająca się z cienia, tak że prawie się boję: 
przez chwilę myślę, żeby zawrócić. Ale jestem jak zaczarowany. Idę naprzód, wyciągam rękę, 
dotykam słupka.  

Oto ulica Basse-de-Vieille i ogromna masa Sainte-Cecile skulona w mroku, błyskająca 

witrażami.  

Brzęczy blaszany kapelusz. Nie wiem, czy to świat skurczył się nagle, czy to raczej ja 

łączę  dźwięki  i  formy  w  tak  ogromną  jedność:  nie  mogę  sobie  nawet  wyobrazić,  aby 
cokolwiek z tego, co mnie otacza, było czymś innym, niż jest.  

Zatrzymuję  się  na chwilę, czekam, czuję  bicie  serca; przebiegam oczami pusty plac. 

Nic nie widzę. Zerwał się dosyć silny wiatr. Pomyliłem się, ulica Basse-de- Vieille była tylko 
etapem: ta rzecz czeka na mnie w głębi placu Ducoton.  

Nie  spieszno  mi  w  dalszą  drogę.  Zdaje  mi  się,  że  dotknąłem  ręką  szczytu  swojego 

szczęścia.  W  Marsylii,  w  Szanghaju,  w  Meknes,  czegóż  bym  nie  uczynił,  żeby  doznać  tak 
pełnego uczucia? Dzisiaj nie czekam już na nic, wracam do siebie, na schyłku pustej niedzieli. 
Ruszam  przed  siebie.  Wiatr  niesie  głos  syreny.  Jestem  zupełnie  sam,  ale  maszeruję  jak 

background image

 

46 

oddział zdobywający miasto. W tej samej chwili na morzu statki rozbrzmiewają muzyką; we 
wszystkich  miastach  Europy  zapalają  się  światła;  komuniści  i  naziści  strzelają  na  ulicach 
Berlina, bezrobotni zbijają bruki Nowego Jorku, kobiety, siedząc przy gotowalni, w ciepłym 
pokoju kładą tusz na rzęsy.  

A  ja  jestem  tutaj,  na  tej  pustej  ulicy,  i  każdy  wystrzał  z  okien  w  Neukolln,  każdy 

okrwawiony łachman rannych, których się wynosi, każdy precyzyjny i drobny gest strojących 
się kobiet, odpowiada mojemu krokowi, każdemu uderzeniu serca.  

Znalazłszy się przed pasażem Gillet nie wiem, co robić dalej. Czy nie czeka na mnie w 

głębi pasażu?  Ale  jest również  na placu Ducoton, na końcu ulicy Tournebride,  jakaś rzecz, 
która mnie potrzebuje, aby się narodzić.  

Jestem pełen lęku: najmniejszy gest coś rozpoczyna. Nie mogę zgadnąć, czego się ode 

mnie  chce.  Trzeba  jednak  wybierać:  poświęcam  pasaż  Gillet,  nigdy  nie  będę  wiedział,  co 
mnie tam czekało.  

Plac Ducoton jest pusty. Czyżbym się pomylił? Zdaje mi się, że nie wytrzymam tego. 

Czy naprawdę nic się nie wy darzy? Zbliżam się do świateł cafe Mably.  

Jestem  zdezorientowany,  nie  wiem,  czy  wejść:  spoglądam  przez  wielkie  zamglone 

szyby.  

Sala  jest  przepełniona.  Powietrze  niebieskie  od  dymu  z  papierosów  i  oparów  z 

wilgotnych  ubrań.  Przy  kontuarze  kasjerka.  Znam  ją  dobrze:  jest  ruda  jak  ja,  choruje  na 
żołądek.  Gnije  powolutku  pod  swoimi  sukniami,  z  melancholijnym  uśmiechem,  podobnym 
fiołkowemu  zapachowi,  który  wydają  czasem  rozkładające  się  ciała.  Od  stóp  do  głów 
przebiega  mnie  dreszcz:  to...  to  właśnie  ona  czekała  na  mnie.  Była  tutaj,  wznosząc  swój 
nieruchomy biust po nad kontuarem, uśmiechała się. Z głębi kawiarni coś zmierza wstecz ku 
rozrzuconym chwilom tej niedzieli i spaja je jedne z drugimi, nadaje im sens: przemierzyłem 
ten cały dzień, aby dojść tutaj, z twarzą zwróconą do szyby, aby oglądać tę delikatną twarz 
rozkwitającą na granatowej zasłonie. Wszystko się zatrzymało; moje życie zatrzymało się: ta 
wielka szyba, ciężkie powietrze, niebieskie jak woda, ta tłusta i biała roślina w głębi wody, i 
ja sam, tworzymy całość nieruchomą i pełną: jestem szczęśliwy. Kiedy znalazłem się znów na 
bulwarze Redoute pozostał mi tylko gorzki żal. Powiadałem sobie "Nie ma może na świecie 
niczego,  na  czym  by  mi  tak  zależało,  jak  na  uczuciu  przygody.  Ale  ono  przychodzi  wedle 
swego widzimisię:  
odchodzi tak szybko, a kiedy odchodzi, pozostaje oschłość.  

Czy  składa  mi  krótkie  ironiczne  wizyty,  aby  pokazać,  że  przegrałem  życie?"  Poza 

mną, w mieście, na wielkich prostych ulicach, w chłodnym świetle latarni, konało niezwykłe 
społeczne wydarzenie: był to koniec niedzieli.  

 

PONIEDZIAŁEK  
Jak mogłem napisać wczoraj to absurdalne i pompatyczne zdanie:  
"Byłem sam, ale maszerowałem jak oddział zdobywający miasto." Nie potrzebuję układania 
zdań. Piszę, aby wyjaśnić pewne okoliczności. Unikać literackości.  
Trzeba pisać rozpędem pióra; nie szukając słów.  
To właściwie obrzydliwe, że byłem wczoraj podniosły.  

Kiedy miałem dwadzieścia lat, upijałem się, a potem tłumaczyłem, że jestem kimś w 

rodzaju  Kartezjusza. Czułem wyraźnie, że  nadymam się  heroizmem, ponosiło  mnie,  lubiłem 
to.  Po  czym  następnego  dnia  czułem  takie  obrzydzenie,  jak  gdybym  się  obudził  w 
zarzyganym łóżku. Nie wymiotuję, kiedy jestem pijany, to byłoby jeszcze mniejsze zło.  

Wczoraj nie miałem nawet powodu do upojenia.  
Wpadłem  w  egzaltację  jak  imbecyl.  Trzeba  się  teraz  oczyścić  abstrakcyjnymi 

myślami, przezroczystymi jak woda.  

Uczucie przygody nie pochodzi na pewno z wydarzeń: mam na to dowód.  

background image

 

47 

To raczej sposób, w jaki łączą się ze sobą poszczególne chwile. Myślę, że to się dzieje 

tak:  nagle  odczuwa  się  upływ  czasu  i  to,  że  każda  chwila  prowadzi  ku  innej  chwili,  tamta 
jeszcze  do  innej  i  tak  dalej;  że  każda  chwila  przepada,  że  nie  ma  co  wysilać  się,  aby  ją 
zatrzymać  itd.  I  wtedy  przypisuje  się  tę  właściwość  wydarzeniom,  które  pojawiają  się  nam 
wewnątrz chwil; to, co należy do formy, odnosimy do zawartości. W sumie mówi się wiele o 
tym  sławnym  upływaniu  czasu,  ale  się  go  zgoła  nie  widzi.  Widzi  się  kobietę,  myśli  się,  że 
będzie  stara,  tylko  nie  widzi  się,  jak  ona  się  starzeje.  Ale  chwilami  wydaje  się  nam,  że 
widzimy, jak ona się starzeje, i czujemy, że starzejemy się razem z nią: to uczucie przygody.  

Nazywają  to,  jeśli  dobrze  pamiętam,  nieodwracalnością  czasu.  Uczucie  przygody 

byłoby po prostu uczuciem nieodwracalności czasu. Ale dlaczego nie ma się go bez przerwy? 
Czy czas nie zawsze jest nieodwracalny? Są chwile, gdy ma się wrażenie, że można robić, co 
się chce,  iść  naprzód  lub powrócić wstecz, że to nie  ma znaczenia; ale też  i  inne chwile, o 
których można by powiedzieć, że ogniwa zacisnęły się, i w tym wypadku nie wolno przegapić 
chwili, gdyż nie da się jej rozpocząć na nowo.  

Anny wydobywała z czasu wszystkie jego możliwości.  
W okresie, kiedy ona była w Djibuti, a ja w Adenie, kiedy przyjeżdżałem zobaczyć się 

z nią na dwadzieścia cztery godziny, wysilała się, aby mnożyć między nami nieporozumienia, 
tak  żeby  pozostała  nie  więcej  niż  godzina,  dokładnie,  do  mojego  wyjazdu;  sześćdziesiąt 
minut,  właśnie  tyle  czasu,  ile  potrzeba,  aby  czuć  upływające  sekundy,  jedna  po  drugiej. 
Przypominam  sobie  jeden  z  tych  okropnych  wieczorów.  Miałem  wyjechać  o  północy. 
Poszliśmy do kina na wolnym powietrzu; byliśmy zrozpaczeni, ona w równym stopniu co ja. 
Tylko że ona prowadziła grę. O jedenastej, z początkiem filmu, wzięła mnie za rękę i ścisnęła 
ją w swoich dłoniach, nie mówiąc ani słowa.  

Poczułem,  jak  przepełnia  mnie  ostra  radość  i  zrozumiałem,  bez  spoglądania  na 

zegarek,  że  jest  jedenasta.  Od  tej  chwili  zaczęliśmy  odczuwać  przepływanie  minut.  Tym 
razem rozstawaliśmy się na trzy miesiące. W pewnej chwili wyświetlano na ekranie zupełnie 
biały  obraz,  ciemność  zmniejszyła  się  i  zobaczyłem,  że  Anny  płacze.  Potem,  o  północy, 
puściła moja rękę, ścisnąwszy ją najpierw gwałtownie; wstałem i odszedłem nie mówiąc do 
niej słowa. 

 To była dobra robota.  

Siódma wieczór.  

Dzień  pracy.  Poszło  zupełnie  nieźle;  napisałem  sześć  stron  z  pewną  przyjemnością. 

Tym bardziej że były to rozważania abstrakcyjne o panowaniu Pawła I. Po wczorajszej orgii 
dopiąłem  się  szczelnie  na  cały  dzień.  Tylko  nie  odwoływać  się  do  serca!  Ale  czułem  się 
dobrze ukazując sprężyny autokracji rosyjskiej.  

Inna sprawa, że ten Rollebon drażni mnie. Jest tajemniczy w zupełnych drobiazgach. 

Co  mógł  robić  na  Ukrainie  w  sierpniu  1804  roku?  Mówi  o  swojej  podróży  ogólnikowo  i 
niejasno:  
"Potomność osądzi, czy  moje wysiłki, które nie  mogły odnieść  sukcesu, nie zasługiwały  na 
coś więcej niż brutalne odepchnięcie i zniewagi, które trzeba było znieść w milczeniu, choć 
wiedziałem dosyć, aby zamknąć usta szy dercom i wprawić ich w popłoch."  

Dałem się raz nabrać: pełen był szumnych niedomówień na temat małej podróży, którą 

odbył  do  Bouville  w  roku  1790.  Straciłem  cały  miesiąc,  aby  prześledzić  jego  działanie. 
Koniec końcem zrobił brzuch córce jednego ze swoich wieśniaków. Czy nie był to po prostu 
kabotyn?  

Czuję  się  źle  usposobiony  wobec  tego  małego,  tak  kłamliwego  pyszałka;  może  to 

uprzedzenie:  byłem  zachwycony,  że  okłamuje  innych,  ale  wolałbym,  żeby  dla  mnie  zrobił 
wyjątek;  wierzyłem,  że  my  dwaj  moglibyśmy  działać  w  zmowie  ponad  głowami  tych 
wszystkich zmarłych i że mnie powie ostatecznie całą prawdę! A on nie powiedział  mi nic, 
zgoła  nic;  nic  ponad  to,  co  mówił  do  Aleksandra  czy  do  Ludwika  XVIII,  których  zwodził. 

background image

 

48 

Zależy mi bardzo na tym, żeby Rollebon okazał się równym facetem. Szelma, oczywiście. bo 
kto nim nie jest? Ale wielki czy  mały szelma? Nie cenię na tyle badań historycznych, żeby 
tracić  czas  dla  nieboszczyka,  któremu  za  życia  nie  miałbym  chęci  podać  ręki.  Co  o  nim 
wiem?  Nie  można  wymarzyć  życia  piękniejszego  niż  jego:  czy  go  używał?  Gdyby  chociaż 
jego  listy  nie  były  takie  napuszone...  Ach!  Trzeba  byłoby  znać  jego  spojrzenie,  może  w 
czarujący sposób pochylał głowę na ramię lub ze złośliwą miną podnosił wskazujący palec na 
wysokość nosa, czy też czasem bywał na mgnienie gwałtowny pomiędzy dwoma grzecznymi 
kłamstwami, co natychmiast tłumił. Cóż, kiedy nie żyje: pozostał po nim Traktat o strategii i 
Rozmyślania o cnocie.  

Gdybym  tylko  sobie  pozwolił,  wyobraźnia  poddałaby  mi  taki  obraz:  pod  jego 

błyszczącą ironią, której ofiarą padło tyle osób, był ograniczony, prawie naiwniak. Niewiele 
myśli, ale dzięki szczególnej głębokiej łasce w każdej okoliczności robi akurat to, co trzeba. 
Jego  szelmostwa  są  prostoduszne,  spontaniczne,  wręcz  hojne,  tak  szczere,  jak  jego  miłość 
cnoty. I kiedy naprawdę zdradził swych dobroczyńców i przyjaciół, zwraca się z powagą ku 
wydarzeniom,  aby  wyciągnąć  stąd  morał.  Nigdy  nie  sądził,  że  posiada  jakieś  prawa  w 
stosunku do innych, ani inni w stosunku do niego: dary, których użycza mu życie, uważa za 
nieuzasadnione i bezpłatne. Przywiązuje się silnie do każdej rzeczy, ale łatwo się jej wyrzeka.  

A swoich listów i dzieł nigdy nie pisał sam: ułożenie ich zlecił płatnemu pisarczykowi. 

Tylko  jeśli  zgodzę  się  na  ten  obraz,  to  już  lepiej  byłoby  napisać  powieść  o  markizie  de 
Rollebon.  
Jedenasta wieczorem  

Zjadłem kolację "Pod Kolejarzem". Zastałem właścicielkę, musiałem się z nią kochać, 

ale  zrobiłem  to  z  uprzejmości.  Czuję  do  niej  lekki  wstręt,  jest  zbyt  biała  i  pachnie 
niemowlakiem.  Przyciskała  mi  głowę  do  piersi  w  wylewie  namiętności:  myśli,  że  to  takie 
miłe. Zaś ja podskubywałem jej to miejsce pod kołdrą; potem zdrętwiała mi ręka. Myślałem o 
panu  de  Rollebon:  wreszcie  dlaczegóż  bym  nie  miał  napisać  powieści  o  jego  życiu? 
Przesunąłem  rękę  wzdłuż  ciała  szefowej  i  nagle  zobaczyłem  mały  ogródek  z  niskimi  i 
szerokimi  drzewami,  z  których  zwieszały  się  ogromne  pokryte  włosami  liście.  Wszędzie 
biegały  mrówki,  stonogi  i  mole.  Ale  były  jeszcze  okropniejsze  zwierzaki:  miały  ciało 
zrobione z kromki opieczonego chleba, jak kanapki pod pieczyste z gołąbków.  

Stąpały z  boku na krótkich  łapach. Szerokie  liście by czarne od tych stworów. Poza 

kaktusami i opuncjami Velleda z parku wskazywała palcem moją męskość.  
"Ten ogród pachnie rzygowiną - krzyknąłem.  
- Nie chciałam cię zbudzić - powiedziała właścicielka - ale zwinęło mi się prześcieradło pod 
tyłkiem, a zresztą muszę już zejść na dół do gości z pociągu paryskiego."  
 
OSTATKI  

Chłostałem  Maurice  Barresa.  Było  nas  trzech  żołnierzy  i  jeden  z  nas  miał  otwór 

pośrodku twarzy, Maurice Barres zbliżył się i powiedział: "W porządku", i wręczył każdemu 
bukiecik fiołków. "Nie wiem, gdzie je włożyć", powiedział żołnierz z przedziurawioną głową. 
Wtedy Maurice Barres powiedział. "Trzeba je włożyć w otwór, który masz w głowie."  

Żołnierz  odpowiedział:  "W  dupę  ci  je  włożę."  I  odwróciliśmy  Maurice  Barresa  i 

zdjęliśmy z niego portki.  

Pod  portkami  miał  czerwoną  kardynalską  sutannę.  Podnieśliśmy  sutannę,  a  Maurice 

Barres zaczął krzyczeć: "Uwaga, mam spodnie podpięte na stopach". Ale wychłostaliśmy go 
aż do krwi i na jego tyłku narysowaliśmy płatkami fiołków głowę Deroulede'a.  

Od pewnego czasu zbyt często przypominam sobie sny.  
Muszę się zresztą bardzo rzucać, bo co ranka znajduję kołdrę na podłodze. Dzisiaj są 

ostatki,  ale  w  Bouyille  nie  oznacza  to  nic  wielkiego.  W  całym  mieście  jest  zaledwie  ze  sto 
osób, które będą się przebierać.  

background image

 

49 

Kiedy 

schodziłem 

na 

dół, 

właścicielka 

zawołała 

mnie.  

"Jest list dla pana."  

List: ostatni list, jaki otrzymałem, był od kustosza biblioteki w Rouen w maju zeszłego 

roku. Właścicielka wchodzi ze mną do biura; podaje mi długą żółtą, pękatą kopertę: to Anny 
napisała do mnie. Już pięć lat nie miałem od niej żadnych wiadomości. List był adresowany 
do  mojego  dawnego  mieszkania  w  Paryżu,  stempel  jest  z  pierwszego  lutego.  
Wychodzę;  trzymam  kopertę  między  palcami,  nie  śmiem  jej  otworzyć;  Anny  nie  zmieniła 
swojego  papieru  listowego,  ciekawe,  czy  kupuje  go  nadal  w  małej  papeterii  na  Piccadilly. 
Myślę,  że  zachowała  również  swoje  uczesanie,  długie,  ciężkie,  jasne  włosy,  których  nie 
chciała obcinać. 

Musi  cierpliwie  walczyć  przed  lustrem,  aby  ocalić  swoją  twarz:  nie  jest  to  ani 

kokieteria,  ani  strach  przed  starzeniem  się;  Anny  pragnie  pozostać  taka,  jaka  jest,  właśnie 
taka,  jaka  jest.  Być  może  to  właśnie  w  niej  lubiłem,  ową  ogromną  i  surową  wierność  w 
stosunku 

do 

najmniejszych 

rysów 

swojego 

obrazu.  

Adres  napisany  zdecydowanym  pismem,  fioletowym  atramentem  (nie  zmieniła  także 
atramentu), litery jeszcze trochę błyszczą.  

"Pan Antoine Roquentin." Tak bardzo lubię czytać swoje nazwisko na tych kopertach. 

Przez  mgłę  odnalazłem  jeden  z  tych  uśmiechów,  odgadłem  jej  oczy,  jej  pochyloną  głowę: 
przychodziła, kiedy siedziałem, i stawała przede mną z uśmiechem. Górowała nade mną całą 
postacią,  chwytała  mnie  za  ramiona  i  wyciągnąwszy  ręce  potrząsała  mną.  
Koperta jest ciężka, musi zawierać co najmniej sześć stron. Kulfony mojej dawnej dozorczyni 
zachodzą na to piękne pismo:  
"Hotel "Printania" - Bouyille".  
Te małe litery nie błyszczą. 
 Kiedy otwieram list rozczarowanie odmładza mnie o sześć lat:  
"Nie pojmuję, co robi Anny, żeby tak wypychać koperty, nie ma przecież nic w środku." To 
zdanie  powiedziałem  sto  razy  na  wiosnę  1924  roku,  walcząc  jak  dzisiaj,  aby  wyjąć  z 
podszewki  kawałek  kratkowanego  papieru.  Podszewka  jest  czymś  zupełnie  wspaniałym,  w 
kolorze  ciemnozielonym  ze  złotymi  gwiazdami;  całkiem  jak  ciężki,  krochmalony  materiał. 
Ona sama stanowi trzy czwarte ciężaru koperty.  
Anny napisała ołówkiem:  
"Będę  za  kilka  dni  w  Paryżu.  Przyjdź  zobaczyć  się  ze  mną  w  hotelu  "Espagne"  20  lutego. 
Proszę  cię  (dorzuciła  "proszę  cię"  ponad  linijką  i  połączyła  z  "przyjdź"  ciekawą  spiralą). 
Muszę cię zobaczyć. Anny."  

W Meknes, w Tangerze, kiedy wracałem wieczorem, znajdowałem czasem kartkę na 

łóżku:  "Chcę  cię  zaraz  zobaczyć."  Biegłem,  Anny  otwierała  ze  zdziwioną  miną,  z 
uniesionymi  brwiami:  nie  miała  mi  już  nic  do  powiedzenia;  a  nawet  trochę  pretensji,  że 
przyszedłem.  Pojadę;  może  nie  będzie  mnie  chciała  widzieć.  Lub  powiedzą  mi  w  recepcji 
hotelowwej: "Nie ma u nas nikogo o takim nazwisku." Myślę, że tego by nie zrobiła. Może 
tylko napisać mi za tydzień, że zmieniła zamiar i że zobaczymy się innym razem.  

Ludzie  są  w  pracy.  Zapowiadają  się  ostatki  bez  wyrazu.  Ulica  des  Mutiles  pachnie 

silnie  wilgotnym  drzewem,  jak  zawsze,  kiedy  ma  padać.  Nie  lubię  tych  dziwnych  dni:  w 
kinach wyświetlają poranki, dzieci nie idą do szkoły.  

Na  ulicach  panuje  nieokreślony  nastrój  świąteczny  narzucający  się  bez  przerwy,  ale 

kiedy się nad nim zastanowić, ginie.  

Na pewno zobaczę znów Anny, ale nie mogę powiedzieć, że myśl o tym czyni mnie 

szczególnie radosnym. Od kiedy otrzymałem jej list, nie mogę się na nic zdobyć. Na szczęście 
jest już południe; nie jestem głodny, ale zjem coś dla zabicia czasu. Wchodzę do Camille'a na 
ulicy des Horlo gers.  

background image

 

50 

Jest  to  prawdziwa  nocna  knajpa;  podają  tam  kapustę  z  kiełbaskami  i  kassulet  przez 

całą  noc.  Ludzie  przychodzą  tu  na  kolację  po  wyjściu  z  teatru;  policjanci  przysyłają  tutaj 
podróżnych przyjeżdżających w nocy i pragnących coś zjeść. Osiem marmurowych stolików. 
Wzdłuż ścian skórzane kanapki. Dwa lustra wyjedzone rudymi plamami. Szyby dwu okien i 
drzwi  są  z  matowego  szkła.  Kontuar  znajduje  się  we  wnęce.  Na  stronie  jest  także  jeszcze 
jeden pokój. Nigdy w nim nie byłem; służy dla par.  
"Proszę omlet z szynką." Kelnerka, ogromna dziewczyna o czerwonych policzkach, nie może 
powstrzymać się od śmiechu, kiedy mówi do mężczyzny.  
"Sama nie mogę. Może zje pan omlet z ziemniakami?  
Szynka  jest  zamknięta:  tylko  szef  ją  kroi."  Zamawiam  kassulet.  Właściciel  nazywa  się 
Camille i jest bardzo surowy.  
Kelnerka odchodzi. Jestem sam w tym starym ciemnym pomieszczeniu. W portfelu mam list 
od  Anny.  Fałszywy  wstyd  nie  pozwala  mi  go  przeczytać  ponownie.  Usiłuję  przypomnieć 
sobie zdania jedno po drugim.  
"Drogi Antoine." Uśmiecham się. Co to, to nie, Anny na pewno nie napisała "drogi Antoine".  
Przed  sześciu  laty  -  właśnie  zdecydowaliśmy  wspólnie,  żeby  się  rozstać  -  postanowiłem 
wyjechać do Tokio. Napisałem do niej kilka słów. Nie mogłem jej już nazywać "kochanie". 
Zacząłem zupełnie niewinnie "droga Anny".  
"Podziwiam twój styl, odpisała mi, ale nigdy nie byłam i nie jestem twoją drogą Anny. I ty, 
uwierz mi, nie jesteś dla mnie drogim Antoine. 
Jeśli nie wiesz, jak mnie nazywać, nie pisz nic, tak będzie lepiej."  
Sięgam po list do portfela. Nie napisała "drogi Antoine".  

U  dołu  listu  nie  ma  także  formuły  grzecznościowej:  "Muszę  cię  zobaczyć.  Anny." 

Niczego, co mogłoby mi określić jej uczucia. Nie mogę mieć o to żalu: rozpoznaję jej miłość 
do rzeczy doskonałych. Chciała zawsze realizować "chwile doskonałe". Jeśli dany moment do 
tego się nie nadawał, nic już jej nie interesowało, życie znikało z jej oczu, wlokła się leniwie, 
z miną dużej dziewczynki w niewdzięcznym wieku. Lub zgoła szukała powodów do kłótni ze 
mną:  
"Wycierasz  nos  jak  mieszczuch,  dostojnie,  i  odkaszlujesz  z  zadowoleniem  do  chusteczki." 
Należało  nie  odpowiadać,  należało  czekać:  nagle,  na  jakiś  znak,  który  mi  się  wymykał, 
wstrząsała się, jej piękne roz marzone rysy stawały się ostre i rozpoczynała swoją mrówczą 
pracę.  Roztaczała  wokół  siebie  władczą  i  urokliwą  magię;  nuciła  przez  zęby  patrząc  na 
wszystkie  strony,  potem  prostowała  się  z  uśmiechem,  podchodziła,  potrząsała  mnie  za 
ramiona i przez kilka chwil zdawała się dawać rozkazy otaczającym ja przedmiotom.  

Tłumaczyła 

mi 

cicho 

pospiesznie, 

czego 

ode 

mnie 

oczekuje..  

"Posłuchaj,  stać  cię  na  wysiłek,  prawda?  Byłeś  taki  głupi  ostatnim  razem.  Widzisz,  jaka 
piękna mogłaby być ta chwila? Spójrz na niebo. spójrz, jaki jest kolor słońca na dywanie. A ja 
przecież  włożyłam  zieloną  suknię  i  nie  jestem  blada.  Odsuń  się,  usiądź  w  cieniu:  
Jestem  umalowana,  wiesz,  co  masz  robić?  No  proszę!  Ale  jesteś  głupi!  Mów  do  mnie! 
Czułem,  że  powodzenie  przedsięwzięcia  leży  w  moich  rękach:  chwila  posiadała  niejasne 
znaczenie,  które  należało  wycieniować  i  udoskonalić;  należało  czynić  pewne  gesty  i 
wypowiedzieć  pewne  słowa;  uginałem  się  pod  ciężarem  odpowiedzialności,  rozszerzałem 
oczy  i  nie  widziałem  nic,  szamotałem  się  pośród  rytuałów,  które  Anny  wymyślała  w  danej 
chwili i rozdzierałem je swoimi wielkimi rękami jak siatki pajęcze. W podobnych chwilach 
nienawidziła mnie.  

Spotkam  się  z  nią,  to  pewne.  Podziwiam  ją  i  kocham  jeszcze  z  całego  serca. 

Chciałbym,  żeby  ktoś  inny  miał  Więcej  szczęścia  i  był  zręczniejszy  w  grze  doskonałych 
chwil.  
"Twoje przeklęte włosy psują wszystko" - mówiła.  
- Co można zrobić z rudym mężczyzną?  

background image

 

51 

Uśmiechała  się.  Najpierw  uciekły  mi  z  pamięci  jej  oczy,  potem  jej  smukłe  ciało. 

Zachowałem,  jak  mogłem  najdłużej,  jej  uśmiech,  a  potem,  przed  trzema  laty,  straciłem  go 
również. I nagle, przed chwilą, gdy brałem list z ręki właścicielki hotelu, uśmiech powrócił; 
zdawało  mi  się,  że  widzę  uśmiechającą  się  Anny.  Jeszcze  próbuję  go  przywołać:  pragnę 
odczuwać  całą  czułość,  jaką  mam  dla  Anny.  to  właśnie  ta  czułość,  tutaj,  blisko,  chce  się 
narodzić.  Ale  uśmiech  już  nie  powraca:  koniec.  Zostaję  pusty  i  oschły.  Wszedł  jakiś 
mężczyzna, kuląc się z chłodu. 
"Dzień  dobry  państwu."  Siada,  nie  zdejmując  zielonkawego  palta.  Zaciera  długie  dłonie, 
jedną o drugą, splatając palce.  
"Co ma być dla pana?" Drgnął i spojrzał niespokojnie.  
"Co?  Proszę  mi  dać  Byrrh  z  wodą."  Kelnerka  ani  drgnie.  Jej  twarz  w  lustrze  wygląda  jak 
uśpiona. Oczywiście oczy ma otwarte, ale są to tylko szparki. Taka już jest, nie spieszy się jej 
z  obsługiwaniem  gości,  zawsze  przez  chwilę  duma  nad  zamówieniami.  Na  pewno  myśli  o 
butelce, którą zaraz weźmie zza kontuaru, o białej etykietce z czerwonymi literami, o gęstym 
czarnym syropie, który będzie nalewać: to trochę tak jakby piła sama.  

Wsuwam list Anny do portfela: nic więcej z tego nie wyczytam; nie mogę dojść aż do 

kobiety, która wzięła go do rąk, złożyła, wsunęła do koperty. Czy można o kimś myśleć tylko 
jako  o  przeszłości?  Kiedy  kochaliśmy  się,  nie  pozwalaliśmy,  żeby  najmniejsze  mgnienie, 
najlżejsza z naszych trosk oderwała się od nas i pozostała w tyle. Dźwięki. Zapachy, odcienie 
światła,  nawet  myśli,  których  sobie  nie  przekazaliśmy  -  zabieraliśmy  wszystko  i  wszystko 
pozostawało żywe: nie przestaliśmy rozkoszować się i cierpieć w teraźniejszości. Ani jednego 
wspomnienia;  miłość  nieubłagana  i gorąca, bez cienia,  bez odwrotu, nieuchronna. Trzy  lata 
jednocześnie obecne. Dlatego właśnie rozstaliśmy  się:  nie  mieliśmy dosyć siły,  żeby znieść 
ten ciężar.  

A później, kiedy Anny odeszła ode mnie, trzy lata, jak nie podzielna całość, za jednym 

zamachem  zapadły  się  w  przeszłość.  I  nawet  nie  cierpiałem,  czułem  się  pusty.  Potem  czas 
zaczął  znów  upływać  i  pustka  się  powiększyła.  A  później  w  Sajgonie,  kiedy  postanowiłem 
powrócić  do  Francji,  wszystko,  co  jeszcze  trwało  -  obce  twarze,  place,  bulwary  wzdłuż 
wielkich  rzek  -  wszystko  się  unicestwiło.  I  proszę,  moja  przeszłość  jest  teraz  tylko  wielką 
dziurą.  Moja  teraźniejszość:  ta  kelnerka  w  czarnej  bluzce,  która  marzy  przy  kontuarze,  ten 
człowieczek. Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek. Pałac w Benares, 
taras króla Trędowatego, świątynie jawajskie z wielkimi popękanymi schodami, na mgnienie 
odbijały  się  w  moich  oczach,  ale  pozostały  tam,  na  miejscu.  Tramwaj  przejeżdżający 
wieczorem  przed  hotelem  "Printania"  nie  zabiera  na  szybach  odbicia  neonowego  napisu; 
rozpala się na chwilę i oddala z ciemnymi szybami. 

 Ten człowiek  nie przestaje  na  mnie patrzeć: to mnie  męczy. Udaje ważniaka,  jak  na 

swój  wzrost.  Kelnerka  decyduje  się  wreszcie  go  obsłużyć.  Podnosi  leniwie  swoje  wielkie 
czarne 

ramię, 

bierze 

butelkę 

przynosi 

ją 

kieliszkiem.  

"Proszę bardzo.  
- Nazywam się Achille" - mówi on tonem światowca.  

Kelnerka  nalewa  nie  odpowiadając;  on  szybko  wyjmuje  z  nosa  palec  i  kładzie  obie 

ręce na płask na stole. Odrzucił głowę do tyłu, oczy mu błyszczą. Mówi zimnym głosem :  
"Biedna  dziewczyno."  Kelnerka  aż  się  wzdrygnęła  i  ja  też:  jest  jakiś  niewyrażalny  nastrój, 
może  zdziwienia,  tak  jakby  to  powiedział  ktoś  inny.  Wszyscy  troje  jesteśmy  zmieszani.  
Gruba  kelnerka  pierwsza  odzyskuje  przytomność:  nie  ma  wyobraźni.  Mierzy  pana  Achille 
godnym spojrzeniem:  
dobrze wie, że starczyłoby jej jednej ręki, żeby ruszyć go z miejsca i wyrzucić na ulicę.  
"I dlaczegóż miałabym być biedną dziewczyną?" On waha się. Patrzy na nią zbity z tropu, a 
potem śmieje się. Twarz układa mu się w tysiąc zmarszczek, robi niezręczne ruchy dłonią w 
przegubie:  

background image

 

52 

"Proszę, ubodło ją. Tak się to mówi: biedna dziewczyna. Nie miałem nic na myśli."  
Ale ona odwraca się do niego plecami i odchodzi poza kontuar jest naprawdę obrażona. On 
jeszcze się śmieje:  
"Ha, ha, ha! Wyrwało mi się, no proszę. Gniewamy się? Rozgniewała się" - mówi zwracając 
się jakby do mnie. Odwracam głowę. On unosi trochę kieliszek, ale nie myśli pić: mruży oczy 
z  zadziwioną  i  onieśmieloną  miną:  można  by  powiedzieć,  że  chce  sobie  coś  przypomnieć. 
Kelnerka usiadła przy kasie;  bierze robótkę. Wszystko znowu ucichło:  ale  nie  jest to już ta 
sama  cisza.  Oto  i  deszcz:  uderza  lekko  w  matowe  szyby.  Jeżeli  są  jeszcze  na  ulicy 
poprzebierane  dzieci,  rozmiękczy  i  zamaże  im  tekturowe  maski.  Kelnerka  zapala  lampy. 
Dopiero  godzina  druga,  ale  niebo  jest  zupełnie  czarne,  za  ciemno  już,  żeby  mogła  szyć. 
Łagodne światło. Ludzie siedzą w domu, na pewno także pozapalali światło, wyglądają przez 
okna  jaka pogoda. Dla  nich... to co innego. Oni  zestarzeli się  inaczej. Żyją pośród tego, co 
odziedziczyli, pośród podarków, i każdy mebel jest dla nich wspomnieniem. Zegary ścienne, 
medale, portrety,  muszle, przyciski, parawany, szale. Mają  szafy pełne  butelek,  materiałów, 
starych ubrań, gazet; zachowali wszystko. Przeszłość to zbytek posiadacza.  

Gdzie miałbym trzymać swoją przeszłość? Nie można jej włożyć do kieszeni; trzeba 

mieć dom, żeby ją tam ułożyć.  

Ja  posiadam  tylko  ciało,  samotny  człowiek  ze  swoim  samotnym  ciałem  nie  może 

zatrzymać  wspomnień,  przepływają  przez  niego.  Nie  powinien  się  żalić:  pragnąłem  tylko 
wolności.  

Mały mężczyzna wierci się i wzdycha. Zwinął się w kłębek w swoim płaszczu, ale od 

czasu do czasu prostuje się i przybiera wyniosły wyraz twarzy. On także nie ma przeszłości. 
Gdyby się dobrze poszperało u kuzynów, którzy nie utrzymują z nim stosunków, znalazłoby 
się  oczywiście  fotografię  przedstawiającą  go  na  weselu  z  gęstym  młodzieńczym  wąsem,  w 
sztywnym  zagiętym  kołnierzyku  i  w  koszuli  z  gorsem.  Po  mnie  chyba  nawet  tyle  nie 
pozostało. Ale on znów na mnie patrzy. Teraz coś powie, sztywnieję jeszcze bardziej. To nie 
sympatia  nas  łączy.  Jesteśmy  podobni,  ot  co.  Jest  sam,  tak  jak  ja,  ale  bardziej  niż  ja 
zagłębiony w samotność. Czeka pewnie na swoje Mdłości albo coś w tym rodzaju. Są więc 
już  ludzie,  którzy  mnie  rozpoznają,  którzy  myślą,  przyjrzawszy  mi  się:  "On  jest  podobny." 
Więc  cóż?  Czego  chce?  Musi  wiedzieć,  że  nie  możemy  po  sobie  niczego  wzajemnie 
oczekiwać. Rodziny są w swoich domach, otoczone wspomnieniami. A my tutaj, dwa wraki 
pozbawione  wspomnień.  Gdyby  nagle  wstał  i  zaczął  do  mnie  mówić,  skoczyłbym  jak 
oparzony. Drzwi otwierają się z hałasem: to doktór Roge.  
"Dzień dobry państwu." Wchodzi, nietowarzyski i podejrzliwy, chwiejąc się nieco na długich 
nogach, ledwo utrzymujących jego tułów. Widuję go często w niedzielę w barze Vezelize, ale 
on  mnie  nie  zna.  Jest  zbudowany  jak  dawni  trenerzy  z  Joinville-  ramiona  takie  jak  uda,  sto 
dziesięć  centymetrów  obwodu  w  klatce  piersiowej,  i  wszystko  to  nie  może  ustać.  
"Jeanne,  moja  mała."  Drepcze  aż  do  wieszaka  i  wiesza  na  nim  swój  filcowy  i  szeroki 
kapelusz. Kelnerka zwinęła robótkę i podchodzi niespiesznie, sennie, aby wysupłać doktora z 
jego deszczowca.  
"Co dla pana, doktorze?" Patrzy na nią poważnie. Jak na mój gust, ma piękną męską głowę. 
Zużytą, pooraną przez życie i namiętności.  
Ale 

doktór 

zrozumiał 

życie, 

zapanował 

nad 

namiętnościami.  

"Sam nie wiem, co by tu wziąć" - mówi głębokim głosem.  
Opuścił  się  na  kanapkę  naprzeciwko  mnie;  obciera  czoło.  Jak  nie  stoi  na  nogach,  czuje  się 
dobrze. Ma onieśmielające oczy, wielkie, czarne i władcze.  
"Daj mi... daj mi, daj mi, daj mi... starego calvadosa, moje dziecko." Kelnerka nie rusza się i 
patrzy na tę ogromną pobrużdżoną twarz. Jest zadumana. Mały człowieczek podniósł głowę z 
wyzwolonym uśmiechem. I to jest prawda: ten kolos nas wyzwolił. Było tu coś okropnego, co 
miało nas ogarnąć. Oddycham mocno: teraz jesteśmy wśród ludzi.  

background image

 

53 

"No, co z tym moim calvadosem?" Kelnerka wzdrygnęła się i odchodzi. On rozłożył potężne 
ramiona  i  szeroko  ujął  stolik.  Pan  Achille  jest  rozradowany;  chciałby  przyciągnąć  uwagę 
doktora. Ale cóż z tego, że będzie majtał nogami i podskakiwał na kanapce, jest tak drobny, 
że go nie słychać.  
Kelnerka przynosi calvados. Ruchem głowy pokazuje doktorowi sąsiada. Doktór Roge powoli 
obraca się cały. nie może ruszać szyją.  
"Proszę,  to  ty,  stary  parchu  -  krzyczy  -  jeszcze  żyjesz?"  Zwraca  się  do  kelnerki:  
"Przyjmujecie  go  u  siebie?"  Patrzy  na  małego  mężczyznę  swoimi  okrutnymi  oczami.  
Prosto  skierowane  spojrzenie,  stawiające  rzeczy  na  właściwym  miejscu.  Wyjaśnia:  
"To  stary  bzik,  po  prostu."  Nawet  nie  zadaje  sobie  trudu,  żeby  pokazać,  że  żartuje.  
Wie, że stary bzik nie pogniewa się, że się uśmiechnie.  
I  rzeczywiście:  tamten  uśmiecha  się  pokornie.  Stary  bzik:  odpręża  się,  czuje  się  chroniony 
przed samym sobą; dzisiaj nic mu się nie przydarzy. Ale proszę, ja też czuję się uspokojony. 
Stary bzik: więc to było to, tylko tyle.  

Doktór śmieje się, rzuca mi zachęcające i porozumiewawcze spojrzenie:  na pewno z 

powodu  mojego  wzrostu,  mam  także  czystą  koszulę  -  chce,  żebym  dołączył  się  do  jego 
żartów.  

Nie  śmieję  się,  nie  odpowiadam  na  jego  zalecanki:  wtedy  nie  przestając  się  śmiać, 

próbuje na mnie okropnego ognia swoich źrenic. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, 
mierzy mnie, jakby był krótkowidzem, klasyfikuje. W kategorii bzików? Czy opryszków? 

Ale to przecież on odwraca głowę: małe spuszczenie z tonu wobec samotnego gościa, 

bez  społecznego  znaczenia,  nie  warto  o  tym  mówić,  pójdzie  zaraz  w  niepamięć.  Skręca 
papierosa, zapala go, a potem siedzi bez ruchu, utkwiwszy ciężko wzrok w jedno miejsce, jak 
starzec.  

Piękne zmarszczki; ma wszystkie: krechy poziome na czole, kurze łapki, gorzkie fałdy 

z obu stron ust, nie licząc żółtych postronków zwisających pod brodą. Oto mężczyzna, który 
ma  szczęście:  nawet  z  daleka  widać,  że  musiał  cierpieć  i  że  miał  bogate  życie.  Zasługuje 
zresztą na swoją twarz, bo zawsze wiedział, jak zatrzymać i wykorzystać swoją przeszłość: po 
prostu wypchał ją, jako przekaz do świadczenia dla kobiet i młodych ludzi.  

Pan Achille dawno chyba nie był już tak szczęśliwy.  
Usta ma otwarte z podziwu; pije swój Byrrh małymi łyczkami, odymając policzki. No, 

no,  doktór  umiał  się  za  niego  wziąć!  Doktór  nie  dałby  się  nabrać  staremu  bzikowi  w 
przystępie  ataku;  dobra  bura,  kilka  gwałtownych  chłoszczących  słów,  tego  właśnie  trzeba. 
Doktór  jest  doświadczony.  To  doświadczenie  zawodowe:  lekarze,  księża,  urzędnicy  i 
oficerowie znają się na człowieku tak, jakby go stworzyli.  

Wstydzę się za pana Achille. Jesteśmy z tej samej beczki, powinniśmy trzymać razem 

przeciw  nim.  Ale  on  opuścił  mnie,  przeszedł  na  ich  stronę:  wierzy  uczciwie  w 
Doświadczenie. Nie w swoje ani w moje. W Doświadczenie doktora Roge. Przed chwilą pan 
Achille czuł się dziwakiem, miał wrażenie, że jest zupełnie sam; teraz wie już, że jest wielu, 
bardzo  wielu  jemu  podobnych:  doktór  Roge  natknął  się  na  nich,  mógłby  opowiedzieć  panu 
Achille  historię  każdego  z  nich,  a  także,  jak  się  skończyła.  Pan  Achille  jest  jednym  z 
przypadków, po prostu, i można łatwo sprowadzić go do kilku ogólnych pojęć.  

Tak bardzo chciałbym mu powiedzieć, że go oszukują, że stał się igraszką ważniaków. 

Zawodowcy doświadczenia?  

Spędzili  życie  w  skostnieniu  i  półśnie,  ożenili  się  pospiesznie,  z  niecierpliwości,  i 

zrobili  dzieci  z  przypadku.  Spotykali  innych  ludzi  w  kawiarniach,  na  weselach,  na 
pogrzebach. Od czasu do czasu, wzięci w obroty, szamotali się, nie rozumiejąc, co się z nimi 
dzieje. Wszystko, co działo się wokół nich, zaczęło się i skończyło poza polem ich widzenia; 
długie ciemne formy, wypadki, które przychodziły z daleka, otarły się o nich w pędzie i kiedy 
chcieli  na  nie  spojrzeć,  było  już  po  wszystkim.  A  potem  koło  czterdziestki  ochrzcili  swoje 

background image

 

54 

małe upory  i  kilka przysłów  mianem doświadczenia. Teraz zaczynają grać rolę automatów. 
Dwa su w otwór po lewej stronie i oto opowiadanka zapakowane w srebrny papierek; dwa su 
w prawy otwór i otrzymuje się cenne rady, przyklejające się do zębów jak mdłe karmelki. Ja 
także  mógłbym  na  to  konto  zaprosić  się  do  ludzi,  a  oni  mówiliby  między  sobą,  że  wobec 
Przedwiecznego jestem wielkim podróżnikiem. Tak: muzułmanie siusiają kucając; akuszerki 
hinduskie  używają  zamiast  ergotyny  jako  środka  do  tamowania  krwi  sproszkowanego 
minerału z krowim łajnem; na Borneo dziewczyna mająca okres spędza trzy dni i trzy noce na 
dachu  swojego  domu,  w  Wenecji  widziałem  pogrzeby  w  gondolach,  Wielki  Tydzień  w 
Sewilli,  a  Pasję  w  Oberammergau.  Oczywiście  wszystko  to  jest  tylko  wątłą  próbką  mojej 
wiedzy. Mógłbym rozwalić się na krześle i rozpocząć rozbawiony.  
"Czy  zna  pani  Jihlava,  droga  pani?  To  małe  ciekawe  miasteczko  na  Morawach,  gdzie 
przebywałem  w 1924 roku..." A przewodniczący trybunału, który  widział tyle przypadków, 
zabrałby głos na końcu mojego opowiadania:  
"Jakie to prawdziwe, drogi panie, jakie ludzkie. Widziałem podobny przypadek na początku 
mojej  kariery.  To  było  w  1902  roku.  Byłem  zastęPcą  sędziego  w  Limoges..."  Tylko  że  za 
bardzo mnie w to wrabiano w młodości. Nie pochodziłem przecież z rodziny zawodowców. 
Ale  istnieją  też  amatorzy.  Są  to  sekretarze,  urzędnicy,  handlowcy,  ci,  którzy  wysłuchują 
drugich w kawiarniach:  koło czterdziestki czują  się  już  nadęci doświadczeniem, którego nie 
mogą upłynnić na zewnątrz.  

Na szczęście porobili dzieci i zmuszają je, żeby owo doświadczenie konsumowały na 

miejscu.  Chcieliby  nam  wmówić,  że  ich  przeszłość  nie  jest  przegrana,  że  ich  wspomnienia 
skondensowały  się,  miękko  przekształcone  w  Mądrość.  Wygodna  przeszłość!  Przeszłość 
kieszonkowa,  mała  złocona  książeczka,  wypełniona  pięknymi  maksymami.  "Proszę  mi 
wierzyć,  mówię  jak  ktoś  doświadczony,  cała  moja  wiedza  pochodzi  z  życia."  Czy  Życie 
wzięło na siebie myślenie za nich? Tłumaczą nowe przez stare - a dawne wytłumaczyli przez 
jeszcze  dawniejsze  wydarzenia,  jak  ci  historycy,  którzy  robią  z  Lenina  rosyjskiego 
Robespierre'a,  a  z  Robespierre'a  francuskiego  Cromwella:  a  naprawdę  nigdy  niczego  nie 
zrozumieli... Poza ich ważnością czuje się ponure lenistwo: widzą defilujące pozory, ziewają, 
myślą, że nie ma nic nowego pod słońcem.  

"Stary  bzik"  -  i  doktór  Roge  pomyślał  niejasno  o  innych  starych  bzikach,  z  których 

żadnego dokladnie nie pamięta.  

Cokolwiek teraz uczyniłby pan  Achille,  nic  nie  mogłoby  nas  już zaskoczyć:  przecież 

to stary bzik.  

To nie jest stary bzik: on się boi. Ale dlaczego się boi?  
Kiedy  chce  się  zrozumieć  jakąś  rzecz,  trzeba  się  umieścić  naprzeciw  niej,  samemu, 

bez żadnej pomocy; cała przeszłość świata nie przydaje się tu na nic. A potem rzecz znika i 
to, co się zrozumiało, znika wraz z nią.  

Myśli ogólne są bardziej obiecujące. A zresztą zawodowcy i nawet amatorzy kończą 

zawsze na tym, że mają rację.  

Ich mądrość nakazuje robić jak najmniej hałasu, jak najmniej żyć, pozwolić, aby o nas 

zapomniano. Ich najlepsze historie opowiadają o nierozważnych, o oryginałach, którzy zostali 
ukarani. No bo tak: tak właśnie jest i nikt nie po wie, że jest inaczej. Może pan Achille nie ma 
zbyt czystego sumienia? Może mówi sobie, że nie doszłoby do tego, gdyby słuchał rad ojca, 
starszej siostry? Doktór ma prawo mówić: nie przegrał życia, umiał stać się pożytecznym.  

Wznosi  się,  spokojny  i  potężny,  ponad  tym  małym  wrakiem;  jak  skała.  

Doktór Roge dopił calvados. Układa swoje wielkie ciało, powieki opadają mu ciężko. Po raz 
pierwszy widzę jego twarz bez oczu: to jakby maska tekturowa, jak te, które dzisiaj sprzedają 
w sklepikach.  

Policzki mają okropny różowy kolor... Nagle ukazuje mi się cała prawda: ten człowiek 

niedługo  umrze.  Na  pewno  wie  o  tym;  wystarczyło,  że  przejrzał  się  w  lustrze:  codziennie 

background image

 

55 

upodabnia się coraz bardziej do swego przyszłego trupa. Oto czym jest ich doświadczenie, oto 
dlaczego  mówiłem  sobie  tak  często,  że  czuć  je  śmiercią:  to  ich  ostateczna  obrona.  Doktór 
chciałby  w  to  naprawdę  uwierzyć,  chciałby  zakryć  przed  sobą  niemożliwą  do  wytrzymania 
rzeczywistość: że jest sam, że nie ma spokojnego sumienia, że nie ma przeszłości, za to coraz 
bardziej kluchowata inteligencję, rozłażące się ciało.  

Dlatego  dobrze  zbudował,  dobrze  urządził,  dobrze  wyścielił  swój  mały  obłęd 

kompensacji: uważa, że idzie naprzód.  

Czy ma dziury w pamięci, chwile zupełnej pustki w głowie? Bo jego sąd nie ma już 

młodzieńczej chyżości. Czy jeszcze rozumie, co czyta w książkach? Ale jest teraz tak daleko 
od książek. Nie może już uprawiać miłości? Ale robił to. Lepiej, że robił to kiedyś, niż gdyby 
miał  to  robić  teraz:  z  oddalenia  wydaje  się  sąd,  porównuje  i  myśli.  Jeśli  zaś  chodzi  o  to 
straszne oblicze trupa: żeby móc wytrzymać jego widok w zwierciadle, stara się uwierzyć, że 
zostały tam wyryte lekcje doświadczenia.  

Doktór  odwraca  nieco  głowę.  Powieki  unoszą  się,  patrzy  na  mnie  oczami 

zaróżowionymi od snu. Uśmiecham się do niego. Chciałbym, żeby ten uśmiech ujawnił mu to 
wszystko, co on sam próbuje przed sobą ukryć.  Gdyby  mógł sobie powiedzieć:  "Ale ten to 
wie,  że  zdechnę  niedługo!"  To  by  go  obudziło.  Ale  powieki  opadają  mu  znowu:  zasypia. 
Wychodzę, zostawiam pana Achille, niech czuwa nad jego snem.  

Deszcz ustał, powietrze jest łagodne, niebo powoli toczy piękne czarne widoki: nawet 

aż  za  dużo  jak  na  oprawę  doskonałej  chwili;  aby  odbić  te  widoki,  Anny  utworzyłaby  w 
naszych sercach małe ciemne kałuże. Ale ja nie umiem korzystać z okazji: idę zdając się na 
przypadek, pusty i spokojny, pod tym nie wykorzystanym niebem.  

 

ŚRODA  
Nie trzeba się bać.  
 
CZWARTEK  

Cztery  strony  napisane.  Wreszcie  długa  chwila  szczęścia.  Nie  zastanawiać  się  za 

bardzo nad wartością Historii.  

To grozi zniechęceniem. Nie ogłaszać, że pan de Rollebon jest w tej chwili jedynym 

usprawiedliwieniem mego istnienia.  

Od dziś za tydzień zobaczę Anny. 
  

PIĄTEK  

Na  bulwarze  Redoute  mgła  była  tak  gęsta,  że  przez  ostrożność  szedłem  dotykając 

prawie ściany koszar. Na prawo ode mnie reflektory samochodów gnały przed sobą wilgotne 
światło  i  nie  można  było  odróżnić,  gdzie  kończy  się  chodnik.  Wokół  mnie  byli  ludzie; 
słyszałem echo ich kroków, a czasem cichy odgłos rozmowy: ale nie widziałem nikogo. Raz 
ukazała się twarz kobiety na wysokości mojego ramienia, ale natychmiast pochłonęła ją mgła; 
to  znowu  ktoś  otarł  się  o  mnie,  silnie  sapiąc.  Nie  wiedziałem,  dokąd  idę;  byłem  zbyt 
pochłonięty.  Trzeba  było  posuwać  się  ostrożnie,  macać  ziemię  końcem  stopy,  a  nawet 
wyciągać ręce przed siebie. To wszystko nie sprawiało mi zresztą żadnej przyjemności. Nie 
myślałem jednak o powrocie, byłem zajęty. Wreszcie po upływie pół godziny zobaczyłem w 
dali  niebieskawą  mgiełkę.  Kierując  się  według  niej  doszedłem  wkrótce  na  brzeg  wielkiego 
blasku; w środku rozpoznałem cafe Mably, przebijającą mgłę swymi lampami.  

Cafe  Mably  ma  dwanaście  elektrycznych  lamp.  Były  jednak  zapalone  tylko  dwie, 

jedna ponad kasą, druga pod sufitem. Jedyny kelner popchnął mnie mocno w ciemny kąt.  

"Nie tędy, proszę pana, zamiatam." Był  w kitlu,  bez kamizelki  i  bez kołnierzyka,  w 

białej koszuli z fioletowymi prążkami. Ziewał, patrzył na mnie z niechęcią, czochrając się po 
głowie.  

background image

 

56 

"Czarną  kawę  i  rogaliki."  Przetarł  oczy  nie  odpowiadając  i  oddalił  się.  Byłem  zatopiony  w 
brudnym, 

zimnym 

cieniu. 

Grzejnik 

na 

pewno 

był 

wyłączony.  

Nie byłem sam. Jakaś kobieta o woskowej cerze siedziała naprzeciw mnie, jej ręce poruszały 
się bez przerwy, już to wygładzając bluzkę, już to poprawiając czarny kapelusz.  

Była  z  wysokim  blondynem,  który  jadł  ciastko  drożdżowe  i  nic  nie  mówił.  Czułem 

ciężką ciszę. Miałem ochotę zapalić fajkę, ale sprawiłoby mi przykrość ściągnięcie na siebie 
ich uwagi przez trzask zapałki.  

Dzwonek  telefonu.  Ręce  zatrzymały  się:  przyciśnięte  do  bluzki.  Kelner  nie  spieszył 

się. Uważnie skończył zamiatanie, a potem dopiero podszedł i podniósł słuchawkę. "Halo, to 
pan  Georges?  Dzień  dobry,  panie  Georges...  Tak,  panie  Georges.,.  Nie  ma  szefa...  Tak, 
powinien  już  być...  Ach,  jest  taka  mgła...  Normalnie  schodzi  około  ósmej...  Tak,  panie 
Georges,  powtórzę  mu.  Do  widzenia,  panie  Georges."  Mgła  leżała  na  szybach  jak  ciężka, 
szara  aksamitna  zasłona.  Do  szyby  przykleiła  się  na  chwilę  jakaś  twarz  i  znikła.  
Kobieta powiedziała płaczliwie. 
"Zawiąż mi but.  
- Jest zawiązany" - powiedział mężczyzna nie patrząc.  
Zdenerwowała  się.  Ręce  biegały  wzdłuż  bluzki  i  po  szyi  jak  wielkie  pająki.  
"Nie,  jest  rozwiązany,  zawiąż."  Schylił  się  ze  znudzoną  niechętną  miną  i  dotknął  lekko  jej 
stopy pod stołem:  
"No już." Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Mężczyzna przywołał kelnera.  
"Ile płacę? 
 - A ile było bułeczek?" - spytał kelner.  

Spuściłem  oczy,  żeby  nie  wyglądało,  że  im  się  przypatruję.  Po  kilku  chwilach 

usłyszałem  skrzypnięcie  i  zobaczyłem  brzeg  spódnicy  i  dwa  sznurowane  buciki  z  plamami 
suchego  błota.  Za  nimi  szły  buty  mężczyzny,  szpiczaste  lakierki.  Skierowały  się  ku  mnie, 
znieruchomiały i wykonały półobrót: wkładał płaszcz. W tej chwili wzdłuż spódnicy zaczęła 
zsuwać się sztywnym ruchem ręka; zawahała się na chwilę, skrobała spódnicę.  
"Jesteś gotowa?" - spytał mężczyzna.  
Ręka rozwarła się i dotknęła dużej plamy z błota na prawym buciku, a potem zniknęła.  
"Uff!" - powiedział mężczyzna.  
Wziął walizkę stojącą koło wieszaka. Wyszli, widziałem, jak zanurzyli się we mgle.  
"To artyści - powiedział kelner przynosząc mi kawę - to oni występują w antrakcie w "Cine-
palace". Kobieta zawiązuje sobie oczy i zgaduje imiona i wiek widzów. Odjeżdżają, bo dzisiaj 
piątek i zmienia się program." Poszedł po talerz z rogalikami stojący na stoliku, od którego 
odeszli artyści.  
"Nie trzeba." Nie miałem chęci jeść tych rogalików. 
 "Muszę  zgasić  światło.  Dwie  lampy  dla  jednego  gościa  o  dziewiątej  rano:  szef  będzie  na 
mnie gderał."  Kawiarnię zaległ półmrok. Słaba szarobrązowa światłość wpadała teraz przez 
wysokie szyby.  
"Czy  jest  pan  Fasquelle?"  Nie  zauważyłem  wchodzącej  staruszki.  Podmuch  zimnego 
powietrza przejął mnie dreszczem.  
"Pan Fasquelle jeszcze nie zszedł. 
-  Pani  Florent  mnie  przysłała,  źle  się  czuje.  Nie  przyjdzie  dzisiaj."  Pani  Florent  to  ruda 
kasjerka.  
"Na taki czas - mówi stara - to jej szkodzi na żołądek." Kelner przybrał ważną minę:  
"Tak, to mgła - odpowiedział - to samo pan Fasquelle; dziwi mnie, że jeszcze nie zszedł. Był 
telefon do niego.  
Normalnie schodzi o ósmej."  
Stara spojrzała machinalnie ku sufitowi:  
"Jest na górze?  

background image

 

57 

-  Tak,  to  jego  pokój."  Stara  powiedziała  rozwlekłym  głosem,  jak  gdyby  mówiła  do  siebie 
samej:  
"Żeby czasem nie umarł...  
-  Dobra  jest  -  twarz  kelnera  wyrażała  najżywsze  zgorszenie  -  Dobra  jest,  dziękuję.  
Żeby czasem nie umarł...Ta myśl musnęła mnie. Takie właśnie myśli przychodzą, kiedy jest 
mgła.  

Stara  wyszła.  Powinienem  zrobić  to  samo:  było  zimno  i  ciemno.  Mgła  wciskała  się 

pod  drzwiami;  podniesie  się  powoli  i  zatopi  wszystko.  W  bibliotece  miejskiej  znajdę  na 
pewno światło i ciepło.  

Znów na szybie rozpłaszczyła się twarz; robiła miny.  

"Poczekaj" - powiedział kelner ze złością i wypadł biegiem.  

Twarz zatarła się, zostałem sam. Wyrzucałem sobie gorzko, że wyszedłem z pokoju. 

Musiała go teraz zająć mgła; bałbym się tam wracać.  

Poza kasą w cieniu  coś zatrzeszczało. To było od strony  schodów prowadzących do 

prywatnych  pomieszczeń:  czy  właściciel  wreszcie  schodził?  Ale  nie,  nikt  się  nie  pokazał: 
stopnie trzeszczały same. Pan Fasquelle jeszcze spał. Albo też leżał martwy nad moją głową. 
W  mglisty  poranek  odnaleziony  martwy  w  swoim  łóżku.  -  I  podtytuł:  Goście  w  kawiarni 
posilali  się  nie  podejrzewając  niczego...  Ale  czy  był  jeszcze  w  swoim  łóżku?  Może  runął, 
pociągając za sobą pościel i tłukąc głową o podłogę?  

Dobrze  znam  pana  Fasquelle;  pytał  się  czasem  o  moje  zdrowie.  To  wesoły  gość  z 

wypielęgnowaną  brodą:  jeżeli  umarł,  to  na  skutek  ataku.  Będzie  cały  siny,  z  wywalonym 
językiem. Broda do góry, szyja fioletowa pod zwichrzonymi włosami.  

Schody  kryła  ciemność.  Ledwo  mogłem  rozróżnić  gałkę  poręczy.  Trzeba  by  przejść 

przez ten mrok. Skrzypienie schodów. Na górze znalazłbym drzwi od pokoju...  

Ciało  jest  tam,  ponad  moją  głową.  Przekręciłbym  kontakt:  dotknąłbym  tej  letniej 

skóry,  żeby  zobaczyć.  -  Nie  mogę  wytrzymać,  wstaję.  Jeżeli  kelner  zastanie  mnie  na 
schodach, powiem, że usłyszałem jakiś hałas.  
Kelner wrócił nagle, zdyszany.  
"Już do pana idę!" - woła.  
Głupiec. Podchodzi do mnie.  
"Dwa franki.  
- Usłyszałem jakiś hałas na górze - mówię do niego.  
- Bo już dość późno!  
- Tak, ale zdaje mi się, że coś jest nie w porządku: tak jakby rzężenie, a potem głuchy stuk". 
W tej ciemnej sali, z tą mgła poza szybami zabrzmiało to zupelnie naturalnie. Pamiętam, jakie 
zrobił oczy.  
"Powinien pan wejść zobaczyć - dorzuciłem perfidnie.  
- Nie, nie - powiedział, a potem:  
- Bałbym się, że mnie przyłapie. Która godzina?  
- Dziesiąta.  
- Pójdę o wpół do jedenastej, jeśli nie zejdzie." Zrobiłem krok w stronę drzwi.  
"Wychodzi pan? Nie zostaje pan dłużej?  
- Nie.  
- To naprawdę było rzężenie?  
- Nie wiem - powiedziałem wychodząc - może tylko byłem tak nastawiony." Mgła nieco się 
podniosla. Chciałem dojść szybko do ulicy Tournebride: potrzebowałem jej świateł. Ale 
zawiodłem się: oczywiście, było światło, błyszczało na wystawach sklepów. Ale nie było to 
wesołe światło. Było zupełnie białe z powodu mgły i spadało na ramiona jak tusz.  
 
 

background image

 

58 

Dużo  ludzi,  zwłaszcza  kobiet:  służące,  sprzątaczki,  także  panie  domu,  takie,  co  to  mówią: 
"Kupuję sama, to bardziej pewne." Niuchały trochę przed wystawami i wreszcie wchodziły.  

Zatrzymałem  się  przed  wędliniarnią  Juliena.  Od  czasu  do  czasu  widziałem  poprzez 

szybę rękę wskazującą nadziewane  nóżki czy kielbaski.  Wtedy gruba  blondyna z wypiętym 
biustem pochylała się nad nimi i brała w palce kawałek martwego mięsa.  

O pięć minut stąd pan Fasquelle leżał martwy w swoim pokoju.  
Szukałem wokół mocnego oparcia, obrony przeciw tym myślom. Nie było. Po trochu 

mgła  przecierała  się,  ale  ciągle  coś  niepokojącego  przemykało  się  ulicą.  Może  nie  była  to 
prawdziwa groźba: było to zatarte, przezroczyste.  

Ale właśnie to budziło w końcu strach; dotykałem czołem szyby. Na majonezie sałatki 

z jajkami po rosyjsku dostrzegłem ciemnoczerwoną kroplę: krew. Od tej czerwieni na żółtym 
tle robiło mi się niedobrze.  

Nagle pojawiła się wizja: ktoś upadł na twarz i krew lała się na półmiski. Jajko wpadło 

w  tę  krew.  Zdobiący  je  plasterek  pomidora  oderwał  się  i  upadł  na  płask,  czerwone  na 
czerwonym.  Majonez  trochę  ściekał:  kałuża  żółtego  kremu  dzieląca  strugę  krwi  na  dwie 
odnogi.  
"Co za bzdura,  muszę się otrząsnąć. Pójdę pracować do biblioteki." Pracować?  Wiedziałem 
dobrze, że nie napiszę ani linijki.  
Znów zmarnowany dzień. Idąc przez park zobaczyłem na ławce, gdzie zwykle siadam, wielka 
nieruchomą niebieską pelerynę. Oto ktoś, komu nie jest zimno.  

Kiedy wchodziłem do czytelni, Samouk właśnie z niej wychodził. Rzucił się na mnie:  

"Muszę  panu  podziękować.  Spędziłem  niezapomniane  godziny  z  pana  fotografiami." 
Zobaczywszy go, miałem przez chwilę nadzieję: a może będzie łatwiej spędzić ten dzień we 
dwóch? 

Ale 

Samoukiem 

jest 

się 

zawsze 

tylko 

pozornie 

razem.  

Stuknął w tom in quarto. Była to Historia religii.  
"Wie pan, tylko Noucapie mógł sobie pozwolić na taką szeroką syntezę. Prawda?" Wyglądał 
na  zmęczonego  i  drżały  mu  ręce:  "  le  pan  wygląda  -  powiedziałem.  
- Ach, proszę pana, oczywiście. Zaszło coś bardzo przykrego!" Dyżurny szedł w naszą stronę:  
był to mały opryskliwy Korsykanin, z wąsami dobosza.  

Całymi godzinami przechadza się między stolikami ze stukaniem obcasów. W zimie 

spluwa do chusteczki, a potem suszy ją na piecu.  

Samouk  zbliża  się  do  mnie  tak,  że  czuję  na  twarzy  jego  oddech:  

"Nic panu nie powiem w obecności tego człowieka - powiedział tonem zwierzenia. - Gdyby 
pan zechciał...  

O  co  chodzi?"  Zaczerwienił  się  i  jego  biodra  wdzięcznie  zafalowały.  

"Ach, proszę pana: muszę się odważyć. Czy sprawiłby mi pan ten zaszczyt, żeby zjeść ze mną 
obiad we środę?  

Bardzo 

chętnie." 

Wolałbym 

się 

powiesić 

niż 

jeść 

nim 

obiad.  

"Sprawi mi pan ogromną przyjemność"  - powiedział Samouk. Dorzucił szybko. "Przyjdę po 
pana do domu, jeśli pan pozwoli." I zniknął, na pewno z obawy, że mogę za chwilę zmienić 
zamiar.  

Było  wpół  do  dwunastej.  Pracowałem  do  za  piętnaście  druga.  Nie  szło  mi:  miałem 

przed  oczami  książkę,  ale  moje  myśli  powracały  bez  przerwy  do  cafe  Mably.  Czy  pan 
Fasquelle  był  już  na dole?  W gruncie rzeczy  niezbyt wierzyłem w  jego śmierć  i to właśnie 
mnie  podniecało!  Była  to  niepewna  myśl,  do  której  nie  mogłem  się  przekonać  ani  się  jej 
pozbyć. Buty Korsykanina skrzypiały na podłodze.  

Wiele razy stawał przede mną tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmieniał zdanie i 

oddalał się.  

background image

 

59 

Koło pierwszej wyszli ostatni czytelnicy. Nie byłem głodny; ale przede wszystkim nie 

chciałem wychodzić. Pracowałem  jeszcze przez chwilę, a potem poderwałem się:  poczułem 
się otoczony ciszą.  

Podniosłem  głowę:  byłem  sam.  Korsykanin  musiał  zejść  do  żony,  która  jest 

dozorczynią w bibliotece: pożądałem odgłosu jego kroków. Ale usłyszałem tylko, jak obsunął 
się węgiel  w piecu. Do sali  wtargnęła  mgła:  nie  mgła prawdziwa, która rozproszyła  się  już 
dawno - inna, ta, której pełno było jeszcze na ulicach, wychodząca ze ścian i bruku.  

Rzeczy  jakby  się  rozpływały.  Oczywiście  książki  były  wciąż  na  swoim  miejscu, 

ustawione w porządku alfabetycznym na półkach, miały czarne i brązowe grzbiety i etykietki 
BP lf 7996 (Biblioteka podręczna - literatura francuska) lub BP np. (Biblioteka podręczna  - 
nauki  przyrodnicze).  Ale...  jakby  to  powiedzieć?  Normalnie,  potężne  i  pojemne,  razem  z 
piecem,  zielonymi  lampami,  wielkimi  oknami,  drabinkami,  ujmują  przyszłość  w  ramy. 
Dopóki  pozostaje  się  w  tych  ścianach,  to,  co  się  zdarza,  musi  się  zdarzyć  na  prawo  lub  na 
lewo od pieca. Gdyby nawet wszedł święty Dionizy niosąc swoją głowę w rękach, musiałby 
wejść prawą stroną, musiałby iść pomiędzy półkami przeznaczonymi na literaturę francuską i 
stolikiem  dla  czytelniczek.  A  gdyby  nie  dotykał  ziemi,  gdyby  unosił  się  o  dwadzieścia 
centymetrów  nad  podłogą,  to  jego  zakrwawiona  szyja  będzie  się  znajdować  dokładnie  na 
wysokości  trzeciej  półki  z  książkami.  W  ten  sposób  przedmioty  te  służą  przynajmniej  do 
zakreślenia granic prawdopodobieństwa.  

A  oto  dzisiaj  nie  określały  już  niczego:  zdawało  się,  że  nawet  ich  istnienie  zostało 

podane w wątpliwość, że z największym trudem przesuwały się z jednej chwili w drugą.  

Zacisnąłem  mocno  w  rękach  czytany  tom:  ale  najgwałtowniejsze  doznania  były 

przytępione.  Nic  nie  wydawało  się  prawdziwe;  czułem  sie  otoczony  papierowymi 
dekoracjami, które mogą być nagle usunięte. Świat czekał wstrzymując oddech, kurcząc się - 
oczekiwał ataku, swoich Mdłości, jak niedawno pan Achille.  

Wstałem.  Nie  mogłem  wytrzymać  dłużej  na  miejscu  pośród  tych  nadwątlonych 

rzeczy. Poszedłem  spojrzeć przez okno na głowę Impetraza. Szeptałem:  wszystko  może się 
przydarzyć, wszystko może się stać. Oczywiście, nie  jakaś okropność w rodzaju tych, które 
wymyślili ludzie; Impetraz nie będzie tańczył na swoim cokole: to będzie coś innego.  

Patrzyłem  z  trwogą  na  te  niestałe  byty,  które  miały  się  zapaść  może  za  godzinę,  a 

może za  minutę:  no tak, byłem tutaj, żyłem pośród tych książek pełnych wiedzy, z których 
jedne opisywały niezmienne  formy gatunków zwierząt, inne zaś wyjaśniały, że ilość energii 
pozostaje we wszechświecie nie naruszona; byłem tutaj, stałem przed oknem, którego szyby 
miały określony współczynnik załamania promieni.  

Jakież  jednak  słabe  to  zapory!  Przypuszczam,  ze  świat  zachowuje  swoje  wczorajsze 

podobieństwo  przez  lenistwo.  Dzisiaj  zdawał  się  pragnąć  zmiany.  A  wtedy  wszystko, 
wszystko może się zdarzyć.  

Nie mam czasu do stracenia: to złe samopoczucie zaczęło się od historii w cafe Mably. 

Muszę tam wrócić, zobaczyć żywego pana Fasquelle, a jeśli trzeba, dotknąć jego brody i rąk. 
Może wtedy zostanę wyzwolony.  

Porwałem płaszcz i zarzuciłem go tylko na ramiona; uciekam. Przechodząc przez park 

odnalazłem  na  tym  sa  mym  miejscu  człowieka  z  peleryną;  wielka  blada  twarz  pomiędzy 
dwojgiem uszu, purpurowych od chłodu.  

Cafe  Mably  jarzyła  się  z  daleka:  tym  razem  musiało  się  palić  dwanaście  żarówek. 

Przyspieszyłem  kroku:  trzeba  było  z  tym  skończyć.  Rzuciłem  najpierw  spojrzenie  przez 
wielką  oszkloną  witrynę;  sala  była  pusta.  Nie  było  ani  kasjerki,  ani  ke1nera  -  ani  pana 
Fasquelle.  

Musiałem  zdobyć  się  na  ogromny  wysiłek,  żeby  wejść;  nie  zająłem  miejsca. 

Zawołałem:  "Hallo!"  Nikt  nie  odpo  wiedział.  Pusta  filiżanka  na  stoliku.  Kawałek  cukru  na 
spodeczku.  

background image

 

60 

 
"Jest  tam  kto?"  Na  wieszaku  wisiał  płaszcz.  Na  stoliku  leżał  stos  magazynów  w  czarnych 
okładkach.  Nadsłuchiwalem  najmniejszego  hałasu,  wstrzymując  oddech.  Schody  do 
mieszkania lekko zaskrzypiały. Na dworze syrena statku. Wyszedłem tyłem, nie spuszczając 
schodów z oczu.  

Wiem oczywiście: o drugiej po południu jest mało gości.  
Pan Fasquelle ma grypę; musiał posłać kelnera po sprawunki - a być może po lekarza. 

Tak,  ale  proszę,  było  mi  potrzebne  zobaczenie  pana  Fasquelle.  Wchodząc  w  ulicę 
Tournebride  odwróciłem  się,  spojrzałem  z  niesmakiem  na  promieniującą  i  opustoszałą 
kawiarnię. 

Okiennice 

na 

pierwszym 

piętrze 

były 

zamknięte.  

Ogarnęła mnie prawdziwa panika. Szedłem na oślep przed siebie. Pobiegłem wzdłuż doków, 
skręciłem w puste uliczki dzielnicy Beauvoisis. domy patrzyły na moją ucieczkę posępnymi 
oczami.  

Powtarzałem  w  strachu:  dokąd  pójść?  Dokąd?  wszystko  może  Się  czasem  zdarzyć.  

Od  czasu  do  czasu  odwracałem  się  gwałtownie  z  bijącym  sercem:  co  dzieje  się  za  moimi 
plecami? Być może wszystko zacz nie się poza mną, a kiedy się nag1e odwrócę, będzie już za 
późno.  Dopokąd  będę  mógł  patrzeć  na  te  przedmioty.  nic  nie  powinno  się  wydarzyć: 
patrzyłem  Wiec  tyle,  ile  tylko  mogłem,  na  bruk,  na  domy,  na  latarnie  gazowe;  moje  oczy 
przebiegały błyskawicznie od jednych do drugich, aby za skoczyć je i powstrzymać pośród tej 
metamorfozy.  Nie  wyglądały  zbyt  normalnie,  ale  mówiłem  sobie  stanowczo,  że:  to  latarnia 
gazowa, to pompa uliczna, i próbowałem jednocześnie potęgą swego wzroku przywrócić im 
codzienny  wygląd.  Po  drodze  było  wiele  barów.  Kawiarnia  Bretońska,  Bar  Marynarski. 
Zatrzymywałem  się  niepewny  przed  zasłonami  z  różowego  tiulu:  a  może  te  szczelnie 
osłonięte  lokale  zostały  oszczędzone,  może  mieści  się  tu  jeszcze  kawałek  wczorajszego 
świata, odosobniony i zagubiony. Trzeba by jednak nacisnąć klamkę i wejść do środka. Nie 
śmiałem  tego  zrobić;  odchodziłem.  Zwłaszcza  drzwi  domów  napełniały  mnie  strachem. 
Bałem się, że otworzą się same. Tak, że w końcu szedłem środkiem ulicy. 

Nagle znalazłem się na nadbrzeżu Basenu Północnego.  
Łodzie rybackie, małe jachty. Oparłem nogę na pierścieniu przymocowanym do płyty. 

Dopiero  tutaj,  daleko  od  do  mów,  daleko  od  bram,  zaznałem  chwili  wytchnienia.  Na 
spokojnej i usianej czarnymi ziarnami wodzie unosił się korek.  
"A pod wodą? Nie zastanowiłeś się nad tym, co może być pod wodą?" Jakiś zwierz? Wielka 
skorupa do połowy zagłębiona w  szlamie? Dwanaście  łap gmerających powoli  w  mule. Od 
czasu 

do 

czasu 

zwierzę 

trochę 

się 

unosi. 

głębi 

wody.  

Zbliżyłem  się  śledząc,  czy  nie  zobaczę  poruszenia,  słabego  falowania.  Ale  korek  tkwił 
nieporuszony wśród czarnych drobin.  

W tej samej chwili posłyszałem głosy. Był wielki czas.  
Odwróciłem się i znów puściłem się biegiem.  
Dogoniłem  dwu  rozmawiających  mężczyzn  na  ulicy  Castiglione.  Na  odgłos  moich 

kroków obaj zadrżeli gwałtownie i odwrócili się. Zobaczyłem spoglądające na mnie, a potem 
poza mnie, niespokojne oczy, jakby chcieli zobaczyć, czy nie zbliża się coś innego. Więc i oni 
się bali, byli tacy jak ja? Kiedy ich mijałem, spojrzeliśmy na siebie: jeszcze trochę, a padłyby 
jakieś słowa. Ale nagle spojrzenia stały się nieufne: w taki dzień jak dziś nie rozmawia się z 
byle kim.  

Znalazłem  się  znów  na  ulicy  Boulibet,  bez  tchu.  No  cóż,  wyszło  na  to:  wrócę  do 

biblioteki, wezmę jakąś powieść i spróbuję czytać. Idąc wzdłuż ogrodzenia parku zobaczyłem 
człowieka  w  pelerynie.  Tkwił  wciąż  na  miejscu,  w  pustym  parku;  miał  teraz  nos  równie 
czerwony jak uszy.  

Miałem popchnąć furtkę, ale osadził mnie na miejscu wyraz jego twarzy. Mrużył oczy, 

jakby  śmiejąc się szyderczo, z  miną ckliwą  i  idiotyczną.  Ale  jednocześnie wpatrywał się  w 

background image

 

61 

coś,  co  znajdowało  się  przed  nim,  a  czego  nie  mogłem  widzieć,  tak  tępo  i  z  taką 
intensywnością, że natychmiast odwróciłem się.  

Naprzeciw niego stała na jednej nodze dziesięcioletnia dziewczynka, z otwartą buzią, 

przejęta,  i  przyglądała  mu  się  skubiąc  nerwowo  chusteczkę  i  podając  naprzód  szpiczastą 
buzię.  

Człowiek  uśmiechał  się  sam  do  siebie,  jak  ktoś,  kto  ma  spłatać  dobry  figiel.  Nagle 

wstał  nie  wyjmując  rąk  z  kieszeni  peleryny,  sięgającej  mu  aż  do  stóp.  Zrobił  dwa  kroki  i 
wywrócił oczami. Myślałem, że upadnie. Uśmiechał się jednak ciągle z senną miną.  

Nagle zrozumiałem: peleryna! Chciałem temu zapobiec.  
Wystarczyło zakaszleć i pchnąć furtkę. Ale ja też byłem przejęty twarzą dziewczynki. 

Miała  rysy  zmienione  strachem,  jakże  okropnie  musiało  bić  jej  serce:  ale  na  tej  szczurzej 
mordce  czytałem  coś  potężnego  i  złego.  To  nie  była  ciekawość,  lecz  jakby  śmiałe 
oczekiwanie.  Poczułem  się  bezsilny.  znajdowałem  się  na  zewnątrz,  obok  parku,  obok  ich 
małego dramatu; a oni byli do siebie wzajemnie przykuci ciemną potęgą pożądania, tworzyli 
parę.  

Wstrzymałem oddech, chciałem zobaczyć, co odmaluje się na tej starutkiej buzi, kiedy 

człowiek poza mną rozchyli poły peleryny.  

Ale  nagle  mała  potrząsnęła  głową  i  wyzwolona  puściła  się  biegiem.  Człowiek  w 

pelerynie widział mnie: to właśnie go zatrzymało. Przez chwilę stał nieporuszony na środku 
alei,  a  potem  odszedł  garbiąc  się.  Peleryna  obijała  mu  się  o  łydki.  
Pchnąłem furtkę i dopadłem go jednym susem.  
"Co to jest!?" - zawołałem.  
Zaczął drżeć.  
"Miasto jest poważnie zagrożone" - powiedziałem mu grzecznie, przechodząc. 
  

Wszedłem do czytelni i wziąłem ze stołu Pustelnię parmeńską. Usiłowałem zająć się 

czytaniem,  znaleźć  schronienie  w  jasnej  Italii  Stendhala.  Udawało  mi  się  to  chwilami,  w 
krótkich  oszołomieniach,  i  znów  wpadałem  w  ten  groźny  dzień,  naprzeciw  małego 
chrząkającego staruszka i młodego człowieka, który marzył, wygodnie przechylony do tyłu na 
krześle.  

Mijały godziny, szyby stały się czarne. Było nas czterech, nie licząc Korsykanina przy 

swoim biurku, przybijającego pieczątki na ostatnich nabytkach biblioteki.  

Był więc mały staruszek, młody człowiek o jasnych włosach, młoda kobieta pracująca 

tu nad dyplomem - i ja.  

Od czasu do czasu któreś z nas podnosiło głowę, rzucało szybkie i nieufne spojrzenie 

na  pozostałą  trójkę,  jakby  się  jej  bojąc.  W  pewnej  chwili  staruszek  wybuchnął  śmiechem: 
zauważyłem,  że  dziewczyna  zadrżała  od  stóp  do  głów.  Udało  mi  się  jednak  odczytać  z 
odwrotnej 

strony 

tytuł 

powieści, 

którą 

czytał: 

była 

to 

humoreska.  

Za dziesięć siódma. Pomyślałem nagle, że o siódmej zamykają bibliotekę. Jeszcze raz zostanę 
wrzucony w miasto. Gdzie pójść? Co z sobą zrobić?  

Staruszek  skończył  powieść.  Ale  nie  odchodził.  Bębnił  palcem  w  stół,  suchymi 

regularnymi uderzeniami.  
"Proszę panów - powiedział Korsykanin - zaraz zamykamy." Młody człowiek poderwał się i 
rzucił  mi  krótkie  spojrzenie.  Młoda  kobieta  odwróciła  się  do  Korsykanina,  a  potem  znów 
wzięła książkę i zdawała się pochłonięta lekturą.  
"Zamykamy" - powiedział Korsykanin w pięć minut później. 
  

Staruszek  skinął  głową  z  niewyraźną  miną.  Młoda  kobieta odsunęła  książkę,  ale  nie 

wstała.  Korsykanin  zdawał  się  nie  pojmować.  Zrobił  kilka  wahających  kroków,  a  potem 
przekręcił kontakt. Zgasły lampki na stołach. Paliła się tylko lampa na środku pod sufitem.  
"Trzeba wyjść?" - zapytał łagodnie staruszek.  

background image

 

62 

Młody człowiek wstał powoli, ociągając się. Chodziło o to, komu najdłużej zejdzie na 

wkładaniu  płaszcza.  Kiedy  wychodziłem,  kobieta  jeszcze  siedziała,  położywszy  rękę  na 
książce.  

Na dole drzwi wejściowe otwierały się w noc. Młody człowiek wychodzący pierwszy 

odwrócił się, powoli zszedł po schodach, przeszedł przez hall; przystanął na chwilę na progu, 
a potem rzucił się w noc i zniknął.  

Znalazłszy  się  na  dole  uniosłem  głowę.  Po  chwili  opuścił  czytelnię  staruszek, 

zapinając  płaszcz.  Kiedy  zszedł  trzy  pierwsze  stopnie,  wybiegłem  i  zanurkowałem  z 
zamkniętymi oczami.  

Na twarzy poczułem pieszczotliwą świeżość. Ktoś gwizdał w dali. Rozwarłem oczy: 

padało. Lekki i cichy deszcz.  

Plac oświetlony spokojnym światłem czterech latarń.  
Prowincjonalny plac w deszczu. Młody człowiek oddalał się wielkimi krokami; to on 

gwizdał:  miałem chęć krzyknąć do dwu pozostałych osób, nie wiedzących jeszcze, że mogą 
wyjść 

bez 

obawy 

że 

groźba 

przeminęła.  

Na  progu  ukazał  się  staruszek.  Z  zakłopotaną  miną  potarł  policzek,  potem  uśmiechnął  się 
szeroko i otworzył parasol.  

 

SOBOTA RANO  

Urocze słońce, z lekką mgiełką wróżącą pogodny dzień.  

Zjadłem śniadanie w cafe Mably.  
Kasjerka, pani Florent, posłała mi wdzięczny uśmiech.  
Zawołałem od stolika.  
"Czy pan Fasquelle jest chory?  
- Tak, proszę pana; straszna grypa: musi poleżeć parę dni. Dziś rano przyjechała z Dunkierki 
jego córka. Zostanie, żeby  się  nim opiekować." Po raz pierwszy, odkąd otrzymałem  list od 
Anny,  jestem  naprawdę  szczęśliwy,  że  ją  znów  zobaczę.  Co  robiła  przez  te  sześć  lat?  Czy 
będziemy skrępowani, kiedy się zobaczymy? Anny nigdy nie jest skrępowana. Przywita mnie 
tak,  jakbyśmy  się  rozstali  wczoraj.  Żebym  się  tylko  nie  wygłupił  i  nie  zniechęcił  jej  na 
początku.  Pamiętać,  że  nie  wolno  podać  jej  ręki,  jak  wejdę:  nie  znosi  tego.  
Ile  dni  spędzimy  razem?  A  może  przywiozę  ją  do  Bouville?  Wystarczyłoby,  żeby  tu  była 
przez kilka godzin; żeby przespała jedną noc w hotelu "Printania". Potem byłoby już zupełnie 
inaczej. Już bym się nie bał.  
Po południu  

Kiedy w zeszłym roku po raz pierwszy  byłem w  muzeum w Bouville, uderzył  mnie 

portret Oliviera Blevigne.  

Naruszenie  proporcji?  Perspektywy?  Nie  umiałem  tego  określić,  ale  coś  mi 

przeszkadzało: ten deputowany nie czuł się dobrze na swoim portrecie.  

Oglądałem  go  od  tego  czasu  wiele  razy.  Ale  moje  zakłopotanie  trwało.  Trudno 

przypuścić,  że  Bordurin,  nagrodzony  w  Rzymie,  uczczony  sześcioma  orderami,  popełnił 
błędy w rysunku.  

Ale  tego  popołudnia,  kartkując  stary  komplet  "Satyryka  z  Bouville",  rewolwerowca, 

którego właściciel został pod czas wojny oskarżony o zdradę stanu, poczułem, że wpadłem na 
trop prawdy. Wyszedłem zaraz z biblioteki, żeby przejść się po muzeum.  

Przemknąłem  przez  ciemnawy  przedsionek.  Stąpałem  bezgłośnie  po  biało-czarnej 

posadzce. Wokół mnie całe zgromadzenie gipsowych postaci załamujących ręce. Przechodząc 
przed dwojgiem drzwi zauważyłem popękane wazy, talerze, niebieskiego i żółtego satyra na 
postumencie. To była sala Bernard-Palissy poświęcona ceramice i sztukom stosowanym. Ale 
ceramika mnie nie bawi.  

background image

 

63 

Jakiś 

pan 

pani 

żałobie 

oglądali 

szacunkiem 

te 

garnki.  

Ponad  wejściem  do  wielkiego  salonu  -  zwanego  też  salonem  Bordurin-Renaudas  - 
zawieszono, zapewne niedawno, nie znane mi wielkie płótno. Nosi podpis Richarda Severand 
i nazywa się: Śmierć samotnika. To dar państwa.  

Samotny mężczyzna leży na łóżku - nagi do pasa.  
Tors ma trochę zielony, jak przystoi zmarłemu. Pościel w nieładzie świadczy o długiej 

agonii. Uśmiecham się myśląc o panu Fasquelle. Nie był sam: opiekowała się nim córka. A na 
obrazie służąca-kochanka, o rysach napiętnowanych przez występek, otworzyła już szufladę 
od  komody  i  liczy  talary.  Przez  uchylone  drzwi,  w  półmroku  można  dojrzeć  mężczyznę  w 
kaszkiecie,  czekającego  z  papierosem  przyklejonym  do  dolnej  wargi.  A  przy  ścianie  kot 
chłepcze obojętnie mleko.  

Człowiek ten żył tylko dla siebie. Toteż spotyka go surowa i zasłużona kara, nikt nie 

przyszedł  do  łoża  zmarłego,  aby  zamknąć  mu  oczy.  Ten  obraz  był  dla  mnie  ostatnim 
ostrzeżeniem:  jeszcze  czas,  jeszcze  mogłem  zawrócić.  Jeśli  jednak  bym  je  zlekceważył, 
powinienem  wiedzieć,  że  w  wielkim  salonie,  do  którego  miałem  wkroczyć,  wisiało  na 
ścianach ponad pięćdziesiąt portretów.  

Jeśli  wyłączyć  kilku  młodych  ludzi,  których  rodziny  straciły  zbyt  wcześnie,  a  także 

matki przełożonej pewnego sierocińca, żadna z wyobrażonych tam osób nie umarła samotnie, 
nikt z nich nie umierał bez dzieci i testamentu, nikt bez ostatnich sakramentów. W tym dniu, 
jak i w poprzedzających, w porządku wobec Boga i świata, ludzie ci przesunęli się łagodnie w 
śmierć, aby żądać dla siebie własnej cząstki wiecznego żywota, do którego mieli prawo.  

Gdyż  mieli  prawo  do  wszystkiego:  do  życia,  do pracy,  do  bogactwa,  do  władzy,  do 

poważania. A na koniec do nieśmiertelności.  

Rozmyślałem  jeszcze  chwilę,  a  potem  wszedłem.  Koło  okna  spał  dozorujący.  Jasne 

światło wpadające przez szyby tworzyło plamy na obrazach. W tej prostokątnej sali nie było 
niczego żywego prócz kota, który uciekł wystraszony  moim  wejściem. Poczułem  jednak  na 
sobie spojrzenie stu pięćdziesięciu par oczu.  

Ci wszyscy, którzy tworzyli elitę miasta Bouville w latach 1875 do 1910, znajdowali 

się tutaj, mężczyźni i kobiety, odmalowani skrupulatnie przez Renaudasa i Bordurina.  

Mężczyżni  zbudowali  Sainte-Cecile-de-la-Mer.  W  roku  1882  założyli  Związek 

Armatorów i  Kupców Bouville, "aby  zebrać w  jedną potężną całość wszystkie dobre chęci, 
współpracować  nad  dziełem  naprawy  narodowej  i  doprowadzić  do  porażki  stronnictwa 
zamieszek..."  

Uczynili  z  Bouville  najlepiej  wyposażony  francuski  port  handlowy  dla  wyładunku 

węgla i drzewa. Wydłużenie i poszerzenie nadbrzeży było ich dziełem. To oni spowodowali 
pożądany rozrost dworca morskiego  i doprowadzili głębokość zanurzenia przy odpływie do 
10  m  70  cm,  przez  wytrwałe  prace  pogłębiania.  Dzięki  nim  tonaż  statków  rybackich 
wynoszący w 1869 roku 5000 ton podniósł się do 18000 ton.  

Nie  cofając  się  przed  żadną  ofiarą  mającą  na  celu  ułatwienie  awansu  najlepszych 

przedstawicieli  klasy  pracującej,  stworzyli  z  własnej  inicjatywy  różne  ośrodki  nauczania 
technicznego  i  zawodowego,  działające  pod  ich  wysoką  opieką.  Złamali  słynny  strajk 
dokerów 

1898 

roku 

oddali 

swoich 

synów 

ojczyźnie 

1914.  

 
Kobiety,  godne  towarzyszki  tych  bojowników,  założyły  większość  Patronatów,  Żłobków, 
Szwalni. Były  jednak  przede wszystkim  małżonkami  i  matkami.  Wychowały piękne dzieci, 
nauczyły je praw i obowiązków, religii i szacunku dla tradycji, które stworzyły Francję.  

Kolor  portretów  na  ogół  wpadał  w  ciemny  brąz.  Żywe  kolory  zostały  usunięte  w 

trosce  o  przyzwoitość.  Wszakże  na  portretach  Renaudasa,  malującego  najchętniej  starców, 
biel  włosów  i  faworytów  odcinała  się  od  czarnego  tła;  doskonale  malował  ręce.  U  mniej 

background image

 

64 

metodycznego Bordurina ręce były jakby zaniedbane, ale za to wysokie kołnierzyki świeciły 
się jak biały marmur.  

Było  bardzo  ciepło  i  dozorca  słodko  chrapał.  Powiodłem  spojrzeniem  wokół  ścian: 

zobaczyłem ręce i oczy; gdzie niegdzie plama świetlna wyjadała twarz. Gdy kierowałem się 
ku  portretowi  Oliviera  Blevigne,  coś  mnie  zatrzymało.  Spod  ozdobnego  gzymsu  kupiec 
Pacome rzucił na mnie jasne spojrzenie.  

Był  w  postawie  stojącej,  z  głową  lekko  odrzuconą  do  tyłu,  w  ręce,  dotykającej 

szaroperłowych  spodni,  trzymał  cylinder  i  rękawiczki.  Patrzyłem  nie  bez  podziwu:  nie 
widziałem  w  nim  nic  przeciętnego,  nic,  co  dawałoby  zaczepienie  dla  krytyki:  małe  stopy, 
delikatne ręce, szerokie ramiona bojownika, dyskretna elegancja, z lekkim akcentem fantazji. 
Uprzejmie  ofiarowywał  zwiedzającym  czystość  swojej  pozbawionej  zmarszczek  twarzy.  A 
nawet na wargach błąkał się cień uśmiechu. Nie śmiały się tylko jego szare oczy. Mógł mieć 
pięćdziesiąt lat. Był młody i świeży, jakby miał trzydzieści. Był piękny.  

Przestałem szukać w nim skazy. Ale on nie przepuścił mi. Wyczytałem w jego oczach 

sąd spokojny i nieubłagany.  

Wtedy zrozumiałem wszystko, co nas dzieli: to, co myślałem o nim, nie dosięgało go; 

była  to  tylko  psychologia,  jaką  się  robi  w  powieściach.  Ale  jego  sąd  przeszywał  mnie  jak 
miecz i stawiał pod znakiem zapytania nawet moje prawo do istnienia. I tak było naprawdę, 
zawsze zdawałem sobie sprawę z tego: nie miałem prawa istnieć.  

Pojawiłem  się  przypadkowo,  istniałem  jak  kamień,  roślina,  mikrob.  Moje  życie 

rozwijało  się  na  los  szczęścia  i  we  wszystkich  kierunkach.  Posyłało  mi  czasem  niejasne 
sygnały. Innym razem chwytałem tylko brzęczenie, z którego nie wynikało nic.  

Ale dla tego pięknego mężczyzny bez wad, już dzisiaj nieżyjącego, dla Jean Pacome, 

syna Pacome z Ministerstwa Obrony wszystko działo się zupełnie inaczej:  bicie jego serca i 
głuche  odgłosy  organów  jego  ciała  docierały  do  niego  w  formie  małych,  momentalnych  i 
czystych  praw.  Przez  sześćdziesiąt  lat  bez  uchybienia  używał  swego  prawa  do  życia. 
Wspaniałe szare oczy! Trzeba także dodać, że Pacome nie pomylił się nigdy.  

Zawsze spełniał swój obowiązek, cały obowiązek: syna, małżonka, ojca, przywódcy. 

A  także  niezachwianie  upominał  się  o  swoje  prawa:  jako  dziecko  o  prawo  do  dobrego 
wychowania w stanowiącej jedność rodzinie, prawo dziedziczenia niesplamionego nazwiska, 
dobrze prosperującego interesu; jako mąż o prawo do opieki i oznak czułości;  jako ojciec o 
prawo do podziwu; jako przywódca o prawo do należnego mu posłuszeństwa bez szemrania. 
Gdyż prawo jest zawsze tylko drugim  aspektem  obowiązku. Nadzwyczajna kariera (rodzina 
Pacome należy dziś do najbogatszych w Bouville) nie powinna była go nigdy dziwić.  

Nigdy nie powiedział sobie, że jest szczęśliwy, a kiedy zażywał jakiejś przyjemności, 

oddawał  się  jej  prawdopodobnie  z  umiarkowaniem,  powiadając:  "Odprężam  się."  W  ten 
sposób także przyjemność traciła swoją agresywną błahość, umieszczając się w szeregu praw. 
Po  jego  lewej  stronie,  nieco  ponad  siwymi  włosami  o  niebieskawym  odcieniu,  zobaczyłem 
książki  na  półce.  Piękne  oprawy,  na  pewno  klasycy.  Pacome  czytywał  niewątpliwie 
wieczorami,  przed  snem,  kilka  stron  "swego  starego  Montaigne'a"  czy  odę  Horacego  po 
łacinie.  

Czasem  musiał  także  czytać,  dla  zorientowania  się,  jakieś  dzieło  współczesne.  I  tak 

poznał Barresa i Bourgeta. Po chwili odkładał książkę. Uśmiechał się. Jego spojrzenie traciło 
godną  podziwu  czujność  i  stawało  się  prawie  rozmarzone.  Powiadał:  "O  ileż  prościej  i 
trudniej przychodzi spełnienie obowiązku!" Nigdy nie zastanawiał się nad sobą inaczej. Był 
przywódcą.  

Byli  też  inni  przywódcy  zawieszeni  na  ścianach:  a  właściwie  tylko  oni.  Ten  wielki 

siwo zielony starzec siedzący w fotelu to przywódca.  

Biała kamizelka była szczęśliwą repliką  jego srebrnych włosów. (Troska artystyczna 

nie  została  wyłączona  z  tych  portretów,  malowanych  zresztą  przede  wszystkim  w  celu 

background image

 

65 

zbudowania moralnego, z dokładnością posuniętą aż do skrupułu.) Jego długa, delikatna ręka 
spoczywała  na  głowie  chłopczyka.  Na  kolanach  owiniętych  pledem  leżała  otwarta  książka. 
Ale spojrzenie błądziło gdzieś daleko. Widział te wszystkie rzeczy, które pozostają ukryte dla 
młodych ludzi. Wypisano jego nazwisko na złoconej tabliczce ponad portretem: nazywał się 
na pewno Pacome, czy Parrotin, lub Chaigneau. Nie myślałem nawet podejść i zobaczyć; dla 
bliskich, dla tego dziecka, dla siebie samego, był po prostu Dziadkiem; będzie zaraz określał 
się  w  trzeciej  osobie,  jeśli  osądził,  że  nadeszła  godzina  ukazania  wnuczkowi  przyszłych 
rozległych obowiązków.  
"Obiecaj  dziadkowi,  że  będziesz  grzeczny,  kochanie,  że  będziesz  dobrze  pracował  w 
przyszłym  roku.  W  przyszłym  roku  może  już  dziadka  nie  będzie."  O  zmierzchu  życia 
roztaczał  nad  każdym  swoją  pobłażliwą  dobroć.  Nawet  ja  -  gdyby  nie  to,  że  byłem 
przezroczysty  dla  jego  spojrzeń  -  znalazłbym  łaskę  w  jego  oczach:  pomyślałby,  że  miałem 
niegdyś dziadków. Nie żądał już niczego. W tym wieku nie ma się już pragnień.  

Może pragnął tylko, aby  nieznacznie  zniżano głos, kiedy wchodził,  by towarzyszyło 

mu nieco czułości i szacunku w uśmiechach, nic więcej poza słowami synowej: "Ojciec jest 
nadzwyczajny. Jest młodszy od nas wszystkich".  

Poza  tym,  że  właśnie  on  potrafi  uspokoić  wybuchy  wnuczka,  kładąc  mu  rękę  na 

głowie, aby móc potem powiedzieć:  
"Dziadek umie pocieszać w takich ogromnych zmartwieniach". Nic prócz tego, aby jego syn 
przychodził  często  zasięgnąć  rady,  a  wreszcie  chodziło  mu  tylko  o  to,  żeby  czuć  się 
pogodnym, uspokojonym i nieskończenie mądrym.  

Starszego pana ledwo dotykała kędziorów wnuczka:  

Ręka było to prawie błogosławieństwo. O czymże mógł myśleć?  
O swojej zaszczytnej przeszłości, udzielającej mu prawa mówienia o wszystkich i posiadania 
ostatniego słowa we wszystkim. 
Nie  bardzo  myliłem  się  onegdaj:  Doświadczenie  było  czymś  więcej  niż  obroną  przed 
śmiercią; było prawem: prawem starców.  

Zawieszony  na ścianie generał  Aubry, z przypasaną wielką  szablą,  był przywódcą. I 

jeszcze  jeden  przywódca,  przewodniczący  Hebert,  inteligentny  pisarz,  przyjaciel  Impetraza. 
Twarz miał długą i symetryczną, z nie kończącym się podbródkiem, z akcentem małej bródki 
pod  samą  wargą;  wysuwał  nieco  szczękę,  z  rozbawioną  miną,  jak  ktoś,  kto  wprowadza 
rozróżnienie lub wytacza zasadnicze zastrzeżenie, jak lekkie czknięcie. Marzył, trzymał gęsie 
pióro:  on  także  odprężał  się,  do  diabła,  mianowicie  pisząc  wiersze.  Miał  jednak  orle  oko 
przywódców.  

A żołnierze? Stałem pośrodku sali czując te wszystkie poważne oczy wycelowane we 

mnie. Nie  byłem dziadkiem  ani ojcem, ani  nawet  mężem. Nie głosowałem,  ledwo płaciłem 
jakieś  podatki:  nie  mogłem  się  pochwalić  ani  prawami  podatnika,  ani  wyborcy,  ani  nawet 
skromnym prawem zacności, które uzyskuje pracownik dwudziestoma latami posłuszeństwa. 
Moje istnienie zaczynało mnie poważnie dziwić. Czy nie byłem po prostu pozorem?  

"No,  powiedziałem  sobie  nagle,  ale  jestem  żołnierzem!"  Rozśmieszyło  mnie  to,  ale 

bez urazy.  

Pięćdziesięcioletni  zażywny  facet  odwzajemnił  mi  grzecznie  piękny  uśmiech. 

Renaudas  odmalował  go  z  miłością,  nie  mógł  już  czulej  pociągnąć  tych  cielesnych  i 
kształtnych  uszu,  a  zwłaszcza  rąk,  długich  i  pełnych  ruchu,  ze  smukłymi  palcami:  to 
prawdziwe ręce uczonego lub artysty. Twarz była mi nie znana: musiałem wiele razy przejść 
przed  tym  płótnem  nie  zauważając  go.  Przybliżyłem  się  i  odczytałem:  "Remy  Parrotin, 
urodzony w Bouville w 1849 roku, profesor Akademii Medycznej w Paryżu." Parrotin: mówił 
mi  o  nim  doktor  Wakefield:  "Spotkałem  raz  w  życiu  wielkiego  człowieka.  Był  to  Remy 
Parrotin.  

background image

 

66 

Chodziłem  na  jego wykłady w zimie 1904 roku (jak pan wie, spędziłem dwa  lata w 

Paryżu studiując położnictwo).  

To  on  nauczył  mnie,  co  to  znaczy  być  przywódcą.  Miał  w  sobie  jakiś  fluid, 

przysięgam panu.  

Elektryzował  nas  i  poszlibyśmy  za  nim  na  koniec  świata.  I  przy  tym  był 

dżentelmenem: miał olbrzymi majątek i przeznaczał wielką jego część na pomoc dla biednych 
studentów." Tak więc kiedy usłyszałem o nim po raz pierwszy, ten książę nauki wywołał we 
mnie  silne  uczucia.  A  teraz  stałem  przed  nim,  a  on  uśmiechał  się  do  mnie.  Ileż  w  jego 
uśmiechu  inteligencji  i  łaskawości.  Jego  ciężkawe  ciało  spoczywało  miękko  w  zagłębieniu 
skórzanego fotela. Ten skromny uczony wywoływał u każdego dobre samopoczucie. Można 
by go nawet poczytać za zwykłego poczciwca, gdyby nie uduchowione spojrzenie.  

Dość  łatwo  było  zgadnąć,  dlaczego  był  poważny.  Kochano  go,  ponieważ  rozumiał 

wszystko;  można  mu  było  wszystko  powiedzieć.  Był  trochę  podobny  do  Renana,  ale  w 
całości bardziej dystyngowany. Był z tych, którzy powiadają:  
"Socjaliści? Ja idę dalej niż oni!"  

Jeśli  kroczyło  się  za  nim  po  tej  niebezpiecznej  drodze,  trzeba  było  wkrótce,  z 

drżeniem,  wyrzec  się  rodziny,  ojczyzny,  prawa  własności,  wartości  najświętszych.  Nawet 
przez chwilkę budziło wątpliwość prawo elity burżuazyjnej do rządzenia. Jeszcze jeden krok i 
nagle  wszystko  wracało  na  swoje  miejsce,  cudownie  ugruntowane  na  silnych  racjach,  po 
dawnemu.  

Odwróciwszy  się,  można  było  zauważyć  socjalistów,  już  daleko  w  tyle,  maleńkich, 

machających  chusteczkami  i  wołających:  "Zaczekajcie  na  nas!"  Wiedziałem  zresztą  od 
Wakefielda, że mistrz lubił, jak to sam określał z uśmiechem, pomagać "rodzić się duszom".  

Pozostał  młody  i  otaczał  się  młodymi:  często  przyjmował  u  siebie  młodych  ludzi  z 

dobrych rodzin, którzy pragnęli poświęcić się medycynie. Wakefield był u niego wiele razy 
na obiedzie. Po jedzeniu przechodzono do palarni.  

Studentów,  którzy  niezbyt  dawno  wypalili  pierwszego  papierosa,  profesor  traktował 

jak  mężczyzn:  częstował  ich  cygarami.  Wyciągał  się  na  kanapie  i  mówił  długo  z 
półprzymkniętymi  oczami,  otoczony  spragnionym  tłumem  uczniów.  Wywoływał 
wspomnienia, opowiadał anegdoty, wyciągał pikantne i głębokie morały.  

A  jeśli pomiędzy tymi  młodymi, dobrze  wychowanymi  ludźmi,  był ktoś, kto mu się 

trochę  stawiał.  Parrotin  interesował  się  nim  szczególnie.  Skłaniał  go  do  mówienia,  słuchał 
uważnie, podsuwał mu myśli, tematy do zastanowienia. I wreszcie mu siało dojść do tego, że 
pewnego  dnia  młody  człowiek  przepełniony  szlachetnymi  myślami,  podniecony  wrogością 
otoczenia,  zmęczony  samotnym  rozmyślaniem  przeciw  wszystkim,  prosił  profesora,  aby  go 
przyjął samego  i  bełkocząc  nieśmiało, zwierzał  mu  najtajniejsze  myśli,  nadzieje, oburzenie. 
Parrotin  tulił  go  do  serca.  Mówił:  "Rozumiem  cię,  zrozumiałem  cię  od  pierwszego  dnia." 
Rozmawiali.  

Parrotin posuwał się daleko, jeszcze dalej, tak daleko, że młody człowiek podążał za 

nim  z  trudem.  Po  kilku  takich  spotkaniach  można  było  stwierdzić  wyczuwalną  poprawę  u 
młodego  buntownika.  Widział  jasno  siebie  samego,  uczył  się  dostrzegać  głębokie  więzy, 
łączące  go  z  rodziną,  ze  środowiskiem;  wreszcie  dochodził  do  zrozumienia  wspaniałej  roli 
elity.  A  wreszcie,  jak  za  sprawą  czarów,  zbłąkana  owca,  idąca  krok  w  krok  za  Parrotinem, 
odnajdywała  się  w  owczarni,  oświecona  i  pokutująca.  "Uzdrowił  więcej  dusz,  stwierdzał 
Wakefield, niż ja ciał."  

Remy Parrotin uśmiechał się do mnie łaskawie. Wahał się, próbował zrozumieć moje 

położenie, by odmienić je łagodnie i przywieść mnie do owczarni. Ale ja się go nie bałem: nie 
byłem  owcą.  Patrzyłem  na  jego  piękne,  spokojne  i  gładkie  czoło,  brzuszek  i  rękę 
spoczywającą na płask na kolanie. Odwzajemniłem mu uśmiech i odszedłem.  

background image

 

67 

Jean Parrotin, jego brat, przewodniczący SAB, opierał się dwoma rękami o brzeg stołu 

obciążonego  papierami;  całą  swoją  postawą  dawał  do  zrozumienia  gościowi,  że  audiencja 
dobiegła  końca.  Miał  niezwykłe  spojrzenie;  było  jakby  abstrakcyjne  i  jaśniało  czystym 
prawem.  Jego  olśniewające  oczy  pochłaniały  całą  twarz.  Poniżej  tego  blasku  zauważyłem 
dwie  wąskie  zaciśnięte  wargi  mistyka.  "To  dziwne,  stwierdziłem,  jaki  podobny  do  Remy 
Parrotina." 

Odwróciłem 

się 

stronę 

Wielkiego 

Mistrza:  

przyglądając  mu  się  w  świetle  tego  podobieństwa,  odkrywało  się  na  jego  słodkiej  twarzy 
trudną do określenia gorycz i znużenie, ton rodzinny. Wróciłem do Jean Parrotina.  

Ten człowiek był prosty jak idea. Były w nim już  tylko kości, martwe ciało i Czyste 

Prawo. Prawdziwy przypadek nawiedzenia, pomyślałem. Kiedy Prawo opanuje człowieka, nie 
ma  już takich egzorcyzmów, które zdolne  byłyby  je wypędzić;  Jean Parrotin poświęcił całe 
życie  myśleniu  o  swoim  Prawie:  i  niczemu  więcej.  Zamiast  lekkiego  bólu  głowy,  który 
zaczynałem  odczuwać  jak  zawsze  kiedy  jestem  w  muzeum,  uczułby  w  skroniach  bolesne 
prawo do stania się przedmiotem troski. Należało mu oszczędzać myślenia, nie przypominać 
niesmacznych  szczegółów,  możliwej  śmierci,  cierpień  innych.  Na  łożu  śmierci,  w  tej 
godzinie, kiedy od czasów Sokratesa przystało wymawiać kilka wzniosłych słów, powiedział 
na  pewno  do  żony,  podobnie  jak  jeden  z  moich  wujów  do  ciotki,  czuwającej  przy  nim 
dwanaście  nocy:  "Nie dziękuję  ci, Tereso, spełniłaś tylko swój obowiązek."  Należy uchylić 
kapelusza przed mężczyzną, który do tego doszedł.  

Zadziwiony,  wpatrywałem  się  w  jego  oczy,  które  dawały  mi  znak  do  odejścia.  Nie 

odszedłem  jednak,  byłem  zdecydowanie  niedyskretny.  Oglądałem  bowiem  kiedyś  długo  w 
bibliotece  Eskurialu  pewien  portret  Filipa  II  i  wiedziałem,  że  gdy  przyglądać  się  twarzy,  z 
której promieniuje prawo, promieniowanie to gaśnie po chwili  i pozostaje  jakby  spopielona 
reszta: właśnie ta reszta mnie ciekawiła.  

Parrotin  stawiał  piękny  opór.  Ale  nagle  wzrok  jego  zgasł  i  obraz  zmatowiał.  Co 

pozostało?  Ślepe  oczy,  wąskie  usta,  jak  martwy  wąż,  i  policzki.  Blade  i  okrągłe  policzki 
dziecka  zajmowały  płótno.  Pracownicy  SAB  nigdy  tego  nie  podejrzewali:  nie  pozostawali 
dostatecznie długo w biurze Parrotina. Wchodzac natrafiali na to okropne spojrzenie, jak na 
ścianę. Poza nim chroniły się policzki, białe i miękkie. Ilu lat potrzebowała jego żona, żeby je 
dojrzeć? Dwu? Pięciu? Wyobrażam sobie tę chwilę, kiedy mąż spał przy jej boku, a promień 
księżyca  kładł  mu  się  pieszczotliwie  na  nos,  lub  też  kiedy  trawił  ciężko  i  wygrzewał  się, 
rozparty  w  fotelu,  z  półprzymkniętymi  oczami,  ze  słoneczną  plamą  na  podbródku.  I  wtedy 
ona  ośmieliła  się  spojrzeć  na  niego:  całe  to  ciało  ukazywało  się  bezbronne,  nadęte, 
niedojrzałe,  nieokreślenie  nieprzyzwoite.  Niewątpliwie  od  tego  dnia  pani  Parrotin  ujęła 
władzę w swoje ręce.  

Cofnąłem  się  kilka  kroków  i  objąłem  jednym  spojrzeniem  te  wszystkie  wielkie 

postacie: Pacome, prezes Hebert, obaj Parrotin, generał Aubry. Nosili cylindry. W niedzielę 
spotykali  na  ulicy  Tournebride  panią  Gratien,  żonę  mera,  która  zobaczyła  we  śnie  świętą 
Cecylię. 

Składali 

jej 

bardzo 

dostojne 

ukłony, 

ich 

czar 

rozwiał 

się.  

Odmalowano ich bardzo dokładnie; a jednak pod pędzlem twarze te wyzbyły się tajemniczej 
słabości ludzkich twarzy. Nawet najbardziej miękkie oblicza były czyste jak fajans: na próżno 
usiłowałem odnaleźć  jakieś pokrewieństwo z drzewami  i zwierzętami, z  myślami ziemi czy 
wody.  

Oczywiście, że za życia nie było to dla nich konieczne.  
Przechodząc jednak do potomności powierzali się znanemu malarzowi, aby dyskretnie 

dokonał  na  ich  twarzy  tych  wszystkich  pogłębień,  wierceń,  nawodnień,  za  pomocą  których 
przekształcili  morze  i  pola  wokół  Bouville.  Tak  więc  z  pomocą  Renaudasa  i  Bordurina 
ujarzmili  całą  Naturę:  poza  nimi  i  w  nich  samych.  Te  ponure  płótna  stawiały  przed  moimi 
oczami  człowieka  przemyślanego  przez  człowieka,  a  jedynym  zdobiącym  go  strojem  była 

background image

 

68 

najpiękniejsza  ludzka  zdobycz:  pęk  Praw  Człowieka  i  Obywatela.  Szczerze  podziwiałem 
rodzaj ludzki.  

Wszedł  pan  i  pani.  Byli  ubrani  na  czarno  i  starali  się  być  jak  najmniejsi.  Na  progu 

zatrzymali się, przejęci, a pan machinalnie zdjął kapelusz.  
"No tak!" - powiedziała pani, mocno poruszona.  
Pan pierwszy odzyskał zimną krew. Powiedział tonem pełnym uszanowania:  
"To cała epoka!  
-  Tak  -  powiedziała  pani  -  to  epoka  mojej  babci."  Podeszli  kilka  kroków  i  napotkali  wzrok 
Jean Parrotina. Pani stanęła z otwartymi ustami, ale pan nie był hardy.  
Miał  pokorną  minę,  musiał  dobrze  znać  onieśmielające  spojrzenia  i  krótkie  audiencje. 
Popchnął żonę lekko za ramię: 
"Spójrz na tego" - powiedział.  
Uśmiech Remy Parrotina zawsze wprawiał pokornych w dobry nastrój. Żona przybliżyła się i 
przeczytała wyraźnie. 
"Portret  Remy  Parrotina,  urodzonego  w  Bouville  w  1849  roku,  profesora  Akademii 
Medycznej 

Paryżu, 

malowany 

przez 

Renaudas.  

-  Parrotin,  z  Akademii  Nauk  -  powiedział  mąż,  dzieło  Renaudas,  z  Instytutu.  To  wszystko 
Historia!"  
Pani skinęła głową, a potem spojrzała na Wielkiego Przywódcę.  
"To jest ktoś - powiedziała - jak inteligentnie wygląda!" Mąż zrobił szeroki gest.  
"To oni właśnie zbudowali Bouville - powiedział prostodusznie.  
- Słusznie, że ich tu zgromadzono wszystkich razem" powiedziała pani, rozczulona.  

Byliśmy  w  tej  ogromnej  sali  jak  trzej  żołnierze  na  manewrach.  Mąż  chichoczący  z 

uszanowania,  półgłosem,  rzucił  na  mnie  niespokojne  spojrzenie  i  nagle  przestał  się  śmiać. 
Odwróciłem się i podszedłem do portretu Oliviera Blevigne. Ogarnęła mnie słodka rozkosz:  
no proszę, miałam rację. To naprawdę było przedziwne!  
Pani przybliżyła się w moją stronę.  
"Gaston - powiedziała, nagle ośmielona - choć tutaj!" Mąż podszedł do nas. 
 "Zobacz - dorzuciła - on ma swoją ulicę: Olivier Blevigne. Pamiętasz, mała uliczka, ciągnie 
się w górę na Coteau Vert, tuż przed Jouxtebouville." Po chwili dodała:  
"Spojrzenie ma niezbyt łagodne.  
-  O,  nie!  Malkontenci  wiedzieli,  z  kim  mają  do  czynienia."  To  zdanie  było  skierowane  pod 
moim adresem.  
Pan  spojrzał  na  mnie  ukradkiem  i  zaczął  się  śmiać,  tym  razem  nieco  hałaśliwiej,  z  miną 
pyszałkowatą 

pedantyczną, 

jak 

gdyby 

sam 

był 

Olivierem 

Blevigne.  

Tylko Olivier Blevigne  nie  śmiał się.  Wymierzył  w naszą stronę swoją zaciśniętą szczękę  i 
wystające jabłko Adama.  
Przez chwilę panowało milczenie i ekstaza.  
"Tak jakby się miał poruszyć" - powiedziała pani.  
Mąż wyjaśnił łaskawie:  
"Prowadził  wielki  handel  bawełną.  Potem  zajął  się  polityką  i  został  deputowanym." 
Wiedziałem o tym. Dwa lata temu odszukałem jego hasło w małym słowniku wielkich ludzi 
Bouville księdza Morellet. Przepisałem je całe.  
"Blevigne  Olivier-Martial,  syn  wspomnianego,  urodził  się  i  zmarł  w  Bouville  (1849-1908}, 
ukończył prawo w Paryżu i uzyskał licencjat w 1872 roku. Rewolucja Komuny, która zmusiła 
go wraz z wielu paryżanami do szukania schronienia w Wersalu, pod władzą Zgromadzenia 
Narodowego, uczyniła na nim wielkie wrażenie, tak że w wieku, kiedy młodzi ludzie myślą 
tylko  o  przyjemnościach,  przysiągł  poświęcić  życie  przywróceniu  Porządku.  Słowa 
dotrzymał: po powrocie do naszego miasta założył sławny Klub Porządku, który przez długie 
lata  każdego  wieczoru  gromadził  najpoważniejszych  kupców  i  armatorów  z  Bouville.  Ten 

background image

 

69 

arystokratyczny  krąg,  o  którym  krążył  żart,  że  był  bardziej  ekskluzywny  niż  Jockey  Club, 
wywierał  do  1908  roku  zbawienny  wpływ  na  losy  naszego  wielkiego  portu  handlowego. 
Olivier Blevigne poślubił w roku 1880 Marie-Louise Pacóme, młodszą córkę kupca Charles 
Pa cóme'a (zob. pod tym nazwiskiem} i po jego śmierci założył firmę Pacóme-Blevigne i syn. 
Zaraz potem zajął się po lityką i zgłosił swoją kandydaturę na deputowanego.  
"Kraj  -  powiedział  w  sławnym  przemówieniu  -  ogarnięty  jest  najcięższą  chorobą:  klasa 
kierownicza  nie  chce  już  rządzić.  Któż  więc  będzie  rządził,  panowie,  jeśli  ci,  których 
urodzenie,  wykształcenie,  doświadczenie,  przygotowało  najlepiej  do  udziału  w  rządach, 
odwracają  się  od  nich  przez  ustępstwo  czy  zmęczenie?  Mówiłem  nieraz:  rządzenie  nie  jest 
prawem elity, to jej obowiązek. Zaklinam panów. Odbudujmy zasadę Władzy!"  

Wybrany  w  pierwszej  kolejce  głosowania,  4  października  1885,  potem  był  wciąż 

wybierany  na  nowo.  Energiczny  i  ostry  mówca,  wygłosił  wiele  doskonałych  przemówień. 
Gdy wybuchł straszny strajk w roku 1898, znajdował się w Paryżu. Natychmiast przyjechał 
do Bouville, gdzie był duszą oporu. Podjął się rokowania ze strajkującymi.  

Rokowania  prowadzone  w  duchu  szerokiego  porozumienia  zostały  przerwane 

zamieszkami  w  Jouxtebouville.  Jak  wiadomo,  cicha  interwencja  wojskowa  przywróciła 
spokój w umysłach.  

Zbiory  przemówień:  Siły  moralne  (1894,  wyczerpane),  Obowiązek  karania  (1900. 

Wszystkie  przemówienia  z  tego  zbioru  zostały  wygłoszone  z  powodu  sprawy  Dreyfusa; 
wyczerpane),  Wola  (1902,  wyczerpane).  Pośmiertnie  zebrano  jego  ostatnie  przemówienia  i 
kilka listów do bliskich pod tytułem: Labor improbus (w wydawnictwie Plon, 1910).  

Ikonografia: istnieje świetny portret, malowany przez Bordurina w muzeum Bouville." 

Świetny portret, powiedzmy. Olivier Blevigne z małym czarnym wąsikiem i oliwkową twarzą 
był  trochę  podobny  do  Maurice  Barresa.  Na  pewno  znali  się  osobiście.  Zasiadali  na  tych 
samych  ławach.  Ale  deputowany  z  Bouville  nie  posiadał  niedbałego  wdzięku 
przewodniczącego Ligi Patriotów. Sztywny, jakby połknął kij, wystrzelał z płótna, jak diabeł 
z pudełka. Błysk w oczach: źrenice czarne, zaczerwienione białka. Zaciskał małe obrzmiałe 
wargi i przykładał prawą rękę do piersi. 

 Ten portret nie dawał mi spokoju. Czasem Blevigne wydawał mi się za duży, a innym 

razem za mały. Dzisiaj wiem już jednak, na czym to polegało.  

Prawdy  dowiedziałem  się  przerzucając  "Satyryka  z  Bouville".  Numer  z  6  listopada 

1905  roku  był  cały  poświęcony  Olivierowi  Blevigne.  Widniał  na  okładce  maleńki, 
przyczepiony 

do 

grzywy 

ojca 

Combes, 

następującym 

napisem:  

"Pchła na lwie". Wszystko wyjaśniało się już na pierwszej stronie: Olivier Bleyigne mierzył 
metr  pięćdziesiąt  trzy  centymetry.  Szydzono  z  jego  wzrostu  i  żabiego  głosu,  z  powodu 
którego niejeden raz Izba zanosiła się od śmiechu. 

 Posądzano go o wkładanie gumowych korków do butów.  
Za to pani Blevigne, z domu Pacome, była jak koń. "Przyznajmy, powiada kronikarz, 

że połowica go dubluje." Metr pięćdziesiąt trzy! Więc tak: Bordurin zapobiegliwie i starannie 
otoczył go przedmiotami, które nie groziły po mniejszeniem: miękki puf, niski fotel, etażerka 
z  tomami  w  dwunastce,  mały  perski  stoliczek.  Obdarzył  go  równą  wysokością,  co  jego 
sąsiada,  Jean  Parrotina,  a  płótna  były  tych  samych  rozmiarów.  Z tego  powodu  stoliczek  na 
jednym  obrazie  był  prawie  tak  wysoki,  jak  ogromny  stół  na  drugim,  zaś  puf  sięgałby 
Parrotinowi prawie do ramienia.  

Oko instynktownie dokonywało zbliżenia pomiędzy obu obrazami: stąd pochodził mój 

niepokój.  

Chciało  mi  się  teraz  śmiać:  metr  pięćdziesiąt  trzy!  Gdybym  chciał  rozmawiać  z 

Blevigne,  musiałbym  się  schylić  albo  ugiąć  w  kolanach.  Nie  dziwiłem  się  już,  że  tak 
gwałtownie unosił nos do góry. Los ludzi podobnego wzrostu dzieje się zawsze o kilka piędzi 
ponad  ich  głową.  Cudowna  potęga  sztuki.  Potomność  pozna  tylko  groźną  twarz,  wspaniały 

background image

 

70 

gest  i zaczerwienione oczy  byka u tego mężczyzny z piskliwym głosem. Śmierć zabrała ze 
sobą jedynie studenta przerażonego Komuną, maleńkiego i rozjątrzonego.  

Ale przewodniczący Klubu Porządku, mówca Sił moralnych, dzięki Bordurinowi stał 

się nieśmiertelny.  
"Och, biedak z polibudy!"  
Dama  wydała  zduszony  okrzyk:  pod  portretem  Oktave  Blevigne,  "syna  poprzedniego", 
pobożna ręka dopisała  następujące  słowa:  "Zmarł  na politechnice w 1904." "Umarł! To  jak 
syn Arondel. Miał inteligentny wyraz twarzy. Jak musiała się zmartwić jego matka! Za dużo 
pracują w tych wyższych szkołach. Mózg wysila się, nawet podczas snu. Lubię te rogatywki, 
to eleganckie. To się nazywa kazuar?  
- Nie, kazuar(*6) noszą w Saint-Cyr."  

Z  kolei  ja  przyjrzałem  się  uczniowi  politechniki  zmarłemu  w  młodym  wieku. 

Wystarczyłaby jego woskowa cera i zwisające wąsy, aby pomyśleć o bliskiej śmierci. Zresztą 
przewidział  swój  los:  w  jego  jasnych  oczach,  wpatrzonych  w  dal,  malowała  się  swoista 
rezygnacja.  Ale  jednocześnie  miał  głowę  podniesioną;  w  tym  mundurze  reprezentował 
francuską armię.  

Tu Marcellus eris! Manibus date lilia plenis...  
Ścięta 

róża, 

zmarły 

na 

politechnice: 

cóż 

bardziej 

smutnego?  

Powoli  szedłem  wzdłuż  długiej  galerii  i  nie  zatrzymując  się  oddawałem  pokłon 
dystyngowanym  obliczom  wynurzającym  się  z  półmroku:  Bossoire,  przewodniczący 
trybunału  handlowego;  Faby,  przewodniczący  rady  administracyjnej  autonomicznego  portu 
Bouville;  Boulange,  kupiec  z  rodziną;  Rannequin,  mer  Bouville;  de  Lucien,  urodzony  w 
Bouville, ambasador Francji w Stanach Zjednoczonych  i poeta;  jakiś  nieznajomy w ubiorze 
prefekta; matka Maria Luiza, przełożona Wielkiego Sierocińca; państwo Thereson; Thiboust-
Gouron,  główny  przewodniczący  rady  biegłych;  Bobot,  naczelny  administrator  Rejestracji 
Morskiej; Brion, Minette, Grelot, Lefebvre, doktorostwo Pain; sam Bordurin, malowany przez 
swego syna Piotra Bordurin.  

Spojrzenia  jasne  i  zimne,  rysy  delikatne,  usta  wąskie;  Boulange  był  ogromny  i 

cierpliwy.  Matka  Maria  Luiza  przemyślnie  pobożna.  Pan  Thiboust-Gouron  był  twardy  dla 
siebie  i  innych.  Pani  Thereson  walczyła  z  niesłabnącym  zapałem  przeciw  zakorzenionemu 
złu. Nieskończone zmęczenie  jej ust mówiło dosyć o  jej cierpieniu. Ale ta pobożna kobieta 
nigdy  nie powiedziała:  "  le się  czuję." Przezwyciężała się:  układała  menu  i przewodniczyła 
towarzystwom  dobroczynnym.  Czasem  pośrodku  zdania  przymykała  powoli  oczy  i  życie 
odchodziło z jej twarzy. Ta słabość nie trwała dłużej niż sekundę; zaraz potem pani Thereson 
otwierała  oczy,  podejmowała  przerwane  zdanie.  A  w  pracowni  szeptano:  "Biedna  pani 
Thereson! Nawet się nie poskarży."  

Przemierzyłem całą długość salonu Bordurin-Renaudas.  
Odwróciłem  się.  Żegnajcie,  piękne,  jakże  delikatne  lilie  w  małych  malowanych 

kapliczkach, żegnajcie, piękne lilie, będące naszą dumą i racją istnienia, żegnajcie, bydlaki.  

 

PONIEDZIAŁEK  
Nie piszę już książki o Rollebonie; skończone, nie mogę już pisać. I cóż teraz zrobię ze sobą?  
Była godzina trzecia. Siedziałem przy  stole; obok położyłem paczkę  listów skradzionych  w 
Moskwie; pisałem: 
 
 
 

___  
*6 Nazwa pochodząca od piór zdobiących czapki uczniów Saint-Cyr (przyp. tłum.). 

 
  

background image

 

71 

"Postarano się o rozpowszechnienie najbardziej posępnych pogłosek. Pan de Rollebon dał się 
chyba złapać  na ten  fortel, gdyż 13 września  napisał do siostrzeńca, że właśnie spisał  swój 
testament."  Markiz  był  obecny.  W  oczekiwaniu  na  definitywne  umieszczenie  go  w 
egzystencji  historycznej  użyczałem  mu  swego  życia.  Odczuwałem  go  jak  lekkie  ciepło  w 
okolicy żołądka. 

Ale  nagle  dostrzegłem,  że  zostanie  na  pewno  wysunięty  taki  zarzut:  Rollebon  był 

daleki od szczerości wobec siostrzeńca, chciał go po prostu użyć, gdyby zamach się nie udał, 
jako  odciążającego  świadka  wobec  Pawła  I.  Bardzo  możliwe,  że  wymyślił  historię  z 
testamentem, aby uchodzić za kogoś naiwnego.  

Zarzut  był  zupełnie  nieznaczny.  Tyle  co  kot  napłakał.  Wystarczył  jednak,  aby 

pogrążyć  mnie  w  ponurym  rozmyślaniu.  Nagle  stanęła  mi  przed  oczami  gruba  kelnerka  z 
lokalu  "U  Kamila",  błędna  mina  pana  Achille,  sala,  w  której  tak  wyraźnie  odczułem  swoje 
zagubienie: 

pozostawienie 

teraźniejszości. 

Powiedziałem 

sobie 

znużony.  

"Jeżeli  nie  mam  siły  nawet  na  zatrzymanie  własnej  przeszłości,  to  jaka  jest  nadzieja,  że 
uratuję przeszłość kogoś innego?".  Wziąłem pióro i próbowałem zabrać  się znów do pracy;  
już miałem po dziurki w nosie tych wszystkich rozmyślań o przeszłości, o teraźniejszości, o 
świecie. Chodziło mi tylko o jedno: żebym mógł spokojnie skończyć książkę.  

Spojrzałem  jednak  na  stos  leżącego  białego  papieru,  uderzył  mnie  jego  wygląd  i 

zastygłem,  z  piórem  w  ręku,  przypatrując  się  temu  olśniewającemu  papierowi:  jakże  był 
twardy i widoczny, jak bardzo był obecny. Nie było w nim nic prócz teraźniejszości. Litery, 
które na nim skreśliłem, jeszcze nie wyschły, nie należały już do mnie.  
"Postarano się o rozpowszechnienie najposępniejszych po głosek..."  

Najpierw  pomyślałem  to  zdanie,  na  początku  było  trochę  mną  samym.  Ale  teraz 

wyryło  się  na  papierze  i  obracało  przeciwko  mnie.  Już  go  nie  rozpoznawałem.  Nawet  nie 
mogłem go pomyśleć na nowo. Było tutaj, naprzeciwko mnie; i na próżno szukałem jakiejś 
cechy określającej jego pochodzenie. Każdy mógłby je napisać. Ale ja, i ja nie byłem pewny, 
że je napisałem. Litery nie błyszczały już teraz, były suche. I to więc zniknęło: ich przelotny 
połysk ulotnił się całkowicie.  

Rzuciłem wokół trwożne spojrzenie: teraźniejszość, nic oprócz teraźniejszości. Meble 

lekkie  i ciężkie, wbudowane w swoją teraźniejszość, stół,  łóżko, szafa z  lustrem  -  i  ja sam. 
Odsłaniała się prawdziwa natura teraźniejszości: była tym, co istnieje, a wszystko, co nie było 
obecne,  nie  istniało.  Przeszłość  nie  istniała.  Zupełnie.  Ani  w  rzeczach,  ani  nawet  w  mojej 
myśli. Oczywiście, od dawna zrozumiałem, że moja przeszłość wymknęła mi się. Wierzyłem 
jednak, że jedynie wycofała się poza mój zasięg. Dla mnie przeszłość stanowiła tylko odejście 
na emeryturę: był to inny sposób bytowania, stan wakacji i bezczynności; każde wydarzenie, 
odegrawszy  role  do  końca,  układało  się  grzecznie,  samo  z  siebie,  w  pudełku,  i  stawało  się 
wydarzeniem honorowym: tak bowiem trudno jest wyobrazić sobie nicość. Teraz wiedziałem 
już,  że  rzeczy  są  tym  właśnie,  czym  się  wydają  -  a  poza  nimi...  nie  ma  nic.  
Jeszcze przez kilka minut pochłaniała mnie ta myśl.  

Potem  gwałtownie  wzruszyłem  ramionami,  a  by  się  otrząsnąć,  i  przysunąłem  znów 

blok papieru.  
"...że właśnie spisał swój testament." Ogromny wstręt zawładnął mną nagle i pióro wypadło 
mi  z  palców,  pryskając  atramentem.  Czymże  jest  przeszłość?  Czy  chwyciły  mnie  Mdłości? 
Nie, to nie było to, pokój miał dobrotliwy wygląd jak co dzień. Ledwie stół wydał mi się zbyt 
ciężki, gęstszy, a pióro bardziej zwarte.  

Jedynie pan de Rollebon umarł po raz drugi.  
Jeszcze przed chwilą był tutaj, we mnie, spokojny i ciepły, i od czasu do czasu czułem, 

jak  się porusza. Był dla  mnie  żywy,  bardziej  żywy  niż Samouk  czy właścicielka  baru "Pod 
Kolejarzem".  Miał  niewątpliwie  swoje kaprysy, przez wiele dni potrafił  się  nie pokazywać; 
ale  często  w  tajemniczą  pogodę,  jak  kapucyn  z  barometru  wysadzał  nos  na  zewnątrz, 

background image

 

72 

dostrzegałem jego bladawe oblicze i niebieskie policzki. Nawet gdy się nie pokazywał, istniał 
jako ciężar na sercu i czułem się wypełniony.  

Obecnie  nie  było  już  nic.  Nie  więcej  niż  wspomnienie  świeżego  połysku  na  tych 

śladach suchego atramentu. To moja wina: wypowiedziałem jedyne słowa, jakich nie należało 
wypowiadać - powiedziałem, że przeszłość nie istnieje. I natychmiast, bezszelestnie, pan de 
Rollebon po wrócił do swojej nicości.  

Wziąłem w ręce jego listy, dotykałem ich z jakąś rozpaczą:  

"To on  -  mówiłem  sobie  -  to przecież on  nakreślił te znaki  jeden po drugim. Opierał  się  na 
tym papierze, położył palec na tych kartkach, żeby nie ruszały się pod piórem." Za późno: te 
słowa  nie  miały  już  znaczenia.  Nie  było  nic  więcej  poza  paczką  pożółkłych  kartek,  które 
zaciskałem  w  rękach.  Oczywiście  istniała  owa  zawiła  historia:  zamordowanie  siostrzeńca 
pana de Rollebon w 1810 roku przez carską policję, konfiskata jego papierów i przeniesienie 
ich  do  tajnych  archiwów.  W  sto  dziesięć  lat  później  bolszewicy,  którzy  doszli  do  władzy, 
składają te papiery w bibliotece państwowej, skąd skradłem je w roku 1923. 
  

To  jednak  nie  wyglądało  prawdziwie  i  nie  zachowałem  żadnego  prawdziwego 

wspomnienia kradzieży, którą sam popełniłem. Aby wytłumaczyć obecność tych papierów w 
moim pokoju, można by znaleźć sto innych bardziej wiarygodnych historii: wszystkie jednak 
wobec  tych  pomarszczonych  kartek  wydawały  się  puste  i  lekkie  jak  bańki.  
Lepiej już byłoby uciec się natychmiast do wirujących stolików niż liczyć, że przez te kartki 
nawiążę  łączność  z  Rollebonem.  Nie  było  już  pana  de  Rollebon.  Wcale.  Jeśli  pozostało  z 
niego  jeszcze  kilka  kostek,  istniały  same  dla  siebie,  zupełnie  niezależnie,  i  były  tylko 
odrobiną fosfatu i węglanu wapnia z solami i wodą.  

Uczyniłem ostatni wysiłek; powtarzałem sobie owe słowa pani de Genlis, za pomocą 

których zazwyczaj wywoływałem markiza: "jego małą pokrytą zmarszczkami twarz, czystą i 
wyraźną, usianą śladami po ospie, była na niej szczególna złośliwość, rzucająca  się w oczy, 
nawet gdy wysilał  się aby  ją ukryć." Twarz  jego ukazała  mi się posłusznie, szpiczasty  nos, 
niebieskie policzki, uśmiech. Mogłem tworzyć jego rysy wedle woli, nawet może łatwiej niż 
przedtem.  Tylko  że  był  to obraz  we  mnie,  fikcja.  Wzdychałem,  kołysałem  się  na  krześle  z 
poczuciem nieznośnego braku.  

Bije  czwarta. Siedzę  już tak od godziny  na krześle, ze zwieszonymi rękami.  Zapada 

zmierzch. Oprócz tego nie zmieniło się  nic w tym pokoju:  na stole  leży wciąż biały papier, 
obok pióra i kałamarza... Nigdy jednak nie napiszę już nic na rozpoczętej stronie. Nigdy już 
idąc  ulicą  des  Mutiles  i  bulwarem  Redoute  nie  udam  się  do  biblioteki,  aby  pracować  w 
archiwum.  

Mam  ochotę  skoczyć  na  równe  nogi  i  wyjść,  robić  byle  co,  aby  się  oszołomić.  Ale 

wystarczyłoby podnieść jeden palec, przerwać ten stan całkowitego spokoju, a wiem dobrze, 
co by się ze mną stało. Nie chcę, aby mi się to znów przydarzyło. To i tak zawsze przyjdzie za 
prędko.  

Nie ruszam się; na kartce z bloku odczytuję mimo woli fragment, który pozostawiłem 

nie dokończony.  
"Postarano się o rozpowszechnianie najbardziej posępnych pogłosek. Pan de Rollebon dał się 
chyba złapać  na ten  fortel, gdyż 13 września  napisał do siostrzeńca, że właśnie spisał  swój 
testament." Wielka sprawa pana de Rollebon dobiegła końca jak wielka namiętność. Trzeba 
będzie znaleźć coś innego. Przed kilku laty w Szanghaju w biurze Merciera wyszedłem nagle 
ze  snu,  obudziłem  się.  Potem  nastąpił  inny  sen,  żyłem  na  carskim  dworze,  w  tak  zimnym 
pałacu,  że  w  zimie  ponad  drzwiami  formowały  się  lodowe  stalaktyty.  Dzisiaj  budzę  się 
naprzeciw  bloku  białego  papieru.  Pochodnie,  lodowate  święta,  uniformy,  piękne,  przejęte 
dreszczem  ramiona,  wszystko  zniknęło.  Zamiast  tego  zostało  coś  w  ciepłym  pokoju,  coś, 
czego nie chcę zobaczyć.  

background image

 

73 

Pan  de  Rollebon  był  moim  wspólnikiem:  potrzebował  mnie,  aby  być,  a  ja 

potrzebowałem go, aby nie czuć swego istnienia. Ja dostarczałem nie obrobionego materiału, 
który miałem do odstąpienia, z którym nie wiedziałem, co począć:  istnienie, moje istnienie. 
Jego udziałem było przedstawianie. Ustawił się naprzeciwko mnie i owładnął moim życiem, 
aby mi przedstawić swoje życie. Nie dostrzegałem już, że istnieję, nie istniałem już w sobie, 
ale  w  nim;  dla  niego  jadłem, dla  niego oddychałem, każdy z  moich ruchów posiadał swoje 
znaczenie poza sobą, tu, dokładnie naprzeciwko mnie, w nim;  nie widziałem już swojej ręki 
znaczącej  litery  na papierze, ani  nawet zdania, które napisałem  - ale  z tyłu, poza papierem, 
widziałem  markiza,  który  zażądał  tego  gestu,  gdyż  gest  ten  przedłużał,  umacniał  jego 
istnienie.  Byłem  tylko  środkiem,  aby  on  mógł  żyć,  on  był  moją  racją  istnienia,  on  uwolnił 
mnie ode mnie samego. I cóż ja teraz zrobię?  
Tylko się nie poruszać, nie poruszać... Ach!  
Nie mogłem powstrzymać tego wzruszenia ramion...  
Rzecz  oczekująca  została  zaalarmowana,  spadła  na  mnie,  rozlewa  się  we  mnie,  jestem  nią 
wypełniony. - To nic:  

Rzecz  to  ja.  Istnienie,  oswobodzone,  wyzwolone,  toczy  sie  w  moją  stronę.  Istnieję.  

Istnieję. To słodkie, takie słodkie, tak powolne. I lekkie, można by powiedzieć, że utrzymuje 
się samo w powietrzu.  

Porusza  się.  Wszędzie  muśnięcia,  które  rozpływają  się  i  giną.  Łagodnie,  całkiem 

łagodnie.  W  ustach  mam  pieniącą  się  wodę.  Połykam  ją,  prześlizguje  się  do  gardła,  pieści 
mnie  -  i  oto  znów  odradza  się  w  ustach,  w  ustach  mam  na  zawsze  małą  kałużę  wody, 
białawej,  niepozornej,  która  ociera  się  o  język.  I  ta  kałuża  to  także  ja.  I  język.  
I gardło to ja.  

Widzę  rękę,  która  rozprzestrzenia  się  na  stole.  Żyje  to  ja.  Otwiera  się,  palce 

rozprostowują się i wyciągają.  

Spoczywa na grzbiecie. Ukazuje mi swój tłusty brzuch. 
 Ma wygląd przewróconego zwierzaka. Palce to łapy. Zabawiam się poruszaniem ich, 

szybko, jakby to były łapy kraba, który przewrócił się na grzbiet. Krab nie żyje: łapy kurczą 
się, schodzą się  na  brzuchu dłoni.  Widzę paznokcie  -  jedyna rzecz  ze  mnie, która nie żyje. 
Żeby  tak  jeszcze.  Moja  ręka  odwraca  się,  kładzie  się  na  płask,  ukazuje  mi  teraz  grzbiet. 
Grzbiet srebrzysty, nieco błyszczący - można by powiedzieć, że to ryba, gdyby nie rude włosy 
przy kostkach. Czuję swoją dłoń. Te dwa zwierzęta, które poruszają się w końcu rąk, to ja. 
Moja dłoń drapie jedną z tych łap paznokciem innej łapy. Czuję jej ciężar na stole, który nie 
jest mną. Jakie długie, długie jest to wrażenie ciężaru, nie mija. Nie ma powodu, aby minęło.  

Na dłużej to nie do zniesienia... Zabieram rękę, chowam ją do kieszeni. Ale poprzez 

materiał  czuję  zaraz  ciepło  uda.  Natychmiast  wyrywam  rękę  z  kieszeni;  niech  zwisa  przez 
oparcie krzesła. Teraz czuję jej ciężar na końcu ramienia. Ciągnie trochę, troszeczkę, miękko, 
mięciutko, istnieje. Nie upieram się już: gdzie bym jej nie położył, nie przestanie istnieć, a ja 
będę zawsze czuł, że ona istnieje:  
Nie mogę jej usunąć, ani usunąć reszty mego ciała, wilgotnego ciepła brudzącego koszulę, ani 
całego  ciepłego  tłuszczu  obracającego  się  leniwie,  jakby  go  mieszano  łyżeczką,  ani 
wszystkich  odczuć  przemieszczających  się  wewnątrz,  tam  i  z  powrotem,  wstępujących  od 
boku do pachy lub wegetujących powoli od rana do wieczora, każde w swoim zakątku.  

Wstaję  gwałtownie:  gdybym  tak  mógł  zatrzymać  myślenie,  byłoby  o  wiele  lepiej. 

Właśnie  myśli  są  najbardziej  mdłe,  jeszcze  bardziej  mdłe  niż  ciało.  Rozwijają  się  w 
nieskończoność  i  pozostawiają  dziwny  smak.  Są  także  słowa,  w  środku  myśli,  słowa  nie 
dokończone, zarysy zdania, które powraca przez cały czas: "Muszę z tym skoń... Istnie...  

Nie żyje... pan de Rollebon nie żyje... Nie jestem... Istnie..." To idzie, idzie i nigdy się 

nie kończy. Gorsze niż cała reszta, gdyż tu czuję się odpowiedzialny, jestem wspólnikiem. Na 

background image

 

74 

przykład owo jakby bolesne przeżuwanie: istnieję, to ja właśnie je podtrzymuję. Ja. Ciało żyje 
samo, jeśli kiedyś zaczęło żyć. Ale to ja kontynuuję myśl, ja ją rozwijam, powolutku...  
Gdybym mógł powstrzymać się od myślenia! Próbuję, udaje mi się: jakby głowa napełniała 
się dymem... i oto znów na nowo: "Dym... nie myśleć...  
Nie chcę myśleć... Myślę, że nie chcę myśleć. Nie powinienem myśleć, że nie chcę myśleć. 
Bo to także jest myślą".  

Czy nigdy nie będzie temu końca?  
Moja myśl to ja: oto dlaczego nie mogę się zatrzymać.  
Istnieję,  ponieważ  myślę...  i  nie  mogę  powstrzymać  się  od  myślenia.  W  tej  samej 

chwili  -  to obrzydliwe  jeśli  istnieję,  to tylko  dlatego  że  brzydzę  Się  istnieniem.  To  ja,  to  ja 
sam  wyciągam  się  z  nicości,  do  której  pragnę  podążyć:  nienawiść,  niesmak  istnienia,  to  są 
także  sposoby,  abym  istniał,  abym  zagłębił  się  w  istnieniu.  Myśli  rodzą  się  poza  mną,  jak 
zawrót głowy, czuję, jak rodzą się poza moją głową... jeśli ustąpię, przejdą na przód, między 
oczy - a ja ustępuję zawsze, myśl rośnie, rośnie, i oto już, gotowa, ogromna, wypełnia mnie 
całego i odnawia moje istnienie. 

 Moja  ślina  jest  słodka,  moje  ciało  ciepłe;  czuję,  że  jestem  mdły.  Na  stole  leży 

scyzoryk. Otwieram go. Dlaczegóż by nie? Przynajmniej coś się zmieni. Opieram lewą rękę 
na  bloku  papieru  i  wymierzam  nożem  silny  cios  w  dłoń.  Ruch  był  zbyt  nerwowy;  ostrze 
ześlizgnęło się, rana jest powierzchowna.  

Krwawi. I Cóż teraz? Co się zmieniło? W każdym razie z zadowoleniem oglądam na 

białej  karcie  małą  krwawą  plamę,  w  poprzek  linijek,  które  przed  chwilą  napisałem,  plamę 
krwi, która przestała wreszcie być mną. Cztery linijki na białej kartce, plama krwi to będzie 
piękne wspomnienie. Powinienem podpisać pod tym: "W tym dniu zrezygnowałem z pisania 
książki  o  markizie  de  Rollebon."  Czy  opatrzyć  rękę?  Waham  się.  Spoglądam  na  cienki, 
monotonny 

strumyczek 

krwi. 

Właśnie 

krzepnie. 

Koniec.  

Skóra wokół rany wyglądała jak zardzewiała. Pod skórą pozostało jakieś wrażenie, podobne 
do innych, a może jeszcze bardziej mdłe.  

Wybija  wpół  do  piątej.  Wstaję,  zimna  koszula  klei  mi  się  do  ciała.  Wychodzę. 

Dlaczego? Czy mam powody, żeby tego nie zrobić? Jeśli nawet zostanę, jeśli nawet zaszyję 
się w ciszy w jakiś kąt, nie zapomnę o sobie. Będę tutaj, będę ciążył podłodze. Jestem.  

Przechodząc  kupuję  gazetę.  Sensacja.  Odnaleziono  ciało  małej  Lucienne!  Zapach 

farby,  papier  marszczy  się  pod  palcami.  Zwyrodniały  osobnik  uciekł.  Dziecko  zostało 
zgwałcone. Odnaleziono jej ciało, z palcami skurczonymi w błocie. Zmiąłem gazetę w kulę, 
zaciskam na niej palce; zapach farby. mój Boże, jak mocno istnieją dzisiaj rzeczy.  

Mała Lucienne została zgwałcona. Uduszona. Istnieje  jeszcze  jej ciało, posiniaczona 

skóra. Ona już nie istnieje.  

Jej  ręce.  Już  nie  istnieje.  Domy.  Idę  między  domami,  jestem  między  domami, 

wyprostowany  na  bruku;  bruk  pod  moimi  stopami  istnieje, domy  zamykają  się wokół  mnie, 
jak woda zamyka się wokół  mnie, wokół papieru  jak  łabędzia góra  jestem. Jestem,  istnieję, 
myślę, więc jestem; jestem, bo myślę, a dlaczego myślę? nie chcę już myśleć, jestem, gdyż 
myślę,  że  nie  chcę  być,  myślę  że...  bo...  uff!  Uciekam,  zwyrodniały  osobnik  uciekł,  jej 
zgwałcone  ciało.  Czuła  to  obce  ciało  wślizgujące  się  w  jej  ciało.  Ja...  oto  ja...  Zgwałcona. 
Łagodne krwawe pożądanie gwałtu chwyta mnie od tyłu, całkiem łagodne, poza uszami, uszy 
uciekają poza mnie, rude włosy, mam rude włosy na głowie, zmoczona trawa, ruda trawa, czy 
to jeszcze ja?  

To gazeta, czy to jeszcze ja? Trzymać gazetę, istnienie przy istnieniu, rzeczy istnieją 

jedne  przy  drugich,  upuszczam  gazetę.  Dom  wyskakuje,  istnieje;  przede  mną  przechodzę 
wzdłuż muru, wzdłuż muru istnieję, przed murem, jeszcze krok, mur istnieje przede mną, raz 
dwa, poza mną, palec drapiący w spodniach, drapie, drapie i wypręża się palec małej z plamą 
błota, błoto na moim palcu wynurzającym się z błotnistego rynsztoka, opada powoli, powoli 

background image

 

75 

rozluźniał się, drapał słabiej niż palce małej, którą uduszono. Zwyrodniały osobnik, drapały 
błoto,  ziemię  słabiej,  palec  ześlizguje  się  powoli,  upada  głową  naprzód  i  pieści  zwinięty 
ciepło przy udzie;  istnienie  jest miękkie  i zwija  się,  i chwieje, chwieję  się  między domami, 
jestem,  istnieję,  myślę,  więc  się  chwieję,  jestem,  istnienie  jest  upadłym  upadkiem,  nie 
upadnie, upadnie, palec drapie w otwór, istnienie jest niedoskonałe. Oto pan. Przystojny pan 
istnieje.  Pan  czuje,  że  istnieje.  Nie,  przystojny  pan,  który  przechodzi,  dumny  i  wiotki  jak 
powój, nie czuje, że istnieje. Rozkwitnąć; boli mnie przecięta ręka, istnieje, istnieje, istnieje. 
Piękny  pan  istnieje.  Legia  honorowa,  istnieje  wąs,  to  wszystko;  jak  musi  być  szczęśliwym 
istniejąc tylko jako Legia honorowa i wąs, a reszta osoby tego nie widzi, widzi dwa szpiczaste 
końce  wąsa  po  obu  stronach  nosa;  nie  myślę,  więc  jestem  wąsem.  Nie  widzi  ani  swego 
chudego ciała, ani wielkich stóp. szukając w głębi spodni, znalazłoby się parę małych szarych 
gumek.  Ma  Legię  honorową,  Bydlaki  mają  prawo  do  istnienia:  "Istnieję,  bo  mam  do  tego 
prawo. "Mam prawo istnienia, więc mam prawo do tego, aby nie myśleć: palec unosi się.  

Czy zacznę?.. W panoszącej się białej pościeli głaskać panoszące się białe ciało, które 

opada  łagodnie,  dotykać  ukwiecone  wilgotności  pach,  eliksiry,  likiery  i  florescencje  ciała, 
wchodzić w istnienie drugiej osoby, w śluzówki z ciężkim, słodkim zapachem istnienia, czuć, 
że  istnieję  między  słodkimi  wilgotnymi  wargami,  czerwonymi  wargami  bladej  krwi, 
drgającymi  wargami,  ziewającymi  w  wilgotności  istnienia.  W  wilgotności  jasnej  ropy, 
pomiędzy wargami mokrymi na słodko, łzawiącymi się jak oczy?  

Moje cielesne ciało, które żyje, ciało, które porusza i przetacza płyny, ciało przetacza, 

przetacza, przetacza słodką i słodzoną wodę mego ciała, krew mojej ręki, boli mnie, słodkość 
w  moim  poranionym  ciele,  które  przetacza,  idzie,  ja  idę,  uciekam,  jestem  zwyrodniałym 
osobnikiem  z  poranionym  ciałem,  poranionym  istnieniem  w  tych  ścianach.  Jest  mi  zimno, 
postępuję  krok,  jest  zimno,  krok,  zwracam  się  na  lewo,  ono  zwraca  się  na  lewo,  myśli,  że 
zwraca się na lewo, obłąkany, czy jestem obłąkany? Mówi, że boi się być obłąkany, istnienie, 
widzisz mały w istnieniu, zatrzymuje się, ciało zatrzymuje się, myśli, że się zatrzymuje, skąd 
przychodzi? Co czyni? Odchodzi, boi się, bardzo się boi, zwyrodniały osobnik, pożądanie jak 
mgła,  pożądanie,  niesmak,  mówi,  że  obrzydził  sobie  istnienie,  czy  naprawdę  obrzydził? 
zmęczony obrzydzeniem życia.  

Biegnie. Na co liczy? Biegnie, aby uciec, rzucić się do basenu? Biegnie, serce, serce, 

które bije, to święto. Serce istnieje, nogi istnieją, oddech istnieje, istnieją w biegu, zdyszane, 
bijąc  miękko,  całkiem  miękkie  zdyszanie,  zadyszałem  się,  mówi,  że  zadyszał  się;  istnienie 
bierze moje myśli od tyłu i łagodnie rozprzestrzenia je od tyłu; bierze się mnie od tyłu, od tyłu 
zmusza się mnie do myślenia, a więc aby czymś być, poza mną sapie małymi pęcherzykami 
istnienia,  jest  Pęcherzem  mgły  pożądania,  blady  jest  w  zwierciadle  jak  trup,  Rollebon  jest 
martwy,  Antoine  Roquentin  nie  jest  martwy,  gdybym  mógł  zniknąć:  mówi,  że  chciałby 
zniknąć,  w  której  ręce  złota  kula  (z  tyłu)  z  tyłu  z  tyłu,  mała  Lucile  napadnięta  z  tyłu, 
zgwałcona przez istnienie z tyłu, prosi o łaskę, wstydzi się prosić o łaskę, litość, na pomoc, na 
pomoc, a więc istnieję, wchodzi do Baru Mąrynarskiego, małe lustra małego burdelu, blady 
jest w małych lustrach. Miękki rudzielec, który pozwala sobie zwalić się na kanapkę małego 
burdelu,  wielki  gramofon  gra,  istnieje,  wszystko  się  obraca,  istnieje  gramofon,  serce  bije: 
przetaczajcie  się,  przetaczajcie  płyny  życia,  przetaczajcie  zamrożone  syropy  mego  ciała, 
słodkości... gramofon.  
When the low moon begins to beam  
Every night I dream a little dream.  

Poważny  i  chrapliwy głos pojawia się  nagle  i znika świat, świat istnień. To cielesna 

kobieta posiadała ten głos, śpiewała wobec płyty, w najpiękniejszej toalecie i nagrywała swój 
głos. Kobieta, cóż, istniała jak ja, jak Rollebon, nie mam chęci jej poznać. Płyta, która kręci 
się,  istnieje,  powietrze  poruszone  przez  głos,  wibrujące,  istnieje,  głos,  który  uczulił  płytę, 
istniał.  Ja,  słuchający,  istnieję.  Wszystko  jest  pełne,  wszędzie  istnienie,  gęste  i  ciężkie,  i 

background image

 

76 

słodkie.  Ale  poza  tą  wszelką  słodkością,  niedostępna,  całkiem  bliska,  ta  daleka  niestety, 
młoda, bezlitosna i pogodna jest ta... ta logika.  

 

WTOREK  
Nic. Istniałem.  
 
ŚRODA  

Na papierowym obrusie jest słoneczne kółko. W kółku chodzi mucha, ociężała, grzeje 

się, ociera przednie  łapki  jedną o drugą. Oddam  jej przysługę  i rozgniotę ją. Nie widzi,  jak 
wychyla się ten potężny paluch, którego złote włosy błyszczą w słońcu.  
"Niech pan jej nie zabija!" - wykrzyknął Samouk.  

Chrzęst, z brzucha wylatują maleńkie białawe wnętrzności; uwolniłem ją od istnienia. 

Mówię sucho do Samouka: 
"Należała się jej ta przysługa." Dlaczego jestem tutaj?  
- A dlaczego miałbym nie być?  

Jest południe, czekam na godzinę snu. (Na szczęście sen mnie nie opuszcza.) Za cztery 

dni  zobaczę  Anny.  to  w  tej  chwili  jedyna  racja  mego  życia.  A  potem?  Kiedy  Anny  mnie 
opuści? Wiem dobrze, na co liczę w skrytości: liczę, że już mnie nigdy nie opuści.  

Powinienem  jednak wiedzieć o tym, że  Anny  nigdy  nie  zgodzi się  starzeć na  moich 

oczach.  Jestem  słaby  i  sam,  potrzebuję  jej.  Chciałbym  ją  zobaczyć  jako  człowiek  silny.  
Anny nie ma litości dla wraków.  
"Wszystko w porządku? Czuje się pan dobrze?" Samouk patrzy na mnie z boku śmiejącymi 
oczami.  

Dyszy  trochę,  z  otwartymi  ustami,  jak  zziajany  pies.  Przyznaję:  tego  ranka  byłem 

prawie 

szczęśliwy, 

że 

znów 

go 

widzę, 

miałem 

chęć 

rozmawiać.  

 
"Bardzo się cieszę z tego obiadu - powiedział - jeśli panu chłodno, moglibyśmy usiąść przy 
kaloryferze.  Ci  panowie  już  wychodzą,  prosili  o  rachunek."  Ktoś  troszczy  się  o  mnie, 
zastanawia się, czy nie jest mi zimno; mówię do innego człowieka: nie zdarzyło mi się to już 
od lat.  
"Wychodzą, chce się pan tam przenieść?" Dwaj panowie zapalili papierosy. Wychodzą, już są 
w czystym powietrzu, na słońcu. Przechodzą wzdłuż wielkich okien, podtrzymując oburącz 
kapelusze.  Śmieją  się;  wiatr  nadyma  poły  płaszczów.  Nie,  nie  chcę  zmieniać  miejsca.  
I po co? A zresztą poprzez szyby pomiędzy białymi dachami i kabinami kąpielowymi widzę 
morze, zielone i zwarte.  

Samouk wyjął z portfela dwa prostokąty z fioletowego kartonu. Zaraz odda je do kasy. 

Odczytuję do góry nogami na jednym z nich:  
Restauracja Botannet, kuchnia domowa  
Obiad firmowy. 8 franków  
Przystawka do wyboru  
Mięso z dodatkami  
Sery lub deser  
20 kuponów  
140 franków  

Rozpoznaję  natychmiast  faceta,  który  je  przy  okrągłym  stoliku  koło  drzwi:  często 

zatrzymuje  się  w  hotelu  "Printania",  to  podróżujący  handlowiec.  Od  czasu  do  czasu 
zatrzymuje 

na 

mnie 

uważne 

uśmiechnięte 

spojrzenie;  

ale nie widzi mnie; zbyt zajęty jest śledzeniem tego, co je.  

Z  drugiej  strony  kasy  dwu  czerwonych  krępych  mężczyzn  zajada  małże  popijając 

białym  winem.  Mniejszy,  z  cienkim  żółtym  wąsikiem,  opowiada  jakąś  historię,  która  go 

background image

 

77 

bardzo bawi. Odczekuje chwilę i śmieje się, ukazując olśniewające zęby. Drugi nie śmieje się; 
spojrzenie ma twarde. Potakuje jednak często głową. Koło okna chudy i ciemny mężczyzna o 
dystyngowanych  ruchach,  z  pięknymi  białymi  włosami  odrzuconymi  do  tyłu,  czyta  w 
skupieniu  gazetę.  Na  kanapce  koło  siebie  położył  skórzaną  teczkę.  Pije  wodę  Vichy.  Za 
chwilę  wszyscy  ci  ludzie  wyjdą,  ociężali  po  jedzeniu,  muskani  wietrzykiem,  z  rozpiętymi 
szeroko  płaszczami,  z  trochę  rozpaloną  głową,  nieco  szumiącą;  pójdą  wzdłuż  balustrady, 
przyglądając się dzieciom na plaży i statkom na morzu; pójdą do pracy.  

Ja nie pójdę nigdzie, nie mam pracy.  
Samouk śmieje się niewinnie i słońce igra w jego rzadkich włosach:  

"Może pan  wybierze?" Podaje  mi kartę:  mam prawo wybrać  z przystawek:  pięć plasterków 
kiełbasy  lub  rzodkiewki,  lub  szare  krewetki,  lub  sałatkę  z  selera.  Ślimaki  z  Burgundii 
zamawia się osobno.  
"Proszę o kiełbasę" - mówię do kelnerki.  
Wyrywa mi kartę z rąk:  
"Nie ma już nic lepszego? O, są ślimaki z Burgundii.  
- Ale ja nie bardzo lubię ślimaki.  
- Aha! To ostrygi?  
- Cztery franki dodatkowo - mówi kelnerka.  
- Wiec ostrygi - a dla mnie rzodkiewki."  
Tłumaczy mi czerwieniąc się:  
"Bardzo lubię rzodkiewki." Ja też.  
"A potem?" - pyta. 

Przebiegam oczami listę mięs. Nęciłaby mnie duszona wołowina. Ale wiem z góry, że 

dostanę 

kurczaka 

po 

myśliwsku, 

bo 

to 

jedyne 

mięso 

na 

zamówienie.  

"Poda pani - mówi - kurczaka po myśliwsku dla pana. A dla mnie duszona wołowina."  

Odwraca kartę, z drugiej strony jest lista win:  

"Zamówimy wino - mówi z dość uroczystą miną.  
- No no - mówi kelnerka - a to dopiero! Pan nigdy nie pije.  
- Ale kieliszek wina od czasu do czasu mi nie zaszkodzi. Może pani przyniesie nam karafkę 
różowego wina d'Anjou?" Samouk kładzie kartę, łamie chleb  na  małe kawałeczki  i wyciera 
nakrycia  serwetką.  Rzuca  spojrzenie  na  mężczyznę  o  siwych  włosach  czytającego  gazetę  i 
uśmiecha się do mnie:  
"Zwykle przychodzę tutaj z książką, chociaż lekarz mi to odradził: je się za szybko, nie żuje 
się.  Ale  ja  mam  strusi  żołądek,  mogę  wszystko  połknąć.  Podczas  zimy  1917,  gdy  byłem 
więźniem, jedzenie było takie złe, że wszyscy chorowali. Oczywiście udawałem chorego, jak 
inni:  ale  nic  mi  nie  było."  Był  więźniem  wojennym...  Nigdy  mi  o  tym  nie  mówił;  
zdumiewa  mnie  to:  nie  mogę  go  sobie  wyobrazić  inaczej  niż  jako  samouka.  
"Gdzie był pan więźniem?" Nie odpowiada. Położył widelec i patrzy na mnie z zadziwiającą 
intensywnością.  

Opowie  mi  o  swych  zmartwieniach:  teraz  przypominam  sobie,  że  coś  było  nie  w 

porządku  w  bibliotece.  Zamieniam  się  w  słuch:  pragnę  rozczulić  się  kłopotami  innych,  to 
przyniesie odmianę. Ja nie mam kłopotów, mam pieniądze jak rentier, nie mam szefa, żony 
ani dzieci; istnieję, to wszystko. A ten kłopot istnienia jest tak nieokreślony, tak metafizyczny, 
że  się  go  wstydzę.  Nie  wygląda,  żeby  Samouk  miał  chęć  mówić.  Rzuca  na  mnie  jakieś 
zastanawiające spojrzenie:  nie po to, aby coś ujrzeć, chodzi raczej o wspólnotę dusz. Dusza 
Samouka podeszła aż do jego cudownych zaślepionych oczu, skąd się wynurza. Niech moja 
uczyni  podobnie,  niech  przylepi  swój  nos  do  szyby.  Obie  pogrążą  się  we  wzajemnych 
grzecznościach.  

Tylko,  że  ja  nie  pragnę  wspólnoty  dusz,  nie  upadłem  tak  nisko.  Cofam  się.  Ale 

Samouk  pochyla  ciało  nad  stołem,  nie  spuszczając  ze  mnie  oczu.  Na  szczęście  kelnerka 

background image

 

78 

przynosi  mu  rzodkiewki.  Opada  znów  na  krzesło,  dusza  znika  z  jego  oczu,  oddaje  się 
grzecznie jedzeniu.  
"Już po kłopotach?" Podskakuje:  
"Jakich kłopotach, proszę pana? - pyta z wystraszoną miną. 
 - Pamięta pan, opowiadał mi pan kiedyś." Gwałtownie czerwieni się.  
"Aha! - mówi suchym głosem. - Aha! tak, kiedyś.  
No tak, to ten Korsykanin, proszę pana, ten Korsykanin z biblioteki." Waha się po raz drugi, z 
upartą miną baranka.  
"To są plotki, którymi nie chcę pana zajmować." Nie nalegam. Je, chociaż tego nie widać, z 
niezwykłą  szybkością.  Skończył  już  rzodkiewki,  gdy  mnie  przyniesiono  ostrygi.  Na  jego 
talerzyku pozostała już tylko kupka zielonych ogonków i trochę mokrej soli.  

Na ulicy dwoje młodych ludzi zatrzymało się przed kartą, którą wyciąga do nich lewą 

ręką  tekturowy  kucharz  (w  prawej  ręce  trzyma  frytownicę).  Zastanawiają  się.  Kobiecie  jest 
zimno,  chowa  podbródek  w  futrzany  kołnierz.  Młody  człowiek  decyduje  się  pierwszy, 
otwiera 

drzwi 

odsuwa 

się, 

żeby 

przepuścić 

towarzyszkę.  

Kobieta wchodzi. Spogląda wokół z miłym wyrazem twarzy i wstrząsa się trochę.  
"Ciepło tu" - mówi poważnym głosem.  
Młody człowiek zamyka drzwi.  
"Dzień dobry państwu" - mówi.  
Samouk odwraca się i mówi grzecznie:  
"Dzień dobry"  

Reszta klientów nie odpowiada, tylko dystyngowany pan zniża trochę gazetę i obrzuca 

nowo przybyłych badawczym spojrzeniem.  
"Dziękuję, nie trzeba." Nim kelnerka podbiegła, by mu pomóc, młody człowiek zręcznie zdjął 
płaszcz. Nosi zamiast marynarki skórzana bluzę z zamkiem błyskawicznym.  

Kelnerka nieco zawiedziona odwraca się do młodej kobiety. Ale i tutaj on ją ubiega i 

pomaga  lekkim  i  precyzyjnym  ruchem  zdjąć  płaszcz  towarzyszce.  Siadają  koło  nas, 
naprzeciw  siebie.  Nie  wygląda,  żeby  znali  się  długo.  Kobieta  ma  twarz  zmęczoną  i  czystą, 
nieco naburmuszoną. Nagle zdejmuje kapelusz i z uśmiechem potrząsa czarnymi włosami.  

Samouk  przygląda  się  im  długo,  dobrotliwie;  potem  odwraca  się  do  mnie  i  czule 

przymruża  oko,  jak  gdyby  chciał  powiedzieć:  "Bardzo  ładni!"  Nie  są  brzydcy.  Milczą, 
szczęśliwi,  że  są  razem,  szczęśliwi,  że  widzi  się  ich  razem.  Czasami,  kiedy  wchodziłem  z 
Anny  do  restauracji  na  Piccadilly,  czuliśmy,  że  jesteśmy  przedmiotem  czułych  obserwacji. 
Anny  to  drażniło,  ale  ja  muszę  przyznać,  że  byłem  z  tego  trochę  dumny.  A  zwłaszcza 
zdziwiony.  Nigdy  nie  miałem  czyściutkiej  twarzy,  z  którą  jest  tak  ładnie  temu  młodemu 
człowiekowi;  a  nawet  nie  można  powiedzieć,  że  moja  brzydota  jest  wzruszająca.  Tylko  że 
byliśmy  młodzi:  teraz  jestem  w  wieku  rozczulania  się  nad  młodością  innych.  Ale  nie 
rozczulam się. Kobieta ma oczy ciemne i łagodne. Młody człowiek o brzoskwiniowej, nieco 
szorstkiej cerze ma mały czarujący, zdecydowany podbródek. Pociągają mnie, to prawda, ale 
także trochę budzą wstręt. Czuję, że są tak daleko ode mnie: ciepło ich rozmarza, oddają się w 
swoim sercu podobnemu marzeniu, tak słodkiemu, tak słabemu.  

Czują się dobrze, z zaufaniem spoglądają na żółte ściany, ludzi; znajdują, że świat jest 

dobry,  jaki  jest,  właśnie  taki,  jaki  jest,  i  każde  z  nich  czerpie  na  razie  sens  życia  z  życia 
drugiego.  Niedługo  oboje  będą  stanowili  tylko  jedno  życie,  życie  powolne  i  ciepłe,  które 
zgoła nie będzie mieć sensu - ale tego nie zauważą.  

Wyglądają,  jakby  byli  sobą  onieśmieleni.  Żeby  z  tym  skończyć,  młody  człowiek  z 

miną  niezręczną, ale zdecydowaną, ujmuje końcem palców dłoń towarzyszki. Ona oddycha 
mocno i oboje pochylają się nad kartą. Tak, są szczęśliwi. A dalej, potem?  

Samouk robi rozbawioną minę, nieco tajemniczą:  

background image

 

79 

"Widziałem pana przedwczoraj.  
 
- A to gdzie?  
- Ho, ho!" - mówi z pełną szacunku przekorą.  
Każe mi przez chwilę czekać, a potem mówi:  
"Wychodził pan z muzeum.  
- Rzeczywiście - mówię - ale nie przedwczoraj, tylko w sobotę." Przedwczoraj na pewno nie 
byłem w nastroju do chodzenia po muzeach.  
"Widział pan słynną płaskorzeźbę w drzewie, przedstawiającą zamach Orsiniego?  
- Nie znam tego.  
- Niemożliwe! Jest w małej sali, na prawo od wejścia.  

To dzieło rewolucjonisty z Komuny, który żył w Bouville aż do amnestii, ukrywając 

się na strychu. Chciał wsiąść na statek do Ameryki, ale tutaj była dobra policja portowa.  

Wspaniały  człowiek.  Wykorzystał  swój  przymusowy  wolny  czas  rzeźbiąc  wielką 

płaskorzeźbę w dębowym drzewie.  

Jako  narzędzie  służył  mu  tylko  scyzoryk  i  pilnik  do  paznokci.  Delikatne  fragmenty 

rzeźbił pilnikiem: ręce, oczy. Całość ma półtora metra długości i metr szerokości; wszystko z 
jednego kawałka;  jest siedemdziesiąt osób, każda wielkości  mojej dłoni, a oprócz tego dwa 
konie, ciągnące pojazd cesarza. A twarze, proszę pana, te twarze wyrzeźbione pilnikiem, jakie 
są wymowne, jaki mają ludzki wyraz.  

Proszę pana, jeśli wolno mi sobie pozwolić na uwagę, jest to dzieło warte obejrzenia." 

Nie chcę się angażować:  
"Chciałem tylko znów przyjrzeć się obrazom Bordurina." Samouk smutnieje gwałtownie.  
"Portretom z wielkiego salonu? Proszę pana - mówi z drżącym uśmiechem - nie rozumiem się 
wcale na malarstwie. Oczywiście, widzę, że Bordurin jest wielkim malarzem, widzę, że ma 
styl, rękę czy jak to się mówi?  
Ale wie pan, przyjemność estetyczna jest mi zupełnie obca." Mówię mu z sympatią:  
"U mnie jest podobnie, jeśli chodzi o rzeźbę.  
- Proszę pana! Niestety i u mnie też. To samo z muzyką i tańcem. A przecież mam pewne 
wiadomości.  
To  jest  niepojęte:  widziałem  młodych  ludzi,  którzy  nie  wiedzieli  połowy  tego,  co  ja  wiem; 
stali przed obrazem i zdawali się odczuwać z tego powodu wyraźną przyjemność.  
- Musieli udawać - mówię dodając mu odwagi.  
- Może...  
Samouk przez chwilę zastanawia się:  
"Martwi  mnie  nie  to,  że  jestem  pozbawiony  pewnego  typu  przyjemności,  raczej  to,  że  cała 
gałąź  ludzkiej  działalności  pozostaje  mi  obca...  Jestem  przecież  człowiekiem,  a  to  ludzie 
namalowali te obrazy..." Podejmuje nagle zmienionym głosem:  
"Wie  pan,  zaryzykowałem  raz  myśl,  że  piękno  jest  tylko  sprawą  gustu.  Czy  nie  ma 
odmiennych praw dla każdej epoki? Jeśli mi pan pozwoli..." Zdziwiony, widzę, jak wyjmuje z 
kieszeni notes w czarnej skórce. Kartkuje go przez chwilę: dużo białych kart, a od czasu do 
czasu  kilka  linijek  zapisanych  czerwonym  atramentem.  Pobladł  całkiem  na  twarzy.  Położył 
notes na obrusie i swoją wielką dłonią dotyka otwartej karty. Od kaszlnął z zakłopotaniem: .  
"Przychodzą  mi  czasem  do  głowy  -  nie  mogę  tego  nawet  nazwać  myślami.  To  bardzo 
ciekawe. Jestem tutaj, czytam i nagle, nie wiadomo skąd, to przychodzi, coś na mnie spływa. 
Najpierw nie zwracałem na to uwagi, a potem zdecydowałem się na kupno notesu."  
Zatrzymuje się i patrzy na mnie: czeka.  
"Ho, ho! . - mówię.  
- Wie pan, te maksymy są oczywiście tymczasowe: moje wykształcenie nie jest zakończone."  
Bierze notes w drżące ręce, jest bardzo przejęty.  

background image

 

80 

"Oto właśnie coś na temat malarstwa. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł to panu przeczytać.  
- Bardzo proszę" - mówię. 
 Czyta:  
"Nikt nie wierzy już w to, co wiek XVIII. uważał za prawdziwe. Dlaczegóż więc dzieła, które 
on miał za piękne, miałyby nam jeszcze sprawiać przyjemność?"  
Spogląda na mnie z błagalną miną.  
"Jak  pan  to  ocenia?  Pewnie  trochę  paradoksalne.  Uważałem,  że  mogę  wyrazić  tę  myśl  w 
formie butady.  
- N o, myślę, że to bardzo interesujące.  
- Czytał pan już kiedyś coś podobnego?  
- Nie, na pewno nie.  
- Naprawdę, nigdzie? Ale w takim razie, proszę pana -powiedział zachmurzony - to nie może 
być prawda. Gdyby to było słuszne, ktoś by już to pomyślał.  
- Chwileczkę - mówię mu - teraz, jak sie zastanawiam, wydaje mi się, że czytałem gdzieś coś 
podobnego." Oczy mu błyszczą, wyciąga ołówek.  
"U jakiego autora? - pyta mnie rzeczowym tonem.  
- U... u Renana."  
Jest w siódmym niebie.  
"Czy  byłby  pan  tak  dobry  zacytować  mi  dokładnie  ten  fragment?  -  powiada  śliniąc  koniec 
ołówka.  
- Wie pan, czytałem to bardzo dawno.  
- O, to nie szkodzi, nie szkodzi." Pisze nazwisko Renana w notesie, pod swoją maksymą. 
 "Spotkałem się z Renanem! Wpisałem nazwisko ołówkiem  - wyjaśnia z zachwyconą miną - 
ale wieczorem poprawię czerwonym atramentem." Przez chwilę spogląda na karnet z ekstazą 
i  czekam,  że  przeczyta  mi  inne  maksymy.  Ale  on  ostrożnie  zamyka  notes  i  wsuwa  go  do 
kieszeni. Na pewno uważa, że dosyć szczęścia, jak na jeden raz.  
"Co  za  przyjemność  -  powiada  z  poufną  miną  -  móc  czasami  nagadać  się  jak  dzisiaj."  Ten 
ciężki kamień, jak się należało spodziewać, miażdży naszą rozmarzoną rozmowę. Następuje 
długie  milczenie.  Od  chwili  przybycia  młodych  ludzi  nastrój  w  restauracji  uległ  zmianie. 
Dwaj  czerwoni  mężczyźni  umilkli;  nie  żenując  się  oceniają  wdzięki  młodej  kobiety. 
Dystyngowany  pan  położył  gazetę  i  patrzy  na  parę  z  upodobaniem,  prawie  jak  wspólnik. 
Myśli,  że  starość  jest  mądra,  że  młodość  jest  piękna,  potrząsa  głową  z  pewną  kokieterią: 
dobrze wie, że jest jeszcze przystojny, świetnie zakonserwowany, że ze swoją ciemną cerą i 
szczupłą figurą może jeszcze uwodzić.  

Bawi  się  ojcowską  rolą.  Uczucia  kelnerki  wydają  się  prostsze:  stanęła  naprzeciw 

młodych ludzi i patrzy na nich z rozdziawioną gębą.  

Oni rozmawiają półgłosem. Podano  im przystawki, ale  nie  jedzą. Nadstawiając uszu 

mogę  pochwycić  urywki  tej  rozmowy  Lepiej  słyszę  to,  co  mówi  kobieta,  barwnym  choć 
przytłumionym głosem.  
"Nie, Jean, nie.  
- Dlaczego nie? - szepcze młody człowiek z żywą namiętnością.  
- Już mówiłam.  
- To nie jest powód." Umyka mi kilka słów, a potem młoda kobieta czyni uroczy znużony 
gest:  
"Za często próbowałam. Przekroczyłam już wiek, kiedy można na nowo rozpocząć życie. 
Jestem stara, przecież pan wie." Młody człowiek śmieje się ironicznie. Wtedy ona:  
"Nie mogła bym znieść... zawodu.  
- Trzeba ufać - powiada młody człowiek - przecież teraz pani wcale nie żyje."  
Ona wzdycha "Wiem!"  
- Niech pani zobaczy Jeannette.  

background image

 

81 

- Tak - odpowiada z grymasem.  
- Ja uważam, że to bardzo piękne, co ona zrobiła, Jest nąprawdę odważna.  
- Wie pan - mówi młoda kobieta - myślę, że raczej rzuciła się na okazję. Powiem panu, że 
gdybym chciała, miałabym setki podobnych okazji. Wolałam zaczekać.  
- Miała pani rację - powiedział czule - miała pani rację czekając na mnie."  

Teraz ona śmieje się:  

"Co za pyszałek! Nie to chciałam powiedzieć." Nie słucham ich: drażnią mnie. Chcą spać ze 
sobą.  Wiedzą  o  tym.  Każde  z  nich  wie,  że  drugie  o  tym  wie.  Ponieważ  jednak  są  młodzi, 
czyści  i  wstydliwi,  ponieważ  każde  chce  zachować  dobre  mniemanie  o  sobie  i  o  partnerze, 
ponieważ miłość jest wielką poezją, której nie trzeba spłoszyć, chodzą wiele razy w tygodniu 
na bale i do restauracji, aby dać przedstawienie małych rytualnych i mechanicznych tańców...  

Zresztą  trzeba  czymś  zabić  czas.  Są  młodzi  i  ładnie  zbudowani,  mają  przed  sobą 

jeszcze dobre trzydzieści lat, więc się nie spieszą, czekają i mają rację. Kiedy prześpią się ze 
sobą, będą musieli znaleźć coś innego, aby przesłonić ogromną absurdalność swego istnienia. 
Czy jednak... jest absolutnie konieczne, żeby się okłamywać?  

Przebiegam  salę  oczyma.  Przecież  to  farsa!  Wszyscy  ci  ludzie  siedzą  z  poważnymi 

minami;  jedzą. Nie, nie jedzą: odzyskują swoje siły, aby dobrze wypełnić zadanie, które im 
przypadło. Każdy z nich wbił sobie do głowy jakąś miała manię, co nie pozwala mu dostrzec 
własnego istnienia; każdy wierzy, że jest nieodzowny dla kogoś czy dla czegoś.  

Czy  to  nie  Samouk  mówił  mi  onegdaj:  "Nikt  nie  był  lepiej  przygotowany  niż 

Noucapie, żeby stworzyć  tak szeroką syntezę." Każdy z  nich wykonuje coś  małego i każdy 
jest najlepiej do tego przygotowany. Nikt nie ma lepszych kwalifikacji niż ten komiwojażer, 
aby  sprzedawać  pastę  do  zębów  Swan.  Nikt  lepiej  nie  nadaje  się,  aby  obmacywać  swą 
sąsiadkę pod spódniczką, niż ten interesujący młody człowiek. A ja znajduję się pośród nich i 
jeśli mnie oglądają, muszą myśleć, że nikt nie nadaje się lepiej ode mnie do robienia tego, co 
robię. Ale co do mnie, ja wiem.  

Mina moja nie wskazuje na to, ale ja wiem, że istnieję i że oni istnieją. I gdyby dana 

mi  była  sztuka  perswazji,  zasiadłbym  koło  przystojnego  pana  z  siwymi  włosami  i 
wytłumaczyłbym mu, co to jest istnienie. Wybucham śmiechem, myśląc jakie by zrobił oczy. 
Samouk patrzy na  mnie ze zdziwieniem. Chciałbym się powstrzymać, ale  nie  mogę:  śmieję 
się do łez.  
"Jaki pan wesoły - mówi do mnie Samouk z ostrożną miną.  
- Bo myślę  -  powiadam  mu śmiejąc się  -  że  my  wszyscy wszyscy,  jesteśmy tutaj, aby  jeść  i 
pić dla zachowania naszego drogocennego istnienia, a nie ma nic, nic, żadnej racji istnienia."  

Samouk  zrobił  się  poważny,  czyni  wysiłek,  aby  mnie  zrozumieć.  Śmiałem  się  za 

głośno.  Zobaczyłem  wiele  twarzy  zwracających  się  w  moją  stronę.  Żałuję  także,  że  tyle 
powiedziałem. W końcu nikogo to nie obchodzi.  

Powtarza powoli.  

"Żadnej  racji  istnienia...  Chciał  pan  na  pewno  powiedzieć,  że  życie  nie  ma  celu?  Czy  nie 
nazywa  się  to  pesymizmem?"  Myśli  jeszcze  przez  chwilę,  a  potem  mówi  łagodnie:  
"Czytałem przed kilku  laty książkę amerykańskiego autora pod tytułem:  Czy warto przeżyć 
życie? Czy nie to właśnie pytanie pan stawia?"  

Nie, na pewno nie stawiam sobie podobnego pytania.  
Ale nie chcę niczego tłumaczyć.  

"Doszedł  do  wniosku  -  mówi  mi  Samouk  pocieszającym  tonem  -  że  należy  zdobyć  się  na 
świadomy  optymizm.  Życie  posiada  sens,  jeśli  pragniemy  mu  go  nadać.  Trzeba  zacząć 
działać, zdobyć się na jakieś przedsięwzięcie. Potem zaczynamy się zastanawiać, ale sprawa 
rozstrzygnęła  się  już,  jesteśmy  zaangażowani.  Nie  wiem,  co  pan  o  tym  myśli?  
- Nic" - mówię.  

background image

 

82 

A raczej  myślę, że to  właśnie kłamstwo popełnia bezustannie komiwojażer, dwoje  młodych 
ludzi i pan o siwych włosach.  

Samouk uśmiecha się odrobinę złośliwie i z wielkim namaszczeniem:  

- "Nie jest to także moje zdanie. Myślę, że nie należy szukać tak daleko sensu życia.  
- Tak?  
-  Jest  przecież  cel,  proszę  pana,  jest  cel...  są  ludzie."  Słusznie,  zapomniałem,  że  jest 
humanistą. Przez sekundę siedzi w milczeniu, tyle ile potrzeba na uprzątnięcie, czyściutko i 
nieubłaganie, połowy duszonej wołowiny i kromki chleba. "Są ludzie..." odmalował się w tym 
cały, poczciwiec. Tak, ale nie umie tego dobrze powiedzieć.  

Ma oczywiście pełne oczy duszy, ale dusza nie wystarcza.  
Kiedyś  spotykałem  się  z  paryskimi  humanistami,  po  sto razy  słyszałem,  jak  mówią: 

"Są ludzie", ale to było coś innego! Virgan był niezrównany. Zdejmował okulary, jakby chcąc 
pokazać  się  nagi,  cieleśnie  męski,  wpatrywał  się  we  mnie  przejmującymi  oczami,  ciężkim, 
zmęczonym  spojrzeniem,  które  zdawało  się  mnie  rozbierać,  aby  uchwycić  moją  ludzką 
esencję, a potem szeptał melodyjnie: "Są ludzie, stary, są ludzie", nadając temu "są" jakiś ton 
niezręcznej  potęgi,  tak  jakby  jego  miłość  do  ludzi,  wciąż  nowa  i  zdziwiona,  poruszała  się 
niezręcznie ze swymi olbrzymimi skrzydłami.  

Mimika  Samouka  nie  jest  tak  aksamitna;  jego  miłość  do  ludzi  jest  naiwna  i 

barbarzyńska: humanista prowincjonalny.  
"Ludzie - powiadam mu -  ludzie... ale pan nie wygląda na takiego, co się zbytnio troszczy o 
ludzi:  ciągle  sam  i  z  nosem  w  książce."  Samouk  klaszcze  w  dłonie  i  zaczyna  się  śmiać 
przebiegle:  
"Myli 

się 

pan. 

Ach, 

niech 

pan 

pozwoli 

sobie 

powiedzieć:  

Wielka pomyłka!"  

Milknie  na  chwilę  i  przełyka  dyskretnie.  Jego  twarz  pała  jak  jutrzenka.  Poza  nim 

młoda  kobieta  wybucha  lekkim  śmiechem.  Towarzysz  pochyla  się  do  jej  ucha,  coś  mówi.  
"Pana pomyłka jest całkiem zrozumiała - mówi Samouk - powinienem był panu powiedzieć 
od dawna...  

Ale jestem taki nieśmiały. szukałem okazji. 

- I okazja się znalazła - powiadam grzecznie.  
- I ja tak myślę. I ja tak myślę! Wie pan, to, co panu powiem... - Zatrzymuje się i czerwieni: - 
Ale może pana tylko męczę?" Uspokajam go. Wzdycha ze szczęścia.  
"Nie co dzień można spotkać kogoś takiego jak pan, u kogo szerokość spojrzenia łączy się z 
przenikliwą  inteligencją.  Chciałem  z  panem  mówić  już  od  wielu  miesięcy,  wyjaśnić,  czym 
byłem,  czym  się  stałem..."  Jego  talerz  jest  pusty  i  czysty,  jakby  go  dopiero  przyniesiono. 
Nagle odkrywam koło swego talerza małe cynowe naczynie, gdzie pływa w brunatnym sosie 
kawałek kurczaka. Trzeba to zjeść.  
"Mówiłem 

panu 

przed 

chwilą 

niewoli 

Niemczech.  

Tam  się  wszystko  zaczęło.  Przed  wojną  byłem  sam  i  nie  zdawałem  sobie  z  tego  sprawy; 
żyłem  z  rodzicami,  bardzo  dobrymi  ludźmi,  ale  nie  było  między  nami  zrozumienia.  
Kiedy 

myślę 

tych 

latach... 

Jak 

jednak 

mogłem 

tak 

żyć?  

Byłem  martwy,  proszę  pana,  i  nie  wiedziałem  o  tym;  miałem  kolekcję  znaczków 
pocztowych." Spogląda na mnie i przerywa: 
"Jest pan blady i wygląda pan na zmęczonego. Może pana nudzę?  
- Bardzo mnie to interesuje.  
-  Nadeszła  wojna  i  zaciągnąłem  się,  nie  bardzo  wiedząc  dlaczego.  Przez  dwa  lata  nic  nie 
rozumiałem,  bo  życie  na  froncie  zostawiało  mało  czasu  na  myślenie,  a  żołnierze  byli  zbyt 
gruboskórni.  Pod  koniec  1917  dostałem  się  do  niewoli.  Powiedziano  mi  potem,  że  wielu 
żołnierzy odzyskało w niewoli wiarę dzieciństwa. Wie pan - powiedział Samouk, spuszczając 

background image

 

83 

powieki na swoje płomienne źrenice - nie wierzę w Boga; nauka zaprzeczyła jego istnieniu. 
Ale w obozie internowanych nauczyłem się wierzyć w ludzi.  
- Znosili odważnie swój los?  
-  Tak  -  powiedział  z  nieokreślonym  wyrazem  twarzy  -  to  także.  Zresztą  traktowano  nas 
dobrze.  Ale  chciałem  mówić  o  czymś  innym;  przez  ostatnie  miesiące  wojny  prawie  nie 
mieliśmy  pracy.  Kiedy  padał  deszcz,  kazano  nam  wchodzić  do  wielkiej  szopy  zrobionej  z 
desek, gdzie cisnęliśmy się prawie w dwieście osób. Zamykano bramę i zostawaliśmy tam, w 
ścisku,  jedni  obok  drugich,  w  prawie  zupełnej  ciemności."  Zawahał  się  przez  chwilę.  
"Nie umiałbym panu tego wytłumaczyć. Wszyscy ludzie, co się tam znajdowali, byli ledwo 
widoczni, ale czuło się ich koło siebie, słyszało się odgłos ich oddechów... Za którymś razem, 
na początku, gdy zamknięto nas w tej szopie, ścisk był tak wielki, że myślałem najpierw, że 
się  uduszę,  a  potem  nagle  ogarnęła  mnie  potężna  radość,  prawie  omdlewałem:  poczułem 
wtenczas, że kocham tych ludzi jak swoich braci, chciałem ich wszystkich uściskać.  

Od tego czasu, za każdym razem gdy tam powracałem, odczuwałem podobną radość."  
Muszę zjeść kurczaka, który pewnie wystygł. Samouk skończył już dawno, a kelnerka 

czeka ze zmianą talerzy.  
"Ta  szopa  na  brała  w  moich  oczach  charakteru  czegoś  świętego.  Czasami  udawało  mi  się 
zmylić  czujność  strażników,  wślizgiwałem  się  tam  sam  i  na  wspomnienie  radości,  których 
zaznałem, wpadałem w rodzaj ekstazy.  

Mijały godziny, ale nie zwracałem na to uwagi. Zdarzało mi się szlochać."  
Na pewno jestem chory. Nie ma innego sposobu wytłumaczenia tej wspaniałej złości, 

która mną zatrzęsła. Tak, chorobliwa złość: ręce mi się trzęsły, krew napłynęła do twarzy, na 
koniec zaczęły  mi  się trząść wargi. A wszystko tylko dlatego, że kurczak był zimny.  Ja też 
zresztą byłem zimny  i to było  najbardziej przykre:  chcę powiedzieć, że w głębi pozostałem 
taki od trzydziestu sześciu godzin, całkiem zimny, zmrożony. Złość przeszła przeze mnie jak 
nawałnica,  Coś  jak  dreszcz,  wysiłek  świadomości,  żeby  zdobyć  się  na  reakcję,  na  walkę 
przeciw temu spadkowi temperatury. Próżny wysiłek: na pewno o byle co pobiłbym Samouka 
lub kelnerkę, obrzucając ich obelgami. Ale nie całkiem wszedłbym w tę grę. Moja wściekłość 
szamotała się na powierzchni i przez chwilę miałem przykre wrażenie , że jestem kawałkiem 
lodu otoczonym ogniem, jak omlet-niespodzianka. To powierzchowne podniecenie zniknęło i 
usłyszałem mówiącego Samouka: "W każdą niedzielę chodziłem na mszę. Wie pan, nigdy nie 
byłem wierzący. Ale czy nie można powiedzieć, że prawdziwą tajemnicą mszy jest komunia 
pomiędzy  ludźmi.  Jednoręki  francuski  kapelan  odprawiał  mszę.  Mieliśmy  fisharmonię. 
Słuchaliśmy  mszy  na  stojąco,  z  odkrytymi  głowami,  i  gdy  przenikały  mnie  dźwięki 
fisharmonii, czułem ścisły związek z tymi wszystkimi otaczającymi mnie ludźmi. Ach, proszę 
pana,  jakże  kochałem  te  msze.  Jeszcze  dzisiaj,  kiedy  sobie  je  przypominam,  idę  czasem  w 
niedzielę rano do kościoła. U Świętej Cecylii jest doskonały organista.  
- Musiał pan często żałować tamtego życia?  
- Tak, wie pan, w 1919. To rok mego wyzwolenia. Spędziłem wtedy kilka bardzo przykrych 
miesięcy. Nie wiedziałem, co mam robić, marniałem. Gdy widziałem zgromadzonych ludzi, 
wślizgiwałem się pomiędzy nich. Zdarzało mi się - dorzuca z uśmiechem - iść za pogrzebem 
kogoś  nieznanego.  Pewnego  dnia  w  rozpaczy  rzuciłem  w  ogień  zbiór  znaczków...  Ale 
odnalazłem swoją drogę.  
- Naprawdę?  
-  Ktoś  mi  doradził...  Wiem,  że  mogę  liczyć  na  pańską  dyskrecję.  Jestem  -  może  to  nie  są 
pańskie  poglądy,  ale  ma  pan  takie  szerokie  spojrzenie  -  jestem  socjalistą."  Spuścił  oczy,  a 
jego długie rzęsy drgały.  
"Od  września  1921  jestem  członkiem  partii  socjalistycznej  SFIO.  Chciałem  to  panu 
powiedzieć."  Promienieje  dumą.  Patrzy  na  mnie,  z  głową  odrzuconą  do  tyłu,  zmrużonymi 
oczami, usta ma półotwarte, a minę męczennika.  

background image

 

84 

"Bardzo ładnie - mówię - to bardzo ładnie.  
- Wiedziałem, że pan to tak przyjmie. Co można  mieć do zarzucenia temu, kto przychodzi  i 
mówi: ustawiłem swoje życie tak a tak, i jestem zupełnie szczęśliwy." Rozłożył ręce, ukazuje 
mi  dłonie  z  palcami  zwróconymi  ku  ziemi,  jak  gdyby  miał  otrzymać  stygmaty.  Oczy  ma 
szkliste, a w ustach porusza się ciemnoróżowy kształt.  
"Tak - mówię - jeżeli pan jest szczęśliwy...  
- Szczęśliwy? - krępuje mnie jego wzrok, uniósł powieki i patrzy na mnie twardo.  
-  Będzie  mógł  pan  to  ocenić.  Przed  powzięciem  tej  decyzji  odczuwałem  taką  okropną 
samotność, że myślałem o samobójstwie. Powstrzymywało mnie tylko to, że nikt, absolutnie 
nikt nie wzruszy się moją śmiercią, że w śmierci będę jeszcze bardziej samotny niż w życiu." 
Prostuje się, odyma policzki.  
"Nie jestem już sam, proszę pana. Już nigdy nie będę sam.  
- Zna pan wielu ludzi?" - mówię.  
Uśmiecha się i zaraz dostrzegam swoją naiwność:  
"Chciałem  powiedzieć,  że  nie  czuję  się  już  sam.  Ale  przecież,  wie  pan,  nie  jest  konieczne, 
żebym był z kimś.  
- Jednakowoż - mówię - w organizacji socjalistycznej...  
- Tak, znam tam wszystkich. Ale większość tylko z nazwiska. Wie pan  -  mówi przebiegle  - 
czy  jesteśmy  zmuszeni  wybierać  swoich  towarzyszy  w  taki  ograniczony  sposób?  Moimi 
przyjaciółmi są wszyscy ludzie. Kiedy rano idę do biura, przede mną, poza mną, są inni ludzie 
idący do pracy. Widzę ich; gdybym się ośmielił, uśmiechałbym się do nich, myślę o tym, że 
jestem socjalistą, że oni wszyscy są celem mojego życia, moich wysiłków i że nawet o tym 
nie  wiedzą.  To  dla  mnie  prawdziwe  święto,  proszę  pana."  Jego  oczy  przybierają  odcień 
pytający.  

Przytwierdzam  ruchem  głowy,  ale  czuję,  że  jest  trochę  zawiedziony,  że  pragnąłby 

widzieć więcej entuzjazmu. Cóż mogę zrobić?  

Czy  to  moja  wina,  jeśli  we  wszystkim,  co  mówi,  rozpoznaję  natychmiast 

zapożyczenie,  cytat?  Że  w  miarę  jak  mówi,  ukazują  się  przede  mną  wszyscy  humaniści, 
których znałem? Humanista radykalny jest szczególnym przyjacielem urzędników. Humanista 
zwany  "lewicowym"  troszczy  się  przede  wszystkim  o  zachowanie  wartości  ludzkich;  nie 
należy  do  żadnej  partii,  ponieważ  nie  chce  zdradzić  tego,  co  ludzkie,  ale  sympatią  darzy 
prostaczków.  

Właśnie prostaczkom poświęca swoją piękną klasyczną kulturę. Na ogół jest to jakiś 

wdowiec o pięknych oczach, ciągle zamglonych łzami; płacze w rocznice. Kocha także kota, 
psa,  i  wszystkie  wyższe  ssaki.  Pisarz  komunistyczny  kocha  ludzi  począwszy  od  drugiej 
pięciolatki;  karze,  ponieważ  kocha.  Wstydliwy,  jak  wszyscy  ludzie  mocni,  potrafi  ukryć 
swoje uczucia, potrafi jednak również, jednym spojrzeniem, tonem głosu, dać przeczuć poza 
swymi twardymi chropowatymi słowami sędziego gorzką i słodką pasję dla braci. Humanista 
katolicki,  późno  przybyły  beniaminek,  mówi  o  ludziach  z  cudowną  miną.  Jakaż  to  piękna 
baśń,  powiada,  nawet  najprostsze  życie,  na  przykład  londyńskiego  dokera  czy  robotnicy 
dziurkującej buty! Wybrał humanizm aniołów. Dla zbudowania aniołów pisze długie piękne i 
smutne powieści, które często otrzymują nagrodę Femina.  

To  są  wielkie  i  pierwsze  role.  Są  przecież  i  inni,  chmara  innych:  filozof  humanista, 

pochylający  się nad  braćmi  jak starszy  brat, mający poczucie odpowiedzialności;  humanista 
kochający ludzi takimi, jakimi są; ten, który kocha ich takimi, jakimi być powinni; ten, który 
pragnie  ich  uratować  za  ich  zgodą  i  ten,  który  uratuje  ich  przeciw  nim  samym;  ten,  który 
pragnie stworzyć nowe mity i ten, który zadowala się dawnymi; ten, który kocha w człowieku 
jego  śmierć;  ten,  który  kocha  w  człowieku  życie,  humanista  wesoły,  który  zawsze  znajdzie 
słowo  do  śmiechu,  humanista  ponury,  jakich  odnajduje  się  zwłaszcza  przy  pogrzebowym 
czuwaniu nad zmarłym.  

background image

 

85 

Wszyscy  nienawidzą  się  wzajemnie:  jako  poszczególni  osobnicy,  oczywiście  -  nie 

jako ludzie. Ale Samouk o tym nie wie: pomieścił ich w sobie jak koty w skórzanym worku, a 
oni rozdzierają się pazurami i on tego nie zauważa.  

Patrzy na mnie teraz z mniejszym zaufaniem.  

"Nie czuje pan tego tak jak ja?  
- Mój Boże..." Wobec jego niespokojnej miny, gdzie jest jakby trochę wyrzutu, trochę urazy, 
przez sekundę żałuję, że go zawiodłem. Ale on powiada miłym głosem: 
"Wiem:  ma  pan  swoje  badania,  książki,  służy  pan  tej  samej  sprawie  po  swojemu."  
Moje książki, moje badania, imbecyl. Nie mógł popełnić gorszej gafy.  
"Nie dlatego piszę."  
Przez chwilę oblicze Samouka przybiera inny wyraz:  
można  by  powiedzieć,  że  zwietrzył  nieprzyjaciela,  nigdy  nie  widziałem  u  niego  takiego 
wyrazu twarzy. Coś umarło między nami.  

Pyta udając zdziwienie:  

"Ale... 

jeśli 

nie 

jestem 

niedyskretny, 

dlaczegóż 

więc 

pan 

pisze?  

Właściwie...  nie  wiem:  tak  sobie,  żeby  pisać."  A  niech  się  uśmiecha,  myśli,  że  zbił  mnie  z 
tropu:  
"Pisałby  pan  również  na  bezludnej  wyspie?  Czy  nie  pisze  się  zawsze  po  to,  żeby  być 
czytanym?"  Formę  pytającą  nadał  swojemu  zdaniu  tylko  przez  przyzwyczajenie.  Naprawdę 
jest to twierdzenie. Złuszczyła się warstwa łagodności i nieśmiałości; nie poznaję go wprost.  

Przez  rysy  przebija  mu  ciężkie  zdecydowanie;  jest  to  ściana  samowystarczalności. 

Jeszcze nie ochłonąłem ze zdumienia, gdy słyszę, jak mówi:  
"Może  ktoś  powiedzieć:  piszę  dla  pewnej  kategorii  społecznej,  dla  kręgu  przyjaciół.  W 
porządku. Być może pisze pan dla potomności... Ale wie pan, wbrew sobie samemu pisze pan 
dla kogoś." Czeka na odpowiedź. Ponieważ nie ma odpowiedzi, uśmiecha się słabo.  
"Może jest pan mizantropem?" Wiem, co kryje za sobą ten podstępny wysiłek pojednawczy. 
Nie  żąda  ode  mnie  wiele:  tylko  żebym  pozwolił  przypiąć  sobie  etykietkę.  Ale  jest  to 
zasadzka:  jeśli  pozwolę  Samoukowi  na  triumf,  zostanę  natychmiast  przeinaczony,  znów 
podjęty,  przekroczony,  gdyż  humanizm  podejmuje,  zbiera  i  stapia  razem  wszystkie  ludzkie 
postawy. Jeśli mu się sprzeciwić wprost, gra się toczy. Żyje swoimi sprzecznościami. Istnieje 
pewna  rasa  upartych  i  ograniczonych  ludzi,  rozbójników,  którzy  co  chwila  z  nim 
przegrywają:  trawi  ich  wszystkie  gwałty,  najgorsze  ekscesy,  czyni  z  nich  białą  i  musującą 
limfę.  Strawił  tak  antyintelektualizm,  manicheizm,  mistycyzm,  pesymizm,  anarchizm, 
egotyzm:  teraz  są  to  tylko  etapy,  niepełne  myśli,  tylko  w  nim  znajdujące  swoje 
usprawiedliwienie.  Mizantropia  również  zajmuje  swoje  miejsce  w  tym  koncercie.  Jest  tylko 
dysonansem koniecznym dla harmonii całości. Mizantrop jest człowiekiem:  humanista musi 
więc być w jakiejś mierze mizantropem. Jest to jednak mizantrop naukowy, który nauczył się 
dozować swą nienawiść, który najpierw nienawidzi ludzi, żeby móc ich następnie kochać.  

Nie  chcę  być  włączony,  ani  żeby  moją  piękną  czerwoną  krwią  tuczyło  się  to 

limfatyczne bydlę: nie popełnię błędu i nie nazwę się "antyhumanistą". Nie jestem humanistą, 
to wszystko.  
"Według  mnie  -  mówię  do  Samouka  -  nie  można  bardziej  nienawidzić  ludzi,  niż  kochając 
ich." Samouk spogląda na mnie odległym i opiekuńczy m wzrokiem. Szepcze jakby zupełnie 
bezwiednie:  
"Trzeba ich kochać, trzeba ich kochać...  
- Kogo trzeba kochać? Ludzi, którzy są tutaj?  
-  Tych  także.  Wszystkich."  Odwraca  się  do  pary  promieniującej  młodością:  oto  co  trzeba 
kochać.  Przez  chwilę  przypatruje  się  panu  z  siwymi  włosami.  Potem  spogląda  na  mnie; 
czytam na jego twarzy nieme zapytanie. Przeczę mu jednak ruchem głowy. Ma minę, jakby 
się nade mną litował.  

background image

 

86 

"Pan także - mówię mu rozdrażniony - pan także ich nie kocha.  
-  Naprawdę?  Pozwoli  pan,  że  będę  innego  zdania?"  Znów  stał  się  pełen  uszanowania  aż  po 
czubki palców, ale robi do mnie ironiczne oko, jak ktoś, kto się ogromnie ubawił. Nienawidzi 
mnie. Nie trzeba było roztkliwiać się nad tym maniakiem. Teraz ja go pytam:  
"Więc  kocha  pan  tych  dwoje  młodych  ludzi,  za  panem?"  Patrzy  na  nich  raz  jeszcze, 
zastanawia się.  
"Chce pan, żebym powiedział, że kocham ich, nie znając ich. Tak, proszę pana, przyznaję, nie 
znam  ich...  Jeśli  nie  przyjąć  właśnie,  że  to  miłość  jest  prawdziwą  znajomością,  dorzuca  z 
pysznym śmiechem.  
- Ale co pan kocha?  
- Widzę, że są młodzi i kocham w nich młodość. Między innymi." Przerywa i nadstawia ucha:  
"Czy  słyszy  pan,  co  mówią?"  Czy  słyszę!  Młody  człowiek,  ośmielony  przez  otaczającą  go 
sympatię,  opowiada  pełnym  głosem  o  meczu  futbolowym,  który  jego  drużyna  wygrała  w 
zeszłym roku z klubem z Havre.  
"Opowiada jej jakąś historię - mówię do Samouka.  
- Aha!  Nie słyszę dobrze.  Ale  słyszę głosy, głos  wysoki, głos  niski: przeplatają  się. To... to 
takie sympatyczne.  
- Tylko że ja, na nieszczęście, słyszę także to, co mówią.  
- Mianowicie.  
- Mianowicie grają komedię.  
- Naprawdę? Komedię młodości, być może? - pyta z ironią. - Pozwoli pan, że określę ją jako 
pożyteczną. Czy wystarczyłoby grać, aby powrócić do ich wieku?"  
Jestem głuchy na jego ironię, ciągnę dalej:  
"Jest  pan  do  nich  odwrócony  plecami,  wymyka  się  panu  to,  co  mówią...  Jaki  jest  kolor 
włosów dziewczyny?" Zmieszał się:  
"No... - rzuca spojrzenie na młodych ludzi i odzyskuje pewność siebie - czarny!.  
- No widzi pan!  
- Mianowicie co?  
- Widzi pan, że ich pan nie kocha, tych dwojga. Może nie potrafiłby ich pan nawet rozpoznać 
na ulicy. Stanowią dla pana tylko symbole. Nie nad nimi się pan teraz rozczula: rozczula się 
pan nad Młodością Człowieka, nad Miłością Mężczyzny i Kobiety, nad Głosem ludzkim.  
- I co z tego, czy to nie istnieje?  
-  Oczywiście  że  nie,  to  nie  istnieje.  Ani  Młodość,  ani  Wiek  dojrzały,  ani  Starość,  ani 
Śmierć..."  

Oblicze Samouka żółte i twarde jak pigwa zastyga w stężeniu pełnym wyrzutu. Jednak 

ciągnę dalej.  
"Podobnie jest, jeśli chodzi o tego starszego pana, pijącego wodę Vichy, za panem. Jak sądzę, 
kocha pan w nim Mężczyznę dojrzałego; Mężczyznę dojrzałego, który odważnie przybliża się 
do końca, pielęgnuje swój wygląd, bo nie chce dać się tak łatwo.  
- Oczywiście - mówi mi wyzywająco.  
- I nie widzi pan, że to bydlak?" Śmieje się, uważa mnie za trzpiota, rzuca krótkie spojrzenie 
na piękną twarz otoczoną siwymi włosami:  
"Ależ jeśli nawet przyjąć, że jest tak, jak pan uważa, jak może pan sądzić o kimś po wyrazie 
twarzy? Twarz, proszę pana, gdy ktoś odpoczywa, nie mówi nic." Zaślepieni humaniści. Ta 
twarz tak mówi, tak jasno ale przenigdy ich czuła i abstrakcyjna dusza nie pozwoliła sobie na 
przejęcie się znaczeniem czyjejś twarzy.  
"Jak  pan  może  -  mówi  Samouk  -  zadekretować  człowiekiem,  powiedzieć,  że  jest  tym  lub 
tamtym?  Kto  może  wyczerpać  człowieka?  Kto  może  znać  możliwości  człowieka?" 
Wyczerpać  człowieka.  Pozdrawiam  mimochodem  humanizm  katolicki,  od  którego  Samouk 
bezwiednie zapożyczył tę formułę.  

background image

 

87 

"Wiem  -  mówię  mu  -  wiem,  że  wszyscy  ludzie  są  wspaniali.  Pan  jest  wspaniały,  ja  jestem 
wspaniały.  Oczywiście  jako  twory  Boże."  Spojrzał  na  mnie  nie  rozumiejąc,  o  co  chodzi,  a 
potem powiedział z wątłym uśmiechem:  
"Na  pewno  pan  żartuje,  naprawdę  wszyscy  ludzie  mają  prawo  do  naszego  zachwytu.  To 
trudne, proszę pana, bardzo trudne być człowiekiem." Nawet tego nie  spostrzegając  opuścił 
miłość  ludzi  w  Chrystusie;  potrząsa  głową  i  przez  ciekawe  zjawisko  mimetyzmu  staje  się 
podobny do tego biednego Guehenno.  
"Przepraszam  bardzo  -  mówię  mu  -  ale  w  takim  razie  nie  mam  pewności,  czy  jestem 
człowiekiem:  nigdy  nie  wydawało  mi  się  to  trudne.  Zdawało  mi  się,  że  wystarczy  dać  się 
unosić życiu."  

Samouk śmieje się szczerze, ale oczy ma złe:  

"Pan  jest  stanowczo  zbyt  skromny.  Aby  znieść  swoją  sytuację,  sytuację  ludzką,  potrzebuje 
pan,  jak  wszyscy,  wiele  odwagi.  Niech  pan  pomyśli:  chwila,  która  nadchodzi,  jest  może 
chwilą pana śmierci, wie pan o tym i może się pan uśmiechać:  no proszę. Czy to nie godne 
podziwu?  W  najbardziej  nieznaczącym  pana  czynie  -  dorzuca  cierpko  -  jest  niezmierny 
heroizm."  
"Co podać panom na deser?" - pyta kelnerka.  

Samouk jest blady jak papier, powieki opuszczone na kamienne oczy. Robi ręką słaby 

ruch, jakby zapraszając mnie do wyboru.  
"Proszę o ser - mówię z heroizmem.  
- A dla pana?" Podrywa się.  
"Co? Aha: nie, już nic, to wszystko.  
- Luiza!" Dwaj grubi panowie płacą i wychodzą. Jeden z nich utyka. Właściciel odprowadza 
ich do drzwi: to są ważni klienci, podano im butelkę wina w wiaderku z lodem.  

Patrzę  na  Samouka  i  czuję  trochę  wyrzuty  sumienia:  przez  cały  tydzień  wyobrażał 

sobie z przyjemnością ten obiad, podczas którego będzie mógł mówić drugiemu człowiekowi 
o  swojej  miłości  do  ludzi.  Tak  rzadko  ma  okazję  do  rozmowy.  I  proszę:  zepsułem  mu  tę 
przyjemność.  

W gruncie rzeczy jest równie samotny jak ja; nie obchodzi nikogo. Tylko że nie zdaje 

sobie sprawy z tej samotności.  

No  tak:  ale  to  nie  ja  powinienem  mu  otwierać  oczy.  Nie  czuję  się  dobrze.  jestem 

wściekły, to prawda, ale nie na niego, na Virgana i resztę, na tych wszystkich, którzy zatruli 
ten  biedny  mózg.  Gdybym  mógł  ich  tu  zgromadzić  przed  sobą,  wiedziałbym,  co  im 
powiedzieć.  Samoukowi  nie  powiem  nic,  odczuwam  do  niego  jedynie  sympatię:  to  ktoś  w 
rodzaju pana Achille, ktoś z mojej paczki, co zdradził przez nieświadomość, w dobrej wierze.  

Wybuch  śmiechu  Samouka  wyrywa  mnie  z  tych  ponurych  rozmyślań:  

"Ja  pana  przepraszam,  ale  kiedy  myślę  o  tym,  jak  głęboka  jest  moja  miłość  do  ludzi,  siła 
uniesienia porywająca mnie w ich stronę, i kiedy widzę, jak tu rozumujemy, argumentujemy... 
to chce mi się śmiać."  

Milknę,  uśmiecham  się  z  przymusem.  Kelnerka  stawia  przede  mną  talerzyk  z 

kawałkiem kredowego camemberta.  

Przebiegam  spojrzeniem  salę  i  ogarnia  mnie  gwałtowny  niesmak.  Co  ja  tu  robię? 

Dlaczego  włączyłem  się  w  dyskusję  o  humanizmie?  Skąd  wzięli  się  ci  ludzie?  Dlaczego 
jedzą? To prawda, że oni nie wiedzą, że istnieją. Mam chęć wyjść, pójść gdziekolwiek, gdzie 
rzeczywiście byłbym na swoim miejscu, gdzie bym dobrze przystawał.  

173  
Ale nie ma nigdzie takiego miejsca; jestem zbędny.  

Samouk łagodnieje. Obawiał się większego sprzeciwu z mojej strony. Pragnąłby jakoś zatrzeć 
to, co powiedziałem. Pochyla się ku mnie z poufałą miną: "W gruncie rzeczy kocha ich pan, 
kocha ich pan jak ja:  

background image

 

88 

dzielą nas tylko słowa." Nie mogę już mówić, pochylam głowę. Twarz Samouka jest tuż przy 
mojej. Uśmiecha się zarozumiale, tuż przy mojej twarzy, jak w koszmarach. Nie decyduję się 
na przełknięcie kawałka chleba, który rośnie mi w ustach.  

Ludzie. Trzeba kochać ludzi. Ludzie są godni podziwu.  
Zbiera mi się na wymioty - i nagle to przychodzi: Mdłości.  
Niezły atak: potrząsa mną od góry do dołu. Już od godziny widziałem, jak nadchodzi, 

tylko  nie  chciałem  sobie  tego  powiedzieć.  Ten  smak  sera  w  ustach...  Samouk  paple  i  jego 
gadanina brzęczy mi łagodnie w uszach. Ale nie wiem już wcale, o czym mówi. Machinalnie 
przytakuję ruchem głowy. Rękę zacisnąłem na trzonku deserowego nożyka. Czuję ten trzonek 
z czarnego drzewa. To moja ręka go obejmuje. Moja ręka. Właściwie pozostawiłbym raczej 
ten nożyk w spokoju: dlaczego ciągle czegoś dotykać? Przedmioty nie zostały stworzone do 
dotykania.  

Lepiej  prześlizgiwać  się  pomiędzy  nimi,  unikając  ich,  na  ile  to  możliwe.  Czasem 

bierze się w rękę któryś z nich i musi się go jak najprędzej upuścić. Nóż spada na talerzyk. Na 
ten odgłos pan z siwymi włosami wzdrygnął się i patrzy na mnie. Biorę znów nóż przyciskam 
ostrze do stołu i zginam je.  

Więc to są Mdłości: ta oślepiająca oczywistość? Tyle się nad tym głowiłem. Pisałem. 

Teraz już wiem: Ja istnieję - świat istnieje. I ja wiem, że świat istnieje. To wszystko. Ale jest 
mi wszystko jedno. To dziwne, że jest mi tak wszystko jedno pod każdym względem: to mnie 
przeraża.  To  od  tamtego  pamiętnego  dnia,  kiedy  chciałem  puszczać  kaczki.  Miałem  rzucić 
kamyk, spojrzałem na nie go i wtedy wszystko się zaczęło: poczułem, że istnieje.  

A potem były także inne Mdłości; od czasu do czasu przedmioty zaczynają istnieć w 

ręce. Były Mdłości w barze "Pod Kolejarzem", a także jeszcze jedne, przedtem, pewnej nocy, 
gdy wyglądałem przez okno; i jeszcze jedne w parku w niedzielę, i jeszcze inne. Ale nigdy 
tak mocno jak dzisiaj.  
"...starożytnego Rzymu, nieprawda?" Samouk pyta mnie, chyba. Odwracam się w jego stronę 
i uśmiecham się do niego. No co? Co mu jest? Dlaczego kuli się na krześle? Napędzam mu 
teraz  strachu?  Musiało  się  tak  skończyć.  Zresztą  jest  mi  wszystko  jedno.  Niezupełnie  się 
mylą, bojąc się: czują wyraźnie, że byłbym zdolny do wszystkiego. Na przykład zagłębić ten 
nóż od sera w oko Samouka. Potem ci ludzie by mnie zdeptali, wybiliby mi zęby kopniakami. 
Ale nie to mnie powstrzymuje: smak krwi w ustach zamiast smaku sera byłby bez znaczenia. 
Tylko że trzeba by wykonać ruch, spowodować dodatkowe, zbędne wydarzenie: tego byłoby 
już  za  dużo  -  krzyk  Samouka,  krew  płynąca  mu  po  policzku  i  poderwanie  się  wszystkich 
ludzi. I tak dość już tych rzeczy istniejących tak sobie.  

Wszyscy  patrzą  na  mnie;  dwoje  reprezentantów  młodości  przerwało  swoją  słodką 

rozmowę.  Kobieta  otwarła  usta  jak  kurza  pupka.  Powinni  jednak  dostrzec,  że  jestem 
nieszkodliwy.  

Wstaję,  wszystko  kręci  się  wokół  mnie.  Samouk  patrzy  na  mnie  swymi  wielkimi 

oczami, których nie wykłuję.  
"Już pan idzie? - bąka.  
- Jestem trochę zmęczony. To bardzo miło, że  mnie pan zaprosił. Do widzenia." Odchodząc 
spostrzegam,  że  ciągle  trzymam  w  lewej  ręce  deserowy  nożyk.  Ciskam  go  z  brzękiem  na 
talerz. Przechodzę przez salę pośród milczenia. Już nie jedzą: patrzą na mnie, odebrałem im 
apetyt. Gdybym tak podszedł do młodej kobiety z okrzykiem: Huuu!, zaczęłaby wrzeszczeć, 
to pewne. Ale nie warto.  
Jednakowoż  przed  wyjściem  odwracam  się,  ukazuję  im  twarz,  aby  mogli  ją  zapamiętać.  
"Do widzenia państwu."  

Nie  odpowiadają.  Wychodzę.  Teraz  krew  powróci  im  na  policzki  i  zaczną  jazgotać.  

Nie wiem, dokąd się udać, stoję obok kucharza z tektury. Nie potrzebuję się odwracać, żeby 
wiedzieć, że patrzą na mnie przez szybę: patrzą na moje plecy ze zdziwieniem i niesmakiem; 

background image

 

89 

myśleli,  że  jestem  do  nich  podobny,  że  jestem  człowiekiem,  a  ja  ich  oszukałem.  Nagle 
przestałem być podobny do człowieka i zobaczyli kraba uciekającego tyłem z tej tak ludzkiej 
sali. Zdemaskowany  intruz  już uciekł:  posiedzenie trwa dalej. Denerwuje  mnie, że czuję  na 
plecach  te  mrowiące  się  spojrzenia  i  wystraszone  myśli.  Przechodzę  przez  ulicę.  Trotuar  z 
drugiej strony biegnie wzdłuż plaży i kabin kąpielowych.  

Nad  brzegiem  morza  przechadza  się  wielu  ludzi  zwracających  ku  morzu  wiosenne, 

poetyczne  oblicza:  z  powodu  słońca  czują  się  odświętnie.  Są  panie  w  jasnych  strojach,  w 
ubiorach z zeszłej wiosny.  

Przechodzą długie i białe, jak rękawiczki z lśniącej jagnięcej skórki; są także wysocy 

chłopcy idący do liceum, do szkoły handlowej, a także starcy z odznakami. Nie znają się, ale 
patrzą  na  siebie  porozumiewawczo,  ponieważ  jest  tak  ładnie,  a  oni  są  ludźmi.  Nieznajomi 
mężczyźni całują się w dniu wypowiedzenia wojny.  

Uśmiechają się do siebie w każdą wiosnę. Jakiś ksiądz idzie powoli, czytając brewiarz. 

Chwilami podnosi głowę i patrzy na morze z przychylną miną: morze jest także brewiarzem. 
Mówi  o  Bogu.  Lekkie  kolory,  lekkie  tak  pięknie,  morze  jest  zielone,  zapachy,  wiosenne 
dusze.  Wolę  ten  suchy  chłód  od  wilgoci."  To  poeci.  Gdybym  chwycił  którego  za  klapę  od 
płaszcza, gdybym mu powiedział: "przyjdź mi na pomoc", pomyślałby. "a co to za krab?", i 
uciekłby pozostawiając mi palto w rękach.  

Odwracam  się  do  nich  plecami,  opieram  się  obiema  rękami  na  balustradzie. 

Prawdziwe morze jest zimne i czarne, pełne zwierząt; czołga się pod tą cienką zieloną błoną, 
która istnieje dla zmylenia ludzi. Otaczające mnie sylfy dały się na to nabrać: widzą tylko tę 
cienką  błonę,  to  ona  dowodzi  istnienia  Boga.  Ale  ja  widzę,  co  jest  pod  spodem.  Połysk 
ustępuje,  małe  błyszczące  aksamitne  skórki,  małe  brzoskwiniowe  skórki  Pana  Boga  pękają 
wokół pod moim spojrzeniem, łamią się i rozchylają.  

176  
Oto  tramwaj  z  Saint-Elemir,  zataczam  się  i  rzeczy  zataczają  się  ze  mną,  blade  i 

zielone, jak ostrygi. Niepotrzebnie, całkiem niepotrzebnie wskoczyłem do tramwaju, przecież 
nie chcę nigdzie jechać.  

Poza szybami przesuwają się niebieskawe przedmioty sztywne i szorstkie, podskakują. 

Ludzie, ściany. 

 Przez  otwarte  okna  dom  ofiarowuje  mi  swoje  czarne  serce;  a  szyby  bledną,  barwią 

wszystko,  co  czarne,  na  niebiesko,  sinieje  ten  wielki  dom  z  żółtych  cegieł,  posuwając  się  z 
wahaniem, drżąc,  i  nagle zatrzymuje się padając naprzód. Wsiada  jakiś pan  i umieszcza się 
naprzeciw mnie. Żółty budynek znów odjeżdża, nagle prześlizguje się wzdłuż szyb, jest tak 
blisko, że widać tylko  jego część, przyciemniał.  Szyby drżą.  Wznosi  się, przygniata, wyżej, 
niż sięga wzrok, z setkami okien otworzonych na czarne serca; prześlizguje się wzdłuż pudła, 
ociera się o nie; zapadła noc, pomiędzy brzęczącymi szybami. Prześlizguje się nieskończenie 
długo, żółty jakby był obłocony a szyby mają kolor nieba. I nagle znika, pozostał z tyłu, żywa 
szara  jasność ogarnia pudło  i rozprzestrzenia się wszędzie z  bezlitosną sprawiedliwością:  to 
niebo; poprzez szyby widać jeszcze głębokości a głębokości nieba, gdyż wjeżdżamy na górę 
Eliphar  i  po  obu  stronach  jest  otwarta  przestrzeń,  po  prawej  aż  do  morza,  po  lewej  aż  na 
tereny lotniska.  

Palenie  papierosów  wzbronione,  nawet  jednego  gitana.  Opieram  rękę  o  ławkę,  ale 

usuwam  ja  szybko:  to  istnieje.  Rzecz,  na  której  siedzę,  o  którą  opieram  rękę,  nazywa  się 
ławką. Zrobiono ją specjalnie po to, aby  można  było  na niej usiąść, wzięli  skórę, sprężyny, 
materiał  na  obicie,  wzięli  się  do  pracy  z  zamiarem  sporządzenia  siedzenia  i  kiedy  już 
skończyli, właśnie to wykonali. Zanieśli to do tego pudła i pudło jedzie, a teraz trzęsie się, z 
brzęczącymi szybami, i niesie w swoim wnętrzu tę czerwoną rzecz. Szepczę: to ławka, trochę 
jakbym  mówił  egzorcyzmy.  Ale  słowo  pozostaje  mi  na  wargach:  nie  chce  umieścić  się  na 
rzeczy. Rzecz pozostaje tym, czym jest.  

background image

 

90 

Wraz  ze  swym  czerwonym  pluszem,  tysiącami  niesionych  czerwonych  łapek, 

sztywnych, małych martwych łapek.  

Ten  ogromny  odwrócony  do  góry  brzuch,  krwawiący  i  rozdęty  -  napuszony  tymi 

martwymi łapkami, brzuch unoszący się w tym pudle, w tym szarym niebie, to nie jest ławka. 
Równie dobrze mógłby to być na przykład martwy osioł, nadęty wodą i płynący z prądem, z 
brzuchem wzniesionym ku górze w wielkiej szarej rzece, rzece wezbranej; a ja siedziałbym 
na brzuchu osła i stopy nurzałyby mi się w jasnej wodzie. Rzeczy oswobodziły się od swoich 
nazw.  

Są tutaj, groteskowe, uparte, olbrzymie, i wydaje się to idiotyczne nazywać je ławkami 

lub powiadać o nich cokolwiek: jestem w środku Rzeczy nienazywalnych. Sam bez słów, bez 
obrony,  one  mnie  otaczają,  pode  mną,  za  mną,  nade  mną.  Nie  wymagają  niczego,  nie 
narzucają  się:  po  prostu  są.  Pod  poduszką  ławki,  koło  drewnianej  ścianki  jest  linia  cienia, 
niewielka  czarna  linia  biegnąca  wzdłuż  ławki  jak  tajemnicza  i  figlarna  mina,  prawie  jak 
uśmiech.  

Wiem  dobrze,  że  nie  jest  to  żaden  uśmiech,  a  przecież  to  istnieje,  obiega  pod 

białawymi  szybami,  pod  brzękiem  szyb,  upiera  się,  pod  niebieskimi  obrazami,  które 
przesuwają  się  poza  szybami  i  zatrzymują  się  i  odjeżdżają,  to  upiera  się,  jak  nieokreślone 
przypomnienie uśmiechu, jak w połowie zapomniane słowo, z którego przypominamy sobie 
tylko pierwszą sylabę, a najlepiej po prostu odwrócić oczy i pomyśleć o czym innym, o tym 
człowieku  wpółleżącym  na  ławce,  naprzeciw  mnie,  tutaj.  Jego  głowa  z  niebieskimi  oczami 
jak  z  terakoty.  Cała  prawa  strona  ciała  pochyliła  się,  prawa  ręka  jest  przyklejona  do  ciała, 
prawa  strona  ledwo  żyje,  ledwo,  jakże  skąpo,  jakby  był  sparaliżowany.  Ale  na  całej  lewej 
stronie  rozprzestrzenia  się  małe  pasożytnicze  istnienie,  wrzód:  ręka  zaczęła  drżeć,  a  potem 
uniosła  się,  a  dłoń  była  sztywna  na  końcu.  A  potem  dłoń  zaczęła  także  drżeć  i  kiedy 
dosięgnęła  wysokości  głowy,  wysunął  się  jeden  palec  i  zaczął  drapać  paznokciem  skórę 
między  włosami.  Jakiś  pożądliwy  grymas  umieścił  się  po  prawej  stronie  ust,  ale  lewa 
pozostała jakby martwa. Szyby drżą, ręka drży, paznokieć drapie, drapie, usta uśmiechają się 
pod  nieruchomymi  oczami,  a  człowiek  nie  zauważając  nawet  wytrzymuje  to  małe  istnienie 
nadymające  go  z  prawej  strony,  pożyczające  prawej  ręki  i  prawego  policzka,  aby  się 
urzeczywistnić.  

Konduktor zagradza mi drogę.  

"Proszę zaczekać na przystanek." Ale ja odpycham go i wyskakuję z tramwaju. Nie mogłem 
dłużej.  Nie  mogłem  znieść  dłużej,  aby  rzeczy  były  tak  bliskie.  Popycham  furtkę,  wchodzę, 
lekkie istnienia skaczą jednym susem i zawieszają się na wierzchołkach. Teraz odnajduję się, 
wiem,  gdzie  jestem:  jestem  w  parku  miejskim.  Rzucam  się  na  ławkę  pomiędzy  czarnymi 
wielkimi  pniami,  pomiędzy  czarnymi  zawęźlonymi  rękami,  wyciągającymi  się  ku  niebu. 
Jakieś drzewo drapie ziemię pod moimi nogami czarnym paznokciem. Chciałbym odpocząć, 
zapomnieć  się,  usnąć.  Ale  nie  potrafię,  duszę  się.  istnienie  przenika  mnie  zewsząd,  przez 
oczy, przez nos, przez usta...  

I nagle, zupełnie nagle, zasłona rozdziera się, zrozumiałem, dostrzegłem.  

Szósta wieczorem  

Nie mogę powiedzieć, aby mi ulżyło i żebym był zadowolony. Wprost przeciwnie, to 

mnie przygniata. Tyle że osiągnąłem swój cel: wiem to, co chciałem wiedzieć. Zrozumiałem 
wszystko, co przydarzyło mi się od stycznia.  

Mdłości  nie opuściły  mnie  i  nie  sądzę, aby opuściły  mnie prędko. ale  nie podlegam 

im, nie jest to choroba ani przelotny napad: to jestem ja.  

A  więc  przed  chwilą  byłem  w  parku  miejskim.  Korzeń  kasztana  zagłębiał  się  w 

ziemię, tuż pod moją ławką. Nie pamiętałem nawet, że to jest korzeń. Słowa zagubiły się, a 
wraz z nimi znaczenie rzeczy, sposoby ich używania, słabe znaki uczynione przez człowieka 
na ich powierzchni. Siedziałem nieco przygarbiony, ze spuszczoną głową, sam naprzeciw tej 

background image

 

91 

czarnej węźlastej masy, całkiem surowej i napawającej mnie lękiem. A potem przyszło owo 
olśnienie.  

Zaparło  mi  oddech.  Nigdy  przed  tymi  ostatnimi  dniami  nie  przeczuwałem,  co  to 

znaczy  "istnieć".  Byłem  jak  inni,  jak  ci,  którzy  przechadzają  się  nad  brzegiem  morza  w 
wiosennych ubraniach. Mówiłem jak oni: "morze jest zielone; ten biały punkt, tam wysoko, to 
jest mewa", ale nie czułem, że to istnieje, że mewa jest "mewą-istniejącą".  

Normalnie  istnienie  ukrywa  się.  Jest  tutaj,  wokół  nas,  w  nas,  jest  nami,  nie  można 

powiedzieć dwu słów nie mówiąc o nim, a przecież nie dotykamy go. Kiedy myślałem, że o 
nim myślę, prawdopodobnie nie myślałem o niczym, miałem pustą głowę lub jedynie to jedno 
słowo  w  głowie,  słowo  "być".  Albo  morze,  myślałem  ...jak  by  to  powiedzieć?  Myślałem 
przynależnością, mówiłem sobie, że morze przynależy do klasy przedmiotów zielonych lub że 
zieleń należy do cech morza. Nawet gdy spoglądałem na rzeczy, byłem o sto mil od myśli, że 
istnieją:  ukazywały  mi  się  jako  dekoracja.  Brałem  je  do  ręki,  służyły  mi  jako  narzędzia, 
przewidywałem  ich  opór.  Ale  wszystko  to  odbywało  się  na  powierzchni.  Gdyby  mnie 
zapytano, czym  jest  istnienie, odpowiedziałbym  w dobrej wierze, że to nic  nie  jest, jedynie 
pusta forma, która dokłada się do rzeczy od zewnątrz, nie zmieniając niczego w ich naturze.  

A potem nagle przyszło, było jasne jak dzień  - nagle istnienie odsłoniło się. Straciło 

obojętny  wygląd  abstrakcyjnej  kategorii:  to  była  właśnie  miazga  rzeczy,  ten  korzeń  był 
ugnieciony z istnienia. Lub raczej korzeń, pręty ogrodzenia, ławka, rzadki trawnik, wszystko 
to  zniknęło,  różnorodność  rzeczy,  ich  indywidualność  była  tylko  pozorem,  lakierem.  Ten 
lakier  rozpłynął  się,  pozostały  masy  monstrualne  i  miękkie,  w  bezładzie  -  nagie,  nagością 
przerażającą i obsceniczną.  

Starałem się nie uczynić żadnego ruchu, ale nie musiałem się poruszać, żeby zobaczyć 

poza  drzwiami  niebieskie  kolumny  i  latarnię  muszli  dla  orkiestry  i  Velledę  pośrodku  kępy 
drzew laurowych. Wszystkie te przedmioty... jak to określić?  

Przeszkadzały  mi;  życzyłbym  sobie,  aby  istniały  mniej  silnie,  bardziej  sucho, 

abstrakcyjnie, bardziej powściągliwie. Kasztan wciskał mi się w oczy. Do połowy wysokości 
pokrywała  go  zielona  rdza;  czarna  i  wzdęta  kora  podobna  była  do  twardej  wołowej  skóry. 
Cichy  szmer  wody  z  fontanny  Masqueret  wlewał  mi  się  w  uszy  i  szukał  tam  schronienia, 
napełniał je wzdychaniem; nozdrza były przepełnione zielonym i gnijącym zapachem.  

Wszystkie rzeczy łagodnie i czule zgadzały się na istnienie, jak te znudzone kobiety, 

oddające  się  śmiechowi  i  powiadające  miękkim  głosem:  "Tak  dobrze  się  pośmiać."  
Rzeczy  układały  się  jedne  naprzeciw  drugich,  czyniły  sobie  odrażające  wyznania  swego 
istnienia.  Zrozumiałem,  że  nie  ma  stanu  pośredniego  pomiędzy  nieistnieniem,  a  tą  omdlałą 
obfitością.  Jeśli  się  istniało,  należało  istnieć  aż  dotąd,  aż  po  pleśń,  wzdęcie,  sprośność.  W 
innym  świecie  sfery  i  tony  muzyczne  zachowują  czyste  i  ścisłe  linie.  Ale  istnienie  jest 
ugięciem  się.  Drzewa,  nocny  granat  kolumn,  szczęśliwy  pomruk  fontanny,  żywe  zapachy, 
małe ciepłe mgiełki unoszące się w zimnym powietrzu, rudy mężczyzna trawiący na ławce.  

Wszystkie  te  senności,  wszystkie  te  trawienia  razem  wzięte  dawały  nieokreślenie 

komiczny obraz.  

Komiczny...  nie.  Nie  dochodziło  aż  do  tego,  nic  z  tego,  co  istnieje,  nie  może  być 

komiczne;  było  to  jak  niepewna,  prawie  nieuchwytna  analogia  z  pewnymi  sytuacjami 
wodewilu.  Byliśmy  kupą  istniejących,  zawstydzonych,  zakłopotanych  sobą,  nie  mieliśmy 
najmniejszego  powodu,  aby  znajdować  się  właśnie  tutaj,  ani  jedni,  ani  drudzy  i  każdy 
istniejący w pomieszaniu i niejasnym niepokoju czuł, że jest zbyteczny w stosunku do innych.  

Zbyteczność:  

był  to  jedyny  związek,  jaki  mógłbym  ustalić  pomiędzy  tymi  drzewami,  ogrodzeniem, 
kamieniami.  Na  próżno  usiłowałem  policzyć  kasztany  i  ustawić  je  w  stosunku  do  Velledy, 
porównać  ich  wysokość  z  wysokością  platanów.  Każdy  z  nich  wymykał  się  związkowi,  w 
jakim  pragnąłem  je  zamknąć,  izolował  się,  przelewał.  Czułem  dowolność  tych  związków 

background image

 

92 

(które  usiłowałem  podtrzymać,  aby  opóźnić  zawalenie  się  ludzkiego  świata,  miar,  ilości, 
kierunków), nie wczepiały się w rzeczy. Zbyteczny kasztan, tu, naprzeciwko mnie, trochę na 
lewo. zbyteczna Velleda...  

A ja - wiotki, osłabiony, sprośny, trawiący, chwiejący się od ponurych myśli - ja także 

byłem  zbyteczny.  Na  szczęście  nie  czułem  tego,  rozumiałem  to  tylko,  ale  nie  czułem  się 
dobrze, gdyż bałem się, że to poczuję (jeszcze w tej chwili się tego boję - boję się, żeby mnie 
to nie naszło od tyłu głowy i nie uniosło jak morska fala). 

Marzyłem  niejasno  o  zgładzeniu  siebie,  aby  unicestwić  jedno  przynajmniej  z  tych 

przesadnych  istnień.  Ale  nawet  moja  śmierć  byłaby  zbyteczna.  Mój  zbyteczny  trup,  moja 
krew  na  tych  kamieniach,  pomiędzy  tymi  roślinami,  w  głębi  tego  uśmiechniętego  parku.  A 
wyżarta  skóra  byłaby  zbyteczna  w  tej  ziemi,  która  by  ją  przyjęła,  a  moje  kości  wreszcie 
oczyszczone,  odarte  z  powłoki,  czyste  i  schludne  jak  zęby,  byłyby  też  zbyteczne:  byłem 
zbyteczny na całą wieczność.  

W  tej  chwili  pod  moim  piórem  rodzi  się  słowo  Absurdalność;  przed  chwilą,  w 

ogrodzie,  nie  odkryłem  go  jeszcze,  ale  nie  szukałem  go  przecież,  nie  potrzebowałem  go: 
myślałem  bez  słów  o  rzeczach,  z  rzeczami.  Absurd  nie  był  pojęciem  w  mojej  głowie,  ani 
tchnieniem głosu, ale tym długim martwym wężem u moich stóp, drewnianym wężem. Wąż 
czy pazur , czy korzeń, czy sępi szpon, nieważne.  

I nie formułując niczego wyraźnie zrozumiałem, że odnalazłem klucz Istnienia, klucz 

do  moich  Mdłości,  do  mego  własnego  życia.  Rzeczywiście,  wszystko,  co  mogłem  później 
uchwycić, sprowadza się do tej podstawowej absurdalności.  

Absurdalność: jeszcze jedno słowo; powstaję przeciw słowom; tam dotykałem rzeczy. 

Chciałbym  jednak  określić  tutaj  absolutny  charakter  tej  absurdalności.  Gest,  wydarzenie  w 
małym ubarwionym ludzkim światku są zawsze tylko względnie absurdalne: w odniesieniu do 
otaczających  je  okoliczności.  Na  przykład  słowa  wariata  są  absurdalne  w  odniesieniu  do 
sytuacji, w której się znajduje, ale nie w odniesieniu do jego obłąkania. Ale ja doświadczyłem 
przed  chwilą  absolutu:  absolutu  lub  absurdu.  Ten  korzeń  był  absurdalny  w  stosunku  do 
wszystkiego. Och!  

Jak  można  to  określić  słowami?  Absurdalny.  W  odniesieniu  do  kamieni,  do  kępek 

żółtej trawy, do wyschłego błota, do drzewa, do nieba, do zielonych ławek. Absurdalny, nie 
dający  się  sprowadzić  do  niczego;  nic  -  nawet  głębokie  i  tajemne  obłąkanie  natury  -  nie 
mogłoby go wyjaśnić.  

Oczywiście  nie  wszystko  wiedziałem,  nie  widziałem  rozwijającego  się  nasienia  ani 

rosnącego drzewa. Ale wobec tej wielkiej szorstkiej łapy nie miały znaczenia ani wiedza, ani 
niewiedza: świat wyjaśnień i racji nie jest światem istnienia. Koło nie jest absurdalne, można 
je  doskonale  wytłumaczyć  obrotem  odcinka  prostej  wokół  jednego  ze  swych  końców.  Ale 
przecież  koło  nie  istnieje.  Ten  korzeń,  wprost  przeciwny,  istniał  w  tej  mierze,  w  jakiej  nie 
mogłem  go  wyjaśnić.  Zawęźlony,  nieruchomy,  bez  nazwy,  fascynował  mnie,  napełniał  mi 
oczy,  sprowadzał  mnie  bez  przerwy  do  swego  własnego  istnienia.  Na  próżno  sobie 
powtarzałem:  
"To jest korzeń" - nie wynikało z tego nic. Wiedziałem jasno, że nie można przejść od jego 
funkcji  korzenia,  pompy  ssącej  -  do  tego  tu,  do  tej  twardej  i  zwartej  skóry  foki,  do  tego 
oleistego,  utwardzonego,  upartego  wyglądu.  Funkcja  nie  tłumaczyła  niczego.  Pozwalała  z 
grubsza zrozumieć, czym jest korzeń, ale zgoła nie ten właśnie. Ten korzeń, o takim właśnie 
kolorze,  kształcie,  zastygłym  ruchu,  był  ...  poniżej  wszelkiego  wyjaśnienia.  Każda  z  jego 
właściwości  wymykała  mu  się  trochę,  spływała  na  zewnątrz,  utwierdzała  się  połowicznie, 
stawała się prawie rzeczą - każda była zbyteczna w korzeniu, a cały pniak wywierał na mnie 
teraz  wrażenie,  że  toczy  się  jakby  poza  sobą,  że  przeczy  sobie,  że  gubi  się  w  dziwnym 
wybryku.  Poskrobałem  ten  czarny  szpon  obcasem:  chciałem  go  trochę  obłupać.  

background image

 

93 

Bez  powodu,  jako  wyzwanie,  aby  na  garbowanej  skórze  ukazała  się  absurdalna  różowość 
zadarcia. Aby igrać z absurdalnością świata.  

Ale kiedy cofnąłem stopę, zobaczyłem, że kora jest nadal czarna.  
Czarna? Czułem, jak słowo wiotczeje, jak uchodzi z niego znaczenie z nadzwyczajną 

szybkością. Czarna? Korzeń nie był czarny, to nie była czerń na tym kawałku drzewa to... coś 
innego. czerń, podobnie  jak koło, nie  istniała. Spoglądałem  na korzeń. Czy  był  bardziej  niż 
czarny, czy prawie czarny? Ale szybko przestałem się zastanawiać, gdyż miałem poczucie, że 
znajduję się wśród czegoś mi znanego.  

Ależ tak, badałem już z takim niepokojem nienazywalne przedmioty, usiłowałem już - 

na  próżno  pomyśleć  coś  o  nich:  i  czułem  już  ich  właściwości  zimne  i  nieruchome,  jak 
wymykają się, wyślizgują z palców.  

Szelki Adolfa, tamtego wieczoru w barze "Pod Kolejarzem".  
Nie były fioletowe. Ujrzałem znów dwie nieokreślone plamy na koszuli. A kamyk, ten 

sławetny  kamyk,  początek  całej  tej  historii:  nie  był...  już  sobie  dobrze  nie  przypominałem, 
czym  nie chciał  być.  Ale nie  zapomniałem  jego biernego oporu. I ręka Samouka:  ująłem  ją 
pewnego  dnia  i  uścisnąłem,  w  bibliotece,  a  potem  miałem  wrażenie,  że  to  niezupełnie  była 
ręka.  Pomyślałem  o  wielkim  białym  robaku,  ale  nie  było  to  również  to.  I  podejrzana 
przejrzystość  kufla  z  piwem  w  cafe  Mably.  Podejrzane:  oto  czym  były  dźwięki,  zapachy, 
smaki. Gdy umykały gwałtownie spod nosa jak spłoszone zające i jeśli nie zwracało się na nie 
szczególnej  uwagi,  można  było  wierzyć,  że  są  całkiem  proste  i  uspokajające,  można  było 
wierzyć,  ze  jest  na  świecie  prawdziwy  błękit,  czerwień,  prawdziwy  zapach  migdałów  i 
fiołków.  Jeśli  jednak  zatrzymało  się  je  na  chwilę,  uczucie  zbytku  i  bezpieczeństwa 
ustępowało  głębokiemu  niepokojowi:  kolory,  smaki,  zapachy  nigdy  nie  były  prawdziwe, 
nigdy  nie  były  po  prostu  sobą  i  tylko  sobą.  Najprostsza  właściwość,  najbardziej 
nierozkładalna, miała w sobie nadmiar w odniesieniu do niej samej, w jej sercu.  

Ta  czerń,  tutaj,  koło  mojej  stopy,  to  nie  wyglądało  na  czerń,  ale  raczej  na  mętny 

wysiłek  wyobrażenia  sobie  czerni  przez  kogoś,  kto  czerni  nigdy  nie  widział  i  kto  nie 
potrafiłby się powstrzymać, wymyśliłby więc jakiś byt wieloznaczny, poza kolorami. To było 
podobne do koloru, ale także... do siniaka lub jeszcze do wydzieliny, do wysięku czy do innej 
rzeczy,  na  przykład  do  zapachu,  przelewało  się  w  zapach  zmoczonej  ziemi,  ciepłego  i 
wilgotnego  drzewa,  czarny  zapach  rozciągnięty  jak  lakier  na  tym  żylastym  drzewie,  smak 
zżutego  i  słodkiego  włókna.  Nie  było  tak,  że  po  prostu  ja  widziałem,  tę  czerń:  wzrok  jest 
wymysłem abstrakcyjnym, wyczyszczoną, uproszczoną ideą, ideą ludzką. Ta czerń, ta wiotka 
i  amorficzna  obecność,  tak  bardzo  przekraczały  ramy  wzroku,  powonienia  i  smaku.  Ale  to 
bogactwo  przechodziło  w  pomieszanie  i  w  końcu  stawał  o  się  niczym,  ponieważ  było 
nadmiarem.  

Ta  chwila  była  nadzwyczajna.  Byłem  tutaj,  nieruchomy  i  lodowaty,  pogrążony  w 

okropnej  ekstazie.  Ale  w  samym  łonie  tej  ekstazy  zaczęło  się  ukazywać  coś  nowego; 
rozumiałem Mdłości, brałem je w posiadanie. Prawdę mówiąc, nie formułowałem sobie tych 
odkryć. Myślę jednak, że obecnie łatwo mógłbym przyoblec je w słowa. Zasadniczą sprawą 
jest  przypadkowość.  Chcę  przez  to  wyrazić,  ze  istnienie  z  samej  definicji  nie  jest 
koniecznością.  

Istnieć  to  znaczy  być  tutaj,  po  prostu;  rzeczy  istniejące  ukazują  się,  pozwalają  się 

napotkać,  ale  nigdy  nie  można  ich  wywnioskować.  Zdaje  mi  się,  że  są  ludzie,  którzy  to 
zrozumieli, tylko że próbowali przezwyciężyć tę przypadkowość wynajdując byt konieczny i 
będący  powodem  siebie  samego.  A  przecież  żaden  byt  konieczny  nie  może  wytłumaczyć 
istnienia. Przypadkowość nie jest złudzeniem, pozorem, który można rozproszyć; to absolut, 
w  konsekwencji  doskonała  bezpodstawność.  Wszystko  jest  bezpodstawne,  ten  ogród,  to 
miasto i ja sam. Kiedy zdarza się, że zdajemy sobie z tego sprawę, robi się mdło na sercu  i 
wszystko zaczyna falować jak tamtego wieczoru w barze "Pod Kolejarzem". Oto i Mdłości; 

background image

 

94 

oto  co  Bydlaki  -  ci  z  Coteau  Vert  i  inni  -  próbują  przed  sobą  ukryć  za  pomocą  swojej  idei 
prawa. Cóż to jednak za ubogie kłamstwo:  nikt nie  ma prawa; są całkowicie  bezpodstawni, 
jak wszyscy ludzie, nie udaje się im nie czuć się zbytecznie. I w sobie samych, potajemnie, są 
nadmiernie, to znaczy amorficzni i nieokreśleni, smutni.  

Jak  długo  trwała  ta  fascynacja?  Byłem  korzeniem  kasztana.  Lub  raczej  byłem  cały 

świadomością jego istnienia. Chociaż oderwany od niego - ponieważ byłem tego świadomy, a 
jednak  zagubiony  w  nim,  tylko  w  nim.  Świadomość  dolegliwa,  ale  przecież  osuwająca  się 
całym ciężarem, chwiejnie, na ten mały kawałek nieruchomego drzewa. Czas zatrzymał się: 
mała czarna kałuża u moich stóp; było niemożliwe, aby coś nadeszło po tej chwili.  

Chciałem  się  wyrwać  poza  tę  okrutną  rozkosz,  ale  nie  przychodziło  mi  nawet  do 

głowy,  że  jest  to  możliwe;  byłem  w  środku:  czarny  pieniek  nie  przemijał,  trwał  tu,  przed 
moimi oczami, jak zbyt duży kęs nie przechodzący przez gardło. Nie mogłem go ani przyjąć, 
ani odrzucić. Za cenę wielkiego wysiłku podniosłem oczy. Ale czy naprawdę je podniosłem?  
Czy raczej nie unicestwiłem się na chwilę, aby w chwilę później odrodzić się z podniesioną 
głową  i  oczami  skierowanymi  ku  górze?  Rzeczywiście,  nie  miałem  świadomości  przejścia. 
Ale  nagle  stało  się  dla  mnie  niemożliwe  myślenie  o  istnieniu  korzenia.  Zniknęło,  mogłem 
sobie  powtarzać:  istnieje,  jest  ciągle  tutaj,  pod  ławką,  koło  mojej  prawej  stopy,  to  nie 
znaczyło  już  nic.  Istnienie  nie  jest  czymś,  co  można  pomyśleć  z  daleka:  to  musi  owładnąć 
człowiekiem  gwałtownie,  zatrzymać  się  na  nim,  zaważyć  ciężko  na  jego  sercu,  jak  wielkie 
nieruchome zwierzę - lub tez nie ma nic.  

Nie było już nic, miałem oczy puste i byłem oczarowany tym wyzwoleniem. A potem 

nagle zaczęło mi się coś poruszać przed oczami ruchem lekkim i niepewnym: wiatr potrząsał 
wierzchołkiem drzewa.  

Nie  przeszkadzało  mi,  że  coś  się  porusza,  odrywało  mnie  to  od  tych  wszystkich 

nieruchomych istnień, które były jak utkwione we mnie oczy. Mówiłem, śledząc poruszenia 
gałęzi:  ruchy  nigdy  nie  istnieją  całkowicie,  są  to  tylko  przejścia,  stany  pośrednie  między 
dwoma istnieniami, miejsca nieakcentowane. Gotowałem się na widok ich wynurzania się z 
nicości, kolejnego dojrzewania, rozwijania się: miałem wreszcie zaskoczyć istnienia w trakcie 
ich narodzin.  

Nie upłynęły  nawet trzy  sekundy, a wszystkie  moje  nadzieje zostały zmiecione. Nie 

udawało  mi  się  pochwycić  "przejścia"  do  istnienia  na  tych  wahających  się  gałęziach, 
macających wokół na ślepo. Ta idea przejścia to był znowu ludzki wymysł. Idea zbyt jasna. 
Wszystkie  te  drobne  wstrząsy  oddzielały  się  od  siebie,  odbywały  się  dla  siebie  samych. 
Przekraczały ze wszystkich stron gałęzie i konary. 

 Kłębiły się wokół tych suchych rąk, otaczały je małymi cyklonami. Oczywiście, ruch 

był czym innym niż drzewo. Ale jednak był to absolut. Rzecz.  

Moje oczy napotykały zawsze tylko pełnię. Mrowiło się istnieniami na końcu gałęzi, 

istnieniami odnawiającymi się bez przerwy i nie rodzącymi się nigdy. Istniejący wiatr usiadł 
na drzewie jak wielka mucha; a drzewo drżało. Ale dreszcz ten nie był rodzącą się jakością, 
przejściem. Od energii do aktu: była to rzecz; rzecz-dreszcz płynęła po drzewie, ogarniała je, 
potrząsała i nagle opuszczała, odchodziła dalej kręcić się wokół siebie. Wszystko było pełne, 
wszystko w działaniu.  

Nie  było  miejsc  nieakcentowanych,  wszystko,  nawet  najbardziej  niedostrzegalne 

wstrząśnienie, było uczynione z istnienia. I te wszystkie istnienia krzątające się wokół drzewa 
nie przychodziły znikąd i nie podążały donikąd.  

Nagle  istniały  i  nagłe  już  nie  istniały.  Istnienie  nie  posiada  pamięci;  ze  zniknionych 

nie  zachowuje  nic  -  nawet  wspomnienia.  Istnienie  wszędzie,  w  nieskończoność,  zbytecznie, 
zawsze i wszędzie; istnienie - ograniczone zawsze tylko istnieniem. Siedziałem bezwładnie na 
ławce  oszołomiony,  ogłuszony  tą  profuzją  bytów  bez  początku.  Wszędzie  rozwijanie  się, 
rozkwity,  uszy  moje  brzęczały  istnieniem,  nawet  moja  skóra  dygotała  i  otwierała  się, 

background image

 

95 

oddawała  się  powszechnemu  pączkowaniu,  to  było  odrażające.  "Ale  dlaczegóż,  myślałem, 
dlaczego tyle istnień, jeśli wszystkie one są do siebie podobne?  - Na cóż tyle podobnych do 
siebie  drzew?  Tyle  chybionych  i  uparcie  odnawianych  istnień,  i  znów  chybionych  -  jak 
niezręczne wysiłki owada, który upadnie na grzbiet? (Ja byłem jednym z tych wysiłków.)" Ta 
obfitość  nie  sprawiała  wrażenia  hojności,  wprost  przeciwnie.  Była  ponura,  cierpiętnicza,  za 
kłopotana  sama  sobą.  Te  drzewa,  te  wielkie  niezręczne  nagle  ciała...  zacząłem  się  śmiać, 
ponieważ pomyślałem o wspaniałych wiosnach, opisywanych w książkach, pełnych trzasków, 
wybuchów,  olbrzymich  rozwinięć.  Byli  tacy  imbecyle,  przychodzący  gadać  o  woli  mocy  i 
walce o życie. Czyżby nigdy nie spojrzeli na zwierzę czy drzewo?  

Chcieliby, abym ten platan  ze śladami  łuszczenia się czy ten  spróchniały  w połowie 

dąb wziął za młode cierpkie siły tryskające ku niebu. A ten korzeń?  

Należałoby  bez  wątpienia,  abym  wyobraził  go  sobie  jak  żarłoczny  szpon, 

rozdzierający ziemię i wydzierający jej pożywienie?  

Nie da się patrzeć w ten sposób na rzeczy. Miękkości, słabości, tak. Drzewa falowały. 

Wytryśnięcie ku niebu? Raczej opadnięcie. oczekiwałem, że lada chwila pnie pomarszczą się 
jak zmęczone członki,  skurczą się  i padną  na ziemię, na czarny  i  miękki pofałdowany stos. 
Nie miały chęci istnieć, a tylko nie mogły się od tego powstrzymać, nic więcej. Pichciły więc 
w sobie wszystko, powoli, bez zapału; sok powolnie wstępował naczyniami, wbrew sobie, a 
korzenie  zagłębiały  się  powoli  w  ziemię.  Wydawały  się  jednak  w  każdej  chwili  gotowe 
wszystko porzucić i unicestwić się. Zmęczone i stare istniały nadal, niechętnie, tylko dlatego, 
że  były  za  słabe,  aby  umrzeć,  gdyż  śmierć  mogła  ich  dotknąć  tylko  z  zewnątrz:  jedynie 
melodie muzyczne noszą w sobie dumnie własną śmierć jako wewnętrzną konieczność; tylko 
że one nie  istnieją.  Wszystko, co jest istnieniem, rodzi  się  bez powodu, przedłuża  się przez 
słabość  i  umiera  przypadkowo.  Odchyliłem  się  do  tyłu  i  zamknąłem  oczy.  Ale  obrazy, 
natychmiast  zaalarmowane,  rzuciły  się  i  napełniły  zamknięte  oczy  istnieniami:  istnienie  to 
pełnia, z której człowiek wyjść nie może.  

Dziwne obrazy. Przedstawiały tłum rzeczy. Nie rzeczy prawdziwych, ale innych, które 

były do nich podobne. 

 Przedmioty drewniane, podobne do krzeseł, do sabotów, inne przedmioty, które były 

podobne do roślin. A potem była to para jedząca obiad obok mnie, w tamtą niedzielę, w barze 
Vezelize.  Dwie  twarze.  Tłuste,  ciepłe,  zmysłowe,  absurdalne,  z  czerwonymi  uszami. 
Widziałem ramiona i piersi kobiety. Nagie istnienie. Tych dwoje - przeraziło mnie to nagle - 
tych dwoje istniało nadal gdzieś w Bouville. gdzieś - pośrodku jakich zapachów? - ta słodka 
pierś nadal muskała świeże tkaniny, umieszczała się w koronkach, a kobieta nadal odczuwała 
swoją  pierś  istniejącą  w  jej  staniku,  nadal  myślała.  "moje  cacuszka,  moje  piękne  owoce", 
nadal uśmiechała się tajemniczo, pilnując rozwoju swoich piersi, które łaskotały ją, a potem 
zacząłem krzyczeć i ocknąłem się z szeroko otwartymi oczami.  

Czy śniłem o niej, o tej ogromnej obecności? Była tutaj, spoczęła w ogrodzie, spadła 

między drzewa,  miękka, wszystko oblepiająca, gęsta jak konfitura. A  ja  byłem w tym,  ja, z 
całym  ogrodem?  Bałem  się,  ale  przede  wszystkim  byłem  wściekły,  uważałem,  że  to  jest 
głupie, nie na miejscu, nienawidziłem tej niegodnej marmolady.  

Ależ  tego  było,  ależ  tego  było.  Sięgało  aż  do  nieba,  rozchodziło  się  wszędzie, 

napełniało  wszystko  swym  galaretowatym  opadnięciem,  były  tego  głębokości  i  głębokości, 
dalej  jeszcze  niż  sięgały  granice  parku  i  domy  w  Bouville,  nie  znajdowałem  się  już  w 
Bouville ani gdziekolwiek, unosiłem się. Nie byłem zdziwiony, wiedziałem dobrze, że jest to 
Świat, Świat całkiem nagi, który ukazywał się nagle, a ja dusiłem się z gniewu przeciw temu 
wielkiemu  absurdalnemu  bytowi.  Nie  można  było  nawet  postawić  pytania,  skąd  się  to 
wszystko  brało  ani  dlaczego  było  tak,  że  raczej  istnieje  świat  niż  nic.  To  nie  miało  sensu, 
świat był wszędzie obecny, z przodu, z tyłu. Nie było nic przed nim. Nic.  

background image

 

96 

Nie  było  takiej  chwili,  w  której  mógłby  nie  istnieć.  Właśnie  to  mnie  drażniło.  nie  było 
oczywiście żadnego uzasadnienia, aby istniała ta cieknąca larwa. Ale nie było możliwe, aby 
nie  istniała.  To  było  nie  do  pomyślenia:  aby  wyobrazić  sobie  nicość,  należało  znaleźć  się 
tutaj, wpośród świata, z szeroko otwartymi oczami i w pełni życia; nicość była tylko ideą w 
mojej głowie, istniejącą ideą, pływającą w tej niezmierności. Ta nicość nie pojawiła się przed 
istnieniem,  było to istnienie  jak każde  inne  i ukazało się po wielu  innych.  Krzyczałem: "to 
brudy, to brudy!", i wstrząsałem się, aby oswobodzić się od tego lepkiego brudu, ale on nie 
ustępował i było go tyle, całe tony istnienia, nieskończenie. Dusiłem się w głębi tej ogromnej 
nudy.  A potem,  nagle, park opróżnił  się  jakby przez wielką dziurę, świat znikł tym  samym 
sposobem, jakim się pojawił, albo też obudziłem się - w każdym razie nie widziałem go już; 
naokoło  mnie  była  tylko  żółta  ziemia,  skąd  wynurzały  się  suche  sterczące  w  górę  gałęzie.  
Podniosłem  się  i  wyszedłem.  Doszedłszy  do  ogrodzenia,  odwróciłem  się.  Wtedy  park 
uśmiechnął się do mnie.  

Oparłem  się  o  ogrodzenie  i  patrzyłem  tak  długo.  Uśmiech  drzew,  kępy  drzew 

laurowych, to coś znaczyło; to właśnie  było prawdziwą tajemnicą  istnienia. Przypomniałem 
sobie,  że  pewnej  niedzieli,  niecałe  trzy  tygodnie  temu,  pochwyciłem  już  na  rzeczach  coś 
jakby wyraz wspólnictwa. Czy było to zwrócone do mnie? Odczuwałem z przykrością, że w 
żaden  sposób  nie  mogę  tego  zrozumieć.  W  żaden  sposób.  A  jednak  to  istniało,  w 
oczekiwaniu, upodabniało się do spojrzenia. Istniało tu, na pniu kasztana... to był kasztan, on. 
Rzeczy  były,  można  by  rzec,  myślami  zatrzymującymi  się  po  drodze,  zapominającymi  o 
sobie, zapominającymi o tym, co chciały myśleć i pozostawały po prostu, chwiejne, z cieniem 
dziwnego znaczenia, które je przerastało.  

Podniecał mnie ten cień znaczenia:  nie mogłem go zrozumieć, choćbym pozostał tak 

sto siedem lat oparty o ogrodzenie; o istnieniu dowiedziałem się wszystkiego, czego mogłem 
się dowiedzieć. Odszedłem, wróciłem do hotelu, i oto co zapisałem.  

W nocy . 
Powziąłem decyzję:  nie mam po co zostawać w Bouville, Jeśli  nie piszę już książki; 

będę  mieszkał  w  Paryżu.  W  piątek  wyjadę  pociągiem  o  siedemnastej,  a  w  sobotę  zobaczę, 
myślę,  że  spędzimy  kilka  dni  razem.  Potem  powrócę  tutaj,  żeby  uregulować  kilka  spraw  i 
spakować walizki Anny.  

Pierwszego marca, najpóźniej, będę już na stałe w Paryżu.  

 
PIĄTEK  

W barze "Pod Kolejarzem". Pociąg odjeżdża za dwadzieścia minut. Gramofon. Silne 

wrażenie przygody.  
 
SOBOTA  

Otworzyła mi Anny w długiej czarnej sukni. Oczywiście nie podaje mi ręki, nie mówi 

dzień  dobry.  Trzymam  prawą  rękę  w  kieszeni  płaszcza.  Mówi  naburmuszonym  tonem  i 
bardzo szybko, aby skończyć z formalnościami:  
"Wejdź  i  siadaj,  gdzie  masz  chęć,  tylko  nie  w  fotelu  koło  okna."  To  ona,  właśnie  ona.  Ze 
zwieszonymi  rękami,  ma  ponurą  twarz,  co  kiedyś  nadawało  jej  wygląd  dziewczynki  w 
niewdzięcznym wieku. Ale teraz nie jest już podobna do małej dziewczynki. Jest gruba, ma 
duże piersi.  

Zamyka drzwi, zamyślona mówi do siebie:  

"Nie wiem, czy usiąść na łóżku..." W końcu przysiada na czymś w rodzaju skrzyni zarzuconej 
dywanikiem. Jej ruchy się zmieniły. Porusza się z majestatyczną ciężkością, nie pozbawioną 
wdzięku:  jest  wyraźnie  zakłopotana  świeżą  tuszą.  Ale  przecież  mimo  wszystko  to  ona,  to 
Anny.  

Anny wybucha śmiechem.  

background image

 

97 

 
"Dlaczego się śmiejesz?" Nie odpowiada od razu, jak zazwyczaj, i przybiera przebiegłą minę.  
"Dlaczego, powiedz.  
- Bo już od wejścia tak szeroko się uśmiechasz. Masz minę ojca, który wydał za mąż córkę. 
Będziesz tak stał?  
Połóż płaszcz i siadaj. Możesz tam, jeśli chcesz." 

Następuje cisza, której Anny nie stara się przerwać. Jaki nagi jest ten pokój. Niegdyś 

Anny  zabierała  ze  sobą  w  podróż  ogromną  walizę  pełną  szalów,  turbanów,  mantylek, 
japońskich masek, obrazów z Epinal.  

Ledwo umieściła się w hotelu - choćby nawet miała w nim spędzić tylko jedną noc - 

jej  pierwszą  troską  było  otworzenie  walizy  i  wyjęcie  wszystkich  swoich  bogactw,  które 
zawieszała na ścianach, przyczepiała do lamp, rozciągała na stołach lub na podłodze, według 
zmiennego  i  skomplikowanego  planu;  w  niecałe  pół  godziny  najbanalniejszy  pokój 
przyoblekał się w ciężką i zmysłową osobowość, prawie nie do zniesienia. Może walizka się 
zapodziała,  może  została  w  przechowalni...  Ten  zimny  pokój,  z  uchylonymi  drzwiami  do 
toalety, ma w sobie coś ponurego.  

Podobny  jest  od  najlepszej  i  od  najsmutniejszej  strony  do  mego  pokoju  w  Bouyille.  

Anny śmieje się znów. Rozpoznaję dobrze jej śmieszek, wysoki i trochę nosowy.  
"No tak, nie zmieniłeś się. Masz taką przerażoną minę.  
O  co  chodzi?"  Uśmiecha  się,  ale  spojrzenie  jej  kieruje  się  ku  mnie  z  prawie  wrogą 
ciekawością.  
"Myślałem tylko, że nie czuje się, że ten pokój jest zamieszkany przez ciebie.  
- Tak?" - odpowiada z nieokreśloną miną.  

Nowa  cisza.  Teraz  siedzi  na  łóżku,  bardzo  blada  w  tej  czarnej  sukni.  Nie  ścięła 

włosów. Patrzy ciągle na mnie, zupełnie spokojnie, unosząc nieco brwi. Czyżby nie miała mi 
nic do powiedzenia? Tej ciszy nie można znieść.  
Mówię nagle żałośnie:  
"Bardzo się cieszę, że cię widzę." Ostatnie słowo więźnie mi w gardle: jeśli tylko to miało mi 
przyjść do głowy, lepiej było milczeć. Na pewno się rozgniewa. Przewidywałem oczywiście, 
że pierwszy kwadrans będzie trudny. Niegdyś, przy każdym spotkaniu Anny, choćby nawet 
po  dwudziestu  czterech  godzinach  czy  rano  po  przebudzeniu,  nigdy  nie  potrafiłem  znaleźć 
słów, na które czekała, które nadawałyby  się do sukni, do pogody, do ostatnich  słów, które 
wymieniliśmy poprzedniego dnia. Czego chce teraz? Trudno odgadnąć.  

Podnoszę oczy. Anny patrzy na mnie ze swoistą czułością.  

"Więc zupełnie się  nie zmieniłeś? Zawsze  jesteś  równie głupi?"  Mówi to z satysfakcją. Ale 
jaką ma zmęczoną twarz. 
"Jesteś jak drogowskaz - mówi - drogowskaz na skraju drogi. Wskazujesz nieznużenie i przez 
całe  życie  będziesz  wskazywał,  że  do  Melun  jest  dwadzieścia  siedem  kilo  metrów,  a  do 
Montargis czterdzieści dwa. Dlatego jesteś mi taki potrzebny.  
- Potrzebny? Byłem ci potrzebny przez te cztery lata, kiedy się nie widzieliśmy? Zachowałaś 
w takim razie godną podziwu dyskrecję." Mówiłem to z uśmiechem:  mogłaby pomyśleć, że 
zachowałem do niej urazę. Czuję, że ten uśmiech wygląda fałszywie i jestem skrępowany.  
"Jaki z ciebie głuptas! Oczywiście, nie potrzebuję cię widywać, jeśli o to ci chodziło. Wiesz, 
nie ma w tobie nic szczególnie pociągającego dla oczu. Potrzebuję, żebyś istniał i żebyś się 
nie  zmieniał.  Jesteś  jak  platynowy  metr,  który  przechowuje  się  gdzieś  w  Paryżu  czy 
okolicach. Nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał go kiedykolwiek widzieć.  
- Co do tego się mylisz.  
- Zresztą nieważne, przynajmniej ja tak myślę. Jestem więc zadowolona, że istnieje, że mierzy 
dokładnie jedną dziesięciomilionową część ćwiartki ziemskiego południka.  

background image

 

98 

Myślę  o  nim  zawsze,  kiedy  mierzy  się  jakieś  mieszkanie  albo  gdy  sprzedają  mi 

materiał na metry. 
- Ach, tak - mówię zimno.  
-  Ale  wiesz,  zupełnie  dobrze  mogłabym  myśleć  o  tobie  tylko  jak  o  abstrakcyjnej  jakości, 
rodzaju  granicy.  Możesz  mi  podziękować,  że  za  każdym  razem  przypominam  sobie  twoją 
twarz."  Znów  więc  powracają  te  aleksandryjskie  dyskusje,  które  kiedyś  należało 
podtrzymywać, gdy w sercu miałem pożądanie proste i pospolite, jak na przykład powiedzieć 
jej,  że  ją  kocham,  czy  wziąć  ją  w  ramiona.  Dzisiaj  nie  pragnę  niczego.  Może  tylko,  aby 
milczeć  i  patrzeć  na  nią,  zrozumieć  w  ciszy  całą  wagę  tego  nadzwyczajnego  wydarzenia:  
obecność Anny naprzeciw mnie. A czy dla niej ten dzień jest taki jak inne? Jej ręce nie trzęsą 
się. Chciała mi coś prawdopodobnie powiedzieć, kiedy do mnie napisała albo, być może, był 
to tylko kaprys. Teraz już to dawno minęło.  

Anny uśmiecha się nagle do mnie z tak widoczną czułością, że łzy napływają mi do 

oczu.  
"Myślałam o tobie o wiele częściej niż o metrze z platyny. Nie było dnia, żebym nie myślała 
o tobie. I przypominałam sobie wyraźnie nawet najmniejsze szczegóły twojej osoby." Wstaje 
i podchodzi do mnie, i opiera mi ręce na ramionach.  
"Żalisz się, ale spróbuj tylko powiedzieć, że pamiętałeś, jak wyglądam.  
- Jesteś niedobra - mówię - wiesz przecież doskonale, że mam słabą pamięć.  
- Przyznajesz się: całkiem o mnie zapomniałeś. Poznałbyś mnie na ulicy?  
- Oczywiście. Przecież to nie o to chodzi.  
- Czy pamiętałeś przynajmniej kolor moich włosów?  
- Oczywiście. Włosy masz jasne." Anny zaczęła się śmiać.  
"Mówisz to bardzo dumnie. Teraz kiedy je widzisz, to niewielka zasługa." Przesunęła ręką po 
moich włosach.  
"A ty masz włosy rude - powiedziała naśladując mnie - gdy cię zobaczyłam po raz pierwszy, 
byłeś w miękkim kapeluszu, miał czerwonawy odcień, nigdy tego nie zapomnę, kłóciło się to 
strasznie z twoimi rudymi włosami. Głupio było patrzeć. Gdzie jest ten kapelusz? Chciałabym 
wiedzieć, czy ciągle masz taki zły gust.  
- Już nie noszę kapeluszy." Gwiżdże cicho, oczy jej się rozszerzają. 
"Sam chyba tego nie wymyśliłeś? Tak? Gratuluję. Oczywiście! Wystarczyło się zastanowić. 
Takie włosy nie znoszą niczego, kłócą się z kapeluszami, z poduszkami na fotelach, nawet z 
obiciem ścian, które służy im za tło. Albo też powinieneś nasuwać kapelusz aż po uszy, jak 
ten filcowy angielski, który kupiłeś w Londynie. Wsuwałeś kosmyki do środka, nie wiadomo 
było  nawet,  czy  masz  jeszcze  włosy."  Dorzuca  zdecydowanym  tonem,  jakim  kończy  się 
zadawnione kłótnie:  
"Zupełnie do ciebie nie pasował." Nie wiem już, o jaki kapelusz chodzi.  
"Czy mówiłem, że mi w nim dobrze?  
-  Jasne,  że  mówiłeś.  Tylko  o  tym  mówiłeś.  I  przeglądałeś  się  skrycie  w  lustrach,  kiedy 
myślałeś,  że  tego  nie  widzę."  Ta  wiedza  o  przeszłości  mnie  przygnębia.  Anny  nie  sprawia 
nawet  wrażenia  kogoś,  kto  przywołuje  wspomnienia,  jej  ton  nie  ma  w  sobie  tego 
rozczulonego  i  odległego  odcienia,  jaki  należy  się  takiemu  zajęciu.  Mówi,  jakby  mówiła  o 
teraźniejszości  a  co  najwyżej  o  dniu  wczorajszym;  zachowała  nienaruszone  sądy,  upory  i 
niegdysiejsze  niechęci.  Dla  mnie,  wprost  przeciwnie,  wszystko  nurza  się  w  poetyckiej 
nieokreśloności; jestem gotów do wszelkich ustępstw.  

Mówi mi nagle głosem bez wyrazu:  

"Widzisz,  utyłam,  postarzałam  się,  muszę  dbać  o  siebie."  Tak.  I  jaką  ma  zmęczoną  twarz. 
Chcę coś powiedzieć, ale ona dorzuca:  
"Grałam w teatrze w ILondynie.  

background image

 

99 

- U Candlera ?  
- Skądże znowu, nie u Candlera. Jesteś jak zawsze.  

Wbiłeś  sobie  w  głowę,  że  będę  grała  u  Candlera.  Ile  razy  trzeba  ci  powtarzać,  że 

Candler jest dyrygentem? Nie, w małym teatrzyku, na Soho Square. Graliśmy Emperor Jones, 
sztuki Sean O'Casey'a, Synge'a i Britanika.  
- Britanika? - mówię zdziwiony.  
- Owszem, Britanika. Z tego powodu odeszłam. To ja podsunęłam im myśl wystawienia 
Britanika; a oni chcieli, żebym grała Junie.  
- No i?  
- Oczywiście mogłam grać tylko Agrypinę.  
- A co robisz teraz?" Niepotrzebnie pytałem. Życie całkiem uchodzi z jej twarzy. Odpowiada 
jednak natychmiast.  
"Już nie gram. Podróżuję. Jeden facet mnie utrzymuje." Uśmiecha się:  
"Och. Nie patrz na mnie z taką troską, to nie tragedia. Zawsze mówiłam, że jest mi wszystko 
jedno, czy mnie ktoś utrzymuje. Zresztą jest stary, nie mam z tym kłopotów. 
- Anglik?  
- Jakie to ma dla ciebie znaczenie? - mówi podrażniona. - Nie będziemy przecież rozmawiać 
o tym człowieku.  

Nic  nie  znaczy  dla  ciebie  ani  dla  mnie.  Chcesz  herbaty?"  Wchodzi  do  umywalni. 

Słyszę, jak się kręci, przestawia naczynia i  mówi do siebie; ostry i niezrozumiały szept. Na 
stoliku  nocnym  koło  łóżka  jest  jak  zawsze  tom  Historii  Francji  Micheleta.  Ponad  łóżkiem 
spostrzegam teraz fotografię, którą zawiesiła, tylko jedną, reprodukcję portretu Emily Bronte,  
wykonanego przez jej brata.  

Anny wraca i nagle mówi:  

"Teraz chcę rozmawiać o tobie."  

Potem  znów  znika  w  umywalni.  Pamiętam  jednak,  mimo  słabej  pamięci:  w  ten 

właśnie  sposób  stawiała  bezpośrednie  pytania,  które  mnie  bardzo  krępowały,  ponieważ 
czułem  w  nich  jednocześnie  szczere  zainteresowanie  i  chęć,  żeby  skończyć  z  tym  jak 
najszybciej. W każdym razie po tym pytaniu trudno już wątpić: chce czegoś ode mnie. W tej 
chwili  są  to  tylko  przygotowania:  pozbywamy  się  tego,  co  mogłoby  przeszkadzać; 
załatwiamy  ostatecznie  sprawy  drugorzędne:  "Teraz  chcę  rozmawiać  o  tobie."  Za  chwilę 
powie mi o sobie. Nagle tracę całą chęć, żeby cokolwiek jej opowiedzieć. I po co? Mdłości, 
strach, istnienie... Lepiej zachować to wszystko dla siebie. 
"No, pospiesz się" - krzyczy przez zasłonę.  

Wraca z czajnikiem.  

"Co robisz? Mieszkasz w Paryżu?  
- Mieszkam w Bouville.  
- W Bouville? Dlaczego? Nie ożeniłeś się chyba?  
- Ożeniłem?" - mówię wstrząsając się.  

Jest 

mi 

bardzo 

przyjemnie, 

że 

Anny 

mogła 

tak 

pomyśleć.  

Mówię jej to.  
"To  absurd.  Zupełnie  naturalistyczne  pomysły,  które  mi  kiedyś  zarzucałaś.  Wiesz:  kiedy 
myślałem o tobie  jako o wdowie  i  matce dwóch  chłopców. I wszystkie te historie, które ci 
opowiadałem, co się z nami stanie. Nie znosiłaś tego.  
- A ty się w tym lubowałeś - mówi nie zmieszana. Mówiłeś to, żeby się stawiać. Zresztą teraz, 
kiedy rozmawiamy, oburzasz się, ale  jesteś na  tyle zdradliwy, aby ożenić  się pewnego dnia 
cichaczem. Przez rok protestowałeś z oburzeniem, że nie pójdziesz na Violettes Imperiales.  

A  potem,  kiedy  byłam  chora,  poszedłeś  je  zobaczyć  sam  w  małym  dzielnicowym 

kinie.  
- Mieszkam w Bouville - mówię z godnością - bo piszę książkę o markizie de Rollebon."  

background image

 

100 

Anny spogląda na mnie z przykładnym zainteresowaniem.  
"Markiz de Rollebon? Żył w XVIII wieku?  
- Tak.  
- Wspominałeś o nim, rzeczywiście - mówi niezdecydowanie. - To książka historyczna, 
prawda?  
- Tak.  
- Ho, ho.".  

Jeśli postawi mi jeszcze jedno pytanie, opowiem jej wszystko. Ale już o nic nie pyta. 

Prawdopodobnie osądziła, że  już dosyć wie o  mnie.  Anny umie  bardzo dobrze słuchać, ale 
tylko  wtedy,  kiedy  ma  ochotę.  Patrzę  na  nią:  opuściła  powieki,  myśli  o  tym,  co  mi 
powiedzieć, w jaki sposób rozpocząć. Czy mam ją teraz pytać? Myślę jednak, że jej na tym 
nie zależy. Powie, kiedy będzie się jej podobało. Serce bije mi mocno.  

Mówi nagle:  

"A ja się zmieniłam." Oto początek. Ale teraz milknie. Nalewa herbaty w białe porcelanowe 
filiżanki. Czeka, że coś powiem: muszę coś powiedzieć. Nie byle co, ale to, czego oczekuje. 
Jestem  jak  na  mękach.  Czy  rzeczywiście  się  zmieniła?  Utyła,  ma  zmęczoną  twarz:  ale  na 
pewno nie to miała na myśli.  
"Nie wiem, nie zdaje mi się. Masz taki sam śmiech, ten sam sposób wstawania i opierania mi 
rąk na ramieniu, nawyk mówienia do siebie. Wciąż czytasz Historię Micheleta. I wiele innych 
rzeczy..."  Głębokie  zainteresowanie,  które  żywi  do  mojej  wiecznej  esencji  i  całkowita 
obojętność  dla  wszystkiego,  co  może  mi  się  przydarzyć  w  życiu  -  a  wreszcie  dziwna 
wykwintność,  pedantyczna  i  czarująca  zarazem  -  następnie  zwyczaj  ucinania  od  razu 
wszystkich  mechanicznych  formułek  grzecznościowych,  uprzejmości,  tego  wszystkiego,  co 
ułatwia stosunki między ludźmi, zmuszanie swoich rozmówców do ciągłej inwencji.  

Wzrusza ramionami:  

"Jednak tak, zmieniłam się - mówi sucho - zmieniłam się całkowicie. Nie jestem już tą samą 
osobą.  Myślałam,  że  spostrzeżesz  to  na  pierwszy  rzut  oka.  A  ty  mi  mówisz  o  Historii 
Micheleta." Podchodzi i staje naprzeciw mnie:  
"Zobaczymy,  czy  ten  mężczyzna  jest taki  bystry,  jak  utrzymuje.  Zastanów  się:  w  czym  się 
zmieniłam?"  Waham  się.  Tupie  nogą  jeszcze  uśmiechnięta,  lecz  mocno  poirytowana.  
"Było coś, co kiedyś skazywało cię na męki. Tak przynajmniej twierdziłeś. A teraz zniknęło, 
koniec. Powinieneś był dostrzec. Czy nie czujesz się teraz lepiej?" Nie śmiem jej powiedzieć, 
że wcale nie:  siedzę, jak kiedyś na brzeżku krzesła, starając się uniknąć zasadzek, zażegnać 
niewytłumaczone wybuchy gniewu. 

Znów usiadła.  

"No  tak  -  mówi  kiwając  głową  z  przekonaniem  -  jeśli  nie  rozumiesz,  to  znaczy,  że  dużo 
zapomniałeś.  Więcej,  niż  myślałam.  Czyżbyś  sobie  nie  przypominał  swoich  dawnych 
występków? Przychodziłeś, mówiłeś, odchodziłeś.  

Wszystko było nie tak. Wyobraź sobie, że nic się nie zmieniło: wszedłbyś, na ścianach 

wisiałyby maski i szale, siedziałabym na łóżku i powiedziałabym ci (odchyla głowę do tyłu i 
mówi  teatralnym  głosem,  jakby  natrząsając  się  z  siebie  samej).  No  więc?  Na  co  czekasz? 
Siadaj. I oczywiście starannie uniknęłabym powiedzenia ci: ale nie na fotelu pod oknem.  
- Wciągałaś mnie w zasadzki.  
- To nie były zasadzki... Wtedy ty naturalnie poszedłbyś prosto tam, żeby usiąść.  
- I co by mi się stało? - mówię odwracając się i przypatrując się fotelowi z ciekawością."  

Fotel wygląda zupełnie normalnie, dobrotliwie i wygodnie.  

"Same złe rzeczy" - odpowiada Anny krótko.  

Nie nalegam: Anny zawsze otaczała się przedmiotami tabu.  

"Zdaje  mi  się  -  mówię  jej  nagle  -  że  coś  zgaduję.  Ale  to  byłoby  zupełnie  nadzwyczajne. 
Poczekaj,  pozwól  mi  się  zastanowić:  rzeczywiście,  pokój  jest  zupełnie  goły.  Przyznaj  mi 

background image

 

101 

jednak,  że  od  razu to  zauważyłem.  Dobrze,  więc  wszedłbym,  rzeczywiście  zobaczyłbym  te 
maski  na  ścianach  i  szale,  i  to  wszystko.  Hotel  kończył  się  zawsze  u  twoich  drzwi.  Twój 
pokój  był czymś  innym... Nie podeszłabyś, żeby  mi otworzyć. Zauważyłbym  cię zaszytą w 
kąt, może siedzącą na podłodze na tym czerwonym dywaniku, który zawsze woziłaś ze sobą, 
patrzyłabyś  na  mnie  bezlitośnie,  czekając...  Ledwo  wypowiedziałbym  jedno  słowo, 
uczyniłbym jakiś gest, chwycił oddech, gdy już zaczęłabyś marszczyć brwi i poczułbym się 
głęboko winny, nie wiedząc właściwie dlaczego. Potem zaś z minuty na minutę popełniałbym 
coraz więcej niezręczności, zagłębiałbym się w swojej winie...  
- Ile razy się to zdarzyło?  
- Sto razy.  
- Co najmniej!  
. Czy jesteś teraz bardziej zręczny, inteligentny?  
- Nie!  
- Cieszę się, że to mówisz. Więc?  
- Więc to znaczy, że skończyły się już...  
- Ha, ha! - krzyczy Anny teatralnym głosem - on ledwo może w to uwierzyć." Znów mówi, 
powoli.  
"No więc, możesz mi wierzyć: już się skończyły.  
- Doskonałe chwile?  
- Tak."  
Zupełnie osłupiałem. Nalegam.  
"W  końcu  przecież  nie...  Skończyły  się  więc  te...  tragedie,  te  migawkowe  tragedie,  gdzie 
maski, szale, meble a nawet ja, mieliśmy wyznaczone małe role - a ty wielką?" Uśmiecha się.  
"Niewdzięcznik!  Powierzałam  ci  czasem  ważniejsze  role  niż  sobie  samej:  ale  ty  tego  nie 
podejrzewałeś. Więc tak:  
Wszystko skończone. Nie dziwisz się?  
-  Oczywiście,  że  się  dziwię!  Myślałem,  że  to  stanowi  część  ciebie  i  że  pozbawić  cię  tego, 
oznaczałoby wyrwać ci serce.  
- Ja też tak myślałam" -  mówi z miną, jakby niczego nie żałowała. Dorzuca z pewną ironią, 
która robi na mnie bardzo nieprzyjemne wrażenie:  - "Widzisz jednak, że mogę się bez tego 
obejść."  Zaplotła  palce  i  obejmuje  rękami  kolano.  Patrzy  w  górę,  z  nieokreślonym 
uśmiechem, który nagle odmładza jej twarz. Ma minę małej, grubej dziewczynki, tajemniczej 
i zadowolonej.  
"Tak, jestem zadowolona, że pozostałeś taki jak dawniej.  

Gdyby cię przeniesiono, odmalowano, wkopano przy  innej drodze, straciłabym  stały 

punkt odniesienia. Jesteś dla mnie niezbędny. Ja się zmieniam; co do ciebie przyjmuje się, że 
pozostajesz niezmienny, a ja mierzę swoje przemiany w odniesieniu do ciebie.  

Czuję się jednak trochę dotknięty .  

"Nie jest tak, jak myślisz - mówię żywo. - Wprost przeciwnie, przez ten czas zmieniałem się, 
naprawdę jestem...  
- O, przemiany intelektualne! - mówi z przygniatającą pogardą. - Ja zmieniłam się od stóp do 
głów."  Od  stóp  do  głów...  Co  mnie  tak  uderzyło  w  tonie  jej  głosu?  W  każdym  razie, 
gwałtownie przestawiam się i przestaję szukać Anny, której już nie ma. Kocham właśnie tę 
tłustą dziewczynę z przegraną miną, i ona mnie obchodzi.  
"Mam  jakąś  pewność...  fizyczną.  Czuję,  że  nie  ma  doskonałych  chwil.  Czuję  to  nawet  w 
nogach, gdy idę. Czuję to cały czas, nawet kiedy śpię. Nie mogę o tym zapomnieć.  

Nigdy nie było nic takiego, co można by nazwać objawieniem; nie mogę powiedzieć, 

że od takiego a takiego dnia, od tej  godziny, moje życie uległo zmianie. Ale teraz czuję się 
przez cały czas trochę tak, jakby mi to nagle wczoraj objawiono. Jestem porażona, czuję się 
źle, nie mogę się przyzwyczaić." Mówi te słowa spokojnym głosem, w którym przebija jakby 

background image

 

102 

duma,  że  tak  się  zmieniła.  Kołysze  się  na  skrzyni  z  niezwykłym  wdziękiem.  Odkąd 
wszedłem,  ani  razu  jeszcze  nie  była  tak  bardzo  podobna  do  Anny  z  dawnych  czasów,  z 
Marsylii.  Ujęła  mnie  znów,  pogrążyłem  się  w  jej  dziwnym  świecie,  poza  śmiesznością, 
wykwintem,  wyrafinowaniem.  Odnalazłem  nawet  lekkie  zgorączkowanie,  jakie  zawsze 
odczuwałem w jej obecności i gorzki posmak w ustach.  

Anny  rozplata  ręce  i  puszcza  kolano.  Milknie.  To  zamierzone  milczenie;  jak  pusta 

scena  w  operze  dokładnie  przez  siedem  taktów  orkiestry.  Pije  herbatę.  Później  stawia 
filiżankę 

siedzi 

sztywno 

opierając 

zaciśnięte 

ręce 

na 

brzegu 

skrzyni.  

Nagle  na  jej  twarzy  objawia  się  wspaniała  mina  Meduzy,  którą  tak  lubiłem,  nabrzmiała 
nienawiścią,  skręcona,  jadowita.  Anny  nie  zmienia  wyrazu  twarzy.  Zmienia  całą  twarz;  jak 
antyczni  aktorzy  zmieniający  maski:  w  jednej  chwili.  I  każda  z  tych  masek  służy  do 
stworzenia atmosfery, podania tonu, który ma nastąpić. Ukazuje się i utrzymuje bez zmiany, 
podczas 

gdy 

Anny 

mówi. 

Potem 

odrywa 

się 

od 

niej 

spada.  

Patrzy  na  mnie  i  zdaje  się  mnie  nie  dostrzegać.  Powie  coś.  Czekam  na  tragiczne 
przemówienie, podniesione do godności jej maski, żałobny śpiew.  

Ale ona mówi tylko jedno słowo:  

"Skończyłam się." Akcent zupełnie nie zgadza się z twarzą. Nie jest tragiczny, jest... okropny. 
Wyraża suchą rozpacz, bez łez, bez litości. Tak, jest w niej coś niepowrotnie wyschłego.  
Maska spada, Anny uśmiecha się.  
"Wcale  nie  jestem  smutna.  Często  się  temu  dziwiłam,  ale  nie  miałam  racji:  dlaczegóż 
miałabym być smutna? Kiedyś byłam zdolna do dość pięknych namiętności.  
Namiętnie  nienawidziłam  swojej  matki.  A  ciebie  znowu  -  mówi  z  wyzwaniem  -  ciebie 
kochałam namiętnie." Czeka na moje odezwanie. Nie mówię nic. 
"Wszystko to oczywiście skończyło się.  
- Skąd o tym wiesz?  
-  Wiem.  Wiem,  że  już  nigdy  nie  napotkam  niczego  i  nikogo,  kto  mógłby  wzbudzić  moją 
namiętność. Wiesz, żeby móc kogoś pokochać, to całe przedsięwzięcie. Trzeba mieć energię, 
ciekawość,  zaślepienie...  Jest  nawet taka  chwila  na  początku,  kiedy  trzeba  przeskoczyć  nad 
przepaścią: kto się zastanowi, nie zrobi tego. Wiem, że już nigdy nie skoczę.  

Dlaczego?" 

Rzuca 

na 

mnie 

ironiczne 

spojrzenie 

nie 

odpowiada.  

"Obecnie  -  mówi  -  żyję  w  otoczeniu  moich  martwych  namiętności.  Próbuję  odnaleźć  tę 
piękną wściekłość, która cisnęła  mnie  z trzeciego  piętra, gdy  miałam dwanaście  lat, w dniu 
kiedy  dostałam  lanie  od  mamy."  Dorzuca,  bez  widocznego  związku,  z  odległym  wyrazem 
twarzy.  
"Nie jest też dobrze, jeśli zbyt długo wpatruję się w przedmioty. Oglądam je, żeby zobaczyć, 
co to jest, a potem muszę szybko odwracać oczy.  
- Niby dlaczego? 
 - Czuję obrzydzenie." Czy więc nie można by powiedzieć? 
 ... W każdym razie jest jakieś podobieństwo. Zdarzyło się to już raz, w Londynie, myśleliśmy 
każde osobno to samo na ten sam temat, prawie w tej samej chwili. Bardzo chciałbym, żeby...  
Ale myśl Anny jest tak zawiła; nigdy nie ma pewności, że się ją właściwie zrozumiało. Muszę 
się pozbyć wątpliwości.  
"Posłuchaj, chciałbym ci coś powiedzieć: wiesz, że nigdy dobrze nie zrozumiałem, co to są 
chwile doskonałe; nigdy mi nie wytłumaczyłaś.  
- Tak, wiem, niezbyt się wysilałeś. Stałeś koło mnie, jak ten kół.  
- Niestety, wiem, ile mnie to kosztowało.  
-  Całkowicie  zasłużyłeś  na  to,  co  ci  się  przydarzyło,  byłeś  bardzo  winien;  drażniłeś  mnie 
swoją  pewną  miną.  Miałeś  minę,  jakbyś  mówił:  ja  jestem  normalny.  starałeś  się  oddychać 
zdrowiem, ociekałeś zdrowiem moralnym.  
- Prosiłem jednak co najmniej sto razy, żebyś mi wytłumaczyła, co to jest...  

background image

 

103 

- Tak, ale jakim tonem -  mówi rozgniewana -  jakbyś zezwalał, aby cię poinformowano i  nic 
więcej.  Pytałeś  o  to  z  roztargnioną  uprzejmością,  jak  starsze  panie,  kiedy  byłam  mała,  gdy 
pytały mnie, w co się bawię.  
W  gruncie  rzeczy  -  mówi  zamyślona  -  nie  jestem  pewna,  czy  to  nie  ciebie  najbardziej 
nienawidziłam."  
Opanowuje się z wyraźnym wysiłkiem i uśmiecha, jeszcze z wypiekami na policzkach. Jest 
teraz bardzo piękna.  
"Chciałabym  ci  wytłumaczyć,  o  co  chodzi.  Jestem  teraz  na  tyle  stara,  że  mogę  spokojnie 
opowiadać  o  grach  mojego  dzieciństwa  takim  poczciwym  starym  kobietom,  jak  ty.  Więc 
powiedz, co chciałbyś wiedzieć?  
- Co to wszystko znaczyło.  
- Mówiłam ci o sytuacjach uprzywilejowanych?  
- Nie sądzę.  
- Tak -  mówi całkowicie przekonana.  -  To było  w Aix  na tym placu, nie pamiętam  już  jego 
nazwy.  Byliśmy  w  ogródku  kawiarni,  słońce  paliło,  siedzieliśmy  pod  pomarańczowym 
parasolem.  Nie  przypominasz  sobie:  piliśmy  cytrynadę,  a  ja  znalazłam  nieżywe  muchy  w 
cukrze.  
- Aha, tak, bardzo możliwe...  
- Więc mówiłam ci o tym w tej kawiarni. Mówiłam ci o tym w związku z wielkim wydaniem 
Historii  Micheleta,  tej,  którą  miałam,  kiedy  byłam  mała.  Była  o  wiele  większa  niż  ta  tutaj, 
papier  miał  kolor  wnętrza  grzyba,  czuć  go  było  też  grzybami.  Po  śmierci  mojego  ojca  wuj 
Józef położył na tym rękę i zabrał wszystkie tomy. Wtedy właśnie nazwałam go starą świnią, 
matka sprawiła mi lanie, a ja wyskoczyłam przez okno.  
- Tak, tak... musiałaś mi mówić o tej Historii Francji...  

Czy  nie  czytałaś  jej  na  strychu?  Widzisz,  przypominam  sobie.  Widzisz,  byłaś 

niesprawiedliwa  przed  chwilą,  kiedy  oskarżałaś  mnie,  że  wszystko  zapomniałem.  
-  Siedź  cicho.  Więc  brałam  te  wielkie  tomy,  jak  sobie  świetnie  przypominasz,  na  strych. 
Miały bardzo mało rycin, może ze trzy lub cztery na tom. Ale każda zajmowała sama wielką 
stronicę, a druga strona była czysta. Ponieważ na innych stronach tekst był złożony na dwu 
kolumnach, żeby się więcej zmieściło, sprawiało to na mnie tym większe wrażenie. Żywiłam 
dla  tych  rycin  cześć  nadzwyczajną;  znałam  je  wszystkie  na  pamięć  i  kiedy  odczytywałam 
tekst Micheleta, czekałam na nie już pięćdziesiąt stron wcześniej; i zawsze wydawało mi się 
cudowne, że  je odnajduję. Była także pewna  szykana:  scena przedstawiona  nie odnosiła  się 
nigdy do tekstu sąsiednich stronic, trzeba było szukać tego wydarzenia jakieś trzydzieści stron 
dalej.  
- Błagam cię, mów mi o doskonałych chwilach.  
- Mówię ci o sytuacjach uprzywilejowanych. One właśnie były przedstawione na rycinach. To 
ja  nazywałam  je  uprzywilejowanymi,  uważałam,  że  muszą  posiadać  dużą  wagę,  jeśli 
zdecydowano się uczynić je tematem tych tak rzadkich rycin. Wybrano je spośród wszystkich 
sytuacji,  rozumiesz,  a  przecież  było  dużo  scen  mających  większy  walor  plastyczny  lub 
innych, o większym znaczeniu historycznym. Na przykład na cały szesnasty wiek przypadały 
tylko  trzy  ryciny.  Jedna  ze  sceną  śmierci  Henryka  II,  jedna  przedstawiająca  zamordowanie 
diuka de Guise, i jedna ukazująca wjazd Henryka IV do Paryża. Wyobraziłam więc sobie, że 
wydarzenia te były szczególnej natury. Zresztą ryciny utwierdzały mnie w tej myśli: rysunek 
był  szkicowy,  ręce  i  nogi  nigdy  nie  łączyły  się  dobrze  z  tułowiem.  Ale  była  w  tym  jakaś 
wielkość.  Gdy  na  przykład  zostaje  zamordowany  diuk  de  Guise,  widzowie  okazują  swoje 
osłupienie i zgrozę, wyciągając dłonie naprzód i odwracając głowy. To bardzo piękne, jakby 
chór. Nie sądź zresztą, że zapomniano o miłych czy anegdotycznych szczegółach. Widać było 
upadających  na  ziemię  paziów,  uciekające  pieski,  błaznów  siedzących  na  stopniach  tronu.  
 

background image

 

104 

Ale wszystkie te szczegóły zostały potraktowane z taką powagą i zręcznością, że pozostawały 
w  doskonałej  harmonii  z  resztą  obrazu:  chyba  nie  spotkałam  obrazów  posiadających  tak 
doskonałą jedność. Więc to poszło stąd.  
- Sytuacje uprzywilejowane?  
-  Raczej  to,  jak  sobie  je  wyobrażałam.  Były  to  sytuacje  posiadające  rzadką  i  kunsztowną 
jakość,  miały  styl,  żeby  tak  powiedzieć.  Na  przykład  być  królem,  gdy  miałam  osiem  lat, 
wydawało  mi  się  sytuacją  uprzywilejowaną.  Albo  umrzeć.  Śmiejesz  się,  ale  na  rysunkach 
było  tylu  ludzi  w  momencie  śmierci  i  tylu  wypowiadających  w  podobnej  chwili  wzniosłe 
słowa,  że  naprawdę  wierzyłam  szczerze...  w  każdym  razie  wierzyłam,  że  w  chwili  agonii 
wznosimy  się  ponad  siebie  samych.  Zresztą  wystarczyło  znaleźć  się  w  pokoju  umarłego: 
śmierć  była  sytuacją  uprzywilejowaną,  coś  z  niej  emanowało,  co  udzielało  się  wszystkim 
obecnym.  

Rodzaj wielkości. Gdy umarł  mój ojciec, wprowadzono  mnie do  jego pokoju, abym 

mogła  go  zobaczyć  po  raz  ostatni.  Wchodząc  na  schody  byłam  bardzo  nieszczęśliwa,  ale 
także  pijana  dziwną  religijną  radością;  wreszcie  wkraczałam  w  sytuację  uprzywilejowaną. 
Oparłam się o ścianę, usiłowałam wykonywać należne gesty. Ale ciotka i matka klęczące przy 
łóżku  psuły  wszystko  swoim  szlochem."  Ostatnie  słowa  wypowiada  z  humorem,  jakby 
wspomnienie  było  jeszcze  palące.  Przerywa,  brwi  ma  uniesione,  spojrzenie  nieruchome  - 
korzysta z okazji, aby jeszcze raz przeżyć tę scenę.  
"Później  poszerzyłam  to  wszystko:  dorzuciłam  najpierw  do  tego  nową  sytuację,  miłość  (to 
znaczy  fizyczny  moment  miłości).  Właśnie,  jeżeli  nigdy  nie  rozumiałeś,  dlaczego  nie 
chciałam  spełnić...  niektórych  twoich  próśb,  to teraz  może  to  zrozumiesz:  zawsze  chciałam 
coś ocalić. A później powiedziałam  sobie, że  można  by się doliczyć  na pewno dużo więcej 
sytuacji  uprzywilejowanych,  wreszcie  przyjęłam,  że  jest  ich  ilość  nieskończona.  
- Tak, ale w końcu na czym one polegały?  
- No wiesz, powiedziałam ci - rzuca zdziwiona tłumaczę ci już od kwadransa.  
-  Czy  chodzi  o  to,  że  na  przykład  ludzie  powinni  być  bardzo  namiętni,  przeniknięci 
nienawiścią  lub  miłością; czy też zewnętrzny  charakter wydarzenia powinien  być wielki, w 
znaczeniu tego, co można w nim ujrzeć...  
- Obie rzeczy naraz... to zależy - odpowiada z przekąsem.  
- A chwile doskonałe? Co mają z tym wspólnego?  
- Wynikają z tego. Najpierw są znaki zapowiadające.  

A potem sytuacja uprzywilejowana powoli i majestatycznie wkracza w ludzkie życie. I 

wtedy  stajemy  przed  zagadnieniem,  czy  chcemy  to  przemienić  w  chwilę  doskonałą.  
- Tak - powiedziałem - rozumiem. W każdej z sytuacji uprzywilejowanych należy dokonywać 
pewnych  czynności,  przyjmować  pewne  postawy,  mówić  pewne  słowa  -  zaś  inne  postawy, 
inne słowa są całkowicie zabronione. Czy tak?  
- W pewnym sensie...  
- W sumie sytuacja jest to jakby materiał, który należy odpowiednio potraktować.  
- Oczywiście  -  mówi  Anny  -  najpierw chodziło o pogrążenie się w czymś  nadzwyczajnym  i 
odczuwanie,  że  wprowadza  się  tam  ład.  Gdyby  zrealizować  te  wszystkie  warunki,  chwila 
byłaby doskonała.  
- A więc w sumie jest to jakby rodzaj dzieła sztuki.  
-  Już  mi  to  mówiłeś  -  powiedziała  rozdrażniona.  Wcale  nie:  to  było...  zadanie.  Należało 
przekształcić  sytuacje  uprzywilejowane  w  chwile  doskonałe.  Był  to  problem  moralny.  Tak, 
możesz się śmiać, moralny." Ale ja wcale się nie śmieję. 
"Posłuchaj - mówię spontanicznie - ja też chcę się przyznać do błędów. Nigdy cię dobrze nie 
rozumiałem i nigdy szczerze nie próbowałem ci pomóc. Gdybym wiedział...  
-  Dziękuję,  bardzo  dziękuję  -  mówi  Anny  ironicznie.  -  Spodziewam  się,  że  nie  oczekujesz 
wdzięczności za te spóźnione żale. Zresztą nie mam do ciebie pretensji, nigdy nie wyjaśniłam 

background image

 

105 

ci jasno, nie mogłam, nie potrafiłam o tym mówić z nikim, nawet z tobą - zwłaszcza z tobą. 
Zawsze było coś, co brzmiało w takich chwilach fałszywie. Byłam wtedy jak błędna. Chociaż 
miałam wrażenie, że robię wszystko, co mogę robić.  
- Ale co trzeba było robić? Jakie czynności?  
- Jaki jesteś głupi, nie można powiedzieć z góry, to zależy.  
- Opowiedz mi w takim razie, co próbowałaś robić. 
- Nie, nie zależy  mi, żeby o tym  mówić.  Ale  jeśli chcesz, opowiem ci pewną historię, która 
uderzyła  mnie,  jak  chodziłam  do  szkoły.  Król  przegrał  bitwę  i  dostał  się  do  niewoli. 
Znajdował się na uboczu, w obozie zwycięzcy. Widzi, jak prowadzą w więzach jego syna  i 
córkę.  

Nie  zapłakał,  nie  odezwał  się.  Potem  zobaczył,  jak  prowadzą  również  w  więzach 

jednego  ze  sług.  Wtedy  zaczął  jęczeć  i  wyrywać  sobie  włosy.  Sam  możesz  wymyślić  inne 
przykłady. Widzisz: są przypadki, kiedy nie należy płakać - chyba że jest się plugawcem. Ale 
jeśli  upuścisz  sobie  polano  na  nogę,  możesz  robić,  co  chcesz,  jęczeć,  szlochać,  skakać  na 
drugiej  nodze.  Głupotą  byłoby  tylko  być  przez  cały  czas  stoikiem:  wyczerpałbyś  się  na 
próżno." Uśmiecha się:  
"Innym  razem  należało  być  więcej  niż  stoikiem.  Nie  przypominasz  sobie  naturalnie,  kiedy 
pocałowałam cię pierwszy raz?  
- Oczywiście, bardzo dobrze - mówię triumfalnie - to było w Kijowskim Parku, nad brzegiem 
Tamizy.  
-  Tak,  ale  nigdy  nie  dowiedziałeś  się,  że  usiadłam  wtedy  na  pokrzywach:  suknia  się 
podwinęła;  miałam  uda  pokryte  oparzeniami  i  przy  najmniejszym  ruchu  czułam  nowe 
oparzenia.  Więc  wtedy  nie  wystarczyłby  stoicyzm.  Nie  byłam  wcale  zmieszana  z  twojego 
powodu,  nie  pożądałam  tak  wyjątkowo  twoich  warg,  pocałunek  między  nami  był  o  wiele 
ważniejszy, to było zobowiązanie, układ.  

Więc rozumiesz, ten ból był bezczelny, nie wolno mi było myśleć o swoich udach w 

takiej właśnie chwili. Nie wystarczyło nie okazać cierpienia: należało nie cierpieć."  

Patrzy  na  mnie  z  dumą,  jeszcze  pełna  zdumienia  wobec  tego,  co  zrobiła:  

"Przeszło dwadzieścia  minut, cały  czas kiedy  napierałeś  się pocałunku, który zresztą byłam 
zdecydowana ci ofiarować, cały czas kiedy wymagałam  starań - gdyż należało ofiarować ci 
ten  pocałunek  według  wszelkich  form  -  doprowadziłam  się  do  całkowitego  znieczulenia.  
A  przecież  Bóg  świadkiem,  że  mam  czułą  skórę:  nic  nie  czułam,  póki  żeśmy  się  nie 
podnieśli."  

Więc  tak,  właśnie  tak.  Nie  ma  przygód  -  nie  ma  doskonałych  chwil...  straciliśmy  te 

same złudzenia, przeszliśmy tę samą drogę. Zgaduję resztę - mogę nawet mówić zamiast niej 
i sam powiedzieć, co pozostało do powiedzenia :  
"Więc zdałaś sobie sprawę, że zawsze będą istnieć poczciwe, zalane łzami kobiety albo rudy 
facet czy ktokolwiek, kto popsuje twoje wysiłki?  
- Tak, oczywiście - mówi bez entuzjazmu. 
- Czy nie tak?  
-  Och,  wiesz,  do  niezręczności  rudego  faceta  mogła  bym  może  wreszcie  się  przyzwyczaić. 
Byłam  w końcu  na tyle  miła, że  interesowałam  się  sposobem, w  jaki  inni odgrywają  swoje 
role... nie, to raczej... 
 - Że nie ma sytuacji uprzywilejowanych?  
- Właśnie. Wierzyłam, że nienawiść, miłość czy śmierć zstępują na nas, jak ogniste języki w 
Wielki  Piątek.  Myślałam,  że  można  promieniować  nienawiścią  czy  śmiercią.  
Co  za  pomyłka!  Tak,  rzeczywiście,  myślałam,  że  istnieje  coś  takiego,  jak  "Nienawiść",  że 
umieszcza się w ludziach i wynosi ich ponad nich samych. A naprawdę istnieję tylko ja, która 
nienawidzę,  ja,  która  kocham.  I  właśnie  to,  czyli  ja,  to  jest  zawsze  to  samo,  ciasto,  które 
rozciąga Się, rozciąga... tak się to wszystko upodabnia, że zachodzi pytanie, dlaczego ludziom 

background image

 

106 

przyszło do głowy wynajdywanie imion, dokonywanie rozróżnień." Myśli jak ja. Wydaje mi 
się, że nigdy jej nie opuściłem.  
"Posłuchaj - mówię -  bo ja już od ch wili myślę, że jest coś lepszego niż rola drogowskazu, 
którą mi łaskawie przydzieliłaś: że zmieniliśmy się oboje i w podobny sposób. Wolę to, niż 
widzieć,  jak  oddalasz  się  coraz  bardziej,  a  ja  jestem  wciąż  skazany  na  oznaczenie  twojego 
punktu wyjścia. To prawda, że innymi słowami, ale chciałem ci opowiedzieć wszystko, co mi 
opowiedziałaś. Spotykamy się na końcu drogi. Nie mam po prostu słów, żeby wyrazić swoją 
radość. 
- Tak? -  mówi łagodnie, ale z upartą miną - wolałabym jednak, żebyś ty się nie zmieniał; to 
było wygodniejsze. Nie  jestem taka  jak ty, raczej  mi  się to nie podoba,  jeśli widzę, że ktoś 
myśli to samo, co ja. Zresztą, na pewno się mylisz." Opowiadam jej swoje przygody, mówię 
jej  o  istnieniu,  może  trochę  za  rozwlekle.  Słucham  pilnie,  z  szeroko  otwartymi  oczami,  z 
uniesionymi brwiami.  

Kiedy kończę, twarz jej się uspokaja.  

"Jednak  nie  myślisz wcale tego samego, co ja. Żalisz się,  bo rzeczy  nie układają  się wokół 
ciebie, jak bukiet kwiatów, bez żadnego wysiłku z twojej strony. Ale ja nigdy nie chciałam aż 
tyle: chciałam działać. Wiesz, kiedy graliśmy ludzi przeżywających przygody. ty byłeś tym, 
kogo spotykają przygody, a ja tą, która je wywołuje. Mówi łam: "Jestem człowiekiem czynu." 
Pamiętasz?  A teraz mówię po prostu:  nie  można być człowiekiem czynu." Prawdopodobnie 
nie  mam  przekonanej  miny,  gdyż  Anny  podnieca  się  i  podejmuje  jeszcze  żywiej:  
"A zresztą nie powiedziałam ci jeszcze mnóstwa innych rzeczy, za długo byłoby to wszystko 
wyjaśniać. Musiało być na przykład tak, żebym mogła sobie powiedzieć w chwili działania, 
że to, co robię, będzie miało skutki... fatalne.  

Nie mogę ci tego dobrze wyjaśnić...  

- Ale to zupełnie niepotrzebne - mówię z dość zarozumiałą miną - ja też tak myślałem."  
Patrzy na mnie nieufnie.  
"Gdyby  ci  wierzyć,  myślałeś  wszystko  w  podobny  sposób,  jak  ja:  zadziwiasz  mnie."  Nie 
mogę jej przekonać, zirytuję ją tylko. Milknę. Mam chęć ją objąć.  
Nagle spogląda na mnie niespokojnie:  
"A nawet jeśli myślałeś o tym wszystkim, co można na to poradzić?" Pochylam głowę.  
"Skończyłam się..." - powtarza ciężko.  
I  co  mogę  jej  odpowiedzieć?  Czy  znam  racje  życia?  Nie  jestem  zrozpaczony  jak  ona, 
ponieważ nie oczekiwałem zbyt wiele. Jestem raczej... zdumiony wobec tego życia, które mi 
zostało dane - dane na nic. Siedzę ze spuszczoną głową, nie chcę widzieć twarzy Anny w tej 
chwili.  
"Podróżuję - mówi dalej ponurym głosem - wracam ze Szwecji. Zatrzymałam się na tydzień 
w Berlinie. Ten facet mnie utrzymuje..." Objąć ją... I po co? Co mogę dla niej uczynić? Jest 
samotna jak ja.  
Mówi  mi weselszym głosem:  "Co tam  mamroczesz?.." Podnoszę oczy. Spogląda  na  mnie  z 
czułością.  
"Nic. O czymś myślałem.  
-  O,  tajemniczy  osobniku!  Więc  mów  lub  milcz,  wybierz  coś!"  Mówię  jej  o  barze  "Pod 
Kolejarzem", o starym ragtime, który każę sobie puszczać na patefonie, i dziwnym szczęściu, 
jakie odczuwam z tego powodu.  
"Zastanawiam się, czy od tej strony nie dałoby się czegoś znaleźć, czy choćby szukać..." Nic 
nie odpowiada, chyba niezbyt przejęła się moimi słowami.  

Po  chwili  jednak  zaczyna  znów  -  nie  wiem,  czy  ciągnie  dalej  swoje  myśli,  czy 

odpowiada na to, co powiedziałem.  
"Obrazy, posągi nie nadają się do niczego: jest to piękno naprzeciw mnie. Muzyka...  

background image

 

107 

- Ale w teatrze...  
- I cóż takiego w teatrze? Chcesz wyliczyć wszystkie sztuki piękne?  
- Mówiłaś kiedyś, że chcesz zająć się teatrem, ponieważ na scenie trzeba realizować chwile 
doskonałe!  
- Tak, realizowałam je. dla innych. W kurzu, w przeciągu, pod gołymi reflektorami, pomiędzy 
tekturowymi ściankami. Na ogół miałam Thorndyke jako partnera.  

Zdaje  się,  że  widziałeś,  jak  gra,  w  Covent  Garden.  Zawsze  bałam  się,  że  mu  się 

roześmieję w nos.  
- I nigdy nie wzięła cię twoja dola?  
-  Trochę,  chwilami,  ale  nigdy  silnie.  Dla  nas  wszystkich  najważniejszą  sprawą  była  czarna 
dziura  przed  nami,  dla  nich  tam  w  głębi  byli  ludzie,  których  się  nie  widziało;  oczywiście 
mieliśmy  przedstawiać  chwilę  doskonałą.  Ale  wiesz,  oni  nie  żyli  wewnątrz  niej:  ta  chwila 
przesuwała się przed nimi. A sądzisz, że my, aktorzy, byliśmy w środku? W końcu nie było 
tej  chwili  nigdzie, ani z  jednej, ani z drugiej  strony rampy,  nie  istniała; a  jednak wszyscy o 
niej  myśleli.  Więc  rozumiesz,  mały  -  mówi  przeciągłym  i  prawie  wulgarnym  głosem  - 
rzuciłam wszystko w diabły.  
- Ja próbowałem napisać tę książkę..." Przerywa mi.  
"Żyję w przeszłości. Biorę to wszystko, co mi się wydarzyło, i ustawiam. Z daleka, tak sobie, 
to jest niezłe, można by się na to nabrać. Cała nasza historia jest dość ładna. Dopomagam jej 
troszkę i tworzy to ciąg doskonałych chwil. Wtedy zamykam oczy i usiłuję sobie wyobrazić, 
że  wciąż  jeszcze  w  tym  jestem.  Mam  także  innych  bohaterów.  Trzeba  umieć  się  skupić. 
Wiesz,  co  przeczytałam?  Ćwiczenia  duchowe  Ignacego  Loyoli.  Bardzo  mi  się  to  przydało. 
Jest pewien sposób, ustawia się najpierw dekoracje, a potem wywołuje bohaterów. Dochodzi 
się do widzenia dorzuca z magicznym wyrazem twarzy.  
- No tak, ale mnie by to nie zadowoliło - mówię.  
-  Myślisz,  że  mnie  to  zadowala?"  Przez  chwilę  siedzimy  w  milczeniu.  Zapada  wieczór.  
Ledwo rozróżniam bladą plamę jej twarzy. Czarny ubiór Anny zlewa się w jedno z cieniem 
napełniającym pokój.  

Odruchowo  biorę  szklankę,  gdzie  jest  jeszcze  trochę  herbaty  i  podnoszę  ją  do  ust. 

Herbata  jest zimna. Chciałbym zapalić, ale  nie śmiem.  Mam przykre uczucie, że  nie  mamy 
już  sobie  nic  do  powiedzenia.  Jeszcze  wczoraj  było  tyle  które  chciałem  jej  zadać:  gdzie 
przebywała,  co  pytań,  robiła,  kogo  spotykała?  Ale  interesowało  mnie  to  tylko,  w  co  Anny 
włożyła całe serce.  

Teraz nie jestem już ciekawy. Wszystkie te kraje i miasta, gdzie przebywała, wszyscy 

mężczyźni, którzy się do niej zalecali i których może kochała, wszystko to jej nie dotyczyło, 
w  rzeczywistości  było  jej  zupełnie  obojętne.  przebłyski  słońca  na  powierzchni  ciemnego  i 
zimnego morza. Anny siedzi naprzeciw mnie, nie widzieliśmy się od czterech lat i nie mamy 
już sobie nic do powiedzenia.  
"Teraz - mówi nagle Anny - musisz iść. Czekam na kogoś.  
- Czekasz?..  
-  Nie,  czekam  na  jednego  Niemca,  malarza."  Zaczyna  się  śmiać.  Jej  śmiech  rozbrzmiewa 
dziwnie w ciemnym pokoju.  
"Wiesz,  jeden  przynajmniej,  który  jest  inny  niż  my  jak  na  razie.  Ten  to  działa,  szasta  się." 
Wstaję niechętnie.  
"Kiedy cię znowu zobaczę? 
- Nie wiem, jutro wieczorem wyjeżdżam do Londynu.  
- Przez Dieppe?  
-  Tak,  a  potem  chyba  pojadę  do  Egiptu.  Może  przyjadę  znów  do  Paryża  na  przyszłą  zimę, 
napiszę do ciebie.  
- Jutro jestem wolny przez cały dzień - mówię jej nieśmiało.  

background image

 

108 

-  Tak,  ale  ja  mam  dużo  spraw  -  odpowiada  suchym  głosem.  -  Nie,  nie  mogę  się  z  tobą 
zobaczyć. Napiszę do ciebie z Egiptu. Daj mi tylko adres.  
- Oczywiście." Gryzmolę swój adres w półmroku na kawałku koperty.  

Muszę  powiedzieć  w  hotelu  "Printania",  żeby  mi  odsyłali  listy,  kiedy  wyjadę  z 

Bouyille.  W  głębi  duszy  wiem  dobrze,  że  nie  napisze.  Może  zobaczę  ją  za  dziesięć  lat.  A 
może  widzę  ją  po  raz  ostatni.  To  nie  jest  tylko  przygnębienie  z  powodu  rozstania;  czuję 
straszliwy lęk, że znajdę się znów w samotności.  

Anny wstaje; przy drzwiach całuje mnie lekko w usta.  

"Żeby sobie przypomnieć twoje usta - mówi z uśmiechem.  
-  Muszę  odmłodzić  wspomnienia,  na  użytek  moich  "ćwiczeń  duchowych"."  Obejmuję  ją  i 
przybliżam  do  siebie.  Nie  opiera  się,  ale  robi  przeczący  ruch  głową.  
"Nie. Już nie mam ochoty. Nie rozpoczyna się na nowo...  
A  zresztą,  do  tego,  co  można  robić  z  mężczyznami,  pierwszy  z  brzegu  ładniejszy  chłopak 
nadaje się tyleż, co ty.  
- Więc co będziesz robić?  
- Mówiłam ci przecież, jadę do Anglii.  
- Nie, chciałem powiedzieć...  
- A co, nic!"  
Nie wypuściłem jej z objęć, mówię łagodnie:  
"Więc odnalazłem cię i muszę odejść." Teraz widzę wyraźnie jej twarz. Nagle staje się blada i 
ściągnięta.  Twarz  starej  kobiety,  naprawdę  okropna;  tego  wyrazu  twarzy  na  pewno  nie 
przybrała umyślnie: pojawił się nieświadomie, a może wbrew niej.  
"Nie - mówi wolno - nie. Nie odnalazłeś mnie." Uwalnia się. Otwiera drzwi. Korytarz ocieka 
światłem.  

Anny zaczyna się śmiać.  

"Biedak!  Nie  ma  szczęścia,  Pierwszy  raz,  kiedy  dobrze  gra  swoją  rolę,  nie  spotyka  się  z 
wdzięcznością. No, idź już." Słyszę, jak drzwi zamykają się za mną.  
 
NIEDZIELA  

Dziś  rano  sprawdziłem  w  rozkładzie  jazdy,  założywszy,  że  mnie  nie  okłamała, 

odjedzie  pociągiem  do  Dieppe  o  piątej  trzydzieści  osiem.  Ale  może  ten  facet  zabierze  ją 
samochodem.  Przez  całe  rano  łaziłem  po  ulicach  Menilmontant,  a  po  południu  po 
nadbrzeżach. Dzieliło mnie od niej tylko kilka kroków, kilka ścian. A więc o piątej trzydzieści 
osiem nasze wczorajsze spotkanie ma się stać wspomnieniem, kobieta o okrągłych kształtach, 
której wargi  musnęły  wczoraj  moje wargi,  ma się połączyć z  małą szczupłą dziewczynką  z 
przeszłości, z Meknes, Londynu.  

Ale  nic  jeszcze  nie  minęło,  ponieważ  była  jeszcze  tutaj,  można  ją  było  jeszcze 

zobaczyć, przekonać, zabrać ze sobą na zawsze. Jeszcze nie czułem się sam.  

Chciałem odwrócić uwagę od Anny, gdyż myślenie o jej ciele i twarzy wprawiło mnie 

w niezwykłe zdenerwowanie. ręce mi drżały i wstrząsały mną dreszcze. Zacząłem przeglądać 
książki  u  bukinistów,  a  zwłaszcza  publikacje  obsceniczne,  gdyż  mimo  wszystko  to  trochę 
odrywa.  

Kiedy  wybiła  piąta  na  zegarze  dworca  d'Orsay,  oglądałem  ryciny  dziełka 

zatytułowanego:  Doktor  z  batem.  Były  mało  urozmaicone.  Na  większości  z  nich  wielki 
brodacz unosił Szpicrutę nad monstrualnymi nagimi tyłkami. Kiedy dotarło do mnie, że jest 
piąta, rzuciłem książkę na stos i skoczyłem w taksówkę, którą pojechałem na dworzec Saint-
Lazare.  

Przechadzałem się przez dwadzieścia minut po peronie, a później ich zobaczyłem. Ona 

była w obszernym  futrze, nadającym  jej wygląd  damy. I w woalce.  Facet był  w płaszczu  z 

background image

 

109 

wielbłądziej sierści. Opalony, jeszcze młody, bardzo wysoki i bardzo przystojny. Na pewno 
cudzoziemiec, ale nie Anglik; może Egipcjanin. Wsiedli do pociągu nie spostrzegając mnie. 

Nie mówili do siebie. Potem facet jeszcze wysiadł i kupił gazety. Anny opuściła okno 

w  swoim  przedziale:  zobaczyła  mnie.  Patrzyła  na  mnie  długo,  bez  gniewu,  oczami  bez 
wyrazu.  Potem  facet  wsiadł  do  wagonu  i  pociąg  odjechał.  W  owej  chwili  zobaczyłem 
wyraźnie restaurację na Piccadilly, gdzie kiedyś jadaliśmy, a potem wszystko prysło.  

Zacząłem  iść.  Kiedy poczułem  się zmęczony, wstąpiłem do tej kawiarni  i  zasnąłem. 

Kelner obudził mnie i piszę to w półśnie. 

Wrócę jutro do Bouville pociągiem o dwunastej w południe. Wystarczy, jeśli zostanę 

tam przez dwa dni:  żeby spakować walizki  i  załatwić sprawy  bankowe. Myślę, ze w hotelu 
"Printania"  będą  chcieli,  żeby  im  zapłacić  za  dwa  tygodnie  dłużej,  ponieważ  ich  nie 
uprzedziłem. Muszę także zwrócić pożyczone książki do biblioteki. W każdym razie będę w 
Paryżu z powrotem przed końcem tygodnia.  

Co zyskam na tej zmianie? Znów będzie miasto: to miasto przecina rzeka, do tamtego 

przylega  morze,  a  poza  tym  są  do  siebie  podobne.  Wybiera  się  odartą,  sterylną  ziemię  i 
przetacza  się  tam  wielkie  wydrążone  kamienie.  W  tych  kamieniach  uwięzione  są  zapachy, 
zapachy cięższe od powietrza.  

Czasem wyrzuca się je przez okno na ulicę i pozostają tam, nim nie rozerwie ich wiatr. 

Kiedy  jest  pogoda,  hałasy  wchodzą  jednym  końcem  miasta  i  wychodzą  drugim, 
przeniknąwszy przez wszystkie ściany.  

Innym  razem  toczą  się  wkoło  między  tymi  kamieniami  palonymi  przez  słońce 

rozłupywanymi przez mróz.  

Boję  się  miast.  Ale  nie  należy  z  nich  wychodzić.  Jeśli  zapuścić  się  za  daleko, 

napotykamy krąg Roślinności.  

Roślinność czołga się długimi kilometrami w stronę miast. 
Oczekuje.  Kiedy  miasto  umrze,  Roślinność  owładnie  nim,  będzie  się  wspinać  po 

kamieniach, oplecie je, przeniknie, rozsadzi swoimi długimi czarnymi szczypcami; pozasłania 
otwory  i zawiesi wszędzie zielone  łapy. Trzeba pozostać w miastach, póki  jeszcze żyją, nie 
trzeba zapuszczać się pod to wielkie pokrycie, znajdujące się u ich bram: niech faluje i łamie 
się  bez  świadków.  W  miastach,  jeśli  się  dobrze  urządzić,  wybrać  godziny,  gdy  zwierzęta 
trawią  czy  śpią  w  swoich  norach,  to  oprócz  kup  organicznych  odpadków  spotykamy  tylko 
minerały, najmniej przerażające z istnień.  

Wrócę do Bouville. Roślinność oblega Bouville tylko z trzech stron. Z czwartej strony 

jest  wielka  dziura,  pełna  czarnej  wody,  która  porusza  się  sama.  Wiatr  świszcze  pomiędzy 
domami.  Zapachy  nie  pozostają  tak  długo,  jak  gdzie  indziej.  Przegnane  przez  wiatry  na 
morze, unoszą się tuż nad wodą, jak małe błędne mgiełki. Pada deszcz.  

Pozwolono  rosnąć  roślinom  pomiędzy  czterema  bokami  ogrodzenia.  Okastrowane 

rośliny,  oswojone  i  tak  tłuste,  że  nieszkodliwe.  Mają  wielkie  białawe  liście  zwisające  jak 
uszy.  Dotyka  się  ich  jak  chrząstek.  Wszystko  jest  tłuste  i  białe  w  Bouville  z  powodu 
spadającej z nieba wody. 

 Wrócę do Bouville. To okropne!  
Zrywam się, spałem. Jest północ. Sześć godzin temu Anny wyjechała z Paryża. Statek 

jest już na morzu. Śpi w kabinie, a przystojny opalony facet pali papierosy na pokładzie.  

 

WTOREK W BOUVILLE  

Czy  to  jest  właśnie  wolność?  Pode  mną  ogrody  spływają  miękko  ku  miastu,  a  w 

każdym  ogrodzie  stoi  dom.  Widzę  morze,  ciężkie  i  nieruchome,  widzę  Bouville.  Piękna 
pogoda.  

Jestem  wolny.  Nie  mam  już  żadnych  racji  życia,  wszystkie,  których  próbowałem, 

zawiodły  i  nie  mogę  już sobie wyobrazić  innych. Jestem  jeszcze dosyć  młody,  mam  jeszcze 

background image

 

110 

sporo  sił,  żeby  rozpocząć  na  nowo.  Ale  co  rozpocząć?  Dopiero  teraz  mogę  zrozumieć,  jak 
bardzo wpośród najsilniejszych przerażeń, mdłości liczyłem na Anny, jak na ocalenie. Moja 
przeszłość  umarła.  Markiz  de  Rollebon  umarł,  Anny  wróciła  tylko  po  to,  aby  odjąć  mi 
wszelką nadzieję.  

Jestem  sam  na tej  białej ulicy okolonej ogrodami. Sam  i wolny.  Ale ta wolność  jest 

trochę podobna do śmierci.  

Moje życie dobiega dzisiaj końca. Jutro opuszczę to miasto rozciągające się u moich 

stóp, miasto, gdzie żyłem tak długo. Będzie już tylko nazwą, solidną, mieszczańską, bardzo 
francuską, nazwą w mojej pamięci, uboższą od Florencji czy Bagdadu. Przyjdzie okres, gdy 
sobie powiem:  
"Ale  w  końcu,  co  ja  mogłem  robić  przez  cały  dzień,  kiedy  byłem  w  Bouville?"  I  nic  nie 
zostanie z tego słońca, z tego popołudnia, nawet wspomnienie.  

Całe moje życie jest poza mną. Widzę je całe, widzę jego kształt i powolny ruch, który 

przyprowadził  mnie  aż  tutaj.  Niewiele  można  o  tym  powiedzieć:  przegrana  partia,  to 
wszystko.  Mijają  trzy  lata,  jak  wkroczyłem  uroczyście  do  Bouville.  Straciłem  pierwsze 
rozdanie.  Chciałem  zagrać  drugie  i  straciłem  je  także:  przegrałem  partię.  Jednocześnie 
dowiedziałem się, że przegrywa się zawsze. Tylko bydlaki wierzą, że wygrywają. Teraz będę 
żyć, jak Anny, skończony facet. Będę jeść i spać. Spać, jeść.  

Istnieć  powoli,  łagodnie,  jak  te  drzewa,  jak  kałuża  wody,  jak  czerwona  ławeczka  w 

tramwaju.  
Mdłości zostawiają mi chwilę ulgi. Wiem jednak, że powrócą: to mój stan normalny. Tylko że 
dzisiaj  moje  ciało  jest  zbyt  wyczerpane,  żeby  je  znieść.  Na  szczęście  dla  chorych  słabość 
pozwala  im przez kilka godzin  nie  mieć świadomości  choroby. Nudzę  się, to wszystko. Od 
czasu do czasu ziewam tak mocno, że łzy płyną mi po policzkach.  

To głębokie, głębokie znudzenie, sam ośrodek istnienia, tworzywo, z którego jestem 

zbudowany. Nie zaniedbuję się, wprost przeciwnie, dziś rano wykąpałem się, ogoliłem.  

Gdy jednak myślę o tych małych czynnościach i staraniach, nie mogę zrozumieć, jak 

mogłem ich dokonać: są takie próżne. Niewątpliwie dokonały ich za mnie przyzwyczajenia. 
Przyzwyczajenia nie umarły, nadal krzątają się, przędą powolutku, zdradziecko swoje wątki, 
myją mnie, wycierają ubierają jak piastunki. Czy to one przyprowadziły mnie na to wzgórze? 
Nie  bardzo  sobie  przypominam,  jak  tu  przyszedłem.  Przez  schody  Dautry,  na  pewno:  czy 
naprawdę  wszedłem  na  te  sto  dziesięć  stopni,  jeden  po  drugim?  Dużo  trudniej  mi  sobie 
wyobrazić,  że  za  chwilę  będę  po  nich  schodził.  Wiem  jednak  o tym:  niedługo  znajdę  się  u 
podnóża  Coteau  Vert,  unosząc  głowę,  będę  mógł  widzieć,  jak  zapalają  się  w  dali  okna 
domów, tak teraz bliskich. W dali. Ponad moją głową; i ta chwila, z której nie mogę wyjść, 
która zamyka mnie i ogranicza ze wszystkich stron, chwila, z której jestem uczyniony, będzie 
tylko mętnym snem.  

Pod  stopami  widzę  szare  połyskiwanie  Bouville.  Zdawałoby  się,  że  to  kupy  łusek  z 

muszli,  odłamków  kości,  żwiru.  Zagubione  pomiędzy  tymi  szczątkami  maleńkie  odłamki 
szkła  czy  miki  rzucają  od  czasu  do  czasu  lekkie  błyski.  Rowki,  przekopy,  cienkie  bruzdy 
biegnące pomiędzy tymi muszlami za godzinę staną się ulicami, będę chodził po tych ulicach, 
między tymi ścianami. Za godzinę będę jednym z tych małych człowieczków, których mogę 
rozróżnić na ulicy Boulibet.  

Jakże czuję się od nich odległy z wysokości tego wzgórza.  
Zdaje  mi  się,  że  należę  do  innego  gatunku.  A  oni  wychodzą  z  biur  po  dniu  pracy, 

spoglądają  na  domy  i  skwery  zadowolonym  okiem,  myślą,  że  to  jest  ich  miasto,  "piękna 
mieszczańska  miejscowość". Nie  boją  się, czują  się u siebie. Nie widzieli  nigdy  innej wody 
poza oswojoną,  płynącą  z  kranów,  innego  światła,  poza tym  tryskającym  z  żarówek,  kiedy 
przycisnąć  kontakt,  znają  tylko  drzewa  -  mieszańce,  bękarty  podtrzymywane  palikami.  Sto 
razy dziennie  mają dowody, że wszystko odbywa się  mechanicznie, że świat jest posłuszny 

background image

 

111 

stałym  i  niezmiennym  prawom.  Ciała  upuszczone  w  próżni  spadają  wszystkie  z  tą  samą 
szybkością, park jest zamykany codziennie o godzinie szesnastej w zimie i o osiemnastej w 
lecie,  ołów  topi  się  w  temperaturze  335  stopni,  ostatni  tramwaj  odjeżdża  sprzed  Ratusza  o 
dwudziestej trzeciej pięć. Są spokojni, nieco ponurzy, myślą o Jutrze, to znaczy po prostu o 
nowym dzisiaj; miasta mają tylko jeden dzień, powracają bez zmiany co ranka. Ustraja się go 
nieco w niedzielę. Imbecyle. Odraża  mnie to, gdy pomyślę, że znów zobaczę  ich szerokie  i 
spokojne twarze. Ustanawiają prawa, piszą ludowe powieści, żenią się i popełniają krańcowe 
głupstwo robienia dzieci. A jednak szeroka nieokreślona natura wślizgnęła się do ich miasta, 
wcisnęła się wszędzie, do ich domu, do biur, w nich  samych. Nie porusza się, trwa w nich 
nieruchomo, mają jej pełno w sobie, oddychają nią i jej nie widzą, wyobrażają sobie, że jest 
gdzieś z zewnątrz, o dwadzieścia mil od miasta. Ja widzę tę naturę, widzę ją... Wiem, że jej 
uległość to tylko lenistwo, wiem, że dla niej nie ma praw: to, co biorą za jej stałość... Posiada 
tylko przyzwyczajenia i może je zmienić nazajutrz.  

Gdyby się coś stało? Gdyby nagle zaczęła drgać? Wtedy dostrzegliby, że jest obecna i 

poczuliby skurcz serca. Wały, elektrownie i wielkie piece, na cóż więc zdałyby się im tamy i 
młoty  mechaniczne?  Może  się  to  zdarzyć  kiedykolwiek,  może  zaraz:  są  przecież  znaki.  Na 
przykład  ojciec  rodziny  podczas  przechadzki  ujrzy,  jak  poprzez  ulicę  zbliża  się  ku  niemu 
czerwony łachman jakby niesiony przez wiatr.  

A kiedy  łachman  będzie  już  blisko, ujrzy, że  jest to połeć zgniłego mięsa, powalany 

pyłem,  który  wlecze  się  czołgając,  podskakując,  kawałek  umęczonego  ciała  toczącego  się 
przez  rynsztoki,  wyrzucający  w  skurczach  fontanny  krwi.  Lub  też  jakaś  matka  spojrzy  na 
policzek  dziecka  i  zapyta:  "Co  tam  masz,  czy  to  pryszcz?"  i  zobaczy,  jak  skóra  trochę  się 
nadyma, trochę zapada, otwiera, a w głębi otworu ukazuje się trzecie oko, oko prześmiewne, 
lub  też  poczują  na  całym  ciele  miękkie  łaskotanie,  jak  pieszczoty  trzcin  w  rzekach,  gdy 
ocierają się o płynących.  

I zobaczą, że ubrania stały się żywymi rzeczami. A ktoś inny odkryje, że coś drapie go 

w ustach. Stanie więc przed lustrem, otworzy usta: a jego język okaże się ogromną stonogą, 
żywą,  przebierającą  łapami  i  drapiącą  go  w  podniebienie.  Będzie  ją  chciał  wypluć,  ale 
stonoga  stała  się  częścią  jego  samego  i  będzie  musiał  ją  wyrwać  własnymi  rękami.  
I  pojawią  się  tłumy  rzeczy,  dla  których  trzeba  będzie  znaleźć  nowe  nazwy,  oko  kamienne, 
wielkie trzyrożne ramię, palec-szczudło, pająk-szczęka. A ten, kto uśnie w swoim wygodnym 
łóżku,  w  słodkim  ciepłym  pokoju,  obudzi  się  nagi  na  niebieskawej  ziemi,  w  lesie 
szeleszczących  członków,  czerwonych  i  białych,  wznoszących  się  ku  niebu,  jak  kominy 
Jouxtebouyille, z wielkimi jajami ledwo wynurzającymi się z ziemi, owłosionymi i krągłymi 
jak cebula.  

A wokół tych członków będą latać ptaki, będą je dziobać i rozkrwawią je dziobami. A 

z ran tych będzie się wolno, łagodnie sączyć sperma, sperma pomieszana z krwią, szkląca się 
i ciepła, z małymi pęcherzykami. Albo też nie wydarzy się nic podobnego, nie zajdzie żadna 
widoczna  zmiana,  jedynie  rankiem,  kiedy  ludzie  będą  otwierać  okiennice,  zaskoczy  ich 
okropne  jakieś  znaczenie,  ciężko  spoczywające  na  rzeczach  i  zdające  się  oczekiwać.  Tylko 
tyle:  ale  wystarczy  ze  to  potrwa  przez  jakiś  czas,  a  już  będą  setki  samobójstw...  Tak,  tak! 
Niechby  się  trochę  odmieniło,  byłoby  świetnie  przekonać  się,  jak  to  będzie.  Można  będzie 
dostrzec  innych  nagle  pogrążonych  w  samotności.  Ludzie  samotni,  całkowicie  samotni  z 
okropnymi  zniekształceniami  pobiegną  przez  ulice,  przejdą  ciężko  przede  mną,  z 
nieruchomym spojrzeniem, uciekając przed swymi bólami i unosząc je ze sobą, z otwartymi 
ustami, z językiem-owadem trzepoczącym skrzydłami.  

Wybuchnę wtedy śmiechem, nawet jeśli ciało pokryją mi podejrzane wstrętne strupy 

rozwijające się w cielesne kwiaty, fiołki, jaskry. Oparty o ścianę będę im krzyczał w twarz: 
"Co zrobiliście z waszą nauką?  

background image

 

112 

 

Co  uczyniliście  z  waszym  humanizmem?  Gdzie  jest  wasza  godność  myślącej  trzciny?"  Nie 
będę się bał - a przynajmniej nie więcej niż teraz. Czy to nie będzie zawsze istnienie, wariacje 
na  temat  istnienia?  Wszystkie  te  oczy,  które  zajmą  powoli  twarz,  będą  niewątpliwie 
zbyteczne, ale nie bardziej niż dwoje pierwszych oczu. To właśnie istnienia się boję.  

Zapada wieczór, w mieście zapalają się pierwsze światła. 
 Mój  Boże!  Jakże  to  miasto  wygląda  naturalnie  -  pomimo  wszystkich  swoich 

geometrii,  jak  zdaje  się  przygniecione  przez  wieczór.  To  tak  bardzo...  oczywiste,  stąd;  czy 
możliwe,  że  tylko  ja  to  widzę?  Czy  nigdzie  nie  ma  innej  Kasandry,  na  szczycie  wzgórza, 
spoglądającej na miasto u swoich stóp, miasto zatopione w głębi natury? A zresztą, co mnie to 
obchodzi? Cóż mógłbym jej powiedzieć?  

Moje ciało zwraca się powolutku na wschód, drga nieco i rusza naprzód. 
  

ŚRODA  

Mój ostatni dzień w Bouville  
Przebiegłem  całe  miasto,  żeby  odnaleźć  Samouka.  Na  pewno  nie  wrócił  do  domu. 

Musi  tak  iść,  byle  gdzie,  przygnębiony  wstydem  i  zgrozą,  ten  biedny  humanista,  z  którym 
ludzie  nie  chcą  już  mieć  do  czynienia.  Prawdę  mówiąc  nie  zdziwiłem  się,  gdy  się  to 
wydarzyło: od dawna czułem, że ściągnie na swoją łagodną i lękliwą głowę jakiś skandal.  

Był tak  mało winien: to ledwo zmysłowość ta  jego pokorna kontemplatywna  miłość 

dla  młodych  chłopców  -  raczej  pewna  forma  humanizmu.  Musiał  jednak  znaleźć  się  sam 
pewnego dnia. Jak pan Achille, jak ja  - jest z mojej rasy, ma dobrą wolę. Teraz wkroczył w 
swoją samotność - już na zawsze.  

Wszystko zawaliło się nagle, marzenia o wykształceniu, marzenia o związku z ludźmi. 

Najpierw  przyjdzie  strach,  zgroza  i  bezsenne  noce,  a  potem  długi  szereg  dni  wygnania. 
Wieczorem będzie błądzić po dworcu Hipoteki; będzie spoglądał z daleka na jaśniejące okna 
biblioteki  i  serce  mu  się  ściśnie,  gdy  przypomni  sobie  długie  szeregi  książek,  ich  skórzane 
oprawy, zapach stronic. 

 Żałuję,  że  z  nim  nie  poszedłem,  ale  nie  chciał;  to on  błagał  mnie,  żeby  go  zostawić 

samego:  rozpoczynał  naukę  samotności.  Piszę  to  wszystko  w  cafe  Mably.  Wszedłem  tam 
uroczyście, zapragnąłem widoku kierownika, kasjerki, całą siłą, że widzę ich po raz ostatni. 
Nie  chciałem  czuć  że  mogę  jednak  zapomnieć  o  Samouku,  mam  ciągle  przed  oczami  jego 
rozbitą, pełną wyrzutu twarz i zakrwawiony kołnierzyk. Poprosiłem więc o papier i opiszę to, 
co mu się wydarzyło.  

Przyszedłem do biblioteki koło drugiej po południu.  
Myślałem: "Biblioteka. Wchodzę tutaj po raz ostatni." Czytelnia była prawie pusta. Z 

trudem ją rozpoznałem, gdyż wiedziałem,  że nie powrócę tu już nigdy. Była mgiełka, lekka 
jak  para,  prawie  nierealna,  zupełnie  ruda;  zachodzące  słońce  barwiło  na  rudo  stolik  dla 
czytelniczek, drzwi, grzbiety książek. Przez sekundę byłem jak oczarowany, zdawało mi się, 
że  idę  leśnym poszyciem pełnym złotych  liści; uśmiechnąłem  się. Pomyślałem:  "Jak dawno 
już nie uśmiechałem się." Korsykanin wyglądał przez okno, z rękami założonymi do tyłu. Na 
co  patrzył?  Na  głowę  Impetraza?  "Nie  zobaczę  już  głowy  Impetraza  ani  jego  cylindra,  ani 
surduta. Za sześć godzin opuszczę Bouville."  

Na  biurku  młodszego  bibliotekarza  położyłem  dwa  tomy  pożyczone  w  zeszłym 

miesiącu. Przedarł zieloną kartkę i podał mi kawałki:  
"Pan Roquentin. Proszę bardzo.  
-  Dziękuję."  Pomyślałem:  "Teraz  już  nic  im  nie  jestem  winien.  Nikomu  tutaj  nic  już  nie 
jestem winien. Pójdę za  chwilę pożegnać się z właścicielką  baru "Pod Kolejarzem".  Jestem 
wolny."  Zawahałem  się  przez  chwilę:  czy  spędzić  resztę  czasu  na  długiej  przechadzce  po 
Bouyille, zobaczyć jeszcze raz bulwar Victor Hugo, aleję Galvani, ulicę Tournebride? Ale to 

background image

 

113 

poszycie  było  tak  spokojne,  tak  czyste;  zdawało  mi  się,  że  ledwo  istnieje  i  że  Mdłości 
oszczędziły je. Usiadłem blisko pieca. Na stole leżał "Dziennik Bouyille". Wyciągnąłem rękę 
i wziąłem go.  
"Uratowany przez swojego psa.  
Pan  Dubosc,  właściciel  z  Remideron,  wracał  wczoraj  wieczorem  na  rowerze  z  targu  w 
Naugis..."  Po  mojej  stronie  usiadła  gruba  pani.  Położyła  koło  siebie  filcowy  kapelusz.  Nos 
tkwił  w  jej  twarzy  jak  nóż  w  jabłku.  Pod  nosem  mała  sprośna  dziurka  marszczyła  się 
pogardliwie. Wyjęła z torby oprawny tom, położyła łokcie na stole i oparła głowę na tłustych 
rękach. Naprzeciw mnie spał jakiś staruszek. Znałem go: był w bibliotece tego wieczoru, gdy 
się tak bałem. On też się bał, jak sądzę.  

Pomyślałem:  "Jakie to wszystko odległe." o wpół do piątej wszedł Samouk. Chętnie 

uścisnąłbym  mu  rękę,  żeby  się  z  nim  pożegnać.  Prawdopodobnie  jednak  nasze  ostatnie 
spotkanie zostawiło mu złe wspomnienia:  
ukłonił mi się z dystansem i dość daleko ode mnie położył białą paczuszkę, która zawierała 
pewnie,  jak zawsze, kromkę chleba  i tabliczkę  czekolady. Po chwili  wrócił  z  ilustrowanym 
tomem,  który  położył  obok  paczki.  Myślałem:  "Widzę  go  po  raz  ostatni."  Jutro  wieczór, 
pojutrze  wieczór,  we  wszystkie  nadchodzące  wieczory,  przyjdzie  czytać  przy  tym  stole, 
jedząc chleb i czekoladę, będzie cierpliwie kontynuował szczurze podgryzanie, będzie czytał 
dzieła  Nabaud,  Naudeau,  Nodier,  Nys,  przerywając  czasem,  żeby  za  notować  w  karnecie 
jakąś  maksymę.  A  ja  będę chodził po Paryżu, po ulicach Paryża, zobaczę  nowe twarze. Co 
może mi się przydarzyć, gdy on będzie tutaj, a lampa będzie oświecać jego zamyśloną dużą 
twarz? W porę poczułem, że o mało co nie złapałem się znów na miraż przygody. 

Wzruszyłem ramionami i wróciłem do lektury.  

"Bouyille i okolice.  
Monistiers.  
"Działalność  brygady  żandarmerii  w  roku  1932.  Starszy  sierżant  Gaspard,  komendant 
brygady w Monistiers i jego czterej żandarmi: Lagoutte, Nizan, Pierpont i Ghil nie próżnowali 
w  ciągu  roku  1932.  W  tym  czasie  dokonano  7  zbrodni,  82  przestępstw,  nałożono  159 
mandatów, 6 osób popełniło samobójstwo, wydarzyło się 15 wypadków samochodowych, w 
tym 3 śmiertelne." Jouxtebouyille.  
"Bractwo Trębaczy z Jouxtebouville.  

Dziś próba generalna, wręczenie biletów wstępu na koncert doroczny w Compostel.  

"Wręczenie Legii honorowej Merowi."  
"Turysta z Bouyille (Związek Skautów Bouville 1924):  

Dziś  wieczorem  o  20:45  comiesięczne  zebranie  w  lokalu  związku,  ulica  Ferdinand-

Byron  10,  sala  A.  Porządek  dzienny:  odczytanie  ostatniego  sprawozdania.  Korespondencja; 
doroczny  bankiet;  składki  1932;  program  wycieczek  na  marzec;  wolne  wnioski;  przyjęcia 
członków."  
"Opieka nad zwierzętami (Towarzystwo w Bouyille):  
W przyszły czwartek, od 15:00 do 17:00 sala C, ulica Ferdinand-Byron, Bouville, dyżur dla 
publiczności.  Korespondencję  kierować  do  przewodniczącego,  na  adres  klubu,  lub  aleja 
Galvani 154.  
Klub psów do obrony w Bouyille...  
Stowarzyszenie Inwalidów Wojennych w Bouyille...  
Izba Związkowa Taksów karzy...  
Komitet Przyjaciół Szkół w Bouville..."  

Weszło  dwu  młodych  chłopców  z  teczkami.  Uczniowie  z  liceum.  Korsykanin  lubi 

uczniów z liceum, gdyż może ich otaczać ojcowską opieką. Pozwala im często kręcić się na 
krzesłach i paplać, gdyż potem z satysfakcją podchodzi cichaczem, staje za nimi i wymyśla: 
"Czy  tak  się  zachowuje  dorosła  młodzież?  Jeżeli  się  to  powtórzy,  biblioteka  poskarży  się 

background image

 

114 

dyrektorowi." Jeśli zaś wymawiają się, patrzy na nich piorunującym wzrokiem: "Podajcie mi 
swoje  nazwiska."  Kieruje  także  ich  lekturami:  w  bibliotece  niektóre  tomy  są  oznaczone 
czerwonym  krzyżykiem;  to  Piekło,  prohibita:  dzieła  Gide'a,  Diderota,  Baudelaire'a,  książki 
medyczne.  Kiedy  jakiś  licealista  chce  pożyczyć  taką  książkę,  Korsykanin  kiwa  na  niego, 
bierze go w kąt i wypytuje.  

Po chwili wybucha  i  jego głos  napełnia  czytelnię:  "Są przecież  bardziej  interesujące 

książki na twój wiek. Budujące. Po pierwsze, czy odrobiłeś lekcje? W której jesteś klasie? W 
drugiej? I nie masz nic do roboty po godzinie czwartej? Twój profesor tu często przychodzi, 
powiem  mu  o  tobie."  Dwaj  młodzi  chłopcy  usadowili  się  koło  pieca.  Młodszy  miał  piękne 
brązowe włosy, skórę prawie za delikatną i bardzo małe usta, niedobre i dumne. Jego kolega, 
szeroki i muskularny, z ciemniejącym wąsem, wziął go za łokieć i półgłosem powiedział kilka 
słów. Mały brunecik nie odpowiedział, ale uśmiechnął się nieznacznie, pysznie i zarozumiale. 
Potem obaj podeszli  niedbale do półki, wybrali  jakiś słownik  i przybliżyli  się do Samouka, 
który patrzył na nich zmęczonym wzrokiem. Wyglądali, jakby nie zwracali na niego uwagi, 
ale  usiedli  przy  nim,  mały  brunecik  po  lewej  stronie  Samouka,  a  szeroki  muskularny  obok 
brunecika.  Zaczęli  zaraz  kartkować  słownik.  Samouk  przebiegł  wzrokiem  po  sali,  a  potem 
powrócił  do  lektury.  Nigdy  jeszcze  czytelnia  nie  przedstawiała  tak  spokojnego  widoku:  nie 
słyszałem  żadnego  hałasu,  prócz  urywanego  oddechu  grubej  damy,  widziałem  tylko  głowy 
pochylone  nad  książkami.  Ale  w  tej  samej  chwili  odniosłem  wrażenie,  że  wydarzy  się  coś 
nieprzyjemnego.  Wszyscy  ci  ludzie  ze  schylonymi  pilnie  głowami  zdawali  się  grać  jakąś 
komedię: kilka chwil wcześniej poczułem, jak przebiega przez nas jakiś wiew okrucieństwa.  

Skończyłem lekturę, ale nie chciałem jeszcze wychodzić.  
Czekałem udając, że czytam gazetę. Moją ciekawość i skrępowanie powiększało to, że 

inni też czekali. Wydawało mi się, że moja sąsiadka szybciej niż zazwyczaj przewraca kartki 
w książce. Upłynęło tak kilka minut, a później usłyszałem szepty. Ostrożnie uniosłem głowę. 
Dwaj chłopcy zamknęli słownik. Mały brunecik nie mówił, odwrócił twarz w prawo z miną 
pełną  szacunku  i  uwagi.  W  połowie  ukryty  za  jego  ramieniem,  blondyn  nadstawiał  ucha  i 
śmiał się po cichu. "Ale kto to mówi?", pomyślałem.  

To był Samouk. Pochylił się w stronę młodego sąsiada, patrzył mu w oczy, uśmiechał 

się  do  niego;  poruszał  wargami  i  od  czasu  do  czasu  drgały  mu  długie  rzęsy.  Nigdy  nie 
widziałem go z tym młodzieńczym wyrazem twarzy.  

Był  prawie  czarujący.  Ale  chwilami  urywał  i  rzucał  niespokojne  spojrzenie  poza 

siebie. Młody chłopiec zdawał się wprost pić jego słowa. Ta mała scenka nie miała w sobie 
nic  nadzwyczajnego  i  wracałem  już  do  lektury,  kiedy  zobaczyłem,  jak  chłopiec  przesuwa 
powoli rękę ukrytą za plecami po brzegu stołu. Zakryta w ten sposób przed oczami Samouka 
ręka,  posuwała  się  przez  chwilę,  zaczęła  macać  i  napotkawszy  ramię  grubego  blondyna, 
uszczypnęła je gwałtownie. Tamten, zbyt pochłonięty rozkoszowaniem się w ciszy słowami 
Samouka,  nie  zobaczył  przybliżającej  się  ręki.  Podskoczył  do  góry,  a  usta rozwarły  mu  się 
szeroko pod wpływem zaskoczenia i podziwu. Mały brunecik zachował minę uważną i pełną 
szacunku.  Można  by  się  zastanawiać,  czy  ta  psotna  ręka  należy  do  niego.  "Co  oni  chcą 
zrobić?",  pomyślałem.  Czułem,  że  wydarzy  się  coś  podłego,  wiedziałem  także,  że  czas 
jeszcze temu zapobiec.  

Ale nie mogłem odgadnąć, czemu mianowicie należało zapobiec. Przez chwilę miałem 

zamiar wstać, podejść do Samouka, klepnąć go po ramieniu i zacząć z nim rozmawiać. Ale w 
tej samej chwili zobaczył moje spojrzenie.  

Natychmiast  przestał  mówić  i  zagryzł  wargi  z  rozdrażnioną  miną.  Speszony  szybko 

odwróciłem wzrok, wziąłem znów gazetę, jakby nigdy nic. Tymczasem gruba dama odsunęła 
książkę i podniosła głowę. Była jak urzeczona. Poczułem jasno, że dama wybuchnie: wszyscy 
chcieli,  aby  nastąpił  wybuch.  Co  mogłem  uczynić?  Rzuciłem  okiem  na  Korsykanina:  nie 
wyglądał już przez okno, odwrócił się bokiem do nas.  

background image

 

115 

Przeszedł kwadrans. Samouk znów zaczął szeptać. Nie śmiałem już na niego patrzeć, 

ale  wyobrażałem  sobie  jego  młody  czuły  wyraz  twarzy  i  spoczywające  na  nim  ciężkie 
spojrzenia, z których nie zdawał sobie sprawy.  

W pewnej chwili usłyszałem jego śmiech, cienki i chłopięcy śmieszek. Ścisnęło mi się 

serce, tak jakby podłe wyrostki miały utopić kota.  

A  potem  nagle  szepty  ustały.  Ta  cisza  zdawała  się  tragiczna:  to  był  koniec,  wyrok 

śmierci. Schyliłem głowę nad gazetą i udawałem, że czytam; ale nie czytałem: zmarszczyłem 
brwi i podniosłem oczy tak wysoko, jak mogłem, aby spróbować dostrzec, co dzieje się w tej 
ciszy naprzeciw mnie. Odwracając lekko głowę udało mi się pochwycić coś kątem oka: była 
to ręka, mała biała ręka, która przed chwilą przesunęła się po stole. Teraz leżała swobodnie 
odwrócona, słodka i zmysłowa, miała w sobie niedbałą nagość pływaczki, wygrzewającej się 
na  słońcu.  Przybliżył  się  do  niej  z  wahaniem  brązowy  i  owłosiony  przedmiot.  Był  to  duży 
palec pożółkły od tytoniu; obok tamtej ręki uosabiał cały brak wdzięku płci męskiej.  

Zatrzymał  się  na  chwilę,  sztywny,  celując  w  stronę  kruchej  dłoni,  a  potem  nagle, 

nieśmiało  zaczął  ją głaskać. Nie  byłem zdziwiony,  byłem raczej wściekły  na Samouka:  czy 
nie mógł się powstrzymać, kretyn; nie rozumiał, na jakie niebezpieczeństwo się naraża? Miał 
tylko  jedną  szansę,  niewielką:  gdyby  położył  obie  ręce  na  stole,  po  obu  stronach  książki,  i 
siedział  zupełnie  cicho,  może  umknąłby  tym  razem  swojemu  przeznaczeniu.  Ale  ja 
wiedziałem, że mu się nie poszczęści: palec przesuwał się łagodnie, pokornie, po nieruchomej 
skórze,  ledwo  ją  muskając,  nie  ośmielając  się  dotknąć  mocniej:  tak  jakby  był  świadomy 
swojej  brzydoty.  Podniosłem  gwałtownie  głowę,  nie  mogłem  już  wytrzymać  tego  upartego 
ocierania się:  
szukałem  oczu  Samouka  i  zakaszlałem  głośno,  żeby  go  ostrzec.  Ale  on  miał  przymknięte 
oczy, uśmiechał się. Druga jego ręka zniknęła pod stołem. Młodzi chłopcy nie śmiali się już, 
byli  bardzo  bladzi.  Brunecik  zagryzł  wargi,  bał  się,  zdawał  się  zaskoczony  przez  bieg 
wydarzeń.  Nie  cofał  jednak  ręki,  trzymał  ją  dalej  na  stole,  nieruchomą,  ledwo  trochę 
zaciśniętą. 

Jego 

towarzysz 

otworzył 

usta, 

miną 

głupią 

przerażoną.  

Właśnie w tej chwili Korsykanin zaczął wrzeszczeć.  

Podszedł niedosłyszalnie i stanął za krzesłem Samouka.  
Był  cały  purpurowy,  wyglądał,  jakby  się  śmiał,  ale  oczy  mu  się  iskrzyły. 

Podskoczyłem  na  krześle,  ale  odczułem  prawie  ulgę:  oczekiwanie  było  zbyt  męczące. 
Chciałem, żeby wszystko skończyło się jak najszybciej, żeby go wyrzucono stąd, jeśli tak ma 
być, ale żeby to się skończyło. Dwaj chłopcy, bladzi jak płótno, pochwycili teczki i zniknęli w 
mgnieniu oka.  
"Wszystko widziałem - krzyczał Korsykanin pijany z wściekłości - tym razem widziałem, nie 
powie pan, że to nieprawda. Może pan powie, że to teraz, to nieprawda?  

Myśli  pan,  że  nie  widziałem  całego  triku?  Nie  mam  oczu  w  tyłku,  mój  kotku. 

Cierpliwości, mówiłem sobie, cierpliwości! Dobrze zapłaci, jak go przyłapię. Tak, dobrze pan 
za  to  zapłaci.  Znam  pana  nazwisko,  znam  adres,  może  pan  być  pewny,  że  to  sprawdziłem. 
Znam także pańskiego szefa, pana Chuillier. A to się zdziwi jutro rano, kiedy otrzyma list z 
biblioteki.  Co,  milczy  pan  -  powiedział  wywracając  oczyma  -  niech  pan  sobie  tylko  nie 
wyobraża,  że  się  na  tym  skończy.  Są  we  Francji  trybunały  dla  takich  typków  jak  pan. 
Szanowny  pan  się kształcił! Szanowny  pan uzupełniał  swoje wykształcenie! Szanowny  pan 
bez przerwy mi przeszkadzał, żeby uzyskać objaśnienia i książki.  

Niech  pan  nie  myśli,  że  przez  chwilę  w  to  wierzyłem."  Samouk  nie  wyglądał  na 

zdziwionego.  Już  od  lat  musiał  spodziewać  się  takiego  rozwiązania.  Sto  razy  musiał  sobie 
wyobrazić  to,  co  się  stanie  w  dniu,  kiedy  Korsykanin  podejdzie  cichaczem  z  tyłu,  a  jego 
wściekły  głos  zabrzmi  mu  nagle  w  uszach.  A  jednak  powracał  co  wieczór,  kontynuował 
gorączkowo  swoje  lektury,  a  także  od  czasu  do  czasu,  jak  złodziej  głaskał  białą  rękę  lub 
nawet nogę jakiegoś chłopca. Na jego twarzy odczytywałem raczej rezygnację.  

background image

 

116 

"Nie  wiem,  o  co  panu  chodzi  -  wybełkotał  -  przychodzę  tu  od  tylu  lat..."  Udawał,  że  jest 
oburzony, zdziwiony, ale bez przekonania. Dobrze wiedział, że sprawa wybuchła, że nic nie 
może już jej powstrzymać, że należało to przeżyć minuta po minucie.  
"Niech  go  pan  nie  słucha,  ja  też  widziałam"  -  powie  działa  moja  sąsiadka.  Podniosła  się 
ciężko:  "O,  nie!  Nie  pierwszy  raz  to  widzę;  w  poprzedni  poniedziałek,  nie  dalej,  też 
widziałam, ale nie chciałam nic mówić, bo nie wierzyłam swoim oczom i nie uwierzyłabym, 
że  w  bibliotece,  miejscu  poważnym,  gdzie  ludzie  przychodzą,  żeby  się  uczyć,  będą  się 
odbywać takie rzeczy, że człowiek się rumieni ze wstydu. Ja nie mam dzieci, ale żal mi tych 
matek, które posyłają swoje, żeby tu pracowały, wierzą, że dzieci są spokojne i bezpieczne, 
podczas gdy  istnieją potwory, które niczego nie  uszanują  i które przeszkadzają  im odrabiać 
lekcje." Korsykanin przybliżył się do Samouka:  
"Słyszy  pan,  co  mówi  ta  pani  -  krzyknął  mu  w  twarz  nie  musi  pan  odgrywać  komedii. 
Widziano cię, ty plugawy przyjemniaczku!  
-  Proszę  uważać  na  to,  co  pan  mówi"  -  powiedział  Samouk  z  godnością.  
To  było  w  jego  stylu.  Może  i  chciał  się  przyznać,  uciec,  ale  musiał  odegrać  swoją  rolę  do 
końca.  Nie  patrzył  na  Korsykanina,  miał  prawie  zamknięte  oczy.  Opuścił  ręce,  był 
przeraźliwie blady. A potem nagle fala krwi uderzyła mu do twarzy.  

Korsykanin dusił się z wściekłości.  

"Uważać? Świntuch! Myśli pan może, że pana nie widziałem. Śledziłem pana, mówię to. Już 
od  wielu  miesięcy  pana  śledziłem."  Samouk  wzruszył  ramionami  i  udał,  że  pogrąża  się  w 
Lekturze.  Szkarłatny,  z  oczami  pełnymi  łez,  przybrał  minę  pełną  skupienia  i  spoglądał 
uważnie na reprodukcję bizantyjskiej mozaiki.  
"Czyta  dalej,  a  to  tupet"  -  powiedziała  dama  spoglądając  na  Korsykanina.  
On  stał  niezdecydowany.  W  tym  samym  czasie  zastępca  bibliotekarza,  młody,  nieśmiały, 
dobrze  wychowany  człowiek,  którego  Korsykanin  terroryzował,  podniósł  się  wolno  zza 
biurka  i zawołał:  "Paoli, co się dzieje?" Była chwila  niepewności  i  miałem  już  nadzieję, że 
wszystko na tym się skończy. Ale Korsykanin musiał ocenić sytuację i poczuł się śmieszny. 
Zdenerwowany,  nie  wiedząc  już,  co  powiedzieć  tej  milczącej  ofierze,  uniósł  się  cały  i 
wymierzył cios pięścią w powietrzu. Samouk odwrócił się przerażony.  

Patrzył  na  Korsykanina  z  otwartymi  ustami;  z  jego  oczu  wyglądał  okropny  strach.  

"Jeśli  mnie  pan  uderzy,  wniosę  skargę  -  powiedział  z  trudem  -  chcę  wyjść  dobrowolnie." 
Teraz  ja  wstałem,  ale  było  już  za  późno:  Korsykanin  wydał  pożądliwe  stęknięcie  i  nagle 
wyrżnął pięścią w  nos Samouka. Przez  sekundę  widziałem tylko  jego oczy,  jego wspaniałe 
oczy rozszerzone z bólu i wstydu ponad rękawem i brązową pięścią. Kiedy Korsykanin cofnął 
pięść, nos Samouka sikał już krwią. Chciał podnieść ręce do twarzy, ale Korsykanin uderzył 
go jeszcze raz w kąt ust. Samouk osunął się na krześle i spojrzał przed siebie nieśmiałymi  i 
łagodnymi oczami. Krew z nosa ciekła mu na ubranie. Macał prawą ręką, żeby znaleźć swoje 
zawiniątko, a tymczasem lewą ręką próbował uparcie wytrzeć ociekający nos.  
"Wychodzę" - powiedział jakby do siebie.  

Kobieta koło mnie była blada i świeciły się jej oczy.  

"Plugawiec  -  powiedziała  -  dobrze  mu  tak."  Trzęsłem  się  z  gniewu.  Obszedłem  stół, 
chwyciłem małego Korsykanina za kołnierz i podniosłem go, wierzgał nogami: rozbiłbym go 
o stół. Zsiniał i bronił się, usiłował mnie drapać, ale krótkie ręce nie dosięgały mojej twarzy.  
Nie  mówiłem  nic,  chciałem  go  rąbnąć  w  nos  i  pokiereszować.  Zrozumiał,  podniósł  łokieć, 
żeby zasłonić twarz: byłem zadowolony, widząc że boi się. Nagle zaczął chrypieć:  
"Puść mnie, ty chamie! Ty też jesteś ciotą?" Wciąż jeszcze nie mogę zrozumieć, dlaczego go 
puściłem.  Czy  bałem  się  komplikacji?  Czy  zardzewiałem  podczas  tych  leniwych  lat  w 
Bouyille?  Dawniej  nie  wypuściłbym  go,  nie  dawszy  mu  po  zębach.  Odwróciłem  się  do 
Samouka,  który  podniósł  się  wreszcie.  Ale  unikał  mojego  wzroku;  ze  spuszczoną  głową 
poszedł zdjąć płaszcz z wieszaka. 

background image

 

117 

Bez przerwy przesuwał lewą rękę pod nosem, jakby chciał zatrzymać krwawienie. Ale 

krew  tryskała  ciągle,  bałem  się,  że  zrobi  mu  się  niedobrze.  Wymamrotał  nie  patrząc  na 
nikogo:  
"Przychodzę tutaj od lat..." Ale mały mężczyzna, ledwo znalazł się na nogach, znów owładnął 
sytuacją...  
"Wynoś się stąd - powiedział do Samouka - i żeby pańska noga tutaj nie postała, bo policja 
pana wyprowadzi." Dogoniłem Samouka na dole schodów. Byłem skrępowany, zawstydzony 
jego wstydem, nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Zdawał się nie zauważać mojej obecności.  

Wyjął wreszcie chusteczkę i coś wypluwał. Nos krwawił mu trochę mniej. 

"Niech pan pójdzie ze mną do apteki" - powiedziałem niezręcznie.  

Nie odpowiedział. Z czytelni dochodził wielki hałas.  
Na  pewno  wszyscy  zaczęli  mówić  jednocześnie.  Kobieta  wybuchnęła  piskliwym 

śmiechem.  
"Nigdy już nie będę mógł tu wrócić" - powiedział Samouk.  

Odwrócił się i bezradnym spojrzeniem ogarnął schody, wejście do czytelni. Przy tym 

ruchu  krew  spłynęła  między  kołnierzyk  a  szyję.  Usta  i  policzki  miał  pomazane  krwią.  
"Chodźmy" - powiedziałem i wziąłem go za ramię.  

Zadrżał i oswobodził się gwałtownie.  

"Niech mnie pan zostawi!  
-  Ależ  nie  może  pan  zostać  sam.  Trzeba  panu  umyć  twarz,  opatrzyć  pana."  Powtarzał:  
"Niech  mnie  pan  zostawi,  proszę  o  to,  niech  mnie  pan  zostawi."  Był  o  krok  od  ataku 
nerwowego: pozwoliłem mu się oddalić. Zachodzące słońce oświetliło na chwilę jego zgięte 
plecy, a potem zniknął. Na progu drzwi była rozpryśnięta plama krwi.  
W godzinę później  
Jest szaro, słońce zachodzi; pociąg odjeżdża za dwie godziny. Po raz pierwszy przeszedłem 
przez park  i przechadzam  się po ulicy  Boulibet. Wiem, że to jest ulica Boulibet, ale  jej  nie 
poznaję. Na ogół, kiedy  na nią wchodziłem, zdawało  mi  się, że przekraczam solidną ścianę 
rozsądku: gruba i toporna ulica Boulibet podobna była ze swoją zgoła niewdzięczną powagą, 
asfaltowaną  i  nadętą  jezdnią, do dróg państwowych, w chwili gdy przechodzą przez bogatą 
wieś i ustawiają po obu stronach na przestrzeni ponad kilometra wielkie dwupiętrowe domy.  

Nazywałem  ją  ulicą  wieśniaków  i  czarowała  mnie,  tak  była  nie  na  miejscu,  tak 

paradoksalna w handlowym porcie.  

Dzisiaj domy stoją jak zwykle, ale straciły swój wiejski wygląd: po prostu kamienice i 

nic  więcej.  W  parku  przed  chwilą  miałem  to  samo  wrażenie:  rośliny,  trawniki,  fontanna 
Oliyiera Masqueret, miały uparte miny, tak że stały się zupełnie bez wyrazu. Rozumiem: to 
miasto opuszcza mnie najpierw. Nie wyjechałem z Bouyille, ale już mnie tu nie ma. Bouville 
milknie. Wydaje  mi  się dziwne, że  muszę  jeszcze przebywać dwie godziny w tym  mieście, 
które nie troszcząc się o mnie ustawia meble i okrywa je pokrowcami, aby odkryć je w całej 
świeżości  dziś  wieczorem,  jutro,  dla  nowo  przybyłych.  Czuję  się  bardziej  zagubiony  niż 
zazwyczaj.  

Idę  kilka  kroków  i  zatrzymuję  się.  Smakuję  całkowite  zapomnienie,  w  które 

popadłem. Jestem pomiędzy dwoma miastami, jedno z nich nie zna mnie, drugie już mnie nie 
rozpoznaje.  Kto  sobie  mnie  przypomina?  Może  tęga  młoda  kobieta  w  Londynie... 
Jednakowoż,  czy  naprawdę  myśli  o  mnie?  Zresztą  jest  ten  facet,  Egipcjanin.  Wszedł  może 
właśnie  do  jej  pokoju,  wziął  ją  może  w  ramiona.  Nie  jestem  zazdrosny.  Wiem  dobrze,  że 
Anny skończyła się. Nawet jeśliby kochała go z całego serca, byłaby to miłość umarłej.  

Ja posiadałem jej pierwszą żywą miłość. Jest jednak mimo wszystko coś, co on może 

dać: rozkosz. A jeśli właśnie omdlewa i zapada w niepamięć, nie ma w niej w takim razie nic, 
co by ją wiązało ze mną.  

background image

 

118 

Doznaje rozkoszy, a ja dla niej jestem jak ktoś, kogo nie spotkała nigdy w życiu; nagle 

wyrzuciła  mnie  z  siebie,  a  cała  reszta  innych  świadomości  na  świecie  jest  także  mnie 
pozbawiona.  Jakie  to  dziwne.  Jednak  wiem  dobrze,  że  istnieję,  że  to  ja  jestem  tutaj.  
Teraz kiedy wymawiam "ja", wydaje mi się to puste. Nie udaje mi się już czuć siebie dobrze, 
tak jestem zagubiony.  

Tylko  istnienie,  które  czuje,  że  istnieje,  jeszcze  pozostaje  we  mnie  realne.  Ziewam 

łagodnie, długo. Nikt. Dla Nikogo, nie  istnieje  Antoine Roquentin. To mnie bawi.  A cóż to 
takiego Antoine Roquentin? To abstrakcja. Blade wspomnienie siebie samego chwieje się w 
mojej świadomości.  

Antoine  Roquentin...  I  nagle  Ja  blednie,  blednie  i,  stało  się,  gaśnie.  

Trzeźwa, nieruchoma, osamotniona świadomość tkwi pomiędzy  ścianami; trwa. Nikt  w niej 
już nie mieszka. Jeszcze. Świadomość.  

Przed chwilą ktoś mówił ja, mówił moja. Kto taki? Na zewnątrz były mówiące ulice, 

ze  znanym  i  kolorami  i  zapachami.  Pozostały  anonimowe  ściany,  anonimowa  świadomość. 
Oto  co  istnieje:  ściany,  a  pomiędzy  ścianami  mała  żyjąca  i  bezosobista  przezroczystość. 
Świadomość  istnieje  jak  drzewo,  jak  źdźbło  trawy.  Drzemie,  nudzi  się.  Małe  ulotne 
świadomości  zaludniają  ją  jak  ptaki  gałęzie.  Zaludniają  i  znikają.  Zagubiona,  opuszczona 
świadomość pomiędzy tymi ścianami, pod szarym niebem.  

A  oto  sens  jej  istnienia:  że  jest  świadomością,  że  jest  zbyteczna.  Rozpuszcza  się, 

rozprasza,  pragnie  się  zagubić  na  brązowej  ścianie,  wzdłuż  latarni  czy  też  tam  w  mżeniu 
wieczoru.  Ale  nigdy  nie  może  o  sobie  zapomnieć;  jest  świadomością  świadomości,  która 
zapomina  o  sobie.  Taka  już  jest.  Istnieje  zduszony  głos,  który  powiada:  "Za  dwie  godziny 
odjeżdża pociąg", i jest świadomość tego głosu.  

Jest  także  świadomość  twarzy.  Twarz  przechodzi  powoli,  pełna  krwi,  pomazana,  a 

wielkie oczy łzawią się. Nie ma jej między ścianami, nie ma jej nigdzie. Znika, zastępuje ją 
zgięta  postać  z  zakrwawioną  głową,  oddalająca  się  wolnym  krokiem,  zdająca  się 
zatrzymywać za każdym krokiem, ale nie zatrzymuje się wcale. Jest świadomość tego ciała, 
które idzie powoli mroczną ulicą. Idzie, ale nie oddala się. Nie kończy się mroczna ulica, gubi 
się w nicości. Nie biegnie między ścianami, nie ma jej nigdzie. 

I jest świadomość zduszonego głosu, który mówi: "Samouk błąka się po mieście." Nie 

po  tym  samym  mieście,  o  nie!  Samouk  idzie  pomiędzy  tymi  bezdźwięcznymi  ścianami 
dzikim miastem, które o nim nie zapomina. Są ludzie, którzy o nim myślą, Korsykanin, gruba 
dama; może nawet wszyscy w mieście.  

Jeszcze  nie  zagubił,  nie  może  zatracić  swego  ja,  tego  ja  umęczonego,  krwawiącego, 

którego nie chcieli zgładzić.  

Bolą go wargi i nos; myśli: "Boli mnie." Idzie, musi iść.  
Gdyby zatrzymał się choćby na chwilę, wysokie mury biblioteki otoczyłyby go nagle, 

zamknęły.  Pojawiłby  się  Korsykanin  i  znów  rozpoczęłaby  się  scena,  taka  sama,  we 
wszystkich  szczegółach,  a  kobieta  zaczęłaby  kpić:  "Powinno  się  skazywać  taką  hołotę  na 
ciężkie roboty".  

Nie  chce  wrócić  do  domu:  w  jego  pokoju  czeka  Korsykanin  zaprzecza,  i  kobieta,  i 

dwóch  chłopców.  "Niech  pan  idzie,  nie  widziałam  pana".  I  znów  rozpoczęłaby  się  ta  sama 
scena.  

Myśli:  "Mój Boże, gdybym tego nie zrobił, gdybym  mógł tego nie zrobić, gdyby to 

mogło  nie  być  prawdą!"  Niespokojna  twarz  przechodzi  wciąż  przed  świadomością:  
"Może  się  zabije."  Ale  nie:  ta  słodka  i  prześladowana  dusza  nie  może  myśleć  o  śmierci.  
Jest  wiedza  świadomości.  Ogląda  się  ze  wszystkich  stron,  spokojna  i  pusta  pomiędzy 
ścianami, wyzwolona od człowieka, który ją zamieszkiwał, potworna, gdyż jest nikim.  

background image

 

119 

Głos  mówi:  "Walizki  zostały  nadane.  Pociąg  odjeżdża  za  dwie  godziny."  Mury 

prześlizgują  się  z  prawej  i  lewej.  Jest  świadomość  jezdni,  świadomość  sklepu  żelaznego, 
okienek strzelniczych w koszarach i mówi głos: "To ostatni raz".  

Świadomość  Anny,  tłustej  Anny,  starej  Anny  w  jej  hotelowym  pokoju,  jest 

świadomość  cierpienia,  cierpienie  jest  świadome  pomiędzy  ciągnącymi  się  ścianami,  które 
mijają  i  nigdy  już  nie  powrócą:  "Więc  nigdy  nie  będzie  końca?"  Głos  pomiędzy  ścianami 
śpiewa  melodię  jazzu,  "Some  of  these  days".  Czy  to  się  nigdy  nie  skończy?  I  melodia 
powraca  łagodnie,  od  tyłu,  natrętnie,  by  znów  zabrzmiał  głos  i  głos  śpiewa  nie  mogąc  się 
zatrzymać,  i  ciało  idzie,  i  istnieje  świadomość  tego  wszystkiego  i  świadomość,  niestety! 
Świadomości. Ale nie ma tu nikogo, kto by cierpiał i ręce załamywał, i litował się nad sobą 
samym.  Nikogo.  To  czyste  cierpienie  na  rozstajach,  zagubione  cierpienie,  które  nie  może  o 
sobie zapomnieć. A głos mówi:  
"Oto  bar  "Pod  Kolejarzem"  i  moje  Ja  wybucha  w  świadomości,  to  ja,  Antoine  Roquentin, 
wyjeżdżam  właśnie  zaraz  do  Paryża;  przychodzę  pożegnać  się  z  właścicielką."  
"Przychodzę się z panią pożegnać.  
- Wyjeżdża pan, Antoine?  
- Przenoszę się do Paryża, trzeba coś odmienić.  
- Szczęściarz!" Jak mogłem przyciskać wargi do tej szerokiej twarzy?  
Jej  ciało  już  do  mnie  nie  należy.  Jeszcze  wczoraj  umiałbym  odgadywać  je  pod  suknią  z 
czarnej wełny. Dzisiaj suknia jest nieprzenikniona. To białe ciało z nabrzmiałymi żyłami czy 
to był sen?  
"Będziemy pana żałować - mówi właścicielka. - Nie chce się pan czegoś napić? Ja stawiam."  
Siadamy, pijemy. Trochę zniża głos.  
"Tak się do pana przyzwyczaiłam - wyraża uprzejmy żal - rozumieliśmy się.  
- Przyjadę się z panią zobaczyć.  
- Właśnie, panie Antoine. Kiedy będzie pan w Bouville, przyjdzie nas pan odwiedzić. Powie 
pan sobie: "Pójdę zobaczyć się z panią Jeanne, to jej sprawi przyjemność." To prawda, lubimy 
wiedzieć,  co  się  dzieje  z  ludźmi.  Zresztą  tutaj  ludzie  zawsze  do  nas  wracają.  Mamy 
marynarzy, prawda? pracowników 'Transatlantic'. czasami  mija dwa  lata  i nie widzi  się  ich, 
przebywają  w  Brazylii  czy  Nowym  Jorku  albo  odbywają  służbę  w  Bordeaux,  na  statku 
pocztowym. I pewnego dnia widzę ich znów. "Dzień dobry pani Jeanne."  
Pijemy po kieliszku. Może pan wierzyć  lub  nie,  ale  ja pamiętam, co zwykle zamawiają. Po 
dwu latach!  
Mówię  do  Madeleine:  "Podasz  czysty  wermut  dla  pana  Piotra.  Noilly  Cinzano  dla  pana 
Leona."  
Mówią:  "Jak  pani  to  może  pamiętać?"  "To  mój  zawód",  odpowiadam."  W  głębi  sali  siedzi 
gruby mężczyzna, który śpi z nią od niedawna. Woła ją:  
"Szefowa!"  
Wstaje:  
"Przepraszam, panie Antoine." Kelnerka podchodzi do mnie:  
"A więc opuszcza nas pan?  
- Wyjeżdżam do Paryża.  
- Mieszkałam w Paryżu - mówi dumnie. - Dwa lata.  
Pracowałam  u  Simeona.  Ale  tęskniłam  za  Bouyille."  Zastanawia  się  przez  chwilę,  a  potem 
spostrzega, że nie ma mi nic więcej do powiedzenia: 
"To 

do 

widzenia, 

panie  Antoine."  Wyciera  rękę  o  fartuch  i  podaje  mi:  

"Do  widzenia,  Madeleine."  Odchodzi.  Przysuwam  do  siebie  "Dziennik  Bouyille"  i  za  raz 
odkładam: czytałem go przecież niedawno w bibliotece, od początku do końca.  

Właścicielka nie wraca: pozwala przyjacielowi ściskać namiętnie swoje pulchne ręce.  

Pociąg odjeżdża za trzy kwadranse.  

background image

 

120 

Robię rachunki, żeby się czymś zająć.  
Tysiąc dwieście franków miesięcznie to dość chudo. Jeśli się jednak trochę ograniczę, 

powinno  wystarczyć.  Pokój  za  trzysta  franków,  piętnaście  franków  dziennie  na  jedzenie: 
zostaje czterysta pięćdziesiąt franków na pranie, drobne wydatki i kino. Bielizny i ubrania nie 
będę prędko potrzebował. Dwa garnitury  są czyste, chociaż  nieco wyświecone  na  łokciach: 
posłużą mi jeszcze przez trzy lub cztery lata, jeśli będę je szanował.  

Mój Boże? To ja mam prowadzić taki żywot grzyba?  
Co pocznę z całymi dniami? Będę się przechadzał. Usiądę w Tuileriach na żelaznym 

krzesełku - albo raczej na ławce, przez oszczędność. Będę czytał w bibliotekach. Co jeszcze? 
Raz na tydzień kino. Co jeszcze? Czy pozwolę sobie na cygaro Woltyżera w niedziele?  

Czy  będę  grał  w  krokieta  w  Ogrodzie  Luksemburskim  z  emerytami?  W  wieku 

trzydziestu lat?! Żal mi siebie samego. Są chwile, kiedy się zastanawiam, czy nie lepiej wydać 
w  ciągu  roku  trzysta  tysięcy  franków,  które  mi  zostały  -  a  potem...  Ale  co  by  mi  to  dało? 
Nowe ubrania? Kobiety? Podróże? Miałem to wszystko, a teraz już skończone, nie mam na to 
chęci:  Wiadomo, co z tego zostaje! Po roku okazałoby się, że jestem znów pusty jak dzisiaj 
bez jednego wspomnienia i słaby wobec śmierci.  

Trzydzieści lat! I 14 400 franków renty. I co miesiąc obcinanie kuponów. A przecież 

nie jestem starcem! Niech mi dadzą jakieś zajęcie, byle co... Lepiej byłoby myśleć o czymś 
innym, gdyż w tej chwili gram przed sobą samym komedię. Wiem bardzo dobrze, że nie chcę 
nic  robić:  czynić  cokolwiek  to  stwarzać  istnienie  -  a  jest  i  tak  wiele  istnienia.  
Naprawdę  jednak  wiem,  że  nie  mogę  wypuścić  pióra  z  ręki:  zdaje  mi  się,  że  będę  miał 
Mdłości,  i  zdaje  mi  się,  że  opóźniam  je  pisząc.  Piszę  więc  wszystko,  co  mi  przychodzi  do 
głowy.  

Madeleine,  która  chce  mi  sprawić  przyjemność,  woła  z  daleka  pokazując  płytę:  

"Pana  płyta,  panie  Antoine,  ta,  którą  pan  lubi,  chce  pan  posłuchać  ostatni  raz?  
- Proszę." Mówię to przez grzeczność, ale nie czuję się szczególnie usposobiony do słuchania 
melodii  jazzowych.  Posłucham  jednak,  gdyż  jak  mówi  Madeleine,  słyszę  tę  płytę  po  raz 
ostatni:  jest  bardzo  stara;  za  stara  nawet  na  prowincję;  próżno  by  jej  szukać  w  Paryżu. 
Madeleine  położy  ją  na  talerzu  od  patefonu,  będzie  się  kręcić;  stalowa  igła  będzie 
podskakiwać  i  zgrzytać  w  rowkach,  a  potem  kiedy  ją  doprowadzą  spiralą  do  środka  płyty, 
wszystko się skończy i chrapliwy głos śpiewający "Some of these days" umilknie na zawsze.  
Początek.  

I pomyśleć, że istnieją tacy idioci, którzy czerpią pociechę ze sztuki. Jak moja ciotka 

Bigeois:  "Preludia  Chopina  pomogły  mi  tak  bardzo,  kiedy  umarł  twój  wujek.  "A  sale 
koncertowe wymiotują upokorzonymi i znieważonymi, którzy usiłują z zamkniętymi oczami 
przekształcić  swoje  blade  twarze  na  anteny  odbiorcze.  Wyobrażają  sobie,  że  pochwycone 
tony  rozlewają  się  w  nich,  słodkie  i  pożywne,  i  że  ich  cierpienia  stają  się  muzyką,  jak 
cierpienia młodego Wertera; wierzą, że piękno im współczuje. Kutasy.  

Chciałbym, żeby mi powiedzieli, czy uważają, że ta muzyka jest współczująca. Przed 

chwilą  byłem  niewątpliwie  bardzo  odległy  od  błogostanu.  Na  powierzchni  dokonywałem 
obliczeń,  mechanicznie.  Pod  spodem  były  zgromadzone  wszystkie  nieprzyjemne  myśli, 
przybierające  postać  niesformułowanych  pytań,  niemych  zadziwień,  które  nie  opuszczają 
mnie  już  ani  w  dzień,  ani  w  nocy.  Myśli  o  Anny,  o  moim  zmarnowanym  życiu.  A  dalej, 
jeszcze  niżej,  Mdłości,  nieśmiałe  jak  jutrzenka.  Ale  w  tej  chwili  nie  było  muzyki,  byłem 
ponury  i  spokojny.  Wszystkie  otaczające  mnie  przedmioty  były  utworzone  z  tego  samego 
materiału, co  ja  sam, z  jakiegoś szpetnego cierpienia. Świat był tak  brzydki, poza  mną, tak 
brzydkie te brudne kieliszki  na  stolikach  i  brązowe plamy  na  lustrze, i  fartuch Madeleine,  i 
przymilna mina grubasa zakochanego w właścicielce, tak brzydkie było samo istnienie świata, 
że czułem się dobrze, jak w rodzinie.  

A teraz rozbrzmiewa melodia saksofonu. I wstydzę się.  

background image

 

121 

Narodziło się triumfujące małe cierpiątko, cierpienie-przykład. Cztery nuty saksofonu. 

Przychodzą  i  odchodzą,  zdają  się  mówić:  "Trzeba  postępować  jak  my,  cierpieć  podług 
miary." To prawda! Oczywiście, bardzo chciałbym cierpieć w ten sposób podług miary, bez 
przymilania się, bez litości nad sobą samym, z jałową czystością. Czy to jednak moja wina, że 
na  dnie  kufla  piwo  jest  letnie,  że  na  lustrze  są  brunatne  plamy,  że  jestem  zbędny,  że 
najszczersze,  najbardziej  oschłe  z  moich  cierpień  rozciąga  się  i  ciąży,  zbyt  cielesne,  a 
jednocześnie  w  zbyt  szerokiej  skórze,  jak  słoń  morski,  z  wielkimi,  wilgotnymi  i 
przejmującymi,  ale  tak  złośliwymi  oczkami?  Nie,  na  pewno  nie  można  powiedzieć,  że  jest 
współczująca  ta  diamentowa  słodkość  obracająca  się  w  kółko  ponad  płytą  i  olśniewająca 
mnie.  

Nawet nie  jest ironiczna. Obraca się  żwawo, zajęta tylko sobą; ucięła  jak kosa  mdłą 

intymność  świata,  a  teraz  obraca  się,  i  my  wszyscy,  Madeleine  i  gruby  mężczyzna, 
właścicielka, ja sam i stoliki, kanapki, poplamione lustro, kieliszki, wszyscy, którzy oddajemy 
się  istnieniu,  ponieważ  byliśmy  u  siebie,  tylko  u  siebie,  zostaliśmy  przychwyceni  na 
rozchełstaniu, na codziennym kołowrotku: wstydzę się za siebie samego i za to wszystko, co 
istnieje wobec niej.  

Ona  nie  istnieje.  To  mnie  nawet  drażni;  gdybym  wstał,  zerwał  płytę  z  talerza,  na 

którym  leży,  gdybym  ją  złamał  na  dwoje,  nie  dosięgnąłbym  jej.  Ona  jest  poza tym  zawsze 
poza  jakąś  rzeczą,  poza  głosem,  poza  nutą  skrzypiec.  Poprzez  gęstwy  i  gęstwy  istnień 
odsłania  się,  szczupła  i  zwarta,  a  kiedy  chcemy  ją  pochwycić,  napotykamy  tylko  istnienia, 
potykamy  się  o  istnienia  pozbawione  sensu.  Znajduje  się  poza  nimi:  nawet  jej  nie  słyszę, 
słyszę  jej  melodie, wibracje powietrza, które ją odsłaniają. Ona sama nie  istnieje, ponieważ 
nie jest zbędna: to cała reszta jest zbędna w stosunku do niej. Ona jest.  

I ja także chciałem być. A nawet nie chciałem niczego więcej; oto przewodnie słowo 

mego życia: w głębi tych wszystkich usiłowań, które wydawały się bez związku, odnajduję to 
samo  pragnienie:  wypędzić  istnienie  poza  mnie,  obrać  chwile  z  tłuszczu,  poskręcać, 
wysuszyć, samemu oczyścić się, stwardnieć, aby wydać wreszcie czysty i precyzyjny ton nuty 
saksofonu.  To  nawet  mogłoby  stać  się  przypowieścią:  był  kiedyś  biedak,  który  pomylił 
światy.  Istniał  jak  tylu  innych  ludzi  w  świecie  parków,  barów,  miast  handlowych,  a  chciał 
sobie wmówić, że żyje gdzie indziej, poza płótnem obrazów z dożami Tintoretta, z dzielnymi 
Florentyńczykami  Gozzoli,  poza  stronicami  książek  z  Fabrycym  del  Dongo  i  Julianem 
Sorelem,  poza  płytami  patefonu  z  przeciągłymi  skargami  jazzu.  Robił  z  siebie  idiotę,  ale 
nagle zrozumiał  i oczy  mu  się otwarły, zobaczył, że karty są źle rozdane:  w rzeczywistości 
znajdował  się  w  bistro  przed  kuflem  letniego  piwa.  Wpadł  w  przygnębienie,  siedząc  na 
kanapce; zaczął myśleć: jestem idiotą.  

I w tej właśnie chwili z drugiej strony istnienia, w tym drugim świecie, który można 

ujrzeć z daleka, choć nie  można  się do niego nigdy przybliżyć, zaczęła tańczyć  melodyjka, 
zaczęła śpiewać: " Trzeba czynić jak ja; trzeba cierpieć do taktu." Głos śpiewa:  
Some of these days You'll miss me honey.  

Płyta  musi  być  porysowana  w  tym  miejscu,  bo  wydobywa  się  dziwny  hałas.  I  coś 

ściska za serce: że melodia nie została zupełnie uszkodzona przez ten kaszelek igły na płycie. 
Jest tak daleko - tak daleko poza tym.  

Rozumiem  i  to  także:  płyta  rysuje  się  i  zużywa,  śpiewaczka  już  może  nie  żyje.  Ja 

wyjdę  za  chwilę  i  wsiądę  do  pociągu.  Ale  poza  kimś  istniejącym,  co  spada  z  jednej 
teraźniejszości w drugą, bez przeszłości, bez przyszłości, poza tymi tonami, które rozkładają 
się codziennie, łuszczą i ześlizgują ku śmierci, melodia pozostaje niezmienna, młoda i zwarta, 
jak bez litosny świadek.  

Głos  umilkł.  Płyta  jeszcze  trochę  chrypi,  a  potem  zatrzymuje  się.  Kawiarnia 

oswobodzona z natarczywego snu przeżuwa i smakuje rozkosz tego, że istnieje. Właścicielce 
krew  uderzyła  do  twarzy,  wali  nowego  przyjaciela  po  białych  tłustych  policzkach,  ale  nie 

background image

 

122 

nabiegają krwią. Policzki umarłego. Siedzę bez ruchu, prawie zasypiam. Za kwadrans będę w 
pociągu, ale nie myślę o tym. Myślę o skonanym Amerykaninie, z gęstymi czarnymi brwiami, 
który  dusi  się  od  gorąca,  na  dwudziestym  piętrze  domu  w  Nowym  Jorku.  Ponad  Nowym 
Jorkiem niebo żarzy się, błękit zajął się płomieniem, wielkie żółte płomienie liżą dachy.  

Chłopcy z Brooklynu ustawiają się w kąpielówkach pod hydrantami. Ciemny pokój na 

dwudziestym piętrze smaży się na wielkim ogniu. Amerykanin z czarnymi brwiami wzdycha, 
sapie  i  pot  ścieka  mu  po  policzkach.  Siedzi  w  samej  koszuli  przed  fortepianem;  ma  smak 
dymu w ustach i niewyraźną zjawę melodii w głowie.  

"Some  of  these  days."  Za  godzinę  przyjdzie  Tom  z  przytroczoną  z  tyłu  do  paska 

płaską manierką; zwalą się wtedy obaj w skórzane fotele i będą pić alkohol wielkimi łykami, i 
ogień  niebieski  zapali  ich  gardła,  poczują  ciężar  ogromnego  upalnego  snu.  Ale  najpierw 
trzeba zanotować tę melodię. "Some of these days." Spocona ręka bierze ołówek z fortepianu.  

"Some  of  these  days  you'll  miss  me  honey."  Tak  się  to odbyło.  Tak  albo  inaczej,  to 

nieważne. Tak właśnie się  narodziła, wybrała zużyte ciało tego żyda o czarnych  jak węgiel 
brwiach,  żeby  się  narodzić.  Trzymał  miękko  ołówek,  a  krople  potu  spadały  z  jego 
upierścienionych  palców  na  papier.  A  dlaczego  nie  ja?  Dlaczego  trzeba  było  akurat  tego 
wielkiego  wołu,  pełnego  brunatnego  piwska  i  alkoholu,  aby  mógł  się  spełnić  ten  cud.  
"Madeleine, możesz jeszcze raz puścić płytę? Ostatni raz, już wychodzę." Madeleine zaczyna 
się śmiać. Kręci rączką i oto rozpoczyna się znów. Ale nie myślę już o sobie. Myślę o tym 
facecie  stamtąd,  który  skomponował  tę  melodię,  w  lipcowy  dzień,  w  gęstym  upale  swego 
pokoju.  Usiłuję  myśleć  o  nim  poprzez  melodię,  poprzez  białe  i  cierpkie  tony  saksofonu. 
Zrobił  to.  Miał  kłopoty,  nie  wszystko  układało  mu  się:  rachunki  do  zapłacenia  -  musiała 
gdzieś  być  także  jakaś  kobieta,  która  nie  myślała  o  nim  tak,  jakby  sobie  tego  życzył  -  a 
wreszcie ta okropna fala upału, przekształcająca ludzi w kałuże topiącego się tłuszczu.  

Wszystko to nie ma nic z piękna ani chwały. Ale kiedy słyszę piosenkę i myślę, że to 

ten  facet  ją  ułożył,  jego  cierpienie  i  oddech  wydają  mi  się...  przejmujące.  Miał  szczęście.  
Nie umiał zresztą zdać sobie z tego sprawy. Musiał myśleć: przy odrobinie szczęścia ta rzecz 
może mi przynieść pięćdziesiąt dolarów.  

Proszę,  po  raz  pierwszy  od  wielu  lat  jakiś  mężczyzna  wydaje  mi  się  przejmujący. 

Chciałbym coś wiedzieć o tym facecie. Nie z powodu humanizmu: wręcz odwrotnie. Dlatego, 
że to zrobił. Nie mam chęci go poznać zresztą chyba już nie żyje. Tylko żeby dowiedzieć się 
o  nim  kilku  szczegółów  i  móc  o  nim  myśleć,  od  czasu  do  czasu.  
No, myślę, że by go to ani grzało, ani słuchając tej płyty, ziębiło, gdyby mu powiedzieć, temu 
facetowi, że w siódmym mieście Francji, niedaleko dworca, ktoś o nim myśli.  

Ale  ja  będąc  na  jego  miejscu,  byłbym  szczęśliwy,  zazdroszczę  mu.  Trzeba  już  iść. 

Podnoszę  się,  ale  przez  chwilę  stoję,  niezdecydowany,  chciałbym  usłyszeć  śpiew  Murzyna. 
Po raz ostatni.  
Śpiewa. Dwoje, którzy ocaleli: żyd i Murzynka. Ocaleni.  
Uważali może, że zginęli całkowicie, zatopieni w istnieniu.  

A przecież o mnie nikt nie mógłby myśleć, jak ja myślę o nich, z taką słodyczą. Nikt, 

nawet  Anny.  Są  dla  mnie  trochę  jak  umarli,  trochę  jak  bohaterowie  powieści;  obmyli  się  z 
grzechu istnienia. Nie do końca, oczywiście - ale na tyle, na ile człowiek może to zrobić. Ta 
myśl poruszyła  mnie nagle, gdyż zupełnie na to nie  liczyłem.  Czuję, że coś nieśmiało się o 
mnie ociera i nie chcę się poruszyć, ponieważ boję się, żeby się nie oddaliło. Coś, czego już 
zgoła nie odczuwałem: rodzaj radości.  

Murzynka śpiewa. Można więc uzasadnić swoje istnienie? Choćby trochę? Czuję się 

niesłychanie onieśmielony.  

Nie  znaczy  to,  że  mam  wielką  nadzieję.  Czuję  się  jednak  jak  facet  zmarznięty  do 

szpiku  kości,  który  jechał  wśród  zadymki  i  nagle  wszedł  do  ciepłego  pokoju.  Myślę,  że 

background image

 

123 

stanąłby  nieruchomo  koło  drzwi,  jeszcze  zmarznięty,  a  po  ciele  przebiegałyby  mu  powolne 
dreszcze.  
Some of these days You'll miss me honey.  

Czy  nie  mógłbym spróbować.., Oczywiście,  nie  chodziłoby o piosenkę... ale czy  nie 

potrafiłbym w innej dziedzinie?..  

To musi  być książka:  nic  innego  nie umiem robić. Ale  nie książka  historyczna, tam 

traktuje  się  o  tym,  co  istniało  nigdy,  ktoś  istniejący  nie  może  uzasadnić  istnienia  innego 
istniejącego.  Moim  błędem  była  chęć  wskrzeszenia  pana  de  Rollebon.  Inny  rodzaj  książki. 
Nie  wiem  dobrze  jaki  powinno  się  jednak  zgadywać  poza  wydrukowanymi  słowami,  poza 
stronicami,  jakąś  rzecz  nie  istniejącą,  która  byłaby  ponad  istnieniem.  Historia  na  przykład, 
jaka  nie  może  się  wydarzyć,  przygoda.  Powinna  być  piękna  i  twarda  jak  stal  i  powinna 
zawstydzać ludzi z powodu ich istnienia.  

Wychodzę,  sam  nie  wiem,  co  myśleć.  Nie  śmiem  powziąć  decyzji.  Gdybym  był 

pewien,  że  mam  talent...  Ale  nigdy  nigdy  nie  napisałem  nic  w  tym  rodzaju;  artykuły 
historyczne,  tak  -  jak  najbardziej.  Książka.  Powieść.  I  byliby  ludzie,  którzy  by  ją  czytali  i 
mówili:  "To  Antoine  Roquentin  ją  napisał,  taki  rudy  facet,  który  przesiadywał  w 
kawiarniach." I pomyśleliby o moim życiu, jak ja myślę o życiu tej Murzynki:  jak o czymś 
cennym i po części legendarnym. Książka. Oczywiście najpierw byłaby to tylko praca nudna i 
żmudna, ale nie przeszkodziłoby mi to istnieć i czuć, że istnieję. Przyszedłby jednak moment, 
w  którym  książka  byłaby  już  napisana,  byłaby  już  poza  mną  i  myślę,  że  trochę  światła 
rozjaśniłoby moją przeszłość. Może wtedy, poprzez to światło, mógłbym przypominać sobie 
własne  życie  bez  odrazy.  Może  pewnego  dnia  myśląc  właśnie  o  tej  godzinie,  o  tej  ponurej 
godzinie,  gdy  stoję  skulony  i  czekam  na  chwilę,  kiedy  trzeba  będzie  wejść  do  pociągu, 
poczułbym, że serce bije mi szybciej i że mogę sobie powiedzieć: "To właśnie tamtego dnia, 
o  tamtej  godzinie,  wszystko  się  zaczęło."  I  udałoby  mi  się  -  w  odniesieniu  do  przeszłości, 
tylko przeszłości - zaakceptować siebie.  

Zapada  noc.  Na  pierwszym  piętrze  hotelu  "Printania"  zapaliło  się  światło  w  dwu 

oknach. Od budowy nowego dworca niesie się zapach mokrego drzewa: będzie jutro padać w 
Bouyille.  

 

 
 
 
 
 
 
ocr, korekta, usieciowanie: bujnos  
celulozową wersję udostępnił: ryży  
Tytuł oryginału "LA NAUSEE"  
Obwolutę projektował WOJCIECH FREUDENREICH  
@ 1938 Editions Gallimard  
PRINTED IN POLAND  
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974 r. Wydanie pierwsze. Nakład 20.000 + 
290 egz. Ark.  
wyd. 13,1. Ark. druk. 15,25. Papier sat. kl. IV , 65 g, format 82 x 104/32. Oddano do 
składania w marcu 1974 r. Podpisano do druku w sierpniu 1974. Druk ukończono we 
wrześniu 1974 r Wrocławska Drukarnia Dziełowa we Wrocławiu. Nr zam. 178/A. W -114 
Cena zł 40.-