Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Aleksander Gabrusiewicz
POŻYCZYĆ
NARZECZONĄ
I UMRZEĆ
Wczesna jesień tego roku była wyjątkowo ciepła, jak gdyby przyroda chciała potwierdzić
dobrą opinię o polskim babim lecie. Mimo popołudnia na lotnisku było prawie upalnie i
mechanikom bardzo już nie chciało się pracować. Sezon trwał w pełni, a do zmierzchu
pozostało jeszcze trochę czasu.
- To co, panie inżynierze, dzisiaj szykujemy „jaka"?
Szef mechaników - Bartkowiak zwrócił się do mężczyzny, który właśnie wszedł do
hangaru. Ubrany był w krótką, podniszczoną skórzaną kurtkę lotniczą z przewieszoną przez
ramię raportówką.
- Tak. Dawno już co prawda na tym truposzu nie latałem, ale potrenować lądowanie na
punkt akurat na nim można.
Wkrótce zbliżały się okręgowe zawody samolotowe i inżynier Ryszard Wolniak kilka
razy w tygodniu zjawiał się na lotnisku. Pomimo dobiegającej czterdziestki ciągle zaliczał się
do „ścisłej czołówki krajowych pilotów", jak określał to pewien dziennikarz sportowy.
Samolot wytoczono z hangaru. Bartkowiak sprawdzał jeszcze iskrownik, więc Wolniak
zapalił papierosa, niecierpliwym gestem gasząc zapałkę.
- Może pan kołować na start - rzekł mechanik zeskakując ze skrzydła.
- Dzisiaj to kawałek drogi - Wolniak spojrzał na rękaw - wieje z przeciwnej strony.
Trzeba będzie podjechać aż pod tamta kępę brzózek...
- Po co tak daleko, miejsca starczy i z połowy lotniska.
Wolniak w kabinie starannie dopinał hełmofon. Na moment schylił się poniżej owiewki
kabiny, widocznie poprawiał coś przy orczyku. Szef chwycił za śmigło i po chwili silnik
pulsował rytmicznie. Przez pewien czas trwało rozgrzewanie motoru, zanim maszyna z wolna
ruszyła na przeciwległy skraj lotniska. Mimo sugestii szefa mechaników „jak” podkołował aż
pod brzezinę, gdzie powoli obrócił się dziobem pod wiatr i zatrzymał.
- Czemu on nie startuje? - zdziwiony szef zwrócił się do swego pomocnika.
- Pewnie czeka na pozwolenie z wieży.
- Tak długo?
Rozległ się wreszcie głośniejszy warkot i samolot ruszył nabierając szybkości. Poderwał
ogon i po chwili był już w powietrzu.
- Coś musiało zdenerwować Wolniaka - pokiwał głową pan Janek - ostro idzie w górę.
- Moim zdaniem takie świece mogą się źle skończyć.
Maszyna dochodziła gdzieś do dwustu metrów i przechyliła się na prawe skrzydło, żeby
okrążyć lotnisko, kiedy nagle, jakby napotkawszy jakąś niewidzialną przeszkodę, bezwładnie
zwaliła się na plecy. Mechanicy stali z otwartymi ustami nie mogąc wykrztusić słowa. „Jak"
zrobił dwie zwitki i pół trzeciej, gdy rozległ się huk eksplozji i płomień wystrzelił w górę na
kilkanaście metrów.
- Rany boskie, Janek, po samochód, prędko!
Kiedy mechanicy wraz z dyżurnym lotniska dojechali na miejsce wypadku terenowym
gazikiem - wóz strażacki musiał pokonać kawał świeżo zaoranego pola - nie było już co ani
tym bardziej kogo ratować. Pogruchotane szczątki kadłuba i prawego skrzydła paliły się
jeszcze - lewe leżało o kilka metrów dalej - a żar bił taki, że nie można było bliżej podejść.
* * *
W „Niespodziance" było jak zwykle tłoczno o tej porze, ale nie przeszkadzało to
efektownej, długonogiej i jasnowłosej dziewczynie powszechnie zwanej Panonią. Przezwisko
to wzięło się ponoć stąd, że zawsze skwapliwie podkreślała swój panieński stan, wyrażając
tym samym dezaprobatę dla łatwych do zdobycia mężatek.
Panonia siedziała przy służbowym stoliku kelnerek i denerwowała się bardzo. Należała
bowiem do osób, którym brak pieniędzy bardzo przeszkadza żyć. Wprawdzie letnia eskapada
na Wybrzeże, a potem do Zakopanego z pewnym zasobnym, finansowo obywatelem USA
polskiego pochodzenia przyniosła jej profit w postaci paru wąskich banknotów z wizerunkami
różnych prezydentów Stanów Zjednoczonych, ale to było mało.
Już niedługo powinien zjawić się tu Wiesiek, zwany Długim, wraz z kumplami, a Izy nie
ma. Panonia niecierpliwiła się oczekując na swą dawną koleżankę, Izę Kamińską. Po półtorej
godzinie podeszła do automatu w szatni i zatelefonowała do szpitala, w którym pracowała
Kamińska, ale okazało że dzisiaj ona nie ma dyżuru.
* * *
Porządek posiedzenia Rady Wydziału Humanistycznego przewidywał referat adiunkta
katedry literatury Janusza Wilmańskiego. Ponieważ adiunkt w ogóle na posiedzenie nie
przyszedł, dziekan Hering zainteresował się jego nieobecnością, wysyłając jednego ze
studentów na poszukiwanie. Wyszło wówczas na jaw, że od dwóch dni Wilmańskiego nie
widziano na uczelni, mimo iż miał zajęcia programowe z drugim i trzecim rokiem filologii,
do których zazwyczaj podchodził bardzo sumiennie. Indagowana telefonicznie o niego
właścicielka mieszkania, u której Wilmański wynajmował pokój, również nie potrafiła nic
powiedzieć. Sama zaniepokojona była jego nieobecnością, zwykle bowiem informował ją o
każdym wyjeździe (bez przeszkód mogła wtedy sprzątnąć pokój swego sublokatora).
Ktoś z zebranych zastanawiał się nad możliwością wyjazdu Wilmańskiego w góry -
wycieczki wysokogórskie były ulubioną formą wypoczynku adiunkta - ktoś inny wspomniał o
jego niedawnym rozwodzie, związanych z nim przeżyciach i w konsekwencji (co było
tajemnicą poliszynela) skłonnością do kieliszka.
Dziekan jednak wykluczył pijaństwo twierdząc, że od pewnego czasu nie wchodzi to w
rachubę.
Postanowiono rozpocząć poszukiwania po szpitalach, skontaktować się z rodziną, a w
ostateczności powiadomić władze.
Po krótkiej przerwie zajęto się następnym punktem porządku dziennego.
* * *
Śmierć inżyniera Wolniaka wywołała wielkie poruszenie w Fabryce Aparatury
Precyzyjnej!
Całe biuro następnego dnia po wypadku o niczym innym nie mówiło, czemu trudno się
dziwić. W gabinecie dyrektora Kaczmarka zebrał się aktyw zakładowy.
Rozpoczął dyrektor:
- Przykro mi, towarzysze, że taka okoliczność zmusiła nas do zebrania się w tym gronie.
Znaliśmy wszyscy dobrze inżyniera Wolniaka, chociaż pracował u nas dopiero dwa lata. Ale
już w tym czasie dał się poznać jako ofiarny pracownik. uczynny kolega... (w tym miejscu
Kaczmarek uświadomił sobie, że nie przemawia na pogrzebie, tylko wśród swego aktywu).
Czy znalazł się ktoś z jego rodziny?
Kadrowiec zerknął do teczki osobowej:
- Po długich poszukiwaniach telefonicznych odnaleźliśmy jedynie ciotkę mieszkającą o
trzysta kilometrów stąd. Jest to staruszka, niestety częściowo sparaliżowana i w dodatku
przebywająca w domu opieki.
- Tak przypuszczałem. Na nas więc spoczywa obowiązek organizacji pogrzebu.
Zreferujcie koleżanko Wcisła, co postanowiono w tej sprawie.
Przewodnicząca rady zakładowej zaczęła swoim wysokim, dziewczęcym głosikiem:
- A więc tak. Miejsce na cmentarzu komunalnym załatwione. Trumna na samochodzie
ciężarowym z opuszczonymi burtami. Przed samochodem orkiestra zakładowa i poczet
sztandarowy. Oczywiście wieńce od dyrekcji i organizacji społecznych, które poniesie
młodzież z naszej szkoły przyzakładowej. Również poduszki z odznaczeniami...
- No, tak wiele to on tych odznaczeń nie miał zauważył prezes NOT-u.
- Miał srebrny krzyż zasługi - stwierdził dyrektor.
- Ja bardzo przepraszam - w uchylonych drzwiach ukazała się głowa asystenta dyrektora,
magistra Piaska - ale sprawa jest pilna, panie dyrektorze...
- Czy aż tak pilna, że musi pan nam przerywać ważne zebranie?
- Niestety tak...
Gdy obydwaj znaleźli się w przyległej sali konferencyjnej, magister Piasek aż płonął z
podniecenia:
- Nie ma, panie dyrektorze, nigdzie nie ma!
- O cóż, na Boga Ojca, chodzi?
- No, jak to o co? O projekt tego wynalazku. Przecież Wolniak był w zespole inżyniera
Kutrzeby, który opracowywał nowy typ leledefektoskopu. Dziś pan Kutrzeba zajrzał do szafy
pancernej, potrzebny mu był jakiś rysunek. Otwiera szafę, a rysunków nie ma. Ani rysunków,
ani dokumentacji ze wszystkimi wyliczeniami. Sekretarka mówi, że przedwczoraj Wolniak
prosił ją o klucz od szafy, bo chciał sprawdzić jeszcze jakieś wyliczenia. Potem ona wyszła, a
kiedy wróciła, to klucz leżał w jej szufladzie.
- Takie sprawy - zasępił się dyrektor.
- Więc co robimy?
- A Wolniak nie zostawił gdzieś u siebie zapasowego klucza do swojej kawalerki?
- Pomyślałem już o tym, panie dyrektorze. Nigdzie go nie zauważyłem, w sekretariacie
też nie zostawił.
- Czy miał taki zwyczaj?
- Owszem. Czasami, kiedy wyjeżdżał w delegację, zostawiał klucz, po który zgłaszał się
jego przyjaciel.
- Trudno. Trzeba zawiadomić milicję i jak najszybciej dostać się do jego mieszkania. Ta
dokumentacja powinna tam być, bo przecież kradzież z biura nie wchodzi w rachubę,
prawda?
- Absolutnie nie, panie dyrektorze.
- No to niech pan dzwoni, gdzie trzeba.
* * *
Prokurator Marcisz, uważnie studiował kilkunastostronicowy protokół komisji
powypadkowej, wnosząc tu ówdzie poprawki; dokument w dniu dzisiejszym miał być
doręczony prokuratorowi rejonowemu.
„Zwłoki całkiem zwęglone... Zachowały się jedynie fragmenty skórzanej kurtki lotniczej
denata i kilka metalowych przedmiotów: długopis, scyzoryk, zapalniczka, klucz... Samolot
spłonął niemal doszczętnie z wyjątkiem lewego płatu, który leżał o dziewięć metrów od
kadłuba prawdopodobnie odrzucony na tę odległość przy uderzeniu prawym skrzydłem i
dziobem o ziemię. Z zeznania mechaników wynika, że maszyna zbyt szybko nabierała
wysokości, co mogło spowodować przekroczenie siły uciągu silnika, a w związku z tym
wpadnięcie w korkociąg... Zastanawia jedynie fakt, dlaczego tak doświadczony pilot, jak
Wolniak, nie wyprowadził samolotu po pierwszej zwitce do lotu poziomego... Można to
tłumaczyć nagłym zasłabnięciem pilota albo zablokowaniem sterów. Faktu tego nie da się
jednak stwierdzić ze względu na stopień zniszczenia maszyny... Identyfikacji zwłok dokonali
pracownicy Aeroklubu.
Szef mechaników Tadeusz Bartkowiak i starszy mechanik Jan Czuła...”
* * *
Kapitan Skrobot siedział w komendzie w jednym pokoju z porucznikiem Żywieckim i
choć formalnie był jego zwierzchnikiem, to nawet najbystrzejszy obserwator nie domyśliłby
się rodzaju współzależności służbowej między nimi, pracowali bowiem ze sobą od wielu lat i
łączyły ich więzy przyjaźni. Skrobot był niezbyt wysoki, lecz dobrze zbudowany i żywy jak
iskra. Żywiecki stanowił jego przeciwieństwo: wysoki i chudy, a z usposobienia flegmatyk.
Rozmowę przyjaciół przerwał dzwonek telefonu:
- Kapitan Skrobot, słucham. Tak jest, obywatelu pułkowniku. Tak. Rozumiem, pilne.
Zaraz tam pojedzie porucznik Żywiecki. Jaka fabryka? Aha, Aparatury Precyzyjnej,
rozumiem.
- Już mnie w coś wrobiłeś?
- Głupstwo, staruszku. W FAP-ie zginęły jakieś ważne dokumenty. Pojedziesz tam i od
dyrektora dowiesz się szczegółów. Po wczorajszych imieninach jazda samochodem raczej by
mi nie służyła. Rozumiesz?
Żywiecki wyjechał, a Skrobot poszedł do sekretariatu załatwić jakieś papierkowe sprawy.
Gdy wrócił po dwu godzinach, telefon dzwonił jak oszalały:
- Tu Żywiecki. Słuchaj Witek, zbieraj ekipę i przyjeżdżaj natychmiast, chociaż nie lubisz
dziś samochodu.
- A co się stało?
- Śmiertelny wypadek. I to dość zagadkowy. Aha, zamelduj staremu, może zajmie się tym
kto inny.
- Marne szanse, ale zamelduję. Jaki adres?
- Konopnickiej 26a, wieżowiec, trochę cofnięty od ulicy, czwarte piętro, mieszkania 39.
- W porządku.
Wizyta w gabinecie szefa i zebranie ekipy dochodzeniowej nie trwało dłużej niż 15
minut. Nyska z trudem przeciskała się zatłoczonymi o tej porze ulicami miasta.
Żywiecki przywitał go w przedpokoju:
- Stary, historia jak w kiepskim kryminale. Trup w wannie, przystojna, młoda
dziewczyna...
- Chwileczkę, po kolei, bo nic do mnie nie dociera...
- Dobra, zobacz najpierw denatkę i niech technicy i fotograf przystąpią do roboty, a ja ci
zreferuję sprawę.
Skrobot obejrzał zwłoki. Dziewczyna o krótkich, ciemnych włosach zanurzona była w
wodzie po oczy. Lewa ręka spoczywała na brzegu wanny, prawa natomiast, luźno zanurzona
była w wodzie. Długie nogi miała podkurczone, tak że kolana wystawały nad obrzeże wanny.
Cała sylwetka, niewielkie, lecz kształtne piersi i płaski brzuch świadczyły, że musiała być
bardzo zgrabna. Zanurzył rękę w wodzie: była chłodna, chociaż nie tak zimna, jak świeżo
puszczona z kranu.
Technik zbierał odciski palców z kranu, klamek i różnych przedmiotów w pokoju.
Fotograf błyskał fleszem.
- No dobra, jak to skończycie, wracajcie do firmy i przyślijcie karetkę, żeby zabrała
zwłoki do Zakładu Medycyny Sądowej. A ty, Romek, mów po kolei.
- Przyjechałem do tego FAP-u, to znaczy Fabryki Aparatury Precyzyjnej. Tam dyrektor
Kaczmarek poinformował mnie, że wczoraj około godziny 16:30 zdarzył się wypadek
lotniczy. W katastrofie zginął ich pracownik, pilot amator, magister inżynier Ryszard
Wolniak, lat 38, kawaler nie mający żadnej bliższej rodziny. Od swego asystenta, magistra
Piaska, dyrektor dowiedział się o zaginięciu dokumentacji pewnego wynalazku. Chodzi o
jakiś supernowoczesny przyrząd do wykrywania ukrytych wad metali. Pracował nad tym
czteroosobowy zespół, którego członkiem był miedzy innymi Wolniak. Wypytywali
wszystkich mogących mieć styczność z tymi dokumentami, ale nikt o niczym nie wiedział.
Sekretarka oświadczyła, iż dala kilka dni temu klucze od szafy z dokumentami Wolniakowi.
Pod koniec pracy klucze leżały w jej szufladzie, ale wtedy nikt nie sprawdzał, czy nic w niej
nie zabrakło...
- Streszczaj się. Więc jesteśmy w tej chwili w mieszkaniu Wolniaka?
- Oczywiście. A streszczać się nie mogę, bo to wszystko jest ważne. Więc postanowili
dostać się do tej kawalerki przy pomocy milicji. Proponowałem dzielnicowego, ale przekonali
mnie, że skoro już jestem, to mogę pojechać. No i dobrze się stało. Przyjeżdżamy tutaj,
wchodzimy na górę, ślusarz chce przystępować do roboty, bo zabrali ze sobą ślusarza do
sforsowania drzwi, ten łapie za klamkę... I okazuje się, że mieszkanie jest otwarte!
Zaczęliśmy przetrząsać ten pokój, a dyrektor zajrzał do łazienki i tam doznał szoku, czemu się
specjalnie nie dziwię. Ale do rzeczy. W kuchence na stole leżała torebka denatki. Z dowodu
wynika, że nazywa się Izabela Kamińska, ma 22 lata, wzrost 163 cm, bez znaków
szczególnych. Urodzona i zameldowana na stałe we wsi Zawady Dolne, ojciec Józef, matka
Zofia z domu Mariańska. Adres obecny - Szpital Wojewódzki, ulica Moniuszki.
- Mieszka w szpitalu?
- Tak. W legitymacji służbowej stwierdza się, że pracuje tam jako laborantka medyczna.
Widocznie szpital dysponuje jakimiś mieszkaniami.
- Czy to dziewczyna Wolniaka?
- Niewykluczone. W każdym razie przed znalezieniem torebki Kaczmarek dziewczynę
rozpoznał, „to przecież panna Iza" wystękał, kiedy po szoku przyszedł trochę do siebie.
Pytam więc, skąd ją zna. Otóż poznał ją w towarzystwie Wolniaka i jego kolegi, kiedy raz w
restauracji przysiadł się do nich, żeby zjeść obiad. Zamienili wówczas tylko parę zdań, ale w
jakiś czas potem, znów ją widział na ulicy, tym razem w towarzystwie samego Wolniaka. A.
w biurze, przy jakiejś okazji, zwierzył się Kaczmarkowi, że czasem wypożycza swoje
mieszkanie Izie i jej sympatii, czyli swemu przyjacielowi... Zaraz, gdzieś zanotowałem to
nazwisko... Aha, jest. Janusz Wilmański.
- Kto jeszcze był tu z wami?
- Sekretarz POP i asystent dyrektora.
- Gdzie oni są teraz?
- Kazałem im wracać do fabryki, żeby tu nie przeszkadzali i nie pozacierali śladów, jeśli
jeszcze są jakieś. Mają czekać na telefon od nas.
- Słusznie. Ale dziś już za późno na rozmowę, więc zadzwoń i umów się na jutro. My
tymczasem, zanim przyjedzie karetka, rozejrzymy się trochę po mieszkaniu. Może uda się
trafić na ślad tej dokumentacji.
- Kiedy znaleźliśmy zwłoki, to już po telefonie do ciebie, nie bardzo miałem czas na
poszukiwania, w każdym razie na pierwszy rzut oka nic nie było widać. O, tu jest zawartość
torebki Kamińskiej. Portmonetka, 230 złotych - setka papierowa, a reszta w bilonie,
chusteczka, napoczęta paczka klubowych, klucze na kółku...
- Zobacz, czy któryś z nich przypadkiem nie pasuje do tego mieszkania.
Porucznik Żywiecki chwilę manipulował przy zamku.
- Zgadza się. Jeden „yalowski" jest od tych drzwi.
- Zatem panienka musiała być tu częstym gościem.
- Tak by wyglądało.
Tymczasem dwaj sanitariusze zabrali szczelnie okryte prześcieradłem zwłoki do karetki,
a kierownik Zakładu Medycyny Sądowej, po telefonie Skrobota, obiecał dostarczyć wynik
sekcji następnego dnia po południu.
W mieszkaniu był bałagan. Różne części męskiej garderoby leżały porozrzucane po
całym pokoju. Pokój miał powierzchnię nie większą niż 20 metrów kwadratowych - łącznie z
wnęką na tapczan. Naprzeciw wejścia z przedpokoju - okno i drzwi balkonowe. Po lewej ich
stronie kuchnia klitka, z której następnie wchodziło się do łazienki. Umeblowanie było raczej
skromne. Na całej długości jedynej „ustawnej" ściany, regał z odkładanym blatem biurka,
niski stół, dwa fotele i dwa taborety-pufy. We wnęce dwuosobowa wygodna wersalka, a pod
oknem telewizor.
Poszukiwania nie dały żadnego wyniku. Poza owymi kluczami nie natrafiono na żadne
ślady. Nie było ani rysunków czy opisu projektu wynalazku, ani żadnych notatek związanych
z pracą, zawodową Wolniaka. Na półce regału znajdowało się natomiast sporo literatury
lotniczej, zarówno beletrystyki, jak i książek fachowych.
Dochodziła 9 wieczór, kiedy zakładali plombę na drzwiach, mieszkania Wolniaka.
* * *
Podpułkownik Biskupski, bezpośredni przełożony Skrobota i Żywieckiego, był
mężczyzną pokaźnej postury. Ponieważ poruszał się wyjątkowo zwinnie, zwano go
powszechnie „Szeryfem". Co do jego charakteru zaś, to zdania były podzielone - podwładni
lubili go bardzo, bo miał gołębie serce, a przełożeni mieli mu często za złe, że jest za miękki.
Niemniej jednak z jego wydziału prokuratura zazwyczaj otrzymywała takie materiały, że
proces sądowy nie miał charakteru poszlakowego.
W gabinecie Szeryfa kapitan Skrobot i porucznik Żywiecki zdawali właśnie relacje z
ostatnich wydarzeń. Słuchał ich uważnie nie przerywając ani słowem.
- To rzeczywiście dziwna historia - powiedział, kiedy skończyli. - Jednego dnia katastrofa
lotnicza, w której ginie facet, a w tym samym dniu, w jego mieszkaniu, umiera dziewczyna,
jego hm... dobra znajoma. Wypadek? Zasłabnięcie podczas kąpieli? Jakiś przedziwny zbieg
okoliczności? A ja w takie zbiegi okoliczności nie bardzo wierzę. No bo przede wszystkim,
kto wchodzi do wanny nie zamykając drzwi mieszkania? I to w dodatku cudzego mieszkania.
Roztargnienie?
- Trudno o tym coś powiedzieć przed wynikiem sekcji - wtrącił Skrobot.
- Kiedy ma być wynik?
- Najwcześniej dziś po południu.
- Pozostaje jeszcze Wilmański. Dać wam kogoś do pomocy?
Skrobot i Żywiecki spojrzeli po sobie, a pułkownik zrozumiał intencje tych spojrzeń.
- W porządku. Uważacie, że najlepiej pracuje się w tandemie. Dobrze. Spotkamy się więc
o piętnastej trzydzieści, powiedzmy, z wynikami sekcji i wstępnymi ustaleniami...
- Tak jest, obywatelu pułkowniku.
- Aha, dobrze byłoby poprosić też prokuratora Marcisza. On był przecież po wypadku na
lotnisku.
* * *
Skrobot rozpoczął dochodzenie nie od otoczenia Kamińskiej, lecz od osoby
Wilmańskiego. Bezpośrednio po rannej konferencji udał się na uniwersytet, do dziekana
wydziału humanistycznego.
„Okrąglutki, jak pączek w maśle" - pomyślał Skrobot na widok zażywnego, starszego
pana, który zamówiwszy w sekretariacie dwie kawy, nie czekając na pytania sam rozpoczął:
- Pan kapitan zapewne w sprawie Wilmańskiego?
- Tak.
- No właśnie. Moi pracownicy zupełnie niepotrzebnie pośpieszyli się z tym meldunkiem,
w dodatku bez uzgodnienia go ze mną. Więc stokrotnie przepraszam kapitana za fatygę, bo
całe nieporozumienie z „zaginięciem" adiunkta wyjaśniło się dziś rano. Otrzymałem
mianowicie list od niego, w którym przeprasza za nagły wyjazd bez uprzedzenia, ale jego brat
cioteczny poważnie zaniemógł i poprosił go o niezwłoczny przyjazd, więc...
- Przepraszam, panie dziekanie, ale niewiele z tego rozumiem. Owszem, przyszedłem
porozmawiać z panem o Wilmańskim i ewentualnie z którymś z jego kolegów lub
przełożonych, ale o żadnym meldunku nic nie wiem.
- Więc nie otrzymaliście doniesienia o zaginięciu adiunkta?
- Nic mi w każdym razie o tym nie wiadomo.
- Przeproszę pana na moment - podniósł słuchawkę telefonu. - Z magistrem Derkaczem.
Tu Hering. Czy zawiadamiał pan władze o nieobecności adiunkta Wilmańskiego? Nie? W
porządku, dziękuję.
- Nie wiem wobec tego, czym kapitanowi mogę służyć? - Teraz w głosie dziekana
zabrzmiały chłodniejsze nutki, które nie uszły uwagi Skrobota.
- Och, drobiazg, panie dziekanie. Chciałbym porozmawiać o adiunkcie Wilmańskim.
- Dobrze. Mam teraz akurat wolną godzinę, więc słucham.
- Jak dawno znał pan adiunkta?
- Jakieś dziewięć czy dziesięć lat, jeszcze z czasów studiów. Był na trzecim roku, gdy ja
zostałem asystentem.
- Czy może mi pan pokazać ten list od niego?
- Oczywiście, proszę bardzo.
Była to połówka kartki papieru formatu A4 zapisana kilkoma linijkami maszynopisu.
Czcionka prawdopodobnie „Eriki" - z zawodowego przyzwyczajenia skonstatował Skrobot.
Zaczął czytać:
„Drogi szefie! Bardzo przepraszam, że usprawiedliwiam się dziś dopiero, ale wczoraj nie
mogłem się dodzwonić z automatu. Otóż mój cioteczny brat, o którym Ci chyba
wspominałem, a który mieszka w Zakopanem, bo od lat choruje na gruźlicę, poczuł się w tych
dniach bardzo źle i poprosił mnie o natychmiastowy przyjazd. Chodzi tu o jakieś kwestie
majątkowe, na których nie bardzo się wyznaję. Bardzo Cię proszę, załatw zastępstwo na moje
zajęcia, a po przyjeździe za jakieś dwa, trzy dni odrobię. Ukłony. J. Wilmański".
- Ten list, panie dziekanie, jest chyba autentyczny?
- Z pewnością. Podpis w każdym razie na to wskazuje.
- A sama treść? Styl listu?
- Janusz w korespondencji zawsze był lakoniczny. Chociaż...
- Co pan chciał powiedzieć?
- Nic, drobiazg właściwie, tylko nie przypominam sobie, żeby wspominał mi o jakimś
kuzynie w Zakopanem. Wiem tylko, że dość często jeździł w tamte okolice, bo bardzo lubił
włóczyć się po górach. Ale ostatnio zatrzymywał się chyba u jakiejś gaździny w Murzasichlu.
- Nie pozostawił adresu, nazwiska tej gaździny?
- Nie.
- A w jaki sposób przyszedł ten list, przez pocztę?
- A wie pan, pojęcia nie mam, spytam sekretarki.
Wrócił po chwili do gabinetu.
- Nie przez pocztę. O, tu jest koperta. Adres dziekanatu, brak nadawcy. A list przyniósł
jakiś młody człowiek, sekretarka nie zapamiętała go, bo akurat rozmawiała przez telefon,
kiedy wszedł, list pozostawił na biurku.
- Będziemy musieli go jakoś odszukać. A jak ogólnie mógłby pan scharakteryzować
Wilmańskiego?
Hering zastanowił się chwilę.
- Żeby ująć rzecz krótko, to trzeba by określić go jako człowieka żyjącego nerwami, co w
połączeniu z dolegliwościami wątroby nie czyni, go łatwym we współżyciu. Dochodziło więc
do coraz większych nieporozumień małżeńskich, zakończonych gdzieś mniej więcej pól roku
temu oficjalnym rozwodem. W tym czasie zaczął też pić ponad miarę, co oczywiście miało
wpływ na jego pracę. Odbyłem z nim kilka przyjacielskich rozmów, wielokrotnie wraz z moją
żoną zapraszaliśmy go do nas, ale widać było, że źle się czuje w mieszanym towarzystwie.
Wilmański od początku swej pracy na uniwersytecie cieszył się ogólną sympatią.
- Mają dzieci?
- Tak, dorastającą córkę, do której Janusz jest bardzo przywiązany. Ale była żona
nastawiła ją zdecydowanie przeciw ojcu, i o ile mi wiadomo, nie ma obecnie z córką żadnych
kontaktów, nad czym bardzo boleje. Zresztą wydaje mi się, ale to są tylko moje
przypuszczenia, że mimo wzajemnych krzywd, awantur i tym podobnych, nigdy tak
naprawdę nie przestał kochać żony.
- A ta obecna sympatia?
- Panna Iza? Nie znam jej, ale z postępowania Janusza wnoszę, że ma na niego dobry
wpływ. Przestał pić zupełnie. Chociaż, bo ja wiem... czasem zupełnie po trzeźwemu
zachowuje się jakoś dziwnie.
- To znaczy?
- Nawet nie wiem, jak to określić. Niekiedy odnoszę wrażenie, że w czasie rozmowy ze
mną myślami jest zupełnie gdzie indziej. Zdarza się nawet, że niezbyt dorzecznie odpowiada
na pytania.
- Jako nerwicowiec musi być zapewne bardzo impulsywny?
- Określiłbym go nawet jako choleryka.
- A czy zdaniem pana Wilmański mógłby kogoś zamordować?
- Zamordować?
- Tak, utopić na przykład.
- Pan żartuje, kapitanie, i są to raczej niewczesne żarty. Zresztą o czym my tu mówimy?
- Ot, dałem taki skrajny przykład. Ale wracając do wyjazdu Wilmańskiego, czy nikt z
jego kolegów nie może pomóc w ustaleniu tego zakopiańskiego adresu?
- Chyba nie. Oprócz mnie z nikim na uczelni nie utrzymuje bliższych, kontaktów. Może
dowie się pan czegoś od jego sympatii? O ile oczywiście kuzyn nie jest pretekstem i nie
wyjechali razem. Przyznam się, że nie miałbym do Janusza o to wielkich, pretensji. Widzi
pan, jesteśmy tak zapracowani, że kilka dni wolnych poza urlopem jest po prostu niezbędne.
„Iza Kamińska nic już, niestety, nie powie" - pomyślał Skrobot, ale nie poinformował o
tym dziekana, którego wkrótce pożegnał. Przedtem jednak poprosił go, by z działu kadr
uczelni pomógł mu uzyskać zdjęcie Wilmańskiego, co ten chętnie i dosyć szybko załatwił.
* * *
Żywiecki zapukał do gabinetu prokuratora Marcisza.
- Proszę. A, to wy! Siadajcie, poruczniku. Sporta? Aha, ograniczacie palenie. Właściwie
ja też powinienem, ale nie wychodzi. Cóż, ta katastrofa Wolniaka... W swej karierze
napatrzyłem się na niejedno, ale to był wyjątkowo przykry widok. Nic z niego nie zostało,
prócz kości, kawałków skóry z kurtki, które nie zdążyły się spalić, no i paru metalowych
przedmiotów - scyzoryka, zapalniczki, klucza...
- Jaki to był klucz?
- Zwykły, standardowy.
W tym momencie rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Rozmowa trwała krótko:
- Przepraszam, poruczniku, ale szef ma jakąś pilną sprawę do mnie. Tutaj macie gazety,
bo to może potrwać.
Żywiecki jednak nie sięgnął po nie. Zamyślił się głęboko. Przy nieboszczce Izie znaleźli
pęk kluczy, w tym jeden do mieszkania Wolniaka; Natomiast nie było tam żadnego klucza
standardowego. Czyżby więc Wolniak zabezpieczał się w ten sposób, że sobie pozostawił
klucz od dolnego zamka? Dlaczego więc nie zachował duplikatu yalowskiego?
Prokurator Marcisz wrócił z zielonym skoroszytem pod pachą.
- A więc tak, poruczniku. My tu sobie gadu-gadu, a o śmierci Kamińskiej ani słowa?
- Chciałem zreferować, ale pan prokurator nie dał mi dojść do słowa.
- W porządku. Sprawę tę miał prowadzić kto inny, szef przekazał ją mnie, kiedy
dowiedział się, że ma ona związek z Wolniakiem. Na razie znam ją pobieżnie, ale zaraz
zapoznam się ze szczegółami.
Chwilę czytał protokół, podkreślając niektóre fragmenty.
- Zatem ustalmy podstawowe fakty. Wolniak, jak stwierdziliśmy, zginął około szesnastej
trzydzieści. Mówię około, bo mechanicy z lotniska podają czas z tolerancją dwudziestu minut,
nikt wtedy nie spojrzał na zegarek. O której zatem nastąpił zgon Kamińskiej?
- Trudno zgadywać przed wynikiem sekcji, ale profesor Krotowicz i tak nam dokładnego
czasu nie poda. Zawsze wyśmiewa autorów powieści kryminalnych, w których dokonujący
sekcji zwłok lekarze określają czas śmierci z przesadną dokładnością. Napisze z pewnością:
„nie wcześniej niż... nie później niż...”. Zresztą zobaczymy po wizycie Skrobota u
Krotowicza.
- Kiedy to nastąpi?
- Obiecał pułkownikowi Biskupskiemu, że dziś jeszcze.
- Przyślijcie mi go zaraz albo lepiej zadzwońcie. To raczej ja przyjadę do was, do
komendy, jak dokument będzie gotowy. Dobrze?
- Dobrze. Do widzenia, prokuratorze.
- Na razie.
* * *
- To jest trudne pytanie, proszę pana. Jaka jest Iza? Na pewno skryta. Właściwie z nikim
tu w pracowni nie utrzymuje bliższych stosunków. Jedynie w ostatnim czasie z Wandą. Ale
dlaczego pan tak o nią wypytuje, czy coś przeskrobała?
- Nie, nic nie przeskrobała, a w każdym razie nic o tym nie wiemy. Zdarzył się
nieszczęśliwy wypadek, więc prowadzimy dochodzenie w tej sprawie.
Skrobot siedział na obrotowym zydelku w pracowni analitycznej miejscowego szpitala i
nie widział powodów, żeby ukrywać przed koleżankami Kamińskiej, z którymi rozmawiał,
faktu jej zgonu. Wiadomość o tym podziałała jak grom z jasnego nieba na obie
współpracowniczki Izy.
- Czy możecie mnie panie skontaktować z tą Wandą?
- Ona nie pracuje u nas, tylko w aptece szpitalnej, ale o tej porze jej nie ma.
- Co możecie jeszcze powiedzieć o Izie?
- Bo ja wiem? - zastanowiła się bardziej opanowana blondynka. - Spokojna dziewczyna.
Mimo niewątpliwej urody nie było do niej dużo „męskich" telefonów, jak to zwykle bywa.
Robiła wrażenie dziewczyny trochę tajemniczej. Czasem jej zachowanie wydawało się
dziwne...
- Co pani przez to rozumie?
- Trudno mi powiedzieć, właściwie sama nie wiem. Coś miała takiego w oczach, może
smutnego. Jakby to, co robiła, wcale jej nie interesowało. No i ostatnio ta przyjaźń z Wandą...
- Kryśka, czemu nie mówisz panu wszystkiego! - wyższa, szatynka zdążyła ochłonąć. -
Może to jest ważne w wypadku Izy?
- Proszę tylko spokojnie, panienki, po kolei. Pani Krystyno, co pani ma jeszcze za
tajemnice?
- Fakt. Pytał pan o Wandę. Więc podobno wczoraj została zatrzymana przez milicję,
przez was. Bo remanent w aptece wykazał brak jakichś specyfików. Zdaje się, że dziś ją
wypuszczono, ale tutaj nie wróciła.
- Dobrze, sprawdzę to. Jak ona się nazywa?
- Wanda Chocimska.
- A jaki to ma, według pań, związek z Kamińską?
Laborantki spojrzały po sobie. Odezwała się blondynka:
- Z Izą bezpośrednio może nie, tylko z jej dawną koleżanką.
- Kto to taki?
- Jakaś niewyraźna. Z takich „panienek", wie pan...
- Domyślam się.
- Więc wczoraj dzwoniła tutaj. Przedstawiła się jakoś tak dziwnie... Palmira? Nie,
Panonia! Koniecznie chciała się dowiedzieć, gdzie jest Iza, więc w końcu spytałam, kto
mówi.
- No i co?
- Nic. U nas dyżury są jednoosobowe, jak byłam ja, to nie było Izy. Ale ta cała Panonia
prosiła, że ma bardzo pilną sprawę, więc jakbym widziała Izę, to niech koniecznie wpadnie do
„Niespodzianki", bo ona tam na nią czeka. Nic jej na to nie odpowiedziałam, ale Iza
zazwyczaj nie przychodziła do pracowni, kiedy nie miała dyżuru.
- No dobrze, ale wróćmy do Chocimskiej. Ona znała tę Panonię?
Znów spojrzały po sobie.
- Nie wiadomo, ale Iza jakoś przedtem z nikim się specjalnie nie zadawała, dopiero w
ostatnim czasie z tą Wandą. I akurat teraz ta kradzież...
Kapitan Skrobot pożegnał laborantki i jadąc do Zakładu Medycyny Sądowej myślał: „Że
też nas jest tylko dwóch, skoro ciągle wychodzi coś nowego. Trzeba się koniecznie zająć tą
Panonią; w »Niespodziance« powinna być znana, bo to z pewnością jej rewir. Sprawa
przypomina kłębek różnokolorowych nitek, które trzeba po kolei rozplątywać. A Panonią
niech się zajmie Żywiecki. No i jeszcze ta Chocimska, niech to diabli"!
* * *
Po wyjściu z prokuratury Żywiecki udał się na umówione spotkanie do FAP-u. Dyrektor
Kaczmarek już czekał na porucznika wraz z sekretarzem POP-u, Domińskim, i inżynierem
Kutrzebą.
- To był dla wszystkich, poruczniku, prawdziwy wstrząs - zaczął Kaczmarek. - Jeśli ktoś
długo choruje, to powoli oswajamy się z myślą o jego śmierci. A tu człowiek w sile wieku,
trzydzieści osiem lat, doskonały fachowiec...
- Był inżynierem mechanikiem, prawda?
- Tak, ale zainteresowania jego wykraczały poza ścisłą specjalizację, czego dowodem
choćby jego ostatnio ujawniony niepospolity talent wynalazczy w dziedzinie elektroniki...
- Przepraszam, niedawno? - To pytanie Żywiecki skierował do inżyniera Kutrzeby.
- No, można powiedzieć, że niedawno, ponieważ inżynier Wolniak dopiero przed
kilkoma miesiącami przystąpił do naszego zespołu badawczego nad teledefektoskopem.
- A jak długo pracował w zakładzie?
- Blisko dwa lata. Właściwie ja go do tego namówiłem. Kiedyś podczas cokwartalnego
zebrania naszego stowarzyszenia inżynierów referowałem postępy prac nad urządzeniem do
wykrywania ukrytych wad metali. Wolniak zabrał wówczas głos w dyskusji, zgłaszając
szereg istotnych propozycji co do dalszych poczynań. Zaprosiłem go więc do współpracy, nie
bez pewnych oporów przystał na nią.
- A teraz dokumentacja zginęła?
- Raczej tylko część dokumentacji. Rysunki z ostatniej fazy pracy. Całość znajduje się w
innej kasie. Te rysunki były jednak najistotniejsze. I nie jest powiedziane, czy on miał z tym
coś wspólnego.
- Więc co się z nimi stało?
Po tym pytaniu zapanowała cisza. Przerwał ją dopiero Kaczmarek:
- W każdym razie wykluczam możliwość kradzieży. Tak, celowo użyłem tego słowa,
kradzieży przez nieboszczyka Wolniaka. To był naprawdę...
- Tak - wtrącił sekretarz Domiński. - Uczciwy pracownik, aktywny członek partii.
Wszyscy go bardzo żałujemy.
- Może miał jakichś osobistych wrogów, jakieś nieporozumienia na tle zawodowym, o
kobietę, czy ja wiem zresztą?
- Absolutnie o niczym takim nam nie wiadomo, prawda koledzy?
Nic o tym również nie wiedzieli Domiński i Kutrzeba.
- Sprawą dokumentacji wynalazku być może zajmie się kto inny. Ale proszę mi
powiedzieć, jak ją przechowywano?
- W dwóch kasach pancernych - odpowiedział Kutrzeba. Jedna stała w sekretariacie, z
tymi wyliczeniami i rysunkami, które na bieżąco mogły być potrzebne członkom zespołu.
Klucze od niej pozostawiałem w ciągu dnia sekretarce. Natomiast rysunki i wyliczenia już
ukończone są w mojej kasie pancernej, to znaczy stojącej w moim pokoju. Klucze są u mnie.
- I tam nic nie zginęło?
- Nie.
* * *
- Witam kapitana - Skrobot stał przed profesorem Krotowiczem, który chcąc, nie chcąc
musiał patrzeć na swego rozmówcę z góry, ponieważ był od niego znacznie wyższy.
- Tu macie wynik sekcji.
- Dziękuję. Chodziłoby głównie o to, czy może pan profesor pomóc nam w ustaleniu
czasu zgonu?
- Owszem, ale nie precyzyjnie. Stopień stężenia pośmiertnego zwłok i utrwalenie plam
opadowych wskazywałyby, że upłynęło nie mniej niż 12 godzin do czasu sekcji, a na
podstawie reakcji źrenic na środki farmakologiczne, chlorek gazowy i azotyn sodowy można
założyć, że zgon nie nastąpił wcześniej niż przed 19 godzinami.
- A o której była sekcja?
- O trzynastej.
- Zatem zmarła przedwczoraj, między dziewiętnastą a pierwszą w nocy?
- Tak by wypadało.
- Przyczyna śmierci - utonięcie, prawda?
- Na to wskazuje ostra rozedma płuc. Zagłębiam się w szczegóły, bo pamiętam jeszcze z
moich wykładów na wydziale prawa, że zagadnienia te pana interesują. I zwrócę pana uwagę
na pewną poszlakę, ale może zejdziemy do prosektorium.
Po chwili, gdy znaleźli się w zimnej, białym: kaflami wyłożonej sali i stanęli przed
kamiennym stołem, profesor odkrył nogi denatki.
- O, widzi pan, tu po wewnętrznej stronie lewej nogi? Owalny, słaby siniec, można by go
nie zauważyć. Taki siniec może powstać wskutek uderzenia, na przykład prawym butem o
lewą nogę, gdyby nie był zbyt wysoko.
- A zatem?
- Albo jakiś ślad przypadkowy, albo... odcisk męskiego kciuka.
- Ale ciało znaleziono z podkurczonymi nogami...
- No to co z tego? Nogi potem można zgiąć w kolanach.
- A treść żołądka?
- Nic specjalnie ciekawego. Nikłe ślady spożytego alkoholu.
- Serce?
- Żadnych widocznych zmian. Na waszym miejscu dobrze bym przestudiował jej
książeczkę zdrowia.
„Słusznie twierdzi Szeryf, że profesor Krotowicz minął się z powołaniem. Powinien
pracować u nas" - pomyślał Skrobot żegnając się.
* * *
Siedzieli przy podłużnym stole w gabinecie Biskupskiego. Prócz Skrobota, Żywieckiego i
Marcisza był jeszcze wysoki, szczupły facet, którego obaj funkcjonariusze nie znali. Sprawę
wyjaśnił Szeryf.
- Przedstawiam wam majora Lipińskiego z Komendy Głównej. Centrala zainteresowana
jest zaginięciem tej dokumentacji wynalazku. Proszę, referujcie. Zaczynaj, Skrobot.
Kapitan zrelacjonował swoją rozmowę z dziekanem Heringiem na temat Wilmańskiego, a
potem wywiad o Kamińskiej w jej miejscu pracy. Biskupski nie przerywał ani słowem, tylko
od czasu do czasu notował coś w swoim brulionie. Następnie przedstawił wynik sekcji zwłok,
zatrzymując się dłużej nad sugestiami profesora Krotowicza na temat możliwości zabójstwa.
Żywiecki opowiedział o swojej wizycie w FAP-ie. Tutaj już dodatkowe pytania stawiał
major z centrali; pytania dotyczące składu zespołu badawczego i zabezpieczenia
dokumentacji.
Wreszcie głos zabrał pułkownik Biskupski.
- Daleko, prawdę mówiąc, nie zaszliśmy, ale przynajmniej wiemy, na czym stoimy,
głównie dzięki wynikom sekcji. Wiemy już, że Kamińska zginęła między dziewiętnastą a
pierwszą w nocy, a więc wtedy, kiedy Wolniak już nie żył. Zatem nie on jest zabójcą. Bo
skłaniałbym się do teorii Krotowicza, że nie była to śmierć przypadkowa. Choć teoretycznie
mogło nastąpić jakieś zasłabnięcie w trakcie, powiedzmy, zbyt gorącej kąpieli. Zajmiesz się,
Skrobot, tą książeczką zdrowia. Skontaktuj się też z jej rodzicami, to gdzieś na wsi, prawda?
Powiadomisz o wypadku, niech przyjadą po ciało. No i porozmawiaj z nimi. Następna sprawa
to Wilmański. Trzeba go za wszelką cenę odnaleźć. Tu może się kryć klucz do całości. Ale o
adiunkcie mało wiemy. Tylko uczelnia? A dom? Myślę o kawalerce i o byłej żonie. No i w
końcu jak ostatnio układały się stosunki z jego przyjaciółką - Kamińską.
- Przepraszam pułkowniku, kiedy mieliśmy to zrobić?
- To prawda, czasu było niewiele. - (Twarz wydziału przed gościem z Warszawy była
uratowana). - Ale tak czy inaczej trzeba się z tym pośpieszyć, słyszysz, Skrobot?
- Tak jest, obywatelu pułkowniku.
- No i poza tym powiązania Kamińskiej z... jak jej tam...
- Panonią.
- Właśnie. Coś mi się ta przyjaźń nie podoba. No i ta druga ze szpitala - Szeryf zajrzał do
notatek - Chocimska. Sprawdzić czy zatrzymana i za co, dobrze przepytać. Co się tyczy
Wolniaka - tu się zwrócił do Żywieckiego i siedzącego obok Marcisza - to protokół jak
protokół. Innym może wystarczy, nam nie. Trzeba, Żywiecki, jeszcze raz być na lotnisku. No
i kontakty prywatne. Czy on, do licha, w ogóle nie miał życia osobistego? Niczego między
pracą a lotniskiem? Żadnych dziewczyn, knajp, wycieczek? Co się zaś tyczy wynalazku, to
znaczy zaginionej dokumentacji... Uzgodniliśmy z majorem Lipińskim, że sprawę
poprowadzimy dwutorowo. Jeśli w trakcie dochodzenia uzyskacie na ten temat jakieś
informacje, to zawiadomicie niezwłocznie majora. Major zaś nam przekaże wiadomości
interesujące nas, jeśli będzie miał jakieś, tak majorze?
- Oczywiście. Myślę cały czas, co z tym fantem zrobić. Chyba zdecyduję się
zaangażować do FAP-u. Tak się składa, że z wykształcenia jestem inżynierem mechanikiem,
więc to ułatwi sprawę. Formalnie ją załatwię przez komendę i resort. Bo tak: Zabezpieczenie
wynalazku, a przynajmniej jego zasadniczej części, było prawie żadne. Znając nasze
sekretarki, praktycznie do kasy mógł się dostać każdy. A wcale nie jest wykluczone, że ktoś
mógł wykorzystać śmierć Wolniaka, ktoś, kto wiedział, że miał te rysunki, żeby potem
sprytnie je sprzątnąć. Wiadomo nam skądinąd, że tego rodzaju urządzenia bardzo interesują
zagranicę. Na miejscu będę mógł stwierdzić, kto tam miał jakieś zagraniczne kontakty.
Musimy też wspólnie pomyśleć, czy przypadkiem śmierć Kamińskiej i zagadkowa katastrofa
doświadczonego bądź co bądź pilota, jakim był Wolniak, to nie skutki chęci zdobycia
dokumentacji?
- Słusznie, mamy to cały czas na uwadze - wtrącił Biskupski. - A co do Wilmańskiego, to
poproście o pomoc kolegów z Krakowa. Jeśli to nie da efektu - należałoby dać ogłoszenie do
prasy i telewizji, oczywiście odpowiednio zredagowane. Mamy szukać nie podejrzanego,
tylko zaginionego. Macie jego zdjęcie?
- Owszem, pomyślałem o tym - powiedział Skrobot wręczając pułkownikowi fotografię
legitymacyjną.
- W porządku. Na razie dziękuję i proszę informować mnie na bieżąco. Z majorem też
będziemy w kontakcie. W jaki sposób, to uzgodnimy potem.
* * *
- Zatem ustalmy plan na jutro - zwrócił się Skrobot do Żywieckiego, gdy znów znaleźli
się w swoim pokoju.
- Dobra. Przede wszystkim zaopiekuję się półświatkiem w „Niespodziance", ze
szczególnym uwzględnieniem panny Panonii, a potem rozejrzę się po ludziach na lotnisku.
- W porządku. Ja zaś zabiorę się do Wilmańskiego. Aha, już teraz wyślę teleks do
Krakowa.
- Pozostaje jeszcze Chocimska i rodzice Kamińskiej. To będzie przykra rozmowa, ale
odbyć ją trzeba. Myślę, że zdążę jutro.
- Nie zapominaj, że jutro jest też pogrzeb Wolniaka.
- No to co z tego?
- Nic, myślałem, że może miałbyś ochotę pójść.
- Wolałbym oddelegować ciebie, ale nie sądzę, żebyś się dobrze bawił. Mówiąc
poważnie, postaram się jednak przyjść, chociaż właściwie sam nie wiem po co.
- Może masz skrytą nadzieję, że na pogrzebie zjawi się Wilmański?
- Może.
* * *
Była dziewiąta rano i w „Niespodziance" dzień się dopiero rozpoczynał. Składała się ta
kawiarnia z dwóch sal, dosyć ponurych. Lokal mieścił się w zabytkowej, renesansowej
kamienicy. W pierwszej sali Żywiecki dostrzegł znanego w mieście plastyka, który jak co
dzień rozpoczynał pracę twórczą od dużej kawy i kieliszka koniaku. Nie opodal siedziało
dwóch młodych osobników w milczeniu spełniając halby piwa. Ich czerwone jak u angory
oczy świadczyły, że leczą się intensywnie po wczorajszym dniu. W drugiej sali, pod oknem,
trzy jaskrawo umalowane panie zawzięcie nad czymś dyskutowały, a sprawa dotyczyła
jakiegoś Ziutka, który nawalił, a który jest „starym cwelem". Bufetowa rozmawiała z jedną z
kelnerek, podczas gdy druga leniwie snuła się po sali roznosząc po stolikach papierowe
serwetki.
Żywiecki usiadł i zamówił herbatę bez cytryny, co zostało skwitowane niewyraźnym
mruknięciem niezadowolonej z przerwanej rozmowy kelnerki. Gdy wyjaśnił jej cel wizyty
szybko poprosiła w sukurs bufetową.
- Panonia? Oczywiście, że znamy, któż by jej nie znał. - Okrągłolica bufetowa, nie
wiadomo czemu, dostała wypieków. - Ale my z tą awanturą nie mamy nic wspólnego. To
znaczy, chciałam powiedzieć, że właściwie nic się nie stało, zaraz sobie poszli. My mamy
swoje zarządzenia z dyrekcji, a tam nie ma przepisu, jak trzeba postępować w takich
wypadkach.
- Przepraszam, ale ja nie wiem, o czym panie mówią.
- Jak to o czym? O tej awanturze z Panonią.
- Wczoraj zawiadomiłyśmy dzielnicowego, jak tu wpadł, pewnie on pana przysłał.
- Dobrze. Proszę opowiedzieć wszystko od początku.
- Było ich dwie, Panonia i jeszcze jakaś, która tu nie przychodziła, taka mała, czarna.
Potem do nich dosiadło się trzech hipisów. Też jacyś obcy. Chyba już byli na bani, kiedy
przyszli. U nas zamówili po lampce wina. Koleżanka nawet nie chciała podać, ale Panonia
przyszła tu do mnie i powiedziała, że oni wcale nie są pijani, tylko tak się zachowują. Że niby
taka u nich moda, i że to przyjezdni z Krakowa. No i, potem nastąpiła ta draka. Najpierw
zaczęli się zawzięcie o coś kłócić...
- Nie słyszały panie, o co chodziło?
- Niewiele - powiedziała kelnerka - na rewirze miałam sporo gości, wychodziłam do
kuchni...
- Ja tam trochę słyszałam wtrąciła bufetowa - mówili, że Panonia nawaliła, bo nie
przyprowadziła kogoś, kogo miała przyprowadzić i jak oni teraz przed Jasiem wyglądają. To
wtedy jeden z nich wyjął brzytwę.
- Brzytwę?
- Tak. I chyba coś musiał powiedzieć im, że się porżnie, bo odwinął rękaw koszuli i
ciachnął się po przedramieniu, aż krew trysnęła. Chciałam dzwonić na pogotowie i po milicję,
ale Panonia coś im powiedziała, dała swoją chustkę skaleczonemu i zaraz się wynieśli.
- I nie zapłacili rachunku?
- Owszem, skasowałam od razu, u nas przeważnie tak się robi, bo różni tu przychodzą... a
jeden z nich to Niemiec dodała po chwili.
- Niemiec? Skąd pani wie?
- Bo jak przechodziłam obok ich stolika, a on był tyłem i nie widział mnie, to
wymamrotał coś, z czego zrozumiałam słowo „schweine", a to znaczy świnia - pochwaliła się
swoją znajomością języków.
- A on jak wyglądał?
- Normalnie. Długowłosy, blondyn, tylko może z nich wszystkich najczyściejszy. Na
sobie miał skórzaną kamizelkę i dżinsy. Całe w łatach jak oberwaniec, ale to specjalnie, bo
taka u nich moda.
- No i co dalej?
- Nic. Starłam ślady krwi ze stolika. Tutaj już różnie bywało. Niedawno jednemu na
głowie butelkę rozbili, wtedy to była jatka!
- A co z Panonią?
- Więcej się nie pokazała.
- A nie wiecie panie, jak ją znaleźć i jak się naprawdę nazywa?
- A kto ją tam wie.
* * *
Ledwo Skrobot usiadł za swoim biurkiem, kiedy zgodnie z wczorajszym poleceniem
kapitana dyżurny sierżant zameldował, że przyjechali rodzice Kamińskiej. Byli już w
kostnicy, załatwili formalności związane z pogrzebem, a teraz pojechali do pokoiku Izy przy
szpitalu wojewódzkim. Skrobot podziękował i poprosił o podstawienie samochodu. Był
jednak kłopot z wozami, potem trzeba było podpisać jakieś zaległe papierki, tak że w „domu
pielęgniarki" - jak popularnie zwano przyszpitalny hotel - znalazł się dopiero o dziesiątej.
Rodzice Kamińskiej byli wstrząśnięci śmiercią córki, zwłaszcza matka ocierająca, co
chwilę zapuchłe od płaczu oczy. Ojciec przypominał Skrobotowi sycylijskiego chłopa z
włoskich filmów. Wysuszona słońcem, pomarszczona kamienna twarz, czarny garnitur,
zapięta pod szyją biała koszula.
Mówiła matka:
- To miasto, miasto ją zabiło. A prosiliśmy: „Izunia, skończyłaś szkołę, wracaj do
swoich". Mogła dostać pracę w ośrodku zdrowia w gminie. Miała chłopaka, świata poza nią
nie widział, wyszłaby za mąż, miała dom własny, jak się patrzy, ale ona nie. Bez miasta żyć
nie mogła. I na co jej przyszło!
- Czy córka chorowała w dzieciństwie?
- Ależ skąd, panie. Ona z trójki środkowa, a najlepiej się chowała. Nigdy nawet ani
kaszlu, ani nic. A za młodu do pierwszych śniegów mogła chodzić boso. Najstarszy, Józek,
też zdrowy, po wojsku jest i na Śląsku pracuje, a najmłodsza jeszcze do szkoły. Ta to
chorowita zawsze była. Ale Iza... - tu łzy napłynęły znowu Kamińskiej do oczu - i zdrowa
taka i zdolna do nauki, za cóż to mój Boże, za co...
- Jak to się stało? - cicho spytał ojciec.
- Sami jeszcze nic pewnego nie wiemy. Możliwe, że to nieszczęśliwy wypadek podczas
kąpieli... aha, tu gdzieś powinna być jej książeczka zdrowia...
W wąziutkim, skromnym pokoiku z trudem mieściła się leżanka, szafa i mały stolik z
dwoma krzesłami. Dobytek Izy Kamińskiej nie był pokaźny. W szufladzie stolika kapitan
znalazł książeczkę ubezpieczeniową. Wpisów lekarskich było mało. Ostatni z 16 lutego
bieżącego roku. Z niewyraźnie odbitej pieczątki lekarskiej nazwiska nie dało się odczytać,
jedynie imię Stanisław i pod spodem „laryngolog". Poza tym w szpargałach zmarłej nie było
nic interesującego. Normalne, kobiece drobiazgi; trochę kosmetyków, przyborów
krawieckich. W szafie porządnie ułożona, wyprasowana bielizna, kilka letnich sukienek,
zimowe palto z „misia", kilka par butów. Wszystko to zmieściło się do jednej dużej walizki,
którą znaleźli pod kozetką. Stara Kamińska metodycznie pakowała rzeczy, Kamiński stał
nieruchomo patrząc w okno.
- Więc mówi pan, że wypadek?
- Jeszcze nie wiemy. Czy córka często was odwiedzała?
- Ostatnio nie. Maryśka, kiedy to Iza była? Chyba na Wielkanoc, prawda? Ano tak.
Pamiętam, na drugi dzień Świąt dopiero przyjechała. Elegancka taka, w jasnoniebieskim
sweterku zagranicznym i granatowych spodniach. Ale, ale.... Tych spodni i sweterka nie ma w
rzeczach!
- Może to nie były jej, tylko pożyczone?
- Ech, panie, ona od nikogo szpilki by nie pożyczyła, taka honorowa była. Chyba że
komuś dała?
Skrobot na odchodnym coś sobie przypomniał:
- Czy córka pomagała państwu finansowo? To znaczy, czy przysyłała wam jakieś
pieniądze?
- Gdzieżbyśmy tam od niej brali, panie. Po co nam. Gospodarkę mamy niewielką, ale
starzy my i niewiele nam potrzeba.
- A dużo zarabiała?
- Dużo nie dużo. Z dodatkami wychodziło jej, jak mówiła, dwa i pół miesięcznie.
* * *
Był to piękny, jesienny dzień. Słońce przezierało przez zielono-złote liście klonu na
skwerze przed Instytutem Matematyki. Dochodziło południe i było ciepło jak w lipcu.
Kapitan Wincenty Skrobot siedział na jednej z trzech ławek pod klonami i czekał na nadejście
Ewy Wilmańskiej. Doktor Ewy Wilmańskiej, adiunkta tegoż Instytutu, z którą był umówiony
telefonicznie. Na spotkanie zgodziła się bardzo niechętnie, ale przekonał ją argumentem, że
będzie to lepsze miejsce do rozmowy niż Instytut, jej mieszkanie czy urzędowy pokój w
komendzie. Oczekiwanie przedłużało się. Dwie studentki siedzące na sąsiedniej ławce
pochowały podręczniki do siatek i poszły w stronę pobliskiego miasteczka akademickiego.
Skrobot z przyjemnością oglądał ich zgrabne sylwetki w niezbyt długich spódnicach, kiedy na
ławkę padł cień.
- Przepraszam, kapitan Skrobot, prawda?
- O, przepraszam zerwał się z ławki - nie zauważyłem...
- Oczywiście, zapatrzył się pan - uśmiechnęła się nieco ironicznie.
Usiadła na ławce i wyciągnęła z torebki papierosy. Staranny makijaż nie ukrył „kurzych
łapek" wokół oczu. Mimo dobiegającej czterdziestki - jak można się było domyślać - doktor
Wilmańska była niepospolitej urody. Smagła cera, czarne, na pazia ostrzyżone włosy i figura
dwudziestolatki. Uderzające były zwłaszcza jej oczy. Niebiesko-zielone przypominały
jeziorną wodę o piaskowym dnie w słoneczny dzień. Patrzyły one na Skrobota nie wyrażając
nic. Oczy naukowca - pomyślał - oglądające przez mikroskop niezbyt ciekawy okaz dawno
zbadanego mikroba.
- Właściwie o czym pan chciał ze mną mówić?
- O Januszu Wilmańskim, tak jak wspomniałem przez telefon.
- Pan go zna? Czy on pana tu przysłał?
- Nigdy na oczy go nie widziałem.
- A więc?
- Wyjaśnię to pani za chwilę, ale najpierw parę pytań. Chciałbym się dowiedzieć przede
wszystkim czegoś o waszym małżeństwie.
- Och, proszę pana, ten rozdział jest już zdecydowanie zamknięty.
- Wiem.
- Naprawdę, nie chcę do tego wracać.
- Rozumiem, ale może mimo to, w jakimś skrócie...
- Poznaliśmy się na studiach. „Odbił" mnie swemu koledze z roku. Wcześniej skończył
studia, pobraliśmy się nie mając mieszkania. Zegarek kupowaliśmy na raty. W drugim roku
małżeństwa urodziła się Monika, wtedy już „dorobiliśmy się" kawalerki. W tym czasie Janusz
zaczął pić. Nie, nie nałogowo. Miał jakieś kłopoty w poprzedniej pracy, ale miał też
towarzystwo do knajpy. Potem pomógł mu jego dawny asystent, obecny dziekan - Hering. No
i tak to się potoczyło, aż do maja tego roku, to znaczy do rozwodu.
- A jak długo trwało?
- Piętnaście lat.
- I dopiero teraz zdecydowała się pani?
- Z pewnością powinnam to była zrobić przynajmniej dziesięć lat temu. Sama się dziwię,
jak mogłam pracować naukowo mając dwoje dzieci na głowie. Bo Janusz był tym drugim
dzieckiem, jeszcze bardziej kłopotliwym niż Monika, z którą biedziłam się od jej
najmłodszych lat, od jednej choroby do drugiej. Ale to już na szczęście poza mną.
- Czy zna pani niejaką Izabelę Kamińską?
- Nie, a kto to taki?
- Coś w rodzaju sympatii pani byłego męża.
Uśmiechnęła się, ale nie był to uśmiech sympatyczny.
- A skądżeż mogłabym znać. Nigdy nie interesowałam się jego... przygodami.
- A mówi coś pani nazwisko Ryszard Wolniak?
- Owszem. Kolega Janusza. Pilot - sięgnęła po kolejnego papierosa.
- Dawno się znają?
- Chyba nie. Od jakichś dwóch, trzech lat. Nie wiem dokładnie. Ale to było w okresie,
kiedy Januszek w przerwach cyklu: wino - kobiety - śpiew zaczął bawić się lotnictwem.
- Lotnictwem?
- Ano tak. Opowiadał mi, że jeszcze w szkole średniej interesował się szybownictwem i
chodził na jakieś kursy. Ale do samodzielnego latania nie doszło, bo komisja lekarska go nie
dopuściła. Gdzie poznał tego Wolniaka, tego nie wiem. Ale wiem, że mu imponował tym
lataniem. Czasem też zabierał go na jakieś przeloty i dawał potrzymać stery w powietrzu, co
oczywiście Janusza szalenie fascynowało. Mówił, że Rysiek z czasem „wylaszuje" go na
pilota. Ale to mu już z pewnością przeszło jak wszystko w jego życiu.
- Czy on ma jakichś bliskich krewnych?
- Bliskich nie. Rodzice oboje nie żyją, a rodzeństwa nie miał.
- A dalszych?
- Ma ciotecznego brata.
- W Zakopanem?
- Skąd. W Austrii. Nie utrzymuje z nim jednak stosunków. Jest to jego rówieśnik, którego
nie widział od czasów wojny. To znaczy od swego wczesnego dzieciństwa. Wymienili tylko
kilka okolicznościowych listów.
- A w Zakopanem?
- Jak było między nami dobrze, to czasem podrzucaliśmy córkę do mojej mamy i
Wyskakiwaliśmy na parę dni w góry. Zawsze był kłopot z noclegami. - Więc gdyby tam
mieszkał ktoś z rodziny, to na pewno bym o tym wiedziała. No, ale miał mi pan powiedzieć,
skąd to zainteresowanie Wilmańskim. Czyżby coś przeskrobał?
- Tego niestety nie wiemy, ponieważ go nie ma.
- Jak to nie ma? - W głosie zabrzmiała jakaś nutka zaniepokojenia, czy może tylko
zniecierpliwienia.
- Ano tak. Od trzech dni nie można go znaleźć. Do Heringa napisał, że jedzie do jakiegoś
krewnego w Zakopanem.
- Bzdura, zwyczajny wykręt. Urwał się gdzieś na parę dni z jakąś... Izą albo jej
następczynią, jak to już nieraz bywało.
- O ile wiemy, Iza była ostatnią.
- W takim razie z nią.
- To jest niestety niemożliwe, ponieważ Izabela Kamińska od trzech dni nie żyje.
- Nie żyje? Jakiś wypadek?
- Z pewnością był jakiś wypadek. W wannie, w czasie kąpieli...
Chwilę trwało milczenie.
- Pan powiedział, że przed trzema dniami... i od trzech dni nie ma Janusza?
- Tak.
- Czy to należy... czy wy sądzicie, że to ma jakiś związek ze sobą?
- A pani jakby uważała? Że nie ma?
- Mój Boże. Czy ja wiem?
- Nie przypuszcza pani, żeby Janusz mógł...
- Nie. Nie przypuszczam. - Uspokoiła się już wyraźnie. - Ale jeśli miał z tym coś
wspólnego, to tylko wódka... - urwała. - Mój Boże...
- Dziękuję pani bardzo. Może zechce pani zostawić mi swój telefon do pracy? Być może
będę musiał jeszcze z panią porozmawiać.
- Dobrze. Na podanej kartce nakreśliła kilka cyfr.
- Do widzenia pani i jeszcze raz dziękuję.
Odeszła energicznym, zdecydowanym krokiem kobiety przekonanej w każdym calu o
słuszności swego postępowania.
* * *
Po spotkaniu z Wilmańską kapitan Skrobot pojechał do swego kolegi z czasów
akademickich - Leszka Czernika, który był zastępcą komendanta w Komendzie Miejskiej. Po
wstępnych powitaniach, wyrzutach z powodu rzadkich odwiedzin i tradycyjnym „co słychać",
Skrobot wyjaśnił cel wizyty.
- Wanda Chocimska, powiadasz, owszem, było coś takiego, pamiętam. Czekaj, zaraz
przyniosę ci akta sprawy.
Po chwili już wertowali dokumenty, zeznania świadków, ale nie było tego wiele.
- Mówił mi sierżant, który prowadził to dochodzenie, że w tej aptece szpitalnej bałagan
jak się patrzy. Nie wiadomo nawet, kiedy ostatni raz mieli remanent, nie licząc tego sprzed
kilku lat. Wtedy właśnie zauważyli brak pewnych specyfików. Rzecz jednak w tym, że tu
trudno połapać się w sytuacji. Łącznie z personelem pomocniczym tzw. „fasowaczkami", w
tej aptece pracuje pięć bab. Stary, czy ty wyobrażasz sobie w pracy pięć bab i ani jednego
chłopa? Każda gada co innego, płacze, histeria - urwać się można. A Chocimską
zatrzymaliśmy, bo dwie z nich, w tym kierowniczka, zeznały, że właśnie po jej dyżurze
zauważyły braki.
- Ta Chocimska jest farmaceutką?
- Nie, technikiem farmaceutycznym. Tu są jej zeznania. Nie przyznaje się do niczego. I
nie było też żadnych dowodów, więc wypuściliśmy. Kazano jej tylko nie wyjeżdżać z miasta.
* * *
Zbliżała się godzina pogrzebu Wolniaka i żeby zdążyć trzeba było do szpitala posłać
Żywieckiego. Skrobot miał szczęście, jego personel był w komendzie na spóźnionym
śniadaniu. Pokrótce powiedział Żywieckiemu, o co chodzi. Z początku porucznik nie był
zachwycony perspektywą wstępowania „gdzieś po drodze" na lotnisko, ale w pewnym
momencie jakby coś sobie przypomniał i zgodził się bardzo chętnie. Na pytanie Skrobota o tę
nagłą zmianę dawał odpowiedzi niezbyt jasne, ale uzgodnili, że spotkają się u siebie o
szesnastej. Wiadomości z Krakowa na temat Wilmańskiego jeszcze nie było.
W trakcie pogrzebu mimo pilnej obserwacji (zdjęcie Wilmańskiego kapitan miał w
kieszeni) nikogo podobnego doń nie dostrzegł.
* * *
Dochodziła druga. Żywiecki poprosił o gazika i dostał go od razu. Do szpitala jechał z
dziwnym przeświadczeniem, że tym razem intuicja go nie zawiedzie. Opis niby to zalanych
młodych ludzi przedstawiony przez pracownicę „Niespodzianki” jakoś nie pasował mu do
nazbyt dobrze znanych przykładów nadużycia alkoholu. Wskazywałoby to raczej na leki, co z
kolei miałoby związek z Chocimską. Żeby jednak wykazać związek tych dwóch spraw, trzeba
koniecznie ustalić personalia tej cholernej Panonii. Ale jak to zrobić? Żywiecki nie wierzył w
szczęśliwe przypadki, jakoś w jego dwunastoletniej karierze dochodzeniowej nigdy taki
przypadek nie pomógł mu w pracy. Czasem wydawało mu się, że już, już szczęśliwy traf
naprowadza go na właściwy trop, by potem okazywało się, że prowadził, ale w przeciwnym
kierunku. Tym razem jednak efekty dwugodzinnych rozmów z dyrektorem administracyjnym
szpitala, w dziale osobowym jak również w szkole laborantów medycznych, a w powrotnej
drodze po raz drugi w „Niespodziance", pozwalały przypuszczać, że tym razem szczęście mu
dopisało. Toteż był w zupełnie dobrym nastroju, kiedy spotkał się o umówionej porze ze
Skrobotem.
- No i co? - powitał go zwierzchnik.
- Może i niezbyt dużo, ale w każdym razie coś się ruszyło z miejsca.
- A więc słucham.
Żywiecki zaczął od swojej wizyty w kawiarni, a potem przeszedł do niedawnych
odwiedzin w „kombinacie zdrowia".
- Sprawa wygląda tak, że Chocimska zniknęła. Po przesłuchaniu i wyjściu z Komendy
Miejskiej ani w pracy, ani w hotelu już się nie pojawiła. Kamień w wodę. Ustaliłem, że
podobnie jak Kamińska nie jest tutejsza; córka farmaceuty z byłego powiatowego miasteczka,
która nie dostała się na studia, więc poszła do pomaturalnej szkoły laborantów medycznych
na wydział farmaceutyczny. Chyba w ramach zachowania rodzinnych tradycji...
- I obeznana trochę z pracą...
- Na pewno. A kiedy mi powiedziałeś przez telefon, że kazali jej zostać w mieście do
dyspozycji milicji, coś mnie tknęło. Połączyłem te fakty z opowiadaniem kelnerek o tej
paczce „szprycerów" i domyśliłem się, że jeśli ma coś na sumieniu, to pewnie dała nogę.
Zaopatrzyłem się w jej zdjęcie - o zobacz, zupełnie ładna czarnula...
- Ostatnio jakoś zaczynamy zbierać fotosy, ale mów dalej.
- No i pojechałem z tym zdjęciem do „Niespodzianki". I kelnerka, i bufetowa rozpoznały
ją. To ona była z Panonią i z tymi gówniarzami.
- I razem z nimi prysnęła.
- Chyba tak, bo do domu nie pojechała. Zadzwoniłem „błyskawicą" do tatusia, ale tam jej
nie ma. Mam jeszcze jeden numerek. Otóż pod tym dobrotliwym przezwiskiem Panonia kryje
się niejaka Aniela Kucyk lat dwadzieścia trzy...
- A Chocimska, ile ma?
- Również tyle i nie ma w tym nic dziwnego, bo razem rozpoczynały naukę w tej szkole.
Z tym, że pannę Kucykównę wylali już po pierwszym semestrze, gdyż atmosfera knajp
bardziej odpowiadała jej niż cisza bibliotek...
- A jak do tego doszedłeś?
- Niemal przypadkowo. Obecny rocznik uczennic nie pamięta tamtego, ale w rozmowie w
szkole, podczas indagowania na temat koleżanek Chocimskiej wspomniałem o Panonii i
wtedy jedna z wykładowczyń przypomniała sobie, że niegdyś była dziewczyna, którą tak
nazywano.
- A więc wszystkie trzy panienki znały się ze sobą?
- Na pewno.
- A skoro już tak zbierasz fotosy, to może masz także zdjęcie tej Panonii-Kucyk?
- Niestety. W archiwum szkolnym się nie zachowało.
- To nic. Weźmiemy możliwie jak najdokładniejsze rysopisy pozostałej czwórki i razem z
tym zdjęciem roześle się w Polskę.
- Oczywiście najpierw trzeba tych „kucyków" poszukać w mieście, ale wątpię, czy to coś
da, bo pewnie prysnęli dalej. A. Panonia gdzieś pracowała, z czego żyła?
- Chyba z powietrza i miłości. Myślę, że może bardziej jednak z miłości.
- Tak, taka piątka nie może być niezauważalna. Jak myślisz, o tej porze roku gdzie mogli
się zamelinować? Chyba nie nad morzem?
- Już prędzej w górach. Ale tacy mogli zapaść gdziekolwiek, jeśli mają zapas gotówki i
jak to oni mówią „prochów".
- O „prochy" już się pewnie Chocimska postarała. Czy sądzisz, że są lekomanami?
- Nie wiadomo. Kamińska w każdym razie nie. Gdyby było inaczej, Krotowicz wykryłby
to w sekcji.
- Powiem ci Romek, że ta Kamińska coraz bardziej mnie zastanawia. Czyja to była w
końcu dziewczyna? Naszego drogiego nieobecnego Wilmańskiego, czy zupełnie już
nieobecnego Wolniaka? Bo po pierwsze, klucz od jego mieszkania ma ona, chociaż Wolniak
u siebie w biurze, bywało, zostawiał klucz, po który przychodził Wilmański. Po drugie: stara
Kamińska stwierdziła, że nie ma w pokoiku córki tych ciuchów, w których u nich była
ostatnio, a więc pekaowskiego sweterka i spodni. A ja bym postawił flaszkę koniaku przeciw
małemu ciepłemu piwu, że coś takiego zauważyłem w szafie Wolniaka.
- Zgadza się, ja też pamiętam. A co do kluczy, to chcę ci przypomnieć jeszcze tę dziwną
sprawę, że wśród przedmiotów znalezionych przy nieboszczyku Wolniaku, które się nie
spaliły, znaleziono klucz, ale nie yalowski, tylko zwykły.
- Istotnie, zapomniałem o tym. Trzeba koniecznie sprawdzić, czy pasuje on do dolnego
zamka w mieszkaniu Wolniaka.
- Dobra, jutro to zrobię. Poza tym dziś nie zdążyłem na lotnisko, ale z tymi chłopakami
warto jeszcze pogadać.
- O, i jeszcze jedno. Ciekawostka warta zastanowienia. Kamińska zginęła dziesiątego
wieczorem. I dziewczyna zarabiająca dwa i pół tysiąca ma w torebce tylko dwieście złotych?
- Dwieście trzydzieści.
- No właśnie. A gdzie reszta? Skoro rodzicom nie wysłała, niczego sobie nie kupiła, co na
pewno zauważyłaby matka? Powiedzmy, że wykupiła jakiś abonament na obiady, chociaż nic
takiego nie znaleźliśmy, więc mogło to kosztować 500-800 złotych.
- Skąd, za dużo.
- Ale powiedzmy, a gdzie reszta?
- Czy myślisz, że ten, co ją załatwił...
- Z danych, jakie mamy, wynika, że mógł to zrobić albo Wilmański, albo któryś z tych
chłoptysiów. Chyba że jest jeszcze jakiś ślad, na który nie wpadliśmy.
- Romek, już po szóstej. Moja stara z domu mnie wymelduje.
- Zaczekaj, zadzwonię tylko do dyżurki, czy nie ma odpowiedzi z Krakowa.
- Dobrze, a ja w domu wszystko sobie jeszcze przemyślę, zapiszę w punktach i z rana
meldujemy się u Szeryfa.
Odpowiedzi z Krakowa nie było.
* * *
Podpułkownik Marian Biskupski był w dobrym humorze, którego z pewnością nie
uzasadniały meldunki jego podwładnych. Również odpowiedź z komendy krakowskiej nie
dawała powodów do radości. Mianowicie teleks donosił, że mimo usilnych poszukiwań w
rejonie Zakopanego nie natrafiono na ślad Janusza Wilmańskiego. Gaździna z Murzasichla, u
której się zazwyczaj zatrzymywał, nie widziała go od roku. Wykluczyła też możliwość, że
mógł się zatrzymać gdzie indziej. Twierdziła, że zawsze, nawet w pełni sezonu, przyjeżdżał
tylko do niej, czasem bez uprzedzenia, bo pewny był, że się pokój dla niego znajdzie..
Przeczytał im ten meldunek po wysłuchaniu, relacji z dotychczasowych ustaleń, nie
wyrażając jednak swojej opinii o ich wartości.
- No i co wy o tym wszystkim myślicie?
- Rzecz w tym - zaczął Skrobot że cały czas mamy za mało danych, za mało faktów.
Błądzimy, może niezupełnie po omacku, nitka, po której chcemy dojść do kłębka, wciąż się
ury...
- To prawda - przerwał Biskupski. Odnieść można wrażenie, że ludzie, o których nam
chodzi - myślę zwłaszcza o Kamińskiej, Wilmańskim i Wolniaku w niewielkim stopniu
udzielali się otoczeniu. Można jeszcze zrozumieć Wilmańskiego - przeżywał okres załamania
po rozwodzie z żoną, odsunął się od ludzi. Ale pozostała dwójka? Młoda, ładna dziewczyna -
Kamińska, ograniczała swoje kontakty towarzyskie do Wilmańskiego i Wolniaka? Nie miała
żadnych koleżanek, przyjaciółek?
- Chocimska i Panonia-Kucyk - wtrącił Żywiecki.
- I obie gdzieś nikną. Ale te znajdziemy i to raczej prędzej niż później. Rozesłałeś już
Skrobot rysopisy?
- Z samego rana.
- Dobrze. Pozostaje jeszcze sprawa Wolniaka. Chociaż ten ślad daleko nas nie
zaprowadzi, bo jak wiadomo umarli raczej nie mówią, to jednak...
- Przepraszam, obywatelu pułkowniku - znów głos zabrał Żywiecki - ale mnie się zdaje,
że jest inaczej.
- Co przez to rozumiesz?
- Sądzę, że rozwiązania zagadki należy szukać właśnie w okolicznościach śmierci
Wolniaka.
- Chodzi ci o te klucze? - spytał Skrobot.
- Nie tylko. Czy jak wypożyczasz swemu kumplowi mieszkanie na parę godzin, to jego
panienka zostawia swoje ciuchy w szafie? No pomyśl tylko...
Ale porucznik nie mógł rozwinąć swojej myśli, bo odezwał się dzwonek telefonu.
- Tak, Biskupski, słucham. Oczywiście, zaprowadźcie do mego gabinetu, już tam idę.
Pułkownik przeprosił oficerów.
- Musicie zaczekać z tą dyskusją. Na dole jest major Lipiński, przepraszam, inżynier
Lipiński. Chyba niedługo do was wrócę.
- Do czego ty właściwie zmierzasz? - spytał Skrobot po wyjściu Szeryfa?
- Dokładnie sam nie wiem, ale tu za dużo elementów do siebie nie pasuje, jak w takiej
układance obrazkowej z klocków dla maluchów: kilka klocków jest zupełnie z innego
obrazka. Weźmy choćby sprawę braku forsy u Kamińskiej. Pół nocy dziś myślałem o tym.
- To przez sen też myślisz?
- W przeciwieństwie do ciebie, któremu nawet w dzień to przychodzi z trudem.
- W porządku. Jeden zero dla ciebie.
- Załóżmy, że zrobił to Wilmański po jakiejś kłótni. Czy taki więc choleryk - jak mówili o
nim po zamordowaniu będzie grzebał w torebce i wyciągał forsę?
- Mógł z premedytacją i w takim wypadku upozorować rabunek. Ale ci, co go znają, w
ogóle wykluczają taką możliwość.
- A do czego tu przypasować kradzież dokumentacji? I sprawę narkotyków, o ile są z
sobą powiązane?
- Widzisz, Romek, jest to zasadnicza sprawa, której głośno nie powiedzieliśmy, ale o
której myślimy wszyscy trzej. Brak nam ciągle motywu zabójstwa Kamińskiej.
- Ba, gdybyśmy go znali, to sprawę w dziewięćdziesięciu procentach mamy z głowy.
Chyba że jest jeszcze jakaś „komórka do wynajęcia" w jej życiorysie, na którą nie trafiliśmy.
Wrócił pułkownik.
- Na coście to nie trafili, Żywiecki?
- Mówiliśmy o śmierci Kamińskiej, że nam brak...
- Wiem, wiem, czego - przerwał mu w pół słowa pułkownik. - Ale jak wy sobie to
wyobrażacie? Że w pewnym momencie odezwie się telefon, a jakiś głos powie coś mniej
więcej w tym rodzaju: „Przyjmijcie łaskawie do wiadomości, że panna Kamińska musiała
zginąć, ponieważ znała pewną tajemnicę pewnego pana i groziła jej ujawnieniem, co by go
skompromitowało do końca życia”. Tak? Nie, koledzy, takich cudów nie było i nie będzie. Do
motywu musimy dojść sami. I to dojść poprzez różnego rodzaju, zdawałoby się, drobiazgi.
Jednym z takich jest fakt ustalony przez majora Lipińskiego, że Wolniak był właścicielem
samochodu. Warto zastanowić się, co się z tym samochodem stało. Jest to jasnobeżowy fiat
125p. Numer łatwy do ustalenia w wydziale komunikacji.. Ostatniej zimy trzymał go w
fabryce, gdzie mają takie osłonięte wiaty, a wszystkich znajomych wypytywał o jakiś garaż,
bo narzekał, że mu się na powietrzu wóz całkiem zmarnuje.
- Wynika z tego, że garażu nie miał, a przy Konopnickiej 26 żaden samochód nie stał, bo
byśmy go zauważyli, to przecież zaułek...
- Istotnie, nie było tam żadnego wozu.
- A więc?
Zapanowało milczenie, które przerwał Żywiecki:
- Skoro Wolniak pożyczał swoje mieszkanie Wilmańskiemu...
- To mógł mu również pożyczyć samochód, chciałeś powiedzieć? - wtrącił pułkownik. -
Jak ty mało znasz samochodziarzy. Taki ci prędzej własną narzeczoną pożyczy niż wóz.
- Pozostaje jeszcze możliwość, że samochód stoi koło hangaru na lotnisku - próbował
wycofać się Żywiecki.
- Tak, a obsługa lotniska nie zauważyła tego drobnego szczegółu i nie poinformowała
komisji, która zjawiła się tam po wypadku - drwił pułkownik.
- Komisji w takim zamieszaniu mogli nie powiedzieć, ale w ciągu tych paru dni
powiadomiliby albo kierownictwo zakładu, albo nas, względnie prokuratora Marcisza, że
pozostał wcale nielichy spadek po Wolniaku - włączył się do dyskusji Skrobot.
- Zdaje mi się, towarzysze, że za stołem nic mądrego nie wymyślimy. Proponuję więc: do
roboty. Porucznik Żywiecki?
- Tak, obywatelu pułkowniku. Zaraz jadę na lotnisko.
- No i miejcie kontrolę nad poszukiwaniem tych... jak to nazywacie tych szczeniaków?
„Szprycerzy"?
- Tak, od „szprycy" czyli strzykawki.
- Trzeba wyłapać ich jak najszybciej. No bo na przykład, czego taka Panonia mogła tak
gwałtownie potrzebować od Kamińskiej? Chyba nie narkotyków dla swoich kumpli, gdyż
prostszą drogę miała do Chocimskiej, którą też dobrze znała. Coś nam wyśpiewają chyba.
- Ja też na to liczę.
- A ja, pułkowniku, muszę jeszcze zajrzeć do tej kawalerki Wilmańskiego, warto ją
ponownie przetrząsnąć.
- Czas teraz pomyśleć o nadaniu komunikatu radiowego, na przykład: „proszony o powrót
do domu w pilnej sprawie rodzinnej".
Szeryf-Biskupski opuścił wkrótce pokój swego personelu, przypominając o konieczności
systematycznego informowania go o postępach dochodzenia.
- Słuchaj Witek - zaczął Żywiecki, kiedy za pułkownikiem zamknęły się drzwi - powiedz
no jeszcze raz, co ci mówiła Wilmańska na temat rodziny byłego męża?
- Niewiele. Że w Polsce nikogo bliskiego nie ma.
- No właśnie, a nie w Polsce?
- Jakiś kuzyn w Austrii, z którym nie utrzymuje stosunków.
- Bo widzisz, przyszła mi do głowy pewna myśl. Może są to skojarzenia dość odległe i
trochę ryzykowne, ale...
- Nie usprawiedliwiaj się z góry, tylko mów.
- Chciałbym ci przypomnieć, czego się dowiedziałem od personelu „Niespodzianki"?
Kelnerce się wydawało, że jeden z tych hipisów jest Niemcem, bo zaklął coś po niemiecku.
Otóż można by z powodzeniem przyjąć, że to nie Niemiec, tylko Austriak.
- Spowinowacony z tym krewnym Wilmańskiego...
- Albo przez niego przysłany. W takim wypadku i Panonia, i Kamińska mogłyby spełniać
rolę łączniczek.
- Co masz na myśli?
- Skradzioną Wolniakowi dokumentację wynalazku.
- Zakładasz, że działa spółka Kamińska-Wilmański poprzez Kucykównę...
- ...która mogła nawet o niczym nie wiedzieć.
- Powiedzmy. A jaką wobec tego rolę wyznaczysz Chocimskiej?
- Dostarczycielki specyfików. Nie trudno było tę aferę zakamuflować handlem
narkotykami.
- To dość logiczne. Ale czemu w takim razie wykończyli Kamińską?
- Może jakieś nieporozumienia na tle podziału forsy, trudno odpowiedzieć.
* * *
W biurze meldunkowym szybko ustalono adres Anieli Kucyk, ale wizyta w walącej się
ruderze na przedmieściu nic nie dała. W mieszkaniu Skrobot zastał jak pień głuchą babinę,
której każde pytanie trzeba było wykrzykiwać do ucha po dwa razy. Dowiedział się tylko, że
Anieli nie ma i nie wiadomo kiedy będzie. Więcej od babci nie można było wyciągnąć.
Pojechał więc do osiedla. Ogrody. Tam w starej przedwojennej jeszcze willi wynajmował
pokój Wilmański. Gospodyni adiunkta była zażywną, starszą panią, której z oczu dobrze
patrzyło. Pokoik zaś był raczej skromny, kwadrat o boku nie dłuższym niż 4 metry. Stała w
nim wersalka, szafa na wysoki połysk, stół i dwa zwykłe krzesła.
- Dobrze, że pan przyszedł - powitała go, gdy wyjaśnił cel swojej wizyty. - Ja sama już
miałam zawiadomić milicję z obawy, czy panu Januszowi coś się nie stało.
- Dlaczego pani tak myśli?
- Proszę pana, jak długo mieszkał u mnie, a będzie już pół roku, nigdy nie wyjeżdżał na
kilka dni, żeby mnie o tym nie zawiadomić. Na co dzień to nie chciał, żeby u niego sprzątać,
bo mówił, że w swoim bałaganie prędzej może znaleźć potrzebną rzecz, gdyż wie, gdzie co
leży. Ale jak wyjeżdżał, to chował swoje szpargały, a ja wtedy porządnie sprzątałam pokój.
Czy tu teraz wygląda na to, że szykował się do wyjazdu?
Istotnie, nic na to nie wskazywało. Na poręczy krzesła wisiała tweedowa marynarka, na
stole porozrzucane były długopisy i flamastry, a obok zwykłej biurowej lampy walał się stos
zapisanych arkuszy papieru podaniowego. Skrobot przeczytał nagłówek leżącego na
wierzchu: „Alicja Musiał II r. filologii polskiej - wpływ zmian społeczno-gospodarczych na
rozwój literatury pozytywistycznej w Polsce - praca seminaryjna". Przerzucił sześć maczkiem
zapisanych stron nie znajdując żadnych uwag świadczących, że praca ta była sprawdzana.
Pośrodku stołu stała duża, wypełniona po brzegi niedopałkami popielniczka.
- Pani lokator dużo palił.
- Nawet za dużo. I to sporty, a one zostawiają taki nieprzyjemny zapach w pokoju. Nie
można potem tego wywietrzyć.
W szafie było niewiele rzeczy. Zimowa kurtka ortalionowa, trzy pary spodni, dwa swetry,
trochę bielizny, koszul, a na dole kilka par butów.
- Jak pan Wilmański był ubrany, gdy widziała go pani po raz ostatni?
- Ostatni raz? Zaraz, to było cztery dni temu. Wychodził z domu gdzieś koło dziesiątej
rano. A ubrany był tak jak zwykle - czarna skórzana marynarka i popielate spodnie.
Przeważnie tak chodził.
- A wierzchnie okrycie?
- Jeśli wisi ta kurtka, to na pewno wyszedł w popielatym prochowcu, bo go tu w szafie
nie widzę. I zawsze nosił czarny beret. Raczej rzadko się przebierał.
- Wilmański nie miał samochodu, prawda?
- Nie.
- A nie wie pani, czy miał może prawo jazdy?
- Nie wiem, ale chyba tak, skoro mówił, że jak już wypłaci się po rozwodzie, to chciałby
kupić nawet jakiegoś używanego grata. Miewa sporo zaproszeń na różne odczyty w terenie i
samochód bardzo by mu się przydał.
- Gdyby zjawił się w domu, to proszę mu powiedzieć, żeby natychmiast z nami się
skontaktował. O, tu zapiszę numer telefonu.
* * *
W tym samym czasie porucznik Żywiecki dojeżdżał autobusem na lotnisko. Do samego
lotniska nie można było dojechać, trzeba było od pętli autobusowej z osiedla Serowo dojść
boczną drogą jeszcze około trzystu metrów, zanim ukazały się dwa hangary i piętrowy
budynek, w którym, mieściło się biuro lotniska i stacja meteo. Po krótkiej rozmowie z
kierownikiem, od którego niewiele się można było dowiedzieć, gdyż nie było go tu w
krytycznym dniu, porucznik skontaktował się z mechanikami - świadkami wypadku,
Bartkowiakiem i Czułą. Na parterze budynku znajdowała się kawiarnia, gdzie można było ich
zaprosić na pogawędkę. Wkrótce też zasiedli przy stoliku. Żywiecki nie był biegły w
problematyce lotniczej, więc przezornie zabrał ze sobą niewielki magnetofon kasetowy,
ukryty teraz w wewnętrznej kieszeni marynarki, który niepostrzeżenie włączył przed
rozmową.
- Interesuje mnie wszystko, co poprzedziło katastrofę. Nawet najdrobniejsze szczegóły
zaczął, kiedy przyniesiono dwie duże kawy i jedną herbatę.
Obaj mechanicy milczeli chwilę, jakby się nad czymś zastanawiali.
- Było akurat tak, jak zeznaliśmy przed komisją - zaczął szef, Bartkowiak.
- Ja wiem, i wcale nie chcę kwestionować waszych zeznań. Chodzi mi tylko o takie różne
drobiazgi, które komisji nie interesowały, a nam mogą więcej powiedzieć o Wolniaku...
- No cóż, trzeźwy był, to wiem na pewno, bo z nim rozmawiałem.
- A dlaczego pan to tak podkreśla?
- Bo widzi pan, panie poruczniku: jak tylko jakaś katastrofa, to ludzie od razu kojarzą ją z
pijaństwem...
- Ale nie tylko dlatego pan o tym mówi.
- Ano nie. Zaraz po starcie zauważyłem, że coś niedobrego się z inżynierem dzieje. Widzi
pan, on miał trenować lądowanie na punkt. Wie pan, jak to jest?
Żywiecki przecząco pokręcił głową.
- A więc są trzy takie prostokąty połączone ze sobą liniami. I chodzi o to, że samolot
powinien usiąść w środkowym nie robiąc przy tym „kangurów", to jest nie podskakiwać przy
dotknięciu kołami ziemi. Za to jest najwięcej punktów. No i na to wcale nie trzeba dużej
wysokości. A w ten dzień Wolniak wyrywał do góry, jakby żywcem do nieba chciał się
dostać..
- A przed startem o czym rozmawialiście?
- Normalnie, jak to przed startem, coś o maszynie, o kierunku wiatru. Wypalił chyba
połówkę papierosa i wsiadł do „jaka". Nie był specjalnie zdenerwowany.
- Chyba był, szefie - wtrącił po raz pierwszy Czuła. Nerwowo przypalał papierosa i
wyrzucił zapałkę na ziemię.
- Czy Wolniak przyjechał na lotnisko samochodem?
- Czasami przyjeżdżał, ale wtenczas nie.
- To znaczy przyjechał autobusem?
- Chyba tak.
- A pamiętacie może panowie, która dokładnie była godzina, kiedy zjawił się na lotnisku?
- Ja pamiętam - rzekł Czuła - bo akurat miałem włączony tranzystor i kiedy go
zobaczyłem w bramie, to zapowiadali, że minęła szesnasta trzydzieści.
„Niczego więcej ciekawego się nie dowiem" - pomyślał Żywiecki i pożegnał swoich
rozmówców. Znów znalazł się na pętli autobusowej. Do centrum miasta było stąd dość
daleko, około siedmiu kilometrów, a autobus kursował rzadko - co godzinę. Zaczął studiować
rozkład jazdy. W dnie powszednie autobus 12-bis przychodził o pełnej godzinie, a odchodził
10 minut po. Spojrzał na zegarek: miał jeszcze 15 mimu. Potem jeszcze raz przyjrzał się
rozkładowi i aż zagwizdał pod nosem: „Ciekawe! Skoro Wolniak był na lotnisku o szesnastej
trzydzieści, to jakim autobusem przyjechał, jeśli stąd do hangarów wolnym krokiem idzie się
pięć minut?"
* * *
Kiedy wszedł do komendy, Skrobot siedział za swoim biurkiem i pałaszował olbrzymią
kanapkę z jakąś wędliną popijając herbatę.
- I jak ci poszło? - powitał Żywieckiego od progu.
- Jest jedna ciekawostka, ale objaśnię ci ją, jak przesłucham taśmę.
- Dobrze, to potem. Na razie mam inną, pilniejszą „ciekawostkę". Szykuję ci właśnie
atrakcyjną wycieczkę. Pojedziesz mianowicie na Mazury.
- Zwariowałeś? O tej porze?
- Nie, nie zwariowałem, bo „wycieczka" będzie służbowa. Otóż wyobraź sobie, że nasza
młodzież się znalazła i to aż w sejneńskim, nad jeziorami. Przed godziną miałem stamtąd
telefon. Pomógł trochę przypadek. Dziś rano gajowy z osady Pomorze obchodząc swój rewir
natknął się w jakimś zacisznym kąciku pola biwakowego na namiot. Oczywiście zdziwiło go
to, bo o tej porze pusto tam już, co najwyżej bywają wędkarze, ale ci nie mieszkają w
namiotach. Ponieważ nie zgłosili swego pobytu, poprosił o dowody i na wszelki wypadek - tu
właśnie nasze szczęście - poinformował o tym miejscowy posterunek. Tam znali treść
naszego teleksu i zadzwonili. Poprosiłem. żeby pod pozorem meldunku zatrzymali te cztery
dowody, ale ich samych nie ruszali z namiotu.
- Jak to cztery?
- Ano tak. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Aniela Kucyk, Wanda Chocimska i
jakiś Jarosław Wilk. Czwarty z nich nie ma żadnych dokumentów, ale Polak.
- Czyli ten niby-Niemiec się urwał?
- Tak by wyglądało. Teraz cały dowcip polega na tym, że musisz ich delikatnie zwinąć i
tak przetransportować, żeby po drodze nie kontaktowali się że sobą. Jak to zrobisz, to twoja w
tym głowa, dostaniesz samochód i kilku funkcjonariuszy. Jedyny sposób, żeby się czegoś
sensownego dowiedzieć, to ich zaskoczyć. A teraz idź do starego po papierki i
błogosławieństwo na drogę. Jeśli wieczorem wyjedziesz, to wczesnym rankiem będziesz na
miejscu, a po drodze zastanowisz się, jak przeprowadzić akcję.
- Rozkaz, obywatelu kapitanie. Tu masz taśmę, z której się miedzy innymi dowiesz, że
Wolniak samochodem w dniu wypadku na lotnisko nie przyjechał. Przy hangarach był o wpół
do piątej, a o tej porze autobus nie przychodził. Można więc wnioskować, że ktoś go na
lotnisko podwiózł.
- Ciekawe tylko, czy jego własnym samochodem?
- Właśnie o tym samym myślałem.
- No nic, na razie przygotuj się do wyjazdu, a ja tymczasem posłucham sobie twojej
rozmowy.
* * *
Skrobot dwukrotnie przesłuchał taśmę i zamyślił się głęboko, wykonując jak mawiał
używając terminologii wojskowej - „pracę myślową pojedynczego strzelca". Po jakiejś chwili
zabrał magnetofon, swój brulion z notatkami i udał się do gabinetu pułkownika. Tu sekretarka
kazała mu czekać, bo Szeryf kończył rozmowę z majorem Lipińskim i nie wolno jej było
nikogo wpuszczać. Ale kiedy wnosiła kawę, przez uchylone drzwi Biskupski dostrzegł
kapitana i przywołał go swym tubalnym głosem:
- Wejdź, Skrobot. Ciebie zakaz nie dotyczy. Jeszcze jedną kawę, pani Aniu.
Przywitali się z majorem.
- Czy masz coś, co interesowałoby towarzysza majora?
- Niestety, na ślad dokumentacji nie trafiliśmy jak dotąd. Chyba że materiał dostarczony
przez Żywieckiego coś nam na ten temat powie...
- Wspomniał mi pułkownik Biskupski - zaczął Lipiński - że nie jest wykluczone, że w tej
młodzieżowej kompanii jest, a raczej był jakiś Niemiec?
- Trudno powiedzieć, czy akurat Niemiec. Równie dobrze mógł to być Austriak lub
Szwajcar z niemieckiej strefy językowej.
- Po tym, co mi powiedziano - wtrącił pułkownik - można przypuszczać, że on i jego
kompani byli pod wpływem jakichś leków odurzających.
- No więc to jest interesujące - kontynuował major. - Otóż niedawno FAP obchodził
swoje dwudziestolecie i z tej okazji przybyły delegacje zakładów kooperujących z fabryką,
między innymi z Austrii i RFN. Po „części oficjalnej" odbył się oczywiście bankiet, na
którym był również Wolniak jako działacz NOT-u. Podobno popili sobie nieźle, a zwłaszcza
Wolniak...
- To ciekawe. Z tego co o nim mówili w dyrekcji, to pił mało i nieczęsto - wyraził
zdziwienie pułkownik.
- Myślę - powiedział major - że w najbliższym czasie, kiedy lepiej się poznam z kimś, kto
był na bankiecie, uda mi się stwierdzić, czy była tam mowa o tym wynalazku i czy ktoś z
gości się nim interesował.
- Dla nas najważniejsze - odezwał się pułkownik - jest w tej chwili odnalezienie
Wilmańskiego.
- Nie potrzebuję dodawać, że i mnie na tym zależy dodał Lipiński.
- Czy jest coś nowego, kapilarne?
- Niestety, niewiele. Byłem w jego obecnym mieszkaniu. Nic tam nie wskazuje na
przygotowywanie się gospodarza do podróży. Jeśli gdzieś wyjechał, to musiał się zdecydować
w ostatniej chwili. A tutaj mam taśmę z nagraną rozmową Żywieckiego na lotnisku. Z
wypowiedzi mechaników wynika, że Wolniak przy samolocie był punktualnie o szesnastej
trzydzieści, a w tym czasie nie ma żadnego autobusu. Musiał go więc ktoś podwieźć.
Ponieważ nie znaleźliśmy jego samochodu, można założyć, że podwiózł go Wilmański - nie
pod samo lotnisko, ale na przykład do pętli autobusowej - a potem odjechał.
- I nie widział katastrofy samolotu?
- Mógł nie widzieć i nie słyszeć. Od przyjazdu Wolniaka do momentu startu upłynęło
trochę czasu. - A wtedy samochód mógł być już w mieście. Lotnisko, jak wiadomo, jest za
lesistym wzgórzem i wypadek nie był zauważony nawet przez mieszkańców pobliskiego
osiedla, co stwierdziła komisja.
- No tak - pułkownik zastanowił się chwilę nie ma innej rady, musimy zaryzykować
komunikat. Pisz Witek, potem poprawimy: „Obywatel Janusz Wilmański, zamieszkały tu
adres - podróżujący prawdopodobnie samochodem fiat 125p, numer"... - ustaliłeś w wydziale
komunikacji?
- Oczywiście.
- No to wstaw go tam - „proszony jest o niezwłoczne skontaktowanie się z Komendą
Wojewódzką Milicji Obywatelskiej lub najbliższym posterunkiem w pilnej sprawie
służbowej". O ile sam nie będzie słyszał komunikatu, to zawsze jest szansa, że ktoś zwróci
uwagę na numer wozu.
- Może warto jeszcze podać kolor samochodu?
- Oczywiście. Wstaw to gdzieś do tekstu. Poproś Rozgłośnię Centralną, niech dają przez
dwa dni. Jeśli to nie poskutkuje, zwrócimy się do telewizji z komunikatem o zaginięciu!
- W porządku, zrozumiałem.
* * *
Następnego dnia była niedziela. Komunikaty przez radio szły w odstępach co dwie, trzy
godziny. W poniedziałek, o ósmej rano, gdy Skrobot zjawił się w komendzie, zastał już
Żywieckiego. Porucznik miał zaczerwienione oczy z niewyspania, ale minę zadowoloną.
- Cześć, szefie. Melduję ci uprzejmie, że cała ferajna elegancko zapudłowana w naszym
areszcie, a po drodze żadne ze sobą nawet słowa nie zamieniło.
- Pierwszorzędnie. Jakeś to załatwił?
- Nie było to specjalnie trudne, tylko w sumie dość męczące. Najpierw chciałem ich
zgarniać po kolei, żeby każdy myślał, iż tylko jego zatrzymujemy, ale potem postanowiłem
inaczej. Jeżeli mają coś na sumieniu, to niech wiedzą o generalnej klapie. Siedzą wszyscy i
nie wiadomo, co kto zeznaje. A uzgodnić jakiejś wersji nie mieli kiedy, bo zaskoczyliśmy ich
całkowicie. Siedzieliśmy w gajówce, a gajowy przyprowadził całą czwórkę „w celach
meldunkowych". Zbaranieli widząc nas. Odseparowałem ich od siebie. Przy rewizji żadnych
leków ani opakowań nie znalazłem. W namiocie walały się tylko cztery butelki po wódce, bo
- jak mówili - było zimno i musieli się rozgrzewać. Panonią, jako najważniejszą dla nas,
zaopiekowałem się osobiście zabierając do samochodu, a pozostałą trójkę przewiózł
pociągiem sierżant Ochański, oczywiście każdego w oddzielnym przedziale.
- Żywiec! Czeka cię pochwala przed frontem kompanii, niech skonam.
- Ku chwale ojczyzny, obywatelu kapitanie. A co tu nowego? Słyszałem przez radio
komunikat o Wilmańskim.
- No więc i tyle nowego. Teraz trzeba załatwić formalności u Marcisza. Nasza ferajna
dojrzewa już od wczoraj rana, najpierw w areszcie w Sejnach, potem w drodze i tutaj.
Zaczniemy chyba od przesłuchania chłopaków.
* * *
Zatrzymany Jarosław Wilk liczy sobie 23 lata, ma postawę kulturysty z gębą oprycha.
Zameldowany na stałe w Krakowie, według zeznań z zawodu był zegarmistrzem, „chwilowo
nigdzie niepracującym, bo właśnie się za czymś rozgląda". Na pytanie, czy to pracy szukał w
sejneńskim nad jeziorami, odparł, że nie, tam pojechali odpocząć, ale po czym - nie potrafił
powiedzieć. Żadnej kłótni w „Niespodziance" nie przypomina sobie. Owszem, kolega
Wiesiek skaleczył się przypadkowo brzytwą w rękę. Jak do tego doszło nie wie, bo akurat
wychodził do ubikacji. Oczywiście o narkotykach pierwszy raz słyszy, nigdy żadnych
proszków nie zażywał. Wypić owszem, czasem wypije, ale co się tyczy tego, to nie. Nic
również nie potrafi powiedzieć na temat trzeciego chłopaka. Kiedy już wyjeżdżali z Krakowa,
to Wiesiek go przyprowadził. Mówił, że to student z NRD, który podróżuje po Polsce
autostopem i chciałby się z nimi zabrać. Dlaczego przyjechali tu właśnie? Bo tu mieszka ich
znajoma, Panonia, którą poznali w lipcu nad morzem i zaprosiła, ot tak, bez specjalnych
celów. Oczywiście - poprawił się - on miał nadzieję znaleźć jakieś atrakcyjne zajęcie w
swoim zawodzie, albo niekoniecznie w swoim, byłe dobrze płatne. Skąd miał pieniądze na
drogę? W czasie wakacji pomagał przy budowie domku jednorodzinnego, za co dostał dwa
tysiące. Nie, nazwisko Wolniak nic mu nie mówi, nigdy takiego nie słyszał. Wilmański - też
nie. Zawahał się przez chwilę przy nazwisku Kamińskiej - ale również nie wie, o kogo
chodzi.
Z kolei oficerowie przystąpili do przesłuchania „Długiego", jak zwali go koledzy.
Wiesław Porębski a tę i inne informacje personalne trzeba było przyjąć na wiarę, gdyż,
jak oświadczył, zginęły mu w drodze wszystkie dokumenty - był studentem trzeciego roku
AGH, obecnie ze względu na stan zdrowia przebywającym na urlopie dziekańskim.
Utrzymują go rodzice, dobrze sytuowani, bo ojciec jest dyrektorem w jednym z krakowskich
przedsiębiorstw. Jak dawno zna Wilka nie pamięta, ale dawno, bo mieszkali przy tej samej
ulicy. To właśnie Jarek namówił go na tę podróż, bo on podróżować nie lubi, najlepiej czuje
się w Krakowie.
Wysoki chudy blondyn miał dość inteligentną twarz w przeciwieństwie do Wilka. Przez
cały czas przesłuchania trzęsły mu się ręce.
- Od dawna musisz ładować w siebie to świństwo? - zaskoczył go pytaniem kapitan
Skrobot.
Próbował początkowo udawać, że nie wie, o co chodzi. Kiedy usłyszał od kapitana, że ma
to wypisane na twarzy i że go oddadzą na obserwację do szpitala psychiatrycznego, jeśli
będzie kręcił, wtedy „pękł". Owszem, od dwóch lat zażywa różne „leki", co się stało
przyczyną wylania go ze studiów. Tak. Wanda Chocimska dostarczyła im trochę specyfików.
Czy pozostali też zażywali? Nie, Wanda i Panonia nie. A ten piąty z ich paczki? On też nie.
Kto to jest? Nazywa się Johan. Nazwiska nie zna. Jest studentem w Wiedniu. Poznali się w
klubie studenckim w Krakowie, a w jaki sposób nie bardzo pamięta, bo był lekko
napompowany. Jak się porozumiewali? Johan mówi trochę po polsku, ale z wyraźnym
akcentem niemieckim. Nieco wtedy wypili i chyba musiał mu powiedzieć, że jadą w te
strony, bo następnego dnia rano Johan przyszedł do niego do domu z propozycją, że pojedzie
z nimi. Był wtedy Wilk, wypili kilka butelek wina, które postawił Johan i zgodzili się, żeby z
nimi jechał. Czemu tutaj? Bo zaprosiła ich Panonia. Pisała nawet do niego z pytaniem, kiedy
przyjadą. Owszem, odpisał. Awantura w „Niespodziance"? Nie było żadnej awantury,
owszem, Johan z Panonią o coś się tam posprzeczali, ale on nie pamięta o co, bo był
„nabuzowany", tak że nawet nie wie, czemu pokaleczył sobie rękę. Co było potem, też nie
bardzo jest świadom, rano obudzili się na tapczanie w mieszkaniu Panonii. Nie, jej nie było,
tylko jakaś głucha babcia. Potem przyszła Panonia i powiedziała, że Johan obraził się na nich
i pojechał do Warszawy. O co się obraził nie wiadomo, on w każdym razie nie wie. No a
potem przyszła Wanda Chocimska, zapłakana strasznie, że wylali ją z roboty za te leki i że
nie pojedzie do domu, bo się boi. No to rada w radę, przeliczyli pieniądze i postanowili
podróżować po Polsce. Za przewodniczkę była Panonia i ona też trzymała kasę. Nazwisko
Kamińska nic mu nie mówi, a jak ma na imię? A tak, coś sobie przypomina: imię Izy padło
chyba podczas kłótni Panonii z Johanem. Nie, nazwiska Wolniaka ani Wilmańskiego nigdy
nie słyszał.
Chwiejąc się na swych długich nogach, z zaciśniętymi do białości nadgarstkami rąk
wychodził za milicjantem z pokoju.
O ile Porębski był zdenerwowany, to Chocimska trzęsła się dosłownie jak galareta, kiedy
do pokoju wprowadził ją funkcjonariusz. Na wszelkie pytania odpowiadała potokami łez i z
pewnością nie był to płacz udawany. W końcu Skrobot stracił cierpliwość:
- Proszę pani, jeśli pani źle się czuje, to odłóżmy przesłuchanie do jutra.
Pokiwała przecząco głową.
- No więc proszę odpowiadać - imię. nazwisko, data, miejsce urodzenia, imiona
rodziców...
Tu znowu Chocimska wybuchnęła płaczem, tak że dalsze przesłuchanie było niemożliwe.
Kiedy w towarzystwie milicjanta wracała do celi, dochodziła już czwarta. Skrobot i Żywiecki
mieli cienie pod oczyma ze zmęczenia, zwłaszcza porucznik po nieprzespanej nocy.
- Wiesz co, idź do domu i kładź się spać poradził Skrobot Żywieckiemu. Ja też pójdę
odpocząć i wrócę około ósmej pogadać z Kucykówną.
- W porządku, ja do ósmej akurat zdążę się zdrzemnąć i też tu wpadnę. Chcę być przy
rozmowie z Panonią.
- Jak uważasz. No to na razie.
* * *
Początek przesłuchania Anieli Kucyk wskazywał, że postanowiła „pójść w zaparte".
Przez blisko godzinę na wszelkie pytania odpowiadała „tak", „nie", „nie wiem" z bezczelną
intonacją głosu.
- Proszę posłuchać, panno Kucyk - Skrobot był spokojny, ale w jego głosie brzmiały
jakieś niedobre nutki - w ten sposób nic pani nie zwojuje. Wasi przyjaciele byli już
przesłuchiwani i bynajmniej nie milczeli. Chocimska zasłabła, ale jutro będzie mówić. Myślę,
że jak sprowadzimy tu jej ojca, to powie wszystko, co wie, a może nawet więcej. Toteż dla
własnego dobra, nie radzę odpowiadać w ten sposób jak dotychczas. Jeśli będzie pani mówić
prawdę, to wyjdzie pani na tym lepiej, a nam zaoszczędzi czasu. Nie sądzi, pani chyba, że
prokurator podpisuje nakaz aresztowania ot tak sobie. Narkotyki narkotykami, a morderstwo
morderstwem.
W tym momencie Panonia zmieniła się na twarzy i zbladła.
- Dobrze, będę mówiła jak było, proszę pytać.
- Chcemy usłyszeć wszystko od początku. Jak poznaliście się z Kamińską i Chocimską?
- Normalnie, w szkole. Ja z Izą chodziłam do laborantów medycznych, a Wanda na
farmaceutyczny. Z początku nawet we trzy mieszkałyśmy w pokoju. A potem mnie wylali i
straciłam z nimi kontakt. Wtedy przeprowadziłam się do tej nory u babki.
- A rodzice?
- Oboje nie żyją. Zginęli w katastrofie samochodowej.
- Dobrze. Dalej.
- Nie wiem, co dalej... Potem Iza skończyła szkolę na rok przed Wandą i dostała pokoik
przy szpitalu.
- Za co nienawidziła pani Kamińską, co wam zrobiła?
- Nie, nie, to nieprawda. Ja jej nie zabiłam, nie wrobicie mnie w to!
- Uspokój się proszę. Kto tu mówi o morderstwie?
- Ja wiem, że wy wiecie. Inaczej byście nas nie ciągnęli z drugiego końca Polski. Byłam
w tym mieszkaniu, ale to nie ja ją zabiłam.
- A kto?
- Nie wiem.
- Dobrze, dojdziemy jeszcze do tego. Gdzie poznała pani tych trzech chłystków?
- Dwóch nie trzech. Poznałam w zeszłym roku nad morzem. Ten Jarek dowalał się do
mnie, ale mnie się podobał Wiesiek. Pisywaliśmy często do siebie, a jak miałam trochę forsy,
to wyskakiwałam do Krakowa. Chciałam wyciągnąć go z tych „prochów", marnował się
chłopak...
- A ten Austriak? Przecież to nie przypadek, że wszedł w zażyłość z tymi dwoma. Jak to
było?
- A więc tak. W zeszłym miesiącu spotkałam Izę. Dawnośmy się nie widziały, więc
wpadłyśmy na kawę poplotkować. Opowiadałam jej, że byłam w lipcu nad morzem, ale ona
nie bardzo chciała słuchać, jakby myślała o czymś innym. Mówiłam, że poznałam dwóch
takich fajnych zgrywusów z Krakowa i że pisujemy do siebie. Na to ona się ożywiła i do
mnie, że to się dobrze składa. Mówi tak: „Wiesz, do mnie ma ktoś przyjechać z Austrii i coś
mi przywieźć. Ja nie mogę jechać na jego spotkanie do Krakowa, nie mam urlopu, więc może
byś namówiła swoich kumpli, żeby tu przyjechali, a ten mój »kuzyn« dołączy do nich. On nie
zna kraju, słabo mówi po polsku, a jak we trzech przyjadą autostopem, to nie zwróci na siebie
uwagi”. Przestraszyłam się trochę, czy to nie jakaś trefna sprawa, ale Iza uspokoiła mnie, że
nie, chodzi tylko o „zielone", żeby nie przez PEKAO, tylko na wolnym rynku, to się więcej
zarobi. Obiecała, że swoją dolę też dostanę, no więc się zgodziłam. Na to ona, czy nie mam
ich zdjęć. Miałam akurat zdjęcie z. Wieśkiem na plaży, które nam zrobił Jarek. Wzięła go ode
mnie, mówi, że pożycza i wyśle do Wiednia, żeby ten Austriak go poznał, a jak przyjedzie, to
odda. Potem spytała, gdzie Wiesiek bywa, powiedziałam jej, że w takim jednym klubie
studenckim. Miała więc tego Austriaka tam skierować, jak tylko przyjedzie i dać mi znać.
żebym mogła od razu napisać do Wieśka i na ten dzień się z nim umówić. A ten kuzyn trochę
mówi po polsku i sam już się z nim zapozna. No i tak się stało. Zadzwoniła pewnego dnia do
„Niespodzianki", że spotkanie odbędzie się ósmego, między szesnastą a osiemnastą, żebym
dała znać Wieśkowi. A my następnego dnia o szóstej zaczekamy na nich w „Niespodziance".
Więc zadzwoniłam do domu państwa Porębskich i umówiłam się z Wieśkiem, z tym że jeśli
nie będę mogła przyjechać, to niech następnego dnia łapią okazję na północ. Będę na nich
czekać w „Niespodziance", łatwo trafić, bo to przy głównej ulicy. Do kawiarni przyszłam
wcześniej, wypiłam dwie kawy. Minęła szósta, a Iza nie przychodziła. Chłopcy też się
spóźniali. Wówczas napatoczyła się Wanda. Z początku byłam zła, bo ona takie ciepłe
kluchy, nie do życia dziewczyna. Co przez to rozumiem? No, zwyczajnie nie wypije,
mazgajowata i charakter ma z plasteliny. Kto z nią ostatni rozmawia, ten ma rację. Ale potem
sobie pomyślałam, że może dobrze się składa, bo ona jest w aptece, więc może skombinować
trochę „napędu" dla chłopaków. Bo nie wątpiłam, że oni przyjadą. Więc namówiłam Wandę
do tego i dałam na taryfę. Znowu czekałam. I tak koło wpół do ósmej weszli oni, a zaraz
potem Wanda. Trzech ich było - ten trzeci to właśnie „kuzyn" Izy - Johan. Od razu o nią pyta,
więc mówię, że powinna już być, ale zaczekamy trochę. Jarek z Wieśkiem jak dostali prezent,
to od razu polecieli do ubikacji, a ja wzięłam wino z bufetu. Jak chłopcy pomieszali sobie te
dwie przyjemności, to nieźle im zaszumiało, a Wiesiek zaczął się wygłupiać z brzytwą. Nie,
Johan nie pił, ale ciągle pytał o Izę, że musi się z nią zobaczyć. No to zaproponowałam, żeby
mi dał to, co ma dla niej, ja jej zaraz zawiozę, bo wiem, gdzie może być. On się tylko w
głowę postukał i coś tam przeklinał po niemiecku i mówi, że musi się z nią sam widzieć...
- A skąd pani wiedziała, gdzie Kamińska będzie?
- Ja nie wiedziałam, ale Wanda, która słuchała naszej sprzeczki, powiedziała, że Iza teraz
u siebie rzadko bywa i najprędzej ją znajdę na Konopnickiej 26, mieszkania 39. Potem się
przestraszyła, że mi to powiedziała, bo to była wielka tajemnica. Ale przyrzekłam jej, że do
jutra już nie będę pamiętała tego adresu, a dziś muszę zawieźć tam Johana. A w tedy ten
głuptas Wiesiek - oczy miał już zupełnie nieprzytomne - ciachnął się brzytwą w łapę. No więc
szybko zwinęliśmy się stamtąd. Zawieźliśmy Jarka i Wieśka taryfą do mojej babki i tą samą
pojechaliśmy z Johanem na Konopnicką...
- Która to była godzina?
- Chyba gdzieś przed dziesiątą.
- Dobrze, dalej.
- Johan nie chciał iść na górę, kazał mi sprowadzić Izę. Weszłam na czwarte piętro,
dzwonię - nic. Jeszcze kilka razy spróbowałam - też nic. Z przyzwyczajenia chwyciłam za
klamkę - a tu drzwi otwarte. Weszłam, wszędzie pusto, w pokoju rzeczy porozrzucane,
wchodzę do kuchenki, a w łazience się świeci. Więc zajrzałam i widzę jej wystające kolana i
włosy pływające w wodzie. Zrobiło mi się niedobrze, myślałam, że pierwszy raz w życiu
zemdleję...
- Chwileczkę. Podeszła pani bliżej?
- O Jezu, a gdzieżby! Jak zobaczyłam tę twarz pod wodą, to kroku do łazienki nie
zrobiłam.
- No i co dalej?
- Dalej? Zleciałam po schodach, mało nóg nie połamałam...
- Kucykówna - przerwał Skrobot - miała pani mówić całą prawdę!
- Toż mówię.
- Nie. A pieniądze
- No tak. To też już wiecie. Więc jak wychodziłam z łazienki do kuchni, to tam na stole
leżała torebka Izy. Pieniądze były na wierzchu, dwa tysiące. Wzięłam, bo myślałam, że może
Johan mnie to sprzeda, co miał dla Izy. Jak zeszłam na dół, to musiałam fatalnie wyglądać, bo
Johan spytał, co mi jest Powiedziałam, że stało się nieszczęście - że Iza nie żyje. Wtedy
mruknął coś po niemiecku, zrobił w tył zwrot i biegiem prawie dobiegł do czekającej
taksówki. I tylem go widziała. Może myślał, że ja ją zabiłam i się przestraszył?
- A wie pani, czyje jest to mieszkanie na Konopnickiej?
- Nie wiem. Przypuszczam, że jakiegoś jej faceta. W pokoju poniewierało się pełno
męskich, rzeczy, w przedpokoju też...
- Było ciemno, jak wchodziliście, prawda?
- Tak, znalazłam kontakt i zapaliłam światło.
Żywiecki szepnął coś Skrobotowi do ucha.
- Dobrze. Proszę podejść tu bliżej. Którą ręką zapalała pani światło?
- Zaraz. Kontakt był po lewej... tak, tą - prawą.
- Proszę dać prawą rękę - Skrobot zdjął odciski z każdego palca. A były one starannie
utrzymane, z długimi polakierowanymi paznokciami.
- No i co było dalej?
- Do domu przyjechałam autobusem. Chłopcy spali, a ja się położyłam w kuchni na
kozetce, ale prawie całą noc nie mogłam usnąć, tylko myślałam, kto tę biedną Izę tak urządził.
- A wam się zdaje, że kto?
- Nie wiem, przysięgam, że nie wiem. Rano przyleciała Wanda, zapłakana, bo
dowiedziała się, że szykują jej dyscyplinarkę...
- Czy kiedyś przedtem Chocimska dostarczała wam te lekarstwa? - przerwał Skrobot.
- Nie, to było pierwszy raz.
- I jak to, po południu przyniosła, a wieczorem już zdążyli zrobić remanent i podać
wniosek o zwolnienie?
- No nie wiem... Mnie naprawdę nigdy tego nie dawała, zresztą nie widywałam jej
prawie. Ona może to potwierdzić! Chyba że swoim zwyczajem coś zełga.
- Dobrze, wyjaśnimy to sobie z Chocimską.
- Wanda powiada, że do domu nie wróci, chłopaki języki mają skołowaciałe i milczą, ja
się cała trzęsę po nieprzespanej nocy i z nerwów. Przeliczyliśmy nasz majątek i wyszło trzy
patyki z groszami, więc zaproponowałam zmianę klimatu. Bałam się, że dowiecie się o mojej
obecności w tym mieszkaniu i podejrzenie padnie na mnie. Znałam to miejsce nad jeziorami,
bo kiedyś byłam tam na wakacjach ze znajomym. Myślałam, że w takiej głuszy, gdzie do
najbliższego sklepu, trzy kilometry, będzie można dobrze się zamelinować.
- O tym, co się stało na Konopnickiej, oczywiście nie powiedziała pani nikomu?
- Jasne, że nie. Wanda wypytywała mnie o Izę, ale powiedziałam, że wyjechała na wieś.
do rodziców.
- No to na dzisiaj wystarczy. W nocy, jeśli już tak źle pani śpi, proszę sobie przypomnieć,
czy wszystko już zostało powiedziane i czy zgodnie z prawdą - zakończył Skrobot wyłączając
magnetofon - bo dalszy ciąg nastąpi. Sierżancie, odprowadzić.
Zbliżała się jedenasta, kiedy dochodzili z Żywieckim do postoju taksówek.
* * *
Rano jak zwykle spotkali się w swoim pokoju. Skrobot zastał Żywieckiego siedzącego
już za biurkiem z gazetą w ręku.
- Czy wiesz. Witek, że dziś mija równy tydzień od dnia wypadków?
- Rzeczywiście. Szybko to zleciało. Trzeba spisać te wczorajsze zeznania, dać
Kucykównie do podpisania, a potem do Szeryfa.
- Nic z tego, starego nie ma. Skoro świt musiał wyjechać do Warszawy.
- Trudno, napisać trzeba i tak.
- Jak trzeba, to trzeba. Zaraz to zrobię.
- A ja wezmę na warsztat Chocimską.
- Też niewypał. W nocy przewieziono ją do szpitala, bo miała jakąś zapaść.
- Co myślisz o zeznaniach Panonii? - zapytał Skrobot. - Wydaje mi się, że nie kłamie,
mówiąc, że nie utopiła Kamińskiej.
- Tobie się wydaje, a ja jestem niemal tego pewny.
- Na jakiej podstawie?
- Raczej na jakich przesłankach się opieram? Po pierwsze: Zauważyłeś, że w mieszkaniu
Wolniaka jest tak zwany „judasz"?
- Owszem.
- Zatem: Kamińska swoją obecność tam trzymała w tajemnicy i wpuścić mogła
Chocimską, Wilmańskiego albo jakiegoś „iksa”, o którym nie wiemy, ale nie Panonię. A poza
tym zauważyłeś pewnie, jakie Kucykówna ma paznokcie?
- To już nie paznokcie, a szpony! - zaśmiał: się Żywiecki.
- Właśnie. Nie wydaje mi się, żeby ona mogła mocno chwycić za nogę i nie zostawić
śladów na delikatnej kobiecej skórze.
- To mnie przekonuje. A teraz z innej beczki. Co sądzisz o Austriaku? Czy on ma
związek z dokumentacją?
- W zasadzie można by założyć, że przysłano go w celu „zakupu” dokumentacji. Ale czy
Wolniak byłby takim frajerem, żeby zabierać z kasy oryginał, kiedy miał dziesiątki okazji do
zrobienia fotokopii? Mógłby je opchnąć za grube dolary nie wzbudzając cienia podejrzeń.
Mógłby też prysnąć z kraju...
- No a Chocimska?
- Źle cię wtedy poinformowano w hotelu, że się nie zjawiła, skoro nocowała z
dziewiątego na dziesiąty, ale nie to jest najważniejsze. Z dochodzenia w szpitalu wiadomo, że
specyfiki ginęły stamtąd wcześniej, nie tylko w krytycznym dniu.
- Czy uważasz, że chcą ją wrobić na zasadzie kozła ofiarnego, bo to takie cielę?
- Coś mi się zdaje, że ona nie takie cielę, jak ją przedstawiła Kucykówna. Ale jeśli kradła,
to dla kogo? Kamińskiej, Wolniaka czy może Wilmańskiego?
- Wilmański ciągłe nam tu nie pasuje, jak klucz nie z tego zamka... Zaraz, zaraz,
wspomniałeś parę dni temu o kluczu znalezionym we wraku samolotu? Gdzie te przedmioty
są teraz?
- Pojęcia nie mam, zresztą może Marcisz będzie wiedział.
- Dzwoń w te pędy do niego! Bo wiesz, co mi zaświtało w głowie?
Upłynęło ze trzy godziny z okładem na zażartej dyskusji dwóch oficerów. Zapomnieli o
drugim śniadaniu, minęła też pora obiadowa, a oni rozprawiali dalej. Efektem tego był telefon
Skrobota do polikliniki:
- Nie, panie doktorze, słowo daję, że nie będę jej męczył. Dwa, trzy pytania, nie więcej...
Będę za pół godziny.
- Stary - zasępił się Żywiecki - chcę zauważyć, że się narażasz. Pułkownik wraca dopiero
pojutrze, a w razie niewypału, sam rozumiesz...
- Trudno, musimy jutro. O ile już i tak nie jest za późno.
- Miejmy nadzieję, że nie.
- Wiec idź do Marcisza po klucz, sprawdź go, oczywiście klucz, nie Marcisza, a za
godzinę spotykamy się tu i zobaczymy, co dalej.
* * *
Szedł długim korytarzem polikliniki mijając po drodze szereg drzwi do sal chorych. Przez
cały czas myślał, w jaki sposób zadać te dwa pytania, które być może rozwiążą ostatecznie
sprawę. Pielęgniarka, uprzedzona o jego wizycie, zaprowadziła go do bocznego korytarza i
otworzyła kluczem drzwi pokoju, w którym nie było klamki, tylko metalowa gałka. Pokoik
był niewielki, a obok jedynego łóżka stał elektrokardiograf.
- Proszę tu nacisnąć dzwonek, jak będzie pan wychodził - powiedziała opuszczając
izolatkę.
- Dobrze, dziękuję - Skrobot rozpiął płaszcz i usiadł na krześle. - Myślę, że możemy
chwilkę porozmawiać spokojnie, prawda?
Chocimska skinęła głową. Była blada, ale wydawała się dość spokojna.
- Cóż, zabrnęła pani w nieliche tarapaty. Wielkiej tragedii jednak nie ma i myślę, że
będziemy mogli pani pomóc, o ile pani zechce pomóc nam.
Oczy jej się zaszkliły, ale opanowała płacz.
- Dobrze, powiem wszystko, co wiem.
- Od jak dawna pani brała te leki dla kogo?
- Od kilku tygodni. Nie ma jeszcze miesiąca, w sumie kilka opakowań... Dla Izy
Kamińskiej. Powiedziała mi wtedy, że już definitywnie zrywa z Ryśkiem...
- Z Wolniakiem?
- Tak, bo zakochała się w jego koledze, Wilmańskim. Ale Janusz miał ciężkie przejścia i
zaczął dużo pić. A to jest porządny człowiek, którego ona chce z tego wyciągnąć. Więc
pewien lekarz poradził jej, żeby przez jakiś czas podawała mu ten specyfik, który
zrekompensuje mu głód alkoholowy. Ja.. ja... nie zrobiłam tego dla pieniędzy!
- Pani Wando, wierzę pani. Ale jeszcze jedno. Czy zna pani może takie miejsce, gdzie
Wolniak jeździł, powiedzmy na sobotę i niedzielę, może z Izą, może sam...
- Gdzie wyjeżdżali na weekend? Nie, chyba nie. Chociaż... zaraz, niech sobie
przypomnę... Kiedyś opowiadała mi, że na początku znajomości Rysiek zawiózł ją do takiej
rybakówki, bo lubił wędkować. Las i rzeka - mówiła Iza, głusza zupełna.
- Jak się nazwała ta miejscowość, to bardzo ważne, niech pani sobie przypomni!
- Jakoś tak śmiesznie... Aha. już wiem; Grzebienie!
- Dziękuję, pani Wando.
- Czy ja... czy panowie...
- Wiem, co chce pani powiedzieć. Będę się starał pani pomóc. Ale z ojcem trzeba będzie
porozmawiać. Straty w aptece muszą być pokryte.
- Oczywiście, bardzo panu dziękuję!
Gdy kapitan wrócił do komendy, Żywiecki już czekał:
- Miałeś rację z tym kluczem! Że też wcześniej na to nie wpadliśmy!
- Cóż, błędne założenie. Czy mówi ci coś nazwa Grzebienie?
- Wydaje mi się, że to będzie na północny wschód, ale możemy sprawdzić.
Pochylili się nad mapą.
- Tak, to tu, w zakolu rzeki. Od szosy jakieś dwanaście, trzynaście kilometrów.
- Wobec tego, mimo nieobecności pułkownika, ustalamy plan operacyjny.
* * *
Wczesny ranek nie zapowiadał pogodnego dnia. Miejscami, gdy szosa schodziła w dół,
samochody zapadały w rozrzedzoną watę mgły. Jechali dwoma gazikami: w pierwszym
Żywiecki z trzema funkcjonariuszami, w drogim z taką samą obstawą Skrobot.
- To będzie gdzieś tutaj - zwrócił się do porucznika kierowca, zwalniając nieco szybkość.
Istotnie, po chwili z prawej strony, przy bocznej drodze dostrzegli żółtą tabliczkę w
kształcie Strzałki z napisem: „Grzebienie 12”. Zatrzymali się przed zakrętem. Po niedługim
czasie stanął za nimi wóz Skrobota. Kapitan podszedł do pierwszego samochodu.
- Tam, według mapy, prowadzą dwie drogi, druga nieco dalej. Proponuję, żebyś pojechał
tą drugą aż do zakrętu, i wtedy daj znać przez radio. Jedź wolno w stronę rybakówki, no i
ostrożnie może mieć broń. Jeśli wszystko pójdzie gładko, to zaczekamy na was.
Pierwszy samochód ruszył prosto. Po pięciu minutach. porucznik zameldował, że
skręcają. Wóz Skrobota ruszył wówczas krętą leśną dróżką, miejscami piaszczystą. Po chwili
zobaczyli w dole, niemal nad samą rzeką zabudowania. Zwykły wiejski dom z facjatką. Płot.
okalał niewidoczne stąd podwórze i po lewej stronie okazałą stodołę. Wrota do niej były
otwarte. Samochód zatrzymał się na górze, a Skrobot z jednym z milicjantów zaczęli schodzić
w stronę zabudowań. Nie uszli jeszcze pięćdziesięciu metrów, a ze dwa razy tyle dzieliło ich
od obejścia, kiedy usłyszeli, głośny warkot silnika i z otwartych drzwi stodoły dosłownie
wyprysnął jasny fiat. Wziął ostry wiraż na dziedzińcu i wypadł przez otwartą bramę. Nie
skręcił jednak w lewo, gdzie u wylotu drogi czekał gazik, lecz w prawo. Przez mgnienie oka
widać było za kierownicą skulonego mężczyznę w czarnej kurtce, a samochód znikł w
sosnowym młodniaku, gdzie również musiała być jakaś droga. Kierowca gazika nie stracił
głowy - milicyjny wóz wyskoczył zza drzew i przyhamował przy kapitanie. Wskoczyli do
środka. Na przełaj przez łąkę dopadli dróżki w młodniaku. Była kręta i fiata nie było widać.
Tutaj koleiny, którymi jechali, były twarde, co fiatowi dawało pewne szanse. Na prostszym
odcinku zobaczyli uciekający samochód w odległości 150-200 metrów. Siedzący obok
kierowcy plutonowy odbezpieczył pistolet:
- Rąbiemy po kołach, panie kapitanie?
- Jak dam rozkaz. - Skrobot sięgnął po słuchawkę radiotelefonu, ale nie zdążył wywołać
Żywieckiego, kiedy potężna siła odśrodkowa rzuciła go na kolana siedzącego obok milicjanta.
Potem przód gazika - został wyrzucony w powietrze, a w tej samej chwili usłyszeli trzask -
odgłos łamanego drzewa i dartej blachy. Gdy podjechali jeszcze kilkadziesiąt metrów, ujrzeli
za zakrętem, fiata. Mocno przechylony na prawy bok, wbity był dosłownie w złamana sosnę.
Podbiegli do samochodu. Lewe drzwi można było otworzyć. Mężczyzna leżał na siedzeniu
głową w dół, opartą o prawe drzwi. Z rozciętego policzka ciekła mu strużka krwi. Wyciągnęli
go na zewnątrz. W odległości jakichś sześciu metrów od rozbitego samochodu słała furmanka
wyładowana drewnem, a obok, jak wrośnięty w ziemię, woźnica z otwartymi ustami i batem
w ręku. Nie ruszył się z miejsca jeszcze wówczas, gdy kierowca fiata otworzył oczy i usiadł
na trawie. Rozglądał się dookoła, jakby przed chwilą obudził się z głębokiego snu. Skrobot
podszedł do siedzącego:
- Ryszard Wolniak, prawda?
- Tak.
- Dobrze się pan czuje?
Skinął głową i nie bez trudności wstał.
- No to proszę z nami. Jest pan aresztowany.
W tym momencie nadjechał samochód z Żywieckim.
- Załatwione. Roman, zostaw kogoś do pilnowania tego wraka, nim przyślemy samochód.
Wracamy.
* * *
Trzeciego dnia po tych wypadkach siedzieli we czwórkę w gabinecie pułkownika
Biskupskiego. Z uczestników poprzedniego spotkania brak było tylko prokuratora Marcisza,
który miał jakieś pilne zajęcia. Na stole stały trzy kawy i jedna słaba herbata, a gdy
pułkownik sięgnął do biurka po butelkę koniaku - co zdarzało się od wielkiego dzwonu
Skrobot zwrócił się do Żywieckiego:
- No widzisz, dzisiaj, okazuje się, urodziny szefa, a my tak bez kwiatka...
- Nie kpij, Skrobot. W końcu należy wam się jakaś satysfakcja za to, że chytrze
wykorzystaliście moją nieobecność i zamknęliście sprawę.
- To był ostatni dzwonek, pułkowniku. Gdybyśmy nie załatwili tego od razu, śledztwo
potrwałoby jeszcze sporo czasu i nie wiadomo, czy nie zakończyłoby się umorzeniem sprawy.
- Mam tu wprawdzie protokoły z przesłuchania Wolniaka, ale lepiej opowiedzcie rzecz
własnymi słowami, bo major niektórych szczegółów nie zna.
- Oczywiście - przytaknął Lipiński.
- No cóż, sprawa byłaby dziecinnie prosta, gdyby nie to, że Wolniakowi udało się
skutecznie zasugerować własną śmierć. To była przesłanka, która prowadziła donikąd. A
pracował nad wyreżyserowaniem tej śmierci długo i dokładnie.
- Dobrze, ale zacznijcie od początku.
- Z tego, co wynika, z przesłuchań, sprawa mniej więcej wyglądała tak: myśl o sprzedaży
wynalazku na zachód zrodziła się podczas jubileuszu fabryki, ściślej w trakcie jej części
nieoficjalnej. Kto z propozycją wyszedł - nie wiadomo. W każdym razie Wolniak musiał
swemu kontrahentowi sporo powiedzieć, żeby ten zainteresował się pomysłem. Kiedy
rozmowa przedłużała się, Wolniak zaczął udawać, że jest na rauszu, żeby nie wzbudzić
podejrzeń. Jak ustalono w określonym dniu miał się zjawić jego człowiek, żeby zapoznać się
z dokumentacją, ocenić jej przydatność i ewentualnie kupić. Cena - książeczka z odpowiednią
sumą w banku szwajcarskim i komplet potrzebnych dokumentów do wyjazdu z Polski,
Urządzało to Wolniaka, bo nie tylko zapewniało start na zachodzie, ale zdejmowało ryzyko
przewozu dokumentacji przez granicę.
- To ten hipis? - zdziwił się pułkownik.
- Jaki hipis? - wtrącił Lipiński. - Szpieg przemysłowy. Zresztą fachowiec wysokiej klasy
w tej branży.
- Oczywiście - kontynuował Skrobot - nie interesowały go żadne fotokopie, tylko
oryginał. W jaki sposób mógł go zdobyć Wolniak? Kradzież. „tradycyjna" nie wchodziła w
grę, bo zdawał sobie sprawę, że wtedy wszyscy mający dostęp do dokumentów będą pod
ścisłą obserwacją i o przekroczeniu granicy nie ma co marzyć. Ale okoliczności były
sprzyjające. Poznany mniej więcej przed rokiem Wilmański marzył za młodu o karierze
lotnika. Tę jego pasję do latania wykorzystał Wolniak. Zabierał go często na loty ucząc trochę
pilotażu, a nawet oddając stery w powietrzu. Potem, kiedy zrodził się pomysł własnej śmierci,
miał już gotowego, dublera do tej roli. Ale żeby sprawę doprowadzić do określonego epilogu,
trzeba było „podkarmiać" Wilmańskiego: takimi środkami psychotropowymi, które rozluźnią
jego wolę, uczynią podatnym na sugestię, a po odpowiedniej dawce w decydującym dniu
wyzwolą brawurę. Tu nieoceniona okazała się zarówno Kamińska, jak i Chocimska, która w
niczym się nie orientowała. Izę Kamińską znał od dawna - w każdym razie nie potrafił
powiedzieć od kiedy. Żyli z sobą. Namówił ją do „organizowania" leków przez Chocimską.
bo to pozwoli Wilmańskiemu skończyć z wódką. Jednocześnie kazał jej opiekować się
Januszem, okazywać mu dużo serdeczności. Jemu zaś z kolei, tłumaczył, że Iza jest nim
autentycznie zainteresowana, a on, prawdę mówiąc, ma jej dość. Wilmański, rozbity
psychicznie po rozwodzie, wierzył w szczerość okazywanego mu czułego serca. Zwłaszcza że
po „herbatach" u Izy wracała mu ochota do życia, a alkohol nie był niezbędny. Na tym etapie
Kamińska była przekonana, że chodzi głównie o zdobycie dokumentów Wilmańskiego, na
podstawie których Wolniak opuści kraj, oczywiście razem z nią.
Wreszcie nadszedł dzień X. Sygnał z zachodu, że przyjeżdża kurier. I tu pomyślny zbieg
okoliczności: Kamińska poprzez Kucykównę może „dostarczyć" niepostrzeżenie wysłannika
do naszego miasta, a sama spełniać rolę łączniczki, bo on po swym wypadku musi pozostać w
cieniu, przynajmniej na tym terenie. Rano zabiera z kasy dokumentację i telefonicznie
umawia się z Wilmańskim. O piętnastej spotykają się w domu Wolniaka, piją herbatę.
Wilmański oczywiście odpowiednio przyprawioną, potem jadą na lotnisko. Ale nie pod same
hangary. Na pętli Wolniak wysiada, a Wilmański, okrążając lotnisko zatrzymuje się z jego
drugiej strony, pod kępą brzóz, skąd nie widać ani jego, ani samochodu. Ta ostrożność -
wytłumaczył Wilmańskiemu - jest konieczna, bo dzisiaj odbędzie się jego pierwszy,
samodzielny lot. Będzie wylaszowany na pilota. Potem było polanie benzyną kabiny, a
wcześniej nasycenie własnej kurtki środkiem łatwopalnym, gdyż dokładne spalenie było
warunkiem koniecznym do pełnej realizacji planu. Mimo sugestii mechaników, że krótszy
rozbieg wystarczy, podkołowuje „jakiem" aż pod kępę, ustawia samolot bokiem, tak że od
hangarów nie widać, jak z kabiny wysiada Wolniak, a na jego miejsce i w jego kurtce wsiada
Wilmański. No i katastrofa. Po wybuchu orientuje się, że plan się powiódł. Wraca
samochodem do miasta, ale zostawia go na wszelki wypadek nie pod domem, lecz o jedną
przecznicę dalej. Tymczasem Iza Kamińska zaczyna pakować rzeczy do torby lotniczej i
przypadkowo znajduje list z Austrii, z którego wynika, że paszport, wiza, bilet itp. będą dla
jednej osoby - dla Wolniaka. Jest w kąpieli, kiedy wraca pan inżynier. Dochodzi do ostrej
scysji. Szantażuje Wolniaka, że jeśli jej nie zabierze, to doniesie o wszystkim władzom.
Wpada w histerię, krzyczy, więc Wolniak łapie ją za nogi i podciąga do siebie. Gdy głowa
Kamińskiej znalazła się pod wodą, przytrzymuje ją w tej pozycji, potem zgina nogi w
kolanach, wyciera ślady wody. Swoich rzeczy zabiera niewiele, tylko tyle co niezbędne,
resztę rozrzuca po pokoju, zabiera torbę Izy, nie wiedząc, że nie skończyła pakowania, bo w
szafie zostały spodnie i sweterek. Wychodząc celowo nie zamyka drzwi na klucz. Cóż, sam
nie żyje, a wszystkie ślady wskazują na Wilmańskiego. A jego - szukaj wiatru w polu.
- A dokumentacja? - przerwał Biskupski.
- Cały czas spoczywa w przemyślnym schowku w bagażniku samochodu.
- Była tam zresztą po ujęciu Wolniaka - dodał major Lipiński.
- W gardle mi zaschło, opowiedz Romek dalej...
Żywiecki streścił przygody Panonii i jej kompanów, a potem kończył Skrobot:
- Wolniak początkowo wpadł w panikę, urwał się kontakt, na którym wszystko budował.
Zaryzykował jazdę do „Niespodzianki", bo wiedział, że tam Iza ma się spotkać ze znajomymi,
wśród których był i kurier, ale takiego towarzystwa nie było, bo nasi hipisi się spóźnili.
Wobec tego postanowił zamelinować się u znajomego leśnika, do którego często jeździł na
ryby. Czuje się tu bezpiecznie, bo prócz nieżyjącej Kamińskiej, nikt tego miejsca nie zna.
Następnego dnia, poprzez syna swego gospodarza, który tu chodzi do szkoły, wysyła list od
Wilmańskiego do dziekana Heringa.
- Na maszynie?
- Nie opodal jest gajówka, gdzie pozwalają mu napisać „podanie”. Dość zręcznie
naśladuje podpis, kto się zresztą temu przygląda. Ale sytuacja jest kiepska. Nic tylko trzeba
samemu przewieźć dokumentację, ale nawet na wycieczkę do Wiednia nie ma dostatecznej
ilości pieniędzy. Postanawia więc sprzedać samochód. Najbezpieczniej oczywiście w
Warszawie na giełdzie. I byłby to zrobił, gdyby nie nasz komunikat przez radio z podaniem
numeru wozu. U swego gospodarza szybko popsuł radioodbiornik, żeby nikt nie skojarzył
numerów. Potem, przez niego znalazł kupca, rolnika. I właśnie wyjeżdżał do niego, kiedy my
wkroczyliśmy. I to byłoby wszystko.
- No dobrze, ale jak do tego doszliście?
- Cały czas zastanawialiśmy się nad dwuznaczną rolą Kamińskiej - to był punkt wyjścia.
A kiedy pułkownik w jakiejś rozmowie użył sformułowania o „pożyczonej narzeczonej",
zadałem sobie pytanie, kto komu ją „pożycza" i za co, ewentualnie dlaczego? Faktem jest, że
w jej życiu najpierw był Wolniak, a potem Wilmański, więc pierwszy musiał „pożyczyć"
drugiemu. Tylko po co? A potem pomógł mi Romek zwracając uwagę na klucze. Znaleziony
przy zwłokach na lotnisku klucz - zwyczajny, standardowy nie miał żadnego zastosowania w
mieszkaniu Wolniaka. Natomiast - co potem stwierdziliśmy - pasował do drzwi w starym
budownictwie, a wiec do pokoju zajmowanego przez Wilmańskiego. On po prostu nosił ten
klucz w kieszeni spodni, a zamienili się tylko kurtkami.
- A jak już doszliśmy do klucza - dodał Żywiecki - to potwierdzeniem był jeszcze jeden
szczegół. Mianowicie na lotnisku Wolniak zapalał papierosa zapałkami - o czym mówił w
nagranej na taśmie rozmowie mechanik Czuła - natomiast wśród drobiazgów znalezionych
przy zwłokach była zapalniczka. Ktoś, kto stale używa zapalniczki nie będzie nagle sięgał po
zapałki, nawet jeśli je ma przy sobie...
- No to moje gratulacje, koledzy - pułkownik Biskupski wziął w rękę butelkę koniaku. Po
chwili uniosły się w górę cztery kieliszki.