Dla Karen Evans,
osoby niezmiernie życzliwej i cudownej przyjaciółki,
obdarzonej niespotykanie błyskotliwym umysłem. Jesteś bystra,
zabawna i zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Poradzisz
sobie bez Lena D. Z podziękowaniem za to, że zawsze byłaś
przy mnie
CC
przełożyła
Anna Pajek
fe
o
o s
Warszawa 1999
Tytuł oryginału: The Wyndham Legacy
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Redakcja: Elżbieta Desperak
Redakcja techniczna: Marzena Pitko
Korekta: Alicja Chylińska
Copyright © 1994 Catherine Coulter
Copyright © for the Polish translation 1999 Wydawnictwo „bis"
ISBN 83-87082-78-3
Wydanie I
Wydawnictwo „bis"
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tel./fax (0-22) 37 10 84
E-mail bis@optimus.waw.pl
Druk i oprawa:
Zakłady Graficzne ATEXT S.A.
80-164 Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3
Prolog
Drugiego dnia swojej pierwszej wizyty w Chase Park,
w czerwcu 1804 roku - a miała wówczas zaledwie dziewięć
lat - podsłuchała, jak jedna z pokojówek na piętrze
mówi o niej do Tweenie, że jest „bukartem".
- Bukart? Daj spokój, Annie, żarty sobie stroisz!
Mała miałaby być bukartem? Wszyscy mówią, że to
kuzynka. Z Holandii, abo i z Włoch.
- Kuzynka z Holandii abo i z Włoch, też mi coś! Jej
mamuśka mieszka pod Dover, najbliżej jak tylko
można, a jego lordowska mość odwiedza ją aż za często.
Sama słyszałam, jak pani Emory gadała o tym
z kucharką. Mówię ci, to bukart jego lordowskiej mości
i tyle. Wystarczy spojrzeć na te jej oczy, bardziej
niebieskie niż cętki na jajku rudzika.
- Że też starczyło mu śmiałości, by przywieźć
brzdąca i trzymać przed samymi oczami jaśnie pani.
- Tak, oni tak właśnie robią. Jego lordowska mość
ma pewnie pełno bukartów, więc jeden więcej nie robi
różnicy. Choć skoro przywiózł tu małą, to pewnie
znaczy dla niego więcej niż inne. Jest taka słodka, cała
w uśmiechach, zupełnie jakby tu było jej miejsce.
A pani po prostu będzie udawać, że ona nie istnieje,
zobaczysz. I tak ma tu być tylko dwa tygodnie.
Annie parsknęła, przekładając świeżo opróżniony
nocnik z jednego biodra na drugie. - To o wiele bardziej
prawdopodobne, niż żeby miała ją polubić. Wyobraź
sobie tylko, przywieźć do Chase bukarta!
5
- Trzeba przyznać, że mała jest śliczna.
- Tak, ma to po ojcu. Jego lordowska wysokość jest
równie przystojny jak jego dziadek - moja babka
twierdzi, że nigdy nie widziała przystojniejszego mężczyzny
- więc nic dziwnego, że mała wygląda tak, jak
wygląda. A poza tym, założę się, że jej mamusia też
nie jest szarą myszką. Słyszałam, jak pani Emory mówiła,
że są razem już dwanaście lat, zupełnie jakby
byli małżeństwem. Tylko że nie są, i dlatego to takie
okropne.
Pokojówka z piętra i posługaczka odeszły, nie
przestając szczebiotać i plotkować. Ona zaś pozostała
w mroku jednej z licznych, głębokich nisz korytarza
pierwszego piętra, zastanawiając się, co to takiego
ten bukart. Na pewno nie było to nic dobrego.
Tego zdążyła się już domyślić.
Lord Chase miałby być jej ojcem? Na samą myśl
o tym potrząsnęła gwałtownie głową. Nie, on przecież
jest jej wujkiem, starszym bratem jej prawdziwego
ojca. Odwiedzał ją i jej matkę raz na kilka miesięcy,
by sprawdzić, czy u nich wszystko w porządku.
Nie, jej prawdziwy ojciec zginął zabity przez Francuzów
w lutym 1797 roku, kiedy francuskie wojska wylądowały
na angielskiej ziemi. Nigdy nie miała dosyć
opowieści o tym, jak to blisko dwa tysiące Francuzów
- nie żołnierzy, ale francuskich przestępców, którym
obiecano wolność, jeżeli popłyną w górę Avonu i spalą
Bristol - najechało jej ojczyznę. Potem mieli przedrzeć
się do Liverpoolu i także go spalić. Ale, mówiła
dalej matka, kiedy francuskie łotry wylądowały
w Pencaern, trafiły na zdecydowany opór i w końcu
poddały się kawalerii chłopskiej z Pembrokeshire.
A jej ojciec stał na czele dzielnych Anglików, którzy
pobili tych wstrętnych Francuzów za to, że ośmielili
się postawić stopę na angielskiej ziemi. Nie, jej praw-
6
dziwym ojcem był kapitan Geoffrey Cochrane, bohater,
który zginął za Anglię.
Spojrzenie matki zawsze łagodniało, a intensywnie
niebieskie oczy błyszczały mocniej, kiedy mówiła: -
Wujek James jest szlachcicem, kochanie, człowiekiem
możnym, obarczonym wieloma obowiązkami,
lecz mimo to zawsze będzie się o nas troszczył. Ma
własną rodzinę, więc nie może przyjeżdżać do nas
zbyt często, ale tak to już jest i zawsze będzie. Pamiętaj
jednak, że on nas kocha i nigdy nie opuści.
A kiedy miała dziewięć lat, matka wysłała ją, aby
spędziła dwa tygodnie z wujkiem Jamesem w jego
wspaniałej posiadłości, zwanej Chase Park, położonej
niedaleko Darlington w północnym Yorkshire.
Błagała matkę, by pojechała z nią, lecz ona tylko potrząsnęła
głową, wprawiając w ruch te swoje niewiarygodne
złote loki, i powiedziała: - Nie, kochanie,
żona wuja Jamesa niespecjalnie mnie lubi. Obiecaj,
że będziesz trzymała się od niej z daleka. Masz Jam
kuzynów i na pewno zaprzyjaźnisz się z nimi, ale nie
zbliżaj się do żony wuja. Pamiętaj, kochanie, nie rozmawiaj
z nikim o sobie. To takie nudne, prawda? Lepiej
trzymać język za zębami i być tajemniczą, nie
uważasz?
Unikanie lady Chase przyszło jej bez trudności,
gdyż ta ostatnia, zobaczywszy dziewczynkę po raz
pierwszy, obrzuciła ją tak pogardliwym spojrzeniem,
że dziecku serce zamarło w piersi, po czym obróciła
się na pięcie i wyszła z pokoju. A że dzieci nie towarzyszyły
państwu w wieczornych posiłkach w wielkiej
jadalni, unikanie hrabiny okazało się więc łatwiejsze,
niż mogłaby przypuszczać.
Wujek James, otoczony służbą w nieskazitelnych błę¬
kitnozielonych uniformach z wyczyszczonymi do połysku
guzikami, wydał jej się kimś innym niż mężczyzna,
7
którego spotykała dotychczas. Służba zdawała się być
wszędzie - za każdymi drzwiami i każdym rogiem, zawsze
obecna i nieodmiennie milcząca. Z wyjątkiem
Annie i Tweenie.
Podczas swych częstych wizyt w Różanym Domku,
gdzie mieszkały, wuj zachowywał się serdecznie wobec
niej i jej matki. Ale nie tutaj, nie w tym zbyt wielkim,
przepastnym gmaszysku, zwanym Chase Park. Zmarszczyła
brwi, zastanawiając się, dlaczego ani razu jej dotąd
nie przytulił. Ale nie zrobił tego. Wezwał ją do biblioteki,
pokoju niemal tak wielkiego, jak cały ich dom.
Trzy z czterech ścian pomieszczenia zakrywały półki na
książki. Były tam też drabiny, sięgające na niebotyczną
wysokość i dające się przesuwać na specjalnych rolkach.
Wszystko w bibliotece wydawało się ponure
i ciemne, nawet cenny dywan pod jej stopami. Gdy weszła,
w pierwszej chwili nie zobaczyła nic poza zalegającym
kąty głębokim cieniem, gdyż było już późne popołudnie
i zasłony zostały prawie całkiem zaciągnięte.
Lecz potem dostrzegła wujka i uśmiechnęła się.
- Dzień dobry, wujku. Dziękuję, że mnie do siebie
zaprosiłeś.
- Witaj, moja kochana. Podejdź bliżej, a ja ci powiem,
jak masz się tutaj zachowywać.
Miała nazywać wszystkie dzieci kuzynami, lecz
o tym już wiedziała. Bo czyż nie była mądrą dziewczynką?
Będzie uczestniczyła w lekcjach, które pobierali
kuzyni, będzie ich obserwowała i naśladowała
ich maniery i zachowanie. Wszystkich, poza kuzynem
Marcusem, bratankiem wujka, który także przebywał
z wizytą w Chase Park. Ten Marcus to prawdziwe dia¬
blątko, powiedział wuj, a kiedy się uśmiechnął, jego
uśmiech wyrażał zarazem naganę i dumę.
- Tak - powtórzył z wolna - mój brat począł prawdziwe
diablątko. Marcus ma teraz czternaście lat, jest pra-
8
wie dorosły i dlatego bardzo niebezpieczny. Nie daj się
wciągnąć w żadne chłopięce psoty - ani jemu, ani pozostałym
kuzynom. Oczywiście, chłopcy i tak zapewne
będą cię ignorować. Nie przepadają za dziewczynkami.
- To ja mam jeszcze jednego wujka? - zapytała
z oczami błyszczącymi podnieceniem.
Zmarszczył brwi i zbył pytanie niecierpliwym
machnięciem ręki. - Tak, ale wolałbym, żebyś nie
rozmawiała o tym z Marcusem. Po prostu obserwuj,
jak ludzie się zachowują. Jeżeli zachowują się dobrze,
przyswajaj sobie ich maniery. Jeśli jest inaczej,
zamknij oczy i odejdź. Czy zrozumiałaś?
Skinęła głową. Wujek wyszedł zza olbrzymiego
biurka i pogłaskał ją po głowie. - Jeżeli będziesz
grzeczna, pozwolę ci odwiedzać mnie raz do roku. Nigdy
nie opowiadaj o swojej mamie, o mnie ani o sobie.
Nie wspominaj o żadnych osobistych sprawach.
Lecz mama już ci chyba o tym mówiła, prawda?
- Tak, wujku, mówiła, że muszę dochować tajemnicy,
a im lepiej mi się to uda, tym lepsza zabawa, a wy
będziecie ze mnie bardzo dumni.
. Uśmiechnął się samymi kącikami warg. - Mogłem
być pewny, że Bess zrobi z tego świetną zabawę. Dobrze,
malutka, zrób tak, jak ci powiedziała mama.
A teraz biegnij i poznaj swoje kuzynki. - Przerwał na
chwilę, a potem dodał. - Powiedziano im, by nazywały
cię kuzynką.
- Bo przecież nią jestem, wujku.
- No cóż, tak, oczywiście.
Nic z tego nie rozumiała. Ale nie była głupia i bardzo
kochała swoją mamę. Wiedziała, jakie to ważne,
by była posłuszna, zgodna i miła. Nie będzie paplała
na swój temat, zanudzając wszystkich wokoło.
Pierwszego dnia chłopcy byli dla niej uprzejmi, potem
rzeczywiście przestali zwracać na nią uwagę, ale
9
kuzynki, bliźniaczki, jak je tu wszyscy nazywali, natychmiast
ją polubiły.
Jak dotąd, wszystko układało się po prostu wspaniale.
Tylko co to jest bukart?
*
Nie zapytała wuja Jamesa. Poszła prosto do jedynej
osoby, która z pewnością jej nie lubiła - do żony
wuja.
Zapukała do drzwi jej saloniku i usłyszała cierpkie:
- Wejdź, wejdź!
Stanęła w progu i spojrzała na kobietę w bardzo
zaawansowanej ciąży, siedzącą na sofie i szyjącą coś
długiego, białego i wąskiego. Hrabina była nie tylko
brzemienna, ale i bardzo tęga. To niewiarygodne, że
w ogóle mogła szyć, tak grube zdawały się jej palce.
Twarz hrabiny nie porażała urodą, lecz może w młodości
było inaczej. Żona wujka nie wyglądała ani trochę
jak jej mama - wysoka, smukła i pełna wdzięku.
Nie, hrabina wyglądała na starą i zmęczoną, a teraz,
na widok dziewczynki, jej twarz przybrała odpychający
wyraz, którego nawet nie starała się ukryć.
- Czego chcesz?
Słysząc to mało zachęcające przywitanie, zwilżyła
językiem nagle wyschnięte wargi. Ogarnęło ją złe
przeczucie. Mimo to postąpiła krok do przodu i wyrzuciła
z siebie: - Słyszałam, jak jedna z pokojówek
mówiła do drugiej, że jestem bukartem. Nie wiem, co
to takiego, ale sądząc po tym, jak o tym mówiły, to
nie może być nic dobrego. Pani mnie nie lubi, więc
myślę, że powie mi pani prawdę.
Dama zaśmiała się. - No cóż, już się wydało, a jesteś
tu dopiero drugi dzień. Zawsze twierdzę, że jeśli
10
ktoś chce się czegoś dowiedzieć, czegokolwiek, powinien
zapytać służbę, oni zawsze wiedzą. No cóż,
dziecko, nie mówi się bukart, tylko bękart, i rzeczywiście,
jesteś właśnie tym.
- Bękartem - powtórzyła powoli.
- Tak. Co oznacza, że twoja matka jest dziwką,
opłacaną przez mojego męża, twojego tak zwanego
wujka Jamesa, by była na każde jego skinienie, a ty
jesteś efektem jednego z takich skinięć.
Po czym odchyliła do tyłu głowę i znów wybuchnę¬
ła śmiechem, który zdawał się trwać w nieskończo¬
.ność. Wyglądała przy tym jeszcze paskudniej.
- Nie rozumiem, proszę pani. Kto to jest dziwka?
- To kobieta bez zasad moralnych. Wujek James
jest twoim ojcem, nie żadnym przeklętym wujkiem.
Lecz to ja jestem jego żoną, a twoja matka jest tylko
kochanką bogatego mężczyzny, kobietą, którą on
utrzymuje, aby zaspokajała jego... no cóż, i tak teraz
tego nie zrozumiesz. Chociaż zważywszy na twoje
rozkwitające wdzięki, można założyć, że kiedyś przewyższysz
pewnie swoją matkę. Nigdy nie zastanawiałaś
się, dlaczego twój ukochany wujek nosi nazwisko
Wyndham, a ty nazywasz się Cochrane? Nie, wygląda
na to, że nie jesteś ani trochę mądrzejsza niż ta dziwka,
twoja matka. A teraz wynoś się stąd. Nie życzę sobie
oglądać twojej twarzy, dopóki nie będę musiała.
Wybiegła więc, szarpana mdłościami, z sercem tłukącym
się rozpaczliwie o żebra.
Od tego dnia stała się niezwykle spokojna, odzywając
się tylko, kiedy ktoś ją zapytał, nigdy z własnej
woli. Gdy była w towarzystwie, nie śmiała się już, nie
chichotała. Siedziała w milczeniu, starając się nie
przyciągać niczyjej uwagi. Pod koniec pobytu w Chase
Park kuzyn Markus zaczął nazywać ją Duchessa -
księżną.
11
Kuzynka Antonia, zaledwie sześcioletnia, nadąsała
się i zapytała: - Dlaczego, Marcus? Przecież ona jest
tylko małą dziewczynką, jak ja i Fanny. Wszystkie jesteśmy
damami i należymy do rodziny Wyndhamów.
Więc dlaczego ona miałaby być księżną, a my nie?
Marcus, diabelskie nasienie, spojrzał na nią z góry
i odpowiedział poważnie: - Ponieważ ona nigdy nie
śmieje się ani nie uśmiecha, trzyma się na uboczu
i zachowuje z większą rezerwą niż inne dzieci w jej
wieku. Czasami tylko rozdziela skąpe uśmiechy i skinięcia
głową, jakby każde z nich warte było co najmniej
gwineę, a ona miała ich tylko trzy i te trzy miały
jej wystarczyć na całe życie. Nie zauważyłaś, jak
służba stara się spełnić każde jej życzenie? I jacy są
szczęśliwi, jeśli choć skinie im uprzejmie? A poza
tym - dodał powoli - kiedyś będzie diabelnie ładna.
Nie odezwała się, spojrzała tylko na niego, rozpaczliwie
starając się nie rozpłakać. A gdy to się jej
udało, uniosła dumnie brodę i popatrzyła przed siebie,
jakby nikogo poza nią w pokoju nie było.
- Tak, to prawdziwa księżniczka - powiedział, zaśmiał
się krótko i pobiegł pojeździć konno ze swymi
kuzynami.
*
Pogodziła się z nadanym jej przezwiskiem i nosiła
je z honorem. Cóż, nie miała wyboru. Kiedy pewnego
razu usłyszała, jak ktoś określa ją jako nazbyt
dumną, a inny twierdzi coś wręcz przeciwnego, jeszcze
bardziej zamknęła się w sobie, nie zezwalając
zbliżyć się do siebie nikomu i pozostając obiektem
żartów swego towarzystwa.
Kiedy przybyła do Chase Park w czerwcu 1808 roku
- miała wówczas trzynaście lat - Marcus już tam był.
12
Przyjechał z Oksfordu, aby odwiedzić kuzynów.
Gdy ją zobaczył, roześmiał się, potrząsnął głową i powiedział:
- Witaj, Duchesso. Słyszałem, że teraz
wszyscy tak cię nazywają. Czy ktoś ci już mówił, jak
bardzo pasuje do ciebie ten przydomek?
Uśmiechał się do niej, lecz ona widziała w tym
uśmiechu tylko znudzenie i brak zainteresowania.
Czuła, że uśmiecha się do niej i rozmawia z nią tylko
dlatego, że brak mu ciekawszego zajęcia. Spojrzała
na niego chłodno, zadarła lekceważąco brodę i nie
odezwała się ani słowem.
Uniósł ciemne brwi, czekając na to, co powie, lecz
ona milczała, nienawidząc jego kpiącego uśmiechu
i obraźliwego braku zainteresowania w głosie. Więc
w końcu to on się odezwał: - Jakże zrobiłaś się nieprzystępna,
Duchesso, jakże wyniosła. Czy to z powodu
tego, co przepowiedziałem ci, kiedy byłaś małą
dziewczynką? Chyba nie. Lecz jeśli już o tym mówimy,
to rzeczywiście jesteś na najlepszej drodze, by stać się
tak piękną, jak przypuszczałem. Słyszałem, że masz
trzynaście lat. Wyobrażam sobie, jak będziesz wyglądała,
gdy będziesz miała szesnaście. - Umilkł, a potem
dodał cicho: - Chociaż nie sądzę, bym chciał cię oglądać,
kiedy dorośniesz. - Po czym znów się roześmiał,
poklepał ją po ramieniu i wymaszerował z holu, aby
dołączyć do kuzynów.
Została więc sama ze swymi dwoma kuframi, lecz
oto śpieszyła już ku niej pani Sampson, uśmiechając
się szeroko jak zwykle na jej widok. Tuż za nią sunęła
pani Emory, równie uśmiechnięta, wołając z daleka:
- Witamy, panienko, witamy!
Teraz już wszyscy nazywali ją Duchessa, nawet jej
ojciec, wujek James, nawet Tweenie, która cztery lata
temu mimo woli poinformowała ją o jej nieprawym
pochodzeniu. Wszyscy wiedzieli, że jest bękartem.
13
Dlaczego więc byli dla niej tacy mili? Nie mogła tego
zrozumieć. Była bękartem Jamesa Wyndhama i nic
nie można na to poradzić.
Gdyby ktokolwiek ją o to zapytał, bez wahania odpowiedziałaby,
że straciła niewinność, gdy miała
dziewięć lat. Gdy wujek James znowu przyjechał do
Różanego Domku, uświadomiła sobie, że sypia w pokoju
matki. Widziała teraz, jak dotykają się wzajemnie,
śmieją z głowami tuż przy sobie, niczym anioł
i diabeł, jego ciemna głowa przy złotej głowie matki,
tak różne, a jednak połączone. Oboje piękni, fascynujący
i weseli. Pewnego razu zobaczyła, jak całowali
się w wąskim korytarzu drugiego piętra - matka
przyciśnięta plecami do ściany, wuj James z rękami
zanurzonymi w jej wspaniałych włosach i ustami
przyciśniętymi mocno do jej ust.
Na trzy miesiące przed tegoroczną wizytą w Chase
Park wuj powiedział jej, że jest jego córką. Nie odezwała
się, patrzyła tylko na niego w milczeniu. Siedziała
na małej bladobłękitnej sofie w przytulnym saloniku
domu matki, a on oznajmił bez żadnych
wstępów: - Jesteś moją córką i nie będziemy dłużej
udawać, że jest inaczej, a przynajmniej nie tutaj. Jesteś
wystarczająco dorosła, żeby zrozumieć, prawda,
Duchesso? Zresztą widzę, że to dla ciebie nic nowego.
No cóż, nie mogę powiedzieć, żebym był zdziwiony.
Mówiłem twojej matce, że się domyślisz. Nie jesteś
ślepa ani niemądra.
Wzruszył ramionami, a potem powiedział: - Niestety,
w Chase Park udawanie musi trwać dalej. Moja
żona zażyczyła sobie tego, a ja się zgodziłem. -
Mówił także inne rzeczy, rzeczy, których już nie pamiętała,
gdyż były to słowa bez znaczenia, wypowiadane
do dziecka przez mężczyznę, który czuł się winny.
Czy zależało mu na niej? Nie wiedziała. Wątpiła,
14
czy kiedykolwiek się dowie. Miała przecież matkę.
I tak go nie potrzebowała.
Wówczas skinęła tylko głową i powiedziała: - Tak,
wujku Jamesie. Jestem bękartem. Wiedziałam o tym
od wielu lat. Nie martw się, proszę, ja już się przyzwyczaiłam.
Te spokojne i obojętne słowa zaskoczyły go, lecz
nie powiedział nic więcej. Ulżyło mu. A poza tym, co
mógł jej powiedzieć? Spojrzał w te ciemnoniebieskie
oczy, tak podobne do jego oczu, przyjrzał się splecionym
w grube warkocze włosom, błyszczącym i czarnym
jak atrament. To także odziedziczyła po nim.
Jednak było w niej też coś z matki. Niesforne loczki
wymykały się z ciasnego splotu i wiły wokół jej małych
uszu, a on uwielbiał owijać sobie wokół palca loki
matki, tak miękkie i słodko pachnące. I miała też
usta Bess, pełne i wyraziste, a także jej klasyczny,
smukły i prosty nos. Potrząsnął głową i spojrzał na
siedzącą tuż przy nim córkę. Pomyślał, że jest spokojna
i opanowana niczym posąg. Jej spokój wprawiał
go w zakłopotanie - tak bardzo różniła się od psotnych
i wiecznie roześmianych bliźniaczek.
Z bólem przypomniał sobie, że kiedyś jej nie chciał,
że kazał Bess pozbyć się ciąży. Lecz Bess odparła, że
i tak urodzi dziecko, a on niech robi, co mu się podoba.
A jemu podobało się zatrzymać je obie, ponieważ
pragnął Bess bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety.
A teraz ta niegdyś niechciana córka stała przed nim,
wpatrując się w niego bez zmrużenia powiek jego
oczami, spokojna i opanowana niczym księżniczka.
Duchessa zapamiętała te dwa tygodnie 1808 roku
bardzo dokładnie. Kuzyn Marcus dokuczał jej dalej,
15
kpiąc z niej słowami, które miały być tylko żartem,
lecz ból, jaki odczuwała słuchając ich, przyprawiał ją
o dreszcze. A potem, drugiej środy jej pobytu w Chase,
obaj bracia, Charlie i Mark, utonęli podczas wyścigów
łodzi na rzece Derwent, na oczach ponad dwustu
przerażonych widzów, przyglądających się temu
z brzegu i co najmniej tuzina innych chłopców, którzy
natychmiast skoczyli do rzeki, by pomóc tonącym.
Mimo że tylu próbowało, nikomu nie udało się dopłynąć
do chłopców na czas. Charlie zginął na miejscu,
uderzony w głowę: bomem, który wymknął się
spod kontroli. Gdy wpadł do wody, jego brat rzucił
się na pomoc i zaczął go szukać pod szczątkami innej
rozbitej łodzi. Utonął, zaplątany w linę pod dziobem.
Obaj chłopcy zostali pochowani na rodzinnym
cmentarzu Wyndhamów. Chase Park okryło się żałobą.
Ojciec Duchessy zamknął się w bibliotece, a hrabina
nieprzerwanie płakała przez całe noce. Marcus,
blady i wymizerowany, nie odzywał się do nikogo,
czując się winnym, że przeżył. Nawet nie było go wtedy
na łodzi. Kupował huntera w stadninie Rothermere.
Duchessa wróciła do Winchelsea do matki.
*
W ciągu następnych pięciu lat hrabina co roku zachodziła
w ciążę, starając się za wszelką cenę zapewnić
mężowi męskiego dziedzica, lecz ani jedno z jej
dzieci nie przeżyło roku. A wszystkie były chłopcami.
Lord Chase popadał w coraz większe przygnębienie,
bez końca starając się spłodzić potomka. Starania te
nie przynosiły przyjemności ani jemu, ani jego żonie,
stając się z upływem czasu ponurym obowiązkiem,
coraz trudniejszym do zniesienia. Pozbawiony dziedzica,
lord James zaczął też inaczej spoglądać na
16
swego bratanka, niby krew z jego krwi, lecz jednak
nie syna. Wszak pragnął przedłużyć swój ród bezpośrednio,
nie za pośrednictwem brata.
Przyjeżdżał coraz częściej do Różanego Domku,
lecz teraz śmiał się równie rzadko jak jego córka.
Wydawało się, iż przylgnął do jej matki, ona zaś pocieszała
go, jak zawsze czuła i niewymagająca.
Lecz kiedy wracał w końcu do Chase Park, mógł
tylko obserwować, jak jego żona wydaje na świat jedno
dziecko po drugim i jak te dzieci umierają.
Wszystko wskazywało na to, że Marcus Wyndham
zostanie dziedzicem Chase.
R O Z D Z I A Ł
Różany domek, Winchelsea
Styczeń 1813
- Przykro mi to mówić, panno Cochrane, ale jest
jeszcze coś i to niezbyt dobra wiadomość.
Wbrew temu, co mówił, pan Jollis, doradca prawny
jej matki, nie wydawał się wcale zmartwiony. Przeciwnie,
jego głos brzmiał niemal radośnie. Było w tym coś
dziwnego, lecz ona milczała - nie tylko z powodu
smutku po śmierci matki, lecz także dlatego, że była
przyzwyczajona do milczenia. Wyrobiła w sobie ten
nawyk w ciągu wielu ostatnich lat. Przez ten czas nabyła
sporo wiedzy o ludziach, po prostu ich obserwując
i przysłuchując się temu, co mówią. Znaczące milczenie
pana Jollisa powiedziało jej, że ojciec jeszcze
nie wie o śmierci matki. Zapomniała o nim w nawale
wypadków, w otępieniu wywołanym bólem niespodziewanej
straty. A poza nią nie miał kto mu o tym
1
17
powiedzieć. Będzie musiała do niego napisać. Oczami
wyobraźni widziała go już, jak czyta jej słowa, widziała
jego niedowierzanie i ból, gdy w końcu uświadomi
sobie, że to prawda. Zamknęła na moment oczy, porażona
bólem, który, jak o tym doskonale wiedziała,
wkrótce stanie się jego udziałem i który będzie trwał
i trwał, gdyż ojciec kochał jej matkę bardziej niż jakąkolwiek
inną istotę na ziemi. A matka, żywa i roześmiana
w jednej chwili, w następnej była już martwa.
Jej śmierć była tak bezsensowna, tak niepotrzebna:
wypadek z powozem, kiedy to nie wiadomo z jakiej
przyczyny nagle urwał się dyszel, a powóz wypadł
z krętej drogi, biegnącej aż nazbyt blisko stromych
kredowych klifów South Downs. Klify wznoszą się tutaj
na wysokość blisko trzystu metrów, by potem spaść
pionowo do morza. Jej matka zginęła natychmiast,
ale jej ciało uniósł odpływ i nie udało się go odnaleźć.
A przynajmniej nie udało się do tej pory, a od wypadku
minęło już półtora dnia. Podniosła wzrok, słysząc
jak pan Jollis chrząka, najwyraźniej sposobiąc się do
wygłoszenia swej kwestii.
- Jak już przed chwilą wspomniałem - kontynuował
z nieukrywanym zadowoleniem w głosie - przykro
mi to mówić, ale Różany Domek jest tylko wynajęty,
a wynajmującym jest pani, hmm... ojciec, lord
Chase.
- Nie wiedziałam.
Rzeczywiście, zawsze sądziła, że domek jest własnością
matki. Ale, być może, tak to się właśnie załatwia,
kiedy mężczyzna utrzymuje kobietę. Jego własnością
pozostaje wszystko, co pozwala mu zachować
władzę i przywileje. Jeszcze jeden niespodziewany
cios, któremu będzie musiała stawić czoło. Siedziała
w milczeniu, nieruchoma niczym posąg, czekając na
dalsze słowa prawnika. Tymczasem wyraz twarzy
18
mężczyzny zmienił się. Nie patrzył już teraz na nią
jak na sierotę, której należałoby okazać współczucie,
ale taksował ją wzrokiem jak kobietę, którą mógłby
wykorzystać do własnych celów.
Widziała już przedtem ten wyraz, pojawiający się
na męskiej twarzy, lecz niezbyt często. Dotychczas
była chroniona, lecz teraz - uświadomiła sobie - będzie
musiała nauczyć się sama dbać o siebie. Jej ojciec
był daleko, w Yorkshire, a ona była tutaj, sama,
jeśli nie liczyć wiernego Badgera.
- Napiszę do ojca - powiedziała głosem chłodniejszym
niż zazwyczaj. Pragnęła, by sobie poszedł. - Jak
sądzę, dzierżawa wkrótce wygaśnie i będę musiała
pojechać do Chase Park.
- Być może znalazłoby się inne wyjście - powiedział
pan Jollis, pochylając się ku niej niczym pies
gończy, który zwęszył trop. Spojrzała na niego bardziej
wrogo, niż spoglądała dotąd na kogokolwiek
w całym życiu.
- Nie, to jedyne wyjście - powiedziała głosem zimnym
jak sople lodu, zwieszające się z dachu chatki.
, - Przypuśćmy - oznajmił, nadal pochylony, wciągając
w jej stronę prawą dłoń - tylko przypuśćmy, że jego
lordowska wysokość nie będzie chciał, by zamieszkała
pani w Chase.
- Jego żona zmarła siedem miesięcy temu, tuż
przed moją coroczną wizytą. Nie wiem, dlaczego
miałby mnie tam nie chcieć. Ona była jedyną osobą,
która nie mogła znieść mojego widoku i trudno jej się
dziwić. Była jego żoną, a on nie zwracał na nią uwagi.
Już dawno temu zrozumiałam, dlaczego stała się
taka zgorzkniała. Zresztą teraz i tak nie żyje.
- Lecz jego lordowska wysokość musi być bardzo
ostrożny, rozumie pani, panno Cochrane. Jest w żałobie,
w głębokiej żałobie. Sąsiedzi będą śledzili każdy
19
jego krok, i nie tylko oni, lecz wszyscy ci, których opinia
jest dla niego ważna. Będą obserwowali go bardzo
uważnie.
- Dlaczego? Z pewnością nie ożeni się drugi raz,
a przynajmniej nie tak prędko. Ja zaś jestem tylko
nieślubną córką. Kogo będzie obchodzić, czy mieszkam
w Chase Park, czy nie?
- Ludzi z pewnością będzie to obchodzić i prędko
się o tym dowiedzą. A to, że ojciec sprowadził panią
do Chase Park, potraktują jako przejaw braku szacunku
dla zmarłej żony. Musi mi pani uwierzyć, ponieważ,
w przeciwieństwie do pani, wiem, jak reagują
tacy ludzie.
Nie wierzyła mu, ale nie miała ochoty dłużej się
sprzeczać.
- Sądzę, że mężczyźni nie są tak bacznie obserwowani.
Dotyczy to raczej kobiet - powiedziała spokojnie.
- Nie wierzę też, iż mężczyźni są w ogóle zdolni
rozpaczać głęboko po stracie kogoś bliskiego. - Zesztywniała
jeszcze bardziej, mimo woli odsuwając się
poza zasięg jego wyciągniętej ręki.
Pamiętała, jak to było po śmierci żony ojca. Jego
reakcją na śmierć małżonki w kolejnym połogu była
nieskrywana ulga. I jeśli uronił jakieś łzy, to tylko nad
małym chłopcem, zmarłym w dwie godziny po urodzeniu,
nie nad żoną.
- To możliwe - powiedział prawnik. - Lecz teraz
nie ma nikogo, kto by się o panią troszczył, panno
Cochrane. Być może powinna się pani rozejrzeć za
kimś dobrze sytuowanym, kto mógłby zaopiekować
się panią i umożliwić pani pozostanie w tym ślicznym
domku.
Uśmiechnęła się do niego. Pan Jollis, jak każdy,
kto znał ją dłużej, przeżył wstrząs. Jej uśmiech był taki
piękny! Prawnik poczuł, jak oblewa go żar, sięga-
20
jacy odcisków na palcach stóp. Kiedy się uśmiechała,
na policzkach pojawiały się dwa dołeczki, a wargi odsłaniały
zęby - małe, białe i równie doskonałe jak jej
uśmiech. Nie przypominał sobie, by widział ten
uśmiech kiedykolwiek przedtem. - Gdybym zdecydowała
się tu pozostać, powiedziałby mi pan, do kogo
należy domek?
- Do wielmożnego Archibalda, ale na pewno nie
ma pani dosyć pieniędzy, by chociaż rozważać wynajęcie.
Nie, to zupełny absurd, to...
Wstała. - Chciałabym, by pan już sobie poszedł,
panie Jollis - powiedziała stanowczo. - Jeżeli jeszcze
o czymś powinnam wiedzieć, proszę do mnie napisać.
On także wstał, gdyż nie miał wyboru i patrzył teraz
na nią z góry. Nie uśmiechała się już. - Uważa się
pani za kogoś lepszego niż jest, panno Cochrane.
A jest pani tylko bękartem, niczym więcej, i zawsze
tak będzie. Nie może pani tu pozostać. Umowa na
wynajem domu wygasa piętnastego następnego miesiąca
i nie będzie pani miała dość pieniędzy, by ją odnowić.
Wielmożny Archibald ma siedemdziesiąt lat
i z pewnością nie zainteresują go pani wdzięki. Będzie
wolał pieniądze, niż panią ogrzewającą mu antyczne
łoże. A zatem wyjedzie pani. Jeśli pani szanowny
ojciec będzie chciał panią zatrzymać, zapewni
pani dach nad głową, lecz na jak długo? Proszę nie
zapominać, że pani piękna matka nie żyje. Czy naprawdę
uważa pani, że on kiedykolwiek pani chciał?
Nie, pragnął pani matki, nikogo innego, a już na
pewno nie pani. Być może mógłbym zostać pani protektorem,
panno Cochrane...
Jej blada twarz skrywała furię, lecz on dopatrzył
się w niej tylko obojętności, ponieważ wpatrywała się
w niego w milczeniu, a potem odwróciła na pięcie
i opuściła salonik bez słowa.
21
Pan Jollis nie wiedział, co robić. Czy ona ma zamiar
zastanowić się nad jego jednoznacznie sformułowaną
propozycją?
Uważał ją za zarozumiałą i arogancką, lecz to się
zmieni. Ciekawe, czy jest dziewicą, pomyślał. Nie
zdążył pomyśleć o niczym więcej, ponieważ
w drzwiach pojawił się Badger, służący i opiekun obu
pań Cochrane. Był to ogromny mężczyzna, muskularny
i brzydki jak noc, któremu gęsta siwa czupryna
nadawała wygląd starożytnego proroka. A teraz jego
oczy błyszczały żądzą krwi.
Pan Jollis cofnął się o krok.
- Proszę pana - powiedział Badger spokojnie, zbyt
spokojnie. - Chyba już pora, by zabrał pan stąd swoją
doczesną powłokę, bo jeśli nie zrobi pan tego natychmiast,
postaram się, by jego lordowska wysokość
dowiedział się o pańskim nagannym zachowaniu.
I ręczę panu, że nie spodoba mu się to, co usłyszy.
- Ha! - odezwał się pan Jollis, przypuszczając, iż
ten człowiek nie wie, czego dotyczyła rozmowa. - Jego
lordowska mość z przyjemnością pozbędzie się
bękarta, nie ma co do tego wątpliwości. Wkrótce ty,
Badger, także będziesz bez grosza, bo ona nie ma
pieniędzy, by ci zapłacić. A wtedy, ośmielam się
twierdzić, nie będziesz przemawiać w ten sposób do
lepszych od siebie. Nieważne, że masz więcej rozumu
niż ci potrzeba i że tak pięknie się wysławiasz - swoją
drogą, ciekawe, gdzie nauczyłeś się mówić jak
dżentelmen - i tak nie jesteś niczym więcej jak tylko
służącym, stworzeniem pozbawionym jakiegokolwiek
znaczenia.
Badger tylko uśmiechnął się złowieszczo, potrząsnął
głową, i błyskawicznie znalazł się tuż obok
prawnika, uniósł go niczym szmacianą lalkę i wsadził
sobie pod pachę. Po czym wyniósł nieszczęsne-
22
go pana Jollisa przed frontowe drzwi i rzucił na
zmarzniętą ziemię, która za pięć miesięcy miała pokryć
się czerwonymi, białymi i żółtymi różami, ulubionymi
kwiatami Duchessy. Wrócił do domku
i uśmiechnął się do swej podopiecznej, prezentując
szeroką szparę pomiędzy przednimi zębami. - Trochę
odpocznie sobie na śniegu, lecz nic mu nie będzie,
proszę się nie martwić. - Ujął jej dłoń i zacisnął
w pięść. - No co, Duchesso, pokazywałem ci
przecież, jak zacisnąć dłoń i uderzyć, pamiętając
o tym, by kciuk znajdował się w środku. Dlaczego
nie posłałaś go między rabatki?
Próbowała się uśmiechnąć, naprawdę próbowała,
ale jej twarz zdawała się równie zmarznięta i zesztywniała
jak ziemia na zewnątrz. - Po prostu nie chcę go
więcej widzieć, Badger.
- I trudno się dziwić - powiedział, puszczając jej
dłoń. - Ale na przyszłość postaraj się pamiętać: jeżeli
jakiś facet zbyt się zagalopuje, wepchnij mu zęby do
gardła lub unieś kolano i uderz najmocniej, jak potrafisz.
- Tak zrobię, przyrzekam. Dziękuję ci, Badger.
Chrząknął i wrócił do kuchni, by przygotować sos
curry do kurczęcia, które już piekło się nad odkrytym
paleniskiem. Kucharka, a zarazem pokojówka - Panna
Nieskazitelna, jak ją nazywał - dwa lata temu wyjechała
doglądać starzejącej się ciotki i Badger przejął
jej obowiązki. Był znakomitym kucharzem.
Żałował tylko, że Duchessa nie jest w stanie zjeść
wszystkich wyśmienitych potraw, które dla niej przyrządzał.
Wiele lat temu pani Cochrane powiedziała mu, że
kiedy Duchessa odwiedzała Chase Park, wszyscy
udawali - przynajmniej w jej obecności - że jest daleką
kuzynką z Holandii czy Włoch, choć nie mówiła
23
stowa po niderlandzku, a po włosku bardzo słabo.
Nikt jednak nie zająknął się słowem na ten temat,
ponieważ była Duchessa, a poza tym była tak piękna,
dumna i wyniosła, że wszyscy wpatrywali się w nią
z podziwem, starając się sprawić jej przyjemność i zasłużyć
na jeden z jej rzadkich uśmiechów. Pani Cochrane
sama błysnęła zębami w pięknym uśmiechu,
opowiadając, jak bardzo bała się wysłać córkę do
Chase Park, a tymczasem, spójrzcie tylko, co z tego
wynikło. Jej mała córeczka stała się Duchessa i nią
pozostanie.
Badger usłyszał, zamykające się drzwi saloniku
i oczami wyobraźni ujrzał swą podopieczną, jak podchodzi
do niewielkiego biurka i siada przy nim z właściwym
sobie wdziękiem, by donieść jego lordowskiej
mości o stracie, jaką oboje ponieśli.
Lord Chase dowiedział się o śmierci jej matki jeszcze
zanim dostał list i natychmiast poinformował córkę
za pośrednictwem swego sekretarza, pana Crittakera,
by spakowała rzeczy i była gotowa do wyjazdu do Chase
Park, gdy tylko przyjedzie po nią powóz. Badgera
miała zabrać ze sobą jako opiekuna na czas podróży.
Na przygotowania pozostawiono jej dwa tygodnie.
Tymczasem dwa tygodnie minęły i nic się nie wydarzyło.
Nikt po nią nie przyjechał. Nie wiedziała, co
robić. Całymi godzinami wystawała przy oknie saloniku
w oczekiwaniu. Zastanawiała się, czyby nie napisać
do ojca i nie przypomnieć mu o jego instrukcjach,
ale nie mogła się na to zdobyć. Byłoby to zbyt
poniżające. Minęły następne cztery dni. W końcu pomyślała:
Rozpacza po stracie mojej matki. Zapomniał
o mnie. Jestem teraz sama. I co ja zrobię?
24
A potem przypomniała sobie, że zawsze lękała się
tych corocznych wizyt w Chase Park. Wystarczyło, że
przekroczyła próg monstrualnie wielkiego holu wejściowego,
urządzonego we włoskim stylu, wyłożonego
pięćsetletnią boazerią, obwieszonego równie starymi
obrazami w zbyt bogato złoconych ramach,
z wielką, dominującą nad całym wnętrzem centralną
klatką schodową, ozdobioną portretami przodków,
a już żołądek kurczył się jej ze strachu. Co roku mijała
wielkie dębowe drzwi i natychmiast zaczynała
odliczać, jak długo jeszcze będzie musiała udawać, iż
wierzy, że ci szlachetnie urodzeni ludzie, ich szlachetnie
urodzone dzieci i cała ta służba rzeczywiście
cieszą się widząc ją, podczas gdy tak naprawdę woleliby,
by nigdy nie została poczęta.
W tym roku przynajmniej nie było tu hrabiny, której
lodowate spojrzenia, zgryźliwe uwagi i niechęć
sprawiały, że cała kurczyła się w sobie.
Hrabina zmarła na tydzień przed jej przyjazdem,
więc cała posiadłość tonęła w zwojach czarnej krepy,
wszystkie kobiety przywdziały czarne suknie, a wszyscy
mężczyźni czarne opaski. Słyszała, jak służba
szepcze pomiędzy sobą, że hrabina była zbyt stara,
aby bez przerwy zachodzić w ciążę - i patrzcie tylko,
do czego to doprowadziło. Biedactwo zmarło, przeklinając
swego męża, że zmusił ją jeszcze ten jeden
raz, że sam siebie zmuszał, by żyć z nią, dopóki nie
poczęła - przynajmniej tak uważała służba. A przecież
dała lordowi dwóch zdrowych synów i dwie córki.
To nie jej wina, że obaj utonęli i zostały tylko bliźniaczki.
Wszyscy oczekiwali, że lord ożeni się ponownie,
że weźmie sobie bardzo młodą żonę, która będzie
obdarzała go synami dotąd, aż jej mąż poczuje się
usatysfakcjonowany i uwierzy, że bez względu na ilość
wypadków, jakie mogą się wydarzyć, nadal zostanie
25
przy życiu przynajmniej jeden chłopiec, zdolny objąć
tytuł i dziedzictwo. Mężczyzna może ożenić się ponownie
już po sześciu miesiącach od śmierci żony,
a ten okres minął. To właśnie usłyszała i powtórzyła
panu Jollisowi, tej nędznej kreaturze.
Zmarszczyła brwi. Być może dlatego ojciec nie
chce, by przyjechała do Chase Park. Znalazł sobie
następną hrabinę i nie chce, by obecność nieślubnej
córki zakłócała małżeńskie szczęście. Tak, z pewnością
tak to wygląda. To oczywiste, że pragnie zadowolić
swą nową żonę, a sprowadzenie do domu bękarta,
by defilował tuż przed jej nosem, z pewnością nie
sprawiłoby jej przyjemności ani nie zapewniło małżeńskiej
harmonii. Ale dlaczego po prostu nie napisał
i nie zawiadomił o tym? Nie idealizowała swego
ojca, lecz nigdy nie uważała go za tchórza. To wszystko
nie miało sensu.
Zaczynało padać. Na razie była to tylko mżawka,
lecz Duchessa wiedziała, że wkrótce lekki deszczyk
zamieni się w potoki wody, gnane silnym wiatrem
znad Kanału i uderzające w okna z siłą huraganu.
Pomimo tego, że ją opuścił, nie mogła nie przyznać,
że ojciec opiekował się nimi obiema przez
osiemnaście lat, a jej matką jeszcze dwa lata wcześniej,
zanim ona się urodziła. Matka była dla niego
jak żona. Tylko że, niestety, była zaledwie kochanką,
bez żadnych praw, żadnego zabezpieczenia, niczego.
A teraz, gdy matka nie żyje, dla niego i ona mogłaby
umrzeć. Już go nie obchodziła, nie czuł się za nią odpowiedzialny.
Nie musiał udawać, że ją lubi. Uznał
zapewne, że skoro skończyła osiemnaście lat, może
sama się o siebie zatroszczyć. Ale dlaczego zadał sobie
trud, by kłamać? Dlaczego zażądał, by przyjechała
do Chase Park? To musiało być kłamstwo, chociaż
zupełnie bezcelowe. Wiedziała jedno - teraz została
26
zupełnie sama. Mama nie miała nikogo, żadnej rodziny.
Nigdy nie przychodziły do nich żadne listy ani
prezenty na Boże Narodzenie.
Przypuszczała, że muszą gdzieś być jacyś Cochrane'owie,
gdyż nazwisko matki było prawdziwe, nie
wymyślone dla doraźnej potrzeby. Dotąd jednak nie
natknęła się choćby na wzmiankę o jakichś braciach,
siostrach czy ciotkach. Zawsze były tylko one dwie i -
od czasu do czasu - lord.
Szyba spływała strugami deszczu. I co też ona teraz
pocznie, zastanawiała się. Doradca prawny matki
oznajmił jej tym swoim niestosownie radosnym tonem,
iż dobrze wie, że matka nie była wdową, ale kochanką
bogatego mężczyzny, trzymaną w miłosnym
gniazdku, w dodatku wynajętym, i że to miłosne
gniazdko wkrótce trzeba będzie opuścić lub za nie
zapłacić. Sposób, w jaki się do niej odnosił, sprawiał,
że czuła się brudna. I wściekła. Ośmielił się dać jej do
zrozumienia, że nie jest lepsza niż matka. Ale na Boga,
cóż było złego w jej kochającej, pięknej matce?
Prawdę mówiąc, znała odpowiedź na to pytanie, lecz
nie chciała jej przyjąć do wiadomości. Przynajmniej
nie pozwoliła mu wyartykułować tej obraźliwej propozycji,
którą miał na końcu języka.
Wstała powoli, drżąc w wilgotnym chłodzie późnego
popołudnia. Ogień w kominku przygasał i z każdą
minutą robiło się zimniej. Wstała, ułożyła starannie
kilka drew na palenisku i zaczęła niecierpliwie przemierzać
pokój, uderzając się lekko po bokach, by się
rozgrzać. Wiedziała, że będzie musiała coś zrobić,
lecz co? Nie miała żadnych praktycznych umiejętności
- nie mogłaby więc zostać guwernantką, osobą
do towarzystwa jakiejś starszej pani czy choćby
modystką. Została wychowana na damę i nauczona
jedynie, jak zainteresować sobą mężczyznę na tyle,
27
by zechciał ją poślubić, nie zważając na jej naganne
pochodzenie.
Chodziła tak i chodziła, coraz bardziej zmartwiona.
Miała ochotę zapłakać z tęsknoty za swoją piękną
matką, która kochała lorda bardziej niż córkę
i dlatego godziła się na życie, jakie jej zgotował.
Pan Jollis chełpił się, że zna wyższe sfery lepiej niż
ona. Zmrużyła oczy na wspomnienie tej impertynencji.
Pochłaniała „London Times" i „Gazette" od kiedy
skończyła dziesięć lat, pożerając wręcz wiadomości
o tym, co działo się pośród szlachetnie
urodzonych, wyśmiewając ich słabostki i głupie postępki,
a także cechujący ich brak jakichkolwiek hamulców.
O tak, znała życie tak zwanego towarzystwa.
Wiedziała, jak zachowują się i reagują ludzie z tej
sfery. Kiedy tak o tym myślała, nagle uświadomiła sobie,
że posiada pewną umiejętność, której do tej pory
nie traktowała - bo nie musiała - jako umiejętności,
którą mogłaby wykorzystać, by zapewnić sobie
utrzymanie.
Zatrzymała się, wpatrzona niewidzącym wzrokiem
w zalane deszczem okna. Tak, posiada pewną umiejętność,
dosyć niezwykłą, w dodatku taką, której nigdy
nie przypisano by kobiecie.
Czy mogła brać ją pod uwagę? Będzie musiała
omówić to z Badgerem. Jeżeli był jakiś sposób, aby
zamienić jej mały talencik na gotówkę, Badger
z pewnością pomoże jej to przeprowadzić.
I kiedy wspinała się po uroczych, choć wąskich
schodach do swej sypialni, uśmiechnęła się po raz
pierwszy, od kiedy umarła jej matka.
28
R O Z D Z I A Ł
Chase Park w pobliżu Darlington, Yorkshire
Marzec 1813
Panu Crittakerowi nie podobało się to, co musiał
zrobić, lecz nie miał wyjścia, absolutnie żadnego.
Twarz mu pobladła, oddychał płytko i nierówno.
Podniósł rękę i zastygł na chwilę w bezruchu, wyobrażając
sobie wszelkie możliwe i niewątpliwie
straszliwe konsekwencje, po czym zebrał się w sobie
i w końcu zapukał do drzwi biblioteki. Było już późno,
bardzo późno i Crittaker wiedział, że to niewybaczalne
zakłócać spokój jego lordowskiej mości o tej
porze, lecz musiał powiedzieć mu, co zrobił, a właściwie,
czego zapomniał zrobić.
Odpowiedzi nie było. Crittaker zapukał ponownie,
tym razem nieco głośniej.
W końcu zza drzwi dobiegł go poirytowany głos. -
No dobrze, wejdź, zanim poranisz sobie te cholerne
knykcie.
Lord Chase stał przed kominkiem z różowo żyłkowanego
kararyjskiego marmuru. Kominek stanowił
chlubę biblioteki Wyndhamów, podobnie jak trzy
ściany półek, wznoszące się na wysokość sześciu metrów
i mieszczące ponad dziesięć tysięcy tomów. Był
to piękny pokój, nie tak ogromny, by głos odbijał się
w nim echem, lecz bardzo majestatyczny w swoim
mrocznym przepychu. Pan Crittaker spojrzał w kierunku
ogromnego biurka, ustawionego pod jedną ze
ścian. Na biurku stała zapalona świeca, lecz fotel za
nim był pusty. Lord Chase stał przy kominku. Najwyraźniej
nie robił nic szczególnego, ot, po prostu
2
29
stal, grzejąc sobie plecy. W końcu dochodziła już
północ.
- O co chodzi, Crittaker? Czy nie dosyć się dziś napracowałem?
Podpisałem tyle papierzysk, że aż musiałem
zeskrobywać z palców ten cholerny atrament.
No mów, człowieku. Cóż to za nowy kłopot?
- Milordzie - zaczął pan Crittaker, nie bardzo wiedząc,
jak wyznać swą winę i mimo woli zastanawiając
się, czy lord tylko zmiesza go z błotem słowami czy
od razu wyrzuci, by zamarzł podczas marcowej zadymki.
Odchrząknął i zaczął jeszcze raz. Tym razem
po prostu wyrzucił to z siebie.
- Milordzie, na wszystko co święte, zapomniałem
o pannie Cochrane!
Lord tylko wpatrywał się w niego, najwidoczniej
niczego nie rozumiejąc. - O pannie Cochrane? - zapytał
w końcu.
- Tak, milordzie. O pannie Cochrane.
- A kimże jest panna Cochrane?
- To Duchessa, milordzie. Zapomniałem o niej. Jej
matka umarła, a potem, no cóż, umarł pański wuj...
i te przygotowania do pańskiego przyjazdu... Krótko
mówiąc, zapomniałem o niej.
Ósmy lord Chase wpatrywał się w swego sekretarza,
który jeszcze do niedawna był sekretarzem jego
zmarłego wuja. - Zapomniałeś o Duchessie? Jej matka
umarła? Kiedy, człowieku? Mój Boże, ile czasu
minęło? - Skinął ręką w kierunku krzesła. - Siadaj
tam i wszystko mi opowiedz. Tylko dokładnie.
Pan Crittaker, który z ulgą uświadomił sobie, iż być
może nie wyląduje dzisiaj na śniegu, podszedł bliżej
i zaczął: - Taa... eee...
- Kochanka i utrzymanka - podpowiedział lord
ostro. - Jego kochanka od dwudziestu jeden lat. Co
z nią?
30
- Tak, jego kochanka, pani Cochrane, zginęła
w wypadku, kiedy przewrócił się powóz. Pański wuj
polecił mi natychmiast napisać do panny Cochrane,
by spakowała się i była gotowa do przyjazdu do Chase
Park. Napisałem, że ktoś zjawi się po nią za dwa
tygodnie.
- Rozumiem - powiedział lord. - Ile tygodni minęło
od tego czasu?
- Osiem, milordzie.
Lord spojrzał z niedowierzaniem na swego sekretarza.
- To znaczy, że osiemnastoletnią dziewczynę
pozostawiono bez opieki na dwa miesiące?
Pan Crittaker przytaknął, tak zrozpaczony, że
chętnie wtopiłby się w elegancki dywan Aubusson
pod swymi stopami. - Musiała tam być jakaś służba,
milordzie, na pewno był ktoś.
Lecz lord machnął tylko dłonią i powiedział z widocznym
zastanowieniem: - Ciekawe, dlaczego nie
napisała do wuja i nie spytała, czemu nie przysłał po
nią powozu?
Pan Crittaker nie zastanawiał się tym razem ani
chwili, po prostu powiedział to, co myślał, wyglądając
przy tym jeszcze bardziej żałośnie niż przed chwilą: -
Pewnie sądziła, że lord nie chce jej teraz, kiedy umarła
jej matka. Nigdy nie okazywał jej cienia uczucia,
gdy była tutaj. Nie wiem, jak traktował ją tam, u matki.
Nie, na pewno nie odezwałaby się do pańskiego
wuja, milordzie. Ona jest bardzo dumna, ta nasza
Duchessa.
- A może jej list po prostu nie dotarł. Albo dotarł,
lecz pan go gdzieś zgubił, Crittaker.
Pan Crittaker słyszał wycie wichru za oknem. Wyobraził
sobie, jak by to było, stać tak w zadymce bez
żadnej osłony poza opończą na grzbiecie. Musiał
jednak przyznać: - To możliwe, milordzie, lecz nie
31
wydaje mi się, by coś takiego mogło się zdarzyć. Modlę
się, by tak nie było.
Lord klął przez chwilę serdecznie, długo i z wprawą.
Pan Crittaker był pod wrażeniem, lecz uznał, że
nie jest to dobry moment, by prawić jego lordowskiej
mości komplementy. Zwłaszcza że był on jeszcze do
niedawna majorem w armii, skąd odszedł zaledwie
przed sześcioma tygodniami, by zająć swoje miejsce
jako ósmy lord Chase.
Wreszcie zapas przekleństw lorda wyczerpał się. -
I jak to się stało, że w końcu przypomnieliście sobie
o Duchessie? - zapytał.
Pan Crittaker pociągnął za krawat, niezdarny twór,
który natychmiast się rozwiązał. - Przypomniał mi
o niej pan Spears.
- Spears - powtórzył lord z uśmiechem. - Lokaj mojego
wuja, a teraz mój, przypomniał ci o Duchessie?
- Pan Spears powziął do niej sympatię, gdy jeszcze
była małą pchełką, jak ją nazywał - powiedział
pan Crittaker. - Więc teraz uświadomił sobie, iż być
może w całym tym zamieszaniu coś umknęło naszej
uwagi. Z początku przypuszczał, że panna Cochrane
przebywa w Londynie na polecenie lorda. Nie
była to prawda, ale pan Spears nie mógł tego wiedzieć.
- Rozumiem - powiedział młody lord i zamyślił
się głęboko. Pan Crittaker siedział nieruchomo
i chociaż odczuwał wielką pokusę, aby pociągnąć się
za ucho - tego nawyku nabawił się, będąc jeszcze
chłopcem - zmobilizował całą siłę woli, aby trzymać
ręce przy sobie.
- Wygląda na to, że będę musiał odbyć krótką wycieczkę
do Sussex - powiedział w końcu lord. - Wyjadę
wcześnie rano i przywiozę pannę Cochrane.
- Doskonale, milordzie.
32
- Pański, krawat, Crittaker. Niech pan coś z nim
zrobi. A poza tym - dodał znacząco - jeżeli coś przydarzyło
się pannie Cochrane, może pan sobie poszukać
nowej pracy.
Co powiedziawszy, odwrócił się i jął wpatrywać
w płonące szczapy, od czasu do czasu kopiąc którąś
z nich czubkiem buta.
Zapomniał. Dobry Boże, pan Crittaker po prostu
o niej zapomniał. Myśl o tym, że dziewczynę pozostawiono
bez opieki na dwa długie miesiące, mroziła mu
krew w żyłach. A on też o niej nie pomyślał. Ani nikt
inny, z wyjątkiem Spearsa. Marcus nie widział jej od
pięciu lat, od tego pamiętnego lata, gdy obaj jego kuzyni
utonęli podczas wyścigów łodzi. Ciekawe, czy
rzeczywiście wyrosła na taką piękność, na jaką się zapowiadała.
Nie żeby miało to jakieś znaczenie. Była jego kuzynką
z nieprawego loża. A jednak powinien zatroszczyć
się o nią, był to winien wujowi. Lecz co on z nią
zrobi? To już zupełnie inna kwestia.
Następnego popołudnia głównym tematem rozmów
w bardzo przytulnym zielonym saloniku w Chase
Park była właśnie Duchessa.
- To chyba najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek
widziałam - powiedziała do bliźniaczek ciotka
Gweneth, jak zwykle bardzo poprawnie wymawiając
głoski.
- Ale ty nie widziałaś zbyt wielu dziewcząt, ciociu,
wszystko jedno, ładnych czy nie - powiedziała Antonia,
zerkając na ciotkę znad powieści pani Radcliffe.
- Nigdy nie zapuściłaś się dalej niż do Yorku. Mam
nadzieję, że nic się jej nie stało. Jakie to okropne,
33
zostać tak zupełnie zapomnianym. Na pewno czuje
się bardzo dotknięta.
- Marcus zajmie się nią - powiedziała Fanny. - On
może wszystko. Na pewno zadba o to, by zapomniała,
że o niej nie pamiętaliśmy. Chyba powinnam była
z nim jechać. Podtrzymałabym go na duchu.
- Życzyłabym sobie, byś przezwyciężyła wreszcie
to niedorzeczne zadurzenie. To twój kuzyn - oznajmiła
ciotka, spoglądając na Fanny. Miała na myśli
nowego lorda Chase, jedynego syna Reeda Wyndhama.
I pomyśleć, że walczył na Półwyspie! Mógł zginąć,
zaszlachtowany przez tych przeklętych Francuzów
lub partyzantów hiszpańskich, o których
wspominał w listach do wuja. Lecz, dzięki Bogu,
przeżył, chociaż wątpiła, by James dziękował za to
niebiosom. Zginęło tylu młodych mężczyzn i chłopców!
Gdyby ktoś zadał sobie trud, by ją zapytać, przysięgłaby,
że jej brat ożeni się, gdy tylko za hrabiną zamkną
się drzwi rodzinnej krypty, a dziewczyna, którą
wybierze, będzie zdrowa i zdolna urodzić wielu synów.
Jednak, ku jej wielkiemu zdumieniu, lord nie
skorzystał z okazji i nie ożenił się ponownie. A teraz
on też jest już martwy.
Musiała przyznać Marcusowi, że doskonale potrafi
zadbać o nią i o bliźniaczki, wykazując przy tym takt,
którego, zdaniem ciotki Gweneth, brakowało większości
dżentelmenów. Poza tym to taki przystojny mężczyzna!
Z bujnymi ciemnobrązowymi włosami i błękitnymi
oczami w oprawie gęstych rzęs wydawał się młodszym
wcieleniem swego zmarłego wuja. I ta jego szczęka,
znamionująca upór! To także łączyło go z wujem. Pamiętała,
jak James wyrażał się o Marcusie, określając
go jako diabelskie nasienie, i uśmiechnęła się lekko.
Westchnęła. Wszyscy zdążyli już poznać zarówno jasne,
jak ciemne strony charakteru nowego lorda.
34
Był wyższy niż jego wuj, górował wzrostem nawet
nad Spearsem, lokajem wuja, który zgodził się łaskawie
dbać o potrzeby nowego lorda i jego powierzchowność.
Spears - Gweneth słyszała jak mówił
o tym Sampson - otóż tenże Spears twierdził, iż nowy
lord ma możliwości i charakter, ten zaś niewątpliwie
wkrótce będzie mu bardzo potrzebny.
Młody lord pojawił się w Chase Park zaledwie
przed miesiącem, pozostawiwszy owdowiałą matkę
w Lower Slaughter. Nie chciała opuścić posiadłości
w Cranford, gdzie dotąd mieszkała. On zaś był teraz
głową rodziny Wyndhamów, nowym lordem, który
musiał dopiero nauczyć się reagować, gdy ktoś zwracał
się do niego „lordzie Chase", zamiast po prostu
„Wyndham". Odziedziczył tytuł, pomimo że był tylko
synem drugiego syna, bez perspektyw na karierę inną
niż w armii. Życie pełne jest niespodzianek, pomyślała
Gweneth, i często podaje zupełnie nieoczekiwane
dania na swoich talerzach.
- Nie jestem w nim zadurzona - oznajmiła Fanny,
wbijając igłę w bardzo niedbale wykonany haft, na którym
z największym trudem dałoby się rozpoznać temat
„Domu i Niebios". - Tylko że on jest taki cudowny. Był
dla nas bardzo miły, musisz przyznać, ciotko, mimo że
tatuś zawsze rozwodził się nad tym, że Marcus nie ma
w sobie czystej krwi.
- Marcus ma czystą krew - ucięła ostro ciotka. -
Tyle że nie jest to krew waszego ojca. Na tym polega
problem.
- Mam nadzieję, że Duchessie nie przytrafiło się
nic złego - powiedziała Antonia, obojętna na wszystko
z wyjątkiem powieści, skutecznie ukrytej za tomem
kazań doktora Edwardsa. - Dwa miesiące zdana
tylko na siebie. A może wróciła do Holandii, jak
sądzisz, ciociu?
35
Jej bliźniacza siostra, identyczna aż po złamany paznokieć
palca wskazującego prawej dłoni, odłożyła robótkę
i powiedziała: - Gdyby żył tatuś, zapewniłby jej
sezon w Londynie, by mogła znaleźć sobie męża. I dałby
jej posag. Nie sądzisz, że mogła wrócić do Włoch,
ciociu? Ona nie pochodzi z Holandii, Antonio.
Ciotka Gweneth potrząsnęła głową, a kiedy się
odezwała, w jej głosie słychać było ból i gniew. -
Wasz tatuś niezbyt szczęśliwie dobierał sobie wierzchowce.
To bydlę go zabiło.
- To bydlę było jego jedynym wierzchowcem od
ośmiu lat, ciociu - stwierdziła Fanny. I dodała drżącym
głosem: - Tata uwielbiał tego konia. Pamiętam,
kiedyś złapał nas deszcz i tatuś najpierw zajął się koniem,
a dopiero potem mną i Antonią.
Gweneth nie wątpiła ani przez chwilę, że jej brat
właśnie tak postąpił. Z upodobaniem jeździł konno,
podejmując ryzyko, które nawet u Spersa wywoływało
pełne dezaprobaty uniesienie brwi, lecz nigdy nic
mu się nie stało. Ani razu nawet nie spadł z konia.
Dopiero sześć tygodni temu, odwróciwszy się
w siodle, aby podroczyć się z jadącym za nim przyjacielem,
uderzył głową o zwisającą nad drogą gałąź
(potem ścięto ją w odwecie), spadł z konia i zginął na
miejscu.
Po trzech tygodniach od tego fatalnego zdarzenia
Marcus, dwudziesto trzyletni syn młodszego brata,
przebywający właśnie w Hiszpanii ze swoim batalionem,
został powiadomiony, że odziedziczył tytuł lorda
Chase. Ósmego lorda Chase. Ciekawe, pomyślała
Gweneth, czy Marcus nadal czuje się, jakby wszedł
w buty swego wuja, zwłaszcza gdy schodzi wielkimi
schodami do wejściowego holu albo przemierza mile
podłóg, pokrytych bogatymi tureckimi dywanami -
jednym słowem, czy nadal czuje się intruzem.
36
- Zastanawiam się, czy Marcus zapewni Duchessie
sezon w Londynie i posag - powiedziała Fanny, wstając.
Wstrząsnęła spódnice i podeszła, by wziąć kolejną
słodką bułeczkę z pięknie rzeźbionej srebrnej tacy.
- Ona nie potrzebuje posagu - prychnęła Antonia
- tylko szansy, by móc się zaprezentować w odpowiednim
towarzystwie, a wtedy dżentelmeni od razu
rzucą się jej do stóp i będą błagali, by za nich wyszła.
Bohaterka powieści, którą właśnie czytam, jest także
piękna, miła, słodka i dobra, lecz biedna jak mysz kościelna.
A tymczasem już trzech dżentelmenów na jej
widok przykłada dłonie do serca.
Co za bzdury, pomyślała Gweneth. Jeżeli już jakiś
dżentelmen przykłada dłoń do serca, to czyni tak wyłącznie
z powodu niestrawności, wywołanej nadmiarem
brandy. - Fanny, to twoja ostatnia bułeczka,
zjedz ją, ale nie rozmawiaj z nami, gdy będziesz miała
pełne usta. Maggie wspomniała, że twoje sukienki
zaczynają być trochę ciasne w talii, a jesteście z Antonią
w wieku, kiedy dziewczęta powinny zacząć tracić
swój dziecięcy tłuszczyk, a nie nabywać go. A co
do ciebie, Antonio, to poważnie wątpię, czy kazania
doktora Edwardsa dotyczą dżentelmenów, przyglądających
się młodym damom. Powieści pani Radcliffe,
też coś. Twojej mamie na pewno by się to nie
spodobało.
Lecz widząc, że dolna warga Antonii zaczyna niebezpiecznie
drżeć, dodała z westchnieniem: - Może
przeczytałabyś nam głośno jakiś fragment?
Pipwell Cottage, Smarden, Kent
Czerwiec 1813
Marcus ściągnął wodze swego kościstego, gniade¬
go ogiera Stanleya i zatrzymał się przed Pipwell
37
Cottage, jak nazywano w okolicy ten niewielki dom.
Zsiadł z konia i przywiązał wodze do żelaznego słupka.
Był śmiertelnie zmęczony i wściekły z powodu
opóźnienia, a jednak odczuwał też ulgę, że jego poszukiwania
wreszcie zakończyły się sukcesem. Miał
ochotę rzucić się na ziemię i ucałować ją na znak
wdzięczności, że wreszcie odnalazł Duchessę, a potem
udusić dziewczynę za to, że przysporzyła wszystkim
tyle zmartwienia. A zwłaszcza jemu.
Bowiem kiedy przed trzema miesiącami pojawił
się w Różanym Domku, by zabrać ją do Chase Park,
nie zastał tam Duchessy. Wyjechała jakiś czas temu
i nikt nie wiedział, dokąd się udała. Miała przy sobie
służącego, mężczyznę, lecz przecież nie było normalne,
by osiemnastoletnia dziewczyna podróżowała sama
z mężczyzną, wszystko jedno, starym czy młodym,
służącym czy nie.
Odnalezienie jej potrwało dalsze trzy miesiące. Mogłoby
potrwać i trzy lata, gdyby Spears w końcu nie
zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce. Najpierw
udał się na dwa dni do Winchelsea, gdzie Marcus już
przedtem starannie rozpytał wszystkich, posługując
się w równym stopniu groźbą i przekupstwem. Z Winchelsea
pojechał do Londynu, gdzie pozostał zaledwie
dwa dni, po czym wrócił do Chase Park, skinął sztywno
Marcusowi głową i wręczył mu świstek papieru, na
którym było napisane: „Pipwell Cottage, Smarden,
Kent".
A zatem - jeżeli nie liczyć towarzystwa służącego -
Duchessa była sama już od sześciu miesięcy.
Ochłonął. W końcu ją znalazł. I Pipwell Cottage
prezentował się całkiem nieźle. Z pewnością nie była
to rudera. Domek wyglądał uroczo w otoczeniu tuzina
dębów, klonów o bujnym listowiu i lip. Małe cisy,
posadzone wzdłuż ścieżki prowadzącej do fronto-
38
wych drzwi, zostały starannie przycięte, a granitowe
płyty, którymi wyłożono alejki były gładkie i mocno
trzymały się podłoża. Za rzędem cisów dostrzegł nieprzebrane
bogactwo kwiecia, kipiącego wprost z symetrycznie
rozmieszczonych klombów. Rozpoznał
róże i dalie, lecz było tam jeszcze mnóstwo innych roślin,
kwitnących bujnie i tworzących jaskrawe plamy
koloru. Ściany domku pomalowano na biało, podobnie
framugi. Te jednak obramowano czerwoną farbą.
Bardzo przyjemna mała posiadłość, pomyślał. Zbyt
przyjemna i komfortowa.
Jakim cudem stacją było na zamieszkanie w takim
miejscu? Odepchnął od siebie myśl, że mogła, podobnie
jak jej matka, poszukać sobie opiekuna. Nie,
pomyślał, nie ona. Nie Duchessa. Zbyt wiele w niej
dumy. Zdecydowanie zbyt wiele.
I kiedy kroczył ku frontowym drzwiom, obramowanym
skrzynkami, z których zwieszały się róże, hortensje
i pierwiosnki tak fioletowe jak oko Jimmy'ego
Watsona, gdy mu je podbił przed osiemnastoma laty,
uświadomił sobie, że wszystko, czego pragnie, to zastać
ją zdrową i w jako takim dostatku.
Zapukał, powtarzając w duchu słowa modlitwy.
Badger otworzył drzwi i wpatrzył się w młodego
dżentelmena, który nie spuszczał z niego wzroku.
Wreszcie Marcus zamrugał zmieszany i powiedział
powoli: - Pan tutaj mieszka? To pański dom? Czy
Duch... czy panna Cochrane już się wyprowadziła?
- Tak, mieszkam tutaj - potwierdził Badger, nawet
nie drgnąwszy.
Marcus zaklął i Badger spojrzał na niego z zainteresowaniem.
- Więc był pan na Półwyspie, sir? - zapytał.
- Tak, ale teraz zostałem cholernym lordem i musiałem
odejść z armii.
39
- Czy wolno mi zapytać, jakim to cholernym lordem
pan został?
- Chase. Lordem Chase.
- Obawiam się - powiedział Badger spokojnie, szykując
się do walki - że to zupełnie niemożliwe. Lepiej
będzie, jeżeli od razu pan sobie pójdzie. Nie będę
powtarzał dwa razy, jeżeli wie pan, o czym mówię.
- Co powiedziawszy, jeszcze dokładniej zasłonił sobą
drzwi i Marcus zobaczył, jak jego olbrzymie dłonie
zaciskają się w pięści.
Lord, który nie był głupcem, zdał sobie sprawę, że facet
zaraz rzuci mu się do gardła, nie wiedział tylko, czym
sobie na to zasłużył. - To prawda, jestem nowym lordem
Chase. To znaczy, ósmym, nie siódmym. Miałem nadzieję,
że panna Cochrane nadal tu mieszka. Przyjechałem
po nią, rozumie pan. Po śmierci ojca zapomniano o niej,
a kiedy pan Crittaker wreszcie sobie przypomniał, pojechałem
natychmiast do Winchelsea, lecz jej już tam nie
było. Odszukanie panny Cochrane zajęło mi dalsze trzy
miesiące, a teraz i tu jej nie ma.
Badger przez chwilę przyglądał mu się uważnie. -
Pan jesteś Marcus Wyndham?
- Tak jest.
- Ten, którego stary lord nazywał diabelskim nasieniem?
Marcus uśmiechnął się. - Mój wuj nigdy niczego
nie owijał w bawełnę. To ja we własnej osobie.
- I twierdzi pan, że jej ojciec nie żyje?
- Tak, umarł prawie pół roku temu. Spadł z konia
i zginął na miejscu. Więc ona jest tutaj? A tyś jest jej
służącym?
- To dlatego nikt po nią nie przyjechał. Dziwne, że
nie wzięliśmy pod uwagę takiej możliwości. Domyślam
się, że to był wypadek? - A kiedy młody człowiek
skinął głową, Badger powiedział; - Duchessa
40
często o panu opowiadała, kiedy wracała z Chase
Park. Prawdę mówiąc, twierdziła, że to pan nazwał ją
Duchessa i że z pana diabelskie nasienie. Chyba za
bardzo pana nie lubiła.
Marcus roześmiał się. - Nie wzrusza mnie, jeśli nawet
przeklina ziemię, po której stąpam. Chciałbym
się tylko dowiedzieć, czy u niej wszystko w porządku.
-Tak, nic jej nie jest.
- Nie głoduje?
- Ma dosyć jedzenia.
- Ale jak może sobie pozwolić na utrzymanie tego
domu?
- O to, drogi panie - stwierdził Badger surowo -
musi pan zapytać ją samą. A tak w ogóle, po co pan
tu przyjechał?
- Może jednak wpuściłbyś mnie do środka? Muszę
z nią porozmawiać, jak powiedziałeś. A przy okazji,
coś ty za jeden?
- Jestem Badger. Opiekuję się Duchessa, tak jak
przedtem opiekowałem się jej matką. A poza tym jestem
kucharzem.
- Ach - powiedział Marcus. - Gotujesz?
Wielki, brzydki mężczyzna skinął głową i w końcu
odsunął się nieco na bok, umożliwiając Marcusowi
wejście. Gdy ten znalazł się w małym holu, tuż obok
prowadzących na piętro schodów, dobiegł go zapach
pieczeni, bogaty i smakowity. Poczuł, jak kurczy mu
się żołądek i ślina napływa do ust. Przez chwilę zdawało
mu się, że słyszy kobietę nucącą jakąś melodię.
- Proszę tu zaczekać - powiedział Badger. Nie
oglądając się za siebie, otworzył drzwi i zniknął. Nucenie
urwało się nagle.
Marcus stał, uderzając szpicrutą w udo. Był głodny,
zmęczony i nie mógł wprost uwierzyć, że tkwi
w wąskim holu, pozostawiony tu przez mężczyznę,
41
który był zarazem kucharzem i pokojówką, a wysławiał
się przy tym jak absolwent Eton.
Przynajmniej jest zdrowa. I ma opiekę. Ale kto
płaci za ten domek? I kto pokrywa wydatki na jedzenie?
I kucharza?
Drzwi otworzyły się znowu i Badger powiedział: -
Może pan wejść. Panna Cochrane zobaczy się z panem.
Zupełnie jakby była jakąś cholerną królową, pomyślał
poirytowany. Pokój był mały, lecz bardzo
przyjemny. Widać było, że ktoś spędza w nim wiele
czasu, może dlatego był taki przytulny. Na podłodze,
tuż obok niebieskiej kozetki, obitej brokatem, piętrzyły
się sterty londyńskich czasopism. To dziwne, że
najpierw zobaczył właśnie te gazety, całe ich stosy.
Od ich ostatniego spotkania minęło pięć lat.
Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek
widział. Jej uroda rozkwitła nawet bardziej, niż mógł
się spodziewać. I nie była to kwestia stroju, bowiem
ubrana była dość skromnie, w prostą ciemnoszarą
suknię z muślinu, zapiętą niemal pod brodę, z długimi,
zwężającymi się ku nadgarstkom rękawami
i mankietami zapinanymi na guziczki. Czarne włosy
zaplotła w warkocze i spięła wysoko na głowie. Nie
nosiła biżuterii, a na policzku miała smugę od atramentu.
Siedziała nieruchomo, po prostu mu się przyglądała.
Nie poruszyła nawet jednym palcem. Pamiętał
ten jej spokój, ten nieobecny wyraz twarzy, tak
dziwny u dziewczyny w jej wieku.
Była nieprzyzwoicie piękna. - Po co ci te wszystkie
gazety? - zapytał.
- Witaj, Marcusie.
- Witaj, Duchesso. Minęło już trochę czasu.
Skinęła lekko głową. - Badger powiedział mi, że
mój ojciec nie żyje i dlatego nikt po mnie nie przyje-
42
chał. To dziwne, czyż nie? Żyje czy nie, ja zawsze pozostaję
zapomniana.
- Tak, Crittaker niemal się udławił, kiedy mi o tym
mówił. Przykro mi, że tak się stało. Przyjechałem, by
zabrać cię do Chase Park.
Zmarszczyła brwi, lecz nawet nie drgnęła. I nie podała
mu dłoni, nie podsunęła policzka do ucałowania.
Była jego bliską kuzynką, a stała dwa metry od
niego i grymas niezadowolenia na jej twarzy z każdą
chwilą stawał się bardziej widoczny.
Być może zbytnio ją zaskoczyłem, pomyślał. Najpierw
jej matka, a teraz ojciec- straciła oboje rodziców.
I zmarli w odstępie zaledwie kilku tygodni.
- Przykro mi z powodu twojego ojca. Był moim
wujem i bardzo go lubiłem. Zginął na miejscu, nie
cierpiał ani przez chwilę.
- Dziękuję, że mi to powiedziałeś. Sądziłam, że
o mnie zapomniał, że kiedy zabrakło matki, nie
chciał mnie więcej widzieć.
- Teraz już wiesz, że pragnął, byś zamieszkała
w Chase Park. Nie miał pojęcia, co mu się przydarzy.
Badger pojawił się w otwartych drzwiach. - Kaczka
gotowa, Duchesso. Spoczywa na półmisku w otoczeniu
gotowanych ziemniaczków i świeżego zielonego
groszku. Przybrałem ziemniaki natką pietruszki. Upiekłem
także szarlotkę, twoją ulubioną. Zjesz teraz
obiad? I czy chciałabyś, by lord przyłączył się do nas?
Skinęła z roztargnieniem głową.
- Jest pan głodny?
- Tak, jechałem bez przerwy przez cały dzień. Czy
ktoś mógłby zająć się moim wierzchowcem?
- Będziesz musiał zrobić to sam - powiedziała. -
Badger nie ma czasu.
- Rozumiem. - Odwrócił się na pięcie i wymasze¬
rował z pokoju.
43
- Z tyłu za domem jest szopa! - zawołał za nim
Badger. - Może pan tam zostawić konia.
Marcus nie odezwał się. Potrafił zatroszczyć się
o konia, lecz nie mógł znieść myśli, że Duchessa
mieszka tu sama z mężczyzną, który mówi jak dżentelmen,
jest jej kucharzem i podaje pieczoną kaczkę
z ziemniakami i natką pietruszki. I chociaż Badger
był brzydki niczym stary sękaty pień dębu i dosyć stary,
by być jej ojcem, i tak wydawało mu się to niewłaściwe.
Co tu się dzieje?
Zdecydowanie nie przymierała tutaj głodem. Nuciła,
kiedy przyjechał i miała na policzku smugę atramentu.
Wyglądała przy tym tak pięknie, że pragnął
tylko siedzieć i wpatrywać się w nią - przynajmniej
dopóki nie wszedł Badger i nie oznajmił, że obiad
podany. Z tego, co wiedział, wuj jej nie zabezpieczył,
nie zapisał niczego. I, według jego wiedzy, nie miała
żadnych innych dochodów.
A zatem, co tu naprawdę się dzieje?
R O Z D Z I A Ł
Marcus odsunął talerz, westchnął z zadowoleniem
i splótł dłonie na płaskim brzuchu. Duchessa skończyła
jeść chwilę przedtem i po prostu siedziała spokojnie,
chłodna i opanowana, ani trochę nie poruszona
jego obecnością, jakby goszczenie mężczyzny na
obiedzie było czymś zwyczajnym, jakby robiła to co
dzień. Po prostu czekała: aż skończy posiłek i zacznie
mówić. Czekała cicha i spokojna, jak zawsze od kiedy
ją pamiętał. Obracała z wolna kieliszek pomiędzy
palcami, wytworny kieliszek, jak zauważył. Taki kieliszek,
z ładnego kryształu, musiał kosztować parę gwi-
44
3
nei. Z pewnością był częścią większego kompletu.
Kto za nie zapłacił? Mężczyzna, który z nią jadał?
- Badger jest bardzo zdolnym kucharzem - powiedział
z aprobatą w głosie. - Pietruszka to był dobry
pomysł. Jej zieleń uwydatniła biel ziemniaków i brąz
kaczej skórki.
- Tak, to wyraz jego artyzmu. Badger jest wielce
utalentowanym człowiekiem.
- A jakież to inne talenty posiada?
Wzruszyła ramionami, nieporuszona jak zwykle,
odsuwając od siebie to niegrzecznie sformułowane
pytanie i traktując je jako impertynencję, którą istotnie
było.
- Dobrze wyglądasz - powiedział. - Wszyscy martwili
się o ciebie.
Kiedy już sobie przypomnieli, że istnieję, pomyślała,
lecz powiedziała tylko: - Dziękuję ci. Ty także
pięknie wyrosłeś. Czy wiodłeś żywot dżentelmena,
zanim mój oj... zanim umarł lord?
- O nie, byłem majorem w armii. Po śmierci wuja
musiałem zrezygnować z patentu. Nie chciałem tego
przeklętego tytułu, chociaż on nigdy w to nie wierzył.
Mówię szczerze, nigdy mnie nie obchodziło, czy zostanę
jego dziedzicem. Jak wszyscy inni, sądziłem, że
szybko się ożeni i dalej będzie próbował spłodzić męskiego
potomka. I gdyby nie ta nagła śmierć, z pewnością
by mu się to udało.
- To dziwne, że nie ożenił się drugi raz.
- Zginął siedem miesięcy po śmierci ciotki. Gdyby
się ożenił przed upływem roku... no, powiedzmy,
ośmiu czy dziewięciu miesięcy, na pewno wzięto by
mu to za złe. A wuj liczył się z opinią innych.
- Po śmierci żony często odwiedzał moją matkę.
Prawdę mówiąc, spędzał z nią prawie cały wolny czas.
Bardzo się zmienił po śmierci Marka i Charliego...
45
Przynajmniej w ciągu tych ostatnich miesięcy czuł się
szczęśliwy.
Marcus, słysząc to, nie był szczególnie zdziwiony.
W końcu wuj zawsze odznaczał się dużym temperamentem
i utrzymywał kochankę, by ją mieć stale do
dyspozycji. Postanowił jednak nie wypowiadać tego
spostrzeżenia głośno, przynajmniej nie w obecności
nieślubnej córki wuja. Skinął więc tylko głową, a potem
nagle zapytał: - Czy jesteś podobna do matki?
- Tak, ale, jak pewnie zauważyłeś, mam oczy ojca
i jego czarne włosy. Moja matka miała przepiękne
włosy, jasne, złociste. - Umilkła na chwilę, a potem
dodała spokojnie: - Wiem, o czym myślisz. Nie mieści
ci się w głowie, by mężczyzna pozostał wierny jednej
kochance przez dwadzieścia lat. Moja matka była
piękna, czarująca i oddana. Nie było w niej cienia
złośliwości. Niczego od niego nie chciała. Widzisz,
kochała go.
- Rozumiem - powiedział spokojnie. - Przykro mi,
Duchesso.
- A oto szarlotka - oznajmił Badger, wkraczając
do saloniku. Ciekawe, czy podsłuchiwał i specjalnie
wybrał tę chwilę na wejście, pomyślał Marcus. Jeżeli
nawet tak było, zachował się bardzo zręcznie.
- Kto raz spróbuje szarlotki Badgera, oddałby za
nią wszystkie pieniądze - powiedziała Duchessa.
Marcus uśmiechnął się i skosztował. Zamknął
oczy. - Nie mógłbym jej niczego zarzucić, nawet gdybym
chciał - powiedział.
Duchessa skinęła głową. - Trudno uwierzyć, że naprawdę
nie zależało ci na tytule i całym związanym
z tym bogactwie.
Wzruszył ramionami. - Nie zależało mi, naprawdę.
Byłem zadowolony z życia, jakie prowadziłem. Nie
chciałem odchodzić z wojska. Byłem tylko synem
46
drugiego syna, lecz czułem się potrzebny. Przyjemnie
było pomyśleć, że być może ocaliłem czyjeś życie,
a nie zmarnowałem głupio żadnego.
- Przez wszystkie te lata służyłeś na Półwyspie?
Skinął głową. - Wyjechałem tam w sierpniu 1808
roku, tuż po śmierci chłopców. Hiszpanie nie pozwolili
nam sobie pomóc, pojechaliśmy więc prosto do
Portugalii, a konkretnie do Figueria de Foz w pobliżu
Coimbry. Służyłem pod Wellingtonem... - przerwał
zawstydzony. - Przepraszam, że cię tym zanudzam.
- Proszę, mów dalej - powiedziała tylko.
Spojrzał na nią zdumiony, ponieważ jak dotąd żadna
kobieta, nawet jego matka, nie chciała słuchać
o jego wojennych przeżyciach. Pochylił się i zaczął
powoli: - Napoleon podbił Hiszpanię i ruszył na Lizbonę,
mijając Talaverę i Elvas.
- Czy to nie on powiedział: „Muszę wykurzyć Anglików
z Półwyspu. Nic nie zdoła powstrzymać moich
zamiarów"?
- Tak, chyba właśnie tak się wyraził - przytaknął
Marcus, marszcząc brwi.
- Opowiadaj dalej.
Skrzywił się na samo wspomnienie dalszych wypadków,
lecz mówił dalej: - Potem było to okropne zimowe
przejście przez góry Galicji, pod dowództwem sir
Johna Moore'a. Jakoś udało nam się wyprzedzić
Francuzów. Brakowało żywności. Zwierzęta... - Potrząsnął
głową i spojrzał na nią, nienawidząc swych
wspomnień, widząc przed oczyma twarze żołnierzy,
oficerów, których nazywał przyjaciółmi, a którzy
w większości byli już martwi. A on nie zdołał im pomóc.
- Nie - powiedział. - Wystarczy na dziś.
- A co sądzisz o zawieszeniu broni, zawartym
przez Napoleona po jego zwycięstwie nad Prusakami
pod Liitzen i Budziszynem?
47
Marcus wzruszył ramionami. - Zobaczymy, czy będzie
trwale. Nikt spośród moich znajomych nie przypuszcza,
by utrzymało się dłużej niż do lata.
- Czy to prawda, że Wellington woli, by jego generałowie
nie walczyli bezpośrednio ż samym Napoleonem,
że zawsze próbuje doprowadzić do bitwy
dowodzonej przez francuskich marszałków?
Zaskoczyła go. Tylko nieliczni mieli taką wiedzę. -
Skąd o tym wiesz?
- Przeczytałam - powiedziała obojętnie. Zdał sobie
sprawę, że obraził ją, traktując jak damę, czyli
puch marny, mający ledwie śladowy móżdżek pomiędzy
swoimi kształtnymi uszkami.
- Tak, masz rację. Wellington powiedział, że obecność
Napoleona na polu walki warta jest czterdziestu
tysięcy ludzi. Nie zwykłych ludzi - żołnierzy.
Siedziała wyprostowana, oparłszy łokcie na stole.
Pokój, oświetlony miękkim światłem świec, wydawał
się szczególnie przytulny. Szarlotka stała zapomniana
na talerzykach. - To wspaniałe. Nigdy o tym nie
słyszałam. A czy to prawda, że to nie rosyjska zima
pokonała Napoleona, lecz sami Rosjanie?
- Tak, lecz nie ma co do tego zgody. Nie muszę ci
mówić, że wszyscy, którzy uważają Napoleona za największego
wodza wszech czasów, winią tę okropną
rosyjską zimę. Ja zaś słyszałem, że Rosjanie pilnie
przestudiowali wszystkie kampanie Napoleona i wiele
się od niego nauczyli. Dlatego mogli go pobić jego
własną bronią.
- Nie zapominaj, że zawiodło zaopatrzenie. Wyobraź
sobie tylko te odległości pomiędzy Moskwą
a Zachodem! Wprost nie mieści się w głowie, ile potrzeba
było żywności, ubrań i wyposażenia.
- Tak - powiedział Marcus. - Wyobrażam sobie. -
Nie mógł się powstrzymać, by się w nią nie wpatry-
48
wać. Czy ma opiekuna, który służy w armii lub marynarce?
I dlatego tak wiele wie? - Ile czasu zajmą ci
przygotowania do wyjazdu? - zapytał nagle.
- Wyjazdu? O czym ty mówisz?
- Oczywiście wrócisz ze mną do Chase Park.
- Nie widzę w tym nic oczywistego - powiedziała.
Ze zdziwieniem zauważył, jak jej dłoń zaciska się
w pięść. Duchessa, zaciskająca dłoń w pięść? Nie,
z pewnością tylko to sobie wyobraził, nie mogłaby
zrobić niczego tak gwałtownego. I co takiego powiedział,
że tak się nastroszyła? Nie potrafił sobie wyobrazić
tej delikatnej białej dłoni zaciśniętej w pięść.
- Powinnaś była zamieszkać w Chase Park pół roku
temu. Przeprosiłem cię za to, co się zdarzyło. Nie
mogę powiedzieć nic więcej. Przez ostatnie trzy miesiące
nie robiłem nic innego, tylko próbowałem cię
odnaleźć. A teraz jestem tutaj i oferuję ci dom, odpowiednie
towarzystwo, a jeśli będziesz chciała pojechać
na sezon do Londynu, oczywiście, pojedziesz.
I dopilnuję, byś miała odpowiedni posag. Z twoim
wyglądem i znajomością spraw wojskowych z pewnością
nie będziesz musiała długo czekać. Niejeden
urlopowany oficer będzie chciał cię poślubić.
Spojrzała na niego, znowu spokojna i nieruchoma,
z rękami ułożonymi płasko na gładkim obrusie. Na
jej palcach zauważył ślady po atramencie. - Oczywiście,
jeżeli małżeństwo jest tym, czego pragniesz.
Lecz czego innego mogłaby pragnąć kobieta? Dama?
- Nie - powiedziała spokojnie. - Nie pragnę małżeństwa.
Teraz mój dom jest tutaj. To bardzo miłe
z twojej strony, że zadałeś sobie tyle trudu, by mnie
odszukać, ale minęło już sporo czasu i przekonałam
się, że potrafię być samodzielna. Nie potrzebuję sezonu
ani posagu. Ani męża. Są inne drogi, Marcusie,
poza małżeństwem. Nawet dla damy.
49
- A jakim to sposobem stałaś się taka niezależna?
Poznałaś jakiegoś żołnierza po śmierci matki? Czy to
on powiedział ci... - Wzruszył ramionami i zamilkł,
lecz jego intencje były jasne, aż nazbyt jasne.
Uśmiechnęła się lekko, lecz był to zimny uśmiech, tajemniczy
i gniewny. Kiedy się jednak odezwała, w jej
głosie - jak zwykle - nie było gniewu. - A to już nie twój
interes, mój panie. Lecz swoją drogą, co za ciekawy
sposób rozumowania. Zainteresowanie sprawami militarnymi
czy przyczynami klęski Napoleona w Rosji nie
mogło się oczywiście narodzić w mojej głowie. Cokolwiek
w niej jest, musiało zostać przez kogoś wtłoczone,
dokładniej mówiąc, przez jakiegoś wojskowego, który
bez wątpienia opłaca ten czarujący domek i utrzymuje
mnie, tak jak mój wuj utrzymywał moją matkę.
Pochylił się gwałtownie do przodu i uderzył pięścią
w stół. - Do licha, Duchesso, nie miałem tego na myśli.
Zapomniałaś, że jestem twoim kuzynem? I cholerną
głową rodziny Wyndhamów? Co oznacza, że teraz
ja jestem za ciebie odpowiedzialny.
- Wprawdzie jesteś moim kuzynem, ale ja jestem
tylko bękartem. Nie jesteś mi nic winien, Marcusie.
A już na pewno nie jesteś za mnie odpowiedzialny.
Mój ojciec był, ale jak wszyscy mężczyźni uważał się
za nieśmiertelnego i dlatego mnie nie zabezpieczył.
Tak czy inaczej, przekonałam się, że przyjemnie jest
być niezależną.
- Masz osiemnaście lat i jesteś damą. Nie możesz
sama stanowić o sobie.
- Mam prawie dziewiętnaście lat i faktem jest, że
stanowię o sobie. Faktem jest również to, że jestem
bękartem. Nie staraj się kłaść lukru na tym ciastku,
bo on tu nie pasuje.
Poczuł, jak ogarnia go gniew i frustracja. Oto był
tu, rycerz w lśniącej zbroi, tylko że dama nie chcia-
50
ła, by ją ktoś ratował. I najwyraźniej niczego się nie
bała.
Nagle roześmiała się. - Wiem, co myślisz. Zadałeś
sobie tyle trudu, żeby ocalić kuzynkę z nieprawego łoża,
a ona odrzuca twoją pomoc. I to nakarmiwszy cię
obiadem, jakiego od dawna nie miałeś okazji skosztować.
Przykro mi, Marcusie, ale tak to wygląda.
- Zapakujesz swoje rzeczy i wrócisz ze mną do
Chase Park. Jestem to winien twojemu ojcu, a mojemu
wujowi. Chciałbym wyjechać jutro. Czy Badger
może się zająć przygotowaniami?
Zdawało się, że w ogóle nie zwróciła uwagi na jego
słowa. Patrzyła przed siebie, zamyślona. Nagle zaczęła
nucić melodię, której nie słyszał nigdy przedtem.
- Wybacz mi - powiedziała szybko i wstała
z krzesła. - Nie odchodź, Marcusie, powinnam zaraz
wrócić.
Wybiegła z jadalni, pozostawiając lorda Chase
z niedojedzoną szarlotką na talerzyku i wyrazem
kompletnego niezrozumienia na twarzy.
- Napije się pan brandy? A może porto lub klaretu?
- Poproszę o porto - powiedział, a potem siedział
samotnie przez dobry kwadrans, czekając na nią i sącząc
wino. - Co ona tam robi? - zapytał Badgera,
który wszedł, aby pozbierać naczynia.
- Nie mam pojęcia.
- Oczywiście, że masz, ale nie powiesz, prawda?
Do licha, Badger, jak ona może pozwolić sobie na taki
dom? I na ciebie? Jest jakiś mężczyzna, prawda?
Ktoś związany z wojskiem, kto opłaca rachunki.
- Musi pan porozmawiać o tym z panną Cochrane,
milordzie.
- Chciałbym, żebyśmy wyjechali jutro. Zdążysz ze
wszystkim, Badger?
51
Badger wyprostował się na całą, godną pozazdroszczenia,
wysokość. - O tym też będzie pan musiał
porozmawiać z panną Cochrane. - A potem dodał
już spokojniejszym głosem: - Powinien pan
wiedzieć, co to takiego lojalność. Był pan w wojsku.
Nie ma wielu cenniejszych rzeczy niż absolutna lojalność.
Marcus westchnął i odstawił kieliszek. - Oczywiście,
masz rację. Czy Duchessa miałaby mi za złe,
gdybym jej poszukał?
- Chyba już wraca. Proszę pana, to dla niej bardzo
przykre dowiedzieć się, że jej ojciec nie żyje od sześciu
miesięcy, że chciał, aby z nim zamieszkała i nie
zapomniał o niej jak wszyscy. Zbyt wiele było wokół
niej śmierci.
- Jeżeli nawet tak jest, to dobrze ukrywa swoje
uczucia - powiedział Marcus. - Żadnych łez, szlochów,
niczego. Żadnych próśb, wyjaśnień czy choćby
cienia radości na mój widok.
- To oczywiste, a czego pan oczekiwał?
- Sam już nie wiem - powiedział Marcus powoli,
unosząc wytworny kieliszek, kołysząc nim i obserwując
rozlewającą się po ściankach czerwień. Do licha,
miał ochotę ją udusić.
- Proszę zachowywać się delikatnie. - Badger podszedł
do drzwi i otworzył je przed powracającą Duchessa.
- Przepraszam, że to tak długo trwało - powiedziała.
- Wolałbyś tu pozostać czy przejdziemy do
saloniku?
- Tutaj jest dobrze. Co robiłaś?
- To i owo. Nic, co byłoby warte twojej uwagi.
Poczuł, jak znowu ogarnia go gniew. - Pojedziesz
jutro ze mną do domu i tyle - powiedział tonem
władcy absolutnego.
52
- Nie pojadę, ale dziękuję ci za to poczucie winy
czy odpowiedzialności, czy też cokolwiek innego, co
tobą kieruje. Posłuchaj mnie, Marcusie, czuj się rozgrzeszony,
naprawdę. Od ciebie dowiedziałam się, że
ojciec mnie nie porzucił, a to dla mnie ważne. Dziękuję
ci. A teraz przykro mi, lecz nie ma tu dosyć miejsca,
abyś mógł przenocować. W Biddenden, blisko
drogowskazu „Dziewice z Biddenden"...
- A co to, u licha, za dziewice z Biddenden?
- Nie przejeżdżałeś przez wioskę? Mniejsza z tym.
Dziewice z Biddenden to Elizabeth i Mary Chalk¬
hurst. Żyły w dwunastym wieku i były siostrami syjamskimi.
Tak czy inaczej, gospoda Pod Szachownicą
jest nie najgorsza, choć trochę ciasna. Lecz może nie
będzie zbyt ciasna dla nowego lorda Chase. - Wstała
i uśmiechnęła się do niego leciutko. Był to zaledwie
cień uśmiechu, lecz lepsze to niż nic.
Wstał, podszedł do niej i spojrzał na nią z góry.
Zdawał sobie sprawę, iż pewnie wygląda to tak, jakby
chciał ją zastraszyć, lecz nie dbał o to. - Wrócę tu
jutro rano - oznajmił i wyszedł. Badger już czekał
w małym holu. Otworzył drzwi i cicho wyprowadził
go na zewnątrz.
- W gospodzie zajmą się pańskim koniem, milordzie
- powiedział.
- To już coś - odparł Marcus, potrząsając głową. -
Siostry syjamskie... Nie do wiary!
*
Kiedy powrócił nazajutrz, Duchessa, ubrana w niemodną,
szarą bawełnianą sukienkę, zapiętą tuż pod
brodą, klęczała w ogrodzie, pieląc rabatki.
Zsiadł z konia, przywiązał go do palika i poszedł
do niej. - Nie wiedziałem, że jesteś ogrodniczką.
53
Podniosła na niego wzrok. Słoneczne promienie
utworzyły aureolę nad jej głową. Dostrzegł krople potu
na czole i dwie ciemne smugi na policzku. Do diabła,
wyglądała ślicznie, bardziej niż ślicznie. - Tak,
bardzo lubię pracować w ogrodzie, odziedziczyłam to
zamiłowanie po matce. Tylko że ja mam lepszą rękę
do roślin. A skoro czasu mi nie brakuje, dlaczego nie?
- Jak to się stało, że nagle masz tyle czasu? A może
jak ptaszek wzniesiesz się nad różami i odlecisz ze
śpiewem?
- Wszystko jest możliwe.
- Chciałbym usłyszeć uczciwą odpowiedź, Duchesso.
- Jeżeli tak mi się będzie podobało.
Miał ochotę dać jej po uszach. Przykucnął obok. -
Skąd bierzesz pieniądze na życie?
- Czyżbyś już nie wierzył, że utrzymuje mnie jakiś
mężczyzna?
- Nigdy w to nie wierzyłem. Nie zrobiłabyś czegoś
takiego. Ale to nie ma sensu. Jesteś tylko młodą
dziewczyną i...
- Marcusie, nie widziałeś mnie od pięciu lat. Nie
masz pojęcia, jaka teraz jestem i co potrafię. Krótko
mówiąc, nic o mnie nie wiesz.
- Bliźniaczki tęsknią za tobą i ciotka Gweneth też.
Chciałyby, żebyś wróciła ze mną do domu.
Spojrzała w dół na swoje brudne rękawiczki, na żyzną
glebę, która karmiła jej cenne róże, i uśmiechnęła
się. - Wyrosłeś na bardzo przystojnego mężczyznę,
Marcusie. Stanowisz doskonałą partię. A teraz, kiedy
zostałeś lordem Chase, każda kobieta w tym pięknym
kraju będzie pragnęła mieć cię za męża. Wkrótce
ożenisz się i będziesz chciał począć dziedzica. Nie
mogę sobie wyobrazić, by twoja żona zgodziła się
mieć mnie blisko siebie. Jestem bękartem. Powinieneś
o tym pamiętać.
54
- Nie mam jeszcze nawet dwudziestu pięciu lat! Na
miłość boską, daj mi choć trochę czasu, nim będę
musiał nałożyć sobie pęta!
- Wybacz mi. Rozumiem cię. Mnie też się do tego nie
spieszy. Musisz przyznać, że moje niecodzienne wychowanie
musiało zaowocować tym, że wyrosłam na osobę
o nieco cynicznych poglądach na stosunki pomiędzy kobietami
i mężczyznami, a zwłaszcza pomiędzy żonatymi
mężczyznami a niezamężnymi kobietami.
- Do licha, to bez znaczenia. Posłuchaj, Duchesso,
nie możesz mieszkać tu sama z mężczyzną, choćby
był tylko służącym. Zniszczysz sobie reputację. Zostałaś
wychowana na damę. Powinnaś wyjść za mąż
za jakiegoś dżentelmena i rodzić mu dzieci. Chciałbym
zapewnić ci przyszłość. Tak jak zrobiłby to twój
ojciec. Proszę, nie możesz tu zostać.
Nie odezwała się. Klęczała w milczeniu, z rękami
spoczywającymi spokojnie na czarnej, żyznej ziemi.
Podniósł się, tak wściekły na nią za to milczenie, za
jej upór, aż zabrakło mu słów. A potem krzyknął na
cały głos: - Co robisz, żeby utrzymać ten cholerny
dom?
Ona także wstała, zsunęła powoli z rąk rękawiczki
i upuściła je na ziemię. - Miałbyś ochotę na śniadanie,
Marcusie? Nadal jest bardzo wcześnie.
- Uduszę cię - powiedział, spoglądając na jej szyję,
ukrytą dokładnie pod ohydną, spłowiała sukienką.
- Tak, uduszę cię, ale dopiero po śniadaniu. Więc co
tam ten Badger przygotował?
R O Z D Z I A Ł
Chase Park
Sierpień 1813
Dwa cholerne miesiące, pomyślał, zwijając arkusz
papieru, zawierający zaledwie dwa akapity, jakie raczyła
napisać do niego ta przeklęta dziewczyna, którą
sam wiele lat temu nazwał Duchessa. Jak śmiała?
Przeczytał list jeszcze raz, czując, jak twarz czerwienieje
mu z gniewu:
Milordzie,
To bardzo miło z Twojej strony, że przystałeś mi
winogrona z Twojego ogrodu. Badger z przyjemnością
sporządził z nich kilka wyśmienitych dań.
Proszę pozdrowić ode mnie ciotkę Gweneth
i bliźniaczki.
I podpis: „Twoja sługa" - nie Duchessa, nie, nie
mogłaby zdobyć się na coś równie osobistego. Nawet
nie uniżona sługa, którą oczywiście nie była, do licha!
Podniósł wzrok i zobaczył stojącego w drzwiach
Crittakera, który najwidoczniej obawiał się odezwać,
dopóki Marcus go do tego nie zachęci.
- Jak ma na imię panna Cochrane?
- Duchessa, milordzie.
- Nie, nie, chodzi mi o jej prawdziwe imię. To ja
nazwałem ją Duchessa, gdy miała dziewięć lat, lecz
nie pamiętam, jak brzmiało jej prawdziwe imię.
Crittaker wydawał się zakłopotany. - Nie wiem.
Czy mam zapytać lady Gweneth?
4
56
- Nie trudź się. To nie takie ważne. Właśnie dostałem
od niej list. Dziękuje za winogrona. Badger się
nimi zajął. Jak przypuszczam, Duchessa miewa się
dobrze. Nic więcej nie pisze. Chyba powinienem jej
odpisać, lecz najpierw musiałbym ją zabić, okaleczyć
lub udusić, aby przyciągnąć jej uwagę.
Crittaker przezornie wycofał się z pokoju. - Resztę
korespondencji możemy przejrzeć jutro, milordzie.
Marcus chrząknął, wziął do ręki arkusz papieru, zanurzył
pióro w onyksowym kałamarzu i zaczął pisać:
Droga Duchesso,
Wręcz trudno mi wyrazić, jaką przyjemność
sprawiła mi wiadomość, że Badger ucieszył się
z tych przeklętych winogron.
Ufam, że miewasz się dobrze, choć nic o tym nie
piszesz. Ja mam się dobrze, ciotka Gweneth i bliźniaczki
także, chociaż Antonia wciąż zamawia
u Hookhama w Londynie powieści i wmawia mi,
że tak bardzo zainteresowały ją zbiory kazań i że to
je właśnie sprowadza. Fanny przybiera na wadze
i ciotka powiedziała jej, że żaden dżentelmen nie
zechce z nią rozmawiać, jeśli będzie miała więcej
niż jeden podbródek. Nie przypuszczam, byś
chciała mi powiedzieć, jak zarabiasz na utrzymanie
domu, jedzenie i opłacenie Badgera...
Twój sługa, Marcus Wyndham
Napisałem za dużo, pomyślał. Ona nie zasługuje
na wszystkie te słowa. Mimo to bardzo starannie złożył
list, umieścił go w kopercie i zaadresował, po
czym rozgrzał wosk i zapieczętował kopertę sygnetem.
57
Wrócił do lektury „London Gazette" i przeczytał
ostatnie wieści z frontu. Schwarzenberg przekroczył
Sudety i próbował zdobyć Drezno, jednak Francuzi
zamienili je w prawdziwą twierdzę i z łatwością odparli
źle skoordynowany atak sprzymierzonych. Oczywiście,
wkrótce nadciągnął z odsieczą Napoleon.
Schwarzenberg stracił w bitwie trzydzieści osiem tysięcy
ludzi i musiał wycofać się z powrotem do Czech.
Trzydzieści osiem tysięcy zabitych! Marcus nie mógł
się z tym pogodzić. Dobry Boże, tylu żołnierzy zarżniętych
z powodu czyjejś niekompetencji! Tęsknił za
armią, lecz wiedział, że dopóki się nie ożeni i nie spłodzi
dziedzica, nie wolno mu ryzykować. Był to winien
pokoleniom Wyndhamów, z których się wywodził.
Do diabła z tym!
Odwrócił się na krześle i nacisnął dzwonek. Crittaker
pojawił się po niespełna dwóch minutach. Marcus
westchnął i na następne trzy godziny pogrążył się
w sprawach związanych z zarządzaniem majątkiem.
W końcu musiał wiedzieć o interesach wuja przynajmniej
tyle, aby nie zrobić z siebie kompletnego idioty.
Pipwell Cottage
Listopad 1813
Duchessa w milczeniu wpatrywała się w list. Nie
mogła tego pojąć. Przeczytała go jeszcze raz, i jeszcze.
A potem zawołała, nie zdając sobie sprawy, że
krzyczy: - Badger, przyjdź tu proszę, tylko szybko!
Słyszała, jak wypadł pośpiesznie z kuchni i biegnie
do niej przez hol i salonik. Oddycha! ciężko, musiała
go przestraszyć.
- Przepraszam, ale chciałabym, abyś i ty to przeczytał.
Nie mogę uwierzyć. To jakiś absurd, żart. Tb...
- Umilkła raptownie i podała list Badgerowi.
58
Przeniósł wzrok z jej białej twarzy na papier. Przeczytał
list, cicho zagwizdał i przeczytał jeszcze raz.
A potem jeszcze raz.
Usiadł na kozetce tuż obok niej i ujął jej dłonie. -
No cóż, to dopiero niespodzianka - powiedział spokojnie.
- Wygląda na to, że wszyscy cię szukali. Odnalezienie
cię zajęło lordowi dwa miesiące, temu
dżentelmenowi potrzeba było znacznie więcej czasu.
Pisze, że szukał cię od maja. No cóż, więc wreszcie
cię odnalazł.
- Marcus nic o tym nie wie.
- Nie, i tak jest lepiej. Ten prawnik to realista. Wie,
że twoja pozycja jest niepewna i że wszystko zależy od
tego, aby on spotkał się z tobą, zanim zrobi to reszta
rodziny. To mądry człowiek.
- Pisze, że chciałby przyjechać w poniedziałek.
- Tak, racja. - Poklepał ją po ręce, a potem wstał
i zaczął węszyć niczym ogar na tropie. - Moja galan¬
tyna z szynki zbyt mocno pachnie. Zapewne ten mielony
czarny pieprz nie był aż tak dobrej jakości, jak
mnie zapewniał ten stary oszust, Freeman. No cóż,
spróbuję dodać więcej bazylii i być może jeszcze
szczyptę rozmarynu. Powinno pomóc. Cieszę się, Duchesso,
że twój ojciec nie zapomniał o tobie. Słusznie
postąpił. Będę go lepiej wspominał.
- Zastanawiam się, czy nie ma w tym czegoś więcej
- powiedziała.
- Zobaczymy, kiedy przyjedzie ten Wicks - odparł
Badger i wrócił do swojej szynki.
*
Pan Wicks był bardzo stary i bardzo chudy. Jego
kaprawe oczka błyszczały nieskrywaną życzliwością.
Uśmiechał się uprzejmie, odsłaniając mocno
59
przerzedzone uzębienie. Duchessa odprężyła się
nieco,
- Jak też się pani miewa? - zapytał i szarmancko
pochylił się nad jej dłonią. - Bardzo się cieszę, że
w końcu udało mi się panią odnaleźć. Muszę przyznać,
że bardzo tu ładnie. Chętnie wypiłbym filiżankę
herbaty, a pani, młoda damo, z pewnością chciałaby
usłyszeć wszystko o tej niezwykłej, lecz jakże
pomyślnej, odmianie losu.
Duchessa wprowadziła go do saloniku, poczęstowała
herbatą i usiadła prosto na krześle, z rękami
złożonymi spokojnie na kolanach.
- Jak już pisałem w liście, pani nazwisko brzmi teraz
Wyndham, gdyż ojciec pani poślubił pani matkę
w listopadzie, na dwa miesiące przed swoją śmiercią
i natychmiast zlecił mi, bym przeprowadził postępowanie,
w którego wyniku zostałaby pani jego prawowitą
córką. Postępowanie zostało zakończone w maju.
Nie chciałem kontaktować się z panią wcześniej,
istniała bowiem obawa, że ktoś z rodziny Wyndhamów
może chcieć storpedować moje usiłowania,
choćby po to, aby nie mogła pani dziedziczyć po swoim
ojcu. Lecz wszystko poszło dobrze i teraz jest pani
pełnoprawnym członkiem rodziny Wyndhamów.
Szukałem pani, ale nie mogłem odnaleźć i dopiero
wynajętemu detektywowi udało się wpaść na pani
ślad.
Wyglądała na wstrząśniętą, i nic dziwnego. - Moja
matka nic mi nie powiedziała, ojciec też nie. Pomyślałam,
że napisał pan do mnie jako do panny Wyndham
wyłącznie przez grzeczność lub może zaszło jakieś
nieporozumienie.
- No cóż, jest pani teraz damą, lecz, jak sądzę, gdyby
wydało się to przedwcześnie, przyniosłoby więcej
szkody niż pożytku. Jest pani córką lorda i damą
60
z urodzenia, podobnie jak lady Fanny i lady Antonia.
Ojciec pani zwierzył mi się, iż postanowił o niczym
pani nie mówić, dopóki postępowanie nie zostanie
ukończone. Bardzo mi przykro, że oboje rodzice
zmarli tak nagle, pozostawiając panią nie zabezpieczoną
i nieświadomą tego, co dla niej uczynili. Oboje
bardzo panią kochali.
- Tak - powiedziała powoli, wpatrując się gdzieś
w przestrzeń za jego lewym ramieniem. - Rzeczywiście.
Czy ojciec naprawdę ją kochał? Tak, teraz była tego
pewna. Kochał ją. Opuściła głowę i zapłakała. Po
raz pierwszy, od kiedy Marcus powiedział jej o śmierci
ojca, łzy potoczyły się po jej policzkach, spadając
na zaciśnięte dłonie. Płakała bezgłośnie, dopóki
Badger nie podszedł i nie podał jej chusteczki, zwracając
się przy tym do pana Wicksa: - Ona nigdy nie
nosi przy sobie chusteczki. Tyle razy jej mówiłem, aby
włożyła ją do kieszeni, lecz zawsze zapomina. W porządku,
Duchesso, płacz, jeśli masz na to ochotę. Ta
chusteczka od lat czekała na taką okazję.
- Dziękuję ci, Badger - powiedziała. Z pobladłą
twarzą, zaczerwienionym nosem i spuchniętymi oczami
i tak wydała się panu Wicksowi najpiękniejszą damą,
jaką widział od lat. - Ma pani oczy ojca i jego
włosy. Matkę pani widziałem tylko raz. Wydała mi się
nadzwyczaj piękną kobietą, taką promienną, że wpatrywałem
się w nią bez końca, a ojciec pani tylko się
śmiał i mówił, że to dla niego nic nowego, że żaden
mężczyzna, który raz ją zobaczy, nie może oderwać
od niej spojrzenia. A pani co najmniej dorównuje jej
urodą. Teraz zajmie pani należne jej miejsce, lady
Duchesso. Wiem, że to brzmi dość dziwnie, lecz ojciec
pani nalegał, aby zachować to imię. O ile pamiętam,
powiedział wówczas: „Tak, Wicks, ona jest lady
61
Duchessa i nikim innym. To młoda kobieta wspaniałej
urody i charakteru, która potrafi wpływać na swoje
otoczenie, jeśli tylko da jej się szansę, a ja pragnąłbym
jej tę szansę zapewnić". I dlatego, młoda damo,
nie jest już pani bękartem i nie musi żyć tutaj w odosobnieniu.
Krótko mówiąc, może pani robić, co się
pani podoba. - Co powiedziawszy, pan Wicks
uśmiechnął się do niej promiennie i usiadł.
- Lecz mnie jest dobrze tu, gdzie jestem - powiedziała.
- Cieszę się, że moi rodzice się pobrali, naprawdę
się cieszę, ale nie rozumiem, jak to mogłoby
wpłynąć na moją sytuację, która, tak czy inaczej, nie
wymaga zmiany. Muszę panu powiedzieć, że obecny
lord, Marcus Wyndham, także odnalazł mnie i zaprosił,
bym zamieszkała w Chase Park. Zaoferował mi
sezon w Londynie i posag, lecz odmówiłam. Doceniam,
że starał się pan zachować ostrożność, lecz
Marcus Wyndham byłby zadowolony, dowiadując się,
jak postąpił mój ojciec i z pewnością nie starałby się
niczemu przeszkodzić. Powinien był pan mu powiedzieć.
- Być może - powiedział pan Wicks, upijając łyk
herbaty. - Jednak nauczyłem się, że tam, gdzie chodzi
o mężczyzn, lepiej dmuchać na zimne. A poza
tym, to jeszcze nie wszystko. Z tego, co o nim słyszałem,
obecny lord to człowiek honoru, a także wierny
przyjaciel i dzielny żołnierz, inteligentny i lojalny.
Lecz teraz nie jest już w armii. Ma nowe obowiązki,
musi sprostać nowym oczekiwaniom i postępować,
jak przystało na dżentelmena z jego klasy. Być może
nadal jest tym godnym podziwu człowiekiem, któremu
można zaufać. Teraz jednak i tak nie ma to szczególnego
znaczenia, ponieważ nic już nie da się zrobić.
Jak powiedziałem, jest jeszcze coś... - Zakaszlał
cicho, zakrywając usta dłonią, a potem podniósł gło-
62
wę i uśmiechnął się do niej szeroko. - Moje gratulacje,
proszę pani. Została pani dziedziczką.
Chase Park
Grudzień 1813
Marcus zatrzymał Stanleya, szybko zeskoczył z siodła
i rzucił wodze Lambkinowi, swemu ulubionemu
stajennemu, czczącemu wręcz ziemię, której dotknęły
kopyta Stanleya. - Dobrze go wytrzyj, Lambkin.
Poddałem go dziś niezłej próbie.
- Tak jest, milordzie - powiedział Lambkin, poklepując
ogiera po nozdrzach i zagadując do niego
pieszczotliwie. - Tak, tak, ty bestio, zapewniłeś dziś
jego lordowskiej mości niezłą przejażdżkę, co?
Marcus uśmiechnął się i wyszedł ze stajni. Choć była
połowa grudnia, słońce przygrzewało mocno
i dzień był dość ciepły. Miał wiele do zrobienia, lecz
kiedy rano obudził go jaskrawy blask słońca, uznał, że
praca z pewnością zaczeka, czego nie da się powiedzieć
o angielskiej pogodzie. A kiedy podzielił się tym
spostrzeżeniem ze Spearsem, ten przytaknął i z dumą
oznajmił: - Przygotowałem strój do konnej jazdy, milordzie.
Ciemne bryczesy będą chyba odpowiednie na
dzisiejszy dzień. I ten błękitny surdut. A w butach
mógłby pan przejrzeć się lepiej niż w lustrze.
- Skąd wiedziałeś, że będę chciał jeździć? - zapytał
Marcus, otulając się szlafrokiem, pamiętającym jeszcze
czasy kampanii portugalskiej i tak wytartym na łokciach,
że lada chwila mogły się na nich pojawić dziury.
Spears uśmiechnął się tylko i powiedział: - Kazałem
też przygotować kąpiel. Czy mam pana ogolić?
- Codziennie pytasz mnie o to i jak zawsze moja
odpowiedź brzmi „nie". Nie jestem aż tak leniwy, by
nie móc utrzymać w ręce własnej brzytwy.
63
- Doskonale, proszę pana. Naostrzyłem ją, jak
zwykle. Pozwolę sobie powiedzieć, że pański zmarły
wuj wprawdzie także nie pozwalał mi się golić, ale
nieraz był bardzo wdzięczny, że ma mu kto przytrzymać
brzytwę, gdy musiał opatrzyć skaleczenia, bo zabrał
się do dzieła ze zbyt wielkim wigorem.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś. Ja także nie będę
sobie pobłażał, dopóki nie zajdzie taka konieczność.
Słuchaj, Spears, słyszałem niedawno, jak nuciłeś taką
piosenkę - właściwie, to najpierw pomyślałem sobie,
że mi się to śni, wiesz, właśnie miałem się obudzić.
Chyba nie słyszałem jej nigdy przedtem.
- To bardzo zgrabna przyśpiewka, milordzie. -
Spears uśmiechnął się i zaintonował głębokim barytonem:
Napoleon dni dal nam trzydzieści
By nie został po nas ślad w tym mieście.
Lecz ocenił źle nasz zapal
I w pułapkę sam się złapał.
Marcus chrząknął. - Twój głos jest lepszy niż ta
piosenka. Przynajmniej jeśli chodzi o rymy. Napoleon
dał nam trzydzieści dni? Kiedyż to?
- Abyśmy opuścili Berlin, milordzie. Schwarzen¬
berg rozkazał Bernadottemu, by bronił Berlina, lecz
jak pan wie, Bernadotte wydał rozkaz opuszczenia
miasta i byłby je opuścił, gdyby jego podkomendny
Bulow nie wyperswadował mu tego.
- Ale to nie było dokładnie tak, Spears. Nic nie
wiem o żadnych trzydziestu dniach. Słyszałem krążące
na ten temat żarciki, ale to wszystko.
-To licentia poetica, milordzie, prawo autora. Musi
być bardzo popularny w armii. Żołnierze śpiewają
jego piosenki podczas marszu.
64
Gdy Sampson otworzył przed nim wielkie drzwi
głównego wejścia do Chase Park, Marcus nadal się
uśmiechał, podśpiewując mimo woli. Przyzwyczajony
był do niekończących się drobnych usług i względów,
okazywanych mu przez służbę. Podziękował Sampsonowi,
jak miał w zwyczaju i powiedział: - Przypuszczam,
że Crittaker czeka już na mnie w gabinecie ze
swoim smętnym obliczem szubienicznika i plikiem
papierów do przejrzenia.
- Tak, milordzie, dokładnie tak. Jakieś dwadzieścia
minut temu słyszałem, jak pokrzykuje nad pocztą,
którą mu zaniosłem. Natychmiast wpadłem do gabinetu,
gnany nieprzyjemną myślą, że nie zdołał się powstrzymać
i uległ atakowi apolaustycznemu, co byłoby
ze wszech miar niestosowne, lecz nic takiego się
nie stało. Jednak to, co sprawiło, że dał wyraz swemu
zaskoczeniu, musiało być sprawą najwyższej wagi.
- A co to, u licha, jest atak apolaustyczny?
- To ma coś wspólnego z niekontrolowanym daniem
upustu uczuciom radości lub przyjemności. To
akt pobłażania sobie, czyli coś, czego należy unikać,
chyba że jest się szczęśliwcem, który może pozwolić
sobie na to, aby ulegać swoim zachciankom.
- Masz rację, Sampson, musiałbym natrzeć mu
uszu, gdyby zdarzyło się to w mojej obecności.
-I słusznie, milordzie.
Marcus, teraz już nie na żarty zaintrygowany, nie
przebrał się nawet, ale od razu pomaszerował do gabinetu.
Otworzył szeroko drzwi i zapytał: - Powiedz
mi, Crittaker, tylko spokojnie, jakaż to wiadomość
sprawiła, że dałeś upust swoim uczuciom.
Pan Crittaker nie odezwał się, tylko wręczył Marcusowi
pojedynczy arkusz papieru.
Marcus przeczytał go raz i drugi, a potem wciągnął
powietrze przez zęby i oznajmił: - Dobry Boże! Tego
65
nie przewidziałem. Możesz pozwolić sobie na jeszcze
jeden atak apolaustyczny, Crittaker.
- Apolaustyczny, milordzie?
- Słyszałeś, człowieku. Na pewno znasz to określenie.
W końcu jesteś moim sekretarzem i powinieneś
znać znaczenie wszystkich wyrazów, jakich mógłbym
chcieć użyć.
Crittaker milczał niczym zegar na kominku, zepsuty
od z górą siedemdziesięciu pięciu lat. Wyglądał
przy tym, jakby cierpiał katusze.
- No cóż, niedługo odwiedzi nas Duchessa - powiedział
Marcus, spoglądając przez wąskie okno na
nagi zimowy trawnik. - Tak, przyjeżdża do nas
wkrótce. Nie pisze, czy zostanie. Lecz oczywiście,
zostanie, jeśli ma choć trochę rozumu. Przypuszczam,
że powinienem dopilnować, by tak się stało.
Jest kobietą, a ja mężczyzną. Posłucha mnie, ponieważ
jestem lordem i jej kuzynem, a ona ma obowiązek
robić to, co jej każę.
- Pan Spears uważa, że to nie będzie takie proste.
Marcus przewrócił oczami. Wyglądało na to, że jego
osobisty lokaj, zarządca oraz sekretarz utworzyli
koalicję. - Duchessa jest dumna, zgoda, lecz nie głupia,
przynajmniej taką mam nadzieję.
- Spears twierdzi, że duma może czasem prowadzić
do bardziej niemądrych zachowań niż czysta głupota.
Marcus ostrożnie złożył list, schował go do kieszeni
i ruszył na górę, aby się przebrać. No cóż, Duchesso,
pomyślał, w końcu musiałaś do mnie przyjść. Dopiero
dużo później, gdy czytał list kolejny raz, zwrócił
uwagę na ostatnie zdanie:
Pan Wicks chciałby zobaczyć się z tobą w następny
czwartek po moim przyjeździe. Ale
z pewnością już o tym wiesz.
66
Czego, u licha, może chcieć od niego prawnik wuja?
Czyżby zanosiło się na coś, o czym nie miał pojęcia?
Lecz co by to być mogło?
Duchessa przybyła do Chase Park na tydzień przed
Bożym Narodzeniem. Ostateczny termin upływał
pierwszego stycznia, lecz chciała już mieć to za sobą.
Badger stał przy niej na schodach wejściowych, trzymając
w dłoni niewielką walizkę, stanowiącą cały jej
bagaż. Już miała uderzyć w drzwi kołatką w kształcie
lwiej głowy, która wzbudzała w niej w dzieciństwie taki
lęk, gdy nagle drzwi otwarły się i oto stała już oko
w oko z rozpromienionym Spearsem.
- Panna Duchessa! Och, lady Duchessa! Jak cudownie,
że pani przyjechała, proszę wejść, bardzo
proszę. A to kto taki?
- To Badger. Mój... hmm... lokaj.
- A, tak. Nieważne, z pewnością jego lordowska
mość urządzi wszystko jak najdogodniej dla pani.
Czeka w bibliotece. Proszę za mną, lady Duchesso.
Co do pani... hmm, lokaja...
- Nazywam się Erasmus Badger, proszę pana.
- Ach, tak, pan Badger... Zaprowadzę pana osobiście
na górę, by mógł pan się przedstawić panu
Spearsowi, lokajowi jego lordowskiej mości. Być może
spotkamy się później we trójkę, aby omówić...
hmm, pewne sprawy.
Badger spojrzał na Duchessę, lecz ona tylko
uśmiechnęła się tym swoim chłodnym, nieobecnym
uśmiechem.
- Idź z Sampsonem. Jego lordowska mość z pewnością
nie poderżnie mi gardła we własnej bibliotece.
Po czym spokojnie przekroczyła próg olbrzymiego,
onieśmielającego pomieszczenia. Marcus stał za
biurkiem. Nie poruszył się, kiedy zobaczył ją
w drzwiach. - Więc przyjechałaś- powiedział tylko.
67
Skinęła głową. - Musiałam. Pisałam ci o tym.
- Tak, aby zostać pełnoprawnym członkiem rodziny,
musisz pokazać się tutaj przed pierwszym stycznia
1814 roku. Ale to nie ma sensu. Albo jesteś prawowitym
członkiem rodziny, albo nie. Nie podejrzewam
cię o brak rozsądku, Duchesso, więc musi być w tym
coś jeszcze.
Nie mogła powiedzieć mu od razu wszystkiego, wyznać,
po co tu przyjechała. Szok byłby zbyt duży. Zostawi
to panu Wicksowi. Uniosła więc tylko do góry
brodę i nie odezwała się.
Marcus chrząknął, rzucił na blat papiery, które
trzymał dotąd w prawej dłoni i wyszedł zza masywnego
biurka. - Moje gratulacje z okazji ślubu twoich rodziców.
.
- Dziękuję; Żałuję tylko, że nic o tym nie wiedziałam,"
że nie domyśliłam się czegoś, zanim...
- No cóż, teraz już wiesz i jesteś nareszcie w domu,
gdzie twoje miejsce. Niedługo Boże Narodzenie.
Chciałbym zabrać ciebie, bliźniaczki i Spearsa na poszukiwanie
drzewa, które zostanie spalone w kominku
w Wigilię. Wybierzesz się z nami?
Przez krótką, króciutką chwilę wydawało mu się,
że w jej błękitnych oczach dostrzega po raz pierwszy
błysk podekscytowania, lecz to wrażenie zaraz minęło,
i kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było zwykły
chłód. - Dziękuję, Marcusie, to bardzo miło
z twojej strony. Przepraszam, że zjawiłam się tutaj,
nim moje sprawy zostały ostatecznie załatwione.
I przykro mi, jeżeli zaniepokoiło cię to, że wkrótce
zostanę uznana za prawowitego członka rodziny.
- Nie pleć bzdur - powiedział szorstko. - Chase
Park to teraz twój dom, tak samo jak mój. Gdybyś nie
była takim uparciuchem, mieszkałabyś tu już od sześciu
miesięcy, zamiast... - Przerwał, potrząsnął gło-
68
wą, a potem, nie mogąc się powstrzymać, zapytał: -
Jak zarabiałaś, aby utrzymać ten przeklęty mały domek?
I za co kupiłaś te piękne kryształy?
- Kiedy chciałbyś ściąć to drzewo?
- Za godzinę - odparł, spoglądając na jej białą szyję
i mimo woli zaciskając palce. Jej suknia, o wiele
bardziej stylowa od tych, w których widywał ją do tej
pory, uszyta była z kremowego muślinu i nieco bardziej
wydekoltowana. Niewielki fragment dekoltu,
który odsłaniała, wydał się Marcusowi całkiem ponętny.
- Ubierz się ciepło i włóż mocne buty. Masz
ciepłe ubrania i mocne buty?
- Nie, chyba będę musiała włożyć halkę i nocne
pantofelki. Nie martw się, Marcusie, mam dosyć
ubrań. Nie jesteś moim opiekunem. I nie zapominaj,
proszę, że jesteś starszy ode mnie tylko o pięć lat.
Krótko mówiąc, Marcusie, jesteśmy oboje zbyt młodzi,
by roztkliwiać się nad sobą nawzajem.
- A to co znowu? Nadal masz osiemnaście lat, a ja
mimo mego młodego wieku z łatwością mógłbym zostać
wyznaczony na twojego opiekuna prawnego. Radzę
ci zatem nie nadużywać mojej cierpliwości w tym
względzie.
- Twoja cierpliwość, Marcusie, zupełnie mnie nie
obchodzi. Przyjechałam, ponieważ musiałam. A poza
tym, mam dziewiętnaście lat.
- A czy zamierzasz uczynić nam ten zaszczyt i zostać?
Uśmiechnęła się do niego leciutko, doprowadzając
go niemal do furii, po czym odwróciła się na pięcie
i wyszła, nie zamykając za sobą drzwi. Usłyszał,
jak pani Emory wita się z nią aż nazbyt wylewnie: -
Witaj, Duchesso... o przepraszam, lady Duchesso.
Proszę pozwolić, że odprowadzę panią do jej pokoju.
Lord przeznaczył dla pani sypialnię księżniczki
69
Mary, a pewnie pamięta pani, że to jedna z najlepszych.
- Oczywiście - odparła Duchessa. - To bardzo miło
ze strony jego lordowskiej mości, że ulokował
mnie w tak wspaniałym miejscu.
R O Z D Z I A Ł
Wypadałoby coś powiedzieć z okazji świąt, pomyślał
Marcus, sącząc cierpkie grzane wino, zaprawione
gałką muszkatołową, i czując na twarzy ciepło, bijące
od płonącego w kominku ognia. Odwrócił się i popatrzył
na rodzinę zebraną w salonie. Poprzednie święta
spędził przy obozowym ognisku, w otoczeniu swoich
żołnierzy, drżąc z chłodu na wzgórzach Galicji
i zastanawiając się, jaką bitwę przyniesie następny
rok i czy nie doścignie go śmierć.
Uświadomił sobie, że nie ma dla Duchessy żadnego
prezentu, choć Bogiem a prawdą, i tak na niego
nie zasługiwała. No cóż, jest jeszcze czas, do Bożego
Narodzenia zostało całe pięć dni. Jutro przyjeżdża
z Londynu prawnik wuja. Zmarszczył brwi, zastanawiając
się, co jeszcze mógł wymyślić jego wuj. Uznanie
Duchessy było słusznym postępkiem i nie miał
nic przeciwko temu, choć spostrzegł, że ciotka Gweneth
od razu zaczęła spoglądać na dziewczynę inaczej.
Nie potrafił sobie jednak wyobrazić, dlaczego
miałaby nie aprobować Duchessy jako damy, skoro
aprobowała ją jako bękarta. Dziwne, doprawdy.
- Duchesso, Marcus mówił nam, że mieszkałaś
w Smarden, w Pipwell Cottage - mówiła tymczasem
ciotka - z mężczyzną. Doprawdy, moja droga, bardzo
to osobliwe i stawia pod znakiem zapytania two-
70
5
ją reputację, zważywszy tę twoją nieszczęsną przeszłość.
Duchessa uśmiechnęła się leciutko. Jej wąskie dłonie,
spoczywające spokojnie na kolanach, nawet nie
drgnęły. - Nigdy nie uważałam mojej przeszłości za
nieszczęsną, najwyżej tylko nieco kłopotliwą w tym
przewrażliwionym na tle form świecie.
- Niemniej mieszkałaś tam sama z mężczyzną.
- Tak, nazywa się Badger. Był moim lokajem i kucharzem.
To człowiek niezwykły i dalej mi służy.
- Jednak nie tego oczekuje się od damy - drążyła
dalej ciotka.
Marcus, przerażony tym, jak pruderyjnie i świę¬
toszkowato brzmiały jej wywody, a w dodatku zdając
sobie sprawę, że jego słowa muszą zabrzmieć podobnie,
przerwał ciotce stanowczo: - To już i tak nie ma
znaczenia. Duchessa jest teraz z nami i nie ma potrzeby
więcej o tym mówić.
- Ale ten człowiek przyjechał tu z nią.
- Tak - potwierdziła Duchessa spokojnie, sącząc
powoli wino. - Być może kucharka powinna porozmawiać
z Badgerem, gdyż grzane wino, które on
przyrządza, nie ma sobie równych. Dodaje do niego
jakichś tajemniczych składników, nikt nie wie jakich.
Pamiętam, jak moja matka przekomarzała się z nim,
żartując, że gdyby tylko udało jej się sprzedać przepis,
stalibyśmy się bogaci.
- Mogę zaświadczyć o kulinarnych umiejętno¬
ścisach Badgera, ciotko.
- Drogi Marcusie, ten mężczyzna mieszkał z matką,
a potem z córką. Mówi najbardziej poprawną
angielszczyzną, jaką można sobie wyobrazić. Z pewnością
nie powinieneś pozwalać, by człowiek o takich
aspiracjach wywierał wpływ na gospodarstwo
domowe. Po co udaje lepszego od siebie? I na tym
71
nie koniec, mój drogi. Ona twierdzi, że nadal jest jej
lokajem. Lokajem, Marcusie? To ze wszech miar niestosowne
i niesłychane, a ty, jako głowa rodziny, musisz
zrobić z tym porządek. Nie chciałabym doczekać
dnia, kiedy nazwisko Wyndhamów zostanie okryte
jeszcze większą niesławą.
Bardzo ciemne brwi powędrowały ku górze o dobry
centymetr. - Nasze nazwisko okryte niesławą?
A dlaczegóż to? Czyżbyś uważała, miła pani, że to ja
jestem przyczyną tej tak zwanej niesławy, ponieważ
objąłem dziedzicwo, choć jestem tylko synem drugiego
syna?
- Nie bądź niemądry, chłopcze, nie o ciebie tu chodzi.
Ta niesława, której doświadczamy, spowodowana
została uznaniem Duchessy. Dodaj do tego mężczyznę
jako lokaja samotnej dziewczyny, a rezultat okaże
się łatwy do przewidzenia.
- No cóż, ciotko - powiedział Marcus. - Wolałbym,
żebyś uznała, iż mój wuj, a ojciec Duchessy, zorientował
się w końcu, jak należy postąpić i tak właśnie
postąpił. A co do tej sprawy z lokajem...
Duchessa przerwała mu niezwykle spokojnym
głosem. - To już się stało, proszę pani, i obawiam
się, że nie ma odwrotu. Ufam, że plotki w końcu
ucichną. Ale jest jedna rzecz, która naprawdę mnie
niepokoi. Czy rzeczywiście uważa pani, że doskonała
angielszczyzna Badgera może komukolwiek wyrządzić
szkodę?
- Nie, ona tak nie uważa - powiedział Marcus,
spoglądając na ciotkę w sposób, który natychmiast
zamknął jej usta. - Zwłaszcza że Spears co najmniej
dorównuje mu elokwencją i doborem słownictwa.
- Marcusie, wszystko to bardzo ładnie, ale nie możesz
pozwolić, aby ten człowiek pozostał tu jako jej
lokaj.
72
- Lokaj - powiedziała Antonia, podnosząc głowę
znad powieści, koszmarnie źle napisanej historii,
opowiadającej o pogrążonej we łzach średniowiecznej
heroinie i bohaterze, który przecinał na pół swoim
magicznym mieczem każdego, kto miał nieszczęście
stanąć mu na drodze.
- Jest twoim lokajem, Duchesso? To bardzo interesujące.
Czesze twoje włosy? Przygotowuje ci kąpiel?
Przedstawisz mi go jutro?
- Jeżeli chcesz.
- Badger zostaje - powiedział Marcus stanowczo -
przynajmniej dopóki ja mam tu coś do powiedzenia.
- Uważam - powiedziała Duchessa spokojnie - że
to ja przede wszystkim powinnam mieć w tej kwestii
coś do powiedzenia.
- Nie sądzę - stwierdził Marcus. - Możesz mieszkać
w Chase Park, lecz nie ty jesteś tu panią. Kierowanie
całym sztabem służby to coś zupełnie innego
niż wydawanie poleceń służącemu w małym domku.
Jednak jestem gotów omówić to z tobą, z Badgerem
także. Poza tym cieszę się, że wrócił ci rozsądek, Duchesso
i uznałaś Chase Park za swój dom. Czy byłabyś
tak miła i powiedziała mi, co cię doprowadziło do
zmiany zdania?
Jednak Duchessa najwidoczniej nie miała zamiaru
niczego mu powiedzieć. Wyraz jej twarzy nie zmienił
się w najmniejszym stopniu. Białe dłonie pozostały
nieruchome. Po chwili uniosła prawą, aby odstawić
wino na niski stolik. Ma w sobie tyle wdzięku, pomy¬
ślał, obserwując ją. Każdy jej ruch był spokojny i elegancki.
Nagle przypomniał sobie, jak klęczała
w ogrodzie, z twarzą ubrudzoną ziemią i wilgotnym
od potu czołem. Nawet wtedy wyglądała czarująco.
Ciekawe, czy potrafi głęboko odczuwać, czy kiedykolwiek
płakała albo skarżyła się, pomyślał. A może
73
nie ma w niej nic poza tą wystudiowaną obojętnością,
tym chłodnym spokojem, zastanawiał się.
Fanny spojrzała tęsknie na tacę z cytrynowymi ciasteczkami,
jednak napotkała karcące spojrzenie ciotki
i odwróciła wzrok.
- Może masz ochotę na jabłko? - spytała Duchessa.
- Są znakomite.
Fanny wzruszyła ramionami, a potem chwyciła
jabłko, które rzucił jej Marcus. Wytarła je o rękaw,
ignorując kolejne pełne dezaprobaty spojrzenie ciotki.
Marcus uśmiechnął się do Duchessy, lecz ona zdawała
się tego nie widzieć.
- Zrobiło się późno - zauważyła ciotka w chwilę
później. - Myślę, że pora już, aby panienki udały się
do swoich sypialni.
- Zgoda - powiedziała Antonia, zamknęła książkę
i szeroko ziewnęła. - Jesteś naszą przyrodnią siostrą.
Marcus powiedział nam o tym. Nie jesteś już kuzynką
z Holandii.
- To prawda. Po śmierci waszej matki nasz ojciec
poślubił moją matkę. I uznał mnie za swoją córkę.
- Byłaś bękartem - stwierdziła Fanny bez śladu zażenowania.
- Jakie to dziwne. Pamiętam, jak sprzeczałyśmy
się z Antonią, czy mieszkasz na stałe w Holandii
czy we Włoszech. Trudno było to stwierdzić,
ponieważ nigdy nie słyszałyśmy, abyś mówiła w jakimś
innym języku poza angielskim.
- Tak, byłam bękartem aż do maja.
- Doprawdy, moja droga, nie musisz mówić o tym tak
głośno - wtrąciła ciotka - bo ludzie gotowi pomyśleć, że
nie wstydzisz się swego nieszczęsnego pochodzenia.
- Nie miałam na nie wpływu, więc czemu miałabym
się wstydzić?
- Mimo to... - zaczęła ciotka, ale Antonia przerwała
jej.
74
- Teraz będziesz mogła poszukać sobie męża. Nie
będziesz musiała udawać, że nie jesteś damą.
- Pomyśleć tylko - dodała Fanny, gryząc jabłko -
że byłaś dzieckiem miłości. Jakie to romantyczne.
- Nonsens - przerwała jej Antonia. - Nie bądź głupia,
Fanny. Teraz, Duchesso, nie musisz już tu siedzieć
i słuchać rozkazów Marcusa.
- Jakich rozkazów, Antonio? Czy gdybym był takim
tyranem, pozwoliłbym ci czytać te przyprawiające
o mdłości powieścidła, z którymi się nie rozstajesz?
- No cóż, chyba nie - odparła Antonia, uśmiechając
się do kuzyna. - Ale i tak wydaje mi się, że z każdym
dniem wprowadzasz tu więcej i więcej swoich
praw. A teraz, kiedy już wyślesz nas do łóżek, pewnie
zasiądziesz z ciotką, aby wymyślić kilka nowych. Lecz
my się nie poddamy, Fanny i ja, choć rozumiemy, iż
jesteś lordem od tak niedawna, że potrzebujesz czasu,
aby dorosnąć do swego tytułu. Powiedz, Duchesso,
wybierasz się do Londynu?
- Możliwe. Prawdopodobnie pojadę tam po świętach.
Dlaczego nie?
- A Marcus da ci pieniądze? - spytała Fanny, nie
odrywając wzroku od ciasteczek. - Życie tam jest
bardzo kosztowne, rozumiesz.
- Zobaczymy - powiedział Marcus zirytowany. -
A teraz zmykajcie do łóżek, i to już. Nie, nie zasiądziemy
z ciotką, aby wymyślić dla was nowe zakazy.
Ciotko, ty także możesz już odejść. Duchesso, proszę,
zostań jeszcze trochę, jeśli chcesz.
W chwilę później spoglądała na niego z bezpiecznej
odległości, po prostu stojąc sobie za jednym z foteli
i przesuwając z wdziękiem dłonią po brokatowym
obiciu niczym po lśniącym grzbiecie Esmee. To
dziwne, lecz nawet Esmee, ta najbardziej niezależna
75
z kotek, spoczywała spokojnie na jej kolanach, gdy
tylko Duchessa miała ochotę ją pogłaskać.
Ciepło kominka wywołało na policzkach dziewczyny
lekki rumieniec. - Tak, Marcusie? Chciałeś ze
mną o czymś porozmawiać?
- Dlaczego powiedziałaś, że chcesz pojechać do
Londynu?
- Powiedziałam, że być może będę chciała. Po Bożym
Narodzeniu.
- Potrzebujesz pieniędzy?
- Nie. Ośmielę się powiedzieć, że nie potrzebuję
ani grosza.
- A ja przypuszczałem, że przyjechałaś do nas, ponieważ
skończyły ci się fundusze. Lecz nic z tych rzeczy,
prawda? Nie, jeśli jesteś w stanie utrzymać się
w Londynie. I jeśli rzeczywiście samodzielne utrzymywanie
się będzie tym, co zamierzasz robić.
- Oczywiście, zabiorę ze sobą Badgera.
- Nie pojedziesz. Zabraniam ci. Zaczekasz z wyjazdem
do Londynu, aż sam będę mógł się tam wybrać,
co nastąpi mniej więcej w końcu marca. Zabierzemy
ciotkę Gweneth, która wystąpi jako twoja
przyzwoitka. Będziesz miała swój cholerny sezon. Jeżeli
poznasz dżentelmena, którego uznam za odpowiedniego
lub jeśli ja znajdę takiego, dam ci posag
i będziesz mogła za niego wyjść.
- Daj spokój tym bzdurom, Marcusie. Tyrania do
ciebie nie pasuje.
- To żadne bzdury, a ja z pewnością nie jestem tyranem,
bez względu na to, co o tym sądzą bliźniaczki.
Londyn roi się wprost od tak zwanych dżentelmenów,
którzy tylko czekają, aby zrujnować reputację
damie i śmiało sobie z nią poczynać. Nie masz pojęcia,
jak tego uniknąć. Jesteś młoda i niedoświadczona.
Tylko się ośmieszysz, i to bardzo szybko. Mimo
76
wszystko jesteś teraz Wyndhamówną. Pojedziesz do
Londynu ze mną, a ja nauczę cię, jak rozpoznać łajdaka.
- Jeżeli nie będziesz uważał - powiedziała łagodnie
- to w końcu któraś kobieta z twojego otoczenia
zawiezie cię związanego i zakneblowanego do kwa¬
krów w Bristolu. Mówi się o nich, że są najbardziej
ortodoksyjni. Podobno nigdy nie oglądają swojego
ciała bez ubrania, nawet podczas mycia czy rozbierania.
Nie bardzo mogę to sobie wyobrazić. Taka
skromność wymaga niezłej praktyki i sprytu. Doprawdy,
Marcusie, twoje zamiary są z pewnością szlachetne,
lecz nie zawracaj sobie mną głowy.
- Rozpocząłem już starania o wyznaczenie mnie
na twojego opiekuna. Ich sfinalizowanie nie powinno
zająć zbyt wiele czasu.
- Nie sądzę - powiedziała, uśmiechając się lekko
i jak zwykle doprowadzając go tym do furii.
- Do licha, nie masz tu nic do powiedzenia!
- Och, ośmielam się zauważyć, że mam więcej do
powiedzenia, niż możesz sobie wyobrazić.
- Jak to możliwe?
Nie odezwała się.
- Jak udało ci się utrzymać? Był jakiś mężczyzna,
prawda? Mężczyzna, który teraz czeka na ciebie
w Londynie? Po co tu wróciłaś, jeżeli od początku
planowałaś wyjazd? Czy twój ojciec postawił taki warunek,
byś mogła zostać uznana?
- Za dużo pytań, Marcusie. Odpowiem na pierwsze.
Najwidoczniej uważasz, że damy są zupełnie do
niczego i nic nie umieją. Nie możesz sobie wyobrazić,
że można się utrzymać w sposób uczciwy?
- Nie ty. Jesteś damą. Zostałaś wychowana, by zostać
żoną, niczym więcej. To nie znaczy, że jesteś do
niczego, z pewnością nie, po prostu wychowano cię
77
tak, byś nie robiła nic poza... - Umilkł, zdając sobie
sprawę z istnienia pułapki, którą sam na siebie zastawił.
- Ozdabianiem męskiego ramienia? - dokończyła
za niego tym swoim chłodnym, przesadnie uprzejmym
tonem.
- Tak. A także rodzeniem mu dzieci i doglądaniem,
czy dom jest prowadzony jak należy. Trochę zabawy
w ogrodniczkę też nie zaszkodzi, jeśli ktoś lubi.
- A zajęcia, które wymieniłeś, nie wymagają żadnych
umiejętności, żadnych zdolności?
- Nie takich, które przynosiłyby jakiś dochód.
Zresztą wygląda na to... - Umilkł znowu. Uświadomił
sobie, że jego słowa brzmią pompatycznie i nader
protekcjonalnie, lecz nie chciał ich cofnąć. Być może
uda mu się wytrącić ją z równowagi i nawet skłonić,
aby choć trochę podniosła głos. Ta myśl sprawiła, że
oczy mu zabłysły. Lecz próżne nadzieje.
- A jak ty zarabiasz na życie, Marcusie?
Spojrzał na nią, a potem odpowiedział bardziej
spokojnie, niż wydawało mu się możliwe. - Byłem
majorem w wojsku, zarabiałem pieniądze.
- Lecz teraz nie jesteś w wojsku, prawda?
Zacisnął zęby. Wiedział, co teraz powie, ale nie widział
sposobu, by ją powstrzymać.
- Czy to oznacza, że utrzymuje cię jakaś bogata kobieta?
Oczywiście, człowiek wysoko urodzony nie
może zarabiać pieniędzy, gdyż inaczej jego krew
szybko z błękitnej zamieniłaby się w czarną.
- Mam teraz wiele obowiązków, i dobrze o tym
wiesz. Muszę doglądać majątku, zarządzać większą
liczbą domów, niż możesz sobie wyobrazić. Jestem
odpowiedzialny za każdego mężczyznę, kobietę
i dziecko, pracujących na ziemiach Wyndhamów,
a także...
78
- Krótko mówiąc, odziedziczyłeś wszystko.
- Doskonale wiesz, jak mało znaczy dla mnie ten
tytuł, lecz spełnię swój obowiązek, skoro muszę.
- Ile masz lat, Marcusie?
- Dobrze wiesz. Dwadzieścia cztery.
- Jesteś więc bardzo młody - powiedziała, wzruszając
ramionami.
- I co masz mi za złe? Że troszczę się o twoje dobro?
Czy że jestem odpowiedzialny za całą tę przeklętą
rodzinę? Nie próbuj odwracać kota ogonem,
Duchesso. Jak już powiedziałem, twoje... hmm... talenty
nie przynoszą dochodu. I nie odziedziczyłaś
majątku, co mogłoby uczynić cię niezależną. Mimo
to miałaś dosyć pieniędzy, żeby wynająć ten przeklęty...
- Umilkł, tym razem celowo. Jego oczy rozbłysły.
Być może znów uda mu się zobaczyć, jak ta wytworna
dłoń zaciska się w pięść. To by już było coś.
Miała czelność ponownie wzruszyć ramionami. Nie
odezwała się, a on czekał, aby zobaczyć błysk gniewu
w tych lodowato błękitnych oczach. Nic z tego.
W końcu dał spokój i odezwał się pierwszy: - Twój
pan Wicks będzie tu jutro. I co ty na to?
- Pan Wicks będzie chciał porozmawiać z nami
obojgiem. Mam nadzieję, że będziesz w domu?
Z rozkoszą powiedziałby jej, że jedzie do Edynburga,
lecz nie mógł tego uczynić. - Będę. A teraz mam
zamiar iść do łóżka. Zobaczymy się przy śniadaniu.
- Dobranoc, Marcusie. Śpij dobrze.
Mruknął coś pod nosem. Stała spokojnie, przyglądając
się, jak zmierza ku drzwiom tego wspaniałego
salonu, stąpając po trzech starych tureckich dywanach,
mijając meble, pamiętające czasy Henryka VIII.
Nim sama opuściła pokój, zatrzymała się na chwilę
i spojrzała w górę. Wszystkie belki sufitu były bogato
rzeźbione, ukazując herby rodzinne, umieszczone
79
w każdym możliwym miejscu, a także serię interesujących
wzorów geometrycznych, pełniących funkcję czysto
ozdobną. Pomiędzy belkami namalowano różne
scenki, poczynając od średniowiecznych, po odnoszące
się do szesnastego stulecia. Postaci mężczyzn i kobiet
ciągle zadziwiały żywą kolorystyką i wyrazistymi
twarzami. U szczytu ściany, tam, gdzie zbiegały się
belki, umieszczono aż nazbyt dużo uśmiechniętych
cherubinów, całych w bieli i różu, spoglądających skośnymi
oczami na rycerzy, uzbrojonych w tarcze i miecze
i tworzących u szczytu ścian szeroki na stopę
fresk. Fresk ten został domalowany w zeszłym stuleciu
przez ówczesnego lorda Chase i był świadectwem
raczej dobrych chęci niż umiejętności autora. Scenki
średniowieczne zostały oddane o wiele lepiej i w sposób
bardziej realistyczny. Nawet dziś widać było struny
lutni, na której średniowieczny młodzieniec przygrywał
siedzącej obok niego damie.
Duchessa przeniosła spojrzenie na ogień w kominku.
Co powie Marcus po wizycie pana Wicksa? Pamiętała
go jako nieposkromionego młodego człowieka,
nieustannie nakłaniającego swoich kuzynów do
popełniania najdzikszych psot. A potem wykupił patent
oficerski i zniknął z jej życia na całe pięć lat. Ciekawe,
czy dalej potrafi być nieokiełznany niczym zimowa
burza, czy też naprawdę zamienił się w tego
nudnego moralistę, rozkazującego wszystkim, jakby
nadal był w armii. A było z niego prawdziwe diabelskie
nasienie, jak nie bez pewnego upodobania, a nawet
szacunku, nazywał go wuj. To upodobanie skończyło
się, kiedy zginęli Mark i Charlie. Ciekawe, jak
ojciec nazwałby go teraz, pomyślała.
Dlaczego pozwolił, by przytłoczyło go poczucie
obowiązku, dlaczego nie potrafi cieszyć się z tej, pomyślnej
przecież, odmiany losu, śmiać się i bawić,
80
zamiast traktować ją jako ponurą i niechętnie spełnianą
powinność? Zastanawiała się, co teraz robi -
pewnie stara się głęboko oddychać - ponieważ widziała,
że wypadł z pokoju niema] nieprzytomny
z wściekłości.
Tak naprawdę Marcus był o krok od głębokiego
przygnębienia. Pozwolił Spearsowi, by pomógł mu
zdjąć płaszcz, na co normalnie z pewnością by się nie
zgodził. Do licha, nie był przecież niedołężny! Pomyślał
o swoim ordynansie, Connallym, który pluł na
podłogę namiotu i spoglądał na płaszcz, który musiał
podać swemu zwierzchnikowi, niczym na jadowitą
kobrę. Biedny Connally, zginął, przygnieciony przez
padającego konia. - Niech licho porwie tę dziewczynę
- powiedział, zaciskając zęby. - Jeżeli nie przestanie
tak się zachowywać, skończy uduszona albo wydana
na pastwę łajdaków.
- Mogę zapytać, o jakie przejawy jej zachowania
chodzi, milordzie?
- Masz zbyt dobry słuch, Spears. No cóż, Duchessa
ma sekrety i zachowuje je dla siebie. Nie powie mi,
jak zarabiała na utrzymanie tego przeklętego domku,
z czego płaciła Badgerowi, za co kupowała jedzenie...
- Rozumiem, milordzie.
- Po prostu stoi sobie, taka spokojna i nieporuszo¬
na, uśmiechając się kąśliwie. I milczy. Nie ma sposobu,
aby wytrącić ją z równowagi, choć Bóg mi świadkiem,
że próbowałem. Do licha, starałem się, jak
tylko mogłem. Dlaczego ona nie chce mi nic powiedzieć?
Wyrwał się zręcznym dłoniom Spearsa, poluzował
krawat i rzucił się na szerokie łóżko. - I miała czelność
poinformować mnie, że wybiera się do Londynu
po świętach. Lecz pokazałem jej, kto tu rządzi, możesz
mi wierzyć.
81
- Czy mogę zapytać, jak wasza lordowska mość tego
dokonał?
- Powiedziałem jej, że wkrótce zostanę wyznaczony
na jej opiekuna. Będzie musiała robić, co jej każę,
dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat. A jeśli mi
się uda, postaram się, by pozostała pod moją opieką
jeszcze przez następne cztery lata. - Umilkł i zmarszczył
brwi, spoglądając na swój lewy but, który też najwidoczniej
postanowił stawić mu opór.
- Niech pan usiądzie, milordzie, i pozwoli mi się
tym zająć.
Marcus usiadł. - Nawet gdyby udało mi się to przeprowadzić
- stwierdził ponuro - pewnie i tak poślubiłaby
pierwszego mężczyznę, który by jej się oświadczył,
żeby mi po prostu zrobić na złość. Lecz
cokolwiek bym zrobił, ona i tak nie podniesie głosu,
o nie, nie zniży się do tego. Najwidoczniej okazywanie
emocji nie mieści się w jej repertuarze. Nie, spojrzy
tylko na mnie, jakbym był nasieniem w jej ogrodzie,
niepożądanym nasionkiem, z którego wkrótce
rozwinie się chwast.
- Z pewnością nie jest tak źle, milordzie. Jest pan
przecież lordem Chase. Z pewnością trzeba by pana
uznać co najmniej za cebulkę.
- Albo robaka.
- Wszystko możliwe, milordzie.
- Co za przeklęty głuptas z niej. Kpisz sobie- ze
mnie, Spears?
- Skąd znowu, milordzie. Jak pan mógł tak pomyśleć...
Poproszę o drugi but.
Marcus wyciągnął drugą stopę, nie zaprzestając
głośnych rozważań i okraszając je od czasu do czasu
przekleństwami. - A ten przeklęty Wicks, który przyjeżdża
jutro rano, czego on może chcieć? Co tu się
dzieje?
82
- Ośmielę się zauważyć, że wkrótce się tego dowiemy,
milordzie. Zalecałbym też zatrzymanie Badgera
w Chase Park. To człowiek wielce uzdolniony i o nadzwyczaj
bystrym umyśle.
- Był jej przeklętym kucharzem.
- Tak, porozmawiam o tym z panią Gooseberry. Może
okaże się dla niej dogodne, jeśli będzie mogła przekazać
od czasu do czasu swoje obowiązki Badgerowi.
- Nie o to chodzi, Spears. Mieszkała z tym Badgerem.
Sama. To nie uchodzi. Ona dopiero co skończyła
dziewiętnaście lat.
- Wasza lordowska mość z pewnością zdaje sobie
sprawę, że Badger mógłby być jej ojcem. I kocha ją
głęboko, tak jak ojciec powinien kochać swego potomka.
Nigdy by jej nie skrzywdził. Oddałby za nią życie.
Ja także, pomyślał Marcus, i zaklął. Stał teraz nagi
przed kominkiem, wyciągając dłonie do ognia.
- Czy życzy pan sobie włożyć nocną koszulę, milordzie?
Wiem od Biddle'a, drugiego lokaja, który
mieszka tu przez całe życie, a jego rodzina zamieszkuje
w posiadłości od sześciu pokoleń, że zapowiada się
zimna noc.
- Nie chcę żadnej koszuli - powiedział Marcus,
drapiąc się po torsie. - Koszula nocna to wynalazek
dla kobiet, nie dla mężczyzn. Jak myślisz, Spears,
czego może chcieć ten Wicks?
- Nie mam pojęcia, milordzie. Jednak jeśli raczy
się pan położyć, będzie pan mógł zastanowić się nad
tym spokojnie. I w cieple.
Marcus nie odezwał się, lecz wdrapał posłusznie
na wysokie łoże i zapadł w ciepłą pościel. Spears nie
zaniedbał włożyć mu do łóżka butelki z gorącą wodą
i Marcus aż westchnął z rozkoszy. To było zupełnie
coś innego niż dwa cienkie koce pod namiotem
w Portugalii.
83
- Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze?
- Hmm? Nie, dziękuję, Spears. Aaa, widziałeś może
Esmee?
- Kiedy ostatni raz ją widziałem, leżała wyciągnięta
na brzuchu przed kominkiem i spała jak zabita.
- Ooo, tutaj jest. Kiedy ogrzałeś pościel, musiała
dojść do wniosku, że w łóżku będzie jej wygodniej niż
na tej przeklętej podłodze. To żenujące, kiedy tak
zwija mi się na brzuchu.
- To bardzo uczuciowa kotka, milordzie.
Marcus chrząknął tylko i Spears w pełni docenił,
że jego lordowska mość powstrzymał się od wyrażenia
swojej opinii słowami.
- Dobranoc, milordzie. Już niedługo spotkamy się
z tym Wicksem.
*
Pan Wicks przybył o jedenastej rano. Marcus przyglądał
się, jak stary dżentelmen wysiada ostrożnie
z powozu. Nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy,
gdyż gość bardzo dokładnie owinął się futrzanym
kołnierzem, zza którego wystawały jeszcze co najmniej
trzy szaliki. Gruby wełniany płaszcz był tak
długi, że niemal wlókł się po ziemi.
Marcus pośpieszył z powrotem do biblioteki, zgadując,
że wyplątanie się ze zwojów odzieży zajmie panu
Wicksowi co najmniej pół godziny.
Gdy Sampson zapukał do drzwi, odwrócił się
i uniósł pytająco brwi.
- Pan Wicks nalega, aby Duchessa była obecna, sir.
Prawdę mówiąc... hmm... zażądał tego.
- Doprawdy? Zażądał? No cóż, żadna to dla mnie
niespodzianka. Idź po nią, Sampson.
84
- Ona już tu jest, milordzie. Rozmawia z panem
Wicksem. Pomaga mu uwolnić się z wierzchnich
odzień.
- Jakże to miło z jej strony - zauważył z sarkazmem,
wywołanym niepewnością i niemiłym uczuciem,
że dzieje się coś, o czym nie ma pojęcia. A może
ma? Oczywiście, ten Wicks przyjechał, aby
poinformować go o pieniądzach, które jego wuj zostawił
Duchessie. Kto by się tym przejmował? Sam
i tak by to zrobił, wyznaczając jej posag. - Kiedy Duchessa
skończy uwalniać go z wierzchnich odzień,
możesz ich wprowadzić.
Prawdę mówiąc, zanim pan Wicks, kościsty staruszek
o kaprawych oczkach, wszedł wreszcie do biblioteki,
minęło jeszcze dziesięć minut. Wiekowy dżentelmen
rozejrzał się wokół z najwyższym
zainteresowaniem. Ta biblioteka to istny skarbiec historii,
pomyślał z dumą Marcus.
Spojrzał na Duchessę. Jej twarz nie wyrażała niczego.
Stała jak zwykle spokojna i nieobecna, jakby
była cholerną panią tego domu, a pan Wicks pastorem,
przybyłym, aby omówić szczegóły wycieczki sierot
do wapiennika w pobliżu Bell Busk.
Ale pan Wicks był prawnikiem z Londynu, cieszącym
się pewną renomą. I człowiekiem, którego wuj
Marcusa wynajął, aby przeprowadził proces uznania
Duchessy za prawowitą córkę. Co jeszcze mogło się
za tym kryć, poza pieniężnym depozytem? A swoją
drogą, to dziwne, że wuj zlecił tę sprawę komuś obcemu,
zamiast powierzyć ją firmie prawniczej panów
Bradshaw, która zajmowała się obsługą prawną rodziny
już od osiemdziesięciu lat.
Co tu się, u licha, dzieje?
R O Z D Z I A Ł 6
- To właśnie jest Marcus Wyndham, lord Chase,
panie Wicks, mój kuzyn.
- Milordzie - przemówił pan Wicks głosem zadziwiająco
raźnym jak na swój zaawansowany wiek. Jego
oczy błyszczały inteligencją. Stary czy nie, z pewnością
twardy z niego przeciwnik, pomyślał Marcus.
- Miło mi pana poznać. Pewnie zdziwiło pana, że
chciałem zobaczyć się jednocześnie z panem i panną
Wyndham. Prawdę mówiąc, ona teraz jest damą
i przysługuje jej tytuł łady, choć lady Duchessa Wyndham
brzmi może nieco przesadnie.
- Zgadzam się z panem - powiedziała. - Pozostańmy
zatem przy pannie Wyndham lub nawet pannie
Cochrane.
- Nie - sprzeciwił się Marcus. - Nie pozwolę na to.
Jesteś teraz Wyndhamówną i tak będziesz nazywana.
Podoba mi się lady Duchessa.
Uśmiechnęła się do niego leciutko i popatrzyła
w dół na swoje białe dłonie, spoczywające w bezruchu
na kolanach.
Marcus oderwał od niej wzrok i spojrzał na prawnika.
- Być może wolałby pan usiąść bliżej ognia, panie
Wicks. I tak usłyszymy, co ma nam pan do powiedzenia.
- Dziękuję, milordzie. Powietrze jest dzisiaj dosyć
orzeźwiające, a przekonałem się, że im jestem starszy,
tym cieńsze stają się moje kości. Zaczynajmy zatem.
Marcus usadowił się obok Duchessy na wspaniałej
kanapce z epoki królowej Anny, pięknie rzeźbionej
i pokrytej jasnokremowym i ciemnoniebieskim brokatem.
86
- Jak pan zapewne już wie, pański wuj, poprzedni
lord Chase, poślubił panią Cochrane i uznał dziecko
pochodzące z tego związku.
- Tak, i pochwalam to, co zrobił. Dlaczego jednak
nie powiadomiono mnie o tym od razu?
Pan Wicks nie zawahał się, ale powiedział od razu:
- Taka była umowa pomiędzy mną a pańskim wujem.
Wszystko miało zostać załatwione, zanim ktokolwiek
z rodziny zostanie poinformowany, włącznie z żoną
najmłodszego brata i jej rodziną, przebywającymi
obecnie w koloniach w miejscu zwanym Baltimore i,
oczywiście, pańską matką. Takie postępowanie miało
na celu ochronę interesów panny Wyndham...
hmm... lady Duchessy i wydaje się dosyć zrozumiałe.
- Tak, z pewnością - powiedział Marcus, zrywając
się z kanapki i wielkimi krokami zmierzając w kierunku
kominka. - Bo gdybym dowiedział się o tym
wcześniej, mógłbym pojechać do Smarden, udusić ją
w łóżku, a ciało zrzucić ze skał do morza. Tak, rzeczywiście,
ma to wielki sens dla takiego bandyty jak ja.
Duchessa chrząknęła. - On tylko tak sobie żartuje.
Niestety, po śmierci synów mój ojciec zapałał do jego
lordowskiej mości niechęcią, ponieważ on żył,
a oni nie. A potem zmarły wszystkie następne dzieci,
które urodziła jego żona. To musiał być powód jego
zachowania. Nie postąpił tak dlatego, że nie uważał
Marcusa za człowieka honoru, ale po prostu, by
utrzeć mu nieco nosa. Tak było, Marcusie, naprawdę.
Mam nadzieję, że nie będziesz więcej o tym myślał.
- Sama w to nie wierzysz, Duchesso. Obwiniał
mnie za to, że nie było mnie tam, aby ich uratować
lub umrzeć razem z nimi. Byłem blisko, w stadninie
Rothermere, lecz nie dość blisko. On dostrzegł w tym
przejaw mojej perfidii i braku honoru. Chyba mnie
znienawidził.
87
- Na pewno przesadzasz - wtrąciła.
- Czy ja przesadzam, panie Wicks? Czy wuj mówił
panu, jak za mną przepada? I jaki jest szczęśliwy, że
odziedziczę po nim tytuł?
- Być może lepiej będzie, jeżeli odniosę się do tego
później. A teraz, milordzie, zapewne dziwi pana,
dlaczego zażądałem, aby był pan obecny.
Marcus tylko skinął głową i ten gest sprawił, że wydał
się nagle starszy i, co dziwniejsze, smutniejszy.
- Niełatwo mi o tym mówić, sir.
- Więc niech pan to z siebie wyrzuci.
- Zmarły lord pozostawił wszystkie pieniądze, posiadłości,
domy i inne dobra nie przypisane do tytułu
swojej córce, Josephinie Wyndham.
Nastąpiła pełna napięcia cisza. Marcus przyglądał
się Duchessie przez dłuższą chwilę, a potem powiedział
aż nazbyt chłodnym tonem: - Josephinie? To
chyba najbrzydsze imię, jakie kiedykolwiek słyszałem.
Musiałaś dziękować co dzień Bogu, że nazwałem
cię Duchessa,
Pan Wicks spojrzał na morze, a potem zaczął niespokojnie
przekładać swoje papiery. - Czy pan zrozumiał,
co powiedziałem, milordzie?
- O tak, zrozumiałem. Powiedział mi pan, że jestem
biedakiem. Biedakiem żyjącym w wielkiej posiadłości,
niemniej biedakiem. Zostałem pozbawiony
wszystkiego. Nie mógłby skuteczniej doprowadzić
swojej rodziny do nędzy, choćby chciał. Widzisz, Duchesso,
że nie myliłem się w ocenie jego uczuć wobec
mnie. Czy raczył sobie zadać trud, by zabezpieczyć
przynajmniej swoje córki, Antonię i Fanny?
- Tak, milordzie. Zostawił każdej z nich po dziesięć
tysięcy funtów. Ale tak było i w poprzednim testamencie.
Legaty dla służby, domowników i pozostałych
krewnych także pozostają w mocy.
88
- Więc tylko ja stałem się obiektem jego zemsty.
Ja, jego dziedzic.
- Niezupełnie, milordzie. Otóż w obecnej sytuacji
lady Josephina jest, no cóż...
- Proszę nie zwracać się do niej tym odrażającym
imieniem. A zatem ona dostaje wszystko poza Chase
Park. Czy do tytułu przypisane są jeszcze jakieś posiadłości?
- Tak, milordzie. Posiadłość w Londynie przy Put¬
nam Place należy do pana, a raczej może pan z niej
korzystać do końca życia.
- Rozumiem. Co jeszcze?
- Domek myśliwski w Kornwalii, w pobliżu St.
Ives, i jakieś dwa tysiące akrów żyznej ziemi. I to już
wszystko, milordzie, przykro mi.
- Ani grosza na utrzymanie tego monstrualnego
domu?
- Pański wuj, poprzedni lord - mówił powoli pan
Wicks - obawiał się, że pośle go pan do diabła, jeżeli
nie zostawi panu pieniędzy na utrzymanie posiadłości
przypisanych do tytułu. Ustanowił w tym celu
specjalny fundusz. Co do mnie, to jestem także opiekunem
prawnym lady Duchessy i zarządcą jej majątku,
dopóki nie ukończy dwudziestu jeden lat. Wówczas
będzie mogła przystąpić do zarządzania wraz ze
mną pozostawionym funduszem. Dochody z dzierżawy
i z majątków są pokaźne i z każdym rokiem będą
rosły. Dobra Wyndhamów znajdują się także w hrabstwach
Devon, Sussex i Oksford. Pieniędzy nie powinno
zabraknąć, lecz pan, milordzie, nie będzie
miał do nich bezpośredniego dostępu.
Marcus nie odezwał się. Prawdę mówiąc, wyglądał
na dość znudzonego, jakby nie przejmował się ani nimi,
ani śmiertelnym ciosem, zadanym mu przez zmarłego
wuja, który i tak nie mógł cieszyć się swoją zemstą.
89
Skrzyżował ramiona na piersi i oparł plecy niedbale
o kominek. A potem wydobył się z niego cichy,
gorzki śmiech. - Myliłaś się, Duchesso. Czy teraz
przyznasz, że mnie nienawidził? To ma być zwykłe
utarcie nosa? Przeklęty drań nie mógł znieść myśli,
że odziedziczę po nim tytuł, więc uczynił mnie ubogim
krewnym, zależnym od pana Wicksa, którego będę
musiał prosić o pieniądze na jedzenie, prace remontowe
czy pensje dla służby. I niewątpliwie
zależnym od ciebie, jego bękarta, i okruchów, które
raczysz mi rzucić. Nienawiść doprowadziła go do tego,
że zniszczył nadzieje własnego potomstwa i przyszłych
pokoleń Wyndhamów.
Pan Wicks wyglądał na bardzo zasmuconego. -
Muszę panu powiedzieć, milordzie, że ze wszystkich
sił starałem się wyperswadować lordowi jego zamysły,
lecz nie udało mi się to. On chyba rzeczywiście
bardzo pana nie lubił. Zgodził się jednak przyznać
panu... hmm... kwartalną pensję.
Marcus wyglądał, jakby zaraz miał kogoś uderzyć. -
Nic dziwnego, że wyśmiałaś mnie wczoraj wieczorem,
Duchesso, kiedy gadałem i gadałem o tym, jak to zostanę
twoim opiekunem, wyznaczę ci posag i będę cię
chronił, gdyż jesteś członkiem naszej rodziny. Teraz
masz wszystko. Nie potrzebujesz nikogo, aby cię chronił.
Tak, to musiało wydać ci się bardzo zabawne.
- Nieprawda. Pozwól, że ci wyjaśnię.
Ku jej zdumieniu udało mu się zachować spokój. -
Nie sądzę, byś potrafiła, Duchesso. No cóż, chyba
powinienem się nad tym zastanowić. Do widzenia panu,
panie Wicks.
- Ale, milordzie, to jeszcze nie wszystko. Pan musi
mnie wysłuchać.
- Jest jeszcze coś? Nie sądzę, abym był w stanie teraz
tego wysłuchać. Na razie mam dość pańskich re-
90
welacji. - Skinął głową Duchessie i wymaszerował
z pokoju, nie oglądając się za siebie.
Pan Wicks potrząsnął głową. - To nie było w porządku
ze strony pani ojca, moja droga. Z pewnością
słusznie uczynił, uznając panią. I postąpiłby właściwie,
gdyby zostawił pani pokaźny posag. Jednak pozostawienie
pani wszystkiego, a lordowi tylko pensji
i uzależnienie go od nas pod każdym względem - to
było wstrętne.
Wpatrywała się niewidzącym spojrzeniem w czubki
swych ciemnoniebieskich pantofelków, wystających
spod sukni. - Nie powiedział mi pan wszystkiego,
panie Wicks. Nawet nie napomknął pan o tym,
co zrobił mój ojciec. Po prostu powiedział pan, że
uczynił mnie bogatą damą, to wszystko. Jego postępek
zasługuje na potępienie. Nie dopuszczę, by tak
się stało. Nie będę w tym uczestniczyła. - Spojrzała
mu prosto w oczy. - Proszę mnie posłuchać. Chciałabym
naprawić to, co uczynił mój ojciec. Marcus nie
zasługuje, by go tak potraktować. Nie chcę, by został
żebrakiem. Jak ojciec śmiał obwiniać Marcusa tylko
dlatego, że go tam nie było, że nie utonął razem
z kuzynami! A pan i ja mielibyśmy kontrolować jego
wydatki? Wypłacać pensję lordowi Chase? Nie, to
obrzydliwe. Dopilnuję, by krzywda została naprawiona.
Wstała i zaczęła niespokojnie przemierzać pokój.
Nigdy dotąd nie widział jej tak przejętej. Nagle odwróciła
się i powiedziała stanowczo: - Proszę, by dopilnował
pan tego, panie Wicks. Może mi pan coś zostawić,
lecz wszystkie pozostałe pieniądze, wszystkie
domy, posiadłości i dobra muszą zostać zwrócone
Marcusowi.
- Przykro mi, moja droga, ale nie mogę tego zrobić
- powiedział cicho pan Wicks.
91
- Co to znaczy, nie może pan?
- Ojciec pani przewidział, że prawdopodobnie tak
pani zareaguje. Wiedział, że jest pani życzliwa lub raczej
lojalna wobec kuzyna. Powiedział, że jeśli odmówi
pani przyjęcia spadku i wzięcia na siebie wiążącej
się z tym odpowiedzialności, cały majątek ma zostać
przekazany żonie jego młodszego brata, zmarłego
pięć lat temu. Jego żona i dzieci nadal mieszkają
w koloniach.
Rozłożył przed sobą arkusz papieru i przeczytał:
„Pani Wilhelmina Wyndham, ulica Fourteen Spring,
Baltimore, Maryland". To całkiem duża rodzina,
z trojgiem dzieci, zrodzonych z tego związku.
- Ale ja nigdy nawet nie słyszałam o tej Wilhelminie,
która musi być moją ciotką.
Pan Wicks odchrząknął. - No cóż, wygląda na to,
że najmłodszy brat zmarłego lorda był hazardzistą,
czarną owcą w rodzinie. Stracił wszystko, włącznie ze
spadkiem po dalekiej ciotce i ojciec nakazał mu, aby
opuścił kraj. Pojechał do Ameryki, gdzie poznał Wilhelminę
Butts i ożenił się z nią. Szczerze mówiąc,
Grant Wyndham był ulubionym bratem pani ojca,
mimo że został wygnany. Ojciec pani zapewne uznał
za znakomity żart sprowadzenie rodziny swego bra¬
ta-hulaki z powrotem do Chase Park i oddanie im
wszystkich pieniędzy - i tak właśnie się stanie, szanowna
pani, jeśli odmówi pani wzięcia na siebie odpowiedzialności.
Jak pani widzi, oboje mamy związane
ręce. Nigdy nie potraktowałbym młodego lorda
jak ubogiego krewnego, któremu wypłaca się pensję.
Nie mam zamiaru skąpić mu pieniędzy, potrzebnych
na utrzymanie posiadłości. Krótko mówiąc, zamierzam
oszczędzać jego dumę, na ile to możliwe.
- Nie zna pan Marcusa, panie Wicks. Bez względu
na pańskie zapewnienia, uprzejmość i zrozumienie,
92
on się z tym nie pogodzi. To bardzo dumny człowiek,
kierujący się twardymi zasadami i starający się sprostać
wysokim standardom, jakie sobie wyznaczył. Jest
po prostu wspaniały.
Pan Wicks przez chwilę przyglądał jej się z nieod¬
gadnionym wyrazem twarzy, po czym powiedział: -
Przypuśćmy, że się z tym nie pogodzi. Choć poczucie
obowiązku to silny bodziec. Czy przyglądałby
się, jak majątek niszczeje? Nie sądzę. Obawiam się
jednak, i powiedziałem o tym ojcu pani, że kiedy
Bóg powoła mnie do siebie, mój następca może
chcieć w pełni skorzystać z przysługującej mu władzy
i zacząć traktować lorda jak ubogiego krewnego
na garnuszku rodziny. Obawiam się tego. O ile sobie
przypominam, ojciec pani tylko zatarł dłonie
i roześmiał się.
- Poświęcił pan wiele uwagi tej sprawie, panie
Wicks. Nie znalazł pan jakiegoś sposobu, by wyplątać
Marcusa z tej sytuacji?
Twarz pana Wicksa pojaśniała. - Jest jedno wyjście.
Ojciec pani, kiedy już przestał się śmiać, powiedział
mi, co sobie zaplanował, ale obawiam się, że ani
pani, ani lord nie zechcecie dostosować się do tego
planu.
- Na miłość Boską, niechże pan mówi!
- Kuzyn pani musi poślubić panią przed upływem
osiemnastu miesięcy od śmierci pani ojca, a wtedy
wszystko, co powiedziałem przed chwilą jego lordowskiej
mości, zostanie unieważnione. Zmarły lord pragnął,
by krew pani płynęła w żyłach przyszłych lordów
Chase. Powiedział, że to pomoże rozcieńczyć
nieczystą krew Marcusa.
- Nieczystą krew Marcusa? Cóż to znowu za nonsens.
Czyżby zapomniał pan już, że to ja jestem bękartem?
93
- To nieistotne, ojciec pani pragnął właśnie tego.
Chciał, aby pani syn dziedziczył po Marcusie. - Pan
Wicks wzruszył ramionami. - A jeśli pani odmówi,
niech się dzieje co chce. Nie obchodziło go to. Tak
właśnie powiedział. Że go to nic nie obchodzi. To
wszystko stało się po śmierci pani matki. Bardzo się
wówczas zmienił. Na niczym mu już nie zależało. Pamiętam,
jak powiedział do mnie, gdy sprawa została
ostatecznie załatwiona: „Wicks, Bess odeszła, moja
żona, jedyna kobieta, jakiej pragnąłem, odeszła. Nigdy
nie przyjedzie do Chase Park, gdzie zawsze było
jej miejsce i gdzie powinna się znaleźć, gdyby na
świecie była jakaś sprawiedliwość. Niech mój bratanek
utopi się we własnej żółci, nie obchodzi mnie to.
Pozwólmy mu spróbować choć trochę tej niesprawiedliwości,
która stała się moim udziałem. "
Przez chwilę siedziała w bezruchu, doskonale spokojna.
Nawet gdy przemawiała z pasją, widać było, że
doskonale nad sobą panuje. Jest o wiele za młoda na
to, żeby być tak opanowaną, pomyślał.
Gdy w końcu się odezwała, jej głos brzmiał niczym
pieśń gołębicy pod letnim niebem. - Mój ojciec
zmarł w styczniu zeszłego roku. Co oznacza, że musimy
się pobrać przed czerwcem.
- Tak to właśnie wygląda. Przed szesnastym czerwca,
dokładnie mówiąc.
- Dlaczego nie powiedział pan Marcusowi o tym...
tym wyjściu z sytuacji?
- Próbowałem, lecz on po prostu wyszedł. Jest
wstrząśnięty i pewnie nie może uwierzyć, że wuj mógł
zrobić mu coś takiego. Powiem mu dziś wieczorem.
Jednak bardziej martwię się o panią, moja droga. Jeżeli
nie chce pani wyjść za swego kuzyna, musi pani
powiedzieć mi o tym teraz. Wtedy będzie to czysto
akademicka dyskusja. Musi pani sama zdecydować.
94
Wstała powoli, wdzięczna i pełna gracji w każdym
ruchu. Wygładziła spódnicę i powoli przesunęła
bransoletkę na swoim prawym nadgarstku.
- Stracę wszystko, jeżeli nie poślubię Marcusa?
- Raczej jeżeli nie wypełni pani warunków testamentu.
Jednak tak czy inaczej otrzyma pani pięćdziesiąt
tysięcy funtów. Jak już mówiłem, moja droga,
jest pani bardzo bogatą młodą damą. Ale to nie rozwiąże
problemów lorda. Poza tym, co dostanie się pani
i pozostałym spadkobiercom, cała reszta przypadnie
Wyndhamom z kolonii. Jeżeli zechcą, będą mogli
zamieszkać w Anglii i wieść beztroski żywot, a Marcusowi
pozostanie tylko pensja.
- A zatem, jeżeli nie pobierzemy się przed szesnastym
czerwca, Marcus zostanie niemal bez grosza.
- Tak, moja droga.
- Jestem tak samo wytrącona z równowagi jak on.
Polecę, aby zaprowadzono pana do pańskiej sypialni.
Przestrzegamy tutaj wiejskiego rozkładu dnia, więc
kolacja będzie o wpół do siódmej. Byłabym wdzięczna,
gdyby zechciał pan pofatygować się do salonu
o szóstej.
Uśmiechnęła się do niego leciutko i chociaż był to
zaledwie cień uśmiechu, i tak wywarł na panu Wicksie
wielkie wrażenie.
- Do zobaczenia, panie Wicks. Jeżeli będzie pan
czegoś potrzebował, proszę wezwać Sampsona.
- Dziękuję - odparł, obserwując, jak z wdziękiem
opuszcza bibliotekę. Zachwyciło go i zastanowiło, jak
taka młoda dziewczyna potrafi zachować spokój wobec
wydarzeń, które z pewnością mogłyby wstrząsnąć
każdym. Ciekawe, czy naprawdę lubi swego kuzyna.
Oczywiście, broniła go i zażądała, by zmienić niesprawiedliwe
zalecenia ojca, co oznacza, że musi żywić
do niego jakieś cieplejsze uczucia. A czy obecny
95
lord lubi Duchessę dostatecznie, by się z nią ożenić,
czy też znienawidził ją na tyle, aby odesłać dziewczynę
w diabły razem z jej majątkiem? A może tak bardzo
cierpiał z powodu sytuacji, w jakiej się znalazł,
czuł się tak poniżony tym, że cały jego świat legł
w gruzach, że pośle ją do diabła, nie bacząc na swoje
uczucia względem niej?
Młody lord wydawał się bardzo dumny. Z opisu,
przekazanego mu przez poprzedniego lorda, pan
Wicks wyrobił sobie obraz Marcusa jako rozwiązłego
i niegodziwego młodego hultaja, do tego wrogo nastawionego.
Krótko mówiąc, człowieka niewiele wartego.
Teraz zdał sobie sprawę, że taki opis był wynikiem
urazy, jaką powziął lord wobec swego następcy,
a może nawet jego choroby umysłowej, spowodowanej
śmiercią matki Duchessy.
Powtarzał wciąż od nowa, jak powiadomi lorda, że
poślubienie Duchessy to jedyny sposób, by uratować
skórę. Duchessy, która z pewnością nie była obrazą
dla oczu, ale też urodziła się bękartem. Dla wielu ludzi
było to coś, czego nic nie może zmienić.
Czas pokaże.
Lord pojawił się dokładnie o szóstej, odziany w wytworną
czerń, z elegancko zawiązanym krawatem
i w nieskazitelnie białej koszuli. Jest bardzo przystojny,
pomyślał pan Wicks, spoglądając na niego bez
emocji. Wydawało się też, że przejął od Duchessy
nieco jej opanowania. Z jego zachowania nie dałoby
się wyczytać, że właśnie wszystkie jego nadzieje rozwiały
się niczym dym. Był grzeczny, nic więcej, lecz
w końcu od lorda Chase, szlachcica i arystokraty,
oczekiwało się właśnie takiego zachowania.
96
Crittaker także był obecny. Już po pięciu minutach
pan Wicks zdał sobie sprawę, że sekretarz lorda jest
zadurzony w Duchessie. I choć starał się to ukryć, to
w jego brązowych oczach kryło się tyle uczucia, że
pan Wicks miał ochotę kopnąć go, albo przynajmniej
nim potrząsnąć. A najlepiej jedno i drugie. Ciekawe,
czy lord zdaje sobie sprawę z uczuć swego sekretarza,
pomyślał.
Obiad minął w spokojnej atmosferze. Lady Gweneth
Wyndham, starsza siostra zmarłego lorda, pełniła
rolę pani domu, odnosząc się z niezwykłą uprzejmością
nawet do zwykłego prawnika. Gdy jednak podano
pieczone gołąbki, zbyt mocno przyprawione gałką
muszkatołową i pieczone jagnię z białą fasolką, nadmiernie
pachnącą czosnkiem, powiedziała: - Doprawdy,
Marcusie, musisz zrobić coś z tą okropną Esmee.
Marcus podniósł wzrok i spytał, unosząc ciemne
brwi: - Przepraszam?
- Chodzi o twoją kotkę, Marcusie. Pani Gooseber¬
ry poskarżyła mi się, że ukradła wielki kawał gotowanej
jagnięciny. To dlatego w potrawie jest więcej fasolki
niż potrzeba.
- Esmee zawsze była bardzo zręczna. Jak przypuszczam,
udało jej się uciec ze zdobyczą?
- O tak, uciekła, pozostawiając panią Gooseberry
złorzeczącą i wykrzykującą nad głową biednego
Sampsona, a wiesz, jak on nie lubi słuchać wyrzekań.
- To prawda. Być może nadszedł czas, aby dopuścić
do kuchni Badgera. Jest doskonałym kucharzem.
- Przyrządza wspaniałą pieczoną szynkę wołową -
powiedziała Duchessa, spoglądając na rozgotowaną
fasolkę. - A pasztet, którym ją owija, po prostu rozpływa
się w ustach. A poza tym, Badger to urodzony
dyplomata. Chciałbyś, by przygotował dla ciebie posiłek,
Marcusie?
97
Nie spojrzał na nią, lecz odpowiedział, wpatrując
się w swój kielich: - Powiem Sampsonowi, że pani
Gooseberry potrzebuje odpoczynku od kota i jego
wybryków. A Badger może przygotować swoją wołowinę
na jutrzejszą kolację. Powiedzcie pani Gooseberry,
że może odwiedzić siostrę w Scarborough.
- Ona nie ma siostry w Scarborough - powiedziała
ciotka Gweneth.
- Więc niech skorzysta z okazji i zażyje nieco świeżego
powietrza - powiedział Marcus, wzruszając ramionami.
Dla niego sprawa była skończona. To on
był tu panem, choć teraz czuł się zdetronizowany
i ograbiony. Pan Wicks nie mógł się doczekać, kiedy
wreszcie z nim porozmawia. Nienawidził pozostawiania
spraw, choćby na krótko, w takim nieładzie.
Lord nie marudził przy porto, lecz szybko dołączył
do rodziny w salonie, nadal uprzejmy i opanowany.
Nawet jeżeli był dziś spokojniejszy i bardziej zamknięty
w sobie, pan Wicks nie mógł tego ocenić, ponieważ
dopiero poznał tego młodego człowieka.
Wreszcie, o dziewiątej wieczorem, prawnik nie wytrzymał.
- Milordzie, czy mógłby pan spotkać się ze
mną w bibliotece na kilka minut? - powiedział. - To
bardzo ważne, by w pełni zrozumiał pan sytuację.
Marcus uniósł jedną brew i powiedział tak cicho,
że usłyszał go tylko pan Wicks: - Ach, chodzi panu
o to, że nie mam prawa wysyłać pani Gooseberry do
Scarborough? Czy powinienem był zapytać pana
o zgodę?
- Nie. Proszę, milordzie, to naprawdę konieczne.
Marcus wzruszył ramionami, pożegnał się z rodziną
i poprowadził pana Wicksa do salonu. Nie zdawał
sobie sprawy, że Duchessa idzie za nimi i zauważył ją
dopiero, kiedy odwrócił się, by stanąć z panem Wicksem
twarzą w twarz. - A co ty tu, u diabła, robisz, Du-
98
chesso? - zapytał głosem zduszonym z wściekłości. -
Wynoś się stąd. Idź liczyć swoje cholerne dochody.
Lub napisz do tego faceta, który cię utrzymywał, i powiedz
mu, aby dołączył do pani Gooseberry w Scarborough.
Aaa, rozumiem. Nie wolno mi już podnosić
głosu, aby powiedzieć ci, co masz robić, prawda? Jeżeli
cię obrażę, skończę w rynsztoku.
- Wykaż jeszcze trochę cierpliwości, Marcusie. Istnieje
rozwiązanie. Wysłuchaj pana Wicksa.
- Do diabła z tobą! Czy zawsze musisz... - Przerwał,
wzdrygnął się i usiadł za biurkiem, przybrawszy butną
pozę. - No dobrze, panie Wicks, jakież to cudowne nowiny
przygotował pan dla mnie? Czy mam się wynieść
do siodłami, a może zamieszkać w szwalni?
R O Z D Z I A Ł
- Nie, milordzie - odparł pan Wicks spoglądając
uważnie na młodego lorda. - Błagam pana, aby odsunął
pan na bok uprzedzenia i wysłuchał mnie. A także
zapomniał o gniewie i poczuciu zdrady, przynajmniej
na chwilę. Widzi pan, istnieje rozwiązanie, i to
takie, które nie powinno się wydać panu szczególnie
uciążliwe ani odpychające.
- Rozwiązanie tego cholernego bałaganu? Ma pan
na myśli, że wuj najpierw stawia mnie pod ścianą
a potem daje broń, abym mógł się uwolnić?
- Niezupełnie, milordzie. Chodzi o małżeństwo.
- Miałbym poślubić przysłowiową dziedziczkę, tak?
Cóż za interesujący klucz do drzwi mojej klatki. No
cóż, przynajmniej nie zabronił mi poślubić dziedziczki.
I to by załatwiło sprawę? Mam pojechać do Londynu,
rozejrzeć się pośród aktualnie wystawionych na
7
99
sprzedaż panien i wybrać którąś? I wtedy będę miał
ją, jej cenny posag i moją kwartalną pensję. Co za.
czarujący pomysł, panie Wicks, tak czarujący, że chyba
zaraz zwymiotuję.
- Posłuchaj go, proszę.
- Duchesso, jestem o krok od zrzucenia tej zadziwiająco
brzydkiej chińskiej wazy i rozbicia jej o ten
cholerny pretensjonalny postument, na którym stoi.
Z tego, co wiem, mój wuj bardzo ją lubił. Tak, jeszcze
chwila i nie wytrzymam. Proponuję, żebyś zabrała
się stąd jak najprędzej. Nie chciałbym posiniaczyć
twojej...
- Uspokój się, Marcusie. Nie mogę wyjść, ponieważ
sprawa dotyczy tak samo mnie, jak ciebie.
W końcu udało jej się przyciągnąć jego uwagę. -
A co to, u licha, znaczy?
- Znaczy to, milordzie, że pański wuj pozostawił
panu możliwość wyplątania się z sytuacji. Owszem,
miałby pan poślubić dziedziczkę, a on już wybrał ją
dla pana. Aby wydobyć się z kłopotów, może pan po
prostu poślubić Duchessę.
Marcus przez chwilę wpatrywał się w niego, osłupiały.
Pan Wicks zwilżył wargi, by dalej argumentować,
lecz jeden rzut oka na twarz młodego lorda powstrzymał
go. Marcus miał mord w oczach. Mimo to
milczał. Podobnie jak Duchessa, co było jej zwyczajem.
Siedziała nieporuszona, nie spuszczając wzroku
z jego twarzy. Wydało się panu Wicksowi, że w tym
momencie jej niezwykły spokój, to niespotykane
wręcz opanowanie, raczej nie poprawiają sytuacji,
a doprowadzają lorda do jeszcze większego gniewu.
W końcu, po upływie chwili dłuższej, niż pan
Wicks chciałby przeżyć jeszcze kiedykolwiek w życiu,
Marcus odezwał się z pogardliwym niedowierzaniem
w głosie: - Poślubić ją? Poślubić Josephinę? - Obrzu-
100
A
cił ją spojrzeniem z góry na dół, zatrzymując wzrok
najpierw na jej brzuchu, a potem na biodrach
i udach. - Poślubić kogoś o tak paskudnym imieniu?
Nie mogę sobie wyobrazić, jak miałbym szeptać jej
czułe słówka, szeptać: „Josephina... Josephina". Chyba
skurczyłbym się jak zeszłoroczny ziemniak, albo
wybuchnął śmiechem. To chyba jakiś dowcip, panie
Wicks. Jakaś kolejna pułapka, zastawiona przez wuja.
No dalej, niech pan to z siebie wyrzuci.
- Nie, to nie żart, milordzie. I nic więcej się za tym
nie kryje. Nie mógłby pan po prostu zwracać się do
niej dalej: „Duchesso"? To imię z pewnością nie wydaje
się panu brzydkie, skoro to pan ją nim obdarzył.
Proszę posłuchać, powinien pan poważnie się nad
tym zastanowić. Ma pan tyle do stracenia, musi pan...
- Nie chodzi tylko o jej paskudne imię, panie
Wicks. Ta dziewczyna ma w żyłach lód zamiast krwi.
Niech pan tylko na nią spojrzy, jak siedzi, nieporuszona
niczym skała. Jej tu po prostu nie ma. Rozmyśla
pewnie o swoich cholernych kwiatkach, o ile
w ogóle o czymś myśli. My, zwykli śmiertelnicy,
w ogóle jej nie interesujemy. Ktoś mógłby podejść
i powiesić jej afisz na szyi, a ona i tak by nie drgnęła.
Ptaki mogłyby założyć na jej głowie gniazdo, a ona
nie zorientowałaby się, że coś się zmieniło. Mój Boże,
ta dziewczyna większym uczuciem obdarza róże
w swoim ogrodzie niż jakąkolwiek istotę ludzką. Nie,
panie Wicks. Nigdy w życiu. - Umilkł, zmienił pozycję,
a potem odezwał się znowu: - Choć, prawdę
mówiąc, nie sądzę, żeby choć róże obdarzała uczuciem.
Na pewno pociąga ją ich zimne piękno, tak
miłe dla oka. Człowiek dotyka róży, zachwycony jej
urodą i trafia na kolce. Tak, rozumiem, że róże mogą
obudzić jej zainteresowanie, ale mężczyzna? Czy
może pan sobie wyobrazić, jak odrażający musi jej
101
się wydawać mężczyzna? Nie jesteśmy najpiękniejszymi
tworami natury. To owłosienie, te rozmiary, no
i to tam, na dole...
- Milordzie! Proszę zważać na swoje słowa. Rozumiem,
że to dla pana szok, lecz musi pan zdać sobie
sprawę, że to jest jakieś rozwiązanie...
Przycisnęła plecy do oparcia kanapki, zaszokowana
do głębi, lecz nadal nieporuszona. Nie mogła pozwolić
sobie na najmniejszy ruch i ledwo udawało jej
się oddychać.
Czuła, jak gniewne słowa spływają po niej i w niej,
i pomyślała, że dłużej tego nie zniesie. No i ten biedny
pan Wicks, próbujący pohamować Marcusa -
rzecz nie do zrobienia, wiedziała o tym. Marcus był
taki porywczy, zarówno w radości, jak gniewie. Mimo
to nadal nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógł powiedzieć
coś takiego. Lecz będzie musiała. Był silnym
i dumnym mężczyzną, doprowadzonym do ostateczności.
Po prostu patrzyła na niego, dostrzegając
brzydki grymas, który zniekształcał jego ładnie zarysowane
wargi, i gniew.
A Marcus mówił dalej, nie bacząc na osłupiałych
słuchaczy, niepomny krzywdy, jaką wyrządza. - Może
pan wyobrazić ją sobie w łóżku, panie Wicks?
Niech pan się cofnie w czasie. Może o dwadzieścia
czy trzydzieści lat. Na pewno miewał pan wówczas
pożądliwe myśli. A ona jest taka piękna, nieprawdaż?
Wspaniałe stworzenie, i nie mam na myśli tylko
jej twarzy, lecz również ciało, takie wysokie i smukłe,
ale o pełnych biodrach i piersiach, które mogą zawładnąć
umysłem mężczyzny, niedostatecznie przezornego,
by patrzeć na nią inaczej, jak tylko na, powiedzmy,
malowidło - nieruchome i bez życia.
Wyobraża pan sobie, jak zachowywałaby się, gdyby
był pan jej mężem? Spoglądałaby na pana w ten swój
102
zimny, nieobecny sposób, aż w końcu zacząłby pan
się zastanawiać, czy ona w ogóle istnieje. Patrzyłaby
na pana niczym na szczura, niegodnego przebywać
w tym samym pomieszczeniu co ona. Oczywiście,
mogłaby też starać się nie pokazać po sobie odrazy
i może nawet posłałaby panu jeden z tych swoich kąśliwych
uśmieszków - tej nędznej imitacji uśmiechu -
żeby pokazać, iż w pełni świadoma jest ofiary, złożonej
na ołtarzu obowiązku. A potem podeszłaby do
łóżka i położyła się na plecach, nieruchoma i zapewne
tak samo zimna na zewnątrz, jak w środku. Boże,
co za odrażający pomysł, panie Wicks.
Pan Wicks próbował, musiała mu to przyznać. Odchrząknął
i odezwał się drżącym głosem: - Proszę posłuchać,
milordzie. Rozumiem, że to dla pana szok...
- Wolałbym mieć w łóżku kobietę, która krzyczałaby
z rozkoszy niż leżała w milczeniu, z godnością znosząc
moje odrażające męskie praktyki, być może popłakując
cicho.
Pan Wicks odchrząknął jeszcze głośniej i podjął
wypowiedź, jakby Marcus w ogóle się nie odezwał:
- ... i zachowuje się pan w ten sposób, ponieważ czuje
się pan dotknięty i rozgoryczony...
- Rozgoryczony, panie Wicks? To słowo nawet
w części nie oddaje tego, co czuję. Dotknięty? Nie
ma słowa, które by mniej do mnie pasowało niż to.
- Milordzie, pański wuj pragnął, by w żyłach jego
wnuków płynęła także jego krew. Z pewnością może
pan to zrozumieć.
- Jeszcze jedno niedopowiedzenie, panie Wicks.
Mój wuj bez wątpienia uważał, że jej krew, niewątpliwie
wywodząca się z jego cennego ciała, będzie stanowiła
przeciwwagę dla mojej zepsutej krwi, a przynajmniej
znacznie ją rozcieńczy. Tak, poznaję po
wyrazie pańskiej twarzy, że tak to sobie obmyślił.
103
- Marcus.
To byt jej głos, łagodny i spokojny, jak gdyby była.
nianią, przywołującą do porządku niesforne maleństwo.
- Marcusie - powtórzyła, gdy nie zareagował -
spróbuj zrozumieć.
- Ach! - przerwał jej, niecierpliwie machając dłonią.
- Przypuszczam, że chciałabyś mnie poślubić,
Duchesso. Złożyłabyś z siebie ofiarę na ołtarzu zemsty
tatusia? Wybacz, ale nie mogę w to uwierzyć,
choć widzę, że jesteś gotowa skinąć głową. Nie odezwać
się i powiedzieć: „tak", ale skinąć głową, być
może wzdychając przy tym z rezygnacją - to i tak dużo
jak na ciebie - lecz ja nie jestem idiotą. Ale poczekaj,
może znów cię nie doceniłem? Czy to mój drogi
wuj kieruje twoimi krokami, popycha cię tego? Być
może otrzymanie spadku jest jakoś powiązane z koniecznością
małżeństwa ze mną? Czy stracisz majątek,
jeśli za mnie nie wyjdziesz?
- Nie - odparła.
Czekał, by powiedziała coś więcej, by powiedziała
coś, co złagodziłoby poniżającą wymowę tej sytuacji,
aby wyznała mu, że chce go poślubić i że nie ma to
nic wspólnego z tym, co zrobił jej ojciec... no, może
ma, lecz nie jest to dla niej ważne. Czekał, aby zaczęła
krzyczeć, że ją obraża, by wykrzyczała słowa, które
przystoją tylko ulicznym dziewkom, lecz ona siedziała,
spoglądając na swoje dłonie, nieruchoma niczym
przeklęty posąg.
- Duchessa dostanie swoje pięćdziesiąt tysięcy funtów
bez względu na pańską decyzję, milordzie. Jednak
jeżeli nie pobierzecie się przed 16 czerwca 1814
roku, wszystko, co nie jest przynależne do tytułu,
odziedziczy rodzina wuja z Bostonu.
- Rozumiem. A więc Duchessa ma coś do stracenia,
i to całkiem sporo. Cóż znaczy marne pięćdzie-
104
siat tysięcy funtów w porównaniu z zaszczytem zostania
panią wielkiej i starej posiadłości? Tak, małżeństwo
ze mną warte jest rozważenia. A zatem, kiedy
rodzinka z Bostonu odziedziczy wszystko, będę musiał
prosić o pieniądze moją cioteczkę, gdy będę potrzebował
funduszy na remont czy inne potrzeby,
związane z Chase Park?
- Nie, milordzie. Proszę wybaczyć, jeżeli nie wyraziłem
się dostatecznie jasno. Będzie pan musiał
zwrócić się do mnie.
- Czy mogę wiedzieć, ile będzie wynosiła moja
kwartalna pensja?
- Myślę, że około dwustu funtów.
- Dwieście funtów! - Marcus odchylił głowę i wydobył
z siebie głęboki, pełny goryczy śmiech, który
spowodował, że serce Duchessy wypełniło się współczuciem
tak wielkim, iż miała ochotę krzyczeć i błagać
go, by jej zaufał, aby uwierzył, że zrobi wszystko,
co będzie dla niego najlepsze. Jednak oczywiście nie
powiedziała niczego, nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć.
Nie miała wprawy w uzewnętrznianiu
swych uczuć.
- Słyszałaś, Duchesso? Dwieście funtów! To niewiele
więcej, niż zarabiałem w wojsku. Do licha, ależ
będę bogaty. Prawdziwy ze mnie nabab z tytułem. -
Śmiał się i śmiał, aż oczy zaszły mu łzami. -I wszystko,
co muszę zrobić, to wyciągnąć rękę do tego tutaj
pana Wicksa. I trzymać głowę wysoko uniesioną, kiedy
spotykam się z równymi sobie, a co ważniejsze,
gdy patrzę na siebie w lustrze. Być może będę musiał
stanąć przed jego biurem, dołączając do kolejki żebraków,
i starać się wyglądać pokornie, gdy będę wyciągał
do niego rękę. Będę stał skromnie, ze spuszczonymi
oczami, wtedy być może nie okaże się skąpy
i nie uraczy mnie wykładem na temat marnowania
105
pieniędzy. Założę te wełniane mitenki z obciętymi
palcami, żebym mógł lepiej przytrzymać miedziaki,
które mi rzuci. Z pewnością nie będę chciał ryzykować
zgubienia choć części mego pokaźnego dochodu,
prawda?
- Prawdę mówiąc, milordzie, pańska pensja będzie
panu przekazywana prosto do rąk, bez mojego pośrednictwa.
- Aaa, zatem Crittaker będzie mógł dokładnie
przyjrzeć się moim dochodom i temu, na co je przeznaczam.
Dobry Boże, zapomniałem o Crittakerze.
Czy nadal będzie moim sekretarzem? Z pewnością
ktoś tak ubogi jak ja nie będzie potrzebował sekretarza.
Więc jak to będzie, panie Wicks?
- Pański wuj bardzo lubił pana Crittakera. Będzie
więc mógł pozostać w Chase Park tak długo, jak zechce.
Zadbano o jego dochody.
- Zadbano o jego dochody - powtórzył Marcus
powoli. - Jak to ciekawie brzmi. Tak jak zadbano
o twoją matkę, Duchesso. I tak jak zapewne zadbano
o ciebie w tym małym, przytulnym domku
w Smarden. Widzę teraz, że jeśli nie zdecyduję się
czegoś zrobić, będę musiał zająć moje miejsce w szeregu
żebraków.
Czekała z rękami zaciśniętymi na kolanach. Patrzyła
na nie, na białe palce i całą siłą woli zmuszała
się, by je rozewrzeć, lecz bezskutecznie. Czuła, że jeśli
natychmiast się nie uspokoi, wnętrzności zwiną jej
się w ciasny węzeł i zwymiotuje.
A potem Marcus przemówił głosem, w którym
gniew mieszał się z rozbawieniem: - I co, Duchesso,
jesteś gotowa rozwiązać tę szaradę razem ze mną?
Poślubisz mnie i zostaniesz moją damą? Jesteś gotowa
wybawić mnie od nieskończonej hańby? Znosić
mnie w swoim łożu i rodzić mi w nieskończoność ma-
106
łych chłopców, którzy mogą okazać się bardziej podobni
do mnie niż do ciebie? Czy mój wuj wyznaczył
za to jakąś nagrodę, panie Wicks? Czy każdy chłopiec,
który będzie podobny do mnie, zostanie wydziedziczony?
Co za niesmaczny pomysł, nie uważa pan?
A co, jeśli odziedziczą po mnie charakter, moje napady
gniewu, moje owłosione ciało? Jeśli będą przypominały
raczej mnie niż ciebie, Duchesso, najbardziej
bezduszne stworzenie, jakie kiedykolwiek
spotkałem?
Otwarła usta. Tak, teraz mu odpowie! Lecz nie dopuścił
jej do głosu.
- Nie! Nie chcę słuchać twoich mdłych protestów,
wypowiedzianych beznamiętnym tonem, jestem tego
pewien! Prawdę mówiąc, Duchesso, nie poślubiłbym
cię, nawet gdybyś trzymała w dłoniach ostatni bochenek
chleba w całej Anglii, a ja bym głodował. Jaki
mężczyzna chciałby znaleźć się w łóżku z tak zimnokrwistą
suką, pomimo jej świeżo uzyskanego wysokiego
urodzenia, pomimo jej fortuny? Nie ja, droga pani,
nie ja. Nie jestem intrygantem jak twój ojciec. Prawdę
mówiąc, panie Wicks, postanowiłem, że po mojej
śmierci tytuł po prostu wygaśnie. Ciekawe, czy mój
przeklęty wuj wziął pod uwagę taką ewentualność?
- Pańska ciotka ma dwóch synów, milordzie. Jeżeli
umrze pan bezpotomnie, tytuł przejdzie na jej starszego
syna, Trevora Wyndhama.
- Trevora? To imię jest równie absurdalne jak jej.
Trevor. Czy on jest zniszczonym przez nadmiar
uciech rozpustnikiem, panie Wicks? Czy drepcze, potrząsa
dłońmi i nosi muszki na policzkach? Chichocze
i paple? A może wypycha sobie łydki, aby wypełnić
spodnie? I każe wszywać poduszki do swoich
surdutów, aby wyglądać bardziej po męsku? Trevor,
mój Boże!
107
- Naprawdę nie mam pojęcia, jakim człowiekiem
jest potomek pańskiej ciotki.
Lord zaklął bez przekonania. A potem uśmiechnął
się leniwie. - To nie ma znaczenia. Niech laluś zostanie
następnym lordem. I zasiądzie w Izbie Lordów.
Być może jest nawet pederastą. Jeśli tak, powieszę jego
portret tuż przy portrecie wuja, niech patrzą na
siebie przez wieczność. A ja, no cóż, dalej będę miał
swoją pensję. Całe dwieście funtów na kwartał. Ależ
będę bogaty! Przez ostanie dziesięć miesięcy odgrywałem
rolę, która do mnie nie pasuje i teraz postaram
się o niej jak najszybciej zapomnieć. Może pan
na to liczyć, panie Wicks. Ten cenny tytuł jest już tylko
słabym echem w mojej pamięci.
Wymaszerował z biblioteki, nadal zanosząc się
gorzkim śmiechem.
Pan Wicks spojrzał na Duchessę i pokręcił głową.
- Nie spodziewałem się takiego wybuchu wściekłości,
takiego braku opanowania i wszelkiej miary.
- Marcus jako chłopiec zawsze mówił to, co myśli
- powiedziała. - Po prostu nigdy dotąd nie słyszałam,
by mówił tak jako dorosły. Jest teraz bieglejszy
w znieważaniu i bardziej nieustępliwy w gniewie. Zawsze
to w nim podziwiałam. Oczywiście, Marcus zawsze
tu przynależał, był prawdziwym Wyndhamem,
choć teraz wypiera się tego. Mógł sobie pozwolić na
wściekłość, obraźliwe zachowanie czy humory.
Tak, Marcus zawsze przynależał do Chase Park,
dopóki nie wtrącił się w to jej ojciec.
Pan Wicks, nadal zaszokowany, pokiwał głową i wymruczał
pod nosem: - Dalej nie mogę uwierzyć, że zachował
się wobec pani tak obraźliwie. A przecież nie
wyrządziła mu pani żadnej krzywdy, przeciwnie, była
pani gotowa wszystko naprawić. A on nawet nie dał pani
szansy, by się odezwać. Przyjęłaby go pani, prawda?
108
- Tak, przyjęłabym go, ale on był naprawdę bardzo
zły, panie Wicks. Nie byłby w stanie wysłuchać mojej
zgody, nawet gdybym wykrzyczała mu ją prosto w twarz.
- Nie lubię gniewu. Prowadzi do wyciągania mylnych
wniosków, zwykle fatalnych w skutkach dla obu
stron. - Znowu potrząsnął głową. - Żeby tak panią
obrażać, jakby nie była pani damą, lecz...
- W dalszym ciągu bękartem?
- Proszę nie udawać, że pani nie rozumie - powiedział
pan Wicks ostro, a ona zrozumiała, że naprawdę
jest oburzony. Próbowała się uśmiechnąć, lecz był
to wysiłek z góry skazany na niepowodzenie.
- To, co powiedział do pani, to były słowa, które nigdy
nie przeszłyby przez usta dżentelmenowi, słowa
paskudne i niesprawiedliwe...
Potrząsnęła w milczeniu głową. Nie odezwała się,
tylko potrząsała powoli głową. - To nie ma znaczenia -
powiedziała w końcu. - To bardzo miło z pańskiej strony,
że martwi się pan o mnie, ale to nie ma znaczenia.
- Ależ to taka poważna sprawa, tyle od tego zależy.
Z pewnością jutro młody lord spojrzy na sprawy
inaczej.
Ale nie zrobił tego.
Rankiem następnego dnia ósmego lorda nie było
już w Chase Park. Wraz z nim zniknął też jego lokaj,
Spears.
Miejska Rezydencja Wyndhamów,
Plac Berkeley, Londyn
Maj 1814
Z uśmiechem na twarzy otworzyła szerzej okno
i wychyliła się, by lepiej słyszeć. Zobaczyła trzech żołnierzy,
lekko zawianych, śpiewających na cały głos
i obejmujących się ramionami, prawdopodobnie po
109
to, aby nie upaść. Przyśpiewka dotyczyła Napoleona,
a właściwie okoliczności jego abdykacji.
Pożegnał się czułe ze starą swą gwardią
Płakali, jęczeli - wspominać nie warto.
Lecz w końcu na Elbę zawlekli hukają
By gnił tam jak siano od grudnia do maja.
To bardzo chwytliwa melodia, pomyślała, nie przestając
się uśmiechać, nawet jeśli śpiewana niezbyt
wprawnymi głosami. Rymy nie były może doskonałe,
lecz pasowały do melodii. Żołnierze zaśpiewali znowu
chóralnie, tym razem jeszcze głośniej niż przed
chwilą i zdecydowanie weselej:
Hej ho, hej ho, na Elbę wysłali go
Kotwica mocna, próżny trud
Zostanie tam aż po sam grób
U czcij my to!
Ku szczerej radości Duchessy, ledwie skończyli
przyśpiewkę, natychmiast rozpoczęli następną. Z głębokim
zadowoleniem i uśmiechem na twarzy, Duchessa
przysłuchiwała się rytmicznie wyśpiewywanej
melodii. Widać było, że śpiew sprawia żołnierzom
prawdziwą przyjemność. Odeszła od okna dopiero,
kiedy żołnierze zniknęli za zakrętem ulicy, a ich głosy
stały się tylko odległym echem.
Słowa tej przyśpiewki również nie były doskonałe,
ale śpiewanie o tym, co prawdopodobnie powiedział
Wellington, dodawało otuchy, przynajmniej jej. Była
jeszcze jedna piosenka. Słyszała ją parę razy, kiedy
spacerowała z Badgerem po parku St. James, a potem
widziała na wystawie u Hookhama. Zarówno
słowa, jak i nuty nie zostały wydrukowane zbyt wy-
110
raźnie i trudno było je odczytać, lecz kupującym najwidoczniej
wcale to nie przeszkadzało. Piosenka
opowiadała o francuskim Senacie, manipulowanym
przez przebiegłego i podstępnego Talleyranda. Bez
wątpienia to on namówił cara, aby poparł umieszczenie
na tronie poczciwego Ludwika i teraz ten tłusty
stary idiota, brat zmarłego króla, miał zostać Ludwikiem
XVIII.
A Marcus był wreszcie bezpieczny, gdziekolwiek
się znajdował. Był bezpieczny od szóstego kwietnia,
kiedy to abdykował Napoleon. Choć nie, była przecież
jeszcze ta wielka bitwa pod Tuluzą i setki drobnych
potyczek. O Boże, jak gorąco się modliła, by nie
uczestniczył w tej niepotrzebnej bitwie, która pochłonęła
tyle istnień ludzkich! Na pewno go tam nie było,
na pewno. Spears dałby jej jakoś znać.
Wkrótce będzie wiedziała dokładnie, gdzie jest.
I wtedy dopadnie tego przeklętego głupca. A czasu
nie pozostało zbyt wiele.
Podeszła do biureczka, wysunęła dolną szufladę
i wyjęła z niej ostatni list od Spearsa. Niestety, datowany
był na koniec marca. Spears pisał, że jego pan
wkrótce otrzyma nowy przydział, ale nie wiedzą jeszcze,
dokąd zostaną wysłani. Poinformowałby ją, pomyślała,
gdyby miał taką możliwość. List kończył się
zapewnieniami, że jego lordowska mość nadal przejawia
ten niemądry upór i że pewnie wkrótce wyrwie
się na wolność.
Co to mogło znaczyć? Wzdrygnęła się. A jeśli został
ranny lub zginął po abdykacji Napoleona? Rozłożyła
gazetę i zaczęła przeglądać wiadomości wojenne
i listy poległych. Na żadnej z nich nie było
Marcusa. Musi uwierzyć, że nic mu się nie stało, gdyż
w przeciwnym wypadku Spears już by do niej dotarł.
Musi w to wierzyć, bo inaczej oszaleje. Nie, z pewno-
111
ścią nic mu nie jest. Złożyła list i wsunęła go z powrotem
do szuflady.
Tego wiosennego wieczoru, o ulubionej porze kochanków,
kiedy siedziała samotnie w salonie miejskiej
posiadłości Wyndhamów przy placu Berkeley,
uświadomiła sobie, że musi obmyślić plan, a właściwie
całą kampanię, tak jak zawsze robił to Wellington.
Tylko że jego kampanie z reguły kończyły się
sukcesem. W końcu odnajdzie Marcusa, lecz jakoś
nie potrafiła sobie wyobrazić, że zdoła go przekonać,
pomimo iż w ciągu ostatnich tygodni nieraz odgrywała
w ciszy swego pokoju tę decydującą rozmowę,
wcielając się raz w rolę Marcusa, raz w swoją.
Nie, żeby go przekonać potrzeba będzie czegoś
więcej niż logiczne argumenty i zdrowy rozsądek.
Trzeba będzie przypuścić szturm, posłużyć się przebiegłością
i podstępem. Nie będzie to atak frontalny,
lecz taki, który uniemożliwi wszelkie nieprzewidziane
działania ze strony równie sprytnego i przebiegłego
lorda. Wstała, pociągnęła za sznurek dzwonka
i poczekała, aż pojawi się Badger. Nuciła przy tym
przyśpiewkę, którą wcześniej słyszała, rozkoszując
się jej melodią i słowami.
Gdy Badger pojawił się w drzwiach salonu,
uśmiechnęła się do niego - a nie był to bynajmniej
kąśliwy uśmieszek - i oznajmiła wesoło: - Nareszcie
go mam, Badger. Mam plan. Czy będziesz gotowy do
wyjazdu, gdy tylko dostaniemy wiadomość?
- Jestem gotowy od trzech tygodni, Duchesso - odparł
Badger, odwzajemniając uśmiech. - Jego przeklęta
lordowska wysokość nie ma cienia szansy, skoro
to ty wymyśliłaś plan.
- Nie, nie ma, biedny głuptas.
R O Z D Z I A Ł
Paryż
Maj 1814
Zachował się jak kompletny osioł. I wstrętny gbur.
Żałował, że nie potrafi o tym zapomnieć, lecz jakoś
nie potrafił, chociaż minęło już sporo czasu. Pamięć
o wydarzeniach, poprzedzających jego wyjazd z Chase
Park, zawsze czaiła się gdzieś w zakamarkach jego
umysłu, gotowa wyskoczyć i krzyknąć mu w twarz, jak
teraz. Do diabła, był wobec niej tak cholernie niesprawiedliwy.
Nie żeby ona przejawiła jakikolwiek
ślad wzburzenia, kiedy stał tam, wykrzykując te
wszystkie obelgi pod jej adresem - nazywając ją zimnokrwistą,
oziębłą i jeszcze gorzej. Na miłość boską,
gdyby to jego ktoś tak obraził, zabiłby drania. Lecz
ona tylko siedziała w milczeniu, spoglądając na niego
tymi pięknymi oczami - niech będą przeklęte, podobnie
jak jej opanowanie. Opanowanie, czyli coś takiego,
czym on z pewnością się nie wykazał.
Nie sprawiała mu przyjemności świadomość, że
zrobił z siebie głupca, a poza tym dręczyło go poczucie
winy. Mimo to nie zrobił nic, aby poprawić sytuację.
Nie napisał do niej, nie przeprosił, choć to, jak
postąpił jej ojciec, z pewnością nie było jej winą. Boże,
jak bardzo żałował, że jej tu nie ma. Mógłby...
Lecz co właściwie mógłby zrobić? Doprawdy, nie
wiedział. Być może przeprosiłby, że wyładował na
niej swoje rozgoryczenie i gniew.
Potrząsnął głową. Jego przyjaciel, North Nightingale,
major lord Chilton, właśnie wszedł do pokoju.
8
113
Zaczekał, aż North podejdzie bliżej, a potem powiedział:
- Ach, oto nadchodzi lord Brooks ze swymi
dwoma lizusowskimi fagasami, opojami bez charakteru.
Prawie depczą mu po piętach.
- Czyli są tam, gdzie jest ich miejsce - powiedział
North z mrocznym, z lekka ponurym uśmiechem,
rozglądając po olbrzymim, wysokim na osiem metrów
pomieszczeniu, wyposażonym w bogato zdobione
złoto-białe meble. Marcus przyzwyczajony był
do luksusu, w przeciwieństwie do Northa, którego
przytłaczał przepych tego pomieszczenia. Pokój należał
do byłej posiadłości diuka de Noaille, obecnie
zaś został udostępniony Wellingtonowi i jego ludziom.
Car Aleksander został umieszczony w dole ulicy,
w jeszcze wspanialszej i bardziej dekadenckiej posiadłości
Talleyranda. Przebywał tam jako gość tego
ostatniego i nie należało się temu dziwić - oznajmił
Wellington Marcusowi i Northowi - ponieważ Talleyrand
zamierzał manipulować carem, a goszczenie go
pod własnym dachem, w pobliżu wspaniałych piwnic
pełnych wina, mogło mu tylko w tym pomóc.
- Lecz ci fagasi nie są tacy źli. Słyszałem, jak śpiewają
nową piosenkę o Talleyrandzie i o tym, jak ten
cwany i bezwzględny stary lis manipulował nie tylko
carem, lecz także francuskim Senatem, aby wprowadzić
na tron poczciwego Ludwika. Śpiewali całkiem
nieźle, o ile pamiętam.
- Nieszczęsny Ludwik nie ma więcej rozumu niż
kozioł, ale przynajmniej jest prawowitym władcą.
- Wygląda przy tym jak napuszony gronostaj. Tak
czy inaczej, Talleyrandowi udało się i Ludwik siedzi
teraz na tronie. Boże, nie chciałbym mieć do czynienia
z tym facetem. Plotka głosi, że ma cały legion kochanek.
114
Marcus wydawał się znudzony. - Czasami żałuję -
powiedział po chwili, nie spuszczając oczu z lorda
Brooksa i dwóch jego podsłuchujących pomocników
- że Talleyrand nie jest Anglikiem. Castlereagh to
wspaniały dyplomata, ludzie mu ufają, ale wydaje mi
się, że postępuje zbyt honorowo, nie jest wystarczająco
podstępny. I sam widziałem, że łganie komuś prosto
w twarz sprawia mu niemałe trudności.
- U dyplomaty to rzeczywiście wada - stwierdził
North, trącając Marcusa znacząco łokciem pod żebro,
jako że zbliżał się do nich lord Brooks.
- Moi panowie - powiedział jak zwykle przyjaźnie
Brooks, zbliżywszy się do Marcusa i Northa. Był to
starszy mężczyzna z szopą białych włosów, wielkim
nosem i umysłem ustępującym wielkością tylko jego
wzrostowi, wynoszącemu całe metr siedemdziesiąt. -
A zatem na tronie Francji zasiada teraz Ludwik
XVIII. Uważam, że to wspaniałe, iż Napoleon zachował
swój tytuł imperatora, a wy?
Marcus uważał to za szczyt głupoty, lecz nie powiedział
nic i zajął się przerzucaniem poczty.
North zaś rzucił od niechcenia, wzruszając ramionami:
- Imperatora czego, oto pytanie? A tak, jest teraz
niezależnym władcą Elby, cesarzem plaż, kamieni
i paru karłowatych drzew.
- Nie zapominaj o paru francuskich i polskich oficerach
straży przybocznej. Nasz drogi cesarz ma nawet
marynarkę, lordzie Brooks, ma żaglowiec.
- Chyba podchodzicie panowie zbyt lekko do okoliczności,
które wymagają głębszego przemyślenia -
odparł lord Brooks, spoglądając na obu mężczyzn,
jakby miał ochotę rzucić im w twarz rękawiczkę, po
czym odmaszerował do swoich adiutantów.
- A to co miało znaczyć? - zapytał North.
- Bóg jeden wie.
115
-I tylko Boga to obchodzi. Musimy być ostrożniej¬
si w przyszłości, Marcusie. Nie warto zrażać do siebie
tego człowieka. Jest dumny jak diabli i nie znosi, gdy
udowadnia mu się jego głupotę, a to zabójcze cechy.
Roześmiali się, lecz niezbyt głośno. Nie było powodu
rozdrażniać lorda Brooksa jeszcze bardziej.
- Jestem znudzony - powiedział Marcus. - Śmiertelnie
znudzony. Nie wiem, co chciałbym robić, ale
z pewnością nie to.
- Wiem. Te ciągłe przepychanki dyplomatów, tańczących
wokół siebie, te obietnice, składane wieczorem
i łamane przed świtem. Boże, nienawidzę dyplomatów
i tych ich niekończących się gierek. Ach,
Marcusie, uśmiechnij się do lorda Brooksa, tego starego
drania.
- Nie mogę się pozbyć wrażenia - powiedział Marcus
- że podszedł do nas tylko po to, aby przekonać
się, czy nie wiemy przypadkiem więcej niż on. Bez
przerwy nachodzą mnie różne sługusy Talleyranda,
Metternicha i cara Aleksandra, w nadziei, że uda im
się wyciągnąć ze mnie, co sądzi o tym lub owym Wellington,
poznać jego opinię, jak nazywają to ci przeklęci
dyplomaci. Do diabła z nimi wszystkimi.
- Amen - podsumował North Nightingale. - Twoje
ramię wydaje się dzisiaj sztywniejsze, Marcusie.
Ledwo możesz nim ruszać.
- Wiem. Spears nigdy nie zostawia mnie samego.
Każdego ranka pilnuje, żebym podnosił ciężką szpadę,
bardzo powoli, w górę i w dół, w górę i w dół, i tak
pięćdziesiąt razy. A wszystko po to, abym odzyskał
dawną siłę i sprawność. A potem masuje mi ramię.
Dziś rano chyba trochę przesadził i teraz boli mnie
jak wszyscy diabli.
- Chyba ci to jednak pomaga, pomimo jego nadgorliwości.
Minęło dopiero kilka tygodni, od kiedy
116
zarobiłeś tę kulę pod Tuluzą. Zaufaj Spearsowi, to
porządny facet.
- Chryste, North, ja przynajmniej żyję, chociaż ze
sztywnym ramieniem. Straciliśmy cztery i pół tysiąca
ludzi, naprawdę ponieśliśmy straty, jak enigmatycznie
określa to ministerstwo wojny. A wszystko tylko
dlatego, że posłaniec nie może poruszać się dostecz¬
nie szybko i nie zdążył przybyć na czas, aby poinformować
Wellingtona, że Napoleon abdykował cztery
dni wcześniej. Co za diabelna strata. Tylu ludzi zabitych
bez potrzeby. - Znów mimowolnie potarł ramię.
North przyglądał się, jak Marcus zamyka na klucz
szufladę, a potem spogląda na mały złoty kluczyk,
delikatny niczym wyrób sztuki jubilerskiej. Marcus
nigdy się z nim nie rozstawał. W ciągu ostatnich
dwóch tygodni dwa razy próbowano ich obrabować.
Lecz nawet gdyby złodziejowi udało się otworzyć szufladę,
znalazłby w niej tylko stare dokumenty, gdyż
tajny schowek był dobrze ukryty.
Obaj mężczyźni opuścili posiadłość i następne
trzydzieści minut spędzili, spacerując brzegiem Sekwany
i rozkoszując się czystym wieczornym powietrzem.
W końcu dotarli do zachodniego końca Ile de
la Cite przy Pont Neuf - Nowym Moście, który nie
był już nowy, a prawdę mówiąc, był najstarszym mostem
w Paryżu. Minęli bulwar Saint Michel i skierowali
się ku bulwarowi Saint Germain, gdzie w wielkiej
kamienicy z początków osiemnastego wieku,
hotelu Matignon, pod numerem 57 przy ulicy de
Grenelle znajdowały się ich kwatery.
Marcus pomachał zaprzyjaźnionemu oficerowi,
przechodzącemu właśnie przez ulicę. - Cały nasz batalion
kwateruje tutaj, w Faubourg Saint Germain.
- Nie zapominaj, że jest tu też mnóstwo Rosjan.
Wczoraj w nocy niebacznie zostawiłem otwarte okno
117
i potem musiałem wysłuchiwać, jak wyśpiewują
w tym swoim barbarzyńskim języku, pijani jak bele.
Jak u licha udaje im się wstać potem rano i wykonywać
swoje obowiązki?
Marcus potrząsnął głową. - Widywałem, jak wtaczali
się do swoich kwater o świcie, kompletnie pijani,
a potem wstawali o siódmej. A liczba prostytutek
w tym mieście przerosła wszelkie wyobrażenie.
- No cóż, żadna z nich nie zarabia na tobie, Marcusie.
Jak tam czarująca Lisette?
- Czarująca jak zwykle. Wynająłem dla niej urocze
mieszkanko przy ulicy de Varenne. Jej wdzięczność
naprawdę mnie poruszyła.
- Założę się, że tak właśnie było - roześmiał się
North.
Rzeczywiście, jest bardzo utalentowana, pomyślał
Marcus. A głośno powiedział: - Wiesz, co najbardziej
podoba mi się w Lisette, pomijając jej wdzięki? To, że
jest zawsze taka ożywiona, bez przerwy coś opowiada,
szczebiocze, krąży po pokoju, zawsze w ruchu,
rozwesela mnie anegdotami i śmieje się, niemal bez
przerwy się śmieje. Nigdy nie milczy, jak...
- Jak co? Albo raczej jak kto?
- Jak ta przeklęta Duchessa, jeśli koniecznie
chcesz wiedzieć.
North Nightingale popatrzył na bystro płynącą
w oddali Sekwanę. - Głupiec z ciebie, Marcusie.
- Daj spokój, North. Mam wiele szczęścia. Czy
wiesz, że w mojej kieszeni spoczywa właśnie nienaruszony
banknot dwustufuntowy? Moja kwartalna zapłata
za to, że jestem lordem Chase, nader punktualnie
przekazana mi przez pana Wicksa. Zastanawiam
się, jak udało mu się mnie odnaleźć.
- Ja także. Zwłaszcza że nie udało się to nikomu
innemu. Nie odrzucisz chyba tej pensji, Marcusie?
118
- Do licha, nie. Spora jej część pójdzie na utrzymanie
Lisette. Uśmiechnął się na myśl o tym, co powiedziałby
pan Wicks, gdyby wiedział, że pieniądze starego
lorda idą na utrzymanie kochanki znienawidzonego
bratanka. No cóż, stary łajdak też miał kochankę, matkę
Duchessy. Zabawne, jak tamta sytuacja inaczej wyglądała
niż obecna tylko dlatego, że owocem tamtego
związku była Duchessa.
Ciekawe, gdzie przebywała teraz. Może wróciła do
tego przeklętego domku? Albo cieszyła się swoimi
pięćdziesięcioma tysiącami funtów pośród londyńskiej
socjety, zabawiając dżentelmenów, którzy bez
wątpienia jak jeden mąż ślinili się na jej widok, niech
będą przeklęte jej piękne niebieskie oczy! Myślał
o niej bardzo często, zastanawiając się, co też jej chodzi
po głowie, zastanawiając się, ciągle się zastanawiając,
czy był jakiś mężczyzna, który opiekował się
nią, płacił za wynajem Pipwell Cottage, płacił Badgerowi,
płacił... Boże, teraz nie miało to już znaczenia,
ani to, ani jej motywy, ani też ona sama. Gniew nadal
w nim płonął - czysty, głęboki i silny. Nigdy póki życia
nie zobaczy już Chase Park, Duchessy ani pozostałych
Wyndhamów.
A swoją drogą, ciekawe, czy amerykańscy Wyndhamowie
zjechali już, by przejąć wszystkie dobra nie
przypisane do tytułu. Przypomniał sobie jednak, że
nie było to możliwe przed szesnastym czerwca.
A potem już wszystko będzie należało do Amerykanów.
Przejdzie na ich własność po tym, jak on ostatecznie
zrezygnuje z majątku. Trevor! Ten przeklęty
dandys o fircykowatym imieniu! Na samą myśl o tym
imieniu i o mężczyźnie, który je nosił, Marcusowi robiło
się niedobrze. Uświadomił sobie, że przysiągł, iż
doprowadzi do tego, że ten przeklęty Trevor odziedziczy
po nim tytuł. Tak, Trevor Wyndham, lord
119
Chase. Brzmiało to dosyć upiornie, lecz przecież zgodził
się na to, a nawet tego pragnął.
- Gdzie byłeś, Marcusie? Milczysz niczym ta Duchessa,
o której mi tyle opowiadałeś.
- Nie mówiłem ci o niej wiele, przeciwnie.
- W zeszłym tygodniu, gdy byłeś nieco zawiany,
opowiedziałeś mi o niej całkiem sporo. Prawdę mówiąc,
o niczym więcej nie mówiłeś.
- Postaraj się o tym zapomnieć. Ja zapomniałem.
Mam nadzieję, że znalazła sobie opiekuna, jest
w końcu córką swojej matki, prawda? Prawdę mówiąc,
myślałem właśnie ó moim kuzynie Trevorze. Jezu,
Trevor! Chyba przestanę, bo na samą myśl o nim
robi mi się niedobrze. Na pewno jest smukły niczym
panienka, ma delikatną skórę i włosy - te ostatnie,
oczywiście, na głowie, broń Boże nie na ciele. I pewnie
sepleni, a rogi kołnierzyka sięgają mu do uszu.
A muskułów ma tyle, co Lisette.
North roześmiał się i trącił Marcusa w zdrowe ramię.
-I tak doszliśmy do czarującego mieszkanka Lisette.
Idź, ulżyj sobie i baw się dobrze. Pozwól, aby
Lisette wprawiła cię w lepszy nastrój. W końcu to ja
jestem tym ponurym młodzieńcem o melancholijnym
usposobieniu, nie ty. Dopilnuj, aby dobrze się tobą
zajęła, a ja zjem skromny obiadek i zobaczę, co wieczór
ma mi do zaoferowania.
Mężczyźni rozdzielili się i Marcus zapukał do frontowych
drzwi domu Lisette. Po chwili usłyszał jej lekkie
kroki. Biegła, by mu otworzyć. Lisette nigdy nie
szła ani nie płynęła dostojnie i nigdy nie była cicho,
gdy się z nią kochał. Ach, jakże uwielbiał jej jęki, gdy
doprowadzał ją do rozkoszy! Nie była jak ta przeklęta
Duchessa. Ona na pewno milczałaby jak grób.
Lisette DuPlesis wyglądała na zadowoloną, że widzi
swego Majora Lorda, jak nazywała go w swej za-
120
bawnej angielszczyźnie - ten przeklęty fircykowaty
Trevor też pewnie w ten sposób wymawiał słowa -
tylko że brakowało mu jej wspaniałych piersi, które
przyciągały do siebie jego usta i dłonie w sposób tak
cudowny i nieodparty.
Wzięła jego pelerynę, laseczkę i odpięła szpadę,
dotykając jej z miłością. Przebiegła palcami po bia¬
ło-szkarłatnym mundurze, ciesząc się dotykiem materiału
i ciała Marcusa, przez cały czas nie przestając
mówić, opowiadając mu o tym, co robiła, od
kiedy ostatni raz się widzieli - to znaczy zaledwie
poprzedniego wieczoru. Mówiła do niego po francusku,
ze względu na jego tytuł, a ponieważ Marcus
znał francuski tylko niewiele gorzej niż portugalski,
rozmowa w tym języku nie sprawiała mu trudności.
Ach, lecz ona nauczyła go w ciągu ostatnich kilku
tygodni słów miłości, które sprawiały, że palce
u stóp kurczyły mu się z pożądania, a członek
twardniał niczym skała.
Pocałował ją i zorientował się, że nie ma ochoty
przestać. Jej oddech pachniał słodko winem Bordeaux,
które piła do obiadu. Marcus pomyślał przelotnie, że
jego kochanka chyba trochę przesadza z alkoholem,
ale akurat teraz nie zamierzał się tym przejmować.
Wszystko, czego pragnął, to znaleźć się w jej ciele.
Zaczęła szybciej oddychać, a jej dłonie, które nigdy
nie spoczywały nieruchomo ani się nie ociągały, sprawiły,
że ogarnęło go szaleństwo.
Chciał, aby wszystko przebiegło powoli, ale Lisette
znała mężczyzn, mimo że miała dopiero dziewiętnaście
lat. Wiedziała, że Marcus jej pragnie, że szaleje
z pożądania - młodzi mężczyźni już tacy byli - i dlatego
z całą świadomością dostosowała się do niego,
błyskawicznie zdzierając z niego ubranie i prowadząc
go do sypialni, gdzie padli na łóżko, a ona przykryła
121
go swoim ciałem, błagając, by skończył wewnątrz
niej. Co też i zrobił, zresztą o wiele za szybko.
Gdy jego oddech uspokoił się nieco, a serce przestało
szaleńczo bić, powiedział: - Przepraszam, Lisette,
świnia ze mnie.
Jej dłonie przesuwały się delikatnie po jego plecach,
głaszcząc i zapędzając się od czasu do czasu pomiędzy
pośladki. Zachichotała i ugryzła go lekko w szczękę. -
To prawda, milordzie, lecz będę wyrozumiała. Czy
obiecuje pan sprawić się lepiej następnym razem?
Uśmiechnął się do niej, czując, jak ulatnia się jego
przygnębienie. - Tak - odparł, staczając się z niej, by
stanąć przy łóżku. - Tak, tym razem z pewnością
sprawię się lepiej.
- Tak prędko, milordzie? - spytała, spoglądając na
niego z entuzjazmem.
Paryż, Hotel Beauvau, Rue Royal
Badger starał się nie patrzeć jej w oczy.
Spojrzała na niego z rosnącym zniecierpliwieniem
- No, dalej, Badger, znalazłeś go? Wiesz, gdzie mieszka?
- Tak - stwierdził Badger i na tym poprzestał.
Czekała. Najwidoczniej coś go martwiło., I nie
chciał powiedzieć jej, co to takiego. Podeszła do wyściełanej
niebieskim brokatem sofy i usiadła. Nie powiedziała
nic więcej, po prostu czekała, śpiewając sobie
w myśli: Lord Castlereagh zbyt jest uczciwy,
by przetrwać w fachu tak niegodziwym.
Czy lekcji obłudy udzieli mu ktoś?
Tak, Talleyrand, wszystkim na złość!
To był początek. Prawdę mówiąc, Canning miał
więcej sprytu niż obaj ministrowie razem wzięci. Zaczęła
nucić, uświadomiła sobie, że melodia zbyt przy-
122
pominą inną i umilkła, próbując znaleźć frazy, które
brzmiałyby inaczej.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, Badger wyrzucił
z siebie gwałtownie: - On ma kochankę. Niech będzie
przeklęty za to, że jest miody i pożądliwy, jak
każdy inny młodzieniec w jego wieku!
- Talleyrand? - spytała zdezorientowana. - Canning?
- Nie, nie, jego lordowska wysokość. Śledziłem jego
i lorda Chiltona - człowieka, którego powinniśmy
się wystrzegać za wszelką cenę, możesz mi wierzyć,
Duchesso, jest naprawdę niebezpieczny - i kiedy się
rozstali, jego lordowska wysokość wszedł do domu,
gdzie powitała go młoda dziewczyna. To musiała być
jego kochanka, ponieważ objęła go, pocałowała
i wciągnęła do wewnątrz tej wąskiej kamieniczki przy
Rue de Varenne. Nie odrywała od niego rąk, Duchesso.
Sądzę, że lord musi z nią mieszkać albo przynajmniej
odwiedzają bardzo często.
- No cóż - powiedziała rozsądnie, odsuwając na
bok mordercze uczucia, które zaczęły się w niej budzić.
- Nie ma aż tyle pieniędzy. Chyba musi się nieco
ograniczać. Dwa domy to znaczne obciążenie dla
budżetu. Mimo to założę się z tobą, Badger, że Marcus
ma własne mieszkanie. On nie mieszkałby z kochanką.
Nie wiem dlaczego, lecz jestem pewna.
- Nie powinnaś być tak diabelnie wyrozumiała.
- Jest wolny i może robić, co chce i z kim chce. Przynajmniej
na razie. Czy Spears też mieszka w tym domu?
- Nie wiem.
- A zatem widzisz, że miałam rację. Marcus ma
własne mieszkanie.
- I znowu nie wiem. Włóczyłem się po okolicy
przez ponad dwie godziny, a potem on wyszedł
z dziewczyną uczepioną jego ramienia i poszli do
123
\
jednej z tych francuskich restauracji, które szczycą się
tym, że podają w nich obrzydliwe flaczki, polane jeszcze
gorszym sosem. Jelita zwierzęce! Boże, wzdrygam
się na samą myśl. Nie, nie widziałem pana Spearsa.
- Musimy go odnaleźć, zanim zaczniemy wprowadzać
w życie nasz plan. Spears musi go zaaprobować. Bardzo
się cieszę, że pan Wicks powiedział nam w końcu, iż
Marcus stacjonuje ze sztabem Wellingtona w Paryżu.
Lecz nawet taka niedyskrecja bardzo go zdenerwowała.
- Wiem. Jutro rano zaczaję się pod tym domem
i zobaczę, dokąd jego lordowska mość się uda.
- To musi być bardzo wcześnie rano, Badger. Mówię
ci, że on ma własne mieszkanie.
-I sztywne ramię.
- O czym ty mówisz? - Wyprostowała się, czujna
i bardzo zaniepokojona. - Co miałeś na myśli? - spytała
znowu.
- Rozpytałem się trochę tu i tam, bardzo dyskretnie.
Został ranny w ostatniej bitwie, pod Tuluzą.
- O Boże! Czy wyglądał, jakby go bolało, Badger?
Myślisz, że cierpi? O Boże!
Badger przyjrzał się jej uważnie. To dziwne, pomyślał,
lecz budzi pewne nadzieje. - Nie wiem. Nie
martw się, Duchesso. Jutro odnajdę pana Spearsa,
żeby nie wiem co. Czy mam go tu przyprowadzić?
- O tak - powiedziała, lecz wydawała się roztargniona
i nieobecna myślami. Boże, myśli o tym, że jego
lordowska wysokość został ranny. To ją martwi.
Jest lepiej, niż mógł sobie wymarzyć. Szkoda tylko, że
pan Spears nie powiadomił ich, nim opuścili Londyn.
*
Tymczasem Spears mówił właśnie tym swoim przesadnie
uprzejmym tonem: - Czy słyszał pan, milor-
124
dzie, że kiedy poczciwemu królowi Jerzemu - przytrzymywanemu
mocno przez dwóch krzepkich strażników
- doniesiono, że przed dwoma miesiącami
sprzymierzeni weszli do Francji, zapytał, kto dowodził
armią brytyjską. Powiedziano mu, że Wellington.
A nasz poczciwy król na to: „To podłe kłamstwo!
Wellington zginął, zastrzelony, dwa lata temu!"
Marcus uśmiechnął się. - Biedny stary wariat, ten
nasz król. Jeżeli kiedykolwiek ocknie się z obłędu
i odkryje, że jego syn jest najbardziej pogardzanym
następcą tronu w historii, od razu przeniesie się do
wieczności. Dopóki zupełnie nie zwariował, był z niego
całkiem niezły władca.
- Myślę, że on o tym wie, milordzie - powiedział
Spears. - Tak, wielu ludzi przypuszcza, że to właśnie
głupota i niezmierzona chciwość syna doprowadziła
króla do szaleństwa. A teraz, milordzie, pora na kąpiel
i ubieranie. Jak sądzę, polecono panu, by był pan
obecny podczas uroczystości w Hotel de Sully.
Marcus zaklął pod nosem, lecz to niewiele pomogło
i wkrótce, wbity w nieskalanej świeżości wieczorowy
stój, śpieszył powozem do Hotel de Sully przy ulicy
Saint Antoine, by uczestniczyć w balu dyplomatów.
Nie przypominał sobie co prawda, by wspomniał
o tym balu Spearsowi, lecz on i tak wiedział. Ten
przeklęty typ wiedział o wszystkim. Marcus potrząsnął
głową i oparł się o zadziwiająco czyste poduszki
wynajętego powozu. I nic dziwnego, że były czyste,
skoro to Spears doglądał jego wynajęcia, podobnie,
jak doglądał wszystkiego innego. Do licha z nim.
Spears odczekał, aż jego lordowska wysokość oddali
się, wygodnie ulokowany w powozie. A potem
125
przywdział pelerynę, kapelusz i udał się na Rue
Royale.
Ku jego zdziwieniu i niezadowoleniu otworzyła mu
sama Duchessa. - Duchesso - zapytał formalnie. -
Dlaczego nie siedzi pani w salonie? Dlaczego otwiera
pani drzwi? To nie uchodzi. Pan Badger nigdy by
na to nie pozwolił. Porozmawiam z nim o tym.
- Proszę, niech pan da spokój, Spears. Badger
przygotowuje dla nas kolację, a Maggie pewnie znów
wdzięczy się przed lustrem. Jak sądzę, ma dzisiaj
randkę z rosyjskim żołnierzem, i to nie z jakimś fagasem,
ale z człowiekiem na stanowisku i bez wątpienia
nader przystojnym. Maggie twierdzi, że bardzo interesuje
ją historia Rosji, a ten młody kozak pomaga jej
ją zgłębić. Ojej, pozwoli pan, że wezmę pańską pelerynę
i kapelusz. I proszę nie patrzeć na mnie z takim
potępieniem, Spears. Nie stałam się zupełnie bezradna,
tylko dlatego, że przestałam być bękartem.
- Ale to nie uchodzi - powiedział, odsuwając się
do niej. - Widzę jednak, że ma pani ochotę dalej
oponować. A ta kobieta, ta Maggie, czy to ta sama,
która ocaliła Badgerowi życie w Portsmouth, zanim
odpłynęliście do Francji? Uratowała go przed przejechaniem
przez dyliżans pocztowy?
- To prawda, Maggie go uratowała. Krzyknęła i zepchnęła
go z drogi pojazdu. Mówi, że nie wie, dlaczego
to zrobiła, po prostu stało się, i już. Jest aktorką -
jak mówi, całkiem dobrą. Jednak akurat nie była nigdzie
zatrudniona i dlatego zaoferowałam jej posadę
pokojówki. Nigdy dotąd tego nie robiła, ale twierdzi, że
jest bystra i szybko się uczy, a Paryż to takie ekscytujące
miasto. Więc zgodziła się zostać ze mną na próbę.
- To najdziwniejsza rzecz, o jakiej kiedykolwiek
słyszałem. Nie wydaje się odpowiednią osobą na tę
posadę.
126
- Sądzę, że szybko przekona pana do siebie. Lubię
ją. Jest inna, taka zdrowa i nie zepsuta, jeśli pominąć
jej raczej barwną przeszłość. Jest w niej uprzejmość
i najsłodsza z możliwych brawura.
Spears zdjął z siebie wierzchnie warstwy odzieży.
Nadal był oburzony. To nie ona powinna się nim zajmować.
A jeśli nawet Duchessa nie zwraca specjalnej
uwagi na to, co właściwe, on z pewnością nie będzie
jej utwierdzał w tym upodobaniu.
Porozmawia z panem Badgerem i Maggie, tą słodką
diablicą.
- Przejdźmy do salonu. Chciałabym, by mi pan
wszystko opowiedział. Po pierwsze, dlaczego pan nie
napisał? Musiałam wydobyć od pana Wicksa informację,
że Marcus kwateruje w Paryżu. A znalezienie
go tutaj zajęło Badgerowi dalsze trzy dni.
- Wiem - powiedział delikatnie Spears. - Wszystko
pani opowiem.
- A jego ramię, Spears? Wszystko z nim w porządku?
Dlaczego nie zawiadomił mnie pan, że został
ranny? Mógł pan napisać lub wysłać posłańca.
Spears najpierw milczał przez dłuższą chwilę, a potem
pokręcił powoli głową. - Nie chciałem pani martwić.
Westchnął głęboko. - Obawiam się, że rana dalej
sprawia mu ból. Odłamki kuli nadal tkwią w jego
ramieniu. Zdarza się, że ból nie daje mu zasnąć. A on
nie pozwala mi zatroszczyć się o siebie. Odmawia nawet
wypicia roztworu laudanum w filiżance herbaty.
Oczywiście, wiele razy zdarzało mi się nie przestrzegać
tego zakazu. Postępowałem tak, jak uważałem,
że będzie dla niego najlepiej.
Twarz Duchessy mocno pobladła, więc Spears
przemówił szybko, głosem łagodnym i przekonywającym
niczym głos księdza: - Ale ogólnie jest coraz lepiej.
Lekarze nie mają już nic do roboty. Odłamki są
127
maleńkie i w końcu same wyjdą z rany, co oczywiście
brzmi dosyć okropnie, lecz tak to właśnie wygląda,
i dobrze. To tylko kwestia czasu, zanim znów w pełni
odzyska siły.
- Nie mamy go zbyt wiele.
- Właśnie - powiedział Badger, pojawiając się
w drzwiach salonu z olbrzymią drewnianą chochlą
w dłoni. - Termin upływa dokładnie za dwa i pół tygodnia.
Co do mnie zaś, to nienawidzę zostawiać
spraw na ostatnią chwilę. Przedsięwzięcia podejmowane
w ostatniej chwili nigdy nie kończą się sukcesem.
- Pan Badger powiedział mi o pani planie, Duchesso.
Myślę, że uda się go zrealizować. Znajdziemy
sposób.
Wierzyła mu. Byłby wspaniałym ministrem spraw
zagranicznych, pomyślała i ujęła go pod ramię, by zaprowadzić
do jadalni. Nie było nikogo, kto mógłby
poczynić krytyczne uwagi na widok bardzo bogatej
młodej damy jedzącej kolację we wspaniale udekorowanej
jadalni ze swoim kucharzem i lokajem lorda,
podczas kiedy jej pokojówka upina swoje wspaniałe
rude włosy, by doprowadzić młodego kozaka do szaleństwa.
Oczekiwana wiadomość od Spearsa nadeszła dopiero
następnego wieczoru.
- Jego lordowska wysokość - powiedział Spears
z podziwu godnym opanowaniem - wdał się wczoraj
w bójkę na pięści. Leży w łóżku z dwoma złamanymi
żebrami, podbitym okiem i otartymi knykciami. Dzięki
Bogu, wszystkie zęby pozostały na miejscu, białe
i równe jak zawsze. A poza tym uśmiecha się, jakby
miał coś na sumieniu.
128
- Jak mógł się bić, skoro ramię nadal go boli?
Badger roześmiał się. - Panie Spears, czy lord powiedział
panu, w jakim stanie jest jego przeciwnik?
- Tak. Poszło o to, że pewien angielski oficer nazwał
go wywłaszczonym lordem i jego lordowska wysokość
stłukł go... .no cóż, odpłacił mu z nawiązką.
A oberwał wyłącznie dlatego, że ten oficer był z przyjaciółmi.
To nie była równa walka. Jego ramię nie
ucierpiało, Duchesso. Szkoda, że lord Chilton był zajęty
gdzie indziej, gdyż pewnie żebra również by ocalały.
- Rozumiem - powiedziała Duchessa słabym głosem.
- Lecz w jaki sposób ktokolwiek mógł dowiedzieć
się o warunkach testamentu ojca?
- Takie wieści zwykle się roznoszą - powiedział
Badger. - Szybko, niczym zaraza.
- Doskonałe porównanie, panie Badger. Bardzo
adekwatne. Ta... kochanka jego lordowskiej mości
jest teraz przy nim. Bardzo grzecznie poprosiła mnie,
bym zaopatrzył ją w niezbędne medykamenty. Gdy
wychodziłem, właśnie przecierała delikatnie czoło jego
lordowskiej mości szmatką zwilżoną wodą różaną,
nucąc mu jedną z tych nowych angielskich przyśpiewek.
- Jego kochanka jest przy nim? - spytała głosem
nienaturalnie wysokim i piskliwym. - Ociera mu rozgorączkowane
czoło?
- Nie sądzę, żeby jego lordowska mość miał gorączkę.
Pomimo obrażeń spoglądał na nią z wyraźnym
upodobaniem. Najwidoczniej już czuje się lepiej. Jednakże,
nie zważając na życzenia jego lordowskiej mości,
postaram się odesłać ją dzisiaj wieczorem do domu.
- Delikatnie strzepnął niewidoczny pyłek
z rękawa ciemnoniebieskiego żakietu. - Z pewnością
odetchnie pani z ulgą, gdy powiem, że ona nie jest
129
żadną chciwą harpią i nigdy nie domaga się kosztownych
drobiazgów czy świecidełek. Prawdę mówiąc,
uważam, iż zależy jej na jego lordowskiej mości, oczywiście,
o ile to możliwe u osoby jej pokroju.
Pokroju mojej matki, pomyślała, lecz powiedziała
głośno: - Miło mi to słyszeć. A jednak to nie ulgę teraz
odczuwam, panie Spears. Być może powinnam zaprosić
ją na herbatę i podziękować za wstrzemięźliwość.
Spears odwrócił głowę, by ukryć uśmiech, i powiedział
przez ramię: - To chyba nie jest najlepszy pomysł.
Mogłaby zemdleć z wrażenia.
- To byłby dobry początek - powiedziała Duchessa.
Jest urażona, pomyślał Spears. Urażona jak diabli.
- Nazywa się Lisette DuPlessis - powiedział.
Duchessa nie odezwała się.
- Jego lordowska wysokość lubi to imię. Uważa, że
jest słodkie.
- Nie ufam Marcusowi - powiedziała w końcu Duchessa,
spoglądając na Spearsa. - I nie chcę zostawiać
wszystkiego na ostatnią chwilę. Zgadzam się
z Badgerem. Trzeba to załatwić dziś w nocy.
- Jeżeli tylko jego lordowska mość pozwoli mi usunąć
kochankę ze swojej sypialni.
- Powiedział pan, że sobie poradzi.
- Racja - wtrącił się Badger. - Już pan Spears tego
dopilnuje, nie martw się, Duchesso. A to, że jego
lordowska wysokość nie jest w pełni sił, tylko ułatwi
sprawę. Poza tym lord Chilton przebywa teraz w Fontainebleau
i nie zdoła nam przeszkodzić.
- Jego lordowska wysokość z pewnością niczego
nam nie ułatwi - powiedziała, zwracając się do ciężkich
brokatowych zasłon, tak typowo złotych i tak typowo
francuskich w swoim przepychu. - Nie leży to
w jego naturze. A jeśli uważacie inaczej, to znaczy, że
go nie znacie.
130
R O Z D Z I A Ł
Było ciemno. Na niebie nie widać było ani księżyca,
ani gwiazd. Deszczowe chmury zawisły nad miastem,
grube i ciężkie. Kiedy rozmawiali, zaczął padać
drobny deszczyk. Ulica de Grenelle wyglądała na pustą
i wyludnioną. Tylko w niektórych rezydencjach
paliły się jeszcze świece, ale nie było ich wiele.
Salony literackie, pomyślała Duchessa.
Mężczyźni cieszący się wdziękami swoich żon i kochanek,
pomyślał Spears.
Afektowani francuscy kucharze, przygotowujący
menu, pomyślał Badger.
Duchessa zapięła płaszczyk ciaśniej pod szyją. - Nie,
nawet nie próbuj - powiedziała do Badgera. - Nie zostanę
tutaj i nie będę czekała, aż na mnie zagwiżdżesz.
Idę z tobą i koniec. Nie sprzeczaj się ze mną.
Przeszli kilka ostatnich stopni, prowadzących do
kwatery lorda.
- Śpi - powiedział Spears, wskazując na zupełnie
ciemne okno na trzecim piętrze. - Nie dałem mu zbyt
wiele laudanum, ale wystarczająco, żeby nie wiedział,
co się dzieje.
- A co będzie, jeśli on nie zdoła nic powiedzieć?
- Nie martw się, Duchesso - uspokoił ją Badger. -
Będziemy pryskać mu w twarz wodą różaną jego
przyjaciółki tak długo, aż ocknie się na tyle, żeby powiedzieć,
co trzeba.
Zerknęła na Badgera, ale nie odezwała się. Niech
diabli wezmą Marcusa! To przez jego upór te wszystkie
intrygi. Mimo to zdała sobie sprawę, że doskonale
się bawi.
9
131
- Dochodzi trzecia - powiedziała. - Sprawdziłam
wszystko dwa razy. Urzędnik, którego przekupiliście,
powinien być tu za dziesięć minut. Jak on się nazywa,
Badger?
- Monsieur Junot. Pazerny mały człowieczek z żoną
i czwórką dzieci. Wydaje się, że twoja propozycja,
Duchesso, sprawiła mu prawdziwą przyjemność. To
dziwne, lecz ufam mu, choć jest Francuzem.
- Dopilnuje, by wszystko zostało zarejestrowane
w urzędzie stanu cywilnego?
- Na pewno. Będziesz miała papiery, podpisane
i zarejestrowane zgodnie z prawem.
Skinęła głową i odsunęła się, by umożliwić Spearsowi
otwarcie drzwi, które zaskrzypiały rozpaczliwie.
Lecz Spears wydawał się tym nie przejmować.
Wszedł do ciemnego holu, zatrzymał się i przez chwilę
nasłuchiwał. A potem poszedł prosto ku schodom
po lewej stronie. Duchessa w towarzystwie Badgera
podążyła za nim. Potknęła się i uderzyła w słupek
podtrzymujący poręcz. Jeszcze jeden niepotrzeby hałas,
którym Spears również się nie przejął.
Byli już w połowie wąskich schodów, poruszając się
cicho niczym ksiądz w burdelu, gdy nagle ktoś zapalił
im świecę prosto w twarz i czyjś kpiący głos zapytał,
przeciągając słowa:
- I kogóż my tu mamy? Bandę złodziei? Nie, nie
przypuszczam, żebyś to ty, Spears, zamierzał obrabować
mnie w środku nocy.
- Proszę, niech pan odłoży pistolet, milordzie - powiedział
Spears, jak zwykle bardzo uprzejmie. - Pańskie
palce nie są w tej chwili zbyt pewne.
- Ależ są, z całą pewnością. Wy dwaj narobiliście
takiego hałasu, że moglibyście obudzić zmarłego.
A ja i tak nie spałem. Czy to ty, Badger? Dlaczego,
u licha — nie, jest was tam trzech... Wielki Boże!
132
Zdumienie odebrało Marcusowi mowę. - Ty! - powiedział
w końcu. - Czy mogę zapytać, czemu zawdzięczam
twoją wizytę, i to o trzeciej nad ranem?
- Tak - odparła.
- Więc czemu, u licha?
- Możesz zapytać, jeśli chcesz.
- Ty, Badger i Spears. Czyżby jakiś spisek? Z pewnością
nie. Co za spisek mógłby połączyć waszą trójkę?
A ty Spears, czyżbyś obawiał się, że nie zdołam
zapłacić ci pensji? Przecież widziałeś weksel od pana
Wicksa.
- Nie, milordzie. Nie obawiałem się tego, a nasza
obecność tutaj nie ma na celu obrabowania pana.
A teraz, czy mogę zasugerować, by udał się pan z powrotem
do łóżka? Z pewnością dokuczają panu żebra.
I czy otarte knykcie nie przeszkadzają w trzymaniu
pistoletu?
- Chcę się dowiedzieć, co się tu dzieje - powiedział
Marcus powoli, akcentując każde słowo. -
I chcę to wiedzieć zaraz. Nie za chwilę, ale natychmiast.
Choć nie, sam wybiorę odpowiedni moment.
A teraz przejdźmy do salonu na parterze. Spears, idź
przodem i zapal kilka świec. Duchesso, ledwie
otwarłaś usta, co zresztą było do przewidzenia. Jak
to masz w zwyczaju, zaszczyciłaś mnie zaledwie paroma
słowami. Badger, weź ją pod rękę. Nie chcę, by
spadła i skręciła sobie kark. Jeżeli trzeba będzie
skręcić komuś kark, zrobię to osobiście. A teraz na
dół, wszyscy.
Poczuła, jak Badger ujmuje jej dłoń i delikatnie
ściska.
Serce tłukło jej się w piersi jak szalone. Usłyszał
ich, ponieważ wpadła na poręcz. To była jej wina, niczyja
inna. Z Marcusem nic nie szło łatwo. Nic. Dlaczego
nie spał? Widocznie dostał za mało laudanum.
133
Szedł za nimi, ubrany tylko w szlafrok, z gołymi
stopami i potarganymi ciemnymi włosami. Jak, u licha,
zdołała to zauważyć, zastanawiała się.
Spears zapalił świece. Podniósł świecznik wysoko
i odsunął się, aby przepuścić Badgera i Duchessę.
Weszli do małego salonu. Gdy znalazł się tam również
Marcus, Spears powoli postawił świecznik na
stole.
Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz i spostrzegła,
że nadal mierzy do nich z pistoletu. Trzymał
w ręku to paskudztwo z długą lufą i obsceniczną
dziurą na końcu.
- Siadajcie - powiedział, wskazując pistoletem
sofę.
Duchessa usiadła, mając po obu stronach mężczyzn.
Gdy do nich podchodził, zorientowała się, że stoi
zgięty z bólu. To przez te żebra, pomyślała. A głośno
powiedziała: - Powinieneś być w łóżku, Marcusie. Te
nocne wyprawy z pewnością nie przysłużą się twoim
żebrom.
Roześmiał się, lecz zaraz umilkł i wciągnął gwałtownie
powietrze. Znów chwycił go spazm bólu.
- Czyżbyś była moją matką, Duchesso? - zapytał. -
To dlatego się tu znalazłaś? By opatrywać moje rany?
Użalać się nade mną?
Spojrzała na niego zuchwale. - Jak Lisette?
Uśmiechnął się. - Więc Spears powiedział ci o moim
aniele stróżu? Ach, ona dopiero co stąd wyszła,
Spears.
-Lecz ja...
- Wiem. Bez wątpienia dosypałeś mi czegoś do
herbaty. Lecz widzisz, nie chciało mi się pić. Znowu
pragnąłem Lisette.
- Proszę, milordzie.
134
Marcus machnął pistoletem, każąc Spearsowi zamilknąć.
- Nie mogę sobie wyobrazić ciebie, użalającej
się nad kimkolwiek, nawet nad twymi różami.
Czyżbyś uznała za swój obowiązek odwiedzić mnie
w środku nocy i zająć się mną? Obawiałaś się, że nie
będę zadowolony z twojego widoku, gdybyś przyszła
w dzień? I dlatego zdecydowałaś się na odwiedziny,
kiedy przypuszczałaś, że będę leżał uśpiony przez
mego nadzwyczaj lojalnego lokaja?
- Przyszłam z innego powodu. I powiem ci z jakiego,
jeśli tylko zdołasz usiąść, zanim się przewrócisz.
Proszę, Marcusie.
- Nie chcę siedzieć.
Wstała i podeszła do niego, nie odrywając wzroku
od jego twarzy, ledwie widocznej w słabym świetle
świec. Spostrzegła ściągnięte rysy, podbite oko i spuchniętą
szczękę. - Nie jest z tobą najlepiej, Marcusie.
Stał spokojnie, czekając, aż się do niego zbliży. -
Nie podchodź bliżej, Duchesso. - Wyciągnął rękę
i delikatnie zacisnął palce na jej szyi. - Powiedz mi,
czy odziedziczyłbym twoje pięćdziesiąt tysięcy, gdybyś
została uduszona?
- Chyba tak, choć nie sądzę, aby mój ojciec brał to
pod uwagę. Być może pieniądze dostałyby się Amerykanom.
Nie wiem. Mogę napisać do pana Wicksa
i zapytać go.
- Chyba zaryzykuję i jednak cię uduszę.
- Nie sądzę, by Badger i pan Spears pozwolili na
to, Marcusie.
- Nie znają cię tak dobrze jak ja. Gdyby cię znali,
jeszcze by mi pomogli.
- Prawdę mówiąc, ty też ani trochę mnie nie znasz.
Wzruszył ramionami i skrzywił się. Każdy ruch wywoływał
ostry ból żeber. - Prawdę mówiąc, nie dbam
o to. A teraz, może powiecie mi, dlaczego wkradliście
135
się do mojego domu? Nadeszła chwila na wyjaśnienia.
Jestem już wami zmęczony. Słucham więc.
I właśnie wówczas rozległo się ciche pukanie do
drzwi wejściowych. Pukanie nieśmiałe i ukradkowe.
Marcus, zaskoczony, odwrócił się w stronę źródła
dźwięku. Badger i Spears natychmiast rzucili się na niego.
Walczył, lecz był zbyt słaby, by przeciwstawić się
dwóm zdrowym, silnym mężczyznom, którzy szybko dali
sobie z nim radę. Po chwili leżał już na dywanie, klnąc
bezsilnie. Spears delikatnie wyjął mu broń z dłoni.
- Milordzie - powiedział uprzejmie - chyba napije
się pan teraz herbaty, prawda?
- Jesteś zwolniony, Spears.
- To monsieur Junot, Duchesso. Wpuść go - powiedział
Badger spokojnie.
Następne dziesięć minut wypełnione było ciszą tak
gęstą, iż można się było nią nieomal udławić. Spears
i Badger otworzyli siłą usta Marcusa. Walczył zawzięcie,
chociaż widziała, że robi sobie w ten sposób
krzywdę. W końcu obu mężczyznom udało się wlać
mu do gardła sporą porcję herbaty, obficie zaprawionej
laudanum. Monsieur Junot stał nad nimi, trzymając
świecę. Jak dotąd, nie odezwał się ani słowem.
Wyglądało na to, że dobrze się bawi.
Marcus opadł na plecy. Widziała, jak stara się
przemóc działanie narkotyku, lecz bezskutecznie.
Nie podobało jej się to, co robili, ale zdawała sobie
sprawę, że nie pora teraz na skrupuły. Nic się nie
zmieniło. Marcus tylko skomplikował wszystko, zdenerwował
ich i sprawił, że czuli się bardziej winni.
Nie było jednak innej drogi, by uratować tego upartego
głupca.
Dotknęła delikatnie czubkiem palca jego spuchniętej
szczęki. - Wszystko będzie dobrze, Marcusie,
obiecuję ci. Nie martw się, po prostu leż spokojnie.
136
- Zabiję cię, Duchesso - powiedział bełkotliwie.
- Na pewno będziesz chciał, ale nie zrobisz tego.
- Nie wiem, co tu się dzieje, ale i tak cię zabiję.
Monsieur Junot podszedł bliżej. - Czy jest gotowy
do ceremonii?
Spears spojrzał w zamglone oczy lorda i spostrzegłszy,
że są bardziej nieprzytomne niż przed chwilą,
powiedział: - Za dwie minuty.
A po czterech minutach monsieur Junot oznajmił
jowialnie: - Załatwione, milady. Jest pani teraz hrabiną
Chase. To zadziwiające, jak potulnie powiedział
„tak", kiedy pan Spears lekko trącił go łokciem. A teraz
będzie musiał podpisać się na akcie ślubu.
Spears poprowadził rękę Marcusa, ale to on sam
podpisał dokument, pewnie i wyraźnie. Duchessa
złożyła swój podpis obok. A potem wstała i otrzepała
płaszcz. Wyjęła z kieszeni wąską złotą obrączkę
i wsunęła ją sobie na palec. - Doskonale - powiedziała,
uśmiechając się do wszystkich po kolei. - Załatwione.
- Tak - powiedział Badger, zacierając dłonie. - Nie
ma już wywłaszczonego lorda.
- Zastanawiam się - powiedział Spears - czy kiedy
jego lordowska mość się obudzi, będzie pamiętał, że
mnie wyrzucił?
Monsieur Junot roześmiał się. - To najciekawsza
noc, jaką spędziłem od czasu, gdy dwa miesiące temu
rosyjskie działo omal nie trafiło w mój dom.
Marcus otworzył jedno oko. Zobaczył nad sobą
biały baldachim. Coś tu się nie zgadza, pomyślał. Nawet,
jeżeli był u Lisette, nad jej łóżkiem nie wisiał żaden
baldachim. Tam wisiało wielkie lustro.
137
Powoli otworzył drugie oko. Przez szeroko otwarte
okno do pokoju wpadały potoki słonecznego światła.
Było to światło poranka. Późnego poranka, o ile
się nie mylił. Miał na sobie szlafrok, co także było
dziwne, ponieważ zazwyczaj spał nago.
Usiadł i potrząsnął głową, próbując pozbyć się
mgły, zaciemniającej mu umysł. Znajdował się
w damskiej sypialni. Delikatne, bladozielone, pozłacane
mebelki były zbyt kruche, by mogły służyć mężczyźnie.
Z pewnością nie był to męski pokój. Zamarł,
słysząc zbliżające się kroki i wlepił wzrok w drzwi.
Obserwował, jak powoli się otwierają.
Duchessa weszła do pokoju, trzymając w dłoniach
tacę. Odwróciła się i ostrożnie zamknęła stopą drzwi.
- Ty! - powiedział. - A zatem to nie był sen. Przyszłaś
do mojego domu wczoraj w nocy w niecnych zamiarach.
O co w tym wszystkim chodziło?
- Dzień dobry, Marcusie. Przyniosłam ci śniadanie.
- Spears i Badger też byli z tobą. Pamiętam, ktoś
zapukał do drzwi, a ci dwaj dranie powalili mnie
i odebrali mi broń. Potem... - Przerwał i zmarszczył
brwi, usiłując sobie przypomnieć, - Uśpiliście mnie.
- Tak, to było konieczne. Jesteś strasznie uparty,
Marcusie.
Poruszył się niespokojnie, a ona powiedziała
uprzejmie, tonem, jakim przemawia niania do swego
dwuletniego podopiecznego: - Czy mogę ci pomóc?
- Jeżeli natychmiast nie wyjdziesz, ulżę sobie
w twojej obecności. Mężczyźni nie są szczególnie
wrażliwi. Ani skromni.
Nie poruszyła się, patrzyła tylko na niego w milczeniu,
więc odrzucił przykrycie i spuścił nogi z łóżka.
Bez słowa odwróciła się i wyszła z pokoju.
Kiedy wróciła, siedział już przy stoliku i jadł śniadanie.
Bułeczki smakowały wspaniale, a kawa była
138
mocna i gorąca. Zauważyła, że szlafrok miał starannie
zawiązany wokół talii.
- Jak tam twoje żebra?
Burknął coś i wypił jeszcze trochę kawy.
Podbite oko, mocny zarost, zmierzwione włosy
i posiniaczona szczęka sprawiały, że wyglądał niczym
bandyta.
Jadł i pił, nie zwracając na nią uwagi.
Usiadła obok niego i nalała sobie filiżankę kawy ze
ślicznego dzbanka z miśnieńskiej porcelany.
- Zabiję cię, Duchesso. Po śniadaniu - powiedział
głosem, w którym rozpoznała nadciągającą burzę.
- Nie wiesz jeszcze dlaczego i czy w ogóle będziesz
chciał mnie zabić.
- Będę chciał, nieważne dlaczego.
- Jestem twoją żoną.
Przyglądała się, jak ręka, w której trzymał nóż do
smarowania masła, zatrzymuje się w pól ruchu. Potrząsnął
głową i skrzywił się, gdy obolałe żebra przypomniały
mu o sobie. Spojrzał na nią, a potem potrząsnął
głową jeszcze raz.
- Przepraszam bardzo? - zapytał nader uprzejmie.
- Jestem twoją żoną. Pobraliśmy się.
Nadal nie docierało to do niego, słowa zdawały się
nie mieć sensu. Wyciągnęła przed siebie dłoń. Zobaczył
na jej placu obrączkę.
- Powiedziałaś, że jesteś moją żoną? - zapytał, dalej
wpatrując się w obrączkę.
- Tak, Marcusie. Wyjaśnię ci wszystko, jeśli mi pozwolisz.
- O tak, pozwolę ci. A potem cię zabiję.
- Podaliśmy ci narkotyk. Nalegałam na to, ponieważ
wiedziałam, że nigdy byś się nie zgodził. Jesteś
o wiele za dumny, zbyt uparty. Nigdy nie posłuchałbyś
głosu rozsądku.
139
- Spears ci pomagał.
- Tak, i Badger także. Mam nadzieję, że nie będziesz
winił żadnego z nich. Wierzyli głęboko, że postępują
słusznie. Nie chcieli patrzeć bezczynnie, jak
tracisz swoje dziedzictwo, ponieważ...
- Tak, Duchesso? Ponieważ?
- Ponieważ jesteś takim upartym głupcem, Marcusie.
A także dlatego, że wyobraziłeś sobie, iż ukarzesz
w ten sposób mojego ojca, który nie żyje i jest mu
wszystko jedno. A także dlatego, że tak bardzo mnie
nie lubisz.
- Rozumiem. Najpierw Spears usiłował mnie
uśpić, ale nie wiedział, że przedłożę kochanie się
z Lisette nad jego letnią herbatkę i nie wypiję jej. To
dlatego usłyszałem intruzów, wdzierających się do
mojej kwatery. Powinienem był was powystrzelać.
- Termin upływa szesnastego, Marcusie. A potem
amerykańscy Wyndhamowie odziedziczyliby wszystko.
Nie mogłam do tego dopuścić. Na pewno to rozumiesz.
- Czy mogę zapytać, od jak dawna to planowaliście?
- Od kiedy uciekłeś z Chase Park.
- Nie uciekłem. Wyjechałem, ponieważ sytuacja
stała się nie do zniesienia. - Przerwał i oparł się wygodnie.
Spojrzał na swoje palce, uderzające rytmicznie
o blat stołu. - Nie chcę już nigdy widzieć Chase
Park, wiesz o tym.
- Nie musisz. Wystarczy, że będziesz jego właścicielem.
Twoje kłopoty skończone. Nie będziesz już
musiał prosić o nic pana Wicksa. Teraz to ty zarządzasz
wszystkim, Marcusie. Wszystkim.
- A ceną tego jest posiadanie ciebie za żonę.
Powiedział to spokojnie, nawet łagodnie, lecz ona
i tak czuła, że wszystko w niej zamiera. Na tym z pew-
140
nością się nie skończy. Niemal czuła, jak słowa formują
się na jego języku. Nie musiała czekać zbyt długo
po tym, jak powiedziała: - Mam nadzieję, że nie
jest to aż tak okropna perspektywa.
Zupełnie jakby celowo prosiła się, by ją obrażono,
pomyślała, zastanawiając się, co powie.
- To perspektywa, której nadal nie potrafię stawić
czoła - powiedział. - Wczoraj byłem samotnym mężczyzną
z czarującą kochanką, zadowolonym ze swojej
kwartalnej pensji. Dziś rano obudziłem się i zobaczyłem,
że znowu ubrano mnie w buty lorda. Odrzuciłem
te buty, Duchesso, i nie chcę ich z powrotem.
- To dlaczego walczyłeś z mężczyzną, który nazwał
cię wywłaszczonym lordem?
Zerwał się na równe nogi, omal nie przewracając
przy tym stołu. Jedna filiżanka przewróciła się na
bok. Duchessa przyglądała się, jak cienka strużka kawy
toruje sobie drogę przez stół i ścieka na podłogę.
- A skąd, do diabła, ty o tym wiesz? Ach, znowu
ten przeklęty Spears! Zabiję go, gdy tylko rozprawię
się z tobą. Dobry Boże, czy wy to wszystko zaplanowaliście?
Jego twarz pobladła straszliwie, a dłonie same zacisnęły
się w pięści. Nawet jeśli bolały go połamane
żebra, wątpiła, by to odczuwał. Był nieskończenie
wściekły. Doprowadzony do ostateczności.
Wstała powoli, by stawić mu czoło. Rozpostarła dło¬
nie na stole. - Marcusie, nie musisz Prawdę mówiąc, miałam zamiar wrócić do Londynu
w końcu tygodnia, aby oszczędzić ci mojego widoku.
To, czego pragnęłam, już się stało. Wszystko jest tak,
jak powinno. Na pewno potrafisz mi wybaczyć, a przynajmniej
nie wspominać mnie ze zbytnim gniewem.
- Ty przeklęty damski koźle ofiarny! To ci się nie
uda, Duchesso. Oszukałaś mnie, wciągnęłaś w to mo-
141
jego lokaja, oszołomiłaś mnie narkotykiem, a wszystko
po to, by zwrócić mi coś, czego wcale nie pragną-.
łem z powrotem. Pamiętasz, co powiedziałem panu
Wicksowi? Nie chcę tego, ani trochę. Ten przeklęty
pederasta, Trevor, zostanie następnym lordem. -
Przerwał i przesunął dłonią po szczęce. - No cóż, to
nadal może się zdarzyć, prawda? Nie myślę dzisiaj
zbyt jasno, bez wątpienia z powodu tej dawki laudanum,
którą wlaliście mi przemocą do gardła, lecz jednak
myślę. Tak, Trevor może zostać następnym lordem.
W końcu musiałbym się przemóc, by pójść
z tobą do łóżka, i to prawdopodobnie wiele razy, zanim
poczęłabyś dziecko. A gdyby urodziła się dziewczynka?
Znowu musiałbym się zmuszać. - Przerwał,
ponieważ zobaczył, jak strasznie zbladła. Lecz to nie
miało znaczenia. Nie dbał o to. - Nie sądzę, bym zdołał
zmusić się do odwiedzania twego łoża, Duchesso.
To, co powiedziałem panu Wicksowi, to była prawda.
Szeptanie miłosnych zaklęć obojętnej, leżącej bezwładnie
kobiecie z pewnością uczyniłoby mnie niezdolnym
do miłości. Czy twoje ciało jest równie zimne
jak ty, Duchesso? I czy łkałabyś cichutko, gdybym
robił z tobą te obrzydliwe rzeczy? Nie odpowiadasz.
Niczego innego nie oczekiwałem. Ciekawe, jak zmusiłaś
się, aby wypowiedzieć słowa przysięgi podczas
tej niezapomnianej ceremonii małżeńskiej? Spójrz
tylko na siebie, jaka jesteś sztywna, spięta i zimna.
Musiałbym położyć obok ciebie Lisette, kiedy będę
cię brał, i słuchać jak śmieje się, jęczy i krzyczy z rozkoszy,
żeby w ogóle móc cię dotknąć.
Znowu to robię, pomyślał niejasno, znowu obrzucam
ją obelgami, obelgami, które ranią do żywego.
Ale tym razem to ona posunęła się za daleko - napoiła
go narkotykiem, na miłość boską! Nie miał
ochoty poddać się ani przepraszać. Zresztą niewy-
142
kluczone, że wszystko, co mówi, okazałoby się szczerą
prawdą.
Zdawała sobie sprawę, iż to ból dyktuje mu te słowa,
dlatego nie czuła gniewu. Powiedziała więc tylko:
- Nie wiesz tego, Marcusie.
- Czego nie wiem, do licha?
- Czy będziesz potrzebował kochanki, by się podniecić.
Potrząsnął głową, gładząc lekko prawą ręką obolały
bok. Lecz ból połamanych żeber zmalał niemal do
zera, gdy tylko spojrzał znów na jej zdradziecką
twarz. - Nie wierzę w to, ani trochę. Mam cały dzień,
żeby się zastanowić, czy chcę cię udusić. A teraz przyślij
mi Spearsa. Mam spotkanie z Wellingtonem i nie
chcę się spóźnić.
R O Z D Z I A Ł
Hotel Beavau, ulica Royal
Badger przyglądał się jej uważnie, czekając, aż
przemówi, co oczywiście nie nastąpiło. Była najbardziej
opanowaną istotą, jaką spotkał w życiu. Zawsze
uważał ją za osobę, której nie sposób zranić - podobnie
uważała jej matka - lecz teraz nie był już tego pewien.
Głęboko go martwiła myśl o niej i o Marcusie
Wyndhamie jako jej mężu, o tym mężczyźnie, mówiącym
skandaliczne rzeczy, nie licujące z jego pozycją,
który dawał ujście gniewowi i wściekłości z szybkością
i precyzją wojskowego chirurga. No cóż, teraz
młody lord najgorsze ma już za sobą; słowa, które
wypowiedział, i obelgi, którymi obrzucił Duchessę,
z pewnością stanowiły ujście dla jego gniewu i nie
10
143
w pełni był świadomy ich znaczenia. Po dobrej chwili
Badger potrząsnął głową i powiedział: - Słyszałem,
jak krzyczał.
- O tak, te jego krzyki. Jest w tym dobry, a jednak
na ogół zachowywał się spokojnie. Zobaczył się jeszcze
ze mną przed wyjściem. - Wciągnęła głęboko powietrze.
Początkowo, po porannym spotkaniu, miała
zamiar trzymać się od niego z daleka, ale martwiła
się o jego rany i dlatego wróciła do sypialni. Już
chciała zapukać do drzwi, kiedy te otworzyły się i stanął
w nich Marcus. Z podbitym okiem i spuchniętą
szczęką wygląda jak powalony demon, pomyślała.
- Spóźniłaś się nieco, Duchesso - powiedział tym
drwiącym tonem, który sprawiał, że zaczynała się zastanawiać,
kim jest ten mężczyzna, gdyż Marcus, którego
znała, z pewnością tak by się nie zachowywał. -
Nie jestem już nagi. Prawdę mówiąc, opuszczam ten
dom. Jak się domyślam, jest twój?
- Tak, wynajęłam go zanim tu przyjechałam. Możesz
w nim zostać, jeśli chcesz, Marcusie.
- Po co? Zdążyłaś już powiedzieć mojemu gospodarzowi,
że postrzelono mnie i wyjechałem z Paryża?
I czy ten drań Spears przeniósł tu moje rzeczy?
- Nie wiem.
- Nie wiem - powtórzył głosem wręcz ociekającym
sarkazmem. - Czyżbyś nie zaplanowała i tego? Co to
znaczy „nie wiem"?
- Jeżeli Spears rzeczywiście przeniósł tu wszystkie
twoje rzeczy, to może jednak byś został? Nie zechciałbyś
zjeść ze mną kolacji?
Spojrzał na nią z wyżyn swego wzrostu. Był teraz
o wiele wyższy niż pięć lat temu. Z pewnym zdumieniem
uświadomiła sobie, że sięga mu zaledwie do
brody. - Zjeść kolację z własną żoną? Cóż za nowatorski
pomysł! Żona to artykuł, którego nabycia ni-
144
gdy nawet nie brałem pod uwagę. No, może przez
kilka sekund, kiedy drogi pan Wicks postawił mi swoje
ultimatum. Odrzuciłem wówczas jego ofertę i dalej
na samą myśl o tym chce mi się rzygać. Nie, chyba
spędzę ten wieczór z kochanką.
- Wolałabym, żebyś tego nie robił. Proszę cię, wróć
na kolację. Musimy porozmawiać o przyszłości.
- O przyszłości? Myślisz, że udało ci się wszystko
zmienić, Duchesso? Uważasz się za świętą, bo zwróciłaś
biednemu kretynowi to, co mu się należało. No
cóż, nie wiem jeszcze, co zrobię, ale cokolwiek to będzie,
nie dotyczy ciebie. Życzę miłego dnia, moja pani.
Wypadł na korytarz, zatrzymał się, odwrócił na
pięcie i krzyknął: - Nie czekaj na mnie! Bóg mi
świadkiem, Lisette bywa nienasycona i właśnie w jej
łóżku zamierzam zapomnieć o tobie i o tym, co mi
zrobiłaś.
Bolesne słowa, pomyślała. Marcus nigdy nie nauczył
się panować nad językiem.
- Rzeczywiście, nie oszczędzał płuc - powiedziała
teraz do Badgera. - A kiedy już krzyczy, to tak, by
wszyscy wokół mogli w pełni cieszyć się przedstawieniem.
- Usiadła na ławce pod oknem z rękami założonymi
spokojnie na kolanach. - Pewnie wszyscy
w domu słyszeli, jak zatrzasnął za sobą frontowe
drzwi?
- Owszem. Czy zgodził się na... hmm, na cokolwiek?
Uśmiechnęła się do niego leciutko. - Nie sądzisz
chyba, że jest zadowolony, iż ma mnie za żonę?
- Ja nie posunąłbym się tak daleko w opinii na temat
kogoś takiego jak on.
- Nie, ty byś tego nie zrobił. Poinformował mnie,
że spędzi wieczór i noc ze swoją kochanką. Wiesz,
145
z tą, która ma takie ładne imię i, jak twierdzi Spears,
nie jest harpią.
- Nie zrobi tego! To po prostu... to...
- Jest na mnie wściekły. A co ciebie i Spearsa, to
sądzę, że wszystko rozejdzie się po kościach. Zaczynam
sobie uświadamiać, że jego lordowska mość jest
niczym tajfun - szybki w radości i w gniewie.
Badger nie był tego pewny, lecz tylko wzruszył ramionami.
- Jak sądzisz, wróci tu na noc? - zapytał.
- Wątpię. Powiedziałam mu, że w piątek wracamy
do Londynu.
- Ma zamiar przyjąć twój dar?
Nie odezwała się, uniosła tylko ciężką brokatową
zasłonę i wyjrzała na ulicę. - Nie ma wyjścia. Przynajmniej
tyle dla niego zrobiłam. Ale on chyba nie widzi
tego w ten sposób. Przez cały czas powtarza, że nie
chce tego przeklętego tytułu.
- To może spowodować nowy kłopot.
- Jak to, o czym ty mówisz?
- O unieważnieniu.
Przez chwilę wyglądała na zakłopotaną, a potem
jej twarz rozjaśniła się. - Rozumiem, przepraszam, że
nie pojęłam od razu. Czytałam o tym w „London Gazette".
Jakiś lord Havering unieważnił małżeństwo
swojej córki z majorem Bradleyem.
- Wiesz, co to oznacza, Duchesso?
- Oznacza, że Marcus może unieważnić nasze małżeństwo?
Tak jakby w ogóle nie zostało zawarte?
- Tak, ale nie będzie mógł tego zrobić, jeśli wasz
związek zostanie... hmm, skonsumowany.
Zdradziecki róż nie wystąpi! na jej policzki. Nadal
była opanowana. - No cóż, to może przedstawiać pewien
problem, nie sądzisz? - zauważyła tylko.
- Owszem. A jeśli jego lordowska mość o tym pomyśli,
może przystąpić do działania, zanim w ogóle
146
zda sobie sprawę, co robi. Mężczyźni, którzy czują się
zdradzeni, często popełniają głupstwa. A co do jego
lordowskiej mości, to sądzę, że jego wysokość nie potrafi
znieść sytuacji, w której nie on sprawuje nad
wszystkim kontrolę. Dla takiego człowieka to, co zrobiliśmy,
to coś gorszego od zdrady.
- O Boże! - westchnęła. - Z pewnością masz rację,
Badger. O Boże! - Wstała i wygładziła spódnicę z ja¬
snożółtego muślinu. - Więc trzeba wymyślić jeszcze
jeden plan. Lecz wszystko w swoim czasie. Czy wiesz,
gdzie mieszka Lisette?
- Tak - powiedział Badger, przyglądając się jej
bacznie. - Jej pełne nazwisko brzmi Lisette DuPlesis.
- Dobrze - powiedziała Duchessa i wyszła z salonu.'
*
Ten wąski budynek, położony wśród rezydencji
przy Rue Varenne, wygląda nader zachęcająco, pomyślała
Duchessa. A przynajmniej taki musiał wydawać
się Marcusowi, a także Lisette, jeśli zgodziła się,
by Marcus tu właśnie ją umieścił.
Ponieważ był dopiero początek lata, bujne liście
gęsto rosnących drzew ocieniały ulicę. Skinęła głową
Badgerowi i widząc, że ma zamiar znowu się z nią
sprzeczać, powiedziała czym prędzej: - Nie, ty zostaniesz
tutaj. Stań pod tym dębem i spróbuj wyglądać
na Francuza.
Zamrugał, dostrzegł na jej twarzy ten dobrze mu
znany nieuchwytny uśmieszek i cofnął się.
Na jej pukanie odpowiedziała bardzo swojsko wyglądająca
pokojówka. Chyba spodziewała się raczej
mężczyzny, pewnie Marcusa, pomyślała Duchessa,
wręczając dziewczynie swój bilecik wizytowy.
147
- Chciałabym zobaczyć się z twoją panią - powiedziała.
Młoda kobieta zmarszczyła mocno brwi, przyjrzała
się Duchessie dokładnie, a potem uniosła wysoko głowę,
przyozdobioną wspaniałymi jasnymi włosami i wycofała
się w głąb domu. Duchessa została na progu.
Weszła do małego holu i zamknęła za sobą drzwi.
Pokojówka nie obejrzała się. Z holu wąskie schody
prowadziły na pierwsze piętro, a może i na drugie.
Usłyszała kobiece głosy, rozmawiające szybko po
francusku. Usiadła na jedynym znajdującym się
w holu krześle, ułożyła dłonie na kolanach i przygotowała
się na czekanie - coś, w czym była naprawdę
dobra.
Minęło pięć minut. Znów usłyszała rozmowę, tym
razem chodziło chyba o zmianę sukni. Ciekawe, czy
Lisette ma teraz na sobie jakieś kuszące łaszki, pomyślała.
Miała nadzieję, że Marcus nie pojawi się na
progu, gdy ona tu będzie.
Lisette wyglądała mniej więcej tak, jak tego oczekiwała.
Była młoda, ładnie zbudowana, o talii, którą
mężczyzna mógł objąć dłońmi, i niezbyt wysoka.
Sprawiała wrażenie zarazem niewinnej i doświadczonej
- kombinacja nie do odparcia. Jej ciemne oczy
pozostawały czujne.
- Qui? - zapytała, schodząc powoli ze schodów.
Suknia z ciemnoniebieskiego muślinu, przewiązana
pod biustem jasnoniebieską wstążką, nie zdradzała
jej profesji, przynajmniej w oczach Duchessy.
Duchessa wstała, uśmiechnęła się i powiedziała
dość płynną francuszczyzną: - Jestem Josephina Wyndham,
lady Chase. Czy mogę z panią przez chwilę porozmawiać?
Lisette zaczęła coś mówić, a potem potrząsnęła
głową. - Przejdźmy do salonu - zaproponowała.
148
Duchessa nie wahała się ani chwili. Tylko prawda
może załatwić sprawę, zaczęła więc mówić tak szybko,
jak pozwalała jej na to znajomość języka. - Rozumie
więc pani - zakończyła wreszcie - że muszę skonsumować
małżeństwo z lordem, żeby nie mógł go unieważnić,
bo wtedy wszystko byłoby stracone, przynajmniej
dla niego. Powiedziano mi, że jest pani uczciwą kobietą,
mademoiselle DuPlessis, że nie jest pani z nim tylko
dla pieniędzy. Pomoże mi pani go uratować?
Lisette mogła tylko wpatrywać się w tę piękną młodą
kobietę, siedzącą tak spokojnie naprzeciw niej. -
Naprawdę jest pani jego żoną? I uśpiła go pani? To
wszystko prawda?
Duchessa skinęła głową. - Tak, to wszystko prawda.
- Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Marcus potrafił
się z tym pogodzić. Mon Dieu! Żeby kobieta okazała
się sprytniejsza od niego. Co za nieprzyjemna myśl.
Na pewno zraniła pani jego męską dumę na wieki.
A to dobre! Zachowała się pani wspaniale. -
Uśmiechnęła się figlarnie i opuściła oczy. - Ależ musiał
być wściekły, ten mój Marcus. Na pewno wyszedł
z siebie. Żeby go dziewczyna przechytrzyła, coś takiego.
To człowiek, który musi wszystkim rządzić. Czy
teraz rozrywa Paryż na strzępy gołymi dłońmi?
Duchessa uśmiechnęła się, nie mogła się powstrzymać.
- Niestety, zbyt dokuczają mu żebra. Być
może to zrobi, gdy wydobrzeje. Tak czy inaczej, mam
nadzieję, że do przyszłego tygodnia zmądrzeje,
uświadomi sobie, co ma i nie będzie chciał z tego
zrezygnować.
- Czego pani ode mnie oczekuje?
- Dam pani dziesięć tysięcy franków, jeżeli przeprowadzi
się pani i nigdy więcej nie zobaczy z Marcusem.
Nie chciałabym, aby straciła pani finansowo,
pomagając mi, dlatego chętnie dam pani pieniądze,
149
by mogła pani znaleźć sobie nowe mieszkanie i mężczyznę,
który się pani spodoba.
- Rozumiem - powiedziała Lisette, zastanawiając
się gorączkowo. Dziesięć tysięcy franków! To wielka
suma pieniędzy, wystarczająca, by pokryć jej wydatki
do chwili, aż znajdzie sobie nowego opiekuna, i to takiego,
który będzie jej się podobał. Ciekawe, czy trafi
się jej ktoś taki jak Marcus, doskonały kochanek, któremu
przyjemność kobiety sprawia satysfakcję i który
umie zaspokajać ją na tyle sposobów, że niektóre
z nich pozostawały do tej pory obce nawet jej, Lisette.
Spojrzała na żonę Marcusa, młodą damę, naprawdę
śliczną i miłą, która jednak wydawała się tak niewinna,
prostoduszna i szczera. Marcus pożre ją na śniadanie,
pomyślała. Napoiła go narkotykiem i poślubiła?
I wszystko po to, by go ratować? To bardzo dziwne.
W końcu wyprostowała się i pomyślała o tej zaskakującej
wizycie. I nagle zaczęła się śmiać. - Przepraszam
- powiedziała po chwili - lecz nigdy dotąd nie zdarzyło
mi się, by żona przyszła zobaczyć się z kochanką
męża. - Otarła oczy i uśmiechnęła się do Duchessy. -
I nie jest pani zazdrosna. A jeśli nawet, to doskonale
to pani ukrywa. Czy on pani w ogóle nie obchodzi?
- Owszem, obchodzi - powiedziała Duchessa -
lecz nie w tym rzecz, prawda?
- Tak, chyba rozumiem - odparła Lisette powoli
i wstała. - Jego lordowska mość będzie tu za trzy godziny.
To jego zwykła pora. Muszę się pośpieszyć, jeśli
mam zdążyć się spakować.
Duchessa także wstała. Wyjęła z torebki mały świstek
papieru. - Proszę, oto adres pewnego mieszkania
przy Faubourg Saint Honore. W pobliżu jest wiele
ambasad, w których bywają bogaci i wpływowi
dżentelmeni. Mieszkanie położone jest bardzo blisko
Pałacu Elizejskiego, siedziby władzy.
150
Lisette podeszła, by stanąć twarzą w twarz z Duchessa.
- Nigdy dotąd nie spotkałam takiej damy -
powiedziała. - Jest pani zbyt młoda, by być tak wyrozumiałą
i zaakceptować fakt, że sypiałam z mężczyzną,
którego pani poślubiła. Uwielbiam Marcusa, ale
on jest jak wulkan. Pani zaś przypomina raczej jezioro
Como, spokojne i czyste, pozbawione fal.
Duchessa uśmiechnęła się. - Być może. Najważniejsze,
by Marcus nie unieważnił naszego małżeństwa.
Dziękuję pani za pomoc, mademoiselle DuPlessis.
- Tuż obok Pałacu Elizejskiego, mówi pani? -
upewniła się Lisette. - Wspaniale, po prostu wspaniale.
- Umilkła, a potem delikatnie położyła dłoń na
rękawie Duchessy. - Marcus to dobry człowiek.
Niech pani nie pozwoli, by panią zranił.
- Ponieważ jest, jaki jest, nie da się tego uniknąć. -
Co powiedziawszy, Duchessa opuściła kochankę
swego męża. A raczej byłą kochankę.
*
Zostawiła drzwi do salonu otwarte. Słyszała, jak
zatrzaskuje za sobą frontowe drzwi i głośno woła
Spearsa, a potem Badgera. Jednak żaden z tych bystrych
dżentelmenów wolał nie pokazywać mu się na
oczy, więc w końcu wmaszerował do salonu. Wygląda
bardzo pociągająco w tym biało-szkarłatnym mundurze,
ze szpadą u pasa, stwierdziła. Mundury powinny
zostać zakazane. Sprawiają, że mężczyźni wyglądają
w nich nazbyt wspaniale. Na przykład Marcus
- wspaniały i niebezpieczny, dosyć nieprawdopodobna
kombinacja, ale tak właśnie wyglądał.
Kiedy zobaczył ją siedzącą przy kominku z książką
w ręce, zatrzymał się w progu. Nawet on musiał przyznać,
że w cieniutkiej niczym pajęczyna sukni z żółtego
151
muślinu, z pięknymi czarnymi włosami zebranymi
w luźny warkocz i przeplecionymi żółtą wstążką wygląda
doprawdy czarująco. Nie miała na sobie biżuterii.
Poza cienką złotą obrączką, przeklętą ślubną obrączką,
którą sama wsunęła sobie na palec. Bo on
z pewnością tego nie zrobił.
Uśmiechnęła się do niego. - Zjesz teraz kolację,
Marcusie? Jest bardzo późno, lecz Badger przygotował
dania, które mogą być podane nawet teraz.
A może wolałbyś najpierw przebrać się i wykąpać?
Marcus zatrzymał się. Z najwyższym trudem zmusił
się do milczenia, nie dopuszczając, by gniewne słowa
dobyły się z jego ust, przynajmniej jeszcze nie teraz.
Wszedł do pokoju. Zdjął płaszcz i rzucił go na oparcie
krzesła. Podszedł do kominka i wyciągnął ręce do
ognia. Jak na początek czerwca wieczór był bardzo
zimny. Wkrótce pewnie spadnie deszcz, powietrze było
już ciężkie od wilgoci.
- Jak tam twoje żebra?
- Jeszcze jakieś pytania, Duchesso?
Nie odezwała się więcej.
- Tak, z moimi żebrami już lepiej. Nadal trochę bolą,
lecz staram się nie zwracać na to uwagi. Jak wiesz,
zamierzałem odwiedzić dziś moją kochankę, ale zdarzyło
się coś bardzo dziwnego.
Milczała. - Nie mogłabyś choć mrugnąć okiem? -
powiedział głosem, w którym dźwięczała furia. - Lub
chociaż trochę się zaczerwienić?
Duchessa nadał milczała.
- Wygląda na to, że Lisette odeszła i nikt nie potrafił
mi powiedzieć dokąd. Wyjechała wczesnym popołudniem
bardzo eleganckim powozem, z bagażami
na dachu. Czy nie uważasz, że to dziwne?
- A czy powinnam tak uważać, Marcusie?
- Dokąd ją wysłałaś?
152
- Nigdzie jej nie wysyłałam - odparła bez wahania.
- Rozumiem - powiedział. Spojrzał na swoje dłonie.
Powoli odpiął szpadę i delikatnie zwinął skórzany
pas. Ostrożnie umieścił szpadę na krześle, a potem
wyprostował się i oparł plecami o kominek.
Skrzyżował nogi w wysokich butach, wyglansowanych
tak starannie, że nawet po całym dniu nadal mógł się
w nich przejrzeć. Spostrzegła, że marszczy brwi, gotowy
wybuchnąć. Powstrzymał się jednak i przywołując
całą siłę woli, zmusił się do przybrania obojętnego
wyrazu twarzy. - Wygląda też na to, że moje
rzeczy osobiste zostały zabrane z mojej kwatery.
Mógłbym spędzić noc u przyjaciela, ale doszedłem
do wniosku, że miałaś rację. Musimy porozmawiać
o przyszłości.
Westchnęła z ulgą i szybko wstała. - Czy moglibyśmy
zjeść najpierw kolację, Marcusie? Jestem bardzo
głodna.
- Oczywiście - powiedział uprzejmie i podał jej ramię.
Obrzuciła go czujnym spojrzeniem. To, że miała
się na baczności, sprawiło mu wielką przyjemność. Po
raz pierwszy od ponad roku, kiedy pojawił się w małym
domku w Smarden, poczuł, że to on nad wszystkim
panuje. A to dlatego, że powstrzymał się przed
ujawnieniem swego gniewu. I teraz ona nie wiedziała,
czego się po nim spodziewać. Uśmiechnął się do
niej, lecz nic nie powiedział. Niech się zastanawia.
Tym razem nie będzie na nią krzyczał.
Usłyszał, jak gwałtownie przełyka ślinę. Posadził ją
przy jednym końcu stołu, a sam zajął miejsce naprzeciw.
Jedzenie już na nich czekało, przykryte srebrnymi
nakryciami, by pozostało gorące.
- Badger przeszedł samego siebie - powiedział,
przymykając oczy i rozkoszując się aromatycznym
153
kurczęciem z pomarańczami i estragonem. - Cebula
jest słodka, ser Stilton wprost doskonały - blady na
brzegu, a jasnożółty i o kremowej konsystencji
w środku.
- Właśnie myślałam o tym samym - powiedziała,
wpatrując się w ser, którego nie tknęła. Co on zamierza?
- Gdzie Badgerowi udało się znaleźć tak wyborne
pomarańcze?
- W Halach. Każdego ranka spędza tam kilka godzin.
- Ach, tak - le ventre de Paris - brzuch Paryża
w ciągu ostatnich sześciuset lat. - Włożył do ust następny
kęs kurczaka, pomrukując z zachwytu, i znowu
się do niej uśmiechnął. - Widzę, że niezbyt smakuje
ci kolacja, Duchesso.
- Zjadłam sporo na obiad.
- Co dzisiaj porabiałaś? Byłaś na zakupach? Odwiedzałaś
przyjaciół? Czyjeś kochanki? A może poprzednie
mieszkanie swego męża, aby usunąć tam po
nim wszelki ślad?
- Nie byłam aż tak pracowita, Marcusie.
- Ach, znowu zadałem ci kilka pytań, na które nie
zdecydowałaś się odpowiedzieć. Jedz kurczaka, Duchesso.
- Czekam na słodkie bułeczki Badgera. Są znakomite.
Badger twierdzi, że to jakość tłuszczu tak wpływa
na smak i że...
- Ja będę musiał zaczekać - przerwał jej, opierając
się wygodnie i przesuwając palcami po brzuchu. -
Strasznie się najadłem.
- Byłeś ranny. Potrzebujesz jedzenia, aby odzyskać
siły.
- Chcesz, aby tłuszcz pokrył moje męskie wdzięki,
Duchesso? Nic nie mówisz, więc nie zależy ci na tym.
154
Cóż, ta jadalnia jest czarująca, podobnie jak reszta
domu. Ponieważ jesteś teraz bardzo bogatą młodą
damą, pewnie nie mrugnęłaś nawet okiem, kiedy powiedziano
ci, ile wynosi czynsz.
- Rzeczywiście, jest raczej wysoki, lecz jak ci już
powiedziałam - jeżeli uważasz, że tak będzie lepiej,
moge wyjechać do Londynu. Ty zaś możesz tu zostać,
jeśli chcesz. Stać cię na to, ponieważ ty także jesteś
teraz bardzo bogaty, Marcusie.
- Tak, jestem bogaty. Czy to nie interesujące, że
podczas tych dziesięciu miesięcy, kiedy to uważałem
się za prawdziwego lorda, nigdy nie zapomniałem
o wartości pieniądza i o tym, jak to jest, kiedy trzeba
ograniczać wydatki? Chyba już się nie zmienię. Myślałem
o tych biednych amerykańskich Wyndha¬
mach... Znowu nie mają niczego.
- Nie zasługują na cokolwiek - powiedziała. -
Wszystko należy do ciebie. Od początku tak właśnie
miało być.
- O nie! Wszystko miało dostać się Charliemu,
a jeśli nie Charliemu, to Markowi.
- Oni umarli, Marcusie. Od tamtej pory minęło
pięć lat. I to nie była niczyja wina, a już na pewno nie
twoja.
- To bardzo ciekawe. Obwiniasz swego ojca.
-Tak.
Nagle zdał sobie sprawę, że nie wytrzyma ani chwili
dłużej. Nie zniesie widoku Duchessy, spoglądającej
na niego z drugiej strony stołu, jej twarzy ukrytej
w cieniu i słodkiego głosu pogodnej Madonny. Wstał
i rzucił serwetkę na talerz. - Wychodzę - powiedział
i pomaszerował w kierunku drzwi jadalni.
- Marcusie.
Zatrzymał się, a potem powiedział przez ramię, nie
patrząc na nią: - Tak? Czyżby nie wolno mi opuścić
155
tego domu, skoro już raz się w nim znalazłem? Czy
natknę się na progu na dwóch tchórzliwych łobuzów,
którzy pojmają mnie i wciągną do środka?
- Marcusie, jeszcze nie porozmawialiśmy.
Teraz już mógł się odwrócić. Głosem, w którym nie
było ani gniewu, ani pasji, nic, po czym mogłaby poznać,
w jakim stanie ducha się znajduje, powiedział:
- Obawiam się, że nie jestem jeszcze do tego gotowy,
Duchesso. Są sprawy, które muszę przemyśleć, sprawy,
dotyczące tylko mnie i mojej przyszłości. Chyba
to rozumiesz?
Niestety, rzeczywiście rozumiała. Słowa dławiły ją
w gardle, ale nie potrafiła się zmusić, by je wypowiedzieć,
by zapytać go, czy zastanawia się nad unieważnieniem.
Milczała więc, spoglądając tylko na niego
w ciszy, dopóki nie odwrócił się znowu i nie wyma¬
szerował z pokoju, by znaleźć się jak najdalej od niej.
R O Z D Z I A Ł
Badger pociągnął się za prawe ucho. Otworzył
usta, a potem zamknął je znowu. Pociągnął płatek
ucha jeszcze raz i w końcu powiedział: - Panie Spears,
to wszystko bardzo mnie martwi. Rozmawialiśmy
już o tym i doszliśmy do porozumienia. Rozumiem,
że trzeba to zrobić, lecz ona jest taka niewinna. To
z powodu tego, kim była jej matka, gdyż będąc tym,
kim była, a w dodatku mając świadomość, że jej córka
jest bękartem, starała się ją uchronić. A według
niej oznaczało to utrzymanie dziewczyny w zupełnej
nieświadomości.
- Panie Badger, rozumiem, że nie jest to sytuacja,
której życzyłby sobie którykolwiek z nas, lecz niech
11
156
pan zostawi w spokoju to ucho, bo w końcu je pan sobie
uszkodzi. Napięcie, jakie wywołuje tych dwoje,
wystarczy, by doprowadzić normalnego człowieka do
alkoholizmu lub nerwowego szarpania się za ucho.
Może napiłby się pan koniaku? Nie? No cóż, trzeba
to zrobić, i doskonale zdaje pan sobie z tego sprawę.
Jego lordowska mość być może właśnie stara się
o unieważnienie. A jeśli mu się uda, Duchessa będzie
bardzo nieszczęśliwa. Ona chce to zrobić. I, prawdę
mówiąc, nie ma innego wyjścia. Upewnię się co do na-
, stroju lorda, nim pozwolimy jej zabrać się do rzeczy.
- A jeśli będzie wściekły?
- Wtedy, panie Badger, nie pozostanie nam nic innego,
jak zaczekać na lepszą okazję. Gdyby rzeczywiście
był wściekły, lepiej, by się do niego nie zbliżała.
- Przeklęty młody głupiec! Miałbym ochotę dopaść
go w ciemnej uliczce i wybić z niego tę zawziętość
i dumę!
- Jest młody - westchnął Spears. - Młody, silny
i dumny, ją zaś postrzega jako źródło wszystkich swoich
kłopotów.
- Przecież go uratowała!
- Tak, lecz to nie zmienia niczego. Jego zdaniem,
mężczyzna powinien sam się ratować, a jeśli nie jest
w stanie, nie powinien tego robić nikt inny, a już na
pewno nie kobieta.
- Biedactwo - powiedział Badger.
- A na dodatek miała czelność odziedziczyć te pięćdziesiąt
tysięcy funtów, podczas gdy on znalazł się
w tak poniżającej sytuacji. Pensja, panie Badger, pensja!
Dla lorda Chase! Czy może pan wyobrazić sobie
coś, co poniżyłoby go bardziej we własnych oczach?
-Ale to nie jej wina!
- Z pewnością nie. Jednak ta cała sytuacja dotyczy
także jej, nie rozumie pan tego? Z nieszkodliwego
157
bękarta stała się pełnoprawną dziedziczką, która zabrała
wszystko, co należało do niego, i to z mocy prawa.
Jednak nieważne, co on teraz myśli. Duchessa
zrobi to, co musi. Jak zawsze dotąd.
- Ona się boi, choć nie wie dokładnie czego - powiedział
Badger, podnosząc się z bardzo wygodnego
bujanego fotela, ustawionego przy kominku w pokoju
pana Spearsa. - Tak, boi się, lecz zrobi, co trzeba.
- Pozwolę sobie zauważyć, że kurczę z pomarańczami
i estragonem było znakomite.
Badger skinął głową, lecz widać było, że myśli
o czymś innym. - Ale co będzie, jeśli on ją skrzywdzi?
- Przeżyje to. I wreszcie będzie po wszystkim.
*
Duchessa zastanawiała się właśnie, czy nie postradała
zmysłów i nie znalazła się na granicy szaleństwa.
Zatrzymała się przy zamkniętych drzwiach i przez
chwilę nasłuchiwała. Nie usłyszała jednak niczego.
Czyżby już spał? Było dopiero po północy. Gdyby
to była normalna noc, ona też pewnie by spała.
Gdyby spał, sprawa by się odwlekła.
Potrząsnęła głową. Nie chciała, by spał. Pragnęła,
aby był przytomny i chętny. Nie chciała dalszej zwłoki.
Marcus był nieprzewidywalny, przebiegły, nie
miała pojęcia, co może zrobić i kiedy. Cichutko nacisnęła
klamkę. Dobrze naoliwione drzwi otworzyły się
bez zdradzieckiego skrzypnięcia. Na kominku nadal
płonął słaby ogień, pogrążając pokój w cienistym
mroku. Wsunęła się do jego sypialni i cicho zamknęła
za sobą drzwi. W pokoju było ciepło. To dobrze,
pomyślała.
Puszysty, miękki dywan uginał się pod jej stopami,
gdy szła wzdłuż linii, jaką wyznaczało jego porozrzu-
158
cane beztrosko ubranie. Zauważyła, że szpada nadal
spoczywa w pochwie, przymocowanej do skórzanego
pasa. Sam pas zaś został starannie zwinięty i ułożony
na stole. O mało się nie potknęła o jeden z jego wysokich
butów, stojący pod dziwnym kątem przy łóżku.
Płaszcz Marcusa leżał rozpostarty na podłodze,
spoglądając na świat niczym wielki czarny nietoperz
w locie.
Stanęła obok szerokiego łoża i spojrzała na niego.
Spał, leżąc na wznak, z jedną ręką ułożoną w poprzek
czoła, a drugą wyciągniętą wzdłuż boku, przykryty
tylko prześcieradłem, które i tak sięgało mu zaledwie
do pasa.
Był silnym, mocno umięśnionym mężczyzną o klatce
piersiowej pokrytej czarnymi włosami. Uświadomiła
sobie, że bez munduru wygląda równie pociągająco
jak w nim. Uśmiechnęła się, gdy zdała sobie
Sprawę, że jeszcze nawet nie zaczęła zastanawiać się
nad różnicami płci. Przyglądała się jego długiemu,
umięśnionemu ciału, wyciągniętemu pod cienkim
prześcieradłem. Rozmiary tego ciała dawały do myślenia.
Spostrzegła, iż żebra ma nadal posiniaczone. Ciekawe,
czy jeszcze go boli, pomyślała.
Nie bardzo wiedziała, co dalej robić. Pomyślała
o książce, którą Badger wręczył jej tego popołudnia,
unikając jej spojrzenia. - To może ci się przydać, Duchesso
- wymruczał tylko pod nosem. - Są tam...
eee... rysunki.
- Rysunki, Badger?
- Tak, rysunki. Czy matka nie mówiła ci o tym, co
dzieje się pomiędzy kobietą a mężczyzną?
Powoli potrząsnęła głową. - Przejrzyj tę książkę,
Duchesso. Jeżeli będziesz chciała o coś zapytać, przyślę
do ciebie pana Spearsa.
159
Prawdę mówiąc, myślała teraz, Marcus wygląda
znacznie lepiej niż którykolwiek mężczyzna na nieporadnych
rysunkach, wypełniających tę dziwną, lecz
bardzo pouczającą książkę. Przeciągnęła leciutko
dłonią po jego szczęce, nadal posiniaczonej i pokrytej
czarnym zarostem. Potem położyła dłoń na piersi
mężczyzny, czując pod palcami spokojne bicie jego
serca. Marcus poruszył się, obrócił nieco, lecz nie
obudził się.
Co powinna teraz zrobić?
Nie była przestraszona, lecz nieco zbita z tropu,
ponieważ żaden z mężczyzn w książce nie spał. Tymczasem
twarz Marcusa nie wyrażała pożądania, a ust
nie wykrzywiał obleśny uśmieszek. Z pewnością nie
był gotowy na nią wskoczyć, jak ci mężczyźni na rysunkach.
Nagle otworzył oczy i spojrzał na nią. Wzrok miał
co prawda nieco zamglony, lecz głos przytomny: -
A to ci dopiero niespodzianka. Ty, w mojej sypialni.
Czego chcesz, Duchesso?
- Ciebie - powiedziała. - Chcę ciebie, Marcusie.
Nie powiedział nic więcej, tylko uśmiechnął się do
niej i zamknął oczy. Jego oddech znów stał się równy
i głęboki. Uświadomiła sobie, iż w rzeczywistości
wcale się nie obudził, choć jego głos brzmiał tak
trzeźwo. A zatem musiała poradzić sobie sama.
Wytarła o szlafrok wilgotne dłonie. Powoli, wiedząc,
że nie ma ucieczki, rozwiązała pasek i zsunęła
szlafrok z ramion. Spadł na podłogę u jej stóp. Koszula,
pomyślała. Muszę ją zdjąć. Zrobiła to i przez
chwilę stała naga obok łóżka, czując na plecach ciepło
płynące od kominka.
Pochyliła się nad nim i przysunęła usta do jego
warg. - Marcusie - szepnęła. - Proszę, obudź się. Nie
bardzo wiem, co robić. To znaczy, wiem, co powinno
160
się wydarzyć, lecz nie wiem, jak do tego doprowadzić.
Proszę cię, obudź się.
Uśmiechnął się, słysząc to i powiedział miękko: -
Och, Lisette, nie dasz mi pospać, co? Jesteś bardziej
nienasycona niż niejeden mężczyzna. - Podniósł ręce
i objął dłońmi jej piersi. Wciągnęła gwałtownie powietrze,
lecz zmusiła się, by stać spokojnie. On zaś
ugniatał jej piersi, unosił je, masował, ciesząc się ich
dotykiem, ale nie otwierając oczu. Spostrzegła, że
kształt jego ciała pod prześcieradłem zmienił się.
Wiedziała, co to oznacza. A znaczyło to, iż pewna
część jego ciała, najważniejsza z uwagi na to, co miało
nastąpić, właśnie się budzi.
Lecz on brał ją za swoją kochankę.
Nagle jego dłonie przesunęły się z piersi na talię
Duchessy. Podniósł ją i ułożył na sobie tak, iż rękami
opierała się o jego pierś, a rozłożonymi nogami obejmowała
uda. Jej długie czarne włosy ześliznęły się
z ramion i opadły na jego szyję i twarz. Dłonie Marcusa
znowu spoczęły na jej piersiach. Usłyszała cichy jęk.
Była zbyt przerażona, by się poruszyć.
- A to co znowu? - szepnął, a potem roześmiał się.
Wsunął dłoń pod jej pośladki i odsunął prześcieradło.
Poczuła pod sobą jego twardy, gorący członek. Nigdy
nie wyobrażała sobie, że coś takiego w ogóle istnieje.
Wsłuchując się w jego przyśpieszony oddech, poczuła,
jak unosi ją, a jego członek napiera na jej ciało.
Nie wiedziała, co robić.
- A to co znowu, Lisette? Nie jesteś gotowa, a mimo
to budzisz mnie i chcesz, bym znów cię zadowolił?
Leż spokojnie, tak, leż spokojnie i pozwól mi dać
ci rozkosz. - Podciągnął ją wyżej i poszukał jej ust.
Poczuła ciepło jego warg, żar jego namiętności, który
sprawił, że natychmiast rozchyliła usta, by posmakować
jego ust. Podskoczyła lekko, gdy jego język dotknął
161
jej języka. Marcus roześmiał się cicho. Skupiła się na
tym języku, na ruchach warg, aż w pewnej chwili poczuła
dotyk jego palców naciskających lekko pomiędzy
jej udami, a potem wślizgujących się w nią.
Krzyknęła, nie mogła się powstrzymać, ale uciszył ją,
głaszcząc jej biodra. Jakbym była zwierzęciem, pomyślała,
a on próbował mnie uspokoić.
Jego palce sprawiały jej ból, lecz on nie przestawał,
wciąż wkładał je w nią i wyjmował, rozciągając ją tak,
że musiała zagryźć wargi, by móc pozostać nieruchomą.
Wiedziała, co chce osiągnąć. Nie była głupia, ale
po prostu nie mogła już tego znieść. Ból narastał,
a ona zdążyła poczuć go wcześniej, nim wciągnął ją
bardziej na siebie i wiedziała, że jest tam dużo grubszy
i większy niż te dwa palce. Poczuła, że robi się wilgotna,
co było krępujące, lecz zanim miała czas zastanowić
się nad tym, on znowu posadził ją na sobie.
Poczuła jeszcze, jak na nią napiera, a potem nagle był
już w środku, jęcząc z rozkoszy.
Nie miała zamiaru krzyczeć, o nie. Oparła dłonie
płasko na jego piersi i zacisnęła usta i oczy, gdy
wchodził w nią głębiej i głębiej, napierając na jej
dziewictwo. Czuła go tam, dosłownie go czuła, napierał
wciąż mocniej i mocniej, a potem, bez ostrzeżenia,
odrzucił w tył głowę, zacisnął zęby, złapał ją
mocniej za biodra, uniósł i mocno posadził na sobie.
Tym razem nie zdołała powstrzymać się od krzyku.
Ból, płonący gdzieś w głębi jej ciała, był zbyt silny.
Sądziła, że on nie zdoła wedrzeć się głębiej w jej ciało,
jednak myliła się. Nie wytrzymam tego ani chwili
dłużej, pomyślała.
Tymczasem on unosił ją i opuszczał rytmicznie,
wbijając palce w miękkie ciało jej bioder, oddychając
ciężko i podrzucając biodrami. Otwarła oczy i spojrzała
na jego twarz. Ciemny rumieniec pokrywał mu
162
policzki, miał zamknięte oczy i rozchylone usta. Wyglądał,
jakby też cierpiał. No, to jest nas dwoje, pomyślała.
A potem wszelkie racjonalne myśli opuściły ją,
kiedy przyśpieszył, rzucając się pod nią niczym w gorączce,
unosząc do góry pierś i nogi, aż nagle oddech
uwiązł mu w gardle i jęknął głośno, odrzucając głowę
na poduszkę. Ona zaś płakała bez skrępowania, czując
na wargach smak swoich łez, czując ból w miejscu,
gdzie jego palce zacisnęły się na jej biodrach i nieustający
ból tam, gdzie wdarła się jego męskość.
A potem było po wszystkim. Przez chwilę leżał pod
nią bardzo spokojnie, po czym westchnął głęboko
i odwrócił głowę. Zdjął dłonie z jej bioder. Poczuła,
jak prostuje nogi. Nadal był głęboko w niej, lecz teraz,
gdy wypełniało ją jego nasienie, ból nie był już
taki dokuczliwy.
Poczuła, jak rusza się pod nią. Uniósł się nieco
i otworzył oczy. Zmarszczył brwi. - Duchessa? - powiedział
pytająco. - Na miłość boską, to naprawdę
ty! Tym razem udajesz Lisette. Dlaczego tu jesteś?
I czemu ja jestem w tobie? To niemożliwe. To mi się
tylko śni. Tak, to z pewnością sen.
Zamknął usta, wzdrygnął się, a potem znów znieruchomiał.
Poczuła, jak wysuwa się z niej. Bardzo powoli
ona także zsunęła się z niego i stanęła obok łóżka.
Bolały ją nogi, a mięśnie ud drżały.
Prześcieradło leżało zmięte w dole łóżka. Spojrzała
na niego, na jego płaski brzuch, na kępę ciemnych
włosów w kroczu, na członek, miękki teraz, ale wilgotny,
zwilżony nasieniem i jej krwią. Wzdrygnęła się
i szybko podciągnęła wyżej prześcieradło.
Wsunęła przez głowę nocną koszulę i założyła
szlafrok. Dopiero w swojej sypialni, zakopana pod
stosem kołder, pozwoliła sobie na płacz. Wydawało
jej się, że nigdy nie zdoła się rozgrzać.
163
Zasnęła w końcu, prześladowana przez zjawy bez
twarzy, które zadawały jej ból. Wiedziała, że to ból,
ale nie mogła się ruszyć, a one śmiały się i śmiały.
A potem nagle obudziła się, czując, że jest jej bardziej
ciepło niż powinno. Wtuliła się w to ciepło,
w ciało, które tak dobrze było czuć przyciśnięte do
swego ciała. To już nie była zjawa, a jeśli nawet była,
to nie mogła pochodzić z jej snu, ponieważ nie odczuwała
teraz ani bólu, ani strachu. Wielkie dłonie
głaskały ją po plecach, przyciągając bliżej. Czuła na
piersiach gęste włosy, porastające jego klatkę piersiową,
i jego napierające ciało, kiedy trzymając ją za
biodra, to przyciągał ją mocno do siebie, to znów odsuwał.
Obudziła się, przestraszona.
Z pewnością nie była to zjawa z jej snu, lecz Marcus.
Był w jej łóżku, nagi i ona także była naga. Co
stało się z jej koszulą? Jego dłonie przesuwały się po
jej włosach, kiedy całował jej szyję, pieścił uszy, dmuchając
lekko na loki, gdy łaskotały go po twarzy. Ucałował
jej policzek, potem usta, ona zaś nie wiedziała,
czym jest owo uczucie ciepła i nagłej, palącej potrzeby,
budzące się gdzieś w głębi ciała.
- Marcus - szepnęła, przyciągając do siebie jego
głowę i całując go. - Marcusie - szepnęła z ustami
tuż przy jego ustach. - Nie jestem Lisette. Nie jestem
twoją kochanką.
- Tak - powiedział. - Tak, wiem. - Całował ją teraz
namiętnie, pieszcząc dłońmi jej piersi, okryte niczym
welonem długimi włosami. Jej ciało pamiętało, jak
przyjemny może być dotyk jego palców na skórze, pamiętało
bardzo dobrze. Nagle zsunął się niżej i dotknął
jej, poczuł, jak jest wilgotna i uśmiechnął się,
pomimo ciemności niemal widziała ten uśmiech na
jego wargach. A potem błyskawicznie wtoczył się na
nią. Poczuła, jak jego ciężar przygniata ją do łóżka,
164
a dłonie chwytają za pośladki i unoszą ją wyżej na łóżku.
Powoli wsunął się w nią.
Usłyszała, jak mocno wciąga powietrze i wdziera
się w nią. Ból nie był już tak intensywny, być może
z powodu całej tej wilgoci. Mimo to spróbowała odsunąć
się od niego, lecz trzymał ją mocno i wkrótce
poczuła, jak dotyka jej łona.
- Nie, tylko nie to - powiedziała czując, jak zaczyna
się ruszać. Znowu poczuła ból, lecz on nie zwolnił.
- Nie chcę - powiedziała z twarzą wtuloną w jego szyję,
przysłuchując się jego przyśpieszonemu oddechowi.
- Proszę, Marcus, to boli. - Poczuła, że znowu
ogarnia go szaleństwo i to zanim jeszcze jego ruchy
stały się dzikie, zanim szarpnął się gwałtownie
i wzdrygnął wstrząsany spazmem, którego nawet nie
próbowała zrozumieć. - Nie, Marcusie, już nie! -
krzyknęła. - Nie ma potrzeby, proszę, nie!
- Owszem, jest taka potrzeba - wysapał - ponieważ
... - Oddychał teraz zbyt gwałtownie, by móc mówić.
W końcu osiągnął spełnienie. Przez chwilę leżał
nieruchomo, po czym wysunął się z niej. Podniósł się,
stanął obok łóżka i spojrzał na nią. Zapalił świecę,
więc otworzyła oczy i także spojrzała na niego. Leżała
na plecach z rozłożonymi nogami.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- A dlaczego nie? - powiedział i wzruszył ramionami.
W jego oczach nie dostrzegła gniewu, a twarz
miała obojętny wyraz. Mówił dalej głosem twardym
jak jego ciało. - Ponieważ ty wzięłaś mnie przedtem,
dlaczego nie miałbym odwdzięczyć ci się tym samym?
Jestem przecież dżentelmenem, prawda, Duchesso?
Chwyciła brzeg kołdry, aby zasłonić nią ciało.
- Daj sobie spokój. Dotykałem twojego ciała i patrzyłem
na nie. Nie sądzisz chyba, że nie widziałem
dotąd nagiej kobiety? A może uważasz, że jesteś taka
165
wyjątkowa? Jesteś tylko kobietą, Duchesso, niczym
więcej. Oczywiście, dopiero teraz mogę przyjrzeć ci
się dokładniej, ponieważ za pierwszym razem było
zbyt ciemno, a ja byłem tylko na tyle świadomy, by...
no, cóż, nie chcę być wulgarny... A tym razem przez
cały czas byliśmy przykryci.
Choć kołdra okrywała ją tylko do pasa, pozostawiła
ją tam. Nie odzywała się. Czuła, jak serce bije jej
dziko, lecz zachowała spokój, który miał stanowić
pancerz przeciwko jego szyderstwu, choć dobrze wiedziała,
że jej milczenie nie powstrzyma go przed powiedzeniem
tego, co chciał powiedzieć. Już taki był.
Zobaczyła, że zbiera się do wyjścia. Nie mógł tak
odejść, przynajmniej dopóki ona nie upewni się, że
zrozumiał. - Musiałam to zrobić, Marcusie - powiedziała
szybko. - Z pewnością zdajesz sobie z tego
sprawę. A ty nie wydawałeś się temu niechętny.
- Myślałem, że jesteś Lisette. Gdybym od razu zdał
sobie sprawę, że to ty - wzruszył ramionami. Powędrowała
spojrzeniem w dół jego ciała. Wiedział, że
na niego patrzy i tylko ponownie wzruszył ramionami.
- Musiałaś to zrobić. Co za dziwaczne stwierdzenie,
w tych okolicznościach. Z pewnością właśnie ty
ze wszystkich kobiet, ze wszystkich przeklętych dziewic,
dobrowolnie nie wzięłabyś sobie mężczyzny. Jesteś
tak zimna, że wątpię, byś kiedykolwiek zgodziła
się, bym w ciebie wszedł, gdyby nie... - Umilkł i tylko
wpatrywał się w nią.
- Ten jeden raz był konieczny. Jesteś teraz bezpieczny,
Marcusie, bezpieczny przed samym sobą
i swoim bezmyślnym gniewem... teraz nie możesz już
unieważnić naszego małżeństwa.
- A więc to tak - powiedział. - Przyznaję, że coś takiego
przeszło mi przez myśl, lecz odrzuciłem ten domysł
jako zbyt perwersyjny. Wielki Boże, Josephino,
166
pozwoliłaś, abym dosłownie wbił cię na siebie. A ja ci
pomogłem, bo myślałem, że to Lisette. Tak, co za korzystny
zbieg okoliczności, prawda, Duchesso? Gdybym
nie obudził się w nocy i nie zapragnął jeszcze raz
nacieszyć się wdziękami Lisette, mógłbym do rana
nie zorientować się, co zaszło. Lecz zobaczyłem na
sobie twoją krew, twoją cenną dziewiczą krew, towar,
którego Lisette już od bardzo dawna nie może zaoferować
mężczyźnie. Masz rację, nie ma już mowy
o unieważnieniu. - Jeszcze przez chwilę przyglądał
się jej, a jego twarz miała wyraz odpychający i nieugięty.
- Marcusie - powiedziała, wyciągając do niego
dłoń.
Jednak on tylko potrząsnął głową. - Wątpię, czy
starałbym się unieważnić to małżeństwo, Duchesso,
pomimo tego, co zrobiłaś. Nie jestem aż tak głupi.
Nawet ja nie odrzuciłbym majątku z powodu dumy.
- Lecz pozwoliłeś mi sądzić, że tak właśnie postąpisz,
że...
Uśmiechnął się, lecz nie był to miły uśmiech. - Byłem
wściekły - powiedział, jakby to wyjaśniało
wszystko i wszystko usprawiedliwiało. - A teraz już
za późno. Nie będzie unieważnienia. Lecz żebyś
mnie źle nie zrozumiała, Duchesso. Nadal uważam,
że ten przeklęty pederasta Trevor może zostać moim
następcą, a po nim następni mali pederaści, jeśli tylko
zdoła ich spłodzić. Nie spodziewaj się, że twoja
cenna krew popłynie w żyłach następnego lorda. Nigdy
nie dam twojemu ojcu tej satysfakcji. Jeżeli pocznę
dziecko, będzie bękartem jak ty - jak ty byłaś,
Tylko że w przeciwieństwie do ciebie, takim pozostanie.
Nie, nie będzie unieważnienia. Możesz się uspokoić.
Poniosłaś tę najwyższą ofiarę. A potem zachowałem
się jak brutal i zmusiłem cię, byś zrobiła to
167
jeszcze raz. No cóż, oto mężczyzna dla ciebie. I twój
mąż.
- Lecz czy naprawdę chcesz być moim mężem? -
Usłyszała błaganie w swoim głosie i znienawidziła się
za to, ponieważ wiedziała, że Marcus nie omieszka
zmieść jej na proch. I zrobił to.
- Zastanawiam się, co to oznacza? - powiedział
drwiąco, gładząc się po szczęce. - Ze muszę być dla
ciebie uprzejmy przy stole? I zmuszać się, aby od czasu
do czasu cię wziąć? Jak dzisiaj? Muszę ci powiedzieć,
że pierwszy raz, kiedy myślałem, że jesteś Lisette,
niemal oszalałem z rozkoszy i pożądania. Za
drugim razem, kiedy wiedziałem, że to ty, był to... no
cóż, rodzaj eksperymentu. Chciałem przekonać się,
czy jesteś taka zimna, jak myślałem.
- Nie jestem zimna.
- Ależ, moja droga - wycedził - nie znosisz, gdy cię
dotykam. Nie zaprzeczaj. Dość trudno mi było doprowadzić
się do orgazmu, kiedy tak zawodziłaś
„przestań, Marcusie, proszę, przestań". Bardzo trudno.
Musiałem myśleć o Lisette i o tym, jak wierci się,
jęczy i pieści mnie dłońmi i ustami.
Zamknęła oczy, by go nie widzieć i powiedziała: -
To nieprawda, że nie znoszę twojego dotyku. Obudziłeś
mnie i sprawiłeś mi ból. To jeszcze nie znaczy, że
jestem zimna. Nie wiem, jak cię dotykać i pieścić.
I nie krzyczałam, byś przestał. Po prostu nie wiedziałam,
co się dzieje i byłam przerażona.
- Pozwól, że coś ci wyjaśnię, Duchesso. Przemocą
wdarłaś się w moje życie. Nie mogę cię z niego usunąć,
ale nie muszę się z tym godzić. Wracaj do Anglii.
Nie potrzebujesz, by ktokolwiek się o ciebie troszczył,
a już z pewnością nie mąż. Jesteś tak opanowana,
tak niezależna, a teraz na dodatek zostałaś hrabiną.
Lecz błagam cię, byś nie brała sobie kochanka.
168
Z naszego związku i tak nie będzie potomstwa. Nie
byłem w stanie ukarać twego ojca za życia, ale, na
Boga, postaram się, by twoje łono nie wydało potomka.
Nie zapanowałem nad sobą dzisiaj, za drugim razem,
lecz Bóg mi świadkiem, nigdy więcej. Tak, Duchesso,
jedź do Londynu i baw się dobrze. Jesteś
bogata i utytułowana. Nawet najbardziej wybredni
członkowie towarzystwa z radością przyjmą cię do
swego grona. Lecz najpierw może byś powiedziała
mi, dokąd wysłałaś Lisette.
No cóż, musiała przyznać, że chociaż postawiła na
swoim, to jednak przegrała. Nic z tego nie będzie. -
Przeniosła się do mieszkania na drugim końcu ulicy -
powiedziała głosem spokojnym jak letni wietrzyk,
który wpadał do pokoju przez okno. - Jest tam duża
ambasad, a to oznacza dostatek mężczyzn bogatych
i wpływowych. Dałam jej dziesięć tysięcy franków.
- Rozmawiałaś z Lisette?
Skinęła głową.
- I co jej powiedziałaś? Boże, opowiedziałaś jej
o tej aferze?
- Owszem, powiedziałam, że boję się, iż możesz
unieważnić małżeństwo i że nie mogę do tego dopuścić.
Ona to zrozumiała, Marcusie. Lubi cię i chce dla
ciebie jak najlepiej. Z chęcią mi pomogła.
- I ani trochę nie byłaś zazdrosna, co?
- Nie było po temu okazji.
- Rozumiem. Zauważyłaś chociaż, jakie wspaniałe
ma piersi i porównałaś ze swoimi?
Zamknęła oczy. - Tak - powiedziała.
-I nie jesteś zazdrosna. I chociaż jesteś moją żoną,
wprawdzie tylko na własne życzenie, nie przeszkadzało
ci, że całowałem te jej wspaniałe piersi? I że jej
ciało dawało mi tyle przyjemności? W ogóle cię to
nie obchodzi? Znów milczysz. Twoja szlachetność
169
przekracza wszystko, czego mogłem się spodziewać.
I czego bym sobie życzył. Przypuszczam, że zapłaciłaś
za to nowe mieszkanie?
- Tak. To numer czterdziesty siódmy przy ulicy
Royale.
- Dziękuję, Duchesso. Chyba jest już zbyt późno,
aby odwiedzić ją dzisiaj, więc zapakuję się z powrotem
do łóżka. Dobranoc, moja droga. Dziękuję za
ten wiele wyjaśniający epizod.
- Rzeczywiście, był właśnie taki - powiedziała.
Nie odwrócił się. Patrzyła, jak wychodzi nagi z jej
pokoju, emanujący złością. Chociaż nie pokazywał
tego po sobie, czuła to. Zawsze doskonale wyczuwała
jego nastrój - czy był rozbawionym czternastolatkiem,
czy zaślepionym gniewem mężczyzną. Lecz teraz
nie będzie o tym myślała. To już nieważne.
Zwyciężyła, ponieważ odebrał jej dziewictwo. Skonsumował
małżeństwo. Był bezpieczny, pomimo rozpierającej
go złości, nareszcie bezpieczny. Ciekawe,
czy rzeczywiście nawet nie zastanawiał się nad unieważnieniem
małżeństwa? Pewnie okłamywał sam
siebie, pomyślała.
*
To Badger obudził ją następnego dnia rano, nie
Maggie. Wszedł do pokoju z tacą na ręku. Podniósł
jej pogniecioną koszulę nocną z podłogi i wręczył jej,
a potem odwrócił się, gdy ją wkładała. Pozwoliła mu
pomóc sobie przy zakładaniu szlafroka, a potem wypiła
filiżankę czarnej, mocnej kawy. Nie powiedziała
nic, dopóki nie ugryzła ciepłego rogalika.
- Chcesz trochę masła i miodu?
Potrząsnęła głową. - Nie, tak jest dobrze. Rogaliki
są wspaniałe. Sam je upiekłeś?
170
Lecz Badger tylko machnął niedbale dłonią, ignorując
pytanie. - Jego lordowska mość wyszedł. Spears
powiedział, że kiedy wszedł rano do jego pokoju, już
wciągał buty. Był bardzo spokojny, nie wściekły jak
w ostatnich dniach, ale nadzwyczaj spokojny.
Oczywiście, pan Spears nie mógł go wypytywać.
Zapytał tylko, kiedy wróci, a jego lordowska mość
odpowiedział: „No cóż, przecież tu mieszkam, Spears,
zapomniałeś o tym? Ale ja" - Badger zacisnął
usta i zamilkł.
- Proszę, Badger, powiedz mi resztę. Nic, co mógłby
powiedzieć, już mnie nie zaskoczy. Przywykłam do
gniewu Marcusa i jego obelg.
- Powiedział, że skoro już wie, dokąd wysłałaś Lisette,
zamierza spędzać z nią dużo czasu.
Ugryzła jeszcze kęs rogalika.
- Czy mam ci przysłać Maggie? Słyszałem, jak nuci,
kiedy mijałem jej drzwi. Jej włosy są dziś jeszcze
bardziej rude, o ile to w ogóle możliwe. Niezłe z niej
ziółko, co?
- Tak. I zawsze wie, jak mnie rozweselić. Aha, Badger,
poinformuj ją, proszę, że nasza trójka wyjeżdża
dziś do Calais, nie później niż w południe.
Popatrzył na nią, otworzył usta, a potem je zamknął.
A dziesięć minut później powiedział do Spearsa
i przysłuchującej się im Maggie: - Wszystko
skończone. Twój pan i moja pani znowu pokpili sprawę.
Wracamy do Londynu. Przyślę panu adres, gdy
tam dotrzemy.
- Nie zatrzymacie się w rezydencji Wyndhamów?
Badger wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia.
Nic mi nie powiedziała. Lecz myślę, że tak właśnie
zrobimy. Nie odnowiła dzierżawy domku w Smarden,
a jakoś nie mogę sobie wyobrazić, by chciała wybrać
się teraz do Chase Park.
171
- Dzięki Bogu i za to - powiedziała Maggie żarliwie.
Uśmiechnął się do niej. - Spodoba ci się w rezydencji,
Maggie. Dom stoi pośrodku wszystkiego, co
ekscytujące i zabawne. Będę musiał wyznaczyć ci lokaja,
żeby odganiał od ciebie tych młodych lalusiów.
- Mam nadzieję, panie Badger - powiedziała
skromnie, mrugając do Spearsa. - Lecz niech się pan
za bardzo nie stara... z tym lokajem i w ogóle.
Widocznie Spears nie dostrzegł jej mrugnięcia, ponieważ
pozostał poważny. - Napiszę do pana, panie
Badger, gdy tylko zorientuję się, jak sprawy stoją.
- Jego lordowska mość to palant, panie Spears.
- Tak, Maggie, tak mogłoby się wydawać, przynajmniej
w tej chwili. Zajmę się nim i zobaczymy, co będzie.
Przyjemnej podróży, panno Maggie. Panie Badger,
będę niecierpliwie wyczekiwał pańskiej cielęciny
i zapiekanki z bekonem.
- A czego będzie pan wyczekiwał w związku ze
mną, panie Spears?
- No cóż, twoich zuchwałych odzywek, a czegóżby
innego?
- Jaki pan skromny, panie Spears.
R O Z D Z I A Ł 12
Londyn
Rezydencja Wyndhamów przy Placu Berkeley
Koniec czerwca 1814
Badger stał w progu salonu, w milczeniu przyglądając
się Duchessie. Pisała coś, nucąc pod nosem. Jej
ręka coraz szybciej przesuwała się po papierze, co
172
oznaczało, że praca idzie sprawnie. To istne błogosławieństwo,
pomyślał, gdyż po powrocie z Francji była
tak cicha, tak nieobecna duchem i tak załamana.
Czekał zatem cierpliwie, zadowolony, że jest coś,
i to coś niebłahego, co pomaga jej oderwać myśli od
tamtych wydarzeń. Podniosła wzrok i drgnęła zaskoczona,
lecz zaraz uśmiechnęła się do niego. - Wejdź,
Badger. Zapomniałam o bożym świecie. To się czasem
zdarza, i bardzo dobrze.
- Wiem, wiem. Oznacza to, że słowa płyną bez przeszkód
prosto na papier z tej twojej mądrej główki.
- Mądrej? Co za ciekawa myśl, prawda? Pomyśl
tylko, teraz mogę to robić dla zabawy, nie po to, by
opłacić czynsz, kupić jajka czy dać ci pensję.
Zawsze mu płaciła, pomimo jego protestów. Najpierw
wypłacała pensję jemu, dopiero potem płaciła
czynsz właścicielowi Pipwell Cottage. Badgerowi
trudno się było z tym pogodzić, lecz wiedział, jakie to
dla niej ważne: płacąc mu zachowywała poczucie, iż
nadal sprawuje kontrolę nad swoim życiem. Odchrząknął
i powiedział: - Słyszałem przyśpiewkę
o carze Aleksandrze i wielkiej księżnej Katarzynie.
Boże, co to za wiedźma! Na pewno zasłużyła, by tak
o niej śpiewali. Lecz jeśli to prawda, to muszę przyznać,
że żal mi księcia regenta. Być może jest z niego
tłusty zarozumiały kretyn, lecz to angielski kretyn,
nie jeden z tych feudalnych rosyjskich tyranów, którzy
zabijają chłopów, ponieważ nie podoba im się ich
zapach.
- To wszystko prawda. Wielka księżna z pewnością
prześcignęła go w grubiaństwie, braku ogłady i lu¬
bieżności. - Duchessa roześmiała się i Badger poczuł,
jak ogarnia go miłe ciepło. - Czy to nie zadziwiające,
że wszystkie te soczyste, malownicze
określenia tak wspaniale się rymują?
173
- Tak, jakby same spływały z języka. Słyszę je wszędzie,
dokąd pójdę.
- Car też jest okropny, równie nieokrzesany jak
książę regent. Pokumał się z wigami z opozycji i przez
myśl mu nie przejdzie, że nawet oni uważają go za
głupca. Myślę, że zasługuje na osobną przyśpiewkę.
- Być może - powiedział Badger. - Choć on przynajmniej
nie wprosił się na ten męski bankiet w Guil¬
hall, a potem nie domagał się, aby muzycy przestali
grać, bo robi mu się od tego niedobrze. Szkoda, że
mnie tam nie było, z przyjemnością bym to zobaczył.
- Ja także. Wyobrażasz sobie regenta, błagającego
ją, by pozwoliła orkiestrze odegrać Boże, chroń króla?
- Tak, i w końcu pozwoliła, ale ani na chwilę nie
przestawała głośno narzekać. Wiesz, zastanawiałem
się i doszedłem do wniosku, że chociaż są pewnie inne
tematy, to na niekompetencję, zarozumialstwo
i wygórowane wyobrażenie o sobie samych tych bufonów
z dyplomacji zawsze można liczyć. Tu nigdy nie
zabraknie nam tematów. To lepsze niż frywolne przygody
dżentelmenów i dam, opisywane w gazetach.
Roześmiała się znowu, a on miał ochotę krzyczeć
z radości, tak słodko brzmiał ten śmiech. - Masz rację,
Badger, być może powinnam zacząć przeglądać
też inne kolumny w „Timesie" i w „Gazette".
- I tak czytasz wszystkie gazety od deski do deski.
Lecz chciałem porozmawiać z tobą o czymś innym,
Duchesso.
Przechyliła lekko głowę na bok, nie wypuszczając
pióra z ręki.
- Chodzi o jego lordowska mość.
Natychmiast zamknęła się w sobie i zesztywniała.
- Co z nim?
- Pan Spears doniósł mi, że jego lordowska mość
prawdopodobnie wróci wkrótce do Londynu.
174
- Rozumiem. Czy sprzedał swój patent?
- Nie wiem. Pan Spears nic o tym nie pisze, więc
chyba jeszcze tego nie zrobił.
- Doskonale. Będę musiała się nad tym zastanowić.
Czy ktoś nie puka do frontowych drzwi... ?
I rzeczywiście. Wkrótce Nettles, londyński kamerdyner,
wprowadził do salonu niezwykle zafrasowanego
pana Wicksa, który lekko skinął Duchessie głową,
uśmiechając się niepewnie.
- O co chodzi, drogi panie Wicks? Proszę, niech pan
spocznie. Napije się pan herbaty? A może koniaku?
- Nie, nie, milady. Chodzi o to, że... stało się coś
niedobrego, więc przybyłem natychmiast, abyśmy
mogli poczynić jakieś plany. Tak mi przykro, Duchesso,
to znaczy, milady, ale...
- Ależ, panie Wicks, proszę, niech się pan uspokoi.
Nie mogło wydarzyć się nic aż tak okropnego. Proszę
usiąść i wszystko mi opowiedzieć.
Pan Wicks tymczasem omal nie wyrwał sobie z głowy
pukla białych włosów, których i tak nie było tam zbyt
wiele. Duchessa czekała, spodziewając się, że jej spokój
udzieli się staremu prawnikowi i w końcu tak właśnie
się stało. Miała wprawę w uspokajaniu nerwowych
zwierząt i nerwowych ludzi, wszystkich poza jej mężem,
Marcusem. Jego potrafiła tylko doprowadzać do wściekłości
i sprawiać, że miał ochotę ją zamordować.
Wreszcie panu Wicksowi udało się złapać drugi
oddech i mógł przystąpić do rzeczy. - Amerykańscy
Wyndhamowie zjechali do Chase Park! - wyrzucił
z siebie, jakby nie mógł wytrzymać ani chwili dłużej.
- Amerykanie? Ach, tak, najmłodszy brat mego ojca,
ten hazardzista, który o mało co nie wylądował
w więzieniu Newgate, a potem uciekł do Ameryki,
został wydziedziczony i ożenił się z Amerykanką.
Mieszkali, zdaje się, w Baltimore?
175
- Tak, tak. Lecz Grant Wyndham umarł, pozostawiając
żonę Wilhelminę i troje potomstwa: Trevora,
Jamesa i Ursulę. No tak, ale o tym z pewnością już
pani wie. A teraz oni wszyscy zjechali do Chase Park.
- Proszę mi o tym opowiedzieć, panie Wicks.
- Napisałem do nich, milady. Musiałem, ponieważ
w kwietniu nie zanosiło się na to, by obecny lord miał
panią poślubić, a w takim razie Amerykanie odziedziczyliby
wszystko. Musiałem poinformować ich
o tym, no i masz. W ogóle mi nie odpisali, nie pojawili
się u mnie w Londynie. Pojechali prosto do Yorkshire,
do Chase Park.
- To bardzo dziwne. Ciekawe, skąd wiedzieli, gdzie
szukać posiadłości. Powiedział pan, że wujek Grant
nie żyje. On na pewno by wiedział, lecz jego żona?
Pan Wicks potrząsnął z roztargnieniem głową. -
Tego nie wiem. Wiem tylko, że muszę wyruszyć natychmiast,
jeszcze dzisiaj, a najdalej jutro rano. Muszę
pojechać do Chase Park i wyjaśnić im, że nie
odziedziczyli niczego. Absolutnie niczego. Co za
okropne zamieszanie. Dlaczego nie uwierzyłem, że
poradzi sobie pani z jego lordowską mością? Głupiec
ze mnie, Duchesso, przeklęty głupiec.
Umilkł, zaszokowany tym niekontrolowanym wybuchem
emocji.
Jednak Duchessa tylko się uśmiechnęła. - No cóż,
pewnie powinien był pan poczekać, ale stało się inaczej.
Uczynił pan to, co uważał za słuszne. Proszę,
niech pan się tak nie przejmuje, panie Wicks.
- Dobrze, że przynajmniej nie ma tu teraz lorda,
bo chociaż nasz Pan tam, w górze, pewnie nadal uważa
mnie za wiernego sługę, to ten tutaj chyba niekoniecznie.
- To nie ma znaczenia, panie Wicks. Zrobił pan to,
co uważał za słuszne. Proszę się nie obwiniać.
176
Wstała i wygładziła spódnice. - No cóż - powiedziała
bardziej do siebie niż do pana Wicksa - życie
nakłada na nasze talerze najdziwniejsze potrawy. -
Odwróciła się do niego i wyciągnęła rękę: - Pojadę
z panem, panie Wicks. Razem stawimy czoło straszliwym
Amerykanom. Ciekawe, czy Marcus uznałby
imię Wilhelmina za równie brzydkie jak Josephina.
*
Marcus Wyndham, VIII lord Chase, przybył do rezydencji
Wyndhamów przy placu Berkeley dwudziestego
szóstego czerwca.
Nettles odebrał od niego płaszcz i kapelusz. - Milordzie
- oznajmił ze zdecydowanie większym szacunkiem,
niż okazywał mu poprzednio, jako że teraz
za tytułem lorda stały także pieniądze. - Jej lordowska
mość wyjechała wraz z panem Wicksem do Chase
Park wczoraj rano. Towarzyszy im Badger i ta rudowłosa
pokojówka, Maggie.
- Rozumiem - powiedział Marcus. - Spears -
zwrócił się do swego lokaja, który właśnie z uwagą
przyglądał się eleganckiemu gzymsowi - zajmij się
naszymi rzeczami. Wątpię, czy jest tu ktoś, kto mógłby
przygotowywać nam posiłki, skoro Badger wyjechał
z moją... z Duchessa.
- Poleciłem pani Hurley, by wzięła na siebie ten
obowiązek, milordzie. Jej lordowska mość kazała mi
się tym szybko zająć, ponieważ spodziewała się pańskiego
przyjazdu. Jeśli wolno mi zauważyć, milordzie,
jej lordowska mość wspaniale radzi sobie z prowadzeniem
domu.
- To doskonale, Nettles, doskonale.
Ośmielony kamerdyner mówił dalej: - To bardzo
powściągliwa pani, milordzie, nie pozwala na żadne
177
poufałości, choć, oczywiście, i tak nikt by tego nie
próbował. Czy miałby pan ochotę na kieliszek porto
w bibliotece?
Marcus wziął porto i zamiast do biblioteki udał się
do głównej sypialni, która znajdowała się na drugim
piętrze, w końcu korytarza. Był to olbrzymi pokój,
obwieszony ciemnymi draperiami, z jeszcze ciemniejszym
dywanem na podłodze i bardzo starymi meblami,
wywoskowanymi do połysku. Ciekawe, czy to
zręczne dłonie mojej żony wcierały ten cytrynowy
wosk, pomyślał.
- Zastanawia mnie to zgranie w czasie - powiedział
do Spearsa, który układał właśnie krawaty
w szufladzie komody.
- Zbieg okoliczności to rzecz nieprzewidziana, milordzie,
przynajmniej ja tak uważam.
- Ciekawe, dlaczego pojechała do Chase Park akurat
z panem Wicksem.
- Ach, milordzie, mam dla pana list. Dał mi go pan
Nettles, a jemu dała go Duchessa, z myślą, by dał go
mnie, a ja żebym przekazał go panu. Czy pan zrozumiał?
- Oczywiście, Spears. Gdzie ten list, którego nie
można było dać bezpośrednio mnie, lecz musiał
przejść przez ręce Nettlesa, a potem twoje?
- Jest tutaj, milordzie.
- Taki okrężny sposób załatwiania spraw zawsze
budzi podejrzenia - stwierdził Marcus, otwierając
kopertę. Przeczytał list, zaklął, a potem roześmiał
się. - A to ci dopiero! Wygląda na to, że amerykańscy
Wyndhamowie zjechali do Chase Park, ponieważ
pan Wicks, wykonując swoje obowiązki, napisał do
Baltimore i zawiadomił o szczęśliwej odmianie losu,
która nastąpi szesnastego czerwca. Wyruszyli do Anglii
i są teraz w Chase Park, dokąd przybyli dokładnie
178
szesnastego. Duchessa i pan Wicks pojechali tam za
nimi. No tak, ona znowu się wtrąca.
- Ona jest pańską żoną, milordzie. A czyż nie jest
obowiązkiem żony dbać o interesy męża, kiedy on
sam nie może ich dopilnować?
Marcus tylko chrząknął, a potem zaczął się rozbierać.
- Chciałbym się wykąpać.
- Tak, milordzie.
- Zastanawiam się, po co pojechali do Chase Park
- powiedział Marcus, z jedną nogą w nogawce
spodni. - Nie sądzę, aby pan Wicks poinformował
ich, że posiadłość należy do tego hipotetycznego
spadku.
- To rzeczywiście zagadka, milordzie.
- Powinni raczej zatrzymać się najpierw w Londynie
i porozmawiać z panem Wicksem, a on pewnie
skierowałby ich do Essex House, bardzo przyjemnej
posiadłości, którą oglądałem kilka lat temu z Markiem
i Charliem. Posiadłości, oczywiście, nie przypisanej
do tytułu.
- Teraz wszystko należy do pana, milordzie, z Essex
House włącznie.
- Wiem.
- Zostanie pan dzisiaj w domu?
- Jeśli już musisz wiedzieć - powiedział Marcus,
wkładając szlafrok - mam zamiar iść do White'a.
Zjem tam kolację z kilkoma dżentelmenami.
- Jeśli mógłbym coś zasugerować, milordzie, dobrze
byłoby, gdyby nie przesadził pan z alkoholem.
Sugerowałbym także, abyśmy jutro udali się do Chase
Park.
- Do diabła z twoimi sugestiami, Spears. Nie
mam zamiaru jechać do Chase Park. Pan Wicks sam
wpakował się w kłopoty, więc niech się sam z nich
wydobędzie. Duchessa z pewnością okaże się bardzo
179
pomocna. Po co z nim pojechała, jak nie po to, żeby
się wtrącać? Nie, nie odpowiadaj. Tak czy inaczej,
mam jutro spotkanie z lordem Draconetem z Ministerstwa
Wojny.
- Zajmę się pańską kąpielą, milordzie.
- Doskonale. Tylko nie próbuj mnie przekonywać,
Spears. Nie pojadę do Chase Park. Pomimo że ten
wiotki Trevor może zostać przyszłym lordem. - Rozejrzał
się po gwałtownie mroczniejącej sypialni. -
A może powinienem powiedzieć panu Wicksowi, by
nie odsyłał ich z kwitkiem, ponieważ kochany Trevor
może kiedyś odziedziczyć po mnie tytuł? I podszep¬
nąć im, że powinni zachęcić tego mizdrzącego się la¬
lusia, by zapewnił sobie co rychlej potomka, ot, tak,
na wszelki wypadek. Tak, powinienem porozumieć
się z panem Wicksem.
- A Duchessa, milordzie? Pańska żona?
- Och, ona doskonale wie, że jeśli urodzi dziecko,
nie będzie ono poczęte z mojego nasienia, a zatem
nie odziedziczy tytułu.
Usłyszał, jak Spears gwałtownie wciąga powietrze.
Ach, jego niewzruszony lokaj był zaszokowany. Jak
miło. Uśmiechnął się. Nadal się uśmiechał, kiedy dwaj
inni lokaje wnieśli do pokoju wiadra z gorącą wodą.
Zamydlał właśnie włosy, kiedy zobaczył, że Spears
spogląda na niego z zaciśniętymi ustami i miną wyrażającą
zgorszenie biskupa, któremu przyszło uczestniczyć
w orgii. Doskonale, pomyślał.
Zobaczył, że Spears otwiera usta, więc szybko, głosem
zimnym niczym lód, powiedział: - Nie, Spears,
nie pojadę do Chase Park. Nie obchodzi mnie, co zrobią
Wicks i Duchessa. Mam zamiar dobrze się bawić
w Londynie. Myślałem o tym, żeby umieścić jakąś miłą
dziewczynę przy Bruton Street lub Stretton Street,
tak żebym mógł w każdej chwili dojść tam piechotą.
180
- Milordzie, wydaje mi się, że takie zajęcia będą
wymagały więcej czasu, niż ma pan obecnie do dyspozycji,
zważywszy na pańskie obowiązki. Z pewnością
będzie pan zbyt zajęty omawianiem spraw związanych
ze zbliżającym się Kongresem Wiedeńskim.
- Ależ nie, skądże znowu. Nie jestem jakimś przeklętym
dyplomatą, Spears. A oni pewnie i tak będą
snuli intrygi do końca świata. Będą kłamali i zrobią
wszystko, by dostać to, na czym im zależy. Nie, to nie
dla mnie. Do licha, jeżeli chcesz zadać komuś cios,
zrób to otwarcie. Rzeczywiście, lord Castlereagh pytał
mnie, czy nie zechciałbym popracować z nim nad
przygotowaniami do kongresu, lecz powiedziałem
mu, że mam coś innego do roboty. Byłem tak uprzejmy,
że niemal całowałem jego buty, lecz jasno dałem
mu do zrozumienia, że choćbym bardzo chciał, nie
będę mógł służyć mu pomocą. A co do lorda Draco¬
neta i moich obowiązków w Londynie, poprosiłem go
o urlop, abym mógł zająć się sprawami związanymi
z objęciem mojego świeżo uzyskanego tytułu i, oczywiście,
majątku. Biednemu lordowi tak bardzo ulżyło,
że nie jestem już nędzarzem, pozbawionym środków
do życia biedakiem z tytułem, że z radością
wyraził zgodę.
- Rozumiem, milordzie. Lecz ma pan jeszcze inne
obowiązki. Posiadłości Wyndhamów są bardzo rozle¬
głe. Z pewnością podczas tych dziesięciu miesięcy,
kiedy mieszkał pan w Chase Park, zdążył się pan
przekonać, ile potrzeba czasu, by dopilnować, aby
wszystko szło sprawnie.
- O tak, pamiętam, Spears. Dalsze argumenty możesz
zatrzymać dla siebie. Nie jadę do Chase Park.
A ostatnią kobietą, jaką chciałbym zobaczyć, jest ta
przeklęta Duchessa.
- Ona jest hrabiną, milordzie.
181
- Dowcipniś z ciebie, Spears. Idź sobie i zostaw
mnie samego. Zapomnij o Chase Park. To ostatnie
miejsce, do którego miałbym ochotę pojechać.
Chase Park
Duchessa wpatrywała się w Wilhelminę Wyndham.
Z pewnością źle usłyszała. - Słucham?
- Powiedziałam, że tutejsze cietrzewie mogą być
zarażone pasożytami.
Nie, oczywiście, nie mogła tego powiedzieć. Pomimo
to Duchessa odparła: - Poproszę Badgera, by dokładnie
oglądał każdego cietrzewia, jaki się pojawi
w kuchni.
Wihlemina Wyndham skinęła głową i zaczęła rozglądać
się po olbrzymim salonie. - Wszystko tutaj
wygląda tak, jak opisywał mi mąż. I w końcu tu jestem.
Zastanawiałaś się pewnie, dlaczego przyjechaliśmy
od razu tutaj, nie zatrzymując się w Londynie.
Wiedziałam dokładnie, gdzie leży Chase Park i nie
chciałam tracić czasu.
- Ależ proszę pani - powiedziała spokojnie Duchessa
- nawet gdybyśmy się z Marcusem nie pobrali,
Chase Park i tak pozostałby własnością lorda. Posiadłość
jest przypisana do tytułu.
- Tak, wiem. Uważasz nas za głupców, lecz nie jesteśmy
nimi. To był dom mojego męża. Chyba spodziewałaś
się, że będę chciała go zobaczyć?
- Oczywiście, że się spodziewałam i jest tu pani mile
widziana. Chase Park robi wrażenie, a jego historia
jest godna uwagi, ale z pewnością zechce pani zobaczyć
też Londyn, zanim wróci pani do Ameryki.
- Jesteś tylko przybłędą, nie będę na ciebie zważała.
Duchessa mrugnęła, zaskoczona. - Słucham?
182
- Powiedziałam, że jesteś w przykrej sytuacji i że
będę błagała, byś pozwoliła mi zostać. Nie opuszczę
cię, Josephino, z pewnością poczułabyś się zbyt samotna.
Chyba nie chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy
tu mile widziani?
- Już mówiłam, że jest pani mile widziana. Chodzi
tylko o to, że Chase Park nie należy do pani. Pan
Wicks poinformował panią wczoraj, że skoro Marcus
i ja pobraliśmy się, nie odziedziczyła pani niczego.
- Myślę, że jesteś zwykłą szmatą.
Tym razem Duchessa była już pewna, że dobrze
usłyszała, lecz zaskoczenie nie pozwoliło jej odpowiedzieć,
jak by należało. Po prostu patrzyła na Wilhelminę,
czekając, co powie, lecz ona tylko wzruszyła
ramionami i podeszła do wspaniałych podwójnych
drzwi. - Tak - powiedziała. - Wspaniale być bogatą.
- Rzeczywiście.
Wilhelmina uśmiechnęła się i zapytała radośnie: -
A co sądzisz o moich chłopcach?
Chłopcy? Trevor miał dwadzieścia cztery lata, tyle
samo, co Marcus, a James dwadzieścia. - Są czarujący,
proszę pani. Podobnie jak Urszula.
- Urszula jest dziewczyną, więc bez żadnego znaczenia.
Do tego okropna z niej idiotka.
- Słucham?
- Powiedziałam, że Urszula jest dziewczyną wysokiego
urodzenia, zupełnie jak ty, moja słodka. Ma
szansę dobrze wyjść za mąż, nie sądzisz?
Głowa bolała ją okropnie. Z trudem udało jej się
nią skinąć, aby pożegnać ciotkę. Jak dobrze, że ta
okropna kobieta wreszcie się oddaliła. Duchessa podbiegła
do wschodnich drzwi i wyszła do ogrodu. Miała
nadzieję, że uda jej się znaleźć tu nieco wytchnienia.
Wokół niej róże kwitły jak szalone, hiacynty o kwiatach
w kształcie dzwonków syciły powietrze zapachem,
183
zmieszanym z wonią róż, stokrotek i obficie kwitną¬
cych hortensji. Bzy, obsypane fioletowym kwieciem,
niemal obezwładniały zmysły. Podeszła do starego dębu,
tak powyginanego i pochylonego, że mógłby być
miejscem spotkań czarownic. Usiadła na drewnianej
ławeczce u stóp drzewa, ukrytej pod bujną kopułą liści,
oparła się o pień dębu i zamknęła oczy. Wydawało
się jej, że znosi ciotkę Wilhelminę już od bardzo
dawna, nie tylko przez jeden dzień. I to niecały.
Pan Wicks właśnie zbierał się do ucieczki, gdyż poprzedniego
wieczoru zaatakowano go bez pardonu.
Kiedy przybyli do Chase Park, ciotka potraktowała
ich jak gości. Cóż to było za dziwne uczucie, patrzeć
na ciotkę Gweneth, stojącą z tyłu, najwidoczniej
ustępującą pierwszeństwa kobiecie o nadal
pięknej, choć nieco już postarzałej twarzy i włosach
tak jasnych, że niemal białych. Ciotka Wilhelmina
okazała się inna, niż się spodziewali, ale dopiero Trevor,
ten mizdrzący się laluś, przeklęty pederasta, sepleniący
dandys, sprawił im prawdziwą niespodziankę.
Uśmiechnęła się, wspominając pogardę Marcusa.
Trevor! Mój Boże, pederasta, mizdrzący się laluś!
Ona sama spodziewała się chyba ładnego młodego
człowieka o jasnej cerze matki i jej blond włosach.
Spodziewała się także afektowanej wymowy i krawata
zawiązanego pod samą brodą. No cóż, Marcusa
czeka nie lada niespodzianka! Nie, nie będzie niespodzianki,
ponieważ Marcus nie przyjedzie do Chase
Park - przynajmniej dopóki ona tu będzie.
Ciekawe, czy wrócił już do Londynu.
Bliźniaczki i Urszula znalazły ją dziesięć minut
później. W tym czasie ból głowy przeszedł już jednak
w lekkie pulsowanie.
- Postanowiłam, że wyjdę za Trevora, Duchesso -
oznajmiła Antonia. - Bardzo mi się podoba.
184
Urszula, drobna czternastolatka o jasnym kolorycie
matki i delikatnych rysach, która już wkrótce niechybnie
wyrośnie na prawdziwą piękność, powiedziała:
- Trevor jest nieszczęśliwy. Nie będzie chciał cię
poślubić. A poza tym masz dopiero piętnaście lat.
I to zaledwie od trzech miesięcy. A Trevor jest już
dość stary.
- Stary! Trevor jest całkiem młody! - wykrzyknęła
Antonia, oburzona takim spostponowaniem swego
nowego ideału.
Fanny, jak zawsze praktyczna, spytała: - A dlaczego
jest nieszczęśliwy? - Ugryzła wielki kęs jabłka
i przez następną minutę słuchać było tylko głośne
chrupanie. Przynajmniej nie je słodyczy, pomyślała
Duchessa. Twarz Fanny wydała jej się jakby szczuplejsza
niż przed kilkoma miesiącami. Najwidoczniej
bliźniaczki dorastały. Przez chwilę Duchessa czuła
się strasznie stara.
- Jego żona umarła - powiedziała Urszula.
- To on był żonaty? - spytała Duchessa, w najwyższym
stopniu zdumiona.
, - Tak, Duchesso. Jego żona miała na imię Helen
i była bardzo ładna - najładniejsza dziewczyna w Baltimore
- lecz słabowita. Umarła w połogu, po fatalnym
upadku z konia. Dziecko też nie przeżyło. To wszystko
zdarzyło się zaledwie przed czterema miesiącami. Byli
małżeństwem tylko przez półtora roku. Potem Trevor
wyjechał, chyba do Nowego Jorku, lecz wrócił, aby zaopiekować
się nami podczas podróży do Anglii. Matka
napisała do niego list, błagając, by to uczynił. James nie
był zbytnio zadowolony, ponieważ sam chciał zająć
miejsce tatusia i opiekować się nami. Przez tydzień
w ogóle nie odzywał się do Trevora. Choć Trevor pewnie
nawet tego nie zauważył. Był z nami ciałem, lecz
jakby go nie było - wiesz, co mam na myśli.
185
- Tak - przytaknęła Duchessa. - Wiem bardzo dobrze.
Boże, pomyślała, tak naprawdę nie wiemy niczego
o innych, nie znamy ich tajemnic, nie mamy pojęcia,
z czym muszą się zmagać i jacy są naprawdę.
- Nim skończę osiemnaście lat - powiedziała Antonia
z pewnością siebie dziewczyny bogatej, posiadającej
znaczny posag i przez całe życie otoczonej
troskliwą opieką - Trevor zapomni o tym nieszczęściu.
Ożeni się ze mną, a ja nie umrę w połogu, ponieważ
dobrze trzymam się w siodle i, jak mówi ciotka
Gweneth, jestem zdrowa jak koń.
Fanny ugryzła jeszcze raz jabłko, a potem wrzuciła
ogryzek do stawu. Stadko kaczek, spłoszone, poderwało
się z głośnym kwakaniem. - A ja być może zdecyduję
się na Jamesa. Szkoda, że nie jest choć trochę
starszy. Chłopcy są tacy nie doświadczeni. Muszą dojrzeć
jak wino, przynajmniej tatuś tak zawsze mówił.
Pamiętasz, Antonio? Tatuś zwykle przekomarzał się
z Charliem i Markiem, ilekroć wspomnieli o jakiejś
ładnej dziewczynie. Mówił im, że nadal są niczym
ocet i że potrzeba lat, by przemienili się w wino.
Urszula roześmiała się. Antonia wyglądała na
wstrząśniętą. Duchessa powiedziała swobodnie: -
Nietrudno mi wyobrazić sobie go przekomarzającego
się z chłopcami, Fanny. To dobrze, że wspominacie
braci ze śmiechem i radością.
- To dlatego lordem został ten parweniusz, prawda?
- powiedziała Urszula. - Moi kuzyni zginęli...
- Marcus także jest twoim kuzynem - stwierdziła
Duchessa spokojnie. - I lordem Chase. Twój ojciec
i jego ojciec byli braćmi. Powinnaś traktować go
z szacunkiem, należnym głowie rodziny, Urszulo, ponieważ
właśnie tym jest.
- Tak, proszę pani.
186
-I możesz zacząć od razu. Ty jesteś Urszula, prawda?
Duchessa nie poruszyła się. A potem, bardzo powoli,
odwróciła głowę i zobaczyła Marcusa, opierającego
się o pień drzewa. Jak długo stał tam, przysłuchując
się im i obserwując? Patrzyła na niego
w milczeniu.
- Tak, milordzie.
- Ponieważ jesteśmy kuzynami, możesz mówić mi
Marcus.
- Tak, Marcusie.
- I co, żadnej radości na widok ukochanego małżonka?
Podszedł bliżej, przez chwilę wpatrywał się
w jej pochyloną głowę, a potem uniósł bezwładną
dłoń Duchessy i ucałował ją.
R O Z D Z I A Ł
Marcus zmarszczył brwi. Ten jego przeklęty lokaj
znów nucił. Po chwili nucenie przeszło w głośny
śpiew i głęboki, ciepły baryton Spearsa, układającego
w szufladzie skarpety Marcusa, rozbrzmiał echem
w rozległej sypialni.
Bardziej grubiańska niż Regent
I nudna jak flaki z olejem,
Rozpustna jak własny brat -
oj, niezły z niej byłby chwat.
Grubiaństwo, rozpusta i nuda,
Złe słowa, brzydkie i czyny,
Nie trzeba nam liczyć na cuda
- Wypijmy zdrowie Katarzyny.
13
187
Marcus uśmiechnął się. Przypomniał sobie plotkę
o tym, jak to car Aleksander zakrztusił się i wypluł wino
na swój królewski biało-zloty strój, kiedy przypadkiem
usłyszał, co kilku obywateli wyśpiewuje na cały glos pod
oknami jego rezydencji. Ryknął z gniewu, przysiągł, że
osobiście poderżnie gardła bękartom, lecz został powstrzymany
przez niewzruszonego Henry'ego, major¬
domusa rezydencji, który pracował tam dłużej, niż Marcus
mógł pamiętać, i samego księcia Wellingtona.
- Ach, milordzie, czy widział się pan z Duchessa?
- Tak, lecz tylko przez chwilę. Była w ogrodzie,
z dziewczętami.
- Dobrze się czuje?
- A dlaczego miałoby być inaczej? Poczekaj, Spears,
czyżbyś dowiedział się czegoś, o czym ja nie
wiem? Co ci donieśli ci twoi przeklęci szpiedzy?
- Nie wiem o niczym, milordzie. Po prostu kiedy
ostatni raz ją widziałem, nie wydawała się szczęśliwa.
Nie zachował pan nawet pozorów uprzejmości.
- Ona nie zasługuje na uprzejmość, pozorną czy jakąkolwiek
inną. A co do ciebie, zdradziecki draniu,
powinienem był cię wyrzucić.
- Doceniam pańską powściągliwość, milordzie -
powiedział Spears, układając starannie w szufladzie
sześć świeżo wyprasowanych krawatów.
- Kpisz sobie ze mnie, Spears?
Spears wyprostował się. - Ja, milordzie? Kpić sobie?
Z całą pewnością nic podobnego nie przeszło mi
przez myśl. Już samo przypuszczenie mnie obraża.
Marcus chrząknął i dodał: - Kiedy zjawiłem się
w ogrodzie, z początku mnie nie dostrzegła. Rozumiesz,
była zajęta upominaniem Urszuli, by traktowała
mnie z szacunkiem, należnym głowie rodziny.
- Ponieważ jest pan głową rodziny, takie postępowanie
wydaje się ze wszech miar słuszne, milordzie.
188
- Tak przypuszczam, ale dlaczego to powiedziała?
Spears przez chwilę w milczeniu układał przybory
toaletowe Marcusa na blacie toaletki, a potem zapytał:
- A dlaczego nie miałaby tego powiedzieć?
- Och, zamknij się, Spears, nie jesteś przeklętym
pastorem. To nie twoja cholerna sprawa. I nigdy nie
była, dopóki nie wetknęliście w nią z Badgerem swoich
impertynenckich nosów. Powinienem odesłać cię
do Botany Bay.
- Ach tak, milordzie. Słyszałem, że to okropne
miejsce. Ale wracając do tego, co zaszło w ogrodzie.
Co jeszcze powiedziała Duchessa?
- No cóż, ja coś tam powiedziałem - żeby ujawnić
swoją obecność - i wtedy ona jak zwykle zamieniła
się w kamień. Czego innego mógłbym się spodziewać?
A teraz wybieram się na przejażdżkę. Słyszałem,
że ten przeklęty laluś, Trevor, przemierza właśnie
moje ziemie na jednym z moich koni. Bez
wątpienia pojechał na oględziny włości, żeby przekonać
się, jaki będzie bogaty.
- Ale to pan sam postanowił, że będzie bogaty. On
albo jego potomstwo.
- Idź do diabła, Spears! Teraz to zupełnie co innego.
Teraz on już tu jest i nie pozwolę, by traktował
Chase Park jak swoją własność. Dość tego zuchwalstwa.
Ciekawe, czy używa damskiego siodła.
- Co za ciekawy pomysł, milordzie. Wróci pan na
lunch?
- Tak, jeżeli go znajdę. Chyba rozwalę mu nos.
Choć nie, bo zacznie piszczeć i jeszcze się rozpłacze.
Nie, po prostu przyprowadzę go do Chase Park. Na
pewno będzie już bardzo zmęczony, kiedy go znajdę.
Nie możemy dopuścić, żeby się biedny laluś
przemęczył.
- To miło, że troszczy się pan o niego, milordzie.
189
*
Duchessa była głodna, ale nie miała ochoty zejść
do jadalni i stawić czoła ciotce Wilhelminie. Jednak
biedny pan Wicks nie miał w starciu z tą groźną damą
żadnych szans i Duchessa czuła, że nie powinna
zostawiać go samego. Wzdrygnęła się na wspomnienie
tego, jak pan Wicks drżącym głosem opowiadał
jej, jak to ciotka Wihlemina wkroczyła do jego sypialni-
do sypialni!-i wykorzystując jego zaskoczenie,
lęk i niedowierzanie, wyciągnęła z niego
wszystko, co chciała wiedzieć. Krótko mówiąc, ciotka
Wilhelmina stanowiła siłę, z którą należało się liczyć.
Lecz gdzie jest Marcus?
Ucałował jej palce, gładko przedstawił się Urszuli,
przywitał się serdecznie z Fanny i Antonią, po czym
oddalił się, nawet na nią nie spojrzawszy.
Ciotka Wilhelmina siedziała już przy stole. Ciotka
Gweneth nalegała, aby zajęła miejsce pani domu, co
wydawało się słuszne, dopóki nie pojawiła się prawdziwa
hrabina. Ciotka zachowywała się czarująco aż
do nadejścia Duchessy i pana Wicksa, kiedy to pokazała,
co potrafi, traktując młodą hrabinę, jakby znów
była bękartem. Duchessie niemal ulżyło. Ostatnią
rzeczą, jakiej by sobie życzyła, było mieszanie szyków
ciotce Gweneth. Krzesło lorda po drugiej stronie
długiego na pięć metrów stołu pozostało puste.
Nie ma Marcusa. Zauważyła, że brakuje także Trevora.
Przynajmniej pan Crittaker był obecny i właśnie
rozmawiał uprzejmie z Urszulą.
Skinęła na Sampsona, by zaczął podawać.
Ciotka Wilhelmina odezwała się sztucznie swobodnym
tonem: - A gdzież to się podział mój bratanek,
ten, który mianował się nowym lordem? Nie zamierza
mi się przedstawić?
190
- Poznałam go, mamo - powiedziała Urszula, nabierając
na łyżkę nieco żółwiowej zupy. - Jest bardzo przystojny,
a do tego postawny i miły. Ma włosy równie czarne
jak Duchessa i jasnoniebieskie oczy, także jak ona.
- Są spokrewnieni - powiedziała Wilhelmina. -
Nie powinni byli się pobierać. To nienaturalne i niezdrowe.
Ich potomstwo będzie nienormalne.
- Ależ proszę pani - powiedziała Duchessa swobodnie
- to jak najbardziej legalne. Kościół nie miał
nic przeciwko temu.
- Kościół anglikański - stwierdziła ciotka z widoczną
pogardą. - A co oni wiedzą? Jeżeli ma się tytuł
i pieniądze, by ich przekupić, z chęcią nagną każde
prawo. I tak właśnie się stało, czyż nie?
- Zapewniam panią, iż przekupstwo nie było konieczne.
A poza tym jego lordowska mość i ja pobraliśmy
się we Francji. To katolicki kraj. Nawet urzędy
stanu cywilnego kierują się tam równie surowymi zasadami
jak Kościół.
- Francuzi! - stwierdziła ciotka, prychając przy
tym zupełnie jak Birdie, klacz Duchessy. - To wszystko
tłumaczy. Powinnam lepiej zapytać, czy to małżeństwo
jest w ogóle ważne w Anglii.
- Zapewniam panią, że jest. Pan Wicks też może
panią o tym zapewnić. I, ośmielę się wspomnieć,
o wiele chętniej zapewni o tym panią tutaj, przy stole,
niż w swojej sypialni. A teraz chyba już dość na ten
temat. Proponuję, żebyśmy zajęli się jedzeniem.
- Jesteś zdzirą i podłą szmatą.
- Pani chyba nie... nie, z pewnością nie. Słucham
panią?
- Powiedziałam, że to wszystko zdarzyło się bardzo
nagle i poszło gładko. A co innego mogłam powiedzieć?
- Najwidoczniej w miarę jak rosło oburzenie
ciotki, malała jej umiejętność maskowania obelg.
191
- Powinien był przyjść mnie powitać - powiedziała
teraz. - Nowy lord nie przejawia szacunku, co świadczy
o brakach w wychowaniu.
I było to chyba prawdą, przynajmniej ta część
o szacunku. - Będzie pani mogła nacieszyć się jego
towarzystwem podczas kolacji - powiedziała Duchessa
swobodnie. Uniosła szklaneczkę i Toby., lokaj, dolał
jej lemoniady. - Dziękuję - powiedziała
i uśmiechnęła się do niego.
- Niech zdycha. Podobnie jak ona.
- Słucham panią? - powiedziała Duchessa, ignorując
odgłos krztuszenia się, dobiegający od strony pana
Crittakera, który siedział naprzeciw ciotki i dlatego
mógł dobrze słyszeć wszystkie jej słowa, nawet te
wymamrotane pod nosem.
- Gdyby tu był, pewnie by wzdychał. Nad szynką,
bo taka słona.
Pan Wicks rzucił Duchessie udręczone spojrzenie.
Zjadł jeszcze kęs, po czym przeprosił i odszedł od
stołu. Duchessa wiedziała, że biedna Urszula nie może
wstać z miejsca, dopóki matka jej na to nie pozwoli.
Co do Fanny i Antonii, to wyglądały na zbyt zafascynowane
i zdumione, by wykonać choćby
najmniejszy ruch.
Jadła powoli, żując starannie i spoglądając na kuzyna
Jamesa, swego rówieśnika. Prawdopodobnie
będzie kiedyś równie wysoki i potężnie zbudowany
jak Marcus, pomyślała, lecz teraz jego ciało zachowało
jeszcze chłopięcą smukłość. Miał jasne, lekko kręcone
włosy, piękne ciemnozielone oczy i kwadratowy
podbródek, świadczący o uporze. Bardzo spokojny,
niemal posępny, siedział ze wzrokiem wbitym w talerz,
w milczeniu połykając kęs za kęsem. Sprawiał
wrażenie, jakby ledwie zdawał sobie sprawę z ich
obecności. Przypomniała sobie, jak Urszula powie-
192
działa, iż pragnął być głową rodziny i dlatego złościł
się na Trevora. Zauważyła, że na wskazującym palcu
prawej dłoni nosi piękny pierścień z onyksem, osadzonym
w kunsztownej złotej oprawie. Ciekawe,
skąd go ma, pomyślała.
Czas mijał powoli. Czuła się zbyt znużona i rozdrażniona,
by myśleć o czymkolwiek. Żałowała, że
nie ma z nimi Marcusa. Chciała tylko móc na niego
patrzeć. Nieźle byłoby też przyjrzeć się jego ramieniu
i żebrom, by sprawdzić, czy dobrze się goją.
W końcu, kiedy uznała, że ucieczka jest już możliwa,
uśmiechnęła się i wstała: - Proszę mi wybaczyć,
lecz muszę dopilnować gospodarstwa.
- Myśli, że jest królową, ta głupia szmata.
- Co powiedziałaś mamo?
- Powiedziałam, że suknia Duchessy to królewska
szata.
Pan Crittaker o mało nie zakrztusił się słodką bułeczką,
którą właśnie jadł.
Niespiesznie opuściła jadalnię, choć prawdę mówiąc,
miała ochotę biec. Weszła do małego pokoju
śniadaniowego, który przeznaczyła na swój gabinet,
i zabrała się za lekturę „London Timesa". Przeczytała
kolumny towarzyskie, próbując znaleźć tam jakieś
zabawne kąski, lecz nie udało się jej. Po dziesięciu
minutach poddała się i zaczęła rozmyślać o Marcusie.
Ciekawe, gdzie teraz jest, pomyślała.
Nie mogła doczekać się jego reakcji na widok tego
mizdrzącego się lalusia, Trevora.
*
Marcus ściągnął cugle, przechodząc w lekki cwał.
Jak rozkosznie było znów poczuć na twarzy letni
wiatr. Słońce stało wysoko nad głową, ale nie było
193
zbyt gorąco. Gdzie też się podział ten wstrętny bufon,
Trevor?
Że też miał czelność dosiąść Clancy'ego, pomimo
ostrzeżeń Lambkina, że ogier jest narowisty, kapryśny
i nie można mu ufać. Lambkin powiedział, że
amerykański dżentelmen tylko się roześmiał, bez trudu
dosiadł Clancy'ego i skierował się na wschód.
Więc Clancy musiał być w wyjątkowo dobrym nastroju
- tym gorzej, ponieważ taki nastrój z reguły nie
trwał zbyt długo. Pozostaje mieć nadzieję, że drogi
kuzyn jeszcze żyje, pomyślał.
Marcus jeździł już od trzech godzin i nie napotkał
nawet śladu tego podłego kłusownika, Trevora. Zatrzymał
się, by porozmawiać z dzierżawcami, czując,
jak robi mu się ciepło na duszy, gdy pozdrawiają go
entuzjastycznie i cieszą się z jego powrotu. Mężczyźni
wypytywali go szczegółowo o tych przeklętych żabojadów,
w końcu pokonanych tak, jak na to zasługiwali
i o tego tyrana, Napoleona, króla - nie, przeklętego
cesarza - rozgromionych Francuzów. Ci ludzie traktowali
go tak, jakby to on osobiście zmusił tyrana do abdykacji.
Ich żony uśmiechały się do niego i częstowały
go jabłecznikiem, a dzieci pozdrawiały z szacunkiem.
A wszystko to sprawiało mu przyjemność, i to jeszcze
jaką. Po raz pierwszy poczuł się tak, jakby tu było
jego miejsce. Jakby naprawdę był lordem Chase
i panem Chase Park. Cóż, zobaczymy.
Nagle poczuł głód. Gdzie ten Trevor? Czy Clancy
znów stał się sobą - to znaczy perfidnym sukinsynem
- i zrzucił go? Czyżby jego gogusiowaty kuzyn już nie
żył? Przyjemna myśl, swoją drogą. Lecz nie, z pewnością
zwichnął tylko nogę w kostce i teraz kuśtyka
z wdziękiem w stronę Chase Park z białą dłonią przyciśniętą
do czoła. Być może nawet recytując poezje
Byrona, aby uromantycznić swoje skargi.
194
Marcus prychnął z niesmakiem i wtedy dostrzegł,
że ktoś nadjeżdża ku niemu z północy. Zatrzymał
Stanleya i czekał.
To nie mógł być ten laluś, Trevor, ponieważ kiedy
Clancy przybliżył się, okazało się, że mężczyzna jadący
na jego grzbiecie jest wysoki, równie wysoki i potężny
jak on, Marcus - to znaczy przynajmniej górna
połowa jego ciała, gdyż mógł być karłem o długim
korpusie i krótkich nogach. Lecz Marcus nie sądził,
aby tak było. Mężczyzna doskonale trzymał się w siodle,
panując w pełni nad Clancym i od niechcenia
trzymając wodze w jednej dłoni. A niech to szlag! To
musi być ten przeklęty Trevor.
Gdy Clancy przybliżył się dostatecznie, Marcus,
blady z wściekłości, czując się jak ostatni głupiec, zawołał:
- Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie zmieniłeś
tego gogusiowatego imienia?
Mężczyzna nie odpowiedział, dopóki nie ściągnął
wodzy i nie zatrzymał Clancy'ego tuż przy pysku
Stanleya. Uśmiechnął się ze zrozumieniem, ukazując
śnieżnobiałe zęby. Wzruszył ramionami, a potem powiedział,
przeciągając głoski w sposób charakterystyczny
dla kolonistów z Południa: - Jak się domyślam,
musisz być moim kuzynem, Marcusem? Tym
lordem?
Marcus wpatrywał się w mężczyznę, mężczyznę
o żywych, niemal surowych rysach, zdecydowanej linii
nosa i szczęki, gęstych czarnych włosach i oczach
ziejonych niczym trzciny, rosnące obficie w stawie za
domem. Trevor był muskularny jak diabli, jego silne
ciało, okryte doskonale skrojonym strojem do konnej
jazdy, było ciałem atlety, postawa zaś świadczyła
o pewności siebie i umiejętności wydawania rozkazów.
Przeklęty sukinsyn z pewnością nie wyglądał na
Trevora.
195
- Tak. Dobry Boże, człowieku, Trevor! Na sam
dźwięk tego imienia mężczyźnie chce się rzygać.
Trevor roześmiał się, prezentując dołeczki, które
wcale nie nadawały mu zniewieściałego wyglądu, lecz
jeszcze dodawały uroku. Męskiego uroku. Marcus
mógłby się założyć, że ten mężczyzna to prawdziwy
szatan, jeśli idzie o kobiety. Choć bardzo się starał,
jakoś nie potrafił wzbudzić w sobie niechęci. Przeciwnie,
przyłapał się na tym, że wręcz uśmiecha się do
tych przeklętych dołeczków. Trevor zaś powiedział,
cedząc wyrazy i rozciągając głoski w nieskończoność,
tak że zdawały się ciągnąć niczym gęsty miód: - Rzeczywiście,
ludzie często źle mnie oceniają. Oczywiście,
dopóki nie poznają mnie osobiście - dodał bez
fałszywej skromności. - Jak sądzę, mój zmarły ojciec,
a twój wuj, uważał pewnie to imię za eleganckie.
A jest ono i tak najlepsze spośród wszystkich, którymi
mnie obarczyli.
- A jak brzmią pozostałe?
- Horatio Bernard Butts.
- Mój Boże - powiedział Marcus tępo. - Butts?
- Owszem, Butts to panieńskie nazwisko mojej
matki. Prawda, że okropne? - Trevor wyciągnął dłoń
w czarnej rękawiczce. - Miło mi cię w końcu poznać,
kuzynie.
Nagle Marcus zaczął się śmiać. Odrzucił w tył głowę
i śmiał się coraz głośniej, podczas gdy kuzyn przyglądał
mu się z sympatią. W końcu otarł załzawione
powieki i mocno uścisnął dłoń kuzyna. - Kiedy pomyślę,
jak sobie ciebie wyobrażałem, odkąd pan
Wicks opowiedział mi o amerykańskich Wyndha¬
mach... Dobry Boże! Sądziłem, że jesteś zniewieścia¬
łym lalusiem, bufonem, i jeszcze gorzej. Wybacz mi,
kuzynie. Jeżeli chcesz, możesz przyłożyć mi w żołądek.
Byle nie w żebra, bo jeszcze trochę mnie bolą po
196
pewnej dość niefortunnie zakończonej potyczce, którą
stoczyłem w Paryżu.
- Niefortunnie zakończonej? Powiedziałbym, że
niezły z ciebie zabijaka, Marcusie. Być może moglibyśmy
poszukać w okolicy jakichś zbójów i sprawdzić,
który z nas jest lepszy. Nie, to by się nie spodobało
Duchessie. Ani to, ani gdybym cię uderzył. Jesteście
małżeństwem od tak niedawna, że pewnie dalej uważa
cię za najprzystojniejszego, najszlachetniejszego
i najwspanialszego mężczyznę na świecie.
Marcus chrząknął, najwidoczniej zakłopotany
i Trevor uniósł gęste czarne brwi.
- Powiedziałbym też, iż Duchessa jest chyba najpiękniejszą
kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem.
- A byłeś już w Londynie? W Paryżu?
- Nie, lecz jestem mężczyzną i nie jestem ślepy.
Nie uważasz swojej żony za nieprzyzwoicie wręcz
śliczną?
Marcus tylko znów chrząknął, czując jak gniew na
nią wrze w nim i bulgocze niczym kocioł czarownic.
Dopiero co poznał swego przeklętego kuzyna, który
co prawda okazał się prawdziwym mężczyzną, lecz
niech go diabli wezmą, jeśli od razu odsłoni przed
nim duszę. I jak on śmie wyrażać się o Duchessie
w taki sposób, jakby była dla niego dostępna?
- Nie muszę ci mówić, że moja matka mocno się
zdenerwowała, gdy ciotka Gweneth powiedziała jej,
że jednak się pobraliście, i to przed szesnastym
czerwca. Przez cztery godziny cierpiała na straszny
ból głowy, bez przerwy zadręczając się tym, co nas
ominęło. Tak nas tym zmęczyła, że w końcu mnie też
rozbolała głowa.
- Dowiedziałem się o waszym przybyciu do Chase
Park dopiero trzy dni temu. Duchessa zostawiła mi
wiadomość, więc przyjechałem tu za nią.
197
- Tak, mówiła, że jesteś w Paryżu, działając dla
przywrócenia na tron Burbona.
- Tak, to już zakończone. A co do reszty, to jesienią
odbędzie się w Wiedniu kongres i będzie to prawdopodobnie
impreza równie rozrywkowa, jak przedstawienie
w amfiteatrze Astleya.
Trevor podniósł głowę.
- Oo, wiem. Astley to swego rodzaju teatr, gdzie
można zobaczyć mężczyzn i kobiety pokazujących
różne sztuczki na końskich grzbietach, dziewczęta
sprzedające publiczności siebie i pomarańcze, mężczyzn
zmuszających niedźwiedzie do tańca i inne tego
rodzaju rzeczy. Dzieci to uwielbiają, a młodzi
mężczyźni chodzą tam, aby popatrzeć na skąpo ubrane
kobiety. W Baltimore też mamy coś takiego, nazywa
się Podbródki Tłuściocha.
Marcus roześmiał się.
- To dziwne - powiedział Trevor z namysłem. -
Wyglądasz zupełnie jak ja, tylko oczy masz inne.
- Tak, jesteś ciemny jak ponura bezksiężycowa
noc. Nasz wuj, poprzedni lord, nazywał mnie diabelskim
nasieniem. Czy to pasuje także do ciebie, kuzynie?
- Być może, przynajmniej ostatnio. - Trevor wzruszył
ramionami, a potem potrząsnął głową, jak gdyby
odganiał przykre myśli. - Rozmiary waszych posiadłości
robią wrażenie. Pożyczyłem sobie Clancy'ego,
choć twój stajenny o mało nie umarł ze strachu. Chyba
uważał, że ten miły zwierzaczek rozniesie mnie
pod kopytami.
Pochylił się i poklepał Clancy'ego po kasztanowej
szyi. A Clancy, to zdradzieckie bydlę, tylko parsknął
i pokiwał swym wielkim łbem.
Marcus miał ochotę przyłożyć przeklętemu koniowi.
Zamiast tego powiedział jednak, spoglądając
198
z niesmakiem na ogiera: - On nie jest zbyt potulny.
Tylko zbliż się z nim do klaczy, a zaraz zamieni się
w Attylę, wodza Hunów, szykującego się na orgię.
Wygląda na to, że nieźle sobie z nim radzisz.
- Mam dobrą rękę do koni i, prawdę mówiąc, do
większości zwierząt. To taki dar, czasami dość kłopotliwy,
zwłaszcza gdy piesek pokojowy jakiejś damy
ugryzie swoją panią, by wyrwać się i wskoczyć mi na
kolana, a potem szczeka jak szalony i nie pozwala się
zabrać. Twój stajenny wydaje się bardzo lojalny.
- To dobry chłopak i znakomicie opiekuje się końmi.
Wuj go nie lubił. Nie wiem właściwie dlaczego.
- Prawdopodobnie dlatego, że jest kulawy. Niektórzy
ludzie mają uprzedzenia.
- Nie pomyślałem o tym. Może masz rację.
- Mój brat, James, ma jasny koloryt matki i intensywnie
zielone oczy. Mój ojciec miał oczy ciemnoniebieskie,
podobne do oczu Duchessy. O, przepraszam...
To oczywiste, skoro lord był jej ojcem.
- Tak - powiedział Marcus szorstko. - Wygląda na
to, że wiesz o wszystkich intrygach, których padłem
ofiarą.
- Owszem. Matka jest bardzo dobra w wyciąganiu
od ludzi informacji, na których jej zależy, a twój pan
Wicks nie okazał się bardziej odporny niż inni. Powiedziała
mi rano, że wczoraj, gdy wszyscy poszli już
spać, wdarła się do jego sypialni, a biedny staruszek
był tak wzburzony, że nietrudno jej było dowiedzieć
się wszystkiego. Lecz nie martw się, kuzynie...
- Mów mi Marcus.
- Nie martw się, Marcusie. Przekonam ją, że nie
ma tu nic dla niej i zabiorę ją stąd najszybciej, jak tylko
się da. Chciałbym zobaczyć Londyn i sądzę, że Jamesowi
i Urszuli też by się tam podobało. Być może
nawet wybiorą się do tego twojego Astleya.
199
Marcus pociągnął się za ucho. Najwyraźniej przejął
ten nawyk od Badgera. - Nie chciałbym być wścib¬
ski, Trevorze... Jezu, to imię nadal z trudem przechodzi
mi przez gardło... ale chyba nie macie
problemów finansowych, prawda?
- Absolutnie - powiedział Trevor głosem, w którym
nagły chłód dziwnie łączył się z południowym za¬
śpiewem. - Matka po prostu przyjechała tutaj, nie
biorąc w ogóle pod uwagę, iż jest wysoce prawdopodobne,
że ty i Duchessa możecie się pobrać. Próbowałem
namówić ją, by poczekała, lecz nie udało mi
się. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko towarzyszyć
jej tutaj.
- Ale dlaczego przyjechała do Chase Park? Nawet
gdybyśmy się nie pobrali, posiadłość przypisana została
do tytułu i tym samym wyłączona ze spadku.
- Nie mam pojęcia, lecz nalegała, aby przyjechać
właśnie tu. Ojciec zawsze opowiadał nam o Chase
Park z taką tęsknotą, iż pewnie chciała jak najszybciej
zobaczyć to miejsce. A może po prostu jest
wścibska, kto wie?
Marcus roześmiał się.
- No i jest jeszcze to dziedzictwo Wyndhamów.
- A cóż to takiego?
- Mój ojciec często o tym mówił, i zawsze szeptem,
jakby obawiał się, że ktoś może go podsłuchać i jakby
cała ta sprawa otoczona była jakąś mroczną tajemnicą.
Mówił, że pewnego dnia wróci do Chase Park,
odnajdzie ten skarb i będzie bogatszy niż chiński
mandaryn.
- Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Mój ojciec
nawet o tym nie wspomniał, poprzedni lord też nie,
przynajmniej ja nic o tym nie wiem. To bardzo ciekawe.
Czy ojciec dał wam jakąś wskazówkę, gdzie szukać
tego skarbu?
200
- Nie sądzę, aby sam wiedział, choć w kółko opowiadał
o złocie, klejnotach i podobnych rzeczach.
A matce powiedział o śladach, które udało mu się
odkryć, nim ojciec wyrzucił go z domu. Skarb był bardzo
stary, pochodził z czasów Henryka VIII i został
ukryty tuż przed śmiercią księcia Artura, gdy przyszły
Henryk VIII był jeszcze dzieckiem, małym złotym
chłopcem, bogatym ponad wszelkie wyobrażenie.
A potem wszystko to przeszło w ręce Wyndhamów,
szeptał ojciec. A potem zmieniał wersję i mówił, że
skarb pochodzi z czasów Henryka VIII lub nawet
królowej Elżbiety. Kto wie, co z tego jest prawdą?
Marcus wzdrygnął się mimo woli. Trevor zaś mówił
dalej tym swoim denerwująco powolnym tonem: -
Jak pewnie wiesz, ciotka Gweneth korespondowała
z moim ojcem aż do jego śmierci, a potem prowadziła
korespondencję z matką.
- Nie, nie miałem o tym pojęcia. Przez pięć lat,
które minęły od śmierci Charliego i Marka, w ogóle
tutaj nie przyjeżdżałem. Zjawiłem się w Chase Park
dopiero po śmierci naszego wuja, by przejąć tytuł.
Dziedzictwo Wyndhamów, co? Skarb z początku
szesnastego wieku? To brzmi jak bajka.
- Zgadzam się z tobą. Lecz matka w to wierzy.
- Wracamy do domu?
Trevor skinął głową, spoglądając na Marcusa z leniwym
uśmieszkiem. - Jeśli już po nic innego, to
choćby po to, by siedzieć i przyglądać się Duchessie.
To istna rozkosz dla oczu, znaleźć tyle urody i charakteru
w jednej kobiecej postaci.
- Najwidoczniej potrzeba ci okularów, kuzynie -
mruknął Marcus, zawrócił Stanleya i wbił ostrogi
w jego boki. Dalszą drogę do Chase Park odbyli, jadąc
w milczeniu obok siebie.
201
R O Z D Z I A Ł 14
Maggie zapięła na szyi Duchessy naszyjnik z pereł,
należący kiedyś do Elizabeth Cochrane, i odsunęła
się, aby ocenić efekt.
- O rany! - powiedziała, z zadowoleniem poklepując
swoje jaskraworude włosy, skręcone w niezliczoną
ilość loczków i widoczne w lustrze ponad głową
Duchessy.
Duchessa uśmiechnęła się. Ciekawe, której z nas
dotyczą te zachwyty, pomyślała. - Moja matka mawiała,
że perły trzeba nosić na ciele, gdyż inaczej tracą
blask - powiedziała, dotykając lekko palcami naszyjnika.
- O rany! - powtórzyła Maggie, przesuwając jedną
z pereł na karku Duchessy. - Te kulki musiały kosztować
jego lordowską mość niezłą fortunkę.
- Pewnie masz rację.
- Wiesz, Duchesso, nigdy nie myślałam, że ktoś
może mieć równie wspaniałe włosy jak ja, lecz twoje
też ujdą, być może ze względu na kontrast ze skórą,
bielszą niż ten ser z Yorkshire, który wygląda wspaniale,
ale smakuje jak zgniły pęcherz. Tak, te wspaniałe
czarne włosy zwracają uwagę, a to ważne, kiedy
się jest na scenie.
- Dziękuję, Maggie. Zapewne masz rację.
- Tak, wyglądasz całkiem nieźle, Duchesso, nawet
pięknie, jeśli się trochę naciągnie fakty. Wiem, że jego
lordowska mość też tak pomyśli.
- Czy sądzisz, że on też będzie chciał naciągać fakty,
Maggie?
- Naciągać co, Duchesso? - zapytał Marcus stając
w otwartych drzwiach, łączących ich sypialnie.
202
Wstała spokojnie, nie mogąc oderwać od niego
spojrzenia. Miał na sobie nieskazitelny czarny wieczorowy
strój, śnieżnobiałą koszulę i nienagannie
związany - niechybnie przez Spearsa - świeżo wyprasowany
krawat. Gęste czarne włosy Marcusa były
dość długie i opadały na fular w lekko kręcących
się lokach. Jednak jego błękitne oczy były zimne,
zimniejsze niż lód na Tamizie. Próbowała uśmiechnąć
się do niego, by uświadomić mu w ten sposób,
że naprawdę jest tutaj, że będzie spał za tymi
drzwiami, tuż obok niej, a teraz stoi w jej sypialni
i patrzy na nią. Pewnie właśnie dlatego udało jej się
powiedzieć tylko: - Maggie sądzi, że jeśli się trochę
naciągnie fakty, można powiedzieć, że wyglądam
całkiem nieźle.
- Lecz pan, milordzie, jako jej mąż, z pewnością
uzna, że wygląda pięknie.
- Doprawdy? Rzeczywiście, nieźle się dziś spisałaś,
Maggie. Czy mogłabyś teraz zostawić nas samych?
- Jeszcze chwileczkę, milordzie - odparła Maggie,
jakby nie zauważając, że lord ją odprawił. - Proszę
pozwolić, że narzucę jej na ramiona ten śliczny szal.
Zapowiada się chłodny wieczór, a nie chciałabym,
aby się przeziębiła. No, Duchesso. Wyglądasz cholernie
dobrze. Podoba mi się.
- Dziękuję, Maggie. Nie czekaj na mnie, proszę.
. Maggie skinęła głową, a potem, ku zdumieniu
Marcusa, mrugnęła do niego i wyszła z sypialni, przez
cały czas poprawiając swoje rude włosy.
- Gdzie ty ją, u licha, znalazłaś? - zapytał, wpatrując
się osłupiały w drzwi.
- Badger ją znalazł w Portsmouth. A prawdę mówiąc,
to ona go znalazła. Ocaliła go przed stratowaniem
przez konie. Potrzebowałam pokojówki, a ona
potrzebowała posady. Akurat nigdzie nie występowała
203
- bo wiesz, ona jest właściwie aktorką - i muszę przyznać,
że zna się na rzeczy, a poza tym jest zabawna.
- Mrugnęła do mnie!
- No cóż, nigdy dotąd nie pracowała jako pokojówka,
a musi być przyzwyczajona do tego, że mężczyźni
przyglądają się jej z podziwem, i pewnie nie tylko
przyglądają. Być może zapomniała się na chwilę i potraktowała
cię jako ewentualnego partnera w grze.
Chyba raczej jako protektora, pomyślał Marcus,
lecz głośno powiedział tylko: - Chryste! Aktorka pokojówką
hrabiny. Trzeba przyznać, że ta dziewczyna
ma tupet.
Po raz pierwszy nazwał ją hrabiną. Poczuła, jak budzi
się w niej nadzieja, lecz on odwrócił się i zaczął
przemierzać pokój.
- Nie możesz pozwalać, by nazywała cię Duchessa.
To bezczelność. Wszyscy nazywają cię Duchessa -
rzucił przez ramię. - Nie jesteś Duchessa, jesteś hrabiną,
powinni więc zwracać się do ciebie milady.
- Nie dbam o to - odparła, przyglądając mu się
uważnie. - Jak twoje ramię?
- Ach, moje ramię. Wszystko z nim w porządku,
choć prawdę mówiąc nadal trochę mnie boli.
- A twoje żebra?
Spoglądał na nią z góry - stał tam, z rękami założonymi
na piersi i szeroko rozstawionymi nogami
i po prostu patrzył na nią z góry. Był taki wysoki.
Wiedziała, że stara się ją onieśmielić, lecz jak mogłoby
mu się to udać z kobietą, która znała go, od kiedy
był czternastoletnim chłopcem? Choć nawet już wtedy
czuła, że ją przytłacza. - A cóż to znowu takiego?
Troskliwość dobrej żony?
- Chyba tak.
- Z moimi żebrami także wszystko w porządku.
- To dobrze.
204
- Natknąłem się na Trevora. Jechał na Clancym.
Wyglądał jak przeklęty centaur.
Uśmiechnęła się, i był to prawdziwy uśmiech, nie
to jej zwykłe uniesienie kącików ust. Wiedziała, że
zrobił z siebie kompletnego osła.
- Nadal uważam, że Trevor to imię odpowiednie
dla gogusia.
- Być może, lecz zgodzisz się chyba ze mną, że
w tym mężczyźnie nie ma nic gogusiowatego?
- Tak, do licha! To śmieszne, żeby obarczyć takim
i imieniem mężczyznę mojego wzrostu i postury.
- Teraz to już nie ma znaczenia. - Umilkła, widząc
zdziwienie, malujące się na jego twarzy. - Miło cię
znowu widzieć, Marcusie - dodała. - Miałam nadzieję,
że się tu zjawisz.
- Nie miałem zamiaru, lecz... - Wzruszył ramionami.
Mogłaby przysiąc, że na jego twarzy dostrzegła
zakłopotanie.
- Tak czy inaczej, cieszę się, że tu jesteś. Ciotka
Wilhelmina to trudna osoba, prawdziwie zagadkowa.
: Twoja kuzynka Urszula jest bardzo miła, lecz jestem
pewna, że sam to dostrzegłeś, kiedy poznałeś ją rano
w ogrodzie. James to mój rówieśnik, może trochę
starszy, lecz nie mam pojęcia, jaki naprawdę jest. Ma
taki ponury wyraz twarzy. Coś z nim jest nie tak.
.. A jak zdążyłeś sam się przekonać, Trevor to wspaniały
okaz mężczyzny.
- Co rozumiesz przez „wspaniały okaz"?
- Jest taki wysoki, silny i przystojny.
- Chciałbym, byś bardziej zważała na to, co przy
nim mówisz. I lepiej nie zaprzyjaźniaj się z nim za
i bardzo. Może próbować cię wykorzystać. Jesteś zu-
, pełnie niewinna, a on nie.
- Jestem teraz mężatką, więc nie mogę być tak zupełnie
niewinna.
205
Źrenice Marcusa rozszerzyły się. - Owszem, jesteś
- powiedział powoli. - Nie, nie prowadź ze mną tej
swojej spokojnej, dystyngowanej kłótni. Powiedz mi
raczej, dlaczego cieszysz się, że tu jestem.
Znowu ogarnął ją ten nienaturalny spokój, którego
tak nie znosił. Nie powinien był jej przypominać,
jaka jest opanowana. Już zaczynała rozmawiać z nim
swobodniej, bez towarzyszącego zwykle ich kontaktom
napięcia, a teraz jej dłonie znów spoczywały bezwładnie
na kolanach. Powoli, bardzo powoli uniosła
brodę i spojrzała mu w twarz. - Jesteś moim mężem
- powiedziała po prostu. - Tęskniłam za tobą.
- Twoim mężem - powtórzył, nie starając się nawet
ukryć sarkazmu. Na chwilę zapomniał o jej perfidii,
lecz teraz znowu udało jej się przemienić ten ledwie
już tlący się żar jego gniewu w ryczący płomień. - Czy
nie uważasz za dziwne, że jesteśmy małżeństwem, Duchesso?
Znam cię, od kiedy byłaś małą dziewczynką
z chudymi, poobijanymi kolanami, tak poważną, że
mogłabyś być kolumną w opactwie normandzkim
w Darlington. Tak, zawsze byłaś taka spokojna, opanowana,
daleka i czujna. Dostrzegłem w tym posępnym,
nazbyt spokojnym dziecku przyszłą piękność. Nazwałem
cię Duchessa, a wtedy wszyscy zobaczyli to co ja
i dlatego ten przydomek stal się twoim imieniem, nawet
dla tej twojej rudowłosej pokojówki - aktorki, która
patrzy na mnie, jakby chciała, bym poszedł z nią do
łóżka i kupił jej za to jakiś cenny drobiazg.
- To wszystko prawda - powiedziała. - A kiedy ja
miałam dziewięć lat, ty miałeś czternaście. Byłeś
dumny, silny i pewny siebie. Diabelskie nasienie, co
do tego ojciec miał rację. I zawsze pakowałeś swoich
młodszych kuzynów w kłopoty. A ojciec wiedział, że
to byłeś ty, za każdym razem. Pamiętasz, jak zrobiliście
razem mocną sosnową trumnę i napełnioną ka-
206
mieniami postawili przed ołtarzem? Była niedziela
i ludzie przyszli na mszę, a przed ołtarzem stała sobie
jak gdyby nigdy nic trumna, z bukietem kwiatów na
wieku. Nikt nie chciał jej otworzyć. - Uśmiechnęła
się leciutko do swoich złożonych dłoni, a potem dodała:
- Imponowałeś mi, ale i tak się ciebie bałam.
- Ty się bałaś, Duchesso? Doprawdy trudno mi to
sobie wyobrazić. Kiedy ktoś ci zagrażał, po prostu
mroziłaś go tym swoim spokojnym, nieobecnym spojrzeniem.
Nieludzkim spojrzeniem, które sprawia, że
człowiek milknie, jakby już był nieżywy. Dlaczego
miałabyś się mnie bać?
Uciekła spojrzeniem, najwidoczniej zażenowana.
- Dlaczego?
- Przynależałeś tutaj - powiedziała w końcu głosem,
który zdawał się należeć do kogoś innego, tak
był stłumiony, cichy i nieobecny. - Zawsze tu przynależałeś.
Byłeś taki silny i pewny siebie, bo tu było
twoje miejsce. Teraz jest tak samo, choć nie chcesz
tego przyznać i występujesz przeciw temu z całą tą
twoją absurdalną, źle ulokowaną dumą. Ja nigdy nie
należałam.
Nie chciał się nad tym zastanawiać, nie teraz, kiedy
tyle rzeczy wymagało przemyślenia. - No cóż, teraz
jesteś hrabiną i chyba wreszcie uznałaś, że tu jest
twoje miejsce. Prawdę mówiąc, bardziej niż ja, ponie¬
waż ojciec zostawił ci wszystko, co nie było związane
z tytułem. Czyż nie traktują cię z szacunkiem, należnym
twojej pozycji?
- O tak, wszyscy są bardzo uprzejmi. Powiem ci, że
kiedy przyjechaliśmy tu z panem Wicksem trzy dni
temu, trochę się denerwowałam. W końcu jeszcze
niedawno byłam tylko bękartem poprzedniego lorda,
teraz mam zostać tu panią. Jednak wszyscy okazali
'ę bardzo wielkoduszni i jestem im za to wdzięczna.
207
- Ale nie ciotka Wilhelmina.
- Ona zachowuje się tak dziwacznie, że człowiekowi
po prostu opada szczęka. Wkrótce sam się przekonasz.
Lecz chyba już pora iść do salonu, prawda?
Musisz poznać ciotkę i Jamesa.
- Doskonale. Nie, nie ruszaj się. Dobry Boże, masz
zbyt duży dekolt, Duchesso. Stój spokojnie.
Podszedł do niej i poprawił szal, otulający jej ramiona,
a potem związał go w ciasny węzeł na jej piersiach.
Wyglądało to śmiesznie, lecz ona nie odezwała
się ani nie poruszyła, po prostu stała spokojnie z rękami
opuszczonymi po bokach. Nadal niezadowolony,
spróbował podciągnąć wyżej stanik sukni. Wysiłek
ten z góry skazany byt na niepowodzenie, ponieważ
pod biustem materiał przytrzymywała mocno zawiązana
wstążka. Przez chwilę poczuła na piersiach ciepło
jego palców. Jeśli nawet spostrzegł, czego dotykają
te palce, to nie dał tego po sobie poznać.
Powiedział tylko, marszcząc brwi: - Nadal mi się nie
podoba. Będziesz musiała przerobić ten stanik. Mam
nadzieję, że inne twoje suknie nie odsłaniają tak wiele.
Ten parszywy pies, Trevor, będzie się na ciebie gapił.
Mam nadzieję, że obrzucisz go jednym z tych twoich
lodowatych spojrzeń, żeby się poczuł nic nie
znaczącym pyłkiem pod twoim pantofelkiem.
- Myślisz, że woli być parszywym psem niż przeklętym
lalusiem?
Lecz teraz Marcus także wpatrywał się w jej piersi.
Spojrzał na swoje palce, tak blisko jej ciała. Nie odezwał
się. Zobaczyła, że oczy mu pociemniały, a źrenice
rozszerzyły się. Rumieniec wypłynął mu na policzki.
Powoli opuścił palce i lekko przeciągnął nimi po
jej nagich ramionach. Wyglądał na całkowicie pochłoniętego
tym, co robi. Szorstkie palce przesunęły
się powoli, by dotknąć jej piersi. Poczuła zalewającą
208
ją falę ciepła, drżącą odpowiedź z głębi jej trzewi
i pochyliła się, przyciskając ciało do tych drażniących
palców. Odsunął dłoń. Przez chwilę trwała nieruchomo.
Wiedziała, że potrzebuje czasu, aby się opanować.
A także, iż nie zachowała się tak, jak tego oczekiwał.
Po prostu zrobiła to, co dyktowało jej ciało,
a on uznał to za nie do przyjęcia. W końcu udało jej
się wykrztusić: - Już czas.
- Tak - potwierdził dziwnie zduszonym głosem,
nadal wpatrując się w jej piersi. - Chyba już czas, Duchesso.
Było już bardzo późno. Ziewnęła, a potem uświadomiła
sobie, że nie da rady sama rozpiąć guziczków
z tyłu sukni. Przez chwilę stała przed lustrem i zastanawiała
się, co zrobić. Zanim zdążyła cokolwiek wymyślić,
drzwi łączące obie sypialnie otworzyły się i do
środka wszedł Marcus, ubrany w stary aksamitny
szlafrok w kolorze burgunda. Jego duże stopy były
bose.
Zamarła. - Co tutaj robisz?
Podszedł bliżej, zatrzymał się oddalony od niej zaledwie
parę centymetrów i uśmiechnął się. - Jestem
twoim mężem. I panem tego domu. Mogę być wszędzie,
gdzie tylko zechcę.
- Rozumiem - odparła, ze wzrokiem wbitym w wyłogi
jego szlafroka. Zauważyła, iż był tak stary, że
materiał gdzieniegdzie zaczynał się przecierać,
zwłaszcza na łokciach.
- Wątpię w to.
- Co sądzisz o ciotce Wilhelminie?
. Zmarszczył lekko brwi. - Trudno powiedzieć. Była
miła i czarująca, ale nie ufam jej. Co do Trevora, miałem
209
rację. Gapił się na twoje piersi i nawet nie próbuj zaprzeczać.
James także się gapił, lecz widać było, że
bardziej interesują go własne troski niż twoje wdzięki.
Wszystko poszło dobrze. Wszyscy zachowywali się
jak należy. Na szczęście sytuacja polityczna zapewnia
dosyć tematów do rozmowy. Słyszałaś tę przyśpiewkę
o wielkiej księżnej Katarzynie? Mówiącą, jaka jest
wulgarna, pozbawiona ogłady i rozwiązła? Ona, jej
brat, car Aleksander i ich błazeństwa dostarczą nam
tematów do rozmów przy stole na następne trzy miesiące.
- Słyszałam, jak Spears ją śpiewał. To bardzo dowcipna
przyśpiewka, a Spears ma doskonały głos.
- On sam też tak uważa i daje temu wyraz przy
każdej okazji. Jak już mówiłem, ciotka Wilhelmina
zachowywała się normalnie, oczywiście, o ile ludzie
z kolonii w ogóle mogą się tak zachowywać, zważywszy
że mówią tak wolno, iż człowiek miałby ochotę na
nich krzyknąć, by trochę przyśpieszyli. Tak, dziś wieczorem
wszystko poszło dobrze.
Rzeczywiście, nie było tak okropnie, jak się spodziewała.
Ją także zaskoczyło zachowanie ciotki, która
najwidoczniej dokładała wszelkich starań, by oczarować
Marcusa. Co do tego miał rację. Przez cały
wieczór go obserwowała, nie mogła się powstrzymać.
Patrzyła na jego piękne usta, słuchała głębokiego
głosu i tubalnego śmiechu. Nie mogła oderwać wzroku
od jego dłoni, takich dużych, z czarnymi włosami
na grzbiecie i długimi palcami, palcami, które ją dotykały,
pieściły ją.
- Czy mógłbyś rozpiąć mi suknię, Marcusie? Chyba
nie uda mi się zrobić tego samej.
Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną kobietę, potraktowałby
to jako zaproszenie. Lecz tu nie mogło
chodzić o nic takiego.
210
Nie w przypadku Duchessy. Jego żony. Odwróciła
się i uniosła gęsty węzeł połyskujących czarnych włosów,
upięty luźno na karku. Zwisały mocno skręcone,
gdyż dopiero co rozplotła warkocze i przeczesała
włosy palcami. Ta fryzura, z włosami zaplecionymi
w grube warkocze, przeplecione wstążkami i zebrane
na czubku głowy bardzo do niej pasowała. Jej twarz
była zbyt piękna, zbyt doskonała, aby przysłaniać ją
tymi wszystkimi loczkami, zebranymi, jak nakazywała
moda, tuż na uszami. Nie, uczesanie, które wybrała,
pasowało do niej o wiele lepiej. Rozpiął rząd guziczków,
ciągnący się przez całą długość pleców.
Suknia była całkiem ładna, ciemnoniebieska w odcieniu
jej oczu. Tylko ten dekolt...
Kiedy zadanie zostało wykonane, odsunął się. - No
- powiedział - Uwolniłem cię od nich.
Odwróciła się do niego. Nie poruszył się, a w sypialni
nie było parawanu. - Chciałabym się przebrać.
Czy mógłbyś na chwilę wyjść?
- Nie wyjdę, ale położę się do łóżka.
Spojrzała na niego, nie rozumiejąc. Patrzyła, jak
podchodzi do łóżka, stojącego na podwyższeniu, patrzyła
na jego piękne, bose stopy, przemierzające
podłogę i na to, jak odsuwa przykrycie, rozwiązuje
pasek szlafroka, zsuwa go z ramion i nagi niczym
ciemnowłosy bożek wdrapuje się na łóżko. Podciągnął
kołdrę do pasa. Strzepnął poduszki pod głową
i rozsiadł się. Teraz mógł ją obserwować.
Nie była głupia. Chciał się z nią kochać. Lecz nadal
nie mogła się odezwać. Nie znajdowała słów.
Zbyt była zajęta wspominaniem widoku jego nagiego
ciała, tego, jak zrzucał z siebie szlafrok, ukazując długie,
muskularne plecy, męskie pośladki i smukłe,
mocne nogi. Przełknęła ślinę. Brała pod uwagę, że on
może jeszcze kiedyś tego od niej chcieć, lecz co inne-
211
go było dopuszczać taką możliwość, a co innego widzieć
go w swoim łóżku, rozbudzonego i pragnącego
się kochać. Z nią.
Poczuła przypływ nadziei.. Spojrzała na jego pierś,
ukrytą pod gęstymi ciemnymi włosami i zapytała: -
Chcesz, żebym była teraz twoją żoną, Marcusie?
Uśmiechnął się lekko i skrzyżował ręce za głową. -
Rozbierz się, Duchesso.
Powoli zsunęła suknię z ramion, przesunęła przez
biodra i pozwoliła jej opaść na ziemię. Wsunęła dłonie
pod koszulę i zsunęła z nóg ciemnoniebieskie
podwiązki, a potem pończochy. Ubrana tylko w koszulę,
wyszła z ubrania i powoli zbliżyła się do łóżka.
- Przedtem mnie nie chciałeś - powiedziała, zatrzymując
się krok przed podwyższeniem. Jej czarne
włosy opadły i otaczały teraz miękką falą twarz, bladą
w półmroku. Maggie miała rację. Kontrast tych
nieprzyzwoicie czarnych włosów z białym ciałem jej
ramion i nóg, a także nieskazitelną bielą koszuli zapierał
dech w piersi. Była doskonała, ta jego żona,
która zamroczyła go i poślubiła, a potem przyszła do
jego łoża i postarała się, aby odebrał jej dziewictwo,
aby nie mógł - zakładając, że byłby tak beznadziejnie
głupi albo tak wściekły - unieważnić ich małżeństwa.
- To prawda - powiedział - lecz jestem mężczyzną.
A ponieważ nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia,
mogę posłużyć się tobą. To zdecydowanie wygodniejsze,
niż jechać do Darlington w poszukiwaniu jakiejś
dziwki, by dostarczyła mi przyjemności. Nie
żebym spodziewał się po tobie zbyt wiele, lecz będzie
musiało wystarczyć. Nie jestem dziś zbyt wymagający.
A teraz, chodź tutaj. I zdejmij tę koszulę.
- Ale powiedziałeś, że nie chcesz mieć ze mną
dziecka. I że zemścisz się na moim ojcu nie pozwalając,
by jego potomek odziedziczył tytuł.
212
- Tak właśnie powiedziałem i dalej mam zamiar
tak zrobić.
- Nie rozumiem.
- Wkrótce zrozumiesz. Prosiłbym tylko, byś nie jęczała,
nie płakała i nie skarżyła się, gdy będę cię brał.
Jeżeli musisz leżeć w bezruchu niczym jakaś sztuka
stołowego srebra, to trudno, jakoś to zniosę, ale żadnego
płaczu, słyszysz?
- Nie będziesz mówił do mnie „Lisette", prawda?
Roześmiał się, lecz nie był to przyjemny śmiech. -
O, z pewnością nie. Być może będę mówił do ciebie
„Celeste".
Zbladła jeszcze bardziej, drżąc w głębi duszy, lecz
nie ujawniając swych uczuć. Nie poruszyła się. - Byłeś
w Londynie tylko przez jedną noc.
- Tak, i co z tego?
- Ta... Celeste, byłeś z nią tej nocy?
- Tak. Jest dosyć utalentowana. Może nie tak jak
Lisette, lecz pochodzi z Bristolu, gdzie mogła nabyć
doświadczenia głównie z szorstkimi rybakami, pozbawionymi
wszelkiej ogłady. Bez wątpienia udoskonalenie
umiejętności zajmie jej jeszcze rok czy dwa.
Chociaż jej piersi robią wrażenie. Prawie nie mieszczą
mi się w dłoniach. Choć to i tak nie ma znaczenia.
Podejdź tu wreszcie, Duchesso.
Ale tym razem posunął się za daleko. Nie zniesie
tego ani chwili dłużej. - Nie, Marcusie, raczej nie. -
Odwróciła się na pięcie i szybko podbiegła do drzwi,
mocując się po drodze ze szlafrokiem. Już prawie
udało jej się dosięgnąć klamki, kiedy poczuła go za
sobą i zobaczyła wielką dłoń, przytrzymującą drzwi
tuż ponad jej głową. Próbowała je otworzyć, ale na
próżno.
Pochylił się, uniósł ręką jej włosy i pocałował ją
w kark.
213
Stała spokojnie, ze szlafrokiem na poły zarzuconym
na ramiona, zapomniawszy o pasku, który zgubił
się gdzieś po drodze. Musnął jej ucho ciepłym oddechem
i delikatnie dotknął wargami.
Nie poruszyła się ani nie odezwała. Wstrzymała
oddech.
Bardzo powoli obrócił ją do siebie, położył dłonie
na jej biodrach i podniósł ją. Podszedł do łóżka i ułożył
ją na plecach. Stał nad nią, nagi, lecz ona nie patrzyła
na niego, nie mogła, zbyt była przestraszona
i podekscytowana. A także nazbyt świadoma jego
rozmiarów, jego siły i tego, jak dalece odpowiadał jej
wyobrażeniom, by móc pozwolić sobie choćby na jedno
spojrzenie. W milczeniu zdjął z niej szlafrok, a potem
odwrócił się i uśmiechnął. - Teraz koszula.
Uniosła biodra, a on podciągnął cienki materiał do
bioder, a potem uniósł ją, przytulił jej twarz do swojej
piersi i zsunął koszulę przez głowę.
Ułożył jej głowę z powrotem na poduszce i sam
wyciągnął się obok niej. Nie dotknął jej, lecz tylko
wpatrywał się w jej twarz.
- Taka zimna, taka opanowana - powiedział, odsuwając
jej z czoła pasmo włosów. - Chyba właśnie tego
mężczyzna powinien oczekiwać od żony, która jest
damą. Pewnie wychowują was tak, abyście były zimne
i opanowane, i nie zdradzały, że w ogóle odczuwacie
jakąś przyjemność. Mimo to jestem rozczarowany.
Masz bardzo ładne uszy, Duchesso. - Pocałował ją
w ucho, przesuwając językiem wzdłuż linii małżowiny.
Wciągnęła gwałtownie oddech, ale nie poruszyła
się.
- Nie wkładaj więcej takich sukienek, jaką miałaś
dziś wieczór - powiedział z ustami tuż przy jej uchu.
- Jest piękna i z pewnością kosztowna, lecz to sukienka
kokoty.
214
- Chciałeś powiedzieć, że to sukienka, jaką nosiłaby
moja matka?
Przez chwilę milczał. - Nie powiedziałem tego.
- Boisz się, że okażę się ladacznicą, że mam to we
krwi i teraz to dziedzictwo zaczęło się ujawniać, przynajmniej
jeśli idzie o strój.
- Może, sam nie wiem. Leż spokojnie. - Pochylił
się nad nią i poczuł pod dłonią jej piersi. Zamknął
oczy i przez chwilę rozkoszował się tym uczuciem. Jego
dłoń sama powędrowała ku twarzy Duchessy,
a palce zaczęły powoli przesuwać się po jej policzkach,
linii nosa i miękkich brwiach. - Jesteś taka biała
- powiedział, pochylając się, by pocałować pulsującą
na szyi żyłkę. A potem nagle poczuła na wargach
jego usta, gorące i spragnione i nie myślała już ani
o Lisette, ani tym bardziej o Celeste, nie myślała
o nich w ogóle. Otwarła usta i podzieliła się z nim
pragnieniem, które rosło gdzieś w niej, domagając
się uwolnienia i zaspokojenia, tak iż z trudem powstrzymywała
cisnący się na usta krzyk.
Dłoń Marcusa pieściła jej piersi, ugniatając je delikatnie
i sprawiając, że to coś w niej rosło i rosło, aż
wreszcie poczuła, że dłużej już tego nie zniesie. Objęła
ramionami jego szyję, zafascynowana ciepłem
ciała i siłą tego mężczyzny, który teraz należał do
niej, który był jej mężem i który w końcu, przynajmniej
przez te parę chwil, nie gniewał się na nią, lecz
pragnął jej. To jej wystarczy, pomyślała. Będzie musiało
wystarczyć.
Podniósł głowę i przyjrzał się jej. Zobaczył rumieniec
na policzkach i przyśpieszone pulsowanie tętnicy
na szyi. Ramionami mocno obejmowała jego szyję,
przesuwając pieszczotliwie dłońmi po karku
i plecach.
- Duchesso - powiedział i wsunął się na nią.
215
Jęczała coś bez ładu i składu, nie mogąc się powstrzymać,
tak silnie działał na nią żar płynący z jego
ciała i jego ciężar. Rozchyliła dla niego uda.
Usłyszała, jak głośno wciąga powietrze, zobaczyła,
jak wznosi się nad nią, jak patrzy na jej ciało, oddychając
szybko i z trudem. A potem poczuła na sobie dotyk
jego palców. Nagle potrząsnął głową. Wpatrywał się
w nią, aż wreszcie, cała drżąca, nie mogła już tego
znieść. A wtedy uniósł jej biodra i jego usta dotknęły jej
brzucha. Czuła na skórze jego język, szorstki, gorący
i wilgotny i nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale nie dbała
o to, ponieważ drżenie wewnątrz niej przybierało na
sile i teraz wiedziała już na pewno, że gdyby spróbowała
je powstrzymać, to chyba rozpadłaby się na kawałki.
Krzyknęła i wbiła dłonie w jego barki, ugniatając
jego ciało, a potem przeniosła je na włosy, pociągnęła,
a wtedy on zsunął się niżej i dotknął jej tam ustami.
Krzyknęła, tak silne było to doznanie. Jęczała,
krzyczała i prężyła ciało, rzucając głową po poduszce.
Czuła, że zaraz zniknie, rozpłynie się. Nigdy nawet
nie przypuszczała, że coś takiego jest możliwe, a teraz
sama to przeżywała, i to trwało i trwało, czuła, jak ją
przepełnia. Wiedziała, że wkrótce zawładnie nią całą
i pragnęła tego. Pogrążyła się w tym niemal bolesnym
doznaniu, obejmującym nie tylko jej ciało, lecz także
umysł i niemal uniemożliwiającym jej oddychanie.
Szaleństwo zawładnęło wszystkimi jej zmysłami, tak
że w końcu była już tylko czuciem, uwięziona w pułapce
doznań, które wstrząsały nią i zmuszały do krzyku.
Marcus zanurzył twarz w jej ciało, tak gorące teraz,
naciskając na nie, a potem uspokajając
delikatnie, bardzo powoli, w miarę jak te przedziwne
doznania cofały się, choć nie całkowicie.
Wiedziała, że nadal tam są, ukryte w głębi jej ciała,
jakby na coś czekały, a wtedy on uniósł się, przez
216
chwilę przyglądał się ich splecionym ciałom, swoim
rękom na jej ciele, by zaraz otworzyć ją dla siebie
i wsunąć się w nią zdecydowanie i głęboko.
Krzyknęła i podskoczyła tak, że niemal zrzuciła go
z siebie, a potem objęła go mocno za szyję i przyciągnęła
bliżej. Czuła ciężar jego ciała i jego język
w swoich ustach zanurzony tam równie głęboko, jak
członek zanurzony był w niej. Nie trwało to długo,
zaledwie parę chwil, a potem poczuła, jak jego ciało
sztywnieje, a ruchy stają się coraz szybsze, aż wreszcie
z jękiem wyprężył się i opadł na nią. Z ustami tuż
przy jego ustach wysłuchała jego jęku rozkoszy, trzymając
go tak mocno, jak tylko była w stanie. Nie
chciała, by odszedł. Już nigdy.
R O Z D Z I A Ł
W końcu to on odsunął się od niej i stanął obok
łóżka, ciężko dysząc. Stał, wpatrując się w nią w milczeniu.
Jego masywna klatka piersiowa błyszczała od
potu. Rozpaczliwie pragnęła wyciągnąć rękę i dotknąć
go, przesunąć palcami po gęstych włosach na
jego piersi, konturach mocno zarysowanych mięśni
ramion, barków i brzucha. Nie wiedziała, ani nawet
nie przeszło jej przez myśl, że męskie ciało może być
takie piękne, tak czyste i silne. Prawdziwe narzędzie
rozkoszy. Zmusiła się, aby na niego spojrzeć.
Już prawie uniosła dłonie, rozpaczliwie pragnąc
znów poczuć na sobie jego ciężar, czuć ciepły oddech
na swoim policzku, kiedy uświadomiła sobie, że znowu
oddalił się od niej. Poczuła się bardzo samotna.
Powoli, w milczeniu, ponieważ nie było już o czym
15
217
mówić, podciągnęła kołdrę pod samą brodę. Pragnęła
wtopić się w pościel, zniknąć, ponieważ on zachowywał
się, jak gdyby nigdy w nią nie wszedł, nie sprawił,
że drżała i krzyczała, miotając się po łóżku, jak
gdyby postradała zmysły.
- Cholera! - rzucił.
O co mu chodzi? - pomyślała.
- Dlaczego przeklinasz? Zrobiłam coś nie' tak?
Jego oczy, utkwione w twarzy Duchessy, zwęziły
się. - Nie chciałem, by to się stało. Usłyszała to, ten
niesmak w jego głosie.
Mój Boże, żałował, że to się w ogóle stało! Lecz
ona nie była już nieśmiałą dziewicą, którą łatwo zranić.
Miała swoją dumę, choć może w tej chwili nie
bardzo mogła na niej polegać. Starając się, aby jej
głos brzmiał pewnie, zapytała: - Nie chciałeś, by co
się stało? Nie chciałeś ze mną zostać?
Wzruszył ramionami i chwycił szlafrok. - Nie o to
chodzi. Chciałem z tobą zostać i to było moje potknięcie,
nie twoje. Lecz na tym koniec. Następnym
razem zrobię to, co muszę. Z pewnością ten jeden
raz nie będzie miał znaczenia. Nie może mieć.
- O czym ty mówisz, Marcusie?
- Przekonasz się - powiedział, uśmiechając się ponuro.
- Bez wątpienia przekonasz się o tym, i to jeszcze
przed świtem.
Oczekiwała... sama właściwie nie wiedziała czego.
Być może jakichś oznak bliskości, ponieważ to, jak
się dzięki niemu poczuła, przekraczało wszystko, co
była w stanie sobie wyobrazić. To było wspaniałe, cudowne
i sprawiło, że stała się częścią niego, choć była
kobietą, a on mężczyzną, tak różnym od niej duszą
i ciałem. Marcus zaś, w przeciwieństwie do niej, zdawał
się nie odczuwać nic poza zadowoleniem, że się
zadowolił. Mogłaby być Lisette albo Celeste, albo
218
każdą inną kobietą bez twarzy, z którymi w przyszłości
prawdopodobnie będzie się zadawał. To było nie
do zniesienia. Nic dla niego nie znaczyła, była tylko
żoną, którą wygodnie jest mieć pod ręką. Odwróciła
głowę, by nie mógł widzieć jej twarzy.
Marcus wpatrywał się w nią, a jego serce stopniowo
uspokajało się. Nigdy dotąd przy żadnej kobiecie nie
doświadczył przejawów tak czystego, nie skrywanego
pożądania. Dopiero teraz z nią, przeklętą Duchessa,
taką zimną, opanowaną, oziębią wręcz... co za cholerna
bzdura! Kiedy pieścił ją ustami, zupełnie oszalała,
zachowywała się w sposób bardziej niepohamowany
niż jakakolwiek kobieta, którą poznał w całym
swoim dorosłym życiu. A kiedy w nią wszedł, znów
ogarnęło ją szaleństwo, rzucała się, prężyła, jakby
chciała wciągnąć go w siebie jak najgłębiej, więc on
także oszalał i rzucił się na nią, jakby miał ją pożreć,
wchłonąć w siebie. Co za głupiec z niego - pozwolił
sobie dzielić jej przyjemność i zupełnie stracił kontrolę
nad sobą. Boże, nie podobało mu się to, co z nim
robiła i jakie uczucia budziła w nim jej bliskość.
Nie będzie oszukiwał sam siebie. Wtedy bardzo
mu się to podobało. Ale nie teraz, kiedy jego umysł
mógł znowu normalnie funkcjonować.
- Zaskoczyłaś mnie, Duchesso - powiedział, strzepując
pyłek z klapy szlafroka i nie patrząc na nią, zamierzał
bowiem skłamać nie tylko sobie, ale i jej. -
Nie leżałaś i nie znosiłaś z cierpiętniczą miną tego, co
robię. Nie jęczałaś i nie popłakiwałaś. To znaczy jęczałaś,
lecz był to jęk rozkoszy, nie cierpienia.
Prawdę mówiąc, krzyczała jak najbardziej lubieżna
kobieta świata. Lecz teraz milczała. Przycisnęła mocno
pięść do ust i nie powiedziała nic.
- Byłaś chętna. Nawet więcej niż chętna. Wyglądało
na to, że pragniesz mnie bardziej niż najbardziej
219
utalentowana ladacznica. - Umilkł na chwilę, a kiedy
znów się odezwał, jego głos brzmiał już o wiele spokojniej
i widać było, że stara się zważać na to, co mówi.
- Nie to chciałem powiedzieć. Zapomnij, że to
usłyszałaś. Chciałem powiedzieć, że nie udawałaś.
Znam dobrze kobiety i wiem, kiedy udają przyjemność.
Nie, ty nie udawałaś. Aż trudno w to uwierzyć.
Łzy popłynęły jej z oczu, ściekając po zaciśniętej
pięści, którą przycisnęła mocno do ust, aby powstrzymać
łkanie. Umarłaby chyba, gdyby dała mu poznać,
jak bardzo ją zranił.
- Nie podoba mi się to, Duchesso. Nie lubię niespodzianek
i nie lubię tracić kontroli nad sobą. Czy właśnie
o to ci chodziło? Chciałaś, żebym stracił kontrolę
i począł syna, dziedzica dla twego przeklętego ojca,
który zapewnił ci to, czego pragnęłaś? Czy na tym polegał
układ? Teraz to i tak nie ma znaczenia. To się już
nie powtórzy, nie w ten sposób. Do zobaczenia.
Gdy tylko usłyszała, jak z wściekłością zamknął za
sobą drzwi łączące ich sypialnie, podniosła się
i zdmuchnęła świece. Na toaletce stało ich jeszcze
kilka, więc wstała. Po drodze do toaletki zmyła z siebie
jego nasienie, a potem zdmuchnęła resztę świec.
Czuła się obolała, lecz był to przyjemny ból. Sprawiał,
że znowu czuła te miejsca, ukryte w swoim ciele,
których istnienia w ogóle nie podejrzewała. Wsunęła
przez głowę koszulę, weszła do łóżka i zanurzyła
się głęboko w pościel.
Długo leżała bezsennie, lecz on już do niej nie
przyszedł.
*
Kiedy się obudziła, słońce świeciło jasno, zalewając
sypialnię potokami światła. Zamrugała i ziewnę-
220
ła. Jej zmącony jeszcze snem umysł nawiedziły wspomnienia
wydarzeń wczorajszego wieczoru - czułości,
szaleństwa i zapomnienia.
- Dzień dobry.
Powoli odwróciła głowę. Siedział tuż przy jej łóżku,
ubrany od stóp do głów w strój do konnej jazdy
i błyszczące wysokie buty. Czułość zniknęła, a przepełniające
ją jeszcze przed chwilą wewnętrzne ciepło
rozwiało się niczym sen. Ależ była głupia.
- Dobrze spałaś?
Przytaknęła. - Tak, bardzo dobrze.
- Mężczyzna, który wie, co robi, potrafi sprowadzić
na kobietę mocny sen.
-I vice versa?
Zachmurzył się. - Tak, to prawda. Tak, spałem bardzo
dobrze. Oczywiście, mężczyznę o wiele łatwiej
zadowolić niż kobietę. - Spochmurniał jeszcze bardziej.
- Nie obudziłem się w nocy. Gdybym się obudził,
wróciłbym do ciebie. - Milczał ponuro, kołysząc
nogą w wysokim bucie. - Zaskoczyłaś mnie.
Czekała. Rozpaczliwie pragnęła, by jej powiedział,
że jest z niej zadowolony, że wreszcie jej pragnie. I że
ubiegłej nocy nie mówił poważnie.
- Tak, bardzo mnie zaskoczyłaś. Zupełnie oszalałaś,
kiedy dotknąłem cię tam ustami. A kiedy w ciebie
wszedłem, o mało mnie nie zrzuciłaś.
Z pewnością nie powinien mówić o tym tak otwarcie,
nie teraz, w biały dzień, lecz to był przecież Marcus,
jej mąż, więc powiedziała uczciwie: - Doświadczyłam
uczuć, których istnienia nigdy nie
podejrzewałam. Nie mogłam się powstrzymać.
- O, tak, wierzę ci. Nie wątpię, że gdybyś tylko potrafiła,
na pewno byś się powstrzymała. - Umilkł.
Ciekawe, o czym on myśli. Chciało jej się krzyczeć,
tak bardzo czuła się skrzywdzona. - Nie powinieneś
221
być zaskoczony, że zachowałam się jak ladacznica,
Marcusie - powiedziała głosem niewiele głośniejszym
od szeptu. - Sam uznałeś, że moja suknia to
suknia kokoty, suknia, jaką mogłaby nosić moja matka.
Dlaczego nie miałabym reagować na mężczyznę
tak, jak prawdopodobnie ona reagowała na mego ojca?
Powiedziałeś, że zachowywałam się jak szalona.
Być może powinieneś powiedzieć, że byłam po prostu
lubieżna. W końcu jestem bękartem, a moja matka
była tylko utrzymanką bogatego mężczyzny, jego
płatną dziwką.
- To nie jest zabawne - stwierdził zimno. - Stajesz
się melodramatyczna, a to do ciebie nie pasuje.
Potrząsnęła głową. A zatem powiedziała to, a on
nie zaprzeczył, zmienił tylko temat. Wstał i zaczął
niespokojnie przemierzać sypialnię. Zobaczyła, że
ma ze sobą szpicrutę. Chodząc po pokoju, uderzał się
nią w prawe udo. Odwrócił się i powiedział: - Ten
przeklęty Spears wisiał nade mną od rana. Nie mogłem
dłużej spać, ponieważ we śnie słyszałem jego
oddech, widziałem to pełne dezaprobaty oblicze
zgorszonego klechy i słyszałem, jak napomina mnie,
bym wyrzekł się grzechu. A kiedy się obudziłem, on
rzeczywiście tam był.
Milczała.
- Milczysz? No tak, jak zwykle. W ten sposób niczym
nie ryzykujesz, prawda? No cóż, to bez znaczenia. Spears
wie, że byłem w twoim łóżku, bez wątpienia wyprawiając
z tobą. jakieś niewyobrażalne bezeceństwa. Był
bardzo zatroskany. Jestem pewien, że Badger stał za
drzwiami, niecierpliwie czekając na pełny raport. Powiedziałem
Spearsowi, żeby się odpieprzył. Napuszył
się tak, że wyglądał zupełnie jak książę regent, tylko
bez brzucha, i powiedział tym swoim bezczelnie
krnąbrnym tonem, że w takim razie zajmie się przygo-
222
towaniem dla mnie kąpieli. A tak naprawdę pewnie zaraz
poleciał do Badgera, nielojalny sukinsyn. Czy powinienem
był mu powiedzieć, że byłaś bardziej niż chętna?
- powiedział drwiąco, uderzając lekko szpicrutą
o lewą dłoń. - A może powinienem był wspomnieć
o twoich jękach, o tym, jak wiłaś się, drżałaś i prężyłaś,
gdy cię dotknąłem? Nie, chyba nie. Lepiej zostawmy
go w przekonaniu, że jesteś istną Madonną. Milczysz.
Trudno. Twoja rudowłosa pokojówka nie miała racji.
Jesteś więcej niż ładna. Nie trzeba naciągać faktów. Jesteś
cholernie piękna z tymi czarnymi włosami okalającymi
twarz, z czerwonymi i obrzmiałymi wargami. Czy
byłem zbyt brutalny? - Pochylił się i oparł dłonie na
łóżku tuż obok niej. Poczuła na policzku jego ciepły
oddech. - Trochę spuchnięte, lecz nic poza tym. Mam
coś do załatwienia, gdyż w przeciwnym razie zostałbym
tutaj i pocałował cię, a gdybym cię pocałował, w następnej
chwili ta koszula leżałaby w nieładzie u twoich
stóp, podobnie jak moje spodnie u moich. Wskoczyłbym
na ciebie tak szybko, że pewnie zemdlałabyś, przerażona
moim grubiaństwem. Tak, gdybym to zrobił,
z pewnością nie zachowywałabyś się tak jak wczoraj.
Zemdlałabyś, to więcej niż pewne.
Spojrzała prosto w jego niebieskie oczy i powiedziała:
- A może nie.
Drgnął, przez chwilę spoglądał w rozterce na jej
usta, a potem zmusił się, by odejść od łóżka. - Do zobaczenia
później.
Wyszedł, a ona natychmiast zaczęła się zastanawiać,
co też mógł mieć na myśli. Zaskoczyła go, to już
coś. Po chwili weszła Maggie, bez wątpienia przysłana
przez Marcusa i wkrótce Duchessa, wykąpana,
pudrowana i uperfumowana, wkładała już skromną
poranną suknię z białego batystu, obszytą dwiema
szerokimi falbanami. Suknia otulała wdzięcznie jej
223
kostki, sięgając miejsca, gdzie wstążki białych pantofelków
krzyżowały się na równie białych pończochach.
Słodkie bufiaste rękawki dodawały sukni uroku,
sprawiając, że wyglądała w niej jak dobrze
wychowana, nieśmiała debiutantka. Dlaczego w ogóle
kupiła coś takiego? Ach, ale przecież zrobiła to
wtedy, gdy nie wiedziała jeszcze nic o tym, co dzieje
się pomiędzy kobietą a mężczyzną, a dokładnie mówiąc,
co Marcus jej zrobi i jak się będzie wtedy czuła.
Westchnęła i spróbowała obniżyć stanik sukni, ale
nic z tego. Koronki dekoltu zakrywały ją po szyję.
- Co ty wyprawiasz, Duchesso? - spytała Maggie.
- Dlaczego psujesz linię tej ślicznej sukni? Ach, rozumiem,
chcesz skusić lorda. Nie martw się, przy twoich
pozostałych zaletach nie musisz pokazywać piersi,
chociaż to nigdy nie zaszkodzi.
Duchessa roześmiała się, lecz był to smutny
śmiech, który sprawił, że nawet Maggie na chwilę odjęło
mowę. Lecz tylko na chwilę. - Wiesz, to dobrze,
że długie włosy znowu wracają do mody. Wszyscy ci
mizdrzący się fryzjerczycy ze swoimi nożycami będą
musieli odczepić się od damskich głów. Spleciemy teraz
warkocze i upniemy je na czubku głowy. Tylko
nad karkiem zostawimy kilka kędziorków. Te głupiutkie
loczki, zebrane po obu stronach twarzy, nie
pasują do ciebie... chociaż do mnie, owszem. Ja muszę
je nosić, lecz w twoim przypadku nie ma takiej
potrzeby. I przestań się martwić, że on nie dostrzeże
innych twoich wdzięków. Mężczyźni zawsze wszystko
zauważają, zwłaszcza tam, gdzie chodzi o kobiety,
chociaż czasami nie przyznają się do tego, bo uważają,
że takie zachowanie nie przystoi dżentelmenom.
Monolog Maggie natychmiast zamknął Duchessie
usta. - Rozumiem, Maggie - powiedziała w końcu. -
Dziękuję ci.
224
Maggie rozpromieniła się i natychmiast poklepała
swoje włosy, zwisające w niezliczonych loczkach po
obu stronach jej twarzy. Rzeczywiście, do niej ta fryzura
pasowała doskonale.
*
Badger czekał na nią w pokoju śniadaniowym -
małym, okrągłym pomieszczeniu, pełnym słonecznego
światła, wpadającego przez szerokie okna, wychodzące
na wschodnią stronę domu. Stół nie był wystarczająco
duży, by mógł pomieścić wszystkich
stołowników, przebywających aktualnie w Chase
Park, Duchessa domyśliła się więc, że musieli zjeść
śniadanie wcześniej, w dużej jadalni. Dzięki Bogu,
była przy stole sama i mogła spoglądać w spokoju na
stajnie, ukryte za rzędem drzew i starannie przycię-
', tych krzewów.
- Jesteś blada i zbyt chuda. Zjedz tę owsiankę,
ugotowałem ją sam według szkockiego przepisu.
Pozwoliła mu posadzić się przy stole i wbiła wzrok
w parujące płatki. - Nienawidzę owsianki, Badger.
I nie jestem chuda. To ta głupiutka sukienka małej
dziewczynki sprawia, że nie wyglądam jak należy.
Badger zachmurzył się. - Zapomniałem. Rzeczywiście,
nie lubiłaś ich już kiedy byłaś małą pchełką.
Dobrze, masz tu słodkie bułeczki, zjedz je. Wyglądasz
bardzo dobrze, wierz mi, nawet w tej dziewiczo
skromnej sukience. Trochę nereczek?
- Nie, dziękuję. Więc pani Gooseberry wpuściła
cię w końcu do kuchni? Wiem, jak wyglądam, Badger.
Krótko mówiąc, komicznie.
- Domyślam się, że jego lordowska mość poprosił
-dziś rano panią Gooseberry, by wzięła sobie krótki
-urlop. Teraz ja odpowiadam za kuchnię. Jest jeszcze
225
dwóch innych kucharzy, więc mogę zagonić ich do
pracy, gdy sam nie będę miał ochoty gotować. Powiedziałem
jego lordowskiej mości, że przede wszystkim
jestem twoim lokajem i mam swoje obowiązki. Natychmiast
przybrał tę swoją nie znoszącą sprzeciwu
minę, lecz muszę przyznać, że opanował się jakoś.
Wyglądasz w tej sukni jak wątły kurczaczek i lepiej by
było dla niego, gdyby jego lordowska mość tak właśnie
cię traktował.
- Bułeczki są wspaniałe, Badger. Co do jego lordowskiej
mości, to zawsze zachowuje się, jak chce.
Nie zmienisz go. A poza tym nie jestem kurczakiem,
wątłym czy jakimkolwiek innym.
- Oczywiście. A teraz, skoro już ugryzłaś kęs tej
bułki, połknij go. Właśnie tak. Pan Spears i ja postaramy
się wpłynąć na jego lordowską mość, jeżeli okaże
się to konieczne. A teraz opowiedz mi wszystko.
Pan Spears bardzo się martwi, ponieważ jego lordowska
mość był rano zgryźliwy i nieuprzejmy...
- Tak, wiem. Marcus powiedział mu, żeby... o, właśnie,
by się odpieprzył.
Biedny Badger omal nie dostał zeza, tak bardzo był
zaszokowany. - Nie możesz wiedzieć, co to znaczy.
- No cóż, rzeczywiście, ale nie może to być nic
przyjemnego, zważywszy, kto to powiedział i jaki był
wtedy wściekły.
- Ja ci na pewno nie powiem. Po prostu nigdy więcej
nie używaj tego słowa, dobrze? A teraz powiedz
mi, co się stało.
Omal nie zakrztusiła się kęsem bułki. - Nie mogę,
Badger, to zbyt osobiste.
- Lecz chyba nie skrzywdził cię znowu, prawda?
- Przedtem też mnie nie skrzywdził, nie fizycznie.
I wczoraj także nie. Prawdę mówiąc, wręcz przeciwnie.
226
- Doprawdy, dziwne. A może nie? Muszę to przemyśleć.
Boże, zarumieniłaś się! Ty, Duchessa, która
potrafi zamrozić spojrzeniem brodawkę na twarzy...
- Badger, to prawda, że przez te wszystkie lata byłeś
dla mnie niczym ojciec, lecz musisz zrozumieć, że
takie uwagi wprawiają mnie w zakłopotanie. Nie jestem
oziębła, naprawdę.
- Tak, chyba rzeczywiście wprawiłem cię w zakłopotanie.
Powiem panu Spearsowi, by się nie martwił.
I że nie będziesz używać więcej brzydkich słów. Ale
obiecaj, że powiesz mi, jeśli jego lordowska mość zrobi
coś, co... jakby tu powiedzieć... nie przystoi dżentelmenowi?
- No, nie wiem - powiedziała, najwidoczniej zaciekawiona.
Co też to może być takiego, zastanawiała się.
Ona sama ostatniej nocy zachowywała się tak, że gdyby
ją wcześniej ktoś o to zapytał, uznałaby to za niemożliwe.
Nazywając rzeczy po imieniu, zachowywała
się jak dziwka. A może naprawdę nią jest? Spojrzała
na Badgera. Nie, nie może go zapytać, umarłaby z zażenowania.
Ciotka Gweneth też nie wchodziła w rachubę.
Oczami wyobraźni zobaczyła siebie, jak mówi
ciotce tym swoim opanowanym tonem, że zupełnie
straciła nad sobą kontrolę, że wcale nie chciała się
kontrolować. O mało nie pękła, tak było jej dobrze.
O co tu mogło chodzić? Co Marcus mógł jeszcze
zrobić? Mógł zostać z nią, tulić ją, całować, a potem
usnąć przy niej, lecz nie sądziła, by Badgerowi chodziło
właśnie o to. Była bardzo zaciekawiona.
- Spotkajmy się później w tym małym pokoju śniadaniowym,
który tak lubisz, to ustalimy menu na cały
tydzień. Mam wielką ochotę wypróbować kilka
tych wyrafinowanych francuskich przepisów. Filet de
truite poche a la sauce aux capres nie był najgorszy,
prawda?
227
- A, tak, pstrąg z kaparami.
- Te pommes-noisettes też trudno zapomnieć.
- Nie, z pewnością nie zapomnę kulek ziemniaczanych.
Uśmiechnął się do niej. - A może trochę asperges
tendres a la sauce Bernaisel Taak, z pewnością. A zatem
za dwadzieścia minut?
Skinęła głową. Badger poklepał ją po ramieniu
i odmaszerował do kuchni.
- Nie powinnaś tak bardzo spoufalać się ze służbą,
Duchesso. On nie tylko cię dotknął, ale rozmawiał
z tobą bez cienia szacunku. W dodatku po francusku.
- Słyszała pani wszystko, czy tylko koniec naszej
rozmowy?
- Ośmielę się powiedzieć, że słyszałam dosyć. - To
była ciotka Wilhelmina, gotowa do kolejnej potyczki.
- Jaki piękny dzień, prawda? - powiedziała Duchessa
jak gdyby nigdy nic. - Wybieram się na spacer.
Jak myślisz, ciotko, co byłoby odpowiedniejsze: wiejski
czepek czy mały słomkowy kapelusik związany
pod brodą białymi wstążkami?
Ciotka Wilhelmina zmarszczyła brwi, sfrustrowana.
Przygryzła dolną wargę.
- A może powinnam przebrać się w strój do konnej
jazdy? Wtedy mogłabym włożyć ten prześliczny
czarny toczek, oblamowany bobrzym futrem i ozdobiony
krótkim strusim piórem. Nie sądzisz?
- Mam nadzieję, że koń cię zrzuci, ty dziwko.
- Co takiego? Przepraszam, nie dosłyszałam.
- Wyraziłam nadzieję, że wreszcie przestałaś się
smucić, to wszystko.
- Ach, oczywiście. Tak mi się zdawało. Zdumiewa
mnie twoja troska, ciotko. Jest jeszcze dość wcześnie,
prawda?
- Dlaczego nie zaśniesz wiecznym snem?
228
Duchessa przechyliła głowę na bok i uśmiechnęła
się do niej.
- Spytałam tylko, dlaczego nie cieszysz się pięknym
dniem?
- Oczywiście, że właśnie to powiedziałaś, ciotko.
Doprawdy, takiej troski ze strony rodziny nie doświadczyłam,
odkąd pan Wicks powiedział mi o spadku.
- No cóż, my wszyscy wolelibyśmy nigdy o tobie nie
usłyszeć, lecz, oczywiście, usłyszeliśmy, ponieważ
Gweneth pisywała do nas. Wszyscy wiedzą, że wyszłaś
za lorda dla jego pozycji i majątku.
- Wszyscy? Mogłabyś to sprecyzować, ciotko?
Ciotka Wilhelmina z nieukrywaną nonszalancją
wzruszyła ramionami. - Och, mój drogi syn, Trevor,
powiedział, że tak było, a on jest bardzo bystry.
Trevor miałby powiedzieć coś takiego?
- To nieprawda - stwierdziła spokojnie, chociaż
nie przyszło jej to łatwo. - Prawdę mówiąc, odziedziczyłam
pięćdziesiąt tysięcy funtów. To dosyć znaczna
suma. A zatem gdybyśmy się nie pobrali, to Marcus
by na tym stracił, nie ja.
- Pięćdziesiąt tysięcy funtów! To niesłychane, żeby
zostawić taki majątek bękartowi!
- Nie byłam bękartem zbyt długo po tym, jak zostawił
mi pieniądze. Z pewnością pamiętasz, ciotko,
że ojciec mnie uznał i radzę ci więcej o tym nie zapominąć.
To strasznie nudne, kiedy tak stale zapominasz
o różnych sprawach. Tak nudne, że chce mi się
ziewać.
- Lord cię nie lubi. Ożenił się z tobą, bo musiał.
Będzie brał sobie jedną kochankę za drugą, żeby defilowały
przed twoim impertynencko zadartym nosem.
- No cóż, to już nie twoja sprawa, prawda, ciotko?
Wtedy i tak dawno cię tu nie będzie. Wrócisz do
229
Baltimore, a ja i tak zapomnę o wszystkim, co mi powiedziałaś.
Co rzekłszy, zostawiła ciotkę osłupiałą, niezdolną
do riposty i pośpieszyła do pokoju śniadaniowego,
gdzie spotkała się z Badgerem i zaaprobowała menu,
choć zrobiła dwie poprawki. - Pamiętasz te roehamp¬
tońskie bułeczki, które tak często piekłeś? Chciałabym
znów ich spróbować. Ach, i może przyrządziłbyś
solonego dorsza z pasternakiem?
Badger uśmiechnął się. - Przykro mi, Duchesso,
ale świeża ryba będzie najwcześniej we środę. Muszę
posłać chłopaka na targ rybny do Stockton. Jak sądzisz,
czy tym amerykańskim krewniakom będzie
smakowała potrawka z zająca?
- O tak, z pewnością, nie są aż tak prowincjonalni.
Podaj tego zająca z odrobiną galaretki z czerwonych
porzeczek i fasolką szparagową.
Spojrzał na nią karcąco. - Oczywiście, zawsze
przestrzegam starego przepisu z Lincolshire.
Po półgodzinie opuściła swoją sypialnię ubrana
w czarny strój do konnej jazdy z epoletami i wciętą talią,
wysokie czarne buty i mały czarny toczek, oblamowany
futrem bobra i przyozdobiony pawim piórkiem.
Poszła do stajni, aby poprosić o osiodłanie spokojnej
klaczki, Birdie, na której, za poradą Lambkina, jeździła
dwa dni wcześniej.
Trevor właśnie dosiadał Clancy'ego, śmiejąc się
z bezskutecznych prób zwierzęcia, usiłującego się go
pozbyć. Poklepywał lśniącą szyję olbrzymiego ogiera,
najwidoczniej ciesząc się perspektywą zamierzonej
przejażdżki. Zobaczył ją i zawołał: - Jedź ze mną, Duchesso!
Wybieram się do Reeth, na polecenie matki.
- To dwie godziny jazdy, Trevorze.
- Tak, wiem. Sampson udzielił mi dokładnych
wskazówek. Jedź ze mną.
230
- Chwileczkę - powiedział Marcus, zbliżając się do
nich. Uderzał się szpicrutą po prawym udzie. - Ja też
miałbym ochotę się przejechać. Na pewno byś się
zgubił, Trevorze, a Bóg jeden wie, że Duchessa nie
znalazłaby drogi do najbliższej doliny, gdybym jej nie
pokazał, którędy ma jechać.
Trevor uniósł wysoko ciemne brwi. - Pomimo rozlicznych
kłopotów, które niewątpliwie spadłyby nam
na głowy, jakoś dalibyśmy sobie radę, Marcusie - powiedział,
tak silnie rozwlekając słowa, iż Duchessa
mimo woli zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że
daje radę wypowiedzieć to, o co mu chodzi, w czasie
krótszym niż godzina. - Widzę jednak, że jesteś zdecydowany
do nas dołączyć. Pośpiesz się zatem, drogi
kuzynie, nim Clancy zorientuje się, że ma obok siebie
klacz, bo wtedy znajdziemy się w nie lada kłopotach.
Wyjechali z podwórza stajni, minęli park, a potem
ruszyli długim podjazdem, obramowanym szeregiem
olbrzymich dębów i lip, z którego wjechali na krętą
wiejską drogę, prowadzącą na południowy zachód.
Nie rozmawiali. Duchessa z przyjemnością wdychała
czyste letnie powietrze, nie przejmując się obrażoną
miną Marcusa. Uśmiechnęła się nawet, gdy dostrzegła,
jak usiłuje odseparować ją do Trevora, wciskając
Stanleya pomiędzy Clancy'ego a Birdie. Był najwidoczniej
zazdrosny. Zdumiało ją to, ale i dziwnie
podniosło na duchu. Uśmiechnęła się ponad ściągniętymi
uszami Birdie. Ciekawe, jak długo zdoła się
powstrzymać, pomyślała.
Oczywiście, nie trwało to długo.
- Nie podoba mi się, że wybierasz się na przejażdżkę
z obcymi mężczyznami, Duchesso, i to bez mojego
pozwolenia.
R O Z D Z I A Ł
Odwróciła się w siodle. - Z obcymi? Naprawdę
uważasz, że Trevor to ktoś obcy? I jaki jeszcze? Egzotyczny?
Osobliwy? Sądziłam, że tylko jego imię
uważasz za dziwaczne?
- Wiesz bardzo dobrze, co miałem na myśli, moja pani.
I nie chwytaj mnie za słówka, zwłaszcza w obecności
tego kundla. Zbyt wielką mu to sprawia satysfakcję.
- Więc jestem kundlem, a nie obcym. Zawsze to jakiś
postęp, drogi kuzynie.
Marcus zdał sobie sprawę, że znowu zrobił z siebie
głupca i ta świadomość pomogła mu utrzymać język
na wodzy aż do Richmond.
Miasto leżało zaledwie o cztery mile na wschód od
małej, ukrytej pośród wzgórz wioski - Reeth. Zatrzymali
się w gospodzie Pod Czarnym Bykiem, by napić
się jabłecznika.
- Ponieważ jesteś ze mną - poinformował lord
Chase swoją małżonkę, pomagając jej zsiąść z konia
- będziesz mogła wejść z nami do baru. Jednak gdybyś
przyjechała tu sama z tym kundlem, musiałabyś
czekać na zewnątrz, na podwórzu, żeby każdy widział,
że przestrzegasz zasad, które dyktuje ci twoja
pozycja i zdrowy rozsądek.
- Cóż za uważający małżonek - powiedział Trevor,
uśmiechając się kpiąco. - A teraz, Marcusie, bądź tak
miły i przestań mi dokuczać. Chętnie napiłbym się
czegoś. Czy on zawsze tak bardzo przejmuje się tym,
co ludzie o tobie mówią? - dodał, zwracając się do
Duchessy.
- Nie - powiedziała - to pierwszy raz. I nawet mi
się to podoba. Wygląda przy tym tak władczo.
232
16
- Władczo? To istna pieszczota dla ucha, prawda,
Marcusie?
Cokolwiek Marcus o tym pomyślał, zatrzymał to
przy sobie.
Ku zdumieniu Duchessy, kiedy już się usadowili,
a na stole znalazły się dwa kufle piwa i lemoniada dla
niej, panowie zaczęli rozprawiać o wojnie pomiędzy
Anglią a Ameryką. Rozmawiali jak najlepsi przyjaciele,
jak dwaj żołnierze, omawiający strategię i taktykę.
Odnosili się przy tym do siebie nad wyraz przyjaźnie,
przynajmniej dopóki ona siedziała cicho, co
zresztą robiła, zadowolona, że może przyglądać się
Marcusowi, słuchać jego głosu, w tak pewny i lakoniczny,
choć nieco dosadny sposób rozprawiającego
o tym, na czym znał się najlepiej.
Kiedy jechali przez rozległe błonia Reeth, powiedziała
do Trevora: - To jedna z najbardziej czarujących
wiosek Swaledale. Widzisz te czarno-białe domki?
Czyż nie są niezwykłe? I jest tu mnóstwo garncarzy.
Reeth słynie ze swoich wyrobów garncarskich.
Uśmiechnął się, słysząc entuzjazm w jej głosie
i skinął głową. - Sklep, do którego się wybieram,
znajduje się przy High Row.
Marcus spochmurniał, lecz nie odezwał się.
- To po zachodniej stronie błoń. A na tych wzgórzach
wydobywa się ołów - dodała, uśmiechając się
znowu do niego.
- Jeszcze parę okruchów twojej wiedzy, Duchesso?
- zapytał Marcus zgryźliwie.
- Lubię dowiadywać się nowych rzeczy - wtrącił
Trevor. - A tego rodzaju wiedzy chyba żaden mąż nie
powinien mieć żonie za złe.
- No cóż, zastanówmy się. Gdyby starczyło nam
czasu, moglibyśmy pojechać do Muker, najbardziej
niedostępnej i odosobnionej z yorkshirskich dolin.
233
Jest tam naprawdę dziko. Wyobrażam sobie, że góry
Szkocji muszą wyglądać podobnie.
- Co za urocza nazwa - Muker.
Uświadomiła sobie, że mówi te wszystkie nonsensy
tylko po to, by zdenerwować Marcusa. Była zdumiona
i raczej niezadowolona z tego, że tak doskonale
nad sobą panował. Gdyby byli sami, pewnie już dawno
zacząłby przeklinać, upominać ją, by nie zachowywała
się jak kretynka - jednym słowem, zachowywać
się po swojemu. Mogła go sobie wyobrazić, jak marszczy
brwi i mruczy pod nosem. Tymczasem jego twarz
pozostawała zimna i nieprzystępna. I choć wydawał
się zdegustowany, milczał uparcie. Przełknęła ślinę
i odwróciła wzrok. Czyżby naprawdę był zazdrosny?
Dzień był ciepły, lecz nieprzesadnie. Wyglądało na
to, że będzie padać, lecz miała nadzieję, że nie wcześniej,
niż po południu.
- Wydaje się - powiedziała do Trevora, gdy zostawili
konie stajennemu, który zręcznie chwycił rzuconą
mu jednopensówkę - iż Marcus w końcu uznał, że
jesteś w porządku, pomimo twego imienia.
Trevor roześmiał się, zerkając na Marcusa. - Najwidoczniej
moja umiejętność radzenia sobie z Clancym
wprawia go w taki podziw, że postanowił przejść
do porządku nad moim imieniem. Prawda, kuzynie?
- Clancy - powiedział Marcus - jest nieobliczalny.
Nie da się przewidzieć, kogo zechce słuchać.
Trevor znów tylko się roześmiał.
- Marcus zawsze mówi to, co myśli.
- Co za ulga, że nie jest dyplomatą - powiedział
Trevor - gdyż Anglia byłaby już w stanie wojny z całym
światem.
Roześmiała się. Ten słodki dźwięk zaskoczył Trevora
i jeszcze bardziej rozwścieczył Marcusa. - Opowiedział
ci o dziedzictwie Wyndhamów? - zapytał Trevor.
234
- Nie, opowiedz mi, proszę.
- Nie ma potrzeby zaprzątać jej głowy tymi bzdurami
- wtrącił Marcus. - Sam powiedziałeś mi o tym
tylko dlatego, iż uważałeś to za ciekawą opowieść,
wartą nie więcej niż zwykła bajka.
- Być może nie jest więcej warta, ale z pewnością
ciekawa. A poza tym moja matka wierzy, że prawdziwa.
Posłuchaj Duchesso i zapamiętaj.
Opowiedział jej o skarbie ukrytym w szesnastym
wieku, prawdopodobnie za panowania Henryka VIII,
w trakcie jego małżeństwa z Anną Boleyn, tą ladacznicą
bez skrupułów. Wspomniał, jak ojciec opowiadając
im o tym, zastanawiał się, czym mógł być ten
skarb, lecz wiedział, po prostu wiedział, że wiele był
wart i że został ukryty gdzieś w Chase Park. Wystarczy
go odnaleźć. Powiedział jej też, iż ciotka Gweneth
korespondowała z jego ojcem, a potem z matką. - Powiedziałem
Marcusowi, że mój ojciec nie potrafił
umiejscowić skarbu, lecz okres panowania Henryka
VIII przewijał się w jego opowieściach częściej niż jakikolwiek
inny. Dlatego przyjechaliśmy do Reeth.
Matka uważa, że istnieje wskazówka i że należy jej
szukać w sklepie antykwariusza, Leonardo Burgessa.
Mój ojciec i ten pan Burgess przyjaźnili się jako
chłopcy i młodzi mężczyźni, a potem korespondowali
ze sobą przez wszystkie te lata. Pan Burgess miał tu
na wszystko baczenie - tak przynajmniej mówił ojciec
- a w zeszłym roku napisał do mojej matki, że chyba
odnalazł trop. Wydawał się mocno podekscytowany.
Więc zostaliśmy poszukiwaczami skarbów, Duchesso.
I co ty na to? Chcesz się do nas przyłączyć?
- Myślę, że to wspaniałe - powiedziała i roześmiała
się znowu. Przez chwilę wydawało jej się, że słyszy,
jak Marcus mruczy pod nosem: „przeklęty głupiec,
cholerny, przeklęty głupiec." - Lecz twoja matka
235
z pewnością nie byłaby zadowolona, gdyby wiedziała,
że opowiedziałeś nam o skarbie.
- To bez znaczenia - powiedział Trevor, wzruszając
ramionami. - Jak już mówiłem, nie wierzę w jego istnienie.
Zgadzam się pod tym względem z Marcusem. To
tylko taka zabawa, która pomoże nam zabić czas, dopóki
nie uda mi się namówić matki, żeby zgodziła się pojechać
do Londynu. Lecz zanim będę mógł to zrobić,
należy wyczerpać wszelkie możliwości. Musi być przekonana,
że nie ma żadnego skarbu i nigdy nie było.
Z pewnością zauważyliście, że jest raczej nieustępliwa.
- Lecz jeśli coś takiego istnieje i my to znajdziemy,
i tak będzie należeć do Marcusa. Z pewnością twoja
matka zdaje sobie z tego sprawę.
- Dlatego niewątpliwie miałaby ochotę natrzeć mi
uszu za to, że opowiedziałem wam tę historię. Gdyby
choć przeszło jej przez myśl, że zabrałem was dzisiaj
ze sobą na tę wyprawę, z pewnością niewątpliwie musiałaby
się powstrzymać, żeby nie poderżnąć mi gardła.
Przypuszczam, że ma zamiar wykopać skarb po cichu
podczas pełni księżyca, zapakować go do powozu
i ulotnić się tak, abyś o niczym nie wiedział, Marcusie.
- Zaraz po powrocie powiem jej, gdzie byliśmy -
oświadczył Marcus. - Poderżnie ci gardło, powiadasz?
Co za przyjemna myśl...
- Nie martw się, Trevorze, nie zrobi tego. Twoja
matka nigdy się nie dowie, że maczaliśmy palce w poszukiwaniach.
A Urszula? Co ona o tym myśli?
- Urszula to dziewczyna - powiedział Trevor, ze
zdziwieniem przyglądając się Duchessie.
- Bez wątpienia. Ale co ona myśli o skarbie?
- Nie mam pojęcia.
- Dziewczęta też mają rozum, Trevorze. I wyobraźnię.
A także wiele innych zdolności, o których mężczyznom
nawet się nie śniło.
236
- Zapewne - powiedział tylko i umilkł.
- Duchessa ma rację. Dziewczęta mają wiele talentów,
którymi bez ustanku zadziwiają mężczyzn - powiedział
Marcus, spoglądając znacząco na śliczną,
młodą dziewczynę, przyglądającą się otwarcie obu
mężczyznom. - Na przykład ta panienka, tam w kącie,
z pewnością ma ochotę na mały flirt... a może na
coś więcej?
Duchessa umilkła w pół słowa.
Trevor zmarszczył brwi.
W milczeniu skierowali się w stronę High Row.
Pan Burgess okazał się zupełnie nie taki, jak się
spodziewali. Gdy tylko podali swoje nazwiska, wprowadził
ich pośpiesznie do wnętrza zakurzonego sklepu,
opuścił zasłony i pociągnął całą trójkę ku ciemnemu
kątowi.
- Nie uwierzy pan - powiedział, potrząsając entu¬
zjastycznie dłonią Trevora.
- Prawdopodobnie nie - odparł Trevor, uśmiechając
się, aby złagodzić obraźliwą wymowę tych słów.
Pan Leonardo Burgess był potężnym mężczyzną,
zupełnie łysym, ale chlubiącym się bujnym czarnym
wąsem, któremu najwidoczniej nie żałował wosku.
Mówił i uśmiechał się nieustannie, ukazując przy tym
krzywe przednie zęby.
- Cieszę się, że pan przyjechał, panie Wyndham.
I pan, milordzie. Znałem pańskiego wuja, lecz nigdy
dotąd nie spotkałem pańskiej żony. To dla mnie zaszczyt,
milady. Doskonale, doskonale. A teraz, za pozwoleniem,
nie mam słów, żeby wyrazić, jak bardzo
zmartwiła mnie wiadomość o śmierci pańskiego ojca,
i panie Wyndham.
Ojciec Trevora wprwdzie nie żył już od pięciu lat,
jednak Trevor skinął uprzejmie głową i podziękował
panu Burgessowi.
237
- Jak rozumiem, przybyliście państwo, aby dowiedzieć
się czegoś, co pozwoliłoby nam odnaleźć skarb
Wyndhamów? - powiedział wreszcie Burgess, podchodząc
bliżej i jeszcze bardziej zniżając glos. - Ach,
chłopcze, nie jestem głupi i domyślam się, że nie
traktujesz tego wszystkiego poważnie. Sądzisz zapewne,
że to bajania, majaczenia chorego umysłu.
Poprzedni lord tylko się z tego śmiał. Ale czy ja wyglądam
na człowieka, który oddawałby się czczej gadaninie?
Widzę, że nadal mi pan nie wierzy. Uważa
pan mnie za zbzikowanego starego głupca. Nie szkodzi,
chłopcze. Poczekaj tylko, aż to zobaczysz. - Odwrócił
się na pięcie i zniknął za zasłoną oddzielającą
wnętrze sklepu od zaplecza tak szybko, jak tylko pozwalała
mu na to jego masywna budowa. Po chwili
wrócił, piastując w objęciach olbrzymią księgę, która
wyglądała na bardzo starą. Na okładce dzieła znajdował
się iluminowany krzyż, spowity rzędem przepięknych
pereł. Krzyż był czerwony, a perły ciemnoszare.
Czerwony atrament zblakł i spłowiał, lecz kolor pozostał
żywy.
- Podejdźcie tutaj, jak najdalej od światła. Strony
są tak kruche, iż w każdej chwili mogą się rozpaść.
A teraz spójrzcie na to wszyscy.
Ostrożnie położył księgę na ladzie. Duchessa
z rozkoszą wdychała kurz, unoszący się przy odwracaniu
grubych, pożółkłych kart. Strony dzieła pokryte
były pięknym, niezwykle ozdobnym pismem, wykonanym
atramentem w kolorze głębokiej czerni,
królewskiego błękitu czy mocnej czerwieni - takiej
jak krzyż na okładce. Były tam także rysunki, ukazujące
pasące się na tle dziwnych formacji skalnych bydło,
duchownych błogosławiących mężczyzn i kobiety,
klęczących na rynku miasta, a także we wnętrzu
małej normandzkiej kaplicy, wyglądającej zdecydo-
238
wanie znajomo. Były tam też szkice wspaniałego
opactwa, narysowane czarnym atramentem na tle
ciemnych chmur. Następne strony ukazywały pokryte
bujną zielenią grunty.
- Wiem, co to za opactwo - powiedział Marcus,
przesuwając lekko palcem po konturach budowli.
-Ja także, milordzie. To opactwo Saint Swale, niegdyś
jeden z najbogatszych klasztorów w północnej Anglii.
- Jego ruiny znajdują się bardzo blisko Chase Park
- dodał Marcus.
- Więc to jest Saint Swale - powiedziała Duchessa.
- Często w dzieciństwie bawiłyśmy się tam z Antonią
i Fanny.
- Tak, milady. A Cromwell, ten żałosny szakal,
umieścił je na czele swojej listy.
- Cromwell? - zdziwił się Trevor. - Sądziłem, że
Cromwell to ten człowiek, który poprowadził anty¬
monarchistów przeciwko królowi i doprowadził do
ścięcia Karola I, gdzieś tak w połowie siedemnastego
wieku.
- Oliver Cromwell to prawnuk tego bratanka
Cromwella. Zdrada, chciwość i żądza władzy to cechy
wszystkich potomków tego przeklętego rodu, za
przeproszeniem, milady. Król Henryk VIII, mianując
Cromwella swoim wiceregentem, dał mu większą
władzę, niż człowiekowi godzi się posiadać.
- A więc to były czasy Henryka VIII. O co chodziło
z tą listą? - zapytał Trevor.
- Król był bankrutem, zaś najłatwiejszą drogą, aby
zapełnić skarbiec, było przejęcie majątku klasztorów,
podlegających dotąd papieżowi. A skoro król mianował
się głową Kościoła... Cromwell sporządził listę,
na której znalazły się najbogatsze klasztory. Następne
trzy lata, pomiędzy 1535 a 1538 rokiem, to czasy
upadku państwa.
239
- Chyba zaczynam rozumieć, skąd wzięła się ta legenda
- powiedział Marcus, pocierając dłonią podbródek.
- Wiele z tych klasztorów posiadało olbrzymie
majątki, nie tylko w ziemi, budynkach czy
gruntach ornych, lecz także w złocie i klejnotach.
A dzieła sztuki sakralnej były bezcenne już wówczas
- te wszystkie złote krzyże inkrustowane dr.ogimi kamieniami
i podobne przedmioty. Mnisi wiedzieli, na
co się zanosi i dlatego ukryli, co tylko zdołali.
- Właśnie tak, milordzie, właśnie tak - wtrącił pan
Burgess z aprobatą.
- Jednak byłoby logiczne, gdyby zamiast ukrywać
skarb, wzięli go ze sobą, gdy uciekali.
- To byli słudzy Boga - powiedział pan Burgess
głosem, który mógłby należeć do biskupa. - Nie
chcieli, by skarby ich klasztoru wpadły w chciwe łapy
króla.
- O ile pamiętam - mówił dalej Marcus - większość
mnichów została pozostawiona samym sobie,
gdy Henryk VIII posprzedawał klasztory ludziom,
którzy mogli zapłacić za nie tyle, ile zażądał. Wielu
umarło z głodu, ponieważ nie potrafili się utrzymać.
- Co prawda, to prawda, nieszczęsne sukinsyny.
Pani wybaczy, milady.
Sukinsyn to nader uniwersalne słowo, pomyślała.
Skoro mnisi byli sukinsynami, to chyba bycie sukinsynem
nie może oznaczać czegoś bardzo złego, prawda?
- Więc znalazł pan ślad, wskazujący, gdzie mnisi
ukryli skarby opactwa?
- Niezupełnie, panie Wyndham. Mam dowód, że
w ogóle ukryto jakiś skarb.
Pan Burgess przewrócił następną stronę. Znajdował
się na niej tylko krótki tekst, napisany po łacinie.
Przesunął zgrubiałymi palcami pod rządkiem wyrazów
i zaczął tłumaczyć: - Mnich pisze, że było to
240
podczas święta Beltane - czyli pierwszego maja, kiedy
to po dziś dzień w Szkocji i północnej Anglii
praktykuje się pogańskie rytuały. - Ta ostatnia informacja
najwyraźniej miała oświecić Trevora. - Tak
więc, tego roku świąteczna noc była ciemna jak oczy
trupa, a wiatr hulał po dolinach i świstał pośród stromych
skał, grożąc zniszczeniem klonowym lasom.
Ogniska płonęły jasno i wielu ludzi zatraciło się
w tańcu, pośród szalejącej wichury i ognia. Wielu
zginęło lub spłonęło, lecz inni nie przerywali ceremonii,
kołysząc się w odwiecznym rytmie, wykrzykując
w nieprzytomnej ekstazie i odprawiając starożytne
rytuały płodności, które miały zapewnić dobrą
pogodę latem i obfite zbiory jesienią. Pisze, iż on
i jeszcze sześciu braci ukradkiem wywlekli z opactwa
skrzynię, ponieważ doszła ich wieść, że Cromwell
wysłał swoich ludzi, by uprzedzili zamiary mnichów.
Spójrzcie tutaj. Wygląda to tak, jakby taszczyli ze sobą
ciało, olbrzymie, opasłe cielsko, tak pisze mnich.
To bardzo dziwne. Cóż to mogłoby być za ciało? -
Wrócił do poprzedniej strony. - Pisze tutaj, iż przyrzekli
Ojcu Świętemu, że król nie dostanie ich bogactw,
by posługiwać się nimi do swoich niegodnych
celów.
To było wszystko. Pan Burgess powoli odwrócił kartę.
Na następnej stronie znajdował się rysunek, ukazujący
płonące ognie Beltane, strzelające wysoko
w niebo, i przyglądających się im ludzi o nieprzytomnych
twarzach. A potem wszystko się zmieniło. Ludzie
nadal coś wskazywali lub po coś sięgali, lecz teraz
wyglądało to tak, jakby gdyby znajdowali się we wnętrzu,
nie przy ognisku. I spoglądali w górę.
Pan Burgess delikatnie odwrócił kolejną stronę. Za
nią nie było już nic, poza rzucającym się w oczy śladem,
że ktoś wyrwał z księgi jedną lub więcej kart. De-
241
likatnie, jakby dotykał najcenniejszego klejnotu, pan
Burgess przesunął palcami wzdłuż krawędzi wyrwanych
stron. - Ktoś wyrwał następne strony. Wszystkie.
- A niech mnie! - powiedział Marcus.
- Rzeczywiście - zgodził się Trevor.
- Ale kto? - spytała Duchessa. - I kiedy?
- Dawno temu - odparł pan Burgess. - Krawędzie
zdążyły już pożółknąć, widzicie?
- Ciekawe, kto mógł to zrobić - zastanawiał się głośno
Trevor. - W każdym razie złodziej nie znalazł
skarbu, gdyż inaczej z pewnością coś byśmy o tym słyszeli.
- Pan mi wygląda znajomo - powiedział nagle
Marcus. - Jest coś w sposobie, w jaki trzyma pan głowę,
a także...
- Nic dziwnego, milordzie. Jestem pańskim dalekim
kuzynem, i pańskim także, panie Wyndham. No cóż -
dodał, uśmiechając się do Duchessy -jesteście moimi
krewnymi. Moja matka, choć z nieprawego łoża - pani
wybaczy, milady - była przyrodnią siostrą waszego
dziadka. Dlatego nietrudno nam było zaprzyjaźnić się
z pańskim ojcem, panie Wyndham, i podtrzymywać tę
przyjaźń, dopóki nie wyjechał do kolonii. Lord, naturalnie,
nie uznał mnie za członka rodziny.
Marcus uścisnął dłoń swego kuzyna, zapewniając,
iż on z pewnością nie będzie się go wypierał.
- Boże święty - powiedział, potrząsając głową, kiedy
wracali do chłopca, cierpliwie czekającego przy
koniach - znowu to samo. Jak sądzisz, Duchesso, czy
oczekuje się po mnie, że będę podtrzymywał tradycję
i zaludnię okolicę bękartami? I czy duchy przodków
będą mnie nawiedzać, jeśli nie będę się do tego dostatecznie
przykładał?
- Zrobisz, jak zechcesz - odparła Duchessa, nagle
pochmurniejąc - ale nie o to tu chodzi. To, czego się
242
dowiedzieliśmy, sprawiło, że uwierzyłam, iż w tej historii
jest coś więcej, niż tylko majaczenia opętanego
obsesją umysłu.
- Zapisałem to, co było w księdze - powiedział
Trevor.
- A ty - powiedział Marcus, zwracając się do Duchessy
- bardzo ładnie przerysowałaś te szkice. Nie
wiedziałem, że masz uzdolnienia prawdziwej damy.
Nie przestajesz mnie zadziwiać. Nie podoba mi się to.
- Nie masz pojęcia o wielu sprawach, Marcusie -
powiedziała. - A jeśli nawet masz, to trudno ci przyjąć
to do wiadomości.
Dostrzegł uśmieszek na jej twarzy i pożałował, że
Trevor nie znajduje się gdzieś daleko. Pragnął jej. Po
prostu. Marzył o tym, by zadrzeć jej spódnicę, oprzeć
ją o drzewo i wejść w nią.
Zadrżał. Przeklęty Trevor.
Spojrzała na niego. Uśmieszek zastygł jej na twarzy,
ale nie odwróciła wzroku. Po prostu wpatrywała
się w niego, a potem nieświadomie postąpiła krok
w jego stronę. Zaklął.
. Trevor przez chwilę przyglądał się im obojgu, a potem
szybko dosiadł Clancy'ego i wbił obcasy w jego
boki. - Postarajcie się nie spaść z klifu! - zawołał
i pognał przed siebie.
Marcus zaklął znowu i pomógł żonie dosiąść Birdie.
- Tylko poczekaj - powiedział sobie. - Poczekaj.
- Mam zamiar odnaleźć ten skarb - powiedziała,
nie spuszczając wzroku z jego oczu, bardziej błyszczących
i niebieskich niż letnie niebo nad nimi.
- Jaki skarb? - zapytał, wpatrując się w jej piersi.
R O Z D Z I A Ł 1 7
Podczas dwugodzinnej jazdy z powrotem do Chase
Park Marcus nie powiedział ani słowa. Milczała także
Duchessa. Nie patrzyła na niego, ale przez cały
czas o nim myślała. O nim i o tym, co jej zrobi. Popędziła
Birdie, by biegła szybciej.
Gdy dojechali wreszcie do stajni Chase, niemal
zwlókł ją z siodła, złapał za rękę i powiedział zduszonym
głosem: - Chodź ze mną. Natychmiast. - Ściskając
mocno jej dłoń i ciągnąc ją za sobą, pognał do sta¬
jen, otworzył kopniakiem drzwi siodłami i zamknął
je obcasem. Przekręcił klucz w zamku, ani na chwilę
nie puszczając jej dłoni.
Nie miała pojęcia, że mężczyzna może tak bardzo
pragnąć się kochać, i to w biały dzień. W dodatku
znajdowali się zaledwie o pięć minut od swoich sypialni.
Więc jak to - wytrzymał dwugodzinną jazdę,
a teraz nie może czekać ani chwili dłużej? To doprawdy
fascynujące. I może ma coś wspólnego z tym,
przed czym ostrzegał ją Badger. Z tym niegodnym
zachowaniem.
Miała nadzieję, że tak właśnie jest. A nawet więcej
niż nadzieję - pragnęła tego.
- Nareszcie - powiedział, odwracając się do niej
i przyciągając ją do siebie. Policzki mu płonęły, kiedy
bez słowa wpatrywał się w nią zwężonymi oczami. -
Pośpiesz się, Duchesso.
Przyciśnięta do jego piersi, słyszała mocne bicie
serca Marcusa. Zamknęła oczy, wsłuchując się, jak te
dwa słowa rozbrzmiewają bez końca w jej umyśle. -
Co chcesz, żebym zrobiła? - szepnęła, czując takie
pożądanie, że ledwo mogła mówić. Rozłożyła płasko
244
dłonie na piersi Marcusa, by lepiej czuć bicie jego
serca i wspięła się na palce. - Powiedz mi, co chcesz,
żebym zrobiła, Marcusie.
Spojrzał na nią, owładnięty pożądaniem. - Bądź
sobą. Chcę się przekonać, czy znów będziesz jęczała,
czy będziesz krzyczała i o mało mnie nie zrzucisz.
I czy znów oszalejesz, gdy będę cię pieścił.
Poczuła, jak jego wielkie dłonie rozpinają jej żakiet.
Domyśliła się, że wstrzymuje oddech, a potem
nagle jego dłonie objęły jej piersi poprzez cienki batyst
bluzki. Zamknął oczy i odrzucił w tył głowę, rozkoszując
się dotykiem jej ciała.
- Marcus - powtórzyła. Przytulił ją mocniej. Zdjął
jej fikuśny kapelusik i wyjął spinki z włosów. - Aaa -
jęknął, całując jej ucho, zdmuchując z ust kosmyki
włosów, ogrzewając oddechem jej ciało i przesuwając
dłońmi po włosach. - Pragniesz mnie, Duchesso?
Przytuliła się do niego, jak tylko mogła najmocniej
i przesunęła dłonie z jego pleców na pośladki. - To
najgłupsze pytanie, jakie kiedykolwiek zadałeś.
Musiał się uśmiechnąć, chociaż nie przyszło mu to
łatwo. W sekundę rozebrał ją i ułożył na plecach,
a potem stanął nad nią i wpatrując się w jej ciało,
zrzucał z siebie gorączkowo ubranie. Ona zaś leżała
spokojnie na swoim kostiumie do konnej jazdy, z rosnącym
podnieceniem przyglądając się, jak jej mężczyzna
pozbywa się kolejnych sztuk odzieży. A kiedy
zrzucił z siebie spodnie i stanął nad nią nagi, ze sterczącym
członkiem, oswobodzonym wreszcie i gotowym,
powiedziała: - Pośpiesz się, proszę. - A potem
wyciągnęła do niego ramiona i z pociemniałymi z pożądania
oczami dodała: - Boże, jesteś piękniejszy niż
twój ogier.
Uniósł brwi, słysząc to porównanie i ukląkł obok
niej. - Stanley sprawia ból klaczy, kiedy ją bierze.
245
A ja nie będę się śpieszył, Duchesso, a przynajmniej
spróbuję tego nie robić.
Mówiąc to wyciągnął się obok niej i ostatnie słowa
wyszeptał już prosto w jej ucho.
Krzyknęła cicho, unosząc ku niemu twarz.
- Spokojnie - powiedział, popychając ją z powrotem
na posłanie dłonią ułożoną płasko na jej brzuchu.
- Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Tylko
otwórz się dla mnie, Duchesso. Nie musisz robić nic
więcej.
Zapragnął jej ust, a ona podała mu je, rozchylając
wargi, by mógł dotknąć języka. Wygięła się w łuk, czując
obok siebie jego drżące ciało, jego dłoń przesuwającą
się z jej piersi na brzuch, ugniatającą jej ciało,
lekko naciskającą i gładzącą kości miednicy, a potem
zsuwającą się niżej i delikatnie muskającą ciepłe wnętrza
ud, by w końcu dotknąć jej tam i pieścić, z początku
delikatnie, potem coraz bardziej zdecydowanie, aż
wreszcie zaczęła poruszać się w rytmie, jaki narzucały
jej te palce i nagle nie było już nic poza tą pieszczącą
ją dłonią, jego wargami na jej ustach i jego gorącym
ciałem ponad nią. Tym razem usta Marcusa ani na
moment nie opuściły jej ust, a palce sprawiały, iż cała
drżąca zdawała się roztapiać pod ich dotykiem.
Wreszcie, kiedy zdawało się jej, że dłużej już tego nie
wytrzyma, uniósł się lekko i wsunął w nią mocno i głęboko,
sprawiając, że ciało Duchessy roztopiło się
w eksplozji jaskrawego światła, wstrząsane przyjemnością
tak silną, tak nieodpartą, że aż krzyknęła, wbijając
palce w jego ramiona i plecy i zatracając się
w rozkoszy.
On zaś wchodził w nią wciąż od nowa, unosząc się
i opadając, a kiedy spojrzała w jego twarz, surową
w przyćmionym świetle siodłami, oczy Marcusa zdawały
się zupełnie szalone, a spojrzenie nieprzytomne.
246
Wyglądał, jakby targało nim nieopisane cierpienie.
Zacisnął szczęki, twarz mu płonęła, a ciało stężało.
Przez chwilę trwał tak nieruchomo, a ona czuła, jak
jego członek pulsuje gdzieś głęboko w jej ciele. A potem
nagle odsunął się od niej, oddychając ciężko, pojękując,
jakby z bólu i przeklinając. Oparł się mocno
o jej biodra, a ona nie wiedziała, nie rozumiała, do
czego zmierza, dopóki nie poczuła na brzuchu jego
nasienia. Przez chwilę poruszał się miarowo, a potem
ukląkł pomiędzy jej udami, oddychając ciężko, z zamkniętymi
oczami i opuszczoną głową.
Nie powiedziała nic, po prostu wpatrywała się
w niego, czując, jak ogarnia ją chłód. Przyjemność, jakiej
przed chwilą doznała, była już tylko odległym
wspomnieniem, pozostawiając ją zimną niczym popiół
w kominku latem. Nie czuła nic prócz pustki, która
zdawała się wypełniać ją bez reszty. Teraz wiedziała,
dlaczego był taki zły na siebie poprzedniej nocy.
Spostrzegła na brzuchu jego nasienie. Nie poruszyła
się. Jeżeli będzie leżała nieruchomo i nie powie
nic, ani jednego słowa, pomyślała, być może ból choć
trochę ustąpi, a może on powie coś, co pozwoli jej się
pozbierać.
Wstał i stanął nad nią nagi. - Wezmę chusteczkę.
Zamknęła oczy, odwróciła się na bok i podciągnęła
nogi. Nie obchodziło jej, że jest naga, i że on na nią
patrzy. Nic już nie miało znaczenia. Uświadomiła sobie,
że klęka znów obok niej, poczuła jego dłonie na
ramieniu i biodrze. Odwrócił ją do siebie i starł z niej
nasienie.
- I żebyś nie ośmieliła się płakać, Duchesso - powiedział
cicho, pochylając nad nią twarz. - Nie chcę
słyszeć tych przeklętych kobiecych szlochów ani
skarg, że cię wykorzystałem, że nie zaznałaś przyjemności.
Jeżeli twoje krzyki o czymś świadczą, to nie
247
możesz się skarżyć. Nie pozbawiłem cię niczego poza
moim nasieniem, ale wiedziałaś, że mam zamiar tak
postąpić. Jeżeli nawet nie zdawałaś sobie sprawy, co
mam zamiar zrobić, to teraz już wiesz. Powiedziałem
ci, że nie zapłodnię cię, abyś urodziła dziedzica tego
drania. I tak będzie. A teraz wstań i ubierz się.
Rzucił chusteczkę na jej spódnicę i zaczął się ubierać.
Obserwowała jego pełne wdzięku ruchy, kiedy
zajmował się sobą, nie zwracając na nią uwagi, jak
gdyby była tylko narzędziem jego męskiej przyjemności,
niczym więcej.
Spojrzała na jego dłonie, takie duże i silne, te dłonie,
które sprawiały, że ona... Zamknęła oczy. Jak on
nad sobą panował. Nad sobą i nad nią. Ona nie panowała
ani nad sobą, ani, prawdę mówiąc, nad niczym.
Powoli usiadła i wsunęła przez głowę cienką koszulę.
Wpatrując się w piękne hiszpańskie siodło, powiedziała:
- Badger przygotowuje dziś osobiście kolację.
Marcus spojrzał na nią, zaskoczony. Nie powinienem
być zdziwiony, że nie płacze ani nie okazuje
swych uczuć, pomyślał - tak było zawsze, poza chwilami,
gdy chciała, by sprawił jej przyjemność. Nie,
ona nie okaże niczego, ponieważ okazanie uczuć mogłoby
poniżyć ją we własnych oczach. - Co ma zamiar
podać? - zapytał.
- Pieczone jagnię z sosem morelowym. Twierdzi,
że właściwe posiekanie łopatki baraniej zajmuje zbyt
wiele czasu, więc zamiast tego włożył ją rano do marynaty.
Marcus chrząknął, wkładając płaszcz. Podszedł do
krzesła, usiadł i zaczął wciągać buty.
- Upiecze też ciasto z wiśniami i migdałami. To
ulubione ciasto mojej matki. To oraz herbatniki z cukrem
i porzeczkami.
248
Wstał i spojrzał na nią, siedzącą ze skrzyżowanymi
nogami na spódnicy, z wilgotną chusteczką tuż obok,
w koszuli, sięgającej jej zaledwie do ud i ukazującej
piękne, białe nogi. Z potarganymi włosami i obojętnym
wyrazem twarzy wyglądała tak ślicznie i bezbronnie,
że poczuł ukłucie niepokoju. Potrząsnął głową.
Nie, nie Duchessa, ona z pewnością nie pozwoliłaby
sobie odczuwać niczego, co zburzyłoby spokojny rytm
jej oddechu - z wyjątkiem chwil, kiedy ją pieścił i kochał
się z nią. A to dawało mu nad nią przewagę. Co
za przyjemna myśl. Potrafi zburzyć ten spokój w ciągu
sekundy. Zrobił krok naprzód, ale zatrzymał się
i zmarszczył brwi. - Czy nie uważasz, że to trochę
dziwne, rozmawiać o przepisach kulinarnych Badgera,
kiedy dopiero co się kochaliśmy?
- Wolałbyś, żebym milczała?
- Zwykle tak właśnie robisz. Jesteś chłodna i nieprzystępna.
Tego oczekiwałem.
- Mówię o jedzeniu, aby przerwać milczenie, zapewnić
ci tło akustyczne, gdy się ubierasz. Wolałbyś,
abym mówiła o czymś innym?
- Tak. O mnie i o tym, co z tobą robiłem, o przyjemności,
jaką ci dałem. O tobie i o tym, czego cię wkrótce
nauczę. Jak dotąd, ty tylko bierzesz, Duchesso, nic
tylko bierzesz. Nie chciałabyś nauczyć się dawać?
Spoglądając gdzieś poza jego prawe ramię, zapytała:
- Czy wiesz, jak kandyzuje się śliwki i jabłka?
- Nie mam pojęcia.
- Nie wolno ci zapominać, że dobry kucharz, taki
jak Badger, potrafi przyrządzać z produktów żywnościowych
lekarstwa.
Przykucnął obok niej i uniósł jej brodę. - Cicho
bądź.
Umilkła natychmiast, jak gdyby zmieniła się kamień.
249
Pocałował ją, skłaniając, by rozchyliła dla niego
wargi, choć wcale jej do tego nie zmuszał. To właśnie
było najgorsze - gdy tylko poczuła jego język delikatnie
wsuwający się w jej usta, nie potrafiła zignorować
żaru, który rodził się gdzieś głębi brzucha i stopniowo
obejmował całe ciało. Bezsprzeczna łatwość, z jaką
udawało mu się rozbudzić ten żar, upokarzała ją.
Nagle odsunął się i stanął nad nią. - Ubieraj się.
Wszyscy stajenni już pewnie domyślili się, co tu robiliśmy.
No dalej, pomogę ci, Masz słomę we włosach.
I chyba powinienem zabrać tę chusteczkę. Pachnie
tobą i mną, a ja z pewnością nie chciałbym, byś pamiętała,
że gdy się do ciebie zbliżam, tracisz rozum
i zachowujesz się jak klacz pod ogierem.
Poczuła, jak coś w niej pęka, a potem rozpada się,
uwalniając gniew, jakiego nie czuła jeszcze nigdy
w swoim dziewiętnastoletnim życiu. Wiedziała, co to
takiego, choć nigdy przedtem niczego podobnego nie
doświadczyła. O tak, wiedziała, i pozwoliła, by gniew
sycił się sobą i rósł w niej, by stawał się coraz silniejszy.
Czuła, jak pulsuje w każdej cząsteczce jej ciała,
tak czysty i silny, że prawie nie do opanowania.
Wspomnienie tamtego dnia, kiedy to dowiedziała się,
kim naprawdę jest, zapłonęło w jej pamięci tak żywo
i wyraźnie, jakby to było wczoraj. Widziała obie służące,
słyszała, jak o niej rozmawiają. Zobaczyła siebie, maleńką
i bardzo przestraszoną, jak wędruje samotnie po wielkim
domu, szukając żony ojca, ponieważ wiedziała, że
tylko ona powie jej prawdę, lecz nie zdając sobie sprawy,
jak bardzo ta kobieta jej nienawidzi, jak nieznośna jest
dla niej sama świadomość istnienia tego dziecka - dziecka
miłości. To było coś o wiele gorszego niż sama tylko
nienawiść - ta zimna pogarda, ta chęć ugodzenia jak najdotkliwiej
bezbronnej dziewięcioletniej dziewczynki,
która właśnie dowiedziała się, że jest bękartem.
250
A potem Marcus nazwał ją Duchessa i całe to wymuszone
opanowanie, ta udawana wyniosłość i nienaturalna
rezerwa, tak łatwo zaaprobowane przez
otoczenie, wniknęły jej w krew tak głęboko, że nie
potrafiła już reagować inaczej, jak tylko okrywając
się nimi jak tarczą. Pielęgnowała ów spokój i rezerwę
niczym cenną różę w ogrodzie matki, dopóki nie stały
się integralną częścią jej osobowości, nie stały się
nią. I tak została Duchessa.
I była nią aż do tej chwili, kiedy to gniew zapłonął
w niej niczym pochodnia. Była znów naga, jej emocje
uzewnętrzniały się, czyste, mocne i złaknione przemocy.
Bez słowa wpatrywała się w niego, pozwalając,
by narastał w niej gniew.
Wstała powoli i wygładziła pomiętą, poplamioną
koszulę. Zobaczyła, że jej dłonie drżą. Tym razem to
drżenie nie było wyrazem obawy, ale przejawem
oczyszczającego, słodkiego gniewu. Jakże była słodka
ta furia, którą ukryła gdzieś głęboko w sobie tak
wiele lat temu! W milczeniu przyglądała się, jak Marcus
podchodzi do krzesła i siada na nim, krzyżując
nogi i ramiona.
- Ubieraj się - powiedział. - Możesz spróbować
przy tym paru kobiecych sztuczek. Chciałbym zobaczyć,
czy masz do tego talent. Nie rozumiesz, Duchesso?
No wiesz, ubieraj się powoli, kuś mnie pochyleniem
głowy, pokaż trochę biustu, poruszaj
uwodzicielsko biodrami. Ciekawy jestem, czy to potrafisz.
Bez słowa wpatrywała się w mężczyznę, któremu
oddała siebie, którego uratowała - a prawdę mówiąc,
uratowała też przyszłość jego rodu - a który okazał
się tyranem, głupcem i dzikusem, poniżającym ją
wciąż od nowa i za każdym razem bardziej niż wydawało
się jej możliwe. Wycofał się z jej ciała, ponieważ
251
nienawidził jej ojca. Traktował ją jako narzędzie swojej
rozkoszy, lecz wzgardził jej łonem, ponieważ mogło
związać go z wujem, którego tak nienawidził.
Wzgardził nią, mimo że była tylko bękartem, a może
właśnie dlatego. Po prostu nie przejmował się krzywdą,
jaką jej wyrządzał. Bo wiedział, że ona i tak zgodzi
się na wszystko, w pokorze przyjmie każdą karę,
jaką jej wyznaczy.
I w tym momencie uświadomiła sobie, że jego nienawiść
do wuja nawet w przybliżeniu nie dorównuje
furii, która spalała ją teraz i która rozjaśniała jej
umysł, pozostawiając go chłodnym i zdecydowanym.
Przez chwilę pozwoliła mu karmić się wspomnieniami
z dzieciństwa i obrazami niedawnych upokorzeń.
Uśmiechnęła się lekko, rozglądając się po siodlar¬
ni i czując, jak gniew, spalający jej wnętrze, przemienia
się coś o wiele prostszego, coś czystego i zimnego
jak lód, coś naprawdę niebezpiecznego. Gdyby miała
strzelbę, zastrzeliłaby go. Złapała leżący w pobliżu
bicz, uniosła go wysoko i ruszyła w stronę Marcusa,
wrzeszcząc bez opamiętania: - Ty przeklęty draniu!
Myślisz, że będę siedziała cicho, pozwalając ci się poniżać?
Myślisz, że możesz traktować mnie jak byle
kogo? Nienawidzę cię, słyszysz mnie, Marcusie, ty
przeklęty cholerny draniu! Nigdy więcej nie wykorzystasz
mnie, traktując to jako swój przywilej, swoje
prawo. Nigdy więcej!
Smagnęła go biczem po piersi i ramionach. Nawet
się nie poruszył, zaskoczony i niezdolny uwierzyć
w to, co usłyszał z jej ust ani odczuwać bólu. Po prostu
nie potrafił skojarzyć tej megiery, tego oszalałego
stworzenia z Duchessa, kobietą, którą znał od dziesięciu
lat.
Dyszała ciężko, jak po długim biegu. Z trudem chwytała
powietrze, czując, że robi się jej niedobrze z napię-
252
cia. - Chcesz, żebym cię uwodziła? Paradowała przed
tobą, jakbyś był moim panem, moim właścicielem? Ty
plugawy łotrze! - Uderzyła go znowu i tym razem poczuł
ból.
Ryknął i poderwał się z krzesła. - Do diabła, dość
tego! Co ci się stało, do cholery! Dopiero co siedziałaś
potulna niczym jakaś głupia krowa, milcząca i posłuszna
jak zwykle, paplając o jedzeniu. O jedzeniu,
na miłość boską! I nic nie wskazywało, do czego jesteś
zdolna!
- Nigdy więcej nie nazywaj mnie krową, ty głupcze!
- Znowu go uderzyła. Wyciągnął rękę, aby odebrać
jej bicz, lecz uskoczyła i uderzyła znowu, tym
razem chybiając. Gdyby nie to, rzemień przeciąłby
mu ciało.
Stanął w miejscu. Nie mógł uwierzyć, że to się naprawdę
dzieje, choć ból w miejscach, gdzie dosięgły
go smagnięcia, świadczył o czymś innym. Mimo to...
- Nie uderzysz mnie więcej, Duchesso - powiedział
głosem zimniejszym i bardziej zdecydowanym niż
ten, którego używał na polu bitwy. - Zobaczysz, pożałujesz,
że w ogóle mnie uderzyłaś.
- Tylko spróbuj, a uduszę cię, ty głupi, niewdzięczny
łotrze. Boże, i pomyśleć, że cię uratowałam, że sądziłam,
iż jestem ci winna twoje dziedzictwo. Nie zasługujesz
na nic, Marcusie, poza solidnym laniem, które
rzuciłoby cię na kolana. Tak, oto, czego ci trzeba!
Rzuciła w niego biczem, złapała uzdę i zaczęła wymachiwać
nią z całej siły. Nagle poczuła, jak metal
zagłębia się w ciele, uderza o jego czaszkę i był to doskonały
cios, czysty, mocny - i zasłużony. Niewzruszona
patrzyła, jak chwieje się na nogach z dłonią
przyciśniętą do głowy, wpatrując się w nią z niedowierzaniem,
a potem opada na klęczki i wreszcie
przewraca się na bok, zemdlony.
253
Dyszała ciężko, czując się silniejsza niż najpotężniejsza
spośród Amazonek. Ostrożnie odłożyła uzdę, uklękła
i przyłożyła dłoń do serca Marcusa. Biło równo.
Wyjdzie z tego, przeklęty drań. Miała nadzieję, że będzie
temu towarzyszył ból głowy silniejszy od najgorszego
bólu serca, jakiego dzięki niemu doświadczyła.
Wstała, wygładziła raz jeszcze koszulę, a potem
spokojnie się ubrała. Spojrzała na niego po raz ostatni,
uśmiechając się na widok jego surduta przeciętego
uderzeniami bicza i wyszła z siodłami, starannie
zamykając za sobą drzwi.
Wieczór był ciemny i nieprzyjemny, padał zimny
deszcz, a gałęzie klonów i lip ocierały się o siebie,
szarpane porywistym wiatrem. - Zupełnie jak wtedy,
w noc Beltane - powiedziała na głos, a potem roześmiała
się, odrzucając do tyłu głowę i pozwalając, by
deszcz obmywał jej twarz i włosy. Czuła się cudownie.
Czuła się silna. Znów była sobą.
R O Z D Z I A Ł
Pokój zwany Zieloną Kostką wydał jej się bardzo
przytulny. Ze względu na brzydką pogodę opuszczono
zasłony, a w kominku płonął ogień. Było późne popołudnie
i znajdowała się tu sama. Nie przeszkadzało
jej to, nie tym razem. Nie myślała wiele o Marcusie.
Poświęciła mu zaledwie chwilę, zastanawiając się, czy
już oprzytomniał, a jeśli tak, to czy wlecze się właśnie
do domu. Być może powinna wyjść mu na spotkanie.
Nie, lepiej nie, bo mogłaby roześmiać mu się w twarz.
Zamiast tego uśmiechnęła się do siebie, czując, jak
ogarnia ją przyjemne ciepło - prawie tak samo przyjemne,
jak to, które ogrzewało ją od wewnątrz.
254
18
- Witaj, Duchesso. Widzę, że jesteś sama. Możemy
porozmawiać?
Odwróciła się powoli i spojrzała na Trevora. Ależ
jest przystojny, pomyślała. No i nie jest kretynem jak
jej mąż. - Wejdź, proszę - powiedziała.
Zatrzymał się przy jej krześle, a potem zmienił zamiar,
podszedł do kominka i oparł się o gzyms. -
Wiesz, że możesz mi się zwierzyć, Duchesso. Zdaję
sobie sprawę, że jestem dla ciebie niemal obcym
człowiekiem, lecz czasem łatwiej zaufać obcemu.
Zwłaszcza jeżeli potrafi zachować dyskrecję. Coś cię
dręczy.
- Ze mną wszystko w porządku - powiedziała. -
Przynajmniej teraz. Dlaczego pomyślałeś, że coś
mnie dręczy?
- Z powodu twojego nienaturalnego opanowania -
powiedział powoli. - Kiedy milkniesz raptownie i zaczynasz
wyglądać jak to piękne, lecz nieruchome malowidło
nad kominkiem, od razu widać, że coś cię
trapi.
Ku jego zdumieniu roześmiała się. - Rzeczywiście,
jesteś bardzo spostrzegawczy, Trevorze, ale mój spokój
dzisiaj to zupełnie coś innego niż tamten poprzedni
bezruch i milczenie. Jestem po prostu zmęczona.
Więc możesz mi wierzyć, że teraz już wszystko
ze mną w porządku, w absolutnym porządku.
- Masz rację - powiedział powoli. - Coś się zmieniło,
jesteś dziś jakaś inna. Kiedy zobaczyłem, jak siedzisz
tu taka cicha, taka spokojna, pomyślałem, że
chociaż Marcus zna cię, od kiedy byłaś dzieckiem, nigdy
się nie domyślił, że ten twój spokój to tylko poza,
tarcza, którą osłaniasz się przed tymi, którzy mogliby
cię zranić. On uważa, że powoduje tobą arogancja, że
odgrywasz królową, nieosiągalną dla swoich poddanych.
I to go denerwuje, wiesz o tym.
255
- Spostrzegawczy to mało powiedziane. Wprost
mnie przerażasz, Trevorze. Masz rację, coś się stało
i ta dziewczyna, którą opisałeś tak trafnie, zniknęła
gdzieś we mgle. Już jej nie ma. A jeśli wydaję ci się
milcząca lub nadmiernie spokojna, to dlatego, że
mam ochotę milczeć i siedzieć spokojnie. Życie potrafi
dostarczać nam satysfakcji, nie sądzisz? Do zobaczenia
przy kolacji, Trevorze.
Wstała z krzesła i wyszła z pokoju, pogwizdując
jedną z wojskowych przyśpiewek Spearsa. Spoglądał
za nią, zdumiony. Co mogło się stać? I gdzie, u licha,
jest Marcus?
- O czym rozmawiałeś z tą małą flądrą?
Podniósł wzrok i spojrzał na matkę. - Ona nie jest
flądrą. Jest hrabiną Chase. A także damą. Ma w sobie
uprzejmość i dobroć, z jaką nie spotkałem się nigdy
dotąd. - Przerwał na chwilę, słysząc pogardliwe
prychnięcie matki, a potem dodał: - Doprawdy, jeżeli
nie potrafisz powściągnąć języka, może się zdarzyć,
że po prostu nas stąd wyrzuci.
- Nie ośmieli się. Jest bękartem, a lord jej nie znosi.
Nie ma tu władzy. Jest niczym. A poza tym wydaje
mi się, że ja o wiele bardziej przypadłam lordowi
do gustu.
Trevor popatrzył z niedowierzaniem na swoją drogą
rodzicielkę, poklepującą ciasno zwinięte kiełbaski
loków, upięte nad lewym uchem. - Zapewniam cię,
że Marcus szaleje za Duchessa - powiedział z westchnieniem.
Żałował, że nie może dodać, iż uczucia
Marcusa dopiero co ujawniły się w sposób nie przedstawiający
żadnych wątpliwości co do ich charakteru,
ale powstrzymał się. Jeżeli Marcus dobrze wywiązał
się z zadania, to skąd ta zmiana w niej? Skąd wzięła
się siła, której nawet nie starała się ukryć? To fascynujące,
pomyślał. Lecz co musiało się wydarzyć, by
256
spowodować tę zmianę? Z pewnością Marcus nie
mógł do tego stopnia zawieść jej oczekiwań. A może
było na odwrót, pomyślał. Może Marcus nie sfusze¬
rował niczego. Być może udało mu się ją zadowolić
i dlatego wygląda i zachowuje się inaczej.
Przyglądał się matce uważnie. Uświadomił sobie,
że w ogóle jej nie zna. Opuścił dom rodzinny, gdy tylko
ukończył osiemnaście lat i przeniósł się do Waszyngtonu.
A potem walczył jak diabeł, gdy Brytyjczycy
szturmowali stolicę.
Kiedy te krwawe, wyczerpujące dni wreszcie dobiegły
kresu, miał już dwadzieścia dwa lata. Powrócił
do Baltimore i wziął sobie za żonę najpiękniejszą
i najbogatszą z panien, jakie to miasto mogło zaoferować
spragnionemu sukcesu młodemu człowiekowi.
Miała na imię Helen i była ładniejsza nawet od swojej
słynnej imienniczki Heleny Trojańskiej. Znów stanął
mu przed oczami jej obraz - martwej, leżącej na
wznak, z otwartymi szeroko oczami i poszarzałą, woskową
twarzą.
- We wtorek skończę dwadzieścia pięć lat - powiedział,
ot tak, w przestrzeń.
- Sądziłam, że masz dopiero dwadzieścia trzy lata,
Trevorze. A może nawet dwadzieścia dwa.
- Nie, matko.
- Mówiłam przyjaciołom, że jesteś młodszy.
Uśmiechnął się, uświadamiając sobie, że jego wiek
czyni ją starszą i że to jej przeszkadza. - Nie powiem
o tym nikomu, kiedy wrócimy - pocieszył ją. - Gdzie
James?
- Poszedł sobie gdzieś, z pewnością samopas. Ten
chłopiec mnie martwi. Jest zbyt spokojny. Stale milczy.
Wolałabym, by się czymś zajął.
Prawdę mówiąc, Trevor znał już przyczynę ustawicznego
niezadowolenia brata. James nie wytrzymał
257
i wreszcie mu się zwierzył. Wyglądało na to, że młody
człowiek zakochał się na trzy dni przed odpłynięciem
statku do Anglii. Tęsknił za panną Mullens
i miał za złe rodzinie, że go z nią rozłączyła.
- Porozmawiam z nim, mamo.
- Zgoda. A teraz powtórz mi jeszcze raz, co powiedział
pan Burgess. Będę musiała wymyślić jakiś plan.
Wywiozę stąd skarb, a żadne z nich nawet się nie domyśli.
Na miłość boską, Trevorze, dlaczego powiedziałeś
im o skarbie? Jesteś wyrodnym synem. Lecz
ja i tak zwyciężę, zobaczysz, mój ty zbyt dorosły synu.
Jeszcze przekonasz się o tym.
Duchessa siedziała przy oknie sypialni, spoglądając
na podjazd. Wiszące nisko ciemne chmury przesłoniły
letnie niebo, zmieniając dzień w noc. Deszcz siąpił
bez ustanku. Co za wspaniały widok, pomyślała. Piękno
i majestat krajobrazu sprawiły, że zadrżała. Nagle
drzwi oddzielające sypialnie otworzyły się i Marcus
wszedł do pokoju, wysoki, potężny, zdrowiuteńki i wyglądający
jak lord, którym przecież był. Ciekawe,
gdzie się podziewał, pomyślała i czy boli go głowa. Sama
myśl o tym przywołała na jej twarz uśmiech. Bez
cienia obaw przyglądała się, jak podchodzi. Ciekawe,
co teraz zrobi, pomyślała. Będzie na nią krzyczał?
Nie, Marcus nie krzyczy, pomyślała. On wrzeszczy
i ryczy.
Nie mogła się doczekać. Już nigdy nie pozwoli mu
się traktować jak bezwolne, milczące stworzenie.
Może przyniósł ze sobą pistolet i zaraz ją zastrzeli.
Czekała, podekscytowana, czując, jak mocno bije jej
serce. Mogłaby chwycić za broń. Nadal miała ochotę
go postrzelić. W prawe ramię.
258
- Nie, nic mi nie jest - powiedział spokojnie, jakby
odgadując jej myśli - odczuwam tylko niezbyt silny,
tępy ból głowy. Na twoje szczęście, moja pani. Ocknąłem
się i przez dobrą chwilę leżałem na podłodze,
rozmyślając o tym, co mi zrobiłaś. Pora na kolację.
Wyglądasz zadowalająco. I chociaż suknia dalej ukazuje
zbyt wiele, jest jednak skromniejsza niż poprzednia.
- Dziękuję - powiedziała, spoglądając znów na
podjazd. - Nie przypuszczam, żebyś zbytnio ucierpiał.
Miałam nadzieję, że uderzyłam cię dostatecznie
mocno, by spowodować nudności i ból głowy. Czy
udało mi się dosięgnąć ciała pod ubraniem, Marcusie?
Masz jakieś ślady na ciele? Siniaki? Zniszczoną
garderobę? Starałam się uderzyć jak najmocniej.
Pomyślał o dwóch rozdarciach, spowodowanych
uderzeniem pejcza, powiedział jednak tylko: - Widzę,
że nie masz na sobie biżuterii. Wiesz, jest tu rodowa
kolekcja Wyndhamów. Nie bardzo wiem, co się
w niej znajduje, ale na pewno są tam piękne rzeczy.
Kazałem wyjąć klejnoty z sejfu i przenieść do gabinetu.
Możesz sobie coś wybrać.
- Dziękuję, Marcusie. Nawet jednego śladu na
twoim męskim ciele? Będę musiała poćwiczyć i nabrać
sił. Chcę pozostawić na twoim ciele ślad, tak
abyś patrząc na niego nieustannie przypominał sobie,
kto ci go zrobił i może na powrót odczuwał ból i upokorzenie.
- Wstała i wygładziła spódnicę. - Nie chcę
twojej przeklętej biżuterii.
Najwidoczniej nie miał zamiaru rozmawiać z nią
o tym, co zaszło w siodłami. Podszedł i stanął tuż
przy niej, a potem ujął ją pod brodę, uniósł jej twarz
i zmusił, by spojrzała mu w oczy. - Biżuteria Wyndhamów
należy także do ciebie. Jeżeli nie chcesz swoich
klejnotów, to twoja sprawa. - Spojrzał na nią,
259
a nie doczekawszy się odpowiedzi, spochmurniał. -
Odtąd już nigdy nie będę myślał o siodłami w ten
sam sposób - powiedział po chwili. - Zawsze już będę
cię widział, jak leżysz na plecach, podczas gdy
twoje dłonie pieszczą mnie, przyciągają bliżej i jak
rozkładasz dla mnie nogi. Będę widział, jak twoje ciało
wygina się w łuk, z głową odrzuconą do tyłu, jak ję¬
czysz i krzyczysz z rozkoszy.
Uśmiechnęła się, kokieteryjnie przechylając głowę.
Przynajmniej miała nadzieję, że on uzna to za kokieterię.
- Pewnie odzywa się we mnie krew mojej
matki, ladacznicy - powiedziała. - Być może z innym
mężczyzną będzie tak samo. Może wyrządziłam ci
niedźwiedzią przysługę, zmuszając cię do małżeństwa.
Kto wie? Być może, gdy dotknie mnie inny
mężczyzna, natychmiast zadrę spódnicę i zacznę jęczeć?
Bardzo mi przykro, że tylko to zapamiętałeś
z naszej utarczki. Wolałabym, byś zapamiętał ból,
Marcusie, mnóstwo bólu. I może trochę upokorzenia.
Wyprowadzony w pole, i to przez kobietę. Niezbyt
przyjemne uczucie, prawda?
- Nie drażnij się ze mną, Duchesso. Nie, nie zapomniałem,
co wydarzyło się po tym, jak oszalałaś z namiętności
do mnie. Obraziłaś się nie wiadomo o co,
wychłostałaś mnie batem, a potem znokautowałaś
uzdą. Tak, nadal mnie boli. Po prostu nie zdecydowałem
jeszcze, jak ci odpłacę.
- Bez wątpienia ja pierwsza dowiem się, co zdecydowałeś,
kiedy to wreszcie nastąpi. - Uśmiechnęła
się do niego i był to promienny uśmiech, ukazujący
dwa rzędy białych zębów. - Zrobię to znowu, jeżeli
nadal będziesz się zachowywał jak przeklęty drań.
Nie myśl sobie, że nie. Nigdy więcej nie będę potulną
krową. Spróbuj zemścić się na mnie, a przysięgam
ci, że pożałujesz.
260
Zagwizdał. - A więc milcząca, wyniosła księżniczka
odeszła. I kto pojawił się na jej miejsce?
- Zważywszy, kim i czym jesteś, z pewnością wkrótce
się dowiesz.
Wpatrywał się w nią i mogłaby przysiąc, że w jego
spojrzeniu dostrzega iskierkę jakby... zainteresowania?
Nie, to było coś więcej niż zainteresowanie - zaintrygowanie,
a może nawet fascynacja? Przeklęty facet,
czego on właściwie chce?
- Co zrobiłaś ze szkicami z księgi mnicha? - zapytał,
jak gdyby nigdy nic.
A więc to tak. Postanowił zmienić temat. Trudno.
Nigdy więcej nie pozwoli mu się obrażać, nigdy. Czuła
się wspaniale. Wyjęła szkice z szuflady intarsjowanego
stolika i podała mu je, ani na chwilę nie przestając się
uśmiechać. Wygładził kartki i przez chwilę przyglądał
się im w milczeniu. - Ta scenka rozgrywa się na wiejskim
placyku. O ile się nie mylę, to placyk w Kirby
Malham. Widzisz te kamienne domki w tle i ten garbaty
mostek nad wodą? To może być rzeka Aire.
- Ale o co tu chodzi? Dlaczego ten mnich błogosławi
ludzi?
- Nie wiem. Jestem pewien, że drugi szkic przedstawia
opactwo Saint Swale, nie ma co do tego wątpliwości.
Zresztą pan Burgess, nasz nowo poznany krewniak,
też tak uważa. Chyba wybiorę się jutro do ruin.
Nie byłem tam od lat. Kiedyś ja także, podobnie jak ty
i bliźniaczki, bawiłem się w tych małych mnisich celach
wraz z Charliem i Markiem, wyobrażając sobie różne
okropieństwa, które mogły się tam kiedyś wydarzyć.
- Trevor też jutro tam się wybiera, gdy tylko przestanie
padać. Chce pójść razem z Jamesem.
- Przeklęty łobuz! Wiedział doskonale, że mam na
ciebie ochotę i gdyby nie ta ulewa, wybrałby się na
poszukiwanie skarbu beze mnie.
261
- On zdaje sobie sprawę, że jeśli w ogóle istnieje
jakiś skarb, to i tak należy do ciebie.
- Muszę przyznać, że to dżentelmen, choć na swój
specyficzny, nieco sztywny sposób, właściwy ludziom
z kolonii. Lecz jego imię nadal mnie denerwuje.
Odłożył szkice, odwrócił się i wziął ją w ramiona.
Pochylił głowę i pocałował ją, trzymając rnocno, aby
nie mogła odsunąć twarzy. Duchessa nie poruszyła
się jednak, nie dlatego, że powróciła do dawnego
sposobu bycia, ale ponieważ była ciekawa, co on ma
zamiar zrobić. Marcus źle zrozumiał jej spokój i milczenie
- nic dziwnego, był przecież mężczyzną, przyzwyczajonym
postrzegać ją tylko w jeden sposób.
Podniósł głowę i roześmiał się: - Znów jesteś spokojna
i milcząca niczym płomień świecy, a przecież właśnie
cię pocałowałem. Powiedz mi, czy ten przejaw
temperamentu to był tylko jednorazowy wybryk?
Mam ochotę znów cię obrazić, choćby po to, aby
przekonać się, jak się zachowasz. A teraz... kim teraz
jesteś, oziębłą dziewicą czy wyniosłą królową? Gdybym
miał jeszcze chwilę... - Westchnął i odsunął się
od niej. - Nie mam teraz czasu, żeby zająć się tobą
jak należy. Ach, znów ten uśmieszek, ten twój przeklęty,
kpiący uśmieszek. Lecz musisz wiedzieć, że
gdybym miał czas i oczywiście ochotę, wystarczyłoby
parę minut, żebyś znów jęczała i rzucała się pode
mną. Jednak musimy stawić czoło naszym amerykańskim
krewnym. Wspomniałaś, że Badger przyrządzi
dziś baraninę?
- Tak, z morelami. Masz bardzo wysokie zdanie
o swoich uwodzicielskich zdolnościach, Marcusie.
Nie zapominaj jednak - roześmiała się cicho, kokieteryjnie
- że jestem córką swojej matki. Ty zaś jesteś
tylko pierwszym z brzegu mężczyzną, być może wcale
nie tak uzdolnionym, jak ci się wydaje. Mam zbyt
262
mało doświadczenia, by to osądzić. Tymczasem świat
pełen jest mężczyzn, czarujących mężczyzn, przystojnych
i utalentowanych, którzy również mnie mogą
uznać za nieodparcie pociągającą. Być może jeden
z nich da mi nawet dziecko, kto wie?
Roześmiał się i, najwidoczniej nie przejmując się
zupełnie tymi słowami, ujął dłoń Duchessy. No cóż,
niech sobie myśli, że stanie się miękka niczym wosk,
gdy tylko jej dotknie.
Wiedziała, że musi czuć się urażony, przynajmniej
trochę. I pewnie planuje rewanż. Mężczyzna taki jak
> on nie może przecież pozwolić, by komuś coś takiego
uszło na sucho, zwłaszcza słabej kobiecie, formalnej
żonie, która uratowała jego przeklętą skórę i zasłużyła
tym samym na pogardę i obojętność. Wysmagała
go batem, a potem uderzyła w głowę uzdą. Co było
z nim nie tak? Ooo, znała go lepiej niż on ją, zwłaszcza
po dzisiejszym dniu. Jestem gotowa, pomyślała.
Niech tylko spróbuje.
*
- Uważam, że pan Badger jest wspaniały.
- To służący, Urszulo. Zważaj na to, co mówisz
i nie zapominaj, kim jesteś.
- Jestem Amerykanką, mamo.
- Jesteś wnuczką lorda i musisz uważać na to, co
mówisz.
- Urszula ma rację, matko - wtrącił Trevor. - Wszyscy
jesteśmy Amerykanami. Mimo swojego pocho¬
dzenia walczyłem z Brytyjczykami. Ale nie o to chodzi.
Badger to człowiek o rozlicznych talentach,
z których na pewno nie wszystkie uda nam się poznać.
- A co sądzisz o Spearsie? - zapytał Marcus Urszulę.
263
- Pan Spears jest zawsze taki uprzejmy i cierpliwy.
I ma piękny glos. Słyszałam dzisiaj, jak śpiewał piosenkę
o lordzie Castlereaghu i zbliżającym się kongresie
wiedeńskim. Była bardzo zabawna, chociaż nie
zrozumiałam zbyt wiele.
- Chyba słyszałem, jak nuciła ją Duchessa - powiedział
Trevor. - Pamiętasz słowa, Duchesso?
Odstawiła ostrożnie na spodek filiżankę z miśnieńskiej
porcelany i wyrecytowała:
Do Wiednia zjechali odcisnąć swój ślad,
Przywieźli dość grosza, by móc kupić świat.
Talleyrand Francję odstąpi za grosik,
Castlereagh Portugalię za monet da stosik.
Łgaj zatem jak inni, nie mrużąc ni powiek,
Uczciwy nie znajdzie uznania dziś człowiek.
W ten czas obłudy, rozboju czas,
Gdy oni świętują, kpiąc sobie z nas.
- Skąd, u licha, znasz tę przyśpiewkę?
Powoli odwróciła głowę w stronę męża. - A dlaczego
nie miałabym jej znać, Marcusie? Jestem rozumną
istotą ludzką, bez względu na to, co ty i inni o tym
myślicie. Czy nie uważasz, że jest dowcipna? Co do
mnie, to sądzę, że autor tych przyśpiewek musi być
bardzo inteligentny. Od razu widać, że ma talent.
- Jest ich całe mnóstwo, a Spears najwyraźniej zna
wszystkie. Ale ty jesteś kobietą, Duchesso. Skąd
znasz słowa tej piosenki, i to na pamięć?
- Urszula właśnie powiedziała, że Spears ją śpiewał,
a ja mam doskonałą pamięć. Jak większość kobiet,
Marcusie.
Kłamała, a on nie potrafił sobie wyobrazić dlaczego.
Kpiła sobie z niego i był to jeszcze jeden nieoczekiwany
rezultat ataku w siodłami.
264
Zmieniła się - a może wcale nie? Do licha, był nią
zafascynowany. Spochmurniał i nie rozpogodził się
nawet wtedy, kiedy uwielbiająca go kuzynka Fanny
r podała mu filiżankę herbaty, trzepocząc przy tym zalotnie
rzęsami. Te rzęsy niewątpliwie staną się przyczyną
wielu nieprzespanych nocy dla licznych młodzieńców,
starających się o jej rękę, kiedy za trzy lata
pojedzie do Londynu, by bawić się i szukać męża.
Czy aby na pewno za trzy lata? Będzie musiał zapytać
Duchessę. Swoją żonę.
- Przyśpiewka jest dowcipna, ale nie śpiewasz jej
dobrze - powiedziała ciotka Wilhelmina. - Urszula
ma śliczny głos. Sama z nią ćwiczyłam.
- Och, mamo! Duchessa jest doskonała. Nie sły¬
szałas, jak recytowała? Ona jest po prostu wspaniała.
- Nie przez cały czas - powiedział Marcus. - Jak
przekonałem się dziś po południu, niektóre z jej zalet
są zupełnie zaskakujące.
Nie miała zamiaru zostać dziś w swojej sypialni i wyczekiwać,
czy do niej przyjdzie. Był mężczyzną przyzwyczajonym
do rządzenia. I, prawdę mówiąc, obawia¬
ła się, że kiedy jej dotknie, znów stanie się bezwolna
zacznie topnieć pod dotykiem jego rąk. Przeniosła się
więc do małej sypialni na końcu wschodniego koryta¬
trza, znanej jako pokój w złote liście i zakopała głęboko
starą, od dawna nie używaną i zalatującą stęchlizną
pościel. Nie mogła zasnąć, lecz nie z powodu pościeli,
Gdy tylko przestawała myśleć o Marcusie i o tym, co
dla niej szykował, natychmiast powracała myślą do
karbu Wyndhamów, zastanawiając się, czym był
gdzie go ukryto. Skarb z czasów Henryka VIII. Głę¬
boko wierzyła, że naprawdę istnieje.
265
Westchnęła i odrzuciła kołdrę. Po kilku minutach
wchodziła już cicho do wielkiej biblioteki Wyndhamów,
gdzie tylko mały płomyk jej świecy rozjaśniał
nieco mrok obszernego, wysokiego pomieszczenia,
którego ściany zastawione były sięgającymi sufitu regałami,
pełnymi książek.
Zapaliła świece na świeczniku i zaczęła przeglądać
książki, zaczynając od dolnej półki po lewej stronie
drzwi.
Kiedy w końcu podniosła wzrok, zegar na korytarzu
wydzwaniał czwartą nad ranem. Nie miała pojęcia, że
jest tak późno. Podniosła wielki tom, nie dowierzając
własnemu szczęściu i drżąc z podniecenia. Gdy przyszła
do biblioteki, nie spodziewała się znaleźć niczego.
Ale udało jej się. Ostrożnie opuściła księgę na mahoniowy
blat biurka i zaczęła rozdzielać strony.
To była ta sama księga, którą oglądali w sklepie pana
Burgessa, napisana po łacinie i z tymi dziwnymi
ilustracjami.
Znalazła ją tuż po tym, jak upuściła niewiarygodnie
starą książkę o nie rozciętych stronach, której
najwidoczniej nikt nigdy nie przeczytał, lecz którą
mimo to odkurzano starannie raz na miesiąc, podobnie
jak wszystkie inne książki w bibliotece. A za starą
księgą znalazła właśnie ten tom, pokryty grubą
warstwą kurzu. Najwidoczniej od bardzo dawna nikt
go nie czytał ani nie oglądał.
Ale kto mógł schować tam tę księgę i dlaczego to
zrobił? Poczuła, jak serce bije jej z przejęcia. Ostrożnie
przewróciła ostatnie strony. Rysunki nieco różniły
się od tamtych z książki pana Burgessa, pewnie
dlatego, że wszystkie tomy wykonano ręcznie, jeden
po drugim. Namalowane czarnym atramentem opactwo
Saint Swale nadal wydawało się bardzo przygnębiające,
a scena na wioskowym placu równie niezro-
266
zumiała. Powoli odwróciła stronę. Ta książka nie została
zniszczona, nikt nie wyrwał ostatnich kart. A były
jeszcze dwie, obie zapisane łacińskim tekstem.
Pochyliła się, przysuwając bliżej świecznik. Niektóre
słowa dawało się odczytać, a nawet zrozumieć. Było
tam coś o Cromwellu, tak, tym wiceregencie Henryka
VIII, i coś o ludziach, których wysłał, butnych
młodzieńcach, którzy zaprzedali dusze swemu panu.
Przesuwała palcem po stronie, szukając znanych sobie
słów, takich jak „drzewo" czy „zbiornik na wodę".
Gdy okazało się, że są to jedyne słowa, jakie rozumie,
zniechęcona przewróciła stronę i ku swemu zdziwieniu
zobaczyła, że jest tam kolejny rysunek. Przedstawiał
niewiarygodnie stary dąb, sękaty i pokrzywiony,
pochylający się nad równie starą kamienną studnią.
Na poprzecznej belce zawieszono na łańcuchu obite
skórą wiadro. W tle widać było zwały skalne, których
ułożenie wskazywało na ludzką ingerencję. Lecz co
miałyby przedstawiać? Najważniejszym elementem
rysunku zdawał się jednak być dąb, rosnący na nie¬
wielkim wzgórzu. Ponad tym wszystkim wznosiło się
złowieszczo ciemne niebo, namalowane mocnymi,
zdecydowanymi pociągnięciami pędzla, atramentem
czarnym jak grzech.
A potem nagle coś usłyszała, cichy odgłos, jakby
wiatr szepczący w gałęziach drzew - lecz przecież tu,
w bibliotece, nie mogło być wiatru. Po chwili usłysza¬
ła to znowu, ten cichy odgłos, przypominający
wstrzymywany oddech, lecz nie zwróciła na niego
uwagi, dopóki nie było za późno. Odwracając się, do¬
strzegła za sobą cień. Poczuła przypływ paniki, a poem
ból, gdy mocne uderzenie w skroń pozbawiło ją
wiadomości.
267
R O Z D Z I A Ł 19
Otworzyła oczy i zobaczyła twarz Marcusa, bardzo
blisko swojej. Wyglądał na zmartwionego, nawet bardzo.
Czyżby martwił się o nią? Nie, Marcus nie dbał
o nią wystarczająco, aby się martwić. Zamrugała
i znowu zobaczyła jego ściągniętą twarz i pociemniałe
z zatroskania oczy. Co mogło go tak zaniepokoić?
To nie miało sensu. A poza tym, nie widziała zbyt wyraźnie,
więc musiała się mylić. Nagły atak bólu omal
nie odesłał jej z powrotem w nieświadomość. Jęknęła,
zaskoczona i przerażona.
- Marcus - powiedziała. Podniosła rękę, lecz on
ujął jej dłoń i delikatnie ułożył z powrotem na kołdrze.
- Cii... - powiedział. - Leż spokojnie. Wiem, że
cię boli. Masz wielkiego guza za lewym uchem. Nie
ruszaj się, dobrze?
Chciała coś powiedzieć, ale wiedziała, że jeśli spróbuje,
ból znowu powróci. Skinęła więc tylko głową
i zamknęła oczy.
Poczuła, jak delikatnie odsuwa jej z twarzy kosmyk
włosów, a potem kładzie na czole chłodny, mokry kompres.
- Spears mówi, że miękki muślin, nasączony wodą
różaną, pomoże zmniejszyć ból. Badger twierdzi, że
nie możemy ci podać laudanum, dopóki nie upewnimy
się, że twój mózg nie ucierpiał od uderzenia.
Przytulił dłoń do jej policzka, a ona momentalnie
odwróciła twarz i przycisnęła lekko do jego ciepłego
ciała. - Wszystko w porządku, spróbuj odpocząć. Kiedy
się lepiej poczujesz, opowiesz nam, co ci się przydarzyło.
James znalazł cię nieprzytomną na podłodze
biblioteki, pod świecznikiem z wypalonymi prawie zupełnie
świecami. To właśnie światło świec ściągnęło
268
go do biblioteki. Myślał, że nie żyjesz. Muszę powiedzieć,
Duchesso, że śmiertelnie mnie przestraszyłaś.
Nie wspomnę już o tym, co czuł biedny James. Jąkał
się ze strachu i pobladł tak, że wyglądał niczym zamkowy
upiór. Nigdy więcej tego nie rób. Musiałaś
upaść i uderzyć się o kant biurka. Było już po czwartej
rano, gdy James cię znalazł. Co ty tam robiłaś?
Nie, zapomniałem, lepiej nic nie mów. Leż spokojnie,
zajmiemy się tym później. Nie zamykaj oczu, patrz na
mnie. Doskonale. Odpręż się. Badger mówi, że nie
powinnaś teraz spać. To dlatego plotę bez opamiętan
a . A teraz powiedz mi, ile widzisz palców?
Widziała palce, choć niewyraźnie. Zwilżyła wargi
i powiedziała: - Trzy. - Westchnęła, tak wiele kosztowało
ją wypowiedzenie tego jednego słowa.
- Ktoś zmienił kompres na jej czole. Co za ulga. Szkoa,
że nie może powiedzieć, jak dobrze jej robi ten
kład, lecz ból niemal pozbawiał ją świadomości,
przecież nie wolno jej było zemdleć ani zasnąć. Mu¬
siała skupić się na tym, aby nie stracić przytomności.
Poczuła na piersi jego wielką dłoń, a potem usły¬
szała, jak mówi: - Serce bije spokojnie i mocno, Bader.
Przestań się martwić, nic jej nie będzie.
- Wiem, wiem - usłyszała odpowiedź Badgera. -
To żadna niespodzianka, zawsze była silna. Proszę,
niech pan przykryje ją po brodę, milordzie. Musi
mieć spokój i ciepło. Ale nie wolno jej spać.
Uświadomiła sobie, że jest bezpieczna. Nikt już jej
nie uderzy, nie kiedy są przy niej Marcus i Badger.
Usłyszała, jak Spears mówi, zbliżając się do łóżka: -
Przygotowałem miksturę, którą pan zalecił, panie
Badger. Jeśli zdołałby pan delikatnie unieść jej głowę,
milordzie, mógłbym zaaplikować lekarstwo.
- Zredukuje obrzęk i zmniejszy ból - powiedział
Badger.
269
- Nie chcę sprawić jej bólu - powiedział Marcus,
ale przesunął głowę Duchessy.
Nie zdawała sobie sprawy, że płacze, dopóki nie
poczuła, jak ktoś delikatnie ociera jej policzki i osusza
zamknięte powieki. - Ostrożnie, Duchesso - powiedział
Marcus miękko. - Spears ma najdelikatniejsze
dłonie z nas wszystkich. I tak cię zaboli, lecz
potem będzie lepiej. Przynajmniej tak twierdzi Badger.
Jeżeli się myli, pozwolę ci przyłożyć mu w skroń.
I wtedy będzie nas troje z bólem głowy.
Spears zaaplikował lekarstwo. Nagle poczuła, że
jest jej niedobrze - jakby nie dosyć było pulsującego
bólu w głowie. Przełknęła spazmatycznie.
- Oddychaj głęboko, Duchesso - powiedział Badger.
- Tak, doskonale. To zmniejszy mdłości. Nie, nie
wałcz z nimi. Rób, co ci mówię. Głęboko. Tak, dobrze.
Kiedy w końcu podali jej laudanum, od razu poczuła
się lepiej, lecz Marcus nie pozwolił jej mówić. -
Nie, Duchesso, chcę, żebyś zasnęła.
- Nie zostawiaj mnie - szepnęła z wysiłkiem.
Marcus nie odzywał się. To pełne zdziwienia milczenie
trwało tak długo, że zaczęła się obawiać, iż on
po prostu zastanawia się, jak jej powiedzieć, że nie
chce zostać. A jednak w końcu powiedział tylko: -
Nie zostawię cię, obiecuję.
*
Natychmiast po obudzeniu postarała się ocenić
obrażenia. Ponad lewym okiem nadal czuła tępy ból,
lecz mdłości minęły, podobnie jak ogłupiający ból,
spowodowany uderzeniem w głowę. Otworzyła oczy.
Marcusa nie było. Krzyknęła cicho, przestraszona.
- Tu jestem - powiedział, podchodząc szybko do
łóżka. - Cii, jestem tutaj.
270
- Obiecałeś, że mnie nie zostawisz.
- Podszedłem tylko do kominka, nie miałem zamiaru
wychodzić. Aaa, i raz wyszedłem, żeby sobie
ulżyć, lecz zawołałem Badgera, by z tobą został. Jak
się czujesz?
- Czułam się jak beczka piwa, która spadła z wozu
na kamienne płyty dziedzińca i rozbiła się w drobny
mak. Teraz jest już lepiej.
- Ja też tak się czułem - powiedział, uśmiechając
się do niej. Pochylił się i leciutko dotknął wargami jej
ust. Jego usta były ciepłe i niosły pociechę. - Masz tu
herbatę. Badger powiedział, że będzie ci się chciało
pić, a ta wymyślna mieszanka zaspokoi pragnienie
dobrze ci zrobi.
Pomógł jej się napić, a potem zapytał. - Jesteś
głodna?
- Nie, ani trochę. Herbata w zupełności wystarczy.
- Na pewno dobrze się czujesz?
- Tak, zdecydowanie lepiej.
- Doskonale. Więc co, u licha, robiłaś w bibliotece
czwartej nad ranem? - zaryczał z furią.
Miała ochotę się roześmiać, lecz okazało się, że
stac ją tylko na lekki uśmiech. - Poszłam tam, aby po¬
szukać jakichś śladów, związanych z dziedzictwem
Wyndhamów i znalazłam jeszcze jedną starą księgę,
taką jak ta pana Burgessa.
Zmarszczył brwi. - Powinnaś była mnie obudzić.
Więcej już nigdzie sama nie pójdziesz. A teraz, co do
jej księgi - gdy zszedłem do biblioteki, nie było przy
tobie żadnej książki.
- Ktoś mnie uderzył i zabrał ją. Zobaczył, jak ją
przeglądam i ogłuszył mnie, żeby ją zabrać.
- Nie, to nie ma sensu. Na pewno coś ci się pomy¬
liło. Pewnie pośliznęłaś się, upadłaś i uderzyłaś głową
w kant biurka.
271
- Przykro mi o tym mówić, lecz jednak ktoś mnie
uderzył, Marcusie. - Spostrzegła, że jej uwierzył,
choć nie miał na to ochoty. I nic dziwnego, znaczyło
to bowiem, że w domu przebywał ktoś, kto był zdolny
z rozmysłem wyrządzić jej krzywdę, ktoś o złych
zamiarach. Jej także trudno było w to uwierzyć.
- Przeklęty skarb - mruknął, a potem jeszcze przez
dobrą chwilę przeklinał systematycznie, przeczesując
palcami włosy. - Gdzie znalazłaś tę księgę?
- Była ukryta za inną na najniższej półce po lewej
stronie.
- No dobrze - powiedział ku jej zdumieniu. - Po¬
szłaś do biblioteki, by szukać śladów i znalazłaś księgę.
Długo tam byłaś? Zajrzałem do twojej sypialni
i nie zastałem cię tam. Byłem zaniepokojony, lecz nie
poszedłem cię szukać.
- Położyłam się w pokoju w złote liście, ale nie mogłam
zasnąć, więc w końcu wstałam i poszłam do biblioteki.
Prawdę mówiąc, nie przypuszczałam, że uda
mi się coś odkryć, a tu, proszę, znalazłam tę księgę.
Ktoś musiał zobaczyć światło i przyszedł tam za mną.
Nic nie słyszałam, tylko taki cichutki odgłos, jakby
westchnienie, lecz byłam tak skupiona na księdze...
Delikatnie dotknął palcami jej warg. - Nie denerwuj
się, bo znów zrobi ci się niedobrze. Zamknij na
chwilę oczy i oddychaj głęboko. Tak, dobrze. Odpręż
się.
Przyglądał się jej twarzy, kiedy odpoczywała. Nadal
była bardzo blada, nawet przerażająco blada, lecz
Badger zapewniał go, że wszystko będzie dobrze. Po
prostu trzeba zaczekać.
Oddech Duchessy wyrównał się. Zapadła w sen.
Powoli wstał z łóżka i wyprostował się. Miał ochotę
wziąć kąpiel i zmienić ubranie. Zadzwonił po Maggie,
a kiedy przyszła, jej wspaniałe rude włosy były jeszcze
272
co prawda w lekkim nieładzie, ale przynajmniej zdążyła
się ubrać. Przedtem zjawiła się bowiem w peniu¬
arze, którego nie powstydziłaby się żadna londyńska
kurtyzana - przyozdobionym puchem łaszku z brzoskwiniowego
jedwabiu. Ciekawe, kto go jej kupił?
Maggie lubiła rzeczy, które rzucały się w oczy, ale
gust miała raczej dobry. Ten peniuar to było coś, co
mógłby kupić mężczyzna dla swojej kochanki, rzecz
kosztowna, ale krzykliwa i nader seksowna.
Wysłał ją, by poszukała Badgera. Znalazła go, a także
Spearsa w sypialni Marcusa, tuż za drzwiami.
Przeklęci podsłuchiwacze, pomyślał.
*
Siedziała na łóżku i choć nadal słaba, w pełni panowała
nad swoim ciałem. Co za ulga. Nie lubiła siebie
bezradnej i zdanej na innych.
- Nadal wyglądasz jak śmierć na chorągwi - stwierdziła
Maggie, ostrożnie zaplatając jej włosy. - Ale
zważywszy, jak wyglądałaś rano, to i tak pewien postęp.
- Dziękuję, Maggie.
- Zjedz trochę kleiku pana Badgera. Osobie, która
omal nie przejechała się na tamten świat i powinna
być wdzięczna, że w ogóle może coś jeść, z
pewnością będzie smakował. Spróbowałam trochę,
lecz dla mnie to niezbyt smakowite danie. Tylko ja
czuję się dobrze i nie zanosi się na to, żebym tak jak
ty wyrzygała własne wnętrzności.
- Już nie jest mi niedobrze, Maggie. Mdłości minęły.
- Co za ulga, bo nie przepadam za sprzątaniem tego
rodzaju rzeczy, zapamiętaj to sobie.
Marcus podsłuchał ostatnie zdanie i z trudem powstrzymał
uśmiech. Chęć do śmiechu przeszła mu
273
jednak, gdy tylko spojrzał na twarz Duchessy. Wyglądała
tak bezradnie. Cała rezerwa, cała wymuszona
powściągliwość znikła i na jej miejsce pojawiła się ta
przeklęta bezsilność, która sprawiała, że coś ściskało
go w środku. Nigdy dotąd nie widział jej takiej
i uświadomił sobie, że ten widok śmiertelnie go przeraża.
Wolałby, aby na niego krzyczała, nazywając go
draniem i łajdakiem, a nawet by zadzierała nosa.
Wszystko było lepsze niż to milczenie, kiedy tak wpatrywała
się w niego, jakby nie był wart nawet słów,
którymi mogłaby go przekląć i jakby się go bała. Nie,
niemożliwe, by się go bała. Wkrótce znów będzie taka
jak przedtem, i chociaż wiedział, że przyzwyczajenie
się do tej nowej strony jej osobowości, do tej pasji
i nagłych wybuchów gniewu zajmie mu nieco
czasu, to jednak znów pragnął to zobaczyć. Zobaczyć,
jak twarz jej czerwienieje i obserwować, jak
z powściągliwego, bezbarwnego stworzenia zmienia
się w kobietę miotaną namiętnościami - zarówno
w łóżku, jak poza nim. Doskonale sobie poradziła
z tą uzdą, pomyślał z uznaniem.
A ktoś ją skrzywdził. Któryś z domowników. To musiał
być ktoś z tych przeklętych kolonistów, pomyślał,
najpewniej ciotka Wilhelmina, żałosna stara miotła.
- Witaj - powiedział, podchodząc do łóżka. Pochylił
się i pocałował ją w policzek. Poszukał wzrokiem
jej oczu, przekonał się, że spojrzenie ma już zupełnie
przytomne i wyprostował się, zadowolony. - Z pewnością
docenisz to, że Badger i Spears wzięli pana Tivita
pod pachy i wyprowadzili z pokoju.
- Pamiętam jak przez mgłę małego tłustego człowieczka
z czerwoną twarzą i donośnym głosem. Miał
brudny płaszcz, prawda?
- Tak, wstrętny niechluj. Cieszę się, że nie widziałaś
jego rąk. Ten pan Tivit to miejscowy lekarz, nawiasem
274
mówiąc, bardzo kiepski. Więc kiedy wyciągnął przyrządy
do upuszczania krwi i przysunął miednicę do
łóżka, Badger powiedział mu, żeby zabrał swoje narzędzia
tortur i nigdy więcej się tu nie pokazywał. Odwołał
się do mnie, a ja powiedziałem, że jesteś tak słaba,
że jeśli upuści ci krwi, zamienisz się w piękny liść
i odfruniesz. Obraził się i przez całą drogę do stajen
lamentował nad swoją urażoną godnością.
Podniósł jej dłoń i zamknął w swojej, ciepłej, dużej
i budzącej ufność swoją siłą. - To stary głupiec. Nie
pozwoliłbym mu zbliżyć się do ciebie, lecz Trevor posłał
po niego, nie wiedząc, że to stary konował.
- Czy ktoś powiedział coś na temat ostatnich wydarzeń?
- To znaczy, czy ciotka Wilhelmina załamała się
i wyznała wszystko? Przykro mi, Duchesso, nic z tego.
Wyjaśniło się, że James zobaczył światło, kiedy
wybierał się do stajen. Wymyślił sobie, że sam pojedzie
do ruin o świcie i zacznie szukać skarbu. Zważywszy,
jak wilgotne i zimne są tutaj ranki, prawdopodobnie
okupiłby tę romantyczną wyprawę ciężkim
zapaleniem płuc. Być może to on uderzył cię w głowę,
zabrał księgę, a potem podniósł alarm. Może
przestraszył się, że cię zabił, albo że umrzesz, jeśli nie
udzieli ci się pomocy. Nie wiem, Duchesso. - Umilkł
na chwilę, a potem spojrzał jej prosto w oczy. - Dlaczego
poszłaś do innej sypialni?
- Bo obawiałam się, że do mnie przyjdziesz.
- Rozumiem - powiedział. Znów poczuł gniew,
lecz jakoś zdołał nad nim zapanować. Co za głupiec
z niego, żeby zadawać jej takie pytania właśnie teraz.
Nie, powtórzy je, kiedy ona dojdzie do siebie, a on
będzie mógł na nią wrzeszczeć, a potem zadrzeć jej
spódnicę i sprawić, by oszalała z rozkoszy. A może
ona też zacznie na niego wrzeszczeć i...
275
- Dlaczego się uśmiechasz, Marcusie?
- Co? O, myślałem właśnie o tym wstrętnym kle¬
iku, który Badger dla ciebie przygotowuje. Nawet
moja kotka uciekła, kiedy poczuła zapach tego świństwa.
Albo to, albo fakt, że Badger śpiewał, przecierając
tę obrzydliwą masę. Szkoda że nie widziałaś,
jak wymiotło ją z kuchni.
Kłamał, lecz kłamał dobrze, a jej nie chciało się
tym przejmować. Ona sama skłamała mu raz czy dwa
w ciągu ostatnich paru minut.
- A teraz opowiedz mi o księdze i tych ostatnich
dwóch stronach.
Opisała mu więc dokładnie szkic, opowiadając
o krzywym dębie i zwałach skalnych, które wyglądały,
jakby zgromadzono je tam w jakimś celu, a także
o studni i obciągniętym skórą drewnianym wiadrze,
z pewnością bardzo, bardzo starym. Byli tam także
ludzie, kobiety i mężczyźni. O ile dobrze pamiętała,
wyglądali jakoś tak... średniowiecznie.
Lecz on wydawał się roztargniony. Wstał.
- Dokąd idziesz?
Uśmiechnął się. - A co, lepsze moje towarzystwo
niż żadne? Nie martw się, zaraz pojawi się tu ciotka
Gweneth. Bardzo się o ciebie martwi. Nie zostawi cię
samej, dopóki nie wrócę.
Od przyjścia ciotki Gweneth, zmartwionej i skarżącej
się na ból głowy, nie minęło nawet pięć minut,
gdy drzwi sypialni otworzyły się i do pokoju wkroczyła
ciotka Wilhelmina, odziana w ciemny fiolet, z imponującym
biustem sterczącym do przodu niczym
rzeźba na dziobie okrętu.
- Ależ, moja droga - zaprotestowała słabo ciotka
Gweneth - Marcus z pewnością nie życzy sobie, by
odwiedzała ją naraz więcej niż jedna osoba, Willie.
Duchessa jest nadal bardzo słaba.
276
Duchessa otworzyła oczy i spojrzała w twarz, która
kiedyś, zanim zeszpecił ją grymas ciągłego niezadowolenia,
musiała być całkiem ładna, i w bystre,
ciemne oczy, pełne nieskrywanej radości, że oto widzi
ją, Duchessę, leżącą bezradnie na poduszkach.
Willie? Co za nieodpowiednie imię dla takiej osoby.
Willie powinna być uosobieniem ciepła, uprzejmości
i wesołości. To imię pasowało do ciotki tak, jak imię
Trevor do jej starszego syna.
- Więc ktoś cię ogłuszył, jakże mi przykro.
- Jak widzisz, ciotko. Ktoś mnie uderzył, by zdobyć
księgę, taką samą, jak ma pan Burgess.
- Kłamiesz. Nikt nie uderzyłby cię, żeby zdobyć jakąś
głupią książkę.
- Doprawdy, Willie, Duchessa jeszcze nie wróciła do
zdrowia. Proszę cię, wyjdź. Potrzebny jej odpoczynek.
- Chciałabym, żeby umarła. Dobrze jej tak.
Ciotka Gweneth wciągnęła gwałtownie powietrze.
- Co takiego? Co powiedziałaś, Willie?
- Powiedziałam, że rozpaczałabym, gdyby umarła
i że to zły znak.
. Duchessa zamknęła oczy i odwróciła twarz.
Po chwili do pokoju zajrzała Urszula, a za nią bliźniaczki.
- Mamo, Duchessa musi wypoczywać - powiedziała
Urszula stanowczo, głosem dorosłej kobiety. -
Chodź z nami. Fanny i Antonia chcą ci pokazać nowy
karmnik dla ptaków, który zrobiłyśmy. Pan Oslo, stolarz,
trochę nam pomógł, ale to my wykonałyśmy całą
pracę i nawet go pomalowałyśmy. Wygląda jak
nasz dom w Baltimore.
- O, doskonale. Niechaj spoczywa w pokoju.
- Willie!
- Co z tobą, Gweneth? Powiedziałam: niech odpoczywa
w spokoju.
277
- Chodź już, proszę, mamo,
Kiedy zostały same, ciotka Gweneth powiedziała
miękko: - Wybacz jej, Duchesso. Nie miała łatwego
życia.
- Dlaczego? Czy głodowała w rynsztoku, zanim
twój brat się z nią ożenił? A może była sierotą z przytułku?
Lub chorowała na ospę? Nie chcesz chyba powiedzieć,
że twój brat - mój wuj - ją bił?
- Nie, nie sądzę. Lecz wymieniłaś prawie wszystkie
możliwości. - Umilkła na chwilę, a potem uniosła
z namysłem brwi. - Bardzo dobrze to ujęłaś, doprawdy,
znakomicie. Wydajesz się jakaś inna, Duchesso.
A wracając do tematu... no cóż, Wilhelmina chyba
nie jest zbyt szczęśliwą osobą.
- To wstrętna jędza - powiedziała Duchessa, wzdychając
głęboko. - Chciałabym odpocząć, to pewne,
lecz nie snem wiecznym.
- Nie, kochanie, oczywiście, że nie. Cokolwiek
Badger ci podaje, bierz to dalej. Podoba mi się ta
zmiana w tobie, ten cierpki humor. To takie pobudzające,
nie sądzisz?
R O Z D Z I A Ł
Kiedy się obudziła, było późne popołudnie. Przy
łóżku siedział Badger, który natychmiast uśmiechnął
się i podał jej trochę wody, ostrożnie podtrzymując
jej głowę, by mogła się napić.
- Ty zawsze wiesz, co robić. Dziękuję ci.
Skinął głową. - Usłyszałem o najeździe tej Amerykanki
na twoją sypialnię. Powiedziała mi o tym panna
Antonia. Możesz być pewna, że ta osoba, która
jest twoją ciotką tylko dzięki małżeństwu, nie będzie
278
20
cię więcej niepokoiła. Sporządziliśmy z panem Spearsem
plan dyżurów. Kiedy nie będzie tu jego lordowskiej
mości, będziemy czuwać nad tobą na zmianę:
ja, pan Spears lub panna Maggie. Nikt już nie
będzie ci się narzucał. - A kiedy żadnego z nich nie
będzie, ja zajmę ich miejsce. Jak się czujesz?
Na sam dźwięk jego głosu od razu zrobiło jej się lepiej.
To było niemądre, ale nic na to nie mogła poradzić.
- Dobrze, Marcusie. Jeżeli chcesz, możesz wyładować
na mnie złość. Jestem dostatecznie przytomna,
bym mogła zrozumieć twoje wrzaski.
Zmarszczył brwi. - Nie, nie zaryzykuję, zwłaszcza
w obecności Badgera. Zamiast tego zjem tu dziś z tobą
kolację, a jutro rano zobaczymy, czy masz dość sił,
aby wstać z łóżka. Jak zrozumiałem, Badger, zmusiłeś
moją biedną kotkę, by zjadła trochę kleiku, który
przygotowałeś dla Duchessy, i biedne zwierzę padło.
Czy to prawda? - zapytał, zwracając się do Badgera.
Roześmiała się. Nie był to jeszcze pełny śmiech,
lecz dobre i to.
- Ta przeklęta samolubna bestia nie dała się nakłonić
do spróbowania kleiku - odparł Badger. - Gdy
już myślałem, że ją mam, wyrwała mi się z rąk i tyle
ją widziałem. Pan Spears mówi, że ona sypia z panem,
oczywiście, kiedy pan śpi we własnym łóżku.
- Zdarzało się. Esmee jest płochliwa, zupełnie jak
Duchessa.
- Kotka spała wczoraj ze mną - powiedziała Duchessa.
- Zwinęła się w kłębek przy moich kolanach.
- Kiedy zaszczyca mnie wizytą, woli spać na mojej
piersi - powiedział Marcus. - A przedtem ugniata mi
łapami włosy klatce piersiowej, przeklęte stworzenie.
Co do tej mikstury Badgera, to nic dziwnego, że nie
chciała jej próbować.
279
*
Spal z nią tej nocy. Leżał wyciągnięty obok niej,
zupełnie nagi, czując się tak swobodnie, jakby sypiał
z nią od dwudziestu lat. Esmee zajrzała do pokoju,
przez chwilę przyglądała się im, po czym zadarła
ogon i pomaszerowała do sypialni Marcusa.,
Wyciągnął rękę i ujął dłoń. Rozkoszując się ciepłem
leżącego obok ciała, poczuła się bardziej bezpieczna,
niż kiedykolwiek w życiu.
- Osiwieję przez to wszystko, zobaczysz, Duchesso.
Bardzo cię proszę, trzymaj się swego łóżka i nie wychodź
więcej w środku nocy, by szukać jakichś wskazówek.
- Nie wierzę ci, Marcusie. Pokaż mi te siwe włosy.
- Nie ma mowy, nie pozwolę ci zapalić światła
i grzebać mi we włosach. Możesz poszukać ich rano.
- Dowiedziałeś się czegoś?
- Nie. Wszyscy twierdzą, że spali snem sprawiedliwego.
Lecz przecież Wyndhamowie od stuleci ćwiczyli
się w sztuce kłamstwa. Wszyscy potrafimy kłamać
bez mrugnięcia okiem. Nawet ty, Duchesso.
- Przesadzasz, Marcusie - powiedziała, ściskając
mocniej jego dłoń.
- Ani trochę. Swoją drogą, to bardzo ciekawe. Leżymy
tu sobie niczym stare dobre małżeństwo, ja
z członkiem twardszym niż cegły w kominku, a jednak
nie rzucam się na ciebie, choć wiem, jak bardzo
to lubisz.
Przedtem takie słowa sprawiłyby, że zamilkłaby na
dobre. Lecz teraz zachichotała i odgięła mu kciuk aż
jęknął.
- Aaa, znów stajesz się sobą. Ale kciuk, Duchesso?
Chciałabyś, bym sprawił ci przyjemność?
- Nie. Przestań, Marcusie. Boli mnie głowa.
280
Roześmiał się. - Ach, znowu ta stara wymówka
wszystkich żon. Już ojciec wspominał mi o niej. Choć
w twoim przypadku to może być prawda. O ile pamiętam,
matka zdzieliła go w ramię, gdy to powiedział.
Dobranoc, moja droga.
- Byłeś w ruinach?
- Tak, Trevor i James też się tam kręcili, przeklęte
łobuzy. Po jakimś czasie zjawiła się nawet Urszula.
Co za wspaniały przykład miłości rodzinnej. Wszyscy
starają się coś znaleźć i ukryć to przed innymi. Nie
podoba mi się to, Duchesso.
- Wszyscy, z wyjątkiem Urszuli. Ona natychmiast
przybiegłaby do ciebie, gdyby cokolwiek znalazła.
Idealizuje cię, podobnie jak Fanny. To całe damskie
uwielbienie sprawi, że staniesz się okropnie próżny.
- O nie, nie zgadzam się. Zadurzenie Fanny w zupełności
zadowala moją próżność. Jedna dziewczyna,
trzepocząca rzęsami na widok mojej biednej osoby
wystarczy, by wyprowadzić człowieka z równowagi.
A poza tym mam przecież przy swoim boku żonę, by
mnie chroniła. I będziesz mnie chroniła, prawda?
A może, pomimo mej niewinności, i tak uznasz mnie
za łobuza i rzucisz się na mnie z jakąś kolejną bronią?
- Próbowałam być wobec ciebie w porządku. A co
do Urszuli, możesz spać spokojnie. Zbyt mnie lubi,
by starać się uwieść mi męża.
- Co za ulga.
Ten nastrój odprężenia przetrwał jeszcze następne
półtora dnia. Duchessa odpoczywała i powracała do
zdrowia, a guz za lewym uchem prawie zupełnie zniknął.
Maggie umyła jej nawet włosy, usuwając ślady po
oleistym specyfiku Badgera, którym Spears bezlitośnie
281
nacierał jej co jakiś czas głowę pierwszego dnia po wypadku.
Drugiej nocy Marcus wszedł do jej sypialni
ubrany tylko szlafrok. Wiedziała, że pod spodem jest
nagi. Zresztą dlaczego miałoby być inaczej?
Przypomniała sobie, jak uciekła ze swojej sypialni,
ponieważ nie chciała stawić mu czoła. No cóż, więcej
tego nie zrobi. Uśmiechnęła się. Niech tylko spróbuje
potraktować ją znów jak naczynie, którym pogardza.
- Witaj, Marcusie - powiedziała. - Czuję się dzisiaj
zupełnie dobrze. Przyszedłeś wyegzekwować swoje
małżeńskie prawa? Czy znowu wpakujesz się na
mnie, a kiedy będziesz miał dosyć, wysuniesz się
z mojego ciała i wytryśniesz na mój brzuch? Oczami
wyobraźni znów zobaczyła go, jak unosi się nad nią,
zobaczyła determinację na jego twarzy i to, jak wytry¬
skuje na jej brzuch, nie wewnątrz jej ciała, nie, nigdy
tam, ponieważ tak bardzo nienawidzi swego zmarłego
wuja.
Zatrzymał się i spojrzał na nią. Znowu go zaskoczyła.
Potrząsnął głową. Wątpił, czy kiedykolwiek
przywyknie do tej nowej strony jej osobowości.
Zmieniała się nawet, gdy na nią patrzył. Teraz była
poważna, śmiertelnie poważna. - Musisz mieć
dziedzica, Marcusie - powiedziała, gdy podszedł
i stanął obok łóżka. - Nie możesz dopuścić, by przeszkodziła
ci w tym duma. Dlaczego po prostu nie zapomnisz
o moim ojcu i o tym, co ci zrobił? To nie jest
ważne. I nie dotyczy nas dwojga.
- Ależ dotyczy, i zawsze będzie. - Uśmiechnął się do
niej. Nie uda jej się nad nim zapanować, bez względu
na to, jak będzie się zmieniała i igrała z nim. - Kiedy
ty i twoi przeklęci wspólnicy zmusiliście mnie do małżeństwa
- powiedział swobodnie - znacznie ograniczyliście
moje możliwości. Lecz nie do zera. Zdejmij koszulę,
Duchesso, zmęczyło mnie to czekanie.
282
Poczuła, jak coś wewnątrz niej rozrasta się i wypełnia
ją całą. To był spokój i chłód, przenikliwy chłód,
zrodzony głęboko we wnętrzu jej ciała.
- Doskonale - powiedziała, nie starając się usunąć
tego chłodu ani z głosu, ani ze spojrzenia.
Nie powiedziała nic więcej. On także nie miał
ochoty rozmawiać. Przyszedł tu, by sprawić przyjemność
sobie, a także jej, ponieważ zdążyła się już zorientować,
że kiedy krzyczy i traci nad sobą panowanie,
łaskocze jego męską próżność. Z początku
zachowywał się delikatnie, choć stanowczo. Całował
jej usta, a potem piersi i brzuch, a w końcu zaczął ją
pieścić, starając się doprowadzić ją do rozkoszy. Nic
z tego. Leżała spokojnie, cierpliwie znosząc jego wysiłki.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak puste
i pozbawione znaczenia może być kochanie się, gdy
w nim nie uczestniczy. Lecz on nie był już częścią
niej. Widziała, jak jego namiętność rośnie, zmieszana
z frustracją, ponieważ nie potrafił jej podniecić. Nie
dbała o to. Nie czuła nawet gniewu, tylko jakieś dziwne
odrętwienie. Nie mogła się doczekać, by wreszcie
skończył.
W końcu przestał i podniósł się, by na nią spojrzeć.
Zostawił zapaloną świecę, więc teraz mógł widzieć jej
twarz i ciało, jedno i drugie bardzo przyjemne dla
oka, jak nieraz jej o tym wspominał. Później zwykle
zaczynał delikatnie do niej przemawiać, opowiadając
z detalami, co zaraz zrobi i śmiejąc się, kiedy oblewała
się rumieńcem, a potem wprowadzając słowa
w czyn.
Tym razem nie powiedział nic. Po prostu patrzył na
nią, przyglądał się jej twarzy, piersiom i brzuchowi.
Twarz miał zaczerwienioną, oddychał głęboko i ci꿬
ko. Był podniecony, gotowy. Zaczął coś mówić, lecz
umilkł i tylko potrząsnął głową. Nagle rozsunął jej
283
dłońmi uda, a potem przyciągnął ją do siebie i wszedł
w nią mocno i głęboko.
Wciągnęła gwałtownie powietrze i choć nie poczuła
bólu - jego pieszczoty najwidoczniej nie pozostały
bez echa - to jednak nie czuła też przyjemności. Nienawidziła
tego uczucia, lecz nie zrobiła nic, nie poruszyła
się. Po prostu czekała.
A potem, tak samo nagle, jak za pierwszym razem,
wysunął się z niej i przycisnął ciało do jej brzucha.
A kiedy było po wszystkim, wyprostował się i spojrzał
na nią.
- Skończyłeś, Marcusie? - zapytała tonem zimniej¬
szym niż Morze Północne podczas zimowego przesilenia.
- Ach, oczywiście, że skończyłeś. Czy mógłbyś
podać mi swoją chusteczkę? Brzydzi mnie twoje nasienie.
Nie, nie martw się, nie mam tu żadnej broni,
choć zasługujesz na to, by ci solidnie przyłożyć. Nie,
podaj mi tylko chusteczkę i wynoś się stąd.
Jej głos, tak obojętny i wyprany z emocji, sprawiał,
że miał ochotę krzyczeć. Kpiła z niego, naśmiewała
się, a on nie wiedział, co chciałby zrobić. Była taka
spokojna, gdy się z nią kochał. Rozpaczliwie próbował
ją rozbudzić, lecz nie udało mu się. To było nie
do zniesienia. Spojrzał na plamę nasienia na jej brzuchu.
A więc brzydziło ją jego nasienie? Spojrzał na
jej twarz. Wyrażała spokój, a nawet rozbawienie,
chociaż nie było w tym prawdziwej wesołości. Wyglądała,
jakby na niczym jej nie zależało. Mogłaby wpędzić
go w impotencję tą swoją obojętnością. Nienawidził
jej w tej chwili, nienawidził za to, że obudziła
w nim namiętność, która sprawiała, że zachowywał
się jak nieopierzony smarkacz, a potem leżała nieruchomo,
myśląc Bóg wie o czym, może o bohaterach
powieści, którą czytała po południu, a może
o Esmee, ale na pewno nie o nim - po prostu leżała
284
sobie, cierpliwie znosząc jego zabiegi i czekając, aż
skończy. Odwrócił się na pięcie, wściekły i uderzył się
pięścią w udo.
- Nie mogę uwierzyć. Spodziewałbym się raczej, że
będziesz wrzeszczała na mnie, jak wtedy w siodłami. Zupełnie
straciłaś nad sobą panowanie. Masz silne płuca.
Bóg mi świadkiem, że nigdy nie chciałem, abyś została
moją żoną, Duchesso, i możesz mi wierzyć, że będę korzystał
z ciebie tylko dopóki nie wrócę do Londynu.
A potem nie będziesz musiała znosić mnie dłużej.
W sekundę zeskoczył z łóżka, złapał szlafrok i zatrzasnął
za sobą drzwi, łączące ich sypialnie.
Wstała i zmyła z siebie jego nasienie. Powoli wsunęła
przez głowę koszulę i wygładziła ją. Zawiązała
tasiemki na ramionach. A kiedy znalazła się z powrotem
w łóżku, odsunęła się na sam jego skraj, by choćby
przypadkiem nie poczuć śladu jego ciepła na pościeli.
Było jej zimno, choć dalej czuła gniew. Może
będzie musiała zaopatrzyć się w jeden z pojedynkowych
pistoletów ojca. Tak na wszelki wypadek. Marcus
jest taki nieprzewidywalny. Nigdy nie zdoła go
rozszyfrować. Tak, rozsądnie będzie się przygotować.
*
Duchessa wdrapała się na niski płot, starając się
nie uszkodzić stroju do konnej jazdy. Zeskoczyła i rozejrzała
się wokół. Na zachód od niej znajdowało się
wrzosowisko Fenlow, dzikie i nagie nawet w środku
lata. Na wschodzie widać było gęstą kępę drzew,
głównie jodeł i buków. Przed nią zaś rozpościerały
się zabudowania licznych farm i pola, złocące się
w blasku letniego słońca, odgraniczone jedne od drugich
kamiennymi murkami i rzędami starannie posadzonych
drzew.
285
Gdzieniegdzie widać było małe pagórki, pojedyncze
drzewa i wąskie strumyki. Widok był piękny, ale
nie przyszła tu po to, by go podziwiać. Elementy krajobrazu
stanowiły części układanki, a ona nie wiedziała
jeszcze, jak je dopasować.
Chciała odnaleźć ten powykręcany stary dąb i dlatego
zbliżyła się do ruin od innej niż zwykle strony.
Zatrzymała się i uważnie przyjrzała kamiennym murkom,
ciągnącym się szarą wstęgą aż po horyzont.
Większość została niedawno odbudowana przez farmerów,
jednak niektóre były tak zniszczone, że widać
nie nadawały się do naprawy.
Wygładziła spódnicę i ruszyła przed siebie. Gdzie,
u licha, mógł być ten dąb?
Po dwudziestu minutach szybkiego marszu dotarła
do ruin opactwa. Przychodziła tu już od ponad tygodnia,
błąkając się pośród kamieni i szukając nie wiadomo
czego.
Nie wykryto, kim była osoba, która ogłuszyła ją
i zabrała książkę. Nie wiedział tego Marcus, Spears,
Badger, ani nawet Maggie, którzy nie spuszczali jej
z oczu ani na chwilę. Nawet pan Crittaker i Sampson
zasilili szeregi straży. W domu nigdy nie była sama.
Teraz jej strażnicy sądzili, że odpoczywa, jak każdego
dnia o tej porze od ponad tygodnia. I właśnie dlatego
musiała przyjść tu piechotą. Stajenni, lojalni wobec
Marcusa, z pewnością donieśliby mu, gdyby zobaczyli
ją kręcącą się wokół stajen. A gdyby wzięła
Birdie, jej troskliwy małżonek dowiedziałby się o tym
w sekundę.
Klęczała właśnie, przyglądając się rysunkowi na
kamiennej płycie, stanowiącej bez wątpienia część
niegdysiejszej celi, gdy usłyszała za sobą jego gniewny
głos: - Do diabła! A co ty tu robisz, Duchesso? Do
licha z tobą! Myślałem, że odpoczywasz.
286
Odwróciła się powoli, nieświadoma, że jej policzek
przecina smuga brudu, ani że gruby warkocz opada
jej na plecy. - Marcus - powiedziała tylko.
- Co ty tu robisz?
- Rozglądam się. - Wzruszyła ramionami. - Podejdź
tutaj i spójrz na ten szkic. Jest ledwie widoczny,
mimo to można dostrzec, co przedstawia. To cela
mnicha, jestem tego pewna. Uklęknij i sam zobacz.
Nie zrobił tego. Złapał ją za ramię i gwałtownym
szarpnięciem zmusił, żeby wstała. - Wyprowadziłaś
wszystkich w pole, prawda? - Potrząsnął nią. - Wcale
nie odpoczywałaś, jak na małą kobietkę przystało?
Nie, myszkowałaś tutaj i włóczyłaś się sama po okolicy.
Potrząsnął nią znowu, tym razem mocniej. - Do
diabła, odezwij się, powiedz coś! Wrzaśnij na mnie
lub krzyknij albo zamiaucz przeraźliwie jak Esmee,
kiedy jest wściekła!
Duchessa gwałtownie pobladła. - Marcus - powiedziała
z niedowierzaniem - puść mnie. Niedobrze mi.
Zaskoczony, puścił ją natychmiast. Opadła na kolana
i zaczęła wymiotować. Przychodziło jej to z trudem,
ponieważ nie zjadła wiele. Ukląkł obok niej,
odgarnął jej włosy i zaczął przemawiać uspokajająco.
Czując, jak drży, poczuł ukłucie winy, ostre niczym
grot strzały. - Powiedziałem ci, że masz odpoczywać.
Widzisz, do czego doprowadziłaś? Do licha, jeszcze
nie doszłaś do siebie po tym uderzeniu. Nic dziwnego,
że nie wrzasnęłaś na mnie ani mnie nie zwymyślałaś.
Byłaś zbyt zajęta przełykaniem kluchy w gardle.
I, jak widać, nie udało ci się.
Wyjął chusteczkę i podał jej. Otarła usta, a potem ści¬
snęła chusteczkę w ręku, gdy nowy atak nudności wstrząsnął
jej ciałem, pozostawiając ją osłabioną i drżącą.
Przeklinając, wziął ją na ręce. W milczeniu dosiadł
Stanleya, nie wypuszczając jej z objęć. Ułożył ją
287
w zagłębieniu ramienia i ścisnął udami tłuste boki
ogiera. Ku jej zdumieniu nie skierował konia ku Chase
Park, ale zatrzymał się przy wąskiej strudze, z trudem
torującej sobie drogę pośród bujnej wodnej roślinności.
Zsadził ją i pomógł uklęknąć. Nabrał wody w złożone
dłonie i podał jej, by mogła opłukać usta. Upiła
łyk wody, tak czystej i zimnej, że posiniały jej wargi.
Woda podrażniła żołądek i znowu chwyciły ją mdłości.
Jęknęła, mocno obejmując się ramionami.
Marcus oddarł rąbek jej halki, zmoczył go w wodzie
i przetarł Duchessie twarz, a potem podniósł ją
i ruszył ku rosnącemu w pobliżu klonowi. Usiadł,
oparty wygodnie o pień drzewa i ułożył ją sobie pomiędzy
nogami, tak by mogła wesprzeć się na nim
plecami. - Siedź spokojnie. Lepiej ci?
- Nie wiem.
- To zrozumiałe, że jest ci słabo. Oprzyj się o mnie
i spróbuj przez chwilę się nie ruszać. Zmęczyły mnie
już twoje nieustanne protesty.
Nie mogła sobie przypomnieć żadnych protestów.
Zamknęła oczy.
Czuł, jak się odpręża, jak jej oddech pogłębia się
i wyrównuje. Przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń
ponad jej głową, zdał sobie sprawę, że nie widzi niczego
i mocniej przytulił ją do siebie. Oparł głowę
o pień drzewa. Było ciepło, wokół nich brzęczały
pszczoły. Zdawało mu się nawet, że słyszy śpiew
skowronka.
Gdzieś z oddali dobiegało muczenie krowy. O parę
metrów od nich Stanley pożerał łakomie wodne
rośliny. Markus zamknął oczy. Gdy się obudził, słońce
stało dużo niżej. Musiał poruszyć się przez sen,
ponieważ ona też już nie spała.
- Nie ruszaj się. Powiedz mi, jak się czujesz.
288
- Wszystko w porządku, naprawdę, Marcusie.
Dziękuję, że mi pomogłeś.
- Zobaczyłem, jak wymykasz się z domu i poszedłem
za tobą. Do licha, dlaczego nie wzięłaś Birdie?
- Stajenni donieśliby ci o tym natychmiast.
A Lambkin pewnie nie zgodziłby się jej osiodłać.
- Wymykałaś się z domu już wcześniej?
- Tak, od ponad tygodnia. Próbowałam odszukać
dąb i studnię. Powinny znajdować się gdzieś w pobliżu
opactwa, lecz nie udało mi się ich znaleźć. Muszą
tu gdzieś być, czuję to.
Ostrożnie posadził ją sobie na kolanach i obrócił,
by mogła spojrzeć mu w twarz. - Posłuchaj mnie. Nie
przyszło ci do głowy, że ten ktoś, kto ogłuszył cię
w bibliotece, może znowu spróbować?
- Po co miałby to robić? Chciał zabrać księgę, a ja
stałam mu na drodze. Tylko dlatego mnie uderzył.
- Nie możesz tego wiedzieć. Wracamy do Chase
Park. Nie, nie próbuj wstawać. Zaniosę cię.
Kiedy podeszli do Stanleya, który przeżuwał energicznie,
nie zwracając na nich uwagi, Marcus zapytał: -
Nadal dokuczają ci bóle głowy czy tylko masz mdłości?
- Głowa mnie nie boli i wydawało się, że mdłości
też już minęły. Naprawdę, Marcusie. To bardzo
dziwne.
- Kiedy wrócimy do domu, natychmiast położysz
się do łóżka. Nie, nie sztywniej jak przestraszona
dziewica i nie wciągaj powietrza, by wrzasnąć na
mnie niczym jakaś przeklęta mediolańska sopranistka.
Nie mam zamiaru kłaść się obok ciebie. Przyjdę
do twojej sypialni wieczorem, więc nie uciekaj do innego
pokoju. Jeżeli to zrobisz, znajdę cię, a wtedy
pożałujesz. I nie życzę sobie, żebyś leżała jak kłoda,
modląc się po cichu, bym umarł albo, co gorsza, został
impotentem.
289
- Dlaczego nie wrócisz po prostu do Londynu? Do
Celeste? Mógłbyś też nakłonić Lisette, aby do ciebie
przyjechała.
- Pewnie, że mógłbym, prawda?
- Mógłbyś spróbować - powiedziała, unosząc brodę.
Oczy jej błyszczały. Mdłości minęły i była gotowa
do walki. - Ciekawe, czy byłbyś na tyle głupi, żeby to
zrobić.
Oczy mu błysnęły. - Czy mam rozumieć, że mi grozisz,
kobieto? - powiedział prowokująco, przeciągając
głoski jak Trevor. - Chcesz powiedzieć, że mnie
udusisz, jeśli dotknę innej?
- Na razie chciałam ci tylko uświadomić, że pożałujesz,
jeśli przywieziesz tu którąś ze swoich kobiet. Co
do zadawania się z nimi, zastanowię się nad tym i dam
ci znać. Mężczyzna powinien wiedzieć, na czym stoi.
Nie odezwała się więcej, lecz widział, że się uśmiecha,
niech będą przeklęte te jej tajemnicze oczy. Nie
pozwolił jej pójść na własnych nogach, lecz zaniósł ją
do sypialni, a potem wywołał niezłe zamieszanie, organizując
dla niej opiekę.
R O Z D Z I A Ł
- Chciałabym, żebyś wyłysiał.
- Słucham? Co powiedziałaś? - objął ją mocniej.
- Powiedziałam - oznajmiła Duchessa, uśmiechając
się do niego słodko - że może byś tak na czymś
przysiadł? Z pewnością nie jest ci wygodnie, kiedy
tak stoisz.
Uśmiechnął się do niej. - To było niezłe, ale nie
możesz równać się z ciotką Wilhelminą. Być może po
prostu nie masz talentu do dobrych rymów.
21
290
- Mam dość talentu, bym mogła uchronić się od
głodu! Przycisnęła dłoń do ust i spojrzała na niego.
Ależ była głupia. Po raz pierwszy udało mu się sprowokować
ją, by powiedziała coś, czego powiedzieć
nie chciała. W ciągu ostatnich dwóch tygodni nie
prowokował jej do niczego. Mówiła to, co chciała. Aż
do teraz. Z ochotą odgryzłaby sobie język.
Na szczęście Marcus niczego nie zrozumiał,
a przynajmniej nie uświadomił sobie, co naprawdę
jej się wymknęło. - A więc wracamy do tego mitycznego
mężczyzny, który utrzymywał cię w Pipwell
Cottage.
- Nie, nie wracamy. Chociaż, mogłam przecież
skłamać, sam mi powiedziałeś, że wszyscy Wyndhamowie
kłamią. Być może był ktoś... Co o tym myślisz,
Marcusie?
Gdyby był psem, pewnie by zawarczał, lecz jakoś
zdołał się powstrzymać. Zamiast tego powiedział tylko
tym swoim swobodnym tonem, który sprawiał, że
miała ochotę go uderzyć lub zacząć całować: - No
cóż, wiem, że nie był twoim kochankiem. Lecz jeśli
udało ci się ogłupić jakiegoś faceta na tyle, że dawał
ci pieniądze za nic, to kimże ja jestem, by krytykować?
Daj spokój, Duchesso, nie mówiłem poważnie.
- Uśmiechnął się do niej bez cienia skruchy. - Mam
cię rozebrać? Gdzie trzymasz swoje koszule?
- Ja się nią zajmę, milordzie - powiedziała Maggie
niczym królowa, odprawiająca swoje oddziały. - Proszę
ją po prostu zostawić. Nie widzi pan, jak się zarumieniła?
Na pewno pan ją łajał albo drażnił się z nią.
To może jej tylko zaszkodzić. Widziałam, jak pan ją
przyniósł. Wszyscy inni też to widzieli. Sądziliśmy, że
odpoczywasz, Duchesso. To nieładnie z twojej strony
tak się wymykać. Ten potwór, który cię ogłuszył, może
zrobić to jeszcze raz.
291
- I to jest pokojówka - mruknął Marcus pod nosem.
Duchessa zamknęła oczy. Zastanawiała się, czy ma
powiedzieć Maggie, że to gniew wywołał na jej twarzy
zdradziecki rumieniec. Lecz nie zrobiła tego. Ku
swemu zdumieniu poczuła, że zalewa ją fala zmęczenia.
Po chwili już spała.
*
Marcus dotrzymał słowa. Wieczorem, przyjrzawszy
się jej, gdy spała, powierzył ją opiece Maggie i wycofał
się do swojej sypialni, skąd wyłonił się w pół godziny
później.
Duchessa siedziała przed kominkiem, wpatrując
się w niemrawo płonące głownie.
- Witaj - powiedział. - Jestem, jak obiecałem.
Spojrzała na niego przelotnie. - Odejdź, Marcusie.
- O, nie. Napisałem dziś do Celeste, ale nie zjawi
się tu wcześniej niż za cztery dni. Do tego czasu będziesz
musiała mi wystarczyć.
- Zostałeś ostrzeżony - powiedziała tylko. A potem
złożyła dłonie na kolanach i znów zapatrzyła się
w ogień - daleka, spokojna i nieosiągalna jak kiedyś.
Westchnął ciężko, pochylił się i objął ją. Odwróciła
głowę, lecz pocałował ją i dotknął jej szyi. - Pachniesz
cudownie, jak zawsze zresztą.
- Dziękuję, Marcusie. Odejdź, proszę. Nie będę
dla ciebie naczyniem chwilowej ulgi. Nie mam ochoty
nudzić się z tobą w łóżku. Idź marzyć o Celeste.
- Naczynie chwilowej ulgi. Nie uważasz, że to
brzmi dziwnie, Duchesso? - Postawił ją na podłodze
obok łóżka, a potem zdjął z niej szlafrok i nocną koszulę.
Odsunął się nieco, by na nią spojrzeć. - Dobry
Bóg całkiem nieźle cię ukształtował - powiedział,
292
przesuwając palcami po szczęce i przyglądając się jej.
- Z pewnością myślał przy tym o mnie, ponieważ wyglądasz
dokładnie tak, jak lubię.
Nie poruszyła się, po prostu stała tam, nie patrząc
na niego. Wstrzymała oddech, kiedy wyciągnął rękę
i zaczął leciutko pieścić jej lewą pierś. - Masz piękne
kształty. To intrygujące, Duchesso. Milczysz, zupełnie
jak tamta dawna Duchessa, a potem się zmieniasz.
Nigdy nie wiem, jak się za chwilę zachowasz.
- I nigdy nie będziesz wiedział, przeklęty łajdaku.
Roześmiał się, nie przestając głaskać jej brzucha
i żeber. Odsunęła się nieco, a potem krzyknęła. Spojrzała
na niego oczami rozszerzonymi przerażeniem,
a potem odwróciła się i uciekła.
- Duchesso. - Postąpił krok w jej stronę, ale zatrzymał
się widząc, że pada na kolana i gorączkowo
szuka pod łóżkiem nocnika. Kiedy wymiotowała,
ukląkł przy niej i podtrzymywał ją. - To mi wygląda
znajomo - powiedział, odsuwając jej włosy z czoła. -
I wcale mi się nie podoba. Chorowałaś po południu,
a teraz znów wymiotujesz. W Darlington jest lekarz,
który cieszy się dobrą opinią. Chyba po niego poślę
i sprowadzę go do Chase Park, najlepiej jeszcze dziś
w nocy.
Skuliła się, cała drżąca. Wstał, sięgnął po szlafrok
i okrył ją nim. Potem zaniósł ją do łóżka i powiedział:
- Leż spokojnie. Mówię poważnie. Leż spokojnie,
dopóki nie wrócę.
Wrócił za pięć minut, a wraz z nim zjawili się Badger,
Spears i Maggie w niebieskim satynowym szlafroczku
z dekoltem, który przyprawiłby pastora
o atak serca. Usłyszała, jak Marcus mówi: - Wymiotowała
po południu i teraz znowu. Słyszałem o tym
lekarzu z Darlington. Chcę, żebyś go sprowadził,
Badger.
293
Badger chrząknął i utkwił spojrzenie w swojej bladej
i wymęczonej pani, spoczywającej w wielkim łożu.
Spears z niezwykłą uwagą przyglądał się niewielkim
kiściom winogron, wieńczącym obramowanie
kominka.
Maggie zaczęła wygładzać bujne fałdy satynowego
szlafroka.
Marcus zmarszczył brwi. - Co tu się u licha dzieje?
Badger?
- Maggie przyniesie ci biszkopta, żebyś go posku¬
bała. To pomoże uspokoić żołądek.
- Skąd to, u licha, wiesz?
- No cóż, milordzie - powiedział Spears obrzydliwie
dobrodusznym tonem. - Nie ma się czym martwić.
Omówiliśmy ten problem i doszliśmy do wniosku,
że nie należy się przejmować. Jej lordowska
mość reaguje normalnie.
- To ma być normalne? Czy zapomnieliście, że dwa
tygodnie temu została uderzona w głowę?
- Duchessa jest w odmiennym stanie, milordzie -
powiedział Badger. - Nosi dziedzica. Nudności i wymioty
to rzecz naturalna. Szybko miną. Pan Spears
twierdzi, że jeszcze trzy tygodnie i będzie znów zdrowa.
Być może potrwa to trochę dłużej, lecz wiemy
wszyscy, że ona nie jest pierwszą lepszą, więc trzy tygodnie
powinny wystarczyć.
W pokoju zapanowała cisza. Marcus usłyszał, jak
Duchessa mówi: - Nic mi nie jest. Wyjdźcie. Proszę,
to ważne. Zostawcie nas. - Zdawało mu się, że jej
głos dobiega z bardzo daleka.
Trójka służących bez pośpiechu wymaszerowała
z pokoju.
Marcus powoli zamknął za nimi drzwi i obrócił
klucz w zamku. - Będziesz wymiotowała? Dać ci coś
do jedzenia?
294
Potrząsnęła głową.
Zdał sobie sprawę, jak bardzo jest blada. Źrenice
miała rozszerzone, a jej ciało jakby zapadło się w sobie.
- Wiedziałaś? - zapytał głosem spokojnym jak liść
na wietrze.
-Nie.
- Czy mogę ci wierzyć?
- Nie możesz. Sam powiedziałeś, że Wyndhamowie
to urodzeni kłamcy, ja także.
- Nosisz moje dziecko. To niemożliwe. Ci wścibscy
idioci musieli się pomylić. Wymiotowałaś, bo uderzono
cię w głowę.
- No cóż, to możliwe. Ale załóżmy, że jest inaczej.
Czy mamy tu do czynienia z niepokalanym poczęciem,
czy ze zdradą? Aaa, nie wolno nam zapomnieć
o moim szczodrym kochanku z Pipwell Cottage.
Machnął niecierpliwie dłonią. Wyglądał jak czło¬
wiek, którego postrzelono, lecz jeszcze nie czuje bólu.
- Nie rozumiem tego. To prawda, że wziąłem cię
kilka razy, zaledwie kilka, i nie wykazałem dość hartu
ducha, aby w porę się wycofać, ale z pewnością potrzeba
więcej czasu, aby zapłodnić kobietę. I więcej
starań, o wiele więcej.
- Najwidoczniej nie.
Zaczął przemierzać pokój. Patrzyła na powiewające
poły jego szlafroka, na porośnięte ciemnymi włosami
nogi, na bose stopy. Jakiż był piękny ten mężczyzna,
który nie chciał mieć z nią dziecka. Mimo to
była w ciąży. Jej ciało przyjęło jego nasienie. Kiedy to
się stało? W noc poślubną? A może tej drugiej nocy,
gdy do niej przyszedł? Miała ochotę śpiewać, krzyczeć
i tańczyć z radości. Poczuła, że zbliża się nowy
atak nudności. Zaczęła oddychać powoli i głęboko.
- Nie miałaś miesięcznych przypadłości po naszym
ślubie w Paryżu?
295
Potrząsnęła głową.
- I nawet nie przyszło ci do głowy, że coś jest nie
tak? I nie wspomniałaś o tym nikomu, nawet mnie,
mężczyźnie, który zostawił w tobie nasienie?
- Jeśli chodzi o mnie, nie zawsze wszystko da się
przewidzieć.
- Czy w ten swój okrężny sposób chcesz, mi powiedzieć,
że nie miewasz tych przypadłości regularnie?
Skinęła głową, patrząc mu prosto w oczy.
- Nie chcę tego dziecka i dobrze o tym wiesz.
Milczała, bo chociaż słowa cisnęły jej się na usta,
zbyt była zajęta zwalczaniem nudności, by mówić.
- Zrobiłaś to specjalnie.
W końcu to powiedział. Poczerwieniała z gniewu.
Lecz nawet wtedy dawna Duchessa nie pozwoliła jej
powiedzieć nic więcej, jak tylko: - Zastanawiałam
się, ile czasu zajmie ci obarczenie mnie winą. Matka
mówiła mi, że mężczyźni nie potrafią znieść myśli, że
mogli popełnić błąd. Więc zrobią wszystko, powiedzą
wszystko, byle tylko przerzucić winę na kobietę. -
A potem gniew zniknął równie nagle, jak się pojawił
i uśmiechnęła się do niego. - Będziesz ojcem, Marcusie,
a ja matką. Urodzę dziecko, nasze dziecko.
- Nie przyjmuję do wiadomości faktu, że ten drań,
twój ojciec, wygrał. Nie godzę się na to, słyszysz, Duchesso?
Nie przyjmuję do wiadomości, że jesteś w ciąży.
- Klepnął się dłonią w czoło. - Do licha, czym sobie
na to zasłużyłem? Szedłem sobie spokojnie przez
życie, kiedy twój ojciec umarł i uczynił mnie dziedzicem.
A ponieważ był chory na umyśle i zgorzkniały,
postanowił się na mnie zemścić. Nienawidził mnie
i dowiódł tego, pozbawiając swego dziedzica środków
do utrzymania posiadłości, o ile nie poślubię ciebie,
jego cennego bękarta. Ciebie, jedynej kobiety na
świecie, której nigdy nie chciałem, nawet kiedy mia-
296
łem czternaście lat i byłem napalony jak młody kozioł.
A potem ty zmusiłaś mnie, abym cię wziął. I podobnie
jak twój ojciec, nie dałaś mi możliwości wybo¬
ru. Chcę odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Nie
ma w nim miejsca dla ciebie i twojego dziecka.
Co powiedziawszy, ruszył ku drzwiom, łączącym
ich sypialnie. Zatrzymał go jej spokojny głos. - Rozumiem.
Chcesz, żebym wyjechała jutro?
- Chciałbym, byś wyjechała dzisiaj, najlepiej natychmiast,
lecz to byłoby okrutne. Prawdopodobnie
zemdlałabyś na frontowych schodach.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Przez chwilę gapiła się na te zatrzaśnięte drzwi,
potem powoli, delikatnie dotknęła brzucha. Był
łaski, a jednak krył w sobie dziecko, ich dziecko.
Leżała chwilę spokojnie, wpatrując się w sufit, kie¬
dy usłyszała pukanie. Wstała i otworzyła drzwi. Zo¬
baczyła Badgera, Spearsa i Maggie, trzymającą
w dłoniach mały, przykryty serwetką talerzyk.
Nie odezwali się, po prostu weszli, kiedy cofnęła
się, by ich przepuścić.
- Zjedz to, Duchesso - powiedziała Maggie pro¬
wadząc ją do stojącego przy kominku fotela.
Cała trójka stanęła w milczeniu obok niej, przyglą¬
dając się, jak skubie bułeczkę wypieku Badgera.
- Dodałem do nich malutkie kawałeczki jabłek -
powiedział Badger. - I świeżą śmietankę. To przepis
mojej ciotki Mildred.
- Są przepyszne.
- Czujesz się lepiej? - spytała Maggie.
Duchessa skinęła głową, wpatrując się w płomienie.
Spears chrząknął. - Jego lordowska mość to człoek
niezwykle porywczy, urodzony przywódca. Nie
znosi roztrząsania wszystkiego na okrągło. Podczas
bitwy jego ludzie wierzyli mu bardziej niż Bogu.
297
Chronił ich, poganiał bezlitośnie, ale wiedzieli, że
chętnie umarłby za każdego z nich. Wiedzieli o tym
i dlatego dawali z siebie wszystko.
- To gorąca głowa - wtrącił Badger. - Pan Spears
mówi, że zawsze był taki, nawet jako chłopiec. To nie
tylko urodzony przywódca, lecz człowiek absolutnie
lojalny. Jednak czasami ponosi go temperament.
Z pewnością nie jest stoikiem ani filozofem. Najpierw
działa, a potem myśli. A w końcu uspokaja się
i śmieje sam z siebie.
- A mówi się, że to my, kobiety, łatwo tracimy panowanie
nad sobą i pleciemy, co nam ślina na język przyniesie
- powiedziała Maggie, z dłońmi opartymi na
biodrach. - A to nie zawsze jest prawda. Spójrz tylko
na siebie, Duchesso, jaka jesteś spokojna i opanowana.
Nigdy nie tracisz głowy i nie opowiadasz głupstw.
Przeciwnie niż jego lordowska mość. - Zachmurzyła
się, a potem wzruszyła ramionami. - Przynajmniej tak
było do tej pory, bo ostatnio zachowujesz się jakoś inaczej.
Wszyscy to zauważyliśmy.
- To prawda, że jego lordowska mość czasami traci
panowanie nad sobą i nad swoim językiem, lecz opamięta
się, Duchesso. Ty, nawet jeżeli pozwalasz sobie
od czasu do czasu odrzucić tę swoją cudowną powściągliwość,
i tak nie możesz równać się z jego lordowską
mością. To nie jest zły człowiek, on tylko...
- Wiem - powiedziała - łatwo daje się ponieść
emocjom i jest zapalczywy. Ale on nie chce tego
dziecka. Nieraz o tym mówił. Nie chodzi tylko o to,
że ta wiadomość go zaskoczyła.
- Jest mężczyzną, lecz nie jest głupi - powiedziała
Maggie, marszcząc brwi. - No cóż, może i jest, ponieważ
jest mężczyzną, a mężczyźni muszą... ale nie o to
teraz chodzi, prawda? Jego lordowska mość musi
zdać sobie sprawę, że konsekwencją kochania się
298
z kobietą może być ciąża. Nawet jeżeli przeklina
i złości się, w głębi duszy doskonale wie, że to zupełnie
naturalne, iż zaszłaś w ciążę... zwłaszcza z takim
namiętnym mężczyzną jak on.
- Dokładnie - powiedział Badger. - Jego uporczywe
zapewnienia, że nie chce dziecka, nie mają sensu.
Jak powiedziała Maggie, nie jest przecież głupi.
- Nic nie rozumiecie - powiedziała Duchessa, blada
jak śmierć i nienaturalnie spokojna.
Cała trójka spojrzała na nią, zmieszana.
- Nie rozumiecie - powtórzyła powoli, a potem
umilkła na dobre.
- Tak czy inaczej - powiedziała Maggie - znam
mężczyzn, Duchesso. Jego lordowska mość może so¬
bie być dumny i zachowywać się z tego powodu tak,
że miałabyś ochotę go udusić, lecz opamięta się i zro¬
zumie, co jest dla niego dobre.
- Spuści z tonu - powiedział Badger.
- Spuści z tonu albo weźmiemy sprawy w swoje rę¬
ce - powiedział Spears, a Maggie i Badger gorliwie
przytaknęli.
Przez chwilę przyglądała się im uważnie, a potem
powiedziała: - Być może będziemy musieli wziąć
sprawy w swoje ręce.
- Nie uciekniesz, prawda, Duchesso? - zapytał
Badger.
Spojrzała na niego, zamyślona.
R O Z D Z I A Ł
Marcus zatrzymał się u stóp wielkich schodów
równego holu Chase Park. Przy podwójnych
drzwiach stały trzy walizy, a obok nich Maggie,
299
przytupująca niecierpliwie nogą i wystrojona w jaskrawoczerwony
kapelusik ze strusim piórem, opadającym
jej na policzek i ciemnoniebieski płaszcz.
Tup, tup, tup - przytupywała obutą w elegancki pantofelek
stopą. Najwidoczniej na kogoś czekała.
Nie na kogoś, ona czekała na Duchessę.
- Gdzie ona, u diabła, jest? Maggie! - wrzasnął.
Maggie odwróciła się powoli i złożyła lordowi głęboki
ukłon. - A kto to, u licha, jest „ona"?
- Nie drażnij się ze mną, dziewczyno, bo...
- Wystarczy, Marcusie. Jestem tutaj, ale za chwilę
wyjeżdżamy z Maggie z Chase Park.
- Nigdzie nie pojedziesz.
- Przecież wyraziłeś się jasno. Powiedziałeś, że
chciałbyś, bym wyjechała natychmiast, ale obawiasz
się, że jeśli ludzie dowiedzą się, iż wyrzuciłeś ciężarną
żonę w środku nocy, twoja opinia mocno na tym
ucierpi.
- To nie był żaden cholerny środek nocy. A teraz...
- Więc okazałam wielkoduszność i zaczekałam do
rana. Do widzenia, Marcusie.
Odwróciła się na pięcie, z brodą uniesioną wysoko,
niczym jakaś przeklęta księżniczka - jak sam nazwał
ją dawno temu. A potem złapała rączkę jednej
z waliz i ruszyła do wyjścia, uginając się pod jej ciężarem.
Natychmiast wyciągnął ramiona i mocno ją objął. -
Dobrze się czujesz? Powiedz coś, ty przeklęte utrapienie!
- Ze mną wszystko w porządku. Jakie to krępujące,
zostać powstrzymaną w samym środku tak wspaniałego
odejścia.
- Tak się dzieje, kiedy unosisz brodę zbyt wysoko.
Jednak nie będę się śmiał, przynajmniej jeszcze nie
w tej chwili. A teraz posłuchaj mnie uważnie, Du-
300
chesso. Nigdzie nie pojedziesz. Tu jest twój dom i tu
pozostaniesz. - Potrząsnął nią. - Zrozumiałaś?
- Nie jestem pewna, Marcusie. Może powinieneś
potrząsnąć mną jeszcze raz. To pomaga mi myśleć jaśniej.
Postawił ją i zaczął się jej przyglądać, z miną tak
mroczną i ponurą, że przypominał któregoś z bohaterów
Byrona.
- A dlaczegóż to nagle Chase Park miałby stać się
moim domem? Czemu zmieniłeś zdanie? Nie rozumiem
pana, milordzie.
- To będzie twój dom, dopóki ci nie powiem, że
jest inaczej, a nawet wtedy prawdopodobnie pozostanie
twoim domem, ponieważ ludzie zmieniają zdanie,
zwłaszcza pomiędzy wieczorem a porankiem,
Rozumiesz teraz?
- Nigdy nie będę cię rozumiała.
- Jestem mężczyzną. Mężczyzn niełatwo zrozu¬
mieć. Nasze uczucia nie leżą przed nami wystawione
na widok publiczny, tak aby każdy mógł przyjrzeć się
im i je skomentować.
Usłyszał, jak Maggie prycha za jego plecami.
- O Boże... - jęknęła Duchessa tonem, który na¬
uczył się już rozpoznawać. Puścił ją natychmiast.
Wybiegła na zewnątrz, zbiegła marmurowymi
schodami, minęła zdumionego ogrodnika, który
z wrażenia upuścił łopatę, padła na kolana i zwymiotowała
w klomb róż.
Maggie zmierzyła Marcusa gniewnym spojrzeniem.
- Zrobił pan to specjalnie, żeby się rozchorowała.
Spędziłam dobre dwadzieścia minut, czyszcząc
jej płaszcz po wycieczce do tego przeklętego opactwa,
gdzie pełzała na kolanach wśród krzaków, szukając
jakiegoś cholernego skarbu, a teraz, proszę.
Ziemia, robactwo i kto wie, co jeszcze.
301
- Nie potrząsałem nią w tym celu. Jednakże rezultat
przeszedł moje oczekiwania. Może to, co się stało,
przywróci jej zdrowy rozsądek. Sampson! Aaaa, tu jesteś.
Skradasz się za mną zupełnie jak Spears i Badger.
Odnieś walizy hrabiny z powrotem do jej pokoju.
Natychmiast. Gdy tylko poczuje się silniejsza, z pewnością
znów wpadnie na jakiś szalony pomysł.
Maggie prychnęła.
Marcus wyszedł na zewnątrz. Był piękny letni poranek.
Po jasnobłękitnym niebie płynęły tu i tam białe
obłoki, w powietrzu unosił się silny zapach świeżo
skoszonej trawy, a jego żona wymiotowała w krzakach
róż.
Zaczekał, aż skończy, po czym wziął ją na ręce i zaniósł
na górę, nie zatrzymując się, by powiedzieć
choć słowo służącym. Minął ciotkę Wilhelminę, która
uniosła brwi i powiedziała: - Czyżby się wreszcie
udławiła?
- Nie, ciotko Wilhelmino. Ja także życzę ci miłego
dnia.
- Mamo! - zawołała Urszula. - Doprawdy, nie powinnaś
mówić takich strasznych rzeczy. Ona jest hrabiną
i panią tego domu.
- Ja? Nie powiedziałam niczego niewłaściwego.
Spytałam tylko, czy się nie przemęczyła.
- Powinienem był lepiej sobie poradzić - powiedział
Marcus z wysiłkiem. Chciała uśmiechnąć się do
niego, ale nie czuła się na siłach. - Nie podoba mi się
to, Marcusie.
- Mnie także. Teraz już wiesz, że musisz zachowywać
się spokojnie, być potulna jak krowa i robić dokładnie
to, co ci powiem.
Gdy weszli do sypialni Duchessy, zmarszczeniem
brwi wygonił z niej pokojówkę i położył Duchessę na
łóżku.
302
Wypiła parę łyków wody, którą jej podał, i zaraz
jęknęła, chwytając się za brzuch.
- Wybiegł z sypialni i krzyknął: - Maggie, przynieś
jej trochę biszkoptów! Założę się, że zapakowałaś ca¬
łe tuziny! Pośpiesz się!
Nie minęły trzy minuty i żuła powoli kawałek
pachnącego cynamonem biszkopta. Westchnęła,
wreszcie odprężona.
- Nie chcesz, żebym tu była. Dlaczego jesteś taki
przewrotny? Boisz się, co ludzie o tobie pomyślą, gdy
się dowiedzą, że opuściła cię żona?
Nie odezwał się, lecz zaczął swoim zwyczajem nie¬
spokojnie przemierzać pokój.
Był taki piękny. Podobał jej się w tych obcisłych,
skórzanych bryczesach. Przypomniała sobie, jak wy¬
glądał w mundurze i tylko westchnęła. - Chcę stąd
wyjechać, Marcusie. Jak wiesz, jestem bardzo bogata.
A nawet gdybym nie była, to, jak zdążyłeś się przeko¬
nać, potrafię sobie poradzić. Nie zaszłam w ciążę
specjalnie, zresztą nie sądzę, by to w ogóle było moż¬
liwe. Lecz noszę pod sercem dziecko i nic nie mogę
na to poradzić. - Nagle wciągnęła głęboko powietrze
i wyszeptała, przerażona: - Nie, to niemożliwe. Na
pewno nie chciałbyś, bym to zrobiła.
- Czego nie chciałbym?
- Słyszałam o kobietach, które próbują pozbyć się
dziecka, i wielu to się udaje. Wkładają sobie coś do
rodka. Czasami od tego umierają.
- Na miłość boską, Duchesso, cicho bądź! Już cię
widzę, jak skradasz się ciemnym zaułkiem w Yorku,
rozpytując o jakąś starą wiedźmę, która pomoże ci
pozbyć się dziecka. A może to ja powinienem za¬
wleć cię tam za włosy? Możesz milczeć albo złościć się na mnie, lecz przeań
opowiadać bzdury. - Znów zaczął przemierzać
303
pokój, tym razem szybciej, dłuższymi krokami. Przysłuchiwała
się, jak jego obcasy wybijają rytm na drewnianej
podłodze.
- Czego po mnie oczekujesz, Marcusie?
Spojrzał na nią i zobaczyła, że się uśmiecha. - Wygląda
na to, że teraz nie będę musiał wychodzić z ciebie,
kiedy będziemy się kochali. Szkoda już się stała,
że tak powiem.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Ale... powiedziałeś,
że Celeste będzie tutaj za cztery dni.
- Być może skłamałem. Jestem Wyndhamem i zawsze
istnieje możliwość, że nie napisałem do niej
i nie poleciłem jej tu przyjechać. Chyba się domyślałaś,
że mogłem kłamać. Nie udawaj, że było inaczej.
A ponieważ nie sposób przewidzieć, kiedy znowu dopadną
cię mdłości, lepiej będzie, jeżeli skorzystam
z twoich wdzięków przy pierwszej nadarzającej się
okazji. Na przykład teraz.
Przez dłuższą chwilę nie poruszała się ani nie odzywała.
A potem wstała, sięgnęła po nocnik i zwymiotowała.
- Cholera jasna! - zaklął, kopnął stołek i podbiegł
podtrzymać żonę.
- Wiesz co - powiedział powoli, odgarniając jej włosy
z twarzy- może jednak powinienem sprowadzić Celeste.
Nie jesteś w stanie walczyć ani kochać się. Nie
masz mi wiele do zaoferowania. Co o tym sądzisz?
- Tylko spróbuj - powiedziała.
Przez chwilę wpatrywał się w nią bez słowa. Wiedziała,
że zastanawia się, waży argumenty. W końcu
powiedział: - Widzę teraz jasno, że wcale nie miałaś
zamiaru wyjeżdżać.
- Nie widziałeś walizek? I czy Maggie nie wystroiła
się tak, że wyglądała jak nowa dziewięciopensów¬
ka? Czy powóz nie czekał przed wejściem?
304
- Powiedz mi, jak było naprawdę?
Miał absolutną rację. Udawała tylko, że wyjeżdża.
Walizki były puste, a Maggie, niech Bóg ma w opiece
jej aktorską duszę, z pewnością bawiła się doskonale.
Modliła się, by powrócił mu rozsądek, aby widząc, że
ją traci, uświadomił sobie, że pragnie zarówno jej, jak
dziecka. A teraz nie miała pojęcia, czy jej modlitwy
zostały wysłuchane.
Milczała więc. Nie da mu do ręki następnych argumentów.
Uniosła wysoko brodę.
- A zatem rzuciłaś mi kolejne wyzwanie - powiedział.
Jego błękitne oczy błyszczały. - Lubi pani się
bawić, milady? Teraz, kiedy już wiem, o co w tym
chodzi, bardzo szybko udowodnię ci, że nie masz
cienia szansy. To ty wyjdziesz upokorzona z tej gry.
Nie znasz się na walce, nie wiesz nic o strategii, nie
masz wyczucia chwili. Tak, stawienie ci czoła - oczywiście,
kiedy nie wymiotujesz w krzaki - to dziecinna
zabawa.
- Dalej mogę wyjechać. Na przykład dziś wieczo¬
rem, o ósmej.
Roześmiał się tylko.
*
- Nie podoba mi się to - powiedział Marcus do
Badgera i Spearsa. - Ona bez przerwy wymiotuje.
Jest blada i chuda jak kij. Nie ma nawet siły, by kłó¬
cić się ze mną, a muszę wam powiedzieć, że bardzo
starałem się ją sprowokować. Prawdę mówiąc, gdy¬
bym był nią, dziabnąłbym mnie choćby stołowym no¬
żem. A ona w ogóle nie reaguje.
- To rzeczywiście poważne zmartwienie, zważyw¬
szy że jest pan bardzo dobry w prowokowaniu - podział
Spears.
305
- Mnie także się to nie podoba - dodał Badger - ponieważ
jest pan bardzo dobry także w podpuszczaniu.
- Jeszcze dwa tygodnie - powiedział Spears. - Rozumiem
pańską troskę, ale dokładnie przestudiowałem
ten temat, milordzie. Jeszcze dwa tygodnie i powinno
się jej poprawić. Pan Badger przygotowuje
bardzo pożywne posiłki, a to, co udaje jej się zatrzymać
w żołądku, z pewnością służy jej i dziecku.
Marcus wzdrygał się, ilekroć ktoś wspomniał
o dziecku. Nadal nie wiedział, jak powinien postąpić.
Odesłać ją, kiedy poczuje się lepiej? I dokąd? Do Pipwell
Cottage? Zaklął. Spears i Badger spojrzeli na
niego, zdumieni.
- Pomyślałem sobie, milordzie - powiedział Spears
- że ta wizyta oderwie pana nieco od myśli o chorobie
żony.
- Mówisz zupełnie jak moja matka, Spears. A tak
przy okazji, kiedy pojawi się tu moja droga rodzicielka?
- Pan Sampson powiedział, że w trzecim tygodniu
lipca.
- O Boże, możecie sobie wyobrazić moją matkę
w jednym domu z ciotką Wilhelminą? Ona i ta harpia
z Baltimore z pewnością skrzyżują kopie. Żal mi
tylko ciotki Gweneth. Polegnie wraz z nami pod gradem
słodkich strzał, wypuszczanych przez te dwie
damy.
- Pańska matka jest bardzo miłą osobą - powiedział
Spears. - I zabawną. Nie cierpi głupców, więc
sądzę, że szybko zapędzi tę harpię z Baltimore w kozi
róg. Powiedziałem panu Badgerowi, że pańska
matka jest trochę dziwna, ze swoim zainteresowaniem
dla średniowiecznych legend i kultury, lecz nieszkodliwa
i, ośmielę się stwierdzić, czarująca.
- Nie chodzi tylko o średniowiecze, Spears. Ona
uważa, że Maria, królowa Szkotów to ziemski odpo-
306
wiednik Marii, królowej Niebios. Obawiam się, że
ona i ciotka Wilhelmina wpędzą nas wszystkich do
grobu. Moja matka jest błyskotliwa, wiesz o tym.
Przeraża mnie.
Ktoś zakasłał dyskretnie przy drzwiach. To był James
Wyndham, spoglądający poważnie na Marcusa.
- O, James... Wejdź, proszę. Rozmawialiśmy właśnie
o tym, kto wygra wyścigi w Ascot w przyszłym
miesiącu. A ty na kogo byś postawił? Na Elizejczyka
czy Roberta de Bruce? Oba są silne i mkną jak wiatr.
- Zawsze uważałem, że Robert de Bruce - człowiek
- był wspaniały. Chyba postawiłbym na niego.
- Więc niech pan tak zrobi, paniczu James - powiedział
Spears. - A co do pana, panie Badger, to
chyba powinien pan wrócić do kuchni, przyrządzić
coś, co pozwoliłoby nam zapomnieć na chwilę
o zmartwieniach.
- Co będzie na obiad, Badger?
- Pieczony dorsz i wędzone małże, milordzie.
A także wiele innych potraw, ale nie będę pana zanudzał
wyliczaniem. I jeszcze trochę ulubionego
puddingu Duchessy. Jest Iekkostrawny, więc jej żołądek
nie powinien się zbuntować. Mógłbym też
spróbować paru francuskich potraw - creme de
pommes de terre aux champignons też nie powinno
jej zaszkodzić.
- Ziemniaki i grzyby? Tak, można spróbować - podział
Marcus, zerkając na Jamesa, który przyglądał
się obu służącym, jakby właśnie znalazł się w środku
jakiejś sztuki granej przy Drury Lane i zdał sobie spra¬
wę, że nie zna kwestii. Marcus przypuszczał, że osobie
postronnej mieszkańcy Chase Park muszą wydawać
się nieco dziwaczni, lecz nie przejmował się tym.
Kiedy zostali sami, zapytał: - O co chodzi, James?
Wydajesz się bardzo zdenerwowany.
307
- Dużo myślałem, Marcusie. Myślałem, przypominałem
sobie, a potem znowu myślałem. Kiedy
znalazłem Duchessę nieprzytomną na podłodze, tej
książki tam nie było. Pamiętam bardzo dokładnie.
Jeżeli nie miałbyś nic przeciwko temu, moglibyśmy
pójść do biblioteki i zerknąć na półkę, na której Duchessa
znalazła książkę. Być może znajdziemy tam
jakieś wskazówki, dotyczące skarbu Wyndhamów.
- Chodźmy - powiedział Marcus. Wziął od Sampsona
klucz i z Jamesem u boku wszedł do mrocznego pomieszczenia.
Odsunął grube zasłony i jaskrawe światło
letniego popołudnia zalało wnętrze. - Otwórzmy też
kilka okien. To miejsce wymaga solidnego wietrzenia.
Odwrócił się i zobaczył Jamesa, na klęczkach wyjmującego
książki z drugiej półki od dołu. Jednak za
nimi nie było żadnych ukrytych tomów. Gdy James
układał książki z powrotem na półce, Marcus zajrzał
za tomy, znajdujące się powyżej, lecz także nic nie
znalazł. Mimo to kontynuował poszukiwania, gdy nagle
James krzyknął cicho: - Wielki Boże! Marcus,
znalazłem coś!
Wyciągnął wielką, zakurzoną księgę, ukrytą za tomem
kazań George'a Commona, wędrownego kaznodziei
z początków ubiegłego stulecia.
- Jest równie stara jak tamte - powiedział Marcus.
- Połóż ją na biurku, James. - Doskonale - dodał po
chwili. - A niech mnie! Bystry z ciebie chłopak, James,
bardzo bystry.
- Moja matka też tak uważa - powiedział James
z zarozumiałym uśmiechem. - Muszę przyznać, że to
ona podsunęła mi ten pomysł, kiedy tak bez ustanku
rozwodziła się nad tym, gdzie może być skarb i jak go
odnaleźć. I oczywiście, jak nie dopuścić do tego, żebyś
ty go znalazł.
- Rzućmy okiem na ostatnie strony.
308
- Marcusie, wiem, że podejrzewasz, iż to moja
matka uderzyła Duchessę. Wiem, że musiał to zrobić
ktoś z domowników, lecz moja matka? Trudno mi się
z tym zgodzić.
- Zawsze pozostajesz jeszcze ty, Trevor albo Urszula.
- Rozumiem twój punkt widzenia - powiedział James,
przewracając ostrożnie strony.
*
Marcus przyjrzał się jej uważnie, ocenił, że nie kłamie
i powiedział: - Doskonale, załóżmy, że twój żołądek
nie zbuntuje się w ciągu następnych dwóch minut.
Oto księga, którą znalazł James. Nie ma w niej
rysunków, tylko tekst. Przejrzałem go dokładnie
i przetłumaczyłem, ile zdołałem. Mnich lub mnisi,
którzy napisali ten tom i dwa pozostałe, opisują tutaj,
jak znaleźć skarby opactwa. W oryginale rymy są prawie
tak zrozumiałe i nieskomplikowane, jak w moim
tłumaczeniu.
W górę spójrz i szukaj znaku,
Znajdź dziewiątkę, do ataku!
Zabierz ją, gdzie woda płynie
W cieniu dębu i w dolinie
Przynieś wiadro, przynieś sztylet -
Przebij je nim w jedną chwilę.
Opuść w dół się, bacznie strzeż,
Wieczny potwór czyha gdzieś.
Dziewiątki Janusowe dwie
Od śmierci uratują cię.
Śpiesz się jednak, ruszaj żwawo
Byś nie został stwora strawą.
309
Moje tłumaczenie nie jest najlepsze, lecz o co może
chodzić z tym potworem? Bestią, żyjącą w studni?
I dziewiątką o janusowym obliczu? Fałszywą dziewiątką?
To jakiś podstęp, prawda? Co o tym sądzisz,
Duchesso?
- Dąb i studnia, których szukałam - może to o nie
chodzi.
- Niekoniecznie. Pomyśl o tych bzdurach ze spoglądaniem
w górę, aby odnaleźć numer dziewięć, cokolwiek
by to znaczyło. A potwór w studni...
-Milordzie...
- Tak, Spears, o co chodzi?
- Pan Trevor Wyndham pragnie się z panem zobaczyć.
- Czy mogę wprowadzić go do twojej sypialni, Duchesso?
Ten przeklęty łobuz jeszcze sobie coś pomyśli.
Jest mężczyzną, do tego doświadczonym, a ty wyglądasz
dzisiaj szczególnie ponętnie: śliczna,
a zarazem bezradna - kombinacja, która może sprawić,
że mężczyzna oszaleje z pożądania.
- Wprowadź pana Wyndhama, Spears - powiedziała.
- Mąż z pewnością zatroszczy się o moją
cnotę.
Był taki wysoki, ciemny i uderzająco przystojny,
ten jej kuzyn. Spostrzegła, że Marcus spogląda na
niego podejrzliwie i powiedziała: - Witaj, Trevorze,
Przyszedłeś zobaczyć książkę, którą znalazł James?
- Wyglądasz ślicznie, Duchesso. Lepiej się czujesz?
Czy ten gburowaty dureń znowu cię męczy?
Mam go stąd zabrać i wyzwać na pojedynek umysłów?
- Przy moim umyśle, Trevorze, twój wyglądałby jak
uschły pień. Mam jednak parę pistoletów, które same
zwracają się przeciwko przeklętym Amerykanom.
Zwłaszcza nienasyconym Amerykanom, spoglądają-
310
cym na moją żonę jak wilk, któremu ślinka cieknie
z pyska.
- Czy to znaczy, Duchesso, że jeszcze innym mężczyznom
ślinka cieknie na twój widok?
- Jeżeli nawet byli tacy, to dawno zniknęli. Nie
sposób adorować damy, która wciąż wymiotuje.
- Twój dowcip działa mi na nerwy - powiedział
Marcus, wstając. - Do licha, wolałbym, żebyś był go¬
gusiem, mizdrzącym się dandysem. Mógłbym kpić
z ciebie lub ignorować cię, w zależności od nastroju.
Trevor uśmiechnął się, ukazując białe zęby. - Przykro
mi, Marcusie, ale nie byłem mały, od kiedy skończyłem
pięć lat. Wracając do sprawy, James pokazał
mi wierszyk. Nie było tam nic więcej? Cały tom pozbawionych
sensu lamentów mnichów, zamartwiających
się, że król oskarży ich o to, że pozostali lojalni
wobec papieża, co zresztą było prawdą? A na końcu
tylko ten głupi wierszyk?
- Tak to mniej więcej wygląda - powiedział Marcus.
- Nie wyobrażam sobie, żebyś mógł wpaść na jakiś
pomysł. Bo nie wpadłeś, prawda?
- Pokaż mi tę księgę, a wtedy ci powiem.
Po dziesięciu minutach Marcus powiedział ostro: -
Weź tę cholerną rzecz i daj swojej matce. Mamy
wiersz, który jest z pewnością wynikiem aberracji
umysłowej jakiegoś szalonego mnicha. Nie ma w nim
nic, co ja czy James uznalibyśmy za pomocne. Potwór
w studni, dziewiątka o janusowym obliczu - dwie
dziewiątki razem, a mimo to osobno. To wszystko
bzdury.
- Rzeczywiście. Mimo to dam matce książkę. Jest
chora z ciekawości i wściekła na Jamesa, że cię w to
wciągnął. Wiersz zajmie ją na jakiś czas.
- Trevor - powiedziała Duchessa, gdy kuzyn opu¬
ścił jej sypialnię - zdecydowanie nie jest fircykiem.
311
- Nie, już raczej przypomina potwora w studni,
przeklęty truteń.
R O Z D Z I A Ł 23
Duchessa uderzyła szpicrutą o cholewkę długiego
buta do konnej jazdy. Czuła się wspaniale. Brzuch
miała wypełniony bułeczkami Badgera i miodem,
a mimo to bez żadnych kłopotów udało jej się objechać
na Birdie całe opactwo. Tym razem zbliżyła się
do ruin od północy, lecz tutaj też nie znalazła niczego.
Ani śladu dębu, studni, doliny o zadrzewionych
stokach ani skórzanego wiadra. Nie mówiąc już o potworze,
dziewiątce, która nie byłaby dziewiątką,
a tym bardziej dziewiątką zwróconą zarazem do
przodu i do tyłu.
Mimo to nie była rozczarowana, ani trochę. Nie
mogła się doczekać, kiedy zobaczy Marcusa. Przez
ostatnie trzy noce nie przychodził do jej łóżka, choć
nie unikał jej w dzień - prawdę mówiąc, odnosił się
do niej z taką atencją, z jaką matka przełożona odnosiłaby
się do figurki Najświętszej Panienki. Miała
ochotę zdrowo mu przyłożyć za to, że nie zachowywał
się tak jak zawsze, od kiedy go poznała - drażniąc się
z nią, kpiąc sobie z niej i irytując ją, tak iż miała ochotę
go zabić albo zacząć całować. Nie, zachowywał się
jak człowiek odpowiedzialny, spokojny, zrównoważony
i pozbawiony żywszych uczuć - jednym słowem, jak
człowiek, którego natychmiast znielubiła.
Zaczęła pogwizdywać melodię, która właśnie przyszła
jej do głowy, ale do której musiała dopiero dopasować
słowa. Miała już pewien pomysł. Uśmiechnęła
się na samą myśl o lady Caroline Lamb i lordzie By-
312
ronie, uczestniczących w kongresie wiedeńskim. Wystarczy
pomyśleć, jak ci dwoje poradziliby sobie z nowym
podziałem świata.
Mijając rząd drzew zasłaniających podjazd, pogwizdywała
beztrosko, gdy nagle zobaczyła stojący
przed głównym wejściem powóz i Marcusa, który
właśnie pomagał wysiąść jakiemuś niewątpliwie rozkosznemu
stworzeniu płci żeńskiej, przyodzianemu
elegancko w ciemnozielony kostium podróżny i czarujący
kapelusik przewiązany pod brodą wstążkami.
Jedyna widoczna zgrabna stópka obuta była w miękki
podróżny pantofelek, pasujący kolorem do sukni.
Przyglądała się, jak Marcus unosi do ust osłoniętą
rękawiczką dłoń, nie odrywając oczu od twarzy kobiety.
Usłyszała jej czysty, słodki śmiech. Zobaczyła,
jak dama leciutko głaszcze palcami policzek Marcusa,
on zaś unosi ją delikatnie i całuje w usta.
Krew jej napłynęła do oczu.
- Jak śmiesz! Zabieraj łapy od mojego męża! Marcus,
odsuń się od niej, przeklęty, zepsuty łajdaku!
Zatrzymała się gwałtownie, a śliczne stworzenie
odwróciło się i spojrzało na nią czystymi szarymi
oczami z wyrazem... Zaciekawienia? Rozbawienia?
- Och! - powiedziała kobieta. - Kim pani jest?
Pracuje pani w stajniach lorda?
- Robi wszystko, co jej każę - powiedział Marcus,
poklepując kobietę po dłoni - bardzo stosowna cecha
u kobiety. Prawdę mówiąc, Celeste, możesz nazywać
ją Duchessa. To ta moja żona, o której ci pisałem.
Celeste!
Teraz nie była już rozgniewana, była biała z wściekłości.
- Powiedziałeś mi, że skłamałeś, przeklęty
łgarzu! A tymczasem mówiłeś prawdę i ośmieliłeś się
ją tu sprowadzić, prostaku! Zabiję cię!
313
Nie pora była teraz na myślenie, należało działać.
Zdzieliła go szpicrutą, lecz to za mało. Potrzebowała
czegoś innego, jednak w pobliżu nie było niczego, co
posłużyłoby jako broń - poza, być może, gałęziami lipy,
tych zaś nie mogła dosięgnąć. Usiadła więc na podjeździe,
ściągnęła solidny but do konnej jazdy, wstała
i runęła na niego, wymachując nad głową butem.
- Powiedziałam ci, że pożałujesz! - krzyczała. -
O Boże, dlaczego nigdy nie mam przy sobie strzelby,
gdy jest mi potrzebna!
Uderzyła go mocno w ramię. Szybko odsunął od
siebie Celeste. - No cóż, Duchesso, sama wiesz, jaka
byłaś chora. Zachowywałem się jak święty, lecz
w końcu jestem mężczyzną. Z pewnością nie jesteś aż
taka samolubna, żeby nie widzieć niczego poza swoim
chorym żołądkiem. Celeste jest bardzo uzdolniona
i dobrze się mną zajmie. Nie masz powodu się denerwować.
- Nie chorowałam ani razu od czterech dni. I przez
te cztery dni zachowywałeś się jak człowiek, który
chce zapewnić sobie świętość, przestrzegając celibatu!
Nawet na mnie nie krzyknąłeś, nie sprawiłeś, bym
miała ochotę cię uderzyć, ani razu! Zachowywałeś się
jak ostatni głupiec, nienawidzę cię! Zamachnęła się
butem, którego obcas ugodził go boleśnie w przedramię.
Gdzie ta kobieta? Aa, schowała się za Marcusem.
Nieważne, że była kobietą - była tchórzliwa
i Duchessa pogardzała nią za to.
Na stopniach pojawił się Sampson i jeszcze kilku
służących. Kącikiem oka spostrzegła, że jeden z lokajów
postąpił krok do przodu, lecz Sampson go powstrzymał.
Doskonale, a zatem ma Sampsona po
swojej stronie. Znów zamachnęła się butem.
Marcus odsunął się trochę. - No wiesz, Duchesso,
butem... ?
314
- Jak śmiałeś ją tu sprowadzić! - wrzasnęła. - Mogłeś
pojechać do Londynu w interesach, jak większość
przeklętych mężczyzn! Mogłeś zachować pozory!
Zapłacisz mi za to, Marcusie! - Uderzyła go dwa
razy obcasem. Jeden cios wylądował na prawym barku
i Marcus aż się skrzywił.
- Dość tego, Duchesso, twoje ciosy zbyt często trafiają
celu - powiedział, pocierając ramię. - Nie jesteś
zmęczona? To całe skakanie na bosaka - spójrz tylko
na swoją pończochę - z pewnością musi być bardzo
wyczerpujące.
- Urwę ci ten twój głupi łeb, Marcusie Wyndham!
Uduszę cię tą podartą pończochą! Nie pozwolę sobie
na zmęczenie, dopóki nie będziesz wił się w śmiertelnych
drgawkach.
Podniosła znów but, tak wściekła, że brakowało jej
tchu. Nagle coś do niej dotarło. Marcus nie był wcale
zły, on się śmiał! Śmiał się! Z niej!
Zastygła z butem w dłoni i spojrzała na niego. Kobieta
zerkała zza jego ramienia. Nie wydawała się ani
trochę zmieszana czy przestraszona. O ile Duchessa
się nie myliła, to z trudem powstrzymywała się, by nie
wybuchnąć histerycznym śmiechem, zupełnie jak jej
przeklęty mąż.
Podniosła but, a potem bardzo powoli opuściła go.
Usiadła na ziemi, wciągnęła but i wstała.
Uniosła pięść, lecz zobaczyła, że Marcus prawie skręca
się ze śmiechu. Skoczyła na niego i zaczęła okładać
go na oślep, młócąc pięściami niczym cepami i ciągnąc
go z całej siły za włosy. Otoczył ją ramionami i mocno
przytrzymał, lecz nawet unieruchomiona, walczyła ile
sił. Trzymał ją tak, dopóki nieco się nie uspokoiła.
- A zatem ta cicha, milcząca istota nieodwołalnie
zniknęła. Masz silny cios, Duchesso. Nie, nie próbuj
mnie znowu zabić, wystarczająco mi już dołożyłaś.
315
- Puść mnie, draniu!
- A jeśli to zrobię, to czy obiecasz mi, że nie złapiesz
za pistolet i nie zastrzelisz mnie?
Kopnęła go w goleń.
Skrzywił się i mocniej przycisnął ją do siebie. -
A teraz może zechciałabyś poznać Celeste Cren¬
shaw? Czyż nie jest czarująca? Ona mnie uwielbia,
zdecydowała się odbyć całą tę podróż na północ, by
zadbać o moje potrzeby.
Ależ się ośmieszyła. Zrobił to celowo. Postarał się
tak ją zdenerwować, aby straciła panowanie nad sobą.
Krótko mówiąc, sprowokował ją.
Odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić. Nie
było to łatwe. Mimo to spróbowała, zdając sobie
sprawę, że ma tylko chwilę, aby ocalić swą dumę
i godność: - Witaj, Celeste - powiedziała głosem zbyt
drżącym, by mógł brzmieć naturalnie. - Więc przyjechałaś,
by zabrać tego prostaka z mego łoża. Bardzo
się cieszę, naprawdę. Byłam na niego zła o coś innego.
Jestem szczęśliwa, że tu jesteś. Zmęczyło mnie
już to ciągłe udawanie bólu głowy. Czy wiesz, że musiałam
zmuszać się do wymiotów? Nie mówiąc już
o tym, jaka jestem głodna. Nie mogłam jeść tyle, ile
chciałam, żeby nie pomyślał sobie, że jestem już
zdrowa. Teraz nie będę musiała niczego udawać. Mogę
jeść spokojnie. Dziękuje ci, Celeste. Mam przydzielić
ci pokój, czy wolisz spać z jego lordowską mo¬
ścią w jego sypialni?
Poczuła, jak jego dłonie mocniej zaciskają się na
jej ramionach. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się
szeroko. - Wybacz mi, Marcusie, że zachowałam się
tak gwałtownie. To dlatego, że bardzo mnie zaskoczyłeś.
Teraz, kiedy spostrzegłam korzyści, wynikające
z pobytu u nas panny Crenshaw, w pełni zdałam
sobie sprawę, jakim jesteś cudownym, troskliwym
316
mężem. Och, drogi Marcusie, jesteś dla mnie za dobry.
- Zabiję cię! - wycedził przez zaciśnięte zęby, potrząsając
nią gwałtownie. - Nie, jeśli nadal będę tobą
potrząsał, to znów zwymiotujesz na róże. Ogrodnik
był niepocieszony. Nie, nie mogę mu tego zrobić.
A teraz, droga pani...
Umilkł, a potem zaczął delikatnie głaskać jej ramiona.
Jego oczy były bardzo błękitne. - Jeżeli ja jestem
takim cudownym, troskliwym mężem, to ty, Duchesso,
jesteś wspaniałą żoną. A teraz, jeżeli pozwolisz - Celeste
jest niewątpliwie zmęczona - i spragniona, rozumiesz,
co mam na myśli. Nie denerwuj się, moja droga.
Odprowadzę ją do jej pokoju i zatroszczę się o nią.
Poklepał Duchessę po policzku, ucałował jej czoło tak,
jak zrobiłby to czuły wujaszek i odwrócił się do młodej
kobiety, która nadal milczała.
- Czyż ona nie jest czarująca, Celeste? A tak się
martwiłaś. Pozwól, że odprowadzę cię do twojego pokoju
i pomogę ci zdjąć ten kostium podróżny. Jest
pognieciony i pewnie jest ci w nim za gorąco - chociaż
właściwie nie jest taki znów pognieciony i to raczej
mnie zrobiło się gorąco. Tak, miła chłodna kąpiel
- oczywiście, umyję ci plecy - a potem będziemy
mogli w pełni cieszyć się popołudniem.
- Marcus.
- Tak, Duchesso - powiedział, odwracając się.
- Jeżeli nie będziesz trzymał rąk przy sobie, to zrobię
coś, czego na pewno pożałujesz.
Natychmiast opuścił dłonie. - I co dalej?
- Jeżeli znów zaczniesz się ze mnie śmiać, to też
zrobię coś takiego, że pożałujesz.
- Nawet się nie uśmiechnę.
- Doskonale. Panno Crenshaw, proszę pójść za
Sampsonem, zaprowadzi panią do pani pokoju.
317
Panna Crenshaw potrząsnęła głową i zachichotała.
- Lordzie Chase, milady, myślę, że można ogłosić remis.
Oboje doskonale odegraliście swoje role. W ciągu
ostatnich dziesięciu minut bawiłam się lepiej niż
przez cały ostatni rok przy Drury Lane. I pomyśleć,
że jego lordowska mość jeszcze zapłacił mi dziesięć
gwinei, bym przyjechała. Dziękuję, że pozwoliła mi
pani zostać. Mogę zostać, milordzie? Tylko na jedną
noc? A, tak, nazywam się Hannah Crenshaw. Nie
żadna Celeste - co za głupie imię, od razu widać, że
wymyślone.
- Może pani zostać do jutra - powiedziała Duchessa.
- Ale jest pani zbyt piękna, bym mogła zatrzymywać
panią dłużej. Dopilnuję, żeby jego lordowska mość
spał zamknięty w swojej sypialni. Badger jest wspaniałym
kucharzem. Mogłaby pani chcieć zostać, podobnie
jak nasi amerykańscy krewni, ale nie może pani.
Panna Crenshaw zachichotała znowu i odeszła,
bardziej elegancka i uwodzicielska niż Duchessa.
Ta zaś odwróciła się do męża, który z trudem powstrzymywał
śmiech i z całej siły zdzieliła go pięścią
w brzuch. Jęknął, a potem przyciągnął ją do siebie
i mocno przytulił.
- Mam cię. Przez całe pięć minut zachowywałaś się
bardziej gwałtownie, niż Badger i Spears mogli to sobie
wyobrazić. Maggie chciała się założyć, że znowu
zamienisz się w milczący posąg i pogrążysz w spokojnym
smutku, lecz Badger nie zgodził się z nią. Twierdził,
że wytrzęsiesz duszę z mego biednego ciała.
Spears zaś tylko prychnął pogardliwie i powiedział,
że cała ta szarada nie jest godna lorda Chase.
Przez dłuższą chwilę przyglądała mu się w milczeniu.
A potem zaczęła rozcierać ramię Marcusa
w miejscu, gdzie ugodziła go obcasem. - Nie zrobiłam
ci krzywdy, prawda?
318
- Owszem, nie widzisz, że zwijam się z bólu?
Od rozcierania przeszła do pieszczot. - Mamy publiczność,
Duchesso - powiedział z westchnieniem. -
Widzę ogrodnika, który czai się za krzakiem róż, bez
wątpienia po to, by go przed tobą ochronić.
- Wiem - powiedziała. Wspięła się na palce i pocałowała
go. Patrzyła na niego, całując lekko jego policzki,
brodę, ucho. - Nigdy mi się nie znudzisz, Marcusie.
- A myślisz, że ty mnie się znudzisz? Po prostu
ściągnęłaś but i zaczęłaś mnie nim okładać. Nigdy nie
spodziewałbym się takiego oryginalnego ataku.
- Dama musi umieć poradzić sobie w każdej sytuacji
i za pomocą tego, co ma do dyspozycji.
R O Z D Z I A Ł
Leżała wpatrując się w ciemność i czekając na niego.
Słyszała, jak chwilę wcześniej otwierał drzwi swojej
sypialni. Grał w wista z Trevorem i tą wynajętą Celeste,
która okazała się być Hannah. Wieczór upłynął
bardzo przyjemnie. Marcus przedstawił pannę Crenshaw
jako swoją daleką kuzynkę, bardziej daleką niż
jego krewni z Ameryki, dalszą nawet niż Chiny,
a wszyscy śmiali się i doskonale bawili, w pełni doceniając
kulinarny kunszt Badgera - wszyscy, z wyjątkiem
ciotki Wilhelminy, która, będąc w szczytowej
formie, zauważyła nad kremem agrestowym, jednym
z ulubionych deserów Marcusa: - To takie niewłaściwe,
ta cała wesołość. Ale to jej wina. Była bękartem
i dlatego nie wie, jak się zachować.
Marcus zakrztusił się kremem, a kiedy odzyskał
panowanie nad oddechem, powiedział: - W pełni się
z tobą zgadzam, ciotko. A jak uważasz, czy panna
24
319
Crenshaw byłaby odpowiednią dla mnie partnerką,
gdybym zdołał pozbyć się Duchessy?
- Ona ma klasę, to widać. Mogłabym z nią ożenić
Trevora lub Jamesa. Panno Crenshaw, czy ma pani
posag, który wart byłby zastanowienia?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, lecz ciotki to nie
speszyło. Dzięki Bogu Urszula i bliźniaczki zdążyły
już odejść od stołu.
Ale to było parę godzin temu, a teraz leżała tu sama
w ciemności, nosząc w łonie dziecko, którego on
nie chciał.
Kiedy drzwi łączące ich sypialnie w końcu się
otworzyły, czuła się dziwnie pusta i odrętwiała. Znikła
gdzieś wesołość, która uprzyjemniła jej wieczór.
- I co? - zapytał, siadając na skraju łóżka. - Miałem
nadzieję na radosne „witaj" i uroczy uśmiech,
lecz widzę, że nie dostanę ani jednego, ani drugiego.
Przełknęła niemądre łzy. - Ja się uśmiecham, tylko
tego nie widać.
Zapalił świecę.
Odwróciła głowę, lecz on był szybszy. Delikatnie
ujął ją pod brodę i odwrócił ku sobie. Spojrzał na nią,
a wzrok miał bardziej ponury niż niejeden bohater
gotyckiej powieści. - Nie płacz, Duchesso. Wolałbym,
żebyś do mnie strzelała. Nie mogę znieść, kiedy
płaczesz.
- Ja także wolałabym cię zastrzelić. To nic takiego,
Marcusie, głupstwo. - Prychnął w odpowiedzi, ona
zaś wiedziała, że ponieważ jest jaki jest, będzie drążył
i drążył, aż uzna, że wie już wszystko. Czym prędzej
rzuciła mu się w ramiona. - Proszę, Marcusie,
zapomnij, że nigdy mnie nie chciałeś. Zapomnij, że
zmusiłam cię, byś się ze mną ożenił i że noszę pod
sercem dziecko, którego nie chcesz. Pocałuj mnie
i kochaj się ze mną.
320
Przez chwilę siedział nieporuszony, ale nie trwało
to długo. Kiedy już był głęboko w niej, a ona drżała,
wstrząsana rozkoszą, pochylił głowę i pocałował ją.
Czuła na wargach jego ciepły i słodki oddech. - Zostałaś
stworzona dla mnie, Duchesso, słyszysz? Dla
mnie. Czujesz, jak jest nam razem wspaniale? Nigdy
nie myślałem, że taka więź jest możliwa, lecz najwidoczniej
jest. Skup się i poczuj to.
I tak zrobiła. A po jakimś czasie, kiedy zdawało się
jej, że zaspokoił ją bardziej niż to możliwe, jego słowa
i dotyk jego palców sprawiły, że westchnęła. Tym
razem to ona przyciągnęła do siebie jego głowę i całowała
go do utraty tchu, wkładając w to wszystkie
przepełniające ją uczucia, uczucia starsze niż ona sama,
silne i głębokie, które były w niej od zawsze i pozostaną
tam aż do jej śmierci.
Usnął przy niej, wtulonej w jego ciało, z twarzą
w zagłębieniu jego szyi. Ona także łaknęła snu, lecz
ten ją omijał. Nie dawała jej spokoju myśl, co on zamierza
teraz zrobić. Ramię Marcusa spoczywało na
jej piersi. Powoli, delikatnie, zaczęła głaskać to ramię,
rozkoszując się dotykiem jego ciała, siłą drzemiącą
w jego mięśniach. W końcu położyła dłoń na
biodrze mężczyzny, świadoma, że jej brzuch dotyka
jego boku i że dotyk tego gorącego ciała rozgrzewa
i ją.
Czy będzie przebywała w Chase Park, kiedy jej
brzuch się zaokrągli? A jeśli nawet tak, to czy on będzie
wtedy chciał leżeć obok niej tak jak teraz, z niechcianym
dzieckiem, oddzielającym ich od siebie?
Marcus poczuł na szyi wilgoć jej łez. - Nie płacz,
Duchesso - szepnął. - Lepiej na mnie nakrzycz. -
Wsunął się na nią i w nią, a kiedy nadeszła chwila
rozkoszy, Duchessa nie krzyknęła, tylko cicho jęknęła
wprost w jego usta.
321
*
To jeden z tych letnich dni - pomyślał Marcus -
gdy niebo jest tak pogodne, a powietrze tak świeże,
że zmusza człowieka do płaczu albo pisania wierszy,
albo szybkiego galopu na dobrym koniu. Zdecydował
się na galop. Wczesnym rankiem wysłali wraz z Duchessa
pannę Crenshaw z powrotem do Londynu.
Gdy podprowadzał ją do powozu, miała czelność powiedzieć:
- Ona jest kimś bardzo szczególnym, milordzie.
Mam nadzieję, że pan to dostrzega. Ale jest też
nieszczęśliwa. A nie powinna być. Ufam, że zajmie
się pan tym, i nie okaże taki, jak wielu mężów, których
znałam - niewartych złamanego grosza.
Nie odezwał się, choć miał ochotę natrzeć jej uszu
za tę impertynencję. Zamiast tego zamknął po prostu
drzwi powozu i machnął dłonią na stangreta, by jechał.
A potem stał jeszcze przez jakiś czas na drodze,
spoglądając w ślad za toczącym się po szerokim podjeździe
powozem.
- To było bardzo ciekawe doświadczenie, Marcusie
- powiedziała Duchessa. - Jesteś łobuzem, przewrotnym
łobuzem, ale podoba mi się twoje poczucie humoru.
Jak przypuszczam, teraz moja kolej.
- Nawet o tym nie myśl. Przyrzeknij mi, że niczego
nie zrobisz, dopóki zupełnie nie wydobrzejesz.
- Już wydobrzałam, Marcusie. Nic mi nie jest, po
prostu jestem w ciąży.
- Tak - powiedział tylko i mimo woli spojrzał na jej
brzuch, tak płaski pod poranną suknią z jasnoniebieskiego
muślinu. Zeszłej nocy głaskał ten brzuch, pieścił
go wystarczająco długo, by wiedzieć, jaki jest płaski.
Nie wydawało się możliwe, by mogła nosić tam
dziecko. Nie podniósł wzroku, kiedy westchnęła i oddaliła
się.
322
Stał tam jeszcze przez chwilę, przeklinając spokojnie,
a potem ruszył w kierunku stajni.
Gdy Lambkin siodłał Stanleya, Marcus spojrzał na
niebo, o jakim mógłby marzyć poeta. Płynące po nim
obłoki były bielsze niż dusza świętego.
- Pan Trevor wziął Clancy'ego - powiedział Lambkin,
podnosząc lewą przednią nogę Stanleya i uważnie
przyglądając się podkowie.
- Jeździ sobie na moim koniu i nawet nie poprosi
o pozwolenie - powiedział Marcus, podnosząc siodło
i zarzucając je na szeroki grzbiet Stanleya. - Przeklęty
intruz.
- Tak, ale jak on jeździ, milordzie. Jak jeden z tych
ludzi-koni, wie pan: pół koń, pół człowiek.
- Centaur, niech będą przeklęte jego oczy. Choć
trudno mi wyobrazić sobie centaura o imieniu Trevor.
- Właśnie, proszę pana. Był z nim panicz James.
On lubi jeździć na Alfie, poczciwej starej Alfie, która
nic tylko prycha i parska, lecz chodzi wspaniale. Pan
James jest inny niż pan Trevor. Traktuje konie, jak
mężczyzna traktowałby ładną damę. I doskonale sobie
z nimi radzi.
- Ha! - Marcus spojrzał z wyrzutem na Lambkina
i ścisnął piętami boki Stanleya.
Nie spotkał po drodze braci, chociaż dojechał aż
do ruin opactwa. Ani śladu po nich. Gdzie mogli się
podziać? Złapał się na tym, że mimo woli rozgląda
się za dębem, studnią i czymś, co przypominałoby
dziewiątkę. Przeklętą dziewiątkę o janusowym obliczu.
Co to, u licha, mogło być takiego? Dwie dziewiątki,
zwrócone do siebie grzbietami? I jaki sens
miało pozostawianie wskazówek, których nawet tak
inteligentny człowiek jak on, Marcus, nie jest w stanie
rozszyfrować?
323
Spostrzegł samotną kobiecą postać, zmierzającą
polną drogą w stronę Chase Park. Zatrzymał konia,
gdy poznał, że to Urszula. - Dzień dobry, kuzynko.
Dlaczego nie wzięłaś konia?
- Dzień jest zbyt piękny, by jeździć. Gdy siedzę na
końskim grzbiecie, jestem zbyt przerażona, by cieszyć
się wszystkim wokoło. Dziś nawet liście na drzewach
wydają się bardziej zielone, nie uważasz? To dzień
stworzony, by się nim cieszyć. Tu często pada, milordzie,
o wiele częściej niż u nas, choć trzeba przyznać,
że Baltimore to wybryk natury. Tak mawiał mój papa.
Uśmiechnął się. - Tęsknisz za domem, Urszulo?
- Tak, ale Anglia to także mój dom, skoro urodził
się tutaj mój ojciec. A Chase Park jest po prostu niewiarygodne.
W Ameryce nie ma takich domów.
Oczywiście, są tam posiadłości, lecz wszystkie nowe
i błyszczące, nie wiekowe i kryjące w sobie tajemne
przejścia, schowki i wskazówki na temat ukrytego
dziedzictwa.
Zsiadł z konia, przerzucił sobie wodze przez ramię
i ruszył spacerem obok kuzynki.
- Dziedzictwa? Dlaczego użyłaś właśnie takiego
wyrażenia?
- Mama twierdzi, że to nie tyle skarb, co dziedzictwo
przeznaczone dla młodszego syna, ponieważ
starszy dziedziczy tytuł, posiadłość i pieniądze. Dlatego
to dziedzictwo należałoby się naszemu ojcu,
a skoro on nie żyje - nam.
- Rozumiem - powiedział, podziwiając w duchu
pokrętną logikę ciotki. - Jednak obawiam się, że gdybyśmy
znaleźli jakiś skarb czy dziedzictwo, i tak przypadłoby
ono mnie, lordowi. Przykro mi, moja droga,
ale nie mogę przekazać go twojej mamie. Nie widziałaś
przypadkiem Jamesa albo Trevora? Powinni tu
gdzieś być.
324
- Nie, nie widziałam. Trevor nalega, abyśmy Jak
najszybciej wyjechali z Chase Park i męczy o to mamę.
A co do Jamesa, to chciałby odnaleźć skarb, ale nie
sądzę, by chciał ci go wykraść, nie tak jak mama. Jeżeli
to rzeczywiście byłaby kradzież, ponieważ wcale
nie jestem pewna, do kogo skarb powinien należeć.
Co do mnie, to tak czy inaczej chciałabym go znaleźć.
- Twoja matka - powiedział ostrożnie - jest niezwykłą
osobą. Zawsze była taka?
Urszula przechyliła głowę na bok. - Chyba tak, ale
z czasem staje się coraz bardziej niezwykła. Trudno
mi to ocenić, przedtem byłam za mała. Jak sądzisz,
czy Duchessa przejmuje się tym, co ona mówi? Chyba
nie, a powinna, bo mama potrafi być zupełnie nieobliczalna.
Robi różne dziwne rzeczy, a potem o nich
zapomina. A może nie zapomina, tylko tak udaje.
- Duchessa jest o wiele za inteligentna, by czuć się
zdeprymowaną z powodu obelg, choćby nie wiem jak
dobrze ukrytych. Ale opowiedz mi coś więcej o tych
rzeczach, o których zapomina twoja matka. To bardzo
interesujące.
- Nie było interesujące, dopóki nie poczęstowała
sąsiada przez pomyłkę zepsutym jedzeniem, tak że
o mało nie umarł.
- Czy ona... hmm... lubiła tego sąsiada?
- Nie. Skąd wiedziałeś?
- Domyśliłem się. Spójrz na ten dąb. Jest starszy
niż ty.
- Starszy niż ja, Marcusie? Może jest tak stary jak
ty albo moja matka, chociaż to niemożliwe, nawet jak
na drzewo. Daj spokój, gdyby był w moim wieku, byłby
młodziutkim drzewkiem. Ach, tak, pan Sampson
powiedział, że dzisiaj przyjeżdża lord Chilton.
- Dobry Boże! Zupełnie zapomniałem. To przez to
zamieszanie.
325
- Jakie zamieszanie?
- Związane z wizytą panny Crenshaw.
- Słyszałam, jak Trevor i James śmiali się z tego.
James powiedział, że Duchessa nieźle natarła ci
uszu, a Trevor, że próbowałeś wyprowadzić ją z równowagi
i że ci się udało. A potem powiedział coś
o tym, że zbiła cię butem, lecz to nie mogła być prawda.
Co on mógł mieć na myśli, Marcusie?
- Nie mam pojęcia. Przeklęty impertynent. Wybacz,
Urszulo, nie powinienem tak mówić przy damie.
- Nic nie szkodzi. Moi bracia bez przerwy tak mówią.
A kim jest major lord Chilton?
- Naprawdę nazywa się Frederic North Nightingale,
wicehrabia Chilton i jest jednym z moich najlepszych
przyjaciół, chociaż poznałem go dopiero dwa
lata temu, gdy nasz oddziałek wpadł w zasadzkę we
Francji. Czy wiesz, co powiedział, gdy zastrzeliłem
żołnierza, którego bagnet o mało nie przebił mu pleców?
Powiedział: „Doskonale, zostałem ocalony
przez człowieka, który ma dość rozumu, żeby nie tykać
portugalskiej wódki." Zostawiłem go w Paryżu
ponad miesiąc temu, w służbie lorda Brooksa.
- Co to takiego, ta portugalska wódka?
- Uwierz mi, lepiej, żebyś nie wiedziała. Chyba nie
powinienem był o tym wspominać. Boże, całe szczęście,
że to taki pokrętny idiom, pomyślał, gdyż portugalska
wódka oznaczała w rzeczywistości dziwki z południa
Portugalii.
- O, nie! Jak mam się czegoś nauczyć, skoro nikt
mi niczego nie mówi? Czy on jest taki miły jak ty,
Marcusie?
- Oczywiście, że nie. Jest ponury jak noc i zamknięty
w sobie. Z pewnością znienawidziłby ten
piękny dzień, którym się właśnie rozkoszujemy. On
woli groźne wrzosowiska, usiane skałami i turniami.
326
To człowiek posępny i milczący. Jest niebezpieczny
i na takiego wygląda. Lubię go.
Roześmiała się i wzięła go za rękę. - Lepiej, żeby
Duchessa nie widziała, że trzymasz mnie za rękę -
powiedział swobodnie. - Jest bardzo zaborcza,
a prawdę mówiąc, po prostu zazdrosna. Mogłaby poderżnąć
mi gardło, gdyby nas teraz zobaczyła. A jestem
za młody, by odejść w ten sposób, nie uważasz?
- Daj spokój, Marcusie. Duchessa jest bardziej damą
niż sama królowa.
- Zważywszy, że do naszej królowej określenie
„dama" niezbyt pasuje, zgadzam się z tobą. A co do
Duchessy, Urszulo, to zdążyła już wypróbować na
mnie uzdę, bicz i swój lewy but. Tak, ten twój przeklęty
brat miał rację, dała mi niezłego łupnia. Usiadła
na drodze, zdjęła but i ruszyła na mnie niczym zwiastun
śmierci. Przypuszczam, że następnym razem złapie
za pistolet. Dzięki Bogu, nie nosi go przy sobie,
gdyż pewnie leżałbym już w rodzinnym grobowcu.
Urszula śmiała się i śmiała, aż w końcu odskoczyła
na bok i zawołała przez ramię: - Pewnie na to zasłużyłeś!
Idę posiedzieć tam, nad strumyczkiem. Nie
mów mamie, że mnie widziałeś.
Czy kiedykolwiek był tak młody? Potrafił śmiać się
tak beztrosko? Tak, owszem, lecz potem Mark
i Charlie odeszli, zabierając z sobą jego młodość.
Dosiadł Stanleya i ruszył w kierunku stajni. Zostawił
konia i wszedł do holu - tu zaś powitało go istne
pandemonium.
Jego przyjaciel, North Nightingale, stał u stóp
wielkich schodów, trzymając na rękach Duchessę -
najwidoczniej nieprzytomną lub martwą. Marcus zawył
jak dzikus.
Niemal nieprzytomny ze zmartwienia, zdawał sobie
jednak sprawę, jak bardzo jest osłabiona i prze-
327
straszona, dlatego powiedział głosem delikatnym
i miękkim niczym kropla spływająca po okiennej szybie:
- Powiedz mi wszystko, co zapamiętałaś, Duchesso.
Spróbuj sobie przypomnieć, co robiłaś, zanim
znalazłaś się przy schodach.
- Miałam zamiar zjeść śniadanie, nic więcej, Marcusie.
Doszłam do szczytu schodów, gdy kątem oka
dostrzegłam jakiś ruch. Zaczęłam się odwracać i to
ostatnie, co zapamiętałam. Kiedy się ocknęłam, ten
dziwny człowiek trzymał mnie na rękach, a twarz
miał bielszą niż tynk na ścianie.
- Ten tajemniczy człowiek o białej twarzy to lord
Chilton. Zapomniałem ci powiedzieć, że może nas
odwiedzić. Nie poznałaś go w Paryżu, choć był tam
ze mną. Powiem mu, że opisałaś go jako dziwnego
człowieka, to mu się spodoba." Może nawet na tyle,
że wyda z siebie coś więcej niż tylko wymijające
chrząknięcie.
Chociaż rozmawiał z nią tak swobodnie, a nawet
żartował, w głębi serca nadal odczuwał lęk. Przypomniał
sobie, jak krzyczał, gdy ją zobaczył, w tych
strasznych chwilach, nim uświadomił sobie, że nie
jest martwa. Nie zdawał sobie sprawy, że z całej siły
ściska jej dłoń, aż jęknęła.
- Do licha! - mruknął i zaczął rozcierać jej palce. -
Wysłałem Trevora po tego lekarza z Darlington. To nie
żaden rzeźnik, jak ten nieszczęsny Tivit. Jest młody
i zna się na rzeczy. - Zmarszczył brwi. - Może nawet
zbyt młody. Nie chcę, by jakiś młodzieniec przyglądał
ci się albo cię dotykał. Może udawać obojętność, lecz
nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek młody mężczyzna
pozostał obojętny w obliczu twojej urody i bezradności.
Na wszelki wypadek nie ruszę się stąd i będę patrzył
mu na ręce, a jeśli zobaczę, że nie potrafi oprzeć się pokusie,
wdepczę go w podłogę.
328
- Dziękuję, że chcesz ochronić mnie przed ewentualnymi
zalotami tego młodzika, lecz nic mi nie jest,
naprawdę. Szkoda, że po niego posłałeś. Teraz będzie
mnie poszturchiwał, oglądał i na pewno każe mi
pić jakieś ohydne wywary. A mnie po prostu okropnie
boli głowa.
- Spadłaś ze schodów. Stłukłaś sobie nie tylko głowę,
która jest tak twarda, że nie martwiłbym się o nią
zbytnio. Zapomniałaś, że jesteś w ciąży? Mogłaś zrobić
sobie krzywdę, uszkodzić sobie coś.
- Dlaczego miałoby cię to obchodzić?
- Zadaj mi to pytanie jeszcze raz, to cię uduszę.
I wypróbuję na tobie mój but. Nie chcę, żeby ci się
coś stało, czy to tak trudno zrozumieć?
Westchnęła i zamknęła oczy. - Owszem - powiedziała,
odwracając twarz. Miał ochotę natrzeć jej uszu,
lecz opanował się. Chciał usłyszeć, co lekarz - młody,
dobry lekarz - będzie miał do powiedzenia, zanim ponownie
poruszy ten temat. Zaczął powoli rozcierać jej
skronie, tak jak pokazał mu to przed chwilą Badger.
Skupiła się na tym, by zignorować ból, który rozsadzał
jej czaszkę. Starała się czuć tylko dotyk palców
Marcusa, delikatnych, silnych i przynoszących jej ulgę.
Pamiętała lorda Chiltona z czasów ich pobytu w Paryżu.
To był ten człowiek, którego Badger i Spears starali
się unikać. Twierdzili, że od kiedy Marcus uratował
mu życie, lord Chilton stał się jego oddanym przyjacielem,
i że z pewnością nie przyglądałby się bezczynnie,
jak ktoś próbuje zmusić Marcusa do zrobienia
czegokolwiek. Mówili, że jest niebezpieczny - milczący
i bardzo groźny.
No cóż, z pewnością udało jej się odwrócić jego
uwagę.
329
R O Z D Z I A Ł
Raven to chyba zbyt romantyczne nazwisko dla
mężczyzny tak niskiego wzrostu, smukłego niczym
tralka przy schodach, choć obdarzonego jedną z najpiękniejszych
blond czupryn, jakie Duchessie zdarzyło
się widzieć. On sam nie wydawał się szczególnie
wstrząśnięty porażającą urodą Duchessy. Odznaczał
się miękkim głosem, a jego zachowanie było rzeczowe.
Nawet Maggie doczekała się z jego strony zaledwie
przelotnego spojrzenia, co tak ją zdumiało, że pozwoliła
sobie na pełne pogardy prychnięcie i obraźliwy
gest. Marcus odesłał ją i zamknął drzwi.
Z uwagą przyglądał się poczynaniom doktora, gotów
rozerwać go na strzępy, gdyby pozwolił sobie na poufały
gest. Doktor jednak tylko dotknął lekko palcami głowy
pacjentki i powiedział spokojnie: - Pani mąż powiedział
mi, że już wcześniej została pani uderzona. Tak, nadal
czuję lekką opuchliznę za uchem. Z pewnością nie powstała
przy upadku. Przypuszczam, że przez kilka dni
będzie pani cierpiała na bóle głowy, lecz na tym koniec.
Może pani wziąć trochę laudanum, powinno pomóc.
- Ona jest w ciąży - stwierdził Marcus. - Spadła ze
schodów, a jest w ciąży. Nie chodzi tylko o jej głowę.
Doktor Raven przytaknął i uśmiechnął się do niej
swobodnie. - Proszę leżeć spokojnie i pozwolić mi
zbadać brzuch.
Marcus przysunął się bliżej łóżka. Doktor tymczasem
włożył dłonie pod kołdrę i przesuwał nimi po
brzuchu Duchessy, nie unosząc jej koszuli.
- Odczuwa pani ból albo skurcze?
- Nie, zupełnie nie.
- Czy pojawiło się krwawienie?
330
25
-Nie.
- To dobrze. - Jego dłonie były leciutkie jak płatki
róż, lecz poruszały się pewnie. Duchessa czuła, że
doktor wie, co robi. Spojrzała na niego i spostrzegła,
że ma zamknięte oczy. Jej ciało było dla niego tylko
dobrze znanym krajobrazem, w którym poszukiwał
czegoś nieznanego i odbiegającego od normy.
- Miewała pani ataki nudności, milady?
- A jakże. Zwracała śniadanie, obiad, kolację
i wszystko inne też. Jest chuda jak patyk, choć przez
ostatnie półtora tygodnia czuła się lepiej.
Uśmiechnęła się do męża, pochylonego nad nią niczym
pastor nad tacą datków w pokoju pełnym złodziei.
- Czuję się już zupełnie dobrze, doktorze. Co prawda,
szybciej się męczę, lecz Badger twierdzi, że to normalne.
- Badger?
- Nasz kucharz.
-I mój lokaj.
- Ciekawe - skomentował doktor i umilkł. Jeszcze
przez chwilę delikatnie uciskał brzuch Duchessy tu
i tam, po czym otworzył oczy i wyprostował się, zderzając
się z Marcusem.
- I co?
- Wygląda na to, że wszystko w porządku, milordzie.
Mimo to wolałbym, by przez najbliższe dni pańska żona
pozostała w łóżku. Ciąża nie jest zbyt zaawansowana,
dlatego mogą wystąpić komplikacje. Pierwsze trzy
miesiące są zwykle krytyczne. Po prostu nie wiem, co
może się zdarzyć, nikt nie wie. Proszę zatrzymać żonę
w łóżku i zapewnić jej spokój. Gdyby wystąpiło krwawienie
lub pojawiły się skurcze, proszę natychmiast po
mnie posłać.
- Doktorze Raven, może pan zwracać się bezpośrednio
do mnie - powiedziała miękko Duchessa. -
Mam dobry słuch i rozumiem, co się do mnie mówi.
331
- Wiem, droga pani, wiem. Lecz pani mąż wydaje
się bardzo opiekuńczy. Obawiam się, że gdybym
zwracał się bezpośrednio do pani, oskarżyłby mnie,
że spiskuję z panią za jego plecami. Jestem miody,
dopiero zaczynam zawodową karierę i nieźle mi
idzie. Nie chciałbym, by zakończyła się ona, zanim
w ogóle zdążyła się rozwinąć.
- Ma pan rację. Mój mąż bywa nieobliczalny. Zostanę
w łóżku.
- Doskonale. Przyjadę do pani we środę, jeżeli do
tego czasu nie wystąpią żadne niepokojące objawy.
Marcus wyprowadził doktora z sypialni. Zamknęła
oczy, pragnąc, by ból choć trochę ustąpił, wiedziała
jednak, że to niemożliwe. Za chwilę pewnie pojawi
się Badger z laudanum. Nie chciała go brać, ale nie
miała wyboru. Zbyt wielu przyjaciół troszczyło się
o nią, nie mówiąc o mężu, który nagle stał się tak zaborczy,
jak ciotka Wilhelmina w stosunku do tego
przeklętego skarbu Wyndhamów.
Posłusznie wypiła przyniesioną przez Badgera lemoniadę,
hojnie doprawioną laudanum. Lecz zanim
zapadła w głęboki sen, przypomniała sobie ów cień,
niemal niewidoczny ruch, który dostrzegła, zanim
potknęła się i runęła ze schodów. I w tym ostatnim
momencie, zanim sen pogrążył jej umysł w niepamięci,
uświadomiła sobie, że przecież wcale się nie
potknęła, że to czyjaś dłoń uderzyła ją mocno między
łopatki, posyłając w śmiertelną podróż. Usłyszała
znowu swój krzyk, krzyk strachu i bezradności,
kiedy toczyła się i obijała o stopnie, rozpaczliwie
próbując uchwycić się poręczy, do chwili gdy nagle
poczuła, że chwytają ją czyjeś dłonie, powstrzymują
upadek i podnoszą ją. A potem nie pamiętała już
nic.
332
*
- Nie podoba mi się to, ani trochę.
- Mnie także. Nigdy w życiu tak się nie przestraszyłem,
Marcusie. Stałem sobie spokojnie w holu, a ci
twoi przerażający przodkowie wpatrywali się we
mnie ze ścian, gdy nagle usłyszałem okropny krzyk,
a potem zobaczyłem, jak twoja żona spada ze schodów.
Rzuciłem się do niej i złapałem ją, ale zdążyła
już się stoczyć niezły kawałek.
- Gdybyś nie był taki szybki, stoczyłaby się aż do
podnóża schodów, uderzyła o marmurową podłogę
i pewnie zginęła na miejscu. Na samą myśl o tym
krew ścina mi się w żyłach. Dziękuję ci, North. Teraz
wyrównaliśmy rachunki. Nie będę musiał oglądać się
przez ramię, by sprawdzić, czy idziesz za mną, ani ty
nie będziesz musiał oglądać się za siebie, aby przekonać
się, czy ktoś nie dybie na moją sakiewkę.
- O nie... Jeszcze nie, Marcusie.
Lecz Marcus tylko potrząsnął głową. Nigdy nie miał
bardziej lojalnego, ale i bardziej upartego przyjaciela.
- Jak sobie chcesz, ale i tak jestem twoim dłużnikiem.
Kiedy wszedłem i zobaczyłem, jak trzymasz ją na rękach,
taką bezwładną... Boże, nigdy więcej nie chciałbym
przeżyć czegoś podobnego. Nie, nie podoba mi
się to, ani trochę.
- Mógłbyś wyrażać się jaśniej, Marcusie?
Marcus opowiedział mu o skarbie czy też dziedzictwie
Wyndhamów, o tym jak Duchessa znalazła w bibliotece
starą księgę i jak została ogłuszona, a także
o swoich amerykańskich krewnych, zwłaszcza o ciotce
Wilhelminie, osobie w najwyższym stopniu ekscentrycznej,
która w dodatku prawdopodobnie otruła swego
sąsiada. - Kiedy James Wyndham znalazł ją nieprzytomną
na podłodze biblioteki, wmówiłem sobie, że
333
ogłuszono ją z powodu książki, ale już w to nie wierzę.
Ktoś zepchnął ją z tych schodów, a wcześniej zostawił
nieprzytomną w bibliotece, by tam umarła.
- Dobry Boże, człowieku! Zostałeś lordem, potem
pozbawiono cię majątku, ożeniłeś się, odzyskałeś majątek,
a teraz ktoś próbuje zamordować twoją żonę?
- Na to wygląda. Napijesz się brandy, North? Mój
przeklęty wuj, niech sczeźnie jego dusza, nie pijał nic
innego.
Nalał przyjacielowi sporą miarkę cennej brandy
wuja, przeszmuglowanej z Francji, i usłyszał, jak
North mówi: - Ten dżentelmen, twój lokaj, wykręcał
sobie palce i niemal płakał, powtarzając, że ona jest
w ciąży. Czy to prawda?
-Tak.
- I co, z dzieckiem wszystko w porządku?
- Tak przypuszczam. Doktor ją zbadał i zalecił tylko,
by pozostała w łóżku przez kilka dni.
- Gratulacje. Z okazji małżeństwa i przyszłych narodzin
twego syna lub córki.
Marcus chrząknął.
North uniósł brwi. - Jak się domyślam, poza tym,
że ktoś próbuje zamordować twoją żonę, odnaleźć
skarb i ukraść ci go, jest jeszcze coś.
- Do licha! To nie twój przeklęty interes, North.
- Z pewnością. Lepiej odświeżę się przed lunchem.
Jestem zmęczony, osłabiony tym okropnym
przeżyciem i muszę zebrać siły przed spotkaniem z tą
twoją ciotką Wilhelminą. Jak myślisz, dosypie mi trucizny
do zupy, by zemścić się za to, że uratowałem
Duchessę?
Marcus roześmiał się. - Z ciotką Wilhelminą nigdy
nic nie wiadomo. To prawda, że nie przepada za moją
żoną.
- Twoją ciężarną żoną.
334
- Do licha z tobą, North! Idź sobie.
North tylko się uśmiechnął, mrugnął porozumiewawczo
do Marcusa, odstawił pustą szklaneczkę i wy¬
maszerował z pokoju.
*
- Marcus powiedział, że jest pan milczący, posępny
i taki tajemniczy. I niebezpieczny.
- Nie powiedziałem tego, Urszulo. A już na pewno,
że jest tajemniczy. On jest tak tajemniczy, jak ropucha
na grządce.
- Ale użyłeś tych wszystkich romantycznych określeń.
Więc jest pan taki, milordzie?
- No cóż, chyba tak. Jestem melancholijnym facetem,
niezbyt błyskotliwym, o mrocznym poczuciu humoru
i duszy spowitej cieniem.
Ciotka Wilhelmina oznajmiła głośno: - Dżentelmeni,
zwłaszcza szlachetnie urodzeni, mogą być tak
zgryźliwi, jak tylko im się podoba. Uważają, że to do
nich pasuje i że im bardziej będą nieokrzesani, tym
bardziej romantyczni wydadzą się damom.
- Och, nie, z pewnością nie, mamo. Nieokrzesanie
i gburowatość to nie to samo, co milczące, posępne
usposobienie. I bycie niebezpiecznym.
- To bardzo nużący styl zachowania, zwłaszcza dla
tych, którzy muszą go tolerować, choć może być jeszcze
gorzej. Mężczyzna może być nie tylko zgryźliwy,
ale gwałtowny i drażliwy. Jak już zauważyłam, to zdecydowanie
męskie cechy charakteru.
Co powiedziawszy, wróciła do swojej szynki, pokrywając
każdy jej kęs specjalnym morelowym dżemem
Badgera.
Trevor roześmiał się. - Dama z kolonii utarła panu
nosa.
335
- Mów mi North. Jeżeli pozwalam na to Marcusowi,
mogę wyświadczyć ten zaszczyt jego kuzynowi.
Trevor skinął głową i podniósł kieliszek z winem. -
Marcusie, jako głowa amerykańskiej gałęzi rodziny
Wyndhamów zdecydowałem, że wyjedziemy stąd w piątek.
Tak, staruszku, to już tylko cztery dni. A potem pozostanie
ci tylko pozbyć się Northa i będziesz mógł cieszyć
się towarzystwem Duchessy w samotności.
- O, nie - jęknęła ciotka Gweneth. - Nie mówiłaś
mi, Willie, że masz zamiar wyjechać.
- Gdyby ona wykitowała, tobym tu zamieszkała.
- O, nie! Co powiedziałaś, mamo?
- Moja droga, powiedziałam tylko, że gdyby Duchessa
nic przeciw temu nie miała, chętnie bym tutaj
została.
North wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. To
było bardziej obiecujące niż zwykle otrucie. - Wspaniale,
po prostu wspaniale - powiedział do ciotki.
Spojrzała na niego. - Podobno jest pan milczący.
I posępny. Więc niech się pan nie odzywa.
- Tak, proszę pani - powiedział North i zajął się
gruszkami, doprawionymi mocno cynamonem.
- Willie, z pewnością nie chciałabyś teraz wyjeżdżać.
Londyn latem jest okropny.
- Droga ciociu Gweneth - powiedział Marcus,
uśmiechając się do niej. - Nigdy nie wyjeżdżałaś dalej
niż do Yorku. Londyn obfituje w rozrywki, i to
o każdej porze roku.
- Ależ, Marcusie, Londyn jest latem taki brudny.
A temperatura sprawia, że wszystko cuchnie. Nie
chcę, by wyjeżdżali. Czy to twój pomysł, Trevorze?
- Tak, ciotko Gweneth. Znudziła mi się już ta zabawa
w poszukiwanie skarbu. A poza tym, jeśli on
nawet istnieje, i tak należy do ciebie, Marcusie, nie
do nas.
336
- Trevorze!
- Wstydź się, mamo, nie jesteśmy biedakami!
Prawdę mówiąc, planuję jeszcze poprawić nasze położenie,
żeniąc Jamesa z jakąś angielską dziedziczką.
Co o tym sądzisz, braciszku?
James spojrzał na niego, zdumiony i przerażony. -
Ożenić? Mnie? Na Boga, Trevorze, mam dopiero
dwadzieścia lat. Jeszcze przez wiele lat chciałbym bywać
w towarzystwie i...
-I co? Prowadzić hulaszcze życie? Wyszumieć się?
Daj spokój, James, ja dałem się zaprząc do kieratu,
gdy byłem tylko o dwa lata starszy od ciebie.
Marcus z niedowierzaniem spoglądał na obu braci.
Wyglądało na to, że dobrze się bawią, dopóki James
nie powiedział: - Zaprząc? Boże, przecież pragnąłeś
Helen, chodziłeś za nią jak szczeniak, ona była
wszystkim, czego chciałeś.
- Urszula powiedziała nam, że Helen była najpiękniejszą
dziewczyną w Baltimore - wtrąciła Antonia. -
I że to było małżeństwo z miłości, zupełnie jak u pani
Radcliffe.
- Tak powiedziała? - zapytał Trevor, uśmiechając
się. - No cóż, była wtedy niemal dzieckiem.
- Ależ, Trevorze! - powiedziała Urszula, zmieszana.
- Sądziłam, że uwielbiałeś Helen. Uważałam ją
za najszczęśliwszą kobietę na świecie, ponieważ była
twoją żoną.
Fanny milczała, wpatrując się pożądliwie w przyprawione
korzeniami gruszki, lecz zamiast nich wzięła
jabłko.
Trevor tylko potrząsnął głową, nie przestając się
uśmiechać. - Rozumiem, że ty, podobnie ja i Marcus
- powiedział, zwracając się do Northa - bardzo rozsądnie
unikałeś walki na moim terytorium, stawiając
zamiast tego czoło temu karzełkowi, Napoleonowi.
337
Podziwiam wasz rozsądek, panowie, ponieważ nie
chciałbym wpakować żadnemu z was bagnetu w żołądek,
a tak by się niechybnie stało, gdybyście zawitali
do Baltimore.
-I co, Marcusie, mam go wyprowadzić i rzucić nim
o ziemię?
- Nie dałby pan rady - wtrącił James. - Trevor jest
silny jak byk i bardzo szybki.
- Słyszałam, jak mówiłeś, że walczy nieczysto - powiedziała
Urszula.
- A co to znaczy? - spytała Fanny, przestając na
chwilę jeść jabłko.
- Wystarczy, moi drodzy - stwierdziła ciotka Wilhelmina
stanowczo. - Wyczerpaliście moją cierpliwość.
Sampson, proszę powiedzieć Badgerowi, by
ukręcił dla mnie trochę jajek z masłem i sokiem cytrynowym.
To pomoże mi uspokoić żołądek.
Antonia szepnęła do Fanny: - Chodźmy do Duchessy.
Na pewno chętnie by się pośmiała.
Na znak dany przez ciotkę Gweneth bliźniaczki
zsunęły się z krzeseł i opuściły pokój.
- Nadal nie chcę, byś wyjeżdżała - powiedziała
ciotka Gweneth.
Marcus uśmiechnął się do niej z ubolewaniem. -
Musisz pozostawić takie decyzje Trevorowi, ciotko.
- Dlaczego? Jest równie młody jak ty, Marcusie.
A ona jest jego matką, nie żoną.
- Ale to on jest mężczyzną, ciotko. I głową rodziny.
- Też mi coś! - prychnęła ciotka Wilhelmina. - Ma
dwadzieścia dwa, najwyżej dwadzieścia trzy lata.
Przypomniałam mu o tym, kiedy przez pomyłkę
oświadczył, że niedługo skończy dwadzieścia pięć.
Porozmawiam z nim, Gweneth i z pewnością przemówię
mu do rozsądku.
338
Trevor wzruszył ramionami, uśmiechając się do
siebie nad talerzem. Marcus i North wymienili spojrzenia,
których znaczenia kobietom nie udało się
zrozumieć.
Stali naprzeciw siebie w sypialni Duchessy.
- Nie. Zabraniam ci. Dość o tym.
- Nic mi nie jest, Marcusie, naprawdę. Zwariuję,
jeżeli będę musiała dalej leżeć w tym pokoju. Proszę,
chcę się przejechać. Obiecuję, że będę ostrożna.
Marcusa czekały liczne obowiązki: narada z panem
Franksem, zarządcą, z pewnością zajmie co najmniej
dwie godziny, a w pobliżu gabinetu snuł się już
Crittaker z plikiem rachunków w garści i pełnym nadziei
wyrazem twarzy. Poza tym dwóch dzierżawców
chciało się z nim zobaczyć. - Pojadę z tobą - powiedział.
- Nie możesz jechać sama.
Objęła go mocno za szyję. - Dziękuję ci.
Otoczył ramionami jej plecy i delikatnie przytulił
ją do siebie. - Jesteś taka szczupła, Duchesso.
- Już niedługo. Do jesieni będę okrągła jak dynia
w ogrodzie pani Popplewell.
Opuścił ramiona.
- Marcusie.
Ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w te niewiarygodnie
błękitne, przepastne oczy, w których dostrzegał
niepewność i, co dziwne, troskę. Troskę o niego? Tak
przypuszczał. W przeciwnym razie po co zawracałaby
sobie głowę tym małżeństwem? Zrobił już wiele, by
ocalić swój męski honor, lecz są granice. A co z jej
honorem? Pochylił się i pocałował ją, nie myśląc już
więcej o honorze, swoim czy czyimkolwiek. Wspięła
się na palce i mocniej przywarła do niego.
339
- Nie mogę się jeszcze z tobą kochać. Ten zdecydowanie
zbyt młody doktorek dostałby apopleksji. Nie,
Duchesso, nie. Ach, smakujesz wspaniale, wiesz
o tym? I jesteś tak cholernie miękka i taka uległa
Pragniesz mnie, prawda?
- Nie ma drugiego takiego jak ty, Marcusie. Nawet
ten kłusownik Trevor ani milczący i posępny lord
Chilton nie mogą się z tobą równać.
Nie przestając się uśmiechać, przygryzł leciutko jej
dolną wargę i delikatnie wsunął jej w usta koniec języka.
- Czy to komplement, czy wręcz przeciwnie?
- Pragniesz mnie, Marcusie, czuję to.
- Gdybyś nie mogła czuć, jak bardzo cię pragnę,
chyba podciąłbym sobie żyły. Wystarczy, że o tobie
pomyślę, poczuję zapach twoich perfum, albo usłyszę
szelest spódnicy.
Ale nie pragnie dziecka, które ona nosi, ponieważ
tak bardzo nienawidzi jej ojca.
Przez chwilę zastanawiała się, czy Marcus chciałby,
by poroniła. Nie, z pewnością tego nie chciał. Nie
Marcus. Potrząsnęła głową, jęcząc cichutko i godząc
się z faktem, iż bez względu na to, czy Marcus akceptuje
to dziecko czy nie, to on jest centrum jej świata
i panem jej serca.
- Na wszystko co święte, pragnę cię. - Przesunął
dłonie z pleców Duchessy na jej biodra i przyciągnął
ją mocniej do siebie.
- Tak - szepnęła. - Nic mi nie jest.
Przycisnął ją do ściany i uniósł. - Obejmij mnie
w pasie nogami. Zrobiła to, nie rozumiejąc, o co mu
chodzi, lecz trwało to krótko, tylko do chwili, kiedy
uwolnił się ze spodni, podciągnął jej spódnicę i wsunął
się w nią, ciepłą, gotową i tak bardzo spragnioną.
Jęknęła, czując, jak ją wypełnia, jak jego palce przesuwają
się po jej ciele, a język pieści wnętrze ust. Gdy
340
doszedł, całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz, jego
mięśnie stężały, a potem rozluźniły się. Mimo to nie
ustawał w pieszczotach, ponieważ wiedział, że ona
jeszcze nie osiągnęła spełnienia, a kiedy to nastąpiło,
przyciągnął ją mocno do siebie, rozkoszując się jej
przyjemnością.
Wciągnęła gwałtownie powietrze, kiedy owładnęło
nią to przemożne uczucie, które kazało jej przywrzeć
do niego z całej siły i krzyczeć, krzyczeć, czego oczywiście
nie zrobiła, ponieważ on zdusił jej krzyk, przyjmując
go w siebie, aż wreszcie opadła na niego bezwładna
i wyczerpana. Powoli zsunęła nogi z jego
bioder. Przytulał ją mocno, nie przestając pieścić
i całować. - Nie zdążyłem nawet ucałować twoich
pięknych piersi - powiedział w końcu.
- A ja twojego brzucha. Zawsze mnie rozpraszasz,
Marcusie. Być może mogłabym pocałować cię nawet
niżej, jak sądzisz?
Jęknął na samą myśl o tym, lekko klepnął ją w pośladki,
a potem pogłaskał je.
- Weź kąpiel, kochanie, a później, jeżeli dalej będziesz
miała na to ochotę, zabiorę cię na przejażdżkę.
- Zatrzymał się jeszcze na chwilę w drzwiach łączących
sypialnie i dodał: - Gdybyś spróbowała to
zrobić, na pewno bym nie protestował.
Spojrzała na niego uważnie, z namysłem, a on poczuł,
jak od tego spojrzenia wszystko w środku zaciska
mu się z pożądania. Być może, tylko być może, to
całowanie ma coś wspólnego z zachowaniem niegodnym
dżentelmena, o którym wspominał Badger. Nie
mogła się doczekać.
R O Z D Z I A Ł
Amerykańscy Wyndhamowie wyjechali W piątek
rano. Wynajęta przez Trevora bryczka aż uginała się
pod ciężarem stosów bagażu.
- Dobrze wyglądasz, tym większa szkoda - powiedziała
ciotka Wilhelmina do Duchessy.
- Co powiedziałaś, mamo?
- Drogi Jamesie, powiedziałam Duchessie, że dobrze
wygląda, widać służy jej pogoda.
- Oczywiście, ciotko - odparła Duchessa. - Mam
nadzieję, że zachorujesz i stracisz mowę.
- A co ty powiedziałaś, Duchesso? - zapytał James,
skrywając uśmiech za dłonią ubraną w rękawiczkę.
- Ach, wyraziłam tylko nadzieję, że żadna choroba
nie spadnie wam na głowę.
- To zadziwające, jak szybko przychodzisz do siebie,
i to raz za razem - powiedziała ciotka, wpatrując
się w Duchessę bez zmrużenia powiek. - Ale z pewnością
do czasu.
- Bez wątpienia masz rację, ciotko. Jednak, zważywszy
na naturalny porządek rzeczy, ponieważ jesteś
o wiele starsza ode mnie, twój czas nadejdzie zapewne
dużo wcześniej.
- Zawsze można mieć nadzieję - powiedział Marcus
cicho, jednak nie dość cicho, by ciotka go nie usłyszała.
- Lepiej by cię do grobu złożono.
- Wielkie nieba, mamo? Co powiedziałaś?
- Nic takiego, Urszulo, tylko że Marcus zasługuje
na żonę, która nie obraża krewnych, co właśnie Duchessa
robi, bez wątpienia z powodu braków w wychowaniu.
Duchessa roześmiała się.
342
26
- Wstrętny z ciebie babsztyl, ciotko. Mam nadzieję,
że wpadniesz pod powóz.
- Marcusie! - zaskrzeczała ciotka Gweneth, oburzona.
- Co powiedziałeś?
- Powiedziałem tylko, że ciotka Wilhelmina zasługuje
na tron za swoją życzliwość, i na nowy powóz.
- Trzeba przyznać, że masz zimną krew, młody
człowieku!
- Tak, w końcu udało mi się to udowodnić, prawda?
- Skinął ciotce lekko głową i zwrócił się do Trevora.
- Trevorze, ty przeklęty dandysie, bez wątpienia
spotkamy się jeszcze w Londynie. Jak długo zamierzacie
pozostać w Anglii?
- James pragnie odwiedzić wszystkie szynki,
wszystkie jaskinie hazardu i siedliska grzechu.
- Tych w naszej stolicy nie brakuje - powiedział
North. - Odwiedzenie ich wszystkich może mu zająć
dobre dziesięć lat.
- James jest bardzo młody, będzie się śpieszył. Mogę
się założyć, że upora się z tym w trzy miesiące.
A może nawet szybciej, jeżeli zgodzisz się przyjechać
do Londynu i być naszym... hmm... przewodnikiem.
I co ty na to, North? A ty, Marcusie?
- Daj spokój, bracie, nie popędzaj mnie - powiedział
James, unosząc ręce. - Mężczyzna powinien poznać
wszelkiego rodzaju występek, by potem być mądrym
ojcem dla swoich synów.
- Boże, panowie, widzę, że jesteście zupełnie zdeprawowani
- powiedziała Duchessa. - Nie wiem, czy
powinnam pozwolić Marcusowi, aby się do was przyłączył.
A poza tym mój mąż nie wie nic o takich miejscach.
Prawda, mój panie?
- Ani trochę - powiedział Marcus radośnie. - Zupełnie
nic. Jeśli chodzi o londyńskie jaskinie zła, jestem
niewinny i skromny niczym metodysta.
343
- Będziesz do mnie pisała, Willie?
- Oczywiście, Gweneth. Och, jak bardzo nie mam
ochoty zostawiać dziedzictwa Wyndhamów jemu i jej.
Dziedzictwa amerykańskich Wyndhamów.
- Pomimo tych znaczących wskazówek, które odnaleźliśmy
- powiedział Marcus swobodnie - nadal
nie jestem przekonany, że jest czego szukać. Ta dziewiątka
o janusowym obliczu w połączeniu z czającym
się potworem to z pewnością bredzenie oszalałego
mnicha, nic więcej.
- Zgadzam się - dodał Trevor. Uścisnął dłoń
Marcusa, spojrzał w dół na Duchessę, lekko ucałował
jej czoło i odsunął się. - No cóż, odjeżdżamy,
Marcusie. Dbaj o swoją piękną żonę. North, mam
nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Jeżeli będziesz
wybierał się do Londynu, Marcus wie, gdzie nas szukać.
Zwiedzimy razem te wszystkie osławione przybytki.
Bo ty nie jesteś metodystą, prawda? - Ucałował
bliźniaczki, ciotkę Gweneth, a potem pomachał
na pożegnanie Sampsonowi, Badgerowi, Spearsowi
i Maggie.
- Macie tu niezłą kolekcję okazów rodzaju ludzkiego
- powiedział James, także machając na do widzenia.
- Maggie to najbardziej niezwykła pokojówka,
na jaką się kiedykolwiek natknąłem. Poklepała
mnie po pośladkach, Marcusie.
- Mam nadzieję, że się jej zrewanżowałeś - powiedział
Marcus, pomagając wsiąść ciotce.
- Próbowałem - przyznał James - lecz ona tylko
uśmiechnęła się i powiedziała, żebym przyjechał się
z nią zobaczyć, kiedy dorosnę.
Przez chwilę spoglądali w milczeniu, jak powóz oddala
się szerokim i długim podjazdem. Urszula wychyliła
głowę z okna i pomachała jeszcze raz na pożegnanie.
344
- Jakie to przygnębiające, gdy tacy mili goście wyjeżdżają
- powiedziała ciotka Gweneth. - Strasznie
tu teraz cicho.
- To była decyzja Trevora - powiedział Marcus. -
Przysięgam, że nie wyrzuciłem stąd ciotki, pomimo
jej dziwacznego zachowania i złośliwego języka.
- Mimo to... - westchnęła ciotka i z widocznym
przygnębieniem powlokła się ku wejściu do domu.
Maggie prychnęła głośno, gdy tylko znalazła się
na tyle blisko Duchessy, by mogła ją usłyszeć. - Ta
stara jędza to prawdziwy dopust boży. Nie ufam jej
ani trochę, Duchesso. Jestem pewna, że to ona zepchnęła
cię ze schodów, a przedtem ogłuszyła w bibliotece.
- Skąd wiesz o schodach, Maggie?
- No cóż, Sampson mi mówił. I pan Badger. I pan
Spears. Oczywiście, rozmawialiśmy o tym. To dlatego
nigdy nie byłaś sama, dopóki ten stary babsztyl nie
wyjechał. Już żal mi tych biedaków w Londynie, którzy
będą mieli nieszczęście się na nią natknąć.
- Aż wzdragam się o tym myśleć - powiedziała Duchessa.
- Amen - dodał Badger. - Wyglądasz trochę blado,
moja droga. Idź do pokoju Zielonej Kostki, a ja
przyniosę ci dobrej herbaty.
Do pierwszej panował spokój. Lecz wkrótce potem,
zaledwie zdążyli zasiąść do lunchu, w drzwiach
porannego saloniku pojawił się Sampson i oznajmił
głosem władcy, przyznającego nagrodę swemu czem¬
pionowi: - Przybyła pańska matka, milordzie.
- Boże święty! - wykrzyknął Marcus, rzucając widelec
z kawałkiem pieczonej wołowiny lub, jak nazywał
to danie Badger, rosbif anglais a la sauce des fines
herbes. - Pośpieszyła się, ale nie powinienem się
dziwić. Pośpieszyła się, wydając mnie na świat i od tego
345
czasu nigdy nie pozwoliła mi zapomnieć, na jaki ból
ją wówczas naraziłem, mimo iż bez ustanku powtarzam
jej, że i tak tego nie pamiętam i że nie torturowałem
jej specjalnie. Skoro przyszedłem na świat tak
szybko, to chyba zaoszczędziłem jej trochę bólu,
czyż nie?
Duchessa podniosła się i stanęła obok męża.
Wziął ją za rękę. - Nie przerywajcie jedzenia. My
z Duchessa poświęcimy się w imię synowskiego obowiązku.
Matka lorda, Patrycja Elliott Wyndham, dama lat
pięćdziesięciu, ale wyglądająca najwyżej na czterdzieści,
była kobietą drobną, niewielkiego wzrostu,
bardzo elegancką, o ładnej twarzy i gęstych czarnych
włosach bez jednego siwego pasma. Oczy miała równie
błękitne, jak jej syn.
Zmierzyła Duchessę spojrzeniem z góry na dół
i powiedziała: - Jako chłopiec Marcus często o tobie
opowiadał. Twierdził, że jesteś najbardziej niezwykłym
dzieckiem, jakie kiedykolwiek widział, zupełnie
różnym od bliźniaczek, które nazywał małymi utra¬
pieńcami. O tobie mówił, że jesteś niezwykle opanowana,
pełna wdzięku i arogancka. I że kiedy ktoś ci
się przygląda, natychmiast zadzierasz brodę i już jej
nie opuszczasz. Chyba nie bardzo cię lubił. A skoro
tak, to dlaczego się z tobą ożenił? I nawet mnie o tym
nie zawiadomił, aż było po wszystkim. I dlaczego
w Paryżu?
Duchessa uśmiechnęła się do swojej nowo poznanej
teściowej. - Zakochał się we mnie, proszę pani.
Błagał, bym za niego wyszła, przysięgał, że nie może
beze mnie żyć i że nawet wino i jedzenie przestało
mu smakować. Podlizywał mi się i widać było, że ślinka
mu cieknie na mój widok. Co miałam zrobić? Nie
jestem okrutna. Nie chciałam, aby głodował i konał
346
z pragnienia lub rzucił się pod powóz, ponieważ jest
mężczyzną, który łatwo poddaje się uczuciom, a kiedy
jakieś uczucie owładnie nim bez reszty, nie wiadomo,
co może zrobić. Tak się złożyło, że przyjechałam
do Paryża, a on już tam był. Nie miał czasu spytać pani
o radę, jak na syna przystało. Prawda, Marcusie?
- Oczywiście, że tak - powiedział lord. - Tylko
w której części konkretnie?
- Prawdę mówiąc, proszę pani, ja też go uwielbiam.
Z radością zgodziłam się za niego wyjść. Wolałabym,
by była pani obecna na ślubie, lecz nie mogliśmy
czekać. Bardzo mi przykro, proszę pani.
Wpatrywał się w nią bez słowa, dziwiąc się, bez
przerwy się dziwiąc, ponieważ tak bardzo się zmieniła.
Nie był już pewny, czego może się po niej spodziewać.
Uwielbia go? Pragnęła za niego wyjść? Nie chodziło
tylko o jej przeklęty honor, jej poczucie
sprawiedliwości? Będzie musiał to sobie przemyśleć.
- Zawsze był inteligentny i czarujący, nawet jako
chłopiec - powiedziała pani Wyndham. - Tak, dziewczęta
z sąsiedztwa wdzięczyły się do niego, flirtowały
z nim bez końca. Obawiam się, że stał się przez to
nieco próżny. Dawał wszystkim nadzieję, ten mój
słodki chłopiec, i uśmiechał się do nich tym swoim
szczególnym uśmiechem. Zawsze się zastanawiałam,
czy naprawdę zaprowadziłeś Melissę Billingsgate do
stajen i skłoniłeś, by poszła za tobą na stryszek?
- Nie pamiętam ani samego wydarzenia, ani tej
Melissy. Czy to nie było przypadkiem takie śliczne
małe stworzenie, którego ojciec był właścicielem
Bassing Manor? Dziewczyna o oczach jak bratki i...
hmm... dosyć solidnie wyposażona poniżej?
- Pamiętasz bardzo dobrze... Ach, Duchesso, on
znowu to robi - łapie mnie w pułapkę własnych
oskarżeń szybciej niż czapla chwyta sardele.
347
- Jest w tym całkiem dobry, prawda, proszę pani?
Jest też dość próżny, ale to część jego uroku. A jego
uśmiech jest doprawdy jedyny w swoim rodzaju. Muszę
mu przyznać, że najwidoczniej dopracował go do
perfekcji, kiedy był chłopcem, i dlatego teraz tak lubię
patrzeć, jak on się uśmiecha.
- To dziewczyna, jaką sama bym dla ciebie wybrała
- powiedziała jego droga rodzicielka, biorąc Duchessę
pod rękę. - Widzę, że nosisz jakąś dziwną obrączkę.
Muszę dać ci moją, jest w rodzinie od trzech
pokoleń. Przyślę ci ją. .
- Dziękuję, pani. Zgadzasz się, Marcusie?
- Oczywiście. Zapomniałem o tej obrączce.
- Ona jest twoją żoną, więc musi ją nosić.
- Dobrze już, mamo. Jak długo zamierzasz z nami
pozostać?
Matka zmarszczyła brwi w sposób, który upodabniał
ją do syna. - Sampson powiedział, że Amerykanie dopiero
co wyjechali. Oczywiście, już o tym wiedziałam.
Pani Emory, moja dobra przyjaciółka, napisała do
mnie, gdy Trevor Wyndham zapowiedział wyjazd. Jednak
nie uwierzyłam w to do końca i dlatego zatrzymałam
się w Darlington na dwa dni. Przyjechałam dopiero,
gdy upewniłam się, że naprawdę opuścili Chase
Park. Nigdy nie lubiłam tej Wilhelminy.
- Przecież ty nawet jej nie znałaś, mamo.
- To nie ma znaczenia. Matka wie wszystko. Czy
ona nie jest nieuprzejmą, nieznośną staruchą?
- Owszem - przyznała Duchessa. - Taka właśnie
jest. Nigdy nie wiadomo, co wyskoczy z jej ust, ale cokolwiek
by to było, z pewnością okaże się obraźliwe.
- Wiedziałam. No cóż, kochani, przyjechałam i na
pewno od razu zrobi się tu weselej. Gdzie Gweneth?
Bliźniaczki? I o co chodzi z tym dziedzictwem Wyndhamów?
A ty, Josephino, podobno dwa razy omal cię
348
nie zamordowano. Musisz mi o tym dokładnie opowiedzieć,
uwielbiam tajemnice.
- Ona ma na imię Duchessa, mamo. Josephina to
imię dobre dla kozy lub kaczki.
- Doskonale, nie miałam zamiaru znieważać mojej
synowej, nim na to zasłuży.
*
Poranek wstał wyjątkowo piękny. Słońce świeciło
mocno na błękitnym niebie, a powietrze zdawało się
równie odświeżające i ciepłe, jak pocałunek, którym
mąż obdarzył ją przy śniadaniu, kiedy na chwilę zostali
sami.
Spojrzała na niego, jadącego obok na Stanleyu
i zapatrzonym w dal. Uświadomiła sobie, że podświadomie
wypatruje dębu lub studni z janusową dziewiątką
i czającym się potworem. Kiedy się nad tym
zastanowić, rzeczywiście wszystko to wydawało się
kompletnym nonsensem.
Od trzech dni nie rozmawiali o dziedzictwie Wyndhamów.
Co za ulga. Uśmiechnęła się nagle, gdy przypomniała
sobie wyraz twarzy teściowej, kiedy wma¬
szerowała do pokoju śniadaniowego i przyłapała ich
z Marcusem całujących się.
- Czy są dzisiaj śledzie, mój drogi synu? - zapytała
wówczas.
' - Nie wiem - odparł, odsuwając się niechętnie od
żony. - Nie wiedziałem, że lubisz śledzie, mamo. Wydawało
mi się, że ich nie znosisz.
- Bo rzeczywiście tak jest. Pomyślałam jednak, że
takie pytanie to dobry sposób, by łagodnie przyciągnąć
twoją uwagę. Dzień dobry, moja droga córko.
Jak widzę, mój syn właśnie daje ci przykład swego zaangażowania.
349
- Tak, proszę pani.
- Jakie to dziwne, że jego zaangażowanie przyjęło
taką cielesną postać. Gdy o tym mówiłaś, sądziłam,
że masz na myśli politykę, sprawy państwa, tego typu
rzeczy.
Marcus prychnął. - Nie pomyślałaś nic takiego,
mamo. Siadaj, proszę, i powiedz, na co masz ochotę.
Trochę owsianki?
Teraz, kiedy jechali obok siebie, Duchessa powiedziała
do swego męża: - Lubię twoją matkę. Może to
po niej odziedziczyłeś ten pełen pasji stosunek do
polityki, spraw państwa i świata. Ona z pewnością
uwielbia Marię, królową Szkotów. Gdyby wreszcie
nie usnęła, z pewnością usłyszelibyśmy o każdej, najdrobniejszej
nawet intrydze, jaka toczyła się wokół
siedmioletniej Marii na francuskim dworze. O Boże!
Marcusie, spójrz na te ciemne chmury. Obawiam się,
że nieźle zmokniemy.
Usłyszeli głośny grzmot. Nagle zrobiło się chłodno.
Ciemne chmury przewalały się nad nimi, zmieniając
popołudnie w zmierzch. Niebo przecinały błyskawice.
- Do licha! - zaklął Marcus. - Jeszcze trzy minuty
temu zupełnie nie zanosiło się na burzę. Niebo było
czyste...
Duchessa zachichotała. - Przynajmniej jest na tyle
ciepło, że się nie przeziębimy. Wracamy do domu?
Nagle piorun uderzył tuż za Birdie, odłamując gałąź
od rosnącego przy drodze klonu. Drzewo zaczęło
się tlić. Przerażona Birdie stanęła dęba.
-Duchesso!
- Wszystko w porządku. Trzymam ją. - Pochyliła
się, by pogłaskać klacz po pysku, powoli, tak jak ją
uczono, gdy nagle rozległ się jeszcze jeden głośny
trzask i Birdie cofnęła się gwałtownie, a potem, osza-
350
lała ze strachu, znów stanęła dęba, wyrywając jej wodze
z rąk.
Marcus skierował Stanleya ku Birdie i objął Duchessę
wpół, gotów ściągnąć ją z grzbietu klaczy. Nagle
rozległ się jakiś dziwny świst, a potem jeszcze jeden
i ku swemu zdumieniu Marcus poczuł ostry ból
w skroni. Podniósł dłoń, zdając sobie niejasno sprawę,
że ktoś do nich strzela i że kula musnęła jego lewą
skroń. Przez krótką chwilę zdawało mu się, że
znów jest w Tuluzie, że uchyla się przed kulami, słyszy
krzyki swoich żołnierzy i zachęca ich do walki,
a potem odpoczywa wraz z nimi gdzieś pośrodku
francuskich linii. Tyle kul, tyle krwi, pokrywającej
wszystko wilgotnym czerwonym całunem.
Duchessa wykrzyknęła jego imię.
Jeszcze jeden świst i zobaczyła, jak wielki konar
odrywa się od klonu i spada na ziemię ledwie parę
metrów od niego. Bez namysłu rzuciła się w stronę
Marcusa. Tajemniczy napastnik wystrzelił znowu
i tym razem poczuła ostry ból w lewym boku, pomimo
to przywarła do męża całym ciałem, za wszelką
cenę starając się go osłonić. Stanley stanął dęba, tańcząc
pod nimi szaleńczo, a Birdie, przerażona, pogalopowała
przed siebie, zostawiając Duchessę w ramionach
męża.
- Duchesso! O Boże...
Jeszcze jeden strzał, a potem następny. Marcus
ścisnął piętami boki Stanleya. - Szybko, przeklęte bydlę!
Ruszaj!
Stanley pognał przed siebie niczym pocisk. Marcus
przycisnął Duchessę mocniej do piersi. Była przytomna,
lecz wiedział, że jest ranna, nie był tylko świadomy
jak ciężko.
Pognał Stanleya do miejsca, gdzie droga zawracała,
skręcając z powrotem ku Chase Park. I pewnie
351
udałoby im się wrócić bez dalszych przeszkód, gdyby
nie stado szpaków, które nagle zdecydowały się wylecieć
spod ochraniającej je korony wielkiego dębu.
Grzmot i towarzysząca mu błyskawica, która nagle
rozdarła niebo, sprawiły, że ptaki oszalały i zaczęły
miotać się w powietrzu, fruwając tu i tam bez celu
i kierunku. Stanley stanął dęba, tańcząc na tylnych
nogach, prychając i rzucając wielkim łbem jak oszalały.
Marcus zdążył jeszcze pomyśleć, że stracił nad
nim panowanie, a potem nagle znalazł się na ziemi,
trzymając mocno Duchessę i starając się ochronić ją
własnym ciałem, kiedy toczyli się zboczem ku płytkiej
rozpadlinie, by wylądować w końcu w miękkim błocie,
z nieprzytomną Duchessa rozciągniętą bezwładnie
na jego piersi.
Jakoś udało mu się wdrapać z powrotem na zbocze
z bezwładnym ciałem żony w ramionach. Starał się
nie wykonywać gwałtownych ruchów i bez przerwy
ocierał krew, która zalewała mu lewe oko.
Stanley stał na skraju zbocza, drżąc i przewracając
oczami. Bogu dzięki był tam, nie uciekł z powrotem
do stajni. Z trudem wspiął się na jego grzbiet, nie
puszczając Duchessy ani na chwilę. Była nieprzytomna,
ale i tak nie miało to znaczenia, bo Stanley gnał
jak wicher. Marcus jeszcze go poganiał, trzymając
luźno wodze i pozwalając, by koń przeskakiwał ogrodzenia
tam, gdzie chciał. W końcu do pokonania pozostał
im już tylko wysoki płot, znaczący granice posiadłości.
Stanley wziął przeszkodę, mając pod
brzuchem spory zapas.
Marcus obejmował Duchessę mocno, a jego krew
mieszała się z jej krwią. Dopiero teraz zdał sobie
sprawę, że został ranny także w dłoń. To dziwne, pomyślał,
nie czuję niczego, niczego poza głębokim,
zżerającym duszę i serce strachem. To była najdłuż-
352
sza jazda w jego życiu. A kiedy wreszcie zatrzymał
Stanleya przed wielkimi schodami frontowymi Chase
Park, zawołał ile sił w płucach: - North! Spears! Badger!
Chodźcie tu, szybko, szybko!
Zsunął się z siodła, nie wypuszczając bezwładnego
ciała żony. Głowa Duchessy opadła mu na ramię. Boże
święty!
North właśnie wypadał z drzwi, z Badgerem depczącym
mu po piętach.
- Została postrzelona. Sprowadźcie Ravena z Darlington,
szybko!
Badger podbiegł do niego, podczas gdy North
wskakiwał już na grzbiet Stanleya. Chwycił wodze
i w sekundę nie było po nim śladu.
- Proszę ją zanieść na górę, milordzie. Panie
Sampson! A, tu pan jest. Proszę szybko przygotować
gorącą wodę i czyste ręczniki. Lord Chilton pojechał
po lekarza.
Marcus nie zdawał sobie sprawy, jak mocno ją
trzyma, dopóki Badger nie powiedział łagodnie: -
Proszę, niech pan ją położy. Tak, dobrze, na łóżku.
A teraz musimy zdjąć z niej tę suknię.
Marcus popatrzył na swoją dłoń. - Mam na sobie
jej krew, Badger.
- Tak, milordzie, ale nie tylko jej. Pan także został
ranny. Dobry Boże, i to nawet dwa razy - w głowę
i w rękę. Jezu, to nie do wiary. Zbyt wiele bólu, za
wiele nieszczęść. Nie chcę, by znowu cierpiała.
- Wiem, Boże, wiem.
- Co się, u licha, wydarzyło? - spytała Maggie, a jej
głos zabrzmiał niczym skrzek. Tuż za nią podążał
Spears.
- Została postrzelona - powiedział Badger spokojnie.
- Rozbierzmy ją z tych mokrych ubrań, a wtedy
będziemy mogli zatamować krwawienie.
353
- O, nie - jęknęła Maggie. - Tylko nie to, nie znowu.
Nie minęły minuty, a Duchessa leżała na boku,
okryta od dołu kołdrą, podczas gdy Marcus uciskał
ranę, znajdującą się tuż nad lewym biodrem.
- No, nareszcie. Jest pan Sampson z wodą i ręcznikami.
Marcus sięgnął po ręcznik, uniósł umazane krwią
ręce i spojrzał w dół na przedziurawione ciało, z którego
nadal sączyła się krew. Na szczęście kula przeszła
na wylot, nie uszkadzając kości. Tam, gdzie weszła,
widać było tylko, małą dziurkę, wyglądającą
całkiem niewinnie, lecz ciało wokół niej było zaczerwienione
i pokryte krwią. Przechylił ją lekko, by zobaczyć
miejsce, gdzie pocisk opuścił ciało. Ta rana
wyglądała gorzej, ciało było postrzępione, a krew płynęła
jednostajnym, gęstym strumieniem.
Z trudem przełknął ślinę. Podczas lat żołnierskiej
służby widział wielu rannych mężczyzn, lecz to... to
było więcej, niż mógł wytrzymać. To była Duchessa,
jego żona, z pewnością nie dość silna, by znosić taki
ból. Jego dłoń bezwiednie zacisnęła się w pięść. Potrząsnął
głową.
- Już dobrze, milordzie - powiedział Spears spokojnie
- ona teraz potrzebuje pomocy, nie gniewu.
Na to będzie czas później. Wiemy, co robić, proszę
się nie obawiać. Kula przeszła na wylot, więc nie trzeba
będzie jej wyciągać. Nie sądzę, by uszkodziła jakiś
organ lub przeszła na tyle blisko, aby zaszkodziło to
dziecku.
Boże, dziecko... Nie poświęcił mu nawet jednej
myśli.
Podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju. Badger,
Spears, Maggie i Sampson stali obok łóżka. Czuł ich
troskę i wsparcie. Odetchnął głęboko, starannie złożył
czysty ręcznik, podany mu przez Spearsa, i przyci-
354
snął go do ran. Poczuł, jak Spears obmywa mu twarz
i przyciska do skroni ręcznik. Nie czuł bólu.
Nagle Maggie wysunęła się do przodu. - Patrzcie,
nadal ma na sobie kapelusz - powiedziała i zaczęła
wyciągać szpilki z włosów Duchessy. Marcus o mało
się nie roześmiał. Leżała na boku, prawie naga, a wymyślny
błękitny kapelusik, brudny i pomięty, nadal
mocno trzymał się głowy.
Bezmyślnie przyglądał się, jak Maggie przygładza
jej włosy. Przycisnął mocniej wylot rany.
- A teraz, milordzie - powiedział Spears głosem
tak stanowczym, jakiego nigdy dotąd u niego nie słyszał
- pańska kolej. Musi pan zdjąć ten mokry płaszcz
i pozwolić, bym opatrzył pańskie rany. Nie, milordzie,
pan Badger doskonale sobie poradzi. Proszę ze mną.
Choć wydawało im się, że od wyjazdu Northa upłynął
cały dzień, w rzeczywistości do jego powrotu nie
minęły nawet dwie godziny.
Gdy tylko weszli do sypialni, doktor zapytał: - Czy
odzyskała przytomność?
- I tak, i nie - powiedział Marcus. - To ją odzyskuje,
to znów zapada w nieświadomość. Nie sądzę, by
była na tyle przytomna, żeby odczuwać ból.
- To dobrze - powiedział lekarz, po czym podwinął
rękawy i delikatnie usunął z drogi Marcusa. - Doskonale,
milordzie - powiedział, gdy podniósł opatrunek
i przyjrzał się ranie. - Kula przeszła na wylot, Bogu
niech będą dzięki. Tak, nie wygląda to najgorzej.
A teraz, korzystając z tego, że jest nieprzytomna,
oczyścimy ranę brandy, a potem będę musiał ją zszyć.
- Czy pozostanie blizna?
- Owszem, lecz jest nadzieja, że będzie żyła. Co
w porównaniu z tym znaczy blizna?
- Nie umrze - powiedział tępo Marcus. - Boże,
ona nie umrze, prawda? Widziałem tyle przypadków
355
zakażenia krwi, gorączki, delirium, po którym następowała
śmierć. Nie, tylko nie Duchessa. Tyle muszę
jej powiedzieć. I tyle zrobić. Nie, tylko nie ona. Bo
widzi pan, ona jest moją żoną..
Doktor wyprostował się, a potem odwrócił i spojrzał
na Marcusa. - To prawda, mogłaby od tego
umrzeć. Lecz widzi pan, jestem dobry w swoim zawodzie.
Pośpieszmy się. Chcę skończyć, zanim odzyska
przytomność. To zaoszczędzi jej bólu.
Nawet jeżeli doktor uważał, że praca w obecności pięciu
mężczyzn i jednej kobiety, bez przerwy patrzących
mu na ręce, ma w sobie coś niezwykłego, to nie odezwał
się ani słowem. Prawie namacalnie odczuwał ich strach,
zmartwienie i troskę. Nie miał serca ich wyrzucić. Lord
przytrzymywał żonę. Jedna z jego wielkich brązowych
dłoni spoczywała na jej żebrach, druga na udzie.
- No dobrze - powiedział doktor, wbijając igłę w ciało
i przeciągając nitkę. Marcus patrzył, jak krew sączy
się na palce doktora i wsiąka w czarną nitkę. Miał
ochotę krzyczeć. - Jeszcze chwileczkę - powiedział
doktor. - Nie ma potrzeby zszywać wlotu - dodał.
Duchessa jęknęła i wszyscy zamarli.
R O Z D Z I A Ł
- O nie! - powiedział Marcus. - Tylko nie to.
- Proszę ją przytrzymać!
Marcus wstał, by lepiej utrzymać równowagę. Była
wystarczająco przytomna, by odczuwać okropny ból,
gdy igła wbijała się w jej poszarpane ciało. Oddychała
ciężko i z trudem łapała powietrze, próbując się
wyrwać, uciec od bólu, od niego. Jęczała cicho, a łzy
spływały jej ciurkiem po twarzy. Badger próbował
27
356
wlać jej do gardła nieco brandy, doprawionej laudanum,
lecz było to trudne. A poza tym zanim lek by
podziałał, doktor Raven i tak by już skończył.
- Spokojnie, Duchesso, wiem, że to boli. Dobry
Boże, wiem. Leż spokojnie, kochanie, jeszcze tylko
chwileczkę.
Przemawiał do niej uspokajająco, choć nie był
pewny, czyjego słowa w ogóle do niej docierają. Lecz
słowa miały uspokoić zarówno jego, jak ją. Choć wydawało
się, że trwa to wieczność, doktor Raven powiedział
w końcu: - No, jeszcze ostatni szew i zawiązujemy
supełek. Zrobione, milordzie.
- Panie Badger, odwrócę jej teraz nieco głowę - dodał
- a pan niech spróbuje podać jej brandy z laudanum.
Szybko. Panie Spears, proszę mi podać proszek
odkażający. Panno Maggie, proszę zmoczyć ten bawełniany
ręcznik i czekać w pogotowiu. Panie Sampson,
niech pan dopilnuje, by wszyscy robili, co trzeba.
Po chwili głowa Duchessy opadła znowu bezwładnie
na poduszki. Usnęła, wyzwolona nareszcie od bólu.
Marcus oderwał od niej dłonie i spostrzegł, że ją
posiniaczył. Zaklął.
- Przestań, Marcus - powiedział North, odciągając
go delikatnie od łóżka. - Pozwól, by Maggie włożyła
jej koszulę, gdy doktor skończy bandażować ranę.
Ona wyzdrowieje, Marcusie, czuję to. A ty także zostałeś
postrzelony. Doktorze, teraz kolej na lorda
Chase. Nie, Marcus, chodź stąd, ona wyzdrowieje.
- Do ciężkiej cholery, skąd ta pewność! ? - Marcus,
wściekły do nieprzytomności, odwrócił się, strzą¬
snął z barków dłoń przyjaciela i krzyknął: - Do diabła,
mogła zginąć! Słyszycie mnie, słyszycie mnie
wszyscy? Mogła zginąć bez wątpienia, ponieważ próbowała
mnie osłonić. Zobaczyła, że kula drasnęła
moją przeklętą czaszkę i wiecie, co zrobiła? Rzuciła
357
się na mnie, próbując mnie zasłonić! Mnie! Do diabła,
nie mogła po prostu krzyknąć, bym się pochylił?
Dlaczego to zrobiła?
- W tej chwili, drogi lordzie, nie jest to z pewnością
kwestia pierwszej wagi - powiedział doktor. - A teraz
proszę mi pokazać dłoń. Aaa, dobrze... kula przeszła
przez ciało poniżej kciuka. A teraz głowa, milordzie.
*
W sypialni, oświetlonej tylko jedną świecą, panował
półmrok. Duchessa leżała na boku, wsparta
z obu stron poduszkami, które miały zapobiec przewróceniu
się rannej na brzuch lub plecy. Lekka kołdra
przykrywała ją do pasa. Miała na sobie nocną koszulę,
białą i skromną niczym koszula uczennicy
i zapinaną od góry do dołu na rząd białych perłowych
guziczków. Sam wybrał tę koszulę, ponieważ łatwo
było ją włożyć i zdjąć.
Wstał i przeciągnął się, ani na moment nie odrywając
od niej spojrzenia. Rzuciła się na niego i próbowała
go osłonić. Nie zastanawiała się ani nie zawahała.
Do licha. Gdyby miał dość czasu, wcisnąłby jej głowę
pomiędzy swoje uda, by choć tak ją osłonić, lecz wszystko
zdarzyło się zbyt szybko. Marcus wrócił pamięcią do
wydarzeń poranka. Oddano co najmniej sześć strzałów.
Sukinsyn musiał zatem posługiwać się kilkoma pistoletami.
Nie zdołałby przeładować broni tak szybko.
Jednak, Bogu niech będą dzięki, konieczność szybkiej
zmiany broni odbiła się na celności strzałów.
Pochylił się i położył prawą dłoń na czole Duchessy.
Jego lewa ręka była zabandażowana. Mieli szczęście,
oboje. Przez chwilę przeklinał z wprawą i zapałem.
Czoło Duchessy było rozpalone. Musiała mieć
gorączkę. Nie zwlekając, zawiązał mocniej pasek
358
szlafroka i ruszył korytarzem do pokoju, w którym
umieszczono lekarza.
- Pojawiła się gorączka - powiedział tylko, gdy
młody człowiek potrząsał swą imponującą blond czupryną,
próbując się rozbudzić.
- Już idę. Niech Maggie przygotuje zimną wodę
i ręczniki. Macie tu lód?
- Zapytam Badgera.
O drugiej znów wszyscy zgromadzili się wokół jej
łóżka. Jęczała cicho, rzucając głową po poduszce,
z twarzą ukrytą za zasłoną włosów.
Marcus miał ochotę się rozpłakać. Pochylił się i zaczął
obmywać jej twarz ręcznikiem zmoczonym w wodzie
tak zimnej, że z trudem dało się zanurzyć w niej
palce.
- Proszę ją rozebrać, milordzie. Jeżeli gorączka
zbyt się podniesie, będziemy musieli zanurzyć ją
w wannie z zimną wodą.
Uświadomił sobie, że w pokoju poza nim i mężem
pacjentki przebywa jeszcze trzech mężczyzn. Chrząknął,
by zwrócić na siebie uwagę i powiedział: - Proszę,
panowie, zostawcie nas. Jego lordowska mość
i ja zajmiemy się nią.
- Nie - powiedział Badger.
- Nie - powtórzył Spears.
- Tak, wyjdźcie, proszę - poprosił Marcus. - Zajmę
się nią jak należy, możecie być pewni. Nie, nie sprzeczaj
się ze mną, Spears, czuję się dobrze, tylko trochę
kręci mi się w głowie. Poradzę sobie.
Kiedy wreszcie zostali sami, nawet bez Maggie do
pomocy, Marcus rozpiął perłowe guziczki i zdjął
z Duchessy koszulę. Bandaż był nadal biały i suchy.
- Doskonale, udało nam się powstrzymać krwawienie
- powiedział lekarz.
- Jak panu na imię? - zapytał Marcus.
359
- George.
- A zatem, George, niech mi pan pokaże, co mam
robić.
Przez ponad godzinę obmywali ją po kolei zimną
wodą. Wreszcie kolo trzeciej nad ranem doktor przyłożył
dłoń do czoła Duchessy, a potem jej piersi i biodra
tuż nad raną. - Gorączka spadła. Módlmy się, by
tak zostało.
- Jest taka słaba - powiedział Marcus, sięgając po
czystą koszulę. - Wygląda, jakby odeszła.
- Jest tutaj, milordzie, i tu pozostanie, dopilnujemy
tego. Nie umrze, przyrzekam. Spodziewałem się gorączki.
A teraz proszę się położyć. Zostanę z nią do
rana. Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, byłoby
obmywanie wodą z lodem pana. Jest pan zbyt duży.
*
Tymczasem Duchessa śniła. Był to piękny sen, pełen
kwiatów, wszelkiego rodzaju kwiatów, o jaskrawej
barwie i żywym zapachu. Siedziała sobie pośród
tych kwiatów, nucąc jedną z przyśpiewek, które napisała,
tę o żeglarzach, nieco pikantną, ale doskonale
się sprzedającą. Pan Dardallion u Hookhama powiedział
jej, że była tak popularna wśród łudzi morza, iż
prawdopodobnie nigdy nie zostanie zapomniana. Pomyślała
o tym, że piosenka zapewni jej nieśmiertelność
i uśmiechnęła się. A potem była znowu na łące,
pośród stokrotek i lilii.
Odwróciła się, aby pogłaskać aksamitne płatki
czerwonej róży, gdy nagłe zza krzewu wyłoniła się
dziwna postać, przypominająca do złudzenia mnicha,
z tonsurą i w habicie, przygarbionego i wyglądającego
starzej niż wzgórza za jego plecami. - Byłem przy
studni, na straży, lecz nie dostrzegłaś mnie - powie-
360
dział do niej. - Czekałem i czekałem, przez całe stulecia,
ale nie przyszłaś. Jesteś głupia i pozbawiona
wyobraźni, nie tak jak ja i moi bracia.
Był tylko zwykłym baronem Dandridge, ten Lock¬
ridge Wyndham, a mimo to próbował nas ocalić.
Oczywiście, nie udało mu się to, nikomu by się nie
udało, ale zdecydowaliśmy, że zadbamy o niego, na
wypadek gdyby utracił wszystko. No i oczywiście ten
nieszczęsny król oskubał nas i nasze opactwo do czysta..
. ten żałosny Cromwell i jego pachołki. A potem
baron umarł przedwcześnie, biedaczek, zanim jego
syn zdążył dowiedzieć się, co jest co - lecz wszystkie
ślady pozostały. Przez wieki mówiło się o ukrytym
gdzieś skarbie, a potem nawet i to ucichło. Wszyscy
następni Wyndhamowie okazali się tępymi ignorantami.
A kiedy ty także zrezygnowałaś, musiałem do
ciebie przyjść. Powiedz, co teraz widzisz?
- Widzę dziewiątkę - powiedziała powoli. - I jeszcze
jedną, odwróconą.
- Rozumiesz, hrabino? No cóż, może tak, może
nie. Piszesz te swoje piosneczki, widać, że masz rozum,
więc czemu nie posłużysz się nim teraz? Nie
bądź taka ślepa, bo kiedy następny raz do ciebie
przyjdę, pożałujesz. Potwory nigdy nie umierają, żyją
i żyją w nieskończoność. Pamiętaj o tym.
Stary, pokrzywiony mnich zniknął, a ona znalazła się
znów pośród kwiatów, tyle że teraz kwiaty zaczęły
więdnąć, ich płatki brązowiały, kurczyły się niczym ciało
mnicha, a rześkie, przejrzyste dotąd powietrze
ściemniało. Z każdą chwilą robiło się chłodniej. Krzyknęła,
usiłując uciec jak najdalej od tego obrazu zniszczenia.
- Cicho, kochanie, już wszystko w porządku.
Jego głos ją obudził. Otworzyła oczy i zobaczyła,
że stoi nad nią. Głowę miał obandażowaną.
361
- Wyglądasz jak pirat, nieustraszony jak diabeł
i równie zawadiacki. Szkoda że nie możesz mnie porwać
i zabrać gdzieś daleko. Walczyłabym z tobą, ale
bez przekonania.
- W porządku, zabiorę cię stąd, lecz najpierw musisz
zupełnie wyzdrowieć. Powiem ci coś, Duchesso,
jestem już piekielnie zmęczony twoimi wypadkami.
- Nie więcej niż ja sama. Powinieneś mieć przepaskę
na oku. I bardziej bufiaste rękawy. Ale i tak jesteś
piękny. Chcę, żebyś zabrał mnie gdzieś daleko
stąd, na wyspę piratów, być może bardziej odległą niż
Chiny, ale leżącą na południu, żeby było tam ciepło
i żebyśmy mogli przez cały czas leżeć i...
Przez chwilę wpatrywała się w niego, a potem zamrugała.
- Być może zwariowałam.
- Nie, z chęcią zaspokoiłbym ten twój kaprys, gdybym
tylko mógł. Jak się czujesz?
W milczeniu wsłuchiwała się w swoje ciało. - Boli
mnie bok, lecz jestem w stanie to wytrzymać. Poza
tym czuję się dziwnie ociężała i otumaniona, jak gdyby
wszystko odbywało się wolniej niż zazwyczaj. A jak
tam twoja biedna głowa, Marcusie?
- Moja biedna głowa jest twardsza niż orzech włoski,
wiesz o tym. Lepiej powiedz mi coś więcej o tej
ociężałości...
- I twoja ręka. Co z twoją ręką?
- Ten sukinsyn, który do nas strzelał, trafił mnie
w głowę, a potem, ty, moja pani, rzuciłaś się na mnie
niczym święty Jerzy, a wtedy on postrzelił cię w bok,
a mnie w dłoń. Prawdę mówiąc, oboje mieliśmy sporo
szczęścia.
- Kto mógł to zrobić, Marcusie?
- Nie mam pojęcia. Badger wyprawił się dziś rano
do Londynu, by sprawdzić, czy są tam nasi drodzy
amerykańscy krewni.
362
- Z pewnością to nie ciotka do nas strzelała.
- Nie, lecz mogła kogoś wynająć. Badger dowie się
prawdy. Jeżeli będzie potrzebował pomocy, może wynająć
detektywa. Nie chcę, żebyś się martwiła, rozumiesz?
- Powiedziałeś do mnie „kochanie".
- Tak, zgadza się.
- Już drugi raz tak mnie nazwałeś.
- Nazwałem cię tak wiele razy, lecz byłaś zbyt zamroczona,
by mnie usłyszeć.
- Podoba mi się to, Marcusie. Gdybyś zgodził się
nazwać mnie tak jeszcze raz, nie miałabym nic przeciwko
temu. - Umilkła, dostrzegła bowiem, że
zmarszczył brwi i przestraszyła się, że on nie miał na
myśli tego, na co miała nadzieję, że wypowiedział to
słowo tylko dlatego, iż sądził, że ona umiera. Powiedziała
więc szybko: - Kiedy mnie obudziłeś, śniło mi
się coś bardzo dziwnego. Siedziałam na łące pełnej
kwiatów... Opowiedziała mu o zapachu i niewiarygodnie
żywych barwach kwiatów, o całym otaczającym
ją pięknie, a potem o starym mnichu i o tym, co
jej powiedział, a także o tym, jaki był na nią zły.
- Zatem to mogła być ta dziewiątka o janusowej
twarzy. Mnich powiedział tylko „może tak, może
nie", wstrętny gbur. Mówił, że potwór żyje wiecznie.
Wszystko to bardzo niejasne. Powiedz mi, Duchesso,
skąd znałaś imię naszego przodka?
- Lockridge'a Wyndhama? Nie wiem. Mnich powiedział,
że był baronem Dandridge, a potem wymienił
to imię. Sen nie był właściwie straszny, dopiero
pod koniec, gdy wszystkie kwiaty zaczęły gwałtownie
gnić i więdnąć. Ale ten mnich i to, co mi powiedział...
nie rozumiem tego, Marcusie.
- Ja także, ale nie zgadzam się z tobą, że był to rodzaj
widzenia.
- A zatem co?
363
- Bóg wie. Musiałaś przeczytać o tym Lockrid¬
ge'u Wyndhamie w biblii rodzinnej, ot co.
Spojrzał w jej oczy, pociemniałe z przerażenia.
- Co...? Do licha z tobą, mów, co się dzieje?
- O nie, Marcusie, o nie. - Wygięła się w tuk, przyciskając
dłonie do brzucha, nie przestając krzyczeć: -
Nie! Nie! Marcus, proszę, nie!
Nie minęła nawet godzina - zegar bił właśnie dziewiątą
- gdy poroniła, wijąc się w bólach i krwawiąc
obficie, wstrząsana skurczami. A potem nagle było
po wszystkim. Spała teraz wyczerpana, z twarzą
błyszczącą od potu i włosami zaplecionymi w gładki
warkocz. Wargi miała tak blade, że niemal sine. Rana
w boku zaczęła znów krwawić i Marcus wiedział,
po prostu wiedział, że ona umiera. Nie umarła jednak,
przynajmniej jeszcze nie teraz.
W milczeniu wpatrywał się w jej mizerną twarz.
- Przykro mi, milordzie - powiedział doktor Raven,
załamując ręce. - Spodziewałem się tego, ale nie
chciałem martwić pana jeszcze bardziej. Takie rzeczy
zdarzają się często, lecz wielka szkoda, że stało się to
w taki sposób.
Maggie i pani Emory usunęły starannie wszelkie
ślady i Duchessa leżała czysta, blada, jakby uszła z niej
wszystka krew, a wraz z nią życie. Po prostu leżała blada
w białej pościeli, z białym bandażem, spowijającym
jej bok i białym ręcznikiem pomiędzy udami.
- Dojdzie do siebie - powiedział jeszcze doktor.
Lecz Marcus bardzo w to wątpił.
Doktor Raven z zadowoleniem stwierdził, że został
sam z pacjentką. Jej mąż wreszcie wyszedł, a ona
nie spała.
364
Uśmiechnął się do niej, poczekał aż go rozpozna,
a potem pochylił się nad nią i delikatnie położył jej
dłoń na piersi.
- Serce bije spokojnie i powoli. Boli panią brzuch?
Potrząsnęła głową.
- Przykro mi z powodu dziecka, lecz będą następne.
Z panią wszystko w porządku. Poroniła pani z powodu
upadku, to był prawdziwy szok dla organizmu.
Powiedziałem jego lordowskiej mości, że jest pani
młoda i zdrowa. Gdy wróci pani do sił, może pani
urodzić całą armię dzieci.
Potrząsnęła głową. - Nie, nie będzie więcej dzieci. To
miało być jedyne, a i tak nie dane mu było się narodzić.
Doktor Raven nie rozumiał. Delikatnie ujął jej
dłoń i przymknął oczy, badając puls. - Proszę, niech
pani spróbuje się odprężyć.
Leżała więc spokojnie, jej puls bił wolno, a spod
opuszczonych rzęs płynęły łzy. Płakała bezgłośnie.
Usłyszał zbliżające się, energiczne kroki i jak automat
odsunął się od łóżka. Marcus delikatnie otarł łzy
z policzków żony. - Ciii, kochanie, już wszystko w porządku.
- Nie, nic nie jest w porządku. Chociaż, no cóż, dla
ciebie może i jest. Teraz wszystko jest tak, jak chciałeś.
-Duchesso...
- Chcę zabić tego, kto do nas strzelał.
Odsunął się, zaskoczony, a potem poczuł jak zalewa
go fala ulgi. - Ja też chcę to zrobić. Jak rozwiążemy
ten problem?
Nie odpowiedziała. Pochylił się na łóżkiem i spostrzegł,
że znowu zasnęła.
- Milordzie.
- Tak - powiedział Marcus, odwracając się do
Spearsa, który właśnie pojawił się w drzwiach.
- Nadeszła wiadomość od Badgera.
365
*
Marcus spoglądał na matkę nad stołem w pokoju
śniadaniowym. - Nie wiedziałam, że była w ciąży,
Marcusie. Boże, to niewiarygodne, a kiedy pomyślę,
że żartowałam sobie z jej wypadków i plotłam o tym,
jak to uwielbiam tajemnice... Ależ byłam głupia. Tak
mi przykro.
Marcus nie odezwał się, zajęty przesuwaniem po
talerzu kawałka niewątpliwe przepysznej białej ryby
w potrawce, którą Badger przyrządził przed wyjazdem
do Londynu.
- Zapłodniłeś ją bardzo szybko.
- Tak, prawdopodobnie podczas nocy poślubnej.
- Nie podoba mi się ta cała niekończąca się przemoc,
skierowana przeciwko Duchessie. No, może
ostatnim razem nie było to wymierzone w nią. Jak sądzisz,
kogo usiłował zabić ten okropny człowiek?
Ciebie czyją?
- Strzelał tyle razy, że pewnie próbował zabić nas
oboje. Choć Duchessę zaatakowano już przedtem
dwa razy. Bóg wie.
- Spears powiedział mi, że otrzymałeś wiadomość
od Badgera.
Marcus skinął głową. - Wkrótce wraca. Nie ma
tam już nic do roboty. Wszyscy Wyndhamowie przebywają
w Londynie. Urszula złapała jakieś wyjątkowo
paskudne przeziębienie, podobnie ten dandys
Trevor, który wygląda jak centaur, kiedy dosiada mojego
konia. Lambkin powiedział mi o tym nie bez zaprawionego
strachem podziwu w głosie. Co do ciotki
Wilhelminy, to stara nietoperzyca nawet nie zbliżyła
się do chorych dzieci, bojąc się zarazić. James zaś zabawia
się z pewnym młodzieńcem, którego poznał
pierwszego dnia pobytu w Londynie. Podczas strzela-
366
niny obaj przebywali w Richmond, pijąc na umór
i grając w karty. Badger upewnił się co do tego. Jak
widzisz, wygląda na to, iż żadne z nich nie mogło
opuścić Londynu, lecz Badger nie dałby za to głowy.
Nawet jeżeli widział ich na własne oczy i rozmawiał
ze świadkami, którzy gotowi byli przysiąc, że byli
wówczas z nimi, to i tak nie znaczy, że są niewinni.
- Chyba nie ta żałosna stara wiedźma.
- Czemu nie. Jak już powiedziałem, każde z nich
mogło kogoś wynająć, nawet ta żałosna stara wiedźma.
Ciotka Gweneth weszła do pokoju, ucałowała policzek
bratowej, uśmiechnęła się do Marcusa i powiedziała:
- Ten doktor Raven wygląda na miłego młodego
człowieka.
- Zgoda, jest młody - mruknął Marcus.
- Co chciałeś przez to powiedzieć, synu?
- Chciałem powiedzieć, że głupiec ze mnie. George
jest w porządku, mimo swego młodego wieku.
- Jest starszy od ciebie, Marcusie, spytałam go. Ma
dwadzieścia osiem lat.
- Tak, ale to ja jestem jej mężem, nie on.
Matka uśmiechnęła się do niego. - A więc zostałeś
psem ogrodnika. Jakie to dziwne, widzieć cię zazdrosnym.
Zawsze sądziłam, że nie ulegasz tego rodzaju
emocjom. Jak to miło dowiedzieć się, że jesteś takim
człowiekiem jak inni.
Marcus nabił na widelec kawałek bekonu. - Wiem,
sam się sobie dziwię. - Posłał matce swój krzywy
uśmieszek.
- Ten twój uśmiech zawsze łamał kobiece serca,
nawet serce twojej matki - zauważyła lady Patrycja. -
A teraz opowiedz ciotce Gweneth, czego dowiedziałeś
się od Badgera.
Wysłuchawszy, co miał do powiedzenia, ciotka Gweneth
zmarszczyła brwi i powiedziała, nawet nie spróbo-
367
wawszy bułeczki, którą trzymała w lewej ręce: - To musi
mieć coś wspólnego z dziedzictwem Wyndhamów.
- Też tak uważałem, kiedy ktoś ogłuszył Duchessę
i zabrał jej książkę, lecz teraz? Oddano tyle strzałów,
że z pewnością celowano do nas obojga. Skarb? Ani
Duchessa, ani ja nie mamy najmniejszego pojęcia,
gdzie szukać tego przeklętego skarbu, ani czy on
w ogóle istnieje.
- Prawdę mówiąc - powiedziała lady Patrycja,
wstając - chyba mam pewien pomysł. Dużo o tym
myślałam. Czy mógłbyś przynieść mi rysunki Duchessy,
Marcusie? Chciałabym się im przyjrzeć, a potem
zobaczymy. - Uśmiechnęła się radośnie do syna
i szwagierki, po czym wymaszerowała z jadalni, pozostawiając
ich oniemiałych ze zdumienia.
*
Marcus wpatrywał się kartki, poukładane równo
na biurku żony. Podniósł rysunki, by zanieść je matce,
i znalazł pod spodem te kartki. Zawierały nuty
i słowa. Jedna z nich szczególnie rzuciła mu się
w oczy. Przeczytał:
Marynarz zakrzyknął: Litości, mój panie!
Wszak sam beczkę piwa masz na śniadanie.
Ja na swej łajbie każdy sztorm znoszę i nawałnicę
Gdy na ląd zejdę, chcę wypić choć jedną szklanicę.
Zaczął nucić i melodia okazałą się znajoma. Czyż
nie była to piosenka, którą nucili wszyscy marynarze,
śmiejąc się i wznosząc toasty? Pomimo to nadal nie
wierzył. Duchessa miałaby być R. L. Cootsem? To
ona miałaby napisać te wszystkie przyśpiewki? Przestudiował
je uważnie, rozpoznając prawie każdą
368
z nich. Było ich prawie dwadzieścia. Pod nimi znalazł
korespondencję i dokumenty handlowe. Uśmiechnął
się. Nieźle zarobiła na tych ostatnich, pomyślał.
Utrzymywała siebie i Badgera. Sama. Ma głowę
nie od parady ta jego żona. Poczuł przypływ dumy,
zmieszanej z jakimś innym uczuciem, czymś, co było
w nim od bardzo dawna, a co bez wątpienia nazywało
się miłością, od której teraz nie chciał ani nie potrafił
już uciec. Być może kochał ją od dnia, gdy po raz
pierwszy ją zobaczył i nazwał Duchessa. Nie był tego
pewny, lecz wiedział, że ta miłość w nim jest, głęboka
i nieskończona, i że zawsze tam będzie.
Bardzo starannie poskładał z powrotem kartki
i zamknął biurko.
Spała głęboko, leżąc na boku. Włosy zasłaniały jej
twarz i spływały po plecach. Dostrzegał nawet wzgórki
piersi. Przypomniał sobie oskarżenia, jakimi obrzucił
ją w Pipwell Cottage. Z pewnością musiał
utrzymywać ją jakiś mężczyzna, ponieważ była tylko
dziewczyną, bezradną, jak wszystkie kobiety, zdaną
na mężczyznę, który mógłby ją wspierać i chronić.
Pewnie miała ochotę palnąć go w łeb, ale ponieważ
była Duchessa, dawną Duchessa, zachowała spokój
i nie odezwała się ani słowem, wyniosła, niedosiężna
i absolutnie samotna. Tamta Duchessa nigdy nie rzuciłaby
w niego siodłem, nie uderzyła go pejczem, ani
nie obiła butem do konnej jazdy. Ale to ona napisała
te wszystkie piosenki, ta Duchessa, która należała
teraz do niego i która tak się zmieniła. Był pewien, że
gdyby tylko wystarczająco ją rozzłościł, zastrzeliłaby
go bez zmrużenia powiek.
Zrobiła to sama.
I nic mu nie powiedziała.
Gdy schodził tylnymi schodami, słyszał, jak Spears
podśpiewuje po cichu swoim głębokim barytonem.
369
Ten łajdak wiedział. Badger mu powiedział. Prawdopodobnie
Maggie i Sampson także wiedzieli. Wszyscy
poza nim.
Dlaczego mu nie powiedziała?
Wręczył matce rysunki i wyszedł z saloniku, pogwizdując
pod nosem przyśpiewkę, zdecydowanie
zbyt ryzykowną, by mogła ją napisać dama.
Prosił Boga, by mogli żyć długo. Pragnął spędzić to
długie życie z nią. Każdą jego minutę.
R O Z D Z I A Ł
- Każdy z tych przeklętych drani mógł to zrobić,
każdy - powiedział Badger, pieniąc się z gniewu. -
A jeśli nie starczyło im odwagi, by zrobić to osobiście,
mogli kogoś wynająć, przeklęte łajdaki. To ta
starucha za tym stoi, jestem tego pewien.
- Panie Badger, niech pan się uspokoi. Gniew nie
pomoże nam dotrzeć do prawdy. Jak pan powiedział,
wygląda na to, że wszyscy mają alibi. Szkoda że nie
dowiedział się pan czegoś rozstrzygającego. Ta niepewność
jest bardzo denerwująca.
Maggie, która z uwagą przyglądała się swemu kciukowi,
powiedziała: - Może szukamy nie tam, gdzie
trzeba. Może to ktoś stąd. Jak nazywał się ten mężczyzna
z wioski? Ten właściciel księgarni, kolejny bękart
Wyndhamów?
- Nie przypominam sobie - powiedział Badger,
spoglądając na nią z namysłem. - Ale to dobry pomysł,
Maggie. Pojadę tam rano i odbędę z tym panem
małą pogawędkę.
- Niech pan będzie ostrożny, panie Badger. To on może
być tym łajdakiem. Jesteśmy otoczeni złoczyńcami.
28
370
Nie potraktował jej słów lekko. - Obiecuję, że będę
uważał. A tak przy okazji, ta suknia, którą ma pani
na sobie, jest bardzo twarzowa. Ten odcień jabłkowej
zieleni doskonale podkreśla kolor pani
wspaniałych włosów.
- Dziękuję, panie Badger - powiedziała, uśmiechając
się do niego kusząco.
- Co do mnie - stwierdził Spears - uważam, że lepiej
wygląda pani w kolorze delikatnej żółci. Zieleń
jest zbyt dosłowna, zbyt oczywista. Tak, delikatne odcienie
zdecydowanie lepiej do pani pasują, panno
Maggie.
Sampson zerknął na nią i powiedział: - A kogo obchodzi
kolor jej sukni?
Maggie roześmiała się, poklepała swoje wspaniałe
włosy i piękną suknię, a potem ruszyła do wyjścia. Na
progu odwróciła się jeszcze i rzuciła przez ramię: -
Sampson ma rację. Nie pora teraz na próżność. Idę
do Duchessy. Biedaczka jest taka przygnębiona. Być
może lord pozwoli mi umyć jej włosy. Skarżyła się, że
bez przerwy stoi jej nad głową i traktuje ją jak niedorozwiniętą,
lecz on naprawdę się martwi, i bardzo dobrze.
Najwyższy czas.
- Lord zdał sobie w końcu sprawę ze swego szczęścia
- powiedział Spears. - Ja też się cieszę, że w końcu
się poddał. Jednak od trzech dni jakoś dziwnie się
zachowuje. Nie rozumiem tego.
- Doszukuje się pan tajemnicy tam, gdzie jej nie
ma - zauważył Badger. - Po prostu bardzo martwi się
o Duchessę. Do licha, dlaczego musiała stracić to
dziecko?
- Jeszcze jeden powód, aby policzyć się z tym, kto
do nich strzelał - powiedział Spears. - Ta strata pogłębiła
jej depresję. Obwinia siebie za to, co się wydarzyło.
Oczywiście to bzdura, ale tak właśnie jest.
371
- Powiedziała też jego lordowskiej mości, że teraz
wszystko jest tak, jak chciał. Nigdy nie będzie miał
z nią dziecka.
- A co on na to, panie Badger?
- Nie wiem. Zamknęli się w pokoju i siedzą jak załoga
zamku podczas oblężenia.
- To wszystko prawda, ale jest w tym coś jeszcze -
upierał się Spears. - Tak jakby samo poronienie nie
wystarczyło.
- Powiedziałbym - zauważył Spears - że cała służba
też bardzo się martwi. Hrabina jest bardzo lubiana,
a co do lorda, to jego troska o żonę sprawiła, że
zaczęli postrzegać go jako pana i męża. Wydaje mi
się, że wkrótce obdarzą go prawdziwym szacunkiem.
- To nadal zapalczywy młodzik - powiedziała Maggie.
- Moim zdaniem, Duchessa powinna była posłużyć
się batem, nie butem czy uzdą. Powiedziałam jej,
jak bardzo podoba mi się ta zmiana w niej. Porządna
awantura doskonale oczyszcza kobiecie krew. I pozwala
spojrzeć na wszystko z nowej perspektywy.
Mężczyzna, jak wiedzą o tym wszystkie kobiety, nie
jest w stanie słuchać, o ile nie zawładnie się w pełni
jego uwagą. Tak, tutaj przydałby się bat.
Trzej mężczyźni wykazali dosyć rozsądku, by milczeć.
- Spróbuję dowiedzieć się czegoś od pani Wyndham
- powiedział w końcu Spears. - To bardzo inteligentna
dama.
*
Spears znalazł Patrycję Wyndham w pokoju
zwanym zieloną kostką. Leżała na wznak na blado¬
błękitnym dywanie Aubusson i wpatrywała się w sufit.
Nie poruszała się i przez jedną okropną chwilę
Spearsowi wydawało się, że nie żyje.
372
- Proszę pani!
Odwróciła powoli głowę i uśmiechnęła się. - Witaj,
Spears. Czy mógłbyś pomóc mi wstać? Mam nadzieję,
że dywan jest czysty... Z pewnością jest. Pani
Emory to istny tyran, jeśli chodzi o porządek w gospodarstwie.
Dziękuję, Spears. - Wstrząsnęła spódnice,
potem przygładziła je i znowu się uśmiechnęła.
- Czy mogę zapytać, co pani robiła na tej podłodze,
proszę pani?
- Możesz, ale i tak ci nie powiem, jeszcze nie, Spears.
Gdzie mój syn?
- Jego lordowska mość prawdopodobnie wydaje
polecenia Duchessie albo Maggie, jak ma się zajmować
Duchessa.
- Słodki chłopiec - powiedziała.
Spears chrząknął z powątpiewaniem. - Ja tak bym
jego lordowskiej mości nie określił. Słodycz to nie
jest cecha, którą dałoby mu się przypisać. Ale przyszedłem
tutaj, bo chciałem zapytać, czy nie domyśla
się pani, kto jest odpowiedzialny za to cale nieszczęście.
- Nie mogę wiedzieć wszystkiego, Spears.
- A czy wie pani cokolwiek?
- O tak, myślę, że nawet więcej niż cokolwiek.
Prawdę mówiąc, przypuszczam, że już wkrótce będę
mogła rzucić nieco światła na tę tajemnicę.
- Rozumiem, proszę pani. Nie potrzebuje pani
przypadkiem kogoś bezstronnego, kto mógłby ocenić
pani przypuszczenia?
- Ma pan na myśli siebie?
- Dokładnie tak.
- Jeszcze nie, Spears. Wybacz, po prostu nie jestem
jeszcze gotowa. Wszystko, co mam, to luźne
nitki, które nie chcą ułożyć się w materiał. Nie, lepiej
zobaczę, jak mój drogi chłopiec radzi sobie
373
z Duchessa. Biedna dziewczyna. Strata dziecka naprawdę
nią wstrząsnęła.
Nie wspominając o tym, że została postrzelona,
pomyślał Spears, lecz nie odezwał się.
Tymczasem jej drogi chłopiec wydzierał się właśnie
ile sił w płucach. Słyszała go doskonale, mimo iż
znajdowała się o dobre pięć metrów od sypialni Duchessy.
Otworzyła drzwi i zobaczyła synową stojącą
obok łóżka i kurczowo trzymającą się słupka podpierającego
baldachim. Wyglądała na mocno osłabioną.
- Przestań się drzeć, Marcusie - mówiła właśnie
Duchessa, najwidoczniej zirytowana. - Na miłość boską,
nic mi nie jest.
- Przyrzekłaś, że nie będziesz wstawała. Spójrz tylko
na siebie, jaka jesteś blada, spocona i słaba.
- Moi drodzy - powiedziała Patrycja Wyndham,
wchodząc do pokoju - takie awantury z pewnością
nie przyczynią się do poprawy samopoczucia Duchessy.
A jednak on ma rację, moja droga, bez
względu na przyczynę, dla której opuściłaś to wygodne
łóżko.
- Wiedziałam, że weźmie pani jego stronę.
- To prawda, lecz co ma zrobić matka?
- Wstała, by sobie ulżyć. Pomyślała, że wstanie,
przejdzie te pięć metrów, dzielących łóżko od parawanu
i skorzysta z nocnika. Nie życzę sobie tego, słyszysz,
Duchesso? A teraz kładź się, i to już!
- Już dobrze, Marcusie, wiem. Właśnie wracałam
do łóżka, gdy wpadłeś do pokoju, wrzeszcząc niczym
wściekła sowa.
- Wściekła sowa? Boże, nawet twój umysł nie pracuje
jak należy. Chcesz powiedzieć, że zdążyłaś skorzystać
z tego nocnika?
- Owszem, Marcusie, a poza tym wróciłam do łóżka
o własnych siłach.
374
Patrycja Wyndham chrząknęła głośno. - To wszystko
jest po prostu fascynujące, moje dzieci, lecz bez
wątpienia cała ta rozmowa na temat nocnika może
poczekać. Pozwól, Duchesso, pomogę ci.
- Zostaw ją, mamo - powiedział Marcus. Objął
Duchessę ostrożnie, tak by nie dotykać rany w boku,
po czym uniósł ją nieco nad ziemię i zaniósł do łóżka,
od którego dzielił ją cały metr.
A kiedy leżała już bezpiecznie na plecach, jako że
ból w ciągu ostatnich czterech dni znacznie złagodniał,
powiedział: - Tylko spróbuj się stąd ruszyć, a będziesz
miała ze mną do czynienia.
- To brzmi intrygująco, Marcusie, Co byś mi zrobił?
- Chciałabyś się przekonać, co? Cokolwiek by to
było, na pewno bardzo by ci się spodobało, i mnie
także.
- Jakoś nie mogę doszukać się w tym groźby.
- Moi drodzy, z pewnością nie jest to najlepszy
moment, aby omawiać wasze sprawy małżeńskie,
prawda? To nie jest temat, przeznaczony dla wrażliwych
uszu matki. Dla mnie, mój drogi synu, nadal jesteś
chłopcem, czystym i niewinnym. No, w końcu się
uspokoiliście. Badger prosił, by wam powiedzieć, że
posyła na górę lunch. Czy moglibyśmy zjeść go razem,
w miłym nieładzie sypialni?
- Boże, mamo, w miłym czym?
- Nieładzie, mój drogi. Damy zaawansowane wiekiem
właśnie tak się wyrażają. To takie kojące.
- Bzdura! - rzucił Marcus, podsuwając matce delikatne
krzesełko z zeszłego stulecia. - Jesteś równie zaawansowana
wiekiem, jak to ladaco, jej pokojówka.
- Ach, Maggie. Czyż nie jest fascynująca?
- Może będzie pani łaskawa powiedzieć jego lordowskiej
mości, dlaczego leżała na wznak pośrodku
375
dywanu w pokoju Zielonej Kostki? - zapytał Spears
od drzwi.
- Oczekiwałam po tobie nieco więcej dyskrecji,
Spears. Bardzo mnie rozczarowałeś. Nie, Marcusie.
To, w jakiej pozycji leżałam i gdzie, absolutnie nie
powinno cię interesować.
- Bzdura - powtórzył Marcus, zaintrygowany. -
U licha, co ty robiłaś? To jakiś nowy rodzaj medytacji?
- Drogi chłopcze, to nie twój interes.
- Dziękuję pani - zaśmiała się Duchessa. - Odwróciła
pani jego uwagę ode mnie.
Błękitne oczy Marcusa spoczęły znów na jej twarzy.
- Jeżeli zjesz grzecznie lunch, a potem trochę odpoczniesz,
pozwolę Maggie umyć ci włosy.
- A co z resztą?
- Resztę umyję sam.
- Nie, Marcusie. Nie możesz, ja...
- Cicho bądź!
Patrycja Wyndham przewróciła oczami. - I to by
było na tyle, jeżeli chodzi o niewinność mego chłopca.
Duchessa wiedziała, że Marcus okaże się dokładny.
On nigdy nie robił niczego połowicznie. Nie obawiała
się bólu, ponieważ wiedziała, że będzie delikatny
niczym promienie słońca, przenikające przez
gałęzie klonu. Lecz czuła się zażenowana, ponieważ
nadal krwawiła. Być może pozwoli jej umyć się tam
samej. Zaczął nie najgorzej, traktując ją jakby była
kawałkiem drewna, lecz kiedy odsłonił jej piersi, dobre
chęci przestały wystarczać. Zacisnął usta, a jego
piękne błękitne oczy pociemniały.
- Zapomniałem już, jaka jesteś piękna. Oczywiście
ubierałem cię i rozbierałem, patrzyłem na ciebie,
podtrzymywałem cię i obmywałem zimną wodą, lecz
teraz to co innego. Wyglądasz lepiej i patrzysz na
376
mnie, kiedy ja patrzę na ciebie. Nie, nie ruszaj się,
spróbuję utrzymać ręce przy sobie, chociaż nie będzie
to łatwe, gdyż widok twojego ciała sprawia mi
zbyt wielką przyjemność.
Oczywiście nie mógł trzymać rąk z dala od niej,
skoro miał ją myć, lecz robił co w jego mocy, by ograniczyć
się do tej czynności. Umył delikatnie jej
brzuch, starannie omijając okolice rany, a potem zamknął
oczy, wciągnął oddech i przesunął niżej namydloną
myjkę.
- Proszę, Marcusie, to takie żenujące...
Zignorował jej protesty. - Nie przeszkadza mi, że
krwawisz. Dzięki Bogu, to normalne krwawienie i nie
muszę się martwić, że mi tu umrzesz. Leż spokojnie,
Duchesso, i zaufaj mi.
Spojrzał na jej twarz i spostrzegł, jak zmienił się jej
wyraz, gdy jej tam dotknął. Zamierzał tylko ją umyć,
nic więcej, naprawdę, jego myśli dalekie były od jakichkolwiek
seksualnych skojarzeń, myślał o niej tylko
w kategoriach duchowych, lecz oto dotykał jej, patrzył
na nią i jego dłonie zaczęły drżeć.
Minęło zbyt wiele czasu. Zauważył, że oddech Duchessy
zmienił się, był teraz przyspieszony. Spoglądała
na niego pytająco, zarumieniona. Uśmiechnął się do
niej i pomyślał: Dlaczego nie? Jego palce delikatnie
przywarły do niej, z początku nie znajdując odzewu,
lecz był cierpliwy, kochał ją i chciał dać jej przyjemność.
Doświadczyła ostatnio tyle bólu, że odrobina
przyjemności z pewnością nie mogła jej zaszkodzić.
I kiedy w końcu jej ciało napięło się, wygięło w łuk,
położył się obok niej i całował ją, dopóki nie krzyknęła
z rozkoszy.
- O Boże!
- Leż spokojnie, Duchesso, muszę jeszcze umyć
twoje śliczne nogi i stopy.
377
Kiedy zakończyła kąpiel, o jakiej, nie mogła nawet
marzyć, osuszył ją i ubrał w czystą koszulę.
- Przestań patrzeć na mnie, jakbym był brutalem.
Jestem twoim mężem. Twoje ciało należy do mnie
i byłbym ci wdzięczny, gdybyś o tym nie zapominała.
Nigdy nie pozwoliłbym George'owi Ravenowi dotykać
cię w ten sposób, patrzeć na ciebie z pożądaniem.
Należysz do mnie i tylko do mnie. Więc nie wstydź
się. Zabraniam ci.
- To nie takie proste, Marcusie. Ufam ci, naprawdę,
lecz jestem przekonana, że pewne sprawy są zbyt intymne,
by dzielić je z innymi. I takie powinny pozostać.
- Nie, to niemądre. Najwidoczniej nie ufasz mi dostatecznie.
Wiem, o czym mówię. No, twoje policzki
nabrały nieco koloru.
Przerwał, pozbierał porozrzucane po podłodze
ręczniki, a potem odwrócił się do niej, nagle bardzo
poważny, i spoglądając na swoje dłonie, powiedział:
- Prawdę mówiąc, Duchesso, jako moja żona powinnaś
mówić mi o wszystkim co czujesz i o czym myślisz.
Nie powinnaś ukrywać przede mną niczego,
wszystko jedno, czy chodzi o uczucia, czy o uczynki.
Nigdy więcej. Możesz na mnie wrzeszczeć, a nawet
uderzyć mnie, jeżeli okażę się na tyle nierozsądny,
aby powiedzieć coś, co ci się nie spodoba.
Rozpłakała się. Patrzył, przerażony i zdumiony,
jak łzy wypełniają jej oczy i spływają po policzkach.
- Nie płacz, kochanie, proszę, przestań.
Odwróciła od niego głowę. Zobaczył, że zaciska
dłonie w pięści. Wyciągnął rękę, aby jej dotknąć, lecz
cofnął się.
- Wiesz - powiedział w końcu głosem, w którym
brzmiało przekonanie i spokój - zachowywałem się
jak ostatni głupiec. Robiłem i mówiłem rzeczy, których
prawdopodobnie nawet ty nie potrafisz mi prze-
378
baczyć. A zdaję sobie sprawę, że przebaczałaś ml częściej
niż potrafię zliczyć, i to od kiedy byliśmy dziećmi.
Słuchała go, jej ciało stężało, nie odwróciła jednak
głowy w jego stronę. Po prostu czekała, przerażona,
a on wiedział, czego tak się boi.
- W Paryżu byłem na ciebie wściekły za to, że wzięłaś
sprawy w swoje ręce, nie dając mi szansy, i ten
gniew sprawiał mi radość, cieszyłem się nim i pogrążałem
w żalu nad samym sobą. Jest coś w tym, że kiedy
kobieta przejmuje panowanie nad sytuacją, my,
mężczyźni, przestajemy zachowywać się racjonalnie
i szalejemy, chociaż niełatwo nam to przyznać. Zawsze
wiedziałaś, że jestem popędliwy i często mówię
rzeczy, które mrożą krew w żyłach nawet mnie, gdy
o nich później pomyślę. Wiem, że mówiłem do ciebie
w sposób, który musiał cię bardzo zranić. Plotłem
bzdury, a potem udawałem, że w nie wierzę.
Raniłem cię rozmyślnie, ponieważ jesteś córką
swego ojca, a ja nadal pogardzam tym starym sukinsynem
za to co zrobił nie tylko mnie, lecz także tobie.
A więc karałem za to ciebie, ponieważ nie mogłem
ukarać jego. Spróbuj wybaczyć mi jeszcze ten
jeden raz... choć mogą być następne razy, jeżeli zechcesz
dzielić ze mną przyszłość. Miej ze mną dzieci.
Zapełnijmy pokój dziecinny Chase Park naszym
potomstwem, a wiesz, jaki jest wielki. To będą nasze
dzieci, twoje i moje, a twego ojca niech diabli wezmą
razem z jego złośliwością i rozpaczą. On nie ma nic
wspólnego z nami, z naszymi dziećmi ani naszą przyszłością.
Odwróciła ku niemu twarz. Podniósł jej dłoń i delikatnie
przytulił do policzka jej palce.
- Naprawdę pragniesz dziedzica? Syna, który będzie
miał w sobie krew twoją i moją, a zatem i mojego
ojca?
379
- Tak, lecz musi mieć braci i siostry.
- Ale dlaczego, Marcusie? Ponieważ litujesz się
nade mną? Czujesz się winny?
- To też, ale nie taki jest główny powód.
- A jaki jest ten główny powód?
- Kocham cię bardziej, niż kiedykolwiek mogłem
sobie wyobrazić. Nie chcę byś się mnie bała, chcę, byś
mi ufała. W przyszłości, jeżeli cię zwymyślam lub zacznę
ciskać gromy na twoją głowę, możesz przyłożyć
mi pogrzebaczem, nie będę miał ci tego za złe. Jeżeli
jeszcze kiedykolwiek ściągniesz but i spróbujesz
mnie nim potraktować, będę się tak śmiał, że zapomnisz,
że chciałaś mnie zabić i będziesz śmiała się razem
ze mną. Kocham cię. Czy to ci wystarczy? Wierzysz
mi? I czy mi wybaczysz?
Przez chwilę znów była dawną Duchessa, milczącą,
wyniosłą i niedostępną. Nienawidził tego. Natychmiast
zdał sobie sprawę, jak bardzo pragnie, by na
niego nakrzyczała albo pocałowała go, mówiąc jaki
jest wspaniały - wszystko było lepsze niż to milczęnie,
ten nienaturalny spokój.
- Może nawet pozwolę temu przeklętemu Geor¬
ge'owi, by pomógł przyjść na świat naszym dzieciom,
choć jeśli chodzi o ciebie, nie ufam mu ani trochę.
A teraz przestań być dawną Duchessa. Uderz mnie.
Wrzaśnij, zrób cokolwiek.
- W porządku - powiedziała, unosząc dłoń.
Spojrzał na nią, ujął jej podniesioną dłoń i położył
z powrotem na kołdrze. Pochylił się i pocałował ją leciutko.
- Co w porządku? - zapytał.
- Uderzę cię we środę, a w piątek na ciebie nawrzesz¬
czę, lecz teraz, Marcusie, powiedz mi to jeszcze raz.
- Kocham cię i nadal nie ufam Ravenowi. Będziemy
musieli znaleźć mu żonę. To oderwie jego myśli
od ciebie.
380
Roześmiała się, a on poczuł, jak fala ciepła rozlewa
mu się po brzuchu.
- A ja ciebie, Marcusie. Kochałam cię już prawdopodobnie
wtedy, gdy jeszcze byłam zbyt mała, aby
zdać sobie z tego sprawę. Wciągnęłam cię w to małżeństwo
nie tylko dlatego, że chciałam naprawić
krzywdę, ale ponieważ pragnęłam cię dla siebie. Byłeś
taki wściekły... Nie przypuszczałam, że to się kiedykolwiek
zmieni. A jednak musiałam zrobić wszystko,
by ci amerykańscy Wyndhamowie nie dostali
tego, co należało się tobie.
- Nam. A potem naszemu synowi i jego synowi.
-Tak, o tak... Proszę, zechciej zrozumieć. Nie mogłam
dopuścić, byś sam pozbawił się dziedzictwa.
- A kiedy przyszłaś do mnie tamtej pierwszej nocy?
Zrobiłaś to tylko dlatego, że chciałaś powstrzymać
mnie przed anulowaniem małżeństwa?
- Tak, chociaż to nie był jedyny powód. Nie wiedziałam,
co dzieje się pomiędzy mężczyzną a kobietą,
więc nie miałam pojęcia, jakie to wspaniałe przeżycie
kochać się z tobą. Prawdopodobnie były i inne
powody, ale to prawda, zrobiłam to przede wszystkim
po to, byś nie mógł unieważnić małżeństwa.
- A teraz, dlaczego teraz mogłabyś przyjść do mnie
i uwieść mnie?
- Ponieważ pragnę, abyś oszalał z pożądania bardziej
niż George Raven, biedaczek. Muszę się jeszcze
wiele nauczyć, Marcusie.
- Gdy wyzdrowiejesz i będziesz znów mogła śmiać
się i tańczyć, z radością zacznę cię uczyć. Zobaczysz,
okażę się najbardziej pilnym nauczycielem w całym
Yorkshire, co ja mówię, w całej Anglii!
Uśmiechnęła się do niego. W tym uśmiechu nie
było już bólu ani goryczy, przepełniony był czystą radością.
381
- Pamiętasz, powiedziałem ci przedtem, żebyś nie
ukrywała niczego przede mną - powiedział, spoglądając
na nią z ukosa. - Naprawdę, cokolwiek by to
było, możesz mi o tym powiedzieć. Nie będzie między
nami sekretów, już nie, zgoda?
Przechyliła kokieteryjnie głowę i pogłaskała go delikatnie
po policzku, ale nie odezwała się. Ciekawe,
czy kiedykolwiek powie mu o tych piosenkach i o tym
dziwacznym pseudonimie. R. L. Coots - skąd wzięła
to absurdalne nazwisko?
Ach, lecz pan R. L. Coots nie był ważny, liczyła się
tylko ona. Pan Coots z pewnością i tak kiedyś wypłynie.
Marcus nie wiedział kiedy, lecz nie dbał o to. Wyrzucił
go czym prędzej z pamięci, pochylił się i zaczął całować
swoją żonę, całować bez końca, by udowodnić, jak bardzo
ją kocha, a ona uśmiechała się radośnie, gdy szeptał
jej, co z nią zrobi, gdy będzie już zdrowa.
R O Z D Z I A Ł
Następną osobą, która natknęła się na Patrycję
Wyndham, leżącą na plecach w pokoju zwanym Zieloną
Kostką i wpatrującą się w sufit, była Duchessa.
Nie odezwała się, tylko w milczeniu przez dłuższą
chwilę przyglądała się teściowej, a potem sama spojrzała
w górę. Pokój zwany Zieloną Kostką był jedynym
pomieszczeniem w domu, którego sufit zdobiły
malowidła, a właściwie grupy malowideł, wszystkie
prawdopodobnie namalowane przez tego samego artystę
i oddzielone od siebie grubymi belkami stropu.
Od czasu swojej pierwszej wizyty w Chase Park przed
dziesięcioma laty Duchessa często przyglądała się
malowidłom, zwłaszcza przedstawiającym scenki śre-
382
29
dniowieczne. Uważała je za interesujące, lecz nie poświęcała
im wiele uwagi, traktując jako element domu
i tego dziwnego pokoju.
Patrycja Wyndham wpatrywała się w grupę malo¬
wideł, przedstawiającą życie w średniowiecznej wiosce.
Farba zbladła już nieco i spłowiała, lecz kolory
pozostały na tyle żywe, by można było rozróżnić, co
przedstawiają rysunki i podziwiać kunszt artysty.
Ulubiona seria obrazów Duchessy, której właśnie
przyglądała się z uwagą jej teściowa, przedstawiała
piękną młodą dziewczynę, otoczoną przez służbę,
ubraną w powiewne białe szaty i biały czepiec, wysoki,
stożkowaty, ze spiczastym czubkiem. Jasne, anielskie
włosy spływały dziewczynie na plecy. Siedziała
na czymś w rodzaju kamiennego murku, pochylona
lekko w przód, słuchając młodego galanta, który spoczywał
u jej stóp i grał na lutni. Duchessie zawsze
zdawało się, że niemal słyszy dźwięk tej lutni, tak bardzo
urzeczona muzyką zdawała się dziewczyna. Spojrzała
na następną scenkę, podobną do poprzedniej.
Młodzieniec stał teraz i zdawał się sięgać po coś
ukrytego pomiędzy grubymi konarami dębu. Co by to
być mogło?
Spuściła wzrok i zobaczyła, że teściowa nadal kontempluje
sufit, oddała się więc temu samemu zajęciu.
W trzeciej scenie służąca podawała swej pani kubek
z wodą i Duchessa zorientowała się teraz, że
dziewczyna nie siedzi na murku, lecz na obramowaniu
studni. Młody człowiek wydobył spomiędzy gałęzi
jeszcze jedną lutnię. Lutnia pomiędzy gałęziami?
Nagle zamarła, czując, jak mocno bije jej serce. Czy
to możliwe? Potrząsnęła głową, a potem jeszcze raz
spojrzała na sufit. W następnej scenie młodzieniec
trzymał przed sobą dwie lutnie, uśmiechając się do
dziewczyny, jak gdyby oferował jej jedną z nich.
383
W kolejnej zmiana polegała tylko na tym, że młody
człowiek spoglądał przez ramię, do tyłu, nie na dziewczynę.
Najwidoczniej ktoś tam był, a jego obecność
przerażała młodzieńca. Trzymał teraz obie lutnie
w jednej ręce, zwrócone do siebie grzbietami. Lutnie
były płaskie po jednej stronie, a wybrzuszone po drugiej.
Dlaczego zatem nie złożył ich do siebie płaskimi
powierzchniami? Dlaczego utrudniał sobie zadanie?
- Witaj, moja droga. Lepiej się czujesz? Ooo,
z pewnością, gdyż w przeciwnym razie mój słodki syn
nie pozwoliłby ci wałęsać się samej po domu. Przyglądam
się sufitowi. Gdy wiele lat temu po raz pierwszy
odwiedziłam Chase Park, przyprowadzono mnie
tutaj, by mi pokazać malowidła. Było ich wiele, począwszy
od czasów Wilhelma Zdobywcy, a skończywszy
na początkach szesnastego stulecia. Prawdę mówiąc,
to te ostatnie sceny najbardziej mnie wówczas zafascynowały,
kilka z nich bowiem przedstawiało moją
dzielną Marię, królową Szkotów, niezłomną i wzniosłą
w obliczu tak potwornej zdrady. Jak widzisz, nie
ma tu scen ukazujących dorosłą królową, a zatem artysta
musiał zakończyć pracę przed rokiem 1550.
I nagle, trzy dni temu, zdałam sobie sprawę, że te rysunki
to coś więcej niż tylko obrazki z przeszłości.
Czy ty też to dostrzegłaś, Duchesso? Widzę, że tak.
Zadziwiające, prawda?
Duchessa drgnęła, a potem spojrzała na teściową,
spoczywającą płasko na podłodze. - W ten sposób lepiej
widać. Połóż się obok mnie, Duchesso, wszystko
ci pokażę.
Duchessa wyciągnęła się na wznak tuż obok teściowej.
- A teraz, moja droga, powiedz mi, co widzisz.
- Widzę dziewczynę siedzącą na obramowaniu
studni, pod dębem. Zupełnie, jak w wierszu. Ale co
z tymi dziewiątkami i potworem?
384
- Ta sprawa z dziewiątkami męczyła mnie bezustannie.
Dopiero wczoraj udało mi się odkryć prawdę.
Spójrz na te lutnie, Duchesso.
- Tak, lutnie. Zastanawiałam się właśnie, dlaczego
młodzieniec trzyma je grzbietami do siebie, to bardzo
niewygodne.
- Pomyśl o muzyce, moja droga, o tym, co byś
otrzymała, gdyby młodzieniec trzymał je odwrotnie.
- O Boże! Nie chodzi o dziewiątki, chodzi o muzykę!
To są te dziewiątki, dziewiątki o Janusowym obliczu.
- Tak sądzę. Przez całe życie grałam na fortepianie
i muszę powiedzieć, iż po raz pierwszy jestem
wdzięczna matce, że zmuszała mnie do tego, zamiast
pozwolić mi do woli tańczyć przy świetle księżyca
z ojcem Marcusa, tym cudownym mężczyzną. Znasz
się na muzyce, Duchesso?
- Tak - odparła, podekscytowana. - Sposób, w jaki
ten młodzian trzyma lutnie, nie odnosi się do dziewiątek,
ale do kluczy basowych, zwróconych do siebie
grzbietami. O Boże! Rzeczywiście wyglądają jak
dziewiątki. Patrzyłam na te malowidła przez tyle lat,
lecz nigdy tak naprawdę ich nie widziałam, rozumie
pani, co mam na myśli? I nawet kiedy przeczytałam
ten wiersz, nawet wtedy nie przeszło mi przez myśl...
O Boże!
- To prawda. Wszyscy znają te malowidła, lecz nikt
nie domyślił się, że zostały namalowane celowo,
przynajmniej te scenki odnoszące się do średniowiecza.
A teraz spójrz na następną scenę. Młodzieniec
spogląda na kogoś lub coś, co go przeraża...
- Na potwora.
- Tak, na potwora - stwierdziła Patrycja Wyndham
z nie ukrywaną satysfakcją. - Wskazuje przy tym na
lutnię. Ciekawe dlaczego?
385
- Chodzi o ten klucz basowy. Proszę spojrzeć, teraz
wskazuje na trzy najniższe gałęzie, a potem na
drugą lutnię. Te wskazówki były tu od stuleci, a nikt
ich nie odgadł, nikt nawet nie pomyślał... dopiero
pani. Jest pani chyba najinteligentniejszą osobą, jaką
znam.
- Dziękuję ci, drogie dziecko, lecz nadal nie mamy
tego przeklętego skarbu.
- Czy mogę zapytać, co pani, Duchesso, i pani, pani
Wyndham, robicie na tym świeżo wyczyszczonym
dywanie?
- Tak, Spears, możesz. Proszę, połóż się obok nas,
spójrz w górę i przygotuj się na wysłuchanie rewelacji.
Pytałeś mnie, czy coś wiem, więc teraz ci odpowiadam:
tak, zdecydowanie coś wiem, i Duchessa
także.
Po dziesięciu minutach do saloniku zajrzał Badger,
szukający Spearsa. Zamrugał, a potem spojrzał jeszcze
raz. Pan Spears, Duchessa i pani Wyndham leżeli,
wszyscy na wznak, wpatrując się w sufit. Esmee,
kotka Marcusa, spoczywała rozciągnięta wygodnie
na piersi Spearsa.
- Co tu się, u licha, dzieje?
- Pan Badger, jak miło. Pani Wyndham nie odgadła
jeszcze wszystkiego, ale niewiele brakuje, by tak
się stało. Proszę tu przyjść i położyć się obok mnie,
wszystko panu wyjaśnię.
Gdy kilka minut później do pokoju zajrzał Marcus,
usłyszał, jak Spears pyta: - No dobrze, lecz kto jest
potworem?
Stanął w progu i przez dłuższą chwilę ze zdumieniem
przypatrywał się dziwacznej scenie. - Wejdź,
Marcusie - powiedziała Duchessa, nie ruszając się
z miejsca. - Rozwiązaliśmy tajemnicę skarbu. Chodź
tutaj i połóż się obok mnie.
386
Posłuchał jej i spojrzał na sufit. - Wielki Boże! Od
lat przychodziłem tutaj, aby spoglądać na malowidła,
podziwiać dobór barw, mistrzostwo artysty, lecz nigdy
tak naprawdę im się nie przyglądałem. Do głowy
mi nawet nie przyszło, by...
- Wiem - wtrąciła Duchessa. - Mnie także. Nawet
gdybym przez cały czas wiedziała o skarbie Wyndhamów,
wątpię, czy skojarzyłabym wskazówki z tymi
malowidłami. Zrobiła to dopiero twoja matka. To
dlatego leżała tutaj trzy dni temu. Uświadomiła sobie,
że musi być jakiś związek pomiędzy nimi a wskazówkami,
zawartymi w wierszu. Wiesz może, jak stary
jest ten pokój, Marcusie?
- Jesteśmy w najstarszej części domu. Wydaje mi
się, że ten salonik jest jednym z niewielu pomieszczeń,
które ocalały z pożaru, jaki pochłonął resztę
domu na początku poprzedniego stulecia.
- Przeczytałam dzienniki, pozostawione przez Artura
Wyndhama, trzeciego wicehrabiego Barresford. Wiódł
bardzo nudny żywot, lecz jego pamiętniki zawierają wiele
cennych informacji. Pożar miał miejsce w 1723 roku
i większa część elżbietańskiego dworu uległa wówczas
zniszczeniu, spłonęło właściwie wszystko poza Zieloną
Kostką i biblioteką, gdzie znaleźliście księgę. Artur
Wyndham tak o tym napisał: „Zostały mi tylko Zielona
Kostka i biblioteka, a i one są tak okopcone, że chyba już
nigdy nie będą takie jak dawniej. Lecz chociaż nigdy ich
nie lubiłem, to jednak przetrwały i dlatego postaram się
przywrócić im dawną świetność".
- Napisał także, iż zarówno jego ojciec, jak dziadek
podziwiali malowidła na suficie, postara się więc
je odnowić. Gdyby nie jego wrażliwość i poczucie
obowiązku, wszystko mogłoby zostać stracone.
- Dlaczego właściwie ten pokój tak się nazywa? -
zapytał Marcus, zamyślony. - Pamiętam, że jako
387
dziecko często o to pytałem, lecz nikt nie umiał mi
odpowiedzieć, nawet mój wuj.
- Ja także pytałam - powiedziała Duchessa, unosząc
się na łokciu, lecz szybko wracając do poprzedniej
pozycji, wygodniejszej z racji jeszcze nie zagojonej
rany. - Nikt nie wiedział. Sampson sugerował, że
to z powodu kształtu szyb w oknach. Kiedyś okna
mogły być inne, dzielone kamiennymi słupkami,
z osadzonymi pomiędzy nimi zielonymi szybkami.
- Tak, zielone szkło, z pewnością o to właśnie chodziło
- powiedziała Maggie zza pleców Spearsa. -
Lecz jest coś jeszcze. Chodzi o sam pokój, przyjrzyjcie
mu się. To idealny sześcian.
- Ach - powiedział Badger. - A kiedy promienie
słoneczne wpadają przez zielone szybki do pomieszczenia
o takim kształcie... - ...powstaje złudzenie,
jakby człowiek znajdował się w środku zielonej, sześciennej
kostki - uzupełnił Spears. - A kolorowe
szkło było kiedyś bardzo popularne.
- To możliwe - dodała Patrycja Wyndham. - Wszystkie
stare domy mają pokoje o dziwnych nazwach.
- Tak - stwierdził Marcus - przypuszczam, że Maggie
ma rację. Rozwiązała zagadkę nazwy tego pokoju.
- Ach, proszę spojrzeć, panie Spears - powiedział
Badger, wskazując na sufit. - O ile się nie mylę, to
jest właśnie twoje wiadro, Duchesso, drewniane
i obite skórą. Lecz gdzie jest ten przeklęty potwór?
- Gdzieś w ukryciu po lewej stronie, nie ma innej
możliwości - zauważył Marcus. - Przyjrzałem się
reszcie scen i nie dostrzegłem nigdzie żadnej bestii
z rogami, żadnego ohydnego gargulca - niczego
takiego.
- Ooo, z pewnością ten potwór tam jest, choć nie
możemy go zobaczyć - wtrąciła Duchessa. - Jego
obecność daje się wyczuć. Spójrzcie na twarz mło-
388
dzieńca w ostatniej scenie. On wie, że zaraz wydarzy
się coś strasznego. To musi mieć związek z potworem.
- A zatem - podsumowała lady Patrycja - w pierwszej
scenie nasza dziewczyna siedzi na obramowaniu
studni, a młodzieniec przygrywa jej na lutni. Wyjmuje
drugą lutnię spomiędzy gałęzi, a potem przyciska
je obie do siebie i oto mamy dwie dziewiątki o Janusowym
obliczu, albo dwa klucze basowe, zwrócone
do siebie grzbietami. A Duchessa twierdzi, że jest
tam i potwór, choć nie możemy go zobaczyć.
- Czy to nie tego dotyczył twój sen? - zapytał Marcus,
lekko przesuwając czubkami palców po ramieniu
Duchessy.
- Tak właśnie uważam - odparła, uśmiechając się
do niego w sposób, który sprawił, że jej teściowa natychmiast
zapomniała o wszelkich wskazówkach
i odetchnęła z ulgą i radością.
- Ten perfidny mnich z mojego snu wspomniał nawet,
że dziewiątki nie muszą koniecznie być dziewiątkami.
- Po co te wszystkie skomplikowane zabiegi - zastanawiała
się głośno Patrycja Wyndham. - Nie mogli
po prostu przekazać skarbu Lockridge'owi Wyndhamowi?
Nic dziwnego, że żaden Wyndham nie wpadł
na jego ślad, a w końcu niemal o nim zapomniano.
- Ośmielę się zasugerować, milady - powiedział
Spears - że to nie był tylko pomysł mnichów. Ten
przodek Wyndhamów musiał brać w tym udział. To
oczywiste, że nie mógł tak nagle się wzbogacić, bo
wzbudziłby podejrzenia króla i Cromwella. A oni już
by znaleźli sposób, żeby pozbawić go skarbu. I przy
okazji głowy.
- Mógłbym się założyć - dodał Badger - że stary
Lockridge zmarł, zanim zdążył powiedzieć dzieciom,
gdzie ukrył skarb. Oni na pewno wiedzieli, że istnieje.
389
Dopiero następne pokolenia uznały opowieść o skarbie
za wymysł, legendę.
- Tymczasem mnisi wspomnieli o nim w dwóch
różnych księgach - powiedział Marcus. - Jedną
z nich dali Lockridge'owi, a drugą? Nigdy się nie dowiemy.
W końcu wpadła w ręce Burgessa.
- Inni też ją prawdopodobnie czytali, lecz nie udało
im się odcyfrować wskazówek - stwierdziła Maggie.
- To wszystko bardzo ładnie i lekcja historii była
bardzo ciekawa, lecz gdzie, u licha, jest skarb Wyndhamów?
- Musi tu być jakiś schowek - powiedział Marcus.
- Nieduży, do którego wejście znajduje się w tym pokoju.
Oczywiście nie wiemy, co to właściwie jest, ten
skarb.
- Lecz studnia wskazuje kierunek w dół, nie w górę
- powiedziała Patrycja.
- A zatem - stwierdziła Duchessa - sekretny pokój
lub schowek musi znajdować się dokładnie pod studnią
i dębem, poniżej podłogi.
- Niekoniecznie - sprzeciwiła się Patrycia. - Dokładnie
mówiąc, a jestem przekonana, że w tym przypadku
dokładność to klucz do sukcesu, sądzę, że należałoby
szukać raczej pod tymi dziewiątkami.
- Boże święty! - wykrzyknął Marcus, podekscytowany.
- Sprowadź Horatia, Sampson.
- O tak, panie Sampson, i proszę się pośpieszyć -
dodała Maggie. - Nie mogę się doczekać, kiedy znajdziemy
ten przeklęty skarb.
*
Dywan Aubusson został starannie zwinięty i odsunięty
pod ścianę, podobnie jak meble stojące pod
średniowiecznym malowidłem.
390
Horatio, cieśla o złotych rękach, ukląkł na podłodze
i zaczął ostukiwać klepki drewnianym młotkiem.
Nagle podniósł głowę i uśmiechnął się. - Milordzie,
tu pod spodem brakuje podpierającej belki. Myślę,
że jest tam pusta przestrzeń. Zaczął ostrożnie odbijać
grube dębowe klepki. Maggie przez cały czas wisiała
mu nad głową, ponaglając go i przeklinając jego
nadmierną dokładność. Kogo obchodzi jakaś przeklęta
podłoga, i co z tego, że zostanie porysowana,
skoro i tak przez cały czas zakrywa ją ten wielki stary
dywan?
Spears uspokajał ją, mówiąc: - Może jednak mógłbyś
przyśpieszyć nieco ruchy tego młotka, Horatio.
W końcu nie kopiemy przecież w miejscu świętego
pochówku.
Słowa Spearsa złagodziły napięcie, lecz tylko na
moment.
- Spokojnie, spokojnie. Nie mogę się zbytnio śpieszyć,
bo mógłbym uszkodzić to stare drewno. Ooo,
teraz wszystko odchodzi, łatwo i bez wysiłku.
- Sampson, świece! Szybko! - zawołała Patrycja
Wyndham.
Gdy powiększono otwór na tyle, że człowiek mógł
się przez niego przecisnąć, Marcus, jako lord i pan
tego domu, opuścił się pierwszy, choć nie bez protestów
ze strony kobiet. - Tu jest okropnie ciemno
i brudno, mamo. Nie spodobałoby ci się. I pełno tu
pająków. A ty, Maggie z pewnością rozerwałabyś sobie
suknię i miałabyś pełno pajęczyn we włosach. Co
do ciebie, Duchesso, to lepiej w ogóle się nie odzywaj.
Nie jesteś jeszcze dość silna, by stawić czoło
ciemności i pluskwom. Podaj mi świecznik, Maggie,
ta jedna świeca to za mało.
A potem zapadła cisza.
- Marcusie, widzisz coś?
391
Podniósł wzrok i zobaczył żonę, spoglądającą na
niego z góry.
- Marcus, ty niewdzięczniku, odezwij się! Chcesz,
żebym umarła z niecierpliwości?
Pomieszczenie, w którym się znalazł, było podłużne
i wąskie, niewiele wyższe ponad metr. Zdawało się
ciągnąć w nieskończoność, musiało zatem być równie
długie, jak pokój na górze. Podniósł świecznik i przyjrzał
się belkom podłogi. Wydawało się, że poza ciemnością,
duszącym kurzem, armią pająków i olbrzymią
ilością pajęczyn nie ma tu nic więcej. Mimo to szukał
dalej, zgięty wpół niczym starzec. Po mniej więcej
dziesięciu metrach natknął się na ścianę, zamykającą
pomieszczenie. Pod ścianą leżało coś, co z pewnością
nie wyglądało na szkatułę, mieszczącą skarb. Podszedł
bliżej, wysunął przed siebie świecznik i zamarł.
- O, do licha, a co to niby ma być? - wykrzyknął, nie
zważając na dławiący go kurz. - Bez wątpienia to
szkielet, ale skąd...?
Przysunął świecznik bliżej i wciągnął gwałtownie
powietrze. To nie był szkielet, raczej manekin, figura
wypchana starym sianem, wyobrażająca człowieka,
która najwidoczniej miała zostać symbolicznie powieszona,
ponieważ jej szyję spowijała lina, przywiązana
do gwoździa na belce powyżej. Postać ubrana
była w wyszukany strój z epoki elżbietańskiej. Marcus
dotknął delikatnie koronki rękawa, a ta rozsypała
mu się pod palcami. Przyjrzał się bliżej namalowanej
twarzy kukły: jej ostre, ciężkie rysy mówiły
o zachłanności, okrucieństwie i żądzy uciech. Szklane
oczy, wpatrujące się w niego nieruchomo, miały arogancki
wyraz.
Nagle zdał sobie sprawę, że twarz ta miała zapewne
przedstawiać samego króla, Henryka VIII. Wyglądał
tutaj zupełnie jak na obrazie Holbeina, był tylko
392
nieco młodszy. Trzeba było wiele siana, by wypchać
tę postać, pomyślał Marcus bezwiednie. Ale dlaczego
przechowywano ją tutaj, w ukryciu?
Słyszał nad sobą głosy, domagające się odpowiedzi,
niecierpliwe głosy, z których jeden należał z pewnością
do jego żony. Musiała być mocno zirytowana.
Uśmiechnął się i powiedział: - To nie jest szkielet, lecz
kukła, wypchana sianem i przedstawiająca Henryka
VIII, ze sznurem wokół szyi, najwidoczniej przygotowana
do powieszenia. Jeszcze chwilę, zaczekajcie.
Nagle zdał sobie sprawę, że kukła, wystrojona w
fioletowy aksamit, gronostaje i koronkowy kołnierz,
szeroki niczym koło u wozu, jest zdecydowanie zbyt
pękata. Nie została wypchana wyłącznie sianem. Nie,
z pewnością było tam coś jeszcze. Delikatnie sięgnął
za koronkowy kołnierz i wydobył zza niego długi naszyjnik
najpiękniejszych pereł, jakie widział kiedykolwiek.
Nacisnął dłońmi zetlały materiał i poczuł pod
palcami kształt klejnotów, monet, a nawet, jak mu się
zdawało, różańców i berła. Poza tym musiała tam być
jeszcze taca, zapewne złocona, i kielich, a także jakaś
ciężka księga, bez wątpienia Biblia z osadzonymi
w okładkach klejnotami, i pewnie wiele innych, niezwykle
cennych kościelnych artefaktów. To nie siano
wypychało butwiejący materiał, lecz skarby opactwa
St. Swaley, ukryte tutaj na dobre przed ponad trzystu
laty.
- Hej, Spears! - zawołał. - Chyba powinieneś opuścić
na dół coś w rodzaju noszy na linach, byśmy mogli
wyciągnąć to wszystko na górę. Kukła jest bardzo
ciężka, więc upewnij się, czy deska i liny wytrzymają.
Ta figura jest wypchana kosztownościami, to prawdziwy
król, strzegący swoich bajecznych skarbów.
393
R O Z D Z I A Ł
- Czy masz pojęcie, jak rozkosznie dekadencko
wyglądasz?
Uśmiechnęła się do niego ponad wspaniałym sznurem
pereł, który spowijał jej szyję i spadał na biały
brzuch. Nie miała na sobie nic więcej, jej mąż nalegał
na to, twierdząc, że perły na jej ciele to wszystko, czego
potrzeba, aby ją ubrać. Powiedział jej też, by traktowała
ten sznur jako prezent urodzinowy, być może
jedyny, jaki dostanie przez następne trzy lata, tak duże
były perły.
- Tak, wiem, że uważasz, iż jestem wspaniały - bo jestem.
Dowiedziałem się od ciotki Gweneth, że twoje
urodziny przypadają we wrześniu, czyli już niedługo.
- A ja dowiedziałam się od Fanny, że ty urodziłeś
się na początku października. Być może uda mi się
znaleźć dla ciebie odpowiedni klejnot. A co do Fanny,
to jak się domyślam, przygotowuje dla ciebie specjalny
prezent.
- Powinna dać sobie spokój z tym durzeniem się
we mnie, bo skończy jako trzęsąca się staruszka, nadal
zakochana bez wzajemności.
- Da sobie spokój - odparła Duchessa. - Jeszcze
dwa lata i obie pojadą do Londynu, gdzie poznają tyłu
młodzieńców, że ty od razu wydasz się Fanny starym
ramolem. A wracając do moich urodzin. Te perły
mają mi wystarczyć na trzy lata?
- Tak. Co najmniej - wziął do ręki naszyjnik
i przyjrzał mu się z bliska. - Spójrz, już zyskały na
blasku, a leżą na twoim ciele zaledwie od paru minut.
- Pochylił się i zaczął całować jej brzuch. Pociągnęła
go za włosy, a on podniósł głowę i uśmiechnął się.
394
30
- Doskonale, Marcusie - powiedziała - a zatem
włożę na siebie te perły czternastego i potraktuję je
jako najważniejszy prezent. A w co ty powinieneś się
wystroić? Już wiem, chcę, żebyś włożył ten niesamowity
pierścień z wielkim rubinem.
- I nic poza tym?
-Nic.
- To kiedy są te twoje urodziny?
- Chyba zaczynają się za jakieś dziesięć minut.
Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że już zaczęliśmy
świętować.
Roześmiał się i pocałował ją. - Do licha! - powiedział
pomiędzy pocałunkami. - Musimy zaczekać, aż
będziesz zupełnie zdrowa. Nadal jesteś obolała i chociaż
trudno mi się powstrzymać, zaczekam.
- Wcale nie jestem obolała. Od trzech tygodni czuję
się doskonale. Jestem zupełnie zdrowa, nawet rana
w boku zdążyła się zagoić.
Spochmurniał i przesunął czubkami palców po różowej
bliźnie. Nadal widać było ślady po szwach, on
zaś aż nadto dokładnie pamiętał, jak George Raven
wbijał w jej białe ciało igłę, a potem przeciągał nitkę,
i tak raz za razem. Gwałtownie przełknął ślinę.
- Przestań, Marcusie - powiedziała Duchessa. - To
już minęło. Ze mną wszystko w porządku. Przeżyliśmy.
A twoja twarda głowa i dłoń też wydobrzały,
choć szybciej, niż mogłabym przypuszczać.
Potrząsnął głową. - Masz rację. To już przeszłość.
Możesz być pewna, że odtąd lepiej będę się tobą
opiekował. A co do tych innych spraw, to poczekamy,
aż będziesz zupełnie zdrowa. Nie, nie sprzeczaj się ze
mną, Duchesso. Wiesz dobrze, jak bardzo cię pragnę,
bardziej nawet niż tej wspaniałej pieczonej wołowiny
Badgera, czy jego równie wspaniałych medaillons de
veau poches a la sauce au Porto.
395
- Skąd znasz francuską nazwę gotowanej cielęciny?
- Moja droga żono, gdy byłaś chora, to ja ustalałem
z Badgerem menu.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem i roześmiała
się.
- Jak dobrze znów słyszeć twój śmiech - powiedział.
- Wiesz, chciałbym, żebyś pragnęła mnie tak
bardzo, byś wybuchała płaczem, przysięgając, że mnie
otrujesz, jeżeli natychmiast cię nie wezmę. - Lecz kiedy
otworzyła usta, by się odezwać, położył jej palec na
wargach i westchnął z. rezygnacją: - Nie, lepiej tego
nie rób. - Wstał szybko i odsunął się od łóżka. - Nie,
tylko pogapię się na ciebie w tych perłach, taką lekko
spoconą. I może jeszcze raz pocałuję cię w brzuch, ale
trudno się powstrzymać, widząc cię taką...
- Nie znoszę, jak mężczyzna się poci, Marcusie.
A co do powstrzymywania się...
- Uspokój się, Duchesso. Nie, nie ruszaj się, leż
tam jak kurtyzana w haremie sułtana, a ja postaram
się myśleć o czymś innym. Mam silną wolę, więc
z pewnością mi się to uda. Uważam, że te dwa kielichy,
Biblia i inne przedmioty kultu - włącznie z kością
świętego, która pewnie jest jakąś relikwią - powinny
zostać odesłane do Rzymu. A reszta zostanie
w Chase Park.
- Ja też tak uważam. I cieszę się, że podarowałeś
Maggie te klejnoty.
- Zastanawiam się, czy leży teraz nago w swoim
pokoju, ubrana tylko w ten szmaragdowy naszyjnik.
- Nie, raczej siedzi przed lustrem, szczotkuje swoje
wspaniałe rude włosy i podziwia, jak bardzo szmaragdy
pasują do jej karnacji. Twoja matka powiedziała
mi, że miała dziś przy kolacji diamentową tiarę.
A bliźniaczki po prostu oszalały na punkcie tych
bransoletek, które im dałeś.
396
- Co do Spearsa i Badgera, to zaproponowałem
im, że teraz, kiedy dostali swój udział, mogliby odejść
na zasłużoną emeryturę, lecz moja sugestia nie spotkała
się z życzliwym przyjęciem. Spears spojrzał na
mnie wyniośle, jak popatrzyłby twój ojciec na Marka
i Charliego, gdyby przyłapał ich na jakimś figlu, i powiedział,
że musi zostać, by czuwać nad moim zachowaniem.
- Co do Badgera, to obawiam się o nasz dzisiejszy
obiad, zważywszy na to, jak zareagował na moją życzliwą
propozycję. Spojrzał na mnie z wyrzutem, zacisnął
usta i stwierdził, że tak niemądra sugestia z pewnością
nie może spotkać się w niebie z dobrym
przyjęciem. A kiedy go spytałam, co ma na myśli, powiedział,
że się zastanowi. Chciałabym jednak wiedzieć.
Tak, mój mężu, zdecydowanie podobałbyś mi
się w tym rubinowym pierścieniu.
Spojrzał na nią i przeszył go dreszcz. - Bawisz się ze
mną - powiedział powoli, drżąc z pożądania - i sprawiasz,
że nie mogę pozbyć się lubieżnych myśli. Spójrz
tylko na siebie, teraz, kiedy tak leżysz na boku, z perłami
na piersiach. Ta poza jest bardziej niż lubieżna,
jest...
Ujęła jego dłoń i położyła sobie na piersi. - Marcusie
- powiedziała miękko.
Z trudem przełknął ślinę, wpatrując się zafascynowany
w swoją dłoń, dużą i ogorzałą, spoczywającą na
jej delikatnym białym ciele.
- Posłuchaj mnie i spróbuj nie obracać wszystkiego
w żart. Jestem już zupełnie zdrowa. George powiedział
mi to po południu.
- Nie pozwoliłbym mu cię zbadać. Więc skąd może
wiedzieć? Nie jest kobietą.
- Ty także nie możesz tego wiedzieć i ty też nie jesteś
kobietą. Po prostu postaraj się być delikatny,
397
choć nawet kiedy nie jesteś, i tak nic złego się nie
dzieje, ponieważ mogę myśleć tylko o tym, co mi robisz
i jaką sprawia mi to przyjemność. Nic innego nie
ma znaczenia. Proszę, włóż ten pierścień, Marcusie.
Zamruczał coś, zerknął na nią z ukosa, lecz włożył
pierścień. Nie dała mu spokoju, dopóki nie był tak
nagi jak ona, ubrany tylko w ten pierścień, połyskujący
w promieniach popołudniowego słońca.
A potem zaczął przesuwać między palcami jej perły,
jedną po drugiej, pieszcząc białe ciało pod nimi,
i kiedy wreszcie w nią wszedł, zrobił to delikatnie, tak
delikatnie jak nigdy dotąd. Przez chwilę rozkoszowała
się słodyczą tej chwili, a potem poddała się namiętności,
odczuwając rozkosz tak silną, że niemal
nie do zniesienia, lecz nawet kiedy sądziła, że osiągnęła
już kres, że dłużej nie wytrzyma, nie chciała, by
to się skończyło. Marcus był z nią, i kiedy całowała
jego ramiona, szyję, kiedy jej dłonie pieściły jego barki,
wiedziała, że zawsze już z nią zostanie.
*
Gdy nazajutrz rano Duchessa, szukając męża, zajrzała
do biblioteki, zatrzymała się w progu, usłyszała
bowiem, jak Marcus śpiewa. Jego głos, aksamitny
i miękki bas, nie był może tak piękny jak głos Spearsa,
ale i tak całkiem miły dla ucha. Śpiewał sprośną
marynarską piosenkę.
- Czy to nie wspaniała przyśpiewka? - zapytał,
uśmiechając się do niej,
- Z pewnością dość obrazowa. Melodia jest bardzo
przyjemna, nie uważasz?
- Prawdę mówiąc - powiedział z żalem w głosie,
wpatrując się w swój kciuk - wcale mi się nie podoba.
Jestem przekonany, że potrafiłbym napisać lepszą.
398
Wiesz, mam talent muzyczny, a zwłaszcza dobrze wychodzi
mi dobieranie muzyki do sprośnych wierszyków.
Szkoda że nie znam faceta, który to napisał.
Moglibyśmy stworzyć spółkę. Co za strata! Takie
zgrabne wierszyki, a muszą być śpiewane do takich
żałosnych melodyjek!
- Żałosnych! To śmieszne, melodie są wspaniałe,
no może nie wszystkie, lecz większość jest zdecydowanie
do przyjęcia. A co do tej marynarskiej przyśpiewki,
to wszyscy ją śpiewają, jest bardzo popularna,
nawet bardziej niż popularna. Z pewnością nie
zostanie zapomniana. Marynarze zawsze będą ją
śpiewać. I to by było na tyle, jeśli chodzi o twój krytycyzm,
Marcusie. Żałosne, też coś.
- Nie powiedziałem, że jest zła, ale z pewnością za
miesiąc nikt już nie będzie jej pamiętał, no może za
dwa. Ja sam już prawie ją zapomniałem, zwłaszcza
melodię.
Podniosła gruby tom Toma Jonesa, leżący na in¬
tarsjowanym stoliku i rzuciła nim w męża. Złapał go
zręcznie i zauważył: - Nie wiedziałem, że Tom Jones
jest taki ciężki. Taka lekka opowieść na tylu stronach.
Zupełnie, jak te pioseneczki, takie głupiutkie i mało
znaczące, w dodatku z kiepskimi melodiami. Szkoda
że nie znam faceta, który je pisze. Biedak pewnie
przymiera głodem, pozbawiony cennej pomocy, którą
mógłbym mu zapewnić.
Duchessa poczerwieniała, rozejrzała się za następnym
tomem, a nie dojrzawszy żadnego, rzuciła się na
Marcusa, podskakując na jednej nodze i usiłując jednocześnie
zdjąć lewy pantofel.
Zapomniała o wstążkach, zawiązanych wokół kostki.
A kiedy spojrzała w dół i pociągnęła za jeden koniec
wstążki, tylko zacisnęła mocniej supeł. Zaklęła,
a on się roześmiał. Wrzasnęła, siadając na podłodze
399
i z furią ciągnąc oporną wstążkę: - Ty przeklęty łajdaku!
Te przyśpiewki są cudowne! Ile ich znasz, nawiasem
mówiąc?
Spojrzał na nią siedzącą na podłodze - naprawdę
wściekłą, nie tę dawną, lecz jego nową Duchessę, gotową
go zabić, gdyby tylko udało jej się ściągnąć ten
przeklęty pantofel - a potem spojrzał znów na swój
kciuk i powiedział powoli, tonem, który jeszcze bardziej
ją rozdrażnił: - O, znam je chyba wszystkie, tym
większa szkoda, ponieważ nie uważam ich za specjalnie
dobre, nie są najgorsze, i to wszystko. Tak, chyba
znam je wszystkie.
- To niemożliwe, łajdaku! Wiem, że Spears często
je podśpiewuje, ale z pewnością nie możesz znać
wszystkich.
Marcus z jeszcze większym skupieniem wpatrywał
się w kciuk. - Pomyślałem sobie, że pójdę do Hook¬
hama i zapytam, czy nie udzieliliby mi jakichś informacji
na temat tego Cootsa. Jako mężczyzna z pewnością
okaże się rozsądny i przyjmie moją ofertę jako
dar niebios. Co o tym sądzisz, Duchesso? Ach, strasznie
uparty ten węzeł, prawda? Chcesz, żebym ci pomógł?
Nie? Rozumiem, spróbujesz z drugim. Najwyższy
czas. Gniew jest w porządku, lecz lepiej go
rozładować. Zresztą po co nam gniew, jeżeli nie możemy
znaleźć dla niego ujścia?
Sięgnęła do prawej stopy i wstążka rozpadła się jej
w dłoniach. Ściągnęła pantofel, błyskawicznie wstała,
podbiegła do niego i zaczęła okładać go butem
po piersi. Marcus objął ją i przytrzymał za ramiona.
Wtulił twarz w jej szyję i szepnął: - Jak uważasz, powinienem
napisać do tego Cootsa? Powiedzieć mu,
że mogę przyczynić się do jego sukcesu? Z pewnością
biedak przymiera głodem. Co o tym sądzisz,
Duchesso?
400
- Niech cię diabli! A jeżeli ten Coots nie jest mężczyzną?
Na pewno w ogóle nie przyszło ci to do głowy.
Nie wszystko, co twórcze, oryginalne i wymagające
posłużenia się wyobraźnią, pochodzi od mężczyzn,
łajdaku.
Przesunął dłońmi po jej ramionach, pilnując się, by
jej za wcześnie nie puścić. - Oczywiście, że tak właśnie
jest, kochanie. Spójrz na siebie. Jesteś kobietą,
wspaniałą, piękną, pełną wdzięku kobietą, którą kocham,
lecz tylko kobietą i nawet ty musisz przyznać,
że Coots to mężczyzna, obdarzony męskimi talentami,
choć może nie dość muzykalny. Lecz tylko mężczyzna
może stworzyć piosenkę, która byłaby coś
warta.
Warknęła, czerwona na twarzy, i najwidoczniej
wściekła. Marcus nie wytrzymał - wybuchnął śmiechem.
Odchylił głowę do tyłu i śmiał się bez opamiętania.
Nagle Duchessa przestała się wyrywać.
- Ty wiesz.
- Wiem o czym? - zapytał, nie przestając się śmiać.
- Wiesz wszystko o Cootsie.
- Oczywiście że wiem, głuptasku. - Przestał się
śmiać i przytulił ją tak mocno, że aż zatrzeszczały jej
żebra. - I jestem z ciebie bardzo dumny.
- Mogłam zrobić ci krzywdę, kiedy rzuciłam w ciebie
tym Tomem Jonesem.
- Tak, mogłaś rozwalić mi głowę, lecz nie udało ci
się.
- Chciałabym, byś przestał się ze mnie wyśmiewać,
Marcusie.
- Przecież przestałem. Lecz zasłużyłaś na to. Powinnaś
była powiedzieć mi o R. L. Cootsie i o tym
wspaniałym sukcesie. Powinnaś była powiedzieć mi
o tym, gdy pierwszy raz pojawiłem się w Pipwell Cottage,
oskarżając cię, że jesteś utrzymanką jakiegoś
401
mężczyzny. Ta twoja duma, moja pani, sprawia, że
mam ochotę cię udusić i pewnie bym to zrobił, gdyby
nie to, że sam ją posiadam. Powiedz mi, pracujesz teraz
nad czymś?
- Tak - przyznała, wpatrując się w swój kciuk - lecz
mam kłopot z melodią. Słowa są naprawdę dowcipne,
rymy dobre, ale melodia jakoś mi umyka.
Spojrzał na nią, ujął ją pod brodę, pocałował
w usta i znów na nią spojrzał. Myślał o perłach
i o tym, jak wyglądały na jej nagim ciele.
- W porządku, Marcusie, więc może pójdziemy teraz
do pokoju muzycznego i albo dowiedziesz słuszności
swoich przechwałek, albo już nigdy nie pozwolę
ci o tym zapomnieć.
- Chodźmy - powiedział, a potem podniósł ją, posadził
na biurku, wsunął na jej stopę pantofel i starannie
zawiązał wstążkę wokół kostki. - Czy mam zawiązać
wstążkę na supeł, czy też zdążyłaś się już
opanować? - zapytał.
- Lepiej zawiąż.
*
Było bardzo późno. Letni deszcz bębnił o szyby.
Siedzieli przed kominkiem, nie przejmując się, że
ogień dawno już przygasł, zajęci tworzeniem nowej
piosenki, tym razem na temat Napoleona i jego kochanek,
piosenki, co do której Duchessa przysięgła,
że nigdy nie wyjdzie poza ich sypialnię. Marcus powtórzył
jej plotki o mało chwalebnym zachowaniu cesarza
w sypialni. Duchessa spojrzała na niego poważnie
i zapytała: - To dziwne. Myślałam, że wszyscy
mężczyźni są tacy sami, jeśli o to chodzi. To znaczy,
że ta piosenka nie mogłaby odnosić się do ciebie?
Naprawdę są między wami jakieś różnice?
402
Marcus poczerwieniał z oburzenia, przyciągnął ją
do siebie i całował tak długo, aż w końcu ze śmiechem
przyznała, że brak jej tchu.
Ktoś zapukał do drzwi. Marcus zaklął, westchnął
i krzyknął: - Proszę!
To była Antonia, niosąca srebrną tacę.
- Wielkie nieba! -wykrzyknęła Duchessa, podskakując
na kolanach Marcusa. - Co to takiego?
- Prezent od Badgera. Powiedział, żebyście wypili
to oboje. I że to jakiś lek na... po-ren-cję... Nie
mnie to powiedział, tylko Spearsowi. Podsłuchałam,
a Badger wydawał się bardzo zakłopotany, kiedy się
zorientował, co usłyszałam, i nawet zaklął.
- Lek na potencję? - powtórzył Marcus, starając
się zachować poważną twarz.
- Zgadza się. A kiedy go zapytałam, co to takiego,
wyjaśnił, że afrodyzjak. A potem machnął na mnie
dłonią, i powiedział, żebym lepiej zrobiła coś pożytecznego,
więc jestem. Spears wyglądał, jakby zaraz
miał się rozpłakać z zażenowania. Chyba był wściekły
na Badgera za to, że użył słów, które chciałabym znać,
choć nie powinnam. To bardzo dziwne. Fanny też
chciała wam przynieść tę tacę, żeby przy okazji robić
cielęce oczy do Marcusa, ale nie pozwoliłam jej.
- Dziękuję, Antonio. Jeszcze dwa lata - dodał,
zwracając się do Duchessy.
Ta zaś wzięła od Antonii tacę i postawiła ją na stole.
Pociągnęła nosem. - Pachnie jak gorąca czekolada
z dodatkiem czegoś, czego nie potrafię rozpoznać.
Może to siekane rogi ślimaków?
- Badger - powiedział, żebyście wypili napój, a potem
robili to co zwykle. Powiedział, że będziecie wiedzieli,
o co mu chodzi.
- A to skurczybyk. Tak, Antonio, wiemy. Dziękujemy,
pączuszku. Idź spać.
403
A kiedy Antonia wyszła, podniósł filiżankę i podał
drugą Duchessie. - Za nas, za ślimacze rogi i powodzenie
prób Badgera. Obyśmy jak najszybciej doczekali
się dziedzica.
- Patrzcie, patrzcie - powiedziała, pociągając solidny
łyk. - Dziedzic. Podoba mi się to słowo.
Wkrótce usnęli, mocno wtuleni w siebie.
R O Z D Z I A Ł
Jasne poranne słońce świeciło prosto w oczy. To
dziwne, ale nie miała ochoty ich otworzyć - światło
wydawało się zbyt jaskrawe, raziło ją. W końcu uchyliła
powieki.
- Witaj, Duchesso, najwyższy czas, żebyś do nas
dołączyła. Jak widzisz, twój ukochany małżonek już
się obudził, bardzo nieszczęśliwy z powodu mojej
obecności i bólu głowy. Z pewnością zabiłby mnie,
gdyby nie mocna lina wokół jego nadgarstków i kostek.
Twoje więzy nie są tak mocne. Nie chciałem, by
cię bolało, nie ciebie.
Z najwyższym zdumieniem wpatrywała się w Trevora.
- Nie rozumiem. Gdzie my jesteśmy? Co ty tu
robisz?
- Na początek wyjaśnię ci - powiedział Marcus
przerażająco spokojnym głosem - że jakoś udało mu
się doprawić czymś tę gorącą czekoladę, którą przyniosła
nam Antonia.
- Oczywiście. Powiedziała, że Badger ją przygotował.
Nie wierzę w to, nie Badger.
- Oczywiście, że zrobił to Badger i dodał do niej
laudanum, tak jak zaplanowaliśmy - powiedział Trevor.
- Lecz możesz wierzyć w co chcesz, we wszelkie
31
404
romantyczne mrzonki, jakie tylko przyjdą ci do głowy.
Choć czy nie zastanawia cię, że Badger wrócił
i zapewnił was, że wszyscy amerykańscy Wyndhamowie
przebywają w Londynie? Nie, widzę, że nie.
Szkoda, ale co robić. To dziwne, że przeżyliście tamtą
strzelaninę. Trafiłem was trzy razy, a mimo to
przeżyliście.
- Jesteś kiepskim strzelcem - powiedział Marcus.
Trevor odwrócił się do niego powoli. Stanął nad
Marcusem, podniósł pistolet i oparł go sobie na ramieniu.
- Przestań, ty diable! - krzyknęła Duchessa, usiłując
wyswobodzić się z więzów. Walczyła, nie zwracając
uwagi na ból skrępowanych nadgarstków, dopóki
Marcus nie powiedział: - Daj spokój, nic mi nie jest.
Leż spokojnie, kochanie.
Trevor powrócił na swoje miejsce na przewróconej
krzyni, która zastępowała mu krzesło. - Co za bohater
z niego, prawda, Duchesso? Tak, mój kuzyn Marcus
musi się zdać sobie sprawę, kto teraz jest górą.
Nawet teraz, choć obolały, nie potrafi się pogodzić
z przegraną. Nie, Marcus nie jest człowiekiem, który
łatwo godziłby się ze stratą czegokolwiek. Ach, Duchesso,
nie patrz na mnie, jakbyś chciała mnie zamordować.
Posłuchaj męża i zachowaj spokój. Przykro
mi z twojego powodu, naprawdę, ale nie miałem
wyboru, żadnego. Ooo, Marcus nawet nie jęknie,
chociaż odczuwa ból, wierz mi. Czy to nie dziwne?
Wie, że zaraz umrze, a mimo to nadal pozostaje wierny
tym idiotycznym zasadom, temu absurdalnemu kodeksowi
postępowania, który zabrania mężczyźnie jęczeć
i błagać. No cóż, mniejsza z tym. Widzisz,
Duchesso, gdybyś nie zmusiła Marcusa do ślubu
przed tą magiczną datą, mógłbym pozostawić was
oboje przy życiu, a przynajmniej mógłbym się nad tym
405
zastanowić. Ale te kochane pieniążki... usłyszałem,
że ojciec zapisał ci pięćdziesiąt tysięcy funtów i zapragnąłem
mieć je także. Pragnąłem całego majątku
i dziedzictwa Wyndhamów na dodatek - choć nigdy
nie wierzyłem, że ono naprawdę istnieje - a także tytułu
lorda, który teraz niewątpliwie odziedziczę. Tytuł
i wszystko inne. Będę miał wszystko. Muszę podziękować
twojej drogiej matce, Marcusie, że
rozwiązała zagadkę skarbu. Zrobię to, gdy będzie
opłakiwała waszą tragiczną śmierć,
- Przecież jesteś bogaty - powiedziała Duchessa,
rozpaczliwie próbując coś zrozumieć. Głowa bolała
ją okropnie, nie pozwalając jasno myśleć. - Powiedziałeś,
że jesteś bardzo bogaty.
- A oczekiwałaś, że przyznam się do ubóstwa, Duchesso?
Żartowałem z tego, aby oddalić ewentualne
podejrzenia. Byłem z wami taki szczery. Nie, zostało
bardzo niewiele pieniędzy, choć moja rodzina o tym
nie wie. Zatrzymałem to dla siebie, ponieważ to ja jestem
głową rodziny amerykańskich Wyndhamów,
a wkrótce zostanę głową rodziny wszystkich Wyndhamów.
Mój ojciec, a wasz wujek, był utracjuszem i nicponiem,
nie da się tego inaczej określić. Zostawił nas
z jedzeniem w spiżarni, nieletnią pokojówką w ciąży
i niczym więcej. Byłem zadowolony, gdy w końcu zginął,
pojedynkując się z mężem kobiety, którą uwiódł.
Nie miałem wyboru. Zostałem głową rodziny. A jak
myślicie, dlaczego ożeniłem się z Helen, choć miałem
dopiero dwadzieścia jeden lat? Bo była najbogatszą
dziewczyną w Baltimore, a jej ojciec żałosnym
starym młynarzem - tak to wyglądało.
- Lecz bardzo bogatym starym młynarzem.
-Tak, moja droga, bogatym ponad wszelkie wyobrażenie,
przynajmniej tak wtedy sądziłem. Zabiłem
go i przystąpiłem do pocieszania Helen. Była ta-
406
ka zrozpaczona, niewinna, bezradna i naiwna, a poza
tym podobało mi się jej drobne ciało, dopóki nie rozepchała
go ciąża. A wtedy już sprawa była prosta -
wystarczyło podłożyć ostrogę pod siodło jej ulubionej
klaczy, a potem zostawić moją ukochaną żonę
bez pomocy na deszczu, by się przeziębiła - i wszystko
poszło po mojej myśli. Nastąpił przedwczesny poród
i oboje, ona i dziecko, zmarli, pozostawiając
mnie nieutulonym w żalu. Ale, niestety, pieniądze
szybko się rozeszły, a ja nadal byłem głową rodziny.
Co robić? I wtedy dostaliśmy ten list od pana Wicksa,
niech będzie błogosławione jego miękkie serce.
On naprawdę wierzył, że wy dwoje nigdy nie dojdziecie
do porozumienia. Biedny stary drań zapomniał
już, czym może być pożądanie. Zwłaszcza w naszym
wieku. A ty, Duchesso, pragnęłaś Marcusa od kiedy
byłaś dzieckiem, prawda? Zastanawiasz się, skąd
o tym wiem? No cóż, muszę oddać sprawiedliwość
ciotce Gweneth i podziękować jej za tak obfitą i bogatą
w szczegóły korespondencję, jaką prowadziła
z moją matką. Pisała o tobie i o tym, jak bardzo cię
podziwia za spokój, opanowanie i nieudawaną
skromność, i o tym, jak doskonale zostałaś wychowana
pomimo swego nieszczęsnego pochodzenia, a także
o tym, iż podejrzewa, że zagięłaś parol na Marcusa,
ponieważ nie możesz mieć Marka ani Charliego -
byli twoimi przyrodnimi braćmi i ojciec nie pozwoliłby
na to.
Pan Wicks oczywiście nie pisał zbyt wiele, lecz ciotka
Gweneth tak. No cóż, w końcu była tylko ubogą
krewną, żyjącą na łasce swego brata, nie miała więc
wiele do roboty. Wiedziałem zatem o wszystkim -
o postępującym zgorzknieniu lorda, jego nienawiści
do ciebie, Marcusie, ponieważ nie wykazałeś dość
klasy, by zginąć razem z kuzynami, a także o tobie,
407
Duchesso, jego cennym bękarcie, którego matkę kochał
przez cale swoje ponure dorosłe życie. Och, jakże
ciotka Gweneth pogardzała twoją matką, Duchesso,
ponieważ obawiała się jej wpływu na brata.
Nienawidziła też swojej szwagierki, lecz lepsze znane
zło od nieznanego, prawda? Wiedzieliśmy, oczywiście,
że w końcu ożenił się z twoją matką, żałosny
kretyn, i odszedł nieszczęśliwy, ponieważ ona umarła
przed nim. Strasznie to wszystko pokręcone, i prawdę
mówiąc, dosyć żałosne. Lecz teraz jesteśmy tutaj
i wkrótce wszystko się skończy. Czy wam mówiłem,
że chciałem zostawić Jamesa w domu, ze względu na
jego niewinną duszyczkę, równie naiwną jak dusza
Helen? Lecz on upierał się, by jechać z nami, więc
w końcu go zabrałem. Wmówiłem wam nawet, że
wcale nie chciał tu przyjeżdżać, a wy uwierzyliście we
wszystko, nawet w tę młodą damę, pozostawioną
w Baltimore. James nie wie jeszcze, jak podłe może
być życie i do czego potrafi zmusić mężczyznę. I nie
dowie się tego nigdy, ponieważ zamierzam chronić
jego i Urszulę. Najlepiej dla nich będzie, jeżeli umrą
równie niewinni, jak się urodzili.
Niech sobie gada, pomyślał Marcus, próbując rozluźnić
więzy. To da nam czas, żeby wydostać się z pułapki.
Kiedyś uważał Trevora za gogusia, dandysa, lecz on
okazał się kimś zupełnie innym, i to z pewnością nie
mężczyzną, którego mógłby podziwiać i zaprzyjaźnić się
z nim. Trevor był zły, a do tego chyba niezbyt normalny.
Nie wiedzieć dlaczego, przyszedł mu na myśl wierszyk
na temat skarbu. - To ty jesteś tym potworem - powiedział.
- Ukrytym, żądnym krwi i bezlitosnym. O tym
mówił mnich we śnie Duchessy i o tym mówi wiersz.
Tam, gdzie jest życie, zawsze pojawia się zło, i człowiek
musi bez ustanku mieć się przed nim na baczności. Teraz
to ty uosabiasz to zło i zawsze tak było.
408
- Ja miałbym być potworem? Nie podoba mi się to,
co mówisz, drogi kuzynie. I chociaż pewnie masz rację,
dalej mi się to nie podoba. Robię po prostu to, co
muszę. Moja matka jest kobietą o kosztownych
upodobaniach, wiesz o tym. Jak już mówiłem, pragnę,
aby James i Urszula mieli wszystko, a nie potrafię
zapewnić im tego w inny sposób. Gdyby Helen była
bogatsza... lecz nie była, głupia mała dziwka. Moja
matka uwielbia francuskie stroje. Co miałem robić?
A Urszula wkrótce wyrośnie na piękność, jeszcze
dwa lata i wszyscy mężczyźni będą jej pragnąć. Musi
dostać swoją szansę, a ja jestem głową rodziny. Muszę
dopilnować, aby dostała, co jej się należy.
- Nie jesteś głową rodziny, ja nią jestem.
- Lecz już niedługo, kuzynie, jeszcze najwyżej
przez kilka minut.
- Nie przypuszczam, abyś miał zamiar nas uwolnić
i wrócić do Ameryki - powiedział Marcus.
Trevor roześmiał się. Odchylił głowę do tyłu i śmiał
się z całego serca. - Jedynym wyzwoleniem będzie
dla was śmierć, drogi kuzynie.
Czas, pomyślała Duchessa, potrzeba im więcej czasu.
Udało jej się nieco poluzować więzy. Najwidoczniej
chciał okazać się delikatny - o ile w ogóle można
coś takiego o nim powiedzieć - nie związał jej
bowiem zbyt mocno. Uważał, że skoro jest kobietą,
nie przedstawia żadnego zagrożenia. Nie zadał sobie
też trudu, by związać jej kostki. Musi skłonić go do
mówienia. Musi się zastanowić. Tyle się wydarzyło,
tyle nieszczęść, a on był za wszystkie odpowiedzialny.
Poszukała wzrokiem jego oczu. Spojrzenie Trevora
zmiękło. Choć przerażona, powiedziała dosyć spokojnie:
- Więc zaplanowałeś to wszystko? Kiedy?
I powiedziałeś, że Badger ci pomagał. Jak udało ci
się go do tego nakłonić?
409
Trevor pochylił się ku niej. Odsunęła się, niezdolna
się powstrzymać. Uśmiechnął się do niej. - Jestem
zmęczony, Duchesso. Zmęczony mówieniem. Chyba
wyjaśniłem wam już dostatecznie, dlaczego robię to
wszystko. Naprawdę nie mam ochoty cię zabijać, Duchesso.
Wolałbym zamiast tego napełniać twe łono
nasieniem, aż staniesz się dla mnie brzydka, pękata
z powodu ciąży. Kobiety, które spodziewają się dziecka,
powinny pozostawać w ukryciu. Są wówczas odrażające.
Powinnaś była zobaczyć Helen, taką bladą
i chudą, z wyjątkiem tego okropnego brzucha. To było
wstrętne. Miałem ochotę nazwać ją pajęczycą, ale
nie mogłem, dopóki nie leżała na ziemi, gdy spadła
z konia. Wtedy powiedziałem jej kim jest, kim naprawdę
jest, a ona zaczęła krzyczeć, nie dlatego że się
mnie bała, ale ponieważ dziecko zaczęło wychodzić
i rozrywało ją na strzępy.
Duchessie udało się rozwiązać więzy. Ale choć była
wolna, nie mogła dosięgnąć Trevora, który siedział
na skrzyni o całe dwa metry od niej, z pistoletem zwisającym
niedbale z prawej dłoni. Co robić?
- No cóż, Marcusie, powiedz mi, drogi kuzynie, kto
teraz jest górą? Kto okazał się sprytniejszy? Kto zrobił
z ciebie idiotę i wyprowadził cię w pole? Tak, to ja jestem
głową rodziny. I bardziej się do tego nadaję. Ty i ten twój
ośli upór, ten idiotyczny angielski honor! Ten honor
sprawia, że jesteś jak ślepiec, naiwny i łatwowierny.
Skoczyła na równe nogi i rzuciła się na niego, wbijając
paznokcie w jego prawą dłoń, szarpiąc go
i wrzeszcząc bez opamiętania.
Marcus skoczył jej na pomoc, ale ponieważ miał
związane dłonie i stopy, niewiele mógł zrobić i Trevor
bez trudu sobie z nim poradził, a potem przetoczył
się na bok, przewrócił Duchessę na pokrytą sianem
podłogę i runął na nią.
410
Nie patrzył jednak na nią, lecz na Marcusa, który
wstał znów na nogi i chwiejąc się, szykował się do następnego
ataku. - Nie ruszaj się, kuzynie, albo wpakuję
jej kulę prosto w te śliczne usteczka.
Poczuła nacisk chłodnego metalu i jego smak na
języku.
Marcus jak zahipnotyzowany odsunął się o kilka
kroków.
-Siadaj.
Usiadł.
Trevor spojrzał na białą twarz Duchessy. - Z przyjemnością
ubierałem cię wczoraj w nocy. Masz śliczne
ciało, po kobiecemu zaokrąglone, lecz smukłe
i gibkie. A Marcus jest bardzo podobny do mnie. No
cóż, jesteśmy przecież kuzynami. Obaj wysocy, potężni,
stworzeni, aby wywierać wrażenie na mężczyznach
i uwodzić kobiety. Czy już ci mówiłem, że mała
Helen nigdy nie miała mnie dosyć? Uwielbiała
mnie dotykać, całować wszędzie. Oczywiście nauczyłem
ją, jak należy całować mężczyznę i gdzie. Pozwalałem,
by robiła, co chciała, i dawałem jej rozkosz,
dopóki mi się nie znudziła, a wtedy pozwalałem już
tylko pieścić się jej i całować. Powinienem cię rozebrać,
zanim cię zabiję? Nie, z pewnością nie spodobałby
ci się ten pomysł. Wzbudzam w tobie wstręt,
prawda? Przedtem tak nie było, lecz to się zmieniło.
Kochasz go, co? Zawsze wiedziałem, że go kochasz,
nawet jeżeli on był zbyt głupi, by zdać sobie sprawę
ze swego szczęścia. A teraz jest już za późno.
Oderwał się od niej i wstał. - No cóż, próbowałaś
mnie załatwić. Podoba mi się to. Dowodzi, że jesteśmy
tej samej krwi, żadne z was nie jest tchórzem. Pora
kończyć przedstawienie. Obiecuję wam, że szybko
będzie po wszystkim. Nie jestem okrutny. Musicie tylko
wypić jeszcze trochę tego, czego napiliście się
411
wczoraj, a potem po prostu zaśniecie. Tylko że tym
razem już się nie obudzicie. Mam zamiar przywiązać
was do waszych koni, a potem wydarzy się okropny
wypadek. Oba spadną ze skały prosto do doliny Trel¬
lisian. Z niechęcią myślę o tym, że będę musiał zabić
Stanleya, to dobry ogier, a poza tym jako lord Chase
to ja powinienem go dosiadać, lecz trudno, muszę
się postarać, aby wypadek wyglądał wiarygodnie.
Kiedy już będziecie leżeli martwi na dole, rozwiążę
was, wrócę do Londynu i pozostanę na łonie rodziny,
dopóki nie otrzymam wieści o waszej tragicznej
śmierci.
- Dlaczego nas obudziłeś? - zapytał Marcus. -
Mogłeś dodać nieco więcej laudanum do czekolady
i załatwić sprawę bez odgrywania tej czarującej scenki.
Aaa, o to ci właśnie chodziło, prawda, Trevorze?
Chciałeś, żebyśmy wiedzieli, że to byłeś ty. Chciałeś
się chełpić, przechwalać i napawać tym, jaki to jesteś
sprytny i silny.
Trevor wstał, poczerwieniał, uniósł pistolet, lecz
opanował się. Powoli usiadł na skrzyni. - Myśl sobie,
co chcesz - powiedział i wzruszył ramionami. - To już
i tak nie ma znaczenia. Wkrótce umrzesz, a ja zostanę
lordem Chase.
Spojrzał na Marcusa, potem na Duchessę i powiedział:
- Życie jest tak okropnie niepewne, prawda?
Nagle Duchessa zaczęła się śmiać. Śmiała się jak
szalona, łzy płynęły jej po policzkach i niemal brakło
jej tchu.
Skoczył na równe nogi i wymachując pistoletem
zawołał: - Do licha z tobą, zamknij się!
- Ach, kiedy to takie zabawne - powiedziała, zanosząc
się śmiechem, który wstrząsał jej ciałem.
Co ona u licha wyprawia, pomyślał Marcus, przerażony.
412
- Co, u diabła, jest takie zabawne? Mówię ci, cicho
bądź!
- Ty, Trevorze. - Wstrząsnęła nią czkawka, lecz potem
znowu zaczęła się śmiać. - Ty. Ty jesteś taki zabawny.
I, prawdę mówiąc, po prostu żałosny. Ty miałbyś
zostać następnym lordem Chase? Ty? Jesteś tylko
szaleńcem, tym właśnie jesteś, nic nie znaczącym szaleńcem,
nędzną imitacją mężczyzny, puszącym się
kogutem, osłem, który udaje mężczyznę, prawdziwego
mężczyznę. Jesteś tylko smętną namiastką mężczyzny,
niczym więcej, po prostu namiastką.
Śmiała się i śmiała, aż w końcu Trevor, czerwony na
twarzy i wściekły, zerwał się ze skrzyni, podniósł pistolet
i podbiegł do niej. Uniósł dłoń z pistoletem
i wiedziała, że ją uderzy, uderzy mocno i że będzie bił,
dopóki jej nie uciszy, widziała to w jego oczach, tych
oczach, o których sądziła, że są ciepłe, przepełnione
inteligencją i poczuciem humoru. Teraz wyrażały tylko
żądzę mordu i niekontrolowaną wściekłość.
Zamachnął się, by ją uderzyć, a wtedy podciągnęła
błyskawicznie kolana i z całej siły uderzyła go stopami
w krocze. Musiała uderzyć naprawdę mocno, ponieważ
Trevor na chwilę zawisł nad nią, niezdolny
wyprowadzić cios ani się poruszyć. Wpatrywał się
w nią z niedowierzaniem, a potem zaczął jęczeć przeraźliwie,
ściskając dłońmi krocze, a łzy spływały mu
po policzkach. Unieszkodliwiła go tak skutecznie, że
chyba zupełnie zapomniał, gdzie się znajduje i z kim.
- Dobra robota, Duchesso - powiedział Marcus,
rzucając się na Trevora. Błykawicznie odebrał mu pistolet
i rzucił go Duchessie, ponieważ, w przeciwieństwie
do jego, jej dłonie związane były z przodu. Złapała
broń i wycelowała.
- Odsuń się, Marcusie. Niech trochę pocierpi,
a potem zobaczymy.
413
Stoczył się z Trevora i wstał. Powoli przykuśtykał
do niej i usiadł obok. - Rozwiąż mnie, jeśli dasz radę
- powiedział.
Zdążyła rozwiązać mu ręce, gdy Trevor, przezwyciężywszy
wreszcie nudności i rozdzierający ból,
usiadł i spojrzał prosto w lufę pistoletu, trzymanego
przez Marcusa.
Zaklął cicho.
Duchessa już się nie śmiała, jej głos brzmiał spokojnie,
choć nie był to spokój dawnej Duchessy, raczej
opanowanie, wynikające z determinacji i bezlitosnego
chłodu, który ją ogarnął. - Ja też prawie się
uwolniłam, Marcusie. Nie zawracaj sobie mną głowy,
po prostu trzymaj go na muszce. Jeszcze chwilę. Tak,
teraz wszystko w porządku. Stój spokojnie, rozwiążę
ci nogi.
Kiedy oboje byli wolni, Marcus wstał powoli, z pistoletem
wycelowanym nadal w twarz Trevora. Przez
chwilę przestępował z nogi na nogę, aby przywrócić
krążenie w stopach.
- Gdzie właściwie jesteśmy? - zapytał.
Trevor, który najwidoczniej nadal zmagał się z bólem,
przez chwilę milczał, a potem wzruszył ramionami:
- Nie spodziewałem się, że mnie jeszcze o to zapytasz.
- Dlaczego, u diabła, nie miałbym cię zapytać?
O wszystkim innym i tak powiedziałeś nam sam, kiedy
chwaliłeś się, jaki to jesteś mądry, ty, głowa rodziny
Wyndhamów, człowiek, który uważa, że ma prawo
zabijać w imię swoich przeklętych obowiązków wobec
rodzeństwa i matki. No dobrze, powiedz mi, kuzynie,
czy oni naprawdę nie domyślają się, co zrobiłeś?
- Być może się domyślają. Matka nienawidzi was
obojga, ale czy wie...? A Urszula, taka słodka i niewinna,
przynajmniej taka się wydaje, prawda? Sam
414
wiesz, jaki jest James, zawsze postępuje zgodnie z zasadami
honoru. I podziwia mnie. Nigdy nie będziesz
miał pewności, prawda, Marcusie?
- Jesteś szalony, kuzynie. Co więcej, w tym szaleństwie
jest metoda, a to tylko pogarsza sprawę. A teraz
powiedz mi wreszcie, gdzie się znajdujemy.
- Prędzej spotkamy się w piekle.
- Wiesz co, kuzynie? Tak naprawdę to nie ma znaczenia,
ponieważ trafisz tam znacznie prędzej niż ja.
Podniósł pistolet i spojrzał w tę twarz o zdecydowanych
rysach, tak podobną do własnej. To krew
z mojej krwi, pomyślał i zawahał się. Tego tylko potrzeba
było Trevorowi. Kopnął Marcusa z całej siły
w udo, a potem rzucił się, by odebrać mu broń. Marcus
odskoczył, lecz nie dość szybko. Poczuł, jak palce
Trevora zaciskają się wokół jego nadgarstka, jak napastnik
potrząsa jego dłonią, usiłując wytrącić mu
broń. Nie mógł na to pozwolić.
Walczyli w ciszy, a chociaż była to walka na śmierć
i życie, słychać było tylko postękiwania i przyśpieszone
oddechy walczących. Duchessa krążyła wokół
nich, rozglądając się za jakąkolwiek bronią, czymkolwiek,
czym mogłaby się posłużyć. Nie bała się o siebie,
lecz o Marcusa i ten lęk wręcz ją paraliżował.
Nakazała więc sobie o nim zapomnieć i wziąć się
garść. Udało się i wkrótce gniew zastąpił strach.
I wtedy zobaczyła widły, przeżarte niemal przez rdzę
i niezbyt nadające się na broń, lecz lepsze widły niż
nic. Obaj mężczyźni tarzali się ciągle po ziemi, i choć
Marcus nadal trzymał broń, to walka była wyrównana
i nie wiadomo było, kto zwycięży. Duchessa chwyciła
widły i krążyła z nimi wokół wałczących, bojąc się
zranić Marcusa.
I wtedy nagle drzwi stodoły otwarły się, wpuszczając
do środka jaskrawe światło słońca.
415
Trevor, który akurat był na górze, spojrzał przed
siebie, zamrugał oślepiony i rzucił się w tył. Tego tylko
trzeba było Marcusowi. Zrzucił go z siebie
i ukląkł, unosząc broń.
Jednak Duchessa była szybsza. Podniosła widły
i z całej siły uderzyła Trevora w tył głowy drewnianym
trzonkiem. Upadł, poruszył się jeszcze raz czy dwa,
a potem legł w bezruchu. Nie wiedziała, czy go zabiła
i nie dbała o to.
- Marcus! - krzyknęła, przypadając do męża, nieświadoma
obecności Badgera, Northa i Spearsa, którzy
wpadli do stodoły w ślad za słońcem.
R O Z D Z I A Ł
Badger poklepywał ją po plecach, gdacząc jak
kwoka. I choć było mu głupio, że nie potrafił powstrzymać
się od okazania emocji, to jednak odczuwał
tak olbrzymią ulgę, że miał ochotę dać jej wyraz,
krzycząc ile sił w płucach.
- Czekolada! - mruknął ponad jej głową, wściekły
na siebie. - Boże, i pomyśleć, że temu sukinsynowi jakoś
udało się doprawić laudanum czekoladę, którą
wam posłałem. A ja jak głupiec poleciłem Antonii, żeby
ją wam zaniosła i nawet nie przyszło mi do głowy...
- Ale jak mu się to udało? - zapytał Marcus, poddając
się oględzinom Spearsa, który badał właśnie
otarcia na jego knykciach i siniaki na twarzy. Spoglądał
przy tym na swego nieprzytomnego kuzyna, przy
którym czuwał North.
- Rozmawiałem z Antonią, zresztą zupełnie przypadkowo.
Boże, nawet sobie nie wyobrażacie, jak
bardzo się przestraszyłem, gdy nie zastałem was
416
32
w łóżku, zwiniętych w kłębek i przytulonych do siebie
niczym dwa ziarnka w kłosie. I nie muszę wam mówić,
a pan Spears to potwierdzi, że omal nie oszalałem
ze strachu. Okazało się, że Antonia zatrzymała
się na chwilę, by porozmawiać z Fanny i obie bliźniaczki
weszły do pokoju.
Nie powiedział im, że Antonia wściekła się na Fanny,
ponieważ ta uparła się, że sama zaniesie Marcusowi
czekoladę. Kłóciły się i kłóciły, aż w końcu postanowiły
rozstrzygnąć spór, rzucając monetę i właśnie w tym celu
weszły do sypialni Fanny, pozostawiając czekoladę
w korytarzu - bardzo dogodnie dla Trevora, który wyłonił
się z którejś sypialni i dolał do filiżanek laudanum.
- Do licha! - zaklął Marcus. - A co by było, gdyby
się nie pokłóciły? Trevor mógłby skrzywdzić Antonię,
a nawet obie bliźniaczki, może nawet je zabić, nie odczuwając
przy tym więcej żalu, niż gdyby zabił muchę.
Co znaczą dla niego dwie piętnastoletnie kuzynki?
Jak ten przeklęty diabeł dostał się do domu?
Nie było to takie znów trudne, więc nikt się nie
odezwał, na tyle jednak przerażające, że Badgerowi
język przysechł do podniebienia, a jego serce zabiło
mocniej niż kiedy w zeszłym tygodniu poznał wyniki
wyścigów w Ascot.
Przesunął dłonią po plecach Duchessy, zawodząc
jękliwie niczym indyk. Duchessa objęła się ramionami
i spojrzała na niego. - Próbował nas przekonać, że
byłeś z nim w zmowie.
- Słucham, Duchesso?
Uśmiechnęła się, słysząc gniew i obrazę w głosie
Spearsa. - Oczywiście nie uwierzyliśmy mu ani na
chwilę, ale widocznie sprawiało mu przyjemność na¬
igrawanie się z nas.
- Myślę, że w przyszłości też nigdy we mnie nie
zwątpicie.
417
- To zrozumiale. Co za niegodna myśl ze strony
hrabiego i hrabiny - powiedział Spears. - Nie przystoi
żadnemu z was. Pan Badger to człowiek jedyny
w swoim rodzaju.
- Amen - powiedział Marcus. Zerknął znów na
Northa, który wrócił właśnie z kilkudniowej wizyty
u przyjaciela z wojska. - Będzie żył, North?
- Tak. Sądzę, że tak. Duchessa mocno mu przyłożyła,
lecz puls jest silny, a serce bije równo. Jeżeli ci
to odpowiada, zabiorę go do Darlington i dopilnuję,
by znalazł się za kratkami. Mogę nawet wynająć
strażników, by pilnowali go przez całą dobę.
- Pojadę z tobą. Wolałbym nie spuszczać go z oka,
dopóki nie znajdzie się za solidnym murem. Tak,
strażnicy to doskonały pomysł.
- Co się właściwie stało, milordzie? - zapytał Spears.
- To znaczy, dlaczego pan Trevor jeszcze żyje?
- Odebrałem mu pistolet i już miałem go zabić,
lecz wtedy zdałem sobie sprawę, kim on jest. To mój
kuzyn, Wyndham jak ja. Nie mogłem tego zrobić.
Wykorzystał szansę i natychmiast się na mnie rzucił.
- Wszystko w porządku, Marcusie - powiedział
North. - Nie oskarżaj się. Co do mnie, to cieszę się,
że nie masz na rękach jego krwi. Możemy się postarać,
żeby deportowano go do Botany Bay, wspaniałego
miejsca, dzikiego jak diabli. Niech tam dokona żywota.
Jak go znam, należy się spodziewać, że
doskonale poradzi sobie wśród innych przestępców,
no i nie będzie już wam zagrażał.
- Tak - powiedział Marcus powoli. - Botany Bay.
Chyba mógłbym to zaaranżować. Nie ma powodu
wywoływać skandalu, jeżeli da się tego uniknąć. Nawet
jeżeli ciotka Wilhelmina nie zasługuje na nic lepszego,
to James i Urszula - owszem. Nie chcę, żeby
cierpieli bardziej niż to konieczne.
418
- Zgadzam się - powiedział Badger. Duchessa także
skinęła głową, a za nią North. - Czyli że wszyscy
zgadzamy się pod tym względem. Ach, chyba powinienem
dodać, że Maggie 'po prostu wyszła z siebie,
wrzeszczała na mnie i na Spearsa, a nawet na biednego
lorda Chiltona, który z pewnością nie jest niczemu
winien, przeklinając nas, że nie chcemy zabrać jej
z sobą.
- Cóż za przerażający obraz odmalowałeś, Badger
- zauważył Marcus.
Duchessa uśmiechnęła się słabo, a potem powiedziała:
- Dzięki Bogu, już nigdy nie będziemy musieli
mieć się przed nim na baczności. Nic ci nie grozi,
Marcusie. Jesteś dla nas najważniejszy, no, jeśli nie
dla wszystkich, to dla mnie na pewno. Och, kochany,
tak bardzo się bałam, że on cię zabije, tak się bałam!
Obiecaj mi, że nigdy już tego nie zrobisz, nigdy!
Wysunęła się z pocieszającego uścisku Badgera
i pośpieszyła prosto do męża, który przytulił ją mocno
i trwał tak przez chwilę w milczeniu. W końcu
podniósł głowę i zapytał: - Jak nas znaleźliście?
- Gdy przekonałem się, że zniknęliście, odszukałem
pana Spearsa i powiedziałem mu, co podejrzewam,
a potem poszedłem do stajen. Nie sądziłem
wówczas, że to musiał koniecznie być akurat pan Trevor,
po prostu czułem, że coś tu nie gra. W stajni
upewniłem się, że Birdie i Stanley także zniknęły.
Lambkin był gotów zjeść końskie kopyta, tak bardzo
się kajał, ale nie potrafił mi pomóc. Więc cóż, poszedłem
za śladem i wytropiłem was - dodał spokojnie,
jak gdyby była to najbardziej rozpowszechniona
umiejętność na świecie.
Marcus popatrzył na niego z niedowierzaniem. -
Wytropiłeś nas? To z pewnością przekracza zakres
twoich obowiązków. Jesteś lokajem Duchessy. I na-
419
szym kucharzem. Znasz się na leczeniu. A teraz co
słyszę? Wytropiłeś Birdie i Stanleya.
- Prawdę mówiąc, milordzie, nie było to takie
trudne. Widzi pan, Stanley ma taką dziwną podkowę,
założoną jeszcze przez ojca Duchessy jakieś trzy lata
temu. Ta podkowa nieco przypomina gwiazdę. Po co
mu ją przybito? Nie mam pojęcia. A zatem, jak już
mówiłem, nietrudno było pójść waszym tropem i znaleźć
was tutaj, w starej stodole McGuildy'ego. Biedny
staruszek umarł i nie ma kto troszczyć się o jego
dobytek, dlatego Trevor przywiózł was właśnie tutaj.
Jak sobie przypominam, spędził wiele godzin, objeżdżając
majątek.
North potrząsnął głową. - Ja musiałem tylko słuchać
rozkazów, Marcusie. Ci dwaj doskonale się
wszystkim zajęli. Przepraszam, że wyjechałem. Do licha,
wiedziałem przecież, że prędzej czy później znowu
znajdziecie się w niebezpieczeństwie.
- Ty, North, jesteś zły przede wszystkim dlatego, że
nie uczestniczyłeś w odnalezieniu skarbu - powiedział
Marcus, dając przyjacielowi kuksańca w bok.
- Częściowo na pewno tak.
- A jednak to, że był pan z nami, dodało nam śmiałości.
Gdy jest pan zły, przybiera pan tak ponury
i groźny wyraz twarzy, że diabeł by się przestraszył.
Nagle od strony wrót usłyszeli głośny wrzask.
- Aaaa! Wiedziałam, że was odnajdę! Do licha
z panem, panie Spears i z panem, panie Badger! Wiedziałam,
że was znajdziemy! Aaa, jest i lord Chilton,
no cóż, do licha z panem, wasza wymykająca się lordowska
mość! Do diabła, już po wszystkim! To nieuczciwe.
Ominęła mnie cała zabawa.
Duchessa spojrzała na Maggie, która ciągnęła za
sobą czerwonego z zażenowania Sampsona, a potem
zerknęła na zdumioną twarz męża. - Chyba nie spo-
420
dziewałeś się - zachichotała - że Maggie dobrowolnie
przepuści taką zabawę?
- O, a to co znowu? Wielki Boże, ależ to pan Trevor,
rozciągnięty w tej zgoła niegodnej dżentelmena
pozycji. Co tu się stało?
Epilog
Był późny wieczór, wieczór ciepła, bliskości, chociaż
nie wolny od zakorzenionego głęboko lęku i poczucia
straty. Marcus, Duchessa i wszyscy ich przyjaciele, którzy
- tak się złożyło - byli także ich służącymi, siedzieli
w jadalni, ponieważ lord nalegał, by zjedli dzisiaj
obiad razem, przynajmniej tego jednego wieczoru.
Doszło do tego mimo niechęci Spearsa, a nawet jego
słownie wyrażonej dezaprobaty.
Matka Marcusa, niech jej będą za to dzięki, zabrała
ciotkę Gweneth i bliźniaczki do swego saloniku,
tłumacząc im, że to prywatne przyjęcie, a Marcus, jako
człowiek o dziwacznych zachciankach, a zarazem
głowa rodziny, może sobie jeść kolację, z kim tylko
chce. Zmarszczyła brwi, gdy Fanny ośmieliła się zauważyć,
że lord Chilton nie należy do służby, a mimo
to został zaproszony.
Gdy uśmiechnięci pomocnicy Badgera wnieśli butelkę
schłodzonego szampana, Sampson, kamerdyner
Wyndhamów od ponad piętnastu lat, mężczyzna
o bystrym osądzie, pełnym rezerwy zachowaniu, stateczny
i trzeźwo myślący, wstał, chrząknął, a potem
oznajmił: - Panowie, milady, panie Badger i panie
Spears, chciałbym coś ogłosić. Otóż Maggie pozostanie
w Chase Park jako osobista pokojówka Duchessy.
Ja także pozostanę tu jako kamerdyner.
421
Przerwał, a Marcus zachmurzył się. - Taką miałem
nadzieję - powiedział - chyba iż uznacie, że jest tu
zbyt wiele bałaganu i że zbyt często dzieją się rzeczy
niestosowne jak na siedzibę dżentelmena.
Sampson ponownie odchrząknął. - Niezupełnie to
miałem na myśli, milordzie. Prawdę mówiąc, chciałem
powiedzieć i właśnie to mówię, że panna Maggie
zgodziła się zostać panią Glenroyale'ową Sampson.
Tak właśnie mam na imię, milordzie.- dodał z pewnym
zakłopotaniem.
- Ojej! -wykrzyknęła Duchessa. Podeszła do Maggie
i uścisnęła ją. - Moje gratulacje. To wspaniale.
Sampson to bardzo miły człowiek. A ten szmaragdowy
naszyjnik cudownie na tobie wygląda.
Maggie roześmiała się i trzepocząc rzęsami powiedziała:
- Tak, to bardzo rozsądny człowiek. Nie będzie
wymykał się Bóg wie dokąd, aby zobaczyć, jak ci
biedacy okładają się pięściami, walcząc na śmierć
i życie, ani pił zbyt wiele piwa w tej okropnej gospodzie
w Bamberly czy też przegrywał ostatniego grosza
w jakiejś spelunce w Eglington. Tak, postanowiłam,
że lepiej osiąść gdzieś na stałe z jakimś
statecznym mężczyzną, który myśli głową, a nie... no,
mniejsza z tym. Tak czy inaczej, postanowiłam nie
wracać na scenę.
- Sampson jest stateczny - powiedział Badger. -
Myśli głową. Będzie wierny i dobrze zaopiekuje się
Maggie. I będzie patrzył przez palce na jej flirty. Pan
Spears zapewnił mnie, że pan Sampson jest człowiekiem
ze wszech miar godnym podziwu.
- Ja z pewnością podziwiam jego zimną krew -
stwierdził North. - Byłem świadkiem, jak poradził
sobie z bezczelnym dostawcą. Zanim odjechał, był
gotów całować buty Sampsona.
- A co ty o tym sądzisz, Duchesso? - zapytał Marcus.
422
- Sądzę - powiedziała, uśmiechając się ponad olbrzymim
stołem - że Sampson to najszczęśliwszy
człowiek na świecie.
- To bardzo miło, że pani tak mówi, Duchesso -
powiedział Sampson, chrząkając po raz trzeci. - Ale
pozwolę sobie zauważyć, że Maggie też miała szczęście.
Ocaliła życie panu Badgerowi i patrzcie, co z tego
wynikło. Będzie miała mnie za męża, a panów
Spearsa i Badgera za przyjaciół i towarzyszy. Wszyscy
potrzebujemy przyjaciół, Duchesso, wszyscy.
- Nieźle jest mieć także męża - powiedziała Duchessa.
- No, no - powiedziała Maggie, puszczając oko do
lorda - a jego lordowska mość całkiem dobrze się zapowiada
w tej roli, prawda, panie Spears?
- Rzeczywiście, Maggie, rzeczywiście.
Lord podniósł dłonie obronnym gestem i poprosił
o jeszcze jedną butelkę szampana. Odwrócił się do
lorda Chiltona, który właśnie delektował się bezą
z owocami, i zapytał: - I co, North, czy ta atmosfera
małżeńskiego szczęścia nie rozgrzała twego serca zatwardziałego
grzesznika i nie zachęciła cię, byś także
pozwolił założyć sobie kajdanki?
North powoli przełknął ślinę i powiedział z namysłem:
- Prawdę mówiąc, ta cała małżeńska euforia
sprawia, że mam ochotę uciec do tego młyna, o którym
mówiła Maggie, tam, gdzie mężczyźni biją się na
pięści. Może pojadę tam jutro, co by oznaczało, że
do południa znajdę się o całe pięć mil od was. Odbyłem
już wizytę towarzyską i odebrałem swoją porcję
rozrywki, radości i rodzinnej bliskości. Teraz chcę
pojechać do domu, do Kornwalii i tam posmucić się
w samotności, przytulić mój ponury nastrój do piersi,
mojej i tylko mojej. Krótko mówiąc, nie zmienię
się, pozostanę sobą, samotnym i szczęśliwym, choć
423
pogrążonym w mrocznych myślach i żyjącym w odosobnieniu.
Tak, wezmę psy i będę chodził z nimi po
wrzosowisku, posępny i ponury, jak każdy porządny
człowiek być powinien.
- Zobaczymy, North, zobaczymy - powiedział
Marcus i podniósł kieliszek, by wznieść kolejny toast.
- Za odosobnienie jego lordowskiej mości - powiedział
- i oby się prędko skończyło.
- Za to, by jego lordowska mość już wkrótce przestał
być tym posępnym, choć całkiem przystojnym kawalerem
- dodała Maggie. - Szkoda, żeby marnował
się pośród wrzosowisk i psów.
- No, no - powiedziała Duchessa.
- Pańska matka zdawała się bardzo zatroskana,
milordzie - powiedział Spears. - Proszę wybaczyć,
Duchesso, ale musimy porozmawiać o czymś innym.
Przeczytałem wszystko, co udało mi się zdobyć na temat
Botany Bay, milordzie. Mieliśmy rację, to okropne
miejsce, równie dzikie i pierwotne, jak dżungla
w dolinie Gangesu. Nikomu jak dotąd nie udało się
stamtąd uciec. Powiedziałem to pańskiej matce, milordzie,
żeby przestała trapić się panem Trevorem.
Zapewniłem ją, że to miejsce znajduje się na końcu
świata i że pełno tam jadowitych węży. Wyraźnie jej
ulżyło. Chyba nie będzie już o tym wspominała.
- No cóż - wtrąciła Maggie, postukując widelcem
o kieliszek. - Ja też wolałabym inne rozwiązanie.
Biedna Duchessa, tylko zdzieliła go w głowę. Mężczyznom
nic się od tego nie dzieje. Powinna była
przebić go tymi widłami. Ja wiedziałabym, co zrobić.
- Botany Bay to nie jest przyjemne miejsce - powiedział
Badger. - Zgadzam się ze Spearsem. Pan Trevor
raczej nie będzie mógł urządzać sobie wycieczek.
- Pomimo to dalej uważam, że byliście zbyt dobrzy
dla tego potwora. Co by się takiego stało, gdyby zgi-
424
nął? Utracił prawo do życia, gdy zaczął się zachowywać
jak ostatni łajdak. Próbował zabić Duchessę
i wykończyć was oboje. I pewnie by mu się udało.
A potem nawet nie czułby się winny.
- Wystarczy, moja droga - powiedział Sampson
uprzejmie, lecz tak stanowczo, że Duchessa spojrzała
na niego, jakby dopiero teraz naprawdę go poznała.
- Z pewnością wyczerpaliśmy już temat. Pan Trevor
nie ucieknie z tego miejsca. Wszyscy są
bezpieczni. Bez wątpienia masz czym zająć myśli,
więc możesz darować sobie rozmyślania na temat tego
dżentelmena, który i tak wkrótce opuści Anglię.
Duchessa uśmiechnęła się na widok zdumionej miny
Maggie. - Czy to naprawdę pan, panie Sampson?
Pan powiedział to do mnie?
- Tak, rzeczywiście, moja droga.
- Patrzcie, patrzcie, ten człowiek jest w stanie mnie
zadziwić! Mnie! I nawet podoba mi się ten przejaw
stanowczości, panie Sampson, byle nie zdarzał się
zbyt często. Powiedzmy, dwa razy na tydzień.
- No, no - powtórzyła Duchessa, spoglądając na
Marcusa, przesuwając między palcami swój piękny naszyjnik
z pereł i uśmiechając się do niego z czułością.
- Dwa razy na tydzień? - powiedział Marcus. -
Nie, to z pewnością za mało.
- Jego lordowska mość nie zachowuje się jak dżentelmen,
gdyby mnie kto zapytał - powiedziała Maggie.
- Przeciwnie niż pan Samp... to znaczy, mój drogi
Glenroyale.
- Niespodzianki bywają bardzo przyjemne, prawda?
- powiedziała Duchessa, spoglądając na męża
i nie przestając bawić się perłami.
425