Gramatyka,style literackie, pojęcia itp, Dyktanda, Jak rozhasana hałastra harcerzy chimerycznie zmitrężyła czas


Jak rozhasana hałastra harcerzy chimerycznie zmitrężyła czas
Z okazji Dnia Ziemi na ziemi olsztyńskiej grupka krnąbrnych harcerzy płetwonurków z Gdyni Chyloni miała wyłowić z rzeki Krutyni górę śmieci. Po dwuipółdniowej włóczędze czarnooki, ryżawy dowódca znużonej drużyny zażądał od hożej druhenki z Pułtuska uwarzenia naprędce co najmniej superpożywnej zupy jarzynowej tudzież przyrządzenia wysokokalorycznej sałatki z jeżyn, bakłażanów i rzeżuchy. Gdy niesforna młódź porządnie sobie podjadła, nie zwlekając, ruszyła chyżo naprzód. Jednakże na rubieżach powiatu ostródzkiego chwacki przywódca zuchów - skądinąd zagorzały obieżyświat, nie lada ścichapęk - ni stąd, ni zowąd zamarzył o nicnierobieniu. Zamiast od razu zmierzać do celu, z nagła zarządził przerwę w marszrucie i rozpoczął swe wagabundzkie bajdurzenia. Toteż nasi bohaterowie w pośrodku mało znaczącego przysiółka, pogrążeni w słodkim nieróbstwie, pół siedząc, pół leżąc wkoło ledwo żarzącego się chrustu, wprost chłonęli niby-myśliwską gawędę swego arcykomendanta o nie najbłahszej przygodzie z żubrem, jaka mu się przydarzyła niedaleko Białowieży.
U celu byli dopiero nazajutrz. Jakież było ich zdziwienie, kiedy zauważyli tamże honorową chorągiew ZHR-u z harcmistrzem na czele. Nowo mianowany przełożony żachnął się: "Rychło w czas! Na pewno zmitrężyliście dwa i pół dnia, wkrótce czeka was harówka! Za niewykonanie zadania i włóczęgostwo rokrocznie będziecie tu przyjeżdżać z oprzyrządowaniem i w koło Macieju raz w raz wyławiać z jezior i strużek najprzeróżniejsze zguby i niepożądane paskudztwa!".

XV Mistrzostwa Europy w Lekkiej Atletyce
Zaledwie na znak taburmajora przebrzmiały fanfary, naówczas na Stadionie Dziesięciolecia lekkoatleci przystąpili do heroicznych zmagań. Kamerzyści zaopatrzeni w ultranowoczesny sprzęt mieli pracy w bród. Jeden z nich, półetatowiec z CNN, wpółleżąc na murawie upstrzonej kępkami roślin przypominających nurzańce, w rozchełstanej niby-czamarze, czyhał ze swą kamerą na co ciekawsze wyczyny nie lada bohaterów lekkoatletyki. Rzeczona czamara służyła wprzód jego dziadkowi pół-Francuzowi, z zawodu masażyście i metrampażowi, wcześniej - pradziadkowi, zażywnemu masarzowi z Jaworzna-Szczakowej, a nasamprzód chadzał w niej prapradziadek, hoży rostrucharz z białostockiej miejscowości Nurzec S
tacja.
W pośrodku stadionu, wzdłuż wyraźnej linii cienia, która w południe przerzyna stadion wpół, wyznaczono rozbieg tyczkarzom. Arcymistrz z Chociebuża, pół Polak, pół Niemiec, wpośród wrzawy kibicujących tłumów przebiegł kilkadziesiąt kroków w przód i wzbił się na swej ponadtrzyipółmetrowej tyczce wzwyż. Jego szybko mknące ciało mogłoby się ścigać z airbusem. Zanimby się spostrzegł, już by pokonał pięćsetdziewięćdziesięciopięcioipółcentymetrową wysokość, zatemby był pierwszy ex aequo z eks-Amerykaninem, gdyby poprzeczka, zachybotawszy, nie spadła.
Naprzeciwległy obszar stadionu zajęli oszczepnicy. Znienacka, spośród nich wysunął się na sam przód salzburczyk o twarzy Woody'ego Allena. Chytrze spojrzał wkoło, rozpędził się jak chyży collie i nagle, szast-prast, wyrzucił oszczep przed siebie. Ten zaś niczym stal szybkotnąca przeciął w okamgnieniu powietrze i zanurzył się w ziemi jak nużeniec w skórze. Komentator powtarzał w koło: "Superwykonawstwo! Hiperwyczyn!", bo zaiste był to rzut nie byle jaki.

Sportowe igrzyska
W stanie Kentucky, u podnóża Appalachów, rozegrano mityng lekkoatletyczny. Wpośród ponadpięćdziesięciotysięcznej widowni można było dostrzec wielu VIP-ów: chargé d'affaires, kongresmanów, biznesmenów (albo: businessmanów), prominentnych działaczy
MKOl (albo MKOl-u). Niezadługo wrażeń co niemiara.
Eksmistrz (albo eks-mistrz) olimpijski i zarazem ćwierćfinalista III Mistrzostw Świata w Lekkoatletyce znienacka pośliznął (albo: poślizgnął) się na wirażu i runął tuż-tuż obok sędziego. Zmorzony opuścił bieżnię. Jak zmorzony snem przez los niźli konkurentów.
W okamgnieniu rześki Południowoafrykańczyk pospołu pospołu hongkońskim donżuanem minęli linię mety. Od razu nasuwa się pytanie: któryż zasłużył sobie na najwyższy stopień na ceglastoczerwonym podium? Jeśliby fotokomórka nie rozstrzygnęła wątpliwości, obaj by zdobyli ex aequo złoty medal. Nieczęsto się to zdarza.
Wrzawę wzbudziło pojawienie się superatrakcyjnej, długonogiej cud-sportsmenki, niegdyś Miss Tennessee, która z wdziękiem pomknęła po rekord świata, a zwłaszcza jej wypowiedź: - Spieszyło (albo: Śpieszyło) mi się, by zdążyć na soap operę.
Z kolei kulomiot z Norymbergi, jednocześnie keyboardzista w rockandrollowym zespole, przygotowuje się do startu. Przymrużył nasamprzód oczy, naprężył mięśnie, obrót, pchnięcie i szarobura kula znika w jasnozielonej murawie.
Nie brak emocji także w skoku w dal i wzwyż, zażarta walka trwa niemalże o każdy centymetr. - Niechżesz wygra byle kto, z bylekąd, byleby najlepszy - półgłośno powiedział nowo zatrudniony trener, znawca savoir-vivre'u. Nie był donkiszotem, bodajże jeszcze jako dwudziestoipółletni sportowiec zdobył medal fair play. Teraz też nie krzyczał wniebogłosy, jak jego kolega z vis-a-vis. Bezustannie z nieba leje się żar, przed którym nie chronią wypijane naprędce hausty coca-coli (albo: koka-koli). Naraz kiedy miotacze, skoczkowie, krótko- i długodystansowcy opuścili arenę współzawodnictwa, upał zelżał, słońce skryło się za chmurami i rozpętała się burza.

W przeddzień zawodów
Ze sczerniałych łanów pszenżyta, hycając, wychynął zając szarak. Nieopodal rozległ się krzyk kszyka, z chaszczy wynurzył się nurzyk, w okamgnieniu przeleciała up
ierzona popielato białorzytka.
Nad ośrodkiem sportowym Fundacji na rzecz Walki z Dopingiem w Rucianem-Nidzie rozjarzyło się słońce.
Sprinter wszech czasów, ponadtrzydziestodwuipółletni pół Polak, pół Irlandczyk, przybysz z Kalifornii, cierpiący co niemiara na nużycę, z której nie umiał go wyleczyć nowo kreowany doktor wszech nauk, zszedł po spróchniałych schodach w skos na antresolę. Na myśl o tym chłopku-roztropku, pseudospecjaliście od siedmiu boleści, mruknął pod nosem: "Bodajbyś sczezł, półinteligencie!".
Od rana Kalifornijczyk miał zły humor. Wczoraj w drink-barze wypił za dużo beaujolais i chianti, czym przysporzył sobie wrogów wśród zszokowanych współmieszkańców ośrodka. Wszechogarniające znużenie odebrało mu apetyt. Spożył tylko cornfleksy, cheeseburgera, sczerstwiałą bułkę i wypił łyk herbaty marki "Samowar".
Jego przyprószony siwizną quasi-opiekun z college'u, skądinąd istny quasimodo, potępiał w czambuł takie figle-migle. "Lepiej by zatańczył jive'a albo boogie-woogie alboby zagrał w scrabble'a" - pomyślał trener. Ale ten nicpotem zhardział i nic a nic nie słuchał jego wskazówek. Co bądź by rzekł, wszystko na nic. "Azaliż po to mknęliśmy w przestworzach boeingiem, by przegrać sromotnie z tym niby-mistrzem, półzawodowcem z Buska Zdroju albo pseudo-Rosjaninem z abchaskiego klubu, który przywlókł się do ośrodka rzężącym rzęchem" - żachnął się.
Tymczasem supermistrz, popatrzywszy na rozżarzone słońce, zamarzył - czyżby poniewczasie - o udanym come backu na bieżnię".

Kampanie albo raczej żniwa z wyrzynaniem się nawzajem
Były przedtem ekstrakampanie żniwne. Wpośród łanów niezżętych, w płowożółtym pejzażu, pod rozjarzonym, żarzącym się jak na płótnach van Gogha słońcem, nurzali się wokół w zbożu z lekka zamorzeni, lecz chwaccy żeńcy z ZMP. Po sczerniałych, ściągniętych licach spływały strużki potu, a z oddali nawet niedosłyszący by usłyszał równobrzmiące rześkie pienia. Te kampanie były zawczasu zsynchronizowane z brakiem na przemian sznurka do snopowiązałek i kryniczanki dla żniwiarzy. Potem znienacka wszystkiego zaczęło być w bród. Ale w kampaniach nie wyżynano już zboża, lecz ściosywano adwersarzy politycznych. Dzielono się na biało-czerwonych, jasnoróżowych, rdzawo nakrapianych itp. To już były obrazy nie van Gogha, lecz Goi. Pod pręgierz stawiano niedawnych supersprzymierzeńców. Szybkostrzelne bluźnięcia tętniły w szybkim tempie, stemplowano beztrosko bez ustanku nawet lśniąco białych i kryształowo czystych. Skomasowanych zarzutów
nikt by nie nadążył sczyścić.
Pewnie popojutrze niejeden półpanek, wychodźca sprzed półpięta roku oskarży eks-ciemiężcę, dziś pół-Europejczyka, o cudzołóstwo, kazirodztwo, krzywoprzysięstwo oraz myślistwo i rybołówstwo bez licencji.
Niezadługo na ściernisku-pobojowisku zostanie prawie że zgodna, niekłócąca się grupa. Ale nie żal, że nie wychynął jakiś niepowołany halabardnik z ekwipażem.

Dyktando 1987
Ciekawość świata, wspólna cecha twórców, prowadziła autorkę reportaży na Daleki Wschód, skąd wróciła pełna nadziei. Czytając nieprzerwanie, jednym tchem, kilka relacji stamtąd, rozważałem kwestię, jakie partie jej książki można by przyswoić zagrożonemu rozwojem cywilizacji
odbiorcy.
Autorka bliska jest współczesnej filozofii, której korzenie sięgają kultur nieeuropejskich, a która obecnie szerzy się w krajach euroamerykańskich. Przypomniawszy sobie, że hinduizm i buddyzm, które wyprzedziły naszą epokę, dowodzą wszechzwiązku zjawisk ich niestałości, ustalono tam, że leżą one u podstaw nowoczesnych teorii w fizyce.
Światopogląd ekologiczny, który - od niedawna dochodząc do głosu w naszej kulturze - spowodował ogromny przewrót w świadomości, rzutuje dziś na sposób, w jaki spostrzegamy świat. Znamienny jest fakt, że fizycy współcześni, mimo że dotarli do najmniejszych cząstek materii, stwierdzali, że muszą studiować stare księgi hinduskie i chińskie, by przeniknąć tajemnice wszechświata.
Tymczasem, wkroczyliśmy w epokę kryzysu etyki. Jeśli student w czasie studiów nie przyswoi sobie jej reguł, pozostanie ignorantem w sferze stosunków międzyludzkich, nie będzie miał żadnych skrupułów. Może dojść do katastrofy, o ile nie rozpoczniemy procesu samodoskonalenia. Dlatego młode pokolenie na Wschodzie szuka idei, która pozwoli zrozumieć rzeczywistość. Odwracając się od poprzedniej generacji, która lgnie do dóbr materialnych, lekceważy wartości intelektualne, inaczej wyobraża sobie przetrwanie, przeżycie w skażonej biosferze, pragnie przeobrazić zastany świat.
(Jest to fragment przedmowy prof. J. Aleksandrowicza do książki Lucyny Winnickiej "Podróż dookoła świata")

Wypasione dyktando
Kwas był, bo dostałem bana na kompa. Musiałem sobie poradzić na nielegalu. Blaszak leżał w szafie, zamknięty na trzy spusty. Wyczesałem skądś spinkę do włosów i zdeka wygiąłem. Starzy są w porzo, ale po pierwsze, mogą nie wiedzieć, że dziś otwiera się nowa miejscówka, po drugie, nie będę jak jakiś lamus ustawi
ał się na melanż przez buraka.
Rozkminiłem, jak działa zamek, i jedwabiście się udało. Komp zahulał, podpiąłem się do netu i wszedłem na Gadu-gadu. Skandalicznie szybko dostałem namiar. Znajom napisał, że to debeściacki klub, że foki, że zero miastowych. Tym większą złapałem podjarkę. Siedziałem tak longiem parę godzin, łapiąc wczuwkę, aż zajarzyłem, jak się robi późno. Wziąłem hajs, adiki i bluzę i wybitka.
Potem ustawka pod Witosem. Przecinak nie przyjechał, to uderzyłem z buta. Minąłem wrzuty "ChWDP", paru bambrów, jakieś wypasione bryki. Jak zwykle o tej porze, panowie w niebieskim. Wreszcie wbitka do klubu - pobaunsować trochę i tyle.
Miejscówka full opcja, towarzystwo spoksowe, didżej też zdanżał. Były ze dwa bronksy, potem poszedł jakiś blant. Generalnie, lajcik. No, ale to się musiało stać. Wyszły peeleny i ktoś zapodał z plecaka wódzitsu. I tu gdzieś czilautowa klima zamieniła się w hardkor. Jeden już zaliczył zejście, drugi powiedział, że ma koko. Przyniósł chyba, żeby się podlansować przed fruźkami, lamus jeden. Obczaiłem, co się dzieje, i odpadłem. Powiedziałem ziomom "nara" i szybka wybitka. Lubię dobry bit, fristajl, lubię softową imprę w sobotę, ale nie taką centralną rzeźnię.
Oni wrócili na chatę i mieli jakieś haluny. Ja tam tylko lekką gastrofazę. Ciut zmechacony ległem na łóżku. Sorki, ale tylko mały wpisik do bloga i będę kończył, uderzę w kimę. Ziomy, fruźki, komp - wszystko poczeka. Po co komu spawanie i suszi na drugi dzień?

Jak Genio wielką podróż planował
Zwycięzca konkursu na pyzdrzanina wszech czasów, zbrojarz-betoniarz Genio, ścichapęk, takie niby lelum polelum, zharowany całotygodniowym nicnierobieniem komfortowo półleżał sobie teraz obok ponadstusiedemdziesięciosiedmioipółrocznej sekwoi, wachlując się sążnistą gałązką szałwii. Spod rosnącej nieopodal choi dobiegało rzężenie pół persa, pół dachowca, starego huncwota, który wychłeptawszy półkwaterek kumysu, legł zmorzony snem. W przyparkowym stawie pod liśćmi rzęśli skrzeczały żaby, a nad nimi huczała ptasia hałastra. Znad akwenu dochodziły śmichy-chichy rozwrzeszczanych hultajów, progenitury jaśniepaństwa burmistrzostwa. W nieodległym klubie-kawiarni rzępolił na wiolonczeli prawie pięćdziesięcioletni, lecz wciąż niedouczony mąż Kornelii, biznesmenki specjalizującej się w handlu agrafkami. Po listkach funkii wędrowały chyżo chrząszcze i mrzyki. Przy grządce z rzeżuchą, chrupiąc sczerstwiały pumpernikiel, hasały rozbisurmanione bachorzątka z gołymi rzyciami,
kilkunastomiesięczne fąfelki.
W tym ze wszech miar idylliczno-sielankowym nastroju rozmarzony Genio planował superpodróż dokołaziemską [też: dookołaziemską], w którą tuż po sylwestrze, w Nowy Rok, zamierza czmychnąć ze swoją herod-babą.
W rejkiawickim rzymskokatolickim kościele u starego klechy, który od półwiecza niedowidzi i niedosłyszy, wezmą ślub. Ze Starego Kontynentu polecą hiperszybkim jumbo jetem (też: dżambo dżetem) do Quebecu i Nowego Świata. Od Nawahów będą się uczyć magii, więc już teraz artykułują różnobrzmiące abrakadabry, których nie sposób przyswoić w szybkim tempie. Poznawszy tajniki czarnoksięstwa, cadillakiem dotrą na półwysep Alaska, by stamtąd tużpowojennym kutrem dopłynąć przez Morze Beringa na Syberię. W lasostepach zostaną paręnaście dni w nadjenisejskim siole, w daczy ekswicedyrektora sowchozu, obecnie trudniącego się szewstwem. Ten stary szalbierz ma ich później zawieźć rubinowoczerwonym seatem leonem na pustynię Gobi, którą przemierzą wzdłuż i wszerz czarno-czerwonym łazikiem. Stamtąd jakimś ohydnym minibusem dotrą do Zakazanego Miasta, by podziwiać mozaiki oraz Bramę Niebiańskiego Spokoju. Dalej - hyc, hyc przez Orient i Zatokę Bengalską do Sri Lanki, gdzie będą poznawać arcystare zasady myślistwa i rybołówstwa Syngalezów i Tamilów. Z wyspy Cejlon przepłyną (byle nie wpław, bo w wodzie czyhałyby na nich cuchnące szczękouste) Ocean Indyjski, by znaleźć się wśród Madagaskarczyków, a później wziąć udział w bostwańskim safari. W Kenii, na równiku, będzie już na nich czekał bystro patrzący innoplemieniec, z którym mają zamienić parę słów w suahili. Z Czarnego Lądu nietrudno dostać się do Ameryki Południowej; popłyną tam jakimś nierzężącym statkiem. Odwiedzą w Santiago dawno niewidzianego chilijskiego druha, pół-Polaka, lekarza internistę, eksperta nie od jakichś hocków-klocków, lecz od śródjelicia, i wraz z nim zdobędą biegun południowy. Stamtąd, zostawiwszy hożego Chilijczyka wśród pingwinów, Genio i jego nowo poślubiona żona udadzą się na wyspy Pacyfiku. Spotkają się z poznanymi przed ćwierć wiekiem Fidżyjkami, siostrami bliźniaczkami, które pokażą im różne gatunki szczeżui i innego paskudztwa. Z Melanezyjkami opuszczą półkulę południową, by znaleźć się z powrotem w Afryce, tym razem północnej. Mają w planach górę Synaj z krzewem gorejącym i klasztorem, bo Fidżyjki, chociaż niechrześcijanki i nieżydówki, to pasjonują się Pięcioksięgiem i żywotem świętej Katarzyny Aleksandryjskiej.
Jeśliby udało im się namówić bliźniaczki na dalszą podróż, toby wyruszyli z nimi w rejs po Morzu Śródziemnym i zanimby się spostrzegli, byliby już w Europie. Pokazaliby im greckie miasta-państwa, a później - wiedzeni patriotyzmem lokalnym - r
odzinne podpoznańskie Pyzdry.
Tak zrobi Genio - objedzie kulę ziemską od Pyzdr do Pyzdr! I niech mu nie mówią, że plany tych wojaży to nic niewarte mrzonki. Zawistnikom tłumaczy, że w końcu trzeba dokądś pojechać w podróż poślubną.

Punktacja:

ocena

0

Jeśli nie popełniłeś żadnego błędu ortograficznego, to jesteś mistrzem nad mistrzami i superhipermistrzem.

Jeśli popełniłeś 1, 2 lub 3 błędy,

to jesteś supermistrzem.

Jeśli popełniłeś 4-6 błędów,

to jesteś mistrzem.

Jeśli popełniłeś 7-10 błędów,

to całkiem nieźle znasz polską ortografię.

Jeśli popełniłeś 11-15 błędów,

to musisz się trochę przyłożyć.

Jeśli popełniłeś powyżej 15 błędów,

to musisz się ostro wziąć do pracy.

Ohydek kontrdżentelmen, czyli nieprzestrzeganie savoir-vivre'u
Ohydek, bohater epopei o tułactwie gwiazdokrążców, nie jest herosem ani z Somosierry, ani tym bardziej spod Cheronei. Rozhulał się jakby po instruktażu, którego mu po wielekroć udzielali nie zidentyfikowani instruktorzy zwani z angielska chuliganami. Ostro kuty, rześki i hoży mimo alkoholicznej melancholii, o kulturze zachodniośródziemnomorskiej zgoła nie poinformowany, ale wie, że odległość Ziemi od Słońca wynosi 150 mln km, a więc 400 razy więcej niż jej odległość od Księżyca. PAP donosi, że raz w raz wydaje rzężące odgłosy, nieartykułowany ryk lub krew mrożący chichot. Toteż nie dziw, że na co dzień ludzie mają cowieczorne trudności z powrotem do domu, kiedy indziej zaś lękowe skurcze trzewi. I to nie tylko pierzchliwe czy zrzędne osiemdziesięciokilkuletnie staruszki na rozchybotanych nóżkach, ale i niejeden struchlały, nieopatrznie wracający z wychodźstwa adiunkt, objuczony diariuszami, komentarzami do Descartes'a ma nieprzeliczone szanse kontaktu z odrażającym ladaco, który czyhając w alei w strużkach dżdżu i mżawki, znienacka może wychynąć zza węgła. Jeśliby ów adept nauki nie miał na podorędziu kolta i nie był wysoko kwalifikowany w sztuce walk dalekowschodnich, może mieć z lekka zmiażdżone nozdrza i rozharataną żuchwę. Powinien by wszakże, nie zrażony na wyrost, wezwać chociażby nieobowiązująco policję, a z cicha dodać sobie animus
zu, powtarzając za Rabelais'm:
"Nic traćże nadziei, pókiś na pół żywy".

Wrzesień 1939 roku
Wczesnowiosenne niebo zszarzałe od wznoszących się dymów i poróżowiałe od łun. Przekreśla je zygzakiem płonący jak żagiew bombowiec ze swastyką na kadłubie. Oskrzydla go rój myśliwców niby-ptaków. Huk dział, zgrzyt miażdżonego w zetknięciu z ziemią żelastwa, potem buc
hający z nagła płomień pożaru.
To nakręcony przez naocznego świadka film, odtwarzający pierwsze dni oblężenia Warszawy. Razem z operatorem dokonujemy retrospekcji. Stają przed oczyma jak w zatrzymanym kadrze, jakby to było wczoraj, obrazy utrwalone przez literaturę, film, plakat, fotografie amatorskie. Tworzą przerażającą mozaikę. Wraca z przeszłości obraz odrzuconej hardo o brzasku 1 września granicznej rampy pod Gliwicami. Szosą niknącą za horyzontem przejeżdżają najeźdźcy wyposażeni w najnowocześniejszą broń. Co dzień posuwają się nieubłaganie naprzód, wzdłuż linii kolejowych wchodzą w głąb naszego terytorium. Są już daleko za granicą, są już wewnątrz kraju. Co dzień stawiają im czoła nieznani dotąd bohaterowie-obrońcy: żołnierze, ludność cywilna, harcerze. Podejmują heroiczny wysiłek powstrzymania hitlerowskiej nawały, przeciwstawiają się jej nie tylko w obronie życia, lecz także chronią wartości humanitarne przed barbarzyństwem.
Wrześniowe niebo przerzynają podłużne, złowieszcze czarne pociski artylerii. Spadają na prących z zachodu na wschód, nieprzygotowanych do katastrofy uchodźców, ginących w nieopisanym chaosie.
Z głębi pamięci wypływają jeszcze inne sceny, jakżeby mogło być inaczej?

Półjawa bibliofila
Skąd by miał wiedzieć, że oryginał Uniwersału połanieckiego, trudno dostępny nienotowany nawet w Korbucie, jest o krok, w Bibliotece Kórnickiej w tym niemalże niestrzeżonym pałacu kórnickim, ledwie że wpółzaryglowanym od popołudnia do rana. Kto bądź by mu to powiedział, trudno by było uwierzyć. Wpółświadomie kojarzył tych nowo poznanych bibliofili, pół-Ślązaka z K
atowickiego, górala z dorzecza bystrzyckiego i rudawoblond chojraka z Żywiecczyzny. Byliżby oni jedynymi wiedzącymi coś niecoś o tych nie dokompletowanych quasi-dokumentach, z których by można było wybrać niejedną superperłę? Zapłakał w półśnie, majacząc o własnych zbiorach: późnoromantycznych bajronowskich poematach pseudoludowych minezingerów z Rugii, esejach pseudo-Rabelais'go, starokaszubskich palimpsestach z Rumi, półtajnych instruktarzach z urzędów generalgubernatorstwa. Toż to były rarytasy! A niech no by ktoś spoza branży na nie trafił i je zniszczył, tożby to była bieda! Nerwowo rzucając się w tę i we w tę stronę, bez mała bezwiednie wycharczał na koniec swoją niedotrzymaną tajemnicę: on był autorem wszystkich.

Nieomal dziewczyna cud
Niepowstrzymanym półszlochem przyjęła zwyciężczyni telekonkursu na spikerkę werdykt juty. Łkała co prawda nieprzesadnie, lecz niemalże bez przestanku przez półtrzeciej minuty. Nie przypadkiem triumfowała [albo: tryumfowała]. Jej nieokiełznana uroda pół-Tatarki (była Katowiczanką z Zabrza) z kasztanowatordzawymi puklami i migdałokształtnymi oczyma była bezsprzecznie poza konkurencją. Jej wprawdzie nie najefektowniejsza, lecz zgoła docencka wiedza umożliwiała odpowiedzi na pytania na przemian o pseudo-Nietzscheańskie teorie idylliczności i o staro-wysoko-niemieckie dialekty, przeliczanie staj na piędzie i rozróżnianie chitynowych pancerzy rohatyńców od kosmków gąsienic a bigbitu od rock and rolla. Nieźle wypadł zanucony przez nią rockandrollowy standard. Nie darmo słyszała teraz co niemiara ochów, a dookolutka kręcili się fotoreporterzy, nie dopuszczeni w pobliże sceny, przypominającej osobowo-towarowy statek przetwórnię. Na twarzy, niezszarzałej na przekór czteroipółgodzinnym ekstrazmaganiom, widać było samouzbrojenie w cierpliwość. Przed półgodziną wygrała, leczby niechybnie niepełny to był sukces, jeśliby zszargała swą superopinię w dyktandzie.

Minizoo, czyli à propos bajki
Pierzasta białorzytka na przemian ze sczerniałym niedźwiedziem wypłukiwała ekstraeliksir z nibykwiatów. Siedzieli w rzędzie tui, w parku-ogrodzie w Trzebieży i po raz n-ty sprawdzali probierz, raz w raz ciężko wzdychając. Menzurka w probierzu była bowiem ponadosiemdziesięcioletnia, z czasów monarchii austro-węgierskiej, i jej celuloidowe fragmenty trzeba by było jak najrychlej wymienić.
Jednakże gapiostwo ekswładcy niby-dżungli, które tłumaczyć by można jego inwalidztwem, odebrało im resztki nadziei na nowe oprzyrządowanie. Ponadto hoja, z której spuszczali pseudolikwor, zawczasu niepielęgnowana, nieoczekiwanie stężała na półtwardo i nawet długodzioby kszyk nie wyżymał z niej ani kropli. "Chodźmyż stąd z powrotem do naszej ostoi w jarmużu, bo choć tam nie "bursztynowy świerzop", lecz tylko drobnolistny lwipazur, toćby można było stamtąd nie wychylać dzióbka po wsze czasy" - szepnęła białorzytka. "Ubierzemy się na po domu. Ty włożysz swoje hąjdawery, bonżurkę i szlafmycę, ja zrzucę spodnium i narzucę lizeskę. A potem: na naszym pachnącym staroświecczyzną gramofonie puścimy slow-foksa, a ty, misiu, jak małpikról zaczniesz podrygiwać". "Gdzieżby - mruknął kudłacz - przecież ten postkubistyczny pseudouczony dorznąłby nas tępym nożem, nimbyś zrobiła tę striptizową przebierankę". Westchnęli pospołu i jęli półprzytomnie doić nibykwiaty.

À propos zoo, czyli niby-bajka
Pierzasta piegża pospołu ze zszarzałym niedźwiedziem zażerała quasi-rostbef z rzeżuchy. Przygotowywała wprawdzie zawczasu risotto na półmiękko, jednakże ryż z Peweksu, na przekór jej półgłośnym abrakadabrom, mamrotanym nad ogniem, nie chciał się uwarzyć. "Chybaby trzeba było baby-jagi, żeby dobrze go przyrządzić" - usprawiedliwiała się przed supermisiem. "Możeszli skonsumować ze mną co innego?" - "Ależ jedzmyż byle co" - odburknął tenże i rad nierad zanurzył łapę w papkowate paskudztwo. "Pfuj" - krzyknął znienacka i wyciągnął z brei szerokolistny lwipyszczek unurzany w niby-sosie. Po prawdzie nie spodziewał się tu ekstrapotraw, ale żeby aż taka ohyda! Ta piegża była widać nieobyta towarzysko, gdyż nie wyglądała na skonfundowaną. Siedziała vis-a-vis, mrużyła oczka, a włożona tył na przód minisuknia z tafty z mufką nadawała jej ze wszech miar śmieszny wygląd. Naraz z wpółotwartego gramofonu popłynęły dźwięki fokstrota. "Zatańcz ze mną" - prosiły bladoniebieskie oczy gospodyni. Jednakże wychodźca z ostępów kniei nie miał ochoty na takie figle-migle. Umknął wzrokiem w naprzemianległy kąt pokoju i mruknął, że doprawdy ma ekstrapilną pracę na przyprószonej polance. "Darzbór" - szepnęła mu cichutko nieutulona w żalu piegża, widząc, jak odchodzi gdzieś daleko, donikąd.

Minibajka, czyli à propos zoo

Pierzasta makolągwa z szaroburym niedźwiedziem dość skonsternowani rozważali niedowarzony i półfantastyczny pomysł pewnego cocker-spaniela. W mig zrozumieli, że scedzany na czczo na mierzei boraks poniekąd by mógł wyrządzić szkody nie do naprawienia, a de facto wywołać exodus ponaddwutysięcznej watahy bobrów i tchórzofretek z na przemian leżących tu żeremi i nor do gruzłowatych budowli nieopodal Chociebuża. Jednakże arcymiś w sam czas przejrzał na wskroś tę quasi-rewelację. "Pozwólże no - rzekł do czupurnej pierzastej, którą wciąż hołubił jak cud-ptaszynę - że nie zawierzę już ekstrawagancjom żadnego z hultai w kolorze ochry. Miałbym się z pyszna, gdybym nie zareagował wonczas, gdyśmy byli u notariuszostwa na cowieczornym party. Wtedy to ten siaki taki ryży ni stąd, ni zowąd, po prostu tak z cicha pęk, zamiast scherza zagrał na minifisharmonii boogie-woogie. Toż z takich hocków-klocków wynikłaby niechybnie ex aequo ruja z porubstwem! Przecież widziałem dossier tego przechery. Jego doradztwo w filmie "Standard" polegało na tym li tylko, że wykorzystując hasło "Entliczek, pentliczek, czerwony stoliczek" od niechcenia przysłużył się burmistrzowskiej gastronomii". Urzeczona jego ekstrawywodem makolągwa pogrążyła się w hipermarzeniach, dzierżąc w łapkach niedokończone wciąż getry na po nartach, które naprędce dziergała swojemu absztyfikantowi.

Dyktando półfinałowe (Katowice 1991)

Eksbokser wagi lekkociężkiej umówił się na remibrydża z ultrakonserwatywnym ciemiężcą stułbi oraz z majster-klepką, który potrafił na łapu-capu w pół godziny skonstruować minimodel wieży Eiffla. Spotkanie odbywało się pół legalnie, pół konspiracyjnie półczwartej mili za Rucianem-Nidą, w domku przy rosochatym jarzębie, z sową pójdźką w herbie. To niezwykłe rendez-vous równouprawnionych partnerów rozpoczęte bez ceregieli nieco rekruckimi śmichami-chichami, przechodzącymi z rzadka w ciężkie rzężenie eksboksera, w okamgnieniu zmieniło się w sądny dzień, gdy majster-klepka zaproponował, by najprzód zjeść małe co nieco. Proponował rostbef z musztardą sarepską i półtwarde renklody lub różnogatunkową sałatkę z frutti di mare. Ktoś inny wysunął kontrprojekt, by odłożyć ten lunch i - aby nie schamieć do reszty - porzępolić sobie na skrzypcach, zagrać jakieś scherzo czy rondo. Takie lekkoduchostwo zirytowało gospodarza, który na półprzytomny ze złości krzyknął, że nie chce zamieniać tradycyjnego codwutygodniowego spotkania brydżystów na coś, co na milę pachnie rują i porubstwem. To rozwścieczyło pozostałych panów i doszłoby niechybnie do burdy, gdyby nie g
wałtowne "puk, puk!" do drzwi.
Postscriptum. Nie była to jednak policja, jak poniekąd by się można było spodziewać, lecz pracownik stacji sanitarno-epidemiologicznej, szukający wściekłego cocker-spaniela, grasującego w okolicy.

Dyktando 1989

Zwiedziłem ostatnio nowo otwarty teatr w pewnym miasteczku w Rzeszowskiem. Otwarto by go bez wątpienia wcześniej, gdyby nie to, że prace wykończeniowe we wnętrzu budynku były prowadzone bardzo powoli. Dyrekcja budowy miała do rozważenia niebłahy problem, rozstrzygnęła go jednak jak najlepiej. Przerzucono po prostu robotników pracujących na zewnątrz do prac wykończeniowych we wnętrzu budynku na drugą zmianę, po południu. Praca od razu poszła sprawniej i z wolna zyskaliśmy pewność, że nieprzekroczenie terminu oddania budynku do użytku jest w pełni realne. Za to, gdy po raz pierwszy wszedłem do nowo wykończonego gmachu, ogarnął mnie doprawdy niekłamany zachwyt. Równie harmonijnego wnętrza nie można by chyba było znaleźć gdzie indziej. W foyer naprzeciwko głównego wejścia, a nieopodal bufetu, spod ażurowych abażurów fajansowych kinkietów płynęło delikatne światło, jakby utkane z różowej żorżety. Wnętrze było w większości empirowe, choć stojące gdzieniegdzie etażerki przypominały raczej styl fin de siècle. W sali glównej pąsowa kurtyna, zwieszająca się aż spod sufitu, była doskonale zharmonizowana z beżowymi obiciami krzeseł. A kiedy jeszcze naraz rozjarzyły się światła, niepodobna było powstrzymać okrzyku podziwu. Na pewno przyjdę tu jeszcze nieraz. Może by nawet było warto odwiedzić co dzień ten piękny gmach. Na razie jednak nie mam czasu. Muszę jako zagorzały brydżysta wziąć udział w turnieju o międzynarodowe mistrzostwo Walii w Cardiff, jako reprezentant mojego miasteczka znad Wisłoki. Będzie to wprawdzie nie pierwszy mój wyjazd za granicę, ale i tak muszę się bardzo starać o to, by przestrzegać w tym turnieju reguł fair play. Ale po powrocie będę jak najczęściej odwiedzać nowy teatr i to z nagła czy znienacka, lecz systematycznie, co najmniej co tydzień.

Dyktando 1990

Ekspolicjant Hubert spojrzał od niechcenia na swój zegarek, na wpół przysłonięty sczerniałym rękawem płaszcza nieprzemakalnego. Czyżby naprawdę było już wpół do ósmej? Nie w smak mu było sterczeć tak w deszczu i na wietrze, wprawdzie nie tak silnym, jak szkwał, ale niewątpliwie wróżącym sztorm. "I w zasadzie robię to za półdarmo" - pomyślał zirytowany. Sponsor, który wyglądał na ultra-Anglika, a okazał się wkrótce potem pół-Szwedem, angażując go, mówił wprawdzie, że taki fachowiec jest niezastąpiony, że zanimby znalazł kogo innego, minęłoby mnóstwo czasu, że mogłoby wówczas dojść do chryi, a że on, Hubert, jako rzekomy aranżer może raz-dwa wcisnąć się pod szklaną kopułę żelazobetonowego gmachu zarządu spółki, ale te wszystkie zachęty, ochy i achy nie szły w parze z hojnością. Hubert przyjął jednak zlecenie, które zrazu wydało mu się błahostką w porównaniu z tym, co robił dotąd w czasie trzyipółletniej pracy w północno-wschodniopolskim oddziale firmy "Sfinks", zbierającej jakoby v
arsaviana na Białostocczyźnie.
Jednakże wkrótce potem okazało się, że niewywiązanie się z misji może być bardziej prawdopodobne niżby można było przypuszczać, a to niedwuznacznie groziło nie tylko utratą członkostwa tej antypolicji, do której przystał, lecz także spotkaniem oko w oko z nieokrzesanym bosmanmatem udającym chorążego, który kierował tą akcją. "Niech to szlag trafi" - przeklął w myślach Hubert - "zanimbym się zorientował, dostałbym już taki stempelek na czole, że wystarczyłoby mi to na całe życie".
Nieznaczny ruch na nabrzeżu przerwał mu te rozważania. Drogę w poprzek, a właściwie nieco na ukos, w kierunku budowanego jachtu, przeszedł jakiś barczysty supermężczyzna, wlokący coś za sobą. Hubert na darmo wytężał wzrok. To wydawało mu się, że jest to coś w kształcie przykrótkiej trombity, zheblowanej po bokach, to znowu, że wpółżywy ze zmęczenia osiłek ciągnie fragment stępki okrętowej, a przez chwilę mógłby nawet przysiąc, że to stary szezlong z oparciami w formie olbrzymiej agrafki jest owym tajemniczym ładunkiem. Naraz mężczyzna zachwiał się, zrobił taki gest, jakby go zakłuło w boku, i upuścił ładunek. Rozległo się potężne "łubu-du" i ta niby-trombita czy też quasi-stępka potoczyła się przez drogę, przez nabrzeże i z pluskiem wpadła do kanału. Zsiniały z bólu mężczyzna znienacka osunął się na ziemię tuż-tuż obok Huberta. Teraz dopiero nasz bohater spostrzegł, że jest to steward z Sądecczyzny, którego poznał niegdyś w barze "Hoża Gąsienica" w Kuala Lumpur. Wyskoczył więc ze swego ukrycia, ale niechcący zawadził końcem buta o jakiś stary szlauch, leżący nieopodal, i runął jak długi. Lamenty i krzyki obu współmartwych pseudoagentów zagłuszył szum huraganu.

À propos bajek, czyli niby-zoo

Pierzasta pustułka przeżuwała ze zsiniałym po trosze niedźwiedziem minibefsztyk ze szczeżui. Siedzieli w ponaddwumetrowej transzei, a naprzeciw dzwonił dziobem zziębnięty raniuszek, półprzytomny i zszokowany łupiestwem na probostwie. Oskarżono go bowiem o współsprawstwo do szkaradztwa i tylko nie lada jaki zbieg okoliczności wyjaśnił to qui pro quo. "Chybabym ze wstydu sczerwieniał i sczezł, gdyby to odium co dzień wisiało nade mną" - zachłystywał się hiperłzami ekspodejrzany. "A gdzieżeś wonczas bywał?" - spytał go niby-drapieżca, chrupiąc cichcem chipsy. "Bazowałem po pierzei minipałacyku nieopodal Chodzieży, nawet poharatałem pazury o jakieś przerzedzone, kłujące żelastwo, ale zaledwie chyżo wychynąłem zza węgła, poczułem pętlę na szyi. Poniewczasie zrozumiałem, że to ten cwany z cicha pęk kobuz sprzedał mnie półdarmo hałastrze złodziei chałwy tureckiej. Niezadługo ta hajdamacka turecczyzna złupiła probostwo, zrobiła wielki miszmasz i porzuciła mnie wpośród pokoi na żer dla superpolicjantów. Wyobraźże sobie, ileż bym przeżył, zanimbym - i tak zhańbiony - wytłumaczył się przed nimi. Na szczęście sowa pójdźka dojrzała wszystko z krokwi i cześć odzyskałem". "Oj, biednyś ty" - pożałowała go pustułka i nałożyła mu ekstraporcję szczeżui à la rumsztyk.

W Krakowie nie zawsze tyle dżdżu

Jeżeliby w Hotelu Francuskim było nie najciaśniej, tedyby wolał stanąć tam niż w tym bodajże niecałkowicie obskurnym, lecz niemalże trudno znośnym hotelu Pod Różą. W numerze quasi-biedermeier, z hejnałem z wieży mariackiej ledwo słyszalnym dla tych, co nie dosłyszą, w okrąg superzabytki z ponadtysiącletnią pseudohistorią i naprzeciwko sam Kościół Mariacki. Niechajże krakowianki spod Wawelu, nowohucianie czy nowosądeczanie, a nawet Sądeczanie z całej Sądecczyzny wiedzą, że on w końcu jako pół-Nowofundlandczyk jest z zagranicy. Zgoła zapomniał, że jego praciotka, choć baba jędza, była polską ćwierćarystokratką, a jego prapradziad, hreczkosiej i co prawda huncwot, swoje półlegalne szubrawstwa okupywał hurrapatriotyzmem i niedaremnie w czasie konfederacji barskiej uprawiał walenrodyzm na Kozaczyźnie. Rad nierad na koniec przestał się zżymać i choć nie całkiem udobruchany, począł ni stąd ni zowąd wspominać swój pobyt w Sajgonie, a może już w Hosziminie. Przed niespełna półrokiem w ekstramarnym niby-pensjonacie musiał udawać południowomeksykańskiego toreadora po to, by zjeść rostbef. Tu podje sobie niezgorzej, jak pochłonie rumsztyk z rozbratlem i suflet po czuwasku.

Łupież i odżywka w jednym, czyli trend niby-jaskiniowy

Telewizja wraża nam niemało opinii, wobec których, choćbyśmy byli nie najwrażliwsi, jesteśmy naprawdę bezbronni. Nieraz na pewno wzmacniają one w niejednym z nas to charakterystyczne hipnotycznie porażająco przerażenie. Natomiast twórca reklamy, niedościgniony ścichapęk, nie straszy nas w ogóle, ale w trójnasób działa na obszary podświadomości, że niepodobna jej wpływu scałkować, aby potem go stamtąd zsunąć i sczyścić. Poniewczasie się orientujemy, że głowa nasza niedomaga, a pamięć o nie ograniczonym sympatiami krytycyzmie nie dopisuje. Czy ukazuje kogoś w krepdeszynowym desu, czy w stębnowanym kożuchu, mamy zeń brać przykład. Szarmancki wicehrabia findesieclowy na tle flamandzkich płócien z pucharem hojnie napełnionym, przyprószony siwizną dyplomata z MSZ-etu w tużurku, zżymający się na hipokryzję bitels z chyrą jak Tarzan, stewardesa w sztafażu egzotycznym konsumująca cherry brandy lub mażąca się szminką, ciepła familia jak z Cezanne'a, spożywająca spaghetti na five o'clock, oto świat, w którym nie słyszano o żadnych imponderabiliach. Marzenia nie szersze aniżeli miłość od pierwszego dotyku keczupu, aniżeli zapach mokki, niesmak po raju. Prestiż odurza, dystrofia uczuć bruździ jak dyzenteria, ischias i cholera zarazem, ale któż by pośród chimer i chandry, w tym chaosie i hałasie o czymkolwiek pomyślał. Zamiast jakby w półśnie zmierzać z wolna do jaskini, lepiej się spotykać o pół do szóstej co pół roku w Pułtusku przy pół czarnej.

Miszmasz wyborczo-ortograficzny

Miejsca, które - naszym zdaniem - mogą sprawić największe kłopoty, wykropkowaliśmy i oznaczyliśmy numerkami. Są to nie tylko pułapki ortograficzne, ale także interpunkcyjne. W niektórych słowach w ogóle nie brakuje liter, ale za to trzeba wiedzieć, czy piszemy je łącznie, rozdzielnie czy z kreseczką (łącznikiem, dywizem).

Wczesno...jesienny festyn. ...armider, kł...tnie. To nie koleżeńskie roz...owory, to ...uraganowa burza m...zgów, za...arte ...andryczenie się. Tłumy kłębią się jak roz...ukane fale (chyba z 10 w skali B...forta). Sobowt...ry parlamentarzystów, jasnowidze...amatorzy. Uwagę mężczyzn zwracają tancerki skąpo...ubrane. Tańczą boogie...woogie. - To staroświe...yzna! - ktoś krzyknął. Tancerki: - Kazano nam. Niechże... się liderzy wstydzą. Zwolennicy innej partii pląsają w rytmie ...abanery. Nie...opodal, tuż obok wierzby, darmowy gri.... Gruszki, kiełbaski, ...alibuty, sma...ą ubrani dwu...kolorowo kucharze ze znaczkami ...towarzyszenia i symbolami partii. - Kto organizatorem? - Firma X - pada odpowiedź. Tymczasem pełno parlamentarzystów i liderów list wyborczych. - Z hol...w...dzkim rozmachem zróbmy wysoko...budżetowe widowisko - ktoś zaproponował. - Wszystko było świe...utkie - powiedział uczestnik festynu, a pomyślał: w...zamian poprę ich, jestem za dobrobytem! Konkurencyjna feta kulinarna wśród liderów partii. Ostre współzawodnictwo. Przed startem każdy w ręku trzymał n...ż. - Uważajcie, a n...ż się ktoś zdenerwuje - padło rozwa...ne ostrze...enie. Mimo...że powiało grozą atmosfera była wesoła. Mniej radosny kącik żeb...ących. Jeden z tatua...em: "Więzienie szkołą życia". To nie kaczka dziennikarska. Liderzy podpisują wywiady...rzeki. - To auto...reklama! - ktoś krzyknął. W pobliżu przebierańcy z dawnych czasów. Łuki, ha...bice; szczęście, że nie strzelały. Strzały przypominały krzyki demonstrantów w...niebo...głosy, aż ...uczało. Mężczyzna, który wyglądał na z...cicha...pęk, wrzasnął: - Uka...cie prawdziwych winowajców budżetowego blama...u, oni, a nie autorzy ...iobowych wieści winni ponieść karę, uka...cie prawdę całą, oka...cie trochę skruchy. Oczekujemy honorowej samokrytyki, a nie podejrzanej samoobrony!

Adwersarze krzyczeli: - Od...egnajcie się od PRL-owskich korzeni. Osądźcie post...pezetpeerowskich liderów. Nie promujcie na...alnie nieudaczników. Napięcie złagodziły ro...kowe i d...scopolowe le...tmotywy partii. Na...raz wszedł bluesm...n, wkrótce d...skdżokej. Na...razie zamiast o muzyce - w związku z najbliższym Dyktandem - zaczęli mówić o ortografii: - Wybór polityczny to nie bła...ostka, ale antyortograficzne argumenty "Wprost" są przekonujące. - W erze komputerów ortografia ...amuje postęp. Wywody poparła Młodzieżowa Bojuwka [z błędem - E.P.] na rzecz Usuwania Zbędnych Dubletów w Pisowni, czyli MBUZDP. Jej lider wołał: - Zostawmy tylko litery u, ż, h, usuńmy ó, rz, ch! Popieram młodzieżowy hymn: "Trzeba z błędami naprzód iść, reguły łamać śmiało". Toteż na bar...anowych koszulkach bojówkarze mieli nieortograficzne napisy typu: "Głuwka lepiej pracuje bez ortografii!".

Zwolennik pisowni: - Likwidacja dubletów to ...aos. Partia partii nierówna, stróżka strużce też nierówna. Przyjrzyjcie się zdaniom: Strużka potu i zapracowana stróżka idą w parze. Nie maż tak na tablicy, teraz nie marz o dziewczynie. Chart (pies) wykazał hart (od hartować). Przeraźliwy krzyk wydał kszyk (ptak). Istotnie, litery zmieniają znaczenie wyrazów, ale przejdźmy nie do wyboru liter, lecz parlamentarzystów, bo to oni mogą zmienić naszą rzeczywistość! Happy...endem zakończył się festiwal obietnic i nadzie....

3



Wyszukiwarka