Bliskość, która uzdrawia i uszczęśliwia / 05 marzec 2008
Kinga Dunin
W bliskości najważniejsze jest dzielenie się swoimi autentycznymi myślami i uczuciami. Jeśli w relacji rzeczywiście tak się dzieje, wkrótce pojawi się bliskość. Jeżeli chcemy zorientować się, czy i w jakim stopniu daną relację można uznać za bliską, wystarczy zadać pytanie: ile o sobie czy może z siebie jestem gotowy ujawnić drugiej osobie?
Bliskość to zawsze właściwość relacji, w oderwaniu od drugiej osoby nie istnieje. Co to oznacza, że jesteśmy z kimś blisko? Na ogół intuicyjnie rozumiemy to dobrze, a kiedy pytam ludzi, z kim się tak czują, zwykle odpowiadają: z kimś, kto mnie rozumie i akceptuje wraz z moimi wadami i słabościami, przejmuje się moimi sprawami, z kim można być szczerym i otwartym, do kogo mam zaufanie, na kim mogę polegać, od kogo dostaję wsparcie. A wszystko to z wzajemnością: akceptację i zrozumienie, otwartość i zaufanie, troskę i wsparcie od bliskiego człowieka nie tylko dostajemy, ale i sami dajemy. Chciałabym choćby częściowo uchwycić ważne wymiary „tego, co pomiędzy” w bliskiej relacji. Intuicyjnie nie mamy wątpliwości, że bliskość polega na kontakcie, i to kontakcie szczególnym. We wrześniu ubiegłego roku prowadziłam podczas Szkoły Letniej Instytutu Psychologii Zdrowia zajęcia warsztatowe zatytułowane „Bliskość, która leczy”. W kilkunastoosobowej grupie, pracującej nad bliskością w osobistych związkach i w układzie terapeutycznym, próbowaliśmy określić, z czego dla nas składa się bliskość (zob. rysunek na s. 11). Jakie cechy relacji, które z łatwością dają się przełożyć na zachowania, tworzą nastawienia czy poczucia charakteryzujące bliskość? Wydaje się, że ten temat - chociaż nie doczekał się, o ile wiem, obfitej literatury - musiał absorbować ludzi od dawna. Elred z Rievaulx, żyjący w XI wieku szkocki mnich zakonu cystersów, w swojej książce „Przyjaźń duchowa” pisał tak: „Do dzikiego zwierzęcia można by porównać człowieka, który nie ma nikogo, z kim mógłby dzielić radość ze swego szczęścia, a smutek w nieszczęściu, któremu wyjawiłby nurtującą go myśl, z kim podzieliłby się jakimś niezwykle wzniosłym i wybitnym osiągnięciem. (...) Jakże wielkim natomiast szczęściem, spokojem i radością napawa posiadanie kogoś, z kim odważyłbyś się rozmawiać jak z samym sobą, komu nie obawiałbyś się wyznać swoich wykroczeń, przed kim nie wstydziłbyś się opowiedzieć o swoim rozwoju duchowym, komu powierzyłbyś wszystkie tajemnice i zamiary swego serca”.
Używając pojęć współczesnej psychologii, bliskość można rozumieć jako poważne ograniczenie wpływu mechanizmów obronnych na stosunki wzajemne w danej relacji. Kiedy zetknęłam się z książką Elreda, byłam zdumiona, że koncentruje się on na tym, co również mnie wydaje się w bliskości najważniejsze: na dzieleniu się swoimi autentycznymi myślami i uczuciami. Sądzę, że jeśli rzeczywiście dzieje się tak w relacji, wkrótce pojawi się bliskość, a z drugiej strony - że bez takiego dzielenia się nie jest ona możliwa. Uważam więc, że konieczne (a może nawet wystarczające) warunki powstania bliskości to otwartość i zaufanie. Jeśli chcemy zorientować się, czy i w jakim stopniu daną relację można uznać za bliską, wystarczy zadać pytanie: ile o sobie czy może z siebie jesteśmy gotowi ujawnić drugiej osobie? Nie chodzi oczywiście o wszystkie informacje - chodzi tylko o takie, które są ważne w naszym wzajemnym kontakcie. Przy czym o ważności decyduje nie - jak często się uważa - ich intymność (bo intymną informacją są np. rozmiary bielizny), lecz znaczenie emocjonalne.
Kiedy dwie osoby mają do siebie zaufanie, pozwala im ono ujawniać to, do czego trudno się przyznać innym, co człowiek boi się lub wstydzi uzewnętrznić. Jeśli komuś ufamy, to oznacza, że jesteśmy gotowi odsłonić swoje uczucia i potrzeby, że decydujemy się wobec drugiej osoby być sobą ze swoimi trudnościami i problemami, słabościami i niedoskonałością. Co więcej, oznacza to także gotowość do przyjęcia prawdy o drugim człowieku, o jego uczuciach i potrzebach. Inaczej mówiąc, otwartość i zaufanie nie mogą być jednostronne, wymagają wzajemności. Również w obszarze, w którym o otwartość szczególnie trudno - w porozumiewaniu się na temat wzajemnych kontaktów. Ta prawidłowość dotyczy nie tylko bliskich relacji: w każdym układzie dużo łatwiej jest opisać, co się myśli o kimś i co się do niego czuje, niż powiedzieć to samo wprost do tej osoby. Rozmowa na ten temat, a więc wymiana informacji wraz z całą emocjonalną otoczką, wydaje się niektórym zadaniem ogromnie trudnym, a nawet niewykonalnym. Dlaczego? Odpowiedź jest oczywista: ponieważ wiąże się to z ryzykiem odrzucenia i zranienia, a więc budzi lęk (każdy zna takie sytuacje z własnego doświadczenia). Lęk zresztą uzasadniony - odsłonić siebie to posunięcie ryzykowne, a szansa, że okaże się bolesne, jest niemała. A nawet tak się chyba musi zdarzyć, bo prawdopodobieństwo, że trafimy w pewnym momencie na niezagojoną ranę, uraz albo - jak się popularnie mówi - kompleks, jest prawie stuprocentowe.
Co nam przeszkadza być blisko
Bliskość jest stanem przez większość ludzi pożądanym, jednak rzadko osiąganym. I nie ma w tym żadnego paradoksu: człowiek rodzi się ze zdolnością nawiązywania i podtrzymywania bliskich relacji, ale później jest zwykle oduczany otwartości, zaufania i bliskości. To długi i złożony proces, teraz mogę się zająć tylko jego efektami - tym, co przeszkadza być blisko. Oprócz przeszkody najważniejszej, czyli lęku przed odrzuceniem i zranieniem, jest wiele innych. Wspomnę tylko o niektórych.
Przeświadczenia na własny temat, na przykład takie: „Nie mam nic atrakcyjnego do powiedzenia drugiej osobie”, „Kto chciałby być blisko z takim zerem jak ja”; przekonanie o swojej nieatrakcyjności fizycznej.
Wyobrażenia o drugiej osobie: „Moje zwierzenia będą dla niej obciążające”, „Mówi mi dobre rzeczy o mnie z uprzejmości”, „To dla niego tylko rozrywka, nie traktuje naszego związku poważnie” itp.
Wpływ dawnych doświadczeń, które oczywiście kształtowały przeświadczenia na własny temat i wyobrażenia o drugiej osobie, jednak działały również jako samodzielny czynnik. Na przykład z kimś mogło być tak, że zawsze, kiedy mówił o swoich uczuciach, spotykała go kara (mogło to być bicie za złość okazywaną skacowanemu ojcu, wyśmiewanie się kolegów przy próbie ujawnienia, że się boi, ale również niechęć jednego z rodziców w momencie okazywania miłości drugiemu). Komuś innemu mogło się zdarzyć, że przyjaciółka albo matka zdradziła powierzoną jej tajemnicę. U kogoś jeszcze innego w wyniku przeżyć w dzieciństwie mogło powstać poczucie, że nikt się nim nigdy nie interesował.
Normy społeczne, czyli co się powinno, a czego nie: „Brudy należy prać we własnym domu”, „Nie wolno obciążać nikogo swoimi kłopotami” itd.
Stereotypy, czyli fałszywe twierdzenia ogólne o rzeczywistości, utrudniające porozumienie, na przykład: „Mężczyźni nie rozumieją kobiet, wykorzystują je”, „Baby są fałszywe”, „Daj drugiemu palec, zechce całą rękę” (co łatwo przekłada się na poczucie zagrożenia związane z bliskością: że czas, uwaga i troska oferowana drugiej osobie mogą spowodować niekończącą się eskalację dalszych wymagań i żądań z jej strony).
Fałszywe przekonania dotyczące bezpośrednio bliskości - różne wizje, które nie tylko jej nie podtrzymują, ale wręcz mogą działać na nią destrukcyjnie. Wśród nich są takie: wizja ograniczająca (tylko z jedną osobą można być blisko), wizja pasożytnicza (bliskość oznacza zaspokojenie wszystkich moich potrzeb), wizja symbiotyczna (można znaleźć pełną, doskonałą bliskość z jednym człowiekiem), wizja romantyczna (jeśli jesteśmy sobie naprawdę bliscy, to druga osoba powinna domyślić się, czego mi potrzeba, nie muszę komunikować swoich potrzeb), wizja perpetuum mobile (bliskość powstaje sama i siłą własnego rozpędu będzie się kontynuować), wizja katorżnicza (bliskość wymaga ciężkiej pracy na rzecz relacji, poświęceń i zasługiwania się), wizja sielankowa (konflikty i złość świadczą o braku bliskości, są jej zaprzeczeniem).
To oczywiście obraz przerysowany, ale często pokutują w nas szkodliwe pozostałości (osłabione wersje) tych fałszywych wyobrażeń o bliskości, jak choćby przekonanie, że „naprawdę bliskich osób można mieć tylko parę” albo że „ludzie sobie bliscy w zasadniczych sprawach powinni się ze sobą zgadzać”. Trudno tu przytaczać argumenty podważające każde z tych przekonań, chciałabym jednak powiedzieć kilka słów na rzecz wizji niesielankowej, którą przedstawiają w swojej znakomitej książce „The Intimate Enemy” George Bach i Peter Wyden. Walka fair, nawet burzliwa i pełna złości, dodaje energii, umożliwia proces przystosowania, pozwala na bieżąco oczyszczać relację, sprzyja leczeniu wcześniejszych urazów. Poszerza także wiedzę partnerów o sobie nawzajem, umożliwia wyraźne zaznaczenie granic, uczy wzajemnej uważności.
Jak bliskość leczy
Co dzieje się w bliskim kontakcie - zarówno osobistym, naturalnym, jak i terapeutycznym, a więc zbudowanym specjalnie w tym celu, aby leczyć - że człowiek zaczyna czuć się lepiej? Spójrzmy na rysunek z warsztatów: intuicja mówi nam, że gdyby ktoś znalazł się w relacji, w której wszystko to dostawałby bez ograniczeń, czułby się znakomicie. Ale potwierdzenie tej intuicji trudno znaleźć we własnym doświadczeniu, jeśli w dzieciństwie i młodości z nikim nie byliśmy blisko, jeśli ważne zdarzenia, dobre i złe, od dziecka przeżywaliśmy w samotności. Gwen Brown w artykule „Bliskość - najlepszy sposób na urazy” pisze: „Tkwi w nas głęboka rezygnacja i przeświadczenie, że właściwie nie mamy żadnych szans na autentyczną pomoc w leczeniu naszych najdotkliwszych ran. Wciąż od nowa podejmowaliśmy próby uzyskania takiej pomocy w radzeniu sobie z uczuciami, aż w końcu poddaliśmy się i przyjęliśmy sztywny, nieskuteczny sposób dawania sobie z nimi rady. W gruncie rzeczy wycofaliśmy się. (...) Wielu z nas pozostawiono samym sobie tak długo, że teraz - gdy ktoś może nam poświęcić nawet więcej uwagi, niż potrzeba, by na nowo zająć się pracą nad swoimi problemami - nie jesteśmy w stanie tego zauważyć. Przeciwnie, trwamy w swojej chronicznej izolacji i bronimy jej, przywołując wszystkie irracjonalne uzasadnienia, które każą nam wierzyć, że to nie jest właściwy moment i że obecność osoby pomagającej to za mało”.
Niemniej jeśli w relacji terapeutycznej klient poczuje, że może się otworzyć i zaufać, że jest zaakceptowany, kochany i bezpieczny, to możliwa staje się praca nad dawnymi, głębokimi urazami. Może on identyfikować je i analizować, oswajać, odreagowywać, nadawać im inne znaczenie, eksperymentować z nowymi zachowaniami. Niejednokrotnie w grupie terapeutycznej, której udało się wytworzyć atmosferę bliskości, nie są potrzebne żadne procedury kierujące uczestników do zajmowania się określonym problemem - rany, traumy, urazy z przeszłości wytwarzają niejako wewnętrzne ciśnienie, żeby je ujawnić. Często w takiej sytuacji ludzie mówią: „Nie miałem zamiaru o tym mówić, to się tak jakoś samo zdarzyło”, „Nigdy nie przypuszczałam, że komukolwiek o tym opowiem”, a nawet: „Nie wiem, co się stało” (tak mówią np. klienci, którzy głębokim szlochem odreagowują porzucenie z wczesnego dzieciństwa).
To zrozumiałe, że nie każdemu udaje się doświadczyć dobroczynnego wpływu bliskości. Są osoby, które przez długie lata były pozostawione same sobie i dlatego nie wierzą, że może być inaczej. Zaliczamy je czasem do kategorii upartych czy opornych, podczas gdy terapeuta musi po prostu bardziej się napracować, żeby zdobyć ich zaufanie. Wskazanie dla terapeuty można sformułować tak: trzeba wydobywać klienta z izolacji, niekiedy za pomocą sposobów tak prostych, jak dotknięcie, przypomnienie: „Jestem tutaj”, powiedzenie: „Popatrz na mnie”. Niezliczone możliwości przełamywania osamotnienia stwarza grupa, również poprzez wspólnotę przeżyć i doświadczeń dawnych i aktualnych.
Ponieważ bliskość sprzyja ujawnianiu głębokich i bolesnych problemów, na które w dotychczasowych relacjach nie było miejsca, bliskie związki są narażone na kryzysy. Nie zawsze druga strona jest gotowa wysłuchać na przykład opowieści o koszmarnym dzieciństwie. Często nie wie, jak na to zareagować, zwykle budzą się też jej bolesne wspomnienia. Zdarza się wtedy, że trudności w wysłuchaniu i zaakceptowaniu są odbierane jako kolejne odrzucenie oraz brak zainteresowania i troski. Nic dziwnego, nie każdy partner decyduje się być terapeutą, chociaż zdarza się, że bliscy ludzie są nimi dla siebie nawzajem. W zasadzie jednak bliskość jest bezpieczniejsza w terapii niż w związku.
Tworzenie bliskiego kontaktu
Pojęcie bliskości stwarza pewien kłopot: z jednej strony jest to trwała cecha relacji, z drugiej - właściwość pojedynczego kontaktu czy spotkania międzyludzkiego. Aby powiązać te dwa znaczenia, można powiedzieć, że bliskość w relacji polega między innymi na tym, że większość spotkań z osobą, z którą w tej relacji jesteśmy, cechuje się bliskim kontaktem.
Na czym polega taki kontakt? Chciałabym tu przedstawić nieco zmodyfikowaną i uzupełnioną przeze mnie propozycję amerykańskiej terapeutki Virginii Satir z książki „Nawiązywanie kontaktu”. Napisała ona: „Jeżeli istnieje jakaś mapa ułatwiająca nawiązywanie bliskiego kontaktu, to są na niej takie oto punkty orientacyjne czy drogowskazy”.
Zaproszenie typu: „Chcę ci coś powiedzieć, czy możesz posłuchać?”. Aktywne wyrażenie chęci, potrzeby, zainteresowania, a zarazem pozostawienie drugiej osobie możliwości zadecydowania o miejscu i czasie rozmowy. Często gotowość do wejścia w bliski kontakt, do dzielenia się swoimi uczuciami i słuchania traktuje się jako oczywistość, tymczasem niejednokrotnie okazuje się to naruszeniem granic. Zaproszenie jest więc zarazem środkiem prewencyjnym: jeśli się tego nie zrobi, można od początku popsuć kontakt. Chcę to podkreślić jeszcze raz: całkowicie nierealistyczne jest założenie, że nawet w najlepszej i najbliższej relacji druga osoba zawsze będzie gotowa do kontaktowania się (może ją boleć brzuch, może mieć kłopoty w pracy, może cierpieć z powodu wzbudzonego gdzieś na zewnątrz poczucia, że „nikt mnie nie kocha”).
Ustawienie się w odpowiedniej pozycji - dosłownie, fizycznie, aby ustawienie się na tej samej wysokości umożliwiało kontakt wzrokowy (może w tym celu trzeba np. usiąść), a odległość między rozmówcami nie była większa niż na wyciągnięcie ręki. Kontakt wzrokowy oznacza deklarację otwartości: „Jestem gotowy uczciwie mówić, co myślę i co się ze mną dzieje”, natomiast niewielka odległość to sygnał: „Jestem dostępna”. Chodzi również o przyjęcie takiej pozycji w strukturze relacji, co jest ważne zwłaszcza w kontaktach rodzic - dziecko i kobieta - mężczyzna, w których nietrudno o powstanie układu zdominowanego przez jedną ze stron.
Bycie przygotowanym na ryzyko - głównie do wydobycia na zewnątrz czy przekazania innym tego, co mam w środku, prawdziwego siebie. „Nie powiem” tworzy pole do groźnych domysłów. Poza tym, gdy jedna strona będzie się dużo bardziej odsłaniać, powstanie poczucie wykorzystania i braku równowagi.
Mówienie o sobie: „Jestem zła na ciebie” zamiast „Ty mnie złościsz”, „Martwię się” zamiast „Ty mnie niepokoisz”. W ten sposób człowiek bierze odpowiedzialność za swoje myśli oraz stany emocjonalne i nie przerzuca ich na drugą osobę.
Zadawanie pytań, co oznacza wyjaśnianie niejasności, zwłaszcza tych dotyczących relacji, nawet gdy jest to bardzo trudne, a także ustalanie różnic, aby móc się bezpiecznie różnić. Chodzi o pytania, które służą zdobywaniu informacji, a nie na przykład takie: „Dlaczego to zrobiłeś?”. Pytania inne niż informacyjne na ogół służą do wzbudzania poczucia winy.
Traktowanie trudności jako szansy na stworzenie czegoś nowego i lepszego.
Po co nam bliskość
Nie mamy zbyt wielu pozytywnych doświadczeń z bliskością, za to zebraliśmy w toku życia dużo przeżyć negatywnych. Dlatego często wolimy oswojone piekło od nieznanego raju i nie chcemy nawiązywać zbyt bliskich relacji. Musi pojawić się dodatkowa motywacja i dodatkowa energia, żeby zacząć próbować czegoś innego. Taką energię może dać zakochanie czy pojawienie się dziecka, mogą ją dać również wymagania rozwoju zawodowego (np. w zawodzie psychoterapeuty).
Ale właściwie co takiego jest w bliskości, że stała się przedmiotem naszych pragnień i że większość z nas stara się być w bliskich związkach? Myślę, że dzięki niej udaje się:
leczyć cierpienie - to, które nosimy ze sobą z przeszłości, i to, które jątrzy się dzisiaj, na przykład boleśnie niskie poczucie własnej wartości czy toksyczny wstyd;
choćby chwilami uwalniać się od dojmującego egzystencjalnego smutku z powodu nieprzekraczalności naszego „ja” i w istocie rozpaczliwej samotności;
dostawać wsparcie w trudnych momentach;
silniej doświadczać radości życia - „boleść dzielona połową boleści, radość dzielona podwójną radością”;
być wolnym - bo paradoksalnie człowiek nie czuje się wolny, kiedy jest osamotniony; dlatego bliskość, chociaż może powodować pewne ograniczenia, daje człowiekowi więcej poczucia wolności;
zmierzać do siebie, starać się być coraz bardziej sobą - to daje poczucie harmonii i głębokiej wewnętrznej satysfakcji, a także dużo lepsze kontakty z ludźmi;
odkrywać swoje powołanie i lepiej działać na rzecz wspólnego dobra; moim zdaniem bliskość wzmacnia nasz wrodzony altruizm czy po prostu człowieczeństwo.
Wystarczy? Wystarczy! Ale może trzeba jeszcze powiedzieć, że wszystko to istotnie przyczynia się do zadowolenia z życia, satysfakcji i szczęścia. O jednym trzeba pamiętać: bliskość - jak wiele innych wyzwań obciążonych ryzykiem i stwarzających perspektywę szczęścia, na przykład miłość, rodzicielstwo, śmiały skok w karierze zawodowej - w dużym stopniu zależy od naszej decyzji.