Ojciec chrzestny
Ewa Ornacka
Tygodnik "Wprost", Nr 863 (13 czerwca 1999)
Kim jest Henryk N., pseudonim Dziad
Henryk N., pseudonim Dziad (51 lat), niemal od dziesięciu lat uchodzi za szefa gangu wołomińskiego, jednej z największych i najlepiej zorganizowanych grup przestępczych w Polsce. W przeszłości handlował pyzami na bazarze i rozwoził węgiel. Z czasem dorobił się warsztatu samochodowego, lombardu oraz kantoru. Skupował złoto i udzielał pożyczek na wysoki procent. Kilkakrotnie trafiał do aresztu, ale szybko wychodził na wolność, przedstawiając zaświadczenia lekarskie o złym stanie zdrowia. W latach 90. podejrzewano go o handel bronią, materiałami wybuchowymi, a także przemyt narkotyków na szeroką skalę. Wołominowi pod rządami Henryka N. przypisuje się także brutalne wymuszenia, napady na hurtownie oraz produkcję fałszywych banknotów. Henryka N. obwinia się o podżeganie do krwawej wojny gangów, przypisuje mu się odpowiedzialność za strzelaniny na ulicach oraz liczne zamachy bombowe. 25 maja nad ranem Henryka N. aresztowano w jego domu w podwarszawskich Ząbkach i przewieziono do Białegostoku, gdzie toczy się przeciwko niemu śledztwo.
Na pozór Henryk N. prowadził spokojne życie: nie szastał pieniędzmi, rzadko bywał w restauracjach, nie urządzał hucznych imprez w lokalach. Osoby, które go znają, twierdzą, że żył skromnie. Pod tym względem bardzo się różnił od innych gangsterów z pierwszych stron gazet, na przykład Marka K. (pseudonim Oczko) czy Krakowiaka. Dziad nie inwestował w drogie samochody: jeździł autami średniej klasy, ostatnio kilkunastoletnim mercedesem lub chevroletem voyagerem. Samochodu nie prowadził sam - zawsze zabierał kierowcę. Nie szokował także sposobem ubierania się: najczęściej zakładał spodnie od dresu i bawełniany T-shirt. W takim stroju stawił się na przykład na przesłuchanie do prokuratury.
Był typem dobrotliwego patriarchy w stylu szefów włoskich rodzin mafijnych. Inwigilujący go policjanci mówią, że jest osobą wyjątkowo opanowaną, choć stanowczą. Nie zauważyli, by "ponosiły go nerwy". Znajomi twierdzą, że Henryk N. nigdy - wobec nich ani własnej rodziny - nie zachowywał się agresywnie, nie był też mściwy. Był więc przeciwieństwem swojego brata Wiesława, uchodzącego wprawdzie za człowieka obytego i inteligentnego, lecz wyjątkowo zapalczywego. Sąsiedzi dziwią się stawianym Henrykowi N. zarzutom, bowiem przez lata uważali go za domatora, który z niechęcią gdziekolwiek wyjeżdżał. - Jak i kiedy mógł zrobić to wszystko, o co się go teraz oskarża? - pytają.
Henryk N. nie zdobył żadnego wykształcenia, ale liczył na to, że jego synowie skończą studia, najchętniej ekonomiczne. Niestety, ani 20-letni Robert, ani 22-letni Paweł (pseudonim Mrówa), nie myśleli o zdobywaniu dyplomów. Henryk N. wielokrotnie żalił się znajomym, że synowie nie spełnili jego oczekiwań, choć starał się, by pieniądze nie zawróciły im w głowie. Kiedy jednak zauważył, że sami zdobywają spore sumy, wyznaczył im kieszonkowe. "Daję synom miesięcznie po 30 mln zł kieszonkowego, a oni dalej kradną samocho- dy" - mówił wtedy do jednego z sąsiadów. Robert został niedawno skazany na siedem lat więzienia za śmiertelne ugodzenie nożem Artura G. Paweł także przebywa za kratkami.
Prawdziwym ciosem dla Henryka N. była śmierć brata Wiesława (pseudonim Wariat). Policjanci twierdzą, że w pewnym okresie to Wiesław był prawdziwym szefem Wołomina. Łatwo nawiązywał kontakty. Otaczał się ludźmi wykształconymi, "młodymi zdolnymi", bywał na imprezach towarzyskich, miał szeroki gest, "własnych" policjantów, prokuratorów, znał kilkunastu polityków. Kiedy zginął, w jego teczce znaleziono notes z wieloma nazwiskami (także znanych osobistości), kolumnami cyfr, informacjami o wypłatach dla różnych osób. Część danych była przemyślnie zakodowana. Policyjni eksperci do dziś próbują rozszyfrować zawarte w notesie Wariata informacje. Henryk N. długo nie mógł się pogodzić ze stratą brata. Zadbał o to, by wdowie po Wiesławie nie stała się krzywda. Widywali się często, chociaż Ewa N. mieszka w Sulejówku, a Henryk N. w Ząbkach. Ewę N. również aresztowano: zarzuca się jej współudział w przestępczych przedsięwzięciach. Policjanci sprawdzają, czy zajęła w hierarchii Wołomina miejsce swojego męża, na co wskazywałyby doniesienia agentów, których policja ulokowała w gangu.
Henryk N. mieszka w piętrowej willi w Ząbkach. W ogrodzie nie ma basenu, chociaż o luksusach w posiadłości Dziada głośno jest nie tylko w Warszawie. Dom nie ma nadzwyczajnych zabezpieczeń, kamer, nie otacza go wysoki mur. Niczym szczególnym się nie wyróżnia. Na piętrze znajduje się salon z marmurowym kominkiem oraz stół bilardowy, barek, automat do gry, na parterze - pomieszczenia gospodarcze. Bezpieczeństwa gospodarza pilnowało zawsze kilku ochroniarzy. Kiedy antyterrorystyczny oddział policji zatrzymywał Dziada o piątej nad ranem w jego willi, ten utrzymywał, że obecni na terenie posesji mężczyźni są jego przyjaciółmi.
Sąsiedzi mówią o Henryku N. z wielką atencją. Twierdzą, że był dobrym i uczciwym człowiekiem. Nigdy nie odmawiał pomocy: wspierał pożyczkami, które często umarzał, pomagał załatwić różne sprawy w urzędach. Przypominają, że gdy w Ząbkach zmarł ubogi mężczyzna i rodzina nie miała pieniędzy na pochówek, Dziad wyłożył gotówkę, nie oczekując niczego w zamian. Nie czuli się zagrożeni, choć kilka lat temu ładunek wybuchowy zniszczył przybudówkę na posesji Henryka N., a kilka razy zdarzały się strzelaniny. Przeciwnie - uważają, że dzięki niemu w okolicy było spokojnie, od wielu lat nie zdarzyła się nawet drobna kradzież, a włamanie było wręcz nie do pomyślenia.
Jednak ten spokojny i uczynny mieszkaniec Ząbek w rzeczywistości decydował o życiu i śmierci, obracał dziesiątkami milionów dolarów, wszczynał i gasił wojny gangów, zbudował groźną dla państwa strukturę przestępczą. Największym problemem Henry- ka N. było to, że odrzucał pertraktacje z konkurencyjnym gangiem z Pruszkowa. Przed kilkoma laty nie chciał się dogadać z równym mu pozycją Andrze- jem K. (pseudonim Pershing). Kiedy "żołnierze" Pruszkowa zorganizowali najazd na dom Dziada i zabili ochroniarza jego brata, w odwecie ludzie Henryka N. zdemolowali należącą do konkurencji pizzerię w podwarszawskich Markach.
Po serii zamachów na Pershinga mówiono, że Dziad nie chce kompromisu. Nawet za cenę życia swoich ludzi. Wiedział, że Pruszków nie puści płazem prób wyeliminowania szefa. I nie puścił. Wkrótce "żołnierze"Andrzeja K. przystąpili do akcji: dwaj ludzie Dziada zginęli podczas eksplozji w podwarszawskich Markach, kolejnego człowieka Wołomina zastrzelono w przejściu podziemnym w pobliżu warszawskiego hotelu Marriott. Przed kilkoma miesiącami w wyniku zamachu zginął następny członek gangu: strzelano do niego w centrum miasta. Zabito wówczas przypadkowego przechodnia. W kwietniu tego roku podczas strzelaniny w barze na Woli zginęło następnych pięciu ludzi Wołomina.
- Dziad zdawał sobie sprawę z tego, że jego wrogowie wydali na niego wyrok. Chodziło już nie tylko o sprzeczność interesów obu grup, ale o prawdziwą nienawiść między szefami. Pershing był wręcz wściekły na Henryka N. - opowiada jeden z warszawskich prokuratorów. - Kiedy w lutym 1996 r. sąd skazał Andrzeja K. na cztery lata pozbawienia wolności, szef Pruszkowa zarzucił prokuraturze, że jej pracownicy biorą od Dziada pieniądze za każdy dzień jego pobytu za kratkami. Henryk N. śmiał się z tego, nazywając Pershinga "starym frajerem współpracującym z policją". Takich słów nie zapomina się nigdy.
W walce z Pruszkowem wspierał Dziada jego starszy brat Wiesław. To on radził Henrykowi, by jak najszybciej legalizować interesy, inwestować, stwarzać pozory działalności zgodnej z prawem. W tym czasie Wiesław N. zorganizował w Woli Karczewskiej największą w Europie wytwórnię amfetaminy. Nawiązywał kontakty ze światem biznesu, postanowił przejmować długi znanych firm i w ten sposób stać się ich udziałowcem. Tuż przed śmiercią zamierzał zainwestować w dużą firmę developerską. Nie zdążył. W lutym ubiegłego roku zastrzelono go przed delikatesami na warszawskiej Pradze-Południe.
- Po śmierci brata Dziad starał się trzymać na uboczu. Wiedział, że organy ścigania czekają na każdy jego błąd. W tym czasie zaczęły się też problemy rodzinne: w konflikt z prawem popadli dwaj jego synowie, zamieszani w bójkę, która zakończyła się śmiertelnym ugodzeniem nożem młodego człowieka nie związanego z półświatkiem - opowiada oficer Komendy Głównej Policji. - Henryk N. skrył się w cieniu. Pozwolił, by inni kierowali interesami grupy, ale nadal był autorytetem dla swoich "żołnierzy". Niewykluczone, że wciąż podejmował decyzje. Robił to jednak "w białych rękawiczkach".
Przez lata organom ścigania brakowało dowodów na przestępczą działalność Henryka N. - Podejrzewaliśmy go o wymuszenia rozbójnicze i handel spirytusem, ale sprawy nie zakończyły się skierowaniem do sądu aktu oskarżenia - przypomina prokurator Artur Kassyk z Wydziału ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. - Henryk N. był oskarżony jedynie o drobne przestępstwa: spowodowanie wypadku, niezachowanie warunków bezpieczeństwa na budowie. Przesłuchiwaliśmy go także w związku ze znalezieniem w pobliżu jego posesji ładunku wybuchowego. Wtedy był jednak osobą pokrzywdzoną, a nie podejrzaną.
Dziad trzykrotnie stawał przed sądem. Oskarżano go o wymuszenia, nieumyślne spowodowanie śmierci dwóch robotników i czynną napaść na funkcjonariuszy, którzy zatrzymywali go w związku z unikaniem stawiania się na rozprawy. Skazywano go na niskie kary lub uznawano za niewinnego. Podczas krótkiego pobytu w więzieniu Henryk N. cierpiał na nadciśnienie tętnicze. Lekarze udowadniali, że także stres niekorzystnie wpływa na stan jego zdrowia. Za zwolnieniem chorego z aresztu opowiadali się psychiatra, neurolog, kardiolog, neurochirurg i internista. Stres Dziada pogłębiał pobyt w celi - cierpiał na klaustrofobię: dusił się i pocił w małym pomieszczeniu. - Podczas rozprawy wzywano nawet karetkę pogotowia - przyznaje sędzia Barbara Piwnik z Sądu Okręgowego w Warszawie. - Raz było z nim lepiej, raz gorzej. Czasami dowożono go windą, innym razem mógł sam wchodzić po schodach.
25 maja o piątej nad ranem willę Dziada otoczył oddział antyterrorystyczny. Domniemanego szefa Wołomina ujęto bez jednego wystrzału, chociaż jego bezpieczeństwa pilnowało kilku uzbrojonych ochroniarzy. Dom w Ząbkach dokładnie przeszukano, zabrano wszelkie zapiski Henryka N. mogące świadczyć o przestępczej działalności Wołomina. Gospodarza skuto. Policyjnym konwojem przewieziono go do aresztu, lecz tym razem nie w Warszawie, a w Białymstoku. Tamtejsza prokuratura przedstawiła mu zarzut kierowania zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze zbrojnym, wymuszającą haracze, handlującą bronią, materiałami wybuchowymi i narkotykami. Dziadowi zarzucono także zlecenie napadu i zabójstwa w Warszawie.
Dowody świadczące o przywódczej roli Henryka N. w gangu zbierano prawie od roku. Wydział ds. przestępczości zorganizowanej białostockiej prokuratury ustalał powiązania Wołomina z grupami działającymi w okolicach Białegostoku. Pierwsze dowody białostocka policja zdobyła już przed trzema laty: zatrzymano wówczas kilku miejscowych gangsterów, podejrzewanych o przemyt na zlecenie Wołomina alkoholu i papierosów. Później w Białymstoku zaczęła się też pojawiać amfetamina produkowana w Woli Karczewskiej, w laboratorium brata Dziada. Podejrzewano, że Warszawę i Białystok łączy gangsterska wymiana handlowa. Wołomin dostarczał fałszywe dolary, ruble i stuzłotówki oraz organizował transporty broni. Białystok płacił Wołominowi spirytusem i papierosami zza wschodniej granicy.
- Dla dobra sprawy nie mogę ujawniać szczegółów śledztwa. Chodzi o bardzo poważne przestępstwa. Poza Henrykiem N. zatrzymano także jego szwagierkę Ewę, wdowę po Wiesła- wie N. Miała swój udział w kierowaniu zorganizowaną grupą przestępczą - mówi prokurator z Prokuratury Okręgowej w Białymstoku. Sąd przychylił się do wniosku prokuratury i wydał nakaz aresztowania Dziada. Nie wiadomo, czy nadciśnienie i klaustrofobia i tym razem uratują Henryka N. przed dłuższym pobytem w celi.