WARSZAWA
LEW SZESTOW
O filozcfii mówił zwykle, że jest „wielką i ostateczną walką", za Platonem często powtarzał, że jest ona „przygotowywaniem się do śmierci i umieraniem", za Plotynem natomiast, że jest „tym, co najważniejsze i najcenniejsze".
Całą prawie tradycję filozoficzną uważał za nieprzerwane pasmo błędów i fałszów. Niszczył zaciekle i strącał z piedestałów te wszystkie posągi, którym boską cześć oddawali uznani i sławni mędrcy od starożytności po czasy współczesne.
Odrzucał rozum z jego nieograniczonymi roszczeniami i konieczność, autorytet i oczywistość, powszechnie obowiązujące sądy i wieczne, niepodważalne prawdy, zniewalające wszystkich normy etyki i apodyktyczne prawa moralne, by wbrew nim wysławiać przypadek i wyjątek, kaprys i samowolę, cud i tajemnicę.
Za największego myśliciela uznawał biblijnego Hioba, powiadał, że wiele zawdzięcza Tertulianowi, Pascalowi, Lutrowi, Kierkegaardowi, Dostojewskiemu i Nie-tzschemu. Wszystkich innych filozofów, niemal bez wyjątku, traktował jak osobistych wrogów i wiódł z nimi nieprzejednaną walkę, w której nie było miejsca na kompromis.
Stawiał przed filozofią zadania niemożliwe do wykonania, ale był święcie przekonany, że właśnie filozofia jest tym obszarem Judzkiej aktywności, w którym niemożliwe staje się możliwe, w którym wszystko jest jednakowo możliwe i niemożliwa.
Nie należał Lew Szestow do myślicieli tradycyjnych, ani ze względu na podejmowaną problematykę, ani z u-wagi na formę wypowiedzi. Stronił od życia publicznego, ,oó burzliwych dyskusji i polemik, tworzył na uboczu wielkich wydarzeń swej epoki, nie ulegając wpływom aktualnych tendencji i nurtów w myśli europejskiej. Źródło swej oryginalności widział w tym. że nigdy nie studiował filozofii na uniwersytecie, nie pozwolił, by akademicka maniera skrępowała swobodę poszukiwań. Pozostał samoukiem, lecz nie dyletantem — kiedy zdecydował się włączyć w tocząc;/ się od tysiącleci dialog filozofów, miał już za sobą gruntowne samodzielne studia. Ta uprzywilejowana sytuacja nie była jednak wyłącznym udziałem Szestowa. Niezależność od filozofii akademickiej tworzyła specyficzny klimat całej myśli rosyjskiej przełomu XIX i XX wieku, o czym wspomina Czesław Miłosz, jeden z wielbicieli Szestowa, pisząc, iż jest cn prawdopodobnie „przykładem korzyści, jakie daje rosyjskie kulturalne «opóźnienie»: żadnej scholastycznej teologii i filozofii w przeszłości, mało filozofii uniwersyteckich katedr, natomiast mnóstwo ludzi filozofujących, i to namiętnie, na własny sposób". Nikt z twórców „rosyjskiego renesansu" nie potrafi! wykorzystać tego daru tak jak Szestow. Poczuciu niezwykłej oryginalności, podsycanemu przez krytyków i komentatorów, towarzyszył jednak nieustannie kompleks niezrozumienia. Poza jednym wiernym przyjacielem, francuskim filozofem i poetą rumuńskiego pochodzenia, Benjaminem Fonclane, któremu wszak nie dane było rozwinąć swego talentu (został zamordowany w niemieckim obozie koncentracyjnym w 1944 roku), nie miał Szestow żadnych uczniów ani kontynuatorów'. Żadnej szkoły nie założył, żadnego nowego kierunku filozoficznego nie zapoczątkował. Choć sam nazywał swoją filozofię „ezystencjalną", na-wiązając w ten sposób do bliskiei sobie myśli Kierke-gaarda, którą poznał dopiero pod koniec życia za namową wielkiego „ideowego" przeciwnika i przyjaciela jednocześnie — Edmunda Husserla, to określenie to było jedynie maską, uniemożliwiającą raczej zrozumie-
nie niż stanowiącą pozytywną wskazówkę hermeneu-tyczną. Mc w tym zresztą dziwnego: krytyczna samoświadomość lubi płatać tego rodzaju figle. Nie przeszkodziło to francuskim i niemieckim egzystencjalistom uznać Szestowa za jednego z głównych patronów i protoplastów tego nurtu i uzupełnić własną genealogię odpowiednio wybranymi i zinterpretowanymi fragmentami jego myśli. Do filozofii Szestowa nawiązuje o-twarcie również nasz jedyny rodzimy „egzystencjali-sta" — Witold Gombrowicz.
Czym więc była filozofia autora Aten i Jerozolimy, gdzie szukać jej oryginalności i niepowtarzalności? Sam Szestow zapytany o to kilka miesięcy przed śmiercią odpowiedział: ,,W ciągu tych ponad czterdziestu lat zmagań z filozofią nie zdarzyło się we mnie nic, nie powstała ani jedna myśl, która nie byłaby wyrazem nieprzerwanej walki i jednego pytania: czy to, co u-znajemy za prawdę, zaczerpnęliśmy u źródeł prawdy? O to pytałem przez długie lata..." Wypowiedź ta, choć rzuca nieco światła, może łatwo stać się powodem nietrafnej, bo jednostronnej, interpretacji. Wskazuje bowiem na jeden tylko aspekt filozofii Lwa Szestowa, u-jawnia jej demaskatorski i destrukcyjny charakter. W myśli tej, obok pasji krytycznej i niszczycielskiej, obecna jest także inna, głębsza płaszczyzna refleksji, będąca miejscem pozytywnych konkluzji i rozstrzygnięć. Podobną, opartą na specyficznym „rytmie dialektycznym" strukturę myśli spotykamy w twórczości Fryderyka Nietzschego, która wywarła wielkie wrażenie na młodym Szestowie i odcisnęła swą pieczęć na całej jego działalności intelektualnej. „By móc jakąś świętość wznieść ■—- pisze autor Poza dobrem i złem — trzeba jakąś świętość zburzyć". Nihilistyczna negacja jest środkiem i momentem przygotowawczym, choć całkowicie niezbędnym, to podporządkowanym autonomicznemu celowi, jakim jest tworzenie nowych wartości, wskazywanie nieznanych dróg i możliwości, o-twierających się przed człowiekiem. Ani w jednym, ani w drugim wypadku nie można więc, co się niestety w wielu interpretacjach zdarza, sprowadzać twórczości wyłącznie do krytyki i negacji, do burzycielskiego „nie!", kruszącego „stare tablice". Pamiętać trzeba, że
Nietzsche i Szestow są również autorami poważnych propozycji pozytywnych, choć świadomie nieokreślonych, wyiTLykających się tradycyjnym schematom her-meneutycznym i trudnych do przyswojenia współczesnemu audytorium, co sprawiało, iż były one niejednokrotnie traktowane z przymrużeniem oka, a ich twórcy jawili się jako kolejni nihiliści z przełomu epok. Obecność obu tych perspektyw — negatywnej i pozytywnej — znajduje odbicie w pewnej trudnej do natychmiastowego wykrycia ewolucji, jaką przeszła myśl Szestowa. Mimo iż często podkreśla się „godną podziwu monotonię" (Camus), charakteryzującą jego teksty, mimo faktycznego zafascynowania jedną jedyną „ideą", która przewija się bezustannie we wszystkich jego książkach, mimo permanentnego powracania do tych samych problemów i pytań, ustawicznego cytowania tych samych ulubionych fragmentów, błądzenia po tym samym wciąż obszarze filozoficzno-religijnym można wskazać dwa przynajmniej etapy kształtowania się tej filozofii. O ile w pierwszym okresie dominuje w refleksji, a właściwie, rzec by należało, antyrefleksii autora Filozofii tragedii problematyka sensu stricto filozoficzna, koncentrująca się na przeciwstawieniu egzystencji indywidualnej i jej twórczej wolności represyjnej sile dogmatyzmu filozoficznego, naukowego i etycznego oraz na bezwzględnej krytyce wszystkich systemów, utkanych z abstrakcyjnej, pajęczej sieci idei, ignorujących niepowtarzalność i konkretność istnienia jednostkowego, o tyle w drugim etapie wyraźną przewagę uzyskują zagadnienia i motywy religijne, narasta i potęguje się wątek mistyczny, a na plan pierwszy wybija się przeciwstawienie biblijnego Boga Abrahama, Izaaka, Jakuba bogu filozofów i uczonych. O ile zatem pierwsza faza charakteryzuje się antyracjonaliz-mem, o tyle w drugiej przeważa irracjonalizm, choć obie te perspektywy, co trzeba podkreślić, obecne są w całej twórczości Szestowa i ich wzajemne krzyżowanie się konstytuuje swoistą atmosferę tej filozofii.
II
Filozofia Szestowa nie lęka się antynomii, głosi bowiem, wbrew zasadom logiki i zdrowego rozsądku, że nie ma prawdy, która nie byłaby wewnętrznie kontradyktoryjna, że prawda wręcz żyje tylko dzięki sprzecznościom. Z jednej więc strony akceptuje Szestow stanowisko totalnego sceptycyzmu. Nie ma on jednak nic wspólnego z Kartezjańskim wątpieniem metodycznym, którego zadanie sprowadza się w całości do odnalezienia nowego dogmatu, punktu archimedesowego, pozwalającego skonstruować systematyczną i niepodważalną już wizję świata. Wątpienie musi stać się nieprzerwaną siłą twórczą, musi przeniknąć całą naszą istotę tak, by filozof nie znał momentu spoczynku i spokoju, by nieustannie w fałsz jawny obracał wszystko, co ludzie uznali za prawdę niezbitą. Myśleć — znaczy w tym wypadku precz odrzucić logikę i metodologię, zmieniać wciąż punkt widzenia, ciągle z innego miejsca na świat patrzeć, oddawać w ofierze najdroższe i najgłębiej zakorzenione przyzwyczajenia, smak i nawyki, niepokoić i nie ustawać w poszukiwaniach — nie mając przy tym żadnej pewności, czy wszystkie te ofiary nie pójdą na marne. Wie Szestow doskonale, że konsekwentny sceptycyzm znosi sam siebie, co dostrzegli już starożytni, ale nie jest go to w stanie zdeprymować, bo po pierwsze, dlaczego sceptycyzm miałby być konsekwentny, a więc charakteryzować się tym, co dogmatyzm?, a po drugie, któraż filozofia, jeśli się jej przyjrzeć dobrze, nie znosi samej siebie, z jakiej więc racji wymagać od sceptycyzmu więcej niż od innych teorii? Z drugie] strony jednakże za równie możliwe do przyjęcia stanowisko filozoficzne jest Szestow skłonny uznać dogmatyzm, z tym zastrzeżeniem, by nie zawierał w sobie przymusu dla innego człowieka, by nie starał się stać powszechnie obowiązujący i świadom był wszystkich swoich konsekwencji. Dobrze bowiem zdaje sobie autor Początków i końców sprawę z tego, że po odarciu poglądów ze wszystkich retorycznych, sofistycz-nych i stylistycznych szat, po zredukowaniu ich do najgłębiej położonej warstwy zawsze odnajdujemy tam sąd
na wiarę przyjęty, nie podbudowany żadnym dowodem i w żaden spcsób nie usankcjonowany.
Mimo tej, wydawałoby się, tolerancyjności Szestow odrzuca możliwość jakiegokolwiek kompromisu. Stawia przed człowiekiem jednoznaczną Kierkegaardowską alternatywę: albo-albo — i każe wybierać, podając racie przemawiające za każdą ze stron. Tertium nov datur. Rozum albo Wiara, świat przeciętności albo świat tragedii. Jaki sens ma owo przeciwstawienie i jakie konsekwencje płyną z zajęcia jednej z dwóch możliwych postaw wobec rzeczywistości? Postawę pierwszą, pod presją tradycji etycznej, filozoficznej i naukowej, przyjmuje człowiek, gdy ufając bezgranicznie Rozumowi podporządkowuje się mu bezwarunkowo, rezygnując z własnej wolności i jednostkowości. Świat, jawiący się jego oczom, jest do głębi i w każdym swym najdrobniejszym fragmencie prześwietlony Logosem. Wydaje się doskonale intelligibilną całością, precyzyjnie, jednoznacznie i raz na zawsze podzieloną na sferę bytu i niebytu, prawdy i fałszu, dobra i zła. Bytem jest to, co ogólne, wieczne i niezmienne. Prawdą — to. co powszechne i konieczne. Dobrem zaś to wszystko, co służy przeciętności, co wszystkim znane, co nie wymyka się z dialektycznej sieci idei, w jaką człowiek wtłoczył otaczającą go rzeczywistość. W owym „realnym" świecie o wyraźnych konturach i jaskrawych kształtach, gdzie tylko szaleńcowi cień ze światłością pomylić się może, wszystko rozgrywa się według odwiecznych reguł, koniecznych, nie zakładających możliwości wyjątku, praw Rozumu. Każda myśl człowieka, każdy jego czyn jest absolutnie zdeterminowany: w świecie Rozumu nie ma miejsca dla wolności. Co więcej, naprawdę istnieje tylko to, co konieczne, nieprzypadkowe, możliwe do przewidzenia i zaplanowania, co poddaje się naukowej weryfikacji. Zdarzenia r_agłe i wyjątkowe przeniesione zostały poza granice poznawalnego świata, w dziedzinę Ding an sich, a tym samym faktycznie uznane za niebyłe. Egzystencja ludzka w zracjonalizowanym świecie bardziej przypomina sen niż życie na jawie. Ospały tłum lunatyków automatycznie poruszę się w przestrzeni i czasie wedle od-wieczrr-ch praw Konieczności. A ciągłemu zagłębianiu
10
się w stan sennego odurzenia sprzyja przede wszystkim nauka i krocząca z nią ramię w ramię, od wieków wpatrzona ślepo w naukę jak w najbardziej wzniosły ideał, filozofia — usiłująca objąć świat jednym syntetyzującym spojrzeniem, pragnąca odnaleźć w nim harmonię, która wyjaśnia wszelkie zjawiska. We wszechogarniającym porządku i ładzie, w świecie bezwzględnych praw Rozumu człowiek ogólny znaczy więcej niż człowiek poszczególny. Z tym, co indywidualne i niepowtarzalne, nie liczy się nikt i nic. Jak jednak doszło do takiej sytuacji? Dlaczego człowiek zaufał Rozumowi i uległ jego hipnotycznej sile? Dlaczego zgodził się na ograniczenie obszaru swego doświadczenia i poddał się destrukcyjnemu wpływowi racjonalistycz-nej filozofii i redukcjonistycznym tendencjom nauki? Dlaczego wyrzekł się siebie i swojej wolności? Pytania te, które są jednocześnie pytaniami o sens jednostkowej egzystencji i swoistości losu każdei ludzkiej indywidualności, zapowiadają negację tego wszystkiego, co zniewala jednostkę, co podporządkowuje ją transcendentalnej zasadzie, co wtłacza ją w system koniecznych relacji i powiązań. Stąd też polemiczne ostrze Szestowa skierowane jest przede wszystkim przeciwko racjonalistycznej tradycji filozoficznej, przeciwko systemowej wizji świata, przeciwko idealizmowi. „Z ideami — pisze rosyjski myśliciel — tylko z ideami walczyć musi ten, kto chce przezwyciężyć fałsz świata." To za ich głównie pomocą Rozum — władca uzurpator — zniewolił naiwnego człowieka. Krytyka wymierzona jest przeciwko wszelkim możliwym formom racjonalności i przejawom działalności Rozumu, a więc pośrednio dotyczy również nauki, opartej zawsze na określonych założeniach metafizycznych, usiłującej odkryć w rzeczywistości konieczne prawa, nieprzekraczalne reguły i niepcdważalne zasady i odpowiedzieć w ten spesób na wszystkie możliwe pytania. Walka ta, w której przeciwnikiem Szestowa jest nieomal cała dwuipół-tysiącletnia tradycja filozoficzna, nowożytna i współczesna nauka, a także wszelkie systemy etyki normatywnej, prowadzona jest w imię rehabilitacji praw jednostki.
Jeśli przyjrzymy się uważnie powiada autor Soła
n
fide, narodzinom helleńskiej filozofii, odkryjemy, że nie zdziwienie, jak deklarowali starożytni mędrcy, było jej prawdziwym początkiem, lecz strach — strach przed tym, co nieznane, niespodziewane, przypadkowe. Wszystkie zjawiska o takim charakterze wytrącają człowieka z normalnego toru życia, powodując trwogę, cierpienie i ból. Należy więc tego za wszelką cenę uniknąć, wszak szczęście, a więc brak cierpienia jest celem ludzkiej egzystencji. Jak to uczynić? Myśleli już o tym Drotoplaści greckiej filozofii — Tales i Anaksyman-der — i stąd ich koncepcje jednej pra zasady, konstytuującej naturę wszechświata. Stąd też trwająca nieprzerwanie po dziś dzień, obecna w filozofii, etyce i nauce, tendencja do ujednienia, ujednolicenia tego, co w rzeczywistości zmienne i różnorodne, do uczynienia wszystkiego jasnym i bezproblematycznym. Człowiek, nie nadążając śledzić nieustannie zmieniającej się, przybierającej wciąż nowe formy rzeczywistości, uznał ją za ułudną fikcję, a „prawdziwej" rzeczywistości począł szukać w niezmiennej, wiecznej i doskonałej istocie, poddającej się jedynie rozumowemu oglądowi. Postępowanie takie jest niezwykle charakterystyczne dla lękliwej i konserwatywnej natury człowieka. Kiedy człowiek utracił siły, by iść dalej, uznał, że doszedł już do kresu drogi, choć wszystkie znaki świadczyły o tym, iż koniec kryje się jeszcze za nieprzeniknionym horyzontem. Bojąc się nieokreśloności i rozchwianego gruntu pod nogami, uznał za absolut Rozum, który porządkując niejednolitą rzeczywistość, najlepiej realizuje postulat oddalenia strachu z ludzkiej egzystencji. Dialektyczne sieci spętały niejednorodne i chaotyczne, pulsujące tajemniczym rytmem życie, precyzyjnie zakreślając granice bytu i niebytu. Chaos zamienił się w Kosmos, ale jednocześnie Prawda przekształciła się w Fałsz. Człowiek zrealizował potrzebę bezpieczeństwa, ale utracił wolność. Ontologiczny status istnienia zyskało tylko to, co powszechne, ogólne i niezmienne. Wyjątek stracił rację bytu. W ten sposób kult Rozumu okazał się kultem Konieczności.
Kontynuacją wpatrzonej w Rozum i zafascynowanej racjonalnym systemem myśli greckiej jest, zdaniem Szestowa, prawie cała filozofia nowożytna. Jej ojcem
i najgenialniejszym wyrazicielem jej dążeń nie był, jak się powszechnie sądzi, Kartezjusz, lecz Spinoza. To w jego panteistycznym, wszechobejmującym systemie wyciągnięte zostały ostateczne konsekwencje z idei starożytnych Greków. Jego też wizja filozofii, jako matematycznie ścisłej nauki, zaciążyła nad dalszymi losami „królowej nauk". On wszak powiedział: Non ridere, non lugere, neąue detestari, sed intelligere1, uznając tym samym za zbyteczne i oddalające od prawdy wszystko, co wywodzi się ze wzruszeń, cierpień i namiętności. Za jedyną zaś właściwą metodę prowadzącą do prawdziwego poznania przyjął beznamiętne i ścisłe wnioskowanie logiczne. Dlatego właśnie ideałem, do którego nieprzerwanie zmierza filozofia, stała się czysta matematyka. Cała nowożytna filozofia idzie śladem Spinozjańskich idei. „Ani «krytycyzm» Kanta — pisze Szestow — ani «dynamizm» Hegla, ani filozofia Leibniza i Schellinga, ani nawet współczesna krytyka filozoficzna nie były w stanie przekroczyć okręgu zakreślonego ręką Śpinozy."
ni
Czy nic jednak nie jest w stanie wytrącić człowieka z koszmarnego letargu? Czy iluzja i fałsz, zrodzone ze strachu, na zawsze zastąpiły prawdę? Czy racjonali-styczna wizja świata, w której ginie sens indywidualnej egzystencji, jest jedyną możliwą interpretacją rzeczywistości? Przekonanie o możliwości, a nawet konieczności przebudzenia się za życia i wyrwania się z zakłamanego kręgu idei, zajęcia innej postawy powziął Szestow z analizy jednostkowych doświadczeń od-stępców od powszechnie przyjętego światopoglądu, buntowników zrywających z wielowiekową tradycją filozoficzną. „Poprzez doświadczenie skazanego na śmierć, zaczerpnięte z Dostojewskiego — czytamy w Micie Sy-zyfa A. Camusa — rozpaczliwe przygody duchowe Nie-tzschego, złorzeczenia Hamleta czy gorzki arystokratyzm Ibsena tropi, rozświetla i gloryfikuje bunt ludzki prze-
1 Nie śmiać się, nie płakać, nie przeklinać, lecz rozumieć
13
ciw temu, co nieodwracalne." Konfrontacja jednostki ze światem bezwzględnej konieczności, światem Rozumu, będzie podstawowym wątkiem filozofii Szestowa. W sytuacji zderzenia bezbronnego człowieka ze światem, po którego stronie stoi tradycja, mądrość ludzka, oficjalna filozofia i nauka, okazuje się, że cała ta gigantyczna racjonalna konstrukcja nie jest więcej warta aniżeli samotna, zrozpaczona jednostka. Aby odzyskać należne sobie miejsce, aby przywrócić zdeptane przez rozumną konieczność prawa, musi człowiek rozpocząć nieustępliwą walkę z tym wszystkim, co ogranicza jego wolność. Musi więc wyrwać się z krępującej sieci idei, rozbić puchar usypiającej racjonalnej cykuty, odrzucić świat nauki, filozofii, etyki. Musi przekroczyć granice tych dziedzin, do których zagnała go tradycja, niszczyć wszystkie możliwe światopoglądy i systemy, paraliżujące wolę i twórczą spontaniczność indywiduum. Karamazowowski bunt, szaleńcze słowa: „Nie przyjmuję świata!", stają się natchnieniem i wyznaczają kierunek aktywności zrozpaczonego człowieka. Nie strach więc, lecz rozpacz i bezkompromisowa odwaga są źródłem prawdziwej filozofii, tj. filozofii tragedii. Kiedy „przypadek" doprowadza nas na skraj przepaści, kiedy po wielu latach bezpiecznego, spokojnego życia w służbie Rozumu staje nagle przed nami straszne Hamletowskie pytanie: „Być albo nie być", wówczas otaczający nas świat zaczyna się nam jawić w całkiem nowej perspektywie. Postrzegana przez pryzmat Konieczności rzeczywistość okazuje się jedynie iluzoryczną powłoką, pod którą, jak lawa w wulkanie, gotuje się i szuka ujścia przypadkowość i nagłość twórczej woli. Jest rzeczywistością idealną, która nie ma nic wspólnego ze światem realnym, rządzącym się całkiem innymi prawami. Nie kwestionowany dotąd władca świata idealnego został zdetronizowany, a jego miejsce zajął inny monarcha — Przypadek. Jedyną zasadą nowej rzeczywistości, która ukazała się człowiekowi tragicznemu, kiedy z jego oczu opadły nagle wielowiekowe zasłony, jest to, że nie ma w niej żadnych zasad. Jedyną prawdą wieczną to, że nie istnieją żadne wieczne prawdy. Jedyną koniecznością absolutną — absolutna wolność. „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest
14
dozwolone" —■ Szestow często na potwierdzenie swych analiz przytacza te słowa Dostojewskiego. Ustanowione przez Rozum porządki Wiedzy i Bytu, Myśli i Życia rozchodzą się definitywnie. Szestow powtarza za Kierkegaardem: ludzie nie żyją w tych kategoriach, w których myślą. Życie jest na tyle złożone, że nie u-kłada się podług żadnej z wymyślonych przez ludzi idei. Rzeczywistości nie da się, jak chciał tego Spinoza, wywieść z rozumu, a byt ujęty w formuły ludzkiego intelektu traci swą pierwotną realność. Jakie jednak drogowskazy mają kierować krokami człowieka w nowym świecie? Co jest tu prawdą, jeśli w ogóle o prawdzie można jeszcze mówić, co nadaje sens egzystencji indywidualnej, która nagle odkryła samą siebie? Nowe punkty orientacyjne określa Szestow początkowo przede wszystkim negatywnie. Aby odnaleźć prawdę, trzeba odrzucić wszystko to, co za prawdę uznaje nauka. Prawda jest dla nauki niedostępna, znajduje się tam, gdzie nauka widzi „nicość", tj. w tym jedynym, niepowtarzalnym, niezrozumiałym, nie poddającym się jakimkolwiek wyjaśnieniom — przypadku. O tym, że mamy tu do czynienia z zupełnie odmienną od tradycyjnych koncepcją prawdy, świadczy fakt, iż „prawdzie" odbiera się jej charakter intersubiektywny. „Zobaczyć ją może — twierdzi autor Apoteozy bezgle-bia — tylko ten, kto szuka jej dla siebie samego, a nie dla innych, kto złożył uroczystą obietnicę, że nie będzie przeistaczał swych własnych widzeń w powszechnie obowiązujące sądy i nigdy nie uczyni prawdy namacalną. Kto zaś chce głosić prawdę, złapać ją w swoje niezdarne ludzkie ręce, słowem, «ucieleśnić» — aby ją potem można było wszędzie, zawsze i wszystkim pokazywać — temu sądzone jest albo doświadczać wiecznych rozczarowań, albo żyć iluzjami: wszystkie ucieleśnione prawdy były tylko ucieleśnionymi błędami." Źródeł prawdy należy szukać tam, gdzie nie sposób przyłożyć żadnej obiektywizującej miary, a więc w tym, co niedorzeczne, paradoksalne i antynomiczne. Świat nie jest intelligibilny, jak chce tego nauka i filozofia: jest właśnie alogiczny, przypadkowy i spontaniczny. Tragiczny umysł ucieka od światła i jasności, od wszystkiego, co znane i zrozumiałe, dąży tam, gdzie
15
w ciemnościach alogiczności i absurdalności oczekują go zjawiska niesprawdzalne, niezrozumiałe i tajemnicze. Celem jego jest wywalczenie prawa do mówienia o tym, o czym ludzie milczą, i przetarcie dróg do pełnej wolności poszukiwania.
W nowym świecie, uwolnionym od despotycznej władzy rozumu i jego powszechnie obowiązujących prawd, nie krępują już człowieka żadne reguły i zasady. Nie istnieje dla niego zniewalająca presja historii i tradycji, zrzucone zostały krępujące więzy moralności. Czyż więc jednostka rzucona w wolność absolutną skazana będzie na wieczne błąkanie się w chaosie niedorzeczności i paradoksów? Czyż rozpacz i jedynie negatywny sens istnienia będzie permanentnym stanem kondycji ludzkiej? Takie stanowisko zaproponują później francuscy egzystencjaliści. Dla Szestowa wszak istnieje inna możliwość, otwierająca się stopniowo na drodze destrukcji i negacji. Ponad horyzontem nihilistycznej pustyni, pośród zgliszcz i ruin starych świątyń wyłania się światło nowej jutrzenki. Tę nową możliwość dostrzega Szestow w porządku wiary. „Nieskutecznemu Rozumowi" przeciwstawia Wiarę w Boga i w nieśmiertelność indywidualną, a więc w to właśnie, czego rozum — głoszący, iż wszystko, co miało początek, musi mieć też koniec — nie jest w stanie pojąć. „Jedyne prawdziwe wyjście — pisze — jest tam właśnie, gdzie nie ma wyjścia dla sądu ludzkiego. Inaczej na cóż potrzebowalibyśmy Boga? Człowiek zwraca się ku Bogu tylko po to, by osiągnąć niemożliwe. Jeśli idzie o to, co możliwe, wystarczają ludzie." Bóg Szestowa pod żadnym względem nie przypomina jednak arcydoskonałej istoty, stanowiącej jedynie sankcję wiecznego kosmosu, w jaką nakazywała wierzyć tradycyjna racjonali-styczna teologia chrześcijańska. Grecko-rzymski świat, przyjmując chrześcijańską wiarę w objawienie, wcale nie oczekiwał nowej nieznanej prawdy, lecz tylko potwierdzenia, autorytatywnego i nie dopuszczającego żadnych wątpliwości potwierdzenia prawdy znanej mu od dawna. Filozofia nigdy nie była, wbrew zapewnieniom średniowiecza, ancilla theologiae, wręcz przeciwnie, teologia zaakceptowana została dopiero po spełnieniu jednego bezwzględnego warunku: absolutnego
16
posłuszeństwa względem filozofii. Już na samym więc początku triumfalnie ogłosiła, że Bóg na górze Synaj obwieścił tę samą prawdę, którą wysławiali starożytni mędrcy. Wysiłki wszystkich następnych pokoleń skoncentrowane były na tym, by ograniczyć pierwotną i niepojętą dla umysłu ludzkiego samowolę Nieba i podporządkować ją prawom Ziemi, tzn. Boga uzależnić od przedwiecznych praw Rozumu. Zinterpretowanie wiary w racjonalnych kategoriach zasadniczo wypaczyło jej sens. Szestow przywoła słowa Kierkegaarda, że „wiara zaczyna się tam, gdzie kończy się myślenie", za Tertułianem zaś głosić będzie: credo, quia ineptum1. Próby sprzymierzenia Aten i Jerozolimy, tj. helleńskiego logosu i wschodniego objawienia, podejmowane od chwili kiedy te dwie obce potęgi zderzyły się ze sobą, powieść się nie mogą. Drogi ich nie zejdą się nigdy, ponieważ to, co dla Aten jest szaleństwem, dla Jerozolimy jest mądrością, co dla Aten — fałszem, dla Jerozolimy — prawdą. Bóg Szestowa, tak jak i Pascala, jest Bogiem Abrahama, Izaaka, Jakuba, a nie bogiem filozofów, uczonych i moralistów. Aby Go odnaleźć, wyrwać się trzeba z granic rozumu i rzucić bez wahania w bezdenną przepaść absurdalnej wiary, która jest jedynym źródłem prawdy i sensu istnienia. Zobaczyć
1 usłyszeć Go może jedynie indywidualny, poszczegól
ny człowiek, i to ten tylko, kto wyrzeknie się wszy
stkiego, co podsuwała mu jako jedyne możliwe credo
tradycja filozoficzno-teologiczna. Królestwo Boże leży
poza wszelkimi ludzkimi racjonalnymi kategoriami, po
za dobrem i złem, poza prawdą i fałszem. Przed trybu
nałem Boga tracą swą moc wszelkie zasady i w proch
się rozsypują najgłębsze i najbardziej niewzruszone
podstawy naszej wiedzy. I nie tylko unicestwieniu ule
ga znaczenie tych wartości, które ceniliśmy dotąd, ale
nowego sensu nabierają również te, którymi gardzili
śmy do niedawna. Decydującym rozstrzygnięciem jest
dla Szestowa interpretacja biblijnego podania o grze
chu pierworodnym. Drzewo poznania nie jest drzewem
życia, jak twierdzi tradycja racjonalistyczna. Biblijna
przypowieść mówi coś zupełnie innego. Zerwanie jabł-
1 Wierzę, ponieważ jest to niedorzecznością (łac).
2 — Dos.tOjewskl i Nietzsche... 17
ka z drzewa poznania oddaliło nas od Boga. Poznanie jest złem, które paraliżuje naszą wolność i zamyka nas w klatce własnego rozumu. Człowiek, ulegając infer-nalnej pokusie, stał sią co prawda istotą rozumną, ale jednocześnie ograniczoną i śmiertelną. Należy więc odrzucić poznanie i wiedzę, wyrzec się możliwości odróżniania dobra i zła, prawdy i fałszu. Soła fide — tylko wiarą osiągnąć można zbawienie, które jest ostatecznym przebudzeniem. Przed każdym człowiekiem stoi zatem alternatywa: wiedza albo życie, konieczność albo wolność, rozum albo wiara. „Jesteśmy umieszczeni — pisze Szestow — między dwoma «szaleństwami», między szaleństwem rozumu, dla którego «prawdy» są prawdami ostatecznymi, skończonymi, wiecznymi i o-bowiązującymi wszystkich, a szaleństwem Kierkegaar-dowskiego «Absurdu», ośmielającego się'podjąć walkę, która na podstawie rozumu i oczywistości — nie jest możliwa, z góry skazana na upokarzającą klęskę... W tym punkcie, w którym filozofia spekulatywna widzi kres wszelkich możliwości i pokornie opuszcza ręce, filozofia egzystencjalna rozpoczyna wielką i ostateczną batalię." I trzeba przyznać, że w swej postawie był Szestow niezwykle konsekwentny. Wybierając bez wahania jedną z alternatywnych możliwości, odrzucając wiedzę i bez reszty oddając się wierze, nie cofnął się przed krańcowym paradoksem, jaki zawiera się w jego koncepcji indywidualnej wolności. Autentyczna wolność ludzka realizować się może tylko przez odżegnanie się od wiedzy, przez podporządkowanie myśli — rzeczywistości, poznania — życiu. Jest to „wolność ignorancji" totalnej, wolność do niewiedzy, utracona w raju przez pierwszego człowieka. „Sokratejska wiedza o niewiedzy, Spinozjański trzeci rodzaj poznania, Kantowski rozum, chciwie zdążający ku powszechnym i koniecznym sądom, nigdy nie oswobodzą człowieka ze stanu sennego odurzenia i nie zwrócą mu jego utraconej wolności, tj. wolności niewiedzy, wolności od wiedzy... Dopóki nie wyrwiemy się z władzy Sokratejskiej wiedzy, dopóty nie odzyskamy wolności do niewiedzy, dopóty będziemy niewolnikami owego strasznego opętania, które przeobraża człowieka z res cogitans w asinus turpissimus." Skok w nicość niewie-
18
dzy jest ostateczną konsekwencją maksymalistycznej postawy człowieka tragicznego.
iv
Myśl Szestowa błąka się między biegunem rozpaczy a biegunem nadziei. Nie zna pewności, bo nie widzi kresu drogi, jaką przemierza. Wiara, której poszukuje autor Kontemplacji i objawienia, nie jest „ziemią obiecaną" Abrahama, gwarantującą odpoczynek i ukojenie. Jest raczej bezkresną pustynią rozpaczy, na której niekiedy, na mgnienie oka jedynie, rozbłyskuje promień nadziei, równie gwałtownie i nieoczekiwanie zapalając się, jak i gasnąc. Aby jednak w ogóle móc ujrzeć światło nadziei, trzeba właśnie zamieszkać na bezdomnej pustyni beznadziejności. Trzeba opuścić się na samo dno otchłani, by w nieprzeniknionych ciemnościach i niczym nie zmąconej ciszy oczekiwać na łaskę nadziei. De profundis ad te ćlamavi, Domine. Droga do prawdy wiary wiedzie nieodwołalnie przez „podziemie" i „katorgę". Na „katorgę" nikt jednak nie udaje się dobrowolnie. Istnieje dziedzina doświadczenia — powiada Szestow — która nie zna ochotników. Znaczna część jego filozoficznej twórczości poświęcona jest właśnie szczegółowym badaniom tej dostępnej tylko nielicznym sfery ludzkiego doświadczenia. O tym też traktuje jedna z pierwszych książek Szestowa: Dostojew-ski i Nietzsche. Filozofia tragedii. Analityczny, drobiazgowy opis duchowego pogromu, jaki stał się udziałem Dostojewskiego i Nietzschego, pogromu, który zmusił ich do porzucenia wszystkich dawnych poglądów i przekonań, do przewartościowania wszystkich wartości, do unicestwienia dotychczasowych nadziei, który rzucił ich w otchłań rozpaczy i sprawił, że w całkowitej samotności, opuszczeni przez bliskich i drogich ludzi, musieli stanąć nagle oko w oko z nową rzeczywistością — oto główny temat tej książki. Ów moment totalnego przeobrażenia wewnętrznego, „kiedy nadzieja umiera, a żyć trzeba dalej, i to wiele lat jeszcze", staje się od tej chwili centralnym punktem namysłu Szestowa. Podobnych doświadczeń, stanowiących źródło nowej filozofii — filozofii tragedii, doszukiwać się
19
będzie później w twórczości Ibsena i Szekspira, Cze-chowa i Pascala, Lutra i Kierkegaarda.
Pierwszym nauczycielem, który wtajemniczał Szesto-wa w arkana problematyki filozoficznej, był Szekspir. Jemu też poświęcił swoją wczesną książkę Szekspir i jego krytyk Brandes, słusznie nazwaną przez kryty- ków „jedynym dogmatycznym dziełem Szestowa", w niczym bowiem nie przypomina ona jego późniejszych utworów. Poszukiwania etycznej sankcji, usprawiedliwiającej przypadkowość i absurdalność egzystencji indywidualnej — przewodnia intencja tej książki — wkrótce zostaną porzucone. Stanie się to za sprawą lektury dzieł Nietzschego. Wiele lat później podczas rozmowy z Benjaminem Fondane wspominać będzie Szestow wstrząsające wrażenie, jakie wywarło na nim pierwsze spotkanie z tekstami niemieckiego filozofa: „Nie mogłem zasnąć i szukałem argumentów, aby prze- ciwstawić się tej myśli potwornej, okrutnej. Oczywiście Przyroda jest bezlitosna, obojętna. Niewątpliwie zabija z zimną krwią, bez mrugnięcia okiem. Lecz myśl nie jest Przyrodą. Nie ma żadnych podstaw sądzić, aby zamierzała również zabijać słabych, poszturchiwać ich, by pomóc Przyrodzie w jej strasznym dziele. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje... W tym momencie w ogóle nie znałem Nietzschego. Nic nie słyszałem o jego życiu. Potem, chyba w wydaniu Brockhausa, przeczytałem o nim krótką notkę biograficzną. On także należał do tych, z którymi Przyroda rozprawiła się okrutnie i bezwzględnie: poznała, że jest słaby, i zdruzgotała go. Tego dnia zrozumiałem". Krok po kroku śledzi Szestow duchowy dramat Nietzschego, starając się dotrzeć do najgłębszych motywów, które skłoniły autora Wiedzy radosnej do porzucenia ideałów młodości i wypowiedzenia wojny całej tradycji filozoficznej. Początkowo nic tragedii nie zapowiada. Pierwsze książki Nietzschego nie odbiegają od powszechnie akceptowanych reguł, służą „dobru" i „rozumowi" tak, jak wymaga tego wielowiekowa mądrość ludzkości. Nie istnieją dla ich autora żadne pytania bez odpowiedzi, dla wszystkiego, co problematyczne, znaleźć można rozwiązanie, wystarczy tylko w tym celu wysłuchać rady wszechwiedzącego i wszechmocnego sędziego. Im
20
jednak uważniej wsłuchuje się Nietzsche w głos Rozumu, tym bardziej oddala się od samej rzeczywistości, aż do całkowitego zignorowania jej. W momencie gdy należałoby spodziewać się nagrody za całą dotychczasową działalność, odepchnięta rzeczywistość podsuwa mu nagle jedno małe pytanie o sens jego własnej jednostkowej egzystencji. „Kiedy poraził go grom — pisze Szestow — niebo było nad nim jasne i czyste, nie oczekiwał niebezpieczeństwa, był ufny i spokojny jak małe dziecko." Zaczyna się dramat. Okazuje się bowiem niespodziewanie, że „żadna harmonia, żadna idea, żadna miłość i łaska, słowem, nic z tego, co od starożytności po czasy dzisiejsze wymyślali mędrcy, nie jest w stanie usprawiedliwić bezsensu i absurdu w losie poszczególnego człowieka". Opuszcza Nietzschego wszystko, w co święcie wierzył do tej pory, a co najważniejsze, porzuca go również to, czemu służył najwierniej: „rozum i dobro". Dopóki mógł obejść się bez pocieszenia z ich strony, dopóty obdarzały go hojnie swymi przywilejami; kiedy wszystko zostało mu odebrane, i one zniknęły dyskretnie i niepostrzeżenie. O-kazały się całkowicie bezsilne, gdy można było spodziewać się po nich największego przejawu siły. Cóż więc warta jest cała mądrość ludzka, filozofia, nauka, etyka, skoro nie potrafi odpowiedzieć na najważniejsze pytanie, cóż warte są wszystkie idealistyczne rozwiązania, skoro nie potrafią uchronić jednostki przed naporem rzeczywistości?! Od tej chwili staje się Nietzsche bezwzględnym krytykiem wszystkiego, w co tak bezgranicznie wierzył dotąd, a jego niszczycielska pasja jest tym większa, im bardziej niezachwiany wydawał mu się przedmiot jego dawnej wiary. Jednocześnie zjawiska problematyczne, zagadkowe, nierozstrzygalne znajdują w nim płomiennego apologetę. Ostatnie wszak słowo filozofii tragedii brzmi: „Szanować wielkie nieszczęście, wielką brzydotę, wielkie chybienie!.,. Nie przenosić wszystkich okropności życia w dziedzinę Ding an sich, poza granice syntetycznych sądów a priori, lecz szanować!" Duchowym sojusznikiem Nietzschego w jego nieprzejednanej walce z prawdami Rozumu i prawami Konieczności był Dostojewski. U źródeł twórczości autora Braci Karamazow leży, zdaniem Szesto-
21
wa, kongenialne doświadczenie rozpaczy i totalnego przewartościowania wszystkich otrzymanych w spadku wartości. O ile obiektem destrukcyjnych dążeń Nie-tzschego była przede wszystkim etyka, ograniczająca swymi odwiecznymi kategoriami „dobra" i „zła" wolność indywidualną, o tyle nihilistyczne intencje Do-stojewskiego kierują się zwłaszcza w stronę nauki, w równie despotyczny sposób krępującej jednostkę kategoriami „prawdy" i „fałszu". Faktycznym zaś przedmiotem napaści jednego i drugiego jest Rozum i ra-cjonalistyczna wizja świata. Co dało Rozumowi prawo — pytają obaj — osądzać wedle swej woli wszystko, samemu nie podlegając żadnemu osądowi, stanowić ostateczną sankcję wszystkiego, samemu nie mając żadnej sankcji nad sobą? Skąd jego imperatorskie prerogatywy?
Katorga nie skończyła się dla Dostojewskiego w chwili, gdy po czterech latach zesłania zatrzasnęły się za nim więzienne bramy. Przez cały ten trudny okres towarzyszyła mu wiara, która była podstawowym impulsem jego dotychczasowej twórczości, wiara w świętość ideałów „sumienia i rozumu", nakazująca wykorzystanie wszystkich sił w służbie u „zahukanego, marnego człowieka", Jedynie nadzieja na powrót do dawnego życia pozwoliła autorowi Biednych ludzi przetrwać katorgę. I oto teraz, gdy po długich latach oczekiwania otworzyła się wreszcie możliwość urzeczywistnienia wzniosłych marzeń młodości, co więcej, gdy marzenia zaczęły przybierać realne kształty, Dostojewski spostrzega ze zdumieniem, że ideały te są równie zniewalające jak więzienne kajdany. Koszmarny sen śni się nadał. Przełomowym momentem w jego twórczości, momentem, w którym po raz pierwszy znajduje wyraz to niezwykłe odkrycie, są, twierdzi Szestow, Notatki z podziemia, „ów rozdzierający krzyk przerażenia, wyrywający się z duszy człowieka, który uświadomił sobie nagle, że kłamał całe życie, że udawał tylko, kiedy wierzył sobie i innym, iż najwyższym celem istnienia jest służenie marnemu człowiekowi". Jeśli kiedykolwiek napisana została Krytyka czystego rozumu, to nie Kant był jej autorem, lecz Dostojewski Dzieło królewieckiego myśliciela było w rzeczy samej
22
apołogią rozumu, autentyczną zaś krytyką, która kończy tysiącletnie panowanie samozwańczego władcy ludzkości, są Notatki z podziemia. Zamierzenie Kanta zostało przekreślone już w punkcie wyjścia, przy-* jął on bowiem na wstępie bezkrytyczne założenie istnienia koniecznej i powszechnej wiedzy w postaci czystej matematyki i czystego przyrodoznawstwa i zapytał jedynie o warunki możliwości naukowej metafizyki. Jeśli postępowanie Kanta, zauważa Szestow, miałoby rzeczywiście dokonywać się pod znakiem krytyki, jeśli chciał on naprawdę przebudzić się z dog-mat/cznej drzemki, to zupełnie inne pytanie powinno zostać postawione — pytanie o status ontologiczny samych nauk „pozytywnych": skąd czysta matematyka i czyste przyrodoznawstwo czerpią swe uzasadnienie, czy mają prawo wiedzą nazywać to, co przedkładają nam jako wiedzę, i czy to, o istnieniu czego zapewniają nas w tak kategoryczny sposób, nie jest czasem ułudą i iluzją? I to pytanie, godzące w rzeczy samej w niepodważalność wyroków Rozumu, sformułował dopiero Dostojew-ski. Wyznaczyć „granice możliwego doświadczenia" — takie zadanie kierowało poczynaniami Kanta i stało się dewizą całej późniejszej filozofii. Dostojewskiemu „granice" te jawią się czymś znacznie bardziej zniewalającym niż więzienne mury, które właśnie opuścił. Ponad nimi dostrzegalny był wszak maleńki skrawek nieba, poza „granicami możliwego doświadczenia" natomiast nie widać już nic. Notatki z podziemia są odkryciem, że granice takie, ustalone przez niewolnicę Rozumu — naukę, nie istnieją, że nie ma również żadnych wiecznych praw i zasad zabezpieczających te granice. „W miejsce zastępu wolnych, niewidzialnych, indywidualnych i kapryśnych duchów — powiada Szestow za Dostojewskim — którymi mitologia zasiedliła świat, nauka stworzyła nowy świat widm — widm koniecznych i niezmiennych, w którym chciała widzieć ostateczne przezwyciężenie starożytnych przesądów." Wraz z zawieszeniem rozstrzygnięć Rozumu, z unieważnieniem naukowego obrazu świata — po dokonaniu tej iście fenomenologicznej redukcji — wkraczamy do królestwa samowolnego, drwiącego ze wszystkich świę-
23
tości kaprysu, królestwa, w którym nic nie znaczą już nasze kategorie „prawdy" i „fałszu", „dobra" i „zła", w którym wszystko jest jednakowo możliwe i niemożliwe. W miejsce racjonalistycznej, konserwatywnej, krępującej filozofii przeciętności pojawia się filozofia „podziemnego człowieka" — filozofia tragedii.
Cała twórczość Dostojewskiego skoncentrowana jest na beznadziejnej walce z odwieczną zasadą Rozumu mówiącą, iż dwa razy dwa równa się cztery: zawsze, wszędzie i dla wszystkich. Jego późniejsze wielkie powieści kontynuują jedynie i rozwijają w wielu wariantach główną myśl Notatek z -podziemia. Walka ta nie toczy się jednak w ramach obwarowanego określonymi regułami racjonalnego dyskursu, tradycyjnej filozoficznej polemiki — Dostojewski jest zbyt przenikliwy, by potykać się z Rozumem na jego własnym terenie, za pomocą jemu tylko właściwej broni. Bohater Notatek rzadko posługuje się logiczną argumentacją, niezbitym dowodom swego śmiertelnego wroga przeciwstawia śmiech, drwinę, ironię i szyderstwo. Język rozpaczy nie pokrywa się z językiem nadziei. Wiedział o tym doskonale również Nietzsche, dla którego myśleć znaczyło „dręczyć się, męczyć, wić w konwulsjach", który podobnie jak Dostojewski odwraca starą dewizę Spinozy: nie intelligere, lecz ridere, lugere i de-testari. Tylko takim sposobem zapewnić można sobie zwycięstwo w tej walce. Dlatego też wbrew wszystkim oczywistościom, wbrew wszelkim wymaganiom „sumienia i rozumu", na przekór filozofii „przeciętności" obaj z równie wielką pasją i stanowczością ogłaszają aroganckim i dumnym tonem „nową wielką deklarację praw podziemnego człowieka": pereat mundus, fiam!
Nie można traktować książki Szestowa o Dostojew-skim i Nietzschem jako naukowej wykładni ich światopoglądów. Autorowi, który jawnie oświadczał, iż jedyną „wskazówką" metodologiczną będzie dla niego „samowola...", choć nie całkiem przecież dowolna, obce było narzucanie sobie tego typu rygorów. Interpretowane zjawiska traktował instrumentalnie, wykorzystując je jako medium dla własnej wypowiedzi filozoficznej. Dlatego też w Dostojewskim, o którym mó-
24
wi, więcej jest w istocie samego Szestowa, więcej jego własnych myśli i sądów niż przekonań autora Zbrodni i kary. To samo odnieść można do jego wizji filozofii Nietzschego, Kierkegaarda i innych, o których pisał. Często zarzucano mu z tego powodu swoistą „sze-stowizację" badanych fenomenów i choć ironicznie odpierał ów zarzut twierdząc, że powinien rozdąć sie z próżności, gdyby rzeczywiście był autorem tego wszystkiego, co napisał, to zarzut ten pozostaje jak najbardziej prawomocny. Łatwo również zauważyć, że utożsamia np. przekonania Dostojewskiego z poglądami „podziemnego człowieka", Raskolnikowa czy Kiriłowa, negliżując w ten sposób całą skomplikowaną polifo-niczność jego dzieł. Analogiczny zabieg stosuje w odniesieniu do Nietzschego i jego Zaratustry. Pamiętać trzeba jednak, że Szestowowi ze względu na własne zadania twórcze znacznie bardziej zależy na wyartykułowaniu poglądów bohatera Notatek z podziemia bądź Zaratustry niż samego Dostojewskiego czy Nietzschego. I choć jest to paradoks, jakże jednak właściwy tej refleksji, to dla autora Filozofii tragedii nie Dostojew-ski wypowiada się ustami „podziemnego człowieka", lecz dokładnie na odwrót: bohater Notatek znajduje swego orędownika w osobie Dostojewskiego. Nie jedyny to paradoks filozofii Szestowa. Inny, znacznie poważniejszy w skutkach, kryje się w samej sytuacji myśliciela, który zdecydował się na walkę z myślą, który jako filozof właśnie wypowiedział wojnę filozofii, a więc antynomiczność położenia tego, kto walcząc z Atenami w imię Jerozolimy, mieszka i żyje w Atenach. Ratuje się Szestow z tej opresji jak tyiko może, uciekając się do aforystycznej formy wypowiedzi, do logiki Kierke-gaardowskiego „Absurdu", do poetyckiej metafory i romantycznej ironii. Mimo beznadziejności swej sytuacji nie chce pogodzić się z porażką, nakłania do buntu w chwili, w której wszystko, wydawałoby się, wskazuje na to, iż musi on zakończyć się nieuchronną klęską. I ponawia swój absurdalny akt rozpaczy z wytrwałością Syzyfa. Dlatego też filozofia Szestowa tak daleka jest od przekazywania gotowych „prawd" odnalezionych na końcowym etapie dociekań. Nie przypomina dialogu, w którym każdemu pytaniu towarzy-
25
szy odpowiedź. Jest raczej nieustannym pytaniem i relacją z własnych gorączkowych poszukiwań. W jej słowniku nie figuruje termin „pewność", nawet w odniesieniu do Wiary, którą przeciwstawia Rozumowi. Zalicza się Szestow do tych myślicieli, o których w książce o Dostojewskim i Nietzschem pisze: „Poszukują światła, lecz nie są pewni, czy to, co wydaje im się źródłem światła, jest nim rzeczywiście, czy nie jest czasem złudnym migocącym płomyczkiem lub, co gorsza — halucynacją rozstrojonej wyobraźni".
Gdy spróbujemy zapomnieć na chwilę o utartych schematach historyczno-filozoficznych i z perspektywy „wielkiej i ostatecznej walki" Szestowa rzucić okiem na dzieje nowożytnej filozofii, będziemy mogli dostrzec pewną charakterystyczną tendencję. Zauważymy wówczas periodyczność pojawiania się określonego stylu filozofowania, odbiegającego znacznie od tradycyjnie przyjętego. Postawa taka, negująca racjonalność ludzkich dążeń i odrzucająca rozum jako źródło poznania i wiedzy, uobecnia się po raz pierwszy w czasach nowożytnych w refleksji Pascala. Symbolicznie więc nazwać ją możemy „postawą Pascala". W stuleciu następnym nawiąże do niej J. J. Rousseau, potem zaś przerwany wątek kontynuować będą Kierkegaard i Nietzsche. W naszym wieku najbardziej konsekwentnie rozwija ją Lew Szestow. Każda epoka ma swojego Pascala. Symptomatyczne jest, kiedy buntowniczy i ignorancki „Pascal" pojawia się na scenie filozoficznego dramatu. Otóż wtedy właśnie, gdy kult racjonalności dosięga zenitu, gdy struktura rzeczywistości przypominać zaczyna precyzyjnie skonstruowany system, w którym brak miejsca dla niczym nie zdeterminowanego wyjątku, gdy filozofia za wszelką cenę usiłuje stać się „nauką ścisłą". Wystarczy nawet pobieżnie zapoznać się z intelektualną atmosferą czasów Pascala, Rousseau, Kierkegaarda, Nietzschego i Szestowa, by się o tym przekonać. Kiedy więc Rozum uzurpuje sobie miano absolutnego jedynowładcy i wszyscy w pokorze na twarz przed nim padają, nie śmiąc nawet spojrzeć w oblicze imperatora, nagle zjawia się ktoś, kto w arogancki
26
i szyderczy sposób próbuje podać w wątpliwość jego niepodważalne wyroki i wskazać na drugą, irracjonalną sferę ludzkiego bycia w świecie, nieprzenikliwą i niedostępną racjonalnemu poznaniu. Przeważnie zajmuje stanowisko biegunowo opozycyjne i nierzadko wikła się ze względu na swą jednostronność w różnorakie sprzeczności i antynomie. Błędem byłoby wszakże ignorować i niedoceniać go z tego powodu choćby dlatego, że jego bunt składa się również na samowiedzę epoki, w której przyszło mu wieść swą samotną walkę. Nie idzie tu o szczegółową analizę „postawy Pascala" — ma ona wymowę przede wszystkim symboliczną. Warto jednak zwrócić uwagę na jedną myśl, którą usiłuje na wiele sposobów wyrazić każdy, kto przyjmuje tę postawę. Powiada on mianowicie, że rozum jest wielką rezygnacją z tego, czego rozumem objąć się nie da.
Cezary Wodziński Warszawa, grudzień 1983
PRZEDMOWA
Filozofia tragedii! Możliwe, że takie zestawienie słów wywoła sprzeciw ze strony czytelnika, przywykłego widzieć w filozofii ostateczne uogólnienia ludzkiego rozumu, szczyt majestatycznej piramidy, która zowie się współczesną nauką. Prawdopodobnie zgodziłby się on na zwrot „psychologia tragedii" — ale również niezbyt chętnie i z dużymi zastrzeżeniami, ponieważ w głębi duszy przekonany jest, że tam, gdzie zaczynamy mieć do czynienia z tragedią, powinny kończyć się wszystkie ludzkie dociekania. Filozofia tragedii — czy nie oznacza to przypadkiem filozofii beznadziejności, rozpaczy, szaleństwa, a nawet śmierci?! Czy można tu mówić w ogóle o jakiejkolwiek filozofii? Uczono nas: pozostawcie umarłym grzebanie umarłych — i my zrozumieliśmy od razu, i radośnie zgodziliśmy się przyjąć tę naukę. Wielki idealista i znakomity poeta minionego wieku na swój sposób wyraził te wyzwalające słowa: — und der Lebende hat recht1 — wołał on. My poszliśmy jeszcze dalej: nie wystarczyło nam oddzielić się od umarłych, nie wystarczyło nam ustanowić prawa żywych. Wśród nas zostali jednak ludzie, którzy zawstydzali nas swoim istnieniem i nadal za-
1 Ten, co przeżyje, wygrywa... (Fryderyka Schillera dzieła poetyczne i dramatyczne, t. I, zebrał i wydał dr Fr. J. Albert Zipper, Stanisławów, s. 85, tłumaczył Adam Gorezyński). Przypisy opatrzone cyferkami pochodzą od tłumacza.
29
mierzają to czynić tak, jak pochowani, zgodnie z nauką, umarli. Zostali pośród nas ci wszyscy, którym odebrano prawo do doczesnej nadziei, wszyscy zrozpaczeni, wszyscy, których groza życia doprowadziła do szaleństwa. Cóż z nimi począć? Kto weźmie na siebie nieludzki obowiązek pogrzebania ich żywcem?
Straszne zadanie — na pierwszy rzut oka wydaje się, że pośród stworzonych na obraz i podobieństwo Boże istot nie znajdzie się nikt, kto miałby dostatecznie dużo okrucieństwa i zuchwałości, aby wziąć je na siebie. Ale jest to złudzenie. Jeśli znajdują się na ziemi ludzie, godzący się na gubienie bliźnich w imię ratowania swojego życia — wszak oprawcami byli przeważnie skazani na śmierć lub dożywotnie więzienie — to dlaczego zakładamy, że jest to kres ludzkiego okrucieństwa i nie wrażliwości? Za każdym razem, kiedy człowiek staje przed dylematem — zgubić siebie czy ] skazać na zgubę innego — wszystkie jego tajemnicze i najgłębsze instynkty uzbrajają się przeciw nadciągającemu niebezpieczeństwu w obronie własnego ja. Rola kata wydaje się bardziej haniebna tylko na skutek nieporozumienia. Historia duchowego życia narodów, historia „kultury" podaje przykłady takich przejawów okrucieństwa, w porównaniu z którymi gotowość skazania na szafot dziesiątków czy setek swoich bliźnich okazuje się głupstwem. Nie mam bynajmniej na myśli słynnych biczów ludzkości — Tamerlanów, Attylii, Napoleonów czy inkwizycji katolickiej. Nie interesują nas ci bohaterowie miecza i stosów — cóż bowiem mają wspólnego z filozofią? Chodzi mi o bohaterów ducha, kaznodziejów dobra, prawdy i wszystkiego, co najpiękniejsze i najwznioślejsze, o zwiastunów ideałów, ludzi, których uważano do tej pory za powołanych wyłącznie do wałki z wszelkimi złymi i „szkaradnymi" przejawami ludzkiej natury. Imion nie będę wymieniał
30
i mam ku temu swoje ważne powody. Ale jeśli już napomknęliśmy o tym, to należy powiedzieć wiele rzeczy, które osnuwała do tej pory mgła milczenia. Nie w imionach istota sprawy, lecz w wielkim wydarzeniu, które zaszło w moralnym życiu narodów — powstało niepostrzeżenie, jak gdyby bez udziału poszczególnych jednostek. Wydarzeniem tym były narodziny idealizmu.
Idealizm istnieje już długo, ponad dwa tysiące lat, ale jego rola do czasów nowożytnych była stosunkowo nieznaczna. Nawet u samego Platona, którego słusznie uważa się, od strony formalnej, za ojca i protoplastę tego wzniosłego kierunku, niejednokrotnie napotkacie dziwne niekonsekwencje w myśleniu i sposobie argumentacji, które zdają się wskazywać, że był on jeszcze daleki od „klarowności" idealistycznych zapatrywań, charakterystycznej dla naszych czasów. W jego poglądach ślady antropomorficznego pojmowania bóstwa są jeszcze tak wyraźne, że współczesny student, choć trochę wtajemniczony w arkana współczesnej nauki, wielokrotnie podczas czytania Platońskich dialogów uśmiecha się w poczuciu swojej wyższości. Z naszego punktu widzenia Platon jest jeszcze barbarzyńcą, nie wie nic o naszych jednoczących zasadach: wszak dopiero Arystoteles oddzielił niebo od ziemi. Współczesny czysty idealizm jest produktem dwóch ostatnich wieków. Pojawił się jednocześnie z ugruntowaniem panującej w naukach tendencji do „monistycznego" pojmowania świata.
Współczesny umysł nie znosi filozofii przedkładającej mu wiele podstawowych pryncypiów. Dąży za wszelką cenę do monizmu, do jednoczącej, jak u nas mówią, a ściślej, do pierwotnej zasady. Z trudem znosi również dualizm: obarczyć się dwoma pryncypiami wydaje mu się zbyt ciężkim brzemieniem. Ale i on
31
wszelkimi sposobami poszukuje ułatwień, gotów byłby nawet w potrzebie przyjąć na wiarę jakąkolwiek subtelną niedorzeczność, byle tylko nie zgodzić się na złożoność. Duch i materia — to tak dużo; czy nie lepsze byłoby jedno: albo duch, albo materia? Albo w ostatecznym wypadku, czy nie lepiej jest przyznać, że duch i materia to dwa różne aspekty tej samej istoty? Prawdą jest, że do tej pory nikt jeszcze nie zrozumiał, w jaki sposób duch i materia mogą być „różnymi aspektami", ale nie jest to jedyne wyjaśnienie w filozofii, szczególnie tej nowszej, którego nikt nigdy nie rozumiał. Co więcej, dzięki takim wyjaśnieniom, jeśli były one tylko sprytnie i w porę dobrane, filozofia trzymała się mocniej niż kiedykolwiek. Grunt, żeby nie było zbytecznych pryncypiów!...
Najlepszą realizacją tego zamiaru było odpowiednio uzasadnione i zinterpretowane stanowisko panteistycz-ne oraz jego popularna wersja — materializm, posługujący się, jak wiadomo, minimalną ilością obcojęzycznych słów i abstrakcyjnych pojęć. Ale obce słowa i abstrakcyjne pojęcia straszą jedynie nie obeznane z filozofią audytorium; w sferach filozoficznych, przeciwnie, cieszą się pełnym zaufaniem i mają nawet wielką przyciągającą siłę. Ludzie wtajemniczeni wiedzą, że łatwo jest się oswoić z tymi trudnościami. Dodatkowy termin, nowe pojęcie, jakkolwiek by były skonstruowane, w ostateczności nie tylko nie stanowią przeszkód, ale ułatwiają w wielu wypadkach wydostanie się z kłopotliwej sytuacji. Umożliwiają także systematyczną i konsekwentną realizację pewnych ściśle określonych celów. Stanąć na drodze może jedynie zasada wprowadzająca w zakres filozofii wiele nowych problemów, nieadekwatnych do systemu i zuchwale uzurpujących sobie prawo do ważności. Tak więc filozof musi koniecznie dysponować dużą siłą argumentacji,
■w
aby zamknąć drzwi przed nosem niepożądanego gościa. Nie bez powodu też mury wznoszone przez idealizm są tak wysokie i nieprzenikliwe. Służyć mają trwałemu oddzieleniu nauki od życia. Filozofia za wszelką cenę chce stać się nauką, taką nauką, jaką jest matematyka, a jeśli ideał ten niemożliwy jest do osiągnięcia żadną drogą, to dąży ona przynajmniej do uratowania dla nauki teorii poznania. To ona ma dowieść, że nie o wszystko należy pytać filozofię, a nawet że jej samej nie wolno zadawać wszystkich pytań, lecz trzeba jedynie z uwagą słuchać, o czym mówi. Tylko pod tym warunkiem godzi się odkryć swoje tajemnice przed pożądającymi prawdy. I jeżeli w przeszłości nie wiadomo było, gdzie szukać prawdy, to udawano się po radę do filozofii, słuchano jej i przypominano sobie jej nauki, jeśli nie w tych wypadkach, kiedy chodziło o rozwiązanie jakiegoś życiowego problemu, to wówczas, gdy trzeba było „uczyć" innych.
Srodze pomyli się jednak ten, kto zechce widzieć w zadaniach, które stawia przed sobą teoria poznania, jedynie teoretyczne zakusy. Gdyby tak było, to według wszelkiego prawdopodobieństwa współczesnych światopogląd nie byłby aż tak szeroko aprobowany, a z drugiej strony nie spotkałby się z równie powszechną niechęcią. Nietzsche twierdzi, że każda filozofia jest swojego rodzaju pamiętnikiem i mimowolnym wyznaniem filozofa. Myślę, że nie jest to jeszcze cała prawda. W filozoficznym systemie, oprócz spowiedzi, znajdziecie w ostatecznym rozrachunku niechybnie coś jeszcze; coś, co jest o wiele bardziej ważne i znaczące: samo usprawiedliwienie autora, a w związku z tym i oskarżenie, oskarżenie wszystkich tych, którzy swoim życiem w taki czy inny sposób podają w wątpliwość bezwarunkową sprawiedliwość danego systemu i niepodważalną czystość moralną jego twórcy.
3 — Dostojewski 1 Nietzsche... 33
Me wierzymy już i nie możemy wierzyć w bezinteresowne poszukiwanie prawdy, którym to ludzie tak lubili się chwalić. Jak zresztą w to wierzyć, skoro jasne jest dla wszystkich, że właściwie nie wiadomo, czego chcemy, gdy mówimy, że chcemy prawdy. Może pragnąć prawdy oznacza pragnąć pokoju, może oznacza pragnąć nowego bodźca do wojny, a może oznacza nawet pragnąć znaleźć jakiś szczególnie oryginalny, nikomu jeszcze nie znany „punkt widzenia". Wszystko jest możliwe! Jeśli jednak od strony formalnej każdy system dąży do położenia kresu nieskończonemu ,.dlaczego", dzięki wielce w tej sytuacji wynalazczemu, a we wszystkich innych wypadkach tak mało pomysłowemu umysłowi, to od wewnętrznej strony, co do swej treści, każda filozofia dąży do samousprawiedliwienia nawet wówczas, gdy nie zdaje sobie z tego sprawy. Cel ten właściwy był również zawsze idealizmowi. Filozofia idealistyczna stawiała przed ludźmi zadania i wynosiła tych, którzy godzili się wziąć je na siebie; tych, którzy odmawiali, obrzucała klątwami i okrywała hańbą, nie mając nigdy cierpliwości ani ochoty szukać przyczyn, które powodowały, że jej nauka w wielu wypadkach (jakże często!) była odrzucana. Zawczasu przygotowywała usprawiedliwienia wszystkich przypadków swojej nieudolności; wówczas zaś, gdy usprawiedliwienia oddalano, twierdziła, że natrafia na brak zrozumienia i złą wolę. Posługiwała się imperatywem kategorycznym, który dawał jej prawo uważać się za samodzielną monarchinię i tym samym widzieć we wszystkich — którzy wypowiadali jej posłuszeństwo — niepokornych buntowników, zasługujących na tortury i stracenie. Jakim wyszukanym okrucieństwem cechował się imperatyw kategoryczny za każdym razem, gdy naruszano jego nakazy! Tym, którzy mają słabą wyobraźnię i niewielkie doświadczenie w tych sprawach,
34
radzę przeczytać Szekspirowskiego Makbetal. Pouczy on łatwowiernych czytelników, jakie w rzeczywistości cele przyświecały idealizmowi i jakimi posługiwał się środkami! Może dusza ludzka jest w istocie zbyt opornym materiałem, może należało biednym śmiertelnikom obok innych „biczów" dać także idealizm. Jest to jednak zbyt optymistyczne przypuszczenie, a z punktu widzenia humanitarnego i ściśle naukowego współczesnego umysłu — nawet nie domysł, lecz czysta, nie zasługująca na niczyje zaufanie mitologia. Kto poważnie przyzna, że smagania biczem dokonuje się nie na mocy mechanicznie ustanowionych praw, lecz w imię jakichś innych, wyższych celów? A jeśli tak, to nic dziwnego, że pośród ludzi, którzy na własnej skórze doświadczyli tej wychowawczej metody, nie wszyscy zgadzają się całować karzącą rękę kata...
II
U nas, ale nie tylko u nas, bo i w całej Europie (przecież obecnie we wszystkich krajach jest jeden i ten sam poziom idei, jak poziom wody w naczyniach połączonych) dawno już poczęto uważać twórczość artystyczną za nieświadomy proces. Prawdopodobnie z tego względu powołana została do życia tak zwana krytyka literacka. Artyści nie dość świadomie tworzą swoje dzieła, trzeba więc, aby ktoś ich kontrolował, objaśniał, a w rzeczywistości — dopełniał. Krytycy literaccy sami mniej więcej tak pojmowali swoją rolę
1 W swojej pierwszej książce z r. 1898 — Szekspir i jego kri-Uk Brandies — Szestow nazywa Makbeta „tragedią imperatywu kategorycznego". Tragizm sytuacji głównego bohatera tego utworu polega, dowodzi Szestow, na bezskutecznej moralnej walce z imperatywem kategorycznym w sensie kantowskim.
35
i wychodzili z siebie, aby powiązać w jakiś sposób swe świadome myślenie z nieświadomą twórczością podległych ich osądowi artystycznych dokonań. Niekiedy zadanie to okazywało się o wiele trudniejsze, niż można było oczekiwać. Utwór artystyczny nie wiązał się na przykład z żadną z uznawanych przez wszystkich ideą, bez której absolutnie nie można myśleć o jakimkolwiek „świadomym" stosunku do życia. W wypadkach kiedy chodziło o artystów drugorzędnych czy nawet nieudolnych — krytycy nie zastanawiali się długo. Brak myśli kładli na karb niedostatku talentu, a nawet więcej — pokazywali przyczynę niedostatecznych zdolności, i jak gdyby potwierdzała się tym sposobem „wieczna" prawda, że pisarze i poeci, sami tego nie podejrzewając, jeśli chcą tylko, aby praca ich nie poszła na marne, powinni się kierować tymi samymi celami, co krytycy. Ostatecznie okazywało się, że nieświadoma twórczość literacka zawsze służy i powinna służyć temu samemu, co świadoma twórczość krytyczna — i niebezpieczny moment pomyślnie oddalano.
Lecz bywa też i tak, że krytyk dostaje w ręce dzieło znakomitego artysty, gwiazdy pierwszej wielkości. Początkowo podchodzi z ufnością do autora i ma wobec niego wielce tolerancyjne wymagania. Wybacza mu brak politycznego ideału, chociaż bardzo by chciał znaleźć w jego dziele poparcie dla swojej partii. Wybacza mu także z bólem serca obojętność wobec zadań społecznych, służbie którym powinno się poświęcić, jego zdaniem, najlepsze siły narodu. Jest jednak przekonany, że znajdzie przynajmniej mimowolnie (nieświadomie) wypowiedzianą sympatię do odwiecznych moralnych ideałów. Przynajmniej to, choćby tylko to. Niech poeta opiewa dobro, prawdę, piękno — jeśli to u niego będzie, krytyka postara się o resztę. Ale jeżeli i tego nie będzie? Jeżeli artysta zapomni o pięknie, wykpi
36
prawdę, pogardzi dobrem? Mówią, że to się nie zdarza. Proponuję więc porzucić abstrakcyjne rozważania i zająć się konkretnym przykładem. Naturalnie jednym tylko. Przedmowa — to zbyt ciasne ramy, by zmieścić w nich poważny materiał literacki. Mam nadzieję, że przykład ten przypomni wiele innych, podobnych — tym, którzy przestali bać się wspominać.
Mam na myśli Bohatera naszych czasów Lermonto-wa. Jak wiadomo, Bieliński napisał o tej powieści duży, niezwykle namiętny i żarliwy artykuł, w którym u-dowadnia, że Pieczorin dlatego wstąpił na drogę zła, iż nie znajdował w Rosji ubiegłego stulecia możliwości wyładowania swych nagromadzonych siłl. Nie pamiętam w tej chwili dokładnie, czy artykuł ten napisany został na podstawie pierwszego czy drugiego wydania, sam bowiem Lermontow uznał za konieczne umieścić wyjaśnienia dotyczące swej powieści i zrobił to w przedmowie do drugiego wydania. Przedmowa jest krótka, mniej niż dwie strony. Z całą pewnością jednak poświadcza jedną okoliczność: Lermontow, gdy chciał, umiał zdumiewająco świadomie odnosić się do swoich dzieł i „wcielać idee" nie gorzej od jakiegokolwiek krytyka. W swojej przedmowie mówi wprost, że w postaci Pieczorina2 nie przedstawił ani nie chciał przedstawić ani siebie samego, ani żadnego bohatera w ogóle, lecz zamierzał pokazać „ułomności" naszych czasów. Po co? — spytacie. I na to jest odpowiedź. Spo-
1 Chodzi o artykuł W. Bielińskiego, Gieroj naszego wriemie-m. Soczinienije M. Lermontowa, opublikowany w 1840 r. w X i XI tomie „Otieczestwiennych zapisok".
: P:eczorin ■— główny bohater powieści Lermontowa ■— Bohater naszych czasów (1838—1839). Typ człowieka zbędnego, nieszczęśliwego, dotkniętego chorobą wieku, tj. poczuciem bezsensu życia. Literacki symbol pokolenia podekabrystowskiego w Rosji, nie spełnionych marzeń, zmarnowanych szans.
37
łeczeństwu potrzebna jest przede wszystkim samowie-dza, zdanie sobie sprawy z własnych niedostatków. „Wystarczy — kończy on swoje wyjaśnienia — że choroba została wykryta, a jak ją wyleczyć — to już Bóg jeden wie." Jak widzicie, Lermontow dochodzi w przedmowie do tych samych niemal wniosków, co Bieliński. Pieczorin — to choroba, przerażająca choroba społeczeństwa. Tylko w jego wyjaśnieniach nie ma patosu i namiętności i ujawnia się jedna zastanawiająca okoliczność: niezmiernie interesuje go sama choroba społeczeństwa, ale jej leczenie niemal w ogóle nie zajmuje go, nie chce mieć z tym po prostu nic wspólnego...
Dlaczego człowiek, który potrafi tak bezbłędnie wykryć i opisać chorobę, nie wykazuje żadnej ochoty do leczenia jej? I w ogóle dlaczego w przedmowie dominuje tak spokojny i chłodny, choć dobitny ton?
Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w powieści: po przeczytaniu pierwszych jej stron przekonacie się, że choroba Pieczorina to jedna z tych chorób, które autorowi droższe są nad zdrowie. Pieczorin jest chory, lecz - kto jest zdrowy? Sztabskapitan Maksym Maksymicz, Grusznicki i jego przyjaciele, a jeśli brać pod uwagę kobiety, sympatyczna księżniczka Mary czy dzika Bela? ł Zadajcie sobie tylko to pytanie, a od razu zrozumiecie, dlaczego został napisany Bohater naszych czasów i w jakim celu powstała później przedmowa. Pieczorin przedstawiony jest w powieści jako zwycięzca. Oprócz niego wszyscy, absolutnie wszystkie pozostałe osoby ponoszą klęskę. Nie ma nawet, jak w Puszkinow-skim Onieginie, Tatiany, która by chociaż raz, za wszystkie czasy, przypomniała bohaterowi, że są jeszcze na świecie bardziej święte rzeczy aniżeli jego, Pieczorina,
1 Maksym Maksymicz, Grusznicki, księżniczka Maryi Bela — postaci z powieści Lermontowa Bohater naszych czasów.
38
wolność, jak obowiązek, idea lub coś w tym rodzaju. Pieczorin spotyka na swej drodze siłą i podstęp, ale jedno i drugie pokonuje rozumem i nieugiętością charakteru. Spróbujcie osądzić Pieczorina; nie ma żadnych wad, oprócz jednej — okrucieństwa. Jest śmiały, szlachetny, zdolny, skłonny do refleksji, wykształcony, piękny, nawet bogaty (i to jest zaletą!), a co się tyczy jego okrucieństwa, to zdaje sobie sprawę z tej ułomności swego charakteru i często o niej mówi, lecz niestety! — kiedy tak hojnie obdarowany człowiek ma choć jedną wadę, to wada ta jest jego prawdziwym obliczem, a nawet więcej: staje się sama w sobie zaletą, i to piękną zaletą. Sam Pieczorin z powodu swego okrucieństwa porównuje się z przeznaczeniem! Ale co z tego, jeśli mnóstwo różnych drobiazgów staje się ofiarą wielkiego człowieka?! „Ważne, żeby choroba została wykryta, a jak ją wyleczyć — to już Bóg jeden wie." To małe kłamstwo, zamykające krótką przedmowę do długiej powieści, jest niezwykle charakterystyczne. Znajdziecie je nie tylko u Lermontowa. U każdego niemal wielkiego poety, nie wyłączając Puszkina, od czasu do czasu, gdy opisanie „choroby" staje się wielce pociągające, ten drobny fałsz ujawnia się natychmiast między wierszami jak haracz, od którego nie są zwolnione nawet uprzywilejowane umysły. U Puszkina także: przypominacie sobie jego samozwańców, bajkę Pugaczowa o orle i wronie, i odpowiedź Grinie-wa *. Tam, gdzie krytyka rejestruje chorobę, ^nieświadoma" twórczość widzi również swojego rodzaju patologię, poś takiego, co ma swoje straszne i tajemnicze strony. Ale krytyka nie dostrzega nic poza chorobą i zmierza ąuand mime do wynalezienia sposobów kuracji. Artyście jest to obce i tylko dla przyzwoitości ła-
1 Chodzi o powieść Puszkina Córka kapitana.
39
godzi ostrość swoich przekonań obiegowym frazesem... Z tego wszystkiego wynika, że jeśli wyrażenie „nieświadoma twórczość" ma jakieś zastosowanie, to nie wobec artystów, ale właściwie wobec krytyków, pragnących zawsze dołączyć do przedstawionych w dziełach literackich „rzeczywistych"' zjawisk jakiekolwiek gotowe, przyjęte na wiarę idee. U artystów nie było „idei" — to prawda. Ale w tym przejawiała się ich wielkość — i zadanie sztuki nie polega bynajmniej na poddaniu się reglamentacji i normom, wymyślonym na takich czy innych podstawach przez różnych ludzi, lecz na dążeniu do porwania łańcuchów opasujących wyrywające się na wolność ludzkie umysły. „Pieezo-rinowie — to choroba, a jak ją uleczyć, Bóg jeden wie." Zmieńcie tylko formę, a odkryjecie w tych słowach ważną i głęboką myśl Lermontowa: jakiekolwiek kłopoty sprawialiby Pieczorinowie — on nie złoży ich w ofierze miernocie i przeciętności. Krytyk chce natomiast leczyć. Wierzy lub ma obowiązek wierzyć we współczesne idee — w przyszłe szczęście ludzkości, pokój na ziemi, monizm, w konieczność wytępienia wszystkich orłów, karmiących się żywym mięsem, używając języka Pugaczowa, aby zachować przy życiu wrony, żywą padlinę. Orły i orle życie to „nienormalność"...
Nienormalność! Cóż za okrutne słowo, którym ludzie nauki straszyli i nadal straszą każdego, kto jeszcze nie porzucił nikłej nadziei na znalezienie w świecie czegoś innego niż nieubłagana statystyka i „żelazna konieczność"! Każdy, kto usiłuje spojrzeć na życie inaczej, niż wymaga tego współczesny światopogląd, może i powinien oczekiwać, że zaliczą go w poczet ludzi nienormalnych. Zaliczą — to jeszcze nic, można być nawet dumnym z tego wyróżnienia! Całe nieszczęście polega na tym, że nikt, dosłownie nikt z obecnie żyjących, nie jest w stanie długo pielęgnować myśli o możliwości odmien-
40
nego patrzenia na świat. Za każdym razem, kiedy komuś przychoda. do głowy, że współczesne prawdy są jedynie prawdami jednej epoki i że nasze „przekonania" mogą być równie fałszywe, co wierzenia naszych starożytnych przodków — zaczyna mu się wydawać, że zboczył na manowce i zmierza wprost w ramiona szaleństwa. Hrabia Tołstoj zdaje się być jaskrawym tego przykładem. Jak nienawistny, jak obcy byl mu cały ład współczesnej myśli! Już we wczesnej młodości, wszędzie tam, gdzie nauka mówiła „tak", on mówił „nie", nie wahając się nawet przed wypowiadaniem niedorzeczności. Był gotów wierzyć niepiśmiennemu wieśniakowi, głupiej babie, dziecku, mieszczaninowi w siermiędze, opasłemu kupcowi — byle tylko mówili co innego niż ludzie nauki! A skończył na tym, że przyjął za niepodważalną prawdę wszystko, czego uczy nauka, i pozostaje wierny pozytywistycznym ideałom, jak większość europejskich reformatorów. Jego wiara chrześcijańska jest wzorem dla cywilizowanej ludzkości. Od sztuki wymaga on jedynie dobrych uczuć, od nauki — rady dla chłopów. Nie rozumie, dlaczego poeci tęsknią i dążą do wyrażania najbardziej subtelnych odcieni swoich nastrojów, wydają mu się niepojętymi ci niespokojni poszukiwacze, błąkający się po biegunie północnym czy spędzający bezsenne noce na obserwacjach ugwieżdżonego nieba. Po co te wszystkie wyprawy w nieznane i niezbadane? Są bezużyteczne, a więc — nienormalne. Straszne widmo „nienormalności" zawsze dławiło i nadal dusi ten potężny umysł, nakaz a je mu liczyć się z przeciętnością, a nawet szukać jej w samym sobie. Jego strach jest zrozumiały: choć współczesność na nowo odkryła myśl o pokrewieństwie genialności i szaleństwa, my wszyscy po staremu bardziej od śmierci boimy się obłędu, Bez względu na pokrewieństwo ge-nialność pozostanie genialnością, szaleństwo — szaleń-
41
stwem. I prędzej szaleństwo swym towarzystwem skompromituje geniusza, niżeli geniusz usprawiedliwi szaleństwo. Możemy wątpić we wszystko — lecz to jest naszym aksjomatem i wszelkiego rodzaju doświadczenia nad sobą kończymy wówczas, gdy zaczyna nam grozić szaleństwo. Badania Lombrosa nie oświetliły ani jednym promykiem mroku, którym z powodu naszej ślepoty i obecnej sytuacji zasnuty jest obłęd. Lombro-so, co prawda, nie był odpowiednim człowiekiem do tego zadania. On także w końcu jedynie eksperymentował na innych i wydawał sądy o nie znanych mu duchowych stanach na podstawie zewnętrznych obserwacji. Być może wyniki jego dociekań byłyby bardziej płodne, gdyby w nim samym tliła się choć iskra geniuszu lub cień szaleństwa. Ale nie było w nim ani jednego, ani drugiego. Był tylko uzdolnionym pozytywi-stą. Teoria nie pozwala człowiekowi przekroczyć granicy, za którą czeka na niego szaleństwo — i dlatego hrabia Tołstoj zwrócił się ku pozytywistycznym ideałom. Jest dziedzina ludzkiego ducha, która nie zna o-chotników: ludzie nie wchodzą tam dobrowolnie.
Jest to dziedzina tragedii. Człowiek, przebywający tam, zaczyna inaczej myśleć, inaczej czuć, inaczej pożądać. Co drogie jest i bliskie wszystkim ludziom, dla niego staje się niepotrzebne i obce. Jest on jeszcze, co prawda, związany kilkoma ogniwami ze swoim byłym życiem. Przechowały się w nim niektóre przesądy nabyte w dzieciństwie, od czasu do czasu odzywają się dawne obawy i nadzieje. Nieraz budzi się bolesna świadomość obecnego nieszczęścia i pragnienie powrotu do dawnej, spokojnej przeszłości. Ale „przeszłość nie wraca". Statki odpłynęły, mosty zostały spalone — należy iść naprzód, ku niewiadomej i niesamowitej przyszłości. I człowiek idzie, nie wiedząc prawie, co go czeka. Nie zrealizowane marzenia młodości zaczynają mu się
42
I
wydawać fałszywe, złudne, nienaturalne. Z nienawiścią i zawziętością odrzuca wszystko, w co kiedyś wierzył i co dawniej kochał. Próbuje innym opowiadać o swoich nowych nadziejach, lecz wszyscy spoglądają na niego ze strachem i niedowierzaniem. W jego zmęczonej niespokojnymi myślami twarzy, w jego rozpalonych, gorejących nieznanym światłem oczach ludzie chcą widzieć oznaki szaleństwa, aby mieć prawo wyprzeć się go. Wzywają na pomoc swój idealizm i swoją wypróbowaną teorię poznania, które tak długo umożliwiały im spokojne życie pośród dziejących się na ich oczach zagadkowych i tajemniczych okropności. Idealizm pomógł im wiele zapomnieć, lecz czy przypadkiem jego siła i czar nie osłabły i czy nie będzie musiał ustąpić pod naciskiem nowego wroga? Z rozdrażnieniem i źle ukrytym przerażeniem powtarzają stare pytanie: kim są ci wszyscy Dostojewscy i Nietzsche, którzy mówią do nas, jak gdyby sprawowali władzę? Czego nas uczą?...
Otóż nauczanie nie jest ich zadaniem. Nie ma bardziej błędnego przekonania nad rozpowszechnione wśród Rosjan mniemanie, że pisarz istnieje dla czytelników. Odwrotnie — czytelnicy istnieją dla pisarza. Dostojewski i Nietzsche nie piszą po to, aby rozpowszechniać wśród ludzi swoje poglądy i oświecać bliźnich. Oni sami poszukują światła, nie są pewni, czy to, co wydaje się im źródłem światła, jest nim rzeczywiście, czy nie jest czasem złudnym migocącym płomyczkiem lub, co gorsza, halucynacją rozstrojonej wyobraźni. Wzywają do siebie czytelnika na świadka, chcą u-zyskać od niego prawo do samodzielnego myślenia, spodziewają się — prawa do istnienia. Idealizm i teoria poznania zwracają się do nich wprost: jesteście szaleńcami, jesteście niemoralni i potępieni, jesteście zgubieni. A oni odwołują się do ostatniej możliwej instancji,
43
do nadziei, że ten straszny wyrok zostanie zmieniony... Możliwe, że większość czytelników nie zechce tego wiedzieć, ale dzieła Dostojewskiego i Nietzschego zawierają w sobie nie odpowiedź, lecz pytanie. Pytanie: czy ludzie, którzy odrzucili naukę i moralność mogą mieć nadzieję, tzn., czy możliwa jest filozofia tragedii?
L. S.
...Aimes-tu les damnis?
Dis moi, connais-tu 1'irremissible?*
Ch. Baudelaire
bardzo trudno opowiedzieć dzieje przeistaczania się moich przekonań, tym bardziej że nie jest to może tak interesujące"2 — pisze Dostojewski w Dzienniku pisarza w roku 1873. Że byłoby to trudne — to rzecz pewna. Lecz że nieciekawe — czy mógłby ktokolwiek się z tym zgodzić? Historia przeistaczania się przekonań — czy może być w dziedzinie całej literatury historia bardziej pasjonująca i pochłaniająca? Historia przeobrażania się poglądów jest przede wszystkim dziejami ich narodzin. Poglądy rodzą się w człowieku ponownie, na jego oczach, w tym wieku, kiedy zgromadził już wystarczającą ilość doświadczeń i obserwacji, aby świadomie podążać za głębokimi i tajemniczymi przemianami swojej duszy. Dostojewski nie byłby wielkim psychologiem, gdyby taki proces mógł ujść jego uwagi. Nie byłby także pisarzem, gdyby nie podzielił się z ludźmi swoimi spostrzeżeniami. Oczywista, że druga część przytoczonego cytatu powiedziana jest mimowolnie, dla przyzwoitości, wymagającej od pisarza powierzchownego choćby lekceważenia samego siebie. W rzeczy samej Dostojewski doskonale zdawał so-
1 Czy kochasz przeklętych?
Powiedz, znasz niewybaczalne?
2 F. Dostojewski, Dziennik -pisarza 1847—1874, t. I, tłum. M.
i-eśniewska, Warszaw* 1982, s. 410.
bie sprawę, jakie rozstrzygające znaczenie może mieć dla nas pytanie o narodziny jego poglądów; wiedział także, że tylko w jeden sposób można odpowiedzieć na to pytanie: opowiadając własną historię. Przypominacie sobie słowa bohatera Notatek z podziemia? „O czym porządny człowiek może mówić z największym zadowoleniem? Odpowiedź: o sobie. No, więc będę mówił o sobie." 1 Dzieła Dostojewskiego w dużym stopniu realizują ten program. Wraz z upływem czasu, dojrzewaniem i rozwijaniem się talentu coraz śmielej i praw-dziwiej mówi Dostojewski o sobie. Ale jednocześnie do końca swego życia stara się ukryć, i często mu się to udaje, pod wymyślonymi imionami bohaterów swoich powieści. To prawda, że nie o literacką chodzi tu przyzwoitość, lecz o życiową. Pod koniec swej działalności Dostojewski nie zawaha się jednak naruszyć o wiele istotniejszych zasad stosunków międzyludzkich. Zdarza mu się też stale wypowiadać ustami swoich bohaterów rzeczy, które, być może, nie przybrałyby w jego świadomości tak wyrazistej i określonej formy, gdyby nie zjawiały się w złudnej szacie poglądów i pragnień nie istniejącego bohatera powieści. Widać to szczególnie wyraźnie w przypisach do Notatek z podziemia. Dostojewski kładzie tam nacisk na to, że zarówno „autor notatek, jak i same notatki są wymyśleni" i że postawił sobie jedynie za zadanie pokazać „jednego z przedstawicieli odchodzącego pokolenia". Usiłowania tego rodzaju osiągają cele akurat przeciwne do zamierzonych. Czytelnik od pierwszych stronic utwierdza się w przekonaniu, że to nie notatki i ich autor zostali wymyśleni, lecz dołączone do nich wyjaśnienia. I gdyby Dostojewski stosował tę samą metodę wyjaśnień
1 F. Dostojewski, Nat&tki z podziemia, tłum. G. Karski, w: Gracz. Opowiadania 1862—1869, Warszawa 1964, s. 59.
46
w swoich następnych powieściach — to jego twórczość nie dawałaby powodów do tak różnorodnych interpretacji. Ale przypisy nie były dla niego jedynie pustą formą. On sam odrzucał od siebie myśl, że „podziemie", które tak plastycznie odmalował, nie jest mu całkiem obce, lecz jego własne i w rzeczywistości bardzo bliskie. Bał się upiornych obrazów, które stawały przed nim jak żywe, i wytężał wszystkie siły swojej duszy, aby je odpędzić od siebie, ukryć pod pierwszą lepszą myślą. W ten sposób powstały postaci księcia Myszkina i Aloszy Karamazowa. Stąd pełne oburzenia wypowiedzi, którymi przepełniony jest Dziennik pisarza. Wszystko to po to, aby przypomnieć nam, że Raskolnikowo-wie, Iwanowie Karamazowowie, Kiriłowowie i inne występujące w powieściach Dostojewskiego postaci mówią same za siebie i nie mają nic wspólnego z autorem. Jest to nowa forma przypisów do Notatek z podziemia. Niestety „przypisy" są tym razem tak ściśle związane z samym tekstem, że niemożliwe jest czysto mechaniczne oddzielenie faktycznych przeżyć Dostojewskiego od wymyślonych „idei". Można jedynie w pewnym stopniu wskazać, jak należałoby postępować w dokonywaniu tego rodzaju podziału. Tak, na przykład, wszystkie banały i ogólniki nic nam nie mówią o samym Dostojewskim. Są jawnymi zapożyczeniami. Nietrudno też odgadnąć, jakie są źródła, z których czerpał Dosto-jewski, prawdę powiedziawszy, dość szczodrą ręką. Drugim wyznacznikiem jest forma wypowiedzi. Jeśli tylko w mowie Dostojewskiego posłyszycie histeryczność, niezwykle wysokie tony, nienaturalny krzyk — możecie być pewni, że zaczynają się „przypisy". Znaczy to, że autor Braci Karamazow już sam nie wierzy swoim słowom i usiłuje zastąpić brak wiary „uczuciem" i kra-somówstwem. Takie rozpaczliwe i upajające się kraso-mówstwo może zmylić ucho jedynie niewytrawnego
47
czytelnika. Bardziej doświadczonemu mówi dokładnie co innego.
Zrozumiałe jest samo przez się, że wskazane kryteria wielce odbiegają od matematycznie ścisłej metody, która pozwoliłaby rozwiązać interesujący nas problem. Nawet gdy się nimi posługujemy, pozostaje jeszcze duży obszar wątpliwości i niejasności. Możliwe są błędne interpretacje poszczególnych miejsc, a nawet i całych powieści. Na czym się więc oprzeć? Na intuicji krytycznej? Czytelnika nie satysfakcjonuje taka odpowiedź. Pachnie ona mitologią, starością, pleśnią i kłamstwem, a nawet zamierzonym kłamstwem. No więc co? Pozostaje tylko jedno: samowola. Może to słowo swoją jawną szczerością wzbudzi sympatię wielce wymagających odbiorców, nieufnych wobec praw krytycznej intuicji — w szczególności, gdy domyśla się, że apres tout samowola nie we wszystkim będzie dowolna.
Tak czy inaczej zadanie nasze zostało określone. Naszym celem jest doprowadzić do końca zaplanowany, lecz nie zrealizowany przez samego Dostojewskiego zamiar: opowiedzieć historię rozwoju jego poglądów. Zaznaczę już teraz, że rozwój ten był istotnie wyjątkowy. Z dawnych przekonań Dostojewskiego, z tego, w co wierzył w młodości, kiedy związany był z kręgiem Bieliń-skiego, nie pozostał nawet cień. Zazwyczaj ludzie uważają porzucone bóstwa nadal za bogów, a opuszczone świątynie — za miejsca kultu. Dostojewski nie to, że palił — dosłownie wdeptywał w ziemię wszystko to, przed czym kiedyś bił pokłony. Nie tylko nienawidził swojej dawnej wiary, ale wręcz nią pogardzał. Niewiele jest takich przykładów w historii literatury. Współczesne czasy, oprócz Dostojewskiego, wskazują jeszcze tylko na Nietzschego. Z Nietzschem była dokładnie taka sama historia. Jego rozrachunek z ideałami i nauczycielami młodości był nie mniej ostry i gwałtowny, a co
48
za tym idzie — równie bolesny. Dostojewski mówi o przeistaczaniu się swoich poglądów, u Nietzschego mamy do czynienia z przewartościowaniem wszystkich, wartości. W rzeczywistości oba te wyrażenia, choć zewnętrznie różnią się od siebie, odnoszą się do tego samego procesu. Jeśli wziąć pod uwagę tę okoliczność, to chyba nie wydaje się już dziwne, że Nietzsche tak wysoko cenił Dostojewskiego. Oto jego autentyczne słowa: „Dostojewski — to jedyny psycholog, który mnie czegokolwiek nauczył; znajomość z nim zaliczam do najpiękniejszych chwil mojego życia" \ Nietzsche widział w Dostojewskim pokrewnego sobie człowieka.
I jeśli ludzi rzeczywiście zbliża i łączy z sobą nie wspólne pochodzenie, życie czy podobieństwo charakterów, lecz heterogenicznośc wewnętrznego doświadczenia, to Dostojewskiego i Nietzschego można bez wątpienia nazwać braćmi, a nawet braćmi bliźniakami. Myślę, że gdyby żyli w jednym miejscu, to nienawidziliby się wzajemnie tą osobliwą nienawiścią, jaką żywili do siebie Kiriłow i Szatow (w Biesach) po powrocie ze wspólnej podróży do Ameryki, gdzie przyszło im przeleżeć o głodzie cztery miesiące w jednej szopie. Ale Nietzsche poznał Dostojewskiego tylko za pośrednictwem jego dzieł i to wówczas, gdy nie było go już pośród żywych. Umarłemu wybacza się wszystko ■— nawet to, że zna tajemnice, które odkryli Kiriłow i Szatow podczas amerykańskiej wędrówki. Umarły nie zdradzi...
A jednak Nietzsche nie miał racji. Nikt nie może wydać go tak, jak właśnie Dostojewski. Ale i na odwrót: wiele rzeczy niezrozumiałych u Dostojewskiego oświetlają książki Nietzscnego. Na początek wskażemy
s Nietzsches W erkę, t. VIII, Leipzig 1895—1897, s. 153. Dalej v skrócie: NW.
* — Dostojewski i Nietzsche... 48»
jedną tylko uderzającą okoliczność. Dostojewski, jak wiadomo, lubił prorokować. Najchętniej przepowiadał, że Rosji dane jest przywrócić Europie zapomnianą ideę ogólnoludzkiego braterstwa. Jednym z pierwszych Rosjan wywierających wpływ na Europejczyków był sam Dostojewski. I co, sprawdziła się jego przepowiednia? Mówili o niej, dziwili się, a w końcu zapomnieli. Pierwszym darem, który od Rosji z wdzięcznością przyjęła Europa, była „psychologia" Dostojewskiego, tj. podziemny człowiek z jego różnymi odmianami, Raskolni-kowami, Karamazowami, Kiriłowami. Nieprawdaż, jaka straszna ironia losu? Lecz los najczęściej wyśmiewa ideały i proroctwa śmiertelnych — i sądzić należy, że ■w tym kryje się jego wielka mądrość.
n
Literacką twórczość Dostojewskiego można podzielić na dwa etapy. Pierwszy rozpoczyna się od Biednych ■ludzi, a kończy na Wspomnieniach z domu umarłych. Początkiem drugiego są Notatki z podziemia, a zwieńczeniem Mowa o Puszkinie1, mroczna apoteoza całej działalności Dostojewskiego. W zapiskach podziemnego człowieka, które znajdują się na granicy obu etapów, czytelnik ze zdumieniem i całkiem nieoczekiwanie dostrzega, że podczas gdy powstawały inne powieści i artykuły, Dostojewski borykał się z najgroźniejszym kryzysem, jaki może zgotować i znieść tylko dusza ludzka. Co było tego przyczyną? Katorga? Wydaje się, że
1 Mowa o Puszkinie została wygłoszona przez Dostojewskiego 8 czerwca 1880 r. z okazji odsłonięcia pomnika Puszkina w Moskwie. Mowa wywarła na słuchaczach wstrząsające wrażenie i została przyjęta z entuzjazmem. Wkrótce jednak poddano ją zdecydowanej krytyce zarówno w kręgach demokratów, jak i liberałów.
.50
nie, a na pewno nie była to przyczyna bezpośrednia. Po odbyciu katorgi Dostojewski napisał wiele artykułów, w których nie tylko nie odrzucał dawnych poglądów, ale głosił je z taką siłą talentu, o jakiej w młodości nawet nie śmiał marzyć. Wszak po powrocie z-zesłania napisane zostały Wspomnienia z domu umarłych, powieść całkowicie jednoznaczna w swej wymowie, którą nawet wrogowie nowej postawy Dostojew-skiego wychwalają do tej pory jako „szczególnie" ważne dzieło, a ściślej, jako dzieło nie przystające do wszystkich pozostałych jego utworów. To jeszcze ten sam Dostojewski, którego pierwszą powieścią tak się zachwycano w kręgu Bielińskiego. Ze względu na przewodnią „ideę" i „przekonania" Wspomnienia z domu umarłych są jeszcze na pewno dokonaniem wiernego ucznia „szalonego" Wissariona *, George Sand i francuskich idealistów z pierwszej połowy minionego wieku. Jest tam niemal to samo co i w Biednych ludziach. Jest i coś nowego: poczucie rzeczywistości, gotowość widzenia życia takim, jakim ono istotnie jest. Lecz kto mógł przypuszczać, że owo poczucie rzeczywistości zagrażać może choć częściowo przekonaniom i ideałom. Nikt, również sam Dostojewski, nie dopuszczał do siebie nawet cienia takiej myśli. Rzeczywistość — mroczna i odpychająca, szczególnie rzeczywistość katorżnicza, a ideały — jasne i optymistyczne. Przeciwstawność ta była właśnie glebą, z której wyrastały ideały: nie tylko im nie zaprzeczała, ale odwrotnie — motywowała je. Pozostawało tylko pędzić naprzód, spinać rzeczywistość ostrogami do tego momentu, aż rozdźwięk między nią a ideałami zmaleje do zera. Odpowiednio również wyobrażenie mrocznej rzeczywistości wskazywało na jeden tylko cel •— walkę z nią i pokonanie jej w dale-
1 „Szalony Wissarion"' — chodzi oczywiście o Bielińskiego.
51
kiej, choć wyglądającej na niezbyt odległą przyszłości.
W tym znaczeniu Biedni ludzie i Wspomnienia z domu umarłych wywodzą się z jednej szkoły i zajmują się tą samą problematyką, różnica tkwi jedynie w mistrzostwie autora, który w ciągu piętnastu lat zdążył bardzo znacznie udoskonalić swoją sztukę pisania. W Biednych ludziach, tak jak w Sobowtórze i w Gospodyni, macie do czynienia z niezbyt znanym jeszcze, choć utalentowanym uczniem, natchnionym popularyzowaniem Gogolowskiej idei podsuniętej mu przez Bie-lińskiego. Czytając wyżej wymienione opowiadania, na pewno przypominacie sobie Płaszcz, Pamiętnik szaleńca, Straszną zemstął i prawdopodobnie myślicie sobie, że nie należało ich propagować. Czytelnik, niestety, niewiele by stracił, gdyby pierwsze utwory Dostojewskie-go pozostały na zawsze tylko w jego głowie. Ale pisarzowi były one potrzebne. Od młodych lat Dostojewski dosłownie przeczuwa swoje przyszłe zadania i wprawia się w opisywaniu ciemnych i tajemniczych zjawisk. Na razie kopiuje, ale przyjdzie czas, kiedy opuści swego nauczyciela i będzie pisać na własny rachunek. Dziwi nas jednak w młodzieńcu skłonność do barw szarych i ponurych, a Dostojewski nigdy nie znał innych. Czy czasem zadajecie sobie pytanie — nie ma on odwagi iść ku światłu i radości? Czy przypadkiem już we wczesnej młodości nie czuł instynktownej potrzeby samo-ofiarowania się na ołtarzu własnych zdolności? Dzieje się właśnie tak: talent jest privilegium odiosum2 — i rzadko jest przyczyną doczesnych radości dla swojego właściciela.
Do czterdziestego roku życia Dostojewski cierpliwie ugina się pod brzemieniem własnego talentu. Brzemię
1 Płaszcz, Pamiętnik szaleńca, Straszna zemsta — utwory Mikołaja Gogola.
* Znienawidzonym przywilejem (łac).
"52
to wydaje mu się lekkie, a takie jarzmo — przyjemne. Z jakim podziwem wspomina on w Skrzywdzonych i poniżonych swoje pierwsze literackie doświadczenia. Według jego słów największym szczęściem nie było dlań ani wydanie pierwszej powieści, ani nawet pierwsze wielce pochlebne oceny innych pisarzy i znawców literatury. Nie, za najszczęśliwsze chwile swego życia uważa on te, kiedy, jeszcze nikomu nie znany, pracował w ciszy nad swoim rękopisem, zalewając się rzewnymi łzami nad wymyślonym losem poniżanego i lekceważonego urzędnika, Makara Diewuszkina \ Nie jestem pewien, czy jest to powiedziane całkiem szczerze i czy Dostojewski rzeczywiście doświadczał największego szczęścia wówczas, gdy opłakiwał wydumaną historię. Możliwe, że jest w tym trochę przesady. Lecz jeśli nawet, jeżeli Dostojewski czynił takie wyznanie, dając wyraz charakterystycznej dla tych czasów i wpływającej na niego samego manierze, to i wtedy jego słowa mogą i powinny wzbudzić w nas swoją ekscentryczno-ścią niepokój i nieufność. Co to za człowiek, co to za ludzie, którzy nakładają na siebie obowiązek tak szalenie cieszyć się z powodu wymyślonych przez siebie utrapień nieszczęśliwego Makara Diewuszkina? I jak można pogodzić „szczęście" ze łzami, którymi opłakiwali, o czym świadczą ich własne słowa, swój nieszczęsny wymysł? Zauważcie, że Skrzywdzeni i poniżeni napisani są w takim samym stylu jak Biedni ludzie. Piętnastoletni odstęp czasu nie wpłynął w tym wypadku na Dostojewskiego ani trochę. Przedtem opłakiwał rzęsistymi łzami losy Diewuszkina, teraz — Nataszy. Jeśli chodzi o ekstatyczne uniesienia, to, jak wiadomo, nigdy go nie opuszczały,
1 Makar Diewuszkin — główny bohater powieści Biedni ludzie.
53
Wydawałoby się, ze nie może być nic bardziej nienaturalnego i — wybaczcie to słowo — obrzydliwego aniżeli owo połączenie łez i zachwytów. Skąd, z jakiego źródła wzięły się te zachwyty? Trzeba odpowiedzieć, że Mąkara Diewuszkina albo Nataszę krzywdzono, dręczono i poniżano, lecz wydaje się, iż nie jest to żaden powód do radości. Dostojewski spędza całe miesiące i lata nad swoimi utworami, aby potem publicznie i jawnie, wręcz z dumą, poinformować, że to — jego najpiękniejsze chwile w życiu. I od czytelników tego rodzaju dzieł wymaga się takich samych uczuć. Wymaga się, aby i oni zalewali się łzami, nie zapominając zachwycać się przy tym. Faktem jest, że wymagania te mają swoje podstawy. Zakłada się, iż takim sposobem wzbudza się szlachetne uczucia: „... to za serce chwyta..., rozumie się, że każdy najbardziej zahukany, marny człowiek jest również człowiekiem i nosi miano brata" \ Rozpowszechnieniem tej idei wśród czytelników musi się zająć specjalna grupa ludzi, których całe życie podporządkowane jest jednemu celowi: przedstawianiu w swoich książkach wszystkich możliwych, przetworzonych w wyobraźni, okropności i potworności, istniejących na ziemi w tak różnorodnych formach. Obrazy powinny być płomienne, żywe, porywające i wstrząsające; powinny z niespotykaną siłą godzić w serca. Jeśli będzie inaczej — autorzy nie osiągną zamierzonych celów, zostaną potępieni...
Pomińmy jednak serca czytelników i ich szlachetne uczucia. Jaka winna być postawa pisarza, który przedstawiając różnego rodzaju nieszczęścia, bierze na siebie smutny obowiązek wstrząsania sumieniami innych? Dobrze, jeśli udaje mu się zawładnąć, choć na pewien czas, własnym sumieniem tak, aby karty powieści, o-
1 F. Dostojewski, Skrzywdzeni i poniżeni, w: Dzieła wybrane, i. II. tłum. W. Broniewski, Warszawa 1984, s. 724—725.
54
bliczone na poruszanie innych ludzi, nie pozostawiały na jego sumieniu żadnego śladu.
Będzie to, oczywiście, nienaturalne, lecz, jak widzieliśmy, psychologicznie możliwe. Jeśli Dostojewski nawet z przesadą powiadamia nas o swoich pierwszych ucztach z Muzą, to mimo wszystko opowieść jego tchnie autentyzmem i prawdą. Biedny Makar Diewuszkin dostarczył mu na pewno wielu błogich chwil. Młodość, niedoświadczenie, przykład starszych, podziwianych łudzi — z takich elementów narodzić się może każda niedorzeczność. Przypomnijcie sobie, na jakie rzeczy porywali się ludzie, kiedy widzieli przed sobą, choćby w oddali, oślepiającą ich blaskiem swej aureoli „ideę". Zapominali o wszystkim, wszystko składali jej w ofierze — i nie tylko wymyślony Makar Diewuszkin, z którym przyjdzie się nam jeszcze „zżyć, jak z rzeczywiście istniejącym bliskim krewnym", ale prawdziwi, żywi ludzie, nawet bliscy sobie, rozstawali się, gdy zachodziła potrzeba poświęcenia się dla idei. Czy dziwi was jeszcze, że można było czuć się szczęśliwym, mając przed sobą powstałą w wyobraźni twarz zhańbionego urzędnika?! Bez względu na szereg problemów z tym związanych rola pisarza odtwarzającego mroczną rzeczywistość staje się bardziej niebezpieczna i straszna, im szczerzej i pełniej oddaje się on temu zadaniu i im większym talentem jest obdarzony. Talent jest, powtarzam. privilegiuvi odiosum, więc Dostojewski, tak jak i Gogol, wcześniej czy później powinien poczuć, jak ciężkie jest to brzemię.
III
..Rozumie się, że każdy najbardziej zahukany, marny człowiek jest również człowiekiem i nosi miano brata." W tych słowach zawarta jest w całej pełni
55
idea, która kierowała pierwszymi krokami Dostojew-skiego na literackiej arenie. Oryginalnością, jak widzicie, nie bije ona w oczy. Nie była również nowa w czasach, gdy Dostojewski zaczynał pisać. Nie wtedy ogłoszona została po raz pierwszy. W latach pięćdziesiątych i długo jeszcze potem władała umysłami najlepszych Rosjan. Najznakomitszym jej piewcą w tych czasach był Bieliński, do którego trafiła z kolei z zachodniej Europy pod urzekającym imieniem humanitaryzmu. Mimo że był on właściwie krytykiem literackim, to ze względu na duchową strukturę śmiało nazwać go można wielkim kaznodzieją. I rzeczywiście, wszystkie najbardziej znaczące dokonania literackie widział przez 1 pryzmat jednej moralnej idei. Jego artykuły o Pusz- f kinie, Gogolu, Lermontowie — to w trzech czwartych ' płomienny hymn na cześć humanitaryzmu. Bieliński i dążył do rozpropagowania, przynajmniej w dziedzinie ■ literatury, owej uroczystej deklaracji praw człowieka, która w swoim czasie przyczyniła się do tak kolosalnego przewrotu społecznego we Francji, skąd, jak wiadomo, przedostaje się do nas większość nowych myśli. Inne, daleko szersze sfery były dla niego niedostępne i pozostawały poza jego wpływem. Wraz z deklaracją praw człowieka dano nam. jako dopełnienie i — tak wówczas sądziliśmy — jako jej nieodzowną konsekwencję ideę o naturalnej zrozumiałości ładu powszechnego.
Przyrodnicze wyjaśnianie rzeczywiście odegrało na Zachodzie wyzwalającą rolę. W celu zrzucenia niewolących pęt reformatorzy musieli przedstawić dawny ustrój społeczny jako rezultat ślepej gry sił. U nas oczekiwano tego samego. Lecz wówczas prawda straciła swoją służebną rolę. Prawda — tylko i wyłącznie prawda. A naturalną konieczność uznano za dogmat równoważny humanitaryzmowi. Tragizm zespolenia ze sobą tych dwóch idei jeszcze nie rzucał się wyraźnie
56
nikomu w oczy (wyłączając częściowo samego Bieliń-skiego, ale o tym — poniżej). Nikt jeszcze nie dostrzegał, że wraz z zadeklarowaniem praw człowieka wobec społeczeństwa (humanitaryzmem) dano nam również deklarację jego bezprawia — wobec przyrody. Nie podejrzewał tego wcale również Dostojewski. Z całym zapałem rzucił się w wir nowych idei. Bielińskiego poznał już wcześniej z jego publicystycznych artykułów. Osobista znajomość utwierdziła go jeszcze w nowej wierze. Później, po wielu latach, napisze w Dzienniku pisarza: „[Biełiński] Poczuł niechęć do mnie, ale ja wtedy byłem jego żarliwym wyznawcą" \ Dostojewski nie wyjaśnia szczegółowo, dlaczego nie doszło do serdecznej przyjaźni między nimi. Ogranicza się jedynie do napomknienia o kilku różnicach charakteru, choć w wiele znaczących słowach: „... potem, mniej więcej w rok później, nasz kontakt urwał się — z wielu przyczyn, zresztą całkiem błahych pod każdym względem" 2. Wiadomo, że w istocie nie było między nimi żadnych większych nieporozumień. Z drugiej strony znaczący jest fakt, że Dostojewski nigdy nie czuł się dobrze w kręgu Bielińskiego. Był tam obrażany przez wszystkich, nawet przez samego mistrza. I sądzić należy, że zniewagi te działały niezwykle silnie na już, wtedy chorobliwie wrażliwego młodzieńca. Tak głęboko utkwiły mu w pamięci, że później, dwadzieścia pięć łat po śmierci Bielińskiego, posłuży się pierwszym lepszym pretekstem, żeby się za nie zemścić. W tym samym numerze „Grażdanina''3, skąd zaczerpnęliśmy wyżej przytoczone słowa, spotkacie wiele zjadliwych, długo
5 F. Dostojewski, Dziennik pisarza.., t I, wyd. cyt., s. 278.
: Tamże, s. 276.
3 „Gra zdaniu" — tygodnik wydawany w Petersburgu od r. j.872, na łamach którego Dostojewski w 1873 r. (od stycznia do września) drukował Dziennik pisarza.
ukrywanych uwag pod adresem Bielińskiego. Widać, że nie zagoiły się całkiem stare rany, że trudno było zapomnieć doznane zniewagi, skoro tyle jadu wylewa się na dawno już zmarłego nauczyciela.
Dostojewski miał jednak do tego prawo. Są rzeczy, których nie można przebaczyć, i są zniewagi, których nie wolno zapomnieć. Nie można pogodzić się z tym, że nauczyciel, od którego przyjmujemy wiarę z taką bezgraniczną ufnością i radością — odtrąca nas i pogardza nami. A tak było między Dostojewskim i Bie-lińskim. Kiedy młody i zapalony uczeń zjawiał się wśród gości nauczyciela, aby wysłuchać wykładu na temat „zahukanego, marnego człowieka" — nauczyciel grał w preferansa i prowadził rozmowy na stronie. To było nie do zniesienia dla tak delikatnego i oddanego człowieka, jakim był wówczas Dostojewski. Ale i dla Bielińskiego uczeń był ciężarem. Czy wiecie, że dla niejednego nauczyciela nie ma większych mąk nad te, które sprawić mu może zbyt wierny i oddany uczeń. Bieliński kończył swoją literacką działalność, kiedy Dostojewski dopiero zaczynał pisać. Jako doświadczony człowiek, doskonale wiedział, ile niebezpieczeństw kryje się w każdej nadmiernej namiętności do idei. Zdawał sobie sprawę także z tego, że w głębinach myśli kryje się nierozwiązywalna sprzeczność, i dlatego zajmował się nimi tylko powierzchownie. Rozumiał, że naturalny porządek wszechrzeczy śmieje się z humanitaryzmu, który z kolei może jedynie pokornie opuścić głowę- przed niepokonanym wrogiem. Przypominacie sobie na pewno znakomity artykuł Bielińskiego, w którym domaga się on zdania sprawy z losu „każdego z moich braci, krew z krwi mojej" '. Widać tam wyraź-
1 Chodzi o List do W. P. Botkina z 1 marca 1841 r. Zob. W. Bieliński, Pisma filozoficzne, t. I, Warszawa 1956, s. 303— —310.
58
nie, że sprzeczność stała się dla niego jasna i że humanitaryzm nie jest w stanie zaspokoić jego wymagań. Dostojewski tego nie rozumiał, nie mógł rozumieć; z żarliwością neofity powracał w swoich pismach i powieściach do idei „marnego człowieka". Możecie sobie wyobrazić, jak trudno było Bielińskiemu słuchać swego młodego ucznia, tym bardziej że sam nie potrafił się otwarcie przyznać do swoich uczuć i myśli!...
W rezultacie uczeń bez „ważnych powodów" porzucił nauczyciela, któremu już Biedni ludzie dali się we znaki i który następne dzieła Dostojewskiego nazwał „neurastenicznymi bzdurami". Historia, jak widzicie, nie należy do zabawnych. Lecz na myśliwego zwierzyna sama leci. Krótkotrwała znajomość obciążyła ich obu przykrymi wspomnieniami. Bieliński wkrótce umarł, Dostojewski natomiast przez ponad trzydzieści lat nosił w sobie wspomnienia o nauczycielu, który go odtrącił; i musiał borykać się z nie dającą spokoju sprzecznością, która wraz z humanitaryzmem dostała mu się w spadku po szalonym Wissarionie. Zaznaczę tu, że w swoich następnych książkach Dostojewski z ironią używał słowa „humanitaryzm" i zawsze brał je w cudzysłów. Widać, zapłacił za nie wysoką cenę! Czy mógł dać mu wiarę wówczas, gdy cieszył się swoim Diewusz-kinem i obejmował z Bielińskim, Niekrasowem i Grigo-rowiczem *?
Rozbrat z Bielińskim był pierwszą ciężką próbą, którą przyszło znieść Dostojewskiemu. I zniósł ją z honorem. Nie tylko, że nie porzucił swej wiary, ale jak gdyby zaprzedał się jej z podwójną żarliwością, choć od samego początku namiętność ta była tak wielka, że
1 D. W. Grigorowicz (1822—1889) — pisarz i krytyk literacki z kręgu Bielińskiego, kolega Dostojewskiego z lat nauki -rr Wyższej Szkole Inżynieryjnej.
59
nie sposób jej z czymkolwiek porównywać. Drugim doświadczeniem było aresztowanie w sprawie Pietraszew-skiego \ Dostojewski był przygotowany na karę śmierci, którą w ostatniej chwili zamieniono na katorgę. I w tym wypadku okazał się twardy i niezłomny —- nie tyl- , ko na zewnątrz, ale również w głębi duszy, jak widać J z jego własnych wspomnień, nie pojawiły się żadne wątpliwości. Jego słowa odnoszą się do roku 1873, do tego okresu, kiedy ze wstrętem i oburzeniem wspominał swoją przeszłość, gotów nawet obrzucać ją oszczerstwami. Z tego powodu mają dla nas niezwykle znaczenie i przytoczymy całą wypowiedź: „Wyrok śmierci przez rozstrzelanie, ogłoszony nam wszystkim uprzednio, nie był wcale ogłoszony na żarty; niemal wszyscy skazańcy byli pewni, że zostanie wykonany, i przeżyli co najmniej dziesięć okropnych, nieopisanie strasz-aych minut czekania na śmierć. Przez te ostatnie minuty (wiem na pewno) instynktownie zagłębiając się w sobie i analizując w mgnieniu oka całe swoje, jak jeszcze młode życie — może nawet żałowaliśmy niektórych swoich przewinień (tych, które każdy człowiek przez całe życie dźwiga w tajemnicy na sumieniu), ale ta sprawa, za którą nas skazano, te myśli i pojęcia.
1 „Sprawa Pietraszewskiego", Dostojewski należał w latach 1847—1849 do tajnego kółka młodzieżowego, założonego przez M. W. Pietraszewskiego (1821—1866). Jego członkowie, zainspirowani filozofią niemiecką i francuskim socjalizmem u* opij -nym, proponowali społeczną przebudowę organizacji wytwórczości na zasadach stowarzyszeń, przypominających falanstery Fouriera. Pod koniec 1848 r. podjęli próbę utworzenia ogólno-rosyjskiej tajnej organizacji. Aresztowania w 1849 r. pokrzyżowały te plany. Sześćdziesiąt osób uległo represjom, dwadzieścia jeden skazano na karę śmierci, którą w ostatniej chwili, tuż przed wykonaniem wyroku, zamieniono na długoletnią katorgę. Wśród skazanych był również Dostojewski. Katorgę odbywał w Omsku od stycznia 1850 r. do lutego 1854 r.
60
które władały naszym duchem, w naszym rozumieniu nie tylko nie wymagały skruchy, lecz były czymś oczyszczającym, męczeństwem, za które wiele nam będzie odpuszczone! I trwało to długo. Złamały nas nie lata zesłania, nie cierpienia. Przeciwnie, nic nas nie złamało i nasze przekonania wspierały tylko naszego ducha świadomością spełnionego obowiązku" \ Tak wspomina swoją przeszłość człowiek po dwudziestu pięciu latach. Znaczy to, że bliska jego sercu była idea „marnego człowieka", znaczy, że bardzo żywotny był jego związek z ideami Bielińskiego i że pozbawione są wszelkich podstaw rozpowszechnione później o-pinie, jakoby Dostojewski tylko na skutek nieporozumienia obracał się w kręgu Bielińskiego i że już we wczesnej młodości całą „duszą" należał do innego świata. I czemu, nawiasem mówiąc, miałby służyć taki wymysł? Czyżby miał wpłynąć na chwałę Dostojewskiego? Lecz jaka w tym chwała? Czy jest konieczne, aby już w kołysce człowiek posiadał całkowicie uformowane poglądy? Według mnie — nie ma tu żadnej konieczności. Człowiek żyje i uczy się od życia. I ten, kto dotarł do kresu swojej wędrówki, nie zauważywszy nic nowego, prędzej wzbudzi w nas zdziwienie z powodu swojej niewrażliwości aniżeli szacunek. Ale nie mam tu zamiaru chwalić Dostojewskiego za jego wrażliwość. Zresztą nie jest to miejsce przeznaczone do o-ceny duchowych zalet pisarza. Niewątpliwie, był on wybitną osobowością — przynajmniej w oczach tego,, kto postanowił studiować jego dzieła i pisać o nim w tyle lat po jego śmierci. Tym bardziej nie należy mu przypisywać dodatkowych zalet ducha. Tutaj, bardziej niż gdziekolwiek indziej, trzeba umieć trzymać na wo-
F. Dostojewski, Dziennik pisarza..., t. I, wyd. cyt., s. 409,
dzy osobiste sympatie i antypatie i nie narzucać swoich poglądów czytelnikowi, bez względu na ich wzniosłość czy szlachetność. Dostojewski jest dla nas psychologiczną zagadką. Klucz do niej możemy znaleźć tylko jednym sposobem — trzymając się jak najściślej prawdy i rzeczywistości. I jeżeli on sam poświadczył fakt „przeobrażania się swoich poglądów", to próby zbycia milczeniem tego ważnego wydarzenia w jego życiu, podyktowane lękiem przed koniecznością czynienia nieoczekiwanych i nie przygotowanych wywodów, domagają się siirowej nagany. Tutaj „lęk" jest nieuzasadniony. Lub, inaczej mówiąc, nieodzowne jest zebranie sił do przezwyciężenia go. Nowa, po raz pierwszy ujawniona prawda zawsze wydaje się obrzydliwa i wstrętna jak nowo narodzone dziecko. W takim wypadku jednak trzeba wyrzec się całego życia, całej twórczości Dostojewskiego, albowiem całe jego życie i twórczość były nieustannym poszukiwaniem tej „obrzydliwości", o którą nam tu chodzi. Wszak nie poszły na marne dziesiątki lat spędzone w podziemiu i na katordze, nie na darmo od wczesnej młodości nie widzi on Bożego świata i spędza czas jedynie z Diewuszkinami, •Goladkinami, Nataszami, Raskolnikowami, Karamazo-wami. Widać, nie ma innej drogi do prawdy jak przez katorgę i podziemie... Czy wszystkie drogi do prawdy wiodą przez podziemie? I czy każda głębina jest podziemiem? O czym innym, jeśli nie o tym właśnie, mówią nam dzieła Dostojewskiego?
IV
Po powrocie z katorgi Dostojewski z zapałem wziął się do pisania. Pierwszym ważniejszym płodem nowego etapu w jego twórczości było opowiadanie Wieś Stie-•panczikowo i jej mieszkańcy. W opowieści tej nawet
62
bystry krytyk nie doszuka się znaków świadczących
tym, że jej autor był katorżnikiem. Wręcz przeciw
nie, narrator wydaje się być życzliwym, dobrotliwym
dowcipnym człowiekiem. Życzliwym do tego stopnia,
że dopuszcza jedynie szczęśliwe rozwiązanie zagmatwa
nych okoliczności. Wujaszek, doznawszy wielu upoko
rzeń i nacierpiawszy się dość przez Tomasza Opyskina
i matkę-generałową, w decydujących chwilach imponu
je bezprzykładną energią, nawiasem mówiąc, wykazu
je się równie bezprzykładną siłą fizyczną. Tomasz Opy
skin, powalony jednym uderzeniem pięści wujaszka,
wypada przez otwarte drzwi na ganek, z ganku na pod
wórko, i w ten sposób obalony zostaje długo nękają
cy wszystkich „tyran". Ale i tego Dostojewskiemu ma
ło. Nie chce tak srodze karać nawet tyrana. Opyskin
powraca do gościnnego Stiepanczikowa, ale nie awan
turuje się jak przedtem, choć pozwała sobie nieco do
kuczać otoczeniu, aby nie tylko jemu było przykro.
Wszyscy są niezwykle zadowoleni, a wujaszek żeni się
z ukochaną Nastieńką. Takiej dobroduszności nie oka
zywał Dostojewski nigdy, w żadnym ze swoich dzieł —
ani przed, ani po powrocie z katorgi. Jego bohaterów
spotykają wszystkie, jakie tylko wyobrazić sobie moż
na, nieszczęścia; zarzynają ludzi albo sami są zarzy
nani, wpadają w obłęd, wieszają się, umierają na su
choty, idą na katorgę — ale to, co zdarzyło się we wsi
Stiepanczikowo, gdzie takie oto jest zakończenie: „To
masz Opyskin przyczynia się do ogólnego szczęścia" —
nie powtarza się już w żadnej powieści Dostojewskiego.
Zakończenie tego opowiadania to prawdziwa wiejska
sielanka... Czy nie zapytacie ze zdziwieniem: możliwe,
żeby wspomnienie katorpi minęło bez śladu? Czyżby
istnieli tacy niepoprawni idealiści, którzy bez względu
na to, co się z nimi dzieje, obnoszą się ze swoimi idea
łami i potrafią z piekła uczynić raj? Czego to nie do~
63
świadczył Dostojewski na katordze! A w swoim opowiadaniu jest do tego stopnia naiwny, że jak jakiś dwudziestoletni młodzieniec ogłasza zwycięstwo dobra nad złem... Jak długo więc można bić człowieka?
Może się to wydać dziwne, ale Dostojewski po powrocie z katorgi jedno tylko żywi uczucie i jedno ma pragnienie. Czuje wolność i pragnie zapomnieć o wszystkich doznanych cierpieniach. Co go to obchodzi, że tam, gdzie był, jest teraz ktoś inny? Zdjęto mu z barków jarzmo, więc triumfuje, ciąszy się i znów rzuca się w ramiona życia, które go kiedyś tak brutalnie o-depchnęło. Widzicie, jaka jest różnica między „fikcją" a „rzeczywistością". Nad wymysłem można zalewać się łzami, a z Makara Diewuszkina robić przedmiot poezji; ale od katorgi należy uciekać. Ze smutnymi wytworami fantazji można przesiadywać całe noce, aż do świtu, w tym błogim nastroju, który zwie się poetyckim natchnieniem. W dziedzinie „fikcji" im wyraziściej przedstawiona jest krzywda, im rozpaczliwiej o~ pisany smutek, im bardziej ponura przeszłość, im bez-nadziejniejsza przyszłość, tym większa cześć i chwała dla pisarza. Wszak największą pochwałą dla artysty są słowa: „Uchwycił i opisał prawdziwie tragiczny moment". Lecz ci, którzy przedstawiają tragiczne zdarzenia, boją się tragedii rzeczywistej, tragedii w życiu, nie mniej niż wszyscy inni ludzie...
Nie mówię tego po to, aby obwiniać Dostojewskiego. I w ogóle byłbym bardzo wdzięczny czytelnikowi, gdyby raz na zawsze zapamiętał, że moim celem nie są oskarżenia i usprawiedliwienia. Oszczędziłoby mi to licznych i zawsze bolesnych oszczerstw. Chodzi tu, nawet gdy mówimy o Dostojewskim, nie o niego, a przynajmniej nie tylko o niego. Mam zamiar wskazać pewien niepodważalny fakt. Dostojewski, jak każdy człowiek, nie pragnął dla siebie tragedii, zawsze od niej uciekał; je-
żeli nie zdołał jej uniknąć, to wbrew swojej woli, na skutek zewnętrznych, niezależnych od niego okoliczności. Zrobił wszystko, żeby zapomnieć o katordze — ale katorga nie zapomniała o nim. Pragnął całą dusza pojednać się z życiem, ale życie nie zechciało pogodzić się z nim. Widać to nie tylko w opowiadaniu, o którym była mowa wyżej — ujawnia się to we wszystkim, co napisał w pierwszych latach po powrocie z katorgi. Ze swojego nowego doświadczenia wyniósł przekonanie, że jest miejsce na świecie dla wielkich nieszczęść i głębokich tragedii i — a dla pisarza to niewiele — że każdy, kto tylko może, powinien się przed tymi nieszczęściami bronić. Dokładnie tak, jak na tonącym statku: sauve-qui-peut. Co go uskrzydla, co mu daje wiarę, nadzieję i siły w czasach samotnych rozmyślań, o których tak pięknie opowiada we Wspom-mnieniach z domu umarłych? Świadomość, że nie jest mu dane podzielać losu towarzyszy-aresztantów i że czeka go nowe życie. Przyjmuje ze spokojem to, co się z nim dzieje, korzy się przed przeznaczeniem, ponieważ oczekuje lepszej przyszłości. Oto jego własne słowa: ,,I jakimiż nadziejami tętniło mi wówczas serce! Myślałem, postanawiałem, przysięgałem sobie, że w moim przyszłym życiu nie będzie już ani tych błędów, ani tych upadków, jakie były przedtem. Nakreśliłem sobie program całej przyszłości i postanowiłem trzymać się go niezłomnie. Odrodziła się we mnie ślepa wiara, że mogę to wszystko spełnić i spełnię... Oczekiwałem wolności, przywoływałem ją natarczywie; pragnąłem znów siebie wypróbować w nowej walce. Chwilami ogarniała mnie spazmatyczna niecierpliwość..." 1
1 F. Dostojewski, Wspomnienia z dornu umarłych, tłum. Cz. Jastrzębiec-Kozłowski, Warszawa 1977, s. 289—290.
5 — Dostojewski i Nletzsche... gjj
Tak Dcstojewski wspominał swoją katorgą. Chciał widzieć w niej jedynie chwilowe doświadczenie i cenił je o tyle, o ile związane było z wielką nową nadzieją. Całe swoje katorżnicze życie widział w świetle tej nowej nadziei. To ona właśnie nadaje Wspomnieniom z domu umarłych ów subtelny koloryt, dzięki któremu powieść znalazła uznanie w oczach krytyki i cieszy się sympatią nawet tych czytelników, którzy w następnych książkach Dostojewskiego dostrzegali już tylko przejawy niepohamowanego i niepotrzebnego okrucieństwa. We Wspomnieniach z domu umarłych okrucieństwo jest umiarkowane, jest go dokładnie tyle, ile potrzeba — potrzeba, oczywiście, czytelnikowi. Są i tu, rzecz jasna, przerażające i wstrząsające sceny, jest gwałtowność aresztantów i bezwzględność obozowej władzy. Ale wszystko posiada „moralną wymowę". Przypomina się ludziom, że katorżnik też „jest człowiekiem i nosi miano brata". W tym celu pomyślane były, obok fragmentów świadczących o zwierzęcości u-więzionych, zachwycające obrazy, w których wychodzą na jaw szlachetne uczucia mieszkańców „martwego domu". Bożonarodzeniowy teatr, kupno gniadosza, więzienne zwierzęta — kozioł i młody orzeł — wszystkie te idylliczne scenki, opisane z takim mistrzostwem i szczerością, przyczyniły się do słusznej opinii o Do-stojewskim jako o znakomitym pisarzu i człowieku wielkiego serca. Jeśli nie zhardziała jego dusza na katordze, jeśli mimo nieznośnych fizycznych i moralnych cierpień potrafił zachować w sobie taką życzliwość dla wszystkiego, co ludzkie — znaczy to, że drzemały w nim wielkie siły. A oprócz tego zdolny był jeszcze do uczynienia filozoficznego wywodu, że głębokiego i prawdziwego przekonania nie jest w stanie zniszczyć żadna katorga... W tych wszystkich uniesieniach i wnioskach zagubił się gdzieś zahukany marny człowiek, po-
66
zostawiony do końca swoich dni w „martwym domu" albo w jakimś innym więzieniu, w kajdanach, na łańcuchu, pod ciągłym nadzorem żołdaków, ten wieczny katorżnik, którego sam Dostojewski porównał z pochowanym za życia człowiekiem (znakomite porównanie, nieprawdaż?); zapomniano również zapytać, co właściwie chroniło przed rdzą serce Dostojewskiego? Czy było ono rzeczywiście ze szczerego złota, czy też powodowała to jakaś inna przyczyna? Interesujące, skądinąd, pytanie. Nigdy nie zawadzi sprawdzić legendy o „złotym sercu", choćby po to, aby znaleźć dodatkowe świadectwo jej prawdziwości.
Już przytoczona wyżej wypowiedź wzbudza w czytelniku zdziwienie: czyż nie za wiele oczekuje dla siebie złote serce? Lecz oczekiwanie nowego życia stale towarzyszyło Dostojewskiemu i podnosiło go na duchu w czasach katorgi. Za każdym razem, gdy bohater Wspomnień z domu umarłych szczególnie silnie odczuwa tragiczność swego położenia, pojawiają się refleksje dotyczące „nowego życia". Tak na przykład w noc po pierwszym przedstawieniu w teatrze Gorianczykow budzi się nagle.
,v.. Przerażony podnoszę głowę i oglądam śpiących towarzyszy w migotliwym, mdłym świetle skarbowej cieniutkiej świecy. Patrzę na ich biedne twarze, na ich biedne posłania, na całą tę bezdenną nędzę i biedę — wpatruję się, jakbym się chciał upewnić, że wszystko to nie jest dalszym ciągiem szkaradnego snu, lecz rzeczywistą prawdą." *
I jak radzi sobie Dostojewski z tym przerażającym widmem? W innym wypadku zalałby się łzami: a tu w żaden sposób nie potrafi sobie poradzić. Na katordze — nie płacze się. Dowiemy się o tym jesz-
1 Tamże, s. 170.
67
cze dokładnie od Dostojewskiego. A oto jego własna odpowiedź: „Przecie jestem tu nie na zawsze, przecież tylko na kilka lat — myślę i znowu opuszczam głowę na poduszkę" \ Słyszycie? Tylko taka odpowiedź jest możliwa na tak postawione pytanie, mam nadzieję, że zapamiętaliście pytanie. Na teatr, kozła, gniadosza powołać się już nie można. Nie przychodzą też na pomoc humanitarne wywody, znane z innych miejsc Wspomnień. Oprzeć się można na jednym — katorga nie będzie wieczna, potrwa jakiś czas. Dostojewski nie zapominał o tym ani przez chwilę, dopóki był aresztan-tem. „A ja chciałem jeszcze żyć i po wyjściu z katorgi" 2 — pisze we Wspomnieniach z domu umarłych.
Właściwemu odczytaniu Wspomnień z domu umarłych przeszkodziła wielce załączona do powieści przedmowa. Jaki był jej cel? Po co Dostojewski miałby opowiadać wymyśloną historię i przypisywać Wspomnienia szlachcicowi Aleksandrowi Pietrowiczowi Gorian-czykowowi, zesłanemu na katorgę za zabójstwo żony? Czyżby bał się cenzury? Ale przecież niejednokrotnie daje do zrozumienia we Wspomnieniach, że Gorian-czykow został skazany z powodów politycznych. Kiedy bohater przyłącza się do buntu aresztantów, inni więźniowie przestrzegają go, że swoim postępowaniem może popsuć całą sprawę: „Niech pan sobie przypomni, za co przyszliśmy tutaj". Dostojewski i w innych miejscach robi przejrzyste aluzje do faktu, iż Gorian-czykow nie jest przestępcą kryminalnym, ale politycznym. Jednym słowem, przedmowa cenzury oszukać nie
1 Tamże.
2 Tamże, s. 234.
68
mogła. Jeżeli kogoś zwiodła, to czytelnika, przedstawiając mu bohatera powieści w fałszywym świetle. Sądząc z przedmowy, mamy do czynienia z człowiekiem bezpowrotnie straconym dla życia. Z nikim nie rozmawia, nic nie czyta i pozostaje w głuchej Syberii do końca swoich dni, wychodząc ze swej komórki tylko po to, by lekcjami zarobić parę groszy. Umiera samotnie, zapomniawszy o wszystkich i przez wszystkich zapomniany. Owszem, zdarzają się tacy z własnej woli pochowani za życia ludzie, nie tylko w więzieniach. Ale ludzie ci nie piszą pamiętników, a nawet jeśli piszą, to na pewno nie w tonie Wspomnień z domu u-marłych. Skąd wzięliby oczy, żeby widzieć więzienne zabawy i rozrywki? Skąd wzięliby żywotność, aby wzruszać się nad losami różnych „dobrych", zesłanych na katorgę Dostojewskich? Gorianczykow mógłby opisać (jeśli byłby w ogóle do tego zdolny: powtarzam, tacy ludzie piszą bardzo rzadko) jedynie przerażające, wieczne piekło. On nie ma nadziei — czy nie znaczy to, że nadzieja umarła dla wszystkich innych ludzi? Niech czytelnik nie protestuje, ja jeszcze nic nie stwierdzam, snuję tylko takie „psychologiczne" rozważania. i Sam Dostojewski w czasie pisania Wspomnień i przez ■ cały czas swego pobytu na katordze był dokładnym przeciwieństwem Gorianczykowa. Był przede wszystkim człowiekiem nadziei —• i to wielkiej nadziei, i dlatego jego sposób rozumienia świata, jego filozofia była także filozofią nadziei. To chroniło jego serce przed rdzą i było powodem, że wyniósł z katorgi niczym nie zatrutą ideę „humanitaryzmu", którą przyniósł tu z sobą. Czy pomógłby mu humanitaryzm, gdyby na dnie jego duszy spoczywała wieczna klątwa, jak w przypadku Gorianczykowa? Czy przetrwałby jego „niepokorny" duch, jak sam pisze, czy, na odwrót, „przekonania", nie oglądając się na żadną wzniosłość, odmówi-
69
łyby mu swego poparcia? Pytanie to należy postawić właśnie tutaj. Gorianczykow nie zdołałby napisać Wspomnień z domu umarłych — a Dostojewski napisał. Jeśli daje się w tej powieści słyszeć od czasu do czasu wyraźny dysonans, jeśli napotyka się poszczególne sceny i refleksje naruszające harmonię „humanitarnego" nastroju całości, to należy to położyć na karb niestałości i zmienności nadziei. Jest ona wielce kapryśnym zjawiskiem: przychodzi i odchodzi, kiedy tylko chce. Na pewno nieraz opuszczała Dostojewskiego w czasie katorgi — i to na długo. I w tych chwilach, gdy czuł, że pozostanie już na wieki, na zawsze „marnym człowiekiem", rodziły się w nim nowe i straszne duchowe stany, którym sądzone było rozwinąć się później w inną filozofię, w prawdziwą filozofię katorgi i beznadziei — w filozofię podziemnego człowieka. Przyjdzie nam nieraz jeszcze zajmować się tym wszystkim. Ale na razie znajduje się to w ukryciu, na razie „humanitaryzm" pozostaje niezachwiany, na razie Dostojewski pragnie tylko jednego: powrócić do poprzedniego życia, kontynuować podjęte dzieło, ale lepiej, czyściej, bez odwrotów, słabości i upadków. Na razie o „przeobrażaniu się" poglądów nie może być mowy. Naturalny porządek rzeczy jeszcze nie podnosi swego grzmiącego głosu — humanitaryzm triumfuje.
Ze względu na omawiany etap w twórczości Dostojewskiego ważne i interesujące są jego publicystyczne aitykuły z tego okresu. Nie jest ich dużo. Drukowane były w 1861 roku w piśmie „Wriemia" ł. Pomijając fakt, że w większej części mają polemiczny charakter, spokojny ton, pełen szacunku stosunek do oponenta,
1 „Wriemia" — miesięcznik literacko-polityczny wydawany
w Petersburgu w latach 1861—1863 przez Michała i Fiodora
Dostojewskich.
70
na równi z poczuciem własnej godności i właściwą pisarzowi dynamiką języka i myśli — są w istocie niezwykłe. Nie to, że niezwykłe dla Dostojewskiego, którego polemiki (np. z profesorem Gradowskimx) były wręcz nieprzyzwoite; ale niezwykłe dla całej literatury. Zazwyczaj gdy zaczyna się polemika, ginie z oczu sam przedmiot sporu. Przeciwnicy starają się prześcigać wzajemnie bystrością umysłu, pomysłowością, dia-łektyką, uczonością. A w artykułach Dostojewskiego nic takiego nie ma. On nie dąży do wojny, lecz do pokoju. Do pokoju z Dobrolubowem, w którym mimo skrajności poglądów ceni talent literacki, do pokoju ze słowianofilami, których gani za fanatyczne lekceważenie zasług całej niesłowianofilskiej literatury. Charakterystyczne jest to, że Dostojewski, który po Mowie o Puszkinie, tak gorąco wzywającej wszystkie panie do zjednoczenia, nie zniesie nawet pierwszego głosu sprzeciwu i natychmiast zrzuci „naciągniętą" na siebie maskę wszechludzkości; nie można jednak zapomnieć — zwłaszcza nie powinni tego robić ci, którzy cenią jego dar wieszczenia — o jego sporze ze słowianofilami z powodu gazety „Dien' " 2, która właśnie zaczyna się ukazywać. A raczej, przeciwnie: powinni natychmiast zapomnieć o polemice z „Dniem", która zdecy-
1 A. Gradowski (1841—1889) — profesor Uniwersytetu Petersburskiego, specjalista w dziedzinie historii prawa. Mowa o Puszkinie drukowana była w 162 numerze czasopisma „Mo-skowskije Wiedomosti" z dnia 13 czerwca 1880 r. 26 czerwca na łamach „Gołosa" ukazał się artykuł krytyczny pt. Marzenia i rzeczywistość Gradowskiego, zdecydowanie podważający słuszność głównych tez Mowy. Polemiczna odpowiedź Dostojewskiego zawarta była w Dzienniku pisarza z 12 sierpnia 1880 r.
1 „Dien"' — tygodnik wydawany w Moskwie od października 1861 r. przez Iwana Aksakowa jako niemal oficjalny organ słowianofilów.
71
dowanie kompromituje kaznodziejskie zdolności Dosto-jewskiego. Cóż to bowiem za prorok, który nie umie przewidzieć własnej przyszłości — i to niezbyt odległej? Jeśli w 1861 roku tak ostro i żarliwie gani słowia-nofilów za to, że nie potrafią docenić zasług literatury zachodniej, i tak namiętnie broni okcydentalistów, w których później sam będzie widział jedynie chichoczących liberałów? Nawet znakomitemu i genialnemu człowiekowi wolno się mylić; ale prorok dlatego jest właśnie prorokiem, że zawsze bezbłędnie przepowiada przyszłość. Artykuł, o którym tu mowa, nie jest zbyt znany, nie zawadzi więc przytoczyć z niego dwóch czy trzech cytatów. Ostatecznie przekonają one czytelnika, że Dostojewski nie stracił swojej wiary na katordze. Oto pierwszy z nich (nie dokonuję wyboru, bo cały artykuł napisany jest w takim duchu): „Powiedzmy otwarcie: przywódcy słowianofilów są znani jako ludzie uczciwi. A jeżeli tak, to jak można powiedzieć o całej literaturze, że «jest obojętna na bóle ojczyste»? Jak można powiedzieć «o potępieniu naszej narodowości, potępieniu wynikłym nie z płomiennej, pełnej oburzenia miłości, lecz z wewnętrznej nieuczciwości, instynktownie wrogiej wszelkim świętościom honoru i obowiązku»? Co za fanatyzm wrogości!... Kto mógł to powiedzieć, kto by się odważył to napisać prócz człowieka w ostatnim stadium fanatycznego uniesienia!... Ależ tu niemal pachnie stosami i torturami..."1 Podkreślony fragment zaczerpnął Dostojewski z artykułu zamieszczonego w „Dniu". Przytacza go z oburzeniem, nie potrafi i dalej zapomnieć tych słów, woła: „Jak wam ręka nie drgnęła przy tych słowach!" Później nie takie słowa poważy się Dostojewski napisać własną ręką. Kto, mówiąc o okcydenta-
1 F. Dostojewski, Dziennik pisarza..., t. I, wyd. cyt., s. 166. 72
listach i ich walce z ustrojeni feudalnym, śmiał wątpić, że pod płaszczykiem zewnętrznego, przekornego uśmiechu tają się niewidzialne łzy?! A czy przedstawiciele słowianofilów pod pojęciem „wewnętrznej nieuczciwości" nie rozumieli właśnie tego? Dostojewski nie podejrzewa jednak jeszcze, z czym przyjdzie mu się później zgodzić. Na razie „z przekonaniem" trzyma stronę okcydentalistów: „Czyżby okcydentaliści nie mieli takiego samego wyczucia rosyjskiego ducha i narodowości, jak słowianofile? Mieli, ale nie chcieli zatykeć cczu i uszu, jak fakirzy, na niektóre niezrozumiałe dla nich zjawiska; nie chcieli zostawić ich bez rozstrzygnięcia i za wszelką cenę traktować wrogo, jak robili słowianofile; nie zamykali oczu na światło i chcieli dotrzeć do prawdy rozumem, analizą, pojmowaniem. Okcydentalizm przekroczyłby swoją granicę i zawstydzony wyrzekłby się swoich błędów. I właśnie przekroczył ją w końcu i zwrócił się do realizmu, podczas gdy słowianofiłstwo trwa do tej pory przy swoim mglistym i nieokreślonym ideale..." l I dalej: „Okcydentalizm kroczył drogą bezlitosnej analizy, a za nim kroczyło wszystko, co tylko mogło kroczyć w naszym społeczeństwie. Realiści nie boją się wyników swojej analizy. Niech będzie kłamstwo w tych masach, niech w nich będzie kłębek tych kłamstw,. które wymienincie z tak zawziętą radością. Nie boimy się tego złośliwego wymieniania naszych chorób... Może to są kłamstwa, ale kieruje nami prawda. My w to wierzymy..." 2 I tak dalej, cały artykuł utrzymany jest w tym stylu. Pod względem treści nie przedstawia nic interesującego. Pisma w latach sześćdziesiątych zapełnione były takimi publikacjami. Ważna jest tu tylko
1 Tamże, s. 167.
2 Tamże. s. 168.
73
jedna okoliczność: że Dostojewski w tym czasie nie podejrzewał nawet, jak dalece przyjdzie mu odejść od tych wszystkich idei. Mimo że miał już wtedy czterdzieści lat i wiele przeżył — kłótnię z Bielińskim, katorgę, służbę wojskową. Nawet nie śmiał myśleć, że wiara szybko go opuści. Na razie wynosi pod niebo realizm, analizę, zachodnią Europę. A tymczasem jest już na skraju wielkiego duchowego przełomu. Jest to ostetni hołd złożony humanitaryzmowi. Niedługo potem — runie również stary ideał, skoszony przez niewidzialnego wroga. Zacznie się epoka podziemia...
VI
A kiedyż się ona zaczyna? Znaczący fakt: dokładnie wtedy, gdy poczynają się urzeczywistniać najbardziej skryte nadzieje pokolenia lat pięćdziesiątych. Poddaństwo zostało zniesione. Cały szereg zamierzonych i konsekwentnie realizowanych reform dąży do wprowadzenia w życie tego marzenia, któremu oddał się Bieliński i nad którym płakała Natasza (Skrzywdzeni i poniżeni), gdy Iwan Pietrowicz czytał jej swoją pierwszą powieść. Do tej pory tylko w książkach mówiło się o „marnym człowieku" — teraz jego prawa stały się ogólnonarodowe. Do tej pory „humanitaryzm" był tylko abstrakcją — teraz pozwolono mu realizować się w życiu. Na początku lat sześćdziesiątych najbardziej skrajni idealiści przyznawali, że rzeczywistość, tak zazwyczaj powolna i nieruchliwa, tym razem niewiele odbiega od ich marzeń. W literaturze zapanowało wielkie święto. Jeden tylko Dostojewski nie podziela ogólnego radosnego uniesienia. Stoi z boku, jakby nie zaszło nic nadzwyczajnego. A nawet więcej, schodzi do podziemia: nadzieje Rosji nie są jego nadziejami. Nie ma z nimi ■nic wspólnego...
74
Jak wyjaśnić tę obojętność wielkiego rosyjskiego pisarza wobec wydarzeń, które nasza literatura uznała za zwiastuny nowej ery rosyjskiej historii? Obiegowe wytłumaczenie wydaje się proste: Dostojewski był wielkim pisarzem, ale kiepskim myślicielem. Znana jest wartość obiegowych wyjaśnień. To — nie jest lepsze od innych, ale jak każde powszechne mniemanie zasługuje na uwagę. Nie bez powodu zjawiło się na Bożym świecie. Było ludziom potrzebne, nie po to jednak, aby odkryć drogi wiodące do prawdy, ale, odwrotnie, aby wszystkie drogi zamknąć, zdusić prawdę i nie pozwolić jej mówić. Nie ma się zresztą czemu dziwić, jeśli przypomnimy sobie, o jaką „prawdę" tu chodzi! I jak jej nie zdusić, skoro w samym Dostojewskim budziła grozę?! Przytoczę tu tylko jeden mały fragment z Notatek z podziemia. Oto co odpowiada bohater powieści prostytutce, która przyszła doń po „moralne wsparcie": .,... wiesz, czego pragnę? — żeby was wszystkich diabli wzięli, oto czego pragnę! Mnie trzeba spokoju. Ach, za to, żeby mi nie przeszkadzano, gotów jestem w każdej chwili cały świat sprzedać za kopiejkę. Czy świat ma zginąć, czy też, ot, ja mam się napić herbaty? Odpowiem: niech ginie świat, bylebym tylko zawsze pił sobie herbatę" \ Kto to mówi? Komu przyszło do głowy włożyć w usta swojemu bohaterowi słowa tak potwornego cynizmu? Temu samemu Dostojewskiemu„ który jeszcze niedawno z tak gorącym i namiętnym uczuciem wypowiadał wielokrotnie cytowane już przezr nas słowa o marnym człowieku. Rozumiecie teraz, jak niesłychanie silny musiał być cios, aby zmusić Dosto-jewskiego do zajęcia tak skrajnie odmiennej postawy?! Pojmujecie, jaka prawda powinna była ukazać się jego oczom? O, po tysiąckroć mieli rację nasi publicyści,.
1 F. Dostojewski, Notatki z podziemia, wyd. cyt, s. 154.
75
gdy zastępowali tę prawdę obiegowym mniemaniem! Notatki z podziemia —• to rozdzierający krzyk przerażenia, wyrywający się z duszy człowieka, który u-świadomił sobie nagle, że kłamał całe życie, że udawał tylk >, kiedy przekonywał siebie i innych, iż najwyższym celem istnienia jest służenie marnemu człowiekowi. Do tej pory uważał się za człowieka wyróżnionego przez los, wyznaczonego do spełnienia dziejowego posłannictwa. Teraz nagle pojął, że nie jest wcale lepszy niż inni ludzie, ze jak każdy zwykły śmiertelnik rue ma nic wspólnego z żadnymi wzniosłymi ideami. Mimo że idee triumfują tysiące razy: mimo że oswoba-dzają chłopów, sprawują dobre i miłosierne sądy, znoszą obowiązkową służbę wojskową — mimo to wszystko nie stawało mu się na duszy anijżej, ani weselej. Był zmuszony powiedzieć sobie, że nawet gdyby zamiast tych wszystkich wielkich i szczęśliwych zdarzeń spadło na Rosję jakieś nieszczęście, wcale nie poczułby się gorzej — a może nawet lepiej... Co ma robić, powiedzcie, co ma robić człowiek, który odkrył w sobie tak szkaradną i potworną myśl? Szczególnie pisarz, który przywykł sądzić, że obowiązkiem jego jest dzielić się z czytelnikami wszystkim, co zachodzi w jego duszy? Powiedzieć prawdę? Wyjść na plac i jawnie, przed csłym narodem przyznać, że całe jego byłe życie, że wszystkie słowa, które wypowiedział, były kłamstwem, obłudą i hipokryzją, że wtedy, kiedy płakał nad Msk^rem Diewuszkinem, wcale nie myślał o tym nieszczęśniku, a kolejne kartki zapisywał tylko dla własnej i czytelników przyjemności? Ale kiedy ma się czterdzieści lat i kiedy rozpoczęcie nowego życia jest już niemożliwe, krok taki równa się pogrzebaniu się żywcem... Dostojewski próbuje mówić po staremu i nie-tosI równocześnie z Notatkami z podziemia pisze Skrzywdzonych i poniżonych, gdzie bierze na swoje bar-
76
ki ideę samowyrzeczenia, nie zważając, że upada pod jej ciężarem. Skąd wziąć siły do tak systematycznego oszukiwania siebie i innych? Już tylko z wielkim trudem znosi ton Skrzywdzonych i poniżonych. Są tam strony, z których bije złowieszcze światło nowego objawienia. Nie jest ich, co prawda, wiele. Podziemny człowiek ujawnia się w tej powieści tylko raz — w rozmowie księcia (nocą w restauracji) z Iwanem Pietro-wiczem — ale i to wystarcza, aby pojąć, jaka zgroza rodzi się w duszy Dostojewskiego. Książę cały czas drwi sobie wyraźnie z „ideałów" i „Schillera", a biedny Iwan Pietrowicz siedzi, jak na ścięciu, i nie tylko nie próbuje się bronić, ale nawet nie potrafi zachować się z godnością. Pozwolić, choćby w powieści, tak zjadliwie wyśmiewać się ze swej świątyni — znaczy to u-czynić pierwszy krok do jej odrzucenia. To prawda, że Dostojewski tylko raz zezwolił triumfować księciu, i to przez chwilę. Po czym na następnych stronach wszystkie występujące postacie przechwalają się nawzajem swoją życzliwością i samowyrzeczeniem. Ale wystarczy jedna łyżka dziegciu, aby zepsuć całą beczkę miodu. Tym bardziej że i miód nie jest prawdziwy, ale sztuczny, sfałszowany. Patos Dostojewskiego znikł. Nie daje mu już natchnienia ani dobro, ani służenie idei.
Notatki z podziemia są publicznym, choć zamaskowanym zerwaniem z własną przeszłością. „Nie mogę, nie mogę już dłużej udawać, nie mogę żyć pośród fałszywych idei, a nowej prawdy nie znam. Niech będzie, co ma być" — oto co mówią nam notatki, jakkolwiek by się Dostojewski odżegnywał od nich w przypisach. Ani razu u żadnego rosyjskiego pisarza ,,słowo" nie brzmiało taką beznadziejnością i rozpaczą. W ten sposób wyjaśnia się niesłychana zuchwałość (hrabia Tołstoj powiedziałby „bezczelność" — a mówił on tak o
77
Nietzschem), z jaką Dostojewski pozwala sobie bezcześcić najdroższe i najświętsze ludzkie uczucia. Zaznaczyłem już wcześniej, że Dostojewski w Notatkach z podziemia opowiada swoją własną historię. Słowa te nie zostały użyte w tym znaczeniu, jakoby jemu samemu przydarzyło się tak szkaradnie postąpić ze swoją przypadkową przyjaciółką; nie, historia z Lizą jest wymyślona. Ale w tym też kryje się cała groza notatek, że Dostojewskiemu potrzebne było choćby w myślach, choćby w fantazji dokonać takiej potworności. Nie, Lizy nie odpędził od siebie. Jestem pewien, że znalazłob3^ się w jego duszy dość szczerego uczucia litości, aby pohamować się od zbyt gwałtownych wybuchów gniewu i irytacji. Potrzebny był mu obraz Lizy tylko po to, aby opluć i wdeptać w ziemię „ideę", tę samą ideę, której służył przez całe życie. Za motto do rozdziału, w którym opowiedziana została ta straszna historia, posłużył początek znanego i pięknego wiersza: ,,A kiedy z mroku błędów moich..." J Dostojewski szaleńczo i bluźnierczo znęca się teraz nad tym wierszem i nad świątynią tych ludzi, od których kiedyś „z wdzięcznością przyjął" nową naukę. Ale było to dla niego jedyne wyjście. Nie mógł już dłużej milczeć. W jego duszy rodziło się coś spontanicznego, potwornego i przerażającego — coś, czemu nie był w stanie przeciwdziałać. Robił wszystko, jak widzieliśmy, aby uchro-
1 Chodzi o wiersz M. Niekrasowa „A kiedy z mroku błędów moich...", stanowiący motto drugiej części Notatek z podziemia Dostojewskiego. Wydrukowany w 1846 r. w czasopiśmie „Otie- > czestwiennyje zapiski" stał się ulubionym utworem uczniów i kontynuatorów Bielińskiego oraz całej postępowej inteligencji. Głównym jego motywem jest litość młodego inteligenta dla poniżonej i upokorzonej prostytutki, do którego to wątku d rebours nawiązuje Dostojewski w Notatkach z pod*-ziemia.
78
nić swą dawną wiarę. Modlił się do swojego boga nawet wówczas, gdy nie miał żadnej nadziei, że jego modlitwa zostanie wysłuchana. Wydawało mu się, że wątpliwości opuszczą go, że to tylko chwilowe pokusy. W o-statnich minutach ostatkiem sił szeptał swoje zaklęcie: „Przekonacie się, że marny człowiek jest także człowiekiem i waszym bratem". Ale słowa tej modlitwy nie tylko nie przynosiły otuchy Dostojewskiemu, ale były tym jadem, który go zatruwał, choć uważano je, i do tej pory się uważa, za słowa pokrzepiające duszę... Dobrze temu, kto widzi w nich tylko poezję braterstwa! Lecz co z nimi począć, gdy na pierwszy plan występuje nicość i niedorzeczność istnienia marnego człowieka? Jak je znieść, gdy sam doznasz całej grozy takiego istnienia? Kiedy poezja braterstwa przeznaczona będzie dla nowych, wchodzących w życie ludzi, a tobie przyjdzie jedynie odgrywać rolę Makara Diewusz-kina — przedmiotu wzruszeń wzniosłych dusz? Co wówczas przyniesie wielka idea humanitaryzmu? Nadzieję na lepszą, choć bardzo oddaloną przyszłość, marzenie o innej, szczęśliwej wizji ludzkości?... A ty spełniaj nienawistne i fałszywe posłannictwo kapłana „piękna i wzniosłości". Piękno i wzniosłość są w cudzysłowie — nie jest to mój wymysł. Znalazłem to w Notatkach z podziemia, gdzie wszystkie „ideały" przedstawione są w ten sposób. Tam i Schiller, i humanitaryzm, i poezja Niekrasowa, i Kryształowy Pałac, słowem, wszystko, co kiedykolwiek napełniało duszę Dostojew-skiego wzruszeniem i zachwytem — obsypane jest gradem jadowitych sarkazmów. Ideały i wzruszenie budzą w nim uczucie wstrętu i przerażenia. Nie to, żeby odrzucał możliwość urzeczywistnienia ideałów. O tym nie myśli i nie chce myśleć. Tym gorzej, jeśli kiedykolwiek będzie sądzone spełnić się wielkodusznym marzeniom jego młodości. Jeżeli ma się kiedyś urzeczywistnić
79
ideał ludzkiego szczęścia, to Dostojewski już teraz rzuca klątwę na te czasy. Powiem wyraźnie: przed Dosto-jewskim nikt nie ośmielił się wypowiadać takich myśli, nawet opatrzywszy je odpowiednimi przypisami. Potrzebny był akt wielkiej rozpaczy, aby myśli takie powstały w ludzkiej głowie, potrzeba było nadludzkiej zuchwałości, aby objawić je ludziom.
Oto dlaczego Dostojewski nigdy nie uznawał ich za swoje i zawsze miał w zapasie złudne ideały, które wykrzykiwał tym głośniej, im bardziej odbiegały od istoty jego ukrytych pragnień lub, jeśli wolicie, od pragnień całej jego istoty. Dwoistość ta przenika wszystkie jego późniejsze dzieła. Spytajmy — czego mamy w nich szukać, za co je cenić? Czy powstały wbrew „sumieniu i rozumowi" i są przejawem jego wewnętrznych pragnień, czy też są tylko sporządzonymi według szablonu receptami szlachetnego życia? Po której strome stoi prawda? „Sumienie i rozum" były do tej pory sędziami najwyższej instancji. To, co umieściliśmy w sferze nadziei i ideałów, podlegało ich osądowi. Cóż począć teraz, gdy dał o sobie znać sędzia tych sędziów? Czy mamy słuchać jego głosu, czy zachowując wier-" ność tradycji znów zmusić go do milczenia? Powiadam „znów", ponieważ ludzie już nieraz słyszeli ten głos, ale zawsze, zdjęci przerażeniem, zagłuszali go uroczystymi okrzykami na cześć starych sędziów. Sam Dostojewski też tak zrobił, choć pod tym względem jego dzieła przypominają wystąpienia tych kaznodziejów, którzy pod pozorem walki z niemoralnością malowali pociągające obrazy pokusy... Cokolwiek mówiliby ludzie wierni tradycji, na wątpliwości nie ma tu już miejsca. Należy zobaczyć człowieka takim, jakim rzeczywiście jest. Odpuścimy mu wszystkie poprzednie grzechy — jeśli powie prawdę. Możliwe — kto wie? — że w tej odpychającej na pierwszy rzut oka prawdzie jest coś
80
o wiele lepszego niz czar n? i wspanialszego kłamstwa? Być mcze, ze całą siłę krzywdy i cierpienia należy spożytkować na coś zupełnie innego niż przygotowywanie ludziom odpowiednich dla ich szarego życia nauk i ideałów, co czynili do tej pory nauczyciele ludzkości, zawsze zazdrośnie ukrywający przed oczami postronnych swoje własne wątpliwości i nieszczęścia. Może trzeba odrzucić i godność, i piękno umierania, i wszystkie zewnętrzne upiększenia, i znowu ujrzeć tak spotwarzoną prawdę? A co będzie, jeżeli okaże się, że pierwotna zasada jest kłamstwem, że drzewo poznania nie jest drzewem życia? Będziemy musieli zweryfikować ten przesad wraz z warunkującą go teorią naturalnego rozwoju! Być może, iż znieważona do głębi dusza znajdzie w sobie siły do nowej walki...
VII
Taka jest pierwsza chwila narodzin poglądów: znika nadzieja na nowe życie, o którym tak marzyło się w czasie katorgi, a wraz z tym umiera wiara w naukę, uznawaną do tej pory za niewzruszoną i absolutnie prawdziwą. Wątpliwości być nie może: to nie nauka była podstawą nadziei, ale, na odwrót, nadzieja — podstawą nauki. Z tą świadomością kończy się dla człowieka tysiącletnie panowanie „sumienia i rozumu" i zaczyna się nowa era — era „psychologii", którą u nas w Rosji zapoczątkował Dostojewski. Nawiasem mówiąc, mało kto chce jawnie uznać antagonizm między „sumieniem i rozumem" z jednej strony, a ..psychologią"' — z drugiej. Większość usiłuje zachować dawną hierarchie, w której psychologia zajmowała podrzędne miejsce. Jej funkcją było jedynie informowanie o tym, co zachodzi w ludzkiej duszy, a najwyższe ustawodawcze władze pozostawały po staremu w gestii sumienia i ro-
6 — Dostojewski 1 Nietzsche... 81
zumu, które decydują o tym, co „może istnieć", a co nie może. Takie założenie odpowiada nawet tym ludziom, którzy najbardziej przyczynili się do sukcesów psychologii. Hrabia Tołstoj na przykład w ciągu dziesiątków lat, w sposób równie dobitny co Dostojewski, podrywał swoimi powieściami nasze zaufanie do legalności zakusów wszelkiego rodzaju niepowątpiewal-nych twierdzeń, a do tej pory „rozum i sumienie" wynosi ponad wszystko. Posiadł on szczególną umiejętność wygłaszania tych słów takim tonem, że wszystkie wątpliwości w ich świętość i nienaruszalność wydają się oburzającym bluźnierstwem. Pod tym względem Dostojewski nigdy nie mógł dorównać hrabiemu Tołstojowi. Ale ani jednemu, ani drugiemu nie udało się połączyć przeciwieństw. Niespokojne poszukiwania, które przywiodły ich w końcu do starych „dobrych słów", świadczą jedynie o tym, że dzieło niszczenia jest wcale nie mniej, ale o wiele bardziej trudne niż dzieło tworzenia. Jedynie ten decyduje się niszczyć, kto już dłużej inaczej nie może żyć. I jeżeli Dostojewski poszedł tą drogą dalej niż hrabia Tołstoj, to bynajmniej nie dlatego, że był bardziej rzetelny, uczciwy czy szczery. Nie — w tych sprawach miarą stanowczości są całkiem inne zasady. Człowiek stara się ze wszystkich sił zachować wiarę, którą otrzymał w spadku, i wyrzeka się swych praw tylko wówczas, gdy nie widzi już żadnej innej możliwości. Dostojewski, jak wynika z posłowia do Młodzika, marzył o twórczości w 'duchu hrabiego Tołstoja. „Już Puszkin, mówiąc o rosyjskich rodzin opowieściach* \ napomknął o tematach przyszłych swych powieści, a niech mi Pan wierzy, że tam zawiera się wszystko, co dotąd było u nas piękne. "W każdym razie wszystko, co posiadało bodaj jaki taki
1 Zob. Eugeniusz Oniegin, rozdz. III, strofy 13—14.
określony kształt" \ I nieco dalej, rozwodząc się o po-wieściopisarzu, który podjąłby się naszkicowanego przez Puszkina tematu, kontynuuje: „...Dzieło takie, stworzone przez wielki talent, należałoby nie tyle do rosyjskiej literatury, ile do rosyjskiej historii (...). Wnuk bohaterów, przedstawionych w tym obrazie, reprezentantów rosyjskiej rodziny, należącej w ciągu trzech z rzędu pokoleń do średniej kulturalnej warstwy, związanej z rosyjską historią — ów potomek bohaterskich przodków, jako typ współczesny, musiałby być przedstawiony w nader smutnej postaci osamotnionego mi-zantropa. Musiałby to być dziwak..." 2 Jeżeli przypomnimy sobie, że Dostojewski nazywał później, po wydaniu Anny Kareniny, hrabiego Tołstoja historykiem średniej arystokracji, to stanie się całkiem jasne, że w przytoczonych cytatach chodzi o Wojną i pokój i przedstawione tam charaktery ludzkie. Piękno i wyrazistość Tołstojowskich obrazów zachwyca Dostojew-skiego. I on chciałby widzieć określoność, jasność i pełnię życia; ale musi przyznać, że takie „szczęście" już na zawsze pochłonięte zostało przez historię, że współczesny człowiek może tylko marzyć o przeszłości, która nigdy nie powróci. Ukorzywszy się przed przeznaczeniem, powraca do swoich samotników, mizantropów i dziwaków. Mimo to Dostojewski nie we wszystkim ma rację. On sam nie ma co robić wśród bohaterów Wojny i pokoju. Ludzie ci należą do historii i tylko do historii. Ale ich twórca, hrabia Tołstoj, patrzył na swoich bohaterów zupełnie inaczej i wcale nie miał zamiaru przedstawiać ich w mirażu przeszłości. Odwrotnie, chciał widzieć w nich wiecznie aktualne, niezmienne istoty. Pierre Bezuchow, Natasza Rostowa, księż-
1 F. Dostojewski, Młodzik, tłum. M. Bogdaniowa i K. Błe-
szyński, Warszawa 1956, cz. III, s. 233—234. * Tamże, s. 235.
83,
niezka Maria — niedawno wykreowane postacie, zmuszone ustąpić swego miejsca „osamotnionemu mizan-tropowi", tj. podziemnemu człowiekowi — są dla Tołstoja bohaterami czasów współczesnych. Obstaje przy tym, co prawda zbyt ostro i przesadnie, czym już do pewnego stopnia zdradza siebie. Wojna i pokój jest dziełem człowieka, który musi nie tylko wiele przypomnieć i opowiedzieć, ale i o wielu rzeczach zapomnieć, a inne przemilczeć. Nie ma tu naturalnej zwarto-■ści i spoistości, którą się czuje w Córce kapitana. Hrabia Tołstoj nie ogranicza się jak Puszkin do roli narratora, artysty. Nieustannie kontroluje szczerość i prawdziwość każdego niemal słowa swoich bohaterów. Musi mieć pewność, czy oni rzeczywiście wierzą we wszystko, co robią, czy rzeczywiście wiedzą, •dokąd idą. Jest także psychologiem, jak Dostojewski, tzn. usiłuje dotrzeć do korzeni. Ale przecież wszystkie korzenie ukryte są głęboko pod ziemią, a znaczy to, że hrabia Tołstoj zna również ciężką, podziemną pracę. TTie nabywa homeryckiej, patriarchalnej naiwności, którą mu się przypisuje, choć dąży do tego ze wszystkich sił. W tych sprawach „wolna wola" zdradza człowieka. Szuka on wiary, a zajmuje się kontrolowaniem, które unicestwia każdą wiarę. Tylko olbrzymiemu pisarskiemu talentowi zawdzięcza hrabia Tołstoj to, że czytelnicy nie zorientowali się, ile sztuki, a wręcz gotów jestem powiedzieć sztuczności, potrzebował wielki rosyjski pisarz do stworzenia swoich nieśmiertelnych •dzieł. I nie tylko twórczość, ale całe życie hrabiego Tołstoja nosi na sobie znamię wiecznej walki z „psychologią", z podziemiem. Przedwcześnie jest jednak o-■sądzać jego życie \ Niewątpliwie zaś jego pisarska dzia-
1 Książka Szestowa ukazała się w 1903 r., kiedy Lew Tołstoj jeszcze żył (zm. w 1910 r.).
84
III
łalność jest nieustannym dążeniem do pokonania za pomocą różnych środków — siły, chytrości, oszustwa — upartego wroga, podrywającego u samych podstaw możliwość szczęśliwego i promiennego istnienia. I w znacznym stopniu udaje mu się to. Płaci swoją daninę podziemiu, ale zawsze robi to w taki sposób, jak gdyby składał dobrowolną ofiarę, podyktowaną „rozumem i sumieniem". U Dostojewskiego podziemny człowiek, spostrzegłszy obłudę swego życia, wpada w przerażenie i natychmiast zrywa z całą swoją przeszłością. Bohaterowie hrabiego Tołstoja nigdy nie przestają wierzyć w „piękno i wzniosłość" — nawet w tych chwilach, gdy w całej pełni staje przed nimi niezgodność rzeczywistości z ideałami: pozwalają oni wówczas rzeczywistości dochodzić swoich praw, ale ani na moment nie przestają czcić ideałów. I tak klęski wojsk rosyjskich, zdobycie Moskwy itd. nie wywierają zbyt przygnębiającego wrażenia na żadnym z bohaterów Wojny i pokoju nie biorących bezpośredniego udziału w działaniach wojennych. Hrabia Tołstoj niejednokrotnie podkreśla tę okoliczność, tak że, właściwie mówiąc, powinno to wywołać to samo wrażenie, co skierowane do Lizy słowa podziemnego człowieka: „Odpowiem ci, niech świat się wali, bylebym mógł tylko pić herbatę". Wrażenia takiego jednak nie odnosimy. W rozmowie Mikołaja Rostowa z księżniczką Marią na przykład poruszane są palące kwestie. Ale w jaki sposób odnoszą się oni do rozgrywającej się na ich oczach wielkiej tragedii? „Rozmowa była najprostsza i niewielkiej wagi. Mówili o wojnie, mimo woli, jak wszyscy wyolbrzymiając swój smutek z tego powodu" *. Kilka linijek dalej hrabia Tołstoj wyjaśnia jeszcze: „Widoczne było,
5 L. Tołstoj, Wojna i pokój, tłum. A. Stawar, Warszawa 1979, t. IV, s. 419.
85
że o nieszczęściach Rosji może [księżniczka Maria] mówić z udaniem, ale brat był zbyt bliski jej sercu, nie chciała i nie mogła lekko o nim mówić" \ Spostrzeżenia tego typu są bardzo charakterystyczne dla Wojny i pokoju. Hrabia Tołstoj podkreśla, gdzie tylko może, iż nieszczęścia Rosji z dwunastego roku znaczyły dla najlepszych ludzi mniej niż ich własne, osobiste zmartwienia. Ale mimo tych uwag potrafi zachować nadzwyczajną, na pozór, jasność duszy. Nic szczególnego właściwie nie zaszło, w rzeczywistości rozum i sumienie mogą spokojnie patrzeć na przejawy potwornego egoizmu. W istocie rozum i sumienie pozostają niewzruszone. Trzeba im tylko oddać zewnętrzne honory, trzeba tylko umieć odpowiednio z nimi rozmawiać — jak z kapryśnymi despotami — a stają się całkowicie potulne. Jaki wrzask podniosłyby zaraz, gdyby zamiast „obłudnie" zamartwiać się nieszczęściami Rosji księżniczka Maria na przykład po prostu powiedziała słowami podziemnego człowieka: „Czy gdy świat się zawali, nie będę już mogła pić swojej herbaty? Odpowiem ci, niech świat się wali, bylebym mogła tylko pić herbatę". Jeśli się dokładnie przyjrzeć, to u hrabiego Tołstoja tak właśnie mówią księżniczka Maria i Mikołaj Rostow. I wszystkie pozostałe postaci tej powieści (lepsze — tylko lepsze, bo gorsze nie pozwalają sobie na taką szczerość) niewiele przewyższają ich w swoim patriotyzmie. W rezultacie hrabia Tołstoj okrężną drogą wszystko sprowadza do przejawów ludzkiego egoizmu. Niemniej jednak piękno i wzniosłość nie zostają umieszczone w cudzysłowie i zajmtiją poprzednie honorowe miejsce. Hrabia Tołstoj widzi możliwość przyjęcia życia takim, jakie ono jest. Ostrożnie, niewidocznie dla czytelnika odbiera rozumowi i sumieniu
1 Tamże. 86
ich suwerenne prawa i czyni miarą wszystkich rzeczy samego siebie, a mówiąc prościej, każdego człowieka. Lecz pragnie on absolutnego teoretycznego zwycięstwa („usankcjonowania prawdy", jak powiada Dostojewski) i dlatego nie likwiduje jawnie całej dotychczasowej władzy, a jedynie systematycznie i powoli (hrabia Tołstoj wszystko robi powoli) odsuwa ją od jakiegokolwiek wpływu na życie. I dobrze wie, co robi. Nie bez powodów usiłuje uchronić w wyjątkowych wypadkach prestiż i urok dawnych autorytetów. Służyć im oczywiście już nie będzie — ale one służyć będą jeszcze jemu. Za każdym razem, gdy zabraknie mu własnych sił w walce, zwróci się do nich o pomoc, a one swym władczym głosem udzielą mu poparcia w trudnych chwilach.
VIII
Dostojewski, analizując Anną Kareniną, zauważył między innymi: „Anna Kareniną nie jest taką znowu niewinną powieścią". Tego by tylko brakowało! Trzeba by być samemu całkiem niewinnym człowiekiem, aby widzieć w twórczości hrabiego Tołstoja tylko poezję. Ciekawe, że tuż przed ukazaniem się ostatniej części Anny Kareniny (opublikowana została oddzielnie) ten sam Dostojewski nazwał Lewina człowiekiem „czystej duszy". Nieprawdaż, że w niektórych wypadkach trzeba się z większą ostrożnością odnosić do powszechnie przyjętych sądów?! Wszak owa „niewinność" to właśnie człowiek czystej duszy, a Lewin to bohater Anny Kareniny — w nim skupia się cały sens powieści. Ale Dostojewski występując w roli krytyka literackiego poczytywał sobie za obowiązek ąuand meme wspierać wszystkie możliwe wzorce — dlatego też i Lewina opatrzył naiwnym i delikatnym epitetem.
87
W rzeczy samej Dostojewski doskonale znał wartość Lewina i jeżeli na początku miał zamiar zachować tę informację tylko dla siebie, to były po temu ważne powody. Ukazanie się ostatniej części Anny Kareniny, w której, hrabia Tołstoj drwi sobie z entuzjazmu wokół ochotniczych, zaciągów1, wstrząsnęło Dostojewskim i zmusiło go do powiedzenia czegoś więcej, aniżeli pozwalała mu na to jego literacka sytuacja i obowiązki wiernego kaznodziei. Tak, hrabia Tołstoj pozostawił w Annie Kareninie całkiem dużo wolności dla „podziemnego człowieka". Lewin na przykład mówi wprost, że „takie bezpośrednie uczucie w stosunku do uciemiężenia Słowian nie istnieje i istnieć nie może" 2; w starym księciu (postaci bardzo bliskiej autorowi, co wychodzi na jaw w toku powieści) znajduje silne oparcie. „Ani ja — mówi książę — [...] zupełnie zrozumieć nie mogłem, dlaczego wszyscy Rosjanie nagle tak pokochali braci Słowian, podczas gdy ja sam nie czułem dla nich najmniejszego sentymentu... Ale po przyjeździe tutaj uspokoiłem się: widzę, że są poza mną ludzie, których interesuje wyłącznie Rosja, a nie bracia Słowianie. Na przykład Konstanty." 3 Takie poglądy w ustach pozytywnych bohaterów Tołstojowskiej powieści uważa Dostojewski za niestosowne. Wszystko to można powiedzieć, ale dołączając odpowiednie przypisy lub przynajmniej w takiej formie, w jakiej zostało to powiedziane w Wojnie i pokoju. Tam ludzie, jeżeli czuli obojętność wobec losu swojego kraju, to przynajmniej udawali gorące zainteresowanie wojną, i w ten sposób jak gdyby przyznawali się do swojej „wir.v".
1 Chodziło o ochotnicze zaciągi na wojnę Serbów z Turka
mi w 1876 r.
2 L. Tołstoj, Anna Karenina, tłum. K. Iłłakowiczówna, War
szawa 1979, s. 882.
3 Tamże.
Tutaj Lewin bez żadnych ogródek mówi, że nie chce nic wiedzieć o żadnych cierpieniach Słowian. Trzeba jeszcze dodać: byleby u niego wszystko było w porządku. Na taką zuchwałość hrabia Tołstoj jednak nie zdecydował się i dopiero Dostojewskiemu przyszło napisać kilka cierpkich uwag pod adresem Lewina.
Starcie się dwóch wielkich rosyjskich pisarzy w sprawie stosunku do cierpień Słowian jest wielce interesujące. Jak to się stało, że „rozum i sumienie" — nieomylni i bardzo wychwalani przez hrabiego Tołstoja sędziowie — podpowiadają dwa tak różne rozwiązania jednakowo wybitnym ludziom? Dostojewski boleśnie odczuł przykrość wynikającą z możliwości takiego starcia i z goryczą kończy jeden ze swoich artykułów: „Tacy ludzie jak autor Anny Kareniny są nauczycielami społeczeństwa, naszymi nauczycielami, a my — ich uczniami. Czego oni nas uczą?"
Niemniej jednak zderzenie dwóch proroków było dziełem zwykłego przypadku. Gdyby nie tematyka słowiańska, Dostojewski mógłby znaleźć w Annie Kare-ninie wszystkie elementy, którymi tak się zachwycał w Wojnie i pokoju, a czytelnicy nie dowiedzieliby się, że „rozum i sumienie" nie zawsze przemawiają jednym i tym samym językiem. Dostojewski, jak widać, uniósł się na próżno. Mimo że Lewin zbyt wyraźnie, niż trzeba było, ujawniał swą obojętność wobec losu Słowian, mimo że wydał „tajemnicę wieszcza" — to przy okazji, a często bez żadnego pretekstu palił kadzidło na cześć innych, całkiem bliskich Dostojewskiemu ideałów. O-bojętność wobec Słowian wcale nie oznaczała u niego gotowości targnięcia się na suwerenność „sumienia i rozumu". Przeciwnie, jeśli hrabia Tołstoj decyduje się, w szczególny sposób oczywiście, kiedykolwiek porwać na coś niepospolitego, to za ich łaskawą zgodą i pozwoleniem. Przypomnijcie sobie na przykład rozmowę
89
Lewina z żoną w trzecim rozdziale szóstej części powieści. Lewin i „pogardza sobą", i czuje się „winny" i „zły w porównaniu z innymi" — nawet w porównaniu z Siergiejem Iwanowiczem Koznyszewem (którego w głębi duszy nienawidzi i za każdym razem stara mu się okazać lekceważenie) — słowem, najbardziej wymagające sumienie i najsurowszy rozum powinny być usatysfakcjonowane jego wiernopoddańczymi uczuciami. Niezwyczajne rozczulenie i rozrzewnienie duszy \' Lewina graniczy w tej scenie nieomal z komizmem, j Jego zaloty do dobra przypominają zalecanie się Go-golowskiego diakona do Sołochy1. Lecz hrabia Tołstoj nie drwi ze swego bohatera. Nie — on jest poważny, i choć wydaje się, że w głębi duszy czuje, ile zuchwałości kryje się w takim odnoszeniu się do ideałów. Im '■ bardzie] jego Lewin zamyka się w ciasnej sferze osobistych spraw, tym „bezczelniej" (wobec Nietzschego i Dostojewskiego użyto tego słowa: sprawiedliwość wymaga, aby odnieść je również do Lewina) stara się wychwalać dobro...
O, Anna Karenina nie jest wcale taką niewinną powieścią! Lewin rozpacza, Lewin widzi siebie na drodze do wiecznego podziemia, drodze do katorgi na wolności, do zguby — i ratuje się, nie analizując sposobów ratunku. ..Człowiek czystej duszy"! Nie na darmo pochwalił go Dostojewski: wrona poczuła zapach padliny i nie może ukryć swojej radości! Przyjrzyjcie się dobrze życiu Lewina, a zobaczycie, że nie tylko okłamywał dobro, kiedy wyrażał mu głęboką wdzięczność, ale że oszukiwał ,,szczęście", gdy uwierzył sobie i Kitty, że jest szczęśliwy. Wfzystko było nieprawdą, od pierwszego do ostatniego słowa. Lewin nigdy nie był szczęśliwy, ani wtedy, gdy był narzeczonym Kitty, ani wów-
1 W Nocy wigilijne] K Grgola. 90
czas, kiedy żenił się z nią. On tylko udawał szczęśliwego. W istocie, czy taka boża krówka (kto chce, może epitet opuścić), jak Kitty, nadaje się na towarzyszkę życia Lewina? Czy rzeczywiście mógł się w niej zakochać? I czy w ogóle życie rodzinne jest dla Lewina odpowiednią atmosferą? Sceny, w których przedstawiona jest ta dziwna para — jakkolwiek napisane z wielką starannością i dużym talentem — ukazują Lewina jako człowieka zdecydowanego zrobić wszystko, czego w podobnych okolicznościach dokonują szczęśliwi i kochający się ludzie. W przeddzień ślubu Lewin nie śpi całą noc, zachowuje się, jak przystało narzeczonemu, całkowicie niedorzecznie, pragnie zbratać się ze wszystkimi ludźmi itd. Kitty zachodzi w ciążę — Lewin pilnuje każdego jej kroku, krząta się, drży. W końcu przyjeżdża w odwiedziny Wasieńka Wiesłowski i szczęśliwy małżonek, mając wreszcie pretekst, z błyszczącymi oczyma, z zaciśniętymi pięściami i tym podobnymi objawami urządza żonie bezsensowną scenę zazdrości. Łagodny Lewin, który by nawet muchy nie skrzywdził, nie zastanawiając się ani chwili dosłownie przepędza swego gościa na cztery wiatry. W dodatku nie tylko nie wyraża żalu, jest wręcz bardzo zadowolony: choć nie z powodu swej zuchwałości, o której nawet nie wspomina. Cieszy się z tego, że jak wszyscy ludzie może być zazdrosny i w swojej zazdrości przekraczać wszelkie granice. W jednym ze swych listów hrabia Tołstoj pisze, że pracował nad Anną Kareniną z uczuciem obrzydzenia. Przypuszczam, że można w to uwierzyć, jeśli się weźmie pod uwagę, ile trudności sprawił mu Lewin. Czy może być coś bardziej przykrego aniżeli konieczność przedstawienia za wszelką cenę jako szczęśliwego i „dobrego" człowieka, który był tak obcy dobru i tak daleki od szczęścia? A było to główne zadanie hrabiego Tołstoja. Usiłował on przy-
91
gotować Lewina do codziennego życia, tj. dać mu zajęcie, rodziną itd. Podczas gubernialnych wyborów dochodzi do niepozornej, lecz zasługującej na uwagę rozmowy Lewina ze znajomym ziemianinem:
„— Słyszałem, że pan się ożenił? — zauważył ziemianin.
— Tak — z dumą i zadowoleniem odparł Lewin. 'l
Z dumą i zadowoleniem! Z czego tu być dumnym? Człowiek się ożenił, niewielka to zasługa. Ale dla Lewina małżeństwo nie było zwykłym małżeństwem, jak dla większości ludzi. Było dla niego dowodem, że nie jest gorszy od innych. Z tego też powodu, wbrew swojej naturze, nie tyle usiłuje podtrzymywać swą miłość do Kitty, ile znaleźć dla niej odpowiednią formę wyrazu. Dlatego wybacza Kitty jej przeszłość i godzi się kroczyć sur les brisćes2 — jak wyraża się w Wojnie i pokoju książę Andrzej Bołkoński — Wrońskiego. Wyrzec się rodziny — znaczyło dla Lewina skazać się na capitis diminutio maxima, znaczyło stracić jeden z u-znanych przez wszystkich fundamentów życiowych, a to było dla niego najstraszniejsze. I ożenił się z Kitty, tak jak ożeniłby się z Dolly lub z jakąkolwiek inną w miarę sympatyczną kobietą z jego kręgu, na tyle przyzwoitą, aby życie zyskało zewnętrznie miłą oprawę. A jego miłość, troskliwość i zazdrość — to tylko nerwy, grające komedię przed cudzymi i własnymi o-czyma.
Jest zrozumiałe, że takie małżeństwo wzbudza w człowieku uczucie dumy: i ja, mówi on do siebie, mrrn grunt pod nogami. Wszystko, dosłownie wszystko, co robi Lewin, ma jeden cel: przekonać siebie i innych, że na trwałe, z korzeniami wrósł w ziemię tak, że żad-
1 L. Toistoj. Anna Karenina, wyd. cyt., s. 720.
2 Siadem (fr.).
92
na burza nie jest w stanie go powalić. Zadanie Lewinas jest jednocześnie zadaniem hrabiego Tołstoja. Wielki pisarz wie, że są ludzie potykający się i są ludzie upadli — tacy, którzy się już nigdy nie podniosą. Często mówi o tym, wymyśla nawet teorie godzące nas z upadkiem. Lecz samemu znaleźć się w kategorii upadłych, przyjąć na siebie capitis diminutio maxima, stracić o-piekę ludzkich i boskich praw? Na to dobrowolnie nie zgodzi się za nic. Wszystko jest lepsze niż to. Lepiej ożenić się z Kitty, lepiej zająć się gospodarstwem, lepiej być obłudnym, lepiej okłamywać siebie, lepiej być takim, jak wszyscy — byle tylko nie oderwać się od ludzi, byle nie stać się „pogrzebanym za życia". Dokładnie tak jak u Dostojewskiego. Różnica polega na tym, że hrabia Tołstoj miał jeszcze czysto zewnętrzną możliwość powrotu do ludzi, a Dostojewski już jej nie miał. Dostojewskiemu „było wszystko jedno" (Sen śmiesznego człowieka), wiedział, że nie ucieknie przed przeznaczeniem. Hrabia Tołstoj ma jeszcze nadzieję i do końca swego życia walczyć będzie ze strasznym widmem beznadziejności, nigdy nie pozostawiającym go długo w spokoju.
IX
Walka ta rzuca cień na całą twórczość hrabiego Tołstoja, który jest doskonałym przykładem genialnego' człowieka, dążącego za wszelką cenę do zrównania się z przeciętnością, do stania się samemu przeciętnością. Nie udaje mu się to oczywiście. Ilekroć on odmawia spełniania żądań swojej natury, tylekroć ona daje a sobie znać gwałtownymi i niecierpliwymi wybuchami. Widzieliśmy, że już w Wojnie i pokoju dał hrabia Tołstoj ostateczny kształt konkluzjom i spostrzeżeniom swojego życia. Wszystko, co widział, zostało umieszczo-
ne w ściśle określonych i trwałych ramach. I, co ważniejsze, zostało rozmieszczone tak, że całość przedstawiała podnoszący na duchu widok, mimo że nie pominięto żadnej z tych potworności życia, które podrywają zaufanie ludzi do bliźnich i Stwórcy. Książę Andrzej męczeńskie życie kończy męczeńską śmiercią, Pierre'owi Rostowowi Francuzi przestrzeliwują głowę, stara hrabina traci zmysły na naszych oczach, hrabia Ilia Andrejewicz, doprowadziwszy dzieci do ruiny, wycofuje się chyłkiem, Sonia zostaje damą do towarzystwa itd. Ale wszystko to jest tak wkomponowane w tło powieści, że nie tylko nie osłabia, ale wręcz potęguje ogólne pokrzepiające wrażenie. Dostojewski nigdy nie potrafił posiąść tajemnicy tej strony Tołstojow-skiej sztuki. Wyobrażał sobie, że groźny okrzyk, władczy ton, stanowczość przekonań, kilka cnotliwych i świętych słów zawsze zdolne są poradzić sobie z wątpliwościami niepokojącymi jego własne serce i w ogóle serce każdego człowieka. Tak na przykład w Idiocie, ■gdzie rolę przywracającego spokój ducha gra książę Myszkin, spotykamy następujący charakterystyczny •dialog. Skazany na śmierć Hipolit po całonocnym czytaniu w parku spotyka księcia Myszkina i zadaje mu „pytanie". „No niechże mi pan sam powie, jak według pana: jak mi będzie najlepiej umrzeć?... Żeby wypadło w miarę możności... najuczciwiej, najmoralniej? No, niech pan powie?" l Jak wam się podoba takie pytanie? Zgodnie z sensem powieści książę Myszkin winien się zawsze wyróżniać; powinien wszystko umieć zrozumieć, z każdej sytuacji wyjść zwycięsko. Ale w takim razie należy sądzić, że Dostojewski, wyznaczając mu spotkanie z Hipolitem, zamierza zadrwić sobie z bohatera. Czy można w innym celu zadawać takie
1 F. Dostojewski, Idiota, tłum. J. Jędrzejewicz, Warszawa 1984, s. 583.
.94
pytania, na które nikt nie potrafi odpowiedzieć nie tylko rozsądnie, lecz choćby zadowalająco? I jaka forma pytania: „Żeby wypadło w miarę możności... najuczci-wiej, najmoralniej"! Wydaje się, jakby przyszła nagle Dostojewskiemu niepohamowana ochota pokazać język całej swojej mądrości. I rzeczywiście, jeśli pytanie Hipolita jest Lupertynenckie, to odpowiedź księcia -— wielce oburzająca. Oto ona: „Niech pan przejdzie obok nas i wybaczy nam nasze szczęście — rzekł książę cichym głosem" \ Hipolit roześmiał mu się prosto w nos Nie starczyło Dostojewskiemu odwagi, aby rzucić biednego młodzieńca na kolana przed niepokalaną świętością księcia. Ani cichy głos, zawsze wywierający szczególni^ silne wrażenie w takich sytuacjach, ani magiczne słowo „wybacz" tym razem nie wywołały żadnego efektu... O, nie, Dostojewski nie umiał, zupełnie nie umiał posługiwać się jasnymi barwami. Sądził, że wystarczy wymyślić pobożną nazwę dla obrazu, a jego temat będzie usprawiedliwiony. Albo, inaczej mówiąc, chciał rzeczywiście znaleźć odpowiedź na pytanie Hipolita, a nie tylko dać czytelnikowi doskonałe dzieło. Hrabia Tołstoj postępuje inaczej. Jest głęboko przekonany, że odpowiedzi ni e ma i że dziełem literackim należy nie tylko czytelnika, ale i samego siebie oddzielić od rzeczywistości. Wojna i pokój jest w tym znaczeniu arcydziełem. Tam wszystko zostało zaplanowane: i rzeczy małe, i znaczące mają swoje miejsce. Śmiałe problemy nie zostały pominięte, ale nie tylko nie wprawiają czytelnika w zakłopotanie, lecz wydają się w trakcie czytania rozwiązane. Do umierającego ksic-cia nie przychodzi nikt, aby go zawiadomić o swojej znajomości tajemnic świata. Przeciwnie, otaczający go ludzie milczą i tylko milczą, przestraszeni i przejęci tajemniczością i grozą wydarzenia. Oddają księciu An-1 Tamże.
drzejowi honory, jakich tylko życzyć sobie może odchodzący do innego świata człowiek, i nikt nie śmie drażnić go jeszcze swoimi pretensjami. Jest to wszak jedyny prawdziwy i uzasadniony sposób pochowania na zawsze wiecznie umierającego człowieka. Hrabia Tołstoj zapożyczył go z codziennej życiowej praktyki. Jak najwięcej bólu, pokory, łez, pompatyczności — wszystko to otwiera drogę do nowego życia, a w końcu powoduje pojednanie się z każdym nieszczęściem. Ale hrabiemu Tołstojowi i tego jest mało. On swoich nieboszczyków tak ekspediuje w inny świat, żeby nie mogli już mieć żadnego wpływu na pozostających przy ■życiu ludzi. W tym celu nie gardzi nawet przywołaniem na pomoc Schopenhauerowskiej filozofii, w niewielkim tylko stopniu zmienionej, stosownie do wymagań twórczości artystycznej. Książę Andrzej, umierając, nie obraca się w „nicość" — nie, on tylko powraca tam, skąd przybył. Traci tylko indywidualność, ale za to w taki sposób, że jeszcze na pewien czas przed śmiercią wszyscy żywi, nawet jego własny syn, stają się dla niego całkowicie obcy i obojętni. W wydaniu hrabiego Tołstoja ta czysto Schopenhauerowska „bez-śmierć duszy" działa niezwykle uspokajająco i pokrzepiająco na tych, co pozostali przy życiu. Śmierć jest przebudzeniem się z życia... „I w stosunku do długości życia nie wydawało mu się [księciu Andrzejowi] ono "bardziej powolne niż przebudzenie ze snu w stosunku do trwania snu." 2 Przytoczone zdanie zaczerpnął hrabia Tołstoj niemal dosłownie z Die Welt als Wille und Vorstellung 2, jak i całą teorię śmierci. Jest to dziwne. Hrabia Tołstoj, mówiąc ogólnie, bardzo nie lubi zapożyczeń, ale w tym wypadku robi wyjątek. Poglądy
1 L. Tołstoj, Wojna i pokój, wyd. cyt, t. IV, s. 459.
2 Świat jako wola i przedstawienie ■—• tytuł głównego izie-
3a A. Schopenhauera.
96
Schopenhauera odpowiadały potrzebie chwili. On, co prawda, obiecuje nie aktualną bezśmierć, tj. bezśmierć nie dla umierającego, ale dla pozostających przy życiu. Lecz kto będzie myślał o zmarłych! Niech sobie spoczywają w grobach — a żywi niech cieszą się życiem. Dlatego trzeba myśleć o śmierci nie z punktu widzenia odchodzących, ale z punktu widzenia pozostających na ziemi. W tym znaczeniu powieść hrabiego Tołstoja jest szczytem doskonałości. Wydaje się, że doszedł on do granic ludzkiego poznania, wydaje się, że jeszcze krok — i wielka tajemnica życia odkryje się przed nami. Lecz jest to złudzenie optyczne. W rzeczy samej dzieje się dokładnie na odwrót: zrobiono tu wszystko, aby tajemnica pozostała ukryta na wieki. Śmierć przedstawiona została jako coś zupełnie innego niż życie i dlatego jest dla żywych całkowicie niedostrzegalna. Książę Andrzej, umierając, traci swą ludzką indywidualność, która stopniowo rozpuszcza się i rozpływa, tonie w czymś innym niż wszystko, co możemy sobie wyobrazić. To coś innego, ta kantowsko-schopenhaue-rowskiego pochodzenia Ding an sich albo „wola" jest właśnie oczekującą człowieka „bezśmiercią". Dla żywych taka wspaniała perspektywa wydaje się niezwykle interesująca. Dla umierającego jest niczym. Ostatnie poematy Heinego, ulubionego poety hrabiego Tołstoja, mogą w tym wypadku wiele wyjaśnić ciekawemu czytelnikowi: wielki niemiecki liryk potrafi być niezwykle prawdziwy i szczery. Ale hrabia Tołstoj nie chce mieszać się z ludźmi, którzy stracili doczesną nadzieję. Sprawy księcia Andrzeja — nie są jego własnymi sprawami. Księcia Andrzeja trzeba tylko w przyzwoity sposób wvprowadzić z życia. Należy go pochować głęboko pod ziemią, a na mogiłę położyć jeszcze ogromny kamień, aby zmarły nie mógł wstać i nocą niepokoić żywych — albo jeszcze lepiej, należy go za-
— Dostojewski i Nietzsche...
tik
mienić w Ding an sich. Takie jest zadanie Tołstojow-skiej sztuki, taki jest sens Kantowskiej idealistycznej filozofii: wszystkie przerażające pytania życia trzeba tym lub innym sposobem przenieść w dziedzinę rzeczy niepoznawalnych. Wówczas zapanuje na ziemi spokój, który przestraszeni sennym widziadłem ludzie cenią w życiu najbardziej. U Kanta nie jest to jeszcze tak widoczne, jego przerażenie ma mimo wszystko czysto teoretyczny, abstrakcyjny charakter. Jego widmem był tylko sceptycyzm Hume'a, który groził zachwianiem wiary w apodyktyczność nauki. Lecz hrabia Tołstoj napotkał inny rodzaj sceptycyzmu: on stanął nad przepaścią, która groziła mu wchłonięciem go w siebie, on ujrzał grozę śmierci na ziemi, samego siebie widział żywym trupem. Zdjęty przerażeniem przeklął wszystkie wyższe żądania swojej duszy, zaczął pobierać nauki u przeciętności, średniości, banalności, uwierzywszy, że tylko z tych elementów można zbudować mur, który, jeśli nie na zawsze, to na długo ukryje przed oczyma ludzi straszną „prawdę". I on znalazł swoją Divg an sich i swoje syntetyczne sądy o priori, tj. ustalił, w jaki sposób można odsunąć od siebie wszystko, co problematyczne, i jak tworzyć żelazne zasady, które pozwolą człowiekowi żyć. Mam nadzieję, że nikt owego „to jest" nie zakwestionuje: wszak w przypadku sądów apriorycznych nie jest istotne ich pochodzenie, ale ich apodyktyczność, tzn. powszechność i konieczność. A o Ding an sich będziemy jeszcze mówić.
Nietzscheański Zaratustra takimi słowy zwraca się do swoich uczniów: „Aby mi nikt na dno me i wolę ostatnią nie zajrzał — ku temu oto wynalazłem swe długie światłe milczenie. Niejednegom widział z prze-
98
zornyeh, co lice swe przysłaniał i wodę swą mącił, aby go nikt wskroś i w głąb nie przejrzał. Lecz do niego to właśnie zbliżali się najprzebieglejsi z nieufnych i o-rzechów najlepsi wyłuskiwacze: jemu to właśnie wyławiano najbardziej ukryte ryby! Lecz ci jaśni, ci żwawi, ci przejrzyści — oto mi są najmądrzejsi z przemilczających: których dno tak głębokie bywa, że nawet najjaśniejsza woda dna tego nie zdradzi" *. Sam Nietzsche nie był takim mądrym milczkiem: on jedynie mącił swoją wodę; ale do hrabiego Tołstoja słowa te odnieść można w całości. Jest światły, przenikliwy, odważny — któż mógłby sądzić, że należy opuścić się na dno jego duszy i że na tym dnie żyją potwory? On sam lubił nazywać swoje życie „wyjątkowo szczęśliwym w ludzkim znaczeniu tych słów". I kiedy w młodości czytamy jego dzieła, z jaką radością patrzymy na tę jasną, świetlistą, przezroczystą głębinę! Wydaje się, że hrabia Tołstoj wszystko wie i rozumie, wydaje się, że onieśmielająca ludzi zagadkowość i an-tynomiczność życia jest tylko kuszącą przynętą, a nie-tiwałość wszystkiego, co istnieje, jedynie kłamliwym złudzeniem. Nietrwałość — nie ma takiego słowa dla hrabiego Tołstoja. Przypomnijcie sobie na przykład e-pilog Wojny i pokoju. Czy są jakieś wątpliwości, które nie zostałyby rozwiane w przytulnej jadalni Mikołaja Rostowa, przy herbacie, przez zebranych razem, zadowolonych i radosnych członków wielkiej rodziny? To prawda, że Pierre przywiózł z Petersburga garść
1 F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra. Książka dla wszystkich i dla nikogo, tłum. W. Berent, Warszawa 1913, s. 243. Większość cytatów z dzieł F. Nietzschego podaję według istniejących przekładów polskich K. Drzewieckiego; W. Berenta, L. Staffa i St. Wyrzykowskiego. Pewne fragmenty, których przekład jest nazbyt dowolny i w sposób istotny odbiega od tekstu oryginalnego, oraz te, których tłumaczenia w języku polskim nie istnieją, podaję we własnym przekładzie.
idei, grożących naruszeniem spokojnej sielanki mieszkańców Łysych Gór. Ale przecież hrabia Tołstoj przerwał pisanie Dekabrystów i napisał Wojną i pokój. De-kabryści, śladem Andrzeja Bołkońskiego, wprowadzeni zostali w dziedzinę Ding an sich, dokąd wedle teorii Kanta należy przenieść wszystkie antynomie ludzkiej świadomości. A w życiu pozostały aprioryczne sądy, których wyrazicielem wydaje się być najbardziej odpowiedni do tych spraw człowiek — Mikołaj Rostow. Czy chcecie posłuchać języka apioryzmu? Pierre Bezu-chow, mamrocząc i szepcząc, zaczyna opowiadać o swoich petersburskich kontaktach: „W sądownictwie — złodziejstwo, w armii tylko pałka: musztra, zesłania; lud dręczą, oświatę duszą. Niszczą to, co młode i szlachetne! Wszyscy widzą, że nie może być tak dalej. Wszystko jest zbyt napięte i bezwarunkowo pęknie — mówi Pierre (jak z dawna mówią ludzie od czasów istnienia rządów, przyjrzawszy się działaniu jakiegokolwiek rządu)" \ Jest to, jak widzicie, skutek hume'ow-skiego sceptycyzmu. Utorujcie im drogę — a wszystkie wysiłki zużyte na „wojnę i pokój" okażą się daremne. Trzeba więc koniecznie zmienić kierunek rozmowy. I oto głos zabiera Mikołaj Rostow. Jako człowiek u-znający sądy a priori, nie lubi on dowodów i liczy się tylko z powszechnością i koniecznością. W ten sposób odpowiada Pierre'owi: „Dowieść ci nie mogę. Mówisz, że wszystko jest u nas złe i będzie przewrót; nie widzę tego... I niech mi Arakczejew rozkaże ruszyć na was ze szwadronem i rąbać, pójdę, nie namyślając się ani sekundy" s. Pięknie powiedziane, nieprawdaż?! Czy rzeczywiście można było Pierre'owi coś udowodnić? A zatem, czy Kant nie miał racji, czy możemy istnieć bez apriorycznych sądów, tj. bez takich, które
1 L. Tołstoj, Wojna i pokój, t. IV, wyd. cyt., s. 674. J Tamże, s. 676.
100
nie są podyktowane zawsze antynomicznymi i niestałymi naukowymi względami, lecz niezmienną siłą konieczności? Hrabia Tołstoj niedługo przed napisaniem Wojny i Pokoju przeprowadził cały szereg doświadczeń z „sumieniem", nie z kierującym się zasadami kantowsko--rostowowskim sumieniem, ale ze swoim własnym — sumieniem genialnego człowieka. Czy wiecie, jaki był tego skutek: odrzucone zostały nie tylko aprioryczne, ale w ogóle wszystkie sądy. A jak ma żyć człowiek bez sądów i przekonań? Wielki pisarz rosyjskiej ziemi zobaczył w końcu, w jaki sposób powstają przekonania, i zrozumiał, jak wielką przewagę mają Rosto-wowie nad Bołkońskimi. Bołkońskiego nie można pozostawić przy życiu. Cóż z nim począć? A Rostow — choćby żył sto lat, nie zwiedzie cię na nieznaną i fałszywą drogę (nieznany i fałszywy są, jak wiadomo, w pewnych sytuacjach synonimami). Zwróćcie uwagę, z jak wielkim szacunkiem odnosi się hrabia Tołstoj do Rostowa. „Długo po jego [Mikołaja] śmierci — czytamy w Wojnie i pokoju — przechowała się wśród ludzi nabożna pamięć o jego rządach." Nabożna pamięć! Długo się przechowała! Przejrzyjcie wszystko, co napisał hrabia Tołstoj: o żadnym ze swoich bohaterów nie mówił z takim wzruszeniem i szlachetnością. Ale dlaczego? — spytacie. Czym zasłużył sobie ten przeciętny człowiek na taką wdzięczność? Właśnie swoją przeciętnością: Rostow wiedział, jak żyć, i dlatego zawsze był nieugięty. W całej swojej pisarskiej działalności hrabia Tołstoj niczego tak nie cenił, jak nieugiętości i jednoznaczności poglądów, albowiem w samym sobie nie znajdował ani jednego, ani drugiego. l\£ógł tylko naśladować Rostowa i jest zrozumiałe samo przez się, że był zobowiązany czcić swój wzniosły wzorzec. Owa „nabożna pamięć", jak i cały epilog Wojny i pokoju, jest impertynenckim, świadomie impertynenckim wyz-
101
waniem, rzuconym przez hrabiego Tołstoja wszystkim wykształconym ludziom, całemu, jeśli chcecie, sumieniu naszych czasów. Jest to świadome wyzwanie: hrabia Tołstoj wiedział, i to dobrze wiedział, co robi. „Biję pokłon przed Rostowem, a nie przed Puszkinem czy Szekspirem, i otwarcie mówię to wszystkim"' — oto sens epilogu Wojny i pokoju. Zauważcie, że w epoce jasnopolańskich gazet i swoich pierwszych literacko--publieystycznych doświadczeń, kiedy hrabia Tołstoj również odrzucał Szekspira i Puszkina, przeciwstawiał im nie tylko inteligentne ziemiaństwo, ale cały rosyjski lud. To jeszcze nie było wcale takie dziwne. Rosyjski lud jest olbrzymią „ideą", latającym dywanem, po którym bujając w obłokach stąpał niejeden czytelnik i pisarz. Ale Rostow — nie ma w nim nic, co wyglądałoby na ideę; to — czysta materia, gnuśność i nieruchomość. I do niego odnieść epitet „nabożna pamie.ć"! Jak można było po tym uwierzyć, że hrabia Tołstoj jest naiwny i niewinny, że jego głębina jest przezroczysta, a dno widoczne? Widać, intuicja Dosto-jewskiego była lepsza niż intuicje innych czytelników dzieł hrabiego Tołstoja: „Anna Karenina — nie jest znowu taką niewinną powieścią..."
Po zakończeniu sporu między Mikołajem i Pierre'em hrabia Tołstoj wprowadza nas jeszcze na kilka minut do sypialń swoich szczęśliwych par. Rozmowy w sypialniach mają u hrabiego Tołstoja specyficzny charakter. Małżonkowie są tak ze sobą zżyci, tak sobie bliscy, tak ze sobą związani, że rozumieją się nawzajem bez niepotrzebnych słów. Tylko tam słyszymy znaną melodię rodzinnego szczęścia: Wir treiben jetzt Familien-gliick, was hoher loćkt, das ist vom Ubel'. Ale hrabia
1 Szczęście daje nam życie rodzinne i źle byłoby, gdyby nęciło n?s coś więcej (niem.).
102
Tołstoj lubi zakłócać nabożną idyllę. „Pozostawiam Szekspirom zajmowanie się tragedią — ja o tym nie chcę nic wiedzieć" — może powstała u niego taka myśl, kiedy odprowadzał do sypialni swoje pary. Nigdy jednak nie przyznał się do niej. Jawnie tworzy uroczystą apoteozę rodzinnego szczęścia, przyznając, że wszystko, co jest „bardziej wzniosłe", pochodzi od diabła. Mimo to jedna mała szczypta ironii zakłóca nastrój a-poteozy — hrabia Tołstoj nie wytrzymał. Niestety! Ironia skierowana jest nie pod adresem Rostowa, ale Pier-re'a, i to nie z powodu jego spraw rodzinnych, lecz z powodu petersburskich pomysłów. I ona jest jednak ledwie widoczna: wszystkiego dwa razy, jakby mimochodem, rzucono w stronę Pierre'a słówko „zarozumialstwo"...
W sypialni Rostowów wszystko układa się wspaniale. Hrabina Maria pozwala mężowi czytać pobożną literaturę własnego pomysłu, a mąż, czytając jej dziennik, w obliczu jej duchowej wzniosłości dostrzega swoją nicość. Ponadto hrabina Maria, powodowana sporem Pierre'a z Mikołajem, przedkłada w obronie aprioryz-mu nowy argument, który Mikołaj przyjmuje z zadowoleniem, nie zważając na to, że jemu przecież niepotrzebne są żadne argumenty i że na tym polega jego przewaga... „Według mnie masz zupełną rację. Tak właśnie powiedziałam Nataszy. Pierre mówi, że wszyscy cierpią, męczą się, upadają moralnie i że naszym obowiązkiem jest pomóc bliźnim. Rozumie się (to ^rozumie się» brzmi wspaniale!), ma rację — mówiła hrabina Maria — ale zapomina, że mamy inne, bliższe obowiązki, które sam Bóg nam wskazał, i że możemy ryzykować sobą, ale nie dziećmi." 1 Oto jak powstaje historia! Ale to jeszcze nie wszystko. Człowiek hołdu-
L. Tołstoj, Wojna i pokój, i. IV, wyd. cyt, s. 679.
103
jacy sądom a priori, uchwyciwszy się argumentu żony, natychmiast przechodzi od dzieci do rozważań nad interesami, wykupami, płatnościami i nad swoim majątkiem. Hrabinie Marii taki przeskok wydał się zbyt rażący: „Chciała mu powiedzieć, że człowiek nie tylko chlebem żyje, że zbyt duże znaczenie przypisuje interesom, ale wiedziała, że mówić tego nie trzeba i że byłoby to bezużyteczne. Ujęła tylko i pocałowała jego rękę. Mikołaj przyjął ten gest żony jako aprobatę i potwierdzenie swych rozumowań..." x Wspaniała zuchwałość, nieprawdaż?! Spróbujcie udowodnić, że któryś z pisarzy oprócz hrabiego Tołstoja śmiał tak jawnie grać w tak niebezpieczną grę! Hrabina Maria „zawsze dążyła w nieskończoność, ku wieczności i doskonałości" i dlatego zgadza się na największą nawet obłudę, gdy tylko instynkt podpowiada jej, że w powietrzu wisi niebezpieczeństwo zagrażające trwałości jej „duchowego" związku z mężem. Wszak jeszcze jeden krok i obłuda zamieni się w prawo, w prawo — aż się nie chce powiedzieć — sumienia. Jeśli wolicie —■ to żaden krok nie jest potrzebny, został on już uczyniony w słowach hrabiny Marii. Lecz o wiele bardziej interesujące jest to, że hrabia Tołstoj nawet mrugnięciem oka nie dał po sobie poznać, jaką przepaść właśnie przeskoczył. Jest rzeczywiście jasny, przezroczysty.
Jaką „psychologię" zrobiłby z tego Dostojewski! Ale hrabia Tołstoj uległ już pokusie. On wie, że za każdym razem, gdy zbliża się sprzeczność, należy robić świętą, prostoduszną, dziecinnie niewinną minę — w innym wypadku: żegnajcie na zawsze wszystkie a priori, powszechność, konieczność, trwałość, podstawy i zasady!... I nie ma równego sobie w tej dyplomatycznej sztuce. Być może, ujawnia się tu „rasa", pochodzenie —
i Tamże, s. 680. 104
tradycja dziesiątka pokoleń „usłużnych" przodków, wymagających zawsze odświętnego wyglądu... W ten sposób hrabia Tołstoj dopiął podwójnego celu: powiedział „prawdę" — a prawda nie sprzeniewierzyła się życiu. Przed hrabią Tołstojem idealizm nie znał tak subtelnych metod. Posługiwał się ordynarnym kłamstwem, „gorącym" uczuciem, krasomówstwem, blichtrem, a nawet fałszywymi barwami.
Gdyby Dostojewski przypomniał sobie epilog Wojny i pokoju, zrozumiałby, że jego oburzenie, wywołane o-bojętnym stosunkiem Lewina do cierpień słowiańskich narodów, jest anachronizmem. Trzeba było oburzać się wcześniej — z powodu Wojny i pokoju. Jeśli przyjęło się tę powieść, to trzeba również zgodzić się bez żadnych zastrzeżeń na Annę Kareniną, wraz z jej ostatnią częścią. W istocie także i sprawy słowiańskie są wielce zagmatwane. Kryje się w nich jedna z antynomii — zabijać czy nie? Dlaczego by nie przenieść Słowian w dziedzinę Ding an sich? Dlaczego by nie pozostawić ich, jak proponuje Lewin, wyłącznemu kierownictwu rządu, pamiętając o przykładzie przodków, którzy wszystkie sprawy związane z władzą oddali w ręce umyślnie wezwanych zamorskich książąt?
Cała twórczość hrabiego Tołstoja, włączając jego o-statnie filozoficzno-publicystyczne artykuły, a także powieść Zmartwychwstanie (jedno z niewielu jego'całkowicie nieudanych dzieł, w którym wielki pisarz niemal dosłownie zbiera okruchy ze swojego własnego, niegdyś suto zastawionego stołu), nie wybiega poza u-kazane przeze mnie granice. On za wszelką cenę pragnie oswoić te dzikie bestie, które znamy pod obcymi imionami sceptycyzmu i pesymizmu. Nie ukrywa ich przed naszymi oczyma, ale więzi w stalowych i niezawodnych na pierwszy rzut oka klatkach, tak że najbardziej nawet nieufny człowiek zaczyna je uważać za
105
potulne i na wieki oswojone zwierzątka. Ostatnia zasada hrabiego Tołstoja, która wieńczy całą jego nieustanną i długoletnią walkę, którą tak uroczyście obwieścił w książce Co to jest sztuka?, głosi: „Dobro, miłość bliźniego — to Bóg". Mówić o niej teraz nie będę. ponieważ w innym miejscu szczegółowo wyłożyłem jej sens i znaczenie \ Chcę tylko zaznaczyć, że owo „przekonanie", którego rodzicami uczynił nieugięty w swej wierze hrabia Tołstoj również czysty rozum i „prawdziwe" sumienie, nie legitymuje się już szlachetnym pochodzeniem. Zrodził je strach przed Ding an sich i to niemal spontaniczne życzenie: „z powrotem do Kanta"' (jak jeszcze niedawno wykrzykiwali chórem przedstawiciele nowej niemieckiej filozofii2), w imię których pozbyto się księcia Andrzeja, w imię których wywyższał się Rostow i poetyzowała księżniczka Maria etc. Dlatego też, jak przekonamy się niżej, sytuacja przedstawiona przez hrabiego Tołstoja jako najwznioślejsza i najszlachetniejsza prawda mogła się Dcstojewskiemu wydać bluźnierczym, szkaradnym i odpychającym kłamstwem.
XI
Jednym ze sposobów walki z pesymizmem i sceptycyzmem jest uznanie sądów a priori i Ding an sich lub, krócej mówiąc — idealizmu, który formułuje hrabia Tołstoj w słowach „dobro jest Bogiem". Ale, jak
1 Zob. Lew Szestow, Dobro w uczienii grają Tołstogo i F. Nit-
sze (Dobro w nauce hrabiego Tołstoja i F. Nietzsche), S. Pie-
tierburg 1900.
2 „Powrót do Kanta" — hasło rzucone w 1865 r. przez prof.
Otto Liebmanna, jednego z przedstawicieli wczesnego neokan-
tyzmu (1860—1900). Głównymi przedstawicielami tego kierun
ku byli: H. HelmhoHz. K. Fischer, F. A. Lange.
widzieliśmy poprzednio, idealizm szuka oparcia w sferze pozorów. Lewin musiał ożenić się z Kitty, zajmować gospodarstwem, chodzić na polowania itd., itd. Sam „rozum" okazał się niewystarczający do wzniesienia tej eterycznej budowli, Potrzebna była „materialna", dosłownie materialna, podstawa. Lecz podstawa znajduje się głęboko pod ziemią i nikt jej nie widzi. Taki stan rzeczy zawsze pomagał triumfować wszystkiemu, co „wzniosłe". Przypomnijcie sobie choćby twórców' europejskiego idealizmu — Sokratesa i Platona — i icb naukę o dobru. Było ono utkane z czystych idei, stroniących od wszystkiego, co nie pochodzi od rozumu. A jednak w krystaliczną sferę idei przedostała sie kontrabanda — i to jaka kontrabanda! Okazuje się, że rauka o przewadze dobra nad złem nie może — a gotów jestem nawet powiedzieć nie chce — trzymać się jednej dialektyki, jakkolwiek by ona była „bogobojna". Dla swojego zwycięstwa musi odwołać się do tak pospolitej, tak materialnej wiary, jaką jest wiara w nagrodę. Właściwie, co jest jeszcze potrzebne po tym, jak udowodniono, że lepiej jest doświadczać niesprawiedliwości niż się do niej przyczyniać? Ale to jeszcze nie wszystko. W dialogach Platona (Gorgiasz, Państwo, Fedon) dla wsparcia idei dobra przywołuje się najpospolitszy ludzki środek. Tam oznajmia się, że źli ludzie będą w swoim czasie (w przyszłym życiu) ukarani, a dobrzy wynagrodzeni... Jeżeli dobro ma triumfować w taki sposób, to można chyba całą dialektykę pozostawić w spokoju, Najbardziej niedorozwinięty umysł jest w stanie pojąć przewagę dobra, które ma za sobą choćby dalekiego, lecz całkiem po ziemsku wyglądającego i do tego wszechmocnego obrońcę. Zastanawiająca sprawa, ale sokratejsko-platońską nagrodę znaleźć można we wszystkich niemal idealistyczno-etycznych systemach. Wszyscy moraliści uważali za konieczne czynić samego
107
Boga opiekunem dobra albo nawet, jak hrabia Tołstoj, utożsamiać dobro z Bogiem (i to w naszych czasach — czasach pozytywizmu, ewolucji itd.). Widać jasno, że dobro moralistów, dobro an sich, nie wyglądało zbyt ponętnie i że ludzie przyjmowali je tylko ze strachu przed gniewem wszechmogącej Istoty. Idealizm nie jest tak idealny, jak by można było oczekiwać po uroczystych zapowiedziach jego heroldów. W końcu żyje tylko ziemskimi nadziejami, a jego a pńori i Ding an sich — to jedynie wysokie ściany, którymi odgradza się od trudniejszych wymagań rzeczywistości. Idealizm w tym znaczeniu jest bardzo podobny do wschodniego despotyzmu: na zewnątrz wszystko jest wspaniałe, piękne i wieczne, a wewnątrz — przerażające. W tym również tkwi przyczyna niepojętego zjawiska, że tak niewinna na pierwszy rzut oka doktryna tak często stawała się przedmiotem niezwykle zawziętej nienawiści ze strony ludzi, których trudno byłoby podejrzewać o „naturalną" skłonność do zła. Można z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że każdy nieprzejednany wróg idealizmu sam był kiedyś, jak Dostojewski i Nie-tzsche, skrajnym idealistą i że tak wspaniale rozwijająca się obecnie „psychologia" jest dziełem odstępców idealizmu. W istocie bowiem, w jakim celu człowiek miałby zanurzać się w głębinie swojej duszy, po co miałby weryfikować prawdy, niewątpliwie błyskotliwe, piękne, interesujące? Kartezjańskie de omnibus dubi-tandum x nic nam tu nie wyjaśnia: człowiek za nic nie zgodzi się usuwać sobie gruntu spod nóg z powodu metodologicznych założeń. Raczej odwrotnie — utracona podstawa staje się początkiem wszelkich wątpliwości. Gdy okazuje się, że idealizm nie wytrzymuje naporu rzeczywistości, gdy człowiek z woli losu staje
1 O wszystkich rzeczach należy wątpić (tac.).
103
oko w oko z samym życiem, wówczas spostrzega, ku swojemu przerażeniu, że wszystkie przepiękne a priori są fałszywe; wtedy tylko na początku wpada w stan totalnego wątpienia, które w okamgnieniu kruszy u-chodzące niegdyś za tak niewzruszone mury starych zamków na lodzie. Sokrates, Platon, dobro, humanitaryzm, idee — cały zastęp aniołów i świętych, strzegących niewinnej duszy ludzkiej od zakusów złych demonów, sceptycyzmu i pesymizmu — rozpływa się bez śladu w przestrzeni, i człowiek, stając w obliczu swoich najgroźniejszych wrogów, po raz pierwszy w życiu doświadcza strasznego uczucia osamotnienia, kiedy nie jest mu w stanie pomóc ani jedno nawet najbardziej oddane i kochające serce. Tutaj zaczyna się filozofia tragedii. Nadzieja umarła — a życie pozostało, i to wiele lat życia. Umrzeć nie można, choćby się chciało. Pomylił się dawny rosyiski książę, kiedy mówił, że umarli nie znają hańby1. Zapytajcie Do-stojewskiego. On ustami Dymitra Karamazowa powie wam co innego: „Wiele zrozumiałem tej nocy. Zrozumiałem, że podły człowiek nie tylko żyć, ale i umrzeć nie może". Rozumiecie? Wszystkie aprioryczne zasady zginęły, filozofia Kanta i hrabiego Tołstoja skończyła się, zaczyna się domena Ding an sich... Czy chcecie iść śladem Dostojewskiego i Nietzschego? Nie jest to obowiązek: kto chce — ma prawo „wrócić do Kanta". Nie możecie też być pewni, że znajdziecie to, czego szukacie —• coś „pięknego". Być może, nie ma tu nic oprócz brzydoty. Niewątpliwe jest tylko jedno: napotkacie tu rzeczywistość, nową. niesamowitą, nieznaną, a raczej ukrywaną do tej pory, i tych ludzi, którzy zmuszeni zostali nazywać ją swoją rzeczywistością, któ-
1 Słowa wypowiedziane prawdopodobnie przez Wielkiego Księcia Swiatosława w 970 r.
109
rym nie dane było powrócić do „normalnego" życia, gdzie troski o zdrowie Kitty, spory z Koznyszewem, robienie majątku, pisanie książek itd. wprowadzają nawet bywałych w świecie Lewinów w zwykłe koleje ludzkiego istnienia — ludzie ci będą patrzeć na wszystko innymi niż my oczyma. Możemy się ich wyrzec, cóż oni nas obchodzą! Postępowaliśmy i postępujemy tak do tej pory.
M. K. Michajłowski * w swoim znanym i z wielu względów godnym uwagi eseju nazwał Dostojewskiego „okrutnym talentem". Nadzwyczaj trafne określenie: myślę, że na zawsze przylgnie do Dostojewskiego. Niestety, krytyk chciał za pomocą tych dwóch słów nie tylko scharakteryzować artystę, ale wydać wyrok na niego i na całą jego twórczość. Okrutny — znaczy wykolejony, a więc nikczemny. M. K. Michajłowskiemu pozostało tylko ubolewać, że tak się stało — że Dosto-jewski, mając olbrzymi talent, nie był jednocześnie kapłanem humanitaryzmu. Sąd krytyka bazuje na założeniu, iż humanitaryzm jest czymś niewątpliwie wyż-sz}/m i lepszym od okrucieństwa... Czyżby? Gdzie się podziała kartezjańska zasada, o której było wówczas tak głośno, gdzie de omnibus dubitandum? A Michajłowski znał ją na pewno. Lecz ona, zgodnie ze swoim zwyczajem, pozostała w ukryciu, wiedząc dobrze, że jesł zawsze ostatnia, gdy tylko chce być bienvenue 3.
Ten sam M. K. Michajłowski w innym artykule, mówiąc o Proudhonie, przytacza cały szereg faktów do-
1 M. K. Michajłowski (1842—1904) — publicysta, kr} tyk li
teracki, myśliciel społeczny, teoretyk narodnictwa, wychowa
ny na filozofii pozytywizmu i socjalizmu utopiinego. Uważany
jest za ideowego następcę Czernyszewskiego, Dobrolubows, Pi-
sariewa. Był autorem m.in. obszernego studium poświęconego
Dostojewskiemu pt. Okrutny talent.
2 Pożądana (fr.).
110
wodzących, że znakomity Francuz, z którego imieniem wiązano w Rosji wyobrażenie wielkiego bojownika o wzniosłe idee, nie był w życiu szlachetnym człowiekiem. Esej swój kończy następującymi słowy: „Niezbyt wesoło jest podważać takie obiegowe mniemania, ponieważ obalając je pozbawiamy się czegoś bliskiego". A bezpośrednio potem dodaje: „Nie jest to frazes". Nie wiem, co pomyśleli inni czytelnicy, ale jeśli chodzi o mnie, to przyszło mi do głowy, że przytoczone słowa są właśnie jawnym frazesem. Michajłowski wcale nie pozbawił się niczego bliskiego. Nie znaczy to, żeby był obojętny wobec Proudhonowskich idei. Nie chcę również powiedzieć, że Michajłowski jest skłonny do pustosłowia: wprost przeciwnie, w jego dokonaniach literackich „frazes" pojawia się równie rzadko, jak u większości innych pisarzy głęboka myśl. Ale w tym wypadku fałsz był niewątpliwy, potrzebne więc wydaje się pewne wyjaśnienie. Widać jasno, że nawet tak nieoczekiwane odkrycie jak fakt, że twórca wzniosłych idei nie był w życiu całkiem uczciwym człowiekiem, nie mogło wstrząsnąć Michajłowskim. Sam jest zakłopotany swoim spokojem i nie potrafi wyjaśnić bądź nie ma czasu pomyśleć o tym dziwnym zjawisku. Usiłuje je zamaskować szablonowym, obiegowym frazesem. W tym nie znaczącym na pierwszy rzut oka psychologicznym fakcie wyrażono bardzo wiele. Dla M. K. Michajłow-skiego (choć udowadnia w swoim artykule coś odwrotnego) sam Proudhon nie był najwidoczniej nikim znaczącym. Proudhon jest tylko wcieleniem wielkiej idei humanitaryzmu (pozwolę sobie używać tego słowa w jego najszerszym znaczeniu), a więc nawet cała armia Proudhonów-oszustów, Proudhonów-rozbójników czy zabójców nie jest w stanie rzucić choćby cienia na majestat idei! Humanitaryzm nie opiera się na autorytecie francuskich pisarzy, jest on częścią duszy samego
111
Michajłowskiego, i to częścią najbardziej fundamentalną. Micha jłowski zdaje sobie z tego sprawą i w przedmowie do nowego wydania swoich dzieł, przedmowie, która jest zwieńczeniem jego wieloletniej działalności literackiej, tak pisze: „Za każdym razem, kiedy przychodzi mi do głowy słowo «prawda» [prawda] nie mogą powstrzymać zachwytu nad jego uderzającą, wewnętrzną pięknością. Wydaje się, że nie ma takiego słowa w żadnym europejskim języku. Wydaje się, że tylko po rosyjsku prawdę [istina] i sprawiedliwość o-kreśla się jednym słowem i w słowie tym stapiają się w jedną wielką całość. To prawda, że znalezienie sensu tego słowa zawsze było celem moich poszukiwań... Nigdy nie mogłem uwierzyć i do tej pory nie wierzę, aby nie można było znaleźć takiego punktu widzenia, z którego prawda-prawd [prawda-istina] i prawda-spra-wiedliwość jawiłyby się jako jedno i to samo i wzajemnie się dopełniały" \ W słowach tych kryje się wyjaśnienie, dlaczego Michajłowski, dokonawszy swego odkrycia o Proudhonie, pozostał nie wzruszony, choć dobrze wiedział, że w takich wypadkach należy wielce się smucić. Cóż tam Proudhon, skoro w ludzkiej duszy znajduje się idea, trwała jak granit, aere perennius, nie stworzona ludzkimi rękoma! To owa niezachwiana wiara w idee, w humanitaryzm, w prawdę, która pozwoliłaby przyjąć odkrycie o Proudhonie jako fakt drugorzędnej wagi (prawdopodobnie M. K. Michajłowski dokonał w życiu niejednego takiego odkrycia i nieraz dziwił się niewrażliwości swojej duszy, a nawet, być może, obwiniał siebie za to), przeszkodziła krytykowi w uczynieniu refleksji nad niezwykłym zjawiskiem ,,o-krutnego talentu". Wszak nie okrutna nieudolność — a okrutny talent, to znaczy właściwość człowieka, z po-
1 M. K. Michajłowski, Soczinienija, S. Pietierburg 1S97, t. I. 112
wodu której nawet najbardziej skrajni pozytywiści nie wstydzą się wymieniać imienia Boga. I nagle talent okazuje się sługą okrucieństwa! Lecz Michajłowski jest jednym z tych szczęśliwych wybrańców losu, którym dane było całe życie służyć ideom. Takich ludzi i idee chronią, broniąc ich przed okropnymi przeżyciami. Z Dostojewskim było inaczej. Nie udało mu się pozostać do końca życia kapłanem wiary swojej młodości. On był skazany na los renegata, odstępcy i zdrajcy. Na takich ludziach idee mszczą się, mszczą się bezlitośnie i nieubłaganie. Nie ma hańby, niewidzialnej, wewnętrznej, nie ma poniżenia, które nie przypadłyby im w udziale. Katorga Dostojewskiego trwała nie cztery lata, ale całe życie... Michajłowski ma z pewnością rację, kiedy wyjaśnia światopogląd pisarza za pomocą odpowiednich doświadczeń z jego życia. Lecz podstawowy problem polega na tym, czy rzeczywiście takie doświadczenia stają na drodze do „prawdy"? Czy nie na odwrót? Wszak możliwe, że przeciętne życie wśród przeciętnych ludzi daje w efekcie przeciętną filozofię. A kto poręczy, że ludzie potrzebują właśnie takiej filozofii? Może, aby dosięgnąć prawdy, trzeba przede wszystkim wyzwolić się z pęt przeciętności? Tak więc katorga nie tylko nie podważa „przekonań", ale je wręcz usprawiedliwia; a zatem filozofia autentyczna, prawdziwa, jest filozofią katorgi. Jeżeli tak, to znaczy, że humanitaryzm, powstały pośród wolnych ludzi, nie ma prawa stawiać okrucieństwa pod hańbiącym pręgierzem i robić mu zarzutów z ciemnego, katorżniczego pochodzenia, ale powinien przekazać swojemu poniżonemu przeciwnikowi wszystkie niezliczone prawa i przewagi, które do tej pory były jego sługami. A przede wszystkim humanitaryzm winien zrzec się całej wspaniałej świty poetów, pisarzy, filozofów i wieszczów, którzy w przeciągu tysiącleci nieustannie go wychwalali...
S — Dostojewski i Nłetzsche... ^^3
W każdym wypadku sprawiedliwość wymaga od nas, abyśmy przynajmniej bezstronnie i uważnie wysłucha-li podziemnego, okrutnego człowieka, nie przejmując się ani obawami hrabiego Tołstoja, ani niezachwianą wiarą w prawdę M. K. Michajłowskiego.
XII
Sceptycyzm i pesymizm wywołują w podziemnym człowieku takie samo mistyczne przerażenie, jak i w hrabim Tołstoju, ale powrócić do przeciętności ani nawet udawać przed sobą i innymi, którzy do niej powrócili (on, być może, zdecydowałby się na to), nie jest mu dane. Wie, że przeszłość poszła w niepamięć, że grinit, aere perennius, to, co nie stworzone ludzkimi rakami — słowem, wszystko to, na czym ludzie opierali do tej pory swoją „wiarę", wszystkie ich sądy aprioryczne — bezpowrotnie zginęło. Z zuchwałością człowieka, który stracił wszelką nadzieję, próbuje od razu pr/.ekroczyc fatalną granicę, uczynić ten straszny krok, przed którym przestrzegały go nie tylko nakazy przeszłości, ale i własne doświadczenia zebrane w ciągu czterdziestu lat życia. Pokonanie własnych nieszczęść i wątpliwości za pomocą idealizmu jest niemożliwe, Wszystkie usiłowania prowadzenia takiej walki okazały się bezskuteczne: „Owo «piękne i wzniosłe^ mocno wprawdzie mnie przydusiło, kiedy mi stuknęła czterdziestka" * — mówi u Dostojewskiego jego podziemny ezłowiek. Pozostaje jedno: wyrzec się bezpłodnej walk"! i pójść w ślady sceptycyzmu i pesymizmu, zobaczyć — dokąd zawiodą one człowieka. Znaczy to wydać na siebie wyrok: „Wszystko, co ceniłem, wszystko, co wydawało mi się w tym życiu piękne i wzniosłe, jest dla
1 F. Dostojewski, Notatki z podziemia, wyd. cyt., s. 69.
mnie owocem zakazanym. Ale żyję i będę jeszcze długo żył w nowych i strasznych warunkach. Powołam do istnienia własne piękno i własną wzniosłość". Inaczej mówiąc, rozpoczyna się „przewartościowanie wszystkich wartości". Idealizm, całkiem nieoczekiwanie dla siebie, zamienia się z bezgrzesznego sędziego w oskarżonego. Dostojewski wstydzi się przypomnieć, że i on sam był kiedyś idealistą. Chciałby odrzucić całą przeszłość, a że jest to niemożliwe — oszukuje sam siebie. Stara sie spojrzeć na swoje życie w innym świetle, wymyśla okoliczności łagodzące jego winę. „Wśród nas, Rosjan, właściwie nigdy nie było głupich, górnolotnych niemieckich, a zwłaszcza francuskich romantyków, co się niczym nie przejmują, chociaż ziemia się pod nimi rozstępuje, chociaż cała Francja ginie na barykadach — oni są zawsze ;ednacy, nawet dla przyzwoitości się nie zmienią i będą wciąż śpiewać swoje nadgwiezdne pieśni, że tak powiem, aż do grobowej deski, ponieważ to głupcy. U nas natomiast, na ziemi rosyjskiej, nie ma głupców; to rzecz wiadoma..." ' Czyżby nie było u nas „głupców"! A kto po nocach opłakiwał Makara Diewuszkina? Kto zanosił się od płaczu nad Nataszą nawet wtedy, gdy ziemia trzeszczała już pod nogami? Niestety kart przeszłości wymazać z pamięci nie można, choćby nie wiem jak się tęga pragnęło. Ze wszystkich naszych romantyków Dostojewski był największym marzycielem i fantastą, a w dodatku najbardziej szczerym.
Teraz, kiedy rozpoczął się „straszny sąd" i kiedy pisarz zobaczył, że porządek na tym sądzie jest inny. niż obiecywali Sokrates i Platon, i że nie bacząc na jego cnoty posadzono go wraz z całym tłumem podobnych mu ludzi po lewej stronie, chce się choć trochę usprawiedliwić. Być może przypomniał sobie — pamięć, jak
1 Tamże, s. 90.
1-15
wiadomo, jest w takich wypadkach wyjątkowo natrętna — może przypomniał sobie, że przecież i jego przestrzegano. Mówiono mu, że nawet cała sotnia sprawiedliwych nie jest w stanie uradować sądu tak, jak jeden wyrażający skruchę grzesznik. Powinien zrozumieć, że owi sprawiedliwi, wszyscy ci „rozmarzeni romantycy", są nędznymi ludźmi i jako tacy nie mogą oczekiwać przebaczenia na sądzie ostatecznym. Lecz wcześniej nie słyszał albo nie rozumiał opatrznościowego głosu, a teraz — teraz jest już za późno, teraz skrucha i samoob-winianie się są bezcelowe. Zostanie skazany, i na pewno będzie to wieczna kara. Na „strasznym sądzie" nie wydaje się innych wyroków. Nie jest to już tołstojowskie sumienie, wydające wyroki z zawieszeniem, wyroki ludzkie, w których jest i prawda, i miłosierdzie, a — co najważniejsze — obietnica przebaczenia. Tutaj o przebaczeniu nie ma mowy. Ale, co gorsza, nie pomaga tu również skrucha, na którą tak zawsze liczyli moraliści. Oto świadectwo biegłego w tych sprawach podziemnego człowieka: „Ludzie bezpośredniego czynu... wobec ściany szczerze składają broń. Dla nich ściana — to nie sygnał do zmiany kierunku, jak na przykład dla nas, ludzi myślących, a przeto bezczynnych; to nie pretekst do zawrócenia z drogi, pretekst, w który człek zwykle sam nawet nie wierzy, ale z którego zawsze jest bardzo zadowolony. Nie, oni składają broń z całkowitą szczerością. Dla nich ściana ma w sobie coś, co ich uspokaja, co ich rozgrzewa moralnie, coś, co jest ostateczne, nieomal mistyczne..."x Język jest oczywiście inny — ale kto nie rozpozna w owej ścianie Kantowskich a priori postawionych przed Ding an sichl Filozofów zadowalała taka sytuacja, ale Do-stojewski, który pragnął przede wszystkim ,,czegoś u-
1 Tamże, s. 62. 118
spokajającego, moralnie rozstrzygającego i ostatecznego", wolał rozbić głowę o ścianę niż pogodzić się z jej nieprzenikliwością. „Strasznie jest wpaść w ręce Boga żywego!" Widzicie, że „wieczne" prawdy zostały wymyślone przez mędrców nie tyle dla ludzi szukających pocieszenia, ile dla pocieszycieli, tj. dla nich samych. Ta myśl powoduje, że Dostojewski wpada w przerażenie. Wszak całe swoje życie, całą przeszłość poświęcił realizacji idei pocieszenia. Był artystą, który uczył ludzi wierzyć, że okropny los skrzywdzonych i poniżonych odkupiony będzie łzami i dobrymi intencjami czytelników i pisarzy. „Marny człowiek", „brat" byli źródłem jego szczęścia i natchnienia. Lecz wtedy, gdy człowiek przekonuje się naocznie, że przez tyle lat pielęgnował w sobie tak szkaradne kłamstwo i czcił je jako wielką i świętą prawdę, wówczas zaczyna rozumieć, czym w istocie jest wiara w „idee" i jakie piękne i pociągające formy przybierać mogą najbardziej nikczemne popędy, kiedy zawładną naszą duszą. I rzeczywiście, co może być potworniejszego niż piewca Biednych ludzi zraszający swój poetycki kwietnik łzami Makara Diewuszkina i Nataszy.
Jasne jest teraz, dlaczego Dostojewski nie może powrócić do stanu byłego ukojenia, nie może znów stanąć przed ową ścianą, która jest czymś moralnie rozstrzygającym i ostatecznym dla ludzi bezpośredniego czynu. Lepsza jest jakakolwiek prawda niż takie kłamstwo — mówi do siebie — i stąd się bierze jego męstwo, które pozwala mu patrzeć w twarz rzeczywistości. Pamiętacie szalone, lecz genialne słowa Szekspirowskiego Lira: „W pazurach niedźwiedzia czeka cię śmierć, lecz gdy napotkasz na swej drodze rozhukane morze — cofniesz się w paszczę dzikiej bestii"? Dostojewski uciekł od rzeczywistości, ale napotkawszy idealizm — wrócił do niej: wszystkie potworności życia nie są tak
117
straszne jak idee wymyślone przez rozum i sumienie. Czemu opłakiwać Diewuszkina — lepiej objawić prawdę: choćby świat się zawalił i tak będę pić swoją herbatę. Niełatwo było Dostojewskiemu zgodzić się na taką „prawdę". Co ma począć z nią człowiek, którego przeszłość — to Makar Diewuszkin i katorga, a teraźniejszość — to epilepsja i wszystkie powaby życia tego szamoczącego się z sobą dzień po dniu niemłodego już, lecz prawie debiutującego petersburskiego pisarza? Kiedyś myślano, że „prawda" cieszy i pokrzepia człowieka, że podnosi go na duchu. Lecz prawda podziemia jest zupełnie inna niż jej wzniosłe poprzedniczki. Ona prawie nie zajmuje się człowiekiem, a jeśli, wyrażając się metaforycznie, można jej przypisać jakieś zamiary, to na pewno nie są one życzliwe. Nieść ukojenie — nie jest jej celem. Drwić i upokarzać — to jeszcze potrafi... „Prawa natury obrażały mnie całe życie i bardziej niż wszystkie inne" — opowiada podziemny człowiek. Czy może dziwić, że nie ma w nim nawet cienia sympatii ani do prawd, ani do ideałów, jeśli przyczyniają się one już to w formie praw natury, już to w formie wzniosłych nauk moralnych do krzywdzenia i poniżania Bogu ducha winnej i dziecinnie naiwnej istoty? Jak odpowiedzieć takim tyranom? Jakie uczucie oprócz nieprzejednanej nienawiści można żywić do naturalnego porządku i humanitaryzmu? Spencer głosił konieczność przystosowania się, moraliści — uległość wobec przeznaczenia. Jest to piękne, ale przy założeniu, że przystosować się jeszcze można, a uległość przyniesie choćby spokój. „Przy założeniu"! Psychologia jednak wykazała, że wszystkie założenia wymyślane są stosownie do potrzeb tych, którzy to robią, i że nawet hrabia Tołstoj wziął udział w spisku przeciwko skrzywdzonym i poniżonym.
W tym tkwi przyczyna, dlaczego Dostojewski, ku
118
zdziwieniu współczesnych, z takim uporem odmawiał wielbienia humanitarnych idei, które niepodzielnie panowały w sześćdziesiątych i siedemdziesiątych latach w naszej literaturze, M. K. Michajłowski słusznie widział w nim „wykolejonego człowieka" (kiedy tylko epitet ten zawędrował na stronice dzieł Michajłowskie-go — zaczęliśmy spotykać go w innych miejscach). W jaki sposób na przykład snuje podziemny człowiek rozważania o „przyszłym szczęściu ludzkości", tj. o tej podwalinie, na której opierały się i nadal się opierają wszystkie „przekonania" humanitarnych ludzi! „Wtenczas — wszystko to wasze słowa — powstaną nowe stosunki ekonomiczne... z miejsca znikną wszelkie zagadnienia — po prostu dlatego, że znajdą się na nie wszelkie możliwe odpowiedzi. Wtenczas zostanie zbudowany Pałac Kryształowy... No, słowem, wtenczas przyleci rajski ptak." J Widać, że mówi to człowiek wykolejony, zagrażający spokojowi i pomyślności swoich bliźnich. Lecz to jeszcze nic — na razie sama tylko ironia. Dalej następuje niemal „wezwanie do czynu". „Ot, na przykład ani trochę się nie zdziwię, jeżeli nagle, ni z tego, ni z owego, wśród tych pełnych rozsądku ludzi przyszłości zjawi się jakiś dżentelmen o wyglądzie pozbawionym dostojeństwa albo, powiedzmy ściślej, z miną zacofa ńca i szydercy, weźmie się pod boki i powie nam wszystkim: a jak myślicie, moi państwo, gdyby tak kopniakiem zwalić, za jednym zamachem, rozbić w drobny mak cały ten rozsądek po to, aby diabli wzięli te wszystkie logarytmy i żebyśmy mogli znowu pożyć zgodnie z naszą głupią wolą!" 2 Nie mamy tu już do czynienia z dialektykiem. Dostojewski nie ma zamiaru się spierać, absolutnie nie ma zamiaru. Niszczy prze-
1 F. Dostojewski, Notatki z podziemia, wyd. eyt, s. 74. * Tamże.
119
cięż nie cudze, lecz swoje własne nadzieje. „Powiedziałem to wcale nie dlatego, że tak bardzo lubię pokazywać język. Może to mnie właśnie gniewało, że takiego gmachu, który by na to nie zasługiwał, nie było dotychczas wśród wszystkich waszych budowli." * Człowiek ż miną zacofańca i szydercy nie ma tu nic do rzeczy. Istota tkwi w pytaniu, czy można pogodzie Kryształowy Pałac Dostojewskiego z jego przeszłą, teraźniejszą, z jego wieczną katorgą? Odpowiedź jest jednoznacznie przecząca: nie, nie można. Jeżeli zadaniem człowieka jest znalezienie szczęścia na ziemi, to znaczy że wszystko na zawsze zginęło. Zadanie to jest nie do rozwiązania. Czy bowiem przyszłe szczęście może wynagrodzić nieszczęścia przeszłości i teraźniejszości? Czy los Makara Diewuszkina, wyszydzonego w XIX wieku, stanie się lepszy z powodu tego, że w XXII wieku nikt nie będzie mógł krzywdzić bliźniego? Nie tylko nie jest lepszy, ale znacznie gorszy. Jeżeli do tego już doszło, niech na wieki żyje nieszczęście wśród ludzi, niech i przyszłych Makarów wyszydzają. Dostojewski nie tylko nie chce przygotowywać teraz podwalin pod przyszłe wspaniałości Kryształowego Pałacu — on z nienawiścią i złością, a także źle ukrywaną radością już zawczasu triumfuje, że zawsze znajdzie się jakiś dżentelmen, który nie pozwoli zapanować szczęściu na ziemi. Dżentelmen — to postać oczywiście fantastyczna i nie może być argumentem dla człowieka wierzącego. Lecz nie o argumenty tu chodzi. Rzecz w tym, że Dostojewski nie pragnie powszechnego szczęścia w przyszłości, nie chce, aby przyszłość usprawiedliwiała teraźniejszość. Potrzebuje innego usprawiedliwienia i woli walić głową w ścianę aż do utratu tchu niż znaleźć ukojenie w humanitarnym ideale. Ludzie,
1 Tamże, s. 83—84.
120
składając broń przed ścianą, wybrali sobie błogi los. Lecz taka dola nie jest udziałem wszystkich. A priori istnieje tylko dla ludzi bezpośredniego czynu. Cóż pozostaje Dostojewskiemu?
XIII
W Notatkach z podziemia Dostojewski wyrzeka się swoich ideałów, tych ideałów, które, jak mu się zdawało, wyniósł nietknięte z katorgi. Mówię „zdawało się", ponieważ w istocie to, co on uważał za ideały podczas pobytu w więzieniu i w pierwszych latach wolności, było jedynie — mam nadzieję, że jest to teraz jasne — złudną wiarą, iż po odbyciu wyroku znów stanie się wolnym człowiekiem. Tak jak wszyscy ludzie własne nadzieje uważał za ideał i starał się zatrzeć wspomnienia o katordze albo przynajmniej przystosa-wać je do warunków nowego życia. Jego usiłowania jednak okazały się bezcelowe lub, ściślej mówiąc, prawie bezcelowe. Katorżnicze prawdy, choć starał się je zatuszować i zatrzeć, zachowały wyraźne ślady swego pochodzenia. Spod wspaniałych strojów wyłaniały się czasem ogolone głowy, patrzyły na czytelnika ponure i napiętnowane twarze. Pośród hałaśliwych i gromkich słów dawał się słyszeć szczęk kajdan. Jedynie Wspomnienia z domu umarłych przyjęte były przez krytykę i czytelników jako coś bliskiego i znanego. I właśnie w tym dziele Dostojewski wykazał się — jeden raz w życiu — niemal tołstojowskim mistrzostwem godzenia rzeczywistości z przyjętymi ideałami. Czytelnik odchodził od Wspomnień z domu umarłych oświecony, uwznioślony, wzruszony, gotów do walki ze złem itd. — dokładnie tak jak życzyła sobie tego współczesna estetyka. Nawiasem mówiąc, jego podniosły nastrój powodował, że gotów był uważać Dostojewskiego za rów-
121
nie dobrego i szlachetnego człowieka, jak on sam. Wystarczy jednak chwila uwagi i więcej powściągliwości w okazywaniu zachwytu, aby znaleźć we Wspomnieniach z domu umarłych takie perły, jakich nie ma nawet w podziemiu, Np. choćby te końcowe słowa powieści: „Ile młodości pogrzebano w tych murach na próżno, ile wielkich sił zginęło tu nadaremnie! Bo trzeba już powiedzieć wszystko; przecież ludzie ci byli ludźmi niezwykłymi. Przecież to może ludzie najzdolniejsi i najsilniejsi z całego naszego narodu. Ale na darmo przepadły potężne siły, przepadły nienormalnie, bezprawnie, bezpowrotnie..."* Kto z Rosjan nie zna na pamięć tych linijek? Czy to nie one przyniosły połowę sławy powieści? A więc umiał Dostoiewski u-barwić tę szkaradną i odpychającą myśl. Jak? Najlepsi Rosjanie żyją na katordze?! Zabójcy, złodzieje, podpalacze, rozbójnicy — to najzdolniejsi, najsilniejsi i najbardziej niezwykli ludzie? I kto to mówi? Człowiek, który miał za przyjaciół Bielińskiego, Niekrasowa, Turgieniewa, Grigorowicza, wszystkich tych ludzi, którzj do tej pory są dumą Rosji! Nad nich przekładać mieszkańców domu umarłych? Toż to szaleństwo. A tymczasem dwa pokolenia czytelników widziały w tym sądzie wyraz wielkiego humanitaryzmu autora Notatek z podziemia. Sądzono, że Dostojewski w swojej pokorze i miłości bliźniego w taki to sposób opiewa marnego człowieka. Nawet dla przyzwoitości nie zauważono, iż tym razem zaszedł on w swej gorliwości nieco za daleko. Dopiero ostatnimi czasy zwrócono uwagę (i to, właściwie mówiąc, przypadkowo) na niestosowność takiej uległości. Lecz mimo to nie ośmielono się jawnie zganić Dostojewskiego — do tego stopnia utrwaliła sie opinia
1 F. Dostojewski, Wspomnienia z domu umarłych, wvd. cyt., s. 303.
122
0 świętości przywiedzionego fragmentu. Postarano się
tylko odpowiednią interpretacją złagodzić wymowę tych
słów. Wykazano, że w czasach Dostojewskiego katorż- .
nicy właściwie nie byli przestępcami, a jedynie prze
ciwnikami feudalnego ustroju, protestującymi przeciw
ko pańszczyźnie i poddaństwu.
Wyjaśnienie, choć spóźnione, jest rzeczywiście nieodzowne. Lecz niestety nie ma żadnych podstaw, aby je przyjąć. Dostojewski nie lubił opozycjonistów, podczas katorgi ledwie ich tolerował. Przypomnijcie sobie, w jaki sposób mówi o przestępcach politycznych. Jego zachwyty odnoszą się do rzeczywistych katorżników, do tych. o których towarzysz jego niedoli, Polak M-cki\ zawsze mówił: je hais ces brigands2 — i tylko do nich. W nich znalazł siły, zdolności, niezwykłość, ich to właśnie postawił wyżej od Bielińskiego, Turgieniewa i Nie-krasowa; my możemy oburzać się takim sądem, drwić z niego i przeklinać — jak nam się podoba, lecz Dostojewski właśnie to i tylko to pragnął powiedzieć.
Dostojewski w przeciwieństwie do Polaka M-ckiego widział w owych brigands, jeśli „trzeba już wszystko powiedzieć" — a sądzę, że jest po temu odpowiednia pora — swój ,.ideał" i jak kiedyś od Bielińskiego tak teraz od nich przejął wszystkie ich, co prawda nie spisane w żadnych książkach, lecz niewątpliwie wyraźnie
1 dobitnie określone, nauki o życiu. Nie przyjął ich
z radością i gotowością, ale dlatego, że inaczej nie rnógł
postąpić, i nie rozważał ich ewentualnych skutków: w
takich wypadkach beneficium inuentarii nie ma żad-
1 Postać występująca we Wspomnieniach z domu uraarłych,
której prototypem był Aleksander Mirecki, skazany na zesła
nie za propagandę Związku Demokratycznego i działalność spis
kową.
2 Nienawidzę tych zbójów (fr.).
123
nego zastosowania... I on nie chce się przyznać nawet i; J przed samym sobą, że pobierał nauki u katorżników. Stając w obronie Swoich nowych poglądów, odwołuje się do narodu: ,,... Coś innego zmieniło nasz pogląd, nasze przekonania i nasze serca. Tym czymś innym było bezpośrednie zetknięcie się z narodem, braterska więź z nim we wspólnym nieszczęściu, zrozumienie, że jesteśmy tacy jak on, że zostaliśmy z nim zrównani i stanowimy jego najniższy szczebel" \
Lecz jaki to naród — co to za ludzie, z którymi żył Dostojewski? To katorżnicy, to ten element, którego naród się wyrzeka. Żyć z nimi — to znaczy nie pojednać się, nie zetknąć z narodem, ale odejść od niego tak daleko, jak nie odszedł żaden z żyjących obecnie poza granicami Rosji emigrantów. Nie można o tym ani na chwilę zapomnieć. A jeżeli tak, to trzeba powiedzieć, że cała cześć Dostojewskiego dla narodu, cześć, która zjednała mu tylu oddanych i wiernych wielbicieli, odnosiła się do zupełnie innego bóstwa, i że „wierni" rosyjscy czytelnicy zostali srodze oszukani przez swego nauczyciela. To fakt, że Dostojewski nie był pierwszym nauczycielem oszukującym swoich uczniów. Lecz na taką mistyfikację poważyłoby się niewielu. Sądzę, że Dostojewski mimo całej swojej przenikliwości i wrażliwości wobec wszystkiego, co odnosiło się do ideałów i wiary (to on jest autorem Wielkiego Inkwizytora), w tym wypadku nie w pełni zdawał sobie sprawę z tego, co robi. Nie chciał wierzyć w katorżników, a jeżeli w przytoczonym wyżej fragmencie ze Wspomnień z domu umarłych wyniósł ich na najwyższy piedestał, to tylko w niejasnej nadziei, że uda mu się podporządkować ich bardziej wzniosłej idei. W swoich wszystkich powieściach Dostojewski tylko jeden
1 „Grażdanin" 1873, nr 50. 124
raz pokłonił się towarzyszom z katorgi. I to wyłącznie dlatego, że Wspomnienia z domu umarłych swoją ogólną wymową uniemożliwiają powstanie jakiejkolwiek podejrzliwości wobec nauczyciela. Jest w tej powieści tyle miłości do dobra, tyle prawdziwego piękna. Czytelnik dawno już przestał zastanawiać się nad poszczególnymi myślami: mówcie, co chcecie, wszystko może być wzniosłą ideą.
Wszystkie doświadczenia Dostojewskiego na Syberii były niczym w porównaniu z tą straszną koniecznością oddania hołdu katorżnikom. „Czy wiesz, mój przyjacielu, czym jest słowo pogardy? I męki twojego sumienia, aby być sprawiedliwym wobec tych, którzy gardzą tobą?" — pyta Nietzsche. I rzeczywiście nie ma większych cierpień w życiu. A Dostojewskiemu dane było je poznać. Katorżnicy pogardzali nim, świadczy
tym niemal każda strona Wspomnień z domu umar
łych, a świadomość, sumienie i „sprawiedliwość" nie
pozwalały mu mścić się na nich i odpowiadać pogardą
na pogardę. Był zmuszony, jak Nietzsche, stanąć po
stronie swoich nieprzejednanych wrogów, uznać ich —
podkreślam, nie z powodu strachu ani ogromu swo
jej wyrozumiałości dla marnego człowieka, lecz z po
wodu sumienia — za swoich nauczycieli, najbardziej
światłych, utalentowanych ludzi, którzy swym istnie
niem usprawiedliwiali wszystko, co jest w życiu szka
radne, marne i niepotrzebne, tj. Dostojewskich, Tur
gieniewów, Bielińskich itd.
Takie to ciężkie brzemię wyniósł Dostojewski ze swojej katorgi. Z upływem lat wcale nie stawało się lżejsze, ale przygniatało go coraz bardziej i bardziej. Zrzucić go z siebie nie mógł do końca swoich dni. Trzeba było je dźwigać, ukrywać przed oczami innych, a do tego jeszcze „nauczać" ludzi. Jak uporać się z takim zadaniem?
125
XIV
Odpowiedzią na to pytanie jest cała późniejsza twórczość literacka Dostojewskiego. Odtąd nie zajmuje się on już prawie skrzywdzonymi i poniżonymi, tylko z przyzwyczajenia, od czasu do czasu. Ulubionym tematem staje sią przestępstwo i przestępca. Jedno tylko pytanie nie daje mu już nigdy spokoju: „Katorżnicy? Co to za ludzie? Jak to się stało, że ich pogarda do mnie wydawała mi się i nadal wydaje się słuszna, dlaczego czuję się przy nich taki mały, słaby, taki, aż trudno się przyznać, przeciętny? A jeżeli to prawda? Czy tego trzeba ludzi uczyć?" Nie można wątpić, że Dostojewski stawiał sobie takie pytanie. Artykuł Raskolnikowa potwierdza to dobitnie. Ludzie podzieleni są tam nie na dobrych i złych, ale na zwykłych i niezwykłych, przy czym do kategorii zwykłych zaliczani są wszyscy „dobrzy", kierujący się w swej duchowej ograniczoności moralnymi nakazami; niezwykli sami ustanawiają prawa — im „wszystko wolno". • ] Razumichin wiernie oddaje sens artykułu, kiedy mówi do Raskolnikowa: „Co jest w tym wszystkim (to jest w artykule i w wyjaśniających wywodach Raskolnikowa} rzeczywiście oryginalne — co, ku memu przerażeniu, rzeczywiście należy tylko do ciebie, to że ty, bądź co bądź, przyzwalasz na krew zgodnie z sumieniem, i to, wybacz, aż z jakimś fanatyzmem... Więc oto na czym polega przewodnia myśl twego artykułu. Takie zezwolenie na krew zgodnie z sumieniem to... według mnie, to straszniejsze, niż gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać krew..." ! (słowa „oryginalne" i „zgodnie z sumieniem" podkreślone sa przez samego Dostojewskiego). W taki
1 F. Dostojewski, Zbrodnia i kara, tłum. Cz. Jastrzębiec-Ko-yłowski, T.¥arszawa 1977, s. 271.
126
sposób .,sumienie" zobowiązuje Raskołnikowa do stanięcia po stronie przestępcy. Sankcje sumienia, pochwały i współczucie nie są już związane z dobrem, ale ze złem. Zniknęły nawet same pojęcia „dobra" i „zła". Zostały zastąpione pojęciami „zwykłości" i „niezwykłości", przy czym z pierwszym łączy się wyobrażenie banalności, nikczemności i niezdatności, drugie natomiast staje się synonimem wielkości. Inaczej mówiąc, Raskol-nikow sytuuje się „poza dobrem i złem", i to trzydzieści pięć lat wcześniej niż Nietzsche, wtedy kiedy przyszły niemiecki filozof jest jeszcze studentem i marzy o wzniosłych ideałach. Prawdę powiedział Razumichin — myśl jest całkowicie oryginalna i należy do Dostojewskiego. W latach sześćdziesiątych coś takiego nawet nie śniło się nikomu, nie tylko w Rosji, ale i w Europie. Nawet Szekspirowski Makbet traktowany był wówczas jako budująca ilustracja wyrzutów sumienia nękających grzesznika jeszcze za życia (Brandes także obecnie w ten sposób interpretuje Makbeta: fabuła docet). Teraz odpowiemy na następujące pytanie: jeśli myśl Raskołnikowa była aż tak oryginalna, że nie przychodziła do głowy nikomu oprócz Dostojewskiego, to dlaczego on występuje przeciwko niej? Po co kruszyć kopie? Z kim walczy Dostojewski? Odpowiedź: z samym sobą i tylko z sobą. On jeden spośród wszystkich pozazdrościł przestępcy moralnej wielkości — i, nie mając odwagi wprost wyjawić swoich myśli, umieszczał je w odpowiednim „kontekście". Najpierw we Wspomnieniach z domu umarłych wyraził swoje uwielbienie dla katorżników w takiej formie, ze pociągnął za sobą „najlepszych" i najwrażliwszych ludzi. Pojęcie narodu utożsamił z katorżnikami. Następnie przez całe życie walczył z teoretycznymi odstępca-mi .,dobra", mimo że w całej światowej literaturze był tylko jeden taki teoretyk — sam Dostojewski. Wszak
32?
gdyby zadaniem Dostojewskiego była rzeczywiście walka ze złem, to powinien się on czuć w swoim żywiole. Który z jego towarzyszy po piórze nie stawiał sobie takiego zadania? Lecz Dostojewski miał swoją własną,
) [ całkiem oryginalną ideę. Walcząc ze złem, wysuwał w
jego obronie takie argumenty, o któr-ych ono nawet nie śmiało marzyć. Samo sumienie wzięło na swoje barki problem usprawiedliwienia zła. Myśl przewodnia artykułu Raskolnikowa jest szczegółowo opracowana przez
i? I Nietzschego w jego Zur Genealogie der Morał i przede
wszystkim w Menschliches, Allzumenschliches. Nie zamierzam twierdzić, że Nietzsche zapożyczył ją od Dostojewskiego. Kiedy pisał Menschliches, Allzumenschliches, Dostojewski nie był jeszcze w ogóle znany w Europie. Można jednak przypuszczać, że wielki niemiecki filozof nigdy nie poważyłby się w Genealogie der Morał na taką śmiałość i szczerość, gdyby nie czuł wsparcia Dostojewskiego.
W każdym razie bez względu na fabułę powieści widać jasno, że rzeczywistą tragedią Raskolnikowa nie był fakt zdecydowania się na przekroczenie norm, lecz to, iż był on świadom swojej niemocy uczynienia takiego kroku. Raskolnikow nie jest zabójcą i żadnego przestępstwa nie popełnił. Historia ze starą lichwiar-ką i Lizawietą jest wymysłem, oszczerstwem i niesłusznym oskarżeniem. Również Iwan Karamazow nie miał nic wspólnego z postępkiem Smierdiakowa. I jego oczernił Dostojewski. Wszyscy ci „bohaterowie" — krew z krwi, kość z kości Dostojewskiego, podniebni marzyciele, romantycy, twórcy projektów przyszłego wspaniałego i szczęśliwego ustroju społecznego, oddani przyjaciele ludzkości — wyrzekli się nagle swojego marzy-cielstwa i wzniosłości i zrozumieli, że ich rozmowy o ideałach są czczą gadaniną, nie wnoszącą ani krzty prawdy do społecznej skarbnicy ludzkiej wiedzy. Ich
128
I
tragedia polega na niemożności rozpoczęcia nowego, innego życia. Tragedia ta jest tak głęboka i tak beznadziejna, że nietrudno było Dostojewskiemu przedstawić ją jako przyczynę cierpiętniczych przeżyć swoich bohaterów zabójstwa. Lecz nie ma najmniejszych podstaw, aby uznać Dostojewskiego za znawcę i badacza przestępczej duszy. Znał on katorżników, ale tylko z więzienia. Ich przeszłe życie na wolności, historia ich zbrodni pozostały dla niego taką samą tajemnicą, jak dla nas wszystkich. Więźniowie nigdy o tym nie mówili. A poetycka fantazja? — spytacie. Moim zdaniem w przypadku Dostojewskiego nie należy o niej wspominać. Fantazja była domeną starożytnych poetów. Do nich, zazwyczaj w nocy, przychodziły Muzy i podszeptywały różne dziwne sny, które nazajutrz spisywali wybrańcy Apollina. Dostojewskiemu, podziemnemu człowiekowi, katorżnikowi, rosyjskiemu pisarzowi, który musiał oddawać w zastaw do lombardu suknie żony, zupełnie nie do twarzy z tą całą mitologią. Jego myśl błąkała się po pustyniach własnej duszy. Tara znalazła tragedię podziemnego człowieka, Raskol-nikowa, Karamazowa itd. Przestępcy bez przestępstwa, wyrzuty sumienia bez winy stanowią właściwy temat wielu powieści Dostojewskiego. W tym — jest on sam, w tym — rzeczywistość, w tym
jego obecne życie. Wszystko pozostałe — to „nau
czanie". Wszystko pozostałe to nędzny szałas naprędce
wzniesiony na resztkach dawnych budowli. Komu jest
on potrzebny? Sam Dostojewski — trzeba to zaznaczyć
przywiązywał duże znaczenie do swojego nauczania,
tak jak hrabia Tołstoj, jak Nietzsche, jak wszyscy nie
mal pisarze. Wierzył, że potrafi powiedzieć ludziom, co
mają robić i jak mają żyć. Lecz ta śmieszna pretensja
pozostała na wieki tylko pretensją. Ludzie nie żyją
i nigdy nie żyli według książkowych receptur.
9 — Dostojewskł 1 Nietzsche... 128
W zakończeniu Zbrodni i kary możecie przeczytać taki oto wielce obiecujący fragment: „Ale tu już się zaczyna nowa historia stopniowej odnowy człowieka, historia stopniowego jego odradzania się, stopniowego przechodzenia z jednego świata w drugi, znajomienia się z nową, dotychczas zupełnie nieznaną rzeczywistością. Mogłoby to stać się tematem nowego opowiadania — natomiast niniejsze nasze opowiadanie jest skończone" ł. Czy nie dźwięczy w tych słowach uroczyste przyrzeczenie? I czy nie wziął na siebie Dostojewski nau»-czycielskiego obowiązku pokazania nam tej nowej rzeczywistości, nowych możliwości dla Raskolnikowa? Lecz przyrzeczenie nie zostało spełnione. W przedmowie do Braci Karamazow, ostatniego juz dokonania Do-stojewskiego, znów spotykamy podobne przyrzeczenie. Jedna powieść Dostojewskiemu nie wystarcza. Aby pokazać swojego obecnego bohatera, potrzebna jest mu jeszcze jedna książka, choć w Braciach Karamazow, którzy rozrośli się do tysiąca stron, powinno starczyć miejsca na opis „nowego życia". A przecież między Zbrodnią i karą a Braćmi Karamazow napisał Dostojewski trzy olbrzymie powieści: Idiotę, Młodzika i Biesy. Lecz w żadnej z nich nie wspomina o przyrzeczeniu. Idioty z księciem Myszkinem nie możemy brać pod uwagę. Jeżeli takie „nowe życie" czeka człowieka, jeżeli naszym „ideałom" służyć ma książę Myszkin. ten nędzny cień, ta zimna i bezkrwista zjawa, to lepiej w ogóle nie oglądać się na przyszłość. Najskromniejszy i najbardziej pokrzywdzony człowiek, sam Makar Die-wuszkin wyrzeknie się takich „nadziei" i powróci do swojej nędznej przeszłości. Nie, książę Myszkin to sama idea, czyli duchowa pustka. I jaka jest jego rola! Stoi między dwiema kobietami jak chiński bożek i kła-
1 F. Dostojewski, Zbrodnia i kata, wyd. cyt., s. 561. 130
nia się to w jedną, to w drugą stronę. Od czasu do czasu, co prawda, pozwala mu Dostojewski porozmawiać do woli. Lecz nie jest to jeszcze zasługa: rozmawia wszak sam autor. Do tego obdarzony jest książę Myszkin, podobnie jak Alosza Karamazow, niezwykłą zdolnością przepowiadania, graniczącą niemal z jasnowidzeniem. Ale i to nie jest wielką chlubą dla bohatera powieści, w której myślami i czynami wszystkich występujących postaci zawiaduje autor. Pomimo tych zalet książę Myszkin — to absolutne zero. Zamartwiając się wiecznie strapieniami innych nie jest w stanie nikomu sprawić radości. Porzuca Agłaję, ale nie uspokaja tym Nastasji Filipowny; spotyka się z Rogoży-nem, przepowiada jego zbrodnię, lecz nie może dla niego nic zrobić. Gdyby chociaż potrafił zrozumieć tragizm położenia bliskich mu osób! Ale i tego nie potrafi. Jego smutek jest jedynie smutkiem z obowiązku. Dlatego z taką łatwością zdobywa się na słowa nadziei i pocieszenia. Nawet Hipolitowi ofiarowuje on swój literacki balsam, lecz w tym wypadku zostaje potraktowany stosownie do zasług. Książę Myszkin jest bękartem nawet pośród wzniosłych bohaterów Dostojewskie-go, mimo że wszyscy oni są mniej lub bardziej nieudani. Dostojewski rozumiał i potrafił malować jedynie zbuntowane, walczące i niespokojne dusze. Kiedy tylko próbował przedstawić człowieka szczęśliwego, spokojnego i rozsądnego — natychmiast wpadał w płaską banalność. Przypomnijcie sobie choćby marzenia starca Zosimy o „przyszłym, wspaniałym pojednaniu się ludzi". Czy nie uderza w nich najbardziej szablonowe Zukunftsmalerei, którego wyrzekli się nawet tak wydrwieni w podziemiu socjaliści. Lecz we wszystkich tych wypadkach Dostojewski nie ma ochoty myśleć. Czerpie bez namysłu, skąd popadnie: od socjalistów, słowianofilów, z przeciętności burżuazyjnego życia. Sam
131
widocznie czuł, że nie jest to jego zadanie, i spełniał je ze zdumiewającym niedbalstwem. Nie potrafił jednak wyrzec się moralizowania i przepowiadania: i tylko to łączyło go z innymi ludźmi. Za to był ceniony i rozumiany, za to obwołano go wieszczem. Nie można żyć bez ludzi, w zupełnej samotności. „Przecież każdy człowiek potrzebuje pójść choć gdziekolwiek. Ponieważ bywają takie chwile, kiedy bardzo jest mu to potrzebne'* — mówi Marmieładow. A w takich wypadkach przydaje się powszechnie obowiązujący, wizytowy strój. Przecież nie można się zwrócić do ludzi słowami podziemnego człowieka, z czołobitnością wobec katorgi, z wszystkimi tymi „oryginalnymi" myślami, kołaczącymi się w głowie Dostojewskiego! Ludzie nie zechcą słuchać takiego nauczyciela, przepędzą go. Ludziom za wszelką cenę potrzebny jest idealizm. I Dostojewski rzuca im to dobro pełnymi garściami, tak że w końcu sam zaczyna myśleć, iz jest to zijęcie rzeczywiście coś warte. Lecz tylko czasami, aby móc potem zadrwić z samego siebie. O kogo chodzi w opowieści o Wielkim Inkwizytorze? Kto jest tym kardynałem, z którego rąk naród dostaje swój własny chleb? Czy legenda ta nie jest symbolem proroczej „działalności" samego Dostojewskiego? Cud, tajemnica, autorytet — z tych przecież elementów, i tylko z nich, składały się jego przepowiednie. To prawda, że Dostojewski rozmyślnie nie dopowiedział najważniejszej rzeczy. Sam Wielki Inkwizytor, który zuchwale podjął się wypełnić dzieło Chrystusa, jest równie słaby i nędzny jak ludzie, których traktuje z taką pogardą. Dostojewski strasznie się pomylił w ocenie swoich możliwości. Odważył się powiedzieć tylko część prawdy — i to nie tę najstraszniej-szą. Jego ideały zostały przyjęte przez naród bez sprawdzania i weryfikacji. A to dlatego, że ideały są dla narodu jedynie powierzchowną i pozorną zabawą. Dziecinna, na-
132
iwna, jeszcze nie uświadomiona wiara niczego bardziej nie potrzebuje, jak tych lub innych słów do ujawnienia się. Dlatego to naród idzie niemal za każdym, kto zechce pociągnąć go za sobą, i tak łatwo zmienia swoje bożyszcza: le roi est mort, vive le roi. Lecz stary, zmęczony długim życiem, załamany kardynał wyobraził sobie, że jego niedołężna myśl jest w stanie formować i nadawać ściśle określony kierunek nie uporządkowanym i chaotycznym masom, że jest jej dane uszczęśliwiać setki tysięcy i miliony ludzi... Jaka wspaniała i oślepiająco piękna pomyłka! A właściwa jest ona nie tylko Wielkiemu Inkwizytorowi z powieści Dostojew-skiego. Od zarania dziejów wszyscy nauczyciele myśleli, że na nich opiera się świat, że prowadzą swoich uczniów do szczęścia, radości i światła! A w istocie pasterze byli zawsze o wiele mniej potrzebni stadu niż stado pasterzom. Co stałoby się z Wielkim Inkwizytorem, gdyby nie miał dumnej wiary, że cała ludzkość zginęłaby bez jego pomocy? Co zrobiłby on ze swoim życiem? I oto sędziwy starzec, przenikający swym subtelnym umysłem wszystkie tajemnice naszego istnienia, nie potrafi (być może, udaje, ze nie potrafi) zrozumieć jednej, najważniejszej dla niego rzeczy. Nie wie, że to nie naród jemu, ale on narodo-w i zawdzięcza wiarę, tę wiarę, która choć częściowo usprawiedliwia w jego oczach jego długie, ponure, cierpiętnicze i samotne życie. Oszukał naród swoimi opowieściami o cudach i tajemnicach, przyjął rolę wszechwiedzącego i wszechrozumiejącego autorytetu, nazwał siebie namiestnikiem Boga na ziemi. Naród z ufnością przyjął to kłamstwo, ponieważ nie potrzebował prawdy, nie chciał jej znać. Lecz stary kardynał mimo swoje niemal wiekowe doświadczenie, mimo swój niezwykle przenikliwy i subtelny umysł nie zauważył, że som stał się ofiarą własnego oszustwa; wyobraził
133
sobie, że jest dobroczyńcą ludzkości. Potrzebne było mu to kłamstwo, nie miał skąd zaczerpnąć wiary w samego siebie, i przyjął ją z rąk pogardzanego i nędznego tłumu...
xv
Lecz sam Dostojewski nie zniósł tego kłamstwa, nie mógł zadowolić się taką „wiarą w siebie". Nie zważając na to, że potrafił tak pięknie i olśniewająco opowiadać o „dumnej samotności" Wielkiego Inkwizytora, rozumiał dobrze, iż ta cała maskarada wzniosłych i głośnych słów nie jest potrzebna jemu, ale innym, narodowi. Dumna samotność! Czy współczesny człowiek może być dumny sam wobec siebie? Co innego wobec ludzi, w mowach, książkach. Ale gdy nikt go nie widzi i nie słyszy, gdy pośród głuchej nocnej ciszy spowiada się z własnego życia, czy wówczas śmie wypowiedzieć choć jedno wzniosłe słowo? Dobrze było Prometeuszowi — on nigdy nie był samotny. Zawsze słyszał go Zeus, miał swoich przeciwników, miał kogo złościć i drażnić swoją nieugiętą postawą i dumnymi oracjami, słowem, miał „sprawę". Lecz współczesny człowiek, Raskolnikow czy Dostojewski, w Zeusa nie wierzy. Kiedy opuszczają go ludzie, kiedy zostaje sam, zaczyna mimowolnie mówić prawdę, i, Boże mój, jaka to straszna prawda! Jak mało w niej zachwycających i cudownych obrazów, które uznawaliśmy, kierując się poetyckimi legendami, za nieodłącznych towarzyszy samotnych ludzi! Oto dla przykładu jedno z rozmyślań Dostojewskiego (właściwie Raskolnikowa, ale, jak wiemy, to wszystko jedno): „Dlatego, dlatego stanowczo jestem wesz — dodał zgrzytając zębami — dlatego, że sam jestem może haniebniejszy i plugawszy niż zabita wesz i z góry przeczuwałem, że powiem
134
to sobie już p o zabójstwie! Czyż z taką okropnością da się cokolwiek porównać! O szkerado! o podłości!.,. Och, jakże rozumiem «proroka», z szablą, na koniu: Allach rozkazuje, więc masz być posłuszny, «drżący» stworze! Słuszność, słuszność ma «prorok», kiedy gdzieś w poprzek ulicy stawia dobr-r~rą baterię i rąbie winnych czy niewinnych, nawet nie racząc wyjaśnić, o co chodzi! Bądź posłuszny, drżący stworze, i nie pragnij, bo — to nie twoja rzecz!... O, za nic, za nic nie daruję tej starej!" x Jakie upokarzające i wstrętne słowa i obrazy! Nieprawdaż, że Raskołnikow musiał koniecznie „dla poezji" zarąbać staruchę i Lizawietę, aby dać przyzwoite wyjaśnienie takich nastrojów? W rzeczywistości zaś krew nie została przelana i zbrodni nie było. Jest to zwykła „kara", oczekująca prędzej czy później wszystkich „idealistów". Wcześniej czy później przyjdzie czas na każdego z nich i oni z przerażeniem i zgrzytaniem zębów zawołają: „Słuszność ma prorok, bądź posłuszny, drżący stworze!" Już trzysta lat temu największy z poetów wydał straszny wyrok na największego z idealistów. Przypomnijcie sobie szalony krzyk Hamleta: „Rozpadła się więź czasów!" J Od tego momentu słowa te są nieustannie powtarzane przez pisarzy i poetów na nieskończenie wiele sposobów. Lecz nikt do tej pory nie zechciał otwarcie przyznać, że nie ma sensu łączyć raz zerwanych ogniw, że nie ma sensu znów wprowadzać dziejów w koleinę, z której już dawno wypadły. Wszyscy próbują na nowo wskrzesić widmo dawnego szczęścia. Obwieszczają nam ciągle, że pesymizm i sceptycyzm umarły na zawsze, że znów trzeba „uwierzyć", „wrócić do przeszłości", stać się człowiekiem „bezpośredniego czynu" itd. I bezustannie po-
1 F. Dostojewski, Zbrodnia i kara, wyd. cyt., s. 283.
2 Szestow powołuje się na rosyjski przekład tego fragmentu
Hamleta, różniący się od przekładów polskich.
135
dają nam w postaci zbrojonego betonu stare „idee", u-porczywie nie chcąc zrozumieć, że właśnie w ideach było całe nasze nieszczęście. Co powiecie Dostojew1-skieir.u, gdy wyjawi wam, że „w tej chwili odciął się od wszystkiego i wszystkich jak gdyby nożycami"? : Czy każecie mu uszczęśliwiać bliźnich? On już dawno to wypróbował i napisał Wielkiego Inkwizytora. Kto może — niechaj zajmuje się nadal wzniosłymi prawdami i kłamstwami, lecz Dostojewski wie, że jeśli na tym polega więź czasów, to jest ona już na zawsze rozerwana. Mówi to nie jako dyletant, który naczytał się książek, ale jako człowiek, który wszystko widział swoimi oczyma i wszystkiego dotknął własnymi rękoma. W piątej księdze Braci Karamazoyj czwarty rozdział zatytułowany jest — „Bunt". Znaczy to, że Dostojewski nie tylko nie chce zabiegać o wskrzeszenie dawnej „więzi", ale że gotów jest zrobić wszystko, aby pokazać, że nie ma tu już i nie może być żadnych nadziei. Iwan Karamazow występuje przeciwko niewzruszonym założeniom leżącym u podstaw współczesnego etycznego światopoglądu. Rozdział zaczyna się następującymi słowy: „— Muszę ci się przyznać — rzekł Iwan — że nigdy nie mogłem zrozumieć, jak można kochać swoich bliskich. Właśnie bliskich, moim zdaniem, niepodobna kochać, raczej już obcych"2. Alosza czyni bratu wymówkę, która ma nam pokazać, że sam Dostojewski nie podziela mniemania Iwana. Lecz przywykliśmy już do natrętnego i monotonnego gaworzenia tego dzieck? i niewiele nam ono przeszkadza, tym bardziej że pamięć przypomina nam inny fragment, tym razem już z Dziennika pisarza z 1876 roku; „Oświadczam — mówi
1 F. Dostojewski, Zbrodnia i kara, wyd. cyt., s. 121.
2 F. Dostojewski, Bracia Karamazow, tłum. A. Wat, Warsza
wa 1978, t. I, s. 287.
136
Dostojewski — że miłość ludzkości jest — nawet w ogóle nie do pomyślenia, niezrozumiała i zupełnie niemożliwa bez jednoczesnej wiary w nieśmiertelność duszy ludzkiej." 1 Wszystko jest jasne: nie ma żadnej różnicy między słowami Iwana Karamazowa a samego Dostojewskiego. Iwan Karamazow mówi przecież cały czas zakładając, że dusza nie jest nieśmiertelna. Co prawda Iwan nie powołuje się na żadne dowody w obronie swojego „założenia", ale i Dostojewski przytacza swoje przekonanie „bez dowodu". Tak czy inaczej wyraźnie widać, że ani bohater powieści, ani autor nie wierzą w zbawczą moc idei „miłości bliźniego". Jeśli chcecie — to Dostojewski idzie dalej od Iwana Karamazowa. „Nie dość tego: twierdzę, że świadomość absolutnej niemożności przyniesienia jakiejkolwiek ulgi cierpiącej ludzkości przy jednoczesnej pewności istnienia tych cierpień — może nawet zamienić w naszym sercu miłość ludzkości w nienawiść do niej"8 (podkreślone przez Dostojewskiego). Żal tylko, że nie znalazł się tu Razumichin i nie miał kto upomnieć Dostojewskiego, że jego idea jest nadzwyczaj oryginalna! Wszak jest to dokładnie to samo, co w artykule Raskolnikowa: sumienie zezwala na nienawiść do ludzi! Jeśli nie można pomóc bliźniemu, to nie należy go również kochać. A przecież właśnie ci ludzie, którzy potrzebują naszej miłości, są przeważnie ludźmi, którym pomóc nie można — nie mówię już o całej ludzkości. Kiedyś wystarczyło wysławić cierpiącego, opłakać go i nazwać się jego bratem. Teraz to za mało: trzeba mu za wszelką cenę pomóc, aby marny człowiek przestał być ostatni i stał się pierwszym. Jeśli jest to
1 F. Dostojewski, Dziennik pisarza..., t. II, wyd. cyt., s. 348,
2 Tamże, s. 345—348.
137
nierealne, to miluść idz-ie w diabły, a na jej opustoszałym tronie zasiada nienawiść na wieki wieków... Do-stojtwski (mam nadzieję, że na podstawie przytoczonych cytatów ijie będzie się go więcej utożsamiało z Aljszą) nie wierzy już we wszechmoc miłości i nie ceni Vz litcści i współczucie, Niemoiność pomocy jest dla "ńego ostatecznym i niepodważalnym argumer.tem. Poszukuje siły i mocy, Również u niego odkryjecie jako końcowy i najgłębszy cel jego dążeń Wille zur Wocht, równie dobitnie i jasno wyrażoną jak u Nie-• /sehego! 1 -on mógłby w zakończeniu każdej ze swoich pov'ief'ci wypisać te słowa, jak Nietzsche, oąromnymi, czarnymi literami, ponieważ w nich kryj-1 się sen? wiotkich jego noszukiwa/:!
W Zbrodni \a.ze główny wątek całej hterockiej Hyórrzości Dostinewskiego został zaciemniony dzięki zr<..Ln\e wplecionej w powieść idei kary. 'Jmeirni czytelnikowi wydaje się, że Dostojewski jest rzeczywiście h-^'ńą "oskolmkowa, a rie podsądnym. Lecz w Tirc-eii^' Kcromnzo"- oro!)!cT postawiony zosta3" z taka ja-ią, że znikut^y vTszelkie wątpliwości co do zan^a-
Ra-=ko]niVov/ — ,.jcst winian'1, ".god^.ip z ^ego wła-sn\i!i. choć v/ymi.'s/onyra i tym samym nie 7apługują-cym nn zaufanie, wyznaniem popełnił zbrodnię, zabił. Ladzie zrzucają z siebie odpowiedzialność irx jego cier-menia bez względu na ich potworność. Iwan Karuma-iow zna tę logikę. Wie, że gdyby zgodził się na osądzenie swojego własnego losu, to wówczas tak czy inaczej dowiedziono by, że „zerwał jabłko", jak wyr?żr sio Dostojewski, tzn., że jest winien, jeśli nie w czynach, 10 w intencjach. Dlatego nie zamierza opowiadać o sobie. Zadaje swoje znane pytanie o nie poro-S7ezcne łzy dziecka. „Powiedz mi bez ogródek — zwra-ct ;ie_ do brata — wzywam cię, odpowiedz: wyobraź
sobie, że sarn budujesz gmach przeznaczenia ludzkiego, aby w rezultacie uszczęśliwić ludzi, dać im wreszcie pokój i ład, ale że w tym celu należy koniecznie zadręczyć tylko jedną drobną istotką, choćby to biedne dziecko, które biło się piąstkami w pierś (o którym wcześniej opowiadał Aloszy), i na jego nie pomszczonych łzach zbudować ów gmach — powiedz, czy zgodziłbyś się za laką cenę zostać budowniczym, mów prawdę, nie kłam!" 1 Alosza odpowiada na to pytanie równie cichym głosem, jak książę Myszkin Hipolitowi, ale odpowiedź jest inna. Słowo „wybacz" nie pada, j Alosz?. bez wahania odpowiada, że nie zgodziłby się ' a przedstawiony projekt. Dostojewski powiedział więc •w końcu ostatnie słowo. Jawnie wypowiada teraz to, co / takimi zastrzeżeniami i uwagami wyraził wcześniej \7 Soict*kach z podziemia: żadna harmonia, żadna idea, rpiłość > łaska, słowem, nic z tego, co od sta-eśei po c?as\ dzisiejsze wymyślali mędrcy, nic M',że usprawiedliwić bezsensu i absn^du w losie po-fzczcgólnego człowieka. Mówi o dziecku, ale tylko dla ,,'iTjroszcztnis", po to, aby rozbroić przeciwników, tak .rocznie posługujących się v sporze słowem „wina", i czy w rzeczywistości 4o biedne dziecko, bijące się pic-stkann w pierś, jest hardziej przerażające niż Do-stojewski-Raskolnikow, który nogle poczuł, że „odciął się od wszystkiego i wszystkich jak gdyby nożycami"? Przypomnijcie sobie, co stało się z Razumichinem kiedy wyszedł za Raskolnikoweni po niesamowitej, niesłychanie bolesnej scenie jego pożegnania z matką i siostrą i w jednej chwili pojął, jaka gehenna rodzi się w duszy jego nieszczęśliwego przyjaciela. „Teraz rozumiesz? — rzekł znienacka Raskolnikow z wykrzywioną twarzą" — od tego pytania włos jeży się na gło-
1 P. DostojewsM, Eracjo Kararnazow, t. I, wyd. cyt, s, 298
139
wie. Są na świecie nieszczęścia, które nie śniły się wszystkowiedzącym uczonym. Bledną przy nich opowieści Karamazowa o okrucieństwie Turków, o dzieciach torturowanych przez rodziców itd. A „jabłko" nic tu nie wyjaśnia. Należy się albo „zemścić" za łzy, albo — lecz czy może być jakiekolwiek jeszcze „albo" dla człowieka, który, jak Dostojewski, sam przelewał te łzy? Jaka może być tutaj odpowiedź? „Z powrotem do Kanta?" Z Bogiem, nikt nie wzbrania. Lecz Dostojewski idzie naprzód bez względu na to, co go tam czeka.
Gdy Raskolnikow po dokonaniu zabójstwa przekonuje się, że powrót do poprzedniego życia jest przed nim na zawsze zamknięty, kiedy widzi, że rodzona matka, kochająca go ponad wszystko, przestała być dla niego matką (kto przed Dostojewskiin mógł wymyślić takie okropności?), że siostra, zdecydowana dla „jego przyszłości" oddać się na wieki Łużynowi — nie jest już jego siostrą, instynktownie zwraca się do Soni Mar-mieładowej. Dlaczego? Co może znaleźć u tej nieszczęśliwej dziewczyny, która niczemu się nie dziwi i o niczym nie wie? Czemu przełożył tę milczącą Sonię nad wiernego i oddanego przyjaciela, który potrafił tak doskonale rozprawiać o wzniosłych sprawach? Lecz o Ra~ zumichinie nie wspomina nawet! Przyjaciel ten mimo całej swojej ofiarności nie będzie wiedział, co zrobić z tajemnicą Raskolnikowa. Kto wie, jeszcze każe mu się zajmować dobrymi uczynkami, aby w ten sposób uspokoić biedne sumienie! A Raskolnikowa każda myśl o dobru doprowadza do wściekłości. W jego rozmyślaniach czai się już ten desperacki odruch, który podpowiedział później Iwanowi Karamazowowi jego straszne pytanie: „Po co poznawać to piekielne dobro i zło — skoro nie jest ono nic warte?" Piekielne dobro i zło — pojmujecie, na co targnął się Dostojewski. Dalej już
140
ludzka zuchwałość posunąć się nie może. Przecież wszystkie nasze nadzieje, nie tylko te, które znaleźć możemy w książkach, ale i te w ludzkich sercach, żyły i karmiły się do tej pory wiarą, że w imię zwycięstwa dobra nad złem wszystko można rzucić na ołtarz ofiarny. I nagle nie wiadomo skąd pojawia się człowiek i uroczyście, jawnie, niemal bez bojaźni (niemal, bo mimo wszystko Alosza usiłuje coś bełkotać w odpowiedzi Iwanowi) wysyła do diabła to, przed czym wszystkie narody wszystkich czasów padały na twarz! A ludzie byli tak łatwowierni, że z powodu żałosnego bajdurze-nia Aloszy wybaczyli Dostojewskiemu straszną filozofię Iwana Karamazowa. W całej rosyjskiej literaturze znalazł się tylko jeden taki pisarz, M. K. Micha jłow-ski, który zobaczył w Dostojewskim „okrutnego człowieka", stronnika ciemnej siły, z dawien dawna uważanej za złowrog?. Lecz i on nie odgadł całego zagrożenia ze strony tego wroga. Wydawało mu się, że wystarczy tylko obnażyć „złe zamiary" Dostoiewskiego, nazwać je właściwym imieniem, aby pozbyć się ich na zawsze. Nie mógł przewidzieć dwadzieścia lat temu, że podziemnym ideom przyjdzie się szybko odrodzić i upomnieć o swoje prawa już niebojaźliwie i nieśmiało, pod osłoną zwykłych i pojednawczych szablonowych frazesów, ale śmiało i odważnie, w poczuciu niezawodnego zwycięstwa. „Piekielne dobro i zło", które wydawało się przypadkowym frazesem w ustach obcego autorowi bohatera powieści, teraz przybrało uczoną formułę „poza dobrem i złem" i w takiej postaci rzuca wyzwanie tysiącletniej wierze wszystkich żyjących do tej pory mędrców. I przed czym „dobro" skłoniło dumną głowę u Dostojewskiego? Karamazow mówi o łosie zamęczonego dziecka. Lecz Raskolnikow żąda odpowiedzi dla siebie, tylko dla siebie. I nie znajdując *v dobru upragnionej odpowiedzi, odrzuca je. Przypo-
141
mnijcie sobie rozmowę z Sonią Marmieładową. Raskol-nikow nie przyszedł do niej po to, aby wyrazić skruchę. On do samego końca w głębi swej duszy nie mógł się pokajać, ponieważ czuł się niewinny i wiedział, że Do-stojewski tylko dla przyzwoitości zrzucił na niego odpowiedzialność za zabójstwo. Oto jego późniejsze rozmyślania, już podczas katorgi: „O, jakże byłby szczęśliwy, gdyby mógł siebie winić! Zniósłby wtedy wszystko, nawet wstyd i hańbę. Sądził siebie surowo, ale zatwardziałe jego sumienie nie znajdowało w przeszłości żadnej szczególnie okropnej winy, chyba tyłko zwykłe chybienie, które każdemu mogło się przytrafić... nie czuł skruchy z powodu swej zbrodni" \ Słowa te są finałem całej przerażającej historii Raskolniko-wa. Został zmiażdżony nie wiadomo za co. Wszystkie jego dążenia ogniskują się na jednym: usprawiedliwić swoje nieszczęście, powrócić do dawnego życia — i nic, ani szczęście całego świata, ani triumf żadnej idei nie jest w stanie nadać w jego oczach sensu jego osobistej tragedii. Oto dlaczego, gdy tylko zauważa u Soni Ewangelię, prosi ją, aby przeczytała mu historię wskrzeszenia Łazarza. Nie interesuje go ani Kazanie na Górze, ani przypowieść o faryzeuszu i celniku, słowem, nic, co zostało przez współczesną etykę zapożyczone z Ewangelii według tołstojowskiej formuły mówiącej, że „dobro, miłość bliźniego jest Bogiem". Wszystko to zbadał, przeanalizował i przekonał się, jak i sam Dosto-jewski, że wzięte oddzielnie, wyrwane z ogólnego kontekstu Pisma św. przestaje być prawdą, a staje się fałszem. Chociaż nie śmie dopuścić do siebie myśli, że prawdy należy szukać nie w nauce, lecz tam, gdzie napisane są tajemnicze i zagadkowe słowa: „ale kto wytrwa aż do końca, ten będzie zbawion", Raskolnikow pró-
1 F. Dostojewski, Zbrodnia i kara, wyd. cyt., s. 554. 142
buje skierować swój wzrok w stronę tych nadziei, którymi żyje Sonia. „Przecież ona — rozmyśla — podobnie jak i ja należy do marnych ludzi, doświadczyła, co znaczy żyć takim życiem. Być może, dowiem się od niej tego, czego nie potrafi wyjaśnić mi uczony Razumi-chin, czego nie domyśla się nawet bezmiernie kochające, gotowe na każdą ofiarę matczyne serce." Postanawia wskrzesić w sobie to rozumienie Ewangelii, które nie odrzuca nadziei i modlitw samotnego, zagubionego człowieka pod pozorem, że myśleć o sobie znaczy „być egoistą", jak powiadają we współczesnym naukowym języku. Wie, że skarga jego będzie wysłuchana, że nie odeślą go z powrotem na tortury w świat idei, że pozwolą mu wyjawić całą wewnętrzną, straszną prawdę
sobie, tę prawdę, z którą przyszedł na świat Boży.
wszystkiego tego może oczekiwać od Ewangelii, któ
rą czyta Sonia, jeszcze nie przemielonej i zredukowa
nej przez naukę i hrabiego Tołstoja, od tej Ewangelii,
w której obok innych nauk przechowała się opowieść
o wskrzeszeniu Łazarza, gdzie, co więcej, wskrzeszenie
Łazarza, nacechowane wielką siłą twórczego cudu, na
daje sens również pozostałym słowom, niemal niedo
stępnym i zagadkowym dla biednego, euklidesowego,
ludzkiego rozumu. Tak jak Raskolnikow szuka swoich
nadziei we wskrzeszeniu Łazarza, tak i sam Dostojew-
ski widzi w Ewangelii nie głoszenie tej czy innej mo
ralności, ale rękojmię nowego życia: „Bez wyższej idei
nie może istnieć ani człowiek, ani naród — pisze on. —
A wyższa idea na ziemi jest tylko jedna, mianowicie
idea nieśmiertelności duszy ludzkiej, ponieważ wszyst
kie pozostałe «wyższe» idee życia, którymi może żyć
człowiek,tylko z niej jednej wypływają"1.
1 F. Dostojewski, Dziennik pisarza..., t. II, wyd. cyt, s. 345.
143
XVI
,
Wszystko to nie ma oczywiście nic wspólnego z „naukowością", więcej nawet — jest dokładnym przeciwieństwem podstawowych założeń współczesnej nauki. Dostojewski wie lepiej niż ktokolwiek inny, jak niewielkie oparcie mogą mu dać najnowsze zdobycze i o-siągnięcia ludzkiego rozumu. Dlatego nigdy nie usiłuje uczynić z nauki swojej sojuszniczki i pilnie wystrzega się rozpocząć z nią wojnę jej bronią. Doskonale rozumie, że nie ma lepszych gwarancji od boskich. Triumf nauki jednak, niepowątpiewalność i oczywistość jej racji nie wywołują u Dostojewskiego pokory. Wszak juz dawno powiedział nam, że ściana nie jest dla niego przeszkodą nie do pokonania, ale pretekstem i pozorem. Na wszystkie naukowe racje ma jedną odpowiedź (Dymitr Karamazow): „Jak tam będę pod ziemią bez Boga?... Katorżnik bez Boga żyć nie może" \ Raskolnikovv swoją uczonością, zachowywaniem pozorów, swoją niewiarą, która według słów Dostojewskiego zauważona została bardzo szybko, wywołuje w towarzyszach aresz-tantach wściekłą i nieprzejednaną nienawiść.' „Tyś bezbożnik! W Boga nie wierzysz! — krzyczeli mu. — Warto by cię zakatrupić.''2 Nie jest to wszystko, oczywiście, zbyt logiczne. Z tego, że katorżnicy widzą w niewierze najstraszniejszą ze zbrodni, wcale nie wynika, abyśmy mieli wyrzec się niewątpliwych wniosków płynących z nauki. Niech giną wszyscy katorżnicy i podziemni ludzie: nie odrzucimy z ich powodu aksjomatów zdobytych trudem dziesiątków pokoleń, nie wyrzekniemy się sądów a priori, ustalonych sto lat temu dzięki geniuszowi królewieckiego filozofa. Taka jasna logika ludzi żyjących na ziemi przeciwstawia się nieokreślonym dą-
1 F. Dostojewski, Bracia Karamazow, t. II, wyd. cyt., s. 307. * F. Dostojewski, Zbrodnia i kara, wyd. cyt., s. 556.
144
żeniom mieszkańców podziemia. Pogodzić obu stron aie można. Walka trwa do ostatniej kropli krwi — i d la guerre comme a la guerre — w walce nie przebiera się w środkach. Katorżników oczernia się, przeklina i obrzuca obelgami od początku świata. Dcstojewski próbuje zastosować te metody również wobec wolnych ludzi. Dlaczego na przykład nie pokazać uczonego w karykaturalnej, trywialnej postaci? Dlaczego nie zadrwić z Claude'a Bernarda :? Albo oczernić i zniesławić dziennikarza, pracownika liberalnego wydawnictwa, a wraz z nim wszystkich liberalnie myślących ludzi? Dostojewski nie zawahał się przed tym. Czego to ni*3 wymyślił z powodu Rakitina! Najbardziej zawzięty ka-torżnik wydaje się szlachetnym rycerzem w porównaniu z tym przyszłym przywódcą liberałów, nie brzydzącym się za dwadzieścia pięć rubli podjąć się roli stręczyciela. Wszystko, co zostało powiedziane o Raki-tinie, jest oszczerstwem rzuconym na liberałów, i to rozmyślnym oszczerstwem. Można o nich mówić, co się żywnie podoba, nie można jednak zaprzeczyć, że są wśród nich najlepsi i najbardziej szlachetni ludzie. Nienawiść jednak nie przebiera w środkach. Om nie wierzą w Boga, więc należy ich zgładzić — oto wewnętrzny impuls, który kieruje Dostojewskim, kiedy wymyśla różnego rodzaju niedorzeczności o swoich byłych sojusznikach-liberałach. Mowa o Puszkinie, w której, wydawać by się mogło, wzywał do połączenia się wszystkich warstw i partii rosyjskiego społeczeństwa, była w istocie wezwaniem do walki na śmierć i ży-
1 C. Bernard (1813—1378) — francuski fizjolog i patolog, profesor fizjologii eksperymentalnej w Sorbonie i medycyny eksperymentalnej w College de France. Był czołowym przedstawicielem scjentyzmu, determinizmu i materializmu. W ustach Dymitra Kaiamazowa nazwisko francuskiego uczonego staje się symboliczną personifikacją światopoglądu materialistycznego.
10 — Dostojewski i Nietzsche...
145
■cie. ,;Ukorz się, dumny człowieku, weź się do roboty, próżniaku! — czy Dostojewski nie zdawał sobie sprawy, że te słowa wywołają całą burzę niezadowolenia i zgorszenia właśnie pośród tych ludzi, których miałby pojednać. Cóż one znaczą? Wzywają ludzi do podziemia, na katorgę, w wieczną ciemność. Czy Dostojewski choć przez chwilę miał śmiałość pomyśleć, że pójdą za nim?! On wiedział, dobrze wiedział, że ci z jego słuchaczy, którzy nie chcą być obłudni, nie przyjmą jego wezwania. „Chcemy być szczęśliwi tu i teraz" — oto co myśli każdy człowiek żyjący na ziemi — co go więc może obchodzić, że katorga Dostojewskiego nie ma końca! Powiadają, że wszyscy, którzy uczestniczyli w pusz-kinowskiej uroczystości, byli wstrząśnięci niezwykłą mową Dostojewskiego. Wielu nawet płakało. Czy można się temu dziwić? Przecież słowa mówcy przyjęte zostały jako literatura, i tylko literatura. Czemu się więc nie wzruszyć i nie zapłakać? Najzwyklejsza historia.
Lecz znaleźli się i tacy ludzie, którzy inaczej spojrzeli na sprawę i zaczęli protestować. Odpowiedzieli Dostojewskiemu, że z chęcią przyjmują jego wzniosłe słowa o miłości, ale to w żadnej mierze nie przeszkadza i nie powinno przeszkadzać ludziom w „zabiegach o zbudowanie szczęścia na ziemi", czyli, innymi słowy, w posiadaniu „społecznych ideałów". Gdyby Dostojewski zgodził się na to, na to jedno ograniczenie, mógłby na zawsze pojednać się z liberałami. Lecz nie tylko nie poszedł na ustępstwa, ale rzucił się na profesora •Gradowskiegox — który stanął w obronie liberałów — z taką szaloną i niepohamowaną wściekłością, jak gdyby Gradowski odebrał mu ostatni kawałek chleba. A co najważniejsze, Gradowski nie tylko nie odrzucił wzniosłej nauki o miłości do ludzi, której Dostojewski po-
1 Zota. przyp. 1 na s. 71.
146
święcił w swoim Dzienniku pisarza, w swoich powieściach i w Mowie Puszkina wiele płomiennych stronic — ale właśnie na niej i tylko na niej opierał swoje plany społecznej przebudowy.
Tego jednak Dostojewski bał się najbardziej. W przedmowie do Historii narodu żydowskiego Ernesta Renana jest interesująca ocena znaczenia żydowskich proroków: lis sont fanatiąues de justice socialc et proclament hautement que, si Ze monde n'est pas juste ou susceptible de le devenir, U vaut mieux qu'il soit detruit: manierę de v oir t r e s f a u s s e, mai s tr es f e c on de; car, comme toutes les doctri-nes desesperies, [...] elle produit l'h&roisme et un grand eveil des forces humaines \ Dokładnie tak samo odniósł się do idei Dostojewskiego profesor Gradowski. Uważał je za fałszywe „z istoty", ale twórcze, tj. zdolne do potrząśnięcia ludźmi i podsunięcia im tych bohaterów, bez których niemożliwy jest postąp ludzkości. Właściwie nic więcej nie trzeba sobie życzyć. „Nauczyciel" spełnił swoje zadanie. Lecz Dostojewski dostrzegł w tym wyrok wydany na siebie. „Moc twórcza" nie była mu potrzebna. Nie chciał odgrywać pięknej roli starego kardynała w Wielkim Inkwizytorze. Szukał jednego, tylko jednego: upewnienia się w „prawdziwości" swoich idei. I gdyby zaszła potrzeba, gotów był poruszyć cały świat, skazać ludzkość na wieczne cierpienia — aby tylko zapewnić triumf swojej idei, aby tylko zdjąć z niej podejrzenie o niezgodność z rzeczywi-
1 Są om fanatykami społecznej sprawiedliwości i oświadczają otwarcie, że jeśli świat nie jest sprawiedliwy i sprawiedliwym stać się nie może, to lepiej, żeby został zniszczony: całkowicie fałszywy sposób widzenia, ale jakże płodny; ponieważ jak wszystkie przegrane doktryny [ ] rodzi heroizm i rozbudza siły ludzkie (E. Renan, Histotre du peuple d'Israel, Paris 1893, t I, s. 3).
147
stością. Najgorsze było to, że w głębi duszy on sam,
najwyraźniej, bał się, iż nie ma racji i że przeciwnicy,
choć bardziej powierzchowni od niego, są bliżej
prawdy. Wzbudza to w nim taką wściekłość, że tra
ci panowanie nad sobą i w polemice z profesorem Gra-
dewskim przekracza wszelkie granice przyzwoitości.
Co począć, jeśli wszystko dzieje się tak, jak mówią u-
'' czeni, i jego własna działalność, będąca na rękę libera-
łom, okaże się w końcu mimo jego woli twórcza, a jej przewodnia idea kłamliwa, i piekielne dobro, wcześniej czy później, zapanuje na ziemi, zasiedlonej przez zadowolonych, radosnych, promieniujących szczęściem, odrodzonych ludzi?
Jasne jest, że najrozsądniejszym wyjściem dla czło
wieka o takich poglądach i nastrojach byłoby porzuce
nie publicystyki, gdzie nieuchronnie trzeba się zetknąć
i[ z praktycznjrm pytaniem: co robić? W powieściach i fi-
| lozoficznych rozprawach można udowadniać, że naród
j| [ rosyjski kocha cierpienie. Ale jak to zastosować w
1' praktyce? Zaproponować organizację, chroniącą Rosjan
l'i od szczęścia?! Oczywiście nie wypada. Lecz mało te-
iji go — niemożliwe jest też ciągłe wyrażanie swojego za-
1,'ij dowolenia z powodu cierpień, jakich doznaje ludzkość.
'i Nie można świętować, gdy na ludzi spadają ghoroby
|p j i głód, nie można cieszyć się z nędzy i pijaństwa. Grozi
i za to ukamienowanie. M. K. Michajłowski zawiadamia,
]' że wyrażona w artykułach styczniowego numeru „Otie-
' czestwiennych zapisok" z 1873 roku myśl, iż „po re-
formie i częściowo z jej powodu grozi narodowi upa-
! dek umysłowy, obyczajowy i ekonomiczny" — wydała
| się Dostojewskiemu „najnowszą rewelacją". Do^tojew-
] ski rzeczywiście tak zrozumiał lub, ściślej, wywniosko-
wał taki sens z artykułów w „Otieczestwiennych zapiskach". Reforma, w której marzyciele pokładali tyle nadziei, nie tylko nie przyniesie nienawistnego „szczę-
148
ścia", ale zagraża straszną klęską. Obejdzie się, jak widać, bez dżentelmena z miną zacofańca, na którego powoływał się podziemny dialektyk. Do Kryształowego Pałacu długa droga, jeśli najwznioślejsze i najszlachetniejsze poczynania zamiast bogatych płodów przynoszą same nieszczęścia. Faktem jest, że Dostojewski jako publicysta nie mówił takich rzeczy wprost. Jego „okrucieństwo" nie ryzykowało jeszcze takiej szczerości. Nie dość tego — on sam nie marnował nigdy okazji napiętnowania wszelkiego rodzaju przejawów okrucieństwa. Występował na przykład przeciwko europejskiemu progresowi na tej „podstawie", że „przelane zostaną rzeki krwi", zanim walka klas przyniesie jakikolwiek pożytek naszym zachodnim sąsiadom. Był to jeden z jego ulubionych argumentów, którego nie przestawał powtarzać dziesiątki razy. Na tym przykładzie można się przekonać, że wszystkie argumenty są ar-gumenta ad homines. Czy Dostojewski bał się cierpienia i krwi? Doskonale wiedział, jak wpłynąć na ludzi, i kiedy zachodziła potrzeba, malował przerażające obrazy. Prawie jednocześnie ganił Europejczyków za ich na razie niemal bezkrwawą walkę i wzywał Rosję do wojny z Turcją, mimo że jedna, najskromniejsza wojna wymaga więcej krwi niż dziesiątki rewolucji. Albo inny, jeszcze bardziej wstrząsający przykład argumentacji. Dostojewski opowiada, że jeden z jego „znajomych" opowiedział się za utrzymaniem chłosty dla dzieci, najwidoczniej dlatego, że kara cielesna hartuje i przygotowuje do walki. Poglądy „znajomego" możemy pominąć (w Dzienniku pisarza tłum „znajomych" wyraża bardzo „oryginalne" myśli), ale ciekawe, że sam Dostojewski zainteresował się tym poglądem i obiecuje zająć się nim w wolnej chwili A jednocześnie ten sam Dostojewski, tak ochoczo przydzielający ludziom, a nawet dzieciom, różne nieszczęścia, nagłe wpada w sen-
149
li' |
tyrnentalizm i tkliwość, gdy mowa o losie męża Pusz-kinowskiej Tatiany. Porzucić go, uczynić go nieszczęśliwym — gdyby Tatiana zdecydowała się na to — u-marłyby na zawsze wszystkie ideały! Sądzę, że nie tylko pośród stronników „okrucieństwa" znajdzie się niejeden człowiek, który przyzna, że przyzwoita porcja „cierpienia" przydałaby się temu panu tak hardo zadzierającemu nosa. A byłaby w każdym razie nie mniej przydatna niż rosyjskim dzieciom, które, jak wiadomo, i poza szkołą nie zapominają o „cierpieniach". Takich przykładów można znaleźć u Dostojewskiego bardzo wiele. Na jednej stronie wymaga od nas wyrzeczeń w irnię wyzwolenia bliźnich od cierpień, a na drugiej, niemal sąsiedniej, te same cierpienia wynosi pod niebiosa...
Wynika z tego, że podziemny człowiek nie ma nic do powiedzenia, gdy występuje w roli nauczyciela ludzi. Aby tę rolę dobrze odegrać, musi na zawsze kryć swoją prawdę i oszukiwać innych, jak to robił stary kardynał. Jeżeli nie można już dłużej milczeć, jeżeli przy- szedł w końcu czas wyjawić przed całym narodem ta jemnicę 'Wielkiego Inkwizytora, to, widać, ludzie muszą szukać kapłanów nie pośród swoich nauczycieli, jak dawniej, ale pośród uczniów, zawsze ochoczo i bona fide wypełniających wszelkiego rodzaju uroczyste obowiązki. Nauczycielom odebrano ich ostatnią radość: nie przyznają się oni więcej, że są narodowymi dobroczyń- cami i uzdrowicielami. Powiedzieli im, powiedzą im: lekarzu, wylecz się sam. Innymi słowy, szukaj swojego zadania i celu nie w leczeniu naszych dolegliwości, ale w pielęgnowaniu własnego zdrowia. Troszcz sie o siebie i tylko o siebie.
150
XVII
Na pierwszy rzut oka zadanie się upraszcza. Lecę zajmijcie na chwilę miejsce Dostojewskiego, podziemnego człowieka, Wielkiego Inkwizytora, a zobaczycie, jaka tortura kryje się w tym uproszczeniu. Leczyć się pod ziemią, troszczyć się o siebie, myśleć o sobie — kiedy jasne jest, że żadna kuracja nie jest już możliwa, kiedy nic nie można już wymyślić, kiedy wszystko jest skończone! Zdumiewające: kiedy człowiekowi grozi nieuchronna zguba, kiedy staje nad przepaścią, kiedy opuszcza go ostatnia nadzieja, wówczas niespodziewanie pozbywa się on wszystkich uciążliwych obowiązków wobec ludzi, ludzkości, przyszłości, cywilizacji, postępu itd., i zamiast tego wszystkiego wyłania się jedynie pytanie o jego samotne, znikome i nieznane indywiduum. Wszyscy bohaterowie tragedii — to „egoiści". Każdy z nich z powodu swojego nieszczęścia wzywa na pomoc cały wszechświat. Karamazow (Iwan, o-czywiście) mówi wprost: „Nie przyjmuję świata". Cóż znaczą te słowa? Dlaczego Karamazow — zamiast umknąć, jak to robią wszyscy, przed strasznymi, nie rozwiązanymi problemami — idzie śmiało na ich spotkanie jak niedźwiedź na rohatynę? Wszak nie z powodu niedźwiedziej głupoty! On dobrze wie, co znaczą nie rozwiązane problemy i jak się musi człowiek z podciętymi już skrzydłami dobijać do bram wieczności! A mimo to nie poddaje się. Żadna Ding av sich, wola, deus sive natura nie skuszą go pojednaniem. Ten zapomniany przez dobro człowiek odnosi się do wszystkich doktryn filozoficznych z nie ukrywaną nieufnością i niechęcią: „Niektórzy suchotnicy, niedołężni moraliści... — mówi Karamazow — nazywają żądzę życia nikczemną"'. U Dostojewskiego żaden z jego bada-
1 P. Dostojewski, Bracia Karamazow, t. I, wyd. cyt., s 279.
151
I I
i
jących przeznaczenie bohaterów nie kończy samobójstwem, z wyjątkiem Kiriłowa, który wszakże zabija się nie dlatego, żeby wymigać się od życia, ale aby poznać swoją moc. Pod tym względem wszyscy oni podzielają pogląd starego Karamazowa: nie szukają zapomnienia bez względu na to. jak trudne wydaje im się życie. Interesującą ilustracją tego „punktu widzenia" są młodzieńcze marzenia Iwana Karamazowa, które przypomniały mu się podczas spotkania z diabłem. Pewien grzesznik skazany został na przebycie kwadryliona kilometrów, aby dostać się do raju. Zaprotestował. .,Nie pójdę" — mówi. Położył się i ani drgnie. Przeleżał tak tysiąc lat. Potem wstał i poszedł. Szedł bilion lat. ..Skoro mu więc otworzono wrota raju, skoro w nie wszedł, nie minęły dwie sekundy... kiedy zawołał, że za te dwie sekundy nie tylko kwadrylion, ale kwadrylion kwadry-lionów kilometrów przejść warto, i to nawet podniesionych do kwadrylionowej potęgi" \ O takich to sprawach rozmyślał Dostojewski. Te kwadryliony kilometrów, od których aż się kręci w głowie, te biliony lat szaleństwa warte dwóch sekund rajskiego szczęścia, niemożliwego do opisania ludzkim językiem — są jedynie wyrazem owej żądzy życia, o której była mowa. Iwan Karamazow jest, tak jak jego ojciec, przeniknięty egoizmem do szpiku kości. Nie to, że nie może, on nie chce nawet spróbować poddać się wzniosłej idei, utożsamić się z „absolutem", z naturą, jak zalecają filozofowie. Mimo że zdobył odpowiednie wykształcenie, nie lęka sie rzucić w twarz całej filozoficznej nauce swoich wątpliwości. Nie boi się nawet, że pomylą go (i razem z nim wyklną) z jego ojcem. Mówi wprost: .Fiodor Pawłowicz, nasz papa, był prosięciem, ale myślał prawidłowo" 2. A sam prosiak, Fiodor Pawłowicz
1 Tamże, s. 399.
* Tamże, t. II, s. 308.
152
doskonale wiedząc, co mówią o nim ludzie, „myślał" sobie, że choć pożył wystarczająco długo, to wciąż tego życia za mało. Pragnie jeszcze swojej nieśmiertelności. Oto jego rozmowa z dziećmi: ,,— Iwan, odpowiadaj: jest Bóg czy Go nie ma?..,
Nie, nie ma Boga.
Aloszka, jest Bóg?
. — Jest Bóg.
Iwan, a nieśmiertelność, powiedzmy, malutka, no,
najmniejsza?
Nie ma nieśmiertelności.
Żadnej?
Żadnej.
To znaczy absolutne zero albo nicość. A może jest
jakaś ociupinka? Przecież chyba nie nicość!
Kompletne zero.
Aloszka, jest nieśmiertelność?
Jest.
I Bóg, i nieśmiertelność?
I Bóg, i nieśmiertelność. W Bogu właśnie nie
śmiertelność.
— Hm! Prawdopodobnie Iwan ma słuszność..." 1
Jak widzicie, jabłko niedaleko spadło od jabłoni. Na
wet Fiodorowi Pawłowiczowi Karamazowowi daje Do
stojewski sposobność poszukiwania „wzniosłej idei".
Cały dialog, przyznacie, jest charakterystyczny. „Praw
dopodobnie Iwan ma słuszność" — to jedyne obiek
tywne zakończenie, które zawsze nasuwało się Dosto-
jewskiemu i którego tak bardzo się bał. Ale ważne tu
jest również to, że Dostojewski uznał za potrzebne wy
różnić Fiodora Pawłowicza. Możliwe, iż czytelnikowi
wydaje się. że jeżeli jest nieśmiertelność, to w żadnym
wypadku nie dla takiego łotra jak Fiodor Pawłowicz
1 Tamże, t. I, s. 167.
153
i że na pewno znajdzie się jakieś prawo, które położy
kres jego nikczemnemu istnieniu. Lecz Dostojewski nie
wiele się troszczy o poglądy czytelnika. Rakitina trzy
ma na wiorstę od swojej wzniosłej idei, a starego Ka-
ramazowa dopuszcza do niej — przyjmuje go, choć
częściowo, do zaszczytnego społeczeństwa katorżników.
Zgodnie z tym wszystko, co szkaradne, odpychające,
trudne, bolesne, słowem, wszystko, co problematyczne
w życiu, znajduje w Dostojewskim namiętnego i uta
lentowanego piewcę. On umyślnie rozdeptuje na na
szych oczach talent, piękno, młodość, niewinność. W je
go powieściach jest więcej grozy niż w rzeczywistości.
I z jakim mistrzostwem jest ona opisana! Nie ma u nas
ani jednego pisarza, który potrafiłby opowiadać o go
ryczy krzywdy i poniżenia tak, jak to czyni Dostojew
ski. W historii Gruszeńki i Nastasji Filipowny nic tak
nie wstrząsa czytelnikiem, jak poniesiona przez te ko
biety hańba. Nagle przyjeżdża, o, ten — opowiada
Nastasja Filipowna o Tockim — ... zhańbi, pokrzyw-
, . dzi, roznamiętni, doprowadzi do rozpusty i wyjedzie —
i'i | chyba tysiąc razy chciałam się utopić w stawie..." 1 A ile
i
wycierpiała się Gruszeńka, wspominając swoją krzywdę! „A teraz przyjechał — opowiada — ten mój krzywdziciel, siedzę tu i czekam wieści. A czy wiesz, kim był dla mnie ten mój krzywdziciel? Piec lat temu, jak przywiózł mnie tu Kuźma, siedziałam, od ludzi stroniłam, żeby mnie nie widzieli i nie słyszeli, chudziutka, głupiutka, siedziałam i płakałam, po całych nocach płakałam — myślałam sobie: «I gdzie on teraz, ten mój krzywdziciel? Śmieje się zapewne z inną. Żeby go tylko zobaczyć, myślę sobie, żeby tylko kiedyś spotkać, to ja mu już odpłacę, to ja mu już odpłacę!» W nocy, v* ciemnościach, szlochałam gorzko, wszystko to prze-
1 F. Dostojewski, Idiota, wyd. cyt., s. 193.
, i
154
myślałam, serce moje umyślnie rozdzierałam, syciłam je złością: «Już ja mu odpłacę, już ja mu odpłacę!» I tak na głos czasem mówiłam w ciemnościach. A jak uświadamiałam sobie nagle, że nic mu nie zrobię, że on się ze mnie teraz śmieje, a może nawet zapomniał, może nie pamięta, rzucałam się z łóżka na podłogę, płakałam z bezsilności i trzęsłam się, trzęsłam się do świtu. Rano wstaję gorsza od psa, chętnie bym wszystkich kąsała. Potem, co myślisz: zaczęłam pieniążki zbijać, pozbyłam się wszelkiej litości, roztyłam — myślisz, że zmądrzałam, co? Nic podobnego, nikt nie wie i nie widzi tego na całym świecie — ledwo zapada zmrok, tak jak pięć lat temu, leżę tu czasem i zgrzytam zębami, i całą noc płaczę. «Już ja mu odpłacę, odpłacę!...» — myślałam. Słyszałeś?"1 Oto jak „rodzą się" przekonania bohaterów i bohaterek Dostojewskiego, nie wspomnę już o Raskolnikowie, Karamazowie, Kiriło-wie, Szatowie... Wszyscy oni doświadczyli strasznego poniżenia. Jak elegancko wyrzucają Dołgorukiego (Młodzik) z domu gier, jak wyszydzają podziemnego człowieka! Dostojewski zbierał wszystkie dostępne mu środki, aby znów z niesłychaną siłą ugodzić w serce czytelnika, ale tym razem już nie po to, żeby czytelnik stał się lepszy i wielkodusznie zgodził się w niedziele i święta nazywać marnego człowieka swoim bratem. Teraz zadanie jest inne. Teraz należy wydobyć od nauki i „etyki", jak wyrażają się Rakitin i Dymitr Ka-ramazow, wyznanie, że wspaniały ustrój dla większości, przyszłe szczęście ludzkości, postęp, idee itd., słowem, wszystko to, czym do tej pory usprawiedliwiało się zgubę i hańbę poszczególnych ludzi — nie może rozwiązać najważniejszego problemu życia. I rzeczywiście — czy uwzględniając przedstawioną przez Do-
F. Dostojewski, Bracia Karamamw, t II, wyd. cyt., s. 37
155
stojewskiego rzeczywistość najbardziej nawet pewne
mu siebie i zawziętemu pozytywiście, „najlepszemu"
człowiekowi, sumienie pozwoliłoby wspomnieć o swoich
ideałach? Kiedy tak zniesławiony przez wszystkich
„egoizm" doprowadza do tragedii, kiedy walka samot
nej ludzkiej istoty zamienia się w nieprzerwana mę
kę — wówczas nikt nie ma tyle czelności, aby używać
wzniosłych słów. Milkną nawet wierzące dusze... Tu
jednak nie napotykamy już nauk pozytywistów czy
|jt idealistów, filozoficznych teorii czy naukowych syste-
j'|, mów. Ludziom można przemówić do rozumu, filozo-
fów i moralistów można powstrzymać w ich pogoni za syntezą i systemem, wskazując na losy tragicznych ludzi. Ale co począć z życiem? Jak zmusić je, aby liczyło się z Raskolnikowami i Karamazowami? Wszak nie ma ono ani wstydu, ani sumienia. Równie obojętnie patrzy na ludzką komedię, jak i ludzką tragedię. Pytania te prowadzą nas od filozofii Dostojewskiego do filozofii jego kontynuatora — Nietzschego — filozofii, która jako pierwsza wypisała jawnie na swym sztan- darze straszne słowa: apoteoza okrucieństwa.
l1 i
XVIII
Prześledzi1 iśrny histerię przeistaczania się poglądów Dostojewskiego. W głównych zarysach jest to próba rehabilitacji praw podziemnego człowieka. Jeśli teraz przyjrzymy się dziełom Nietzschego, to mimo to, że ich zewnętrzna strona jest tak mało podobna do tego co pisał Dostojewski, znajdziemy w nich niezaprzeczalne i wyraźnie widoczne ślady nastrojów i przeżyć, które uderzyły nas w twórczości rosyjskiego pisarza. Również Nietzsche był w młodości romantykiem i niepoprawnym marzycielem. Świadczy o tym nie tylko jedna z pierwszych jego książek — Narodziny tragedii,
156
ale również eseje Schopenhauer jako wychowawca i Wagner w Bayreuth 1, bezpośrednio graniczące z Men-schliches AllzumenschUch.es, w którym to dziele Nie-tzsche pierwszy raz w życiu, jeszcze nieśmiało i ostrożnie, pozwala sobie spojrzeć na świat i ludzi własnymi oczyma. Za doświadczenie to musiał zapłacić wysoką cenę. Został porzucony przez większość swoich przyjaciół, w tym także przez samego Wagnera. Nikt z nich, jok to zwykłe bywa, nie zainteresował się przyczyną nagłego zwrotu, który dokonał się w jego duszy. Przyjaciele podnieśli jedynie wielki krzyk, że „zdradził'' swoje poprzednie poglądy, i doszli do wniosku; że jest to dostateczna podstawa, aby wydać na niego wyrok. Wszyscy wiedzieli, że Nietzsche jest ciężko, nieuleczalnie chory. Lecz i w tym nie dostrzegali okoliczności łagodzących jego winę. Wagner, który jeszcze niedawno wychwalał literacką działalność Nietzschego, po przeczytaniu Menschliches, Allzumenschlich.es, tak się wielce oburzył, że nie uznał nawet za stosowne spróbować przemówić do sumienia swojego młodego przyjaciela i ucznia. Po prostu zamilkł i do końca życia nie odnowił znajomości z Nietzschem. Toteż w najtrudniejszych chwilach swego życia, kiedy człowiek, jak się powszechnie sądzi, najbardziej potrzebuje moralnej pomocy, Nietzsche został całkowicie sam. Co prawda, powszechne mniemanie pod pozorem niezbitej prawdy ofiarowuje nam w tym wypadku, jak i w wielu innych, niewątpliwe kłamstwo. W rzpczywistości w trudnych chwilach życia pomoc przyjaciół nic nie daje i nie może dać człowiekowi, a jedynie przytłacza go natarczywym żądaniem szczerości i wyznań W takich
1 Die Geburt der Tragódie (1870), Schopenhauer ais Erzieher (1874), Richard Wagner m Bayreuth (1876) — to dzieła z wczesnego okresu twórczości F. Nietzschego. Pierwszy tom Menschb-ches, Allzumenschhches pochodzi z r. 1878.
157
zdobył „doświadczenie", kiedy stał się obcy, Nietzsche, jak inni ludzie w jego sytuacji, nie domyślił się, że jest to właśnie to, o czym mówi się w książkach. On tylko z przerażeniem dostrzegł, że z jego duszą stało się coś niesłychanie potwornego i napawającego grozą. W swoich mękach i swoim beznadziejnym położeniu nie zauważył przesławnego „cierpienia", które'idąc za Schopenhauerem błogosławił i przywoływał w swoim pierwszym dziele — Narodzinach tragedii. Nie znajdował w sobie najmniejszego podobieństwa do bohatera, do jednego z tych fascynujących grzeszników w rodzaju Tannhausera, którzy tak wspaniale brylują w operach Wagnera. Nie było w jego położeniu ani śladu tragicznego piękna, którym przywykł się zachwycać w utworach dawnych pisarzy. Nie wykradł bogom ognia dla szczęścia ludzkości. Nie rozwiązał, jak Edyp, zagadki Sfinksa. Nie był także w grocie Wenery. Przeciwnie, kiedy analizował swoją przeszłość, to wydawała mu się ona nieprzerwanym pasmem haniebnych u-pokorzeń. Oto w jakim świetle przedstawia mu się jego służba sztuce, tj. historia jego przyjaźni z Wagnerem: „W jednej partii — pisze on w aforyzmie pt. Męczennik wbrew woli — był pewien człowiek, który był za bojaźliwy i za tchórzliwy, żeby przeczyć kiedykolwiek swoim towarzyszom: używano go do wszelkich posług, wymagano od niego wszystkiego, ponieważ więcej niż śmierci obawiał się złej opinii swoich kompanów; była to biedna, słaba dusza. Poznali się oni na tym i dzięki wspomnianym własnościom uczynili z niego bohatera, a w końcu nawet męczennika. Chociaż tchórz wewnętrznie mówił zawsze «nie», wargami mówił zawsze «tak», nawet jeszcze na szafocie, gdy u-mierał dla poglądów swej partii: bowiem obok niego stał jeden z jego dawnych towarzyszy i tak go tyranizował słowem i spojrzeniem, że tamten rzeczywiście
160
zniósł śmierć w sposób najprzyzwoitszy i odtąd był czczony jako męczennik i wielki charakter" \ Jeśli w takich słowach wyrażała się „przeszłość" Nietzschego, to czy można uwierzyć, że przy zerwaniu z nią był w stanie zdobyć się na wdzięczność i podziękowanie? Jest chyba bardziej prawdopodobne, że eseje Wagner w Bayreuth i Schoperihauer jako wychowawca zostały napisane tylko dlatego, że Nietzsche wciąż jeszcze czuł na sobie wzrok Wagnera (a możliwe, że nie tylko Wagnera) i nie miał sił walczyć z jego hipnotyzującym wpływem. Jak tu zresztą walczyć? Trzeba było w tym celu pozbyć się przede wszystkim szacunku dla siebie, nazwać swoją przeszłość właściwym imieniem i przyznać, że krytycy, których uważał za nędznych i nieszlachetnych ludzików, mieli rację, gdy nazywali go „literackim lokajem Wagnera". Innymi słowy, należało wziąć na siebie ciężar istnienia „marnego człowieka". Na taki straszny krok człowiek nie decyduje się od razu. Nietzsche ma wciąż jeszcze nadzieję, że może przydać się swojej partii choćby w ten sposób, że będzie słowami popierał jej pryncypia i dążenia. Przynajmniej dobre imię zostanie zachowane, przynajmniej nikt nie dowie się, że jest on odpychająco i haniebnie nieszczęśliwy. A to już coś. Nietzsche był dumnym człowiekiem. Nie chciał wystawiać na pokaz swoich ran, pragnął ukryć je przed oczyma postronnych. Z tego powodu oczywiście musiał udawać i kłamać, z tego powodu napisał płomienne eseje na cześć Wagnera i Schopenhauera, których w duszy już niemal nienawidził, ponieważ uważał ich za głównych winowajców swojego strasznego nieszczęścia. Lecz, by tak rzec, komu potrzebna była jego prawda? I co miałby do powiedzenia, gdyby chciał wyjawić prawdę? Przyznać
1 F. Nietzsche, Ludzkie, arcyludzkie, tłum. K. Drzewiecki, Warszawa 1908, s. 90—91.
12 — Dostojewski i Nietzsche... ^61
się otwarcie do swojej nikczemności? Czy mało jest na świecie nikczemnych ludzi? I czy mogłoby takie wyznanie wstrząsnąć kimś lub kogoś zainteresować? Przecież w rzeczywistości nic niezwykłego nie zaszło. Nietzsche myślał o sobie, że jest wartościowym człowiekiem, przeznaczonym do wielkich i ważnych spraw. Okazało się, że się omylił, że jest nic nie znaczącym i nędznym człowiekiem. Takie przypadki często zdarzają się w życiu. Nikt nie zwraca na nie uwagi. Tak na przykład sam Nietzsche przekonał się, że David Strauss1, uznany przez Niemców za wielkiego filozofa i niedościgłego stylistę, w rzeczywistości jest jedynie „wykształconym filistrem", kiepsko władającym najzwyklejszym literackim językiem. Czy odkrycie to wstrząsnęło i zdziwiło kogokolwiek, a nawet i samego Nietzschego? Nic podobnego! Na ziemi i bez Davida Straussa pozostało wystarczająco dużo znakomitych filozofów i niedościgłych stylistów. Gdyby Nietzsche spojrzał obiektywnie, to doszedłby do wniosku, że również jego osobisty przypadek nie ma szczególnego znaczenia. A gdyby do tego przypomniał sobie podstawowe założenie filozofii Schopenhauera, to mógłby w pełni cieszyć się ze swojego nieszczęścia. Wszak „wola" jest niezmienna, czy warto więc myśleć o tym, że indywiduum, tj. jeden z miliardów przypadków jej obiektywizacji, zostało unicestwione? Zazwyczaj jednak „podstawowe założenia filozofii" natychmiast ulatniają się z pamięci, gdy tylko człowiek boleśnie zderzy się z życiem. Jeśli więc Nietzsche wspominał Schopenhauera, to na pewno nie po to, aby szukać w nim pocieszenia czy oparcia, lecz aby rzucić na niego klątwę jak na
1 D. F. Strauss (1808—1874) — niemiecki filozof i teolog neo-heglista, twórca panteistycznej interpretacji genezy chrześcijaństwa. Nietzsche poświęcił mu jedno ze swych Niewczesnych rozważań pt. David Strauss (1873).
162
najgorszego wroga. „W te słowa zwrócę się do wrogów moich: cóż znaczą wszystkie ludzkie morderstwa w porównaniu z tym, co mi zrobiliście! To, co uczyniliście mi — gorsze jest od każdego morderstwa; zabraliście mi coś bezpowrotnie: tak powiem wam, moi wrogowie. Zabiliście moje przekonania i szlachetne porywy młodości. Zabraliście mi moich towarzyszy, błogosławione duchy. To pamięć o nich sprawia, że składam tu ten wieniec i rzucam przekleństwo. To przekleństwo na wasze spada głowy, wrogowie moi." 1 Te słowa Zara-tustry skierowane są do Wagnera i Schopenhauera. Nietzsche przeklina swoich nauczycieli za to, że zabrali mu jego młodość...
XIX
Spytamy jednak raz jeszcze: wozu solch Larm?2 Co się stało? Nietzsche umiera? Czy jest to wystarczający powód, aby przeklinać filozofię Schopenhauera i muzykę Wagnera? Jeśli przypomnimy sobie pierwsze dzieło Nietzschego, jeśli wsłuchamy się w „naukę" Zara-tustry o nadczłowieku, to okaże się, że w istocie Nietzsche nie miał żadnego powodu, aby tak się unosić. Jedno życie nie udało się — nie ma w tym jeszcze żadnego nieszczęścia. Przyroda wytwarza miliony indywiduów i jej zadanie nie polega na ochronie rozwoju poszczególnych egzemplarzy, ale na doskonaleniu całości, gatunku. Tak mówi Schopenhauer. Tak lub prawie tak mówi Zaratustra. Co z tego, że umarły młodzieńcze marzenia jednego profesora? Czy grozi to ludzkości jakimś niebezpieczeństwem?
Nietzsche doskonale rozumiał, że przejęte od Scho-
1 NW, t. VI, wyd. cyt., s. 161. 1 O co tyle hałasu? (niem.)
163
penhauera filozoficzne założenia zawierają w sobie wyrok na niego. Jeśli mógłby chociaż uważać się za niezwykłego człowieka! Aby się jednak usprawiedliwić, nie miał nawet prawa powołać się na swoje wielkie zdolności. Jak widać z przytoczonego w poprzednim rozdziale aforyzmu Męczennik wbrew woli, on sam u-ważał się wtedy jedynie za nędznego sługę Wagnera. Po co ma istnieć taka nieszczęsna istota? Czy nie lepiej usunąć się cicho i niezauważalnie i ustąpić miejsca w życiu bardziej godnym przedstawicielom ludzkiego gatunku? Teraz Nietzsche miał okazję urzeczywistnić wysokie wymagania powszechnie przyjętej moralności, popartej autorytetem filozofii Schopenhauera, i udowodnić nie w słowach, lecz w czynach, że idea poświęcenia i wyrzeczenia nie jest pustym dźwiękiem, lecz wielką siłą, zdolną natchnąć człowieka i dać mu odwagę do pokornego zniesienia najbardziej męczeńskiego losu. Nietzsche jednak postępuje inaczej, niż wymagały tego jego byłe „przekonania" zapożyczone od wielkiego wychowawcy, Schopenhauera. Zamiast ukorzyć się w swoim nieszczęściu i cieszyć się z minionych sukcesów i nowych nadziei ludzkości — co najbardziej odpowiadałoby przedstawionym w Narodzinach tragedii poglądom — Nietzsche zamierza własnym życiem podać w wątpliwość sprawiedliwość i prawdziwość ideałów, przekazywanych nam od tysiącleci i wiele razy sankcjonowanych przez najtęższe umysły. Już w Men-schliches, Allzumenschliches stawia pytanie o „wartość nieegoistycznych motywów, instynktów współczucia, wyrzeczenia, poświęcenia, które właśnie Schopen-hauer tak długo ozłacał, ubóstwiał i oddocześniał (ver-jenseitigt), że stały się one wartościami an sich" *. I aby rozwiązać ten problem nie zwraca się już, jak
1 N\V, i. VII, wyd. cyt, s. 292—293. 164
to robił wcześniej, kiedy pisał swoje pierwsze książki, do filozofów, poetów, wieszczów, słowem, do nauk, przekazywanych ludziom z pokolenia na pokolenie. Czuje, że nie znajdzie w tym wszystkim odpowiedzi dla siebie, ponieważ wszyscy nauczyciele ludzkości zmówili się jak gdyby, aby nie wspomnieć nawet o tym, co dla niego najważniejsze. I w swoich własnych dziełach, w których kiedyś występował jako wszechwiedzący i wszechrozumiejący sędzia, przez długi czas nie śmie powiedzieć na ten temat ani słowa. Dopiero wiele lat później w przedmowie lub raczej posłowiu do Narodzin tragedii czyni próbę oceny swoich pierwszych literackich doświadczeń. Jak dziwnie skonstruowane jest ludzkie serce! Mimo to, że książka wydaje mu się pod wieloma względami bezsensowna, mimo że widzi wszystkie jej wady („... książka, w której dałem wyraz swojemu młodzieńczemu zapałowi i podejrzliwości — co za niemożliwa książka powinna była wyrosnąć z tak niemłodzieńczego zadania" 1), nie może wyzbyć się ojcowskiej wobec niej czułości. A powinien właściwie nienawidzić jej tak samo, jak dzieł Schopen-hauera i muzyki Wagnera. Była przecież najpełniejszym wyrazem oderwania od" życia, lęku przed rzeczywistością, słowem, tego romantyzmu, który dzięki specyficznie cieplarnianemu wychowaniu w tak wczesnej młodości zawładnął jego ufną duszą. I nie tylko Narodziny tragedii, ale wszystkie pierwsze dokonania Nie-tzschego, aż po Menschliches, Allzumenschliches, powinny zasługiwać z tego powodu na jego nienawiść. Wszystkie one prezentują najczystszej wody romantyzm, tj. są mniej lub bardziej zręczną grą gotowych poetyckich obrazów i filozoficznych pojęć. Dla młodego Nietzschego słowo Schopenhauera było pra-
1 Tamże, t. I, s. 3.
" 165
wem. „Należę — pisał w 1875 roku, kiedy miał już trzydzieści lat i kiedy rzeczywistość zaczęła przed nim stawiać swoje pierwsze groźne wymagania — do kręgu tych czytelników Schopenhauera, którzy przeczytawszy pierwszą stronę jego dzieł, są najzupełniej pewni, że przeczytają wszystko, co napisał, i uważnie wysłuchają każde jego słowo. On od razu wzbudził moje zaufanie i teraz nie jest ono wcale mniejsze niż dziewięć lat temu. Rozumiem go tak, jak gdyby pisał bezpośrednio dla mnie." * Jak widzicie, Nietzsche źle dysponował swoim zaufaniem. I w ogóle z „zaufaniem" należy obchodzić się ostrożniej — Schopenhauer mniej niż ktokolwiek nadaje się na nauczyciela młodości już choćby z powodu problemów, którymi się zajmuje i które nie mają nic wspólnego z dążeniami młodego człowieka, nawet bardzo utalentowanego. Nie lepiej rzecz się miała z muzyką. Również Wagner ze swoimi operami jest niebezpieczny dla niedojrzałych ludzi, zmuszając ich przed czasem do poznawania obcych i niedostępnych dla nich sfer. Później sam Nietzsche wyraźnie to sobie uświadomił. „Uwielbiałem sztukę — pisze — z taką namiętnością, że w końcu we wszystkim, co istnieje, nie widziałem nic poza sztuką — a było to w wieku, kiedy zwykle inne pasje władają duszą człowieka." 2
Trzeba jednak powiedzieć, że wiara w filozofię Schopenhauera i fascynacja Wagnerem wcale nie zawsze muszą być dla człowieka tak zgubne w skutkach. Gdyby życie Nietzschego upłynęło bez szczególnych komplikacji, to możliwe, że do późnej starości zachowałby w duszy uczucie miłości i wierności do swoich nauczycieli. Romantyzm niezbyt często wypacza i wykoleja losy ludzkie. Często, na odwrót, strzeże ludzi przed
» Tamże, s. 398.
2 Tamże, t. XI, s. 130.
166
i
zderzeniem z rzeczywistością i pomaga zachować przez długie lata szlachetność ducha, jasność i świetlistość poglądów, zaufanie do życia, które najbardziej cenimy u filozofów. Również Nietzsche mógłby do końca swoich dni pielęgnować te idee, które stanowią podstawę Narodzin tragedii. Mógłby uczyć ludzi, jak godzić się z o-kropnościami życia, mógłby, jak czynił jego poprzednik, wysławiać „filozofa, artystę, świętego". I zapewne zyskałby sobie podziw u współczesnych i sławę u potomności: wszak profesor Riehl* nazywa jego Narodziny tragedii dziełem genialnym. Wprawdzie w sądzie niemieckiego profesora można by dostrzec przykład „politycznej" przebiegłości. Możliwe, że prof. Riehl nie uważa za właściwe potępiać całej twórczości Nietzsche-go i chcąc zyskać miano bezstronnego i sprawiedliwego sędziego, chwali ponad miarę tę jego książkę, która najbardziej przypomina to, co piszą wszyscy, i w ten sposób przygotowuje sobie grunt, aby móc potem krytykować wszystkie pozostałe dzieła Nietzschego. Faktem jest jednak, że gdyby Nietzsche nadal pisał w duchu Narodzin tragedii, to przyszłoby mu o tyle tylko zdystansować się od powszechnie przyjętych przekonań i poglądów, o ile umożliwiają to istniejące mniemania o dopuszczalnej i pożądanej oryginalności. W początkach swojej pisarskiej działalności miałby z pewnością wrogów, lecz później osiągnąłby taką wirtuozerię, że uciszyłby wszystkich przeciwników, a co najważniejsze, zyskałby ogromny szacunek otaczających go bliźnich. Niewątpliwie w innych okolicznościach Nietzsche pisałby zupełnie inaczej, i profesor Riehl mógłby ze spokojnym sumieniem wszystkie jego dzieła nazwać genialnymi.
1 A. Riehl (1844—1924) — niemiecki pozytywista i neokan-tysta, zajmujący się głównie badaniami nad podstawami logiki.
167
Przeznaczenie jednak zadecydowało inaczej. Zamiast
pozwolić Nietzschemu zajmować się spokojnie przysz
łością ludzkości i całego wszechświata, postawiło mu
jedno maleńkie i prościutkie pytanie — o jego wła
sną przyszłość. I przenikliwy filozof, patrzący bez trwo
gi na okropności całego świata, zagubił się i przeraził,
jak zabłąkane w lesie dziecko, w obliczu tego prostego
i łatwego do rozwiązania problemu. W tej sprawie je
go diwna uczoność okazała się niepotrzebna, a nawet
uciążliwa. „Wszystko, co uroczyste — pisze — obrzyd
ło mi. Kim jesteśmy?": A właśnie owo „uroczyste"
było do tej pory istotą życia Nietzschego, było tym, co
uznawał za największą mądrość, i w propagowaniu cze
go widział swoje opatrznościowe powołanie. Teraz na
leży to porzucić. Lecz co wówczas pozostanie? Jak spoj
rzeć w twarz wszystkim ludziom, co powiedzieć Wcg-
nerowi, a jak spojrzeć w twarz samemu sobie? Przez
pewien czas próbuje Nietzsche pogodzić swoją nową
rzeczywistość z dawnymi „przekonaniami". Jak już
wspomniano, pisze eseje o Wagnerze i Schopenhauerze
mając nadzieję, że przyzwyczajenie zwycięży i przy
wróci tak mu teraz potrzebną wiarę w ideały. Rachu
by jednak nie sprawdziły się. Nieszczere oddanie jest
trudne do zniesienia nawet w zwykłych okolicznościach.
Dla Nietzschego, w jego przerażającym położeniu, za
mieniło się w prawdziwą torturę. Przekonał się, że ży
cie po dawnemu nie jest możliwe. I wiedząc, co go cze
ka, wiedząc, że przyjaciele, a przede wszystkim Wag
ner, nigdy nie wybaczą mu zdrady, porzucił starych
bogów i wstąpił na nową drogę, mimo że nie obiecy-
i wała mu ona nic poza niebezpiecznym i bolesnym zwąt-
pieniem oraz wieczną samotnością...
1 NW, t. XI, wyd. cyt, s. 153.
168
XX
I z czym wstąpił Nietzsche na nową drogę? Co zastąpiło jego poprzednie przekonania? Odpowiedź zawiera się w jednym słowie: nic. Nic, oprócz strasznych cierpień fizycznych w teraźniejszości, hańbiących, poniżających wspomnień o przeszłości i szalonego strachu przed przyszłością. Nie miał zadr ej nadziei; do czego bowiem może być zdolny rozbity, cliory człowiek, który stracił najlepsze lata życia na bezużyteczne, niepotrzebne ani jemu, ani nikomu zajęcia? Do trzydziestego roku życia siedział kamieniem, jak nasz Ilia Mu-romiee !, kontemplując cudze ideały. Teraz trzeba wstać i iść — lecz nogi odmawiają posłuszeństwa, a dobrzy starcy z czarodziejskim napojem nie przychodzą i nie przyjdą: w naszych czasach cuda się nie zdarzają. Na domiar złego choroba Nietzschego przybrała takie rozmiary, że musiał porzucić zwykłe, wypełniające dzień profesorskie zajęcia i całe dwadzieścia cztery godziny na dobę pozostawać bezczynnie z własnymi rozmyślaniami i wspomnieniami. Nawet noc nie przynosiła mu ulgi i odpoczynku, tak że musiał cierpliwie znosić bezsenność — starą towarzyszkę ciężkich chorób nerwowych. I taki człowiek decyduje się zostać pisarzem i zwraca się do ludzi z własnym słowem. Pojawia się naturalne pytanie ■— czy ma prawo pisać? O czym może nam opowiedzieć? O tym, że cierpi, że cierpiał? Lecz my słyszeliśmy już wiele bolesnych skarg z ust poetów, a młody Lermontow dawno wyjawił nam tę myśl, którą inni zachowują dla siebie. Co nas obchodzi, czy Nietzsche cierpiał czy nie? A poza tym z poetami to inna sprawa. Nie skarżą się oni wprost; któż by ich słuchał, gdyby tak rcbili! Oni ubierają swoje
1 Ilia Muromiec — legendarny bohater starych rosyjskich podań ludowych.
169
skargi w malownicze i piękne poetyckie stroje, z ich łez wyrastają kwiaty. My zachwycamy się kwiatami i zapominamy o łzach; boska harmonia poezji pozwala nam cieszyć się najsmutniejszymi melodiami. Ale Nie-tzsche jest filozofem: nie przystoi mu układać poematów. On musi mówić — czy zdecyduje się na monotonną i jednostajną opowieść o nieszczęściach, których przyszło mu doświadczyć? A może i w filozofii jest swoista poezja i są swoiste łzy, które stanowią jej raison d'etre, i ta nauka nauk jest również sztuką — sztuką zdolną tworzyć w imię prawdy różnego rodzaju interesujące i zajmujące rzeczy? Posłuchajmy wyznań samego Nietzschego. Niewielu może się z nim równać pod względem wielorakiego i wszechstronnego doświadczenia w tych sprawach. On sam szczegółowo opowie nam, jak powstawały jego książki. „Kto odgaduje cokolwiek ze skutków, które gnieżdżą się w każdym głębokim podejrzeniu, cokolwiek z ziębienia i trwogi osamotnienia, na które każda bezwarunkowa odmienność wzroku skazuje tego, kto jest nią dotknięty — ten zrozumie, jak często dla odpoczynku po sobie, jakby dla chwilowego zapomnienia o sobie, starałem się zstąpić dokądkolwiek — w jakiekolwiek uwielbienie lub wrogość, lub naukowość, lub lekkomyślność, lub głupstwo; i czemu, gdzie nie znajdowałem tego, czego potrzebowałem, musiałem sztucznie nadrabiać fałszem i poezją (— i cóż innego robili kiedykolwiek poeci? i po cóż by była tu, na tym świecie, sztuka cała?)." * Ciekawe wyznanie, nieprawdaż? Sztukę rozumie się jako świadomą falsyfikację rzeczywistości, i filozofii zaleca się te same chwyty. Inaczej nie można znieść trwogi i chłodu samotności. Lecz czy może pomóc w takich wypadkach falsyfikacja, a zwłaszcza świadoma? Czy „swoiste" spoj-
1 F. Nłetzsche, Ludzkie, areyludzkie, wyd. cyt., s. 2. 170
rżenie na życie stanie się mniej ponure przy takich wybiegach rozumu i sumienia? I czy mamy prawo dowolnie zmieniać „pogląd"? Widzimy to, co widzimy, co leży przed nami, i żadna siła woli nie jest w stanie przedstawić nam czarnego białym i na odwrót. Nie-tzsche, jak widać, myśli inaczej. W przedmowie do trzeciego tomu dzieł tak pisze: „Wtedy dopiero nauczyłem się owej mowy samotnika, którą tylko najbardziej milczący, najwięcej cierpiący rozumieją: mówiłem bez świadków lub, raczej, mimo świadków, żeby nie cierpieć w milczeniu, mówiłem o rzeczach, które mnie nie tyczyły, lecz tak, jak gdyby mnie one obchodziły. Wtedy posiadłem sztukę okazywania się radosnym i obiektywnym, ciekawym, a przede wszystkim zdrowym i złośliwym — jest to dowodem «dobrego smaku» u chorego, jak mi się zdaje? L^cz delikatniejszemu oku i współczuciu nie ujdzie to, co, być może, stanowi wdzięk tych pism (tj. Menschliches, Allzumenschliches) — że przemawia przez nie cierpiący i pozbawiony, jak gdyby nie był cierpiącym i pozbawionym. Tu powinny były ostać się przeciw życiu równowaga, swoboda, nawet wdzięczność, tutaj panuje wola surowa, dumna, ustawicznie czujna, zawsze wrażliwa, która postawiła sobie za zadanie obronę życia przed cierpieniem i przełamywanie wszystkich wniosków, które zwykle wyrastają niby grzyby trujące z bólu, rozczarowania, wstrętu, osamotnienia i innych mokradeł..." Ł
Teraz wiemy, jak powstawały książki Nietzschego. Najwidoczniej nie było mu przeznaczone wyrwać się z dziedziny idei. Kiedyś, broniąc Wagnera i Schopen-hauera, mówił o rzeczach, które nic go nie obchodziły, lecz robił to tak, jakby miały dla niego znaczenie; te-
1 F. Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, tłum. K. Drzewiecki, Warszawa 1910, s. 7—8.
171
raz, występując w nowej roli „adwokata życia", znów, najwidoczniej, tłumi wszystkie protesty, to, co wewnętrzne i jego własne, aby wysławiać swojego nowego klienta. Znów jest obłudny, ale tym razem nie robi już tego nieświadomie i z czystym sumieniem: zdaje sobie doskonale sprawę ze swojego postępowania. Teraz wie, że inaczej nie można, i nie tylko nie wpada w przerażenie, kiedy musi mówić głośno „tak", podczas gdy cała jego istota woła „nie", ale jest dumny z tej sztuki i znajduje w niej swoisty urok. Odrzuca wszystkie wnioski, które powstają na gruncie rozczarowania, cierpienia, samotności, tj. właśnie te, które mogły narodzić się jedynie w głowie człowieka na jego miejscu. Kto taki lub, raczej, co takiego tkwi w nim, czemu dana jest suwerenna władza nad jego duszą? Może to stary rozum, odegrawszy przed Nietzschem kiepską komedię i pozbawiony potem wszystkich dawnych praw, znów siłą czy przebiegłością zajął poprzednie, najwyższe miejsce? A może sumienie i wstyd przed ludźmi zmuszają Nietzschego do przyjęcia obcej wiary i każą mu udawać zdrowego i szczęśliwego, kiedy jest chory i nieszczęśliwy? Niezwykle ważny fakt! Już teraz powinniśmy zauważyć, że we wszystkich swoich dziełach, nawet w tych ostatnich, w których występuje jako zdecydowany immoralista i bezbożnik, w których przyjmuje za swoją dewizę straszne słowa, służące w średniowieczu za tajemnicze hasło jednej z ma-hometańskich sekt, jaka zetknęła się w Ziemi Świętej z krzyżowcami: „Nie ma nic prawdziwego, wszystko jest dozwolone" — we wszystkich swoich dziełach odwołuje się zawsze do jakiejś wyższej instancji, nazywanej albo po prostu życiem, albo „całością życia", i nie ma odwagi mówić we własnym imieniu. Doznaje się wrażenia, które najlepiej wyrazić można szyderczymi słowami Dostojewskiego: „Wszystko jest dozwolone
172
i basta!... tylko jeżeli zechciał oszukiwać, to po cóż mu jeszcze sankcja prawdy?"1 Dla zwolenników imperatywu kategorycznego namiętność Nietzschego do sankcji prawdy mogłaby służyć za dowód fałszywości całej jego nauki, i dziwię się bardzo, że nikt do tej pory nie posłużył się tym na pozór niezbitym argumentem. Tym bardziej że podstawowym źródłem charakterystycznych dla Nietzschego sprzeczności, z których tak często robiono mu zarzuty, jest owo uwielbienie nowego „molocha abstrakcji", który zajął miejsce dawnych. Nie chcę przy tym powiedzieć, że sankcja prawdy czy też w ogóle ostateczna sankcja jest po stronie tych, którzy twierdzą, że n i e wszystko jest dozwolone, i powstrzymują się od szalbierstwa w tym oczywiście sensie (i takie zastrzeżenie jest jeszcze potrzebne!), w którym używa tego słowa Dostojewski. Co więcej, pokazałem już, że w czołobitności Dostojewskiego wobec katorgi dostrzegalnie prześwieca świadomość, iż właśnie ta sankcja, którą chwalili do tej pory idealiści jako niezaprzeczalną i nieodłączną zasadę, została przez nich bezprawnie przyswojona. Schiller bez żadnego wahania, a nawet bez refleksji, że możliwe są jakiekolwiek wątpliwości, włożył kiedyś w usta swojego Filipa II następujące słowa:
— Gerne mag ich horen, Dass Carlos meine Ratę hasst; doch mit Verdruss epitdeck' ich, dass er sie verachtet2.
W słowach tych zostały jakby na zawsze zawarte i określone zasady współżycia tych typów ludzkich, któ-
1 F. Dostojewski, Bracia Karamazow, t. II, wyd. cyt, s. 374. ! Wiedziałem już, że syn mój niechęć chowa do mych doradców; że pogardza nimi — to rzecz dla mnie
nowa!
(F. Schiller, Don Karlos. Poemat dramatyczny, tłum. K. Iłła-kowiczówna, Warszawa 1954, s. 83)
173
rych przedstawicielami są Filip II i don Karlos. Don Karlos lekceważy ojca, a ten pochlebiałby sobie, gdyby mógł w synu wzbudzić choćby nienawiść do siebie. I nikt nie był świadom, że między dobrem i złem, mówiąc nieco ogólniej, tego rodzaju stosunki są po prostu wieczne: zło nie jest w stanie znieść pogardy dobra i dlatego w tajemnicy pogardza samym sobą. Taka jest oto sankcja prawdy don Karlosa i jego pięknoduchostwa. Co się tyczy Filipa — to jeśli zamierza dopuszczać się oszustw, musi wyrzec się nadziei na jakąkolwiek sankcję. Tak było w czasach Schillera. Teraz okoliczności się zmieniły. Dziś don Karlosowie oczekują od Filipów, jak jałmużny, ich nienawiści, a nie otrzymują nic oprócz pogardy. Przykładem może być Dostojewski ze swoją katorgą lub Nietzsche, który z taką wstrząsającą jasnością wyraził tę myśl w przytoczonych już wcześniej słowach Zaratustry: „Czy znasz, mój przyjacielu, słowo pogardy i męki twej sprawiedliwości, gdy chcesz być sprawiedliwy dla tych, którzy gardzą tobą". Przełóżcie te słowa na konkretny język (przekładów takich dokonywać powinien każdy, kto chce znaleźć w książkach coś oprócz estetycznej rozkoszy), a otrzymacie nową formułę wzajemnych stosunków między Filipem i don Karlosem. Obecnie Filip nie zna już słowa pogardy i nie on walczy z koniecznością wyznania, że sprawiedliwość (sankcja prawdy) nie jest po jego stronie, a po stronie wrogów, lecz, na odwrót, wszystkie te przyjemności stają się udziałem don Karlosa.
XXI
Pozostawmy jednak spór o sankcję i o to, o co w rzeczywistości ubiegają się ludzie, gdy tak namiętnie, gniewnie i bez pardonu usiłują udowodnić bezsporność i niepodważalność swoich praw do niej. Interesuje nas
174
f teraz coś innego. Co mamy począć z dziełami pisarza, który sam przyznawał się niejednokrotnie, że pisał w swoich książkach tak, jakby nie był tym, kim był w istocie? Maniera Nietzschego nie jest dla rosyjskiego czytelnika czymś osobliwym. Mamy przecież Dostojew-skiego, który mówi tak, jakby nie był podziemnym człowiekiem, Raskolnikowem czy Karamazowem. Do-stojewskiego, który symuluje wiarę, miłość, łagodność i co jeszcze chcecie. Mamy również hrabiego Tołstoja, piszącego z „próżności, chęci zysku i dumy", jak sam w porywie późnej skruchy wyznaje w Spowiedzi. A więc nie możemy po prostu wyrzec się Nietzschego, bo gdybyśmy chcieli to uczynić, należałoby również wyrzec się Dostojewskiego i hrabiego Tołstoja. Musimy więc postawić pytanie — jaką wartość ma tego rodzaju symulacja i czy jest ona potrzebna? Oddajmy głos samemu Nietzschemu. W przedmowie do Menschliches, Allzumenschlićhes, na którą się już powoływaliśmy w poprzednim rozdziale, spotykamy uwagę, która wydaje się wyjaśniać i uzasadniać stosowanie tej ekscentrycznej metody: „...wówczas to — mówi Nietzsche — wyrwałem z siebie zdanie: kto cierpi, nie ma jeszcze prawa do pesymizmu! Wtedy to prowadziłem w sobie żmudną i cierpliwą walkę przeciw nienaukowej skłonności wszelkiego pesymizmu romantycznego, która sprawia, że oddzielne doświadczenie osobiste wydyma się, rozciąga się do sądów ogólnych, do potępienia świata... krótko mówiąc, zatoczyłem wtedy wzrokiem wkoło. Optymizm, jako środek do wyzdrowienia, żeby kiedyś znowu do pesymizmu mieć prawo — rozumiecie to? Podobnie jak lekarz przenosi swego chorego w otoczenie zupełnie obce... tak ja, lekarz i chory w jednej osobie, zmusiłem się do odmiennego, nie wypróbowanego klimatu dusz y..." * Czy jednak roz-* F. Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, wyd. cyt., s. 8.
175
ważania te w wystarczający sposób usprawiedliwiają • obłudę autora? Załóżmy, że chory rzeczywiście nie ma prawa być pesymistą (prawo godne pozazdroszczenia!), i że optymizm jako przemiana duchowego klimatu może być pożyteczny dla wychowanka Schopenhaue-ra i Wagnera. Lecz jak mieli się domyślić czytelnicy, którym wpadło w ręce pierwsze wydanie obu tomów Menschliches, Allzumenschliehes, nie opatrzonych jeszcze objaśniającymi przedmowami (napisanymi dopiero osiem lat później), że nie mają bezpośrednio do czynienia z książkami, w których wyrażone są przekonania autora, ale ze sztucznie spreparowaną atmosferą, właściwą tylko pewnemu rodzajowi choroby? Ani tytuły dzieł, ani zawarte tam myśli niczego podobnego nie podpowiadały. I gdyby literacka twórczość Nietzsche-go ograniczyła się tylko do pierwszych czterech tomów jego dzieł, to najbardziej przenikliwy wzrok nie odkryłby w nich zamierzeń autora. Nawet teraz, gdy mamy już długie przedmowy, gdy przeczytaliśmy ostatnie cztery jego książki, gdy znamy biografię Nietzschego, krytycy z uporem obstają przy poglądzie, że w Menschliches, Allzumenschliehes i Morgenróthe Nietzsche ukazuje się jako konsekwentny pozytywista. Najwidoczniej książki te nie osiągnęły swojego celu. Doświadczenia kuracji należy cicho znosić we własnym domu, nie powiadamiając o tym nikogo. Czyżby Nietzsche nie znał tej podstawowej prawdy? Przytoczone więc wyżej wyjaśnienia mogą mieć dla nas znaczenie jedynie biograficznej informacji i najmniej rzucają światła na sposoby poszukiwania prawdy, którymi posługiwał się Nietzsche na tym etapie swojego życia. A tymczasem w Menschliches, Allzumenschliehes wypowiada on bar- dzo wyraźnie, choć niezbyt śmiało, te sądy o moralno- ści, którym pozostanie wierny do końca życia: w przedmowie do Zur Genealogie der Morał sarn na to zwraca
176
uwagę. I jeżeli pragniemy dojść do źródła Nietzscheań-skiego światopoglądu, jeśli chcemy dowiedzieć się, jak „rodziły się" jego nowe przekonania (a jest to wszak nasze główne zadanie), to nie możemy widzieć w jego „pozytywistycznych" dokonaniach wyłącznie doświadczeń własnej kuracji. W nich należy szukać tego wszystkiego, w nich już jest to wszystko, co później doprowadziło Metzschego do formuły „poza dobrem i złem", do apoteozy okrucieństwa, apologii egoizmu, nauki o wiecznym powrocie, do Wille zur Macht — a nawet do ideału nadczłowieka. Przy wnikliwej analizie przekonamy się, że mówią nam o wiele więcej
0 swoim autorze niż namiętne mowy Zaratustry i nie
pohamowanie nadwątlonej twórczości, które daje o so
bie znać w Antychryście. Historię o autoterapii nale
ży więc przyjąć z dużą rezerwą albo ją na razie cał
kiem odrzucić.
Dużo ważniejsze i zasługujące na wnikliwe rozpatrzenie wydaje się inne wyjaśnienie, na które mimochodem zwracaliśmy uwagę czytelnika. Nietzsche mówi, że w Menschliches, Allzumenschliches postawił sobie za zadanie „obronę życia przed cierpieniem i przełamywanie wszystkich wniosków, które zwykle wyrastają niby grzyby trujące z bólu, rozczarowania, wstrętu, osamotnienia i innych mokradeł..." : To już jest niewątpliwie metoda poszukiwania prawdy, choć jest to metoda negatywna. Pozostaje nam tylko sprawdzić jej przydatność. Czy rzeczywiście prowadzi, może doprowadzić do „prawdy", czy też, przeciwnie (a bywa tak z metodami) — odwodzi od niej? Wykorzystajmy znów doświadczenie Nietzschego. Rozmyślając o Sokratesie
1 jego nauce tak pisze: „Filozofowie i moraliści oszuku
ją się sądząc, że można wyrwać się z dekadentyzmu,
1 Tamże. 12 — Dostojewsłci i Nietzsche...
wydając mu wojnę. Nie mają szans na ocalenie, wszystkie metody, którymi się posłużą jako środkami ocalenia, będą jedynie przejawami dekadentyzmu — mogą zmienić tylko formę, ale istota pozostanie ta sama. Sokrates był jednym wielkim nieporozumieniem. Dążenie do jasności dziennego światła, do rozumności za wszelką cenę, pragnienie uczynienia życia jasnym, zimnym, o-strożnym, świadomym, bezinstynktownym, walczącym z instynktami — wszystko to było jedynie chorobą, nową chorobą, a bynajmniej nie powrotem do «dobroczyń-ców», «zdrowia», «szczęścia»... Być zmuszonym walczyć z instynktami — to formuła dekadentyzmu: dopóki życie się rozwija, szczęście jest równoznaczne z instynktami" \ Wszystko to odnosi się do Sokratesa i do jego głoszenia walki z samym sobą lub do „teorii naprawy", jak wyraża się Nietzsche. Pokonanie w sobie dekadentyzmu jest całkowicie niemożliwe. Sokrates jest dekadentem i wszystkie jego próby ocalenia się będą jedynie nowym przejawem dekadentyzmu, upadku. Nie ma prawa być nauczycielem, a jego nauka powinna być w całości odrzucona. No, a sam Nietzsche? Pomimo tego, że w jego pismach zachowały się uwagi, w których przyznaje się sam przed sobą, iż łączy go z Sokratesem duchowa więź („Sokrates, muszę się przyznać, jest mi tak bliski, że muszę nieustannie walczyć z nim"2); w tymże ósmym tomie, w którym potępia „moralność naprawy" jako beznadziejny sposób ocalenia beznadziejnie straconych ludzi, w przedmowie do eseju o Wagnerze czytamy następujące słowa: „Jestem, podobnie jak Wagner, synem naszego czasu, dekadentem: tylko że ja zdałem sobie z tego sprawę i walczyłem z tym, filozof we mnie walczył z tym" 3. Lecz sa-
1 NW, t. VIII, wyd. cyt., s. 74.
2 Tamże, t. X, s. 452.
s Tamże, t. VIII, s. 9.
178
V
ma walka, jak właśnie widzieliśmy, jest tylko „chorobą", tylko nowym przejawem dekadentyzmu. Czy znaczy to, że cały wysiłek Nietzschego był daremny i że pomimo prób autoterapii pozostał on takim samym de-kadentem, jakimi byli według jego słów Sokrates i Wagner? Jak poradzić sobie z tą podstawową anty-nomią? Przyznać, że Nietzsche niesprawiedliwie osądził współczesność, a wraz z nią Wagnera i Sokratesa, czy, na odwrót, zgodzić się, że walka z dekadentyzmem jest także dekadentyzmem, i zaliczyć samego Nietzschego w poczet zgubionych i niepotrzebnych ludzi? Pytanie, jak widzicie, jest istotne i przytłaczające — lecz nie wypada z tego powodu nie zauważyć pewnej charakterystycznej, psychologicznej cechy. Sokrates był przyczyną tego, że Nietzsche tak niezwykle zdecydowanie wystąpił z poglądem o bezpłodności wszelkiego rodzaju prób walki z „dekadentyzmem" i nawet tysiącletnia, przez nikogo dotąd nie kwestionowana sława mędrca nie zmusiła go do złagodzenia sądu o wielkim Greku. Kiedy jednak dotknęło to jego samego — teoria gdzieś znikła. Okazało się, że nie tylko można walczyć z dekadentyzmem, ale że walka ta zapewnia zwycięstwo — jeśli tylko starczy męstwa, zdecydowania i energii. „Życie samo — mówi Nietzsche w innym miejscu — nagradza nas za naszą upartą wolę życia, za taką długą walkę, jaką prowadziłem wtedy z pesymizmem znużenia życiem... W końcu otrzymujemy jego wielki dar, być może, największy, jaki nam może ofiarować — powraca nam nasze zadanie."* Lecz czy Sokrates nie okazywał męstwa i energii? A nie wyszło mu to na dobre! Nietzsche ocalał i uważa, że ma prawo znowu przyjąć na siebie wielką misję nauczyciela ludzi, której niegodny był Sokrates. Zestawiłem tu dwa przeciwstawne sądy Nietzsche-
1 P. Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, wyd. cjt., s. 9.
179
go nie po to, aby wykazać jego niekonsekwencję. Waż- | na tutaj jest tylko jedna okoliczność: że on, mając wszystkie „obiektywne" dane, aby zaliczyć siebie do zgubionych ludzi, dekadentów, Sokratesów, nie tylko tego nie robi, ale, na odwrót, triumfująco i stanowczo wyodrębnia się z tej kategorii ludzi. Ujawnia się w tym nie cecha właściwa jedynie Nietzschemu, lecz cecha ogólnoludzka. Nikt z nas, bez względu na wewnę- } trzną oczywistość, nie podpisze na siebie moralnego 1 wyroku. Jest to nieodłączna właściwość natury ludz- j kiej, o której większość ludzi, dzięki różnego rodzaju wzniosłym naukom, w ogóle nic nie słyszała. Nie sły- \ szał o tym i Nietzsche, dopóki pobierał nauki u Wag- / nera i Schopenhauera. Lecz już w Menschliches, All-zumenschliches zdaje sobie z tego jasno sprawę: „Czy ma się, czy się nie ma zęba żmii, nie wie się o tym, dopóki ktoś na nas nie nastąpił. Kobieta lub matka powiedziałaby: dopóki ktoś nie nadepnął na nasze ukochanie lub dziecko. — Charakter nasz bardziej jeszcze > zależy od tego, czego nie przeżywamy, niż od tego, co się przeżywa" \ Tak było z samym Nietzschem. Dopóki okoliczności układały się pomyślnie — czy mógłby ktoś podejrzewać (nawet on sam), że w tym dobrym, łagodnym, rozsądnym, tak głęboko i bezinteresownie oddanym sprawie człowieku czai się „ząb żmii" lub, porzucając metaforę, ten najskrajniejszy stopień egoiz- i mu, który postawił podziemnego człowieka wobec dy- ( lematu: czy istnieć ma świat, czy też on, bohater z podziemia, pić ma herbatę? Czy mógłby ktoś, patrząc na Nietzschego, który z takim poświęceniem i wytrwałością oddał się całą duszą w służbę nauce i sztuce, przypuszczać, że nie nauka, nie sztuka, nie świat i nie ludzkość były głównym jego celem? I że w chwili, kiedy
1 Tamże, s. 36. 180
wolą przeznaczenia staje przed Nietzschem już nie teoretyczny, ale praktyczny problem: co zachować — o-piewane przez niego cuda ludzkiej kultury czy też własne, jednostkowe życie — będzie zmuszony wyrzec się swoich najdroższych ideałów i przyznać, że cała kultura, cały świat nic nie znaczą, jeżeli nie ma ocalenia dla jednego Nietzschego? Myśl ta wydawała mu się szalona; do końca życia nie potrafił zaakceptować jej i im bardziej prześladowała go, tym bardziej stanowczo usiłował wyzwolić się od niej lub przynajmniej uzależnić ją od jakiegoś ideału. Straszyła go tą pustką, którą niosła z sobą dla ludzi, wydawała mu się potworna ze względu na swoją bezpłodność, ponieważ nie mogła dać nic oprócz zniszczenia, zanegowania i nihilizr mu. Lecz wyrzec się jej nie było wcale łatwo. Nietzsche nie był pierwszym ani ostatnim, któremu przyszło walczyć z nią. Widzieliśmy, jakie nieprawdopodobne wysiłki czynił hrabia Tołstoj, aby wyrwać ją z korzeniami, wykarczować swoją duszę z resztek egoizmu. Albo Dostojewski. Egoizm jednak nie tylko nie słabł, ale nasilał się i za każdym razem w nowej formie ujawniał swoje prawa: u niego, jak u legendarnego potwora, na miejsce każdej odrąbanej głowy wyrastały dwie nowe. Tak właśnie było z Nietzschem, który uroczyście obwieszczał: ,.Przede wszystkim winieneś był widzieć własnymi oczyma, gdzie jest niesprawiedliwość największa: tam mianowicie, gdzie życie jest rozwinięte na najmniejszą, najwęższą, najskąpszą, najpierwotniejszą miarę, a mimo wszystko nie przestaje uważać siebie za cel i miarę rzeczy i gwoli swemu zachowaniu — skrycie i w sposób małostkowy, a nieustannie — wykraczać i podawać w wątpliwość tego, co wyższe, większe, bogatsze" \ Słowa te nie są wyrazem osobistego poglą-
1 F. Nietzsche, Ludzkie, arcyludzkie, wyd. cyt, s. 10.
181
du Nietzschego, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Oryginalna tutaj jest tylko forma, a myśl stara jak świat. Czy wskażecie mi filozofa albo etyka, który nie poczytywałby sobie za obowiązek wynosić bogate i wzniosłe życie nad biedne i nędzne. Tylko w Ewangelii powiedziano: błogosławieni ubodzy duchem, lecz współczesna, i nie tylko współczesna, ale każda kiedykolwiek istniejąca nauka rozumiała te słowa bardzo względnie lub, jeśli mamy już szczerze mówić, w ogóle ich nie rozumiała i obchodziła się z nimi z konwencjonalnym szacunkiem, tak jak postępuje się na wielkich zebraniach ze starymi, zasłużonymi, lecz nikomu już niepotrzebnymi gośćmi, zaproszonymi jedynie dla przyzwoitości. Wszyscy wiedzieli, że błogosławieni — bogaci duchem, a ubodzy — godni pogardy, i teraz, i na wieki wieków. W poglądzie Nietzschego zawiera się ten dawno już wszystkim znany aksjomat. On, zbuntowawszy się przeciw wszystkiemu, nie tylko nie ośmielił się go kwestionować, ale uznał za niepodważalny dogmat, za noh me tangere. Lecz jeśli w słowach oddał haracz tak głęboko zakorzenionemu w nas przesądowi, to całym swym życiem realizował dokładnie odwrotną zasadę. Wszak sam był ubogi duchem. Przecież on właśnie podkopywał, on podważał zaufanie we wszystko, co wzniosłe, wysokie i bogate, jedynie po to, aby usprawiedliwić swoje nędzne i biedne życie — chociaż motyw ten jest u niego niezwykle starannie i konsekwentnie ukryty. W dzienniku z 1888 roku sam tak wyjaśnia sens Menschliches, Allzu-menschliches: „Jest to wojna, lecz wojna bez prochu i dymu, bez postaw wojowniczych, bez patosu i masy powykręcanych członków — nawet to wszystko byłoby jeszcze «idealizmem». Jednej omyłce po drugiej pozwala się spokojnie osiąść na lodzie, nie zbija się ideału — on marzni e... Tu na przykład marznie «ge-
182
niusz», nie opodal marznie «święty», pod grubymi soplami lodu marznie «bohater», na końcu marznie «wia-ra», tak zwane «przekonanie», także ochładza się znacznie «litość» — prawie wszędzie marznie «rzecz sama w sobie»..."1 Jest to niezwykle celna charakterystyka Menschliches, Allzumenschliches: w kilku słowach zawarto sens dwóch wielkich książek. Ale jednocześnie to tylko wariacje na omawiany teraz temat „biednego, prymitywnego życia", które ośmiela się kwestionować zgodność z prawem wszystkiego, co wzniosłe i bogate etc. Nietzsche „zamraża" wszystko, co od wieków czczone było przez ludzi, wyszydza bohatera, geniusza, świętego. I to kiedy? W latach 1876—1878, kiedy ledwie tliły się w nim resztki życia, kiedy wszystkie swoje siły, według jego własnych słów, roztrwonił i zmarnował bez korzyści dla siebie i dla innych. Jak widzicie, „przekonania" lub, jeśli wolicie, teoria — to jedno, a praktyka — co innego. Jak pamiętamy, hrabia Tołstoj strasznie się oburzał na oddzielanie teorii od praktyki. Prawdopodobnie, mówił, musi być bardzo dużo głupich teorii, jeśli możliwe jest coś takiego. Jakże wiele! Spytałbym, czy jest choćby jedna „rozumna" teoria? I czy mógłby hrabia Tołstoj być tym, kim jest, jeśliby stosował się w życiu do swoich teoretycznych poglądów? Gdyby rzeczywiście „wyrzekł się siebie" i gdzieś w ciszy, daleko od ludzkich oczu, przez nikogo nie widziany i nie słyszany, spędzał swoje dni za pługiem lub na pobożnych pogawędkach z sąsiadami chłopami? A co by się stało z Nietzschem, gdyby rzetelnie podporządkował się radom swojego „rozumu"? Na szczęście jednak mało kto daje się ujarzmić racjom rozumu. Jest w głębi ludzkiej duszy inna, potężna i niepohamowana siła. To ona włada nami i drwi sobie z
1 F. Nietzsche. Ecce homo, wyd. cyt., s. 74.
183
„wolnej woli", która — w tym znaczeniu, jakie się jej zazwyczaj przypisuje — doprowadziłaby nas do najbardziej szaleńczych czynów. To „wola" właśnie sku- i siła Nietzschego do potępienia Sokratesa. A czy był ktoś, kogo Nietzsche (i hrabia Tołstoj) nie potępiał? I co by się stało z ludzkością, gdyby tego rodzaju sądy nie pozostały pustymi dźwiękami, ale rzeczywiście zdobyły władzę nad życiem? Lecz wola jest wolna tylko dla tego człowieka, który ją posiada. I w jedynym wypadku, kiedy jej wyroki mogłyby coś znaczyć — rozsądnie zrzeka się swoich praw, instynktownie czując, że nic oprócz nieszczęścia przynieść nie może.
W tym tkwi rozwiązanie antynomii w sądzie Nietzschego o Sokratesie i o samym sobie. Jego słowa o Sokratesie były teorią. Cóż nas ona obchodzi? Lecz w swoich dziełach opowiada nam Nietzsche o swoim życiu, tym nieszczęśliwym życiu, które podważało wszystko, co wysokie i wzniosłe, które w imię uchronienia się przed zagładą podawało w wątpliwość wszystko, przed czym ludzkość padała na twarz. To już inna rzecz. Tu milknie wolna wola i zwykły szum, towarzyszący wywodom o „bogatym życiu", jest ledwie słyszalny. Być może, dolecą do nas pośród tej ciszy nowe słowa, być może, ujawni się prawda ó człowieku, a nie uprzykrzająca się i nużąca wszystkich ludzka prawda.
XXII
Zgodnie z tym nie powinniśmy w dziełach Nietzschego szukać tych wniosków, do których doszedł on sam, odrzucając naturalnie rodzące się w jego duszy pytania. Przeciwnie, my z kolei musimy systematycznie i konsekwentnie usuwać wszystkie tego rodzaju poglądy, tak jak usuwa się bezprawne roszczenia. Niech
184
chory i cierpiący mówi zawsze jak chory i cierpiący, i tylko o tych rzeczach, które mają dla niego znaczenie. TJnbedingte Verschiedenheit des Bliclcs 1 powoduje grozę i chłód samotności; głęboka nieufność do życia grozi jeszcze straszniejszymi następstwami — mówi Nietzsche. My wiemy już to, niemniej jednak żądamy od Nietzschego jedynie prawdy o swoim życiu. Tym bardziej że w końcu on sam pragnie ze wszystkich sił wypowiedzieć, odkryć przed czytelnikiem swoją bolesną tajemnicę, jak i Dostojewski w Wielkim Inkwizytorze. Gdyby było inaczej, to czemu miałyby służyć przedmowy? Dlaczego nie pozostawia się nas w przekonaniu, że Menschliches, Allzumenschliches były zwykłymi książkami, w których zdrowy człowiek rozwodzi się jak zdrowy nad jednakowo wszystkich interesującymi rzeczami? Jeśli Nietzsche do końca życia nie wypowiedział się jasno i otwarcie, to jedynie dlatego, że zabrakło mu odwagi do takiego heroicznego czynu, a ściślej mówiąc dlatego, że nie nadszedł jeszcze czas, aby o wszystkim mówić z ludźmi szczerze. W ludzkiej świadomości świta już nowa prawda, ale na razie nie wydaje się ona prawdą, lecz straszydłem, upiornym widmem, które przybłąkało się z innego, obcego nam świata. Nikt nie śmie nazwać jej właściwym imieniem, mówi się o niej półsłówkami, przypadkowymi znakami i symbolami. Widzieliśmy, z jaką przebiegłością działał Dostojewski: jego myśli nie można niemal przyswoić; trudno nawet za nią nadążyć; ślizga się i wije jak węgorz, aby na koniec umyślnie przepaść w gęstej mgle nieprzeniknionych sprzeczności. Tak samo i u Nietzschego. Trzeba wiele wnikliwej uwagi, trzeba owego „współodczuwającego wzroku", o którym mówi autor, aby zorientować się w jego dziełach i nie zgu-
Bezwarunkowa odmienność poglądu (niem.).
185
bić się w chaosie bezpodstawnych hipotez, swobodnych psychologicznych domysłów, lirycznych dygresji, zagadkowych postaci. On sam dobrze wie o tym: „Nie darmo byłem filologiem, może jestem nim jeszcze, a filolog jest nauczycielem powolnego czytania: — w końcu przywykłem też czytać powoli. Obecnie nie tylko z przyzwyczajenia, lecz także z upodobania — złośliwego snadź upodobania? — kreślę jeno to, co każdego człowieka, któremu się spieszy, doprowadza do rozpaczy. Filologia jest bowiem ową czcigodną sztuką, która od swego czciciela domaga się przede wszystkim jednego, by stał na uboczu, by nie liczył się z czasem, by nawykł do cichości i powolności" \ Lecz, niestety, cierpliwość i dobra wola nie wystarczają. Schopenhauer słusznie zauważył, że „nieodłącznym warunkiem rozumienia tak poezji, jak i historii jest własne doświadczenie: ponieważ jest ono jakby słownikiem tego języka, którym się i poezja, i historia posługują". Słownik tego rodzaju jest również do pewnego stopnia niezbędny przy czytaniu dzieł Nietzschego. Przywykł on przecież, mimo swoich teoretycznych wywodów, posługiwać się zawsze własnymi przeżyciami jako jedynym źródłem poznania: „Kimkolwiek byś był — mówi on — bądź zawsze źródłem swego doświadczenia" 3. Inaczej, oczywiście, nie można. Obłuda może w najlepszym wypadku nadać zewnętrznie elegancką formę utworom pisarza, ale nigdy ich nie wypełni niezbędną treścią. Tak u Dostojewskiego myśl podziemnego człowieka kryje się pod postacią demaskatorskiej powieści: „Spójrzcie — powiada — jacy durni i samolubni bywają ludzie, jak egoizm rządzi biednymi dwunożnymi istotami". Lecz Nietzsche nie jest powieściopisarzem
1 F. Nietzsche, Jutrzenka. Myśli o przesądach moralnycn
tłum. St. Wyrzykowski, Warszawa 1912, s. 8.
2 NW, t. II, wyd. cyt., s. 266.
186
i nie może mówić „ustami" postronnych jakoby bohaterów, potrzebna jest mu naukowa teoria. Czy nie ma takich teorii, które byłyby odpowiednie do jego nowych doświadczeń?
Jeśli znajdą się tylko dobre chęci, znajdzie się też teoria. Nietzsche zdecydował się na pozytywizm, uzasadniający utylitarny punkt widzenia na moralność, tylko dlatego, że przy odpowiednim nastawieniu pozwalał on odkryć olbrzymie obszary dla podziemnej myśli. Mógłby, jak Dostojewski, wpaść w skrajny idealizm i występować w roli demaskatora. Mógłby potępiać wszystkie przejawy egoizmu, tj. opowiadać o swoich „niskich" intencjach i miotać gromy i błyskawice pod adresem swoich czytelników, jak czyni hrabia Tołstoj. O wyborze formy zdecydował po części przypadek, po części swoista złożoność charakteru Nietzschego i duchowa depresja, której doświadczał w pierwszych latach swojej choroby. Nie miał dostatecznie dużo sił, aby gromić i przeklinać, wobec tego wybrał postawę trzeźwego obserwatora. Potem w późniejszych swoich książkach wchodzi w rolę i uzbraja się w śmiercionośne pioruny. Lecz w Menschliches, Allzumenschliches i Morgenrothe stoi przed nami — pozytywista, utyli-tarysta, racjonalista, który chłodno i spokojnie sprowadza wszystkie wzniosłe i szlachetne przejawy ludzkiej duszy do przyziemnych i elementarnych celem jakoby teoretycznego poznania. „Ludzkie, arcyludzkie — pisze w dzienniku z 1888 roku — jest pomnikiem kryzysu. Zwie się ono książką dla duchów wolnych (ein Buch fur jreie Geister): każde tam prawie zdanie wyraża zwycięstwo — uwolniłem się w niej od wszystkiego, co obce mej naturze. Obcym jest mi idealizm, powiada, «gdzie wy ideały widzicie, ja widzę — co ludzkie, ach, tylko arcyludzkie!...» Znam ludzi lepiej..."1
1 F. Nietzsche, Ecce homo, wyd. cyt., s. 73.
187
W 1888 roku był, jak widzicie, bardziej śmiały i pewny niż w 1876, kiedy pisał Menschliches, Allzumenschli-ches. Ale jednak i teraz powołuje się na to, że zna „ludzi", tj. nie siebie, ale innych! A tymczasem cała treść Menschliches, Allzumenschliches oparta jest wyłącznie na własnym doświadczeniu: Nietzsche miał jedynie • możność przekonać się, że idealizm jest m u obcy i że miejsce idealnych pragnień zajęły w jego duszy ludzkie, arcyludzkie pobudki. W 1876 roku odkrycie to nie tylko go nie ucieszyło, ale wręcz przytłoczyło. Był wówczas przecież przeniknięty jeszcze naukami Schopenhauera. Niemal w tym samym czasie, wychwalając swego wychowawcę, pisał: „Schopenhauer uczy składać w ofierze własne ja, podporządkowywać się szlachetniejszym celom — przede wszystkim sprawiedliwości i miłosierdziu" \ Czy można uwierzyć, że Nietzsche tak od razu porzucił „szlachetniejsze" cele i uznał swoje ludzkie dążenia za jedynie prawdziwe i sprawiedliwe? Niestety! do tego nie doszedł i nie mógł dojść nawet pod koniec życia — a w momencie rozbratu z Schopenhauerem i Wagnerem uważał swoją niemoc poświęcenia się za tylko sobie właściwą anomalię psychicznej konstytucji. Zanim zdecydował się pod płaszczykiem powszechnie uznawanej naukowej teorii mimowolnie i niezauważalnie opowiadać o sobie, spędził niejedną bezsenną noc "na próbach przywrócenia swojej zbłąkanej duszy wiary we wzniosłą naukę o wyrzeczeniu. Lecz wszystkie próby okazały się bezskuteczne. Im bardziej przekonywał się o konieczności wyrzeczenia się własnego ja, im wyraźniejszy roztaczał przed sobą obraz przyszłych sukcesów ludzkości, tym większa była jego gorycz, smutek i rozpacz na myśl, że nie będzie uczestniczył w triumfie życia, że nie może
1 NW, t. I, wyd. cyt., s. 410.
188
nawet aktywnie przyczynić się do nadchodzącego zwycięstwa ludzkości. „Ludzie osiągną swoje wzniosłe cele, nie będzie na ziemi ani jednej nędznej i biedne] istoty, prawda znana będzie wszystkim i każdemu z osobna — czy to mało, aby ucieszyć twoją nieszczęsną duszę, czy nie może to odkupić twojej hańby? Zapomnij o sobie, wyrzeknij się siebie, spójrz na innych, zachwycaj się i raduj przyszłymi nadziejami ludzkości, jak uczyli mędrcy od starożytnych czasów. Inaczej — będziesz po dwakroć unicestwiony. Inaczej — będziesz nie tylko zwyciężonym, ale moralnie zgubionym człowiekiem." Takie i jeszcze straszniejsze myśli, które nachodzą człowieka tylko w samotności i które nie zostały dotychczas ujawnione przez najbardziej śmiałych psychologów — nawet przez Dostojewskiego ■— podszeptywało Nietzschemu jego zahartowane idealistycznymi naukami sumienie. A pochodził przecież z rodziny luterańskich pastorów; jego ojciec i dziad byli kaznodziejami, a matka i babka — córkami kaznodziejów. Czy zdarzyło się wam kiedyś słyszeć lub czytać nia-mieckie ewangelickie kazania? Jeśli tak, to zrozumiecie, co zaszło w duszy Nietzschego. Jego nie pytano, czy jest w stanie spełnić postawione przed nim wymagania. Nie próbowano go pokrzepiać, dodawać mu otuchy, naprowadzać na drogę prawdy. Dniem i nocą grzmiał nad nim groźny głos, niosący w sobie straszne zaklęcie: ossa arida, audite verbum Dei1... Nietzsche zrozumiał wówczas, że na nic więcej od ludzi liczyć nie może. Pierwszy raz w życiu poczuł, co znaczy pełna samotność. Cały świat był przeciwko niemu, a on — przeciw całemu światu. Kompromis, ustępstwo i zgoda były niemożliwe. Tylko jedno z dwojga: albo Nietzsche ma rację, albo jego tragedia jest tak głęboka i po-
Kości suche, słuchajcie słowa Pańskiego (łac).
189
tworna, że wszyscy ludzie powinni zapomnieć o swych zwykłych radościach i zmartwieniach, swoich codziennych troskach i interesach i wraz z tym przywdziać wieczną żałobę po niewinnie zgubionym młodym życiu, albo on sam powinien wyrzec się siebie nie obłudnie, lecz z całej swojej duszy spełniać te wymagania, jakie postawiono przed nim w imieniu wiecznej mądrości. Lecz jeśli nie można było zmusić całego ludzkiego rodu, aby cierpiał z powodu nieszczęścia jednego niemieckiego profesora, to i, na odwrót, w tym samym stopniu nie można było żadnymi groźbami i torturami wydobyć z tegoż niemieckiego profesora dobrowolnego wyrzeczenia się swoich praw do życia. Cały świat i jeden człowiek zderzyli się i okazało się, że są to dwie równej wielkości siły; a co więcej, po stronie „świata" stała cała tradycja przeszłości, cała wiekowa ludzka mądrość, własne sumienie Nietzschego, a w końcu — sama oczywistość, a po stronie Nietzschego — co było po jego stronie oprócz rozpaczy?
Co podtrzymywało Nietzschego na duchu w tej szalonej i nierównej walce? Czemu nie uląkł się on tak potężnego i wszechmocnego przeciwnika? Skąd wziął odwagę nie na to, aby walczyć, ale by choć przez chwilę popatrzeć prosto w oczy swojego wroga? To prawda, że walka była potworna, niesłychana. Lecz tym bardziej wstrząsa nami. Czy nie kryje się w niej ta prawda,
której była mowa pod koniec ostatniego rozdziału?
czy nie znaczy to, że ludzka prawda •— występująca
wraz ze światem przeciwko Nietzschemu — była kłam
stwem?
XXIII
W tym zawiera się istota tego, co Nietzsche nazywa unbedingte Yerschiederiheit des Blicks, w tym zawie-
290
ra się również odmienność jego poglądu na życie od wszystkich typów filozoficznego światopoglądu, które istniały do tej pory. Ludzki rozum, ludzka mądrość, ludzka moralność, uzurpujące sobie prawo sędziego najwyższej instancji, mówiły mu: jesteś zmiażdżony, jesteś zgubiony, nie ma dla ciebie ratunku, nie ma dla ciebie nadziei. Wszędzie, dokąd tylko się zwrócił, słyszał te zimne, bezlitosne słowa. Najwznioślejsze, ultra-metafizyczne nauki niewiele różniły się w tym wypadku od sądów zwykłych, prostych ludzi, nie zaglądających nigdy do książek. Schopenhauer, Kant, Spinoza, materialiści, pozytywiści, patrząc na Nietzschego i jego los, nie byliby w stanie powiedzieć mu nic, co nie wyczerpywałoby się w znakomitym zdaniu, skierowanym przez flegmatycznego Białorusina do tonącego towarzysza: „Nie trać, Tomaszu, zdrowia, idź na dno". Różnica polegała jedynie na tym, że „nauki" nie były tak szczere jak białoruski wieśniak, a oprócz tego wymagały od innych szacunku, uniżenia, uwielbienia, a nawet wdzięczności: wszak dają one metafizyczną lub moralną pociechę! Nie reprezentują przecież tego świata, ale czysty rozum, conceptio immaculata! I wszystko, co nie jest z nimi, wszystko, co przeciw nim, odnosi się w całości do pogardzanego, nędznego, przyziemnego, ludzkiego „ja", od którego filozofowie dzięki wielkości i ge-nialności swojej natury dawno się już wyzwolili.
Nietzsche czuł, że metafizyczne i etyczne idee przestały dla niego istnieć wtedy, gdy tak zniesławione „ja" rozrosło się do niesłychanych, kolosalnych rozmiarów i zaczęło przesłaniać sobą cały świat... Inny człowiek na jego miejscu ukorzyłby się, być może, na zawsze; umarłby w przekonaniu, że miał nieszczęście zjawić się na Bożym świecie bez tych wielkich cnót, które upiększają innych ludzi, w szczególności krasomówczych i patetycznych nauczycieli dobra. Lecz na szczę-
191
śde sam zdążył jeszcze przed swoją chorobą wiele razy wystąpić w roli nauczyciela i, co za tym idzie, zebrał w swojej własnej przeszłości bogaty materiał „psychologiczny". Spoglądając na swoje pierwsze utwory literackie, które doczekały się tak entuzjastycznych pochwał ze strony Wagnera i innych znakomitości tego czasu, naturalnie powinien był zadać sobie pytanie: „Wszak miałem nie mniej szlachetne i idealne zamiary niż wszyscy inni pisarze, z zapałem i gorąco głosiłem dobro, wzywałem do prawdy, śpiewałem hymny pięknu — nie gorsze, przypuszczam, niż sam Schopenhauer w swoich młodzieńczych utworach. A tymczasem jeden bolesny cios losu, prosty, zwyczajny, głupi przypadek, nieszczęście, które mogłoby się przydarzyć każdemu, wielkiemu czy małemu tego świata — i nagle przekonuję się, że ten egoizm, o który nigdy siebie nie podejrzewałem, jest mi tak właściwy, jak zwykłym śmiertelnikom. Czyż nie znaczy to, że i wszyscy inni nauczyciele udają, że i oni, kiedy mówią o praw-d?ie, dobru, miłości, miłosierdziu, odgrywają tylko triumfalną rolę — jeden sumiennie i w nieświadomości jak niegdyś ja, a inny, być może, niesumiennie i świadomie? Czy nie znaczy to, że wszyscy wielcy i święci ludzie, gdyby postawić ich na moim miejscu, tak samo mało mogliby ucieszyć się swoimi prawdami jak ja? I że kiedy oni mówili o miłości, poświęceniu, wyrzeczeniu, pod wszystkimi ich pięknymi frazesami, jak wąż w kwiatach, ukrywał się ten przeklęty egoizm, który tak niespodziewanie odkryłem w sobie i z którym tak szaleńczo i bezskutecznie walczę?" 1 Myśl ta, niejasna jeszcze, może nie myśl nawet, lecz instynkt, zaważyła na charakterze najbliższych poszukiwań Nie-tzschego. Wcale nie tak stanowczo ostudza swoje idea-
1 NW, t. XI, wyd. cyt., s. 133.
392
ły, jak opowiada o tym w dzienniku z 1888 roku. Znajdujemy w jego dziełach wiele miejsc świadczących o tym, ilu wahań i wątpliwości przyszło mu doświadczyć w pierwszych latach samodzielnej twórczości. W pozostawionych przez niego rękopisach znajduje się pewna uwaga, odnosząca się do roku 1876, tj. do tego okresu, kiedy pisał Menschliches, Allzumenschliches. „Jak można — pyta sam siebie — znajdować satysfakcję w tej trywialnej myśli, że motywy wszystkich naszych działań mają swoje źródło w egoizmie?" ł Pewności, jak widzicie, jeszcze nie ma: myśl wydaje mu sie trywialna, lecz jakaś niepojęta dla niego samego siła pcha go w jej kierunku. Później, w 1886 roku, rzucając retrospektywne spojrzenie na narodziny Morgen-rothe, napisze: „Człowiek «podziemny», człowiek wiercący, kopiący, podkopujący, ukazuje się w książce tej przy pracy. Widzi się go, o ile ma się oczy do takiej pracy w głębi — jak z wolna, rozważnie, z łagodną zawziętością posuwa się naprzód, nie objawiając zbytnio przykrości, jaka każdemu długiemu niedostatkowi powietrza i światła towarzyszy; i nawet zadowolonym można by go nazwać przy jego ciemnej pracy. Nie zda-jeż się, że jakaś wiara go prowadzi? koi jakaś pociecha? Iż snadź chce mieć swą długą ciemność, coś niepojętego, skrytego, zagadkowego, wiedząc, co go potem czeka: własny jego brzask, jego własne zbawienie, jego własna jutrzenka?..." a Lecz do wiary i jutrzenki droga jeszcze daleka. Ulubiona jego myśl, z którą nie rozstawał się wówczas nigdy i którą modyfikował na rozmaite sposoby, wyraża się w następującym aforyzmie: „Sądzicie, że wszystkie rzeczy dobre zawsze miały czyste sumienie? — Nauka, a więc z pewnością coś bardzo
1 Tamże, s. 110.
8 F. Nietzsche, Jutrzenka, wyd. cyt., s. 1.
li — Dostojewski i Nietzsche... J93
dobrego, przyszła na świat bez niego i bez cienia patosu, raczej ukradkiem, okrężnymi drogami, z zakap-turzoną lub z zamaskowaną głową, niby przestępczyni i w każdym razie przynajmniej z uczuciem przemyt-niczki. Nieczyste sumienie jest stopniem — nie zaś przeciwieństwem sumienia czystego: gdyż każde dobro było z początku nowinką, a więc rzeczą niezwykłą, przeciwną obyczajom, nienormalną, i jak robak toczyło serce nieszczęśliwego wynalazcy" \ To wystarczająco dobitnie ukazuje, ile zmagań, wahań, wątpliwości towarzyszyło Nietzschemu na jego „nowej" drodze. Wszędzie widzieć „ludzkie", tylko ludzkie, wydawało mu się czymś strasznym, a jednocześnie koniecznym. Nie zwykła ciekawość i nawet nie żądza wiedzy pchały go do podziemnej pracy: potrzebna mu była ciemność, potrzebne mu było coś niepojętego, tajemniczego, zagadkowego. O, jak ciągnęło go „z powrotem" do tego prostego, łatwego, uporządkowanego świata, w którym żył w młodości! Jak bardzo chciał się pojednać z „sumieniem", mieć znów prawo do uroczystych rozmów o wzniosłych rzeczach razem z wszystkimi nauczycielami! Lecz wszystkie drogi „powrotu" były przed nim zamknięte: „Najgorzej zastanawiano się dotychczas nad dobrem i złem: po wszystkie czasy była to rzecz zbyt najeżona niebezpieczeństwami. Sumienie, opinia, piekło, czasem nawet policja nie pozwalały i nie pozwalają na swobodę badań; wobec morału jak wobec każdej innej powagi nie powinno się myśleć, tym mniej mówić: trzeba być posłusznym! Odkąd świat istnieje, żadna powaga nie okazywała jeszcze chęci poddać się krytyce; jakżeż więc można krytykować morał, czynić go zagadnieniem, problematem: nie byłaż myśl taka — nie jestże myśl taka — nienormalna? — Atoli
F. Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, wyd. cyt., s. 56.
194
morał, by ujść rąk krytycznych i narzędzi tortury, rozporządza nie tylko wszelkiego rodzaju postrachami: niebezpieczeństwo jego w jeszcze wyższym stopniu polega na właściwej mu jakowejś sztuce oczarowywania — umie «zapalać». Jednym jedynym spojrzeniem udaje mu się często krytyczną wolę obezwładnić lub na swą przeciągnąć stronę, bywają nawet wypadki, iż umie się zwrócić przeciwko sobie samemu i na podobieństwo skorpiona zatapia żądło we własnym ciele. Morał zna się również z dawien dawna na wszystkich diabelskich sztuczkach przekonywania: dziś nawet nie ma mówcy, który by do jego nie uciekał się pomocy... Odkąd na ziemi mówi się i przekonywa, okazywał się morał arcymistrzem w uwodzeniu i — co nas, filozofów, przede wszystkim obchodzi — właściwą Cyrce filozofów" \
Tak więc wszystko w życiu jest jedynie „ludzkie, ar-cyludzkie" — i czy to jest właśnie ocaleniem, nadzieją, nową jutrzenką? Czy można wymyślić bardziej paradoksalne twierdzenie? Kiedy znaliśmy tylko pierwsze dzieła Nietzsehego, w których twierdził, że ważna jest dla niego jedynie obiektywna prawda, mogliśmy wyjaśnić takie dziwactwo, odnosząc Nietzsehego do kategorii uczonych zza biurka, którzy potrafią z powodu swojej teoretycznej pracy zapominać o świecie, ludziach i życiu. Lecz teraz jasne jest, że Nietzsche nigdy nie był pozytywistą. Cóż jest bowiem wspólnego między pozytywizmem i nową jutrzenką? Pozytywizm ma swoją jutrzenkę, swoje nadzieje, swoje u-spr a wiedli wienie; jego wiarą jest utylitarna moralność, ta sama moralność, którą tak zawzięcie i tak długo a-takował Nietzsche. Mieszkańców podziemia utylitaryzm świadomie ignoruje, rozumiejąc, że nie może im w ni-
1 F. Nietzsche, Jutrzenka, wyd. cyt., s. 3.
195
czym pomóc. To prawda, że stawia sobie za zadanie \ szczęście ludzkości i pryncypialnie nikomu nie zamie-' rza odmawiać prawa do życia. Lecz w tych wypadkach, kiedy człowieka pozbawiono prawa do życia z powodu tak zwanych obiektywnych okoliczności, utylitary-styczna moralność nic zrobić nie może i, nie zamierzając przyznawać się do swojej niemocy, rzuca się w objęcia idealizmu. Niezauważalnie dla niedoświadczonych oczu zamienia słowa „szczęście ludzi" na inne, z pozoru bardzo podobne — „szczęście większości". Zbieżność jednak jest tu jedynie zewnętrzna. „Szczęście większości" nie tylko nie oznacza „szczęścia ludzi", ale jest czymś dokładnie przeciwnym. W drugim wypadku zakłada się, że wszyscy będą szczęśliwi, w pierwszym, że mniejszość składa się na ofiarę większości. Lecz czy pozytywizm ma prawo domagać się ofiary, czy potrafi usprawiedliwić ofiarę? Przecież obiecywał szczęście i tylko szczęście, nie widział bez niego sensu życia, a tu nagle — ofiara! Jasne, że w trudnych chwilach nie obędzie się bez pomocy idealizmu; mniej jasne, lecz równie niewątpliwe, że utylitaryzm nigdy nie chciał .wyrzec się swoich ideałów. Tylko popisywał się uczonością, a w głębi duszy (i utylitaryzm miał „duszę" — kto by mógł przypuszczać!) wierzył w prawdę, dobro, sprawiedliwość, bezpośrednią intuicję i we wszystkie wzniosłe i święte słowa. Już Dostojewski, przedstawiając Kakitina w formie „zwulgaryzowanej", rzucał kalumnie, jak już pokazaliśmy, na wiarę pozytywizmu.
Lecz Nietzsche dawno pożegnał się z ideałami. „Szczęście większości" nie kusiło go. Ofiara? Możliwe, że mogło go natchnąć to piękne słowo — ale, niestety! nie miał już czego ofiarować. Co mógł oddać? Swoje życie? Nie byłaby to jednak ofiara, ale samobójstwo. Rad byłby umrzeć, gdyby mógł uwolnić się od
196
nienawistnego życia. Lecz na ołtarzu składa się jedynie bogate dary, i zmęczona, nędzna i okaleczona istota nie zaspokoi dobra, które, jak pogańskie bóstwa, żąda dla siebie młodych, świeżych, pięknych, szczęśliwych, nie tkniętych nieszczęściem istnień.
xxiv
Pod płaszczykiem pozytywizmu zatem przemycił Nie-tzsche całkiem inne zadania. Pozytywizmem i naukowością posługiwał się do realizacji drugorzędnych celów: to on chciał „wydawać się" rześki, ciekawski, szyderczy etc, to on potrzebował teorii, z którą może przyjść chory i cierpiący człowiek, odrzucając naturalnie rodzące się w nim poglądy. Dla nas może to mieć wyłącznie psychologiczne znaczenie, tym bardziej że Nietzsche przez cały czas trzymał się swojego stanowiska i czekał tylko na okazję, aby się całkowicie o-swobodzić i zacząć śmiało mówić w swoim własnym języku. Lecz śmiałość potrzebuje talentu i siły, a także oręża do walki i mija wiele lat, zanim Nietzsche decyduje się wyjawić swoje „podziemne" myśli. Sądzę zresztą, że współcześni pozytywiści woleliby nie mieć w swojej bibliotece nawet Menschliches, Allzu-menschliches i Morgenrothe. Choć Nietzsche prowadzi w tych książkach wytrwałą walkę z metafizyką, wykazuje w swych naukowych dążeniach zaniepokojenie, graniczące z nietaktem. Siła pozytywizmu polega na umiejętności pomijania tych wszystkich problemów, które wydają się nie do rozwiązania, i na kierowaniu naszej uwagi na te aspekty życia, gdzie nie występują niemożliwe do usunięcia sprzeczności: poznanie nasze kończy się właśnie tam, gdzie zaczynają się antyno-rctie. W tym sensie Kantowski idealizm jest, jak wiadomo, najwierniejszym sojusznikiem pozytywizmu,
197
i jeżeli słynny spór między Whewellem * i Millem nie był tylko sporem o słowa i naukowe terminy, to w każdym razie miał bardzo ograniczone teoretyczne znaczenie. Albert Langea, krytykując Milla i broniąc Whe-wella i Kanta, pokazał nam jeszcze przykład ludzkiej stronniczości. Powiem więcej, według mnie nie Mili, jak twierdzi Lange, lecz Whewell wykazał pewną nierzetelność. Po co było doprowadzać Milla do bezsensownych wyznań? Każdy na miejscu angielskiego filozofa próbowałby się wykręcić i nie brać na siebie odpowiedzialności za skrajne twierdzenia, które zawsze, jak wiadomo, kompromitują wszelkiego rodzaju teorie. Czyż Kantowska teoria aprioryczności nie doprowadza do absurdu, do tego, co w filozoficznym języku nazywa się teoretycznym egoizmem, tj. do konieczności u-znania przez każdego człowieka, że oprócz niego nie ma nic w całym wszechświecie? Najbardziej uczciwi kantyści nie ukrywają tego. Schopenhauer na przykład wprost mówi, że teoretyczny egoizm jest nie do obalenia. Nie przeszkadza mu to bynajmniej rozwijać swojej filozoficznej koncepcji, opartej na kantowskich założeniach. Niespodziewaną przeszkodę zbywa żartem. Teoretyczny egoizm, powiada, jest wprawdzie niedostępną twierdzą, lecz stacjonujący w niej garnizon jest tak słaby, że można, nie zdobywając jej, iść dalej i nie obawiać się napaści od tyłu. I jest to niemal jedyny sposób ratowania idealizmu od zagrażającej mu reduc-tio ad absurdum. Inny, bardziej rozpowszechniony sposób polega po prostu na zapomnieniu o teoretycznym egoizmie i „zignorowaniu" go. Gdyby Mili zechciał się uciec do takich metod, mógłby z pewnością bardziej
1 W. Whewell (1794—1866) — angielski filozof zajmujący si$ teorią nauki,Uwłaszcza teorią indukcji.
! A. F. Lange (1828—1875) — filozof niemiecki, główny przedstawiciel wczesnego neokantyzmu.
198
zwycięsko zakończyć swoją polemikę. Lecz Mili był człowiekiem honoru, był uosobieniem honoru nawet w porównaniu z Niemcami, uzurpującymi sobie wyłączne prawo do tej cnoty. I jego uczciwość przedstawiają nam jako nierzetelność! Nie wiem, czy Mili czytał książkę Langego, ale jeżeli czytał, to na pewno dodatkowo potwierdziła ona w jego oczach utartą prawdę o tym, że nie ma co liczyć na ludzką sprawiedliwość.
I w czym widziano nierzetelność Milla? W przeciwieństwie do Kanta nie odwoływał się on do pozado-świadczalnego poznania i w przyczynowym związku między zjawiskami widział tylko faktyczne, rzeczywiste, a nie konieczne stosunki między nimi. Oczywiste jest, że Mili nawet w myślach nie zamierzał kwestionować niezmienności praw przyrody. Czy doświadczenia tysiącleci nie są wystarczającym dowodem ich niezmienności? Po co uciekać się do niebezpiecznych metafizycznych sposobów dowodzenia, jeśli w istocie w naszych czasach nikt już poważnie nie wątpi w prawidłowość zjawisk przyrodniczych. Metafizyka przerażała statecznego myśliciela. Dzisiaj obwieszcza się aprio-ryczność prawa przyczynowości, idealność przestrzeni i czasu, a jutro na tej samej podstawie będzie się u-usprawiedliwiać jasnowidztwo, wirujące stoliki, czary — i co tam jeszcze chcecie. Przyzwolenie na aprio-ryczność wydawało się Millowi najbardziej ryzykownym posunięciem w filozofii. I jego obawy sprawdziły się: czasy najnowsze wykazały, że miał rację. Już Schopenhauer wykorzystał teorię Kanta o idealności czasu do wyjaśnienia zjawiska jasnowidztwa. A przecież jego wywód jest logicznie bez zarzutu. Jeżeli czas jest formą naszego poznania, jeśli więc postrzegamy to, co w rzeczy samej jest bezczasowe, tzn. jednolicie czasowe (wszystko jedno), jako teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, to nie dlatego nie potrafimy rozróżniać
198
wymiarów czasu, że jest to w ogóle niemożliwe, ale dlatego, że nasze możliwości poznawcze zostały skonstruowane według pewnego ustalonego wzorca. Jednak zarówno nasze możliwości poznawcze, jak i cała nasza duchowa struktura, nie są czymś niezmiennym. Pośród milionów rodzących się normalnych ludzi mogą się zdarzyć od czasu do czasu odstępstwa od normy. Możliwa jest taka budowa mózgu, przy której człowiek nie będzie odczuwał zjawisk jako czasowych, a więc przyszłość i przeszłość stopi się dla niego z teraźniejszością i będzie mógł przepowiadać to, co jeszcze nie nastąpiło, i widzieć wydarzenia, które dla innych pochłonięte już zostały przez historię. Jak widzicie, konsekwencja w dowodzeniu jest czysto „matematyczna". Mili, przy swojej rzetelności, byłby zmuszony z bólem serca uwierzyć w jasnowidztwo, gdyby tylko uznał aprio-ryczność czasu. A co gorsza, nie udałoby mu się wymigać nawet od teoretycznego egoizmu i byłby zmuszony twierdzić, że tylko on istnieje w całym wszechświecie. Tak więc miał poważne podstawy, aby bać się kantowskiego idealizmu. Nie znaczy to bynajmniej, że nauka była mniej bliska jego sercu aniżeli sercu Kanta i że nie dążył do ustalenia na wieki wieków prawdy o prawidłowości zjawisk przyrodniczych: wzbraniał się tylko od niebezpiecznych hipotez i ryzykownych sposobów dowodzenia.
I oto przeciwnicy z kolei wysuwają argument przeciw niemu: jeżeli prawidłowości zjawisk przyrodniczych można dowieść jedynie przez doświadczenie, tzn. przez historię, to zasadniczo, teoretycznie przynajmniej, można dopuścić, że kiedyś nastąpi jej koniec. Na razie rządzi prawidłowość, ale pewnego pięknego dnia zacznie się tyrania przypadku. Lub że tu, na ziemi, zachodzi przyczynowy związek między zjawiskami, a na innej, odległej planecie nie zachodzi. Nie sposób temu zaprze-
200
czyć, bo historyczna obserwacja może mieć wyłącznie ograniczone i względne znaczenie. Każdy na miejscu Milla starałby się wykręcić, lecz Mili nie mógł być nieuczciwy i przyznał, że rzeczywiście nie mamy żadnych dowodów na poczet „jutrzejszego dnia" i „innej planety". Znaczy to, mówiąc prościej, że znajdujące się do dzisiaj w bezruchu przedmioty nie wprawiły się same, bez zewnętrznej przyczyny, w ruch, a jutro wszystko może się zmienić; kamienie będą lecieć do nieba, góry ruszą z miejsca, a rzeki popłyną wstecz *. To znaczy nie zdarzy się to wszystko: tysiącletnia historia dostatecznie dobitnie tego dowodzi, ale zasadniczo nie spo-
* Uważam za konieczne zastrzec się, że omawiam poglądy Milla „własnymi słowami". Mili nie mówi, rzecz jasna, o „jutrze" (jutro pozostawia pozytywistom), nie wspomina o poruszających się górach czy płynących wstecz rzekach: wszystkie te konkretne sformułowania dodałem już od siebie, dla ilustracji oczywiście. Dla uniknięcia niepotrzebnych zarzutów przytoczę jeden odpowiedni fragment z jego Logiki: „Jestem przekonany, że każdy człowiek... nie będzie znajdował żadnej trudności, gdy wyobraźnia jego raz już nauczy się tak rzecz ujmować, by przedstawiać sobie, że na przykład w jednej z wielu części firmamentu, na jakie obecnie astronomia dzieli wszechświat, zdarzenia mogłyby następować jedno po drugim przypadkowo, bez jakichkolwiek praw stałych; i nic ani w doświadczeniu, ani w naszej naturze duchowej nie stanowi racji wystarczającej czy też w ogóle jakiejkolwiek racji, by mieć przeświadczenie, że to nie może nigdy zachodzić. Gdybyśmy Przyjęli (co zupełnie możliwe jest sobie wyobrazić), że obecny porządek we wszechświecie by się skończył i że nastąpiłby chaos, w którym nie byłoby żadnego stałego następstwa zdarzeń, a przeszłość nie dawałaby żadnej pewności co do przyszłości, i gdyby jakaś istota ludzka w cudowny sposób zachowała życie, by być świadkiem tej zmiany, to z pewnością wkrótce przestałaby wierzyć w jakąkolwiek prawidłowość, skoro już żadna prawidłowość by nie istniała" (J. St Mili, System logiki dedukcyjnej i indukcyjnej, tłum. Cz. Znamierowski, Warszawa 1962, t. II, s. 133).
201
r
sób odrzucić taką możliwość. Tak lub prawie tak mówił lub raczej zmuszony był twierdzić Mili. Zrozumiałe jest, że rzeczowy myśliciel nie przyjmuje takich dowodów chętnie i robi to jedynie w wypadkach, gdy zmusza go do tego szczególnie wrażliwe sumienie u-czonego. Zrozumiałe jest również, dlaczego Mili był tak zmartwiony i przybity, kiedy składał te zeznania. Lange, który zauważył oczywiście, że zmieniła się zwykła promienność i pogoda ducha jego przeciwnika, spieszy natychmiast donieść czytelnikowi, iż przyczyną tego jest nieczyste sumienie Milla. Anglik czuje się przyparty do muru i, nie chcąc przyznać się do nieuczciwości, dopuszcza oczywiście bezsensowne dla samego siebie sądy. W rzeczywistości było dokładnie na odwrót: Mili złożył w ofierze swojemu sumieniu nie „prawdę", lecz duchowy spokój. Myśl o możliwości skutku bez przyczyny była mu całkowicie obca, męczyła go, i gdyby istniała jakakolwiek szansa, odrzuciłby ją. A co proponowali mu idealiści? Aprioryczne pojęcia z perspektywą czarów, wirujących stolików i wiary w jasnowidztwo? Lepszy już więc skutek bez przyczyny, odsunięty w odległą przyszłość, na wiele tysięcy lat (niemal aprioryczna przyczynowość). Po pierwsze, nie oszukuje się samego siebie, a po drugie, nikt w końcu nie posłuży się tym założeniem, ponieważ nie ma ono praktycznego zastosowania i nie jest nikomu potrzebne — a więcej nawet sam Kant nie pragnął. Mamy tylko jeden nieprzyjemny moment, ale za to empiryczne uzasadnienie wiarygodności naszej wiedzy staje się niezdobytą twierdzą dla sceptycyzmu, z którą nie może się równać żadna metafizyczna teoria poznania, nawet kantowska.
Czytelnik widzi, że to przeciwnicy Milla byli nierzetelni. Trudno przypuszczać, aby nie znali słabych, miejsc idealizmu. Każdy człowiek, z jakąkolwiek zna-
202
jomością problemów filozoficznych, doskonale wie, że nie wymyślono do tej pory żadnego systemu, który byłby całkowicie wolny od sprzeczności. Być może, iż nie wypada zbyt głośno o tym mówić, ale wszak już Schopenhauer obwieszczał, że każda filozofia, która nie uznaje założeń, jest szarlatanerią. Prawda ta nie znana jest tylko niewtajemniczonym. A jeśli tak, to znaczy, że zwykła literacka przyzwoitość wymagała od Whewella i Langego, aby pozostawili w spokoju Milla, nie ruszali jego założeń i nie przekraczali w sporze pewnej granicy. To ich sumienie obciążone było i teoretycznym egoizmem, i jasnowidztwem — wielkimi i ciężkimi grzechami, mimo żartów Schopenhauera: należało wybaczyć pozytywistom skutek bez przyczyny w tym sensie, w jakim dopuszczał to Mili. Przed takimi konsekwencjami można się zabezpieczyć tylko za pomocą założeń — z jakiej więc racji żądają od Milla dowodów? I co ważniejsze, do czego prowadzą takie żądania? Zdolne są tylko poderwać zaufanie do nauki w o-góle, tj. wszelkimi dostępnymi środkami uprościć, uspokoić, wygładzić i oswoić rzeczywistość. Otwierają jedynie drogę sceptycyzmowi, który, jak dziki zwierz swą zdobycz, tropi wszelkiego rodzaju doprowadzone do absurdu dogmaty, i co za tym idzie, z powodu niczym nie usprawiedliwionych teoretycznych roszczeń wydają wspólną tajemnicę najbardziej niebezpiecznemu, jakiego tylko można sobie wyobrazić, wrogowi. Bowiem główne zadanie nauki, jak i etyki, zawiera się w tym, aby dać ludziom mocną podstawę w życiu, nauczyć ich rozróżniać to, co jest, od tego, czego nie ma, "i to, co można, od tego, czego nie można. Droga do tego to mimo wszystko sprawa drugorzędna; a na pewno nie tak ważna, aby zapominać o podstawowym celu. Jak nieświadomi tego są kantyści, a jak znakomicie zdawał sobie z tego sprawę Kant! Pomijając fakt, że nie po-
203
trafił nie być dumnym i nie poczytywać sobie za zasługę swojego nowego punktu widzenia w filozofii, widział w Humie nie wroga, lecz sojusznika i poprzednika, i wysoko cenił jego argumentację. A przecież Mili nie mniej znaczy dla nauki aniżeli Hume. Przyjrzyjcie się tylko, z jaką cierpliwością i znajomością rzeczy omija w swoim Systemie logiki albo Traktacie o uty-litaryzmie wszystkie rafy napotkane na swojej drodze i jak wytrwale i niezawodnie, jaką twardą i precyzyjną ręką wiedzie swój piękny okręt do brzegu, gdzie zamieszkuje pozytywna nauka, tj. niepowątpiewalność, oczywistość i, na koniec, jako zwieńczenie wszystkiego, kantowsko-tołstojowska trwałość! Czy nie jest to olbrzymia zasługa? I czy aprioryczne sądy gwarantują większą trwałość i jasność niż metoda Milla?
Lecz, jak zostało już udowodnione, spór idealizmu z pozytywizmem, a także z materializmem, okazuje się tylko w końcu sporem o słowa. Jakkolwiek by szydziły z siebie obie spierające się strony, postronny świadek z pewnością spostrzeże, że w rzeczywistości zgadzają się z sobą i że powtarza się tylko stara historia: swój swojego nie poznaje. Co się tyczy Nietzschego, to jedynie pierwsze jego dzieła mogą zostać zaliczone do któregoś z istniejących kierunków filozoficznych. Poczynając od Menschlich.es, Allzumensćhlićhes, tj. od tego momentu, kiedy Nietzsche spojrzał na świat własnymi oczyma, od razu oddalił się znacznie od wszystkich systemów. Broń pożyczał od pozytywizmu i materializmu, aby zwalczać idealizm, i na odwrót, ponieważ niczego sobie bardziej nie życzył jak zguby wszystkich wymyślonych przez ludzi światopoglądów. Owa „trwałość", która uważana była za najwyższy cel filozoficznych koncepcji i do której rościli sobie pretensje wszyscy założyciele szkół, nie tylko nie nęciła go, ale wręcz przerażała. Kantowi, materialistom,
2fl4
Millowi była potrzebna, ponieważ zabezpieczała trwałość tej pozycji w życiu, która była im droga. Lecz Nietzsche pragnął przede wszystkim zmienić swą pozycję: co mu mogła dać niezmienność? Savoir pour pre-voir1 lub prawidłowość, którymi tak nas kusili pozy-tywiści, wydawała mu się obraźliwą kpiną. Cóż mógł przewidzieć? Że przeszłość nie powróci? Że nigdy nie wyzdrowieje i w końcu wpadnie w obłęd? Wiedział to i bez pozytywizmu, i bez nauki. A czy kantowski idealizm, z wieńczącą go moralnością imperatywu kategorycznego, mówił co innego? Nietzschemu był i pozostał bliski jedynie język sceptycyzmu, i nie tego salonowego czy gabinetowego sceptycyzmu, który kończy się na werbalnej błyskotliwości lub wymyśleniu nowej teorii, lecz tego sceptycyzmu, który przenika całą duszę człowieka i na zawsze wykoleja go ze zwykłego życiowego toru. „Brzeg zniknął z moich oczu, otoczyły mnie błyskawice nieskończoności" — mówi Zaratustra. Co mógł poradzić tutaj idealizm czy pozytywizm, które całe swoje zadanie widzą w tym, aby przekonać człowieka o bliskości brzegu, ukryć przed nim nieskończoność, pozostawić go w ograniczonej dziedzinie zjawisk, jednakowych dla wszystkich ludzi, poddających się. jednoznacznym określeniom, zwykłych, zrozumiałych? Dla Milla konieczność uznania możliwości skutku bez przyczyny nawet na dalekiej planecie była wielkim zmartwieniem. Lange, idąc za Kantem, zgodził się na aprio-ryczność, aby tylko nie być zmuszonym dopuścić przypadku w przyrodzie. Nietzschemu jednak wszystkie ich troski były obce; na odwrót — ich obawy były jego nadziejami. Jego życie miało, mogło mieć jeszcze jakąś wartość tylko w tym wypadku, gdyby wszystkie naukowe konceccje okazały się jedynie dobrowolnym
1 Wiedzieć, aby przewidzieć (fr.).
2»5
samoograniczeniem lękliwego ludzkiego umysłu. Jego życiowe zadanie sprowadzało się właściwie do tego, aby przekroczyć granice tych dziedzin, do których zagnała go tradycja nauki i etyki. Stąd wzięła się jego nienawiść do nauki, której wyrazem jest walka z systemami filozoficznymi, i wstręt do etyki, który dał formułę „poza dobrem i złem". Dla Nietzschego ważne było tylko jedno pytanie: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?" J Czy znacie te proste, lecz brzemienne niewyrażalnym bólem i goryczą słowa? Na takie pytanie może być tylko jedna odpowiedź: i ludzka nauka, pozostająca na usługach szarego, zwykłego życia, i ludzka etyka, usprawiedliwiająca, uświęcająca i gloryfikująca, czyniąca z normy prawo, dająca podstawę przeciętności („nabożna pamięć o Rostowie", „dobro jest Bogiem") — są kłamstwem. Mówiąc słowami Nietzschego: nie ma nic prawdziwego, wszystko jest dozwolone — czyli przewartościowanie wszystkich wartości.
S r
XXV
Stąd się wziął ekscentryczny, obcy ludziom charakter filozofii Nietzschego. Nie ma w niej stałości, nie ma równowagi. Nie szuka ich ona: żyje sprzecznościami, jak i światopogląd Dostojewskiego. Nietzsche nie przepuszcza żadnej okazji, aby zadrwić sobie z tego, co nazywa się trwałością przekonań. Założenia, które Schopenhauer uznawał za konieczne dla filozofii i które nie tylko usprawiedliwiał, ale których nawet nie u-ważał za potrzebne, jak to się zwykle dzieje, ukrywać, znalazły w Nietzschem złośliwego i zjadliwego krytyka. „W każdej filozofii — mówi on — bywa punkt,
1 F. Nietzsche, Jutrzenka, wyd. cyt., s. 118.
206
w którym «przekonanie» filozofa jawi się na widowni: czyli mówiąc językiem starodawnego misterium: adventavit asinus ■pulcher et fortissimus1." 2 Lecz wraz z takimi twierdzeniami spotykamy inne, które na oko wydają się ich dokładnymi zaprzeczeniami: „Fałszywość jakiegoś sądu nie jest dla nas jeszcze przeciw sądowi temu zarzutem; w tym nowość mowy naszej brzmi snadź najniezwyklej. Chodzi o to, o ile wpływa on na wzmożenie życia, na utrzymanie życia, na utrzymanie gatunku; i zasadniczo skłaniamy się do twierdzenia, iż najfałszywsze sądy (do których należą syntetyczne sądy a priori) są dla nas najniezbędniejsze, iż odmawiając znaczenia fikcjom logicznym, nie mierząc rzeczywistości miarą zmyślonego zupełnie świata Absolutu, Rów-nego-sobie-samemu, nie fałszując liczbą nieustannie świata, człowiek nie mógłby żyć, że wyrzeczenie się fałszywych sądów byłoby wyrzeczeniem się życia, zaprzeczeniem życia: znaczy to wprawdzie w niebezpieczny sposób stanąć okoniem przeciw nawykowym względem wartości uczuciom; zaś filozofia, która na to się odważy, staje już tym samym poza dobrem i złem" 3. Natychmiast narzuca się pytanie: jeśli fałsz i fałszywe sądy okazują się podstawowym warunkiem ludzkiego istnienia, jeżeli przyczyniają się do zachowania, a nawet rozwoju życia, to czy nie mieli racji ci mędrcy, którzy jak Wielki Inkwizytor Dostojewskiego przedstawiali ten fałsz jako prawdę? I czy nie najrozsąd-niej było pozostać przy tradycji, tj. po staremu nie u-siłować dociec, czym jest prawda, i trzymać się w tej sprawie nieświadomie ukształtowanych sądów, tzn. u-znawać te założenia, „przekonania", z powodu których
1 Przybył osioł piękny i bardzo mężny (5ac).
2 F. Nietzsche, Poza dobrem, i złem, tłum. St. Wyrzykowskł,
Warszawa 1911, s. 14.
1 Tamże, s. 10—11.
207
Nietzsche przypomniał lekceważące słowa starodawnego misterium? Jeśli syntetyczne sądy a priori są tak nieodzowne dla człowieka, że życie bez nich jest niemożliwe, że odrzucając je zaprzecza się życiu, to powinny one raczej pozostać przy starej zaszczytnej nazwie prawdziwych, bo pod tą postacią najlepiej spełnić mogą swoją szlachetną misję. Po co ujawniać ich fałszy-wość? Dlaczego by nie zakorzenić ich, za przykładem Kanta i hrabiego Tołstoja, w innym świecie tak, żeby ludzie nie tylko uwierzyli w ich prawdziwość, ale nawet przekonali się, że wyrastają z zaświatowego, metafizycznego gruntu? Jeżeli fałsz jest tak potrzebny do życia, to nie mniej potrzebne jest przekonanie, że ten fałsz nie jest fałszem, lecz prawdą... Oczywiście jednak Nietzschego nie interesuje „życie", o które tak się troszczy, ale coś innego, w każdym razie nie to życie, które do tej pory było strzeżone przez pozytywizm, sądy syntetyczne a priori i przez ich kapłanów, nauczycieli mądrości. W innym wypadku nie wykrzykiwałby on na forum profesjonalnej tajemnicy wszystkich filozofów, ale, na odwrót, postarałby się ukryć ją jak najgłębiej. Już Schopenhauer popełnił taktyczny błąd obwieszczając, że niemożliwa jest filozofia bez założeń — Nietzsche idzie jeszcze dalej. Okazuje się, że w rzeczywistości nie zajmuje go problem zachowania i podtrzymania tego, co nazywa abstrakcyjnym słowem „życie". Choć, jak inni, wiele mówi o takim „życiu", nie troszczy się o nie i wcale o nim nie myśli. Wie, że „życie" obywało się do tej pory bez pomocy filozofów: a więc i w przyszłości musi liczyć na własne siły. I usprawiedliwiając takim ryzykownym sposobem syntetyczne sądy a priori, Nietzsche pragnie jedynie skompromitować je, aby otworzyć sobie drogę do pełnej wolności badania, aby wywalczyć prawo do mówienia o tym, o czym ludzie milczą. „Tam na dole
208
[u ludzi] — mówi Zaratustra — tam mowa jest daremna! Tam zapominanie i mijanie jest najlepszą mądrością: i tego — nauczyłem się przecie! Kto by w człowieku wszystko zrozumieć zechciał, wszystkiego by dotykać się musiał." 1 W młodości również Nietzsche nie różnił się pod tym względem od innych filozofów. Nie z dobrej woli zatrzymywał się tam, gdzie inni się nie zatrzymują, i zapamiętywał to, co inni zapominają. „Cierpienie pyta o przyczyny; przyjemność skłonna jest troszczyć się tylko o siebie i nie ogląda się do tyłu." 2 Nie każde jednak cierpienie uczy nas pytać. Człowiek okazuje się w życiu pozytywistą i wcale nie musi przebyć teologicznego i metafizycznego etapu, aby nabrać upodobania do tej ograniczoności poznania, którą prezentuje pozytywistyczna filozofia. Na odwrót — stroni od nieco większej mądrości i stara się uniknąć przede wszystkim cierpienia, odgrodzić się od niego. I dopiero wówczas, kiedy wszystkie próby w pozytywistycznym kierunku okazują się bezpłodne, kiedy Nietzsche przekonuje się na własnej skórze, że „przystosowanie się" jest niemożliwe i że nie sposób znaleźć takiej sytuacji, w której cierpienie nie przypominałoby o sobie, przekracza granice pozytywistycznej prawdy i zaczyna pytać, nie zważając już na to, czy jego pytania są dozwolone przez współczesną metodologię i teorię poznania. „Obecnie żyjemy wszyscy — mówi Nietzsche — w stosunkowo zbyt wielkim bezpieczeństwie, byśmy mogli być dobrymi znawcami ludzi: jeden poznaje z zamiłowania, drugi z nudów, trzeci z przyzwyczajenia; nie rozlega się nakaz «poznaj albo zgiń!» Dopóki prawdy nie wrzynają się nam nożem w żywe ciało, dopóty mamy dla nich nieco lekceważenia na dnie duszy; wy-
1 F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, wyd. cyt., s. 259. 1 NW, t. V, wyd. cyt., s. 50.
M — Dostojewski I Nietzsche...
209
dają się nam wciąż ni to «uskrzydlonymi snami», czymś,
co moglibyśmy mieć i nie mieć — zda się nam, jakoby
zależało w nich coś od naszego upodobania, jakoby o-
cknąć się i z tych prawd naszych nie było w naszej
mocy!"ł Widzicie, w jaki sposób rozsuwają się granice
poznawalnego świata: potrzebny jest rozkazujący głos
— „poznaj albo zgiń", imperatyw kategoryczny, o któ
rym nie wspominał Kant. W końcu potrzeba też, aby
prawdy wrzynały się w ciało jak nóż — i o tym nie
mówi, nic nie mówi ani teoria poznania, ani logika.
Tam proces odnalezienia prawd wygląda zupełnie ina
czej, tam myśleć — znaczy spokojnie, konsekwentnie,
w napięciu, lecz bezboleśnie przechodzić od konkluzji
do konkluzji aż do momentu, kiedy cel poszukiwań zo
stanie osiągnięty. U Nietzschego natomiast myśleć —
znaczy dręczyć się, męczyć, wić się w konwulsjach,
U Dostojewskiego, jeśli pamiętacie jego powieści, rów-
"' nież żaden z bohaterów nie rozmyśla według prawideł
logiki: wszędzie jest tam wściekłość, furia, płacz i zgrzytanie zębów. Filozof-teoretyk widzi w tym wszystkim niepotrzebne, a nawet szkodliwe dodatki. Spi-noza mówi: non ridere, non lugere, neque detestari, sed intelligere. Sądzi on, że „zrozumieć" można jedynie na drodze abstrakcyjnego lub, jak się to chętnie nazywa, obiektywnego myślenia. A co „zrozumiała" do tej pory filozofia? U Nietzschego pojawiają się uzasadnione wątpliwości, czy metody zalecane przez Spinozę i zawsze dotychczas praktykowane przez nauczycieli mądrości są rzeczywiście najlepszą i w ogóle jedyną drogą do prawdy. „Być może, że w walczących wnętrzach naszych istnieje niejeden ukryty heroizm, lecz z pewnością nic boskiego, wiecznie spoczywającego w sobie, jak mniemał Spinoza. Myślenie ś w i a - z
1 t. Nietzsche, Jutrzenka, wyd. cyt., s. 339—340.
I
210 1
dome, a mianowicie myślenie filozofa, jest najsłabszym i dlatego też stosunkowo najłagodniejszym i najspokojniejszym rodzajem myślenia: i dlatego właśnie filozof może najłatwiej pobłądzić co do natury poznania." 1
Nie tylko jednak „filozof" — my wszyscy, współcześni wykształceni ludzie, ze względu na warunki, w jakich się rozwijamy, już prawie nie potrafimy wydawać trafnych sądów o przyrodzie, granicach naszego poznania i „prawdzie". Zabobony zawsze istniały wśród ludzi i nie można właściwie wskazać takiej epoki, w której jakiegoś fałszu nie brano by za prawdę, i to wielką prawdę. Lecz nigdy jeszcze ludzie nie byli tak przekonani o nieomylności swoich metodologicznych sposobów poszukiwania prawdy jak w naszych czasach. Wiek nasz nazywają wiekiem sceptycyzmu par excel-lence, inaczej mówiąc, zakładają, że jeżeli cokolwiek u-znamy za prawdę, to jedynie po niezwykle starannym i uważnym jej zbadaniu, kiedy nie możemy już mieć co do niej żadnych wątpliwości. Nawet gdybyśmy bardzo chcieli, nie potrafilibyśmy już „wierzyć". A tymczasem od wczesnego dzieciństwa uczy się nas „wiary" — i to w najbardziej nieprawdopodobne rzeczy. Chłopskie dziecko lub młody dzikus też oczywiście wierzą w to, co opowiadają im starsi ludzie. Nie opowiadają im jednak zazwyczaj nic niewiarygodnego, gwałcącego myśl. Obwieszcza się im na przykład, że istnieją czarownice, diabły leśne, wiedźmy. Wszystko to jest nieprawdą, nie ma tego w rzeczywistości, ale wszak jest to możliwe i zrozumiałe. Z opowiadań takich wyciąga młody umysł wniosek, że są dziwne i interesujące rzeczy, których nie udało mu się jeszcze spotkać,
1 F. Nietzsche, Wiedza radosna, tłum. L. Staff, Warszawa 1911, s. 269.
211
ale które, być może, zobaczy kiedyś na własne oczy. Inaczej ma się rzecz z dzieckiem naszego społeczeństwa: jego głowa wolna jest od bajek, wie ono, że diabły i czarownice nie istnieją, i uczy się nie dawać wiary tego rodzaju bajdom, nawet jeśli skłonne byłoby wierzyć w cuda. Ale za to karmi się je niemal od kołyski rzeczowymi informacjami, których nieprawdopodo-bieństwo przewyższa wszystkie wymysły obdarzonych największą fantazją bajkopisarzy. Mówi się dziecku na przykład — i to takim autorytatywnym tonem, że natychmiast znikają i zniknąć muszą wszystkie wątpliwości —■ że ziemia nie jest nieruchoma, jak przekonuje o tym bezpośrednie doświadczenie, że słońce nie obraca się wokół ziemi, że niebo nie jest nieruchomym sklepieniem, że horyzont — to jedynie złudzenie optyczne itd. bez końca. Dowiadujemy się o tym we wczesnym, bardzo wczesnym dzieciństwie i zazwyczaj nawet bez ilustracji i dowodów, które spotykamy w elementarnych podręcznikach geografii. I wszystko to przyjmujemy jako niepowątpiewałną, nie wymagającą nawet sprawdzenia prawdę, ponieważ pochodzi od starszych, ponieważ napisano o tym w książkach. Powiedzcie, jaka bajka — nawet nie spośród tych, które zostały napisane dla ludu przez wykształconych pisarzy, lecz spośród tych stworzonych przez grafomanów dla zysku — zawiera dla dziecka więcej oczywistego fałszu niż komunikowane mu prawdy? Czarownica, wiedźma, diabeł — to tylko coś nowego, lecz zrozumiałego i nie sprzeciwiającego się oczywistości. Obracająca się ziemia, nieruchome słońce, fikcyjne niebo itd. — wszystko to jest szczytem nonsensu dla dziecka. A jest to przecież prawda, dziecko jest o tym głęboko przekonane i żyje całe lata z tą nieprawdopodobną prawdą. Czy takie zniewolenie dziecięcego umysłu nie powoduje o-kaleczenia jego możliwości poznawczych? Czy wiara w
212
sens nonsensu nie staje się jego drugą naturą? I czy w końcu nie powinna u każdego z nas powstać na zawsze skłonność do uznania za prawdę tylko tego, co całej naszej istocie wydaje się kłamstwem? Lub — jeśli wywód ten jest nieco przesadny i paradoksalny — to czy w każdym razie nie powinna powstać w nas gotowość do wierzenia w oczywistą dla nas niedorzeczność (intelligere, inaczej mówiąc), jeśli jest ona tylko poparta znaną argumentacją i pochodzi od uczonych ludzi lub z ich książek? Na przykład w Schopenhaue-rowską wolę, Kantowską Ding an sich, Spinozjańskiego deus sive natura'! Umysł nasz, oswojony w dzieciństwie z masą niedorzeczności, stracił możliwość samoobrony i przyjmuje wszystko, oprócz tego, przed czym przestrzegano go od dzieciństwa, tj. oprócz cudów lub, inaczej mówiąc, skutku bez przyczyny. Tu ma się zawsze na baczności, tu niczym go nie skusisz, ani krasomów-stwem, ani natchnieniem, ani logiką. Lecz jeśli nie ma cudów — wszystko się uda. Co na przykład „rozumie" człowiek przez słowa „naturalny rozwój świata"? Zapomnijcie na minutę, na jedną minutę, jeśli to tylko możliwe, swoją „szkołę", i od razu przekonacie się, że rozwój świata wcale nie jest naturalny: byłby naturalny, gdyby nic nie było — ani świata, ani rozwoju. A tymczasem nie ma wśród współczesnych ludzi nawet jednego, który nie wierzyłby w dogmat naturalności tak mocno, jak pobożny katolik wierzy w nieomylność papieża. I co więcej: katolikowi można to jeszcze w jakiś sposób wyperswadować; współczesny człowiek za nic nie przyjmie poważnie myśli, że świat rozwijał się nienaturalnie i że samowola w przyrodzie, skutek bez przyczyny, o którym mówił Mili, może być czymś więcej niż wskazaniem granic naszego poznania. Dla niego, tak jak dla Milla i Kanta, jest to prawda, poza którą nie tylko nie-
213
możliwe jest myślenie, ale i życie. Ci, którzy się jej wyrzekają, skazują się wedle powszechnego przekonania na najstraszniejszą z kar: wieczną bezpłodność. Oto za pomocą jakiego potwora broni się pozytywizm i idealizm! Komu starczy odwagi, aby wyzwać go na pojedynek? I jak zwykły człowiek, tylko człowiek zdobyć się może na taki straszny heroizm i obwieścić wszystkim: nie ma nic prawdziwego, wszystko jest dozwolone? Czy nie powinien w tym celu przestać być człowiekiem, czy nie powinien odszukać w sobie nowych, nie znanych jeszcze sił, które lekceważyliśmy do tej pory i których baliśmy się? Posłuchajcie modlitwy Nie-tzschego, a zrozumiecie choć trochę, jak rodzą się przekonania w naszej duszy i co znaczy iść swoją drogą i mieć własny pogląd na życie: ,.Ach, ześlijcie obłęd, bogowie! Obłęd, bym uwierzył wreszcie w siebie! Dajcie drgawki i szały, nagłe ciemności i olśnienia, zatrwóżcie ziąbem i żarem, jakiego nie doznał jeszcze żaden śmiertelny, zgiełkiem i pojawieniem się widziadeł sprawcie bym wył, skomlał i pełzał jak zwierz: lecz niech uwierzę w siebie! Targa mną zwątpienie, zabiłem prawo, prawo przeraża mnie, gdyby trup człowieczy; jeślim niewart więcej od tego prawa, to jestem najnikczemniejszym ze wszystkich ludzi. Skądże pochodzi ten nowy duch, który jest we mnie, jeżeli nie od was? Dowiedźcież mi, żem wasz, jeno obłęd dowiedzie mi tego" 1.
XXVI
Modlitwa Nietzschego została wysłuchana: bogowie zesłali mu obłęd. Podczas jednej z samotnych przechadzek po szwajcarskiej Engadynie poraziła go nagle, ni-
1 F. Nietzsche, Jutrzenka, wyd. cyt., s. 23—24. 214
czym błyskawica, myśl o „wiecznym powrocie" — i od tego momentu charakter jego twórczości zmienia się całkowicie. Nie stoi już teraz przed nami podziemny człowiek nieśmiało i ostrożnie kwestionujący, pod płaszczykiem obcych mu teorii, przyjęte przez wszystkich przekonania. Mówi do nas Zaratustra, który wierzy w swą proroczą misję i ma odwagę przeciwstawić swoje zdanie sądom wszystkich ludzi. Lecz dziwne jest, iż mimo że Nietzsche widział w idei o wiecznym powrocie początek i źródło swojego nowego światopoglądu, nigdzie szczegółowo i jasno jej nie rozwinął. Wielokrotnie w Also sprach Zarathustra zaczyna o niej mówić, lecz za każdym razem przerywa niemal w pół słowa. Tak że mimowolnie przychodzi do głowy podejrzenie, iż „wieczny powrót" był jedynie cząstkowym, niepełnym wyrazem doświadczonego przez Nietzsche-go nagłego wzlotu duchowego. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że sama idea jest stara i nie jest wynalazkiem Nietzschego. Mówili o niej już pitagorejczy-cy, i Nietzsche, specjalista od filologii klasycznej, nie mógł oczywiście nie wiedzieć o tym. Jasne, że miała dla niego inne znaczenie niż dla starożytnych, i zgodnie z tym mógł wiązać z nią inne nadzieje. Jaki w rzeczywistości nowy sens mogła nadać jego życiu o-bietnica wiecznego powrotu? Cóż mógł znaleźć w przekonaniu, że jego życie, takie jakie było, ze wszystkimi nieszczęściami, powtarzało się już nieskończoną ilość razy i że ma się bez najmniejszych zmian znów powtarzać w nieskończoność? Gdyby Nietzsche widział w „wiecznym powrocie" tylko to, o czym mówili pitago-rejczycy — to przyniósłby on mu mało nowych nadziei! I. na odwrót, jeśli „wieczny powrót" dał mu nowe siły, to wydaje się, że nie obiecywał mu nic innego, jak proste powtórzenie tego, co przeżył już w rzeczywistości. Można dlatego z przekonaniem stwierdzić,
215
że idea ta była dla Nietzschego przede wszystkim symbolicznym protestem przeciwko panującej wówczas teorii poznania, z jej praktycznymi konkluzjami dotyczącymi roli i znaczenia indywidualnego człowieka w świecie. Nie wyrażała wszystkiego, o czym myślał Nietzsche. Dlatego też, mimo że Nietzsche nazywa siebie nauczycielem wiecznego powrotu, uczy wszystkiego oprócz tej idei; nie decyduje się wprost wypowiedzieć swojej „ostatniej myśli". Jak widać, przed obliczem tysiącletnich przesądów czy przekonań ludzkości nawet „obłęd" nie ma odwagi być szczerym do końca. Oto świadczący o tym fragment rozmowy Zaratustry z życiem: „Potem spojrzało życie w zamyśleniu poza siebie i rzekło cicho: «O, Zaratustro, tyś nie dość mi wierny!
Nie kochasz mnie wcale tak bardzo, jak mówisz: toć wiem, że o tym tylko myślisz, jakby mnie niebawem opuścić.
Jest jeden, prastary, ciężki, ogromnie ciężki dzwon--mruk: nocą bije głuchy jego pomruk wzwyż aż do twej jaskini:—
gdy o północnej godzinie dzwon ten słyszysz, o
tym myślisz między pierwszym a dwunastym uderze
niem —
o tym myślisz, Zaratustro, och, ja wiem, że mnie
niebawem opuścić chcesz!» —
«Tak jest — odparłem z wahaniem — ale wiesz także —» Szepnąłem jej coś na ucho, w tę puszystą, płową, uroczną matnię złotych jej włosów.
«Więc ty wiesz o tym, Zaratustro? Tego nikt nie wie. —»
Spojrzeliśmy na siebie, przenieśliśmy wzrok na zieloną łąkę, ponad którą biegł właśnie wieczór tchnieniem wilgotnym. I zapłakaliśmy oboje. — O, wówczas
216
było mi życie stokroć droższe nad wszystką mądrość moją. —"J
Co szepnął życiu Zaratustra? Co to za tajemnica, której nie zna nikt oprócz Zaratustry? Jasne, że wiąże się bezpośrednio z ideą „wiecznego powrotu", lecz w każdym razie jest mniej abstrakcyjna i bezsensowna. Życie zmęczyło Zaratustrę, chce je porzucić, lecz tajemnica, która znana jest tylko jemu, godzi go z cierpieniem i uczy kochać rzeczywistość bardziej niż mądrość. Zaraz po rozmowie z życiem, jako trzecia część tej samej pieśni (Das andere Tanzlied), umieszczony został dziwny, lecz zachwycający wiersz, który powinien choć częściowo oświetlić sens „tajemnicy". Składa się on z dwunastu wersów, odpowiadających dwunastu uderzeniom dzwonu o północy. Oto on:
RAZ!
Człowiecze, śpisz?
DWA! Coś brzmi z północnej głuszy wzwyż!
TRZY! Jam spał, jam spał —
CZTERY! Z głębokich snu się budzą cisz: —^
PIĘĆ! Świat — głębin zwał,
SZESC! Głębszych niż, jawo, myślisz, śnisz
SIEDM! Ból — głębi król.
ÓSMI Lecz nad ból — rozkosz głębie] drga:
DZIEWIĘĆ! Zgiń! — mówi ból.
1 F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, wyd. cyt., s. 320— 321.
21T
DZIESIĘĆ! Rozkosz za wiecznym życiem łka —
JEDENAŚCIE! — wieczności chce bez dna, bez dna!
DWANASCIE!i
Widać, że w „wiecznym powrocie" istotne jest nie słowo określane, lecz określające, tj. nie powrót, lecz wieczność. Jakkolwiek by głęboki był ból, musi ustąpić miejsca nieprzemijającej rozkoszy. A jawa (tj. Mili i Kant) nie potrafi wydawać sądów o głębi świata. Czy nie w tym kryje się tajemnica, o której szeptali między sobą życie i Zaratustra, i czy nie to mu się objawiło, kiedy nagle olśniła go myśl o wiecznym powrocie „na wysokości sześciu tysięcy stóp nad poziomem morza i jeszcze wyżej, ponad wszystkimi ludzkimi ideami"? Pozostawmy jednak domysły nad nie wyjawionymi tajemnicami Nietzschego: jeśli milczał, to nie robił tego bez powodu: są rzeczy, o których można myśleć, lecz nie sposób mówić inaczej jak za pomocą symboli i aluzji. A przynajmniej nie należy mówić teraz, póki Mil-lowskie przypuszczenie o skutku bez przyczyny odnosimy tylko do odległych planet lub do bardziej jeszcze odległej przyszłości, dopóki władzę nad światem sprawuje dzień. W Also sprach Zarathustra spotykamy wiele prób wyrwania się jednym skokiem z władzy współczesnych teorii. Wskażę na przykład na mowę Zara-tustry zamykającą drugą część (die stillste Stunde) bądź mowy z trzeciej części tej książki (der Genesende, die sieben Siegel itd.). Widać jednak, że sam Nietzsche nie oswoił się jeszcze ze swoją nową, nocną rzeczywistością. Jest dzieckiem tradycji, może jedynie na mgnienie oka porzucić atmosferę pozytywizmu, do której przywykł, a życie poza granicami tego, co nazywa się
Tamże, s. 321—322.
218
poznawalnym światem, nie jest jeszcze dla niego, bez wzglądu na to, jak ciągnie go do siebie, „normalnym" życiem. Za każdym razem, kiedy traci grunt pod nogami — ogarnia go mistyczne przerażenie; sam nie wie, co sią z nim dzieje: czy to nowa rzeczywistość, czy też tylko straszny sen. Staje przed nim nieunikniona, .tragiczna alternatywa: z jednej strony — konkretna, lecz spustoszona i bezsensowna rzeczywistość, z drugiej — nowe życie, nęcące, obiecujące, lecz odstraszające niby zjawa. Nie dziw, że waha się nieustannie, którą wybrać drogę: to strasznymi zaklęciami wzywa swoją „ostatnią myśl", to wpada w obojętność, niemal apatię, aby odpocząć od męczącego duchowego napięcia. Nie spotkacie we współczesnej literaturze ani jednego pisarza, który żyłby tak szybko zmieniającymi się nastrojami, jak ma to miejsce w przypadku Nietzschego: w jednej i tej samej niemal chwili możecie go zastać na dwóch absolutnie przeciwnych biegunach ludzkiej myśli...
Profesor Riehl słusznie zauważył, że Nietzsche nie nadaje się na nauczyciela. Jego dzieła nie dają i nie są w stanie dać niezachwianych i niezmiennych zasad, którymi mogliby kierować się uczniowie. On sam nieustannie eksperymentuje, robi ze sobą doświadczenia. Wydaje mu się nieraz, że nasze życie jest „eksperymentem poznającego". Czy filozofia jest jednak tylko dla „uczniów"? Oczywiście, młodzieży, „młodemu pokoleniu", jak się u nas dawniej mówiło, potrzebne są wskazówki, potrzebna odpowiedź na pytanie: co robić? Lecz czy muszą się z nim zwracać do Nietzschego, Do-stojewskiego, hrabiego Tołstoja, tj. do ludzi wykolejonych z normalnego toru życia? Gdybyśmy nie mieli żadnych innych podstaw, to dostatecznie przemawia przeciwko nim, jako nauczycielom, niestałość ich własnych przekonań. Jak można im powierzyć młode du-
219
sze, skoro oni sami nie mogą ręczyć za jutrzejszy dzień? Hrabia Tołstoj, na przykład, dokonawszy triumfalnej , apoteozy rodzinnego życia Lewina, niewiele lat po Annie Kareninie napisał Śmierć Iwana Iljicza, a potem Sonatą Kreutzerowską. Historia małżeństwa i rodzinnego żj>cia Lewina, z jednej strony, i Iwana Iljicza oraz Pozdnyszewa, z drugiej, to w końcu jedna i ta sama „historia", tylko opowiedziana w inny sposób, inaczej oświetlona lub, jeśli chcecie, oceniona. Aby upewnić się w tym, wystarczy przeczytać kolejno Annę Kare-ninę i Sonatę Kreutzerowską. Między Lewinem i Kitty panują dokładnie takie same stosunki, jak między Poz-dnyszewem i jego żoną: o tym wątpić nie można. Rodzinne życie Lewina przedstawione jest jako wzorcowe, a Pozdnyszew mówi o sobie: „Żyliśmy jak świnie". Dlaczego w historii Lewina przemilczane zostało to, co podkreślono w historii Pozdnyszewa?... Czego nauczyć się można od takiego nauczyciela jak hrabia Tołstoj?... I w ogóle człowiek, który już raz zmienił swoje przekonania, nie nadaje się na nauczyciela, ponieważ przekonania jego nie są nic warte. Wszak wartość ich polega na tym, że obiecują zasady na całe życie. Przekonań nie udowadnia się, lecz przyjmuje, jeśli nie w całości, to choć częściowo, na wiarę, a wierzyć można tylko w to, co niewzruszone, co przynajmniej w naszych oczach nie budzi wątpliwości. I współczesny nauczyciel, człowiek, którego można ze spokojem sumienia polecić jako wychowawcę młodzieży, powinien umieć przede wszystkim przekazać swym uczniom jak najbardziej „niezachwiane zasady", odpowiednie do każdego wieku i do każdych okoliczności. Tacy nauczyciele nigdy nie zawodzą i jest ich wielu — „młode pokolenie" zazwyczaj do nich zwraca się po naukę i radę, od nich otrzymuje wszystko, czego pragnie. A co więcej, nauczyciele ci potrafią uchronić swoich
220
uczniów od niebezpiecznego zbliżenia z pisarzami w~ rodzaju Dostojewskiego, Nietzschego czy hrabiego Tołstoja. Zajrzyjcie do podręczników literatury — co zrobili Niemcy ze swoim Goethem! Z odpowiednimi komentarzami bez wyrzutów sumienia nawet młodzikowi można dać do rąk Fausta. A czy z „wychowawczego" punktu widzenia może być bardziej szkodliwy i niemoralny utwór? Hrabia Tołstoj nie bez powodów w książce Co to jest sztuka? wyrzekł się Goethego. I w rzeczy samej, czego pragnie Faust? Przeżył długie, uczciwe, pracowite życie, cieszy się szacunkiem i uznaniem ludu, przybywają doń zewsząd uczniowie, może im wpajać ideę dobra i przekazywać ograniczoną, ale wielce pożyteczną wiedzę, którą udało mu się zdobyć w ciągu dziesiątków lat uporczywej pracy. Wydaje się, że u schyłku swego życia powinien być szczęśliwy, a jest niezadowolony, pertraktuje z diabłem i w zamian za Małgorzatę zaprzedaje wrogowi rodzaju ludzkiego własną duszę. Co to takiego? Mówiąc językiem ludowym znaczy to, że w starym piecu diabeł pali. Dziwi mnie tylko, że hrabia Tołstoj nie wspomniał w związku z Faustem tego znanego rosyjskiego przysłowia. Jego ukochani rozmówcy, „mądrzy wieśniacy", na pewno tak by powiedzieli. Z ich punktu widzenia Wagner jest mądrzejszy i bardziej moralny od Fausta — tymczasem Goethe przedstawia go jako piramidalnego głupca — tylko dlatego, iż trzymał się on, jak uczą Mili i Kant, granic poznawalnego świata i nie obcował z diabłami. Spróbujcie zastosować do Fausta kantowską zasadę moralną: co by się stało, gdyby wszyscy ludzie postępowali jak Faust, porzucali swoją szlachetną i pożyteczną działalność naukową i na stare lata zaczynali kochać się namiętnie w Małgorzatach? A Wagner wytrzyma konfrontację z kantowską zasadą! Również-z punktu widzenia utylitaryzmu Milla okaże się, że nie-
221
miecki kompozytor miał rację, i Spinoza będzie zmuszony go pochwalić. Kant i Goethe pisali niemal równocześnie. Kant jednak w sposób bardziej stanowczy zabronił wszelkiego rodzaju myślom o wiecznym powrocie, diabłach i Małgorzatach zakłócać swój filozoficzny spokój: ich miejsce jest w rozumowopoznawal-nym (lub, mówiąc zwykłym językiem, w niepoznawalnym) świecie. Goethe przyzywał je do siebie i pozostawiał Wagnerom życie według kantowskiej moralności... Najwidoczniej rację miał Raskolnikow: istnieją dwie miary, jedna dla zwykłych, druga dla niezwykłych ludzi. Faustowie nie tracą naszego szacunku, choć mimo mądrych porzekadeł i filozoficznych pouczeń pozwalają sobie lekceważyć normy etyczne i odrzuciwszy idealne dobra, które dają zaciszne gabinety i działalność oświatowa, dbają o pomyślność dla siebie. Czy Faust jest „e-goistą"? Czy wyższe natury są egoistyczne, a moralność wyrzeczenia pozostaje domeną przeciętnych Wagnerów?
Powtarzam jednak raz jeszcze, idee etyczne, znacz
nie bardziej niż inne wytwory, żyły dotąd „założenia
mi", które zawsze wywodziły się z obserwacji zewnę
trznych stosunków między ludźmi. Moralistom przy
świecało to samo instynktowne dążenie do ogranicza
nia pola obserwacji, które właściwe było uczonym, kie
dy tworzyli swoje teorie naturalnego rozwoju. Impe
ratyw kategoryczny Kanta, utylitarne zasady Milla mia-
ły tylko jedno przeznaczenie — przykuć człowieka do
średnich, zwyczajowych, życiowych norm, które w jed
nakowej mierze miały być odpowiednie dla wszystkich
ludzi. I Kant, i Mili głęboko wierzyli, że prawo moral
ne jest równie obowiązujące, zrozumiałe i bliskie ser-
j[ cu każdego człowieka, co prawo przyczynowości. Jeże-
li może stracić swoje znaczenie, to jedynie gdzieś na odległej planecie lub w nieskończenie dalekiej przysz-
222
łości (u Kanta: w rozumowopoznawalnym świecie), a tu, na naszej ziemi, musi być respektowane przez wszystkich śmiertelników bez wyjątku. Lecz jeśli znajdą, się ludzie, którzy nie zechcą się wyrzec „skutku bez przyczyny" i, zamiast szukać śladów chaosu w niedostępnych i obojętnych dla nas sferach, spróbują wykryć fakt nieistnienia prawidłowości już tu, na ziemi, wokół siebie, to jak można liczyć na ich gotowość podporządkowania swojej woli, uważanej przez nich za wolną, powszechnym normom jedynie w celu ugruntowania naukowego ładu, jakiego nienawidzą bardziej niż czegokolwiek innego? Czy nie będzie naturalniej, gdy postąpią zupełnie inaczej i zaczną, jak dżentelmen z miną zacofańca z Notatek z podziemia, łamać reguły tylko po to, aby unicestwić każde prawo? Ani głębia kantowskiej myśli, ani jasność i wymowność dowodów Milla nie wywrą na nich żadnego wrażenia. Głębią myśli zadziwić tych ludzi nie można, a co się tyczy dia-lektyki, to nawet sam Hegel ustąpiłby przed podziemnym filozofem Dostojewskiego. Nie z przypadku i nie ze względu na siłę swojego niespokojnego charakteru poszukują na naszej ziemi, gdzie nauka znalazła tyle rygorystycznej harmonii i porządku, chaosu i samowoli: porządek i harmonia dławią ich, oni duszą się w atmosferze naturalności i rządów prawa. I żadna nauka, żadne kazania nie przywiążą ich do tej rzeczywistości, która w sądach uznanych mędrców uchodziła do tej pory za jedyną realną. Z „przyczyną i skutkiem" na razie się jeszcze zgadzają: zmusza ich do tego zewnętrzna konieczność. Lecz jeśliby tylko było to w ich mocy, to dawno już poruszyliby góry i zawrócili rzeki, nie troszcząc się o to, że taki stan rzeczy groziłby ruiną międzynarodowemu handlowi, żegludze i posiedzeniom parlamentu. Ale nie było to w ich mocy. Oni mogą triumfować tylko z powodu tego, że prawo przy-
223
czynowości nie jest aprioryczne (bardzo ważne wy-lH gnanie Milla! gdyby podziemni ludzie je wypowiedzie- j: li, nikt by im nie uwierzył, oni sami nie uwierzyliby sobie!) i że nawet rozsądnemu, światłemu Millowi zdarzało się, choć na mgnienie oka, doświadczać trwogi na myśl o panującym na innej planecie chaosie. Mają w głębi duszy nadzieję, że przyszłym Miliom przyjdzie znosić jeszcze większe zgryzoty. Lecz w dziedzinie stosunków moralnych, gdzie wolność ich nie jest niczym skrępowana, oprócz abstrakcyjnych nakazów moralistów — tutaj tylko dane jest im świętować swoje zwycięstwo. Jakkolwiek by przeszkadzali Kant i Mili, lutaj — w to podziemni ludzie przestali już wątpić — jest ich królestwo, królestwo kaprysu, nieokre-śloności i nieskończonej ilości całkowicie nie zbadanych, nowych możliwości. Tutaj cuda zdarzają się naprawdę: tutaj to, co wczoraj było siłą, dzisiaj okazuje się niemocą, tutaj ten, który wczoraj był pierwszy, dzisiaj staje się ostatni, tutaj góry ruszają z miejsca, tutaj „święci" padają na twarz przed katorżnikami, tutaj geniusz ustępuje przed przeciętnością, tutaj Mili i Kant straciliby swoje napełnione naukowymi komunałami głowy, gdyby choć na chwilę zdecydowali się porzucić odgrodzony apriorycznymi sądami światek i zajrzeć do podziemnego królestwa... Spinoza utrzymywał, że stałość jest predykatem doskonałości, i ten „aksjomat" uznał za podwalinę swojej również matematycznie zbudowanej etyki. Podziemni ludzie sądzą inaczej: według nich stałość jest predykatem wielkiej niedoskonałości i zgodnie z tym w swoim „przewartościowaniu wartości" nie wyznaczają już pierwszych miejsc przedstawicielom idealizmu, pozytywizmu, materializmu — słowem, tych wszystkich systemów, które pod postacią filozofii oznajmiają ludzkości, że w starym świecie wszystko układa się pomyślnie.
•224
XXVII
Teraz znów, w odpowiednim momencie, staje przed nami zadane przez Nietzschego pytanie: „Jak można znajdować satysfakcję w tej trywialnej myśli, że motywy wszystkich naszych działań mają swe źródło w egoizmie?"1 Lecz teraz, kiedy mamy za sobą ideę ..wiecznego powrotu" i wszystkie burzliwe problemy Fausta, słowo „satysfakcja" nie wydaje się już być na swoim miejscu. Należy je zamienić na inny, bardziej odpowiedni w tej sytuacji termin. Najwidoczniej mamy tu do czynienia z imperatywem, i to z imperatywem kategorycznym, któremu człowiek sprzeciwić się nie jest w stanie. Nietzsche mimowolnie, nie zdając sobie sprawy, do czego to doprowadzi, wstąpił na drogę zwątpienia. A nawet był niemal przekonany, że nie osiągnie żadnych rezultatów, i trzymał się swo-■ Jeg° „pozytywizmu" głównie dlatego, że wymagał mniej V fałszu i uwalniał od tych wzniosłych słów, które były dla niego, przy świadomości własnej nicości, najbardziej wstrętne. Zdumiewające! Ludzi nieustannie przestrzega się przed sceptycyzmem i pesymizmem, przekonuje się o konieczności zachowania za wszelką cenę wiary w ideały, lecz ani przestrogi, ani perswazje nie wywierają żadnego skutku: wszystkich nas pcha w niewiadome siła przeznaczenia. Czy nie mamy prawa widzieć w żywiołowości tego popędu gwarancji przyszłego powodzenia i w związku z tym już teraz szukać w sceptycyzmie i pesymizmie nie wrogów, ale nieznanych przyjaciół?... Raskolnikow miał słuszność: rzeczywiście istnieją dwie moralności, jedna dla zwykłych, druga dla niezwykłych ludzi lub, używając bardziej drastycznej, ale za to precyzyjniejszej terminologii Nietzschego — moralność niewolników i moralność
1 NW. t. XI, wyd. cyt., s. 110.
13 — Sostojewski i Nietzsche... 225
panów. W tym miejscu pojawia się najistotniejszy problem: jakie są źródła obu tych moralności? Na pierwszy rzut oka wydać się może, ze decydującym momentem okaże się typ charakteru człowieka; niewolnicy lub zwykli ludzie podporządkowują się, panowie lub ludzie niezwykli rozkazują. Zgodnie z tym Nietzschego i Do-stojewskiego należałoby zaliczyć do drugiej kategorii, tak jak i Fausta. Jednak Faust dożył do późnej starości, zanim przyszło mu do głowy zaprotestować przeciw „psiemu" życiu, i gdyby nie szczęśliwa ingerencja Mefistofelesa, umarłby pewnie w aureoli chodzącej cnoty. To samo można powiedzieć o Nielzschem i Do-stojewskim: z wagnerowskiej przeciętności wyzwolił ich przypadek. Gdyby nie katorga jednego i straszna choroba drugiego, nie domyśliliby się, jak -nie domyśla się większość ludzi, że ich ręce i nogi skute są kajdanami. Pisaliby prawomyślne dzieła, w których opiewaliby piękno świata i wzniosłość pokornych dusz: pierwsze ich utwory dobitnie to potwierdzają. Nawet więcej. Czytelnik pamięta, w jakie przerażenie wpadał za każdym razem Nietzsche, jak sam to wyznaje, gdy okoliczności znąuszały go do przyjęcia nowych „aktów poznawczych". Pragnął żyć po staremu i tylko wówczas, gdy nowy „akt poznawczy" wrzynał się jak nóż w żywe ciało, kiedy słyszał nad sobą rozkazujący głos: „Poznaj albo zgiń" — decydował się na otwarcie oczu. A Dostojewski? Co jest wart jeden fragment jego Notatek z podziemial Ile cierpień, ile męczarni kryje s,ię w zuchwałych słowach, którymi zwraca się do Lizy. Również Faust porządnie się namęczył, zanim wezwał diabła. Słowem, wszyscy ci „niezwykli" ludzie, zbuntowani przeciwko pętom obowiązujących praw przyrody i ludzkiej moralności, nie buntowali się z własnej woli: ich, niby chłopów pańszczyźnianych w służbie u pana, po prostu zmuszano do wolności. Nie było to
226
„powstanie służebników moralności", jak uczy Nie-tzsche, lecz coś takiego, na co brak słów w ludzkim języku. „Charakter", jak widać, nic tu nie wyjaśnia i jeżeli istnieją dwie moralności, to nie jest to moralność zwykłych i niezwykłych ludzi, ale moralność przeciętności i moralność tragedii — poprawkę tę wnieść trzeba koniecznie do terminologii Dostojewskiego i Nietzschego. Okoliczność ta wyjaśnia, między innymi, zdumiewającą znajomość, jaką odznaczali się Dostojewski i Nietzsche, najbardziej subtelnych odcieni „niewolniczej" duszy, to, co wychwalają u nich jako psychologiczną przenikliwość. Nietzsche sam zauważył kiedyś, co uważa za wyjątkowo dla siebie pomyślną okoliczność, iż przyszło mu przez pewien czas trzymać stronę swoich przyszłych wrogów1. Poznał dzięki temu wszystkie ich „tajemnice" i przygotował sobie na później najlepszą broń do walki z nimi. Dostojewski nie mówi tego, lecz mógłby to z powodzeniem uczynić. I rzeczywiście nigdy jeszcze psychologia „dobra" nie ujawniła się tak bezlitośnie, jak w dziełach tych dwóch pisarzy. Należy oddać Nietzschemu sprawiedliwość: w tej dziedzinie czasem zostawia w tyle swego sławnego rosyjskiego współbrata. „Dobro" jest dla Nietzschego synonimem niemocy, a „dobrzy" — to słabi, lecz zawistni ludzie, którzy nie cofają się przed niczym, aby tylko powetować sobie na „złych" przeciwnikach nieszczęście własnego, marnego i nędznego życia. Oto dla przykładu niewielki fragment świadczący o stosunku Nietzschego do „dobrych": „Wszystko to są ludzie opanowani przez ressentiment, te fizjologiczne rozbitki i robaczywce, całe to drgające państwo podziemnej zemsty, niewyczerpane, nienasycone w wybuchach przeciw szczęśliwym, a tak samo w maskaradach
1 Por. NW, t V, wyd. cyt., s. 245.
227
zemsty, w pozorach do zemsty. Kiedyż by doszli właściwie do swego ostatecznego, najprzebieglejszego, najwznioślejszego triumfu zemsty? Wtedy niewątpliwie, gdyby im się udało swą własną nędzę, całą nędzę w ogóle wtłoczyć w sumienie szczęśliwych tak, że ci pewnego dnia poczęliby się wstydzić swego szczęścia i może by rzekli do siebie «hańbą jest być szczęśliwym! za wiele jest nędzy!»..."1
Od razu po przeczytaniu tych kilku słów rzuca się w cczy, że mamy do czynienia ze znawcą „niewolniczej duszy". Jak postawione jest pytanie: czy szczęśliwi, silni duchem i ciałem ludzie winni są temu, że tak wiele jest nieszczęścia na świecie! I czy powinni wziąć na siebie odpowiedzialność za istniejące w świecie zło! Co do tego, że próbowano i próbuje się nadal zrzucić na nich odpowiedzialność, nie może być wątpliwości; niech każdy przypomni sobie historię swoich własnych doświadczeń z sumieniem — czyż najlepsze chwile w naszym życiu nie były zatrute świadomością, że wstyd jest być szczęśliwym, skoro wokół ginie tylu bliźnich? Co się tyczy samego Nietzschego, to może się on w tym wypadku pochwalić szczególnie interesującą przeszłością: „Memu miłosierdziu — mówi Zaratustra — nasyłaliście zawsze najbezczelniejszych żebraków; wokół mej litości czyniliście zawsze natłok nieuleczalnie bezwstydnych. I tako okaleczyliście mą cnotę na jej własnej wierze" 2. Lecz nie to jest najważniejsze. Dla Nietzschego, kiedy pisał Zaratustrę i Z genealogii moralności, problem bezczelnych żebraków i nieuleczalnie bezwstydnych ludzi jak i wszelkie bardzo odległe wspomnienia zszedł na drugi plan i dawno już prze-
1 F. Nietzsche, Z genealogii moralności, tłum. L. Staff, War
szawa 1913, s. 149-450.
2 F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, wyd. cyt, s. 153.
228
stał go niepokoić. Niestety szczęście szczęśliwych interesowało go tylko teoretycznie — jako argument: moraliści wstrząsają naszym sumieniem obrazami ludzkiego utrapienia — dlaczego by nie przeciwstawić im innych obrazów, dlaczego by nie pokazać im, jak „nieszczęśni" bliźni na podobieństwo zarazy zatruwają istnienie tych, którzy zachowali jeszcze fizyczną i duchową tężyznę? Żal mi tylko, że miejsce nie pozwala na przytoczenie jednego lub dwóch rozdziałów z Nie-tzscheańskiego eseju o genealogii moralności. Rosyjskiemu czytelnikowi, wychowanemu na kazaniach Do-stojewskiego i hrabiego Tołstoja, nie zaszkodziłoby choć raz przekonać się na własne oczy, że krasomówcza siła, namiętność głosu i szczerość mogą zostać wykorzystane nie tylko w obronie tego, co tradycyjnie przyjęto u nas nazywać „prawdą"; że za równie prorocze źródło natchnienia służyć może „zło", jak i ,,dobro". Jeżeli porównacie Tołstojowski artykuł1, napisany z powodu spisu ludności w Moskwie — który narobił tyle szumu — z esejem Nietzschego, o którym tu mowa, to będziecie musieli przyznać, że siły przekonywania, patosu, a także słusznego i sprawiedliwego o-burzenia wcale nie jest mniej u Nietzschego aniżeli u hrabiego Tołstoja. Jeśli jednak można jednakowo „o-burzać się" w obronie silnych przeciw słabym i słabych przeciw silnym, to gdzie właściwie leży prawda? Kto ma rację, hrabia Tołstoj czy Nietzsche? A może raczej oburzenie, patos, pasja same w sobie nic nie są warte i w żaden sposób nie gwarantują słuszności sprawy, za którą stoją? A to, niestety, silny czy słaby, dobro czy zło, fałsz czy prawda — wszystko to są jedynie preteksty, a patetyczni kaznodzieje mają całkiem inne ce-
1 Chodzi o artykuł L. Tołstoja Myśli, wyzwannyje pieriepisju ■w Moskwie z 1883 r.
229
le i troski. Tak nam dokuczyli swymi kazaniami, że trzeba w końcu postawić to pytanie. Z jakiej racji kaznodzieje zwracają się do nas ze swoim oburzeniem? Dlaczego hrabia Tołstoj czy Dostojewski opowiadają nam o nieszczęściach ludzkości? A może to my powinniśmy zwrócić się z wszystkimi tymi pytaniami do nich? To hrabia Tołstoj, który do tej pory usiłuje przekonywać nas, że hańbą jest być szczęśliwym, kiedy na ziemi jest tyle nieszczęścia, winien nam wyjaśnić, co jest źródłem jego duchowego spokoju i dlaczego nie wstyd mu wieść harmonijnego i radosnego (ulubione jego słowo) życia, skoro wokół niego roztacza się morze goryczy! Moglibyśmy do Nietzschego zwrócić się z tym samym pytaniem, tylko zewnętrznie inaczej sformułowanym. Powiedzielibyśmy mu, że zanim zacznie się wytykać nieszczęśliwym ich istnienie, samemu należałoby być szczęśliwym, i zanim postawi się żądania, aby zachowywać przy życiu jedynie silnych na duchu i ciele, samemu należałoby być zdrowym na duchu i ciele. I oto pytania te wykazały nam, jak ważną rzeczą przy czytaniu książek jest zaznajomienie się z biografiami ich autorów, tj. poznanie, jak „rodzą się" przekonania. Nietzsche — który do trzydziestego roku życia grał nędzną rolę sługi Wagnera (trudno wymówić — lecz trzeba to zrobić — literackiego lokaja Wagnera), od trzydziestego do czterdziestego czwartego roku trapiony był ciężkimi i odrażającymi napadami nieuleczalnej choroby i od czterdziestego czwartego roku do śmierci, tj. niemal jedenaście lat, pozostawał w na pół nieświadomym stanie — występuje z oskarżeniem przeciwko nieszczęśliwym i chorym, tj. fizjologicznie okaleczonym! I jednocześnie przeciwko ich obrońcom, „dobrym i sprawiedliwym"! Warta jest wszak ta psychologiczna zagadka, aby się chwilę nad nią zastanowić! Wspomnę przy okazji, że w tym punkcie, jak i w
230
wielu innych, „przekonania" Nietzschego są zadziwiająco podobne do poglądów Dostojewskiego. Również Dostojewski nienawidził „dobrych i sprawiedliwych", jak zostało już w swoim miejscu pokazane; byli oni u-cieleśnieniem postaci liberałów i postępowców wszelkiej maści. Znakomity, niezwykle prawdziwy i liryczny wiersz Niekrasowa Na Wołdze, którym w latach' siedemdziesiątych zachwycali się nie tylko przedstawiciele „myślącego proletariatu", ale cała niemal rosyjska inteligencja, nazwany został przez Dostojewskiego ,.błazeństwem". Czytelnicy Niekrasowa wylewali potoki gorących i czystych łez nad całą jego poezją i nad wierszem Na Wołdze w szczególności, a Dostojewski mówi: ..błazeństwo"! Lecz właśnie łzy współczucia i wzbudzona poezją litość były przedmiotem największej nienawiści Nietzschego i Dostojewskiego. Opinia lub, jeśli chcecie, „smak" prawdziwych katorżników, podziemnych ludzi, bohaterów tragedii. Już dawno nie ma łez w ich oczach, wiedzą, że łzy nic nie pomogą, a litość jest bezcelowa. Lecz przecież wiele innych rzeczy też nie pomaga, skąd więc taka nienawiść do łez i litości? Wszak i „źli" nie są w stanie zmienić położenia beznadziejnie skazanych — skąd więc taka odraza do „dobrych i sprawiedliwych"? Nie wzięła się stąd tylko, ze dobrzy i sprawiedliwi źle pokierowali edukacją Dostojewskiego i Nietzschego, wpajając w nich teorię wyrzeczenia. Pomyłkę można wybaczyć, tym bardziej szlachetną w intencjach pomyłkę, choćby nawet przyszło drogo za nią zapłacić. Bieliński szczerze uważał swoją naukę za jedynie prawdziwą i sam się tym bardzo męczył. Celem nauczycieli Nietzschego również nie było wprowadzanie w błąd swych uczniów.
Lecz Nietzsche i Dostojewski dawno już pogodzili się z przeszłością. Teraz walczą o przyszłość. A litość dobrych i sprawiedliwych odbiera im ostatnią na-
231
dzieję. Pamiętacie, że Dostojewski, gdy był więźniem, przyjął jałmużnę od dziewczynki i długo z miłością przechowywał otrzymany od niej grosik. Być może i Nietzsche w czasie swego tułactwa przyjął kiedyś z wdzięcznością słowo miłości i współczucia od dziecka lub prostego człowieka, którym obce są nasze pojęcia
0 dobru i złu. Nietzsche odrzuca miłość do bliźniego
1 litość, podniesione do rangi ostatecznej zasady, two
rzące teorię roszczącą sobie pretensje do Bożych praw.
On wie, że współcześni inteligentni ludzie dadzą mu nie
grosik, lecz setki, a nawet tysiące, że go odzieją, ogrze
ją, nakarmią, przygarną i że będą się o niego troszczyć
jak o krewnego, kiedy zachoruje. Lecz wie także, że
troski nie są za darmo, że opieka nie jest bezinteresow
na, że w ostatecznym rozrachunku wymagać od niego
będą nie wdzięczności — jesteśmy teraz ponad wszelką
wdzięcznością — lecz przyznania, że po tym, jak oka
zano mu tyle uwagi i miłości, będzie musiał czuć się
w głębi duszy w pełni zadowolony, jakkolwiek ciężkie
by było jego położenie. W miłości bliźnich do siebie
będzie musiał widzieć urzeczywistnienie wz-iiosłego
ideału, tj. pierwszego i ostatniego żądania, jakie być
może człowiek stawia życiu. To właśnie litość podnie
siona do rangi ideału i jej kapłani wzbudzają w Nie-
tzschem całe oburzenie, do jakiego jest tylko zdolny.
Widzi, że chcą u niego kupić przywilej pierworództwa
za miskę soczewicy. I choć sam niemal nie wierzy w
ten przywilej, nie zgadza się na handel. Z pogardą
i przerażeniem odrzuca ofiarowywane mu dary, aby
tylko nie wyrzec się możliwości walki.
XXVIII
Wszystko to wyjaśnia, po co potrzebna była Nie-tzschemu jego podziemna praca i jaka nadzieja dodawa-
232
ła mu sił, żeby tak długo znosić brak światła i powietrza. Czuł instynktownie, że współczesny światopogląd i powszechnie przyjęta moralność, choć opierają się na tak zwanych niewzruszonych naukowych podstawach, całą swą siłę zawdzięczają jedynie ludzkiej łatwowierności i ludzkiej słabości. Sam był „nieszczęśliwy" i widział, że litość, jedyny środek leczniczy, jakim rozporządza moralność, jest bardziej przerażająca aniżeli całkowita obojętność. „Czyż litość — pyta Zaratustra — nie jest krzyżem, na którym rozciąga się każdego, kto kocha ludzi?" Ulitować się nad człowiekiem znaczy przyznać, że w żaden inny sposób nie można mu pomóc. Lecz dlaczego nie powiedzieć tego otwarcie, dlaczego nie powtórzyć za Nietzschem: nie należy być lekarzem beznadziejnie chorego? W jakim celu ukrywa się prawdę? Dla Nietzschego jest jasne, że ,.dobrzy" litują się nad nieszczęśliwymi tylko dlatego, aby nie myśleć o ich losie, aby nie szukać, aby nie walczyć. ..Tersz pojmuję jasno, czego szukano, szukając nauczycieli cnoty. Szukano snu dobrego wraz z makowymi cnotami! Całą wiedzą tych sławionych mędrców z kazalnicy moralności był sen bez snów: lepszego celu w życiu nie znali." 1 I zapewne Nietzsche spokojnie przeszedłby obok drzemiących ludzi i ich usypiających cnót, gdyby pozostawili go w pokoju. Lecz pamiętamy, jakim potwornym torturom poddawała go moralność. W czasie kiedy, mówiąc językiem Dostojewskie-go, prawa natury, tj. choroba, odbierały Nietzschemu sen i spokój, prawa ludzkie, jakby dla kpiny, żądały od niego spokoju i snu i groziły, jak to zwykle czynią, wyklęciem w razie niespełnienia żądań. „Mądrość" podsuwała mu swoje usypiające cnoty i czuła się obrażona, gdy okazywały się pozbawione jakiejkolwiek siły
1 F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, wyd. cyt., s. 31.
233
leczniczej. Zamiast pomóc cierpiącemu wymagała tfla siebie pochwał i hymnów. To jej zwykła maniera. Dlatego u Dostojewskiego, jak widzieliśmy, Iwan Kara-mazow zbuntował się przeciw „diabelskiemu dobru i złu", tak bezceremonialnie żądającym dla siebie ludzkich ofiar. Za Dostojewskim niemal to samo, co powiedział Iwan Karamazow, powtórzył Nietzsche: „O bracia moi! Gdzież jest największe niebezpieczeństwo dla wszelkiej ludzkiej przyszłości? Nie znajdujeż się ono pośród dobrych i sprawiedliwych? —
— jako tych, co mawiają i w sercach swych czują: «wiemy, co zacz jest dobre i sprawiedliwe, mamy to wszsk już; biada tym, którzy tu jeszcze szukaj ą!»
Jakąkolwiek szkodę zrządzić zdołali źli: szkoda czyniona przez dobrych jest najszkodliwszą szkodą.
O bracia moi, dobrym i sprawiedliwym ten oto w serce zajrzał, kto ongi rzekł: «faryzeusze to są». Nie rozumiano go jednak.
Sami nawet dobrzy i sprawiedliwi zrozumieć go nie mogli: duch ich jest zniewolony przez ich dobre sumienie. Głupota dobrych jest bezdennie roztropna.
Lecz to oto jest prawdą: dobrzy muszą być faryzeuszami, — oni innego wyboru nie mają!
Dobrzy muszą krzyżować tych, co własną sobie wynajdują cnotę!" '
Biedni .,dobrzy i sprawiedliwi"! Mogliż oni, tak głęboko wierząc w nieomylność swojej prawdy, przypuszczać, że czeka ich tak ciężki zarzut? A liczy on sobie już pomad dwa tysiące lat. Już dwa tysiące lat temu Ktoś, zajrzawszy w ich serca, powiedział — to fary- zeusze. Nie zrozumieli Go, to prawda. Nie rozumieją Go i teraz, i kto wie? być może nigdy „wszyscy" nie
1 Tamże* s. 299. 234
zrozumieją, ponieważ, mówiąc Jego własnymi słowami, ludzie nie wiedzą, co czynią. Możliwe, że ci, którzy nie pojmują, nie powinni pojąć. Dlaczego jednak mówią: biada tym, którzy tu jeszcze szukają? Dlaczego zwracają swoją brutalną siłę przeciwko Dostojewskim i Nietzschem? Czy i to jest „potrzebne"? Lecz Nie-tzsche i Dostojewski nie liczą się już z potrzebami dobrych i sprawiedliwych (Millów i Kantów). Oni zrozumieli, że przyszłość ludzkości, jeśli tylko ludzkość ma przyszłość, oprze się nie na tych, którzy teraz triumfują w przekonaniu, że dobro i sprawiedliwość panuje w ich świecie, ale na tych, którzy nie znając snu, spokoju ani radości walczą i szukają, i porzucając stare ideały idą na spotkanie nowej rzeczywistości, jakkolwiek by była ona przerażająca i odpychająca. Trzeba tu zaznaczyć, że filozofia Nietzschego w całości była niesłusznie interpretowana. Przywykły do moralistycznych perspektyw współczesny umysł szukał we wszystkim, co mówił Nietzsche, śladów nowej moralnej nauki. Nietzsche częściowo sam dał powód do tego. Jak każdy niemal pisarz, tj. człowiek zwracający się do ludzi, i on wbrew woli przystosowywał się w pewnym stopniu do swojego audytorium i pozostawiał w swych dziełach nie tylko doradczy, ale nieraz i rozstrzygający głos publiczności. Robił tak również Dostojewski, który czuł się, jak widzieliśmy, jeszcze bardziej niż Nietzsche związany z „duchem czasu". Słuchacze czujnie i łapczywie dostrzegali i wyławiali ze słów swych nauczycieli .,swoje", znajome i zrozumiałe — a o resztę niewiele się troszczyli. U Dostojewskiego i Nietzschego znaleźli moralność — jeden nową, drugi starą. Być może, przyszłe pokolenia będą ich czytać równie beznamiętnie, jak teraz czyta się Goethego. Powolnie interpretująca krytyka przystosuje Zaratustrę i Raskol-nikowa do potrzeb „dobrych i sprawiedliwych", upew-
235
niwszy ich, że Nietzsche i Dostojewski walczyli z wymyślonymi lub już na wieki unicestwionymi faryzeuszami, a nie z ową zawsze istniejącą przeciętnością (pozytywizmem i idealizmem), która jawi się najbardziej niebezpiecznym i nieprzejednanym wrogiem bohaterów tragedii. Nietzsche mówił, że kiedy bywa wśród ludzi — myśli jak wszyscy i dlatego przede wszystkim szuka samotności, ponieważ tylko sam na sam z sobą czuje, iż myśl jego jest wolna. W tym tkwi straszna siła przeciętności: hipnotyzuje milionami swoich oczu i władczo podporządkowuje sobie osamotnionego myśliciela. A w samotności trudno żyć! Nietzsche zauważa z gorzką drwiną: „W samotności sam pożerasz siebie; pośród ludzi — wielu pożera ciebie: teraz — wybieraj!" 1 Lecz w końcu zdecydować się trzeba na samotność; mimo wszystko jest ona lepsza niż „opuszczenie", tj. świadomość, że pośród ogromnej ilości ludzi jesteś wszystkim obcy: „O samotności! — mówi Za-ratustra — Ojczyzno ty moja, samotności! Za długom ja przebywał na głuchej obczyźnie, abym bez łez nie miał do ciebie powracać!
Pogróźże mi palcem, jako matki grożą, uśmiechnij mi się, jako matki uśmiechać się zwykły, i rzeknij: «Któż to był, co niegdyś jak wichura stąd się wyrwał? —
— co, rozstając się, wołał: za długo siadywałem przy boku samotności, otom milczeć się oduczył! Teraz nauczyłeś się chyba — tego?
O Zaratustro, wiem ci ja wszystko: wiem, że pośród wielu bardziej byłeś opuszczony niźli u mnie!
Rzeczą inną jest opuszczenie, inną zaś samotność: to pojąłeś wszak teraz!...»" 2
1 NW, t. III, wyd. cyt., s. 168.
2 F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, wyd. cyt., s. 257.
236
Czytelnik widzi teraz, jakie jest zadanie Nietzsche-go: bierze on na siebie brzemię opuszczonego, zapomnianego przez dobro, naukę i filozofię człowieka. Mam nadzieję, że zrozumiałe już jest, dlaczego „altruizm" nie pociągał Nietzschego: pośród opuszczonych ludzi stary spór między altruizmem i egoizmem nie istnieje. Co więcej, dziwią się one, że mogły być kiedykolwiek wrogami i niemal nie wierzą, że było to rzeczywistością, ze do tej pory zdaje się być rzeczywistością. I jak można dać temu wiarę, skoro i altruizm, i egoizm, zmuszone tarzać się w pyle i gryząc ziemię bezmyślnie wykrzykiwać, zwracając się do współczesnego cud-boga konieczności czy „naturalnego rozwoju" — „nie my, nie my, a imię twoje"! Imię naturalnego rozwoju! Imię konieczności! Czyż przed obliczem tych bezsilnych bogów altruizm więcej znaczy aniżeli egoizm, a nawet zbrodnia? Tutaj wszystkie ustanowione przez człowieka różnice rozpływają się, zacierają i zostają unicestwione na wieki wieków. Jeżeli egoizm nic wart nie jest, jeśli należy wyrzec się siebie, to równocześnie wyrzec się trzeba bliźniego i wszystkiego, co ludziom drogie. I, na odwrót, jeśli możemy bez łęku spojrzeć w twarz naturalności, to poszczególny człowiek również powinien być chroniony przed „koniecznością", jak i cały świat. Wyboru nie ma i być nie może, chociaż przeciętność, opowiedziawszy się za moralnością przystosowania, odrzuciwszy walkę, pryncypialnie głosi i wprowadza w życie inne poglądy, i pragnie z całych swych sił zmusić wszystkich ludzi do przyjęcia swoich zasad, które ustami „dobrych i sprawiedliwych", z jednej strony, i ich wiernych klientów, wszelkiego rodzaju upośledzonych i nieszczęśliwych, z drugiej, podnosi do wzniosłych praw etycznych i nazywa ideałami. Dlatego to bohaterowie tragedii, ,,opuszczeni", zmuszeni są prowadzić walkę na
237
dwa fronty: z „koniecznością" i ze swoimi bliźnimi, którzy mogą się jeszcze przystosować i dlatego, nie wiedząc, co czynią, trzymają stronę najgorszego wroga ludzkości. Stąd dualistyczna formuła Nietzschego: „Nie ma nic prawdziwego, wszystko jest dozwolone"'. Pierwsza jej część skierowana jest przeciwko konieczności i naturalnemu rozwojowi. Druga — przeciwko ludziom świadomie lub nieświadomie stającym w obronie „praw przyrody", które tak poniżały Dostojewskiego. Nie-tzsche nie dość, że nie usiłuje wyeliminować z życia wszystkiego, co zagadkowe, tajemnicze, trudne i bolesne, ale wręcz poszukuje tego. W prawach przyrody, w porządku wszechrzeczy, w nauce, pozytywizmie, idealizmie — gwarancja nieszczęścia, w okropnościach życia — gwarancja przyszłości. Oto podstawa filozofii tragedii: do tego doprowadza sceptycyzm i pesymizm, których niegdyś tak obawiał się Kant i od których do tej pory odżegnuje się każdy człowiek, każdy na swój sposób, jak od najbardziej niebezpiecznych dziwactw...
Nietzschemu wyrzucali jego nienawiść do słabych i nieszczęśliwych i jego arystokratyczną moralność. Zaznaczyłem już, że wszelkiego rodzaju moralność — i arystokratyczna, i demokratyczna — była Nietzschemu obca. Jego zadanie leży „poza dobrem i złem". On, jak Karamazow, nie przyjmuje etycznej interpretacji i usprawiedliwienia życia. Lecz jest winien nienawiści do „słabych", byli mu tak samo nienawistni, jak ich wierni obrońcy, „dobrzy i sprawiedliwi". Nie ze względu na swoje nieszczęście i niepowodzenia, lecz z powodu gotowości przyjęcia „litości", którą ofiarowuje się im na pociechę. Weszli oni w układ przeciw życiu, aby zapomnieć o swoich nieszczęściach — jest to dla Nietzschego najstraszniejsze z przestępstw, zdrada wielkiej sprawy, i tego nie wybaczy on nigdy nikomu. Cała je-
238
go nauka, cel całego jego życia sprowadzał się do walki. Czy nie powinien raczej nienawidzić tych, którzy swoją ustępliwością i tchórzostwem nie tylko zasilają szeregi i tak już niezliczonych przeciwników, ale wytrącają broń z ręki niewielu wojownikom, którzy nie stracili jeszcze odwagi? Ciekawe, że nauczyciel Nie-tzschego, Schopenhauer, niewiele cenił odwagę i nie rozumiał nawet, do jakiego celu służyć ona może w życiu; „męstwo — pisał on •— jest, ściśle mówiąc, drugorzędną niemal, zwykłą podoficerską cnotą, w której przewyższają nas nawet zwierzęta, i dlatego mówi się na przykład mężny jak lew." I rzeczywiście, Schopenhauer miał podstawy, aby tak sądzić: niepotrzebna jest odwaga do pisania pesymistycznych książek w optymistycznej wierze. W takich sprawach bystrość, umiejętność znalezienia pięknego porównania lub celnego epitetu, dialektyczna zręczność umysłu wydają się daleko bardziej wartościowymi cechami. Jak dziwnie musiały brzmieć dla Nietzschego przytoczone słowa Scho-penhauera, gdy tylko je sobie przypomniał. „Sztuka dla sztuki", czy to w filozofii, czy to w poezji, dawno przestała go już kusić: „Walka przeciw celowi w sztuce jest zawsze walką przeciw moralizującej tendencji w sztuce, przeciwko zależności jej od morału. L'art pour l'art znaczy «do diabła z morałem!» — Aliści nawet ta wrogość dowodzi jeszcze potęgi przesądu. Wyklinając ze sztuki cele kaznodziejów moralnych i poprawiaczy ludzkości, bynajmniej nie wyprowadzano wniosku, iż sztuka jest w ogóle bezcelowa, próżna wszelkiej myśli i zamiaru, słowem, l'art pour l'art — że jest wężem, który własny swój ogon gryzie [...] Cóż wieści tragiczny artysta o sobie! Nie polega stan jego właśnie na nieu-straszoności wobec zjawisk straszliwych i zagadkowych? [...] Wojowniczość dusz naszych święci w obliczu tragedii swe saturnalia; ten kto nawykł do cierpienia, kto
239
cierpienia szuka, człowiek heroiczny wielbi tragedią swe istnienie — jemu tylko podaje tragik napój tego najsłodszego okrucieństwa." * Widać, że nie tylko podoficerom potrzebne jest męstwo, każdy człowiek nieraz zazdrości zwierzętom ich odwagi. „Macież wy odwagę,
0 bracia moi? — pyta Zaratustra. — Zali jesteście
krzepcy sercem? Nie odwagę przed świad
kami, lecz odwagę pustelnika i orła,
któremu żaden Bóg już się nie przyglą-
d a?... Kto w przepaść spoziera, lecz orłowymi oczy —
kto orła szponami przepaści się chwyta: ten posiada
odwagę." 2 Wiernymi towarzyszami Zaratustry byli o-
rzeł i żmija: od nich uczył się szybować w obłokach
1 pełzać po ziemi, śmiało patrzeć w słońce i nie odry
wać się od ziemi. Ile razy był on o włos od zguby, jak
często targała nim rozpacz na myśl, że zadanie, które
go się podjął, jest niemożliwe do wykonania, że tra
gedia musi w końcu ustąpić miejsca przeciętności! Mo
wy Zaratustry noszą na sobie wyraźne piętno walki
nadziei z beznadziejnością. Lecz Nietzsche mimo wszy
stko osiągnął swój cel. Ośmielił się nie tylko postawić
pytanie podziemnego człowieka, ale i odpowiedzieć na
nie. „Wielkie epoki naszego życia zaczynają się tam,
gdzie zdobyliśmy się na odwagę nasze najgorsze prze-
ehrzcić w najlepsze." 3 Znaczy to, że Nietzsche decydu
je się zobaczyć w swoim „egoizmie", który nazwał kie
dyś „zębem żmii" i którego tak się bał, już nie hańbią
cą, ale uwznioślającą cechę. Dobitniejszy jeszcze i peł
niejszy wyraz znalazła ta myśl w innym aforyzmie:
„Pod grozą obrażenia niewinnych uszu utrzymuję, że
egoizm stanowi istotne znamię duszy dostojnej; a przez
1 F. Nietzsche, Zmierzch bożyszcz, tłum. St. Wyrzykowski,
Warszawa 1910, s. 85—87.
2 F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, wyd. cyt. s. 404.
1 F. Nietzsche, Poza dobrem i złem, wyd. cyt., s, 102.
240
egoizm rozumiem ową niewzruszoną wiarę, że takiej istocie, jaką «my jesteśmy», inne istoty z natury rzeczy muszą podlegać, i że powinniśmy dla niej się poświęcić. Dusza dostojna przyjmuje ten rys znamienny swego egoizmu bez najlżejszego powątpiewania tudzież bez uczucia srogości, przymusu czy samowoli, raczej jako coś. co znajduje uzasadnienie w przedwiecznym ładzie wszechrzeczy: — i gdyby szukała nazwy dla tej swojej właściwości, pewno by rzekła, że to «prosta sprawie dliwość»" l
0 ile słowa te odnoszą się do samego Nietzschego
(tj. o ile mają dla nas znaczenie), jest w nich pewna
niedokładność. Nie przyjmował on swego egoizmu jako
faktu nie wymagającego wyjaśnień. I w ogóle „egoizm",
jak pamiętamy, bardzo detonował Nietzschego — wy
dawał mu się czymś trywialnym i odpychającym. Z te
go też względu należałoby wyrażenie „arystokrata du
cha" zastąpić innym, mniej pięknym słowem „pod
ziemny człowiek", tym bardziej że wszystko, co mówił
Nietzsche o arystokratyzmie, miało dla niego drugo
rzędne znaczenie. Sam był tylko „podziemnym czło
wiekiem", o czym czytelnik, mam nadzieję, dawno się
już przekonał. O arystokratach, szczęśliwcach, zwycięz
cach myślał jedynie z pobocznych względów, co wy
jaśnia się w pełni w następującym jego wyznaniu: „Nie
mała to zaleta szlacheckiego pochodzenia, iż dozwala
ono snadniej znosić ubóstwo"2. Wydawało się Nie-
tzschemu, że pod arystokratycznymi manierami ubó
stwo jego będzie mniej dostrzegalne.
W tym jest szczypta prawdy. Lecz ubóstwo pozostaje ubóstwem, bez względu na jakiekolwiek maniery. I e-goizm, o którym mówi Nietzsche, nie był egoizmem arystokraty, spokojnie i ufnie składającego ofiarę, lecz
1 Tamże, s. 257.
2 F. Nietzsche, Jutrzenka, wyd. cyt., s. 204.
16 — Dostojewski i Nietzsche...
241
egoizmem żebraka, upodlonego, oburzonego i poniżonego tym, że brzydzą się nawet jego ofiarami. W tym też cała ogromna zasługa Nietzschego, że potrafił on przed obliczem całego świata obronić „egoizm" ubóstwa, nie tego ubóstwa, z którym walczy się za pomocą reform socjalnych, lecz tego, dla którego w szczęśliwym państwie przyszłości nie znajdzie się nic oprócz litości, cnót i ideałów. Wszak w przyszłym państwie również nie będzie miejsca dla ludzi tragicznych, jak i we współczesnych państwach, i tak zwana burżuazyj-na moralność zmieniona będzie o tyle jedynie, o ile wymagać tego będzie „szczęście większości". Wobec ludzi w rodzaju Dostojewskiego i Nietzschego będzie się ona stosowała w całości, po dawnemu dostaną im sie w udziale przesławne ideały ascetyczne i owo „piękne i wzniosłe", które z taką mocą przez trzydzieści lat zginało kark podziemnego człowieka. Lecz Nietzsche nie pragnie cnót i ascetyzmu, a w etykę wyrzeczenia nie wierzy. Nie darmo przez tyle lat śledził „psychologie"' kaznodziejów moralności. Wie już teraz, że wszystkie wielkie słowa o wyrzeczeniu są kłamstwem w ustach etyków i filozofów. „Cóż wspólnego — zauważa on — mają ci ludzie z cnotą?" Pod pojęciem cnoty rozumieją oni te życiowe zasady, które gwarantują im największy sukces w ich działalności. „Cóż wedle tego znaczy ideał ascetyczny filozofa? — pyta Nietzsche. — Odpowiedź moją odgadliście zapewne dawno: filozof na jego widok uśmiecha się do optimum warunków najwyższej i najśmielszej duchowości. Nie zaprzecza przez to istnienia, potwierdza raczej swoje istnienie, i tylko swoje istnienie, i to może aż do tego stopnia, że nie jest daleki od występnego życzenia: pereat mundus, fiat philosophia, fiat philosophus, jiam!..."1 Ostatnie
1 F. Nietzsche, Z genealogii moralności, wyd. cyt., s. 127.
242
słowa do złudzenia przypominają znaną wypowiedź biednego bohatera z podziemia: „Czy gdy świat się zawali, nie będę już mógł pić swojej herbaty? Odpowiem ci. niech świat się wali, bylebym mógł tylko pić herbatę". Czy mógł on kiedykolwiek pomyśleć, że słowa rzucone przez niego w porywie wściekłości i zaślepienia nieszczęśliwej prostytutce przełożone zostaną przez znakomitego filozofa na język Cycerona i Horacego i przedłożone jako formuła określająca istotę najszczytniejszych ludzkich dążeń? Gdyby Dostojewski mógł przewidzieć, że jego maleńkiego bohatera czeka taka wielka sława, to byłby zapewne opuścił przypisy do Notatek z podziemia.
XXIX
Zatem pereat mundus, jiam, niech cały świat zginie, ) a podziemny człowiek nie wyrzeknie się swych praw Ji nie zamieni ich na „ideały" litości i inne dobra tego rodzaju, specjalnie dla niego zgotowane przez współ-, czesną filozofię i etykę. Dla Dostojewskiego była to straszna prawda, którą z przerażeniem i wstydem decydował się wypowiadać w imieniu bohaterów swoich powieści. U Nietzschego jest to nowa i wielka „deklaracja praw", dla której podjęta została cała jego podziemna praca. Stąd też okrucieństwo Nietzschego. Pragnie on wybawić siebie i ludzi od „cierpień". Pod tym względem, jak i pod wieloma innymi, daleko odszedł od nauczyciela swojej młodości, Schopenhauera. Ostatni, jak wiadomo, uczył ludzi szukać w życiu spokoju. „Nigdy nie należy — pisał on — kupować rozkoszy za cenę cierpienia ani nawet za ryzyko cierpienia, bo tym sposobem za coś negatywnego, a więc złudnego płaci się pozytywną, realną cenę. Na odwrót, z zyskiem odchodzi tylko ten, kto poświęca rozkosz, aby
243
uciec od cierpienia." Słowa te są niezwykle charakterystyczne dla filozofii Schopenhauera i dla każdej filozofii w ogóle. Mądrość oficjalnych mędrców zawsze patrzyła na cierpienie jak na coś absurdalnego, bezsensownego i niepotrzebnego w samej swej istocie, czego za wszelką cenę należy unikać. Również tak zwana życiowa mądrość, jeśli tylko wyrażała się w języku, zawsze w taki sam sposób odnosiła się do cierpienia. Większość ludowych sentencji zaleca umiar i staranność jako najwyższe cnoty, najlepiej człowiekowi zabezpieczające szczęśliwe i spokojne istnienie. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. A tymczasem życie ludzkie nigdy nie kierowało się ludowymi przysłowiami i sentencjami mędrców, lecz zawsze, we wszystkich epokach i we wszystkich krajach, było wieczną, nieustanną pogonią za wymykającym się z rąk szczęściem, za owym gołębiem na dachu, przed którym tak przestrzegali nas moraliści. Od wróbli zawsze uciekało ze wstrętem, choć pozwalały one karmić się niemal z ręki. Henryk IV marzył o tym, aby każdy wieśniak mógł w niedzielę zjeść kurę na obiad. Gdyby i wieśniacy widzieli w kurze swój ideał i dążyli jedynie do spokojnego i cichego życia poświęcając, jak uczy Schopenhauer i mądrość ludowa, „rozkosz", aby tylko uciec od cierpienia, to, być może, historia ludzkości byłaby mniej przerażająca. Lecz wieśniacy, jak i ich władcy, inaczej patrzyli na życie i bezbolesne istnienie nigdy nie stanowiło dla nich ideału. Na odwrót, człowiek taki, jakim stworzyła go natura, gotów jest za mgnienie szczęścia, za widmo szczęścia, zgodzić się na całe lata cierpień i wielkiej nędzy. W takich wypadkach zapomina o wszystkim, wszystko traci z oczu i idzie naprzód, ku niewiadomemu, często na niechybną zgubę. Gdzież prawda: w książkowej mądrości czy w rzeczywistości? Czyż mamy się bać niewiadomego, cierpienia i śmierci,
244
jak przywykliśmy sądzić my, wykształceni ludzie, czerpiący swoją wiedzę z nagromadzonych przez wieki książek? Czy też prosty człowiek, który nie wyrzekł się swoich naturalnych skłonności, wie więcej aniżeli najmędrsi filozofowie? Z punktu widzenia współczesnej pozytywistycznej nauki nie ma w ogóle takiego problemu. Lecz Dostojewski podczas katorgi dowiedział się od swych towarzyszy, tj. od ludzi, których do martwego domu przywiódł brak strachu przed cierpieniem, innej prawdy. "Wyniósł z katorgi „przekonanie", że zadanie człowieka nie na tym polega, aby opłakiwać los 7\l3kara Diewuszkina i marzyć o przyszłości, kiedy nikt już nikim nie będzie pogardzał i wszędzie będzie panował pokój, radość i szczęście, ale na tym, aby umieć przyjąć rzeczywistość ze wszystkimi jej potwornościami. Nie chciał, och, jak bardzo nie chciał zgodzić się na tę katorżniczą prawdę! Myślał najpierw, że uda mu się odgrodzić od niej platonicznym szacunkiem i wrócić znów do dawnego życia! Lecz to nie człowiek goni za prawdą, jak sądził Schopenhauer, ale prawda za człowiekiem. Katorżnicza prawda dopędziła Dostojew-skiego wiele lat później, kiedy żył on już daleko od Syberii, w Petersburgu, w kręgu pozytywistycznych myślicieli, i zmusiła go przyznać się do niej, służyć jej. ..Rosyjski naród kocha cierpienie" * — nie był to paradoks, jak myśleli przeciwnicy Dostojewskiego — była to prawda, tylko prawda z innego świata, o którym zapomnieli wykształceni ludzie i o którym wspominali tylko po to, aby z błyszczącymi z niezadowolenia oczyma powiedzieć, że go po prostu nie ma. Jak może go nie być, skoro właśnie jest! Dostojewski odpowiadał na to: kochajcie nie urojony, uszczęśli-
1 Jedna z głównych tez Mowy o Puszkinie P. Dostojewskiego. Zob. przyp. na s. 50.
245
wiony, lecz nieszczęśliwy, szkaradny i odpychający naród. Żyjcie jego życiem. Czy możecie, czy chcecie tego? Cała wasza pomoc, wszystkie wasze reformatorskie przedsięwzięcia — to najgorsza rzecz. I w tym dostrzegli paradoks ci „dobrzy i sprawiedliwi", których natchnieniem były społeczne ideały i przyszłe szczęście ludzkości...
Teraz po Dostojewskim zjawia się Nietzsche. I on przychodzi z katorgi, z podziemnego świata, z królestwa tragedii, skąd nie ma już powrotu do świata codzienności. Posłuchajcie go — on dopowie to, co przemilczał, a być może i nie umiał wyjaśnić Dostojewski: „Ja zaś doznaję wielkiego grzechu jako największej pociechy. Ni? powiada się tego wszakże dla długich uszu! Nie każde słowo też każdej gębie przystoi. Subtelne to i dalekie rzeczy: niech owiec racice po nie nie sięga-
ją!
Mniemacie wy może, ludzie wyżsi, żem na to jest, by poprawiać, coście licho zdziałali? Lub że pragnę wam, cierpiącym, wygodniej na przyszłość słać? Wam, niestatecznym, zbłąkanym, na górnych drogach zaprzepaszczonym, nowe lżejsze ścieżki wskazywać? Nie! Nie! Po trzykroć nie! Coraz to więcej, coraz to lepsi waszego pokroju ginąć mi muszą — gdyż coraz to zgubniej-sze i coraz to twardsze winno być dla was życie" \ Konieczne jest zastrzeżenie: „Nie każde słowo też każdej gębie przystoi". Ludzie naziemni myślą i powinni myśleć (moralność zobowiązuje ich do tego, co powinno, a czego nie powinno się robić) inaczej. Lecz Dostojewski i Nietzsche mówili i mieli prawo mówić w imieniu podziemnych łudzi — nie znajdzie się nikt, kto by to zakwestionował, nawet pośród tych, którzy nie zgadza-
1 F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, wyd. cyt, 8. 404— 405.
246
ją się z ich poglądami. A zresztą jeśli nawet zechcą zakwestionować — to większego problemu z tym nie będzie. Filozofia tragedii daleka jest od zabiegania o popularność i powodzenie. Ona nie walczy z potocznymi mniemaniami; jej największym wrogiem są „prawa natury", ludzkie sądy o tyle tylko jej zagrażają,
0 ile potwierdzają swym istnieniem wieczność i nie
zmienność praw. Jakkolwiek by był odważny samotny
myśliciel, od czasu do czasu wpada mimowolnie w prze
rażenie na myśl, że większość, „wszyscy", którymi uczy
się pogardzać, mogą mieć w rzeczywistości rację. Lecz
jeśli rozprawiający i rozpisujący się współbracia wy
stępują przeciwko niemu, to za nim stoi milczący i ży
jący swoistym, tajemniczym i niezgłębionym życiem
lud. Nie owi „rozumni wieśniacy", u których szuka
potwierdzenia swojej nauki hrabia Tołstoj, ale niero
zumny, nieokrzesany, prosty lud, który należy oświe
cać, nauczać, przeobrażać, słowem, przysposabiać do
naszych ideałów. Lud — jeśli nawet zna przysłowia —
to w każdym razie żyje kierując się inną mądrością,
której nie jesteśmy w stanie zdyskredytować w jego
oczach ani społeczną trzeźwością, ani szkołami, ani bu
dującą literaturą, ani postępem. Nie sprzeciwia się nam,
r.awet zgadza się z nami, czyta bajeczki napisane dla
niego przez hrabiego Tołstoja, wzrusza się nimi, lecz
życie prowadzi po swojemu, szukając własnych radości
1 bez lęku idąc na spotkanie cierpienia. I to nie tylko
naród rosyjski, jak pisał Dostojewski, ale każdy naród.
"We Francji, we Włoszech, w Niemczech dzieje się to
samo, co i w Rosji. Marzenia o kurczaku na niedzielny
obiad i powszechnym szczęściu wymyślane były zawsze
przez nauczycieli, światłych ludzi. Stąd wiadomo, że
nigdy nie będą urzeczywistnione, choć optymiści sądzą,
że ich królestwo jest bliskie. Już ta okoliczność, że po
jawiają się nauczyciele w rodzaju Dostojewskie-
247
go- i Nietzschego, głoszący miłość do cierpienia i obwieszczający, że najlepsi z ludzi powinni zginąć, ponieważ będzie im coraz gorzej i gorzej, potwierdza fakt, że różowe nadzieje pozytywistów, materialistów i idealistów były jedynie dziecięcymi mrzonkami. Tragedii nie usuną z życia żadne społeczne przemiany i najwidoczniej przyszedł czas, aby nie odrzucać już cierpienia jak jakiejś fikcyjnej rzeczywistości — od której można się wyzwolić, niby krzyżem i wodą święconą od diabła, magicznymi słowy „nie powinno jej być" — ale przyjąć je, przyznać się do niego i w końcu, być może, zrozumieć je. Nauka nasza do tej pory potrafiła się jedynie odwracać od wszystkiego, co straszne w życiu, jakby to w ogóle nie istniało, i przeciwstawiać temu ideały, jakby ideały były prawdziwą realnością. Nastąpiły trudne czasy dla „inteligencji". Dotąd płakała ona nad cierpiącym ludem, nawoływała do sprawiedliwości, żądała innych ustrojów społecznych i jednocześnie, nie mając do tego żadnych praw, obiecywała przyszłe szczęście i radowała się swoją gotowością i swoją sztuką okłamywania i oszukiwania, widząc w tym podstawową moralną powinność. Teraz postawiono przed nią nowe wymagania. Nie jest to oczywiście dzieło nauki — nauka zawsze przecież tworzona była przez uczonych i wymagała tylko tego, co uczeni mogli jak najłatwiej spełnić. Teraz życie stanęło przed nami ze swoimi żądaniami. O ideałach nawet nie wspomina. Z zagadkową surowością mówi nam swym niemym językiem o czymś takim, o czym jeszcze nigdy nie słyszeliśmy, czego nawet nie podejrzewaliśmy. Nietzsche i Dostojewski jedynie tłumaczą niezrozumiały język życia, gdy obwieszczają nam, że będzie coraz gorzej i gorzej. Nasze przypuszczenia nie ziściły się. Wieśniacy nie otrzymają swojej kury na niedzielne obiady, a nam odebrane zostaną wszystkie materialne
248
I
i duchowe dobra, którymi obdarzyła nas nauka. I dopiero wówczas, gdy znikną rzeczywiste i urojone nadzieje na znalezienie ocalenia pod gościnną strzechą pozytywistycznej czy idealistycznej nauki, ludzie porzucą swe odwieczne marzenia i wydostaną się z półmroku ograniczonych horyzontów, półmroku, zwanego do tej pory głośnym imieniem prawdy, choć znamionującego rozpaczliwy strach konserwatywnej natury ludzkiej przed tą tajemniczą niewiadomą, która nazywa się tragedią. Wówczas, być może, zrozumiałe się stanie, dlaczego Dostojewski i Nietzsche porzucili humanitaryzm na rzecz okrucieństwa i wypisali na swoim sztandarze dziwne słowa: Wille zur Macht. Zadanie filozofii nie polega na tym, aby nauczyć nas posłuszeństwa, pokory, wyrzeczenia. Wszystkie te słowa zostały wymyślone przez filozofów nie dla siebie, ale dla innych. Kiedy hrabia Tołstoj mówi: spełniajcie wolę tego, który was tu przysłał, i słowo „tego" pisze małą literą, to rozumiemy, że śladem innych, działających przed nim kaznodziejów wymaga, abyśmy wypełniali jego własną wolę. Nie zdając sobie z tego sprawy, powtarza on w swojskiej i dlatego nie obrażającej nas formie słowa Nietzschego i podziemnego człowieka: pereat mundus, fiam. Dla wszystkich ludzi, koniec końców, istnieje tylko jedno prawo (u Dostojewskiego „wzniosła idea"). Lecz „wielcy" z mniejszą lub większą śmiałością wyrażają je, a nędzni i mali — chowają dla siebie. Prawo pozostaje takie samo dla wszystkich. Czyż niesłusznie widzimy w jego uniwersalności znamię siły i przyznajemy zatem, iż „sankcja prawdy" stoi po stronie bohatera podziemia? I że deklaracja praw, ogłoszona przez Nietzschego w jego Wille zvr Wacht, jest czymś więcej niż ideały i via deslderia, którymi wypełnione były do tej pory naukowe książki? Być może, iż podziemny człowiek nie miał racji, gdy
znają czci wobec wielkiego nieszczęścia, wielkiej brzy-dcty, wielkiego chybienia..." x
Szanować wielkie nieszczęście, wielką brzydotę, wielkie chybienie! To ostatnie słowo filozofii tragedii. Nie przenosić wszystkich okropności życia w dziedzinę Ding an sich, poza granice syntetycznych sądów a priori, lecz szanować! Czy idealizm lub pozytywizm może tak się odnosić do „brzydoty"? Kiedy Gogol spalił rękopis drugiego tomu Martwych dusz, okrzyknięto go szaleńcem — nie można było inaczej ocalić ideałów. Lecz Gogol miał więcej racji, gdy palił swój drogocenny rękopis, który mógł przynieść nieśmiertelną sławę dziesięciu „zdrowym na umyśle" krytykom, aniżeli gdy go pisał. Idealiści nigdy nie zgodzą się na to. im potrzebne są „utwory Gogola"; sam Gogol nie interesuje ich, ani jego „wielkie chybienie, wielkie nieszczęście, wielka brzydota". Tak więc niech na zawsze porzucą dziedzinę filozofii! I na cóż im ona potrzebna? Czyż zasługi ich nie dość są usprawiedliwione powołaniem się na koleje żelazne, telegrafy, telefony, użyteczne instytucje, a nawet na pierwszy tom Martwych dusz, o ile sprzyja cn postępowi? FilGzofia jest filozofią tragedii. Powieści Dostojewskiego i książki! Nietzschego opowiadają tylko o „najszpetmejszych ludziach" i ich problemach. Dostojewski i Nictzsche. a także Gogol, sami byli najszpetniejszymi ludźmi nie mającymi zwykłych nadziei. Próbowali znaleźć je tam, gdzie nikt nigdy nie szuka, gdzie według r~>vvszechne-go mniemania nie może być nic oprócz wiecznej ciemności i chaosu, gdzie nawet sam Mili zakłada możliwość skutku bez przyczyny. Tam, być może, każdy podziemny człowiek vart jest tyle, ile cały świat, tam, być może, bohaterowie tragedii znajdą to, czego szukają .. Lu-
1 Tamże, s. 370. 252
1 Por przyp. na s. 45.