PracowaliÅ›my na równinie. ByÅ‚a to monotonna równina. Pieśń o niej nie zabrzmiaÅ‚aby ani jednym silniejszym dźwiÄ™kiem. Nie byÅ‚o tu lasów ni wzgórków gdziekolwiek obróciÅ‚eÅ› wzrok, pola i wsie osiadÅ‚y pÅ‚asko; odnosiÅ‚eÅ› wrażenie, że patrzysz na wewnÄ™trznÄ… powierzchniÄ™ swej dÅ‚oni powiÄ™kszonÄ… monstrualnie. GinÄ…Å‚ twój wzrok; czasem myÅ›laÅ‚eÅ›, że w ogóle nie masz oczu i jesteÅ› Å›lepcem. CzÅ‚owiek gÅ‚upiaÅ‚. Kazimierz powiedziaÅ‚ do mnie kiedyÅ›: Gdybym nie byÅ‚ komunistÄ…, nienawidziÅ‚bym tego miejsca tak, jak nienawidzi Å›mierci czÅ‚owiek, który kocha życie. Ja tu umieram. PochodzÄ™ z Sandomierskiego; tam ziemia jest bujna i gorÄ…ca. Jak tylko skoÅ„czymy budować ten przeklÄ™ty most, nie wrócÄ™ tu już nigdy i zabroniÄ™ tu przyjeżdżać swoim dzieciom. Betoniarz Stefan, chÅ‚opak z warszawskiego Marymontu, mówiÅ‚: Jak tylko skoÅ„czymy budować ten cholerny most, to jak nie pijÄ™, urżnÄ™ siÄ™ jak Å›winia, potem trzy dni odpoczywać bÄ™dÄ™ w komisariacie. Boże! Gdyby tu chociaż byÅ‚ komisariat... Pół roku klepiÄ™ już ten przeklÄ™ty most; oszalejÄ™ chyba, przez ten czas nie widziaÅ‚em ani jednego drzewa! Zbrojarz KamiÅ„ski, czÅ‚owiek starszy, poważny i nadzwyczaj religijny, mówiÅ‚: Po co ja tu, cholera, przyjechaÅ‚em? Ja tu przestajÄ™ wierzyć w Boga. Zdaje mi siÄ™, że Bóg stwarzajÄ…c Å›wiat zapomniaÅ‚ o tym kawaÅ‚ku ziemi, a może go i przeklÄ…Å‚. Ja tu nie mogÄ™ żyć. Ja sam staraÅ‚em siÄ™ milczeć. Nocami wychodziÅ‚em na dwór i patrzyÅ‚em w niebo; nad tÄ… ziemiÄ… ono także wydawaÅ‚o mi siÄ™ pÅ‚askie i nudne, gwiazdy niepotrzebne i drażniÄ…ce. Nie zaglÄ…dali tu do nas inni ludzie; samych siebie znaliÅ›my już na wylot: każdy z nas wiedziaÅ‚ wszystko o żonie, dzieciach, domu czy kochance drugiego. ZdawaÅ‚o nam siÄ™, że powiedzieliÅ›my sobie już wszystko, co można. Ja sam myÅ›laÅ‚em, że nie wyrwÄ™ siÄ™ stÄ…d już nigdy; przestaÅ‚em wierzyć, że istniejÄ… gdzieÅ› miasta, ulice, p r a w d z i w e domy. MieszkaliÅ›my w barakach: sklecono je byle jak, sposobem gospodarskim; w praktyce oznaczaÅ‚o to nasz ciÄ…gÅ‚y i bezpoÅ›redni kontakt z przyrodÄ… i klimatem. Gazety na budowÄ™ przywoziÅ‚ nam listonosz z miasteczka odlegÅ‚ego o kilkanaÅ›cie kilometrów; gdy piÅ‚ normalnie gazety spóźniaÅ‚y siÄ™ o jeden dzieÅ„; gdy trochÄ™ mocniej gazety spóźniaÅ‚y siÄ™ o dwa dni; a jak go przycisnęła chandra to przez caÅ‚y tydzieÅ„ nie wiedzieliÅ›my, co siÄ™ dzieje na Å›wiecie. Raz betoniarz Stefan pobiÅ‚ listonosza, lecz to nic nie pomogÅ‚o; wrÄ™cz przeciwnie życzenia, przesÅ‚ane nam przez rodziny na Nowy Rok, odebraliÅ›my po Trzech Królach. JesieniÄ… do naszych baraków kapaÅ‚a wilgoć; odrywaliÅ›my ze Å›cian zdjÄ™cia naszych drogich i chowaliÅ›my je do drewnianych kuferków, pod prycze. ZimÄ… hulaÅ‚y dzikie wiatry, z żelaznych piecyków buchaÅ‚y kÅ‚Ä™by czarnej sadzy, osiadajÄ…c na naszych ubraniach lepkÄ… i tÅ‚ustÄ… powÅ‚okÄ…; chodziliÅ›my zakatarzeni; gÅ‚osy nasze brzmiaÅ‚y niczym gÅ‚osy rzezimieszków. PrzestaliÅ›my siÄ™ golić i myć, gdyż w barakach panowaÅ‚o niemożliwe zimno; Kazimierz ze swojÄ… czarnÄ… brodÄ… wyglÄ…daÅ‚ jak Madej; siwy zbrojarz KamiÅ„ski jak patriarcha; blond szpicbródka Stefana z Marymontu nieodparcie przywodziÅ‚a na myÅ›l postać gÅ‚upawego gogusia z operetki; a najżaÅ‚oÅ›niej wyglÄ…daÅ‚em ja sam. Zarost mam nietÄ™gi, rosnÄ…cy rzadkimi kÄ™pkami; twarz moja wskutek tego budziÅ‚a wÄ…tpliwoÅ›ci, czy od czasu kÄ…pieli, jakÄ… uraczono mnie zaraz po przyjÅ›ciu na Å›wiat, spotkaÅ‚a siÄ™ z wodÄ…. Cóż mówiliÅ›my. Aby do wiosny. PrzyszÅ‚a wiosna; późna, zimna i o wiele gorsza od jesieni. Jednego dnia padaÅ‚ ohydny deszcz, nastÄ™pnego kaszowaty Å›nieg; wiatr podcinaÅ‚ go i chÅ‚ostaÅ‚ nim po naszych twarzach. Kombinezony nasze nie wyschÅ‚y już nigdy; oczy mieliÅ›my czerwone od ciÄ…gÅ‚ej gorÄ…czki. W barakach zawaliÅ‚o siÄ™ pół dachu; dwa dni trwaÅ‚o, nim poradziliÅ›my sobie jako tako. Na szarym niebie od czasu do czasu ukazywaÅ‚o siÄ™ blade sÅ‚oÅ„ce; w kaÅ‚użach, którymi pokryty byÅ‚ caÅ‚y plac budowy, wyglÄ…daÅ‚o ono jak oczko żółtego tÅ‚uszczu. PodnosiliÅ›my ku niemu nasze umÄ™czone twarze; sÅ‚oÅ„ce zaraz znikaÅ‚o. Kazimierz mówiÅ‚: Co, do diabÅ‚a spuchniÄ™tego! Gdybym nie byÅ‚ partyjniakiem, uciekÅ‚bym stÄ…d do wszystkich choler. PojechaÅ‚bym do swojego brata: on jest proboszczem pod MaÅ‚kiniÄ…. ZostaÅ‚bym u niego dziadem koÅ›cielnym. Tylko mi wstyd; to jedyna rzecz, która mnie tu trzyma. MyÅ›lÄ™ o dniu, w którym bÄ™dÄ™ stÄ…d wyjeżdżaÅ‚: mój wrzask bÄ™dzie sÅ‚ychać aż w dziesiÄ…tej wsi. A prawdÄ™ mówiÄ…c, chÅ‚opcy, zaczynam czuć, że gdzieÅ› mam ten caÅ‚y nasz most. Stefan mówiÅ‚: Ech, sekretarzu! Aby do lata... Jego nigdy nie opuszczaÅ‚ optymizm: jednego dnia kochaliÅ›my go za to, drugiego nienawidzili i uważali za idiotÄ™. Po dÅ‚ugiej i strasznej zimie, po cherlawej, nie donoszonej wioÅ›nie przyszÅ‚o potworne, drÄ™czÄ…ce upaÅ‚ami lato; takich upałów nie pamiÄ™tali w okolicy nawet najstarsi ludzie. Pot zalewaÅ‚ nam oczy, przeżeraÅ‚ koszule, spÅ‚ywaÅ‚ wzdÅ‚uż caÅ‚ego ciaÅ‚a; zima wydawaÅ‚a nam siÄ™ teraz bajkÄ…. ByliÅ›my czarni; oblazÅ‚a z nas siódma skóra; pokryci pÄ™cherzami jÄ™czeliÅ›my w nocy, nie mogÄ…c przewrócić siÄ™ z boku na bok. KamiÅ„ski żegnaÅ‚ siÄ™ i mówiÅ‚ ponuro: Boże, pokaraÅ‚eÅ› grzesznego... Z nienawiÅ›ciÄ… patrzyliÅ›my na kilka kobiet, które pracowaÅ‚y wÅ›ród nas; gdyby nie one, moglibyÅ›my Å‚azić nago. ZresztÄ… przestaliÅ›my na nie zwracać uwagÄ™. Pewien inżynier, który przyjechaÅ‚ na inspekcjÄ™ budowy aż ze stolicy, pół dnia chodziÅ‚ jak bÅ‚Ä™dny, nie rozumiejÄ…c, gdzie siÄ™ znalazÅ‚. Potem rzekÅ‚ do mnie, pokazujÄ…c w mojÄ… pierÅ›: Przepraszam, czy pan w domu także chodzi nago? Tak jest, panie inżynierze odrzekÅ‚em. Tylko jak jestem w domu, to jeszcze malujÄ™ siÄ™ w pasy: seledynowe, bÅ‚Ä™kitne i bordo. Tutaj nie mogÄ™: na budowie mamy tylko miniÄ™. Gdyby pan inżynier byÅ‚ coÅ› Å‚askaw zadziaÅ‚ać w tej sprawie! SpojrzaÅ‚ na mnie biaÅ‚ymi oczyma szaleÅ„ca i rzekÅ‚: To dziwne. To bardzo dziwne. BudowaliÅ›my most. BudowaliÅ›my go nie z pieÅ›niÄ…, nie z ochotÄ…; choć wiedzieliÅ›my, że pracować trzeba i że piÄ™knÄ… rzeczÄ… w życiu czÅ‚owieka jest praca. Ten most budowaliÅ›my nienawiÅ›ciÄ…, rozpaczÄ…, chÄ™ciÄ… ucieczki z tej równiny, która jak polip wyssaÅ‚a nasze serca i nasze dusze; marzyliÅ›my o jednej rzeczy: aby nigdy już tu nie postaÅ‚a tu nasza noga. DobieraliÅ›my ohydne przekleÅ„stwa; przestaliÅ›my mówić porozumiewaliÅ›my siÄ™ klÄ…twami. Gdy ktoÅ› z nas użyÅ‚ zwykÅ‚ego sÅ‚owa, reszta patrzyÅ‚a naÅ„ ze zdumieniem. Kazimierz gryzÅ‚ siÄ™ z tego powodu i klÄ…Å‚ najbardziej zÅ‚owieszczo. Stefan doszedÅ‚ do mistrzostwa budowy: klÄ…Å‚ przez godzinÄ™ i kwadrans bez przerwy, nie powtarzajÄ…c ani jednego przekleÅ„stwa; nazwaliÅ›my go “SÅ‚ownikiem mostu". Zbrojarz KamiÅ„ski dawno już zwÄ…tpiÅ‚ w swe zbawienie wieczne i trzy książeczki do nabożeÅ„stwa sprzedaÅ‚ listonoszowi za ćwiartkÄ™ wódki. Ja uÅ‚ożyÅ‚em na cześć mostu pewien poemacik, wobec którego fraszkÄ… wydaje mi siÄ™ dziÅ› pewne pikantne skÄ…dinÄ…d bezeceÅ„stwa dziadka Fredry. marzyliÅ›my tylko o jednej rzeczy: o dniu, który bÄ™dzie naszym ostatnim dniem t u t a j. I zbudowaliÅ›my ten most. Lecz nie mieliÅ›my siÅ‚y na to, aby siÄ™ urżnąć, taÅ„czyć lub Å›piewać; tego dnia KamiÅ„ski nie przeżegnaÅ‚ siÄ™ nawet na dobranoc. Most obwieszono transparentami; dziatwa szkolna, którÄ… przywieziono tu na trzech ciężarówkach, Å›piewaÅ‚a pieÅ›ni masowe; wygÅ‚aszano mowy, przeciÄ™to wstÄ™gÄ™, maszynista rzuciÅ‚ z parowozu pÄ™k kwiatów, a orkiestra wojskowa, także sprowadzona na ciężarówkach, po raz dziesiÄ…ty graÅ‚a tego samego marsza; operator kronik filmowych szalaÅ‚ z kamerÄ…, czepiajÄ…c siÄ™ jak pajÄ…k porÄ™czy mostu. MÅ‚ody czÅ‚owiek z Radia mówiÅ‚ do mikrofonu: Widzimy twarze budowniczych tego mostu. SÄ… peÅ‚ne wielkiej dumy i radoÅ›ci. Widzimy przodowników pracy i mÅ‚odzież, która wychowaÅ‚a siÄ™ na budowie tego mostu. Masa kwiatów! Ach, żeby paÅ„stwo widzieli, żeby paÅ„stwo mogli tu być z nami! To wspaniaÅ‚y dzieÅ„ dla wszystkich budowniczych tego mostu! Widzimy twarz towarzysza Kazimierza Rogalskiego, sekretarza organizacji zakÅ‚adowej. To twarz czÅ‚owieka, który jest dumny i szczęśliwy ze speÅ‚nionego obowiÄ…zku. To na pewno najszczęśliwszy dzieÅ„ w życiu tego czÅ‚owieka. Wtedy staÅ‚a siÄ™ rzecz nieoczekiwana. Kazimierz podbiegÅ‚ do spikera, wyrwaÅ‚ mu mikrofon i podniósÅ‚szy go na wysokość swej wykrzywionej wÅ›ciekÅ‚oÅ›ciÄ… twarzy, ryknÄ…Å‚: Gówno! Uroczystość byÅ‚a popsuta; poszliÅ›my spać i spaliÅ›my dwa dni. Potem przyjechaÅ‚o wiele ciężarówek. ZaÅ‚adowaliÅ›my nasze drewniane kuferki, rozebraliÅ›my baraki, KamiÅ„ski wzniósÅ‚ pięść w kierunku mostu (nabawiÅ‚ siÄ™ tu reumatyzmu) i pojechaliÅ›my. Ciężarówki mknęły. ByÅ‚ to ten wymarzony dzieÅ„; wracaliÅ›my do domów, do naszych bliskich. Tam zostaÅ‚ most. ByÅ‚ coraz mniejszy: każdy obrót kół oddalaÅ‚ nas od niego. MilczaÅ‚em. Milczeli wszyscy. MyÅ›laÅ‚em, że bÄ™dÄ… kląć, Å›piewać i wrzeszczeć. CzekaÅ‚em na ryk Kazimierza. Na taniec Stefana. Na dziÄ™kczynne modÅ‚y KamiÅ„skiego. Na westchnienia ulgi. Na żartobliwe sÅ‚owa i radość z bliskiego domu. Lecz milczeli. OdwróciÅ‚em gÅ‚owÄ™ i zobaczyÅ‚em, że wszyscy patrzÄ… w kierunku mostu; byÅ‚ już tylko maÅ‚Ä… kropeczkÄ…. Targnęło mnÄ…. No rzekÅ‚em. Czemu nic nie mówicie? MieliÅ›cie Å›piewać. I co? Milczeli; nikt nie zwróciÅ‚ nawet uwagi na mnie. KrzyknÄ…Å‚em: Mówcie coÅ›! No, mówcie coÅ›, do ciężkiej cholery!... Milczeli; widziaÅ‚em, jak wytężajÄ… wzrok ze wszystkich siÅ‚. Mówcie! zawyÅ‚em dziko. M... m... wybeÅ‚kotaÅ‚ betoniarz Stefan z Marymontu; machnÄ…Å‚ rÄ™kÄ… i umilkÅ‚. Już nie byÅ‚o widać naszego mostu; zostaÅ‚ na równinie i przydymiÅ‚y go opary mgieÅ‚. Wtedy zrozumiaÅ‚em, że most ten jest już tylko wspomnieniem. I ci, którzy bÄ™dÄ… po nim jeździć i chodzić, nigdy nie dowiedzÄ… siÄ™, że ten most jest tylko naszym mostem. PÅ‚akaliÅ›my. PÅ‚akaliÅ›my wszyscy; miaÅ‚em wtedy dwadzieÅ›cia lat i pÅ‚akaÅ‚em także, choć nie za dobrze wiedziaÅ‚em dlaczego. BrakowaÅ‚o mi czegoÅ›, co pozwoliÅ‚oby mi zrozumieć jasno i czysto nasze Å‚zy. Bo dziÅ› wiem już, że czÄ™sto najbardziej kochamy tych ludzi, te sprawy i te rzeczy, od których bieg życia każe nam odchodzić nieraz na zawsze.