Sheri WhiteFeather
Przybysz znikąd
Gorący Romans Duo 703
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nieznajomy mężczyzna słuchał w skupieniu muzyki, pochylony nad szafą grającą.
Emily Chapman przesunęła się na sam skraj ławki. W tym nieznajomym wszystko ją
fascynowało, nawet to, jaką muzykę lubił. Wybierał piosenki o miłości, chwytające za serce
ballady i tak nie pasujące do jego postaci liryczne kawałki.
Odwrócił się od szafy grającej, a ona spojrzała na niego, nie tając ciekawości.
Czy to był chłopak ze wsi, czy też szlifujący miejski bruk podrywacz? Trudno
powiedzieć. Tak czy owak sprawiał wrażenie nietypowego faceta.
Miał na sobie spodnie dżinsowe, podkoszulek i bluzę. Ciemne włosy średniej długości
opadały mu na czoło, zakrywając nieomal oczy.
W mroku, jaki tu panował, dostrzegła jego twarz o wyrazistych, nieco kanciastych rysach,
świadczących niechybnie o sile charakteru.
Po chwili podszedł do swego stolika, na którym stała butelka piwa. Usiadł na krześle i
łyknął potężny haust trunku.
– Już idę – powiedziała kelnerka, przynosząc wino Emily i zasłaniając nieznajomego.
Emily spojrzała na kelnerkę, rudą kobietę w średnim wieku.
– Dzięki.
– Ale twoja przekąska, dziewczyno – mówiła kelnerka – będzie gotowa dopiero za parę
minut.
– W porządku.
Nie była specjalnie głodna, ale żeby czymś się zająć, zamówiła faszerowane pieczarki.
Nie zwykła chodzić sama do baru, lecz to już było lepsze niż tkwienie w ponurym pokoju
motelowym.
Emily znów spojrzała na nieznajomego, a gdy ten obrócił wzrok w jej kierunku, świat
zawirował jej przed oczyma Ich spojrzenia się spotkały, zwarły ze sobą niczym dwie.
namagnesowane płytki metalu.
Oczarowanie. Żadne z nich nie mrugnęło nawet powieką, nie przerwało tej łączącej ich
smugi. Wpatrywali się w siebie jak urzeczeni.
Emily zaschło w ustach. Ten mężczyzna był przyczyną, że w ułamku sekundy zabrakło
jej tchu w piersi.
To nie żadne podrywanie, myślała. Coś znacznie, znacznie więcej. Mierzył ją
świdrującym spojrzeniem, jak gdyby tym spojrzeniem pieścił każdy skrawek jej ciała.
Wielki Boże!
Z mocnym postanowieniem zapanowania nad sobą, przecięcia tej szarpiącej nerwy więzi,
sięgnęła po kieliszek i wypiła trochę wina, lecz nie mogła powstrzymać drżenia obejmujących
kieliszek palców.
Co on by sobie pomyślał, gdyby dowiedział się, że ona ma raka? Czy patrzyłby na nią
takim wiele mówiącym wzrokiem?
Nie zawracaj sobie tym głowy, ostrzegła się w myślach. Żadnego rozczulania się nad
sobą. Ani lęku. Nie umiera przecież. Prędzej czy później pokona tego raka.
Skończyła się jedna piosenka, zaczęła druga. Wczesny Elvis wyparł jej z głowy złe
skojarzenia. Kolejna ulubiona piosenka. I znowu myśli o tajemniczym nieznajomym.
Ciekawe, czy on mieszka w tej okolicy. A może przyjechał do Lewiston odwiedzić
rodzinę? Spotkać się ze starym przyjacielem?
Emily miała wyznaczoną wizytę w centrum medycznym, oddalonym od jej domu o
półtorej godziny jazdy. Mogłaby obrócić w ciągu dnia, postanowiła jednak przenocować tu i
pobyć parę godzin w samotności.
Za dwa tygodnie mają wyciąć jej tego raka. Te dwa tygodnie będą jej się ciągnęły w
nieskończoność, ale specjaliści orzekli, że ten termin jest najbardziej odpowiedni.
Westchnęła. Obiecała sobie, że nie wpadnie w panikę, że nie zlęknie się noża i nie będzie
się martwić ewentualnymi przerzutami.
Meg przyniosła niebawem danie, a gdy skłoniła głowę, jej bujna fryzura zachybotała nad
talerzem.
– Przystojniak, prawda? – zapytała.
– Prawda.
– Niech mu pani postawi drinka.
– Słucham? – zapytała Emily spoglądając ze zdziwieniem na tę bezczelną rudą kelnerkę.
– Jedno piwo, skarbie. On marzy o tym.
– Ja raczej nie... – Emily urwała, nie wiedząc, co powiedzieć. Czuła się głupio,
niezręcznie.
– W porządku. Tak sobie tylko pomyślałam...
Odeszła, obdarzając Emily miłym uśmiechem.
Ma mu stawiać drinka? Ona, Emily? Dziewczyna z małego miasteczka, u której
stwierdzono czerniaka?
Kończył pić to swoje piwo, podczas gdy Emily przeżuwała faszerowaną pieczarkę.
Odgarnął włosy z czoła, ukazując dwie linie gęstych czarnych brwi.
Emily poczuła przyjemne ciepło w całym ciele. Do diabła z rakiem. Postanowiła
zagadnąć tego faceta.
Zebrała się na odwagę i wstała, zamierzając podejść do jego stolika. Idąc przez salę,
rzuciła okiem na stojącą przy barze Meg. Jak gdyby szukając zachęty w jej oczach.
Kelnerka skinęła głową.
Serce Emily waliło, gdy stanęła obok stolika tego mężczyzny. On uniósł się z miejsca w
jednej chwili – był wysoki, znacznie od niej wyższy.
Wyciągnęła ku niemu wilgotną z emocji dłoń.
– Mam na imię Emily.
– Ja jestem James – odrzekł, trochę za szybko chwytając jej rękę.
Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów, poczynając od jedwabnej bluzki, jaką zamówiła
z katalogu, po spodnie dżinsowe z przeceny.
– Dalton – dodał z jakimś dziwnym akcentem. – James Dalton.
Starając się za wszelką cenę spokojnie, miarowo oddychać, wskazała gestem dłoni na
swój stolik.
– Miałby pan ochotę przysiąść się do mnie? – zapytała. Milczał. Zamiast odpowiedzieć,
sięgnął za jej plecy i pociągnął złotą tasiemkę, którą związała koński ogon.
Zatkało ją z wrażenia. Długie, gęste włosy opadły jej na ramiona. Czuła, że Meg
obserwuje śmiałe poczynania Jamesa.
Złotą tasiemkę wetknął do kieszeni, nie zamierzając najwyraźniej zwrócić jej owej
ozdoby.
– Podoba mi się kolor twoich włosów – powiedział. – Przypominają mi...
– Co? – zapytała ze ściśniętym gardłem.
– Nie co, tylko kogoś. Kogoś, kogo znałem. Spochmurniał, uśmiech znikł z jego ust, w
oczach pojawił się smutek; jego złotobrązowa twarz nosiła na brodzie ślady zarostu. Przy
bliższym kontakcie wydał się Emily jeszcze przystojniejszy. Jego prawą brew przecinała
szrama, a brodę znaczył dołek. Wystające kości policzkowe świadczyły o indiańskim
pochodzeniu. Czy mieszkał w rezerwacie Nez Perce? Czy to był właśnie powód jego wizyty
w Lewiston?
Warto by go uwiecznić, pomyślała. Przenieść na płótno jego wizerunek.
Emily pracowała w restauracji, podawała do stołu, dolewała kawy gościom, którzy
zresztą znali ją od małego, ale również parała się sztuką, malowała obrazy, sprzedawała je w
czasie weekendów na stoisku z rękodziełem. Szczególnie lubiła malować twarze, które ją
czymś zafascynowały.
– Zatańczmy – powiedział, dotykając dłonią jej włosów.
– Przecież tu nie ma parkietu – rzekła zdziwiona jego propozycją.
– Ale jest muzyka.
Fakt, pomyślała. I to akurat do niego pasująca.
– Meg twierdzi, że powinnam postawić ci drinka. Przeczesał dłonią tę swoją gęstą
czuprynę.
– Meg? – zapytał.
– Kelnerka – wyjaśniła Emily.
Najbezczelniej w świecie mnie uwodzi, myślała. Ten cholerny czarownik.
– Zatańczmy – powtórzył.
Powinna mu odmówić. Powinna stąd wyjść. Bo czuła w głębi duszy, jakie mogą być tego
skutki. Po tańcu James Dalton poprosi o coś więcej. Nie ulega kwestii, że chciałby mieć w
łóżku taką jak ona blondynkę. Przygoda na jedną noc, zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Mimo to pozwoliła mu, by wziął ją za rękę i zaprowadził w pobliże szafy grającej.
Ona, Emily, też miała swoje potrzeby. Drzemiące w niej od tak dawna. Zasługiwała na
miłość, na pełny pożądania męski wzrok, pragnęła czuć, że ktoś o niej marzy.
Szczególnie teraz.
Nie chciała myśleć, że zostawiła pod opieką obcej dziewczyny swego sześcioletniego
brata Coreya.
Zadzwoniła do niego i gawędzili chwilkę przez telefon. Tylko że on nie wiedział, że jego
siostra...
– Emily – powiedział James.
Uniosła wzrok i spojrzała na niego, odrzucając wszystkie złe myśli i całą swą uwagę
skupiając na nim.
Objął ją w tańcu, a ona przywarła do niego. Me silne ramiona, pomyślała. Dające
poczucie bezpieczeństwa.
Tańczyli w rytm powolnej, sentymentalnej melodii. Czuła bicie jego serca, będące jakby
częścią tegoż rytmu.
– Patrzą na nas – powiedziała. – Meg, barman i kelnerzy. James pochylił głowę, dotknął
policzkiem jej policzka.
Ukłuła ją szczecina jego zarostu.
– Masz im to za złe? – zapytał.
– Nie.
Ani im nie miała tego za złe, ani sobie. Boże, ratuj, myślała, ale temu facetowi nie sposób
się oprzeć.
Obiema dłońmi ujął jej twarz i musnął ustami jej wargi. Wtuliła się w niego. Pocałunek
ten zapowiadał dopiero to, co się niechybnie stanie.
Owionęło ją ciepło, zapach piwa, zapach nocy, której pewno nigdy nie zapomni.
Cofnęli się o krok jedno od drugiego, by móc na siebie spojrzeć. James wciąż oczy miał
jakieś dziwne, jakby nawiedzone, i Emily pomyślała, jak to możliwe, by mężczyzna był taki
piękny.
Dotknął jej włosów władczym gestem i ten właśnie gest wprawił ją w zakłopotanie.
Zaliczała siebie z dumą do tak zwanych porządnych dziewczyn. Odróżniała dobro od zła,
ale oto znalazła się tutaj, gotowa przespać się z tym obcym mężczyzną. Mało tego, marzyła
wręcz o tym, by ją uwiódł.
O ile ona przypominała mu kogoś z dawnych lat, o tyle on z nikim jej się nie kojarzył.
Był kimś zupełnie obcym.
Przesunął kciukiem po policzku Emily. Jest taka ładna, pomyślał. Krucha. Delikatna.
Niebezpieczna.
Zwilżyła usta, a on znowu ją pocałował, ale tym razem był to prawdziwy pocałunek.
Pożądał jej coraz bardziej, pragnął coraz więcej. Przytulił ją mocno do siebie. Ich
oddechy się splątały, jakby splątał je letni, ciepły wiatr. James zamknął oczy, upajając się jej
zapachem, ciałem, miękkością włosów.
A obiecał sobie, poprzysiągł...
Że nie będzie włóczył się po barach w poszukiwaniu seksu.
I nie dotrzymał słowa.
Już pierwszego wieczoru w Idaho spotkał uroczą, słodką blondynkę. Pierwszego
wieczoru na wolności. Po opuszczeniu więzienia. Uświadomił sobie, że nie zna nawet jej
nazwiska. Nieważne, stwierdził w duchu. Może nazywać się na przykład Beverly.
Jak jego kochanka. Przyjaciółka. Żona.
Odchylił głowę, spojrzał na Emily. Wyczytał z jej twarzy olśnienie. Chciała więcej.
– Nie uwodzę cię – rzekł. Przygładziła dłonią rozwichrzone włosy.
– Czyżby? – zapytała.
– To ty mnie uwodzisz. I jesteś w tym dobra. Cholernie dobra, myślał. Gotów by się z nią
kochać teraz, tu, w jakimś kącie tego baru.
– Kpisz sobie ze mnie – oświadczyła Emily.
Nie, nie kpił sobie, w żadnym razie. Od samego początku, gdy tylko na nią spojrzał,
pomyślał o swojej żonie. Jak bardzo ją kochał i jak bardzo tęskni.
– Wciąż chcesz mi postawić drinka? – zapytał, dając jej jak gdyby możność wycofania się
z tej gry.
Ani ona nie jest Beverly, ani on nie jest Jamesem Daltonem, nawet jeśli nadano mu
urzędowo takie personalia. Naprawdę nazywa się Reed Blackwood i odsiedział właśnie
wyrok za członkostwo w mafii oraz współudział w morderstwie.
Ale to były jego tajemnice. Ciężar grzechów.
– Tak – odparła.
– Tak? – powtórzył jak echo.
– Wciąż chcę ci postawić drinka – odpowiedziała całym zdaniem.
Usiedli przy jej stoliku. Emily zamówiła piwo. Kelnerka obrzuciła ją pełnym oburzenia
spojrzeniem. Co jej odbiło? pomyślała Emily. Przed paroma minutami sama ją do tego
namawiała.
– Gniewa się na ciebie – powiedział James.
– Kto?
– Kelnerka.
Emily podniosła kieliszek i upiła trochę wina.
– Głupia baba. Przecież zachęcała mnie, żebym podeszła do ciebie.
– Wiem. Widocznie zmieniła zdanie – rzekł. – Nie przypuszczała chyba, że będę cię tak
mocno przytulał.
Emily spojrzała na niego tymi swoimi szmaragdowymi oczami. Beverly miała oczy
zielone. Lśniły jak klejnoty, które zdarzało mu się kraść.
James poruszył się niespokojnie na krześle. Czy ta dziewczyna wie, jak bardzo jest
atrakcyjna?
Przygryzła wargi, zmazując tym samym różową szminkę. Twarz miała w kształcie serca,
piękną cerę, a długie rzęsy sprawiały, że wyglądała jak subtelne dziewczę, które z kimś takim
jak on nie powinno się zadawać.
– Nie chciałbym cię skrzywdzić – powiedział.
– Ja też nie – odparła.
– Naprawdę? – rzekł wzruszony jej słowami i prawie że się uśmiechnął. – Nie jesteś więc
stuknięta? – zapytał, żartem pokonując owo wzruszenie. – Nie jesteś seryjną morderczynią,
która czyha w barze na takich jak ja naiwniaków?
Roześmiała się i brzmienie tego śmiechu znów wyzwoliło w nim tęsknotę do żony. Nie
mógł się powstrzymać i dotknął ustami jej policzka, marząc o prawdziwym pocałunku.
Ruda, tym razem z uśmiechem, przyniosła piwo, a on pozwolił Emily za nie zapłacić.
– Następną kolejkę stawiam ja – rzekł.
Ta następna przypadła godzinę później, kiedy już w barze nie było żywej duszy. Tylko
oni.
Rozmowa o muzyce czy filmach nie kleiła się. James miał ochotę znów zatańczyć z
Emily, doszedł jednak do wniosku, że pozostanie przy stoliku będzie bardziej właściwe i
ułatwi mu nawiązanie bliższego z nią kontaktu.
– Zatrzymałeś się w tym motelu? – zapytała Emily.
– Tak. A ty? Skinęła głową.
– Też. Mam pokój na górze.
Ciekawe, w czyim łóżku będą się kochać, zastanawiał się. Miał nadzieję, że w jej.
Wolałby, aby facet z pokoju obok nie dowiedział się, że on poderwał w barze dziewczynę.
Inspektor z Biura Ochrony Świadków Koronnych ostrzegł go, niby to żartem, żeby choć
pierwszej nocy nie narozrabiał.
Z drugiej jednak strony nie miałoby to przecież nic wspólnego z łamaniem prawa. W
klauzuli nie było mowy o zakazie uprawiania seksu.
James, pijąc piwo, myślał o Emily – czy pójdzie z nim do łóżka.
Oczywiście, że pójdzie. Nie jest pewnie tak niewinna, na jaką wyglądała.
– Kiedy wyjeżdżasz? – zapytała go. Postawił butelkę na stole.
– Jutro.
– Ja też.
Wypiła do dna drugi kieliszek wina.
– Do domu?
Usiłował zachować pogodny wyraz twarzy. Dom? Od wieków nie miał domu. Półtora
roku spędził na ucieczce, następny rok w więzieniu federalnym, gdzie poddawano go
specjalnej musztrze, ćwiczono do walki z bandytami. Stamtąd wysłano go na dwa tygodnie do
Ośrodka Asymilacji, tam nadano mu nowe personalia, a na miejsce stałego pobytu
wyznaczono stan Idaho.
– Nie odpowiedziałeś mi, na pytanie – naciskała Emily.
– Jakie? Aha. Tak, do domu.
Jechał tam, gdzie nigdy jeszcze nie był.
– Ja też.
Nie zapytał jej, gdzie mieszka. Nie chciał wiedzieć. Nie lubił zresztą gadać po próżnicy.
Tak jak Reed Blackwood. Obaj mieli sporo do ukrycia.
– Skąd jesteś? – zapytała, zanim zdążył zmienić temat. Skłamał. Podrzucił jej legendę,
jaką stworzono dla niego:
– Urodziłem się w Oklahomie, ale potem często się przeprowadzałem.
Chcąc oderwać się od tego wątku, wskazał na rudą, która kartkowała bloczek z
paragonami, potem na uprzątającego bufet barmana.
– Wygląda na to – rzekł – że zaraz zamkną interes. I na nas chyba pora.
Zostawił napiwek i oboje skierowali się ku drzwiom. Chciał powiedzieć tej radej, że nie
skrzywdzi Emily, że ta dziewczyna jest dla niego ratunkiem, kimś, kto tej jednej jedynej nocy
ocali go przed samotnością, ale nie mógł wypowiedzieć tych słów. Spojrzał tylko na kelnerkę
przez ramię, napotkał jej wzrok i uśmiechnął się.
Na dworze było zimno, wiał przenikliwy wiatr. James otoczył Emily ramieniem. Szli w
stronę motelu. Przed wejściem zatrzymali się.
– No? – zapytał.
– No? – powtórzyła unosząc na niego wzrok. Pocałował ją w ucho, a tak bardzo pragnął
przytulić ją do siebie.
– Zaprosisz mnie? – zapytał.
Skinęła głową i obróciła się, czekając najwyraźniej na pocałunek.
James był już gotów. W jednej chwili.
Emily z cichym westchnieniem poddała się jego pieszczotom. Była jak spełnienie
marzeń, jego i jej.
Cofnął się raptem, rzucił przekleństwo. Nie miał kondomów.
– Idiota ze mnie – powiedział.
– Dlaczego?
– Nie mam prezerwatywy – stwierdził i już chciał ruszyć do sklepu po drugiej stronie
ulicy.
– Zaczekam na ciebie w moim pokoju – rzekła nieco speszona.
– Odprowadzę cię.
Jej pokój mieścił się na samej górze. Oparł ją o drzwi i pocałował, jak gdyby nie mógł się
z nią rozstać.
Przeklinał w duchu te kondomy, pal sześć, myślał, tym razem będzie seks bez
zabezpieczeń.
Nie, nie wolno! Miał już dziecko, syna, którego nie mógł utrzymać, na którego nie było
go stać. Pięknego chłopaka – tęsknił do niego aż do bólu. Teraz nie zrobi przecież dziecka tej
obcej dziewczynie, nie zostawi w jej łonie swego nasienia.
Odgarnął włosy z jej policzka.
– Zaraz wrócę – rzekł.
– Będę czekać – powiedziała z uśmiechem i otworzyła kartą drzwi.
Patrzył na nią chwilkę, a gdy weszła do środka, ruszył ulicą, myśląc sobie po drodze, że
najwyższy czas zapomnieć o Reedzie Blackwoodzie i rozpocząć życie jako James Mathew
Dalton.
ROZDZIAŁ DRUGI
Emily czekała w swoim pokoju, starając się zachować spokój, choć była w najwyższym
stopniu zdenerwowana, przerażona wręcz sytuacją, do jakiej dopuściła.
Czy powinna mu powiedzieć?
Ale co? To, że za dwa tygodnie czeka ją operacja?
Usiadła na brzegu łóżka, splotła dłonie. Czerniak spłoszy Jamesa, co do tego nie miała
wątpliwości. Czy zdrowy, przystojny Amerykanin, z temperamentem zechce pójść do łóżka z
dziewczyną, która mu powie, że jest chora na raka? Bzdura!
Na pewno nie zauważy plamki na jej łydce, czegoś w rodzaju pieprzyka. Oczywiście, że
nie. Drobne, prawie niewidoczne znamię. Żaden problem.
No dobrze. A co z jej dziewictwem? Czy ona ma poruszyć ten temat? Czy ma się
przyznać, że nie miała dotąd mężczyzny?
Rozmawiała z koleżankami, opowiadały jej, jak wygląda ten pierwszy raz. Chrupały
chipsy, popijały wodę sodową i omawiały różne pieprzne szczegóły, taka babska paplanina.
Na nic jej się to teraz nie przyda.
Sądziła zawsze, że ten pierwszy kochanek będzie jej jedynym, że poślubi go, urodzi mu
dzieci. Gdy czekała teraz na tego swojego pierwszego, wydało jej się to wszystko idiotyczne.
Rak odmienił jej stosunek do życia. Nic już nie da się zaplanować, a James Dalton był
taki przystojny, pełen seksu – nie potrafi mu się oprzeć.
Z mocnym postanowieniem rozluźnienia się zdjęła buty, skarpetki i rozejrzała się po
pokoju. Panował w nim nieskazitelny ład, wszystko było na swoim miejscu, nie licząc jej
kosmetyczki i niebieskiego podkoszulka leżącego na walizce.
Czy James zostanie na noc? Czy będzie brał prysznic w jej łazience? Czy...
Rozległo się pukanie do drzwi i Emily zerwała się na równe nogi. Stała, poprawiając
bluzkę, po czym pospieszyła mu otworzyć.
James uśmiechnął się i cała twarz mu pojaśniała, a ciemne, głęboko osadzone oczy
nabrały ciepłego wyrazu.
– Jestem – powiedział. – Cofnęła się, aby mógł wejść do środka, a serce jej biło niczym
nastolatce.
– Kupiłem – rzekł, pokazując małą paczuszkę.
No tak, pomyślała, zabezpieczenie. Jest człowiekiem odpowiedzialnym i zwykł uprawiać
bezpieczny seks. Był na tyle przezorny, że pomyślał o tym w odpowiednim czasie. Fakt, że
nie miał kondomów przy sobie, „na wszelki wypadek”, przyjęła z uczuciem ulgi. Nie zwykł
widocznie podrywać kobiet w barze na jedną noc, stwierdziła w duchu.
– Nie rozebrałaś się jeszcze? – zapytał z lekkim uśmiechem.
– Myślałeś, że zastaniesz mnie gołą? Jej serce waliło jak szalone. Położył kondomy na
szafce nocnej.
– Taką miałem nadzieję.
– Zdjęłam buty – powiedziała, mając sobie za złe własną naiwność, jak również to, że nie
stać jej było na żadną dowcipną ripostę.
Popatrzył na jej stopy.
– Jednak ty jesteś górą – stwierdził.
Bez chwili namysłu usiadł na łóżku i zdjął te swoje przechodzone buty i skarpetki, które
potem do tych butów wsunął.
– Teraz mamy równy start – oświadczył.
– A kurtka? – zapytała. Zrzucił ją błyskawicznie.
– Czekam – powiedział. Zdenerwowana, stała przy toaletce. Odgarnął z czoła pukiel
ciemnych włosów.
– Teraz twoja kolej, piękna pani.
Nie przypuszczała, że od razu będzie ją zachęcał do striptizu. I wcale nie czuła się piękna,
w żadnym razie nie przy tym jasnym świetle, nie pod jego bacznym spojrzeniem. Pewno
uzna, myślała, że mam za małe piersi. I tłusty brzuch.
– Twoja – rzekła.
– Nie oszukuj.
Podeszła do niego z determinacją; niech to się już stanie, myślała, ale na jej warunkach.
– Mój pokój, ja tu rządzę – oświadczyła.
– Zaprosiłaś mnie.
Ściągnął przez głowę koszulę, obnażając pierś oraz srebrne kółko otaczające jego lewą
brodawkę.
Przyglądała się w zdumieniu tej błyszczącej obrączce, w której tkwił, jak zauważyła po
chwili, czarny kamień.
– To sprzed paru lat – powiedział.
– Sam to przytwierdziłeś do ciała?
– Ta rzecz ma wymiar duchowy.
Zdaniem Emily bardziej fizyczny, nawet seksualny, ale przemilczała tę kwestię. Spojrzała
nań z zaciekawieniem.
– Chcesz dotknąć? – zapytał.
Tak, chcę, pomyślała. I dotknęła. Wprost nie do wiary, jaki on jest uroczy. Niebezpieczny
facet. Nagi od pasa, kuszący ją tym swoim uwodzicielskim uśmiechem.
Dał jej ręką znak, by zbliżyła się do niego. Co też uczyniła, a on przewrócił ją na łóżko i
zaczął całować, namiętnie, szaleńczo.
I nagle wszędzie były jego ręce, jakby miał ich mnóstwo. Chciała zgasić lampę, bo
poczułaby się pewniej, ale on był zbyt szybki, zbyt spragniony, zbyt silny.
– Powiedz mi, co lubisz” – szepnął całując ją w ucho, rozpinając jej bluzkę. – Powiedz
mi, co chcesz, żebym zrobił.
Boże święty, pomóż! Bo nie wiedziała, co ma mu powiedzieć. Ona przecież...
– Zrobię, co zechcesz, Emily...
Powinna go ostrzec, prosić, żeby się nie spieszył, dał jej czas... Przecież, na Boga, ona nie
ma pojęcia, zielonego pojęcia!
Przesunęła dłoń po jego piersi i zamarła niemal, dotykając tej czarownej obrączki.
– Ja jestem lewa w tych sprawach – rzekła. Uniósł głowę.
– Lewa? W czym?
– W sprawach seksu. To będzie mój pierwszy raz.
Twarz jakby mu skamieniała. Między brwiami pojawiła się rysa. Emily wstrzymała
oddech. Palce jej dotykały owego magicznego kamienia, pocierały go delikatnie.
Odchylił się, odsunął jej rękę.
– Nie musimy z niczego rezygnować, James. – Spojrzała w dół, na jego dżinsy.
– Ile masz lat? – zapytał, wyraźnie zaniepokojony. W co ja się dałem wplątać, myślał.
A ona wciąż czuła na ustach jego pocałunek, język, który rozdzielał jej wargi.
– Dwadzieścia dwa.
Popatrzył jej prosto w oczy, z wyrzutem, nawet lękiem.
– Dlaczego ja? Dlaczego teraz?
Nie wiedziała, co powiedzieć, jak, nie wspominając o raku, wyłuszczyć mu swoją
decyzję. Nie chciała budzić litości i, co nie daj Boże, wstrętu w mężczyźnie, który miał się z
nią kochać.
– Zmęczyło mnie czekanie – wyznała.
– I dlatego poderwałaś faceta w barze. Jasne jak słońce. Chciała coś powiedzieć, walczyć
o swoje prawo do utraty dziewictwa z tym wysokim, tajemniczym nieznajomym.
– Czy ty spoglądasz czasem w lustro, James? Czy zdajesz sobie sprawę, jaki jesteś
atrakcyjny?
– Dlatego chcesz się ze mną przespać? – Przymknął oczy, udając oburzenie. – To bardzo
zły objaw.
– Chodzi mi tylko o seks. Wybałuszył na nią oczy.
– Tak być nie powinno, Emily. Tym bardziej że, jak mówisz, byłby to twój pierwszy raz.
Musisz poczekać na właściwego mężczyznę.
Urażona do głębi, szybko zapięła bluzkę. Ten wyśniony kochanek odrzucił ją, upokorzył.
Pogładził ją po policzku. Chciała poprosić go, by nie odchodził, by był przy niej, ale nie
czuła się na siłach wyznać, że go pragnie.
– Nie mogę – powiedział, opuszczając rękę.
– Trudno – rzekła. – Nie ma sprawy.
– Muszę iść. – Włożył koszulę i sięgnął po buty. – Jeśli teraz nie wyjdę, to... – Słowa
zawisły w powietrzu.
Obserwowała go w milczeniu. Stał zgarbiony niczym pokonany wojownik. Podkoszulek
zahaczył o sprzączkę pasa.
Chwycił kurtkę i już go nie było. Zostawił ją. Samą.
O szóstej rano James spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Gdy zgodził się na propozycję
swojego opiekuna, sądził, że ci z Ochrony będą chcieli zmienić mu twarz. Lecz okazało się,
że operacja plastyczna nie wchodziła w grę. Twarz miał tę samą, łącznie z blizną przecinającą
brew – pozostałość po pierwszym pobycie w więzieniu.
Emily on się podobał. Chciała z nim pójść do łóżka, stracić dziewictwo, bo, jak mówiła,
on był atrakcyjny.
Myśląc o tej jej opinii o jego urodzie, przyglądał się uważnie swojej twarzy. Czy Emily
nie zmieniłaby zdania, gdyby się dowiedziała, że siedział w więzieniu? Za współudział w
morderstwie?
Błuznął przekleństwem i odwrócił się od lustra. Dlaczego ona przypominała mu Beverly?
Był pierwszym kochankiem swej żony, facetem, z którym straciła cnotę, ale tamta sytuacja
zasadniczo się od tej różniła.
Beverly Halloway była w nim zakochana. Emily, dziewczyna bez nazwiska, widziała go
po raz pierwszy, był dla niej kompletnie obcym człowiekiem.
Obrzucił spojrzeniem pokój, zgarnął swój mizerny dobytek i wyszedł z motelu prosto w
promienie słońca, które pojawiło się nad horyzontem.
Zmrużywszy oczy, dostrzegł Zacka Rydera, jednego z inspektorów Ochrony,
wyznaczonego do jego sprawy; stał opierając się o swój wóz. James nie miał żadnego
pojazdu, ale jego opiekun zaopatrzył go w gotówkę, która starczy na zakup używanego
pickupa. Gdy się już osiedli, oczywiście.
Ryder chuchnął dymem z ogryzka papierosa i rzekł:
– Cześć.
James ledwo skinął mu głową. Ryder był półIndianinem, podobnie jak on. Był też jak i on
wysoki i dobrze zbudowany. Ale na tym ich podobieństwo się kończyło. Z wyglądu miał
około czterdziestki, siwiejące skronie i sardoniczne poczucie humoru. Należał do policyjnej
elity i zajmował się nie tylko ochroną świadków koronnych. Również dyplomatów z innych
państw oraz miejscowych dygnitarzy.
James liczył sobie zaledwie dwadzieścia sześć lat, z czego sporo czasu spędził w
kryminale. A ponieważ miał iloraz inteligencji równy ilorazowi geniusza, stał się, jako
samouk, ekspertem od elektroniki i potrafił rozbroić każdy, nawet najbardziej skomplikowany
system alarmowy. Poza tym miał jeszcze talent do zjednywania sobie ludzi.
Ryder zmierzał w kierunku restauracji motelowej.
– Pora coś przekąsić, nie uważasz? – zapytał.
– To ostanie miejsce, w którym miałbym ochotę coś przekąsić – odparł James, zarzucając
torbę na ramię.
– Dlaczego? Karaluchy dodają do żarcia czy co?
– Zjem coś w jakiejś budzie przy szosie.
Chciał uniknąć spotkania z Emily. No bo może zechce tu zjeść śniadanie. Rzucił okiem
na rząd samochodów. Ten mały wozik chyba należy do niej, pomyślał.
– To może u MacDonalda? – zaproponował Ryder.
– Byle nie tu – odparł James.
Chciał jak najszybciej ulotnić się z Lewiston. Zapomnieć o tym mieście, o spotkaniu z
Emily. Pół nocy przewracał się z boku na bok i myślał o niej. Zastanawiał się, co ona za
jedna, gdzie mieszka.
Właściwie nie powinno go to obchodzić, ale bał się, że Emily pozna w barze jakiegoś
innego faceta, który chętnie zrobi to, o co ona go poprosi.
Ryder otworzył swego sedana, usiadł za kierownicą i zgasił papierosa w popielniczce.
James wrzucił torbę do bagażnika i też wsiadł do auta.
Przekąsili coś w samochodzie. James odchylił się na oparcie fotela i rozmyślał o
zaleceniach swego opiekuna. Kazał mu się osiedlić w Silver Wolf, małym miasteczku w
północno-środkowym Idaho, półtorej godziny jazdy od Lewiston.
Ryder prowadził jedną ręką, w drugiej trzymając kanapkę.
– Możesz dowiedzieć się w Stajniach Tandy.
– O co?
– O pracę. Starsza niewiasta, która prowadzi interes, szuka pomocnika. Wikt i opierunek,
i mieszkanie.
– Skąd wiesz to wszystko?
– Postarałem się – rzekł Ryder, pochylając ku niemu głowę. – Myślisz, że umieściłbym
cię w jakiejś dziurze bez perspektyw na robotę? Poza tym lubisz podobno konie i znasz się na
nich.
James wzruszył ramionami. Urodził się na teksańskiej wsi, jako dziecko rzucał lassem,
bawił się w kowboja. A może i kradł.
– Tyle czasu spędziłem na wsi, ile w mieście – oznajmił.
– No to świetnie, wrócisz do korzeni. – Ryder spojrzał na niego badawczo. – Wyglądasz
okropnie, Dalton.
– Kiepsko spałem.
– Dlaczego? Bzykałeś tę fajną blondynkę z baru? Cholera! Nic się przed nim nie ukryje,
stwierdził w duchu James.
– Nie złamałem prawa.
– No, uważaj, bo wylecisz na pysk z naszego programu. A ja jestem od tego, by mieć cię
na oku. Strzec cię również przed blondynkami.
– Odczep się od niej! – warknął James.
Nie chciał rozmawiać o Emily, a tym bardziej przyznać się, że tak zaszła mu za skórę.
Inspektor wrzucił do torby papier od kanapki.
– Tylko nie spieprz całej sprawy – powiedział z życzliwym uśmiechem, który miał
przekonać Jamesa, że on, Ryder, bardziej jest jego kumplem niż wrogiem. – Bo jak się
wkurzę...
– Nie planuję żadnej rozróby – odparł James, wiedząc, że byli więźniowie nigdy nie
planują żadnej rozróby. Rozumiał nieufność Rydera. Ale nikt, nawet ten inspektor, nie znał
całej jego historii. Nikt, ani z Biura Ochrony Świadków, ani z FBI nie wiedział, że on, James,
ma syna, ciemnowłosego i ciemnookiego chłopca, który mówi „tata” do innego mężczyzny.
James w głębi duszy nie był już dawnym zabijaką. Ojcostwo odmieniło go.
Po półtorej godziny Ryder zjechał z autostrady na wąską wiejską szosę.
– To tu – oświadczył.
James patrzył przez okno na dziwne drewniane budynki. Inspektor z Biura Ochrony
Świadków pokazywał mu na wideo Silver Wolf, zaznajamiając go z okolicą. Funkcjonariusze
biura zastanawiali się, czy nie umieścić go wśród irokeskiej społeczności, ale orzekli w
końcu, że lepiej będzie, jak zamieszka z dala od swego plemienia. Wybrali więc miejscowość
w pobliżu rezerwatu Nez Perce.
Ryder zaparkował wóz przed motelem w Silver Wolf. James ogarnął wzrokiem budynek
pokryty strzechą z krzewów i domyślił się, że pewno tu na razie zamieszka. Skoro Ryder
wspomniał o pracy w „Stajniach Tandy, to znaczy; że są szanse na ustabilizowane życie.
Zdaniem inspektorów z Programu Ochrony Świadków James wtopi się w tę społeczność,
zapuści tu korzenie. Chyba że zagrozi mu tu jakieś niebezpieczeństwo i będą musieli
przenieść go w jakieś inne miejsce.
Trzy dni minęły od tej nocy, kiedy to opuścił Emily jej niedoszły kochanek. Najwyższy
czas zapomnieć o tym, ale ona nie mogła jakoś dojść ze sobą do ładu.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała szefowej kelnerek szykującej się już do
odejścia. – Zebranie w szkole Coreya trwało dłużej, niż sądziłam.
– Żaden problem, wszyscy mamy dzieci – odparła ta uprzejmie.
Emily westchnęła. Ona nie miała dzieci. Miała za to młodszego brata, o którego
troszczyła się jak matka.
Pozdrowiła kucharkę i zabrała się do wydawania obiadów. Panował tu na ogół względny
spokój i na nadmiar roboty Emily nie mogła narzekać.
Regularnie jak w zegarku zaczęli się schodzić miejscowi mieszkańcy. Lorna,
kosmetyczka, zamawiała zawsze to samo danie. Harvey Osborn, emerytowany pracownik
poczty, zajmował zawsze to samo miejsce.
U samego końca jednego ze stołów Emily ujrzała tył głowy jakiegoś kowboja w czarnym
kapeluszu. Właściciel owej głowy pochylał się nad gazetą.
Gdy Emily kolejny raz dolewała Harveyowi kawy, ten podniósł na nią wzrok i
uśmiechnął się. Był to niskiego wzrostu chuderlawy mężczyzna w workowatych spodniach,
które, jak podejrzewała Emily, trzymały się na nim tylko dzięki szelkom.
– Co u ciebie, dziewczyno? – zagadnął ją.
– W porządku – odparła, Harvey, rzecz jasna, wiedział o jej raku. Zaliczał się do tych
ludzi, którzy wiedzą wszystko o wszystkich.
Ściszając głos, zapytał, wskazując na mężczyznę w czarnym kapeluszu:
– Głowę daję, że to nowy pracownik Lily Mae.
– Tak sadzisz? – zapytała Emily.
Harvey bardzo lubił rozmawiać o Lily Mae Prescott, zawsze roztargnionej właścicielce
Stajen Tandy.
– To sama się przekonaj – rzekł, szturchając w bok Emily. Faktycznie, powinna do niego
podejść. Niech wie, że tutaj będzie zawsze dobrze obsłużony.
Emily, z dzbankiem kawy w ręku, zbliżyła się do właściciela czarnego kapelusza.
Nieznajomy zaszeleścił gazetą i podniósł na nią oczy. Omal nie upuściła dzbanka na
ziemię.
– James?
On we własnej osobie, wysoki, śniady mężczyzna, nieosiągalny jak jej nieziszczone
marzenie. I ta bolesna myśl, że ją odrzucił.
Bała się, że zemdleje.
– Emily? – zapytał równie jak ona zdumiony. Poprawiła coś na stole, że jest zajęta.
– Chcesz jeszcze kawy? – zapytała.
– Nie, dziękuję... a właściwie tak.
Mówi od rzeczy, myślała, ale to zrozumiałe. Oboje nie sądzili, że jeszcze kiedyś w życiu
się spotkają.
Dolała mu kawy, gromiąc się w duchu za to wariackie bicie serca, że tak zareagowała na
ten dziwny przypadek.
Był, co od razu rzuciło jej się w oczy, dokładnie ogolony. Mimo to wyglądał jak jakiś
nieszczęsny indiański renegat.
– Myślałam, że byłeś w drodze do domu. Głos jej drżał, serce biło nierównym rytmem.
– Bo właśnie jestem teraz w domu. Przeprowadziłem się tu.
O Boże! Święty Boże!
– Stąd moja obecność w Lewiston. – Odchrząknął i mówił dalej: – Przyleciałem tego
wieczora. Motel jest blisko lotniska. Zamówiłem pokój i wpadłem do baru. A jak ty tam
trafiłaś?
– Ja... – Postawiła dzbanek z kawą na stoliku. – Byłam umówiona na to popołudnie i
postanowiłam zanocować.
Wydał jej się nagle kimś nierzeczywistym, wytworem jej chorej wyobraźni. Boże, zlituj
się nad nią! On był naprawdę, siedział tu.
– Nie przypuszczałem, że się jeszcze kiedyś spotkamy – powiedział.
– Nic się nie stało – rzekła, jakby chciała go za to spotkanie przeprosić. – Wytarła dłonie
o różowy fartuch. – Spodoba ci się tutaj.
– To wy się znacie? – zapytał Harvey, zbliżywszy się do nich.
James popatrzył nań w milczeniu, lecz Harvey nie zamierzał najwyraźniej wracać do
swego stolika.
Emily stała, jakby ją zamurowało. Przez te dni usiłowała zapomnieć o Jamesie Daltonie.
Wymazać go z pamięci, wyrzucić z serca.
Nie czekając na zaproszenie, Harvey usiadł naprzeciwko Jamesa.
– Czy to ty jesteś tym nowym pracownikiem Lily Mae?
– Tak, od dwóch dni.
– Ciężka robota. Wiem coś o tym. – I dodał, zwracając się do Emily: – A nie mówiłem? –
Znów do Jamesa: – Gdzie poznałeś naszą małą Emily?
James złożył gazetę. Emily czuła, że głowi się nad odpowiedzią.
– Wpadła mi w oko. Jest ładna – rzekł wreszcie.
I chciała się ze mną przespać, dodał w myślach. Ale nic z tego nie wyszło, bo okazało się,
że byłbym jej pierwszym mężczyzną.
Harvey klapnął sztuczną szczęką.
– Też tak uważam – przyznał. – Dlatego tu przyłażę, stołuję się, rzecz jasna. Tylko nie
mów o tym innym kelnerkom. Bo każda wyobraża sobie, że przychodzę dla niej.
Kształtne usta Jamesa rozjaśnił uśmiech i Emily przypomniała sobie jego ostatni
pocałunek. Potem chwycił kurtkę. I odszedł.
Kiedy już Harvey zaprezentował swoją osobę nowemu mieszkańcowi Silver Wolf:
przeliterował niemal swoje nazwisko, poinformował go, jak długo i od kiedy tu mieszka,
rzekł:
– Pracujesz zatem u Lily Mae. To szalona baba.
– Na pewno, skoro mnie zatrudniła.
Wzrok Jamesa powędrował ku Emily, a ona pomyślała o czekającej ją operacji. Czy on
się o tym dowie? Pewno Harvey przekaże mu tę wiadomość.
– Dowiem się, co z twoim zamówieniem – powiedziała, licząc na to, że Harvey wróci do
swego stolika.
Lecz ten stary plotkarz ani drgnął, mieląc językiem o Lily Mae.
W końcu, gdy Emily przyniosła jedzenie dla Jamesa, Harvey, wielce rad, że miał przed
kim się wygadać, przeprosił nowo poznanego współmieszkańca, uregulował rachunek i
opuścił restaurację.
James uchylił rondo kapelusza, ukazując tym samym oczy.
Niesamowite, dziwne.
– Na pewno był jej kochankiem – powiedział.
– Słucham?
Zdała sobie sprawę, że dzbanek z kawą stoi cały czas na stoliku Jamesa.
– Był kochankiem Lily Mae.
– Skąd wiesz?
– Wiem. Dawno temu. Za młodych lat. Emily spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Niemożliwe. Lily Mae działa Harveyowi na nerwy.
– Bo tak zaszła mu za skórę, że nie może o niej zapomnieć. – Uderzył się w pierś. – Bywa
tak czasem – ciągnął. – Kobieta opęta człowieka i nic na to nie można poradzić. Ty... –
Urwał, jak gdyby nagle uświadomił sobie, że mówi o własnych doznaniach.
Emily nie wiedziała, co powiedzieć. Zdawała sobie sprawę, że on pewno ma na myśli tę
inną blondynkę, z którą ona, Emily, mu się kojarzyła.
– Pójdę już – rzekła. – Przeszkadzam ci tylko w jedzeniu.
– Chwileczkę, Emily, zaczekaj. Znów to walenie serca.
– Na co?
– Czy ty do tej pory... – zaczął. – Czy nie poznałaś kogoś, kto by... ?
Zmieszała się, potrząsnęła głową przecząco.
– To nie ma znaczenia – rzekła.
– Czyżby?
– A w tym motelu w Lewiston taką miałam zachciankę. Po prostu...
– Chciałbym jednak wiedzieć – przerwał jej – czy naprawdę żaden inny mężczyzna do tej
pory... ?
Co „inny mężczyzna”? Czy ten inny nie odebrał jej dziewictwa? O to mu chodzi? Czy nie
dał jej rozkoszy? Przygryzła usta.
– Muszę iść, robota czeka – powiedziała.
Chwyciła dzbanek z kawą i odeszła.
Po chwili wróciła i zapytała Jamesa, czy chce jeszcze coś zamówić.
Nie patrząc jej w oczy, potrząsnął głową i położył pieniądze na stole.
Stał jakiś czas za progiem – samotny, zamyślony, a oświetlone okna naprzeciwko
wyławiały z cienia jego twarz.
Tymczasem przybywało coraz więcej gości i Emily uwijała się, przyjmując zamówienia,
z tymi zaś, których znała, zamieniała parę słów.
Przy którymś wyjściu z zaplecza omiotła wzrokiem stolik, przy którym siedział James.
Nie było go już. Pieniądze leżały na stole obok prawie nietkniętego dania.
Sprzątając stolik, sięgnęła pod wazonik, gdzie klienci zostawiali zazwyczaj napiwek.
Pod wazonikiem była tylko jej spinka do włosów, którą tamtej nocy, wychodząc, przypiął
sobie do kurtki.
Tamtej nocy, kiedy oczekiwała od niego znacznie więcej.
ROZDZIAŁ TRZECI
Emily mieszkała siedem mil od miasteczka, przy wiejskiej brukowanej drodze. Jej
żółtobiały dom wyglądał jak czarodziejska chatka z piernika, myślał James, który zaparkował
opodal swoją dopiero co otrzymaną furgonetkę. Siedział za kierownicą i zastanawiał się, jak
Emily go przyjmie. Nie widział jej od tamtej pory, gdy bez pożegnania wyszedł z restauracji.
W sklepie ogrodniczym spotkał wczoraj Harveya Osborna, który, swoim zwyczajem,
wszystko mu o Emily opowiedział.
Toteż przyjechał tu, zaparkował wóz na ulicy i przygotowywał się psychicznie do
spotkania z nią.
Z dziewczyną, której prawie nie znał.
Z dziewczyną chorą na raka.
Patrzył na ozdobną latarnię przed jej domem, rozmyślając o tym, że może spotkanie na
swej drodze Emily było z góry zaplanowane przez Stwórcę, stanowiło część jakiegoś
boskiego planu.
No właśnie.
Czy on naprawdę wierzył, że Stwórca się nim przejmuje? Że może mieć wobec niego,
Jamesa, jakieś swoje, plany?
James nie zaliczał się w żadnym razie do grona ludzi pobożnych. Były więzień,
oskarżony o współudział w morderstwie, nie miał moralnego prawa zadawać się z kimś takim
jak Emily.
Zaklął pod nosem i wysiadł z samochodu; nie ulegało dlań kwestii, że powinien zawrócić
i odjechać. Wybić sobie z głowy tę dziewczynę, trzymać się od niej jak najdalej. Ale nie mógł
tego zrobić. Po prostu nie mógł. Musiał z nią porozmawiać.
Podszedł do jej ganku i wyhamowując emocje, nasunął kapelusz na oczy. Patrzył w szyby
drzwi, ale były przyciemnione i nic przez nie nie widział. A co gorsza, nie miał pojęcia, jak
ona go przywita.
I co on właściwie ma jej powiedzieć? Jak ma zacząć tę rozmowę?
Zapukał. Emily otworzyła mu drzwi prawie natychmiast. Serce rozrywało jej niemal
klatkę piersiową. On miał podobne doznania.
Włosy Emily, koloru miodu, opadały jej na ramiona, tworząc aureolę wokół twarzy. Oczy
jej, zielone jak trawa na łące, napotkały po chwili jego oczy, przysłonięte rondem kapelusza.
Jest podobna do Beverly, pomyślał. Do kobiety, którą kochał.
– James?
Zamrugała długimi rzęsami, a on stwierdził w duchu, że jej podobieństwo do Beverly nie
było aż tak uderzające.
Co z jej chorobą? Wieść o tym przeraziła go.
To był główny powód jego przyjazdu. I stał oto teraz u jej drzwi i z wrażenia nie mógł
słowa wymówić.
– James? – powtórzyła. Wydobył wreszcie głos z gardła:
– Harvey dał mi twój adres.
– Nie spodziewam się żadnych gości – rzekła z rezerwą. – Mam trochę zaległej roboty.
Harvey i o tym pewno cię poinformował.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi, że jesteś chora na raka. Oddychała ciężko i James bał
się, że zasłabnie. Zbladła, chwyciła się za klamkę.
– Kiedy miałam ci o tym powiedzieć?
– Tego wieczoru, kiedyśmy się poznali.
Tej nocy szaleńczej, gdy prawie zostali kochankami.
– Nie mogłam.
– Dlaczego?
– Było mi głupio.
Głupio to powinno ci być teraz, pomyślał. Puściła klamkę i nie wiedziała, co robić z
rękami. Zaczęła miętosić dół swojego podkoszulka.
– Zresztą to nie ma znaczenia.
Nie ma znaczenia? Chciał zbliżyć się do niej, potrząsnąć nią. Przytulić ją do siebie i nie
pozwolić jej odejść.
Jego żona umarła na raka płuc. Była tak jak Emily młoda i piękna. Tak samo krucha i
subtelna. I tak samo uparta. Wiedział, że ta choroba jest groźna. Ludzie nią dotknięci
nierzadko kończą na cmentarzu, pod marmurową płytą, na której wyryto smutne epitafium.
James nie mógł chodzić na cmentarz, zbyt drogo by go to kosztowało.
– Czekam, aż zaczniesz mówić, Emily. Chcę wiedzieć wszystko o twojej chorobie.
– To Harvey ci nie powiedział?
– Ja chcę znać szczegóły.
– A co wiesz od niego?
– Że masz raka skóry. Że czeka cię operacja. Spojrzała na niego wzrokiem upartej małej
dziewczynki.
– To obszerny temat. Nie musisz o wszystkim wiedzieć.
– Muszę.
– Nie mam obowiązku ci się zwierzać ani wyjawiać ci moich spraw.
Stał teraz tuż przy niej.
– Przed pięcioma dniami chciałaś, żebym odebrał ci cnotę. I wcale nie dlatego, że miałaś
jej dość. – Zły był na własne słowa. A zresztą pal sześć, mało go to obchodzi. Mało go
obchodzi, co czuła wtedy ta dziewczyna, której prawie nie znał. – Masz bzika na punkcie
swojej choroby. Dlatego poderwałaś w barze obcego faceta.
– Co chcesz mi przez to powiedzieć?
Chcę ci powiedzieć o mojej zmarłej żonie, pomyślał. O matce syna, którego straciłem.
– Faceci nie muszą się z niczego tłumaczyć. Faceci...
– Urwał, bo zdał sobie sprawę, jak fatalnie to zabrzmiało. Nie wolno tak kobiet traktować.
O Boże, przecież on szanował kobiety. Mimo luk w wychowaniu, mimo zbrodni, jakie
popełnił, wiedział, jak się zachować wobec kobiet, jak okazać im szacunek.
– Słucham?... – zapytała, chwytając go za ramię. Chciała go wypchnąć za próg, pozbyć
się tego drania.
– Nie, nie to miałem na myśli – rzekł, cofając się o krok, wściekły na siebie za to, co
powiedział, za ten ból, jaki wyrażały jej oczy. Jak mógł dać się tak ponieść nerwom?
– Przepraszam, Emily.
– Szczerze?
– Tak. Bardzo cię przepraszam. – Podniósł ręce do góry, jakby broniąc się przed ciosem,
na jaki zasłużył. – Martwię się o ciebie.
Przygryzła dolną wargę – zauważył już poprzednio ten jej odruch. Czy uwierzyła w
szczerość jego intencji? zadał sobie w duchu pytanie.
Czekał na jej następny ruch. I uczyniła ten ruch, zapraszając go na wąski taras przed
domem.
Co on ma teraz zrobić? Po tym, co jej powiedział? Czego on chce? Żeby Emily zaprosiła
go do swego czarownego domu jak z bajki? Domu z koronkowymi zasłonkami na oknach,
których framugi pomalowane były w piękne wzory? Ktoś taki jak on nigdy takiego domu nie
będzie miał.
Emily usiadła obok Jamesa i nie wiedziała, od czego zacząć. Jej ramię dotykało jego
ramienia, co sprawiło, że poczuła się dziwnie słabo. Nigdy nie zapomni, jak on tamtej nocy ją
całował, gorąco, namiętnie.
A teraz chce, żeby mu opowiedziała o swoim raku.
Obróciła się, by na niego spojrzeć. Siedzieli blisko siebie. Za blisko jak na tę rozmowę,
pomyślała.
Rondo kapelusza zasłaniało prawie całkowicie jego oczy. Nie mogła więc zajrzeć do jego
duszy, wytropić jego tajemnic. A jemu udało się wytropić jej sekret.
– Czy w ogóle coś ci wiadomo o raku skóry? – zapytała.
– Co nieco. Ale nie na tyle, żeby zrozumieć, co tobie się przydarzyło.
– Mam czerniaka – rzekła. – Jest to najzłośliwsza odmiana raka skóry.
– Wiem – powiedział.
– No właśnie, – Popatrzyła na niego, na ciemną, piękną karnację jego ciała. – Ludzie o
jasnej skórze i radych albo jasnoblond włosach są szczególnie narażeni na tę chorobę. Ich
ciało jest mniej odporne na promienie słoneczne.
– Tak jak twoje.
Zgadza się. Tak jak jej ciało. Mimo tej swojej jasnej cery, skłonności do oparzeń całe
godziny spędzała na opalaniu się, żeby ładnie wyglądać w bikini. Pluskała się też w pobliskiej
rzece i spacerowała alejkami, gdzie słońce najmocniej operuje. Aż do tej pory.
– Jak odkryłaś, że masz czerniaka?
– Poszłam do swego lekarza rodzinnego w całkiem innej sprawie. Skręciłam nogę w
kostce i trzeba było ją prześwietlić.
Unikając jego wzroku spoglądała na podwórze. Jakiś pojedynczy liść, opadając, trzepotał
na wietrze. Był ciepły majowy wieczór, lecz Emily nie lubiła początku lata, przełomu w
pogodzie, zmiany pór wschodu i zachodu słońca.
– Okazało się, że kostka jest w porządku – ciągnęła – ale doktor zauważył podejrzane
znamię na mojej łydce.
– Podejrzane?
– Nieregularny kształt i nietypowy kolor. Nie zwracałam na to nigdy uwagi. Po prostu
pieprzyk. Od dawna tam był.
Mówiła to głosem rzeczowym, wyzbytym jakiejś osobistej emocji. Chciała widocznie
zagłuszyć w sobie ów nękający ją niepokój.
– Mój lekarz skierował mnie do kliniki dermatologicznej w Lewiston. Pobrali wycinek i
wydali orzeczenie.
James czekał na dalszy ciąg, ale ona milczała. Wolałaby nie rozmawiać na ten temat z
obcym mężczyzną, z którym omal się nie przespała.
Poruszył się, jakby chciał dać jej więcej miejsca na tej ławce. Emily nabrała powietrza w
płuca i mówiła dalej:
– Są różne rodzaje czerniaka, różne jego stadia. Wszystko zależy od tego, jak głęboko jest
umiejscowiony. Mój oznaczono numerem pierwszym.
– Na kiedy wyznaczyli ci termin operacji?
– Na przyszły piątek Nie odrywał od niej wzroku.
– A co z okresem rekonwalescencji? – zapytał.
– To zależy od tego, jak poważna będzie ingerencja chirurga, i od rodzaju pracy, jaką
wykonuję. Wezmę miesiąc wolnego.
Zastanawiała się, po co on ją o to wszystko pyta, po co mu te szczegóły.
– Szef obiecał mi parotygodniowy płatny urlop, żebym w lecie mogła wziąć normalny.
Spędzić parę dni nad rzeką, myślała. Wygrzać się w słońcu! Ale to ostatnie nie wchodzi
raczej w grę.
– Będę miała aż nadto czasu na wypoczynek – dodała.
– Czy rodzina zajmie się tobą?
– Moi rodzice nie żyją.
– Przepraszam – powiedział. Ich spojrzenia się spotkały.
Pomyślała, że na pewno odczuje brak rodziców w takiej sytuacji, i pomyślała też, że oto
James, obcy człowiek okazuje jej tyle troski.
Odchrząknął i zadał jej następne pytanie:
– Kto zawiezie cię do szpitala?
– Moja przyjaciółka. A po operacji będzie nade mną czuwać.
– Ja też służę ci pomocą.
– Wszystko będzie dobrze – stwierdziła stanowczym tonem.
– Czy aby na pewno?
– Na pewno – odparła. Nie chciała się przyznać do obaw, jakie nękały ją po usłyszeniu
diagnozy. – Nie będę przykuta do łóżka – dodała.
Pogładził ją po policzku.
– Jeśli będę ci potrzebny, zadzwoń do mnie, dobrze? Westchnęła głęboko.
– Dam ci mój numer telefonu – oznajmił.
Sięgnął do kieszeni i wyjął wizytówkę z nadrukiem: Stajnie Tandy.
Zapadła cisza między nimi. W chwilę potem żółty autobus zatrzymał się na przystanku za
domem. Wysiadł z niego chłopiec około sześcioletni, uginający się pod ciężarem sporego
plecaka.
– Wrócił mój brat – rzekła.
Rozmawiając z Jamesem, straciła poczucie czasu i umknęło jej myślom, że codziennie o
tej porze po zajęciach polekcyjnych Corey wraca do domu.
Dumny pierwszoklasista raźnym krokiem zmierzał ku domowi, podczas gdy kobieta-
kierowca patrzyła za nim, nie ruszając z miejsca, póki chłopak nie wszedł na chodnik.
James uniósł jednym palcem rondo kapelusza.
– Ten maluch to twój brat? – zapytał.
– Tak. Jestem jego prawną opiekunką.
Podeszła do chłopca, by go uściskać na powitanie, ale mały był stanowczo bardziej
zainteresowany tym wysokim, śniadym nieznajomym u boku siostry.
– Kim pan jest? – zapytał chłopiec, patrząc na niego badawczo.
Mężczyzną, z którym twoja siostra omal się nie przespała, odpowiedział mu w myślach i
kucnął przy nim.
– Jestem przyjacielem twojej siostry – rzekł. Sześciolatek obrócił ku siostrze wzrok.
– To twój chłopak, Emmy?
W ustach jej zaschło z wrażenia.
– Nie... Ja nie... – wydukała.
– Nie jestem jej chłopakiem – wyjaśnił James.
Mały zrzucił plecak na podłogę i podjął temat jeszcze bardziej drażliwy:
– Czy wiesz, że Emmy pójdzie na operację? – zapytał, świszcząc przez luki w uzębieniu.
– Tak, mówiła mi – przyznał James. – A ty pomożesz jej wyzdrowieć po tej operacji?
– Jasne. Przenocuję u Stevena, żeby Emmy nie męczyła się ze mną. Mogę zostać u niego
całe cztery dni.
– Steven to twój przyjaciel?
– On ma w pokoju piętrowe łóżko i w ogóle... – Chłopiec zaczerpnął oddechu i zaczął z
innej beczki: – Mam na imię Corey. Jak Emmy się wścieka, to woła na mnie Corbin. A ty jak
się nazywasz?
– James.
– Zagrasz ze mną w wideo? – zapytał chłopiec.
– Chętnie, ale teraz robota na mnie czeka. – Wskazał na furgonetkę załadowaną drewnem.
– Muszę coś zreperować w stodole.
– Jesteś kowbojem? – zapytał Corey.
– Chyba tak – odparł James z uśmiechem. – A ty lubisz konie?
– Tak, bardzo. Przyjdź do nas dzisiaj na kolację. – Spojrzał pytająco na siostrę. – Może
przyjść, Emmy?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, James wstał. Jego pałający wzrok napotkał jej spojrzenie.
Czy naprawdę chciałby zjeść kolację razem z nimi? zastanowiła się w duchu.
To nie jest istotne, uznała. Istotne jest to, że pominięcie milczeniem słów brata byłoby
nieuprzejme. Dobrze wychowana osoba musiała go w tej sytuacji zaprosić.
– Nic specjalnego nie szykuję – powiedziała, nie przestając patrzeć mu w oczy. – Ale
będziemy radzi, jak dołączysz do nas.
– Dzięki. Z przyjemnością – rzekł i popatrzył na Coreya, który aż podskoczył z radości.
Emily, sięgając po plecak brata, myślała z lękiem o tym, czy ta zacieśniająca się
znajomość z Jamesem Daltonem nie skomplikuje jej i tak już skomplikowanego życia.
James otworzył szafę. Jego nowy dom był całkiem ładnie umeblowany, jednoosobowa
kanapa wyglądała na wygodną. Prawdziwy raj dla człowieka, który cały rok spędził w celi.
Zemocjonowany perspektywą wieczoru z Emily, przejrzał zawartość swojej szafy. Poza
niedawno nabytymi podkoszulkami jego garderoba przedstawiała raczej żałosny widok.
Rozzłościł się na siebie. Przecież to nie żadna randka, nie musi się stroić, spryskiwać
dobrą wodą kolońską, lakierować włosów. Nie musi także kupować kwiatów ani markowego
wina.
Nie, to nie żadna randka. Po prostu kolacja ze znajomą i jej braciszkiem.
A ta znajoma i jej brat przypominają mu stratę, jaką poniósł...
Włożył dżinsy i podkoszulek. Mocował się chwilę z zamkiem błyskawicznym, jak gdyby
palce miał niesprawne. Nie powinien był przyjąć jej zaproszenia. Ale stało się. Nic już nie
poradzi. Ta kolacja to był pomysł Coreya, a on nie może przecież sprawić chłopcu zawodu.
W łazience wyszczotkował włosy. Na ogół dzieci miały się przed nim na baczności, bały
się go, że jest taki duży i ma taką ciemną skórę. Ale nie brat Emily. Uśmiechał się do niego
tak szczerze, z taką ufnością.
Trzeba iść. Najwyższa pora, żeby się nie spóźnić.
Zamknął już drzwi i wtedy przyszło mu na myśl, że nie wypada pokazać się z pustą ręką.
Wstąpił zatem do supermarketu i kupił kwiaty i samochodzik dla chłopca. Przed
drzwiami Emily powtórzył sobie w myślach, że to nie żadna randka. Lecz gdy otworzyła mu
drzwi i zobaczył ją, w pięknej, jasnej bluzce, i owionął go zapach jej perfum, zapragnął
pocałować ją w usta, jak wtedy.
– Cześć – powiedziała.
– Cześć. Wręczył jej bukiet – Dzięki. – Powąchała kwiaty i zaprosiła go do środka. –
Corey zasnął. Ale przed kolacją go obudzę.
– Mam nadzieję.
Mieszkanie Emily było jasne i wesołe, pełne polnych kwiatów w wazonach i kolorowych
makatek. Cieszyły oko wiklinowe meble. I znów przypomniała mu się bajka o domku z
piernika Podszedł do leżącego na kanapie chłopca. Nie był podobny do jego syna. Nie byli
nawet w tym samym wieku. Lecz jego widok wciąż mu syna przypominał, syna, którego
utracił.
Po raz ostatni James widział go, gdy Justin miał zaledwie dziesięć miesięcy. Teraz już
chłopiec chodzi, mówi i do kogo innego woła „tata”.
– Dzieci we śnie tak słodko wyglądają – powiedział, wspominając noce w czasie
ucieczki, gdy kołysał synka, nucił mu piosenki w samochodzie, w motelach. Bo właśnie w
czasie tej półtorarocznej ucieczki żona urodziła mu syna.
Obejrzał się na Emiły i napotkał jej wzrok. Stała tuż za nim. Stanowczo za blisko. .
Postawił na stoliku mały czerwony samochodzik.
– Chyba mu się spodoba – powiedział. Emily wciąż trzymała w rękach bukiet różowych,
żółtych i bladozielonych kwiatów.
– Corey naprawdę cię lubi – rzekła. Z trudem się powstrzymał, by nie odgarnąć chłopcu
włosów, które opadły mu na oczy.
– Ja też go polubiłem – oświadczył. Rozmowa się urwała. James włożył ręce do kieszeni,
Emily przytuliła bukiet do piersi.
– Może pomóc ci przy kolacji? – zapytał po chwili.
– A umiesz gotować?
– Trochę. Ale wystarczy na moje potrzeby.
– No to chodź ze mną.
Weszli do małej, ale funkcjonalnej kuchni – z wentylatorem w oknie, ozdobnymi
dzbankami na blacie – którą wypełniał smakowity zapach. – Co masz w piekarniku?
– Pieczeń.
Odwinęła celofan z bukietu i umieściła kwiaty we flakonie o barwach tęczy.
Spojrzał na stół, już nakryty, na zielone i żółte talerze, po czym uniósł wzrok i zobaczył
wiszący na ścianie portret starej Cyganki.
Przyglądał się dłuższą chwilę tej przystrojonej w biżuterię kobiecie. W jej brązowo-
rudych włosach błyszczały srebrne spinki, a okrywający jej ramiona szal lśnił niczym
wysadzana błyskotkami chusta tancerki. W swoich starczych, znaczonych plamami rękach
trzymała rozłożone karty tarota. Lecz oczy miała młode, pełne wyrazu. Przenikające na
wskroś, pomyślał James.
Emily stanęła przy nim.
– To Madame Myra – oznajmiła. – Przejeżdża przez miasto z taborem.
– Jest fascynująca.
– Też tak sądzę. Dlatego poprosiłam, żeby mi pozowała. Spojrzał na nią zdumiony.
– To ty ją namalowałaś? – zapytał.
– Mam takie hobby.
– To coś więcej niż hobby. – Potrząsnął z podziwem głową. – To jakby cząstka twego
świata.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Tak jak za pierwszym razem, tamtej
nocy. I stało się tak, że James widział tylko ją, czuł tylko jej obecność, jakąś magiczną siłę,
której się poddał.
– Madame Myra wróżyła mi – rzekła Emily. – Ale to wszystko bajki.
– Co ci wywróżyła? Powiedz.
– Że... – urwała, by nabrać oddechu. – Że poznam wysokiego mężczyznę o ciemnej
karnacji. Takie bzdury.
Znów utkwili w sobie wzrok, a słowa Cyganki zawisły w powietrzu, dzwoniły Jamesowi
w uszach niczym starodawna mowa irokeska.
Mowa czarowna, tajemna, wieszcząca drogę życia.
A może to Stwórca przywiódł go tutaj, do Silver Wolf. Do Emily, kobiety walczącej z
rakiem, chorobą, która zabiła mu żonę.
Emily wciąż patrzyła na niego, budząc tęsknotę w jego sercu i marzenia w jego duszy,
które niczym rymy poematu dźwięczały mu w uszach.
– Ja cię zawiozę do szpitala – oświadczył. – Chcę być blisko, gdy będziesz operowana.
– Nie! W żadnym razie.
Odwróciła wzrok, cofnęła się parę kroków.
– Więc chcę być przy tobie po operacji. Musisz mi obiecać, że zadzwonisz zaraz po
powrocie do domu.
– Dlaczego, James? O co ci chodzi? Chodzi o mowę tajemną. O magię, pomyślał.
– Dlatego, że chcę wiedzieć, jak to zniosłaś, jak się czujesz. Poza tym... jestem ci...
Przerwała mu:
– Nie rozumiem...
– Jestem ci potrzebny – dokończył rzeczowym tonem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Serce Emily mocno biło.
– Nie – powiedziała. – Byłeś mi potrzebny w ubiegłym tygodniu.
Potrzebny był jej wtedy, w motelu. A teraz nie. Nie w taki sposób. Nie do dyskusji o
raku.
Przysunął się do niej, a ona zlękła się, że jej dotknie. Gdy dotykał jej policzka, gładził po
włosach, traciła zdolność logicznego myślenia.
– Wtedy to nie była odpowiednia pora, Emily. Nie byłaś gotowa do kochania się.
– Nie chcę o tym mówić.
Jeszcze bardziej do niej się przybliżył, przyparł ją prawie do blatu.
– Dlaczego? Bo to cię przeraża? Bo wiesz, że mam rację?
Jaką rację? myślała. Tę, że jest jej potrzebny? Czy tę, że nie jest gotowa, by kochać się z
nim? A ona potrzebowała go na kochanka, nie na niańkę.
Popatrzyła na niego – był taki wysoki, taki silny. I niech Bóg jej to wybaczy, ale pragnęła
poczuć na swoim ciele dotyk jego szorstkich, mocnych dłoni.
– Zadzwoń do mnie – powiedział. – Zadzwoń, kiedy po operacji wrócisz ze szpitala.
Nie, pomyślała. Nie będzie go angażować w swoją rekonwalescencję. Bo zniknie to coś,
co zaiskrzyło między nimi. Bo ona przestanie być dla niego atrakcyjna. I tym samym
wygasną jej emocje.
– Muszę zajrzeć do pieczeni – powiedziała, zmieniając temat.
Cofnął się, a gdy spojrzała nań, zauważyła smutek w jego oczach. Chciałaby dać mu
jakoś do zrozumienia, dlaczego nie życzy sobie jego opieki po operacji.
– Co mam zrobić? – zapytał.
Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
– W czym mam ci pomóc przy szykowaniu kolacji? Odetchnęła z ulgą i podeszła do
lodówki.
– Możesz zrobić sałatkę. Pomidory są w misce na prawo.
– A gdzie masz durszlak, żebym mógł umyć zieleninę?
Podała mu go. W trakcie tych czynności dotykali wzajemnie swoich dłoni. Niby
zwyczajna rzecz, lecz dla niej nie była zwyczajna.
Co on za jeden, zastanawiała się. Kim jest ten nieznajomy, który tak na nią działa?
Corey, przecierając zaspane oczy, wszedł do kuchni z samochodzikiem w ręku. Emily
ucieszyła się, że już nie są sami.
– Cześć, kolego – powiedział James z uśmiechem.
– Cześć. Czy ty mi to dałeś?
– Tak, to ferrari. Mój ulubiony wóz.
– Mój też – stwierdził chłopiec, a Emily głowę by dała, że mały nie ma pojęcia o
włoskich sportowych autach.
James musiał to samo pomyśleć, bo spojrzał na nią z wymownym uśmiechem. Cieszył się
w duchu i był dumny z tego, że sześciolatek darzy go tak niekłamaną sympatią.
Corey stanął obok Jamesa i przesuwał samochodzik po blacie, imitując dźwięki silnika na
pełnych obrotach. Emily w tym czasie robiła pastę z groszku i dodawała ulubione przyprawy
do pieczeni, marchewki i ziemniaków. Nie pamiętała, kiedy ostatnio mężczyzna był w jej
kuchni. Dla Coreya była to absolutna nowość.
– Emily mówiła, że ty jesteś półIndianinem – powiedział chłopiec, zadzierając do góry
głowę.
– I miała rację – odparł James.
– Jesteś z plemienia „Ostry Nos”?
– Masz chyba na myśli plemię Nez Perce. – Wytarł ręce i dodał: – Nie, ja jestem
Irokezem.
Emily chciała najpierw coś wtrącić, ale zrezygnowała i przysłuchiwała się ich rozmowie,
rozmowie dwóch mężczyzn.
– Jacy są ci Irokezi? – zapytał mały.
– To specyficzny odłam Indian.
Corey uczył się w szkole o plemieniu Nez Perce, ale widocznie ta francuska nazwa
wyszła mu z pamięci. Gdy kiedyś Emily zabrała brata na zakupy do Lewiston, chłopiec
wydawał okrzyki zachwytu na widok ciemnoskórych jeźdźców na placu przed urzędem
hrabstwa.
– Czy Irokezi noszą na głowie te wielkie białe pióra? – dopytywał się chłopiec.
– Nie. Czasem tylko wkładają białe turbany. A chłopcy z tego plemienia już we
wczesnym wieku są tatuowani – gwiazdy, zwierzęta i temu podobne wzory.
– Naprawdę? – Mały był wyraźnie zaintrygowany. – Emmy, ja też chcę mieć tatuaże.
Mogę je sobie zrobić?
Święty Boże, pomyślała. Spojrzała na Jamesa, licząc na jego wsparcie, lecz on wzruszył
tylko ramionami, pozostawiając ten problem jej.
– Ty chyba też jesteś wytatuowany? – zapytała.
– Owszem, ale gdzie, to musisz sama zgadnąć. Corey zaszurał nogami z uciechy – marzył
zapewne o ujrzeniu tego tajemniczego tatuażu.
– No, zgadnij, Emmy, zgadnij – prosił siostrę. Do diabła, zaklęła w duchu.
– Pewno na pupie – rzekła, na co Corey wybuchnął głośnym śmiechem.
James też się roześmiał. I uniósł brew w oczekiwaniu na dalszą zgadywankę. Ale ona
wolała przemilczeć tę uwagę. Nawiasem mówiąc, myślenie o częściach jego ciała było dla
niej zabawą dość ryzykowną. Corey nie zamierzał jednak zmieniać tematu.
– Gdzie masz ten tatuaż, James? – zapytał. James podniósł nogawkę, ukazując kawałek
łydki.
– Tu – odparł.
Mały wpatrzył się w łydkę Jamesa.
– Co to jest? – zapytał.
– Kruk.
– Dlaczego wybrałeś kruka?
– Bo jeśli popatrzysz w jego oczy, to dojrzysz w nich wielką tajemnicę – odparł. – Tak
jak w oczach tej Cyganki, którą namalowała twoja siostra.
O ile wypowiedź Jamesa wprawiła chłopca w lekkie zakłopotanie, to na Emily wywarta
całkiem inne wrażenie: przeszył ją dreszcz.
Spojrzała najpierw na Madame Myrę, potem na łydkę Jamesa. Jego tatuaż znajdował się
dokładnie w tym samym miejscu, w jakim na jej łydce zagnieździł się rak.
Odwróciła się, skupiła uwagę na szykowaniu posiłku, ale już do końca wieczoru nie
mogła o niczym innym myśleć. Prawie się nie odzywała, unikała wzroku Jamesa.
Na szczęście Corey, nie czując kontroli siostry, gadał za ich oboje. Usta mu się nie
zamykały.
A kiedy James pożegnał się i wyszedł, Emily pomyślała, że ich spotkanie było dziełem
przypadku i że on nie jest tym mężczyzną, którego Madame Myra jej przepowiedziała.
Ponadto wszelkie wróżby to bzdura.
Nazajutrz rano James wszedł do biura Stajen Tandy i zobaczył siedzącą przy biurku nad
księgą finansową Mae Prescott.
Jego szefowa była drobną kobietą o włosach przyprószonych siwizną, opalonej cerze i
ostrym, donośnym glosie. Równie rozkojarzonej osoby w życiu nie widział.
Spojrzała na niego sponad okularów, które opadły jej na koniec nosa.
– Zrobiłeś sobie przerwę? – zapytała.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
– Oczywiście, że nie mam – odrzekła. – Narobiłeś się już, tylko tyłek ci śmigał.
Uśmiechnął się. Już raz nawiązywała do jego tyłka, powiedziała mianowicie, że dlatego
go zatrudniła, że spodobał jej się jego tyłek w obcisłych dżinsach. A prawda była taka, że
brakowało jej po prostu rąk do pracy, a sezon niebawem się zacznie. Pomocnik był jej
niezbędny, by doprowadził do ładu bałagan, jaki ona tworzyła wokół siebie.
– Mogę skorzystać z komputera? – zapytał.
– Oczywiście. Ja nie cierpię tego cholernego pudła. Skutek tego niecierpienia był taki, że
James musiał przebrnąć i uporządkować całe gromady dokumentów.
Usiadł teraz przy drugim biurku. Ona zaś, poprawiwszy okulary, chrząknęła basem i
rzekła:
– Kupiłam tę maszynę, bo Harvey Osborn oświadczył, że nie nadążam za postępem.
Kazał mi się nauczyć obchodzić z tym diabelstwem. Ogłaszać się w Internecie.
James powstrzymał uśmiech, nie dał po sobie poznać, jak go to rozbawiło. Przynajmniej
raz dziennie musiała wspomnieć o Harveyu.
Znów wydała z siebie to basowe chrząknięcie.
– Nie powinnam była słuchać tego starego byka. Tym razem James się uśmiechnął. A ona
zgromiła go spojrzeniem.
Przez dziesięć minut studiował wszystkie dane dotyczące raka skóry.
Lily May wstała, nalała sobie kawy, a wracając na swoje miejsce, spojrzała na ekran
komputera.
– Czego ty szukasz, James? – zapytała.
– Pewnych wiadomości.
– Tak to właśnie jest, kiedy chłop traci głowę dla dziewczyny.
– Mnie to nie dotyczy – burknął.
– Dobra, dobra, nie musisz przestać myśleć o tej małej kelnereczce.
To prawda, pół nocy myślał o Emily, o swojej przeszłości, o śmierci żony i strasznej
chorobie, jaka ją dopadła.
– Chciałbym pomóc Emily – rzekł – ale ona nie chce mojej pomocy.
– A może nie chce takiej, jaką jej ofiarujesz? Może ona ma dość myślenia o tej operacji?
Może chciałaby spędzić noc na jakiejś zabawie w mieście?
– Mam zaproponować jej randkę? – zapytał.
– Obawiam się, że da ci kosza.
On też żywił podobne obawy. Emily wczoraj wieczór zachowywała się dość dziwnie.
Tylko że wszystko między nimi było dziwne.
– Możliwe – rzekł. – Ale sądzę, że walory mojej osobowości przeważą.
W miarę upływu dnia jego osobowość miała się coraz gorzej. Czuł się jak nastolatek,
który zbiera się w sobie, by zaprosić dziewczynę na tańce. W końcu zebrał się w sobie i w
czasie przerwy obiadowej zadzwonił do Emily i poprosił, by w drodze powrotnej wstąpiła do
Stajen, bo ma jej coś ważnego do powiedzenia.
Choć z oporami, ale zgodziła się.
Zjawiła się po czwartej w tym swoim kelnerskim mundurku, zaciekawiona i trochę spięta.
Zaproponował jej gościnę w swoim mieszkaniu, a część mieszkalna rancza znajdowała się
paręset metrów od stodoły.
Weszła do środka i stanęła ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.
Wytarł ręce o spodnie. Zdawał sobie sprawę, że wygląda jak zbój w tych swoich
postrzępionych dżinsach i starej wypłowiałej koszuli. Za dawnych dobrych czasów nosił się
inaczej. Ale w trakcie półtorarocznej ucieczki jego garderoba kompletnie się zużyła.
– Napijesz się wody sodowej? – zapytał.
– Nie, dzięki.
– A ja mogę?
W ustach mu zaschło, chciał je zwilżyć.
– Oczywiście, nie żałuj sobie.
Zaprosił ją do saloniku, a sam poszedł do kuchni po piwo i wypił od razu prawie pół
butelki.
Gdy wrócił, Emily siedziała na skraju kanapy.
– O co chodzi? – zapytała.
Wypił znowu haust piwa. Nie znosił narzucać się kobietom, stawiać się w pozycji
proszącego.
– Lily Mae uważa, że powinienem się z tobą umówić.
– Po co? – zapytała, podnosząc na niego wzrok – Ona uważa, że chętnie spędziłabyś
wieczór w mieście.
– Niepotrzebne mi są randki z litości, James.
– Myślisz, że z litości? – Ze wszystkich sił zapragnął przytulić ją do siebie, ochronić
przed światem. – Ani Mae nie lituje się nad tobą, ani tym bardziej ja.
– Naprawdę?
– Słowo.
Tak, to nie była litość, to było pragnienie, które doprowadzało go do szaleństwa.
Spojrzała mu w oczy, podniosła głowę.
– Widzisz we mnie tylko kobietę, która ma raka. Zaklął w duchu, a ostatnio coraz częściej
zdarzało mu się kląć tylko w duchu.
– Widzę piękną dziewczynę, którą jestem oczarowany.
Dziewczynę, dodał również w duchu, przez którą nie mógł spać i przez którą cierpiał
straszliwe męki.
– No więc tak – zaczęła z nutą sarkazmu w głosie. – Najpierw przeszkadzało ci moje
dziewictwo, a teraz choroba. Za dużo wykrętów. Za dużo powodów, żeby się do mnie nie
zbliżyć.
– Staram się być dżentelmenem. Żebyś nie pomyślała, że chcę wykorzystać sytuację.
– Ale nie waż się mówić, że nie jestem gotowa do tych rzeczy. Mam swoje lata i wiem,
czego chcę.
Jamesa kompletnie zamurowało, nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Wypił więc piwo do
dna. Zrobiło mu się gorąco, krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach. Pragnął jej. Boże,
wybacz mu, ale fakt pozostawał faktem. Usiłował zapanować nad swoim pożądaniem,
poskromić instynkty.
– Co ja mam robić? – zapytał. – Jak postępować wobec ciebie?
Westchnęła, spuściła oczy i rzekła:
– Pragnę, żeby ten mój pierwszy mężczyzna przejawił odrobinę delikatności. Chciałabym
zamknąć oczy, gdy mój kochanek weźmie mnie w ramiona, będzie pieścił...
Zamrugała powiekami, a on już był gotów do miłości. Przysunął się do niej, spojrzeli
sobie w oczy. Przeżywali moment najwyższego uniesienia.
Usiadł obok niej, a ona zaczęła raptem coś majstrować przy swojej torebce, jak gdyby
poczuła się speszona, jakby nagle dotarło do niej, do jakiego stanu wrzenia doprowadziła
Jamesa.
– Muszę za dwadzieścia minut wyjść po brata na przystanek autobusowy – powiedziała.
– A mogłabyś załatwić dla niego opiekunkę? – zapytał. Odetchnęła głęboko, chwytając
haust powietrza.
– Na kiedy?
– Na dziś wieczór. Chcę cię zabrać i pomyślałem sobie... – Urwał. Tak bardzo pragnął jej
bliskości, by spełniły się wreszcie jego i jej marzenia. Wyobraził sobie, że niesie ją do swego
wąskiego, samotnego łoża. – I marzyłbym – ciągnął – żebyś została potem u mnie. Na całą
noc – dokończył.
Przyłożyła dłoń do serca, a on pomyślał, że chyba serca ich obojga biją w podobnym
rytmie.
– Musiałabym zapytać rodziców Stevena, czy Corey mógłby u nich przenocować. – I po
chwili wahania dodała: – Mówisz serio, James?
– Jak najbardziej. – Odgarnął z jej policzka pasmo włosów. Pragnął jej od pierwszego
wejrzenia, od chwili, kiedy ją ujrzał w tej restauracji. – Jak najbardziej – powtórzył.
Ściszyła głos prawie do szeptu:
– Nie masz już zastrzeżeń, że mnie wykorzystasz?
– Nie, nie mam.
Nie powiedział tego pod wpływem impulsu. Miał świadomość jej choroby, lecz dopiero
teraz zrozumiał, że potrzebna jest jej czułość, i to taki rodzaj czułości, jaki on mógł jej dać.
– Obiecuję, że będę bardzo delikatny.
Położyła rękę na jego ramieniu. A on przytrzymał ją swoją. Wkrótce zostanie jej
kochankiem, pierwszym mężczyzną, na którego czekała tak długo.
Emily stała przed lustrem w swojej sypialni. Trzy razy już się przebierała, rzucając na
krzesło rzeczy, które nie przypadły jej do gustu.
– Wyglądasz naprawdę pięknie.
Słowa te padły z ust czarnowłosej Dianę Kerr, jej przyjaciółki z lat szkolnych. Rzecz
jasna, Emily opowiedziała jej o Jamesie, zwierzyła się jej nawet z tego, że zamierza przespać
się z nim dziś w nocy.
Obejrzała się na swoją przyjaciółkę. Dianę siedziała na łóżku i z tym swoim wielkim
sterczącym brzuchem wyglądała jak czubata kobiałka. Była w siódmym miesiącu ciąży i
szczęście aż biło od niej niczym światło od trzystuwatowej żarówki. Wyszła za mąż za swego
kolegę i mieszkała w pięknym domu nad rzeką.
– Myślisz, że ta nie jest za ciasna? – zapytała Emily, wciągnąwszy obcisłą bluzkę o
złotawym odcieniu.
– Mężczyźni lubią takie. Nie mogę się doczekać, gdy wcisnę się w takie coś.
– A co powiesz o spodniach?
– Dobrze ci w tych klasycznych, beżowych. Poza tym masz do nich żakiet. Wyglądasz
seksownie w tym kostiumie.
Emily upięła włosy i spryskała je lakierem.
– Denerwuję się – przyznała.
Dianę podała jej buty na trzycalowych obcasach.
– Odpręż się i bądź zadowolona. Zaprosił cię na kolację. A ty przecież lubisz dobrze
zjeść.
– Nie w głowie mi teraz jedzenie – mówiła Emily. – Cały czas myślę o tym, co będziemy
robić po kolacji, u niego w domu. Musisz go poznać. Nigdy nie przypuszczałam, że spodoba
mi się facet z tatuażem i kolczykiem na brodawce. Mnie. Malej Emmy Chapman.
– To istne szaleństwo – orzekła Dianę z zafrasowaną miną. Czy aby znasz go na tyle, by
się na to zdecydować?
Czy go zna? Nie, stwierdziła. W żadnym razie. James nigdy o sobie nie mówił, nigdy do
niczego ze swej przeszłości nie nawiązywał.
– Właśnie zamierzam go poznać – odparła.
– Zaryzykuję twierdzenie – mówiła Dianę, spoglądając na torbę, do której Emily
wkładała przybory toaletowe i zmianę bielizny. – Ze to będzie twój największy wyczyn w
życiu.
– Potrzebuję go, Di.
– Wiem. Chętnie poczekam tu na jego przyjście.
– Innym razem, dobrze? Nie chciałabym, żeby pomyślał, iż specjalnie zaprosiłam
przyjaciółkę, by go oceniła.
– Według mnie uznałby. to za całkiem rozsądny postępek. – Dianę wstała, oznajmiając: –
W takim razie już mnie nie ma. – Pogłaskała się po brzuchu. – O której jutro odwiezie cię do
domu?
– Około wpół do siódmej.
– Czy matka Stevena zawiezie Coreya do szkoły?
– Tak. Obiecała.
Rodzina Stevena poszła jej na rękę. Corey przenocuje u nich, a nazajutrz rano odwiozą go
do szkoły.
Emily odprowadziła przyjaciółkę do drzwi i wyszła z nią za próg.
– Zadzwoń do mnie jutro – poprosiła Dianę.
– Oczywiście.
– I obiecaj, że opowiesz mi wszystko dokładnie. Z pikantnymi szczegółami.
Emily roześmiała się.
– Zwierzenia seksualne małej Emmy?
– Otóż to. – Dianę usiadła za kierownicą swego żółtego combi i uścisnąwszy dłoń Emily,
rzekła: – Baw się dobrze.
– Postaram się – obiecała przyjaciółce.
Wróciła do domu, przeniosła do salonu torbę z rzeczami i wtedy puściły jej nerwy. Czuła
ucisk w żołądku, drżała, choć starała się zapanować nad sobą. Gotowa już była zrezygnować
z tej kolacji, tylko nie wiedziała, jak to Jamesowi wytłumaczyć.
Po dziesięciu minutach James pojawił się we własnej osobie. Wysoki, o ciemnej karnacji,
porażająco niebezpieczny. W czarnym garniturze, włosy zaczesane do tyłu, co podkreślało
jeszcze brązowy odcień jego twarzy.
Wręczył jej różę na długiej łodyżce, o płatkach białych i czerwonych.
– Kwiaciarka powiedziała mi, że ten gatunek nosi nazwę „Ogień i lód”. Zaintrygowało
mnie to – ciągnął, stojąc w progu. – Zarówno barwa, jak i nazwa.
Emily powąchała różę. Pachniała słodko, delikatnie.
– Dzięki, James – rzekła.
Już po raz drugi przyniósł jej kwiaty. Lecz tym razem ów gest wydał jej się bardziej
romantyczny.
Chciałaby go pocałować, zarzucić mu ręce na szyję, dotknąć ustami jego warg, ale uznała
w duchu, że nie powinna tak śmiało sobie poczynać.
Nie teraz, kiedy jest tak spięta.
– Jesteś gotowa? – zapytał. – Wzięłaś wszystkie potrzebne rzeczy?
Skinęła głowa i wskazała na wypełnioną po brzegi torbę.
Sięgając po nią, mówił:
– Cieszę się, Emily, że zostaniesz u mnie na noc.
– Ja też – wyznała, a serce waliło jej jak szalone. Po chwili milczenia zapytał:
– Jesteś głodna?
– Tak – skłamała, marząc o tym, żeby minął jej ten ucisk w żołądku.
– Świetnie się składa, bo ja też.
Otoczył ją ramieniem, wyszli i ruszyli w stronę furgonetki.
Westchnęła głęboko. Zaczęło się, pomyślała. Najpierw kolacja, a po kolacji seks.
ROZDZIAŁ PIĄTY
James uznał, że nie za dobrze to wszystko się układa. Zamówił stolik w najlepszej
restauracji w mieście, ale mimo nastrojowych świec, przytulnej loży, w jakiej ten stolik się
mieścił, nie mogli jakoś nawiązać ze sobą kontaktu.
Emily grzebała widelcem w talerzu – skubała mięso po kawałeczku, mieszała sos z
kartoflami.
– Nie smakuje ci? – zapytał – Smakuje, wszystko jest dobre – odrzekła unosząc oczy znad
talerza. – A twój befsztyk?
– Znakomity.
Zjadł już połowę i sporo jarzyn, czyli dwa razy tyle co ona. Sięgnął po piwo. Domyślał
się, że stan nerwów Emily wynika z układu, jaki zawarli. Jego też to nurtowało. Denerwował
się, jak to wypadnie, bo przecież to będzie jej pierwszy raz.
– Czy mówiłem ci już, że ładnie wyglądasz? – zapytał. Uśmiechnęła się i obciągnęła
bluzkę. Materiał przylegał do jej ciała, uwydatniając kształt piersi.
– Nie wiedziałam, co na siebie włożyć. Trzy razy się przebierałam.
Chciał wstać od stolika i podejść do niej, wyciszyć jej i swoje obawy, ale zamiast tego
rzekł:
– Ja kupiłem to i owo z ubrania. Jak widzisz, też miałem tremę przed naszą randką.
Oczy jej rozbłysły.
– Kupiłeś? Z myślą o mnie?
– Nie chciałem wyglądać przy tobie jak oferma.
– Wyglądasz wspaniale, James. Zresztą tak jak zawsze.
– Naprawdę?
Dając folgę swym pragnieniom dotknięcia jej, wstał od stolika.
– Co ty wyprawiasz? – zapytała, gdy wcisnął się na ławkę obok niej.
– Siadam przy tobie.
– Tu nie ma miejsca dla dwóch osób.
– Spróbujemy. – Przycisnął się do niej, a ona roześmiała się, co rozładowało atmosferę. –
Ja zjem trochę z twojego talerza, ty z mojego, dobrze?
Oparła się o ścianę, by móc lepiej go widzieć. Nogi im się pod stolikiem splątały.
– Mój befsztyk nie będzie ci smakował – rzekła.
– Niby dlaczego?
– Bo mój jest wysmażony, a twój półsurowy.
– Zobaczymy.
A ona wciąż wpatrywała się w niego. Rozjarzonymi oczyma. Z dziewczęcym niemal
zachwytem. James wziął sztućce i zabrał się za jej befsztyk. Żuł potem mięso dłuższy czas i
popijał je piwem.
– Można wytrzymać – powiedział. – Tylko trochę twardy. Teraz ty spróbuj mego.
– Ani mi się śni. Nie jadam surowizny, a twoja krowa jeszcze ryczy.
Zachichotał.
– Dziewczyno, nie bądź taka zasadnicza. Zdobądź się na szaleństwo!
– Szaleństwo? – Przymknęła powieki niczym primabalerina czekająca na oklaski. –
Przecież wiesz, że ja wciąż jestem trochę niedosmażoną dziewicą.
Roześmiał się i pochylił ku niej nad stolikiem.
– Czy aby masz pewność, że chcesz, abym cię tego dziewictwa pozbawił?
– O Boże! – mruknęła pod nosem.
Wachlowała się serwetką, udając, że to jego pytanie wstrząsnęło nią do głębi. Po chwili
spojrzeli na siebie i oboje wybuchnęli śmiechem, szczerze ubawieni własną grą, tym niby
flirtem, co świadczyło niezbicie, że cechowało ich podobne poczucie humoru.
I raptem Emily zaskoczyła go całkiem poważnym pytaniem:
– Dlaczego tu się sprowadziłeś?
– Słucham?
– Dlaczego osiedliłeś się w Silver Wolf? Czemu wybrałeś to małe miasteczko w stanie
Idaho?
Wziął kartofel do ust, co dało mu czas na zastanowienie się nad odpowiedzią,
spreparowanie takiego kłamstwa, które pokrywałoby się w pewnej mierze z tą prawdą, jaką
inspektor dla niego wymyślił.
– Mam żyłkę włóczęgi – powiedział. – Niespokojny ze mnie duch. Lubię zmieniać
miejsce pobytu. A mój przyjaciel doradził mi tę właśnie okolicę.
– Mówisz o tym mężczyźnie, który przyjechał tu z tobą?
Pełen poczucia winy wziął drugi kartofel z talerza Emily, oferując jej w zamian krewetkę.
– Tak – odparł. Ktoś jej musiał powiedzieć, myślał, że nie przyjechał tu sam. – Nazywa
się Zack. – Zack Ryder, dodał w myślach, przywołując w pamięci obraz przydzielonego mu
przez sąd funkcjonariusza policji. – To jedyny człowiek, którego znałem w tych stronach. Ale
on mieszka w mieście.
– Od dawna go znasz?
James napił się piwa, nakazując sobie ostrożność.
– Sporo czasu.
– A gdzie się poznaliście?
– Na zgromadzeniu Indian.
To już było wierutne kłamstwo.
Oficer z Programu Ochrony Świadków wybrał Zacka Rydera na jego inspektora z tej
przyczyny, że obaj byli mieszańcami. Z tego względu ich przebywanie razem było czymś
całkiem naturalnym i nie budziło niczyich podejrzeń. Gliniarz i kryminalista. Dwaj
mężczyźni, których poza tubylczym pochodzeniem nic kompletnie nie łączyło.
– Dianę Kerr to moja najlepsza przyjaciółka – rzekła Emily popijając wodę. – Nigdy nie
rozstawałyśmy się na dłużej.
James, rad, że zmieniła temat, odetchnął z ulgą.
– Ma dziewczyna szczęście – powiedział.
– Tak samo jak ja. Nie wiem, co bym bez niej robiła.
– Dobrze jest mieć przyjaciół – stwierdził czując dojmujący ból samotności.
– To prawda. – Spróbowała ryżu z jego talerza. – Dlatego cieszę się, James, że myśmy się
spotkali.
Spojrzał jej w oczy, i żal ścisnął mu serce. Nie cierpiał siebie za to, że kłamie, że udaje
uczciwego człowieka, kogoś godnego jej uczuć, jej zaufania. Nie powinien był o nią zabiegać,
ale już jest za późno. Za bardzo jej potrzebował, zbyt jej pragnął, by pozwolić jej odejść.
Ona czuła podobnie. Przynajmniej na razie.
– Będzie deser? – zapytała.
Drgnął. Dostrzegł błysk w jej oczach, refleks światła świecy.
– A masz ochotę?
– Owszem.
Skinęła na kelnerkę pchającą do innego stolika wózek pełen ciastek i kremów
różnorakich.
– Czego oni tu nie mają – rzekła Emily.
James obserwował wyraz jej twarzy. Jak na kogoś, kto tak grymasił przy jedzeniu mięsa,
przejawiała niesamowite łakomstwo.
– Co wybierasz? – zapytał. – Jaki deser najbardziej lubisz?
– Wszystkie. – Przechyliła się, by zajrzeć do wózka. – Nigdy nie mogę się zdecydować.
Jaka ona jest dziecinna, myślał. I on ma tę jej naiwną dziecięcość odebrać?
On nie jest jej godzien – co do tego nie miał wątpliwości. Ale dziś wieczór nic nie było
ważne. Nie będzie się czuł winny. Nie może tak być, by jego przeszłość zburzyła tę chwilę, tę
wielką chwilę.
Nawet jeśli to będzie tylko chwila.
James otworzył drzwi. Emily, niosąc pudło ze słodyczami, weszła do środka. W
restauracji zjedli deser, dzieląc się porcjami, lecz on postanowił kupić jeszcze coś słodkiego
do domu, aby wyjść naprzeciw wszelkim czekolado-kremowo-karmelowym zachciankom
swego gościa.
Zapalił światło, spojrzał na nią: na jej twarzy malował się ów poprzedni niepokój.
– Mogę włożyć słodycze do lodówki? – zapytała – Jasne, a ja tymczasem wezmę twoją
torbę do pokoju – rzekł.
Włożyła słodycze do lodówki, stała chwilę, po czym nabrała powietrza w płuca i ruszyła
w stronę sypialni.
Jego sypialni. Jamesa Daltona. Jej przyszłego kochanka.
James siedział na łóżku i zdejmował buty. Jej torba leżała obok, jeszcze nie rozpakowana.
Spojrzał na Emily z uśmiechem.
– Chcę czuć się po domowemu – powiedział. Czy ona też ma zdjąć . buty?
James wstał, odpiął pas, rozpiął koszulę, a jej serce waliło jak szalone.
– W komodzie jest wolna szuflada – oznajmił.
Emily czuła się trochę jak młoda mężatka w czasie podróży poślubnej. Grzesznej podróży
poślubnej, bo wciąż mało zna swego partnera. W końcu zapanowała jakoś nad nerwami i
ułożyła swoje rzeczy w szufladzie. Za plecami czuła obecność Jamesa, jego niecierpliwość,
jego oczekiwanie.
– Ładna – powiedział.
Spojrzała na jedwabną koszulę nocną, którą właśnie trzymała w ręku, i obejrzała się.
– Koszula? – zapytała.
– Tak.
Kolana się pod nią ugięły, gdy spojrzała na jego tors w pełnej krasie, pępek i kępkę
włosów przykrytych częściowo spodenkami.
– Chciałabym skorzystać z łazienki – powiedziała. Nie mogła przebrać się na jego
oczach, jeszcze nie teraz, nie w takiej sytuacji.
Wskazał drzwi za swoimi plecami. Sięgnęła po kosmetyczkę.
– Na jedną noc – mruknęła, przechodząc obok niego.
– Obawiam się, że na więcej nocy – rzucił od niechcenia.
– Jak to?
– Chciałbym, żebyś trochę tu ze mną pobyła.
– Ja też bym chciała – rzekła, z trudem dobywając głos.
– No to nie ma sprawy – powiedział.
– Zaraz będę gotowa – oznajmiła.
– Czekam cierpliwie – odparł.
Przywołała się do porządku, robiąc parę wdechów i wydechów. Po czym wzięła prysznic
i wśliznęła się w tę swoją jedwabną szmaragdową koszulę nocną, spryskała się sprayem o
zapachu kwiatów polnych.
Ostatnie spojrzenie do lustra, spojrzenie typu: „co ja wyprawiam” i zebrawszy się na
odwagę, wyszła z łazienki. James wciąż miał na sobie spodenki i tę rozpiętą koszulę.
– Łazienka wolna – rzekła, mając nadzieję, że to jej skrępowanie nie odbija się na jej
twarzy.
– Ja chcę tylko ciebie. – Podszedł do niej i stanął tuż, tuż. – Jesteś taka piękna,
niewiarygodnie piękna – powiedział.
– Dziękuję. – Zwilżyła wargi, bo nagle zaschło jej w ustach.
Dotknął jej ramienia, sięgnął pod falbanę nocnej koszuli.
– Nie denerwuj się, Emily – powiedział.
– Ja się nie denerwuję. No, może trochę.
Wziął ją w ramiona, a ona przywarła do niego z całych sił. Tak objęci stali dłuższy czas.
Pocałował ją, a ona poddała się temu uczuciu szczęścia, gdy jego język rozwierał jej usta,
gdy zmagał się z jej językiem. James był silny i miał prężne, twarde muskuły; czuła tę
twardość i coś dziwnego zaczęło się z nią dziać. Jakiś potężny żywioł niczym fala morska
ogarnął ją, odebrał jej oddech. Wyobraziła sobie, że zdziera z niego ubranie, szarpie palcami
jego gorące ciało.
– Chcę cię rozebrać... – szepnęła.
– Rozbierzemy się wzajemnie. – Pociągnął ją na łóżko. – Najpierw ja ciebie, potem ty
mnie.
Ona chciała być pierwszą. Ale działała powoli, z namysłem. Układała na podłodze części
jego garderoby, w kostkę, porządnie, na końcu spodenki i koszulę.
Pocałowała go, namiętnie, aż z jego ust wydobył się jęk.
Na piersi miał liczne blizny po dawnych ranach; pomyślała, że to efekt chłopięcych bójek
młodzieńczych walk do upadłego, dowód jego nieposkromionej dzikości. Przypominał jej
panterę, wielkiego czarnego kota, który nie zdaje sobie sprawy z własnej siły.
Wodziła palcami po jego brodawce, gdy on nagle zesztywniał, jakby prąd go poraził.
Odchyliła głowę i spojrzała nań.
– Czy to takie bolesne miejsce? – zapytała.
– Nie tyle bolesne... bardzo lubię, gdy mnie tam dotykasz.
– Jesteś stuknięty, Jamesie Dalton.
Uśmiechnął się i podskoczył jak prawdziwy kot. W mgnieniu oka miała go nad sobą.
Pieścił ustami jej ucho.
– Obserwowałem cię w restauracji – mówił – jak zlizywałaś z łyżeczki resztki kremu. –
Przesunął rękami wzdłuż jej bioder, pośladków. – Ja chciałbym cię tak wylizać, całe twoje
ciało.
Poczuła przypływ dziewiczego lęku. Policzki jej pałały.
– Czy ktoś już cię tak całował?
– Nie. – Zamilkła, chciała na sobą zapanować, przemówić sobie do rozsądku, że przecież
nie powinna się wstydzić, a tym bardziej wpadać w panikę. – Ale ja... Tak. Całowałam
mojego chłopaka, kolegę ze szkoły średniej. – Było to w samochodzie, myślała, przywołując
w pamięci tę scenę, po meczu piłki nożnej. – Zaparkowaliśmy nad rzeką – ciągnęła – no i jak
to smarkacze, udawaliśmy parę zakochanych.
Przez chwilę przyglądał się bacznie jej ustom.
– Słodka, niewinna Emily – rzekł. Nie wiedzieć czemu to jej wyznanie jeszcze bardziej
go podnieciło. – Na każdym kroku mnie zadziwiasz.
– Raz się zdarzyło i koniec. – Zaspokojenie młodzieńczej ciekawości, stwierdziła w
myślach. – I koniec – powtórzyła.
– Nie dasz się więcej nabrać, to masz na myśli. Roześmieli się oboje.
– Aż nie do wiary, że ci o tym opowiadam.
– Bardzo dobrze – stwierdził, przytulając ją mocno. Nie wyobrażała sobie, że może być
aż tak wspaniale, nie marzyła nawet o aż takim cudzie, że jej ciało tak idealnie będzie
pasować do ciała Jamesa.
Zamknęła oczy, a on szepnął jej do ucha:
– Pozwól mi dać ci szczęście.
Uchyliła powieki. Włosy opadły mu na czoło, a światło lampy stojącej nieopodal rzucało
złote cienie na jego twarz. Jakżeby mogła mu odmówić?
Torował sobie ustami drogę po jej ciele, całując i pieszcząc każdy jego cal. Ona czuła się
cudownie, ale chciała więcej, tyle, na ile było go stać, tyle, ile ona mogłaby wytrzymać.
Drżała porażona jego mocą, wielkością jego pożądania, drżała ze wzbierającej w niej
radości życia. Uniosła biodra, aby być jeszcze bliżej niego. Blisko. Najbliżej. Jak najbliżej.
Gdy dopadł ją orgazm, gdy przewaliły się przez nią fale rozkoszy, opadła bezwładnie na
łóżko, bezbronna, osłabła nagle.
A on wsparł się na łokciu i obserwował ją. Oczy miała zamknięte, zarumienioną twarz,
włosy w nieładzie.
Poruszył się i czekał na jej odzew.
Otworzyła w końcu oczy i spojrzała na niego zamglonym wzrokiem, jakby niczego nie
widząc.
Seksualne delirium, pomyślał. I bardzo jej z tym do twarzy.
Skłonił głowę, by ją pocałować, by jeszcze bardziej poczuć jej bliskość. Wygięła się, jak
gdyby podając mu siebie. Jęknął i zerwał z siebie spodenki, po czym rzucił je na podłogę.
– Jesteś gotowa? – zapytał.
Wtuliła się w niego, gorąca, pełna ufności.
– Tak – odparła.
– Nie chciałbym sprawić ci bólu. – Wiedział, że sprawi.
Niech to szlag! – Za pierwszym razem zawsze trochę boli – skonstatował.
– Wiem, ale to nie ma znaczenia.
– Owszem, ma.
Pragnął obdarzyć ją bajkowym przeżyciem, na jakie zasługiwała. Ale nie wiedział jak.
Nie znał jej jeszcze. Wędrował więc dłonią po jej ciele, szukał. Była tak krucha, tak delikatna.
– Pragniesz mnie, James?
– Nigdy nikogo tak nie pragnąłem.
– No to weź mnie. – Całowała go w usta, w szyję. – Weź to, czego pragniesz.
Zatracił się. Kompletnie się zatracił. Jakiś potężny ładunek wybuchł w nim. Czuł jej
pasję, widział błysk pożądania w jej oczach. Upajał się świadomością, że oto trzyma w
ramionach kobietę, którą niebawem posiądzie.
Stał się raptem całkiem innym, porządnym, statecznym człowiekiem. I wolał uwierzyć w
te kłamstwa, jakimi raczył Emily. Bo dzięki temu wydarzy się cud i zostanie jej kochankiem.
Obserwował jej oczekiwanie, widział je w jej oczach, słyszał w urywanym oddechu.
Starał się działać jak najdelikatniej, ale wiedział, że sprawił jej ból.
– Wybacz – szepnął.
– Nie przerywaj...
– Nie...
Nie mógłby, pomyślał. Za dobrze mu było. Cudownie.
Wyprężyła się, przygryzła dolną wargę. A on kochał się z nią czule i zapewniał szeptem,
że następnym razem nie będzie bolało.
Chwycił jej spojrzenie i wyczytał z jej oczu, że ból ustąpił miejsca zachwytowi, wielkiej
radości. Przywarła do jego piersi, a całe jej ciało przeniknął dreszcz rozkoszy.
Uśmiechając się, z błyskiem w tych swoich zielonych oczach, rzekła:
– Wiesz, zaczyna mi się to podobać – Naprawdę? – zapytał żartobliwie.
Był wzruszony, szczęśliwy, pełen zachwytu dla jej prężnego ciała, ciepła, jakie płynęło
od niej. Jemu też zaczęło się to cholernie podobać.
Poruszyła się pod nim, on zaś chwycił rytm. I tańczyli oboje, w takt melodii, którą tylko
oni słyszeli.
Ta dziewczyna dała mu szczęście, do którego tak bardzo tęsknił.
I nie zamierzał nikomu go oddawać.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Emily obudziła się o świcie. Gdy niebo szykuje się na przyjęcie słońca. Kiedy zamglone
światło brzasku przenika przez firanki, rzucając na pokój dziwne pastelowe cienie.
Całą noc przespała wtulona w Jamesa. Czuła jego oddech na swoich włosach. Szorstki,
trochę chrapliwy.
Pomyślała, że pewno pali papierosy. Wciąż poznawała go. Poznawała również siebie.
Fakt, że rano obudziła się naga, obok mężczyzny, nie ulegał kwestii i był doprawdy
szokujący.
James mamrotał coś w półśnie, zanurzał twarz w jej włosach. Wiedziała, że lubi ich
miodowy kolor. Powiedział jej to już pierwszego dnia.
– Śpisz jeszcze? – zapytała.
– Uhm.
– Chyba jednak się obudziłeś – rzekła kryjąc twarz w poduszce.
– Pół na pół. A ty jak spałaś?
– Jak kamień.
Obróciła się w jego ramionach. Chciała go widzieć, spojrzeć na mężczyznę, z którym się
kochała. Dziwne, ale zmrużył oczy w tym mglistym świetle poranka. Brodę znaczyła mu
szczecina, włosy z jednej strony przylegały mu do głowy, z drugiej sterczały śmiesznie.
Fantastyczny facet, orzekła w duchu Emily.
– Muszę wstać – powiedział.
Na golasa poszedł do toalety. Czy on nigdy z nikim nie mieszkał, zastanowiła się. Nie,
mieszkał. Z tą tajemniczą blondynką, do której ona, Emily, była rzekomo podobna, łączyły go
zapewne nie tylko igraszki w łóżku. Kochał tamtą dziewczynę. Nie krył się z tym.
Usiadła, zmarszczyła czoło, na jej twarzy malował się niepokój. Czy byłby to wielki
nietakt z jej strony, gdyby zapytała go o jego poprzednią kochankę? Czy wygłupiłaby się,
pytając go o to?
– Coś nie tak?
Pytanie padło jakby znikąd. Otrząsnęła się z zadumy i stwierdziła z niejakim
zdziwieniem, że tuli do twarzy jego poduszkę.
– Nie, wszystko w porządku.
– Masz smutną minę. Starała się uśmiechnąć.
– Zdaje ci się. Wstajemy czy śpimy dalej? Spojrzał na zegarek i ruszył ku niej. Wysoki,
brązowy, nagi.
– To drugie – odparł.
Położył się za nią, w poprzedniej pozycji, otulając ją swoim ciałem. A ona poczuła się jak
w niebie. Nic się nie liczyło. Była szczęśliwa, bezpieczna w jego ramionach. Chciała się
odwrócić i spojrzeć na niego, ale powstrzymał ją.
– Nie ruszaj się, maleńka.
Pieścił jej uda, sięgał wyżej, delikatnie, wzmagając jej pożądanie, oczekiwanie cudu.
Szeptał jej do ucha jakieś słowa, pełne namiętności, pełne erotyzmu.
Była już prawie u szczytu. Oczy jej zaszły mgłą, myśli się rozpierzchały. Chwycił ją za
biodra, przegięła się, a wtedy on w nią wszedł, wdarł się w nią. Uniosła głowę i usta ich się
spotkały, splątały języki.
Orgazm wybuchł w niej całą barwą kolorów. Złoto, srebro, czerwień. Jego ramiona
oplatały ją niczym wąż swoją ofiarę, a ona poddawała się temu mężczyźnie, który otworzył
przed nią bramy raju.
Gdy z jego gardła wyrwał się jęk, wiedziała, że zasiał w niej ziarno, że uwolnił lędźwie
od nadmiaru życiodajnego eliksiru.
Gdy już oboje mogli chwycić
–
powietrze, on szepnął:
– Wybacz.
– Nie mam czego wybaczać – powiedziała, odgarniając zmiętoszone prześcieradło. –
Powtarzamy?
– Teraz zaraz? – zapytał nieco spłoszony.
– Teraz zaraz – odparła i oboje wybuchli śmiechem. Ledwo mogli unieść głowy z
poduszki.
Wtedy właśnie zadzwonił budzik. James zaklął i wyłączył go.
– Aż nie do wiary, że już pora wstawać – rzekł. Popatrzyła na leżącego obok nagiego
mężczyznę. Opuściła nieco wzrok i stwierdziła niedwuznacznie:
– Ty już wstałeś.
– Dowcipna z ciebie dziewczynka.
A z ciebie niegrzeczny chłopak, pomyślała na wspomnienie tego, co w chwili uniesienia
szeptał jej na ucho.
– Zjesz śniadanie? – zapytał.
– A zrobisz?
– Masz na myśli gotowanie? O tej porze? Teraz to wystarczy kawa ze śmietanką, jakieś
herbatniki albo coś z tych cholernych rzeczy, jak je tam zwą, które wczoraj wieczór
kupiliśmy.
Uśmiechnęła się.
– Całkiem nieźle to brzmi – orzekła.
Zaparzył cały dzbanek kawy, usiedli na łóżku, pili tę kawę, jedli batoniki, śmieli się,
wygłupiali. Emily nie pamięta, kiedy ostatnio tak się śmiała. I czuła się tak wyśmienicie.
Dziś nie była chora na raka. Była po prostu dziewczyną Jamesa Daltona.
– Kiedy się zobaczymy? – zapytał.
Zlizywała czekoladę z palców i myślała o jego pocałunkach.
– Kiedy tylko zechcesz – odparła.
– Trzymam cię za słowo.
W niedzielę rano Emily toczyła walkę z bratem. Mały popatrywał na Jamesa, ale on stał z
boku, wolał się nie wtrącać. Zaprosił Coreya do Stajen Tandy, obiecując mu, że na jeden
dzień zamieni się w kowboja. Nim jednak wyszli z domu, zaczęła się awantura. Emily była
ledwo żywa. Kuchnia zamieniła się w pole bitwy.
– ' Nie chcę tego! – wykrzykiwał Corey – To śmierdzi!
– Nie śmierdzi! – Usiłowała posmarować mu twarz kremem ochronnym, a on bronił się
rękami i nogami. – Bo inaczej nie ruszysz się z domu!
– Przecież nie będę się kąpał!
– Nieważne. Cały dzień spędzisz na słońcu.
– Głupoty opowiadasz! – krzyknął chłopak, chwytając się stołu oboma rękami.
Emily nie była jego matką i Corey wykorzystywał to. Matki musiałby słuchać, a siostra to
całkiem co innego.
– Żadne głupoty – powiedział James porzucając dotychczasową neutralność. – Promienie
słońca są szkodliwe. Ludzie od nich chorują.
– Ja nie! – odparował mały.
– Emily zachorowała i idzie na operację – argumentował. – Słońce jej zaszkodziło. A ty
jesteś jej bratem. Macie te same geny.
– Ja nie noszę jej dżinsów.
– Mówię o genach, nie o dżinsach. – mówił James z uśmiechem. – Oboje macie jasną
skórę, wrażliwą na promienie słoneczne. Emily chce posmarować cię kremem chroniącym
przed tymi szkodliwymi promieniami.
Emily pilnie obserwowała swego kochanka, wsłuchiwała się w jego głos, w którym nie
wyczuwała żadnej fałszywej nutki. Od owej spędzonej z nim nocy minęło dwa dni. Była to
pora ukradkowych pocałunków, uciekania przed pytającymi spojrzeniami Coreya.
W końcu mogłaby powiedzieć bratu, że spotyka się z Jamesem, ale nie była jeszcze
gotowa do takiego wyznania. Tak jak nie była gotowa do związku z mężczyzną, który nie był
jej mężem.
– Tylko dziewczyny się smarują – upierał się chłopiec. Nie chciał posłuchać nawet
Jamesa, który od razu zyskał jego względy.
– Nawet pachnie to po dziewczyńskiemu – dodał. James wziął pojemnik z kremem i
powąchał go. A Emily nie spuszczała zeń wzroku i aż serce w niej tajało. Od tej miłosnej
nocy James ani słowem nie wspomniał o raku, ale on wciąż był, tkwił między nimi. I dziś
właśnie dał o sobie znać.
– Moim zdaniem pachnie całkiem ładnie – powiedział James.
– To ty się nim posmaruj – odparował Corey.
– Czemu nie.
James zawinął rękawy i najpierw nałożył krem na twarz, potem na ręce aż po łokcie.
Corey wyprostował ramiona, usiłując jak gdyby podkreślić tę swoją chłopięcą godność.
– Daj mi to świństwo. – Zmierzył siostrę ponurym spojrzeniem. – Sam się posmaruję.
Nałożył grubą warstwę kremu na twarz i ramiona. Chłopak potrzebuje silnej ręki
mężczyzny, pomyślała Emily. Ojcowskiego autorytetu.
– Włóż buty – powiedziała. – Nie pójdziesz w sandałach do stajen.
– Mam ręce całe w kremie.
– To umyj ręce.
– Zawracanie głowy! – prychnął chłopiec.
Emily podeszła do brata. Uklękła teraz przy nim i unosząc dłonią jego podbródek,
spojrzała mu w oczy. – Ja muszę uważać na słońce i ty też – powiedziała.
– A James? – zapytał.
– James również – potwierdziła, choć wiedziała dobrze, że jemu słońce nie zaszkodzi.
Kryzys został na razie zażegnany, Corey umył ręce, pozostawała jeszcze sprawa butów.
Tymczasem mały jednym susem wybiegł z holu.
Po chwili milczenia James, zakręcając słoik z kremem, powiedział:
– Głupio mu teraz.
– Wiem.
Emily zajrzała do kuchni, która nie była kuchnią z jej dzieciństwa. To nie był jej rodzinny
dom. Tamten sprzedała, bo za bardzo przypominał jej rodziców i to, co tam przeżyła.
– Wyglądasz kiepsko – powiedział James.
– Czuję się dobrze. Tylko niepotrzebnie się zdenerwowałam.
– Za pięć dni masz operację.
Obracała w palcach pasmo włosów. Była wyraźnie skrępowana tym tematem. Mimo to
zapytała Jamesa:
– Chcesz tam być?
– A ty chcesz, żebym tam był?
Tak, myślała przeklinając własną słabość. Chciała, żeby zawiózł ją do szpitala, aby był w
pobliżu – czułaby się znacznie bezpieczniej.
– Nieważne. Nie będziesz mi potrzebny.
– My potrzebujemy się nawzajem, Emily.
– Czyżby? – Czuła, że puls jej się rozszalał. Zacisnęła dłoń, bo bała się, że James
zauważy drżenie jej palców. – Nie tylko w łóżku?
Miał czelność uśmiechnąć się, pomyślała.
– Nie wiem – odparł. – Kochaliśmy się zaledwie raz.
– Dwa razy – poprawiła go, a on się roześmiał. O Boże, myślała, albo prześladuje ją tym
swoim wzrokiem, albo kpi sobie z niej. – Sądziłam – ciągnęła – że dziś wieczór pozwolę ci
zakraść się do mojego pokoju, ale...
– Co „ale”?
– Zmieniłam zdanie.
– Czyżby?
Chwycił ją, przytulił mocno, a jej serce podeszło do gardła.
Pozwoliła mu zakraść się do swego pokoju.
Sierp księżyca świecił na niebie, szumiały liście poruszane lekkim wiatrem. James, idąc
przez podwórko Emily, nabrał w płuca haust świeżego powietrza. Nie był ubrany po
kowbojsku. Miał na sobie ciemny sweter, czarne spodnie i miękkie półbuty. Tak jak dawnymi
czasy, za młodzieńczych lat.
Podszedł do jej okna i stanął obok. Świerszcze cykały, ale on nie zwracał uwagi na te
dźwięki. Przywykł do odgłosów nocnych stworzeń; był jednym z nich.
Zamknął oczy, wyprężył się, poczuł się trochę jak włamywacz.
Dreszcz emocji? Otworzył oczy i zaklął pod nosem. Co on wyprawia, do cholery?!
Zachowuje się jak złodziej. Przeczesał dłonią włosy i znów rzucił przekleństwo, tym
razem mocniejsze.
W sypialni Emily nie miał co szukać łupów.
Chyba że za łup uznałby serce.
Czy on oszalał? Stracił resztki zdrowego rozsądku? Po co mu jej serce? James Dalton nie
istniał. Był iluzją, wytworem czyjegoś umysłu. Jeśli Emily zakochała się w nim, to zakochała
się w kimś stworzonym przez urząd, nie w realnym człowieku z krwi i kości.
Po co więc on tu tkwi? Niech sobie stąd idzie, zamiast zakradać się do jej sypialni, włazić
jej do łóżka!
Ale to była jej inicjatywa, uświadomił sobie. Żadne zatem zakradanie się, włamywanie!
Powiedziała nawet, że okno zostawi uchylone.
Dlaczego więc czuł się tak, jakby miał popełnić przestępstwo? Ponieważ mógłby dostać
się do jej domu bez zaproszenia. Miał za sobą lata doświadczeń z włamywaniem się do
ludzkich domów i zabieraniem tego, na co miał ochotę.
Biżuteria, gotówka, dzieła sztuki.
Ta sprawa przedstawiała się całkiem inaczej. Nie musiał rozbrajać systemu alarmowego,
niszczyć monitorów, pozbywać się psów – żadnych przeszkód na drodze do celu.
Wystarczyło otworzyć szerzej okno. Dziecinnie proste.
Lecz on nie był dzieckiem. Dorosły mężczyzna pragnący bliskości kobiety, pragnący
dotknąć jej, dotknąć jej nagiego ciała.
Ręce przestępcy, myślał. Znane policji odciski palców. Tak, wiedział, kim jest. Umiał
rozkwaszać innym gęby i nieobcy był mu smak własnej krwi. Iloraz inteligencji wysoki,
chlubił się tym – i szybko zdobył w mafii kwalifikacje mordercy.
A teraz tutaj usiłował być kimś innym?
Co on miał do wyboru? Gdyby nie funkcjonariusz z Programu Ochrony Świadków,
musiałby kryć się przed mafią na własną rękę. Albo leżeć gdzieś w rowie z kulką w sercu.
Czy to zresztą ważne? Nie miał dla kogo żyć. Jego żona zmarła i nigdy już nie zobaczy
ani swojej siostry, ani swego syna. Syn nawet go już nie pamięta. Pustka. Nie ma nikogo na
ssiecie. Nikogo.
Oprócz Emily.
Serce mu waliło, gdy otwierał okno, wchodził do środka niczym przestępca, jakim ongiś
był.
W pokoju unosił się zapach dwóch dopalających się świeczek. Zapowiedź miłosnej nocy.
W głowie mu się zakręciło.
Stanął w progu – na podłogę padał cień jego zwalistej sylwetki. Emily nie słyszała, jak
wchodził. A on widział ją skuloną na łóżku, czekającą na niego.
Przyszedł wcześniej. Nie mógł się doczekać. Bo pragnął jej coraz bardziej i musiał ją
zobaczyć.
Jak wojownik ze swojego, plemienia przebiegł przez pokój, chwycił ją w objęcia i zaczął
całować, zanim zdołała wydobyć z siebie głos. Puścił ją. Patrzyła na niego szeroko
rozwartymi oczami, z trudem chwytając oddech.
– James, o Boże, James! Jak ty tu wszedłeś? Poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Jej
koszulka nocna była wielkości znaczka pocztowego.
– Zostawiłaś uchylone okno.
– Nic nie słyszałam. I nagle... Ty...
– Pocałowałem cię. Całowałem cię już przecież.
– Nie tak jak teraz. – Westchnęła z głębi serca. – To twoje pojawienie się graniczyło z
cudem.
Nie, pomyślał. To była profesjonalna robota złodzieja. Chciał rozwiązać tasiemkę przy jej
koszuli. Węzeł stawiał opór. Szarpnął. Puściło.
Obserwowała go, światło świeczek odbijało się w jej oczach. Uniósł połę jej koszulki.
Gołe ciało.
– A majteczki? – zapytał.
– Widocznie zapomniałam – rzekła.
Oboje oszaleli. To, co siedziało, przekraczało nawet jego wyobraźnię. On podarł na niej
tę jej pajęczynową koszulkę, ona szarpnęła za zamek błyskawiczny jego spodni. On zrzucił
huty, ona ściągnęła mu koszulę przez głowę i przywarła ustami do kółka otaczającego jego
brodawkę.
Nie mogli wydawać okrzyków rozkoszy, dusili je w sobie; w pokoju obok spał Corey.
Emily przesunęła się, pochyliła głowę. A jemu się wydawało, że umiera, że lada chwila
umrze.
Jest niebezpieczna, majaczyło mu w myślach. Wspaniała, słodka, niewinnie groźna.
– To, co wyrabiasz ze mną, powinno być zakazane – powiedział.
– Mam pewne doświadczenie w tej dziedzinie, mówiłam ci.
– Powinienem podziękować temu twojemu szkolnemu koledze. – Uniósł do góry
ramiona. – Zanim skręcę mu kark.
– Jesteś zazdrosny? – zapytała z uśmiechem.
– Cholernie.
Cisza. I kolejne pytanie zadane z tymże uśmiechem:
– Pamiętałeś o prezerwatywie?
– Oczywiście.
A chwilę później nastąpił dalszy ciąg szaleństwa, które było tak cudownie nierealne jak
marzenie senne. Wielkie przeżycie. Niebezpieczne.
Spletli palce dłoni. Właśnie za taką intymnością on tęsknił, o takiej marzyło mu się w
głębi duszy, duszy kryminalisty.
Pocałował Emily lekko, delikatnie – tak bardzo chciał ją przekonać, że jest mu naprawdę
potrzebna.
Lecz ta potrzeba była zbyt wielka, głód nie do opanowania. I znów zatracili się w sobie,
w miłosnym uniesieniu.
Serce waliło obojgu, brakowało im tchu. Obróciła się, by na niego spojrzeć. Słodka,
niewinna Emily.
Dotknęła dłonią jego policzka.
– Czy jak byłeś mały, to mówili do ciebie Jimmy? Jimmy? Zacisnął powieki aż do bólu.
On miał na imię Reed. Reed Blackwood...
– Nie, zawsze James.
– Pasuje do ciebie to imię. Jak James Dean. Seksowny był z niego chłopak. – Wygięła się
niczym kocica. Jimmy też by mu pasowało. Jimmy Dean. – Zachichotała. Stłumiła chichot i
uśmiechnęła się. – Jimmy – powtórzyła. – W tych stronach mówią tak o facecie z jajami.
– Też wybrałaś moment do rozmowy o jajach!
– Czemu nie? – zapytała wspierając się na łokciu. Pochylił się nad nią, dotknął ustami jej
szyi, a ona trochę za głośno powiedziała: „Jimmy. „
Usłyszeli odgłos kroków w holu i zamarli. Emily położyła palec na ustach Jamesa I tak
słowem by się nie odezwał. Przypuszczał, że małemu zachciało się siusiu i poszedł do
łazienki.
Milczeli chwilę, która wydała im się wiecznością. Usłyszeli w końcu odgłos zamykanych
drzwi i kroki chłopca wracającego do siebie.
– Przytul mnie – powiedziała Emily.
Błądził dłonią po jej ciele, lecz nie była to pieszczota, i Emily to wyczuła, zanim zapytał:
– Gdzie to jest?
– Rak? – Głos miała całkiem spokojny. – Dokładnie tam, gdzie ty masz tatuaż.
Wstrzymał oddech – tylko na sekundę.
– Powinienem być zdziwiony, ale nie jestem.
Nie wierzył w przypadki. Odebrał to jako zrządzenie losu, a może palec Boży?
– Jak długo zostaniesz w szpitalu?
– Dwadzieścia trzy godziny. Tyle czasu przysługuje ubezpieczonej pacjentce.
– Wiesz, że będę tam przy tobie, prawda?
– Podejrzewałam, ale nie byłam pewna.
– Będę w szpitalu od początku do końca.
– Cieszę się.
– Bo potrzebujesz mnie, mam rację?
– Tak. – Przytuliła się do niego, pocałowała w policzek, a w nim serce tajało ze
wzruszenia. – Bo bardzo mi jesteś potrzebny.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
James siedział w poczekalni szpitalnej, patrzył na przeciwległą ścianę i liczył minuty.
Emily nie powiedziała mu, że rak może mieć przerzuty na jej gruczoły limfatyczne.
Wierzył, że miejscowi chirurdzy dobrze przeprowadzą operację, ale to jeszcze nie oznacza, że
wszystko na pewno dobrze się skończy.
Westchnął, podszedł do automatu, wziął wodę gazowaną i trochę orzechów. Powinien coś
zjeść, ale nic konkretnego nie przeszłoby mu przez gardło.
– James? – Rozległ się za jego plecami czyjś kobiecy głos.
Obejrzał się sądząc, że to pielęgniarka. Za nim stał brunetka w zaawansowanej ciąży.
Cofnął się o krok.
– Masz na imię James, prawda?
– Zgadza się.
– Jestem Dianę Kerr, przyjaciółka Emily.
Uścisnął jej dłoń, za mocno, zdradzając tym własne emocje.
– Emily mówiła mi o tobie.
Nie wspomniała tylko, że Dianę jest w ciąży. James obrzucił ją wzrokiem zastanawiając
się, jak będzie wyglądała po rozwiązaniu. Jego żona i siostra były w ciąży podczas tej
ucieczki przed mafią. Przyjął poród obojga dzieci i miał nadzieję, że owo doświadczenie
nigdy już mu się nie przyda. Jego syn był zdrowy, silny. Lecz jego siostra powiła martwe
dziecko.
– Pierwsze? – zapytał.
Dianę skinęła głową i jej twarz rozjaśnił typowy dla kobiet ciężarnych uśmiech.
– Ma być chłopiec.
– Moje gratulacje.
– Dzięki.
Podszedł znów do automatu.
– Masz na coś ochotę? – zapytał.
– Dziękuję, nie. Zjadłam dziś mnóstwo różnych frykasów. – Spojrzała na niego. – Co z
Emily?
Serce mu waliło, gdy odpowiadał:
– Właśnie ją operują. Trochę to jeszcze potrwa.
– W jakim była nastroju?
– Chyba niezłym – odparł.
– Bo ty z nią byłeś.
Poczekał, aż Dianę usiadła, i wtedy dopiero zajął miejsce. Nie wiedział, jak skwitować jej
komentarz. Wolał nie rozwijać tematu swego stosunku do Emily. Czasami czuł się jak intruz.
Jak menel. Były więzień, który okradał i oszukiwał uczciwych, ciężko pracujących ludzi.
Popijał wodę sodową i obserwował tę przyjaciółkę Emily. Miała krótko obcięte włosy,
brązowe oczy o ciepłym spojrzeniu i dołeczki na policzkach. Co ona by sobie pomyślała,
gdyby dowiedziała się prawdy o nim? Byłaby wobec niego tak uprzejma? Tak miła?
– Ty miałaś odwieźć Emily do szpitala, a ja cię uprzedziłem – powiedział.
– To nie ma znaczenia. Ważne, iż Emily wie, że jesteś przy niej. Ja też bym chciała, żeby
mój mąż w takich chwilach był przy mnie.
Oderwał od niej wzrok, rozejrzał się, odetchnął głęboko.
– Ja nie jestem jej mężem, Dianę.
– Jasne. – Machnęła ręką, jakby chciała nadać lżejszy ton rozmowie, która stała się zbyt
poważna.
Milczeli dłuższą chwilę. Sytuacja, zdaniem Jamesa, stawała się niezręczna. W końcu
rzekł:
– Chciałem być z Emily. Chciałem tu być.
Bo więź między nimi ogromnie się zacieśniła, bo nie sposób było wyrzec się tej
czarownej magii, jakiej oboje ulegli.
– Nie mogę tylko pojąć – ciągnął – dlaczego zataiła przede mną możliwość przerzutów na
gruczoły chłonne.
– Nawet jeśli lekarze potwierdzą taką ewentualność, to jest to uleczalne. Z całą
pewnością.
Pomyślał o Beverly, o jej późno wykrytym raku i rychłej śmierci.
– Wszystko będzie dobrze, przekonasz się – rzekła Dianę.
James spojrzał na zegarek.
– Nie znoszę czekania – jęknął. Wiedział jednak, że póki Emily nie znajdzie się w swoim
domu i łóżku, on będzie czuwał.
– Czuję się świetnie – oznajmiła Emily, choć twarz miała zmęczoną i sińce pod oczami.
– Dopiero wróciłaś do domu.
Ani myślał pozwolić jej wstać. Przynajmniej dzisiaj.
– Nie musisz mnie przecież niańczyć.
– Muszę, niech to szlag! – Zmarszczył brwi. Cały był spięty. Wyniki badań znane będą
dopiero za tydzień, dwa. – Powinnaś mi była powiedzieć o tej biopsji.
– Nie przywiązywałam do tego wagi.
– Nie zgrywaj się, – A ty nie bądź taki nudny.
– Tak czy owak, zostanę tu, póki nie wyzdrowiejesz. To prostsze niż co wieczór po pracy
lecieć do ciebie.
– Nie możesz spać w moim pokoju, bo Corey...
– Będę spał na kanapie. Jak Corey wróci od Stephena, pogadamy sobie. Lubi ze mną
pogadać, nie uważasz?
– Bardzo.
– A ty?
– Chyba będę musiała znosić twoją obecność. Taki już mój los.
– Mój także, jak widzisz..
Zabrakło mu powietrza z nadmiaru wrażeń. Wziął głęboki wdech i zapanował nad
wzruszeniem. Nie zniósłby, gdyby go odrzuciła, nie teraz. Może nigdy? Ale nie chciał
zastanawiać się nad przyszłością.
Dlaczego? Bo lękał się jej? Bo James Dalton może w każdej chwili przemienić się w
Reeda Blackwooda? A czy Reed Blackwood zawsze będzie musiał się kryć przed bandytami
z mafii?
– Muszę zadzwonić do Coreya – powiedziała Emily.
– Już to zrobiłem. Ojciec Stephena zabrał chłopców na pizzę. Wrócą za jakąś godzinę.
Emily wzięła z szafki nocnej pluszowego misia.
– Cieszę się. Corey lubi pizzę. – Podsunęła mu misia pod nos. – Nazywa się DeeDee.
Miś był trochę wytarty, ale na urodzie mu nie zbywało.
– Od kiedy go masz? – zapytał.
– Od pierwszego dnia w przedszkolu. Marudziłam, nie chciałam rozstawać się z
rodzicami. – Objęła misia i posmutniała. – Boże, jak ja do nich tęsknię!
Spojrzał jej w oczy i dostrzegł cały ogrom żalu. Żeby nie wiem jak się starał, nie mógłby
zastąpić jej rodziców.
– Opowiedz mi o nich, Emily.
Od razu zaczęła mówić, jakby pragnęła zwierzyć mu się z tego, co tkwiło w niej tak
mocno, zrzucić z siebie ten ciężar.
– Pochodzili z Oregonu, ale po ślubie zamieszkali w Idaho. Tata był elektrykiem, a mama
prowadziła dom.
– Elektryk? – zapytał. On interesował się elektroniką, był specjalistą od systemów
alarmowych. – Miał własne przedsiębiorstwo?
– Nie, pracował na zlecenie.
On, James, w wolnych chwilach zajmował się swego czasu także sprzętem służącym do
inwigilacji. Zawdzięczał tę umiejętność mafii. Chyba nie przepracował uczciwie ani jednego
dnia w swoim życiu.
– Dlaczego między tobą a Coreyęm jest taka różnica wieku? – zapytał.
– Wiem jedno, że Corey był dla nich jak cud. Nie mieli już nadziei na dziecko. – Zamilkła
i po chwili: – Gdy zginęli, mój brat miał zaledwie trzy lata.
– A ty dziewiętnaście.
– Prawie dwadzieścia. Rodzice pojechali w góry, by tam uczcić swoją rocznicę ślubu.
Mieli tam mały domek. Ich ulubione miejsce. – Rysy jej twarzy stężały, mówiła wolno, jak
gdyby z trudem. – Ja zostałam, by opiekować się Coreyem. Wyjechali tylko na parę dni.
Nie zapytał jej, co się stało, wiedział, że sama mu powie. I powiedziała, innym już
głosem, pełnym bólu:
– Zatruli się czadem w tym domku. Położyli się spać i już nigdy się nie obudzili.
– Współczuję ci.
– Czasem jest mi ciężko. Nie mam żadnej rodziny. Dziadkowie ze strony ojca już dawno
nie żyją, a matka wychowywała się w domu dziecka.
James nie wiedział, jak ma ją pocieszyć. Zapewnić, że on potrafi ochronić ją przed
cierpieniem. Zamknęła oczy, a on dotknął delikatnie jej włosów. Znał to uczucie, kiedy
człowiek wyje z rozpaczy, z bezgranicznej samotności.
Pocałował ją w skronie, w powieki. Wtedy otworzyła oczy i ich spojrzenia się spotkały.
– Ludzie tutaj okazali dużo serca mnie i Coreyowi. Po tym, co się stało, robili, co mogli,
by nam pomóc. Bez ich wsparcia nie dałabym rady. – Nie odrywała od niego spojrzenia. – Ty
jesteś taki jak oni, James. Należysz do SiWer Wolf.
Nie, myślał. Chciałby, żeby tak było, ale świadomość sieci kłamstw, w jaką był wplątany,
wykluczała tę przynależność. Inspektor z Programu Ochrony Świadków powinien był
ulokować go w dużym mieście. W takiej osadzie jak ta trudno się kryminaliście
zaaklimatyzować.
Równie trudno mu było uporać się z własnym uczuciem do Emily.
Przykrył ją kocem. Wciąż widać było zmęczenie na jej twarzy. Aż serce mu się ściskało,
gdy na nią patrzył.
– Potrzebny ci jest odpoczynek – rzekł.
– Może krótka drzemka.
Podniósł się, by odejść, ale zatrzymała go – Zostań. Bądź przy mnie, póki nie zasnę.
– Nie będę ci przeszkadzał?
– Nie.
Przytuliła się do niego, a on objął ją mocno.
Nazajutrz rano Emily obudziła się i stwierdziła, że przespała całą noc. Ładna mi drzemka,
pomyślała mrugając oczami.
Usiadła, rozejrzała się dokoła, zastanawiając się, gdzie też podział się James. Wiedziała,
że wziął sobie wolne zamiast weekendu, więc musi być gdzieś w pobliżu.
Poszła do łazienki, zerknęła do lustra, umyła twarz, zęby, a jeśli idzie o fryzurę, to uznała,
że nie jest najgorsza. Przede wszystkim chciała zobaczyć Jamesa.
Zastała go w kuchni. Parzył kawę. Stał tyłem do drzwi, nie widział jej. Był w dżinsach,
bez koszuli. Uśmiechnęła się. Wtedy chyba wyczuł jej obecność. Obrócił się.
– Emily? Co ty wyprawiasz? Jak mogłaś wstać z łóżka?!
– Spałam prawie czternaście godzin – powiedziała.
– Zmieniłaś opatrunek?
– Jeszcze nie.
– Mam ci w tym pomóc? Cofnęła się o parę kroków.
– Nie.
Nie chciała, żeby oglądał tę jej ranę.
– Poradzę sobie – rzekła.
– Boli cię? – spytał.
– Bardziej uciska, niż boli.
– Usiądź – powiedział. – Zaraz podam ci herbatę.
– Myślałam, że zaparzyłeś kawę. Obserwowała, jak się krząta.
– Specjalnie dla ciebie kupiłem zieloną herbatę – oznajmił. – Podobno dobrze służy
pacjentom po zabiegu.
Emily westchnęła. Martwił się, jakie będą wyniki biopsji, , wiedziała o tym. Ona też się
martwiła. Ale nie chciała, by traktował ją jako obłożnie chorą.
– Wolałabym kawę.
– Trudno. Dostaniesz herbatę.
– Jesteś jak siostra przełożona. Zgromił ją spojrzeniem. Bez słowa.
– No, dobrze, niech już będzie ta twoja herbata – rzekła z uśmiechem.
W jednej chwili przemierzył dzielącą ich przestrzeń i wziął ją w ramiona.
Tak go rozczuliła jej uległość.
– Oszaleję przez ciebie, Jamesie Daltonie.
Odchylił głowę i spojrzał na nią bacznie. Położył dłoń na jej policzku. Zrobił to
delikatnie, choć palce miał szorstkie.
Czy on jest jej Aniołem Stróżem? zastanawiała się Emily. A może jakimś dzikim
stworzeniem o złocistej skórze i czarnych skrzydłach? Półczłowiek, półkruk.
– Jesteś czarodziejem – rzekła.
Pocałował ją. Był to taki pocałunek, który zapada w serce kobiecie, o którym myśli w
samotności, gdy jest jej smutno i źle. Pocałunek, który rzuca czar.
Podał jej herbatę, podczas gdy ona usiłowała zapanować nad przyspieszonym biciem
serca.
Siedzieli naprzeciwko siebie przy stole, pili – ona herbatę, on kawę i jedli grzanki z
dżemem.
– Całkiem dobrze jest być dzieckiem – powiedziała.
– Wciąż wyglądasz na zmęczoną.
– Bo za długo spałam.
– Bo jesteś wyczerpana, wykończona tym wszystkim. To prawda, pomyślała. Operacja to
nie byle co.
– Mam sporo czasu na dojście do siebie.
Poszedł po kolejne grzanki. Dżem był słodki, truskawkowy.
– Wszystko dobrze się skończy, zobaczysz – dodała, gdy znów usiadł przy stole.
Uśmiechnął się, ale po chwili smutek zagościł na jego twarzy, a ona czuła, że
powędrował myślami gdzieś daleko. Może do kogoś.
– Czy ona cię skrzywdziła, James?
– Słucham? – uniósł na nią wzrok.
– Ta kobieta, którą ja ci przypominam? Wyrządziła ci krzywdę?
– Nie.
– To dlaczego z nią nie jesteś?
– Bo nie.
– Ale dlaczego? – Dojrzała ból w jego oczach, którego ukryć widocznie nie potrafił. –
Przecież kochałeś ją.
Wypił łyk kawy i drżącymi rękami postawił kubek na stole.
– Nie chcę o tym mówić – rzeki.
– To nie w porządku z twojej strony... – Urwała nagle i domyśliła się wszystkiego.
Wyczula prawdę. – Ona umarła, tak? Dlatego nie jesteś z nią.
Milczał. Z kamienną twarzą.
– Odpowiedz mi – poprosiła, oddychając z widomym wysiłkiem.
Cisza. Kompletna cisza.
– James, na litość boską, odpowiedz mi.
– Tak, umarła.
– Na co? Na raka?
Drgnął, a Emily oboma rękami chwyciła się stołu.
– Mam rację, tak?
To dlatego, myślała, tak chciał się nią opiekować, być przy niej.
– Powinieneś był mi powiedzieć.
– Wybacz, ale nie mogłem.
Przełknęła cisnące się do oczu łzy. Nie chciała przy nim płakać. A więc to nie o nią tak
się troszczył. Myślami był przy innej kobiecie, przy podobnej do niej blondynce. Tamta się
dla niego liczyła, nie ona.
– Nie żyw do mnie nienawiści – powiedział.
Nienawiści? Owioną! ją chłód i, drżąc, skrzyżowała na piersi ramiona. Jak mogłaby go
nienawidzić? Jamesa, jej wspaniałego kochanka? Lecz jego zdrada, bo tak to odebrała, zraniła
ją głęboko. Wszystko ją bolało – serce, dusza, rana na nodze.
Boże, co się z nią dzieje?
– Tak mi przykro – powiedział. Zakręciło jej się w głowie. Wstała.
– Muszę się położyć – oznajmiła.
I wtedy straciła grunt pod nogami i omal nie upadła. Podtrzymał ją ten Anioł Stróż, wziął
ją na ręce.
Gdy leżała już w łóżku, załamała się i rozpłakała. James obejmował ją, tulił, i pomyślała
sobie, że pewno jest mu równie przykro jak jej. Słyszała głośne bicie jego serca.
Trzymał ją w ramionach, szeptał słowa przeprosin, ton jego głosu, pełen żalu i czułości,
koił jej ból. Wytarła w końcu oczy. Nie, nie zdradził jej. Przynajmniej nie miał takiego
zamiaru.
– Czy patrząc na mnie, widzisz ją? – zapytała. – Czy mylisz nas w myślach?
– Może na początku tak było – odparł. – Ale teraz wiem, że ty to jesteś ty, i zrozumiałem,
jak bardzo cię potrzebuję. Jednakże to, co wydarzyło się między nami, przejmuje mnie
lękiem.
Ona też się bała. James, stał się jej tak bliski. Nie wyobrażała już sobie życia bez niego.
– Nie zrażaj się do mnie, Emily.
Chwyciła go za rękę, swego najtroskliwszego opiekuna, Anioła Stróża.
– Nie ma obawy. I nie będę cię pytała o tę kobietę, którą kochałeś. Któregoś dnia sam mi
o niej opowiesz. Obiecaj, że opowiesz.
– Słowo – rzekł i odwrócił oczy, by nie dojrzała w nich znanego jej błysku.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Trzy dni później Emily weszła do swojej pracowni. Trudno właściwie nazwać pracownią
owo pomieszczenie. Niewielki pokój zawalony był dziełami sztuki, jeśli można tak to
określić. Tak czy owak to studio sprawiało jej radość. '
Prawdę mówiąc, poza rutynowymi lekcjami w szkole średniej nigdy tak naprawdę nie
uczyła się rysunku. Choć udało jej się nawet sprzedać parę prac.
Może James pójdzie z nią na następną wystawę prac amatorskich. Może... Przyglądała się
szkicowi, jata miała przed sobą. A przedstawiał on półnagiego mężczyznę o czarnych
skrzydłach. Tym, który tak bez reszty zawładnął jej wyobraźnią, był James.
Gdy drzwi nagle się otworzyły, zamknęła szkicownik i obróciła się na krześle.
Do studia wpadł w podskokach Corey. Wczoraj właśnie wrócił od Stevena.
– Rysujesz, Emmy? – zapytał.
– Tak, trochę.
Uśmiechnęła się, widząc tyle radości w oczach chłopca.
– Zgadnij, co robiliśmy z Jamesem?
– Nie mam pojęcia.
– Gotowaliśmy kolację.
– Naprawdę. Zjemy kolację na patio. James kupił świece.
On chce, żeby ci się wszystko podobało. Powiedział, że dziewczyny lubią świece i ładne
nakrycie. – Chwycił się za nos. – Zapach tych świec przepędza podobno komary.
– To świetnie – rzekła z uśmiechem. – Nie chcemy owadów przy kolacji.
– Dziewczyny nie lubią owadów.
– Masz rację.
– A jedzenie będzie bardzo dobre, Emmy. Przyjdź za dziesięć minut. A ja muszę jeszcze
narwać trochę kwiatów.
Wybiegł, zanim zdążyła mu podziękować za to, że jest takim dżentelmenem. Roześmiała
się. Operacja to całkiem fajna rzecz, myślała, skoro dwaj mężczyźni tak troskliwie się nią
opiekują.
Obróciła się na ruchomym krześle i zabrała się do pracy, pochłonięta całkowicie wizją,
jakiej nadawała kształt. Nie wiedziała, czy kiedyś zbierze się na odwagę i poprosi Jamesa, by
jej pozował, ale na razie cieszyła się swoją pracą niczym zakazaną zabawką.
Gdy drzwi ponownie się otworzyły, zdała sobie nagle sprawę, że minął czas, kiedy miała
stawić się na kolację.
– Już idę, Corey.
– To nie Corey – rozległ się za jej plecami niski męski głos.
Zareagowała jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku, szybko zaniknęła szkicownik i
obejrzała się na gościa.
Stał przed nią w poprzecieranych dżinsach i podkoszulku. Przez jedno z tych przetartych
miejsc widać było jego kolano.
– Kolacja gotowa – oznajmił.
– Miałam już właśnie iść.
Wstała, szkicownik zostawiła na pulpicie. James nie zapytał jej, co robi, a gdyby zapytał,
i tak nie powiedziałaby mu prawdy. Ich wzajemne stosunki nacechowane były emocjami, jak
gdyby wciąż wystawiali się na próbę, a przejawiało się to w każdym geście, w każdym
spojrzeniu.
Podszedł do niej.
– Przykro mi, Emily, że płakałaś przeze mnie. Pragnęła go dotknąć, odgarnąć z jego czoła
pasmo włosów, lecz czuła, że ręka jej drży, co ją speszyło.
– Już zapomniałam o tym – rzekła. – Nie ma sprawy.
– Czy aby na pewno? Tyle czasu siedzisz tutaj sama... Czyżby sądził, że go unika?
Zamknęła szkicownik. Gdyby James wiedział...
– Dobrze się czuję, naprawdę.
– Czy odpoczywasz zgodnie z zaleceniem?
– Tak.
Szybko się jeszcze męczyła, sporo więc czasu spędzała w łóżku. Różnie to bywa. Jedni
szybciej dochodzą do siebie, inni wolniej.
– Jestem jak rozleniwiona dama – dodała.
– Więc niech ta rozleniwiona dama zechce towarzyszyć mi do stołu – powiedział z
uśmiechem.
– Czuję się zaszczycona, szanowny panie.
Ujęła go pod ramię i ruszyli na patio, gdzie przy zastawionym stole czekał na nich Corey.
Z galanterią odstawił krzesło, na którym Emily miała usiąść. James na pewno przećwiczył
to z nim przed kolacją, pomyślała.
– Dziękuję paniczowi – rzekła obrzucając wzrokiem stół. – Wygląda to wspaniale. –
Polne kwiaty, białe świece, myślała. Pieczone kurczaki w śmietanie, zielony groszek z
migdałami, sałata, warzywa egzotyczne. Uśmiechnęła się, sięgnęła po serwetkę. Na talerzu
Coreya królował natomiast hotdog z makaronem i serem. – Jestem pod wrażeniem – dodała
na zakończenie.
James siedział naprzeciwko niej.
– Bez przesady – rzekł. – Na kurczaka mieliśmy przepis, a zielony groszek to mrożonka.
– Mimo to jestem pod wrażeniem – oświadczyła.
Była szczerze wzruszona ich zapałem, tym, ile serca włożyli w przygotowanie tej kolacji,
wzruszona pięknem tego ciepłego, prawie już letniego wieczoru.
– Na deser są lody – oznajmił Corey z rozpromienioną miną. – Krem czekoladowy z bitą
śmietaną, wiśniami i w ogóle...
Pochyliła się i pocałowała brata w czubek głowy, po czym podziękowała w duchu Bogu
za dary, jakimi ją obdarzył, za Coreya, za Jamesa oraz za to, że przeżyła operację.
Podczas kolacji rozmawiali o różnych sprawach, takich, w których również Corey
mógłby uczestniczyć. Nie minęło wiele czasu, a chłopiec pochłonął swoją porcję i pobiegł do
kuchni, by przygotować ów wspaniały, ukoronowany wiśniami deser. Wróciwszy, wiercił się
niespokojnie i wreszcie zapytał siostry, czy może obejrzeć swój ulubiony sitcom.
Emily wyraziła zgodę, Corey wyszedł, a oni, Emily i James, spojrzeli na siebie przez stół.
– Masz ochotę na lody? – zapytał.
– Na razie nie.
– A co powiesz na herbatę?
– To już lepiej brzmi.
Podał jej filiżankę zielonej herbaty, której łagodny smak przypadł jej do gustu.
– Opuszczę cię na minutę – powiedział.
Wrócił po trzech, z tacą, na której stał dzbanek mleka i spodeczek z miodem. Sobie zaś
przyniósł butelkę piwa. Emily posłodziła herbatę i wypiła parę łyków.
– Czy nie jest to dla ciebie kłopotliwe? – zapytała.
– Co mianowicie?
– Że jesteś tutaj.
– Skąd taki wniosek?
– Kowboje lubią być blisko swego miejsca pracy. Z kolei on wypił haust piwa.
– Widocznie aż takim kowbojem nie jestem. Pomyślała o jego czarnych spodniach i
butach kowbojskich, jakie zazwyczaj nosił.
– Wyglądasz na prawdziwego koniarza.
Prawdę mówiąc, myślała, wyglądał również na miejskiego chłopaka, z tatuażem i
bliznami na ciele. Jedno nie ulegało kwestii – był jedyny w swoim rodzaju, absolutnie
niebanalny.
Spojrzała na niego.
– Piękny wieczór – rzekł.
– Faktycznie – zgodziła się, lecz nie spojrzała w górę, wzrok miała w nim utkwiony. –
Ale to ty nadałeś mu specjalny urok.
Pochwycił jej spojrzenie.
– Cieszę się, że jestem z tobą – powiedział. – Z tobą i z Coreyem.
– Masz na niego dobry wpływ.
– Lubię dzieci. Ja... – Urwał, podniósł do ust butelkę z piwem.
Co , ja”? Miał syna? Małego chłopca, o którym codziennie myślał?
– Nie miałem prawdziwego domu – ciągnął. – Nie miałem też oparcia w rodzinie...
Tyle mógł jej powiedzieć, tyle chciał, żeby o nim wiedziała.
Okrążyła stół i usiadła obok niego.
– Po raz pierwszy powiedziałeś coś o swojej rodzinie – stwierdziła.
– Niewiele mam do powiedzenia. Moja matka była biała, a prawdziwy ojciec pochodził z
plemienia Irokezów, ale nie mieszkał długo z nami. Matka rozwiodła się z nim i wyszła za
pewnego okropnego białego typa, który mnie bił.
– Biedny James!
Wzruszył ramionami na ten jej odruch współczucia.
– Jak trochę podrosłem, zacząłem mu oddawać. Spojrzał na swoje ręce i przypomniało
mu się, na co go było stać.
– Nienawidziłem go. Kiedy nazwał mnie barbarzyńcą, chciałem go zabić.
– To wtedy się okaleczyłeś? Skinął głową.
– Nic nie wiedziałem o Indianach, słyszałem tylko, że niektóre plemiona, wykonując
szybki taniec, przekłuwają swe ciało, składając w ten sposób ofiarę Stwórcy. Chciałem do
czegoś przynależeć, być częścią jakiejś społeczności. Dlatego przebijałem sobie ciało w
różnych miejscach. Miałem zaledwie czternaście lat i chciałem zademonstrować jakieś racje
wyższego rzędu. Coś, czego mój ojczym nie mógłby mi odebrać.
– Kto powiedział ci o twoim pochodzeniu?
– Wujek mojego przyjaciela. Bawiłem się z pewnym irokeskim chłopakiem, który był
równie jak ja zbuntowany przeciwko światu. Obaj z początku nic nie wiedzieliśmy o naszych
korzeniach. Wiedzieliśmy tyle, ze jesteśmy inni. W końcu postanowiliśmy dojść prawdy,
szczególnie po tym, jak ja dokonałem przekłucia. Jego wujek powiedział, że szanuje mnie za
to. Rozumiał nas. I powiedział nam o naszych przodkach. ~ James uśmiechnął się do
własnych wspomnień. – Nauczył mnie, jak obchodzić się z ranami; żeby nie doszło do
infekcji.
Emily obwiodła palcem, przez podkoszulek, metalowe kółko na jego piersi. Ich
spojrzenia się spotkały. I była to jedna z najpiękniejszych chwil w ich życiu.
– Czy to cię boli? – zapytała.
– Teraz już nie. Ale bolało jak wszyscy diabli.
– Byłeś chyba nieznośnym dzieckiem, James?
Omal się nie roześmiał. W noc po maturze obrabował dom dyrektora swojej szkoły.
– Matka twierdziła, że mam po ojcu złe geny.
– Okropne słyszeć coś takiego z ust matki.
– Nawet jeśli to prawda?
– Nie masz żadnych złych genów. – Pogłaskała go po włosach. – Jesteś moim rycerzem.
Poczuł się dumny jak paw. I zrobiło mu się smutno.
1 głupio. Już dawno przestał być nieznośnym chłopakiem. Stał się kryminalistą. Niech to
szlag trafi, pomyślał. Pochylił się i pocałował Emily. Tylko dzięki niej, jej bliskości, nie
zwariował. Tylko ona pomogła mu zapomnieć.
Całował ją długo, upajał się słodyczą jej ust, a gdy odchylił głowę, by na nią spojrzeć,
uśmiechnęła się do niego kusząco.
Tak, winien jest jej prawdę, przynajmniej tę część, która nadaje się do opowiedzenia.
– Ona była moją żoną, Emily.
– Słucham? – Zmierzyła go niezbyt przytomnym spojrzeniem.
– Kobieta, która umarła na raka, była moją żoną. Zapadła martwa cisza. James czekał na
jej słowa.
– Byłeś żonaty? – zapytała w końcu.
– Tak, ale nieoficjalnie. Odbyliśmy prywatną ceremonię zaślubin. Złożyliśmy sobie
nawzajem uroczystą przysięgę.
– Jak ona się nazywała?
Nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, nie mógł wymienić nazwiska swojej. Złamałby
obowiązujące go prawa. Oficer z Programu Ochrony Świadków nie przewidział małżonki dla
Jamesa Daltona.
– Co to ma za znaczenie – rzekł po chwili. – Ona umarła. Emily, zgodnie z jego
przypuszczeniem, nie wywierała nań nacisku. Zbyt szanowała pamięć zmarłych.
– Byliśmy razem zaledwie parę lat – powiedział. – Wkrótce zachorowała, a objawy miała
takie jak przy innych chorobach, grypie, zapaleniu oskrzeli. Nikt nie podejrzewał raka płuc. –
James czuł na sobie pełne żalu spojrzenie Emily. – Miała dwadzieścia kilka lat i nie paliła.
– Jak to się stało, że zachorowała?
– Trudno powiedzieć. Może od przebywania w towarzystwie palaczy? Nie mogę sobie
darować, że narażałem ją, paląc papierosy. Czuję się w jakiś sposób winny jej choroby. Ja, jej
ojciec, jej bracia.
A także ci z mafii, myślał, którzy chcieli go zabić. Ich przywódcy z Los Angeles.
– Wszyscyśmy palili – ciągnął. – I narażali ją na śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Jak dawno temu umarła? – zapytała Emily.
– Przeszło rok temu.
Długi, samotny rok, pomyślał.
– Przykro mi, że spotkało cię takie nieszczęście. Teraz rozumiem, dlaczego tak się mną
przejmujesz. – Uśmiechnęła się ledwie widocznie. – Dlaczego z takim zapałem troszczysz się
o mnie.
– Nie zniósłbym tego, gdybym i ciebie stracił. Odstawił pustą butelkę. Były czasy, kiedy
rozgniatał w dłoniach szkło, kalecząc się odpryskami. Teraz już by tego nie uczynił. Pod tym
względem Emily odmieniła go, ucywilizowała. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. W
dalszym ciągu jest współwinny morderstwa. I tak już będzie do końca życia.
Emily i Dianę siedziały na kanapie. Przez firanki padały na pokój promienie słońca. Na
stoliku obok leżały plastry szynki, ser, pomidory, stał też dzbanek z mrożoną herbatą.
– Jesteś genialna, Di.
Zamiast czekać na lekarza, który miał przyjść z wynikami badań Emily, Dianę orzekła, że
lepiej będzie zadzwonić do szpitala i zapytać o te wyniki.
A wyniki okazały się fantastyczne. Los na loterii życia! Nie było w Emily nawet śladu po
komórkach nowotworowych.
– Nie mogę się doczekać, żeby powiedzieć o tym Jamesowi! – wykrzyknęła niemal.
– Właśnie, jak wygląda sytuacja? – zapytała Diane.
– Z Jamesem?
– Mieszka tutaj. Czy sprawy nie posunęły się zbyt daleko?
– Zostanie, póki nie wrócę do zdrowia.
– A potem?
– Powiedział kiedyś, że to, co wydarzyło się między nami, przeraża go.
– A co się wydarzyło? – dociekała Diane, przysuwając się do przyjaciółki.
Czy ona, Emily, ma jej powiedzieć? Wyznać to, o czym myśli po nocach? Spojrzała na
Diane. Nigdy nie miała przed nią tajemnic i niech tak zostanie, postanowiła.
– Chyba jestem w nim zakochana – rzekła.
Bo cóż innego mogła znaczyć ta nieustanna tęsknota do Jamesa? Pragnienie, by był przy
niej? By jej dotykał?
– A on? – zapytała Diane.
– Nie wiem. – Emily zgniotła trzymaną w ręku serwetkę. – Niełatwo go rozszyfrować.
Nie chciała rozbudzać w sobie zbytniej nadziei. I nie chciała także zakładać z góry tego,
co najgorsze.
– Na pewno cię kocha. Dlatego go to przeraża.
– Przeraża go moja choroba. – Wspomniała już Diane o żonie Jamesa. – Tyle przeżył...
– Ale teraz już nie ma się czego bać – mówiła Diane.
– Dowie się o twoich wynikach i koniec ze zmartwieniem.
– Uśmiechnęła się radośnie. – Pasujecie do siebie. Pobierzecie się, urodzisz mu kupę
dzieciaków. – Poklepała się po swoim dużym już brzuchu. – Tak jak ja.
Emily spojrzała na przyjaciółkę i zastanowiła się, jak by się czuła na jej miejscu. Jakby to
było, gdyby wyszła za mąż za Jamesa? Jak czułaby się, nosząc pod sercem jego dziecko?
– Przestań, Di. Nie ciągnij mnie za język – Sama przecież powiedziałaś, że zakochałaś się
w tym facecie.
– Tak. Ale James to człowiek tak skomplikowany...
– Pewno jest cholernie seksowny. Powiedz, jaki jest w tych sprawach?
– Nie męcz mnie!
Rzuciła w Dianę skórką od chleba. Domyślała się, że przyjaciółka próbuje w ten sposób
rozładować jej napięcie. Uzmysłowić jej, że zakochanie się w kimś to nie taka znów tragedia.
– Przestań się dręczyć, Em. Przecież marzyłaś o wielkiej miłości. I książę z bajki w końcu
się pojawił. – Uśmiechnęła się. – W całej, jak się domyślam, okazałości.
Co prawda, to prawda, myślała Emily. Gorąco jej się zrobiło na myśl o tym księciu.
– Nie mogę się doczekać, kiedy nabiorę sił – rzekła. – Chcę już go mieć przy sobie, czuć
jego bliskość.
– Przed tobą cudowne noce. Miłość wzbogaca seks, lepiej smakuje, gdy jest się
zakochanym.
Emily nie mogła sobie wprost wyobrazić, żeby mogło jej być jeszcze lepiej.
– Myślisz, że to dotyczy również mężczyzn?
Dianę spuściła głowę. Zastanawiała się nad odpowiedzią.
– Chyba nie – odparła. – Mężczyźni są jak zwierzęta. Tylko jedno im w głowie.
Spojrzały na siebie, roześmiały się, a kiedy Dianę poszła, Emily popadła w coś w rodzaju
emocjonalnej rozterki. Lecz złe myśli przepędziła wizja szczęścia, cudownych wieczorów
przy świecach i gorących nocy.
James przyszedł około szóstej, po pracy. Miał na sobie spłowiała koszulę, dżinsy,
zakurzone buty, a na twarzy – uroczy uśmiech.
– Cześć – powiedział.
– Cześć – odparła.
Po powrocie do domu od razu brał prysznic i przebierał się. Przywykła już do jego
obyczajów, nawet gdy ucinał sobie drzemkę na kanapie.
– Gdzie jest Corey? – zapytał.
– Matka Stevena zabrała obu chłopców na rozgrywki baseballa.
– To duża rodzina, prawda?
– Tak, spora – rzekła.
My też moglibyśmy stworzyć dużą rodzinę, pomyślała.
– Przynieść coś z restauracji do jedzenia? – zapytał, szukając butów.
– Jasne – odparła.
– Już się zwijam – powiedział, całując ją w czoło, po czym udał się do łazienki, a w jej
sercu wezbrała ogromna czułość dla niego.
Usiadła na łóżku i słuchała szumu wody. On zaraz się pojawi, pomyślała, z głową
owiniętą ręcznikiem, w dżinsach ciasno przylegających do bioder.
Sięgnęła po misia i szarpnęła go za jego pluszowe uszy. Czy może zaufać Jamesowi? Czy
może wyznać mu, że go kocha?
Powinnam to uczynić, pomyślała. Ale jeszcze nie teraz.
Nie tak od razu. Powie mu przede wszystkim o wynikach biopsji.
Po pięciu minutach James wyszedł z łazienki; czysty, wilgotny jeszcze i
nieprawdopodobnie męski.
Wstała i spoglądając na niego, uniosła głowę.
– Mam wieści – rzekła.
– Jakie, kochanie?
– Są już wyniki. – Uśmiechnęła się radośnie, z dumą. – Jestem zdrowa. Nie ma we mnie
nawet śladu raka.
– A gruczoły chłonne?
– W porządku.
– O, Boże!
Przytulił ją do siebie tak mocno, że czuła bicie jego serca. Kiedy odchylił się, by na nią
spojrzeć, jego oczy błyszczały jak dwie gwiazdy.
– Musimy to uczcić, Emily – powiedział. – Pójdziemy do restauracji, będziemy pić, jeść i
tańczyć.
– A potem kochać się – dodała. – Kochać się na zabój.
– Oto cała moja dziewczyna. – Roześmiał się i znów zniknęła w jego ramionach .
Wdychała jego zapach. Pachniał jak las podczas zawieruchy, jak dym palącego się
drewna, jak pnie starych drzew, jak gałązka mięty.
Przymknęła oczy, westchnęła, modląc się w duchu, żeby James ją kochał. Teraz i tutaj.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ktoś go dotknął – ciepła delikatna dłoń głaskała go po czole, odgarniała włosy z jego
twarzy. Uniósł się na kanapie. Czy to sen?
W salonie panował mrok, tylko przez szparę między zasłonami przenikało światło
księżyca, rzucając jasne pasmo na przeciwległą ścianę.
Przecież oglądał telewizję! Z głową opartą o uda Emily!
– Zasnąłem – powiedział.
– Tylko na chwilę. – Głos miała spokojny, kojący, jak dotyk jej ręki.
Chciał na nią spojrzeć, ale dostrzegł tylko sylwetkę w mroku. Musiała wyłączyć
telewizor, bo w pokoju panowała niczym niezakłócona cisza.
– Powinnaś iść do łóżka – rzekł.
– Zostanę tu.
On też chciał tu zostać.
– To zamienimy się miejscami ~ zaproponował. – Bo to niewygodna dla ciebie pozycja.
– Wygodna. Lubię tak cię trzymać.
Moja Emily, pomyślał. Moja cudowna, wspaniała dziewczyna. Minął tydzień od chwili,
gdy powiedziała mu o wynikach biopsji, a on codziennie dziękował Bogu za to, że oddalił od
niej chorobę.
– Chcę powiedzieć Coreyowi, że jesteśmy razem – oznajmiła. – Że ty jesteś moim
chłopakiem, a ja twoją dziewczyną.
Uśmiechnął się, słysząc taki opis ich związku. Jakby byli nastolatkami z lat
pięćdziesiątych. Tymczasem stanowili parę dojrzałych. kochanków w świecie pędzącym
donikąd, w świecie gwałtu i przemocy.
– Tęsknię, marzę o tobie, Emily.
Pocałowała go. Jej włosy opadły mu na twarz niczym welon. Usta miała gorące i
spragnione. Podniosła głowę, bo zabrakło jej oddechu – Niedługo znów będziemy mogli się
kochać – powiedziała.
– Ja nie miałem na myśli seksu – oświadczył. – Pragnę tylko być przy tobie, spać w
twoim pokoju. Po prostu czuć twoją obecność.
– Ja też tego pragnę – rzekła ze wzruszeniem. – Powiem o nas Coreyowi i będziesz mógł
u mnie spać. Zależy mi na tym, aby Corey wiedział o nas. Byłoby fatalnie, gdyby któregoś
ranka wszedł do mnie i zastał cię w moim łóżku. Muszę z nim pogadać.
– Dobrze go wychowujesz – stwierdził James. – Wyrośnie na porządnego człowieka.
– Mam nadzieję.
W ciszy, jaka zapadła po jej słowach, James obserwował cienie na ścianie, jakie księżyc
malował, wędrując za drzewami po bezgwiezdnym niebie. Zamknął oczy i myślał, jak bardzo
by chciał ofiarować Emily znacznie więcej, niż mógł. Żeby był godny jej i Coreya.
Przeczesał palcami włosy. Oto leżał na kanapie, wspierając głowę o uda Emily. Z Beverly
raczej mu się to nie zdarzało. Zasypiać przy telewizorze? To luksus, na jaki uciekający przed
mafią człowiek nie mógł sobie pozwolić.
– Wciąż jestem przerażony – rzekł.
– Tym, co wydarzyło się między nami?
– Tak.
Otworzył oczy i znów zapatrzył się na cienie na ścianie. Przybierały coraz to inny kształt.
Coś w rodzaju wielkiego ptaka, który szybko przemienił się w – bezkształtną masę.
– Ja też – odparła. – Ale to jest dobry rodzaj lęku. Dobry? pomyślał ze zgrozą. Związek z
kryminalistą można określić mianem „dobry”?
Usiadł i zapalił światło. Blask lampy zalał pokój złotawą, mglistą poświatą. Postać Emily
wyłoniła się z niej niczym jakieś nieziemskie zjawisko.
– Czekałam na ciebie, żeby... – Urwała i rzuciła w niego jaśkiem. – Przez cały tydzień.
Miałam nadzieję, modliłam się, żebyś ty coś powiedział.
Patrzył na nią wyczekująco, w milczeniu.
– Bo ja cię kocham.
Ogarnęły go zarazem czułość i wielki niepokój. Od samego początku dążył do tego, by
ukraść jej serce. Złodziej, jaki w nim tkwił, robił wszystko, by ją sobie przywłaszczyć.
– To moja wina – powiedział.
– To niczyja wina, James. Po prostu stało się. Dianę jest zdania, że i ty mnie kochasz. Ale
ja nie jestem niczego pewna, szczególnie jeśli chodzi o ciebie.
Chciał ją uspokoić, wyciszyć jej lęki. Tymczasem stał jak słup, trzymając ręce w kieszeni.
– Ja sam nigdy nie jestem siebie pewny – wyznał.
– Miałeś ciężkie przeżycia – mówiła. – Straciłeś żonę. Niełatwo potem darzyć uczuciem
inną kobietę.
Ale ja darzę, myślał.
– Jeśli powiem, że też cię kocham, co to zmieni? Lęk i tak mnie nie opuści.
Skrzyżowali spojrzenia. Jej oczy błyszczały jak diamenty.
– Naprawdę?
Jeszcze głębiej wsunął ręce do kieszeni. Nie może jej okłamywać. Już dość kłamstw jej
naopowiadał. A okłamywanie samego siebie też nic nie da. Znał symptomy, które nigdy nie
mylą, – Tak – powiedział.
– A czy kochasz mnie?
– Tak.
Czyżby wymagała od niego złożenia przysięgi? Przysięgi krwi?
Nie odrywała od niego wzroku.
– Kochasz mnie szczerze i uczciwie? – zapytała. – – Tak, niech to szlag, kocham cię! Ale
czuję się jak byk przed wybiegiem na arenę. Nie ruszaj się więc, stój spokojnie.
Roześmiała się i zerwała z miejsca, omal nie przewracając stolika.
– Uważaj – ostrzegł ją. – Bo jak pęknie ci szew... Nie zważając na jego przestrogi,
zarzuciła mu ręce na szyję. Dał więc spokój protestom i chłonął zapach jej włosów, zapach
łąki porosłej polnymi kwiatami.
– Czy to coś zmienia między nami? – zapytał.
– Wszystko. – Wsparta głowę na jego ramieniu. – To jest jak nowy początek!
Czyżby? pomyślał. Objął ją czule i błagał los, żeby miała rację. Co to będzie za nowy
początek, jeśli zagrożone zostanie jego bezpieczeństwo? Jeśli mafia go dopadnie?
Jeśli pewnego dnia James Dalton zniknie na zawsze z jej oczu?
James zatrzymał się na parkingu w pobliżu kiosku z hamburgerami, pomiędzy Silver
Wolf a Lewistonem. Dostrzegł czarnego sedana Zacka Rydera i ogarnął go niepokój. Niemal
zrobiło mu się słabo. W ciągu ostatnich dwóch dni nie mógł ani jeść, ani spać. Nie miał też
komu się zwierzyć, bo tylko Ryder wchodziłby w grę.
Inspektor z Programu Ochrony Świadków czekał w swoim samochodzie. James otworzył
drzwiczki i usiadł obok. Przez chwilę obaj milczeli. Ryder pił kawę z plastikowego kubka.
Miał na sobie brązową koszulę i dżinsy. Nie wyglądał na policjanta. Ale jest gliną, pomyślał
James. Legalistą do szpiku kości.
– Chcesz kawy, Dalton? A może kanapkę czy coś w tym rodzaju?
– Nie, dzięki.
Ryder obrócił się ku niemu.
– No, co się dzieje? – zapytał. – Masz sercowe kłopoty? Czujesz się winny wobec tej
małej blondyneczki?
James wybałuszył na niego oczy.
Już sam fakt, że gliniarz znał jego drogę życiową, bardzo mu nie odpowiadał, ale to, iż
tenże znał tajniki jego obecnego życia, było stokroć gorsze.
– Skąd wiesz o Emily? Nic ci o niej nie mówiłem! Nie wspominałem, że mieszka w
Silver Wolf.
– Dziwny zbieg okoliczności, prawda? iy i ona mieszkacie w tym samym mieście.
– Widocznie Wielki Brat nie spuszcza ze mnie oka! Zna każdy mój ruch.
– Nie zajmuj takiej obronnej postawy. – Ryder wypił łyk kawy z kubka. – Moim
zadaniem jest utrzymać cię przy życiu, chronić cię. A nie mógłbym tego robić, gdybym od
czasu do czasu nie wtykał nosa w twoje sprawy.
James przyglądał się chwilę twarzy Rydera, jego rysom jak wyrzeźbionym w drewnie.
– Jesteś przestrzegającym tradycji Indianinem? – zapytał.
– Nie – odrzekł inspektor.
– Ja też nie.
– Wiem.
Oczywiście, że wiedział. Ten cholernik wie wszystko.
– Czy to jedyna rzecz, jaka nas łączy? – spytał James.
– Chyba tak. Ale między funkcjonariuszem policji a byłym gangsterem rodzi się swoista
więź.
Zmierzył Jamesa figlarnym spojrzeniem i obaj roześmiali się.
Faktycznie, ich wzajemny stosunek graniczył z absurdem. Znaczył jednak więcej, niż
James sobie wyobrażał.
Zapadła cisza. James patrzył przez okno na szosę wiodącą do Sliver Wolf.
– Ona mnie kocha. – Milczał chwilę, po czym dodał: – Ja ją też, – No i?
– Nie wiem, do cholery, co mam robić! Jak mogę wiązać się z kobietą, która nawet nie
wie, kim jestem.
– Wie, kim ty jesteś. Wie, że jesteś Jamesem Daltonem.
– Czuję się jak krętacz. – James odwrócił głowę, nie patrzył już na szosę. – Powiedziałem
Emily o żonie. Nie zdradziłem, jak się nazywała i skąd pochodziła. Powiedziałem jej, że
miałem żonę, która zmarła na raka.
Ryder aż gwizdnął z emocji.
– I teraz chcesz jej powiedzieć resztę. Chcesz jej powiedzieć o facecie, który się nazywał
Reed.
Serce łomotało Jamesowi w piersi. Na myśl, że powiedziałby ukochanej, iż był członkiem
mafii, robiło, mu się niedobrze, ale przemilczenie tego faktu jeszcze bardziej by go we
własnych oczach pogrążyło.
– Ma prawo wiedzieć, jakim jestem człowiekiem. Inspektor nie podzielał jego opinii.
– Jesteś zakochany? – zapytał. – Związałeś się uczuciowo z piękną kobietą? Musisz
zatem zastanowić się nad przyszłością. A co będzie, jeśli stanie się coś nieprzewidzianego?
Jeśli poślubisz ją, a ona pewnego dnia zażąda rozwodu? Jeśli zrobisz coś, co ją wkurzy?
Rozczarowana małżonka pobiegnie do mafii szukać zemsty.
– Ona nigdy by tak nie postąpiła.
– Skąd, do diabła, wiesz? Jak długo jesteście razem? Miesiąc?
James panował nad nerwami. Emily nigdy nie zrobiłaby mu takiego świństwa. Nigdy nie
wydałaby go mafii.
– Nie mogę wciąż jej okłamywać. To ponad moje siły.
– Znasz zasady naszego programu.
– Więc jak jej powiem, stracę ochronę?
Inspektor spojrzał na niego z uwagą.
– Nie – odrzekł.
James, choć z trudem, ale zdobył się na uśmiech.
– Nie?
Ryder uśmiechu mu nie odwzajemnił.
– Nie byłbyś pierwszym świadkiem, który wyznaje prawdę ukochanej kobiecie. I, jak
sądzę, nie ostatnim. Tylko nie rozumiem, dlaczego chcesz koniecznie ją w to wciągnąć...
– Uświadomię jej ryzyko, jakie podejmuje.
– Twoja sprawa. Jesteś cholernie pewny, że to ty masz rację.
– Bo mam – odrzekł James. – Poinformuję cię o wszystkim. Zadzwonię.
Ryder sięgnął po papierosa, przypalił go i obserwował Jamesa przez chmurę dymu, jaki
wydychał.
– Kiedy zamierzasz jej powiedzieć?
– Kiedy? – powtórzył James. – Już wkrótce. Im szybciej, tym lepiej.
– Może dzisiaj? – Ryder zaciągnął się papierosem. – Ciekawe, jak zareaguje na twoje
słowa. To będzie dla niej szok.
James poruszył się niespokojnie na siedzeniu. Czy Ryder chce wywrzeć na nim
psychiczną presję? Zmusić go do zmiany decyzji? Miał uczucie, że się dusi. Wysiadł z auta.
Po minucie Ryder również wysiadł. James stał oparty o wóz, bo nie czuł się pewnie. Był
świadom, że jest poddawany wnikliwej analizie inspektora, który nie ma pewności, czy jego
podopieczny upora się jakoś z tym problemem.
– Muszę to zrobić – powiedział James.
– No to mam nadzieję, że ci się uda. Ze znajdziesz to, czego szukasz. Spokój. I ukojenie.
Życzę ci tego.
Oby, pomyślał James, przeklinając w duchu Reeda Blackwooda.
James wszedł do domu Emily tylnym wejściem. Po rozstaniu się z Ryderem poszedł do
Stajen Tandy, by nadrobić zaległości w robocie papierkowej. Ale wreszcie i jego dzień pracy
dobiegł końca.
– James! – zawołał Corey, wybiegając mu na spotkanie.
– Cześć, kolego.
Uniósł chłopca do góry. Kosmyki włosów opadały małemu na oczy, buzię miał brudną.
– Bawiłeś się na podwórzu? – zapytał.
– Aha. – Corey pociągnął nosem. – Musiałem znów zadawać się z tą okropną dziewuchą.
– Z Corbin Taylor – wyjaśniła Emily, stojąc w progu, a w Jamesie serce zamarło. – Nie
wolno ci się tak o niej wyrażać.
James spojrzał na Emily, która przesłała mu promienny uśmiech. Czy pokochała go na
tyle, by zaakceptować mnie jako Reeda Blackwooda? pomyślał. Czy zgodzi się iść przez
życie z człowiekiem takim jak Reed? Czy zechce, aby taki człowiek pomógł jej wychowywać
brata?
Emily zbliżyła się do niego i pocałowała go w usta. Corey, cmokając, nagłośnił ów
pocałunek. Cofnęła się, choć James usiłował jej w tym przeszkodzić, i skarciła brata za owo
cmoknięcie.
James postawił chłopca na ziemi i włożył mu na głowę swój kapelusz. Chłopiec, spod
ronda, podniósł na niego oczy.
– Wiesz co? – zapytał.
– Nie wiem. A co?
– Dianę powiedziała, że urządzi dla Emmy przyjęcie urodzinowe. Będą balony, ciastka i
w ogóle.
– Przyjęcie? – Poszukał wzrokiem Emily. – Kiedy są twoje urodziny?
– Dwudziestego czerwca.
– Nie pójdę wtedy do szkoły – wtrącił Corey. – Bo muszę pomagać robić dekoracje,
prawda, Emily?
– Prawda – odrzekła kierując wzrok w stronę Jamesa.
– W tym roku mam na to ochotę. Tyle zebrało się powodów do uczczenia. Nie tylko dzień
urodzin.
– Oczywiście... To całkiem zrozumiałe. – Chciał za wszelką cenę ukryć niepokój. Jak w
takiej sytuacji ma jej mówić o Reedzie? Nie może przecież zepsuć jej takiego Święta.
Musi to odłożyć. Powiedzieć jej o tym po urodzinach. Zadzwoni do Rydera i powiadomi
go, że plan uległ pewnej korekcie w czasie.
– Co chciałabyś ode mnie na urodziny? – zapytał.
– Ciebie – odparta, a on poczuł, że ogarnia go fala gorąca.
– To bez sensu – orzekł Corey. Wiedział już o ich związku, ale nie bardzo się w tym
wszystkim orientował.
– Nie możesz dostać na urodziny człowieka. To musi być coś, co można zapakować.
James roześmiał się.
– Fajnie bym wyglądał z kokardą na czubku głowy – rzekł.
Tym razem roześmieli się i siostra, i brat.
– Mogę wyjść na dwór? – zapytał Corey.
– Możesz – odparła. – Tylko unikaj słońca.
– Dobrze. A mogę wziąć twój kapelusz? – zwrócił się do Jamesa. – Będę się bawił w
kowboja.
– Możesz, kolego. Musisz. Bo kowboj bez kapelusza się nie liczy.
– Dzięki – odparł mały i wybiegł z domu. Zostali sami.
– W piątek zawiozę cię do lekarza – powiedział. – Wprawdzie nie mam wolnego, ale Lily
pójdzie mi na rękę i odpracuję ten dzień.
– Cieszę się. – Emily wpatrywała się w jego twarz, obserwując linię ust, zmarszczki
mimiczne wokół oczu. – Ty stale czegoś się lękasz, prawda?
Wsunął ręce do kieszeni, co, jak zdążyła zaobserwować, świadczyło o jego
zdenerwowaniu.
v
– Wszystko gra – powiedział.
– Kiepsko spałeś.
– Zawsze mam kłopoty ze snem.
– Nie zauważyłam.
Tak mało wiedziała o nim, stwierdziła w duchu. Stale i wciąż poznawali się wzajemnie.
– A kiedy ty masz urodziny? – zapytała.
Nie od razu odpowiedział. Spojrzał w dół, uniósł wzrok.
– Piątego listopada – odparł. Zbliżyła się do niego.
– Przykro mi, że wciąż czujesz się nieswojo. Sądziła, że „czuje się nieswojo”, bo jest
zakochany.
– A ja żyję jak w bajce – ciągnęła. – Dziś rano obudziłam się i uświadomiłam sobie, że to
najszczęśliwszy okres w moim życiu.
– Naprawdę? – Wyjął ręce z kieszeni i chwycił ją w ramiona, tuląc ją w najczulszym
uścisku.
Czy jego uczucie jest równie głębokie jak moje? zastanawiała się. Gdy był blisko niej,
gdy jej dotykał, wierzyła, że tak. Lecz gdy spojrzała w jego oczy o dziwnym wyrazie,
ogarniał ją lęk, że go straci.
– No powiedz, co byś chciała dostać ode mnie na urodziny.
Wdychała zapachy ziemi, koni, siana, jakimi przesycone było jego ubranie.
– Już ci mówiłam. Pogłaskał ją po włosach.
– Śmieszna dziewczynka – stwierdził. – Powiedz mi o czymś, co można kupić.
– Nieważne jest to, co można kupić – rzekła. Wystarczała jej świadomość, że on będzie
częścią jej życia.
– Uroczystość odbędzie się tutaj czy u Dianę?
– U Dianę. – Wtuliła głowę w jego pierś. – Możesz zaprosić Lily Mae, a ja zaproszę
Harveya. Będzie fajnie, jak się spotkają.
– Fajnie? Patrzeć, jak się kłócą cały wieczór?
– Ważne jest, żeby się spotkali na takiej właśnie uroczystości. Mówiłeś, że, twoim
zdaniem, łączyła ich miłość.
– Z pół wieku temu.
– To okropne tak długo do siebie tęsknić. – Ujęła Jamesa za obie dłonie. – Na szczęście
nas to chyba nie dotyczy.
– Mam taką nadzieję – powiedział. – No dobrze, zaproszę Lily Mae. Ale w swata nie
będę się bawić.
– Czemu nie?
– Bo nie.
– To będą moje urodziny – mówiła ciepłym głosem. – Nie powinieneś mi się sprzeciwiać.
Westchnął, a Emily uznała, że jej ustąpił. Lecz wydawało jej się tak tylko przez chwilę. Z
Jamesem nigdy nic nie wiadomo, myślała. Trudny człowiek. Kochała go, ale nie rozumiała.
Wciąż stanowił dla niej tajemnicę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
– Powtórz mi jeszcze raz, bo nie bardzo rozumiem, dlaczego mnie tu przyprowadziłaś –
zapytał James, otwierając drzwi pokoju motelowego.
– Dlatego że chcę zobaczyć pokój, w którym spałeś tamtej nocy.
Tego wieczoru, kiedy się poznali, dodała w myślach.
– Oto są kobiety! – Potrząsnął głową i rzucił na komodę kartę otwierającą drzwi.
Przywiozłem cię do lekarza w Lewiston, a ty po wizycie proponujesz mi wycieczkę śladami
wspomnień. – Obrócił się ku niej z uśmiechem; w wiszącym za nim lustrze ujrzała tył jego
głowy. – Chcesz mnie tu uwieść?
Rzuciła okiem na łóżko przykryte niebieską narzutą.
– Być może.
– Być może? Płacimy sześćdziesiąt dziewięć dolców za parę godzin, a Emily mówi: „być
może”!
Wiedziała, że on się z nią droczy, że też chciałby się z nią kochać, całować ją, pieścić, dać
wyraz swoim emocjom. Wciąż jednak był jakiś zatroskany. Choć uśmiechał się, wyraz
cierpienia nie znikał z jego oczu.
– Powiedz mi, co robiłeś, kiedy tamtej nocy wyszedłeś ode mnie?
– Cóż ja mogłem robić? Wróciłem tu... – Zmarszczył czoło, a głos jego nabrał ostrego
brzmienia. – Przeszedłem się trochę i...
– I co?
– Myślałem o tobie. Serce mocno jej biło.
– Naprawdę?
– Oczywiście, że tak. – Oparł się o komodę, naprężył ramiona. – Czułem się
osamotniony. Chciałem być z tobą...
Emily obserwowała go uważnie, mierzyła jego sylwetkę od stóp do głów – Ja też o tobie
myślałam. Nie mogłam przestać myśleć...
– Dwoje obcych sobie ludzi – mówił. – Nie powinno wydarzyć się między nami to, co się
wydarzyło. Nie od razu tej nocy.
W pewnym sensie, myślała, w dalszym ciągu byli sobie obcy.
– Chcę, żebyśmy odświeżyli nasz wspomnienia – rzekła. James wciąż stał oparty o
komodę. Podeszła do niego, a on ją objął. Tak delikatnie, z taką czułością... Jego bliskość
wyzwoliła w niej tęsknotę do czegoś więcej. Od operacji nie byli ze sobą – i ona bardzo
tęskniła do jego pieszczot.
Rozpięła mu koszulę i dotknęła ustami jego nagiej piersi. Biły od niego żar i ogromna
siła. Emily czuła niemal, jak krew krąży mu w żyłach. Mój kochanek, myślała. Mój anioł.
Pomógł mi przejść przez najcięższy okres w życiu.
– Przy tobie zawsze czuję się bezpieczna – powiedziała. Przeczesał włosy ręką, która
zaczęła mu drżeć.
– Bezpieczna? – powtórzył.
Z byłym więźniem? Oskarżonym o współudział w morderstwie? Świadkiem koronnym
uciekającym przed mafią?
– Jesteś moim opiekunem – mówiła – i obrońcą. Całując ją, słuchał tych słów, które były
ułudą. Ale nie chciał myśleć o swojej przeszłości, o przestępstwach, jakie popełniał.
Przynajmniej nie wtedy, gdy Emily go dotykała, gdy pragnął jej całym sercem.
Rozpiął jej bluzkę, upajając się ciepłem i gładkością jej ciała.
– Kocham cię – powiedział. Cokolwiek się stanie, myślał, niech ona wie o jego
uczuciach.
– Ja też cię kocham – rzekła, a on czuł, jak bardzo ważne były dla niej te słowa, jak
pragnęła je usłyszeć.
Zaniósł ją do łóżka. Jest mężczyzną, któremu ona ufa, }e) rycerzem, jej obrońcą.
– Jest cudownie, prawda? – zapytała. – Ten pokój, my, nasze wspomnienia.
– Tak, cudownie. – Ukląkł przy jej łóżku, zdjął jej buty, spodnie, a potem sam się
rozebrał.
Już nadzy wciąż jeszcze poznawali wzajemnie swoje ciała. Ona dotknęła jego tatuażu, on
położył dłoń na jej świeżej bliźnie.
Drżenie, urywany oddech, krzyk zachwytu sygnalizowały jej orgazm. A on był
szczęśliwy, że jego pieszczoty dały jej tyle szczęścia.
– Pięknie wyglądasz – rzekł.
Jej włosy tworzyły aureolę na poduszce. Twarz miała zarumienioną. Świat przestał dla
nich istnieć, oboje oszaleli. I wciąż im było mało. Czar nocy w tym pokoju. Czar wspomnień.
Moja ukochana, myślał James. Moja miłość. Ukojenie mojej duszy.
– To świetnie działa na psychikę.
– Słucham?
James obrócił się zaskoczony. Nie słyszał kroków męża Dianę, co oznaczało, że myślami
jest gdzie indziej. Ned Kerr nie należał do ułomków, krok miał ciężki, głos tubalny.
– Przyroda dobrze działa na psychikę człowieka. – Wskazał na wijącą się w dole rzekę.
– To prawda.
Światło księżyca srebrzyło fale rzeki, gwiazdy oświetlały nieboskłon.
– Dobrze się bawisz? – zapytał Ned.
James odpowiedział mu skinieniem głowy. Cały dom tętnił radosnym gwarem rozmów
gości urodzinowych.
– Piękna uroczystość. Ładnie z waszej strony, że pomyśleliście o Emmy.
– Emily będzie matką chrzestną naszego syna – oznajmił z dumą Ned. – Dianę mówiła ci,
że to będzie syn?
– Tak, mówiła. – I tu James pomyślał o swoim synu, małym chłopcu, którego zostawił. –
Gdy Irokezi pytają o płeć nowo narodzonego – ciągnął – używają takiego zwrotu: „Czy to
łuk, czy sito?” Bo chłopcy robią łuki, a dziewczyny przesiewają mąkę.
– Tak, łuk. Ale nie mów Dianę o tym powiedzeniu. Kobiety o byle co się obrażają.
– Czy mnie słuch nie myli, bo chyba słyszałam swoje imię – rzekła Dianę, podchodząc do
nich.
– Kobiety mają uszy jak radary – zauważył jej małżonek.
– Słyszałam, o czym mówiliście – powiedziała Dianę, obejmując Neda.
– Ja też słyszałam.
Te słowa wyrzekła Emily i uśmiechnęła się do nich wszystkich.
– Wyszedłem, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza – rzeki James.
– I pogadać z Nedem o różnicach płci. – Dianę roześmiała się głośno. – Czy to znaczy, że
ja jestem sitem?
– Mówiłem ci – zaczął Ned, gładząc brzuszek żony. – Kobiety są obrażalskie.
James obserwował tę parę, zazdroszcząc im spokojnego życia, szczęścia, jakim potrafią
się cieszyć – Ja też jestem sitem? – spytała Emily.
– A nie chcesz nim być? – James chwycił ją za rękę, aż pisnęła. – A może chcesz być
chlebem? Wśród irokeskich dzieci istnieje takie powiedzonko-pytanie: „Wolisz dostać chleb
czy kijem”.
Uniosła na niego pytające spojrzenie.
– Taka gra, o ile dobrze pamiętam.
– Pamiętasz?
Pocałowała go szybko w usta, co przyspieszyło mu znacznie bicie serca.
– Nic z tych rzeczy – zaprotestowała Dianę. – Przyjęcie w pełnym toku! Nie ważcie się
urywać!
– O czym ona mówi? – Emily pociągnęła Jamesa w stronę domu. – Najwyższy czas
zabrać się do swatania – dodała po cichu.
James przypomniał sobie o planach Emily dotyczących Harveya i Lily.
– Gdzie oni są? – zapytał.
– Na dole. Jedno w jednym końcu pokoju, drugie w drugim. Przyglądają się tańcom.
Zaprowadziła go przez zatłoczoną kuchnię, schodkami w dół, skąd dobiegały dźwięki
muzyki country.
– Widzisz – mówiła, prowadząc go w stronę bufetu. – Tam stor Harvey. A Lily Mae
przegląda płyty. Głowę daję, że marzy o tańcu. Idź i powiedz Harveyowi, żeby ją poprosił.
– Ja? – James sięgnął po kawałek zapieczonego w serze selera. – Dlaczego nie ty?
– Bo ty jesteś mężczyzną i łatwiej ci będzie wtrącić mu coś o jej urodzie.
– To moja szefowa. – Popatrzył na Lily Mae opaloną na brąz. – I ma sześćdziesiąt osiem
lat.
– Wciąż jest ładna – orzekła Emily, biorąc od Jamesa selera, zanim zdążył go spróbować.
– Ładna, niech ci będzie – zgodził się i pomyślał, że nie może odmówić niczego
dziewczynie w dniu jej urodzin. – Ale nie miej do mnie pretensji, jeśli program nie wypali.
– Słowo. – Uroczo się do niego uśmiechnęła.
James szedł omijając tańczących. Myślał sobie, że te romantyczne melodie pasują do
klimatu kojarzenia par, ale reakcji Harveya Osboraa nie mógł przewidzieć. Emerytowany
pracownik poczty stał ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.
– Cześć, Harvey – powiedział James. – Lubisz muzykę?
– Głównie country, a ty?
– Ja lubię wszystkie gatunki. – Spojrzał na Emily, która stalą przy bufecie, jadła selera w
serze i wpatrywała się w niego znacząco. – Lily Mae – ciągnął James – naprawdę ładnie dziś
wygląda.
– Zawsze była za chuda jak na mój gust – rzeki na to Harvey.
– Głupstwa opowiadasz! Widziałem jej fotografię z młodości. Ładna babka.
Stary zmrużył oczy i spojrzał czujnie na Jamesa.
– Cholernie ładna – dodał ten.
– Ma bzika – mruknął Harvey. – Kompletnego bzika. James postanowił iść na całego.
– Zmieniłaby się pod twoim wpływem. Ona właśnie potrzebuje takiego mężczyzny jak ty.
Emerytowany pocztowiec wyprostował się nagle.
– Może bym i potrafił – oznajmił. – Gdybym chciał.
– Ona ciągle o tobie mówi.
– Czyżby? A co?
Że z ciebie stary piernik, pomyślał James. A powiedział:
– Takie różne rzeczy. Znasz Lily. Lubi gadać.
– To prawda – potwierdził Harvey.
– Powinieneś poprosić ją do tańca.
– Teraz? Na oczach tylu ludzi?
– Głowę daję, że jesteś świetnym tancerzem.
– Byłem w swoim czasie.
– No to na co czekasz? Ona wzroku od ciebie nie odrywa. Aż nie do wiary.
– Powiadasz?
Harvey ruszył ku Lily Mae. James dał Emily znak ręką. Ona pomachała mu dłonią, w
której trzymała banana.
Usiedli niebawem na kanapie i zaczęli obserwować tę tańczącą parę.
– Całe szczęście, że go nie spławiła – rzekł James.
– Nie po tej mowie, jaką jej wygłosiłam.
– Co jej powiedziałaś? – zapytał, biorąc z talerzyka Emily kiść winogron.
– Że Harvey jest cały w nerwach, bo chciałby zdobyć się na odwagę i poprosić ją, by
przez cały wieczór tańczyła tylko z nim. A ty postanowiłeś podtrzymać go na duchu.
– Ale z ciebie numer! Okłamałaś ją.
– Jak możesz tak mówić? Ja nie kłamię.
Zamrugała powiekami z niewinną minką, a on się roześmiał. Po czym wrócił spojrzeniem
do skojarzonej przez nich pary.
– Przed końcem przyjęcia na pewno się pokłócą – powiedział.
– Możliwe. – Emily położyła mu głowę na ramieniu. – Ale daliśmy im szansę, a to się
liczy.
A czy my mamy szansę? zastanowił się James. A jeśli Reed zburzy mu plany?
– Chwileczkę – powiedział.
Sięgnął do kieszeni i wręczył jej małe pudełeczko z kokardą na wierzchu.
Z niecierpliwością dziecka zerwała papier, otworzyła puzderko i oczom jej ukazał się
złoty medalion.
– Otwórz go – powiedział.
Co też uczyniła. Na małym skrawku papieru odczytała napis: „Nie oderwiesz ode mnie
wzroku... Ani myśli... Przybyłem po twoją duszę.”
– To fragment irokeskiego zaklęcia. – Dotknął ustami jej policzka. – Swoisty amulet.
Wyczuwam jego moc, gdy patrzysz na mnie. Gdy patrzymy na siebie wzajemnie. Oczy jej
napełniły się łzami.
– Kocham cię, Jamesie Daltonie. – – Ja też cię kocham – rzekł, mając świadomość, że
jutro powie jej całą prawdę. Że nie nazywa się James Dalton.
Obudziła się nazajutrz, czując na sobie jego wzrok. Oszołomiona po śnie przeciągnęła się
i wtedy zauważyła coś niezwykłego w jego spojrzeniu.
Ale jego spojrzenie zawsze było niezwykłe, orzekła w duchu.
– Hej, śpiochu – powiedział, gładząc ją czule po włosach.
Spojrzała na zegarek i uśmiechnęła się.
– Jeszcze wcześnie – stwierdziła.
Możemy jeszcze sporo czasu spędzić w łóżku, myślała, tym bardziej że Corey po
wczorajszej zabawie ze Stevenem na pewno śpi twardym snem.
– Co powiesz na kawę – zapytała. – I może grzankę z dżemem?
– Czemu nie, jeśli jesteś głodna, możemy coś zjeść.
– Masz ochotę na śniadanie w łóżku?
– Dostosuję się – zapewnił.
Emily zarzuciła szlafrok na koszulę nocną.
– Świetnie – rzekła. – Zademonstruję ci swój kelnerski kunszt.
Pocałowała go i pobiegła do kuchni. Postawiła na tacy kawę i grzanki. Wiedziała, że
James lubi mocną kawę i przyrumienione na złoto kromki chleba.
Dżem, ser, parę plastrów szynki. Ozdobiła talerze nacią pietruszki i kawałkami
pomarańczy.
Zaniosła tacę do sypialni i postawiła na komodzie.
– Pięknie to wygląda – oznajmił James. – Przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
– Miałam taką fantazję – rzekła.
Uwielbiała to prawdziwie rodzinne ciepło, ten wspólny z nim dom. Podała mu kawę,
wypił trochę i postawił kubek na nocnej szafce. Wziął talerz, sięgnął po serwetkę i widełec.
Emily zaczęła już jeść. Niebawem stwierdziła, że jej apetyt lepiej dopisuje. Zamyślona,
obracała w palcach medalion. Zawierał irokeskie zaklęcie. Będzie go zawsze nosiła. Blisko
serca. i Uniosła wzrok i napotkała spojrzenie Jamesa. Wpatrywał się w nią intensywnie, z
jakimś dziwnym, nietypowym dla niego wyrazem twarzy.
– Musimy porozmawiać – rzekł.
– O czym? Odstawił talerz.
– O nas. O mnie. O naszej przyszłości.
Spojrzała mu prosto w oczy, a kiedy odwrócił wzrok, wiedziała, że coś złego się dzieje.
– Przepraszam, Emily.
– Za co? Przerażona, ścisnęła w ręku medalion. Coś w Jamesie uległo zmianie? Uznał, że
nie radzi sobie z tą miłością? Że za bardzo się zaangażował?
– Przepraszam cię za wszystko.
– Nie mów tak, James!
Z jego piersi wyrwało się ciężkie westchnienie.
– Przede wszystkim nie nazywam się James Dalton i nie urodziłem się piątego grudnia.
Nazywam się Reed Blackwood i urodziłem się drugiego września. – Sięgnął po kawę i
obydwiema dłońmi objął kubek. – Jestem byłym więźniem. Wykwalifikowanym złodziejem i
ekspertem od elektroniki. Byłem członkiem mafii działającej w Los Angeles.
Siedziała z opuszczoną głową.
– Czy to ma być żart? Jakiś psikus pourodzinowy?
– Chciałbym, żeby tak było.
Nie wierząc mu, sięgnęła po leżący na szafce nocnej jego portfel. Nigdy dotąd nie
zainteresowała się ani jego prawem jazdy, ani innymi dokumentami poświadczającymi
tożsamość.
– James Dalton – przeczytała raz, drugi, trzeci. – Czy to wszystko jest fałsz?
– Zmieniono mi tożsamość. Jestem.. , – Kim? Jakimś szpiegiem? Najpierw byłeś
krukiem, a teraz...
– Jestem objęty Programem Ochrony Świadków Koronnych. Nawet tobie nie powinienem
o tym mówić.
– Zeznawałeś już przeciwko komuś? – zapytała zduszonym głosem, ogarnięta paniką.
Skinął głową.
– Przeciwko komu? Mafii z Los Angeles? W Los Angeles nie ma żadnej mafii.
– Jest. Gdyby mnie dopadli, zabiliby.
– A ty jesteś tutaj? W moim domu? Gdzie mieszka mój brat?
Oczy miała pełne łez. Nie mogła zebrać myśli, zabrakło jej tchu, jej serce się rozszalało.
– Czy Coreyowi coś zagraża? Czy mogą go porwać?
I nie czekając na odpowiedź, pobiegła do pokoju brata. Zastała go śpiącego spokojnie, z
rączką zgiętą w łokciu. Wyczuła, że James stoi za jej plecami.
– Nie zrobię żadnej krzywdy Coreyowi – powiedział. – Ani tobie.
Tym razem spojrzała mu prosto w oczy.
– Oni cię szukają? – zapytała.
– Tak.
– Żeby cię zabić?
– Tak.
Emily czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
– Muszę usiąść – rzekła, zamknąwszy drzwi do pokoju brata.
A James zastanawiał się, co on ma, na litość boską, powiedzieć jej po tym wszystkim.
Widział jej przerażenie.
Całkiem zrozumiałe. Kto by się nie przeraził na jej miejscu?
Usiadła na brzegu łóżka i obracała w dłoni pasek od szlafroka. Spojrzał na tacę z
niedojedzonym śniadaniem. Omal nie zrzuciła jej na podłogę, gdy zerwała się, by pobiec do
brata.
– Poszukujący mnie bandyci nie polują na niewinnych ludzi – oznajmił. – Nie narażałbym
na niebezpieczeństwo ciebie i Coreya.
– A ty? Nie chcę, żeby cię zabili.
– Komitet Ochrony Świadków Koronnych sprawuje nade mną pieczę.
– Komitet Ochrony Świadków?
– Tak, ale nie mów o tym nikomu. Nawet swojej przyjaciółce.
– Nie powiem. Przysięgam! Nie narażałabym twojego życia.
Cisza zaległa między nimi, James nie wiedział, jak js przerwać. Stał, a w głowie miał
kompletny mętlik.
– Nie pochodzę z Oklahomy. Urodziłem się w Austin, a kiedy miałem dwanaście lat, moi
rodzice przeprowadzili się do małego miasteczka w Teksasie.
– Czy z tego, co opowiadałeś mi o swojej rodzinie, nic nie jest prawdą?
Włożył ręce głęboko do kieszeni.
– To, że ojczym mnie bił, to prawda.
– A to, eo mówiłeś o matce?
– Też prawda. Ale nie wspomniałem ci o mojej siostrze przyrodniej. Ma na imię Heather.
Jest biała i jesteśmy do siebie podobni. – Odchrząknął i mówił dalej: – To jedyna osoba, która
mnie kochała. Poza moją żoną... – Urwał, i milczał przez chwilę. – Poza moją żoną i tobą.
– Twoja żona istniała naprawdę?
– Tak.
– I naprawdę miała raka?
– Tak. Ten rak ją zabił, pomyślał. Ona leży w grobie, a ja nigdy nie mogłem iść do niej na
cmentarz.
– Nazywała się Beverly Halloway. Była córką ojca chrzestnego mafii Zachodniego
Wybrzeża. Ścigał mnie, póki nie trafił do więzienia. Jego synowie zastąpili go. I też dybią na
moje życie, Emily zbladła jeszcze bardziej.
– Rodzina twojej żony to członkowie mafii, która na ciebie poluje, tak?
– Najpierw nie pozwalali jej być ze mną.
– Mimo że należałeś do mafii?
– Spartaczyłem parę zadań i przestali mi ufać.
Co Emily powiedziałaby na to, że był nie tylko złodziejem? Że zaplanowano morderstwo
z jego udziałem?
– Nie było mowy o tym, bym poślubił córkę szefa. Kazano mi trzymać się od niej z
daleka. Grożono mi.
Wziął kubek z szafki nocnej i wypił łyk kawy.
– Planowaliśmy z Beverly ucieczkę, ale jej rodzina wcześniej mnie dopadła. Nasłała na
mnie drabów, którzy niemal flaki ze mnie wypruli. Ledwo uszedłem z życiem.
Emily sięgnęła po swojego misia i przytuliła go, jakby chciała obronić go przed światem.
– Co dalej? – zapytała.
– Te typy paskudnie mnie urządziły. Straciłem przytomność i Beverly mnie odnalazła.
Ona wraz z moją siostrą wywiozły mnie z miasta. Leczyły moje rany i już razem uciekliśmy
przed mafią.
– Jak długo to trwało? – zapytała, przytulając misia z jeszcze większą troską.
– Półtora roku. Mafia kazała jednemu z nich zabić mnie i przywieźć moją żonę do ojca.
– A co z twoją siostrą?
– Heather nie mogła wrócić do domu, bo bandyci wydobyliby z niej, gdzie jestem.
Została z nami. – Uciekała z nami, pomyślał. Z jednego stanu do drugiego. W ciągłym lęku. –
Beverly zachorowała wtedy – ciągnął. – Kiedy okazało się, że to rak, świat się nam zawalił.
Wiedzieliśmy, że to koniec.
Oparł się o komodę. Miał jej jeszcze wiele do powiedzenia. Bardzo wiele.
– Mam dziecko, Emily. Syna, Patrzyła na niego. Tylko patrzyła, a jemu serce waliło jak
młotem.
– Jak ma na imię? – zapytała wreszcie.
– Justin.
– A gdzie on jest teraz?
– Gdy okazało się, że Beverly ma raka, oddaliśmy Justina mojej siostrze. Prosiliśmy, by
go wychowała, była mu matką, i aby nikt się nie dowiedział, kim są jego rodzice. Nie
chcieliśmy, aby Hallowayowie wzięli go pod swoją opiekę.
– Nie rozumiem. – Położyła misia na łóżku. – Mówiłeś, że twoja siostra jest biała. Jak
mogła uchodzić za matkę waszego syna?
– Heather miała kochanka Indianina, była z nim w ciąży. – Zachmurzył się. Wspomnienia
przeniosły go w tamte ciężkie czasy. – A więc uciekałem z dwiema ciężarnymi kobietami.
– O, Boże, James...
– Stale uciekaliśmy przed mafią. Znaleźliśmy schronienie w małej chatce w stanie
Oklahoma. I tam właśnie obaj chłopcy przyszli na świat. Synek siostry urodził się martwy.
Był taki malutki. Siny. Nie oddychał. Nie udało mi się go reanimować. A baliśmy się szukać
pomocy w szpitalu.
– I co dalej? – zapytała Emily.
– Wiedziałem, że mafia nigdy nie da mi spokoju, że resztę życia spędzę na ucieczce.
Beverly słabła z każdym dniem, więc Heather zabrała ją do ojca. Halloway był bardzo bogaty,
stać go było na lekarzy, leki, pielęgniarki, mógł zapewnić córce lżejszą śmierć... – James
spojrzał przez okno, na oświetlające pokój letnie słońce. – Justin miał dziesięć miesięcy, gdy
Heather zgodziła się być mu matką. Po odwiezieniu Beveriy do jej ojca pojechała do swego
kochanka do Teksasu i poprosiła go, by zgodził się wychować mego syna. By udawał przed
wszystkimi, że Justin jest jego.
– I zgodził się?
– Tak, kochanek Heather był moim przyjacielem.
– To ten irokeski chłopak, o którym mi opowiadałeś? James skinął głową.
– Byliśmy wtedy jak bracia. Będzie dobry dla mojego syna.
– I Justin nigdy się nie dowie, kim jest jego ojciec?
– Nie. Ale to był mój wybór, moja decyzja. Chciałem zapewnić mu normalne życie, z
dala od Hallowayów.
– A jak to się stało, że ten Komitet Ochrony Świadków Koronnych wziął cię pod swoją
opiekę?
– FBI nawiązało kontakt z moją siostrą, a ona – ze mną. Powiedzieli, że obejmą mnie
programem, jeżeli oczywiście będę zeznawać przeciwko mafii. Beverly już nie żyła, nie
miałem więc skrupułów.
– Dobrze zrobiłeś, że odciąłeś się od tych strasznych typów.
– Ja też byłem takim strasznym typem. Potrząsnęła głową.
– Nie takim jak oni.
– Skąd wiesz?
– Bo oni albo zlecają komuś morderstwa, albo sami zabijają. Ty byłeś złodziejem, nie
mordercą. Nie potrafiłbyś odebrać komuś życia.
Podeszła do niego, a on stał, jakby go zamurowało. Nie, nie może jej powiedzieć, nie
może się przyznać, że bral udział w morderstwie. Nie powiedział nawet o tym Beveriy.
Umarła i nie poznała prawdy.
– Wszystko będzie dobrze – rzekła Emily. – Jakoś przez to wszystko przebrniemy Jakim
cudem? pomyślał. Jak będą mogli ułożyć sobie życie w cieniu jego kłamstwa? Grzechu, do
którego nie był w stanie się przyznać?
Położyła głowę na jego ramieniu.
– Mimo wszystko kocham cię, James. Zawsze cię kochałam.
Nie powinna, myślał. Zasługuje na kogoś lepszego niż Reed Blackwood. Lepszego niż
James Dalton. Wziął ją w ramiona czując, jak jest jej niegodny.
Dziś jej nie opuści. A jutro poprosi Zacka Rydera, by wywiózł go jak najdalej stąd.
Stajnie Tandy były już zamknięte. Amatorów konnej jazdy już nie było i konie
odpoczywały spokojnie w swoich boksach.
Inspektor ochrony i James stali oparci o poręcz ganku i patrzyli na rozciągający się przed
nimi krajobraz.
Swoim zwyczajem Ryder trzymał w ustach palącego się papierosa.
– A nie mówiłem, żebyś siedział cicho – rzekł.
– Przestań z tym „a nie mówiłem”, wydostań mnie stąd! Funkcjonariusz obserwował
chylące się ku zachodowi słońce, które oświetlało jego siwe skronie i zmarszczki w kącikach
oczu.
– Nie mogę, Dalton.
– Nie możesz czy nie chcesz?
Obrócił twarz ku Jamesowi.
– Nie chcę.
James poczuł się tak, jakby sznur zaciskał mu się wokół szyi.
– Ale ja nie mogę tu mieszkać! Nie potrafię dłużej patrzeć w oczy Emily, nosząc w sobie
to straszne kłamstwo. – Chwycił puszkę piwa i opróżnił ją. – Musisz mnie gdzieś przenieść.
– Nic nie muszę – odparł Ryder. – Czy zagrożone jest twoje bezpieczeństwo? Czy groziła
ci, że powie komuś o tobie? Wygadała się przed sąsiadami? – Dmuchnął dymem w powietrze.
– Nie, nie wygadała się ani ci nie groziła. Patrząc ci w oczy powiedziała, że wciąż cię kocha.
A ty chcesz dać nogę?
– Patrząc mi w oczy powiedziała – rzekł James z wściekłością – że na całe szczęście nie
jestem mordercą.
– Bo nie jesteś.
– Naprawdę? To myślisz, że za nic wsadzili mnie do pudła?
Inspektor opadł na krzesło i zaczął mówić, przybierając typowy dla gliniarza ton.
– Wsadzili cię do pudła, bo sędzia orzekł, że musisz odsiedzieć karę.
– Za uczestnictwo w morderstwie.
– Nie wygłupiaj się.
James spojrzał uważnie na Rydera.
– Byłem zamieszany...
– Dobrze wiem, w co byłeś zamieszany.
– Jasne, taki as jak ty zawsze wie wszystko.
– A taki tchórz jak ty nie chce być z kobietą, która g<
kocha. Biedaczek, przeleciał dziewczynę i czym prędzej chce się zmyć. Mam rację?
– Niech cię szlag trafi, Ryder!
– Faktycznie, niech mnie trafi, bo jestem facetem, który pozwolił ci złamać zasady.
A ja jestem facetem, którego dusza umiera, pomyślał James.
– Powiedz jej o sobie wszystko. Przyznaj się.
– Nie mogę.
– Oczywiście, że możesz. – Ryder zapalił kolejnego papierosa, choć tamtego wypalił do
połowy. – Usiądźcie razem i opowiedz jej, co masz na sumieniu. Jeśli ona zacznie wydziwiać,
to, do cholery, przeniosę cię.
– W przeciwnym razie przeniosę się na własną rękę.
– Ja dotrzymuję słowa, ale ty też dotrzymaj. Musisz jej powiedzieć.
Po wyjściu Rydera James chodził po pokoju w tę i z powrotem, od jednego kąta do
drugiego. W końcu podszedł do telefonu i wybrał numer Emily.
Od razu podniosła słuchawkę.
– To ja – rzekł.
– Dzięki Bogu, już się martwiłam.
– Mówiłem ci, że dziś pracuję do późna.
– Wiem, ale...
Urwała, złoszcząc się na siebie, na swój egoizm. Źle spała tej nocy. Przewracała się z
boku na bok, mamrocząc coś przez sen. W końcu obudziła się wcześniej niż James. Oczy
miała podkrążone.
– Czy Corey jest wciąż u Stevena? – zapytał.
Chłopiec dużo czasu w lecie spędzał u swego kolegi, którego matka czuwała nad nimi.
– Tak, ale niedługo pojadę po niego, ~ A mogłabyś przywieźć go trochę później?
– Dlaczego? Stało się coś? – zapytała. – Głos masz jakiś dziwny.
Uregulował rytm oddechu i wyjrzał przez okno.
– Nie, nic się nie stało. Chcę po prostu z tobą porozmawiać. Tutaj.
– W Stajniach Tandy? Nie możesz przyjść do domu?
– Tu jest mój dom. Ja tu mieszkam, zapomniałaś? Chciał dać Emily szansę odejścia, jeśli
uzna, że nie jest jej godny.
Przyszła wkrótce potem. W białej bluzce i długiej spódnicy wyglądała uroczo i bardzo
dziewczęco. James wiedział, że lubi lekkie tkaniny i dba o to, by chronić skórę przed
słońcem.
Chciałby ją uściskać, chłonąć zapach jej perfum, ale nie uczynił tego, tylko wskazał jej
miejsce na kanapie. Usiadła na jej skraju. Miała w oczach niepokój. Podejrzewała, że stało się
coś złego, skoro nie chciał powiedzieć jej tego przez telefon.
– Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, dlaczego moje zeznania przeciwko mafii są takie
ważne?
– Dlatego, sądziłam, że znasz szczegóły ich przestępczej działalności. Zbrodni, jakie
popełniali.
– Znam szczegóły morderstwa. Napadu, w jaki byłem zamieszany.
Emily zbladła, ale James mówił dalej, zdecydowany wy znać jej wszystko.
– Za współudział w zbrodni rok przesiedziałem w więzieniu. Zostałem skazany właśnie
za to.
Emily oddychała ciężko, miotana sprzecznymi uczuciami. Oto człowiek, który tak czule i
z taką troską opiekował się nią, który pomógł jej w walce z chorobą, który nauczył jej
niesfornego brata dobrych manier...
– Powiedziałeś, że siedziałeś w więzieniu, ale myślałam...
– Ze za włamanie? Za to też.
Emily chwyciła się brzegu kanapy, bojąc się, że upadnie. Jak on mógł przyczynić się do
odebrania komuś życia? Jak mógł uczestniczyć w morderstwie?
– Jak mogłeś, James? Jak mogłeś dać się w to wrobić?
– Wykonywałem rozkaz mafii Zachodniego Wybrzeża.
– Po prostu wykonywałeś rozkaz? – powtórzyła, broniąc się przed napływającymi do
oczu łzami.
James odgarnął włosy z czoła, co podkreślało mocny zarys jego kości policzkowych.
Wyraz twarzy miał surowy, nieprzyjemny, wyraz twarzy byłego więźnia. Lecz przecież ten
człowiek stanowił jej opokę, był mężczyzną, w którym zakochała się bez pamięci.
– Opowiedz mi, jak do tego doszło – poprosiła.
– Doszło do tego, bo nie mogło nie dojść. – Chodził po pokoju krokiem posuwistym, z
założonymi do tyłu rękami. – Rodzina z Zachodniego Wybrzeża nie jest odgałęzieniem mafii
włoskiej, choć swoje akcje przeprowadza w ich tradycyjnym stylu. Z początku sprawdzałem
się, dostarczając wiadomości jednemu z ich oficerów, potem sam zostałem żołnierzem.
– Żołnierzem?
Zatrzymał się.
– To jest najniższy stopień w ich hierarchii. Ale wciąż jeszcze byłem „na dorobku”.
– To zupełnie jak w filmie.
Czuła się tak, jakby oglądała jakiś nadawany w telewizji późną nocą film. Który nie
docierał w pełni do świadomości dziewczyny z małego miasteczka.
– Może mi nie uwierzysz – ciągnął – ale miałem iloraz inteligencji geniusza. – Roześmiał
się z goryczą. – Mimo to byłem kompletnym idiotą. Nigdy nie przypuszczałem, że zażądają
ode mnie uczestnictwa w morderstwie.
Emily jęknęła, a on spojrzał na nią uważnie.
– Rodzina z Zachodniego Wybrzeża – ciągnął – to cała instytucja. Nie banda pospolitych
opryszków. Jej członkowie są powiązani z przemysłem filmowym. Ci u szczytu sławy mają
własne rezydencje i są za pan brat z tymi najbardziej znanymi i najbogatszymi w naszym
kraju. – Znów roześmiał się tym nieprzyjemnym śmiechem. – Takie jest życie.
Emily widziała go oczyma wyobraźni: wysoki, śniady, przystojny, elegancki James
zaprzyjaźniony z kryminalistami najwyższego szczebla.
– Musiałeś przecież zdawać sobie sprawę, z jakimi groźnymi ludźmi się zadajesz.
– Jasne. Ale zawsze lubiłem igrać z ogniem. Lubiłem ten dreszczyk emocji. Tę
adrenalinę, jaką czułem, gdy byłem wśród nich... – Przerwał, ale po chwili mówił dalej,
innym już głosem: – Lecz bajka się skończyła, gdy postanowili sprawdzić moją lojalność.
Obserwowała, jak drgają mu mięśnie szczęk. Napięcie wywołane koszmarem wspomnień,
myślała.
– I co dalej?
– Kazali mi stawić się w biurze szefa i Denny Halloway oznajmił mi, że ma dla mnie
robotę.
– Ojciec Beverly?
– Tak. Ale wtedy jeszcze jej nie znałem. Nie wiedziałem nawet, że Halloway ma córkę.
Znałem tylko jego synów. Sądziłem, że ta „robota” to będzie jakieś włamanie. Byłem
specjalistą od systemów alarmowych. Kiedy jednak Halloway powiedział, że to kwestia paru
godzin, pomyślałem sobie, że coś jest nieklawo. Włamania nie organizuje się tak od ręki.
Zamilkł, a ona czekała z lękiem na dalszy ciąg tej koszmarnej relacji.
– Celem był niejaki Caesar Gibbons, potentat w sferze narkotyków, który oszukał
Hallowaya. Ponieważ Gibbonsa otaczała zawsze grupa ochroniarzy, mafia zaplanowała
wypadek drogowy ze skutkiem śmiertelnym. Ja brałem w tym czynny udział.
– Czemu nie zgłosiłeś tego policji? – zapytała. – Dlaczego nie powiadomiłeś policji o
planie zabójstwa?
– Nie było na to czasu. Resztę dnia spędziłem z Hallowayem i drugim facetem, tym, który
nacisnął spust. Lepsza cześć mego ja buntowała się przeciwko temu i w gruncie rzeczy nie
wierzyłem, że ów plan się powiedzie.
– Ale się powiódł – rzekła Emily.
– Niestety.
– Schwytano mordercę?
– Nie. Za to zatrzymano mnie jako świadka wypadku drogowego. Mnie, niby
przypadkowego przechodnia. Gliniarze nie mieli pojęcia, że ja też byłem zamieszany w tę
zbrodnię. A ja oczywiście do niczego się nie przyznałem. Nie powiedziałem prawdy.
Wstała. Serce już jej tak nie waliło.
– Przyznałeś się później. Kiedy?
– Gdy FBI zaproponowało mi współpracę w zamian za skrócenie wyroku. – Podniósł
głowę. – Co ze mnie za facet, powiedz mi? Kawał wrednego skurwysyna!
Zrobiła krok ku niemu, ale on cofnął się, nie pozwolił się dotknąć, nie oczekiwał
przebaczenia za swoje czyny.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mimo wszystko Emiły nie przestała go kochać. Ta stałość jej uczuć sprawiała, że James
jeszcze bardziej czuł się winny.
– Nie odpychaj mnie od siebie – rzekła. – Nie teraz.
– Czyżby w dalszym ciągu zależało ci na mnie? – zapytał.
– A jakie ja mam prawo cię karać? Być twoim sędzią, ławą przysięgłych? Zapłaciłeś za
swoje czyny. Odsiedziałeś wyrok. Zeznawałeś przeciwko mafii.
– Czy ty, Emily, wyobrażasz sobie spędzenie reszty życia z takim typem jak ja?
Ich spojrzenia się spotkały.
– Próbuję sobie to wyobrazić – odrzekła.
– Nie powinnaś próbować. Powinnaś natomiast głęboko się nad tym zastanowić. Spójrz
na mnie z dystansu i uświadom sobie, co ze mnie za człowiek.
Ponieważ czuł się równie niepewnie na nogach, jak i * duszy, przysiadł na stołku
barowym i sięgnął po butelkę piwa. Było ciepłe, ale wypił je prawie do dna.
– Moje życie pełne było kłamstw. Gdy widziałem się ostatnio z siostrą, nie powiedziałem
jej, że mam odsiedzieć wyrok. Sądziła, że Komitet Ochrony Świadków Koronnych zajmie się
mną od razu.
– No i dobrze. Oszczędziłeś jej zmartwień. Nic złego w tym nie widzę.
– Wszystko w moim życiu opierało się na kłamstwie. Nigdy nie przyznałem się żonie, że
brałem udział w tej zbrodni. Wiedziała, że chciałem odejść z mafii jej ojca, ale nie miałem
odwagi się przyznać, co wydarzyło się potem.
– Chciałeś oszczędzić jej zmartwień.
– Nie jej, ale sobie! Bałem się, że jak pozna prawdę, odejdzie ode mnie.
– Wobec mnie postąpiłeś uczciwie.
– Mało brakowało, a odszedłbym. Gdyby mój inspektor pozwolił, już by mnie tu nie było.
Przeniósłby mnie gdzie indziej.
Cofnęła się o krok.
– Jak mogło coś podobnego przyjść ci do głowy?! Jak mogłeś brać to pod uwagę?
– Bałem się, że przestaniesz mnie kochać. Nie mogłem cię stracić.
– Ale nie straciłeś. – Zatoczyła ręką szeroki łuk. – Jestem tu. Z tobą.
I jeszcze bardziej godna podziwu, pomyślał. Pasma włosów wysunęły się z jej końskiego
ogona, przesłaniały twarz, falując w rytm jej oddechu.
– Przemyśl to sobie, Emily. Wyobraź sobie, że jesteś moją żoną i mój opiekun postanawia
mnie gdzieś przenieść, bo, jego zdaniem, zasady bezpieczeństwa zostały tu naruszone. Więc
ty też musisz zmienić miejsce pobytu, nazwisko, stać się kimś innym.
Skrzyżowała ramiona, by ukryć drżenie rąk, a James zrozumiał, że ona nie sięga
wyobraźnią aż tak daleko.
– Możesz nigdy nie zobaczyć już Dianę – ciągnął. – Corey straci swego przyjaciela
Stevena. Ba, nie będziesz mogła nawet odwiedzić grobu swych rodziców. Zachować ich
zdjęć! Będziesz musiała wyrzec się wszystkiego, co wiąże się z twoją przeszłością,
dzieciństwem.
Nabrała w płuca haust powietrza.
– Ale jeżeli zasady bezpieczeństwa nie zostaną naruszone, to nie będziemy musieli
nigdzie się przenosić, prawda? Moglibyśmy...
– Nie jestem godny, byś podejmowała dla mnie takie ryzyko – przerwał jej. – Sama wiesz
o tym najlepiej.
– To nie w porządku z twojej strony. Nie możesz kazać mi przestać cię kochać. Pozwolić
ci odejść.
– Faktycznie. Ale ty z kolei nie możesz bujać w obłokach. Przemyśl sobie ten problem. I
weź pod uwagę dobro Coreya.
– Po co mi to wszystko mówisz?
– Bo możesz nie wytrzymać mojego trybu życia. – Marzenia marzeniami, pomyślał, a
rzeczywistość bywa bolesna.
– Do tej pory – mówił dalej – chciałem jedynie, żebyś mnie kochała, akceptowała mnie,
wybaczyła mi moją przeszłość. Lecz teraz gra idzie o większą stawkę. Chodzi o twoją
przyszłość. I Coreya.
– Powiedziałeś mi, że Corey jest bezpieczny. Mafia mu nie zagraża.
– To prawda. Ale jak on będzie się czuł, jeśli ja zginę? Jeśli jakiś bandzior wbije mi nóż
w plecy?
– Nie opowiadaj takich okropności!
– Muszę. Dobrze wiesz, że coś takiego może się zdarzyć.
– Wpatrywał się w nią pilnie. – Dlaczego dziś w nocy źle spałaś? Dlaczego przewracałaś
się z boku na bok?
Wyjrzała przez okno, a on podążył za jej wzrokiem i popatrzył na zachodzące purpurowo
słońce.
– Martwiłam się – odparła.
– O kogo?
– O ciebie.
– Że ktoś może chcieć mnie zabić?
– Tak. – Wytarła spocone dłonie o spódnicę. – Bo przecież dopiero wczoraj
dowiedziałam się o wszystkim. Miałam spać słodko jak niemowlę?
– To prawda.
Chciałby wziąć ją w ramiona i sprawić, by oboje zapomnieli o bożym świecie. Ale nie
mógłby. Świat jest taki, jaki jest, i trzeba stawiać czoło problemom, liczyć się z opinią innych,
słuchać ich zdania.
– Musimy przez jakiś czas przestać się widywać – oznajmił.
– Dlaczego? – Nie usiłowała nawet ukryć gniewu. – Zamierzasz wyjechać? Zniknąć bez
słowa?
– Nie, nie zamierzam.
Nie będzie tchórzem, tak jak powiedział Ryder, i nie ucieknie od kobiety, którą kocha.
Ale i nie chce jej narażać.
– Jeśli będziemy razem – zaczął – to wiem, ile ty wniesiesz szczęścia do mojego życia,
nie wiem natomiast, czy tego szczęścia zaznasz ode mnie.
– James...
Nie pozwolił jej dokończyć:
– Wracaj do domu, Emily. Odwiedź przyjaciół, poplotkuj z koleżankami z pracy,
przejrzyj albumy rodzinne, zanieś kwiaty na grób rodziców. – Zamilkł na chwilę i
podsumował: – I wyobraź sobie, czy będziesz mogła bez tego żyć.
Drgnęła, a on przekonał się, że trafił w jej czułe miejsce.
– Mam sobie również wyobrazić, że zanoszę kwiaty także na twoją mogiłę? – zapytała. –
Mam to też wziąć pod uwagę? Mam się z tym liczyć?
– Już się z tym liczysz – powiedział. – Stało się.
Corey szedł obok Emily z bukietem kwiatów w każdej ręce. Nie mógł pojąć, dlaczego
jego siostra jest ostatnio taka smutna. Często przeglądali razem stare fotografie, a on śmiał się
z tego, że kiedyś był taki mały. A teraz szli na cmentarz, gdzie pochowani byli ich rodzice.
Od tygodnia Emily nie widziała Jamesa, ale myślała o nim każdej bezsennej nocy
Ł
wstrząśnięta słowami, jakie padły z jego ust. Wmawiała sobie, że nie ma żadnych
wątpliwości, że wyjazd z Siiver Wolf wcale jej nie przeraża, że wszystko zniesie, byleby być
z nim. Nie była to jednak pełna prawda. Myśl, że mafia czyha na jego życie, nękała ją
bezustannie.
Doszli już na miejsce. Corey zadarł główkę i spojrzał na siostrę, a ona opiekuńczym
gestem położyła dłoń na jego ramieniu. Popatrzyła na marmurową płytę z nazwiskiem
rodziców i pomyślała, co też oni powiedzieliby o Jamesie. Jej ukochanym. Byłym więźniu.
Byłym członku mafii.
– Czy oni nas widzą, Emmy?
– Chyba tak – odparła. Uklękła na murawie, przeniknął ją cmentarny chłód. A jeśli
bandyci poddadzą Jamesa torturom? Jeśli jej ukochany wykrwawi się na śmierć? – Patrzą na
nas z nieba – dodała. Obserwują, pomyślała, jak ich córka zmaga się ze swoją miłością.
Corey położył bukiety z obu stron mogiły i spojrzał w niebo.
– Czy patrzą na nas tylko wtedy, gdy tu jesteśmy? – zapytał.
– Nie. Widzą nas w każdym miejscu, gdzie się znajdujemy.
– Nawet gdy jestem niegrzeczny? Uśmiechnęła się.
– Ale ty zawsze jesteś grzeczny, prawda?
– Nie zawsze. Niedawno powiedziałem Suzy, że jest głupia.
Emily popatrzyła na złote loki, które wiatr nawiewał chłopcu na twarz, i zapytała:
– Dlaczego tak sądzisz?
– Bo ona mnie lubi – rzekł.
– Tak lubi, jak dziewczynki lubią chłopców?
– Aha. I to jest głupota.
– Kiedy podrośniesz, zrozumiesz, że to żadna głupota, tylko radość.
Radość? Wyciągnęła z bukietu stokrotkę i pomyślała o Jamesie, o tym, jak bardzo boi się
przyszłości.
– Przy pierwszej okazji musisz przeprosić Suzy. Corey skrzywił się tylko w odpowiedzi.
Dłuższą chwilę szli w milczeniu i każde z nich na swój sposób rozmawiało z rodzicami.
Kiedy wracali przez trawnik, Corey spojrzał na stokrotkę w ręku siostry.
– Dlaczego wzięłaś ten kwiatek? – zapytał.
– Dam go Lily Mae.
– Tej pani, u której James pracuje?
– Tak.
– I odwiedzisz Jamesa?
– Nie, nie dzisiaj. Wybieramy się z Lily Mae na piknik.
– Uważaj na słońce, Emily.
Wzruszona troskliwością brata pogładziła go po głowie.
– Posmaruję się kremem ochronnym, a w samochodzie mam kapelusz. Będziemy zresztą
szukały cienia.
– My ze Stevenem pomożemy jego mamie piec ciastka. Jego mama powiedziała
niedawno, że ty i James powinniście się pobrać. Ja też tak uważam. I Steven tak uważa. Na
twoim weselu będziemy mieli muszki, jak dorośli, i będziemy jeść różne dobre rzeczy.
Serce jej się ścisnęło.
– Czy to jedyny powód, dla którego chcesz mego ślubu?
– Nie. – Schylił się i podniósł z ziemi liść. – Chciałbym, żeby on był moim tatą... Albo
bratem. Albo... – Zastanowił się chwilę. – Kim on byłby dla mnie, gdyby się z tobą ożenił?
Dla mnie byłby moim mężem, pomyślała siadając za kierownicą. Moim partnerem na całe
życie. Człowiekiem, którego mafia Zachodniego Wybrzeża chce zabić. Boże Święty, jak ja
bym to zniosła? A jak zniosłabym tę ciągłą niepewność?
Nie odpowiedziała na pytanie Coreya, który wysiadł wkrótce przed domem Stevena. A
ona skręciła w uliczkę, przy której mieszkała Lily Mae.
Lily powitała ją na progu, trzymając pojemnik z lemoniadą. Emily wręczyła jej kwiat.
Lily ułamała łodyżkę i wsunęła sobie stokrotkę za ucho.
– Jesteś gotowa? – zapytała Emily.
– Jak widzisz.
Nie musiały jechać daleko, znalazły niebawem piękne miejsce na terenie posiadłości Lily
Mae. Emily rozpakowała kosz z jedzeniem, a Lily rozłożyła koc na trawie.
– Czuję się jak za dawnych lat, kiedy byłam młoda – powiedziała.
– Jaki tu spokój – rzekła Emily patrząc na drzewa, które tu rosły. – Stęskniłam się za
przyrodą.
– Jak ci ładnie w tym kapeluszu – stwierdziła Lily Mae, nalewając lemoniadę do kubków.
– Słoma dodaje ci urody.
Emily roześmiała się. Lily Mae miała dość dziwaczny sposób bycia, ale była życzliwa
ludziom i serdeczna. Emily nałożyła na talerze kawałki pieczonego kurczaka, warzywa i
kartofle.
– Nie chcesz o niego zapytać? – odezwała się Lily.
– O kogo? – spytała Emily.
– O Jamesa, rzecz jasna.
Emily przez ten tydzień bez przerwy o nim myślała. Wyobrażała sobie, jak, spocony,
pracuje pod palącymi promieniami słońca. Jej James. Jej mężczyzna. Człowiek, nad którym
wisi groźba śmierci.
– Co u niego? – Spojrzała na Lily.
– Pracuje ciężko. Jakby coś chciał w sobie zagłuszyć. Chyba się między wami nie układa,
prawda?
Emily nie mogła nic powiedzieć ani Lily, ani Dianę. James uprzedzał ją, że życie z nim to
będą ciągłe i przed wszystkimi tajemnice.
– Myślałam, że pogadamy o Harveyu – powiedziała.
– O Harveyu? A co można powiedzieć o tym starym pryku?
– Tańczyłaś z nim na moich urodzinach.
– Jeden taniec. I co z tego?
– Co z tego? – powtórzyła Emily. – Podobno poszliście potem na długi spacer.
– Krótki.
– James mówił, że kochaliście się kiedyś.
– A skąd on wie? – May zamrugała powiekami, wyraźnie poruszona. – Co ktoś może o
tym wiedzieć.
– Też tak sądzę. James pewno to sobie wymyślił. Lily patrzyła na las porastający górę.
– Ja wywodziłam się z bogatej rodziny – mówiła. – A Harvey z biednej. Jak mnie spotkał,
uśmiechał się, a mnie serce pikało. Jak krople deszczu walące w dach.
Emily skinęła głową. Dobrze znała to uczucie. Lily Mae mówiła dalej:
– Moi rodzice patrzyli z góry na wiejskich chłopaków i upatrzyli sobie dla mnie godnego
ich zdaniem kawalera.
– I zgodziłaś się wyjść za niego?
– Tak. Nie byłam na tyle silna, by sprzeciwiać się rodzicom, zwłaszcza matce. Sroga z
niej była kobieta. – Oderwała wzrok od lasu. – Miesiąc przed ślubem pojechałam nad rzekę.
Późno już było, po północy. Chciałam być sama. A tymczasem spotkałam tam Haryeya.
Emily starała się wyobrazić ich sobie jako młodych, lecz wciąż miała przed oczami tylko
siebie i Jamesa.
– Kochaliście się tamtej nocy?
– Tak. I potem zaczęliśmy się spotykać. Zawsze nad rzeką. W tajemnicy przed
wszystkimi.
– I co dalej?
– Nie mogłam wyjawić prawdy rodzicom, więc wyszłam za mąż za mężczyznę, którego
oni mi wybrali. Harvey był zrozpaczony. Zaciągnął się do wojska, a po wojsku wrócił do
Silver Wolf i zaczął pracować na poczcie. Ja rozwiodłam się, wyszłam za mąż ponownie i
znowu się rozwiodłam. Trzy razy brałam ślub.
– Ale nie z Harveyem – wtrąciła Emily.
– Nie. Po trzecim rozwodzie mężczyźni przestali dla mnie istnieć.
– A teraz?
Lily Mae zaczerwieniła się jak nastolatka.
– A teraz straciłam głowę dla Harveya. Wyobrażasz sobie? Wyobrażasz sobie dwoje
staruchów całujących się w świetle księżyca?
– Co za romantyczna scena!
– Tak uważasz? – Siwowłosa kobieta potrząsnęła głową. – Spaliłabym się ze wstydu,
gdyby ludzie dowiedzieli się, że umawiamy się na randki.
– Dlaczego? Przecież masz prawo do szczęścia. Harvey również. Żałujesz tych lat, które
spędziłaś z dala od niego?
– Bardzo żałuję. Nawet sobie nie wyobrażasz. Nie ma nic gorszego niż utrata człowieka,
którego kochasz. Nic gorszego na świecie – dodała.
Emily wyglądała z daleka jak zjawisko, jak wyłaniająca się z przestworzy czarodziejka.
James stał w drzwiach stodoły oniemiały z zachwytu, z trudem chwytając powietrze.
Zbliżając się, Emily zdjęła kapelusz, poprawiła fryzurę. Miodowo-złote włosy opadały jej
na ramiona.
Jakże James pragnął dotknąć tych włosów! Ale stał bez ruchu, z ramionami
opuszczonymi wzdłuż ciała.
Koń” zarżał, lecz on nie zareagował na dobrze znany mu dźwięk. Serce waliło mu jak
młotem, a puls zdawał się rozrywać ciało.
Pragnął upaść przed nią na kolana, całować ją.
Jakże on za nią tęsknił!
Stanęła tuż przed nim i spojrzeli sobie w oczy. James już wiedział, że podda się woli
Stwórcy, wyjdzie naprzeciw szczęściu, skoro taka jest Jego wola.
– Podejmę ryzyko – powiedziała. – Jesteś tego wart.
Zaległa cisza między nimi. Nie słyszeli nawet rżenia koni. Cisza i bezruch. Ucichł wiatr,
drzewa przestały szumieć, znikł nawet zapach unoszący się zazwyczaj w stodole.
– Jesteś tego pewna?
– Jestem. Robiłam wszystko to, co mi kazałeś. I rozważyłam każdy aspekt mego życia.
– A Corey?
– Mój brat cię kocha.
Chciał mieć absolutną pewność. Musiał mieć pewność, że głęboko to sobie przemyślała.
– A jeżeli będę musiał stąd wyjechać? Tb jest twój dom. Wychowałaś się tutaj. Jesteście
oboje związani z Silver Wolf.
Emily podeszła do niego bliżej, trochę bliżej.
– Dom jest wszędzie tam, James, gdzie jest twoje serce. Mimo wszystko przykra dlań
była myśl, że Emily tyle rzeczy będzie musiała się wyrzec.
– A wspomnienia? Groby twoich bliskich? Spojrzała w niebo, jakby szukając tam swoich
rodziców.
– Wspomnienia zawsze będą przy mnie, bez względu na to, gdzie mieszkam.
– A jeżeli ktoś mnie zabije? Co zrobisz, jeśli mafia...
– Nie opowiadaj takich rzeczy – przerwała mu.
– Nie możemy nie brać tego pod uwagę – ciągnął. – Nie możemy udawać, że takie
zagrożenie nie istnieje.
– Ale też nie można żyć w ciągłym lęku przed śmiercią – powiedziała, bawiąc się rondem
kapelusza.
– Boisz się. – Widział lęk w jej oczach, łzy tuż pod powiekami.
– Oczywiście, że się boję. I w gruncie rzeczy zawsze się bałam. Ale muszę wierzyć, że
inspektor z Programu Ochrony Świadków będzie strzegł twojego bezpieczeństwa. Zapewni ci
je. Lily Mae powiedziała mi niedawno, że nie ma gorszej rzeczy niż utrata człowieka, którego
się kocha. I ma rację. Przez ten tydzień tak bardzo do ciebie tęskniłam. Cierpienie nie do
zniesienia. – Głos jej zadrżał. – Chcę, żebyś dzielił ze mną życie. Bez względu na wszystko.
Objęli się. James wdychał zapach jej perfum, jej ciała.
– Wstydzę się swojej przeszłości – rzekł.
– Już jej nie ma. A ja ufam ci i zawsze ci ufałam – mówiła wpatrując się w jego twarz.
Co ja bym bez niego poczęła? zastanawiała się w duchu. Jak bez niego wyglądałoby moje
życie?
– Zasługujesz na kogoś lepszego ode mnie – powiedział.
– Lepszego niż były więzień.
– Nie mów tak.
Pomyślała o niedawnej przeszłości, o oparciu, jakie jej dał w chorobie. Chyba sam Pan
Bóg go jej zesłał, pomyślała.
– Czy ty mnie jeszcze kochasz, James? Odetchnął głęboko.
– Wiesz przecież, że tak.
– To okaż mi tę miłość.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do swego domu. Ale nie do sypialni. Do łazienki, gdzie ją
rozebrał. Gdy on się rozbierał, ona obserwowała go, czekała, co będzie dalej. Nigdy jeszcze
razem nie stali pod prysznicem, nigdy pod strumieniami wody nie uprawiali gry miłosnej.
Całował jej usta, długo, namiętnie, aż jęknęła głucho z rozkoszy.
Patrzyła na niego przez mgłę pary w kabinie.
A potem wszelkie myśli odbiegły od niej. Słyszała tylko bicie ich serc, czuła zapach jego
ciała, rytm, do którego dostosowała rytm własnego oddechu.
A prysznic wciąż w nich uderzał niczym wodospad.
– Wyjdź za mnie – powiedział z ustami przy jej wargach. Zamiast odpowiedzi pocałowała
go. A pocałunek ten trwał i trwał. Ciała ich przylegały szczelnie do siebie, co wzmagało
skutecznie erotyzm owych oświadczyn.
– Kiedy? – zapytała.
– Teraz.
– Jak to?
– No, może nie dosłownie teraz. Ale wkrótce. Najszybciej, jak tylko się da załatwić
wszelkie formalności.
Przytulił ją, a ona wiedziała, że jej ukochany nie rzuca słów na wiatr.
EPILOG
James owego najważniejszego dnia w swoim życiu stał obok Zacka Rydera. Ubrani na
czarno, czekali przed małą kapliczką, słynącą z piękności budowlą w całym Silver Wolf.
Rosnące wokół niej kwiaty błyszczały w promieniach zachodzącego słońca barwiącego niebo
czerwienią i złotem.
Ryder cofnął się o krok i obrzucił Jamesa badawczym spojrzeniem.
– Wyglądasz całkiem dobrze, Dalton – powiedział. James poprosił swego opiekuna,
przedstawiciela policji federalnej, aby był świadkiem na jego ślubie.
– Tobie też nic nie brakuje – odrzekł James.
– Brakuje? – Ryder poprawił krawat. – Ja wyglądam po prostu wspaniale!
Funkcjonariusz Komisji Ochrony Świadków Koronnych zrobił obrażoną minę, ale w
oczach lśniły mu radosne ogniki.
– Oj, nieraz wygrałbym z tobą, smarkaczu!
– Ale nie dziś – odrzekł James z całą powagą. – Dziś nie chcę toczyć żadnej walki.
Przez chwilę panowało milczenie. Obaj obserwowali wspinającą się na pobliskie drzewo
wiewiórkę. Tym, który pierwszy zabrał głos, był inspektor:
– Mam trochę wieści o twojej rodzinie.
– O siostrze? – zapytał James, z trudem opanowując drżenie głosu.
– To dobre wieści. Rok temu wyszła za swojego chłopaka i oczekuje właśnie drugiego
dziecka.
Ogarnęło go ogromne wzruszenie. Wyobraził sobie Heather, już w Teksasie, w ciąży, z
jego synem u jej boku.
– A co z ich pierwszym dzieckiem, Justinem? – zapytał.
– Podobno mały rośnie jak na drożdżach. – Ryder sięgnął po papierosa, ale rozmyślił się i
schował paczkę z powrotem do kieszeni. – Stanowią szczęśliwą rodzinę – dodał.
James zamrugał powiekami, chcąc pozbyć się tej mgły, która przesłaniała mu oczy.
– Czy mógłbyś przekazać im wiadomość, że ja również jestem szczęśliwy?
– Da się załatwić – odparł inspektor.
– Dziękuję ci.
James spojrzał na leżące w dole miasteczko, na dachy domów, na wiejskie, wąskie
uliczki.
– Chcę żyć w spokoju, Ryder. Jestem już innym człowiekiem.
– Nie wątpię. A Program Ochrony Świadków Koronnych zagwarantuje ci
bezpieczeństwo. – Spojrzał na zegarek. – Wejdźmy już do środka. Najwyższy czas.
W kaplicy pełno było ludzi, przyjaciół Jamesa i Emily. Przybyli tu w uroczystym dla pary
młodych dniu, by uczestniczyć w ceremonii zaślubin, by wysłuchać słów przysięgi składanej
przez narzeczonych. James dostrzegł Liiy Mae i Harveya, siedzieli w pierwszym rzędzie,
ubrani odświętnie. Corey, w smokingu, stał u wejścia trzymając tackę z obrączkami, obok
małej dziewczynki z bukietem kwiatów.
Dianę pełniła rolę pani domu, a jej małżonek – gospodarza. Steven nie pełnił żadnej
funkcji, ale również miał na sobie smoking, dumny z butonierki w jedwabnej klapie surduta.
Goście, czekając na pannę młodą, utworzyli szpaler. Gdy się pojawiła, James nie mógł
oderwać od niej oczu. Była w białej ślubnej sukni, a zwiewna woalka przesłaniała jej twarz.
Poruszała się z gracją, elegancją, a pan młody wpatrywał się w nią z zachwytem. Uniosła
woalkę i oczy ich się spotkały. Rozległy się słowa indiańskiego przesłania i James już
wiedział, że od tej chwili ona włada jego duszą.
Pochylił się ku niej, ona musnęła mu usta pocałunkiem, od którego przeszył go dreszcz.
Był szczęśliwy. Dziękował Stwórcy za ową kobietę, która natchnęła go nadzieją na
przyszłość, która pokochała go i obdarzyła zaufaniem.
Stanęli przed kapłanem, by wypowiedzieć słowa przysięgi, a słowa te, czyniące ich
mężem i żoną, będą początkiem czegoś dla nich całkiem nowego, życia w szczęściu, bez
lęków i obaw. Życia spełnionych marzeń.