Verne Juliusz Król Przestrzen

background image

Jules Verne

Król Przestrzeni

Ostatnia powie

ść

Juliusza Verne’a

SPIS TRE

Ś

CI

ROZDZIAŁ I

3

Tajemnicze zjawiska 3

ROZDZIAŁ II

6

W Morgantonie.

6

ROZDZIAŁ III

9

Great-Eyry.

9

ROZDZIAŁ IV

14

Konkurs klubu automobilistów.

14

ROZDZIAŁ V

18

W zatoce Bosto

ń

skiej.

18

ROZDZIAŁ VI

21

List pierwszy. 21

ROZDZIAŁ VII

24

Na Kirdallu.

24

ROZDZIAŁ VIII

28

Za jak

ą

b

ą

d

ź

cen

ę

.

28

ROZDZIAŁ IX

32

List drugi.

32

ROZDZIAŁ X

33

Poza prawem. 33

ROZDZIAŁ XI

36

Nowa wyprawa.

36

ROZDZIAŁ XII

39

W zatoce Black-Rock.

39

ROZDZIAŁ XIII

43

Na pokładzie „Grozy”. 43

ROZDZIAŁ XIV

47

Niagara. 47

background image

ROZDZIAŁ XV

51

Gniazdo orle. 51

ROZDZIAŁ XVI

55

Robur zwyci

ę

zca.

55

ROZDZIAŁ XVII 61

W imi

ę

prawa! 61

ROZDZIAŁ XVIII 66

Ostatnia rozmowa z Grad.

66

ROZDZIAŁ I

Tajemnicze zjawiska

Ła

ń

cuch gór, ci

ą

gn

ą

cy si

ę

równolegle do wschodniego wybrze

ż

a Ameryki

Północnej i przerzynaj

ą

cy Stany: Karolin

ę

Północn

ą

, Wirgini

ę

, Maryland,

Pensylwani

ę

, New-York, nosi nazw

ę

Alleganów albo inaczej Apalaszów.

Tworz

ą

go dwa pasma oddzielne: góry Kumberlandzkie na zachodzie i

Niebieskie na wschodzie.

Długo

ść

Alleganów wynosi około 900 mil czyli 1600 kilometrów,

ś

rednia

wysoko

ść

zaledwie dosi

ę

ga 1600 stóp. Najwy

ż

szym szczytem jest

Waszyngton.

Góry te mało przedstawiaj

ą

uroku dla alpinistów.

Na pocz

ą

tku 20-go wieku zwrócił jednak na siebie uwag

ę

szczyt Great-

Eyry, uwa

ż

any przez turystów za niedost

ę

pny.

Jako główny inspektor policyi w Waszyngtonie, wzi

ą

łem czynny udział w

niezwykłych wypadkach, których widowni

ą

była tak niedawno Ameryka

Północna.

Great-Eyry znajduje si

ę

w górach Niebieskich, w Karolinie Północnej. U

stóp jego le

ż

y wioska Pleasant-Garden, a nieco dalej miasteczko Morganton.

Sk

ą

d powstała nazwa Great-Eyry? Mo

ż

e orły, s

ę

py i kondory kr

ążą

nad

tym szczytem cz

ęś

ciej, ni

ż

nad innymi wirchami Alleganów? – Przeciwnie, w

ostatnich czasach stada skrzydlatych drapie

ż

ców zdawały si

ę

nawet unika

ć

tajemniczego wirchu, rozpraszaj

ą

c si

ę

w najrozmaitsze strony z oznakami

niezwykłego przera

ż

enia.

Jak

ą

tajemnic

ę

kryły te wysokie, strome urwiska? Mo

ż

e jezioro górskie,

mo

ż

e lagun

ę

, które tak cz

ę

sto znajdujemy nietylko w Alleganach, lecz i we

wszystkich innych systemach orograficznych starego i nowego

ś

wiata?

A mo

ż

e to krater u

ś

pionego wulkanu, który wybuchnie lada chwila,

zlewaj

ą

c na okolic

ę

kl

ę

ski podobne do tych, jakie sprowadzały wybuchy

Krakatoa i Mont-Peleé. Mo

ż

e równinom Karoliny groził opłakany los Martyniki

w 1902 roku.

background image

To ostatnie przypuszczenie zdawało si

ę

mie

ć

uzasadnione podstawy.

Pewnego razu wło

ś

cianie, pracuj

ą

cy na polach, usłyszeli jaki

ś

łoskot, głuchy,

straszliwy.

W nocy zauwa

ż

ono ponad górami jakby snopy bladawych płomieni, które

odbijaj

ą

c si

ę

od chmur zawieszonych poni

ż

ej rzucały na okolic

ę

jakie

ś

blaski

pos

ę

pne.

Z wn

ę

trza Great-Eyry wydobywały si

ę

ę

by dymu i pary, zdradzaj

ą

c prac

ę

sił wulkanicznych. Uniesione wiatrem ku wschodowi pozostawiały na ziemi

ś

lady popiołu i sadzy.

Nic dziwnego zatem,

ż

e w obec zjawisk tak niezwykłych, w całej okolicy

zapanował niepokój i

żą

dza zbadania tajemniczego szczytu. Dzienniki stanu

Karoliny nieustannie potr

ą

cały o tak zwan

ą

„tajemnic

ę

Great-Eyry”,

roztrz

ą

saj

ą

c pytanie czy pobyt w Morganton, Pleasant-Garden oraz

s

ą

siednich wioskach i fermach nie przedstawia niebezpiecze

ń

stwa

powa

ż

nego; artykuły tego rodzaju rozbudzały zaj

ę

cie niezwykłe w

ś

ród

szerszej publiczno

ś

ci, interesuj

ą

cej si

ę

zjawiskami przyrody w ogóle, oraz

obawy ze strony tych wszystkich, którym katastrofa groziła bezpo

ś

rednio.

Ż

ałowano powszechnie,

ż

e dot

ą

d nikt z turystów nie wdarł si

ę

na ten wirch

skalisty i niedost

ę

pny.

W promieniu wielu kilometrów nie było

ż

adnego szczytu wy

ż

szego,

sk

ą

dby si

ę

mo

ż

na było przyjrze

ć

, chocia

ż

by przy pomocy lunety,

tajemniczemu Great-Eyry.

A jednak zbadanie to zdawało si

ę

w chwili obecnej prawie konieczno

ś

ci

ą

.

Dla dobra całej okolicy nale

ż

ało si

ę

przekona

ć

, czy istnieje tam krater i czy

wybuch wulkanu nie zagra

ż

a stanowi Karoliny. W tym celu postanowiono

urz

ą

dzi

ć

wypraw

ę

na Great-Eyry, nie zwracaj

ą

c uwagi na trudno

ść

zadania.

Przedtem jednak zaszła okoliczno

ść

, mog

ą

ca usun

ąć

potrzeb

ę

tej

wyprawy.

W pierwszych dniach wrze

ś

nia aeronauta Wilker, zapowiedział swój wzlot

w Morgantonie, korzystaj

ą

c z wiatru wschodniego balon mo

ż

naby skierowa

ć

ku Great-Eyry, a wzniosłszy si

ę

o kilkaset stóp ponad wierzchołek, Wilker,

przy pomocy lunety, mógłby zbada

ć

jego tajemnic

ę

.

Wzlot został wykonany według programu. Wiatr był umiarkowany, niebo

czyste i pogodne. Mgły poranne rozproszyły sl

ę

pod wpływem promieni

słonecznych. Wzrok si

ę

gał daleko. W tych warunkach aeronauta z łatwo

ś

ci

ą

mógłby dostrzedz na Great-Eyry obecno

ść

dymu i pary, które oczywi

ś

cie,

stwierdzałyby hypotez

ę

wulkanu – o co głównie chodziło. Balon wzniósł si

ę

na

wysoko

ść

1500 stóp i zawisł w przestrzeni nieruchomo. Wiatru nie było

najmniejszego. Lecz co za zawód! Po upływie kwadransa nowy pr

ą

d

powietrza porwał balon i skierował go ku wschodowi, oddalaj

ą

c od pasma

gór. Wkrótce potem dowiedziano si

ę

,

ż

e opadł na ziemi

ę

w pobli

ż

u miasta

Raleigh w Karolinie Północnej.

Wielkie nadzieje spełzły na niczem – postanowiono wprawdzie

przedsi

ę

wzi

ąć

now

ą

prób

ę

lecz w warunkach pomy

ś

lniejszych.

Ponad Great-Eyry widywano wci

ąż

dymy sadzowate, błyski migaj

ą

ce,

ś

wiatełka niepewne.

W pierwszych dniach kwietnia r. b. obawy nieokre

ś

lone dot

ą

d zacz

ę

ły

background image

graniczy

ć

z przera

ż

eniem. Dzienniki rozniosły szybko wie

ś

ci zatrwa

ż

aj

ą

ce.

W nocy z 4-go na 5-ty kwietnia straszne wstrz

ąś

nienie, któremu

towarzyszył głuchy, podziemny łoskot, zbudziło ze snu mieszka

ń

ców

Pleasant-Garden. Powstała panika powszechna, wywołana my

ś

l

ą

,

ż

e cz

ęść

górskiego ła

ń

cucha zapadła si

ę

w ziemi

ę

. Wszyscy rzucili si

ę

ku drzwiom

gotowi do ucieczki, przekonani,

ż

e za chwil

ę

otworzy si

ę

przed nimi jaka

ś

przepa

ść

olbrzymia, która pochłonie ich, s

ą

siednie fermy i wioski.

Noc była bardzo ciemna. G

ę

ste skł

ę

bione obłoki zwieszały si

ę

nad

pos

ę

pn

ą

równin

ą

. Nie sposób było rozpozna

ć

nic. Zewsz

ą

d rozlegały si

ę

krzyki przera

ż

enia. Spłoszone gromadki m

ęż

czyzn, kobiet i dzieci, tłoczyły si

ę

po

ś

cie

ż

kach i drogach. Tu i ówdzie rozlegały si

ę

wołania:

– Co to takiego?

– To trz

ę

sienie ziemi.

– To wybuch wulkanu…

– To Great-Eyry przynosi nam zniszczenie!

Okropna wie

ść

, dobiegła a

ż

do Morgantonu. Godzina upłyn

ę

ła, a

ż

aden z

zatrwa

ż

aj

ą

cych objawów si

ę

nie powtórzył. Powoli wszyscy ochłon

ę

li z

przestrachu i zacz

ę

li powraca

ć

do swych domów. Nikt ju

ż

nie w

ą

tpił,

ż

e to

jaki

ś

głaz olbrzymi – oberwał si

ę

z wy

ż

yn Great-Eyry, ka

ż

dy pragn

ą

ł, aby

ś

wit

co pr

ę

dzej rozja

ś

nił ciemno

ś

ci.

Nagle – około godziny trzeciej – nowy popłoch.

Z gł

ę

bi skalistego zr

ę

bu wybuchły płomienie, rzucaj

ą

c potoki

ś

wiatła na

znaczn

ą

przestrze

ń

nieba. Równocze

ś

nie usłyszano grom straszliwy i jakby

trzask pal

ą

cych si

ę

drzew.

Co spowodowało ten po

ż

ar dziwny w miejscu tak niezwykłem? Z

pewno

ś

ci

ą

nie piorun, nikt bowiem nie słyszał jego uderzenia. Materyału dla

ognia była moc, góry Niebieskie bowiem i Kumberlandzkie pokryte s

ą

g

ę

stym

lasem. Cyprysy, latanje i inne drzewa o listowiu trwałym znajduj

ą

si

ę

tam w

wielkiej obfito

ś

ci.

– Wybuch!… wybuch!…

Zewsz

ą

d si

ę

rozlegały okrzyki przera

ż

enia.

A zatem Great-Eyry ukrywał w swej gł

ę

bi krater wulkanu! Wulkan ten,

zagasły od tylu lat, a mo

ż

e nawet od tylu wieków, wybuchł znowu.

Wkrótce wi

ę

c deszcz rozpalonych do czerwono

ś

ci kamieni spadnie na

dolin

ę

; potoki lawy i ognia zalej

ą

te niwy, lasy, wsi i miasteczka a

ż

do

Gleasant-Garden i Morganton.

Tym razem nic ju

ż

paniki powstrzyma

ć

nie mogło. Kobiety, oszalałe

prawie z przera

ż

enia, ci

ą

gn

ą

c za sob

ą

dzieci, uciekały ku wschodowi chc

ą

c

si

ę

oddali

ć

co pr

ę

dzej od tych miejsc pełnych grozy. M

ęż

czy

ź

ni zapakowywali

po

ś

piesznie wszystkie kosztowno

ś

ci, wypuszczali na swobod

ę

bydło

domowe, konie, owce, które si

ę

rozbiegały we wszystkie strony.

To skupienie ludzi i zwierz

ą

t w noc ciemn

ą

, w

ś

ród lasów, wystawionych

na działanie ogni wulkanicznych, nad brzegiem bagnisk, gro

żą

cych wylewem,

wytwarzało jaki

ś

chaos dziwny. Mo

ż

e nawet ziemia rozst

ą

pi si

ę

pod stopami

uciekinierów? Mo

ż

e przypływ lawy, zagrodzi im drog

ę

, uniemo

ż

liwiaj

ą

c

wszelki ratunek?… Rozs

ą

dniejsi wszelako nie ł

ą

czyli si

ę

z tym tłumem

background image

rozszalałym, którego

ż

adna siła powstrzyma

ć

nie mogła.

Istotnie, blask płomieni zmniejszał si

ę

widocznie, mo

ż

na wi

ę

c było

przypuszcza

ć

,

ż

e dziwny ten po

ż

ar zaga

ś

nie wkrótce. Ani jeden kamie

ń

nie

spadł na równin

ę

, ani jeden potok lawy nie przedarł si

ę

przez g

ą

szcz le

ś

ny;

ż

aden łoskot podziemny nie wstrz

ą

sn

ą

ł powierzchni

ą

ziemi. Nad równin

ą

zapanowała wkrótce ciemno

ść

i cisza.

Tłum uciekaj

ą

cych zatrzymał si

ę

w pewnej odległo

ś

ci, gdzie ju

ż

niebezpiecze

ń

stwo zdawało si

ę

nie grozi

ć

.

Odwa

ż

niejsi wrócili nawet z pierwszym brzaskiem dnia do swych ferm i

wiosek.

Około godziny czwartej zaledwie niewyra

ź

ny blask ró

ż

owił jeszcze

wierzchołek Great-Eyry. Oczywi

ś

cie po

ż

ar si

ę

ko

ń

czył i mo

ż

na było mie

ć

nadziej

ę

,

ż

e si

ę

wi

ę

cej nie powtórzy.

B

ą

d

ź

co b

ą

d

ź

nasuwało si

ę

przypuszczenie,

ż

e dziwne zjawiska,

zwi

ą

zane z Great-Eyry, nie były natury wulkanicznej. Mieszka

ń

com zatem nie

groziła

ż

adna katastrofa.

Nagle, około godziny pi

ą

tej, ponad grzbietem gór ton

ą

cych jeszcze w

cieniach nocy, usłyszano jaki

ś

szum niezwykły, jaki

ś

hałas dziwny, jakby

sapanie miarowe, któremu towarzyszył pot

ęż

ny ruch skrzydeł.

Gdyby nie mrok poranny, mo

ż

eby mieszka

ń

cy s

ą

siednich ferm i wiosek

ujrzeli olbrzymiego ptaka, jakiego

ś

potwora napowietrznego, który, wzniósłszy

si

ę

ponad Great-Eyry, ulatywał ku wschodowi.]

ROZDZIAŁ II

W Morgantonie.

Dwudziestego siódmego kwietnia stan

ą

łem w Raleigh, głównem mie

ś

cie

Karoliny Północnej.

Dwa dni przedtem pan Ward, dyrektor policyi w Waszyngtonie, wezwał

mnie do swego biura.

– Panie Strock – rzekł do mnie – zwracam si

ę

do pana, jako do agenta

zdolnego, przenikliwego, pełnego zapału. Chc

ę

panu poleci

ć

trudn

ą

misy

ę

.

Zło

ż

yłem ukłon gł

ę

boki.

– Jestem całkowicie na usługi pana. Co si

ę

za

ś

tyczy mego

po

ś

wi

ę

cenia…

– Tego jestem pewny. Zaraz panu wyłuszcz

ę

, o co rzecz idzie.

Pan Ward powierzał mi ju

ż

nieraz sprawy trudne, z których zawsze

wywi

ą

zywałem si

ę

pomy

ś

lnie. Posiadałem wi

ę

c całkowite uznanie dyrektora.

Teraz od dłu

ż

szego ju

ż

czasu nie zdarzył si

ę

ż

aden wypadek ciekawy.

Bezczynno

ść

zaczynała mi ci

ęż

y

ć

. Z niecierpliwo

ś

ci

ą

wi

ę

c wyczekiwałem

nowego zlecenia.

background image

– Słyszałe

ś

pan, zapewne, o niezwykłych zjawiskach w okolicach

Morgantonu… Potrzeba zbada

ć

na miejscu, czy zaszłe tam nadzwyczajne

wypadki nie przedstawiaj

ą

niebezpiecze

ń

stwa dla ludno

ś

ci okolicznej? Np.,

czy nie s

ą

one zapowiedzi

ę

wybuchów wulkanicznych, albo trz

ę

sienia ziemi.

Musimy si

ę

dowiedzie

ć

koniecznie. Co si

ę

dzieje na tym szczycie

tajemniczym. Utarło si

ę

mniemanie,

ż

e jest on niedost

ę

pny. W

ą

tpi

ę

jednak o

tem. Nale

ż

ałoby przedsi

ę

wzi

ąć

wypraw

ę

dora

ź

n

ą

, nie ogl

ą

daj

ą

c si

ę

na

wydatki. Idzie tu przecie

ż

o uspokojenie mieszka

ń

ców i osłoni

ę

cie ich przed

mo

ż

liwem niebezpiecze

ń

stwem…. Zreszt

ą

mo

ż

e si

ę

na Great-Eyry ukrywa

banda złoczy

ń

ców?…

– Czy

ż

by pan przypuszczał?…

– Wszystko jest mo

ż

liwe… Zreszt

ą

mog

ę

si

ę

myli

ć

… Zale

ż

y mi jednak,

aby w czasie jak najkrótszym rozwikła

ć

t

ę

spraw

ę

zagadkow

ą

. A mo

ż

e

Karolinie Północnej grozi opłakany los Martyniki? Wprawdzie góry Allega

ń

skie

nie s

ą

natury wulkanicznej… W ka

ż

dym razie jednak nale

ż

y copr

ę

dzej zaj

ąć

si

ę

urz

ą

dzeniem wyprawy na Great-Eyry, a przedtem jeszcze rozpyta

ć

dokładnie mieszka

ń

ców. Nie taj

ę

,

ż

e zadanie to jest bardzo trudne i dlatego

powierzamy je panu.

– Wdzi

ę

czny jestem niezmiernie i postaram si

ę

odpowiedzie

ć

godnie

poło

ż

onemu we mnie zaufaniu.

– Jeszcze jedno panie Strock: zalecam panu jaknajwi

ę

ksz

ą

ostro

ż

no

ść

i

dyskrecy

ę

, aby daremnie nie płoszy

ć

mieszka

ń

ców.

– Rozumiem, panie Ward. Kiedy mam wyjecha

ć

?

– Jutro.

– Pojutrze zatem b

ę

d

ę

w Morgantonie.

– Nie zapomnij pan donosi

ć

mi codziennie o przebiegu sprawy.

– B

ę

d

ę

przysyłał listy i telegramy.

Ż

egnam pana i dzi

ę

kuj

ę

najgor

ę

cej za

powierzenie mi tej misyi.

Udałem si

ę

co pr

ę

dzej do domu i zaj

ą

łem si

ę

przygotowaniami do

odjazdu.

Nazajutrz o

ś

wicie poci

ą

g po

ś

pieszny unosił mnie do Raleigh, stolicy

Karoliny Północnej.

Przybyłem tam pó

ź

nym wieczorem, przenocowałem, a nazajutrz rano

wyruszyłem w dalsz

ą

drog

ę

. Po południu stan

ą

łem w Morgantonie.

Miasteczko to zbudowane jest na gruncie wapiennym. W okolicy znajduj

ą

si

ę

bogate pokłady w

ę

gla kamiennego, które wywołały rozwój górnictwa. Obfite

ź

ródła mineralne

ś

ci

ą

gaj

ą

podczas sezonu licznych go

ś

ci. W s

ą

siednich

wioskach rozwija si

ę

pomy

ś

lnie rolnictwo. Mieszka

ń

cy uprawiaj

ą

z

powodzeniem rozmaite gatunki zbó

ż

. Pola le

żą

przewa

ż

nie w

ś

ród błot,

zaro

ś

ni

ę

tych mchem i trzcin

ą

.

Lasów bardzo du

ż

o. Wi

ę

kszo

ść

drzew o listowiu trwałym. Brak tylko

ź

ródeł nafty, których obfito

ść

cechuje równiny allega

ń

skie.

Ustrój powierzchni i bogactwo pokładów spowodowały g

ę

sto

ść

zaludnienia; liczne wioski i fermy urozmaicaj

ą

jednostajno

ść

lasów i pól

uprawnych.

Eljasz Smith, mer Morgantonu, wysoki, silnie zbudowany, a

ś

miały i

energiczny, liczył ju

ż

lat przeszło czterdzie

ś

ci. Zahartowany na mróz i upały,

background image

które w Karolinie Północnej bywaj

ą

niezwykle silne, nami

ę

tny my

ś

liwy uganiał

si

ę

nietylko za dzikiem ptactwem i zwierzyn

ą

, lecz nawet za nied

ź

wiedziami i

panterami, których bardzo wiele znajduje si

ę

w zaro

ś

lach cyprysowych i

w

ą

wozach allega

ń

skich.

Eljasz Smith był wła

ś

cicielem licznych ferm, któremi zarz

ą

dzał osobi

ś

cie.

Tam te

ż

sp

ę

dzał wszystkie chwile wolne od zaj

ęć

, oddaj

ą

c si

ę

łowiectwu.

Zaraz po przybyciu do Morgantonu udałem si

ę

do mieszkania p. Eljasza,

który o moim przybyciu był ju

ż

uprzedzony. Wr

ę

czyłem mu list polecaj

ą

cy od

p. Warda. Znajomo

ść

zawart

ą

została szybko.

Zasiedli

ś

my do stolika i popijaj

ą

c brandy, oraz pal

ą

c fajki, zacz

ę

li

ś

my

rozmow

ę

o wypadkach na Great-Eyry i o mojej misyi. Pan Eljasz Smith

słuchał mnie w milczeniu i bardzo uwa

ż

nie. Od czasu do czasu napełniał

szklanki. Po oczach błyszcz

ą

cych, z pod g

ę

stych brwi i o

ż

ywionym wyrazie

twarzy mo

ż

na było pozna

ć

,

ż

e sprawa zjawisk tajemniczych obchodzi go

mocno. Nie dziwiłem si

ę

temu wcale: jako najwy

ż

szy urz

ę

dnik w Morgantonie

i wła

ś

ciciel ziemski, zainteresowany był przecie

ż

w tem osobi

ś

cie.

… Istnienia krateru nie przypuszczam, Allegany bowiem nie posiadaj

ą

wulkanów. Dot

ą

d nie znaleziono nigdzie popiołów, lawy ani innych

ś

ladów

wybuchu.

– A jednak wstrz

ąś

nienia, które odczuwano w pobli

ż

u Pleasant-Garden…

– Wstrz

ąś

nienia? – powtórzył p. Smith, poruszaj

ą

c głow

ą

z

niedowierzaniem. Czy jednak nie były one złudzeniem, wywołanem panik

ą

powszechn

ą

? Znajdowałem si

ę

wtedy w swej fermie Wildon, mniej wi

ę

cej o

mil

ę

od Great-Eyry i nie skonstatowałem

ż

adnych wstrz

ąś

nie

ń

ani pod ziemi

ą

ani te

ż

na jej powierzchni.

– A płomienie, wybuchaj

ą

ce z pomi

ę

dzy skał?

– O, płomienie, to rzecz inna!… Widziałem je na własne oczy. Łuna

o

ś

wietlała niebo na znacznej przestrzeni… Słyszałem te

ż

dziwny ogłuszaj

ą

cy

huk, łoskot… jakby pot

ęż

ny syk kotła, z którego wypuszczaj

ą

par

ę

.

– Raporty, przysyłane do pana Warda wspominaj

ą

jeszcze o dziwnym

hałasie, który przypominał jakby uderzanie olbrzymich skrzydeł…

– Istotnie… Słyszałem co

ś

podobnego… Uwa

ż

ałem to jednak za

złudzenie wyobra

ź

ni. Nie chce mi si

ę

wierzy

ć

,

ż

eby Great-Eyry mógł by

ć

gniazdem potworów napowietrznych. Jak

ż

e olbrzymim musiałby by

ć

ten ptak,

ż

eby

ś

my u stóp Great-Eyry słysze

ć

mogli ruch jego skrzydeł!… Tak, w tem

wszystkiem dziwna kryje si

ę

tajemnica!

– Wyja

ś

nimy j

ą

wspólnemi siłami, panie Smith!

– Przynajmniej doło

ż

ymy wszelkich stara

ń

. Zaczynamy od jutra,

nieprawda

ż

?

– Od jutra!

Udałem si

ę

do hotelu dla zarz

ą

dzenia niezb

ę

dnych przygotowa

ń

i

napisania listu do pana Warda.

Przed wieczorem zeszli

ś

my si

ę

raz jeszcze dla omowienia wszystkich

szczegółów jutrzejszej wyprawy.

background image

ROZDZIAŁ III

Great-Eyry.

Nazajutrz o

ś

wicie wyruszyli

ś

my z Morgantonu, posuwaj

ą

c si

ę

lewym

brzegiem Sarawby w kierunku Pleasant-Gardenu.

Obaj nasi przewodnicy – trzydziestoletni Harry Horn i

dwudziestopi

ę

cioletni James Bruck – silni i nieustraszeni, znali wybornie góry

Niebieskie i Cumberlandzkie, na Great-Eyry jednak dot

ą

d wej

ść

nie

probowali.

Powozem zaprz

ęż

onym w par

ę

bystrych koni, mieli

ś

my dojecha

ć

do

zachodniej granicy Stanu. Zapasów

ż

ywno

ś

ci zabrali

ś

my niedu

ż

o, na dwa lub

trzy dni zaledwie, nie przypuszczali

ś

my bowiem, aby wycieczka nasza

potrwa

ć

mogła dłu

ż

ej. Mieli

ś

my z sob

ą

wołowin

ę

peklowan

ą

, szynk

ę

, piecze

ń

sarni

ą

, kilka butelek wisky, baryłk

ę

piwa i chleb. Wody dostarczy

ć

nam miały

potoki górskie, zasilane cz

ę

stym o tej porze roku deszczem.

Mer Morgantonu, jako my

ś

liwy zawołany zabrał z sob

ą

fuzy

ę

i psa,

zwanego Nisko. Nisko biegł obok powozu, tropi

ą

c po drodze zwierzyn

ę

i miał

pozosta

ć

w fermie Wildon a

ż

do chwili naszego powrotu z Great-Eyry.

Niebo było jasne, powietrze chłodne, koniec kwietnia bowiem bywa w

klimacie ameryka

ń

skim dosy

ć

ostry.

Wiatr zmienny, wiej

ą

cy od Atlantyku, od czasu do czasu sprowadzał małe

chmurki, które szybko posuwały si

ę

dalej ku zachodowi.

Pierwszego dnia podró

ż

y przybyli

ś

my do Pleasant-Gardenu i

przenocowali

ś

my u mera, który był osobistym przyjacielem pana Smitha.

Przygl

ą

dałem si

ę

z ciekawo

ś

ci

ą

okolicy; kr

ę

ta dro

ż

yna prowadziła

brzegiem pól uprawnych, bagien zielonych i lasów cyprysowych. Wspaniale
wygl

ą

dały cyprysy proste i wysmukłe, jakby lekko nabrzmiałe u podstawy; w

dolnej cz

ęś

ci pnie naje

ż

one były małemi sto

ż

kami, z których mieszka

ń

cy

przyrz

ą

dzaj ule. Lekki powiew wiatru szumiał w

ś

ród blado-zielonych listków,

kołysał długie, szare włókna, tak zwane „brody hiszpa

ń

skie”, które z dolnych

gał

ę

zi zwieszały si

ę

a

ż

na ziemi

ę

.

Lasy te wrzały

ż

yciem. Z drogi umykały spłoszone myszy, chomiki,

jaskrawo upierzone i ogłuszaj

ą

co gadatliwe papugi, dydelfy, unosz

ą

ce swe

małe w workach podbrzusznych; niezliczone chmary ptaków fruwały w

ś

ród

bananów, latanii i drzew pomara

ń

czowych, których młode p

ę

dy przy

pierwszym powiewie wiosny zaczynały ju

ż

rozp

ę

ka

ć

; przechodzie

ń

z

trudno

ś

ci

ą

by si

ę

przedarł przez g

ę

stw

ę

rododendronów.

Wieczorem przybyli

ś

my do Pleasant-Garden, gdzie przyj

ą

ł nas bardzo

uprzejmie mer miasteczka, osobisty przyjaciel p. Smitha. Podczas kolacyi
panował nastrój bardzo wesoły; rozmowa obracała si

ę

przewa

ż

nie dokoła

tajemniczych zjawisk ostatniej doby i usposobienia ludno

ś

ci.

background image

– Czy w ostatnich czasach nie powtórzyły si

ę

ż

adne niepokoj

ą

ce odgłosy i

ś

wiatła? – zapytałem gospodarza domu.

– Nie zauwa

ż

yli

ś

my nic podejrzanego – odparł. Je

ż

eli legion szatanów

zabawiał si

ę

w tych skałach, to widocznie przeniósł si

ę

ju

ż

gdzieindziej!

– Ba, lecz mam nadziej

ę

,

ż

e te duchy piekieł pozostawiły po sobie jakie

ś

ś

lady, które odnajdziemy niew

ą

tpliwie. Od tego tu jestem!

Nazajutrz, tj. 29-go raniutko wyruszyli

ś

my w dalsz

ą

drog

ę

. Konie

pop

ę

dzane przez wo

ź

nic

ę

, mkn

ę

ły szybko. Otaczaj

ą

cy krajobraz z mał

ą

odmian

ą

przypominał widoki wczorajsze. Tylko bagna spotykały si

ę

coraz

rzadziej, w miar

ę

bowiem jak zbli

ż

ali

ś

my si

ę

do gór, grunt si

ę

podnosił.

Gdzieniegdzie, w cieniu olbrzymich buków, kryły si

ę

wioski i fermy. Ze

skalistych

ś

cian w

ą

wozów i ze zboczów gór spływały liczne potoki, zasilaj

ą

ce

Sarawb

ę

.

Flora i fauna była ta sama, co i wczoraj. Zwierzyny mnóstwo.

– Tak

ą

bym miał ochot

ę

wzi

ąć

strzelb

ę

i gwizdn

ąć

na Niska – odezwał si

ę

pan Smith. Po raz pierwszy w

ż

yciu chyba bezkarnie przelatuj

ą

dokoła mnie

kuropatwy i snuj

ą

si

ę

zaj

ą

ce!… Lecz dzisiaj mamy co innego na głowie:

polowanie na tajemnic

ę

!

Jechali

ś

my dalej niesko

ń

czenie dług

ą

równin

ę

: tu i owdzie urozmaicały j

ą

k

ę

py latanii i cyprysów. Na skraju horyzontu dostrzegli

ś

my jakby małe

lepianki, kapry

ś

nie budowane i g

ę

sto skupione, w

ś

ród nich mrowiły si

ę

całe

tłumy gryzoniów. Były to wiewiórki z gatunku, zwanego w Ameryce „psami
ł

ą

kowemi”. Z wygl

ą

du nie były wprawdzie podobne do psów, lecz otrzymały t

ę

nazw

ę

z powodu dziwnie wrzaskliwego głosu, przypominaj

ą

cego szczekanie.

Kłusem przeje

ż

d

ż

ali

ś

my mimo ich siedzib, a jednak trzeba było zatyka

ć

sobie

uszy.

Podobne osady zwierz

ę

ce nie s

ą

w Stanach Zjednoczonych rzadko

ś

ci

ą

.

Mi

ę

dzy innemi przyrodnicy wymieniaj

ą

Dog-Ville, które liczy przeszło milion

takich mieszka

ń

ców.

Wewiórki te s

ą

zupełnie nieszkodliwe, lecz wycie ich jest niezno

ś

ne,

wprost ogłuszaj

ą

ce.

Ż

ywi

ą

si

ę

przewa

ż

nie traw

ą

i korzeniami. Najulubie

ń

szy

ich przysmak stanowi szara

ń

cza.

Po południu ła

ń

cuch gór Niebieskich, oddalonych o sze

ść

mil zaledwie,

zarysował si

ę

wyra

ź

nie na tle pogodnego nieba, po którem si

ę

przesuwały

małe chmurki. Góry pokryte u podnó

ż

a g

ę

stym iglastym lasem, naje

ż

one

ostremi skalistemi wierzchołkami, miały wygl

ą

d dziwaczny. Górował nad niemi

olbrzymi Black-Dowe, o

ś

wietlony promieniami wiosennego sło

ń

ca.

– Czy byłe

ś

pan na tym wspaniałym szczycie? zapytałem pana Smitha.

– Nie – odparł. Wej

ś

cie jest podobno bardzo trudne, zreszt

ą

tury

ś

ci

zapewniaj

ą

,

ż

e nawet z najwy

ż

szego punktu Black-Dowe’a nie wida

ć

wcale,

co si

ę

dzieje na Great-Eyry.

– To prawda! wtr

ą

cił tu Harry Horn. Mog

ę

to potwierdzi

ć

na podstawie

własnego do

ś

wiadczenia.

– Mo

ż

e mgły przeszkadzały – zauwa

ż

yłem.

– Przeciwnie, pogoda była wspaniała, lecz skaliste kraw

ę

dzie zasłaniały

widok.

background image

Dzisiaj ponad Great-Eyry nie dostrzegali

ś

my ani dymu, ani płomieni.

Nazajutrz wstali

ś

my o

ś

wicie. Wysoko

ść

Great-Eyry dochodzi tysi

ą

ca

o

ś

miuset stóp, równa si

ę

wi

ę

c przeci

ę

tnej wysoko

ś

ci Alleganów.

Przypuszczali

ś

my zatem,

ż

e w kilka godzin dosi

ę

gniemy szczytu, oczywi

ś

cie,

o ile nie natrafimy na trudno

ś

ci nieoczekiwane, przepa

ś

ci nie do przebycia i

przeszkody, zmuszaj

ą

ce nas do zmiany kierunku drogi. Przewo

ź

nicy nie

mogli nam udzieli

ć

ż

adnych wskazówek. Najwi

ę

cej niepokoiło mnie utarte

mniemanie o niedost

ę

pno

ś

ci Great-Eyry. Rachowali

ś

my jednak,

ż

e olbrzymi

głaz, który si

ę

oberwał podczas zjawisk tajemniczych, zrobił wyłom w zwartym

pier

ś

cieniu skał i odsłonił wej

ś

cie na wierzchołek.

– Czy starczy nam zapasów

ż

ywno

ś

ci? – zapytałem pana Smitha –

wycieczka mo

ż

e si

ę

przedłu

ż

y

ć

.

– O to niech pan b

ę

dzie zupełnie spokojny, zabieram z sob

ą

strzelb

ę

, a w

lasach tych zwierzyny nie brakuje. Mam te

ż

krzesiwo… rozpalemy wi

ę

c

ogie

ń

… oczywi

ś

cie, o ile go nie znajdziemy na Great-Eyry.

– O ile go nie znajdziemy?

– Dlaczegó

ż

by

ś

my go znale

źć

nie mieli? któ

ż

zar

ę

czy,

ż

e ognisko

wspaniałych płomieni, które tak przera

ż

ały naszych poczciwych wie

ś

niaków

wygasło zupełnie. Mo

ż

e w tych popiołach tli si

ę

jeszcze jaka

ś

iskierka?… A

je

ż

eli tam istnieje krater?… Jaki

ż

to marny byłby wulkan, przy którymby si

ę

nie dało upiec jaj lub kartofli!… Wreszcie zobaczymy!…

Co do mnie nie miałem wyrobionego przekonania o tem, co znale

źć

mo

ż

emy na wierzchołku Great-Eyry. Spełniałem polecenie wy

ż

szej władzy.

Ciekawo

ść

jednak nurtowała moj

ą

dusz

ę

. Pragn

ą

łem gor

ą

co, a

ż

eby si

ę

okazało, i

ż

Great-Eyry jest

ź

ródłem zjawisk niezwykłych, których tajemnic

ę

mógłbym odsłoni

ć

, zdobywaj

ą

c przy tem słuszn

ą

sław

ę

.

Przewodnicy poszli naprzód. Ja i pan Smith posuwali

ś

my si

ę

za nimi

wolno i ostro

ż

nie.

Na los szcz

ęś

cia Harry Horn skierował si

ę

do w

ą

wozu. Kr

ę

ta

ś

cie

ż

yna

prowadziła zboczem stromych skał, g

ę

sto zaro

ś

ni

ę

tych iglastemi krzewami o

listowiu czarniawym, szerokiemi paprociami i dzikiemi porzeczkami, przez
które trudno si

ę

było przedziera

ć

.

Całe chmary ptactwa zaludniały ten g

ą

szcz le

ś

ny. Najhała

ś

liwiej krzyczały

papugi, ostrym głosem rozdzieraj

ą

c powietrze. Zaledwie mo

ż

na było

dosłysze

ć

skrzeczenie wiewiórek, chocia

ż

setki ich przemykały si

ę

w

ś

ród

krzewów.

Ś

rodkiem w

ą

wozu wił si

ę

fantastycznie potok, który wzbierał w

porze deszczów i burz, tworz

ą

c liczne kaskady.

Po upływie pół godziny w

ą

wóz stał si

ę

tak trudny do przebycia,

ż

e trzeba

było nieustannie zbacza

ć

ze

ś

cie

ż

ki. Cz

ę

sto noga nie znajdowała

dostatecznego punktu oparcia. Musieli

ś

my si

ę

czepia

ć

r

ę

kami traw i czołga

ć

na kolanach.

– Do licha! – zawołał pan Smith, oddychaj

ą

c z trudem – nie dziwi

ę

si

ę

bynajmniej,

ż

e tury

ś

ci omijaj

ą

Great-Eyry.

– Myby

ś

my te

ż

tam nie poszli, gdyby nie powody specyalne –

zauwa

ż

yłem.

– Byłem nieraz na Black-Dowe, – wtr

ą

cił Harry Horn, lecz nigdzie nie

napotkałem takich trudno

ś

ci.

background image

– Byleby si

ę

te trudno

ś

ci nie zamieniły na przeszkody, uniemo

ż

liwiaj

ą

ce

wypraw

ę

! – zako

ń

czył rozmow

ę

James Bruck.

Przedewszystkiem nale

ż

ało rozstrzygn

ąć

kwesty

ę

, czy mamy si

ę

zwróci

ć

na lewo, czy te

ż

na prawo. I tu i tam wznosiły si

ę

g

ę

ste lasy i krzewy. Wi

ę

c

trzeba było i

ść

na

ś

lepo, maj

ą

c jedn

ą

tylko wskazówk

ę

a mianowicie,

ż

e w

górach Niebieskich zbocza wschodnie s

ą

prawie niedost

ę

pne.

Postanowili

ś

my zatem zda

ć

si

ę

instynkt naszych przewodników,

przedewszystkiem za

ś

Jamesa Brucka, który nie ust

ę

pował małpom co do

zr

ę

czno

ś

ci, a kozicom co do zwinno

ś

ci i szybko

ś

ci.

Spodziewałem si

ę

,

ż

e mu dorównam, od dzieci

ń

stwa bowiem byłem

zaprawiony do

ć

wicze

ń

fizycznych i gimnastykowałem si

ę

stale.

Miałem jednak pewne w

ą

tpliwo

ś

ci co do pana Smitha. Mer Morgantonu,

starszy ode mnie, wy

ż

szego wzrostu i wi

ę

kszej tuszy był nierównie słabszy i

krok miał mniej pewny. Sapał jak foka i widocznem było,

ż

e pod

ąż

a za nami z

najwi

ę

kszym wysiłkiem.

Prawie na pocz

ą

tku drogi zrozumieli

ś

my,

ż

e wej

ś

cie na Great-Eyry

zabierze nam wi

ę

cej czasu, ni

ż

przypuszczali

ś

my wczoraj. Około godziny

dziesi

ą

tej, po wielokrotnych próbach znalezienia

ś

cie

ż

ki dost

ę

pnej, po

licznych zboczeniach i cofaniach si

ę

dotarli

ś

my wreszcie do skraju lasu.

Oczom naszym ukazały si

ę

pierwsze turnie Great-Eyry. Przewodnicy si

ę

zatrzymali.

– Nareszcie! – westchn

ą

ł pan Smith, opieraj

ą

c si

ę

o pie

ń

latanii. – Nale

ż

y

nam si

ę

posiłek i troch

ę

wypoczynku!

– Co najmniej godzin

ę

! – zawołałem.

– Tak, tak… dot

ą

d pracowały nasze płuca i nogi, teraz kolej na

ż

ą

dek!

Nie było dwu zda

ń

w tym wzgl

ę

dzie. Strudzone siły domagały si

ę

pokrzepienia. Obna

ż

ona stroma

ś

ciana Great-Eyry, na której nie wida

ć

było

ani

ś

ladu

ś

cie

ż

ki, obudzała w nas pewien niepokój. Harry Horn potrz

ą

sn

ą

ł

głow

ą

z pow

ą

tpiewaniem:

– Mo

ż

e by

ć

całkiem niemo

ż

liw

ą

– odparł James Bruck.

Uwaga jego rozgniewała mnie mocno. Jakto? Wi

ę

c mogliby

ś

my nie

dotrze

ć

wcale do szczytu Great-Eyry? Byłoby to przecie

ż

najzupełniejsze

niepowodzenie mej misyi. Z jak

ąż

min

ą

stan

ą

łbym wtedy przed panem

Wardem, nie mówi

ą

c ju

ż

nic o ciekawo

ś

ci niezaspokojonej!

Otworzyli

ś

my torby podró

ż

ne, posilili

ś

my si

ę

zimnem mi

ę

sem i chlebem.

Pili

ś

my bardzo umiarkowanie. Wypoczynek nasz trwał najwy

ż

ej pół godziny.

Poczem pan Smith podniósł si

ę

pierwszy, nakłaniaj

ą

c nas do po

ś

piechu.

James Bruck poszedł naprzód, posuwali

ś

my si

ę

za nim wolno i ostro

ż

nie.

Przewodnicy nie ukrywali bynajmniej swego zakłopotania. Harry Horn
postanowił wyprzedzi

ć

nas i rozejrze

ć

si

ę

w

ś

ród miejscowo

ś

ci. Wrócił po

upływie minut dwudziestu. Za jego rad

ą

obrali

ś

my kierunek północno-

zachodni. Z tej to strony, w odległo

ś

ci trzech czy czterech mil, wznosił si

ę

dumnie Black-Dowe. Wiedzieli

ś

my jednak,

ż

e stamt

ą

d nawet przy pomocy

najsilniejszej lunety, nie zobaczymy, co si

ę

dzieje na Great-Eyry.

Wspinali

ś

my si

ę

pod gór

ę

z wielkim trudem, w

ą

zk

ą

grani

ą

, na której tu i

owdzie sterczały drobne krzaczki lub k

ę

pki traw. Uszli

ś

mynajwy

ż

ej dwie

ś

cie

krokow, kiedy James Bruck zatrzymał si

ę

nagle, wskazuj

ą

c ze zdziwieniem na

background image

ę

bok

ą

kolein

ę

, przerzynaj

ą

c

ą

grunt. Nieco dalej dostrzegli

ś

my powyrywane

korzenie, połamane gał

ę

zie, na proch zmia

ż

d

ż

one skały. Rzekłby

ś

obsun

ę

ła

si

ę

w tym miejscu jaka

ś

olbrzymia lawina.

– T

ę

dy, prawdopodobnie, staczał si

ę

głaz, który si

ę

oberwał z Great-Eyry

– zauwa

ż

ył James Bruck.

– Nie ulega w

ą

tpliwo

ś

ci – odparł pan Smith. – S

ą

dz

ę

,

ż

e zrobimy

najlepiej, posuwaj

ą

c si

ę

naprzód temi

ś

ladami.

Miał słuszno

ść

zupełn

ą

. Nogi nasze st

ą

pały pewniej, zatrzymuj

ą

c si

ę

nieco na zagł

ę

bieniach powyszarpywanych przez obsuwaj

ą

c

ą

si

ę

skał

ę

.

Poszli

ś

my teraz w kierunku prawie prostopadłym.

O pół do dwunastej dotarli

ś

my do skraju stromej płaszczyzny. Droga

urywała si

ę

nagle. Przed nami o sto kroków zaledwie, lecz o sto kroków w

gór

ę

, sterczały skaliste

ś

ciany, zamykaj

ą

ce tajemniczy wierzchołek.

Przybierały one fantastyczne kształty igieł, słupów, maczug, potworów. Jedna
ze skał przypominała sylwetk

ę

orła z rozpostartemi skrzydłami. Stanowczo od

wschodu wej

ś

cie było niemo

ż

liwe.

– Odpocznijmy chwil

ę

! – zaproponował pan Smith – a potem sprobujmy

obej

ść

szczyt dokoła.

– Głaz mógł si

ę

oberwa

ć

tylko z tej strony – zauwa

ż

ył Harry Horn. –

Czemu

ż

wi

ę

c nie widzimy

ż

adnego wyłomu w skałach otaczaj

ą

cych

wierzchołek?…

Po dziesi

ę

ciu minutach wypoczynku postanowili

ś

my i

ść

dalej. Grunt był

ś

lizgi. Posuwali

ś

my si

ę

wi

ę

c bardzo wolno u samej podstawy skał, wysokich

na pi

ęć

dziesi

ą

t stóp, rozszerzaj

ą

cych si

ę

u góry i nieco wygi

ę

tych poni

ż

ej na

podobie

ń

stwo koszyka. Gdyby

ś

my wi

ę

c nawet mieli drabiny i klamry, wej

ś

cie

na szczyt był niemo

ż

liwo

ś

ci

ą

absolutn

ą

. Great-Eyry nabierał w mych oczach

zabarwienia czarodziejskiego. Nie zdziwiłbym si

ę

bynajmniej, gdyby mi kto

powiedział,

ż

e zamieszkuj

ą

tu smoki, chimery i inne potwory mitologiczne.

Obchodzili

ś

my dokoła muru skalistego, który si

ę

zarysowywał tak

prawidłowo, jak gdyby był dziełem r

ę

ki ludzkiej. Nigdzie

ż

adnego wyłomu,

ż

adnej szczeliny, przez któr

ą

by si

ę

mo

ż

na przesun

ąć

lub zajrze

ć

do

wewn

ą

trz.

Po upływie półtorej godziny wrócili

ś

my do miejsca, sk

ą

d rozpocz

ę

li

ś

my

nasz

ą

w

ę

drówk

ę

obwodow

ą

.

Nie mogłem ukry

ć

swego niezadowolenia. Pan Smith zirytowany był

niemniej ode mnie.

– Do kro

ć

set dyabłów! – zawołał. – Wi

ę

c nie dowiemy si

ę

nigdy, jak

ą

tajemnic

ę

kryje w swem łonie przekl

ę

ty Great-Eyry!

– Wulkan lub nie, mniejsza o to! – wtr

ą

ciłem, – dosy

ć

,

ż

e w chwili obecnej

nie daje powodu do

ż

adnych obaw. Nie dostrzegli

ś

my nigdzie dymu ani

płomieni, nie słyszeli

ś

my huku podziemnego, nie uczuwali

ś

my

ż

adnego

wstrz

ąś

nienia.

Istotnie na Great-Eyry panowała zupełna cisza i pustka, jak zwykle na tak

znacznej wysoko

ś

ci. Nie widzieli

ś

my

ż

adnych

ś

ladów

ż

ycia. Tylko kilka

ptaków drapie

ż

nych kr

ąż

yło ponad szczytem.

Była ju

ż

godzina trzecia, kiedy pan Smith odezwał si

ę

tonem zirytowanym.

– Nawet, gdyby

ś

my zostali tutaj do wieczora, nie dowiemy si

ę

niczego

background image

wi

ę

cej. Wracajmy zatem, je

ż

eli chcemy w Pleasant-Garden stan

ąć

przed

noc

ą

!

Milczałem, nie ruszaj

ą

c si

ę

z miejsca. W ko

ń

cu jednak musiałem si

ę

zdoby

ć

na rezygnacy

ę

i pój

ść

za towarzyszami podró

ż

y. Bóg jeden wie, ile

mnie to kosztowało!

Powrót był du

ż

o łatwiejszy i mniej m

ę

cz

ą

cy. Przed pi

ą

t

ą

jeszcze

przybyli

ś

my do fermy Wildon, gdzie czekano nas z obiadem.

O pół do dziesi

ą

tej za

ś

powóz nasz zatrzymał si

ę

przed domem mera w

Pleasant-Garden, według programu mieli

ś

my tutaj przenocowa

ć

. Długo nie

mogłem zan

ąć

, rozmy

ś

laj

ą

c nad tem; czy nie nale

ż

ałoby przedzi

ę

wzi

ąć

nazajutrz nowej wyprawy. Czy

ż

jednak miałaby ona jakiekolwiek widoki

powodzenia?… Stanowczo rozs

ą

dniej było wróci

ć

do Waszyngtonu i zapyta

ć

o decyzy

ę

pana Warda.

Nazajutrz wieczorem przybyli

ś

my do Morgantonu; opłaciłem

przewodników, po

ż

egnałem pana Smitha i po

ś

piesznym poci

ą

gem udałem

si

ę

do Raleigh.

ROZDZIAŁ IV

Konkurs klubu automobilistów.

Ze dwa tygodnie po moim powrocie do Waszyngtonu ciekawo

ść

ogółu

obudził fakt inny, równie tajemniczy i niezwykły, jak zjawiska na Great-Eyry,
fakt, który si

ę

powtórzył w kilku miejscowo

ś

ciach Pensylwanii. W połowie

maja dzienniki rozpisywały si

ę

o nim szeroko.

Od niejakiego

ś

czasu w pobli

ż

u Filadelfii, kr

ąż

ył dziwny wehikuł, który si

ę

tak szybko przenosił z miejsca na miejsce,

ż

e nikt nic pewnego powiedzie

ć

nie mógł o jego rozmiarach, rodzaju i kształcie. Jedno nie ulegało w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e był to samochód. Lecz jaki motor go poruszał?

W owej epoce najdoskonalsze automobile, niezale

ż

nie od tego, czy

wprawiała je w ruch para wodna, nafta lub elektryczno

ść

, przebiegały sto

trzydzie

ś

ci kilometrów na godzin

ę

, t. j. około półtorej mili na minut

ę

, czyli

mniej wi

ę

cej tyle, ile poci

ą

gi po

ś

pieszne na najlepiej urz

ą

dzonych liniach

kolejowych Europy i Ameryki.

Szybko

ść

za

ś

tego nowego samochodu była stanowczo dwa razy

wi

ę

ksza.

Oczywi

ś

cie,

ż

e stanowił niebezpiecze

ń

stwo powa

ż

ne dla jezdnych i

pieszych. Przyrz

ą

d tak niezwykły, poruszaj

ą

cy si

ę

z bystro

ś

ci

ą

niesłychan

ą

,

zjawiał si

ę

nagle niby piorun, poprzedzony hałasem straszliwym i kł

ę

bami

kurzu; przerzynał powietrze z tak

ą

gwałtowno

ś

ci

ą

,

ż

e si

ę

łamały gał

ę

zie

drzew, przera

ż

one trzody rozbiegały si

ę

z pastwisk, spłoszone ptactwo

rozlatywało si

ę

na wszystkie strony, a nieszcz

ęś

liwi przejezdni znajdywali si

ę

w mgnieniu oka w przydro

ż

nych rowach.

background image

Dzienniki podnosiły jeszcze jeden szczegół zdumiewaj

ą

cy: oto koła

dziwnego przyrz

ą

du nie wrzynały si

ę

w szos

ę

, nie tworzyły kolei, zaledwie

pozostawiały jaki

ś

ś

lad lekki, niewyra

ź

ny, niby mu

ś

ni

ę

cie.

– Widocznie szybko

ść

tak nadzwyczajna znosi ci

ęż

ar– pisał New-York

Herold.

Z rozmaitych miejscowo

ś

ci Pensylwanii dochodziły protesty, głosy

oburzenia. Czy

ż

mo

ż

na pozwoli

ć

, aby po drogach Ameryki bezkarnie

kursował wehikuł, który innym powozom oraz pieszym grozi zmia

ż

d

ż

eniem?

W jaki sposób jednak zaradzi

ć

złemu? Nie wiedziano do kogo tajemniczy

samochód nale

ż

y, ani dok

ą

d d

ąż

y, ani sk

ą

d przybywa. Dostrzegano go przez

jedn

ą

sekund

ę

zaledwie, kiedy z szybko

ś

ci

ą

zawrotn

ą

niby pocisk armatni

przerzynał powietrze. O motorze, poruszaj

ą

cym ten dziwny przyrz

ą

d, równie

ż

nie miano najl

ż

ejszego poj

ę

cia, poniewa

ż

jednak nie pozostawiał on

ż

adnych

ś

ladów dymu, pary, nafty lub jakiegokolwiek oleju skalnego, wnioskowano i

ż

porusza go siła elektryczno

ś

ci; przypuszczano nawet,

ż

e akumulatory nowego

systemu gromadziły jaki

ś

pr

ą

d niewyczerpany.

Podniecona wyobra

ź

nia chwytała si

ę

hypotez

najnieprawdopodobniejszych, byle tylko znale

źć

odpowied

ź

na niepokoj

ą

ce

ogół pytanie: do kogo nale

ż

y ten wóz tajemniczy?

Gubiono si

ę

w domysłach. Niektórzy przypuszczali,

ż

e kieruje nim jaka

ś

siła tajemnicza, jakie

ś

widmo z innego

ś

wiata, palacz „z piekła rodem”, potwór

mitologiczny, a nawet dyabeł we własnej osobie, Belzebub, Astaroth, hardo
wyzywaj

ą

cy ludzko

ść

, zbrojny w nieograniczon

ą

niewidzialn

ą

pot

ę

g

ę

szata

ń

sk

ą

.

Lecz nawet sam szatan nie miał prawa rozbija

ć

si

ę

z tak

ą

szybko

ś

ci

ą

po

drogach Stanów Zjednoczonych bez zezwolenia zwierzchno

ś

ci, bez numeru,

wbrew obowi

ą

zuj

ą

cym przepisom. Zreszt

ą

ż

aden zarz

ą

d miejski podobnego

zezwolenia by nie udzielił. Nale

ż

ało zatem obmy

ś

li

ć

ś

rodki celem

powstrzymania zapału tajemniczego automobilisty.

Tymczasem rozniosła si

ę

wie

ść

,

ż

e nietylko Pensylwania słu

ż

y za

welodrom dla tak niezwykłych popisów sportowych. Raporty policyjne
donosiły,

ż

e tajemniczy wehikuł ukazał si

ę

w Kentucky, w Ohio, w Missooui, w

Tennessee, nawet w Illinois i to w pobli

ż

u Chicago!

Ostrze

ż

e

ń

wi

ę

c ze strony policyi nie brakło. Władze miejskie zaj

ę

ły si

ę

obmy

ś

leniem

ś

rodków zapobiegaj

ą

cych niebezpiecze

ń

stwu. Powstrzyma

ć

samochód, p

ę

dz

ą

cy z tak

ą

szybko

ś

ci

ą

było niepodobie

ń

stwem. Nale

ż

ało wi

ę

c

chyba ustawi

ć

na drodze przeszkody, o które mógłby si

ę

rozbi

ć

.

– Czy nie zdoła jednak tych przeszkód usun

ąć

? – odpowiadali wi

ę

cej

nieufni.

– Albo przez nie przeskoczy

ć

! – dodawali inni.

– Je

ż

eli to dyabeł, ma przecie

ż

skrzydła i potrafi si

ę

unie

ść

w powietrzu.

– Ba! gdyby miał skrzydła – mówili jeszcze inni – czy

ż

by nie wolał

szybowa

ć

w przestworzach zamiast p

ę

dzi

ć

po ziemi?!

W ko

ń

cu maja wszystkie wie

ś

ci niepokoj

ą

ce ucichły. Tajemniczy

samochód nie ukazywał si

ę

i przestano si

ę

nim zajmowa

ć

.

W tym czasie klub automobilistów w Wiskonsinie postanowił urz

ą

dzi

ć

wy

ś

cigi. Do tego celu nadawała si

ę

wy

ś

mienicie długa a prosta jak wystrzelił,

background image

szosa wiod

ą

ca od Prairie-du-Chien, t. j. od zachodniej granicy Stanu a

ż

do

Milwaukee, portu nad Michiganem.

W konkursie miały wzi

ąć

udział wszystkie najwi

ę

cej znane firmy

ameryka

ń

skie i europejskie. Najrozmaitsze systemy motorów miały prawo

ubiega

ć

si

ę

o nagrody, z których najmniejsza wynosiła 50000 dolarów. W

Prairie-du-Chien stan

ę

ło wi

ę

c czterdzie

ś

ci najrozmaitszych samochodów,

poruszanych za pomoc

ą

pary, nafty, alkoholu i elektryczno

ś

ci. Bior

ą

c pod

uwag

ę

maximum szybko

ś

ci, to znaczy od 130 – 140 kilometrów na godzin

ę

,

obliczono,

ż

e wy

ś

cig ten mi

ę

dzynarodowy trwa

ć

mo

ż

e najwy

ż

ej trzy godziny.

Przestrze

ń

bowiem, któr

ą

nale

ż

ało przeby

ć

, wynosiła dwie

ś

cie mil. Dla

unikni

ę

cia mo

ż

liwego niebezpiecze

ń

stwa władze Wiskonsinu wzbroniły

osobom prywatnym wszelkiego ruchu w dniu 3-go maja rano na drodze,
wiod

ą

cej od Prairie-du-Chien do Milwaukee.

Tysi

ą

ce ciekawych, nietylko z Wiskonsinu i ze Stanów s

ą

siednich, lecz

nawet z dalszych kra

ń

ców Ameryki, ba! nawet z Europy, zbiegło si

ę

na ten

wy

ś

cig mi

ę

dzynarodowy.

Stosownie do zwyczaju, rozwielmo

ż

nionego w Stanach Zjednoczonych,

stawiano liczne zakłady, kto zwyci

ęż

y na konkursie. W tym celu potworzyły

si

ę

nawet osobne agencye w rodzaju totalizatora.

O godzinie ósmej zrana dano hasło do odjazdu. Samochody, wybierane

przez losowanie, miały wyrusza

ć

jeden po drugim z przerw

ą

dwuminutow

ą

.

Po obu stronach drogi stali agenci policyjni, utrzymuj

ą

cy porz

ą

dek i liczni

widzowie. Najwi

ę

cej ciekawych zebrało si

ę

w Madisonie, stolicy Wisconsinu i

w Milwaukee.

Upłyn

ę

ło półtorej godziny. W Prairie-du-Chien pozostał jeden tylko

automobil. Dzi

ę

ki telefonom, co pi

ęć

minut otrzymywano nowe wiadomo

ś

ci, w

jakim porz

ą

dku p

ę

dz

ą

samochody. Naprzód wysun

ą

ł si

ę

przyrz

ą

d firmy

Renault Synów; tu

ż

za nim p

ę

dził Harward-Watson i Dion-Bouton. Zdarzyło

si

ę

ju

ż

kilka wypadków, motory

ź

le funkcyonowały, niektóre samochody ustały

w drodze, przypuszczano,

ż

e zaledwie dwana

ś

cie dojdzie do Milwaukee. Na

szcz

ęś

cie ludzi ci

ęż

ko rannych nie było. Zreszt

ą

w Ameryce nawet

ś

mier

ć

nie

wywiera wielkiego wra

ż

enia.

Łatwo zrozumie

ć

,

ż

e ciekawo

ść

i roznami

ę

tnienie tłumów wzrastało w

miar

ę

zbli

ż

ania si

ę

do Milwaukee.

Na zachodniem wybrze

ż

u Michiganu wznosił si

ę

wysoki słup, przystrojony

we flagi mi

ę

dzynarodowe. Był to cel wy

ś

cigów.

Ju

ż

po dziesi

ą

tej godzinie stało si

ę

widocznem,

ż

e o główn

ą

nagrod

ę

dwadzie

ś

cia tysi

ę

cy dolarów – ubiega

ć

si

ę

mo

ż

e tylko pi

ęć

samochodów: dwa

ameryka

ń

skie, dwa francuskie i jeden angielski. Łatwo mo

ż

na sobie

wyobrazi

ć

, jak gor

ą

czkowo stawiano ostatnie zakłady. W gr

ę

wchodziła tu

miło

ść

własna narodowa. Stawki podwajano co chwil

ę

. Zdawała si

ę

,

ż

e

przeciwnicy gotowi s

ą

skoczy

ć

sobie do oczu.

–Stawiam za Harward-Watsonem!

– A ja za Dion-Bouton'em.

– A ja za Bra

ć

mi Renault.

O pół do dziesi

ą

tej, mniej wi

ę

cej w odległo

ś

ci dwu mil od Pleasant-

Garden, rozległ si

ę

straszliwy hałas, jak gdyby bieg kół powozu, p

ę

dz

ą

cego z

background image

szybko

ś

ci

ą

nadzwyczajn

ą

: towarzyszył mu przeci

ą

gły gwizd maszyny.

Ciekawi zaledwie zd

ąż

yli usun

ąć

si

ę

z drogi. Jaki

ś

obłok przemkn

ą

ł

szybko niby tr

ą

ba powietrzna i znikn

ą

ł, zostawiaj

ą

c po sobie długi tuman

białego kurzu. Szybko

ść

tego samochodu mo

ż

na było oblicza

ć

na 240

kilometrów na godzin

ę

.

Widocznem było,

ż

e w przeci

ą

gu godziny wyprzedzi wszystkie pi

ęć

automobilów i pierwszy stanie u celu.

Ze wszystkich stron podniosły si

ę

gło

ś

ne okrzyki.

– To chyba maszyna piekielna, o której przed kilku tygodniami

wspominały dzienniki!

– Ta sama, która przebiegła Illinois, Ohio, Michigan i której policya nie

zdołała zatrzyma

ć

!

– S

ą

dzili

ś

my,

ż

e ju

ż

znikła z widowni na zawsze!

– To chyba wóz dyabelski, ogrzewany ogniem piekielnym, prowadzony

przez szatana.

Jaka

ż

istota ludzka kierowa

ć

mogła takim przyrz

ą

dem niezwykłym z tak

zadziwiaj

ą

c

ą

szybko

ś

ci

ą

?

Gdy pierwsze zdumienie min

ę

ło, przezorniejsi po

ś

pieszyli zatelefonowa

ć

do wszystkich stacyi, ostrzegaj

ą

c

ś

cigaj

ą

ce si

ę

samochody o gro

żą

cem

niebezpiecze

ń

stwie.

Oczywi

ś

cie musiano zaprzesta

ć

walki o nagrod

ę

, wyznaczon

ą

przez klub.

Zadziwiaj

ą

cy wehikuł wymin

ą

ł inne automobile z tak

ą

szybko

ś

ci

ą

,

ż

e nikt si

ę

przypatrze

ć

nie mógł jego kształtowi, i rozmiarom; opowiadano tylko pó

ź

niej,

ż

e przypominał nieco wrzeciono, długie na dziesi

ęć

metrów. Nie pozostawił za

sob

ą

ani

ś

ladu dymu, pary lub jakiej

ś

woni.

Konduktora nie widziano wcale. Najwi

ę

ksze wzburzenie panowało w

Milwaukee. Kto

ś

zaproponował ustawienie przeszkody, o któr

ą

by si

ę

ten

przyrz

ą

d niezwykły rozbił na drobne cz

ą

steczki. Czy starczy na to czasu.

Tajemniczy wehikuł mógł si

ę

ukaza

ć

lada chwila. Zreszt

ą

i tak zmuszony

b

ę

dzie powstrzyma

ć

swój bieg szalony: droga przecie

ż

ko

ń

czyła si

ę

nad

brzegiem Michiganu.

Podobnie jak w Prairie-du-Chien, tworzono najdziwaczniejsze

przypuszczenia co do istoty przyrz

ą

du i zagadkowego palacza, których

oczekiwano z niecierpliwo

ś

ci

ą

gor

ą

czkow

ą

.

Troch

ę

przed jedenast

ą

usłyszano jaki

ś

huk, jakby turkot odległy i ujrzano

ś

limakowate kł

ę

by dymu. Ostry gwizd raz po raz przerzynał powietrze,

nakazuj

ą

c usuni

ę

cie si

ę

z drogi przed nieznanym potworem, który biegu nie

zwalniał. A jednak jezioro było ju

ż

tylko o pół mili… Czy

ż

by mechanik nie stał

na wysoko

ś

ci swego zadania?…

Z szybko

ś

ci

ą

błyskawicy wehikuł wpadł do Milwaukee, przebiegł miasto i

znikł bez

ś

ladu… Czy

ż

by go pochłon

ę

ły fale Michiganu?…

ROZDZIAŁ V

background image

W zatoce Bosto

ń

skiej.

Kiedy po niefortunnej wyprawie na Great-Eyry wróciłem do Waszyngtonu,

pana Warda nie było w mie

ś

cie. Wyjechał na kilka tygodni z powodu

interesów rodzinnych. Niew

ą

tpliwie jednak wiedział o mojem niepowodzeniu,

dzienniki bowiem Karoliny Północnej natychmiast podały sprawozdanie
szczegółowe z naszej wycieczki.

Znajdowałem si

ę

w stanie niezwykłego rozdra

ż

nienia, do jakiego

doprowadziła mnie upokorzona ambicya i niezaspokojona ciekawo

ść

.

Nie chciałem si

ę

wyrzec nadziei,

ż

e przyszło

ść

przyniesie mi rozwi

ą

zanie

tak niepokoj

ą

cej zagadki. Musz

ę

posi

ąść

tajemnic

ę

Great-Eyry, chocia

ż

bym

dziesi

ęć

, dwadzie

ś

cia razy miał rozpoczyna

ć

próby!…

Najrozmaitsze pomysły przychodziły mi do głowy. Wzniesienie

rusztowania a

ż

do wierzchołka skalistego zr

ę

bu… przebicie boków przez

niedost

ę

pne głazy… wszystko to było rzecz

ą

zupełnie mo

ż

liw

ą

… Nasi

in

ż

ynierowie codziennie podejmuj

ą

si

ę

zada

ń

trudniejszych… Czy

ż

jednak w

tym wypadku opłaciłyby si

ę

wydatki, któreby mogły by

ć

obliczone na tysi

ą

ce

dolarów?… Za t

ę

cen

ę

mo

ż

na było uzyska

ć

tylko zaspokojenie ciekawo

ś

ci

publicznej… gdyby bowiem nawet okazało si

ę

,

ż

e Great-Eyry jest wulkanem,

jaka

ż

siła powstrzymałaby jego wybuch i usun

ę

ła gro

żą

ce niebezpiecze

ń

stwo.

Nie marzyłem nawet o przedsi

ę

wzi

ę

ciu robót na rachunek osobisty… Na

zbytek podobny mógłby sobie pozwoli

ć

chyba jaki

ś

Astor, Vanderbilt lub

Pierrepont-Morgan! Lecz im to nie w głowie! Gdyby chodziło o miny złota
daliby si

ę

mo

ż

e nakłoni

ć

, lecz teraz!…

15-go czerwca rano pan Ward wezwał mnie do siebie i przyj

ą

ł bardzo

łaskawie.

– Jak si

ę

pan miewa, biedny panie Strock? Có

ż

, nie udało si

ę

panu?

– Niestety, wyprawa moja była równie bezowocn

ą

, jak gdybym si

ę

był

pokusił o zbadanie powierzchni ksi

ęż

yca. – Wi

ę

c mo

ż

e te dziwne zjawiska, o

których tyle mówiono i pisano, s

ą

tylko wytworem rozbujałej wyobra

ź

ni

Karoli

ń

czyków!

– Stanowczo nie! Mer Morgantonu i mer Pleasant-Gardenu potwierdzili

wiarogodno

ść

tych zjawisk. S

ą

dz

ę

wi

ę

c,

ż

e poniewa

ż

przeszkody, które nas

powstrzymały, były natury czysto materyalnej, dałyby si

ę

usun

ąć

przy pomocy

pieni

ę

dzy…

– Zapewne. Lecz w obecnym czasie nic nas nie nagli. Na Great-Eyry

panuje spokój zupełny. Czekajmy! mo

ż

e przyszło

ść

odsłoni nam t

ę

tajemnic

ę

.

Rozmowa nasza skierowała si

ę

na temat ostatnich wypadków zaszłych w

Wisconsinie. Byłem zdumiony,

ż

e władze miejskie dot

ą

d nie zdołały zebra

ć

ż

adnych bli

ż

szych szczegółów o tajemniczym wehikule, który od niejakiego

ś

czasu kr

ąż

ył po wszystkich wi

ę

kszych drogach zagra

ż

aj

ą

c bezpiecze

ń

stwu

publicznemu, a podczas ostatnich wy

ś

cigów zdystansował wszystkie

samochody. Ukazywał si

ę

i znikał z szybko

ś

ci

ą

błyskawicy; daremnie

ś

ledzili

go liczni agenci. W Milwaukee przepadł bez

ś

ladu i odt

ą

d nic o nim nie

słyszano. Obaj z panem Wardem uwa

ż

ali

ś

my zdarzenie to za mocno i

niezwykle sensacyjne.

background image

– A teraz poka

żę

panu co

ś

, co w równym stopniu zadziwi pana – odezwał

si

ę

pan Ward.

Podał mi raport policyi Bosto

ń

skiej i zasiadł do pisania jakiego

ś

listu.

Wzi

ą

łem raport skwapliwie i zacz

ą

łem przegl

ą

da

ć

go z niezwykłem

zaj

ę

ciem.

Od kilku dni na przestrzeni morskiej mi

ę

dzy wybrze

ż

em Nowej Anglii z

jednej, a wybrze

ż

ami stanów Maine, Connecticut i Massachusetts z drugiej

strony – ukazywało si

ę

zjawisko niesłychane. Jaka

ś

masa niewyra

ź

na,

ruchoma, kształtu wrzeciona, barwy zielonkawej,

ś

lizgała si

ę

lekko i zwinnie

po powierzchni wody; znikała nagle w gł

ę

binach, a potem ukazywała si

ę

znowu. Z tak

ą

szybko

ś

ci

ą

przenosiła si

ę

z miejsca na miejsce,

ż

e

ż

adne

lunety ruchów jej wy

ś

ledzi

ć

nie mogły.

Z Bostonu, Portsmonthu i Portlandu wysyłano kilkakrotnie łodzie i szalupy

z poleceniem zbli

ż

enia si

ę

i obserwowania tajemniczej bryły. Wszelkie

ś

ciganie okazywało si

ę

daremnem, zjawisko bowiem znikało pod wod

ą

.

Naturalnie na temat ten powstawało rozmaite domysły, jedne

niedorzeczniejsze od drugich.

Marynarze i rybacy przypuszczali,

ż

e jest to jakie

ś

zwierz

ę

ss

ą

ce z

gatunku wielorybów. Wiadomo powszechnie,

ż

e zwierz

ę

ta te w pewnych

regularnych odst

ę

pach czasu zanurzaj

ą

si

ę

w wod

ę

i potem wypływaj

ą

znowu

na powierzchni

ę

, wyrzucaj

ą

c przez nozdrza jakby słupy wody pomieszanej z

powietrzem. Nikt jednak nie spostrzegł ani razu,

ż

eby ta istota nieznana –

je

ż

eli to była istota

ż

ywa – zachowywała si

ę

w podobny sposób, nikt te

ż

nigdy

nie słyszał jej oddechu.

Mo

ż

e wi

ę

c był to jaki

ś

potwór morski, zamieszkuj

ą

cy gł

ę

bie oceanu, w

rodzaju tych, o których wspominaj

ą

dawne legendy?… Co

ś

w rodzaju

lewiatana albo w

ęż

a morskiego?…

W ka

ż

dym razie od czasu pojawienia si

ę

tego niezwykłego zjawiska łódki

rybackie i szalupy kierowane ostro

ż

no

ś

ci

ą

, nie wypływały na pełne morze;

skoro tylko zauwa

ż

yły „tajemnicze zwierz

ę

” zawracały do portu.

Statki za

ś

ż

aglowe i parowce nietylko nie unikały potworu, lecz nawet

probowały go

ś

ciga

ć

; zawsze jednak znikał im z oczu.

Przerwałem czytanie, zwracaj

ą

c si

ę

do pana Warda:

– Nie rozumiem zaniepokojenia ludno

ś

ci: zwierz

ę

to nie jest

niebezpieczne… nie napada na małe statki… ucieka przed wielkimi… s

ą

dz

ę

,

ż

e pierwej czy pó

ź

niej zobaczymy je w muzeum Waszyngto

ń

skiem…

– Tak… je

ż

eli mamy do czynienia z potworem morskim…

– Có

ż

by to mogło by

ć

innego?

– Czytaj pan dalej!… – przerwał pan Ward.

Z drugiej cz

ęś

ci raportu dowiedziałem si

ę

,

ż

e w zapatrywaniach na

„sensacyjne zjawisko” zaszła zmiana stanowcza. Zacz

ę

to przypuszcza

ć

,

ż

e

nie jest to zwierz

ę

nieznane, lecz udoskonalony przyrz

ą

d do pływania. Mo

ż

e

wynalazca przed sprzedaniem swego pomysłu chce zaciekawi

ć

publiczno

ść

,

a nawet obudzi

ć

przera

ż

enie w ludno

ś

ci nadmorskiej. Udało mu si

ę

to w

zupełno

ś

ci.

W ostatnich czasach dokonał si

ę

post

ę

p olbrzymi w

ż

egludze parowej.

background image

Przebywano Atlantyk w przeci

ą

gu dni pi

ę

ciu. Marynark

ę

wojenn

ą

posuni

ę

to

równie

ż

do wielkiej doskonało

ś

ci. Tym razem szło jednak o jaki

ś

statek

zupełnie nowego systemu, nie maj

ą

cy ani

ż

agli, ani komina. Jaka

ż

wi

ę

c siła

poruszała motor, który musiał by

ć

pot

ęż

ny?… O kształcie statku nikt nie miał

poj

ę

cia.

Zamy

ś

liłem si

ę

ę

boko.

– Có

ż

o tem s

ą

dzisz, panie Strock? – odezwał si

ę

szef.

– Zdaje mi si

ę

,

ż

e motor tego statku jest równie pot

ęż

ny i nieznany, jak

motor owego zagadkowego samochodu, który. tyle hałasu wywołał podczas
konkursu klubu automobilistów…

Równocze

ś

nie przyszło mi na my

ś

l,

ż

e za jak

ą

b

ą

d

ź

cen

ę

nale

ż

y zdoby

ć

copr

ę

dzej tajemnic

ę

nowego wynalazku. Ów

ż

eglarz tajemniczy przypomniał

mi zagadkowego palacza, który prawdopodobnie wraz ze swym przyrz

ą

dem

niezwykłym uton

ą

ł w Michiganie. Obaj jednakowo starannie zachowywali

incognito. Pierwszy przepadł bez wie

ś

ci. Niepokój mnie ogarn

ą

ł o los

drugiego: ju

ż

od dwudziestu czterech godzin nie dawał znaku

ż

ycia!

Wszystkie dzienniki odrzuciły pierwotne przypuszczenie o ukazaniu si

ę

nieznanego gatunku zoologicznego, twierdz

ą

c,

ż

e sensacy

ę

powszechn

ą

wywołał nowy przyrz

ą

d do pływania, poruszany zapomoc

ą

motoru

elektrycznego. Nikt tylko nie odgadywał, z jakiego

ź

ródła czerpał sw

ą

sił

ę

dynamiczn

ą

.

Rozmowa nasza trwała dosy

ć

długo. Wreszcie pan Ward zapytał:

– Czy nie zwróciłe

ś

pan uwagi na dziwne podobie

ń

stwo, zachodz

ą

ce

mi

ę

dzy automobilem a statkiem.

– Niew

ą

tpliwie.

– Wobec tego za

ś

,

ż

e drugi pojawił si

ę

po znikni

ę

ciu pierwszego, czy nie

przychodzi panu na my

ś

l,

ż

e jest to jeden i ten sam przyrz

ą

d?…

ROZDZIAŁ VI

List pierwszy.

Po

ż

egnałem pana Warda i wróciłem do swego mieszkania przy ulicy

Long-Street. Nie miałem ani

ż

ony ani dzieci, nikt mi wi

ę

c w rozmy

ś

laniach nie

przeszkadzał.

Dobro publiczne, bezpiecze

ń

stwo na l

ą

dzie i morzu wymagało

przeprowadzenia ankiety w sprawie tajemniczego samochodu i zagadkowych
zjawisk w zatoce Bosto

ń

skiej…

Przypuszczałem,

ż

e mnie wła

ś

nie powierz

ą

to trudne zadanie… W jaki

sposób trafi

ć

na

ś

lad tajemniczego palacza, czy te

ż

palaczy?…

Po spo

ż

yciu

ś

niadania zapaliłem fajk

ę

i zacz

ą

łem przegl

ą

da

ć

dzienniki…

polityka zazwyczaj niewiele mnie obchodziła. Głównie poci

ą

gała mnie zawsze

background image

kronika wypadków.

W ostatnich czasach najskwapliwiej wyszukiwałem wiadomo

ś

ci z Karoliny

Północnej, korespondecyi z Morgantonu lub z Pleasant Garden. Pan Eliasz
Smith obiecał mnie zawiadomi

ć

w razie ukazania si

ę

tajemniczych płomieni…

Lecz dot

ą

d mnie otrzymałem od niego ani listu ani depeszy… na Great-Eyry

wi

ę

c wszystko było spokojnie.

Z dzienników nie dowiedziałem si

ę

nic nowego. Znowu wi

ę

c wróciłem do

nurtuj

ą

cych mnie my

ś

li.

…Czy

ż

by samochód i statek były dziełem tego samego wynalazcy?… A

mo

ż

e jeden i ten sam przyrz

ą

d daje si

ę

zastosowa

ć

do w

ę

drówki na l

ą

dzie i

morzu… Jakiego rodzaju motor wytwarza szybko

ść

tak niezwykł

ą

, w

dwójnasób przewy

ż

szaj

ą

c

ą

szybko

ść

najwi

ę

ksz

ą

, osi

ą

gni

ę

t

ą

dotychczas?…

Jaki zwi

ą

zek istnieje mi

ę

dzy tajemnic

ą

zatoki Bosto

ń

skiej?… Pierwsza

zagra

ż

ała tylko mieszka

ń

com Karoliny Północnej. Druga przedstawiała

niebezpiecze

ń

stwo powa

ż

ne dla całych Stanów Zjednoczonych nawet dla

całej Europy, a wła

ś

ciwie dla całego

ś

wiata.

Nic dziwnego zatem,

ż

e ogół z gor

ą

czkow

ą

niecierpliwo

ś

ci

ą

oczekiwał

wie

ś

ci o tajemniczych wypadkach i rozchwytywał dzienniki.

Nawet stara Grad, dawna słu

żą

ca mojej matki, która obecnie zajmowała

si

ę

mojem gospodarstwem, była wielce zaniepokojon

ą

.

I dzisiaj po obiedzie, sprz

ą

taj

ą

c ze stołu, zwróciła si

ę

do mnie z

zapytaniem:

– Có

ż

słycha

ć

nowego?

– O czem? o samochodzie?

Skin

ę

ła głow

ą

w milczeniu.

– Nic!

– A o statku?

– Tak

ż

e nic.

– Mój Bo

ż

e! po co te

ż

mamy policy

ę

.

– Nieraz stawiałem sobie podobne pytanie.

– A zatem pewnego pi

ę

knego poranku przekl

ę

ty palacz mo

ż

e si

ę

zjawi

ć

na ulicach Waszyngtonu i rozje

ż

d

ż

a

ć

przechodniów!

– Tak

ź

le nie b

ę

dzie!

– Dlaczego?

– Zatrzymamy go.

– Ba, skoro to sam dyabeł, któ

ż

go zdoła pochwyci

ć

?!

Co za przepyszny wynalazek ten dyabeł! – pomy

ś

lałem – mo

ż

na mu

przypisa

ć

wszystkie zjawiska, których wytłomaczy

ć

nie umiemy! Dyabeł

rozniecił po

ż

ar na wierzchołku Great-Eyry… dyabeł zdobył pierwsz

ą

nagrod

ę

na wy

ś

cigach automobilistów … Dyabeł przeje

ż

d

ż

a si

ę

po morzu około

wybrze

ż

y Nowej Anglii!…

My

ś

li moje uparcie wracały do tego samego przedmiotu: kim był

wynalazca tajemniczy, maj

ą

cy do swego rozporz

ą

dzenia dwa przyrz

ą

dy

znakomite, które przewy

ż

szały wszystko, o czem dot

ą

d ludzko

ść

zamarzy

ć

mogła?… Dlaczego si

ę

ukrywał tak starannie?… Có

ż

by to była za strata

background image

niepowetowana, gdyby si

ę

stał ofiar

ą

jakiego

ś

wypadku i tajemnic

ę

sw

ą

uniósł

ze sob

ą

do grobu!?… Przygody jego zaliczonoby z czasem do legend…

Dzienniki ameryka

ń

skie i europejskie przez czas dłu

ż

szy spraw

ą

t

ą

zajmowały si

ę

gorliwie. Wypisywano rzeczy niestworzone. Artykuły

nast

ę

powały po artykułach. Publiczno

ść

czytała je chciwie. Kto wie nawet, czy

Europa nie zazdro

ś

ciła Ameryce genialnego mechanika, którego pomysł mógł

zapewni

ć

ojczy

ź

nie zyski nieobliczone i przewag

ę

olbrzymi

ą

?

Policya z wielk

ą

gorliwo

ś

ci

ą

poszukiwała

ś

ladów tajemniczego palacza. Z

panem Ward prowadziłem na ten temat niesko

ń

czenie długie rozmowy…

15-go czerwca rano stara Grad podała mi list rekomendowany.

Spojrzałem na adres, pismo było zupełnie nieznane, stempel pocztowy z
Morgantonu…

Z Morgantonu?.. Nie w

ą

tpiłem ani na chwil

ę

,

ż

e to list od pana Eliasza

Smitha i powiedziałem o swem przypuszczeniu staruszce.

– Morganton? – powtórzyła z niepokojem to, – zdaje si

ę

gdzie

ś

w pobli

ż

u

był ten po

ż

ar piekielny?…

– Tak, przypuszczam,

ż

e znowu zaszło tam co

ś

niezwykłego, skoro pan

Smith pisze do mnie.

– Lecz mam nadziej

ę

,

ż

e pan ju

ż

tam nie pojedzie!

– Dlaczego

ż

to?

– Bo zgin

ą

łby pan z pewno

ś

ci

ą

na tym przekl

ę

tym Great-Eyry.

– Uspokój si

ę

. Najpierw dowiedzmy si

ę

, o co idzie.

Rozerwałem kopert

ę

opatrzon

ą

piecz

ę

ciami z laku czerwonego. Na

piecz

ą

tce odci

ś

ni

ę

ta była tarcza, a na niej trzy gwiazdy…

Wyj

ą

łem list. Składał si

ę

z jednej tylko

ć

wiartki, zło

ż

onej we czworo.

Rzuciłem okiem na podpis.

Nie było go wcale. Tylko dwa inicyały: K. P.

– To nie jest list od mera z Morgantonu!

– Od kogó

ż

zatem? – zapytała Grad.

– Nie mam najmniejszego poj

ę

cia! W Morgantonie nie znam nikogo

wi

ę

cej!

Pismo było du

ż

e, litery wyra

ź

ne.

Oto kopia dosłowna listu, datowanego z Great-Eyry!

Great-Eyry. Góry Niebieskie. Karolina Północna.

13-go czerwca.

Do pana Strocka, głównego inspektora policyjnego w Waszyngtonie, przy

Long-Street, 34.

Szanowny panie.

„Powierzono panu zbadanie Great-Eyry.

W tym celu 28-go kwietnia, w towarzystwie mera z Morgantonu i dwu

przewodników urz

ą

dziłe

ś

pan wypraw

ę

na szczyt.

Doszedłe

ś

pan a

ż

do zwartego pier

ś

cienia skał, które były tak wysokie,

ż

e

nie mogłe

ś

si

ę

na nie dosta

ć

.

background image

Daremnie szukałe

ś

pan wyłomu albo szczeliny, k

ę

dyby

ś

mógł pan zajrze

ć

do wn

ę

trza.

Pami

ę

taj pan jedno: na Great-Eyry nie wejdzie nikt – a gdyby nawet

wszedł, nie wróci stamt

ą

d z pewno

ś

ci

ą

!…

Zaniechaj wi

ę

c pan dalszych prób, które si

ę

powiod

ą

nie lepiej jak

pierwsze, a mog

ą

sprowadzi

ć

na pana skutki niebezpieczne.

Usłuchaj pan mojej dobrej rady – w przeciwnym razie – biada Ci!”

K. P.

ROZDZIAŁ VII

Na Kirdallu.

Przyznaj

ę

,

ż

e list ten napełnił mnie zdumieniem bezgranicznem. Poczciwa

Grad, przed któr

ą

zazwyczaj nie miałem tajemnic, przygl

ą

dała mi si

ę

z

niepokojem.

– Czy złe wiadomo

ś

ci? – zapytała wreszcie.

Za cał

ą

odpowied

ź

przeczytałem jej list zagadkowy.

– Jaka

ś

mistyfikacya niew

ą

tpliwie, – dodałem w ko

ń

cu.

– Albo sprawka dyabelska, list bowiem z tamtych okolic, – zaprzeczyła

stara słu

żą

ca.

List ten nie wychodził mi z głowy. W ko

ń

cu doszedłem do przekonania,

ż

e

to jaki

ś

koncept niesmaczny. Przygoda moja była znan

ą

powszechnie…

Dzienniki rozpisywały si

ę

o niej szczegółowo. Niew

ą

tpliwie jaki

ś

dowcipni

ś

,

których nie brak w Ameryce, chciał za

ż

artowa

ć

ze mnie i napisał ten list

tajemniczy.

Gdyby nawet Great-Eyry było kryjówk

ą

złoczy

ń

ców,

ż

aden z nich nie

odwa

ż

yłby si

ę

na napisanie czego

ś

podobnego, z obawy

ś

ci

ą

gni

ę

cia na

siebie uwagi policyi i podniecenia ciekawo

ś

ci agentów. Wreszcie w jaki

sposób złoczy

ń

cy mogliby si

ę

tam dosta

ć

wobec tego, i

ż

na własne oczy

widziałem,

ż

e na szczyt dost

ę

pu niema?… Po namy

ś

le postanowiłem panu

Wardowi nic o li

ś

cie nie wspomina

ć

. Wło

ż

yłem go jednak do biurka na

wszelki wypadek. Gdyby nadeszły jeszcze inne listy, opatrzone, temi samemi
inicyałami, rzecz sama nabrałaby wagi.

Upłyn

ę

ło dni kilka, w ci

ą

gu których nie zaszło nic wa

ż

nego. Codziennie

chodziłem do zarz

ą

du policyi, oczekuj

ą

c jakiej

ś

roboty – daremnie

przewidywałem,

ż

e jedno jeszcze niepowodzenie w rodzaju wyprawy na

Great-Eyry, a b

ę

d

ę

zmuszony prosi

ć

o dymisy

ę

.

Ani o tajemniczym samochodzie, ani o statku podwodnym nie było

ż

adnych wie

ś

ci. Rz

ą

d obsadził agentami wszystkie drogi, rzeki i jeziora. Czy

ż

jednak tajemniczy statek nie mógł si

ę

ukry

ć

w obszernem pa

ń

stwie

rozci

ą

gaj

ą

cem si

ę

mi

ę

dzy 60°–125° długo

ś

ci a 30°–40° szeroko

ś

ci

background image

północnej?

Miał do swego rozporz

ą

dzenia Atlantyk, Ocean Spokojny i zatok

ę

Meksyka

ń

sk

ą

. Zreszt

ą

dotychczas nie unikał wcale okolic ucz

ę

szczanych.

Wzi

ą

ł udział w wy

ś

cigach w Wiskonsinie i dni kilka kr

ąż

ył po zatoce

Bosto

ń

skiej.

Mo

ż

e wi

ę

c zgin

ą

ł? – A mo

ż

e pow

ę

drował na stary kontynent?..

Od pana Smitha nie miałem

ż

adnej wiadomo

ś

ci – zatem na Great-Eyry

było spokojnie. 17-go czerwca wychodz

ą

c z domu zauwa

ż

yłem dwu

m

ęż

czyzn, którzy mi si

ę

przygl

ą

dali z pewn

ą

natarczywo

ś

ci

ą

. Nie

przywi

ą

zywałem do tego zbyt wielkiej wagi, lecz gdy wróciłem do domu, stara

Grad z min

ą

tajemnicz

ą

zacz

ę

ła mi opowiada

ć

,

ż

e od kilku dni ludzie ci

szpieguj

ą

mnie widocznie; przechadzaj

ą

si

ę

przed domem i id

ą

za mn

ą

, gdy

wychodz

ę

do biura.

– Czy pewn

ą

jeste

ś

tego, co mówisz?

– Najzupełniej

– Poznałaby

ś

ich?

– Z łatwo

ś

ci

ą

.

– Masz zatem zdolno

ś

ci

ś

ledcze… Mo

ż

e chcesz si

ę

zapisa

ć

do stra

ż

y

policyjnej?

– Wolne

ż

arty, panie. Lecz mam dobre oczy i wiem co mówi

ę

. Szpieguj

ą

pana z pewno

ś

ci

ą

. Rozka

ż

pan agentom wy

ś

ledzi

ć

tych ludzi.

– Dobrze, dobrze, moja kochana. Uczyni

ę

to z pewno

ś

ci

ą

.

W gruncie rzeczy jednak nie traktowałem tej sprawy powa

ż

nie.

Wiedziałem,

ż

e moja poczciwa słu

żą

ca niepokoi si

ę

łatwo.

Przez dwa dni nast

ę

pne ani ja ani Grad nie zauwa

ż

yli

ś

my przed domem

ż

adnych osobisto

ś

ci podejrzanych. St

ą

d wnioskowałem,

ż

e staruszka omyliła

si

ę

.

Rano, 19-go czerwca poczciwa kobiecina wpadła zadyszana do mego

pokoju wołaj

ą

c:

– Panie, panie,… s

ą

!

– Kto taki?

– Szpiedzy… z tamtej strony ulicy, naprzeciwko okien… czekaj

ą

pewnie,

a

ż

pan wyjdzie z mieszkania.

Zbli

ż

yłem si

ę

do okna i podniosłem zlekka firank

ę

, aby nie spłoszy

ć

domniemanych szpiegów.

Po chodniku istotnie przechadzało si

ę

tam i napowrót dwóch ludzi. Obaj

byli

ś

redniego wzrostu, silnie zbudowani, w wieku od 35-40 lat. Ubranie ich

zdradzało wie

ś

niaków: wysokie buty, spodnie z grubej wełny, nasuni

ę

te na

czoło filcowe kapelusze, w r

ę

ku laski.

Nie ulegało najmniejszej w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e

ś

ledz

ą

moje mieszkanie.

– Wi

ę

c to s

ą

ci, sami, których zauwa

ż

yła

ś

dawniej? – zapytałem.

– Napewno ci sami.

Postanowiłem wyja

ś

ni

ć

t

ę

spraw

ę

i dzisiaj jeszcze poleci

ć

jednemu z

agentów wy

ś

ledzenie podejrzanych osobisto

ś

ci. Ubrałem si

ę

po

ś

piesznie,

zbiegłem prawie po schodach i wyszedłem na ulic

ę

.

background image

Przed domem nie było nikogo. Rozgl

ą

dałem si

ę

bacznie dokoła. Szpiedzy

znikn

ę

li. W drodze do biura nie spotkałem ich równie

ż

.

Odt

ą

d ani ja ani stara Grad nie widzieli

ś

my ich wi

ę

cej. Mo

ż

e ju

ż

wiedzieli

o mnie, co wiedzie

ć

chcieli, zapami

ę

tali moj

ą

powierzchowno

ść

, do

ść

,

ż

e

zaprzestali

ś

ledzenia. Przestałem my

ś

le

ć

o całej tej sprawie, podobnie jak i o

li

ś

cie z podpisem K. P.

O niezwykłym samochodzie i o zdumiewaj

ą

cym przyrz

ą

dzie do pływania

zapominano powoli, podobnie jak zapominano o tajemniczych zjawiskach na
Great-Eyry.

Nagle ciekawo

ść

publiczno

ś

ci zwrócon

ą

została w innym kierunku.

Dnia 22-go czerwca Evening Star ogłosił artykuł nast

ę

puj

ą

cy,

przedrukowany nazajutrz przez wszystkie poczytniejsze dzienniki Stanów
Zjednoczonych:

„Jezioro Kirdall, poło

ż

one w Stanie Kanzas, w okolicy górskiej, o

o

ś

mdziesi

ą

t mil od głównego miasta Topeka, stało si

ę

w ostatnich czasach

widowni

ą

zjawisk szczególnych.

„Jezioro to zdaje si

ę

nie ł

ą

czy

ć

wcale z sieci

ą

hydrograficzn

ą

Stanów.

Powierzchnia jego wynosi 75 mil kwadratowych. Gł

ę

boko

ść

u brzegów

dochodzi do 50 stóp, a w po

ś

rodku do 300-stu.

„Dost

ę

p do jeziora jest bardzo utrudniony, wobec tego,

ż

e zamykaj

ą

je

skały ostre i wysokie. Droga prowadzi przez ciasne w

ą

wozy. Po mimo to na

wybrze

ż

u rozsiadły si

ę

liczne wioski, których mieszka

ń

cy zajmuj

ą

si

ę

rybołówstwem. Jezioro bowiem obfituje w szczupaki, pstr

ą

gi, okonie,

w

ę

gorze, karpie i inne ryby wód słodkich. Wod

ę

ma dziwnie przezroczyst

ą

.

„Po jeziorze kr

ążą

nieustannie barki rybackie, oraz małe statki

ż

aglowe i

szalupy, ułatwiaj

ą

ce komunikacy

ę

mi

ę

dzy osadami.

„Kolej

ż

elazna, przeprowadzona prawie do skalistego obwodu jeziora,

ułatwia handel rybami, które stanowi

ą

w Kanzasie wa

ż

ne

ź

ródło dochodu.

„Opis Kirdallu jest niezb

ę

dny dla zrozumienia faktów, przytoczonych

poni

ż

ej”.

Dalej nast

ę

puje sensacyjna cz

ęść

artykułu:

„Od niejakiego

ś

czasu rybacy zauwa

ż

yli na powierzchni jeziora jakie

ś

dziwne wzburzenie. Woda chwilami podnosi si

ę

w gór

ę

, jakgdyby wskutek

odbicia fali gł

ę

binowej.

„Zjawisko podobne daje zauwa

ż

y

ć

si

ę

nawet podczas bardzo cichej

pogody; kiedy najl

ż

ejszy wiaterek nie porusza przejrzystej toni, nagle

powstaj

ą

jakie

ś

spienione wiry. Statki zaczynaj

ą

kołysa

ć

si

ę

gwałtownie,

przechylaj

ą

si

ę

, zderzaj

ą

ze sob

ą

, a czasem nawet ponosz

ą

silne

uszkodzenia

„Nie ulega w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e dziwne to zjawisko bierze pocz

ą

tek w

ę

bszych warstwach jeziora.

„Te zaburzenia tak niezwykłe, przypisywano z pocz

ą

tku działaniu sił

podziemnych, pod wpływem których miało si

ę

zmienia

ć

dno jeziora. Hypotez

ę

t

ę

jednak odrzucono, skoro si

ę

okazało,

ż

e dziwne zjawiska nie s

ą

bynajmniej

umiejscowione, lecz zachodz

ą

na całej powierzchni Kirdallu.

„Próbowano wi

ę

c tłómacze

ń

innych. Przypuszczano obecno

ść

jakiego

ś

background image

potworu morskiego, który burzył i m

ą

cił wod

ę

z niezwykł

ą

gwałtowno

ś

ci

ą

.

Musiałby to jednak by

ć

jaka

ś

okaz rozmiarów olbrzymich. Istota podobna w

Kirdallu rozwin

ąć

si

ę

nie mogła, ani te

ż

przypłyn

ąć

z zewn

ą

trz, poniewa

ż

jezioro było wewn

ę

trzne, nie ł

ą

czyło si

ę

ani z oceanem Spokojnym, ani z

Atlantykiem, ani nawet z zatok

ą

Meksyka

ń

sk

ą

. Zagadka wi

ę

c trudn

ą

była do

rozstrzygni

ę

cia.

„Po odrzuceniu dwu pierwszych hypotez, jako niemo

ż

liwych i

nieprawdopodobnych, zacz

ę

to przypuszcza

ć

,

ż

e w gł

ę

biach jeziora kr

ąż

y

jaki

ś

statek podwodny. W ostatnich czasach przecie

ż

namno

ż

yło si

ę

tyle

przyrz

ą

dów podobnego rodzaju! Przed kilku laty w Bridgeport (w stanie

Connecticut) kursował „Protector”, zbudowany według systemu in

ż

yniera

Lake, opatrzony dwoma motorami, z których jeden był elektryczny o sile 75
koni, a drugi naftowy, o sile 250 koni. Przyrz

ą

d ten posiadał olbrzymie koła o

ś

rednicy metrowej i poruszał si

ę

z wielk

ą

szybko

ś

ci

ą

na l

ą

dzie na morzu i pod

wod

ą

.

„Przypuszczaj

ą

c nawet,

ż

e na Kirdallu ukazał si

ę

jaki

ś

nowy udoskonalony

rodzaj statku podwodnego, zachodziło pytanie, jakim sposobem przyrz

ą

d ów

mógł si

ę

dosta

ć

na jezioro zamkni

ę

te ze wszech stron wysokiemi,

niedost

ę

pnemi skałami?

„A przecie

ż

jedynie ta ostatnia hypoteza miała pozory

prawdopodobie

ń

stwa!…

„W dniu 20-go czerwca ustały nawet wszelkie w tym wzgl

ę

dzie

w

ą

tpliwo

ś

ci.

„Dwumasztowy statek Markel, płyn

ą

c z rozpi

ę

temi

ż

aglami ku północo-

zachodowi, wpadł na jakie

ś

ciało podwodne i poniósł znaczne uszkodzenia.

Udało si

ę

wprawdzie zatka

ć

otwór i statek dopłyn

ą

ł pomy

ś

lnie do portu

s

ą

siedniego. Wypadek ten przeraził i zadziwił wszystkich. Wiadomo było,

ż

e

w tym miejscu, gdzie nast

ą

pił wypadek, nie było

ż

adnej skały podwodnej a

ę

boko

ść

jeziora wynosiła od 80-90 stóp.

„Po wyci

ą

gni

ę

ciu statku na brzeg i dokładnem obejrzeniu okazało si

ę

,

ż

e

pudło zostało przebite ostrog

ą

jakiego

ś

okr

ę

tu.

„Odt

ą

d obecno

ść

statku podwodnego, kr

ążą

cego w gł

ę

biach Kirdallu z

szybko

ś

ci

ą

niesłychan

ą

, stała si

ę

pewnikiem. Wobec tego nasuwał si

ę

cały

szereg pyta

ń

:

„W jaki sposób statek ten dostał si

ę

na jezioro?… Dlaczego nie wypłynie

nigdy na powierzchni

ę

wody?… Dlaczego zachowuje incognito?…

Artykuł ko

ń

czył si

ę

zestawieniem tajemniczego samochodu ze statkiem i z

nowym przyrz

ą

dem podwodnym.

Czy

ż

by wszystkie były dziełem jednego i tego samego wynalazcy?…”

ROZDZIAŁ VIII

background image

Za jak

ą

b

ą

d

ź

cen

ę

.

Zako

ń

czenie artykułu było jakby objawieniem, przyj

ę

tem jednogło

ś

nie i

wywołało wra

ż

enie olbrzymie. Umysł ludzki skłonny jest do wiary w rzeczy

nadzwyczajne. Nikt ju

ż

wi

ę

c nie chciał w

ą

tpi

ć

,

ż

e wszystkie trzy niezwykłe

przyrz

ą

dy s

ą

dziełem jednego wynalazcy.

Przypuszczano nawet,

ż

e jeden i ten sam przyrz

ą

d za pomoc

ą

zmian

odpowiednich daje si

ę

przystosowa

ć

do kursowania po l

ą

dzie, po morzu i

nawet pod wod

ą

… A zatem brakowałoby mu tylko mo

ż

no

ś

ci bujania w

powietrzu!… Publiczno

ść

, znudzona ostatniemi wypadkami, znalazła now

ą

podniet

ę

dla swej ciekawo

ś

ci i fantastycznych domysłów.

Wszyscy si

ę

zgadzali na jedno: za jak

ą

b

ą

d

ź

cen

ę

nale

ż

ało posi

ąść

tajemnic

ę

cudownego wynalazku. Mógłby on przynie

ść

korzy

ś

ci

nieobliczalne… Pa

ń

stwo, któreby miało do swego rozporz

ą

dzenia motor tak

pot

ęż

ny i poruszaj

ą

cy jeden albo trzy tak niezwykłe przyrz

ą

dy z szybko

ś

ci

ą

dochodz

ą

c

ą

2500 metrów na minut

ę

, uzyskałoby olbrzymi

ą

przewag

ę

nad

innemi. Z pewno

ś

ci

ą

ż

adne nie zaniedba stara

ń

, a

ż

eby si

ę

porozumie

ć

z

wynalazc

ą

. Lecz naby

ć

tajemnic

ę

powinna stanowczo Ameryka. Milionów jej

nie zabraknie!

Tak rozumowały nietylko sfery rz

ą

dowe lecz i szersza publiczno

ść

… W

jaki sposób jednak wzi

ąć

si

ę

do rzeczy?… Najwi

ę

ksz

ą

trudno

ść

przedstawiało

odnalezienie genjalnego wynalazcy. Daremnie przeszukiwano najstaranniej i
sondowano jezioro Kirdalskie: nie znaleziono

ż

adnego

ś

ladu łódki podwodnej.

Znikn

ę

ła bez wie

ś

ci, podobnie jak poprzednio samochód w Milwaukee i statek

w zatoce Bosto

ń

skiej.

Nieraz mówili

ś

my o tem wszystkiem z p. Wardem, lecz nigdy nie

umieli

ś

my, znale

źć

odpowiedzi na niepokoj

ą

ce nas zagadki.

27-go czerwca raniutko wezwano mnie do zarz

ą

du. Stawiłem si

ę

niezwłocznie. Pan Ward odrazu przyst

ą

pił do rzeczy.

– Czy nie chciałby

ś

, panie Strock, naprawi

ć

wra

ż

enia niefortunnej

wyprawy na Great-Eyry?

– Nawet bardzo.

– Nadarza si

ę

wyborna sposobno

ść

– Jaka?

Ś

ledzenie tajemniczego wynalazcy… pragn

ą

łby

ś

pan podj

ąć

si

ę

tego

zadania?…

– Z najwi

ę

ksz

ą

ochot

ą

… pomimo trudno

ś

ci…

– Tak, byłoby to rzecz trudniejsza, ni

ż

zbadanie Great-Eyry.

Pan Ward przypominał mi cz

ę

sto Great-Eyry. Nie miałem do

ń

urazy,

poniewa

ż

czynił to bez złej intencji, jakby chc

ą

c mi doda

ć

bod

ź

ca na

przyszło

ść

.

– Odebrał pan jakie nowe wie

ś

ci?

Ż

adnych. Agenci

ś

ledz

ą

daremnie jezioro i jego okolice. Gotów jestem

przypuszcza

ć

,

ż

e mytyczny mechanik umie uczyni

ć

si

ę

niewidzialnym dla oka

background image

ludzkiego, jak nowy Proteusz!

– Có

ż

pan obmy

ś

lił?

– Mnie si

ę

zdaje,

ż

e pozostaje nam jeden tylko sposób, a mianowicie: za

po

ś

rednictwem prasy zaproponowa

ć

mu sprzeda

ż

wynalazku na takich

warunkach, których by odrzuci

ć

nie mógł. Przyrz

ą

d ten, nieocenionej warto

ś

ci

dla pa

ń

stwa, małe ma znaczenie dla jednostki pojedy

ń

czej. Trudno bowiem

przypuszcza

ć

,

ż

e mamy do czynienia ze złoczy

ń

c

ą

, który ucieka od wymiaru

sprawiedliwo

ś

ci.

Przyznałem panu Wardowi słuszno

ść

zupełn

ą

. Droga przez niego

wskazana była, mojem zdaniem, wspaniała. Có

ż

logiczniejszego nad wej

ś

cie

w układy z tajemniczym” bohaterem dnia”? Obsadzenie agentowi dróg, jezior
i rzek,

ś

ledzenie Kirdallu i zatoki nie przyniosło

ż

adnych rezultatów. Od czasu

owej przygody z Markelem nie wykryto nic.

A mo

ż

e tajemniczy wynalazca wraz ze swym przyrz

ą

dem padł ofiar

ą

jakiego

ś

nieszcz

ęś

liwego wypadku?

Pan Ward nie umiał ukry

ć

swego niezadowolenia, a nawet zawodu.

Ile

ż

trudno

ś

ci przedstawia zapewnienie bezpiecze

ń

stwa publicznego,

je

ż

eli złoczy

ń

cy mog

ą

si

ę

uczyni

ć

niepochwytnymi na l

ą

dzie i morzu! W jaki

sposób ich

ś

ciga

ć

? Z chwil

ą

, gdy ludzie wynajd

ą

sposób kierowania

balonami, znaczenie policyi spadnie do zera, a ja i moi koledzy otrzymamy
dymisy

ę

. Nacó

ż

si

ę

bowiem przyda uganianie za zbrodniarzami w

przestworzach powietrznych?…

Przypomniał mi si

ę

list tajemniczy i gro

ź

by, któremi chciano mnie

zastraszy

ć

. Z pocz

ą

tku miałem zamiar powiedzie

ć

o tem panu Wardowi, lecz

si

ę

powstrzymałem. Szpiedzy nie pokazywali si

ę

wi

ę

cej, tego byłem pewny,

stara Grad bowiem miała si

ę

na baczno

ś

ci i byłaby ich dostrzegła

niew

ą

tpliwie.

Sprawa Great-Eyry zbladła ogromnie wobec tej drugiej sprawy, która j

ą

zasłoniła całkowicie. „Tajemniczy wynalazca” pochłaniał uwag

ę

wszystkich.

– A zatem, kochany panie Strock, zacz

ą

ł znowu pan Ward, b

ą

d

ź

gotów

do odjazdu na piewsze wezwanie. Lada chwila bowiem mo

ż

emy usłysze

ć

,

ż

e

gdzie

ś

na terytoryum ameryka

ń

skiem pojawił si

ę

przyrz

ą

d tak niezmiernie

intryguj

ą

cy wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych.

– Zastosuj

ę

si

ę

do pa

ń

skiego rozkazu. Nie b

ę

d

ę

wychodził z domu wcale,

chyba do zarz

ą

du… Czy mam wyruszy

ć

z Waszyngtonu sam, czy te

ż

mog

ę

wzi

ąć

kogo

ś

do pomocy.

– Mo

ż

esz pan wzi

ąć

dwu agentów, wybór pozostawiam panu.

– Dzi

ę

kuj

ę

. Co mam uczyni

ć

, gdy natrafi

ę

na

ś

lad owego Proteusza?

– Nie traci

ć

go z oczu, w razie potrzeby nawet uwi

ę

zi

ć

i zawiadomi

ć

mnie

depesz

ą

!

– Dzi

ę

kuj

ę

za powierzenie misyi, która mo

ż

e mi przynie

ść

sław

ę

– I korzy

ść

– zako

ń

czył pan Ward przyja

ź

nie.

Po powrocie do domu zaj

ą

łem si

ę

przygotowaniami do odjazdu. Po

namy

ś

le wybor mój padł na dwu agentów, znanych ze sprytu, odwagi i siły.

Jeden z nich, trzydziestoletni John Hart był rodem z Illinois, drugi, nieco
starszy, Nab Walker, pochodził z Massachusetts.

background image

Upłyn

ę

ło dni kilka. Nie mieli

ś

my

ż

adnych wiadomo

ś

ci ani o samochodzie

ani o statkach. Dzienniki tylko podały par

ę

wzmianek, uznanych za

niewiarogodne, według jednej bowiem „bohater dnia” ukazał si

ę

26-go

czerwca po południu na drogach Arkanzasu, w pobli

ż

u Little-Rock, według

drugiej za

ś

, tego samego dnia wieczorem widziano tajemniczy przyrz

ą

d w

południowej cz

ęś

ci jeziora Górnego.

Była to niemo

ż

liwo

ść

absolutna. Przestrze

ń

mi

ę

dzy temi punktami wynosi

około 800 mil, pomimo zatem niezwykłej szybko

ś

ci samochód nie mógł jej

przeby

ć

w tak krótkim przeci

ą

gu czasu. Zreszt

ą

, gdyby si

ę

nawet był o to

pokusił, widzianoby go przecie

ż

gdzie

ś

po drodze. W Arkanzasie, w Missouri,

w Iowie lub w Wisconsinie.

Dlatego te

ż

do wzmianek powy

ż

szych nie przywi

ą

zywali

ś

my warto

ś

ci.

Trzeciego lipca wszystkie dzienniki Stanów Zjednoczonych ogłosiły

odezw

ę

nast

ę

puj

ą

c

ą

:

„W kwietniu, r. b. po drogach Pennsylwacyi, Kentucky, Ohio, Illinois,

Tennessee, Missouri kursował jaki

ś

samochód niezwykły. 27-go maja, po

wy

ś

cigach w Wiskonsinie, gdzie ukazaniem si

ę

swym wywarł wra

ż

enie

piorunuj

ą

ce, znikł bez

ś

ladu.

„W pierwszej połowie czerwca, w zatoce Bosto

ń

skiej, naprzeciwko

wybrze

ż

y Nowej Anglii, ukazał si

ę

tajemniczy przyrz

ą

d do pływania i po kilku

dniach równie

ż

zgin

ą

ł bez wie

ś

ci.

„W drugiej połowie czerwca na jeziorze Kirdallskiem znajdował si

ę

statek

podwodny, kr

ąż

ył w gł

ę

binach, nie ukazał si

ę

ani razu na powierzchni i znikn

ą

ł

tak

ż

e w sposób tajemniczy.

Przypuszczaj

ą

c,

ż

e wynalazca tych trzech przyrz

ą

dów – a mo

ż

e jednego

przyrz

ą

du, daj

ą

cego si

ę

przystosowa

ć

do poruszania si

ę

na ziemi, w wodzie i

pod wod

ą

– jest jeden i ten sam człowiek, rz

ą

d ameryka

ń

ski zwraca si

ę

do

niego z propozycy

ą

sprzeda

ż

y wy

ż

ej wspomnianego wynalazku.

„Warunki sprzeda

ż

y, oraz imi

ę

i nazwisko zechce tajemniczy wła

ś

ciciel

przesła

ć

do zarz

ą

du policyi w Waszyngtonie, obwód Kolumbia, Stany

Zjednoczone”.

Odezwa ta, wydrukowana du

ż

emi literami, wpadnie niew

ą

tpliwie w oczy

tego dziwnego człowieka. Odczyta j

ą

i zmuszony b

ę

dzie odpowiedzie

ć

,

przyjmuj

ą

c lub odrzucaj

ą

c ofert

ę

.

Lecz pocó

ż

by j

ą

miał odrzuca

ć

.

Łatwo sobie wyobrazi

ć

, z jak gor

ą

czkow

ą

niecierpliwo

ś

ci

ą

publiczno

ść

wyczekiwała odpowiedzi. Tłumy ludzi, pchane ciewawo

ś

ci

ą

tłoczyły si

ę

przed

zarz

ą

dem policyi.

Reporterzy nie odchodzili od drzwi.

Jaki

ż

to zaszczyt, a zarazem jaki dochód dla dziennika, który pierwszy

ogłosi upragnion

ą

wiadomo

ść

!… Nareszcie imi

ę

, i nazwisko genjalnego

wynalazcy przestanie by

ć

tajemnic

ą

!… Warunki mo

ż

e poda

ć

wysokie…

Ameryka opłaci go hojnie, sta

ć

j

ą

przecie

ż

na to!… Wreszcie, gdyby nawet

rz

ą

dowi zabrakło milionów, nie ulega w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e wielcy miliarderzy

otworz

ą

swoje szkatuły!

Upłyn

ą

ł dzie

ń

. Dla wielu nerwowców i niecierpliwych miał on wi

ę

cej ni

ż

dwadzie

ś

cia cztery godzin, a ka

ż

da godzina wi

ę

cej ni

ż

sze

ść

dziesi

ą

t minut.

background image

Ż

adnego listu,

ż

adnej depeszy! Noc nast

ę

pna tak

ż

e nie przyniosła nic.

W ten sposób min

ę

ły jeszcze trzy dni.

Wówczas stało si

ę

to, co było do przewidzenia odrazu.

Kable zaniosły sensacyjn

ą

wie

ść

do Europy. Wszystkie pierwszorz

ę

dne

pa

ń

stwa Starego

ś

wiata, jak Anglia, Francya, Niemcy, Rosya, Austrya

postanowiły walczy

ć

z Ameryk

ą

o pierwsze

ń

stwo w nabyciu wynalazku, który

mógł je wywy

ż

szy

ć

ponad inne, zapewniaj

ą

c przewag

ę

olbrzymi

ą

,

szczególnie podczas wojny. Taki cel czy

ż

nie wart milionów?… Prasa

europejska zacz

ę

ła wydawa

ć

odezwy identyczne z odezw

ą

rz

ą

du Stanów

Zjednoczonych.

Lecz tajemniczy wynalazca nie dawał znaku

ż

ycia. Mógł zosta

ć

miliarderem, rywalem Gouldów Vanderbildów, Morganów, lecz po nagrod

ę

si

ę

nie zgłaszał.

Ś

wiat cały przekształcił si

ę

na jaki

ś

rynek, giełd

ę

, gdzie

prowadzono licytacy

ę

niesłychan

ą

.

Rano i wieczór gazety podawały cyfr

ę

nagrody, podnosz

ą

c j

ą

za ka

ż

dym

razem. Wreszcie dosi

ę

gła ona olbrzymiej sumy 20000000 dolarów, czyli

100000000 franków.

Na sum

ę

powy

ż

sz

ą

zdecydowały si

ę

Stany Zjednoczone po długiem

posiedzeniu kongresu. Nikt jednak z Amerykanów nie uwa

ż

ał,

ż

e cyfra jest

zbyt wysok

ą

. Słyszano nawet zdanie,

ż

e wynalazek tak znakomity wart du

ż

o

wi

ę

cej.

Pa

ń

stwa europejskie usun

ę

ły si

ę

od licytacyi… Ograniczyły si

ę

tylko do

uwag sceptycznych, jak np…. „tajemniczy wynalazca si

ę

nie pojawia… nic

dziwnego, niema go wcale… nie egzystował nigdy… cała ta sprawa jest
mistyfikacy

ą

na szerok

ą

skal

ę

… Wreszcie mo

ż

e i istniał naprawd

ę

, lecz

zleciał w przepa

ść

lub uton

ą

ł w gł

ę

binach morza…”

Czas upływał, na

ż

adna odpowied

ź

nie nadchodziła… Tajemniczy

przyrz

ą

d nie ukazywał si

ę

nigdzie.

Traciłem zupełnie nadziej

ę

rozwi

ą

zania tej pal

ą

cej zagadki.

Wreszcie 15-go lipca raniutko znaleziono w skrzynce przy zarz

ą

dzie

policyjnym list bez stempla pocztowego.

Władze zaraz po odczytaniu posłały list ten do redakcyi dzienników

waszyngto

ń

skich, które wydały go jako dodatek nadzwyczajny.

Oto jego tre

ść

:

ROZDZIAŁ IX

List drugi.

Na pokładzie „Grozy”.

15-go lipca.

Do mieszka

ń

ców Starego i Nowego

ś

wiata!

background image

Propozycye poczynione przez rozmaite pa

ń

stwa europejskie i Stany

Zjednoczone Ameryki północnej zmuszaj

ą

mnie do odpowiedzi.

Oznajmiam zatem,

ż

e odmawiam stanowczo przyj

ę

cia nagrody za mój

wynalazek.

Nie b

ę

dzie on nigdy ani francuskim, ani niemieckim, ani angielskim, ani

rosyjskim, ani ameryka

ń

skim, ani austryackim.

Pozostanie zawsze moj

ą

własno

ś

ci

ą

prywatn

ą

i zrobi

ę

z nim, co mi si

ę

spodoba. Przy jego pomocy panowa

ć

mog

ę

nad całym

ś

wiatem. Nie oprze

si

ę

mnie

ż

adna pot

ę

ga ludzka!

Niech nikt si

ę

nie łudzi,

ż

e zdoła mi wydrze

ć

mój pomysł. Za zło, które mi

zechc

ą

wyrz

ą

dzi

ć

, potrafi

ę

si

ę

odem

ś

ci

ć

stokrotnie.

Milionami, które mi ofiarowuj

ą

, gardz

ę

. Nie potrzebuj

ę

ich wcale. Zreszt

ą

,

gdybym ich kiedykolwiek zapragn

ą

ł, wystarczy tylko abym wyci

ą

gn

ą

ł po nie

r

ę

k

ę

, a zlej

ą

si

ę

na mnie obficie.

Niech wie

ś

wiat Stary i Nowy,

ż

e s

ą

wobec mnie bezsilni – ja za

ś

jestem

wzgl

ę

dem nich wszechpot

ęż

nym.

Tym razem podpisuj

ę

si

ę

otwarcie:

Król Przestrzeni.

ROZDZIAŁ X

Poza prawem.

Noc z 14-go na 15-ty lipca była ciemna, bezksi

ęż

ycowa. Du

ż

o ciekawych

stało na ulicy od zachodu sło

ń

ca a

ż

do wschodu, nikt jednak nie widział, kto

list powy

ż

szy wrzucił do skrzynki. Mo

ż

e nawet sam autor?

Dodatki nadzwyczajne podały równie

ż

facsimile listu, który wywołał

wra

ż

enie olbrzymie. Jedni uwa

ż

ali go za

ż

art, inni znowu traktowali t

ę

spraw

ę

powa

ż

nie

– Tu niema mowy o

ż

adnej mistyfikacyi – twierdzili. List ten pisał

niew

ą

tpliwie twórca niepochwytnego przyrz

ą

du!…

Domysłom nie było ko

ń

ca.

Wi

ę

c ten człowiek gienjalny, tak starannie, zachowuj

ą

cy incognito, nie

zgin

ą

ł wcale!… Ukrył si

ę

tylko w takie miejsce, gdzie go r

ę

ka policyi

dosi

ę

gn

ąć

nie mo

ż

e… W odpowiedzi na propozycye rz

ą

dów napisał list… nie

wysłał go poczt

ą

, lecz przybył osobi

ś

cie do stolicy Stanów i wrzucił

własnor

ę

cznie do skrzynki przy zarz

ą

dzie policyjnym…

Mo

ż

e te

ż

wkrótce da nowy dowód swego istnienia?…

Je

ż

eli tajemniczy wynalazca pragn

ą

ł rozgłosu, powinien był by

zadowolonym, miliony czytelników, odczytuj

ą

c jego odpowied

ź

, „nie wierzyły

swoim oczom”.

background image

Od pierwszej chwili pismo wydało mi si

ę

znajome. Według grafologii

zdradzało ono temperament gwałtowny, charakter samowolny.

Łamałem sobie głow

ę

, gdzie ju

ż

je widziałem. Nagle z piersi mej wyrwał

si

ę

okrzyk… przypomniałem sobie list, otrzymany przed miesi

ą

cem z

Morgantonu!…

Dziwnym, znacz

ą

cym mo

ż

e, zbiegiem okoliczno

ś

ci, inicyały, zast

ę

puj

ą

ce

podpis tamtego listu, mogły by

ć

pocz

ą

tkowemi literami wyrazów: „Król

Przestrzeni!…

Zerwałem si

ę

z krzesła, podszedłem do biurka, wyj

ą

łem z niego list,

otrzymany w dniu 13-go czerwca i porównałem go z fac-simile. Nie było cienia
w

ą

tpliwo

ś

ci. Pismo zupełnie jednakie.

Najrozmaitsze domysły kotłowały mi pod czaszk

ą

. Jaki mógł by

ć

zwi

ą

zek

mi

ę

dzy temi dwoma listami?… Czego dowodzi to

ż

samo

ść

pisma?… Czy

mo

ż

e by

ć

wskazówk

ą

dla agentów i doprowadzi

ć

ich do po

żą

danego celu?…

Schowałem list do kieszeni i udałem si

ę

po

ś

piesznie do zarz

ą

du policyi.

Pan Ward był w swoim gabinecie. Zapukałem gwałtowniej nieco, ni

ż

zwykle.

– Prosz

ę

.

Wszedłem. Pan Ward siedział przy biurku, maj

ą

c przed sob

ą

oryginał

listu, którego facsimile podały dzienniki.

– Có

ż

nowego, panie Strock?

Podałem mu list, opatrzony inicyałami. Pan Ward wzi

ą

ł go do r

ę

ki,

przyjrzał si

ę

bacznie i zapytał:

– Sk

ą

d ten list?

– Z Morgantonu.

– Otrzymany kiedy?

– 13-go czerwca.

– Dlaczego przynosisz mi go pan tak pó

ź

no?

– Dot

ą

d s

ą

dziłem,

ż

e to jaki

ś

ż

art… mistyfikacya… Dzisiaj zmieniłem

zdanie…

Pan Ward zagł

ę

bił si

ę

w czytanie.

– Nie ulega w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e oba listy pisała jedna i ta sama r

ę

ka.

– I ja tak s

ą

dz

ę

– Inicyały K. P. odpowiadaj

ą

podpisowi: „Król Przestrzeni”.

– Tak. Lecz jaki zwi

ą

zek zachodzi

ć

mo

ż

e mi

ę

dzy „Groz

ą

”, a Great-Eyry?

– Nie wiem, i nawet nie mog

ę

sobie wyobrazi

ć

… chyba…

– Co pan ma na my

ś

li?

– …Chyba,

ż

e wynalazca składa na Great-Eyry potrzebny mu materyał…

– To absolutnie niemo

ż

liwe! Jakim sposobem mógłby si

ę

tam dosta

ć

?

Takie przypuszczenie nie wytrzymuje krytyki!

– A gdyby przypu

ś

ci

ć

,

ż

e „Groza” ma skrzydła, które pozwalaj

ą

jej

wzlatywa

ć

z orłami i s

ę

pami wydała mi si

ę

tak dziwaczn

ą

,

ż

e nie mogłem

powstrzyma

ć

u

ś

miechu niedowierzania. Zreszt

ą

i pan Ward nie upierał si

ę

background image

bynajmniej przy swojem przypuszczeniu. Wzi

ą

ł znowu oba listy i przygl

ą

dał

si

ę

im bacznie przez lup

ę

. Stanowczo pisane były t

ą

sam

ą

r

ę

k

ą

i nawet tym

samym piórem.

– Zatrzymuj

ę

ten list – rzekł w ko

ń

cu do mnie i powtarzam raz jeszcze:

b

ą

d

ź

ka

ż

dej chwili gotów do odjazdu… Jestem przekonany,

ż

e odegra pan

wa

ż

n

ą

rol

ę

w tej dziwnej sprawie… a raczej w tych dwu sprawach… nie

w

ą

tpi

ę

bowiem,

ż

e mi

ę

dzy niemi istnieje zwi

ą

zek… chocia

ż

poj

ąć

nie mog

ę

jaki…

Opu

ś

ciłem zarz

ą

d policyjny pod tym wra

ż

eniem,

ż

e lada moment

otrzymam wezwanie do odjazdu. Lecz rozkaz nie nadchodził.

Harda i stanowcza odmowa, jak

ą

rz

ą

d ameryka

ń

ski otrzymał od kapitana

Grozy”, spot

ę

gowała zaciekawienie publiczno

ś

ci.

I w ministeryum i w Białym Domu panowało wzburzenie. Opinia publiczna

domagała si

ę

zastosowania

ś

rodków energicznych. Lecz w jaki sposób wzi

ąć

si

ę

do działania?… Gdzie znale

źć

tego fantastycznego Króla Przestrzeni?…

A gdyby si

ę

go nawet odszukało, czy

ż

to mo

ż

liwe zawładn

ąć

jego osob

ą

?…

Posiada przecie

ż

na swe usługi maszyn

ę

cudown

ą

?… Z chwil

ą

, gdy tak

dumnie odrzucił dolary, nale

ż

ało si

ę

uciec do siły… Odt

ą

d wi

ę

c uwa

ż

any

b

ę

dzie jako złoczy

ń

ca, wzgl

ę

dem którego wszystkie

ś

rodki uwa

ż

ane s

ą

za

legalne. Bezpiecze

ń

stwo nietylko Ameryki, lecz i całego

ś

wiata wymaga,

a

ż

eby człowieka tego postawi

ć

w niemo

ż

no

ś

ci szkodzenia innym.

„Wobec tego,

ż

e kapitan „Grozy” odmawia stanowczo wyjawienia swej

tajemnicy, nawet za cen

ę

ofiarowanych mu milionów, a wynalazek jego

zagra

ż

a bezpiecze

ń

stwu publicznemu, człowiek ów zostaje wyj

ę

tym z pod

opieki prawa. Wszelkie

ś

rodki, maj

ą

ce na celu zniszczenie jego wynalazku i

uwi

ę

zienie osoby rz

ą

d uznaje za legalne.”

Była to wi

ę

c wojna otwarta i zaci

ę

ta, wypowiedziana temu, Królowi

Przestrzeni, który o

ś

mielił si

ę

wyzwa

ć

do walki cały naród, i to naród

ameryka

ń

ski!

Wyznaczono znaczne nagrody za wykrycie kryjówki tajemniczego

wynalazcy i za uj

ę

cie jego osoby.

Zbli

ż

ał si

ę

koniec lipca. O „bohaterze dnia”

ż

adnych wie

ś

ci nie było.

Dzienniki od czasu do czasu poruszały t

ę

spraw

ę

, lecz podawane wzmianki

były bardzo lakoniczne i cz

ę

sto zawierały sprzeczno

ś

ci.

Przyn

ę

ta w formie wysokiej nagrody wprowadzała nieraz w bł

ą

d nawet

ludzi wiarogodnych.

Pewnego razu kto

ś

widział samochód, p

ę

dz

ą

cy jak tr

ą

ba powietrzna…

komu

ś

innemu zdawało si

ę

,

ż

e na powierzchni jednego z jezior ukazał si

ę

dziwaczny przyrz

ą

d do pływania … lecz wszystkie te zjawiska, ogl

ą

dane

przez pryzmat wysokiej nagrody nie miały podstaw rzeczywistych.

Wreszcie 29-go lipca otrzymałem rozkaz stawienia si

ę

do biura

niezwłocznie.

We dwadzie

ś

cia minut pó

ź

niej byłem ju

ż

w gabinecie szefa.

– Za godzin

ę

b

ą

d

ź

pan gotów do odjazdu – rzekł do mnie pan Ward.

– Dok

ą

d?

– Do Toledo… Tam pan otrzymasz wskazówki niezb

ę

dne.

background image

– Za godzin

ę

ja i moi agenci b

ę

dziemy ju

ż

w drodze.

– Dobrze… tym razem, mam nadziej

ę

,

ż

e pan nie zawiedzie mego

zaufania.

ROZDZIAŁ XI

Nowa wyprawa.

Tak wi

ę

c mityczny kapitan ukazał si

ę

znowu i znowu na terytoryum

ameryka

ń

skiem. St

ą

d nale

ż

ało wnioskowa

ć

,

ż

e był amerykaninem i

ż

e

Ameryk

ę

tylko chciał uczyni

ć

widowni

ą

swych prób.

Z najwi

ę

ksz

ą

łatwo

ś

ci

ą

mógł si

ę

przecie

ż

dosta

ć

do Europy. Wobec

niezwykłej szybko

ś

ci przyrz

ą

du przebycie Atlantyku zaj

ę

łoby najwy

ż

ej trzy dni.

Burze nie stanowiły dla

ń

przeszkody. Gdy na powierzchni oceanu szalały fale,

o dwadzie

ś

cia stóp poni

ż

ej poziomu mógł znale

ść

zawsze spokój i cisz

ę

.

Porozumienie mi

ę

dzy zarz

ą

dem policyjnym w Waszyngtonie, a agentem

w Toledo odbyło si

ę

w tajemnicy najgł

ę

bszej.

Ż

aden dziennik nie otrzymał

najl

ż

ejszej wzmianki o tem,

ż

e policya wpadła na trop tajemniczego kapitana;

szło o to, by go nie spłoszy

ć

przedwcze

ś

nie.

Przygotowania do odjazdu zrobione były oddawna. Zabrali

ś

my swe

walizki i udali

ś

my si

ę

na stacy

ę

.

Toledo le

ż

y na północnej granicy stanu Ohio, nad brzegiem jeziora Erie.

Poci

ą

g po

ś

pieszny w przeci

ą

gu nocy przewiózł nas przez Wirgini

ę

wschodni

ą

i Ohio. O ósmej rano stan

ę

li

ś

my w Toledo.

Na dworcu czekał nas agent policyjny, p. Artur Wells, który był

uprzedzony o mojem przybyciu.

Przygl

ą

dał si

ę

bacznie wszystkim wysiadaj

ą

cym z wagonu.

Podszedłem ku niemu i przedstawiłem si

ę

.

– Jestem na usługi pana – rzekł.

– Czy mamy si

ę

zatrzyma

ć

w Toledo, czy te

ż

jedziemy wprost?

– Chc

ą

c stan

ąć

na miejscu przed wieczorem, musimy jecha

ć

natychmiast.

Brek czeka nas na stacyi.

Skin

ą

łem na agentów.

– Dok

ą

d jedziemy?

– Do Black-Rock.

– Daleko st

ą

d?

– Mil ze dwadzie

ś

cia.

Po drodze wst

ą

pili

ś

my do White-Hotelu, gdzie zostawili

ś

my swe walizki i

zjedli

ś

my

ś

niadanie.

O dziesi

ą

tej byli

ś

my ju

ż

w drodze. Zatoka Black-Rock le

ż

ała w

miejscowo

ś

ci pustej i bezludnej, zabrali

ś

my wi

ę

c ze sob

ą

zapasy

ż

ywno

ś

ci na

background image

dni kilka. Lato było gor

ą

ce, perspektywa wi

ę

c sp

ę

dzenia kilka nocy pod gołem

niebem nie przestraszała nas wcale.

Zreszt

ą

, los nasz rozstrzygnie si

ę

za kilka godzin… Albo uda si

ę

nam

uwi

ę

zi

ć

kapitana „Grozy” na l

ą

dzie, kiedy si

ę

tego spodziewa

ć

nie b

ę

dzie,

albo te

ż

wymknie si

ę

z r

ą

k naszych i wtedy go

ż

adna siła nie pochwyci.

Artur Wells, jeden z najzdolniejszych agentów policyi ameryka

ń

skiej, miał

lat około czterdziestu. Silny,

ś

miały, przedsi

ę

biorczy, obdarzony zimn

ą

krwi

ą

,

odznaczył si

ę

ju

ż

nieraz i to z nara

ż

eniem

ż

ycia. Posiadał nieograniczone

zaufanie zwierzchno

ś

ci, która ceniła go bardzo.

Przypadek tylko naprowadził go na

ś

lad „Grozy”.

Para r

ą

czych koników unosiła nas szybko brzegiem jeziora Erie ku

południowo-zachodniej jego cz

ęś

ci. Jezioro Erie le

ż

y mi

ę

dzy Kanad

ą

, stanami

Ohio, Pensylwani

ą

i New-Yorkiem, na wysoko

ś

ci 600 stóp ponad poziomem

oceanu. Powierzchnia jeziora wynosi 80768 kilometrów kwadratowych. Na
północno-zachodzie ł

ą

czy si

ę

z jeziorem Huron i Saint-Clair, z południa

wpadaj

ą

do

ń

rzeki Detroit, Rocky i Black. Wszystkie te wody zlewaj

ą

si

ę

do

jeziora Ontario, tworz

ą

c sławny wodospad Niagary.

Najwi

ę

ksza gł

ę

boko

ść

jeziora Erie dochodzi 135-ciu stóp. Aczkolwiek

poło

ż

one pod 40º szeroko

ś

ci północnej, od listopada do kwietnia zamarza:

wiatry bowiem arktyczne, wiej

ą

ce od oceanu Lodowatego nie napotykaj

ą

na

swej drodze

ż

adnych przeszkód i ogromnie obni

ż

aj

ą

temperatur

ę

.

Oprócz głównych miast, jak Buffalo, Toledo, Cleveland, na brzegach

jeziora znajduje si

ę

jeszcze du

ż

o pomniejszych miasteczek i wsi, Erie bowiem

jest wa

ż

nym punktem handlowym, obrót roczny wynosi najmniej 200000

dolarów.

Zacz

ą

łem rozpytywa

ć

pana Wellsa, co go skłoniło do wysłania depeszy

do zarz

ą

du policyjnego w Waszyngtonie. Oto czego si

ę

dowiedziałem:

27-go lipca po południu Wells wybrał si

ę

konno do miasteczka Hearly.

Przeje

ż

d

ż

aj

ą

c przez mały lasek o pi

ęć

mil od celu podró

ż

y spostrzegł statek

podwodny wypływaj

ą

cy na powierzchni jeziora. Zeskoczył z konia, ukrył si

ę

w

g

ę

stwinie i widział najwyra

ź

niej, jak statek zatrzymał si

ę

w zatoce Crique-

Black, a dwaj ludzie wysiedli na brzeg. Jeden z nich był, prawdopodobnie;
owym Królem Przestrzeni, a przyrz

ą

d jego rozgło

ś

n

ą

Groz

ą

” .

– Niestety byłem sam tylko – ci

ą

gn

ą

ł pan Wells. – Gdybym miał do

pomocy pana i agentów, mo

ż

eby nam si

ę

udało pochwyci

ć

tych ludzi…

– Niew

ą

tpliwie – odparłem. – Dowiedzieliby

ś

my si

ę

od nich wreszcie całej

prawdy…

– A mo

ż

e jednym z nich był tajemniczy kapitan „Grozy”?

– Obawiam si

ę

tylko,

ż

e statku mo

ż

emy ju

ż

w zatoce nie zasta

ć

.

– Przekonamy si

ę

o tem za kilka godzin.

– Czy przedwczoraj zostałe

ś

pan w lasku do wieczora?

– Nie, około pi

ą

tej odjechałem do Toledo i natychmiast wysłałem depesz

ę

do Waszyngtonu.

– Wczoraj byłe

ś

pan w zatoce Black-Rock?…

– Tak.

– Statek był tam jeszcze?

background image

– Na tem samem miejscu.

– A ludzie?

– Ludzie byli tak

ż

e… O ile mi si

ę

zdaje, zaj

ę

ci byli naprawianiem jakiego

ś

uszkodzenia… na brzegu, nagromadzony był nawet materyał…

– To bardzo mo

ż

liwe,

ż

e uszkodzenia nie pozwoliły „Grozie” wróci

ć

do

zwykłej kryjówki… Czy

ż

by jednak cała załoga tak skomplikowanego

przyrz

ą

du, który si

ę

porusza z tak

ą

szybko

ś

ci

ą

niesłychan

ą

, składała si

ę

z

dwu ludzi tylko?!…

– Nie s

ą

dz

ę

, panie Strock… W ka

ż

dym razie wczoraj i zawczoraj

widziałem tylko dwu.

Kilkakrotnie wchodzili do lasku, gdzie byłem ukryty.

Ś

cinali gał

ę

zie,

rozpalali ogie

ń

Zatoka jest tak dzika i pusta,

ż

e si

ę

nie spodziewali, by ich kto

ś

zobaczył.

– Przyjrzałe

ś

si

ę

im pan dokładnie?

– Najzupełniej… jeden silnie zbudowany,

ś

redniego wzrostu, z brod

ą

, rysy

twarzy ma ostre… Drugi ni

ż

szy, przysadzisty.

A zatem, od trzydziestu sze

ś

ciu godzin tajemniczy statek znajdował si

ę

w

zatoce Black-Rock, mo

ż

e wi

ę

c zastaniemy go tam jeszcze i dzisiaj. Obecno

ść

Grozy” na jeziorze Erie nie zdziwiła nas wcale, ostatnim razem widziano j

ą

przecie

ż

na jeziorze Górnem, sk

ą

d bez trudno

ś

ci przyby

ć

mogła do Erie albo

rzek

ą

Detroit, albo te

ż

l

ą

dem. Tylko w takim razie byłby j

ą

przecie

ż

kto

ś

spostrzegł na drogach Michiganu, strze

ż

onych przez policy

ę

Je

ż

eli jednak „Groza” opu

ś

ciła ju

ż

zatok

ę

, co pozostaje nam do zrobienia?

Wiedziałem,

ż

e w porcie Buffalo znajduj

ą

si

ę

dwa parowce. Mogłem je

wezwa

ć

depesz

ą

i wysła

ć

w pogo

ń

za Królem Przestrzeni, lecz „Groza” miała

wi

ę

ksz

ą

szybko

ść

i mogła si

ę

przytem ukrywa

ć

w gł

ę

binie!… Gdyby

ś

my wi

ę

c

nocy dzisiejszej nie znale

ź

li statku w zatoce, wyprawa nasza zrobiłaby fiasko.

Wells zapewniał mnie,

ż

e zatoka jest pust

ą

i bezludn

ą

. Nawet droga,

prowadz

ą

ca z Toledo do Hearly, przechodzi nieco dalej, o kilka mil od

wybrze

ż

a. Postanowili

ś

my zatem zostawi

ć

brek w lasku, pod osłon

ą

drzew, a

gdy noc nadejdzie zbli

ż

y

ć

si

ę

do jeziora, ukry

ć

w

ś

ród ostrych wysokich skał, i

obserwowa

ć

zatok

ę

.

O siódmej zbli

ż

yli

ś

my si

ę

do lasu. Było jeszcze prawie zupełnie jasno.

– Czy zatrzymamy si

ę

tutaj? – zapytałem pana Wellsa.

– Nie – odparł. – O kilkaset kroków dalej znajduje si

ę

ładna polanka,

gdzie nas niczyje oko nie dostrze

ż

e. Tam urz

ą

dzimy popas, a skoro si

ę

ś

ciemni, udamy si

ę

do zatoki.

Oczywi

ś

cie zastosowałem si

ę

do rady pana Wellsa. Wysiedli

ś

my z breku i

poszedli

ś

my pieszo. Las był tak g

ę

sty,

ż

e ostatnie promienie zachodz

ą

cego

sło

ń

ca nie przedzierały si

ę

wcale po przez wysokie jodły, cyprysy i d

ę

by.

Ziemia, pokryta g

ę

stym kobiercem traw, usiana była zeschłemi li

ść

mi. Ani

ś

ladu jakichkolwiek dróg lub

ś

cie

ż

ek. Po upływie dziesi

ę

ciu minut znale

ź

li

ś

my

si

ę

na polance. Do zachodu sło

ń

ca mieli

ś

my jeszcze co najmniej godzin

ę

czasu, mogli

ś

my wi

ę

c odpocz

ąć

nieco po długiej i nu

żą

cej podró

ż

y. Wo

ź

nica

wyprz

ą

gł konie i pu

ś

cił je na pasz

ę

, gdzie miały pozosta

ć

a

ż

do naszego

powrotu. Rozbili

ś

my obóz u stóp wspaniałego cyprysu i zabrali

ś

my si

ę

do

background image

spo

ż

ycia przywiezionych zapasów, głód bowiem zacz

ą

ł nam dokucza

ć

.

Poczem zapalili

ś

my fajki, oczekuj

ą

c upragnionej chwili zmroku. Niepokój

p

ę

dził nas ku zatoce, lecz rozs

ą

dek nakazywał niecierpliwo

ść

. Dokoła

panowała cisza zupełna. Nawet ptaki umilkły. Wieczór zapadał powoli.

Ś

wie

ż

y

wietrzyk lekko poruszał li

ś

cmi drzew. Wreszcie

ś

ciemniło si

ę

zupełnie.

Spojrzałem na zegarek. Było w pół do dziewi

ą

tej.

– Czas na nas, panie Wells.

– Id

ź

my zatem!

Wells poszedł naprzód. Ostro

ż

nie posuwałem si

ę

za nim, a za mn

ą

John

Hart i Nab Walker. W

ś

ród mroków nocy mogli

ś

my z łatwo

ś

ci

ą

zgubi

ć

drog

ę

,

lecz szcz

ęś

ciem, Wells doskonałym był przewodnikiem. Wreszcie doszli

ś

my

do skraju lasu. Przed nami rozci

ą

gało si

ę

piaszczyste wybrze

ż

e, dochodz

ą

ce

do samej zatoki. Wsz

ę

dzie pustka i cisza.

Na znak dany przez Wellsa zbli

ż

amy si

ę

powoli… Piasek skrzypi pod

naszemi stopami… Jeszcze kilkaset kroków i jeste

ś

my na samym brzegu

Erie…

Nie widzimy nic… nic!… Miejsce, gdzie wczoraj jeszcze pan Wells widział

Groz

ę

”, puste… A wi

ę

c Król Przestrzeni opu

ś

cił ju

ż

zatok

ę

Black-Rock!…

ROZDZIAŁ XII

W zatoce Black-Rock.

Wiemy, jak ch

ę

tnie natura ludzka podlega złudzeniom. Tak małe mieli

ś

my

szanse znalezienia „Grozy” w zatoce Black-Rock, a jednak pod koniec dnia
uwierzyli

ś

my najzupełniej w powodzenie.

To te

ż

łatwo sobie wyobrazi

ć

nasz zawód, nawet rozpacz! Cała wyprawa

na nic!

Groza”, prawdopodobnie, została ju

ż

naprawiona i odpłyn

ę

ła daleko. A

je

ż

eli nawet znajduje si

ę

jeszcze na wodach Erie, odnale

źć

j

ą

i pochwyci

ć

nie w naszej le

ż

y mocy. Wobec Króla Przestrzeni jeste

ś

my bezsilni i bezradni!

Obaj z Wellsem stali

ś

my zgn

ę

bieni. John Hart i Nab Walker, niemniej

rozczarowani, przechadzali si

ę

brzegiem zatoki, rozgl

ą

daj

ą

c si

ę

dokoła.

A jednak zachowali

ś

my wszelkie

ś

rodki ostro

ż

no

ś

ci. Obmy

ś

lili

ś

my

wszystko. Gdyby

ś

my ludzi widzianych przez pana Wellsa, zobaczyli na

wybrze

ż

u, byliby

ś

my wpadli na nich niespodziewanie i uwi

ę

zili… Gdyby za

ś

stali na pokładzie, czekaliby

ś

my a

ż

wyjd

ą

na brzeg i przeci

ę

liby

ś

my im

odwrót…

Tymczasem „Grozy” nie było ju

ż

w zatoce! Milczeli

ś

my obaj i bez słów

odczuwali

ś

my wzajemnie swoj

ą

bole

ść

… Powoli miejsce jej zaj

ą

ł gniew…

Jakto, tyle trudów poszło na marne!… Niemoc nasza i bezradno

ść

doprowadzała nas do rozpaczy.

background image

Upłyn

ę

ła godzina… Nie ruszali

ś

my si

ę

z miejsca.

Wzrok nasz bł

ą

kał si

ę

dokoła, usiłuj

ą

c przenikn

ąć

ciemno

ś

ci… Czasem

na powierzchni wody zamigotały jakie

ś

blaski i gasły szybko, a z nim resztki

nadziei!… Czasem znowu zdawało si

ę

nam,

ż

e dostrzegamy jakby sylwetk

ę

zbli

ż

aj

ą

cego si

ę

statku… to znowu wiry jakie

ś

podnosiły wod

ę

i znowu ton

ę

ły

w gł

ę

binie… Lecz i te słabe wskazowki znikały po krótkiej chwili… była to wi

ę

c

chyba gra podnieconej wyobra

ź

ni… złudzenie zmysłów…

Agenci zbli

ż

yli si

ę

ku nam.

– Co słycha

ć

nowego? – zapytałem, – cie

ń

nadziei znowu si

ę

zbudził w

mej duszy.

– Nic – odparł John Hart – obeszli

ś

my zatok

ę

dokoła, lecz nigdzie nie

zauwa

ż

yli

ś

my nawet

ś

ladu materyałów o których wspominał pan Wells.

– Czekajmy jeszcze – zawyrokowałem, nie mog

ą

c si

ę

zdecydowa

ć

na

powrót do lasu.

Nagle uwag

ę

nasz

ą

przykuło do siebie jakie

ś

kołysanie si

ę

wody,

rozchodz

ą

ce si

ę

a

ż

do podnó

ż

a skał.

– Co to jest? jakby plusk fali, – zauwa

ż

ył Wells.

– Istotnie – odpowiedziałem, – zni

ż

aj

ą

c głos instynktowo. Co za

przyczyna? Wiatr ustał zupełnie… Czy to wzburzenie wody tworzy si

ę

na jej

powierzchni…

– …Czy te

ż

w gł

ę

binie – doko

ń

czył Wells, pochylaj

ą

c si

ę

ku ziemi, by

lepiej usłysze

ć

.

Mo

ż

na było my

ś

le

ć

,

ż

e to jaki

ś

statek zbli

ż

a si

ę

do brzegu.

W milczeniu, bez ruchu starali

ś

my si

ę

przenikn

ąć

ciemno

ś

ci, podczas,

gdy fale jeziora rozbijały si

ę

o urwiste brzegi.

Tymczasem John Hart i Nab Walker weszli na szczyt s

ą

siedniej skały. Ja

za

ś

poło

ż

yłem si

ę

prawie na ziemi, przygl

ą

daj

ą

c si

ę

zjawisku, które nie

zmniejszało si

ę

wcale… przeciwnie stawało si

ę

coraz wyra

ź

niejsze…

dostrzegałem nawet miarowe kołysanie si

ę

fali, podobne do tego jakie

wywołuje obrót

ś

ruby.

– Niema ju

ż

w

ą

tpliwo

ś

ci –o

ś

wiadczył Wells, pochylaj

ą

c si

ę

ku mnie, –

statek si

ę

zbli

ż

a…

– Tak – przy

ś

wiadczyłem, – o ile to nie jest jakie

ś

zwierz

ę

z gatunku

wielorybów lub haja

ż

arłoczna.

– Nie, to statek z pewno

ś

ci

ą

.

– Czy w tym samym miejscu widziałe

ś

go pan wczoraj?

– Tak. Oba razy stał tutaj. Teraz przybija tam…

Le

ż

eli

ś

my prawie na brzegu, wpatruj

ą

c si

ę

chciwie w poruszaj

ą

c

ą

si

ę

niewyra

ź

n

ą

mas

ę

. Posuwała si

ę

naprzód bardzo powoli i, prawdopodobnie,

znajdowała si

ę

jeszcze dosy

ć

daleko. Huk motoru zaledwie dawał si

ę

słysze

ć

.

A wi

ę

c, podobnie jak wczoraj „Groza” sp

ę

dzi noc w zatoce!… Dlaczego

podniosła kotwic

ę

, skoro wraca na to samo miejsce?… Czy jakie

ś

nowe

uszkodzenia nie pozwoliły jej popłyn

ąć

dalej?…

Te i tym podobne pytania opanowały mój umysł, lecz nie miałem czasu na

ich rozstrzygni

ę

cie.

background image

Statek przybli

ż

ał si

ę

coraz wi

ę

cej. Kapitan widocznie znał zatok

ę

wybornie, nie zapalił bowiem

ż

adnej latarni. Od czasu do czasu słycha

ć

było

cichy stuk maszyny. Plusk stawał si

ę

coraz wyra

ź

niejszy. Było jasnem,

ż

e

statek za chwil

ę

przybije do brzegu. Skały, wznosz

ą

ce si

ę

nieco ponad

powierzchni

ą

jeziora tworzyły rodzaj naturalnego portu.

– Odejd

ź

my st

ą

d – rzekł pan Wells, – bior

ą

c mnie za rami

ę

.

– Tak – odparłem – musimy si

ę

ukry

ć

w zagł

ę

bieniach skał i czeka

ć

cierpliwie stosownej chwili… Tu mogliby nas dostrzedz.

– Id

ź

my wi

ę

c.

Nie było czasu do stracenia. Niewyra

ź

na masa zbli

ż

ała si

ę

coraz wi

ę

cej.

Na pokładzie, lekko wystaj

ą

cym ponad poziom wody ukazały si

ę

sylwetki dwu

ludzi.

A wi

ę

c naprawd

ę

było ich tylko dwu?!…

Wells, ja, John Hart i Nab Walker wszyscy ukryli

ś

my si

ę

w

ś

ród skał,

czołgaj

ą

c si

ę

jak najciszej. Je

ż

eli ludzie z „Grozy” wyjd

ą

na brzeg, nie

zobacz

ą

nas z pewno

ś

ci

ą

, my za

ś

b

ę

dziemy ich widzieli dokładnie i

post

ą

pimy stosownie do okoliczno

ś

ci.

S

ą

dz

ą

c z krótkich, urywanych słów, które zamieniali ze sob

ą

, nie

w

ą

tpili

ś

my ju

ż

,

ż

e maj

ą

wyl

ą

dowa

ć

za chwil

ę

. Rzucili nawet lin

ę

na cypel

przesmyku, który słu

ż

ył nam za punkt obserwacyi. Jeden z marynarzy

zeskoczył na ziemi

ę

i zapomoc

ą

tej liny ci

ą

gn

ą

ł ku sobie statek. Wreszcie

usłyszeli

ś

my skrzyp zarzucanej kotwicy. W kilka sekund pó

ź

niej na piasku

wybrze

ż

a rozległy si

ę

kroki dwu ludzi, którzy kierowali si

ę

w stron

ę

lasu,

szukaj

ą

c drogi przy

ś

wietle okr

ę

towej latarni.

Czy

ż

by wi

ę

c zatoka Black-Rock była miejscem wypoczynku dla „Grozy”?

… Po co ci ludzie szli do lasu?… Czy mieli tam składy

ż

ywno

ś

ci i materyałów,

sk

ą

d czerpali zapasy w razie potrzeby?… Widocznie tak byli przekonani o

pustce tej okolicy,

ż

e nie zachowywali zwykłych ostro

ż

no

ś

ci.

– Co robi

ć

? – zapytał Wells.

– Zaczeka

ć

ich powrotu, a wtedy…

Nie doko

ń

czyłem.

Ś

wiatło latarni padło na twarz jednego z ludzi… w

którym poznałem tajemniczego szpiega z ulicy Long-Street!… Poznałem go
najwyra

ź

niej… On wi

ę

c był tym królem przestrzeni, on pisał oba listy…

przypomniały mi si

ę

gro

ź

by… lecz te si

ę

odnosiły do Great-Eyry!… Po raz nie

wiem ju

ż

który zadawałem sobie pytanie, nie umiej

ą

c na nie znale

ść

odpowiedzi: jaki zwi

ą

zek istnieje mi

ę

dzy Great-Eyry a „Groz

ą

”? W kilku

słowach odpowiedziałem Wellsowi o dr

ę

cz

ą

cej mnie zagadce.

– Istotnie, to bardzo dziwne – odparł.

Tymczasem obaj marynarze znikli w lasku.

– Gdyby

ż

tylko nie natrafili na nasz brek i konie! – szepn

ą

ł Wells.

– Niema obawy… pocó

ż

si

ę

maj

ą

zapuszcza

ć

tak daleko?…

– Gdyby jednak?

– W takim razie po

ś

piesz

ą

z powrotem, a my przetniemy im drog

ę

do

statku.

Na jeziorze panowała cisza gł

ę

boka. Wyszedłem z ukrycia i zbli

ż

yłem si

ę

do miejsca, gdzie wbito kotwic

ę

… Statek utrzymywany przez lin

ę

, kołysał si

ę

background image

lekko. Na „Grozie” pusto było i ciemno.

Ż

adnego

ś

wiatełka,

ż

adnej istoty

ludzkiej! A gdyby te

ż

wskoczy

ć

na pokład i tam oczekiwa

ć

powrotu kapitana?

– Panie Strock… panie Strock… – usłyszałem przytłumiony szept Wellsa.

Wróciłem po

ś

piesznie i przykucn

ą

łem obok niego. A wi

ę

c ju

ż

zapó

ź

no!…

Sposobno

ść

opanowania statku min

ę

ła!… człowiek z latark

ą

i towarzysz

wracali ju

ż

na brzeg. Oczywi

ś

cie w lesie nie zauwa

ż

yli nic podejrzanego.

Ka

ż

dy z nich niósł w r

ę

ku du

żą

pak

ę

. Weszli na przesmyk i zatrzymali si

ę

na

samym cyplu.

– Kapitanie! – rozległ si

ę

jaki

ś

głos.

– Tutaj – brzmiała odpowied

ź

.

– A wi

ę

c jest ich trzech – szepn

ą

ł mi do ucha Wells.

– Kto wie, a mo

ż

e czterech, pi

ę

ciu, lub sze

ś

ciu – odpowiedziałem równie

ż

cicho. Poło

ż

enie stawało si

ę

trudniejszem. Z liczn

ą

załog

ą

nie damy sobie

rady!… Najmniejsza nieostro

ż

no

ść

zgubi

ć

nas mo

ż

e… Co maj

ą

zamiar robi

ć

ci ludzie?… Czy zanios

ą

paki na pokład i odpłyn

ą

zaraz, czy te

ż

czeka

ć

b

ę

d

ą

ś

witu?… Lecz z chwil

ą

, gdy statek odpłynie, dla nas b

ę

dzie stracony!…

Gdzie

ż

go szuka

ć

b

ę

dziemy? Czy druga sposobno

ść

nadarzy si

ę

jeszcze?…

– Jest nas czterech – zwróciłem si

ę

do Wellsa. Nie podejrzewaj

ą

c

niczego… mo

ż

emy wpa

ść

na nich niespodziewanie i uwi

ę

zi

ć

Chciałem ju

ż

przywoła

ć

agentów, lecz Wells pochwycił mnie za rami

ę

:

– Cicho! słuchaj pan! – szepn

ą

ł.

Jeden z marynarzy zapomoc

ą

liny holował statek do brzegu.

– Czy wszystko w porz

ą

dku? rozległ si

ę

głos z pokładu.

– Tak, kapitanie!…

– Zostały jeszcze dwie paki?

– Tak, kapitanie, dwie.

– A wi

ę

c pójdziecie raz jeszcze i b

ę

dziemy mieli wszystkie zapasy na

Grozie

Nie mylili

ś

my si

ę

zatem! Mieli

ś

my do czynienia z Królem przestrzeni!

– Tak, kapitanie!

– Dobrze, odjedziemy jutro o wschodzie sło

ń

ca!

Było zaledwie trzech ludzi.

Dwaj pójd

ą

do lasu po paki… nast

ę

pnie zanios

ą

je na pokład i poło

żą

si

ę

spa

ć

… Czy

ż

nie b

ę

dzie to wyborna chwila do napadu?… Zdecydowali

ś

my si

ę

na ten plan, uspokojeni,

ż

e „Groza” zostanie w zatoce do rana.

Było ju

ż

w pół do jedenastej. Na piasku znowu rozległy si

ę

kroki ludzi,

id

ą

cych do lasu.

Skoro tylko znikli w cieniu drzew, Wells poszedł uprzedzi

ć

agentów, a ja

prze

ś

lizn

ą

łem si

ę

na przesmyk

Stan

ą

łem na samym cyplu. Przede mn

ą

lekko kołysała si

ę

Groza”.

Przypominała ona nieco statek, kursuj

ą

cy po zatoce Bosto

ń

skiej. Nie miała

ani komina, ani masztu, ani lin, ani

ż

agli.

background image

Wrócili

ś

my na dawne miejsca i obejrzeli

ś

my nasze rewolwery.

Upłyn

ę

ło pi

ęć

minut. Lada chwila oczekiwali

ś

my powrotu ludzi z pakami.

W godzin

ę

po ich wej

ś

ciu na statek, kiedy prawdopodobnie wszyscy uło

żą

si

ę

do snu, wskoczymy na pokład i uwi

ę

zimy

ś

pi

ą

cych. Byleby tylko nie zd

ąż

yli

podnie

ść

kotwicy, albo zanurzy

ć

si

ę

w gł

ę

biny, wtedy bowiem dostaliby

ś

my

si

ę

w ich r

ę

ce.

Nigdy w

ż

yciu nie doznawałem tak silnego wzruszenia i niecierpliwo

ś

ci…

Zdawało mi si

ę

,

ż

e ludzie ci nie wyjd

ą

z pomi

ę

dzy zaro

ś

li,

ż

e co

ś

ich tam

zatrzymało.

Nagle usłyszeli

ś

my jaki

ś

hałas, jakby tentent koni – to nasze rumaki

p

ę

dziły szybko brzegiem lasu…

Zaraz potem ukazali si

ę

ludzie z pakami… biegli co sił ku zatoce…

Niew

ą

tpliwie konie nasze obudziły ich czujno

ść

Domy

ś

lili si

ę

,

ż

e gdzie

ś

w pobli

ż

u ukrywaj

ą

si

ę

agenci…

ż

e im grozi

niebezpiecze

ń

stwo dostania si

ę

w r

ę

ce policyi…

Wpadn

ą

wi

ę

c na przesmyk i podnios

ą

kotwic

ę

i wskocz

ą

ma pokład…

Groza” z szybko

ś

ci

ą

błyskawicy zniknie nam z przed oczu, a partya nasza

b

ę

dzie przegrana!…

– Naprzód! – zakomenderowałem.

Zbiegli

ś

my na dół, chc

ą

c zagrodzi

ć

drog

ę

marynarzom.

Skoro nas spostrzegli, rzucili paki i pochwycili rewolwery. Rozległy si

ę

strzały. Kula zraniła Johna Harta w nog

ę

.

Wystrzelili

ś

my równie

ż

, lecz mniej szcz

ęś

liwie. Nie trafili

ś

my w

ż

adnego z

przeciwników. Pop

ę

dzili dalej, a

ż

na sam cypel i nie podnosz

ą

c kotwicy

wskoczyli na pokład.

Kapitan, stoj

ą

cy na pokładzie, dał ognia… kula drasn

ę

ła Wellsa.

Ja i Nab Walker pochwycili

ś

my lin

ę

i ci

ą

gn

ę

li

ś

my statek do brzegu.

Gdyby jednak tamci lin

ę

odci

ę

li, mogliby odpłyn

ąć

spokojnie… .

Wtem nagłe wstrz

ąś

nienie… Nab Walker upada na ziemi

ę

… jedno z

ramion wyrwanej z piasku kotwicy zaczepia si

ę

za mój pas i poci

ą

ga mnie ku

statkowi…

Za chwil

ę

Groza” z cał

ą

szybko

ś

ci

ą

na jak

ą

j

ą

sta

ć

, odpływa na pełne

wody Erie…

ROZDZIAŁ XIII

Na pokładzie „Grozy”.

Gdy odzyskałem przytomno

ść

był ju

ż

dzie

ń

. Le

ż

ałem na łó

ż

ku w ciasnej,

sk

ą

po o

ś

wietlonej kajucie, starannie okryty kołdr

ą

. Ile godzin upłyn

ę

ło od

chwili mego porwania, nie miałem poj

ę

cia. S

ą

dz

ą

c jednak z uko

ś

nie

background image

padaj

ą

cych promieni, które si

ę

z trudem przedzierały przez małe okienka,

było jeszcze bardzo rano.

W k

ą

cie suszyło si

ę

moje ubranie, a przedarty pas walał si

ę

na podłodze.

Nie poniosłem

ż

adnej rany, uczuwałem tylko niesłychane znu

ż

enie.

Spraw

ę

z przebytego niebezpiecze

ń

stwa zdawałem sobie doskonale. Lina

poci

ą

gn

ę

ła mnie do wody. Wpadłem głow

ą

na dół i byłbym si

ę

udusił

niew

ą

tpliwie, gdyby mnie nie wci

ą

gni

ę

to na pokład. Ostatnia scena gł

ę

boko

utkwiła w mojej pami

ę

ci. Hart raniony w nog

ę

le

ż

ał rozci

ą

gni

ę

ty na piasku,

Wells celował w kapitana, Walker upadł na ziemi

ę

… Wszyscy oni s

ą

dz

ą

zapewne,

ż

e zgin

ą

łem w falach Erie…

Jak

ą

drog

ę

obrała „Groza”?…

Jedno było pewnem,

ż

e obecnie znajdowali

ś

my si

ę

na powierzchni wody.

Nie przypominam sobie

ż

adnych wstrz

ąś

nie

ń

, prawdopodobnie wi

ę

c kapitan

nie przekształcał statku na samochód i nie jechali

ś

my wcale l

ą

dem, tylko cały

czas płyn

ę

li

ś

my po Erie. Gdzie byli

ś

my obecnie? Czy na rzece Detroit, czy

mo

ż

e na jeziorze Huron, albo Górnem? Trudno o tem było s

ą

dzi

ć

!

Przypuszczałem jednak,

ż

e na Erie.

Postanowiłem wyjrze

ć

na

ś

wiat i zoryentowa

ć

si

ę

w miejscowo

ś

ci.

Ubierałem si

ę

z pewnym niepokojem. A mo

ż

e zamkni

ę

to mnie na klucz?…

Sprobowałem podnie

ść

klap

ę

w suficie kajuty. Udało mi si

ę

na szcz

ęś

cie i po

chwili wysun

ą

łem si

ę

do połowy na pokład.

Rozejrzałem si

ę

wokoło. Wsz

ę

dzie niezmierzona wodna płaszczyzna!

Płyn

ę

li

ś

my z ogromn

ą

szybko

ś

ci

ą

a fale rozbijaj

ą

c si

ę

o przód okr

ę

tu

rozpryskiwały si

ę

w drobniuchne bryzgi, które uderzały mnie po twarzy.

Uczułem smak wody słodkiej.

Sło

ń

ce było jeszcze dosy

ć

daleko od zenitu, najwy

ż

ej wi

ę

c godzin o

ś

m

upłyn

ę

ło od chwili odjazdu z zatoki Black-Rock. Wobec tego,

ż

e długo

ść

Erie

wynosi 225 mil, a szeroko

ść

50 mil, nie dziwiłem si

ę

wcale, nie widz

ą

c nigdzie

brzegów

Na pokładzie znajdowało si

ę

dwu ludzi. Jeden stał na przodzie, wpatrzony

w rozci

ą

gaj

ą

c

ą

si

ę

przed nim bezkre

ś

n

ą

przestrze

ń

, drugi u steru, kieruj

ą

c ku

półno-wschodowi. Pierwszym był jeden ze szpiegów, czatuj

ą

cych na mnie

przy ulicy Long-Street, drugim ten, co niósł latark

ę

, gdy obaj szli do lasu.

Daremnie szukałem trzeciego, który nosił nazw

ę

„Kapitana”… nie było go

nigdzie…

Łatwo poj

ąć

, jak gor

ą

co pragn

ą

łem stan

ąć

oko w oko z tym

ś

miałym

wynalazc

ą

, który nie obawiał si

ę

wyst

ą

pi

ć

do walki z cał

ą

ludzko

ś

ci

ą

, którego

sława rozbrzmiewała po całym

ś

wiecie, a który si

ę

tak dumnie tytułował

Królem przestrzeni”!…

Zbli

ż

yłem si

ę

do człowieka, stoj

ą

cego na przodzie statku i po chwilowem

milczeniu zapytałem:

– Gdzie kapitan?

Spojrzał na mnie z pod oka, lecz nie raczył odpowiedzie

ć

, chocia

ż

ze słów

zamienionych na brzegu, wiedziałem,

ż

e rozumie po angielsku. Obecno

ść

moja na pokładzie zdawała si

ę

nie wzrusza

ć

go wcale. Odwrócił si

ę

ode mnie

plecami i w dalszym ci

ą

gu obserwował horyzont.

Wtedy zwróciłem si

ę

do sternika, chc

ą

c mu zada

ć

to samo pytanie, lecz

background image

on usun

ą

ł mnie ruchem r

ę

ki, nie mówi

ą

c ani słowa.

Wobec tego postanowiłem czeka

ć

cierpliwie na ukazanie si

ę

samego

kapitana, który powitał nas wystrzałami z rewolweru, gdy

ś

my w zatoce razem

z Walkerem usiłowali przyci

ą

gn

ąć

statek do brzegu.

Tymczasem zacz

ą

łem przygl

ą

da

ć

si

ę

Grozie”.

Pokład i kasztele zbudowane były z jakiego

ś

metalu, którego rozpozna

ć

nie mogłem. W

ś

rodku znajdowała si

ę

klapa, któr

ą

mo

ż

na było podnosi

ć

, a

która prowadziła do maszyn, pracuj

ą

cych bardzo cicho i równomiernie.

Nie było ani komina, ani masztu, ani

ż

agli. Przyrz

ą

d optyczny, tak zwany

heryskop, ułatwiał prawdopodobnie kierowanie pod wod

ą

. Po obu bokach

pokładu znajdowały si

ę

jakie

ś

dziwne, nieznane mi przyrz

ą

dy, których u

ż

ytku

nie rozumiałem wcale

Z przodu i z tyłu statku spostrzegłem klapy kwadratowe, które prowadziły

do kajut; klapy te, otoczone ram

ą

z kauczuku, zamykały si

ę

bardzo szczelnie,

a

ż

eby woda nie mogła przenikn

ąć

do wn

ę

trza, gdy statek zanurzał si

ę

w

ę

biny. Nie widziałem ani motoru ani

ś

rub, ani turbin. Zauwa

ż

yłem tylko,

ż

e

statek pozostawiał za sob

ą

nikł

ą

smug

ę

.

Widocznem wi

ę

c było,

ż

e motoru nie poruszała ani woda, ani nafta, ani

alkohol, a tylko elektryczno

ść

, nagromadzona do wysokiego punktu napi

ę

cia.

Gdzie było jej

ź

ródło? Czy wytwarzały j

ą

stosy, czy akumulatory? Jakiego

systemu? Czy znajd

ę

kiedy rozwikłanie tej zagadki?

Potem my

ś

l moja wróciła do towarzyszy wyprawy, pozostałych na brzegu

zatoki. Hart był raniony, a mo

ż

e Wells i Walker równie

ż

. Widzieli jak kotwica

unosiła mnie od brzegu, prawdopodobnie s

ą

dz

ą

,

ż

e zgin

ą

łem.

Czy

ż

mog

ą

przypuszcza

ć

,

ż

e zabrano mnie na pokład Grozy?… Wells

telegraficznie zawiadomił o mojej

ś

mierci pana Warda, któ

ż

si

ę

teraz o

ś

mieli

przedsiewzi

ąć

wypraw

ę

przeciw Królowi Przestrzeni?

Te i tym podobne my

ś

li tłoczyły si

ę

w mej głowie podczas gdy z

niecierpliwo

ś

ci

ą

oczekiwałem na przyj

ś

cie kapitana.

Lecz ten si

ę

nie ukazywał.

Głód dokuczał mi srodze. Przeszło dwana

ś

cie godzin nic w ustach nie

miałem… zdawało mi si

ę

,

ż

e si

ę

nikt o moje po

ż

ywienie… nie troszczy. Nagle

człowiek, stoj

ą

cy na przodzie statku zeszedł na dół i wrócił po krótkiej chwili. Z

rado

ś

ci

ą

spostrzegłem,

ż

e przyniósł mi kawał mi

ę

sa solonego, suchary i kufel

czarnego piwa. Z zapałem zabrałem si

ę

do tego

ś

niadania. Marynarze nie

dotrzymywali mi towarzystwa. Widz

ą

c,

ż

e nie maj

ą

wcale zamiaru rozmawia

ć

ze mn

ą

, pogr

ąż

yłem si

ę

znowu w rozmy

ś

laniach, jak si

ę

zako

ń

czy cała ta

przygoda?… Czy ujrz

ę

wreszcie tego mytycznego kapitana?… Czy zwróci mi

swobod

ę

?… Czy zdołam si

ę

wymkn

ąć

wbrew jego woli?… Prawdopodobnie

b

ę

dzie to zale

ż

ało od okoliczno

ś

ci… Nie mog

ę

nawet marzy

ć

o ucieczce,

dopóki Groza płyn

ąć

b

ę

dzie

ś

rodkiem jeziora… tem mniej je

ż

eli si

ę

zanurzy w

ę

biny… Chyba,

ż

e si

ę

przekształci na samochód…

Lecz nie miałem najl

ż

ejszej ochoty do wydostania si

ę

na swobod

ę

przed

zbadaniem tajemnic tak dziwnego statku. Wyprawa moja nie została
wprawdzie uwie

ń

czona powodzeniem, nawet nieomal nie utraciłem w niej

ż

ycia, lecz b

ą

d

ź

co b

ą

d

ź

był to wa

ż

ny krok naprzód.

Groza posuwała si

ę

ci

ą

gle w kierunku północno-wschodnim, tj. w kierunku

background image

długo

ś

ci Erie, płyn

ę

li

ś

my ze

ś

redni

ą

szybko

ś

ci

ą

, pomimo to obliczałem,

ż

e za

kilka godzin b

ę

dziemy na samym kra

ń

cu jeziora, tam gdzie si

ę

ono ł

ą

czy z

Ontario za po

ś

rednictwem rzeki Niagary. O 15 mil poni

ż

ej Buffalo znajduj

ą

si

ę

owe sławne wodospady… Wobec tego,

ż

e kapitan nie zwrócił si

ę

na rzek

ę

Détroit, pozostaje mu tylko przybi

ć

do brzegu i przekształci

ć

statek na

samochód.

Sło

ń

ce przeszło południk. Pogoda była wspaniała, upał silny, lecz zno

ś

ny,

dzi

ę

ki chłodz

ą

cemu wietrzykowi. Brzegów jeziora nie wida

ć

było wcale. Czy

ż

ten kapitan nie uka

ż

e si

ę

dzisiaj wcale?… Mo

ż

e nie chce bym go zobaczył?…

W takim razie ma chyba zamiar zwróci

ć

mi swobod

ę

, gdy dopłyniemy do

brzegu?… Lecz to znów wydawało mi si

ę

niepodobie

ń

stwem!…

Wreszcie około drugiej po południu usłyszałem lekki szelest. Podniosła

si

ę

klapa

ś

rodkowa i upragniony kapitan stan

ą

ł przed nami.

Podobnie jak i jego podwładni nie zwrócił na mnie

ż

adnej uwagi. Zbli

ż

si

ę

do sternika i usiadł za nim. Półgłosem zamienili ze sob

ą

słów kilka,

poczem sternik zeszedł na dół do maszyn.

Kapitan rozejrzał si

ę

dokoła, rzucił okiem na busol

ę

, zmienił lekko

kierunek statku, posuwali

ś

my si

ę

naprzód ze zwi

ę

kszon

ą

szybko

ś

ci

ą

.

Kapitan wygl

ą

dał na lat przeszło pi

ęć

dziesi

ą

t. Wzrostu

ś

redniego,

barczysty, wyprostowany, włosy miał szare, krótko przystrzy

ż

one, r

ę

ce i nogi

muskularne, szcz

ę

ki silne, piersi szerokie i brwi

ś

ci

ą

gaj

ą

ce si

ę

ustawicznie.

Nie nosił w

ą

sów ani faworytów, tylko g

ę

st

ą

krod

ę

po ameryka

ń

sku. Wida

ć

było,

ż

e zdrowie ma

ż

elazne, krew gor

ą

c

ą

, energj

ę

niezłomn

ą

.

Podobnie jak i jego towarzysze ubrany był, w kostyum marynarza, płaszcz

gumowy i czapk

ę

wełnian

ą

.

Przygl

ą

dałem mu si

ę

bacznie. Nie unikał mych spojrze

ń

, lecz zachowywał

si

ę

z tak

ą

oboj

ę

tno

ś

ci

ą

, jak gdyby na pokładzie nie było nikogo obcego.

Poznałem w nim odrazu jednego z tych ludzi, którzy mnie

ś

ledzili na Long

Street.

Niew

ą

tpliwie poznał mnie równie

ż

. Im dłu

ż

ej wpatrywałem si

ę

w t

ę

twarz

charakterystyczn

ą

, tem wi

ę

cej dochodziłem do przekonania

ż

e ju

ż

j

ą

widziałem, niegdy

ś

jeszcze przed spotkaniem na Long-Street, tylko gdzie?…

Mo

ż

e na jakiej

ś

fotografii za szyb

ą

wystawow

ą

lub w biurze informacyjnem…

Wspomnienie pozostało bardzo niejasne, mo

ż

e zreszt

ą

, było to tylko

złudzenie wyobra

ź

ni…

Czy zrobi mi wi

ę

cej honoru, ni

ż

jego załoga i zechce odpowiedzie

ć

na

pytania?… Musz

ę

si

ę

przecie

ż

dowiedzie

ć

, jakie wzgl

ę

dem mnie

ż

ywi

zamiary… Chyba nie zechce pozbawia

ć

ż

ycia?… W takim razie byłby mnie

przecie

ż

pozostawił własnemu losowi w zatoce Black-Rock!… Powstałem z

miejsca i stan

ą

łem przed nim.

Spojrzał na mnie oczami płon

ą

cemi.

– Pan jeste

ś

kapitanem? – zapytałem.

Milczenie.

– A statek ten… to Groza?…

Ż

adnej odpowiedzi.

Zbli

ż

yłem si

ę

jeszcze o krok i chciałem go schwyci

ć

za rami

ę

.

background image

Odtr

ą

cił mnie lekko, lecz ruch ten zdradzał sił

ę

niezwykł

ą

.

Podszedłem ku niemu po raz drugi.

– Powiedz mi pan, jakie masz wzgl

ę

dem mnie zamiary? – zapytałem ju

ż

mniej spokojnie.

Zdawało mi si

ę

,

ż

e z ust jego,

ś

ci

ą

gni

ę

tych gniewem zerw

ą

si

ę

jakie

ś

słowa. Powstrzymał si

ę

jednak i odwrócił głow

ę

, r

ę

k

ą

oparł si

ę

o regulator.

Maszyna zacz

ę

ła funkcyonowa

ć

z wi

ę

ksz

ą

szybko

ś

ci

ą

.

Opanowała mnie w

ś

ciekło

ść

. Chciałem krzykn

ąć

: – Dobrze! milcz pan,

je

ż

eli si

ę

tak panu podoba… wiem dobrze kim jeste

ś

! Nazywasz siebie

Królem Przestrzeni… A statek ten, to słynna Groza!… Napisałe

ś

pan list do

rz

ą

du ameryka

ń

skiego i do mnie… Wyobra

ż

asz pan sobie,

ż

e jeste

ś

dosy

ć

pot

ęż

ny, a

ż

eby wyzwa

ć

do walki

ś

wiat cały!…

Czy

ż

by mógł zaprzeczy

ć

?. Inicjały K. P. widziałem na sterze.

Szcz

ęś

ciem stłumiłem gniew, a wiedz

ą

c,

ż

e nie otrzymam odpowiedzi,

wróciłem na dawne miejsce … Siedziałem tam długie godziny wpatruj

ą

c si

ę

w

horyzont i oczekuj

ą

c ukazania si

ę

ziemi.

ROZDZIAŁ XIV

Niagara.

Czas upływał, a w poło

ż

eniu mojem nic si

ę

nie zmieniało. Sternik wrócił

do rudla, a kapitan do maszyn, pomimo zwi

ę

kszonej szybko

ś

ci Groza

posuwała si

ę

cicho. Ani razu nie doznałem wstrz

ąś

nie

ń

, nieuniknionych przy

systemie walców. St

ą

d wnioskowałem,

ż

e zastosowano tutaj system kołowy,

lecz przypuszcze

ń

moich stwierdzi

ć

nie mogłem.

Płyn

ę

li

ś

my ci

ą

gle w kierunku północno-wschodnim, t. j. ku Buffalo. Nie

w

ą

tpiłem,

ż

e staniemy tam przed noc

ą

.

– Jak

ż

e jednak kapitan mógł si

ę

odwa

ż

y

ć

na obranie tej drogi?… Czy

ż

by

miał zamiar stan

ąć

na kotwicy w porcie tak ludnym, w

ś

ród tylu statków

rybackich i handlowych?… Wypłyn

ąć

z Erie nie mo

ż

e, poniewa

ż

wodospady

Niagary zagrodz

ą

mu drog

ę

… A mo

ż

e oczekuje nadej

ś

cia nocy, a

ż

eby

zbli

ż

y

ć

si

ę

do brzegu i przekształci

ć

statek na samochód?…

Je

ż

eli podczas wyl

ą

dowywania na ziemi

ę

nie uda mi si

ę

wymkn

ąć

niepostrze

ż

enie, wszelka nadzieja na odzyskanie swobody b

ę

dzie stracona!

Wprawdzie zostaj

ą

c przy boku Króla Przestrzeni mog

ę

zbada

ć

, gdzie si

ę

ten dziwny człowiek ukrywa tak umiej

ę

tnie,

ż

e dot

ą

d

ż

adne oko wy

ś

ledzi

ć

go

nie zdołało! Lecz kto wie, czy on ju

ż

nie wydał na mnie wyroku

ś

mierci?…

Mo

ż

e czeka tylko chwili odpowiedniej?…

Wschodni

ą

cz

ęść

jeziora znałem doskonale, przed trzema laty bowiem z

powodu wa

ż

nej sprawy sp

ę

dziłem czas dłu

ż

szy w stanie New-York, mi

ę

dzy

background image

Albany i Buffalo. Wtedy zwiedziłem dokładnie wodospady, główne wyspy,
le

żą

ce mi

ę

dzy Buffalo i Niagara-Falls, potem wysp

ę

Navy i wysp

ę

Goat-

Island, która dzieli wodospad ameryka

ń

ski od kanadyjskiego.

Gdyby si

ę

wi

ę

c nadarzyła sposobno

ść

do ucieczki znalazłbym si

ę

w

okolicy znajomej. Czy jednak istotnie pragn

ą

łbym z takiej sposobno

ś

ci

skorzysta

ć

?. Ile

ż

tajemnic niezbadanych przykuwa mnie do statku, na który

los pomy

ś

lny – mo

ż

e nieprzyjazny – los wczoraj mnie rzucił.

Zreszt

ą

niema co nawet i my

ś

le

ć

o brzegach Niagary – przecie

ż

tam

popłyn

ąć

nie mo

ż

emy!

Łamałem sobie głow

ę

, dlaczego napisał do mnie ten list gro

żą

cy i

dlaczego

ś

ledził mnie w Waszyngtonie… W ogóle, co go obchodziła sprawa

Great-Eyry?… Za pomoc

ą

kanałów podziemnych mógł si

ę

dosta

ć

na jezioro

Kirdallskie, lecz nawet przy pomocy tak niezwykłego przyrz

ą

du, jak Groza, nie

zdoła przeby

ć

czwartego pier

ś

cienia skał na Great-Eyry!…

Od czasu do czasu na dalekim horyzoncie widywali

ś

my jakie

ś

statki lecz

te nas mijały, nie spostrzegaj

ą

c Grozy, któr

ą

trudno było zauwa

ż

y

ć

.

Tymczasem w oddali zacz

ę

ły si

ę

ju

ż

zarysowywa

ć

wzgórza, tworz

ą

c na

kra

ń

cu jeziora rodzaj lejka, przez który Erie wlewa swe wody do koryta

Niagary. Na prawo łagodne zagł

ę

bienia urozmaicały wybrze

ż

e. Tu i owdzie

sterczały grupy drzew. Z dala dostrzegałem statki rybackie i handlowe,
szalupy i parowce, ku niebu wznosiły si

ę

słupy dymów, poruszane lekkim

wietrzykiem.

Ciekawo

ść

moja doszła do najwy

ż

szego punktu nat

ęż

enia. Có

ż

zamy

ś

la

kapitan posuwaj

ą

c si

ę

w najlepsze, drog

ą

ku Buffalo?… Ci

ą

gle oczekiwałem

jakiego

ś

sygnału do odwrotu albo do zanurzenia si

ę

w gł

ę

biny Erie!…

Nagle sternik, nie spuszczaj

ą

cy oczu z północo-wschodu, skin

ą

ł na swego

towarzysza. Ten zeszedł natychmiast do maszyn

Za chwil

ę

na pokładzie ukazał si

ę

kapitan, podszedł do sternika i zacz

ą

ł z

nim rozmow

ę

po cichu. Sternik wskazywał mu r

ę

k

ą

dwa ciemne punkty w

kierunku Buffalo, odległe mniej wi

ę

cej na 5-6 mil.

Kapitan przygl

ą

dał si

ę

im uwa

ż

nie, poczem ruszył ramionami i usiadł przy

rudlu nie zmieniaj

ą

c bynajmniej kierunku drogi.

W kwadrans pó

ź

niej rozpoznałem dwa słupy dymu, zarysowuj

ą

ce si

ę

na

północno-wschodniej stronie horyzontu. Zbli

ż

ały si

ę

ku nam z szybko

ś

ci

ą

ogromn

ą

. Nagle przyszło mi na my

ś

l,

ż

e s

ą

to prawdopodobnie, parowce, o

których wspominał pan Wells i którym powierzono

ś

cisły nadzór nad jeziorem.

Zbudowane według najnowszego systemu mogły przeby

ć

dwadzie

ś

cia

siedem mil na godzin

ę

.

Szybko

ść

ich jednak nie dorównywała szybko

ś

ci Grozy, która przytem, w

razie niebezpiecze

ń

stwa mogła si

ę

przekształci

ć

na statek podwodny i uj

ść

przed pogoni

ą

.

Parowce spostrzegłszy Groz

ę

p

ę

dziły ku niej o ile mogły najszybcej.

Widocznem było,

ż

e chc

ą

j

ą

wzi

ąć

we dwa ognie, odci

ąć

od Buffalo i

wepchn

ąć

w ten k

ą

t jeziora, sk

ą

d niema innego wyj

ś

cia prócz Niagary. Nie

w

ą

tpiłem ju

ż

,

ż

e parowce te wysłał pan Wells.

Kapitan zasiadł przy rudlu, jeden z załogi zeszedł na dół, a drugi stał na

przodzie statku.

background image

Na mnie nikt nie zwracał uwagi.

ę

boko wzruszony i podniecony nie spuszczałem oka z parowców,

odległo

ść

mi

ę

dzy nami zmniejszyła si

ę

do 2 mil.

Na twarzy Króla Przestrzeni malowała si

ę

wzgarda najwy

ż

sza. Wiedział,

ż

e nie grozi mu nic… Ka

ż

dej chwili mógł statek swój zanurzy

ć

w gł

ę

biny,

gdzie go kule armatnie nie dosi

ę

gn

ą

.

Upłyn

ę

ło jeszcze dziesi

ęć

minut. Ju

ż

tylko jedna mila dzieliła nas od

parowców.

Kapitan zachowywał si

ę

najoboj

ę

tniej w

ś

wiecie, zwi

ę

kszył tylko szybko

ść

Grozy, jak gdyby chciał igra

ć

z prze

ś

ladowcami, albo, gdy noc zapadnie,

prze

ś

lizn

ąć

si

ę

mi

ę

dzy nimi.

Na prawym brzegu jeziora zarysowało si

ę

Buffalo. Coraz wyra

ź

niej

odró

ż

niałem jego gmachy, dzwonnic

ę

, elewatory. Troch

ę

ku północo-

zachodowi, najwy

ż

ej o 4-5 mil, wody jeziora zlewały si

ę

do Niagary.

Co nale

ż

ało mi uczyni

ć

? … B

ę

d

ą

c wybornym pływakiem mogłem

zeskoczy

ć

z pokładu, gdy si

ę

znajdziemy mi

ę

dzy parowcami… a ztamt

ą

d z

pewno

ś

ci

ą

dadz

ą

mi pomóc.

Co prawda na Niagarze miałbym szanse du

ż

o lepsze. Mógłbym si

ę

rzuci

ć

wpław około wyspy Navy, któr

ą

znam wybornie… Czy mog

ę

jednak rachowa

ć

na to,

ż

e kapitanowi starczy odwagi, by obra

ć

t

ę

wła

ś

nie drog

ę

? Przecie

ż

wodospadów przeby

ć

nie zdoła, nawet maj

ą

c do swego rozporz

ą

dzenia taki

statek jak Groza.

Nie mogłem si

ę

zdoby

ć

na decyzy

ę

… Co prawda,

ż

al mi te

ż

było

opuszcza

ć

stanowisko, na którem miałem mo

ż

no

ść

zbadania pal

ą

cej mnie

tajemnicy… Nie chciałem wi

ę

c rozstawa

ć

si

ę

z Groz

ą

i tymi dziwnymi lud

ź

mi!

Było ju

ż

po szóstej Parowce zbli

ż

ały si

ę

coraz wi

ę

cej. Chwila jeszcze, a

znajdziemy si

ę

mi

ę

dzy nimi.

Nie ruszyłem si

ę

z miejsca. Jeden z marynarzy stał tu

ż

obok mnie.

Nieruchomo, z oczami płon

ą

cemi, z brwiami

ś

ci

ą

gni

ę

temi kapitan zdawał

si

ę

wyczekiwa

ć

chwili odpowiedniej do wykonania ostatniego manewru.

Nagle z lewego parowca rozległ si

ę

wystrzał, kula musn

ę

ła powierzchni

ę

wody i przeszła przed samym dziobem Grozy.

Wyprostowałem si

ę

. Marynarz, znajduj

ą

cy si

ę

za mn

ą

spojrzał pytaj

ą

co

na kapitana. Ten nie odwrócił nawet głowy. Nigdy nie zapomn

ę

wyrazu

ę

bokiej pogardy jak

ą

tchn

ę

ły rysy jego energicznej twarzy.

Równocze

ś

nie wepchni

ę

ty zostałem do kajuty i usłyszałem stuk

zamykanej klapy, chwila jeszcze i statek zagł

ę

bił si

ę

w wod

ę

.

Do uszu moich dochodził głuchy łoskot wystrzałów armatnich. Potem

wszystko ucichło. Przez okienko kajuty przedzierały si

ę

jakie

ś

blade blaski –

Groza bez

ż

adnego kołysania si

ę

mkn

ę

ła cicho przez Erie. Zdumiony byłem

niesłychan

ą

szybko

ś

ci

ą

i łatwo

ś

ci

ą

z jak

ą

si

ę

dokonało przekształcenie Grozy

na statek podwodny.

ż

teraz pocznie nieustraszony Król Przestrzeni?… Najprawdopodobniej

zmieni kierunek drogi, albo te

ż

zbli

ż

y si

ę

do brzegu i zmieni przyrz

ą

d

podwodny na samochód.

background image

Przypuszczenia moje nie sprawdziły si

ę

wcale Po upływie najwy

ż

ej

dziesi

ę

ciu minut usłyszałem jaki

ś

ruch niezwykły. Nast

ą

piła bystra wymiana

słów urywanych. Maszyny funkcyonowały z niezwykłym stukiem i hałasem.
Domy

ś

liłem si

ę

,

ż

e si

ę

co

ś

zepsuło i statek musi znowu wypłyn

ąć

na

powierzchni

ę

wody.

Tak si

ę

te

ż

i stało. Za chwil

ę

blaski wieczorne wpadły do mojej kajuty. Na

pokładzie usłyszałem kroki, otworzono klap

ę

… W mgnieniu oka byłem ju

ż

na

pokładzie. Kapitan siedział u steru.

Parowce znajdowały si

ę

najwy

ż

ej o

ć

wier

ć

mili. Skoro tylko spostrzeg

ą

Groz

ę

znowu rozpoczn

ą

pogo

ń

. Płyn

ę

li

ś

my w kierunku Niagary. Wyznaj

ę

,

ż

e

kombinacyi kapitana nie rozumiałem zupełnie. Stracił chyba rozum, je

ż

eli

wybiera drog

ę

przez rzek

ę

, z której niema wyj

ś

cia. A mo

ż

e chce si

ę

zbli

ż

y

ć

do

brzegów i ucieka

ć

l

ą

dem?… Zreszt

ą

mógłby przecie

ż

płyn

ąć

z wi

ę

ksz

ą

szybko

ś

ci

ą

, wyprzedzi

ć

swych prze

ś

ladowców i pod osłon

ą

nocy znikn

ąć

im z

oczu, zawracaj

ą

c chocia

ż

by ku zachodowi.

Buffalo zostało na prawo. Troch

ę

po siódmej ujrzeli

ś

my Niagar

ę

.

Co teraz zrobi kapitan?… Spokojny, oboj

ę

tny nie raczył nawet

obserwowa

ć

parowców. Jezioro było zupełnie puste. Nie widzieli

ś

my nawet

łódki rybackiej.

Niagara oddziela terytoryum kanadyjskie od ameryka

ń

skiego. Szeroko

ść

jej wynosi prawie 3/4 mili; zbli

ż

aj

ą

c si

ę

ku wodospadom rzeka zw

ęż

a si

ę

znacznie. Przestrze

ń

mi

ę

dzy Erie a Ontario równa si

ę

pi

ę

tnastu milom.

ż

nica mi

ę

dzy poziomem wód Erie, a Ontario wynosi 340 stóp; wysoko

ść

wodospadu ma przeszło 150 stóp. Wodospad nosi nazw

ę

Wodospadu

podkowy” poniewa

ż

przypomina nieco kształt podkowy; Indyanie zowi

ą

go

Wodo-grzmotem”, huk bowiem spadaj

ą

cych wód podobny jest do huku

grzmotu, który si

ę

rozlega nieustannie i słysze

ć

si

ę

daje w promieniu wielu mil

dokoła. Mi

ę

dzy Buffalo a miasteczkiem Niagara-Falls znajduj

ą

si

ę

dwie

wyspy: wyspa Navy o mil

ę

powy

ż

ej „wodospadu podkowy” i wyspa Goat-

Island, oddzielaj

ą

ca wodospad kanadyjski od ameryka

ń

skiego. Na cyplu tej

wyspy, prawie nad sam

ą

przepa

ś

ci

ą

, wznosiła si

ę

niegdy

ś

wie

ż

a

Ż

ółwia;

dzisiaj j

ą

zwalono wobec cofania si

ę

bowiem wodospadu, fale byłyby j

ą

uniosły w otchła

ń

bezdenn

ą

.

Na wysoko

ś

ci wyspy Navy le

żą

dwa miasteczka: Schlosser na prawym

brzegu Niagary, Chipewa na lewym. St

ą

d ju

ż

pr

ą

d rzeki staje si

ę

gwałtowniejszy, a o dwie mile poni

ż

ej wody spadaj

ą

z wysoko

ś

ci 150 stóp,

tworz

ą

c sławne wodospady.

Groza min

ę

ła fort Erié. Sło

ń

ce chyliło si

ę

ku zachodowi, a okr

ą

gła tarcza

ksi

ęż

yca wychylała si

ę

z mgieł południo-wschodu.

Za godzin

ę

zapadnie noc.

Parowce, p

ę

dz

ą

c cał

ą

sił

ą

pary oddalone były jeszcze prawi

ę

o mil

ę

.

Mkn

ę

li

ś

my szybko w

ś

ród brzegów, ocienionych drzewami i zielonemi

równinami, w

ś

ród których bieliły si

ę

g

ę

ste dworki.

Nie mogłem poj

ąć

taktyki kapitana. Za pół godziny najwy

ż

ej zagrodz

ą

nam drog

ę

wodospady. Odwrót uniemo

ż

liwiały parowce, któreby niew

ą

tpliwie

zatopiły… Groz

ę

.

Musz

ę

si

ę

wi

ę

c zdecydowa

ć

wreszcie na ucieczk

ę

, rzuci

ć

si

ę

wpław i

dosta

ć

si

ę

na wysp

ę

Navy. Lecz czułem,

ż

e teraz wła

ś

nie jestem

ś

ledzony

background image

pilnie. Jeden z marynarzy nie spuszczał mnie z oczu. A wi

ę

c los mój zwi

ą

zany

ś

ci

ś

le z losem Króla Przestrzeni!

Odległo

ść

mi

ę

dzy Groz

ą

a parowcami, zmniejsza si

ę

z ka

ż

d

ą

chwil

ą

.

Czy

ż

by wskutek ostatniego wypadku cudowny statek nie mógł si

ę

ju

ż

porusza

ć

z wi

ę

ksz

ą

szybko

ś

ci

ą

?… kapitan jednak nie zdradza najmniejszego

niepokoju… nie zbli

ż

a si

ę

do brzegu.

Z jednej strony słyszymy gwizd wypuszczanej pary, widzimy g

ę

ste słupy

czarnego dymu – z drugiej dochodzi nas ryk wodospadów, odległych najwy

ż

ej

o trzy mile.

Płyniemy w pobli

ż

u lewego brzegu rzeki, mijamy Navy. Przed nami

widniej

ą

ju

ż

wysokie drzewa na Goat-Island. Pr

ą

d staje si

ę

coraz

bystrzejszy… Za chwil

ę

parowce zmuszone b

ę

d

ą

zaprzesta

ć

pogoni… Nie

mog

ą

przecie

ż

ś

ciga

ć

przekl

ę

tego kapitana w spienionych nurtach

wodogrzmotu, nie pójd

ą

za nim w przepa

ść

, 180 stóp gł

ę

bok

ą

.

Istotnie, przeci

ą

gły

ś

wist maszyn – rozdziera powietrze; parowce

zatrzymuj

ą

si

ę

na odległo

ś

ci 500-600 stop od wodospadu. Rozlegaj

ą

si

ę

wystrzały. Kilka kul armatnich przelatuje ponad Groz

ą

, nie wyrz

ą

dzaj

ą

c jej

szkody.

Sło

ń

ce zaszło. Ksi

ęż

yc rzuca swe srebrne promienie na pogr

ąż

on

ą

w

mrokach ziemi

ę

. Szybko

ść

pr

ą

du podwaja szybko

ść

Grozy. Za chwil

ę

uniesie

nas ku czarnej, gro

ź

nej otchłani…

Z przera

ż

aniem spogl

ą

dam na znikaj

ą

ce brzegi Goat-Island. Drobniuchne

bryzgi spienionych wód uderzaj

ą

mnie po twarzy, chłodz

ą

c rozpalone czoło.

Powstaj

ę

z miejsca, by rzuci

ć

si

ę

w rzek

ę

.

Lecz r

ę

ka marynarza chwyta mnie za rami

ę

.

Równocze

ś

nie uszu moich dochodzi gło

ś

ny huk motoru. Du

ż

e, dot

ą

d

niezrozumiałe dla mnie przyrz

ą

dy, umieszczone po obu bokach statku,

roztaczaj

ą

si

ę

na podobie

ń

stwo skrzydeł… Groza wznosi si

ę

w przestrze

ń

, a

w sekund

ę

ź

niej przelatuje ponad rycz

ą

cym wodospadem, oblanym

potokami seledynowego

ś

wiatła.

ROZDZIAŁ XV

Gniazdo orle.

Kiedy nazajutrz zbudziłem si

ę

z ci

ęż

kiego snu, Groza stała bez ruchu.

Zrozumiałem to odrazu. Czy miałem zt

ą

d wnioskowa

ć

,

ż

e si

ę

ju

ż

znajdujemy

w owej tajemniczej kryjówce, której dot

ą

d odnale

źć

nie mogła

ż

adna istota

ludzka?…

Kapitan zabrał mnie z sob

ą

… Czy

ż

by zamierzał odsłoni

ć

przede mn

ą

tak

starannie ukrywan

ą

tajemnic

ę

?…

Dziwnem si

ę

mo

ż

e wyda

ć

,

ż

e podczas podró

ż

y napowietrznej zasn

ą

łem

tak gł

ę

doko. Nie mogłem poj

ąć

, jak si

ę

to stało. Przypuszczam,

ż

e do

background image

jedzenia dosypano mi jakich

ś

proszków usypiaj

ą

cych. Zapewne w ten sposób

chciał mnie kapitan pozbawi

ć

mo

ż

no

ś

ci zorjentowania si

ę

k

ę

dy i dok

ą

d

lecimy. Ostatnie wra

ż

enie, które zapami

ę

tałem, było niezwykle pot

ęż

ne…

Miałem wci

ąż

jeszcze przed oczami te chwile, kiedy Groza, któr

ą

ju

ż

prawie

porywały kł

ę

by spienionej wody pot

ęż

nym ruchem olbrzymich skrzydeł

uniosła si

ę

w powietrze…

A zatem niezwykły przyrz

ą

d Króla Przestrzeni miał zastosowanie

czworakie: słu

ż

ył do je

ż

d

ż

enia po ziemi, do pływania po powierzchni wody,

pod wod

ą

i do latania w powietrzu. W ka

ż

dym

ś

rodowisku mógł si

ę

porusza

ć

z niepraktykowan

ą

dot

ą

d sił

ą

, łatwo

ś

ci

ą

i szybko

ś

ci

ą

! Przekształcenia

dokonywały si

ę

w czasie niesłychanie krótkim! Motor był zawsze jeden i ten

sam… lecz sk

ą

d czerpał

ź

ródło swej energii o tem nie miałem poj

ę

cia… Kim

był ten genjalny Król Przestrzeni, którego zr

ę

czno

ść

i odwag

ę

mogłem

podziwia

ć

wczoraj?

Gdy przelatywali

ś

my ponad wodospadem wieczór był jasny, widziałem

wi

ę

c doskonale, jak o trzy mile min

ę

li

ś

my most Suspension, poni

ż

ej

wodospadu Podkowy, gdzie pr

ą

d rzeki jest najsilniejszy. St

ą

d te

ż

Niagara

zwraca si

ę

ku Ontario. Zaraz za mostem skierowali

ś

my si

ę

lekko ku

wschodowi. Kapitan stał zawsze przy sterze. Kierował Groz

ą

z łatwo

ś

ci

ą

zupełn

ą

. Widocznie w powietrzu czuł si

ę

równie bezpiecznym, jak na l

ą

dzie i

morzu.

Wobec podobnych rezultatów przestała mnie zadziwia

ć

bezdenna pycha

tego, który mianował siebie Królem Przestrzeni. Miał przecie

ż

do swego

rozporz

ą

dzenia przyrz

ą

d jedyny w swoim rodzaju, przewy

ż

szaj

ą

cy wszystko,

co dot

ą

d stworzył rozum ludzki, i z którym wszelka walka była

niepodobie

ń

stwem… Pocó

ż

miał go sprzedawa

ć

za miliony?… Có

ż

by za nie

mógł naby

ć

lepszego?

W pół godziny pó

ź

niej ogarn

ę

ło mnie obezwładnienie zupełne. Nie

pozostał mi nawet cie

ń

wspomnienia, co zaszło pó

ź

niej owej nocy z 31 lipca

na l sierpnia.

Obudziłem si

ę

w tej samej kajucie, w której sp

ę

dziłem noc na jeziorze

Erie. Skonstatowałem odrazu,

ż

e Groza znajduje si

ę

w spoczynku zupełnym.

Nie odczuwałem najl

ż

ejszych porusze

ń

. Widocznie znajdowali

ś

my si

ę

gdzie

ś

na l

ą

dzie. Spróbowałem. podnie

ść

klap

ę

, wiod

ą

c

ą

na pokład. Daremnie.

Czy

ż

by trzymano mnie w zamkni

ę

ciu a

ż

do chwili, gdy Groza rozpocznie

znowu w

ę

drówk

ę

napowietrzn

ą

lub podwodn

ą

?…

Łatwo zrozumie

ć

niepokój i gor

ą

czkow

ą

nie cierpliwo

ść

, które mnie

ogarn

ę

ły.

Po upływie kwadransa usłyszałem jaki

ś

hałas, jakby szmer podnoszonych

sztab. Otwarto klap

ę

, potoki

ś

wiatła i powietrza zalały kajut

ę

.

Jednym skokiem znalazłem si

ę

na pokładzie. Oczy moje skwapliwie obj

ę

ły

horyzont.

Znajdowali

ś

my si

ę

na ziemi. Groza stała w

ś

rodku owalnej płaszczyzny,

pokrytej

ż

ółtawym zwirem i maj

ą

cej od 15-18 stóp w obwodzie. Dokoła

wznosiły si

ę

wysokie skały. Nigdzie ani jednej trawki. Poni

ż

ej rozci

ą

gało si

ę

jakby morze g

ę

stej mgły, przez któr

ą

nie przebijał si

ę

ani jeden promyk

sło

ń

ca. Lekkie obłoczki czepiały si

ę

nawet piaszczystego dna platformy.

Widocznie ranek był jeszcze wczesny. Uczuwałem silny chłód, pomimo,

background image

ż

e był to 1-y sierpnia. Wnioskowałem zt

ą

d,

ż

e si

ę

znajdujemy na znacznej

wysoko

ś

ci, lecz gdzie mianowicie… nie miałem najmniejszego poj

ę

cia. Od

chwili odlotu z nad Niagary upłyn

ę

ło najwy

ż

ej godzin dwana

ś

cie, Groza wi

ę

c

nie miałaby czasu na przebycie Atlantyku lub oceanu Spokojnego. Byli

ś

my

wi

ę

c stanowczo na terytoryum Nowego

Ś

wiata. Niekiedy w

ś

ród mgły

zarysowywały si

ę

sylwetki du

ż

ych ptaków drapie

ż

nych, które swym krzykiem

chrapliwym zakłócały gł

ę

bok

ą

cisz

ę

poranku. Mo

ż

e przeraził je widok potwora

o skrzydłach pot

ęż

nych, z którym si

ę

mierzy

ć

nie mogły ani co do siły ani co

do szybko

ś

ci.

Nagle ujrzałem kapitana. Wysun

ą

ł si

ę

z pomi

ę

dzy grupy głazów

sk

ą

panych we mgle. Na mnie nie spojrzał.

Obaj towarzysze zbli

ż

yli si

ę

ku niemu. Po chwili wszyscy znikn

ę

li w grocie,

otwieraj

ą

cej si

ę

u stóp skał. Miałem wi

ę

c swobod

ę

zupełn

ą

. Postanowiłem

skorzysta

ć

z dobrej sposobno

ś

ci i przyjrze

ć

si

ę

bli

ż

ej Grozie.

Wszystkie klapy z wyj

ą

tkiem tej, która prowadziła do mojej kajuty, były

zamkni

ę

te na głucho. O zbadaniu zatem wewn

ę

trznej budowy statku nie

mogłem nawet marzy

ć

.

Wobec tego zeskoczyłem na ziemi

ę

i zacz

ą

łem ogl

ą

da

ć

Groz

ę

z

zewn

ą

trz. Miała ona kształt wrzecionowaty, z przodu wi

ę

cej zaostrzony ni

ż

z

tyłu, pudło z aluminium, a skrzydła z jakiego

ś

dziwnego, nieznanego mi wcale

materyału. Cztery koła o dwustopowej

ś

rednicy obwiedzione były gum

ą

, która

zapewniała cicho

ść

biegu nawet przy najwi

ę

kszej szybko

ś

ci.

Szprychy kół rozszerzały si

ę

, tworz

ą

c rodzaj szufli, ułatwiało to

niezmiernie poruszanie si

ę

na wodzie i pod wod

ą

.

Główn

ą

cz

ęść

mechanizmu stanowiły dwie turbiny Parsona, umieszczone

po obu stronach statku w kierunku jego długo

ś

ci. Wprawiane w ruch obrotowy

przez jaki

ś

motor nieznany, przenosiły statek przez przestrzenie wodne z

szybko

ś

ci

ą

niesłychan

ą

Kto wie czy nie ułatwiały równocze

ś

nie lokomocji w

powietrzu?… Niew

ą

tpliwie jednak do szybowania w przestrzeni słu

ż

yły

olbrzymie skrzydła, które w stanie spoczynku przylegały

ś

ci

ś

le do jego boków.

A zatem przyrz

ą

d do latania oparty był na zasadzie ci

ęż

ko

ś

ci wi

ę

kszej od

powietrza.

Sił

ą

, poruszaj

ą

c

ą

mechanizm tak niezwykły, mogła by

ć

tylko

elektryczno

ść

. Z jakiego

ź

ródła czerpały j

ą

akumulatory? Mo

ż

e wła

ś

nie w

jednej z tych pieczar podziemnych, w której si

ę

ukryli marynarze, pracowały

pot

ęż

ne dynamomaszyny wytwarzaj

ą

ce niewyczerpane zapasy energii?

Obejrzałem koła, turbiny, skrzydła, lecz mechanizm wewn

ę

trzny i siła

poruszaj

ą

ca pozostały dla mnie zagadk

ą

. Có

ż

by mi zreszt

ą

przyszło z

odsłoni

ę

cia tej tajemnicy, je

ż

eli do ko

ń

ca

ż

ycia pozosta

ć

mam wi

ęź

niem Króla

Przestrzeni?!

Przy

ś

wiecała mi wprawdzie, nadzieja ucieczki… Lecz czy si

ę

nadarzy

sposobno

ść

odpowiednia?… i kiedy?…

Przedewszystkiem nale

ż

ało zbada

ć

miejsce, gdzie

ś

my si

ę

znajdowali

obecnie. Czy istnieje jakiekolwiek poł

ą

czenie mi

ę

dzy t

ą

płaszczyzn

ą

zamkni

ę

t

ą

, a

ś

wiatem otaczaj

ą

cym? jakie wyj

ś

cie z po

ś

ród tych wysokich,

zwartych skał? Jak daleko jeste

ś

my od Erie? W jakiej cz

ęś

ci Stanów

Zjednoczonych?

Coraz uparciej nasuwało mi si

ę

przypuszczenie czy tem gniazdem

background image

skalistem nie jest owo Great-Eyry, dost

ę

pne jedynie dla orłów i s

ę

pów? Lecz

dla Króla Przestrzeni

ś

wiat cały stoi otworem. Mógł wi

ę

c zało

ż

y

ć

sw

ą

siedzib

ę

w miejscu, gdzie go najczujniejsza policya wytropi

ć

nie zdoła, a

ż

adne

zamachy nie dosi

ę

gn

ą

. Odległo

ść

mi

ę

dzy Great-Eyry i Niagara-Falls wynosi

najwy

ż

ej 450 mil, zatem Groza bez trudu mogła je przeby

ć

w przeci

ą

gu nocy.

My

ś

l ta wypierała powoli wszystkie inne przypuszczenia… Zaczynałem

pojmowa

ć

zwi

ą

zek, zachodz

ą

cy mi

ę

dzy Great-Eyry i listem podpisanym

inicyałami K. P., a Królem Przestrzeni i tajemniczym jego wehikułem. Gro

ź

by,

wyra

ż

one w li

ś

cie,

ś

ledzenie moich kroków, niezrozumiałe zjawisko…

wszystko to powoli stawało si

ę

jasnem… Gdyby

ż

si

ę

tylko mgły rozproszyły

pr

ę

dzej!… Mo

ż

ebym rozpoznał co

ś

kolwiek… mo

ż

eby si

ę

wreszcie moje

przypuszczenia zamieniły w pewno

ść

?…

Postanowiłem płaszczyzn

ę

obej

ść

wokoło.

Poniewa

ż

kapitan i obaj jego towarzysze znajdowali si

ę

w grocie

północnej, rozpocz

ą

łem badania od strony południowej.

O wysoko

ś

ci skalistej poszarpanej

ś

ciany nic s

ą

dzi

ć

nie mogłem,

wierzchołki jej bowiem ton

ę

ły we mgle. Jedno tylko rzuciło mi si

ę

w oczy, a

mianowicie gatunek skały był to szpat polny, tworz

ą

cy cały ła

ń

cuch

Alleghanów.

Kapitan i jego towarzysze nie wychodzili z groty, przed któr

ą

stały

skrzynie, przywiezione z Black-Rock. Widocznie zaj

ę

ci byli ich

rozpakowywaniem.

Posuwałem si

ę

naprzód z wielk

ą

ostro

ż

no

ś

ci

ą

, rozgl

ą

daj

ą

c si

ę

bacznie

dokoła. Tu i owdzie dostrzegałem kawałki drzewa, kupki zeschłych traw,
odci

ś

ni

ę

te na piasku

ś

lady kroków ludzkich. Najwi

ę

cej uderzyły mnie grube

pokłady popiołu, odłamki zw

ę

glonych desek i belek, okucia metalowe,

zniszczone przez ogie

ń

, i resztki popalonych cz

ą

stek jakiego

ś

mechanizmu.

Widocznie miejsce to, niezbyt dawno jeszcze było widowni

ą

olbrzymiego

po

ż

aru. I znowu mimowoli przyszły mi na my

ś

l tajemnicze zjawiska na Great-

Eyry, buchaj

ą

ce płomienie, huk zagadkowy i hałasy dziwne, które takiem

przera

ż

eniem napełniły mieszka

ń

ców Pleasant-Garden i Morgantonu. Wtem

powiał od wschodu wicher gwałtowny i rozdarł mgły. Potoki

ś

wiatła zalały

płaszczyzn

ę

.

Z piersi mej wyrwał si

ę

okrzyk!…

Na wschodniej stronie skalistego zr

ę

bu ujrzałem sylwetk

ę

skały,

przypominaj

ą

c

ą

orła z rozpostartemi skrzydłami, któr

ą

zauwa

ż

yli

ś

my z p.

Eliaszem Smithem podczas wyprawy na Great-Eyry!…

A zatem w

ą

tpliwo

ś

ci sko

ń

czone! Pot

ęż

ny, olbrzymi ptak, gienjalny twór

Króla Przestrzeni, gnie

ź

dził si

ę

na Great-Eyry, gdzie nikt inny dosta

ć

si

ę

nie

mógł… A mo

ż

e istnieje jakie

ś

przej

ś

cie podziemne, które pozwala kapitanowi

wydosta

ć

si

ę

na

ś

wiat szerszy, pozostawiaj

ą

c Groz

ę

w bezpiecznem

schronieniu?!…

Nareszcie wi

ę

c zrozumiałem wszystko, co dot

ą

d było dla mnie zagadk

ą

pal

ą

c

ą

. W my

ś

li mej przesuwały si

ę

kolejno wszystkie tajemnicze,

niepokoj

ą

ce zjawiska i wypadki. Stałem nieruchomo wpatrzony w sylwetk

ę

kamiennego orła, a my

ś

li najsprzeczniejsze kotłowały pod czaszk

ą

… Czy

ż

obowi

ą

zek nie nakazuje mi pokusi

ć

si

ę

o zniszczenie przyrz

ą

du, który tyle

szkody wyrz

ą

dzi

ć

mo

ż

e ludzko

ś

ci?…

background image

Poza mn

ą

rozległy si

ę

jakie

ś

kroki.

Obróciłem si

ę

To kapitan zbli

ż

ał si

ę

powoli, patrz

ą

c mi prosto w oczy.

Straciłem panowanie nad sob

ą

. Z ust mych zerwały si

ę

wyrazy:

– Great-Eyry! Great-Eyry!

– Tak, inspektorze Strock!

– A pan… pan jeste

ś

Królem Przestrzeni!

– I panem

ś

wiata, któremu ju

ż

pierwej dałem si

ę

pozna

ć

, jako

najpot

ęż

niejszy z ludzi.

– Pan?! – zawołałem w zdumieniu najwy

ż

szem.

– Tak, ja! – odparł prostuj

ą

c si

ę

dumnie – jestem Robur… Robur

zwyci

ę

zca!…

ROZDZIAŁ XVI

Robur zwyci

ę

zca.

Wzrost

ś

redni, ramiona kwadratowe, szyja herkulesowa, muskularna,

głowa okr

ą

gła, oczy płomienne, mi

ę

sie

ń

brwiowy,

ś

ci

ą

gaj

ą

cy si

ę

kurczowo,

oznaka energii niezłomnej; włosy krótkie lekko k

ę

dzierzawe, z połyskiem

metalicznym, piersi szerokie, wznosz

ą

ce si

ę

i opadaj

ą

ce jak miech kowalski,

r

ę

ce, ramiona i nogi jakby wykute z kamienia, szeroka ameryka

ń

ska bródka,

pozwalaj

ą

ca podziwia

ć

pot

ęż

n

ą

budow

ę

szcz

ę

k, której mi

ęś

nie

ż

uchwowe

zdawały si

ę

posiada

ć

sił

ę

niezwykł

ą

– oto portret człowieka, który dnia 12-go

czerwca 19… ukazał si

ę

w Filadelfii, na posiedzeniu Instytutu Weldona.

Ten człowiek niezwykły stał dzi

ś

przede mn

ą

w niedost

ę

pnem gnie

ź

dzie

skalistem, rzucaj

ą

c mi swe imi

ę

rozgło

ś

ne jako gro

ź

b

ę

lub wyzwanie.

Tutaj musz

ę

w krótko

ś

ci przypomnie

ć

zdarzenia, które niegdy

ś

ś

ci

ą

gn

ę

ły

na Robura uwag

ę

całej Ameryki.

12-go czerwca wieczorem w Filadelfii na posiedzeniu Instytutu Weldona

omawiano kwesty

ę

kierowania balonami. Prezesem był wtedy Uncle Prodent,

jedna z najwybitniejszych osobisto

ś

ci Pensylwanii, a sekretarzem Phil Evans.

Dzi

ę

ki staraniom rady administracyjnej zbudowano balon, którego

obj

ę

to

ść

wynosiła czterdzie

ś

ci tysi

ę

cy metrów sze

ś

ciennych. Przypuszczano,

ż

e balon ten b

ę

dzie mógł si

ę

porusza

ć

w kierunku poziomym za pomoc

ą

maszyny dynamoelektrycznej, lekkiej i pot

ęż

nej, która miała wprowadzi

ć

w

obrót

ś

rub

ę

. Gdzie jednak umie

ś

ci

ć

j

ą

nale

ż

ało? Co do tej kwestyi, członkowie

Instytutu w

ż

aden sposób porozumie

ć

si

ę

nie mogli. Jedni twierdzili,

ż

e z tyłu,

drudzy,

ż

e na przodzie łódki.

Tego wieczora dyskusya była tak o

ż

ywiona,

ż

e nieomal doszło do walki.

W chwili najwi

ę

kszego roznami

ę

tnienia wo

ź

ny oznajmił,

ż

e jaki

ś

cudzoziemiec domaga si

ę

wprowadzenia go na sal

ę

obrad.

background image

Był to Robur. Udzielono mu prawa głosu. Gdy zacz

ą

ł mówi

ć

zapanowała

cisza gł

ę

boka. Wychodz

ą

c z zasady,

ż

e człowiek opanował morze przy

pomocy statków

ż

aglowych, kołowych lub

ś

rubowych, Robur twierdził,

ż

e

przyrz

ą

dy do latania musz

ą

by

ć

ci

ęż

sze od powietrza, a

ż

eby si

ę

w niem

mogły porusza

ć

swobodnie.

Była to nieustaj

ą

ca kwestya sporna. Tym razem wi

ę

kszo

ść

członków

o

ś

wiadczyła si

ę

za zasad

ą

ci

ęż

ko

ś

ci mniejszej od powietrza. Walka toczyła

si

ę

z tak

ą

zaci

ę

to

ś

ci

ą

,

ż

e Robur, któremu przeciwnicy nadali ironiczne miano

zwyci

ę

zcy, zmuszony został do opuszczenia sali.

W kilka godzin pó

ź

niej, prezes i sekretarz instytutu, oraz towarzysz

ą

cy im

lokaj Frycolin przechodz

ą

c przez Fairmont-Park zostali porwani przez jakich

ś

ludzi nieznanych, którzy zakneblowali im usta, zwi

ą

zali r

ę

ce, zaprowadzili w

ą

b parku, i mimo oporu wsadzili do dziwnego przyrz

ą

du, ukrytego na

oddalonej polance. Nazajutrz trzej wi

ęź

niowie wraz z Roburem szybowali w

przestrzeni, przelatuj

ą

c ponad okolic

ą

, która wydawała si

ę

im całkiem obc

ą

.

Uncle Prudent i Phil Evans sprawdzili na podstawie własnego

do

ś

wiadczenia,

ż

e przyrz

ą

d do latania, oparty na zasadzie ci

ęż

ko

ś

ci wi

ę

kszej

od powietrza, odpowiadał w zupełno

ś

ci swemu przeznaczeniu.

Przyrz

ą

d ten, obmy

ś

lony i wykonany przez in

ż

yniera Robura, polegał na

dwojakiem działaniu

ś

ruby, która przy obrocie post

ę

puje w kierunku swej osi.

Je

ż

eli o

ś

tkwi pionowo, balon wznosi si

ę

w kierunku pionowym; je

ż

eli

poziomo, balon posuwa si

ę

naprzód po linii poziomej.

Długo

ść

Albatrosa wynosiła trzydzie

ś

ci metrów. Z przodu i z tyłu statku

umieszczone były

ś

ruby okr

ę

towe. Prócz tego znajdował si

ę

jeszcze cały

system

ś

rub, osadzonych na osiach pionowych: po pi

ę

tna

ś

cie z ka

ż

dej strony

pudła i siedem w

ś

rodkowej cz

ęś

ci przyrz

ą

du. Dumnie sterczało trzydzie

ś

ci

siedem masztów, opatrzonych nie

ż

aglami, lecz pr

ę

tami, którym maszyny,

ustawione na dnie statku, nadawały ruch obrotowy, szybko

ś

ci zdumiewaj

ą

cej.

Sił

ą

poruszaj

ą

c

ą

motor, była niew

ą

tpliwie elektryczno

ść

, lecz nikt si

ę

nigdy nie dowiedział, zk

ą

d j

ą

czerpał genjalny wynalazca.

Najprawdopodobniej z otaczaj

ą

cego powietrza, zawsze mniej lub wi

ę

cej

naładowanego elektryczno

ś

ci

ą

; podobnie ów słynny kapitan Nemo do

poruszania swego Nautilusa brał elektryczno

ść

z otaczaj

ą

cej wody.

Zreszt

ą

tajemnicy tej nie zbadał ani Uncle Prudent ani Phil Evans w

przeci

ą

gu całej napowietrznej w

ę

drówki.

Załoga Robura składała si

ę

z o

ś

miu ludzi: z nadzorcy Turnera, trzech

maszynistów, dwu pomocników i kucharza.

– Przyrz

ą

d mój – mówił Robur – do ludzi, którzy wbrew swej woli wzi

ę

li

udział w jego podró

ż

y, daje mi panowanie nad przestrzeni

ą

, nad Ikary

ą

powietrzn

ą

, siódm

ą

cz

ęś

ci

ą

ś

wiata, która obszarem swym przewy

ż

sza

Europ

ę

, i Ameryk

ę

i Afryk

ę

i Azy

ę

i Australi

ę

i oceany razem wzi

ę

te.

Biedny Uncle Prudent i Phil Evans rozpocz

ę

li awanturnicz

ą

wypraw

ę

na

pokładzie Albatrosa. Wymawiali si

ę

daremnie. Protest ich Robur odrzucił

prawem silniejszego. Musieli si

ę

zastosowa

ć

do jego woli.

Albatros p

ę

dził ku zachodowi. Przeleciał ponad olbrzymim ła

ń

cuchem Gór

Skalistych, ponad równinami Kalifornii, min

ą

ł San Francisco, północn

ą

cz

ęść

oceanu Spokojnego, Kamczatk

ę

. Oczom podró

ż

ników ukazywały si

ę

kolejno

krainy Pa

ń

stwa Niebieskiego; podziwiali malowniczy Pekin otoczony murem

background image

poczwórnym. Potem Albatros wzniósł si

ę

jeszcze wy

ż

ej, przeleciał ponad

ś

nie

ż

nymi szczytami i błyszcz

ą

cymi lodowcami Himalajów, ponad Persy

ą

i

morzem Kaspijskiem. Tu przekroczono granic

ę

Europy i zboczono nieco z

kierunku zachodniego, zwracaj

ą

c si

ę

ku dolinie Wołgi. Ludno

ść

Moskwy,

Petersburga, Finlandyi i wybrze

ż

y Bałtyku ze zdumieniem patrzyła na ten

niezwykły statek napowietrzny.

Podró

ż

nicy przeci

ę

li półwysep Skandynawski po linii, wiod

ą

cej od

Sztokholmu do Chrystyanii, poczem skierowali si

ę

na południe, d

ążą

c przez

Francy

ę

ku Włochom. Nad Pary

ż

em Albatros obni

ż

ył swój lot i zawisł ponad

stolic

ą

ś

wiata, rzucaj

ą

c na zdumion

ą

ziemi

ę

snopy l

ś

ni

ą

cych promieni.

Robur i jego towarzysze przemkn

ę

li ponad Florency

ą

, Rzymem i

Neapolem; przerzynaj

ą

c uko

ś

nie morze

Ś

ródziemne znale

ź

li si

ę

ponad

olbrzymi

ą

Afryk

ą

koło przyl

ą

dka Spartel. Tu znowu zmienili kierunek: zwrócili

si

ę

ku wschodowi, przelecieli ponad Marokko, Algierem, Tunisem, Trypolisem

a

ż

do Egiptu. Pó

ź

niej pomkn

ę

li ku Timbuktu, a ztamt

ą

d przez Sudan do

Atlantyku.

Trzymaj

ą

c si

ę

ci

ą

gle kierunku południowo-zachodniego, przelatywał

Albatros ponad rozległ

ą

wodn

ą

płaszczyzn

ą

. Nie straszyły go ani burze

gwałtowne, ani tr

ą

by powietrzne. Zimna krew i zr

ę

czno

ść

sternika

wyprowadzała zawsze z niebezpiecze

ń

stwa.

Przy wej

ś

ciu do cie

ś

niny Magellana ujrzeli znowu ziemi

ę

. Od przyl

ą

dku

Horn skierowali si

ę

na południe, pod nimi rozci

ą

gały si

ę

puste, bezludne

krainy oceanu Antarktycznego; przebyli walk

ę

z cyklonem i dosi

ę

gli ziemi

Grahama; w blaskach wspaniałej zorzy południowej godzin kilka kołysał si

ę

balon nad samym biegunem. Poczem silny huragan uniósł go a

ż

do ziej

ą

cego

ogniem wulkanu Erebusa. Cudem zaledwie zdołali unikn

ąć

zguby.

W ko

ń

cu lipca wrócili znowu ponad ocean Spokojny. Wreszcie na

wybrze

ż

u jednej z wysp oceanu Indyjskiego zarzucili kotwic

ę

. Poraz pierwszy

od chwili odjazdu Albatros, utrzymywany w powietrzu przez spr

ęż

yny

hamuj

ą

ce, zawisł nieruchomo, na wysoko

ś

ci stu pi

ęć

dziesi

ę

ciu stóp ponad

ziemi

ą

.

Była to wyspa Chatham, poło

ż

ona o 15º na wschód od Nowej Zelandyi.

Albatros musiał si

ę

tutaj zatrzyma

ć

dla naprawienia uszkodze

ń

, które

wyrz

ą

dził ostatni huragan.

Nast

ę

pnie Robur miał zamiar wyruszy

ć

na wysp

ę

X, le

żą

c

ą

na oceanie

Spokojnym i oddalon

ą

o 2800 mil, gdzie niegdy

ś

zbudował swój statek

cudowny.

Uncle Prudent i Phil Evans jasno sobie zdawali spraw

ę

,

ż

e ich

przymusowa w

ę

drówka mo

ż

e si

ę

przedłu

ż

y

ć

do niesko

ń

czono

ś

ci. Blisko

ść

ziemi wydała si

ę

im wyborn

ą

sposobno

ś

ci

ą

do ucieczki.

Lina przyczepiona do kotwicy miała zaledwie sto pi

ęć

dziesi

ą

t stóp

długo

ś

ci Nie trudno wi

ę

c było w nocy spu

ś

ci

ć

si

ę

po niej ku ziemi, z

nadej

ś

ciem

ś

witu jednak spostrze

ż

onoby niew

ą

tpliwie ucieczk

ę

i schwytano

dezerterów.

Wobec tego nieszcz

ęś

liwi je

ń

cy zdobyli si

ę

na pomysł zuchwały: oto

postanowili zaopatrzy

ć

si

ę

w nabój dynamitowy, który mo

ż

na było wzi

ąć

niepostrze

ż

enia z zapasu amunicyi Albatrosa i wysadzi

ć

w powietrze statek

wraz z jego załog

ą

i Roburem. Mieli nadziej

ę

,

ż

e, nim lont si

ę

spali, oni zd

ążą

background image

spu

ś

ci

ć

si

ę

po linie i z ziemi przygl

ą

da

ć

si

ę

b

ę

d

ą

zniszczeniu Albatrosa, z

którego nie pozostanie nawet szcz

ą

tków.

Zamiar swój wykonali. Zapalili lont i ostro

ż

nie spu

ś

cili si

ę

na ziemi

ę

. Lecz

ucieczk

ę

ich zauwa

ż

ono natychmiast. Z pokładu rozległy si

ę

wystrzały,

szcz

ęś

ciem jednak nie dosi

ę

gły

ż

adnego z uciekinierów. Wtedy Uncle

Prudent przeci

ą

ł lin

ę

Albatros za

ś

, pozbawiony

ś

rub hamuj

ą

cych uniesiony

wiatrem i zmia

ż

d

ż

ony wybuchem miny pogr

ąż

ył si

ę

w falach oceanu

Spokojnego.

Od czasu owej nocy z 12-go na 13-ty czerwca, kiedy Uncle Prudent, Phil

Evans i Frycolin po wyj

ś

ciu z Instytutu Weldona zgin

ę

li bez

ś

ladu, nie

słyszano o nich ani słowa. Nikt si

ę

nawet nie domy

ś

lał co si

ę

z nimi stało.

Udział Robura w tajemniczej sprawie znikni

ę

cia oczywi

ś

cie nikomu nie mógł

przyj

ść

na my

ś

l.

Koledzy szanowanych powszechnie członków Instytutu niepokoili si

ę

ogromnie o ich los.

Rozpocz

ę

to poszukiwania, udaj

ą

c si

ę

nawet o pomoc do policyi.

Powysyłano depesze na wszystkie kra

ń

ce

ś

wiata, nawet wyznaczono

nagrod

ę

w kwocie 5000 dolarów za jak

ą

kolwiek wiadomo

ść

o zaginionych.

Lecz wszystkie te zabiegi nie przyniosły

ż

adnych rezultatów. W całem

pa

ń

stwie panowało ogromne zainteresowanie. Chwile te zapami

ę

tałem

wybornie.

Nagle 20-go wrze

ś

nia po całej Filadelfii rozbiegła si

ę

błyskawicznie wie

ść

sensacyjna.

Uncle Prudent i Phil Evans ukazali si

ę

w

ś

cianach gmachu Instytutu

Weldona.

Tego

ż

wieczora zwołano posiedzenie nadzwyczajne. Członkowie z

entuzjazmem powitali odzyskanych kolegów, którzy na zadawane im pytanie
odpowiadali z wielk

ą

ostro

ż

no

ś

ci

ą

albo te

ż

zachowywali intryguj

ą

ce milczenie.

Prawda wykryła si

ę

ź

niej.

Po zniszczeniu i znikni

ę

ciu Albatrosa, Uncle Prudent i Phil Evans znale

ź

li

si

ę

w poło

ż

eniu rozpaczliwem. Na wysp

ę

Chatham statki zawijaj

ą

rzadko.

Nale

ż

ało wi

ę

c uzbroi

ć

si

ę

w cierpliwo

ść

i pomy

ś

le

ć

o zapewnieniu sobie

ś

rodków do

ż

ycia. W zachodniej cz

ęś

ci wyspy napotkali plemi

ę

krajowców,

które wcale go

ś

cinnie przyj

ę

ło rozbitków. Zaledwie po upływie pi

ę

ciu tygodni

od zniszczenia Albatrosa jaki

ś

statek

ż

aglowy zabrał nieszcz

ę

snego prezesa,

jego sekretarza i lokaja do Ameryki.

Po powrocie do kraju oddali si

ę

całkowicie jedynemu zadaniu: postanowili

doko

ń

czy

ć

budowy balonu i wyruszy

ć

ponownie do wy

ż

szych stref

powietrznych, zk

ą

d tak niedawno wrócili.

28-go kwietnia roku nast

ę

pnego balon był ju

ż

gotów do podró

ż

y. Kierowa

ć

nim miał znakomity aeronauta Harry Tinder

Od chwili powrotu Uncle Prudenta i Phil Evansa do Filadelfii nic zgoła nie

słyszano o Roburze. Słusznie wi

ę

c i prezes i sekretarz mogli przypuszcza

ć

,

ż

e fale oceanu Spokojnego pochłon

ę

ły Albatrosa wraz z cał

ą

załog

ą

.

W dniu naznaczonym na wzlot balonu tysi

ą

ce widzów zgromadziły si

ę

w

Fairmount Parku. Obj

ę

to

ść

balonu była olbrzymia. Kwesty

ę

sporn

ą

co do

umieszczenia

ś

ruby rozstrzygni

ę

to w ten sposób,

ż

e postanowiono u

ż

y

ć

dwie

background image

ś

ruby, umocowuj

ą

c jedn

ą

z przodu, drug

ą

z tyłu łódki. Motor elektryczny sił

ą

sw

ą

przewy

ż

szał wszystko, co dot

ą

d uzyskano w tej gał

ę

zi.

Pogoda była wspaniała, niebo bez chmur, ani cienia wiatru.

O godzinie jedenastej wystrzał armatni oznajmił tłumom,

ż

e balon gotów

ju

ż

do wzlotu.

– Przetnijcie lin

ę

!

Rzucił te słowa sakramentalne sam Uncle Prudent głosem silnym i

dono

ś

nym.

Balon wolno i majestatycznie wzniósł si

ę

w powietrze. Na wst

ę

pie

posuwano si

ę

czas jaki

ś

w kierunku poziomym. Próba udała si

ę

wy

ś

mienicie.

Nagle rozległ si

ę

krzyk – krzyk powtórzony przez setki tysi

ę

cy ust!…

Na północo-zachodzie ukazała si

ę

jaka

ś

masa ruchoma, zmierzaj

ą

ca ku

balonowi z szybko

ś

ci

ą

niezwykł

ą

.

Był to taki sam przyrz

ą

d napowietrzny, który w roku zeszłym porwał

szanownych członków Instytutu Weldona i przewiózł ich ponad Europ

ą

,

Afryk

ą

, Azy

ą

i Ameryk

ą

.

– Albatros!… Albatros!…

Tak to był Albatros, a na pokładzie stał Robur zwyci

ę

zca we własnej

osobie!

Łatwo sobie wyobrazi

ć

zdumienie, a zarazem przera

ż

enie Uncle Prudenta

i Phil Evansa!…

Po wybuchu miny szcz

ą

tki Albatrosa wraz z cał

ą

załog

ą

zapadły si

ę

w

morze. Szcz

ęś

ciem jednak przepływał tamt

ę

dy jaki

ś

statek, który uratował

ton

ą

cych i wysadził ich w Australii.

Ztamt

ą

d ju

ż

nie trudno było Roburowi dosta

ć

si

ę

do wyspy X. My

ś

l zemsty

opanowała go wył

ą

cznie. W tym celu sporz

ą

dził wkrótce nowy przyrz

ą

d do

latania, który nawet przewy

ż

szał poprzedni. Kiedy doszła go wiadomo

ść

o

zamierzonym wzlocie byłych pasa

ż

erów Albatrosa, postanowił stawi

ć

si

ę

w

Filadelfii w dniu i godzinie oznaczonej na prób

ę

.

Jakie zamiary miał w chwili obecnej?

Obok zemsty mogła nim jeszcze kierowa

ć

ch

ęć

wykazania pierwsze

ń

stwa

Albatrosa nad wszystkiemi balonami i przyrz

ą

dami do latania, opartemi na

zasadzie ci

ęż

ko

ś

ci mniejszej od powietrza.

Uncle Prudent i Phil Evans doskonale zdawali sobie spraw

ę

z gro

żą

cego

niebezpiecze

ń

stwa.

Pozostawała im jedynie ucieczka, lecz nie w kierunku poziomym, gdzieby

Albatros do

ś

cign

ą

ł ich z łatwo

ś

ci

ą

, tylko w pionowym, do wy

ż

szych warstw

atmosfery.

Wznie

ś

li si

ę

zatem na wysoko

ść

5000 metrów.

Albatros poszedł za nimi z cał

ą

szybko

ś

ci

ą

, na jak

ą

go było sta

ć

.

Odległo

ść

mi

ę

dzy nim, a balonem zmniejszała si

ę

z ka

ż

d

ą

chwil

ą

. Lecz balon,

z którego wyrzucono cz

ęść

balastu, wzniósł si

ę

o 1000 metrów ,jeszcze…

Albatros, nadaj

ą

c spr

ęż

ynom coraz szybszy ruch post

ę

powy, nie ustawał w

pogoni.

Nagle rozległ si

ę

huk straszliwy. Nast

ą

pił wybuch. Pod naciskiem

background image

nadmiernie rozszerzaj

ą

cego si

ę

gazu, powłoka balonu przerwała si

ę

z

hałasem. Balon zacz

ą

ł szybko opada

ć

ku ziemi.

Wtedy stała si

ę

rzecz niespodziewana: Albatros pospieszył z pomoc

ą

gin

ą

cym. Robur zapomniał o zem

ś

cie i zabrał na swój pokład Uncle Prudenta,

Phil Evansa i Tindera. W chwil

ę

potem balon, jak łachman olbrzymi spadł na

drzewa Fairmont Parku.

Publiczno

ść

dr

ż

ała ze wzruszenia. i z przestrachu.

Co uczyni Robur z je

ń

cami?… Czy zabierze ich ze sob

ą

w przestworza

powietrzne?… Mo

ż

e tym razem ludzie ci odlec

ą

niepowrotnie?…

W

ą

tpliwo

ś

ci rozwiały si

ę

szybko. Albatros zacz

ą

ł gwałtownie spuszcza

ć

si

ę

na dół, jak gdyby mi

ą

ł zamiar zarzuci

ć

kotwic

ę

w Fairmont Parku. Byłby to

dowód odwagi szalonej, podniecony tłum mógł si

ę

bowiem rzuci

ć

na przyrz

ą

d

tak niezwykły i pochwyci

ć

jego wła

ś

ciciela. Albatros opadał ci

ą

gle. Na

wysoko

ś

ci 5-6 stóp zatrzymał si

ę

nagle.

Nast

ą

piła chwila ogólnego wyczekiwania. W

ś

ród ciszy grobowej rozległ

si

ę

dono

ś

ny głos Robura:

– Obywatele Stanów Zjednoczonych! Po raz ju

ż

drugi prezes i sekretarz

Instytutu Weldona znajduj

ą

si

ę

w mojej mocy. Mógłbym ich zatrzyma

ć

u

siebie na zawsze. Lecz nie uczyni

ę

tego. Straszna zaciekło

ść

, jak

ą

obudza

powodzenie Albatrosa, przekonała mnie,

ż

e ogół nie dorósł jeszcze do

zrozumienia jak koniecznym jest przewrót w poj

ę

ciach o budowie balonów i

nie pojmuje całej doniosło

ś

ci panowania nad przestrzeni

ą

. A zatem, jeste

ś

cie

panowie wolni!

Uncle Prudent, Phil Evans i Tinder w jednej chwili zeskoczyli na ziemi

ę

,

Albatros za

ś

wzniósł si

ę

o trzydzie

ś

ci stóp wy

ż

ej, gdzie go ju

ż

nikt dosi

ę

gn

ąć

nie mógł.

Robur mówił dalej:

– Obywatele! Próba moja przyniosła rezultaty

ś

wietne, lecz jest

przedwczesn

ą

… Dzi

ś

ludzko

ść

szarpi

ą

i dziel

ą

interesy najsprzeczniejsze.

Odje

ż

d

ż

am zatem, unosz

ą

c ze sob

ą

tajemnic

ę

, lecz my

ś

l moja i praca nie

zgin

ą

. Gdy ludzko

ść

stanie na tym stopniu rozwoju,

ż

e wynalazku mego

nadu

ż

y

ć

nie zechce, dowie si

ę

o nim. Pozdrowienie wam, obywatele Stanów

Zjednoczonych!

W chwil

ę

ź

niej Albatros w

ś

ród oklasków rozentuzjazmowanego tłumu

znikn

ą

ł z przed oczu, kieruj

ą

c si

ę

ku wschodowi.

Ust

ę

p ten przytoczyłem w cało

ś

ci, chc

ą

c poda

ć

dokładn

ą

charakterystyk

ę

Robura. Wówczas, o ile si

ę

zdaje, nie

ż

ywił on w swym sercu niech

ę

ci do

ludzi. Zastrzegał sobie przyszło

ść

. Dumny i energiczny, wierzył niezachwianie

w sw

ą

nadludzk

ą

prawie pot

ę

g

ę

i genjusz.

Bardzo mo

ż

liwe, i

ż

uczucia powy

ż

sze rozwin

ę

ły si

ę

w nim do tego stopnia,

ż

e zapragn

ą

ł ujarzmi

ć

ś

wiat cały – jak o tem s

ą

dzi

ć

mogłem z jego listów i

zawartych tam gro

ź

b. Mo

ż

e wi

ę

c dzisiaj zdolnym ju

ż

był do nadu

ż

ycia swej

władzy i najgorszych wybryków?…

Łatwo mogłem sobie odtworzy

ć

w my

ś

li, co si

ę

działo z Roburem po

odlocie z Filadelfii.

Albatros pomimo całej swej doskonało

ś

ci nie zadowolił genjalnego

wynalazcy, przyszła mu ochota zbudowa

ć

przyrz

ą

d taki, któryby mógł si

ę

background image

porusza

ć

na ziemi, na wodzie i pod wod

ą

z równ

ą

łatwo

ś

ci

ą

jak w powietrzu,

przypuszczalnie dzieła tego dokonał na wyspie X przy pomocy niezwykle
zdolnych robotników, którzy si

ę

zobowi

ą

zali do zachowania tajemnicy.

Albatros prawdopodobnie został zniszczony na Great-Eyry, a Groza

ukazała si

ę

najpierw na drogach Stanów Zjednoczonych, w Zatoce

Bosto

ń

skiej, na jeziorze Erie, zk

ą

d uszła pogoni drog

ą

napowietrzn

ą

,

zabieraj

ą

c mnie jako je

ń

ca.

ROZDZIAŁ XVII

W imi

ę

prawa!

Kto mógłby przewidzie

ć

jaki los mnie czeka?… Wszystko spoczywa w

r

ę

kach Robura… moja rola jest całkiem bierna… prawdopodobnie nigdy mi

si

ę

nie nadarzy sposobno

ść

ucieczki, jak Uncle Prudentowi i Phil Evansowi.

Trzeba si

ę

wi

ę

c uzbroi

ć

w cierpliwo

ść

i czeka

ć

… czeka

ć

Ciekawo

ść

sw

ą

zaspokoiłem tylko cz

ęś

ciowo, o tyle, o ile dotyczyła ona

tajemnic Great-Eyry. Zbadałem dokładnie ten szczyt niedost

ę

pny i miałem

pewno

ść

najzupełniejsz

ą

,

ż

e mieszka

ń

com Morgantonu, Pleasant-Gardenu i

ferm okolicznych nie groził ani wybuch wulkanu ani trz

ę

sienie ziemi. Great-

Eyry było tylko schronieniem Robura, składem jego materyałów i zapasów.
Prawdopodobnie miejsce to uwa

ż

ał on za bezpieczniejsze od owej wyspy X

na Oceanie Spokojnym…

Lecz co si

ę

tyczy niezwykłego motoru, sposobów szybkiego

przekształcania jednego przyrz

ą

du na drugi, nie dowiedziałem si

ę

zgoła nic…

Przypuszczaj

ą

c nawet,

ż

e skomplikowany ten mechanizm wprawiała w ruch

siła elektryczno

ś

ci, któr

ą

zapomoc

ą

jakich

ś

nieznanych akumulatorów Robur

czerpał z otaczaj

ą

cego powietrza, o budowie tego mechanizmu nie miałem

najmniejszego poj

ę

cia. Systematycznie trzymano mnie w oddaleniu.

My

ś

lałem nieraz,

ż

e jestem jedynym człowiekiem, który mo

ż

e stwierdzi

ć

to

ż

samo

ść

Robura i Króla Przestrzeni… Wło

ż

ono na mnie obowi

ą

zek

uwi

ę

zienia tego człowieka, a tymczasem ja sam byłem jego wi

ęź

niem!…

Na

ż

adn

ą

pomoc z zewn

ą

trz rachowa

ć

nie mog

ę

… Władze wiedz

ą

o

wszystkiem, co zaszło w Block-Rock… prawdopodobnie John Hart i Nab
Walker wrócili do Waszyngtonu razem z Wellsem… pan Ward nie łudzi si

ę

wi

ę

c co do mego losu…, przypuszcza, niew

ą

tpliwie, jedno z dwojga: albo

ż

e

uton

ą

łem w Erié, albo te

ż

,

ż

e dostałem si

ę

na pokład Grozy i jestem w

niewoli.

Tak czy owak, nie ma ju

ż

nadziei zobaczenia mnie wi

ę

cej.

Parowce, wysłane w pogo

ń

za Groz

ą

,

ś

cigały j

ą

a

ż

do samych prawie

wodospadów, gdzie znikła im z oczu. W

ś

ród zapadaj

ą

cych ciemno

ś

ci nikt nie

mógł dojrze

ć

przekształcenia statku na przyrz

ą

d do latania, oczywi

ś

cie wi

ę

c

s

ą

dzono,

ż

e Groza zgin

ę

ła w otchłani wodnej.

Nie chciałem o nic pyta

ć

Robura, przypuszczałem,

ż

e nie zechce mi

background image

odpowiada

ć

Rzucił dumnie swe imi

ę

i s

ą

dził,

ż

e to mi wystarczy

ć

powinno.

Dzie

ń

min

ą

ł, nie sprowadzaj

ą

c w mym poło

ż

eniu zmiany najmniejszej.

Robur i obaj towarzysze zaj

ę

ci byli nieodst

ę

pnie przy maszynach.

Wywnioskowałem zt

ą

d,

ż

e Król Przestrzeni obmy

ś

la now

ą

podró

ż

i ma zamiar

zabra

ć

mnie ze sob

ą

. Co prawda, mógł mnie te

ż

zostawi

ć

samego na Great-

Eyry, sk

ą

dbym si

ę

bez jego pomocy wydosta

ć

nie mógł.

Uwag

ę

moj

ą

zwróciło niezwykłe podniecenie Robura. Czy tworzył plany

na przyszło

ść

? czy te

ż

obmy

ś

lał nowe sposoby udoskonalenia swego

przyrz

ą

du?…

Noc sp

ę

dziłem w jednej z grot, na posłaniu z suchej trawy. Tam

przyniesiono mi posiłek, 2-go i 3-go sierpnia Robur i jego towarzysze nie
ustawali w pracy. Niekiedy zamieniali ze sob

ą

jakie

ś

słowa urywane.

Zapakowywali

ż

ywno

ść

, o ile mi si

ę

zdaje, na czas dłu

ż

szy.

Mo

ż

e wi

ę

c Robur wybierał si

ę

w jakie

ś

krainy odległe,

najprawdopodobniej na wysp

ę

X. Od czasu do czasu przechadzał si

ę

w

zamy

ś

leniu po piaszczystej płaszczyznie, podnosił r

ę

k

ę

ku niebu, jak gdyby

wyzywaj

ą

c do walki tego Boga, z którym chciał dzieli

ć

panowanie nad

ś

wiatem. Czy

ż

ta pycha szalona nie doprowadzi go do zguby w któr

ą

poci

ą

gni

ę

za sob

ą

i swych towarzyszy?…

Rozporz

ą

dzał jedn

ą

tylko Groz

ą

, a chciał, ujarzmi

ć

wszystkie

ż

ywioły!…

Przyszło

ść

wi

ę

c przedstawiała mi si

ę

w barwach czarnych. Byłem

przygotowany na rzeczy najgorsze. O ucieczce z Great-Eyry przed now

ą

wypraw

ą

, trudno było nawet marzy

ć

– Tem mniej podczas podró

ż

y

napowietrznej, lub wodnej.

Od chwili przybycia na Great-Eyry nosiłem si

ę

z my

ś

l

ą

rozpytania Robura

co ze mn

ą

zrobi

ć

zamierza. Dzisiaj postanowiłem przyst

ą

pi

ć

do tej rozmowy.

Całe popołudnie chodziłem po grocie tam i napowrót. Robur stał u

wej

ś

cia, przygl

ą

daj

ą

c mi si

ę

bocznie.

Zbli

ż

yłem si

ę

ku niemu:

– Kapitanie – rzekłem – zapytywałem ju

ż

pana przed kilku dniami, jakie

masz wzgl

ę

dem mnie zamiary? Nie raczyłe

ś

mi odpowiedzie

ć

… mo

ż

e dzisiaj

b

ę

d

ę

szcz

ęś

liwszym?

Stali

ś

my naprzeciw siebie. Z r

ę

kami skrzy

ż

owanemi na piersiach patrzał

mi prosto w oczy. Wzrok jego przeraził mnie. Było w nim co

ś

nad ludzkiego.

Ponowiłem pytanie tonem rozkazuj

ą

cym. Na chwil

ę

zdawało mi si

ę

,

ż

e

wyjdzie ze swej roli milcz

ą

cej. Wywierał wra

ż

enie człowieka, opanowanego

my

ś

l

ą

wył

ą

czn

ą

… zdawało si

ę

,

ż

e jaka

ś

siła nieprzeparta odrywa go od ziemi,

unosz

ą

c ku wy

ż

szym szlakom atmosfery.

Nie wyrzekł słowa i odszedł do groty, gdzie na

ń

czekał Turner.

Nie miałem najmniejszego poj

ę

cia, jak długo potrwa nasz pobyt na Great-

Eyry. Trzeciego sierpnia jednak pod wieczor zauwa

ż

yłem,

ż

e roboty około

naprawy przyrz

ą

du zostały uko

ń

czone. Wszystkie składy statku napełniono

zapasami

ż

ywno

ś

ci, przechowywanej w grotach. Wreszcie w

ś

rodku

płaszczyzny, na grubym pokładzie z suchej trawy Turner i jego towarzysz
uło

ż

yli stos z resztek materyałów, pustych skrzy

ń

, kawałków drzewa. Przyszło

mi na my

ś

l,

ż

e Robur zamierza opu

ś

ci

ć

Great-Eyry na zawsze.

Nie dziwiło mnie to bynajmniej. Wiedział przecie

ż

,

ż

e uwaga ogółu

background image

zwrócona była na ten szczyt tajemniczy,

ż

e pierwej czy pó

ź

niej nowa

wyprawa postanowiona zostanie. Na wszelki wypadek chciał wi

ę

c zatrze

ć

ś

lady swego tutaj pobytu.

Sło

ń

ce znikło za grzbietem gór Bł

ę

kitnych, tylko ostatnie promienie złociły

stercz

ą

cy dumnie Black-Dome. Prawdopodobnie z nadej

ś

ciem nocy

rozpocznie si

ę

napowietrzna w

ę

drówka.

Około dziewi

ą

tej zapanowały ciemno

ś

ci zupełne. Skł

ę

bione chmury

zawisły na niebiosach. Nie wida

ć

było ani jednej gwiazdy. Z pewno

ś

ci

ą

wi

ę

c

mieszka

ń

cy nizin nie spostrzeg

ą

odlotu Grozy

Nagle Turner zbli

ż

ył si

ę

do stosu i podło

ż

ył ogie

ń

pod suche trawy.

W jednej chwili wszystko stan

ę

ło w płomieniach. Snopy

ś

wiateł wydzierały

si

ę

z pomi

ę

dzy g

ę

stych kł

ę

bów dymu wznosz

ą

c si

ę

wysoko po nad skaliste

złomy. Raz wi

ę

c jeszcze mieszka

ń

cy Morgantonu i Pleasant-Gardenu zadr

ż

eli

z obawy przed wybuchem wulkanicznym.

Stałem nieco opodal, przygl

ą

daj

ą

c si

ę

po

ż

arowi i wsłuchuj

ą

c si

ę

w trzask

pal

ą

cych si

ę

drzew, Robur w gł

ę

bokiem milczeniu przypatrywał si

ę

wspaniałemu widokowi, Turner i jego towarzysz zbierali niedopalone kawałki
drzewa i wrzucali je w

ś

rodek płomienia.

Powoli ogie

ń

zacz

ą

ł si

ę

zmniejsza

ć

, wreszcie zagasł zupełnie,

ż

arzyły si

ę

tylko w

ę

gle przykryte g

ę

st

ą

warstw

ą

popiołu. Zapanowała cisza.

Nagle r

ę

ka jaka

ś

pochwyciła mnie za rami

ę

. To Turner poci

ą

gn

ą

ł mnie

gwałtownie na pokład. Wszelki opór byłby daremny, zreszt

ą

ż

za cel byłby

pozostawa

ć

samemu na Great-Eyry?

W chwil

ę

ź

niej klapa zamkn

ę

ła si

ę

za mn

ą

. Znalazłem si

ę

w swej

dawnej kajucie, jak w wi

ę

zieniu. Podobnie jak wtedy, gdy

ś

my opuszczali

Niagar

ę

skazany byłem na odosobnienie ruchów Grozy obserwowa

ć

nie

mogłem.

Słyszałem tylko huk maszyny, odczułem kilka wstrz

ąś

nie

ń

, jak gdyby

kołysa

ń

si

ę

statku, poczem dolne turbiny zacz

ę

ły si

ę

porusza

ć

z szybko

ś

ci

ą

gwałtown

ą

, a pot

ęż

ne skrzydła biły rytmicznie.

A zatem Groza opu

ś

ciła Great-Eyry i prawdopodobnie na zawsze.

Wznie

ś

li

ś

my si

ę

ponad Alleghany, lecz dok

ą

d lecimy? O tem nie miałem

najmniejszego poj

ę

cia. Gdy jutro znajd

ę

si

ę

na pokładzie i dokoła siebie ujrz

ę

niebo i morze, jak

ż

e odgadn

ę

, czy szybujemy nad Atlantykiem, czy te

ż

ponad

Oceanem Spokojnym lub zatok

ą

Meksyka

ń

sk

ą

?

Upłyn

ę

ło kilka długich godzin. Nie probowałem nawet zasn

ąć

. My

ś

li

bezładne, niepokoj

ą

ce , tłoczyły si

ę

w moim mózgu. Zdawało mi si

ę

,

ż

e jaki

ś

potwór napowietrzny unosi mnie w przestworza…, przypominała mi si

ę

nadzwyczajna podró

ż

Albatrosa, której opis podali swego czasu Uncle

Prudent i Phil Evans. Dzisiaj Robur Zwyci

ę

sca, pan ziemi, morza i powietrza

jest przecie w warunkach du

ż

o

ś

wietniejszych.

Wreszcie pierwsze promienie

ś

witu wpadły przez okienko kajuty.

Sprobowałem podnie

ść

klap

ę

. Na szcz

ęś

cie nie była zamkni

ę

ta.

Wysun

ą

łem si

ę

do połowy. Dokoła roz

ś

cielała si

ę

bezkre

ś

na wodna

płaszczyzna. Znajdowali

ś

my si

ę

przynajmniej o jakie 1000-1200 stóp ponad

poziomem.

Robura na pokładzie nie było.

background image

Turner stał przy rudlu, towarzysz jego na przodzie.

Na wst

ę

pie uderzył mnie ruch pot

ęż

nych skrzydeł, czego podczas nocnej

podró

ż

y z nad Niagary dostrzedz nie mogłem.

Oryentuj

ą

c si

ę

przy pomocy sło

ń

ca, które si

ę

wzniosło o kilka stopni po

nadhoryzont, zrozumiałem,

ż

e lecimy na południe. A zatem, je

ż

eli od chwili

odlotu z Great-Eyry, Groza nie zmieniła kierunku, mieli

ś

my pod stopami

zatok

ę

Meksyka

ń

sk

ą

. Dzie

ń

zapowiadał si

ę

upalny. Od zachodu ci

ą

gn

ę

ły

g

ę

ste, sine chmury. Były to oznaki zbli

ż

aj

ą

cej si

ę

burzy. Nie uszły one uwagi

Robura, który około ósmej wszedł na pokład i zast

ą

pił Turnera. Mo

ż

e

przypomniała mu si

ę

straszliwa tr

ą

ba powietrzna i gro

ź

ny cyklon, z których

cudem prawie został uratowany Albatros.

Co prawda Groza jest przyrz

ą

dem o wiele doskonalszym. W razie burzy

mo

ż

e przecie

ż

spu

ś

ci

ć

si

ę

na powierzchni

ę

oceanu, a gdyby i tutaj groziły jej

rozhukane fale, mo

ż

e si

ę

zanurzy

ć

w gł

ę

biny, gdzie nic spokoju i ciszy nie

zakłóci.

Zreszt

ą

, o ile mi si

ę

wydało, Robur nie przypuszczał, a

ż

eby burza miała

wybuchn

ąć

dzisiaj. Nie zni

ż

ał wi

ę

c lotu i Groza szybowała w powietrzu, jak

olbrzymi ptak morski, który miał t

ę

przewag

ę

,

ż

e metalowe członki, poruszane

elektryczno

ś

ci

ą

, nie znały znu

ż

enia.

Nieogarniona, niezmierzona powierzchnia wody była pusta zupełnie. Na

horyzoncie nie dostrzegałem ani jednego

ż

agla, ani jednego słupa dymu.

Po południu nic godnego uwagi nie zaszło, Groza posuwała si

ę

wci

ąż

ku

południowi ze

ś

redni

ą

szybko

ś

ci

ą

. Lec

ą

c dalej w tym kierunku zbli

ż

ali

ś

my si

ę

do wysp Antylskich, Kolumbii i Venezueli. Mo

ż

e jednak nocy nast

ę

pnej

przetniemy przesmyk i znajdziemy si

ę

nad oceanem Spokojnym, d

ążą

c ku

wyspie!…

Tymczasem zni

ż

yli

ś

my si

ę

na powierzchni

ę

wody.

Sło

ń

ce zachodziło krwawo. Dokoła nas iskrzyło si

ę

i paliło morze…

Wszystko zapowiadało burz

ę

.

Prawdopodobnie tego samego zdania był i Robur. Na jego rozkaz

musiałem opu

ś

ci

ć

pokład i zej

ść

do kajuty. Klapa zamkn

ę

ła si

ę

za mn

ą

natychmiast.

Równocze

ś

nie usłyszałem szmer i hałas, zapowiadaj

ą

cy,

ż

e Groza

zamieni si

ę

na statek podwodny. Istotnie w pi

ęć

minut pó

ź

niej płyn

ę

li

ś

my ju

ż

w gł

ę

binie.

Zm

ę

czony fizycznie i moralnie zapadłem wkrótce w gł

ę

boki, długi i ci

ęż

ki

sen… tym razem nie potrzebne były proszki usypiaj

ą

ce.

Gdy si

ę

zbudziłem, płyn

ę

li

ś

my jeszcze pod wod

ą

. Lecz wkrótce

wydostali

ś

my si

ę

na jej powierzchni

ę

. Szaro zielony brzask przenikał przez

okienko kajuty, silne kołysanie si

ę

statku dowodziło,

ż

e fale s

ą

jeszcze bardzo

wzburzone.

Po

ś

pieszyłem na pokład i zaj

ą

łem swe dawne miejsce.

Na północo-zachodzie zbierała si

ę

burza. Błyskawice coraz cz

ęś

ciej

przecinały ciemnosine, prawie czarne chmury Zdala rozlegał si

ę

huk

grzmotów i piorunów, które echo powtarzało wielokrotnie.

Byłem zdumiony i przera

ż

ony szybko

ś

ci

ą

, z jak

ą

si

ę

burza zbli

ż

ała.

background image

Nagle zerwał si

ę

wicher gwałtowny, rozdzieraj

ą

c g

ę

st

ą

opon

ę

mgły.

Spienione, rozhukane fale zalały Groz

ę

. Gdybym si

ę

nie był tak mocno

trzymał rampy, byłyby niew

ą

tpliwie uniosły mnie ze sob

ą

. Pozostawał jeden,

jedyny ratunek: przekształci

ć

Groz

ę

na statek podwodny. Czy

ż

nie szale

ń

stwo

stawa

ć

do walki z rozhukanym

ż

ywiołem, skoro o dwadzie

ś

cia stóp gł

ę

biej

znale

ść

mogli

ś

my spokój i bezpiecze

ń

stwo.

Robur był na pokładzie. Spodziewałem si

ę

,

ż

e za chwil

ę

rozka

ż

e mi zej

ść

do kajuty, lecz si

ę

zawiodłem, ku memu ogromnemu zdumieniu nie czyniono

ż

adnych przygotowa

ń

do przekształcenia Grozy na statek podwodny.

Wyniosły i niewzruszony, okiem płon

ą

cem kapitan wyzywał do walki

rozszalał

ą

burz

ę

i zdawał si

ę

by

ć

pewnym zwyci

ę

ztwa. Z przera

ż

eniem

zapytywałem siebie, czy człowiek ten nie jest jak

ąś

istot

ą

nadprzyrodzon

ą

.

Jedno jego słowo, jedno skinienie a Groza mogła si

ę

jeszcze zanurzy

ć

w

ę

biny… jeszcze mogli

ś

my by

ć

ocaleni! Lecz on stał bez ruchu.

Nagle z ust jego padły wyrazy, zlewaj

ą

ce si

ę

ze

ś

wistem burzy i łoskotem

piorunów:

– Ja… Robur – władca

ś

wiata.

Dał znak r

ę

k

ą

… towarzysze go zrozumieli… był to rozkaz… rozkaz

nieodwołalny; który nieszcz

ęś

liwi spełnili bez wahania.

Całe niebo zdawało si

ę

by

ć

obj

ę

te płomieniem. Piorun uderzał po

piorunie, Groza z rozpostartemi skrzydłami wzniosła si

ę

w powietrzu i p

ę

dziła

jak szalona w

ś

ród ogni błyskawic, w

ś

ród łoskotu gromów.

Kilka dni temu ponad Niagar

ą

, szcz

ęś

liwie umkn

ę

ła zwirów wodospadu…

Czy i dzisiaj uniknie w

ś

ciekło

ś

ci huraganu?…

Robur nie zmieniał postawy. Jedn

ą

r

ę

k

ą

kierował rudlem, drug

ą

trzymał

na r

ą

czce regulatora. Skrzydła biły tak pot

ęż

nie,

ż

e lada chwila mogły by

ć

złamane. Groza p

ę

dziła w samo ognisko burzy, tam gdzie iskry elektryczne z

najwi

ę

ksz

ą

gwałtowno

ś

ci

ą

wyładowywały si

ę

z jednej chmury na drug

ą

.

Trzeba było koniecznie ratowa

ć

Groz

ę

, która leciała na zgub

ę

w t

ę

otchła

ń

powietrzn

ą

. Powierzchnia rozszalałego morza przedstawiała

niemniejsze niebezpiecze

ń

stwo. Za jak

ą

b

ą

d

ź

cen

ę

nale

ż

ało si

ę

zanurzy

ć

w

ę

biny.

Poczucie obowi

ą

zku zbudziło si

ę

we mnie z gwałtowno

ś

ci

ą

rozpaczliw

ą

Czy

ż

mo

ż

na nie powstrzyma

ć

warjata, złoczy

ń

c

ę

wyj

ę

tego z pod opieki prawa

i zagra

ż

aj

ą

cego swym wynalazkiem bezpiecze

ń

stwu całego

ś

wiata?… Ja,

Strock, główny inspektor policji waszyngto

ń

skiej powinienem przecie

ż

odda

ć

tego człowieka w r

ę

ce sprawiedliwo

ś

ci!…

Zapominaj

ą

c,

ż

e jestem jeden przeciwko trzem,

ż

e si

ę

znajdujemy o par

ę

tysi

ę

cy stóp po nad rozhukanym

ż

ywiołem, skoczyłem ku Roburowi,

schwyciłem go za kołnierz, staraj

ą

c si

ę

głosem zapanowa

ć

nad rykiem i

ś

wistem burzy:

– W imi

ę

prawa…

Nagle Groza wstrz

ą

sn

ę

ła si

ę

gwałtownie, jak gdyby uderzona pot

ęż

nym

ładunkiem elektryczno

ś

ci. Metalowy szkielet zadrgał, podobnie jak ciało

człowieka pod wpływem silnego pr

ą

du. Poczem, ra

ż

ony w samo j

ą

dro,

rozpadł si

ę

na cz

ęś

ci.

To piorun strzaskał ten przyrz

ą

d cudowny, arcydzieło umysłu ludzkiego.

background image

Ze zmia

ż

d

ż

onemi skrzydłami, z połamanemi turbinami Groza spadła z

wy

ż

szych szlaków atmosfery w gł

ę

biny morza…! Prawo Najwy

ż

szego

dosi

ę

gło pych

ę

człowieka.

ROZDZIAŁ XVIII

Ostatnia rozmowa z Grad.

Ile godzin byłem zemdlony – nie wiem. Odzyskałem przytomno

ść

w

kajucie jakiego

ś

nieznanego statku. Le

ż

ałem na łó

ż

ku, otoczony

marynarzami, których starania przywołały mnie do

ż

ycia. U wezgłowia stał

oficer i rozpytywał o szczegóły doznanej katastrofy.

Opowiedziałem mu cał

ą

prawd

ę

, niestety jednak wszyscy obecni

przypuszczali,

ż

e mówi

ę

w malignie.

Znajdowałem si

ę

na parowcu „Ottawa”, który płyn

ą

ł do Nowego Orleanu.

Podczas burzy załoga spostrzegła szcz

ą

tek zmia

ż

d

ż

onego statku, którego si

ę

czepiałem kurczowo i zabrała mnie na pokład.

Byłem ocalony, lecz Robur i obaj jego towarzysze w falach zatoki

zako

ń

czyli

ż

ywot awanturniczy. Król Przestrzeni, ra

ż

ony piorunem odszedł na

zawsze, unosz

ą

c ze sob

ą

tajemnic

ę

nadzwyczajnego wynalazku.

W pi

ęć

dni pó

ź

niej zbli

ż

yli

ś

my si

ę

do brzegów Luizjany, a 10-go sierpnia

raniutko Ottawa zarzuciła kotwic

ę

w porcie Nowego Orleanu.

Po

ż

egnałem serdecznie oficerów go

ś

cinnego statku i pierwszym

poci

ą

giem odjechałem do Waszyngtonu, gdzie wprost z kolei udałem si

ę

do

zarz

ą

du policyi.

Trudno opisa

ć

rado

ść

i zdumienie szefa, gdy ujrzał mnie na progu swego

gabinetu. Przekonany był najmocniej,

ż

e zgin

ą

łem w wodach Erié.

Wtajemniczyłem go niezwłocznie we wszystkie szczegóły mojej awanturniczej
podró

ż

y – opowiadałem o pogoni parowców na jeziorze, o przekształceniu

Grozy” na przyrz

ą

d do latania, o wzniesieniu si

ę

ponad Niagar

ę

, o Great-

Eyry o strasznej burzy i cudownem prawie ocaleniu, dzi

ę

ki załodze „Ottawy”.

Pan Ward zaledwie mógł uwierzy

ć

moim słowom.

– Ostatecznie jednak, wróciłe

ś

do nas, kochany Strock zako

ń

czył

rozmow

ę

– i to jest rzecz główna. Po

ś

mierci Robura pan si

ę

staniesz

bohaterem dnia… Pan przecie

ż

zdarłe

ś

zasłon

ę

z tajemnic Great-Eyry, pan

ogl

ą

dałe

ś

przekształcania si

ę

Grozy”… Nieszcz

ęś

ciem, tajemnica wynalazku

Króla Przestrzeni zgin

ę

ła z nim razem!…

Jeszcze tego samego wieczora dzienniki podały opis moich przygód

niezwykłych. Pan Ward miał słuszno

ść

zupełn

ą

. Nazajutrz stałem si

ę

bohaterem dnia. Jedno z pism głosiło:

„Dzi

ę

ki inspektorowi Strockowi policya ameryka

ń

ska zaimponowała

ś

wiatu:

ś

ciga zbrodniarzy nietylko na l

ą

dzie i morzu lecz nawet w gł

ę

binach

wód i oceanów, oraz w przestworzach powietrznych…

background image

Istotnie, zdaje mi si

ę

ż

e uczyniłem to, co czyni

ć

b

ę

d

ą

moi koledzy w

przyszło

ś

ci.

Wreszcie pojechałem do swego mieszkania przy Long-Strect. Poczciwa

Grad na mój widok omal nie padła zemdlona. Opisu mych przygód
wysłuchała ze łzami w oczach, dzi

ę

kuj

ą

c Opatrzno

ś

ci,

ż

e mnie wyratowała od

zguby.

– Panie, rzekła w ko

ń

cu, czy

ż

nie miałam słuszno

ś

ci?…

– Nie rozumiem ciebie, moja zacna Grad.

– Mówiłam panu przecie

ż

,

ż

e Great-Eyry to siedlisko szatanów!

– Ale

ż

Robur nie był szatanem!

– Ba, je

ż

eli nim i nie był, to w ka

ż

dym razie na t

ę

nazw

ę

zasłu

ż

ył!…

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Verne Juliusz Król Przestrzeni
Verne Juliusz Król przestrzeni
Verne Juliusz Dramat w przestworzach
Verne Juliusz Nadzwyczajne Przygody Pana Antifera
Verne Juliusz Wspaniałe Orinoko
Verne Juliusz Archipelag w płomieniach
Verne Juliusz Bez przewrotu
Verne Juliusz Wśród Łotyszów
Verne Juliusz Latarnia Na Końcu Świata
Verne Juliusz Mistrz Zachariasz
Verne Juliusz W 80 dni dookola swiata
Verne Juliusz Pływające miasto
Verne Juliusz Sfinks Lodowy
Verne Juliusz Przełamanie blokady
Verne juliusz Z Ziemi na księżyc
Verne Juliusz 500 miljonów Begumy
Verne Juliusz Pan Dis I Panna Es
Verne Juliusz Buntownicy z Bounty
Verne Juliusz Xxix Wiek

więcej podobnych podstron