Jules Verne
Król Przestrzeni
Ostatnia powie
ść
Juliusza Verne’a
SPIS TRE
Ś
CI
ROZDZIAŁ I
3
Tajemnicze zjawiska 3
ROZDZIAŁ II
6
W Morgantonie.
6
ROZDZIAŁ III
9
Great-Eyry.
9
ROZDZIAŁ IV
14
Konkurs klubu automobilistów.
14
ROZDZIAŁ V
18
W zatoce Bosto
ń
skiej.
18
ROZDZIAŁ VI
21
List pierwszy. 21
ROZDZIAŁ VII
24
Na Kirdallu.
24
ROZDZIAŁ VIII
28
Za jak
ą
b
ą
d
ź
cen
ę
.
28
ROZDZIAŁ IX
32
List drugi.
32
ROZDZIAŁ X
33
Poza prawem. 33
ROZDZIAŁ XI
36
Nowa wyprawa.
36
ROZDZIAŁ XII
39
W zatoce Black-Rock.
39
ROZDZIAŁ XIII
43
Na pokładzie „Grozy”. 43
ROZDZIAŁ XIV
47
Niagara. 47
ROZDZIAŁ XV
51
Gniazdo orle. 51
ROZDZIAŁ XVI
55
Robur zwyci
ę
zca.
55
ROZDZIAŁ XVII 61
W imi
ę
prawa! 61
ROZDZIAŁ XVIII 66
Ostatnia rozmowa z Grad.
66
ROZDZIAŁ I
Tajemnicze zjawiska
Ła
ń
cuch gór, ci
ą
gn
ą
cy si
ę
równolegle do wschodniego wybrze
ż
a Ameryki
Północnej i przerzynaj
ą
cy Stany: Karolin
ę
Północn
ą
, Wirgini
ę
, Maryland,
Pensylwani
ę
, New-York, nosi nazw
ę
Alleganów albo inaczej Apalaszów.
Tworz
ą
go dwa pasma oddzielne: góry Kumberlandzkie na zachodzie i
Niebieskie na wschodzie.
Długo
ść
Alleganów wynosi około 900 mil czyli 1600 kilometrów,
ś
rednia
wysoko
ść
zaledwie dosi
ę
ga 1600 stóp. Najwy
ż
szym szczytem jest
Waszyngton.
Góry te mało przedstawiaj
ą
uroku dla alpinistów.
Na pocz
ą
tku 20-go wieku zwrócił jednak na siebie uwag
ę
szczyt Great-
Eyry, uwa
ż
any przez turystów za niedost
ę
pny.
Jako główny inspektor policyi w Waszyngtonie, wzi
ą
łem czynny udział w
niezwykłych wypadkach, których widowni
ą
była tak niedawno Ameryka
Północna.
Great-Eyry znajduje si
ę
w górach Niebieskich, w Karolinie Północnej. U
stóp jego le
ż
y wioska Pleasant-Garden, a nieco dalej miasteczko Morganton.
Sk
ą
d powstała nazwa Great-Eyry? Mo
ż
e orły, s
ę
py i kondory kr
ążą
nad
tym szczytem cz
ęś
ciej, ni
ż
nad innymi wirchami Alleganów? – Przeciwnie, w
ostatnich czasach stada skrzydlatych drapie
ż
ców zdawały si
ę
nawet unika
ć
tajemniczego wirchu, rozpraszaj
ą
c si
ę
w najrozmaitsze strony z oznakami
niezwykłego przera
ż
enia.
Jak
ą
tajemnic
ę
kryły te wysokie, strome urwiska? Mo
ż
e jezioro górskie,
mo
ż
e lagun
ę
, które tak cz
ę
sto znajdujemy nietylko w Alleganach, lecz i we
wszystkich innych systemach orograficznych starego i nowego
ś
wiata?
A mo
ż
e to krater u
ś
pionego wulkanu, który wybuchnie lada chwila,
zlewaj
ą
c na okolic
ę
kl
ę
ski podobne do tych, jakie sprowadzały wybuchy
Krakatoa i Mont-Peleé. Mo
ż
e równinom Karoliny groził opłakany los Martyniki
w 1902 roku.
To ostatnie przypuszczenie zdawało si
ę
mie
ć
uzasadnione podstawy.
Pewnego razu wło
ś
cianie, pracuj
ą
cy na polach, usłyszeli jaki
ś
łoskot, głuchy,
straszliwy.
W nocy zauwa
ż
ono ponad górami jakby snopy bladawych płomieni, które
odbijaj
ą
c si
ę
od chmur zawieszonych poni
ż
ej rzucały na okolic
ę
jakie
ś
blaski
pos
ę
pne.
Z wn
ę
trza Great-Eyry wydobywały si
ę
kł
ę
by dymu i pary, zdradzaj
ą
c prac
ę
sił wulkanicznych. Uniesione wiatrem ku wschodowi pozostawiały na ziemi
ś
lady popiołu i sadzy.
Nic dziwnego zatem,
ż
e w obec zjawisk tak niezwykłych, w całej okolicy
zapanował niepokój i
żą
dza zbadania tajemniczego szczytu. Dzienniki stanu
Karoliny nieustannie potr
ą
cały o tak zwan
ą
„tajemnic
ę
Great-Eyry”,
roztrz
ą
saj
ą
c pytanie czy pobyt w Morganton, Pleasant-Garden oraz
s
ą
siednich wioskach i fermach nie przedstawia niebezpiecze
ń
stwa
powa
ż
nego; artykuły tego rodzaju rozbudzały zaj
ę
cie niezwykłe w
ś
ród
szerszej publiczno
ś
ci, interesuj
ą
cej si
ę
zjawiskami przyrody w ogóle, oraz
obawy ze strony tych wszystkich, którym katastrofa groziła bezpo
ś
rednio.
Ż
ałowano powszechnie,
ż
e dot
ą
d nikt z turystów nie wdarł si
ę
na ten wirch
skalisty i niedost
ę
pny.
W promieniu wielu kilometrów nie było
ż
adnego szczytu wy
ż
szego,
sk
ą
dby si
ę
mo
ż
na było przyjrze
ć
, chocia
ż
by przy pomocy lunety,
tajemniczemu Great-Eyry.
A jednak zbadanie to zdawało si
ę
w chwili obecnej prawie konieczno
ś
ci
ą
.
Dla dobra całej okolicy nale
ż
ało si
ę
przekona
ć
, czy istnieje tam krater i czy
wybuch wulkanu nie zagra
ż
a stanowi Karoliny. W tym celu postanowiono
urz
ą
dzi
ć
wypraw
ę
na Great-Eyry, nie zwracaj
ą
c uwagi na trudno
ść
zadania.
Przedtem jednak zaszła okoliczno
ść
, mog
ą
ca usun
ąć
potrzeb
ę
tej
wyprawy.
W pierwszych dniach wrze
ś
nia aeronauta Wilker, zapowiedział swój wzlot
w Morgantonie, korzystaj
ą
c z wiatru wschodniego balon mo
ż
naby skierowa
ć
ku Great-Eyry, a wzniosłszy si
ę
o kilkaset stóp ponad wierzchołek, Wilker,
przy pomocy lunety, mógłby zbada
ć
jego tajemnic
ę
.
Wzlot został wykonany według programu. Wiatr był umiarkowany, niebo
czyste i pogodne. Mgły poranne rozproszyły sl
ę
pod wpływem promieni
słonecznych. Wzrok si
ę
gał daleko. W tych warunkach aeronauta z łatwo
ś
ci
ą
mógłby dostrzedz na Great-Eyry obecno
ść
dymu i pary, które oczywi
ś
cie,
stwierdzałyby hypotez
ę
wulkanu – o co głównie chodziło. Balon wzniósł si
ę
na
wysoko
ść
1500 stóp i zawisł w przestrzeni nieruchomo. Wiatru nie było
najmniejszego. Lecz co za zawód! Po upływie kwadransa nowy pr
ą
d
powietrza porwał balon i skierował go ku wschodowi, oddalaj
ą
c od pasma
gór. Wkrótce potem dowiedziano si
ę
,
ż
e opadł na ziemi
ę
w pobli
ż
u miasta
Raleigh w Karolinie Północnej.
Wielkie nadzieje spełzły na niczem – postanowiono wprawdzie
przedsi
ę
wzi
ąć
now
ą
prób
ę
lecz w warunkach pomy
ś
lniejszych.
Ponad Great-Eyry widywano wci
ąż
dymy sadzowate, błyski migaj
ą
ce,
ś
wiatełka niepewne.
W pierwszych dniach kwietnia r. b. obawy nieokre
ś
lone dot
ą
d zacz
ę
ły
graniczy
ć
z przera
ż
eniem. Dzienniki rozniosły szybko wie
ś
ci zatrwa
ż
aj
ą
ce.
W nocy z 4-go na 5-ty kwietnia straszne wstrz
ąś
nienie, któremu
towarzyszył głuchy, podziemny łoskot, zbudziło ze snu mieszka
ń
ców
Pleasant-Garden. Powstała panika powszechna, wywołana my
ś
l
ą
,
ż
e cz
ęść
górskiego ła
ń
cucha zapadła si
ę
w ziemi
ę
. Wszyscy rzucili si
ę
ku drzwiom
gotowi do ucieczki, przekonani,
ż
e za chwil
ę
otworzy si
ę
przed nimi jaka
ś
przepa
ść
olbrzymia, która pochłonie ich, s
ą
siednie fermy i wioski.
Noc była bardzo ciemna. G
ę
ste skł
ę
bione obłoki zwieszały si
ę
nad
pos
ę
pn
ą
równin
ą
. Nie sposób było rozpozna
ć
nic. Zewsz
ą
d rozlegały si
ę
krzyki przera
ż
enia. Spłoszone gromadki m
ęż
czyzn, kobiet i dzieci, tłoczyły si
ę
po
ś
cie
ż
kach i drogach. Tu i ówdzie rozlegały si
ę
wołania:
– Co to takiego?
– To trz
ę
sienie ziemi.
– To wybuch wulkanu…
– To Great-Eyry przynosi nam zniszczenie!
Okropna wie
ść
, dobiegła a
ż
do Morgantonu. Godzina upłyn
ę
ła, a
ż
aden z
zatrwa
ż
aj
ą
cych objawów si
ę
nie powtórzył. Powoli wszyscy ochłon
ę
li z
przestrachu i zacz
ę
li powraca
ć
do swych domów. Nikt ju
ż
nie w
ą
tpił,
ż
e to
jaki
ś
głaz olbrzymi – oberwał si
ę
z wy
ż
yn Great-Eyry, ka
ż
dy pragn
ą
ł, aby
ś
wit
co pr
ę
dzej rozja
ś
nił ciemno
ś
ci.
Nagle – około godziny trzeciej – nowy popłoch.
Z gł
ę
bi skalistego zr
ę
bu wybuchły płomienie, rzucaj
ą
c potoki
ś
wiatła na
znaczn
ą
przestrze
ń
nieba. Równocze
ś
nie usłyszano grom straszliwy i jakby
trzask pal
ą
cych si
ę
drzew.
Co spowodowało ten po
ż
ar dziwny w miejscu tak niezwykłem? Z
pewno
ś
ci
ą
nie piorun, nikt bowiem nie słyszał jego uderzenia. Materyału dla
ognia była moc, góry Niebieskie bowiem i Kumberlandzkie pokryte s
ą
g
ę
stym
lasem. Cyprysy, latanje i inne drzewa o listowiu trwałym znajduj
ą
si
ę
tam w
wielkiej obfito
ś
ci.
– Wybuch!… wybuch!…
Zewsz
ą
d si
ę
rozlegały okrzyki przera
ż
enia.
A zatem Great-Eyry ukrywał w swej gł
ę
bi krater wulkanu! Wulkan ten,
zagasły od tylu lat, a mo
ż
e nawet od tylu wieków, wybuchł znowu.
Wkrótce wi
ę
c deszcz rozpalonych do czerwono
ś
ci kamieni spadnie na
dolin
ę
; potoki lawy i ognia zalej
ą
te niwy, lasy, wsi i miasteczka a
ż
do
Gleasant-Garden i Morganton.
Tym razem nic ju
ż
paniki powstrzyma
ć
nie mogło. Kobiety, oszalałe
prawie z przera
ż
enia, ci
ą
gn
ą
c za sob
ą
dzieci, uciekały ku wschodowi chc
ą
c
si
ę
oddali
ć
co pr
ę
dzej od tych miejsc pełnych grozy. M
ęż
czy
ź
ni zapakowywali
po
ś
piesznie wszystkie kosztowno
ś
ci, wypuszczali na swobod
ę
bydło
domowe, konie, owce, które si
ę
rozbiegały we wszystkie strony.
To skupienie ludzi i zwierz
ą
t w noc ciemn
ą
, w
ś
ród lasów, wystawionych
na działanie ogni wulkanicznych, nad brzegiem bagnisk, gro
żą
cych wylewem,
wytwarzało jaki
ś
chaos dziwny. Mo
ż
e nawet ziemia rozst
ą
pi si
ę
pod stopami
uciekinierów? Mo
ż
e przypływ lawy, zagrodzi im drog
ę
, uniemo
ż
liwiaj
ą
c
wszelki ratunek?… Rozs
ą
dniejsi wszelako nie ł
ą
czyli si
ę
z tym tłumem
rozszalałym, którego
ż
adna siła powstrzyma
ć
nie mogła.
Istotnie, blask płomieni zmniejszał si
ę
widocznie, mo
ż
na wi
ę
c było
przypuszcza
ć
,
ż
e dziwny ten po
ż
ar zaga
ś
nie wkrótce. Ani jeden kamie
ń
nie
spadł na równin
ę
, ani jeden potok lawy nie przedarł si
ę
przez g
ą
szcz le
ś
ny;
ż
aden łoskot podziemny nie wstrz
ą
sn
ą
ł powierzchni
ą
ziemi. Nad równin
ą
zapanowała wkrótce ciemno
ść
i cisza.
Tłum uciekaj
ą
cych zatrzymał si
ę
w pewnej odległo
ś
ci, gdzie ju
ż
niebezpiecze
ń
stwo zdawało si
ę
nie grozi
ć
.
Odwa
ż
niejsi wrócili nawet z pierwszym brzaskiem dnia do swych ferm i
wiosek.
Około godziny czwartej zaledwie niewyra
ź
ny blask ró
ż
owił jeszcze
wierzchołek Great-Eyry. Oczywi
ś
cie po
ż
ar si
ę
ko
ń
czył i mo
ż
na było mie
ć
nadziej
ę
,
ż
e si
ę
wi
ę
cej nie powtórzy.
B
ą
d
ź
co b
ą
d
ź
nasuwało si
ę
przypuszczenie,
ż
e dziwne zjawiska,
zwi
ą
zane z Great-Eyry, nie były natury wulkanicznej. Mieszka
ń
com zatem nie
groziła
ż
adna katastrofa.
Nagle, około godziny pi
ą
tej, ponad grzbietem gór ton
ą
cych jeszcze w
cieniach nocy, usłyszano jaki
ś
szum niezwykły, jaki
ś
hałas dziwny, jakby
sapanie miarowe, któremu towarzyszył pot
ęż
ny ruch skrzydeł.
Gdyby nie mrok poranny, mo
ż
eby mieszka
ń
cy s
ą
siednich ferm i wiosek
ujrzeli olbrzymiego ptaka, jakiego
ś
potwora napowietrznego, który, wzniósłszy
si
ę
ponad Great-Eyry, ulatywał ku wschodowi.]
ROZDZIAŁ II
W Morgantonie.
Dwudziestego siódmego kwietnia stan
ą
łem w Raleigh, głównem mie
ś
cie
Karoliny Północnej.
Dwa dni przedtem pan Ward, dyrektor policyi w Waszyngtonie, wezwał
mnie do swego biura.
– Panie Strock – rzekł do mnie – zwracam si
ę
do pana, jako do agenta
zdolnego, przenikliwego, pełnego zapału. Chc
ę
panu poleci
ć
trudn
ą
misy
ę
.
Zło
ż
yłem ukłon gł
ę
boki.
– Jestem całkowicie na usługi pana. Co si
ę
za
ś
tyczy mego
po
ś
wi
ę
cenia…
– Tego jestem pewny. Zaraz panu wyłuszcz
ę
, o co rzecz idzie.
Pan Ward powierzał mi ju
ż
nieraz sprawy trudne, z których zawsze
wywi
ą
zywałem si
ę
pomy
ś
lnie. Posiadałem wi
ę
c całkowite uznanie dyrektora.
Teraz od dłu
ż
szego ju
ż
czasu nie zdarzył si
ę
ż
aden wypadek ciekawy.
Bezczynno
ść
zaczynała mi ci
ęż
y
ć
. Z niecierpliwo
ś
ci
ą
wi
ę
c wyczekiwałem
nowego zlecenia.
– Słyszałe
ś
pan, zapewne, o niezwykłych zjawiskach w okolicach
Morgantonu… Potrzeba zbada
ć
na miejscu, czy zaszłe tam nadzwyczajne
wypadki nie przedstawiaj
ą
niebezpiecze
ń
stwa dla ludno
ś
ci okolicznej? Np.,
czy nie s
ą
one zapowiedzi
ę
wybuchów wulkanicznych, albo trz
ę
sienia ziemi.
Musimy si
ę
dowiedzie
ć
koniecznie. Co si
ę
dzieje na tym szczycie
tajemniczym. Utarło si
ę
mniemanie,
ż
e jest on niedost
ę
pny. W
ą
tpi
ę
jednak o
tem. Nale
ż
ałoby przedsi
ę
wzi
ąć
wypraw
ę
dora
ź
n
ą
, nie ogl
ą
daj
ą
c si
ę
na
wydatki. Idzie tu przecie
ż
o uspokojenie mieszka
ń
ców i osłoni
ę
cie ich przed
mo
ż
liwem niebezpiecze
ń
stwem…. Zreszt
ą
mo
ż
e si
ę
na Great-Eyry ukrywa
banda złoczy
ń
ców?…
– Czy
ż
by pan przypuszczał?…
– Wszystko jest mo
ż
liwe… Zreszt
ą
mog
ę
si
ę
myli
ć
… Zale
ż
y mi jednak,
aby w czasie jak najkrótszym rozwikła
ć
t
ę
spraw
ę
zagadkow
ą
. A mo
ż
e
Karolinie Północnej grozi opłakany los Martyniki? Wprawdzie góry Allega
ń
skie
nie s
ą
natury wulkanicznej… W ka
ż
dym razie jednak nale
ż
y copr
ę
dzej zaj
ąć
si
ę
urz
ą
dzeniem wyprawy na Great-Eyry, a przedtem jeszcze rozpyta
ć
dokładnie mieszka
ń
ców. Nie taj
ę
,
ż
e zadanie to jest bardzo trudne i dlatego
powierzamy je panu.
– Wdzi
ę
czny jestem niezmiernie i postaram si
ę
odpowiedzie
ć
godnie
poło
ż
onemu we mnie zaufaniu.
– Jeszcze jedno panie Strock: zalecam panu jaknajwi
ę
ksz
ą
ostro
ż
no
ść
i
dyskrecy
ę
, aby daremnie nie płoszy
ć
mieszka
ń
ców.
– Rozumiem, panie Ward. Kiedy mam wyjecha
ć
?
– Jutro.
– Pojutrze zatem b
ę
d
ę
w Morgantonie.
– Nie zapomnij pan donosi
ć
mi codziennie o przebiegu sprawy.
– B
ę
d
ę
przysyłał listy i telegramy.
Ż
egnam pana i dzi
ę
kuj
ę
najgor
ę
cej za
powierzenie mi tej misyi.
Udałem si
ę
co pr
ę
dzej do domu i zaj
ą
łem si
ę
przygotowaniami do
odjazdu.
Nazajutrz o
ś
wicie poci
ą
g po
ś
pieszny unosił mnie do Raleigh, stolicy
Karoliny Północnej.
Przybyłem tam pó
ź
nym wieczorem, przenocowałem, a nazajutrz rano
wyruszyłem w dalsz
ą
drog
ę
. Po południu stan
ą
łem w Morgantonie.
Miasteczko to zbudowane jest na gruncie wapiennym. W okolicy znajduj
ą
si
ę
bogate pokłady w
ę
gla kamiennego, które wywołały rozwój górnictwa. Obfite
ź
ródła mineralne
ś
ci
ą
gaj
ą
podczas sezonu licznych go
ś
ci. W s
ą
siednich
wioskach rozwija si
ę
pomy
ś
lnie rolnictwo. Mieszka
ń
cy uprawiaj
ą
z
powodzeniem rozmaite gatunki zbó
ż
. Pola le
żą
przewa
ż
nie w
ś
ród błot,
zaro
ś
ni
ę
tych mchem i trzcin
ą
.
Lasów bardzo du
ż
o. Wi
ę
kszo
ść
drzew o listowiu trwałym. Brak tylko
ź
ródeł nafty, których obfito
ść
cechuje równiny allega
ń
skie.
Ustrój powierzchni i bogactwo pokładów spowodowały g
ę
sto
ść
zaludnienia; liczne wioski i fermy urozmaicaj
ą
jednostajno
ść
lasów i pól
uprawnych.
Eljasz Smith, mer Morgantonu, wysoki, silnie zbudowany, a
ś
miały i
energiczny, liczył ju
ż
lat przeszło czterdzie
ś
ci. Zahartowany na mróz i upały,
które w Karolinie Północnej bywaj
ą
niezwykle silne, nami
ę
tny my
ś
liwy uganiał
si
ę
nietylko za dzikiem ptactwem i zwierzyn
ą
, lecz nawet za nied
ź
wiedziami i
panterami, których bardzo wiele znajduje si
ę
w zaro
ś
lach cyprysowych i
w
ą
wozach allega
ń
skich.
Eljasz Smith był wła
ś
cicielem licznych ferm, któremi zarz
ą
dzał osobi
ś
cie.
Tam te
ż
sp
ę
dzał wszystkie chwile wolne od zaj
ęć
, oddaj
ą
c si
ę
łowiectwu.
Zaraz po przybyciu do Morgantonu udałem si
ę
do mieszkania p. Eljasza,
który o moim przybyciu był ju
ż
uprzedzony. Wr
ę
czyłem mu list polecaj
ą
cy od
p. Warda. Znajomo
ść
zawart
ą
została szybko.
Zasiedli
ś
my do stolika i popijaj
ą
c brandy, oraz pal
ą
c fajki, zacz
ę
li
ś
my
rozmow
ę
o wypadkach na Great-Eyry i o mojej misyi. Pan Eljasz Smith
słuchał mnie w milczeniu i bardzo uwa
ż
nie. Od czasu do czasu napełniał
szklanki. Po oczach błyszcz
ą
cych, z pod g
ę
stych brwi i o
ż
ywionym wyrazie
twarzy mo
ż
na było pozna
ć
,
ż
e sprawa zjawisk tajemniczych obchodzi go
mocno. Nie dziwiłem si
ę
temu wcale: jako najwy
ż
szy urz
ę
dnik w Morgantonie
i wła
ś
ciciel ziemski, zainteresowany był przecie
ż
w tem osobi
ś
cie.
… Istnienia krateru nie przypuszczam, Allegany bowiem nie posiadaj
ą
wulkanów. Dot
ą
d nie znaleziono nigdzie popiołów, lawy ani innych
ś
ladów
wybuchu.
– A jednak wstrz
ąś
nienia, które odczuwano w pobli
ż
u Pleasant-Garden…
– Wstrz
ąś
nienia? – powtórzył p. Smith, poruszaj
ą
c głow
ą
z
niedowierzaniem. Czy jednak nie były one złudzeniem, wywołanem panik
ą
powszechn
ą
? Znajdowałem si
ę
wtedy w swej fermie Wildon, mniej wi
ę
cej o
mil
ę
od Great-Eyry i nie skonstatowałem
ż
adnych wstrz
ąś
nie
ń
ani pod ziemi
ą
ani te
ż
na jej powierzchni.
– A płomienie, wybuchaj
ą
ce z pomi
ę
dzy skał?
– O, płomienie, to rzecz inna!… Widziałem je na własne oczy. Łuna
o
ś
wietlała niebo na znacznej przestrzeni… Słyszałem te
ż
dziwny ogłuszaj
ą
cy
huk, łoskot… jakby pot
ęż
ny syk kotła, z którego wypuszczaj
ą
par
ę
.
– Raporty, przysyłane do pana Warda wspominaj
ą
jeszcze o dziwnym
hałasie, który przypominał jakby uderzanie olbrzymich skrzydeł…
– Istotnie… Słyszałem co
ś
podobnego… Uwa
ż
ałem to jednak za
złudzenie wyobra
ź
ni. Nie chce mi si
ę
wierzy
ć
,
ż
eby Great-Eyry mógł by
ć
gniazdem potworów napowietrznych. Jak
ż
e olbrzymim musiałby by
ć
ten ptak,
ż
eby
ś
my u stóp Great-Eyry słysze
ć
mogli ruch jego skrzydeł!… Tak, w tem
wszystkiem dziwna kryje si
ę
tajemnica!
– Wyja
ś
nimy j
ą
wspólnemi siłami, panie Smith!
– Przynajmniej doło
ż
ymy wszelkich stara
ń
. Zaczynamy od jutra,
nieprawda
ż
?
– Od jutra!
Udałem si
ę
do hotelu dla zarz
ą
dzenia niezb
ę
dnych przygotowa
ń
i
napisania listu do pana Warda.
Przed wieczorem zeszli
ś
my si
ę
raz jeszcze dla omowienia wszystkich
szczegółów jutrzejszej wyprawy.
ROZDZIAŁ III
Great-Eyry.
Nazajutrz o
ś
wicie wyruszyli
ś
my z Morgantonu, posuwaj
ą
c si
ę
lewym
brzegiem Sarawby w kierunku Pleasant-Gardenu.
Obaj nasi przewodnicy – trzydziestoletni Harry Horn i
dwudziestopi
ę
cioletni James Bruck – silni i nieustraszeni, znali wybornie góry
Niebieskie i Cumberlandzkie, na Great-Eyry jednak dot
ą
d wej
ść
nie
probowali.
Powozem zaprz
ęż
onym w par
ę
bystrych koni, mieli
ś
my dojecha
ć
do
zachodniej granicy Stanu. Zapasów
ż
ywno
ś
ci zabrali
ś
my niedu
ż
o, na dwa lub
trzy dni zaledwie, nie przypuszczali
ś
my bowiem, aby wycieczka nasza
potrwa
ć
mogła dłu
ż
ej. Mieli
ś
my z sob
ą
wołowin
ę
peklowan
ą
, szynk
ę
, piecze
ń
sarni
ą
, kilka butelek wisky, baryłk
ę
piwa i chleb. Wody dostarczy
ć
nam miały
potoki górskie, zasilane cz
ę
stym o tej porze roku deszczem.
Mer Morgantonu, jako my
ś
liwy zawołany zabrał z sob
ą
fuzy
ę
i psa,
zwanego Nisko. Nisko biegł obok powozu, tropi
ą
c po drodze zwierzyn
ę
i miał
pozosta
ć
w fermie Wildon a
ż
do chwili naszego powrotu z Great-Eyry.
Niebo było jasne, powietrze chłodne, koniec kwietnia bowiem bywa w
klimacie ameryka
ń
skim dosy
ć
ostry.
Wiatr zmienny, wiej
ą
cy od Atlantyku, od czasu do czasu sprowadzał małe
chmurki, które szybko posuwały si
ę
dalej ku zachodowi.
Pierwszego dnia podró
ż
y przybyli
ś
my do Pleasant-Gardenu i
przenocowali
ś
my u mera, który był osobistym przyjacielem pana Smitha.
Przygl
ą
dałem si
ę
z ciekawo
ś
ci
ą
okolicy; kr
ę
ta dro
ż
yna prowadziła
brzegiem pól uprawnych, bagien zielonych i lasów cyprysowych. Wspaniale
wygl
ą
dały cyprysy proste i wysmukłe, jakby lekko nabrzmiałe u podstawy; w
dolnej cz
ęś
ci pnie naje
ż
one były małemi sto
ż
kami, z których mieszka
ń
cy
przyrz
ą
dzaj ule. Lekki powiew wiatru szumiał w
ś
ród blado-zielonych listków,
kołysał długie, szare włókna, tak zwane „brody hiszpa
ń
skie”, które z dolnych
gał
ę
zi zwieszały si
ę
a
ż
na ziemi
ę
.
Lasy te wrzały
ż
yciem. Z drogi umykały spłoszone myszy, chomiki,
jaskrawo upierzone i ogłuszaj
ą
co gadatliwe papugi, dydelfy, unosz
ą
ce swe
małe w workach podbrzusznych; niezliczone chmary ptaków fruwały w
ś
ród
bananów, latanii i drzew pomara
ń
czowych, których młode p
ę
dy przy
pierwszym powiewie wiosny zaczynały ju
ż
rozp
ę
ka
ć
; przechodzie
ń
z
trudno
ś
ci
ą
by si
ę
przedarł przez g
ę
stw
ę
rododendronów.
Wieczorem przybyli
ś
my do Pleasant-Garden, gdzie przyj
ą
ł nas bardzo
uprzejmie mer miasteczka, osobisty przyjaciel p. Smitha. Podczas kolacyi
panował nastrój bardzo wesoły; rozmowa obracała si
ę
przewa
ż
nie dokoła
tajemniczych zjawisk ostatniej doby i usposobienia ludno
ś
ci.
– Czy w ostatnich czasach nie powtórzyły si
ę
ż
adne niepokoj
ą
ce odgłosy i
ś
wiatła? – zapytałem gospodarza domu.
– Nie zauwa
ż
yli
ś
my nic podejrzanego – odparł. Je
ż
eli legion szatanów
zabawiał si
ę
w tych skałach, to widocznie przeniósł si
ę
ju
ż
gdzieindziej!
– Ba, lecz mam nadziej
ę
,
ż
e te duchy piekieł pozostawiły po sobie jakie
ś
ś
lady, które odnajdziemy niew
ą
tpliwie. Od tego tu jestem!
Nazajutrz, tj. 29-go raniutko wyruszyli
ś
my w dalsz
ą
drog
ę
. Konie
pop
ę
dzane przez wo
ź
nic
ę
, mkn
ę
ły szybko. Otaczaj
ą
cy krajobraz z mał
ą
odmian
ą
przypominał widoki wczorajsze. Tylko bagna spotykały si
ę
coraz
rzadziej, w miar
ę
bowiem jak zbli
ż
ali
ś
my si
ę
do gór, grunt si
ę
podnosił.
Gdzieniegdzie, w cieniu olbrzymich buków, kryły si
ę
wioski i fermy. Ze
skalistych
ś
cian w
ą
wozów i ze zboczów gór spływały liczne potoki, zasilaj
ą
ce
Sarawb
ę
.
Flora i fauna była ta sama, co i wczoraj. Zwierzyny mnóstwo.
– Tak
ą
bym miał ochot
ę
wzi
ąć
strzelb
ę
i gwizdn
ąć
na Niska – odezwał si
ę
pan Smith. Po raz pierwszy w
ż
yciu chyba bezkarnie przelatuj
ą
dokoła mnie
kuropatwy i snuj
ą
si
ę
zaj
ą
ce!… Lecz dzisiaj mamy co innego na głowie:
polowanie na tajemnic
ę
!
Jechali
ś
my dalej niesko
ń
czenie dług
ą
równin
ę
: tu i owdzie urozmaicały j
ą
k
ę
py latanii i cyprysów. Na skraju horyzontu dostrzegli
ś
my jakby małe
lepianki, kapry
ś
nie budowane i g
ę
sto skupione, w
ś
ród nich mrowiły si
ę
całe
tłumy gryzoniów. Były to wiewiórki z gatunku, zwanego w Ameryce „psami
ł
ą
kowemi”. Z wygl
ą
du nie były wprawdzie podobne do psów, lecz otrzymały t
ę
nazw
ę
z powodu dziwnie wrzaskliwego głosu, przypominaj
ą
cego szczekanie.
Kłusem przeje
ż
d
ż
ali
ś
my mimo ich siedzib, a jednak trzeba było zatyka
ć
sobie
uszy.
Podobne osady zwierz
ę
ce nie s
ą
w Stanach Zjednoczonych rzadko
ś
ci
ą
.
Mi
ę
dzy innemi przyrodnicy wymieniaj
ą
Dog-Ville, które liczy przeszło milion
takich mieszka
ń
ców.
Wewiórki te s
ą
zupełnie nieszkodliwe, lecz wycie ich jest niezno
ś
ne,
wprost ogłuszaj
ą
ce.
Ż
ywi
ą
si
ę
przewa
ż
nie traw
ą
i korzeniami. Najulubie
ń
szy
ich przysmak stanowi szara
ń
cza.
Po południu ła
ń
cuch gór Niebieskich, oddalonych o sze
ść
mil zaledwie,
zarysował si
ę
wyra
ź
nie na tle pogodnego nieba, po którem si
ę
przesuwały
małe chmurki. Góry pokryte u podnó
ż
a g
ę
stym iglastym lasem, naje
ż
one
ostremi skalistemi wierzchołkami, miały wygl
ą
d dziwaczny. Górował nad niemi
olbrzymi Black-Dowe, o
ś
wietlony promieniami wiosennego sło
ń
ca.
– Czy byłe
ś
pan na tym wspaniałym szczycie? zapytałem pana Smitha.
– Nie – odparł. Wej
ś
cie jest podobno bardzo trudne, zreszt
ą
tury
ś
ci
zapewniaj
ą
,
ż
e nawet z najwy
ż
szego punktu Black-Dowe’a nie wida
ć
wcale,
co si
ę
dzieje na Great-Eyry.
– To prawda! wtr
ą
cił tu Harry Horn. Mog
ę
to potwierdzi
ć
na podstawie
własnego do
ś
wiadczenia.
– Mo
ż
e mgły przeszkadzały – zauwa
ż
yłem.
– Przeciwnie, pogoda była wspaniała, lecz skaliste kraw
ę
dzie zasłaniały
widok.
Dzisiaj ponad Great-Eyry nie dostrzegali
ś
my ani dymu, ani płomieni.
Nazajutrz wstali
ś
my o
ś
wicie. Wysoko
ść
Great-Eyry dochodzi tysi
ą
ca
o
ś
miuset stóp, równa si
ę
wi
ę
c przeci
ę
tnej wysoko
ś
ci Alleganów.
Przypuszczali
ś
my zatem,
ż
e w kilka godzin dosi
ę
gniemy szczytu, oczywi
ś
cie,
o ile nie natrafimy na trudno
ś
ci nieoczekiwane, przepa
ś
ci nie do przebycia i
przeszkody, zmuszaj
ą
ce nas do zmiany kierunku drogi. Przewo
ź
nicy nie
mogli nam udzieli
ć
ż
adnych wskazówek. Najwi
ę
cej niepokoiło mnie utarte
mniemanie o niedost
ę
pno
ś
ci Great-Eyry. Rachowali
ś
my jednak,
ż
e olbrzymi
głaz, który si
ę
oberwał podczas zjawisk tajemniczych, zrobił wyłom w zwartym
pier
ś
cieniu skał i odsłonił wej
ś
cie na wierzchołek.
– Czy starczy nam zapasów
ż
ywno
ś
ci? – zapytałem pana Smitha –
wycieczka mo
ż
e si
ę
przedłu
ż
y
ć
.
– O to niech pan b
ę
dzie zupełnie spokojny, zabieram z sob
ą
strzelb
ę
, a w
lasach tych zwierzyny nie brakuje. Mam te
ż
krzesiwo… rozpalemy wi
ę
c
ogie
ń
… oczywi
ś
cie, o ile go nie znajdziemy na Great-Eyry.
– O ile go nie znajdziemy?
– Dlaczegó
ż
by
ś
my go znale
źć
nie mieli? któ
ż
zar
ę
czy,
ż
e ognisko
wspaniałych płomieni, które tak przera
ż
ały naszych poczciwych wie
ś
niaków
wygasło zupełnie. Mo
ż
e w tych popiołach tli si
ę
jeszcze jaka
ś
iskierka?… A
je
ż
eli tam istnieje krater?… Jaki
ż
to marny byłby wulkan, przy którymby si
ę
nie dało upiec jaj lub kartofli!… Wreszcie zobaczymy!…
Co do mnie nie miałem wyrobionego przekonania o tem, co znale
źć
mo
ż
emy na wierzchołku Great-Eyry. Spełniałem polecenie wy
ż
szej władzy.
Ciekawo
ść
jednak nurtowała moj
ą
dusz
ę
. Pragn
ą
łem gor
ą
co, a
ż
eby si
ę
okazało, i
ż
Great-Eyry jest
ź
ródłem zjawisk niezwykłych, których tajemnic
ę
mógłbym odsłoni
ć
, zdobywaj
ą
c przy tem słuszn
ą
sław
ę
.
Przewodnicy poszli naprzód. Ja i pan Smith posuwali
ś
my si
ę
za nimi
wolno i ostro
ż
nie.
Na los szcz
ęś
cia Harry Horn skierował si
ę
do w
ą
wozu. Kr
ę
ta
ś
cie
ż
yna
prowadziła zboczem stromych skał, g
ę
sto zaro
ś
ni
ę
tych iglastemi krzewami o
listowiu czarniawym, szerokiemi paprociami i dzikiemi porzeczkami, przez
które trudno si
ę
było przedziera
ć
.
Całe chmary ptactwa zaludniały ten g
ą
szcz le
ś
ny. Najhała
ś
liwiej krzyczały
papugi, ostrym głosem rozdzieraj
ą
c powietrze. Zaledwie mo
ż
na było
dosłysze
ć
skrzeczenie wiewiórek, chocia
ż
setki ich przemykały si
ę
w
ś
ród
krzewów.
Ś
rodkiem w
ą
wozu wił si
ę
fantastycznie potok, który wzbierał w
porze deszczów i burz, tworz
ą
c liczne kaskady.
Po upływie pół godziny w
ą
wóz stał si
ę
tak trudny do przebycia,
ż
e trzeba
było nieustannie zbacza
ć
ze
ś
cie
ż
ki. Cz
ę
sto noga nie znajdowała
dostatecznego punktu oparcia. Musieli
ś
my si
ę
czepia
ć
r
ę
kami traw i czołga
ć
na kolanach.
– Do licha! – zawołał pan Smith, oddychaj
ą
c z trudem – nie dziwi
ę
si
ę
bynajmniej,
ż
e tury
ś
ci omijaj
ą
Great-Eyry.
– Myby
ś
my te
ż
tam nie poszli, gdyby nie powody specyalne –
zauwa
ż
yłem.
– Byłem nieraz na Black-Dowe, – wtr
ą
cił Harry Horn, lecz nigdzie nie
napotkałem takich trudno
ś
ci.
– Byleby si
ę
te trudno
ś
ci nie zamieniły na przeszkody, uniemo
ż
liwiaj
ą
ce
wypraw
ę
! – zako
ń
czył rozmow
ę
James Bruck.
Przedewszystkiem nale
ż
ało rozstrzygn
ąć
kwesty
ę
, czy mamy si
ę
zwróci
ć
na lewo, czy te
ż
na prawo. I tu i tam wznosiły si
ę
g
ę
ste lasy i krzewy. Wi
ę
c
trzeba było i
ść
na
ś
lepo, maj
ą
c jedn
ą
tylko wskazówk
ę
a mianowicie,
ż
e w
górach Niebieskich zbocza wschodnie s
ą
prawie niedost
ę
pne.
Postanowili
ś
my zatem zda
ć
si
ę
instynkt naszych przewodników,
przedewszystkiem za
ś
Jamesa Brucka, który nie ust
ę
pował małpom co do
zr
ę
czno
ś
ci, a kozicom co do zwinno
ś
ci i szybko
ś
ci.
Spodziewałem si
ę
,
ż
e mu dorównam, od dzieci
ń
stwa bowiem byłem
zaprawiony do
ć
wicze
ń
fizycznych i gimnastykowałem si
ę
stale.
Miałem jednak pewne w
ą
tpliwo
ś
ci co do pana Smitha. Mer Morgantonu,
starszy ode mnie, wy
ż
szego wzrostu i wi
ę
kszej tuszy był nierównie słabszy i
krok miał mniej pewny. Sapał jak foka i widocznem było,
ż
e pod
ąż
a za nami z
najwi
ę
kszym wysiłkiem.
Prawie na pocz
ą
tku drogi zrozumieli
ś
my,
ż
e wej
ś
cie na Great-Eyry
zabierze nam wi
ę
cej czasu, ni
ż
przypuszczali
ś
my wczoraj. Około godziny
dziesi
ą
tej, po wielokrotnych próbach znalezienia
ś
cie
ż
ki dost
ę
pnej, po
licznych zboczeniach i cofaniach si
ę
dotarli
ś
my wreszcie do skraju lasu.
Oczom naszym ukazały si
ę
pierwsze turnie Great-Eyry. Przewodnicy si
ę
zatrzymali.
– Nareszcie! – westchn
ą
ł pan Smith, opieraj
ą
c si
ę
o pie
ń
latanii. – Nale
ż
y
nam si
ę
posiłek i troch
ę
wypoczynku!
– Co najmniej godzin
ę
! – zawołałem.
– Tak, tak… dot
ą
d pracowały nasze płuca i nogi, teraz kolej na
ż
oł
ą
dek!
Nie było dwu zda
ń
w tym wzgl
ę
dzie. Strudzone siły domagały si
ę
pokrzepienia. Obna
ż
ona stroma
ś
ciana Great-Eyry, na której nie wida
ć
było
ani
ś
ladu
ś
cie
ż
ki, obudzała w nas pewien niepokój. Harry Horn potrz
ą
sn
ą
ł
głow
ą
z pow
ą
tpiewaniem:
– Mo
ż
e by
ć
całkiem niemo
ż
liw
ą
– odparł James Bruck.
Uwaga jego rozgniewała mnie mocno. Jakto? Wi
ę
c mogliby
ś
my nie
dotrze
ć
wcale do szczytu Great-Eyry? Byłoby to przecie
ż
najzupełniejsze
niepowodzenie mej misyi. Z jak
ąż
min
ą
stan
ą
łbym wtedy przed panem
Wardem, nie mówi
ą
c ju
ż
nic o ciekawo
ś
ci niezaspokojonej!
Otworzyli
ś
my torby podró
ż
ne, posilili
ś
my si
ę
zimnem mi
ę
sem i chlebem.
Pili
ś
my bardzo umiarkowanie. Wypoczynek nasz trwał najwy
ż
ej pół godziny.
Poczem pan Smith podniósł si
ę
pierwszy, nakłaniaj
ą
c nas do po
ś
piechu.
James Bruck poszedł naprzód, posuwali
ś
my si
ę
za nim wolno i ostro
ż
nie.
Przewodnicy nie ukrywali bynajmniej swego zakłopotania. Harry Horn
postanowił wyprzedzi
ć
nas i rozejrze
ć
si
ę
w
ś
ród miejscowo
ś
ci. Wrócił po
upływie minut dwudziestu. Za jego rad
ą
obrali
ś
my kierunek północno-
zachodni. Z tej to strony, w odległo
ś
ci trzech czy czterech mil, wznosił si
ę
dumnie Black-Dowe. Wiedzieli
ś
my jednak,
ż
e stamt
ą
d nawet przy pomocy
najsilniejszej lunety, nie zobaczymy, co si
ę
dzieje na Great-Eyry.
Wspinali
ś
my si
ę
pod gór
ę
z wielkim trudem, w
ą
zk
ą
grani
ą
, na której tu i
owdzie sterczały drobne krzaczki lub k
ę
pki traw. Uszli
ś
mynajwy
ż
ej dwie
ś
cie
krokow, kiedy James Bruck zatrzymał si
ę
nagle, wskazuj
ą
c ze zdziwieniem na
gł
ę
bok
ą
kolein
ę
, przerzynaj
ą
c
ą
grunt. Nieco dalej dostrzegli
ś
my powyrywane
korzenie, połamane gał
ę
zie, na proch zmia
ż
d
ż
one skały. Rzekłby
ś
obsun
ę
ła
si
ę
w tym miejscu jaka
ś
olbrzymia lawina.
– T
ę
dy, prawdopodobnie, staczał si
ę
głaz, który si
ę
oberwał z Great-Eyry
– zauwa
ż
ył James Bruck.
– Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci – odparł pan Smith. – S
ą
dz
ę
,
ż
e zrobimy
najlepiej, posuwaj
ą
c si
ę
naprzód temi
ś
ladami.
Miał słuszno
ść
zupełn
ą
. Nogi nasze st
ą
pały pewniej, zatrzymuj
ą
c si
ę
nieco na zagł
ę
bieniach powyszarpywanych przez obsuwaj
ą
c
ą
si
ę
skał
ę
.
Poszli
ś
my teraz w kierunku prawie prostopadłym.
O pół do dwunastej dotarli
ś
my do skraju stromej płaszczyzny. Droga
urywała si
ę
nagle. Przed nami o sto kroków zaledwie, lecz o sto kroków w
gór
ę
, sterczały skaliste
ś
ciany, zamykaj
ą
ce tajemniczy wierzchołek.
Przybierały one fantastyczne kształty igieł, słupów, maczug, potworów. Jedna
ze skał przypominała sylwetk
ę
orła z rozpostartemi skrzydłami. Stanowczo od
wschodu wej
ś
cie było niemo
ż
liwe.
– Odpocznijmy chwil
ę
! – zaproponował pan Smith – a potem sprobujmy
obej
ść
szczyt dokoła.
– Głaz mógł si
ę
oberwa
ć
tylko z tej strony – zauwa
ż
ył Harry Horn. –
Czemu
ż
wi
ę
c nie widzimy
ż
adnego wyłomu w skałach otaczaj
ą
cych
wierzchołek?…
Po dziesi
ę
ciu minutach wypoczynku postanowili
ś
my i
ść
dalej. Grunt był
ś
lizgi. Posuwali
ś
my si
ę
wi
ę
c bardzo wolno u samej podstawy skał, wysokich
na pi
ęć
dziesi
ą
t stóp, rozszerzaj
ą
cych si
ę
u góry i nieco wygi
ę
tych poni
ż
ej na
podobie
ń
stwo koszyka. Gdyby
ś
my wi
ę
c nawet mieli drabiny i klamry, wej
ś
cie
na szczyt był niemo
ż
liwo
ś
ci
ą
absolutn
ą
. Great-Eyry nabierał w mych oczach
zabarwienia czarodziejskiego. Nie zdziwiłbym si
ę
bynajmniej, gdyby mi kto
powiedział,
ż
e zamieszkuj
ą
tu smoki, chimery i inne potwory mitologiczne.
Obchodzili
ś
my dokoła muru skalistego, który si
ę
zarysowywał tak
prawidłowo, jak gdyby był dziełem r
ę
ki ludzkiej. Nigdzie
ż
adnego wyłomu,
ż
adnej szczeliny, przez któr
ą
by si
ę
mo
ż
na przesun
ąć
lub zajrze
ć
do
wewn
ą
trz.
Po upływie półtorej godziny wrócili
ś
my do miejsca, sk
ą
d rozpocz
ę
li
ś
my
nasz
ą
w
ę
drówk
ę
obwodow
ą
.
Nie mogłem ukry
ć
swego niezadowolenia. Pan Smith zirytowany był
niemniej ode mnie.
– Do kro
ć
set dyabłów! – zawołał. – Wi
ę
c nie dowiemy si
ę
nigdy, jak
ą
tajemnic
ę
kryje w swem łonie przekl
ę
ty Great-Eyry!
– Wulkan lub nie, mniejsza o to! – wtr
ą
ciłem, – dosy
ć
,
ż
e w chwili obecnej
nie daje powodu do
ż
adnych obaw. Nie dostrzegli
ś
my nigdzie dymu ani
płomieni, nie słyszeli
ś
my huku podziemnego, nie uczuwali
ś
my
ż
adnego
wstrz
ąś
nienia.
Istotnie na Great-Eyry panowała zupełna cisza i pustka, jak zwykle na tak
znacznej wysoko
ś
ci. Nie widzieli
ś
my
ż
adnych
ś
ladów
ż
ycia. Tylko kilka
ptaków drapie
ż
nych kr
ąż
yło ponad szczytem.
Była ju
ż
godzina trzecia, kiedy pan Smith odezwał si
ę
tonem zirytowanym.
– Nawet, gdyby
ś
my zostali tutaj do wieczora, nie dowiemy si
ę
niczego
wi
ę
cej. Wracajmy zatem, je
ż
eli chcemy w Pleasant-Garden stan
ąć
przed
noc
ą
!
Milczałem, nie ruszaj
ą
c si
ę
z miejsca. W ko
ń
cu jednak musiałem si
ę
zdoby
ć
na rezygnacy
ę
i pój
ść
za towarzyszami podró
ż
y. Bóg jeden wie, ile
mnie to kosztowało!
Powrót był du
ż
o łatwiejszy i mniej m
ę
cz
ą
cy. Przed pi
ą
t
ą
jeszcze
przybyli
ś
my do fermy Wildon, gdzie czekano nas z obiadem.
O pół do dziesi
ą
tej za
ś
powóz nasz zatrzymał si
ę
przed domem mera w
Pleasant-Garden, według programu mieli
ś
my tutaj przenocowa
ć
. Długo nie
mogłem zan
ąć
, rozmy
ś
laj
ą
c nad tem; czy nie nale
ż
ałoby przedzi
ę
wzi
ąć
nazajutrz nowej wyprawy. Czy
ż
jednak miałaby ona jakiekolwiek widoki
powodzenia?… Stanowczo rozs
ą
dniej było wróci
ć
do Waszyngtonu i zapyta
ć
o decyzy
ę
pana Warda.
Nazajutrz wieczorem przybyli
ś
my do Morgantonu; opłaciłem
przewodników, po
ż
egnałem pana Smitha i po
ś
piesznym poci
ą
gem udałem
si
ę
do Raleigh.
ROZDZIAŁ IV
Konkurs klubu automobilistów.
Ze dwa tygodnie po moim powrocie do Waszyngtonu ciekawo
ść
ogółu
obudził fakt inny, równie tajemniczy i niezwykły, jak zjawiska na Great-Eyry,
fakt, który si
ę
powtórzył w kilku miejscowo
ś
ciach Pensylwanii. W połowie
maja dzienniki rozpisywały si
ę
o nim szeroko.
Od niejakiego
ś
czasu w pobli
ż
u Filadelfii, kr
ąż
ył dziwny wehikuł, który si
ę
tak szybko przenosił z miejsca na miejsce,
ż
e nikt nic pewnego powiedzie
ć
nie mógł o jego rozmiarach, rodzaju i kształcie. Jedno nie ulegało w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e był to samochód. Lecz jaki motor go poruszał?
W owej epoce najdoskonalsze automobile, niezale
ż
nie od tego, czy
wprawiała je w ruch para wodna, nafta lub elektryczno
ść
, przebiegały sto
trzydzie
ś
ci kilometrów na godzin
ę
, t. j. około półtorej mili na minut
ę
, czyli
mniej wi
ę
cej tyle, ile poci
ą
gi po
ś
pieszne na najlepiej urz
ą
dzonych liniach
kolejowych Europy i Ameryki.
Szybko
ść
za
ś
tego nowego samochodu była stanowczo dwa razy
wi
ę
ksza.
Oczywi
ś
cie,
ż
e stanowił niebezpiecze
ń
stwo powa
ż
ne dla jezdnych i
pieszych. Przyrz
ą
d tak niezwykły, poruszaj
ą
cy si
ę
z bystro
ś
ci
ą
niesłychan
ą
,
zjawiał si
ę
nagle niby piorun, poprzedzony hałasem straszliwym i kł
ę
bami
kurzu; przerzynał powietrze z tak
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
,
ż
e si
ę
łamały gał
ę
zie
drzew, przera
ż
one trzody rozbiegały si
ę
z pastwisk, spłoszone ptactwo
rozlatywało si
ę
na wszystkie strony, a nieszcz
ęś
liwi przejezdni znajdywali si
ę
w mgnieniu oka w przydro
ż
nych rowach.
Dzienniki podnosiły jeszcze jeden szczegół zdumiewaj
ą
cy: oto koła
dziwnego przyrz
ą
du nie wrzynały si
ę
w szos
ę
, nie tworzyły kolei, zaledwie
pozostawiały jaki
ś
ś
lad lekki, niewyra
ź
ny, niby mu
ś
ni
ę
cie.
– Widocznie szybko
ść
tak nadzwyczajna znosi ci
ęż
ar– pisał New-York
Herold.
Z rozmaitych miejscowo
ś
ci Pensylwanii dochodziły protesty, głosy
oburzenia. Czy
ż
mo
ż
na pozwoli
ć
, aby po drogach Ameryki bezkarnie
kursował wehikuł, który innym powozom oraz pieszym grozi zmia
ż
d
ż
eniem?
W jaki sposób jednak zaradzi
ć
złemu? Nie wiedziano do kogo tajemniczy
samochód nale
ż
y, ani dok
ą
d d
ąż
y, ani sk
ą
d przybywa. Dostrzegano go przez
jedn
ą
sekund
ę
zaledwie, kiedy z szybko
ś
ci
ą
zawrotn
ą
niby pocisk armatni
przerzynał powietrze. O motorze, poruszaj
ą
cym ten dziwny przyrz
ą
d, równie
ż
nie miano najl
ż
ejszego poj
ę
cia, poniewa
ż
jednak nie pozostawiał on
ż
adnych
ś
ladów dymu, pary, nafty lub jakiegokolwiek oleju skalnego, wnioskowano i
ż
porusza go siła elektryczno
ś
ci; przypuszczano nawet,
ż
e akumulatory nowego
systemu gromadziły jaki
ś
pr
ą
d niewyczerpany.
Podniecona wyobra
ź
nia chwytała si
ę
hypotez
najnieprawdopodobniejszych, byle tylko znale
źć
odpowied
ź
na niepokoj
ą
ce
ogół pytanie: do kogo nale
ż
y ten wóz tajemniczy?
Gubiono si
ę
w domysłach. Niektórzy przypuszczali,
ż
e kieruje nim jaka
ś
siła tajemnicza, jakie
ś
widmo z innego
ś
wiata, palacz „z piekła rodem”, potwór
mitologiczny, a nawet dyabeł we własnej osobie, Belzebub, Astaroth, hardo
wyzywaj
ą
cy ludzko
ść
, zbrojny w nieograniczon
ą
niewidzialn
ą
pot
ę
g
ę
szata
ń
sk
ą
.
Lecz nawet sam szatan nie miał prawa rozbija
ć
si
ę
z tak
ą
szybko
ś
ci
ą
po
drogach Stanów Zjednoczonych bez zezwolenia zwierzchno
ś
ci, bez numeru,
wbrew obowi
ą
zuj
ą
cym przepisom. Zreszt
ą
ż
aden zarz
ą
d miejski podobnego
zezwolenia by nie udzielił. Nale
ż
ało zatem obmy
ś
li
ć
ś
rodki celem
powstrzymania zapału tajemniczego automobilisty.
Tymczasem rozniosła si
ę
wie
ść
,
ż
e nietylko Pensylwania słu
ż
y za
welodrom dla tak niezwykłych popisów sportowych. Raporty policyjne
donosiły,
ż
e tajemniczy wehikuł ukazał si
ę
w Kentucky, w Ohio, w Missooui, w
Tennessee, nawet w Illinois i to w pobli
ż
u Chicago!
Ostrze
ż
e
ń
wi
ę
c ze strony policyi nie brakło. Władze miejskie zaj
ę
ły si
ę
obmy
ś
leniem
ś
rodków zapobiegaj
ą
cych niebezpiecze
ń
stwu. Powstrzyma
ć
samochód, p
ę
dz
ą
cy z tak
ą
szybko
ś
ci
ą
było niepodobie
ń
stwem. Nale
ż
ało wi
ę
c
chyba ustawi
ć
na drodze przeszkody, o które mógłby si
ę
rozbi
ć
.
– Czy nie zdoła jednak tych przeszkód usun
ąć
? – odpowiadali wi
ę
cej
nieufni.
– Albo przez nie przeskoczy
ć
! – dodawali inni.
– Je
ż
eli to dyabeł, ma przecie
ż
skrzydła i potrafi si
ę
unie
ść
w powietrzu.
– Ba! gdyby miał skrzydła – mówili jeszcze inni – czy
ż
by nie wolał
szybowa
ć
w przestworzach zamiast p
ę
dzi
ć
po ziemi?!
W ko
ń
cu maja wszystkie wie
ś
ci niepokoj
ą
ce ucichły. Tajemniczy
samochód nie ukazywał si
ę
i przestano si
ę
nim zajmowa
ć
.
W tym czasie klub automobilistów w Wiskonsinie postanowił urz
ą
dzi
ć
wy
ś
cigi. Do tego celu nadawała si
ę
wy
ś
mienicie długa a prosta jak wystrzelił,
szosa wiod
ą
ca od Prairie-du-Chien, t. j. od zachodniej granicy Stanu a
ż
do
Milwaukee, portu nad Michiganem.
W konkursie miały wzi
ąć
udział wszystkie najwi
ę
cej znane firmy
ameryka
ń
skie i europejskie. Najrozmaitsze systemy motorów miały prawo
ubiega
ć
si
ę
o nagrody, z których najmniejsza wynosiła 50000 dolarów. W
Prairie-du-Chien stan
ę
ło wi
ę
c czterdzie
ś
ci najrozmaitszych samochodów,
poruszanych za pomoc
ą
pary, nafty, alkoholu i elektryczno
ś
ci. Bior
ą
c pod
uwag
ę
maximum szybko
ś
ci, to znaczy od 130 – 140 kilometrów na godzin
ę
,
obliczono,
ż
e wy
ś
cig ten mi
ę
dzynarodowy trwa
ć
mo
ż
e najwy
ż
ej trzy godziny.
Przestrze
ń
bowiem, któr
ą
nale
ż
ało przeby
ć
, wynosiła dwie
ś
cie mil. Dla
unikni
ę
cia mo
ż
liwego niebezpiecze
ń
stwa władze Wiskonsinu wzbroniły
osobom prywatnym wszelkiego ruchu w dniu 3-go maja rano na drodze,
wiod
ą
cej od Prairie-du-Chien do Milwaukee.
Tysi
ą
ce ciekawych, nietylko z Wiskonsinu i ze Stanów s
ą
siednich, lecz
nawet z dalszych kra
ń
ców Ameryki, ba! nawet z Europy, zbiegło si
ę
na ten
wy
ś
cig mi
ę
dzynarodowy.
Stosownie do zwyczaju, rozwielmo
ż
nionego w Stanach Zjednoczonych,
stawiano liczne zakłady, kto zwyci
ęż
y na konkursie. W tym celu potworzyły
si
ę
nawet osobne agencye w rodzaju totalizatora.
O godzinie ósmej zrana dano hasło do odjazdu. Samochody, wybierane
przez losowanie, miały wyrusza
ć
jeden po drugim z przerw
ą
dwuminutow
ą
.
Po obu stronach drogi stali agenci policyjni, utrzymuj
ą
cy porz
ą
dek i liczni
widzowie. Najwi
ę
cej ciekawych zebrało si
ę
w Madisonie, stolicy Wisconsinu i
w Milwaukee.
Upłyn
ę
ło półtorej godziny. W Prairie-du-Chien pozostał jeden tylko
automobil. Dzi
ę
ki telefonom, co pi
ęć
minut otrzymywano nowe wiadomo
ś
ci, w
jakim porz
ą
dku p
ę
dz
ą
samochody. Naprzód wysun
ą
ł si
ę
przyrz
ą
d firmy
Renault Synów; tu
ż
za nim p
ę
dził Harward-Watson i Dion-Bouton. Zdarzyło
si
ę
ju
ż
kilka wypadków, motory
ź
le funkcyonowały, niektóre samochody ustały
w drodze, przypuszczano,
ż
e zaledwie dwana
ś
cie dojdzie do Milwaukee. Na
szcz
ęś
cie ludzi ci
ęż
ko rannych nie było. Zreszt
ą
w Ameryce nawet
ś
mier
ć
nie
wywiera wielkiego wra
ż
enia.
Łatwo zrozumie
ć
,
ż
e ciekawo
ść
i roznami
ę
tnienie tłumów wzrastało w
miar
ę
zbli
ż
ania si
ę
do Milwaukee.
Na zachodniem wybrze
ż
u Michiganu wznosił si
ę
wysoki słup, przystrojony
we flagi mi
ę
dzynarodowe. Był to cel wy
ś
cigów.
Ju
ż
po dziesi
ą
tej godzinie stało si
ę
widocznem,
ż
e o główn
ą
nagrod
ę
–
dwadzie
ś
cia tysi
ę
cy dolarów – ubiega
ć
si
ę
mo
ż
e tylko pi
ęć
samochodów: dwa
ameryka
ń
skie, dwa francuskie i jeden angielski. Łatwo mo
ż
na sobie
wyobrazi
ć
, jak gor
ą
czkowo stawiano ostatnie zakłady. W gr
ę
wchodziła tu
miło
ść
własna narodowa. Stawki podwajano co chwil
ę
. Zdawała si
ę
,
ż
e
przeciwnicy gotowi s
ą
skoczy
ć
sobie do oczu.
–Stawiam za Harward-Watsonem!
– A ja za Dion-Bouton'em.
– A ja za Bra
ć
mi Renault.
O pół do dziesi
ą
tej, mniej wi
ę
cej w odległo
ś
ci dwu mil od Pleasant-
Garden, rozległ si
ę
straszliwy hałas, jak gdyby bieg kół powozu, p
ę
dz
ą
cego z
szybko
ś
ci
ą
nadzwyczajn
ą
: towarzyszył mu przeci
ą
gły gwizd maszyny.
Ciekawi zaledwie zd
ąż
yli usun
ąć
si
ę
z drogi. Jaki
ś
obłok przemkn
ą
ł
szybko niby tr
ą
ba powietrzna i znikn
ą
ł, zostawiaj
ą
c po sobie długi tuman
białego kurzu. Szybko
ść
tego samochodu mo
ż
na było oblicza
ć
na 240
kilometrów na godzin
ę
.
Widocznem było,
ż
e w przeci
ą
gu godziny wyprzedzi wszystkie pi
ęć
automobilów i pierwszy stanie u celu.
Ze wszystkich stron podniosły si
ę
gło
ś
ne okrzyki.
– To chyba maszyna piekielna, o której przed kilku tygodniami
wspominały dzienniki!
– Ta sama, która przebiegła Illinois, Ohio, Michigan i której policya nie
zdołała zatrzyma
ć
!
– S
ą
dzili
ś
my,
ż
e ju
ż
znikła z widowni na zawsze!
– To chyba wóz dyabelski, ogrzewany ogniem piekielnym, prowadzony
przez szatana.
Jaka
ż
istota ludzka kierowa
ć
mogła takim przyrz
ą
dem niezwykłym z tak
zadziwiaj
ą
c
ą
szybko
ś
ci
ą
?
Gdy pierwsze zdumienie min
ę
ło, przezorniejsi po
ś
pieszyli zatelefonowa
ć
do wszystkich stacyi, ostrzegaj
ą
c
ś
cigaj
ą
ce si
ę
samochody o gro
żą
cem
niebezpiecze
ń
stwie.
Oczywi
ś
cie musiano zaprzesta
ć
walki o nagrod
ę
, wyznaczon
ą
przez klub.
Zadziwiaj
ą
cy wehikuł wymin
ą
ł inne automobile z tak
ą
szybko
ś
ci
ą
,
ż
e nikt si
ę
przypatrze
ć
nie mógł jego kształtowi, i rozmiarom; opowiadano tylko pó
ź
niej,
ż
e przypominał nieco wrzeciono, długie na dziesi
ęć
metrów. Nie pozostawił za
sob
ą
ani
ś
ladu dymu, pary lub jakiej
ś
woni.
Konduktora nie widziano wcale. Najwi
ę
ksze wzburzenie panowało w
Milwaukee. Kto
ś
zaproponował ustawienie przeszkody, o któr
ą
by si
ę
ten
przyrz
ą
d niezwykły rozbił na drobne cz
ą
steczki. Czy starczy na to czasu.
Tajemniczy wehikuł mógł si
ę
ukaza
ć
lada chwila. Zreszt
ą
i tak zmuszony
b
ę
dzie powstrzyma
ć
swój bieg szalony: droga przecie
ż
ko
ń
czyła si
ę
nad
brzegiem Michiganu.
Podobnie jak w Prairie-du-Chien, tworzono najdziwaczniejsze
przypuszczenia co do istoty przyrz
ą
du i zagadkowego palacza, których
oczekiwano z niecierpliwo
ś
ci
ą
gor
ą
czkow
ą
.
Troch
ę
przed jedenast
ą
usłyszano jaki
ś
huk, jakby turkot odległy i ujrzano
ś
limakowate kł
ę
by dymu. Ostry gwizd raz po raz przerzynał powietrze,
nakazuj
ą
c usuni
ę
cie si
ę
z drogi przed nieznanym potworem, który biegu nie
zwalniał. A jednak jezioro było ju
ż
tylko o pół mili… Czy
ż
by mechanik nie stał
na wysoko
ś
ci swego zadania?…
Z szybko
ś
ci
ą
błyskawicy wehikuł wpadł do Milwaukee, przebiegł miasto i
znikł bez
ś
ladu… Czy
ż
by go pochłon
ę
ły fale Michiganu?…
ROZDZIAŁ V
W zatoce Bosto
ń
skiej.
Kiedy po niefortunnej wyprawie na Great-Eyry wróciłem do Waszyngtonu,
pana Warda nie było w mie
ś
cie. Wyjechał na kilka tygodni z powodu
interesów rodzinnych. Niew
ą
tpliwie jednak wiedział o mojem niepowodzeniu,
dzienniki bowiem Karoliny Północnej natychmiast podały sprawozdanie
szczegółowe z naszej wycieczki.
Znajdowałem si
ę
w stanie niezwykłego rozdra
ż
nienia, do jakiego
doprowadziła mnie upokorzona ambicya i niezaspokojona ciekawo
ść
.
Nie chciałem si
ę
wyrzec nadziei,
ż
e przyszło
ść
przyniesie mi rozwi
ą
zanie
tak niepokoj
ą
cej zagadki. Musz
ę
posi
ąść
tajemnic
ę
Great-Eyry, chocia
ż
bym
dziesi
ęć
, dwadzie
ś
cia razy miał rozpoczyna
ć
próby!…
Najrozmaitsze pomysły przychodziły mi do głowy. Wzniesienie
rusztowania a
ż
do wierzchołka skalistego zr
ę
bu… przebicie boków przez
niedost
ę
pne głazy… wszystko to było rzecz
ą
zupełnie mo
ż
liw
ą
… Nasi
in
ż
ynierowie codziennie podejmuj
ą
si
ę
zada
ń
trudniejszych… Czy
ż
jednak w
tym wypadku opłaciłyby si
ę
wydatki, któreby mogły by
ć
obliczone na tysi
ą
ce
dolarów?… Za t
ę
cen
ę
mo
ż
na było uzyska
ć
tylko zaspokojenie ciekawo
ś
ci
publicznej… gdyby bowiem nawet okazało si
ę
,
ż
e Great-Eyry jest wulkanem,
jaka
ż
siła powstrzymałaby jego wybuch i usun
ę
ła gro
żą
ce niebezpiecze
ń
stwo.
Nie marzyłem nawet o przedsi
ę
wzi
ę
ciu robót na rachunek osobisty… Na
zbytek podobny mógłby sobie pozwoli
ć
chyba jaki
ś
Astor, Vanderbilt lub
Pierrepont-Morgan! Lecz im to nie w głowie! Gdyby chodziło o miny złota
daliby si
ę
mo
ż
e nakłoni
ć
, lecz teraz!…
15-go czerwca rano pan Ward wezwał mnie do siebie i przyj
ą
ł bardzo
łaskawie.
– Jak si
ę
pan miewa, biedny panie Strock? Có
ż
, nie udało si
ę
panu?
– Niestety, wyprawa moja była równie bezowocn
ą
, jak gdybym si
ę
był
pokusił o zbadanie powierzchni ksi
ęż
yca. – Wi
ę
c mo
ż
e te dziwne zjawiska, o
których tyle mówiono i pisano, s
ą
tylko wytworem rozbujałej wyobra
ź
ni
Karoli
ń
czyków!
– Stanowczo nie! Mer Morgantonu i mer Pleasant-Gardenu potwierdzili
wiarogodno
ść
tych zjawisk. S
ą
dz
ę
wi
ę
c,
ż
e poniewa
ż
przeszkody, które nas
powstrzymały, były natury czysto materyalnej, dałyby si
ę
usun
ąć
przy pomocy
pieni
ę
dzy…
– Zapewne. Lecz w obecnym czasie nic nas nie nagli. Na Great-Eyry
panuje spokój zupełny. Czekajmy! mo
ż
e przyszło
ść
odsłoni nam t
ę
tajemnic
ę
.
Rozmowa nasza skierowała si
ę
na temat ostatnich wypadków zaszłych w
Wisconsinie. Byłem zdumiony,
ż
e władze miejskie dot
ą
d nie zdołały zebra
ć
ż
adnych bli
ż
szych szczegółów o tajemniczym wehikule, który od niejakiego
ś
czasu kr
ąż
ył po wszystkich wi
ę
kszych drogach zagra
ż
aj
ą
c bezpiecze
ń
stwu
publicznemu, a podczas ostatnich wy
ś
cigów zdystansował wszystkie
samochody. Ukazywał si
ę
i znikał z szybko
ś
ci
ą
błyskawicy; daremnie
ś
ledzili
go liczni agenci. W Milwaukee przepadł bez
ś
ladu i odt
ą
d nic o nim nie
słyszano. Obaj z panem Wardem uwa
ż
ali
ś
my zdarzenie to za mocno i
niezwykle sensacyjne.
– A teraz poka
żę
panu co
ś
, co w równym stopniu zadziwi pana – odezwał
si
ę
pan Ward.
Podał mi raport policyi Bosto
ń
skiej i zasiadł do pisania jakiego
ś
listu.
Wzi
ą
łem raport skwapliwie i zacz
ą
łem przegl
ą
da
ć
go z niezwykłem
zaj
ę
ciem.
Od kilku dni na przestrzeni morskiej mi
ę
dzy wybrze
ż
em Nowej Anglii z
jednej, a wybrze
ż
ami stanów Maine, Connecticut i Massachusetts z drugiej
strony – ukazywało si
ę
zjawisko niesłychane. Jaka
ś
masa niewyra
ź
na,
ruchoma, kształtu wrzeciona, barwy zielonkawej,
ś
lizgała si
ę
lekko i zwinnie
po powierzchni wody; znikała nagle w gł
ę
binach, a potem ukazywała si
ę
znowu. Z tak
ą
szybko
ś
ci
ą
przenosiła si
ę
z miejsca na miejsce,
ż
e
ż
adne
lunety ruchów jej wy
ś
ledzi
ć
nie mogły.
Z Bostonu, Portsmonthu i Portlandu wysyłano kilkakrotnie łodzie i szalupy
z poleceniem zbli
ż
enia si
ę
i obserwowania tajemniczej bryły. Wszelkie
ś
ciganie okazywało si
ę
daremnem, zjawisko bowiem znikało pod wod
ą
.
Naturalnie na temat ten powstawało rozmaite domysły, jedne
niedorzeczniejsze od drugich.
Marynarze i rybacy przypuszczali,
ż
e jest to jakie
ś
zwierz
ę
ss
ą
ce z
gatunku wielorybów. Wiadomo powszechnie,
ż
e zwierz
ę
ta te w pewnych
regularnych odst
ę
pach czasu zanurzaj
ą
si
ę
w wod
ę
i potem wypływaj
ą
znowu
na powierzchni
ę
, wyrzucaj
ą
c przez nozdrza jakby słupy wody pomieszanej z
powietrzem. Nikt jednak nie spostrzegł ani razu,
ż
eby ta istota nieznana –
je
ż
eli to była istota
ż
ywa – zachowywała si
ę
w podobny sposób, nikt te
ż
nigdy
nie słyszał jej oddechu.
Mo
ż
e wi
ę
c był to jaki
ś
potwór morski, zamieszkuj
ą
cy gł
ę
bie oceanu, w
rodzaju tych, o których wspominaj
ą
dawne legendy?… Co
ś
w rodzaju
lewiatana albo w
ęż
a morskiego?…
W ka
ż
dym razie od czasu pojawienia si
ę
tego niezwykłego zjawiska łódki
rybackie i szalupy kierowane ostro
ż
no
ś
ci
ą
, nie wypływały na pełne morze;
skoro tylko zauwa
ż
yły „tajemnicze zwierz
ę
” zawracały do portu.
Statki za
ś
ż
aglowe i parowce nietylko nie unikały potworu, lecz nawet
probowały go
ś
ciga
ć
; zawsze jednak znikał im z oczu.
Przerwałem czytanie, zwracaj
ą
c si
ę
do pana Warda:
– Nie rozumiem zaniepokojenia ludno
ś
ci: zwierz
ę
to nie jest
niebezpieczne… nie napada na małe statki… ucieka przed wielkimi… s
ą
dz
ę
,
ż
e pierwej czy pó
ź
niej zobaczymy je w muzeum Waszyngto
ń
skiem…
– Tak… je
ż
eli mamy do czynienia z potworem morskim…
– Có
ż
by to mogło by
ć
innego?
– Czytaj pan dalej!… – przerwał pan Ward.
Z drugiej cz
ęś
ci raportu dowiedziałem si
ę
,
ż
e w zapatrywaniach na
„sensacyjne zjawisko” zaszła zmiana stanowcza. Zacz
ę
to przypuszcza
ć
,
ż
e
nie jest to zwierz
ę
nieznane, lecz udoskonalony przyrz
ą
d do pływania. Mo
ż
e
wynalazca przed sprzedaniem swego pomysłu chce zaciekawi
ć
publiczno
ść
,
a nawet obudzi
ć
przera
ż
enie w ludno
ś
ci nadmorskiej. Udało mu si
ę
to w
zupełno
ś
ci.
W ostatnich czasach dokonał si
ę
post
ę
p olbrzymi w
ż
egludze parowej.
Przebywano Atlantyk w przeci
ą
gu dni pi
ę
ciu. Marynark
ę
wojenn
ą
posuni
ę
to
równie
ż
do wielkiej doskonało
ś
ci. Tym razem szło jednak o jaki
ś
statek
zupełnie nowego systemu, nie maj
ą
cy ani
ż
agli, ani komina. Jaka
ż
wi
ę
c siła
poruszała motor, który musiał by
ć
pot
ęż
ny?… O kształcie statku nikt nie miał
poj
ę
cia.
Zamy
ś
liłem si
ę
gł
ę
boko.
– Có
ż
o tem s
ą
dzisz, panie Strock? – odezwał si
ę
szef.
– Zdaje mi si
ę
,
ż
e motor tego statku jest równie pot
ęż
ny i nieznany, jak
motor owego zagadkowego samochodu, który. tyle hałasu wywołał podczas
konkursu klubu automobilistów…
Równocze
ś
nie przyszło mi na my
ś
l,
ż
e za jak
ą
b
ą
d
ź
cen
ę
nale
ż
y zdoby
ć
copr
ę
dzej tajemnic
ę
nowego wynalazku. Ów
ż
eglarz tajemniczy przypomniał
mi zagadkowego palacza, który prawdopodobnie wraz ze swym przyrz
ą
dem
niezwykłym uton
ą
ł w Michiganie. Obaj jednakowo starannie zachowywali
incognito. Pierwszy przepadł bez wie
ś
ci. Niepokój mnie ogarn
ą
ł o los
drugiego: ju
ż
od dwudziestu czterech godzin nie dawał znaku
ż
ycia!
Wszystkie dzienniki odrzuciły pierwotne przypuszczenie o ukazaniu si
ę
nieznanego gatunku zoologicznego, twierdz
ą
c,
ż
e sensacy
ę
powszechn
ą
wywołał nowy przyrz
ą
d do pływania, poruszany zapomoc
ą
motoru
elektrycznego. Nikt tylko nie odgadywał, z jakiego
ź
ródła czerpał sw
ą
sił
ę
dynamiczn
ą
.
Rozmowa nasza trwała dosy
ć
długo. Wreszcie pan Ward zapytał:
– Czy nie zwróciłe
ś
pan uwagi na dziwne podobie
ń
stwo, zachodz
ą
ce
mi
ę
dzy automobilem a statkiem.
– Niew
ą
tpliwie.
– Wobec tego za
ś
,
ż
e drugi pojawił si
ę
po znikni
ę
ciu pierwszego, czy nie
przychodzi panu na my
ś
l,
ż
e jest to jeden i ten sam przyrz
ą
d?…
ROZDZIAŁ VI
List pierwszy.
Po
ż
egnałem pana Warda i wróciłem do swego mieszkania przy ulicy
Long-Street. Nie miałem ani
ż
ony ani dzieci, nikt mi wi
ę
c w rozmy
ś
laniach nie
przeszkadzał.
Dobro publiczne, bezpiecze
ń
stwo na l
ą
dzie i morzu wymagało
przeprowadzenia ankiety w sprawie tajemniczego samochodu i zagadkowych
zjawisk w zatoce Bosto
ń
skiej…
Przypuszczałem,
ż
e mnie wła
ś
nie powierz
ą
to trudne zadanie… W jaki
sposób trafi
ć
na
ś
lad tajemniczego palacza, czy te
ż
palaczy?…
Po spo
ż
yciu
ś
niadania zapaliłem fajk
ę
i zacz
ą
łem przegl
ą
da
ć
dzienniki…
polityka zazwyczaj niewiele mnie obchodziła. Głównie poci
ą
gała mnie zawsze
kronika wypadków.
W ostatnich czasach najskwapliwiej wyszukiwałem wiadomo
ś
ci z Karoliny
Północnej, korespondecyi z Morgantonu lub z Pleasant Garden. Pan Eliasz
Smith obiecał mnie zawiadomi
ć
w razie ukazania si
ę
tajemniczych płomieni…
Lecz dot
ą
d mnie otrzymałem od niego ani listu ani depeszy… na Great-Eyry
wi
ę
c wszystko było spokojnie.
Z dzienników nie dowiedziałem si
ę
nic nowego. Znowu wi
ę
c wróciłem do
nurtuj
ą
cych mnie my
ś
li.
…Czy
ż
by samochód i statek były dziełem tego samego wynalazcy?… A
mo
ż
e jeden i ten sam przyrz
ą
d daje si
ę
zastosowa
ć
do w
ę
drówki na l
ą
dzie i
morzu… Jakiego rodzaju motor wytwarza szybko
ść
tak niezwykł
ą
, w
dwójnasób przewy
ż
szaj
ą
c
ą
szybko
ść
najwi
ę
ksz
ą
, osi
ą
gni
ę
t
ą
dotychczas?…
Jaki zwi
ą
zek istnieje mi
ę
dzy tajemnic
ą
zatoki Bosto
ń
skiej?… Pierwsza
zagra
ż
ała tylko mieszka
ń
com Karoliny Północnej. Druga przedstawiała
niebezpiecze
ń
stwo powa
ż
ne dla całych Stanów Zjednoczonych nawet dla
całej Europy, a wła
ś
ciwie dla całego
ś
wiata.
Nic dziwnego zatem,
ż
e ogół z gor
ą
czkow
ą
niecierpliwo
ś
ci
ą
oczekiwał
wie
ś
ci o tajemniczych wypadkach i rozchwytywał dzienniki.
Nawet stara Grad, dawna słu
żą
ca mojej matki, która obecnie zajmowała
si
ę
mojem gospodarstwem, była wielce zaniepokojon
ą
.
I dzisiaj po obiedzie, sprz
ą
taj
ą
c ze stołu, zwróciła si
ę
do mnie z
zapytaniem:
– Có
ż
słycha
ć
nowego?
– O czem? o samochodzie?
Skin
ę
ła głow
ą
w milczeniu.
– Nic!
– A o statku?
– Tak
ż
e nic.
– Mój Bo
ż
e! po co te
ż
mamy policy
ę
.
– Nieraz stawiałem sobie podobne pytanie.
– A zatem pewnego pi
ę
knego poranku przekl
ę
ty palacz mo
ż
e si
ę
zjawi
ć
na ulicach Waszyngtonu i rozje
ż
d
ż
a
ć
przechodniów!
– Tak
ź
le nie b
ę
dzie!
– Dlaczego?
– Zatrzymamy go.
– Ba, skoro to sam dyabeł, któ
ż
go zdoła pochwyci
ć
?!
Co za przepyszny wynalazek ten dyabeł! – pomy
ś
lałem – mo
ż
na mu
przypisa
ć
wszystkie zjawiska, których wytłomaczy
ć
nie umiemy! Dyabeł
rozniecił po
ż
ar na wierzchołku Great-Eyry… dyabeł zdobył pierwsz
ą
nagrod
ę
na wy
ś
cigach automobilistów … Dyabeł przeje
ż
d
ż
a si
ę
po morzu około
wybrze
ż
y Nowej Anglii!…
My
ś
li moje uparcie wracały do tego samego przedmiotu: kim był
wynalazca tajemniczy, maj
ą
cy do swego rozporz
ą
dzenia dwa przyrz
ą
dy
znakomite, które przewy
ż
szały wszystko, o czem dot
ą
d ludzko
ść
zamarzy
ć
mogła?… Dlaczego si
ę
ukrywał tak starannie?… Có
ż
by to była za strata
niepowetowana, gdyby si
ę
stał ofiar
ą
jakiego
ś
wypadku i tajemnic
ę
sw
ą
uniósł
ze sob
ą
do grobu!?… Przygody jego zaliczonoby z czasem do legend…
Dzienniki ameryka
ń
skie i europejskie przez czas dłu
ż
szy spraw
ą
t
ą
zajmowały si
ę
gorliwie. Wypisywano rzeczy niestworzone. Artykuły
nast
ę
powały po artykułach. Publiczno
ść
czytała je chciwie. Kto wie nawet, czy
Europa nie zazdro
ś
ciła Ameryce genialnego mechanika, którego pomysł mógł
zapewni
ć
ojczy
ź
nie zyski nieobliczone i przewag
ę
olbrzymi
ą
?
Policya z wielk
ą
gorliwo
ś
ci
ą
poszukiwała
ś
ladów tajemniczego palacza. Z
panem Ward prowadziłem na ten temat niesko
ń
czenie długie rozmowy…
15-go czerwca rano stara Grad podała mi list rekomendowany.
Spojrzałem na adres, pismo było zupełnie nieznane, stempel pocztowy z
Morgantonu…
Z Morgantonu?.. Nie w
ą
tpiłem ani na chwil
ę
,
ż
e to list od pana Eliasza
Smitha i powiedziałem o swem przypuszczeniu staruszce.
– Morganton? – powtórzyła z niepokojem to, – zdaje si
ę
gdzie
ś
w pobli
ż
u
był ten po
ż
ar piekielny?…
– Tak, przypuszczam,
ż
e znowu zaszło tam co
ś
niezwykłego, skoro pan
Smith pisze do mnie.
– Lecz mam nadziej
ę
,
ż
e pan ju
ż
tam nie pojedzie!
– Dlaczego
ż
to?
– Bo zgin
ą
łby pan z pewno
ś
ci
ą
na tym przekl
ę
tym Great-Eyry.
– Uspokój si
ę
. Najpierw dowiedzmy si
ę
, o co idzie.
Rozerwałem kopert
ę
opatrzon
ą
piecz
ę
ciami z laku czerwonego. Na
piecz
ą
tce odci
ś
ni
ę
ta była tarcza, a na niej trzy gwiazdy…
Wyj
ą
łem list. Składał si
ę
z jednej tylko
ć
wiartki, zło
ż
onej we czworo.
Rzuciłem okiem na podpis.
Nie było go wcale. Tylko dwa inicyały: K. P.
– To nie jest list od mera z Morgantonu!
– Od kogó
ż
zatem? – zapytała Grad.
– Nie mam najmniejszego poj
ę
cia! W Morgantonie nie znam nikogo
wi
ę
cej!
Pismo było du
ż
e, litery wyra
ź
ne.
Oto kopia dosłowna listu, datowanego z Great-Eyry!
Great-Eyry. Góry Niebieskie. Karolina Północna.
13-go czerwca.
Do pana Strocka, głównego inspektora policyjnego w Waszyngtonie, przy
Long-Street, 34.
Szanowny panie.
„Powierzono panu zbadanie Great-Eyry.
W tym celu 28-go kwietnia, w towarzystwie mera z Morgantonu i dwu
przewodników urz
ą
dziłe
ś
pan wypraw
ę
na szczyt.
Doszedłe
ś
pan a
ż
do zwartego pier
ś
cienia skał, które były tak wysokie,
ż
e
nie mogłe
ś
si
ę
na nie dosta
ć
.
Daremnie szukałe
ś
pan wyłomu albo szczeliny, k
ę
dyby
ś
mógł pan zajrze
ć
do wn
ę
trza.
Pami
ę
taj pan jedno: na Great-Eyry nie wejdzie nikt – a gdyby nawet
wszedł, nie wróci stamt
ą
d z pewno
ś
ci
ą
!…
Zaniechaj wi
ę
c pan dalszych prób, które si
ę
powiod
ą
nie lepiej jak
pierwsze, a mog
ą
sprowadzi
ć
na pana skutki niebezpieczne.
Usłuchaj pan mojej dobrej rady – w przeciwnym razie – biada Ci!”
K. P.
ROZDZIAŁ VII
Na Kirdallu.
Przyznaj
ę
,
ż
e list ten napełnił mnie zdumieniem bezgranicznem. Poczciwa
Grad, przed któr
ą
zazwyczaj nie miałem tajemnic, przygl
ą
dała mi si
ę
z
niepokojem.
– Czy złe wiadomo
ś
ci? – zapytała wreszcie.
Za cał
ą
odpowied
ź
przeczytałem jej list zagadkowy.
– Jaka
ś
mistyfikacya niew
ą
tpliwie, – dodałem w ko
ń
cu.
– Albo sprawka dyabelska, list bowiem z tamtych okolic, – zaprzeczyła
stara słu
żą
ca.
List ten nie wychodził mi z głowy. W ko
ń
cu doszedłem do przekonania,
ż
e
to jaki
ś
koncept niesmaczny. Przygoda moja była znan
ą
powszechnie…
Dzienniki rozpisywały si
ę
o niej szczegółowo. Niew
ą
tpliwie jaki
ś
dowcipni
ś
,
których nie brak w Ameryce, chciał za
ż
artowa
ć
ze mnie i napisał ten list
tajemniczy.
Gdyby nawet Great-Eyry było kryjówk
ą
złoczy
ń
ców,
ż
aden z nich nie
odwa
ż
yłby si
ę
na napisanie czego
ś
podobnego, z obawy
ś
ci
ą
gni
ę
cia na
siebie uwagi policyi i podniecenia ciekawo
ś
ci agentów. Wreszcie w jaki
sposób złoczy
ń
cy mogliby si
ę
tam dosta
ć
wobec tego, i
ż
na własne oczy
widziałem,
ż
e na szczyt dost
ę
pu niema?… Po namy
ś
le postanowiłem panu
Wardowi nic o li
ś
cie nie wspomina
ć
. Wło
ż
yłem go jednak do biurka na
wszelki wypadek. Gdyby nadeszły jeszcze inne listy, opatrzone, temi samemi
inicyałami, rzecz sama nabrałaby wagi.
Upłyn
ę
ło dni kilka, w ci
ą
gu których nie zaszło nic wa
ż
nego. Codziennie
chodziłem do zarz
ą
du policyi, oczekuj
ą
c jakiej
ś
roboty – daremnie
przewidywałem,
ż
e jedno jeszcze niepowodzenie w rodzaju wyprawy na
Great-Eyry, a b
ę
d
ę
zmuszony prosi
ć
o dymisy
ę
.
Ani o tajemniczym samochodzie, ani o statku podwodnym nie było
ż
adnych wie
ś
ci. Rz
ą
d obsadził agentami wszystkie drogi, rzeki i jeziora. Czy
ż
jednak tajemniczy statek nie mógł si
ę
ukry
ć
w obszernem pa
ń
stwie
rozci
ą
gaj
ą
cem si
ę
mi
ę
dzy 60°–125° długo
ś
ci a 30°–40° szeroko
ś
ci
północnej?
Miał do swego rozporz
ą
dzenia Atlantyk, Ocean Spokojny i zatok
ę
Meksyka
ń
sk
ą
. Zreszt
ą
dotychczas nie unikał wcale okolic ucz
ę
szczanych.
Wzi
ą
ł udział w wy
ś
cigach w Wiskonsinie i dni kilka kr
ąż
ył po zatoce
Bosto
ń
skiej.
Mo
ż
e wi
ę
c zgin
ą
ł? – A mo
ż
e pow
ę
drował na stary kontynent?..
Od pana Smitha nie miałem
ż
adnej wiadomo
ś
ci – zatem na Great-Eyry
było spokojnie. 17-go czerwca wychodz
ą
c z domu zauwa
ż
yłem dwu
m
ęż
czyzn, którzy mi si
ę
przygl
ą
dali z pewn
ą
natarczywo
ś
ci
ą
. Nie
przywi
ą
zywałem do tego zbyt wielkiej wagi, lecz gdy wróciłem do domu, stara
Grad z min
ą
tajemnicz
ą
zacz
ę
ła mi opowiada
ć
,
ż
e od kilku dni ludzie ci
szpieguj
ą
mnie widocznie; przechadzaj
ą
si
ę
przed domem i id
ą
za mn
ą
, gdy
wychodz
ę
do biura.
– Czy pewn
ą
jeste
ś
tego, co mówisz?
– Najzupełniej
– Poznałaby
ś
ich?
– Z łatwo
ś
ci
ą
.
– Masz zatem zdolno
ś
ci
ś
ledcze… Mo
ż
e chcesz si
ę
zapisa
ć
do stra
ż
y
policyjnej?
– Wolne
ż
arty, panie. Lecz mam dobre oczy i wiem co mówi
ę
. Szpieguj
ą
pana z pewno
ś
ci
ą
. Rozka
ż
pan agentom wy
ś
ledzi
ć
tych ludzi.
– Dobrze, dobrze, moja kochana. Uczyni
ę
to z pewno
ś
ci
ą
.
W gruncie rzeczy jednak nie traktowałem tej sprawy powa
ż
nie.
Wiedziałem,
ż
e moja poczciwa słu
żą
ca niepokoi si
ę
łatwo.
Przez dwa dni nast
ę
pne ani ja ani Grad nie zauwa
ż
yli
ś
my przed domem
ż
adnych osobisto
ś
ci podejrzanych. St
ą
d wnioskowałem,
ż
e staruszka omyliła
si
ę
.
Rano, 19-go czerwca poczciwa kobiecina wpadła zadyszana do mego
pokoju wołaj
ą
c:
– Panie, panie,… s
ą
!
– Kto taki?
– Szpiedzy… z tamtej strony ulicy, naprzeciwko okien… czekaj
ą
pewnie,
a
ż
pan wyjdzie z mieszkania.
Zbli
ż
yłem si
ę
do okna i podniosłem zlekka firank
ę
, aby nie spłoszy
ć
domniemanych szpiegów.
Po chodniku istotnie przechadzało si
ę
tam i napowrót dwóch ludzi. Obaj
byli
ś
redniego wzrostu, silnie zbudowani, w wieku od 35-40 lat. Ubranie ich
zdradzało wie
ś
niaków: wysokie buty, spodnie z grubej wełny, nasuni
ę
te na
czoło filcowe kapelusze, w r
ę
ku laski.
Nie ulegało najmniejszej w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e
ś
ledz
ą
moje mieszkanie.
– Wi
ę
c to s
ą
ci, sami, których zauwa
ż
yła
ś
dawniej? – zapytałem.
– Napewno ci sami.
Postanowiłem wyja
ś
ni
ć
t
ę
spraw
ę
i dzisiaj jeszcze poleci
ć
jednemu z
agentów wy
ś
ledzenie podejrzanych osobisto
ś
ci. Ubrałem si
ę
po
ś
piesznie,
zbiegłem prawie po schodach i wyszedłem na ulic
ę
.
Przed domem nie było nikogo. Rozgl
ą
dałem si
ę
bacznie dokoła. Szpiedzy
znikn
ę
li. W drodze do biura nie spotkałem ich równie
ż
.
Odt
ą
d ani ja ani stara Grad nie widzieli
ś
my ich wi
ę
cej. Mo
ż
e ju
ż
wiedzieli
o mnie, co wiedzie
ć
chcieli, zapami
ę
tali moj
ą
powierzchowno
ść
, do
ść
,
ż
e
zaprzestali
ś
ledzenia. Przestałem my
ś
le
ć
o całej tej sprawie, podobnie jak i o
li
ś
cie z podpisem K. P.
O niezwykłym samochodzie i o zdumiewaj
ą
cym przyrz
ą
dzie do pływania
zapominano powoli, podobnie jak zapominano o tajemniczych zjawiskach na
Great-Eyry.
Nagle ciekawo
ść
publiczno
ś
ci zwrócon
ą
została w innym kierunku.
Dnia 22-go czerwca Evening Star ogłosił artykuł nast
ę
puj
ą
cy,
przedrukowany nazajutrz przez wszystkie poczytniejsze dzienniki Stanów
Zjednoczonych:
„Jezioro Kirdall, poło
ż
one w Stanie Kanzas, w okolicy górskiej, o
o
ś
mdziesi
ą
t mil od głównego miasta Topeka, stało si
ę
w ostatnich czasach
widowni
ą
zjawisk szczególnych.
„Jezioro to zdaje si
ę
nie ł
ą
czy
ć
wcale z sieci
ą
hydrograficzn
ą
Stanów.
Powierzchnia jego wynosi 75 mil kwadratowych. Gł
ę
boko
ść
u brzegów
dochodzi do 50 stóp, a w po
ś
rodku do 300-stu.
„Dost
ę
p do jeziora jest bardzo utrudniony, wobec tego,
ż
e zamykaj
ą
je
skały ostre i wysokie. Droga prowadzi przez ciasne w
ą
wozy. Po mimo to na
wybrze
ż
u rozsiadły si
ę
liczne wioski, których mieszka
ń
cy zajmuj
ą
si
ę
rybołówstwem. Jezioro bowiem obfituje w szczupaki, pstr
ą
gi, okonie,
w
ę
gorze, karpie i inne ryby wód słodkich. Wod
ę
ma dziwnie przezroczyst
ą
.
„Po jeziorze kr
ążą
nieustannie barki rybackie, oraz małe statki
ż
aglowe i
szalupy, ułatwiaj
ą
ce komunikacy
ę
mi
ę
dzy osadami.
„Kolej
ż
elazna, przeprowadzona prawie do skalistego obwodu jeziora,
ułatwia handel rybami, które stanowi
ą
w Kanzasie wa
ż
ne
ź
ródło dochodu.
„Opis Kirdallu jest niezb
ę
dny dla zrozumienia faktów, przytoczonych
poni
ż
ej”.
Dalej nast
ę
puje sensacyjna cz
ęść
artykułu:
„Od niejakiego
ś
czasu rybacy zauwa
ż
yli na powierzchni jeziora jakie
ś
dziwne wzburzenie. Woda chwilami podnosi si
ę
w gór
ę
, jakgdyby wskutek
odbicia fali gł
ę
binowej.
„Zjawisko podobne daje zauwa
ż
y
ć
si
ę
nawet podczas bardzo cichej
pogody; kiedy najl
ż
ejszy wiaterek nie porusza przejrzystej toni, nagle
powstaj
ą
jakie
ś
spienione wiry. Statki zaczynaj
ą
kołysa
ć
si
ę
gwałtownie,
przechylaj
ą
si
ę
, zderzaj
ą
ze sob
ą
, a czasem nawet ponosz
ą
silne
uszkodzenia
„Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e dziwne to zjawisko bierze pocz
ą
tek w
gł
ę
bszych warstwach jeziora.
„Te zaburzenia tak niezwykłe, przypisywano z pocz
ą
tku działaniu sił
podziemnych, pod wpływem których miało si
ę
zmienia
ć
dno jeziora. Hypotez
ę
t
ę
jednak odrzucono, skoro si
ę
okazało,
ż
e dziwne zjawiska nie s
ą
bynajmniej
umiejscowione, lecz zachodz
ą
na całej powierzchni Kirdallu.
„Próbowano wi
ę
c tłómacze
ń
innych. Przypuszczano obecno
ść
jakiego
ś
potworu morskiego, który burzył i m
ą
cił wod
ę
z niezwykł
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
.
Musiałby to jednak by
ć
jaka
ś
okaz rozmiarów olbrzymich. Istota podobna w
Kirdallu rozwin
ąć
si
ę
nie mogła, ani te
ż
przypłyn
ąć
z zewn
ą
trz, poniewa
ż
jezioro było wewn
ę
trzne, nie ł
ą
czyło si
ę
ani z oceanem Spokojnym, ani z
Atlantykiem, ani nawet z zatok
ą
Meksyka
ń
sk
ą
. Zagadka wi
ę
c trudn
ą
była do
rozstrzygni
ę
cia.
„Po odrzuceniu dwu pierwszych hypotez, jako niemo
ż
liwych i
nieprawdopodobnych, zacz
ę
to przypuszcza
ć
,
ż
e w gł
ę
biach jeziora kr
ąż
y
jaki
ś
statek podwodny. W ostatnich czasach przecie
ż
namno
ż
yło si
ę
tyle
przyrz
ą
dów podobnego rodzaju! Przed kilku laty w Bridgeport (w stanie
Connecticut) kursował „Protector”, zbudowany według systemu in
ż
yniera
Lake, opatrzony dwoma motorami, z których jeden był elektryczny o sile 75
koni, a drugi naftowy, o sile 250 koni. Przyrz
ą
d ten posiadał olbrzymie koła o
ś
rednicy metrowej i poruszał si
ę
z wielk
ą
szybko
ś
ci
ą
na l
ą
dzie na morzu i pod
wod
ą
.
„Przypuszczaj
ą
c nawet,
ż
e na Kirdallu ukazał si
ę
jaki
ś
nowy udoskonalony
rodzaj statku podwodnego, zachodziło pytanie, jakim sposobem przyrz
ą
d ów
mógł si
ę
dosta
ć
na jezioro zamkni
ę
te ze wszech stron wysokiemi,
niedost
ę
pnemi skałami?
„A przecie
ż
jedynie ta ostatnia hypoteza miała pozory
prawdopodobie
ń
stwa!…
„W dniu 20-go czerwca ustały nawet wszelkie w tym wzgl
ę
dzie
w
ą
tpliwo
ś
ci.
„Dwumasztowy statek Markel, płyn
ą
c z rozpi
ę
temi
ż
aglami ku północo-
zachodowi, wpadł na jakie
ś
ciało podwodne i poniósł znaczne uszkodzenia.
Udało si
ę
wprawdzie zatka
ć
otwór i statek dopłyn
ą
ł pomy
ś
lnie do portu
s
ą
siedniego. Wypadek ten przeraził i zadziwił wszystkich. Wiadomo było,
ż
e
w tym miejscu, gdzie nast
ą
pił wypadek, nie było
ż
adnej skały podwodnej a
gł
ę
boko
ść
jeziora wynosiła od 80-90 stóp.
„Po wyci
ą
gni
ę
ciu statku na brzeg i dokładnem obejrzeniu okazało si
ę
,
ż
e
pudło zostało przebite ostrog
ą
jakiego
ś
okr
ę
tu.
„Odt
ą
d obecno
ść
statku podwodnego, kr
ążą
cego w gł
ę
biach Kirdallu z
szybko
ś
ci
ą
niesłychan
ą
, stała si
ę
pewnikiem. Wobec tego nasuwał si
ę
cały
szereg pyta
ń
:
„W jaki sposób statek ten dostał si
ę
na jezioro?… Dlaczego nie wypłynie
nigdy na powierzchni
ę
wody?… Dlaczego zachowuje incognito?…
Artykuł ko
ń
czył si
ę
zestawieniem tajemniczego samochodu ze statkiem i z
nowym przyrz
ą
dem podwodnym.
Czy
ż
by wszystkie były dziełem jednego i tego samego wynalazcy?…”
ROZDZIAŁ VIII
Za jak
ą
b
ą
d
ź
cen
ę
.
Zako
ń
czenie artykułu było jakby objawieniem, przyj
ę
tem jednogło
ś
nie i
wywołało wra
ż
enie olbrzymie. Umysł ludzki skłonny jest do wiary w rzeczy
nadzwyczajne. Nikt ju
ż
wi
ę
c nie chciał w
ą
tpi
ć
,
ż
e wszystkie trzy niezwykłe
przyrz
ą
dy s
ą
dziełem jednego wynalazcy.
Przypuszczano nawet,
ż
e jeden i ten sam przyrz
ą
d za pomoc
ą
zmian
odpowiednich daje si
ę
przystosowa
ć
do kursowania po l
ą
dzie, po morzu i
nawet pod wod
ą
… A zatem brakowałoby mu tylko mo
ż
no
ś
ci bujania w
powietrzu!… Publiczno
ść
, znudzona ostatniemi wypadkami, znalazła now
ą
podniet
ę
dla swej ciekawo
ś
ci i fantastycznych domysłów.
Wszyscy si
ę
zgadzali na jedno: za jak
ą
b
ą
d
ź
cen
ę
nale
ż
ało posi
ąść
tajemnic
ę
cudownego wynalazku. Mógłby on przynie
ść
korzy
ś
ci
nieobliczalne… Pa
ń
stwo, któreby miało do swego rozporz
ą
dzenia motor tak
pot
ęż
ny i poruszaj
ą
cy jeden albo trzy tak niezwykłe przyrz
ą
dy z szybko
ś
ci
ą
dochodz
ą
c
ą
2500 metrów na minut
ę
, uzyskałoby olbrzymi
ą
przewag
ę
nad
innemi. Z pewno
ś
ci
ą
ż
adne nie zaniedba stara
ń
, a
ż
eby si
ę
porozumie
ć
z
wynalazc
ą
. Lecz naby
ć
tajemnic
ę
powinna stanowczo Ameryka. Milionów jej
nie zabraknie!
Tak rozumowały nietylko sfery rz
ą
dowe lecz i szersza publiczno
ść
… W
jaki sposób jednak wzi
ąć
si
ę
do rzeczy?… Najwi
ę
ksz
ą
trudno
ść
przedstawiało
odnalezienie genjalnego wynalazcy. Daremnie przeszukiwano najstaranniej i
sondowano jezioro Kirdalskie: nie znaleziono
ż
adnego
ś
ladu łódki podwodnej.
Znikn
ę
ła bez wie
ś
ci, podobnie jak poprzednio samochód w Milwaukee i statek
w zatoce Bosto
ń
skiej.
Nieraz mówili
ś
my o tem wszystkiem z p. Wardem, lecz nigdy nie
umieli
ś
my, znale
źć
odpowiedzi na niepokoj
ą
ce nas zagadki.
27-go czerwca raniutko wezwano mnie do zarz
ą
du. Stawiłem si
ę
niezwłocznie. Pan Ward odrazu przyst
ą
pił do rzeczy.
– Czy nie chciałby
ś
, panie Strock, naprawi
ć
wra
ż
enia niefortunnej
wyprawy na Great-Eyry?
– Nawet bardzo.
– Nadarza si
ę
wyborna sposobno
ść
…
– Jaka?
–
Ś
ledzenie tajemniczego wynalazcy… pragn
ą
łby
ś
pan podj
ąć
si
ę
tego
zadania?…
– Z najwi
ę
ksz
ą
ochot
ą
… pomimo trudno
ś
ci…
– Tak, byłoby to rzecz trudniejsza, ni
ż
zbadanie Great-Eyry.
Pan Ward przypominał mi cz
ę
sto Great-Eyry. Nie miałem do
ń
urazy,
poniewa
ż
czynił to bez złej intencji, jakby chc
ą
c mi doda
ć
bod
ź
ca na
przyszło
ść
.
– Odebrał pan jakie nowe wie
ś
ci?
–
Ż
adnych. Agenci
ś
ledz
ą
daremnie jezioro i jego okolice. Gotów jestem
przypuszcza
ć
,
ż
e mytyczny mechanik umie uczyni
ć
si
ę
niewidzialnym dla oka
ludzkiego, jak nowy Proteusz!
– Có
ż
pan obmy
ś
lił?
– Mnie si
ę
zdaje,
ż
e pozostaje nam jeden tylko sposób, a mianowicie: za
po
ś
rednictwem prasy zaproponowa
ć
mu sprzeda
ż
wynalazku na takich
warunkach, których by odrzuci
ć
nie mógł. Przyrz
ą
d ten, nieocenionej warto
ś
ci
dla pa
ń
stwa, małe ma znaczenie dla jednostki pojedy
ń
czej. Trudno bowiem
przypuszcza
ć
,
ż
e mamy do czynienia ze złoczy
ń
c
ą
, który ucieka od wymiaru
sprawiedliwo
ś
ci.
Przyznałem panu Wardowi słuszno
ść
zupełn
ą
. Droga przez niego
wskazana była, mojem zdaniem, wspaniała. Có
ż
logiczniejszego nad wej
ś
cie
w układy z tajemniczym” bohaterem dnia”? Obsadzenie agentowi dróg, jezior
i rzek,
ś
ledzenie Kirdallu i zatoki nie przyniosło
ż
adnych rezultatów. Od czasu
owej przygody z Markelem nie wykryto nic.
A mo
ż
e tajemniczy wynalazca wraz ze swym przyrz
ą
dem padł ofiar
ą
jakiego
ś
nieszcz
ęś
liwego wypadku?
Pan Ward nie umiał ukry
ć
swego niezadowolenia, a nawet zawodu.
Ile
ż
trudno
ś
ci przedstawia zapewnienie bezpiecze
ń
stwa publicznego,
je
ż
eli złoczy
ń
cy mog
ą
si
ę
uczyni
ć
niepochwytnymi na l
ą
dzie i morzu! W jaki
sposób ich
ś
ciga
ć
? Z chwil
ą
, gdy ludzie wynajd
ą
sposób kierowania
balonami, znaczenie policyi spadnie do zera, a ja i moi koledzy otrzymamy
dymisy
ę
. Nacó
ż
si
ę
bowiem przyda uganianie za zbrodniarzami w
przestworzach powietrznych?…
Przypomniał mi si
ę
list tajemniczy i gro
ź
by, któremi chciano mnie
zastraszy
ć
. Z pocz
ą
tku miałem zamiar powiedzie
ć
o tem panu Wardowi, lecz
si
ę
powstrzymałem. Szpiedzy nie pokazywali si
ę
wi
ę
cej, tego byłem pewny,
stara Grad bowiem miała si
ę
na baczno
ś
ci i byłaby ich dostrzegła
niew
ą
tpliwie.
Sprawa Great-Eyry zbladła ogromnie wobec tej drugiej sprawy, która j
ą
zasłoniła całkowicie. „Tajemniczy wynalazca” pochłaniał uwag
ę
wszystkich.
– A zatem, kochany panie Strock, zacz
ą
ł znowu pan Ward, b
ą
d
ź
gotów
do odjazdu na piewsze wezwanie. Lada chwila bowiem mo
ż
emy usłysze
ć
,
ż
e
gdzie
ś
na terytoryum ameryka
ń
skiem pojawił si
ę
przyrz
ą
d tak niezmiernie
intryguj
ą
cy wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych.
– Zastosuj
ę
si
ę
do pa
ń
skiego rozkazu. Nie b
ę
d
ę
wychodził z domu wcale,
chyba do zarz
ą
du… Czy mam wyruszy
ć
z Waszyngtonu sam, czy te
ż
mog
ę
wzi
ąć
kogo
ś
do pomocy.
– Mo
ż
esz pan wzi
ąć
dwu agentów, wybór pozostawiam panu.
– Dzi
ę
kuj
ę
. Co mam uczyni
ć
, gdy natrafi
ę
na
ś
lad owego Proteusza?
– Nie traci
ć
go z oczu, w razie potrzeby nawet uwi
ę
zi
ć
i zawiadomi
ć
mnie
depesz
ą
!
– Dzi
ę
kuj
ę
za powierzenie misyi, która mo
ż
e mi przynie
ść
sław
ę
…
– I korzy
ść
– zako
ń
czył pan Ward przyja
ź
nie.
Po powrocie do domu zaj
ą
łem si
ę
przygotowaniami do odjazdu. Po
namy
ś
le wybor mój padł na dwu agentów, znanych ze sprytu, odwagi i siły.
Jeden z nich, trzydziestoletni John Hart był rodem z Illinois, drugi, nieco
starszy, Nab Walker, pochodził z Massachusetts.
Upłyn
ę
ło dni kilka. Nie mieli
ś
my
ż
adnych wiadomo
ś
ci ani o samochodzie
ani o statkach. Dzienniki tylko podały par
ę
wzmianek, uznanych za
niewiarogodne, według jednej bowiem „bohater dnia” ukazał si
ę
26-go
czerwca po południu na drogach Arkanzasu, w pobli
ż
u Little-Rock, według
drugiej za
ś
, tego samego dnia wieczorem widziano tajemniczy przyrz
ą
d w
południowej cz
ęś
ci jeziora Górnego.
Była to niemo
ż
liwo
ść
absolutna. Przestrze
ń
mi
ę
dzy temi punktami wynosi
około 800 mil, pomimo zatem niezwykłej szybko
ś
ci samochód nie mógł jej
przeby
ć
w tak krótkim przeci
ą
gu czasu. Zreszt
ą
, gdyby si
ę
nawet był o to
pokusił, widzianoby go przecie
ż
gdzie
ś
po drodze. W Arkanzasie, w Missouri,
w Iowie lub w Wisconsinie.
Dlatego te
ż
do wzmianek powy
ż
szych nie przywi
ą
zywali
ś
my warto
ś
ci.
Trzeciego lipca wszystkie dzienniki Stanów Zjednoczonych ogłosiły
odezw
ę
nast
ę
puj
ą
c
ą
:
„W kwietniu, r. b. po drogach Pennsylwacyi, Kentucky, Ohio, Illinois,
Tennessee, Missouri kursował jaki
ś
samochód niezwykły. 27-go maja, po
wy
ś
cigach w Wiskonsinie, gdzie ukazaniem si
ę
swym wywarł wra
ż
enie
piorunuj
ą
ce, znikł bez
ś
ladu.
„W pierwszej połowie czerwca, w zatoce Bosto
ń
skiej, naprzeciwko
wybrze
ż
y Nowej Anglii, ukazał si
ę
tajemniczy przyrz
ą
d do pływania i po kilku
dniach równie
ż
zgin
ą
ł bez wie
ś
ci.
„W drugiej połowie czerwca na jeziorze Kirdallskiem znajdował si
ę
statek
podwodny, kr
ąż
ył w gł
ę
binach, nie ukazał si
ę
ani razu na powierzchni i znikn
ą
ł
tak
ż
e w sposób tajemniczy.
Przypuszczaj
ą
c,
ż
e wynalazca tych trzech przyrz
ą
dów – a mo
ż
e jednego
przyrz
ą
du, daj
ą
cego si
ę
przystosowa
ć
do poruszania si
ę
na ziemi, w wodzie i
pod wod
ą
– jest jeden i ten sam człowiek, rz
ą
d ameryka
ń
ski zwraca si
ę
do
niego z propozycy
ą
sprzeda
ż
y wy
ż
ej wspomnianego wynalazku.
„Warunki sprzeda
ż
y, oraz imi
ę
i nazwisko zechce tajemniczy wła
ś
ciciel
przesła
ć
do zarz
ą
du policyi w Waszyngtonie, obwód Kolumbia, Stany
Zjednoczone”.
Odezwa ta, wydrukowana du
ż
emi literami, wpadnie niew
ą
tpliwie w oczy
tego dziwnego człowieka. Odczyta j
ą
i zmuszony b
ę
dzie odpowiedzie
ć
,
przyjmuj
ą
c lub odrzucaj
ą
c ofert
ę
.
Lecz pocó
ż
by j
ą
miał odrzuca
ć
.
Łatwo sobie wyobrazi
ć
, z jak gor
ą
czkow
ą
niecierpliwo
ś
ci
ą
publiczno
ść
wyczekiwała odpowiedzi. Tłumy ludzi, pchane ciewawo
ś
ci
ą
tłoczyły si
ę
przed
zarz
ą
dem policyi.
Reporterzy nie odchodzili od drzwi.
Jaki
ż
to zaszczyt, a zarazem jaki dochód dla dziennika, który pierwszy
ogłosi upragnion
ą
wiadomo
ść
!… Nareszcie imi
ę
, i nazwisko genjalnego
wynalazcy przestanie by
ć
tajemnic
ą
!… Warunki mo
ż
e poda
ć
wysokie…
Ameryka opłaci go hojnie, sta
ć
j
ą
przecie
ż
na to!… Wreszcie, gdyby nawet
rz
ą
dowi zabrakło milionów, nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e wielcy miliarderzy
otworz
ą
swoje szkatuły!
Upłyn
ą
ł dzie
ń
. Dla wielu nerwowców i niecierpliwych miał on wi
ę
cej ni
ż
dwadzie
ś
cia cztery godzin, a ka
ż
da godzina wi
ę
cej ni
ż
sze
ść
dziesi
ą
t minut.
Ż
adnego listu,
ż
adnej depeszy! Noc nast
ę
pna tak
ż
e nie przyniosła nic.
W ten sposób min
ę
ły jeszcze trzy dni.
Wówczas stało si
ę
to, co było do przewidzenia odrazu.
Kable zaniosły sensacyjn
ą
wie
ść
do Europy. Wszystkie pierwszorz
ę
dne
pa
ń
stwa Starego
ś
wiata, jak Anglia, Francya, Niemcy, Rosya, Austrya
postanowiły walczy
ć
z Ameryk
ą
o pierwsze
ń
stwo w nabyciu wynalazku, który
mógł je wywy
ż
szy
ć
ponad inne, zapewniaj
ą
c przewag
ę
olbrzymi
ą
,
szczególnie podczas wojny. Taki cel czy
ż
nie wart milionów?… Prasa
europejska zacz
ę
ła wydawa
ć
odezwy identyczne z odezw
ą
rz
ą
du Stanów
Zjednoczonych.
Lecz tajemniczy wynalazca nie dawał znaku
ż
ycia. Mógł zosta
ć
miliarderem, rywalem Gouldów Vanderbildów, Morganów, lecz po nagrod
ę
si
ę
nie zgłaszał.
Ś
wiat cały przekształcił si
ę
na jaki
ś
rynek, giełd
ę
, gdzie
prowadzono licytacy
ę
niesłychan
ą
.
Rano i wieczór gazety podawały cyfr
ę
nagrody, podnosz
ą
c j
ą
za ka
ż
dym
razem. Wreszcie dosi
ę
gła ona olbrzymiej sumy 20000000 dolarów, czyli
100000000 franków.
Na sum
ę
powy
ż
sz
ą
zdecydowały si
ę
Stany Zjednoczone po długiem
posiedzeniu kongresu. Nikt jednak z Amerykanów nie uwa
ż
ał,
ż
e cyfra jest
zbyt wysok
ą
. Słyszano nawet zdanie,
ż
e wynalazek tak znakomity wart du
ż
o
wi
ę
cej.
Pa
ń
stwa europejskie usun
ę
ły si
ę
od licytacyi… Ograniczyły si
ę
tylko do
uwag sceptycznych, jak np…. „tajemniczy wynalazca si
ę
nie pojawia… nic
dziwnego, niema go wcale… nie egzystował nigdy… cała ta sprawa jest
mistyfikacy
ą
na szerok
ą
skal
ę
… Wreszcie mo
ż
e i istniał naprawd
ę
, lecz
zleciał w przepa
ść
lub uton
ą
ł w gł
ę
binach morza…”
Czas upływał, na
ż
adna odpowied
ź
nie nadchodziła… Tajemniczy
przyrz
ą
d nie ukazywał si
ę
nigdzie.
Traciłem zupełnie nadziej
ę
rozwi
ą
zania tej pal
ą
cej zagadki.
Wreszcie 15-go lipca raniutko znaleziono w skrzynce przy zarz
ą
dzie
policyjnym list bez stempla pocztowego.
Władze zaraz po odczytaniu posłały list ten do redakcyi dzienników
waszyngto
ń
skich, które wydały go jako dodatek nadzwyczajny.
Oto jego tre
ść
:
ROZDZIAŁ IX
List drugi.
Na pokładzie „Grozy”.
15-go lipca.
Do mieszka
ń
ców Starego i Nowego
ś
wiata!
Propozycye poczynione przez rozmaite pa
ń
stwa europejskie i Stany
Zjednoczone Ameryki północnej zmuszaj
ą
mnie do odpowiedzi.
Oznajmiam zatem,
ż
e odmawiam stanowczo przyj
ę
cia nagrody za mój
wynalazek.
Nie b
ę
dzie on nigdy ani francuskim, ani niemieckim, ani angielskim, ani
rosyjskim, ani ameryka
ń
skim, ani austryackim.
Pozostanie zawsze moj
ą
własno
ś
ci
ą
prywatn
ą
i zrobi
ę
z nim, co mi si
ę
spodoba. Przy jego pomocy panowa
ć
mog
ę
nad całym
ś
wiatem. Nie oprze
si
ę
mnie
ż
adna pot
ę
ga ludzka!
Niech nikt si
ę
nie łudzi,
ż
e zdoła mi wydrze
ć
mój pomysł. Za zło, które mi
zechc
ą
wyrz
ą
dzi
ć
, potrafi
ę
si
ę
odem
ś
ci
ć
stokrotnie.
Milionami, które mi ofiarowuj
ą
, gardz
ę
. Nie potrzebuj
ę
ich wcale. Zreszt
ą
,
gdybym ich kiedykolwiek zapragn
ą
ł, wystarczy tylko abym wyci
ą
gn
ą
ł po nie
r
ę
k
ę
, a zlej
ą
si
ę
na mnie obficie.
Niech wie
ś
wiat Stary i Nowy,
ż
e s
ą
wobec mnie bezsilni – ja za
ś
jestem
wzgl
ę
dem nich wszechpot
ęż
nym.
Tym razem podpisuj
ę
si
ę
otwarcie:
Król Przestrzeni.
ROZDZIAŁ X
Poza prawem.
Noc z 14-go na 15-ty lipca była ciemna, bezksi
ęż
ycowa. Du
ż
o ciekawych
stało na ulicy od zachodu sło
ń
ca a
ż
do wschodu, nikt jednak nie widział, kto
list powy
ż
szy wrzucił do skrzynki. Mo
ż
e nawet sam autor?
Dodatki nadzwyczajne podały równie
ż
facsimile listu, który wywołał
wra
ż
enie olbrzymie. Jedni uwa
ż
ali go za
ż
art, inni znowu traktowali t
ę
spraw
ę
powa
ż
nie
– Tu niema mowy o
ż
adnej mistyfikacyi – twierdzili. List ten pisał
niew
ą
tpliwie twórca niepochwytnego przyrz
ą
du!…
Domysłom nie było ko
ń
ca.
Wi
ę
c ten człowiek gienjalny, tak starannie, zachowuj
ą
cy incognito, nie
zgin
ą
ł wcale!… Ukrył si
ę
tylko w takie miejsce, gdzie go r
ę
ka policyi
dosi
ę
gn
ąć
nie mo
ż
e… W odpowiedzi na propozycye rz
ą
dów napisał list… nie
wysłał go poczt
ą
, lecz przybył osobi
ś
cie do stolicy Stanów i wrzucił
własnor
ę
cznie do skrzynki przy zarz
ą
dzie policyjnym…
Mo
ż
e te
ż
wkrótce da nowy dowód swego istnienia?…
Je
ż
eli tajemniczy wynalazca pragn
ą
ł rozgłosu, powinien był by
zadowolonym, miliony czytelników, odczytuj
ą
c jego odpowied
ź
, „nie wierzyły
swoim oczom”.
Od pierwszej chwili pismo wydało mi si
ę
znajome. Według grafologii
zdradzało ono temperament gwałtowny, charakter samowolny.
Łamałem sobie głow
ę
, gdzie ju
ż
je widziałem. Nagle z piersi mej wyrwał
si
ę
okrzyk… przypomniałem sobie list, otrzymany przed miesi
ą
cem z
Morgantonu!…
Dziwnym, znacz
ą
cym mo
ż
e, zbiegiem okoliczno
ś
ci, inicyały, zast
ę
puj
ą
ce
podpis tamtego listu, mogły by
ć
pocz
ą
tkowemi literami wyrazów: „Król
Przestrzeni!…”
Zerwałem si
ę
z krzesła, podszedłem do biurka, wyj
ą
łem z niego list,
otrzymany w dniu 13-go czerwca i porównałem go z fac-simile. Nie było cienia
w
ą
tpliwo
ś
ci. Pismo zupełnie jednakie.
Najrozmaitsze domysły kotłowały mi pod czaszk
ą
. Jaki mógł by
ć
zwi
ą
zek
mi
ę
dzy temi dwoma listami?… Czego dowodzi to
ż
samo
ść
pisma?… Czy
mo
ż
e by
ć
wskazówk
ą
dla agentów i doprowadzi
ć
ich do po
żą
danego celu?…
Schowałem list do kieszeni i udałem si
ę
po
ś
piesznie do zarz
ą
du policyi.
Pan Ward był w swoim gabinecie. Zapukałem gwałtowniej nieco, ni
ż
zwykle.
– Prosz
ę
.
Wszedłem. Pan Ward siedział przy biurku, maj
ą
c przed sob
ą
oryginał
listu, którego facsimile podały dzienniki.
– Có
ż
nowego, panie Strock?
Podałem mu list, opatrzony inicyałami. Pan Ward wzi
ą
ł go do r
ę
ki,
przyjrzał si
ę
bacznie i zapytał:
– Sk
ą
d ten list?
– Z Morgantonu.
– Otrzymany kiedy?
– 13-go czerwca.
– Dlaczego przynosisz mi go pan tak pó
ź
no?
– Dot
ą
d s
ą
dziłem,
ż
e to jaki
ś
ż
art… mistyfikacya… Dzisiaj zmieniłem
zdanie…
Pan Ward zagł
ę
bił si
ę
w czytanie.
– Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e oba listy pisała jedna i ta sama r
ę
ka.
– I ja tak s
ą
dz
ę
– Inicyały K. P. odpowiadaj
ą
podpisowi: „Król Przestrzeni”.
– Tak. Lecz jaki zwi
ą
zek zachodzi
ć
mo
ż
e mi
ę
dzy „Groz
ą
”, a Great-Eyry?
– Nie wiem, i nawet nie mog
ę
sobie wyobrazi
ć
… chyba…
– Co pan ma na my
ś
li?
– …Chyba,
ż
e wynalazca składa na Great-Eyry potrzebny mu materyał…
– To absolutnie niemo
ż
liwe! Jakim sposobem mógłby si
ę
tam dosta
ć
?
Takie przypuszczenie nie wytrzymuje krytyki!
– A gdyby przypu
ś
ci
ć
,
ż
e „Groza” ma skrzydła, które pozwalaj
ą
jej
wzlatywa
ć
z orłami i s
ę
pami wydała mi si
ę
tak dziwaczn
ą
,
ż
e nie mogłem
powstrzyma
ć
u
ś
miechu niedowierzania. Zreszt
ą
i pan Ward nie upierał si
ę
bynajmniej przy swojem przypuszczeniu. Wzi
ą
ł znowu oba listy i przygl
ą
dał
si
ę
im bacznie przez lup
ę
. Stanowczo pisane były t
ą
sam
ą
r
ę
k
ą
i nawet tym
samym piórem.
– Zatrzymuj
ę
ten list – rzekł w ko
ń
cu do mnie i powtarzam raz jeszcze:
b
ą
d
ź
ka
ż
dej chwili gotów do odjazdu… Jestem przekonany,
ż
e odegra pan
wa
ż
n
ą
rol
ę
w tej dziwnej sprawie… a raczej w tych dwu sprawach… nie
w
ą
tpi
ę
bowiem,
ż
e mi
ę
dzy niemi istnieje zwi
ą
zek… chocia
ż
poj
ąć
nie mog
ę
jaki…
Opu
ś
ciłem zarz
ą
d policyjny pod tym wra
ż
eniem,
ż
e lada moment
otrzymam wezwanie do odjazdu. Lecz rozkaz nie nadchodził.
Harda i stanowcza odmowa, jak
ą
rz
ą
d ameryka
ń
ski otrzymał od kapitana
„Grozy”, spot
ę
gowała zaciekawienie publiczno
ś
ci.
I w ministeryum i w Białym Domu panowało wzburzenie. Opinia publiczna
domagała si
ę
zastosowania
ś
rodków energicznych. Lecz w jaki sposób wzi
ąć
si
ę
do działania?… Gdzie znale
źć
tego fantastycznego Króla Przestrzeni?…
A gdyby si
ę
go nawet odszukało, czy
ż
to mo
ż
liwe zawładn
ąć
jego osob
ą
?…
Posiada przecie
ż
na swe usługi maszyn
ę
cudown
ą
?… Z chwil
ą
, gdy tak
dumnie odrzucił dolary, nale
ż
ało si
ę
uciec do siły… Odt
ą
d wi
ę
c uwa
ż
any
b
ę
dzie jako złoczy
ń
ca, wzgl
ę
dem którego wszystkie
ś
rodki uwa
ż
ane s
ą
za
legalne. Bezpiecze
ń
stwo nietylko Ameryki, lecz i całego
ś
wiata wymaga,
a
ż
eby człowieka tego postawi
ć
w niemo
ż
no
ś
ci szkodzenia innym.
„Wobec tego,
ż
e kapitan „Grozy” odmawia stanowczo wyjawienia swej
tajemnicy, nawet za cen
ę
ofiarowanych mu milionów, a wynalazek jego
zagra
ż
a bezpiecze
ń
stwu publicznemu, człowiek ów zostaje wyj
ę
tym z pod
opieki prawa. Wszelkie
ś
rodki, maj
ą
ce na celu zniszczenie jego wynalazku i
uwi
ę
zienie osoby rz
ą
d uznaje za legalne.”
Była to wi
ę
c wojna otwarta i zaci
ę
ta, wypowiedziana temu, Królowi
Przestrzeni, który o
ś
mielił si
ę
wyzwa
ć
do walki cały naród, i to naród
ameryka
ń
ski!
Wyznaczono znaczne nagrody za wykrycie kryjówki tajemniczego
wynalazcy i za uj
ę
cie jego osoby.
Zbli
ż
ał si
ę
koniec lipca. O „bohaterze dnia”
ż
adnych wie
ś
ci nie było.
Dzienniki od czasu do czasu poruszały t
ę
spraw
ę
, lecz podawane wzmianki
były bardzo lakoniczne i cz
ę
sto zawierały sprzeczno
ś
ci.
Przyn
ę
ta w formie wysokiej nagrody wprowadzała nieraz w bł
ą
d nawet
ludzi wiarogodnych.
Pewnego razu kto
ś
widział samochód, p
ę
dz
ą
cy jak tr
ą
ba powietrzna…
komu
ś
innemu zdawało si
ę
,
ż
e na powierzchni jednego z jezior ukazał si
ę
dziwaczny przyrz
ą
d do pływania … lecz wszystkie te zjawiska, ogl
ą
dane
przez pryzmat wysokiej nagrody nie miały podstaw rzeczywistych.
Wreszcie 29-go lipca otrzymałem rozkaz stawienia si
ę
do biura
niezwłocznie.
We dwadzie
ś
cia minut pó
ź
niej byłem ju
ż
w gabinecie szefa.
– Za godzin
ę
b
ą
d
ź
pan gotów do odjazdu – rzekł do mnie pan Ward.
– Dok
ą
d?
– Do Toledo… Tam pan otrzymasz wskazówki niezb
ę
dne.
– Za godzin
ę
ja i moi agenci b
ę
dziemy ju
ż
w drodze.
– Dobrze… tym razem, mam nadziej
ę
,
ż
e pan nie zawiedzie mego
zaufania.
ROZDZIAŁ XI
Nowa wyprawa.
Tak wi
ę
c mityczny kapitan ukazał si
ę
znowu i znowu na terytoryum
ameryka
ń
skiem. St
ą
d nale
ż
ało wnioskowa
ć
,
ż
e był amerykaninem i
ż
e
Ameryk
ę
tylko chciał uczyni
ć
widowni
ą
swych prób.
Z najwi
ę
ksz
ą
łatwo
ś
ci
ą
mógł si
ę
przecie
ż
dosta
ć
do Europy. Wobec
niezwykłej szybko
ś
ci przyrz
ą
du przebycie Atlantyku zaj
ę
łoby najwy
ż
ej trzy dni.
Burze nie stanowiły dla
ń
przeszkody. Gdy na powierzchni oceanu szalały fale,
o dwadzie
ś
cia stóp poni
ż
ej poziomu mógł znale
ść
zawsze spokój i cisz
ę
.
Porozumienie mi
ę
dzy zarz
ą
dem policyjnym w Waszyngtonie, a agentem
w Toledo odbyło si
ę
w tajemnicy najgł
ę
bszej.
Ż
aden dziennik nie otrzymał
najl
ż
ejszej wzmianki o tem,
ż
e policya wpadła na trop tajemniczego kapitana;
szło o to, by go nie spłoszy
ć
przedwcze
ś
nie.
Przygotowania do odjazdu zrobione były oddawna. Zabrali
ś
my swe
walizki i udali
ś
my si
ę
na stacy
ę
.
Toledo le
ż
y na północnej granicy stanu Ohio, nad brzegiem jeziora Erie.
Poci
ą
g po
ś
pieszny w przeci
ą
gu nocy przewiózł nas przez Wirgini
ę
wschodni
ą
i Ohio. O ósmej rano stan
ę
li
ś
my w Toledo.
Na dworcu czekał nas agent policyjny, p. Artur Wells, który był
uprzedzony o mojem przybyciu.
Przygl
ą
dał si
ę
bacznie wszystkim wysiadaj
ą
cym z wagonu.
Podszedłem ku niemu i przedstawiłem si
ę
.
– Jestem na usługi pana – rzekł.
– Czy mamy si
ę
zatrzyma
ć
w Toledo, czy te
ż
jedziemy wprost?
– Chc
ą
c stan
ąć
na miejscu przed wieczorem, musimy jecha
ć
natychmiast.
Brek czeka nas na stacyi.
Skin
ą
łem na agentów.
– Dok
ą
d jedziemy?
– Do Black-Rock.
– Daleko st
ą
d?
– Mil ze dwadzie
ś
cia.
Po drodze wst
ą
pili
ś
my do White-Hotelu, gdzie zostawili
ś
my swe walizki i
zjedli
ś
my
ś
niadanie.
O dziesi
ą
tej byli
ś
my ju
ż
w drodze. Zatoka Black-Rock le
ż
ała w
miejscowo
ś
ci pustej i bezludnej, zabrali
ś
my wi
ę
c ze sob
ą
zapasy
ż
ywno
ś
ci na
dni kilka. Lato było gor
ą
ce, perspektywa wi
ę
c sp
ę
dzenia kilka nocy pod gołem
niebem nie przestraszała nas wcale.
Zreszt
ą
, los nasz rozstrzygnie si
ę
za kilka godzin… Albo uda si
ę
nam
uwi
ę
zi
ć
kapitana „Grozy” na l
ą
dzie, kiedy si
ę
tego spodziewa
ć
nie b
ę
dzie,
albo te
ż
wymknie si
ę
z r
ą
k naszych i wtedy go
ż
adna siła nie pochwyci.
Artur Wells, jeden z najzdolniejszych agentów policyi ameryka
ń
skiej, miał
lat około czterdziestu. Silny,
ś
miały, przedsi
ę
biorczy, obdarzony zimn
ą
krwi
ą
,
odznaczył si
ę
ju
ż
nieraz i to z nara
ż
eniem
ż
ycia. Posiadał nieograniczone
zaufanie zwierzchno
ś
ci, która ceniła go bardzo.
Przypadek tylko naprowadził go na
ś
lad „Grozy”.
Para r
ą
czych koników unosiła nas szybko brzegiem jeziora Erie ku
południowo-zachodniej jego cz
ęś
ci. Jezioro Erie le
ż
y mi
ę
dzy Kanad
ą
, stanami
Ohio, Pensylwani
ą
i New-Yorkiem, na wysoko
ś
ci 600 stóp ponad poziomem
oceanu. Powierzchnia jeziora wynosi 80768 kilometrów kwadratowych. Na
północno-zachodzie ł
ą
czy si
ę
z jeziorem Huron i Saint-Clair, z południa
wpadaj
ą
do
ń
rzeki Detroit, Rocky i Black. Wszystkie te wody zlewaj
ą
si
ę
do
jeziora Ontario, tworz
ą
c sławny wodospad Niagary.
Najwi
ę
ksza gł
ę
boko
ść
jeziora Erie dochodzi 135-ciu stóp. Aczkolwiek
poło
ż
one pod 40º szeroko
ś
ci północnej, od listopada do kwietnia zamarza:
wiatry bowiem arktyczne, wiej
ą
ce od oceanu Lodowatego nie napotykaj
ą
na
swej drodze
ż
adnych przeszkód i ogromnie obni
ż
aj
ą
temperatur
ę
.
Oprócz głównych miast, jak Buffalo, Toledo, Cleveland, na brzegach
jeziora znajduje si
ę
jeszcze du
ż
o pomniejszych miasteczek i wsi, Erie bowiem
jest wa
ż
nym punktem handlowym, obrót roczny wynosi najmniej 200000
dolarów.
Zacz
ą
łem rozpytywa
ć
pana Wellsa, co go skłoniło do wysłania depeszy
do zarz
ą
du policyjnego w Waszyngtonie. Oto czego si
ę
dowiedziałem:
27-go lipca po południu Wells wybrał si
ę
konno do miasteczka Hearly.
Przeje
ż
d
ż
aj
ą
c przez mały lasek o pi
ęć
mil od celu podró
ż
y spostrzegł statek
podwodny wypływaj
ą
cy na powierzchni jeziora. Zeskoczył z konia, ukrył si
ę
w
g
ę
stwinie i widział najwyra
ź
niej, jak statek zatrzymał si
ę
w zatoce Crique-
Black, a dwaj ludzie wysiedli na brzeg. Jeden z nich był, prawdopodobnie;
owym Królem Przestrzeni, a przyrz
ą
d jego rozgło
ś
n
ą
„Groz
ą
” .
– Niestety byłem sam tylko – ci
ą
gn
ą
ł pan Wells. – Gdybym miał do
pomocy pana i agentów, mo
ż
eby nam si
ę
udało pochwyci
ć
tych ludzi…
– Niew
ą
tpliwie – odparłem. – Dowiedzieliby
ś
my si
ę
od nich wreszcie całej
prawdy…
– A mo
ż
e jednym z nich był tajemniczy kapitan „Grozy”?
– Obawiam si
ę
tylko,
ż
e statku mo
ż
emy ju
ż
w zatoce nie zasta
ć
.
– Przekonamy si
ę
o tem za kilka godzin.
– Czy przedwczoraj zostałe
ś
pan w lasku do wieczora?
– Nie, około pi
ą
tej odjechałem do Toledo i natychmiast wysłałem depesz
ę
do Waszyngtonu.
– Wczoraj byłe
ś
pan w zatoce Black-Rock?…
– Tak.
– Statek był tam jeszcze?
– Na tem samem miejscu.
– A ludzie?
– Ludzie byli tak
ż
e… O ile mi si
ę
zdaje, zaj
ę
ci byli naprawianiem jakiego
ś
uszkodzenia… na brzegu, nagromadzony był nawet materyał…
– To bardzo mo
ż
liwe,
ż
e uszkodzenia nie pozwoliły „Grozie” wróci
ć
do
zwykłej kryjówki… Czy
ż
by jednak cała załoga tak skomplikowanego
przyrz
ą
du, który si
ę
porusza z tak
ą
szybko
ś
ci
ą
niesłychan
ą
, składała si
ę
z
dwu ludzi tylko?!…
– Nie s
ą
dz
ę
, panie Strock… W ka
ż
dym razie wczoraj i zawczoraj
widziałem tylko dwu.
Kilkakrotnie wchodzili do lasku, gdzie byłem ukryty.
Ś
cinali gał
ę
zie,
rozpalali ogie
ń
…
Zatoka jest tak dzika i pusta,
ż
e si
ę
nie spodziewali, by ich kto
ś
zobaczył.
– Przyjrzałe
ś
si
ę
im pan dokładnie?
– Najzupełniej… jeden silnie zbudowany,
ś
redniego wzrostu, z brod
ą
, rysy
twarzy ma ostre… Drugi ni
ż
szy, przysadzisty.
A zatem, od trzydziestu sze
ś
ciu godzin tajemniczy statek znajdował si
ę
w
zatoce Black-Rock, mo
ż
e wi
ę
c zastaniemy go tam jeszcze i dzisiaj. Obecno
ść
„Grozy” na jeziorze Erie nie zdziwiła nas wcale, ostatnim razem widziano j
ą
przecie
ż
na jeziorze Górnem, sk
ą
d bez trudno
ś
ci przyby
ć
mogła do Erie albo
rzek
ą
Detroit, albo te
ż
l
ą
dem. Tylko w takim razie byłby j
ą
przecie
ż
kto
ś
spostrzegł na drogach Michiganu, strze
ż
onych przez policy
ę
…
Je
ż
eli jednak „Groza” opu
ś
ciła ju
ż
zatok
ę
, co pozostaje nam do zrobienia?
…
Wiedziałem,
ż
e w porcie Buffalo znajduj
ą
si
ę
dwa parowce. Mogłem je
wezwa
ć
depesz
ą
i wysła
ć
w pogo
ń
za Królem Przestrzeni, lecz „Groza” miała
wi
ę
ksz
ą
szybko
ść
i mogła si
ę
przytem ukrywa
ć
w gł
ę
binie!… Gdyby
ś
my wi
ę
c
nocy dzisiejszej nie znale
ź
li statku w zatoce, wyprawa nasza zrobiłaby fiasko.
Wells zapewniał mnie,
ż
e zatoka jest pust
ą
i bezludn
ą
. Nawet droga,
prowadz
ą
ca z Toledo do Hearly, przechodzi nieco dalej, o kilka mil od
wybrze
ż
a. Postanowili
ś
my zatem zostawi
ć
brek w lasku, pod osłon
ą
drzew, a
gdy noc nadejdzie zbli
ż
y
ć
si
ę
do jeziora, ukry
ć
w
ś
ród ostrych wysokich skał, i
obserwowa
ć
zatok
ę
.
O siódmej zbli
ż
yli
ś
my si
ę
do lasu. Było jeszcze prawie zupełnie jasno.
– Czy zatrzymamy si
ę
tutaj? – zapytałem pana Wellsa.
– Nie – odparł. – O kilkaset kroków dalej znajduje si
ę
ładna polanka,
gdzie nas niczyje oko nie dostrze
ż
e. Tam urz
ą
dzimy popas, a skoro si
ę
ś
ciemni, udamy si
ę
do zatoki.
Oczywi
ś
cie zastosowałem si
ę
do rady pana Wellsa. Wysiedli
ś
my z breku i
poszedli
ś
my pieszo. Las był tak g
ę
sty,
ż
e ostatnie promienie zachodz
ą
cego
sło
ń
ca nie przedzierały si
ę
wcale po przez wysokie jodły, cyprysy i d
ę
by.
Ziemia, pokryta g
ę
stym kobiercem traw, usiana była zeschłemi li
ść
mi. Ani
ś
ladu jakichkolwiek dróg lub
ś
cie
ż
ek. Po upływie dziesi
ę
ciu minut znale
ź
li
ś
my
si
ę
na polance. Do zachodu sło
ń
ca mieli
ś
my jeszcze co najmniej godzin
ę
czasu, mogli
ś
my wi
ę
c odpocz
ąć
nieco po długiej i nu
żą
cej podró
ż
y. Wo
ź
nica
wyprz
ą
gł konie i pu
ś
cił je na pasz
ę
, gdzie miały pozosta
ć
a
ż
do naszego
powrotu. Rozbili
ś
my obóz u stóp wspaniałego cyprysu i zabrali
ś
my si
ę
do
spo
ż
ycia przywiezionych zapasów, głód bowiem zacz
ą
ł nam dokucza
ć
.
Poczem zapalili
ś
my fajki, oczekuj
ą
c upragnionej chwili zmroku. Niepokój
p
ę
dził nas ku zatoce, lecz rozs
ą
dek nakazywał niecierpliwo
ść
. Dokoła
panowała cisza zupełna. Nawet ptaki umilkły. Wieczór zapadał powoli.
Ś
wie
ż
y
wietrzyk lekko poruszał li
ś
cmi drzew. Wreszcie
ś
ciemniło si
ę
zupełnie.
Spojrzałem na zegarek. Było w pół do dziewi
ą
tej.
– Czas na nas, panie Wells.
– Id
ź
my zatem!
Wells poszedł naprzód. Ostro
ż
nie posuwałem si
ę
za nim, a za mn
ą
John
Hart i Nab Walker. W
ś
ród mroków nocy mogli
ś
my z łatwo
ś
ci
ą
zgubi
ć
drog
ę
,
lecz szcz
ęś
ciem, Wells doskonałym był przewodnikiem. Wreszcie doszli
ś
my
do skraju lasu. Przed nami rozci
ą
gało si
ę
piaszczyste wybrze
ż
e, dochodz
ą
ce
do samej zatoki. Wsz
ę
dzie pustka i cisza.
Na znak dany przez Wellsa zbli
ż
amy si
ę
powoli… Piasek skrzypi pod
naszemi stopami… Jeszcze kilkaset kroków i jeste
ś
my na samym brzegu
Erie…
Nie widzimy nic… nic!… Miejsce, gdzie wczoraj jeszcze pan Wells widział
„Groz
ę
”, puste… A wi
ę
c Król Przestrzeni opu
ś
cił ju
ż
zatok
ę
Black-Rock!…
ROZDZIAŁ XII
W zatoce Black-Rock.
Wiemy, jak ch
ę
tnie natura ludzka podlega złudzeniom. Tak małe mieli
ś
my
szanse znalezienia „Grozy” w zatoce Black-Rock, a jednak pod koniec dnia
uwierzyli
ś
my najzupełniej w powodzenie.
To te
ż
łatwo sobie wyobrazi
ć
nasz zawód, nawet rozpacz! Cała wyprawa
na nic!
„Groza”, prawdopodobnie, została ju
ż
naprawiona i odpłyn
ę
ła daleko. A
je
ż
eli nawet znajduje si
ę
jeszcze na wodach Erie, odnale
źć
j
ą
i pochwyci
ć
…
nie w naszej le
ż
y mocy. Wobec Króla Przestrzeni jeste
ś
my bezsilni i bezradni!
…
Obaj z Wellsem stali
ś
my zgn
ę
bieni. John Hart i Nab Walker, niemniej
rozczarowani, przechadzali si
ę
brzegiem zatoki, rozgl
ą
daj
ą
c si
ę
dokoła.
A jednak zachowali
ś
my wszelkie
ś
rodki ostro
ż
no
ś
ci. Obmy
ś
lili
ś
my
wszystko. Gdyby
ś
my ludzi widzianych przez pana Wellsa, zobaczyli na
wybrze
ż
u, byliby
ś
my wpadli na nich niespodziewanie i uwi
ę
zili… Gdyby za
ś
stali na pokładzie, czekaliby
ś
my a
ż
wyjd
ą
na brzeg i przeci
ę
liby
ś
my im
odwrót…
Tymczasem „Grozy” nie było ju
ż
w zatoce! Milczeli
ś
my obaj i bez słów
odczuwali
ś
my wzajemnie swoj
ą
bole
ść
… Powoli miejsce jej zaj
ą
ł gniew…
Jakto, tyle trudów poszło na marne!… Niemoc nasza i bezradno
ść
doprowadzała nas do rozpaczy.
Upłyn
ę
ła godzina… Nie ruszali
ś
my si
ę
z miejsca.
Wzrok nasz bł
ą
kał si
ę
dokoła, usiłuj
ą
c przenikn
ąć
ciemno
ś
ci… Czasem
na powierzchni wody zamigotały jakie
ś
blaski i gasły szybko, a z nim resztki
nadziei!… Czasem znowu zdawało si
ę
nam,
ż
e dostrzegamy jakby sylwetk
ę
zbli
ż
aj
ą
cego si
ę
statku… to znowu wiry jakie
ś
podnosiły wod
ę
i znowu ton
ę
ły
w gł
ę
binie… Lecz i te słabe wskazowki znikały po krótkiej chwili… była to wi
ę
c
chyba gra podnieconej wyobra
ź
ni… złudzenie zmysłów…
Agenci zbli
ż
yli si
ę
ku nam.
– Co słycha
ć
nowego? – zapytałem, – cie
ń
nadziei znowu si
ę
zbudził w
mej duszy.
– Nic – odparł John Hart – obeszli
ś
my zatok
ę
dokoła, lecz nigdzie nie
zauwa
ż
yli
ś
my nawet
ś
ladu materyałów o których wspominał pan Wells.
– Czekajmy jeszcze – zawyrokowałem, nie mog
ą
c si
ę
zdecydowa
ć
na
powrót do lasu.
Nagle uwag
ę
nasz
ą
przykuło do siebie jakie
ś
kołysanie si
ę
wody,
rozchodz
ą
ce si
ę
a
ż
do podnó
ż
a skał.
– Co to jest? jakby plusk fali, – zauwa
ż
ył Wells.
– Istotnie – odpowiedziałem, – zni
ż
aj
ą
c głos instynktowo. Co za
przyczyna? Wiatr ustał zupełnie… Czy to wzburzenie wody tworzy si
ę
na jej
powierzchni…
– …Czy te
ż
w gł
ę
binie – doko
ń
czył Wells, pochylaj
ą
c si
ę
ku ziemi, by
lepiej usłysze
ć
.
Mo
ż
na było my
ś
le
ć
,
ż
e to jaki
ś
statek zbli
ż
a si
ę
do brzegu.
W milczeniu, bez ruchu starali
ś
my si
ę
przenikn
ąć
ciemno
ś
ci, podczas,
gdy fale jeziora rozbijały si
ę
o urwiste brzegi.
Tymczasem John Hart i Nab Walker weszli na szczyt s
ą
siedniej skały. Ja
za
ś
poło
ż
yłem si
ę
prawie na ziemi, przygl
ą
daj
ą
c si
ę
zjawisku, które nie
zmniejszało si
ę
wcale… przeciwnie stawało si
ę
coraz wyra
ź
niejsze…
dostrzegałem nawet miarowe kołysanie si
ę
fali, podobne do tego jakie
wywołuje obrót
ś
ruby.
– Niema ju
ż
w
ą
tpliwo
ś
ci –o
ś
wiadczył Wells, pochylaj
ą
c si
ę
ku mnie, –
statek si
ę
zbli
ż
a…
– Tak – przy
ś
wiadczyłem, – o ile to nie jest jakie
ś
zwierz
ę
z gatunku
wielorybów lub haja
ż
arłoczna.
– Nie, to statek z pewno
ś
ci
ą
.
– Czy w tym samym miejscu widziałe
ś
go pan wczoraj?
– Tak. Oba razy stał tutaj. Teraz przybija tam…
Le
ż
eli
ś
my prawie na brzegu, wpatruj
ą
c si
ę
chciwie w poruszaj
ą
c
ą
si
ę
niewyra
ź
n
ą
mas
ę
. Posuwała si
ę
naprzód bardzo powoli i, prawdopodobnie,
znajdowała si
ę
jeszcze dosy
ć
daleko. Huk motoru zaledwie dawał si
ę
słysze
ć
.
A wi
ę
c, podobnie jak wczoraj „Groza” sp
ę
dzi noc w zatoce!… Dlaczego
podniosła kotwic
ę
, skoro wraca na to samo miejsce?… Czy jakie
ś
nowe
uszkodzenia nie pozwoliły jej popłyn
ąć
dalej?…
Te i tym podobne pytania opanowały mój umysł, lecz nie miałem czasu na
ich rozstrzygni
ę
cie.
Statek przybli
ż
ał si
ę
coraz wi
ę
cej. Kapitan widocznie znał zatok
ę
wybornie, nie zapalił bowiem
ż
adnej latarni. Od czasu do czasu słycha
ć
było
cichy stuk maszyny. Plusk stawał si
ę
coraz wyra
ź
niejszy. Było jasnem,
ż
e
statek za chwil
ę
przybije do brzegu. Skały, wznosz
ą
ce si
ę
nieco ponad
powierzchni
ą
jeziora tworzyły rodzaj naturalnego portu.
– Odejd
ź
my st
ą
d – rzekł pan Wells, – bior
ą
c mnie za rami
ę
.
– Tak – odparłem – musimy si
ę
ukry
ć
w zagł
ę
bieniach skał i czeka
ć
cierpliwie stosownej chwili… Tu mogliby nas dostrzedz.
– Id
ź
my wi
ę
c.
Nie było czasu do stracenia. Niewyra
ź
na masa zbli
ż
ała si
ę
coraz wi
ę
cej.
Na pokładzie, lekko wystaj
ą
cym ponad poziom wody ukazały si
ę
sylwetki dwu
ludzi.
A wi
ę
c naprawd
ę
było ich tylko dwu?!…
Wells, ja, John Hart i Nab Walker wszyscy ukryli
ś
my si
ę
w
ś
ród skał,
czołgaj
ą
c si
ę
jak najciszej. Je
ż
eli ludzie z „Grozy” wyjd
ą
na brzeg, nie
zobacz
ą
nas z pewno
ś
ci
ą
, my za
ś
b
ę
dziemy ich widzieli dokładnie i
post
ą
pimy stosownie do okoliczno
ś
ci.
S
ą
dz
ą
c z krótkich, urywanych słów, które zamieniali ze sob
ą
, nie
w
ą
tpili
ś
my ju
ż
,
ż
e maj
ą
wyl
ą
dowa
ć
za chwil
ę
. Rzucili nawet lin
ę
na cypel
przesmyku, który słu
ż
ył nam za punkt obserwacyi. Jeden z marynarzy
zeskoczył na ziemi
ę
i zapomoc
ą
tej liny ci
ą
gn
ą
ł ku sobie statek. Wreszcie
usłyszeli
ś
my skrzyp zarzucanej kotwicy. W kilka sekund pó
ź
niej na piasku
wybrze
ż
a rozległy si
ę
kroki dwu ludzi, którzy kierowali si
ę
w stron
ę
lasu,
szukaj
ą
c drogi przy
ś
wietle okr
ę
towej latarni.
Czy
ż
by wi
ę
c zatoka Black-Rock była miejscem wypoczynku dla „Grozy”?
… Po co ci ludzie szli do lasu?… Czy mieli tam składy
ż
ywno
ś
ci i materyałów,
sk
ą
d czerpali zapasy w razie potrzeby?… Widocznie tak byli przekonani o
pustce tej okolicy,
ż
e nie zachowywali zwykłych ostro
ż
no
ś
ci.
– Co robi
ć
? – zapytał Wells.
– Zaczeka
ć
ich powrotu, a wtedy…
Nie doko
ń
czyłem.
Ś
wiatło latarni padło na twarz jednego z ludzi… w
którym poznałem tajemniczego szpiega z ulicy Long-Street!… Poznałem go
najwyra
ź
niej… On wi
ę
c był tym królem przestrzeni, on pisał oba listy…
przypomniały mi si
ę
gro
ź
by… lecz te si
ę
odnosiły do Great-Eyry!… Po raz nie
wiem ju
ż
który zadawałem sobie pytanie, nie umiej
ą
c na nie znale
ść
odpowiedzi: jaki zwi
ą
zek istnieje mi
ę
dzy Great-Eyry a „Groz
ą
”? W kilku
słowach odpowiedziałem Wellsowi o dr
ę
cz
ą
cej mnie zagadce.
– Istotnie, to bardzo dziwne – odparł.
Tymczasem obaj marynarze znikli w lasku.
– Gdyby
ż
tylko nie natrafili na nasz brek i konie! – szepn
ą
ł Wells.
– Niema obawy… pocó
ż
si
ę
maj
ą
zapuszcza
ć
tak daleko?…
– Gdyby jednak?
– W takim razie po
ś
piesz
ą
z powrotem, a my przetniemy im drog
ę
do
statku.
Na jeziorze panowała cisza gł
ę
boka. Wyszedłem z ukrycia i zbli
ż
yłem si
ę
do miejsca, gdzie wbito kotwic
ę
… Statek utrzymywany przez lin
ę
, kołysał si
ę
lekko. Na „Grozie” pusto było i ciemno.
Ż
adnego
ś
wiatełka,
ż
adnej istoty
ludzkiej! A gdyby te
ż
wskoczy
ć
na pokład i tam oczekiwa
ć
powrotu kapitana?
…
– Panie Strock… panie Strock… – usłyszałem przytłumiony szept Wellsa.
Wróciłem po
ś
piesznie i przykucn
ą
łem obok niego. A wi
ę
c ju
ż
zapó
ź
no!…
Sposobno
ść
opanowania statku min
ę
ła!… człowiek z latark
ą
i towarzysz
wracali ju
ż
na brzeg. Oczywi
ś
cie w lesie nie zauwa
ż
yli nic podejrzanego.
Ka
ż
dy z nich niósł w r
ę
ku du
żą
pak
ę
. Weszli na przesmyk i zatrzymali si
ę
na
samym cyplu.
– Kapitanie! – rozległ si
ę
jaki
ś
głos.
– Tutaj – brzmiała odpowied
ź
.
– A wi
ę
c jest ich trzech – szepn
ą
ł mi do ucha Wells.
– Kto wie, a mo
ż
e czterech, pi
ę
ciu, lub sze
ś
ciu – odpowiedziałem równie
ż
cicho. Poło
ż
enie stawało si
ę
trudniejszem. Z liczn
ą
załog
ą
nie damy sobie
rady!… Najmniejsza nieostro
ż
no
ść
zgubi
ć
nas mo
ż
e… Co maj
ą
zamiar robi
ć
ci ludzie?… Czy zanios
ą
paki na pokład i odpłyn
ą
zaraz, czy te
ż
czeka
ć
b
ę
d
ą
ś
witu?… Lecz z chwil
ą
, gdy statek odpłynie, dla nas b
ę
dzie stracony!…
Gdzie
ż
go szuka
ć
b
ę
dziemy? Czy druga sposobno
ść
nadarzy si
ę
jeszcze?…
– Jest nas czterech – zwróciłem si
ę
do Wellsa. Nie podejrzewaj
ą
c
niczego… mo
ż
emy wpa
ść
na nich niespodziewanie i uwi
ę
zi
ć
Chciałem ju
ż
przywoła
ć
agentów, lecz Wells pochwycił mnie za rami
ę
:
– Cicho! słuchaj pan! – szepn
ą
ł.
Jeden z marynarzy zapomoc
ą
liny holował statek do brzegu.
– Czy wszystko w porz
ą
dku? rozległ si
ę
głos z pokładu.
– Tak, kapitanie!…
– Zostały jeszcze dwie paki?
– Tak, kapitanie, dwie.
– A wi
ę
c pójdziecie raz jeszcze i b
ę
dziemy mieli wszystkie zapasy na
„Grozie”
Nie mylili
ś
my si
ę
zatem! Mieli
ś
my do czynienia z Królem przestrzeni!
– Tak, kapitanie!
– Dobrze, odjedziemy jutro o wschodzie sło
ń
ca!
Było zaledwie trzech ludzi.
Dwaj pójd
ą
do lasu po paki… nast
ę
pnie zanios
ą
je na pokład i poło
żą
si
ę
spa
ć
… Czy
ż
nie b
ę
dzie to wyborna chwila do napadu?… Zdecydowali
ś
my si
ę
na ten plan, uspokojeni,
ż
e „Groza” zostanie w zatoce do rana.
Było ju
ż
w pół do jedenastej. Na piasku znowu rozległy si
ę
kroki ludzi,
id
ą
cych do lasu.
Skoro tylko znikli w cieniu drzew, Wells poszedł uprzedzi
ć
agentów, a ja
prze
ś
lizn
ą
łem si
ę
na przesmyk
Stan
ą
łem na samym cyplu. Przede mn
ą
lekko kołysała si
ę
„Groza”.
Przypominała ona nieco statek, kursuj
ą
cy po zatoce Bosto
ń
skiej. Nie miała
ani komina, ani masztu, ani lin, ani
ż
agli.
Wrócili
ś
my na dawne miejsca i obejrzeli
ś
my nasze rewolwery.
Upłyn
ę
ło pi
ęć
minut. Lada chwila oczekiwali
ś
my powrotu ludzi z pakami.
W godzin
ę
po ich wej
ś
ciu na statek, kiedy prawdopodobnie wszyscy uło
żą
si
ę
do snu, wskoczymy na pokład i uwi
ę
zimy
ś
pi
ą
cych. Byleby tylko nie zd
ąż
yli
podnie
ść
kotwicy, albo zanurzy
ć
si
ę
w gł
ę
biny, wtedy bowiem dostaliby
ś
my
si
ę
w ich r
ę
ce.
Nigdy w
ż
yciu nie doznawałem tak silnego wzruszenia i niecierpliwo
ś
ci…
Zdawało mi si
ę
,
ż
e ludzie ci nie wyjd
ą
z pomi
ę
dzy zaro
ś
li,
ż
e co
ś
ich tam
zatrzymało.
Nagle usłyszeli
ś
my jaki
ś
hałas, jakby tentent koni – to nasze rumaki
p
ę
dziły szybko brzegiem lasu…
Zaraz potem ukazali si
ę
ludzie z pakami… biegli co sił ku zatoce…
Niew
ą
tpliwie konie nasze obudziły ich czujno
ść
…
Domy
ś
lili si
ę
,
ż
e gdzie
ś
w pobli
ż
u ukrywaj
ą
si
ę
agenci…
ż
e im grozi
niebezpiecze
ń
stwo dostania si
ę
w r
ę
ce policyi…
Wpadn
ą
wi
ę
c na przesmyk i podnios
ą
kotwic
ę
i wskocz
ą
ma pokład…
„Groza” z szybko
ś
ci
ą
błyskawicy zniknie nam z przed oczu, a partya nasza
b
ę
dzie przegrana!…
– Naprzód! – zakomenderowałem.
Zbiegli
ś
my na dół, chc
ą
c zagrodzi
ć
drog
ę
marynarzom.
Skoro nas spostrzegli, rzucili paki i pochwycili rewolwery. Rozległy si
ę
strzały. Kula zraniła Johna Harta w nog
ę
.
Wystrzelili
ś
my równie
ż
, lecz mniej szcz
ęś
liwie. Nie trafili
ś
my w
ż
adnego z
przeciwników. Pop
ę
dzili dalej, a
ż
na sam cypel i nie podnosz
ą
c kotwicy
wskoczyli na pokład.
Kapitan, stoj
ą
cy na pokładzie, dał ognia… kula drasn
ę
ła Wellsa.
Ja i Nab Walker pochwycili
ś
my lin
ę
i ci
ą
gn
ę
li
ś
my statek do brzegu.
Gdyby jednak tamci lin
ę
odci
ę
li, mogliby odpłyn
ąć
spokojnie… .
Wtem nagłe wstrz
ąś
nienie… Nab Walker upada na ziemi
ę
… jedno z
ramion wyrwanej z piasku kotwicy zaczepia si
ę
za mój pas i poci
ą
ga mnie ku
statkowi…
Za chwil
ę
„Groza” z cał
ą
szybko
ś
ci
ą
na jak
ą
j
ą
sta
ć
, odpływa na pełne
wody Erie…
ROZDZIAŁ XIII
Na pokładzie „Grozy”.
Gdy odzyskałem przytomno
ść
był ju
ż
dzie
ń
. Le
ż
ałem na łó
ż
ku w ciasnej,
sk
ą
po o
ś
wietlonej kajucie, starannie okryty kołdr
ą
. Ile godzin upłyn
ę
ło od
chwili mego porwania, nie miałem poj
ę
cia. S
ą
dz
ą
c jednak z uko
ś
nie
padaj
ą
cych promieni, które si
ę
z trudem przedzierały przez małe okienka,
było jeszcze bardzo rano.
W k
ą
cie suszyło si
ę
moje ubranie, a przedarty pas walał si
ę
na podłodze.
Nie poniosłem
ż
adnej rany, uczuwałem tylko niesłychane znu
ż
enie.
Spraw
ę
z przebytego niebezpiecze
ń
stwa zdawałem sobie doskonale. Lina
poci
ą
gn
ę
ła mnie do wody. Wpadłem głow
ą
na dół i byłbym si
ę
udusił
niew
ą
tpliwie, gdyby mnie nie wci
ą
gni
ę
to na pokład. Ostatnia scena gł
ę
boko
utkwiła w mojej pami
ę
ci. Hart raniony w nog
ę
le
ż
ał rozci
ą
gni
ę
ty na piasku,
Wells celował w kapitana, Walker upadł na ziemi
ę
… Wszyscy oni s
ą
dz
ą
zapewne,
ż
e zgin
ą
łem w falach Erie…
Jak
ą
drog
ę
obrała „Groza”?…
Jedno było pewnem,
ż
e obecnie znajdowali
ś
my si
ę
na powierzchni wody.
Nie przypominam sobie
ż
adnych wstrz
ąś
nie
ń
, prawdopodobnie wi
ę
c kapitan
nie przekształcał statku na samochód i nie jechali
ś
my wcale l
ą
dem, tylko cały
czas płyn
ę
li
ś
my po Erie. Gdzie byli
ś
my obecnie? Czy na rzece Detroit, czy
mo
ż
e na jeziorze Huron, albo Górnem? Trudno o tem było s
ą
dzi
ć
!
Przypuszczałem jednak,
ż
e na Erie.
Postanowiłem wyjrze
ć
na
ś
wiat i zoryentowa
ć
si
ę
w miejscowo
ś
ci.
Ubierałem si
ę
z pewnym niepokojem. A mo
ż
e zamkni
ę
to mnie na klucz?…
Sprobowałem podnie
ść
klap
ę
w suficie kajuty. Udało mi si
ę
na szcz
ęś
cie i po
chwili wysun
ą
łem si
ę
do połowy na pokład.
Rozejrzałem si
ę
wokoło. Wsz
ę
dzie niezmierzona wodna płaszczyzna!
Płyn
ę
li
ś
my z ogromn
ą
szybko
ś
ci
ą
a fale rozbijaj
ą
c si
ę
o przód okr
ę
tu
rozpryskiwały si
ę
w drobniuchne bryzgi, które uderzały mnie po twarzy.
Uczułem smak wody słodkiej.
Sło
ń
ce było jeszcze dosy
ć
daleko od zenitu, najwy
ż
ej wi
ę
c godzin o
ś
m
upłyn
ę
ło od chwili odjazdu z zatoki Black-Rock. Wobec tego,
ż
e długo
ść
Erie
wynosi 225 mil, a szeroko
ść
50 mil, nie dziwiłem si
ę
wcale, nie widz
ą
c nigdzie
brzegów
Na pokładzie znajdowało si
ę
dwu ludzi. Jeden stał na przodzie, wpatrzony
w rozci
ą
gaj
ą
c
ą
si
ę
przed nim bezkre
ś
n
ą
przestrze
ń
, drugi u steru, kieruj
ą
c ku
półno-wschodowi. Pierwszym był jeden ze szpiegów, czatuj
ą
cych na mnie
przy ulicy Long-Street, drugim ten, co niósł latark
ę
, gdy obaj szli do lasu.
Daremnie szukałem trzeciego, który nosił nazw
ę
„Kapitana”… nie było go
nigdzie…
Łatwo poj
ąć
, jak gor
ą
co pragn
ą
łem stan
ąć
oko w oko z tym
ś
miałym
wynalazc
ą
, który nie obawiał si
ę
wyst
ą
pi
ć
do walki z cał
ą
ludzko
ś
ci
ą
, którego
sława rozbrzmiewała po całym
ś
wiecie, a który si
ę
tak dumnie tytułował
„Królem przestrzeni”!…
Zbli
ż
yłem si
ę
do człowieka, stoj
ą
cego na przodzie statku i po chwilowem
milczeniu zapytałem:
– Gdzie kapitan?
Spojrzał na mnie z pod oka, lecz nie raczył odpowiedzie
ć
, chocia
ż
ze słów
zamienionych na brzegu, wiedziałem,
ż
e rozumie po angielsku. Obecno
ść
moja na pokładzie zdawała si
ę
nie wzrusza
ć
go wcale. Odwrócił si
ę
ode mnie
plecami i w dalszym ci
ą
gu obserwował horyzont.
Wtedy zwróciłem si
ę
do sternika, chc
ą
c mu zada
ć
to samo pytanie, lecz
on usun
ą
ł mnie ruchem r
ę
ki, nie mówi
ą
c ani słowa.
Wobec tego postanowiłem czeka
ć
cierpliwie na ukazanie si
ę
samego
kapitana, który powitał nas wystrzałami z rewolweru, gdy
ś
my w zatoce razem
z Walkerem usiłowali przyci
ą
gn
ąć
statek do brzegu.
Tymczasem zacz
ą
łem przygl
ą
da
ć
si
ę
„Grozie”.
Pokład i kasztele zbudowane były z jakiego
ś
metalu, którego rozpozna
ć
nie mogłem. W
ś
rodku znajdowała si
ę
klapa, któr
ą
mo
ż
na było podnosi
ć
, a
która prowadziła do maszyn, pracuj
ą
cych bardzo cicho i równomiernie.
Nie było ani komina, ani masztu, ani
ż
agli. Przyrz
ą
d optyczny, tak zwany
heryskop, ułatwiał prawdopodobnie kierowanie pod wod
ą
. Po obu bokach
pokładu znajdowały si
ę
jakie
ś
dziwne, nieznane mi przyrz
ą
dy, których u
ż
ytku
nie rozumiałem wcale
Z przodu i z tyłu statku spostrzegłem klapy kwadratowe, które prowadziły
do kajut; klapy te, otoczone ram
ą
z kauczuku, zamykały si
ę
bardzo szczelnie,
a
ż
eby woda nie mogła przenikn
ąć
do wn
ę
trza, gdy statek zanurzał si
ę
w
gł
ę
biny. Nie widziałem ani motoru ani
ś
rub, ani turbin. Zauwa
ż
yłem tylko,
ż
e
statek pozostawiał za sob
ą
nikł
ą
smug
ę
.
Widocznem wi
ę
c było,
ż
e motoru nie poruszała ani woda, ani nafta, ani
alkohol, a tylko elektryczno
ść
, nagromadzona do wysokiego punktu napi
ę
cia.
Gdzie było jej
ź
ródło? Czy wytwarzały j
ą
stosy, czy akumulatory? Jakiego
systemu? Czy znajd
ę
kiedy rozwikłanie tej zagadki?
Potem my
ś
l moja wróciła do towarzyszy wyprawy, pozostałych na brzegu
zatoki. Hart był raniony, a mo
ż
e Wells i Walker równie
ż
. Widzieli jak kotwica
unosiła mnie od brzegu, prawdopodobnie s
ą
dz
ą
,
ż
e zgin
ą
łem.
Czy
ż
mog
ą
przypuszcza
ć
,
ż
e zabrano mnie na pokład Grozy?… Wells
telegraficznie zawiadomił o mojej
ś
mierci pana Warda, któ
ż
si
ę
teraz o
ś
mieli
przedsiewzi
ąć
wypraw
ę
przeciw Królowi Przestrzeni?
Te i tym podobne my
ś
li tłoczyły si
ę
w mej głowie podczas gdy z
niecierpliwo
ś
ci
ą
oczekiwałem na przyj
ś
cie kapitana.
Lecz ten si
ę
nie ukazywał.
Głód dokuczał mi srodze. Przeszło dwana
ś
cie godzin nic w ustach nie
miałem… zdawało mi si
ę
,
ż
e si
ę
nikt o moje po
ż
ywienie… nie troszczy. Nagle
człowiek, stoj
ą
cy na przodzie statku zeszedł na dół i wrócił po krótkiej chwili. Z
rado
ś
ci
ą
spostrzegłem,
ż
e przyniósł mi kawał mi
ę
sa solonego, suchary i kufel
czarnego piwa. Z zapałem zabrałem si
ę
do tego
ś
niadania. Marynarze nie
dotrzymywali mi towarzystwa. Widz
ą
c,
ż
e nie maj
ą
wcale zamiaru rozmawia
ć
ze mn
ą
, pogr
ąż
yłem si
ę
znowu w rozmy
ś
laniach, jak si
ę
zako
ń
czy cała ta
przygoda?… Czy ujrz
ę
wreszcie tego mytycznego kapitana?… Czy zwróci mi
swobod
ę
?… Czy zdołam si
ę
wymkn
ąć
wbrew jego woli?… Prawdopodobnie
b
ę
dzie to zale
ż
ało od okoliczno
ś
ci… Nie mog
ę
nawet marzy
ć
o ucieczce,
dopóki Groza płyn
ąć
b
ę
dzie
ś
rodkiem jeziora… tem mniej je
ż
eli si
ę
zanurzy w
gł
ę
biny… Chyba,
ż
e si
ę
przekształci na samochód…
Lecz nie miałem najl
ż
ejszej ochoty do wydostania si
ę
na swobod
ę
przed
zbadaniem tajemnic tak dziwnego statku. Wyprawa moja nie została
wprawdzie uwie
ń
czona powodzeniem, nawet nieomal nie utraciłem w niej
ż
ycia, lecz b
ą
d
ź
co b
ą
d
ź
był to wa
ż
ny krok naprzód.
Groza posuwała si
ę
ci
ą
gle w kierunku północno-wschodnim, tj. w kierunku
długo
ś
ci Erie, płyn
ę
li
ś
my ze
ś
redni
ą
szybko
ś
ci
ą
, pomimo to obliczałem,
ż
e za
kilka godzin b
ę
dziemy na samym kra
ń
cu jeziora, tam gdzie si
ę
ono ł
ą
czy z
Ontario za po
ś
rednictwem rzeki Niagary. O 15 mil poni
ż
ej Buffalo znajduj
ą
si
ę
owe sławne wodospady… Wobec tego,
ż
e kapitan nie zwrócił si
ę
na rzek
ę
Détroit, pozostaje mu tylko przybi
ć
do brzegu i przekształci
ć
statek na
samochód.
Sło
ń
ce przeszło południk. Pogoda była wspaniała, upał silny, lecz zno
ś
ny,
dzi
ę
ki chłodz
ą
cemu wietrzykowi. Brzegów jeziora nie wida
ć
było wcale. Czy
ż
ten kapitan nie uka
ż
e si
ę
dzisiaj wcale?… Mo
ż
e nie chce bym go zobaczył?…
W takim razie ma chyba zamiar zwróci
ć
mi swobod
ę
, gdy dopłyniemy do
brzegu?… Lecz to znów wydawało mi si
ę
niepodobie
ń
stwem!…
Wreszcie około drugiej po południu usłyszałem lekki szelest. Podniosła
si
ę
klapa
ś
rodkowa i upragniony kapitan stan
ą
ł przed nami.
Podobnie jak i jego podwładni nie zwrócił na mnie
ż
adnej uwagi. Zbli
ż
ył
si
ę
do sternika i usiadł za nim. Półgłosem zamienili ze sob
ą
słów kilka,
poczem sternik zeszedł na dół do maszyn.
Kapitan rozejrzał si
ę
dokoła, rzucił okiem na busol
ę
, zmienił lekko
kierunek statku, posuwali
ś
my si
ę
naprzód ze zwi
ę
kszon
ą
szybko
ś
ci
ą
.
Kapitan wygl
ą
dał na lat przeszło pi
ęć
dziesi
ą
t. Wzrostu
ś
redniego,
barczysty, wyprostowany, włosy miał szare, krótko przystrzy
ż
one, r
ę
ce i nogi
muskularne, szcz
ę
ki silne, piersi szerokie i brwi
ś
ci
ą
gaj
ą
ce si
ę
ustawicznie.
Nie nosił w
ą
sów ani faworytów, tylko g
ę
st
ą
krod
ę
po ameryka
ń
sku. Wida
ć
było,
ż
e zdrowie ma
ż
elazne, krew gor
ą
c
ą
, energj
ę
niezłomn
ą
.
Podobnie jak i jego towarzysze ubrany był, w kostyum marynarza, płaszcz
gumowy i czapk
ę
wełnian
ą
.
Przygl
ą
dałem mu si
ę
bacznie. Nie unikał mych spojrze
ń
, lecz zachowywał
si
ę
z tak
ą
oboj
ę
tno
ś
ci
ą
, jak gdyby na pokładzie nie było nikogo obcego.
Poznałem w nim odrazu jednego z tych ludzi, którzy mnie
ś
ledzili na Long
Street.
Niew
ą
tpliwie poznał mnie równie
ż
. Im dłu
ż
ej wpatrywałem si
ę
w t
ę
twarz
charakterystyczn
ą
, tem wi
ę
cej dochodziłem do przekonania
ż
e ju
ż
j
ą
widziałem, niegdy
ś
jeszcze przed spotkaniem na Long-Street, tylko gdzie?…
Mo
ż
e na jakiej
ś
fotografii za szyb
ą
wystawow
ą
lub w biurze informacyjnem…
Wspomnienie pozostało bardzo niejasne, mo
ż
e zreszt
ą
, było to tylko
złudzenie wyobra
ź
ni…
Czy zrobi mi wi
ę
cej honoru, ni
ż
jego załoga i zechce odpowiedzie
ć
na
pytania?… Musz
ę
si
ę
przecie
ż
dowiedzie
ć
, jakie wzgl
ę
dem mnie
ż
ywi
zamiary… Chyba nie zechce pozbawia
ć
ż
ycia?… W takim razie byłby mnie
przecie
ż
pozostawił własnemu losowi w zatoce Black-Rock!… Powstałem z
miejsca i stan
ą
łem przed nim.
Spojrzał na mnie oczami płon
ą
cemi.
– Pan jeste
ś
kapitanem? – zapytałem.
Milczenie.
– A statek ten… to Groza?…
Ż
adnej odpowiedzi.
Zbli
ż
yłem si
ę
jeszcze o krok i chciałem go schwyci
ć
za rami
ę
.
Odtr
ą
cił mnie lekko, lecz ruch ten zdradzał sił
ę
niezwykł
ą
.
Podszedłem ku niemu po raz drugi.
– Powiedz mi pan, jakie masz wzgl
ę
dem mnie zamiary? – zapytałem ju
ż
mniej spokojnie.
Zdawało mi si
ę
,
ż
e z ust jego,
ś
ci
ą
gni
ę
tych gniewem zerw
ą
si
ę
jakie
ś
słowa. Powstrzymał si
ę
jednak i odwrócił głow
ę
, r
ę
k
ą
oparł si
ę
o regulator.
Maszyna zacz
ę
ła funkcyonowa
ć
z wi
ę
ksz
ą
szybko
ś
ci
ą
.
Opanowała mnie w
ś
ciekło
ść
. Chciałem krzykn
ąć
: – Dobrze! milcz pan,
je
ż
eli si
ę
tak panu podoba… wiem dobrze kim jeste
ś
! Nazywasz siebie
Królem Przestrzeni… A statek ten, to słynna Groza!… Napisałe
ś
pan list do
rz
ą
du ameryka
ń
skiego i do mnie… Wyobra
ż
asz pan sobie,
ż
e jeste
ś
dosy
ć
pot
ęż
ny, a
ż
eby wyzwa
ć
do walki
ś
wiat cały!…
Czy
ż
by mógł zaprzeczy
ć
?. Inicjały K. P. widziałem na sterze.
Szcz
ęś
ciem stłumiłem gniew, a wiedz
ą
c,
ż
e nie otrzymam odpowiedzi,
wróciłem na dawne miejsce … Siedziałem tam długie godziny wpatruj
ą
c si
ę
w
horyzont i oczekuj
ą
c ukazania si
ę
ziemi.
ROZDZIAŁ XIV
Niagara.
Czas upływał, a w poło
ż
eniu mojem nic si
ę
nie zmieniało. Sternik wrócił
do rudla, a kapitan do maszyn, pomimo zwi
ę
kszonej szybko
ś
ci Groza
posuwała si
ę
cicho. Ani razu nie doznałem wstrz
ąś
nie
ń
, nieuniknionych przy
systemie walców. St
ą
d wnioskowałem,
ż
e zastosowano tutaj system kołowy,
lecz przypuszcze
ń
moich stwierdzi
ć
nie mogłem.
Płyn
ę
li
ś
my ci
ą
gle w kierunku północno-wschodnim, t. j. ku Buffalo. Nie
w
ą
tpiłem,
ż
e staniemy tam przed noc
ą
.
– Jak
ż
e jednak kapitan mógł si
ę
odwa
ż
y
ć
na obranie tej drogi?… Czy
ż
by
miał zamiar stan
ąć
na kotwicy w porcie tak ludnym, w
ś
ród tylu statków
rybackich i handlowych?… Wypłyn
ąć
z Erie nie mo
ż
e, poniewa
ż
wodospady
Niagary zagrodz
ą
mu drog
ę
… A mo
ż
e oczekuje nadej
ś
cia nocy, a
ż
eby
zbli
ż
y
ć
si
ę
do brzegu i przekształci
ć
statek na samochód?…
Je
ż
eli podczas wyl
ą
dowywania na ziemi
ę
nie uda mi si
ę
wymkn
ąć
niepostrze
ż
enie, wszelka nadzieja na odzyskanie swobody b
ę
dzie stracona!
…
Wprawdzie zostaj
ą
c przy boku Króla Przestrzeni mog
ę
zbada
ć
, gdzie si
ę
ten dziwny człowiek ukrywa tak umiej
ę
tnie,
ż
e dot
ą
d
ż
adne oko wy
ś
ledzi
ć
go
nie zdołało! Lecz kto wie, czy on ju
ż
nie wydał na mnie wyroku
ś
mierci?…
Mo
ż
e czeka tylko chwili odpowiedniej?…
Wschodni
ą
cz
ęść
jeziora znałem doskonale, przed trzema laty bowiem z
powodu wa
ż
nej sprawy sp
ę
dziłem czas dłu
ż
szy w stanie New-York, mi
ę
dzy
Albany i Buffalo. Wtedy zwiedziłem dokładnie wodospady, główne wyspy,
le
żą
ce mi
ę
dzy Buffalo i Niagara-Falls, potem wysp
ę
Navy i wysp
ę
Goat-
Island, która dzieli wodospad ameryka
ń
ski od kanadyjskiego.
Gdyby si
ę
wi
ę
c nadarzyła sposobno
ść
do ucieczki znalazłbym si
ę
w
okolicy znajomej. Czy jednak istotnie pragn
ą
łbym z takiej sposobno
ś
ci
skorzysta
ć
?. Ile
ż
tajemnic niezbadanych przykuwa mnie do statku, na który
los pomy
ś
lny – mo
ż
e nieprzyjazny – los wczoraj mnie rzucił.
Zreszt
ą
niema co nawet i my
ś
le
ć
o brzegach Niagary – przecie
ż
tam
popłyn
ąć
nie mo
ż
emy!
Łamałem sobie głow
ę
, dlaczego napisał do mnie ten list gro
żą
cy i
dlaczego
ś
ledził mnie w Waszyngtonie… W ogóle, co go obchodziła sprawa
Great-Eyry?… Za pomoc
ą
kanałów podziemnych mógł si
ę
dosta
ć
na jezioro
Kirdallskie, lecz nawet przy pomocy tak niezwykłego przyrz
ą
du, jak Groza, nie
zdoła przeby
ć
czwartego pier
ś
cienia skał na Great-Eyry!…
Od czasu do czasu na dalekim horyzoncie widywali
ś
my jakie
ś
statki lecz
te nas mijały, nie spostrzegaj
ą
c Grozy, któr
ą
trudno było zauwa
ż
y
ć
.
Tymczasem w oddali zacz
ę
ły si
ę
ju
ż
zarysowywa
ć
wzgórza, tworz
ą
c na
kra
ń
cu jeziora rodzaj lejka, przez który Erie wlewa swe wody do koryta
Niagary. Na prawo łagodne zagł
ę
bienia urozmaicały wybrze
ż
e. Tu i owdzie
sterczały grupy drzew. Z dala dostrzegałem statki rybackie i handlowe,
szalupy i parowce, ku niebu wznosiły si
ę
słupy dymów, poruszane lekkim
wietrzykiem.
Ciekawo
ść
moja doszła do najwy
ż
szego punktu nat
ęż
enia. Có
ż
zamy
ś
la
kapitan posuwaj
ą
c si
ę
w najlepsze, drog
ą
ku Buffalo?… Ci
ą
gle oczekiwałem
jakiego
ś
sygnału do odwrotu albo do zanurzenia si
ę
w gł
ę
biny Erie!…
Nagle sternik, nie spuszczaj
ą
cy oczu z północo-wschodu, skin
ą
ł na swego
towarzysza. Ten zeszedł natychmiast do maszyn
Za chwil
ę
na pokładzie ukazał si
ę
kapitan, podszedł do sternika i zacz
ą
ł z
nim rozmow
ę
po cichu. Sternik wskazywał mu r
ę
k
ą
dwa ciemne punkty w
kierunku Buffalo, odległe mniej wi
ę
cej na 5-6 mil.
Kapitan przygl
ą
dał si
ę
im uwa
ż
nie, poczem ruszył ramionami i usiadł przy
rudlu nie zmieniaj
ą
c bynajmniej kierunku drogi.
W kwadrans pó
ź
niej rozpoznałem dwa słupy dymu, zarysowuj
ą
ce si
ę
na
północno-wschodniej stronie horyzontu. Zbli
ż
ały si
ę
ku nam z szybko
ś
ci
ą
ogromn
ą
. Nagle przyszło mi na my
ś
l,
ż
e s
ą
to prawdopodobnie, parowce, o
których wspominał pan Wells i którym powierzono
ś
cisły nadzór nad jeziorem.
Zbudowane według najnowszego systemu mogły przeby
ć
dwadzie
ś
cia
siedem mil na godzin
ę
.
Szybko
ść
ich jednak nie dorównywała szybko
ś
ci Grozy, która przytem, w
razie niebezpiecze
ń
stwa mogła si
ę
przekształci
ć
na statek podwodny i uj
ść
przed pogoni
ą
.
Parowce spostrzegłszy Groz
ę
p
ę
dziły ku niej o ile mogły najszybcej.
Widocznem było,
ż
e chc
ą
j
ą
wzi
ąć
we dwa ognie, odci
ąć
od Buffalo i
wepchn
ąć
w ten k
ą
t jeziora, sk
ą
d niema innego wyj
ś
cia prócz Niagary. Nie
w
ą
tpiłem ju
ż
,
ż
e parowce te wysłał pan Wells.
Kapitan zasiadł przy rudlu, jeden z załogi zeszedł na dół, a drugi stał na
przodzie statku.
Na mnie nikt nie zwracał uwagi.
Gł
ę
boko wzruszony i podniecony nie spuszczałem oka z parowców,
odległo
ść
mi
ę
dzy nami zmniejszyła si
ę
do 2 mil.
Na twarzy Króla Przestrzeni malowała si
ę
wzgarda najwy
ż
sza. Wiedział,
ż
e nie grozi mu nic… Ka
ż
dej chwili mógł statek swój zanurzy
ć
w gł
ę
biny,
gdzie go kule armatnie nie dosi
ę
gn
ą
.
Upłyn
ę
ło jeszcze dziesi
ęć
minut. Ju
ż
tylko jedna mila dzieliła nas od
parowców.
Kapitan zachowywał si
ę
najoboj
ę
tniej w
ś
wiecie, zwi
ę
kszył tylko szybko
ść
Grozy, jak gdyby chciał igra
ć
z prze
ś
ladowcami, albo, gdy noc zapadnie,
prze
ś
lizn
ąć
si
ę
mi
ę
dzy nimi.
Na prawym brzegu jeziora zarysowało si
ę
Buffalo. Coraz wyra
ź
niej
odró
ż
niałem jego gmachy, dzwonnic
ę
, elewatory. Troch
ę
ku północo-
zachodowi, najwy
ż
ej o 4-5 mil, wody jeziora zlewały si
ę
do Niagary.
Co nale
ż
ało mi uczyni
ć
? … B
ę
d
ą
c wybornym pływakiem mogłem
zeskoczy
ć
z pokładu, gdy si
ę
znajdziemy mi
ę
dzy parowcami… a ztamt
ą
d z
pewno
ś
ci
ą
dadz
ą
mi pomóc.
Co prawda na Niagarze miałbym szanse du
ż
o lepsze. Mógłbym si
ę
rzuci
ć
wpław około wyspy Navy, któr
ą
znam wybornie… Czy mog
ę
jednak rachowa
ć
na to,
ż
e kapitanowi starczy odwagi, by obra
ć
t
ę
wła
ś
nie drog
ę
? Przecie
ż
wodospadów przeby
ć
nie zdoła, nawet maj
ą
c do swego rozporz
ą
dzenia taki
statek jak Groza.
Nie mogłem si
ę
zdoby
ć
na decyzy
ę
… Co prawda,
ż
al mi te
ż
było
opuszcza
ć
stanowisko, na którem miałem mo
ż
no
ść
zbadania pal
ą
cej mnie
tajemnicy… Nie chciałem wi
ę
c rozstawa
ć
si
ę
z Groz
ą
i tymi dziwnymi lud
ź
mi!
…
Było ju
ż
po szóstej Parowce zbli
ż
ały si
ę
coraz wi
ę
cej. Chwila jeszcze, a
znajdziemy si
ę
mi
ę
dzy nimi.
Nie ruszyłem si
ę
z miejsca. Jeden z marynarzy stał tu
ż
obok mnie.
Nieruchomo, z oczami płon
ą
cemi, z brwiami
ś
ci
ą
gni
ę
temi kapitan zdawał
si
ę
wyczekiwa
ć
chwili odpowiedniej do wykonania ostatniego manewru.
Nagle z lewego parowca rozległ si
ę
wystrzał, kula musn
ę
ła powierzchni
ę
wody i przeszła przed samym dziobem Grozy.
Wyprostowałem si
ę
. Marynarz, znajduj
ą
cy si
ę
za mn
ą
spojrzał pytaj
ą
co
na kapitana. Ten nie odwrócił nawet głowy. Nigdy nie zapomn
ę
wyrazu
gł
ę
bokiej pogardy jak
ą
tchn
ę
ły rysy jego energicznej twarzy.
Równocze
ś
nie wepchni
ę
ty zostałem do kajuty i usłyszałem stuk
zamykanej klapy, chwila jeszcze i statek zagł
ę
bił si
ę
w wod
ę
.
Do uszu moich dochodził głuchy łoskot wystrzałów armatnich. Potem
wszystko ucichło. Przez okienko kajuty przedzierały si
ę
jakie
ś
blade blaski –
Groza bez
ż
adnego kołysania si
ę
mkn
ę
ła cicho przez Erie. Zdumiony byłem
niesłychan
ą
szybko
ś
ci
ą
i łatwo
ś
ci
ą
z jak
ą
si
ę
dokonało przekształcenie Grozy
na statek podwodny.
Có
ż
teraz pocznie nieustraszony Król Przestrzeni?… Najprawdopodobniej
zmieni kierunek drogi, albo te
ż
zbli
ż
y si
ę
do brzegu i zmieni przyrz
ą
d
podwodny na samochód.
Przypuszczenia moje nie sprawdziły si
ę
wcale Po upływie najwy
ż
ej
dziesi
ę
ciu minut usłyszałem jaki
ś
ruch niezwykły. Nast
ą
piła bystra wymiana
słów urywanych. Maszyny funkcyonowały z niezwykłym stukiem i hałasem.
Domy
ś
liłem si
ę
,
ż
e si
ę
co
ś
zepsuło i statek musi znowu wypłyn
ąć
na
powierzchni
ę
wody.
Tak si
ę
te
ż
i stało. Za chwil
ę
blaski wieczorne wpadły do mojej kajuty. Na
pokładzie usłyszałem kroki, otworzono klap
ę
… W mgnieniu oka byłem ju
ż
na
pokładzie. Kapitan siedział u steru.
Parowce znajdowały si
ę
najwy
ż
ej o
ć
wier
ć
mili. Skoro tylko spostrzeg
ą
Groz
ę
znowu rozpoczn
ą
pogo
ń
. Płyn
ę
li
ś
my w kierunku Niagary. Wyznaj
ę
,
ż
e
kombinacyi kapitana nie rozumiałem zupełnie. Stracił chyba rozum, je
ż
eli
wybiera drog
ę
przez rzek
ę
, z której niema wyj
ś
cia. A mo
ż
e chce si
ę
zbli
ż
y
ć
do
brzegów i ucieka
ć
l
ą
dem?… Zreszt
ą
mógłby przecie
ż
płyn
ąć
z wi
ę
ksz
ą
szybko
ś
ci
ą
, wyprzedzi
ć
swych prze
ś
ladowców i pod osłon
ą
nocy znikn
ąć
im z
oczu, zawracaj
ą
c chocia
ż
by ku zachodowi.
Buffalo zostało na prawo. Troch
ę
po siódmej ujrzeli
ś
my Niagar
ę
.
Co teraz zrobi kapitan?… Spokojny, oboj
ę
tny nie raczył nawet
obserwowa
ć
parowców. Jezioro było zupełnie puste. Nie widzieli
ś
my nawet
łódki rybackiej.
Niagara oddziela terytoryum kanadyjskie od ameryka
ń
skiego. Szeroko
ść
jej wynosi prawie 3/4 mili; zbli
ż
aj
ą
c si
ę
ku wodospadom rzeka zw
ęż
a si
ę
znacznie. Przestrze
ń
mi
ę
dzy Erie a Ontario równa si
ę
pi
ę
tnastu milom.
Ró
ż
nica mi
ę
dzy poziomem wód Erie, a Ontario wynosi 340 stóp; wysoko
ść
wodospadu ma przeszło 150 stóp. Wodospad nosi nazw
ę
„Wodospadu
podkowy” poniewa
ż
przypomina nieco kształt podkowy; Indyanie zowi
ą
go
„Wodo-grzmotem”, huk bowiem spadaj
ą
cych wód podobny jest do huku
grzmotu, który si
ę
rozlega nieustannie i słysze
ć
si
ę
daje w promieniu wielu mil
dokoła. Mi
ę
dzy Buffalo a miasteczkiem Niagara-Falls znajduj
ą
si
ę
dwie
wyspy: wyspa Navy o mil
ę
powy
ż
ej „wodospadu podkowy” i wyspa Goat-
Island, oddzielaj
ą
ca wodospad kanadyjski od ameryka
ń
skiego. Na cyplu tej
wyspy, prawie nad sam
ą
przepa
ś
ci
ą
, wznosiła si
ę
niegdy
ś
wie
ż
a
Ż
ółwia;
dzisiaj j
ą
zwalono wobec cofania si
ę
bowiem wodospadu, fale byłyby j
ą
uniosły w otchła
ń
bezdenn
ą
.
Na wysoko
ś
ci wyspy Navy le
żą
dwa miasteczka: Schlosser na prawym
brzegu Niagary, Chipewa na lewym. St
ą
d ju
ż
pr
ą
d rzeki staje si
ę
gwałtowniejszy, a o dwie mile poni
ż
ej wody spadaj
ą
z wysoko
ś
ci 150 stóp,
tworz
ą
c sławne wodospady.
Groza min
ę
ła fort Erié. Sło
ń
ce chyliło si
ę
ku zachodowi, a okr
ą
gła tarcza
ksi
ęż
yca wychylała si
ę
z mgieł południo-wschodu.
Za godzin
ę
zapadnie noc.
Parowce, p
ę
dz
ą
c cał
ą
sił
ą
pary oddalone były jeszcze prawi
ę
o mil
ę
.
Mkn
ę
li
ś
my szybko w
ś
ród brzegów, ocienionych drzewami i zielonemi
równinami, w
ś
ród których bieliły si
ę
g
ę
ste dworki.
Nie mogłem poj
ąć
taktyki kapitana. Za pół godziny najwy
ż
ej zagrodz
ą
nam drog
ę
wodospady. Odwrót uniemo
ż
liwiały parowce, któreby niew
ą
tpliwie
zatopiły… Groz
ę
.
Musz
ę
si
ę
wi
ę
c zdecydowa
ć
wreszcie na ucieczk
ę
, rzuci
ć
si
ę
wpław i
dosta
ć
si
ę
na wysp
ę
Navy. Lecz czułem,
ż
e teraz wła
ś
nie jestem
ś
ledzony
pilnie. Jeden z marynarzy nie spuszczał mnie z oczu. A wi
ę
c los mój zwi
ą
zany
ś
ci
ś
le z losem Króla Przestrzeni!
Odległo
ść
mi
ę
dzy Groz
ą
a parowcami, zmniejsza si
ę
z ka
ż
d
ą
chwil
ą
.
Czy
ż
by wskutek ostatniego wypadku cudowny statek nie mógł si
ę
ju
ż
porusza
ć
z wi
ę
ksz
ą
szybko
ś
ci
ą
?… kapitan jednak nie zdradza najmniejszego
niepokoju… nie zbli
ż
a si
ę
do brzegu.
Z jednej strony słyszymy gwizd wypuszczanej pary, widzimy g
ę
ste słupy
czarnego dymu – z drugiej dochodzi nas ryk wodospadów, odległych najwy
ż
ej
o trzy mile.
Płyniemy w pobli
ż
u lewego brzegu rzeki, mijamy Navy. Przed nami
widniej
ą
ju
ż
wysokie drzewa na Goat-Island. Pr
ą
d staje si
ę
coraz
bystrzejszy… Za chwil
ę
parowce zmuszone b
ę
d
ą
zaprzesta
ć
pogoni… Nie
mog
ą
przecie
ż
ś
ciga
ć
przekl
ę
tego kapitana w spienionych nurtach
wodogrzmotu, nie pójd
ą
za nim w przepa
ść
, 180 stóp gł
ę
bok
ą
.
Istotnie, przeci
ą
gły
ś
wist maszyn – rozdziera powietrze; parowce
zatrzymuj
ą
si
ę
na odległo
ś
ci 500-600 stop od wodospadu. Rozlegaj
ą
si
ę
wystrzały. Kilka kul armatnich przelatuje ponad Groz
ą
, nie wyrz
ą
dzaj
ą
c jej
szkody.
Sło
ń
ce zaszło. Ksi
ęż
yc rzuca swe srebrne promienie na pogr
ąż
on
ą
w
mrokach ziemi
ę
. Szybko
ść
pr
ą
du podwaja szybko
ść
Grozy. Za chwil
ę
uniesie
nas ku czarnej, gro
ź
nej otchłani…
Z przera
ż
aniem spogl
ą
dam na znikaj
ą
ce brzegi Goat-Island. Drobniuchne
bryzgi spienionych wód uderzaj
ą
mnie po twarzy, chłodz
ą
c rozpalone czoło.
Powstaj
ę
z miejsca, by rzuci
ć
si
ę
w rzek
ę
.
Lecz r
ę
ka marynarza chwyta mnie za rami
ę
.
Równocze
ś
nie uszu moich dochodzi gło
ś
ny huk motoru. Du
ż
e, dot
ą
d
niezrozumiałe dla mnie przyrz
ą
dy, umieszczone po obu bokach statku,
roztaczaj
ą
si
ę
na podobie
ń
stwo skrzydeł… Groza wznosi si
ę
w przestrze
ń
, a
w sekund
ę
pó
ź
niej przelatuje ponad rycz
ą
cym wodospadem, oblanym
potokami seledynowego
ś
wiatła.
ROZDZIAŁ XV
Gniazdo orle.
Kiedy nazajutrz zbudziłem si
ę
z ci
ęż
kiego snu, Groza stała bez ruchu.
Zrozumiałem to odrazu. Czy miałem zt
ą
d wnioskowa
ć
,
ż
e si
ę
ju
ż
znajdujemy
w owej tajemniczej kryjówce, której dot
ą
d odnale
źć
nie mogła
ż
adna istota
ludzka?…
Kapitan zabrał mnie z sob
ą
… Czy
ż
by zamierzał odsłoni
ć
przede mn
ą
tak
starannie ukrywan
ą
tajemnic
ę
?…
Dziwnem si
ę
mo
ż
e wyda
ć
,
ż
e podczas podró
ż
y napowietrznej zasn
ą
łem
tak gł
ę
doko. Nie mogłem poj
ąć
, jak si
ę
to stało. Przypuszczam,
ż
e do
jedzenia dosypano mi jakich
ś
proszków usypiaj
ą
cych. Zapewne w ten sposób
chciał mnie kapitan pozbawi
ć
mo
ż
no
ś
ci zorjentowania si
ę
k
ę
dy i dok
ą
d
lecimy. Ostatnie wra
ż
enie, które zapami
ę
tałem, było niezwykle pot
ęż
ne…
Miałem wci
ąż
jeszcze przed oczami te chwile, kiedy Groza, któr
ą
ju
ż
prawie
porywały kł
ę
by spienionej wody pot
ęż
nym ruchem olbrzymich skrzydeł
uniosła si
ę
w powietrze…
A zatem niezwykły przyrz
ą
d Króla Przestrzeni miał zastosowanie
czworakie: słu
ż
ył do je
ż
d
ż
enia po ziemi, do pływania po powierzchni wody,
pod wod
ą
i do latania w powietrzu. W ka
ż
dym
ś
rodowisku mógł si
ę
porusza
ć
z niepraktykowan
ą
dot
ą
d sił
ą
, łatwo
ś
ci
ą
i szybko
ś
ci
ą
! Przekształcenia
dokonywały si
ę
w czasie niesłychanie krótkim! Motor był zawsze jeden i ten
sam… lecz sk
ą
d czerpał
ź
ródło swej energii o tem nie miałem poj
ę
cia… Kim
był ten genjalny Król Przestrzeni, którego zr
ę
czno
ść
i odwag
ę
mogłem
podziwia
ć
wczoraj?
Gdy przelatywali
ś
my ponad wodospadem wieczór był jasny, widziałem
wi
ę
c doskonale, jak o trzy mile min
ę
li
ś
my most Suspension, poni
ż
ej
wodospadu Podkowy, gdzie pr
ą
d rzeki jest najsilniejszy. St
ą
d te
ż
Niagara
zwraca si
ę
ku Ontario. Zaraz za mostem skierowali
ś
my si
ę
lekko ku
wschodowi. Kapitan stał zawsze przy sterze. Kierował Groz
ą
z łatwo
ś
ci
ą
zupełn
ą
. Widocznie w powietrzu czuł si
ę
równie bezpiecznym, jak na l
ą
dzie i
morzu.
Wobec podobnych rezultatów przestała mnie zadziwia
ć
bezdenna pycha
tego, który mianował siebie Królem Przestrzeni. Miał przecie
ż
do swego
rozporz
ą
dzenia przyrz
ą
d jedyny w swoim rodzaju, przewy
ż
szaj
ą
cy wszystko,
co dot
ą
d stworzył rozum ludzki, i z którym wszelka walka była
niepodobie
ń
stwem… Pocó
ż
miał go sprzedawa
ć
za miliony?… Có
ż
by za nie
mógł naby
ć
lepszego?
W pół godziny pó
ź
niej ogarn
ę
ło mnie obezwładnienie zupełne. Nie
pozostał mi nawet cie
ń
wspomnienia, co zaszło pó
ź
niej owej nocy z 31 lipca
na l sierpnia.
Obudziłem si
ę
w tej samej kajucie, w której sp
ę
dziłem noc na jeziorze
Erie. Skonstatowałem odrazu,
ż
e Groza znajduje si
ę
w spoczynku zupełnym.
Nie odczuwałem najl
ż
ejszych porusze
ń
. Widocznie znajdowali
ś
my si
ę
gdzie
ś
na l
ą
dzie. Spróbowałem. podnie
ść
klap
ę
, wiod
ą
c
ą
na pokład. Daremnie.
Czy
ż
by trzymano mnie w zamkni
ę
ciu a
ż
do chwili, gdy Groza rozpocznie
znowu w
ę
drówk
ę
napowietrzn
ą
lub podwodn
ą
?…
Łatwo zrozumie
ć
niepokój i gor
ą
czkow
ą
nie cierpliwo
ść
, które mnie
ogarn
ę
ły.
Po upływie kwadransa usłyszałem jaki
ś
hałas, jakby szmer podnoszonych
sztab. Otwarto klap
ę
, potoki
ś
wiatła i powietrza zalały kajut
ę
.
Jednym skokiem znalazłem si
ę
na pokładzie. Oczy moje skwapliwie obj
ę
ły
horyzont.
Znajdowali
ś
my si
ę
na ziemi. Groza stała w
ś
rodku owalnej płaszczyzny,
pokrytej
ż
ółtawym zwirem i maj
ą
cej od 15-18 stóp w obwodzie. Dokoła
wznosiły si
ę
wysokie skały. Nigdzie ani jednej trawki. Poni
ż
ej rozci
ą
gało si
ę
jakby morze g
ę
stej mgły, przez któr
ą
nie przebijał si
ę
ani jeden promyk
sło
ń
ca. Lekkie obłoczki czepiały si
ę
nawet piaszczystego dna platformy.
Widocznie ranek był jeszcze wczesny. Uczuwałem silny chłód, pomimo,
ż
e był to 1-y sierpnia. Wnioskowałem zt
ą
d,
ż
e si
ę
znajdujemy na znacznej
wysoko
ś
ci, lecz gdzie mianowicie… nie miałem najmniejszego poj
ę
cia. Od
chwili odlotu z nad Niagary upłyn
ę
ło najwy
ż
ej godzin dwana
ś
cie, Groza wi
ę
c
nie miałaby czasu na przebycie Atlantyku lub oceanu Spokojnego. Byli
ś
my
wi
ę
c stanowczo na terytoryum Nowego
Ś
wiata. Niekiedy w
ś
ród mgły
zarysowywały si
ę
sylwetki du
ż
ych ptaków drapie
ż
nych, które swym krzykiem
chrapliwym zakłócały gł
ę
bok
ą
cisz
ę
poranku. Mo
ż
e przeraził je widok potwora
o skrzydłach pot
ęż
nych, z którym si
ę
mierzy
ć
nie mogły ani co do siły ani co
do szybko
ś
ci.
Nagle ujrzałem kapitana. Wysun
ą
ł si
ę
z pomi
ę
dzy grupy głazów
sk
ą
panych we mgle. Na mnie nie spojrzał.
Obaj towarzysze zbli
ż
yli si
ę
ku niemu. Po chwili wszyscy znikn
ę
li w grocie,
otwieraj
ą
cej si
ę
u stóp skał. Miałem wi
ę
c swobod
ę
zupełn
ą
. Postanowiłem
skorzysta
ć
z dobrej sposobno
ś
ci i przyjrze
ć
si
ę
bli
ż
ej Grozie.
Wszystkie klapy z wyj
ą
tkiem tej, która prowadziła do mojej kajuty, były
zamkni
ę
te na głucho. O zbadaniu zatem wewn
ę
trznej budowy statku nie
mogłem nawet marzy
ć
.
Wobec tego zeskoczyłem na ziemi
ę
i zacz
ą
łem ogl
ą
da
ć
Groz
ę
z
zewn
ą
trz. Miała ona kształt wrzecionowaty, z przodu wi
ę
cej zaostrzony ni
ż
z
tyłu, pudło z aluminium, a skrzydła z jakiego
ś
dziwnego, nieznanego mi wcale
materyału. Cztery koła o dwustopowej
ś
rednicy obwiedzione były gum
ą
, która
zapewniała cicho
ść
biegu nawet przy najwi
ę
kszej szybko
ś
ci.
Szprychy kół rozszerzały si
ę
, tworz
ą
c rodzaj szufli, ułatwiało to
niezmiernie poruszanie si
ę
na wodzie i pod wod
ą
.
Główn
ą
cz
ęść
mechanizmu stanowiły dwie turbiny Parsona, umieszczone
po obu stronach statku w kierunku jego długo
ś
ci. Wprawiane w ruch obrotowy
przez jaki
ś
motor nieznany, przenosiły statek przez przestrzenie wodne z
szybko
ś
ci
ą
niesłychan
ą
Kto wie czy nie ułatwiały równocze
ś
nie lokomocji w
powietrzu?… Niew
ą
tpliwie jednak do szybowania w przestrzeni słu
ż
yły
olbrzymie skrzydła, które w stanie spoczynku przylegały
ś
ci
ś
le do jego boków.
A zatem przyrz
ą
d do latania oparty był na zasadzie ci
ęż
ko
ś
ci wi
ę
kszej od
powietrza.
Sił
ą
, poruszaj
ą
c
ą
mechanizm tak niezwykły, mogła by
ć
tylko
elektryczno
ść
. Z jakiego
ź
ródła czerpały j
ą
akumulatory? Mo
ż
e wła
ś
nie w
jednej z tych pieczar podziemnych, w której si
ę
ukryli marynarze, pracowały
pot
ęż
ne dynamomaszyny wytwarzaj
ą
ce niewyczerpane zapasy energii?
Obejrzałem koła, turbiny, skrzydła, lecz mechanizm wewn
ę
trzny i siła
poruszaj
ą
ca pozostały dla mnie zagadk
ą
. Có
ż
by mi zreszt
ą
przyszło z
odsłoni
ę
cia tej tajemnicy, je
ż
eli do ko
ń
ca
ż
ycia pozosta
ć
mam wi
ęź
niem Króla
Przestrzeni?!
Przy
ś
wiecała mi wprawdzie, nadzieja ucieczki… Lecz czy si
ę
nadarzy
sposobno
ść
odpowiednia?… i kiedy?…
Przedewszystkiem nale
ż
ało zbada
ć
miejsce, gdzie
ś
my si
ę
znajdowali
obecnie. Czy istnieje jakiekolwiek poł
ą
czenie mi
ę
dzy t
ą
płaszczyzn
ą
zamkni
ę
t
ą
, a
ś
wiatem otaczaj
ą
cym? jakie wyj
ś
cie z po
ś
ród tych wysokich,
zwartych skał? Jak daleko jeste
ś
my od Erie? W jakiej cz
ęś
ci Stanów
Zjednoczonych?
Coraz uparciej nasuwało mi si
ę
przypuszczenie czy tem gniazdem
skalistem nie jest owo Great-Eyry, dost
ę
pne jedynie dla orłów i s
ę
pów? Lecz
dla Króla Przestrzeni
ś
wiat cały stoi otworem. Mógł wi
ę
c zało
ż
y
ć
sw
ą
siedzib
ę
w miejscu, gdzie go najczujniejsza policya wytropi
ć
nie zdoła, a
ż
adne
zamachy nie dosi
ę
gn
ą
. Odległo
ść
mi
ę
dzy Great-Eyry i Niagara-Falls wynosi
najwy
ż
ej 450 mil, zatem Groza bez trudu mogła je przeby
ć
w przeci
ą
gu nocy.
My
ś
l ta wypierała powoli wszystkie inne przypuszczenia… Zaczynałem
pojmowa
ć
zwi
ą
zek, zachodz
ą
cy mi
ę
dzy Great-Eyry i listem podpisanym
inicyałami K. P., a Królem Przestrzeni i tajemniczym jego wehikułem. Gro
ź
by,
wyra
ż
one w li
ś
cie,
ś
ledzenie moich kroków, niezrozumiałe zjawisko…
wszystko to powoli stawało si
ę
jasnem… Gdyby
ż
si
ę
tylko mgły rozproszyły
pr
ę
dzej!… Mo
ż
ebym rozpoznał co
ś
kolwiek… mo
ż
eby si
ę
wreszcie moje
przypuszczenia zamieniły w pewno
ść
?…
Postanowiłem płaszczyzn
ę
obej
ść
wokoło.
Poniewa
ż
kapitan i obaj jego towarzysze znajdowali si
ę
w grocie
północnej, rozpocz
ą
łem badania od strony południowej.
O wysoko
ś
ci skalistej poszarpanej
ś
ciany nic s
ą
dzi
ć
nie mogłem,
wierzchołki jej bowiem ton
ę
ły we mgle. Jedno tylko rzuciło mi si
ę
w oczy, a
mianowicie gatunek skały był to szpat polny, tworz
ą
cy cały ła
ń
cuch
Alleghanów.
Kapitan i jego towarzysze nie wychodzili z groty, przed któr
ą
stały
skrzynie, przywiezione z Black-Rock. Widocznie zaj
ę
ci byli ich
rozpakowywaniem.
Posuwałem si
ę
naprzód z wielk
ą
ostro
ż
no
ś
ci
ą
, rozgl
ą
daj
ą
c si
ę
bacznie
dokoła. Tu i owdzie dostrzegałem kawałki drzewa, kupki zeschłych traw,
odci
ś
ni
ę
te na piasku
ś
lady kroków ludzkich. Najwi
ę
cej uderzyły mnie grube
pokłady popiołu, odłamki zw
ę
glonych desek i belek, okucia metalowe,
zniszczone przez ogie
ń
, i resztki popalonych cz
ą
stek jakiego
ś
mechanizmu.
Widocznie miejsce to, niezbyt dawno jeszcze było widowni
ą
olbrzymiego
po
ż
aru. I znowu mimowoli przyszły mi na my
ś
l tajemnicze zjawiska na Great-
Eyry, buchaj
ą
ce płomienie, huk zagadkowy i hałasy dziwne, które takiem
przera
ż
eniem napełniły mieszka
ń
ców Pleasant-Garden i Morgantonu. Wtem
powiał od wschodu wicher gwałtowny i rozdarł mgły. Potoki
ś
wiatła zalały
płaszczyzn
ę
.
Z piersi mej wyrwał si
ę
okrzyk!…
Na wschodniej stronie skalistego zr
ę
bu ujrzałem sylwetk
ę
skały,
przypominaj
ą
c
ą
orła z rozpostartemi skrzydłami, któr
ą
zauwa
ż
yli
ś
my z p.
Eliaszem Smithem podczas wyprawy na Great-Eyry!…
A zatem w
ą
tpliwo
ś
ci sko
ń
czone! Pot
ęż
ny, olbrzymi ptak, gienjalny twór
Króla Przestrzeni, gnie
ź
dził si
ę
na Great-Eyry, gdzie nikt inny dosta
ć
si
ę
nie
mógł… A mo
ż
e istnieje jakie
ś
przej
ś
cie podziemne, które pozwala kapitanowi
wydosta
ć
si
ę
na
ś
wiat szerszy, pozostawiaj
ą
c Groz
ę
w bezpiecznem
schronieniu?!…
Nareszcie wi
ę
c zrozumiałem wszystko, co dot
ą
d było dla mnie zagadk
ą
pal
ą
c
ą
. W my
ś
li mej przesuwały si
ę
kolejno wszystkie tajemnicze,
niepokoj
ą
ce zjawiska i wypadki. Stałem nieruchomo wpatrzony w sylwetk
ę
kamiennego orła, a my
ś
li najsprzeczniejsze kotłowały pod czaszk
ą
… Czy
ż
obowi
ą
zek nie nakazuje mi pokusi
ć
si
ę
o zniszczenie przyrz
ą
du, który tyle
szkody wyrz
ą
dzi
ć
mo
ż
e ludzko
ś
ci?…
Poza mn
ą
rozległy si
ę
jakie
ś
kroki.
Obróciłem si
ę
…
To kapitan zbli
ż
ał si
ę
powoli, patrz
ą
c mi prosto w oczy.
Straciłem panowanie nad sob
ą
. Z ust mych zerwały si
ę
wyrazy:
– Great-Eyry! Great-Eyry!
– Tak, inspektorze Strock!
– A pan… pan jeste
ś
Królem Przestrzeni!
– I panem
ś
wiata, któremu ju
ż
pierwej dałem si
ę
pozna
ć
, jako
najpot
ęż
niejszy z ludzi.
– Pan?! – zawołałem w zdumieniu najwy
ż
szem.
– Tak, ja! – odparł prostuj
ą
c si
ę
dumnie – jestem Robur… Robur
zwyci
ę
zca!…
ROZDZIAŁ XVI
Robur zwyci
ę
zca.
Wzrost
ś
redni, ramiona kwadratowe, szyja herkulesowa, muskularna,
głowa okr
ą
gła, oczy płomienne, mi
ę
sie
ń
brwiowy,
ś
ci
ą
gaj
ą
cy si
ę
kurczowo,
oznaka energii niezłomnej; włosy krótkie lekko k
ę
dzierzawe, z połyskiem
metalicznym, piersi szerokie, wznosz
ą
ce si
ę
i opadaj
ą
ce jak miech kowalski,
r
ę
ce, ramiona i nogi jakby wykute z kamienia, szeroka ameryka
ń
ska bródka,
pozwalaj
ą
ca podziwia
ć
pot
ęż
n
ą
budow
ę
szcz
ę
k, której mi
ęś
nie
ż
uchwowe
zdawały si
ę
posiada
ć
sił
ę
niezwykł
ą
– oto portret człowieka, który dnia 12-go
czerwca 19… ukazał si
ę
w Filadelfii, na posiedzeniu Instytutu Weldona.
Ten człowiek niezwykły stał dzi
ś
przede mn
ą
w niedost
ę
pnem gnie
ź
dzie
skalistem, rzucaj
ą
c mi swe imi
ę
rozgło
ś
ne jako gro
ź
b
ę
lub wyzwanie.
Tutaj musz
ę
w krótko
ś
ci przypomnie
ć
zdarzenia, które niegdy
ś
ś
ci
ą
gn
ę
ły
na Robura uwag
ę
całej Ameryki.
12-go czerwca wieczorem w Filadelfii na posiedzeniu Instytutu Weldona
omawiano kwesty
ę
kierowania balonami. Prezesem był wtedy Uncle Prodent,
jedna z najwybitniejszych osobisto
ś
ci Pensylwanii, a sekretarzem Phil Evans.
Dzi
ę
ki staraniom rady administracyjnej zbudowano balon, którego
obj
ę
to
ść
wynosiła czterdzie
ś
ci tysi
ę
cy metrów sze
ś
ciennych. Przypuszczano,
ż
e balon ten b
ę
dzie mógł si
ę
porusza
ć
w kierunku poziomym za pomoc
ą
maszyny dynamoelektrycznej, lekkiej i pot
ęż
nej, która miała wprowadzi
ć
w
obrót
ś
rub
ę
. Gdzie jednak umie
ś
ci
ć
j
ą
nale
ż
ało? Co do tej kwestyi, członkowie
Instytutu w
ż
aden sposób porozumie
ć
si
ę
nie mogli. Jedni twierdzili,
ż
e z tyłu,
drudzy,
ż
e na przodzie łódki.
Tego wieczora dyskusya była tak o
ż
ywiona,
ż
e nieomal doszło do walki.
W chwili najwi
ę
kszego roznami
ę
tnienia wo
ź
ny oznajmił,
ż
e jaki
ś
cudzoziemiec domaga si
ę
wprowadzenia go na sal
ę
obrad.
Był to Robur. Udzielono mu prawa głosu. Gdy zacz
ą
ł mówi
ć
zapanowała
cisza gł
ę
boka. Wychodz
ą
c z zasady,
ż
e człowiek opanował morze przy
pomocy statków
ż
aglowych, kołowych lub
ś
rubowych, Robur twierdził,
ż
e
przyrz
ą
dy do latania musz
ą
by
ć
ci
ęż
sze od powietrza, a
ż
eby si
ę
w niem
mogły porusza
ć
swobodnie.
Była to nieustaj
ą
ca kwestya sporna. Tym razem wi
ę
kszo
ść
członków
o
ś
wiadczyła si
ę
za zasad
ą
ci
ęż
ko
ś
ci mniejszej od powietrza. Walka toczyła
si
ę
z tak
ą
zaci
ę
to
ś
ci
ą
,
ż
e Robur, któremu przeciwnicy nadali ironiczne miano
zwyci
ę
zcy, zmuszony został do opuszczenia sali.
W kilka godzin pó
ź
niej, prezes i sekretarz instytutu, oraz towarzysz
ą
cy im
lokaj Frycolin przechodz
ą
c przez Fairmont-Park zostali porwani przez jakich
ś
ludzi nieznanych, którzy zakneblowali im usta, zwi
ą
zali r
ę
ce, zaprowadzili w
gł
ą
b parku, i mimo oporu wsadzili do dziwnego przyrz
ą
du, ukrytego na
oddalonej polance. Nazajutrz trzej wi
ęź
niowie wraz z Roburem szybowali w
przestrzeni, przelatuj
ą
c ponad okolic
ą
, która wydawała si
ę
im całkiem obc
ą
.
Uncle Prudent i Phil Evans sprawdzili na podstawie własnego
do
ś
wiadczenia,
ż
e przyrz
ą
d do latania, oparty na zasadzie ci
ęż
ko
ś
ci wi
ę
kszej
od powietrza, odpowiadał w zupełno
ś
ci swemu przeznaczeniu.
Przyrz
ą
d ten, obmy
ś
lony i wykonany przez in
ż
yniera Robura, polegał na
dwojakiem działaniu
ś
ruby, która przy obrocie post
ę
puje w kierunku swej osi.
Je
ż
eli o
ś
tkwi pionowo, balon wznosi si
ę
w kierunku pionowym; je
ż
eli
poziomo, balon posuwa si
ę
naprzód po linii poziomej.
Długo
ść
Albatrosa wynosiła trzydzie
ś
ci metrów. Z przodu i z tyłu statku
umieszczone były
ś
ruby okr
ę
towe. Prócz tego znajdował si
ę
jeszcze cały
system
ś
rub, osadzonych na osiach pionowych: po pi
ę
tna
ś
cie z ka
ż
dej strony
pudła i siedem w
ś
rodkowej cz
ęś
ci przyrz
ą
du. Dumnie sterczało trzydzie
ś
ci
siedem masztów, opatrzonych nie
ż
aglami, lecz pr
ę
tami, którym maszyny,
ustawione na dnie statku, nadawały ruch obrotowy, szybko
ś
ci zdumiewaj
ą
cej.
Sił
ą
poruszaj
ą
c
ą
motor, była niew
ą
tpliwie elektryczno
ść
, lecz nikt si
ę
nigdy nie dowiedział, zk
ą
d j
ą
czerpał genjalny wynalazca.
Najprawdopodobniej z otaczaj
ą
cego powietrza, zawsze mniej lub wi
ę
cej
naładowanego elektryczno
ś
ci
ą
; podobnie ów słynny kapitan Nemo do
poruszania swego Nautilusa brał elektryczno
ść
z otaczaj
ą
cej wody.
Zreszt
ą
tajemnicy tej nie zbadał ani Uncle Prudent ani Phil Evans w
przeci
ą
gu całej napowietrznej w
ę
drówki.
Załoga Robura składała si
ę
z o
ś
miu ludzi: z nadzorcy Turnera, trzech
maszynistów, dwu pomocników i kucharza.
– Przyrz
ą
d mój – mówił Robur – do ludzi, którzy wbrew swej woli wzi
ę
li
udział w jego podró
ż
y, daje mi panowanie nad przestrzeni
ą
, nad Ikary
ą
powietrzn
ą
, siódm
ą
cz
ęś
ci
ą
ś
wiata, która obszarem swym przewy
ż
sza
Europ
ę
, i Ameryk
ę
i Afryk
ę
i Azy
ę
i Australi
ę
i oceany razem wzi
ę
te.
Biedny Uncle Prudent i Phil Evans rozpocz
ę
li awanturnicz
ą
wypraw
ę
na
pokładzie Albatrosa. Wymawiali si
ę
daremnie. Protest ich Robur odrzucił
prawem silniejszego. Musieli si
ę
zastosowa
ć
do jego woli.
Albatros p
ę
dził ku zachodowi. Przeleciał ponad olbrzymim ła
ń
cuchem Gór
Skalistych, ponad równinami Kalifornii, min
ą
ł San Francisco, północn
ą
cz
ęść
oceanu Spokojnego, Kamczatk
ę
. Oczom podró
ż
ników ukazywały si
ę
kolejno
krainy Pa
ń
stwa Niebieskiego; podziwiali malowniczy Pekin otoczony murem
poczwórnym. Potem Albatros wzniósł si
ę
jeszcze wy
ż
ej, przeleciał ponad
ś
nie
ż
nymi szczytami i błyszcz
ą
cymi lodowcami Himalajów, ponad Persy
ą
i
morzem Kaspijskiem. Tu przekroczono granic
ę
Europy i zboczono nieco z
kierunku zachodniego, zwracaj
ą
c si
ę
ku dolinie Wołgi. Ludno
ść
Moskwy,
Petersburga, Finlandyi i wybrze
ż
y Bałtyku ze zdumieniem patrzyła na ten
niezwykły statek napowietrzny.
Podró
ż
nicy przeci
ę
li półwysep Skandynawski po linii, wiod
ą
cej od
Sztokholmu do Chrystyanii, poczem skierowali si
ę
na południe, d
ążą
c przez
Francy
ę
ku Włochom. Nad Pary
ż
em Albatros obni
ż
ył swój lot i zawisł ponad
stolic
ą
ś
wiata, rzucaj
ą
c na zdumion
ą
ziemi
ę
snopy l
ś
ni
ą
cych promieni.
Robur i jego towarzysze przemkn
ę
li ponad Florency
ą
, Rzymem i
Neapolem; przerzynaj
ą
c uko
ś
nie morze
Ś
ródziemne znale
ź
li si
ę
ponad
olbrzymi
ą
Afryk
ą
koło przyl
ą
dka Spartel. Tu znowu zmienili kierunek: zwrócili
si
ę
ku wschodowi, przelecieli ponad Marokko, Algierem, Tunisem, Trypolisem
a
ż
do Egiptu. Pó
ź
niej pomkn
ę
li ku Timbuktu, a ztamt
ą
d przez Sudan do
Atlantyku.
Trzymaj
ą
c si
ę
ci
ą
gle kierunku południowo-zachodniego, przelatywał
Albatros ponad rozległ
ą
wodn
ą
płaszczyzn
ą
. Nie straszyły go ani burze
gwałtowne, ani tr
ą
by powietrzne. Zimna krew i zr
ę
czno
ść
sternika
wyprowadzała zawsze z niebezpiecze
ń
stwa.
Przy wej
ś
ciu do cie
ś
niny Magellana ujrzeli znowu ziemi
ę
. Od przyl
ą
dku
Horn skierowali si
ę
na południe, pod nimi rozci
ą
gały si
ę
puste, bezludne
krainy oceanu Antarktycznego; przebyli walk
ę
z cyklonem i dosi
ę
gli ziemi
Grahama; w blaskach wspaniałej zorzy południowej godzin kilka kołysał si
ę
balon nad samym biegunem. Poczem silny huragan uniósł go a
ż
do ziej
ą
cego
ogniem wulkanu Erebusa. Cudem zaledwie zdołali unikn
ąć
zguby.
W ko
ń
cu lipca wrócili znowu ponad ocean Spokojny. Wreszcie na
wybrze
ż
u jednej z wysp oceanu Indyjskiego zarzucili kotwic
ę
. Poraz pierwszy
od chwili odjazdu Albatros, utrzymywany w powietrzu przez spr
ęż
yny
hamuj
ą
ce, zawisł nieruchomo, na wysoko
ś
ci stu pi
ęć
dziesi
ę
ciu stóp ponad
ziemi
ą
.
Była to wyspa Chatham, poło
ż
ona o 15º na wschód od Nowej Zelandyi.
Albatros musiał si
ę
tutaj zatrzyma
ć
dla naprawienia uszkodze
ń
, które
wyrz
ą
dził ostatni huragan.
Nast
ę
pnie Robur miał zamiar wyruszy
ć
na wysp
ę
X, le
żą
c
ą
na oceanie
Spokojnym i oddalon
ą
o 2800 mil, gdzie niegdy
ś
zbudował swój statek
cudowny.
Uncle Prudent i Phil Evans jasno sobie zdawali spraw
ę
,
ż
e ich
przymusowa w
ę
drówka mo
ż
e si
ę
przedłu
ż
y
ć
do niesko
ń
czono
ś
ci. Blisko
ść
ziemi wydała si
ę
im wyborn
ą
sposobno
ś
ci
ą
do ucieczki.
Lina przyczepiona do kotwicy miała zaledwie sto pi
ęć
dziesi
ą
t stóp
długo
ś
ci Nie trudno wi
ę
c było w nocy spu
ś
ci
ć
si
ę
po niej ku ziemi, z
nadej
ś
ciem
ś
witu jednak spostrze
ż
onoby niew
ą
tpliwie ucieczk
ę
i schwytano
dezerterów.
Wobec tego nieszcz
ęś
liwi je
ń
cy zdobyli si
ę
na pomysł zuchwały: oto
postanowili zaopatrzy
ć
si
ę
w nabój dynamitowy, który mo
ż
na było wzi
ąć
niepostrze
ż
enia z zapasu amunicyi Albatrosa i wysadzi
ć
w powietrze statek
wraz z jego załog
ą
i Roburem. Mieli nadziej
ę
,
ż
e, nim lont si
ę
spali, oni zd
ążą
spu
ś
ci
ć
si
ę
po linie i z ziemi przygl
ą
da
ć
si
ę
b
ę
d
ą
zniszczeniu Albatrosa, z
którego nie pozostanie nawet szcz
ą
tków.
Zamiar swój wykonali. Zapalili lont i ostro
ż
nie spu
ś
cili si
ę
na ziemi
ę
. Lecz
ucieczk
ę
ich zauwa
ż
ono natychmiast. Z pokładu rozległy si
ę
wystrzały,
szcz
ęś
ciem jednak nie dosi
ę
gły
ż
adnego z uciekinierów. Wtedy Uncle
Prudent przeci
ą
ł lin
ę
Albatros za
ś
, pozbawiony
ś
rub hamuj
ą
cych uniesiony
wiatrem i zmia
ż
d
ż
ony wybuchem miny pogr
ąż
ył si
ę
w falach oceanu
Spokojnego.
Od czasu owej nocy z 12-go na 13-ty czerwca, kiedy Uncle Prudent, Phil
Evans i Frycolin po wyj
ś
ciu z Instytutu Weldona zgin
ę
li bez
ś
ladu, nie
słyszano o nich ani słowa. Nikt si
ę
nawet nie domy
ś
lał co si
ę
z nimi stało.
Udział Robura w tajemniczej sprawie znikni
ę
cia oczywi
ś
cie nikomu nie mógł
przyj
ść
na my
ś
l.
Koledzy szanowanych powszechnie członków Instytutu niepokoili si
ę
ogromnie o ich los.
Rozpocz
ę
to poszukiwania, udaj
ą
c si
ę
nawet o pomoc do policyi.
Powysyłano depesze na wszystkie kra
ń
ce
ś
wiata, nawet wyznaczono
nagrod
ę
w kwocie 5000 dolarów za jak
ą
kolwiek wiadomo
ść
o zaginionych.
Lecz wszystkie te zabiegi nie przyniosły
ż
adnych rezultatów. W całem
pa
ń
stwie panowało ogromne zainteresowanie. Chwile te zapami
ę
tałem
wybornie.
Nagle 20-go wrze
ś
nia po całej Filadelfii rozbiegła si
ę
błyskawicznie wie
ść
sensacyjna.
Uncle Prudent i Phil Evans ukazali si
ę
w
ś
cianach gmachu Instytutu
Weldona.
Tego
ż
wieczora zwołano posiedzenie nadzwyczajne. Członkowie z
entuzjazmem powitali odzyskanych kolegów, którzy na zadawane im pytanie
odpowiadali z wielk
ą
ostro
ż
no
ś
ci
ą
albo te
ż
zachowywali intryguj
ą
ce milczenie.
Prawda wykryła si
ę
pó
ź
niej.
Po zniszczeniu i znikni
ę
ciu Albatrosa, Uncle Prudent i Phil Evans znale
ź
li
si
ę
w poło
ż
eniu rozpaczliwem. Na wysp
ę
Chatham statki zawijaj
ą
rzadko.
Nale
ż
ało wi
ę
c uzbroi
ć
si
ę
w cierpliwo
ść
i pomy
ś
le
ć
o zapewnieniu sobie
ś
rodków do
ż
ycia. W zachodniej cz
ęś
ci wyspy napotkali plemi
ę
krajowców,
które wcale go
ś
cinnie przyj
ę
ło rozbitków. Zaledwie po upływie pi
ę
ciu tygodni
od zniszczenia Albatrosa jaki
ś
statek
ż
aglowy zabrał nieszcz
ę
snego prezesa,
jego sekretarza i lokaja do Ameryki.
Po powrocie do kraju oddali si
ę
całkowicie jedynemu zadaniu: postanowili
doko
ń
czy
ć
budowy balonu i wyruszy
ć
ponownie do wy
ż
szych stref
powietrznych, zk
ą
d tak niedawno wrócili.
28-go kwietnia roku nast
ę
pnego balon był ju
ż
gotów do podró
ż
y. Kierowa
ć
nim miał znakomity aeronauta Harry Tinder
Od chwili powrotu Uncle Prudenta i Phil Evansa do Filadelfii nic zgoła nie
słyszano o Roburze. Słusznie wi
ę
c i prezes i sekretarz mogli przypuszcza
ć
,
ż
e fale oceanu Spokojnego pochłon
ę
ły Albatrosa wraz z cał
ą
załog
ą
.
W dniu naznaczonym na wzlot balonu tysi
ą
ce widzów zgromadziły si
ę
w
Fairmount Parku. Obj
ę
to
ść
balonu była olbrzymia. Kwesty
ę
sporn
ą
co do
umieszczenia
ś
ruby rozstrzygni
ę
to w ten sposób,
ż
e postanowiono u
ż
y
ć
dwie
ś
ruby, umocowuj
ą
c jedn
ą
z przodu, drug
ą
z tyłu łódki. Motor elektryczny sił
ą
sw
ą
przewy
ż
szał wszystko, co dot
ą
d uzyskano w tej gał
ę
zi.
Pogoda była wspaniała, niebo bez chmur, ani cienia wiatru.
O godzinie jedenastej wystrzał armatni oznajmił tłumom,
ż
e balon gotów
ju
ż
do wzlotu.
– Przetnijcie lin
ę
!
Rzucił te słowa sakramentalne sam Uncle Prudent głosem silnym i
dono
ś
nym.
Balon wolno i majestatycznie wzniósł si
ę
w powietrze. Na wst
ę
pie
posuwano si
ę
czas jaki
ś
w kierunku poziomym. Próba udała si
ę
wy
ś
mienicie.
Nagle rozległ si
ę
krzyk – krzyk powtórzony przez setki tysi
ę
cy ust!…
Na północo-zachodzie ukazała si
ę
jaka
ś
masa ruchoma, zmierzaj
ą
ca ku
balonowi z szybko
ś
ci
ą
niezwykł
ą
.
Był to taki sam przyrz
ą
d napowietrzny, który w roku zeszłym porwał
szanownych członków Instytutu Weldona i przewiózł ich ponad Europ
ą
,
Afryk
ą
, Azy
ą
i Ameryk
ą
.
– Albatros!… Albatros!…
Tak to był Albatros, a na pokładzie stał Robur zwyci
ę
zca we własnej
osobie!
Łatwo sobie wyobrazi
ć
zdumienie, a zarazem przera
ż
enie Uncle Prudenta
i Phil Evansa!…
Po wybuchu miny szcz
ą
tki Albatrosa wraz z cał
ą
załog
ą
zapadły si
ę
w
morze. Szcz
ęś
ciem jednak przepływał tamt
ę
dy jaki
ś
statek, który uratował
ton
ą
cych i wysadził ich w Australii.
Ztamt
ą
d ju
ż
nie trudno było Roburowi dosta
ć
si
ę
do wyspy X. My
ś
l zemsty
opanowała go wył
ą
cznie. W tym celu sporz
ą
dził wkrótce nowy przyrz
ą
d do
latania, który nawet przewy
ż
szał poprzedni. Kiedy doszła go wiadomo
ść
o
zamierzonym wzlocie byłych pasa
ż
erów Albatrosa, postanowił stawi
ć
si
ę
w
Filadelfii w dniu i godzinie oznaczonej na prób
ę
.
Jakie zamiary miał w chwili obecnej?
Obok zemsty mogła nim jeszcze kierowa
ć
ch
ęć
wykazania pierwsze
ń
stwa
Albatrosa nad wszystkiemi balonami i przyrz
ą
dami do latania, opartemi na
zasadzie ci
ęż
ko
ś
ci mniejszej od powietrza.
Uncle Prudent i Phil Evans doskonale zdawali sobie spraw
ę
z gro
żą
cego
niebezpiecze
ń
stwa.
Pozostawała im jedynie ucieczka, lecz nie w kierunku poziomym, gdzieby
Albatros do
ś
cign
ą
ł ich z łatwo
ś
ci
ą
, tylko w pionowym, do wy
ż
szych warstw
atmosfery.
Wznie
ś
li si
ę
zatem na wysoko
ść
5000 metrów.
Albatros poszedł za nimi z cał
ą
szybko
ś
ci
ą
, na jak
ą
go było sta
ć
.
Odległo
ść
mi
ę
dzy nim, a balonem zmniejszała si
ę
z ka
ż
d
ą
chwil
ą
. Lecz balon,
z którego wyrzucono cz
ęść
balastu, wzniósł si
ę
o 1000 metrów ,jeszcze…
Albatros, nadaj
ą
c spr
ęż
ynom coraz szybszy ruch post
ę
powy, nie ustawał w
pogoni.
Nagle rozległ si
ę
huk straszliwy. Nast
ą
pił wybuch. Pod naciskiem
nadmiernie rozszerzaj
ą
cego si
ę
gazu, powłoka balonu przerwała si
ę
z
hałasem. Balon zacz
ą
ł szybko opada
ć
ku ziemi.
Wtedy stała si
ę
rzecz niespodziewana: Albatros pospieszył z pomoc
ą
gin
ą
cym. Robur zapomniał o zem
ś
cie i zabrał na swój pokład Uncle Prudenta,
Phil Evansa i Tindera. W chwil
ę
potem balon, jak łachman olbrzymi spadł na
drzewa Fairmont Parku.
Publiczno
ść
dr
ż
ała ze wzruszenia. i z przestrachu.
Co uczyni Robur z je
ń
cami?… Czy zabierze ich ze sob
ą
w przestworza
powietrzne?… Mo
ż
e tym razem ludzie ci odlec
ą
niepowrotnie?…
W
ą
tpliwo
ś
ci rozwiały si
ę
szybko. Albatros zacz
ą
ł gwałtownie spuszcza
ć
si
ę
na dół, jak gdyby mi
ą
ł zamiar zarzuci
ć
kotwic
ę
w Fairmont Parku. Byłby to
dowód odwagi szalonej, podniecony tłum mógł si
ę
bowiem rzuci
ć
na przyrz
ą
d
tak niezwykły i pochwyci
ć
jego wła
ś
ciciela. Albatros opadał ci
ą
gle. Na
wysoko
ś
ci 5-6 stóp zatrzymał si
ę
nagle.
Nast
ą
piła chwila ogólnego wyczekiwania. W
ś
ród ciszy grobowej rozległ
si
ę
dono
ś
ny głos Robura:
– Obywatele Stanów Zjednoczonych! Po raz ju
ż
drugi prezes i sekretarz
Instytutu Weldona znajduj
ą
si
ę
w mojej mocy. Mógłbym ich zatrzyma
ć
u
siebie na zawsze. Lecz nie uczyni
ę
tego. Straszna zaciekło
ść
, jak
ą
obudza
powodzenie Albatrosa, przekonała mnie,
ż
e ogół nie dorósł jeszcze do
zrozumienia jak koniecznym jest przewrót w poj
ę
ciach o budowie balonów i
nie pojmuje całej doniosło
ś
ci panowania nad przestrzeni
ą
. A zatem, jeste
ś
cie
panowie wolni!
Uncle Prudent, Phil Evans i Tinder w jednej chwili zeskoczyli na ziemi
ę
,
Albatros za
ś
wzniósł si
ę
o trzydzie
ś
ci stóp wy
ż
ej, gdzie go ju
ż
nikt dosi
ę
gn
ąć
nie mógł.
Robur mówił dalej:
– Obywatele! Próba moja przyniosła rezultaty
ś
wietne, lecz jest
przedwczesn
ą
… Dzi
ś
ludzko
ść
szarpi
ą
i dziel
ą
interesy najsprzeczniejsze.
Odje
ż
d
ż
am zatem, unosz
ą
c ze sob
ą
tajemnic
ę
, lecz my
ś
l moja i praca nie
zgin
ą
. Gdy ludzko
ść
stanie na tym stopniu rozwoju,
ż
e wynalazku mego
nadu
ż
y
ć
nie zechce, dowie si
ę
o nim. Pozdrowienie wam, obywatele Stanów
Zjednoczonych!
W chwil
ę
pó
ź
niej Albatros w
ś
ród oklasków rozentuzjazmowanego tłumu
znikn
ą
ł z przed oczu, kieruj
ą
c si
ę
ku wschodowi.
Ust
ę
p ten przytoczyłem w cało
ś
ci, chc
ą
c poda
ć
dokładn
ą
charakterystyk
ę
Robura. Wówczas, o ile si
ę
zdaje, nie
ż
ywił on w swym sercu niech
ę
ci do
ludzi. Zastrzegał sobie przyszło
ść
. Dumny i energiczny, wierzył niezachwianie
w sw
ą
nadludzk
ą
prawie pot
ę
g
ę
i genjusz.
Bardzo mo
ż
liwe, i
ż
uczucia powy
ż
sze rozwin
ę
ły si
ę
w nim do tego stopnia,
ż
e zapragn
ą
ł ujarzmi
ć
ś
wiat cały – jak o tem s
ą
dzi
ć
mogłem z jego listów i
zawartych tam gro
ź
b. Mo
ż
e wi
ę
c dzisiaj zdolnym ju
ż
był do nadu
ż
ycia swej
władzy i najgorszych wybryków?…
Łatwo mogłem sobie odtworzy
ć
w my
ś
li, co si
ę
działo z Roburem po
odlocie z Filadelfii.
Albatros pomimo całej swej doskonało
ś
ci nie zadowolił genjalnego
wynalazcy, przyszła mu ochota zbudowa
ć
przyrz
ą
d taki, któryby mógł si
ę
porusza
ć
na ziemi, na wodzie i pod wod
ą
z równ
ą
łatwo
ś
ci
ą
jak w powietrzu,
przypuszczalnie dzieła tego dokonał na wyspie X przy pomocy niezwykle
zdolnych robotników, którzy si
ę
zobowi
ą
zali do zachowania tajemnicy.
Albatros prawdopodobnie został zniszczony na Great-Eyry, a Groza
ukazała si
ę
najpierw na drogach Stanów Zjednoczonych, w Zatoce
Bosto
ń
skiej, na jeziorze Erie, zk
ą
d uszła pogoni drog
ą
napowietrzn
ą
,
zabieraj
ą
c mnie jako je
ń
ca.
ROZDZIAŁ XVII
W imi
ę
prawa!
Kto mógłby przewidzie
ć
jaki los mnie czeka?… Wszystko spoczywa w
r
ę
kach Robura… moja rola jest całkiem bierna… prawdopodobnie nigdy mi
si
ę
nie nadarzy sposobno
ść
ucieczki, jak Uncle Prudentowi i Phil Evansowi.
Trzeba si
ę
wi
ę
c uzbroi
ć
w cierpliwo
ść
i czeka
ć
… czeka
ć
…
Ciekawo
ść
sw
ą
zaspokoiłem tylko cz
ęś
ciowo, o tyle, o ile dotyczyła ona
tajemnic Great-Eyry. Zbadałem dokładnie ten szczyt niedost
ę
pny i miałem
pewno
ść
najzupełniejsz
ą
,
ż
e mieszka
ń
com Morgantonu, Pleasant-Gardenu i
ferm okolicznych nie groził ani wybuch wulkanu ani trz
ę
sienie ziemi. Great-
Eyry było tylko schronieniem Robura, składem jego materyałów i zapasów.
Prawdopodobnie miejsce to uwa
ż
ał on za bezpieczniejsze od owej wyspy X
na Oceanie Spokojnym…
Lecz co si
ę
tyczy niezwykłego motoru, sposobów szybkiego
przekształcania jednego przyrz
ą
du na drugi, nie dowiedziałem si
ę
zgoła nic…
Przypuszczaj
ą
c nawet,
ż
e skomplikowany ten mechanizm wprawiała w ruch
siła elektryczno
ś
ci, któr
ą
zapomoc
ą
jakich
ś
nieznanych akumulatorów Robur
czerpał z otaczaj
ą
cego powietrza, o budowie tego mechanizmu nie miałem
najmniejszego poj
ę
cia. Systematycznie trzymano mnie w oddaleniu.
My
ś
lałem nieraz,
ż
e jestem jedynym człowiekiem, który mo
ż
e stwierdzi
ć
to
ż
samo
ść
Robura i Króla Przestrzeni… Wło
ż
ono na mnie obowi
ą
zek
uwi
ę
zienia tego człowieka, a tymczasem ja sam byłem jego wi
ęź
niem!…
Na
ż
adn
ą
pomoc z zewn
ą
trz rachowa
ć
nie mog
ę
… Władze wiedz
ą
o
wszystkiem, co zaszło w Block-Rock… prawdopodobnie John Hart i Nab
Walker wrócili do Waszyngtonu razem z Wellsem… pan Ward nie łudzi si
ę
wi
ę
c co do mego losu…, przypuszcza, niew
ą
tpliwie, jedno z dwojga: albo
ż
e
uton
ą
łem w Erié, albo te
ż
,
ż
e dostałem si
ę
na pokład Grozy i jestem w
niewoli.
Tak czy owak, nie ma ju
ż
nadziei zobaczenia mnie wi
ę
cej.
Parowce, wysłane w pogo
ń
za Groz
ą
,
ś
cigały j
ą
a
ż
do samych prawie
wodospadów, gdzie znikła im z oczu. W
ś
ród zapadaj
ą
cych ciemno
ś
ci nikt nie
mógł dojrze
ć
przekształcenia statku na przyrz
ą
d do latania, oczywi
ś
cie wi
ę
c
s
ą
dzono,
ż
e Groza zgin
ę
ła w otchłani wodnej.
Nie chciałem o nic pyta
ć
Robura, przypuszczałem,
ż
e nie zechce mi
odpowiada
ć
Rzucił dumnie swe imi
ę
i s
ą
dził,
ż
e to mi wystarczy
ć
powinno.
Dzie
ń
min
ą
ł, nie sprowadzaj
ą
c w mym poło
ż
eniu zmiany najmniejszej.
Robur i obaj towarzysze zaj
ę
ci byli nieodst
ę
pnie przy maszynach.
Wywnioskowałem zt
ą
d,
ż
e Król Przestrzeni obmy
ś
la now
ą
podró
ż
i ma zamiar
zabra
ć
mnie ze sob
ą
. Co prawda, mógł mnie te
ż
zostawi
ć
samego na Great-
Eyry, sk
ą
dbym si
ę
bez jego pomocy wydosta
ć
nie mógł.
Uwag
ę
moj
ą
zwróciło niezwykłe podniecenie Robura. Czy tworzył plany
na przyszło
ść
? czy te
ż
obmy
ś
lał nowe sposoby udoskonalenia swego
przyrz
ą
du?…
Noc sp
ę
dziłem w jednej z grot, na posłaniu z suchej trawy. Tam
przyniesiono mi posiłek, 2-go i 3-go sierpnia Robur i jego towarzysze nie
ustawali w pracy. Niekiedy zamieniali ze sob
ą
jakie
ś
słowa urywane.
Zapakowywali
ż
ywno
ść
, o ile mi si
ę
zdaje, na czas dłu
ż
szy.
Mo
ż
e wi
ę
c Robur wybierał si
ę
w jakie
ś
krainy odległe,
najprawdopodobniej na wysp
ę
X. Od czasu do czasu przechadzał si
ę
w
zamy
ś
leniu po piaszczystej płaszczyznie, podnosił r
ę
k
ę
ku niebu, jak gdyby
wyzywaj
ą
c do walki tego Boga, z którym chciał dzieli
ć
panowanie nad
ś
wiatem. Czy
ż
ta pycha szalona nie doprowadzi go do zguby w któr
ą
poci
ą
gni
ę
za sob
ą
i swych towarzyszy?…
Rozporz
ą
dzał jedn
ą
tylko Groz
ą
, a chciał, ujarzmi
ć
wszystkie
ż
ywioły!…
Przyszło
ść
wi
ę
c przedstawiała mi si
ę
w barwach czarnych. Byłem
przygotowany na rzeczy najgorsze. O ucieczce z Great-Eyry przed now
ą
wypraw
ą
, trudno było nawet marzy
ć
– Tem mniej podczas podró
ż
y
napowietrznej, lub wodnej.
Od chwili przybycia na Great-Eyry nosiłem si
ę
z my
ś
l
ą
rozpytania Robura
co ze mn
ą
zrobi
ć
zamierza. Dzisiaj postanowiłem przyst
ą
pi
ć
do tej rozmowy.
Całe popołudnie chodziłem po grocie tam i napowrót. Robur stał u
wej
ś
cia, przygl
ą
daj
ą
c mi si
ę
bocznie.
Zbli
ż
yłem si
ę
ku niemu:
– Kapitanie – rzekłem – zapytywałem ju
ż
pana przed kilku dniami, jakie
masz wzgl
ę
dem mnie zamiary? Nie raczyłe
ś
mi odpowiedzie
ć
… mo
ż
e dzisiaj
b
ę
d
ę
szcz
ęś
liwszym?
Stali
ś
my naprzeciw siebie. Z r
ę
kami skrzy
ż
owanemi na piersiach patrzał
mi prosto w oczy. Wzrok jego przeraził mnie. Było w nim co
ś
nad ludzkiego.
Ponowiłem pytanie tonem rozkazuj
ą
cym. Na chwil
ę
zdawało mi si
ę
,
ż
e
wyjdzie ze swej roli milcz
ą
cej. Wywierał wra
ż
enie człowieka, opanowanego
my
ś
l
ą
wył
ą
czn
ą
… zdawało si
ę
,
ż
e jaka
ś
siła nieprzeparta odrywa go od ziemi,
unosz
ą
c ku wy
ż
szym szlakom atmosfery.
Nie wyrzekł słowa i odszedł do groty, gdzie na
ń
czekał Turner.
Nie miałem najmniejszego poj
ę
cia, jak długo potrwa nasz pobyt na Great-
Eyry. Trzeciego sierpnia jednak pod wieczor zauwa
ż
yłem,
ż
e roboty około
naprawy przyrz
ą
du zostały uko
ń
czone. Wszystkie składy statku napełniono
zapasami
ż
ywno
ś
ci, przechowywanej w grotach. Wreszcie w
ś
rodku
płaszczyzny, na grubym pokładzie z suchej trawy Turner i jego towarzysz
uło
ż
yli stos z resztek materyałów, pustych skrzy
ń
, kawałków drzewa. Przyszło
mi na my
ś
l,
ż
e Robur zamierza opu
ś
ci
ć
Great-Eyry na zawsze.
Nie dziwiło mnie to bynajmniej. Wiedział przecie
ż
,
ż
e uwaga ogółu
zwrócona była na ten szczyt tajemniczy,
ż
e pierwej czy pó
ź
niej nowa
wyprawa postanowiona zostanie. Na wszelki wypadek chciał wi
ę
c zatrze
ć
ś
lady swego tutaj pobytu.
Sło
ń
ce znikło za grzbietem gór Bł
ę
kitnych, tylko ostatnie promienie złociły
stercz
ą
cy dumnie Black-Dome. Prawdopodobnie z nadej
ś
ciem nocy
rozpocznie si
ę
napowietrzna w
ę
drówka.
Około dziewi
ą
tej zapanowały ciemno
ś
ci zupełne. Skł
ę
bione chmury
zawisły na niebiosach. Nie wida
ć
było ani jednej gwiazdy. Z pewno
ś
ci
ą
wi
ę
c
mieszka
ń
cy nizin nie spostrzeg
ą
odlotu Grozy…
Nagle Turner zbli
ż
ył si
ę
do stosu i podło
ż
ył ogie
ń
pod suche trawy.
W jednej chwili wszystko stan
ę
ło w płomieniach. Snopy
ś
wiateł wydzierały
si
ę
z pomi
ę
dzy g
ę
stych kł
ę
bów dymu wznosz
ą
c si
ę
wysoko po nad skaliste
złomy. Raz wi
ę
c jeszcze mieszka
ń
cy Morgantonu i Pleasant-Gardenu zadr
ż
eli
z obawy przed wybuchem wulkanicznym.
Stałem nieco opodal, przygl
ą
daj
ą
c si
ę
po
ż
arowi i wsłuchuj
ą
c si
ę
w trzask
pal
ą
cych si
ę
drzew, Robur w gł
ę
bokiem milczeniu przypatrywał si
ę
wspaniałemu widokowi, Turner i jego towarzysz zbierali niedopalone kawałki
drzewa i wrzucali je w
ś
rodek płomienia.
Powoli ogie
ń
zacz
ą
ł si
ę
zmniejsza
ć
, wreszcie zagasł zupełnie,
ż
arzyły si
ę
tylko w
ę
gle przykryte g
ę
st
ą
warstw
ą
popiołu. Zapanowała cisza.
Nagle r
ę
ka jaka
ś
pochwyciła mnie za rami
ę
. To Turner poci
ą
gn
ą
ł mnie
gwałtownie na pokład. Wszelki opór byłby daremny, zreszt
ą
có
ż
za cel byłby
pozostawa
ć
samemu na Great-Eyry?
W chwil
ę
pó
ź
niej klapa zamkn
ę
ła si
ę
za mn
ą
. Znalazłem si
ę
w swej
dawnej kajucie, jak w wi
ę
zieniu. Podobnie jak wtedy, gdy
ś
my opuszczali
Niagar
ę
skazany byłem na odosobnienie ruchów Grozy obserwowa
ć
nie
mogłem.
Słyszałem tylko huk maszyny, odczułem kilka wstrz
ąś
nie
ń
, jak gdyby
kołysa
ń
si
ę
statku, poczem dolne turbiny zacz
ę
ły si
ę
porusza
ć
z szybko
ś
ci
ą
gwałtown
ą
, a pot
ęż
ne skrzydła biły rytmicznie.
A zatem Groza opu
ś
ciła Great-Eyry i prawdopodobnie na zawsze.
Wznie
ś
li
ś
my si
ę
ponad Alleghany, lecz dok
ą
d lecimy? O tem nie miałem
najmniejszego poj
ę
cia. Gdy jutro znajd
ę
si
ę
na pokładzie i dokoła siebie ujrz
ę
niebo i morze, jak
ż
e odgadn
ę
, czy szybujemy nad Atlantykiem, czy te
ż
ponad
Oceanem Spokojnym lub zatok
ą
Meksyka
ń
sk
ą
?
Upłyn
ę
ło kilka długich godzin. Nie probowałem nawet zasn
ąć
. My
ś
li
bezładne, niepokoj
ą
ce , tłoczyły si
ę
w moim mózgu. Zdawało mi si
ę
,
ż
e jaki
ś
potwór napowietrzny unosi mnie w przestworza…, przypominała mi si
ę
nadzwyczajna podró
ż
Albatrosa, której opis podali swego czasu Uncle
Prudent i Phil Evans. Dzisiaj Robur Zwyci
ę
sca, pan ziemi, morza i powietrza
jest przecie w warunkach du
ż
o
ś
wietniejszych.
Wreszcie pierwsze promienie
ś
witu wpadły przez okienko kajuty.
Sprobowałem podnie
ść
klap
ę
. Na szcz
ęś
cie nie była zamkni
ę
ta.
Wysun
ą
łem si
ę
do połowy. Dokoła roz
ś
cielała si
ę
bezkre
ś
na wodna
płaszczyzna. Znajdowali
ś
my si
ę
przynajmniej o jakie 1000-1200 stóp ponad
poziomem.
Robura na pokładzie nie było.
Turner stał przy rudlu, towarzysz jego na przodzie.
Na wst
ę
pie uderzył mnie ruch pot
ęż
nych skrzydeł, czego podczas nocnej
podró
ż
y z nad Niagary dostrzedz nie mogłem.
Oryentuj
ą
c si
ę
przy pomocy sło
ń
ca, które si
ę
wzniosło o kilka stopni po
nadhoryzont, zrozumiałem,
ż
e lecimy na południe. A zatem, je
ż
eli od chwili
odlotu z Great-Eyry, Groza nie zmieniła kierunku, mieli
ś
my pod stopami
zatok
ę
Meksyka
ń
sk
ą
. Dzie
ń
zapowiadał si
ę
upalny. Od zachodu ci
ą
gn
ę
ły
g
ę
ste, sine chmury. Były to oznaki zbli
ż
aj
ą
cej si
ę
burzy. Nie uszły one uwagi
Robura, który około ósmej wszedł na pokład i zast
ą
pił Turnera. Mo
ż
e
przypomniała mu si
ę
straszliwa tr
ą
ba powietrzna i gro
ź
ny cyklon, z których
cudem prawie został uratowany Albatros.
Co prawda Groza jest przyrz
ą
dem o wiele doskonalszym. W razie burzy
mo
ż
e przecie
ż
spu
ś
ci
ć
si
ę
na powierzchni
ę
oceanu, a gdyby i tutaj groziły jej
rozhukane fale, mo
ż
e si
ę
zanurzy
ć
w gł
ę
biny, gdzie nic spokoju i ciszy nie
zakłóci.
Zreszt
ą
, o ile mi si
ę
wydało, Robur nie przypuszczał, a
ż
eby burza miała
wybuchn
ąć
dzisiaj. Nie zni
ż
ał wi
ę
c lotu i Groza szybowała w powietrzu, jak
olbrzymi ptak morski, który miał t
ę
przewag
ę
,
ż
e metalowe członki, poruszane
elektryczno
ś
ci
ą
, nie znały znu
ż
enia.
Nieogarniona, niezmierzona powierzchnia wody była pusta zupełnie. Na
horyzoncie nie dostrzegałem ani jednego
ż
agla, ani jednego słupa dymu.
Po południu nic godnego uwagi nie zaszło, Groza posuwała si
ę
wci
ąż
ku
południowi ze
ś
redni
ą
szybko
ś
ci
ą
. Lec
ą
c dalej w tym kierunku zbli
ż
ali
ś
my si
ę
do wysp Antylskich, Kolumbii i Venezueli. Mo
ż
e jednak nocy nast
ę
pnej
przetniemy przesmyk i znajdziemy si
ę
nad oceanem Spokojnym, d
ążą
c ku
wyspie!…
Tymczasem zni
ż
yli
ś
my si
ę
na powierzchni
ę
wody.
Sło
ń
ce zachodziło krwawo. Dokoła nas iskrzyło si
ę
i paliło morze…
Wszystko zapowiadało burz
ę
.
Prawdopodobnie tego samego zdania był i Robur. Na jego rozkaz
musiałem opu
ś
ci
ć
pokład i zej
ść
do kajuty. Klapa zamkn
ę
ła si
ę
za mn
ą
natychmiast.
Równocze
ś
nie usłyszałem szmer i hałas, zapowiadaj
ą
cy,
ż
e Groza
zamieni si
ę
na statek podwodny. Istotnie w pi
ęć
minut pó
ź
niej płyn
ę
li
ś
my ju
ż
w gł
ę
binie.
Zm
ę
czony fizycznie i moralnie zapadłem wkrótce w gł
ę
boki, długi i ci
ęż
ki
sen… tym razem nie potrzebne były proszki usypiaj
ą
ce.
Gdy si
ę
zbudziłem, płyn
ę
li
ś
my jeszcze pod wod
ą
. Lecz wkrótce
wydostali
ś
my si
ę
na jej powierzchni
ę
. Szaro zielony brzask przenikał przez
okienko kajuty, silne kołysanie si
ę
statku dowodziło,
ż
e fale s
ą
jeszcze bardzo
wzburzone.
Po
ś
pieszyłem na pokład i zaj
ą
łem swe dawne miejsce.
Na północo-zachodzie zbierała si
ę
burza. Błyskawice coraz cz
ęś
ciej
przecinały ciemnosine, prawie czarne chmury Zdala rozlegał si
ę
huk
grzmotów i piorunów, które echo powtarzało wielokrotnie.
Byłem zdumiony i przera
ż
ony szybko
ś
ci
ą
, z jak
ą
si
ę
burza zbli
ż
ała.
Nagle zerwał si
ę
wicher gwałtowny, rozdzieraj
ą
c g
ę
st
ą
opon
ę
mgły.
Spienione, rozhukane fale zalały Groz
ę
. Gdybym si
ę
nie był tak mocno
trzymał rampy, byłyby niew
ą
tpliwie uniosły mnie ze sob
ą
. Pozostawał jeden,
jedyny ratunek: przekształci
ć
Groz
ę
na statek podwodny. Czy
ż
nie szale
ń
stwo
stawa
ć
do walki z rozhukanym
ż
ywiołem, skoro o dwadzie
ś
cia stóp gł
ę
biej
znale
ść
mogli
ś
my spokój i bezpiecze
ń
stwo.
Robur był na pokładzie. Spodziewałem si
ę
,
ż
e za chwil
ę
rozka
ż
e mi zej
ść
do kajuty, lecz si
ę
zawiodłem, ku memu ogromnemu zdumieniu nie czyniono
ż
adnych przygotowa
ń
do przekształcenia Grozy na statek podwodny.
Wyniosły i niewzruszony, okiem płon
ą
cem kapitan wyzywał do walki
rozszalał
ą
burz
ę
i zdawał si
ę
by
ć
pewnym zwyci
ę
ztwa. Z przera
ż
eniem
zapytywałem siebie, czy człowiek ten nie jest jak
ąś
istot
ą
nadprzyrodzon
ą
.
Jedno jego słowo, jedno skinienie a Groza mogła si
ę
jeszcze zanurzy
ć
w
gł
ę
biny… jeszcze mogli
ś
my by
ć
ocaleni! Lecz on stał bez ruchu.
Nagle z ust jego padły wyrazy, zlewaj
ą
ce si
ę
ze
ś
wistem burzy i łoskotem
piorunów:
– Ja… Robur – władca
ś
wiata.
Dał znak r
ę
k
ą
… towarzysze go zrozumieli… był to rozkaz… rozkaz
nieodwołalny; który nieszcz
ęś
liwi spełnili bez wahania.
Całe niebo zdawało si
ę
by
ć
obj
ę
te płomieniem. Piorun uderzał po
piorunie, Groza z rozpostartemi skrzydłami wzniosła si
ę
w powietrzu i p
ę
dziła
jak szalona w
ś
ród ogni błyskawic, w
ś
ród łoskotu gromów.
Kilka dni temu ponad Niagar
ą
, szcz
ęś
liwie umkn
ę
ła zwirów wodospadu…
Czy i dzisiaj uniknie w
ś
ciekło
ś
ci huraganu?…
Robur nie zmieniał postawy. Jedn
ą
r
ę
k
ą
kierował rudlem, drug
ą
trzymał
na r
ą
czce regulatora. Skrzydła biły tak pot
ęż
nie,
ż
e lada chwila mogły by
ć
złamane. Groza p
ę
dziła w samo ognisko burzy, tam gdzie iskry elektryczne z
najwi
ę
ksz
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
wyładowywały si
ę
z jednej chmury na drug
ą
.
Trzeba było koniecznie ratowa
ć
Groz
ę
, która leciała na zgub
ę
w t
ę
otchła
ń
powietrzn
ą
. Powierzchnia rozszalałego morza przedstawiała
niemniejsze niebezpiecze
ń
stwo. Za jak
ą
b
ą
d
ź
cen
ę
nale
ż
ało si
ę
zanurzy
ć
w
gł
ę
biny.
Poczucie obowi
ą
zku zbudziło si
ę
we mnie z gwałtowno
ś
ci
ą
rozpaczliw
ą
…
Czy
ż
mo
ż
na nie powstrzyma
ć
warjata, złoczy
ń
c
ę
wyj
ę
tego z pod opieki prawa
i zagra
ż
aj
ą
cego swym wynalazkiem bezpiecze
ń
stwu całego
ś
wiata?… Ja,
Strock, główny inspektor policji waszyngto
ń
skiej powinienem przecie
ż
odda
ć
tego człowieka w r
ę
ce sprawiedliwo
ś
ci!…
Zapominaj
ą
c,
ż
e jestem jeden przeciwko trzem,
ż
e si
ę
znajdujemy o par
ę
tysi
ę
cy stóp po nad rozhukanym
ż
ywiołem, skoczyłem ku Roburowi,
schwyciłem go za kołnierz, staraj
ą
c si
ę
głosem zapanowa
ć
nad rykiem i
ś
wistem burzy:
– W imi
ę
prawa…
Nagle Groza wstrz
ą
sn
ę
ła si
ę
gwałtownie, jak gdyby uderzona pot
ęż
nym
ładunkiem elektryczno
ś
ci. Metalowy szkielet zadrgał, podobnie jak ciało
człowieka pod wpływem silnego pr
ą
du. Poczem, ra
ż
ony w samo j
ą
dro,
rozpadł si
ę
na cz
ęś
ci.
To piorun strzaskał ten przyrz
ą
d cudowny, arcydzieło umysłu ludzkiego.
Ze zmia
ż
d
ż
onemi skrzydłami, z połamanemi turbinami Groza spadła z
wy
ż
szych szlaków atmosfery w gł
ę
biny morza…! Prawo Najwy
ż
szego
dosi
ę
gło pych
ę
człowieka.
ROZDZIAŁ XVIII
Ostatnia rozmowa z Grad.
Ile godzin byłem zemdlony – nie wiem. Odzyskałem przytomno
ść
w
kajucie jakiego
ś
nieznanego statku. Le
ż
ałem na łó
ż
ku, otoczony
marynarzami, których starania przywołały mnie do
ż
ycia. U wezgłowia stał
oficer i rozpytywał o szczegóły doznanej katastrofy.
Opowiedziałem mu cał
ą
prawd
ę
, niestety jednak wszyscy obecni
przypuszczali,
ż
e mówi
ę
w malignie.
Znajdowałem si
ę
na parowcu „Ottawa”, który płyn
ą
ł do Nowego Orleanu.
Podczas burzy załoga spostrzegła szcz
ą
tek zmia
ż
d
ż
onego statku, którego si
ę
czepiałem kurczowo i zabrała mnie na pokład.
Byłem ocalony, lecz Robur i obaj jego towarzysze w falach zatoki
zako
ń
czyli
ż
ywot awanturniczy. Król Przestrzeni, ra
ż
ony piorunem odszedł na
zawsze, unosz
ą
c ze sob
ą
tajemnic
ę
nadzwyczajnego wynalazku.
W pi
ęć
dni pó
ź
niej zbli
ż
yli
ś
my si
ę
do brzegów Luizjany, a 10-go sierpnia
raniutko Ottawa zarzuciła kotwic
ę
w porcie Nowego Orleanu.
Po
ż
egnałem serdecznie oficerów go
ś
cinnego statku i pierwszym
poci
ą
giem odjechałem do Waszyngtonu, gdzie wprost z kolei udałem si
ę
do
zarz
ą
du policyi.
Trudno opisa
ć
rado
ść
i zdumienie szefa, gdy ujrzał mnie na progu swego
gabinetu. Przekonany był najmocniej,
ż
e zgin
ą
łem w wodach Erié.
Wtajemniczyłem go niezwłocznie we wszystkie szczegóły mojej awanturniczej
podró
ż
y – opowiadałem o pogoni parowców na jeziorze, o przekształceniu
„Grozy” na przyrz
ą
d do latania, o wzniesieniu si
ę
ponad Niagar
ę
, o Great-
Eyry o strasznej burzy i cudownem prawie ocaleniu, dzi
ę
ki załodze „Ottawy”.
Pan Ward zaledwie mógł uwierzy
ć
moim słowom.
– Ostatecznie jednak, wróciłe
ś
do nas, kochany Strock zako
ń
czył
rozmow
ę
– i to jest rzecz główna. Po
ś
mierci Robura pan si
ę
staniesz
bohaterem dnia… Pan przecie
ż
zdarłe
ś
zasłon
ę
z tajemnic Great-Eyry, pan
ogl
ą
dałe
ś
przekształcania si
ę
„Grozy”… Nieszcz
ęś
ciem, tajemnica wynalazku
Króla Przestrzeni zgin
ę
ła z nim razem!…
Jeszcze tego samego wieczora dzienniki podały opis moich przygód
niezwykłych. Pan Ward miał słuszno
ść
zupełn
ą
. Nazajutrz stałem si
ę
bohaterem dnia. Jedno z pism głosiło:
„Dzi
ę
ki inspektorowi Strockowi policya ameryka
ń
ska zaimponowała
ś
wiatu:
ś
ciga zbrodniarzy nietylko na l
ą
dzie i morzu lecz nawet w gł
ę
binach
wód i oceanów, oraz w przestworzach powietrznych…
Istotnie, zdaje mi si
ę
ż
e uczyniłem to, co czyni
ć
b
ę
d
ą
moi koledzy w
przyszło
ś
ci.
Wreszcie pojechałem do swego mieszkania przy Long-Strect. Poczciwa
Grad na mój widok omal nie padła zemdlona. Opisu mych przygód
wysłuchała ze łzami w oczach, dzi
ę
kuj
ą
c Opatrzno
ś
ci,
ż
e mnie wyratowała od
zguby.
– Panie, rzekła w ko
ń
cu, czy
ż
nie miałam słuszno
ś
ci?…
– Nie rozumiem ciebie, moja zacna Grad.
– Mówiłam panu przecie
ż
,
ż
e Great-Eyry to siedlisko szatanów!
– Ale
ż
Robur nie był szatanem!
– Ba, je
ż
eli nim i nie był, to w ka
ż
dym razie na t
ę
nazw
ę
zasłu
ż
ył!…
KONIEC.