K
ORNEL
M
AKUSZYŃSKI
N
AJWESELSZE OPOWIADANIA
N
AKŁAD
G
EBETHNERA I
W
OLFFA
W
ARSZAWA
1930
Utwory, pomieszczone w tym zbiorze, wybrane zostały z dwóch wyczerpanych całkowicie
książek K. Makuszyńskiego: „Rzeczy wesołe” (wydane po raz pierwszy w r. 1908, ostatnio w
wydaniu dziewiątem w r.1926) i „Romantyczne historje” (wydanie pierwsze w roku 1909,
ostatnie – szóste z rzędu — w r. 1926). Niezrównane te opowiadania ukazują się obecnie w
nowym układzie.
Zakł. Graficzne Siraszewiczów — Warszawa, Leszno 112.
D
WIE PRZYGODY NAJMILSZEGO ZE ZŁODZIEI
I
Rzecz jest godna zastanowienia, że pan Józef Karczoch został wreszcie złodziejem: a
dlatego „wreszcie”, albowiem miłe to z wielu względów indywiduum starało się przez wiele
lat przystosować do jakiegoś zawodu, a ściślej mówiąc, starało się zawód przystosować do
siebie; jednak każdy zawód przynosił mu niewiele, bo tylko — zawód. Pan Karczoch miał
tedy wiele powodów do melancholii; nic mu się nie wiodło. W młodych swoich leciech
ukradł po raz pierwszy kilka książek szkolnych kolegom, a ponieważ Ellen Key była
niemowlęciem dopiero, nie mogła go przeto uchronić przed wpojeniem, cokolwiek
gwałtownym, kilku grubszych zasad katechizmowych.
— I za co — za zwyczajną kradzież literacką — mówił pan Józef Karczoch — ukradłem
bowiem cudzą książkę tylko…
Zrażony do życia, które na niego patrzyło dość niechętnie, mniej więcej jak policyjny
komisarz na przyniesionego do biura podrzutka, pan Karczoch stał się zasadniczo smutny. I to
była jego jedyna zasada, chociaż i ją później utracił, co się objawiło dosadnie wesołym
pojęciem za małżonkę byłej panny, z jednego zawodu praczki, z drugiego zaś kobiety w
całym tego słowa znaczeniu — wolnej. Ponieważ jednak Józef Karczoch wszedł wreszcie w
siebie (w braku gorszej spelunki wchodził w siebie) i ujrzał, że mu po prometejsku zmniejsza
się wątroba, wyjadana mu przez żonę, zbuntował się i zerwał pęta. Okradł tedy małżonkę
swoją, a pozostawiwszy jej cześć i dobre imię, zabrał jej wszystko poza tym, oskarżył ją — w
komisariacie o kradzież, co miało być znakomitym wybiegiem w stylu Conan Doyla, i
wyjechał.
Józef Karczoch bywał w Paryżu (J. d’Artichaut, bez bliższego adresu), był w Ameryce, był
w Australii. Przez czas jakiś był matadorem w Sewilli, sprzedawał szkaplerze w Lourdes,
szukał złota w St. Francisco, był „jeźdźcom wyższej szkoły” w cyrku w Chicago, był
braciszkiem w gminie „ludzi natury”. Ach! był jeszcze wędrownym kaznodzieją, chociaż ‘nie
miód mu z ust spływał, lecz wódka, i grał któregoś z apostołów na scenie w Oberamergau.
Wtedy to ukradł chlamidę swojemu koledze apostołowi Szymonowi Judzie.
A potem tragedię historyczną napisał Józef Karczoch, w wielu aktach i w wielu obrazach,
pominąwszy to, że pisał wiersze. Pisał wiersze smętne, bardzo nastrojowe, bardzo czułe. O
miłości pisał. Józef Karczoch miał serce miękkie, miał sentyment duży i bardzo był
nieszczęśliwy. Miał zresztą to wszystko, o czym się pisze w krytyce o nowym zbiorze poezji,
„który w powodzi tomików tym się odznacza, że itd… i na półkach księgarskich wybitne
zajmuje miejsce”…
Od takiego wolnego zawodu, jak literatura, jeden krok do drugiego wolnego zawodu. Józef
Karczoch sądził tak przynajmniej, tłumacząc się wymownie przed taką łajdacką figurą, jak
sumienie, kiedy wyłamał pierwszy w życiu zamek. Karczoch tłumaczył to sobie
nieposkromioną żądzą przygód; zauważyć jednak należy, że mimo tego rycerskiego patosu
Józef Karczoch wcale przygód nie szukał i starał się stąpać jak najciszej. Jednak poezja w nim
była. Kiedy, włamawszy się do mahoniowego biurka, znalazł paczkę listów związanych
różową wstążeczką, zabrał je wraz z dwoma srebrnymi lichtarzami i całą noc, do białego rana,
czytał listy i — płakał.
Józef Karczoch płakał… Kiedy czytał ustęp: …bo nie zostanie mi wtedy tylko trucizna i
ona mi da rozkosz śmierci, która łaskawsza będzie, niźli Ty byłaś dla mnie…, Karczoch otarł
łzę rękawem i szeptał: — straszne! straszne!…
A kiedy przeczytał: dziś przespałem noc na rewolwerze, czy ty rozumiesz, okrutna, na re—
wol—we—rze!… Karczoch jęknął: — Ten człowiek cierpiał prawdziwie! — Cały dzień potem
był smutny i oba przepił lichtarze.
Czyż nie godzien sympatii człowiek ten? Głowę miał bardzo dumną, zawsze poważną,
twarz nieco dramatycznie ponurą; bujne włosy rozmierzwione, jak przystało na poetę; oczy
trochę nerwowo niespokojne, jak przystało na złodzieja; na palcu ukradziony gdzieś sygnet,
jak przystało na człowieka nie byle jakiego pochodzenia. Zawsze chodził w tużurku, którego
kołnierz podnosił, albowiem, jako były człowiek natury, nie używał kołnierzyków, i zawsze
miał lakierowane kamasze, chociażby doprowadzone do tego stanu błyszczącej świetności z
żółtych butów, polakierowanych czymś świecącym, byle czarnym. Używał też cylindra
sposobem ludzi poważnych: szewców, poetów i profesorów uniwersytetu, radców miejskich i
przedsiębiorców pogrzebowych.
A oto ujrzymy Karczocha w dziele jego. Wieczór już jest bowiem i pachną bzy, gąszcz
bzów kryjących ustronną, samotną willę, w której jedno okno tylko oświecone patrzy z głupia
w zmrok wieczorny. Karczoch krąży dokoła jak zadumany, samotny włóczęga, który
przyszedł słuchać słowików.
Rozanielił go cichy wieczór wiosenny. Karczoch zdjął swój cylinder, przystanął i dyszał;
zdaje się, że nie obchodziło go nic na świecie, prócz bzów i chrabąszczów. Bodaj, czy w tej
chwili nie szukał rymów, bo zamyślił się bardzo, zupełnie machinalnie splunął na cylinder i
machinalnie począł go gładzić rękawem; w ten sposób przybywało mu blasku, co Karczoch
cenił nadzwyczajnie.
Cicho było i coraz ciszej; Karczoch powlókł się ostrożnie w cień, obejrzał się i czekał.
Coraz ciszej; wille w oddali zaczęły do siebie gadać rozświetlonymi oknami jak oczyma.
Potem im oczy ślepły, ciemność była dokoła, tylko w samotnej willi okno mdlało światłem.
Karczoch ostrożnie posunął się ku ogrodzeniu i pilnie patrzył; sylwetka kobieca mignęła
‘kilka razy na szybie.
— Samotne biedactwo! — pomyślał Karczoch — mąż bałwan gdzieś pije…
Karczoch był z gruntu poczciwy.
Obejrzał się jeszcze kilka razy, bardzo poza tym spokojnie, i zaczął mozolnie przełazić
sztachety.
— Jak Napoleon przez Alpy — szepnął, wydostawszy się na terytorium, hipotecznie nie na
niego zapisane.
Przystanął i nasłuchiwał.
Nic… Cisza… Karczoch zrobił gębę groźną, jak wypadało z chwili, i zaczął się ostrożnie
posuwać ku domowi. Omijał kwiaty, aby ich nie deptać. Bardzo miły złodziej…
Wszedł na schody.
Cicho…
Drzwi otwarte.
Karczoch wytarł nogi o rogóżkę i wsunął się przez drzwi tym piruetem wężowym, jakim
wchodzi złodziej do cudzego mieszkania, Żydowin z wekslem, poeta początkujący do
gabinetu literackiego referenta, petent do ministra, aktor do dyrektora, mąż wracający późną
nocą.
W przedpokoju — jako żywo! — Karczoch zdjął z głowy cylinder.
— Kobieta jest w tym lokalu — pomyślał — trzeba być z uszanowaniem.
W tej chwili trącił nogą jakoweś wieszadło i pot mu wyszedł na czoło.
— Kataklizm! — pomyślał. — Apokalipsa! — albowiem Karczoch nawet w chwilach
niebezpiecznych używał wyrażeń tragicznych, z domieszką patosu. Ukrył się za czymś tam i
czekał. W przyległym pokoju ktoś się ruszył i biegł ku drzwiom. Niewiasta piękna wyjrzała
przez drzwi i zaszczebiotała: — „Toś ty?” — Nic. Cisza. Karczochowi serce poderwało się w
piersi; niewiasta zamknęła drzwi i poszła.
— Ucisz się serce! — szepnął Karczoch — to była rusałka.
Potem stąpał dalej.
Otworzył jakieś drzwi, potem drugie. Padła nań blada struga światła z oddalonego pokoju,
w którym się świeciło. Karczoch zmrużył oczy, potem patrzył. Niewiasta czytała, czy coś
takiego. (Co może robić niewiasta?) Bardzo była niespokojna i ciągle spoglądała w stronę
drzwi, wiodących do przedpokoju. Karczoch spojrzał na nią z zadowoleniem.
— Nie do twarzy jej tylko w białym — pomyślał — zresztą owszem, owszem…
Rozpatrywał teren działania; był w salonie czy czymś takim; podszedł do kominka, na
którym stały dwa biusty niewieście. Z lekka stuknął palcem w jeden.
— Brąz! — szepnął — bardzo słusznie. Coraz mniej na świecie brązów. Dywany także
niezgorsze…
Rozejrzał się po pokoju z miną znawcy, jakby galerię oglądał. Zauważył, że okno do
ogrodu otwarte, co go napełniło zadowoleniem. Zdjął tedy po cichutku oba biusty z kominka i
złożył je w pobliżu okna. Potem drobiazgi wybierał ze znajomością rzeczy; zachowywał się,
jednym słowem, jak dyrektor muzeum.
— A to co? — szepnął nagle.
Skrzypnęły w oddali drzwi, ktoś przyszedł.
Karczoch spojrzał ostrożnie; niewiasta zerwała się z krzesła i zawisła komuś na szyi. (Cóż
może innego robić niewiasta?) Karczoch stał niezdecydowany; dość niebezpiecznie było
czekać. Ukryć się? Nie ma gdzie… Więc patrzył. Niewiasta okrywała młodego jakowegoś
gentelmana pocałunkami.
— To nie mąż… — rzekł sobie bardzo słusznie głęboki znawca życia, Józef Karczoch.
I nie wiadomo dlaczego, uradował się. Kombinował bardzo rozumnie:
— To nie mąż, z całą pewnością, a jeżeli nie mąż, w takim razie on się więcej boi ode
mnie, chociaż ja się właściwie nie boję. Bo mnie tylko zamkną, a jego nabiją…
Lecz stała się rzecz przykra, albowiem piękna pani i piękny pan zdradzili wyraźną ochotę
przejścia w miejsce operacji Karczocha.
— Moi chlebodawcy tu idą… Do diabła! To może być moje Waterloo! — jęknął Józef
Karczoch i dał susa drogą kochanków, księżyca i złodziei przez okno.
— Ha!… — Jęknął w tejże chwili głęboko…
Przewrócił kogoś i został ujęty za nogę.
Ten ktoś porwał się z ziemi i zdradzał ochotę, zgoła barbarzyńską, zaduszenia ozdoby
złodziei, wykwintnego poety w wolnych chwilach, Józefa Karczocha, autora historycznej
tragedii.
— Kto to? — ryczał (cicho wprawdzie bardzo, lecz ryczał) człowiek niewykwintny, do
którego Karczoch już od pierwszej chwili poznania czuł gwałtowną i wcale nie ukrywaną
niechęć.
Karczoch podniósł się z trudem i rzekł z niesmakiem:
— Złodziej, do usług…
Zaznaczyć jednak należy, że wcale nie pochylił głowy.
— Łajdaku!
Karczoch spojrzał poważnie, można nawet rzec, tragicznie:
— Nie mam przyjemności znać pana…
Była w tym duma człowieka, nad którym ciąży wprawdzie przemoc, ale człowieka, który
ma maniery.
Jegomość, który zawładnął wybitną indywidualnością Józefa Karczocha, spojrzał na niego
z wściekłością.
— Czegoś tu chciał, łotrze?
Józef Karczoch obejrzał go powoli, z pewnego rodzaju politowaniem; wydął wargi,
uśmiechnął się bardzo, ale to bardzo ironicznie i rzekł szeptem, wybijając wyrazy, bardzo
znacząco:
— Szanowny pan pozwoli… Szanownemu panu idzie zapewne o to, aby teraz, mówię
wyraźnie: teraz nie podnosić głosu… Więc się dziwię, że szanowny pan tak krzyczy,
powtarzam, krzyczy. Daruje pan, ale innego wyrażenia użyć na to nie mogę. Tu się Karczoch
uśmiechnął zjadliwie i dokończył:
— A tam — wskazał ręką okno — mogą usłyszeć…
Spojrzał na jegomościa z niesmakiem i z pewną wyższością.
W tej chwili jegomość chwycił go kurczowo za rękę i wpił się w nią palcami.
— Cicho, łotrze! — szepnął.
— Jak pan uważa — odrzekł, nie spiesząc się, Karczoch.
Jegomość nasłuchiwał; twarz mu się mieniła i miała wyraz mocno apoplektyczny.
Karczoch spojrzał na niego niedbale, z miną znudzoną, bardzo bowiem lubił wszelkie pozy w
chwilach nastrojowych. Rzekł jednak po chwili sentencjonalnie, z pewnym obniżeniem głosu:
— Obaj jesteśmy biedni…
Jegomość, mimo wszystko, spojrzał na niego jak na wariata.
— Coś powiedział?
— Powiedziałem, że obaj jesteśmy biedni. Tak, panie, każdy człowiek jest biedny już w
łonie matki swojej…
Karczoch myślał przez chwilę, tragicznie zamyślony. Potem, wskazując rzutem głowy
nieszczęsną willę, rzekł znacząco:
— Pan jest… tego… że tak powiem, mąż?…
Jegomość spojrzał na niego jak wilk.
— Milcz!
— Więc mąż… — zakonkludował Karczoch. — Ha! życie jest przykre, drogi panie, sądzę,
że nawet, panie hrabio, zważywszy, że głowę masz pan bardzo zdegenerowaną…
Potem się smętnie zamyślił. A kiedy wytrzymał w tej pozie chwilę wrażenia swoich słów,
zwrócił się do jegomościa z żądaniem, przez pół, i to bardzo tylko idealnie, uzasadnionym:
— Sądzę, że już mogę odejść?
Spojrzał na jegomościa trochę z obawą, trochę z nadzieją, trochę kpiąco.
— Ani mi się rusz — syknął mąż — złodziej jesteś. Na sucho ci to nie ujdzie.
Józef Karczoch zachował się z godnością. Przekrzywił drwiąco usta i mówił:
— Słusznie, słusznie… Ale sądziłem, że kiedy pan ma nieszczęście w familii…
Nie dokończył, gdyż srogi mąż ścisnął mu rękę, tę spracowaną, biedną rękę tak silnie, że
wrodzonej bohaterskości Karczocha zawdzięczać należy jego pogardliwe w tej chwili
milczenie.
— Rozumiem — rzekł — rany bolą. Wiem o tym.
Stali tak długą chwilę: mąż nasłuchując, Karczoch posągowo piękny, zimny, nieporuszony,
tylko trochę poirytowany.
Po chwili jednak począł uciemiężony dramaturg tonem perswazji:
— Pan źle robi… Przepraszam, że mówię, ale mówię cicho. Otóż pan źle robi, ośmielam
się nawet powiedzieć, że dość głupio… Niech mnie pan tak nie ciśnie, bo sądzę, że nagły
krzyk nie będzie panu miły… A dlatego głupio, bo jeszcze żaden Kaligula nie wygrał dwóch
bitew, na dwa fronty. I nikt, uważa pan, dwóch srok od razu za ogon nie złapał. To jest
prawda odwieczna, można powiedzieć nawet, prawda narodów… Tak, teraz dobrze… Wcale
nie ucieknę, niech mnie pan nawet zupełnie nie trzyma.
— Zaimponowałem mu Kaligulą — pomyślał Karczoch — idiota!
— Pst!… — syknął mąż.
Karczoch przyczaił się.
Mąż nachylił się ku Karczochowi:
— Byłeś tam?
— Obym był tego uniknął!
— Widziałeś ich?
— Owszem, owszem… Nie mogę powiedzieć, żebym nie widział…
— Panią i pana?
— Można się i tak wyrazić, lepiej jednak nie tak konwencjonalnie.
— Milcz, głupcze! Co widziałeś jeszcze?
Karczoch przymrużył filuternie jedno oko.
— Dwa prawdziwe brązy, na kominku w salonie…
Mąż uderzył go ręką w bok.
— Łajdaku! bez złodziejskich figlów… Co widziałeś?
Karczoch westchnął boleśnie.
— Gdybym, łaskawy panie, miał ochotę, poszedłbym sobie z tego niewdzięcznego domu,
nie powiedziawszy panu nawet: — dobranoc, co najwyżej: — do widzenia, ale tkwię tu koło
pana, bo mnie ta cała sprawa interesuje ze strony romantycznej. A pan się awanturuje.
Niechże pan nie będzie tak cholerycznie impertynencki, bo narobię krzyku, potem mnie pan
będzie szukał. Zresztą wygląda pan inteligentnie; może się mylę, ale pan tak wygląda, więc
niechże się pan u stu diabłów uspokoi…
Mąż spojrzał na niego ze wściekłością, ale mu przyznał rację we wzburzonej duszy.
Karczoch dorzucił wreszcie:
— Zresztą jestem człowiekiem wykształconym…
I umilkł.
Mąż myślał, długo myślał bezradnie.
Romantyczny rzezimieszek stał spokojnie; ani mu przez myśl nie przeszło, aby uciekać.
Wesołym swym spostrzeżeniem podzielił się natychmiast z nieszczęśliwym mężem:
— Wcale nie ucieknę. Owszem, pomogę panu. O co tylko panu idzie?
Karczoch uśmiechnął się w tej chwili jadowicie.
— Pan prawdopodobnie jest w tej chwili w klubie?
— Jak to w klubie?
Mąż, zdenerwowany, nie rozumiał czasu teraźniejszego w inscenizacji genialnego autora
historycznej tragedii.
— To znaczy — mówił szeptem Karczoch — że poszedł pan do klubu, miał pan wrócić
rano, a teraz jest dopiero północ. Racja czy nie racja?…
— Owszem, racja.
Mąż spojrzał na rzezimieszka z pewnego rodzaju uzasadnionym podziwem, a ten dorzucił
niedbale i lekceważąco:
— Jak w starej sztuce… Wszystko na świecie się powtarza…
Mąż chwycił go nagle za ramię:
— Słyszysz? Śmieje się!
Aż syknął z wściekłości nieszczęśliwy mąż.
Karczoch rzekł łagodnie:
— Śmiech ten jest srebrzysty, ale niech się pan uspokoi. Winni poniosą karę.
Wyrzekł te słowa z namaszczeniem, a równocześnie złowieszczo, groźnie, po apostolsku.
Mężowi aż błysnęły oczy.
Konfidencja już była zupełna. Nieszczęśliwy mąż odrzucił wszelkie skrupuły; nie ma
broni, której by zdradzony mąż nie ostrzył na żonę. A któż miał o tym lepiej wiedzieć, jak nie
głęboki psycholog, Józef Karczoch, złodziej me byle jaki?
Stali teraz bezradni, jakby dotknięci jednym nieszczęściem; niewiele brakowało fantazji
poetyckiej rzezimieszka, aby sobie zaczął wyobrażać, że to go własna żona zdradza, była
panna, zasadniczo praczka.
Zimno było.
Mąż widocznie postanowił czekać wyjścia swego „wice”, swego zastępcy bez prawnego
po temu pozwolenia. Wreszcie natchniony zwrócił się do Karczocha:
— Silny jesteś?
— Dwadzieścia sześć byków legło na arenie w Sewilli…
Mąż skombinował z tego, nie wiadomo jakim sposobem, że rzezimieszek jest widocznie
silny.
— Utrzymasz mnie na ramionach?
— Dźwigałem życie — odrzekł Karczoch.
— Unieś mnie w górę, muszę zobaczyć, co się tam dzieje…
Karczoch pomyślał chwilę.
— Właściwie nic się tam dziać nie może, czego by z góry nie można przewidzieć, a po
drugie słyszałem, że pan ma skłonność do apopleksji? Czy tak?
Nikt tego Karczochowi nie opowiadał, lecz nieszczęsny mąż potwierdził skinieniem
głowy. Karczoch zrobił tedy słuszną uwagę:
— Więc po co ma pan zaglądać w mroki tajemnicy i narażać się na apoplektyczny atak?
Zapewniam pana, że tam nic złego dziać się nie może; widziałem szanowną małżonkę pańską
i jestem pewien, że kobieta, tak anielskiej piękności, hańby panu nie przyniesie, ale, uważa
pan, licho nie śpi… o!… nawet się śmieje!
Karczoch powiedział to z wyrafinowanym jadem, bo się nikt w tej chwili w cichym domu
nie śmiał.
Mimo to nieszczęsny mąż najwyraźniej słyszał śmiech. Józef Karczoch spojrzał na niego
zwycięsko.
Potem rzekł:
— Więc lepiej ja będę patrzył, a pan mnie podniesie. Sądzę, że plan mój jest doskonale
obmyślony i poparty rzeczowymi dowodami. Stań pan tu… o!… tu…
Mąż robił wszystko posłusznie, bezwolny we wściekłości.
— Tu bliżej… bardziej w cieniu. Nogi pan rozkracz! Hop!
Karczoch umocował na głowie cylinder i wdrapał się na plecy nieszczęsnego męża.
Ten jęknął.
— Co widzisz? Gadaj! Prędko gadaj! — szeptał.
— Przede wszystkim nic nie widzę, bo już ciemno — mówił cichutko z wysokości
rzezimieszek — a po drugie pan dygoce i wszelka obserwacja na większą skalę jest
niemożliwa…
Męża porwała wściekłość.
— Gadaj! musisz widzieć!
— Nie skłamałem w moim życiu — szepnął Karczoch z godnością, a w szepcie tym znać
było obrażoną miłość własną, o ile rzezimieszek tego rodzaju może mieć co własnego, czego
by nie ukradł.
— Boże! Boże! — rzęził mąż w rozpaczy.
— Cicho! — zakomenderował nagle Karczoch.
Mąż przyczaił się i nasłuchiwał.
— Ktoś szedł drogą… — dokończył rzezimieszek spokojnie, a wtedy mąż uszczypnął go
w nogę.
— Łotrze! Złaź!
— A właśnie teraz widzę…
— Gdzie są?
— Dobrze nie wiem — szeptał Karczoch — ale niech pan przejdzie w stronę oświetlonego
okna… Zdaje się, że tam przeszli…
Rzezimieszek mówił serio, z przejęciem, ale przecież drwiąco. Najwyraźniej kpił.
Mąż tymczasem dźwigał swój słodki ciężar w stronę oświetlonego okna. Karczoch
kierował nim z pomocą nóg.
— Powoli, panie! Gałęzie mokrego bzu zniszczą mi cylinder, który bym pragnął zabrać do
grobu… Widzę!
— Co widzisz? Mów! zapłacę… Zapłacę, tylko mów. Karczoch mówił powoli, jak
obserwujący pozycję nieprzyjacielską żołnierz mówi do dowódcy, zdając mu sprawę ze
spostrzeżeń.
— Są tam…
— Wiem, że są…Co on robi?
— Siedzi przy niej, to znaczy, przepraszam, przy
szanownej pani…
— Przy niej?
Nieszczęsny mąż pytał łakomie, zachłannie; można było myśleć, że zgodzi się na
najgorsze, byle tylko w tej chwili mógł się o tym dowiedzieć.
— Tak, przy szanownej małżonce…
— A ona? Co ona?
— Kto? Szanowna małżonka?
— Ona! Mów, co ona robi?
— Siedzi przy nim — szepnął złodziej z bardzo sympatyczną flegmą.
Nieszczęsnym mężem wstrząsnął dreszcz.
— Łeb cji rozpłatam, jeśli tak będziesz odpowiadał.
— Przecież mówię logicznie — rzekł Karczoch. — Aha! Jest!
— Co, co jest?
— Nie wiem, czy mogę…
— Mów! Nie bój się, mów!
— Powiem, bo rzecz mnie osobiście nie dotyczy, całują się…
Biedny mąż ryknął, zatrząsł się i zadygotał, jak w febrze.
— Pan płacze? — odezwał się głos z góry — to źle… Po corn ja to powiedział?…
Mąż uspokoił się w tej chwili.
— Dureń jesteś! — rzekł wściekle z dołu ku górze — co robią?
— Nie są wcale zajmujący, wciąż się całują — odrzekł genialny dramaturg.
— Ona jego czy on ją? — pytał strasznym szeptem mąż.
Karczoch starał się odpowiedzieć wymijająco:
— To jest dla pana szczegół małej wagi, ale właściwie robią to równocześnie. Wprawa,
panie, wprawa…
— Łotrze! Łajdaku! W łeb ci strzelę!
Karczoch nie wzruszył się; za chwilę jednak zaniepokoił się wyraźnie:
— Oho! Trąba powietrzna!
— Co się stało?
— Idą!…
— Dokąd? — krzyczał już mąż.
— Mów pan trochę piano… Tu idą!… Ona, to jest szanowna pani, wzięła na siebie szal.
Idą do ogrodu wedle moich strategicznych obliczeń… Już wychodzą… Oho! stanęli we
drzwiach.
— Co robią? co robią?
— Co mają robić?! Całują się.
Karczoch zeskoczył na ziemię; mąż miał twarz straszną; oczy na wierzchu; stał bez ruchu,
zaniemówił, zdaje się, że już nawet nie myślał. Karczoch, mąż we wszelkich sytuacjach bez
wyjścia, tak zwanych dla skrócenia „kryminalnych” — spokojny, ujął go za rękę.
— Ukryj się pan; tu idą, więc jeśli pan chce już tak koniecznie wiedzieć wszystko, to się
pan ukryj. Ma mu pan rozpłatać łeb, to trzeba przynajmniej mieć za co… Nieprawda?
— Słusznie… słusznie… Ty nie uciekniesz?
Karczoch uśmiechnął się drwiąco.
— Nigdy się nie wychodzi z opery przed ostatnim aktem — rzekł swobodnie, potem
wciągnął męża w gąszcz bzów.
— Cicho pan siedź! — mówił głosem już dowódcy — bądź pan jeszcze przez chwilę
cierpliwy.
Czekali w milczeniu; zimno było i wiatr ich zwęszył nawet w gąszczu. Wreszcie Karczoch
rzekł w antrakcie:
— Pan Bóg mnie panu zesłał. Pan Bóg wie, co robi…
Mąż spojrzał na niego z bezsilną nienawiścią.
— Naturalnie! — mówił nieubłagany rzezimieszek. — Beze mnie byłby pan wpadł do
domu, rozbił dwie głowy, zastrzelił z pięć, sześć osób (Karczoch uniósł się i przeliczył w
uniesieniu) — no i byłby pan miał wyrzuty sumienia i sprawę skandaliczną w sądzie, co
człowiekowi z pozycją… Idą!…
Piękna para szła w ich stronę, swobodna, bardzo wesoła i bardzo miła. Karczoch musiał
zrobić uwagę.
— Dobrze wyglądają razem — szepnął.
Nieszczęsny mąż spojrzał mu w oczy i wzrokiem zagroził śmiercią. Ale rzezimieszek
szeptał dalej:
— Ale co prawda, to pan ma bardzo lekkomyślną żonę…
Mąż jęknął w duszy.
— …bo, żeby późną nocą wychodzić do ogrodu i zostawiać otwarte drzwi, to jest przecież
lekkomyślność! Niechby tak złodziej w pobliżu…
— Łotrze!
— Cicho pan siedź! — rzekł bezczelnie Karczoch.
Para podeszła blisko, zupełnie blisko. Rzezimieszek zarżał w duszy, jak uradowany
nadzwyczajnym widokiem koń, zresztą był poetyckiej natury, a sytuacja była romantyczna.
— Jak bzy pachną! — rzekła cicho ona.
— W istocie, nawet za bardzo — szepnął rzezimieszek na ucho mężowi.
— Bardzo pachną — rzekł młody gentelman.
— Łajdak! Złodziej! — zasyczał mąż.
Bardzo, jednym słowem, ciekawy dialog we dwie pary. W gąszczu była cisza;
rzezimieszek chichotał, ale niewidocznie. Młody pan ujął za rękę czcigodną żonę ukrytego w
bzach męża. Ten się wściekł.
— Wziął ją za rękę! — uważasz — za rękę! — szeptał.
— Weź pan mnie, można zrobić figurę lanciera… No! Nie szczyp pan, bo krzyknę! Do
diabła!…
— Cicho! mówią…
Mówił młody pan:
— Zaziębisz się, dzieciaku… okryj się…
— Kiedy mi tak gorąco…
— Gorąco jej! — jakby z przerażeniem szepnął mąż.
— Panu chyba również — odszepnął liryczny poeta i zawodowy złodziej, Józef Karczoch.
Młody pan otulił niewiastę szalem, co niewiasta przyjęła z widoczną nawet wśród nocy
rozkoszą; lecz nagle, jakby się jej coś niemiłego przypomniało, więc rzekła:
— On niedługo wróci…
Mąż trącił rzezimieszka i szepnął prawie że z radością, z niezrozumiałą na pozór, a jednak
z bardzo zrozumiałą radością; tonął i chwycił za ostrze brzytwy.
— O mnie mówi — powtórzył cichym szeptem.
— Mała pociecha, zresztą mnie nie zna… — rzecze drwiąco rzezimieszek.
— Już jest po pierwszej — rzekł młody pan — ale nie wróci tak prędko. Był w klubie,
siadał do kart, kiedy wychodziłem.
— Szuler! — syknęła pani.
Rzezimieszek trącił z lekka nieszczęsnego męża.
— O panu mówi — szepnął.
Mąż stał wśród bzów jak kamienny, nieruchomy słup. Nie słuchał niczego i już niczego nie
widział. Oni poszli; ona roześmiana, on szczęśliwy.
Rzezimieszek rozejrzał się w sytuacji.
— Można wyjść — powiedział.
Wyszli z kryjówki zziębnięci i przemokli od rosy. Józef Karczoch wyglądał jak duch,
któryś z czarnych duchów, chadzających w cylindrze. Mąż był złamany.
— Gdzie oni są? — zapytał.
— W oświetlonym pokoju.
Rzezimieszek spojrzał prawie że niespokojnie.
— Będzie pan strzelał?
Mąż wydobył z kieszeni rewolwer i bardzo pilnie go opatrywał. Z oczu zamigotała mu
wściekłość; nagle spojrzał na rzezimieszka i rzekł, jak się mówi do przyjaciela:
— Słyszałeś? Powiedziała: szuler! Tak czy nie?
Powiedziała: szuler?!
Karczoch machnął ręką.
— Mój złoty, po co to brać do serca? Grasz w karty — i zaraz szuler! Plunąć i koniec. Ja
także gram w karty…
— No, widzisz… Ale powiedziała: szuler?
— Może nawet i powiedziała, ale to jeszcze niczego nie dowodzi… Pan mnie w
początkach naszej znajomości nazwał złodziejem, a ja się nie obraziłem, a co „złodziej”
lepszego od „szulera”? No, czy nie mam racji? Gdyby tak zaraz wszystko to brać na serio, co
kobieta mówi, należałoby się powiesić w zaraniu żywota, czego ja nie zrobiłem ani pan nie
zrobił. A dlaczego? Bo jesteśmy ludzie inteligentni i znamy metodę walki. Kobieta mówi
„szuler”, a serce jej krwawi i krew czerwona się w nim przelewa, bo pana kocha. Słowo panu
daję! Ja sam miałem raz żonę, która, kiedy rzucała we mnie przedmiotem tak nadnaturalnie
ciężkim jak żelazko do prasowania, uważała pilnie, aby uderzyć wszędzie, byle nie w głowę. I
w tym jest miłość dramatyczna, miłość, powiem nawet, tragiczna, ale zawsze miłość. A
pańska szanowna małżonka właśnie tak wygląda, bardzo, bardzo… Pan zaś zaraz po
rewolwer! Albo to sztuka kogo zastrzelić? To wcale nie sztuka. Tak samo mógłbym ja
zastrzelić pana, a nie robię tego, bo po pierwsze nie mam rewolweru, a po drugie, jesteśmy,
zdaje się, w przyjaźni. Po co strzelać? Zresztą to już nawet nie w modzie, a pan, który ma
takie modne ubranie, nie będzie chyba niemodny w postępowaniu z szanowną małżonką, dla
której żywię sympatię, mimo że potępiam zasadniczo jej sposób traktowania przysięgi
najwyższej przed ołtarzem boskim…
Józef Karczoch, jeden z najmilszych złodziei, mówił bardzo przekonywująco; lecz mąż,
tak ohydnie spotwarzony, nie zwracał na to uwagi. Chwyciła go pasja; był gotów do mordu.
Rzezimieszek tedy się zaniepokoił. Myślał chwilkę. Potem mu się twarz rozjaśniła i bardzo
przebiegle się uśmiechnął. Stanął przed mężem, spojrzał mu dostojnie w oczy i rzekł chytrze:
— Widzi pan, drogi panie, że mam dla pana współczucie. Siedzę tu z panem trzy godziny,
czego by inny na moim miejscu nie zrobił, bo ja pana bardzo polubiłem, owszem, owszem.
Mąż spojrzał na niego z uwagą.
— No i to panu powiem, jeśli pan chce już tak koniecznie mordować, że żaden cesarz nie
wygrał jeszcze bitew bez planu. To się nazywa strategia, proszę pana. W szachach także jest
strategia, w warcabach także jest. Tu dama i tam dama. Czyż nie prawda? Pan chce zabić
damę. Dobrze! Ale król ucieknie. Pan wejdzie z rewolwerem, a on ucieknie przez to samo
okno, przez które ja uciekłem, tylko że pana już — pod nim nie będzie. Zrozumiano?
— Gadaj… gadaj…
— Otóż Napoleon zrobiłby tak: mnie by posłał, aby ich wypłoszyć, a sam czekałby pod
oknem. Otóż ja wejdę do domu i narobię krzyku; ona, to jest szanowna małżonka, zemdleje, a
on zrobi to, co ja: wyskoczy przez to otwarte okno. I tu będzie jego Waterloo: strzelać mu
wtedy w łeb albo tylko zranić. To jest chyba plan naprawdę strategiczny.
Mąż myślał. Bardzo długo myślał. To się tylko tak opowiada, że każdy zdradzony mąż
zaraz strzela. Nigdy. Każdy zdradzony mąż myśli najpierw, czy będzie z tego skandal, czy go
nie będzie, potem dopiero strzela. Ale zawsze przed tym myśli.
— Dobrze! — wyjęknął — idź!
Józef Karczoch uśmiechnął się szatańsko.
— Niech mnie pan na śmierć pobłogosławi; on może myśleć, że to pan, i strzeli. A
wiadomo, że chłop strzela, a Pan Bóg na to nie zwraca uwagi. Ale ja dla przyjaciół
wszystko…
Mąż wyjął nagłym ruchem portfel.
— Masz! bierz i idź!
Józef Karczoch, jeden z najmilszych złodziei, spojrzał na niego z powagą, potem rzekł:
— Sądzę, że mnie pan przez to nie chce obrazić!…
Wziął, schował, zdjął z galanterią cylinder, ukłonił się nisko i poszedł.
— Czekać pod oknem! cierpliwie! Muszę ich spłoszyć ostrożnie, aby nie za wczesnie —
rzekł na odchodnym.
Mąż zgiął się we dwoje, jak do skoku, wpatrzył się w ciemną plamę okna i czekał.
Nic… cisza…
Szmer jakiś…
Mąż podniósł dłoń i wymierzył.
Cisza. Nikt nie nadszedł. Mąż czekał, bardzo długo czekał. Nikt oknem nie wyskoczył.
Więc się zaniepokoił. Bacząc ciągle na okno, poczołgał się jak Indianin w stronę drzwi.
Wpełznął na schody… Wszedł w sień i otworzył cichutko drzwi. Potem, przebiegłszy cały
dom, a nie znalazłszy nikogo, ryknął:
— Zdrada! Zdrada!
I począł strzelać do szaf i luster.
Bowiem Józef Karczoch, najmilszy ze złodziei, poeta liryczny i dramaturg, człowiek o
sercu gołębim, nie mógł wydać kochanków na pastwę tygrysa.
II
Sądziłem, że Karczoch zakończy tym żywot swój, pełen awantur srogich, których by się
powstydził nawet człowiek uczciwy, cóż dopiero — złodziej.
Józef Karczoch jest to jednak figura lekkomyślna; nie wystarczyło mu to, że kradł —
Karczoch chciał kraść pięknie, jakby na złość wiekowi zmechanizowania wszechrzeczy i
wiekowi akcyjnych towarzystw. Karczoch szukał przygód, jak polski malarz mecenasa; autor
historycznej tragedii, w wolnych chwilach poeta, z zawodu złodziej, nie mógł pędzić żywota
bezmyślnie, jak byle minister. Błąkał się tedy po świecie z klasycznym swoim cylindrem na
łbie, który był nieco mniej klasyczny ze względu na zbytnią filuterność złodziejską, biegającą
po gębie Karczocha — błąkał się i szukał przygody. Pragnął przygód smętnych, poetycznych,
a czasem układał sobie we łbie sytuacje, na których widok zadrżałby nawet Arsen Łupin, nie
mówiąc o reporterach, z których każdy za sensację podobną dałby sobie wybić siedem
przednich zębów. Przypominał przygody wesołe i uśmiechnął się rozkosznie.
Poza tym tęsknił.
Józef Karczoch lubował się w melancholii przyzwoicie subtelnej i w pozach pełnych
smutnego wdzięku. I krążył po świecie, szukając, co by ukradł; byłby smutny, gdyby tylko
ukradł. To nie było nigdy w charakterze Karczocha; poczciwy ten złodziej pragnął efektu za
wszelką cenę, przygody jakiejś wspaniałej, z której byłby słynny po wszystkie złodziejskie
pokolenia. Martwiła go nuda i niepomysłowość świata, który się wlecze dokoła słońca tylko
dlatego, że musi, bo gdyby nie musiał, tedy chyba z rozpaczy znudzonej palnąłby sobie w łeb
pierwszym lepszym ognistym meteorem. Tak przynajmniej Karczoch wyobrażał to sobie
efektownie.
Wlókł za sobą ciężko i ospale nogi, wyszedłszy pod wieczór dumać o nocy. I oto, mimo że
miał oczy pełne roztęsknionej mgły, dojrzał samotny pałacyk, bielejący w cieniu nocy i
mrugający oświetlonymi oknami.
Karczoch przystanął.
Nikt nigdy nie będzie wiedział, co ważył w myśli mąż ten w tej chwili. Patrzył długo,
bardzo długo. Rozejrzał się dookoła raz i drugi; potem jakby westchnienie dobyło mu się z
piersi.
Skłonił nieco głowę i szepnął: — Ciche ustronie — witam cię!… — jak Faust swego
czasu, chociaż nie było księżyca i kulis bezczelnie udających drzewa. Śnieg pomalował
dekoracje na biało i obłożył gałęzie drzew watą.
Karczoch patrzył.
Dookoła cicho i smętnie; nastrój przyzwoicie ponury i interesujący. Tylko jakaś
histerycznie podniecona kawka darła się na gałęzi wniebogłosy. Karczochem dreszcz
wstrząsnął; trochę mu było zimno, a zresztą febra nim jakaś zatrzęsła jak aktorem, który za
chwilę ma z wielkim wyciem wybiec na scenę. Ulepił nerwowo pocisk ze śniegu i cisnął nim
w stronę kawki, która poderwała się z obelżywym narzekaniem. Potem powoli, nie śpiesząc
się, podszedł bliżej, patrząc jakby obojętnie, i stanął pod drzewem, płaszczem malowniczym
szczelniej się owinął i czekał. Wcześnie było, zaś Karczoch, członek wolnego zawodu, miał
czas. Zaczął dumać.
Zdaje się, że przemyśliwał nad wnętrzem samotnego domu, gdyż czoło zmarszczył bardzo
nawet interesująco. Dom mrugał bezmyślnie kilku oświeconymi oknami i nudził się wśród
nocnej ciszy.
Karczoch dumał.
— …Może jest tam kto chory… Kto wie!… A może kto potrzebuje pociechy, gryząc się w
samotności?…
Na duszę szlachetnego złodzieja, autora historycznej tragedii, w której cnota zwyciężyła
już w trzecim akcie, przyszło rozczulenie. Dreszcz po nim przeszedł, kiedy sobie zaczął
wyobrażać straszliwą mękę samotności; a któż znał ją lepiej niźli Józef Karczoch, znający
skutki prawnych pomyłek i dziwacznego sposobu patrzenia na świat indywiduów,
powołanych do sądzenia wolnych czynów ludzkich? W tej chwili kroki zaskrzypiały na
śniegu. Karczoch, zwinny jak małpa, przylgnął do pnia drzewa i spłaszczył się jak
„człowiek—wąż”. Począł wypatrywać bystro. Figura jakowaś, srodze zmarznięta, dreptała
szybko ulicą, chuchając w ręce. Karczoch uspokoił się.
— …Biedaczysko! — pomyślał.
I znów patrzył.
Kiedy zaś już się rozmówił ze złodziejską swoją duszą, wielce przemyślną, chociaż
dostojną, i przekonał się, że pora jest już dość późna, więc sprzyjająca czynom śmiałym,
jednakże nie wymagającym koniecznie szerokiego rozgłosu, posunął się ostrożnie ku białemu
domowi. W jednym tylko oknie widać było jeszcze światło. Karczoch szedł spokojnie, tylko
swój nieśmiertelny cylinder przytrzymując od czasu do czasu.
Za chwilę był przy drzwiach domu; przyjrzał się im ciekawie i z dość wyraźnym
lekceważeniem. Rzecz prosta, że człowiek, który tragedie pisząc dusze ludzkie na oścież
otwierał, z tym większą łatwością otworzył drzwi zamknięte. Wszedł w jakąś pustą, ciemną
sień, drzwi zatrzasnął ostrożnie i począł nasłuchiwać. Bezdenna cisza, tylko wiatr, drugi
złodziej, starając się wejść za Karczochem dobijał się do drzwi, trzepocąc się bezmyślnie.
Karczoch, dech zaparłszy, począł się posuwać wolno wzdłuż jakiejś ściany, szedł tak dość
długo, aż łbem o inną uderzył.
— Zapory! — pomyślał — biednemu zawsze wiatr w oczy…
Zmienił tedy kierunek najmilszy ze złodziei i dotarł do jakichś drzwi. W tej chwili dusza
skurczyła się w nim gwałtownie, Karczoch począł nasłuchiwać.
— Ten dom czuwa!… — szepnął. — O!
Ktoś w oddali mówił do kogoś głosem cudnie miękkim i niskim.
Karczoch rozdął nozdrza; gębę oblała mu jakaś złodziejska błogość.
— Coś będzie! — pomyślał.
I słuchał.
— To anioł mówi… — rzekł sobie i słuchał dalej z przeraźliwą lubością.
Mówiono w oddaleniu, przeto Karczoch, dziwnie spokojny, poczekawszy na silniejszy
łomot wiatru, pchnął drzwi i otworzył je z tym wrodzonym wdziękiem, z jakim je otwiera
lokaj lub złodziej.
Ciemno…
Karczoch otworzył szeroko oczy i począł badać sytuacyjny plan sceny; w głębi majaczyło
okno brudną plamą. Przy bladym zmroku dojrzał ciemniejącą czeluść; była to alkowa, do
której wstępu broniły portiery. Jakiś głęboki fotel dumał głęboko w kącie, jakiś stół rozparł
się na środku jak znarowiony koń, co rozparłszy się, z miejsca ruszyć nie chce.
— To jest małżeńska świątynia — szepnął Karczoch z szacunkiem i stąpał cicho, jak
najciszej, zręczny jak tygrys, nieuchwytny jak duch, taki z duchów kryminalnych.
Podszedł do drzwi i nasłuchiwał.
— Hi! hi! hi! — zarechotał Karczoch w bardzo subtelnej tonacji.
Ktoś mówił.
— …tak, bez wątpienia… to jest straszna krzywda… zabił we mnie wszystko…
wszystko… wszystko… nie rozumiał tego, co powinien był rozumieć… Niech cierpi…
wszystko mi jedno.
— Niech cierpi!… — odrzekł ktoś z przekonaniem. — a… a ja tak bardzo chciałabym
umrzeć… Umrzeć za wszelką cenę…
— To można urządzić taniej!… — szepnął Karczoch.
— Umrzeć? — pytał z patosem głos męski — niech on umrze, jeśli ciebie nie zrozumiał.
Zbrodniarz.
— Hi! hi! hi! — zachłysnął się Karczoch. A w tejże chwili wyszedł mu pot na czoło.
Schwycił uchem jakiś szelest czy skrzyp. Ależ tak!… ktoś stąpał ostrożnie, przygotowując
każdy krok. Rzecz dziwna! Karczoch się nie przeraził, raczej oburzenie targnęło nim
gwałtownie.
— Do stu diabłów! — zaklął na samym dnie przepaścistej duszy — a jeśli to jeszcze jeden
złodziej?…
Nie, to byłaby nieuczciwość… Świństwo nie konkurencja…
Niewidzialna figura stąpała jednakże w innym kierunku i pewniej, widocznie znając lepiej
pole bitwy. Ten ktoś stąpał dość nieostrożnie, jakby się spiesząc gorączkowo, i widocznie
potrącił w ciemności rzecz jakąś, która upadła z hałasem.
— Fuszer! — syknął Karczoch — jeśli to złodziej, w takim razie wart stryczka.
…Och!
Jednym susem znalazł się Karczoch za kotarą szerokiego, tęskniącego małżeńskiego łoża.
Żaden polityk nie skoczył jeszcze tak zgrabnie, jak to uczynił szanowny nasz złodziej i autor
historycznej tragedii z epilogiem. Uczynił to bez rozważań, gdyż nie miał na nie czasu. W tej
chwili bowiem, kiedy ów niewidzialny idiota strącił coś w przedpokoju, hałas czyniąc wbrew
przepisom porządnej inscenizacji, w pokoju przyległym odbyły się błyskawicznie dziwne
rzeczy. W jednej chwili wszystko tam zamarło i zapanowała śmiertelna cisza, która w
przerażeniu zdmuchnęła światło. Potem się zerwały niespokojne szepty, krótkie i urywane. A
za chwilę rozwarły się gwałtownie drzwi do komnaty, w której rezydował już Karczoch.
Ktoś, cały w bieli, …anioł biały, pchnął gwałtownie w plecy anioła, najwidoczniej czarnego.
Przerażony, zachłyśnięty, umierający szept trzepotał się straszliwie:
— Prędzej!… na miłość boską, prędzej… tam!… tam!… za kotarę!…
W Karczochu zamarło szlachetne serce, potem jęło podrygiwać nierytmicznie i zgoła
wesoło.
— To anioł mówi… — pomyślał Karczoch. Potem przezornie przylgnął do ściany i
wytężył wzrok, chcąc jak najprędzej dojrzeć, kogo mu los, najgłupszy z dramaturgów, dał za
towarzysza.
Patrzył zdumiony; chwycił ręką fałd pluszowej kotary i nie śmiał odetchnąć. W oddaleniu
dwóch kroków słaniał się na trzęsących nogach jakowyś młodzieniec. Zaleciała od niego woń
perfum i szat kobiecych. Na głowie miał założony niezręcznie w pośpiechu kapelusz, spod
którego cieniutkimi strugami spływał pot. W rękach dzierżył ten gentelman futro bogate.
Gość był zasadniczo elegancki, w ciemności zaś można była poznać, że trwoga śmiertelna
trzęsie nim tak, jak łobuz trzęsie jabłonią albo jak się trzęsie topielca, aby z niego wytrząść
wodę. Sądząc zaś po metalicznym odgłosie uderzających o siebie zębów, młodzieniec musiał
je mieć piękne i zdrowe.
Karczoch obejrzał go wysiłkiem wzroku z pewnym zadowoleniem, chociaż równocześnie
dość pogardliwe przejęło go względem gościa uczucie.
— Arcyksiążę!! — pomyślał jednakże z uznaniem.
Młodzieniec nie widział ozdoby złodziei, gdyż przede wszystkim nie potrafiłby widzieć w
tej chwili, a poza tym zmienił się cały w słuch. Karczoch, oddech tamując, słuchał również
jak czujny marynarz, który nasłuchuje pierwszego dalekiego grzmotu przed burzą, włóczącą
się jeszcze gdzieś na widnokręgu.
W tejże chwili drgnęły oba tygrysy w pułapce; jeden i drugi wyciągnął przed siebie głowę.
Och!
Po chwili straszliwej ciszy grzmot zahuczał gdzieś daleko, w komnacie jakiejś oddalonej.
Potem szedł coraz bliżej i bliżej, aż zawył w pokoju sąsiednim basem wcale pięknym.
— On tu jest!…
Odpowiedział mu jakiś przeraźliwy spazm płaczu.
— Hi! hi! hi! — zarżał Karczoch w duszy końską modą. — Awantura!
Stojący obok młodzieniec dostał w tej chwili straszliwego ataku febry. Patrzył przez szparę
obłąkanym wzrokiem i dyszał szybko.
— On tu jest!… — krzyczał w dalszym ciągu czarny charakter — drzwi były otwarte…
On tu jest… Ale żywy nie wyjdzie…
— Jak w podłej sztuce — pomyślał Karczoch — wszystko się powtarza.
Nie dokończył jednakże głębokiej refleksji na płytki temat, gdyż drzwi rozwarły się nagle
z głuchym, nic dobrego nie wróżącym trzaskiem. Smuga światła, jak sfora psów biegnąca
przed myśliwym, wpadła do komnaty w tej chwili, jakby węsząc, gdzie się skryła ścigana
zwierzyna. A oni, za kotarą, cofnęli się instynktownie na widok światła. Karczoch,
bezpośrednio nieinteresowany, spojrzał przez szparę kotary i ujrzał ciekawe widowisko.
Niewiasta nieprzyzwoicie piękna, w stroju wielce niedbałym i wcale wygodnym, chwyciła się
kurczowo rękoma drzwi i stojąc wśród nich, broniła wstępu jakiemuś tygrysowi, co prawda z
gębą małpy.
— Nie wejdziesz!… — łkała spazmem.
— Puść! — krzyczał mąż (bo któż to mógł być inny?). Krzyczał i wymachiwał trzymaną w
ręku świecą, która wpadła również w furię i sypała skrami naokół.
— Nie wejdziesz! — krzyknęła łzami niewiasta.
Karczoch spojrzał z pogardą na cień młodzieńca Polepionego do ściany, schowanego za
kotarą.
Mąż dyszał ciężko… Chwytał z trudnością powierzę, chciał mówić i nie mógł. Jakimś
zwariowanym gestem, nie mogąc dobyć z krtani dźwięku, usiłował przekonać drgającą we
drzwiach lwicę. Potem wykrztusił z trudem:
— Nie zmuszaj mnie, abym użył siły… Znam łotra… Nie rozdrażniaj mnie, bo go utłukę
na miejscu.
— Aaaa!… — jęknął w tej chwili młodzieniec za kotarą i rzucił się w tył jak opętany.
Postawił oczy w słup, jakby nagle zwariował, otworzył szeroko usta i stężał jak trup. Uczuł
bowiem na ramieniu jakąś ciężką rękę. Karczoch przybliżył twarz do jego twarzy, spojrzał mu
z pogardą w oszalałe oczy, dając równocześnie niecierpliwie znak, aby milczał.
Młodzieniec począł rzęzić ze strachu.
Karczoch uderzył go pięścią w bok.
— Cicho bądź, do stu diabłów… Za chwilę będzie pan trupem… To trudno,
młodzieńcze… Bóg karze wszelką winę… Cicho, mówię!…
— Puść mnie! — ostatkiem powietrza dyszał mąż na progu…
— …za chwilę będziesz trupem, młodzieńcze… Pacierz odmów… Ja go znam, on nie
daruje… Znam go z klubu… Albo się ratuj…
— Nie! na miłość boską, nie! — jęczała szlochem niewiasta.
— …ratuj się!… — szeptał Karczoch.
Młodzieniec wpił palce w ramię Karczocha i rzęził:
— Ja–ak? — wykrztusił.
— Ratuj się… — mełł szeptem Karczoch — szybko! Tchórz pan jest, drogi panie… Bóg
mnie tu przysłał… Moje imię jest Józef, błogosław to imię, bo nazwiska nigdy się nie
dowiesz. Ha! Dawaj pan futro!
Wziął mu futro bez ceremonii i szybko je wdział.
— Portfel, prędko!… On już strzela…
Młodzieniec śmiertelnym jakimś ruchem wydobył nortfel. Karczoch, nie śpiesząc się,
ukrył go bez zdziwienia w kieszeni.
— Siedź pan tu cicho… Dalej, pod łóżko!… Prędzej, głupcze… Ja idę za ciebie na śmierć!
Wepchnął młodzieńca pod łóżko jak stary materac, potem poprawił na głowie cylinder,
odchrząknął i przeżegnał się.
— Puść mnie!… — prosił śmiertelną groźbą mąż.
— Niee! Tam nikogo nie ma…
Wtedy mąż chwycił ją za włosy, szarpnął silnie i odtrącił tak, że padła bez sił na podłogę.
Przeszedł prawie że po niej i rzucił się jak ryś ku kotarze, gdzie dojrzał jakiś ruch podejrzany.
Nagle się zatoczył…
Spotkał się oko w oko — z nim.
Niewiasta uniosła się nieco i patrzyła przerażona na to, co się stanie, otworzywszy usta jak
człowiek nerwowy, który czeka na strzał.
— Jezus! Maria! — krzyknęła nagle niewiasta.
Zza kotary wyszedł Józef Karczoch we wspaniałym futrze; twarz miał dziwnie poważną;
był nieco blady, lecz dziwnie dostojny i tragiczny. Spojrzał jakby lekko zdziwiony tym, co się
tutaj dzieje, potem jakby w lot wszystko zrozumiał, zmierzył męża od stóp do głowy z
dziwną, beznadziejną niemal pogardą, potem nie śpiesząc się, ruchem człowieka, który na
swojej drodze pogrzeb spotkał, zdjął z głowy cylinder. Stanął jak marmurowy posąg i czekał.
Mąż, chwiejąc się, podszedł ku niemu i przybliżył świecę do wspaniale tragicznej, pogardą
uszminkowanej twarzy Karczocha. Ujrzał z bliska tę gębę, sympatyczną wprawdzie, lecz
wybitnie złodziejską, i — myśli mu się pomieszały w głowie.
Znalazł w gardle jakiś wyraz, napoił go śliną i zaskrzeczał:
— Łotrze!
Karczoch drgnął, lecz widocznie zapanował nad sobą z trudem. Widać było wyraźnie, że
rasa przemogła namiętność. Z duszonym wzburzeniem, głosem lodowatym wycedził:
— Pan się raczy uspokoić…
Potem skłonił się chłodno wprawdzie, lecz z jakim takim uśmiechem sympatii biednej
niewieście.
— Przepraszam panią za jej męża… — rzekł ze straszliwą, tragiczną ironią.
— Łotrze! — ryczał mąż — zabiję jak psa!
I szedł ku niemu.
Karczoch nie cofnął się, tylko twarz nachmurzył i rzekł z niesłychaną wzgardą:
— Na to będzie czas… Na razie niech mi pan nie pali świecą twarzy i niech pan oszczędzi
tej pani brutalnych wzruszeń… Jedno panu tylko powiem: żona pańska jest niewinna… Tu
zaszła pomyłka… Straszna pomyłka…
Niewiasta patrzyła na Karczocha wzrokiem, jakim jeszcze żaden wariat nie patrzył na
drugiego wariata. Przecierała oczy i trzęsła się jak w żółtej febrze.
— Ma pan do czynienia z człowiekiem nieszczęśliwym — mówił wzruszony już
Karczoch. — Ale ja poniosę konsekwencje… Jutro przyniosą panu mój adres… Szpady albo
kula… To mi wszystko jedno…
I uśmiechnął się z lekceważeniem.
— …Teraz żegnam! To była pomyłka… Pani!
Powoli, dostojnie, jak aktor wspaniały, skierował się ku drzwiom. Mąż, świecę
podniósłszy ku górze, patrzył za nim, otworzywszy szeroko usta. Potem, jakby miał paść
trupem, postąpił za nim dwa kroki.
— Niech się pan nie fatyguje — rzekł Karczoch dumnie — sam pójdę. I na śmierć mogę
także pójść sam…
Na śmierć, rozumiesz pan? Paani!…
A
NIOŁ
Bardzo sympatyczny Anioł położył się na chmurze, ręce splótł pod głową i patrzył
zadumany w firmament. Zmęczony był ogromnie, gdyż poprzedniego dnia była niedziela,
więc przez cały dzień musiał klęczeć z kadzielnicą, w którą sprytne, małe aniołki dosypywały
wciąż bursztynowego złota i najwonniejszych ziół rajskich; wieczorem znów śpiewał przy
organkach, na których dość fałszywie, jak na kobietę przystało, grała święta Cecylia,
dyplomowana nauczycielka chórów anielskich.
Skrzydła złożył starannie, aby się nie pomięły, zdmuchnął najbliższą gwiazdę, by go nie
raziła w oczy migającym, niespokojnym światłem, i trwał w zadumie.
Leżał na białej, miękkiej chmurze, jak na okwieconej mleczami łące, i chwiał się lekko
razem z nią.
W niebie zaczęto dzwonić na Anioł Pański, albowiem chmury zaróżowiły się z lekka. Jakiś
święty staruszek wyszedł przed bramę, wyciągnął przed siebie rękę i przez chwilę ją tak
trzymał.
— Będzie pogoda — mruknął potem zadowolony i powlókł się powoli na nieszpory.
W oddali jakieś ziemskie morze poczęło ociekać krwią; słońce syknęło z bólu, dotknąwszy
zimnej wody brzegiem rozpalonego do białości kręgu. Po falach spłynęło słoneczne złoto,
wody stały się spokojne, jakby zachwycone i oniemiałe z podziwu. Z ziemi podniosły się
mgły, chwilę błąkały się ponad obszarem ślepnących stawów, które w dzień patrzą w niebo
jak rozszerzone nadmiernym zdziwieniem oczy, i nad polami, które się przeciągały leniwie
przed snem; potem, po krótkiej naradzie, rozpełzły się po sadach i pochowały w gałęziach
drzew.
Zadumany Anioł przyklęknął na chmurze, rękę podniósł do oczu i długo wpatrywał się w
tumany włóczących się mgieł. Potem cicho i ostrożnie wygładził białe, długie skrzydła,
zgarnął z czoła gęste, złote pukle, obejrzał się badawczo i zsunął się z chmury.
Zatrzepotały skrzydła, a za chwilę lot stał się cichy i wspaniały jak lot orli. Anioł
szerokimi, orlimi kręgami krążył nisko nad ziemią i rozpoznawał okolicę. Zmarszczył czoło i
wytężył wzrok, po czym powoli, kołując długo, dotknął stopami ziemi.
Słońce już dawno umarło i pogrzebione jest w morzu.
Drzewa, krzepko zaparłszy się korzeniami, pochyliły korony jakoby pod ciężarem,
rozwarły konary jak ramiona i dźwigały na sobie mrok, który się na nie walił głazem. Brzozy,
stojące samotnie, oglądały się zatrwożone i bezbronne.
Anioł stąpał cicho, patrząc dokoła siebie i tak doszedł aż do skraju lasu stała samotna
chata. Przez brudne szyby okienek przeciekało światło senne i leniwe.
Serce w nim zaczęło tłuc się niespokojnie; wstrzymał oddech w piersi i począł stąpać na
palcach. Przelazł płot i zbliżył się do okna. Rozejrzał się, czy go kto nie śledzi, potem,
cichutko podszedłszy, zajrzał w głąb chaty.
Jakiś ptak krzyknął przez sen.
Anioł przestraszony przytulił się do ściany i chwilę tak stał nieruchomy.
Zajrzał znów, lekko uderzył palcami o szybę i czekał.
Od czasu do czasu przebiegł po nim zimny dreszcz nocnego chłodu; biedny Anioł otulił się
w skrzydła i drżał na zimnie. Na końcach skrzydeł pozostały zielone ślady zroszonej trawy,
pióra przemokły wilgocią nocy, ręce miał aż sine.
Skrzypnęły drzwi.
Anioł przywarł całym ciałem do ściany i z lękiem spoglądał w czarną jamę wejścia do
chaty. Na progu stanęła dziewczyna, wychyliła głowę i patrzyła w ciemność.
Anioł zaszeleścił cichutko skrzydłami; spojrzała w tę stronę i dojrzała świecącą w
ciemności plamę.
— To ja… — szepnął biedny Anioł.
Dziewczyna podniosła palec do ust, nakazując mu milczenie.
— Cicho! ojciec usłyszy…
Stanęła przy nim i razem poszli w stronę sadu; sad się aż zanosił od woni; znużone upałem
kwiaty marnowały cudne zapachy.
Anioł wlókł długie skrzydła po ziemi i zgarniał nimi rosę.
Przystanęli pod jabłonią i trwożliwie obejrzeli się poza siebie.
Dziewczyna miała, rzecz prosta, prześliczne czarne oczy i usta piękniejsze niż piękne; pod
grubą koszulą rwały się cudnego kształtu piersi; ręce miała za to czerwone, popękane i
brudne.
Anioł patrzył na nią z bezmierną miłością. Potem, jakby przypomniawszy coś sobie,
nachylił się ku niej i szepnął:
— Nie zajeżdża tu kiedy pod las Jacek Malczewski?
— Żaden taki tu nie był — odpowiedziała cicho anielska dziewczyna.
Anioł odetchnął z ulgą…
— Mam szczęście… Ten by mnie poznał…
I przytulił się do jej brudnych, popękanych rąk.
— Czemuś wczoraj nie przyszedł? Byłam sama, ojciec z bratem rozbijali w lesie.
Anioł westchnął.
— Tego powiedzieć ci nie mogę, dziewczyno spod lasu. Tego mi powiedzieć nie wolno.
— Jak nie, to nie…
— Wiesz tylko, że nie stąd jestem i że cię tak miłuję, jak cię nikt na świecie miłować nie
może.
Ujął jej czerwoną rękę swoją, przeświecającą jak płat kwiatu, i tak trwali…
Wonie sadu zaczęły ich powoli okrążać węże, cicho i bez szelestu. W głowach czuli
zawrót. Gdzieś na skraju lasu krzyknął puchacz, więc nagle przywarli do siebie. Anioł otoczył
ją skrzydłami i zamglonym wzrokiem wpatrywał się przez ciemność w jej oczy, takie czarne
jak ciemność.
— Miłujesz mnie? — szepnął w upojeniu.
— Na śmierć…
I wpili się ustami w usta w pocałunku, który jest jak obłęd i który jest jak nieskończoność.
Potem było słychać tylko westchnienia, ogromnie ciche, jakby zmęczone bardzo. Kwiaty
poczęły padać z jabłoni i rosa. Świt przecierał oczy i jakby na palcach się podniósłszy,
przezierał ponad las przez siną szparę w chmurach. Zbudził się jakiś ptak i poznał Anioła.
— Anioł!… Aanioł!…
Po sadzie poszedł szmer, że Anioł jest pod jabłonią.
— Odejść muszę — szepnął Anioł dzień się rodzi i ludzie zaraz wyjdą na gościńce.
— Uważaj na psy i na polowego strażnika, który się po skraju lasu włóczy.
Anioł spojrzał raz jeszcze w oczy dziewczęce i odszedł powoli, wciąż się oglądając.
— Aanioł!… Aanioł!… — wołały za nim ptaki. Jakiś kos gwizdnął przeciągle, a wróble
zanosiły się od śmiechu.
Wstawał dzień z ropą snu w oczach, które mrużyły się, nie mogąc jeszcze prosto patrzeć w
słońce. Las ziewnął przeciągle.
Anioł przelazł chyłkiem przez płoty, spojrzał z litością na końce zroszonych skrzydeł i
wyszedł na drogę złotą od pyłu. Wyciągnął rękę przed siebie, ażeby zbadać kierunek wiatru,
obrócił się bladą twarzą ku zachodowi, rozpędził się kilkoma krokami i odbił się silnie od
ziemi. Bił szybko skrzydłami powietrze i podniósł się ku górze.
A wtedy, na widok olbrzymiego ptaka zerwało się z łąk wrzeszczące stado wron i
poleciało w pogoń za nieszczęsnym Aniołem.
Dopadły go po chwili i okrążyły, jak uradowany tłum okrąża na rynku pstro odzianego
człowieka. Podniósł się opętany wrzask. Wronie stado przecięło mu drogę, biło w mego
dziobami, czyniąc za każdym razem krzyk jeszcze większy, ile razy udało się wyrwać
Aniołowi pióro ze skrzydeł albo zakrwawić mu piersi.
Anioł szarpnął się niespokojnie i podniósł się nieco wyżej. Wronia tłuszcza zagrzewając w
sobie krzykiem odwagę, pomknęła za nim. Anioł począł szybko uderzać skrzydłami, broniąc
się rozpaczliwie; od czasu do czasu syknął z bólu i opadał wciąż niżej. W powietrzu, w
pełnym już słonecznym blasku, kłębił się ogromny tuman; pierze, chwiejąc się, leciało z
wiatrem na łąki. Wrzeszcząca hałastra krzyczała wniebogłosy, upojona zwycięstwem.
Anioł, z szeroko rozwartymi oczyma, pokrwawiony i zmęczony, bił coraz słabiej
skrzydłami powietrze. Opodal chaty pod lasem, w której okna pukał niedawno, dojrzał stóg
siana. Rozpaczliwym ruchem rzucił się w powietrzu w tę stronę, dopadł stogu i skrył się pod
jego strzechą.
Miał w oczach dwie wielkie łzy; skuliwszy się patrzył, co się dzieje z gromadą wron.
Wrony krążyły nad stogiem, krzycząc pogardliwie i drwiąco.
Biedny Anioł przymknął oczy, rozchylił usta i odpoczywał ciężko dysząc; po twarzy
spływała mu krew, a ręce drżały ze wzruszenia. Oddech stawał się bezsilny, wreszcie Anioł
skłonił głowę na piersi, westchnął głęboko jak dziecko i zasnął jak zmęczone dziecko. Coś
przez sen mówił, czasem się zrywał i prężył skrzydła, zanim go ujął sen głęboki i silny.
A dziewczyna z czarnymi oczyma, ujrzawszy walkę Anioła z ptasią hałastrą, patrzyła
wciąż w górę. Potem kiedy Anioł usnął pod strzechą stogu, szybko pobiegła do chaty. Za
chwilę wyszedł z niej rudy zbój piegowaty i przecierał oczy. W rękach miał widły, a drugi za
nim szedł młody, potworny zwierz z rozwichrzoną czupryną, ze sznurem w rękach.
— Widzę go, śpi… — szepnęła dziewczyna.
— Cicho, żeby nie uciekł…
Wszyscy troje podeszli do stogu.
— Jest?
— Jest — chrapie.
Rudy zbój przystawił ostrożnie drabinę; skradał się powoli, jak kot, na szczyt stogu; w ręce
miał postronek.
— Gdyby chciał uciekać, pchnij go widłami.
— Nie ucieknie!
Zbój stanął na ostatnim szczeblu drabiny; osadził się silnie, zaparł oddech w piersi, wsunął
głowę pod strzechę i nagle chwycił rękoma oba skrzydła anielskie.
— Jezu! — krzyknął Anioł.
— Jest! — darł się zbój.
— Trzymaj go mocno… silny jest! krzyczała z dołu dziewczyna z czarnymi oczyma.
Po chwili ściągnął rudy zbój nieszczęsnego Anioła na ziemię; omdlały, śmiertelnie blady,
słaniał się Anioł na nogach. Sznurem związano mu ręce i skrzydła; rudy zbój trącił go pięścią
w plecy.
— Nie jęcz!
Anioł się zachwiał i upadł na twarz; powlekli go w stronę chaty i uwiązali do płotu.
Anioł stał oniemiały z rozszerzonymi oczyma; serce się w nim tłukło jak u ranionego
ptaka. Zbóje stanęli przed nim.
— Ładny jest! — krzyknął rudy.
— Skrzydła ma ładne — mówiła dziewczyna z czarnymi oczyma.
Anioł rozszerzył oczy jeszcze bardziej i zapłakał patrząc na jej złe, czarne oczy, ktore po
raz pierwszy widział w słońcu.
Słońce parzyło go strasznie; krople potu mieszały się ze łzami i spływały po twarzy
bledszej od najbledszego płatka róży.
Potem zmartwiał i pochylił głowę, od czasu do czasu tylko niespokojnie rzucił na nich
oczyma, czekając na to, co uczynią.
— Będziesz tu tak stał do zachodu słońca — rzekł zbój rudy, zaśmiał mu się w twarz i
poszedł ku chacie.
— Nie bój się, nic ci się złego nie stanie — zaśmiała się dziewczyna i wszyscy odeszli.
Anioł patrzył za nimi nieruchomymi, załzawionymi oczyma, potem nieśmiało podniósł je
ku niebu.
Nikt go stamtąd nie dojrzał; białe chmury wałęsały się bez celu, omijając się wzajemnie.
Słoneczny żar leciał z góry i prażył wszystko; ziemia oddychała z trudnością jak człowiek
bardzo chory, drzewa beznadziejnie zwiesiły gałęzie jak bezradnie opuszczone ramiona. Staw
szklił się jak zaszła bielmem źrenica; po dalekim gościńcu wędrowało słońce, zostawiając
złote ślady na puszystym pyle.
Piersiami Anioła wstrząsnął nagły dreszcz; szarpnął się i jęknął; sznur wpił mu się w
skrzydła i w ręce. Opuścił biedną głowę i cicho łkał…
A kiedy się słońce miało ku zachodowi, wyszli zbóje z chaty.
w nim się zerwało serce, jak spłoszony gołąb do ucieczki się zrywa, i zaczęło uderzać
niespokojnie; wodził obłąkanymi z trwogi oczyma i szarpał się w więzach.
Rudy zbój podszedł ku niemu, spojrzał na niego z pogardą i począł odwiązywać od płotu.
Potem pochwycili go z drugim i powalili na ziemię, tak że jej twarzą dotykał, a dziewczyna
przytrzymywała mu silnie ręce.
— Rwij! — krzyknęła — już się nie ruszy.
Rudy zbój ujął jedno pióro skrzydła i szarpnął.
— Aaaa!… — jęknął Anioł tak strasznie, że dreszcz po nich przeszedł.
Trysnęła krew i poczęła plamić skrzydła.
Zbój ujął drugie i szarpnął jeszcze silniej.
— Aaaa!… — jeszcze straszniej jęknął nieszczęśliwy Anioł.
Potem już coraz ciszej i ciszej, aż omdlał zupełnie z bezmiernego bolu, który mu strasznie
cudną twarz wykrzywił.
— Omdlał!…
— Przestał dyszeć, ale żyje…
— Taki nie może umrzeć — rzekła dziewczyna z czarnymi oczyma.
Rozwiązali mu ręce, zgarnęli wydarte ze skrzydeł pokrwawione pióra i poszli.
Kiedy go chłód nocy obudził trąciwszy go mocnym dreszczem, Anioł otworzył krwią
nabiegłe oczy; potem zasię jakby nieprzytomny powlókł się przed siebie i tak się dowlókł aż
do gościńca. Z odartych skrzydeł ociekała krew i sączyła się na proch ziemi.
Nogi się uginały pod nim, ale szedł wciąż przed siebie, słaniając się tak jak kwiat
umierający.
Kolana się ugięły i upadł; jęknął i podniósłszy się, zapamiętany w bólu, szedł dalej. Stanął
na jakiejś wyniosłości, zebrał wszystkie siły i zagryzłszy usta z bezmiernej męki, usiłował
podlecieć. Zatrzepotał się tylko jak ptak trafiony z łuku i zwalił się ciężko na ziemię; brocząc
krwią.
Kiedy go znaleziono rano na gościńcu i pokazano we wsi, zdumienie ludzkie nie miało
granic.
— Kto to być może? — pytał sam siebie poczciwy proboszcz i po naradzie z gromadą
ochrzcił przede wszystkim nieszczęsnego Anioła, albowiem wyglądał niesamowicie.
Potem go oddali do szpitala, gdzie mu wyleczono okropne rany, potem znów posłali do
szkoły.
Nie wychował się jednak dziwny Anioł i nigdy na ludzi nie wyszedł; mówił zawsze od
rzeczy, ciągle spoglądał w niebo i oczy miał zawsze zamglone.
Nieraz się zrywał i wił z bólu, ruszając dziwnie ramionami, na których miał dwie wielkie
blizny po operacji. Zawsze wtedy wpadał w zadumę i milczał, tylko w oczach miał dwie
dziwnie piękne łzy. Potem mu się podobno rozum pomieszał i nieszczęśliwy Anioł zaczął
pisać wiersze.
R
AJSKA OPOWIEŚĆ
Działo się dnia onego, w którym dobry Bóg sfuszerował doskonale ułożony repertuar
stworzenia, stworzywszy niewiastę. Nieszczęściem dnia tego było i klęską, że stwórca nie
mógł zapytać o zdanie — nikogo starszego. Trudno! I geniusze, i bogowie mają swoje chwile
słabości, których się potem wstydzą, kiedy im fachowa krytyka wykaże niekonsekwencje w
dziele.
Zainteresowanie w raju było ogromne; Anioły i zwierzęta rajskie widziały, zaglądając
ciekawie przez gęstwinę krzewów, że dobry Bóg coś wyprawia. Cały dzień siedział nad
błotem rzeki i coś z niego lepił. Wciąż coś przerabiał i poprawiał, i wciąż się coś nie udawało.
Aż wreszcie ulepił figurę niekształtną, niezgrabną i do niczego niepodobną; podniósł ją i
oparł o dwa patyki, aby wyschła na słońcu. Umył potem starannie dobrotliwe ręce, natarł je
liściem z pomarańczowego drzewa, aby zagłuszyć niemiłą woń rzecznego błota, i poszedł na
obiad.
Kobieta wyszczerzyła gębę ku słońcu i parowała; naokoło rozchodziła się z niej woń
bardzo przykra zgniłych liści i zdechłych żab rajskich.
Zaledwie dobry Bóg wsiadł na czekający na niego obłok i uniósł się powoli w górę, ze
wszystkich stron raju zaczęły się schodzić rajskie bydlęta, nawołując się wzajemnie.
Przyczłapał stary koneser, krokodyl, wywiesił język z gorąca i zmrużywszy figlarnie jedno
oko, drugim oglądał nowe stworzenie z miną idiotycznie złośliwą.
Z krzykiem zgoła nieparlamentarnym zbiegło się całe stado małp mniej lub więcej
obrosłych. Z trwogą podłaziły ciekawie ku kobiecie, oglądając ją ze wszystkich stron.
Dysząc ciężko, wynurzył się z rajskiej rzeki nosorożec i prychając, jak ktoś, kto nie używa
chustki do nosa, przywlókł się blisko, stanął przed niewiastą i zadarł zarozumiale nos w górę.
Tabetycznym krokiem przybiegła żyrafa, w ślad za nią przygnał wielbłąd, który się w tym
czasie kochał w niej beznadziejnie.
Przyszedł uroczyście lew, jak jaki radca na komisję, przyszedł zaraz za nim lis, jak
gazeciarski reporter, potem wilki i niedźwiedzie.
Zleciała się czereda ptactwa jak kobiety na wystawę obrazów. Hałas był nie do opisania.
Uciszyło się na chwilę; wśród kłębów dymu i siarki szedł rajski okaz: bardzo miły smok,
pochmurny i zły; od czasu do czasu przystawał w drodze i tłukł ogonem o drzewa.
Natychmiast zrobiło się miejsce w tłumie, tak że smok, jak jaki ekscelencja, mógł podejść
bardzo blisko. Stanął i rozglądnął się. W stronie olbrzymiego ogona było bardzo wiele
pustego miejsca.
Smok rozglądnął się w otoczeniu i skinął głową na pierwsze bydlę z brzegu. Podbiegła
wielkimi krokami żyrafa.
— O cóż to właściwie chodzi? — prychnął smok.
Żyrafa skrzywiła wesoło głowę.
— Kwestia kobieca…
Małpy podlazły blisko, aby słyszeć rozmowę.
— To ona?..
— Ona.
Smok oglądnął z zajęciem zlepek z błota, który teraz jeszcze więcej czuć było zdechłymi
żabami.
— No, no…
— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy bez racjonalnego powodu — i rozbiegły się na
wszystkie strony.
Smok spojrzał z pogardą.
— Zwariowały?
— One tak zawsze, szlachetny panie.
Małpy to jest głupia publiczność.
W tej chwili podlazł krokodyl.
— Nie bardzo piękne bydlę jest ta kobieta…
Smok spojrzał na niego niechętnie, potem zaczął do żyrafy:
— Kto jest ten pan?
— Ten? Nie warto mówić — krokodyl, prawdę rzekłszy, idiota.
— Uważałem — rzekł smok, potem z trudem chciał się obrócić na ogonie, kiedy nagle
potworny wrzask podniósł się opodal.
— Co się tam stało?
Podbiegł lis i zawył w górę, w stron~ smoczego ucha:
— Młody słoń się upił, wpadł w tłum i szaleje.
— Który słoń?
— Ten, szlachetny panie, któremu onegdaj wybiłeś jeden kieł ogonem.
— To bydlę?
— To samo.
Młody słoń, ogromnie sympatyczny, choć beznadziejnie głupi, w istocie szalał. Połamał
nogi strusiowi, tak sobie po drodze, potem wyrwał z korzeniem daktylową palmę dla zabicia
czasu i kilku jakich niewinnych bydląt. Ryczał przy tym, jakby w żołądku miał cierń. W
tłumie zapanowała konsternacja. Jeden smok był nieruchomy. Małpy podniosły wrzask,
ptactwo urządziło piekielny chór. A słoń szedł prosto ku kobiecie z widocznym zamiarem
rozwalenia na drzazgi bożej budowy.
Słoń miał w małych oczach pijacką fantazję. Zawinął trąbą i z całą satysfakcją podniósł w
górę daktylową palmę.
Smok. prysnął ogniem i zagrzmiał:
— Bydlę!
Słoń się powstrzymał i spojrzał wściekły.
— Sam bydlę!
— Smarkaczu! — ryknął smok.
— Ogoniasta małpo — zawył słoń.
— Cha! cha! cha! — zaśmiały się małpy.
W tłumie zapanowało zgorszenie.
— Gdyby tak Pan Bóg usłyszał — ładna rzecz…
Smok stał rozjuszony i tłukł o ziemię ogonem — słoń ryczał, jakby mu ciotka umarła, i
tłukł trąbą.
— Ładne towarzystwo — rzekł lew.
— Fi donc… — zawrzeszczała papuga, która miała stosunek z zimorodkiem.
— Uhu… uhu… — jęknął puchacz, ślepy, nie wiedząc dobrze, o co idzie.
— Gdzie jest człowiek?
— Śpi.
— Powinien przyjść i zrobić porządek.
Słoń jest wielki, ale ma mózg mały.
— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy, nie mogąc wymyśleć nic nowego.
Wróble podrygiwały ponad całym zebraniem, radując się niepomiernie.
Przygotowywała się pierwsza awantura o kobietę, która stała nieporuszona, zwrócona ku
słońcu i cuchnąca błotem. Słoń rwał się bezczelnie do walki, jakby mu było wszystko jedno.
— To jest świństwo — zauważyła pantera — te bydlaki nie szanują regulaminu.
— Co tobie to szkodzi? — odrzekł lis nie o ciebie przecież idzie. Wolno im sobie rozbijać
głowy, jeśli im się tak podoba.
— Obchodzi mnie…
— A czemu nikogo to nie obchodzi, że się po nocy włóczysz, i to nie sama?
— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy.
— Parrhadne! — zaskrzeczała papuga. Wróble aż się pokładały ze śmiechu.
— Ihi!… ihi!… ihi!…
— Cicho, durnie! — wrzasnął kruk.
— Pan Bóg idzie! — zawołał ktoś z góry.
W jednej chwili zrobiło się pusto; wszystko zginęło, schowawszy pod siebie ogony.
Słoń przerażony cisnął daleko od siebie palmę, zrobił smokowi minę na temat: poczekaj,
jeszcze przyjdziesz na moją ulicę i zadarłszy w górę imitację ogona, zginął w zaroślach.
Smok prysnął za nim smugą dymu, potem z godnością popełzał ku rzece.
Pan Bóg szedł mocno nie w humorze i bardzo zamyślony. Za nim stąpał Anioł i pilnie
spędzał z niego gałęzią uprzykrzone muchy. A kiedy Bóg stanął przy kobiecie, głęboko się
zastanowił.
— Mój kochany — rzekł do Anioła obejrzyj ją ze wszystkich stron, czy już wyschła.
Anioł obszedł nowy twór dokoła i rzekł:
— Wyschła, ale się nie rusza.
— Nic nie szkodzi. Teraz muszę tchnąć w nią ducha.
— Czy też warto? — rzekł Anioł — bardzo mizernie wygląda.
— Glupiś!
Anioł się zaczerwienił.
Dobry Bóg położył ręce na głowie kobiety i coś szeptał. Potem przytknął usta do jej ust i
zaczął dąć z całej siły.
Anioł patrzył zaciekawiony, jak się niewiasta zaczęła napełniać powietrzem jak gumowa
poduszka podróżna albo jak pneumatyk samochodu…
— Rusza się — krzyknął zdumiony Anioł.
Dobry Bóg, mocno już z wysiłku czerwony, odpoczął i ręką przytrzymywał jej usta, aby z
niej snadź duch boży nie uleciał. Potem znowu począł napełniać ją powietrzem; figura jej się
zaczęła kształtować przepięknie i ciekawie.
— No — odsapnął Pan Bóg — gotowa. Urwij trochę trawy, mój kochany.
Anioł przyniósł w mig pęk trawy, którą Bóg zatkał kobiecie usta i dziurki w nosie.
— Zanim ożyje, trzeba uważać, by dech z niej nie wyszedł…
Odstąpili kilka kroków wstecz i spojrzeli na dzieło wiekopomne.
Anioł był niezadowolony.
— Dobry Panie!
— Czego chcesz?
— Zda mi się, że za wiele w nią tchnąłeś ducha. Piersi jej są niekształtne i do naszych
niepodobne ani do piersi Adama.
Dobry Bóg mrugnął wesoło oczyma.
— Już ja wiem, co ja robię. To umyślnie.
Nagle Anioł aż krzyknął.
— Panie!
— No?
— Albo raczej za mało ducha tchnąłeś w nieporównany twór twój.
— Nie gadaj głupstw, moje dziecko.
— Zgoła jest niepodobna do Adama, ani do nas, którzy jesteśmy jako mężowie silni.
Pan Bóg pogładził złote włosy naiwnego aniołka:
— Oj ty, głuptasku — zaśmiał się. wiem o tym.
Anioła zaniepokoiły te zasadnicze różnice, których wytłumaczyć nie umiał, a Bóg
przystąpił w onej chwili do kobiety, spoważniał nagle i zawołał wielkim głosem:
— Kobieto, wstań!
Kobieta ani drgnęła.
— Co, u diabła — mruknął Pan Bóg kobieto, wstań!
Był już poirytowany.
— Co ona sobie myśli, głupia? — rzekł Anioł zgorszony.
— Kiedy widzisz, mój kochany, ona nie ma myśleć.
— A, tak!
— Zrobiłem to umyślnie, bo nie chcę, aby za wiele ludzi myślało. Myślenie to jest rzecz
niebezpieczna. Ale czemu ona nie chce wstać?
Aż nagle poweselał.
— Kobieto, nie wstawaj! — zawołał głosem wielkim.
A wtedy kobieta powstała, a ujrzawszy, Że jest naga wobec dwóch nieznajomych,
namyślała się chwilę, co zrobić — potem zemdlała.
Anioł aż się zatoczył z radości.
— Panie! mądrość twoja jest nieskończona.
A dobry Bóg spoważniał.
— Zaprawdę, zaprawdę, powiadam tobie: jeśli chcesz, aby powstała, każ jej, by usiadła w
spokoju, a jeśli zechcesz miłość wzbudzić w sercu jej — uderz ją prętem ostrym z wikliny.
Taka będzie. Poznałem ją. A teraz wyjm jej trawę z gęby..
Anioł podszedł ostrożnie i zaczął wyjmować trawę. A wtedy niewiasta, wróciwszy do
zmysłów, chwyciła sympatycznego Anioła za skrzydła i pociągnęła go ku sobie.
— Panie! — krzyknął Anioł i wyrwał się przestraszony.
Dobry Bóg chwycił się za boki ze śmiechu. A potem rzekł:
— Niewiasto!
Niewiasta oparła się na ręku i patrzyła ciekawie.
— Imię twoje będzie Hewa. Zrozumiałaś?
— Tak, panie.
— I będziesz panowała w raju z mężem twoim aż do odwołania. Jam jest Pan twój i Bóg
twój.
Niewiasta zrobiła minę na temat: bardzo mi przyjemnie.
— A przykazanie twoje, niewiasto, jedno jest: miłuj męża swojego po wszystek dzień
twojego żywota…
— Panie!… — przerwał Anioł.
— Czego chcesz?
— Panie! ona to wszystko zrobi na odwrót.
Pan Bóg aż zdębiał.
— W istocie — rzekł — masz rację. Co zrobić?
— Może by przykazanie wygłosić na odwrót?
— Nie wypada, szwindel tutaj? Powiem jej, jak należy, a nuż się uda.
A obróciwszy oczy na niewiastę, rzecze:
— O czym to ja mówiłem? Aha! Masz tedy miłować męża swojego po wszystkie dni
żywota. I służyć mu będziesz, i będziesz mu posłuszna. A iżbyś spełniła przykazanie, rozumu
mieć nie będziesz również po wszystkie dni żywota.
Niewiasta patrzyła skromnie jak pensjonarka, kiedy katechety słucha.
— A teraz — rzekł Bóg — zostawię ciebie z mężem twoim. Czyń, co ci każe. Krzyknij no
na Adama, mój kochany.
Anioł złożył obie dłonie w tubę i krzyknął:
— Panie Adamie! hop! hop!
— Mocno śpi — rzekł dobry Bóg. Krzycz głośniej.
— Panie Adaaamie! Chodź pan tu, mamy dla pana kobietę!
Coś zaszeleściło w gęstwinie i za chwilę wylazł z niej Adam; obrosłe zupełnie stworzenie
z długą brodą, z długimi pazurami; był mocno oblepiony błotem, we włosach głowy miał
kępy trawy; ręce długie aż poniżej kolan; chodził pochylony bardzo naprzód; oczy
głupkowate i czerwone. Wyglądał bestia, jakby z menażerii uciekł.
Zobaczywszy Pana Boga mruknął coś, potem upadł na twarz i wydawał jakieś dzikie
okrzyki.
— No, dobrze już, dobrze — rzekł dobry Bóg. — Powstań, Adamie, i spójrz.
Adam powiódł skrwawionymi oczyma, ujrzał Hewę i zdumiał się.
— Stworzyłem ją dla ciebie, człowieku, na obraz i podobieństwo twoje. Trochę mi się,
uważasz, ten interes nie udał, ale z czasem to się samo naprawi. Weź ją i bądź jej mężem.
Adam łypnął pożądliwie oczyma, jako że się dotąd zalecał bez powodzenia tylko do siostry
hipopotama; spragniony był wielce takiego nowego tworu.
— Dla mnieś to uczynił, Panie?
— Dla ciebie, człowieku.
Anioł patrzył na to wszystko strasznie uradowany.
— Zbliż się ku niej i powiedz jej, ktoś zacz.
Adam uśmiechnął się głupkowato, obcesowo podszedł ku Hewie i ujął ją za rękę.
A w tejże samej chwili krzyknął i za łydkę się chwycił.
— Kąsa, Panie! — zawołał boleśnie.
— Kąsa? Czy być może!
— Ukąsiła mnie w łydkę.
— To nic, Adamie, nie trwóż się, jeszcze się nie oswoiła.
Ale się zasmucił dobry Pan Bóg, który chce zawsze wszystkiego jak najlepiej. A wtedy
sprytny Anioł szepnął coś Adamowi na brudne ucho. Adam uradowany ukłonił się Panu,
potem zębami odgryzł silny pręt wikliny i podszedł z nim ku Hewie.
— Oho! — smutno szepnął dobry Bóg już się zaczyna.
Adam z dziką satysfakcją zmierzył prętem szerokość pleców matki Hewy, która ryknęła
jak nieboskie stworzenie, a padłszy do zabłoconych stóp Adama, całowała je.
I stało się, że urodzona jest w tejże chwili miłość tych dwojga, których Bóg pobłogosławił,
ręce ku nim wyciągnąwszy, a potem odszedł, albowiem był spracowany bardzo.
Adam pozostał sam z niewiastą swoją. Silna była i podobna do małpy. Obrosła sierścią jak
Adam, mąż jej, drapała się kosmatą ręką w bolące plecy. Piersi miała wypukłe, jako wymiona
krowie.
Dobry Bóg pomyślał o wszystkim.
Obejrzeli się wzajemnie dokładnie, potem Hewa, której snadź podobał się małżonek,
mrugnęła na niego znacząco i oboje, już w zgodzie przykładnej, odeszli w gęstwinę, w której
trawy było bardzo wiele.
Poszli przyzwyczaić się dożycia, albowiem rzekł słusznie (znacznie później) ktoś mądry,
że trudno żyć na świecie nieprzyzwyczajonemu.
Poszli, że tak powiem poetycznie — zachować gatunek, aby dobremu Bogu oszczędzić
trudu stwarzania.
Poszli zakładać ognisko rodzinne, które ze wspaniałych, do wulkanu podobnych
wybuchów miłości zeszło później do roli maszynki spirytusowej na trzech nóżkach.
O, potężny, mocny Adamie! Pochwalone niech będą uda twoje, jako konary rosochatego
dębu.
O, Hewo, łaskawa Hewo! Pochwalone niech będą kosmate piersi twoje, które są jako jako
ziemia słodkim mlekiem płynąca.
I stało się, albowiem potrzeba jest matką wynalazków. Stało się, że Adam był smutny, a
Hewa pragnąca. A gdy od owej chwili ze trzy razy księżyc odmieniał się złoty, chodził Adam
po raju trochę przybity, a wyglądał tak, jak po operacji robaczkowego wyrostka. Hewa zasię
przytyła i radowała się głośno.
— Mężu — rzekła raz do Adama bądź łaskaw i wyrwij ogon temu pawiowi, który się
niedaleko stąd drze okropnym głosem.
Adam nie rzekł ani słowa, tylko podszedł do pawia, chwycił go między kolana i wyrwał
mu cały ogon. A kiedy go przyniósł Hewie, przywiązała go sobie łykiem gdzieś w okolicach
pleców i chodziła dumna. A potem rzekła:
— Bądź łaskaw, mój drogi, i skręć kark jakiej ładnej papudze.
Adam cisnął kijem i zabił papugę.
Skrzydłami jej ustroiła sobie Hewa głowę, a język zjadła.
Potem czerwonym burakiem natarła sobie policzki i usta i była piękna.
— Czy urządziłeś dzisiaj cyrk, Adamie?
— Urządziłem.
— Tam, gdzie zawsze?
— Tak, w zgięciu rzeki.
— Pan Bóg będzie?
— Nie może, jakiś archanioł zrobił awanturę i podobno pobił się z drugim.
— Czy być może? Nieokrzesane towarzystwo…
— Tylko się nie spóźnij do cyrku, moje dziecko. Zawsze przychodzisz za późno.
Kiedy słońce zaszło i spoza rzeki wypłynął na widnokrąg księżyc, jeszcze wtedy całkiem
nowy, świecący jak tulski samowar , zaczęła się w zgięciu rzeki gromadzić publiczność.
Napierw czereda głupich bydląt i bezmyślnego ptactwa; zajęło to wszystko galerię i robiło
wrzask. Małpy chwiały się na ogonach, uwieszone na gałęziach drzew; papugi darły się
bezkrytycznie. Od czasu do czasu zaklekotał bocian, zupełnie jak zawodowy klakier.
— Zaczy–y–y–nać! — wrzasnęło zgromadzenie.
Nikt na to nie zwracał uwagi.
Zeszły widocznie i lis; niedźwiedź i się wszystkim, stary, wyłysiały patyczne bydlę i przez
nikogo w raju nie lubiane.
Zeszły się małe aniołki, prowadzone przez guwernantki — stare, wypłowiałe anielice.
Ukazała się wreszcie Hewa.
Przez tłum poszło długie: aaa! aaa!
Hewa była piękna.
Wlókł się za nią pawi ogon; na głowie sterczały jej dwa duże skrzydła papuzie. Ciało całe
miała wysmarowane czymś tłustym, tak że się aż szkliło. Obrosłe sierścią nogi stąpały bardzo
zgrabnie. Rozejrzała się po zgromadzeniu, przywitała je uśmiechem i usiadła.
Galerii się to nie podobało.
Cha! cha! cha! — zaskrzeczały małpy.
— Zdjąć kapelusz! — gwizdnął kos.
— Nic nie widać! kapelusz! Uhu!
— Brhawo! Brhawo! — wrzasnęła papuga, która miała stosunek z zimorodkiem.
Lis zwrócił się do lwa.
— Z tą hołotą nie można sobie dać rady. Bydło!
— Hm… tak… — mruknął lew.
— Po co to wpuszczać? — rzekła żyrafa.
— Brrhawo! — wrzasnęła papuga bez powodu.
— Czego ta stara małpa znowu skrzeczy?
— Która małpa?
— No, ta papuga.
— Licho ją wie, głupia od urodzenia.
— Zaczynać!
Hewa zaczynała się nudzić; kokieteryjnie podrapała się prawą ręką w lewą łopatkę i
rozglądała się znudzona po towarzystwie. Jeden szympans — zdawało się jej — ma jakie
takie maniery.
W koło, wśród publiczności, wszedł Adam i ukłonił się zgromadzeniu.
— Brhawo! Brhawo!
Adam rozpoczął przedstawienie; chodził na głowie, pożerał z łupiną kokosowe orzechy,
puszczał z brzucha dym.
Żyrafa nachyliła się do towarzystwa:
— Że też człowiek musi zawsze udawać małpę.
— Dobrze to robi.
Potem wybiegł na arenę słoń i zatańczył taniec brzucha, rycząc przy tym rozkosznie; stary
szympans uśmiechał się pobłażliwie, małe aniołki piszczały z radością, Hewa miała na ustach
uśmiech jak kwiat.
W programie były zapasy dwóch ichtiozaurów, śpiew papugi, znoszenie jaja przez
kukułkę, aria łabędzia, ewolucje goryla na trapezie, walka byków, prestidigitatorstwo
kameleona, połykanie kamieni przez strusia i naśladowanie człowieka przez orangutana.
Małpy wyły z radości, papuga wrzeszczała swoje: brhawo! — żyrafa stawała z radości na
głowie.
Noc była przedziwnie piękna.
Księżyc żółty swój krąg wydźwignął w górę, osadził na dwóch chmurach jak na resorach i
chwiał się, zaglądając zezem w gęstwinę palm, które nie mając niczego lepszego do roboty,
szemrały cicho, aby nie pobudzić śpiących w gałęziach aniołów.
Ze srebrnej wody, ociekającej księżycem, wychylił potworny łeb krokodyl i patrzył w
księżyc, smętny bardzo. I jakby dwie łzy potoczyły się mu z kaprawych oczu.
Noc rajska śpiewała:
— A iżeś dal radość wszystkiemu stworzeniu, pochwalony bądź Panie! Panie!
Panie!
— Iż nie chodzi samotny nikt, lecz słońce z księżycem, z lwicą lew, wilk z wilczycą, a z
niewiastą swoją człowiek, pochwalony bądź, Panie!
— Oto Ciebie wielbi słowik i krokodyl ciebie wielbi, i wszystko stworzenie rajskie…
Orkiestra żab zarechotała w oddali, księżyc westchnął i w górę się nieco uniósł, wonie
wstały z kwiatów, otarły się o siebie czuby palm, dreszcz rozkoszny czując.
Dwie młode małpy, rozmarzone nocą, zwarły się w nieprzystojnym ruchu, piszcząc. Jakiś
Anioł krzyknął przez sen, nawoływały się puchacze; jakże cudny był raj w tej chwili!
Hewa szła nocą, zapatrzona w księżyc, i wzdychała.
A tuż za nią szedł ostrożnie stary, łysy szympans, ocierając niespokojnie nogę o nogę.
— Gdzie mieszkasz? — zamruczał szympans w małpim dialekcie.
— Na kokosowej palmie koło rzeki, tam gdzie słońce wschodzi.
— To tam, gdzie jest gniazdo nakrapianych wężów?
— Tyś powiedział.
— Aha! To już wiem. Co czyni Adam, mąż twój?
— Poszedł nocą.
— Aha!
Weszli na pole trzciny cukrowej, uprawianej dla Aniołów; w środku pola na kiju widniało
oko Opatrzności, aby odstraszyć wróble.
— Miłujesz swego męża, niewiasto?
— Mąż mój jest poczciwy i głupi.
Szympans wyszczerzył do księżyca białe zęby i podrapał Hewę w plecy, co ją przejęło
rozkoszą.
Księżyc przystanął i patrzył zdumiony.
— Ruja i porubstwo — pomyślał.
Hewa zawracała do szympansa oczy, aż się w nim radowała małpia dusza; więc za chwilę
znikli w gęstwinie cukrowej trzciny, nie zważając zupełnie na oko Opatrzności.
— Skandal — mruknął księżyc i pogonił szukać Adama.
Adam siedział na chinowym drzewie i gryzł korę. bo czuł się trochę niezdrów.
— Adamie! Adamie!
— Co jest? Pozwól mi gryźć korę!
— Niewiasta twoja cię zdradza.
Adam przetrwał kurację.
— Co takiego?
— Żona cię zdradza! Jest w cukrowej trzcinie ze starym szympansem!
Adam oszalał.
Skoczył z drzewa, wyrwał z korzeniem jakąś młodą jodłę i biegł wielkimi krokami na pole.
— Aaaa! — ryczał jak hipopotam.
Wpadł w trzcinę i tłukł jodłą na prawo i lewo.
Aż ich wreszcie dopadł.
Szympans przerażony skoczył na najbliższe drzewo i uciekł w las, a niewiasta zemdlała.
Adam chciał się z początku powiesić, ale rano poszedł szukać Pana Boga.
— Gdzie jest Pan Bóg? — zapytał młodego Aniołka.
— Na zachodniej stronie raju, Adamie; łowi ryby w rzece.
Adam poszedł w tę stronę.
— Panie! — ryknął jak tur i zwalił się do nóg Bogu.
— Co ci jest, Adamie? — rzekł dobrotliwy Pan Bóg. — Uważaj, bo mi muchy
pognieciesz.
— Panie! W rozpaczy jestem. Niewiasta, którą mi dałeś za żonę, zdradziła mnie.
— Czy być może? Przecież was jest tylko dwoje.
— Z szympansem, Panie!
— Czy podobna?
I zasmucił się dobry Bóg.
— To straszne, to straszne — powtarzał. — Bałem się tego, że cię zdradzi, ale myślałem,
że sobie nie da rady. Co za chytrość! co za chytrość!
Zamyślił się, a potem rzekł:
— Zmęczony już byłem bardzo, kiedym ją stwarzał, na dobre to nie Wyszło.
Sfuszerowałem ten interes, Adamie, przebacz mi, to moja wina…
A Adam zaniósł się od płaczu, tak że się żal zrobiło Bogu, więc mu położył ręce na głowie
i błogosławił.
L
UDZIE TRAGICZNI
Pochwalona niech będzie kobieta!
Kobieta, która cierpi…
Która łka i płacze…
Która od ust dzieciom odejmie,. a kupi sobie jedwabną halkę, aby się dzieci potem nie
wstydziły za matkę.
I pomyśleć sobie, że istnieje gdzieś na świecie kraj, gdzie pannie młodej w dniu wesela
wybijają kołkiem dwa przednie zęby, i że są ludzie, którym się to podoba.
Pochwalona tedy niech będzie kobieta, nawet ta bez zębów.
Śmierć umiłowała ją, a ona śmierć.
Kobieta jest tragiczna…
Właśnie jedzie dwukonną dorożką mocno zawoalowana i rozgląda się na obie strony.
Zanim wysiadła, rozejrzała się bacznie po ulicy, a potem, udając, że się nie spieszy, weszła
na schody.
Dzwoni.
Ach, jak kobieta ślicznie dzwoni, kiedy jej się zdaje, że się boi!
Wyszedł on, spojrzał na nią, a chwyciwszy wzrokiem beznadziejnie smutny wyraz jej
twarzy, w jednej chwili stał się smutny jak nie zapłacony weksel, jak krawiec, jak anioł w
Wielki Piątek albo jak polskie pismo humorystyczne.
— To ty?
— Ja… Zamykaj prędko, zdaje mi się, że ktoś szedł za mną.
— Uspokój się, dziecko drogie. Nikt nie idzie.
Weszli do jego gabinetu, który wyglądał tak, jakby tu mieszkała kokota albo inna dewotka.
Czekał, co będzie, nie wiedząc, co w niej dziś siedzi.
Ona stała chwilę, wsparta o framugę drzwi, potem jak lwica, która dostała nagłych
drgawek, rzuciła mu się do nóg, łkając.
— Jezus Maria!… Co Ci jest?…
A ona zawyła jak do księżyca i zaczęła czkawką przez łzy:
— Nic… nic… nie gniewaj się…
— Może wody? …
— Nie trzeba, to… to… przejdzie…
On wiedział, że przejdzie, ale mu szkoda było czasu.
— Cierpisz? — zapytał, ale był trochę zły.
— Bardzo… ja okropnie cierpię…
— Dziecko moje!… najdroższe dziecko moje…
W tym miejscu wściekły był już zupełnie.
— Co będzie, jeżeli ona tak zechce wyć przez godzinę? — myślał.
— Czego ten bałwan mnie nie uspokaja? — myślała ona — oczy będę miała zupełnie
czerwone.
A potem:
— No… no… uspokój się… cicho… dzieciak ktoś jest… mój, strasznie mój…
— Już nie płaczę…
— Siąść tutaj… nie tam… tu… tak, główkę mi dać na kolana.
Czym prędzej wyjął z kieszeni Pęk kluczy, aby jej nie gniotły.
— O, tak! Teraz już cicho…
— W oczy…
Znaczyło to, że należy zbliżyć wąsy do oczu i napoić usta solą łez.
— Jeszcze…
Osuszył jej oczy, jak przez kanalizację, lepiej nie było można.
Czekał teraz mniej słonej pociechy.
Ujęła jego rękę i nie mówiła nic.
Księżyc się tłukł po szybach i właził w kąty.
On spojrzał na nią ukosem, nie wiedząc jeszcze, o co jej idzie.
— Zwariowała stara histeryczka — pomyślał.
A ona myślała, w jaki sposób zmienić teraz gabinet na sypialnię. Kobiety są zawsze
nieszczere, jakby tego nie można było powiedzieć jasno i wyraźnie.
— Mój… — szepnęła.
— Co ci, dzieciaku?
— Nic… już nic… Ale będzie gorzej…
— O, psiakrew! — pomyślał…
— Kochasz mnie?
— Dziecko!
— Ale powiedz, czy mnie kochasz?
— Naturalnie, że cię kocham.
— Kiedy ty to tak zimno mówisz!
— Przecież wiesz, jak strasznie cię kocham.
— To dobrze… To będzie dobrze.
— Co jej jest? — myślał — na czym to się skończy?
Wstała nagle i wyprostowała się.
— Ty nie wiesz, z czym ja tu przyszłam.
— W istocie nie wiem.
— A mnie się zdaje, że tu wieje śmiertelny chłód…
— Co takiego?
— …Śmiertelny chłód. Nie czujesz?
— Przepraszam cię, możeś ty trochę niezdrowa?
— Jestem zdrowa jak nigdy.
— Więc co ci jest?
— To się musi skończyć!
— Aha!… — pomyślał i krzyknął: — Jezus Maria!
— Tak, to się skończy… Ja mam dzieci.
On zwiesił smutno głowę.
— Ja mam dzieci, czy słyszysz?
— Wiem…
— I to się skończy! To się musi skończyć.
Oparła się jedną ręką o stół i była piękna.
On podszedł do okna i gwizdał.
Bardzo długi antrakt milczenia. Było słychać uderzanie jej serca i bzykającą gdzieś w
kącie muchę.
— Pójdź tu… — szepnęła.
— Czego?
Odwrócił się i usiadł blisko niej.
— Żebyś ty wiedział, jak ja cię nieskończenie kocham, jak strasznie… jak strasznie…
— Małpa zielona — pomyślał z niezmierną tkliwością.
A ona mówiła:
— Słuchaj! Powiem ci coś, co mi przez gardło przejść nie chce. Kocham ciebie i kocham
moje dzieci… kocham męża…
W tym miejscu spojrzała na niego spod oka,. ale on ani nie drgnął. Umiał to na pamięć.
— …Tak żyć nie można…
— Tak! — rzekł on beznadziejnie i zwiesił głowę.
— …Tak żyć niepodobna. Myślałam dziś nad tym przez całą noc i doszłam do
przekonania że my się musimy rozstać…
Powiedziała to z jękiem zerwanej nagle struny.
— No i…?
— I rozejdziemy się.
On chciał rozpaczać, ale był trochę zmęczony; więc tylko zwiesił głowę, podparł ją obiema
rękami i patrzył ponuro w przeciwległą ścianę.
Ona ujęła rękoma jego głowę.
— Biedny mój…
Westchnął jak człowiek, który czeka tylko na rejenta, aby oddać duszę w przechowanie
Bogu.
— Bo widzisz, ja ci nie powiedziałam jeszcze wszystkiego…
Na nim to nie zrobiło wrażenia.
— …Zupełnie ci nie powiedziałam. Ja ci chcę powiedzieć, że jeżeli mi nie wolno żyć z
tobą, nie chcę żyć zupełnie.
Dwie łzy, spoglądając na siebie uważnie, a by która nie wyrwała się z głupia za prędko,
czekały w kątach jej oczu.
— Ja żyć nie będę!
Powiedziała to mocno i zaczęła szybkim krokiem przemierzać pokój.
On myślał przez dłuższą chwilę, jak się zachować w sytuacji tak wybitnie karawaniarskiej,
wreszcie uczynił to, co właściwie uczynić był powinien. Osunął się do jej kolan, objął je i
zaczął całować, zauważywszy przy tym, że suknię czuć trochę za silnie benzyną.
A ona stała jak święta, błogosławiąc ukochanej głowie.
On całował tę nieszczęsną suknię i myślał.
Wreszcie powstał.
Twarz miał tragiczną.
— Chcesz umrzeć?
— Tak!
— Umrę z tobą…
A wtedy ona wydała z siebie na świat wrzask tak straszny, jakby on był co najmniej
ginekologiem.
Spoili się w pocałunku, który dotąd nie miał sobie równego; trwał w nieskończoność.
Znalazły się dwie dusze i łkały.
Wyglądali, jakby na posągu stali, z kamienia wykuci, sprzągł ich ból i męka.
On myślał w tej chwili:
— Histeryczne pomysły!
A ona:
— Co za bydlę! Jak on znakomicie udaje…
A potem wpadła w omdlenie, to cudne omdlenie, które pozwala ze siebie zdjąć nawet
sznurówkę; w omdleniu takim kobietę opuszcza dusza, a o ciało stara się już kto inny.
Przechylona bezwładnie, oddychała ciężko, może w ten sposób po raz ostatni w życiu; nie
wiedziała nic, co się z nią dzieje, zauważyła tylko ostatkiem świadomości, że głupio zrobiła
biorąc stanik zapinany na haftki…
*
A potem cierpiała, żegnając się z życiem. Co jej dało to nędzne życie? Miała wszystko, ale
dla kobiety wszystko, to jeszcze za mało; kobieta pragnie rzeczy, których mieć nie może i w
tej tragedii pragnień jak ogień się przepala.
*
Autor pozostawia rozmyślnie ponure anachronizmy I nie uwspółcześnia strojów kobiecych, aby w ten
sposób dać czytelnikowi wyobrażenie, jak trudna i skomplikowana była miłość w toku 1907, w którym się
działy te tragiczne historje.
Życie dla kobiety jest macochą, dla mężczyzny bogatym wujaszkiem, któremu grozi
paraliż postępowy. Więc kobieta szuka piersi, na której by można oprzeć znużoną, utlenioną
głowę, i płacze. Liszki mają jamy, ptacy mają gniazda, a kobieta ma kochanka.
— No tak!… — rzekł on po milczeniu, które już nie wiedziało, co ze sobą zrobić.
— Żegnam cię po królewsku, mój jedyny — rzekła ona, albowiem nad tym frazesem
myślała już trzy dni przedtem.
— Droga moja… — szepnął on, albowiem niczego przedtem nie obmyślił.
— Usiądź tu… bliżej… pomówimy o tym, wiesz…
— O czym?
— O śmierci…
Perspektywa trochę niewesoła — mówić o śmierci u źródła żywota i to w chwili, kiedy
człowiek więcej myśli o koniaku niżeli o śmiertelnej cykucie. Przeto z trudnością tylko zrobił
gębę tragiczną.
— Mów…
— Jak tu strasznie cicho!…
— Tak, tu jest bardzo cicho… — Nikt tą ulicą nie jeździ… — Przynajmniej bardzo
rzadko.
— Ja bym się tu sama bała.
— Dzieciaku!
— I ty tu jutro umrzesz!
— Co takiego? Aha! Tak! Jutro…
— Jedyny mój!
— Och!
A potem:
— Jak ty silnie całujesz…
On posmutniał:
— To są pocałunki śmiertelne.
Więc mu ona zaczęła szeroko opowiadać jak to właściwie będzie. Ona odejdzie i będzie
się na kolanach modliła do północy u siebie w domu; a kiedy wybije ta godzina, on umrze.
Rewolwer roztrzaska mu głowę, tę biedną, ukochaną głowę, z której największą radość miał
na świecie tylko fryzjer.
— Masz rewolwer?
— Mam…
Spojrzała na niego podejrzliwie.
— Słuchaj, a możeś ty już się chciał kiedy strzelać?
Biedny człowiek zrobił minę zakłopotaną.
— Ach, no nie… Właściwie nigdy…
Ale był ponury i z pewnością chciał się już kiedyś zastrzelić.
Ona patrzyła na niego z podziwem. Podszedł do nocnego stolika i wyjął rewolwer.
— Patrz!
Piękna kobieta ukryła się za szafą.
— Nie żartuj, mój drogi, tyle z tym wypadków.
Więc jej nie przerażał.
— Słuchaj…
— Proszę cię?
— I ty się nim zastrzelisz?
— Tak!
— Dziś?
— Dziś, o północy.
— Słowo honoru?
— Nie daje się słowa honoru na takie drobnostki.
— To mi przysięgnij.
— Przysięgam ci!
— Jak mnie kochasz?
— Na miłość twoją przysięgam!
Cofnęła się i rozchyliła w upojeniu usta:
— Żebyś ty wiedział, jakiś ty w tej chwili wspaniały!
On spuścił skromnie głowę na piersi i po chwili spytał:
— No, a ty?
— Ja? Ja umrę także.
— Dziś?
— Dziś. Chyba, że w chwili, kiedy będę wiedziała, że nie żyjesz, serce mi pęknie z bólu.
— Dziecko!…
— Mam morfinę. Rano będę nieżywa.
Zamyśliła się nieskończenie, a potem, patrząc gdzieś w bezkres, mówiła szeptem:
— Co to będzie za skandal w miecie!
Wyobraź sobie! Jeżeli kto przypuszczał cokolwiek. Boże! Co to będzie! Co to będzie!
— Cóż on?
— Kto? Mąż? Nie wiem, niech robi, co chce. Nienawidzę go w tej chwili.
— Tyle razy mówiłaś mi, że go kochasz.
— Kto, ja?
— A tak, ty.
— To nieprawda, a jeśli kiedy mówiłam, to tylko tobie na złość.
— Dzieci ci nie żal?
Pochyliła głowę i rękoma objęła kolana. Wobec tego nie pytał dłużej, bo widocznie jej
było strasznie żal dzieci.
Atmosfera była przygnębiająca.
Śmierć się zbliżała naprawdę.
Oboje byli bladzi.
On miał przed sobą jeszcze trzy godziny tego okropnego czasu, w którym człowiek pakuje
garderobę na tamten świat i rozmawia w międzyczasie z duszą, wymówiwszy jej mieszkanie
w ciele.
Ona się ubrała starannie.
— Mój drogi,.— zapnij mi haftę tu pod szyją, boję się, żebym się nie przeziębiła.
— Wobec śmierci?
— A tak… Masz rację…
Nie przemówili już do siebie ani słowa. Milczenie to czuć było otwartym grobem.
Ale kiedy składała na jego czole ostatni w życiu tym pocałunek, chwycił ją spazm za
gardło i dławił ją kocim ruchem. Nawet on usiłował mieć w oczach łzy.
— Będę się modliła do północy… potem ja…
I łkała.
On klęczał u jej stóp i drżał na całym ciele.
Przeczekał w tej pozycji aż do chwili, w której usłyszał, że schodzi po schodach.
Powstał wściekły.
— Ona się naprawdę struje, histeryczka.
Co tu robić? Co właściwie robić?
Siadł, myślał, chodził, palił papierosy jednego po drugim.
— Struje się, słowo daję, że się struje, takiej dużo nie potrzeba…
Diabli nadali! wrzasnął wreszcie, spojrzał na zegarek i pojechał jeszcze na operetkę.
— To niech się truje — myślał — Jeśli taki zwariowany babsztyl, to niech się truje.
Jednej histeryczki mniej na świecie, to także coś znaczy …
W nocy jednakże nie mógł zasnąć.
— A nuż już po niej? — myślał. — Całe szczęście, że to nie przeze mnie.
Potem sobie coś przypomniał, wstał z łóżka, zaświecił świecę, wyjął z nocnego stolika
rewolwer i — schował go do szuflady biurka, którą zamknął na klucz.
— Żeby mnie nie skusiło — pomyślał.
Rano zerwał się i pobiegł na miasto.
Przeszedł chyłkiem ulicę, przy której mieszkała. Spokojnie.
— To nic nie znaczy — rzekł — może już po wszystkim.
Bał się pytać stróża. W cukierni przeglądnął pisma poranne. Nic. Zaczął doznawać
niemiłego rozczarowania. Ale brak wiadomości w pismach niczego nie dowodzi.
— Mogli przez grzeczność nie napisać, to w każdym razie skandal dla rodziny.
Nagle błysnęło mu coś w głowie.
Biegł ulicami i zaczął pilnie czytać wszystkie pogrzebowe klepsydry.
— Może już wywiesili! — mruczał i czytał nazwiska wszystkich, którzy po krótkich a
ciężkich cierpieniach zasnęli w Panu i proszą krewnych i znajomych na obrzęd pogrzebowy,
który się odbędzie punktualnie.
Stanął właśnie przed parkanem, z którego aż biło od śmiertelnych plakatów.
Czytając, potrącił kogoś.
— Pardon!
— Och!
— O!
— Pani też szuka? Ja żyję.
A ona znalazła w sobie dla niego tylko jedno: wzgardę…
— Podły! — syknęła.
I poszła, bogatsza o jedno więcej doświadczenie, uboższa o jednego kochanka.
Nie mogła sobie podarować tylko jednej rzeczy.
— I ja — myślała — przez tego durnia nie zmrużyłam przez całą noc oka!
K
OBIETA Z SERCEM
Był sobie raz młody malarz; miał mocny talent i słabej konstrukcji spodnie, jedyne
spodnie, o których jednakże nigdy powiedzieć nie można, że są samotne, albowiem
parzystość jest istotą spodni. Poza tym nie miał ani ojca, ani matki, ani niczego w tym
rodzaju. Nie posiadał metryki i nie płacił podatków, nie chodził do kościoła ani do Akademii,
nie znosił wody, sklepikarzy, policjantów, księży i stróża.
Miał swego czasu psa, ale go powiesił wreszcie na klamce u drzwi, albowiem przywidziało
mu się raz, że mu poczciwy pies przypomina gębą kogoś, kogo nie lubił. Miał też i modelkę
swego czasu, ale ją odstąpił po dwutygodniowym targu przyjacielowi za dwie korony, trzy
kołnierzyki, za jedną skarpetkę białą i drugą kolorową i za łyżeczkę od herbaty. Był przeto
samotny jak zdechły wielbłąd na pustyni albo jak wielki poeta, albo jak policjant na środku
ulicy. Samotność! cóż po ludziach, czym malarz dla ludzi? Nie znosił nigdy wizyt i dlatego,
kiedy raz przyszedł do niego, w przyjacielskich zresztą zamiarach, Żydowin sympatyczny i
miły bardzo, malarz włosy rozburzył, a dobywszy scyzoryka, spojrzał nań zezem i krzyczał
tak jak barwy na jego obrazach: „Kędy wszedłeś, wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię
Boga!”
Aż oto stało się, że malarzowi stanęła samotność kością w zapitym gardle. Człowiek
bowiem nie może długo być samotny, co. Jest mądrym urządzeniem bożym, albowiem wtedy
kryminały stałyby się niepotrzebne; a gdyby nie było kryminałów, nie byłoby
sprawiedliwości, która jest, bądź co bądź, potrzebna w sprawach spadkowych.
Malarz tedy zamyślił się głęboko i rzekł duszy swojej: musisz sobie, uważasz, znaleźć
niewiastę, gdyż to jest potrzebne dla zdrowia, niewiasta uleczy duszę i uleczy Żołądek, który
ci zmarniał na „własnym” wikcie.
Malarz miał rację; smętek samotności jest podłym wynalazkiem i choćby dlatego, by
człowiek nie był samotny, potrzebna jest kobieta na ziemi. Każdy sobie radzi wprawdzie, jak
umie: jeden, aby nie być samotnym, ma kanarka, drugi psa, trzeci kota, inny wreszcie papugę
lub oswojoną małpę a przecież kobieta najlepsza jest z tej całej menażerii. Kobieta ma w
sobie rozwinięte bardzo poczucie przywiązania, potrafi się w istocie przywiązać do
człowieka, nieraz nawet tak bardzo, że ją odwiązać potem trudno; sufrażystki angielskie
poszły w tym kierunku najdalej: przywiązują się do latarń.
*
Bardzo dobrem stworzeniem jest kobieta; miłe to jest wielce i sympatyczne, cudnie płacze,
prześlicznie się śmieje; nie należy jej tylko drażnić i postępować zawsze w myśl zasady, że
mądry zawsze kobiecie ustąpi. Dobrocią można u kobiety uzyskać wszystko, gdzie zaś nie
można dobrocią, tam trzeba, chcąc nie chcąc, dorzucić brylanty.
Miał tedy rację — jako się już raz rzekło i niepotrzebnie po raz drugi powtarza młody
malarz, który zatęsknił za kobietą. A tęsknota za kobietą jest jak długo trwające, uporczywe
zapalenie okostne. Biedny malarz wstawszy rano przeciągał się leniwie i był smutny, a kiedy
się kładł na łoże wieczorem, samotny, był jeszcze bardziej smutny. Każdy zwykł być smutny
w takich razach, ale malarz to jest uczuciowe indywiduum, którego smutek ciągnie się z
duszy jak farba z tuby. Jest to smutek, nie wodą zaprawny, tylko smutek olejny, który sobie
nawet z igraszek much nic nie robi i wszystko przetrwa, zawsze świeży i jednaki.
O, biedny malarzu!
Jednego dnia przyszło na niego objawienie boże; objawienie takie ma zazwyczaj siłę
uderzenia kołem w głowę, tak że się człowiek zatoczy pod najbliższy mur i z otworzoną na
oścież gębą wygląda przez dłuższą chwilę jak apostoł, dziwujący się wniebowstąpieniu Pana.
Malarz szedł ulicą powoli i bez troski, rozmyślając nad tym, jakby wyglądała ulica, gdyby ze
*
Jak ten czas leci! (Przyp . auytora z r. 1930)
wszystkich, którzy na niej w tej chwili się znajdują, spadły nagle szaty; człowiek ten miał
zawsze perwersyjne instynkty, kwalifikujące się na wyspy polinezyjskie.
Zachód był; słońce jakby zaczepiło kręgiem o szczyt jakiejś wieży, darło się wzdłuż, tak że
krwawa struga zaczęła zeń spływać na okoliczne dachy. Chmury zabarwione były fioletowo
jak krowa na nagrodzonym obrazie z Salonu. Na ulice wypełznął tłum i sączył się nimi od
końca do końca, albowiem kij i ulica mają po dwa końce. Człapały konie dorożkarskie jak
rytm u podłego poety, tak samo zdechłe jak poeta. Złoty słoneczny pył osiadał na
suchotniczych drzewach, które stanęły rzędem wzdłuż plantacji, jak pokrzywione żebraki
przy drodze na cmentarz.
Malarz zaśmiał się przyjaźnie do zezowatego konia u dorożki, przyglądającego się
bezmyślnie, jak obok niego kilku młodych Polaków grało w guziki. Potem przeszedł zacny
malarz na drugą stronę ulicy, albowiem po tej, którą przechodził, był jakiś sklep, mogący
mieć do niego pretensje wprawdzie niewygórowane, ale słuszne, choć mocno krzywdzące. Za
chwilę przeszedł znów na tamtą stronę, albowiem po tej był taki drugi sklep, na którego
widok malarzowi robiło się słabo. A że sklepów jest wiele w mieście wielkim, szedł tedy
malarz w słońcu, odbijając się wciąż od jednego muru do drugiego przez całą szerokość ulicy,
oburzony w tej chwili słusznie na ojca za to, że spłodził jego, a nie spłodził renty.
— Uniesienia miłosne ojców, myślał malarz, zawsze doprowadzają do tego, że ojcowie
zapominają o tym, co będzie; cieszą się tym, co jest.
Tak sobie tedy wesoło rozmyślał młody malarz, albowiem każdy malarz, Jeśli nie ma
czego lepszego do roboty, wtedy myśli. Malarz bowiem nie jest taki straszny, jak maluje. Jest
to stworzenie łagodne bardzo, nawet wtedy, kiedy wykrzywiwszy groźnie buty, z rozwianą
grzywą krąży jak lew po puszczy, szukający, czego by się napił. A kiedy go się spotka w
takiej chwili, malarz wiedzie dyskurs następujący:
— Czy nie widziałeś gdzie, kochany, mojej ciotki?
— Nie wiedziałem, że masz ciotkę.
— To szkoda, szukam jej już drugi tydzień. Ale popatrz no, jaka się na tym dachu zrobiła
złota plama z niebieskim refleksem.
— Gdzie? Nic nie widzę.
— To może mi pożyczysz koronę. Słowo ci daję, że szukam ciotki.
Są to prawdziwe wnioski z fałszywych przesłanek, warte korony.
Szedł tedy malarz, aż nagle Jakby w mego piorun trzasnął. Zatoczył się pod ścianę i
spojrzał zezem na niewiastę, która zaszumiała prawie jedwabną halką; niewiasta bowiem
zrobiła do niego „słodką gębę”, jak anioł albo cukiernik. Przeszła i obejrzała się.
Panie Boże, ratuj duszę biedną, która mimo woli zaczęła poprawiać krawat, potem
stanąwszy na jednej nodze, wytarła but z kurzu o spodnie, potem uczyniła to samo z drugą
biedna dusza biednego malarza. Przejrzał się ukradkiem w szybie wystawowej i zawrócił na
pięcie. Niewiasta szła ulicą i — patrzyła raz po raz za siebie.
Malarz szedł za nią, z początku nieufnie, potem coraz prędzej, tak że się wreszcie z nią
zrównał; a wtedy niewieście wypadła z ręki torebka na bruk. Niewiasta przystanęła i spojrzała
błagalnie na malarza, ten zasię zaczerwienił się jak rzeźnik albo jak piwonia i uciekać począł
przed siebie jak zając, który w białym tyle uczuł nagle cały ładunek śrutu i nie ma nawet na
tyle czasu, by, jako Hamlet radzi, poskrobać się.
Ej, ty na szybkich nogach, gdzie Pędzisz malarzu?!
Przystanął wreszcie i począł okropnymi oczyma przyglądać się szybie wystawowej, za
którą rozpięto prześliczną, koronkami obszytą, batystową część indywidualności kobiecej, tę
część garderoby, która ma w sobie coś męskiego. Aż ciarki po nim przeszły. Nagle uczuł, że
ktoś stanął obok niego: ostrożnie tedy począł patrzeć kątem oczu, kto przy nim stanął.
Stała owa niewiasta i uśmiechnąwszy się zalotnie i przyjaźnie i zachęcająco, poszła dalej.
Malarz uszczypnął swoją duszę, aż syknęła, chcąc ją podniecić do działania. Dusza na taki
znak poderwała mu nogi i poszedł za nią.
Minęli ulicę jedną, drugą i dziesiątą. Niewiasta obejrzała się. Szedł w przyzwoitym
oddaleniu i udawał, że patrzy na numery domów. O, nieśmiały malarzu!
Stanęła wreszcie przy jakiejś bramie; malarz przyspieszył kroku, minął ją i przeszedł
wyprostowany, z zachmurzoną gębą. Potem zawrócił, przeszedł na drugą stronę ulicy i wlepił
wzrok w kamienicę, niedawno wybieloną; po każdej stronie pierwszego piętra oświetlone
było jedno okno, kamienica wyglądała tedy jak zezowata. Za chwilę błysnęło światło w
jednym ze środkowych okien i na szybie zarysowała się sylwetka niewiasty z ulicy.
Zdejmowała szybko kapelusz, potem otworzyła okno. Malarz stał jak „tam na polu jawor
stoi”, jak ułan na widecie, jak akcja giełdowa; miał doskonałą pozycję — szkoda, że nie
towarzyską.
Niewiasta wychyliła się przez okno i zaczęła troskliwie oglądać niebo; potem usiadła
widocznie przy pianinie, bo przez okno wyleciał jakiś walc, zaczepił o storę, tony tłoczyły się
w oknie jak publiczność w drzwiach teatru, kiedy się teatr pali, zrobiły krzyk i potem leciały
na złamanie karku na bruk. Przerwała nagle i znów stanęła przy oknie.
Malarz stał nieporuszony jak lokaj przy obiedzie. Niewiasta chrząknęła, przeto malarz
poruszył się niespokojnie. Tak by najmniej wypadało, ale zacny malarz robił to zupełnie
szczerze, rzeczy nieświadom. Ot, taki biedny malarz…
Niewiasta chrząknęła po raz drugi; w malarzu dusza się zarumieniła i spojrzała nieufnie w
górę. Wtedy niewiasta powiedziała z góry, tak że ją zaledwie usłyszał:
— Niech pan podejdzie bliżej…
Malarz rozglądnął się niespokojnie, potem powoli i z obawą przeszedł przez ulicę i stanął
tuż pod oknem.
— Dobry wieczór panu…
Malarz nic. Dusza w nim oniemiała. Potem, po długiej chwili zerwał kapelusz z głowy i
szurnął nogami po bruku.
— Może pan na górę… Drugie drzwi na lewo…
Malarz się przeraził; rozglądnął się na wszystkie strony i zaczął się mocować z duszą; silny
bestia był i zmógł ją po krótkiej chwili. Spojrzał raz jeszcze w górę i wszedł w bramę. Zaczął
stąpać cichutko jak złodziej, w głowie mu szumiało, nogi się pod nim trzęsły. Potem
przystanął, plunął w dłoń i przygładził włosy. Poprawił znów krawat i poszedł. W drzwiach
na pierwszym piętrze stała niewiasta i podniosła palec do ust.
— Tylko cicho!…
Malarz wsunął się na palcach do przedpokoju i zaniewidział w ciemności.
— Prosto, przed siebie…
Zamknęła drzwi na klucz i wprowadziła go do saloniku. W malarzu tłukło się serce, jakby
kto kamienie tłukł. Stał z kapeluszem w ręku, onieśmielony i bezradny.
— Niech pan usiądzie. A co, ładnie u mnie?
Malarz się ukłonił.
— Dziękuję, nawet bardzo.
Wzięła go za rękę i posadziła na fotelu.
— Niech pan tylko źle o mnie nie myśli. Niech pan powie szczerze, ale tak naprawdę
szczerze, co pan sobie pomyśli o mnie?
Malarz aż się zdumiał.
— Ja?
— No, naturalnie. Może to trochę dziwne, co robię, ale pan taki sympatyczny…
Malarz uczuł, że mu krew napływa na twarz.
— Proszę pani. Ja jestem bardzo wdzięczny.
— Nie ma za co, nie ma za co, drogi panie. Dostanie pan herbaty, potem pan będzie
dziękował. A umie pan ładnie dziękować?
— Całuję rączki, zdaje mi się, że nie potrafię. Jestem trochę dziki człowiek.
— Ależ to tym lepiej…
Niewiasta, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, zaczęła mu się przyglądać figlarnie.
— Założę się, że pan jest, że tak powiem, poeta.
Malarz się oburzył.
— Niech Pan Bóg broni, ja jestem malarz, proszę pani.
— Co pan mówi!? Malarz! To doskonale!
Ach, malarze!…
— Co, proszę pani?
— No, nic… Chciałam powiedzieć, że malarze to jest bardzo zajmujący naród; genialni
ludzie, czy nieprawda?
Malarz miał już łzy w oczach.
— Ależ naturalnie!
— I weseli?
— Naturalnie!
— I piękni!
— Naturalnie!
w tym miejscu dusza malarza stanęła dęba jak klacz przy przeszkodzie.
Niewiasta milczała przez chwilę, potem splotła ręce na kolanie i rzecze:
— Jakie cudne ma pan oczy!
— Zdaje się pani tylko, ja w ogóle…
— Proszę nie przeczyć, nie przeczyć; po matce pan odziedziczył te cudne oczy?
— Trochę po ojcu, trochę po matce.
— A wolno wiedzieć, kto był ojciec pana?
Malarz począł sobie na gwałt przypominać, kto był jego ojciec.
— Mój ojciec, proszę pani? Szewc, że tak powiem, ale umarł.
Niewiasta skonsternowała się na chwilę, potem zaczęła słodko:
— Ach, niech pan sobie tego do serca nie bierze; to trudno, żadna praca nie hańbi.
I umarł biedak.
— Wcale nie biedak, proszę pani, bo się zapijał…
Niewiasta zrobiła gest bólu.
— Alkohol gubi ludzi, to straszne, proszę pana… To okropne…
Dusza zadrżała w malarzu jak koń na łące, kiedy sobie coś wesołego przypomni, ale jej
przyznał rację.
— Pan pozwoli, że się przebiorę?
Malarz zerwał się z fotelu.
— Ależ będę szczęśliwy, proszę pani…
Dusza trąciła malarza w bok na znak, że głupstwa gada.
— Co takiego? Szczęśliwy pan będzie? Na szczęście trzeba zasłużyć, panie malarzu!
Malarz poderwał szybko:
— Naturalnie, że trzeba zasłużyć, ja to wiem, proszę pani, tylko mnie się to tak wyrwało…
— Ach! wyrwało! No to niechże pan poczeka, a ja za chwilę się zjawię i za czekanie
przeproszę.
— Bardzo proszę, niech się pani nie krępuje.
— Au revoir, panie malarzu, mówi się panu do widzenia, mówi się panu: pa!
Malarz uderzył nogą o nogę i zgiął się w ukłonie. Niewiasta zginęła w drugim pokoju i
przymknęła drzwi. Malarz został sam; przez chwilę siedział cichutko, potem przeszedł się po
pokoju. Stanął przed lustrem i uśmiechnął się sam do siebie.
— Mam, psiakrew, szczęście do kobiet pomyślał uspokojony i dumny ze siebie. potem
zaczął oglądać mieszkanie. Było strasznie ładne; malarz pierwszy raz był w takim
mieszkaniu. Otomana przykryta dywanem robiła do niego oko z perskiego wzoru na dywanie.
Mnóstwo kwiatów i fotografii; zatrzęsienie porcelanowych cacek; na pianinie wazon z
majoliki; całe szeregi pudełek z cukierków. W kącie mahoniowe biurko, którego malarz
unikał, było bowiem takie filigranowe, że się bał, by mu nie złamał przez nieuwagę jakiej
nogi. Na stoliczku w drugim kącie album z tysiącem kart z widokami.
Malarz zaczął się oswajać i uspokoił się zupełnie.
— Nie ma co gadać, mam szczęście.
I usiadł na fotelu. Za chwilę zerwał się jak oparzony i skoczył ku drzwiom. Niewiasta
śpiewnym głosem wołała z drugiego pokoju:
— Czy pan malarz bardzo się nudzi?
— Ależ nie!
— A co robi?
Malarz zdobył się na odwagę:
— Czeka…
— A bardzo czeka?
— Naturalnie, że bardzo!
— To dobrze! Niech poczeka jeszcze chwilę.
Malarz aż się zachłysnął z radości; gdyby mógł, byłby zatańczył wojenny taniec radości,
ale na pierwszej wizycie nie wypadało.
Za chwilę weszła niewiasta w prześlicznym różowym szlafroczku; dla malarza jakby
słońce weszło.
— Tęskniło się choć troszeczkę?
— Pewnie, że się tęskniło!
— Więc wolno za to pocałować… ot tu…
Odchyliła rękaw i pokazała miejsce na przegubie. Malarzowi zaszumiał w głowie wodny
wir, pociemniało mu w oczach, potem je zamknął i mlasnął ją w rękę, jakby kto z bicza
strzelił.
Niewiasta osunęła się na otomanę i zakryła ręką oczy.
— Co pan sobie o mnie pomyśli, co pan sobie pomyśli!
— Ależ jak Boga kocham, nic nie będę myślał.
— Podobam się panu?
— Pani jest cudna!
— I… i… pan mi się… także podoba.
Malarz się zdumiał, ale uwierzył. Siedział naprzeciw niej i oglądał ją ciekawie. Miała
prawie złote włosy i piękne oczy; była blada i uśmiechnięta. Ręce wymuskane i lśniące
paznokcie. Piersi jej trochę beznadziejnie zwisały, ale malarz wytłumaczył sobie, że to
pewnie dziedziczne.
Niewiasta uśmiechnęła się rozkosznie…
— Niech ktoś usiądzie… tu… bliżej… jeszcze bliżej… O, tak! A teraz niech coś powie o
sobie.
— Ja?
— A tak, panie malarzu. Co się robi, co się maluje, wszystko… wszystko…
— Żyje się, proszę pani…
— I maluje?
— I maluje.
— Ludzi czy drzewa?
— Ludzi.
— To ciekawe! A drzew nie?
— Nie.
— To ciekawe! A pan maluje dzieci czy dorosłych?
— I dorosłych, i dzieci…
— To ciekawe! Dzieci… Boże złoty! Dzieci…
Malarz skrzywił pociesznie głowę i spojrzał na nią rozrzewniony.
— Czemu pani tak wzdycha?
— Bo pan maluje dzieci. Ach, jakżeby m pragnęła mieć dzieci.
Biedna niewiasta patrzyła przed siebie, gdzieś w dal.
A malarz się rozczulił, albowiem dotąd spotykał kobiety, które, jako żywo, nie chciały
mieć dzieci. Chciał jej za to powiedzieć coś, co by było jako miód.
— Pani jest strasznie dobra.
— Ja? O, nie, drogi panie. Niech ktoś temu nie wierzy. Ludzie o mnie mówią, że jestem
zła.
Malarza omal że krew nie zalała.
— Ludzie to są małpy, proszę pani.
— Och, niech pan nikogo nie oskarża. Może ja naprawdę jestem zła. Kto wie?
— Ale blaga!
Dusza znów trąciła malarza w bok, aby się wyrażał przyzwoicie.
— Pani jest strasznie dobra.
— Czy pan to szczerze mówi?
— Słowo pani daję.
— Pan tak mówi, bo pan jest dobry.
Malarz zaprotestował:
— O, proszę pani, wcale nie!
— Niechże się pan nie odsuwa… Bliżej… Jeszcze, ależ jeszcze… Okropnie pan jest
kochany malarz…
Malarz promieniał. Nagle uczuł, że jej kolano dotknęło jego kolana; nie śmiał popatrzeć,
jak to się stało, ale dusza w nim zaczęła zacierać ręce z radości. Skronie mu pałały, a cały
pokój kręcił mu się w oczach. Otomana pod nim aż drgała.
— Niech się ktoś niczemu nie dziwi… Ja jestem taka samotna, taka strasznie samotna.
Teraz mam pana. A może pan tego nie chce?
Malarz chciał się zerwać z oburzenia, ale mu szkoda było tego kolana. Zaniemówił tylko
na wyrażenie zdumienia, że go o taką lekkomyślność można w ogóle posądzać.
— Czy pan kochał w życiu?
Malarz zaskoczony był tym pytaniem.
— Nigdy w życiu.
— I teraz pan nikogo nie kocha?
— Jak Boga kocham, że nie!
— Z ręką na sercu?
— Z ręką na sercu.
— Bo mnie by było przykro…
Malarz się rozrzewnił po raz dziesiąty…
— Przykro by pani było?
— Nawet bardzo. Pan ma takie cudne oczy… Zakochać się można w tych oczach…
— Ach, co pani mówi!
— Ktoś nie wierzy?
— Malarz przycisnął silniej kolano. Dusza malarza zauważyła z radością, że jej pan robi
się nieprawdopodobnie bezczelny.
Niewiasta rozchyliła usta i zmrużyła oczy. A on przylgnął do niej bardzo silnie i za nic na
świecie nikt by go w tej chwili od niej nie oderwał.
— Dobrze komuś?
— Naturalnie — rzekł malarz.
— A chciałby ktoś, żeby tak zawsze było?
Przed malarzem otworzyło się niebo.
— Pani się jeszcze pyta?
A ona przechyliła się tak blisko, że go musnęła włosami. Dusza zaczęła w malarzu
przestępować z nogi na nogę. Zaszumiało mu we łbie, objął ją w pół i wpił się w jej usta.
O biedny i szczęśliwy malarzu.
Wyrwała mu się i odskoczyła zdyszana w kąt pokoju.
— Co pan robi! Czyś pan oszalał?
Malarz stał na środku pokoju, również dyszący i patrzył na nią zawstydzony. — Słowo
daję, że nie chciałem. Głupi jestem i niech mnie pani za drzwi wyrzuci.
— Niegrzeczny pan jest; jeżeli się pan nie poprawi, to się pogniewamy.
— Poprawię się.
— Co pan sobie dopiero teraz o mnie pomyśli? Za kogo mnie pan weźmie? Myśli pan, że
kiedy kobieta jest samotna, to z nią sobie na wszystko można pozwolić. Czy nie tak? Czy pan
tak nie myśli?
Malarzowi zbierało się na płacz. Chciał jej coś tłumaczyć, ale nie mógł.
— Będzie ktoś spokojny?
— Będę, słowo daję, że będę.
— No, to przeprosić. Tylko w rączkę. Nic więcej! Teraz już dobrze.
Chwila ciszy.
— Strasznie pan jest namiętny.
— Skądże by znów!
— Doprawdy, że mi pan usta pokrwawił. Brzydki ktoś jest!
Malarz skrzywił się jak dziecko.
— Proszę pani, ja nie chciałem, słowo daję, że nie chciałem. Tylko pani tak jakoś…
— Z pana jest dzieciak.
Malarz spostrzegł, że wraca pogoda, i rozzuchwalił się. Podszedł ku niej blisko, tak blisko,
że mu się znów zrobiło gorąco; oczy mu zaświeciły jak kotowi w marcu. W plecy dreszcz go
drapał.
— Pani jest, że tak powiem…
— No?
— Bajeczna kobieta; człowiek nie wie, co robi.
I jakby nie wiedząc, co robi, ujął jej rękę i podprowadził ku otomanie, która widząc, co się
święci, aż zadrżała z radości.
— Może usiądziemy.
— Kiedy pan znowu zacznie…
— Niech Pan Bóg broni.
— Słowo?
— Słowo honoru.
Usiedli, a ona niechcący przysiadła mu rękę; malarz omal, że nie zemdlał, ale uspokoił się,
gdyż widocznie tego nie zauważyła; nie starał się jako żywo o to, by rękę wyswobodzić.
— Swoją drogą — myślał malarz — to jest dziwna rzecz, że ona tego nie czuje.
Ona patrzyła gdzieś w ciemny kąt, rozanielona. Na twarzy miała jakieś projekty na
rumieńce; oczy jej błyszczały.
Bardzo cicho. A potem:
— Dobrze panu?
— Strasznie.
I mrugnął jakoś wesoło. Było mu wszystko jedno. Gdyby go stąd ciągnęli czterema
wołami, nie ruszy się. Zaniepokoił się na samą tę myśl.
— Czy pani mnie prędko stąd wyleje?
— Ja pana?
— Naturalnie, bo może ja za długo już siedzę.
— Wcale nie, niech pan siedzi, jeżeli panu dobrze. Tylko spokojnie… Okropnie pan jest
sympatyczny.
Malarz starał się zarumienić.
— Może być.
— Nawet bardzo. Zanadto ktoś jest gwałtowny, ale poza tym wszystko dobrze. Czy panu
nie gorąco?
— Trochę.
— To może pan… kiedy się wstydzę…
— Niech pani mówi, jestem posłuszny.
— Ale nie będzie pan źle myślał?
— Przysiągłem już pani, że nie.
— To może pan… zdejmie kołnierzyk…
— Jeżeli pani pozwala…
I czym prędzej zaczął lewą ręką odpinać kołnierzyk, bo prawej nie chciało się schodzić z
posterunku, który mimo wszystko był ciężkim, albowiem niewiasta była dobrze zbudowana.
— Już, proszę pani.
— Lepiej panu?
— Rozumie się.
Trochę był zażenowany, nawet więcej od niej. Trzeba było coś powiedzieć.
— Czy pani zawsze taka samotna?
— Zawsze, proszę pana. Nie mam tu nikogo, strasznie jestem sama.
— Czy być może?
— A tak! Ojciec mój się zastrzelił po finansowym krachu. Stracił siedem milionów…
— Siedem milionów! To straszne!
— Matka umarła z rozpaczy; to był anioł, nie matka.
Malarz smutnie zwiesił głowę i na znak milczał.
— A ja wychowałam się w klasztorze.
Zawsze sama, zawsze… Nie miałam nawet wypłakać się przed kim. I teraz żyję samotnie.
Nie mam nikogo, kto by mnie kochał.
Malarz oświadczył miną gotowość przystąpienia do tego interesu.
— Panią się musi kochać!
Strasznie szczerze to powiedział, zwyczajnie jak dziki malarz.
— Tak się sądzi?
— Naturalnie.
— I pan by mnie…
— Ależ naturalnie.
Malarz aż poczerwieniał. Nachylił się ku niej, ona przez nieuwagę ku niemu.
— Kiedy, proszę pana, artysta jak mówi, że kocha, to wcale nie kocha.
— Kto pani takie rzeczy opowiadał? — Ja nie wiem, ale tak słyszałam.
— Wcale nie, proszę pani.
— I potem sobie idzie, a kobieta wylewa łzy.
Malarz był w rozpaczy.
— To poeci tak robią, droga pani, malarze nigdy.
— Chciałwbym wierzyć.
— Powinna pani wierzyć. Ja, proszę pani, mam przyjaciela malarza, który się pół roku
kochał w jednej kobiecie.
— Och! Aż pół roku?!
Dusza trąciła ma1arza po raz dziesiąty, więc się poprawił:
— Bo umarł, słowo daję, że umarł na zapalenie nerek.
Strasznie mu było gorąco; zaciskał nogi i przygryzał usta, potem się nachylił ku niej i z
góry spojrzał w wycięcie szlafroka w okolicach obwisłych piersi.
Niewiasta stała się jakby omdlała i całym ciałem oparła się na nim. A ponieważ malarz
miał jeszcze drugą rękę do dyspozycji, skierował ją nieśmiało w tę okolicę, która jest dla
niemowląt ziemią obiecaną w przyszłości, a na razie mlekiem i miodem płynąca. Uczuł pod
ręką gorącą pierś, czego ona dziwnym trafem znowu zupełnie nie zauważyła.
Wreszcie jednak niewiasta przymknęła oczy i przechyliła w tył głowę.
— Co pan robi… co pan robi…
Malarz nie uważał za stosowne odpowiedzieć na pytanie retoryczne, na które jest jasna
odpowiedź. Zdaje się, że się usiłowała wyrwać, ale malarz był człek mocny, choć źle
odżywiony. Krew w nim zagrała jak wojskowa orkiestra, stracił panowanie nad sobą, objął ją
w pół i przechylił zupełnie. Zaczął całować jak wariat albo zgoła jak oficer. Niewiasta coraz
słabszym głosem szeptała: — co pan robi… co pan robi… ale — można wierzyć lub nie
wierzyć patrzyła na niego spod przymkniętych oczu, co on właściwie zamyśla robić. A kiedy
ujrzała, że malarz, jak dziki człowiek, nie da się powstrzymać w szaleństwie, zawołała raz
jeszcze mocniej:
— Pan się ze mną nie ożeni… Panie!… ach… — itd. — jak zwykle..
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
A kiedy był dzień, wyszedł malarz na ulicę, bardzo przygnębiony; wyglądał jak cytryna w
kawiarni, bardzo używana. Był trochę śpiący i trochę smutny. Wlókł się ulicami do domu; a
w chwili kiedy stanął w bramie, uderzył się w czoło, mocno poirytowany.
— Idiota jestem! — myślał malarz zapomniałem się jej nawet przedstawić!
Cały dzień miał zatruty; poweselał dopiero wieczorem, znowu był u niej. I tak było czas
dłuższy; rano był malarz zwykle smutny, a wieczorem wesoły. W życiu raz jest tak, a raz
odwrotnie.
Wreszcie stało się, że malarz po naradzie dłuższej z duszą swoją i ze stróżem
kamienicznym ubrał się we frak. Skąd wziął ten frak, Bóg raczy wiedzieć. Umył się, ostrzygł
lwią grzywę i dostojnym krokiem poszedł do kościoła, gdzie go Pan Bóg przyjął z otwartymi
rękoma; bardzo dawno go nie widział, I tu zaślubiono malarza z niewiastą, która umiłowała
go sercem i duszą i zapewniła go, że on jest pierwszy i ostatni. A malarz to jest dobre
stworzenie i wszystkiemu wierzy.
Był z niego mąż bardzo przykładny; dobrze odżywiony okazał się człowiekiem
przedsiębiorczym; malował bardzo pilnie, ale mu jakoś nie szło; trochę mu się ręce zaczęły
trząść od nadmiaru wzruszeń i dusza w nim trochę opadła, tak jak nieraz halka opada z
kobiety.
Okropnie kochał żonę. Lecz cóż, kiedy niewiasta jest jak wiecheć słomy; żona malarza to
była bardzo sympatyczna kobieta, ale zaczęła słabnąć w zapałach. Coraz częściej nie było jej
w domu; raz była u krawcowej, a drugi raz u dentysty; potem chodziła na majowe
nabożeństwo, potem trochę do cukierni. Raz wróciła bardzo późno z ogromnym pudłem
cukrów.
— Gdzieżeś była tak długo?
— Wcale niedługo.
— Trzy godziny; po ulicach się nie chodzi przez trzy godziny.
— Rzeczywiście, masz rację, ale uważasz, wojsko szło i musiałam poczekać, aż przejdzie.
Nie można się było przedostać przez ulicę. To potworne, powinni zabronić.
Malarz zobaczył cukry.
— A to co?
— To?
— Aha!
— Jak to co?
— Te cukry.
— A! ty o tym mówisz? To cukierki.
— Ja widzę, że cukierki, ale skąd to?
— Co, te cukry?
— Aha, te cukry …
— Jak to, skądże by mogły być?
— Właśnie o to pytam.
— O co? No cóż… cukierki!
Trzasnął drzwiami i poszedł malować.
Raz zobaczył u niej prześliczny pierścionek z brylantem.
— Moja kochana…
— Co takiego? Możeś głodny?
— Nie; skąd ty masz ten pierścionek?
— Który? tę obrączkę?
— Nie, nie tę obrączkę…
— Ten? To po matce…
— Nie, nie o ten mi idzie, o ten z brylantem.
— Który? Ten?
— Ten!
— Rzeczywiście, bardzo ładny pierścionek.
— Ale skąd go masz?
— Kto? Ja?
— Przecież nie ja.
— Ten pierścionek? Ach, to długa historia, kiedyś ci opowiem. Mój kochany, co ci dać na
kolację?
Malarz coraz częściej trzaskał drzwiami.
Na drugi dzień żona pod wieczór zaczęła się ubierać; wzięła świeżą bieliznę i dekoltowaną
suknię.
— Ty dokąd?
— Kto, ja?
— Ty. Dokąd się wybierasz?
— Wyjdę na chwilę. Muszę wstąpić do fotografa.
— O tej porze?
— Jak to o tej porze?
— Na fotografa za późno, zaraz się ściemni.
— Co ci się śni?
— Już siódma.
— Czy być może?!
— Zostaniesz w domu.
— Szkoda w takim razie, żem się ubierała; więc się przejdę. Za chwilę wrócę. Ty
wychodzisz?
— Nie wychodzę.
— To szkoda, powinieneś więcej chodzić, za mało używasz ruchu. Do widzenia!
— Kiedy wrócisz?
— Kto, ja?
— Ty.
— Czy ja wiem? Powiedziałam ci, że za chwilę.
I poszła.
Malarz zapalił papierosa i chodził długo po pokoju. Na górze bębnił ktoś na fortepianie. Za
chwilę uderzył deszcz o szyby i spływał po nich wąskimi strugami. Malarz podszedł do okna i
patrzył bezmyślnie na ulicę.
Dwa konie dorożkarskie człapały po błocie; strasznie było pusto.
Przeczekał tak ze dwie godziny. Poszedł do drugiego pokoju i spojrzał na zegar, albowiem
kieszonkowych zegarków nie lubił. Za godzinę znów spojrzał na zegar i zaczął być
niespokojny.
— Gdzie ona mogła pójść…
Stróż zamknął z trzaskiem bramę i pogasił światła na schodach. W kamienicy stało się
cicho. minęła godzina jedna i druga.
Deszcz padał ciągle.
Nagle malarz drgnął i zerwał się.
Przed bramą kamienicy zatrzymała się dorożka.
Był wściekły. Podszedł do drzwi schodowych i nasłuchiwał. Idzie… Minęła chwila i ktoś
poszedł na górne piętro.
Wrócił do pokoju i zaczął biegać jak opętany.
— Gdzie ona mogła pójść? …
Usiadł w fotelu i czekał. Jezus Maria!
Druga… Deszcz padał ciągle; nie było słychać żadnego hałasu.
Siedząc w fotelu, malarz usnął. Śniło mu się, że zastrzelił żonę i siebie; przyszedł do nieba,
stanął przed jakimś świętym.
— Kochany pan zastrzelił żonę. A o cóż poszło?
— Nie wróciła do domu.
— O, to źle! I siebie pan potem zastrzelił?
— Zastrzeliłem.
— To ratuje sytuację. Pan jest podobno malarz?
— Malarz.
— Malował pan kościoły?
— Nie, nigdy.
— O, to naprawdę źle. Ale sprośnych rzeczy pan nie malował?
— Sprośnych nie; wymalowałem tylko Fazyfę, w chwili kiedy ją byk uwodzi.
— Chciał pan powiedzieć, kiedy ona uwodzi byka. No, to przynajmniej wesołe. Zresztą
nic?
— Nic.
Święty staruszek zadzwonił. Jakiś sprytny anioł zjawił się na poczekaniu.
— Dać temu panu pokój z północnym światłem, najlepiej koło Rafaela.
Anioł mrugnął znacząco.
— Ma pan ze sobą jakie rzeczy?
— Nie, nic… Nawet nocnej koszuli.
— Nie o to pytam, ale może jaki różaniec albo szkaplerz?
Malarz trochę poczerwieniał.
— Miałem, słowo daję, że miałem, alem się spieszył i zapomniałem widocznie.
— Niech Pan pójdzie ze mną.
— Bardzo proszę.
Szli bardzo długo. Malarz przyglądał się aniołowi.
— Czego pan tak na mnie patrzy?
— Bo chciałbym wiedzieć, czy anioł to jest kobieta czy mężczyzna?
— Mężczyzna, proszę pana; kobieta nie może być aniołem, kobieta jest u nas uważana za
stworzenie nieczyste, a poza tym aniołów nie potrzeba rodzić…
— Aha…
Nagle malarz odskoczył w tył.
— Kto to jest?
— To? Nie poznaje pan? Pańska żona, przecież ją pan zastrzelił.
— I to bydlę dostało się do nieba?
— Proszę pana! Pan myśli, że tylko zakonnice wchodzą do nieba, a wesołe kobiety, nie? A
cóż to, szpital czy ochronka? Malarz bardzo posmutniał; rozradował go za chwilę wesoły
widok; jakowyś mąż stał na głowie i kręcił się jak wrzeciono.
— Co to za wariat? — zapytał malarz.
— Panie, cicho! To nie żaden wariat, to święty; on już się tak trzy tysiące lat kręci, bo
myśli, że to się strasznie Panu Bogu podoba.
— A cóż Pan Bóg na to?
— Z początku się trochę irytował, ale ponieważ nie wypadało, więc kiwnął ręką i udaje, że
go to bawi.
Anioł wskazał malarzowi mieszkanie.
— Gromnicę, pan ma?
— Nie mam…
— No, a czymże pan będzie świecił? 2e też żaden malarz nie przyszedł dotąd do nieba z
gromnicą!
Siedział tedy zacny malarz w niebie i nic nie robił; znudziło mu się wreszcie, zresztą
patrzył na wszystko bardzo podejrzliwie. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, aby tu
wszystko dawano za darmo.
— To jest jakiś ciężki kawał — myślał malarz. — Każą mi potem płacić.
Poszedł tedy do świętego staruszka i powiada:
— Ojcze święty, z tym całym niebem jest jakiś szwindel.
Staruszek się oburzył.
Co pan mówi! Taki znany, renomowany zakład! Jak pan może.
— Ja tu nie wytrzymam; czemu się tu nikt nie upomina za mieszkanie?
— Ależ panie kochany!
— Ani za wikt! Za darmo? Przepraszam, jestem do tego przyzwyczajony; żeby porządny
człowiek nie był nic winien! To jest kiepski dowcip, ojcze święty, a jałmużny ja nie
przyjmuję…
Święty staruszek zemdlał. Wywrócił przy tym widocznie krzesło, bo malarz zerwał się na
równe nogi.
Jasny dzień.
Przed nim stała żona, zadyszana i bardzo ożywiona.
— Ach, toś ty się nie kładł? Mój kochany, któż to widział tak zdrowie marnować!
Malarz spojrzał na nią zdumiony i zaczął budzić uśpioną wściekłość. Zagryzł usta,
podniósł pięść i zaczął okropnym głosem:
— Jak ty śmiesz…
Żona mrugnęła na niego znacząco.
— Cicho! nie jesteśmy sami…
Malarz się obejrzał.
Do pokoju tłoczył się przez drzwi dorożkarz z kilkoma pudłami.
— Co to jest?
— Co? Te pudła?
— Te pudła!
— To ze sklepu.
— Z jakiego sklepu?
— Cicho, nie krzycz tak… No, ze sklepu… cóż w tym tak dziwnego?
Malarz opadł na fotel i nie mógł przemówić słowa. Czekał, kiedy dorożkarz wyjdzie.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, żona zaczęła okropnie szybko:
— Bo ty się. diabli wiedzą czemu, irytujesz, a co chodzi. Zaraz ci wszystko powiem.
Uważasz, spotkałam wuja…
W tym miejscu spojrzała spod oka na męża. Malarz milczał.
— …spotkałam wuja, który się naturalnie bardzo ucieszył i naturalnie zabrał mnie ze sobą
na kolację, ten wuj, uważasz… Posyłaliśmy po ciebie, ale posłaniec cię nie zastał. Czyś ty
wychodził?
Malarz milczał i patrzył na nią szklannym wzrokiem.
— …piliśmy trochę, wina, więc już zostałam z nim, bo zresztą deszcz padał. Przecież
deszcz padał?
Malarz milczał i patrzył na nią błędnie.
— …A potem? Potem wuj się naturalnie bardzo ucieszył i powiedział, że musi ciebie
poznać i że bardzo cię ceni, potem poszedł mną do sklepu i pozwolił mi kupić co zechcę. Bo
widzisz, wuj mnie bardzo lubi, więc wzięłam sobie to boa i te buciki, i jeszcze dużo rzeczy…
i bransoletkę…
Malarz patrzył bez słowa, jak ona otwierała pudła i pokazywała mu prezenty wuja.
Zatrzymała się, wreszcie zadyszana.
— …Ale i o tobie także pamiętałam, nie myśl, że ja pamiętam tylko o sobie… Widzisz,
mój drogi, ja mam dobre serce, więc pomyślałam sobie, że zaczyna się robić chłodno i
wzięłam na rachunek wuja parę jegerów dla pana malarza, by mu nie było zimno… A
widzisz, czy źle zrobiłam?
Z tryumfującą miną rozpostarła przed nim parę smętnych jegerów i czekała, aby jej
podziękował.
Malarz nie powiedział ani słowa, tylko poszedł do drugiego pokoju i zwariował.
H
ISTORIA O MALARZU
Szanujący się artysta w polskim społeczeństwie nie powinien umierać inaczej jak w
szpitalu i nie na inną chorobę, tylko na suchoty. Taka śmierć jest pasowaniem na rycerza.
— Na co umarł? — mówi się w Polsce na zatłuszczenie serca? Phi! I to ma być artysta.
— Gdzie umarł? — mówi się w Polsce u siebie? Norwid umierał w przytułku, proszę pana,
ale Norwid to był naprawdę poeta.
Przeto polski artysta, jeżeli nie ma suchot, powinien się o nie postarać (najlepsze jest
połykanie bakcyli tuberkulicznych bezpośrednio), a następnie, na trzy dni przed śmiercią,
wyprowadzić się do szpitala i umrzeć.
A oto był jeden malarz, który miał prawdziwe suchoty, takie polskie, made in Poland —
prima quality — suchoty z polską fantazją, albowiem galopujące. Polak jest zawsze rycerz,
zawsze ma coś wspólnego z koniem…
Ten malarz był jednak uparty, nie chciał umrzeć. Już mu to nawet w sferach mecenasów
zaczynano brać za złe.
— W samą porę by pan teraz umarł mówił mu jeden mecenas. — Ostatni pański obraz
zrobił furorę… Słowo daję, żebym umarł na pańskim miejscu.
— To niemożliwe — rzecze malarz pan dobrodziej nie mógłby umrzeć na moim miejscu.
— Czemuż by nie? Ojoj!
— Bo pan dobrodziej nie umrze na suchoty~ pana dobrodzieja czeka mała apopleksja. Ten
kark! Ho! Ho! Mój stryj miał także taki kark i szlag go trafił. Pan nie wierzy? Jak Boga
kocham!
Sympatyczny malarz? Co?
Potem go wzięli do szpitala.
Malarz się rozglądnął i bardzo mu się podobało. Po spędzonej nocy zwrócił się z miłym
uśmiechem do najbliższego sąsiada z prawej strony.
— Łaskawy pan mocno chory?
Sąsiad spojrzał z rozczuleniem.
— O, mocno!
— To mi pan może łatwo zrobić wielką przyjemność.
— Ależ panie, z miłą chęcią, jeśli tylko potrafię.
— Wie pan co? Niech pan jak najprędzej umrze…
Sąsiad wytrzeszczył oczy.
— Co? Co takiego?
— Mnie tam z tego. guzik, uważa pan, ale pan w nocy niemożliwie chrapie. Umrzyj pan,
drogi panie.
Tej nocy sąsiad umarł.
— Bardzo był dobrze wychowany człowiek — rzekł malarz o nieboszczyku. Tylko za
mocno chrapał. Ale ludzie przed śmiercią stają się w ogóle bardzo dystyngowani.
Sam nawet usiłował być dystyngowanym.
Patrzył rozmiłowanym wzrokiem na siostrę miłosierdzia i chciał jej za wszelką cenę
powiedzieć komplement. Myślał bardzo długo, wreszcie rzekł.
— A wie siostra, co?
— Co takiego, proszę pana?
— Siostra ma nadzwyczajny akt!
— Co ja mam?
— Nadzwyczajny akt.
— Ja mam kilka aktów: akty strzeliste, wiary, nadziei…
Malarz się zirytował.
— Ależ nie to! nie to! Ja, Uważa siostra, myślę o tym — o! — że siostra ma doskonale
zarysowane kłęby — o! tu! — i noga, że tak powiem, ho! ho!…
Siostra stała się purpurowa, ale potem patrzyła na malarza bardzo życzliwie. Kiedy
malarzowi zrobiło się raz bardzo źle, siostra się zmartwiła.
— Może pan ma jakie życzenie?
— A jakże! — rzekł malarz — naturalnie! Przede wszystkim chciałbym się ożenić.
Siostra się uśmiechnęła.
— Słowo daję dziewicy . Chciałbym się ożenić. Człowiek powinien się żenić, kiedy ma
galopujące suchoty, bo zaraz po weselu umarłby przynajmniej. A siostra za mąż się nie
wybiera?
Suchoty galopowały w malarzu, jak dorożkarskie konie. Przyszedł go raz odwiedzić
mecenas jeden.
— Jakiś pan pyta, czy może tu wejść do pana?
— Nie, siostro, niemożliwe. Nie mam czasu. Nie przyjmuję.
— Czemuż to?
— Jest po wpół do siódmej, a ja na siódmą zamówiłem duszę. Będę rozmawiał z Panem
Bogiem.
— Najwyższy czas! — westchnęła biedna siostra.
Raz go chcieli umyć.
— Nie pozwalam — krzyknął malarz to jest zamach.
— Żaden zamach, proszę pana, ale umyć się pan musi.
— Nawet po śmierci nie!
— To trudno, ale teraz pan musi.
— Proszę się nie zbliżać, bo będę wierzgał. A zresztą mnie kościół zakazał się myć.
— Kto panu zakazał?
— Naturalnie, że kościół. Czy siostra wie, kto ja jestem? Pomazaniec boży, a takiemu nie
wolno nigdy się myć, boby starł boże pomazanie. Aha!
Pan Bóg opuścił malarza, ale mecenasy go nie opuściły. Przyszedł wreszcie jeden i
rozpoczął posłannictwo.
— No! no! niech się pan nie niepokoi. Z tego się wychodzi, czego ja panu szczerze życzę.
— Wierzę w szczerość, panie łaskawy — jestem panu coś winien.
— Ach, mówi?
— Nie ja…
— I ja także nie. Przyszedłem panu nawet coś zaproponować. Widzi pan, panu potrzebne
jest południe. Sam pan przyzna?
— Nie mogę!
— Pan nie musi wyjechać?
— Nie chcę, łaskawy panie; chcę umrzeć na koszt rodzinnego kraju.
Mecenas się zaśmiał jak ropucha do słońca.
— Pan sobie żartuje. A ja panu coś powiem. Ja panu dam na wyjazd! Pan jest niesłychanie
zdolny i ja panu dam na wyjazd…
Malarz spojrzał nieufnie.
— Niech mi pan wierzy — mówił mecenas — robię to dla pańskiego talentu.
— To pan źle robi…
— Niby czemu?
— Bo ja jestem świnia i każdego, co mi chce dobrze zrobić, uważam za idiotę.
Mecenas znowu się zaśmiał.
— Humor z pana tryska, a pan rozpacza. Pojedzie pan na południe i będzie dobrze ze
wszystkim.
— O, nie ze wszystkim!… Z pańskimi pieniędzmi będzie bardzo źle.
— Jestem spokojny, mistrzu. Zresztą nie robię panu łaski Malarz filuternie przymknął
jedno oko.
— Żeby pana nie urażać, nie da się panu za darmo — rzekł szybko mecenas. — Panu
żadna łaska nie potrzebna. Pan ma talent i może pan dyktować warunki. No, czyż nie?
Czy nie mam racji?
— Ho! Ho!
Mecenas spojrzał ciekawie.
— Jak pan to rozumie?
— Co?
— Ten wykrzyknik…
— Bynajmniej! Niech pan na to nie zwraca uwagi, to są przedśmiertne rzężenia.
— Pan zawsze taki sam — zauważył mecenas.
— Pan dobrodziej także…
— A tak, tak… Przystąpmy do rzeczy.
Wyjedzie pan na południe za moje pieniądze. To pana nie powinno obrażać. Niech pan się
namyśli, niech pan sam ze sobą pomówi…
— Wykluczone! Z suchotnikami nie gadam…!
— He! he! Bardzo słusznie, wybornie!
— Widzi pan, pan te pieniądze odrobi. Użyje ich pan rozumnie…
— Również wykluczone. Pijaństwo nie należy do rzeczy rozumnych.
— Pan mi nie da przyjść do słowa… Pan te pieniądze odrobi. Dostanie pan czterysta
koron, za to będzie pan rok we Włoszech i będzie pan malował. A co pan namaluje to pan
mnie przyśle… Zgoda? Ale! ale! obrazeczków będzie najmniej dwadzieścia… No, i jakże?
Malarz się uśmiechnął jadowicie jak okularnik.
— Chwileczkę, łaskawco…
— Bardzo proszę…
Malarz wyjął spod poduszki naczyńko, specjalnie sporządzone dla suchotników, i rzekł
wielce uroczyście:
— Widzi pan, tu nie wolno pluć na nic, a ja bym panu chciał napluć w gębę. Pan pozwoli,
że ze względu na higienę napluję tylko w to naczynie…
No, i plunął, jak przystało na porządnego malarza.
— Kłaniam!… — rzekł i odwrócił się do ściany.
Mocno był poirytowany zacny malarz.
Całą noc sam ze sobą gadał.
— U nas — mówił — to jest miły kraj. Ze spluwaczką trzeba by nie dadzą spokojnie, a
trzyma. Naturalnie!… powiada, mu daj, a on ci pomoże do śmierci, bałwan jeden, galernik!
sztukę popiera i kamienicę kupi, na podwieczorek cię zaprosi. Świnia! Takiemu powinien
ksiądz na spowiedzi poradzić, aby się powiesił, aby na suchoty przypadkiem nie umarł, bo to
za porządna śmierć… Naturalnie, że za porządna… Abyś cztery żony miał, gorylu jeden…
Dwadzieścia obrazów! Czterysta koron ci daje… Najmiesz pałac w Rzymie, kupisz wagon
farb i będziesz malował włoską królowę. Bogdajbyś sczezł… Że ta święta ziemia jest taka
cierpliwa. Inna na jej miejscu, porządna kobieta, to by kopnęła to ścierwo na cztery wiatry …
Malarzem być? Do dymisji się podam i ministrem zostanę. Słowo daję….
Miał jednak na drugi dzień pociechę.
Koło południa wsunęła się do celi dziwna figura.
— Niech będzie pochwalony, słusznie tak nazwany Jezus Chrystus…
Malarz spojrzał i zdumiał się.
— A tyś się tu skąd wziął?
Był to równie zacny malarz, tylko głupszy.
Cienka figura, przybrana w czarne, potwornie szerokie aksamitne spodnie i w białą bluzę.
Pod szyją coś jak stryczek, coś jak krawat. Bródka ruda, zakręcona fantazyjnie w lewo i
rzewne, niezmiernie smętne wąsiki. Jakiś szczątkowy zabytek, jakaś mizerna pozostałość
wyrudziałego materaca, jakaś resztka pędzla. Przyjaciel nie mówił, tylko piszczał, jakby na
pękniętym flecie grał. W ogóle głos miał trochę zapity.
Spojrzał filuternie na przyjaciela powalonego na żelazne, szpitalne łoże boleści i zdumiał
się:
— To ty jeszcze żyjesz? Na! na! I suchoty masz? Psiakrew, hrabia!
— A widzisz, zawsze byłem arystokratą.
— Słusznie, słusznie… I rosół ci tu podobno nawet dają. Pańskie życie, słowo daję. Taki
jak ja nie ma szczęścia. Można tu usiąść? Słuchaj no, a może ty nie masz czasu, może ci
przeszkadzam!
— Siadaj!
— Jakbyś chciał umierać albo co, to ja wyjdę. Nie lubię patrzeć na umierających.
Raz w moich oczach tramwaj psa przejechał, tom potem przez trzy dni obiadu jeść nie
mógł. Zresztą nie miałem nawet pieniędzy na obiad i bardzom był z tego rad.
— Ty z Paryża wracasz?
— A jakże! Powiadam ci, bracie, Babilon! Słowo daję. Sodoma i Gomora! Palce lizać…
Na balu jednym to albo we fraku, albo bez niczego, uważasz, tak jak model.
Nie miałem fraka, tom tak poszedł, jak Adam… Słowo daję. Furorę zrobiłem, bo musisz
wiedzieć, że jestem tak zbudowany ładnie, jak kobieta.
— E?
— Słowo uczciwości… Cały bal za mną biegał.
— Wystawiałeś w Salonie?
— W Salonie? Kto by tam wystawiał! Same knoty. Francuzy mydłkowate… Byłem z
obrazem i na pysk mnie wylali. Małpy berberyjskie. Śliczny obraz! Stoi, uważasz, koło płotu
dziewczyna całkiem zezowata; trzyma w ręku kawkę. Obraz nazywa się Nieśmiertelność.
— Bardzo słusznie się tak nazywa. I nie przyjęli?
— Powiadam ci, że mnie na pysk wylali. Pytają się mnie, co to jest ta dziewczyna ? —
2ycie — powiadam. — A ta kawka? — Powiadam, że dusza. Życie schwytało duszę i więzi
ją. A ją woła nieśmiertelność. No, czy nie mam racji?
— I życie było zezowate?
— Naturalnie, bo powiedz sam, czy tak nie jest. Więc kto jest idiotą, ja czy oni?
— Ja ich nie znam…
— Ano właśnie. No i tak… A ty tu długo myślisz leżeć?
— Do śmierci.
— To z jakie trzy dni w każdym razie?
— Może trzy, może mniej.
— To ci pieniądze żadne niepotrzebne?
— Żadne. Chciałeś mi co dać?
— To nie, ale może ty co masz?
— Mam w banku angielskim, dam ci czek…
Przyjaciel posmutniał.
— Jeszczem na ciebie tylko liczył. Myślałem: umiera, więc mu już niczego nie trzeba. No,
i czy życie nie jest zezowate?
— Owszem, przyjacielu. Nawet z egipskim zapaleniem oczu. Owszem. Ale słuchaj no, ty.
Sytuacja nie jest bez wyjścia.
— Wolałbym wyjście bez sytuacji.
— Widzisz te szaty, które ze mnie zdjęto?
— No?
— Prosta historia. Po śmierci nie potrzeba mi spodni. Mogłeś ty chodzić goły na bal, mogę
ja goły umierać. Zabieraj to i idź do diabła.
— Serio mówisz?
— Nie żartuje się w obliczu karawana, mój drogi. Weźmiesz szaty?
— Wezmę, ale co będzie, jak ty wyzdrowiejesz?
— Będziesz musiał się powiesić nago i zwrócisz mi ubranie.
— Ale, zdaje mi się, że nie ma obawy, abyś ty wstał — zauważył wesoły przyjaciel,
patrząc okiem znawcy.
Nagle się roześmiał szeroko.
— Kapitalnie będziesz wyglądał w trumnie. Słowo daję. Umyślnie przyjdę popatrzeć, choć
pogrzebów nie lubię.
— Nogi sobie przedtem połam…
Przyjaciel patrzył na niego z rozczuleniem.
— Dobrą duszę miałeś. Phi! Kobiety cię zniszczyły. Mój drogi, ja jestem ostrożny. Ja się
nie kocham — rzekł z westchnieniem.
— Za głupi na to jesteś.
— To może nie… Sam zresztą nie wiem czemu; nie miałbym i tak szczęścia.
— Zanadto po kobiecemu jesteś zbudowany…
— A może i to? Kto wie?! Aleś ty używał, co? No i umierasz nie tyle w spokoju, co w
szpitalu. No, zabieram ubranie i bądź zdrów.
— Jak powiadasz?
— Bądź zdrów!
— W takim razie zostaw mi ubranie!
— Ah! pardon! Wesołej śmierci! Tylko mnie przy śmierci nie wspominaj, bo mi może być
trochę przykro. I nie opowiadaj w niebie, kto ci ubranie wziął. powiedz, że w szpitalu
zginęło… Łatwiej uwierzą… Tyle ludzi tu ginie, że i spodnie także zginąć mogły.
Malarz mu ścisnął rękę.
— Do widzenia!
— Jak powiadasz? — zapytał z kolei przyjaciel. — Do widzenia? Obejdzie się…
Ale! ale! Byłbyś umarł i nie dowiedział się wesołej rzeczy. Proszę ciebie — stado jedno,
mecenasy i kobiety opasłe zrobiły komitet i robią raut. A wiesz jaki raut? — ze śpiewami i
tańcami.
— Będziesz na nim nago?
— Jako żywo nie! Raut jest na twój dochód.
Malarz spojrzał na niego jak na wariata.
— Oszalałeś?
— Nie miałem nigdy do tego skłonności…
To jest, uważasz, niby tajemnica, ale wszyscy wiedzą, o co idzie. Chcą cię do Włoch
wysłać, magocie jeden. Co ci jest, do diabła?
— Do Włoch? — krzyczał malarz.
— Nie krzycz! bakcyle przelękniesz…
Zresztą powinieneś się cieszyć, byku egipski. Sama ona śpiewa, ta donna z długą szyją,
którą malowałeś sto razy z suknią i bez sukni.
— Milcz!
— Co mam milczeć? Myślałem, że ci przyjemnie będzie dowiedzieć się, że ona śpiewa na
twoje suchotnicze konto i podobno stara się o cały ten rautowy interes. Nie jęcz! musiała się
chyba kochać w tobie, na co trzeba mieć uderzenia krwi na mózg.
Malarz kąsał poduszkę, której treść skompromitował, albowiem siano się z niej ukazało.
— Ty tak długo potrafisz? — pytał zaciekawiony przyjaciel.
— Bydło! bydło! — krzyczał malarz.
— Ja wiem, że bydło. Ale ona może w najlepszej chęci…
— Ona największe bydlę!
— Tak sądzisz? Ha! jeżeli tak sądzisz, to pewnie i prawda. Głupiom tylko zrobił, żem ci o
tym wszystkim powiedział.
Malarz coś postanowił.
— Dobrześ zrobił… ale słuchaj no, kiedy jest ten raut?
— Dzisiaj wyć ma ona tłuszcza.
— Dzisiaj? Otóż nie będzie wyła. Dla mnie raut? Niedoczekanie ich! I ona spiewać będzie,
gołębica? Nie, tego nie dożyje.
Nową suknię ma — otóż właśnie, że jej nie pokaże !…
— Wstajesz? Mam ci oddać ubranie? Może byś się już raz wreszcie zdecydował…
A malarza znowu napadło. Darł zębami poduszkę; krew mu się jeszcze jaka taka zbiegła
do twarzy. W gardle mu świszczało nieznośnie. Ręce kurczowo zaciskał.
Przyjaciel patrzył niespokojny i nie wiedział, co uczynić.
— Słuchaj no, ty, czy ty przypadkiem nie umierasz?
Malarz coś rzęził.
— Ach — pojął przyjaciel — ty im chcesz tak na złość?! Paradne! słowo daję…
Patrzył z coraz większym zajęciem, pokiwał głową, potem krzyknął w stronę drzwi:
— Pani siostro!
— Co takiego? co się stało?
— Nadzwyczajnego nic. Tylko ot! — ten się niegrzecznie obrócił do ściany i umarł!
Złośliwa bestia! Do widzenia, siostro, ja tu może wrócę, tylko nie na suchoty, a na delirium.
M
EFISTOFELES
Filozof pewien położył się na łożu i obrócił się twarzą do ściany, aby umrzeć; myślał
biedak, że to tak łatwo. Filozof to jest zawsze człowiek naiwny, taki, który sądzi, że można
umrzeć przez roztargnienie albo wtedy, kiedy się komu podoba. A to nieprawda.
Umrzeć wolno człowiekowi, który tego nie chce. Można ominąć to prawo, chcieć i
powiesić się, ale przecież filozof nie będzie się wieszał, jak byle jaki rozsądny człowiek.
Oto filozof ten przeszedł wszystko piekło ziemskie. Był pełen wiedzy, jak encyklopedia na
raty; miał loty górne i spadał, zaplątawszy się w druty telefoniczne; miał pomysły ogromne,
ale nie mógł znaleźć wydawcy; wiedział tyle, ile nie wiedział żaden z jego współczesnych. I
nie zdało mu się to na nic. Więc przyszła na niego najpierw zgryzota i smutek, a potem
melancholia, nieskończona melancholia, stworzenie, które powiek nie ma u oczu,
melancholia, wychudła utrzymanka poetów, kuzynka nocy i śmierci.
Filozof siadywał w wypłowiałym fotelu i patrzył przed siebie; na oczach miał mrok, który
się w nie sączył z mózgu. Przyszła na niego bezwładność, a pierś mu gniotło coś niezmiernie
ciężkiego, czego nie mógł zepchnąć ostatnim wysiłkiem chudych, wyschłych ramion, które
były już tak chude, że nieraz nocą fosforyzowały w nich stare kości.
Filozof martwiał w swoim fotelu; ile razy podchodziła ku niemu dobrze skrojona
świadomość rzeczy, obracał się do niej tyłem z tą nieskończoną pogardą, która cechuje
mędrców. (Wszak i Sokrates obracał się często tyłem do świata).
Chciał zwiędnąć tak i usnąć, aby się nie zbudzić, co się okazało rzeczą niewykonalną ze
względu na trzepanie dywanów na gankach kamienicy, w której, jak wypłowiała lwica w
klatce, zamknięta była dusza filozofa.
Dziś upił się melancholią, jak fałszywym winem, i spowiadał się jej. Oto uczynił wiele i
nie dokonał niczego. Życie zdało mu się jak wąska przestrzeń pośród wysokich, odrapanych
murów, nie szanowanych bynajmniej przez psy i ludzi co gorzej wychowanych. Przeszedł
przestrzeń i w ciemności o mur uderzył głową, tą głową, która była jak magazyn, jak
spichlerz, co się przed szczurami ostał.
Zwątpienie zezowate i natarczywe podeszło ku niemu.
Filozof zwiesił głowę i milczał.
— O czym milczysz? — zapytało zwątpienie.
— O śmierci…
— O śmierci… — powtórzyło bardzo suchotnicze echo nie zamiatanego od urodzenia
pokoju.
Filozof postanowił umrzeć.
I tak trwał w tym postanowieniu, a ono w nim. Dreszcz po nim przeszedł od czasu do
czasu, rozpacz drapała go w plecy. Nie miał na świecie niczego, niczego nie chciał od życia.
— Nie ma ratunku! — rzekł sobie filozof — niechaj mi życie poda czarę z cykutą.
Ale życie to nie jest kelner i filozof trwał dalej w postanowieniu swoim.
— Śmierć — mówił filozof w pustkę jest kroplą ostatnią. Gorycz napełniła mnie po brzegi,
a przeto umrę.
Rzekł, złożył starannie na krześle ubranie i położył się, aby umrzeć.
W łóżku rozparła się samotność.
— Posuń się — rzekł filozof — ja będę umierał…
Leżał tak już dwa dni — i nic.
W mózgu czuł wir, który zaczął szaleć.
Z powały padał mu na oczy jakby czarny śnieg; w ustach czuł czczość i nudę. Coś w nim
drgnęło.
— To śmierć — pomyślał filozof.
— To ja — obruszył się żołądek i warknął.
Więc się biedny, zbankrutowany filozof wpatrzył w sufit i czekał.
Pająk ogromny krążył nad nim i snuł sieć. Na dworze padał deszcz i noc w zabłoconych
butach, ociekająca wodą, tłoczyła się do przybytku śmierci. Chciał jej bronić wstępu, wołał
coś w stronę drzwi biedny filozof, ale go odsunęła brutalnie i zasypała mu ciemnością oczy.
Jęknął tylko i obezwładniał.
Leżał tak długo i słuchał. Noc włóczyła się po izbie, łaziła po półkach, bo skrzypiały jak
pod czyimiś stopami, szeleściła kartkami książek, dzwoniła palcami o szyby.
Słyszał jej kroki: chodziła miarowo jak człowiek, który się zamyślił i chodzi. Cicho…
Widocznie przystanęła obok łóżka; schyla się i zimnymi rękoma wodzi po twarzy.
Pot mu wyszedł na czoło.
Zaszeleściła jak powiew:
— Toś ty?..
— Ja jestem… Umieram…
— Nie umrzesz.
— Muszę…
— Nie umrzesz; będziesz żył jeszcze długo….
— W męce?!
— W męce… Nie krzycz tak głośno!…
W męce będziesz i nie znajdziesz tego, czego szukasz.
— Ooo!… 0oo!…
— Nie znajdziesz…
Zaczęła chodzić miarowymi krokami.
Przystanęła na chwilę, kiedy w oddali zaczął dzwonić zegar na jakiejś wieży; liczyła
pewnie swój czas, albowiem wczoraj zarżnięto w kamienicy ostatniego koguta.
A filozof coś postanowił.
Wstawał blady z łoża boleści i chwiał się na nogach, koło których jaki głupszy powój
mógłby się snadnie owinąć, wziąwszy je za dwie tyki. Zapalił świecę i szklanymi oczyma
rozejrzał się dokoła.
Noc. Cisza…
Noc, zmrużywszy oczy przed światłem, przesiąkła przez szyby i wyciekła za nie. A on
wyglądał strasznie: siedział w koszuli jak w całunie trupim i z wytężeniem wpatrywał się w
karty jakiejś potwornej księgi, po których skakały, jak pchły, czarne litery. Chwila była
okropna. Wszystka krew uciekła mu z twarzy, włosy miał rozwiane i brudną koszulę. Czytał
coś półszeptem i podnosił się jednocześnie z fotelu. Aż za chwilę szept stał się krzykiem
jakby mordowano rzeźnika; filozof stał wspaniały w krwawym świetle dychawicznej świecy,
która czyniła ostatnie wysiłki, aby z siebie cokolwiek wydobyć światła. Filozof ręce wyciągał
sztywnie w górę i wołał, wołał, jakby kogoś na ratunek.
Filozof zaklinał diabła.
Chwila tej strasznej ciszy, która poprzedza rzeczy wielkie; wszelki krzyk i szmer wszelki
stanęły w cieniu z otwartymi na poły ustami, nie śmiejąc siebie dokończyć. Zdawało się, że
komnata jest ogromnym wnętrzem dzwonu, w którym do brązowych ścian tulą się echa
konające i w którym serce, od nagłych rozgrzane uderzeń, umarło i stało się sztywnym.
Była chwila takiego oczekiwania, które mrozi krew w żyłach, jeżeli człowiek nie ma
zwapnienia aorty; tego czekania, że tak powiem, w trumnie, zanim uderzą młotkiem w
gwóźdź ostatni; tego oczekiwania, którego mękę przeżywa człowiek przed otwarciem
testamentu ciotki, która się między mumie przeniosła.
Straszna chwila — i drugiej takiej nie mógłby przeżyć filozof czcigodny, pod którym nogi,
z rzadka obrosłe, drżały, jakby nie wiedząc, co właściwie innego w sytuacji takiej z sobą
uczynić. Filozof patrzy, sam nie wiedząc gdzie, wzrokiem, który był gotów na przyjęcie
diabła. Zaprawdę, był to wzrok szatański.
Aż nagle… och!… serce filozofa poderwało się z miejsca jak spłoszony zając nagle ozwał
się w kącie suchy trzask. Ktoś niewidoczny potarł zapałkę o pudełko… Przeto świeca filozofa
targnęła silniej trzewiem z nici i rozbłysła jaśniej. Filozof ani drgnął, tylko nogi pod nim
drżały lekkomyślnie na rachunek własny.
Z mroku zakurzonego kąta wyszła przepyszna postać. Trochę z oberwańca, trochę z
arystokraty. Senatorski, pyszny nos, rozstrzelone, zamglone nieco oczy. Brwi pięknie zrosłe
nad czołem. Wysoki, chudy, bardzo wymizerowany pan. Strój mocno zaniedbany, atłasowy i
niegdyś może czarny.
Szpada u boku niepomiernie długa na powiązanych w i u z y jedwabnych sznurkach.
Zadzierżyste obuwie, wykrzywione histerycznie, choć nie bez pewnego rodzaju pijackiej
fantazji.
Figura rozdęła nozdrza i z politowaniem obejrzała się po pokoju; potem zwróciła się w
stronę filozofa, którego noga lewa nie wiedziała, co czyni prawa.
Podszedł bliżej i wziął się pod boki.
— Pan mnie prosił o przyjście?
Filozof dobył z siebie jakąś zbankrutowaną resztkę głosu:
— Ja, panie.
Figura zrobiła grymas.
— Pan nie mógł wybrać lepszej pory? Czas jest psi.
— Umierałem…
— To trzeba było umrzeć; któż panu przeszkadzał?
— Nikt; ja właściwie chciałem, ale nie mogłem umrzeć.
— Chciał pan, ale pan nie mógł… Niech pan usiądzie i niech się pan okryje kołdrą; zimno
jest, a pan tylko w koszuli.
Filozof posłusznie spełnił zlecenie, potem usiadł.
Figura, usiadłszy również, patrzyła na niego znudzona:
— No i cóż?
Filozof spojrzał śmielej.
— Powiem, tylko z kim mam… ?
— Mefisto! Mógłby pan być tyle bystry, żeby mnie poznać. Łażę po wszystkich wariatach.
— Mefisto!…
— A tak… Każda chórzystka poznałaby mnie od razu. A czymże pan jest z
przeproszeniem?
— Filozof.
Mefisto jakby połknął muchę.
— Jeszcze jeden? No, i czegoż pan?
— Przecież pan chyba wie…
— Nic nie wiem, nic nie wiem. Niech się pan streszcza i mówi prędko, bez przenośni i bez
kwiatów! Mój czas drogi
Filozof zaparł dech w piersi, a potem : . — Ja,. widzi pan, jestem zbankrutowany filozof…
Jak by to panu powiedzieć, zupełnie Jak Faust…
Mefisto gwizdnął na temat z Boity.
— Patrzcie! jak Faust!…
— Tak, panie, jak Faust. Zupełnie jak on.
— ile pan ma lat?
— Siedemdziesiąt.
— Ładny wiek… I nie może pan umrzeć?
— Chciałem.
— Przecież tyle jest środków.
— Jestem filozof, panie…
— No i cóż?
— Filozof nie umiera, jak diun1ista, co się kocha nieszczęśliwie. A zresztą, ja upraWwiam
zawodowo optymizm.
— Słusznie… Słusznie…
Mefisto patrzył bezczelnie.
— I czego pan chce?
Filozof zrobił gest teatralny:
— Młodości! Życia! Powrotu!
Mefisto wziął się za boki i z zadowoleniem rozparł się w fotelu.
— Czy podobna?! Młodości?!…
— Tak, i życia, i powrotu!
Filozof szalał.
— I za to pan daje?
— Pan nie wie? Duszę!
Mefisto skrzywił się z politowaniem. .
— Czegoś lepszego pan nie ma?
— Co takiego? — zdumiał się filozof.
— No, czegoś lepszego?
— Nie rozumiem pana. Daję to, coś pan zawsze brał i co mam w sobie najlepszego.
Mefisto się niecierpliwił.
— Bynajmniej, kochany panie. Pan myśli, że dla mnie dusza to taki nadzwyczajny ananas,
a pan się myli; to dobre dla pańskiego biografa albo dla reportera, który doniesie o pańskiej
śmierci. Co ja zrobię z pańską duszą? Wierzy pan w piekło?
— Nie…
— No, widzi pan! I czegóż pan chce, do stu diabłów? Co z pana za filozof?
Filozof chwycił się za głowę.
— Jak to? Więc co pan właściwie robi?
Mefisto skrzywił się wesoło.
— Kto? Ja? Robię to, czego by nie robił nikt, gdyby robił to, co ja robię.
— Pan drwi… Pan zawsze drwił.
— I teraz, filozofie, widząc, że się pan kurczy jak wielka własność szlachecka.
A pan mnie nudzi.
Filozof miał minę złą.
— Więc panu nic po duszy?
— Nie mam magazynu tandety.
— I pan mnie nie odmłodzi?
— Nie jestem obowiązany. Idź pan do fryzjera.
— Więc po cóżeś pan przyszedł?
Mefisto był poirytowany. Spojrzał na filozofa jak na wariata.
— Pan się pyta, .po com przyszedł? A czemuś się pan darł jak niemowlę, jakby panu zęby
rwali? Co mnie to obchodzi, żeś pan zbankrutował razem ze swoim systemem? Co to w ogóle
kogo obchodzi? Przyszedłem, bo takie już mam niemądre przyzwyczajenie. A pan pewnie
myślał, że ja panu na poczekaniu sprokuruję młodość i piękną kobietę na pociechę nowego
życia. Nie, panie, ja nie jestem stręczyciel…
— Aleś pan niegdyś stręczył…
— To pana niech nie obchodzi Zresztą inne były czasy, inni ludzie. A co pan jest?
— Jak to co?
— Zlepek, zdrutowany garnek; powywracał pan do góry nogami to, co stało na głowie, i
zdawało się panu, żeś dokonał wielkich rzeczy. Płodził pan filozofię na temat końca nosa.
Zdawało się panu, żeś pan zrobił rewolucję, a pan jest błazen.
Filozof zgrzytnął wspomnieniem zębów:
— Panie!
Mefisto się tymczasem rozsierdził.
— …Jęczał pan, udawał pan prawowiernego, czytał pan „Głos Organistów”. I za to zrobili
pana suplentem. Czyż nie tak?
No, niechże pan powie? Czyż nie tak?
Filozof spokorniał.
— Nie szło, więc pan stanął na głowie, tłukł pan głową o mur, wrzeszczał pan
wniebogłosy i groził pan końcem świata. Coś pan tym pewnie wytargował. Ma pan jeszcze tę
czerwoną krawatkę?
Filozof skłonił głowę na piersi.
— …A widzi pan. Na starość pan filozofem został. Myśmy już takich widzieli… Mełł pan
otręby jak wiatrak, co kto gdzie panu nasypał w gardło. Pan myślał, że duszę można obracać
na rożnie jak kurczę i polewać zgniłym sosem. A tak nie można…
Zresztą, proszę pana! Takich jak pan jest milion. Byle idiota kładzie teraz mokry parasol
do łóżka, a sam staje w kącie i myśli, że już filozofem został. Co pan wie? Platona pan umie
na pamięć? Ja także. I to już wszystko?
— Napisałem traktat…
— O czym takim?
— O moralności kłamstwa.
— Pan?
— Ja…
Mefisto spojrzał niechętnie.
— Więc to pan spłodził… A ja o ten traktat podejrzewałem jeszcze marniejszą figurę.
Pański traktat? Poza na rewolucyjność, gadanie bez przekonań, filozofia bez kręgosłupa,
rzecz przy tym tchórzliwa, szablon i nędza. Ohydna prawda wyłazi z pańskiego kłamstwa jak
wnętrzności z rozprutego żelaznego brzucha, ta podła prawda, która tylko dlatego chodzi
naga, bo jest Żebracza i nie ma się w co przyodziać. Głupia prawda, filozofie!
— Pan się diablo uprzedził, Mefistofelu…
— Nie, kochany panie, tylko pan pochodzi z tej czeredy, która szpik ma w kościach
wyschły do cna i nie widziała nigdy słońca. Pan się, filozofie, wywodzi z tego ohydnego
tłumu, który dusze powyciskał jak cytryny, tak że zgniłe są, pomarszczone i żółte.
Niekształtną pałubę z życia sobie pan zrobił na starość i czci pan bałwana. Pan nie umiał być
lekkomyślny nigdy i w niczym. Szaleństw od pana się już nie żąda. Pan, drogi filozofie, nie
miał odwagi skoku, pan wciąż tylko pełzał, gryząc ziemię jak gad. A to może dobre dla
chwały niebieskiej, po odpowiednim nawróceniu się, dla uczynienia zadość formalnościom.
Dedalom i innym takim aeronautom wstęp do nieba wzbroniony.
Spojrzał na filozofa spode łba.
— Pana to dziwi, co ja mówię, nieprawdaż?
— W istocie…
— Nic nie szkodzi… Cieszy mnie że pana jeszcze cokolwiek dziwi; człowiek, który się już
niczemu nie dziwi, ma pewnie znieczulony mózg. Paralysis… A widzi pan, ja to mówię, gdyż
ja jestem stary romantyk. Na tym wykrzywionym obuwiu mam jeszcze pył z lepszych dni…
Widzi pan — o! szpadę jeszcze noszę, bo mnie to bawi, tak bawi mnie i przypomina mi
rzeczy milsze ponad wszystko. Miałem swoje piękne szaleństwa, a teraz żyję wspomnieniem,
poezją wspomnień i poezją szaleństw, po których mi nie zostało nic, prócz tej długiej szpady i
tego koguciego ogona, co mi się nad czołem chwieje…
Skłonił głowę na piersi i zamyślił się.
Długie nogi wyciągnął przed siebie i milczał długo. Potem, odetchnąwszy, zaczął mówić
ciszej i jakby ze smutkiem:
— A wie pan co? Nie powinienem tego mówić, ale mm e pana żal… Mnie wszystkich żal,
wszystkich zmarnowanych pysznych głów, wszystkich tych dusz, które by mogły jak latarnie
morskie świecić na fundamencie skał, a świecą zgniłym próchnem, które obnoszą nocami, bo
się wstydzą dnia. Ot, Lucyferowie z prowincji! I pana mi żal… Ale pan w sobie nie ma nic,
no nic!… Żeby jaki łachman, w którym chadzał niegdyś poeta czy rycerz. Nic… nic…
Mumia pan jest, zawinięta w śmiertelne zgło — mumia, z tych, które życie sobie fabrykuje do
swojego muzeum. Pan i panu podobni jesteście Jak ryby nasolone filozofią, aby nie było czuć
zgnilizny. Jesteście liście, które w błoto spadły. A to już wstrętne… Bo widzi pan filozofie, ja
mam swoją poezję i dlatego żal tak przeze mnie w twoją stronę złorzeczy; wspomnienia mnie
kolą w oczy, jak gdybym w. słońce patrzył! Ot, i na co mi przyszło!…
Niech pan sam powie! Włóczę się jak nędzarz, co majątek stracił, i nie mogę na nic patrzeć
bez żalu…
Głos mu bardzo drżał.
Filozof spojrzał na Mefistofela zaciekawiony; zdawało mu się, że w tym niezmiernie
miłym, dźwięcznym głosie zadrgały łzy. Chciał zagadać, ale Mefisto położył sobie rękę na
oczy i tak trwał.
— Lascia, ch’io pianga.,. — szepnął z patosem, jak stary aktor .
Chwila ciszy, jakiejś bardzo pięknej ciszy, która nie śmie odetchnąć, byle tylko uszanować
milczenie.
Mefisto brzęknął szpadą.
— Melancholik jestem… Melancholia mnie gryzie jak rdza moją szpadę. I oczy mnie od
czasu do czasu pieką. Płakał pan kiedy?
— Nigdy…
— To źle. Ja płakałem, może być dlatego, że mam trochę kobiece usposobienie, a może i
dla czego innego. Wtedy zwykle czytam Danta; to mnie uspokaja, kiedy po raju z Dantem
błądzę…
— Pan tak poezję kocha?
— Kocham! Sam jestem trochę poeta, podobno stylowy nawet. Wydzwaniałem niegdyś
rymy szpadą, że mi wiersze spływały krwią. Lubiłem awanturę piękną, złocistą, bajeczną
awanturę, która niepokoiła noc i ludzi, szaleństwa do niczego niepodobne… Zdawało mi się
nieraz, że jak rycerz trubadur szaleję pięknie… Co mówię! Jak św. Jerzy! O, filozofie!
Śpiewałem madrygały i całowałem róże… Wychował mnie wiek, który piersi miał szerokie,
wiek, co na mieczu spał i na lutni. Piękny wiek… Tak jest! Kocham poezję i wściekłość mnie
bierze na myśl, co ze mnie zrobił taki gbur Marlowe lub inny jemu podobny. A wy? Wy
wszyscy jesteście suchotnicy i dlatego znieść was nie mogę, antypodów własnego myślenia,
manekinów, rafinowanych fałszerzy wartości wszelkich.
Filozof spojrzał smętnie, jak dziecko.
— Nie ma nadziei?
— Żadnej, filozofie. Będzie gorzej. Wszystko jest jałowe i wszystko jest mdłe; nie macie
płuc ani nie macie serc, macie mózgi i macie żołądki; to miało walor , kiedy trzeba było
zakuty plebejski tłum namówić do powrotu w rzymskie mury. A dziś? Gdzie są wasze serca?
imitacje, szczątki, wspomnienia serc? Jesteście jak automaty w muzeum woskowych figur,
najmądrzejszych, jakie były kiedykolwiek. I płodzicie w dalszym ciągu, ludzie bez fantazji,
dla zachowania gatunku, który by należało zachować w spirytusie…
— Tak… — jęknął filozof.
— Niech nie życie stwarza was, lecz wy stwarzajcie życie; bezczelnym trzeba być, aby cię
nie zagłuszył grzmot, byle dzwon, byle krzyk. Urodzić w sobie trzeba odwagę, aby ci nie
drżały nogi, filozofie, jak w chwili, kiedyś mnie ujrzał… Filozofia? Powieś najpierw ją, a
potem siebie. Mózg, co rozcieńcza i pęta ci nogi. Filozofie! Czybyś potrafił, na przykład, na
moim płaszczu wznieść się ze mną w chmury?
Filozof milczał.
— A widzisz… A byli tacy, co latali i ocierali się o gwiazdy i myli zbrudzone w
szynkowni ciała w powodzi słońca. Byli tacy i byli piękni. Wznieś się tak, a będziesz
pierwszy wśród pierwszych. Ty myślisz, że idziesz na czele, a ty tylko uciekasz, dla niej
rozpacz cię dlatego żre tchórz pan jest, kochany panie…
— Tchórz, powiadasz?
Filozof mówił bezdźwięcznie i bardzo cicho.
— Tak, tchórz. Tłumowi się pluje w pysk i nie robi się dyskusji. A ty uciekasz; niech ktoś
w tłumie krzyknie, a ty podnosisz połę chlamidy i gubiąc złote myśli, uciekasz jak stary jeleń.
Czy ustąpiłem kiedy tłumowi? Nigdy. I tłum mnie za to czci, a ja nim gardzę. To nie jest
arystokratyzm, to filozofia, która siebie czcić każe i bóstwa w sobie szuka. Ale tobie tłum jest
potrzebny; ty, nawet uciekając, starasz się nie zginąć tłumowi z oczu. Chcesz, aby cię tłum
widział. Nie miałeś nigdy odwagi samotności, a to jest wielka odwaga.
Mefisto westchnął ciężko i na gardzie szpady wsparł obie ręce.
— Tak… tak, filozofie, rzeczy są przykre. Stwórz sobie tedy romantyzm i szalej. Wtedy
będziesz piękny. Szalej! Szaleństwo jest czymś pod słońcem najpiękniejszym, jak burza, jak
wulkan, jest wyzwoleniem duszy, jest hymnem krwi i serce. Niszcz i łam, aby ktoś mógł
budować, jeśli ty już nie zdołasz. Może ktoś zbuduje Babel?… Kto wie… A potem odejdź w
samotność…
Spojrzał na filozofa, jakby zastygł w bólu; więc Mefisto głos podniósł:
— …albo ukochaj, ukochaj coś do szaleństwa! Nie kobietę! Szkoda czasu i atłasu, który
jej kupisz na suknię. Z kobiety uczyń sobie epizod, jeden akt wesoły, piosenkę, pijaństwo
nocy po dniu, w którym znużyłeś duszę, bo inaczej stracisz to, coś zdobył.
Każ jej odejść w chwili stosownej…
Filozof patrzył na niego i nie słyszał już nic. Twarz miał Mefisto zmęczoną bardzo i
gorzko uśmiechniętą.
Przez okno tłoczył się brudny świt, bezbarwny i nędzny.
Mefisto powstał.
— Ja pana pożegnam…
— Już?
— Już! Dzień wstaje.
Filozof spojrzał przez łzy.
— Jak to i nic?
— Cóż ma być? … Chociaż żal mi pana. Nawet bardzo mi pana żal. Nie odmłodzę pana,
bo to żaden interes dla mnie, dusza pańska przyda się psu na buty, ale coś bym dla pana chciał
uczynić.
Zamyślił się, szeroko rozkraczywszy nogi Filozof patrzył błagalnie w oczy jego, jak
zgłodniały pies.
— Widzi pan, ja mam trochę wpływów, filozofie, więc jedno panu zrobię. Postaram się o
to, abyś pan został docentem prywatnym na uniwersytecie. Zgoda?
Filozof się zatoczył i nie mógł wymówić słowa.
Mefisto skinął mu ręką, podniósł kołnierz czarnej niegdyś peleryny i rozpłynął się w kącie
w mgłę.
Filozof stał jak słup soli bydlęcej.
Zdaje się, że myślał ciężko. Pot mu spływał wielkimi kroplami z czoła.
Potem się powiesił na klamce.
O, filozofie!…
P
RZYKRE POŁOŻENIE
Są rzeczy na ziemi i niebie, o których się nie śniło — „Przeglądowi filozoficznemu”.
Są na ziemi rzeczy przykrzejsze niż małżeństwo nawet — są rzeczy bardziej smutne niż
rocznik polskiego pisma humorystycznego.
Są rzeczy, które zostawiają po sobie wspomnienie trwalsze niż proszony obiad, są rzeczy
głupsze niż mowy jubileuszowe.
To są sensacje życia, które jest z natury swojej indywiduum mocno głupawym i rzadko do
sensacji zdolnym… A nic bardziej nie wytrąca z równowagi, jak taki nagły odskok od
utartego jak szosa szablonu, kiedy życie wierzgnie jak muł, zrodzony z konia, osła i
przypadku — i wywróci dyliżans, zdążający truchcikiem ku stacji niebieskiej, w rów
przydrożny. Po co? Na co? Czemu się nie dzieje wszystko tak, jak się dziać powinno, to
znaczy — tak, jak napisali w „Tygodniku Mód i Powieści” albo w romansie znanej
zaszczytnie autorki, która wydała na świat czterdzieści dziewięć tomów i tylko troje dzieci,
albo jak napisał poeta bardzo szanowany, który zwykle śpiewa przez łzy jakąś „mękę
serdeczną” i jakąś melancholię z czarnych najzacniejszą, a którego życie poi zawsze tylko
trucizną.
Nieraz się dzieje inaczej, i to jest sensacja… A to Jest źle. Na ludzi nie przygotowanych do
ciosu działa to jak uderzenie w głowę kołem albo tomem poezji; znam znakomitego krytyka
literackiego, który odchorował ciężko ustęp z mojej noweli, który on osądził jako sensację.
Przeczytał, zemdlał i trzy dni leżał nieprzytomny. Potem przyszedł do autora.
— Panie — rzekł — to się nie godzi!…
Spojrzał na niego autor, jak na wariata, albo zgoła jak na człowieka, który założył w Polsce
pismo literackie.
— Co się nie godzi, mistrzu?
— Pan tego nie powinien był zrobić…
— Jezus, Maria! Co ja mogłem takiego zrobić… Zabiłem kogo?
— Gorzej!… — jęknął krytyk. — Niech pan sobie przypomni, co pan napisał w ostatniej
swojej noweli.
— No?
— Proszę pana! Bohater pański, człowiek młody i uczuciowy, wraca do domu na wieś, na
wieś, powtarzam, o zachodzie słońca… Wraca do rodziców, których nie widział pięć
miesięcy…
— W istocie, bo potrzebował pieniędzy.
— Proszę pana! Bohater pański siedzi w powozie przed nim naturalnie woźnica…
— Zrozumiałe!
— Woźnica, syn ziemi. Nieprawdaż? Zbliżają się do wsi rodzinnej; w tym miejscu, jak
świat światem obrócić się powinien woźnica w stronę gościa i wskazując biczem oddaloną
wieś, powinien powiedzieć: — „Paniczu! Ot i Katlewo” — albo „ot i Burbiszki!”, stosownie
do geograficznego położenia… Proszę pana! W tym miejscu, jak świat światem, powinny
konie, czując dom, pomknąć szybciej, a młody człowiek powinien unieść się z siedzenia,
wpatrzyć się przez łzy w dal, wzbudzić w sobie wizję dziecinnych dni, a potem zapytać: —
„A zdrowi tam wszyscy w Czerwonym Dworze?” albo coś równie serdecznego powinien
powiedzieć. A pan co? U pana bohater śpi, a woźnica się upił…
— Obaj łajdaki! — odrzekł autor ze zgorszeniem.
— Słusznie, drogi panie — rzekł mu krytyk — ale tak nie można. W stu powieściach, w
trzech tysiącach nowel woźnica się odwracał i wskazywał wieś batem, a pan go spija jak
zwierzę. To źle, drogi panie!… Tak daleko nie zajedzie, są bowiem rzeczy uświęcone…
Ten krytyk miał słuszność.
Są rzeczy uświęcone, a grzech przeciwko nim mści się ciężko.
Oto był pisarz jeden, który napisał powieść, a w powieści tej rzeźbiarz był bohaterem
(rzeźbiarz tylko w ten sposób może być bohaterem). Rzeźbiarz ten zrobił naturalnie posąg
swej kochanki, która go naturalnie zdradziła, tylko głupio, bo dopiero w ostatnim rozdziale.
Co powinien teraz zrobić rzeźbiarz? Powinien, jak świat światem, zaciąć usta i młotem
roztrzaskać posąg. Tak było zawsze; tymczasem ten rzeźbiarz podarował posąg na imieniny.
Autor tej powieści zwariował po roku, już więc widocznie w chwili tworzenia nie był przy
zdrowych zmysłach.
Był kronikarz jeden, który, opisując rozpaczliwy stan bruków w swym mieście, nie położył
na końcu notatki złowróżbnych, a wiele mówiących dwóch słów: „Bez komentarzy”. Rozpił
się i umarł w zakładzie.
Był malarz, który nie namalował w życiu ani jednego stawu i nawet sześciu dzikich
kaczek, ani jednej „Jutrzenki”, ani jednego psa z kotem, z wdzięcznym podpisem
„Przyjaciele”. Powiesił się i pochowano go bez księdza.
Była powieściopisarka, która nie napisała ani jednej powieści „w formie pamiętnika” z
przedmową, która oznajmia, że „osoby interesowano już dawno pomarły, więc im nie
zaszkodzi ogłoszenie tych kart pożółkłych”. Ta zginęła w staropanieństwie.
Był poeta, który nie położył przy końcu książki dopisku, co się biografowi jego przyda:
„Pisałem w maju i czerwcu u stóp Gaurisankaru”, albo „Warszawa — Capri, luty —
listopad”. Człowiek ten szalony, który ponadto nad żadnym z wierszy nie dał motta,
chociażby z Schopenhauera — ożenił się…
To są rzeczy straszne. Tego się nie powinno mówić. Bo po co mówić o wyrzutkach, którzy
się wynoszą ponad inne, miary nie znając; toteż wylatują w kierunku stycznej poza krąg tego
koła, co się obraca dokoła dobrze nasmarowanej osi, równo i składnia. To są doprawdy
indywidua, niezdolne napisać nawet porządnego aforyzmu w odpowiedzi na ankietę w
sprawie kobiet upadłych.
Dawno już powiedział ktoś, zapewne mądry, że życie jest — jak powieść. Bardzo słusznie
powiedział i tak też być powinno, tylko rzecz wiadoma, że życie cierpi na uwiąd starczy
wskutek przeżycia. Toteż się nieraz nie dzieje tak, jak się dziać powinno, jak się działo
zawsze i jak się dobrze działo; te sensacje życia należy notować, jak się notuje stan gorączki u
chorego człowieka.
Przecież od wieków było tak, że kiedy podejrzliwy mąż wyjeżdżał, zawsze wracał
niespodzianie, zawsze zastawał żonę w objęciach jakiegoś łotra, który (o, łajdak!) udawał
jego przyjaciela; mąż był blady i błyskał lufą rewolweru, ona padała na kolano, a kochanek
padał solidniej z przewierconą czaszką. Tak było zawsze i było dobrze, bo nie było powodu
do zmian. Sytuacja się przyjęła we wszystkich sferach z małymi zmianami, polegającymi na
tym, że często i nieszczęśliwy mąż się strzelał, ale to już wtedy, kiedy powieść pisała kobieta,
która chciała sprawę zakończyć więcej po chrześcijańsku. Co więc należy powiedzieć o
ludziach, którzy urządzili sobie scenę zupełnie inaczej, zgoła podlej? Należy chyba pomyśleć,
że społeczeństwo ma wypłowiałe sumienie i zgniły sposób reakcji, skoro w
najtragiczniejszych chwilach życia należące doń jednostki inscenizują scenę swoją na sposób
głupkowaty — sceny zreformowanej?
Z całym oburzeniem wewnętrznym należy powtórzyć tu historię, która właśnie tego
dowodzi.
Działo się to, diabli wiedzą kiedy, zresztą, mniejsza o to. Była noc, rzecz naturalna, bo
żadna romantyczna historia nie udaje się przy banalnym oświetleniu dziennym. Bohater miał
nazwisko czterozgłoskowe. Powinno się wyjaśnić, dlaczego miał nazwisko tak długie, „z
perspektywą”, jak Mark Twain powiada. Oto dlatego, że w literaturze rodzimej nazwiska
rozciągają się z czasem, jak gęba w uśmiechu, jak wierszowana epopeja, która miała być
rapsodem na wierszy czterysta, jak znoszone ubranie, albo zgoła jak długi honorowe.
Dawno już temu bohater miał zawsze nazwisko krótkie, jak szczęk miecza, jeśli chodziło o
sfery szlacheckie, albo jak kłapnięcie zębami z zimna i naturalnie z buntowniczej wściekłości,
jeśli mowa była o maluczkich. Więc np. Gryf, Kos, Wirch, Róg; potem rozmiękły nieco
twarde te, a mocne nazwania i bohater wszelki zwał się nieco dłużej, dostojniej, ze spółgłoską
często na końcu, co też miało swoje znaczenie subtelne; więc był: Czertwan, Krzemień,
Topór, Łowicz, a jeśli bohater był artystą, zwał się Drewicz, Orwicz, Wyrwicz, Rawicz, albo
też wedle typów: Rzecki lub Płoński, co znów uległo z czasem zmianie na lepsze, bo każdy
prawie artysta (zaś artysta w powieści nieszczęśliwy — zawsze), zwał się wedle odmiany na
wzór: „Kurzawa” — więc Warzecha, Doliwa, Szreniawa, Zawisza. Mimo takich herbowych
zawołań, każda tak nazwana dusza, pomazana szczodrze przez Stwórcę, jedynego możliwego
kuratora artystycznego cechu, miała w sobie zawsze obok pierwiastków genialnie twórczych
przymieszkę brutalności twardej i chłopskiej. Samym dźwiękiem imienia groził autor, że jego
bohater twardy jest i w chwili stosownej kości połomić potrafi każdemu czarnemu
charakterowi, którym wedle schematu był zawsze hrabia.
Dzieci onych mają już nazwiska czterozgłoskowe; nie powinno się już dziś używać,
nazywając imieniem bohatera powieści, nazwisk dwu lub trzy zgłoskowych; robią to tylko
„klasycy” z konsekwencji, a młodzi dla powagi a dostojeństwa. Prawdziwy bohater nosić dziś
powinien nazwisko długie, trudne do zapamiętania. Tak też i jest. Nie jest to regułą, ale kto z
prądem idzie, ten niech czyni, jak należy.
Bohater tej skandalicznej opowieści nazywał się, nie wiadomo dość ściśle dlaczego,
Tomasz Robokszycki. Bardzo był miły człowiek, silny bardzo i rozrosły, z twarzą
uśmiechniętą słodko, jakby najmniej ze dwie cukrownie posiadał albo cukrową chorobę, i
zawsze wesoły, mimo że miał żonę, długi i chroniczny katar kiszek. Żonę miał cichą, łagodną,
spokojną. Kiedy ją bolały zęby, mówiła nowennę, kiedy ją kto obraził, dawała żebrakowi
kopiejkę, aby odkrzyczał pacierz za jej wroga. Takie pacierze, takie tanie pacierze nigdy, jak
wiadomo, wrogowi na zdrowie nie wychodzą, ale ona czyniła to z czystości serca. Kobieta to
była prawdziwa. I za co ją zamęczył dnia jednego mąż jej, kat, jednym słowem, albo
nakładca, właściciel księgarni?…
Mąż wyjechał.
Mówił, że wyjechał; tak się zawsze mówi i zawsze się temu wierzy; a on tymczasem stanął
w ukryciu po drugiej stronie ulicy, w głębokim cieniu. Stał nie sam: była z nim wściekłość.
Sądzę, że zwrot ten, przyzwoicie groźny, maluje sytuację dokładnie.
Był wieczór już późny, coś około dwunastej; śnieg się skrzył na ulicy przytłumionym
blaskiem, mróz się tulił do kamienicznych bram, jak nocny włóczęga, czekając, aż wyjdzie
ktoś ze skarbem ciepła, komu by je można wydrzeć, chociażby je na piersiach nawet ukrył.
Robokszycki stał jak posąg, tylko od czasu do czasu, kiedy kto przebiegał szybko ulicą,
ruszał się z miejsca, stąpał kilka kroków i udawał, że zapala papierosa. Zawsze się bowiem
zdaje, że każdy obcy coś niecoś wie o tym, czego nikt wiedzieć nie powinien. Potem znów
stawał pod jakąś bramą i patrzył w okna swego mieszkania.
Nagle spojrzał pilniej, robiąc równocześnie krok w tył, jakby się jeszcze bardziej chciał
ukryć.
— Jest, łajdak! — syknął.
Zaczął myśleć gorączkowo, patrząc uporczywie w okna.
— Pójść na górę — myślał — obić go jak psa i zrzucić ze schodów… Ją do stu diabłów…
W nią rzucić tą wazą, stojącą na kominku… Jeśliby bronił, ogłuszyć uderzeniem krzesła.
Najlepsze będzie to ze złamaną jedną nogą, bo mu się już wielkiej krzywdy nie zrobi…
Robokszycki robił w tej chwili plan jak marszałek polny. Zimną krew jednak w
rozpatrywaniu szczegółów należało przypisać zimnu ulicy.
— …Gdyby chciał uciec przez sypialnię — kombinował dalej — wywróci się na fotelu,
który postawiłem przy wyjściu. Złapię go, o to nie ma obawy… Tylko w sypialni musiałbym
bić w ciemności, czego nie chcę, bo nuż bydlę rzuci jakim krzesłem i roztrzaska lustro…
Robokszycki mocno się nachmurzył; bardzo długo myślał.
— Podniosą wrzask — myślał zaniepokojony — a to będzie zupełnie niepotrzebne.
Skandal!… Do diabła…
Wyglądał coraz pochmurniejszy, aż w jednej chwili mrugnął oczyma, prawie że wesoło.
Spojrzał na zegarek; było wpół do pierwszej.
— …Strzelać? — mówił sobie — to przecież nie teatr, a krzesła na taką małpę także
szkoda…
Podszedł ku bramie i zadzwonił; — nieznacznie pocisnął guzik dzwonka, jakby się bał, że
go usłyszą; czekał niecierpliwie. Zadzwonił powtórnie… Brama skrzypnęła jękliwie, zupełnie
jakby się trumna otwierała na Sądzie Ostatecznym. Stróż spojrzał na Robokszyckiego i aż się
cofnął; potem się chytrze uśmiechnął i podrapał się w głowę, co znów nie było gestem bardzo
zbytecznym.
Robokszycki szedł cicho i ostrożnie po schodach; w tej chwili nie myślał o niczym, szedł z
gotowym planem; nie filozofuje strzelec, kiedy idzie wprost na zwierza. Lecz kiedy stanął
przed drzwiami, zrobiło mu się nieswojo. Zatrzymał się chwilę… Przemknęło mu przez myśl,
że nie odrobi tego, co się stało — więc może lepiej, dla uniknięcia skandalu, wynieść się stąd
tak samo cicho, wrócić jutro i porobić obrachunki, najpierw z nią, potem z nim, aby tylko nie
łączyć tego w jedno. Może lepiej załatwić się po cichu, ale jutro…
Równocześnie wkładał klucz we drzwi. Cichutko, jak kot, przemknął się przez nie i
zamknął na klucz z powrotem. Potem bardzo spokojnie zdjął futro i kalosze; wyjął chustkę i
wytarł nos, poprawił krawat i jak najspokojniej otworzył drzwi, wiodące do okropnego
pokoju.
Stary efekt; wszystko tedy odbyło się wedle zwyczajnego scenariusza. Młody jegomość
odskoczył nagle i zaczął nerwowo osadzać binokle na nosie; ona coś, zdaje się, wyjękła, ale
cichutko i odruchowo poczęła porządkować włosy. Jedno tylko w tym wszystkim było
nadzwyczajne: Robokszycki nawet okiem nie mrugnął, błysk mu tylko lekki ześliznął się po
szkle źrenic i zamarł w nich. Uśmiechnął się nad wyraz uprzejmie, jakby z wizytą przyszedł;
zrobił kilka kroków; nie można z nich było poznać, czy to krwawy tygrys gotuje się do skoku,
czy wykwintny pan podchodzi, aby się przywitać…
Młodzieniec, który w tej chwili nie czuł w sobie duszy ani żadnego takiego bohaterskiego
sprzętu, struchlał, ale stać go jeszcze było na to, żeby udać, że robi krok… Podniósł nagle
głowę i jak przystało w takich wypadkach, rzekł przez pół bohatersko, przez pół z jękiem
dorzynanego koguta:
— Panie!…
Bo właściwie młody ten człowiek przeraził się tylko w pierwszej chwili tak bardzo, że aż
mu dech zaparło; później ochłonął jednakże, bo ostatecznie przewidywał, ze kiedyś dojść
musi do katastrofy; czekał więc tylko jej rozwikłania wedle wszelkich reguł przyzwoitości i
wedle praw obyczajowych, przygotowany był przeto na jeden, dwa, ostatecznie trzy policzki.
Więc już hardo nawet, z odcieniem pytania powtórzył:
— Panie?!…
Robokszycki jakby go dopiero spostrzegł…
— Ach! Kochany pan! Przepraszani najmocniej… Bardzo mi miło… Swoją drogą nie
spodziewałem się pana spotkać u nas…
— Przecież miałeś wyjechać — wtrąciła gorączkowo, tonem szczerego wyrzutu i jakby
usprawiedliwienia, pani Robokszycka.
— Ja wyjechać? Może być, ale nie wyjechałem… I dobrze się stało, bo byłaby mnie
ominęła sposobność pogadania z kochanym panem…
Popatrzył na tego kochanego pana tak szczerze i jasno, że się temu zrobiło trochę słabo.
Poza tym zgłupiał w tej chwili doszczętnie.
— Zwariował czy co? — myślał.
Zachowanie się Robokszyckiego było dla niego czymś niesłychanym; to była sensacja
zgoła nieoczekiwana. Jak świat światem kochanek na jego miejscu badał w takiej chwili, czy
wszystkie żebra ma na swoim miejscu. Wiedziałby zresztą, jak się zachować w takiej sytuacji,
w tej zaś, którą zainscenizował ten stary bałwan, nie umiał się połapać. Stał tylko groźnie
wyprostowany i patrzył na niego jak na żbika. Robokszycki zupełnie tego nie widział; usiadł
w fotelu i podał młodzieńcowi cygaro, zwracając się równocześnie z niebiańskim uśmiechem
do żony:
— Pozwolisz, złoto, że zapalimy?
Żona otwarła szeroko niebieskie oczy, mocno przerażone, i nic nie odrzekła. Młodzieniec
zaś przywołał na pomoc całą przytomność umysłu. Nie wiedział, co robić. Przyjąć cygaro,
usiąść i wdać się w pogawędkę? Do stu tysięcy diabłów?… Przecież ten nosorożec wszystko
widział, wchodząc do pokoju… I zamiast, żeby on strzelił, jemu coś strzeliło do łba… Zrobić
awanturę? Powiedzieć: — „Podły!”, jak należy, i pójść sobie precz?… To mu kości połamie.
Ale dlaczego robi głupstwa, czemu go od razu nie zrzuci ze schodów? Więc albo nic nie
widział, albo jest dureń, albo chce wszystko pokryć tym postępowaniem i nie robić skandalu.
W takim razie ośmieszy go tylko przed swoją żoną! Zasiąść z nim do przyjacielskiej
pogawędki, znaczy stchórzyć, a wiadomo, że niewiasta nie znosi indywiduów mało
bohaterskich i stąd ma taką predylekcję do oficerów. Należałoby więc powiedzieć głucho:
— Udław się pan swoim cygarem, ja kocham pańską żonę, a pan jest człowiek podły…
I w tej chwili sympatyczny młodzieniec, unikając wzroku pani Robokszyckiej, uśmiechnął
się jak glista do słońca, skłonił się lekko, a ciężko usiadł. Wstrzymał w sobie rwący poryw
bohaterstwa, bo diabli wiedzą, co by z tego mogło wyniknąć…
Robokszycki uśmiechnął się niewidocznie. Nastała długa chwila milczenia. Sprytny
młodzieniec zapalał cygaro bardzo długo w ten sposób, że zręcznie gasił dmuchnięciem przez
nos każdą zapałkę, przez co zyskał tyle czasu, że mógł przyjść do siebie, co zresztą często do
miłych wizyt nie należy.
— Ty nie usiądziesz? — zwrócił się Robokszycki do żony.
— Kto, ja?
— Proszę cię, usiądź…
Usiadła na brzeżku fotela i patrzyła pod stół, bawiąc się nerwowo łańcuszkiem od zegarka.
Robokszycki patrzył na oboje z miną nawet wesołą.
— A, taaak! — powiedział po chwili.
Zacny młodzieniec i pani Robokszycka spojrzeli na niego z przestrachem. To ,,a, taaak!”
— powiedziane tak dziwnie, mogło znaczyć wszystko; diabli go wiedzą, co chciał przez to
powiedzieć.
Znowu milczeli bardzo długo. Żona podniosła powoli powiekę tylko lewego oka i
spojrzała na męża; nic… puszczał na pokój obłoki dymu i miał minę głupkowato
zadowoloną…
Młodzieniec zaś walczył z sobą; chciał coś powiedzieć i rozpędzał się jak koń na
wyścigach. Nagle poczerwieniał, potem nagle zbladł i rzekł niesłychanie bezczelnie:
— Już po pierwszej!
Robokszycki spojrzał na niego łagodnie.
— Po pierwszej? Ha! trudno… Czas nie czeka, coraz bliżej jesteśmy śmierci…
— Jezus! Maria! — pomyślała żona.
— Oszalał! — jęknął w duszy z trwogą mimowolną człowiek młody, choć niewiele
obiecujący.
Robokszycki się nachmurzył, przymknął lekko oczy i mówił jakby sam do siebie:
— Iluż to ludzi kona w tej chwili… Śmierć to jest straszna rzecz…
Włosy młodego człowieka, porozumiawszy się między sobą, podniosły się jak jeden mąż;
po krzyżu przebiegł mu dreszcz, taki z gorszych… Dusza, jak ptak w klatce, do której ktoś
nagle wsunie rękę, zaczęła się tłuc po piersiach i przywarła gdzieś w okolicach płuc.
Pani Robokszycka spojrzała na męża przerażona. Dałaby pół życia za to, aby tego młodego
idioty w tej chwili tu nie było; jego przymusowa obecność targała jej nerwy, jak śpieszący się
człowiek targa zbyt mocno skręcone wiązadła butów, które chce zdjąć. Porównanie to jest z
gruntu szewskie, ale i jej pasja w tej chwili była tego samego pochodzenia.
A pan Tomasz Robokszycki siedział tak długo, bardzo długo i milczał. Potem, w istocie
jak wariat, zerwał się na równe nogi (bo czyż można zerwać się inaczej?) i zaczął chodzić po
pokoju, zgoła jak człowiek, który czeka na pieniężną przesyłkę, albo jak podły aktor, kiedy
Borkmana udaje.
Oni oboje spojrzeli na niego z przeraźliwym jakimś, zalęknionym podziwem.
Robokszycki nagle przystanął.
— Nie zważajcie na mnie, moi drodzy…
Potem usiadł…
— Pan jest bardzo miły człowiek — rzekł ni z tego, ni z owego.
Młodzieniec uśmiechnął się niesłychanie przyjemnie: tylko przy ataku porażenia twarz
składa się w takim uśmiechu.
— Ach, cóż pan znowu!… — bąknął.
— Owszem, panie, owszem. Pan jest bardzo miły człowiek…
To było wszystko; młodzieniec patrzył, coraz niespokojniej. Po dłuższej chwili odważył
się napomknąć, wstając:
— Wpół do drugiej… Państwo pozwolą, że ich pożegnam…
I spojrzał niespokojnie.
Robokszycki podszedł ku niemu, wziął za rękę i posadził mocno na fotelu. Młodzieniec
mignął buntowniczo oczyma, ale wnet się uśmiechnął słodko. Pani Robokszycka patrzyła na
to przerażona i poderwała się natychmiast, kiedy mąż do niej nagle zagadał:
— Moja kochana, podaj herbatę.
Spojrzała na niego z rozpaczą i ośmieliła się na uwagę:
— Służba śpi… Jest wpół do drugiej…
— Pan będzie tak łaskaw, że ci pomoże. Niech pan pomoże żonie zrobić herbatę, kochany
panie. Młodzieńcowi krew uderzyła do głowy; zacisnął pięście i był gotów roztrzaskać mu
głowę. Kiedy się jednak spotkał z jego jasnym wzrokiem, uśmiechnął się, jakby wszystko to
brał za żart.
— Ależ z przyjemnością… — rzekł.
Przyjemność ta stawała mu kością w gardle. Zupełnie banalna rozpacz zaczęła mu zapierać
piersi, a głowę rozsadzało mu równocześnie poczucie niemocy rozpatrzenia się w sytuacji. Co
właściwie zrobić? Jakie zająć stanowisko wobec tego starego łotra. Nie znał wyjścia z tej
sytuacji, nie miał wzoru na rozwiązanie tego powikłania, nigdy ani sam nie był w takim
położeniu, ani nikt mu o podobnym nie mówił.
— Wścieknę się! — pomyślał i czekał, co zrobi zacna małżonka. Od niej czekał
zbawienia, a ona od niego. Robokszycki zaś patrzył na nich niefrasobliwie, wciąż
uśmiechnięty, łagodnym, poczciwym wzrokiem.
Pani Robokszycka wyszła jednak sama tylko; pozostali oni. Młodzieniec uśmiechnął się
wcale głupkowato i poprawiał binokle. Robokszycki milczał.
— Już jest bardzo późno… — rzekł młodzieniec.
Robokszycki milczał.
— I zimno dzisiaj bardzo… Nic. Cisza…
— Pan, zdaje się, bardzo zmęczony… — szepnął w pocie czoła młodzieniec.
— Bynajmniej — rzekł wreszcie Robokszycki — mnie nie tak łatwo zmęczyć.
— Czy w istocie? — pytał młodzieniec z niespokojną ciekawością.
— W istocie, panie. Odżywiam się dobrze, siły mam. Niczego się nie obawiam. Raz mnie
drab jakiś napadł w ciemnej ulicy, tom mu głowę na nic roztłukł…
— Pięścią?
Młodzieniec wstrzymał oddech.
— Nie, kolbą rewolweru. O, tego rewolweru.
Dobył powoli z kieszeni okropną, błyszczącą maszynę i podał młodzieńcowi, któremu w
tej chwili oczy zaszły mgłą i zaczęły drgać rytmicznie kolana.
— Aha! — szepnął — tym rewolwerem.
Oglądnął się niespokojnie na drzwi, ale Robokszycki już ukrył rewolwer w kieszeni, od
której biedny młody człowiek nie mógł oderwać oczu.
— Tym rewolwerem… — powtarzał z jakąś straszliwą rozpaczą młodzieniec — ha! ha!
ha! to ciekawe, słowo daję, że to ciekawe.
— Pan nie wierzy?
Młodzieniec aż zbladł na myśl, że go można o to posądzić.
— Nie! nie! nie to!… Tylko skąd pan, że tak powiem, tyle zimnej krwi…
Robokszycki smutno sposępniał.
— To u mnie chorobliwe, drogi panie; kiedy byłem młody, wtedy namiętnością moją było
skręcanie głów ptakom albo rozpruwanie brzuchów psom i kotom…
— …psom i kotom… — powtarzał bezdźwięcznie biedny młodzieniec.
— Tak; raz znów chciałem udusić przyjaciela, który mi zabrał scyzoryk.
— Za scyzoryk?
— …gdyby mi był zabrał rzecz cenniejszą, byłbym go zabił. A tak mnie zaledwie od niego
oderwali…
Młodzieńca krew zalała; pot mu wyszedł na czoło, potem badawczo począł chyłkiem
oglądać potężne pazury Robokszyckiego; czuł je już najwyraźniej na swoim gardle.
Znowu milczeli. Młodzieniec szukał gwałtownie ratunku, raz nawet spojrzał na
Robokszyckiego błagalnie. Potem zdecydował się na coś okropnego, bo nagle powstał i
zaczął mocno:
— Ja, panie, sądzę, że…
— Siadaj pan! — rzekł słodko Robokszycki.
Więc usiadł. Zimny pot spływał mu po czole; w żołądku uczuł jakieś niewyraźne ciążenie,
ręce mu się trzęsły.
Robokszycki szepnął troskliwie:
— Pan musi być bardzo nerwowy.
— O, bynajmniej!
— Powiedziałem panu, że pan musi być nerwowy!
— Ależ nigdy w życiu!
— Bardzo nerwowy!
— Do stu tysięcy diabłów!… — wrzasnął nagle młodzieniec.
— A widzi pan, że pan jesteś nerwowy — rzekł spokojnie Robokszycki.
Młodzieniec osłabnął i jakby się załamał. Spojrzał na niego z rozpaczą i zaczął cichym
głosem:
— Niech mi pan pozwoli odejść…
Robokszycki aż się zdumiał.
— Ależ, panie! Nigdy bym nie śmiał pana zatrzymać, ale żona przygotowuje herbatę, a
pan ni z tego, ni z owego chce odejść. Niech Bóg broni, żebym miał na to pozwolić.
Biedny człowiek spojrzał na niego tak jak na psa.
Zaciął zęby, potem się… uśmiechnął.
— W istocie — rzekł. I zamilkł.
Robokszycki wprawił nogę w ruch i zaczął pogwizdywać; potem, jakby coś nagle
zauważył, zawołał:
— Pan się w moim towarzystwie nudzi, nie dziwi
mnie to zresztą, bo jestem niedźwiedź.
— Druga! — jęknął młodzieniec, nasłuchując bijącego w drugim pokoju zegara.
— Już? — zdziwił się Robokszycki — jak diablo ten czas leci… Zosiu! Zosiu!
Żona weszła zmieszana, ze śladami łez w cichych oczach.
— Zosiu — rzekł — pan się tu ze mną nudzi, a ty siedzisz w kuchni.
Pani Robokszycka spojrzała na niego z taką pogardą, z jaką nie patrzy nawet poeta na
drugiego poetę.
— Zaraz podam herbatę — jęknęła zrezygnowana.
— Nie masz nic do herbaty?
— Nic…
— O, szkoda!
Podała herbatę najpierw Robokszyckiemu, potem sobie, wreszcie biednemu młodzieńcowi.
Usiadła przy stoliku i wpatrzyła się w którąś z jego nóg. Robokszycki gadał głośno i
najuprzejmiejszym ruchem podawał im cukier.
— Bo to, uważacie — mówił — głupio jest na tym świecie. Ja osobiście nie narzekam, bo
co mi tam… Ale są biedacy, którzy nawet tego nie mają, co ja. Czy nieprawda, drogi panie?
Nie wiem, jak tam z panem, ale coś mi się zdaje, że panu nie jest na świecie aż za wesoło; w
oczach ma pan przygnębienie, można powiedzieć, że nawet smutek, śmiertelny smutek. Niech
mi pan wybaczy, że o tym mówię, ale okropnie mi mimowiednie pana żal…
Młodzieniec aż kłapnął zębami z wściekłości.
— Bynajmniej! — syknął.
— A to w takim razie coś pana gryzie. Jeszcze raz proszę pana o przebaczenie, że o tym
mówię. Ale ja tak przecież pana lubię…
Uśmiechnął się tak po przyjacielsku, że młodzieńca aż podniosło.
— Lubię pana — mówił Robokszycki — za ten smutek właśnie pana lubię. Czy
nieprawda, Zosiu? Patrz, jakie pan ma oczy… prawie że załzawione.
Wściekłość targnęła młodzieńcem, jak pies żydowskim chałatem; szukał jakiegoś widelca,
jakiego noża, jakiego ciężkiego sprzętu.
— Wszystko gryzie człowieka, drogi panie — mówił Robokszycki z jakimś smętkiem w
głosie — a zdawać by się mogło, że najbardziej dokucza nam to, co jest, teraźniejszość. A to
nieprawda… Najbardziej gryzie wspomnienie tego, co było, i najbardziej gryzie obawa przed
tym, co będzie… Przed tym, co będzie… — powtórzył jakimś suchym, śmiertelnym głosem.
Żona i młodzieniec patrzyli na niego niespokojnie.
— Dlaczego pan to wszystko mówi? — zapytał młody człowiek.
Robokszycki się zdumiał.
— Diabli wiedzą… tak sobie, aby się nam czas nie dłużył. Zresztą i tak mówię bez
sensu…
To już było prowokujące. Anioł zakląłby w tym miejscu i trzasnąłby drzwiami, ale
młodzieniec przygryzł wargi i rzekł tylko z cieniem, ale tylko z cieniem złośliwości:
— Już trzecia dochodzi…
— Trzecia! — nie wiadomo dlaczego głucho szepnął Robokszycki.
Żona była bliska omdlenia.
Biedny młodzieniec był wyczerpany, trawiła go złość, rozpacz, strach i wściekłość. Nie
mógł patrzeć w tej chwili na tę kobietę; ona jeśli na niego spojrzała, to jak na płaza. Ale cóż
miał robić? Wstać i teraz plunąć mu w pysk? To byłaby niekonsekwencja… Trzeba to było
zrobić przed dwiema godzinami. Postawić jasno sprawę i prosić o chwilę rozmowy na
osobności? W takim razie Robokszycki trzaśnie go w pysk śmiechem i zapyta zupełnie
słusznie, dlaczego sobie to teraz właśnie przypomniał…
— Kto jest większy łajdak? — pytał sam siebie biedny młodzieniec — ja czy on?
Właściwie on, bo mnie powinien był wyrzucić przez okno… albo właściwie ja, bo
powinienem był wyjść… a jeśliby bronił, wydrzeć mu ze łba wszystkie włosy. Tylko że mnie,
łotr jeden, otumanił swoim postępowaniem… Co to za moda diabelska, co za niesłychane
małpiarstwo!
— O czym się pan tak zadumał? — zapytał nagle Robokszycki.
— Ależ wcale, i owszem, słuchałem z uwagą tego, co pan mówił…
I… zawstydził się.
Robokszycki wstał tymczasem i usiadł przy pianinie. Niby grał i niby nie grał; siedział
bokiem do pianina i wodził po klawiszach jedną ręką, mówiąc w trakcie tego.
— Pan — mówił — jest młody, a każda młodość drapuje na sobie smutek jak płaszcz…
Ale pan ma w głębi duszy bujną wesołość…
— Bogdajbyś się udławił!… — myślał nieszczęśliwy człowiek.
— …bujną wesołość i radość z życia. A ja cóż? Życie mnie już odbiega, więc ja się do
niego garnę i do ludzi się garnę; lubię ludzi, lubię rozmowę, lubię taką jasność pogodną
właśnie, jaka jest w tej chwili między nami…
— Jezus! Maria! — jęknęło w duszy nieszczęsnej niewieście.
— …i dlatego tak mi jest z wami dobrze… — kończył smętnie.
W tej chwili żona, nie mogąc zdławić tego w głębi Piersi, buchnęła łkaniem.
— Czy cię muzyka drażni? — zapytał obojętnie.
Młody człowiek miał dość tego wszystkiego. Powstał z fotelu, oczy mu błysnęły złowrogo
i zdawało się, że roztrzaska łeb Robokszyckiemu, który ani drgnął, tylko dziwnie popatrzył na
młodzieńca. Ten spojrzał prawie że błędnie i spokojnie powrócił na dawne miejsce.
— Pani płacze… — rzekł tonem najlżejszego wyrzutu.
Robokszycki przestał grać i zbliżył się do nich.
— Co ci jest, Zosieńko?… Cicho, uspokój się, pan gotów pomyśleć, że jest tu
niepotrzebny…
— Właśnie tak myślałem…
— O, widzisz! Właśnie tak myśli. Niech pan siada, drogi panie. Bardzo pana proszę. Moja
żona z nerwami trochę źle, ale się uspokoi. Ot i już…
Pani Robokszycka postawiła oczy w słup i ani odetchnęła głębiej.
— Państwo pozwolą, że odejdę…
— Ależ co znowu! Jest dopiero wpół do czwartej! Wie pan co? Pan podobno świetnie
czyta; zrobi mi pan przyjemność, a żona się uspokoi… Nic lepszego dla popsutych nerwów.
Młodzieniec pochylił głowę na piersi; nie rzekł ani słowa. Robokszycki podszedł do
jakiegoś stolika, wybrał książkę ze stosu, wyszukał jakieś miejsce i podał mu.
Młodzieniec spojrzał błędnie najpierw na niego, potem na nią, potem spojrzał w książkę.
— Apokalipsa?!
— A dlaczegóż by nie? Za mało czytamy takich rzeczy, panie, stanowczo za mało, a
Apokalipsa to jest genialna rzecz.
Młody człowiek nie miał już siły. Machinalnie ujął książkę i zaczął głosem rozpaczliwym,
podobnym trochę do śmiertelnego rzężenia:
— Co widzisz, napisz w księgi i poślij siedmi kościołom, które są w Azji; Efezowi i
Smyrnie, i Pergamowi, i Tyatyrze, i Sardowi, i Philadelphia, i Laodycei…
Odetchnął i spojrzał wściekły. Robokszycki słuchał uważnie, rzec by można, nabożnie.
Ona leżała w fotelu prawie omdlała. Więc biedny człowiek rozdął nozdrza, spojrzał w książkę
z zajadłością i rzucił się na nią oczyma, jak zgłodniały szakal na zdechłego wielbłąda. I zaczął
czytać szybko, okropnie szybko, zdławionym głosem; nie przestawał ani na chwilę, tylko
jęczał tym okropnym głosem, suchym jak głos, kiedy piłą trą drzewo… Gonił wszelkie anioły
i potwory, rwał, huczał, szalał.
Robokszycki słuchał z powagą, z zajęciem i z zaciekawieniem.
— Pan doskonale czyta… — przerwał mu w jednym miejscu. Ten spojrzał na niego
nieprzytomnie i czytał… czytał…
Szyby zasnute mrozem zaczęły błękitnieć; lampa paliła się jakoś tajemniczo. W pokoju
było zimno, przeraźliwie jakoś i ciężko. A on czytał…
Skończył wreszcie, opuścił książkę na posadzkę i jakby zdrętwiał.
— Przepiękna rzecz… — rzekł półgłosem Robokszycki. — Bardzo panu dziękuję.
Młody człowiek wyszczerzył ku niemu zęby, jakby mu nimi chciał wygryźć kawał twarzy.
Pani Robokszycka nie mówiła nic — była zgnieciona. Przesiedzieli tak chwilę w milczeniu,
po czym Robokszycki spojrzał na zegarek.
— Już po szóstej — rzekł obojętnie — myślałem, że to później…
On wstał i nieszczęsny młodzieniec wstał zupełnie machinalnie.
— Pan już odchodzi? — zapytał serdecznie Robokszycki. — To szkoda… Dokąd panu tak
spieszno? Zosiu! pan odchodzi…
Pani Robokszycka spojrzała na nich obu nienawistnie, potem skinęła głową.
— Powiedzże panu: dobranoc!
— Dobranoc!…
Młody człowiek skłonił się machinalnie i zwrócił się ku drzwiom. Nie trafił do nich, bo
wpierw wyrżnął głową o obramienie drzwi; z trudem nacisnął klamkę. Był chory, nie
wiedział, co się z nim dzieje; szedł ostatkiem sił.
Robokszycki podał mu uprzejmie futro, podprowadził do drzwi, otworzył je również
uprzejmie, potem ujął biednego człowieka za ramiona, kopnął go brutalnie i zrzucił ze
schodów.
D
WAJ SAMOBÓJCY
Przyjaciel mój, malarz, wpadł w taką wściekłość, jakby się wody napił, a wiadomo, że
każdy malarz strzeże się wody — jak ognia. Biegał po „pokoju” (nazwanym tak przeze mnie
złośliwie i bez najmniejszej podstawy) jak tygrys, ale taki z najstraszliwszych, co by nic nie
robił, a tylko jadł mięso. Z tego względu każdy zresztą malarz jest uderzająco podobny do
tygrysa.
Malarz zaś, o którym mowa, był w tej chwili naprawdę jak tygrys krwiożerczy, a zwał się
— Boże mu przebacz! — Szymon Byk. Mocna była bestia wskutek tak rzeźnickiego
nazwania, w barkach rosły jak rzeźnik albo Herkules i krępy jak tragarz kolejowy. Brodę miał
wspaniałą, zgoła jak misjonarz, chociaż z przekonań był raczej ludożercą niż apostołem.
Targał ci w tej chwili brodę jak huragan, ale nie taki nasz suchotniczy, ale jak amerykański
huragan. Był w tej chwili tak wściekły, że można się było po nim spodziewać wszystkiego,
nawet zapłacenia komornego. Zdaje mi się jednakże, że przesadzam. Prawdziwy malarz nie
zrobi tego nawet po trzeźwemu.
Biegał tedy Szymon z kąta w kąt, zupełnie nie zajmująco, od czasu do czasu tylko dla
pewnej rozmaitości kopnął po drodze krzesło albo stół, który przerażony, zaparł się mocno i
dygotał.
— Aaa!… Aaa!… — krakał (!) Byk.
I w przystępie nagłej furii przerzucać począł ze dwadzieścia płócien, wybrał szkic —
najgorszy (sprytny szelma!) i drzeć go począł z pasją, jaką można rzadko ujrzeć nawet na
scenach stołecznych, kiedy grają tragedię, albo nawet w gronie poetów znamienitych.
Wydawał przy tym głosy jakieś straszliwe i rzężenia jak zepsuty gramofon albo primadonna;
— taki malarz to z pewnością potrafi.
Wreszcie, jak by pozycja na dwóch nogach niewygodna była do tego rodzaju operacji,
rzucił się na ziemię, na grzbiet, chwycił się obu rękoma za głowę i wyjąc, bił mocnymi
nogami o podłogę. Odbrzmiały mu w tejże chwili z trwożliwym jękiem szyby i zadzwoniły w
wysokiej tonacji dwie flaszeczki i jedna szklanka samotna, którą rozpacz gryzła, bowiem
szczerby miała po brzegach niesamowite.
Na niższym piętrze pies zawył przerażony, a wrony na dachu siedzące zerwały się z
wrzaskiem.
A malarz tłukł nogami o podłogę, co zresztą musiały zanotować wszystkie sejsmografy we
wszystkich obserwatoriach. W tejże chwili drzwi skrzypnęły przeraźliwie, jak dusza na
mękach.
Malarz, czując, że ktoś wchodzi, wpadł w szał ostateczny, nie patrząc zresztą, kogo
wywołał rykiem. Trwało to przez czas dłuższy, bowiem gość się nie zbliżał. Aż się znudziła
rozpacz malarzowi, więc przerwał na chwilę trzęsienie kamienicą, podniósł głowę i spojrzał,
kto taki przyszedł. Ujrzawszy zaś znajomą figurę, najspokojniej w świecie rozpoczął ciąg
dalszy.
— Tak musiał wyglądać św. Wit!… — rzecze gość.
Szymon Byk podniósł najpierw głowę, potem wstał i zaczął otrzepywać ubranie. Spojrzał
na gościa; gość przyszedł bez kapelusza, gdyż mieszkał o piętro niżej.
Była to osobistość straszliwie długa i nadmiernie wychudła; gębę miał gość szanowny
spokojną i miłą, patrzył zaś niebieskimi oczyma bez ciekawości, albowiem nigdy się nie
dziwił.
Był to również malarz, a malował tylko sprośne akty. Rozejrzał się po pokoju, starł połą
surduta śmiecie z krzesła i usiadł spokojnie. Spojrzał blado na wściekłego Byka i rzecze:
— Ząb cię boli?
— Głupiś!…
— To szkoda, że nie ząb, bo mam świeżą terpentynę, a to by ci pomogło… Aleś mi psa
przestraszył…
Byk się zirytował.
— Czegoś tu przylazł?
— Bo myślałem, że pukasz na mnie, abym przyszedł… Aleś mi psa przestraszył…
— Powiedz swojemu psu, że jest bydlę.
— Dobrze, powiem… A tyś się czemu wściekł?
Szymon stał się w jednej chwili straszliwie smutny, gębę miał zbiedzoną i zrozpaczoną.
— Bo proszę ja ciebie — mówił — znałeś mego stryja?
— Znam różną hołotę…
— To ten, co tu był przed tygodniem, taki z nalaną fizjognomią, z grubym karkiem…
— Obserwowałem… Owszem, owszem, kryminalny typ!
— Kamienicę miał!
— Ha! Niech mu Bóg przebaczy!
— I obraz ode mnie wycyganił, najlepszy obraz, jaki miałem…
— To wariat!
— Bałwan jesteś… I uważasz, ta kanalia, mój stryj…
— Wystarczy powiedzieć: kanalia, a wiadomo będzie, że rzecz się w twojej familii
rozgrywa.
— Słuchaj no, jeszczem nikogo z taką siłą nie wyrzucał, z jaką ciebie wyrzucę.
— Uspokój się, znowu mi psa przelękniesz… No i cóż ten stryj?
— Umarł!
— Niemożliwe! No, no, no!
— Czemu wyjesz?
— Bo byłem przekonany, że skończy na szubienicy… Kamienicę przecież miał.
— Masz rację. A wiesz, co mnie zostawił?
— Dziedziczne rozmiękczenie mózgu?
Malarz, nie zważając na nic, podszedł do pieca i w jego okolicy, spośród krawatów,
kołnierzyków, tutek i śmieci, wydobył straszliwie zmięty papier listowy.
— Masz! — krzyczał — czytaj!
Przyjaciel spojrzał na list podejrzliwie.
— Słuchaj no — rzekł — a może ten twój stryj umarł na suchoty, w takim razie ty sam
czytaj, nie chcę tego brać do rąk.
Byk spojrzał na niego z pasją, potem, siląc się na straszliwy spokój, czytał:
…Na łożu boleści będąc i bliski śmierci, którą Pan Bóg na mnie ześle może za dzień, może
za godzinę, a może nawet za kwadrans, piszę do ciebie po raz ostatni w tym życiu doczesnym,
które jest czyśćcem i niedola, w nadziei, że usłuchasz głosu zza grobu, który woła, abyś się
opamiętał i zerwał ze swoim życiem. Przede wszystkim rzuć do stu diabłów tego łajdaka, co
mieszka pod tobą, tego solitera, co tylko nagie kobiety maluje, a ciebie na złe drogi
prowadzi…
— To ja! — przerwał z tryumfem przyjaciel.
— …potem ci radzę, abyś pracował i nie zawracał sobie głowy ta aktorka, co cię najmniej
z dziesięć rubli miesięcznie kosztuje, bo cię na to nie stać, a ja nie dam, bo takim jak ty
nicponiom i lampartom się nie daje, aby po gabinetach tracili i trzy razy na dzień jedli obiad
albo i więcej. Dlatego też wszystko, co mam, zapisałem na kościół i poleciłem, aby się za
ciebie modlili, choć to i tak nic nie pomoże, bo z takiego podłego nasienia nic dobrego być
nie może, chyba malarz… Aaa!
Chudy przyjaciel mrugał wesoło oczyma i aż się zachłysnął, gdyż go nagła czkawka z
radości napadła.
— To była bardzo ładna kamienica! — rzekł wreszcie.
— Żebyś skonał! — odpowiedział mu złamany i zgnębiony Szymon.
— A tyś myślał, że ją dostaniesz?
— Nie myślałem, pewny byłem… Zrujnowany jestem, mam długi…
— Mnie jesteś winien dziesięć kopiejek za tytoń, pamiętaj…
— Jestem zrujnowany i tylko na jego śmierć liczyłem…
— Możesz teraz liczyć na moją… Weźmiesz psa!
— Głupiś!… I co ja teraz zrobię? Stąd mnie wyrzucą jutro lub pojutrze; jeść nie mam co,
na modele nie mam…
— O! wymaluj stryjaszka w trumnie, to możesz darmo.
Malarz nagle wpadł w szał; znów zaczął biegać po pokoju i rwać włosy.
— Zastrzelę się! — krzyknął — zastrzelę się.
— Aha! — wtrącił chudy przyjaciel — a jak spotkasz po śmierci tego ananasa, to się tyłem
do niego odwróć!
— Kości mu połamię, aby nie miał z czym wstać na Sąd Ostateczny.
Nagle stanął przed przyjacielem i rękę mu położył na ramieniu.
— Słuchaj — mówił — jak Boga kocham, ja nie żartuję, ja naprawdę jestem bez wyjścia.
Przecież ja Felce obiecałem krawcową zapłacić, stróżowi dałem słowo honoru, że mu dwa
ruble oddam…
— O, to źle!
— Co źle?
— Lekkomyślnie dajesz słowo honoru!
— Musiałem, słowo honoru, że musiałem…
— Tak, ale psujesz barbarzyńcę… O, to niedobrze!
— No i co teraz? W łeb sobie strzelę i koniec…
A cóż ja, do diabła, będę sobie głowę suszył!…
— Naturalnie! — rzekł przyjaciel — z tą obfitością wody, jaką ty masz, to ciężka robota…
Malarz był smutny. Pochylił głowę na piersi i bardzo z tym mizernie wyglądał. Potem
podszedł karawaniarskim krokiem do stołu, wyjął z szuflady jakiś straszliwy rewolwer i
smętnie począł mu się przypatrywać.
Przyjaciel zapytał obojętnie:
— Naoliwiony?
Byk milczał.
— A gdzie chcesz strzelać: w serce czy w głowę?
— I w serce, i w głowę! Co to ciebie obchodzi?
— Bo jeżeli w głowę, to będziesz jej długo szukał, więc dlatego radzę, aby w serce.
— Bałwan!
Ale przyjaciel był bardzo poczciwy, chociaż chudy.
— Szkoda mi ciebie, Szymonie, uważasz; będzie mi bez ciebie dość smutno, zawsze
bowiem weselej jest człowiekowi, kiedy chociaż ma znajomego psa, cóż dopiero, kiedy ma
przyjaciela. A gdzież ty to będziesz urządzał? Chyba nie tu, bo się zaraz hołota zleci.
— Pewnie, że nie tu.
— Zresztą znowu byś mi psa przestraszył, a ten kundel jest bardzo nerwowy. A z rzeczami
co zrobić?
— Możesz wszystko zabrać, udław, się.
— Widzisz, Szymciu, ja bym poszedł z tobą, na przypadek, gdybyś się długo męczył, ale
jak cię kocham, tak nie mogę… Czasu nie mam…
— Obejdzie się…
— Naturalnie… Ale na pogrzebie będę, z całą pewnością będę. Tedy się już więcej nie
zobaczymy! Ha, trudno! Nie będę płakał, bo co mi tam… Kiedy sięchcesz strzelać, to się
strzelaj, tego ci nikt zabronić nie może… No, daj ci Boże szczęście, kochany! i śmierć lekką.
Potrząsnął mocno ręką zacnego Szymona, obejrzał się z boleścią po pokoju, pokiwał
bardzo smutno głową i poszedł.
Zza drzwi tylko krzyknął:
— Hej, Byk!
— Czego jeszcze?
— A jakbyś bardzo późno dziś w nocy wrócił, to się nie tłucz bardzo głośno, bo spać nie
mogę.
— Złam nogę!…
*
*
*
Malarz wystroił się w coś takiego, co może nawet przypominać narzutkę, straszliwy
rewolwer schował w kieszeń, zapalił papierosa i poszedł. Zdawało mu się, że wszyscy mu się
na ulicy przypatrują z miną tajemniczą i że mu z szacunkiem ustępują z drogi. Wiatr wył w
jakiejś bardzo wysokiej tonacji albo się nagle roześmiał głupkowato, kiedy mu się udało
zagasić latarnię. Drobny deszczyk padał jak by przez sen, bezsilnie, powoli, nudnie. Malarz
brnął po największym błocie, wykombinowawszy bardzo sprytnie, że człowiek, co na śmierć
idzie, nie ma potrzeby uważania na kamasze. Szedł w stronę samotnego parku, gdzie
postanowił zakończyć żywot pełen boleści, kolców, farb, pędzli, terpentyny i łez. Tak jest! na
tej samej ławce się zastrzeli, na której przysiągł rudej Felce z chóru miłość, kolację i pilnik do
paznokci na imieniny. Niech myśli, małpa jedna, że to przez nią. Dobrze jest pozostawić na
ziemi choć jedno serce wdzięczne.
— Bo stróż łajdak będzie mnie klął! — myślał.
Wiatr nad nim zaskrzeczał, kiedy wchodził do parku i plunął mu w twarz deszczem z
najbliższej brzozy. Malarz spochmurniał, rewolwer ścisnął w garści i szedł. Nieprzyjemnie go
nastroiła wisielcza dekoracja parku; było mu dość nieswojo. Ale szedł. Nie ma indywiduum
bardziej upartego nad malarza.
Kiedy był bliski ławki, tej uświęconej ławki, na której wiele było wyrytych serc, wiele
znaków miłosnych — ujrzał, że ktoś na niej siedzi. W pierwszej chwili się zdumiał, potem go
aż poderwało z irytacji.
— Ki diabeł — myślał — o tej porze wysiaduje w parku? Deszcz chlapie, a ten idiota
siedzi…
Przeszedł obok i spojrzał arogancko na jegomościa, który skulony, cichy, bardzo skromnie
przysiadł na brzeżku ławki. Bardzo elegancki był jegomość i widocznie nieśmiały. Malarz
zawadiacko i prowokacyjnie chrząknął, przechodząc. Jegomość nic. Tylko jakoś bardzo
błagalnie spojrzał na malarza. Malarz go minął raz jeszcze, wreszcie, nie patrząc na
siedzącego pana, usiadł ciężko, aż się ławka ugięła. Obcy pan patrzył na niego już z rozpaczą.
Byk dyszał ciężko, zapewne z irytacji. Dusza się w nim wzdęła złością, jak żagiel wiatrem; od
czasu do czasu tedy rzucał straszliwe spojrzenie, od którego powinien zostać przynajmniej
siniec na bladej twarzy cichego jegomościa, takie to były spojrzenia. Wreszcie się sytuacja
sprzykrzyła malarzowi. Zwrócił się do siedzącego pana i dość bezczelnie zapytał:
— Szanownemu panu nie zimno?
Blada twarz przeraziła się najwidoczniej i nic nie odrzekła.
— Bo jeżeli panu zimno, to najlepiej pójść do domu.
— Wcale mi nie zimno — rzekł wreszcie cichy pan — a przecież ja nie przeszkadzam?
Malarz się zdumiał.
— A właśnie, że mi pan przeszkadza!
— O! o! o!
— Naturalnie…
— Przepraszam najmocniej — mówiła figura — ale ja tu przecież byłem pierwszy.
— To cóż z tego?
— Więc raczej pan dobrodziej mnie przeszkadza. Malarza zdumiała szczerze ta
bezczelność. I ni stąd, ni zowąd rzekł jakimś strasznym głosem:
— A czy pan wie, mój panie, że ma pan do czynienia z człowiekiem, któremu o życie
bynajmniej nie idzie?!
Blady pan uśmiechnął się smutnie.
— Może być — rzekł — ale co mnie to obchodzi?
— Jestem Byk! — rzekł gromko malarz.
— Co, co pan jest? Byk?
Postać stała się mocno niespokojną.
— Nazywam się Byk!
— A, pan się tak nazywa! To w istocie bardzo ciekawe.
Uchylił lekko kapelusza i dodał:
— A ja, niestety, zupełnie się nie nazywam…
— Wariat — pomyślał malarz niespokojnie.
A głośno:
— Nie nazywa się pan?
— Nie nazywam się…
— Ale się pan jakoś nazywał?
— Może być… może być…
Postać mówiła bardzo, bardzo smutno. Malarzowi zrobiło się nieco mdło, do dobrego serca
napłynęła mu litość. Spojrzał pilnie na sąsiada i zobaczył bladą, dobrą twarz, bardzo
zmęczoną, i zgasłe oczy.
— Panu musi być coś niedobrze na duszy? — zapytał.
— Tak sobie, trochę!…
— Przepraszam, że o tym mówię, ale widzi pan, ja jestem dobry chłop, tylko trochę
narwany i do tego jeszcze mam ciężkie zmartwienie. Jedno z drugim to niby nic, ale człowiek
wtedy jest jak szkapa…
— Pan jest poeta?
— Niech mnie Bóg broni, malarz.
— Bardzo panu jestem wdzięczny… Nic nie szkodzi, bynajmniej…
— Co ma szkodzić? Widzę, że pana jakaś cholera gryzie, więc mi pana żal. Ja mam także
zmartwienie, drogi panie. Stryj mój umarł i na kościół wszystko zapisał, no, ale już się tam
Pan Bóg z nim za to porachuje… No, powiedz pan sam, czy człowieka nie ma chwycić
szewska pasja?
— O, jeszcze jak! I pan dlatego jest smutny?
Malarz się zaperzył.
— Smutny? Panie, ja bym całemu światu dzisiaj kości połamał! No, pan się nie ma czego
bać…
— Ja się też nie boję; pan musi być dobry człowiek.
Malarza chwyciło za serce.
— Dobry to ja tam nie jestem, ale znowu i taki bardzo zły nie jestem. I pana, na przykład,
bardzo mi żal… Nie rób pan głupich grymasów, bo naprawdę mi pana żal. Co pana ukąsiło?
— Życie…
— To bydlę? I gdzie? — w serce?
— Trochę w serce, trochę w mózg, drogi panie. Ale nie ma o czym gadać.
— O! właśnie, że jest o czym, o takiej kanalii, proszę pana, jak życie, zawsze można
mówić. Słowo daję! Tylko że wesoło mówić nie można…
Blady pan uśmiechnął się z lekka.
— Oskar Wilde powiada, że życie jest rzeczą zbyt poważną, aby o nim mówić poważnie.
— Kto powiada? A co mnie to obchodzi, co tam jakiś Żydowin o tym sądzi. To mnie nie
interesuje, ja wiem to, że ja się muszę wyzłościć…
— Toś pan szczęśliwy człowiek.
— Ja?!!
— Naturalnie, bo się pan nairytuje, gdyby pan mógł, toby pan komu połamał przygodnie
kości, a potem wszystko dobrze. Ale tak nie wszyscy mogą…
— Naturalnie, jeśli kto jest bałwan, to się strzela…
Blady pan ściągnął nagle twarz.
— Coś pan powiedział?
— Ze jeśli kto bałwan, a ma zatarg z życiem, to się strzela. Odmrozi sobie uszy na złość
mamie… Aha!
W tym miejscu zaczerwienił się z lekka miły malarz, Szymon, więc dodał łagodnie:
— Chyba, że kto ma naprawdę ciężkie zmartwienie.
Blady pan spojrzał z ufnością na malarza i zapytał, powoli cedząc:
— A gdyby pana żona zdradziła, panie drogi? Co byś pan wtedy zrobił? Czy to jest
zmartwienie, czy nie jest?
— O, wtedy bym się zastrzelił, ale z zupełnie innego powodu, nie dlatego, że ona mnie
zdradziła, ale dlatego, żem się w ogóle żenił.
— A, tak?
— Naturalnie, że tak!
W tym miejscu spojrzał spod oka na cichego towarzysza i zapytał łagodnie:
— Żona pana zdradziła?
— Tak!… — jęknął tamten.
— O, psiakrew! — zakonkludował malarz.
Deszcz jesienny mżył haniebnie; trzeszczały konary drzew, którymi trząsł w histerycznym
ataku zimny wiatr; naokoło ani żywego, ani umarłego ducha.
Blady pan przysunął się blisko do malarza, któremu serce stopniało jak wosk; patrzył na
biednego samobójcę poczciwie i serdecznie.
Byk siedział, ręce ukrywszy w kieszeniach paltota; w prawej miał straszliwy swój
rewolwer — któremu, jako żywo, nudziło się w mocno nieużytecznym i nieczynnym
żywocie.
Milczeli obaj samobójcy długi czas; biedny, blady, zdradzony mąż chlipał przez nos,
trochę z zimna, trochę zaś dlatego, że łzy mu zamigotały w oczach, co zaczynało rozstrajać
gwałtownie malarza, indywiduum czułe na łzy ludzkie i niedolę. Wzruszenie swoje począł
objawiać przez jakieś niesamowite parskanie, jak czyni hipopotam, kiedy się z rzeki wynurzy,
a wreszcie głosem, który udawał, że jest niesłychanie obojętny na sprawy tego i tamtego
świata, zapytał:
— Pan się zastrzeli nieodwołalnie?
— Nieodwołalnie.
— Koniecznie na tej ławce?
— Już tu jestem, więc tutaj… Nie mam siły, aby się przenieść gdzie indziej.
— To może ja panu przeszkadzam? W takim razie pójdę sobie.
Blady pan spojrzał na malarza błagalnie i z przestrachem.
— Nie! niech pan siedzi…
— Boi się! — pomyślał malarz, a głośno dodał:
— Pan jest bardzo zdenerwowany… To bardzo niedobrze. Człowiek, kiedy się chce
strzelać, powinien być spokojny…
— Ja trzy noce nie spałem!
Malarz się oburzył.
— Jak to? przez trzy noce pan się męczył i dopiero dziś pan chce się zastrzelić? Pan jest
niedołęga, kochany panie! I to przez kogo, przez kobietę! Nie mówię, żeby pan miał jaką
prawdziwą przykrość, żeby pan rękę złamał, żeby pana ząb bolał albo coś takiego… Pan miał
ładną żonę?
— Owszem, ładną…
— Choćby i ładną, no to cóż? Zdradziła pana, to zdradziła. Pal ją licho! A to, żeś się pan o
tym dowiedział, to jest pański czysty zysk, bo inaczej zdradzałaby pana, a pan byś jej wierzył.
Czego pan jeszcze chce? Zresztą może to i dobrze, że żona pana zdradziła?
— Co takiego?
— Prosta rzecz! bo pan wygląda bardzo zacnie, pana, że tak powiem, szkoda jest na męża.
Samobójca uśmiechnął się przez łzy.
— Co pan opowiada!
— Prawdziwe rzeczy. Na co porządnemu człowiekowi żona? Widział pan kiedy malarza z
żoną? Prawda, że nie. A jeżeli się taki nawet przez pomyłkę ożenił, to za tydzień już idzie na
pocztę czy do sądu, czy gdzie się to tam chodzi, i bierze rozwód. To tak zawsze… A pan się
chce strzelać przez żonę, a wie pan, że to irytujące. Jak to? Ona pana zdradza, ma z tego
pociechę, pan ma zgryzotę, a pan jej jeszcze z drogi ustępuje? Wyrzucić babę na łeb i
skończona ceremonia!…
— Tak nie można, drogi panie.
— Dlaczego nie można?
— Kościół także coś znaczy.
— Kościół? Niech mi pan tego lokalu nie wspomina, bo mnie krew zaleje, przecież mój
stryj wszystko na kościół zapisał.
— A skandal?
— Skandal nic nie znaczy. Większy będzie skandal, kiedy pana tu jutro jaki pies wywęszy.
Zresztą, jaki skandal? Czy pan jest arcyksiążę, czy co, że pana skandal obchodzi? Pal diabli
skandal! Mnie, panie, raz na głównej ulicy aresztował policjant, bo mnie wziął przez pomyłkę
za włamywacza, i nic sobie z tego nie robię. Całe życie, drogi panie, to jest jeden skandal, i to
wielki skandal…
Blady pan skinął smutnie głową, milczeniem przyznając malarzowi słuszność. Przeto ten,
zachęcony, mówić zaczął, jak kaznodzieja złotousty.
— Przysięgam panu, że jeśliby pan sobie w łeb dzisiaj palnął, to bym panu nigdy ręki nie
podał. (Malarz się zagalopował). Bo mnie to odrazą napełnia, jeśli kto dla tak błahego
powodu, jak zdrada małżeńska, w łeb sobie strzela. Co pan myślisz, że pańska żona, jeśli pana
już zdradziła, bardzo się tym zmartwi? Jeśli pan tak myśli, toś pan w nieporządku z rozumem.
Sprawi sobie czarne obleczenie i będzie sobie malowała twarz, aby była blada. Słowo daję!
Ho! ho! panie, już kto, jak kto, ale ja znam kobiety.
„Blada twarz” uśmiechnęła się niewidocznie; potem z wahaniem rzecze:
— Tak, panie kochany. Może pan ma nawet rację, ale widzi pan, ja ze wszystkim mogę
być w porządku, ale jeśli nie zejdę z tego świata…
— Który oby diabli wzięli!
— Dobrze, niech go wezmą; otóż jeśli ja z niego się nie usunę, to będę w nieporządku z
jednym: z honorem.
Malarz spojrzał na niego jak na wariata.
— Z czym, z czym takim?
— Z honorem!
Malarz przysunął się jeszcze bliżej i zaczął tłumaczyć samobójcy, jak niecierpliwy
nauczyciel tępemu żakowi. Machał przy tym rękoma, jak obłąkany wiatrak, krzyczał jak na
partyjnym zgromadzeniu i dyszał jak lokomotywa.
— Pan jest głupi! Niech mi pan nie przerywa, bo pan jest głupi… Pan będzie z honorem w
nieporządku? A czy pan co ukradł? Czyś pan kogo zabił? Do licha ciężkiego! Coś pan w tym
zawinił, że pana żona zdradza? Co? Jaki pan kodeks wyznaje? Niech się ona powiesi, bo
podle z panem postąpiła, albo niech się ten dureń struje, który pana okradł… Tak ją pan
kocha, że pan Jej hańby przeżyć nie może? A kiedy to nieprawda, bo Jeśliby pan ją tak
kochał, tobyś najpierw ją zabił, a potem dopiero siebie. Nie bądź pan w takim razie taki
wspaniałomyślny, bo się na tym nikt nie pozna. Ot i jest romantyk, znalazł się wariat!
— Ależ, panie!
— Proszę pana! — krzyczał malarz — niech mi Pan nie przerywa, bo panu takich
impertynencji nagadam, jakich pan jeszcze w życiu swoim nie usłyszał! Blady gość skurczył
się pod ciężarem tych wymyślań i patrzył z trwogą na straszliwego malarza; szepnął tylko
nieśmiało:
— Pan się zbyt obrazowo wyraża.
— Bo od tego jestem malarz, a nie żaden taki, co się żony boi. Pan jest tchórz, uważa pan.
— Boże! — westchnął samobójca — żebym ja miał część chociażby pańskiej energii i
ochoty do życia.
— I ochoty do życia??
— Tak, panie! W panu życie aż kipi, aż wre, aż krzyczy, zacny panie. O, pan się nigdy nie
zastrzeli!
Malarzowi bardzo trafiły te słowa do serca.
— Tak pan powiada? — zapytał prawie że nieśmiało.
— Naturalnie, panie najmilszy.
Malarz rzekł tedy z dumą:
— Więc niech pan weźmie przykład ze mnie! Plunąć życiu w fizjognomię i drwić sobie ze
wszystkiego. Idź pan do żony i powiedz jej, że może sobie robić, co się jej podoba, bo z niej i
tak już nic nie będzie. Kobiety więzić nie można, bo tak czy tak ucieknie. Toteż niech ucieka.
Po co pan będzie męczył ją i siebie? Hę? A pan wtedy odżyje i ona odżyje. Jesteście pewnie
jak dwie nie dopasowane deski, z których nie zrobi się nawet trumny.
Samobójca słuchał tych słów z jakąś radosną ciekawością; nie przerywał malarzowi,
czekał niemal na każde słowo, jak ktoś, kto słucha cudzego kłamstwa aby nim utwierdzić
własne. Coraz częściej się uśmiechał i coraz ciekawiej patrzył, aż się uradowała dusza w
malarzu, który widział, że nie nadaremno krzyczał.
— Może pan i ma słuszność, może pan i ma słuszność — dodał.
— Zawsze miałem, a teraz tym bardziej, bo o kobiety chodzi. Zawsze się ma słuszność
mówiąc o kobiecie. Stara prawda! A panu się nie dam zastrzelić, żebym tu do rana miał
siedzieć. Samobójstwo to jest ordynarne głupstwo. Przede wszystkim musi mi pan przyrzec,
że pan tę babę wyprawi od siebie.
— Ja do niej nie pójdę!
— No, to ja pójdę i skończona rzecz.
— Ależ, panie!…
— Może pan myśli, że się ulęknę? Oho! Powiem jej takie kazanie, że jej w pięty pójdzie.
— Nie śmiałbym pana trudzić, niech Bóg broni.
Ale pan jest niesłychanie zacny człowiek.
— Naprawdę?
— Przysięgam!
— Jeśli tak, to oddaj pan rewolwer!
Samobójca odsunął się szybko i ścisnął rewolwer w garści.
— Odda pan rewolwer?
— Nie! tego nie zrobię!
— Eee! — rzecze tonem lekceważącym malarz; chwycił go za obie ręce i odebrał mu
rewolwer jak dziecku. Zanadto zaś był podniecony, żeby zauważyć, że smutny samobójca nie
tak bardzo się znowu bronił. Malarz zadowolony ukrył odebrany rewolwer w niezgłębionej
swojej kieszeni.
— Teraz to się pan może strzelać! — rzekł z tryumfem.
Samobójca zdawał się być obrażony.
— Pan mi krzywdę robi!
— Gadanie!
— Pan mnie nawet ciężko krzywdzi, bo ja żyć nie mogę.
— Tak się panu tylko zdaje. Może dlatego, że tu bardzo zimno. Toteż niech się pan otuli
płaszczem i chodźmy z tego lokalu.
— Iść? Dokąd?
— Dokąd pan chce. Pan już po kolacji?
— Nie myślałem dziś o kolacji — rzekł ten ponuro.
— W takim razie pójdziemy na kolację. Ja pana proszę! Tylko, czy pan ma przy sobie
pieniądze?
— Mam.
— To pan jest oryginalny samobójca. Ma pieniądze i idzie się strzelać.
I w napadzie dobrego humoru uderzył malarz pięścią w brzuch miłego samobójcę.
Ten miał minę nieco pochmurną, ale znów nie tak bardzo, aby to groziło śmiercią. Wzięli
się pod ręce i szli po błocie w stronę miasta.
— Pan mnie sterroryzował, drogi panie…
— Nic nie szkodzi! Za to zapłaci pan kolację, ale!… ale!… Ja, uważa pan, mam
przyjaciela. Także malarz, ale bardzo chudy i wielki żarłok, niechże i on skorzysta przy tym
święcie, bo dziś z pewnością nic nie jadł.
— Ależ z największą chęcią!
— Uprzedzam pana jednakże, że on zabierze ze sobą także swego psa, bardzo miłe bydlę,
chociaż trochę parszywe. To także żarłok.
Blady pan już się śmiał wesoło.
— Weźmiemy i psa!
— No to już wszystko dobrze! No i niech pan sam powie, czy to nie lepiej, niż sobie
dziurawić łeb?
— Może i lepiej. Diabli wiedzą! Ale, słuchaj no, panie malarzu, powiedz pan, jacy diabli
pana przynieśli do parku o tej porze? Coś pan tam robił? A, słowo daję, że to ciekawe!
Szymon nastroił gębę dość ponuro, spojrzał na towarzysza straszliwym jakimś wzrokiem,
wydobył powoli z kieszeni okropną, zardzewiałą maszynę i pokazując ją zdumionemu
człowiekowi, rzecze:
— Po com przyszedł do parku? Bo się chciałem zastrzelić, mój panie!
Towarzyszowi malarza zdawało się w pierwsze chwili, że zwariował.
— Aaa! — ryknął.
— Tylko mi pan przeszkodził — mówił dobitni; i z mocą Szymon — i tego panu nie
przebaczę do śmierci… Chodź pan na kolację, do stu diabłów!…