background image

K

ORNEL 

M

AKUSZYŃSKI

 

 
 
 

N

AJWESELSZE OPOWIADANIA

 

 

N

AKŁAD

 

G

EBETHNERA I 

W

OLFFA

 

W

ARSZAWA

 

1930 

background image

Utwory, pomieszczone w tym zbiorze, wybrane zostały z dwóch wyczerpanych całkowicie 

książek K. Makuszyńskiego: „Rzeczy wesołe” (wydane po raz pierwszy w r. 1908, ostatnio w 
wydaniu  dziewiątem  w  r.1926)  i  „Romantyczne  historje”  (wydanie  pierwsze  w  roku  1909, 
ostatnie – szóste z rzędu — w r. 1926). Niezrównane te opowiadania ukazują się obecnie w 
nowym układzie. 

Zakł. Graficzne Siraszewiczów — Warszawa, Leszno 112. 

background image

D

WIE PRZYGODY NAJMILSZEGO ZE ZŁODZIEI 

 

Rzecz  jest  godna  zastanowienia,  że  pan  Józef  Karczoch  został  wreszcie  złodziejem:  a 

dlatego „wreszcie”, albowiem miłe to z wielu względów indywiduum starało się przez wiele 
lat  przystosować  do  jakiegoś  zawodu,  a  ściślej  mówiąc,  starało  się  zawód  przystosować  do 
siebie;  jednak  każdy  zawód  przynosił  mu  niewiele,  bo  tylko  —  zawód.  Pan  Karczoch  miał 
tedy  wiele  powodów  do  melancholii;  nic  mu  się  nie  wiodło.  W  młodych  swoich  leciech 
ukradł  po  raz  pierwszy  kilka  książek  szkolnych  kolegom,  a  ponieważ  Ellen  Key  była 
niemowlęciem  dopiero,  nie  mogła  go  przeto  uchronić  przed  wpojeniem,  cokolwiek 
gwałtownym, kilku grubszych zasad katechizmowych. 

— I za co — za zwyczajną kradzież literacką — mówił pan Józef Karczoch — ukradłem 

bowiem cudzą książkę tylko… 

Zrażony  do  życia,  które  na  niego  patrzyło  dość  niechętnie,  mniej  więcej  jak  policyjny 

komisarz na przyniesionego do biura podrzutka, pan Karczoch stał się zasadniczo smutny. I to 
była  jego  jedyna  zasada,  chociaż  i  ją  później  utracił,  co  się  objawiło  dosadnie  wesołym 
pojęciem  za  małżonkę  byłej  panny,  z  jednego  zawodu  praczki,  z  drugiego  zaś  kobiety  w 
całym tego słowa znaczeniu — wolnej. Ponieważ jednak Józef Karczoch wszedł wreszcie w 
siebie (w braku gorszej spelunki wchodził w siebie) i ujrzał, że mu po prometejsku zmniejsza 
się  wątroba,  wyjadana  mu  przez  żonę,  zbuntował  się  i  zerwał  pęta.  Okradł  tedy  małżonkę 
swoją, a pozostawiwszy jej cześć i dobre imię, zabrał jej wszystko poza tym, oskarżył ją — w 
komisariacie  o  kradzież,  co  miało  być  znakomitym  wybiegiem  w  stylu  Conan  Doyla,  i 
wyjechał. 

Józef Karczoch bywał w Paryżu (J. d’Artichaut, bez bliższego adresu), był w Ameryce, był 

w  Australii.  Przez  czas  jakiś  był  matadorem  w  Sewilli,  sprzedawał  szkaplerze  w  Lourdes, 
szukał  złota  w  St.  Francisco,  był  „jeźdźcom  wyższej  szkoły”  w  cyrku  w  Chicago,  był 
braciszkiem w gminie „ludzi natury”. Ach! był jeszcze wędrownym kaznodzieją, chociaż ‘nie 
miód mu z ust spływał,  lecz wódka, i  grał któregoś z apostołów na scenie w Oberamergau. 
Wtedy to ukradł chlamidę swojemu koledze apostołowi Szymonowi Judzie. 

A potem tragedię historyczną napisał Józef Karczoch, w wielu aktach i w wielu obrazach, 

pominąwszy  to,  że  pisał  wiersze.  Pisał  wiersze  smętne,  bardzo  nastrojowe,  bardzo  czułe.  O 
miłości  pisał.  Józef  Karczoch  miał  serce  miękkie,  miał  sentyment  duży  i  bardzo  był 
nieszczęśliwy. Miał zresztą to wszystko, o czym się pisze w krytyce o nowym zbiorze poezji, 
„który  w  powodzi  tomików  tym  się  odznacza,  że  itd…  i  na  półkach  księgarskich  wybitne 
zajmuje miejsce”… 

Od takiego wolnego zawodu, jak literatura, jeden krok do drugiego wolnego zawodu. Józef 

Karczoch  sądził  tak  przynajmniej,  tłumacząc  się  wymownie  przed  taką  łajdacką  figurą,  jak 
sumienie,  kiedy  wyłamał  pierwszy  w  życiu  zamek.  Karczoch  tłumaczył  to  sobie 
nieposkromioną  żądzą  przygód;  zauważyć  jednak  należy,  że  mimo  tego  rycerskiego  patosu 
Józef Karczoch wcale przygód nie szukał i starał się stąpać jak najciszej. Jednak poezja w nim 
była.  Kiedy,  włamawszy  się  do  mahoniowego  biurka,  znalazł  paczkę  listów  związanych 
różową wstążeczką, zabrał je wraz z dwoma srebrnymi lichtarzami i całą noc, do białego rana, 
czytał listy i — płakał. 

Józef  Karczoch  płakał…  Kiedy  czytał  ustęp:  …bo  nie  zostanie  mi  wtedy  tylko  trucizna  i 

ona mi da rozkosz śmierci, która łaskawsza będzie, niźli Ty byłaś dla mnie…, Karczoch otarł 
łzę rękawem i szeptał: — straszne! straszne!… 

A kiedy przeczytał: dziś przespałem noc na rewolwerze, czy ty rozumiesz, okrutna, na re—

wol—we—rze!… Karczoch jęknął: — Ten człowiek cierpiał prawdziwie! — Cały dzień potem 
był smutny i oba przepił lichtarze. 

background image

Czyż  nie  godzien  sympatii  człowiek  ten?  Głowę  miał  bardzo  dumną,  zawsze  poważną, 

twarz nieco dramatycznie ponurą;  bujne włosy rozmierzwione, jak przystało na poetę; oczy 
trochę nerwowo niespokojne, jak przystało na złodzieja; na palcu ukradziony gdzieś sygnet, 
jak przystało na człowieka nie byle jakiego pochodzenia. Zawsze chodził w tużurku, którego 
kołnierz podnosił, albowiem, jako były człowiek natury, nie używał kołnierzyków, i zawsze 
miał lakierowane kamasze, chociażby doprowadzone do tego stanu błyszczącej świetności z 
żółtych  butów,  polakierowanych  czymś  świecącym,  byle  czarnym.  Używał  też  cylindra 
sposobem ludzi poważnych: szewców, poetów i profesorów uniwersytetu, radców miejskich i 
przedsiębiorców pogrzebowych. 

A  oto  ujrzymy  Karczocha  w  dziele  jego.  Wieczór  już  jest  bowiem  i  pachną  bzy,  gąszcz 

bzów kryjących ustronną, samotną willę, w której jedno okno tylko oświecone patrzy z głupia 
w  zmrok  wieczorny.  Karczoch  krąży  dokoła  jak  zadumany,  samotny  włóczęga,  który 
przyszedł słuchać słowików. 

Rozanielił go cichy wieczór wiosenny. Karczoch zdjął swój cylinder, przystanął i dyszał; 

zdaje się, że nie obchodziło go nic na świecie, prócz bzów i chrabąszczów. Bodaj, czy w tej 
chwili nie szukał rymów, bo zamyślił się bardzo, zupełnie machinalnie splunął na cylinder i 
machinalnie począł go gładzić rękawem; w ten sposób przybywało mu blasku, co Karczoch 
cenił nadzwyczajnie. 

Cicho  było  i  coraz  ciszej;  Karczoch  powlókł  się  ostrożnie  w  cień,  obejrzał  się  i  czekał. 

Coraz  ciszej;  wille  w  oddali  zaczęły  do  siebie  gadać  rozświetlonymi  oknami  jak  oczyma. 
Potem im oczy ślepły, ciemność była dokoła, tylko w samotnej willi okno mdlało światłem. 
Karczoch  ostrożnie  posunął  się  ku  ogrodzeniu  i  pilnie  patrzył;  sylwetka  kobieca  mignęła 
‘kilka razy na szybie. 

— Samotne biedactwo! — pomyślał Karczoch — mąż bałwan gdzieś pije… 
Karczoch był z gruntu poczciwy. 
Obejrzał  się  jeszcze  kilka  razy,  bardzo  poza  tym  spokojnie,  i  zaczął  mozolnie  przełazić 

sztachety. 

— Jak Napoleon przez Alpy — szepnął, wydostawszy się na terytorium, hipotecznie nie na 

niego zapisane. 

Przystanął i nasłuchiwał. 
Nic… Cisza… Karczoch zrobił gębę groźną, jak wypadało z chwili, i zaczął się ostrożnie 

posuwać ku domowi. Omijał kwiaty, aby ich nie deptać. Bardzo miły złodziej… 

Wszedł na schody. 
Cicho… 
Drzwi otwarte. 
Karczoch wytarł nogi o rogóżkę i wsunął się przez drzwi tym piruetem wężowym, jakim 

wchodzi  złodziej  do  cudzego  mieszkania,  Żydowin  z  wekslem,  poeta  początkujący  do 
gabinetu literackiego referenta, petent do ministra, aktor do dyrektora, mąż wracający późną 
nocą. 

W przedpokoju — jako żywo! — Karczoch zdjął z głowy cylinder. 
— Kobieta jest w tym lokalu — pomyślał — trzeba być z uszanowaniem. 
W tej chwili trącił nogą jakoweś wieszadło i pot mu wyszedł na czoło. 
— Kataklizm!  —  pomyślał.  —  Apokalipsa!  —  albowiem  Karczoch  nawet  w  chwilach 

niebezpiecznych używał wyrażeń tragicznych, z domieszką patosu. Ukrył się za czymś tam i 
czekał. W przyległym pokoju ktoś się ruszył i biegł ku drzwiom. Niewiasta piękna wyjrzała 
przez drzwi i zaszczebiotała: — „Toś ty?” — Nic. Cisza. Karczochowi serce poderwało się w 
piersi; niewiasta zamknęła drzwi i poszła. 

— Ucisz się serce! — szepnął Karczoch — to była rusałka. 
Potem stąpał dalej. 

background image

Otworzył jakieś drzwi, potem drugie. Padła nań blada struga światła z oddalonego pokoju, 

w  którym  się  świeciło.  Karczoch  zmrużył  oczy,  potem  patrzył.  Niewiasta  czytała,  czy  coś 
takiego.  (Co  może  robić  niewiasta?)  Bardzo  była  niespokojna  i  ciągle  spoglądała  w  stronę 
drzwi, wiodących do przedpokoju. Karczoch spojrzał na nią z zadowoleniem. 

— Nie do twarzy jej tylko w białym — pomyślał — zresztą owszem, owszem… 
Rozpatrywał  teren  działania;  był  w  salonie  czy  czymś  takim;  podszedł  do  kominka,  na 

którym stały dwa biusty niewieście. Z lekka stuknął palcem w jeden. 

— Brąz!  —  szepnął  —  bardzo  słusznie.  Coraz  mniej  na  świecie  brązów.  Dywany  także 

niezgorsze… 

Rozejrzał  się  po  pokoju  z  miną  znawcy,  jakby  galerię  oglądał.  Zauważył,  że  okno  do 

ogrodu otwarte, co go napełniło zadowoleniem. Zdjął tedy po cichutku oba biusty z kominka i 
złożył je w pobliżu okna. Potem drobiazgi wybierał ze znajomością rzeczy; zachowywał się, 
jednym słowem, jak dyrektor muzeum. 

— A to co? — szepnął nagle. 
Skrzypnęły w oddali drzwi, ktoś przyszedł. 
Karczoch spojrzał ostrożnie; niewiasta zerwała się z krzesła i zawisła komuś na szyi. (Cóż 

może  innego  robić  niewiasta?)  Karczoch  stał  niezdecydowany;  dość  niebezpiecznie  było 
czekać.  Ukryć  się?  Nie  ma  gdzie…  Więc  patrzył.  Niewiasta  okrywała  młodego  jakowegoś 
gentelmana pocałunkami. 

— To nie mąż… — rzekł sobie bardzo słusznie głęboki znawca życia, Józef Karczoch. 
I nie wiadomo dlaczego, uradował się. Kombinował bardzo rozumnie: 
— To  nie  mąż,  z  całą  pewnością,  a  jeżeli  nie  mąż,  w  takim  razie  on  się  więcej  boi  ode 

mnie, chociaż ja się właściwie nie boję. Bo mnie tylko zamkną, a jego nabiją… 

Lecz stała się rzecz przykra, albowiem piękna pani i piękny pan zdradzili wyraźną ochotę 

przejścia w miejsce operacji Karczocha. 

— Moi  chlebodawcy  tu  idą…  Do  diabła!  To  może  być  moje  Waterloo!  —  jęknął  Józef 

Karczoch i dał susa drogą kochanków, księżyca i złodziei przez okno. 

— Ha!… — Jęknął w tejże chwili głęboko… 
Przewrócił kogoś i został ujęty za nogę. 
Ten  ktoś  porwał  się  z  ziemi  i  zdradzał  ochotę,  zgoła  barbarzyńską,  zaduszenia  ozdoby 

złodziei,  wykwintnego  poety  w  wolnych  chwilach,  Józefa  Karczocha,  autora  historycznej 
tragedii. 

— Kto  to?  —  ryczał  (cicho  wprawdzie  bardzo,  lecz  ryczał)  człowiek  niewykwintny,  do 

którego  Karczoch  już  od  pierwszej  chwili  poznania  czuł  gwałtowną  i  wcale  nie  ukrywaną 
niechęć. 

Karczoch podniósł się z trudem i rzekł z niesmakiem: 
— Złodziej, do usług… 
Zaznaczyć jednak należy, że wcale nie pochylił głowy. 
— Łajdaku! 
Karczoch spojrzał poważnie, można nawet rzec, tragicznie: 
— Nie mam przyjemności znać pana… 
Była w tym duma człowieka, nad którym ciąży wprawdzie przemoc, ale człowieka, który 

ma maniery. 

Jegomość, który zawładnął wybitną indywidualnością Józefa Karczocha, spojrzał na niego 

z wściekłością. 

— Czegoś tu chciał, łotrze? 
Józef  Karczoch  obejrzał  go  powoli,  z  pewnego  rodzaju  politowaniem;  wydął  wargi, 

uśmiechnął  się  bardzo,  ale  to  bardzo  ironicznie  i  rzekł  szeptem,  wybijając  wyrazy,  bardzo 
znacząco: 

background image

— Szanowny  pan  pozwoli…  Szanownemu  panu  idzie  zapewne  o  to,  aby  teraz,  mówię 

wyraźnie:  teraz  nie  podnosić  głosu…  Więc  się  dziwię,  że  szanowny  pan  tak  krzyczy, 
powtarzam, krzyczy. Daruje pan, ale innego wyrażenia użyć na to nie mogę. Tu się Karczoch 
uśmiechnął zjadliwie i dokończył: 

— A tam — wskazał ręką okno — mogą usłyszeć… 
Spojrzał na jegomościa z niesmakiem i z pewną wyższością. 
W tej chwili jegomość chwycił go kurczowo za rękę i wpił się w nią palcami. 
— Cicho, łotrze! — szepnął. 
— Jak pan uważa — odrzekł, nie spiesząc się, Karczoch. 
Jegomość  nasłuchiwał;  twarz  mu  się  mieniła  i  miała  wyraz  mocno  apoplektyczny. 

Karczoch spojrzał na niego niedbale, z miną znudzoną, bardzo bowiem lubił wszelkie pozy w 
chwilach nastrojowych. Rzekł jednak po chwili sentencjonalnie, z pewnym obniżeniem głosu: 

— Obaj jesteśmy biedni… 
Jegomość, mimo wszystko, spojrzał na niego jak na wariata. 
— Coś powiedział? 
— Powiedziałem,  że obaj  jesteśmy biedni. Tak,  panie, każdy  człowiek jest  biedny już w 

łonie matki swojej… 

Karczoch  myślał  przez  chwilę,  tragicznie  zamyślony.  Potem,  wskazując  rzutem  głowy 

nieszczęsną willę, rzekł znacząco: 

— Pan jest… tego… że tak powiem, mąż?… 
Jegomość spojrzał na niego jak wilk. 
— Milcz! 
— Więc mąż… — zakonkludował Karczoch. — Ha! życie jest przykre, drogi panie, sądzę, 

że nawet, panie hrabio, zważywszy, że głowę masz pan bardzo zdegenerowaną… 

Potem się smętnie zamyślił. A kiedy wytrzymał w tej pozie chwilę wrażenia swoich słów, 

zwrócił się do jegomościa z żądaniem, przez pół, i to bardzo tylko idealnie, uzasadnionym: 

— Sądzę, że już mogę odejść? 
Spojrzał na jegomościa trochę z obawą, trochę z nadzieją, trochę kpiąco. 
— Ani mi się rusz — syknął mąż — złodziej jesteś. Na sucho ci to nie ujdzie. 
Józef Karczoch zachował się z godnością. Przekrzywił drwiąco usta i mówił: 
— Słusznie, słusznie… Ale sądziłem, że kiedy pan ma nieszczęście w familii… 
Nie dokończył, gdyż srogi mąż ścisnął mu rękę, tę spracowaną, biedną rękę tak silnie, że 

wrodzonej  bohaterskości  Karczocha  zawdzięczać  należy  jego  pogardliwe  w  tej  chwili 
milczenie. 

— Rozumiem — rzekł — rany bolą. Wiem o tym. 
Stali tak długą chwilę: mąż nasłuchując, Karczoch posągowo piękny, zimny, nieporuszony, 

tylko trochę poirytowany. 

Po chwili jednak począł uciemiężony dramaturg tonem perswazji: 
— Pan źle robi… Przepraszam, że mówię, ale mówię cicho. Otóż pan źle robi, ośmielam 

się  nawet  powiedzieć,  że  dość  głupio…  Niech  mnie  pan  tak  nie  ciśnie,  bo  sądzę,  że  nagły 
krzyk nie będzie panu miły… A dlatego głupio, bo jeszcze żaden Kaligula nie wygrał dwóch 
bitew,  na  dwa  fronty.  I  nikt,  uważa  pan,  dwóch  srok  od  razu  za  ogon  nie  złapał.  To  jest 
prawda odwieczna, można powiedzieć nawet, prawda narodów… Tak, teraz dobrze… Wcale 
nie ucieknę, niech mnie pan nawet zupełnie nie trzyma. 

— Zaimponowałem mu Kaligulą — pomyślał Karczoch — idiota! 
— Pst!… — syknął mąż. 
Karczoch przyczaił się. 
Mąż nachylił się ku Karczochowi: 
— Byłeś tam? 
— Obym był tego uniknął! 

background image

— Widziałeś ich? 
— Owszem, owszem… Nie mogę powiedzieć, żebym nie widział… 
— Panią i pana? 
— Można się i tak wyrazić, lepiej jednak nie tak konwencjonalnie. 
— Milcz, głupcze! Co widziałeś jeszcze? 
Karczoch przymrużył filuternie jedno oko. 
— Dwa prawdziwe brązy, na kominku w salonie… 
Mąż uderzył go ręką w bok. 
— Łajdaku! bez złodziejskich figlów… Co widziałeś? 
Karczoch westchnął boleśnie. 
— Gdybym, łaskawy panie, miał ochotę, poszedłbym sobie z tego niewdzięcznego domu, 

nie powiedziawszy panu nawet: — dobranoc, co najwyżej: — do widzenia, ale tkwię tu koło 
pana,  bo  mnie  ta  cała  sprawa  interesuje  ze  strony  romantycznej.  A  pan  się  awanturuje. 
Niechże pan nie będzie tak cholerycznie impertynencki, bo narobię krzyku, potem mnie pan 
będzie szukał. Zresztą wygląda pan inteligentnie; może się mylę, ale pan tak wygląda, więc 
niechże się pan u stu diabłów uspokoi… 

Mąż spojrzał na niego ze wściekłością, ale mu przyznał rację we wzburzonej duszy. 
Karczoch dorzucił wreszcie: 
— Zresztą jestem człowiekiem wykształconym… 
I umilkł. 
Mąż myślał, długo myślał bezradnie. 
Romantyczny  rzezimieszek  stał  spokojnie;  ani  mu  przez  myśl  nie  przeszło,  aby  uciekać. 

Wesołym swym spostrzeżeniem podzielił się natychmiast z nieszczęśliwym mężem: 

— Wcale nie ucieknę. Owszem, pomogę panu. O co tylko panu idzie? 
Karczoch uśmiechnął się w tej chwili jadowicie. 
— Pan prawdopodobnie jest w tej chwili w klubie? 
— Jak to w klubie? 
Mąż, zdenerwowany, nie rozumiał  czasu  teraźniejszego w inscenizacji genialnego autora 

historycznej tragedii. 

— To znaczy  — mówił szeptem Karczoch — że poszedł pan do klubu,  miał pan wrócić 

rano, a teraz jest dopiero północ. Racja czy nie racja?… 

— Owszem, racja. 
Mąż spojrzał na rzezimieszka z pewnego rodzaju uzasadnionym podziwem, a ten dorzucił 

niedbale i lekceważąco: 

— Jak w starej sztuce… Wszystko na świecie się powtarza… 
Mąż chwycił go nagle za ramię: 
— Słyszysz? Śmieje się! 
Aż syknął z wściekłości nieszczęśliwy mąż. 
Karczoch rzekł łagodnie: 
— Śmiech ten jest srebrzysty, ale niech się pan uspokoi. Winni poniosą karę. 
Wyrzekł te słowa z namaszczeniem, a równocześnie złowieszczo, groźnie, po apostolsku. 

Mężowi aż błysnęły oczy. 

Konfidencja  już  była  zupełna.  Nieszczęśliwy  mąż  odrzucił  wszelkie  skrupuły;  nie  ma 

broni, której by zdradzony mąż nie ostrzył na żonę. A któż miał o tym lepiej wiedzieć, jak nie 
głęboki psycholog, Józef Karczoch, złodziej me byle jaki? 

Stali  teraz  bezradni,  jakby  dotknięci  jednym  nieszczęściem;  niewiele  brakowało  fantazji 

poetyckiej  rzezimieszka,  aby  sobie  zaczął  wyobrażać,  że  to  go  własna  żona  zdradza,  była 
panna, zasadniczo praczka. 

Zimno było. 

background image

Mąż  widocznie  postanowił  czekać  wyjścia  swego  „wice”,  swego  zastępcy  bez  prawnego 

po temu pozwolenia. Wreszcie natchniony zwrócił się do Karczocha: 

— Silny jesteś? 
— Dwadzieścia sześć byków legło na arenie w Sewilli… 
Mąż skombinował  z tego, nie wiadomo  jakim  sposobem, że rzezimieszek jest widocznie 

silny. 

— Utrzymasz mnie na ramionach? 
— Dźwigałem życie — odrzekł Karczoch. 
— Unieś mnie w górę, muszę zobaczyć, co się tam dzieje… 
Karczoch pomyślał chwilę. 
— Właściwie  nic  się  tam  dziać  nie  może,  czego  by  z  góry  nie  można  przewidzieć,  a  po 

drugie słyszałem, że pan ma skłonność do apopleksji? Czy tak? 

Nikt  tego  Karczochowi  nie  opowiadał,  lecz  nieszczęsny  mąż  potwierdził  skinieniem 

głowy. Karczoch zrobił tedy słuszną uwagę: 

— Więc po co ma pan zaglądać w mroki tajemnicy i narażać się na apoplektyczny atak? 

Zapewniam pana, że tam nic złego dziać się nie może; widziałem szanowną małżonkę pańską 
i  jestem  pewien, że kobieta, tak anielskiej  piękności,  hańby panu nie przyniesie, ale, uważa 
pan, licho nie śpi… o!… nawet się śmieje! 

Karczoch powiedział to z wyrafinowanym jadem, bo się nikt w tej chwili w cichym domu 

nie śmiał. 

Mimo to nieszczęsny mąż najwyraźniej słyszał śmiech. Józef Karczoch spojrzał na niego 

zwycięsko. 

Potem rzekł: 
— Więc  lepiej  ja  będę  patrzył,  a  pan  mnie  podniesie.  Sądzę,  że  plan  mój  jest  doskonale 

obmyślony i poparty rzeczowymi dowodami. Stań pan tu… o!… tu… 

Mąż robił wszystko posłusznie, bezwolny we wściekłości. 
— Tu bliżej… bardziej w cieniu. Nogi pan rozkracz! Hop! 
Karczoch umocował na głowie cylinder i wdrapał się na plecy nieszczęsnego męża. 
Ten jęknął. 
— Co widzisz? Gadaj! Prędko gadaj! — szeptał. 
— Przede  wszystkim  nic  nie  widzę,  bo  już  ciemno  —  mówił  cichutko  z  wysokości 

rzezimieszek  —  a  po  drugie  pan  dygoce  i  wszelka  obserwacja  na  większą  skalę  jest 
niemożliwa… 

Męża porwała wściekłość. 
— Gadaj! musisz widzieć! 
— Nie skłamałem w moim życiu — szepnął Karczoch z godnością, a w szepcie tym znać 

było obrażoną miłość własną, o ile rzezimieszek tego rodzaju może mieć co własnego, czego 
by nie ukradł. 

— Boże! Boże! — rzęził mąż w rozpaczy. 
— Cicho! — zakomenderował nagle Karczoch. 
Mąż przyczaił się i nasłuchiwał. 
— Ktoś szedł drogą… — dokończył rzezimieszek spokojnie, a wtedy mąż uszczypnął go 

w nogę. 

— Łotrze! Złaź! 
— A właśnie teraz widzę… 
— Gdzie są? 
— Dobrze nie wiem — szeptał Karczoch — ale niech pan przejdzie w stronę oświetlonego 

okna… Zdaje się, że tam przeszli… 

Rzezimieszek mówił serio, z przejęciem, ale przecież drwiąco. Najwyraźniej kpił. 

background image

Mąż  tymczasem  dźwigał  swój  słodki  ciężar  w  stronę  oświetlonego  okna.  Karczoch 

kierował nim z pomocą nóg. 

— Powoli, panie! Gałęzie mokrego bzu zniszczą mi cylinder, który bym pragnął zabrać do 

grobu… Widzę! 

— Co  widzisz?  Mów!  zapłacę…  Zapłacę,  tylko  mów.  Karczoch  mówił  powoli,  jak 

obserwujący  pozycję  nieprzyjacielską  żołnierz  mówi  do  dowódcy,  zdając  mu  sprawę  ze 
spostrzeżeń. 

— Są tam… 
— Wiem, że są…Co on robi? 
— Siedzi przy niej, to znaczy, przepraszam, przy 
szanownej pani… 
— Przy niej? 
Nieszczęsny  mąż  pytał  łakomie,  zachłannie;  można  było  myśleć,  że  zgodzi  się  na 

najgorsze, byle tylko w tej chwili mógł się o tym dowiedzieć. 

— Tak, przy szanownej małżonce… 
— A ona? Co ona? 
— Kto? Szanowna małżonka? 
— Ona! Mów, co ona robi? 
— Siedzi przy nim — szepnął złodziej z bardzo sympatyczną flegmą. 
Nieszczęsnym mężem wstrząsnął dreszcz. 
— Łeb cji rozpłatam, jeśli tak będziesz odpowiadał. 
— Przecież mówię logicznie — rzekł Karczoch. — Aha! Jest! 
— Co, co jest? 
— Nie wiem, czy mogę… 
— Mów! Nie bój się, mów! 
— Powiem, bo rzecz mnie osobiście nie dotyczy, całują się… 
Biedny mąż ryknął, zatrząsł się i zadygotał, jak w febrze. 
— Pan płacze? — odezwał się głos z góry — to źle… Po corn ja to powiedział?… 
Mąż uspokoił się w tej chwili. 
— Dureń jesteś! — rzekł wściekle z dołu ku górze — co robią? 
— Nie są wcale zajmujący, wciąż się całują — odrzekł genialny dramaturg. 
— Ona jego czy on ją? — pytał strasznym szeptem mąż. 
Karczoch starał się odpowiedzieć wymijająco: 
— To  jest  dla  pana  szczegół  małej  wagi,  ale  właściwie  robią  to  równocześnie.  Wprawa, 

panie, wprawa… 

— Łotrze! Łajdaku! W łeb ci strzelę! 
Karczoch nie wzruszył się; za chwilę jednak zaniepokoił się wyraźnie: 
— Oho! Trąba powietrzna! 
— Co się stało? 
— Idą!… 
— Dokąd? — krzyczał już mąż. 
— Mów pan trochę piano… Tu idą!… Ona, to jest szanowna pani, wzięła na siebie szal. 

Idą  do  ogrodu  wedle  moich  strategicznych  obliczeń…  Już  wychodzą…  Oho!  stanęli  we 
drzwiach. 

— Co robią? co robią? 
— Co mają robić?! Całują się. 
Karczoch zeskoczył na ziemię; mąż miał twarz straszną; oczy na wierzchu; stał bez ruchu, 

zaniemówił, zdaje się, że już nawet nie myślał. Karczoch, mąż we wszelkich sytuacjach bez 
wyjścia, tak zwanych dla skrócenia „kryminalnych” — spokojny, ujął go za rękę. 

background image

— Ukryj się pan; tu idą, więc jeśli pan chce już tak koniecznie wiedzieć wszystko, to się 

pan ukryj. Ma mu pan rozpłatać łeb, to trzeba przynajmniej mieć za co… Nieprawda? 

— Słusznie… słusznie… Ty nie uciekniesz? 
Karczoch uśmiechnął się drwiąco. 
— Nigdy  się  nie  wychodzi  z  opery  przed  ostatnim  aktem  —  rzekł  swobodnie,  potem 

wciągnął męża w gąszcz bzów. 

— Cicho  pan  siedź!  —  mówił  głosem  już  dowódcy  —  bądź  pan  jeszcze  przez  chwilę 

cierpliwy. 

Czekali w milczeniu; zimno było i wiatr ich zwęszył nawet w gąszczu. Wreszcie Karczoch 

rzekł w antrakcie: 

— Pan Bóg mnie panu zesłał. Pan Bóg wie, co robi… 
Mąż spojrzał na niego z bezsilną nienawiścią. 
— Naturalnie!  —  mówił  nieubłagany  rzezimieszek.  —  Beze  mnie  byłby  pan  wpadł  do 

domu,  rozbił  dwie  głowy,  zastrzelił  z  pięć,  sześć  osób  (Karczoch  uniósł  się  i  przeliczył  w 
uniesieniu)  —  no  i  byłby  pan  miał  wyrzuty  sumienia  i  sprawę  skandaliczną  w  sądzie,  co 
człowiekowi z pozycją… Idą!… 

Piękna para szła w ich stronę, swobodna, bardzo wesoła i  bardzo  miła. Karczoch musiał 

zrobić uwagę. 

— Dobrze wyglądają razem — szepnął. 
Nieszczęsny  mąż  spojrzał  mu  w  oczy  i  wzrokiem  zagroził  śmiercią.  Ale  rzezimieszek 

szeptał dalej: 

— Ale co prawda, to pan ma bardzo lekkomyślną żonę… 
Mąż jęknął w duszy. 
— …bo, żeby późną nocą wychodzić do ogrodu i zostawiać otwarte drzwi, to jest przecież 

lekkomyślność! Niechby tak złodziej w pobliżu… 

— Łotrze! 
— Cicho pan siedź! — rzekł bezczelnie Karczoch. 
Para  podeszła  blisko,  zupełnie  blisko.  Rzezimieszek  zarżał  w  duszy,  jak  uradowany 

nadzwyczajnym widokiem koń, zresztą był poetyckiej natury, a sytuacja była romantyczna. 

— Jak bzy pachną! — rzekła cicho ona. 
— W istocie, nawet za bardzo — szepnął rzezimieszek na ucho mężowi. 
— Bardzo pachną — rzekł młody gentelman. 
— Łajdak! Złodziej! — zasyczał mąż. 
Bardzo,  jednym  słowem,  ciekawy  dialog  we  dwie  pary.  W  gąszczu  była  cisza; 

rzezimieszek chichotał, ale niewidocznie. Młody pan ujął za rękę czcigodną żonę ukrytego w 
bzach męża. Ten się wściekł. 

— Wziął ją za rękę! — uważasz — za rękę! — szeptał. 
— Weź  pan  mnie,  można  zrobić  figurę  lanciera…  No!  Nie  szczyp  pan,  bo  krzyknę!  Do 

diabła!… 

— Cicho! mówią… 
Mówił młody pan: 
— Zaziębisz się, dzieciaku… okryj się… 
— Kiedy mi tak gorąco… 
— Gorąco jej! — jakby z przerażeniem szepnął mąż. 
— Panu chyba również — odszepnął liryczny poeta i zawodowy złodziej, Józef Karczoch. 
Młody  pan  otulił  niewiastę  szalem,  co  niewiasta  przyjęła  z  widoczną  nawet  wśród  nocy 

rozkoszą; lecz nagle, jakby się jej coś niemiłego przypomniało, więc rzekła: 

— On niedługo wróci… 
Mąż trącił rzezimieszka i szepnął prawie że z radością, z niezrozumiałą na pozór, a jednak 

z bardzo zrozumiałą radością; tonął i chwycił za ostrze brzytwy. 

background image

— O mnie mówi — powtórzył cichym szeptem. 
— Mała pociecha, zresztą mnie nie zna… — rzecze drwiąco rzezimieszek. 
— Już  jest  po  pierwszej  —  rzekł  młody  pan  —  ale  nie  wróci  tak  prędko.  Był  w  klubie, 

siadał do kart, kiedy wychodziłem. 

— Szuler! — syknęła pani. 
Rzezimieszek trącił z lekka nieszczęsnego męża. 
— O panu mówi — szepnął. 
Mąż stał wśród bzów jak kamienny, nieruchomy słup. Nie słuchał niczego i już niczego nie 

widział. Oni poszli; ona roześmiana, on szczęśliwy. 

Rzezimieszek rozejrzał się w sytuacji. 
— Można wyjść — powiedział. 
Wyszli  z  kryjówki  zziębnięci  i  przemokli  od  rosy.  Józef  Karczoch  wyglądał  jak  duch, 

któryś z czarnych duchów, chadzających w cylindrze. Mąż był złamany. 

— Gdzie oni są? — zapytał. 
— W oświetlonym pokoju. 
Rzezimieszek spojrzał prawie że niespokojnie. 
— Będzie pan strzelał? 
Mąż  wydobył  z  kieszeni  rewolwer  i  bardzo  pilnie  go  opatrywał.  Z  oczu  zamigotała  mu 

wściekłość; nagle spojrzał na rzezimieszka i rzekł, jak się mówi do przyjaciela: 

— Słyszałeś? Powiedziała: szuler! Tak czy nie? 
Powiedziała: szuler?! 
Karczoch machnął ręką. 
— Mój złoty, po co to brać do serca? Grasz w karty — i zaraz szuler! Plunąć i koniec. Ja 

także gram w karty… 

— No, widzisz… Ale powiedziała: szuler? 
— Może  nawet  i  powiedziała,  ale  to  jeszcze  niczego  nie  dowodzi…  Pan  mnie  w 

początkach  naszej  znajomości  nazwał  złodziejem,  a  ja  się  nie  obraziłem,  a  co  „złodziej” 
lepszego od „szulera”? No, czy nie mam racji? Gdyby tak zaraz wszystko to brać na serio, co 
kobieta mówi, należałoby się powiesić w zaraniu żywota, czego ja nie zrobiłem ani pan nie 
zrobił.  A  dlaczego?  Bo  jesteśmy  ludzie  inteligentni  i  znamy  metodę  walki.  Kobieta  mówi 
„szuler”, a serce jej krwawi i krew czerwona się w nim przelewa, bo pana kocha. Słowo panu 
daję! Ja sam miałem raz żonę, która, kiedy rzucała we mnie przedmiotem tak nadnaturalnie 
ciężkim jak żelazko do prasowania, uważała pilnie, aby uderzyć wszędzie, byle nie w głowę. I 
w  tym  jest  miłość  dramatyczna,  miłość,  powiem  nawet,  tragiczna,  ale  zawsze  miłość.  A 
pańska  szanowna  małżonka  właśnie  tak  wygląda,  bardzo,  bardzo…  Pan  zaś  zaraz  po 
rewolwer!  Albo  to  sztuka  kogo  zastrzelić?  To  wcale  nie  sztuka.  Tak  samo  mógłbym  ja 
zastrzelić pana, a nie robię tego, bo po pierwsze nie mam rewolweru, a po drugie, jesteśmy, 
zdaje się, w przyjaźni.  Po co strzelać? Zresztą to już nawet  nie w modzie, a pan, który ma 
takie modne ubranie, nie będzie chyba niemodny w postępowaniu z szanowną małżonką, dla 
której  żywię  sympatię,  mimo  że  potępiam  zasadniczo  jej  sposób  traktowania  przysięgi 
najwyższej przed ołtarzem boskim… 

Józef  Karczoch,  jeden  z  najmilszych  złodziei,  mówił  bardzo  przekonywująco;  lecz  mąż, 

tak ohydnie spotwarzony, nie zwracał na to uwagi. Chwyciła go pasja; był gotów do mordu. 
Rzezimieszek tedy się zaniepokoił. Myślał chwilkę. Potem mu się twarz rozjaśniła i bardzo 
przebiegle się uśmiechnął. Stanął przed mężem, spojrzał mu dostojnie w oczy i rzekł chytrze: 

— Widzi pan, drogi panie, że mam dla pana współczucie. Siedzę tu z panem trzy godziny, 

czego by inny na moim miejscu nie zrobił, bo ja pana bardzo polubiłem, owszem, owszem. 

Mąż spojrzał na niego z uwagą. 
— No i to panu powiem, jeśli pan chce już tak koniecznie mordować, że żaden cesarz nie 

wygrał jeszcze bitew bez planu. To się nazywa strategia, proszę pana. W szachach także jest 

background image

strategia,  w  warcabach  także  jest.  Tu  dama  i  tam  dama.  Czyż  nie  prawda?  Pan  chce  zabić 
damę.  Dobrze!  Ale  król  ucieknie.  Pan  wejdzie  z  rewolwerem,  a  on  ucieknie  przez  to  samo 
okno, przez które ja uciekłem, tylko że pana już — pod nim nie będzie. Zrozumiano? 

— Gadaj… gadaj… 
— Otóż  Napoleon  zrobiłby  tak:  mnie  by  posłał,  aby  ich  wypłoszyć,  a  sam  czekałby  pod 

oknem. Otóż ja wejdę do domu i narobię krzyku; ona, to jest szanowna małżonka, zemdleje, a 
on zrobi to,  co ja:  wyskoczy przez to  otwarte okno.  I tu  będzie jego Waterloo: strzelać mu 
wtedy w łeb albo tylko zranić. To jest chyba plan naprawdę strategiczny. 

Mąż  myślał.  Bardzo  długo  myślał.  To  się  tylko  tak  opowiada,  że  każdy  zdradzony  mąż 

zaraz strzela. Nigdy. Każdy zdradzony mąż myśli najpierw, czy będzie z tego skandal, czy go 
nie będzie, potem dopiero strzela. Ale zawsze przed tym myśli. 

— Dobrze! — wyjęknął — idź! 
Józef Karczoch uśmiechnął się szatańsko. 
— Niech  mnie  pan  na  śmierć  pobłogosławi;  on  może  myśleć,  że  to  pan,  i  strzeli.  A 

wiadomo,  że  chłop  strzela,  a  Pan  Bóg  na  to  nie  zwraca  uwagi.  Ale  ja  dla  przyjaciół 
wszystko… 

Mąż wyjął nagłym ruchem portfel. 
— Masz! bierz i idź! 
Józef Karczoch, jeden z najmilszych złodziei, spojrzał na niego z powagą, potem rzekł: 
— Sądzę, że mnie pan przez to nie chce obrazić!… 
Wziął, schował, zdjął z galanterią cylinder, ukłonił się nisko i poszedł. 
— Czekać pod oknem! cierpliwie! Muszę ich spłoszyć ostrożnie, aby nie za wczesnie — 

rzekł na odchodnym. 

Mąż zgiął się we dwoje, jak do skoku, wpatrzył się w ciemną plamę okna i czekał. 
Nic… cisza… 
Szmer jakiś… 
Mąż podniósł dłoń i wymierzył. 
Cisza.  Nikt  nie  nadszedł.  Mąż  czekał,  bardzo  długo  czekał.  Nikt  oknem  nie  wyskoczył. 

Więc  się  zaniepokoił.  Bacząc  ciągle  na  okno,  poczołgał  się  jak  Indianin  w  stronę  drzwi. 
Wpełznął  na  schody…  Wszedł  w  sień  i  otworzył  cichutko  drzwi.  Potem,  przebiegłszy  cały 
dom, a nie znalazłszy nikogo, ryknął: 

— Zdrada! Zdrada! 
I począł strzelać do szaf i luster. 
Bowiem  Józef  Karczoch,  najmilszy  ze  złodziei,  poeta  liryczny  i  dramaturg,  człowiek  o 

sercu gołębim, nie mógł wydać kochanków na pastwę tygrysa. 

background image

II 

Sądziłem, że Karczoch zakończy tym  żywot  swój, pełen awantur srogich, których by się 

powstydził nawet człowiek uczciwy, cóż dopiero — złodziej. 

Józef  Karczoch  jest  to  jednak  figura  lekkomyślna;  nie  wystarczyło  mu  to,  że  kradł  — 

Karczoch  chciał  kraść  pięknie,  jakby  na  złość  wiekowi  zmechanizowania  wszechrzeczy  i 
wiekowi akcyjnych towarzystw. Karczoch szukał przygód, jak polski malarz mecenasa; autor 
historycznej tragedii, w wolnych chwilach poeta, z zawodu złodziej, nie mógł pędzić żywota 
bezmyślnie, jak byle minister. Błąkał się tedy po świecie z klasycznym swoim cylindrem na 
łbie, który był nieco mniej klasyczny ze względu na zbytnią filuterność złodziejską, biegającą 
po gębie Karczocha — błąkał się i szukał przygody. Pragnął przygód smętnych, poetycznych, 
a czasem układał sobie we łbie sytuacje, na których widok zadrżałby nawet Arsen Łupin, nie 
mówiąc  o  reporterach,  z  których  każdy  za  sensację  podobną  dałby  sobie  wybić  siedem 
przednich zębów. Przypominał przygody wesołe i uśmiechnął się rozkosznie. 

Poza tym tęsknił. 
Józef  Karczoch  lubował  się  w  melancholii  przyzwoicie  subtelnej  i  w  pozach  pełnych 

smutnego wdzięku.  I krążył  po świecie, szukając, co by ukradł; byłby smutny,  gdyby tylko 
ukradł. To nie było nigdy w charakterze Karczocha; poczciwy ten złodziej pragnął efektu za 
wszelką  cenę,  przygody  jakiejś  wspaniałej,  z  której  byłby  słynny  po  wszystkie  złodziejskie 
pokolenia. Martwiła go nuda i niepomysłowość świata, który się wlecze dokoła słońca tylko 
dlatego, że musi, bo gdyby nie musiał, tedy chyba z rozpaczy znudzonej palnąłby sobie w łeb 
pierwszym  lepszym  ognistym  meteorem.  Tak  przynajmniej  Karczoch  wyobrażał  to  sobie 
efektownie. 

Wlókł za sobą ciężko i ospale nogi, wyszedłszy pod wieczór dumać o nocy. I oto, mimo że 

miał  oczy  pełne  roztęsknionej  mgły,  dojrzał  samotny  pałacyk,  bielejący  w  cieniu  nocy  i 
mrugający oświetlonymi oknami. 

Karczoch przystanął. 
Nikt  nigdy  nie  będzie  wiedział,  co  ważył  w  myśli  mąż  ten  w  tej  chwili.  Patrzył  długo, 

bardzo długo. Rozejrzał się dookoła raz i drugi; potem jakby westchnienie dobyło mu się z 
piersi. 

Skłonił  nieco  głowę  i  szepnął:  —  Ciche  ustronie  —  witam  cię!…  —  jak  Faust  swego 

czasu,  chociaż  nie  było  księżyca  i  kulis  bezczelnie  udających  drzewa.  Śnieg  pomalował 
dekoracje na biało i obłożył gałęzie drzew watą. 

Karczoch patrzył. 
Dookoła  cicho  i  smętnie;  nastrój  przyzwoicie  ponury  i  interesujący.  Tylko  jakaś 

histerycznie  podniecona  kawka  darła  się  na  gałęzi  wniebogłosy.  Karczochem  dreszcz 
wstrząsnął; trochę mu było zimno, a zresztą febra nim jakaś zatrzęsła jak aktorem, który za 
chwilę ma z wielkim wyciem wybiec na scenę. Ulepił nerwowo pocisk ze śniegu i cisnął nim 
w stronę kawki, która poderwała się z obelżywym narzekaniem. Potem powoli, nie śpiesząc 
się, podszedł bliżej, patrząc jakby obojętnie, i stanął pod drzewem, płaszczem malowniczym 
szczelniej się owinął i czekał. Wcześnie było, zaś Karczoch, członek wolnego zawodu, miał 
czas. Zaczął dumać. 

Zdaje się, że przemyśliwał nad wnętrzem samotnego domu, gdyż czoło zmarszczył bardzo 

nawet  interesująco.  Dom  mrugał  bezmyślnie  kilku  oświeconymi  oknami  i  nudził  się  wśród 
nocnej ciszy. 

Karczoch dumał. 
— …Może jest tam kto chory… Kto wie!… A może kto potrzebuje pociechy, gryząc się w 

samotności?… 

Na  duszę  szlachetnego  złodzieja,  autora  historycznej  tragedii,  w  której  cnota  zwyciężyła 

już  w  trzecim  akcie,  przyszło  rozczulenie.  Dreszcz  po  nim  przeszedł,  kiedy  sobie  zaczął 

background image

wyobrażać  straszliwą  mękę  samotności;  a  któż  znał  ją  lepiej  niźli  Józef  Karczoch,  znający 
skutki  prawnych  pomyłek  i  dziwacznego  sposobu  patrzenia  na  świat  indywiduów, 
powołanych  do  sądzenia  wolnych  czynów  ludzkich?  W  tej  chwili  kroki  zaskrzypiały  na 
śniegu.  Karczoch,  zwinny  jak  małpa,  przylgnął  do  pnia  drzewa  i  spłaszczył  się  jak 
„człowiek—wąż”.  Począł  wypatrywać  bystro.  Figura  jakowaś,  srodze  zmarznięta,  dreptała 
szybko ulicą, chuchając w ręce. Karczoch uspokoił się. 

— …Biedaczysko! — pomyślał. 
I znów patrzył. 
Kiedy  zaś  już  się  rozmówił  ze  złodziejską  swoją  duszą,  wielce  przemyślną,  chociaż 

dostojną,  i  przekonał  się,  że  pora  jest  już  dość  późna,  więc  sprzyjająca  czynom  śmiałym, 
jednakże nie wymagającym koniecznie szerokiego rozgłosu, posunął się ostrożnie ku białemu 
domowi. W jednym tylko oknie widać było jeszcze światło. Karczoch szedł spokojnie, tylko 
swój nieśmiertelny cylinder przytrzymując od czasu do czasu. 

Za  chwilę  był  przy  drzwiach  domu;  przyjrzał  się  im  ciekawie  i  z  dość  wyraźnym 

lekceważeniem.  Rzecz  prosta,  że  człowiek,  który  tragedie  pisząc  dusze  ludzkie  na  oścież 
otwierał, z tym większą łatwością otworzył drzwi zamknięte. Wszedł w jakąś pustą, ciemną 
sień,  drzwi  zatrzasnął  ostrożnie  i  począł  nasłuchiwać.  Bezdenna  cisza,  tylko  wiatr,  drugi 
złodziej, starając się wejść za Karczochem dobijał się do drzwi, trzepocąc się bezmyślnie. 

Karczoch, dech zaparłszy, począł się posuwać wolno wzdłuż jakiejś ściany, szedł tak dość 

długo, aż łbem o inną uderzył. 

— Zapory! — pomyślał — biednemu zawsze wiatr w oczy… 
Zmienił tedy kierunek najmilszy ze złodziei i dotarł do jakichś drzwi. W tej chwili dusza 

skurczyła się w nim gwałtownie, Karczoch począł nasłuchiwać. 

— Ten dom czuwa!… — szepnął. — O! 
Ktoś w oddali mówił do kogoś głosem cudnie miękkim i niskim. 
Karczoch rozdął nozdrza; gębę oblała mu jakaś złodziejska błogość. 
— Coś będzie! — pomyślał. 
I słuchał. 
— To anioł mówi… — rzekł sobie i słuchał dalej z przeraźliwą lubością. 
Mówiono  w  oddaleniu,  przeto  Karczoch,  dziwnie  spokojny,  poczekawszy  na  silniejszy 

łomot  wiatru,  pchnął  drzwi  i  otworzył  je  z  tym  wrodzonym  wdziękiem,  z  jakim  je  otwiera 
lokaj lub złodziej. 

Ciemno… 
Karczoch otworzył szeroko oczy i począł badać sytuacyjny plan sceny; w głębi majaczyło 

okno  brudną  plamą.  Przy  bladym  zmroku  dojrzał  ciemniejącą  czeluść;  była  to  alkowa,  do 
której wstępu broniły portiery. Jakiś głęboki fotel dumał głęboko w kącie, jakiś stół rozparł 
się na środku jak znarowiony koń, co rozparłszy się, z miejsca ruszyć nie chce. 

— To  jest  małżeńska  świątynia  —  szepnął  Karczoch  z  szacunkiem  i  stąpał  cicho,  jak 

najciszej, zręczny jak tygrys, nieuchwytny jak duch, taki z duchów kryminalnych. 

Podszedł do drzwi i nasłuchiwał. 
— Hi! hi! hi! — zarechotał Karczoch w bardzo subtelnej tonacji. 
Ktoś mówił. 
— …tak,  bez  wątpienia…  to  jest  straszna  krzywda…  zabił  we  mnie  wszystko… 

wszystko…  wszystko…  nie  rozumiał  tego,  co  powinien  był  rozumieć…  Niech  cierpi… 
wszystko mi jedno. 

— Niech  cierpi!…  —  odrzekł  ktoś  z  przekonaniem.  —  a…  a  ja  tak  bardzo  chciałabym 

umrzeć… Umrzeć za wszelką cenę… 

— To można urządzić taniej!… — szepnął Karczoch. 
— Umrzeć? — pytał z patosem głos męski — niech on umrze, jeśli ciebie nie zrozumiał. 

Zbrodniarz. 

background image

— Hi!  hi!  hi!  —  zachłysnął  się  Karczoch.  A  w  tejże  chwili  wyszedł  mu  pot  na  czoło. 

Schwycił  uchem  jakiś  szelest  czy  skrzyp.  Ależ  tak!…  ktoś  stąpał  ostrożnie,  przygotowując 
każdy  krok.  Rzecz  dziwna!  Karczoch  się  nie  przeraził,  raczej  oburzenie  targnęło  nim 
gwałtownie. 

— Do stu diabłów! — zaklął na samym dnie przepaścistej duszy — a jeśli to jeszcze jeden 

złodziej?… 

Nie, to byłaby nieuczciwość… Świństwo nie konkurencja… 
Niewidzialna figura stąpała jednakże w innym kierunku i pewniej, widocznie znając lepiej 

pole  bitwy.  Ten  ktoś  stąpał  dość  nieostrożnie,  jakby  się  spiesząc  gorączkowo,  i  widocznie 
potrącił w ciemności rzecz jakąś, która upadła z hałasem. 

— Fuszer! — syknął Karczoch — jeśli to złodziej, w takim razie wart stryczka. 
…Och! 
Jednym susem znalazł się Karczoch za kotarą szerokiego, tęskniącego małżeńskiego łoża. 

Żaden polityk nie skoczył jeszcze tak zgrabnie, jak to uczynił szanowny nasz złodziej i autor 
historycznej tragedii z epilogiem. Uczynił to bez rozważań, gdyż nie miał na nie czasu. W tej 
chwili bowiem, kiedy ów niewidzialny idiota strącił coś w przedpokoju, hałas czyniąc wbrew 
przepisom  porządnej  inscenizacji,  w  pokoju  przyległym  odbyły  się  błyskawicznie  dziwne 
rzeczy.  W  jednej  chwili  wszystko  tam  zamarło  i  zapanowała  śmiertelna  cisza,  która  w 
przerażeniu zdmuchnęła światło. Potem się zerwały niespokojne szepty, krótkie i urywane. A 
za  chwilę  rozwarły  się  gwałtownie  drzwi  do  komnaty,  w  której  rezydował  już  Karczoch. 
Ktoś, cały w bieli, …anioł biały, pchnął gwałtownie w plecy anioła, najwidoczniej czarnego. 

Przerażony, zachłyśnięty, umierający szept trzepotał się straszliwie: 
— Prędzej!… na miłość boską, prędzej… tam!… tam!… za kotarę!… 
W  Karczochu  zamarło  szlachetne  serce,  potem  jęło  podrygiwać  nierytmicznie  i  zgoła 

wesoło. 

— To  anioł  mówi…  —  pomyślał  Karczoch.  Potem  przezornie  przylgnął  do  ściany  i 

wytężył wzrok, chcąc jak najprędzej dojrzeć, kogo mu los, najgłupszy z dramaturgów, dał za 
towarzysza. 

Patrzył zdumiony; chwycił ręką fałd pluszowej kotary i nie śmiał odetchnąć. W oddaleniu 

dwóch kroków słaniał się na trzęsących nogach jakowyś młodzieniec. Zaleciała od niego woń 
perfum  i  szat  kobiecych.  Na  głowie  miał  założony  niezręcznie  w  pośpiechu  kapelusz,  spod 
którego  cieniutkimi  strugami  spływał  pot.  W  rękach  dzierżył  ten  gentelman  futro  bogate. 
Gość  był  zasadniczo  elegancki,  w  ciemności  zaś  można  była  poznać,  że  trwoga  śmiertelna 
trzęsie nim tak, jak łobuz trzęsie jabłonią albo jak się trzęsie topielca, aby z niego wytrząść 
wodę. Sądząc zaś po metalicznym odgłosie uderzających o siebie zębów, młodzieniec musiał 
je mieć piękne i zdrowe. 

Karczoch obejrzał go wysiłkiem wzroku z pewnym zadowoleniem, chociaż równocześnie 

dość pogardliwe przejęło go względem gościa uczucie. 

— Arcyksiążę!! — pomyślał jednakże z uznaniem. 
Młodzieniec nie widział ozdoby złodziei, gdyż przede wszystkim nie potrafiłby widzieć w 

tej chwili, a poza tym zmienił się cały w słuch. Karczoch, oddech tamując, słuchał również 
jak czujny marynarz, który nasłuchuje pierwszego dalekiego grzmotu przed burzą, włóczącą 
się jeszcze gdzieś na widnokręgu. 

W tejże chwili drgnęły oba tygrysy w pułapce; jeden i drugi wyciągnął przed siebie głowę. 

Och! 

Po chwili straszliwej ciszy grzmot zahuczał gdzieś daleko, w komnacie jakiejś oddalonej. 

Potem szedł coraz bliżej i bliżej, aż zawył w pokoju sąsiednim basem wcale pięknym. 

— On tu jest!… 
Odpowiedział mu jakiś przeraźliwy spazm płaczu. 
— Hi! hi! hi! — zarżał Karczoch w duszy końską modą. — Awantura! 

background image

Stojący obok młodzieniec dostał w tej chwili straszliwego ataku febry. Patrzył przez szparę 

obłąkanym wzrokiem i dyszał szybko. 

— On tu jest!… — krzyczał w dalszym ciągu czarny charakter  — drzwi były otwarte… 

On tu jest… Ale żywy nie wyjdzie… 

— Jak w podłej sztuce — pomyślał Karczoch — wszystko się powtarza. 
Nie dokończył jednakże głębokiej refleksji na płytki temat, gdyż drzwi rozwarły się nagle 

z  głuchym,  nic  dobrego  nie  wróżącym  trzaskiem.  Smuga  światła,  jak  sfora  psów  biegnąca 
przed  myśliwym,  wpadła  do  komnaty  w  tej  chwili,  jakby  węsząc,  gdzie  się  skryła  ścigana 
zwierzyna.  A  oni,  za  kotarą,  cofnęli  się  instynktownie  na  widok  światła.  Karczoch, 
bezpośrednio  nieinteresowany,  spojrzał  przez  szparę  kotary  i  ujrzał  ciekawe  widowisko. 
Niewiasta nieprzyzwoicie piękna, w stroju wielce niedbałym i wcale wygodnym, chwyciła się 
kurczowo rękoma drzwi i stojąc wśród nich, broniła wstępu jakiemuś tygrysowi, co prawda z 
gębą małpy. 

— Nie wejdziesz!… — łkała spazmem. 
— Puść! — krzyczał mąż (bo któż to mógł być inny?). Krzyczał i wymachiwał trzymaną w 

ręku świecą, która wpadła również w furię i sypała skrami naokół. 

— Nie wejdziesz! — krzyknęła łzami niewiasta. 
Karczoch  spojrzał  z  pogardą  na  cień  młodzieńca  Polepionego  do  ściany,  schowanego  za 

kotarą. 

Mąż  dyszał  ciężko…  Chwytał  z  trudnością  powierzę,  chciał  mówić  i  nie  mógł.  Jakimś 

zwariowanym  gestem,  nie  mogąc  dobyć  z  krtani  dźwięku,  usiłował  przekonać  drgającą  we 
drzwiach lwicę. Potem wykrztusił z trudem: 

— Nie zmuszaj mnie, abym użył siły… Znam łotra… Nie rozdrażniaj mnie, bo go utłukę 

na miejscu. 

— Aaaa!…  —  jęknął  w  tej  chwili  młodzieniec  za  kotarą  i  rzucił  się  w  tył  jak  opętany. 

Postawił oczy w słup, jakby nagle zwariował, otworzył szeroko usta i stężał jak trup. Uczuł 
bowiem na ramieniu jakąś ciężką rękę. Karczoch przybliżył twarz do jego twarzy, spojrzał mu 
z pogardą w oszalałe oczy, dając równocześnie niecierpliwie znak, aby milczał. 

Młodzieniec począł rzęzić ze strachu. 
Karczoch uderzył go pięścią w bok. 
— Cicho  bądź,  do  stu  diabłów…  Za  chwilę  będzie  pan  trupem…  To  trudno, 

młodzieńcze… Bóg karze wszelką winę… Cicho, mówię!… 

— Puść mnie! — ostatkiem powietrza dyszał mąż na progu… 
— …za  chwilę  będziesz  trupem,  młodzieńcze…  Pacierz  odmów…  Ja  go  znam,  on  nie 

daruje… Znam go z klubu… Albo się ratuj… 

— Nie! na miłość boską, nie! — jęczała szlochem niewiasta. 
— …ratuj się!… — szeptał Karczoch. 
Młodzieniec wpił palce w ramię Karczocha i rzęził: 
— Ja–ak? — wykrztusił. 
— Ratuj się… — mełł szeptem Karczoch — szybko! Tchórz pan jest, drogi panie… Bóg 

mnie  tu  przysłał…  Moje  imię  jest  Józef,  błogosław  to  imię,  bo  nazwiska  nigdy  się  nie 
dowiesz. Ha! Dawaj pan futro! 

Wziął mu futro bez ceremonii i szybko je wdział. 
— Portfel, prędko!… On już strzela… 
Młodzieniec  śmiertelnym  jakimś  ruchem  wydobył  nortfel.  Karczoch,  nie  śpiesząc  się, 

ukrył go bez zdziwienia w kieszeni. 

— Siedź pan tu cicho… Dalej, pod łóżko!… Prędzej, głupcze… Ja idę za ciebie na śmierć! 
Wepchnął  młodzieńca  pod  łóżko  jak  stary  materac,  potem  poprawił  na  głowie  cylinder, 

odchrząknął i przeżegnał się. 

— Puść mnie!… — prosił śmiertelną groźbą mąż. 

background image

— Niee! Tam nikogo nie ma… 
Wtedy mąż chwycił ją za włosy, szarpnął silnie i odtrącił tak, że padła bez sił na podłogę. 

Przeszedł prawie że po niej i rzucił się jak ryś ku kotarze, gdzie dojrzał jakiś ruch podejrzany. 
Nagle się zatoczył… 

Spotkał się oko w oko — z nim. 
Niewiasta uniosła się nieco i patrzyła przerażona na to, co się stanie, otworzywszy usta jak 

człowiek nerwowy, który czeka na strzał. 

— Jezus! Maria! — krzyknęła nagle niewiasta. 
Zza kotary wyszedł Józef Karczoch we wspaniałym futrze; twarz miał dziwnie poważną; 

był nieco blady, lecz dziwnie dostojny i tragiczny. Spojrzał jakby lekko zdziwiony tym, co się 
tutaj  dzieje,  potem  jakby  w  lot  wszystko  zrozumiał,  zmierzył  męża  od  stóp  do  głowy  z 
dziwną,  beznadziejną  niemal  pogardą,  potem  nie  śpiesząc  się,  ruchem  człowieka,  który  na 
swojej drodze pogrzeb spotkał, zdjął z głowy cylinder. Stanął jak marmurowy posąg i czekał. 

Mąż, chwiejąc się, podszedł ku niemu i przybliżył świecę do wspaniale tragicznej, pogardą 

uszminkowanej  twarzy  Karczocha.  Ujrzał  z  bliska  tę  gębę,  sympatyczną  wprawdzie,  lecz 
wybitnie złodziejską, i — myśli mu się pomieszały w głowie. 

Znalazł w gardle jakiś wyraz, napoił go śliną i zaskrzeczał: 
— Łotrze! 
Karczoch drgnął, lecz widocznie zapanował nad sobą z trudem. Widać było wyraźnie, że 

rasa przemogła namiętność. Z duszonym wzburzeniem, głosem lodowatym wycedził: 

— Pan się raczy uspokoić… 
Potem  skłonił  się  chłodno  wprawdzie,  lecz  z  jakim  takim  uśmiechem  sympatii  biednej 

niewieście. 

— Przepraszam panią za jej męża… — rzekł ze straszliwą, tragiczną ironią. 
— Łotrze! — ryczał mąż — zabiję jak psa! 
I szedł ku niemu. 
Karczoch nie cofnął się, tylko twarz nachmurzył i rzekł z niesłychaną wzgardą: 
— Na to będzie czas… Na razie niech mi pan nie pali świecą twarzy i niech pan oszczędzi 

tej pani  brutalnych wzruszeń… Jedno panu tylko powiem: żona pańska jest  niewinna…  Tu 
zaszła pomyłka… Straszna pomyłka… 

Niewiasta  patrzyła  na  Karczocha  wzrokiem,  jakim  jeszcze  żaden  wariat  nie  patrzył  na 

drugiego wariata. Przecierała oczy i trzęsła się jak w żółtej febrze. 

— Ma  pan  do  czynienia  z  człowiekiem  nieszczęśliwym  —  mówił  wzruszony  już 

Karczoch. — Ale ja poniosę konsekwencje… Jutro przyniosą panu mój adres… Szpady albo 
kula… To mi wszystko jedno… 

I uśmiechnął się z lekceważeniem. 
— …Teraz żegnam! To była pomyłka… Pani! 
Powoli,  dostojnie,  jak  aktor  wspaniały,  skierował  się  ku  drzwiom.  Mąż,  świecę 

podniósłszy  ku  górze,  patrzył  za  nim,  otworzywszy  szeroko  usta.  Potem,  jakby  miał  paść 
trupem, postąpił za nim dwa kroki. 

— Niech się pan nie fatyguje — rzekł Karczoch dumnie — sam pójdę. I na śmierć mogę 

także pójść sam… 

Na śmierć, rozumiesz pan? Paani!… 

background image

A

NIOŁ

 

 
Bardzo  sympatyczny  Anioł  położył  się  na  chmurze,  ręce  splótł  pod  głową  i  patrzył 

zadumany  w  firmament.  Zmęczony  był  ogromnie,  gdyż  poprzedniego  dnia  była  niedziela, 
więc przez cały dzień musiał klęczeć z kadzielnicą, w którą sprytne, małe aniołki dosypywały 
wciąż  bursztynowego  złota  i  najwonniejszych  ziół  rajskich;  wieczorem  znów  śpiewał  przy 
organkach,  na  których  dość  fałszywie,  jak  na  kobietę  przystało,  grała  święta  Cecylia, 
dyplomowana nauczycielka chórów anielskich. 

Skrzydła  złożył  starannie,  aby  się  nie  pomięły,  zdmuchnął  najbliższą  gwiazdę,  by  go  nie 

raziła w oczy migającym, niespokojnym światłem, i trwał w zadumie. 

Leżał  na  białej,  miękkiej  chmurze,  jak  na  okwieconej  mleczami  łące,  i  chwiał  się  lekko 

razem z nią. 

W niebie zaczęto dzwonić na Anioł Pański, albowiem chmury zaróżowiły się z lekka. Jakiś 

święty  staruszek  wyszedł  przed  bramę,  wyciągnął  przed  siebie  rękę  i  przez  chwilę  ją  tak 
trzymał.  

— Będzie pogoda — mruknął potem zadowolony i powlókł się powoli na nieszpory. 
W oddali jakieś ziemskie morze poczęło ociekać krwią; słońce syknęło z bólu, dotknąwszy 

zimnej  wody  brzegiem  rozpalonego  do  białości  kręgu.  Po  falach  spłynęło  słoneczne  złoto, 
wody  stały  się  spokojne,  jakby  zachwycone  i  oniemiałe  z  podziwu.  Z  ziemi  podniosły  się 
mgły, chwilę błąkały się ponad obszarem ślepnących stawów, które w dzień patrzą w niebo 
jak  rozszerzone  nadmiernym  zdziwieniem  oczy,  i  nad  polami,  które  się przeciągały  leniwie 
przed  snem;  potem,  po  krótkiej  naradzie,  rozpełzły  się  po  sadach  i  pochowały  w  gałęziach 
drzew. 

Zadumany Anioł przyklęknął na chmurze, rękę podniósł do oczu i długo wpatrywał się w 

tumany  włóczących  się  mgieł.  Potem  cicho  i  ostrożnie  wygładził  białe,  długie  skrzydła, 
zgarnął z czoła gęste, złote pukle, obejrzał się badawczo i zsunął się z chmury. 

Zatrzepotały  skrzydła,  a  za  chwilę  lot  stał  się  cichy  i  wspaniały  jak  lot  orli.  Anioł 

szerokimi, orlimi kręgami krążył nisko nad ziemią i rozpoznawał okolicę. Zmarszczył czoło i 
wytężył wzrok, po czym powoli, kołując długo, dotknął stopami ziemi. 

Słońce już dawno umarło i pogrzebione jest w morzu. 
Drzewa,  krzepko  zaparłszy  się  korzeniami,  pochyliły  korony  jakoby  pod  ciężarem, 

rozwarły konary jak ramiona i dźwigały na sobie mrok, który się na nie walił głazem. Brzozy, 
stojące samotnie, oglądały się zatrwożone i bezbronne. 

Anioł  stąpał  cicho,  patrząc  dokoła  siebie  i  tak  doszedł  aż  do  skraju  lasu  stała  samotna 

chata. Przez brudne szyby okienek przeciekało światło senne i leniwe. 

Serce w nim zaczęło tłuc się niespokojnie; wstrzymał oddech w piersi i począł stąpać na 

palcach.  Przelazł  płot  i  zbliżył  się  do  okna.  Rozejrzał  się,  czy  go  kto  nie  śledzi,  potem, 
cichutko podszedłszy, zajrzał w głąb chaty. 

Jakiś ptak krzyknął przez sen. 
Anioł przestraszony przytulił się do ściany i chwilę tak stał nieruchomy. 
Zajrzał znów, lekko uderzył palcami o szybę i czekał. 
Od czasu do czasu przebiegł po nim zimny dreszcz nocnego chłodu; biedny Anioł otulił się 

w skrzydła i drżał na zimnie. Na końcach skrzydeł pozostały zielone ślady zroszonej trawy, 
pióra przemokły wilgocią nocy, ręce miał aż sine. 

Skrzypnęły drzwi. 
Anioł  przywarł  całym  ciałem  do  ściany  i  z  lękiem  spoglądał  w  czarną  jamę  wejścia  do 

chaty. Na progu stanęła dziewczyna, wychyliła głowę i patrzyła w ciemność. 

Anioł  zaszeleścił  cichutko  skrzydłami;  spojrzała  w  tę  stronę  i  dojrzała  świecącą  w 

ciemności plamę. 

background image

— To ja… — szepnął biedny Anioł. 
Dziewczyna podniosła palec do ust, nakazując mu milczenie.  
— Cicho! ojciec usłyszy… 
Stanęła przy nim i razem poszli w stronę sadu; sad się aż zanosił od woni; znużone upałem 

kwiaty marnowały cudne zapachy. 

Anioł wlókł długie skrzydła po ziemi i zgarniał nimi rosę. 
Przystanęli pod jabłonią i trwożliwie obejrzeli się poza siebie. 
Dziewczyna miała, rzecz prosta, prześliczne czarne oczy i usta piękniejsze niż piękne; pod 

grubą  koszulą  rwały  się  cudnego  kształtu  piersi;  ręce  miała  za  to  czerwone,  popękane  i 
brudne. 

Anioł  patrzył  na  nią  z  bezmierną  miłością.  Potem,  jakby  przypomniawszy  coś  sobie, 

nachylił się ku niej i szepnął: 

— Nie zajeżdża tu kiedy pod las Jacek Malczewski? 
— Żaden taki tu nie był — odpowiedziała cicho anielska dziewczyna. 
Anioł odetchnął z ulgą… 
— Mam szczęście… Ten by mnie poznał… 
I przytulił się do jej brudnych, popękanych rąk. 
— Czemuś wczoraj nie przyszedł? Byłam sama, ojciec z bratem rozbijali w lesie. 
Anioł westchnął. 
— Tego powiedzieć ci nie mogę, dziewczyno spod lasu. Tego mi powiedzieć nie wolno. 
— Jak nie, to nie… 
— Wiesz tylko, że nie stąd jestem i że cię tak miłuję, jak cię nikt na świecie miłować nie 

może. 

Ujął jej czerwoną rękę swoją, przeświecającą jak płat kwiatu, i tak trwali… 
Wonie  sadu  zaczęły  ich  powoli  okrążać  węże,  cicho  i  bez  szelestu.  W  głowach  czuli 

zawrót. Gdzieś na skraju lasu krzyknął puchacz, więc nagle przywarli do siebie. Anioł otoczył 
ją skrzydłami i zamglonym wzrokiem wpatrywał się przez ciemność w jej oczy, takie czarne 
jak ciemność. 

— Miłujesz mnie? — szepnął w upojeniu. 
— Na śmierć… 
I wpili się ustami w usta w pocałunku, który jest jak obłęd i który jest jak nieskończoność. 

Potem  było  słychać  tylko  westchnienia,  ogromnie  ciche,  jakby  zmęczone  bardzo.  Kwiaty 
poczęły  padać  z  jabłoni  i  rosa.  Świt  przecierał  oczy  i  jakby  na  palcach  się  podniósłszy, 
przezierał ponad las przez siną szparę w chmurach. Zbudził się jakiś ptak i poznał Anioła.  

— Anioł!… Aanioł!… 
Po sadzie poszedł szmer, że Anioł jest pod jabłonią. 
— Odejść muszę — szepnął Anioł dzień się rodzi i ludzie zaraz wyjdą na gościńce. 
— Uważaj na psy i na polowego strażnika, który się po skraju lasu włóczy. 
Anioł spojrzał raz jeszcze w oczy dziewczęce i odszedł powoli, wciąż się oglądając. 
— Aanioł!… Aanioł!…  — wołały za nim ptaki. Jakiś kos gwizdnął przeciągle, a wróble 

zanosiły się od śmiechu. 

Wstawał dzień z ropą snu w oczach, które mrużyły się, nie mogąc jeszcze prosto patrzeć w 

słońce. Las ziewnął przeciągle. 

Anioł  przelazł  chyłkiem  przez  płoty,  spojrzał  z  litością  na  końce  zroszonych  skrzydeł  i 

wyszedł na drogę złotą od pyłu. Wyciągnął rękę przed siebie, ażeby zbadać kierunek wiatru, 
obrócił  się  bladą  twarzą  ku  zachodowi,  rozpędził  się  kilkoma  krokami  i  odbił  się  silnie  od 
ziemi. Bił szybko skrzydłami powietrze i podniósł się ku górze. 

A  wtedy,  na  widok  olbrzymiego  ptaka  zerwało  się  z  łąk  wrzeszczące  stado  wron  i 

poleciało w pogoń za nieszczęsnym Aniołem. 

background image

Dopadły  go  po  chwili  i  okrążyły,  jak  uradowany  tłum  okrąża  na  rynku  pstro  odzianego 

człowieka.  Podniósł  się  opętany  wrzask.  Wronie  stado  przecięło  mu  drogę,  biło  w  mego 
dziobami,  czyniąc  za  każdym  razem  krzyk  jeszcze  większy,  ile  razy  udało  się  wyrwać 
Aniołowi pióro ze skrzydeł albo zakrwawić mu piersi. 

Anioł szarpnął się niespokojnie i podniósł się nieco wyżej. Wronia tłuszcza zagrzewając w 

sobie krzykiem odwagę, pomknęła za nim. Anioł począł szybko uderzać skrzydłami, broniąc 
się  rozpaczliwie;  od  czasu  do  czasu  syknął  z  bólu  i  opadał  wciąż  niżej.  W  powietrzu,  w 
pełnym  już  słonecznym  blasku,  kłębił  się  ogromny  tuman;  pierze,  chwiejąc  się,  leciało  z 
wiatrem na łąki. Wrzeszcząca hałastra krzyczała wniebogłosy, upojona zwycięstwem. 

Anioł,  z  szeroko  rozwartymi  oczyma,  pokrwawiony  i  zmęczony,  bił  coraz  słabiej 

skrzydłami  powietrze.  Opodal  chaty  pod  lasem,  w  której  okna  pukał  niedawno,  dojrzał  stóg 
siana. Rozpaczliwym ruchem rzucił się w powietrzu w tę stronę, dopadł stogu i skrył się pod 
jego strzechą. 

Miał  w  oczach  dwie  wielkie  łzy;  skuliwszy  się  patrzył,  co  się  dzieje  z  gromadą  wron. 

Wrony krążyły nad stogiem, krzycząc pogardliwie i drwiąco. 

Biedny  Anioł  przymknął  oczy,  rozchylił  usta  i  odpoczywał  ciężko  dysząc;  po  twarzy 

spływała mu krew, a ręce drżały ze wzruszenia. Oddech stawał się bezsilny, wreszcie Anioł 
skłonił  głowę  na  piersi,  westchnął  głęboko  jak  dziecko  i  zasnął  jak  zmęczone  dziecko.  Coś 
przez sen mówił, czasem się zrywał i prężył skrzydła, zanim go ujął sen głęboki i silny. 

A  dziewczyna  z  czarnymi  oczyma,  ujrzawszy  walkę  Anioła  z  ptasią  hałastrą,  patrzyła 

wciąż  w  górę.  Potem  kiedy  Anioł  usnął  pod  strzechą  stogu,  szybko  pobiegła  do  chaty.  Za 
chwilę wyszedł z niej rudy zbój piegowaty i przecierał oczy. W rękach miał widły, a drugi za 
nim szedł młody, potworny zwierz z rozwichrzoną czupryną, ze sznurem w rękach. 

— Widzę go, śpi… — szepnęła dziewczyna. 
— Cicho, żeby nie uciekł… 
Wszyscy troje podeszli do stogu. 
— Jest? 
— Jest — chrapie. 
Rudy zbój przystawił ostrożnie drabinę; skradał się powoli, jak kot, na szczyt stogu; w ręce 

miał postronek. 

— Gdyby chciał uciekać, pchnij go widłami. 
— Nie ucieknie! 
Zbój stanął na ostatnim szczeblu drabiny; osadził się silnie, zaparł oddech w piersi, wsunął 

głowę pod strzechę i nagle chwycił rękoma oba skrzydła anielskie. 

— Jezu! — krzyknął Anioł. 
— Jest! — darł się zbój. 
— Trzymaj go mocno… silny jest! krzyczała z dołu dziewczyna z czarnymi oczyma. 
Po chwili ściągnął rudy zbój nieszczęsnego Anioła na ziemię; omdlały, śmiertelnie blady, 

słaniał się Anioł na nogach. Sznurem związano mu ręce i skrzydła; rudy zbój trącił go pięścią 
w plecy. 

— Nie jęcz! 
Anioł się zachwiał i upadł na twarz; powlekli go w stronę chaty i uwiązali do płotu. 
Anioł  stał  oniemiały  z  rozszerzonymi  oczyma;  serce  się  w  nim  tłukło  jak  u  ranionego 

ptaka. Zbóje stanęli przed nim. 

— Ładny jest! — krzyknął rudy. 
— Skrzydła ma ładne — mówiła dziewczyna z czarnymi oczyma. 
Anioł rozszerzył oczy jeszcze bardziej i zapłakał patrząc na jej złe, czarne oczy, ktore po 

raz pierwszy widział w słońcu. 

Słońce  parzyło  go  strasznie;  krople  potu  mieszały  się  ze  łzami  i  spływały  po  twarzy 

bledszej od najbledszego płatka róży. 

background image

Potem  zmartwiał  i  pochylił  głowę,  od  czasu  do  czasu  tylko  niespokojnie  rzucił  na  nich 

oczyma, czekając na to, co uczynią. 

— Będziesz  tu  tak  stał  do  zachodu  słońca  —  rzekł  zbój  rudy,  zaśmiał  mu  się  w  twarz  i 

poszedł ku chacie. 

— Nie bój się, nic ci się złego nie stanie — zaśmiała się dziewczyna i wszyscy odeszli. 
Anioł patrzył za nimi nieruchomymi, załzawionymi oczyma, potem nieśmiało podniósł je 

ku niebu. 

Nikt go stamtąd nie dojrzał; białe chmury wałęsały się bez celu, omijając się wzajemnie. 
Słoneczny żar leciał z góry i prażył wszystko; ziemia oddychała z trudnością jak człowiek 

bardzo chory, drzewa beznadziejnie zwiesiły gałęzie jak bezradnie opuszczone ramiona. Staw 
szklił  się  jak  zaszła  bielmem  źrenica;  po  dalekim  gościńcu  wędrowało  słońce,  zostawiając 
złote ślady na puszystym pyle. 

Piersiami  Anioła  wstrząsnął  nagły  dreszcz;  szarpnął  się  i  jęknął;  sznur  wpił  mu  się  w 

skrzydła i w ręce. Opuścił biedną głowę i cicho łkał… 

A kiedy się słońce miało ku zachodowi, wyszli zbóje z chaty. 
w  nim  się  zerwało  serce,  jak  spłoszony  gołąb  do  ucieczki  się  zrywa,  i  zaczęło  uderzać 

niespokojnie; wodził obłąkanymi z trwogi oczyma i szarpał się w więzach. 

Rudy zbój podszedł ku niemu, spojrzał na niego z pogardą i począł odwiązywać od płotu. 

Potem pochwycili go z drugim i powalili na ziemię, tak że jej twarzą dotykał, a dziewczyna 
przytrzymywała mu silnie ręce. 

— Rwij! — krzyknęła — już się nie ruszy. 
Rudy zbój ujął jedno pióro skrzydła i szarpnął. 
— Aaaa!… — jęknął Anioł tak strasznie, że dreszcz po nich przeszedł. 
Trysnęła krew i poczęła plamić skrzydła. 
Zbój ujął drugie i szarpnął jeszcze silniej. 
— Aaaa!… — jeszcze straszniej jęknął nieszczęśliwy Anioł. 
Potem już coraz ciszej i ciszej, aż omdlał zupełnie z bezmiernego bolu, który mu strasznie 

cudną twarz wykrzywił. 

— Omdlał!… 
— Przestał dyszeć, ale żyje… 
— Taki nie może umrzeć — rzekła dziewczyna z czarnymi oczyma. 
Rozwiązali mu ręce, zgarnęli wydarte ze skrzydeł pokrwawione pióra i poszli. 
Kiedy  go  chłód  nocy  obudził  trąciwszy  go  mocnym  dreszczem,  Anioł  otworzył  krwią 

nabiegłe oczy; potem zasię jakby nieprzytomny powlókł się przed siebie i tak się dowlókł aż 
do gościńca. Z odartych skrzydeł ociekała krew i sączyła się na proch ziemi. 

Nogi  się  uginały  pod  nim,  ale  szedł  wciąż  przed  siebie,  słaniając  się  tak  jak  kwiat 

umierający. 

Kolana się ugięły i upadł; jęknął i podniósłszy się, zapamiętany w bólu, szedł dalej. Stanął 

na  jakiejś  wyniosłości,  zebrał  wszystkie  siły  i  zagryzłszy  usta  z  bezmiernej  męki,  usiłował 
podlecieć. Zatrzepotał się tylko jak ptak trafiony z łuku i zwalił się ciężko na ziemię; brocząc 
krwią. 

Kiedy  go  znaleziono  rano  na  gościńcu  i  pokazano  we  wsi,  zdumienie  ludzkie  nie  miało 

granic. 

— Kto  to  być  może?  —  pytał  sam  siebie  poczciwy  proboszcz  i  po  naradzie  z  gromadą 

ochrzcił przede wszystkim nieszczęsnego Anioła, albowiem wyglądał niesamowicie. 

Potem  go  oddali  do  szpitala,  gdzie  mu  wyleczono  okropne  rany,  potem  znów  posłali  do 

szkoły. 

Nie  wychował  się  jednak  dziwny  Anioł  i  nigdy  na  ludzi  nie  wyszedł;  mówił  zawsze  od 

rzeczy, ciągle spoglądał w niebo i oczy miał zawsze zamglone. 

background image

Nieraz się zrywał i wił z bólu, ruszając dziwnie ramionami, na których miał dwie wielkie 

blizny  po  operacji.  Zawsze  wtedy  wpadał  w  zadumę  i  milczał,  tylko  w  oczach  miał  dwie 
dziwnie  piękne  łzy.  Potem  mu  się  podobno  rozum  pomieszał  i  nieszczęśliwy  Anioł  zaczął 
pisać wiersze. 

background image

R

AJSKA OPOWIEŚĆ

 

 
Działo  się  dnia  onego,  w  którym  dobry  Bóg  sfuszerował  doskonale  ułożony  repertuar 

stworzenia,  stworzywszy  niewiastę.  Nieszczęściem  dnia  tego  było  i  klęską,  że  stwórca  nie 
mógł zapytać o zdanie — nikogo starszego. Trudno! I geniusze, i bogowie mają swoje chwile 
słabości, których się potem wstydzą, kiedy im fachowa krytyka wykaże niekonsekwencje w 
dziele. 

Zainteresowanie  w  raju  było  ogromne;  Anioły  i  zwierzęta  rajskie  widziały,  zaglądając 

ciekawie  przez  gęstwinę  krzewów,  że  dobry  Bóg  coś  wyprawia.  Cały  dzień  siedział  nad 
błotem rzeki i coś z niego lepił. Wciąż coś przerabiał i poprawiał, i wciąż się coś nie udawało. 

Aż wreszcie ulepił figurę niekształtną, niezgrabną i do niczego niepodobną; podniósł ją i 

oparł o dwa patyki, aby wyschła na słońcu. Umył potem starannie dobrotliwe ręce, natarł je 
liściem z pomarańczowego drzewa, aby zagłuszyć niemiłą woń rzecznego błota, i poszedł na 
obiad. 

Kobieta  wyszczerzyła  gębę  ku  słońcu  i  parowała;  naokoło  rozchodziła  się  z  niej  woń 

bardzo przykra zgniłych liści i zdechłych żab rajskich. 

Zaledwie  dobry  Bóg  wsiadł  na  czekający  na  niego  obłok  i  uniósł  się  powoli  w  górę,  ze 

wszystkich stron raju zaczęły się schodzić rajskie bydlęta, nawołując się wzajemnie. 

Przyczłapał stary koneser, krokodyl, wywiesił język z gorąca i zmrużywszy figlarnie jedno 

oko, drugim oglądał nowe stworzenie z miną idiotycznie złośliwą. 

Z  krzykiem  zgoła  nieparlamentarnym  zbiegło  się  całe  stado  małp  mniej  lub  więcej 

obrosłych. Z trwogą podłaziły ciekawie ku kobiecie, oglądając ją ze wszystkich stron. 

Dysząc ciężko, wynurzył się z rajskiej rzeki nosorożec i prychając, jak ktoś, kto nie używa 

chustki do nosa, przywlókł się blisko, stanął przed niewiastą i zadarł zarozumiale nos w górę. 
Tabetycznym  krokiem  przybiegła  żyrafa,  w  ślad  za  nią  przygnał  wielbłąd,  który  się  w  tym 
czasie kochał w niej beznadziejnie. 

Przyszedł  uroczyście  lew,  jak  jaki  radca  na  komisję,  przyszedł  zaraz  za  nim  lis,  jak 

gazeciarski reporter, potem wilki i niedźwiedzie. 

Zleciała się czereda ptactwa jak kobiety na wystawę obrazów. Hałas był nie do opisania. 
Uciszyło się na chwilę; wśród kłębów dymu i siarki szedł rajski okaz: bardzo miły smok, 

pochmurny  i  zły;  od  czasu  do  czasu  przystawał  w  drodze  i  tłukł  ogonem  o  drzewa. 
Natychmiast  zrobiło  się  miejsce  w  tłumie,  tak  że  smok,  jak  jaki  ekscelencja,  mógł  podejść 
bardzo  blisko.  Stanął  i  rozglądnął  się.  W  stronie  olbrzymiego  ogona  było  bardzo  wiele 
pustego miejsca. 

Smok  rozglądnął  się  w  otoczeniu  i  skinął  głową  na  pierwsze  bydlę  z  brzegu.  Podbiegła 

wielkimi krokami żyrafa. 

— O cóż to właściwie chodzi? — prychnął smok. 
Żyrafa skrzywiła wesoło głowę. 
— Kwestia kobieca… 
Małpy podlazły blisko, aby słyszeć rozmowę. 
— To ona?.. 
— Ona. 
Smok oglądnął z zajęciem zlepek z błota, który teraz jeszcze więcej czuć było zdechłymi 

żabami. 

— No, no… 
— Cha!  cha!  cha!  —  wrzasnęły  małpy  bez  racjonalnego  powodu  —  i  rozbiegły  się  na 

wszystkie strony. 

Smok spojrzał z pogardą. 
— Zwariowały? 

background image

— One tak zawsze, szlachetny panie. 
Małpy to jest głupia publiczność. 
W tej chwili podlazł krokodyl. 
— Nie bardzo piękne bydlę jest ta kobieta… 
Smok spojrzał na niego niechętnie, potem zaczął do żyrafy: 
— Kto jest ten pan? 
— Ten? Nie warto mówić — krokodyl, prawdę rzekłszy, idiota. 
— Uważałem  —  rzekł  smok,  potem  z  trudem  chciał  się  obrócić  na  ogonie,  kiedy  nagle 

potworny wrzask podniósł się opodal. 

— Co się tam stało? 
Podbiegł lis i zawył w górę, w stron~ smoczego ucha: 
— Młody słoń się upił, wpadł w tłum i szaleje. 
— Który słoń? 
— Ten, szlachetny panie, któremu onegdaj wybiłeś jeden kieł ogonem. 
— To bydlę? 
— To samo. 
Młody  słoń,  ogromnie  sympatyczny,  choć  beznadziejnie  głupi,  w  istocie  szalał.  Połamał 

nogi strusiowi, tak sobie po drodze, potem wyrwał z korzeniem daktylową palmę dla zabicia 
czasu  i  kilku  jakich  niewinnych  bydląt.  Ryczał  przy  tym,  jakby  w  żołądku  miał  cierń.  W 
tłumie  zapanowała  konsternacja.  Jeden  smok  był  nieruchomy.  Małpy  podniosły  wrzask, 
ptactwo  urządziło  piekielny  chór.  A  słoń  szedł  prosto  ku  kobiecie  z  widocznym  zamiarem 
rozwalenia na drzazgi bożej budowy. 

Słoń miał w małych oczach pijacką fantazję. Zawinął trąbą i z całą satysfakcją podniósł w 

górę daktylową palmę. 

Smok. prysnął ogniem i zagrzmiał: 
— Bydlę! 
Słoń się powstrzymał i spojrzał wściekły. 
— Sam bydlę! 
— Smarkaczu! — ryknął smok. 
— Ogoniasta małpo — zawył słoń. 
— Cha! cha! cha! — zaśmiały się małpy. 
W tłumie zapanowało zgorszenie. 
— Gdyby tak Pan Bóg usłyszał — ładna rzecz… 
Smok  stał rozjuszony i  tłukł o ziemię ogonem  — słoń  ryczał, jakby mu ciotka umarła, i 

tłukł trąbą. 

— Ładne towarzystwo — rzekł lew. 
— Fi donc… — zawrzeszczała papuga, która miała stosunek z zimorodkiem. 
— Uhu… uhu… — jęknął puchacz, ślepy, nie wiedząc dobrze, o co idzie. 
— Gdzie jest człowiek? 
— Śpi. 
— Powinien przyjść i zrobić porządek. 
Słoń jest wielki, ale ma mózg mały. 
— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy, nie mogąc wymyśleć nic nowego. 
Wróble podrygiwały ponad całym zebraniem, radując się niepomiernie. 
Przygotowywała się pierwsza awantura o kobietę, która stała nieporuszona, zwrócona ku 

słońcu i cuchnąca błotem. Słoń rwał się bezczelnie do walki, jakby mu było wszystko jedno. 

— To jest świństwo — zauważyła pantera — te bydlaki nie szanują regulaminu. 
— Co tobie to szkodzi? — odrzekł lis nie o ciebie przecież idzie. Wolno im sobie rozbijać 

głowy, jeśli im się tak podoba. 

— Obchodzi mnie… 

background image

— A czemu nikogo to nie obchodzi, że się po nocy włóczysz, i to nie sama? 
— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy. 
— Parrhadne! — zaskrzeczała papuga. Wróble aż się pokładały ze śmiechu. 
— Ihi!… ihi!… ihi!… 
— Cicho, durnie! — wrzasnął kruk. 
— Pan Bóg idzie! — zawołał ktoś z góry. 
W jednej chwili zrobiło się pusto; wszystko zginęło, schowawszy pod siebie ogony. 
Słoń przerażony cisnął daleko od siebie palmę, zrobił smokowi minę na temat:  poczekaj, 

jeszcze  przyjdziesz  na  moją  ulicę  i  zadarłszy  w  górę  imitację  ogona,  zginął  w  zaroślach. 
Smok prysnął za nim smugą dymu, potem z godnością popełzał ku rzece. 

Pan  Bóg  szedł  mocno  nie  w  humorze  i  bardzo  zamyślony.  Za  nim  stąpał  Anioł  i  pilnie 

spędzał  z niego gałęzią  uprzykrzone muchy. A kiedy  Bóg stanął  przy kobiecie, głęboko się 
zastanowił. 

— Mój kochany — rzekł do Anioła obejrzyj ją ze wszystkich stron, czy już wyschła. 
Anioł obszedł nowy twór dokoła i rzekł: 
— Wyschła, ale się nie rusza. 
— Nic nie szkodzi. Teraz muszę tchnąć w nią ducha. 
— Czy też warto? — rzekł Anioł — bardzo mizernie wygląda. 
— Glupiś! 
Anioł się zaczerwienił. 
Dobry Bóg położył ręce na głowie kobiety i coś szeptał. Potem przytknął usta do jej ust i 

zaczął dąć z całej siły. 

Anioł  patrzył  zaciekawiony, jak się niewiasta zaczęła napełniać powietrzem  jak gumowa 

poduszka podróżna albo jak pneumatyk samochodu… 

— Rusza się — krzyknął zdumiony Anioł. 
Dobry Bóg, mocno już z wysiłku czerwony, odpoczął i ręką przytrzymywał jej usta, aby z 

niej snadź duch boży nie uleciał. Potem znowu począł napełniać ją powietrzem; figura jej się 
zaczęła kształtować przepięknie i ciekawie. 

— No — odsapnął Pan Bóg — gotowa. Urwij trochę trawy, mój kochany. 
Anioł przyniósł w mig pęk trawy, którą Bóg zatkał kobiecie usta i dziurki w nosie. 
— Zanim ożyje, trzeba uważać, by dech z niej nie wyszedł… 
Odstąpili kilka kroków wstecz i spojrzeli na dzieło wiekopomne. 
Anioł był niezadowolony. 
— Dobry Panie! 
— Czego chcesz? 
— Zda  mi  się,  że  za  wiele  w  nią  tchnąłeś  ducha.  Piersi  jej  są  niekształtne  i  do  naszych 

niepodobne ani do piersi Adama. 

Dobry Bóg mrugnął wesoło oczyma. 
— Już ja wiem, co ja robię. To umyślnie. 
Nagle Anioł aż krzyknął. 
— Panie! 
— No? 
— Albo raczej za mało ducha tchnąłeś w nieporównany twór twój. 
— Nie gadaj głupstw, moje dziecko. 
— Zgoła jest niepodobna do Adama, ani do nas, którzy jesteśmy jako mężowie silni. 
Pan Bóg pogładził złote włosy naiwnego aniołka:  
— Oj ty, głuptasku — zaśmiał się. wiem o tym. 
Anioła  zaniepokoiły  te  zasadnicze  różnice,  których  wytłumaczyć  nie  umiał,  a  Bóg 

przystąpił w onej chwili do kobiety, spoważniał nagle i zawołał wielkim głosem: 

— Kobieto, wstań! 

background image

Kobieta ani drgnęła. 
— Co, u diabła — mruknął Pan Bóg kobieto, wstań! 
Był już poirytowany. 
— Co ona sobie myśli, głupia? — rzekł Anioł zgorszony. 
— Kiedy widzisz, mój kochany, ona nie ma myśleć. 
— A, tak! 
— Zrobiłem to umyślnie, bo nie chcę, aby za wiele ludzi myślało. Myślenie to jest rzecz 

niebezpieczna. Ale czemu ona nie chce wstać? 

Aż nagle poweselał. 
— Kobieto, nie wstawaj! — zawołał głosem wielkim. 
A  wtedy  kobieta  powstała,  a  ujrzawszy,  Że  jest  naga  wobec  dwóch  nieznajomych, 

namyślała się chwilę, co zrobić — potem zemdlała. 

Anioł aż się zatoczył z radości. 
— Panie! mądrość twoja jest nieskończona. 
A dobry Bóg spoważniał. 
— Zaprawdę, zaprawdę, powiadam tobie: jeśli chcesz, aby powstała, każ jej, by usiadła w 

spokoju, a jeśli zechcesz miłość wzbudzić w sercu jej — uderz ją prętem ostrym z wikliny. 
Taka będzie. Poznałem ją. A teraz wyjm jej trawę z gęby.. 

Anioł  podszedł  ostrożnie  i  zaczął  wyjmować  trawę.  A  wtedy  niewiasta,  wróciwszy  do 

zmysłów, chwyciła sympatycznego Anioła za skrzydła i pociągnęła go ku sobie. 

— Panie! — krzyknął Anioł i wyrwał się przestraszony. 
Dobry Bóg chwycił się za boki ze śmiechu. A potem rzekł: 
— Niewiasto! 
Niewiasta oparła się na ręku i patrzyła ciekawie. 
— Imię twoje będzie Hewa. Zrozumiałaś? 
— Tak, panie. 
— I będziesz panowała w raju z mężem twoim aż do odwołania. Jam jest Pan twój i Bóg 

twój. 

Niewiasta zrobiła minę na temat: bardzo mi przyjemnie. 
— A  przykazanie  twoje,  niewiasto,  jedno  jest:  miłuj  męża  swojego  po  wszystek  dzień 

twojego żywota… 

— Panie!… — przerwał Anioł. 
— Czego chcesz? 
— Panie! ona to wszystko zrobi na odwrót. 
Pan Bóg aż zdębiał. 
— W istocie — rzekł — masz rację. Co zrobić? 
— Może by przykazanie wygłosić na odwrót? 
— Nie wypada, szwindel tutaj? Powiem jej, jak należy, a nuż się uda. 
A obróciwszy oczy na niewiastę, rzecze: 
— O  czym  to  ja  mówiłem?  Aha!  Masz  tedy  miłować  męża  swojego  po  wszystkie  dni 

żywota. I służyć mu będziesz, i będziesz mu posłuszna. A iżbyś spełniła przykazanie, rozumu 
mieć nie będziesz również po wszystkie dni żywota. 

Niewiasta patrzyła skromnie jak pensjonarka, kiedy katechety słucha. 
— A teraz — rzekł Bóg — zostawię ciebie z mężem twoim. Czyń, co ci każe. Krzyknij no 

na Adama, mój kochany. 

Anioł złożył obie dłonie w tubę i krzyknął: 
— Panie Adamie! hop! hop! 
— Mocno śpi — rzekł dobry Bóg. Krzycz głośniej. 
— Panie Adaaamie! Chodź pan tu, mamy dla pana kobietę! 

background image

Coś zaszeleściło w gęstwinie i za chwilę wylazł z niej Adam; obrosłe zupełnie stworzenie 

z  długą  brodą,  z  długimi  pazurami;  był  mocno  oblepiony  błotem,  we  włosach  głowy  miał 
kępy  trawy;  ręce  długie  aż  poniżej  kolan;  chodził  pochylony  bardzo  naprzód;  oczy 
głupkowate i czerwone. Wyglądał bestia, jakby z menażerii uciekł. 

Zobaczywszy  Pana  Boga  mruknął  coś,  potem  upadł  na  twarz  i  wydawał  jakieś  dzikie 

okrzyki. 

— No, dobrze już, dobrze — rzekł dobry Bóg. — Powstań, Adamie, i spójrz. 
Adam powiódł skrwawionymi oczyma, ujrzał Hewę i zdumiał się. 
— Stworzyłem  ją  dla  ciebie,  człowieku,  na  obraz  i  podobieństwo  twoje.  Trochę  mi  się, 

uważasz, ten interes nie udał, ale z czasem to się samo naprawi. Weź ją i bądź jej mężem. 

Adam łypnął pożądliwie oczyma, jako że się dotąd zalecał bez powodzenia tylko do siostry 

hipopotama; spragniony był wielce takiego nowego tworu. 

— Dla mnieś to uczynił, Panie? 
— Dla ciebie, człowieku. 
Anioł patrzył na to wszystko strasznie uradowany. 
— Zbliż się ku niej i powiedz jej, ktoś zacz. 
Adam uśmiechnął się głupkowato, obcesowo podszedł ku Hewie i ujął ją za rękę. 
A w tejże samej chwili krzyknął i za łydkę się chwycił. 
— Kąsa, Panie! — zawołał boleśnie. 
— Kąsa? Czy być może! 
— Ukąsiła mnie w łydkę. 
— To nic, Adamie, nie trwóż się, jeszcze się nie oswoiła. 
Ale  się  zasmucił  dobry  Pan  Bóg,  który  chce  zawsze  wszystkiego  jak  najlepiej.  A  wtedy 

sprytny  Anioł  szepnął  coś  Adamowi  na  brudne  ucho.  Adam  uradowany  ukłonił  się  Panu, 
potem zębami odgryzł silny pręt wikliny i podszedł z nim ku Hewie. 

— Oho! — smutno szepnął dobry Bóg już się zaczyna. 
Adam  z  dziką  satysfakcją  zmierzył  prętem  szerokość  pleców  matki  Hewy,  która  ryknęła 

jak nieboskie stworzenie, a padłszy do zabłoconych stóp Adama, całowała je. 

I stało się, że urodzona jest w tejże chwili miłość tych dwojga, których Bóg pobłogosławił, 

ręce ku nim wyciągnąwszy, a potem odszedł, albowiem był spracowany bardzo. 

Adam pozostał sam z niewiastą swoją. Silna była i podobna do małpy. Obrosła sierścią jak 

Adam, mąż jej, drapała się kosmatą ręką w bolące plecy. Piersi miała wypukłe, jako wymiona 
krowie. 

Dobry Bóg pomyślał o wszystkim. 
Obejrzeli  się  wzajemnie  dokładnie,  potem  Hewa,  której  snadź  podobał  się  małżonek, 

mrugnęła na niego znacząco i oboje, już w zgodzie przykładnej, odeszli w gęstwinę, w której 
trawy było bardzo wiele. 

Poszli przyzwyczaić się dożycia, albowiem rzekł słusznie (znacznie później) ktoś mądry, 

że trudno żyć na świecie nieprzyzwyczajonemu. 

Poszli,  że  tak  powiem  poetycznie  —  zachować  gatunek,  aby  dobremu  Bogu  oszczędzić 

trudu stwarzania. 

Poszli  zakładać  ognisko  rodzinne,  które  ze  wspaniałych,  do  wulkanu  podobnych 

wybuchów miłości zeszło później do roli maszynki spirytusowej na trzech nóżkach. 

O, potężny, mocny Adamie! Pochwalone niech będą uda twoje, jako konary rosochatego 

dębu. 

O, Hewo, łaskawa Hewo! Pochwalone niech będą kosmate piersi twoje, które są jako jako 

ziemia słodkim mlekiem płynąca. 

I stało się, albowiem potrzeba jest matką wynalazków. Stało się, że Adam był smutny, a 

Hewa pragnąca. A gdy od owej chwili ze trzy razy księżyc odmieniał się złoty, chodził Adam 

background image

po raju trochę przybity, a wyglądał tak, jak po operacji robaczkowego wyrostka. Hewa zasię 
przytyła i radowała się głośno. 

— Mężu  —  rzekła  raz  do  Adama  bądź  łaskaw  i  wyrwij  ogon  temu  pawiowi,  który  się 

niedaleko stąd drze okropnym głosem. 

Adam nie rzekł ani słowa, tylko podszedł do pawia, chwycił go między kolana i wyrwał 

mu cały ogon. A kiedy go przyniósł Hewie, przywiązała go sobie łykiem gdzieś w okolicach 
pleców i chodziła dumna. A potem rzekła: 

— Bądź łaskaw, mój drogi, i skręć kark jakiej ładnej papudze. 
Adam cisnął kijem i zabił papugę. 
Skrzydłami jej ustroiła sobie Hewa głowę, a język zjadła. 
Potem czerwonym burakiem natarła sobie policzki i usta i była piękna. 
— Czy urządziłeś dzisiaj cyrk, Adamie? 
— Urządziłem. 
— Tam, gdzie zawsze? 
— Tak, w zgięciu rzeki. 
— Pan Bóg będzie? 
— Nie może, jakiś archanioł zrobił awanturę i podobno pobił się z drugim. 
— Czy być może? Nieokrzesane towarzystwo… 
— Tylko się nie spóźnij do cyrku, moje dziecko. Zawsze przychodzisz za późno.  
Kiedy słońce zaszło i spoza rzeki wypłynął na widnokrąg księżyc, jeszcze wtedy całkiem 

nowy, świecący jak tulski samowar , zaczęła się w zgięciu rzeki gromadzić publiczność. 

Napierw czereda głupich bydląt i bezmyślnego ptactwa; zajęło to wszystko galerię i robiło 

wrzask.  Małpy  chwiały  się  na  ogonach,  uwieszone  na  gałęziach  drzew;  papugi  darły  się 
bezkrytycznie. Od czasu do czasu zaklekotał bocian, zupełnie jak zawodowy klakier. 

— Zaczy–y–y–nać! — wrzasnęło zgromadzenie. 
Nikt na to nie zwracał uwagi. 
Zeszły widocznie i lis; niedźwiedź i się wszystkim, stary, wyłysiały patyczne bydlę i przez 

nikogo w raju nie lubiane. 

Zeszły się małe aniołki, prowadzone przez guwernantki — stare, wypłowiałe anielice. 
Ukazała się wreszcie Hewa. 
Przez tłum poszło długie: aaa! aaa! 
Hewa była piękna. 
Wlókł się za nią pawi ogon; na głowie sterczały jej dwa duże skrzydła papuzie. Ciało całe 

miała wysmarowane czymś tłustym, tak że się aż szkliło. Obrosłe sierścią nogi stąpały bardzo 
zgrabnie. Rozejrzała się po zgromadzeniu, przywitała je uśmiechem i usiadła. 

Galerii się to nie podobało. 
Cha! cha! cha! — zaskrzeczały małpy. 
— Zdjąć kapelusz! — gwizdnął kos. 
— Nic nie widać! kapelusz! Uhu! 
— Brhawo! Brhawo! — wrzasnęła papuga, która miała stosunek z zimorodkiem. 
Lis zwrócił się do lwa. 
— Z tą hołotą nie można sobie dać rady. Bydło! 
— Hm… tak… — mruknął lew. 
— Po co to wpuszczać? — rzekła żyrafa. 
— Brrhawo! — wrzasnęła papuga bez powodu. 
— Czego ta stara małpa znowu skrzeczy? 
— Która małpa? 
— No, ta papuga. 
— Licho ją wie, głupia od urodzenia. 
— Zaczynać! 

background image

Hewa  zaczynała  się  nudzić;  kokieteryjnie  podrapała  się  prawą  ręką  w  lewą  łopatkę  i 

rozglądała  się  znudzona  po  towarzystwie.  Jeden  szympans  —  zdawało  się  jej  —  ma  jakie 
takie maniery. 

W koło, wśród publiczności, wszedł Adam i ukłonił się zgromadzeniu. 
— Brhawo! Brhawo! 
Adam  rozpoczął  przedstawienie;  chodził  na  głowie,  pożerał  z  łupiną  kokosowe  orzechy, 

puszczał z brzucha dym. 

Żyrafa nachyliła się do towarzystwa: 
— Że też człowiek musi zawsze udawać małpę. 
— Dobrze to robi. 
Potem wybiegł na arenę słoń i zatańczył taniec brzucha, rycząc przy tym rozkosznie; stary 

szympans uśmiechał się pobłażliwie, małe aniołki piszczały z radością, Hewa miała na ustach 
uśmiech jak kwiat. 

W  programie  były  zapasy  dwóch  ichtiozaurów,  śpiew  papugi,  znoszenie  jaja  przez 

kukułkę,  aria  łabędzia,  ewolucje  goryla  na  trapezie,  walka  byków,  prestidigitatorstwo 
kameleona, połykanie kamieni przez strusia i naśladowanie człowieka przez orangutana. 

Małpy wyły z radości, papuga wrzeszczała swoje: brhawo! — żyrafa stawała z radości na 

głowie. 

Noc była przedziwnie piękna. 
Księżyc żółty swój krąg wydźwignął w górę, osadził na dwóch chmurach jak na resorach i 

chwiał się, zaglądając zezem w gęstwinę palm, które nie mając niczego lepszego do roboty, 
szemrały cicho, aby nie pobudzić śpiących w gałęziach aniołów. 

Ze  srebrnej  wody,  ociekającej  księżycem,  wychylił  potworny  łeb  krokodyl  i  patrzył  w 

księżyc, smętny bardzo. I jakby dwie łzy potoczyły się mu z kaprawych oczu. 

Noc rajska śpiewała: 
— A iżeś dal radość wszystkiemu stworzeniu, pochwalony bądź Panie! Panie! 
Panie! 
— Iż nie chodzi samotny nikt, lecz słońce z księżycem, z lwicą lew, wilk z wilczycą, a z 

niewiastą swoją człowiek, pochwalony bądź, Panie! 

— Oto Ciebie wielbi słowik i krokodyl ciebie wielbi, i wszystko stworzenie rajskie… 
Orkiestra  żab  zarechotała  w  oddali,  księżyc  westchnął  i  w  górę  się  nieco  uniósł,  wonie 

wstały z kwiatów, otarły się o siebie czuby palm, dreszcz rozkoszny czując. 

Dwie młode małpy, rozmarzone nocą, zwarły się w nieprzystojnym ruchu, piszcząc. Jakiś 

Anioł krzyknął przez sen, nawoływały się puchacze; jakże cudny był raj w tej chwili! 

Hewa szła nocą, zapatrzona w księżyc, i wzdychała. 
A tuż za nią szedł ostrożnie stary, łysy szympans, ocierając niespokojnie nogę o nogę. 
— Gdzie mieszkasz? — zamruczał szympans w małpim dialekcie. 
— Na kokosowej palmie koło rzeki, tam gdzie słońce wschodzi. 
— To tam, gdzie jest gniazdo nakrapianych wężów? 
— Tyś powiedział. 
— Aha! To już wiem. Co czyni Adam, mąż twój? 
— Poszedł nocą. 
— Aha! 
Weszli na pole trzciny cukrowej, uprawianej dla Aniołów; w środku pola na kiju widniało 

oko Opatrzności, aby odstraszyć wróble. 

— Miłujesz swego męża, niewiasto? 
— Mąż mój jest poczciwy i głupi. 
Szympans  wyszczerzył  do  księżyca  białe  zęby  i  podrapał  Hewę  w  plecy,  co  ją  przejęło 

rozkoszą. 

Księżyc przystanął i patrzył zdumiony. 

background image

— Ruja i porubstwo — pomyślał. 
Hewa zawracała do szympansa oczy, aż się w nim radowała małpia dusza; więc za chwilę 

znikli w gęstwinie cukrowej trzciny, nie zważając zupełnie na oko Opatrzności. 

— Skandal — mruknął księżyc i pogonił szukać Adama. 
Adam siedział na chinowym drzewie i gryzł korę. bo czuł się trochę niezdrów. 
— Adamie! Adamie! 
— Co jest? Pozwól mi gryźć korę! 
— Niewiasta twoja cię zdradza. 
Adam przetrwał kurację. 
— Co takiego? 
— Żona cię zdradza! Jest w cukrowej trzcinie ze starym szympansem! 
Adam oszalał. 
Skoczył z drzewa, wyrwał z korzeniem jakąś młodą jodłę i biegł wielkimi krokami na pole. 
— Aaaa! — ryczał jak hipopotam. 
Wpadł w trzcinę i tłukł jodłą na prawo i lewo. 
Aż ich wreszcie dopadł. 
Szympans przerażony skoczył na najbliższe drzewo i uciekł w las, a niewiasta zemdlała. 
Adam chciał się z początku powiesić, ale rano poszedł szukać Pana Boga. 
— Gdzie jest Pan Bóg? — zapytał młodego Aniołka. 
— Na zachodniej stronie raju, Adamie; łowi ryby w rzece. 
Adam poszedł w tę stronę. 
— Panie! — ryknął jak tur i zwalił się do nóg Bogu. 
— Co  ci  jest,  Adamie?  —  rzekł  dobrotliwy  Pan  Bóg.  —  Uważaj,  bo  mi  muchy 

pognieciesz. 

— Panie! W rozpaczy jestem. Niewiasta, którą mi dałeś za żonę, zdradziła mnie. 
— Czy być może? Przecież was jest tylko dwoje. 
— Z szympansem, Panie! 
— Czy podobna? 
I zasmucił się dobry Bóg. 
— To straszne, to straszne — powtarzał. — Bałem się tego, że cię zdradzi, ale myślałem, 

że sobie nie da rady. Co za chytrość! co za chytrość! 

Zamyślił się, a potem rzekł: 
— Zmęczony  już  byłem  bardzo,  kiedym  ją  stwarzał,  na  dobre  to  nie  Wyszło. 

Sfuszerowałem ten interes, Adamie, przebacz mi, to moja wina… 

A Adam zaniósł się od płaczu, tak że się żal zrobiło Bogu, więc mu położył ręce na głowie 

i błogosławił. 

background image

L

UDZIE TRAGICZNI

 

 
Pochwalona niech będzie kobieta! 
Kobieta, która cierpi… 
Która łka i płacze… 
Która  od  ust  dzieciom  odejmie,.  a  kupi  sobie  jedwabną  halkę,  aby  się  dzieci  potem  nie 

wstydziły za matkę. 

I  pomyśleć  sobie,  że  istnieje  gdzieś  na  świecie  kraj,  gdzie  pannie  młodej  w  dniu  wesela 

wybijają kołkiem dwa przednie zęby, i że są ludzie, którym się to podoba. 

Pochwalona tedy niech będzie kobieta, nawet ta bez zębów. 
Śmierć umiłowała ją, a ona śmierć. 
Kobieta jest tragiczna… 
Właśnie jedzie dwukonną dorożką mocno zawoalowana i rozgląda się na obie strony. 
Zanim wysiadła, rozejrzała się bacznie po ulicy, a potem, udając, że się nie spieszy, weszła 

na schody. 

Dzwoni. 
Ach, jak kobieta ślicznie dzwoni, kiedy jej się zdaje, że się boi! 
Wyszedł  on,  spojrzał  na  nią,  a  chwyciwszy  wzrokiem  beznadziejnie  smutny  wyraz  jej 

twarzy,  w  jednej  chwili  stał  się  smutny  jak  nie  zapłacony  weksel,  jak  krawiec,  jak  anioł  w 
Wielki Piątek albo jak polskie pismo humorystyczne. 

— To ty? 
— Ja… Zamykaj prędko, zdaje mi się, że ktoś szedł za mną. 
— Uspokój się, dziecko drogie. Nikt nie idzie. 
Weszli do jego gabinetu, który wyglądał tak, jakby tu mieszkała kokota albo inna dewotka. 
Czekał, co będzie, nie wiedząc, co w niej dziś siedzi. 
Ona  stała  chwilę,  wsparta  o  framugę  drzwi,  potem  jak  lwica,  która  dostała  nagłych 

drgawek, rzuciła mu się do nóg, łkając. 

— Jezus Maria!… Co Ci jest?… 
A ona zawyła jak do księżyca i zaczęła czkawką przez łzy: 
— Nic… nic… nie gniewaj się… 
— Może wody? … 
— Nie trzeba, to… to… przejdzie… 
On wiedział, że przejdzie, ale mu szkoda było czasu. 
— Cierpisz? — zapytał, ale był trochę zły. 
— Bardzo… ja okropnie cierpię… 
— Dziecko moje!… najdroższe dziecko moje… 
W tym miejscu wściekły był już zupełnie. 
— Co będzie, jeżeli ona tak zechce wyć przez godzinę? — myślał. 
— Czego  ten  bałwan  mnie  nie  uspokaja?  —  myślała  ona  —  oczy  będę  miała  zupełnie 

czerwone. 

A potem: 
— No… no… uspokój się… cicho… dzieciak ktoś jest… mój, strasznie mój… 
— Już nie płaczę… 
— Siąść tutaj… nie tam… tu… tak, główkę mi dać na kolana. 
Czym prędzej wyjął z kieszeni Pęk kluczy, aby jej nie gniotły. 
— O, tak! Teraz już cicho… 
— W oczy… 
Znaczyło to, że należy zbliżyć wąsy do oczu i napoić usta solą łez. 
— Jeszcze… 

background image

Osuszył jej oczy, jak przez kanalizację, lepiej nie było można. 
Czekał teraz mniej słonej pociechy. 
Ujęła jego rękę i nie mówiła nic. 
Księżyc się tłukł po szybach i właził w kąty. 
On spojrzał na nią ukosem, nie wiedząc jeszcze, o co jej idzie. 
— Zwariowała stara histeryczka — pomyślał. 
A  ona  myślała,  w  jaki  sposób  zmienić  teraz  gabinet  na  sypialnię.  Kobiety  są  zawsze 

nieszczere, jakby tego nie można było powiedzieć jasno i wyraźnie. 

— Mój… — szepnęła. 
— Co ci, dzieciaku? 
— Nic… już nic… Ale będzie gorzej… 
— O, psiakrew! — pomyślał… 
— Kochasz mnie? 
— Dziecko! 
— Ale powiedz, czy mnie kochasz? 
— Naturalnie, że cię kocham. 
— Kiedy ty to tak zimno mówisz! 
— Przecież wiesz, jak strasznie cię kocham. 
— To dobrze… To będzie dobrze. 
— Co jej jest? — myślał — na czym to się skończy? 
Wstała nagle i wyprostowała się. 
— Ty nie wiesz, z czym ja tu przyszłam. 
— W istocie nie wiem. 
— A mnie się zdaje, że tu wieje śmiertelny chłód… 
— Co takiego? 
— …Śmiertelny chłód. Nie czujesz? 
— Przepraszam cię, możeś ty trochę niezdrowa? 
— Jestem zdrowa jak nigdy. 
— Więc co ci jest? 
— To się musi skończyć! 
— Aha!… — pomyślał i krzyknął: — Jezus Maria! 
— Tak, to się skończy… Ja mam dzieci. 
On zwiesił smutno głowę. 
— Ja mam dzieci, czy słyszysz? 
— Wiem… 
— I to się skończy! To się musi skończyć. 
Oparła się jedną ręką o stół i była piękna. 
On podszedł do okna i gwizdał. 
Bardzo  długi  antrakt  milczenia.  Było  słychać  uderzanie  jej  serca  i  bzykającą  gdzieś  w 

kącie muchę. 

— Pójdź tu… — szepnęła. 
— Czego? 
Odwrócił się i usiadł blisko niej. 
— Żebyś ty wiedział, jak ja cię nieskończenie kocham, jak strasznie… jak strasznie… 
— Małpa zielona — pomyślał z niezmierną tkliwością. 
A ona mówiła: 
— Słuchaj! Powiem ci coś, co mi przez gardło przejść nie chce. Kocham ciebie i kocham 

moje dzieci… kocham męża… 

W tym miejscu spojrzała na niego spod oka,. ale on ani nie drgnął. Umiał to na pamięć. 
— …Tak żyć nie można… 

background image

— Tak! — rzekł on beznadziejnie i zwiesił głowę. 
— …Tak  żyć  niepodobna.  Myślałam  dziś  nad  tym  przez  całą  noc  i  doszłam  do 

przekonania że my się musimy rozstać… 

Powiedziała to z jękiem zerwanej nagle struny. 
— No i…? 
— I rozejdziemy się. 
On chciał rozpaczać, ale był trochę zmęczony; więc tylko zwiesił głowę, podparł ją obiema 

rękami i patrzył ponuro w przeciwległą ścianę. 

Ona ujęła rękoma jego głowę. 
— Biedny mój… 
Westchnął  jak  człowiek,  który  czeka  tylko  na  rejenta,  aby  oddać  duszę  w  przechowanie 

Bogu. 

— Bo widzisz, ja ci nie powiedziałam jeszcze wszystkiego… 
Na nim to nie zrobiło wrażenia. 
— …Zupełnie  ci  nie  powiedziałam.  Ja  ci  chcę  powiedzieć,  że  jeżeli  mi nie  wolno  żyć  z 

tobą, nie chcę żyć zupełnie. 

Dwie łzy, spoglądając na siebie uważnie, a by która nie wyrwała się z  głupia za prędko, 

czekały w kątach jej oczu. 

— Ja żyć nie będę! 
Powiedziała to mocno i zaczęła szybkim krokiem przemierzać pokój. 
On myślał przez dłuższą chwilę, jak się zachować w sytuacji tak wybitnie karawaniarskiej, 

wreszcie  uczynił  to,  co  właściwie  uczynić  był  powinien.  Osunął  się  do  jej  kolan,  objął  je  i 
zaczął całować, zauważywszy przy tym, że suknię czuć trochę za silnie benzyną.  

A ona stała jak święta, błogosławiąc ukochanej głowie. 
On całował tę nieszczęsną suknię i myślał. 
Wreszcie powstał. 
Twarz miał tragiczną. 
— Chcesz umrzeć? 
— Tak! 
— Umrę z tobą… 
A  wtedy  ona  wydała  z  siebie  na  świat  wrzask  tak  straszny,  jakby  on  był  co  najmniej 

ginekologiem. 

Spoili się w pocałunku, który dotąd nie miał sobie równego; trwał w nieskończoność. 
Znalazły się dwie dusze i łkały. 
Wyglądali, jakby na posągu stali, z kamienia wykuci, sprzągł ich ból i męka. 
On myślał w tej chwili: 
— Histeryczne pomysły! 
A ona: 
— Co za bydlę! Jak on znakomicie udaje… 
A  potem  wpadła  w  omdlenie,  to  cudne  omdlenie,  które  pozwala  ze  siebie  zdjąć  nawet 

sznurówkę; w omdleniu takim kobietę opuszcza dusza, a o ciało stara się już kto inny. 

Przechylona bezwładnie, oddychała ciężko, może w ten sposób po raz ostatni w życiu; nie 

wiedziała nic, co się z nią dzieje, zauważyła tylko ostatkiem świadomości, że głupio zrobiła 
biorąc stanik zapinany na haftki…

*

 

A potem cierpiała, żegnając się z życiem. Co jej dało to nędzne życie? Miała wszystko, ale 

dla kobiety wszystko, to jeszcze za mało; kobieta pragnie rzeczy, których mieć nie może i w 
tej tragedii pragnień jak ogień się przepala. 

                                                 

*

  Autor  pozostawia  rozmyślnie  ponure  anachronizmy  I  nie  uwspółcześnia  strojów  kobiecych,  aby  w  ten 

sposób  dać  czytelnikowi  wyobrażenie,  jak  trudna  i  skomplikowana  była  miłość  w  toku  1907,  w  którym  się 
działy te tragiczne historje. 

background image

Życie  dla  kobiety  jest  macochą,  dla  mężczyzny  bogatym  wujaszkiem,  któremu  grozi 

paraliż postępowy. Więc kobieta szuka piersi, na której by można oprzeć znużoną, utlenioną 
głowę, i płacze. Liszki mają jamy, ptacy mają gniazda, a kobieta ma kochanka. 

— No tak!… — rzekł on po milczeniu, które już nie wiedziało, co ze sobą zrobić. 
— Żegnam  cię  po  królewsku,  mój  jedyny  —  rzekła  ona,  albowiem  nad  tym  frazesem 

myślała już trzy dni przedtem. 

— Droga moja… — szepnął on, albowiem niczego przedtem nie obmyślił. 
— Usiądź tu… bliżej… pomówimy o tym, wiesz… 
— O czym? 
— O śmierci… 
Perspektywa  trochę  niewesoła  —  mówić  o  śmierci  u  źródła  żywota  i  to  w  chwili,  kiedy 

człowiek więcej myśli o koniaku niżeli o śmiertelnej cykucie. Przeto z trudnością tylko zrobił 
gębę tragiczną. 

— Mów… 
— Jak tu strasznie cicho!… 
— Tak,  tu  jest  bardzo  cicho…  —  Nikt  tą  ulicą  nie  jeździ…  —  Przynajmniej  bardzo 

rzadko. 

— Ja bym się tu sama bała. 
— Dzieciaku! 
— I ty tu jutro umrzesz! 
— Co takiego? Aha! Tak! Jutro… 
— Jedyny mój! 
— Och! 
A potem: 
— Jak ty silnie całujesz… 
On posmutniał: 
— To są pocałunki śmiertelne. 
Więc mu ona zaczęła szeroko opowiadać jak to właściwie będzie. Ona odejdzie i będzie 

się na kolanach modliła do północy u siebie w domu; a kiedy wybije ta godzina, on umrze. 
Rewolwer roztrzaska mu głowę, tę biedną, ukochaną głowę, z której największą radość miał 
na świecie tylko fryzjer. 

— Masz rewolwer? 
— Mam… 
Spojrzała na niego podejrzliwie. 
— Słuchaj, a możeś ty już się chciał kiedy strzelać? 
Biedny człowiek zrobił minę zakłopotaną. 
— Ach, no nie… Właściwie nigdy… 
Ale był ponury i z pewnością chciał się już kiedyś zastrzelić. 
Ona patrzyła na niego z podziwem. Podszedł do nocnego stolika i wyjął rewolwer. 
— Patrz! 
Piękna kobieta ukryła się za szafą. 
— Nie żartuj, mój drogi, tyle z tym wypadków. 
Więc jej nie przerażał. 
— Słuchaj… 
— Proszę cię? 
— I ty się nim zastrzelisz? 
— Tak! 
— Dziś? 
— Dziś, o północy. 
— Słowo honoru? 

background image

— Nie daje się słowa honoru na takie drobnostki. 
— To mi przysięgnij. 
— Przysięgam ci! 
— Jak mnie kochasz? 
— Na miłość twoją przysięgam! 
Cofnęła się i rozchyliła w upojeniu usta: 
— Żebyś ty wiedział, jakiś ty w tej chwili wspaniały! 
On spuścił skromnie głowę na piersi i po chwili spytał: 
— No, a ty? 
— Ja? Ja umrę także. 
— Dziś? 
— Dziś. Chyba, że w chwili, kiedy będę wiedziała, że nie żyjesz, serce mi pęknie z bólu. 
— Dziecko!… 
— Mam morfinę. Rano będę nieżywa. 
Zamyśliła się nieskończenie, a potem, patrząc gdzieś w bezkres, mówiła szeptem: 
— Co to będzie za skandal w miecie! 
Wyobraź sobie! Jeżeli kto przypuszczał cokolwiek. Boże! Co to będzie! Co to będzie! 
— Cóż on? 
— Kto? Mąż? Nie wiem, niech robi, co chce. Nienawidzę go w tej chwili. 
— Tyle razy mówiłaś mi, że go kochasz. 
— Kto, ja? 
— A tak, ty. 
— To nieprawda, a jeśli kiedy mówiłam, to tylko tobie na złość. 
— Dzieci ci nie żal? 
Pochyliła  głowę  i  rękoma  objęła  kolana.  Wobec  tego  nie  pytał  dłużej,  bo  widocznie  jej 

było strasznie żal dzieci. 

Atmosfera była przygnębiająca. 
Śmierć się zbliżała naprawdę. 
Oboje byli bladzi. 
On miał przed sobą jeszcze trzy godziny tego okropnego czasu, w którym człowiek pakuje 

garderobę na tamten świat i rozmawia w międzyczasie z duszą, wymówiwszy jej mieszkanie 
w ciele. 

Ona się ubrała starannie. 
— Mój drogi,.— zapnij mi haftę tu pod szyją, boję się, żebym się nie przeziębiła. 
— Wobec śmierci? 
— A tak… Masz rację… 
Nie przemówili już do siebie ani słowa. Milczenie to czuć było otwartym grobem. 
Ale  kiedy  składała  na  jego  czole  ostatni  w  życiu  tym  pocałunek,  chwycił  ją  spazm  za 

gardło i dławił ją kocim ruchem. Nawet on usiłował mieć w oczach łzy. 

— Będę się modliła do północy… potem ja… 
I łkała. 
On klęczał u jej stóp i drżał na całym ciele. 
Przeczekał w tej pozycji aż do chwili, w której usłyszał, że schodzi po schodach. 
Powstał wściekły. 
— Ona się naprawdę struje, histeryczka. 
Co tu robić? Co właściwie robić? 
Siadł, myślał, chodził, palił papierosy jednego po drugim. 
— Struje się, słowo daję, że się struje, takiej dużo nie potrzeba… 
Diabli nadali! wrzasnął wreszcie, spojrzał na zegarek i pojechał jeszcze na operetkę. 
— To niech się truje — myślał — Jeśli taki zwariowany babsztyl, to niech się truje. 

background image

Jednej histeryczki mniej na świecie, to także coś znaczy … 
W nocy jednakże nie mógł zasnąć. 
— A nuż już po niej? — myślał. — Całe szczęście, że to nie przeze mnie. 
Potem  sobie  coś  przypomniał,  wstał  z  łóżka,  zaświecił  świecę,  wyjął  z  nocnego  stolika 

rewolwer i — schował go do szuflady biurka, którą zamknął na klucz. 

— Żeby mnie nie skusiło — pomyślał. 
Rano zerwał się i pobiegł na miasto. 
Przeszedł chyłkiem ulicę, przy której mieszkała. Spokojnie. 
— To nic nie znaczy — rzekł — może już po wszystkim. 
Bał  się  pytać  stróża.  W  cukierni  przeglądnął  pisma  poranne.  Nic.  Zaczął  doznawać 

niemiłego rozczarowania. Ale brak wiadomości w pismach niczego nie dowodzi. 

— Mogli przez grzeczność nie napisać, to w każdym razie skandal dla rodziny. 
Nagle błysnęło mu coś w głowie. 
Biegł ulicami i zaczął pilnie czytać wszystkie pogrzebowe klepsydry. 
— Może  już  wywiesili!  —  mruczał  i  czytał  nazwiska  wszystkich,  którzy  po  krótkich  a 

ciężkich cierpieniach zasnęli w Panu i proszą krewnych i znajomych na obrzęd pogrzebowy, 
który się odbędzie punktualnie. 

Stanął właśnie przed parkanem, z którego aż biło od śmiertelnych plakatów. 
Czytając, potrącił kogoś. 
— Pardon! 
— Och! 
— O! 
— Pani też szuka? Ja żyję. 
A ona znalazła w sobie dla niego tylko jedno: wzgardę… 
— Podły! — syknęła. 
I poszła, bogatsza o jedno więcej doświadczenie, uboższa o jednego kochanka. 
Nie mogła sobie podarować tylko jednej rzeczy. 
— I ja — myślała — przez tego durnia nie zmrużyłam przez całą noc oka! 

background image

K

OBIETA Z SERCEM

 

 
Był  sobie  raz  młody  malarz;  miał  mocny  talent  i  słabej  konstrukcji  spodnie,  jedyne 

spodnie,  o  których  jednakże  nigdy  powiedzieć  nie  można,  że  są  samotne,  albowiem 
parzystość  jest  istotą  spodni.  Poza  tym  nie  miał  ani  ojca,  ani  matki,  ani  niczego  w  tym 
rodzaju. Nie posiadał metryki i nie płacił podatków, nie chodził do kościoła ani do Akademii, 
nie znosił wody, sklepikarzy, policjantów, księży i stróża. 

Miał swego czasu psa, ale go powiesił wreszcie na klamce u drzwi, albowiem przywidziało 

mu się raz, że mu poczciwy pies przypomina gębą kogoś, kogo nie lubił. Miał też i modelkę 
swego  czasu,  ale  ją  odstąpił  po  dwutygodniowym  targu  przyjacielowi  za  dwie  korony,  trzy 
kołnierzyki,  za jedną skarpetkę białą i  drugą kolorową i  za łyżeczkę od herbaty. Był  przeto 
samotny jak zdechły wielbłąd na pustyni albo jak wielki poeta, albo jak policjant na środku 
ulicy. Samotność! cóż po ludziach, czym malarz dla ludzi? Nie znosił nigdy wizyt i dlatego, 
kiedy  raz  przyszedł  do  niego,  w  przyjacielskich  zresztą  zamiarach,  Żydowin  sympatyczny  i 
miły bardzo, malarz włosy rozburzył, a dobywszy scyzoryka, spojrzał nań zezem i krzyczał 
tak  jak  barwy  na  jego  obrazach:  „Kędy  wszedłeś,  wychodź  tędy,  bo  cię  przeklnę  w  imię 
Boga!” 

Aż  oto  stało  się,  że  malarzowi  stanęła  samotność  kością  w  zapitym  gardle.  Człowiek 

bowiem nie może długo być samotny, co. Jest mądrym urządzeniem bożym, albowiem wtedy 
kryminały  stałyby  się  niepotrzebne;  a  gdyby  nie  było  kryminałów,  nie  byłoby 
sprawiedliwości, która jest, bądź co bądź, potrzebna w sprawach spadkowych. 

Malarz  tedy  zamyślił  się  głęboko  i  rzekł  duszy  swojej:  musisz  sobie,  uważasz,  znaleźć 

niewiastę, gdyż to jest potrzebne dla zdrowia, niewiasta uleczy duszę i uleczy Żołądek, który 
ci zmarniał na „własnym” wikcie. 

Malarz  miał  rację;  smętek  samotności  jest  podłym  wynalazkiem  i  choćby  dlatego,  by 

człowiek nie był samotny, potrzebna jest kobieta na ziemi. Każdy sobie radzi wprawdzie, jak 
umie: jeden, aby nie być samotnym, ma kanarka, drugi psa, trzeci kota, inny wreszcie papugę 
lub  oswojoną  małpę  a  przecież  kobieta  najlepsza  jest  z  tej  całej  menażerii.  Kobieta  ma  w 
sobie  rozwinięte  bardzo  poczucie  przywiązania,  potrafi  się  w  istocie  przywiązać  do 
człowieka,  nieraz  nawet  tak  bardzo,  że  ją  odwiązać  potem  trudno;  sufrażystki  angielskie 
poszły w tym kierunku najdalej: przywiązują się do latarń.

*

 

Bardzo dobrem stworzeniem jest kobieta; miłe to jest wielce i sympatyczne, cudnie płacze, 

prześlicznie się śmieje; nie należy jej tylko drażnić i postępować zawsze w myśl zasady, że 
mądry  zawsze  kobiecie  ustąpi.  Dobrocią  można  u  kobiety  uzyskać  wszystko,  gdzie  zaś  nie 
można dobrocią, tam trzeba, chcąc nie chcąc, dorzucić brylanty. 

Miał  tedy  rację  —  jako  się  już  raz  rzekło  i  niepotrzebnie  po  raz  drugi  powtarza  młody 

malarz, który zatęsknił za kobietą. A tęsknota za kobietą jest jak długo trwające, uporczywe 
zapalenie okostne. Biedny malarz wstawszy rano przeciągał się leniwie i był smutny, a kiedy 
się kładł na łoże wieczorem, samotny, był jeszcze bardziej smutny. Każdy zwykł być smutny 
w  takich  razach,  ale  malarz  to  jest  uczuciowe  indywiduum,  którego  smutek  ciągnie  się  z 
duszy jak farba z tuby. Jest to smutek, nie wodą zaprawny, tylko smutek olejny, który sobie 
nawet z igraszek much nic nie robi i wszystko przetrwa, zawsze świeży i jednaki. 

O, biedny malarzu! 
Jednego  dnia  przyszło  na  niego  objawienie  boże;  objawienie  takie  ma  zazwyczaj  siłę 

uderzenia kołem w głowę, tak że się człowiek zatoczy pod najbliższy mur i z otworzoną na 
oścież gębą wygląda przez dłuższą chwilę jak apostoł, dziwujący się wniebowstąpieniu Pana. 
Malarz szedł ulicą powoli i bez troski, rozmyślając nad tym, jakby wyglądała ulica, gdyby ze 

                                                 

*

 Jak ten czas leci! (Przyp . auytora z r. 1930) 

background image

wszystkich,  którzy  na  niej  w  tej  chwili  się  znajdują,  spadły  nagle  szaty;  człowiek  ten  miał 
zawsze perwersyjne instynkty, kwalifikujące się na wyspy polinezyjskie. 

Zachód był; słońce jakby zaczepiło kręgiem o szczyt jakiejś wieży, darło się wzdłuż, tak że 

krwawa struga zaczęła zeń spływać na okoliczne dachy. Chmury zabarwione były fioletowo 
jak krowa na  nagrodzonym obrazie z Salonu.  Na ulice  wypełznął  tłum  i  sączył się nimi  od 
końca  do  końca,  albowiem  kij  i  ulica  mają  po  dwa  końce.  Człapały  konie  dorożkarskie  jak 
rytm  u  podłego  poety,  tak  samo  zdechłe  jak  poeta.  Złoty  słoneczny  pył  osiadał  na 
suchotniczych  drzewach,  które  stanęły  rzędem  wzdłuż  plantacji,  jak  pokrzywione  żebraki 
przy drodze na cmentarz. 

Malarz  zaśmiał  się  przyjaźnie  do  zezowatego  konia  u  dorożki,  przyglądającego  się 

bezmyślnie, jak obok niego kilku  młodych Polaków grało  w  guziki. Potem  przeszedł  zacny 
malarz  na  drugą  stronę  ulicy,  albowiem  po  tej,  którą  przechodził,  był  jakiś  sklep,  mogący 
mieć do niego pretensje wprawdzie niewygórowane, ale słuszne, choć mocno krzywdzące. Za 
chwilę  przeszedł  znów  na  tamtą  stronę,  albowiem  po  tej  był  taki  drugi  sklep,  na  którego 
widok  malarzowi  robiło  się  słabo.  A  że  sklepów  jest  wiele  w  mieście  wielkim,  szedł  tedy 
malarz w słońcu, odbijając się wciąż od jednego muru do drugiego przez całą szerokość ulicy, 
oburzony w tej chwili słusznie na ojca za to, że spłodził jego, a nie spłodził renty. 

— Uniesienia  miłosne  ojców,  myślał  malarz,  zawsze  doprowadzają  do  tego,  że  ojcowie 

zapominają o tym, co będzie; cieszą się tym, co jest. 

Tak  sobie  tedy  wesoło  rozmyślał  młody  malarz,  albowiem  każdy  malarz,  Jeśli  nie  ma 

czego lepszego do roboty, wtedy myśli. Malarz bowiem nie jest taki straszny, jak maluje. Jest 
to  stworzenie  łagodne  bardzo,  nawet  wtedy,  kiedy  wykrzywiwszy  groźnie  buty,  z  rozwianą 
grzywą  krąży  jak  lew  po  puszczy,  szukający,  czego  by  się  napił.  A  kiedy  go  się  spotka  w 
takiej chwili, malarz wiedzie dyskurs następujący: 

— Czy nie widziałeś gdzie, kochany, mojej ciotki? 
— Nie wiedziałem, że masz ciotkę. 
— To szkoda, szukam jej już drugi tydzień. Ale popatrz no, jaka się na tym dachu zrobiła 

złota plama z niebieskim refleksem. 

— Gdzie? Nic nie widzę. 
— To może mi pożyczysz koronę. Słowo ci daję, że szukam ciotki. 
Są to prawdziwe wnioski z fałszywych przesłanek, warte korony. 
Szedł  tedy  malarz,  aż  nagle  Jakby  w  mego  piorun  trzasnął.  Zatoczył  się  pod  ścianę  i 

spojrzał  zezem  na  niewiastę,  która  zaszumiała  prawie  jedwabną  halką;  niewiasta  bowiem 
zrobiła do niego „słodką gębę”, jak anioł albo cukiernik. Przeszła i obejrzała się. 

Panie  Boże,  ratuj  duszę  biedną,  która  mimo  woli  zaczęła  poprawiać  krawat,  potem 

stanąwszy na jednej nodze, wytarła but z kurzu o spodnie, potem uczyniła to samo z drugą 
biedna dusza biednego malarza. Przejrzał się ukradkiem w szybie wystawowej i zawrócił na 
pięcie. Niewiasta szła ulicą i — patrzyła raz po raz za siebie. 

Malarz  szedł  za  nią,  z  początku  nieufnie,  potem  coraz  prędzej,  tak  że  się  wreszcie  z  nią 

zrównał; a wtedy niewieście wypadła z ręki torebka na bruk. Niewiasta przystanęła i spojrzała 
błagalnie na malarza, ten zasię zaczerwienił się jak rzeźnik albo jak piwonia i uciekać począł 
przed siebie jak zając, który w białym tyle uczuł nagle cały ładunek śrutu i nie ma nawet na 
tyle czasu, by, jako Hamlet radzi, poskrobać się. 

Ej, ty na szybkich nogach, gdzie Pędzisz malarzu?! 
Przystanął  wreszcie  i  począł  okropnymi  oczyma  przyglądać  się  szybie  wystawowej,  za 

którą rozpięto prześliczną, koronkami obszytą, batystową część indywidualności kobiecej, tę 
część garderoby, która ma w sobie coś męskiego. Aż ciarki po nim przeszły. Nagle uczuł, że 
ktoś stanął obok niego: ostrożnie tedy począł patrzeć kątem oczu, kto przy nim stanął. 

Stała owa niewiasta i uśmiechnąwszy się zalotnie i przyjaźnie i zachęcająco, poszła dalej. 

background image

Malarz uszczypnął swoją duszę, aż syknęła, chcąc ją podniecić do działania. Dusza na taki 

znak poderwała mu nogi i poszedł za nią. 

Minęli  ulicę  jedną,  drugą  i  dziesiątą.  Niewiasta  obejrzała  się.  Szedł  w  przyzwoitym 

oddaleniu i udawał, że patrzy na numery domów. O, nieśmiały malarzu! 

Stanęła  wreszcie  przy  jakiejś  bramie;  malarz  przyspieszył  kroku,  minął  ją  i  przeszedł 

wyprostowany, z zachmurzoną gębą. Potem zawrócił, przeszedł na drugą stronę ulicy i wlepił 
wzrok  w  kamienicę,  niedawno  wybieloną;  po  każdej  stronie  pierwszego  piętra  oświetlone 
było  jedno  okno,  kamienica  wyglądała  tedy  jak  zezowata.  Za  chwilę  błysnęło  światło  w 
jednym  ze  środkowych  okien  i  na  szybie  zarysowała  się  sylwetka  niewiasty  z  ulicy. 
Zdejmowała  szybko  kapelusz,  potem  otworzyła  okno.  Malarz  stał  jak  „tam  na  polu  jawor 
stoi”,  jak  ułan  na  widecie,  jak  akcja  giełdowa;  miał  doskonałą  pozycję  —  szkoda,  że  nie 
towarzyską. 

Niewiasta  wychyliła  się  przez  okno  i  zaczęła  troskliwie  oglądać  niebo;  potem  usiadła 

widocznie przy pianinie, bo przez okno wyleciał jakiś walc, zaczepił o storę, tony tłoczyły się 
w oknie jak publiczność w drzwiach teatru, kiedy się teatr pali, zrobiły krzyk i potem leciały 
na złamanie karku na bruk. Przerwała nagle i znów stanęła przy oknie. 

Malarz  stał  nieporuszony  jak  lokaj  przy  obiedzie.  Niewiasta  chrząknęła,  przeto  malarz 

poruszył  się  niespokojnie.  Tak  by  najmniej  wypadało,  ale  zacny  malarz  robił  to  zupełnie 
szczerze, rzeczy nieświadom. Ot, taki biedny malarz… 

Niewiasta chrząknęła po raz drugi; w malarzu dusza się zarumieniła i spojrzała nieufnie w 

górę. Wtedy niewiasta powiedziała z góry, tak że ją zaledwie usłyszał: 

— Niech pan podejdzie bliżej… 
Malarz rozglądnął się niespokojnie, potem powoli i z obawą przeszedł przez ulicę i stanął 

tuż pod oknem. 

— Dobry wieczór panu… 
Malarz nic. Dusza w nim oniemiała. Potem, po długiej chwili zerwał kapelusz z głowy i 

szurnął nogami po bruku. 

— Może pan na górę… Drugie drzwi na lewo… 
Malarz się przeraził; rozglądnął się na wszystkie strony i zaczął się mocować z duszą; silny 

bestia był i zmógł ją po krótkiej chwili. Spojrzał raz jeszcze w górę i wszedł w bramę. Zaczął 
stąpać  cichutko  jak  złodziej,  w  głowie  mu  szumiało,  nogi  się  pod  nim  trzęsły.  Potem 
przystanął, plunął w dłoń i przygładził włosy. Poprawił znów krawat i poszedł. W drzwiach 
na pierwszym piętrze stała niewiasta i podniosła palec do ust. 

— Tylko cicho!… 
Malarz wsunął się na palcach do przedpokoju i zaniewidział w ciemności. 
— Prosto, przed siebie… 
Zamknęła drzwi na klucz i wprowadziła go do saloniku. W malarzu tłukło się serce, jakby 

kto kamienie tłukł. Stał z kapeluszem w ręku, onieśmielony i bezradny. 

— Niech pan usiądzie. A co, ładnie u mnie? 
Malarz się ukłonił. 
— Dziękuję, nawet bardzo. 
Wzięła go za rękę i posadziła na fotelu. 
— Niech  pan  tylko  źle  o  mnie  nie  myśli.  Niech  pan  powie  szczerze,  ale  tak  naprawdę 

szczerze, co pan sobie pomyśli o mnie? 

Malarz aż się zdumiał. 
— Ja? 
— No, naturalnie. Może to trochę dziwne, co robię, ale pan taki sympatyczny… 
Malarz uczuł, że mu krew napływa na twarz. 
— Proszę pani. Ja jestem bardzo wdzięczny. 

background image

— Nie  ma  za  co,  nie  ma  za  co,  drogi  panie.  Dostanie  pan  herbaty,  potem  pan  będzie 

dziękował. A umie pan ładnie dziękować? 

— Całuję rączki, zdaje mi się, że nie potrafię. Jestem trochę dziki człowiek. 
— Ależ to tym lepiej… 
Niewiasta, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, zaczęła mu się przyglądać figlarnie. 
— Założę się, że pan jest, że tak powiem, poeta. 
Malarz się oburzył. 
— Niech Pan Bóg broni, ja jestem malarz, proszę pani. 
— Co pan mówi!? Malarz! To doskonale! 
Ach, malarze!… 
— Co, proszę pani? 
— No,  nic…  Chciałam  powiedzieć,  że  malarze  to  jest  bardzo  zajmujący  naród;  genialni 

ludzie, czy nieprawda? 

Malarz miał już łzy w oczach. 
— Ależ naturalnie! 
— I weseli? 
— Naturalnie! 
— I piękni! 
— Naturalnie! 
w tym miejscu dusza malarza stanęła dęba jak klacz przy przeszkodzie. 
Niewiasta milczała przez chwilę, potem splotła ręce na kolanie i rzecze: 
— Jakie cudne ma pan oczy! 
— Zdaje się pani tylko, ja w ogóle… 
— Proszę nie przeczyć, nie przeczyć; po matce pan odziedziczył te cudne oczy? 
— Trochę po ojcu, trochę po matce. 
— A wolno wiedzieć, kto był ojciec pana? 
Malarz począł sobie na gwałt przypominać, kto był jego ojciec. 
— Mój ojciec, proszę pani? Szewc, że tak powiem, ale umarł. 
Niewiasta skonsternowała się na chwilę, potem zaczęła słodko: 
— Ach, niech pan sobie tego do serca nie bierze; to trudno, żadna praca nie hańbi. 
I umarł biedak. 
— Wcale nie biedak, proszę pani, bo się zapijał… 
Niewiasta zrobiła gest bólu. 
— Alkohol gubi ludzi, to straszne, proszę pana… To okropne… 
Dusza  zadrżała  w  malarzu  jak  koń  na łące,  kiedy  sobie  coś  wesołego  przypomni,  ale  jej 

przyznał rację. 

— Pan pozwoli, że się przebiorę? 
Malarz zerwał się z fotelu. 
— Ależ będę szczęśliwy, proszę pani… 
Dusza trąciła malarza w bok na znak, że głupstwa gada. 
— Co takiego? Szczęśliwy pan będzie? Na szczęście trzeba zasłużyć, panie malarzu! 
Malarz poderwał szybko: 
— Naturalnie, że trzeba zasłużyć, ja to wiem, proszę pani, tylko mnie się to tak wyrwało… 
— Ach!  wyrwało!  No  to  niechże  pan  poczeka,  a  ja  za  chwilę  się  zjawię  i  za  czekanie 

przeproszę. 

— Bardzo proszę, niech się pani nie krępuje. 
— Au revoir, panie malarzu, mówi się panu do widzenia, mówi się panu: pa! 
Malarz  uderzył  nogą  o  nogę  i  zgiął  się  w  ukłonie.  Niewiasta  zginęła  w  drugim  pokoju  i 

przymknęła drzwi. Malarz został sam; przez chwilę siedział cichutko, potem przeszedł się po 
pokoju. Stanął przed lustrem i uśmiechnął się sam do siebie. 

background image

— Mam,  psiakrew,  szczęście  do  kobiet  pomyślał  uspokojony  i  dumny  ze  siebie.  potem 

zaczął  oglądać  mieszkanie.  Było  strasznie  ładne;  malarz  pierwszy  raz  był  w  takim 
mieszkaniu. Otomana przykryta dywanem robiła do niego oko z perskiego wzoru na dywanie. 
Mnóstwo  kwiatów  i  fotografii;  zatrzęsienie  porcelanowych  cacek;  na  pianinie  wazon  z 
majoliki;  całe  szeregi  pudełek  z  cukierków.  W  kącie  mahoniowe  biurko,  którego  malarz 
unikał,  było  bowiem  takie  filigranowe,  że  się  bał,  by  mu  nie  złamał  przez  nieuwagę  jakiej 
nogi. Na stoliczku w drugim kącie album z tysiącem kart z widokami. 

Malarz zaczął się oswajać i uspokoił się zupełnie. 
— Nie ma co gadać, mam szczęście. 
I  usiadł  na  fotelu.  Za  chwilę  zerwał  się  jak  oparzony  i  skoczył  ku  drzwiom.  Niewiasta 

śpiewnym głosem wołała z drugiego pokoju: 

— Czy pan malarz bardzo się nudzi? 
— Ależ nie! 
— A co robi? 
Malarz zdobył się na odwagę: 
— Czeka… 
— A bardzo czeka? 
— Naturalnie, że bardzo! 
— To dobrze! Niech poczeka jeszcze chwilę. 
Malarz aż się zachłysnął z radości; gdyby mógł, byłby zatańczył wojenny taniec radości, 

ale na pierwszej wizycie nie wypadało. 

Za  chwilę  weszła  niewiasta  w  prześlicznym  różowym  szlafroczku;  dla  malarza  jakby 

słońce weszło. 

— Tęskniło się choć troszeczkę? 
— Pewnie, że się tęskniło! 
— Więc wolno za to pocałować… ot tu… 
Odchyliła rękaw i pokazała miejsce na przegubie. Malarzowi zaszumiał w głowie wodny 

wir,  pociemniało  mu  w  oczach,  potem  je  zamknął  i  mlasnął  ją  w  rękę,  jakby  kto  z  bicza 
strzelił. 

Niewiasta osunęła się na otomanę i zakryła ręką oczy. 
— Co pan sobie o mnie pomyśli, co pan sobie pomyśli! 
— Ależ jak Boga kocham, nic nie będę myślał. 
— Podobam się panu? 
— Pani jest cudna! 
— I… i… pan mi się… także podoba. 
Malarz  się  zdumiał,  ale  uwierzył.  Siedział  naprzeciw  niej  i  oglądał  ją  ciekawie.  Miała 

prawie  złote  włosy  i  piękne  oczy;  była  blada  i  uśmiechnięta.  Ręce  wymuskane  i  lśniące 
paznokcie.  Piersi  jej  trochę  beznadziejnie  zwisały,  ale  malarz  wytłumaczył  sobie,  że  to 
pewnie dziedziczne. 

Niewiasta uśmiechnęła się rozkosznie… 
— Niech ktoś usiądzie… tu… bliżej… jeszcze bliżej… O, tak! A teraz niech coś powie o 

sobie. 

— Ja? 
— A tak, panie malarzu. Co się robi, co się maluje, wszystko… wszystko… 
— Żyje się, proszę pani… 
— I maluje? 
— I maluje. 
— Ludzi czy drzewa? 
— Ludzi. 
— To ciekawe! A drzew nie? 

background image

— Nie. 
— To ciekawe! A pan maluje dzieci czy dorosłych? 
— I dorosłych, i dzieci… 
— To ciekawe! Dzieci… Boże złoty! Dzieci… 
Malarz skrzywił pociesznie głowę i spojrzał na nią rozrzewniony. 
— Czemu pani tak wzdycha? 
— Bo pan maluje dzieci. Ach, jakżeby m pragnęła mieć dzieci. 
Biedna niewiasta patrzyła przed siebie, gdzieś w dal.  
A  malarz  się  rozczulił,  albowiem  dotąd  spotykał  kobiety,  które,  jako  żywo,  nie  chciały 

mieć dzieci. Chciał jej za to powiedzieć coś, co by było jako miód. 

— Pani jest strasznie dobra. 
— Ja? O, nie, drogi panie. Niech ktoś temu nie wierzy. Ludzie o mnie mówią, że jestem 

zła. 

Malarza omal że krew nie zalała. 
— Ludzie to są małpy, proszę pani. 
— Och, niech pan nikogo nie oskarża. Może ja naprawdę jestem zła. Kto wie? 
— Ale blaga! 
Dusza znów trąciła malarza w bok, aby się wyrażał przyzwoicie. 
— Pani jest strasznie dobra. 
— Czy pan to szczerze mówi? 
— Słowo pani daję. 
— Pan tak mówi, bo pan jest dobry. 
Malarz zaprotestował: 
— O, proszę pani, wcale nie! 
— Niechże  się  pan  nie  odsuwa…  Bliżej…  Jeszcze,  ależ  jeszcze…  Okropnie  pan  jest 

kochany malarz… 

Malarz promieniał. Nagle uczuł, że jej kolano dotknęło jego kolana; nie śmiał popatrzeć, 

jak to  się stało,  ale dusza w nim zaczęła zacierać ręce z radości. Skronie mu  pałały, a  cały 
pokój kręcił mu się w oczach. Otomana pod nim aż drgała. 

— Niech  się  ktoś  niczemu  nie  dziwi…  Ja  jestem  taka  samotna,  taka  strasznie  samotna. 

Teraz mam pana. A może pan tego nie chce? 

Malarz chciał się zerwać z oburzenia, ale mu szkoda było tego kolana. Zaniemówił tylko 

na wyrażenie zdumienia, że go o taką lekkomyślność można w ogóle posądzać. 

— Czy pan kochał w życiu? 
Malarz zaskoczony był tym pytaniem. 
— Nigdy w życiu. 
— I teraz pan nikogo nie kocha? 
— Jak Boga kocham, że nie! 
— Z ręką na sercu? 
— Z ręką na sercu. 
— Bo mnie by było przykro… 
Malarz się rozrzewnił po raz dziesiąty… 
— Przykro by pani było? 
— Nawet bardzo. Pan ma takie cudne oczy… Zakochać się można w tych oczach… 
— Ach, co pani mówi! 
— Ktoś nie wierzy? 
— Malarz przycisnął silniej kolano. Dusza malarza zauważyła z radością, że jej pan robi 

się nieprawdopodobnie bezczelny. 

Niewiasta rozchyliła usta i zmrużyła oczy. A on przylgnął do niej bardzo silnie i za nic na 

świecie nikt by go w tej chwili od niej nie oderwał. 

background image

— Dobrze komuś? 
— Naturalnie — rzekł malarz. 
— A chciałby ktoś, żeby tak zawsze było? 
Przed malarzem otworzyło się niebo. 
— Pani się jeszcze pyta? 
A  ona  przechyliła  się  tak  blisko,  że  go  musnęła  włosami.  Dusza  zaczęła  w  malarzu 

przestępować z nogi na nogę. Zaszumiało mu we łbie, objął ją w pół i wpił się w jej usta. 

O biedny i szczęśliwy malarzu. 
Wyrwała mu się i odskoczyła zdyszana w kąt pokoju. 
— Co pan robi! Czyś pan oszalał? 
Malarz  stał  na  środku  pokoju,  również  dyszący  i  patrzył  na  nią  zawstydzony.  —  Słowo 

daję, że nie chciałem. Głupi jestem i niech mnie pani za drzwi wyrzuci. 

— Niegrzeczny pan jest; jeżeli się pan nie poprawi, to się pogniewamy. 
— Poprawię się. 
— Co pan sobie dopiero teraz o mnie pomyśli? Za kogo mnie pan weźmie? Myśli pan, że 

kiedy kobieta jest samotna, to z nią sobie na wszystko można pozwolić. Czy nie tak? Czy pan 
tak nie myśli? 

Malarzowi zbierało się na płacz. Chciał jej coś tłumaczyć, ale nie mógł. 
— Będzie ktoś spokojny? 
— Będę, słowo daję, że będę. 
— No, to przeprosić. Tylko w rączkę. Nic więcej! Teraz już dobrze. 
Chwila ciszy. 
— Strasznie pan jest namiętny. 
— Skądże by znów! 
— Doprawdy, że mi pan usta pokrwawił. Brzydki ktoś jest! 
Malarz skrzywił się jak dziecko. 
— Proszę pani, ja nie chciałem, słowo daję, że nie chciałem. Tylko pani tak jakoś… 
— Z pana jest dzieciak. 
Malarz spostrzegł, że wraca pogoda, i rozzuchwalił się. Podszedł ku niej blisko, tak blisko, 

że mu się znów zrobiło gorąco; oczy mu zaświeciły jak kotowi w marcu. W plecy dreszcz go 
drapał. 

— Pani jest, że tak powiem… 
— No? 
— Bajeczna kobieta; człowiek nie wie, co robi. 
I jakby nie wiedząc, co robi, ujął jej rękę i podprowadził ku otomanie, która widząc, co się 

święci, aż zadrżała z radości. 

— Może usiądziemy. 
— Kiedy pan znowu zacznie… 
— Niech Pan Bóg broni. 
— Słowo? 
— Słowo honoru. 
Usiedli, a ona niechcący przysiadła mu rękę; malarz omal, że nie zemdlał, ale uspokoił się, 

gdyż widocznie tego nie zauważyła; nie starał się jako żywo o to, by rękę wyswobodzić. 

— Swoją drogą — myślał malarz — to jest dziwna rzecz, że ona tego nie czuje. 
Ona  patrzyła  gdzieś  w  ciemny  kąt,  rozanielona.  Na  twarzy  miała  jakieś  projekty  na 

rumieńce; oczy jej błyszczały. 

Bardzo cicho. A potem: 
— Dobrze panu? 
— Strasznie. 

background image

I  mrugnął  jakoś  wesoło.  Było  mu  wszystko  jedno.  Gdyby  go  stąd  ciągnęli  czterema 

wołami, nie ruszy się. Zaniepokoił się na samą tę myśl. 

— Czy pani mnie prędko stąd wyleje? 
— Ja pana? 
— Naturalnie, bo może ja za długo już siedzę.  
— Wcale nie, niech pan siedzi, jeżeli panu dobrze. Tylko spokojnie… Okropnie pan jest 

sympatyczny. 

Malarz starał się zarumienić. 
— Może być. 
— Nawet bardzo. Zanadto ktoś jest gwałtowny, ale poza tym wszystko dobrze. Czy panu 

nie gorąco? 

— Trochę. 
— To może pan… kiedy się wstydzę… 
— Niech pani mówi, jestem posłuszny. 
— Ale nie będzie pan źle myślał? 
— Przysiągłem już pani, że nie. 
— To może pan… zdejmie kołnierzyk… 
— Jeżeli pani pozwala… 
I czym prędzej zaczął lewą ręką odpinać kołnierzyk, bo prawej nie chciało się schodzić z 

posterunku, który mimo wszystko był ciężkim, albowiem niewiasta była dobrze zbudowana. 

— Już, proszę pani. 
— Lepiej panu? 
— Rozumie się. 
Trochę był zażenowany, nawet więcej od niej. Trzeba było coś powiedzieć. 
— Czy pani zawsze taka samotna? 
— Zawsze, proszę pana. Nie mam tu nikogo, strasznie jestem sama. 
— Czy być może? 
— A tak! Ojciec mój się zastrzelił po finansowym krachu. Stracił siedem milionów… 
— Siedem milionów! To straszne! 
— Matka umarła z rozpaczy; to był anioł, nie matka. 
Malarz smutnie zwiesił głowę i na znak milczał. 
— A ja wychowałam się w klasztorze. 
Zawsze sama, zawsze… Nie miałam nawet wypłakać się przed kim. I teraz żyję samotnie. 

Nie mam nikogo, kto by mnie kochał. 

Malarz oświadczył miną gotowość przystąpienia do tego interesu. 
— Panią się musi kochać! 
Strasznie szczerze to powiedział, zwyczajnie jak dziki malarz. 
— Tak się sądzi? 
— Naturalnie. 
— I pan by mnie… 
— Ależ naturalnie. 
Malarz aż poczerwieniał. Nachylił się ku niej, ona przez nieuwagę ku niemu. 
— Kiedy, proszę pana, artysta jak mówi, że kocha, to wcale nie kocha. 
— Kto pani takie rzeczy opowiadał? — Ja nie wiem, ale tak słyszałam. 
— Wcale nie, proszę pani. 
— I potem sobie idzie, a kobieta wylewa łzy. 
Malarz był w rozpaczy. 
— To poeci tak robią, droga pani, malarze nigdy. 
— Chciałwbym wierzyć. 

background image

— Powinna  pani  wierzyć.  Ja,  proszę  pani,  mam  przyjaciela  malarza,  który  się  pół  roku 

kochał w jednej kobiecie. 

— Och! Aż pół roku?! 
Dusza trąciła ma1arza po raz dziesiąty, więc się poprawił:  
— Bo umarł, słowo daję, że umarł na zapalenie nerek. 
Strasznie mu  było  gorąco;  zaciskał nogi  i  przygryzał  usta, potem się nachylił  ku niej i  z 

góry spojrzał w wycięcie szlafroka w okolicach obwisłych piersi. 

Niewiasta  stała  się  jakby  omdlała  i  całym  ciałem  oparła  się  na  nim.  A  ponieważ  malarz 

miał  jeszcze  drugą  rękę  do  dyspozycji,  skierował  ją  nieśmiało  w  tę  okolicę,  która  jest  dla 
niemowląt ziemią obiecaną w przyszłości, a na razie mlekiem i miodem płynąca. Uczuł pod 
ręką gorącą pierś, czego ona dziwnym trafem znowu zupełnie nie zauważyła. 

Wreszcie jednak niewiasta przymknęła oczy i przechyliła w tył głowę. 
— Co pan robi… co pan robi… 
Malarz  nie  uważał  za  stosowne  odpowiedzieć  na  pytanie  retoryczne,  na  które  jest  jasna 

odpowiedź.  Zdaje  się,  że  się  usiłowała  wyrwać,  ale  malarz  był  człek  mocny,  choć  źle 
odżywiony. Krew w nim zagrała jak wojskowa orkiestra, stracił panowanie nad sobą, objął ją 
w pół i przechylił zupełnie. Zaczął całować jak wariat albo zgoła jak oficer. Niewiasta coraz 
słabszym  głosem  szeptała:  —  co  pan  robi…  co  pan  robi…  ale  —  można  wierzyć  lub  nie 
wierzyć patrzyła na niego spod przymkniętych oczu, co on właściwie zamyśla robić. A kiedy 
ujrzała,  że  malarz,  jak  dziki  człowiek,  nie  da  się  powstrzymać  w  szaleństwie,  zawołała  raz 
jeszcze mocniej: 

— Pan się ze mną nie ożeni… Panie!… ach… — itd. — jak zwykle.. 

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — 

A kiedy był dzień, wyszedł malarz na ulicę, bardzo przygnębiony; wyglądał jak cytryna w 

kawiarni, bardzo używana. Był trochę śpiący i trochę smutny. Wlókł się ulicami do domu; a 
w chwili kiedy stanął w bramie, uderzył się w czoło, mocno poirytowany. 

— Idiota jestem! — myślał malarz zapomniałem się jej nawet przedstawić! 
Cały dzień miał zatruty; poweselał dopiero wieczorem, znowu był u niej. I tak było czas 

dłuższy;  rano  był  malarz  zwykle  smutny,  a  wieczorem  wesoły.  W  życiu  raz  jest  tak,  a  raz 
odwrotnie. 

Wreszcie  stało  się,  że  malarz  po  naradzie  dłuższej  z  duszą  swoją  i  ze  stróżem 

kamienicznym ubrał się we frak. Skąd wziął ten frak, Bóg raczy wiedzieć. Umył się, ostrzygł 
lwią grzywę i dostojnym krokiem poszedł do kościoła, gdzie go Pan Bóg przyjął z otwartymi 
rękoma; bardzo dawno go nie widział, I tu zaślubiono malarza z niewiastą, która umiłowała 
go  sercem  i  duszą  i  zapewniła  go,  że  on  jest  pierwszy  i  ostatni.  A  malarz  to  jest  dobre 
stworzenie i wszystkiemu wierzy. 

Był  z  niego  mąż  bardzo  przykładny;  dobrze  odżywiony  okazał  się  człowiekiem 

przedsiębiorczym; malował bardzo pilnie, ale mu jakoś nie szło; trochę mu się ręce zaczęły 
trząść  od  nadmiaru  wzruszeń  i  dusza  w  nim  trochę  opadła,  tak  jak  nieraz  halka  opada  z 
kobiety. 

Okropnie kochał żonę. Lecz cóż, kiedy niewiasta jest jak wiecheć słomy; żona malarza to 

była bardzo sympatyczna kobieta, ale zaczęła słabnąć w zapałach. Coraz częściej nie było jej 
w  domu;  raz  była  u  krawcowej,  a  drugi  raz  u  dentysty;  potem  chodziła  na  majowe 
nabożeństwo,  potem  trochę  do  cukierni.  Raz  wróciła  bardzo  późno  z  ogromnym  pudłem 
cukrów. 

— Gdzieżeś była tak długo? 
— Wcale niedługo. 
— Trzy godziny; po ulicach się nie chodzi przez trzy godziny. 
— Rzeczywiście, masz rację, ale uważasz, wojsko szło i musiałam poczekać, aż przejdzie. 

Nie można się było przedostać przez ulicę. To potworne, powinni zabronić. 

background image

Malarz zobaczył cukry. 
— A to co? 
— To? 
— Aha! 
— Jak to co? 
— Te cukry. 
— A! ty o tym mówisz? To cukierki. 
— Ja widzę, że cukierki, ale skąd to? 
— Co, te cukry? 
— Aha, te cukry … 
— Jak to, skądże by mogły być? 
— Właśnie o to pytam. 
— O co? No cóż… cukierki! 
Trzasnął drzwiami i poszedł malować. 
Raz zobaczył u niej prześliczny pierścionek z brylantem. 
— Moja kochana… 
— Co takiego? Możeś głodny? 
— Nie; skąd ty masz ten pierścionek? 
— Który? tę obrączkę? 
— Nie, nie tę obrączkę… 
— Ten? To po matce… 
— Nie, nie o ten mi idzie, o ten z brylantem. 
— Który? Ten? 
— Ten! 
— Rzeczywiście, bardzo ładny pierścionek. 
— Ale skąd go masz? 
— Kto? Ja? 
— Przecież nie ja. 
— Ten pierścionek? Ach, to długa historia, kiedyś ci opowiem. Mój kochany, co ci dać na 

kolację? 

Malarz coraz częściej trzaskał drzwiami. 
Na drugi dzień żona pod wieczór zaczęła się ubierać; wzięła świeżą bieliznę i dekoltowaną 

suknię. 

— Ty dokąd? 
— Kto, ja? 
— Ty. Dokąd się wybierasz? 
— Wyjdę na chwilę. Muszę wstąpić do fotografa. 
— O tej porze? 
— Jak to o tej porze? 
— Na fotografa za późno, zaraz się ściemni. 
— Co ci się śni? 
— Już siódma. 
— Czy być może?! 
— Zostaniesz w domu. 
— Szkoda  w  takim  razie,  żem  się  ubierała;  więc  się  przejdę.  Za  chwilę  wrócę.  Ty 

wychodzisz? 

— Nie wychodzę. 
— To szkoda, powinieneś więcej chodzić, za mało używasz ruchu. Do widzenia! 
— Kiedy wrócisz? 
— Kto, ja? 

background image

— Ty. 
— Czy ja wiem? Powiedziałam ci, że za chwilę. 
I poszła. 
Malarz zapalił papierosa i chodził długo po pokoju. Na górze bębnił ktoś na fortepianie. Za 

chwilę uderzył deszcz o szyby i spływał po nich wąskimi strugami. Malarz podszedł do okna i 
patrzył bezmyślnie na ulicę. 

Dwa konie dorożkarskie człapały po błocie; strasznie było pusto. 
Przeczekał tak ze dwie godziny. Poszedł do drugiego pokoju i spojrzał na zegar, albowiem 

kieszonkowych  zegarków  nie  lubił.  Za  godzinę  znów  spojrzał  na  zegar  i  zaczął  być 
niespokojny. 

— Gdzie ona mogła pójść… 
Stróż  zamknął  z  trzaskiem  bramę  i  pogasił  światła  na  schodach.  W  kamienicy  stało  się 

cicho. minęła godzina jedna i druga. 

Deszcz padał ciągle. 
Nagle malarz drgnął i zerwał się. 
Przed bramą kamienicy zatrzymała się dorożka. 
Był wściekły. Podszedł do drzwi schodowych i nasłuchiwał. Idzie… Minęła chwila i ktoś 

poszedł na górne piętro.  

Wrócił do pokoju i zaczął biegać jak opętany. 
— Gdzie ona mogła pójść? … 
Usiadł w fotelu i czekał. Jezus Maria! 
Druga… Deszcz padał ciągle; nie było słychać żadnego hałasu. 
Siedząc w fotelu, malarz usnął. Śniło mu się, że zastrzelił żonę i siebie; przyszedł do nieba, 

stanął przed jakimś świętym. 

— Kochany pan zastrzelił żonę. A o cóż poszło? 
— Nie wróciła do domu. 
— O, to źle! I siebie pan potem zastrzelił? 
— Zastrzeliłem. 
— To ratuje sytuację. Pan jest podobno malarz? 
— Malarz. 
— Malował pan kościoły? 
— Nie, nigdy. 
— O, to naprawdę źle. Ale sprośnych rzeczy pan nie malował? 
— Sprośnych nie; wymalowałem tylko Fazyfę, w chwili kiedy ją byk uwodzi. 
— Chciał  pan  powiedzieć,  kiedy  ona  uwodzi  byka.  No,  to  przynajmniej  wesołe.  Zresztą 

nic? 

— Nic. 
Święty staruszek zadzwonił. Jakiś sprytny anioł zjawił się na poczekaniu. 
— Dać temu panu pokój z północnym światłem, najlepiej koło Rafaela. 
Anioł mrugnął znacząco. 
— Ma pan ze sobą jakie rzeczy? 
— Nie, nic… Nawet nocnej koszuli. 
— Nie o to pytam, ale może jaki różaniec albo szkaplerz? 
Malarz trochę poczerwieniał. 
— Miałem, słowo daję, że miałem, alem się spieszył i zapomniałem widocznie. 
— Niech Pan pójdzie ze mną. 
— Bardzo proszę. 
Szli bardzo długo. Malarz przyglądał się aniołowi. 
— Czego pan tak na mnie patrzy? 
— Bo chciałbym wiedzieć, czy anioł to jest kobieta czy mężczyzna? 

background image

— Mężczyzna, proszę pana; kobieta nie może być aniołem, kobieta jest u nas uważana za 

stworzenie nieczyste, a poza tym aniołów nie potrzeba rodzić… 

— Aha… 
Nagle malarz odskoczył w tył. 
— Kto to jest? 
— To? Nie poznaje pan? Pańska żona, przecież ją pan zastrzelił. 
— I to bydlę dostało się do nieba? 
— Proszę pana! Pan myśli, że tylko zakonnice wchodzą do nieba, a wesołe kobiety, nie? A 

cóż  to,  szpital  czy  ochronka?  Malarz  bardzo  posmutniał;  rozradował  go  za  chwilę  wesoły 
widok; jakowyś mąż stał na głowie i kręcił się jak wrzeciono. 

— Co to za wariat? — zapytał malarz. 
— Panie,  cicho!  To  nie  żaden  wariat,  to  święty;  on  już  się  tak  trzy  tysiące  lat  kręci,  bo 

myśli, że to się strasznie Panu Bogu podoba. 

— A cóż Pan Bóg na to? 
— Z początku się trochę irytował, ale ponieważ nie wypadało, więc kiwnął ręką i udaje, że 

go to bawi. 

Anioł wskazał malarzowi mieszkanie. 
— Gromnicę, pan ma? 
— Nie mam… 
— No, a czymże pan będzie świecił? 2e też żaden malarz nie przyszedł dotąd do  nieba z 

gromnicą! 

Siedział  tedy  zacny  malarz  w  niebie  i  nic  nie  robił;  znudziło  mu  się  wreszcie,  zresztą 

patrzył  na  wszystko  bardzo  podejrzliwie.  Nie  mogło  mu  się  pomieścić  w  głowie,  aby  tu 
wszystko dawano za darmo. 

— To jest jakiś ciężki kawał — myślał malarz. — Każą mi potem płacić. 
Poszedł tedy do świętego staruszka i powiada: 
— Ojcze święty, z tym całym niebem jest jakiś szwindel. 
Staruszek się oburzył. 
Co pan mówi! Taki znany, renomowany zakład! Jak pan może. 
— Ja tu nie wytrzymam; czemu się tu nikt nie upomina za mieszkanie? 
— Ależ panie kochany! 
— Ani za wikt! Za darmo? Przepraszam, jestem do tego przyzwyczajony; żeby porządny 

człowiek  nie  był  nic  winien!  To  jest  kiepski  dowcip,  ojcze  święty,  a  jałmużny  ja  nie 
przyjmuję… 

Święty staruszek zemdlał. Wywrócił przy tym widocznie krzesło, bo malarz zerwał się na 

równe nogi. 

Jasny dzień. 
Przed nim stała żona, zadyszana i bardzo ożywiona. 
— Ach, toś ty się nie kładł? Mój kochany, któż to widział tak zdrowie marnować! 
Malarz  spojrzał  na  nią  zdumiony  i  zaczął  budzić  uśpioną  wściekłość.  Zagryzł  usta, 

podniósł pięść i zaczął okropnym głosem: 

— Jak ty śmiesz… 
Żona mrugnęła na niego znacząco. 
— Cicho! nie jesteśmy sami… 
Malarz się obejrzał. 
Do pokoju tłoczył się przez drzwi dorożkarz z kilkoma pudłami. 
— Co to jest? 
— Co? Te pudła? 
— Te pudła! 
— To ze sklepu. 

background image

— Z jakiego sklepu? 
— Cicho, nie krzycz tak… No, ze sklepu… cóż w tym tak dziwnego? 
Malarz opadł na fotel i nie mógł przemówić słowa. Czekał, kiedy dorożkarz wyjdzie. 
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, żona zaczęła okropnie szybko: 
— Bo  ty  się.  diabli  wiedzą  czemu,  irytujesz,  a  co  chodzi.  Zaraz  ci  wszystko  powiem. 

Uważasz, spotkałam wuja… 

W tym miejscu spojrzała spod oka na męża. Malarz milczał. 
— …spotkałam wuja, który się naturalnie bardzo ucieszył i naturalnie zabrał mnie ze sobą 

na  kolację,  ten  wuj,  uważasz…  Posyłaliśmy  po  ciebie,  ale  posłaniec  cię  nie  zastał.  Czyś  ty 
wychodził? 

Malarz milczał i patrzył na nią szklannym wzrokiem. 
— …piliśmy  trochę,  wina,  więc  już  zostałam  z  nim,  bo  zresztą  deszcz  padał.  Przecież 

deszcz padał? 

Malarz milczał i patrzył na nią błędnie. 
— …A  potem?  Potem  wuj  się  naturalnie  bardzo  ucieszył  i  powiedział,  że  musi  ciebie 

poznać i że bardzo cię ceni, potem poszedł mną do sklepu i pozwolił mi kupić co zechcę. Bo 
widzisz, wuj mnie bardzo lubi, więc wzięłam sobie to boa i te buciki, i jeszcze dużo rzeczy… 
i bransoletkę… 

Malarz patrzył bez słowa, jak ona otwierała pudła i pokazywała mu prezenty wuja. 
Zatrzymała się, wreszcie zadyszana. 
— …Ale i o tobie także pamiętałam, nie myśl, że ja pamiętam tylko o sobie… Widzisz, 

mój  drogi,  ja  mam  dobre  serce,  więc  pomyślałam  sobie,  że  zaczyna  się  robić  chłodno  i 
wzięłam  na  rachunek  wuja  parę  jegerów  dla  pana  malarza,  by  mu  nie  było  zimno…  A 
widzisz, czy źle zrobiłam? 

Z  tryumfującą  miną  rozpostarła  przed  nim  parę  smętnych  jegerów  i  czekała,  aby  jej 

podziękował. 

Malarz nie powiedział ani słowa, tylko poszedł do drugiego pokoju i zwariował. 

background image

H

ISTORIA O MALARZU

 

 
Szanujący  się  artysta  w  polskim  społeczeństwie  nie  powinien  umierać  inaczej  jak  w 

szpitalu i nie na inną chorobę, tylko na suchoty. Taka śmierć jest pasowaniem na rycerza. 

— Na co umarł? — mówi się w Polsce na zatłuszczenie serca? Phi! I to ma być artysta. 
— Gdzie umarł? — mówi się w Polsce u siebie? Norwid umierał w przytułku, proszę pana, 

ale Norwid to był naprawdę poeta. 

Przeto  polski  artysta,  jeżeli  nie  ma  suchot,  powinien  się  o  nie  postarać  (najlepsze  jest 

połykanie  bakcyli  tuberkulicznych  bezpośrednio),  a  następnie,  na  trzy  dni  przed  śmiercią, 
wyprowadzić się do szpitala i umrzeć. 

A oto był jeden malarz, który miał prawdziwe suchoty, takie polskie, made in Poland  — 

prima  quality  —  suchoty  z  polską  fantazją,  albowiem  galopujące.  Polak  jest  zawsze  rycerz, 
zawsze ma coś wspólnego z koniem… 

Ten malarz był jednak uparty, nie chciał umrzeć. Już mu to nawet w sferach mecenasów 

zaczynano brać za złe. 

— W  samą  porę  by  pan  teraz  umarł  mówił  mu  jeden  mecenas.  —  Ostatni  pański  obraz 

zrobił furorę… Słowo daję, żebym umarł na pańskim miejscu. 

— To niemożliwe — rzecze malarz pan dobrodziej nie mógłby umrzeć na moim miejscu. 
— Czemuż by nie? Ojoj! 
— Bo pan dobrodziej nie umrze na suchoty~ pana dobrodzieja czeka mała apopleksja. Ten 

kark!  Ho!  Ho!  Mój  stryj  miał  także  taki  kark  i  szlag  go  trafił.  Pan  nie  wierzy?  Jak  Boga 
kocham! 

Sympatyczny malarz? Co? 
Potem go wzięli do szpitala. 
Malarz się rozglądnął i  bardzo mu się podobało. Po spędzonej nocy zwrócił się z miłym 

uśmiechem do najbliższego sąsiada z prawej strony. 

— Łaskawy pan mocno chory? 
Sąsiad spojrzał z rozczuleniem. 
— O, mocno! 
— To mi pan może łatwo zrobić wielką przyjemność. 
— Ależ panie, z miłą chęcią, jeśli tylko potrafię. 
— Wie pan co? Niech pan jak najprędzej umrze… 
Sąsiad wytrzeszczył oczy. 
— Co? Co takiego? 
— Mnie tam z tego. guzik, uważa pan, ale pan w nocy niemożliwie chrapie. Umrzyj pan, 

drogi panie. 

Tej nocy sąsiad umarł. 
— Bardzo  był  dobrze  wychowany  człowiek  —  rzekł  malarz  o  nieboszczyku.  Tylko  za 

mocno chrapał. Ale ludzie przed śmiercią stają się w ogóle bardzo dystyngowani. 

Sam nawet usiłował być dystyngowanym. 
Patrzył  rozmiłowanym  wzrokiem  na  siostrę  miłosierdzia  i  chciał  jej  za  wszelką  cenę 

powiedzieć komplement. Myślał bardzo długo, wreszcie rzekł. 

— A wie siostra, co? 
— Co takiego, proszę pana? 
— Siostra ma nadzwyczajny akt! 
— Co ja mam? 
— Nadzwyczajny akt. 
— Ja mam kilka aktów: akty strzeliste, wiary, nadziei… 
Malarz się zirytował. 

background image

— Ależ nie to! nie to! Ja, Uważa siostra, myślę o tym  — o! — że siostra ma doskonale 

zarysowane kłęby — o! tu! — i noga, że tak powiem, ho! ho!… 

Siostra  stała  się  purpurowa,  ale  potem  patrzyła  na  malarza  bardzo  życzliwie.  Kiedy 

malarzowi zrobiło się raz bardzo źle, siostra się zmartwiła. 

— Może pan ma jakie życzenie? 
— A jakże! — rzekł malarz — naturalnie! Przede wszystkim chciałbym się ożenić. 
Siostra się uśmiechnęła. 
— Słowo  daję  dziewicy  .  Chciałbym  się  ożenić.  Człowiek  powinien  się  żenić,  kiedy  ma 

galopujące  suchoty,  bo  zaraz  po  weselu  umarłby  przynajmniej.  A  siostra  za  mąż  się  nie 
wybiera? 

Suchoty  galopowały  w  malarzu,  jak  dorożkarskie  konie.  Przyszedł  go  raz  odwiedzić 

mecenas jeden. 

— Jakiś pan pyta, czy może tu wejść do pana? 
— Nie, siostro, niemożliwe. Nie mam czasu. Nie przyjmuję. 
— Czemuż to? 
— Jest po wpół do siódmej, a ja na siódmą zamówiłem duszę. Będę rozmawiał z Panem 

Bogiem. 

— Najwyższy czas! — westchnęła biedna siostra. 
Raz go chcieli umyć. 
— Nie pozwalam — krzyknął malarz to jest zamach. 
— Żaden zamach, proszę pana, ale umyć się pan musi. 
— Nawet po śmierci nie! 
— To trudno, ale teraz pan musi. 
— Proszę się nie zbliżać, bo będę wierzgał. A zresztą mnie kościół zakazał się myć. 
— Kto panu zakazał? 
— Naturalnie, że kościół. Czy siostra wie, kto ja jestem? Pomazaniec boży, a takiemu nie 

wolno nigdy się myć, boby starł boże pomazanie. Aha! 

Pan  Bóg  opuścił  malarza,  ale  mecenasy  go  nie  opuściły.  Przyszedł  wreszcie  jeden  i 

rozpoczął posłannictwo. 

— No! no! niech się pan nie niepokoi. Z tego się wychodzi, czego ja panu szczerze życzę. 
— Wierzę w szczerość, panie łaskawy — jestem panu coś winien. 
— Ach, mówi? 
— Nie ja… 
— I ja także nie. Przyszedłem panu nawet coś zaproponować. Widzi pan, panu potrzebne 

jest południe. Sam pan przyzna? 

— Nie mogę! 
— Pan nie musi wyjechać? 
— Nie chcę, łaskawy panie; chcę umrzeć na koszt rodzinnego kraju. 
Mecenas się zaśmiał jak ropucha do słońca. 
— Pan sobie żartuje. A ja panu coś powiem. Ja panu dam na wyjazd! Pan jest niesłychanie 

zdolny i ja panu dam na wyjazd… 

Malarz spojrzał nieufnie. 
— Niech mi pan wierzy — mówił mecenas — robię to dla pańskiego talentu. 
— To pan źle robi… 
— Niby czemu? 
— Bo ja jestem świnia i każdego, co mi chce dobrze zrobić, uważam za idiotę. 
Mecenas znowu się zaśmiał. 
— Humor  z  pana  tryska,  a  pan  rozpacza.  Pojedzie  pan  na  południe  i  będzie  dobrze  ze 

wszystkim. 

— O, nie ze wszystkim!… Z pańskimi pieniędzmi będzie bardzo źle. 

background image

— Jestem  spokojny,  mistrzu.  Zresztą  nie  robię  panu  łaski  Malarz  filuternie  przymknął 

jedno oko. 

— Żeby  pana  nie  urażać,  nie  da  się  panu  za  darmo  —  rzekł  szybko  mecenas.  —  Panu 

żadna łaska nie potrzebna. Pan ma talent i może pan dyktować warunki. No, czyż nie? 

Czy nie mam racji? 
— Ho! Ho! 
Mecenas spojrzał ciekawie. 
— Jak pan to rozumie? 
— Co? 
— Ten wykrzyknik… 
— Bynajmniej! Niech pan na to nie zwraca uwagi, to są przedśmiertne rzężenia. 
— Pan zawsze taki sam — zauważył mecenas. 
— Pan dobrodziej także… 
— A tak, tak… Przystąpmy do rzeczy. 
Wyjedzie pan na południe za moje pieniądze. To pana nie powinno obrażać. Niech pan się 

namyśli, niech pan sam ze sobą pomówi… 

— Wykluczone! Z suchotnikami nie gadam…! 
— He! he! Bardzo słusznie, wybornie! 
— Widzi pan, pan te pieniądze odrobi. Użyje ich pan rozumnie… 
— Również wykluczone. Pijaństwo nie należy do rzeczy rozumnych. 
— Pan  mi  nie  da  przyjść  do  słowa…  Pan  te  pieniądze  odrobi.  Dostanie  pan  czterysta 

koron, za to będzie pan rok we Włoszech i  będzie pan malował.  A co pan namaluje to  pan 
mnie przyśle… Zgoda? Ale! ale! obrazeczków będzie najmniej dwadzieścia… No, i jakże? 

Malarz się uśmiechnął jadowicie jak okularnik. 
— Chwileczkę, łaskawco… 
— Bardzo proszę… 
Malarz  wyjął  spod  poduszki  naczyńko,  specjalnie  sporządzone  dla  suchotników,  i  rzekł 

wielce uroczyście: 

— Widzi pan, tu nie wolno pluć na nic, a ja bym panu chciał napluć w gębę. Pan pozwoli, 

że ze względu na higienę napluję tylko w to naczynie… 

No, i plunął, jak przystało na porządnego malarza. 
— Kłaniam!… — rzekł i odwrócił się do ściany. 
Mocno był poirytowany zacny malarz. 
Całą noc sam ze sobą gadał. 
— U nas — mówił — to jest miły kraj.  Ze spluwaczką trzeba by nie dadzą spokojnie, a 

trzyma. Naturalnie!… powiada, mu daj, a on ci pomoże do śmierci, bałwan jeden, galernik! 
sztukę  popiera  i  kamienicę  kupi,  na  podwieczorek  cię  zaprosi.  Świnia!  Takiemu  powinien 
ksiądz na spowiedzi poradzić, aby się powiesił, aby na suchoty przypadkiem nie umarł, bo to 
za porządna śmierć… Naturalnie, że za porządna… Abyś  cztery żony  miał, gorylu jeden… 
Dwadzieścia  obrazów!  Czterysta  koron  ci  daje…  Najmiesz  pałac  w  Rzymie,  kupisz  wagon 
farb  i  będziesz  malował  włoską  królowę.  Bogdajbyś  sczezł…  Że  ta  święta  ziemia  jest  taka 
cierpliwa. Inna na jej miejscu, porządna kobieta, to by kopnęła to ścierwo na cztery wiatry … 
Malarzem być? Do dymisji się podam i ministrem zostanę. Słowo daję….  

Miał jednak na drugi dzień pociechę. 
Koło południa wsunęła się do celi dziwna figura. 
— Niech będzie pochwalony, słusznie tak nazwany Jezus Chrystus… 
Malarz spojrzał i zdumiał się. 
— A tyś się tu skąd wziął? 
Był to równie zacny malarz, tylko głupszy. 

background image

Cienka figura, przybrana w czarne, potwornie szerokie aksamitne spodnie i w białą bluzę. 

Pod  szyją  coś  jak  stryczek,  coś  jak  krawat.  Bródka  ruda,  zakręcona  fantazyjnie  w  lewo  i 
rzewne,  niezmiernie  smętne  wąsiki.  Jakiś  szczątkowy  zabytek,  jakaś  mizerna  pozostałość 
wyrudziałego  materaca,  jakaś  resztka  pędzla.  Przyjaciel  nie  mówił,  tylko  piszczał,  jakby  na 
pękniętym flecie grał. W ogóle głos miał trochę zapity. 

Spojrzał filuternie na przyjaciela powalonego na żelazne, szpitalne łoże boleści i  zdumiał 

się: 

— To ty jeszcze żyjesz? Na! na! I suchoty masz? Psiakrew, hrabia! 
— A widzisz, zawsze byłem arystokratą. 
— Słusznie, słusznie… I rosół ci tu podobno nawet dają. Pańskie życie, słowo daję. Taki 

jak  ja  nie  ma  szczęścia.  Można  tu  usiąść?  Słuchaj  no,  a  może  ty  nie  masz  czasu,  może  ci 
przeszkadzam! 

— Siadaj! 
— Jakbyś chciał umierać albo co, to ja wyjdę. Nie lubię patrzeć na umierających. 
Raz  w  moich  oczach  tramwaj  psa  przejechał,  tom  potem  przez  trzy  dni  obiadu  jeść  nie 

mógł. Zresztą nie miałem nawet pieniędzy na obiad i bardzom był z tego rad. 

— Ty z Paryża wracasz? 
— A jakże! Powiadam ci, bracie, Babilon! Słowo daję. Sodoma i Gomora! Palce lizać… 

Na balu jednym to albo we fraku, albo bez niczego, uważasz, tak jak model. 

Nie miałem fraka, tom tak poszedł, jak Adam… Słowo daję. Furorę zrobiłem, bo musisz 

wiedzieć, że jestem tak zbudowany ładnie, jak kobieta. 

— E? 
— Słowo uczciwości… Cały bal za mną biegał. 
— Wystawiałeś w Salonie? 
— W  Salonie?  Kto  by  tam  wystawiał!  Same  knoty.  Francuzy  mydłkowate…  Byłem  z 

obrazem i na pysk mnie wylali. Małpy berberyjskie. Śliczny obraz! Stoi, uważasz, koło płotu 
dziewczyna całkiem zezowata; trzyma w ręku kawkę. Obraz nazywa się Nieśmiertelność. 

— Bardzo słusznie się tak nazywa. I nie przyjęli? 
— Powiadam  ci,  że  mnie  na  pysk  wylali.  Pytają  się  mnie,  co  to  jest ta dziewczyna  ?  — 

2ycie — powiadam. — A ta kawka? — Powiadam, że dusza. Życie schwytało duszę i więzi 
ją. A ją woła nieśmiertelność. No, czy nie mam racji? 

— I życie było zezowate? 
— Naturalnie, bo powiedz sam, czy tak nie jest. Więc kto jest idiotą, ja czy oni? 
— Ja ich nie znam… 
— Ano właśnie. No i tak… A ty tu długo myślisz leżeć? 
— Do śmierci. 
— To z jakie trzy dni w każdym razie? 
— Może trzy, może mniej. 
— To ci pieniądze żadne niepotrzebne? 
— Żadne. Chciałeś mi co dać? 
— To nie, ale może ty co masz? 
— Mam w banku angielskim, dam ci czek… 
Przyjaciel posmutniał. 
— Jeszczem na ciebie tylko liczył. Myślałem: umiera, więc mu już niczego nie trzeba. No, 

i czy życie nie jest zezowate? 

— Owszem, przyjacielu. Nawet z egipskim zapaleniem oczu. Owszem. Ale słuchaj no, ty. 

Sytuacja nie jest bez wyjścia. 

— Wolałbym wyjście bez sytuacji. 
— Widzisz te szaty, które ze mnie zdjęto? 
— No? 

background image

— Prosta historia. Po śmierci nie potrzeba mi spodni. Mogłeś ty chodzić goły na bal, mogę 

ja goły umierać. Zabieraj to i idź do diabła. 

— Serio mówisz? 
— Nie żartuje się w obliczu karawana, mój drogi. Weźmiesz szaty? 
— Wezmę, ale co będzie, jak ty wyzdrowiejesz? 
— Będziesz musiał się powiesić nago i zwrócisz mi ubranie. 
— Ale,  zdaje  mi  się,  że  nie  ma  obawy,  abyś  ty  wstał  —  zauważył  wesoły  przyjaciel, 

patrząc okiem znawcy. 

Nagle się roześmiał szeroko. 
— Kapitalnie będziesz wyglądał w trumnie. Słowo daję. Umyślnie przyjdę popatrzeć, choć 

pogrzebów nie lubię. 

— Nogi sobie przedtem połam… 
Przyjaciel patrzył na niego z rozczuleniem. 
— Dobrą duszę miałeś. Phi! Kobiety cię zniszczyły. Mój drogi, ja jestem ostrożny. Ja się 

nie kocham — rzekł z westchnieniem. 

— Za głupi na to jesteś. 
— To może nie… Sam zresztą nie wiem czemu; nie miałbym i tak szczęścia. 
— Zanadto po kobiecemu jesteś zbudowany… 
— A może i  to? Kto wie?! Aleś ty używał,  co? No i  umierasz nie tyle  w spokoju, co w 

szpitalu. No, zabieram ubranie i bądź zdrów. 

— Jak powiadasz? 
— Bądź zdrów! 
— W takim razie zostaw mi ubranie! 
— Ah! pardon! Wesołej śmierci! Tylko mnie przy śmierci nie wspominaj, bo mi może być 

trochę  przykro.  I  nie  opowiadaj  w  niebie,  kto  ci  ubranie  wziął.  powiedz,  że  w  szpitalu 
zginęło… Łatwiej uwierzą… Tyle ludzi tu ginie, że i spodnie także zginąć mogły. 

Malarz mu ścisnął rękę. 
— Do widzenia! 
— Jak powiadasz? — zapytał z kolei przyjaciel. — Do widzenia? Obejdzie się… 
Ale! ale! Byłbyś umarł i nie dowiedział się wesołej rzeczy. Proszę ciebie — stado jedno, 

mecenasy i kobiety opasłe zrobiły komitet i robią raut. A wiesz jaki raut? — ze śpiewami i 
tańcami. 

— Będziesz na nim nago? 
— Jako żywo nie! Raut jest na twój dochód. 
Malarz spojrzał na niego jak na wariata. 
— Oszalałeś? 
— Nie miałem nigdy do tego skłonności… 
To  jest,  uważasz,  niby  tajemnica,  ale  wszyscy  wiedzą,  o  co  idzie.  Chcą  cię  do  Włoch 

wysłać, magocie jeden. Co ci jest, do diabła? 

— Do Włoch? — krzyczał malarz. 
— Nie krzycz! bakcyle przelękniesz… 
Zresztą  powinieneś  się  cieszyć,  byku  egipski.  Sama  ona  śpiewa,  ta  donna  z  długą  szyją, 

którą malowałeś sto razy z suknią i bez sukni. 

— Milcz! 
— Co mam milczeć? Myślałem, że ci przyjemnie będzie dowiedzieć się, że ona śpiewa na 

twoje suchotnicze konto i podobno stara się o cały ten rautowy interes. Nie jęcz! musiała się 
chyba kochać w tobie, na co trzeba mieć uderzenia krwi na mózg. 

Malarz kąsał poduszkę, której treść skompromitował, albowiem siano się z niej ukazało. 
— Ty tak długo potrafisz? — pytał zaciekawiony przyjaciel. 
— Bydło! bydło! — krzyczał malarz. 

background image

— Ja wiem, że bydło. Ale ona może w najlepszej chęci… 
— Ona największe bydlę! 
— Tak sądzisz? Ha! jeżeli tak sądzisz, to pewnie i prawda. Głupiom tylko zrobił, żem ci o 

tym wszystkim powiedział. 

Malarz coś postanowił. 
— Dobrześ zrobił… ale słuchaj no, kiedy jest ten raut? 
— Dzisiaj wyć ma ona tłuszcza. 
— Dzisiaj? Otóż nie będzie wyła. Dla mnie raut? Niedoczekanie ich! I ona spiewać będzie, 

gołębica? Nie, tego nie dożyje. 

Nową suknię ma — otóż właśnie, że jej nie pokaże !… 
— Wstajesz? Mam ci oddać ubranie? Może byś się już raz wreszcie zdecydował… 
A malarza znowu napadło. Darł zębami poduszkę; krew mu się jeszcze jaka taka zbiegła 

do twarzy. W gardle mu świszczało nieznośnie. Ręce kurczowo zaciskał. 

Przyjaciel patrzył niespokojny i nie wiedział, co uczynić. 
— Słuchaj no, ty, czy ty przypadkiem nie umierasz? 
Malarz coś rzęził. 
— Ach — pojął przyjaciel — ty im chcesz tak na złość?! Paradne! słowo daję… 
Patrzył z coraz większym zajęciem, pokiwał głową, potem krzyknął w stronę drzwi: 
— Pani siostro! 
— Co takiego? co się stało? 
— Nadzwyczajnego  nic.  Tylko  ot!  —  ten  się  niegrzecznie  obrócił  do  ściany  i  umarł! 

Złośliwa bestia! Do widzenia, siostro, ja tu może wrócę, tylko nie na suchoty, a na delirium. 

background image

M

EFISTOFELES

 

 
Filozof  pewien  położył  się  na  łożu  i  obrócił  się  twarzą  do  ściany,  aby  umrzeć;  myślał 

biedak, że to tak łatwo. Filozof to jest zawsze człowiek naiwny, taki, który sądzi, że można 
umrzeć przez roztargnienie albo wtedy, kiedy się komu podoba. A to nieprawda. 

Umrzeć  wolno  człowiekowi,  który  tego  nie  chce.  Można  ominąć  to  prawo,  chcieć  i 

powiesić się, ale przecież filozof nie będzie się wieszał, jak byle jaki rozsądny człowiek. 

Oto filozof ten przeszedł wszystko piekło ziemskie. Był pełen wiedzy, jak encyklopedia na 

raty; miał loty górne i spadał, zaplątawszy się w druty telefoniczne; miał pomysły ogromne, 
ale nie mógł znaleźć wydawcy; wiedział tyle, ile nie wiedział żaden z jego współczesnych. I 
nie  zdało  mu  się  to  na  nic.  Więc  przyszła  na  niego  najpierw  zgryzota  i  smutek,  a  potem 
melancholia,  nieskończona  melancholia,  stworzenie,  które  powiek  nie  ma  u  oczu, 
melancholia, wychudła utrzymanka poetów, kuzynka nocy i śmierci. 

Filozof siadywał w wypłowiałym fotelu i patrzył przed siebie; na oczach miał mrok, który 

się w nie sączył z mózgu. Przyszła na niego bezwładność, a pierś mu gniotło coś niezmiernie 
ciężkiego,  czego  nie  mógł  zepchnąć  ostatnim  wysiłkiem  chudych,  wyschłych  ramion,  które 
były już tak chude, że nieraz nocą fosforyzowały w nich stare kości. 

Filozof  martwiał  w  swoim  fotelu;  ile  razy  podchodziła  ku  niemu  dobrze  skrojona 

świadomość  rzeczy,  obracał  się  do  niej  tyłem  z  tą  nieskończoną  pogardą,  która  cechuje 
mędrców. (Wszak i Sokrates obracał się często tyłem do świata). 

Chciał zwiędnąć tak i usnąć, aby się nie zbudzić, co się okazało rzeczą niewykonalną ze 

względu  na  trzepanie  dywanów  na  gankach  kamienicy,  w  której,  jak  wypłowiała  lwica  w 
klatce, zamknięta była dusza filozofa. 

Dziś upił się melancholią, jak fałszywym winem, i spowiadał się jej. Oto uczynił wiele i 

nie dokonał niczego. Życie zdało mu się jak wąska przestrzeń pośród wysokich, odrapanych 
murów,  nie  szanowanych  bynajmniej  przez  psy  i  ludzi  co  gorzej  wychowanych.  Przeszedł 
przestrzeń  i  w  ciemności  o  mur  uderzył  głową,  tą  głową,  która  była  jak  magazyn,  jak 
spichlerz, co się przed szczurami ostał. 

Zwątpienie zezowate i natarczywe podeszło ku niemu. 
Filozof zwiesił głowę i milczał. 
— O czym milczysz? — zapytało zwątpienie. 
— O śmierci… 
— O  śmierci…  —  powtórzyło  bardzo  suchotnicze  echo  nie  zamiatanego  od  urodzenia 

pokoju. 

Filozof postanowił umrzeć. 
I  tak  trwał  w  tym  postanowieniu,  a  ono  w  nim.  Dreszcz  po  nim  przeszedł  od  czasu  do 

czasu, rozpacz drapała go w plecy. Nie miał na świecie niczego, niczego nie chciał od życia. 

— Nie ma ratunku! — rzekł sobie filozof — niechaj mi życie poda czarę z cykutą. 
Ale życie to nie jest kelner i filozof trwał dalej w postanowieniu swoim. 
— Śmierć — mówił filozof w pustkę jest kroplą ostatnią. Gorycz napełniła mnie po brzegi, 

a przeto umrę. 

Rzekł, złożył starannie na krześle ubranie i położył się, aby umrzeć. 
W łóżku rozparła się samotność. 
— Posuń się — rzekł filozof — ja będę umierał… 
Leżał tak już dwa dni — i nic. 
W mózgu czuł wir, który zaczął szaleć. 
Z powały padał mu na oczy jakby czarny śnieg; w ustach czuł czczość i nudę. Coś w nim 

drgnęło. 

— To śmierć — pomyślał filozof. 

background image

— To ja — obruszył się żołądek i warknął. 
Więc się biedny, zbankrutowany filozof wpatrzył w sufit i czekał. 
Pająk ogromny krążył nad nim i snuł sieć. Na dworze padał deszcz i noc w zabłoconych 

butach, ociekająca wodą, tłoczyła się do przybytku śmierci. Chciał jej bronić wstępu, wołał 
coś w stronę drzwi biedny filozof, ale go odsunęła brutalnie i zasypała mu ciemnością oczy. 

Jęknął tylko i obezwładniał. 
Leżał tak długo i słuchał. Noc włóczyła się po izbie, łaziła po półkach, bo skrzypiały jak 

pod czyimiś stopami, szeleściła kartkami książek, dzwoniła palcami o szyby. 

Słyszał jej kroki: chodziła miarowo jak człowiek, który się zamyślił i chodzi. Cicho… 
Widocznie przystanęła obok łóżka; schyla się i zimnymi rękoma wodzi po twarzy. 
Pot mu wyszedł na czoło. 
Zaszeleściła jak powiew: 
— Toś ty?.. 
— Ja jestem… Umieram… 
— Nie umrzesz. 
— Muszę… 
— Nie umrzesz; będziesz żył jeszcze długo…. 
— W męce?! 
— W męce… Nie krzycz tak głośno!… 
W męce będziesz i nie znajdziesz tego, czego szukasz. 
— Ooo!… 0oo!… 
— Nie znajdziesz… 
Zaczęła chodzić miarowymi krokami. 
Przystanęła  na  chwilę,  kiedy  w  oddali  zaczął  dzwonić  zegar  na  jakiejś  wieży;  liczyła 

pewnie swój czas, albowiem wczoraj zarżnięto w kamienicy ostatniego koguta. 

A filozof coś postanowił. 
Wstawał  blady  z  łoża  boleści  i  chwiał  się  na  nogach,  koło  których  jaki  głupszy  powój 

mógłby  się  snadnie  owinąć,  wziąwszy  je  za  dwie  tyki.  Zapalił  świecę  i  szklanymi  oczyma 
rozejrzał się dokoła. 

Noc. Cisza… 
Noc,  zmrużywszy  oczy  przed  światłem,  przesiąkła  przez  szyby  i  wyciekła  za  nie.  A  on 

wyglądał strasznie: siedział w koszuli jak w całunie trupim i z wytężeniem wpatrywał się w 
karty  jakiejś  potwornej  księgi,  po  których  skakały,  jak  pchły,  czarne  litery.  Chwila  była 
okropna. Wszystka krew uciekła mu z twarzy, włosy miał rozwiane i brudną koszulę. Czytał 
coś  półszeptem  i  podnosił  się  jednocześnie  z  fotelu.  Aż  za  chwilę  szept  stał  się  krzykiem 
jakby mordowano rzeźnika; filozof stał wspaniały w krwawym świetle dychawicznej świecy, 
która czyniła ostatnie wysiłki, aby z siebie cokolwiek wydobyć światła. Filozof ręce wyciągał 
sztywnie w górę i wołał, wołał, jakby kogoś na ratunek. 

Filozof zaklinał diabła. 
Chwila tej strasznej ciszy, która poprzedza rzeczy wielkie; wszelki krzyk i szmer wszelki 

stanęły w cieniu z otwartymi na poły ustami, nie śmiejąc siebie dokończyć. Zdawało się, że 
komnata  jest  ogromnym  wnętrzem  dzwonu,  w  którym  do  brązowych  ścian  tulą  się  echa 
konające i w którym serce, od nagłych rozgrzane uderzeń, umarło i stało się sztywnym. 

Była  chwila  takiego  oczekiwania,  które  mrozi  krew  w  żyłach,  jeżeli  człowiek  nie  ma 

zwapnienia  aorty;  tego  czekania,  że  tak  powiem,  w  trumnie,  zanim  uderzą  młotkiem  w 
gwóźdź  ostatni;  tego  oczekiwania,  którego  mękę  przeżywa  człowiek  przed  otwarciem 
testamentu ciotki, która się między mumie przeniosła. 

Straszna chwila — i drugiej takiej nie mógłby przeżyć filozof czcigodny, pod którym nogi, 

z  rzadka  obrosłe,  drżały,  jakby  nie  wiedząc,  co  właściwie  innego  w  sytuacji  takiej  z  sobą 

background image

uczynić.  Filozof  patrzy,  sam  nie  wiedząc  gdzie,  wzrokiem,  który  był  gotów  na  przyjęcie 
diabła. Zaprawdę, był to wzrok szatański. 

Aż nagle… och!… serce filozofa poderwało się z miejsca jak spłoszony zając nagle ozwał 

się w kącie suchy trzask. Ktoś niewidoczny potarł zapałkę o pudełko… Przeto świeca filozofa 
targnęła  silniej  trzewiem  z  nici  i  rozbłysła  jaśniej.  Filozof  ani  drgnął,  tylko  nogi  pod  nim 
drżały lekkomyślnie na rachunek własny. 

Z  mroku  zakurzonego  kąta  wyszła  przepyszna  postać.  Trochę  z  oberwańca,  trochę  z 

arystokraty. Senatorski,  pyszny  nos,  rozstrzelone, zamglone nieco oczy.  Brwi pięknie zrosłe 
nad czołem. Wysoki, chudy, bardzo wymizerowany pan. Strój mocno zaniedbany, atłasowy i 
niegdyś może czarny. 

Szpada u boku niepomiernie długa na powiązanych w i u z y jedwabnych sznurkach. 
Zadzierżyste obuwie,  wykrzywione histerycznie, choć nie bez pewnego  rodzaju  pijackiej 

fantazji. 

Figura  rozdęła  nozdrza  i  z  politowaniem  obejrzała  się  po  pokoju;  potem  zwróciła  się  w 

stronę filozofa, którego noga lewa nie wiedziała, co czyni prawa. 

Podszedł bliżej i wziął się pod boki. 
— Pan mnie prosił o przyjście? 
Filozof dobył z siebie jakąś zbankrutowaną resztkę głosu: 
— Ja, panie. 
Figura zrobiła grymas. 
— Pan nie mógł wybrać lepszej pory? Czas jest psi. 
— Umierałem… 
— To trzeba było umrzeć; któż panu przeszkadzał? 
— Nikt; ja właściwie chciałem, ale nie mogłem umrzeć. 
— Chciał pan, ale pan nie mógł… Niech pan usiądzie i niech się pan okryje kołdrą; zimno 

jest, a pan tylko w koszuli. 

Filozof posłusznie spełnił zlecenie, potem usiadł. 
Figura, usiadłszy również, patrzyła na niego znudzona: 
— No i cóż? 
Filozof spojrzał śmielej. 
— Powiem, tylko z kim mam… ? 
— Mefisto! Mógłby pan być tyle bystry, żeby mnie poznać. Łażę po wszystkich wariatach. 
— Mefisto!… 
— A  tak…  Każda  chórzystka  poznałaby  mnie  od  razu.  A  czymże  pan  jest  z 

przeproszeniem? 

— Filozof. 
Mefisto jakby połknął muchę. 
— Jeszcze jeden? No, i czegoż pan? 
— Przecież pan chyba wie… 
— Nic nie wiem, nic nie wiem. Niech się pan streszcza i mówi prędko, bez przenośni i bez 

kwiatów! Mój czas drogi 

Filozof zaparł dech w piersi, a potem : . — Ja,. widzi pan, jestem zbankrutowany filozof… 

Jak by to panu powiedzieć, zupełnie Jak Faust… 

Mefisto gwizdnął na temat z Boity. 
— Patrzcie! jak Faust!… 
— Tak, panie, jak Faust. Zupełnie jak on. 
— ile pan ma lat? 
— Siedemdziesiąt. 
— Ładny wiek… I nie może pan umrzeć? 
— Chciałem. 

background image

— Przecież tyle jest środków. 
— Jestem filozof, panie… 
— No i cóż? 
— Filozof nie umiera, jak diun1ista, co się kocha nieszczęśliwie. A zresztą, ja upraWwiam 

zawodowo optymizm. 

— Słusznie… Słusznie… 
Mefisto patrzył bezczelnie. 
— I czego pan chce? 
Filozof zrobił gest teatralny: 
— Młodości! Życia! Powrotu! 
Mefisto wziął się za boki i z zadowoleniem rozparł się w fotelu. 
— Czy podobna?! Młodości?!… 
— Tak, i życia, i powrotu! 
Filozof szalał. 
— I za to pan daje? 
— Pan nie wie? Duszę! 
Mefisto skrzywił się z politowaniem. . 
— Czegoś lepszego pan nie ma? 
— Co takiego? — zdumiał się filozof. 
— No, czegoś lepszego? 
— Nie rozumiem pana. Daję to, coś pan zawsze brał i co mam w sobie najlepszego. 
Mefisto się niecierpliwił. 
— Bynajmniej, kochany panie. Pan myśli, że dla mnie dusza to taki nadzwyczajny ananas, 

a pan się myli; to dobre dla pańskiego biografa albo dla reportera, który doniesie o pańskiej 
śmierci. Co ja zrobię z pańską duszą? Wierzy pan w piekło? 

— Nie… 
— No, widzi pan! I czegóż pan chce, do stu diabłów? Co z pana za filozof? 
Filozof chwycił się za głowę. 
— Jak to? Więc co pan właściwie robi? 
Mefisto skrzywił się wesoło. 
— Kto? Ja? Robię to, czego by nie robił nikt, gdyby robił to, co ja robię. 
— Pan drwi… Pan zawsze drwił. 
— I teraz, filozofie, widząc, że się pan kurczy jak wielka własność szlachecka. 
A pan mnie nudzi. 
Filozof miał minę złą. 
— Więc panu nic po duszy? 
— Nie mam magazynu tandety. 
— I pan mnie nie odmłodzi? 
— Nie jestem obowiązany. Idź pan do fryzjera. 
— Więc po cóżeś pan przyszedł? 
Mefisto był poirytowany. Spojrzał na filozofa jak na wariata. 
— Pan się pyta, .po com przyszedł? A czemuś się pan darł jak niemowlę, jakby panu zęby 

rwali? Co mnie to obchodzi, żeś pan zbankrutował razem ze swoim systemem? Co to w ogóle 
kogo  obchodzi?  Przyszedłem,  bo  takie  już  mam  niemądre  przyzwyczajenie.  A  pan  pewnie 
myślał, że ja panu na poczekaniu  sprokuruję młodość i  piękną kobietę na pociechę nowego 
życia. Nie, panie, ja nie jestem stręczyciel… 

— Aleś pan niegdyś stręczył… 
— To pana niech nie obchodzi Zresztą inne były czasy, inni ludzie. A co pan jest? 
— Jak to co? 

background image

— Zlepek, zdrutowany garnek; powywracał pan do góry nogami to, co stało na głowie, i 

zdawało  się  panu,  żeś  dokonał  wielkich  rzeczy.  Płodził  pan  filozofię  na  temat  końca  nosa. 
Zdawało się panu, żeś pan zrobił rewolucję, a pan jest błazen. 

Filozof zgrzytnął wspomnieniem zębów: 
— Panie! 
Mefisto się tymczasem rozsierdził. 
— …Jęczał pan, udawał pan prawowiernego, czytał pan „Głos Organistów”. I za to zrobili 

pana suplentem. Czyż nie tak? 

No, niechże pan powie? Czyż nie tak? 
Filozof spokorniał. 
— Nie  szło,  więc  pan  stanął  na  głowie,  tłukł  pan  głową  o  mur,  wrzeszczał  pan 

wniebogłosy i groził pan końcem świata. Coś pan tym pewnie wytargował. Ma pan jeszcze tę 
czerwoną krawatkę? 

Filozof skłonił głowę na piersi. 
— …A widzi pan. Na starość pan filozofem został. Myśmy już takich widzieli… Mełł pan 

otręby jak wiatrak, co kto gdzie panu nasypał w gardło. Pan myślał, że duszę można obracać 
na rożnie jak kurczę i polewać zgniłym sosem. A tak nie można… 

Zresztą, proszę pana! Takich jak pan jest milion. Byle idiota kładzie teraz mokry parasol 

do łóżka, a sam staje w kącie i myśli, że już filozofem został. Co pan wie? Platona pan umie 
na pamięć? Ja także. I to już wszystko? 

— Napisałem traktat… 
— O czym takim? 
— O moralności kłamstwa. 
— Pan? 
— Ja… 
Mefisto spojrzał niechętnie. 
— Więc  to  pan  spłodził…  A  ja  o  ten  traktat  podejrzewałem  jeszcze  marniejszą  figurę. 

Pański  traktat?  Poza  na  rewolucyjność,  gadanie  bez  przekonań,  filozofia  bez  kręgosłupa, 
rzecz przy tym tchórzliwa, szablon i nędza. Ohydna prawda wyłazi z pańskiego kłamstwa jak 
wnętrzności  z  rozprutego  żelaznego  brzucha,  ta  podła  prawda,  która  tylko  dlatego  chodzi 
naga, bo jest Żebracza i nie ma się w co przyodziać. Głupia prawda, filozofie! 

— Pan się diablo uprzedził, Mefistofelu… 
— Nie,  kochany  panie,  tylko  pan  pochodzi  z  tej  czeredy,  która  szpik  ma  w  kościach 

wyschły  do  cna  i  nie  widziała  nigdy  słońca.  Pan  się,  filozofie,  wywodzi  z  tego  ohydnego 
tłumu,  który  dusze  powyciskał  jak  cytryny,  tak  że  zgniłe  są,  pomarszczone  i  żółte. 
Niekształtną pałubę z życia sobie pan zrobił na starość i czci pan bałwana. Pan nie umiał być 
lekkomyślny nigdy i w niczym. Szaleństw od pana się już nie żąda. Pan, drogi filozofie, nie 
miał  odwagi  skoku,  pan  wciąż  tylko  pełzał,  gryząc  ziemię  jak  gad.  A  to  może  dobre  dla 
chwały niebieskiej, po odpowiednim nawróceniu  się, dla uczynienia zadość formalnościom. 
Dedalom i innym takim aeronautom wstęp do nieba wzbroniony. 

Spojrzał na filozofa spode łba. 
— Pana to dziwi, co ja mówię, nieprawdaż? 
— W istocie… 
— Nic nie szkodzi… Cieszy mnie że pana jeszcze cokolwiek dziwi; człowiek, który się już 

niczemu nie dziwi, ma pewnie znieczulony mózg. Paralysis… A widzi pan, ja to mówię, gdyż 
ja jestem stary romantyk. Na tym wykrzywionym obuwiu mam jeszcze pył z lepszych dni… 
Widzi  pan  —  o!  szpadę  jeszcze  noszę,  bo  mnie  to  bawi,  tak  bawi  mnie  i  przypomina  mi 
rzeczy milsze ponad wszystko. Miałem swoje piękne szaleństwa, a teraz żyję wspomnieniem, 
poezją wspomnień i poezją szaleństw, po których mi nie zostało nic, prócz tej długiej szpady i 
tego koguciego ogona, co mi się nad czołem chwieje… 

background image

Skłonił głowę na piersi i zamyślił się. 
Długie nogi wyciągnął przed siebie i milczał długo. Potem, odetchnąwszy, zaczął mówić 

ciszej i jakby ze smutkiem: 

— A wie pan co? Nie powinienem tego mówić, ale mm e pana żal… Mnie wszystkich żal, 

wszystkich zmarnowanych pysznych głów, wszystkich tych dusz, które by mogły jak latarnie 
morskie świecić na fundamencie skał, a świecą zgniłym próchnem, które obnoszą nocami, bo 
się wstydzą dnia. Ot, Lucyferowie z prowincji! I pana mi żal… Ale pan w sobie nie ma nic, 
no  nic!…  Żeby  jaki  łachman,  w  którym  chadzał  niegdyś  poeta  czy  rycerz.  Nic…  nic… 
Mumia pan jest, zawinięta w śmiertelne zgło — mumia, z tych, które życie sobie fabrykuje do 
swojego muzeum. Pan i panu podobni jesteście Jak ryby nasolone filozofią, aby nie było czuć 
zgnilizny. Jesteście liście, które w błoto spadły. A to już wstrętne… Bo widzi pan filozofie, ja 
mam swoją poezję i dlatego żal tak przeze mnie w twoją stronę złorzeczy; wspomnienia mnie 
kolą w oczy, jak gdybym w. słońce patrzył! Ot, i na co mi przyszło!… 

Niech pan sam powie! Włóczę się jak nędzarz, co majątek stracił, i nie mogę na nic patrzeć 

bez żalu… 

Głos mu bardzo drżał. 
Filozof  spojrzał  na  Mefistofela  zaciekawiony;  zdawało  mu  się,  że  w  tym  niezmiernie 

miłym,  dźwięcznym  głosie  zadrgały  łzy.  Chciał  zagadać,  ale  Mefisto  położył  sobie  rękę  na 
oczy i tak trwał. 

— Lascia, ch’io pianga.,. — szepnął z patosem, jak stary aktor . 
Chwila ciszy, jakiejś bardzo pięknej ciszy, która nie śmie odetchnąć, byle tylko uszanować 

milczenie. 

Mefisto brzęknął szpadą. 
— Melancholik jestem… Melancholia mnie gryzie jak rdza moją szpadę. I oczy mnie od 

czasu do czasu pieką. Płakał pan kiedy? 

— Nigdy… 
— To źle. Ja płakałem, może być dlatego, że mam trochę kobiece usposobienie, a może i 

dla  czego  innego.  Wtedy  zwykle  czytam  Danta;  to  mnie  uspokaja,  kiedy  po  raju  z  Dantem 
błądzę… 

— Pan tak poezję kocha? 
— Kocham!  Sam  jestem  trochę  poeta,  podobno  stylowy  nawet.  Wydzwaniałem  niegdyś 

rymy  szpadą,  że  mi  wiersze  spływały  krwią.  Lubiłem  awanturę  piękną,  złocistą,  bajeczną 
awanturę, która niepokoiła noc i ludzi, szaleństwa do niczego niepodobne… Zdawało mi się 
nieraz,  że  jak  rycerz  trubadur  szaleję  pięknie…  Co  mówię!  Jak  św.  Jerzy!  O,  filozofie! 
Śpiewałem madrygały i całowałem róże… Wychował mnie wiek, który piersi miał szerokie, 
wiek, co na mieczu spał i na lutni. Piękny wiek… Tak jest! Kocham poezję i wściekłość mnie 
bierze  na  myśl,  co  ze  mnie  zrobił  taki  gbur  Marlowe  lub  inny  jemu  podobny.  A  wy?  Wy 
wszyscy jesteście suchotnicy i dlatego znieść was nie mogę, antypodów własnego myślenia, 
manekinów, rafinowanych fałszerzy wartości wszelkich. 

Filozof spojrzał smętnie, jak dziecko. 
— Nie ma nadziei? 
— Żadnej, filozofie. Będzie gorzej. Wszystko jest jałowe i wszystko jest mdłe; nie macie 

płuc  ani  nie  macie  serc,  macie  mózgi  i  macie  żołądki;  to  miało  walor  ,  kiedy  trzeba  było 
zakuty plebejski tłum namówić do powrotu w rzymskie mury. A dziś? Gdzie są wasze serca? 
imitacje,  szczątki,  wspomnienia  serc?  Jesteście  jak  automaty  w  muzeum  woskowych  figur, 
najmądrzejszych, jakie były kiedykolwiek. I płodzicie w dalszym ciągu, ludzie bez fantazji, 
dla zachowania gatunku, który by należało zachować w spirytusie… 

— Tak… — jęknął filozof. 
— Niech nie życie stwarza was, lecz wy stwarzajcie życie; bezczelnym trzeba być, aby cię 

nie  zagłuszył  grzmot,  byle  dzwon,  byle  krzyk.  Urodzić  w  sobie  trzeba  odwagę,  aby  ci  nie 

background image

drżały  nogi,  filozofie,  jak  w  chwili,  kiedyś  mnie  ujrzał…  Filozofia?  Powieś  najpierw  ją,  a 
potem siebie. Mózg, co rozcieńcza i pęta ci nogi. Filozofie! Czybyś potrafił, na przykład, na 
moim płaszczu wznieść się ze mną w chmury? 

Filozof milczał. 
— A  widzisz…  A  byli  tacy,  co  latali  i  ocierali  się  o  gwiazdy  i  myli  zbrudzone  w 

szynkowni  ciała  w  powodzi  słońca.  Byli  tacy  i  byli  piękni.  Wznieś  się  tak,  a  będziesz 
pierwszy  wśród  pierwszych.  Ty  myślisz,  że  idziesz  na  czele,  a  ty  tylko  uciekasz,  dla  niej 
rozpacz cię dlatego żre tchórz pan jest, kochany panie… 

— Tchórz, powiadasz? 
Filozof mówił bezdźwięcznie i bardzo cicho. 
— Tak, tchórz. Tłumowi się pluje w pysk i nie robi się dyskusji. A ty uciekasz; niech ktoś 

w tłumie krzyknie, a ty podnosisz połę chlamidy i gubiąc złote myśli, uciekasz jak stary jeleń. 
Czy  ustąpiłem  kiedy  tłumowi?  Nigdy.  I  tłum  mnie  za  to  czci,  a  ja  nim  gardzę.  To  nie  jest 
arystokratyzm, to filozofia, która siebie czcić każe i bóstwa w sobie szuka. Ale tobie tłum jest 
potrzebny; ty, nawet uciekając, starasz się nie zginąć tłumowi z oczu. Chcesz, aby cię tłum 
widział. Nie miałeś nigdy odwagi samotności, a to jest wielka odwaga. 

Mefisto westchnął ciężko i na gardzie szpady wsparł obie ręce. 
— Tak… tak, filozofie, rzeczy są przykre. Stwórz sobie tedy  romantyzm i  szalej. Wtedy 

będziesz piękny. Szalej! Szaleństwo jest czymś pod słońcem najpiękniejszym, jak burza, jak 
wulkan,  jest  wyzwoleniem  duszy,  jest  hymnem  krwi  i  serce.  Niszcz  i  łam,  aby  ktoś  mógł 
budować, jeśli ty już nie zdołasz. Może ktoś zbuduje Babel?… Kto wie… A potem odejdź w 
samotność… 

Spojrzał na filozofa, jakby zastygł w bólu; więc Mefisto głos podniósł: 
— …albo ukochaj, ukochaj coś do szaleństwa! Nie kobietę! Szkoda czasu i atłasu, który 

jej  kupisz  na  suknię.  Z  kobiety  uczyń  sobie  epizod,  jeden  akt  wesoły,  piosenkę,  pijaństwo 
nocy po dniu, w którym znużyłeś duszę, bo inaczej stracisz to, coś zdobył. 

Każ jej odejść w chwili stosownej… 
Filozof  patrzył  na  niego  i  nie  słyszał  już  nic.  Twarz  miał  Mefisto  zmęczoną  bardzo  i 

gorzko uśmiechniętą. 

Przez okno tłoczył się brudny świt, bezbarwny i nędzny. 
Mefisto powstał. 
— Ja pana pożegnam… 
— Już? 
— Już! Dzień wstaje. 
Filozof spojrzał przez łzy. 
— Jak to i nic? 
— Cóż ma być? … Chociaż żal mi pana. Nawet bardzo mi pana żal. Nie odmłodzę pana, 

bo to żaden interes dla mnie, dusza pańska przyda się psu na buty, ale coś bym dla pana chciał 
uczynić. 

Zamyślił  się,  szeroko  rozkraczywszy  nogi  Filozof  patrzył  błagalnie  w  oczy  jego,  jak 

zgłodniały pies. 

— Widzi pan, ja mam trochę wpływów, filozofie, więc jedno panu zrobię. Postaram się o 

to, abyś pan został docentem prywatnym na uniwersytecie. Zgoda? 

Filozof się zatoczył i nie mógł wymówić słowa. 
Mefisto skinął mu ręką, podniósł kołnierz czarnej niegdyś peleryny i rozpłynął się w kącie 

w mgłę. 

Filozof stał jak słup soli bydlęcej. 
Zdaje się, że myślał ciężko. Pot mu spływał wielkimi kroplami z czoła. 
Potem się powiesił na klamce. 
O, filozofie!… 

background image

P

RZYKRE POŁOŻENIE

 

Są rzeczy na ziemi i niebie, o których się nie śniło — „Przeglądowi filozoficznemu”. 
Są na ziemi  rzeczy przykrzejsze niż małżeństwo nawet  — są rzeczy bardziej smutne niż 

rocznik polskiego pisma humorystycznego. 

Są rzeczy, które zostawiają po sobie wspomnienie trwalsze niż proszony obiad, są rzeczy 

głupsze niż mowy jubileuszowe. 

To są sensacje życia, które jest z natury swojej indywiduum mocno głupawym i rzadko do 

sensacji  zdolnym…  A  nic  bardziej  nie  wytrąca  z  równowagi,  jak  taki  nagły  odskok  od 
utartego  jak  szosa  szablonu,  kiedy  życie  wierzgnie  jak  muł,  zrodzony  z  konia,  osła  i 
przypadku  —  i  wywróci  dyliżans,  zdążający  truchcikiem  ku  stacji  niebieskiej,  w  rów 
przydrożny.  Po  co?  Na  co?  Czemu  się  nie  dzieje  wszystko  tak,  jak  się  dziać  powinno,  to 
znaczy  —  tak,  jak  napisali  w  „Tygodniku  Mód  i  Powieści”  albo  w  romansie  znanej 
zaszczytnie autorki, która wydała na świat czterdzieści dziewięć tomów i tylko troje dzieci, 
albo  jak  napisał  poeta  bardzo  szanowany,  który  zwykle  śpiewa  przez  łzy  jakąś  „mękę 
serdeczną”  i  jakąś  melancholię  z  czarnych  najzacniejszą,  a  którego  życie  poi  zawsze  tylko 
trucizną. 

Nieraz się dzieje inaczej, i to jest sensacja… A to Jest źle. Na ludzi nie przygotowanych do 

ciosu działa to jak uderzenie w głowę kołem albo tomem poezji; znam znakomitego krytyka 
literackiego, który odchorował  ciężko ustęp z mojej noweli, który on osądził jako sensację. 
Przeczytał, zemdlał i trzy dni leżał nieprzytomny. Potem przyszedł do autora. 

— Panie — rzekł — to się nie godzi!… 
Spojrzał na niego autor, jak na wariata, albo zgoła jak na człowieka, który założył w Polsce 

pismo literackie. 

— Co się nie godzi, mistrzu? 
— Pan tego nie powinien był zrobić… 
— Jezus, Maria! Co ja mogłem takiego zrobić… Zabiłem kogo? 
— Gorzej!… — jęknął krytyk. — Niech pan sobie przypomni, co pan napisał w ostatniej 

swojej noweli. 

— No? 
— Proszę pana! Bohater pański, człowiek młody i uczuciowy, wraca do domu na wieś, na 

wieś,  powtarzam,  o  zachodzie  słońca…  Wraca  do  rodziców,  których  nie  widział  pięć 
miesięcy… 

— W istocie, bo potrzebował pieniędzy. 
— Proszę pana! Bohater pański siedzi w powozie przed nim naturalnie woźnica… 
— Zrozumiałe! 
— Woźnica,  syn  ziemi.  Nieprawdaż?  Zbliżają  się  do  wsi  rodzinnej;  w  tym  miejscu,  jak 

świat  światem  obrócić  się  powinien  woźnica  w  stronę  gościa  i  wskazując  biczem  oddaloną 
wieś, powinien powiedzieć: — „Paniczu! Ot i Katlewo” — albo „ot i Burbiszki!”, stosownie 
do  geograficznego  położenia…  Proszę  pana!  W  tym  miejscu,  jak  świat  światem,  powinny 
konie,  czując  dom,  pomknąć  szybciej,  a  młody  człowiek  powinien  unieść  się  z  siedzenia, 
wpatrzyć się przez łzy w dal, wzbudzić w sobie wizję dziecinnych dni, a potem zapytać:  — 
„A  zdrowi  tam  wszyscy  w  Czerwonym  Dworze?”  albo  coś  równie  serdecznego  powinien 
powiedzieć. A pan co? U pana bohater śpi, a woźnica się upił… 

— Obaj łajdaki! — odrzekł autor ze zgorszeniem. 
— Słusznie, drogi panie — rzekł mu krytyk — ale tak nie można. W stu powieściach, w 

trzech  tysiącach  nowel  woźnica  się  odwracał  i  wskazywał  wieś  batem,  a  pan  go  spija  jak 
zwierzę. To źle, drogi panie!… Tak daleko nie zajedzie, są bowiem rzeczy uświęcone… 

Ten krytyk miał słuszność. 
Są rzeczy uświęcone, a grzech przeciwko nim mści się ciężko. 

background image

Oto  był  pisarz  jeden,  który  napisał  powieść,  a  w  powieści  tej  rzeźbiarz  był  bohaterem 

(rzeźbiarz  tylko  w  ten  sposób  może  być  bohaterem).  Rzeźbiarz  ten  zrobił  naturalnie  posąg 
swej kochanki, która go naturalnie zdradziła, tylko głupio, bo dopiero w ostatnim rozdziale. 
Co  powinien  teraz  zrobić  rzeźbiarz?  Powinien,  jak  świat  światem,  zaciąć  usta  i  młotem 
roztrzaskać posąg. Tak było zawsze; tymczasem ten rzeźbiarz podarował posąg na imieniny. 
Autor tej powieści  zwariował  po roku, już więc widocznie w chwili tworzenia nie był  przy 
zdrowych zmysłach. 

Był kronikarz jeden, który, opisując rozpaczliwy stan bruków w swym mieście, nie położył 

na końcu notatki złowróżbnych, a wiele mówiących dwóch słów: „Bez komentarzy”. Rozpił 
się i umarł w zakładzie. 

Był  malarz,  który  nie  namalował  w  życiu  ani  jednego  stawu  i  nawet  sześciu  dzikich 

kaczek,  ani  jednej  „Jutrzenki”,  ani  jednego  psa  z  kotem,  z  wdzięcznym  podpisem 
„Przyjaciele”. Powiesił się i pochowano go bez księdza. 

Była  powieściopisarka,  która  nie  napisała  ani  jednej  powieści  „w  formie  pamiętnika”  z 

przedmową,  która  oznajmia,  że  „osoby  interesowano  już  dawno  pomarły,  więc  im  nie 
zaszkodzi ogłoszenie tych kart pożółkłych”. Ta zginęła w staropanieństwie. 

Był  poeta,  który  nie  położył  przy  końcu  książki  dopisku,  co  się  biografowi  jego  przyda: 

„Pisałem  w  maju  i  czerwcu  u  stóp  Gaurisankaru”,  albo  „Warszawa  —  Capri,  luty  — 
listopad”.  Człowiek  ten  szalony,  który  ponadto  nad  żadnym  z  wierszy  nie  dał  motta, 
chociażby z Schopenhauera — ożenił się… 

To są rzeczy straszne. Tego się nie powinno mówić. Bo po co mówić o wyrzutkach, którzy 

się wynoszą ponad inne, miary nie znając; toteż wylatują w kierunku stycznej poza krąg tego 
koła,  co  się  obraca  dokoła  dobrze  nasmarowanej  osi,  równo  i  składnia.  To  są  doprawdy 
indywidua,  niezdolne  napisać  nawet  porządnego  aforyzmu  w  odpowiedzi  na  ankietę  w 
sprawie kobiet upadłych. 

Dawno już powiedział ktoś, zapewne mądry, że życie jest — jak powieść. Bardzo słusznie 

powiedział  i  tak  też  być  powinno,  tylko  rzecz  wiadoma,  że  życie  cierpi  na  uwiąd  starczy 
wskutek  przeżycia.  Toteż  się  nieraz  nie  dzieje  tak,  jak  się  dziać  powinno,  jak  się  działo 
zawsze i jak się dobrze działo; te sensacje życia należy notować, jak się notuje stan gorączki u 
chorego człowieka. 

Przecież  od  wieków  było  tak,  że  kiedy  podejrzliwy  mąż  wyjeżdżał,  zawsze  wracał 

niespodzianie,  zawsze  zastawał  żonę  w  objęciach  jakiegoś  łotra,  który  (o,  łajdak!)  udawał 
jego przyjaciela; mąż był blady i błyskał lufą rewolweru, ona padała na kolano, a kochanek 
padał solidniej z przewierconą czaszką. Tak było zawsze i było dobrze, bo nie było powodu 
do zmian. Sytuacja się przyjęła we wszystkich sferach z małymi zmianami, polegającymi na 
tym, że często i nieszczęśliwy mąż się strzelał, ale to już wtedy, kiedy powieść pisała kobieta, 
która  chciała  sprawę  zakończyć  więcej  po  chrześcijańsku.  Co  więc  należy  powiedzieć  o 
ludziach, którzy urządzili sobie scenę zupełnie inaczej, zgoła podlej? Należy chyba pomyśleć, 
że  społeczeństwo  ma  wypłowiałe  sumienie  i  zgniły  sposób  reakcji,  skoro  w 
najtragiczniejszych chwilach życia należące doń jednostki inscenizują scenę swoją na sposób 
głupkowaty — sceny zreformowanej? 

Z  całym  oburzeniem  wewnętrznym  należy  powtórzyć  tu  historię,  która  właśnie  tego 

dowodzi. 

Działo  się  to,  diabli  wiedzą  kiedy,  zresztą,  mniejsza  o  to.  Była  noc,  rzecz  naturalna,  bo 

żadna romantyczna historia nie udaje się przy banalnym oświetleniu dziennym. Bohater miał 
nazwisko  czterozgłoskowe.  Powinno  się  wyjaśnić,  dlaczego  miał  nazwisko  tak  długie,  „z 
perspektywą”,  jak  Mark  Twain  powiada.  Oto  dlatego,  że  w  literaturze  rodzimej  nazwiska 
rozciągają  się  z  czasem,  jak  gęba  w  uśmiechu,  jak  wierszowana  epopeja,  która  miała  być 
rapsodem na wierszy czterysta, jak znoszone ubranie, albo zgoła jak długi honorowe. 

background image

Dawno już temu bohater miał zawsze nazwisko krótkie, jak szczęk miecza, jeśli chodziło o 

sfery szlacheckie, albo jak kłapnięcie zębami z zimna i naturalnie z buntowniczej wściekłości, 
jeśli  mowa  była  o  maluczkich.  Więc  np.  Gryf,  Kos,  Wirch,  Róg;  potem  rozmiękły  nieco 
twarde te, a mocne nazwania i bohater wszelki zwał się nieco dłużej, dostojniej, ze spółgłoską 
często  na  końcu,  co  też  miało  swoje  znaczenie  subtelne;  więc  był:  Czertwan,  Krzemień, 
Topór, Łowicz, a jeśli bohater był artystą, zwał się Drewicz, Orwicz, Wyrwicz, Rawicz, albo 
też wedle typów: Rzecki lub Płoński, co znów uległo z czasem zmianie na lepsze, bo każdy 
prawie artysta (zaś artysta w powieści nieszczęśliwy — zawsze), zwał się wedle odmiany na 
wzór: „Kurzawa” — więc Warzecha, Doliwa, Szreniawa, Zawisza. Mimo takich herbowych 
zawołań, każda tak nazwana dusza, pomazana szczodrze przez Stwórcę, jedynego możliwego 
kuratora artystycznego cechu, miała w sobie zawsze obok pierwiastków genialnie twórczych 
przymieszkę brutalności twardej i chłopskiej. Samym dźwiękiem imienia groził autor, że jego 
bohater  twardy  jest  i  w  chwili  stosownej  kości  połomić  potrafi  każdemu  czarnemu 
charakterowi, którym wedle schematu był zawsze hrabia. 

Dzieci  onych  mają  już  nazwiska  czterozgłoskowe;  nie  powinno  się  już  dziś  używać, 

nazywając  imieniem  bohatera  powieści,  nazwisk  dwu  lub  trzy  zgłoskowych;  robią  to  tylko 
„klasycy” z konsekwencji, a młodzi dla powagi a dostojeństwa. Prawdziwy bohater nosić dziś 
powinien nazwisko długie, trudne do zapamiętania. Tak też i jest. Nie jest to regułą, ale kto z 
prądem idzie, ten niech czyni, jak należy. 

Bohater  tej  skandalicznej  opowieści  nazywał  się,  nie  wiadomo  dość  ściśle  dlaczego, 

Tomasz  Robokszycki.  Bardzo  był  miły  człowiek,  silny  bardzo  i  rozrosły,  z  twarzą 
uśmiechniętą  słodko,  jakby  najmniej  ze  dwie  cukrownie  posiadał  albo  cukrową  chorobę,  i 
zawsze wesoły, mimo że miał żonę, długi i chroniczny katar kiszek. Żonę miał cichą, łagodną, 
spokojną.  Kiedy  ją  bolały  zęby,  mówiła  nowennę,  kiedy  ją  kto  obraził,  dawała  żebrakowi 
kopiejkę, aby odkrzyczał pacierz za jej wroga. Takie pacierze, takie tanie pacierze nigdy, jak 
wiadomo, wrogowi na zdrowie nie wychodzą, ale ona czyniła to z czystości serca. Kobieta to 
była  prawdziwa.  I  za  co  ją  zamęczył  dnia  jednego  mąż  jej,  kat,  jednym  słowem,  albo 
nakładca, właściciel księgarni?… 

Mąż wyjechał. 
Mówił, że wyjechał; tak się zawsze mówi i zawsze się temu wierzy; a on tymczasem stanął 

w ukryciu po drugiej stronie ulicy, w głębokim cieniu. Stał nie sam: była z nim wściekłość. 
Sądzę, że zwrot ten, przyzwoicie groźny, maluje sytuację dokładnie. 

Był  wieczór  już  późny,  coś  około  dwunastej;  śnieg  się  skrzył  na  ulicy  przytłumionym 

blaskiem, mróz się tulił do kamienicznych bram, jak nocny  włóczęga, czekając, aż wyjdzie 
ktoś ze skarbem ciepła, komu by je można wydrzeć, chociażby je na piersiach nawet ukrył. 

Robokszycki  stał  jak  posąg,  tylko  od  czasu  do  czasu,  kiedy  kto  przebiegał  szybko  ulicą, 

ruszał się z miejsca, stąpał kilka kroków i udawał, że zapala papierosa. Zawsze się bowiem 
zdaje, że każdy obcy coś niecoś wie o tym, czego nikt wiedzieć nie powinien. Potem znów 
stawał pod jakąś bramą i patrzył w okna swego mieszkania. 

Nagle  spojrzał  pilniej,  robiąc  równocześnie  krok  w  tył,  jakby  się  jeszcze  bardziej  chciał 

ukryć. 

— Jest, łajdak! — syknął. 
Zaczął myśleć gorączkowo, patrząc uporczywie w okna. 
— Pójść na górę — myślał — obić go jak psa i zrzucić ze schodów… Ją do stu diabłów… 

W  nią  rzucić  tą  wazą,  stojącą  na  kominku…  Jeśliby  bronił,  ogłuszyć  uderzeniem  krzesła. 
Najlepsze będzie to ze złamaną jedną nogą, bo mu się już wielkiej krzywdy nie zrobi… 

Robokszycki  robił  w  tej  chwili  plan  jak  marszałek  polny.  Zimną  krew  jednak  w 

rozpatrywaniu szczegółów należało przypisać zimnu ulicy. 

background image

— …Gdyby chciał uciec przez sypialnię  — kombinował  dalej  — wywróci  się na fotelu, 

który postawiłem przy wyjściu. Złapię go, o to nie ma obawy… Tylko w sypialni musiałbym 
bić w ciemności, czego nie chcę, bo nuż bydlę rzuci jakim krzesłem i roztrzaska lustro… 

Robokszycki mocno się nachmurzył; bardzo długo myślał. 
— Podniosą  wrzask  —  myślał  zaniepokojony  —  a  to  będzie  zupełnie  niepotrzebne. 

Skandal!… Do diabła… 

Wyglądał  coraz pochmurniejszy, aż w jednej  chwili mrugnął oczyma, prawie że wesoło. 

Spojrzał na zegarek; było wpół do pierwszej. 

— …Strzelać?  —  mówił  sobie  —  to  przecież  nie  teatr,  a  krzesła  na  taką  małpę  także 

szkoda… 

Podszedł ku bramie i zadzwonił; — nieznacznie pocisnął guzik dzwonka, jakby się bał, że 

go usłyszą; czekał niecierpliwie. Zadzwonił powtórnie… Brama skrzypnęła jękliwie, zupełnie 
jakby się trumna otwierała na Sądzie Ostatecznym. Stróż spojrzał na Robokszyckiego i aż się 
cofnął; potem się chytrze uśmiechnął i podrapał się w głowę, co znów nie było gestem bardzo 
zbytecznym. 

Robokszycki szedł cicho i ostrożnie po schodach; w tej chwili nie myślał o niczym, szedł z 

gotowym  planem;  nie  filozofuje  strzelec,  kiedy  idzie  wprost  na  zwierza.  Lecz  kiedy  stanął 
przed drzwiami, zrobiło mu się nieswojo. Zatrzymał się chwilę… Przemknęło mu przez myśl, 
że nie odrobi tego, co się stało — więc może lepiej, dla uniknięcia skandalu, wynieść się stąd 
tak samo cicho, wrócić jutro i porobić obrachunki, najpierw z nią, potem z nim, aby tylko nie 
łączyć tego w jedno. Może lepiej załatwić się po cichu, ale jutro… 

Równocześnie  wkładał  klucz  we  drzwi.  Cichutko,  jak  kot,  przemknął  się  przez  nie  i 

zamknął na klucz z powrotem. Potem bardzo spokojnie zdjął futro i kalosze; wyjął chustkę i 
wytarł  nos,  poprawił  krawat  i  jak  najspokojniej  otworzył  drzwi,  wiodące  do  okropnego 
pokoju. 

Stary  efekt;  wszystko  tedy  odbyło  się  wedle  zwyczajnego  scenariusza.  Młody  jegomość 

odskoczył nagle i zaczął nerwowo osadzać binokle na nosie; ona coś, zdaje się, wyjękła, ale 
cichutko  i  odruchowo  poczęła  porządkować  włosy.  Jedno  tylko  w  tym  wszystkim  było 
nadzwyczajne: Robokszycki nawet okiem nie mrugnął, błysk mu tylko lekki ześliznął się po 
szkle źrenic i zamarł w nich. Uśmiechnął się nad wyraz uprzejmie, jakby z wizytą przyszedł; 
zrobił kilka kroków; nie można z nich było poznać, czy to krwawy tygrys gotuje się do skoku, 
czy wykwintny pan podchodzi, aby się przywitać… 

Młodzieniec, który w tej chwili nie czuł w sobie duszy ani żadnego takiego bohaterskiego 

sprzętu,  struchlał,  ale  stać  go  jeszcze  było  na  to,  żeby  udać,  że  robi  krok…  Podniósł  nagle 
głowę  i  jak  przystało  w  takich  wypadkach,  rzekł  przez  pół  bohatersko,  przez  pół  z  jękiem 
dorzynanego koguta: 

— Panie!… 
Bo właściwie młody ten człowiek przeraził się tylko w pierwszej chwili tak bardzo, że aż 

mu  dech  zaparło;  później  ochłonął  jednakże,  bo  ostatecznie  przewidywał,  ze  kiedyś  dojść 
musi do katastrofy; czekał więc tylko jej rozwikłania wedle wszelkich reguł przyzwoitości i 
wedle praw obyczajowych, przygotowany był przeto na jeden, dwa, ostatecznie trzy policzki. 
Więc już hardo nawet, z odcieniem pytania powtórzył: 

— Panie?!… 
Robokszycki jakby go dopiero spostrzegł… 
— Ach!  Kochany  pan!  Przepraszani  najmocniej…  Bardzo  mi  miło…  Swoją  drogą  nie 

spodziewałem się pana spotkać u nas… 

— Przecież  miałeś  wyjechać  —  wtrąciła  gorączkowo,  tonem  szczerego  wyrzutu  i  jakby 

usprawiedliwienia, pani Robokszycka. 

— Ja  wyjechać?  Może  być,  ale  nie  wyjechałem…  I  dobrze  się  stało,  bo  byłaby  mnie 

ominęła sposobność pogadania z kochanym panem… 

background image

Popatrzył na tego kochanego pana tak szczerze i jasno, że się temu zrobiło trochę słabo. 

Poza tym zgłupiał w tej chwili doszczętnie. 

— Zwariował czy co? — myślał. 
Zachowanie  się  Robokszyckiego  było  dla  niego  czymś  niesłychanym;  to  była  sensacja 

zgoła nieoczekiwana. Jak świat światem kochanek na jego miejscu badał w takiej chwili, czy 
wszystkie żebra ma na swoim miejscu. Wiedziałby zresztą, jak się zachować w takiej sytuacji, 
w  tej  zaś,  którą  zainscenizował  ten  stary  bałwan,  nie  umiał  się  połapać.  Stał  tylko  groźnie 
wyprostowany i patrzył na niego jak na żbika. Robokszycki zupełnie tego nie widział; usiadł 
w fotelu i podał młodzieńcowi cygaro, zwracając się równocześnie z niebiańskim uśmiechem 
do żony: 

— Pozwolisz, złoto, że zapalimy? 
Żona otwarła szeroko niebieskie oczy, mocno przerażone, i nic nie odrzekła. Młodzieniec 

zaś  przywołał  na  pomoc  całą  przytomność  umysłu.  Nie  wiedział,  co  robić.  Przyjąć  cygaro, 
usiąść i wdać się w pogawędkę? Do stu tysięcy diabłów?… Przecież ten nosorożec wszystko 
widział, wchodząc do pokoju… I zamiast, żeby on strzelił, jemu coś strzeliło do łba… Zrobić 
awanturę? Powiedzieć: — „Podły!”, jak należy, i pójść sobie precz?… To mu kości połamie. 
Ale  dlaczego  robi  głupstwa,  czemu  go  od  razu  nie  zrzuci  ze  schodów?  Więc  albo  nic  nie 
widział, albo jest dureń, albo chce wszystko pokryć tym postępowaniem i nie robić skandalu. 
W  takim  razie  ośmieszy  go  tylko  przed  swoją  żoną!  Zasiąść  z  nim  do  przyjacielskiej 
pogawędki,  znaczy  stchórzyć,  a  wiadomo,  że  niewiasta  nie  znosi  indywiduów  mało 
bohaterskich i stąd ma taką predylekcję do oficerów. Należałoby więc powiedzieć głucho: 

— Udław się pan swoim cygarem, ja kocham pańską żonę, a pan jest człowiek podły… 
I w tej chwili sympatyczny młodzieniec, unikając wzroku pani Robokszyckiej, uśmiechnął 

się jak glista do słońca, skłonił się lekko, a ciężko usiadł. Wstrzymał w sobie rwący poryw 
bohaterstwa, bo diabli wiedzą, co by z tego mogło wyniknąć… 

Robokszycki  uśmiechnął  się  niewidocznie.  Nastała  długa  chwila  milczenia.  Sprytny 

młodzieniec zapalał cygaro bardzo długo w ten sposób, że zręcznie gasił dmuchnięciem przez 
nos każdą zapałkę, przez co zyskał tyle czasu, że mógł przyjść do siebie, co zresztą często do 
miłych wizyt nie należy. 

— Ty nie usiądziesz? — zwrócił się Robokszycki do żony. 
— Kto, ja? 
— Proszę cię, usiądź… 
Usiadła na brzeżku fotela i patrzyła pod stół, bawiąc się nerwowo łańcuszkiem od zegarka. 

Robokszycki patrzył na oboje z miną nawet wesołą. 

— A, taaak! — powiedział po chwili. 
Zacny młodzieniec i pani Robokszycka spojrzeli na niego z przestrachem. To ,,a, taaak!” 

— powiedziane tak dziwnie, mogło  znaczyć  wszystko; diabli  go wiedzą, co chciał przez to 
powiedzieć. 

Znowu  milczeli  bardzo  długo.  Żona  podniosła  powoli  powiekę  tylko  lewego  oka  i 

spojrzała  na  męża;  nic…  puszczał  na  pokój  obłoki  dymu  i  miał  minę  głupkowato 
zadowoloną… 

Młodzieniec  zaś  walczył  z  sobą;  chciał  coś  powiedzieć  i  rozpędzał  się  jak  koń  na 

wyścigach. Nagle poczerwieniał, potem nagle zbladł i rzekł niesłychanie bezczelnie: 

— Już po pierwszej! 
Robokszycki spojrzał na niego łagodnie. 
— Po pierwszej? Ha! trudno… Czas nie czeka, coraz bliżej jesteśmy śmierci… 
— Jezus! Maria! — pomyślała żona. 
— Oszalał!  —  jęknął  w  duszy  z  trwogą  mimowolną  człowiek  młody,  choć  niewiele 

obiecujący. 

Robokszycki się nachmurzył, przymknął lekko oczy i mówił jakby sam do siebie: 

background image

— Iluż to ludzi kona w tej chwili… Śmierć to jest straszna rzecz… 
Włosy młodego człowieka, porozumiawszy się między sobą, podniosły się jak jeden mąż; 

po krzyżu przebiegł mu dreszcz, taki z gorszych… Dusza, jak ptak w klatce, do której ktoś 
nagle wsunie rękę, zaczęła się tłuc po piersiach i przywarła gdzieś w okolicach płuc. 

Pani Robokszycka spojrzała na męża przerażona. Dałaby pół życia za to, aby tego młodego 

idioty w tej chwili tu nie było; jego przymusowa obecność targała jej nerwy, jak śpieszący się 
człowiek targa zbyt mocno skręcone wiązadła butów, które chce zdjąć. Porównanie to jest z 
gruntu szewskie, ale i jej pasja w tej chwili była tego samego pochodzenia. 

A  pan  Tomasz  Robokszycki  siedział  tak  długo,  bardzo  długo  i  milczał.  Potem,  w  istocie 

jak wariat, zerwał się na równe nogi (bo czyż można zerwać się inaczej?) i zaczął chodzić po 
pokoju, zgoła jak człowiek, który czeka na pieniężną przesyłkę, albo jak podły aktor, kiedy 
Borkmana udaje. 

Oni oboje spojrzeli na niego z przeraźliwym jakimś, zalęknionym podziwem. 
Robokszycki nagle przystanął. 
— Nie zważajcie na mnie, moi drodzy… 
Potem usiadł… 
— Pan jest bardzo miły człowiek — rzekł ni z tego, ni z owego. 
Młodzieniec  uśmiechnął  się  niesłychanie  przyjemnie:  tylko  przy  ataku  porażenia  twarz 

składa się w takim uśmiechu. 

— Ach, cóż pan znowu!… — bąknął. 
— Owszem, panie, owszem. Pan jest bardzo miły człowiek… 
To  było  wszystko;  młodzieniec  patrzył,  coraz  niespokojniej.  Po  dłuższej  chwili  odważył 

się napomknąć, wstając: 

— Wpół do drugiej… Państwo pozwolą, że ich pożegnam… 
I spojrzał niespokojnie. 
Robokszycki  podszedł  ku  niemu,  wziął  za  rękę  i  posadził  mocno  na  fotelu.  Młodzieniec 

mignął buntowniczo oczyma, ale wnet się uśmiechnął słodko. Pani Robokszycka patrzyła na 
to przerażona i poderwała się natychmiast, kiedy mąż do niej nagle zagadał: 

— Moja kochana, podaj herbatę. 
Spojrzała na niego z rozpaczą i ośmieliła się na uwagę: 
— Służba śpi… Jest wpół do drugiej… 
— Pan będzie tak łaskaw, że ci pomoże. Niech pan pomoże żonie zrobić herbatę, kochany 

panie.  Młodzieńcowi  krew  uderzyła  do  głowy;  zacisnął  pięście  i  był  gotów  roztrzaskać  mu 
głowę. Kiedy się jednak spotkał z jego jasnym wzrokiem, uśmiechnął się, jakby wszystko to 
brał za żart. 

— Ależ z przyjemnością… — rzekł. 
Przyjemność ta stawała mu kością w gardle. Zupełnie banalna rozpacz zaczęła mu zapierać 

piersi, a głowę rozsadzało mu równocześnie poczucie niemocy rozpatrzenia się w sytuacji. Co 
właściwie  zrobić?  Jakie  zająć  stanowisko  wobec  tego  starego  łotra.  Nie  znał  wyjścia  z  tej 
sytuacji,  nie  miał  wzoru  na  rozwiązanie  tego  powikłania,  nigdy  ani  sam  nie  był  w  takim 
położeniu, ani nikt mu o podobnym nie mówił. 

— Wścieknę  się!  —  pomyślał  i  czekał,  co  zrobi  zacna  małżonka.  Od  niej  czekał 

zbawienia,  a  ona  od  niego.  Robokszycki  zaś  patrzył  na  nich  niefrasobliwie,  wciąż 
uśmiechnięty, łagodnym, poczciwym wzrokiem. 

Pani  Robokszycka  wyszła  jednak  sama  tylko;  pozostali  oni.  Młodzieniec  uśmiechnął  się 

wcale głupkowato i poprawiał binokle. Robokszycki milczał. 

— Już jest bardzo późno… — rzekł młodzieniec. 
Robokszycki milczał. 
— I zimno dzisiaj bardzo… Nic. Cisza… 
— Pan, zdaje się, bardzo zmęczony… — szepnął w pocie czoła młodzieniec. 

background image

— Bynajmniej — rzekł wreszcie Robokszycki — mnie nie tak łatwo zmęczyć. 
— Czy w istocie? — pytał młodzieniec z niespokojną ciekawością. 
— W istocie, panie. Odżywiam się dobrze, siły mam. Niczego się nie obawiam. Raz mnie 

drab jakiś napadł w ciemnej ulicy, tom mu głowę na nic roztłukł… 

— Pięścią? 
Młodzieniec wstrzymał oddech. 
— Nie, kolbą rewolweru. O, tego rewolweru. 
Dobył powoli z kieszeni okropną, błyszczącą maszynę i podał młodzieńcowi, któremu w 

tej chwili oczy zaszły mgłą i zaczęły drgać rytmicznie kolana. 

— Aha! — szepnął — tym rewolwerem. 
Oglądnął  się  niespokojnie  na  drzwi,  ale  Robokszycki  już  ukrył  rewolwer  w  kieszeni,  od 

której biedny młody człowiek nie mógł oderwać oczu. 

— Tym  rewolwerem…  —  powtarzał  z  jakąś  straszliwą  rozpaczą  młodzieniec  —  ha!  ha! 

ha! to ciekawe, słowo daję, że to ciekawe. 

— Pan nie wierzy? 
Młodzieniec aż zbladł na myśl, że go można o to posądzić. 
— Nie! nie! nie to!… Tylko skąd pan, że tak powiem, tyle zimnej krwi… 
Robokszycki smutno sposępniał. 
— To u mnie chorobliwe, drogi panie; kiedy byłem młody, wtedy namiętnością moją było 

skręcanie głów ptakom albo rozpruwanie brzuchów psom i kotom… 

— …psom i kotom… — powtarzał bezdźwięcznie biedny młodzieniec. 
— Tak; raz znów chciałem udusić przyjaciela, który mi zabrał scyzoryk. 
— Za scyzoryk? 
— …gdyby mi był zabrał rzecz cenniejszą, byłbym go zabił. A tak mnie zaledwie od niego 

oderwali… 

Młodzieńca  krew  zalała;  pot  mu  wyszedł  na  czoło,  potem  badawczo  począł  chyłkiem 

oglądać potężne pazury Robokszyckiego; czuł je już najwyraźniej na swoim gardle. 

Znowu  milczeli.  Młodzieniec  szukał  gwałtownie  ratunku,  raz  nawet  spojrzał  na 

Robokszyckiego  błagalnie.  Potem  zdecydował  się  na  coś  okropnego,  bo  nagle  powstał  i 
zaczął mocno: 

— Ja, panie, sądzę, że… 
— Siadaj pan! — rzekł słodko Robokszycki. 
Więc usiadł. Zimny pot spływał mu po czole; w żołądku uczuł jakieś niewyraźne ciążenie, 

ręce mu się trzęsły. 

Robokszycki szepnął troskliwie: 
— Pan musi być bardzo nerwowy. 
— O, bynajmniej! 
— Powiedziałem panu, że pan musi być nerwowy! 
— Ależ nigdy w życiu! 
— Bardzo nerwowy! 
— Do stu tysięcy diabłów!… — wrzasnął nagle młodzieniec. 
— A widzi pan, że pan jesteś nerwowy — rzekł spokojnie Robokszycki. 
Młodzieniec  osłabnął  i  jakby  się  załamał.  Spojrzał  na  niego  z  rozpaczą  i  zaczął  cichym 

głosem: 

— Niech mi pan pozwoli odejść… 
Robokszycki aż się zdumiał. 
— Ależ,  panie!  Nigdy  bym  nie  śmiał  pana  zatrzymać,  ale  żona  przygotowuje  herbatę,  a 

pan ni z tego, ni z owego chce odejść. Niech Bóg broni, żebym miał na to pozwolić. 

Biedny człowiek spojrzał na niego tak jak na psa. 
Zaciął zęby, potem się… uśmiechnął. 

background image

— W istocie — rzekł. I zamilkł. 
Robokszycki  wprawił  nogę  w  ruch  i  zaczął  pogwizdywać;  potem,  jakby  coś  nagle 

zauważył, zawołał: 

— Pan się w moim towarzystwie nudzi, nie dziwi 
mnie to zresztą, bo jestem niedźwiedź. 
— Druga! — jęknął młodzieniec, nasłuchując bijącego w drugim pokoju zegara. 
— Już? — zdziwił się Robokszycki — jak diablo ten czas leci… Zosiu! Zosiu! 
Żona weszła zmieszana, ze śladami łez w cichych oczach. 
— Zosiu — rzekł — pan się tu ze mną nudzi, a ty siedzisz w kuchni. 
Pani  Robokszycka  spojrzała  na  niego  z  taką  pogardą,  z  jaką  nie  patrzy  nawet  poeta  na 

drugiego poetę. 

— Zaraz podam herbatę — jęknęła zrezygnowana. 
— Nie masz nic do herbaty? 
— Nic… 
— O, szkoda! 
Podała herbatę najpierw Robokszyckiemu, potem sobie, wreszcie biednemu młodzieńcowi. 
Usiadła  przy  stoliku  i  wpatrzyła  się  w  którąś  z  jego  nóg.  Robokszycki  gadał  głośno  i 

najuprzejmiejszym ruchem podawał im cukier. 

— Bo to, uważacie — mówił — głupio jest na tym świecie. Ja osobiście nie narzekam, bo 

co mi tam… Ale są biedacy, którzy nawet tego nie mają, co ja. Czy nieprawda, drogi panie? 
Nie wiem, jak tam z panem, ale coś mi się zdaje, że panu nie jest na świecie aż za wesoło; w 
oczach ma pan przygnębienie, można powiedzieć, że nawet smutek, śmiertelny smutek. Niech 
mi pan wybaczy, że o tym mówię, ale okropnie mi mimowiednie pana żal… 

Młodzieniec aż kłapnął zębami z wściekłości. 
— Bynajmniej! — syknął. 
— A to w takim razie coś pana gryzie. Jeszcze raz proszę pana o przebaczenie, że o tym 

mówię. Ale ja tak przecież pana lubię… 

Uśmiechnął się tak po przyjacielsku, że młodzieńca aż podniosło. 
— Lubię  pana  —  mówił  Robokszycki  —  za  ten  smutek  właśnie  pana  lubię.  Czy 

nieprawda, Zosiu? Patrz, jakie pan ma oczy… prawie że załzawione. 

Wściekłość targnęła młodzieńcem, jak pies żydowskim chałatem; szukał jakiegoś widelca, 

jakiego noża, jakiego ciężkiego sprzętu. 

— Wszystko gryzie człowieka, drogi panie  — mówił Robokszycki z jakimś smętkiem w 

głosie — a zdawać by się mogło, że najbardziej dokucza nam to, co jest, teraźniejszość. A to 
nieprawda… Najbardziej gryzie wspomnienie tego, co było, i najbardziej gryzie obawa przed 
tym, co będzie… Przed tym, co będzie… — powtórzył jakimś suchym, śmiertelnym głosem. 

Żona i młodzieniec patrzyli na niego niespokojnie. 
— Dlaczego pan to wszystko mówi? — zapytał młody człowiek. 
Robokszycki się zdumiał. 
— Diabli  wiedzą…  tak  sobie,  aby  się  nam  czas  nie  dłużył.  Zresztą  i  tak  mówię  bez 

sensu… 

To  już  było  prowokujące.  Anioł  zakląłby  w  tym  miejscu  i  trzasnąłby  drzwiami,  ale 

młodzieniec przygryzł wargi i rzekł tylko z cieniem, ale tylko z cieniem złośliwości: 

— Już trzecia dochodzi… 
— Trzecia! — nie wiadomo dlaczego głucho szepnął Robokszycki. 
Żona była bliska omdlenia. 
Biedny  młodzieniec  był  wyczerpany,  trawiła  go  złość,  rozpacz,  strach  i  wściekłość.  Nie 

mógł patrzeć w tej chwili na tę kobietę; ona jeśli na niego spojrzała, to jak na płaza. Ale cóż 
miał robić? Wstać i teraz plunąć mu w pysk? To byłaby niekonsekwencja… Trzeba to było 
zrobić  przed  dwiema  godzinami.  Postawić  jasno  sprawę  i  prosić  o  chwilę  rozmowy  na 

background image

osobności?  W  takim  razie  Robokszycki  trzaśnie  go  w  pysk  śmiechem  i  zapyta  zupełnie 
słusznie, dlaczego sobie to teraz właśnie przypomniał… 

— Kto  jest  większy  łajdak?  —  pytał  sam  siebie  biedny  młodzieniec  —  ja  czy  on? 

Właściwie  on,  bo  mnie  powinien  był  wyrzucić  przez  okno…  albo  właściwie  ja,  bo 
powinienem był wyjść… a jeśliby bronił, wydrzeć mu ze łba wszystkie włosy. Tylko że mnie, 
łotr  jeden,  otumanił  swoim  postępowaniem…  Co  to  za  moda  diabelska,  co  za  niesłychane 
małpiarstwo! 

— O czym się pan tak zadumał? — zapytał nagle Robokszycki. 
— Ależ wcale, i owszem, słuchałem z uwagą tego, co pan mówił… 
I… zawstydził się. 
Robokszycki  wstał  tymczasem  i  usiadł  przy  pianinie.  Niby  grał  i  niby  nie  grał;  siedział 

bokiem do pianina i wodził po klawiszach jedną ręką, mówiąc w trakcie tego. 

— Pan — mówił — jest młody, a każda młodość drapuje na sobie smutek jak płaszcz… 

Ale pan ma w głębi duszy bujną wesołość… 

— Bogdajbyś się udławił!… — myślał nieszczęśliwy człowiek. 
— …bujną  wesołość  i  radość  z  życia.  A  ja  cóż?  Życie  mnie  już  odbiega,  więc  ja  się  do 

niego  garnę  i  do  ludzi  się  garnę;  lubię  ludzi,  lubię  rozmowę,  lubię  taką  jasność  pogodną 
właśnie, jaka jest w tej chwili między nami… 

— Jezus! Maria! — jęknęło w duszy nieszczęsnej niewieście. 
— …i dlatego tak mi jest z wami dobrze… — kończył smętnie. 
W tej chwili żona, nie mogąc zdławić tego w głębi Piersi, buchnęła łkaniem. 
— Czy cię muzyka drażni? — zapytał obojętnie. 
Młody człowiek miał dość tego wszystkiego. Powstał z fotelu, oczy mu błysnęły złowrogo 

i zdawało się, że roztrzaska łeb Robokszyckiemu, który ani drgnął, tylko dziwnie popatrzył na 
młodzieńca. Ten spojrzał prawie że błędnie i spokojnie powrócił na dawne miejsce. 

— Pani płacze… — rzekł tonem najlżejszego wyrzutu. 
Robokszycki przestał grać i zbliżył się do nich. 
— Co  ci  jest,  Zosieńko?…  Cicho,  uspokój  się,  pan  gotów  pomyśleć,  że  jest  tu 

niepotrzebny… 

— Właśnie tak myślałem… 
— O, widzisz! Właśnie tak myśli. Niech pan siada, drogi panie. Bardzo pana proszę. Moja 

żona z nerwami trochę źle, ale się uspokoi. Ot i już… 

Pani Robokszycka postawiła oczy w słup i ani odetchnęła głębiej. 
— Państwo pozwolą, że odejdę… 
— Ależ  co  znowu!  Jest  dopiero  wpół  do  czwartej!  Wie  pan  co?  Pan  podobno  świetnie 

czyta; zrobi mi pan przyjemność, a żona się uspokoi… Nic lepszego dla popsutych nerwów. 

Młodzieniec  pochylił  głowę  na  piersi;  nie  rzekł  ani  słowa.  Robokszycki  podszedł  do 

jakiegoś stolika, wybrał książkę ze stosu, wyszukał jakieś miejsce i podał mu. 

Młodzieniec spojrzał błędnie najpierw na niego, potem na nią, potem spojrzał w książkę. 
— Apokalipsa?! 
— A  dlaczegóż  by  nie?  Za  mało  czytamy  takich  rzeczy,  panie,  stanowczo  za  mało,  a 

Apokalipsa to jest genialna rzecz. 

Młody człowiek nie miał już siły. Machinalnie ujął książkę i zaczął głosem rozpaczliwym, 

podobnym trochę do śmiertelnego rzężenia: 

— Co  widzisz,  napisz  w  księgi  i  poślij  siedmi  kościołom,  które  są  w  Azji;  Efezowi  i 

Smyrnie, i Pergamowi, i Tyatyrze, i Sardowi, i Philadelphia, i Laodycei… 

Odetchnął  i  spojrzał  wściekły.  Robokszycki  słuchał  uważnie,  rzec  by  można,  nabożnie. 

Ona leżała w fotelu prawie omdlała. Więc biedny człowiek rozdął nozdrza, spojrzał w książkę 
z zajadłością i rzucił się na nią oczyma, jak zgłodniały szakal na zdechłego wielbłąda. I zaczął 
czytać  szybko,  okropnie  szybko,  zdławionym  głosem;  nie  przestawał  ani  na  chwilę,  tylko 

background image

jęczał tym okropnym głosem, suchym jak głos, kiedy piłą trą drzewo… Gonił wszelkie anioły 
i potwory, rwał, huczał, szalał. 

Robokszycki słuchał z powagą, z zajęciem i z zaciekawieniem. 
— Pan  doskonale  czyta…  —  przerwał  mu  w  jednym  miejscu.  Ten  spojrzał  na  niego 

nieprzytomnie i czytał… czytał… 

Szyby  zasnute  mrozem  zaczęły  błękitnieć;  lampa  paliła  się  jakoś  tajemniczo.  W  pokoju 

było zimno, przeraźliwie jakoś i ciężko. A on czytał… 

Skończył wreszcie, opuścił książkę na posadzkę i jakby zdrętwiał. 
— Przepiękna rzecz… — rzekł półgłosem Robokszycki. — Bardzo panu dziękuję. 
Młody człowiek wyszczerzył ku niemu zęby, jakby mu nimi chciał wygryźć kawał twarzy. 

Pani Robokszycka nie mówiła nic — była zgnieciona. Przesiedzieli tak chwilę w milczeniu, 
po czym Robokszycki spojrzał na zegarek. 

— Już po szóstej — rzekł obojętnie — myślałem, że to później… 
On wstał i nieszczęsny młodzieniec wstał zupełnie machinalnie. 
— Pan już odchodzi? — zapytał serdecznie Robokszycki. — To szkoda… Dokąd panu tak 

spieszno? Zosiu! pan odchodzi… 

Pani Robokszycka spojrzała na nich obu nienawistnie, potem skinęła głową. 
— Powiedzże panu: dobranoc! 
— Dobranoc!… 
Młody człowiek skłonił  się machinalnie i  zwrócił się ku drzwiom.  Nie trafił do nich, bo 

wpierw  wyrżnął  głową  o  obramienie  drzwi;  z  trudem  nacisnął  klamkę.  Był  chory,  nie 
wiedział, co się z nim dzieje; szedł ostatkiem sił. 

Robokszycki  podał  mu  uprzejmie  futro,  podprowadził  do  drzwi,  otworzył  je  również 

uprzejmie,  potem  ujął  biednego  człowieka  za  ramiona,  kopnął  go  brutalnie  i  zrzucił  ze 
schodów. 

background image

D

WAJ SAMOBÓJCY

 

Przyjaciel  mój,  malarz,  wpadł  w  taką  wściekłość,  jakby  się  wody  napił,  a  wiadomo,  że 

każdy malarz strzeże się wody — jak ognia. Biegał po „pokoju” (nazwanym tak przeze mnie 
złośliwie i bez najmniejszej podstawy) jak tygrys, ale taki z najstraszliwszych, co by nic nie 
robił,  a  tylko  jadł  mięso.  Z  tego  względu  każdy  zresztą  malarz  jest  uderzająco  podobny  do 
tygrysa. 

Malarz zaś, o którym mowa, był w tej chwili naprawdę jak tygrys krwiożerczy, a zwał się 

—  Boże  mu  przebacz!  —  Szymon  Byk.  Mocna  była  bestia  wskutek  tak  rzeźnickiego 
nazwania, w barkach rosły jak rzeźnik albo Herkules i krępy jak tragarz kolejowy. Brodę miał 
wspaniałą,  zgoła  jak  misjonarz,  chociaż  z  przekonań  był  raczej  ludożercą  niż  apostołem. 
Targał ci w tej chwili brodę jak huragan, ale nie taki nasz suchotniczy, ale jak amerykański 
huragan. Był w tej chwili tak wściekły, że można się było po nim spodziewać wszystkiego, 
nawet zapłacenia komornego. Zdaje mi się jednakże, że przesadzam. Prawdziwy malarz nie 
zrobi tego nawet po trzeźwemu. 

Biegał  tedy  Szymon  z  kąta  w  kąt,  zupełnie  nie  zajmująco,  od  czasu  do  czasu  tylko  dla 

pewnej rozmaitości kopnął po drodze krzesło albo stół, który przerażony, zaparł się mocno i 
dygotał. 

— Aaa!… Aaa!… — krakał (!) Byk. 
I  w  przystępie  nagłej  furii  przerzucać  począł  ze  dwadzieścia  płócien,  wybrał  szkic  — 

najgorszy  (sprytny  szelma!)  i  drzeć  go  począł  z  pasją,  jaką  można  rzadko  ujrzeć  nawet  na 
scenach  stołecznych,  kiedy  grają  tragedię,  albo  nawet  w  gronie  poetów  znamienitych. 
Wydawał przy tym głosy jakieś straszliwe i rzężenia jak zepsuty gramofon albo primadonna; 
— taki malarz to z pewnością potrafi. 

Wreszcie,  jak  by  pozycja  na  dwóch  nogach  niewygodna  była  do  tego  rodzaju  operacji, 

rzucił  się  na  ziemię,  na  grzbiet,  chwycił  się  obu  rękoma  za  głowę  i  wyjąc,  bił  mocnymi 
nogami o podłogę. Odbrzmiały mu w tejże chwili z trwożliwym jękiem szyby i zadzwoniły w 
wysokiej  tonacji  dwie  flaszeczki  i  jedna  szklanka  samotna,  którą  rozpacz  gryzła,  bowiem 
szczerby miała po brzegach niesamowite. 

Na  niższym  piętrze  pies  zawył  przerażony,  a  wrony  na  dachu  siedzące  zerwały  się  z 

wrzaskiem. 

A malarz tłukł nogami o podłogę, co zresztą musiały zanotować wszystkie sejsmografy we 

wszystkich  obserwatoriach.  W  tejże  chwili  drzwi  skrzypnęły  przeraźliwie,  jak  dusza  na 
mękach. 

Malarz,  czując,  że  ktoś  wchodzi,  wpadł  w  szał  ostateczny,  nie  patrząc  zresztą,  kogo 

wywołał rykiem. Trwało to przez czas dłuższy, bowiem gość się nie zbliżał. Aż się znudziła 
rozpacz malarzowi, więc przerwał na chwilę trzęsienie kamienicą, podniósł głowę i spojrzał, 
kto  taki  przyszedł.  Ujrzawszy  zaś  znajomą  figurę,  najspokojniej  w  świecie  rozpoczął  ciąg 
dalszy. 

— Tak musiał wyglądać św. Wit!… — rzecze gość. 
Szymon Byk podniósł najpierw głowę, potem wstał i zaczął otrzepywać ubranie. Spojrzał 

na gościa; gość przyszedł bez kapelusza, gdyż mieszkał o piętro niżej. 

Była  to  osobistość  straszliwie  długa  i  nadmiernie  wychudła;  gębę  miał  gość  szanowny 

spokojną  i  miłą,  patrzył  zaś  niebieskimi  oczyma  bez  ciekawości,  albowiem  nigdy  się  nie 
dziwił. 

Był to również malarz, a malował tylko sprośne akty. Rozejrzał się po pokoju, starł połą 

surduta śmiecie z krzesła i usiadł spokojnie. Spojrzał blado na wściekłego Byka i rzecze: 

— Ząb cię boli? 
— Głupiś!… 

background image

— To szkoda, że nie ząb, bo mam świeżą terpentynę, a to by ci pomogło… Aleś mi psa 

przestraszył… 

Byk się zirytował. 
— Czegoś tu przylazł? 
— Bo myślałem, że pukasz na mnie, abym przyszedł… Aleś mi psa przestraszył… 
— Powiedz swojemu psu, że jest bydlę. 
— Dobrze, powiem… A tyś się czemu wściekł? 
Szymon stał się w jednej chwili straszliwie smutny, gębę miał zbiedzoną i zrozpaczoną. 
— Bo proszę ja ciebie — mówił — znałeś mego stryja? 
— Znam różną hołotę… 
— To ten, co tu był przed tygodniem, taki z nalaną fizjognomią, z grubym karkiem… 
— Obserwowałem… Owszem, owszem, kryminalny typ! 
— Kamienicę miał! 
— Ha! Niech mu Bóg przebaczy! 
— I obraz ode mnie wycyganił, najlepszy obraz, jaki miałem… 
— To wariat! 
— Bałwan jesteś… I uważasz, ta kanalia, mój stryj… 
— Wystarczy  powiedzieć:  kanalia,  a  wiadomo  będzie,  że  rzecz  się  w  twojej  familii 

rozgrywa. 

— Słuchaj no, jeszczem nikogo z taką siłą nie wyrzucał, z jaką ciebie wyrzucę. 
— Uspokój się, znowu mi psa przelękniesz… No i cóż ten stryj? 
— Umarł! 
— Niemożliwe! No, no, no! 
— Czemu wyjesz? 
— Bo byłem przekonany, że skończy na szubienicy… Kamienicę przecież miał. 
— Masz rację. A wiesz, co mnie zostawił? 
— Dziedziczne rozmiękczenie mózgu? 
Malarz,  nie  zważając  na  nic,  podszedł  do  pieca  i  w  jego  okolicy,  spośród  krawatów, 

kołnierzyków, tutek i śmieci, wydobył straszliwie zmięty papier listowy. 

— Masz! — krzyczał — czytaj! 
Przyjaciel spojrzał na list podejrzliwie. 
— Słuchaj no — rzekł — a może ten twój stryj umarł na suchoty, w takim razie ty sam 

czytaj, nie chcę tego brać do rąk. 

Byk spojrzał na niego z pasją, potem, siląc się na straszliwy spokój, czytał: 
…Na łożu boleści będąc i bliski śmierci, którą Pan Bóg na mnie ześle może za dzień, może 

za godzinę, a może nawet za kwadrans, piszę do ciebie po raz ostatni w tym życiu doczesnym, 
które jest czyśćcem i niedola, w nadziei, że usłuchasz głosu zza grobu, który woła, abyś się 
opamiętał i zerwał ze swoim życiem. Przede wszystkim rzuć do stu diabłów tego łajdaka, co 
mieszka  pod  tobą,  tego  solitera,  co  tylko  nagie  kobiety  maluje,  a  ciebie  na  złe  drogi 
prowadzi… 

— To ja! — przerwał z tryumfem przyjaciel. 
— …potem ci radzę, abyś pracował i nie zawracał sobie głowy ta aktorka, co cię najmniej 

z  dziesięć  rubli  miesięcznie  kosztuje,  bo  cię  na  to  nie  stać,  a  ja  nie  dam,  bo  takim  jak  ty 
nicponiom i lampartom się nie daje, aby po gabinetach tracili i trzy razy na dzień jedli obiad 
albo  i  więcej.  Dlatego  też  wszystko,  co  mam,  zapisałem  na  kościół  i  poleciłem,  aby  się  za 
ciebie modlili, choć to i tak nic nie pomoże, bo z takiego podłego nasienia nic dobrego być 
nie może, chyba malarz… Aaa! 

Chudy  przyjaciel  mrugał  wesoło  oczyma  i  aż  się  zachłysnął,  gdyż  go  nagła  czkawka  z 

radości napadła. 

— To była bardzo ładna kamienica! — rzekł wreszcie. 

background image

— Żebyś skonał! — odpowiedział mu złamany i zgnębiony Szymon. 
— A tyś myślał, że ją dostaniesz? 
— Nie myślałem, pewny byłem… Zrujnowany jestem, mam długi… 
— Mnie jesteś winien dziesięć kopiejek za tytoń, pamiętaj… 
— Jestem zrujnowany i tylko na jego śmierć liczyłem… 
— Możesz teraz liczyć na moją… Weźmiesz psa! 
— Głupiś!… I co ja teraz zrobię? Stąd mnie wyrzucą jutro lub pojutrze; jeść nie mam co, 

na modele nie mam… 

— O! wymaluj stryjaszka w trumnie, to możesz darmo. 
Malarz nagle wpadł w szał; znów zaczął biegać po pokoju i rwać włosy. 
— Zastrzelę się! — krzyknął — zastrzelę się. 
— Aha! — wtrącił chudy przyjaciel — a jak spotkasz po śmierci tego ananasa, to się tyłem 

do niego odwróć! 

— Kości mu połamię, aby nie miał z czym wstać na Sąd Ostateczny. 
Nagle stanął przed przyjacielem i rękę mu położył na ramieniu. 
— Słuchaj — mówił — jak Boga kocham, ja nie żartuję, ja naprawdę jestem bez wyjścia. 

Przecież  ja  Felce  obiecałem  krawcową  zapłacić,  stróżowi  dałem  słowo  honoru,  że  mu  dwa 
ruble oddam… 

— O, to źle! 
— Co źle? 
— Lekkomyślnie dajesz słowo honoru! 
— Musiałem, słowo honoru, że musiałem… 
— Tak, ale psujesz barbarzyńcę… O, to niedobrze! 
— No i co teraz? W łeb sobie strzelę i koniec… 
A cóż ja, do diabła, będę sobie głowę suszył!… 
— Naturalnie! — rzekł przyjaciel — z tą obfitością wody, jaką ty masz, to ciężka robota… 
Malarz  był  smutny.  Pochylił  głowę  na  piersi  i  bardzo  z  tym  mizernie  wyglądał.  Potem 

podszedł  karawaniarskim  krokiem  do  stołu,  wyjął  z  szuflady  jakiś  straszliwy  rewolwer  i 
smętnie począł mu się przypatrywać. 

Przyjaciel zapytał obojętnie: 
— Naoliwiony? 
Byk milczał. 
— A gdzie chcesz strzelać: w serce czy w głowę? 
— I w serce, i w głowę! Co to ciebie obchodzi? 
— Bo jeżeli w głowę, to będziesz jej długo szukał, więc dlatego radzę, aby w serce. 
— Bałwan! 
Ale przyjaciel był bardzo poczciwy, chociaż chudy. 
— Szkoda  mi  ciebie,  Szymonie,  uważasz;  będzie  mi  bez  ciebie  dość  smutno,  zawsze 

bowiem weselej jest człowiekowi, kiedy chociaż ma znajomego psa, cóż dopiero, kiedy ma 
przyjaciela. A gdzież ty to będziesz urządzał? Chyba nie tu, bo się zaraz hołota zleci. 

— Pewnie, że nie tu. 
— Zresztą znowu byś mi psa przestraszył, a ten kundel jest bardzo nerwowy. A z rzeczami 

co zrobić? 

— Możesz wszystko zabrać, udław, się. 
— Widzisz, Szymciu, ja bym poszedł z tobą, na przypadek, gdybyś się długo męczył, ale 

jak cię kocham, tak nie mogę… Czasu nie mam… 

— Obejdzie się… 
— Naturalnie…  Ale  na  pogrzebie  będę,  z  całą  pewnością  będę.  Tedy  się  już  więcej  nie 

zobaczymy!  Ha,  trudno!  Nie  będę  płakał,  bo  co  mi  tam…  Kiedy  sięchcesz  strzelać,  to  się 
strzelaj, tego ci nikt zabronić nie może… No, daj ci Boże szczęście, kochany! i śmierć lekką. 

background image

Potrząsnął  mocno  ręką  zacnego  Szymona,  obejrzał  się  z  boleścią  po  pokoju,  pokiwał 

bardzo smutno głową i poszedł. 

Zza drzwi tylko krzyknął: 
— Hej, Byk! 
— Czego jeszcze? 
— A jakbyś bardzo późno dziś w nocy wrócił, to się nie tłucz bardzo głośno, bo spać nie 

mogę. 

— Złam nogę!… 

*

 

*

 

Malarz  wystroił  się  w  coś  takiego,  co  może  nawet  przypominać  narzutkę,  straszliwy 

rewolwer schował w kieszeń, zapalił papierosa i poszedł. Zdawało mu się, że wszyscy mu się 
na ulicy przypatrują z miną tajemniczą i że mu z szacunkiem ustępują z drogi. Wiatr wył w 
jakiejś  bardzo  wysokiej  tonacji  albo  się  nagle  roześmiał  głupkowato,  kiedy  mu  się  udało 
zagasić latarnię. Drobny deszczyk padał jak by przez sen, bezsilnie, powoli, nudnie. Malarz 
brnął po największym błocie, wykombinowawszy bardzo sprytnie, że człowiek, co na śmierć 
idzie,  nie  ma  potrzeby  uważania  na  kamasze.  Szedł  w  stronę  samotnego  parku,  gdzie 
postanowił zakończyć żywot pełen boleści, kolców, farb, pędzli, terpentyny i łez. Tak jest! na 
tej samej ławce się zastrzeli, na której przysiągł rudej Felce z chóru miłość, kolację i pilnik do 
paznokci na imieniny. Niech myśli, małpa jedna, że to przez nią. Dobrze jest pozostawić na 
ziemi choć jedno serce wdzięczne. 

— Bo stróż łajdak będzie mnie klął! — myślał. 
Wiatr  nad  nim  zaskrzeczał,  kiedy  wchodził  do  parku  i  plunął  mu  w  twarz  deszczem  z 

najbliższej brzozy. Malarz spochmurniał, rewolwer ścisnął w garści i szedł. Nieprzyjemnie go 
nastroiła wisielcza dekoracja parku; było mu dość nieswojo. Ale szedł. Nie ma indywiduum 
bardziej upartego nad malarza. 

Kiedy  był  bliski  ławki,  tej  uświęconej  ławki,  na  której  wiele  było  wyrytych  serc,  wiele 

znaków miłosnych — ujrzał, że ktoś na niej siedzi. W pierwszej chwili się zdumiał, potem go 
aż poderwało z irytacji. 

— Ki  diabeł  —  myślał  —  o  tej  porze  wysiaduje  w  parku?  Deszcz  chlapie,  a  ten  idiota 

siedzi… 

Przeszedł obok i spojrzał arogancko na jegomościa, który skulony, cichy, bardzo skromnie 

przysiadł  na  brzeżku  ławki.  Bardzo  elegancki  był  jegomość  i  widocznie  nieśmiały.  Malarz 
zawadiacko  i  prowokacyjnie  chrząknął,  przechodząc.  Jegomość  nic.  Tylko  jakoś  bardzo 
błagalnie  spojrzał  na  malarza.  Malarz  go  minął  raz  jeszcze,  wreszcie,  nie  patrząc  na 
siedzącego pana, usiadł ciężko, aż się ławka ugięła. Obcy pan patrzył na niego już z rozpaczą. 
Byk dyszał ciężko, zapewne z irytacji. Dusza się w nim wzdęła złością, jak żagiel wiatrem; od 
czasu  do  czasu  tedy  rzucał  straszliwe  spojrzenie,  od  którego  powinien  zostać  przynajmniej 
siniec  na  bladej  twarzy  cichego  jegomościa,  takie  to  były  spojrzenia.  Wreszcie  się  sytuacja 
sprzykrzyła malarzowi. Zwrócił się do siedzącego pana i dość bezczelnie zapytał: 

— Szanownemu panu nie zimno? 
Blada twarz przeraziła się najwidoczniej i nic nie odrzekła. 
— Bo jeżeli panu zimno, to najlepiej pójść do domu. 
— Wcale mi nie zimno — rzekł wreszcie cichy pan — a przecież ja nie przeszkadzam? 
Malarz się zdumiał. 
— A właśnie, że mi pan przeszkadza! 
— O! o! o! 
— Naturalnie… 
— Przepraszam najmocniej — mówiła figura — ale ja tu przecież byłem pierwszy. 
— To cóż z tego? 

background image

— Więc  raczej  pan  dobrodziej  mnie  przeszkadza.  Malarza  zdumiała  szczerze  ta 

bezczelność. I ni stąd, ni zowąd rzekł jakimś strasznym głosem: 

— A  czy  pan  wie,  mój  panie,  że  ma  pan  do  czynienia  z  człowiekiem,  któremu  o  życie 

bynajmniej nie idzie?! 

Blady pan uśmiechnął się smutnie. 
— Może być — rzekł — ale co mnie to obchodzi? 
— Jestem Byk! — rzekł gromko malarz. 
— Co, co pan jest? Byk? 
Postać stała się mocno niespokojną. 
— Nazywam się Byk! 
— A, pan się tak nazywa! To w istocie bardzo ciekawe. 
Uchylił lekko kapelusza i dodał: 
— A ja, niestety, zupełnie się nie nazywam… 
— Wariat — pomyślał malarz niespokojnie. 
A głośno: 
— Nie nazywa się pan? 
— Nie nazywam się… 
— Ale się pan jakoś nazywał? 
— Może być… może być… 
Postać mówiła bardzo, bardzo smutno. Malarzowi zrobiło się nieco mdło, do dobrego serca 

napłynęła  mu  litość.  Spojrzał  pilnie  na  sąsiada  i  zobaczył  bladą,  dobrą  twarz,  bardzo 
zmęczoną, i zgasłe oczy. 

— Panu musi być coś niedobrze na duszy? — zapytał. 
— Tak sobie, trochę!… 
— Przepraszam,  że  o  tym  mówię,  ale  widzi  pan,  ja  jestem  dobry  chłop,  tylko  trochę 

narwany i do tego jeszcze mam ciężkie zmartwienie. Jedno z drugim to niby nic, ale człowiek 
wtedy jest jak szkapa… 

— Pan jest poeta? 
— Niech mnie Bóg broni, malarz. 
— Bardzo panu jestem wdzięczny… Nic nie szkodzi, bynajmniej… 
— Co ma szkodzić? Widzę, że pana jakaś cholera gryzie, więc mi pana żal. Ja mam także 

zmartwienie, drogi panie. Stryj mój umarł i na kościół wszystko zapisał, no, ale już się tam 
Pan  Bóg  z  nim  za  to  porachuje…  No,  powiedz  pan  sam,  czy  człowieka  nie  ma  chwycić 
szewska pasja? 

— O, jeszcze jak! I pan dlatego jest smutny? 
Malarz się zaperzył. 
— Smutny? Panie, ja bym całemu światu dzisiaj kości połamał! No, pan się nie ma czego 

bać… 

— Ja się też nie boję; pan musi być dobry człowiek. 
Malarza chwyciło za serce. 
— Dobry to ja tam nie jestem, ale znowu i taki bardzo zły nie jestem. I pana, na przykład, 

bardzo mi żal… Nie rób pan głupich grymasów, bo naprawdę mi pana żal. Co pana ukąsiło? 

— Życie… 
— To bydlę? I gdzie? — w serce? 
— Trochę w serce, trochę w mózg, drogi panie. Ale nie ma o czym gadać. 
— O!  właśnie,  że  jest  o  czym,  o  takiej  kanalii,  proszę  pana,  jak  życie,  zawsze  można 

mówić. Słowo daję! Tylko że wesoło mówić nie można… 

Blady pan uśmiechnął się z lekka. 
— Oskar Wilde powiada, że życie jest rzeczą zbyt poważną, aby o nim mówić poważnie. 

background image

— Kto powiada? A co mnie to obchodzi, co tam jakiś Żydowin o tym sądzi. To mnie nie 

interesuje, ja wiem to, że ja się muszę wyzłościć… 

— Toś pan szczęśliwy człowiek. 
— Ja?!! 
— Naturalnie, bo się pan nairytuje, gdyby pan mógł, toby pan komu połamał przygodnie 

kości, a potem wszystko dobrze. Ale tak nie wszyscy mogą… 

— Naturalnie, jeśli kto jest bałwan, to się strzela… 
Blady pan ściągnął nagle twarz. 
— Coś pan powiedział? 
— Ze jeśli kto bałwan, a ma zatarg z życiem, to się strzela. Odmrozi sobie uszy na złość 

mamie… Aha! 

W tym miejscu zaczerwienił się z lekka miły malarz, Szymon, więc dodał łagodnie: 
— Chyba, że kto ma naprawdę ciężkie zmartwienie. 
Blady pan spojrzał z ufnością na malarza i zapytał, powoli cedząc: 
— A  gdyby  pana  żona  zdradziła,  panie  drogi?  Co  byś  pan  wtedy  zrobił?  Czy  to  jest 

zmartwienie, czy nie jest? 

— O,  wtedy  bym  się  zastrzelił,  ale  z  zupełnie  innego  powodu,  nie  dlatego,  że  ona  mnie 

zdradziła, ale dlatego, żem się w ogóle żenił. 

— A, tak? 
— Naturalnie, że tak! 
W tym miejscu spojrzał spod oka na cichego towarzysza i zapytał łagodnie: 
— Żona pana zdradziła? 
— Tak!… — jęknął tamten. 
— O, psiakrew! — zakonkludował malarz. 
Deszcz jesienny mżył haniebnie; trzeszczały konary drzew, którymi trząsł w histerycznym 

ataku zimny wiatr; naokoło ani żywego, ani umarłego ducha. 

Blady pan przysunął się blisko do malarza, któremu serce stopniało jak wosk; patrzył na 

biednego samobójcę poczciwie i serdecznie. 

Byk  siedział,  ręce  ukrywszy  w  kieszeniach  paltota;  w  prawej  miał  straszliwy  swój 

rewolwer  —  któremu,  jako  żywo,  nudziło  się  w  mocno  nieużytecznym  i  nieczynnym 
żywocie. 

Milczeli  obaj  samobójcy  długi  czas;  biedny,  blady,  zdradzony  mąż  chlipał  przez  nos, 

trochę z zimna, trochę zaś dlatego, że łzy mu zamigotały w oczach, co zaczynało rozstrajać 
gwałtownie  malarza,  indywiduum  czułe  na  łzy  ludzkie  i  niedolę.  Wzruszenie  swoje  począł 
objawiać przez jakieś niesamowite parskanie, jak czyni hipopotam, kiedy się z rzeki wynurzy, 
a  wreszcie  głosem,  który  udawał,  że  jest  niesłychanie  obojętny  na  sprawy  tego  i  tamtego 
świata, zapytał: 

— Pan się zastrzeli nieodwołalnie? 
— Nieodwołalnie. 
— Koniecznie na tej ławce? 
— Już tu jestem, więc tutaj… Nie mam siły, aby się przenieść gdzie indziej. 
— To może ja panu przeszkadzam? W takim razie pójdę sobie. 
Blady pan spojrzał na malarza błagalnie i z przestrachem. 
— Nie! niech pan siedzi… 
— Boi się! — pomyślał malarz, a głośno dodał: 
— Pan  jest  bardzo  zdenerwowany…  To  bardzo  niedobrze.  Człowiek,  kiedy  się  chce 

strzelać, powinien być spokojny… 

— Ja trzy noce nie spałem! 
Malarz się oburzył. 

background image

— Jak to? przez trzy noce pan się męczył i dopiero dziś pan chce się zastrzelić? Pan jest 

niedołęga,  kochany  panie!  I  to  przez  kogo,  przez  kobietę!  Nie  mówię,  żeby  pan  miał  jaką 
prawdziwą przykrość, żeby pan rękę złamał, żeby pana ząb bolał albo coś takiego… Pan miał 
ładną żonę? 

— Owszem, ładną… 
— Choćby i ładną, no to cóż? Zdradziła pana, to zdradziła. Pal ją licho! A to, żeś się pan o 

tym dowiedział, to jest pański czysty zysk, bo inaczej zdradzałaby pana, a pan byś jej wierzył. 
Czego pan jeszcze chce? Zresztą może to i dobrze, że żona pana zdradziła? 

— Co takiego? 
— Prosta rzecz! bo pan wygląda bardzo zacnie, pana, że tak powiem, szkoda jest na męża. 
Samobójca uśmiechnął się przez łzy. 
— Co pan opowiada! 
— Prawdziwe rzeczy. Na co porządnemu człowiekowi żona? Widział pan kiedy malarza z 

żoną? Prawda, że nie. A jeżeli się taki nawet przez pomyłkę ożenił, to za tydzień już idzie na 
pocztę czy do sądu, czy gdzie się to tam chodzi, i bierze rozwód. To tak zawsze… A pan się 
chce  strzelać  przez  żonę,  a  wie  pan,  że  to  irytujące.  Jak  to?  Ona  pana  zdradza,  ma  z  tego 
pociechę,  pan  ma  zgryzotę,  a  pan  jej  jeszcze  z  drogi  ustępuje?  Wyrzucić  babę  na  łeb  i 
skończona ceremonia!… 

— Tak nie można, drogi panie. 
— Dlaczego nie można? 
— Kościół także coś znaczy. 
— Kościół? Niech mi pan tego lokalu nie wspomina, bo mnie krew zaleje, przecież mój 

stryj wszystko na kościół zapisał. 

— A skandal? 
— Skandal nic nie znaczy. Większy będzie skandal, kiedy pana tu jutro jaki pies wywęszy. 

Zresztą, jaki skandal? Czy pan jest arcyksiążę, czy co, że pana skandal obchodzi? Pal diabli 
skandal! Mnie, panie, raz na głównej ulicy aresztował policjant, bo mnie wziął przez pomyłkę 
za włamywacza, i nic sobie z tego nie robię. Całe życie, drogi panie, to jest jeden skandal, i to 
wielki skandal… 

Blady pan skinął smutnie głową, milczeniem przyznając malarzowi słuszność. Przeto ten, 

zachęcony, mówić zaczął, jak kaznodzieja złotousty. 

— Przysięgam panu, że jeśliby pan sobie w łeb dzisiaj palnął, to bym panu nigdy ręki nie 

podał.  (Malarz  się  zagalopował).  Bo  mnie  to  odrazą  napełnia,  jeśli  kto  dla  tak  błahego 
powodu, jak zdrada małżeńska, w łeb sobie strzela. Co pan myślisz, że pańska żona, jeśli pana 
już zdradziła, bardzo się tym zmartwi? Jeśli pan tak myśli, toś pan w nieporządku z rozumem. 
Sprawi sobie czarne obleczenie i będzie sobie malowała twarz, aby była blada. Słowo daję! 
Ho! ho! panie, już kto, jak kto, ale ja znam kobiety. 

„Blada twarz” uśmiechnęła się niewidocznie; potem z wahaniem rzecze: 
— Tak, panie kochany.  Może pan ma nawet  rację, ale widzi  pan, ja ze  wszystkim  mogę 

być w porządku, ale jeśli nie zejdę z tego świata… 

— Który oby diabli wzięli! 
— Dobrze, niech go wezmą; otóż jeśli ja z niego się nie usunę, to będę w nieporządku z 

jednym: z honorem. 

Malarz spojrzał na niego jak na wariata. 
— Z czym, z czym takim? 
— Z honorem! 
Malarz  przysunął  się  jeszcze  bliżej  i  zaczął  tłumaczyć  samobójcy,  jak  niecierpliwy 

nauczyciel tępemu żakowi. Machał przy tym rękoma, jak obłąkany wiatrak, krzyczał jak na 
partyjnym zgromadzeniu i dyszał jak lokomotywa. 

background image

— Pan jest głupi! Niech mi pan nie przerywa, bo pan jest głupi… Pan będzie z honorem w 

nieporządku? A czy pan co ukradł? Czyś pan kogo zabił? Do licha ciężkiego! Coś pan w tym 
zawinił,  że  pana  żona  zdradza?  Co?  Jaki  pan  kodeks  wyznaje?  Niech  się  ona  powiesi,  bo 
podle  z  panem  postąpiła,  albo  niech  się  ten  dureń  struje,  który  pana  okradł…  Tak  ją  pan 
kocha,  że  pan  Jej  hańby  przeżyć  nie  może?  A  kiedy  to  nieprawda,  bo  Jeśliby  pan  ją  tak 
kochał,  tobyś  najpierw  ją  zabił,  a  potem  dopiero  siebie.  Nie  bądź  pan  w  takim  razie  taki 
wspaniałomyślny, bo się na tym nikt nie pozna. Ot i jest romantyk, znalazł się wariat! 

— Ależ, panie! 
— Proszę  pana!  —  krzyczał  malarz  —  niech  mi  Pan  nie  przerywa,  bo  panu  takich 

impertynencji nagadam, jakich pan jeszcze w życiu swoim nie usłyszał! Blady gość skurczył 
się  pod  ciężarem  tych  wymyślań  i  patrzył  z  trwogą  na  straszliwego  malarza;  szepnął  tylko 
nieśmiało: 

— Pan się zbyt obrazowo wyraża. 
— Bo od tego jestem malarz, a nie żaden taki, co się żony boi. Pan jest tchórz, uważa pan. 
— Boże!  —  westchnął  samobójca  —  żebym  ja  miał  część  chociażby  pańskiej  energii  i 

ochoty do życia. 

— I ochoty do życia?? 
— Tak, panie! W panu życie aż kipi, aż wre, aż krzyczy, zacny panie. O, pan się nigdy nie 

zastrzeli! 

Malarzowi bardzo trafiły te słowa do serca. 
— Tak pan powiada? — zapytał prawie że nieśmiało. 
— Naturalnie, panie najmilszy. 
Malarz rzekł tedy z dumą: 
— Więc niech pan weźmie przykład ze mnie! Plunąć życiu w fizjognomię i drwić sobie ze 

wszystkiego. Idź pan do żony i powiedz jej, że może sobie robić, co się jej podoba, bo z niej i 
tak już nic nie będzie. Kobiety więzić nie można, bo tak czy tak ucieknie. Toteż niech ucieka. 
Po co pan będzie męczył ją i siebie? Hę? A pan wtedy odżyje i ona odżyje. Jesteście pewnie 
jak dwie nie dopasowane deski, z których nie zrobi się nawet trumny. 

Samobójca  słuchał  tych  słów  z  jakąś  radosną  ciekawością;  nie  przerywał  malarzowi, 

czekał  niemal  na  każde  słowo,  jak  ktoś,  kto  słucha  cudzego  kłamstwa  aby  nim  utwierdzić 
własne.  Coraz  częściej  się  uśmiechał  i  coraz  ciekawiej  patrzył,  aż  się  uradowała  dusza  w 
malarzu, który widział, że nie nadaremno krzyczał. 

— Może pan i ma słuszność, może pan i ma słuszność — dodał. 
— Zawsze  miałem,  a  teraz  tym  bardziej,  bo  o  kobiety  chodzi.  Zawsze  się  ma  słuszność 

mówiąc  o  kobiecie.  Stara  prawda!  A  panu  się  nie  dam  zastrzelić,  żebym  tu  do  rana  miał 
siedzieć. Samobójstwo to jest ordynarne głupstwo. Przede wszystkim musi mi pan przyrzec, 
że pan tę babę wyprawi od siebie. 

— Ja do niej nie pójdę! 
— No, to ja pójdę i skończona rzecz. 
— Ależ, panie!… 
— Może pan myśli, że się ulęknę? Oho! Powiem jej takie kazanie, że jej w pięty pójdzie. 
— Nie śmiałbym pana trudzić, niech Bóg broni. 
Ale pan jest niesłychanie zacny człowiek. 
— Naprawdę? 
— Przysięgam! 
— Jeśli tak, to oddaj pan rewolwer! 
Samobójca odsunął się szybko i ścisnął rewolwer w garści. 
— Odda pan rewolwer? 
— Nie! tego nie zrobię! 

background image

— Eee!  —  rzecze  tonem  lekceważącym  malarz;  chwycił  go  za  obie  ręce  i  odebrał  mu 

rewolwer jak dziecku. Zanadto zaś był podniecony, żeby zauważyć, że smutny samobójca nie 
tak bardzo się znowu bronił. Malarz zadowolony  ukrył  odebrany  rewolwer  w niezgłębionej 
swojej kieszeni. 

— Teraz to się pan może strzelać! — rzekł z tryumfem. 
Samobójca zdawał się być obrażony. 
— Pan mi krzywdę robi! 
— Gadanie! 
— Pan mnie nawet ciężko krzywdzi, bo ja żyć nie mogę. 
— Tak się panu tylko zdaje. Może dlatego, że tu bardzo zimno. Toteż niech się pan otuli 

płaszczem i chodźmy z tego lokalu. 

— Iść? Dokąd? 
— Dokąd pan chce. Pan już po kolacji? 
— Nie myślałem dziś o kolacji — rzekł ten ponuro. 
— W  takim  razie  pójdziemy  na  kolację.  Ja  pana  proszę!  Tylko,  czy  pan  ma  przy  sobie 

pieniądze? 

— Mam. 
— To pan jest oryginalny samobójca. Ma pieniądze i idzie się strzelać. 
I w napadzie dobrego humoru uderzył malarz pięścią w brzuch miłego samobójcę. 
Ten miał minę nieco pochmurną, ale znów nie tak bardzo, aby to groziło śmiercią. Wzięli 

się pod ręce i szli po błocie w stronę miasta. 

— Pan mnie sterroryzował, drogi panie… 
— Nic  nie  szkodzi!  Za  to  zapłaci  pan  kolację,  ale!…  ale!…  Ja,  uważa  pan,  mam 

przyjaciela. Także malarz, ale bardzo chudy i wielki żarłok, niechże i on skorzysta przy tym 
święcie, bo dziś z pewnością nic nie jadł. 

— Ależ z największą chęcią! 
— Uprzedzam pana jednakże, że on zabierze ze sobą także swego psa, bardzo miłe bydlę, 

chociaż trochę parszywe. To także żarłok. 

Blady pan już się śmiał wesoło. 
— Weźmiemy i psa! 
— No  to  już  wszystko  dobrze!  No  i  niech  pan  sam  powie,  czy  to  nie  lepiej,  niż  sobie 

dziurawić łeb? 

— Może i lepiej. Diabli wiedzą! Ale, słuchaj no, panie malarzu, powiedz pan, jacy diabli 

pana przynieśli do parku o tej porze? Coś pan tam robił? A, słowo daję, że to ciekawe! 

Szymon nastroił gębę dość ponuro, spojrzał na towarzysza straszliwym jakimś wzrokiem, 

wydobył  powoli  z  kieszeni  okropną,  zardzewiałą  maszynę  i  pokazując  ją  zdumionemu 
człowiekowi, rzecze: 

— Po com przyszedł do parku? Bo się chciałem zastrzelić, mój panie! 
Towarzyszowi malarza zdawało się w pierwsze chwili, że zwariował. 
— Aaa! — ryknął. 
— Tylko  mi  pan  przeszkodził  —  mówił  dobitni;  i  z  mocą  Szymon  —  i  tego  panu  nie 

przebaczę do śmierci… Chodź pan na kolację, do stu diabłów!…