Okładkę projektował KRZYSZTOF BARAN
Redaktor
WANDA WŁOSZCZAK
Redaktor techniczny ANNA LASOCKA
® Copyright by Wydawnictwo
Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1989
ISBN 83-11-07670-7
ANDRZEJ KOZAK
KARPATCZYCY POD GAZALĄ
Pamięci W. B.
OPERACJE LIBIJSKIE
Przełom 1941 i 1942 roku to okres zaciętych walk na terenie Libii.
Włosi od początku wojny próbowali zdobyć afrykańskie kolonie oraz usunąć Anglików z
Egiptu. Jednak pobici w Etiopii (Abisynii), w Sudanie oraz - w styczniu 1941 roku - w Libii
stanęli wobec widma całkowitej klęski. Wtedy przybyła im z pomocą Panzergruppe Afrika,
której trzon stanowił Deutsche Afrika-Korps. Na terenie Tunisu i Libii znalazło się więc silne
zgrupowanie niemiecko-włoskie pod nominalnym dowództwem generała Ettore Bastico
(zwanego "Bombastico"). Faktycznym jednak dowódcą był generał Erwin Rommel, który
swymi błyskawicznymi manewrami zyskał sobie miano "lisa pustyni".
Przeciwko siłom "osi" walczyły jednostki brytyjskie, australijskie, nowozelandzkie,
południowoafrykańskie, hinduskie oraz polskie, czechosłowackie, greckie i francuskie (tzw.
Wolni Francuzi). Była to więc prawdziwa wielonarodowościowa koalicja pod wodzą generała
Archibalda Wavella, a od wiosny 1941 roku generała Claude Auchinlecka, pełniących
funkcję dowódcy wojsk alianckich na Środkowym Wschodzie.
W czasie walk na terenie Libii, zwanych w historii drugiej wojny światowej operacjami
libijskimi, Rommel kilkakrotnie wypierał aliantów z Cyrenajki (północno-wschodnia Libia) i
stawał u wrót Egiptu. Po raz pierwszy stało się to wczesną wiosną 1941 roku. Zgrupowanie
niemiecko-włoskie rozbiło wówczas wojska generała Wavella i zdobyło ważne strategicznie
miejscowości w pobliżu granicy libijsko-egipskiej: Bardiję, Salum i przełęcz Halfaya. Jednak
za plecami nacierających pozostał Tooruk, broniony (od 11 kwietnia) przez australijską 9
dywizję piechoty oraz kilka rozbitych wcześniej pułków brytyjskich. To powstrzymało
Rommla. Jego oddziały były wyczerpane, a poza tym niepokoiła go znajdująca się na tyłach
jego wojsk twierdza. Zdobycie Tobruku stało się sprawą pierwszoplanową - mogło oznaczać
totalną klęskę aliantów, gdyż transporty z zaopatrzeniem dla Niemców i Włochów
przybijałyby do tego portu, zamiast wędrować setki kilometrów przez pustynię, gdzie silny
wypad z twierdzy mógł rozbić każdy konwój. A właśnie kłopoty z zaopatrzeniem sprawiły, że
wojska "osi" straciły impet.
Od 11 kwietnia do 10 grudnia trwała epopeja tobrucka. Najcięższe szturmy zostały jednak
odparte przez Australijczyków w kwietniu i w maju, czyli na początku oblężenia.
Generał Auchinleck wiedział, że jedynie Tobruk powstrzymuje Rommla przed dalszym
marszem na Egipt, toteż pospiesznie gromadził siły, by rozpocząć ofensywę mającą na celu
deblokadę twierdzy oraz opanowanie Cyrenajki. Pośpiech był tym bardziej wskazany, że w
listopadzie Rommel uznał, iż ruszy do ataku pozostawiając Tobruk za sobą, i również
sposobił się do natarcia. Chodziło więc o to, uprzedzić nieprzyjaciela. Wreszcie
sprzymierzeni zakończyli przygotowania 8 armii (poprzednio zwanej Armią Nilu) i 18
listopada o świcie na hasło "Jam", oznaczające rozpoczęcie operacji "Crusader", dwa jej
korpusy (13 i 30) uderzyły na zaskoczonych Włochów i Niemców. Mimo początkowych
sukcesów dowódca 8 armii, generał Alan Cunningham, nie potrafił zapanować nad sytuacją.
Doprowadził do ogromnego zamieszania i w pewnym momencie nad Brytyjczykami
zawisła groźba klęski. Część wojsk uwikłała się w oblężenie garnizonów przygranicznych
(Bardija, Salum, Capuzzo, Halfaya), a część rozproszyła się po pustyni, często nie mogąc
odnaleźć rejonów, do których należało dotrzeć. Kiedy na dodatek Rommel wykonał potężne
kontrnatarcie czołgami, Cunningham stracił głowę i zaproponował powrót armii do Egiptu.
Na szczęście generał Auchinleck zareagował zdecydowanie. Odwołał Cunninghama, na jego
miejsce mianował generała Neila Ritchie i kategorycznie nakazał kontynuowanie ofensywy.
Wielka bitwa pancerna na południowy zachód od Tobruku trwała ponad dwa tygodnie, ale
ostatecznie doprowadziła do tego, że Rommel wycofał swoje wojska na linię obronną w
okolicy Gazali (El-Ghazala). Tym samym skończyła się blokada Tobruku *.
* Czytelnikom "Żółtego Tygrysa", którzy chcieliby dokładniej poznać dzieje obrony Tobruku, szczególnie zaś prześledzić działania
żołnierzy polskiej SBSK w oblężonej twierdzy, polecamy wydany w naszej serii tomik Andrzeja Kozaka "Tobruk odpowiada
ogniem" (1987) - przyp. red.
Operacje libijskie trwały aż do początków 1943 roku. Późniejszy dowódca 8 armii - generał
Bernard Montgomery, najpierw obronił Egipt, potem pokonał Rommla w bitwie pod El-
Alamejn, by w końcu, 23 stycznia 1943 roku, zdobyć Trypolis - stolicę Libii.
BRYGADA KARPACKA
Polacy pojawili się na Bliskim Wschodzie już w 1940 roku, kiedy to na mocy porozumienia
polsko-francuskiego doszło do utworzenia w Homs (Syria) stacji zbornej mającej przyjmować
ochotników napływających głównie z Węgier i Rumunii, gdzie wielu polskich żołnierzy
znalazło się po klęsce wrześniowej.
W trakcie rozmów z przedstawicielami władz francuskich strona polska proponowała
zorganizowanie dywizji, lecz Francuzi zgodzili się jedynie na brygadę typu górskiego,
uzasadniając swą decyzję brakiem sprzętu wojskowego; przy okazji wyrazili wątpliwość, czy
Polacy są w stanie zebrać ponad 10 tysięcy żołnierzy. Ostatecznie Naczelny Wódz Polskich
Sił Zbrojnych - generał Władysław Sikorski, zarządził 2 kwietnia 1940 roku formowanie
Brygady Strzelców Karpackich w Syrii. Na dowódcę tej jednostki został wyznaczony
pułkownik dyplomowany (późniejszy generał) Stanisław Kopański. BSK weszła w skład
francuskiej armii "Lewant", której dowódcą był początkowo generał Maxime Weygand
(późniejszy głównodowodzący siłami Francji), a od maja generał Eugene Mittelhausser.
Pierwsi ochotnicy dotarli do Homs w połowie maja i od tej pory ich napływ był
systematyczny. Większość z nich stanowili żołnierze biorący udział w walkach
wrześniowych, którzy uciekli z obozów internowania "na Węgrzech i w Rumunii. Ci przybyli
najwcześniej. Byli to ludzie odważni, o wysokim morale. Wszak ucieczka z obozu wiązała się
z dużym niebezpieczeństwem, a przebycie kilku granic i Morza Śródziemnego nastręczało
ogrom trudności. Później w Homs zameldowali się ochotnicy z Polski (ci mieli długą i trudną
do przebycia drogę), z ZSRR, z Francji (szczególnie po czerwcowej klęsce) oraz z innych
krajów. Polonia z Charbinu (Mandżuria) przysłała czterdziestoosobową grupę, a jeden z
ochotników dotarł tu z Teheranu (Iran). Znał on zaledwie kilkanaście słów po polsku i był
najmłodszym żołnierzem brygady - miał siedemnaście lat.
Kiedy wieść o utworzeniu brygady dotarła do Polaków służących w Legii Cudzoziemskiej,
rozpoczęły się dezercje surowo przez Francuzów karane. Mimo poważnych konsekwencji,
grożących zbiegom w razie ich schwytania, co kilka dni w obozie w Homs zjawiał się
zdyszany legionista. Z reguły wyglądało to tak. Drogą pędzi, stukając podkutymi buciorami i
powiewając długim płaszczem, żołnierz legii. Co chwila ogląda się za siebie, jak gdyby
wypatrywał pogoni, wreszcie wpada do oficera dyżurnego brygady, prostuje się jak struna,
strzela obcasami i recytuje : Strzelec Nowak, dezerter z legii, melduje swoje przybycie!
- Drugi barak z prawej strony - odpowiada spokojnie oficer, po czym zwraca się do swego
pomocnika: - To już trzeci dzisiaj...
Tymczasem Nowak mknie jak strzała do wskazanego baraku i po pewnym czasie ukazuje się
już w nowym mundurze, z orzełkiem na czapce.
Po kilku minutach przy bramie zjawia się patrol francuskiej żandarmerii. Francuzi twierdzą,
że szukają dezertera z legii, Polacy wzruszają ramionami - nic nie widzieli, o niczym nie
wiedzą. Przecież-wydanie rodaka oznaczałoby dla niego śmierć poprzedzoną okrutną karą.
Dziewiętnastego czerwca 1940 roku podczas apelu wieczornego dowódca brygady przekazał
swoim żołnierzom przygnębiającą wiadomość:
- Francja skapitulowała! - I zaraz dodał: - Ale my nie złożymy broni!
Wśród żołnierzy zapanowała cisza. Po chwili ktoś zaintonował Rotę. Inni podchwycili. "Nie
rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy", rozbrzmiewało nad piaskami
syryjskimi.
Następnego dnia radio Ankara podało wiadomość, że Naczelny Wódz PSZ - generał Sikorski,
wydał rozkaz, by jednostki polskie pozostające dotychczas pod rozkazami francuskimi
przechodziły pod dowództwo angielskie. Pułkownik Kopański zadepeszował do Sikorskiego
z prośbą o szczegółowe instrukcje, tymczasem sam starał się wybadać, ja zamiary ma
Mittelhausser. Ten ostatni zachowywał się wojowniczo.
- Panie pułkowniku, zawieszenie broni nas ni dotyczy - przekonywał Polaka. - Weygand nie
naraziłby interesów kolonii. Poza tym ja, nawet gdybym dostał rozkaz, broni nie złożę!
Pańska brygada będzie mogła walczyć u boku armii "Lewant".
Kopański kiwał głową i milczał. Potem przekazał zapewnienie Mittelhaussera do Sztabu
Naczelnego Wodza i czekał na dalszy rozwój wypadków. Na razie nie zamierzał opuszczać
Syrii. Jednak znający lepiej swojego przełożonego szef sztabu armii "Lewant", pułkownik
Renę M. E. de Larminat, zaczął na własną rękę czynić przygotowania do przerzucenia
polskiej brygady do Palestyny. Wkrótce dla wszystkich stało się jasne, że Polacy muszą
opuścić francuskie szeregi, gdyż Mittelhausser nie dotrzyma danych obietnic.
Brygada szykowała się do drogi, ale szło to opornie. Francuzi bez przerwy wynajdywali
jakieś problemy, piętrzyli trudności. Wreszcie Kopański udał się do sztabu armii, aby
wyjaśnić sprawę. Tam spotkał niezwykle zdenerwowanego generała Mittelhaussera, który nie
panując nad sobą, przerywanym głosem, oświadczył:
- Nie rozumiem, jakim prawem brygada polska chce przejść do Palestyny... Powinniście tu
pozostać! A jeśli uprzecie się, żeby odejść, to odejdziecie bez broni. Broń należy do Francji!
Musicie wszystko oddać, cały sprzęt! Każę rozbroić pańską brygadę, pułkowniku! Pan zaś
zostanie tutaj, bo chcę mieć pewność że moje rozkazy będą wykonane. Odchodzimy do
Palestyny zgodnie z instrukcją Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych - odpowiedział
spokojnie Kopański. - Poza tym brygada nie da się rozbroić. Wszystkie pododdziały
otrzymały już w tej sprawie rozkazy, których nie zmienię. Ód pana, generale, zależy, czy uda
się uniknąć starcia zbrojnego. Takie starcie byłoby dla nas największą tragedią.
Obecny przy rozmowie oficer polsko-francuskiej misji wojskowej, kapitan des Graviers,
zauważył, że zgodnie z umową zawartą między rządami Polski i Francji sprzęt brygady
należy do Polaków.
- Mieliśmy prawo odejść już dwudziestego czerwca - dodał Kopański. - Nie uczyniliśmy tego
jednak, by nie spotkać się z zarzutem, że w ciężkich chwilach opuszczamy armię francuską,
która jeszcze chce walczyć. Natomiast teraz...
Mittelhausser trochę się uspokoił i cofnął rozkaz całkowitego, rozbrojenia.
- Dobrze - powiedział. - Proszę zwrócić tylko działka przeciwpancerne, które nie należą do
brygady. Pułkownik de Larminat, ten zdrajca, którego już zawiesiłem w czynnościach,
wyposażył w nie brygadę bezprawnie. Pan, pułkowniku Kopański, zostanie w dowództwie
armii, dopóki działka nie zostaną oddane.
Sprawa wyglądała już znacznie lepiej, lecz nadal los brygady był niepewny. Na szczęście
oficerowie francuscy zaczęli naciskać na swego dowódcę, by nie czynił Polakom przeszkód.
- Panie generale, nasze wojsko straciło honor we Francji. Nie pogłębiajmy tej hańby! -
argumentował major Thessier.
Ostatecznie Mittelhausser ustąpił i w dniach od 27 czerwca do 2 lipca 1940 roku Brygada
Strzelców Karpackich przeszła w całości do Palestyny, gdzie została serdecznie powitana
przez Brytyjczyków. Ci ostatni spodziewali się wielu tysięcy Francuzów i garstki Polaków, a
w rzeczywistości przybyła polska brygada i garść francuskich dezerterów, których
karpatczycy ukryli między sobą.
Nastąpił teraz nowy okres w dziejach brygady, okres, który trwał przeszło rok. W tym czasie
Polacy pełnili służbę w Palestynie oraz w Egipcie i jednocześnie prowadzili prace nad
zreorganizowaniem swojej jednostki. Ze względu na odpowiednią ilość służb i liczebność 12
stycznia 1941 roku BSK została przemianowana na Samodzielną Brygadę Strzelców
Karpackich, nazywaną przez Anglików Polish Independent Brigade Group, czyli Polska
Niezależna Grupa Brygadowa, a cztery miesiące wcześniej jej dowódca otrzymał awans na
generała brygady (5 września 1940 roku). Początkowo etat SBSK przewidywał obsadę liczącą
348 oficerów i 5326 chorążych, podoficerów i szeregowych. W rzeczywistości karpatczyków
było mniej, gdyż niektórych pododdziałów nie zorganizowano, a niektóre miały mniejsze
stany. Dokładne liczby są trudne do określenia, jako że szczegółowa organizacja brygady
ulegała zmianom dosyć często (niektóre służby tworzono doraźnie). Największą liczebność
SBSK osiągnęła w końcu sierpnia 1941 roku. Wtedy właśnie w Tobruku znalazło się 288
oficerów i 4777 szeregowych (niektóre źródła podają 295 oficerów i 4568 szeregowych;
różnica ta może wynikać z faktu, że w twierdzy przebywały początkowo również służby
kwatermistrzowie polskiej Legii Oficerskiej, która nie dotarła do Tobruku, a także z różnego
kwalifikowania chorążych). Skład SBSK wyglądał następująco:
1. Kwatera Główna
Dowódca - generał brygady Stanisław Kopański, zastępca dowódcy i jednocześnie dowódca
piechoty brygadowej - pułkownik Walenty Peszek, szef sztabu - major dyplomowany Jerzy
Zaremba, kwatermistrz - major Wilhelm Rolland, szef sekcji kulturalno-oświatowej - major dr
Mieczysław Młotek Sztab, Sąd Polowy nr 6, Oddział Topograficzny, Poczta Polowa, kapelan
brygady, płatnik, oficerowie łącznikowi, tłumacze, lekki warsztat naprawczy oraz pluton
żandarmerii i regulacji ruchu;
2. Pierwszy batalion piechoty (strzelców karpackich) Dowódca - major Stanisław Kopeć
Skład batalionu - cztery kompanie strzeleckie po trzy plutony w każdej, a ponadto: pluton
łączności, pluton przeciwlotniczy, pluton moździerzy, pluton pionierów (saperów), pluton
administracyjny oraz pluton transporterów opancerzonych typu Uniwersał Carrier *
* Universal Carrier - lekki, odkryty gąsienicowy transporter opancerzony konstrukcji angielskiej, przeznaczony do
wykonywania różnych zadań bojowych i transportowych. Masa własna 3,8-4,3 t., załoga 3-5 ludzi, pancerz 7-10 mm, prędkość
maksymalna 40-48 km/h, zasięg 120-180 km. Uzbrojenie wymienne, najczęściej karabin maszynowy 8ren.
3. Drugi batalion piechoty (zorganizowany tak jak pierwszy) Dowódca - major Tytus
Brzosko;
4. Trzeci batalion piechoty (organizacja jak wyżej) Dowódca - major Józef Sokol;
5. Karpacki pułk artylerii Dowódca - podpułkownik dyplomowany Stanisław Gliwicz
Skład pułku - trzy dywizjony po dwie baterie z czterema działami w każdej oraz bateria
dowodzenia, pluton łączności, lekki warsztat naprawczy;
6. Dywizjon artylerii przeciwpancernej, składający się z czterech baterii po cztery działa
Dowódca - podpułkownik Antoni Cieszkowski;
7. Pułk ułanów karpackich (kawalerii zmotoryzowanej)
Dowódca - major Władysław Bobiński Skład pułku - trzy szwadrony liniowe po cztery
plutony, szwadron dowodzenia i pluton łączności.
Pozostałe służby brygady to kompania saperów (dowódca - mjr inż. Władysław Rakowski),
oddział łączności (dowódca - kpt. inż. H. Niedziałkowski), służba transportowa (dowódca -
mjr Jan Woźniak), oddział sanitarny (dowódca - kpt. lek. Michał Bereza) oraz ciężki warsztat
naprawczy.
Piętnastego sierpnia SBSK otrzymała nowe zadanie. Miała zostać przerzucona do oblężonego
Tobruku, by razem z żołnierzami australijskimi wziąć udział w jego obronie. 19 sierpnia
pierwsze grupy karpatczyków znalazły się w aleksandryjskim porcie, gdzie stały już gotowe
do drogi okręty. Rozpoczęła się operacja "Treacle", której celem było przerzucenie polskiej
brygady do nowego miejsca postoju, a lej mówiąc na pozycje bojowe. 22 sierpnia, a zatem
jeszcze w trakcie przeprawy pododdziałów SBSK, polscy artylerzyści jako pierwsi
karpatczycy weszli do boju w obronie tobruckiej twierdzy. Później, stopniowo, zajmowały
pozycje pozostałe pododdziały, by trwać na nich do 10 grudnia.
Bronili więc Polacy twierdzy przez sto dziesięć dni, zdobywając sławę żołnierską
dorównującą najszczytniejszym tradycjom oręża polskiego. Szczególny rozgłos zdobyły
przeprowadzane przez nich patrole nocne. W czasie tych brawurowych akcji karpatczycy
dokładnie rozpoznali układ pozycji przeciwnika, zdobyli informacje umożliwiające poznanie
jego zamiarów, a co najważniejsze, ich wyczyny sprawiły, że duch bojowy oblegających był
dużo gorszy od ducha bojowego obleganych.
Dowództwo twierdzy szybko poznało zalety Polaków i powierzyło im najtrudniejszy,
najbardziej odpowiedzialny odcinek obrony Tobruku - Ras el Medauar, na którym znajdował
się tzw. wyłom. "Wyłom" powstał w maju, kiedy to Niemcy podczas kolejnego szturmu
zdobyli 16 stałych gniazd oporu na zboczach wzgórza Medauar, Wprawdzie dalej się nie
posunęli, gdyż Australijczycy wyparci z bunkrów zalegli w okopach oddalonych od pozycji
wroga niekiedy zaledwie o 80 metrów i nie odstępowali nawet na krok, jednak z
opanowanych przez nieprzyjaciela stanowisk codziennie ziało ogniem przeszło sto dział i
prawie pięćset karabinów maszynowych. Ze względu na niezwykle trudne warunki obrońców
"wyłomu" wymieniano co kilka dni.
Ale dla Polaków nie istniały warunki zbyt trudn Odcinek Ras el Medauar karpatczycy objęli 3
października i bronili go do momentu odblokowania Tobruku.
Osiemnastego listopada 1941 roku ruszyła ofensywa brytyjskiej 8 armii (operacja
"Crusader"). Jej najważniejszym etapem była wielka bitwa pancerna w rejonie Sidi Rezegh,
na południowy wschód od Tobruku. W boju tym obie strony poniosły wielkie straty, ale
zwycięsko z tych zmagań wyszli Brytyjczycy. Wojskom Rommla zaczęło brakować paliwa
oraz amunicji i "lis pustyni", aby uniknąć całkowitego wyniszczenia swych sił, musiał wydać
rozkaz opuszczenia rejonu Tobruku i wycofania się na zachód.
Ostatnim akordem bitwy pod Tobrukiem było natarcie polskich oddziałów na wzgórze
Medauar. W nocy z 9 na 10 grudnia 1941 roku Polacy dwoma batalionami (2 i 3) zaatakowali
gniazda ogniowe nieprzyjaciela, w których znajdowały się jedynie niewielkie grupy osłonowe
( po 10-12 żołnierzy) mające rozkaz bronić się do ostatniego naboju. Karpatczycy przełamali
tę obronę i o świcie na szczycie wzgórza łopotała już polska flaga. Straty w batalionach były
stosunkowo małe: 5 zabitych i 22 rannych.
Dowódca brygady, .generał Stanisław Kopański, postanowił ścigać uchodzącego
nieprzyjaciela. Jeszcze w nocy 1 batalion rozpoznał sytuację w rejonie oddalonym mniej
więcej o 4 kilometry na zachód od Tobruku, a rano w tym samym kierunku ruszył oddział
wydzielony pod dowództwem majora Władysława Bobińskiego. W skład oddziału weszły
niemal wszystkie środki motorowe brygady, jako że siły pościgowe były znaczne (pułk
ułanów karpackich, dywizjon artylerii, dwie baterie przeciwpancerne, pluton ckm, pluton
saperów oraz pluton carrierów).
Oddział wydzielony podążał na zachód, wzdłuż szosy Tobruk - Derna, a więc w kierunku
Gazali (EI-Ghazala), gdzie prawdopodobnie zbierały się uciekające spod Tobruku wojska
niemiecko-włoskie. Kiedy Polacy dotarli do rozwidlenia dróg na Dernę i na Akromę,
dostrzegli umykających włoskich artylerzystów z dwoma działami. Dwa carriery szybko
przecięły im drogę odwrotu. Włosi nie zamierzali się bronić i poddali się, szczęśliwi, że
wreszcie mają "z głowy" tę bezsensowną wojnę. Dość szerokie ugrupowanie oddziału
wydzielonego utworzyło rodzaj sieci, w którą wpadło jeszcze kilkudziesięciu maruderów.
Wszyscy oni zachowywali się spokojnie i byli wręcz przyjaźnie nastawieni do Polaków.
Jednak karpatczycy nie mogli tkwić wiecznie na pustyni i chwytać maruderów. Należało
podjąć decyzję o kolejnym posunięciu. Major Bobiński dysponował wprawdzie silnym
oddziałem, ale nie był on tak silny, by gonić cztery włoskie dywizje. Ponadto dowódca
twierdzy, generał Ronald Mackenzie Scobie, jako główny cel działania wskazywał Akromę.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę major Bobiński wydzielił ze składu oddziału dwa silne
patrole i jeden z nich wysłał w kierunku Gazali, drugi zaś do Akrormy.
Na czele patrolu pierwszego, który składał się z plutonu ułanów wzmocnionego działkiem
przeciwpancernym zamontowanym na podwoziu półciężarówki typu Morris, stał
podporucznik Andrzej Brzeski. Ruszyli pustynną drogą na zachód, ale nie był to spokojny
marsz. Niemal bez przerwy Polać byli ostrzeliwani przez włoski samochód pancerki który
jechał kilkaset metrów przed nimi. W ten sposób przebyli około 20 kilometrów i kiedy
znaleźli się tuż przed Gazalą, trafili na silny ogień flankowy z broni maszynowej. Działko
przeciwpancerne strzelało wciąż do samochodu, nie mogło więc odpowiedzieć nowemu
przeciwnikowi.
- Pluton z wozu! - krzyknął podporucznik Brzeski, a sam przyłożył lornetkę do oczu.
W odległości 500 metrów znajdował się niewielki pagórek, z którego prowadzili ogień Włosi.
Polacy, nie czekając na kolejny rozkaz, utworzyli tyralierę. Brzeski podniósł rękę do góry.
- Pluton, skokami naprzód!
W tym samym momencie zza wydmy wyłoniły się dwa angielskie transportery opancerzone i
zasypały pociskami nieprzyjacielskie gniazdo. Włosi przerwali ogień i wywiesili białą flagę.
Polacy pobiegli w ich stronę.
- Wychodzić! Ręce do góry! - krzyczeli już z daleka.
Pięciu włoskich żołnierzy posłusznie oddało broń. Podporucznik Brzeski pomachał rękami w
kierunku transporterów. Z jednego wychylił się wąsaty Anglik.
- Dziękujemy! - zawołał Brzeski. - Who are you!
- King's Dragoon Guards Regiment - odpowiedział Anglik. - And who are you?
- Polish Independent Brigade! - krzyknął Brzeski.
- Good luck! - Anglik kiwnął głową na pożegnanie, skrył się we wnętrzu maszyny i po chwili
transportery odjechały. Podporucznik Brzeski zamierzał kontynuować pościg i dokładnie
rozpoznać ugrupowanie nieprzyjaciela na pozycji gazalskiej, ale w tym właśnie momencie
nadjechał oficer łącznikowy z rozkazem, powrotu i skierowania się ku Akromie.
Kilkanaście minut wcześniej generał Kopański otrzymał rozkaz od dowódcy twierdzy, a więc
swego bezpośredniego przełożonego, by skierował oddział wydzielony na południowy zachód
od Tobruku, ku Akromie. tego Kopański się nie spodziewał. Uważając, że decyzja ta nie
została przemyślana do końca, poprosił o odwołanie rozkazu. Argumentował przy tym, że
jego zdaniem Akroma jest już wolna od nieprzyjaciela i w związku z tym pościg szosą na
Dernę, po wstępnym powodzeniu, wydaje się ze wszech miar słuszny.
- Akroma to ważny punkt, generale - odpowiedział Scobie. - Tam krzyżują się pustynne
szlaki, tam jest ważne lotnisko, tam są składy z zaopatrzeniem. Nieprzyjaciel będzie zapewne
prowadził walki opóźniające, dlatego musimy być ostrożni. Podtrzymuję mój poprzedni
rozkaz.
Cóż było robić? Generał Kopański poszedł do punktu łączności, by przekazać rozkaz dla
oddziału wydzielonego. Po drodze spotkał radiotelegrafistę, który wręczył mu meldunek od
patrolu wysłanego przez Bobińskiego w kierunku Akromy: Akroma wolna. Wziąłem 7
jeńców. Na południe od Akromy maszerują własne oddziały pancerne. Czas nadania: 11.30.
Generał Kopański przez chwilę zastanawiał się czy nie powinien ponownie skontaktować
się z dowódcą twierdzy, ale uznał, że Scobie i tak nie da się przekonać. Poza tym dowódca
SBSK nie lubił marudzić i był przyzwyczajony do ścisłego wykonywania rozkazów. Nie
medytował więc dłużej, tylko wysłał depeszę kierującą oddział wydzielony do Akromy.
Major Bobiński otrzymawszy ten rozkaz nie mógł wprost uwierzyć. To jakieś
nieporozumienie, pomyślał. Wreszcie doszedł do wniosku, że jego meldunek nie dotarł do
dowódcy, i natychmiast przesłał kolejny, podobnej treści:
"Godz. 11.35. Akroma wolna od nieprzyjaciela. Na południe ode mnie - Hindusi. Proszę o
zezwolenie marszu na Gazalę. Wziąłem dalszych jeńców. Mjr B."
Pomyłki jednak nie było.
W odpowiedzi generał Kopański rozkazał: "Major B. ma obsadzić Akromę i utrzymać aż do
nadejścia dalszych rozkazów. Przewiduję zluzowanie pułku 11 grudnia. Rozpoznaniem nie
przekraczać na zachód współrzędnej pionowej 380”. Ten właśnie rozkaz spowodował
zawrócenie -patrolu podporucznika Brzeskiego, ale jednocześnie sugerował Bobińskiemu, że
należy prowadzić rozpoznanie patrolami.
O godzinie 12.30 oddział wydzielony znalazł się w Akromie. Do dowództwa brygady
wysłano kolejny meldunek: "Obsadziłem całością Akromę. Wysłałem podjazdy w kierunku
lotniska Bir Berranhal oraz na kierunek Gazala - rejon współrzędnej 380. Nawiązałem
łączność z pułkiem King's Dragoon Guards. W Akromie nieprzyjaciel pozostawił 4 działa
ciężkiego kalibru. Zorganizowałem obronę węzła dróg. Batalion czechosłowacki zajął rejon
punktu 110. Patrol wysłany szosą na Dernę dotarł do punktu 365".
Generał Kopański przekazał te wiadomości dowódcy twierdzy, który wydawał się być
zaskoczony sytuacją. Zapewne Scobie i jego sztab sądzili, że dojdzie do zaciętych walk z
wycofującym się nieprzyjacielem - stąd tale wielka uwaga skierowana na Akromę.
Tymczasem ku ich zdumieniu Polacy zajęli Akromę bez walki. Należy przypuszczać, że
Włosi opuścili ten rejon w popłochu, gdy dowiedzieli się o rajdzie polskiego oddziału
wydzielonego w kierunku Gazali. Obawiali się bowiem całkowitego o-krążenia.
Jedenastego grudnia o godzinie 15.30 pułk ułanów karpackich przekazał Akromę oddziałom
brytyjskiej 16 brygady i kilka godzin później powrócił do Tobruku.
Efektem działań polskiego oddziału wydzielonego było stwierdzenie, że nieprzyjaciel
ugrupowuje się obronnie na linii Gazali,. wzięcie kilkudziesięciu jeńców, zdobycie kilku dział
i pewnej ilości sprzętu wojskowego (w tym wyposażenie nowoczesnego szpitala polowego)
oraz nawiązanie łączności z działającymi w pobliżu jednostkami brytyjskimi.
Oddział wydzielony powrócił do Tobruku, a generał Kopański nie mógł przeboleć straconej
szansy uderzenia na nie przygotowanego do obrony nieprzyjaciela.
Być może przesadą jest twierdzenie, że natychmiastowy atak przyniósłby opanowanie rejonu
Gazali (takie zdanie prezentuje generał Kopański w swych pamiętnikach), gdyż jednostki 8
armii były wyczerpane przeszło trzytygodniowymi zmaganiami miały poważne ubytki w
stanach, nie dysponował też dostateczną ilością wiarygodnych informacji ugrupowaniu
nieprzyjaciela. Faktem jest jednak, że kilka dni później pozycja gazalska została zaatakowana
podobnymi siłami jak te, które znalazły się tam już 10 grudnia. Jednak teraz alianci działali w
znacznie gorszych warunkach atmosferycznych i mieli przed sobą przygotowanego, ukrytego
za fortyfikacjami, wroga.
PUSTYNIA
Libia to kraj ogromny, lecz niezwykle rzadko zaludniony. Większą część obszaru zajmuje
Pustynia Libijska, a nadający się do zamieszkania pas nadmorski również nie obfituje w
wodę. Przeprowadzone w czasie drugiej wojny światowej słynne operacje libijskie toczyły się
przeważnie na rozległych terenach pustynnych, co miało ogromne znaczenie dla charakteru
działań. Wojnę na pustyni porównywano do wojny na morzu, gdyż w obydwu wypadkach
zapas wody pitnej i niezawodne środki transportu decydują o zwycięstwie w nie mniejszym
stopniu, niż wartość bojowa żołnierzy. Zarówno na przestrzeniach pustynnych, jak i na
ogromnych akwenach wszystkie strony świata są do siebie podobne. Odległości można ocenić
jedynie na podstawie czasu marszu. Konieczna jest też umiejętność posługiwania się
kompasem, a także przynajmniej podstawowe wiadomości z nawigacji.
Na pustyni orientację w terenie czasem dodatkowo utrudnia zjawisko fatamorgana.
Pustynia daje się we znaki również w inny sposób. Dobowe różnice temperatur są tu
ogromne. W dzień - ponad 40 stopni Celsjusza, natomiast nocą zdarzają się przymrozki.
Sprawa zapasu wody oraz właściwej odzieży nie jest więc błaha. Prawdziwą zmorą pustyni
jest jednak gorący wiatr niosący ze sobą drobniutki piasek. To chamsin. W czasie chamsinu
chmura piasku wisi nad ziemią i przesuwa się z monotonnym szmerem. Drobne ziarnka
dostają się do oczu, uszu, nosa, zgrzytają w zębach i blokują gardła.
Pustynia nie pozostaje bez wpływu na psychikę człowieka. Upał, jednostajne pożywienie z
puszek, brak wody do picia, niemożność zmycia wielodniowego brudu - wszystko to sprawia,
że jedni stają się rozdrażnieni i opryskliwi, a inni popadają w depresję lub apatię. Do
załamania nerwowego może też doprowadzić ciągły widok piasku i poczucie zagubienia na
tym "suchym morzu", gdzie oko nie zatrzymuje się na żadnym konkretnym obiekcie.
Kiedy dziś spoglądamy na mapy taktyczne karpackiej brygady, widzimy wiele punktów
topograficznych o egzotycznych nazwach, na przykład El-Mgarragh czy Dahar es-Sceheibat.
Myliłby się Jednak ten, kto sądzi, że punkty te różniły się czymkolwiek od otaczającego je
terenu. Czasem był to ledwie dostrzegalny pagórek, czasem arabski kurhan. Najczęściej
jednak nazwy na mapie oznaczały po prostu pewne niewielkie obszary, które zlokalizować
można było za pomocą instrumentów do astronawigacji albo kompasu i samochodowego
licznika Zdarzało się więc często, że maszerujące przez pustynię kolumny wojsk nieco
zbaczały z obranego kierunku i - szczególnie w nocy - nie mogły znaleźć punktu, do którego
zmierzały. Tu potrzebna była praktyka. Okazało się bowiem, że przebywający na pustyni czas
dłuższy żołnierze wyrabiali sobie szósty zmysł, który pozwalał im precyzyjnie określać swoje
położenie i posuwać się nie błądząc w tym trudnym terenie.
Radzili sobie na pustyni żołnierze innych narodowości, radzili sobie i Polacy. I to nawet
nieźle. Grono oficerów i podchorążych z pułku ułanów karpackich opracowało nawet, na
podstawie swych doświadczeń, specjalną instrukcję dotyczącą nawigacji lądowej opatrzoną
wieloma rysunkami. W pracy tej czytamy: "Każdy, kto przeżył kilka lat na Środkowym
Wschodzie, musiał odczuć czar gwiaździstych nocy. Wiedza astronomiczna, nieobca
każdemu inteligentnemu człowiekowi, w XVII i w XVIII wieku, stała się dziś - nie wiadomo
dlaczego - domeną tylko nielicznych specjalistów. Jeżeli ten skromny regulamin przyczyni się
w pewnej mierze do szerzenia wiedzy astronomicznej wśród żołnierzy polskich w tych
krajach, gdzie 4000 lat temu ta wiedza zrodziła się, to będziemy mieli poczucie, że wydanie
go nie było niepotrzebne". Oczywiście, karpatczycy nie stali się z dnia na dzień ekspertami od
nawigacji lądowej, ale gromadzone doświadczenia procentowały. Z łatwością znajdowali
Gwiazdę Polarną wskazującą północ, a w dzień - punkty, które na pewno umknęłyby mniej
bystrym oczom. Nic jednak nie mogło zastąpić zwyczajnej ostrożności. Stary angielski oficer,
który prowadził zajęcia z Polakami w Aleksandrii, często powtarzał: "Panowie, pustynia jest
wszędzie, nawet tam, gdzie sądzimy, że jej nie ma. Pustynia jest groźna, ma swoje prawa, na
które nic nie poradzimy. Człowiek na pustyni potrzebuje minimum półtora litra wody na
dobę. Gdy wody nie ma, puchną śluzówki, język i wargi, odczuwa się ostry ból krtani,
gwałtownie wzrasta proces pocenia, co pogłębia niedobór wody i soli w organizmie. Dlatego
zawsze należy mieć przy sobie tabletki soli".
Przestrogi starego żołnierza były na ogół lekceważone, ale dopiero gdy karpatczycy znaleźli
się w Tobruku i pod Gazalą, okazało się, ile było w nich prawdy. Zdarzało się bowiem, że
żołnierz, który wyszedł z namiotu "za potrzebą", wracał po kilku godzinach - zmęczony i
przerażony - gdyż zgubił drogę powrotną.
W takich oto warunkach przyszło walczyć polskim żołnierzom z Samodzielnej Brygady
Strzelców Karpackich w grudniu 1941 roku. Początkowo wszyscy byli przekonani, że po
studziesięciodniowym udziale w obronie Tobruku zostaną odesłani do Egiptu na odpoczynek.
Stało się jednak inaczej.
Pierwsze dni po sukcesie, jakim było wyparcie sił niemiecko-włoskich spod Tobruku, to
jednocześnie krytyczny moment ofensywy brytyjskiej w Libii. Obie strony poniosły duże
straty, jednak Rommel miał coraz bliżej do baz zaopatrzeniowych w zachodniej Libii, zaś
linie komunikacyjne aliantów rozciągnęły się i wynosiły prawie 500 kilometrów (mowa o
Aleksandrii, gdyż Tobruk był narażony .na bombardowania, a w dodatku port i okolice roiły
się od min). Wprawdzie Royal Navy skutecznie ograniczała docieranie włoskich transportów
do Trypolisu, ale i zaopatrzenie 8 armii mogło być przecięte na przykład przez rajd pancerny.
Należy też zwrócić uwagę na fakt, że w Bardiji, Salum i na przełęczy Halfaya ciągle tkwiły
niemieckie załogi. To wszystko bardzo niepokoiło głównodowodzącego wojskami alianckimi
na Środkowym Wschodzie generała Claude Auchinlecka oraz dowódcę 8 armii generała Neila
Ritchie.
Jedenastego grudnia 13 korpusowi podporządkowano dodatkowo brytyjską 7 dywizję
pancerną i hinduską 4 dywizję piechoty. Następnego dnia 30 korpus odmaszerował na tyły w
celu uzupełnienia stanów oraz blokowania nieprzyjacielskich garnizonów w strefie
przygranicznej. Generał Ritchie zapowiedział także wzmocnienie 13 korpusu 22 brygadą
gwardii. Jego plan polegał na uniemożliwieniu wojskom niemiecko-włoskim obrony linii
gazalskiej oraz ucieczki w głąb Trypolitanii. Jednak reorganizacja 8 armii zajęła zbyt wiele
czasu i nieprzyjaciel, który pod Tobrukiem nie uległ rozbiciu/zachował sporą swobodę
działania. W tej sytuacji Rommel postanowił prowadzić walki opóźniające na południe od
Zatoki Gazalskiej i jednocześnie gromadził siły do kontrnatarcia. Warto przy tym zauważyć,
że Rommel właściwie nie wierzył, że uda mu się zatrzymać Brytyjczyków na linii gazalskiej -
liczył się z tym ze będzie musiał manewrować cofając się w kierunku zachodnim. Inne
stanowisko reprezentowali Włosi, którzy chcieli bronić Cyrenajki na umocnionych pozycjach
pod Gazalą. Na tym tle dochodziło do ostrych spięć między Rommlem a Bastico. Ostatecznie
niemiecki generał zgodził się na próbę zatrzymania Brytyjczyków, ale pierwszą linię
pozostawił Włochom. Swoje jednostki ugrupował z tyłu.
Lima gizalska przebiegała łukiem od zatoki do grzbietu Alem Hamza - około 32 kilometrów
w głąb lądu. Na pozycjach tych znalazły się następujące jednostki: w pasie nadmorskim -
dywizja "Brescia", na południe od niej dywizja "Pavia", a w odwodzie dywizja
zmotoryzowana ,,Trento"; na południowy zachód - niemiecka dywizja "Afrika", która 15
grudnia została przemianowana na 90 dywizję lekką i odesłana na dalekie tyły (jej miejsce za-
jęła wtedy włoska dywizja "Trieste"); następnie linia obrony skręcała na zachód i ten odcinek
był obsadzony przez dywizję pancerną "Arietę" (na zachód od niej stały w odwodzie
niemieckie dywizje pancerne: 15.i 21).
Podczas gdy wojska "osi" organizowały obronę pod Gazalą, do pozycji tej zbliżał się
brytyjski 13 korpus armijny. Na odcinek nadmorski skierowała się nowozelandzka 5 brygada
piechoty (trzy bataliony) wzmocniona 1 pułkiem królewskiej artylerii konnej (1 Royal Horse
Artillery Regiment), natomiast w kierunku na Alem Hamza ruszyła hinduska 4 dywizja
piechoty. Na południe od Hindusów znalazła organizowana doraźnie 7 grupa wsparcia (7
Support Group) dysponująca 30 czołgami z 32 brygady pancernej oraz 4 brygada pancerna
mająca 90 czołgów typu Stuart. Nieco głębiej w pustyni ugrupowała się mocno osłabiona 7
dywizja pancerna, ale nie wzięła udziału w walkach.
Postawa nieprzyjaciela sugerowała, że zamierzaj on stawić zdecydowany opór, toteż dowódca
korpusu generał Godwin-Austen miał nadzieję, że dojdzie tu do rozstrzygającej bitwy. Jego
plan wyglądał następująco: główne siły piechoty przełamią pozycję gazalską, zaś 4 brygada
pancerna obejdzie nieprzyjaciela od południa (w rejonie Rotonda Segnali), dotrze na tyły
wroga (rejon Bir Halegh el-Eleba) i stamtąd wykona atak na Niemców i Włochów (w rejonie
Bir Temrad - Sidi Breghics). Brygada miała osiągnąć Bir Halegh el-Eleba nie później niż o
jedenastej 15 grudnia, gdyż na godzinę dwunastą planowano natarcie głównych sił piechoty.
Kiedy dokładniej przeanalizujemy plan dowódcy korpusu, dziwić może fakt, że na dwie
dywizje wroga miała uderzyć zaledwie jedna brygada. Przy tej okazji warto więc wyjaśnić, że
stany liczbowe wielkich jednostek obu walczących stron były w owym czasie najogólniej
mówiąc "płynne". Podczas walk zmieniały się one wskutek poniesionych strat lub były
spowodowane koniecznością wsparcia innych jednostek. Na przykład niemiecki 8 pułk
pancerny miał 23 czołgi, a 21 dywizja pancerna tylko 19. Generał Godwin-Austen otrzymał
informację, że obie niemieckie dywizje mają niewiele ponad 50:czoł-gów, dlatego w jego
przekonaniu 4 brygada pancerna ze swoimi 90 Stuartami mogła łatwo zniszczyć znaczną
część Deutsche Afrika Korps. Wprawdzie tuż obok działała włoska dywizja pancerna
"Arietę" (według etatu - 146 czołgów, stan faktyczny nieznany), ale dowódca korpusu nie
przejmował się tym. W czasie gdy 13 korpus armijny szykował się do walki o Gazalę,
większość pozostałych jednostek biorących udział w obronie Tobruku odeszła na odpoczynek
lub do odwodu. Wycofana z walk miała być również brygada karpacka, na co bardzo
nastawał Naczelny Wódz generał Sikorski w rozmowie z premierem Churchillem.
Dziesiątego grudnia Polacy oddali najlepsze samochody brytyjskiej 16 brygadzie i czekali w
Tobruku na rozkaz wymarszu z twierdzy. Czekali daremnie. Do Egiptu odesłano jedynie pułk
kawalerii zmotoryzowanej, czyli na dobrą sprawę jedyny polski oddział w pełni
przygotowany do walk ruchomych.
Okazało się wkrótce, że generał Ritchie chciał skoncentrować swoje najlepsze jednostki i
zażądał pozostawienia do jego dyspozycji SBSK przynajmniej na dwa tygodnie, to znaczy do
czasu przewidywanego zakończenia ofensywy. Nikt wtedy nie przypuszczał, że polską
brygadę czekają jeszcze przeszło trzy miesiące działań na pustyni.
Jedenastego grudnia brygada weszła w skład 13 korpusu. Tego samego dnia generał Godwin-
Austen zapewnił generała Kopańskiego, że Polacy, ze względu na długi pobyt na pustyni i
wyczerpującą walkę w Tobruku oraz znaczne wykruszenie stanu brygady, nie będą użyci do
żadnych ciężkich działań, które mogłyby grozić im wyniszczeniem (warto podkreślić, że
karpatczycy nie byli już tak liczni, jak w dniu przybycia do Tobruku, kiedy to stan brygady
wynosił prawie pięć tysięcy żołnierzy; po odejściu pułku ułanów, a także w związku ze
stratami poniesionymi w walce, 12 grudnia generał Kopański miał do dyspozycji 225
oficerów i 3249 szeregowych). Pierwszym zadaniem, jakie otrzymała polska bry-
gada, była obrona lotniska El-Adem. Karpatczycy pozbierali z Tobruku samochody nie
należące d żadnej jednostki - były to niemiłosiernie zdezelowane maszyny zwane żartobliwie
"Tobruk-taxi" - zreperowali co się dało i z pewnymi kłopotami technicznymi 12 grudnia
dotarli do wyznaczonego rejonu. Tam stanęli w ugrupowaniu obronnym.
Następnego ranka z dowództwa korpusu nadszedł rozkaz, z którego wynikało, że SBSK ma
stanowić odwód sił atakujących pozycje nieprzyjaciela pod Gazalą, a w związku z tym musi
przejść do rejonu na zachód od Akromy. Nowy przemarsz - prawie 40 kilometrów drogą
pustynną, w dodatku przy silnym wietrze i padającym deszczu - ujawnił nieprzygotowanie
brygady do walk manewrowych. Dwadzieścia trzy samochody uległy defektom i ostatecznie
dopiero w nocy z 13 na 14 grudnia SBSK stanęła w wyznaczonym rejonie. W tej sytuacji
generał Kopański udał się do dowództwa korpusu, by zameldować Godwin-Austenowi o
brakach w sprzęcie. Podkreślił wówczas stanowczo, że dopóki braki te nie zostaną usunięte,
brygada nie będzie zdolna do walk na pustyni. Dowódca korpusu zapewnił, że nie ma zamiaru
użyć SBSK w najbliższym czasie.
Kiedy generał Kopański wracał z podpułkownikiem Gliwiczem ze sztabu korpusu, zapadła
noc. W jednej chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Reflektory samochodu nie ukazywały
żadnych punktów orientacyjnych. Na szczęście w jednym namiocie żołnierze nie dopilnowali
całkowitego zaciemnienia i dowódcy dostrzegli błysk światła. Skierowali się w tamtą stronę i
szczęśliwie trafili do brygady. Tak oto pustynia przypomniała o sobie.
AIN EL-CHAZALA
Ain el-Ghazala to szeroka na kilometr zatoczka, na której wybrzeżu znajduje się stary fort
turecki i dwa nowe zbudowane przez Włochów lądowiska. Sama Gazala stanowi punkt na
biegnącej wokół zatoki drodze Tobruk-Dema (110 kilometrów od Demy i 67 kilometrów od
Tobruku). W rejonie Gazali równolegle do szosy ciągnie się płaskowyż (do 200 m.n.p.m.)
opadający stromą skarpą tuż przy tej ważnej drogowej arterii. Ze względu na swoje
ukształtowanie, dość liczne skały i skałki, nadaje się on znakomicie do obrony. Nad
płaskowyżem dominuje grzbiet Carmuset er-Regem z dwoma wzgórzami, 183 i 187, z
których doskonale widać rozciągający "się wokół teren. Właśnie tędy przebiegają pozycja
obronna sił "osi", starannie rozbudowana i zamaskowana, ze stanowiskami wykutymi w skale
i betonowymi działobitniami. Od strony południowo-wschodniej, czyli z kierunku, z którego
nadszedł 13 korpus, skalisto-piaszczysty. teren nie ma żadnych zagłębień ni fałd. A zatem jest
to rejon trudniejszy do przełamania niż usytuowane bardziej na południe odcinki wokół
wzgórz Bir en-Naghia oraz Alem Hamza.
Czternastego grudnia przed południem do generała Kopańskiego zgłosili się dwaj oficerowie
ze sztabu 13 korpusu. Przywieźli oni informacje o sytuacji na froncie oraz nowe zadanie dla
brygady karpackiej. Według danych sztabu nieprzyjaciel stawia silny opór w dwóch punktach
pasa nadmorskiego - przy szosie oraz w rejonie Alem Hamza, ale między te walczące
zgrupowania wroga wdarła się ponoć i znalazła na jego tyłach grupa brytyjska niejakiego
pułkownika Wilsona. W związku z tym zadanie brygady polega na wyjściu przerwą
zrobioną: "grupę Wilsona" na tyły nieprzyjaciela; broniącego brzegu Zatoki Gazalskiej, i na
braniu do niewoli wycofujących się Włochów. Generał Kopański, rzecz jasna, nie był
zachwycony typowo ruchowym zadaniem, ale wychodził z założenia, że skoro jest tak, jak
głosi pismo ze sztabu korpusu, to wykonanie rozkazu nie przekracza możliwości brygady.
Ponieważ jednak wiadomość przywiezione przez oficerów były bardzo skąpe, polski dowódca
począł zadawać pytania. Gdzie broni Się nieprzyjaciel? Gdzie znajduje się wyłom uczyniony
przez grupę pułkownika Wilsona? Gdzie obecnie jest i co będzie w najbliższym czasie robi:
dzielny pułkownik Wilson? Jakie zadania otrzymali walczący, w sąsiedztwie
Nowozelandczycy i Hindusi?
Na te pytania brytyjscy sztabowcy nu potrafili udzielić odpowiedzi, co mocno zdziwiło
generała Kopańskiego. Nie był on jednak dowódcą, który wyłącznie czeka na informacje i
rozkazy. Postanowił samodzielnie zdobyć potrzebne wiadomości. Natychmiast wysłał oddział
wydzielony (kompania piechoty na ciężarówkach, pluton carrierów. bateria przeciwpancerna,
pluton artylerii polowej) pod dowództwem majora Karola Piłata (zastępca dowódcy 1
batalionu), aby rozpoznał drogę marszu brygady, nawiązał 'łączność z Nowozelandczykami
którzy ponoć nacierali na odcinku nadmorskim, i z grupa pułkownika Wilsona oraz
zorientował się w sytuacji w rejonie szosy na Dernę. Główne siły brygady miały wyruszyć w
godzinę po oddziale majora Piłata i posuwać się w ślad za nim, czyli w kierunku grzbietu
Carmuset er-Regem. Generał Kopański wydawszy rozkazy udał się za oddziałem
wydzielonym. Jadąc przyglądał się terenowi. Żadnych pagórków, żadnych naturalnych
zasłon. Gdyby w takim miejscu brygada natknęła się na czołgi nieprzyjaciela... Brrr! To
byłyby jatki! Kopański machnął ręką, odganiając ponurą wizję. Przecież dowództwo korpusu
twierdzi, że przed nami droga wolna, uspokajał sam siebie. I w ogóle nie naszą sprawą jest
walka. Mamy tylko brać jeńców.
Samochód generała wjechał na teren oznaczony na mapie jako Got el-Charruba. Oczywiście,
między nim a poprzednim, określonym jako Got el-Moatared, nie było żadnej różnicy.
Kopański spoglądał w kierunku jazdy, czyli na północny zachód. Wkrótce dostrzegł pojazdy
oddziału wydzielonego. Dalej, w odległości około dwóch i pół kilometra, rysowały się
grzbiety pagórków Carmuset er-Regem.
Dochodziła czternasta trzydzieści, kiedy rozległy się strzały. Jazgotały karabiny maszynowe,
biły moździerze. Generał Kopański widział, jak oddział wydzielony wykonał ostry zakręt,
cofnął się sto metrów, po czym stanął i zaczął przygotowywać się do walki. Dowódca
brygady podjechał do swoich żołnierzy.
- Co się dzieje?
- Nieprzyjaciel, panie generale! - meldował major Piłat. - Wyrósł jak spod ziemi! Wygląda
na to, że mają tu linię okopów. Jakieś dwa kilometry od tamtych wzgórz. A od samego
Carmuset er-Regem bije artyleria...
- Niech pan, majorze, skieruje oddział w lewo i poszuka skrzydła tego nieprzyjaciela. Gdzieś
te okopy muszą się kończyć. To mi wygląda na linię czat. Proszę rozpoznać sytuację i wracać
do brygady. Będziemy w rejonie Got el-Moatared i obok, w Guetat Mnesi.
- Rozkaz! - krzyknął Piłat i pobiegł do swojego oddziału.
Po chwili carriery - ciągle prowadząc ogień - skręciły na południe. Strzelcy i artylerzyści
podążali za nimi, ale wszyscy trzymali się już w nieco większej odległości od nieprzyjaciela.
Po przebyciu mniej więcej kilometra Polacy zauważyli, że oddalają się od jednego gniazda
kaemów i moździerzy, ale wchodzą pod ogień drugiego.
Po pewnym czasie sytuacja powtórzyła się. Wróg strzelał do nich z trzeciego gniazda,
doskonale zamaskowanego i głęboko wkopanego w ziemię. Oddział majora Piłata ostrożnie,
trzymając się poza zasięgiem ognia, posuwał się na południowy zachód.
Polacy zdołali już przyzwyczaić się do tego, gdy nagle zostali ostrzelani od czoła, ze wzgórza
Bir en-Naghia. W tym samym momencie podjechał do nich samochód z kilkoma
Nowozelandczykami.
- Hallo! - wrzasnął sierżant w ogromnym kapeluszu. - Wracajcie, bo was wystrzelają jak
kaczki! Tam wszędzie pełno włoskich luf! A w ogóle skąd się tu wzięliście?
Major Piłat zaczął wypytywać sierżanta, gdzie znajduje się przerwa w linii obronnej
nieprzyjaciela. Ale Nowozelandczycy zrobili wielkie oczy i oświadczyli, że o niczym takim
nie słyszeli. Określili natomiast dość dokładnie znajdujące się przed nimi ugrupowanie
nieprzyjaciela i sytuację na froncie.
Tymczasem generał Kopański pełnym gazem jechał w kierunku brygady. Spieszył się, aby
zatrzymać posuwające się wprost na .ukrytego wroga, nieświadome grożącego im
niebezpieczeństwa, bataliony. Wreszcie spotkał czołowe oddziały, rozesłał łączników na
motocyklach z rozkazami i dopiero kiedy brygada zatrzymała się i ugrupowała obronnie na
postój ubezpieczony, odetchnął spokojnie. Strach pomyśleć, co mogłoby się stać, gdyby nie
wysłał oddziału wydzielonego i nie wrócił na czas do swoich ludzi, jego strzelcy znaleźliby
się na zupełnie płaskim terenie pod ostrzałem artylerii i broni maszynowej. To mogłoby
bardzo drogo kosztować.
O zmierzchu powrócił oddział wydzielony i major Piłat natychmiast udał się do dowódcy
brygady, aby zdać sprawozdanie ze swoich dokonań. Otóż natknął się on na 22 batalion
nowozelandzki, nie stwierdził żadnej przerwy w linii obronnej przeciwnika, nie znalazł też
nawet śladu grupy pułkownika Wilsona. Od Nowozelandczyków dowiedział się, że podjęli
oni próbę natarcia, ale załamało się ono pod niezwykle silnym ogniem. Natomiast Hindusi
pod Alem Hamza natknęli się na niemieckie czołgi i ponieśli spore straty. Z informacji tych
wypływał tylko jeden wniosek. Pozycja gazalska była silnie broniona w każdym punkcie - od
brzegu morza, w poprzek szosy Tobruk - Derna, wzdłuż grzbietu Carmuset er-Regem (tu
dwie linie obrony) przez wzgórza Bir en-Naghia i Alem Hamza, aż do Sidi Breghics.
Wiadomości te zaskoczyły generała Kopańskiego. Z rozkazu otrzymanego od dowódcy
korpusu wynikało niedwuznacznie, że brygada ma przed sobą stosunkowo łatwe zadanie,
zadanie, które wykona bez trudu. Tymczasem okazało się, że sytuacja wygląda zupełnie
inaczej, że nieprzyjaciel utrzymuje nie naruszoną, silnie umocnioną pozycję, którą trzeba
będzie przełamać tocząc ciężkie i być może długotrwałe walki. Pozostała jeszcze jedna
niewiadoma. Czy to właśnie Polakom przyjdzie stoczyć bój o Gazalę.
Dowódca brygady wysłał do korpusu meldunek, w którym przedstawił rzeczywistą sytuację
na froncie i ugrupowanie SBSK na noc z 14 na 15 grudnia. Jednocześnie przewidując, że
generał Godwin-Austen nie dotrzyma swoich obietnic i skieruje brygadę do walki - liczył się
z możliwością wykonania natarcia na grzbiet Carmuset er-Regem przy współdziałaniu
Nowozelandczyków oraz stojącego w pobliżu 1 pułku królewskiej artylerii konnej - wydał
batalionom (1 i 3) rozkaz wysłania o świcie patroli rozpoznawczych w celu określenia
najdogodniejszych podstaw wyjściowych do natarcia, ustalenia zarysu pozycji nieprzyjaciela
oraz wyznaczenia celów dla artylerii.
Kapral Polnik i strzelec Władysław Foja z 1 kompanii 3 batalionu jeszcze smacznie spali,
kiedy do ich namiotu wszedł szef kompanii starszy sierżant Czechowski.
- Wstawać, śpiochy! Idziecie na patrol!
Zerwali się natychmiast, niezbyt przytomnie spojrzeli na szefa i jak automaty zaczęli wciągać
buty. ' Czechowski odczekał chwilę, wreszcie przekazał im rozkaz:
- Macie wziąć motocykle i ubezpieczać patrol z drugiego batalionu. Kierunek, prosto na
zachód. Tamci pojadą półciężarówką, jest ich dziesięciu.
Foja i Polnik wskoczyli na motocykle i popędzili za znajdującym się już w drodze patrolem.
Wkrótce dogonili wolniejszy pojazd i zajęli swoje pozycje. Foja ubezpieczał z lewej, Polnik z
prawej strony.
Było jeszcze ciemno, ale na horyzoncie niebo już szarzało i łączność wzrokowa stała się
możliwa. Oczywiście o użyciu reflektorów nie mogło być mowy.
Strzelec Foja przejechał jakieś cztery kilometry, gdy nagle tuż przed nim pojawiły się
brytyjskie czołgi. Było ich osiem. Pierwszy z nich zatrzymał się i z wieżyczki wychynęła
głowa Anglika.
- Kim jesteś? Co tu robisz? - wrzasnął czołgista.
Foja .wyjaśnił, że jest żołnierzem polskiej brygady i patroluje teren. To Anglikowi
wystarczyło. Klapa włazu zamknęła się z trzaskiem. Czołgi odjechały na południe. Foja
spojrzał za siebie i zobaczył w oddali samochód z patrolem. Ruszył więc dalej na zachód.
Jechał dość wolno, uważnie lustrując teren. Dokoła panował spokój. Minął właśnie niewielki
pagórek, gdy dostrzegł raptem z prawej strony czterech ludzi. Kiedy przyjrzał im się
dokładniej, zimny pot zrosił mu czoło. To byli Włosi. Na co czekają, dlaczego nie strzelają,
myślał w popłochu, ale pędził dalej, nie zatrzymywał się. Po chwili uświadomił sobie, ze
jedzie przecież na zdobycznym motocyklu i ma głęboki, nietypowy hełm, więc pewnie biorą
go za swego. Zbliżył się do stojących nieruchomo Włochów, zatrzymał maszynę, po czym
wycelował w nich pistolet maszynowy i krzyknął:
- Hande hoch! Mane alto!
Jeden z włoskich żołnierzy sięgnął po karabin, ale kiedy Foja puścił mu serię pod nogi,
wrzasnął: "Dio mio", i nie próbował więcej "sztuczek". Wszyscy czterej podnieśli grzecznie
ręce do góry i stali tak przez piętnaście minut, dopóki nie nadjechał patrol i nie przejął
jeńców.
Strzelec Foja zadowolony z sukcesu ruszył dalej. Przejechał spokojnie około kilometra i
wtedy dostrzegł dwa nieruchome samochody: niemiecki łazik i angielski wóz sztabowy typu
Humber. Zwolnił, rozejrzał się, ale nie zobaczył nic podejrzanego. Podjechał bliżej.
Samochody były puste. Humber miał rozbitą przednią szybę, a na miejscu kierowcy widniały
duże plamy zakrzepłej krwi. Na sąsiednim fotelu leżała lorneta, mapnik, a na podłodze gruby-
portfel. Foja zsiadł z motocykla i sięgnął po mapnik. W tym momencie zaterkotał karabin
maszynowy, gwizdnęły pociski. Polak błyskawicznie padł na ziemię i wczołgał się pod
Humbera. Widział wyraźnie, jak zza niemieckiego łazika wybiega Włoch i pędzi przez
pustynię. Foja puścił krótką serię z pistoletu maszynowego. Biegnący rozkrzyżował ręce i
zwalił się do tyłu. Jednocześnie rozpętało się istne piekło. Setki pocisków pomknęły w stronę
wraków. Strzelały cekaemy i działo przeciwpancerne typu Breda. I w tym właśnie momencie
do rejonu walki zbliżył się patrol karpatczyków. Kierowca zorientował się, że znaleźli się tuż
przed włoską pozycją, więc gwałtownie zakręcił. Żołnierze wyskoczyli w biegu z kluczącego
pojazdu i padli na ziemię. Samochód, mimo że miał w kilku miejscach przedziurawioną
chłodnicę, był nadal sprawny. Kierowca zachował zimną krew. Nie zważając na padające
zewsząd pociski odjechał do tyłu.
Korzystając z tego, że nieprzyjaciel skoncentrował uwagę na patrolu, Foja podbiegł do swego
motocykla. Najpierw zapalił silnik, potem jednym ruchem postawił maszynę, wskoczył na
siodełko i zaczął uciekać. Włosi, oczywiście, zobaczyli go. Jeden pocisk wyrwał sprężynę z
siodełka, a inny pozbawił koło kilku szprych. Na szczęście Władkowi nic się nie stało.
Powoli wycofywali się też żołnierze patrolu. Ostrożnie, wykorzystując każdą nierówność
terenu, posuwali się do tyłu. Wreszcie znaleźli się poza zasięgiem ognia, ale ciągle bardzo
blisko nieprzyjacielskiej linii. Minęło jeszcze pół godziny mozolnego czołgania, nim znaleźli
się w bezpiecznym miejscu. Tutaj dowódca patrolu wykonał szkic terenu, napisał raport, po
czym kazał strzelcowi Foji dostarczyć meldunek pułkownikowi Peszkowi, zastępcy dowódcy
brygady.W tym czasie dowództwo otrzymało już meldunki i od innych patroli. Potwierdzały
one ciągłość włoskiej linii obronnej oraz przyniosły sporo wiadomości o ugrupowaniu wroga.
Nadal jednak generał Kopański nie wiedział dokładnie, jakie siły tkwią na poszczególnych
pozycjach i jakie znajdują się, w drugim rzucie. Rankiem 15 grudnia dowódca brygady
uzgodnił ewentualne współdziałanie z brygadierem nowozelandzkiej jednostki, co
praktycznie ograniczyło się do poinformowania go o zamiarze ataku, gdyż Nowozelandczycy
nie otrzymali rozkazu natarcia tego dnia. Więcej efektów przyniosło spotkanie
podpułkownika Stanisława Gliwicza (dowodzącego karpacką artylerią) z majorem
Turnbullem, zastępcą dowódcy 1 pułku królewskiej artylerii konnej, zresztą znajomym
Polaków z okresu wspólnego pobytu w oblężonym Tobruku. Jak się okazało, major Turnbull
miał wiele cennych informacji o przeciwniku, a ponadto oddał do dyspozycji Gliwicza jeden
swój dywizjon. To ostatnie było o tyle ważne, że karpacki 3 dywizjon artylerii z powodu
braku środków transportu musiał cofnąć się do Tobruku, poza tym kompania zaopatrzenia nie
zdołała na czas wyposażyć artylerii w amunicję. Według danych majora Turnbulla grzbiet
Carmuset er-Regem był broniony przez włoską dywizję "Pavia".
Przebieg i poszczególne elementy pozycji gazalskiej w dalszym ciągu stanowiły dla
dowództwa brygady zagadkę, tym trudniejszą do rozwiązania, że nie można ich było określić
w terenie. W pasie przewidywanego natarcia SBSK linia obrony wroga przebiegała przez
pustynny płaskowyż, na którym zdołano wyodrębnić zaledwie dwa niewielkie wzgórza: 183 i
187, w rejonie Carmuset er-Regem. Nieco ' na południe, w rejonie Bir en-Naghia, określono
również dwa punkty, które próbował atakować nowozelandzki 22 batalion. Ponadto patrole
zlokalizowały kilka silnych gniazd ogniowych na przedpolu głównej pozycji, co świadczyło o
istnieniu linii czat (ubezpieczeń). Cóż z tego, jednak, że Polacy mieli świadomość, iż taka
linia istnieje, skoro nie potrafili odtworzyć jej przebiegu.
Mieli więc przed sobą monotonny, płaski, niewinnie wyglądający pustynny krajobraz, który
krył doskonale rozbudowaną pozycję z głębokimi rowami i stanowiskami wykutymi w skale.
Włosi - co było powszechnie wiadome - potrafią znakomicie fortyfikować teren i świetnie
maskować stanowiska. Pod Gazalą potwierdzili swe umiejętności.
15 GRUDNIA 1941 ROKU
Od rana piętnastego grudnia Polacy niecierpliwie czekali na nowe rozkazy z dowództwa
korpusu. Niestety, bezskutecznie. Przełożeni nabrali wody w usta. W tej sytuacji generał
Kopański, jako żołnierz, dla którego wykonanie rozkazu jest sprawą główną, uznał, iż
obowiązuje go ostatnia dyrektywa korpusu, czyli wyjście na tyły przeciwnika. A mógł to
osiągnąć wyłącznie poprzez przełamanie pozycji gazalskiej.
Polski dowódca miał do wyboru dwie możliwości: dokładnie rozpoznać ugrupowanie
nieprzyjaciela (np. walką), poczekać na amunicję dla artylerii i zaatakować 16 grudnia lub
ruszyć już 15 grudnia na nie rozpoznanego do końca przeciwnika, przy słabym wsparciu
artyleryjskim. Ostatecznie zdecydował się - choć z ciężkim sercem - na to drugie rozwiązanie,
albowiem liczył na całkowite zaskoczenia nieprzyjaciela.
O godzinie 11.30 u generała Kopańskiego zameldowali się: dowódca 1 batalionu major
Stanisław Kopeć, dowódca 3 batalionu major Józef Sokol oraz dowódca artylerii
podpułkownik Stanisław Gliwicz. Generał wyznaczył czas rozpoczęcia natarcia (godzina
14.00) oraz skonkretyzował zadanie brygady. Miała ona przejść przez lukę pomiędzy 22 a 24
batalionem nowozelandzkim, zaatakować siłami dwóch batalionów w pasie o szerokości
około dwóch kilometrów (przy wsparciu całej posiadanej artylerii) i zdobyć skarpę Carmuset
er-Regem. Zadanie 1 batalionu: zdobyć wzgórze 187 - Carmuset er-Regem. Zadanie dla 3
batalionu: zdobyć skarpę Carmuset er-Regem w rejonie wzgórza (punktu) 183. Drugi batalion
miał przesuwać się za nacierającym 3 batalionem jako odwód brygady.
Tuż przed odprawą generał Kopański został poinformowany przez Hindusów, że rozpoczną
oni atak na Alem Hamza około godziny dwunastej i proszą o przyspieszenie polskiego
natarcia. Oczywiście o współdziałaniu taktycznym nie mogło być mowy, gdyż dywizja
hinduska nie sąsiadowała z karpatczykami (przedzielał ich 22 batalion nowozelandzki), a
dowództwo korpusu nie dawało znaku życia jako dowództwo operacyjne. Poza tym
Nowozelandczycy nie planowali w owym czasie żadnej poważniejszej akcji. Ta ostatnia
sprawa stanowi kolejną zagadkę bitwy pod Gazalą. Według planu generała Godwin-Austena
wszystkie odcinki obrony nieprzyjacielskiej miały być zaatakowane jednocześnie. Dlaczego
więc. Nowozelandczycy tylko przyglądali się natarciu polskiemu? Czy nie dotarły do nich
rozkazy? Czy pomylono daty szturmu? Tego nie wiemy do dziś.
Po wyjściu z odprawy u dowódcy brygady podpułkownik Gliwicz analizował zadanie
postawione artylerii. Zdawał sobie sprawę, że natarcie w tak ciężkich warunkach terenowych
powinno mieć zapewnione jak najsilniejsze wsparcie, tymczasem on dysponował niewielką
liczbą dział, jeśli nawet uwzględnić pomoc Brytyjczyków. Podpułkownik Gliwicz postanowił
więc nadrobić te niedobory maksymalną wydajnością ognia. W tym celu nakazał złożyć cały
zapas amunicji na stanowiskach artyleryjskich, zaś opróżnione ciężarówki wysłał do składów
w Tobruku. Jednak czekała go przykra niespodzianka. Łącznicy dywizjonów i kwatermistrz
pułku powrócili z brygadowej kolumny amunicyjnej, stojącej na zachód od Akromy, z
pustymi rękoma. Okazało się, że kwatermistrz brygady, wiedząc, iż Godwin-Austen obiecał
nie wprowadzać ich jednostki do walki, zapełnił ciężarówki konserwami, sucharami i
marmoladą. Dopiero po interwencji artylerzystów, czyli około południa, pojazdy wyruszyły
ponownie po amunicję, tym razem do Tobruku.
W tej sytuacji Gliwicz mógł liczyć tylko na pociski znajdujące się przy działach, czyli na
około 130 sztuk na jedną lufę. I szybko je rozdysponował. Ogień przygotowawczy miał
pochłonąć po 40 pocisków na działo, ognie wsparcia (w ciągu dwóch godzin przewidywanego
natarcia) po 50 pocisków, na ognie żądane przez nacierającą piechotę po 20 pocisków. W
rezerwie, do dyspozycji Gliwicza, pozostało po 20 pocisków. Uzupełnienie amunicji z
Tobruku mogło nadejść najwcześniej w nocy z 15 na 16 grudnia. Generał Kopański,
poinformowany o trudnościach dowódcy artylerii, obiecał sobie, że ukarze winnych, ale
postanowił nie odkładać ataku. Przesunął jedynie godzinę natarcia. O 15.30 bataliony miały
wyruszyć z podstawy wyjściowej odległej o ponad trzy kilometry od pozycji nieprzyjaciela.
Nie wszystko jednak przebiegało zgodnie z planem, toteż doszło do kilkuminutowego
opóźnienia. Wreszcie o wyznaczonej porze zaczęła bić artyleria, zaś piechota była podwożona
ciężarówkami na podstawę wyjściową. I znów nastąpiła drobna komplikacja. Ruch 3
batalionu został dostrzeżony przez przeciwnika, który zareagował, na szczęście, dość słabym
ogniem artyleryjskim. Tymczasem polskie działa ostrzeliwały trzy cele na domniemanej
wysuniętej- pozycji ubezpieczeń wroga (pierwsza linia) oraz cztery cele na pozycji głównej.
Były to dwa punkty na Carmuset er-Regem i dwa punkty w rejonie Bir en-Naghia, które nie
atakowane przez Nowozelandczyków strzelały do nacierających na sąsiednie wzgórze
Polaków. Ugrupowanie batalionów (1 i 3) było podobne. W pierwszym rzucie szły dwie
kompanie strzeleckie, za nimi pluton moździerzy i pluton ckm, następnie dwie dalsze
kompanie strzeleckie, a na skrzydłach carriery (skrzydło zewnętrzne) i działa
przeciwpancerne. Tak silne ugrupowanie w głąb i osłona skrzydeł wynikały z faktu, że
wiadomości o nieprzyjacielu były skąpe - mogły pojawić się nowe, nie rozpoznane wcześniej,
gniazda oporu, które należałoby maksymalnie szybko zlikwidować.
Generał Kopański obserwował natarcie z punktu położonego na podstawie Wyjściowej.
Szczególnie niepokoił go los lewego skrzydła 3 batalionu, które było ostrzeliwane z rejonu
Bir en-Naghia. Dowódca brygady obawiał się także, iż w razie klęski Hindusów pod Alem
Hamza kontratak nieprzyjaciela może dotrzeć do stanowisk polskiej artylerii. Dlatego też
wysłał swojego zastępcę, pułkownika Peszka, do 2 batalionu z rozkazem przyspieszenia
marszu i ubezpieczenia atakującej brygady od strony południowej. Kopański rozważał też
możliwość ataku 2 batalionu na Bir en-Naghia, do tego jednak, przynajmniej tego wieczoru,
nie doszło.
Tymczasem bataliony pierwszego rzutu mimo silnego ognia artylerii wroga posuwały się do
przodu. Około godziny 16.30 przełamały linię ubezpieczeń i zaatakowały pozycję główną. W
blasku zachodzącego słońca generał Kopański dostrzegł Włochów, którzy rzucali broń i
podnosili ręce do góry. Wkrótce na tyły pomaszerowały kolumny jeńców.
Pierwszy batalion, który natrafił na słabszy opór wroga, posuwał się szybciej i dowódca
rozkazał, aby major Kopeć przejął częściowo zadanie 3 batalionu. Rozkazu tego karpatczycy
nie zdołali jednak wykonać ze względu na zapadające ciemności.
O godzinie 17.30, już po zmroku, generał Kopański otrzymał meldunki, w których major
Kopeć i major Sokol informowali o wykonaniu powierzonych im zadań, czyli osiągnięciu
punktów 187 i 183. Wkrótce miało się okazać, że była to tylko częściowa prawda.
Powróćmy jednak do owych dramatycznych dwóch godzin, w czasie których karpatczycy
nacierali pod ogniem artylerii i broni maszynowej przeciwnika.
W pierwszym rzucie 1 batalionu atakowała druga kompania kapitana Mariana Osiczki, a na
lewo od niej czwarta kompania kapitana Stanisława Jandzisa. Celem był punkt 187 -
Carmuset er-Regem. Żołnierze mieli na sobie płaszcze, jako że czekała ich noc pod gołym
niebem, a na pustyni nocą i do tego w grudniu możliwe są przymrozki. W chlebakach -
puszka z wołowiną, suchary i opatrunki osobiste, w manierkach - herbata.
Po dojściu do podstawy wyjściowej kapitan Osiczko przedstawił dowódcom plutonów plan
działania i podkreślił, że pierwszy skok, czyli bieg między dwoma zagłębieniami terenu, jest
najważniejszy. Musi być długi, aby nieprzyjaciel nie mógł postawić ognia zaporowego.
O 15.30 huknęły działa karpackiego pułku artylerii. Kompania poderwała się i zgodnie z
zaleceniami kapitana Osiczki wykonała szybki i długi skok. Po nim następny. Artyleria
włoska, początkowo ostrzeliwująca podstawę wyjściową, skróciła ogień, ale nie mogła
dosięgnąć "sprinterów", którzy znajdowali się niemal na linii ubezpieczeń. Tu jednak
otrzymali silny ogień z broni maszynowej i działek. Sytuacja stała się trudna.
Kompania kapitana Osiczki wyprzedziła inne kompanie. Na jej czele znajdował się pluton
prowadzony przez plutonowego Henryka Torbusa. Tam też byli pierwsi zabici i ranni.
Aby uniknąć dalszych strat, Torbus postanawia zaczekać na wyrównanie frontu jednak
pociski padają coraz gęściej. Jakiś żołnierz jęczy:
- Jestem ranny!
To wpływa na zmianę decyzji plutonowego.
- Naprzód!
Przydzielony plutonowi cekaem osłania ogniem podrywających się do skoku żołnierzy,
chociaż strzela raczej na ślepo.
Tymczasem kapitan Osiczko zażądał wsparcia artyleryjskiego. Pada kilka pocisków. Mało,
ale trudno o 1 więcej, skoro baterie mają ograniczone limity wystrzałów, a w dodatku 3
batalion potrzebuje silniejszego wsparcia, bo ma większe kłopoty niż pierwszy.
Ciężko jest również kompanii czwartej, której dowódca, kapitan Jandzis, otrzymał ranę w
brzuch. W tej sytuacji kapitan Osiczko melduje majorowi. Kopciowi o silnym ogniu z
prawego skrzydła i trudnościach, na jakie natknęli się jego ludzie. Reakcja i dowódcy
batalionu była natychmiastowa. Pchnął drugorzutową 1 kompanię kapitana Antoniego
Nowosadowskiego oraz carriery pod dowództwem podporucznika Stefana Bortnowskiego do
ataku na prawe skrzydło. Nieprzyjaciel natychmiast przerzucił na nich część ognia.
Piechurom z drugiej jest lżej. Osiczko skokami dobiega do miejsca, w którym zaległ pluton
Torbusa. Z trudem łapie oddech.
- Zmieńcie kierunek! - sapie. - Bardziej lewo i skos... Tam widziałem lukę między
gniazdami. Ze i skrzydła atakuje pierwsza i carriery. My przypadliśmy, ale już idziemy za
wami, bo zaleganie pod ostrzałem to tylko dodatkowe straty..
- Rozkaz panie poruczniku! - krzyczy Torbus i rusza ze swoimi we wskazanym kierunku.
Po kilkuminutowym biegu są już za linią czat. Od pozycji głównej dzieli ich mniej niż 200
metrów. Muszą przypaść do ziemi, bo ogień jest bardzo gęsty, a oni piekielnie zmęczeni.
Przebiegli w płaszczach kilka kilometrów.
- Bagnet na broń! Przygotować się do szturmu!
To moment krytyczny. Wszyscy muszą ruszyć jednocześnie. Czy ruszą?
- Naprzód!
Skoczyli jak jeden mąż. Trzy bunkry rosną w oczach. W głębi widać inne. Jeszcze tylko
dwadzieścia metrów. Włosi nie wytrzymują nerwowo. Część się poddaje, część ucieka.
Polacy odwracają zdobyte działka i poganiają umykających.
Zapada zmrok. Na ciemnym tle piasku Torbus dostrzega tłumek ludzi, jakieś sto metrów od
wzgórza Stoją nieruchomo. Jeden z karpatczyków nie wytrzymuje nerwowo i otwiera ogień.
Tamci odpowiadają strzałami. Torbus krzyczy:
- Stać! Przerwać ogień!
Okazuje się, że cała kompania Włochów szukała okazji do poddania się i te niepotrzebne
strzały zmusiły ich do obrony. Teraz składają broń i dwóch karpatczyków odprowadza ich na
tyły.Tymczasem 1 kompania i carriery zdobyły prawe skrzydło linii czat, co umożliwiło atak
plutonowi Torbusa, a następnie już w zapadającym mroku uderzyły na pozycję główną.
Również pozostała część 2 kompanii oraz drugorzutową 3 kompania kapitana
Stanisława Trondowskiego ruszyły do natarcia na nie zdobyte jeszcze gniazda oporu.
Kapitan Osiczko ma przestrzeloną stopę, ale nie! Upewniwszy się, że wśród skał nie kryje się
cofa się, przeciwnie podrywa swoich ludzi do ataku:
- Chłopaki, naprzód! Na tę skarpę!
Ruszają biegiem. Nisko pochylone sylwetki. Nad ich głowami gwiżdżą pociski. Szczególne
wrażenie wywołują te wystrzeliwane z działek Breda. Silnie świecące, o płaskim torze lotu,
wyglądają jak toczące się bilardowe kule. Polacy dobiegają do skarpy i wskakują do małego
wąwozu. Siedzą tu jacyś ludzie.
— Polish? — pada pytanie.
To Nowozelandczycy i Hindusi, którzy dostali się do niewoli włoskiej. Natychmiast
otrzymują zdobyczną broń i wzmacniają 2 kompanię.
Osiczko prowadzi swój oddział wzdłuż skarpy — chce wyjść na tyły Włochów broniących
obu punktów Carmuset er-Regem. Widoczność jest coraz gorsza.
Nagle padają strzały ze sprzężonych działek przeciwlotniczych i cekaemów. Ginie
nowozelandzki oficer, a jeden z karpatczyków jest ranny. Polskie cekaemy długimi seriami
uciszają wroga. Po chwili 2 kompania, dopada do gniazd oporu. Są puste. Włosi uciekli. W
zupełnych ciemnościach, od strony wzgórza 183, majaczą jakieś sylwetki. Kapitan Osiczko,
przekonany, że to 3 kompania Trondowskiego, spokojnie wydaje rozkaz, by ludzie poszukali
sobie stanowisk na noc. Wtedy owe sylwetki podrywają się do ucieczki.
— Alt, qui va?! — krzyczy Osiczko.
Ponad sto par rąk podnosi się do góry, ale to tylko część wycofujących się Włochów.
Większość umknęła pod osłoną ciemności.
Upewniwszy się, że wśród skał nie kryje się nieprzyjaciel, kapitan wystrzelił dwie rakiety:
czerwoną i zieloną. Był to znak dla dowódcy batalionu, że wzgórze 187 zostało zdobyte.
Zastępca dowódcy kompanii, porucznik Sławomir Sawicki, zebrał wszystkich jeńców i wraz
z. kilkoma żołnierzami odprowadził ich do dowództwa. Tymczasem kapitan Osiczko
nawiązał łączność z kapitanem Trondowskim
Dochodziła godzina osiemnasta. Obie kompanie (druga i trzecia) obsadzały punkt 187
Carmuset er-Regem, a więc zadanie powierzone 1 batalionowi zostało wykonane. Żołnierze
czuwali na zdobytych stanowiskach. Pozostałe dwie kompanie obsadziły zdobyte gniazda na
linii ubezpieczeń. Tego dnia 1 batalion stracił 9 zabitych, a 63 żołnierzy było rannych.
Piętnastego grudnia o godzinie 15.30 z podstawy wyjściowej ruszył również 3 batalion. Jego
zadaniem było zdobycie, położonego o 2 kilometry na południe od punktu 187, punktu 183 —
Carmuset er-Regem. W pierwszym rzucie atakowały pierwsza (dowódca kapitan Adam
Zieliński) i druga (dowódca kapitan Franciszek Kaczmarczyk) kompanie, w drugim rzucie
idącym 300 metrów z tyłu znajdowały się kompanie trzecia (dowódca kapitan Korzeniowski)
i czwarta (dowódca kapitan Antoni Dusza). Lewe skrzydło (południowe) od strony Bir
en-Naghia ubezpieczał pluton carrierów pod dowództwem kapitana Bronisława Klisia.
Trzeci batalion miał mniej szczęścia niż pierwszy.! Zaledwie zdołał opuścić podstawę
wyjściową i prze-l być ze 2 kilometry, ściągnął na siebie silny ogień artylerii i broni
maszynowej z punktu 186 na linii czat (atakowanego przez 1 batalion), z Carmuset er-Regem
oraz ogień boczny z Bir en-Naghia. Żołnierze musieli zejść z samochodów wcześniej niż
planowano. Wszystko to spowodowało, że natarcie 3 batalionu! było wolniejsze niż
pierwszego. Czołowe kompaniej ostrzeliwane od strony Bir en-Naghia, zboczyły na prawo i
kontynuowały walkę obok 1 batalionu. Na ich miejsce wszedł drugi rzut, ale wobec silnego
ognia również posuwał się bardzo wolno.
Tuż przed godziną siedemnastą dowódca 1 kompanii, kapitan Adam Zieliński, zobaczył przed
sobą, wzgórze, na którym znajdowano się silne gniazdo ogniowe. Szybko porównał teren z
mapą. Ze szkiców wynikało, że jest to wzgórze 183. Zieliński uznał, że ma przed sobą główny
cel natarcia batalionu. Następuje szybkie porozumienie z 2 kompanią kapitana
Kaczmarczyka. Czasu jest coraz mniej, gdyż zapada zmierzch. Obie kompanie ruszają do
ataku. Dobrze ukryci za wzgórzami Włosi zasypują nacierających gradem pocisków. Kilka
karpatczyków pada, j ale pozostali wciąż biegną do przodu. Polacy prawie i nie strzelają,
wiedzą, że pierwszy skok musi być najdłuższy, bo potem trudno będzie podnieść głowy.
Przypadają dopiero 50 metrów przed okopami wroga. To był bieg! Wzdłuż tyraliery niesie się
rozkaz: przygotować się do szturmu! Szczękają odbezpieczane karabiny i zakładane bagnety.
Od strony Włochów dochodzi gwar wielu głosów. Kapitan Zieliński podnosi rękę...
- Uwaga...
- Alt! Alt! Stop! Stop! - wrzeszczą Włosi, którzy nie wytrzymali napięcia i postanowili nie
czekać na atak Polaków. Podnoszą ręce do góry, zbierają się w grupki, rzucają broń. Jest ich
przeszło stu, czyli tylu, ilu Polaków. Jednak nacierający są zawsze w gorszej sytuacji, bo nie
mają osłony przed pociskami, toteż karpatczycy są zdumieni liczbą jeńców.
W tym czasie dowódca 3 batalionu major Józef Sokol pozostał nieco z tyłu i nie obserwował
przebiegu natarcia. Zresztą wzgórze zostało zdobyte tuż po zmroku i trudno było cokolwiek
zobaczyć w terenie. Dowódcy pierwszorzutowych kampanii zameldowali o wykonaniu
zadania i tę wiadomość przekazał Sokol do dowództwa brygady.
Ponieważ identyczny meldunek nadszedł od majora Kopcia, generał Kopański nakazał w
nocy ze-środkować bataliony na zdobytych pozycjach i przygotować się do pościgu
następnego dnia.
Okazało się jednak, że sytuacja nie przedstawia się tak, jak myśleli dowódcy. W nocy
obserwator artyleryjski kapitan Władysław Arzymów zameldował podpułkownikowi
Gliwiczowi, że ma wątpliwości co do położenia czołowych kompanii 3 batalionu. Doszedł
mianowicie do wniosku, że nie znajdują się one w punkcie 183 - Carmuset er-Regem, lecz
zdobyły południowe gniazdo na pierwszej linii oporu, oznaczone na mapie również liczbą
183. Gliwicz natychmiast udał się do Kopańskiego i poinformował go o tym
nieporozumieniu, które zmieniało cały plan działania na dzień następny, a jednocześnie
znaczyło, ze kompanię 1 batalionu są narażone na kontratak z kilku stron - również od strony
wzgórza 183
- Carmuset er-Regem. Dowódca brygady wezwał majora Sokola.
- Czy jest pan absolutnie pewien, majorze, że pańscy ludzie obsadzają Carmuset er-Regem w
punkcie sto osiemdziesiąt trzy? - spytał Kopański.
- Nie mam powodu, by w to wątpić, panie generale - odpowiedział Sokol. - Tak meldowali
kapitanowie Zieliński i Kaczmarczyk, a to naprawdę dobrzy żołnierze.
- Ale argumentacja Arzymowa jest logiczna i przekonująca - zauważył Gliwicz.
Generał Kopański zwrócił się do swego adiutanta:
- Poruczniku Orłowski, zawołajcie tu kapitana Zawadzkiego.
Po kilku minutach do namiotu wszedł oficer rozpoznania brygady kapitan Zygmunt
Zawadzki.
- Kapitanie, jest dla was zadanie - powiedział! dowódca brygady. - Weźmie pan kilku ludzi i
zlokalizuje dokładnie położenie czołowych kompanii trzeciego batalionu. Musi pan
kategorycznie stwierdzić, czy punkt sto osiemdziesiąt trzy - Carmuset er-Regem pozostaje w
rękach Włochów.
- Rozkaz! - odrzekł Zawadzki i zniknął na całą j noc.
O świcie zjawił się w dowództwie i zameldował, że punkt 183 - Carmuset er-Regem
pozostaje w rękach nieprzyjaciela. Dodał ponadto, że Włochów na wzgórzu jest co najmniej
kilkuset.
Tak więc 16 grudnia 3 batalion musiał dokończyć swoje zadanie z dnia poprzedniego.
Noc z 15 na 16 grudnia upłynęła na szczęście spokojnie. Włosi nie kontratakowali. Ogromną
pracę wykonali natomiast sanitariusze brygady, którzy zajęli się ewakuacją rannych, oraz
służby zaopatrzenia dostarczające wysuniętym kompaniom żywność i amunicję. Namęczyli
się przy tym okrutnie, gdyż odnalezienie oddziałów na pustyni w ciemnościach nocnych było
niezwykle trudne, a przecież o włączeniu reflektorów samochodowych nie mogło być mowy,
gdyż natychmiast odezwałyby się włoskie działa.
Zaopatrzeniowcy 1 kompanii 3 batalionu wyruszyli na poszukiwanie kolegów zupełnie "po
omacku", jedynie z busolą w ręku. Przez cały czas kontrolowali licznik przebytej drogi, a
kiedy wydało im się, że są już na miejscu-, zaczęli nawoływać kolegów. Żołnierze
obsadzający gniazdo 183 usłyszeli te krzyki, ale minęło sporo czasu, nim obie grupy się
spotkały. Najdziwniejsze jednak było to, że owej nocy samochód z zaopatrzeniem przejechał
bez szwanku przez pole minowe. Doprawdy, niezwykłe szczęście!
Ta sama kompania zorganizowała o świcie kilka grup, które zajęły się ściąganiem z pola
walki zabitych. Kapral Karol Stróżyna oraz strzelec Władysław Foja doszli niemal do
podnóża grzbietu Carmuset er-Regem. I tu znaleźli ciała swoich kolegów: strzelca Karola
Szkandery i strzelca Michała Bielskiego. Przygotowali płachty brezentowe, by na nich od-
transportować zwłoki poległych. Nagle zostali z dwóch stron ostrzelani.
- Do diabła! - Wrzasnął Foja. - Czy to nasi tak piorą?
- Chyba nie są głupcami! - odkrzyknął Stróżyna - Przecież idziemy od strony brygady.
Tymczasem ogień był tak gęsty, że obaj strzelcy mogli się tylko czołgać
- Trzeba wiać! - zawyrokował Foja. - A co z nimi? - Stróżyna wskazał na poległych,
- Trudno, musimy ich zostawić. Może później po nich wrócimy.
Foja i Stróżyna szybko wycofali się z niebezpiecznego rejonu. Po drodze zastanawiali się nad
tym niespodziewanym ogniem z grzbietu Carmuset er-Regem. Wszystko wyjaśniło się po
kilku godzinach, gdy wyszła na jaw pomyłka 3 batalionu co do wzgórza 183.
16 GRUDNIA 1941 ROKU
Sytuacja o świcie 16 grudnia wyglądała następująco: w strefie pierwszego batalionu
kompanie 2 (kapitana Osiczki) i 3 (kapitana Trondowskiego) zajęły wzgórze 187 — Carmuset
er-Regem, kompania 1 (kapitana Nowosadowskiego) obsadziła punkt 178 na pierwszej linii
oporu, a kompania 4 (kapitana Jandzisa) została wycofana do odwodu; w strefie batalionu
trzeciego kompanie 1 (kapitana Zielińskiego), 2 (kapitana Kaczmarczyka) i 4 (kapitana
Duszy) usadowiły się na południe od punktu 178, czyli zajęły pozostałą część pierwszej linii
włoskiej (tzw. linię ubezpieczeń lub czat), kompania 3 (kapitana Korzeniowskiego)
znajdowała się w odwodzie. Batalion 2 nadal ubezpieczał tyły i część lewego skrzydła 3
batalionu. Sąsiad SBSK na północy — 24 batalion nowozelandzki, sąsiad od południa — 22
batalion nowozelandzki.
Tymczasem po stronie nieprzyjaciela doszło — z konieczności — do zmian w ugrupowaniu.
Na Car-muset er-Regem, w miejsce poważnie osłabionego 27 pułku piechoty, skierowano 7
pułk bersalierów (strzelców górskich traktowanych na równi z komandosami) z odwodowej
dywizji „Trento", który był ponoć najlepiej wyszkolonym oddziałem włoskim w całym
zgrupowaniu. Pułk ten przygotowywał się do odbicia utraconego wzgórza 187.
Ważne wydarzenia zaszły również w sztabie wojsk „osi", o czym Polacy dowiedzieli się o
wiele później. Otóż do kwatery Rommla przybył dowódca obszaru operacyjnego „Süd"
feldmarszałek Albert Kesselring oraz szef włoskiego Sztabu Generalnego generał Ugo
Cavallero. W konferencji, która trwała od rana 16 grudnia, brał udział również dowódca
korpusu włoskiego generał Ettore Bastico.
Włosi, popierani przez Kesselringa, naciskali, by utrzymać pozycję gazalską, a żeby to
osiągnąć należało ją wzmocnić oddziałami niemieckimi. Rommel nawet nie chciał o tym
słyszeć, co więcej już poprzedniego dnia wycofał z zajmowanych pozycji dywizję „Afrika"
(przemianowaną na 90 dywizję lekką) i wprowadził na jej miejsce, wokół Bir en-Naghia,
włoską dywizję „Trieste". Cel tej roszady był jasny — stanowiła ona przygotowanie do
generalnego odwrotu Deutsche Afrika-Korps, planowanego przez Rommla na noc z 16 na 17
grudnia. Dowódcy włoscy byli oburzeni, gdyż ich podwładnym przypadła niewdzięczna rola
osłaniania wycofujących! się jednostek niemieckich. Na tym tle doszło nawet) do ostrej
wymiany zdań między Bastico a Rommlem.
Jednak "lis pustyni" postawił na swoim. Otrzymał oficjalną zgodę Naczelnego Dowództwa
Wojsk Lądowych w Berlinie na nieliczenie się ze zdaniem I strony włoskiej (tym samym
został głównodowodzącym wojsk "osi" w Afryce Północnej) i nawet Kessering nie miał
prawa mu rozkazywać. Zresztą w sprawie odwrotu spod Gazali Rommel dysponował po-;
ważnymi argumentami. Wiedział już o tym, że brytyjska 4 brygada pancerna rozpoczęła
manewr okrążający i, chociaż Anglicy nie wykonali zadania, obawiał się, iż dywizjom
niemieckim może zostać odcięta droga odwrotu. Ponadto zadał sojusznikom dość, kłopotliwe
pytanie: jak utrzymać pozycję gazalską, skoro dywizja "Payia" oddała część Carmuset er-Re-
gem Polakom atakującym prawie bez wsparcia artyleryjskiego?! Ostatecznie Włosi
postanowili nadal, bronić swych pozycji, a nawet spróbować odebrać wzgórze 187.
Umówili się na drugą naradę po południu. Jak się miało okazać, wieczorem Rommel mógł
tylko powtórzyć swoje argumenty.
Tymczasem na pozycjach polskich karpatczycy z 1 batalionu wyrąbywali sobie kilofami
stanowiska ogniowe na wzgórzu 187, zaś 3 batalion szykował się i do natarcia na właściwe
wzgórze 183. Dowódca ba- j talionu major Sokol i jego zastępca major Fanslau zastanawiali
się nad najlepszym wariantem ataku. Niestety, natarcie nie zapowiadało się ryżowo.
Przeciwnik był bardzo silnie umocniony i spodziewał się uderzenia.
Wielkie zdenerwowanie panowało w dowództwie brygady z powodu ciągłego braku amunicji
artyleryjskiej. Baterie miały dosłownie po kilkanaście pocisków na działo, a bez silnego
wsparcia artyleryjskiego nie można było nawet marzyć o zdobyciu pozycji włoskich. W
dodatku 3 batalion musiał odłożyć atak na kilka godzin, gdyż Włosi, zorientowawszy się w
sytuacji, już o świcie położyli skoncentrowany ogień artylerii i moździerzy na wzgórze 187, a
następnie bersaglierzy ruszyli do natarcia. Polskie działa milczały, bowiem podpułkownik
Gliwicz ostatnią rezerwę amunicji przeznaczył na ogień zaporowy. Miał on się rozpocząć
dopiero w .momencie, kiedy nieprzyjaciel znalazłby się w odległości 200-300 metrów od
polskich stanowisk.
Kompania kapitana Osiczki w nocy uzupełniła amunicję i żywność, nawiązała też łączność z
sąsiadami. O świcie żołnierze zobaczyli kilkudziesięciu Włochów, którzy kryjąc się za
skalnymi załomami usiłowali podejść skrycie do polskich stanowisk. Długa seria z cekaemu
zmusiła nieprzyjaciela do ucieczki. Dowódca kompanii doszedł jednak do wniosku, że ten
ruch przeciwnika jest zwiastunem kontrnatarcia, porozumiał się więc z kapitanem
Trondowskim i obydwa pododdziały utworzyły ugrupowanie obronne, tzw. rygiel, z trzema
cekaemami i trzema działkami przeciwpancernymi. Polacy zbudowali też prowizoryczne
stanowiska dla zdobycznych działek Breda. Kiedy kompletowano do nich obsługę, kapitan
Wojciech Kania, dowódca baterii przeciwpancernej, przyprowadził włoskiego żołnierza.
- Patrzcie, chłopaki, co znalazłem w schronie! - zawołał.
- Wygląda na Włocha - zażartował Osiczko i przyjrzał się szczegółom umundurowania jeńca.
- Wygląda też na artylerzystę.
- Wygląda też na zmęczonego dość przestraszonego - rzucił porucznik Sawicki.
- Nie szkodzi - zawyrokował Osiczko. - Wystarczy, że zna się na Bredach. Włączcie go do
obsługi.
- Będziesz ładował, celować nie musisz - wyjaśnił Sawicki, żywo gestykulując.
- Si, si - kiwnął głową Włoch. - Okay! Tymczasem i od strony wzgórza 183 i od zachodu
nieprzyjaciel rozpoczął silny ostrzał artyleryjski. Kapitan Osiczko pobiegł na stanowisko
majora Piłata (zastępca dowódcy batalionu), gdzie znajdowała się radiostacja.
- Panie majorze, trzeba poinformować o sytuacji dowódcę batalionu.
- Wiem - odpowiedział Piłat. - Ale radiotelegrafista nie może się połączyć.
Osiczko usłyszał za sobą warkot motocykla. Obejrzał się 1 zobaczył kaprala ze swojej
kompanii podjeżdżającego "z fasonem" na włoskiej maszynie.
- Skąd to wytrzasnąłeś? - spytał.
Kapral, który był w dziwnie wesołym nastroju, odpowiedział:
- Melduję, panie kapitanie, że byłem właśnie na przedpolu, gdzie znalazłem ten oto motocykl
oraz butelkę "Vino Bianco". Melduję też gotowość do wykonania specjalnego zadania.
- Dobrze się składa! - ucieszył się Osiczko. -
Jedź do majora Kopcia i poinformuj go, że Włosi szykują się do natarcia. Powiedz też, skąd
nas ostrzeliwują.
Kapral ruszył pełnym gazem. Gwiżdżące dookoła pociski nie robiły na nim żadnego
wrażenia.
Kapitan Osiczko wrócił na wzgórze. Tu podbiegł do niego porucznik Sławomir Sawicki.
- Niedobrze, jeden z naszych dostał się do niewoli!
- Jak?!
- Poszedł z patrolem na przedpole. Nagle usłyszeli, dobiegające zza schronu jęki. Jeden tam
zajrzał i został porwany. Inni próbowali go odbić, ale nie udało się. Wrócili.
- Szkoda... Ale jak dopadniemy Italiańców, to go wyzwolimy... A co to takiego? - Kapitan
pokazał ręką.
Pomiędzy stanowiskami włoskimi pojawił się samochód pancerny z angielskimi znakami.
- Zdobyczny - zawyrokował Sawicki.
- Wygarnijcie z działka pepanc! - krzyknął Osiczko.
Po kilku wystrzałach pojazd zniknął Polakom z oczu.
Żołnierze przez cały czas budowali zasłony przed pociskami, a że wykutych w skale gniazd
wciąż było za mało, więc niektórzy kryli się za dużymi kamieniami. Do godziny 11.00 nie
narzekali.
Od czasu do czasu serie z kaemów omiatały wzgórze, a pociski artyleryjskie padały rzadko i
niecelnie. Ale później nieprzyjaciel rozpoczął taką kanonadę, jakiej nie sposób zapomnieć.
Całe baterie waliły w jeden cel. Karpatczycy wprawnym uchem rozpoznawali armaty 75 mm
i haubice 210 mm. Od wybuchów drżała ziemia, a odłamki padały ze wszystkich stron i
bębniły o kamienie. Z czasem ogień wzmógł się jeszcze i był coraz celniejszy. Tuż obok
kryjówki kapitana Osiczki padł pocisk, który rozerwał na strzępy jednego żołnierza. Odłamek
trafił dowódcę kompanii w szyję. Na szczęście było to tylko lekkie skaleczenie. Jednak straty
są coraz większe. Ginie pięciu strzelców, a dwóch jest ciężko rannych. Pada trafiony
odłamkiem kapitan Kania.
Sanitariusze uwijają się wśród rannych. Opatrują ich, odprowadzają na tyły.
Wreszcie ruszają do natarcia bersaglierzy. Polacy otwierają ogień ze wszystkich luf, ale wciąż
duszeni nawałą artyleryjską wroga obawiają się, że długo nie wytrzymają. Co z naszą
artylerią, zastanawiają się coraz bardziej niespokojni. Z każdą chwilą sytuacja staje się
trudniejsza. W kompaniach Osiczki i Trondowskiego jest wielu rannych (w tym obaj
dowódcy), a Włosi nacierają z nie spotykaną u nich odwagą i determinacją. Trzeba ich
zatrzymać chociaż na kilka minut. I w tym krytycznym momencie odzywają się polskie
działa. 1 dywizjon artylerii pod dowództwem majora Możdżenia otwiera ogień zaporowy,
który zmusza nieprzyjaciela do wycofania się.
Spokój jednak trwa krótko, bardzo krótko.
Po chwili rusza drugie natarcie, a polscy artylerzyści nie mają już czym strzelać. Na szczęście
teraz z pomocą przyszedł im 1 Royal Horse Artillery Regiment. Ogień Brytyjczyków był
niezbyt celny, ale spowodował, że Włosi jakby się zawahali i zwolnili.
Znów chwila oddechu. I świadomość, że trzeci szturm oznacza ich klęskę.
W tym dramatycznym momencie ukazują się ciężarówki z amunicją. Jadą pełnym gazem.
Westchnienie ulgi. obsługi dział rzucają się do rozładunku wozów. Pierwsze skrzynki wędrują
ód razu na stanowiska i już po chwili polskie armaty odzyskują życie. Ogień wzmaga się z
każdą minutą, odbierając Włochom ochotę do ataku. Piechota wroga już nie rwie się do walki.
A zatem pora na jego artylerię. Podpułkownik Gliwicz rozkazuje przenieść ogień na
stanowiska dział przeciwnika. Krytyczny moment minął. Wprawdzie przed południem Włosi
spróbowali jeszcze raz zaatakować, ale przyduszeni silnym ogniem artyleryjskim szybko się
wycofali.
Teraz najważniejszą sprawą było zadanie 3 batalionu, czyli zdobycie drugiego punktu na
grzbiecie Carmuset er-Regem.
Kapitan Antoni Dusza, dowódca 4 kompanii 3 batalionu, od momentu, w którym dowiedział
się, jaka jest faktyczna sytuacja, zastanawiał się nad sposobem wykonania nie zrealizowanego
poprzedniego dnia zadania. Na wstępie postawił sobie trzy pytania. Gdzie dokładnie leży
przedni skraj pozycji 183 - Carmuset er-Regem? Jakimi siłami nieprzyjaciel obsadza to
wzgórze? W jakiej odległości od wzgórza znajdują się wysunięte kompanie i bataliony?
Od odpowiedzi na te pytania zależał plan akcji, niestety jednak kwestii tych nikt nie potrafił
wyjaśnić. Tak więc kapitan Dusza musiał pogodzić się z faktem, że przyjdzie mu zaatakować
nie znane siły przeciwnika w nie rozpoznanym bliżej terenie. Dalej już, u nioski nasuwały się
same. Należy podejść jak najbliżej do pozycji włoskich i wedrzeć się szturmem do ich gniazd
obronnych. Natarcie musi być wsparte silnym ogniem artylerii skierowanym na Bir en-
Naghia oraz na inne stanowiska wroga. Trzeba poprosić o pomoc karpatczyków ze wzgórza
187. Plan był prosty, ale nie zawierał żadnego elementu zaskoczenia, należało się więc liczyć,
że podczas jego realizacji Polacy poniosą bardzo dotkliwe straty.
Czy wykonam tak trudne zadanie mając zaledwie 78 ludzi, zastanawiał się kapitan Dusza.
I właśnie wtedy przyszedł mu do głowy pomysł. A gdyby tak ściągnąć uwagę wroga na jeden
kierunek, a jednocześnie wysłać pluton carrierów, aby okrążyły pozycję nieprzyjaciela i
zaatakowały ją z boku, a jeszcze lepiej od tyłu? To rozwiązanie uznał kapitan za najlepsze.
Zdawał sobie sprawę, że inne kompanie 3 batalionu mają również mocno wykruszone stany,
toteż swoją - czwartą - postanowił użyć w pierwszym rzucie, pozostałe zaś jako
ubezpieczenie. Około godziny 10.00 do rejonu 4 kompanii przyjechał zastępca dowódcy
batalionu, major Karol Fanslau, z następującym rozkazem: "Kompania 4 plus obserwator
artyleryjski plus patrol telefoniczny. Natrzeć i zdobyć wzgórze 183 Carmuset er-Regem, po
czym zorganizować się tam obronnie., Wsparcie natarcia zapewni karpacki pułk artylerii,
kładąc i ogień na wzgórze 183. Ubezpieczenie lewego skrzydła zapewni ogień własnych
moździerzy i przydzielonego plutonu ciężkich karabinów maszynowych. Gotowość do
natarcia meldować o godzinie 12.30".
Kapitan Dusza zanotował rozkaz, a potem przedstawił swój plan natarcia: Po krótkim
namyśle major Fanslau stwierdził, że nowa koncepcja zdecydowanie przewyższa pierwotną,
po czym podszedł do telefonu i kazał połączyć się z dowódcą batalionu majorem Sokołem.
Pierwszą reakcją przełożonego na' projekt kapitana Duszy był sprzeciw.
- To szaleństwo - stwierdził.
- Kapitan Dusza jest zdania, że realizując swój plan zdoła zminimalizować straty. W
przeciwnym razie będą one ogromne - argumentował Fanslau.
- Ale pluton carrierów to nie igła. Włosi natychmiast go zauważą. Zauważą i zniszczą, zanim
znajdzie się między wzgórzem sto osiemdziesiąt trzy a sto osiemdziesiąt siedem.
! - Natarcie wyjdzie około czternastej, a to pora obiadowa. - Teraz kapitan Dusza bronił
swojej koncepcji. - Włosi nie spodziewają się takiego manewru, a to stwarza nam szansę
powodzenia. Zresztą, jeśli skupią ogień na czwartej kompanii, straty będą jeszcze większe.
Wreszcie dowódca batalionu dał się przekonać, że wszystkie brane pod uwagę plany mają
więcej wad i wyraził zgodę na użycie carrierów. Major Fanslau i kapitan Dusza natychmiast
przystąpili do działania. Wezwali do siebie kapitana Bronisława Klisia, dowódcę plutonu
carrierów'3 batalionu, obserwatora artyleryjskiego i dowódcę plutonu łączności, by zapoznać
ich z zadaniem oraz planem ataku. Otóż 20 minut po opuszczeniu przez 4 kompanię podstawy
wyjściowej pluton carrierów miał ruszyć wzdłuż drogi prowadzącej na punkt 183, później
skręcić w prawo w kierunku 1 batalionu, a gdy znajdzie się na grzbiecie Carmuset er-Regem,
znów skręcić, tym razem w lewo, i zaatakować punkt 183 od północnego zachodu. Tuż przed
samym uderzeniem kapitan Kliś powinien wystrzelić rakietę, aby dać sygnał kapitanowi
Duszy do natychmiastowego natarcia, określić położenie własne, a zarazem wskazać pozycje
1 batalionu na wzgórzu 187. Po omówieniu szczegółów współdziałania kapitan Kliś powrócił
do swego plutonu. W czasie drogi zastanawiał się nad otrzymanym zadaniem i sposobem jego
wykonania. O nieprzyjacielu wiedział tylko tyle, że jest dobrze ufortyfikowany i
zamaskowany oraz że ma znaczną liczbę broni maszynowej i działka przeciwpancerne typu
Breda. Tymczasem jego pluton miał do przebycia ponad dwa kilometry drogi, co oznaczało,
że zanim dotrze do celu, może zostać całkowicie zniszczony. Na myśl o tym kapitan Kliś
skrzywił się, ale po chwili machnął ręką. Załóżmy, że uda się szczęśliwie dotrzeć do grzbietu
Carmuset er-Regem, pomyślał. I co dalej? Zwalczanie gniazd oporu ogniem kaemów nic nie
da. Carriery to nie czołgi. Zresztą nawet czołgi w tej sytuacji musiałyby mieć wsparcie
piechoty. A zatem nie tędy droga. Rolą carrierów nie może być samodzielne zdobycie
wzgórza^ a jedynie działanie psychologiczne. Należy zdemoralizować Włochów, zmusić ich
do poddania się. Czym ja ich mogę załamać, zastanawiał się kapitan Kliś. Tymi pięcioma
transporterami, które zostały z całego plutonu? Nie. Przede wszystkim prędkością i odwagą.
Z powyższych rozważań zrodził się następujący plan działania: ugrupowane w jednym rzucie
wozy ruszą ku nieprzyjacielowi z maksymalną prędkością, wtargną w głąb jego pozycji
obronnej, otworzą ogień ze wszystkich luf i obrzucą oszołomionego wroga granatami. Potem
już będą mogli liczyć jedynie na to, że Włosi się poddadzą i że kompania kapitana Duszy
również wtargnie do środka nieprzyjacielskich pozycji.
O godzinie 14.00 karpatczycy byli gotowi do natarcia. W tym samym momencie zadzwonił
telefon i major Sokol przekazał rozkaz dowódcy brygady:
- Naprzód!
Artylerzyści rozpoczęli osłonę ataku. Silny ogień haubic i armat skierowali na punkt 183 i na
dwa punkty w rejonie Bir en-Naghia, skąd nieprzyjaciel również mógł ostrzeliwać
nacierających.
Czwarta kompania rusza spokojnym, sprężystym krokiem, jakim idzie tylko żołnierz
zaprawiony w boju. W górze gwiżdżą pociski artyleryjskie. Włosi strzelają coraz gęściej, ale
na karpatczykach nie robi to większego wrażenia. Po 20 minutach przeszli prawie 400
metrów. Wtedy pełnym gazem ruszają carriery kapitana Klisia. Maszyny mkną przez pustynię
z prędkością prawie 50 kilometrów na godzinę.
Czwarta kompania przyspiesza kroku. Nieprzyjaciel strzela już z broni maszynowej.
Niektórzy żołnierze podświadomie zwalniają.
- Szybciej! Szybciej! - krzyczy kapitan Dusza, gdyż zdaje sobie sprawę, że carriery, pędząc z
taką prędkością, musiały już osiągnąć grzbiet Carmuset er-Regem.
Istotnie. W tym samym momencie na niebie rozkwita rakieta wystrzelona przez kapitana
Klisia. A kompania ma jeszcze do przejścia prawie 300 metrów. Kapitan Dusza postanawia
zaryzykować.
- Kompania! Biegiem! Naprzód!
Żołnierze nie zważają na ogień z kaemów. Pędzą, ile sił w nogach, bo wiedzą, że od tego
biegu zależy powodzenie całej akcji, a może i ich życie. Obydwa polskie oddziały muszą
dopaść pozycji wroga jednocześnie!
Tymczasem pluton carrierów minął spokojnie linię obsadzoną przez 1 batalion. Na razie
Włosi zdają się nie dostrzegać maszyn, bo nie strzelają. Kiedy jednak transportery wspięły się
na Carmuset er-Regem, rozpętał się huragan ognia. Z zamaskowanych stanowisk lecą
pomarańczowe kule - to znak, że strzelają działka przeciwpancerne Breda. Kapitan Kliś wie,
że nie ma chwili do stracenia. Szybko odpala rakietę, znak dla kapitana Duszy, i wydaje
rozkaz:
- Naprzód!
W huku wystrzałów i warkocie silników dowódca plutonu krzyczy:
- Pełny gaz! Pełny gaz!
Nikt go nie słyszy, ale wszyscy kierowcy wiedzą, że od prędkości, jaką zdołają osiągnąć,
zależy ich życie. Carriery mkną wzdłuż grzbietu, niemal ocierają się o wielkie kamienie, ale
nie zwalniają ani na chwilę. Włosi są zaskoczeni. Wprawdzie strzelają do pędzących
pojazdów, ale ich ogień jest niecelny. Wreszcie polskie wozy docierają do przedniego skraju
pozycji wroga. Lecą granaty, plują ogniem kaemy. Carriery krążą po polu bitwy ostrzeliwując
włoskie gniazda oporu. Wreszcie po dwudziestu minutach walki maszyna kapitana Klisia
przebija się przez umocnienia i osiąga wzgórze 183. Transporter hamuje obok wielkiego
schronu, z którego sieją ogniem karabiny maszynowe. Kapitan daje znak, by załoga jego
wozu przerwała ogień.
- Ręce do góry! Avanti! - krzyczy.
Włosi już nie strzelają. Ze schronu wysuwa się biała płachta. Obrońcy sąsiednich gniazd
podnoszą ręce do góry. Jest ich wielu, bardzo wielu.
- Avanti! - powtarza Kliś i wskazuje poddającym się Włochom kierunek marszu do odwodu
batalionu. Bersaglierzy spieszą się, jako że od momentu, w którym pozycja upadła, artyleria
włoska i niemiecka zaczęła ostrzeliwać wzgórze.
W tym samym czasie, kiedy kapitan zajęty był poddającymi się do niewoli Włochami,
kompania kapitana Duszy dopadła przedniego skraju obrony. Gdyby wszyscy Włosi
skierowali ogień na tę grupę, wystrzelaliby karpatczyków w ciągu kilku minut. Jednak
bersaglierom zadrżały ręce. Nacierający z furią żołnierze z przodu i ziejące ogniem
transportery z tyłu, tego było za wiele dla wojaków ze słonecznej Italii. Rzucili się do
ucieczki. Po kilku minutach 4 kompania spotkała się z plutonem Klisia na szczycie wzgórza.
Karpatczycy formują kolumny jeńców i odprowadzają je na tyły. Koniec walki i chwila
odprężenia. I oto nagle zza skarpy wyłania się około 70 bersaglierów z bronią w ręku. Kapitan
Dusza, sądząc, że to kontratak, krzyczy:
- Kompania, ognia!
Zaterkotały Thompsony, ale Włosi nie odpowiedzieli ogniem. Czym prędzej rzucili karabiny i
z podniesionymi rękami utworzyli kolejną kolumnę jeńców. Jednak wielu żołnierzy z innych
gniazd, korzystając z zamieszania, zbiegło. Było ich po prostu za dużo, by jedna - i to mocno
wyszczerbiona - kompania mogła wziąć wszystkich do niewoli. Uciekających bersaglierów
próbowały zatrzymać załogi carrierów, które posuwały się wzdłuż grzbietu. W pewnym
momencie Polacy dostrzegli około 50 motocykli. Szybko znaleźli się przy nich. Po chwili ze
wzgórza zaczęli zbiegać włoscy żołnierze. Było ich kilkudziesięciu, a Polaków zaledwie
kilku. Sytuacja nieciekawa, ale, na szczęście, jedna seria z pistoletu maszynowego zatrzymała
Włochów, którzy rzucili broń i poddali się. Załoga innego carriera odkryła samochody
ciężarowe ukryte za załomem skalnym. Tu sytuacja była podobna. Po nieudanej próbie
dotarcia do maszyn niedawni obrońcy wzgórza podnieśli ręce do góry.
Zbliżał się wieczór i słońce kryło się za widnokręgiem. Kapitan Dusza doszedł do wniosku,
że pościg jest bezcelowy, toteż nakazał umocnienie zdobytego terenu. Nakazał, aby jego
podwładni zajęli opuszczone gniazda oporu i wysłali patrole ubezpieczające na przedpole.
Przekazał też odpowiednie "namiary" artylerzystom, by "uciszyli" baterie nieprzyjacielską.
Kapitan Dusza jest zadowolony. Wykonał zadanie, a straty poniósł przy tym minimalne - ma
w swojej kompanii tylko jednego rannego. Nieco gorzej wygląda sprawa w plutonie
carrierów. Do jednej z maszyn wrzucono granat, w wyniku czego sierżant Staszewski został
śmiertelnie ranny, a jeden z żołnierzy odniósł lżejsze obrażenia.
Wynikiem akcji 4 kompanii i plutonu carrierów było zdobycie wzgórza 183 Carmuset er-
Regem. A o to przecież chodziło. Jednocześnie przestał istnieć 11 batalion bersaglierów, a 8
batalion został częściowo zniszczony. Polacy wzięli 350 jeńców, zdobyli 13 dział, 6
moździerzy, 10 granatników, 1 samochód pancerny, 1 ciągnik artyleryjski, 13 samochodów
ciężarowych, 50 motocykli i około 20 ton amunicji. W ich ręce dostało się również
zaopatrzenie dla włoskiego kasyna oficerskiego, co nie zostało w raportach ujęte zbyt ściśle,
jako że część zdobyczy szybko rozdzielono wśród zdobywców wzgórza.
Wysłane na przedpole patrole przyprowadziły jeszcze 40 jeńców oraz stwierdziły, że
nieprzyjaciel nadal mocno broni swych pozycji w rejonie Bir en-Naghia. Tak zakończyło się
natarcie na Carmuset er-Regem. W ugrupowaniu włoskim powstał prawie trzykilometrowej
szerokości wyłom.Przeprowadzona 16 grudnia akcja 4 kompanii i plutonu carrierów z 3
batalionu była najważniejszym, ale nie jedynym, starciem z nieprzyjacielem na linii
gazalskiej. Już poprzedniego dnia 2 batalion otrzymał zadanie ubezpieczania lewego skrzydła
natarcia od strony wzgórza 192 Bir en-Naghia oraz od usytuowanego bardziej na południe
rejonu grzbietu Alem Hamza - z tego ostatniego kierunku można się było spodziewać ataku
czołgów nieprzyjaciela. Ugrupowanie wojsk sojuszniczych również dawało powód do
niepokoju. Nowozelandzki 22 batalion stał wprawdzie przed wzgórzem Bir en-Naghia, ale był
mocno cofnięty, i dlatego właściwym sąsiadem karpatczyków z lewej strony była 5 brygada
hinduskiej 4 dywizji obsadzająca odcinek Alem Hamza, brygada, która mocno ucierpiała 15
grudnia w czasie pancernego kontrnatarcia nieprzyjaciela. Odległość między Polakami a
Hindusami wynosiła prawie 8 kilometrów, co w nazewnictwie taktycznym oznaczało "średnią
lukę". Jednak dowódca 2 batalionu, major Tytus Brzosko, oceniał ją jako bardzo niewygodną,
zaś jego zastępca, major Bolesław Raczkowski, obrazowo nazwał "doliną wiszących
skrzydeł". W tej właśnie "dolinie" karpatczycy prowadzili intensywne rozpoznanie, często
patrolując teren na carrierach.
Szesnastego grudnia o świcie wyruszyły na rozpoznanie dwie maszyny pod dowództwem
aspiranta (podchorążego) Mieczysława Nowobilskiego. Kiedy patrol był w odległości
kilometra od Bir en-Naghia, został ostrzelany od strony wzgórza i z terenu płaskiego na
południowym zachodzie. Carriery odpowiedziały ogniem z kaemów i w dalszym ciągu
zbliżały się do nieprzyjaciela - chodziło przecież o to, aby wykryć i nanieść na mapę jak
najwięcej jego stanowisk ogniowych. Kiedy jednak pociski przeciw-, pancerne zaczęły padać
coraz gęściej, Nowobilski nakazał skręt w lewo, po czym wycofał się na wschód, w kierunku
Nowozelandczyków. W jego ślady poszedł drugi transporter dowodzony przez sierżanta
Turskiego. Manewr wykonany był spokojnie, jako że nagły skręt na dużej prędkości mógł
spowodować spadnięcie gąsienicy i unieruchomienie pojazdu. A przecież wokół biły działka
przeciwpancerne! Przejeżdżając wzdłuż linii Nowozelandczyków, Polacy widzieli uniesione
do góry kciuki i słyszeli okrzyki zachwytu: "Good show! It was great!" ("Dobry pokaz! To
było świetne!").
W rejonie postoju batalionu Nowobilski spotkał swojego przełożonego, dowódcę plutonu
carrierów, a jednocześnie oficera zwiadu, podporucznika Mieczysława Sawickiego, który
długo oglądał liczne ślady trafień na obu wozach.
- Jesteś wariat! Jak można było podchodzić tak blisko?
- Masz rację, ale musiałem ich sprowokować. Takie miałem zadanie. A własne
bezpieczeństwo... Kto by o tym myślał w czasie walki?
- Nie szarżuj, chłopie, bo to może się źle skończyć - przestrzegł Sawicki i dodał innym już
tonem: - Ale spisaliście się świetnie. Dzięki wam znamy pozycje baterii włoskich w całym
rejonie. Przygotuj dobrze maszyny na jutro.
- Paliwo i amunicja uzupełnione - odpowiedział z uśmiechem Nowobilski. - Jesteśmy
gotowi!
Podporucznik Sawicki nie wiedział, że była to jego ostatnia rozmowa z aspirantem
Mieczysławem Nowobilskim.
W pomieszczeniu zajmowanym przez dowódcę batalionu odbywała się odprawa, w czasie
której major Brzosko zdradzał wyraźne zaniepokojenie sytuacją.
- Wkrótce trzeci batalion ruszy do ataku, aby zdobyć to fatalne wzgórze sto osiemdziesiąt
trzy, a tymczasem tutaj jest niewesoło. Silny ogień z Bir en-Naghia i jeszcze te czołgi pod
Alem Hamza...
- Wczoraj te czołgi zniszczyły cały hinduski batalion - dodał major Raczkowski. - Kto wie,
czy nie powtórzą manewru na naszym kierunku...
- W dodatku zawodzi łączność z hinduską dywizją - westchnął major Brzosko. - Nie wiem,
czy Hindusi przetrzebili te czołgi, czy nie. Weźmie pan, poruczniku, motocykl i pojedzie do
nich. - Dowódca batalionu zwrócił się do Sawickiego. - Dowie się pan, co z tymi wozami.
- Rozkaz!
Podporucznik Sawicki wybiegł z namiotu, wskoczył na siodełko stojącego w pobliżu
motocykla i ruszył ostro, gdyż chciał nie tylko szybko przywieźć wiadomości, ale i
wycyganić z hinduskich warsztatów potrzebne części do carriera. Po kilkunastu minutach był
już w rejonie 5 brygady. Tu powiedziano mu, że dowództwo dywizji właśnie zmienia miejsce
postoju, stąd trudności z łącznością, a co do niemieckich czołgów, to wycofały się one i albo
odeszły na zachód, albo zmieniają ugrupowanie pozostając w odwodzie sił obsadzających
Alem Hamza. Hindusi powiedzieli też, że ich rozbity poprzedniego dnia batalion tanio skóry
nie sprzedał i zniszczył 9 lub więcej niemieckich wozów bojowych.
Wiadomości były ważne, należało więc spiesznie Wracać do batalionu, tym bardziej że
odgłosy dochodzące z północy świadczyły, iż 3 batalion rozpoczął natarcie na Carmuset er-
Regem. Sawicki porozmawiał jeszcze z mechanikami, od których dostał kilka potrzebnych
mu części, po czym ruszył w drogę powrotną. Gdy dotarł w rejon dowództwa, minęła już
szesnasta i kanonada przycichła. Z daleka dostrzegł dużą grupę ludzi, a wśród nich dowódcę
batalionu i jego zastępcę. Podjechał blisko, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy
patrzyli w kierunku zachodnim, na przedpole, gdzie unosił się czarny słup dymu.
- Co się stało? - spytał Sawicki pierwszego z brzegu żołnierza.
- Palą się nasze carriery - padła odpowiedź. Sawicki w jednej chwili znalazł się przy
motocyklu i uruchomił silnik.
- Poruczniku! - rozległ się ostry głos majora Brzoski. - Kategorycznie zabraniam!
Powtarzam, kategorycznie!
- Panie majorze! - krzyknął Sawicki. - Tam są moi żołnierze!
Major Raczkowski, który poprzednio wysłał carriery na przedpole, teraz zwrócił się do
dowódcy batalionu:
- Proszę mu pozwolić... Tylko do pierwszej linii. Niech zobaczy, co się stało.
Major Brzosko pokiwał głową i rzekł już całkiem łagodnie:
- Panie poruczniku, tylko do Nowozelandczyków. Nie dalej. Proszę...
Sawicki jechał wpatrzony w słup dymu i gubił się w domysłach. Jak to się mogło stać, jak
doszło do tragedii?
Dwadzieścia minut wcześniej, podobnie jak przed południem, aspirant Nowobilski i
ubezpieczający go w drugim carrierze sierżant Turski podjechali pod Bir en - Naghia. -
Nieprzyjaciel otworzył ogień z kaemów i działek. Polacy posuwali się zakosami, ale ciągle
zbliżali się do wzgórza 192 i prowadzili ostrzał wroga. Kiedy od pierwszej linii dzieliło ich
tylko 400 metrów, dostrzegli powiewające w kilku miejscach białe chusty - widomy znak, że
nieprzyjaciel się poddaje. W tej sytuacji Nowobilski przekroczył linię okopów i zatrzymał się
w środku włoskiej pozycji. Drugi carrier przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów i zawrócił,
odcinając Włochom drogę odwrotu. Ci ostatni zaczęli opuszczać stanowiska bez broni. I
nagle padły strzały. Długa seria bębni o burtę carriera sierżanta Turskiego. Z boku lecą
granaty.
- Wiejemy! - krzyczy Turski.
Kierowca, strzelec Józef Pacholczyk, gwałtownie rusza na wschód. Pozostali otwierają ogień,
aby osłonić odwrót drugiego carriera. Jednak maszyna Nowobilskiego nadal stoi w miejscu.
Sierżant Turski każe kierowcy zawrócić i podjechać do Nowobilskiego. Kiedy są blisko,
krzyczy:
- Co Z wami? Wycofujcie się! Szybko!
Ale oni widocznie nie mogą ruszyć. Walczą w miejscu. Nowobilski strzela z kaemu,
podchorąży Reimers i strzelec Juszczak rzucają granaty.
Sierżant Turski postanawia powtórzyć manewr i zabrać kolegów do swojej maszyny. Nagle
widzi, że wewnątrz carriera Nowobilskiego wybucha granat. Unosi się czarny słup dymu.
Mimo to z wnętrza wozu nadal ktoś strzela.
- Podjedź bliżej! - woła Turski do kierowcy.
,W tym momencie dwa granaty wpadają do carriera. Wybuch, okrzyki bólu. Wszyscy są
ranni. Strzelec Pacholczyk z poszarpaną odłamkami ręką wyprowadza maszynę poza okopy,
na przedpole. Teraz Polacy są ostrzeliwani przez wszystkie gniazda włoskie. Pędzą
zygzakiem, starają się wymknąć z niebezpiecznej strefy, ale szczęście im nie dopisuje. Pocisk
z działka przeciwpancernego rozrywa gąsienicę wozu. Carrier staje. Załoga chwyta za broń,
wyskakują z maszyny i zajmują pozycję obronną za unieruchomionym pojazdem.
Sierżant Turski, ranny w bark i w udo, postanawia, że zostanie na miejscu z mocno
krwawiącym Pacholczykiem, natomiast strzelcowi Zarzyckiemu rozkazuje wynieść ciężko
rannego kaprala Magę spod ostrzału.
- Wycofujcie się! - krzyczy. - Postaramy się was osłonić!
Następnie wymontowuje kaem z rozbitego carriera i odpowiada ogniem na strzały Włochów.
Odnosi to pewien skutek, bo żołnierze włoscy nie sieją już tak długimi seriami. Widać boją
się podnieść wyżej głowy.
Tymczasem Zarzycki i Maga czołgają się do tyłu. Po kilkudziesięciu metrach Zarzycki musi
wziąć kolegę na plecy. Przypadając co jakiś czas do ziemi wycofują się bezpiecznie.
Kilka minut później zza wydmy wyskoczył podporucznik Sawicki. Jeden rzut oka wystarczył
mu, aby ocenić sytuację. A była ona tragiczna. Obydwa carriery stały spowite dymem i w
dalszym ciągu ostrzeliwane przez Włochów. Z bliższej maszyny ktoś odpowiadał ogniem z
Brena. Sawicki przypomniał sobie rozkaz dowódcy batalionu, ale nie mógł tak po prostu
patrzeć na śmierć kolegów. Pełnym gazem ruszył ku transporterom. Obok przemykały smugi
świetlnych serii, padające przed nim pociski burzyły piasek. Sawicki jechał zakosami, ale
niewiele to pomogło - zbyt wiele luf strzelało. W odległości niecałych trzystu metrów od
stojącego bliżej carriera motocykl omiotła seria z kaemu, motor zgasł. Sawicki upadł na
piasek. Nic nie boli, to znaczy, że jestem cały, pomyślał. Zaczął się czołgać w kierunku
kolegów. Raptem usłyszał jęk. Poderwał się na nogi i ruszył biegiem, ale długie serie
sprawiły, że znów przypadł do ziemi.
Kilkanaście metrów od transportera leżał strzelec Józef Pacholczyk. Sawicki podczołgał się
do niego i uniósł mu głowę. Rana na policzku, choć mocno krwawiła, nie wydawała się
groźna, natomiast lewy bark był cały poszarpany odłamkami granatu.
- Noga... Boli... - szepnął z trudem Pacholczyk. Sawicki zobaczył silnie krwawiącą ranę na
lewej stopie.
- Na razie biegać nie możesz - powiedział. - Trzeba zorganizować jakiś transport...
W tej chwili zza carriera rozległo się wołanie:
- Panie poruczniku! Tutaj!
Sawicki poczołgał się w kierunku głosu. Wśród skrzynek po amunicji, z karabinem
maszynowym w ręku, leżał sierżant Zygmunt Turski. Na jego pobladłej twarzy malowało się
cierpienie. Meldował z trudem, urywanymi zdaniami:
- Tutaj tylko nas dwóch... Zarzycki i Maga wycofali się... Obaj ranni... A tam - Turski
wskazał drugi wóz - zostali Nowobilski, Reimers i Juszczak... Próbowaliśmy do nich
podjechać, ale nie udało się, nie mogliśmy ich uratować... A co z Pacholczykiem?
- Dostał mocno. Bark i stopa - odpowiedział Sawicki. - Spróbuję was stąd wyciągnąć.
- Najpierw jego - poprosił Turski. - Potem wróci pan po mnie.
- Dobrze - rzekł wzruszony Sawicki. - Trzymaj się, na pewno wrócę!
Znów kilkanaście ruchów ciała i znalazł się obok Pacholczyka.
- Dasz radę się czołgać? - spytał.
Żołnierz próbował dźwignąć obolałe ciało, ale był to wysiłek daremny.
- Nie mogę, panie poruczniku.' Słaby człowiek jak mucha...
- Spróbuj leżeć tylko na prawym boku, oprzyj się na łokciu. Dobrze... Teraz trzymaj się, bo
pewnie będzie bolało.
Sawicki, leżąc na boku, usiłował jak najostrożniej unieść bezwładne ciało rannego i przesunąć
do przodu. Było to trudne zadanie. Mimo iż starał się nie sprawiać koledze bólu, Pacholczyk
przy każdym szarpnięciu jęczał, a co gorsza jego bark zaczął mocniej krwawić. Sawicki
musiał zrobić mu opatrunek. Kiedy udzielał pomocy koledze, wypatrzyli ich Włosi i ostrzelali
z kaemów i działek przeciwpancernych. Pociski padały gęsto, ale na szczęście żaden z nich
nie był celny. Znów podjęli mozolną wędrówkę ku swoim. I wtedy właśnie dostrzegł ich
porucznik Kazimierz Stasiaczek przydzielony do nowozelandzkiego 22 batalionu jako oficer
łącznikowy. Widząc w jak krytycznej znajdują się sytuacji, zatelefonował do dowództwa
brygady i poprosił o skierowanie ognia artyleryjskiego na Bir en-Naghia. Ponadto udało mu
się skłonić Nowozelandczyków do wysłania jednego carriera na przedpole. Wkrótce maszyna
znalazła się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Polakami a własnymi okopami i tam
stanęła. Sojusznicy czuli zbyt duży respekt przed gęsto strzelającymi Breda-mi, by jechać
dalej.
Sawicki ciągnął Pacholczyka ku carrierowi, ale zaczynało brakować mu sił. Uniósł się więc i
zaczął machać do Nowozelandczyków.
- Bliżej! Bliżej! - wołał.
Transporter ruszył. Na pełnej prędkości podjechał do Polaków i zahamował przy nici
gwałtownie. Jego dowódca wyskoczył z wozu, podbiegł do Pacholczyka i pomógł
Sawickiemu ułożyć rannego we wnętrzu carriera.
- Ostrożnie - prosił podporucznik widząc pośpiech Nowozelandczyka.
W tym momencie pocisk przeciwpancerny rąbnął w burtę maszyny i przestrzelił ją na wylot.
Kierowca, krzyknął i wypadł na ziemię. Był ranny w oba uda. Szybko ułożyli go obok
Pacholczyka, dowódca zajął miejsce kierowcy i krzyknął do Sawickiego:
- Wskakuj, prędko!
- Tam zostali jeszcze inni! - odpowiedział podporucznik i zaczął biec w stronę, z której przed
chwilą przybył.
- Wracaj! Nie bądź szalony! - rozległo się wołanie Nowozelandczyka.
Sawicki nie reagował. Nie bacząc na grożące mu niebezpieczeństwo, ile sił w nogach pędził,
by uratować życie koledze. Wreszcie przypadł do ziemi, by odpocząć chwilę, i wtedy dopiero
spojrzał za siebie. Zobaczył oddalającą się z dużą prędkością nowozelandzką maszynę.
Sawicki poderwał się z ziemi, znów przebiegł kilka kroków i ponownie przywarł do piasku.
Gdy był w połowie drogi, zerknął na maszynę Nowobilskiego. Carrier wciąż jeszcze płonął,
wydzielając jasnoszary dym ścielący się przy ziemi. I raptem za tą zasłoną dostrzegł trzy
przemykające sylwetki. Żyją?! To była pierwsza myśl. Nie, niemożliwe. To musi być
nieprzyjaciel. A może Włosi opanowali obydwa wozy?' Sawicki wyciągnął rewolwer i
odbezpieczył go. Szybciej do Turskiego! Znów zaterkotał karabin maszynowy. Ogień był
jednak niecelny i podporucznik mógł przebiec kilkadziesiąt metrów. Ta seria dodała mu
otuchy. Włosi nie strzelaliby, gdyby ich patrol opanował wrak carriera. Jeszcze tylko dwieście
metrów. Znów gęsty ogień z kaemów. Trzeba się czołgać. Już blisko! Sawicki posuwa się
wolniej, ostrożniej. Nasłuchuje odgłosów, które mogłyby dobiec z drugiej strony wozu.
- Myślałem, że pan już nie przyjdzie - słyszy głos Turskiego i oddycha z ulgą.
A zatem nie ma zaczajonych Włochów, a sierżant Turski leży w tym samym co poprzednio
miejscu, z Brenem w ręku i ostatnim magazynkiem przeznaczonym dla wroga.
- Pacholczyka zabrał nowozelandzki carrier - informuje rannego. - Nie sądzę jednak, żeby
wyjechał po nas. Jesteśmy zdani na własne siły.
- Trudno - odrzekł Turski i próbował unieść się nieco, lecz natychmiast opadł na piasek z
cichym okrzykiem bólu. - Jeszcze raz... Do diabła, chyba nic z tego.
- Poczekaj tutaj - powiedział Sawicki. - Może da się wykorzystać motocykl.
Podczołgał się do maszyny, która wyglądała na sprawną, chociaż w błotniku miała liczne
przestrzeliny, jednym ruchem postawił ją na koła i zaczął pchać w stronę carriera.
Nieprzyjaciel reagował wzmożonym ostrzałem, ale w tej samej chwili od strony polskich
baterii nadleciały pociski ciężkich haubic. Ogień nie był zbyt celny, jednak wybuchy
przesłoniły Włochom pole widzenia. To wystarczyło. Sawicki dopchnął motocykl do miejsca
zasłoniętego carrierem, wskoczył na siodełko i ostrożnie wciągnął sierżanta na plecy. Ranny
jęczał z bólu, ale wytężał wszystkie siły, by pomóc ratującemu go koledze. Kiedy się wreszcie
usadowili, Sawicki kopnął starter. Silnik zaskoczył. Podporucznik włączył drugi bieg, bo
trzymając Turskiego lewą ręką w czasie jazdy nie mógł zmieniać przełożenia, i ruszył. Ciało
rannego przechylało się raz w jedną raz w drugą stronę i w każdej chwili mogła nastąpić
wywrotka. Włosi strzelali, ale duszeni ogniem polskiej artylerii celowali bardzo źle.
Wreszcie motocykl wyjechał z pola ostrzału. Jeszcze kilkaset metrów przed nimi. Już widać
samochody i biegnących sanitariuszy. Chyba się uda, myśli Sawicki i jedzie ostrożniej,
wolniej. Po chwili zatrzymuje maszynę. Turski, który stracił wiele krwi, jest prawie
nieprzytomny. Zostaje szybko odtransportowany do szpitala polowego.
W zapadającym zmroku podporucznik Sawicki dostrzega postać dowódcy batalionu. Salutuje.
- Panie majorze, przecież nie mogłem ich zostawić... - tłumaczy się, patrząc przełożonemu
prosto w oczy.
- Miał pan, poruczniku, nieprawdopodobne szczęście - major Brzosko leciutko się uśmiecha.
- Ale -też wykazał pan wielką odwagę. To była dobra żołnierska robota!
Następnego dnia Polacy wyparli wroga z Bir en-Naghia i dopiero wtedy zajęli się spalonym
carrierem. W jego wnętrzu znaleźli szczątki aspiranta Mieczysława Nowobilskiego i kaprala
podchorążego Stefana Reimersa. Co stało się ze starszym strzelcem Antonim Juszczakiem,
tego wówczas nie udało się ustalić. Dopiero po trzech latach, we Włoszech, dowiedzieli się
koledzy z brygady, że Juszczak ciężko ranny wyczołgał się z transportera i trafił do niewoli.
Prochy poległych złożono na cmentarzu wojskowym w Tobruku i pośmiertnie przyznano im
Krzyże Walecznych.
Natomiast Turski, Pacholczyk, Zarzycki i Maga wyleczyli się z ran i po paru miesiącach
wrócili do szeregu. Podporucznik Mieczysław Sawicki, sierżant Zygmunt Turski oraz strzelec
Józef Pacholczyk za wyjątkową waleczność i odwagę zostali odznaczeni orderami Virtuti
Militari, zaś kapral Bronisław Maga, strzelec Kazimierz Zarzycki i strzelec Antoni Juszczak -
Krzyżami Walecznych.
Szesnastego grudnia wieczorem, po dwóch dniach ciężkich walk, sytuacja w rejonie Gazali
była wreszcie zbliżona do tej, jaką podał sztab 13 korpusu w rozkazie z 14 grudnia. W
ugrupowaniu meprzyjaciela została wybita luka, przez którą można było wyjść na tyły wojsk
broniących linii gazalskiej. Ponieważ dowództwo korpusu nadal nie dawało znaku życia,
generał Stanisław Kopański przystąpił do wykonania kolejnego zadania, czyli do
oczyszczenia rejonu Ain el-Ghazala z nieprzyjaciela. Oczywiście, skoordynowane działanie
wszystkich sił sprzymierzonych byłoby wyjściem lepszym, ale dowódca polskiej brygady nie
miał uprawnień do wydawania rozkazów Nowozelandczykom, Brytyjczykom czy Hindusom.
Sojusznicy natomiast nie otrzymali żadnych dyrektyw od generała Godwin-Austena. Polacy
mogli liczyć jedynie, na pewną ograniczoną pomoc nowozelandzkiej brygady (Carmuset er-
Regem należał do jej odcinka frontu), która powinna ruszyć w pogoń za cofającym się
nieprzyjacielem.
O godzinie 19.00 generał Kopański wydał rozkazy, by bataliony pierwszy i trzeci
zorganizowały rozpoznanie w kierunku Gr. er-Regem i Bir Chesceua, czyli na zachód i
północny zachód od Carmuset er-Regem (był to planowany kierunek pościgu), i jednocześnie
sformował oddział pościgowy w składzie: 2 batalion, pluton carrierów z 1 batalionu, bateria
armat, bateria dział przeciwpancernych, pluton ckm i pluton saperów. Dowódcą oddziału
został major Tytus Brzosko. W tym samym czasie Kopański wysłał do dowództwa 13
korpusu meldunek następującej treści: "Wydaje się, że przeciwnik rozpoczyna odwrót sprzed
prawego skrzydła SBSK, czyli sprzed Carmuset er-Regem. O ile patrole nocne potwierdzą to
przypuszczenie, brygada rozpocznie od świtu wykonanie rozkazu nr 48 w porozumieniu z
nowozelandzką 5. brygadą. Oddział pościgowy w sile batalionu z artylerią zostanie wysłany o
świcie na rozwidlenie dróg 92-96".
Tuż przed północą nadeszły pierwsze meldunki od patroli rozpoznawczych. Wynikało z nich,
ze teren na zachód i północny zachód od Carmuset er-Regem był wolny od nieprzyjaciela,
natomiast rejon Bir en-Naghia w dalszym ciągu pozostawał w rękach wroga.
Po północy od strony wzgórza 192 Bir en-Naghia zaczęły dochodzić odgłosy pracy wielu
silników, co mogło świadczyć o wycofywaniu się Włochów. W związku z tym polska
artyleria, by utrudnić nieprzyjacielowi przegrupowanie, rozpoczęła ostrzał tego rejonu.]
17 GRUDNIA 1941 ROKU
Siedemnastego grudnia o świcie generał Kopański nakazał podległym mu pododdziałom, aby
zajęły rejon Bir en-Naghia. Kiedy jednak wysłane tam patrole stwierdziły, że nieprzyjaciel
zdołał się już wycofać, dowódca brygady podjął działania stanowiące przygotowania do
pościgu. Wydane przez niego rozkazy były jasne i precyzyjne: 3 batalion obsadzi rejon Gr. er-
Regem i będzie patrolował kierunek na Got Chesceua, zaś 1 batalion zajmie pozycje w rejonie
kurhanu Bir Chesceua. Jednocześnie dowódcy otrzymali dodatkowe wyjaśnienie, z którego
wynikało, że zasadnicze elementy obu batalionów miały pozostać na miejscu, by bronić
rejonu Gazali, a przytoczone wyżej zadania winny wykonać silne patrole. Te zarządzenia
wynikały z ostrożności generała Kopańskiego, który wiedział, że jego żołnierze są zdani tylko
na siebie. Dowódca brygady chciał zatem maksymalnie ubezpieczyć akcję oddziału
pościgowego, którego niewielkie siły - zaledwie jeden wzmocniony batalion - miały
wyruszyć przeciwko nie znanym siłom przeciwnika.
Zadanie 2 batalionu (oddziału pościgowego) było następujące: ścigać nieprzyjaciela wzdłuż
osi Car-muset er-Regem - 95 kilometr szosy Tobruk - Derna (rejon Nes,uet el-Mlebach), po
czym zamknąć kierunek na zachód, a tym samym odciąć siły wroga wycofujące się z
nadmorskiego rejonu linii gazalskiej.
Oddział majora Brzosko" wyruszył około godziny ósmej. Na czele jechały carriery - poza
normalną obsadą rozlokował się na nich pluton strzelców, za nimi podążała artyleria i
piechota na ciężarówkach. Po przebyciu 15 kilometrów, w rejonie Medinet ez-Zeitun, Polacy
natknęli się na okopany 44 batalion zapasowy 7 pułku bersaglierów. Bateria kapitana Adama
Misiaka natychmiast zajęła stanowiska i otworzyła ogień" pod osłoną którego transportery
zaatakowały skrzydło nieprzyjacielskiego ugrupowania. Jednocześnie piechota zeskoczyła z
ciężarówek i rozsypała się w tyralierę. Wzdłuż linii padły rozkazy przygotowujące do boju.
Było to jednak niepotrzebne. Włosi, widać przestraszeni oskrzydlającym manewrem,
wywiesili białe flagi i zaczęli wychodzić z rękoma podniesionymi do góry. Wśród
poddających się bez walki był także dowódca pułku bersaglierów, który obserwował
poprzedniego dnia atak Polaków na Carmuset er-Regem i obawiał się, że dzisiejsze starcie
mogłoby się skończyć podobnie.
Major Brzosko wydzielił nieliczną eskortę do pilnowania jeńców, odesłał ich do rejonu
brygady, a sam kontynuował zadanie. Jeszcze przed południem dotarł do celu, czyli w rejon
Nęsuet el-Mlebach. Tam ugrupował swój oddział obronnie i wysłał silne patrole wzdłuż
szosy, w kierunku Gazali, Derny oraz na wybrzeże morskie.
Patrol wysłany na Dernę po 10 kilometrach jazdy natknął się na niemiecką kolumnę
zaopatrzeniową złożoną z 18 samochodów. "Polacy błyskawicznie, otoczyli wroga i oddali
strzały ostrzegawcze. Niemcy nie podjęli walki. Rzucili broń i spokojnie poszli do niewoli.
Niektórzy z karpatczyków odczuli zawód. Rzadko udawało im się stanąć oko w oko ze
znienawidzonym wrogiem i oto teraz, kiedy mogli im odpłacić za klęskę wrześniową i terror
okupacyjny, ci nie chcieli walczyć, poddali się.
Podjazd wysłany w kierunku przeciwnym (Gazala) również przyprowadził licznych jeńców,
głównie żołnierzy włoskich z dywizji "Pavia".
W godzinach popołudniowych z zastawionej przez Polaków sieci usiłowała się wymknąć,
liczna grupa Włochów dysponująca 11 czołgami. Początkowo sytuacja wyglądała groźnie. W
końcu każda z włoskich maszyn uzbrojona była w działo i dwa karabiny maszynowe, a to
przecież ogromna siła ognia!
Ale karpatczycy się nie ulękli: Bateria armat polowych oraz bateria dział przeciwpancernych
zaryglowały drogę i ostrzelały przeciwnika. Włosi próbowali się przedrzeć, ale kiedy kilka
pocisków padło niepokojąco blisko maszyn, poddali się. Ostatecznie oddział majora Brzosko
wziął tego dnia 840 jeńców.
Do wieczora rejon Gazali został oczyszczony z wojsk nieprzyjaciela. Brygada karpacka w
pościg za umykającym wrogiem nie ruszyła. Zadanie to otrzymała nowozelandzka 5 brygada
piechoty, do której dołączyły później brytyjska 7 dywizja pancerna i hinduska 4 dywizja
piechoty. Nie napotkały one nigdzie poważniejszego oporu i w krótkim czasie zajęły całą
Cyrenajkę, a nawet minęły granicę Trypolitanii (zachodniej prowincji Libii). Szkoda tylko, że
te zdobycze terenowe nie miały żadnego wpływu na układ sił w Afryce Północnej. Rommel
wycofał swoje wojska spod Gazali prawie w całości, stracił jedynie trzy włoskie bataliony i
kilkanaście czołgów. Zadał przy tym spore straty dywizji hinduskiej. Tak więc na
rozstrzygnięcie należało jeszcze poczekać.
Siedemnastego grudnia o godzinie 10.45 w sztabie SBSK pojawił się nagle dowódca 13
korpusu generał A.R. Godwin-Austen. Był uśmiechnięty i ani myślał tłumaczyć się z
dziwnego rozkazu, jaki wydał brygadzie 14 grudnia, czy też ze swego milczenia w dniach
następnych. Po prostu uścisnął rękę Kopańskiego i powiedział:
- Składam panu, generale, gratulacje w związku z pięknym działaniem polskiej brygady w
boju. Proszę o przysłanie mi listy żołnierzy, którzy najbardziej się wyróżnili. Otrzymają oni
brytyjskie odznaczenia.
- Yes, sir - powiedział Kopański.
Następnie dowódca korpusu przedstawił Kopańskiemu nowe zadanie dla SBSK.
- Czy może pan, generale, zagwarantować bezpieczeństwo lotnictwa, gdyby zajęło ono
lotniska w Gazali?
- Tak, oczywiście - padła podobnie jak poprzednio lakoniczna odpowiedź.
Godwin-Austen był zaskoczony. Spodziewał się prośby o odesłanie na tyły lub przynajmniej
o wzmocnienie nowym sprzętem bojowym, tymczasem jego podwładny wyraził zgodę, nie
stawiając żadnych warunków. Nie przyszło mu nawet do głowy, że dowodzący Polakami
generał ocenia go dość surowo i uważa, że on sam powinien pamiętać, od ilu miesięcy polska
brygada bierze udział w walkach oraz o tym, że Polacy przed tygodniem oddali swój sprzęt
motorowy Anglikom.
- W takim razie - rzekł Godwin-Austen - zadaniem brygady jest osłona lotnisk w rejonie
Gazali.
Tak też się stało. SBSK wzięła udział w okupacji Cyrenajki, co stanowiło od dawna
oczekiwany odpoczynek. Nie było to jednak równoznaczne z wycofaniem na tyły. jeszcze
przez trzy miesiące karpatczycy mieli pozostać na pustyni. W tym czasie czekał ich udział w
zdobyciu twierdzy Bardija (27 grudnia 1941 roku - 2 stycznia 1942 roku), ubezpieczanie
odwrotu 8 armii w rejonie pustynnego fortu Mechili (25 stycznia - 3 lutego) oraz obrona
rejonu Ain el-Ghazala (4 lutego - 17 marca 1942 roku).
BILANS BITWY POD GAZALĄ
W czasie bitwy stoczonej między 15 a 17 grudnia 1941 roku na linii Ain el-Ghazala Polacy
wzięli do ? niewoli 59 oficerów i 1630 szeregowych, zdobyli 11 dział polowych, 43 armaty
przeciwpancerne, 9 armat przeciwlotniczych, 38 moździerzy, 78 cekaemów, 11 czołgów, 1
samochód pancerny, 13 samochodów ciężarowych, kilkadziesiąt motocykli, dużą liczbę broni
strzeleckiej, zapasy amunicji, wyposażenie szpitala polowego oraz bogate składy
żywnościowe. Straty własne podczas tych działań wyniosły 23 zabitych, 96 rannych i 6
zaginionych.
Ciała żołnierzy SBSK zostały pochowane na cmentarzu wojskowym w Tobruku. Poległych
żegnał generał Kopański w specjalnym rozkazie:
"Odsyłamy do Tobruku drogie zwłoki naszych poległych na polu chwały 15 i 16 grudnia
1941 roku w bitwie pod Gazalą.
Na cmentarzu w Tobruku, obok tych, co pokazali, jak polski żołnierz bronić się potrafi,
znajdą się ci, którzy dali dowód, że poza śmiercią nie ma przeszkód w natarciu dla polskiego
żołnierza. Wszyscy oni zginęli, walcząc o chwałę oręża polskiego, o wolność swoich braci w
Kraju, o przykład dla przyszłych pokoleń, oddali dla Polski wszystko.
Serca ich, przestając bić na polu walki, wywołały bicie serc braci w Kraju, którzy słysząc o
ich czynach podnoszą z dumą głowy wobec najeźdźcy.
Żegnamy najdroższych, nigdy nie zapomnianych kolegów. Cześć ich pamięci!
Bitwa na pozycji gazalskiej miała duże znaczenie operacyjne dla działań 8 armii,
przyspieszyła bowiem, a właściwie umożliwiła, dalszą ofensywę w głąb Cyrenajki.
Po długich i krwawych zmaganiach w rejonie Tobruku (2-10 grudnia) 8 armia znalazła się w
bardzo trudnym położeniu. Na jej zapleczu, w Bardiji, Salum i na przełęczy Halfaya, broniły
się jeszcze poważne siły nieprzyjaciela, tymczasem obydwa korpusy (13 i 30) poniosły duże
straty i były wyczerpane walkami. Dwie najlepiej wyszkolone i nowocześnie u-zbrojone
jednostki 8 armii - nowozelandzka 2 dywizja piechoty i południowoafrykańska 1 dywizja
piechoty - praktycznie przestały istnieć, a brytyjska 7 dywizja pancerna poniosła ogromne
straty w czołgach i sprzęcie motorowym. Poza tym oddziały sprzymierzonych były
rozrzucone po całej północno-wschodniej Libii i wiele z nich nie mogło wziąć udziału w
dalszej ofensywie.
Umocnienie się nieprzyjaciela na linii gazalskiej i uporczywa jej obrona doprowadziłyby w
konsekwencji do całkowitego zatrzymania Brytyjczyków i ustalenia frontu na dłuższy czas.
Taki stan odpowiadałby Rommlowi, gdyż dawałby mu czas na uzupełnienie braków w
zaopatrzeniu i na przygotowanie kontrnatarcia. Dlatego dowództwo 8 armii chciało
doprowadzić do stoczenia rozstrzygającej bitwy pod Gazalą
Piętnastego grudnia 13 korpus armijny rozpoczął natarcie. Niestety, rozkazy jego dowódcy
nie zostały dostarczone do wszystkich jednostek we właściwym czasie i w jednolitym
brzmieniu. Prawdopodobnie wynikło to z bałaganu, jaki panował w sztabie korpusu.
Brygada karpacka zaatakowała Carmuset er-Regem, ale nie od razu przebiła się na tyły
wroga. Obie brygady hinduskiej 4 dywizji piechoty też miały ciężki dzień. Pierwszy batalion
"The Buffs" (Bawoły) przeniknął przez linię nieprzyjaciela i osiągnął punkt prawie 5
kilometrów na zachód od Alem Hamza. To powodzenie nie zostało jednak wykorzystane,
przeciwnie - doprowadziło do tragedii. Reszta hinduskiej 5 brygady atakowała Alem Hamza
od południa, natomiast hinduska 7 brygada uderzyła na Sidi Breghics, chcąc oskrzydlić
wojska broniące rejonu Alem Hamza. Oba ataki załamały się. Po południu Niemcy wykonali
kontrnatarcie siłami 8 pułku pancernego i 2 batalionu ckm na punkt 204, gdzie okopał się
batalion "The Buffs" oraz kilka pododdziałów towarzyszących (czołgi i artyleria). Hindusi
ponieśli ogromne straty: łącznie z wziętymi do niewoli wynosiły one ponad tysiąc ludzi.
Generał Godwin-Austen nie krył rozczarowania. Liczył na to, że przynajmniej w dwóch
miejscach linia gazalska zostanie przełamana i że Hindusi oraz Nowozelandczycy wspierani
przez Polaków wyjdą na tyły nieprzyjaciela. Niestety nadzieje te nie spełniły się. W tej
sytuacji dowódca korpusu rozkazał 4 brygadzie pancernej, aby obeszła zgrupowanie nie-
miecko-włoskie od południa i po przebyciu około 110 kilometrów o 11.00 zajęła rejon Bir
Halegh el-Eleba. Okazało się jednak, że zadanie to przekroczyło jej możliwości. Wyjątkowo
złą drogą czołgi mogły posuwać się wyłącznie na pierwszym biegu, a to powodowało, że
spalały bardzo dużo paliwa. Ostatecznie brygada dotarła na miejsce o godzinie 15.00 (wtedy
właśnie batalion "The Buffs" przeżywał najcięższe chwile) i wówczas jej dowódca generał
W.H.E. Gott uświadomił sobie, że cysterny z paliwem nie mają szans dotarcia do głównych
sił tego jeszcze dnia (zmrok zapadał po 17.00). Wysłał więc wiadomość do Godwin-Austena,
że może być gotów do walki wczesnym popołudniem 16 grudnia. Dowódca korpusu nie
mając innego wyjścia polecił jedynie, aby pancerniacy atakowali tak szybko, jak to będzie
możliwe. W tym czasie Godwin-Austen wiedział już o kłopotach Hindusów, postanowił więc
wzmocnić akcję 4 brygady pancernej. W tym celu wysłał na tyły wroga jeden oddział z 7
dywizji pancernej. Niestety, grupa ta była słaba i nie osiągnąwszy żadnych sukcesów, poza
schwytaniem kilkunastu jeńców, wycofała się.
Nadszedł 16 grudnia i ciągle jeszcze plany przewidzianena dzień poprzedni nie były.
wykonane. O godzinie 7.00 część 4 brygady pancernej ruszyła na południe, na spotkanie
cystern z paliwem. Po uzupełnieniu zbiorników, trwało to do godziny 12.00, brytyjskie czołgi
skierowały się w okolice Sidi Breghics, gdzie doszło do wymiany ognia z nieprzyjacielem.
Mały oddział wysłany na rozpoznanie również natknął się na Niemców. Generał Gott, nie
znając dokładnie sił wroga, skoncentrował swoje czołgi, mimo że Godwin-Austen nalegał, by
pancerniacy przecięli wojskom Rommla drogi odwrotu. Wieczorem jednostki niemieckie oraz
włoska dywizja "Arietę" wyraźnie szykowały się do opuszczenia pozycji.
Ale 4 brygada nie ingerowała. Jej dowódca uznał, i słusznie, że zapadająca noc jest
sprzymierzeńcem nieprzyjaciela, którego on, dysponując skromnymi siłami, nie zdoła rozbić.
W ciągu nocy wojska niemiecko-włoskie wycofały się na północny zachód.
Można zadać pytanie, dlaczego pozycja gazalska nie była atakowana przez brytyjskie
samoloty? Otóż początkowo bombowce nie miały osłony myśliwców, a później, gdy
przygotowano lądowiska w okolicy Tobruku, na przeszkodzie stanęła pogoda. 15 grudnia
wiały silne wiatry i szalały piaskowe burze. Następnego dnia, kiedy lotnictwo mogło już
wejść do walki, dowództwo korpusu nie potrafiło wskazać pilotom konkretnych celów do
zbombardowania. Po prostu niektóre oddziały własne wniknęły w głąb ugrupowania
nieprzyjaciela i przy ataku bombowym byłyby narażone na zbyt duże niebezpieczeństwo.
Ponadto czołgi, które miały przeciąć drogę odwrotu wycofującym się jednostkom wroga,
uniemożliwiły określenie tzw. bomb-line, czyli granicy strefy bombardowania. Z takich oto
przyczyn przez 3 dni pod Gazalą nie spadła ani jedna brytyjska bomba.
Jedyną jednostką 13 korpusu, która osiągnęła sukces w walce, była Samodzielna Brygada
Strzelców Karpackich. Przełamała ona pozycję włoską w jej najmocniejszym punkcie, na
grzbiecie Carmuset er-Regem - 15 grudnia Polacy zmusili Włochów do wprowadzenia
odwodów, natomiast dzień później wyeliminowali z walki dwa bataliony z najlepszego
oddziału włoskiego, 7 pułku bersaglierów.
Niepowodzenia sojusznika utwierdziły generała Rommla w przekonaniu, że odwrót jest
konieczny, gdyż po opanowaniu przez Polaków grzbietu Carmuset er-Regem zachwiał się
cały system obronny pozycji gazalskiej. Wykonany 17 grudnia przez oddział majora Brzosko
pościg sprawił, że Włosi uciekali w popłochu i nie zdołali zorganizować jakiejkolwiek akcji
opóźniającej. Stracili przy tym cały batalion bersaglierów, który nie podjął walki z polskim
oddziałem pościgowym. Podsumowując, należy stwierdzić, że zdecydowane działanie SBSK
umożliwiło 8 armii szybkie posuwanie się do przodu, co zresztą podkreślił dowódca 13
korpusu generał Godwin-Austen w liście do generała Kopańskiego:
"Pozwalam sobie wyrazić moją najserdeczniejszą wdzięczność i gorący podziw wobec
pięknych czynów dokonanych podczas ostatnich działań przez dzielnych oficerów i
szeregowych pod Pańskimi rozkazami. Osiągnięcia Brygady w ciężkim zadaniu obrony
najbardziej odpowiedzialnego odcinka obrony Tobruku należały zawsze do najpiękniejszych.
Oddziały Pańskie miały już rzeczywiście wszelkie prawo oczekiwać zluzowania,
wypoczynku i możliwości uzupełnienia przed wejściem do dalszych bojów. Okazało się to
jednak niemożliwe ze względu na powagę sytuacji i niezbędną konieczność niezwłocznego
nacisku na nieprzyjaciela. Byłem wtedy zmuszony zwrócić się do Pana z prośbą o
natychmiastowy wysiłek, nie będąc w stanie zapewnić Panu nawet środków transportowych
poza tymi, które w trudnych warunkach zostały zużyte w czasie wielomiesięcznego pobytu w
twierdzy Tobruk.
Pomimo tych trudności Brygada Pańska weszła szybko do akcji przeciw nieprzyjacielowi w
rejonie Gazala. W działaniach tych, które prowadzone były przez wszystkich żołnierzy pod
Pańskim dowództwem z umiejętnością, energią i wielką odwagą, Brygada wyróżniła się
znakomicie.
Bez Waszych wysiłków posuwanie się nie mogłoby mieć miejsca, gdyż Wasze
współdziałanie na prawym skrzydle przyczyniło się w wielkiej mierze do zmuszenia
nieprzyjaciela do odwrotu.
Było dla mnie prawdziwym przywilejem mieć polską Brygadę pod swoimi rozkazami - tym
razem w działaniach ruchowych.
(-) Godwin-Austen, gen. dyw.
dca 13 korpusu”
Po przeczytaniu tego listu trudno oprzeć się smutnej refleksji: jak bardzo nie pasuje treść tego
pięknego pochwalnego pisma do przedsięwzięć pozdejmowanych przez dowództwo korpusu
przed samą bitwą i w trakcie jej trwania. Należy bowiem podkreślić, iż działalność generała
Godwin-Austena ograniczała się do wydania opartego na fałszywych przesłankach rozkazu
pościgu (14 grudnia) i do przesłania cytowanego powyżej pisma po zakończeniu bitwy. I
dlatego udział SBSK w walkach pod Gazalą z punktu widzenia operacyjnego można określić
jako wyjątkowe, a może raczej dziwne, użycie tak dużej jednostki wojskowej. Już sam rozkaz
wejścia w istniejącą ponoć lukę może budzić co najmniej zdziwienie, jako że oparty był na
fałszywych wiadomościach o położeniu wojsk własnych oraz o ugrupowaniu nieprzyjaciela.
Nie podawał też wielu istotnych informacji o rodzaju i liczebności wojsk przeciwnika czy o
zadaniach sąsiednich jednostek sprzymierzonych. Trudno zatem uwierzyć, by przed jego
sformułowaniem przeprowadzono rzeczowe kalkulacje sztabowe.
Jak więc mamy rozumieć działalność dowódcy 13 korpusu, generała Godwin-Austena, i jak je
ocenić z punktu widzenia zasad sztuki wojennej? Jednoznaczna odpowiedź na te pytania
właściwie nie istnieje, jako że mogły być dwie przyczyny wydania polskiej brygadzie takiego,
a nie innego rozkazu.
Być może generał Godwin-Austen nie dysponował wiarygodnymi wynikami własnego
rozpoznania. Oznaczałoby to ogromne nieporozumienie sztabowe. Jest też możliwe, że
brygadier Hargest, dowodzący Nowozelandczykami, przez jakieś niedopatrzenie nie otrzymał
rozkazu rozpoczęcia natarcia 15 grudnia. A może opatrznie zrozumiano poprzednie meldunki
Hargesta po nieudanych atakach na odcinku nadmorskim. Zapewne dowódca
nowozelandzkiej 5 brygady informował o ciężkich walkach i o tym, że nie może zapewnić
styczności z nieprzyjacielem na całym odcinku. Stąd luka pomiędzy batalionami 22 i 24.
Hargest uznał najprawdopodobniej, że grzbietu Carmuset er-Regem zdobyć się nie da, i nie
atakował tej części odcinka.
Tłumaczenie to opiera się na przypuszczeniach i jest dosyć zawiłe, ale sprowadza się do
wniosku, że w sztabie 13 korpusu panował ogromny bałagan i że generał Godwin-Austen
właściwie nie dowodził wojskami, a jedynie stawiał podległym mu związkom
taktycznym ogólne zadania. Jeśli chcielibyśmy być liberalni, moglibyśmy założyć, że
dowódca korpusu i jego sztab działali w dobrej wierze. Ale gdybyśmy nawet przyjęli taką
wersję, należałoby stwierdzić, że Godwin-Austen wykazał brak opanowania elementarnych
podstaw sztuki wojennej. Nie zorganizował bowiem współdziałania między Polakami a
pozostałymi oddziałami własnymi. Ani Nowozelandczycy, ani Hindusi, ani nawet brytyjski 1
pułk artylerii konnej (1 R.H.A) nic nie wiedzieli o zadaniu SBSK.
Nic też nie może usprawiedliwić milczenia dowództwa korpusu po meldunku generała
Kopańskiego, który przedstawił rzeczywistą sytuację na froncie. Troska o losy 4 brygady
pancernej nie może tłumaczyć tych zaniedbań.
Powinniśmy również zastanowić się nad drugą wersją przyczyn postępowania generała
Godwin-Austena. Otóż 14 grudnia znalazł się on w bardzo trudnej sytuacji. Ataki
Nowozelandczyków i Hindusów na pozycję gazalską zostały odparte, a tymczasem istniała
pilna konieczność przełamania tej linii. Dowódca korpusu obiecał wcześniejsze nie użyje
polskiej brygady do bezpośrednich działań. Rozwiązał więc ten dylemat w sposób nieetyczny,
ale jego zdaniem skuteczny. Celowo wprowadził w błąd generała Kopańskiego, licząc na to,
że Polacy, jeśli nie znajdą wyłomu w linii frontu, sami ten wyłom wyrąbią. Sława, jaką
zdobyli karpatczycy pod Tobrukiem, uzasadniała nadzieję, że nadrobią oni braki w sprzęcie
motorowym wielką odwagą, zapałem i zawziętością w walce.
Gdyby przyjąć tę hipotezę, nie tylko strona moralna tego zagadnienia, ale i ocena
strategiczna, wypadłaby negatywnie. Niewiele bowiem brakowało, a cała brygada,
maszerująca wprost na silnie umocnione stanowiska na grzbiecie Carmuset er-Regem i
bezpośrednio przed nim, dostałaby się w pułapkę. Jedynie fakt, że generał Kopański wysłał
oddział wydzielony pod dowództwem majora Piłata, zapobiegł tragedii. Również samo
natarcie na wzgórza 183 i 187 mogło przynieść ogromne straty polskiej brygadzie. Gdyby
Polacy, atakujący przecież bez wsparcia czołgów i ze słabym wsparciem artyleryjskim,
napotkali 15 grudnia bitniejszego przeciwnika od włoskiej dywizji "Pavia", mogłyby ulec
całkowitemu zniszczeniu dwa polskie bataliony.
Wstrzymajmy się jednak od jednoznacznej oceny postępowania dowódcy korpusu, skoro nie
wiemy w stu procentach, jakimi kierował się przesłankami.
Możemy natomiast przyjrzeć się poczynaniom generała Stanisława Kopańskiego, który nie
dyskutował nad rozkazem, lecz przystąpił do jego wykonania. Czy powodem była lojalność
podwładnego, czy kwestia honoru, tego nie wiemy. Sam Kopański podawał oczywiście
powód pierwszy. Dowódca SBSK po otrzymaniu opartego na fałszywych przesłankach
rozkazu, o czym zresztą nie wiedział, określił sytuację rzeczywistą i wystąpił w roli dowódcy
korpusu, wyznaczając sobie precyzyjne zadanie bojowe. Następnie powrócił do roli dowódcy
brygady i kierował natarciem.
Należy podkreślić, że dowodzenie brygadą było znakomite, co wyraźnie widać, gdy
skonfrontujemy poczynania Kopańskiego z zasadami sztuki wojennej
sformułowanymi przez słynnego teoretyka Karla von Clausevitza.
Po pierwsze dowódca SBSK organizując atak szukał rozwiązania najprostszego. Po drugie -
skoncentrował wysiłek na obranym kierunku. Po trzecie - działał przez zaskoczenie. Po
czwarte - atakował w sposób zdecydowany. Po piąte - umiejętnie wykonał manewr w czasie
boju. Po szóste - zapewnił sobie swobodę działania przez wczesne rozpoznanie i odpowiednią
szerokość natarcia. Wreszcie - dobrze zorganizował dowodzenie i jasno określił cel działania.
Wypada stwierdzić, że generał Godwin-Austen miał wielkie szczęście, że pod jego rozkazami
znalazła się tak dobra jednostka, jaką była SBSK, i tak dobry dowódca, jakim był generał
Stanisław Kopański.
Po przełamaniu linii gazalskiej przez brygadę karpacką zewsząd napływały gratulacje i
pozdrowienia. Piękną depeszę przysłał dowódca formującej się w ZSRR Armii Polskiej,
generał Władysław Anders. Osobiście przybył pod Gazalę dowódca 8 armii generał Neil
Ritchie, który dokonał przeglądu polskiej kompanii honorowej i w samych superlatywach
wyrażał się o karpatczykach i ich roli w bitwie. Z wizytą zjawił się także nowo mianowany
dowódca wojsk polskich na Środkowym Wschodzie, generał Józef Zając, bezpośredni
przełożony Kopańskiego w Wojsku Polskim. Zastępca dowódcy brygady pułkownik Walenty
Peszek obwiózł generała po terenie, na którym rozegrała się bitwa, i szczegółowo przedstawił
jej przebieg. Po powrocie generał Zając zwiększył liczbę odznaczeń Krzyżem Walecznych,
jaką dysponował Kopański (2 procent walczących). Zauważył przy tym, że w innych
kampaniach hojnie rozdawano odznaczenia, zaś karpatczycy zasługują na wyróżnienie jak
mało kto.
TOWARZYSZE BRONI
Żołnierze Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich podczas operacji libijskich
współdziałali z różnymi jednostkami wojsk sprzymierzonych. Latem 1941 roku brygada
wchodziła w skład południowoafrykańskiej 1 dywizji piechotka później hinduskiej 4 dywizji
piechoty. W Tobruku Polacy walczyli pod rozkazami generała Leslie Morsheada - dowódcy
słynnej australijskiej 9 dywizji piechoty, a potem generała Ronalda Mackenzie Scobie,
dowódcy brytyjskiej 70 dywizji. W Tobruku pod bezpośrednie dowództwo generała
Kopańskiego oddano królewski batalion gwardii "Black Watch", batalion czechosłowacki
oraz (na jedną akcję) 1 pułk artylerii konnej (1 Royal Horse Artillery Regiment). Po
oswobodzeniu tobruckiej twierdzy sąsiadami Polaków w walce byli Nowozelandczycy.
Na początku 1942 roku karpacki pułk artylerii wraz z wojskami południowoafrykańskimi
zdobywał Bardiję, natomiast piechota obsadzała pustynny fort Mechili wespół z brygadą
Wolnych Francuzów.
Każda nacja różniła się od innych kulturą, religią, a nawet kuchnią - sprawy żywienia, z
pozoru błahe, w warunkach bojowych urastały do rangi problemu; wszak już Napoleon
stwierdził, że armia maszeruje na żołądkach - nie mówiąc już o zachowaniu w walce.
Australijczycy cieszyli się w Afryce zasłużoną sławą najlepszego żołnierza. Wyjątkowa była
ich odwaga i odporność na niewygody. W tym podobni byli do Polaków, z którymi w
Tobruku zawarli prawdziwe braterstwo broni.
Charakterystyczne dla Hindusów było to, że mogli oni jeść tylko niektóre gatunki mięsa, i to
ze zwierząt zabitych zgodnie z określonym rytuałem. Wyróżniała Hindusów także niezwykła
dyscyplina, właściwa wojsku zawodowemu, a już najbardziej rzucał się w oczy ich
malowniczy wygląd. Oliwkowa cera, regularne rysy twarzy, długie włosy i ogromne czarne
brody wywierały imponujące wrażenie. Oficerami w oddziałach hinduskich byli z reguły
Anglicy, którzy znali odpowiednie języki, albowiem szeregowi nie rozumieli ani słowa po
angielsku.
Nieco podobni do Australijczyków byli Nowozelandczycy. Mieli prawie identyczne
umundurowanie, lecz zdecydowanie spokojniejsze usposobienie. Kiedy podczas przepustki
natknęli się na bar, na ogół do niego nie wstępowali, kiedy mijali kobietę, nie starali się jej
"podrywać". Unikali też, w przeciwieństwie do Australijczyków, starć z żandarmerią. Polacy
po raz pierwszy zetknęli się z nimi pod Tobrukiem, a później, w czasie walk o Carmuset er-
Regem, byli ich sąsiadami. Niestety, brak rozkazów z dowództwa 13 korpusu spowodował, że
nie doszło do wspólnego natarcia. Jednak Nowozelandczycy niejednokrotnie pomagali
Polakom. Świadczy o tym chociażby fakt, że ich kwatermistrz przyjechał na stanowiska
polskiej artylerii i wyładował parę skrzynek z wołowiną i sucharami.
W czasie brawurowych ataków polskich batalionów na Carmuset er-Regem
Nowozelandczycy zachowywali się jak kibice. Klaskali w ręce i okrzykami dodawali ducha
karpatczykom, a gdy padały kolejne gniazda nieprzyjacielskie, wznosili okrzyki radości.
Sojusznicy z "Zielonej Wyspy", podobnie jak Australijczycy, byli w większości ochotnikami.
Znajdowało się wśród nich wielu ludzi wykształconych: inżynierów, urzędników, prawników.
Podobnie wyglądała sytuacja wśród żołnierzy południowoafrykańskich. Wojsko składało się
wyłącznie z białych, a ci byli na ogół ludźmi wykształconymi. W niektórych oddziałach
zdarzali się wprawdzie nieliczni Murzyni, ale pełnili oni zazwyczaj służbę gospodarczą.
Afrykanerzy byli ludźmi bogatymi, lubiącymi wygody. Dlatego ich stosunek do wojny różnił
się od tego, jaki prezentowali na przykład Australijczycy. Rozkazy wypełniali w granicach
regulaminu, nie dążąc do "zrywów bohaterskich". Nie można powiedzieć, by był to żołnierz
tchórzliwy, ale na pewno brakowało mu twardości i uporu w walce.
Na pustyni Polacy często stykali się z Anglikami. Wybuch wojny zastał w Egipcie tylko
około 5 tysięcy brytyjskich żołnierzy. Były to jednostki elitarne, przeważnie gwardyjskie,
świetnie wyszkolone, uzbrojone i całkowicie zmotoryzowane. W lądowej armii brytyjskiej
istniała ogromna różnica w jakości poszczególnych oddziałów. Stare, przedwojenne
pułki, składające się z żołnierzy zawodowych, znacznie górowały nad nowymi, tworzonymi
w trakcie wojny. Te ostatnie otrzymywały wojsko z poboru - szkolone szybko i masowo.
Oficerowie nowych pułków także nie mieli doświadczenia i nie znali sprzętu tak dobrze, jak
na przykład gwardziści pułku huzarów, którzy kilkanaście lat spędzili w Egipcie, Palestynie i
Libii.
Kiedy pewien oficer angielski wyjaśniał te różnice porucznikowi Mieczysławowi
Pruszyńskiemu z karpackiej artylerii, ten zapytał:
- No dobrze, dlaczego w takim razie nie wymieszacie swych oficerów między pułkami?
Anglik najpierw zaniemówił ze zdumienia, a potem oburzonym głosem odpowiedział:
- Jak to?! Pan chce, abym ja, którego ojciec, dziadek i pradziadek służyli w pułku lansjerów
bengalskich, przeszedł do któregoś z pułków terytorialnych? To jest nie do pomyślenia!
Faktycznie w wojsku brytyjskim tradycje bojowe były bardzo wysoko cenione. Kiedy
podczas obrony Tobruku 1 Royal Horse Artillery Regiment został oddany pod rozkazy
podpułkownika Gliwicza, pułkownik Williams już podczas pierwszego spotkania z Polakami
przypomniał, że jego oddział zetknął się z polską kawalerią w bitwie pod Lipskiem w 1813
roku, kiedy to ostrzeliwał wycofujące się wojska Napoleona.
- Teraz, po stu dwudziestu ośmiu latach, jestem dumny - powiedział - że mój pułk może
walczyć ze wspólnym wrogiem pod rozkazami polskiego dowódcy.
Następnie odbyła się inspekcja jednostki oraz defilada baterii "chestnut", czyli kasztanowatej.
Oczywiście, teraz działa były holowane przez samochody, ale nazwa pozostała po konnym
transporcie.
Warto również wspomnieć o rdzennych mieszkańcach Afryki Północnej. Otóż oddziały
tubylcze w walkach, które toczyły się na ich terenie, nie brały udziału. Przyczyny tego były
różne, ale główna polegała na tym, że Arabowie nie widzieli swojego miejsca w tej wojnie.
Ponadto w zetknięciu ze zmechanizowaną armią obecnej doby dzielni wojownicy beduińscy
nie przedstawiali już takiej jak dawniej wartości.
Pustynia Libijska w czasie drugiej wojny światowej to obszar, na którym prawie wcale nie
widziało się Arabów. Jedynie po bitwach małe ich grupy pojawiały się i znikały, wywożąc na
grzbietach osłów worki z mąką lub cukrem zabrane z magazynów strony pokonanej.
Nieco częściej z miejscową ludnością stykali się Polacy w Aleksandrii i Kairze. Inteligencja
egipska nawiązywała 'przyjazne stosunki z karpatczykami. Wielu żołnierzy zapamiętało
troskliwe, pełne poświęcenia Egipcjanki pielęgnujące ich w aleksandryjskim szpitalu.
Również na ulicy Polacy spotykali się z powszechną sympatią. "Good Bolonia!" (Arabowie
nie umieli wymówić głoski "p") to popularny okrzyk oznaczający powitanie żołnierza SBSK.
Skoro mówimy już o dalekich tyłach, to warto wspomnieć o tym, że do szpitali trafiali
żołnierze nie tylko z powodu ran odniesionych w walce. Wojna na pustyni wymagała
ogromnej odporności i siły fizycznej. Szczególnie pod koniec oblężenia Tobruku dawał się
we znaki brak dostatecznej ilości wody oraz świeżego i urozmaiconego pożywienia. Obrońcy
twierdzy często zapadali na szkorbut i żółtaczkę, często też dawało znać o sobie ogólne
wyczerpanie organizmu. Oczywiście osłabienie sprzyjało rozwijaniu się innych chorób.
Większość Polaków leżała w Aleksandrii w Polskim Ogólnym Szpitalu nr 1 (Polish General
Hospital No 1), który funkcjonował od maja 1941 roku i zyskał sobie dobrą opinię również
wśród Anglików i Australijczyków. Dla Polaków przeznaczono jedną salę w brytyjskim
szpitalu nr 8 oraz Specjalną Sekcję Polską w szpitalu nr 3 w Busseli (pod Aleksandrią).
Karpatczycy trafiali również do innych szpitali angielskich, zaś lżej ranni czasami przewożeni
byli do szpitala w Kairze.
Niestety, nie wszyscy oni wracali do zdrowia, dlatego żołnierze SBSK przybywający do
Aleksandrii odwiedzali również ulicę Abd el Rachman Pacha Rouchadi, przy której znajduje
się cmentarz wojskowy. Tam właśnie niejeden odnalazł swojego kolegę.
GAZALSKA WIGILIA
Pierwszy dzień po bitwie karpatczycy spędzili w okolicach Gazali. Coraz częściej padał
deszcz, co było właściwie jedyną oznaką trwającej właśnie zimy. Chociaż nie. Trochę też
zmienił się krajobraz. Na jałowym wydawałoby się piasku wyrosły niespodziewanie biało-
liliowe kwiaty podobne do storczyka, a
gdzieniegdzie zazieleniła się nawet nieśmiało drobniutka trawa. Nad morzem było więcej
krzewów, trafiały się również karłowate drzewa, które puściły seledynowe pąki.
Deszcz oznaczał także stałą "dostawę" słodkiej wody, a to w Libii nie było bez znaczenia.
Polacy różnie reagowali na zmianę trybu życia i zmianę pogody. Na ogół objadali się
zdobycznymi zapasami i odpoczywali. Co do aury, zdania były podzielone. Niektórzy
siedzieli w namiotach i grali w karty, inni wychodzili na zewnątrz i z zadowoleniem
spoglądali w niebo.
- Nareszcie chmury... - mruczy Jurek.
- Tamta nad górką, ta prawie fioletowa, to już zupełnie jak w Polsce - dodaje Wiktor.
- Wreszcie jakieś inne kolory, bo już patrzeć nie mogłem na ten nieznośny błękit nieba. A i
ziemia straciła swoją ponurą, szarą barwę.
Karpatczycy w miarę możliwości urozmaicają też swój jadłospis. Właśnie Wiesiek i Stasiek
przywieźli z Derny kaczkę oraz sporo różnych warzyw. Teraz zawzięcie dyskutują nad
sposobem przyrządzania drobiu.
Wejście Jurka i Wiktora przerywa tę wymianę zdań.
- Wciąż pada? - pyta Wiesiek.
- Jak to w zimie... - stwierdza Jerzy i nagle namiot wypełnia dziwna, pełna napięcia cisza.
- Sprawdźcie w kalendarzu, którego dziś mamy... - Głos Adama, który przerwał
przedłużające się milczenie, brzmi jakoś chropowato.
- Dwudziesty czwarty grudnia - pada odpowiedź.
- To... niby Wigilia... - bąka Stasiek.
Wiesiek rzucił szybkie spojrzenie Tadeuszowi i po chwili obaj wyszli z namiotu. Nie było ich
dosyć długo. Wreszcie wrócili z dużym krzakiem, który nieco przypominał choinkę. Wszyscy
skoczyli do pomocy w przystrajaniu tego "drzewka".
Deszcz przestał padać, zapanowała cisza. Żołnierze poczuli, że nastrój zrobił się jakiś inny,
świąteczny.
Wiesiek i Stasiek wykładają na stół wiktuały. Jest angielska czekolada, puszka tuńczyka w
oliwie, sardynki, pomidory, włoskie spaghetti oraz haniebnie spalona kaczka w jarzynach.
- Za karę nie dostaniecie koniaku! - Adam beszta "kucharzy".
Jednak w takim dniu nie sposób się kłócić.
- Właśnie wzeszła pierwsza gwiazda! - stwierdza Tadek.
Słowa te wprawiają ich w zakłopotanie. Teraz jeden patrzy na drugiego: co dalej?
- No, zaczynamy... - mówi Wiesiek.
- Ale od czego - mruczy Jerzy. - W domu wszystkim zajmowała się matka. Myśmy się o nic
nie troszczyli.
Siadają do stołu.
- A opłatek? - przypomina sobie Wiesiek.
- Mam! Dostałem w paczce! - uśmiecha się Jerzy.
Żołnierze dzielą się opłatkiem i zabierają się do jedzenia.
- Wiecie, że znajdujemy się na tej samej długości
geograficznej co Warszawa? - mówi zamyślony Tadek. - Tylko szerokość inna...
- I co z tego? - burczy nerwowy Skolim.
Ale i on, i inni wiedzą, co z tego. Przycichli i wpatrzyli się w trzy świeczki migocące na
libijskiej "choince".
- Bóg się rodzi, moc truchleje... - intonuje Wiesiek.
Przez uchyloną płachtę namiotu zagląda do wnętrza roziskrzone afrykańskie niebo. Jest i
Gwiazda Polarna wskazująca północ. A na północy Polska.
- Jazda! - Emil podnosi kubek. - Abyśmy następną Wigilię spędzili już w kraju!
I tak padło to słowo, którego starannie unikali w rozmowach. Kraj, Polska. Z zadumy
wyrwała ich kanonada zdobycznych włoskich rakiet. Polska brygada tysiące kilometrów od
ojczyzny świętowała gazalską Wigilię.
Nie wszyscy jednak mogli spędzić święta przy stole. Tego dnia karpacki pułk artylerii
odkomenderowany został do boju - pod Bardiję. Przed opuszczeniem obozu, podobnie jak ci,
którzy w nim mieli pozostać, zapoznali się jeszcze ze świątecznym rozkazem sztabu brygady
nr 128 z 23 grudnia.
"Żołnierze!
Święta Bożego Narodzenia zbliżają się w chwili, gdy na Środkowym Wschodzie żołnierze
SBSK są w pełni swojej chlubnej pracy bojowej na Pustyni Zachodniej. Walczą oni w polu,
ramię przy ramieniu z wojskami sprzymierzonymi, po złamaniu oblężenia twierdzy Tobruk.
Pozostali żołnierze Wojska Polskiego na Środkowym Wschodzie pełnią swoją służbę z myślą
o przyjściu z pomocą walczącym.
Wieść o zaszczytnym udziale żołnierza polskiego w walkach, które doprowadziły do pobicia
pancernego korpusu generała Rommla, dojdzie do Polski, zanim zabłyśnie gwiazda wigilijna
w tak odległym, a tak bliskim naszym kraju. Wieść ta będzie miała znaczenie symboliczne, bo
oto właśnie zaczęło-się przy naszym udziale druzgotanie pancernych zastępów wroga, tych
samych, które przed przeszło dwoma laty, wtargnąwszy masą stali i żelaza na nasze ziemie,
złamały bohaterski opór naszego wojska.
Życzenia, jakie my, żołnierze, będziemy słać w myślach do Kraju, pełne będą dumnego
poczucia, że odwet za przegraną kampanię wrześniową już się i u nas rozpoczął. Wkrótce
będzie on przybierać na sile w miarę, jak na obczyźnie będzie potężniało polskie ramię
zbrojne, wyzwalające nam drogę powrotu.
Żołnierze! Gorąco życzę Wam wszystkim, byście, wstąpiwszy na drogę powrotu, przyszłe
święta Bożego Narodzenia spędzili wśród drogich Wam osób na wolnej polskiej ziemi.
Dowódca Wojska Polskiego na Środkowym
Wschodzie
Józef Zając gen. bryg."
Dobiega końca nasza opowieść o Polakach pod Gazalą.
Wyjaśnijmy jeszcze jedną sprawę związaną z nazewnictwem toczących się w Afryce
Północnej zmagań. Otóż w trakcie operacji libijskich wielokrotnie staczano potyczki lub
nawet większe bitwy w okolicach jednej miejscowości. Tak było pod Tobrukiem, tak było też
pod Gazalą. Pierwsza bitwa pod Gazalą, zwana "bitwą zimową", to właśnie opisane w
niniejszym tomiku działania, które zakończyły się przełamaniem włoskiej linii obrony przez
Samodzielną Brygadę Strzelców Karpackich w dniach 15-17 grudnia 1941 roku. Miano
"drugiej Gazali" noszą najczęściej walki mające na celu obronę tego rejonu przed
kontrofensywą Rommla w lutym i marcu 1942 roku. W tych zmaganiach również brała udział
polska brygada, która od 4 lutego do 17 marca broniła i umacniała rejon Carmuset er-Regem.
Działania te były jednak zaledwie przygotowaniem do zasadniczej, największej bitwy pod
Gazalą, rozegranej na przełomie maja i czerwca 1942 roku. Ale wtedy Polaków już pod
Gazalą nie było. Zostali wycofani z boju, a ich miejsce zajęła północnoafrykańska 2 brygada,
która bardzo chwaliła prace ziemne wykonane przez karpatczyków. W czasie owej "trzeciej
bitwy pod Gazalą" wojska niemiecko-włoskie, nie mogąc przełamać pozycji aliantów,
obeszły front i opanowały okolice Tobruku (bez samej twierdzy). Ostatecznie Rommel
osiągnął powodzenie i zmusił sprzymierzonych do wycofania się aż do Egiptu. Było to
ostatnie zwycięstwo "lisa pustyni". Po przegranej bitwie pod El-Alamejn (23 października - 5
listopada 1942 roku) trwał już tylko stały pościg za Niemcami i Włochami.
A Polacy?
Trzeciego maja 1942 roku SBSK przestała istnieć.
Uzupełniono ją i przemianowano na 3 Dywizję Strzelców Karpackich, która weszła w skład 2
Korpusu Polskiego. Karpatczycy stacjonowali w różnych miejscach na Bliskim Wschodzie,
by w grudniu 1943 roku wylądować we Włoszech. Potem była słynna szarża pod Monte
Cassino (18 maja 1944) oraz zdobycie Ankony (18 lipca 1944) i Bolonii (21 kwietnia 1945).
Ale to już, jak mówią, zupełnie inna historia.
Udział Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich w operacjach libijskich był ogromny.
Polacy często pełnili kluczową rolę w przeprowadzanych przez aliantów akcjach. Świadczą-o
tym chociażby słowa premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla zapisane w
pamiętnikach i wypowiedziane w Izbie Gmin: "nigdy nie zapomnimy ich waleczności pod
Tobrukiem i Gazalą".
W pierwszych latach po wojnie w publikacjach na temat operacji libijskich sporo było
informacji o SBSK. Często utrzymywano je w entuzjastycznym tonie, choć nie pozbawionym
nieco egzotycznego stosunku do Polaków. Dość istotnym elementem owej egzotyki była - w
oczach Brytyjczyków nienawiść do Niemców i chęć odwetu za klęskę wrześniową (ową
nienawiść opisywano na ogół z literacką przesadą). Jeśli chodzi o Włochów, to do nich
karpatczycy mieli ponoć stosunek obojętny. Faktem jest jednak, że Polacy walczyli z
większym zaangażowaniem, niż alianci. Autor książki pt. "Three against Rommel" - A.
Clifford, stwierdza, że tam, gdzie oni się pojawiali, "wzrastało tempo walki". Szybkość i
sprawność natarcia pod Gazalą fascynuje Alana Mooreheada, który w "African trilogy" pisze:
szli do bitwy, jakby byli korsarzami na pokładzie-piętnastowiecznego galeonu". Australijski
korespondent wojenny Chester Wilmot w książce "Tobruk 1941" twierdzi, że karpatczycy w
Tobruku "zrobili wszystko, co było możliwe do zrobienia", natomiast Alaric Jacob w
"Traveller's war" taką formułuje ocenę: "Pamiętając, jak długo Polacy uczestniczyli w\
obronie twierdzy Tobruk, trzeba przyznać, że dokonali wspaniałego dzieła, przeobrażając się
z wojsk fortecznych w zmotoryzowaną piechotę i do tego w pierwszorzędne oddziały
szturmowe".
W miarę upływu czasu o Polakach pisało się coraz mniej. I tak w wydanym w 1960 roku
wielotomowym dziele "History of the Second World War" pod redakcją Sir Jamesa Butlera
(The Mediterranean and Middle East, vol. 3) znajdują się zaledwie suche wzmianki, a z opisu
bitwy rozegranej na linii gazalskiej w dniach 14-17 grudnia 1941 roku, a zwanej tam "bitwą
zimową II", wynika że nieprzyjaciel najbardziej przestraszył się rajdu brytyjskiej 4 brygady
pancernej. O karpatczykach nie pisze się prawie nic, poza informacją, że 15 grudnia nie udało
im się przełamać włoskiej pozycji. To doprawdy dziwne, skoro znakomitą większość jeńców
przyprowadzili Polacy i tylko oni mogli się pochwalić wyłączeniem walki wrogich jednostek.
Nie wpadajmy jednak w złość, gdy usłyszymy, że Tobruk obronili Australijczycy albo
Anglicy, a pod Gazalą wyróżnili się Hindusi. Każdy naród głosi chwałę przede wszystkim
własnych synów. Dlatego my też o bohaterstwie naszych żołnierzy musimy pamiętać i naszą
powinnością jest ciągłe o nich przypominanie.