www.bookswarez.prv.pl
Autor - James Blish
Tytuł - Gdzie jest twój dom, Ziemianinie
Tłumaczenie - Juliusz P. Szeniawski
Johnowi W. Campbellowi,
juniorowi
*
PROLOG
*
Loty kosmiczne zaczęto prowadzić w okresie upadku Wielkiej Zachodniej Cywilizacji
Ziemskiej, traktując je jako rodek samoobronny. Wynalezienie silników Muira, opartych na
zasadzie transmisji masy, pozwoliło pierwszym badaczom przestrzeni dotrzeć aż w rejony
Jowisza. Napęd grawitacyjny, którego istnienie postulowano już całe wieki wczeniej,
odkryty został w roku 2018, włanie podczas ekspedycji na tę planetę. Był to więc ostatni lot
statku kosmicznego napędzanego silnikami Muira i zarazem ostatnie tego typu
przedsięwzięcie Zachodu przed ostateczną zagładą tej cywilizacji.
Ukończenie zdalnie sterowanej budowy Mostu na powierzchni samego Jowisza, z
pewnocią największego (a pod wieloma względami także najbardziej bezużytecznego)
ludzkiego przedsięwzięcia technicznego, umożliwiło wykonanie cisłych, bezporednich
pomiarów pala magnetycznego tej planety. Dostarczyły one ostatecznego potwierdzenia
hipotezy Blacketta-Diraca, która już w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku
przedstawiła bezporednią zależnoć między magnetyzmem, grawitacją i momentem pędu
każdego ciała.
Do tego czasu równanie Blacketta-Diraca nie znajdowało żadnego praktycznego
zastosowania, pozostając jedynie zabawką teoretyków matematyki. I wtedy, nagle
zarówno twierdzenie jak i matematycy zaczęli więcić swoje pierwsze triumfy. Z wielu
zapisanych symbolami stronic i nie kończących się dyskusji nad hipotetyczną wielkocią
natężenia pola wirującego elektronu wyłonił się niemal zupełnie gotowy do użytku
grawitronowy generator polaryzacji Dillona-Wagonnera, który na czeć tego, w jaki sposób
wpływał na rotację elektronu, prawie natychmiast ochrzczono mianem "szalonego
wiratora" lub krótko - wiratora. Nadszybkoć, ekran przeciwmeteorytowy i antygrawitacja
nadeszły razem w jednym zwartym pakiecie, opatrzonym etykietką:
G=2(PC/BU)^2
Każda kultura posługuje się swoistym systemem matematycznym, w którym
historiografowie potrafią dostrzec jej nieuniknione społeczne uwarunkowanie. Ta formuła,
ubrana w symbole algebry magiańskiej, wiodącą ku macierzowej mechanice nowej Ery
Nomadów, pozostała w swej istocie odkryciem Zachodu. Początkowo jej podstawowego
znaczenia upatrywano w fakcie, iż za prędkoć graniczną przyjęła ona w i e l o k r o t n o ć
prędkoci wiatła - c. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat swego istnienia Zachód użył
wiratorów do rozesłania kolonistów do pobliskich gwiazd, lecz nawet wtedy nie zdawał
sobie sprawy z tego, jak potężna broń spoczywa w jego słabnących już dłoniach. Zachód
nigdy w zasadzie nie odkrył, że wirator może unieć k a ż d e ciało, a także zapewnić temu
ciału ochronę i wprawić je w ruch szybszy niż wiatło.
W następnych stuleciach idea lotów kosmicznych została niemal całkowicie zapomniana.
Nowa ziemska cywilizacja - ten cile planetarny despotyzm, nazwany przez historiografów
Państwem Monopolistycznym mylała zupełnie innymi kategoriami. Loty kosmiczne były
może spóźnionym, ale naturalnym płodem sposobu mylenia charakterystycznego dla
kultury Zachodu, który zawsze żądny był zgłębienia tajemnic nieskończonoci. Natomiast w
mieszkańcach Wschodu już sama idea wzbudzała tak ogromny sprzeciw, że nie pozwalali
o niej wspominać nawet pisarzom parającym się fantastyką. Gdy Zachód piął się ku niebu
niczym sekwoja, obywatele Wschodu jak porosty rozpełzli się po całej planecie, coraz
mocniej zaciskając ją w swoich rękach i zadowalając się życiem tylko u podnóża tych
kolumn słonecznego blasku, po których Zachód usiłował wzbić się w przestrzeń.
W ten sposób narodziło się i zwyciężyło Państwo Monopolistyczne, w ten też sposób miało
zamiar utrzymać stan swego posiadania. Nigdy nie doszło do bezporedniego, zbrojnego
podboju Zachodu przez Wschód. W istocie rzeczy, w roku dwa tysiące sto piątym (który to
rok przyjmuje się za datę upadku Zachodu), jakakolwiek tego rodzaju globalna bitwa
spowodowałaby wyludnienie całej Ziemi w przeciągu niemal jednej nocy. Zamiast tego
Zachód sam dopomógł we własnym podboju - długotrwałym i bolesnym procesie, którego
wynik wielu ludzi potrafiło przewidzieć, lecz którego nikt nie był w stanie powstrzymać. Aby
zapobiec wrogiej infiltracji, Zachód wprowadził i nieustannie zaostrzał autokontrolę
procesów mylowych. Doprowadziło to do stanu, w którym tych dwu przeciwstawnych sobie
kultur nie sposób było w końcu odróżnić, a ponieważ Wschód miał znacznie większe
dowiadczenie w sprawowaniu tego rodzaju monolitycznych rządów, jego przywództwo w
bezkrwawy sposób stało się faktem.
Zakazem mylenia o lotach kosmicznych objęte zostały nawet rozważania fizyków.
Wszechobecna Policja Myli, przeszkolona w zakresie praw rządzących balistyką i innymi
dziedzinami astronautyki, była w stanie wyledzić tego typu zabronioną działalnoć - zwaną
działalnocią nieziemską - na długo przedtem, zanim mogła ona doprowadzić do uzyskania
jakichkolwiek praktycznych efektów.
Istniała jednak dziedzina, w której Policja Myli nie mogła zakazać prowadzenia prac
badawczych, ponieważ na niej opierała się cała władza nowego państwa. Dziedziną tą
była atomistyka. Tymczasem to włanie badania nad momentem magnetycznym elektronu
doprowadziły swego czasu do powstania równań Blacketta-Diraca. Nowe państwo zataiło
oczywicie istnienie wiratorów - otwierały zbyt dogodną drogę ucieczki a Policji Myli nigdy
nie poinformowano, że to podstawowe równanie także należy do inwigilowanego przez nią
"obszaru cisłego nadzoru". Władcy Wschodu nie mieli podać na temat równania nawet
takiej informacji.
W ten sposób, choć Państwo Monopolistyczne prowadziło czystki i "reedukację" wród
wszystkich grup mniejszociowych, nikt nie podejrzewał, że to włanie matematycy mogą
zgotować mu zagładę, a oni sami nawet w swych własnych mylach wolni byli od
jakichkolwiek rewolucyjnych pobudek. Wirator został ponownie - i to doć przypadkowo -
wynaleziony w laboratoriach fizyki jądrowej Koncernu Cezowego.
To odkrycie oznaczało zagładę Państwa Monopolistycznego, tak jak niwelująca potęga
reaktora atomowego i Słonecznego Feniksa zwaliła niegdy dążąc ku przestrzeni Zachód.
Loty kosmiczne zostały wznowione.
Przez pewien czas wiratory montowano przezornie tylko w nowo zbudowanych statkach
kosmicznych, co zapoczątkowało miesznie krótki okres badań planetarnych. Chwiejący się
w posadach gmach walczył o zachowanie równowagi, lecz rodek ciężkoci już uległ
przesunięciu. Marnotrawstwo, związane ze stosowaniem wiratorów do napędzania
wyłącznie niewielkich rakiet, było nie do ukrycia.
Od kiedy antygrawitacja stała się techniczną rzeczywistocią, przestała istnieć potrzeba
specjalnego przystosowywania projektów statków do wymogów podróży kosmicznych,
ponieważ zarówno masa jak i linie aerodynamiczne utraciły jakiekolwiek znaczenie.
Najcięższy i najbardziej niezdarnie ukształtowany obiekt można było dźwignąć i wyrzucić z
powierzchni Ziemi na dowolną niemal odległoć. Gdyby okazało się to konieczne, można
byłoby poruszyć nawet całe miasta.
I wiele z nich poruszono. Wczeniej jednak przyszła kolej na fabryki i zakłady przemysłowe.
Najpierw zaczęły wędrować po powierzchni Ziemi, od jednego złoża cennych minerałów
do drugiego, a później wzbiły się w przestrzeń kosmiczną. I tak rozpoczął się exodus. Nic
nie mogło go powstrzymać, ponieważ w owym czasie taki trend najwyraźniej odpowiadał
interesom Państwa. Ruchome fabryki zmieniły Marsa w Pittsburgh Układu Słonecznego.
Dzięki wiratorom, które przeniosły sprzęt górniczy i całe rafinerie kopalin, życie wróciło na
tę pokrytą liszajami rdzy kulę. Tam, gdzie niegdy znajdował się sam Pittsburgh,
rozpocierała się teraz dolina żużlu i popiołów. Ogromne kombinaty przetwórcze Koncernu
Stalowego połykały roje meteorów, przeżuwały je i wypluwały w postaci wyposażenia
satelitów. Koncerny: Aluminiowy, Germanowy i Torowy wysyłały swoje zakłady w
przestrzeń, by wydobywały one zasoby innych planet.
Aż należący do Koncernu Torowego Zakład Numer Osiem nie powrócił. Ten prosty fakt
zapoczątkował rewolucję przeciwko panowaniu kultury cile planetarnej. W poszukiwaniu
pracy wród kolonistów wyrzuconych przez odpływ Cywilizacji Zachodu, Układ Słoneczny
opuciły pierwsze miasta-wędrowcy. Wród tych nomadów przestrzeni zaczęła się
wykształcać nowa kultura, która ze względu na swój zasięg stała się wkrótce kulturą
powszechną. I wtedy, wbrew własnej woli, Państwo Monopolistyczne zrobiło to, co od
dawna obiecywało uczynić, kiedy ludzkoć będzie gotowa - zanikło. Ta Ziemia, która aż do
ostatniego ziarenka piasku stanowiła niegdy jego wyłączną własnoć, była teraz niemal
zupełnie wyludniona. Jej spadkobiercami zostały ziemskie koczownicze miasta: miasta-
sezonowi robotnicy, miasta-najemni pracownicy, miasta-nomadowie.
Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki wiratorom, ale stan ten nie byłby trwały,
gdyby nie ogromny współudział dwóch innych czynników społecznych. Pierwszym z nich
była długowiecznoć. Już wówczas, gdy technicy pracujący na Mocie na Jowiszu
potwierdzali zasadę działania wiratora, proces pokonywania naturalnej mierci był prawie
całkowicie zakończony. Oba te odkrycia znakomicie się uzupełniały. Pomimo bowiem
tego, że wirator potrafił nadawać pojazdom - lub miastom - szybkoć nieporównanie
większą od prędkoci wiatła, podróże między gwiazdami w dalszym ciągu pochłaniały
pewną skończoną iloć czasu. Ogrom galaktyki był wystarczający, by lot dalekiego zasięgu,
prowadzony nawet z najwyższą możliwą prędkocią, trwał całe ludzkie życie.
Lecz gdy mierć skapitulowała przed lekami geriatrycznymi, pojęcie długoci życia ludzkiego
całkowicie zatraciło swój dawny sens.
Drugi czynnik miał charakter ekonomiczny. Było nim wyniesienie germanu do roli
posłusznego dżina fizyki ciał stałych. Na długo przedtem, zanim lot w daleką przestrzeń
stał się faktem, metal ten osiągnął na Ziemi fantastyczną wprost wartoć. Otwarcie
międzygwiezdnych granic obniżyło jego cenę do poziomu, na którym możliwe stało się
jego powszechne wykorzystanie. Stopniowo german stał się podstawowym, stabilnym
rodkiem płatniczym w handlu galaktycznym. Tylko on był w stanie zachęcić koczownicze
miasta do działania.
Tak więc Państwo Monopolistyczne upadło, lecz pozostawiło po sobie częć swojej
społecznej struktury. Ziemskie prawa, choć w bardzo zmienionej formie, przetrwały, i to nie
bez korzyci dla wędrownych miast. Nomadowie przestrzeni napotykali wiaty, które
odmawiały wyrażenia zgody na lądowanie; inne pozwalały im lądować, lecz bezlitonie ich
wyzyskiwały. Miasta broniły się, jak umiały, ale jako machiny wojenne nie były zbyt
sprawne. Generalnie rzecz biorąc, koparki zawsze były bliższe Zachodowi niż czołgi,
niemniej wynik walki między tymi dwoma urządzeniami jest łatwy do przewidzenia - to się
wcale nie zmieniło. Stosowanie całej potęgi wiratora do napędzania obiektów tak małych
jak statki kosmiczne było oczywicie marnotrawstwem, ale okręt wojenny ma z założenia
trwonić energię bezproduktywnie, a im więcej jej traci, tym bardziej morderczy jest tego
skutek. Ziemska policja poskromiła zbuntowane miasta. Ponieważ jednak były one Ziemi
potrzebne dla zagwarantowania jej własnych interesów, wkrótce potem uchwalono prawa
zapewniające miastom ochronę.
W ten sposób ziemska policja zachowała swoją jurysdykcję, lecz panowanie Ziemi w
większoci regionów było bardzo słabe. W wielu zakątkach Galaktyki znano ją tylko jako
legendę - zielony mit unoszący się gdzie hen w przestrzeni, odległy o tysiące parseków i
tysiące lat nieuchronnie toczącej się historii. W wielu z nich znacznie żywiej pamiętano
obaloną niedawno tyranię Wegi i zdążono już zapomnieć (a niektórzy nigdy nawet nie
poznali) imię niewielkiej planety, która położyła tej tyranii kres.
Ziemia zmieniła się w planetę-ogród. Pozostało na niej tylko jedno warte wspomnienia
miasto - senna stolica Galaktyki. W okrytej kwieciem dolinie pittsburskiej zjawiali się bogaci
nowożeńcy, by tam poswawolić; starzy parlamentarzyci przyjeżdżali na Ziemię, by tutaj
umrzeć.
Nikt inny nigdy jej nie odwiedzał.
Acreff Monales:
Droga Mleczna - pięć portretów kulturowych
ROZDZIAŁ 1
*
Utopia
*
Wychodząc na wąski, granitowy taras, John Amalfi poczuł, że pamięć płata mu jeden z
tych częstych niegdy figli, które zawsze drażniły go jak zgrzytliwy ton w gładko skądinąd
granym solo francuskiego rożka. Takie momenty wahania nad wyborem właciwego słowa
zdarzały mu się teraz już znacznie rzadziej, lecz mimo to ciągle jeszcze były dokuczliwe.
Tym razem przyłapał się na tym, że nie potrafi zdecydować, jak powinna brzmieć nazwa
miejsca, do którego włanie wchodził: dzwonnica czy dyspozytornia?
Była to, oczywicie, kwestia czystej semantyki, a jej rozstrzygnięcie zależało - zgodnie z
jednym z najstarszych powiedzonek - od punktu widzenia. Taras biegł wokół dzwonnicy
miejskiego ratusza. Samo miasto jednak było statkiem kosmicznym, którego znaczną
częcią dowodzono włanie z tego miejsca. Stąd także Amalfi przywykł obrzucać taksującym
spojrzeniem gwiazdy, wród których statek żeglował. To czyniło z tego budynku
dyspozytornię. Lecz jednoczenie statek był miastem - miastem aresztów i placem zabaw,
zaułków, ulic i ulicznych kotów, i nawet dzwon na dzwonnicy wisiał jeszcze ciągle tam,
gdzie go niegdy umieszczono, choć od dawna nie miał już serca. Miasto w dalszym ciągu
nosiło nazwę Nowy Jork w stanie Nowy Jork, ale to - jak dowodziły stare mapy - było
mylące. Kosmiczne miasto było jedynie częcią Nowego Jorku, samym Manhattanem.
Amalfi przestąpił próg, a w odgłosie jego kroków uderzających o granitową posadzkę nie
dało się wychwycić żadnego zauważalnego zakłócenia rytmu.
Te drobne dylematy były mu dobrze znane. W latach, które nastąpiły bezporednio po
wzbiciu się miasta w przestrzeń, często miewał tego rodzaju rozterki. Lot kosmiczny tak
całkowicie odmienił funkcje najzwyklejszych rzeczy i miejsc, że bardzo trudno było ustalić,
w jakich kategoriach trzeba o nich myleć. Dzisiejszy dylemat polegał na tym, że choć
dzwonnica ratusza wyglądała niemal zupełnie tak samo jak w roku 1850, to pełniła teraz
funkcję dyspozytorni statku kosmicznego, a zatem żadne z dwóch okreleń nie wyrażało
precyzyjnie tego, czym stała się ta kombinacja.
Amalfi spojrzał w górę. Niebo także wyglądało mniej więcej tak samo jak w bezchmurną
noc roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego. Ekran wiratorów, szczelną kulą otaczający całe
miasto, sam w sobie był całkowicie niewidoczny. Jednak przepuszczając tylko eliptycznie
spolaryzowane wiatło, rozmazywał punkty, które były gwiazdami widzianymi z próżni, i
sprawiał, że oglądane z dołu, zdawały się wiecić trzykrotnie janiej. Poza odległym, ledwie
słyszalnym pomrukiem wiratorów nic nie wskazywało na to, że miasto mknęło przez
obszary próżni między gwiazdami - tułacz wród tułaczy.
Gdyby przyszła mu na to ochota, Amalfi mógłby wywołać z pamięci tamte dawne czasy,
kiedy to Ojcowie Miasta zdecydowali, że nadeszła pora, by wyruszyć w przestrzeń. Było to
w roku trzy tysiące sto jedenastym, dziesiątki lat po opuszczeniu Ziemi przez wszystkie
większe skupiska ludzkie. Amalfi miał wówczas zaledwie sto siedemnacie lat, lecz
piastował już urząd burmistrza miasta. Funkcję miejskiego menedżera pełnił w tamtych
czasach człowiek o nazwisku deFord, który podzielał zakłopotane zdumienie Amalfiego,
wywołane niemożnocią precyzyjnego nazwania tych wszystkich znajomych rzeczy, tak
bardzo nagle odmienionych.
Ale deFord został rozstrzelany przez Ojców Miasta około roku trzy tysiące trzechsetnego
za jawne pogwałcenie kontraktu zawartego przez Nowy Jork z planetą zwaną Epoką, co
na czarno zapisało się w policyjnej kartotece miasta i czego policja do dzi nie mogła mu
zapomnieć.
Nowym menedżerem został Mark Hazleton, młody, niespełna czterystuletni człowiek, do
którego Ojcowie Miasta zdążyli już poczuć równie wielką niechęć jak do deForda, i to z
tych samych mniej więcej powodów. Hazleton urodził się jednak już po opuszczeniu Ziemi
i dlatego nie miał najmniejszych trudnoci z nadawaniem rzeczom odpowiednich nazw.
Amalfi gotów był uwierzyć, że jest ostatnim człowiekiem na pokładzie wędrownego miasta,
który odczuwa jeszcze czasami zakłócenia strumienia wiadomoci, wywołane przez stare,
ziemskie nawyki mylenia.
Przywiązanie Amalfiego do ratusza, jako do centrum kierowania miastem, zdradzało w
pewien sposób jego pradawne powiązania z Ziemią. Ratusz był najstarszym budynkiem na
pokładzie i dlatego widać z niego było tylko bardzo niewiele nowych gmachów - był zbyt
niski i otaczało go zbyt wiele nowych konstrukcji. Dla Amalfiego nie miało to żadnego
znaczenia. Z dzwonnicy - czy też dyspozytorni - patrzył zawsze, z głową odrzuconą do tyłu
aż na sam potężny kark, w jednym tylko kierunku - prosto w górę. W końcu nie miał
żadnego powodu patrzeć na budynki otaczające Battery Park. Już je widział.
Natomiast prosto nad jego głową znajdowało się słońce spowite w wygwieżdżoną czerń.
Było już wystarczająco blisko, by dało się wyraźnie dostrzec jego tarczę, i powoli stawało
się coraz większe. Amalfi włanie obserwował je uważnie, kiedy mikrofon w jego ręku wydał
urywany skrzek.
- Wygląda mi doć dobrze - powiedział Amalfi, niechętnie zniżając łysą głowę w kierunku
mikrofonu. To gwiazda klasy G albo co w tym rodzaju, a Jake z Astronomicznego mówi, że
dwie z jej planet są typu ziemskiego. Archiwa dodają, że obie są zamieszkane. Gdzie są
ludzie, tam jest i praca.
Słuchawka zakwakała co szybko, równo wyważonymi sylabami, ale w tym, co
przekazywała, czuło się brak większego przekonania. Amalfi słuchał niecierpliwie, a potem
rzucił krótko:
- Polityka.
Wymówił to słowo tak, jakby nadawało się tylko do gryzmolenia na odrapanych murach.
Mikrofon umilkł. Amalfi odwiesił go z powrotem na miejsce przy balustradzie, a w chwilę
później jego kroki zadudniły na archaicznych, kamiennych schodach prowadzących z
dzwonnicy-dyspozytorni.
Hazleton czekał na niego w gabinecie burmistrza, bębniąc smukłymi palcami po blacie
biurka. Obecny menedżer miasta był człowiekiem nadmiernie wysokim, szczupłym i
kocistym, a co w sposobie, w jaki rozsiadł się w fotelu Amalfiego, sprawiało, że robił także
wrażenie człowieka leniwego. Jeżeli upodobanie do chadzania krętymi cieżkami jest
oznaką lenistwa, to Amalfi skłonny był nazwać Hazletona najbardziej leniwym człowiekiem
w miecie.
Czy był bardziej leniwy niż ktokolwiek poza miastem, było zupełnie obojętne. Nic, co działo
się poza miastem, nie miało praktycznie żadnego znaczenia.
- No i...? - spytał Hazleton.
- No i nieźle - odmruknął Amalfi. - To przyjemny żółty karzeł ze wszystkimi ozdóbkami.
- Jasne - powiedział Hazleton, umiechając się z przymusem. - Nie rozumiem, dlaczego tak
bardzo się pan upiera, żeby na własne oczy obejrzeć każdą mijaną przez nas gwiazdę. Tu,
w swoim gabinecie, ma pan pod ręką ekrany, a Ojcowie dysponują wszelkimi danymi.
Wiedzielimy, jak ta gwiazda wygląda, na długo przedtem, zanim moglimy ją w ogóle
dostrzec.
- Lubię sam sobie popatrzeć - odparł Amalfi. Nie na darmo jestem tutaj burmistrzem od
szeciuset lat. Tak naprawdę to nic nie wiem o żadnym słońcu, dopóki nie zobaczę go na
własne oczy. Wtedy wiem. Obrazy nic nie znaczą... nie sposób je w y c z u ć.
- Bzdury - powiedział Hazleton bez złoliwoci. - A co to pańskie w y c z u c i e mówi tym
razem?
- To dobre słońce, podoba mi się. Będziemy lądować.
- A gdybym tak panu powiedział, co tam się odbywa?
- Wiem, wiem - burknął Amalfi. Jego tubalny głos przybrał wymuskany, nerwowy ton, jego
własną, przesadną wersję mechanicznej mowy Ojców Miasta. PO-LI-TYCZ-NA SY-TU-
AC-JA JEST BAR-DZO NIE-PO-KO-JĄ-CA. A mnie martwi nasza sytuacja żywnociowa.
- To aż tak z nią źle?
- Jeszcze nie. Ale będzie, jeżeli nie wylądujemy. W zbiornikach chlorelli zaszła jeszcze
jedna mutacja. Musiało się to stać, kiedy przechodzilimy przez to pole promieniowania koło
sigmy Smoka. W tej chwili, w przeliczeniu na tłuszcze, zbieramy około dwóch tysięcy
dwustu kilogramów z akra.
- To wcale nie najgorzej.
- Owszem, ale wydajnoć spada, i to coraz szybciej. Jeżeli tego nie powstrzymamy, to
mniej więcej za rok nie zbierzemy ani grama alg. A i rezerwy ropy mamy za małe, żeby
dotrzeć do następnej gwiazdy. Dobrnęlibymy do niej zjadając się nawzajem.
- To tylko zwykłe gdybanie, szefie - wzruszył ramionami Hazleton. - Nigdy do tej pory nie
zdarzyła nam się mutacja, której nie zdołalibymy opanować. A na tych dwóch planetach
jest doć paskudnie.
- No więc dobrze... toczą między sobą wojnę. I co z tego? Nieraz już bywalimy w takich
sytuacjach. Nie musimy stawać po niczyjej stronie. Wylądujemy po prostu na bardziej dla
nas dogodnej planecie...
- Gdyby to była zwykła międzyplanetarna draka, to zgoda. Ale tak się składa, że jeden z
tych wiatów, ten trzeci od słońca, to nie uznający niczyjego zwierzchnictwa relikt starego
Cesarstwa Hrunty. A ten wewnętrzny, to pogrobowiec hamiltonianizmu. Walczyły ze sobą
z przerwami cały wiek, bez jakiegokolwiek kontaktu z Ziemią. No i wreszcie Ziemia je
odnalazła.
- I...? - spytał Amalfi.
- I rozprawia się z nimi oboma - odparł ponuro Hazleton. - Włanie otrzymalimy oficjalny
nakaz ziemskiej policji, żeby wynosić się stąd w diabły.
Słońce ponad miastem było teraz znacznie mniejsze. Wędrowna metropolia, kryjąc się
przed dwoma zawzięcie wojującymi wiatami, wpełzała powoli w bezpieczne schronienie
mroźnego, błękitnozielonkawego cienia jednej ze zrujnowanych, gigantycznych planet tego
układu. Na tle szewronów amoniakalnych huraganów, opasujących gazowego giganta,
krążył w lodowym menuecie kwartet maleńkich księżyców.
Amalfi z napięciem wpatrywał się w ekrany. Takie orbitalne manewrowanie zmuszało
między innymi do równoważenia masy miasta z wypadkową całego szeregu zakłócających
się wzajemnie pól grawitacyjnych i wymagało wielkiej precyzji. Amalfi nie był do tego
przyzwyczajony. Miasto omijało zwykle z daleka gazowe giganty. Jego własne,
nadprzyrodzone niemal wyczucie warunków przestrzeni, wród której spędził prawie całe
życie, trzeba było tutaj wspomóc każdym znajdującym się do dyspozycji elektronicznym
przyrządem.
- Za ostro, Ulica Dwudziesta Trzecia - rzucił do mikrofonu. - Macie prawie dwustopniowe
wybrzuszenie waszego łuku ekranu. Wyrównać.
- Tak jest, szefie - wyrównać.
Amalfi uważnie obserwował obraz gigantycznej planety i jej lodowych służebnic. Strzałka
delikatnie zmieniła swoje położenie.
- Stop!
Przez miasto przebiegło pojedyncze drżenie i zapanowała cisza. Ta cisza była tak
absolutna, że budziła niepokój. Odległy pomruk wiratorów był swego rodzaju elementem
naturalnego rodowiska i kiedy ucichł, człowiekowi zaczynało brakować oddechu, zupełnie
jakby popsuł się skład powietrza. Przepona szybko zareagowała na iluzoryczny brak tlenu
- Amalfi mimo woli ziewnął.
Hazleton także ziewnął, ale oczy lniły mu ożywieniem - menedżer był teraz w swoim
żywiole. Ten plan był jego dziełem. Teraz nie dbał już o to, że w jego wyniku miasto może
znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie. Wkraczał na ulubioną cieżkę ludzi leniwych.
Amalfi miał tylko nadzieję, że Hazleton nie przechytrzy za jednym zamachem i miasta, i
siebie.
Plany Hazletona już kilkakrotnie wpędzały ich w takie kłopoty, że tylko o włos udawało się
uniknąć całkowitej katastrofy. Tak włanie było na przykład na Thorze V. Pierwsze miasto-
wędrowiec, jakie kiedykolwiek zawitało na tę planetę, było włóczęgą, który odrzucił swoją
miejską nazwę i zaczął się mienić Międzygwiezdnym Mistrzem Handlu. Wkrótce jego
załoga zyskała sobie jeszcze jeden przydomek - Wciekłych Psów. Od tego czasu na
Thorze V nienawić do miast-wędrowców wpajano już dzieciom od kołyski. I nie bez
powodu...
- Przycupniemy tu na jaki tydzień - powiedział Hazleton, bawiąc się suwakiem
logarytmicznym. Żywnoci powinno nam jeszcze na tyle starczyć. A ta orbita, którą wytyczył
Jake, bardzo mi przypadła do gustu. Policjanci będą pewni, że do tej pory odlecielimy już
spory kawał drogi od tego układu, a poza tym nie ma ich tutaj w końcu aż tylu, żeby mogli
zająć się dwiema wojującymi planetami i jeszcze przeczesywać przestrzeń w
poszukiwaniu jakiego tam wędrowca.
- Masz taką nadzieję.
- To chyba zupełnie oczywiste - powiedział Hazleton. Oczy wyraźnie mu błyszczały. -
Wczeniej czy później, w ciągu najbliższych tygodni policja musi stwierdzić, że jedna z tych
planet jest silniejsza i na niej włanie skoncentruje swoje wysiłki. Kiedy to się stanie,
przemkniemy cichcem na tę drugą, która powinna być znacznie słabiej pilnowana.
Policjanci będą zbyt zajęci, żeby przeszkodzić nam w lądowaniu albo nie dopucić do
odnowienia przez nas zapasów, kiedy już siądziemy na powierzchni.
- W twoich ustach wszystko to brzmi bardzo pięknie. Ale w ten sposób zwiążemy się
bezporednio ze słabszą planetą. Policaje nie będą potrzebowali żadnego lepszego
pretekstu, żeby rozpędzić miasto.
- Niekoniecznie - obstawał przy swoim Hazleton. - Nie mogą nas rozparcelować za samo
tylko zlekceważenie nakazu ewakuacji. I wiedzą o tym równie dobrze jak my. Jeżeli zajdzie
taka potrzeba, możemy się odwołać do orzeczenia sądu i wykazać, że ten nakaz był
nieludzki. A dopóki będziemy się znajdować pod opieką ich wrogów, nie mogą na nas
wymusić jego respektowania. Aha, byłbym zapomniał. Wpłynęło do nas "Chcę odejć"
niejakiego Webstera, inżyniera stosu. To jeden z początkowej załogi miasta i w dodatku
wyjątkowo dobry. Bardzo nie chciałbym się z nim rozstawać.
- Chce odejć, to nie ma o czym mówić - odparł Amalfi. - Co sobie wybrał?
- Następne miejsce postoju.
- Cóż, wygląda na to, że to będzie tutaj. No tak...
Interkom na pulpicie sterowniczym burknął błagalnie. Amalfi wcisnął klawisz.
- Pan burmistrz?
- Słucham.
- Mówi sierżant Anderson z posterunku przy Cathedral Parkway. Zza tarczy tego
gazowego giganta wychodzi włanie jaki wielki statek. Próbujemy nawiązać z nim łącznoć.
To statek wojenny.
- Dziękuję - powiedział Amalfi, spoglądając znacząco na Hazletona. - Kiedy już złapiecie z
nim kontakt, przełączcie go tutaj.
Nastawił wizor, uzyskując obraz krawędzi giganta przeciwległej do tej, za którą chowało
się włanie miasto. I rzeczywicie - srebrzyła, się tam maleńka kropelka wiatła. Obcy statek
w dalszym ciągu znajdował się w polu bezporedniego padania promieni słonecznych, ale
mimo to musiał być naprawdę duży, jeżeli w ogóle było go widać z tak daleka. Burmistrz
wzmocnił powiększenie, otrzymując obraz rury, wielkocią przypominającej jego kciuk.
- Nawet nie próbuje się ukryć - mruknął. - Choć prawdę mówiąc, taką kobyłę trudno byłoby
gdzie schować. Musi mieć z pięćset metrów długoci. Co mi się widzi, że nie bardzo udało
nam się ich wykiwać.
Hazleton pochylił się, pilnie wpatrując się w nieszkodliwie wyglądający cylinder.
- Nie wydaje mi się, żeby to był pojazd policyjny -powiedział po chwili. - Ciężki sprzęt
oddziałów porządkowych ma zwykle kształt mniej więcej gruszki, a do tego mnóstwo
przeróżnych wypustek. Ten statek ma tylko cztery wieżyczki, i to tak umieszczone, żeby
nie stracić tego, co starożytni nazywali kształtami opływowymi. Widzi pan?
Amalfi skinął głową i przygryzł dolną wargę, intensywnie co rozważając.
- A więc to co miejscowego, zaprojektowanego z mylą o szybkim przechodzeniu przez
warstwy atmosfery. Archaiczna maszyna; pewnie z napędem Muira.
Interkom burknął ponownie.
- Gotowi ze zbliżającym się pojazdem, proszę pana - powiedział sierżant Anderson.
Obraz statku na tle błękitnozielonkawej planety zniknął, a na jego miejscu, na ekranie
pojawił się młody mężczyzna o sympatycznej twarzy.
- Bardzo mi miło panów poznać - powiedział doć oficjalnie, traktując to zdanie chyba jako
zwykłą formułkę powitalną, bo wyraz jego twarzy niezupełnie korespondował z trecią
wypowiedzianych słów. - Czy rozmawiam z oficerem dowodzącym tą... latającą fortecą?
- W rzeczy samej - odparł Amalfi. - Jestem tutaj burmistrzem, a ten pan jest menedżerem
miasta. Jestemy odpowiedzialni za różne aspekty dowodzenia. Z kim mam przyjemnoć?
- Kapitan Savage z Federalnej Floty Wojennej Utopii - przedstawił się ze miertelną powagą
młody człowiek. - Czy możemy otrzymać pozwolenie na podejcie do waszego fortu czy też
miasta, czy co to tam jest? Chcielibymy wysadzić naszego przedstawiciela.
Amalfi jednym pstryknięciem palców wyłączył fonię i spojrzał na Hazletona.
- Co o tym sądzisz? - spytał.
Demonstrując dobre wychowanie, oficer ostentacyjnie odwrócił wzrok, żeby nie widzieć
ruchu jego warg.
- Chyba niczym nie ryzykujemy. Chociaż czy ja wiem... Ten muzealny eksponat jest jednak
bardzo duży. Z powodzeniem może przysłać swojego człowieka w pojeździe ratunkowym.
Amalfi ponownie włączył obwód.
- Z uwagi na okolicznoci - powiedział - wolelibymy, żebycie zostali tam, gdzie jestecie.
Jestem pewien, że pan to zrozumie, kapitanie. Ale jeli macie ochotę, możecie przysłać gig.
Wasz przedstawiciel będzie tu mile widziany. Oczywicie możemy wam dać jakich
zakładników...
Savage machnął dłonią w poprzek ekranu, jakby odpędzając z niego tę sugestię.
- To zupełnie niepotrzebne, proszę pana. Słyszelimy ostrzeżenie, jakie przesłał wam
tamten pojazd międzygwiezdny. Ich wróg musi być naszym przyjacielem. Mamy nadzieję,
że może wy potraficie rzucić choć odrobinę wiatła na całą tę sytuację, którą w najlepszym
razie można byłoby nazwać mocno zagmatwaną.
- Owszem, to potrafimy - powiedział Amalfi. - A teraz, jeżeli to już wszystko...
- Wszystko, proszę pana. Koniec łącznoci.
- Koniec.
Hazleton podniósł się z krzesła.
- Przypuszczam, że to ja mam się spotkać ź tym emisariuszem. Może przyjmę go w
pańskim gabinecie?
- Zgoda.
Menedżer miasta wyszedł z pokoju, a w chwilę później Amalfi podążył jego ladem,
zamykając wieżę kontrolną na klucz. Miasto weszło już na orbitę stacjonarną i miało
pozostać unieruchomione, dopóki znów nie nadejdzie pora do lotu. Znalazłszy się na ulicy,
Amalfi przywołał taksówkę.
Z rogu Ulicy Trzydziestej Czwartej i Avenue, na którym stała wieża kontrolna, do Bowling
Green, gdzie znajdował się ratusz, był spory kawałek drogi. Amalfi jeszcze ją sobie
wydłużył, podając automatowi kurs, który wrzuciłby ładnych parę groszy do kieszeni
żywego kierowcy, z innej, zapomnianej epoki. Rozsiadł się wygodnie, odgryzł koniec
hydroponicznego cygara i zaczął odgrzebywać z pamięci wszystko, co kiedykolwiek
słyszał o hamiltonianach. Jaka sekta republikańska z okresu pierwszych dni podróży
kosmicznych... co, jakby powszechna euforia... agitacja... potępienie ze strony rządu...
represje... hm.... Wszystko to doć mgliste, a w dodatku wcale nie był pewien, czy ta
historia nie miesza mu się z jakim zupełnie innym epizodem z ziemskiej przeszłoci.
Ale nie, z całą pewnocią miał wtedy miejsce jaki exodus. Całe transporty hamiltonian
wyruszały, by kolonizować i zakładać wzorcowe planety. Teraz, kiedy zaczął się nad tym
zastanawiać, przypomniał sobie, że jeden z narodów Ziemi rządził się czym w rodzaju
swego własnego hamiltonianizmu, nazywając go tymokracją. Po jakim czasie idea została
zarzucona, ale pozostawiła po sobie lady. Niemal każda większa fala polityczna, która
przetoczyła się przez Ziemię po rozpoczęciu lotów kosmicznych, wyrzuciła swe szczątki
gdzie w zasiedlonych rejonach Galaktyki.
Utopia musiała zostać skolonizowana bardzo wczenie, bo gdyby to potomkowie Hrunty
przybyli tu jako pierwsi, obsadziliby garnizonami obydwie nadające się do zamieszkania
planety, uważając to za rzecz najzupełniej naturalną.
Imperium Hrunty nieco łatwiej było sobie przypomnieć, ponieważ istniało w latach znacznie
bliższych współczesnoci, ale też i do pamiętania było znacznie mniej. W czasie, kiedy
Ziemia zdawała się tracić władzę, na rubieżach obszaru jej eksploracji zaroiło się od
dziesiątków tandetnych tworów państwowych, przybierających szumną nazwę imperiów.
Alois Hrunta był po prostu tym z niedoszłych imperatorów przestrzeni, któremu najlepiej
się powiodło. Jego cesarstwo rozrosło się do granic, jakie każdej jednoosobowo rządzonej
dyktaturze wyznaczają możliwoci systemów porozumiewania się, a potem - jeszcze przed
zamordowaniem władcy - uległo zniszczeniu, rozerwane na księstwa przez jego
skłóconych synów. W końcu księstwa poddały się nominalnej, lecz nieugiętej władzy
Ziemi, pozostawiając po sobie - tak jak to uczynili hamiltonianie kilka bardzo odległych
kolonii - wiatów, w których martwą już ideę czczono nadal z bezsensowną pompą.
Taksówka zaczęła siadać, przez okno mignęła Amalfiemu fasada ratusza. Spojrzał na
złocone niegdy litery CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWNIK, hasło będące od dawna
dewizą miasta, która miała podkrelać jego usługową funkcję. W wietle gazowego giganta
jeszcze bardziej niż zwykle raziło to swoją naiwnocią. Burmistrz westchnął ciężko.
Polityczne przetargi były okropnie nudne i dawały absolutną pewnoć, że uczciwy zarobek
na chleb zmieni się w karkołomne przedsięwzięcie.
Pierwszą rzeczą, którą Amalfi zauważył po wejciu do swego gabinetu, było zmieszanie
Hazletona. A to było wydarzeniem tysiąclecia. Nic nigdy do tej pory nie zmąciło spokoju
menedżera Nowego Jorku. Był on niemal ideałem obywatela przestrzeni: odporny,
pomysłowy i prawie nigdy nie dający się zaskoczyć - czy nastraszyć. Oprócz niego w
gabinecie nie było nikogo, poza jaką dziewczyną, której Amalfi nie znał, zapewne jedną z
parlamentarnych sekretarek prowadzących wiele wewnętrznych spraw miasta.
- Co się stało, Mark? Gdzie jest ten łącznik z Utopii?
- Tam - powiedział nieswoim głosem Hazleton. Nie wskazał co prawda wyraźnie, ale nie
mogło być najmniejszych wątpliwoci, kogo miał na myli. Amalfi poczuł, że brwi podjeżdżają
mu na szerokie czoło. Odwrócił się i spojrzał uważnie na dziewczynę.
Była doć ładna. Czarne włosy z igrającymi w nich granatowymi refleksami, szare oczy,
bardzo szczere i odrobinę rozbawione, i zupełnie dobra figura. Ubrana była w
najdziwniejszy strój, jaki Amalfi widział kiedykolwiek w całym swoim życiu. Miała na sobie
co w rodzaju zakładanego przez głowę worka z otworami na ręce i szyję, ciasno
ciągniętego powyżej talii. Od bioder po kolana opięta była rurą z czarnej tkaniny,
zakończoną na górze paskiem. Na nogach pobłyskiwały ozdobne pończochy z jakiej licho
tkanej, zupełnie przezroczystej materii. Worek upstrzony był maleńkimi kolorowymi
cętkami, a wokół szyi zawiązaną miała chustkę - nie, to nie była chustka. To się chyba
nazywało wstążka... Jak to się u licha tak naprawdę nazywało? Amalfi miał poważne
wątpliwoci, czy nawet deFord potrafiłby podać prawidłową nazwę tego czego.
Przedłużające się oględziny zaczęły dziewczynę wyraźnie niecierpliwić. Amalfi odwrócił
głowę i dokończył spacer w kierunku swego biurka. Zza pleców dobiegł go miękki głos:
- Nie miałam zamiaru wywoływać sensacji, proszę pana. Zdaje się, że nie oczekiwalicie
tutaj kobiety...
Jej akcent był równie archaiczny jak ubiór - trącił niemal Eliotem. Amalfi usiadł, żeby
pozbierać rozbiegane myli.
- To prawda, nie oczekiwalimy - powiedział. Choć mamy tu u siebie kilka kobiet na doć
eksponowanych stanowiskach. Mylę, że dalimy się zwieć ziemskiemu zwyczajowi, który
pozbawia kobiety głosu w sprawach militarnych. W każdym razie jest pani tutaj mile
widziana. Czym możemy pani służyć?
- Czy mogę usiąć? Dziękuję. Przede wszystkim na pewno potraficie nam wyjanić, skąd
pochodzą te wszystkie zionące nienawicią okręty wojenne. One was najwyraźniej znają.
- Nie osobicie - powiedział Amalfi. - Znają miasta-wędrowców jako klasę, to wszystko. To
jest ziemska policja.
Pociągająca twarz dziewczyny nachmurzyła się z lekka. Sprawiało to wrażenie, jakby
dziewczyna spodziewała się tej odpowiedzi, a jednoczenie chciała wierzyć, że jej nie
otrzyma.
- Tak włanie powiedzieli - szepnęła. - My... my nie moglimy się z tym pogodzić. Bo
dlaczego w takim razie nas atakują?
- To się musiało kiedy stać - odparł Amalfi najdelikatniej, jak potrafił. -Jednym z założeń
polityki Ziemi jest podporządkowywanie sobie niezależnych planet. Wasi wrogowie,
Hruntanie, także zostaną wcieleni. Nie przypuszczam, żebymy potrafili przekonująco
wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Trudno byłoby nas nazwać powiernikami ziemskiego
rządu.
- Och - ożywiła się dziewczyna. - To może nam pomożecie. Ta wasza ogromna forteca...
- Proszę mi wybaczyć - przerwał jej Hazleton, umiechając się smutno. - Zapewniam panią,
że to miasto nie jest fortecą. Jestemy zaledwie lekko uzbrojeni. Może jednak będziemy
mogli wam pomóc w jaki inny sposób... Szczerze mówiąc, bardzo nam zależy na tym,
żeby z wami pohandlować.
Amalfi popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Wdawanie się w dyskusje na
temat stanu uzbrojenia miasta z oficerem, który włanie zszedł z pokładu obcego statku
wojennego, było przejawem zupełnego braku rozwagi i absolutnie niepodobne do
Hazletona.
- Czego wam potrzeba? - spytała dziewczyna. Gdybycie mogli nam pokazać, w jaki
sposób te... te policyjne statki się poruszają i jak wy sami utrzymujecie w przestrzeni swoje
miasto...
- Nie macie wiratorów? - spytał z niedowierzaniem Amalfi. - Ale przecież kiedy musielicie
je mieć. Inaczej nigdy nie zdołalibycie dostać się z Ziemi aż tutaj.
- Sekret lotów międzygwiezdnych został zapomniany już niemal całe sto lat temu. Ciągle
jeszcze mamy w naszym muzeum pierwszy pojazd, którym przybyli tu nasi przodkowie,
ale jego silnik jest dzi dla nas zupełną zagadką. Sprawia wrażenie, jakby z u p e ł n i e n i c
nie robił.
Amalfi zaczął intensywnie myleć. Niemal całe sto lat? Czy to ma być d ł u g o? Czy też
może mieszkańcy Utopii nie znają także geriatryków? Ale przecież askomycynę odkryto
podobno ponad pół wieku przed exodusem hamiltonian. Dziwy, coraz większe dziwy.
Hazleton znów się umiechnął.
- Możemy wam pokazać, co r o b i wirator - powiedział. - Ale zasada jego działania jest
zbyt prosta, żeby tak od razu ją zdradzić. My ze swej strony potrzebujemy uzupełnić
zapasy, głównie surowców. A najbardziej ze wszystkiego brak nam ropy. Chyba macie ją u
siebie?
Dziewczyna skinęła głową.
- Utopia jest bardzo zasobna. w ropę naftową, a my sami nie zużywamy jej w większych
ilociach od dwudziestu pięciu lat, to jest od czasu, kiedy ponownie odkrylimy metodę
molowego wartociowania walencyjnego.
Amalfi znów nastawił uszu. Utopianie nie mieli wiratorów ani geriatryków, ale mieli za to
co, co nazywali metodą molowego wartociowania walencyjnego. Termin mówił sam za
siebie: każdy, kto potrafiłby regulować wiązania międzycząsteczkowe tak, by móc wpływać
na występujący między nimi efekt przylegania, nie potrzebowałby żadnych mechanicznych
rodków zmniejszających tarcie, takich jak na przykład ropopochodne smary. Jeli Utopianie
mylą, że tylko p o n o w n i e dokonali tego odkrycia, to tym lepiej.
- Nam przyda się wszystko, co możecie przekazać ciągnęła dziewczyna. Nagle mimo swej
zdrowej młodoci zaczęła wyglądać na bardzo znużoną. -Przez całe życie walczylimy z tymi
barbarzyńskimi Hruntanami, oczekując dnia, w którym nadejdzie pomoc z Ziemi. A teraz
Ziemia zjawiła się, ale wystąpiła przeciwko o b u planetom! Jakże wszystko musiało się
pozmieniać.
- Winą należy obarczać nie zmiany - powiedział cicho Hazleton - lecz to, że wy tym
zmianom nie ulegacie. Podróżowanie w głąb Galaktyki ma dla nas w sobie co z podróży w
czasie: różnym odległociom od rodzinnej planety odpowiadają różne historyczne daty.
Gwiazdy odległe od Ziemi, takie jak wasza, są martwymi reliktami historii. A kiedy okresy
historyczne zaczynają się na siebie nakładać, tak jak to się stało w przypadku waszej ery
hamiltoniańskiej i epoki Imperium Hrunty, sytuacja bardzo się komplikuje. Obie takie
cywilizacje zamrażają swój rozwój w chwili, w której wybucha między nimi konflikt. I kiedy
historia je dogania... Cóż, wtedy oczywicie. następuje szok.
- A wracając do bardziej praktycznych tematów - Amalfi przywołał menedżera do porządku
- wolelibymy sami wybrać sobie teren lądowania. Jeżeli będziemy mogli wczeniej wysłać
swoich techników na waszą planetę, to oni sami znajdą dla nas leże.
- Leże?
- Odpowiedni teren górniczy. Rozumiem, że otrzymamy na to zgodę?
- Nie wiem - powiedziała dziewczyna niepewnie. My ogromnie oszczędzamy wszystkie
metale. Szczególnie stal. Zmuszeni jestemy bardzo starannie wykorzystywać nawet
wszelki złom.
- My prawie nie zużywamy stali ani żelaza zapewnił ją Amalfi. - To, co jest nam potrzebne,
odzyskujemy podobnie jak wy. W końcu stal jest prawie całkowicie niezniszczalna. Nam
chodzi głównie o surowce do produkcji przyrządów: german i kilka innych metali ziem
rzadkich. Tego powinnicie mieć w nadmiarze.
Amalfi nie uznał za stosowne dodać, że na germanie opiera się teraz cały galaktyczny
system pieniężny. Wszystko, co powiedział do tej pory, było całkowicie zgodne z prawdą,
ale mając do czynienia z takimi zacofanymi planetami, zawsze lepiej zataić niektóre
szczegóły, dopóki miasto nie wyruszy w dalszą drogę.
- Czy mogę skorzystać z waszego aparatu?
Amalfi odsunął się od biurka, lecz zaraz musiał do niego wrócić, widząc, jak dziewczyna
bezsilnie wciska klawisze. Już po chwili przekazywała treć rozmowy swojemu kapitanowi.
Amalfi zastanawiał się, czy Hruntanie znają angielski. Nie obawiał się, że mogliby
podsłuchać prowadzoną włanie rozmowę - ogromna planeta skutecznie im to
uniemożliwiała. Jednakże dla powodzenia planu Hazletona było niesłychanie ważne, żeby
Hruntanie usłyszeli i zrozumieli ostrzeżenie, jakie ziemska policja wystosowała do miasta.
Nie zaszkodziłoby także maksymalnie ograniczyć wachlarz informacji technicznych, które
miasto mogłoby przekazać komu w tym układzie planetarnym. Gdyby hamiltonianie - albo
Hruntanie - rozwinęli u siebie nagle produkcję miotaczy Bethego, bomb pola i całej reszty
nowoczesnego uzbrojenia, policja nie byłaby szczęliwa. Wiedziałaby także doskonale,
kogo za to winić. W tym wszystkim jedno było pocieszające - nikt w miecie nie wiedział, jak
zbudować unicestwiacz.
- Wyrażono zgodę - oznajmiła dziewczyna. Kapitan Savage proponuje, żebym dla
zaoszczędzenia czasu już teraz zabrała tych techników ze sobą. A gdyby znalazł się także
kto, kto zna się na napędzie międzygwiezdnym...
- Ja się z panią zabiorę - powiedział szybko Hazleton. - Znam się na tym nie gorzej od
innych.
- Nie ma mowy, Mark - osadził go spokojnie Amalfi. - Potrzebuję cię tutaj. Do takich spraw
mamy takich, co to latają ze smarownicami. Możemy im posłać tego twego Webstera - ma
szansę zejć z miasta, nawet zanim jeszcze dotkniemy powierzchni jakiejkolwiek planety. -
Zaczął bardzo szybko wydawać polecenia przez zwolniony już teraz wizor. - No już. Młoda
damo, odpowiedni ludzie będą czekać na panią w waszym pojeździe. Jeżeli kapitan
Savage połączy się z nami dokładnie za tydzień od dzisiaj, to wyjdziemy wtedy włanie z
okultacji z tym gazowym gigantem i jego wiadomoć dotrze do nas bez przeszkód. Będzie
to najprostszy sposób przekazania nam informacji, gdzie na Utopii mamy wylądować.
Po wyjciu dziewczyny w gabinecie na długo zaległa cisza. W końcu Amalfi powiedział
powoli:
- Mark, w miecie nie cierpimy na brak kobiet.
Hazleton zaczerwienił się.
- Przepraszam, szefie. Wiedziałem, że to niemożliwe, dokładnie w tej samej chwili, w której
to zaproponowałem. A jednak w dalszym ciągu uważam, że moglibymy im jako pomóc.
Jeżeli dobrze pamiętam, to Imperium Hrunty było doć obrzydliwym państewkiem.
- To nie nasza sprawa - powiedział ostro Amalfi.
Nie cierpiał sytuacji, które zmuszały go do używania w stosunku do Hazletona całej władzy
burmistrza. Prawa wszystkich wędrownych miast zawierają drobiazgowe klauzule
zabezpieczające przed założeniem jakiejkolwiek dynastii. Chyba włanie dlatego menedżer
miasta stał się dla Amalfiego kim najbliższym, jakby synem, którego stanowisko burmistrza
nie pozwoliło mu się dochować. Tylko Amalfi wiedział, jak wiele razy nieuchwytna,
amoralna inteligencja tego młodego człowieka powodowała, że Ojcowie Miasta mieli
zamiar zdjąć go ze stanowiska i rozstrzelać. A sytuacje takie jak ta, w której znajdowali się
obecnie, miały decydujące znaczenie dla przetrwania Nowego Jorku.
- Słuchaj, Mark. Nas nie stać na okazywanie współczucia. My jestemy wędrowcami. Kim
dla nas są Hamiltonianie? Kim są dla samych siebie, skoro już o tym mowa. Minutę temu
mylałem włanie, że byłby to koszmar, gdyby w ręce Hruntan wpadł unicestwiacz albo jaka
inna podobna do niego broń, gdyby wykorzystując go jako narzędzie szantażu, zdołali
odbudować swoje imperium, tym razem prawdziwe. Ale czy uważasz, że odrodzenie
hamiltonianizmu byłoby lepsze? W naszych czasach? Muszę przyznać, że pozornie
wydaje się ono łatwiejsze do przyjęcia niż następna tyrania jakiego Hrunty, ale z
historycznego punktu widzenia byłoby to równie katastrofalne. Te dwie planety walczą
między sobą o dwie idee, które ograły się już pół tysiąclecia temu.
Amalfi przerwał dla nabrania oddechu. Wyjął z ust ogryzek cygara i spojrzał nań z niejakim
zdumieniem.
- Zorientowałem się, że ta dziewczyna mąci ci zdrowy rozsądek, w momencie, w którym
zdałem sobie sprawę, że będę ci musiał z miejsca zagrozić konsekwencjami. Normalnie
jeste najlepszym kulturomorfologiem, jakiego kiedykolwiek miałem, a przecież każdy
menedżer miasta musi być w tym dobry. Gdyby nie popadł w seksualne otumanienie,
dostrzegłby, że ci ludzie są ofiarami pseudomorfozy. Obie te cywilizacje są już martwe i
cierpią bóle ostatecznego rozkładu, choć im samym się zdaje, że to bóle odrodzenia.
- Policja patrzy na to nieco inaczej - powiedział Hazleton z roztargnieniem.
- A jak miałaby patrzeć? Oni przecież nie przyjmują naszego punktu widzenia. Ja nie
mówię do ciebie jak policaj... staram się mówić jak wędrowiec. Po co w ogóle zostawał
wędrowcem, jeżeli masz zamiar dać się uwikłać w jaką nic nie znaczącą, graniczną wań?
Mark, równie dobrze mógłby już dzi umrzeć. Albo wrócić na Ziemię... co na jedno
wychodzi.
Znowu urwał. Taka elokwencja przeciwna była jego naturze i wprawiała go w zakłopotanie.
Spojrzał ostro na menedżera, a to co ujrzał ostatecznie ostudziło jego rzadki krasomówczy
zapał. Poczuł, nie po raz pierwszy zresztą, nieodwołalnoć rysującej się w perspektywie
samotnoci.
Hazleton już go nie słuchał.
Kiedy miasto ruszyło w kierunku Utopii, bitwa toczyła się już na dobre. Widok był zupełnie
niezwykły. Planeta Hruntan, zmilitaryzowana do najdrobniejszego szczegółu codziennego
życia, nie czekała, aż ziemska policja otoczy ją szczelną kulą. Hruntańskie statki, choć
pochodzące z tego samego mniej więcej okresu co pojazdy używane przez mieszkańców
Utopii, dokonywały cudów walecznoci. Dowodzących nimi dowiadczonych oficerów w
najmniejszym stopniu nie krępowały żadne ckliwe przekonania o nadzwyczajnej wartoci
ludzkiego życia. Nie mogło być co prawda żadnych wątpliwoci co do ostatecznego wyniku
tych walk, ale jak na razie policji wiodło się nieszczególnie.
Samej bitwy nie można było obserwować bezporednio z miasta. Planeta Hruntan była już
teraz oddalona od Utopii o prawie 40°. To włanie owo stałe zwiększanie się odległoci
między tymi dwoma wiatami pierwsze nasunęło Hazletonowi pomysł ukradkowego
lądowania. To także Hazleton rozesłał zwiadowców - małe, zdalnie sterowane, kuliste
pociski o rednicy niecałych pięciu metrów. Zawisły niepostrzeżenie nad rubieżami pola
walki i obserwowały ją za pomocą swoich telewizyjnych oczu.
Było to bardzo pouczające starcie. Pojazdy policyjne zbiorowo nie brały udziału w żadnej
większej bitwie już od dziesiątków lat, a indywidualnie tylko niewielu Ziemian w ogóle
kiedykolwiek angażowało się w co bardziej niebezpiecznego niż zwykła planetarna burda.
Hruntanie, o niebo ustępujący im pod względem uzbrojenia, mieli ogromne dowiadczenie
bojowe, a ich taktyka była mistrzowska. Zmusili policję do przyjęcia bitwy w gęsto
zaminowanym obszarze, co dałoby się porównać tylko z prowadzeniem walki w samym
sercu piekielnego pieca, z tym oczywicie, że Hruntanie sami rozmieciwszy miny,
doskonale wiedzieli, gdzie ogień jest najgorętszy. Ich straty były naturalnie straszliwe -
prawie pięć do jednego - mieli jednak co tracić, a było zupełnie jasne, że ich oficerowie, z
pogardą odnoszący się do swego własnego życia, nie zaczną nagle cenić sobie życia
swoich załóg.
Po jakim czasie Hazleton musiał wyłączyć monitory i rozkazać O'Brienowi, żeby wezwał
zwiadowców z powrotem. Ta rzeź była przerażająca nie tylko sama w sobie, lecz przede
wszystkim z powodu wyłaniającego się z niej obrazu mentalnoci tych ludzi. Nawet
najbardziej zatwardziały sadysta po chwili oglądania, jak ci ludzie usiłują gasić płomienie
własnymi ciałami, musiałby stwierdzić, że ma doć.
Miasto przelizgnęło się na Utopię bez przeszkód. Odległe policyjne pojazdy zwiadowcze
doniosły o tym fakcie - ich raporty były doskonale słyszalne w pokoju łącznoci miasta - a
doniesienia te zostaną później oczywicie odgrzebane i policja odpowiednio na nie
zareaguje, lecz teraz, w samym rodku bitwy, policjanci nie mieli czasu zawracać sobie
głowy przybyszem. Amalfi miał nadzieję, że kiedy znów zacznie ich interesować, będzie
już daleko i poza ich zasięgiem.
Odpowiedź na pytanie, w jaki sposób Utopia opierała się wciekłym szturmom Hruntan
przez prawie całe stulecie, pozostała zupełną zagadką. Stało się to jeszcze bardziej
niezrozumiałe, kiedy Nowy Jork osiadł na powierzchni planety, Cała Utopia była jedną
wielką radioaktywną pułapką. Nie było na niej żadnych miast - wrzące, rozpalone do
białoci rozlewiska płynnej ziemi i betonu nie miały już nigdy ostygnąć za życia ludzkoci, by
pokazać, gdzie te miasta niegdy stały. Jeden z kontynentów nie nadawał się w ogóle do
zamieszkania. Już samo powietrze wywołało ostrzegawcze sygnały liczników. W ciągu
dnia radioaktywnoć utrzymywała się tuż poniżej progu bezpieczeństwa, lecz w nocy, kiedy
spadek temperatury powodował normalny w takich okolicznociach wzrost zawartoci
radonu zjawisko często spotykane w atmosferach planet typu Ziemi -powietrze stawało się
niezdatne do oddychania.
Utopia była bombardowana pociskami atomowymi i pyłowymi podczas każdej opozycji z
planetą Hruntan na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu utopiańskich lat. Na szczęcie
dogodna opozycja zdarzała się tylko raz na dwanacie lat - w przeciwnym razie nawet
podziemne życie na Utopii stałoby się niemożliwe.
- W jaki sposób udawało wam się ich odpierać? spytał Amalfi. - Ci faceci to prawdziwi
żołnierze. Jeżeli potrafią tak stawić czoło policji, to was powinni roznieć w puch.
Kapitan Savage, doć nieswojo czujący się na balkonie dzwonnicy, zmrużył oczy od słońca
i zdobył się na wątły umiech.
- Znamy wszystkie ich sztuczki... Trzeba im przyznać, że są bardzo dobrymi strategami,
lecz pod pewnymi względami zupełnie brak im wyobraźni. I to nie przypadkowo, jak
przypuszczam. Nie rozbudza się w nich własnej inicjatywy. - Poruszył się niespokojnie. -
Ma pan zamiar zostawić swoje miasto tutaj, zupełnie na widoku? Nawet na noc?
- Tak. Wątpię, by Hruntanie nas zaatakowali. Są teraz zajęci czym innym. A poza tym
wiedzą, że policaje nas nie kochają i będą zbyt zaintrygowani, żeby tak bez namysłu
uznać nas za swych wrogów. A jeżeli chodzi o powietrze, to utrzymujemy dwa procent siły
pola wiratorów. To za mało, żeby dało się odczuć, ale wystarczy, by zmienić moment
bezwładnoci naszej własnej atmosfery i zapobiec przedostawaniu się do niej większoci
waszego powietrza.
- Muszę przyznać, że niewiele z tego rozumiem powiedział Savage. - Ale jestem pewien,
że pan zna możliwoci swoich urządzeń. Wyznam, panie burmistrzu, że wasze miasto
stanowi dla nas zupełną zagadkę. Czym ono się zajmuje? Dlaczego policja występuje
przeciwko wam? Czy jestecie banitami?
- Och, nie - odparł Amalfi. - A policja przeciwko nam osobicie nic nie ma. Po prostu
zajmujemy doć niskie miejsce w społecznej hierarchii. Jestemy wędrownymi
pracownikami; najemnymi robotnikami, międzyplanetarnymi hobo. Policja jest
zobowiązana chronić nas tak samo jak każdego innego obywatela, ale nasza ruchliwoć
czyni z nas w ich oczach potencjalnych przestępców. A zatem należy nas mieć pod
obserwacją.
Savage podsumował to, co usłyszał, jednym zdaniem, które Amalfi zaczął już uważać za
dewizę Utopii:
- Jakże wszystko musiało się zmienić.
- Powinnicie skomponować do tego muzykę. Ja też nie mogę powiedzieć, żebym rozumiał,
w jaki sposób udało się wam wytrwać tak długo. Czy oni nigdy nie podjęli próby inwazji?
- Wiele razy - odparł Savage doć posępnie, lecz nie bez dumy. -Ale widział pan, jak
żyjemy. W najlepszych wypadkach udawało nam się ich odeprzeć, w najgorszych... nie
byli w stanie nas znaleźć. A Hruntanie sami sprawili, że życie na tej planecie jest bardzo
uciążliwe. Wiele ich desantów padło ofiarą skutków ich własnych bombardowań.
- Mimo wszystko...
- Psychologia tłumów - ciągnął Savage - jest nauką, której powięcamy tu sporo uwagi,
podobnie zresztą jak oni. Ale my rozwinęlimy ją w innym kierunku. W połączeniu z
pomocniczą sztuką kamuflażu stanowi ona bardzo potężną broń. Stosując makiety
zabudowań, pola symulowanej wysokiej radioaktywnoci czy fałszowanie warunków
klimatycznych, zawsze do tej pory bylimy w stanie doprowadzić do tego, że swoje bazy
inwazyjne zakładali dokładnie w miejscach, które dla nich wybralimy. To taki rodzaj
szachów: wciąga się przeciwnika albo skłania do wejcia na taki obszar, gdzie można się
go pozbyć zupełnie bezpiecznie i przy minimalnym nakładzie sił.
Znów zmrużył oczy przed słońcem, zagryzając dolną wargę. Po chwili dodał:
- Jest jeszcze jeden czynnik: wolnoć. My ją mamy, a Hruntanie nie. Oni bronią systemu,
który jest w swej istocie bardzo ascetyczny. To znaczy oferuje jednostkom bardzo niewiele
nagród osobistych, nawet w przypadku odniesienia zwycięstwa. My na Utopii walczymy o
ustrój, który niesie nam osobiste nagrody... niesie wolnoć. To ogromna różnica. Zachęta
jest większa.
- Och, wolnoć - westchnął Amalfi. - Tak, przypuszczam, że to wspaniała rzecz. Ale to
ciągle ten sam stary problem. Nikt nie jest wolny. Nasze miasto jest mglicie republikańskie.
W pewnym sensie można by je nawet uznać za hamiltoniańskie. Ale nie jestemy i nigdy
nie będziemy wolni od wymagań stawianych nam przez sytuację. A co do tego, że wolnoć
zwiększa skutecznoć walki, ja to kwestionuję. Ekonomia polityczna czasów wojny musi
skłaniać się ku dyktaturze. Wasi ludzie walczą o befsztyk nie na dzisiejszy obiad, tylko na
jutrzejszy. Cóż, Hruntanie robią to samo. Różnica między wami istnieje tylko potencjalnie,
a różnica, która nie czyni różnicy, różnicą nie jest.
- Pan ma bardzo subtelny umysł - powiedział Savage wstając. - Chyba wiem, dlaczego nie
potrafi pan zrozumieć tego rozdziału naszej historii. Pan nie ma żadnych więzów, żadnej
wiary. Będzie pan nam musiał wybaczyć naszą. Nas nie stać na dzielenie włosa na
czworo.
Ruszył w dół schodów, nienaturalnie odrzucając do tyłu ramiona. Amalfi obserwował jego
odejcie ze smutnym grymasem na ustach. Ten młody człowiek był zupełnie niezwykły.
Rozmawiać z nim to niemal zupełnie to samo, co stanąć twarzą w twarz z postacią z jakiej
historycznej sztuki. Wyjąwszy oczywicie, że postacie ze sztuk można zwykle zrozumieć
także wtedy, kiedy wypowiadają najdziwniejsze nawet kwestie. Savage miał to
nieszczęcie, że istniał naprawdę, a nie był produktem twórcy, chcącego za jego pomocą
przekazać jakie treci.
To przywiodło Amalfiemu na myl Hazletona. Gdzie on się właciwie podziewa? Już całe
godziny temu poszedł z tą dziewczyną w jakim jawnie zmylonym celu. Jeli się nie
pospieszy, zmierzch zaskoczy go pod ziemią i będzie musiał spędzić tam całą noc. Amalfi
nie miał nic przeciwko pracy w pojedynkę, ale pewnych zajęć związanych z zarządzaniem
miastem po prostu nie był w stanie wykonywać efektywnie, a poza tym Hazleton mógł
włanie podejmować w imieniu miasta jakie bardzo niewygodne zobowiązania. Amalfi
zszedł do swego gabinetu i zadzwonił do pokoju łącznoci.
Hazleton jeszcze się nie zameldował. Pomrukując z niezadowolenia, Amalfi zabrał się do
organizowania pracy miasta - tej pracy, w poszukiwaniu której miasto wzbiło się niegdy w
przestrzeń, a którą tak rzadko znajdowało. Nie dawało mu spokoju, że do tej pory nie
podpisano żadnego oficjalnego kontraktu z Utopią, legalizującego roboty wykonywane
przez Nowy Jork. To było zupełnie sprzeczne ze zwyczajem. Gdyby przez wzgląd na
swoje obsesje Utopia okazała się - tak jak wiele innych, opętanych ideałami planet -
skłonna do oszukaństwa na astronomiczną skalę, to zgodnie z prawami Ziemi, nie byłoby
przed tym żadnej obrony. A ludzie, którzy postawią sobie Cel, skorzy są do szybkiego
usprawiedliwiania wszelkich Środków. Miasto, które było niczym innym, jak
upostaciowionym i zmaterializowanym Środkiem, nauczyło się wystrzegać chodzenia na
skróty.
Tymczasem Hazleton szukał włanie chyba jakiego skrótu. Amalfi mógł mieć tylko nadzieję,
że i on, i miasto jako to przeżyją.
Ziemska policja także nie czekała na powrót Hazletona. Amalfiego ogarnęło prawie
przerażenie, gdy ujrzał, jak błyskawicznie siły Ziemi zostały przegrupowane i wzmocnione.
Od czasu, kiedy miasto oglądało je w akcji ostatnim razem, metody organizacji transportu i
zaplecza uległy ogromnemu udoskonaleniu. Niebo wprost skrzyło się od statków
ciągnących na planetę Hruntan.
Było niedobrze. Amalfi spodziewał się, że zanim pomknie na planetę Hruntan, tak jak tego
wymagała strategia Hazletona, będzie miał przynajmniej kilka miesięcy na odbudowanie
zapasów na Utopii. Tymczasem wyglądało na to, że do tej pory państwo Hruntan otoczone
zostanie szczelną blokadą.
Bez chwili zwłoki ogłosił alarm. Wiratory ryknęły najwyższym tonem, jaki mogły osiągnąć
bez przerywania grawitacyjnej nitki łączącej miasto z Utopią. Delikatne pole, za pomocą
którego stawiały czoło utopiańskiej atmosferze, zmieniło się w twardą cianę. Migotanie
polaryzacji na obwodzie tego niewidocznego przedtem ekranu się zagęciło, zmniejszając
przejrzystoć osłony do połowy. Pola napędowe rozbudowały się; teraz już tylko nieliczne
promienie wietlne, w większoci takie, na które oko ludzkie jest najmniej wrażliwe,
przebiegały przez nie na wylot. Dla utopiańskich obserwatorów miasto przybrało kolor
ciemnej krwi i stało się przerażająco niedosięgłe.
Natychmiast rozdzwoniły się telefony wieży kontrolnej. Amalfi nie zwracał na nie
najmniejszej uwagi. Jego pulpit sterowania lotem - masa stłoczonych przycisków, dźwigni,
klawiatur i aparatury kontrolnej - ożył sygnałami alarmowymi, a głoniki zatrajkotały
wszystkie naraz.
- Panie burmistrzu, włanie dokopalimy się do tej starej gliny. Jest w niej całe mnóstwo
ropononego łupku...
- Zmagazynować to, co macie! I to porządnie!
- Amalfi! Jak możemy wycisnąć choćby odrobinę toru z tego...
- Tam, gdzie lecimy, jest go więcej. Wywalcie to, cocie zebrali, i to biegiem!
- Pokój łącznoci. Ciągle ani słowa od pana Hazletona.
- Próbujcie dalej.
- Wzywam latające miasto! Czy stało się co złego? Wzywam latające miasto...
Amalfi uciszył wszystkich brutalnym szarpnięciem dźwigni.
- Czy mylelicie, że zostaniemy tu na zawsze?! GOTOWOŚĆ!
Wiratory zawyły. Migotanie statków kosmicznych, sunących, by oblegać planetę Hruntan,
stawało się z minuty na minutę janiejsze. Wszystko miało się rozegrać już wkrótce.
- Podkręcić tam, Ulica Czterdziesta Siódma! Czy wam się zdaje, że pichcicie
podwieczorek?! Macie dziewięćdziesiąt sekund, żeby dociągnąć do poziomu startu!
- Do startu?! Panie burmistrzu, to potrwa co najmniej cztery minuty!
- Zapewniam was, że sobie żartujecie. Martwi nie żartują. Ruszać się!
- Wzywam latające miasto! Wzywam latające miasto...
Iskierki pojazdów policyjnych rozbiegły się po niebie niczym puszczony w ruch fajerwerk.
Wodniste migotanie tego punktu nieba, który był planetą Hruntan, przyblakło między nimi i
wtopiło się w ogólne lnienie. Jake z Astronomicznego przyłączył się do powszechnych
skarg.
- Trzydzieci sekund - powiedział Amalfi.
Z głonika, który przekazywał zaskoczone i pełne przerażenia zapytania Utopian, rozległ się
spokojny głos Hazletona:
- Amalfi, czy pan postradał zmysły?
- Nie - odparł burmistrz. - To twój plan, Mark. Ja się go tylko trzymam. Dwadziecia pięć
sekund.
- Nie proszę ze względu na siebie. Mnie się tutaj chyba nawet podoba. Znalazłem co,
czego nasze miasto nie ma... A potrzebuje tego...
- Ty też chcesz odejć?
- Do diabła, nie - powiedział Hazleton. - Wcale o to nie proszę. Ale gdybym miał odejć,
zrobiłbym to tutaj...
Krótki skurcz przebiegł potężną sylwetkę Amalfiego, zginając ją w pół. Nie było to nic
emocjonalnego - nie. Nic, co by miało jakikolwiek związek z Hazletonem. Pewnie jaki
operator wiratora przesadził z gorliwocią. Amalfi zatoczył się i zwymiotował do małej
umywalki. Hazleton ciągle jeszcze co mówił, ale burmistrz prawie zupełnie go nie słyszał.
Zegar skrzywił się ironicznie i popędził dalej.
- Dziesięć sekund - szepnął Amalfi nieco spóźniony.
- Amalfi, niech mnie pan posłucha...
- Mark - wykrztusił z siebie Amalfi - Mark, ja nie mam czasu. Dokonałe swego wyboru. Ja...
pięć sekund... ja już nic nie mogę na to poradzić. Jeżeli ci się tam podoba, to nie namylaj
się i zostań. Życzę ci... życzę ci wszystkiego najlepszego, Mark. Wierz mi, Ale ja muszę
myleć o...
Zegar złożył nabożnie swoje smukłe dłonie.
- ...o miecie...
- Amalfi!
- Start!
Miasto pomknęło w przestrzeń.
ROZDZIAŁ 2
*
Gort
*
W normalnych okolicznociach kierowanie lotem miasta należało do obowiązków
Hazletona. Pod jego nieobecnoć - choć do tej pory nigdy się to jeszcze nie zdarzyło -
przejmować je miał młody chłopak o nazwisku Carrel. Sam Amalfi rzadko brał w ręce
drążek sterowniczy - tylko wtedy, gdy nie można było ufać przyrządom.
Sforsowanie policyjnej blokady w drodze na planetę Hruntan nie było łatwym zadaniem,
szczególnie dla tak niedowiadczonego pilota, jakim był Carrel, ale Amalfiemu było
wszystko jedno. Skulił się w fotelu w swoim gabinecie i jak przez mgłę obserwował ekrany,
zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze się rozgrzeje. Z klimatyzacji wlewały się do
pokoju fale promieniującego ciepła, lecz to w niczym nie poprawiało sytuacji. Było mu
zimno i czuł się zupełnie pusty.
- Ahoj, wędrowiec! - szczeknął wciekle ultrafon. - Dostalicie już jedno ostrzeżenie. Bulcie
grzywnę i zmywajcie się stąd, bo was rozparcelujemy.
Amalfi wcisnął niechętnie klawisz.
- Nie możemy - burknął bez większego zainteresowania.
- Co takiego?! - krzyknął policjant. - Tylko bez numerów! Znajdujecie się na obszarze
działań wojennych i już raz wbrew nakazowi ewaluacji lądowalicie na Utopii. Płaćcie karę i
pryskajcie, bo naprawdę spotka was jaka krzywda.
- Nie możemy - powtórzył bezbarwnym głosem Amalfi.
- To się jeszcze okaże. Co wam w tym przeszkadza?
- Mamy kontrakt z Hruntanami,
Zapanowała długa i martwa cisza. W końcu pojazd policyjny powiedział:
- Sprytnie to rozegralicie. W porządku, przelijcie nam kopię tego swego kontraktu. To, że
włanie mamy zamiar zmienić Hruntan w obłok mgiełki, to chyba już wiecie?
- Aha.
- No dobra, skoro macie kontrakt, to lądujcie. Więksi z was durnie, niż mylałem. Tylko
żebycie nie ruszyli się stamtąd do końca okresu przewidzianego kontraktem! A gdybycie
zechcieli jednak odlecieć, zanim skończymy z tą planetą, to przygotujcie się do zapłacenia
grzywny. A jak nie, to płakać po was nie będziemy, włóczykije!
Amalfi zdobył się na nikły umiech.
- Dzięki - powiedział. - My też was kochamy, platfusy.
Ultrafon warknął i przestał nadawać. W tym końcowym warknięciu wyczuwało się całe
morze zawodu. Ziemska policja zaakceptowała co prawda oficjalny status miast-
wędrowców uznający je za najemnych robotników, lecz w oficerskich kwaterach statków
policyjnych zupełnie otwarcie nazywano wędrowców włóczęgami. Okazje do rozbiórki
miasta nie trafiały się zbyt często i zawsze dostarczały policji sporo przyjemnoci. Dlatego
też widok nietykalnego, nienaruszalnego Kontraktu musiał być dla tego policjanta
prawdziwym ciosem.
Teraz jednak trzeba było dać sobie radę z Hruntanami. To był przedostatni i ogromnie
delikatny etap planu Hazletona, a tymczasem jego samego nie było na pokładzie, żeby
pokierować wprowadzeniem go w życie. Prawdę powiedziawszy, jeżeli jego przyjaciele z
Utopii słyszeli, jak Amalfi przyznawał się do posiadania kontraktu z Hruntanami, to w tej
chwili Hazleton przeżywał pewnie najcięższe chwile w całej swojej karierze. Amalfi wolał o
tym nie myleć.
W swej pierwotnej wersji plan nie przewidywał podpisywania kontraktów z żadną z planet.
Dopóki miasto nie zobowiąże się do czego oficjalnie, może pracować lub nie, może zostać
albo odlecieć, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. Jednym słowem może korzystać ze
wszystkich swobód bezrobocia. Tymczasem takie rozwiązanie sprawy okazało się
niewykonalne. Błyskawiczne tempo, w jakim wzmocniono siły policyjne, zmusiło
burmistrza. do zdobycia jakiego zupełnie niepodważalnego, zgodnego z prawem
zabezpieczenia. Bez tego o próbie podejcia do planety Hruntan nie było nawet co marzyć.
Pobyt na Utopii spełnił jednak częciowo związane z nim oczekiwania. Zbiorniki ropy
zostały w połowie napełnione, a i skarbiec miasta nie pękał co prawda z szwach, ale
przestał już wiecić pustkami. W ten sposób pozostało tylko zająć się metalami rzadkimi i
surowcami rozszczepialnymi. Ich wydobycie i rafinacja były procesami czasochłonnymi, a
na planecie Hruntan powinny trwać nawet dłużej niż na Utopii. Ich wiat był położony dalej
od słońca niż planeta hamiltonian, więc w momencie powstawania otrzymał odpowiednio
mniejszy przydział ciężkich pierwiastków.
Ale na to nie było już rady. Pozostanie na Utopii aż do momentu podbicia Hruntan - czy też
zjednoczenia, jak oficjalnie nazywała to Ziemia - zdałoby miasto całkowicie na łaskę
ziemskiej policji. Nawet w najlepszym wypadku niemożliwe byłoby opuszczenie tego
układu bez zapłacenia grzywny za pogwałcenie nakazu ewakuacji, a Amalfi odczuwał
organiczną niechęć do rozstawania się z pieniędzmi, na które tak trudno było zapracować.
Nawet przy obecnym stanie finansów miasta taka grzywna mogłaby ich z łatwocią
doprowadzić do bankructwa. A o pracę ostatnimi czasy było coraz ciężej.
Już od kilku minut brzęczyk interkomu dyskretnie dopominał się o uwagę. Amalfi wcisnął
klawisz.
- Tu sierżant Anderson. Mamy następnego gocia.
- Tak - mruknął Amalfi. - To pewnie delegacja Hruntan. Niech pan ich tu przyle.
Żując koniec wygasłego cygara, sprawdził pobieżnie kontrakt. Była to standardowa
umowa, żądająca zapłaty w germanie lub w ekwiwalencie. Ta ostatnia klauzula wyraźnie
zdradzała monetarną funkcję germanu i dlatego uniemożliwiała użycie tego typu kontraktu
na Utopii. Umowa została podpisana przez ultrafon, a prace, jakie miało wykonać miasto,
nie zostały w niej sprecyzowane. Amalfi miał wielką nadzieję, że kiedy przyjdzie do
konkretnych rozmów na ten temat, wtedy z kolei zdradzą się Hruntanie.
Brzęczyk odezwał się ponownie. Amalfi nacisnął guzik otwierający drzwi i... w następnej
chwili stracił pewnoć, czy było to mądre posunięcie.
Delegacja Hruntan do złudzenia przypominała oddział abordażowy. Najpierw pojawił się
równy tuzin żołnierzy ubranych w obcisłe spodnie z czerwonej skóry, błyszczące napierniki
i hełmy z pękami szkarłatnych piór. Napierniki ozdobione były herbem przedstawiającym
ogromne, purpurowe słońce. Mężczyźni ustawili się w dwuszeregu, po szeciu z każdej
strony drzwi, i przyjęli postawę na bacznoć, prezentując broń, która mogła być kopią
pierwszego mezonowego karabinu Kammermana.
Między rzędami żołnierzy, w towarzystwie dwóch pomniejszych dygnitarzy do złudzenia
przypominających swym ubiorem papugi, pojawił się olbrzym jakby wyrzeźbiony ze złota.
Jego strój przetykany był złotą nitką, napierniki i hełm lniły grubą warstwą pozłoty i nawet
twarz opaloną miał na ciemnozłoty kolor. Całoci dopełniały bujna, złocista broda i takie
same wąsy. Ta postać nawet w bani raziłaby swoją nierzeczywistocią.
Olbrzym rzucił dwa szorstko brzmiące słowa i obcasy wysokich butów żołnierzy oraz kolby
ich broni z całej siły walnęły o podłogę. Amalfi drgnął i podniósł się z fotela.
- Jestemy - przemówił złocisty olbrzym - margrabią Hazcą, wiceregentem Księstwa Gortu,
pozostającego pod miłociwym panowaniem Jego Wiecznej Eminencji Arpada Hrunty,
Imperatora Przestrzeni.
- O... och - wyjąkał Amalfi, mrugając z niedowierzaniem oczyma. - Nazywam się Amalfi.
Jestem tutaj burmistrzem. Czy zechce...cie usiąć?
Margrabia zechciał i usiadł. Żołnierze pozostali w sztywnej postawie "na spocznij", a
dwóch pomocniczych wielmożów ulokowało się tuż za fotelem margrabiego. Amalfi opadł
na swój własny fotel z tłumionym westchnieniem ulgi.
- Domylam się, że przybyli...cie tutaj przedyskutować warunki kontraktu.
- Słusznie, włanie po to przybylimy - odparł margrabia. - Powiadomiono nas, że
przebywalicie wród tego motłochu na tamtej planecie.
- To było tylko przymusowe, awaryjne lądowanie - powiedział Amalfi.
- Bez wątpienia - rzucił margrabia sucho. - Nie interesuje nas to, czym zajmują się
hamiltonianie. W odpowiednim momencie wcielimy ich w szeregi naszych niewolników.
Najpierw jednak zajmiemy się przegnaniem tych parweniuszy z dekadenckiej Ziemi,
znajdując jednoczenie zatrudnienie i sympatię dla was. Wróg Ziemi musi być naszym
przyjacielem.
- To logiczne - powiedział Amalfi. - Czym więc możemy służyć? Posiadamy na pokładzie
doć różnorodny sprzęt...
- Przede wszystkim sprawa zapłaty - przerwał mu margrabia. Wstał i zaczął przechadzać
się ogromnymi krokami tam i z powrotem, ciągnąc za sobą obłok złocistej materii. - Nie
jestemy w stanie dokonać jej w germanie. Cały jego zapas jest nam potrzebny do
produkcji tranzystorów. Umowa mówi o jakim ekwiwalencie. Co się za niego uważa?
Kiedy przyszło do uczciwych targów, królewskie maniery margrabiego zniknęły jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- No cóż, moglibycie pozwolić, żebymy należny nam german wydobyli sobie sami... -
zaproponował ostrożnie Amalfi.
- Czy pan myli, że zasoby tej planety nigdy się nie wyczerpią? Niech pan mi poda
ekwiwalent, a nie jaki wykrętny plan zdobycia samego metalu!
- Ekwiwalentem jest wyposażenie - powiedział szybko Amalfi - albo wiedza techniczna,
wyceniona w drodze wspólnych ustaleń. Na przykład, czego używacie do zmniejszenia
tarcia?
Oczy ogromnego margrabiego zalniły nagle jak u wilka.
- Ach - powiedział cicho - więc znacie sekret pól tarcia. Od dawna go poszukujemy, ale
generatory tej hałastry topiły się pod naszym dotknięciem. Czy Ziemia zna tę technikę?
- Nie.
- Nauczylicie się tego od hamiltonian? Wspaniale. - Na twarzach obu pomniejszych
dygnitarzy pojawiły się zjadliwe umiechy. - Zatem nie musimy już dłużej ględzić o
wycenach w drodze wspólnych ustaleń. - Zrobił ręką jaki niedbały gest i Amalfi stwierdził,
że patrzy prosto w lufy dwunastu karabinów.
- A cóż to za pomysł?
- Znajduje się pan w zasięgu działania naszego płaszcza obronnego - powiedział Hazca; z
wyraźnie już teraz wilczym apetytem. - A gdyby nawet udało się panu jakim cudem stąd
wymknąć, jest mało prawdopodobne, żeby długo pan pożył wród swoich Ziemian. Może
pan wezwać techników i kazać im przygotować pokaz działania generatora pól tarcia. A
także przygotować się do lądowania. Graf Nadőr przekaże panu dokładne instrukcje.
Ruszył do wyjcia, żołnierze rozstąpili się z szacunkiem. Kiedy Amalfi wyciągnął rękę, żeby
nacisnąć guzik otwierający drzwi, olbrzym raptownie się odwrócił.
- I niech pan nie próbuje dotykać żadnych ukrytych przycisków alarmowych - warknął. -
Nasi żołnierze weszli już na pokład waszego miasta w dziesiątkach miejsc, a samo miasto
znajduje się w zasięgu ognia dział czterech ciężkich krążowników.
- Czy pan naprawdę uważa, że wiedzę techniczną można zdobyć przemocą? - spytał
Amalfi.
- O tak - odparł margrabia, a oczy błysnęły mu złowieszczo. - Jestemy w tym... ekspertami.
Carrel, podopieczny Hazletona, był bardzo przekonującym wykładowcą. W dudniącej
echem, ociekającej barbarzyńskim przepychem Sali Rady margrabiego zdawał się czuć
jak u siebie w domu. Bez najmniejszego skrępowania poprzypinał swoje wykresy do
najbliższego gobelinu, a tablicę oparł o wielki tron, na którym zazwyczaj siadywał pewnie
sam Hazca. Kreda Carrela szybko kreliła skomplikowane symbole, skrzypiąc ogłuszająco
pod żebrowanym sklepieniem komnaty.
Margrabia dawno już opucił wykład. Po pięciu minutach wywodów Carrela miał
najwyraźniej doć. Graf Nadőr pozostał na posterunku z cierpiętniczym wyrazem twarzy
człowieka oddelegowanego do brudnej roboty. Podobnie nudziło się czterech czy pięciu
innych dygnitarzy. Trzech z nich gawędziło swobodnie z tyłu sali, wydając od czasu do
czasu tłumiony rechot, przeradzający się chwilami w wybuchy ochrypłego miechu,
skutecznie zagłuszającego Carrela. Pozostali strojnisie, piastujący widocznie jakie
podrzędne stanowiska, siedzieli spokojnie, słuchając wykładu z tak natężoną uwagą, tak
bardzo marszcząc czoło i ciągając brwi, że sprawiali wrażenie objazdowej trupy kiepskich
aktorów, odgrywających scenkę pod tytułem "Głęboki namysł".
- To wystarczy dla pokazania analogii między energiami wiązań atomowych i
cząsteczkowych - powiedział gładko Carrel. - Hamiltonianie -zdążył już zauważyć, że to
słowo bardzo drażni jego słuchaczy, toteż używał go jak najczęciej - hamiltonianie
wykazali nie tylko to, że energia tych wiązań odpowiedzialna jest za zjawiska kohezji,
adhezji i tarcia, ale także, iż jest ona podmiotem powiązań analogicznych do
wartociowania walencyjnego.
Skupienie malujące się na twarzach nobilów stało się tak miertelnie głębokie, że zaczęło
sprawiać wrażenie zupełnej groteski.
- To zjawisko molowego wartociowania walencyjnego, jak trafnie nazwali je hamiltonianie,
wzmacniane jest przez pola tarcia, zaprojektowane przez nich dla wywoływania efektu
analogicznego do jonizacji. Zewnętrzne warstwy cząsteczek dwóch przylegających do
siebie powierzchni osiągają w tym polu dynamiczną równowagę. Cząsteczki bezustannie i
gwałtownie zmieniają miejsca, lecz bez naruszania ogólnego status quo, tak że między
najbardziej chropowatymi powierzchniami wytwarza się płaszczyzna cinania. Jest zupełnie
jasne, że ta równowaga w żadnym wypadku nie znosi działania omawianych przez nas sił
międzycząsteczkowych, a tylko je osłabia. Stąd w dalszym ciągu pozostaje pewien opór
czy też tarcie, lecz jego wielkoć wynosi zaledwie jedną dziesiątą tego, co można uzyskać
stosując nawet najbardziej wydajne systemy mechanicznego smarowania.
Nobile skinęli głowami jak na komendę. Amalfi dawno już przestał ich obserwować -
najbardziej niepokoili go hruntańscy technicy. Było ich równo dwunastu; margrabia musiał
mieć słaboć do tej liczby. Czterech z nich było pokornymi, zahukanymi istotami,
patrzącymi na Carrela z wyraźnym strachem. Z zapamiętaniem robili notatki, starając się
zapisać każde wypowiedziane przez niego słowo, nawet te częci jego wywodu, które nie
miały nic wspólnego z tematem, jak na przykład częste słowne ukłony pod adresem
hamiltonian.
Wszyscy pozostali, poza jednym, byli dobrze ubranymi mężczyznami o twardych rysach,
traktującymi dygnitarzy z niedbałym ledwie szacunkiem. Ci nie robili żadnych notatek.
Stanowili doć charakterystyczną dla barbarzyńskich społecznoci grupę całkowicie
oddanych reżimowi czołowych uczonych, dyrektorów i kierowników instytutów naukowych.
Byli najzupełniej wiadomi tego, że ich praca jest nieodzowna dla osiągnięcia zwycięstwa, i
już zainfekowani arystokratycznym wirusem zrzucania brudnej, laboratoryjnej roboty na
barki swych poddanych. Większoć z nich zawdzięczała swoje stanowiska zapewne nie tyle
naukowym predyspozycjom, co talentowi do prowadzenia bezwzględnych intryg
dworskich.
Ale dwunasty mężczyzna był człowiekiem zupełnie innego pokroju. Wysoki, szczupły,
lekko łysiejący, słuchał wywodów Carrela z twarzą ożywioną wyraźnym podnieceniem.
Bez wątpienia wybitny umysł, zapewne niezaangażowany politycznie, z obojętnocią
odnoszący się do tego, kto sprawuje władzę, byle tylko zabezpieczył mu dostęp do
odpowiednich urządzeń i pozostawił wolną rękę w badaniach. Z uwagi na osiągane przez
siebie efekty byłby tolerowany przez każdą dyktaturę, a jednoczenie nieustannie przez nią
nadzorowany. Włanie on, jak ocenił Amalfi, był jedynym człowiekiem zdolnym dojć poprzez
to, co Carrel mówił, do tego, czego pilot nie dopowiedział.
- Czy są jakie pytania? - zwrócił się Carrel do swoich słuchaczy.
Padło kilka doć mętnych pytań ze strony techników: jak się buduje to, a jak się okrela
tamto, co się robi z tym. Nikt z odrobiną inicjatywy nie dałby się w ten sposób wodzić za
nos. Carrel udzielił wyczerpujących odpowiedzi, podając wszystkie najdrobniejsze
szczegóły. Mężczyźni o surowych twarzach opucili salę bez słowa, a chwilę później ich
ladem podążyli dygnitarze, zwlekając tylko tyle, by zachować twarz. N a u k o w i e c - bo
na oko Amalfiego tylko on jeden sporód wszystkich słuchaczy zasługiwał na to miano -
pozostał w sali sam i wdał się w zażartą dyskusję z Carrelem na temat jego wywodu.
Wyraźnie uważał za rzecz najzupełniej oczywistą, że jest równym partnerem do rozmowy,
więc pilot zaczynał zdradzać objawy coraz większego niepokoju. Amalfi szybko odwołał go
na koniec komnaty.
Naukowiec pożegnał się i wyszedł, wpychając do kieszeni kilka notatek i pocierając w
zamyleniu nos. Carrel patrzył przez chwilę w lad za nim.
- Temu nie da się zbyt długo mydlić oczu, proszę pana - powiedział. - Niech mi pan wierzy,
facet ma głowę na karku. Jeszcze dwa dni i sam wszystko dokładnie rozpracuje. Dzi w
nocy nie zmruży nawet oka, cały czas rozmylając o polach tarcia. Znam ten typ.
- Ja też - mruknął niewyraźnie Amalfi. - Wiem także to i owo o salach posiedzeń
barbarzyńców. Arrasy mają uszy. Pro bogów, żeby się nie okazało, że cię podsłuchały.
Chodźmy.
Nie odezwał się więcej ani słowem, dopóki nie znaleźli się bezpiecznie we własnym miecie
i nie wsiedli do taksówki. Dopiero wtedy powiedział:
- Kiedy masz do czynienia z obcymi, musisz bardzo uważać, Carrel. Dobrze się do tego
zabrałe, ale brakuje ci trochę dowiadczenia. Poza granicami miasta, nawet do mnie nie
mów nigdy niczego, co by się kłóciło z graną przez ciebie rolą. A co do tego naukowca...
Zgadzam się z tobą. Obserwowałem go bardzo uważnie. Niestety teraz, kiedy cię poznał,
nie mogę cię użyć przeciwko niemu. Czy masz w swoim zespole kogo, kto wykonywał już
tajne zadania dla Marka i kto nie opuszczał miasta, od kiedy siedlimy na Gorcie? Kogo
dowiadczonego?
- Jasne, przynajmniej czterech czy pięciu chłopaków. Mogę polecić każdego z nich.
- To dobrze. Wybierz jakiego byczka, który przy minimum charakteryzacji mógłby ujć za
miejscowego zbira i polij go do Wydziału Szkolenia na hipnopedię. A sam będziesz musiał
jeszcze raz spotkać się z tym naukowcem. Wytrzanij skąd jego zdjęcie, najlepiej
trójwymiarowe... jeżeli tu w ogóle takie robią. Kiedy będziesz z nim rozmawiał, odpowiedz
mu na każde pytanie, jakie zada.
- Każde??? - spytał Carrel z ogromnym zdumieniem.
- Owszem, każde dotyczące zagadnień technicznych. Ta, co on wie, już wkrótce nie
będzie miało żadnego znaczenia. Oto twoja następna lekcja stosunków międzyludzkich,
Carrel. Kiedy jeste na obcej planecie, musisz w maksymalnym stopniu wykorzystywać
napotkany system społeczny. W wiecie takim jak ten, gdzie walka o władzę toczy się
najwyraźniej zupełnie bezpardonowo, morderstwo nie może być niczym niezwykłym.
Stawiam dziesięć do jednego, że działa tu jaki zorganizowany Cech Morderców albo
przynajmniej spora iloć nie zrzeszonych płatnych zbirów.
- Pan ma zamiar kazać... zamordować doktora Schlossa?
Szok malujący się na twarzy Carrela przepełnił Amalfiego uczuciem ogromnego znużenia.
Wyszkolenie nowego menedżera tak, by jego wybór został zaaprobowany przez Ojców
Miasta, było zadaniem żmudnym i rozdzierającym serce, bo znaczną częć wiedzy trzeba
było przekazywać w sposób bardzo brutalny. Amalfi poczuł, że jest już za stary do takiej
pracy, za bardzo wiadom niepowodzeń, jakie niosą ze sobą jego metody nauki tych
niepowodzeń, które doprowadziły włanie do koniecznoci szkolenia nowego menedżera.
- Tak - powiedział. - To straszne, ale nie ma innego wyjcia. W innych okolicznociach
zabralibymy tego człowieka na pokład miasta. On zupełnie nie dba o to, dla kogo pracuje.
Ale w obecnej sytuacji Hruntanie z pewnocią szukaliby go i oczywicie znaleźli. Musimy
mieć jego nie podlegające dyskusji zwłoki i jeli się to okaże możliwe - jakiego miejscowego
winnego. Twój człowiek będzie musiał rozpracowywać stosunki panujące wród tutejszej
naukowej kliki i obciążyć tym zabójstwem którego z tych laboratoryjnych jastrzębi. Ale
Schloss musi zginąć. To jedyny sposób zapewnienia miastu przetrwania.
To ostatnie stwierdzenie było najistotniejszym i kończącym wszelkie dyskusje argumentem
w logice wędrowców, toteż Carrel nie był w stanie z nim dyskutować. Ale było zupełnie
jasne, że plan Amalfiego mocno go wzburzył. Burmistrz powziął ciche postanowienie, że
obarczy chłopaka wyjątkowo dużą liczbą zajęć wewnątrz miasta, przynajmniej do czasu,
aż Hruntanie znacznie zaawansują budowę swoich generatorów pól tarcia.
Tak czy inaczej, zgodnie z wymogami planu Hazletona, teraz włanie należało wbić policji
następną szpilę. I choć Amalfi został już zmuszony do odstąpienia w wielu punktach od
tego planu (strategia Hazletona zakładała na przykład, że na Gorcie wylądują potajemnie
także mieszkańcy Utopii i wszystkimi swymi siłami dopomogą ziemskiej policji w
ujarzmieniu Hruntan), to myl, żeby potargować się z policjantami o księstwo Gortu, w
dalszym ciągu zdawała się mieć sens.
Odprawił Carrela i wszedł do swego gabinetu. Zdjął miękki plastikowy pokrowiec z mało
używanego urządzenia - komunikatora Diraca. Był to jedyny rodek porozumiewania się,
którego nie mieli Hruntanie i oczywicie hamiltonianie. Wcisnął między zęby koniuszek
cygara i wywołał kapitana policji.
Przestarzały model urządzenia nie miał ekranu, ale kapitan wyraził swoje uczucia zupełnie
plastycznie:
- Jeżeli chce mi pan zawracać dupę tym, że Hruntanie pogwałcili wasz kontrakt - warknął -
to niech pan sobie da spokój. I tak jestem już prawie zdecydowany rozsadzić całą tę
planetę. A prawa dotyczące wędrowców też się wreszcie kiedy zmienią, a wtedy...
- W żadnym wypadku nie mógłby pan rozsadzić tej planety - powiedział Amalfi z
niezmąconym spokojem. - Fala uderzeniowa spowodowałaby wybuch miejscowej gwiazdy,
a to zniszczyłoby cały układ planetarny i pańscy zwierzchnicy zażądaliby pańskiej głowy.
Ja tylko próbuję zaoszczędzić wam nieco kłopotów. Jeżeli was to interesuje, możemy
pogadać.
Policjant rozemiał się.
- W porządku - powiedział Amalfi. - Śmiej się, ty pacanie. Za niecałe dziesięć miesięcy
zostaniesz zdegradowany i oddelegowany do patrolowania ziemskiej stratosfery. Tam raz
na dziesięć lat spotkasz jaki statek i będziesz trzaskał dziobem, że na wiecie nie ma
sprawiedliwoci. Kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych usłyszy, że pozwoliłe połączyć
się siłom Hruntan i hamiltonian, że ta wojna będzie kosztowała Ziemię dwiecie czy trzysta
miliardów germanów i potrwa dwadziecia pięć lat...
- Jeste wierutnym blefiarzem, hobo - powiedział policjant, lecz odrobinę jakby
zaniepokojony. - Oni się nie połączą. Walczą ze sobą już ponad sto lat.
- Czasy się zmieniają - powiedział Amalfi. - A połączenie na pewno dojdzie do skutku, bo
jeżeli wy nie chcecie Księstwa Gortu, to ja zaproponuję je Utopii. Ich połączony arsenał
będzie wyglądał doć imponująco. Każda ze stron posiada co, czego nie ma ta druga, a i
my nie bylimy w stanie zapobiec temu, żeby każda z nich nie nauczyła się czego od nas.
Mimo to...
- Chwileczkę - przerwał mu roztropnie policjant. Był zupełnie wiadom - co do tego Amalfi
nie miał żadnych wątpliwoci - że cała ta rozmowa odbierana jest przez setki, a może nawet
tysiące diraków w całej zamieszkanej Galaktyce, w tym także w kwaterze głównej policji na
Ziemi. Była to jedna z najważniejszych cech charakterystycznych komunikatorów Diraca, a
czy stanowiła zaletę, czy wadę, zależało głównie od tego, w jaki sposób się je
wykorzystywało. - Chce pan powiedzieć, że już wam się udało zdobyć tam taką pozycję, iż
możecie tym księstwem dysponować? A skąd ja mogę wiedzieć, czy uda wam się ją
utrzymać?
- Niczym nie ryzykujecie. Albo wydam wam tę planetę, albo nie. Ja chcę tylko, żebycie
uchylili grzywnę nałożoną na miasto, skasowali tamy z nakazem ewakuacji i wydali nam
glejt na opuszczenie tego układu planetarnego. Zapłata przy odbiorze. Jeli ja nawalę, wy
nie płacicie.
- Hmm... - Z głonika dobiegł jeszcze jaki inny szmer, jakby kto mówił co cicho do
policjanta. - A jak chcecie tego dokonać?
- Och, długo by opowiadać - odparł Amalfi sucho. - Jeżeli wchodzicie do gry, to nadajcie
kopię zgody.
- Odpada. Pogwałcilicie nakaz ewakuacji i musicie zapłacić grzywnę. To jest poza
dyskusją.
Amalfiemu to wystarczyło. Policjant nie miał oczywicie zamiaru obiecywać skasowania
tamy z dowodami przestępstwa podczas rozmowy przez komunikator. Ale to, że upierał
się tylko przy tym jednym punkcie, wskazywało, że ogólnie wyraża zgodę.
- Więc przylijcie mi sam opieczętowany glejt. Umieszczę go w skarbcu margrabiego
Hazcy. Odbierzecie go sobie po wylądowaniu na planecie.
Po krótkiej chwili milczenia policjant powiedział:
- No... dobrze.
Krążek tamy tuż obok Amalfiego zaczął szybko wirować. Zadowolony z siebie burmistrz
przerwał połączenie.
Gdyby plan się powiódł, obwołano by go majstersztykiem i opowiadano o nim legendy. Bo
choć policja nie puciłaby pary z ust, sami wędrowcy roznieliby tę opowieć po całej
Galaktyce.
I tylko dezercja Hazletona pozbawiała jako tę perspektywę uroku.
Kto mocno nim potrząsnął. Całą siłą woli próbował się obudzić, ale jego sen był głęboki jak
mierć i zdawało się, że nawet najpotężniejsze zmagania z samym sobą nie pozwolą mu
się wyrwać z jego otchłani. Wirowały wokół niego jakie upiorne cienie i twarze i nagle
poczuł, że w ciemnoci zbliżają się do niego ogromne stalowe szczęki.
- Amalfi! Obudź się, człowieku! Amalfi, to ja, Mark! Niech się pan wreszcie obudzi...
Stalowa paszcza zatrzasnęła się z koszmarnym kłapnięciem i wirujące twarze znikły.
Przed oczyma rozlało mu się błękitne wiatło.
- Kto tu? Kto tu jest?
- To ja - powiedział Hazleton. Amalfi z niedowierzaniem zamrugał oczami. - Szybciej,
człowieku, szybciej. Nie ma chwili do stracenia.
Amalfi usiadł powoli i spojrzał na menedżera. Był zbyt oszołomiony, żeby wiedzieć, czy
jego powrót w ogóle go cieszy.
- Cieszę się, że cię widzę - powiedział odruchowo, zastanawiając się przez chwilę,
dlaczego to stwierdzenie zabrzmiało tak fałszywie. Mógł mieć tylko nadzieję, że później
nabierze prawdziwoci. - Jak się przedostałe przez kordon policyjny? Dałbym głowę, że
tego nie da się zrobić.
- Siłą i łapówkami, to wypróbowana kombinacja. Później panu wszystko wyjanię.
- Prawie się spóźniłe - powiedział Amalfi, czując nagły przypływ energii. - Czy ciągle
jeszcze jest tutaj noc? Tak. Wielkie bum ma nastąpić dopiero tuż przed południem, inaczej
bym nie spał. Potem nie zastałby już tutaj miasta.
- Przed południem? To niezgodne z planem. Ale ta sprawa może zaczekać. Niech pan
wstaje, szefie, czeka nas kupa pracy.
Drzwi do pokoju rozsunęły się nagle i stanęła w nich dziewczyna z Utopii. Jej twarz
zdradzała wyraźne podniecenie. Amalfi pospiesznie sięgnął po swoją kurtkę.
- Mark, musimy się spieszyć. Kapitan Savage mówi, że nie będzie czekał dłużej niż
piętnacie minut. I nie będzie. On cię w głębi duszy nienawidzi i z wielką przyjemnocią
zostawiłby nas tutaj u tych barbarzyńców!
- Jedna chwila, Dee - powiedział Hazleton, nie odwracając głowy.
Dziewczyna zniknęła. Amalfi wpatrywał się w marnotrawnego menedżera miasta.
- Zaraz, zaraz, Mark - powiedział powoli. - Co to wszystko właciwie znaczy? Nie wplątałe
się chyba w jaką idiotyczną osobistą akcję ratowniczą.
- Osobistą? Nie. - Hazleton skrzywił wargi w umiechu. - Wyciągniemy stąd całe miasto, i to
dokładnie w momencie przewidzianym harmonogramem. Chciałem jako dać panu znać, że
postępujemy zgodnie z planem, ale hamiltonianie nie mają oczywicie diraków, a poza tym
bałem się wsypać przed policją. Niechże się pan wreszcie ubierze, wyjanię panu wszystko
po drodze. Ci hamiltonianie pracowali jak szatany. Zainstalowali wiratory na wszystkich
statkach, jakie udało im się ciągnąć. Już prawie podjęli decyzję o poddaniu się policji... w
końcu mają więcej wspólnego z Ziemią niż Hruntanie... ale kiedy opowiedziałem im, co
zaplanowalimy, i pokazałem zasadę działania wiratora, wstąpił w nich nowy duch.
- Uwierzyli ci tak od razu?
Hazleton wzruszył ramionami.
- No, nie, oczywicie, że nie. Na wszelki wypadek utworzyli specjalną flotę złożoną z
dwudziestu pięciu przerobionych lekkich krążowników, i tę włanie flotę przysłali tutaj. Są w
tej chwili na górze.
- Nad miastem?!
- Tak. Słyszałem, jak Hruntanie was porywali. Przypuszczam, że ultrafon trzymał pan
włączony na benefis policji, ale i na Utopii wszystko było bardzo dobrze słychać.
Przekonałem ich, żeby połączyli swoją ucieczkę z ukradkowym rajdem tutaj i pomogli
wyprowadzić stąd miasto. Trochę musiałem się nagadać, ale w końcu uwierzyli, że łatwiej
uda im się opucić ten układ planetarny, jeżeli policja będzie musiała zajmować się dwiema
sprawami naraz. No i oto jestemy... i to punktualnie.
Hazleton znów się umiechnął.
- Policaje nie mieli pojęcia, że w pobliżu tej planety znajdują się jakiekolwiek statki z Utopii,
i ich straże najwyraźniej drzemały. W tej chwili wiedzą już oczywicie o wszystkim, ale
ciągnięcie tutaj zajmie im trochę czasu i zanim to zrobią, nas już tu nie będzie,
- Mark, jeste romantycznym dupkiem - powiedział Amalfi. - Dwadziecia pięć lekkich
krążowników i do tego przedpotopowych, z wiratorami czy bez!
- W planach Savage'a nie ma nic przedpotopowego - obruszył się Hazleton. - Nienawidzi
mnie za sprzątnięcie mu sprzed nosa Dee, ale na walce w przestrzeni zna się jak mało
kto. Ta flota ma zapewnić przetrwanie nie tylko ludziom, ale przede wszystkim samej idei
hamiltonianizmu. W momencie, w którym zostaną zaatakowane, każdy z tych dwudziestu
pięciu statków ma rzucić się do ucieczki w innym kierunku, walcząc do końca i próbując
zmienić bitwę w szereg indywidualnych starć. W ten sposób co najmniej kilka statków
powinno przetrwać, a tym samym ich ideały i nasze miasto.
- Spodziewałem się po tobie czego więcej niż gestu rodem ze szmirowatego stereo -
powiedział Amalfi. Napoleoniada!... "Nieustraszony młody bohater prowadzi oddział
wiernych druhów do twierdzy wroga, oswabadzając umiłowanego władcę z rąk
rozwcieczonych hord niewiernych!"... Miasto zostaje tu, gdzie jest. Jeżeli chcesz odlecieć z
tą swoją eskadrą samobójców, to proszę bardzo.
- Amalfi, pan chyba nie rozumie...
- Nie doceniasz mnie - przerwał mu Amalfi opryskliwie. Przeszedł wielkimi krokami na
drugą stronę pokoju, w kierunku balkonu. - Rozsądni Utopianie pozostali w domu, to rzecz
pewna. Zdradzenie im sekretu wiratora było sprytnym posunięciem; dzięki temu walczyli
dłużej i odwracali od nas uwagę policji, kiedy nam to było potrzebne. Ale ci, którzy próbują
uciec gdzie na pogranicze Galaktyki, to fanatycy, przypadki nieuleczalne. Czy wiesz, jak
by się to wszystko skończyło? Bo powiniene wiedzieć i wiedziałby, gdyby nie nabił sobie
głowy jaką babą, która miesza ci rozum jak zupę warząchwią. Po kilku pokoleniach życia
na obrzeżach Galaktyki nikt z nich nie będzie nawet p a m i ę t a ł o hamiltonianizmie.
Zagospodarowanie nowej planety to zajęcie dla precyzyjnie przygotowanej ekspedycji z
pełną obsadą ludzką. Ci ludzie są odpryskami toczącej się od stu lat wojennej lawiny. A ty
chcesz, żebymy im pomogli wywołać taką samą lawinę w jakim innym miejscu! O nie,
dziękuję.
Otworzył drzwi na balkon z takim impetem, że Hazleton musiał uskoczyć, żeby nimi nie
oberwać, i wyszedł na taras. Noc była bezchmurna i jak zawsze na Gorsie - przejmująco
zimna. Setki gwiazd migotały na niebie poprzez łunę rzucaną przez miasto: Utopiańskich
statków nie można było oczywicie dostrzec znajdowały się zbyt wysoko, a poza tym
hamiltoniańska technika na pewno potrafiła zapewnić im niewidzialnoć i niewykrywalnoć
nawet z bliska.
- Będę się musiał nieźle napracować, żeby wyjanić to wszystko Hruntanom - powiedział
burmistrz głosem naładowanym tłumioną wciekłocią. - Jedyne co mi pozostaje, to
powiedzieć im, że Utopianie usiłowali nas zniszczyć, zanim do końca zdradzimy sekret pól
tarcia. Ale żeby mi się to udało, muszę natychmiast wezwać pomoc.
- Zdradził pan Hruntanom...
- Oczywicie! - warknął Amalfi. - To była jedyna broń, jaka nam pozostała, po podpisaniu z
nimi kontraktu. Możliwoć zmasowanej inwazji Utopian rozwiała się w momencie, w którym
przygwoździła nas policja. A ty ciągle jeszcze usiłujesz mnie tutaj namówić do użycia
wyszczerbionego już narzędzia!
- Mark! - dobiegł z pokoju głos dziewczyny, pełen szalonego napięcia. - Mark, gdzie jeste?
- No, idź - powiedział Amalfi, nie odwracając głowy. - Niedługo nie będą mieli czasu na
pielęgnowanie swoich wierzeń i zostanie ci miły, pograniczny domek z kocianym radłem
pod płotem w zagrodzie. Miasto zostaje tutaj. Jutro w południe ci Utopianie, którzy
pozostaną, znajdą się w znakomitej sytuacji do prowadzenia targów o swoje prawa z
Ziemią. Hruntanie dostaną porządną nauczkę, a my będziemy już daleko stąd.
Dziewczyna musiała widocznie zauważyć otwarte drzwi, bo stanęła w nich w porę, żeby
usłyszeć ostatnie dwa zdania.
- Mark - krzyknęła nerwowo. -- O czym on mówi? Savage twierdzi...
Hazleton westchnął.
- Savage jest idiotą takim samym jak ja. Amalfi ma rację... zachowałem się jak dziecko.
Lepiej odleć, Dee, póki jeszcze masz szansę.
Dziewczyna podeszła do balustrady i zaglądając mu w oczy, położyła mu rękę na jego
ramieniu. Wyglądała na tak bardzo oszołomioną i skrzywdzoną, że Amalfi musiał odwrócić
wzrok. Wyraz jej twarzy przypominał mu o zbyt wielu rzeczach, o których najlepiej było
całkowicie zapomnieć, a niektóre z nich nie były mu wcale obojętne. Usłyszał jej szept:
- Czy ty... czy ty chcesz, żebym odleciała, Mark? Czy ty zostajesz w miecie?
- Tak - wymamrotał Hazleton. - To znaczy... nie. Chyba narobiłem niezłego galimatiasu.
Chciałbym to jako choć w częci odrobić. Tak czy inaczej muszę zostać Dee. A tobie będzie
lepiej wród swoich...
- Panie burmistrzu - powiedziała dziewczyna. Amalfi niechętnie odwrócił głowę w jej
stronę. - Kiedy spotkalimy się po raz pierwszy, powiedział pan, że w tym miecie jest
miejsce dla kobiet. Czy pan to pamięta?
- Pamiętam - odparł Amalfi. - Ale jestem pewien, że nie spodobałyby się pani zasady
naszej polityki. My nie jestemy państwem hamiltoniańskim. Miasto jest trwałe,
samowystarczalne i statyczne. Żyjemy z tego, co wyrzucą na brzeg fale mórz historii.
Jestemy wędrowcami. To nie jest przyjemna nazwa.
- Może nie zawsze tak będzie - westchnęła dziewczyna cichutko.
- Obawiam się, że zawsze. Nawet nasi mieszkańcy nie bardzo się zmieniają, Dee.
Podejrzewam, że nikt tego pani do tej pory nie powiedział, ale znaczna większoć
mieszkańców tego miasta ma sporo ponad sto lat. Ja sam liczę ich sobie prawie
siedemset. Pani też żyłaby tak długo, gdyby pani do nas przystała.
Dziewczyna zmieniła się w studium szoku i niedowierzania, ale powiedziała z uporem:
- Zostanę.
Niebo zaczynało leciutko blaknąć. Nikt nie przerywał ciszy. Migotanie gwiazd traciło powoli
swoją intensywnoć i nic nie wskazywało na to, że gdzie tam, w górze, maleńka flota mknie
w bezkresny wszechwiat.
Hazleton chrząknął delikatnie.
- Co mam do roboty, szefie? - spytał ochryple.
- Mnóstwo rzeczy. Musiałem sobie radzić z Carrelem, ale chociaż chłopak jest chętny, to
zupełnie brak mu dowiadczenia. Przede wszystkim przygotuj miasto do startu na pierwszy
mój znak. Potem wysil mózgownicę i wykombinuj, co powiedzieć Hruntanom na temat tej
floty Utopian. Możesz rozwinąć jako to, co ja wymyliłem albo spłodzić co zupełnie innego.
Jest mi to najzupełniej obojętne. Lepszy w tym jeste, niż ja byłem kiedykolwiek.
- Ale co takiego ma się właciwie wydarzyć w południe?
Amalfi wyszczerzył zęby w szerokim umiechu. Stwierdził nagle ze zdumieniem, że czuje
się zupełnie dobrze. Odzyskanie Hazletona było jak odnalezienie diamentu ze skazą,
uważanego już za bezpowrotnie stracony. Skaza tkwiła w nim w dalszym ciągu i usunąć
całkowicie nie da się jej pewnie już nigdy, lecz mimo to diament i tak był najprecyzyjniej
tnącym przyrządem w domu, a poza tym - ileż wiązało się z nim wspomnień.
- No więc, sprawa wygląda następująco. Carrel namówił Hruntan na budowę ogromnego
generatora pól tarcia, mającego obsługiwać całą planetę. Wmówił im, że w ten sposób
maszyny będą zużywały mniej energii czy jaką inną tego typu bzdurę. Wyrysował im plany
generatora niemal dwa razy potężniejszego, niż im powiedział, i w dodatku pominął prawie
wszystkie urządzenia kontrolne. Ustawił wszystko tak, że generator może pracować tylko
w jednym kierunku, a mianowicie maksymalnie zwiększając wszystkie siły przylegania
występujące na całej planecie. Jutro w południe ma nastąpić próbny rozruch.
Amalfi umiechnął się do siebie, a potem mówił dalej.
- Tymczasem jest tutaj pewien facet, niejaki Schloss, który chyba domyla się, jakie to
urządzenie tak naprawdę sprzedalimy Hruntanom. Zdecydowałem, że trzeba go usunąć ze
sceny za pomocą starej sztuki z ofiarą miejscowych porachunków. Według mnie, powinno
to wywołać wystarczająco dużo zamieszania w rodowisku naukowym, żeby powstrzymać
Hruntan od zbytniego wciubiania nosa w nasze sprawy, przynajmniej na jaki czas. A
potem, mam nadzieję, będzie już za późno. Ponieważ końcowy efekt naszego
przedsięwzięcia powinien wyglądać dokładnie tak samo jak efekt inwazji Utopian,
wezwałem także, zgodnie z twoim harmonogramem, policję i wytargowałem od nich glejt
na opuszczenie tego układu. Proste?
Mniej więcej w połowie tych wyjanień Hazleton przyszedł do siebie na tyle, że dotarł do
niego komizm sytuacji opisywanej przez Amalfiego. Pod koniec krztusił się już ze miechu.
- Dla mnie bomba - powiedział. - Teraz już rozumiem, dlaczego nie bardzo był pan
zadowolony z Carrela. Amalfi, w życiu nie słyszałem o takim blefie. Z takim dramatyzmem
kazać mi odlecieć z Savagem! Czy pan wie, że ta pańska fantastyczna intryga nie może
się powieć?
- Dlaczego, Mark? - spytała Dee. - Ja nie widzę w niej żadnego słabego punktu.
- Bo co prawda jest bardzo sprytna, ale w wielu punktach nie dopracowana. Trzeba
spojrzeć na wszystko okiem dramaturga. Punkt kulminacyjny musi być naprawdę
wstrząsający, bo inaczej diabli biorą cały efekt. Będzie znacznie lepiej, jeżeli...
Z sypialni dobiegł ich melodyjny sygnał prywatnego telefonu Amalfiego, a nad drzwiami
balkonowymi zapaliła się neonowa lampka. Burmistrz skrzywił się z niezadowoleniem i
dotknął przycisku na balustradzie.
- Pan burmistrz? - rozległ się z ukrytego głonika nerwowy głos. - Przepraszam, że pana
budzę, ale mamy kłopoty. Przede wszystkim nad miastem pojawiło się co najmniej
dwadziecia jakich statków. Mielimy włanie pana o tym zawiadomić, ale przed chwilą same
odleciały. A dwie minuty temu zgłosił się do nas jaki uciekinier. Mówi, że nazywa się
Schloss i że wszyscy nastają na jego życie. Twierdzi, że chce pracować dla nas. Czy mam
go wysłać do psychiatry, czy co z nim zrobić? Bo może przypadkiem facet mówi prawdę.
- Oczywicie, że to prawda - powiedział Hazleton. To jest włanie pierwsza luka w pańskim
planie, szefie.
Afera z doktorem Schlossem okazała się bardzo trudna do rozwikłania. Amalfi ocenił
jednak tego człowieka nieco zbyt powierzchownie. Agent Carrela rozpracował miejscowe
stosunki polityczne w najdrobniejszych szczegółach i wprowadził w nie totalne
zamieszanie. Kiedy miastu potrzebna była czyja mierć, zawsze najlepiej było tak wszystko
zaaranżować, żeby samego zabójstwa dokonał kto z zewnątrz. W sprawie doktora
Schlossa okazało się to absurdalnie łatwe do wykonania. W naukowym wiatku Gortu
istniały cztery niezależne kliki, zwalczające się nawzajem z fanatycznym uporem majtków
wiercących dziury w kadłubie własnej łodzi po to, by pozbyć się współtowarzyszy podróży.
Do tego sam dwór nie dowierzał Schlossowi, a w wewnętrzne porachunki uczonych
mieszał się z zasady bardzo rzadko, tylko wtedy, kiedy morderstwa stawały się nazbyt
jawne.
Bardzo łatwo było zatem pociągnąć za sznurki, wprawiające w ruch siły, które szybko i bez
trudu usunęłyby z drogi doktora Schlossa, ale ten nie miał najmniejszej ochoty dać się
usunąć. Gdy tylko zorientował się, że grozi mu jakie niebezpieczeństwo, natychmiast z
psującą wszystkie szyki bezporedniocią udał się wprost do miasta.
- Problem polega na tym - składał swój meldunek Carrel - że on do ostatniej chwili
zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, na co się zanosi. To zadziwiająco normalny facet
i do głowy mu nie przyszło, że ktokolwiek mógłby nastawać na jego życie, dopóki nie
zobaczył noża.
Hazleton skinął głową.
- Założę się, że to sam dwór go w końcu ostrzegł, bo nie chciało im się zapewniać mu
ochrony.
- Zgadza się, proszę pana.
- A to oznacza, że wkrótce wpadnie tu Jego Niedomytoć Hazca ze swoimi dandysami -
burknął Amalfi. - Nie przypuszczam, żeby facet zawracał sobie głowę zacieraniem ladów,
więc będą go szukali u nas. Co masz zamiar zrobić, Mark? Ten generator pól tarcia za
późno ma rozpocząć działanie, żeby wybawić nas i z tego kłopotu.
- To prawda - przyznał Hazleton. - Carrel, czy ten twój człowiek ma jeszcze kontakt z kliką,
która chciała wyprawić Schlossa w ostatnią podróż?
- Oczywicie.
- Każ im zlikwidować przywódcę tej grupy. Nie pora teraz na żadne koronkowe zagrania.
- Co masz zamiar na tym zyskać? - spytał Amalfi.
- Czas. Schloss zniknął. Hazca może podejrzewać, że facet przyszedł do nas, ale
większoć będzie mylała, że został zabity. To następnie morderstwo będzie wyglądało tak,
jakby to kto z grupy Schlossa chciał pomcić jego mierć. Schloss nie ma oczywicie
prawdziwej własnej kliki, ale musi być kilku takich, którzy uważają, że na jego mierci wiele
by stracili. W ten sposób rozpoczniemy wendetę. W walce takiej jak ta liczy się przede
wszystkim wprowadzenie przeciwnika w błąd.
- Może i tak - powiedział Amalfi. - Ale w takim razie muszę natychmiast zarzucić grafa
Nadőra stertą oskarżeń i skarg. Im więcej zamieszania, tym dłuższa zwłoka - a do
południa zostało nam już niecałe cztery godziny. Na razie musimy ukryć gdzie tego
Schlossa, i to najlepiej jak się da, bo jeszcze wypatrzy go utaj który z wartowników Hazcy.
Najlepszym miejscem będzie chyba ten kreator niewidzialnoci w dawnym tunelu
zachodniego metra... pamiętasz go? Kupilimy go od Lutnian za ciężkie pieniądze, a całe
jego działanie ograniczyło się do kręcenia w kółko, błyskania i wydawania jakich
idiotycznych dźwięków.
- To włanie przez niego rozstrzelano mojego poprzednika - powiedział Hazleton. -- Czy też
może za to fiasko na Epoce? Ale oczywicie wiem, gdzie jest ta maszyneria. Uruchomimy
ten złom, ?eby trochę pobłyskał i pohuczał. Żołnierze Hazcy panicznie boją się wszelkich
działających urządzeń i do głowy im nie przyjdzie, żeby zaglądać do rodka czego, co
pracuje, nawet gdyby podejrzewali, że zbieg tam włanie się ukrył. A nie będą podejrzewać.
Tego jestem pewien. A poza tym... Bogowie wszystkich gwiazd! Co to było?!
Przeciągły, budzący grozę, metaliczny trzask przeradzał się w oddali w głuchy pomruk.
Amalfi umiechnął się od ucha do ucha.
- Grzmot - wyjanił. - Na wiatach planetarnych występuje zjawisko zwane pogodą, Mark.
Taką to już mają paskudną cechę. Co mi się zdaje, że będziemy mieli burzę.
Hazleton wzruszył ramionami.
- Kiedy to usłyszałem, miałem ochotę schować się pod łóżko. No, do roboty.
Wyszedł szybko z pokoju, a Dee pobiegła za nim. Amalfi przywołał na balkon taksówkę i
rozmylając o zaletach ataku jako rodka obrony, kazał się zawieźć do budynku RCA. Miał
zamiar wylądować na jego dachu, bo tam włanie znajdowała się mieszkalna nadbudówka,
do której zmierzał, ale wszystkie gzymsy całego wieżowca najeżone były karabinami
mezonowymi i szybkostrzelnymi działkami. Graf Nadőr nie lubił ryzykować.
Windziarzowi zakazano wwiezienia Amalfiego wyżej niż na siedemdziesiąte piętro.
Przeklinając na czym wiat stoi, pokonał ostatnie pięć kondygnacji pieszo. Na każdym
podecie schodów kontrolowali go podejrzliwie butni, rozwaleni na krzesłach żołnierze.
Zanim dotarł do nadbudówki, wciekłoć, którą usiłował po drodze w sobie wywołać, w
najmniejszym stopniu nie była już sztuczna.
Na górze grała muzyka, a powietrze ciężkie było od charakterystycznego dla całej
hruntańskiej szlachty fetoru niedomytych ciał, zlanych obficie duszącymi perfumami. Nadőr
siedział rozparty w swoim fotelu i otoczony kobietami słuchał harfistki, piewającej
wibrującym, beznamiętnym głosem obsceniczną balladę. W jednej z upiercienionych dłoni
trzymał ciężki puchar napełniony dymiącym rigeliańskim winem - zapewne z zapasów
miasta, bo Hruntanie nie mieli kontaktu z Rigelem już od setek lat - i przesuwał nim
nieustannie pod pokaźnym nosem, delektując się jego delikatnym aromatem.
Wchodząc do pokoju, Amalfi dostrzegł, że Nadőr zerknął na niego znad brzegu swego
ogromnego kielicha, lecz poza tym nic nie wskazywało na to, że graf zauważa jego
obecnoć. Burmistrz poczuł, że cinienie wyraźnie mu skacze, a nadgarstki drętwieją i robią
się lodowato zimne, ale się opanował. Dobrze było być odpowiednio wciekłym, lecz
jednoczenie musiał doskonale panować nad tym, co mówi i robi.
- I cóż tam u was słychać? - odezwał się w końcu Nadőr.
- Czy zdajecie sobie sprawę, że bylicie tylko o krok od przejcia w stan rozrzedzonego
gazu? - zapytał ostro Amalfi.
- Och, drogi przyjacielu,. niech pan nie mówi, że włanie udaremnilicie w moim imieniu jaki
zamach stanu - odparł lekko graf. Swojej angielszczyzny musiał nauczyć się od
liwerpulczyków, bo chyba tylko na tym jednym wędrowcu mówiono w tak dziwnie gardłowy
sposób. - To naprawdę byłaby, delikatnie mówiąc, przesada.
- Nad miasto nadleciało dwadziecia pięć hamiltoniańskich statków - powiedział Amalfi
groźnie. - Odpędzilimy je, ale wszystko wisiało na włosku. A cała sprawa, jak widzę, ani
panu, ani pana szefom nie zmąciła nawet snu. W jaki sposób możemy cokolwiek dla was
zrobić, jeżeli wy nawet ochrony nie potraficie nam zapewnić?
Nadőr wyraźnie się zaniepokoił. Wyciągnął spomiędzy poduszek maleńki mikrofon i
szybko rzucił co do niego we własnym języku. Amalfi nie mógł dosłyszeć odpowiedzi, ale
otrzymawszy ją, graf odprężył się nieco, choć twarz nie całkiem mu się rozpogodziła.
- Co ty mi tu, człowieku, chcesz wmówić? - spytał z irytacji w głosie. - Nie było żadnej
bitwy. Pojazdy nie zrzuciły żadnych bomb, nie wyrządziły żadnych szkód. Ścigano je aż do
strefy policyjnej blokady.
- Czy głuchy słucha, jakich argumentów? - nie spuszczał z tonu Amalfi. - Jaki naoczny
dowód przekona lepego? Wam tutaj wydaje się, że każda broń, żeby były skuteczna, musi
robić wielkie bum! Gdybycie obejrzeli rejestry naszej rozdzielni mocy, zobaczylibycie, że o
wicie w ciągu pół godziny stracilimy prawie milion megawatów. My nie zużywamy takich
iloci energii do podgrzewania zupy!
- To żaden dowód - mruknął Nadőr. - Takie zapisy można z łatwocią sfałszować, a poza
tym jest wiele różnych sposobów zużywania energii.., albo jej marnowania. Przypućmy na
przykład, że te statki, które jakoby was zaatakowały, wysadziły tutaj szpiega. I że w
następstwie tego pewien hruntański naukowiec, zdrajca własnego imperatora, zabrany
został z waszego miasta, na przykład w nadziei przewiezienia go na Utopię. No, co by pan
na to powiedział?
Twarz mu nagle pociemniała.
- Wy, międzygwiezdni włóczędzy, jestecie bezdennie głupi! Jest jasne jak słońce, że ta
hamiltoniańska hałastra chciała odbić wasze miasto i została odpędzona przez naszych
wojowników. Schloes mógł oczywicie odlecieć razem z nimi, ale równie dobrze może w
dalszym ciągu ukrywać się gdzie u was. Zaraz się tego dowiemy.
Gestem ręki odprawił milczące kobiety, które pospiesznie wybiegły przez zasłonięte kotarą
drzwi.
- Czy teraz zechce mi pan powiedzieć, gdzie on jest?
- Ja nie szpieguję Hruntan - odparł gładko Amalfi. - Sortowanie mieci nie należy do moich
obowiązków.
Nadőr spokojnym ruchem chlusnął mu resztką swego wina w twarz. Dymiący trunek zalał
Amalfiemu oczy falą żywego ognia. Burmistrz z rykiem zatoczył się do przodu, próbując
chwycić grafa za gardło. Usłyszał jego szyderczy miech i w tym samym momencie wiele
silnych dłoni wykręciło mu ręce do tyłu.
- Doć! - rzucił krótko dostojnik. - Główny indagator Hazcy zmusi do gadania tych fagasów,
choćby miał ich wszystkich powywieszać za nosy. - Przerwał mu odgłos grzmotu. Na
zewnątrz deszcz jak fala przyboju z głonym szumem spływał po cianach, sprawiając
miastu pierwszą tego rodzaju kąpiel od trzydziestu lat. Poprzez mgłę bólu Amalfi znowu
zaczął rozróżniać poszczególne wiatła, lecz reszta wiata w dalszym ciągu pozostawała
czerwoną, rozmazaną plamą. - Ale tego lepiej chyba zastrzelić na miejscu. On mówi, jak
na mnie, nieco z b y t chętnie. Daj mi swój pistolet, ty tam, z naszywkami starszego
żołnierza.
Co mignęło przed odzyskującymi zdolnoć widzenia oczyma Amalfiego, co jakby długi cień
ze zgrubieniem na końcu - ręka trzymająca pistolet.
- Jakie ostatnie życzenie? - spytał Nadőr filuternie. - Nie? No to w takim razie...
Nagle pokój wypełniło przenikliwe brzęczenie, zupełnie jakby wyroiły się pszczoły. Amalfi
poczuł, że całe ciało wyskakuje mu lekko w górę, dziwnie jednak nie czuł żadnego bólu i w
dalszym ciągu wszystko widział, a rzeczy znajdujące się w jego pobliżu nabrały nawet
nieco wyraźniejszych kształtów. Czyżby to była przedmiertna jasnoć widzenia?
Nadőr ryknął co rozwcieczonym głosem w swoim własnym języku, ale znów przerwał mu
łoskot pioruna. Gdzie w kącie pokoju jeden z żołnierzy skowyczał ze strachu. Zbolałym
oczom Amalfiego ukazał się zupełnie niezwykły widok.
Wszystko i wszyscy zdawali się unosić w powietrzu. Nadőr wisiał kilka centymetrów nad
poduszkami fotela, zupełnie sztywno i w absolutnym bezruchu, a całe ubranie wyraźnie
odstawało mu od ciała. Pistolet, choć w dalszym ciągu wymierzony w Amalfiego, nie
spoczywał już w dłoni grafa - zastygł nieruchomo ponad dywanem, o centymetr od
skamieniałych palców wielmoży. Dywan także nie leżał bezporednio na podłodze, lecz tuż
nad nią, tworząc puszyste morze, którego każdy włosek jeżył. się sztywno w górę. Obrazy
odskoczyły od cian i tak pozostały, a poduszki wyprysnęły z foteli i poodsuwały się od
siebie, tworząc widok do złudzenia przypominający zdjęcie pierwszych momentów
wybuchu wykonane stroboskopową kamerą. W drugim końcu pokoju półki oderwały się od
cian, a setki pojemników z mikrofilmami zawisły w powietrzu, w równiutkich odstępach,
całkowicie nieruchomo, niczym nie podtrzymywane.
Amalfi ostrożnie wziął oddech. Jego kurtka, która podobnie jak szata Nadőra wzdęła się
jak balon, zachrzęciła lekko, ale materiał był wystarczająco elastyczny, żeby nie ulec
rozdarciu. Nadőr dostrzegł ten ruch i w szalonym wysiłku spróbował chwycić pistolet. Jego
lewe ramię ani drgnęło, jakby zatopione w szkle. Udało mu się posunąć odrobinę do
przodu prawą dłoń, lecz pistolet płynnie umknął przed jego palcami, a potem wrócił na
swoje miejsce, kiedy graf cofnął rękę, szykując się do następnej próby.
Druga próba zakończyła się jeszcze większym niepowodzeniem. Ręka Nadőra musnęła
jedno z oparć fotela i w tym samym momencie ona także została unieruchomiona o
centymetr od drewnianej powierzchni. Amalfi zachichotał.
- Radziłbym ci ograniczyć wszelkie ruchy do niezbędnego minimum - powiedział. - Gdyby,
na przykład, za bardzo zbliżył swoją głowę do jakiego przedmiotu, to resztę dnia spędziłby
gapiąc się w sufit.
- Co... co ty zrobił? - wystękał graf zduszonym głosem. - Kiedy się uwolnię...
- Nie uwolnisz się. W każdym razie nie wczeniej niż twoi przyjaciele wyłączą ten generator
pól tarcia przerwał mu Amalfi. - Plany, które od nas otrzymalicie, były doć cisłe, ale tylko d
o ć . Wasz generator może działać jedynie na plus. To znaczy, zamiast zmniejszać siłę
wiązań międzycząsteczkowych, on je zwiększa i wytwarza efekt przylegania między w s z
y s t k i m i płaszczyznami. Gdybycie byli w stanie dostarczyć mu tyle energii, ile
potrzebuje, żeby osiągnąć pełną moc, to zatrzymalibycie w miejscu wszelki ruch
cząsteczek i w ułamku sekundy zamrozilibycie nas wszystkich na mierć. Na szczęcie
wasze źródła energii są doć kiepskie.
Uwiadomił sobie nagle, że od dłuższego już czasu odczuwa ostry ból w stopach.
Plastikowe membrany jego butów usiłowały odsunąć się od ciał wywierając potężny nacisk
na skórę nóg. Także mięnie szczęk gwałtownie dawały o sobie znać. Tylko fakt, iż pole
generatora działało wyłącznie powierzchniowo, uchronił Amalfiego przed utratą wszystkich
zębów, które wyskoczyłyby z dziąseł w ogromnym wysiłku odsunięcia się nawzajem od
siebie. A i tak już sam opór stawiany przez wargi wystarczająco utrudniał mówienie.
Powoli wciągnął powietrze. Kamizelka znów zatrzeszczała, żebra zaskrzypiały w miejscu
połączenia z mostkiem. I w tym momencie materiał nagle zwiotczał, a zaszyty w nim
srebrny pas błyskawicznie otoczył ciało Amalfiego naprężoną obręczą. Podeszwy butów
uderzyły ciężko o nienaturalnie prężący się dywan i przez szczeliny w cholewkach
wyleciało z nich z sykiem powietrze.
Amalfi poruszył na próbę rękami, ocierając nimi o biodra - nie natrafiły na żaden opór.
Tylko srebrny pas pochłaniający pole generatora zachował swoją pozycję, spinając jego
klatkę piersiową krępującym ruchy, wrzynającym się w ciało gorsetem.
- Do widzenia - powiedział. - Pamiętaj, żeby się nie ruszać. Za jaki czas uwolni cię z tego
policja. Nadőr już tego nie usłyszał. Wychodzącymi z orbit oczyma wpatrywał się w swoje
złote piercienie, dokonujące powolnej amputacji szeciu palców, na których je nosił.
Amalfi zdawał sobie sprawę, że teraz zostało już nie więcej niż piętnacie minut, zanim
przeciążone pole tarcia zacznie wywoływać poważniejsze efekty. Zwykłe siły
cząsteczkowej kohezji nie ulegną zakłóceniu, a więc ciała jednorodne - kamienie, deski,
belki - zachowają swój stan fizyczny. Ale przedmioty wykonane z różnych, dopełniających
się częci, zaczną wkrótce poddawać się działaniom sił, nakazujących im odsuwać się od
siebie. W następnym etapie ulegną zniszczeniu struktury łączone wiązaniami o mniejszej
spójnoci niż spójnoć ich poszczególnych częci składowych. Budynki, takie jak ratusz, na
skutek odsuwania się od siebie antycznych cegieł zwiększyłyby swoją objętoć, by w
momencie, w którym ustanie działanie generatora, runąć w gruzy. Bardziej nowoczesne
gmachy i maszyny przetrwałyby tylko nieco dłużej. Do czasu objęcia przez policję władzy
nad Gortem, planeta zmieni się w jedno wielkie rumowisko.
A w końcu ciało ludzkie, złożone z tysięcy rurek, tuneli, komór i zbiorników, zacznie się
napinać, wzbierać i puchnąć, by w reszcie wybuchnąć. A tylko bardzo niewielu
mieszkańców miasta miało srebrne pasy. Na wyposażenie w nie wszystkich nie było po
prostu czasu.
Natychmiast rzucił się po schodach w dół, lawirując pomiędzy porażonymi, lewitującymi
strażnikami. Dobiegające ze wszystkich stron brzęczenie stało się niemal nie do
zniesienia. Na siedemdziesiątym piętrze stanął twarzy w twarz z nieoczekiwanym
problemem. Światełka nad rozsuwanymi drzwiami wskazywały, że winda została
zablokowana gdzie wewnątrz szybu, prawdopodobnie na skutek działania mechanizmu
bezpieczeństwa, reagującego na uruchomienie generatora pól tarcia.
O zejciu schodami nie mogło być mowy. Nawet w normalnych okolicznociach nigdy nie
pokonałby pieszo siedemdziesięciu pięter. Tym bardziej nie udałoby mu się to teraz, kiedy
na skutek działania pola jego stopy poruszały się jak w gęstym błocie - pas nie chronił
niestety równie skutecznie całego ciała, a stopy znajdowały się już niemal na granicy jego
zasięgu. Ostrożnie dotknął ciany. Poczuł, że rękę ogarnia nieprzyjemne uczucie
obezwładniającego ssania i natychmiast ją cofnął.
Siła ciężkoci - najprostszy sposób dotarcia na dół...
Wszedł szybko do najbliższego pomieszczenia, przeciskając się pomiędzy czterema
zawieszonymi w powietrzu, jęczącymi postaciami ludzkimi i kopnięciem wybił okno.
Ostrożnie przelazł przez nie na zewnątrz.
Do nastypnego tarasu było dwadziecia pięter. Amalfi zawiał za oknem, opierając się
mocno dłońmi i stopami o metal ciany. Po chwili namysłu przyciągnął do niej także czoło.
Zwolnił chwyt i zaczął zelizgiwać się w dół.
Powietrze zaszumiało mu w uszach, przed oczami zamigotały mijane po drodze okna.
Dłonie zaczynały odczuwać coraz większe ciepło. Co prawda nie dotykał nimi właciwie
samego metalu, lecz mimo to niechętnie poddająca się grawitacji siła wiązań pobierała
swoją daninę. Taką włanie cenę trzeba było zapłacić za pogwałcenie spotęgowanego
działania pól tarcia.
Widząc zbliżającą się szybko płaszczyznę podestu, Amalfi rozpłaszczył się, przyciskając
ciało maksymalnie do ciany. Impet upadku był potężny, lecz wyglądało na to, że nie
spowodował pęknięcia żadnej koci. Półprzytomny po czołowym zderzeniu z betonową
powierzchnią, wstał i, nie zostawiwszy sobie ani ułamka sekundy na jakikolwiek namysł,
zataczając się podszedł do krawędzi tarasu. W chwilę później zsuwał się już w dół
następnego kilkudziesięciopiętrowego odcinka ciany.
Uderzenie o betonowe płyty chodnika tak go oszołomiło, że przez dłuższą chwilę
zastanawiał się, gdzie znajduje się krawędź następnego podestu, przez którą trzeba
przeleźć, by zjechać na sam dół. Ręce i czoło miał poparzone, jakby zanurzył je we
wrzącym oleju, a stopy bulgotały mu wewnątrz teflonowych butów, jak bryły tłuszczu w
kadzi do jego wytapiania. Stały grunt pod nogami wywołał potworne zawroty głowy,
zatrzymujące go w miejscu przez długie, bezcenne minuty.
Wznoszący się nad nim budynek zaczął wydawać tłumione jęki.
Wzdłuż całej ulicy stali zastygli w przedziwnych pozach mieszkańcy miasta - tak włanie
musiał pewnie wyglądać najniższy krąg piekieł. Ostatnim wysiłkiem woli, opanowując
nudnoci, Amalfi podniósł się i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku wieży kontrolnej.
Brzęczenie zdawało się wypełniać cały wszechwiat.
- Amalfi! Bogowie wszystkich gwiazd! Co się panu stało?
Kto chwycił go pod ramię. Surowica cieknąca z jednego wielkiego pęcherza, w jaki
zmieniło się teraz jego czoło, zalewała mu oczy.
- Mark...
- Tak, tak, to ja. Co się panu stało? Skąd pan ma ten...
- Startuj! Natychmiast star...
Gwałtowne szarpnięcie bólu przeniosło go w dzwoniącą ciemnoć.
Poczuł, że kto obmywa mu głowę i dłonie jakim chłodnym płynem. Dotknięcia były
delikatne i kojące. Przełknął linę i spróbował odetchnąć.
- Spokojnie, John. Spokojnie.
John. Nikt go tak nie nazywał. Kobieta. Głos i ręce należały do jakiej kobiety.
- Spokojnie.
Udało mu się wydobyć z siebie ochrypły dźwięk, a potem kilka słów. Dłonie delikatnie i
monotonnie wmasowywały w jego czoło chłód.
- Spokojnie, John. Wszystko w porządku.
- Lecimy?
- Tak.
- Kto... tu? Mark?
- Nie - odparł głos i rozemiał się zaskakująco melodyjnie. -To ja, John, Dee. Dziewczyna
Hazletona.
- Dziewczyna z Utopii. - Pozwolił sobie na chwilę milczenia, delektując się chłodem, ale
zbyt wiele było różnych, nie cierpiących zwłoki spraw. - Policaje. Trzeba im przekazać
planetę.
- Już ją zajęli. A przy okazji omal nie zabrali się do nas. Oni nie bardzo dotrzymują swoich
umów. Oskarżyli nas o udzielenie pomocy Utopii i nazwali to zdradą.
- I co?
- Doktor Schloss uruchomił kreator niewidzialnoci. Mark mówi, że maszyna musiała zostać
uszkodzona w czasie transportu, wiec w końcu Lutnianie pewnie wcale nas nie oszukali.
Ukrył Schlossa w kreatorze.., to był pana pomysł, prawda? A Schloss z nudów i dla
zabawy zaczął zastanawiać się, do czego ta maszyna służy. Nikt mu przedtem nic nie
mówił, a jednak się domylił, Sklecił naprędce jakie prowizoryczne połączenia i zanim się
spaliły, miasto przez ponad pół godziny było niewidoczne.
- Niewidoczne? Może tylko nieprzejrzyste? - spytał z niedowierzaniem Amalfi, próbując to
sobie wyobrazić. A on o mały włos nie kazał zabić Schlossa! - Jeżeli uda nam się to
wykorzystać...
- Już nam się udało. Przelecielimy prosto przez kordon policji. Jestemy w drodze do
najbliższego układu gwiezdnego.
- To za blisko - powiedział Amalfi, poruszając się niespokojnie. - Jeżeli jestemy oskarżeni o
zdradę sekretów technicznych, to za blisko. Policja nas wyledzi i na pewno ruszy za nami
w pogoń. Powiedz Markowi, żeby wziął kurs na Żleb.
- Co to jest Żleb, John?
Na dźwięk tego słowa Amalfi znów zaczął się zapadać w tę samą bezdenną otchłań, w
której pogrążał się we nie tamtej nocy, kiedy Hazleton wrósł do miasta. Jak wytłumaczyć
dziewczynie, która wychowała się na jednej małej planecie, co to jest Żleb? Jak wyjanić jej
w kilku zaledwie słowach, że istnieje miejsce we wszechwiecie tak puste i pozbawione
wszelkiego wiatła, że nawet wędrowcy nie omielają się tam zapuszczać? Tego po prostu
nie da się zrobić.
- Żleb jest pustką. Jest miejscem, w którym nie ma żadnych gwiazd. Nie potrafię ci tego
lepiej wytłumaczyć, Dee. Powiedz Markowi, że musimy tam lecieć.
Zapadła długa chwila milczenia. Dziewczyna najwyraźniej się przestraszyła. W końcu
jednak powiedziała spokojnie:
- Żleb. Powiem mu.
- On będzie temu przeciwny. Powiedz mu, że to rozkaz.
- Dobrze, John. Lecimy w kierunku Żlebu... to rozkaz.
I znów umilkła. Jako zaakceptowała tę koniecznoć. Amalfi poczuł się tym dziwnie
zaskoczony, ale cierpliwy, monotonny ruch chłodnych rąk przynosił mu ulgę i usypiał.
Tylko było w tym wszystkim jeszcze co...
- Dee?
- Tak, John.
- Powiedziała: jestemy w drodze.
- Tak, John.
- Ty też? Nawet w głąb Żlebu?
Koniuszkami palców dziewczyna wyrysowała mu na czole delikatny umiech.
- Ja też - powiedziała łagodnie. - Nawet w głąb Żlebu. Ja, dziewczyna z Utopii.
- Nie - westchnął ciężko Amalfi. - Już nie, Dee. Teraz już jeste wędrowcem.
Odpowiedzi nie było, ale chłodne palce ani na chwilę nie przerywały kojącego masażu.
Brzęcząc cichutko jak ogromna pszczoła, miasto mknęło w bezmiar niegocinnej nocy.
ROZDZIAŁ 3
*
Żleb
*
Nawet dla mieszkańców kosmicznego miasta Żleb okazał się czym o wiele bardziej
przerażającym niż wszystko, z czym zetknęli się w czasie swego długiego życia.
Samotnoć międzygwiezdnych przestrzeni była uczuciem zupełnie naturalnym i wszyscy
mający do czynienia z dalekimi podróżami zdołali się do niej przyzwyczaić. Zagęszczenie
każdej przeciętnej gromady gwiazd było nawet wystarczająco duże, żeby wywołać u
każdego wędrowca-weterana uczucie klaustrofobii. Ale samotnoć pustki Żlebu to co
zupełnie wyjątkowego.
Według wszelkich posiadanych przez Amalfiego informacji żadna istota ludzka - nie
mówiąc już o całym miecie - nigdy dotychczas nie przebywała Żlebu. Wszystkowiedzący
Ojcowie Miasta autorytatywnie to potwierdzili. Po raz pierwszy w życiu Amalfi nie miał
pewnoci, czy to roztropnie być pionierem.
Z przodu i z tyłu migotały ciany Żlebu - gwiezdne powiaty, zbyt odległe, by dało się sporód
nich wyodrębnić poszczególne punkciki słońc. Ich płaszczyzny zaginały się delikatnie w
kierunku wygwieżdżonego dna, leżącego tak wiele parseków "pod" granitową stępką
miasta, że zdawało się ukryte we wschodzącym obłoku gwiezdnego pyłu.
Natomiast "w górze" było nic - nic tak nieodwołalne jak zatrzanięcie drzwi. Tam rozciągał
się bezkresny ocean pustki międzygalaktycznej.
Żleb, jak wskazywała, jego nazwa, był czym w rodzaju wąwozu wyżłobionego w
powierzchni Galaktyki. Przemierzało go zaledwie kilka odległych od siebie o tysiące lat
wietlnych gwiazd, których fala ludzkiej kolonizacji nigdy nie zdołała dosięgnąć.
Zamieszkanych planet, a w konsekwencji pracy, można się było spodziewać dopiero na
przeciwległym brzegu.
Po tej stronie Żlebu ciągle jeszcze groziło spotkanie z policją, choć oczywicie nie z tymi
samymi oddziałami, które podporządkowały Ziemi Utopię i księstwo Gortu. Wydawało się
zupełnie niewiarygodne, by pojedynczy patrol policajów gonił wytrwale trzysta lat tropem
wędrowca, który popełnił serię tak w sumie niewiele znaczących wykroczeń. Niemniej
jednak w kartotece ciągle jeszcze figurowało pogwałcenie nakazu ewakuacji i pewna mała
sztuczka, o której wieci musiały się już roznieć... Nie, powrót miasta byłby zwykłym
szaleństwem.
Amalfi nie wiedział co prawda, czy policja na pewno podążała ladem Nowego Jorku aż do
krawędzi Żlebu, ale przypuszczał, że istnieje duże tego prawdopodobieństwo. Natomiast
pokonanie tej ogromnej pustyni przez obiekt tak mały jak statek pocigowy uważał za
absolutnie niemożliwe, a to choćby ze względu na koniecznoć zabrania odpowiedniej iloci
zapasów. Tylko miasto, które samo wytwarzało niezbędne do życia produkty, miało jaką
szansę przetrwania takiej przeprawy.
Burmistrz trzeźwo kontemplował widoczną na ekranach, przygniatającą bezmiarem
otchłań. Obraz nadawany był przez grupę zwiadowców, z których najdalej wysunięty
zapucił się już wiele parseków w głąb wąwozu. A mimo to, na przeciwległym brzegu w
dalszym ciągu nie można było odróżnić żadnych szczegółów. Powierzchnia zbocza
zaczynała nabierać jedynie delikatnej granulacji, obiecującej, że przy maksymalnym
powiększeniu przekształci się wkrótce w pojedyncze gwiazdy.
- Mam nadzieję, że starczy nam żywnoci - mruknął. Jeżeli nam się to uda, to będzie to
najbardziej niesłychana historia, jaką kiedykolwiek opowiadali wędrowcy. Od jednego
końca Galaktyki po drugi będą nas nazywali żlebtrotterami.
Siedzący obok niego Hazleton bębnił delikatnie palcami po oparciu fotela.
- A jeżeli nam się nie uda - powiedział - to nazwą nas największymi durniami, jacy
kiedykolwiek wyruszyli w przestrzeń, a my już nawet nie będziemy w stanie się tym
przejąć. Ale póki co, szefie, jestemy w zupełnie dobrej kondycji. Zbiorniki ropy prawie
pełne, oba reaktory powielające całkowicie sprawne. Nie powinnimy zatem mieć żadnych
kłopotów z paliwem, a i plony chlorelli biją wszelkie rekordy. Wątpię, żebymy tu mieli
jakiekolwiek trudnoci z jej mutacjami. Przecież to chyba włanie zagęszczenie gwiazd
wpływa bezporednio na częstotliwoć występowania przypadkowych zmian genetycznych,
prawda?
- Jasne - zirytował się Amalfi. - Jeżeli wszystko będzie dobrze, to na pewno nie będzie źle.
Przerwał, ponieważ wyczuł za plecami jaki ruch. Odwrócił się i umiechnął.
W Dee Hazleton było co takiego, co go uspokajało. Zbyt krótko przemierzała jeszcze
właciwą przestrzeń, by nabrać charakterystycznej dla wędrowców, głębokiej, gwiezdnej
opalenizny, zbyt krótko mieszkała na pokładzie miasta, by otrząsnąć się z oczarowania
tym, że według wszystkich obowiązujących na Utopii norm, była teraz praktycznie
niemiertelna. Wciąż jeszcze zdawała się być bardzo różowa, młoda i beztroska.
Pewnego dnia ciągłe napięcie związane z nieustannym podróżowaniem od gwiazdy do
gwiazdy napiętnuje w końcu jej twarz, tak jak napiętnowało twarze wszystkich wędrowców.
I choć może nie utraci zamiłowania do włóczęgi, to włóczęga odbierze należną sobie
daninę.
A może jej odpornoć uchroni ją nawet przed tym? Amalfi bardzo chciał w to wierzyć.
- Nie przeszkadzajcie sobie - powiedziała. - Ja przyszłam tylko pokibicować.
To ostatnie słowo, podobnie zresztą jak znaczna częć słownictwa Dee, było dla Amalfiego
zupełną zagadką. Umiechnął się i spojrzał z powrotem na Hazletona.
- Gdybym uważał, że nie jestemy w stanie przeprawić się przez Żleb - wrócił do tematu - to
pozwoliłbym policji nas schwytać. Z trudem, bo z trudem, ale starczyłoby nam na
zapłacenie grzywny za pogwałcenie nakazu ewakuacji, a przy odrobinie szczęcia udałoby
się nam jakże uzyskać sprawiedliwy wyrok sądowy, uchylający karę likwidacji miasta, którą
policja tak bardzo chciała nas obłożyć... posunęli się przecież aż do oskarżenia nas o
zdrada. Ale spójrz tylko na ten przeklęty kanion. Nigdy do tej pory nie zdarzyło nam się
przebywać w przestrzeni bez lądowania na jakiej planecie dłużej niż pięćdziesiąt lat, a ta
przeprawa potrwa według szacunków Ojców całe sto cztery lata, Najmniejszy wypadek i
znajdziemy się pola zasięgiem jakiejkolwiek pomocy. Będziemy w takim miejscu, gdzie nie
zdoła dotrzeć żaden statek.
- Nie zajdzie żaden wypadek - powiedział z pełnym przekonaniem Hazleton.
- Mamy problem z rozpadem paliwa, Co prawda nigdy do tej pory nie zdarzył nam się
wybuch, ale zawsze kiedy jest ten pierwszy raz. I jeżeli wirator na Dwudziestej Trzeciej
jeszcze raz nawali, to diabelnie wydłuży nam to czas przelotu. Może go podwo...
Urwał raptownie. Kątem oka dostrzegł maleńką plamkę wiatła natarczywie usiłującą
zasygnalizować swą obecnoć. Kiedy spojrzał bezporednio na ekran, punkcik w dalszym
ciągu był na nim widoczny, choć odbierany teraz przez mniej wrażliwe rejony siatkówki
oka, wydawał się nieco ciemniejszy. Amalfi wskazał go palcem.
- Patrzcie, czy to jaka gromada gwiazd? Nie, za mała i zbyt ostro wyróżnia się z otoczenia.
Jeżeli to jest pojedyncza, swobodnie wędrująca gwiazda, to znajduje się zupełnie blisko.
Chwycił słuchawkę telefonu.
- Z Astronomicznym. Czeć, Jake. Czy potrafisz podać odległoć jakiej gwiazdy od źródła
ultrafonicznego przekazu jej obrazu?
- Jasne - odparł głos w słuchawce. - Niech pan poczeka, wrzucę u siebie to, co macie na
swoich ekranach. Aha... widzę, o co panu chodzi... co koło godziny dziesiątej, trudno
powiedzieć co. - Astronom zarechotał ochryple jak papuga w portowej spelunce. Jeli powie
mi pan, ilu wysłalicie zwiadowców i na jaką odległoć...
- Pięć. Maksymalny zasięg.
- Hmm. Więc trzeba wziąć sporą poprawkę.
Zapadła długa, drażniąca cisza. Amalfi dobrze jednak wiedział, że popędzanie Jake'a nie
ma najmniejszego sensu. Jake był drugim z kolei astronomem miasta. Poprzedni padł
ofiarą pewnego mieszkańca planety zwanej Planetą Świętej Rity, któremu o jeden raz za
dużo usiłował wytłumaczyć, że Święta Rita nie jest centrum wszechwiata. Jake'a
pozyskano z innego miasta na "zasadzie pełnej dobrowolnoci" w zamian za jednego
inżyniera stosu i dwóch mniej ważnych techników fotosyntezy. Już wkrótce jednak okazał
się człowiekiem absolutnie obojętnym na wszystko, co nie miało jakiego związku z
zachowaniem się najodleglejszych jedynie galaktyk. Skłonienie go do mylenia nad
bezporednią astronomiczną sytuacją miasta było wysiłkiem zupełnie beznadziejnym. Jake
uważał, że powięcanie uwagi sprawom natury tak bardzo lokalnej jest znacznie poniżej
jego astronomicznej godnoci.
"Zasada pełnej dobrowolnoci" była sposobem zmiany przynależnoci mieszkańców miast-
wędrowców, z którego Amalfi nigdy przedtem ani nigdy później nie korzystał, ponieważ
podejrzanie mocno trąciła mu ona handlem peonami. Ojcowie Miasta twierdzili co prawda,
że jej początków dopatrywać się należy w kupczeniu zawodnikami klubów baseballowych,
ale ten ostatni termin nic absolutnie Amalfiemu nie mówił. Wynik tego jedynego
pogwałcenia osobistego stosunku Amalfiego do zasady zakrawał czasami na zemstę
bogów.
- Amalfi?
- Tak.
- Około dziesięciu parseków, cztery dziesiąte w tę lub tę. Mam wrażenie, że znalazłe,
chłopcze, pływaka.
- Dzięki. - Amalfi odwiesił słuchawkę i odetchnął głęboko. - Tylko kilka lat podróży. Co za
ulga.
- Na tak odizolowanej gwieździe nie znajdziemy żadnych kolonistów - przypomniał mu
Hazleton.
- Mniejsza z tym. To jest miejsce do lądowania. Prawdopodobnie uda nam się tam
uzupełnić zapasy paliwa, a może nawet żywnoci, bo większoć gwiazd ma planety. Taki
wybryk natury może ich nie mieć, a może dla odmiany mieć ich dziesiątki. Pozostaje nam
tylko trzymać kciuki.
Zaczął wpatrywać się w maleńkie słońce, aż do miłego bólu oczu. Gwiazda w samym
rodku Żlebu. Prawie na pewno dzika gwiazda, poruszająca się z prędkocią czterystu albo
pięciuset kilometrów na sekundę. Opierając się na samym jej obrazie, Amalfi ocenił, że
jest to słońce klasy F, takie jak Canopus. Przyszło mu do głowy, że jeżeli planety tej
gwiazdy zamieszkują jacy ludzie, to mogą oni pamiętać moment, w którym opuciła tę
bliższą cianę Żlebu i rozpoczęła swą podróż przez pustkę.
- Tam mogą być ludzie - powiedział. - Żleb musiał kiedy w jaki sposób zostać do czysta
wymieciony z gwiazd. Jake twierdzi, że nie można tego tak dramatyzować i że
najprawdopodobniej lukę utworzyła wypadkowa sił działających między samymi
gwiazdami. Tak czy inaczej, to słońce musiało tu przybyć stosunkowo niedawno i musi
mieć niezłą prędkoć, skoro porusza się wbrew ogólnej tendencji. Mogło zostać
skolonizowane już wówczas, gdy ciągle jeszcze znajdowało się w zaludnionych
przestrzeniach. A uciekające gwiazdy mają zdolnoć przyciągania przestępców
poszukiwanych przez policję.
- To możliwe - zgodzie się Hazleton. - Chociaż założyłbym się, że jeżeli ta gwiazda
znajdowała się kiedykolwiek w pobliżu jakich innych słońc, to było to na długo przed
rozpoczęciem lotów kosmicznych. A propos, ten obraz pochodzi od czołowego zwiadowcy.
Czy nie ma pan podglądu żadnych zwiadowców bocznych? Kazałem ich przecież
rozesłać.
- Oczywicie, że mam. Ale mam takie wrażenie, że wysłałe aparaturę dla zwykłej
formalnoci. Podróż wzdłuż Żlebu, a nie w poprzek byłaby naprawę samobójstwem.
- Wiem. Niemniej tam, gdzie jest jedna samotna gwiazda, może być i druga. I może nawet
bliżej.
Amalfi wzruszył ramionami.
- Jeżeli chcesz, możemy to sprawdzić.
Dotknął przycisku na tablicy rozdzielczej. Obraz odległej ciany Żlebu zniknął i ustąpił
miejsca czemu, co wyglądało na całkowitą pustkę, rozjanioną jedynie delikatną mgiełką. W
najodleglejszym punkcie Żleb zakręcał i niknął jak strumyk próżni, wsiąkający w gwiezdne
ziarenka piasku.
- Po tej stronie nic. Nic ciągnące się do końca wiata.
Nacisnął inny klawisz.
Na ekranie, w odległoci niewiele większej niż zwykła odległoć mijania się wędrowców,
płonęło jakie miasto.
W ciągu kilku zaledwie minut było już po wszystkim. Miasto poderwało się w ostatnim
spazmie i runęło w wir olepiającego wiatła. Nieliczne błyski, sygnalizujące próbę stawiania
oporu, zamigotały jeszcze tu i ówdzie wzdłuż jego brzegów, lecz w następnej chwili nie
było już żadnych brzegów - miasto rozpadło się na wiele mniejszych częci,
rozwiewających się w przestrzeni jak zjawy. Z rozpalonego do białoci rodka wiru
wystrzeliło kilka zdesperowanych statków ratunkowych, a cokolwiek było przyczyną
zagłady miasta, pozwoliło im odlecieć. I tak żaden, choćby najwymylniejszy pojazd
ratunkowy nie był w stanie pokonać odległoci do najbliższej ciany Żlebu.
Dee krzyknęła z przerażenia. Amalfi włączył obwód foniczny i pokój kontrolny wypełnił się
ogłuszającym szumem zakłóceń radiowych. Gdzie spoza ryku dzikich odgłosów dobiegał
ledwie słyszalny zdesperowany krzyk:
- Do wszystkich, którzy nas słyszą! Do wszystkich, którzy nas słyszą! Powtarzam:
posiadamy napęd bezpaliwowy! Niszczymy nasz model i ewakuujemy naszego pasażera.
Odnajdźcie go i weźcie na pokład. Zostalimy zaatakowani przez pirgala. Do wszystkich,
którzy nas słyszą! Do wszyst...
Nagle z miasta pozostał tylko rozżarzony szkielet, błyskawicznie wtapiający się w
bezkresną czerń. Ślizgał się po nim blady, niewinnie wyglądający promień miotacza
Bethego, ale w dalszym ciągu nie można się było zorientować, kto tą bronią kieruje.
Akomodacyjne obwody zwiadowców kompensowały olepiającą jasnoć i na ekranie nie było
widać niczego, co nie wieciło własnym wiatłem.
Potworny ogień wygasł powoli i na monitorze znów pojawiła się powiata odległych gwiazd.
Kiedy ostatnia iskra pogorzeliska rozjarzyła się i zgasła, na tle odległej ciany Żlebu
przemknął jaki cień. Hazleton gwałtownie wciągnął powietrze.
- Inne miasto! Więc niektórzy na serio wzięli się do rozboju! A mymy myleli, że jestemy w
Żlebie pierwsi!
- Mark - szepnęła ledwie słyszalnie Dee. - Mark, co to jest pirgal?
- Pirat galaktyczny - odparł Hazleton z oczyma w dalszym ciągu utkwionymi w ekran. -
Włóczęga, który szarga reputację wszystkim wędrowcom. Większoć wędrowców to zwykli
robotnicy, Dee. Pracują na swoje utrzymanie wszędzie, gdzie tylko mogą znaleźć jakie
zajęcie. Pirgal żyje z rozboju i mordu.
W jego głosie zabrzmiała twarda nuta zawziętoci. Amalfi z trudem walczył z ogarniającymi
go mdłociami. Już samo to, że jedno miasto mogło z premedytacją zgładzić drugie, było
wstrząsające. Ale wiadomoć, że wszystko, co ujrzeli przed chwilą, należało już w zasadzie
do zamierzchłej przeszłoci - była. po prostu straszna. Przekaz ultrafalowy był co prawda
szybszy niż wiatło, ale zaledwie o dwadziecia pięć procent. Ultrafony, w przeciwieństwie
do komunikatorów Diraca, nie były rodkiem natychmiastowego przekazu. Bandyckie
miasto zniszczyło swoją ofiarę już całe lata temu i teraz musiało znajdować się poza
zasięgiem jakiegokolwiek pocigu. Nie było nawet sposobu, żeby je zidentyfikować, bo
żaden rozkaz wysłany w tej chwili do czołowego zwiadowcy nie mógł zmusić go do
jakiegokolwiek działania przed upływem kilku lat.
- Niektóre miasta rzeczywicie zabrały się do rozboju - powtórzył za Hazletonem. - I
odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy ich liczba stale ronie. Nie wiem, dlaczego tak się
dzieje, ale fakty przemawiają same za siebie. Coraz więcej uczciwych, prowadzących
legalną działalnoć miast nie odpowiada na wezwania przez diraki i nie stawia się na
umówione spotkania. Jednym słowem znika. Może teraz włanie poznalimy tego przyczynę.
- Ja też to zauważyłem - powiedział Hazleton. - Ale nie wydaje mi się, żeby wszystkie te
zaginięcia można było przypisać aktom galaktycznego piractwa. Nie może być ono aż tak
rozpowszechnione. Z naszych informacji wynika, że gdzie tutaj może się także czaić
wegański fort orbitalny, polujący na każdego miałka, który odważy się zboczyć z utartych
szlaków handlowych.
- Nie wiedziałam, że Weganie także mają latające miasta - odezwała się niemiało Dee.
- Bo ich nie mają - odparł Amalfi z roztargnieniem. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie
opowiedzieć dziewczynie historii legendarnego fortu, doszedł jednak do wniosku, że lepiej
tego nie robić. - Ale w czasach poprzedzających rozpoczęcie lotów kosmicznych na Ziemi
Weganie byli niekwestionowanymi panami Galaktyki. U szczytu swej potęgi władali
większą ilocią planet niż Ziemia dzisiaj. Tylko że już diabelnie dawno temu zostali
obaleni... Ciągle niepokoi mnie ten pirgal, Mark. Jaki mózgowiec na Ziemi mógłby wreszcie
wymylić sposób na takie zminiaturyzowanie diraków, żeby dało się je montować na
zwiadowcach. Przecież oni tam nie mają nic lepszego do roboty.
Hazleton bez trudu potracił odczytać prawdziwy sens utyskiwań burmistrza.
- Może jeszcze uda nam się go wyniuchać, szefie. - Nie mamy najmniejszej szansy, Mark.
Nie możemy sobie pozwolić na wypady na boki.
- Cóż, nadam przez komunikator ostrzeżenie pierwszego stopnia - powiedział menedżer. -
Istnieje pewna szansa, że policji uda się spenetrować tę częć Żlebu, zanim pirgal stąd
zwieje.
- W ten sposób pięknie urządzimy samych siebie, nie uważasz? Poza tym ci piraci nie
opuszczą Żlebu, a w każdym razie nie wczeniej, niż wyłapią te wszystkie pojazdy
ratunkowe.
- Skąd można mieć tę pewnoć?
- Czy słyszałe w tym wołaniu SOS wzmiankę o napędzie bezpaliwowym?
- Jasne - powiedział Hazleton z lekkim zmieszaniem. - Ale człowiek, który znał sekret jego
budowy, musiał do tej pory już dawno zginąć. Nawet jeżeli udało mu się uciec z miasta,
zanim zmieniło się ono w obłok gazu.
- To wcale nie takie pewne, a akurat tego ten pirgal musi być pewien a b s o l u t n i e . Nie
sposób sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby ten napęd wpadł im w łapy. Pirgale
przestaliby być rzadkocią. Jeżeli w tej chwili nie występuje jeszcze w Galaktyce zjawisko
masowego bandytyzmu kosmicznego, to kiedy pozwolimy temu pirgalowi zapoznać się z
zasadą działania napędu bezpaliwowego, wystąpi ono na pewno i będzie to kwestia tylko
dziesiątków lat.
- Dlaczego? - spytała Dee.
Szkoda, że nie znasz lepiej historii, Dee, Nie sądzę, bycie mieli kiedykolwiek prawdziwych
piratów na Utopii, ale Ziemia borykała się niegdy z całą ich plagą. W końcu, tysiące lat
temu, korsarze sami wymarli, kiedy żaglowce wyparte zostały przez statki napędzane
paliwem. Te ostatnie były znacznie szybsze od żaglowców, nie mogły jednak same
uprawiać pirackiego procederu, ponieważ musiały regularnie zawijać do cywilizowanych
portów po węgiel. Zapasy żywnoci zawsze można było odnowić na jakiej bezludnej
wyspie, ale paliwem dysponowały tylko prawdziwe porty. Sytuacja wędrownych miast jest
dzisiaj dokładnie taka saga. One są statkami napędzanymi paliwem. Jeżeli temu piratowi
wpadnie w ręce napęd bezpaliwowy, to będzie mógł się obywać bez surowców
rozszczepialnych, a więc pokonywać nieskończone odległoci bez potrzeby choćby jednego
lądowania na jakiejkolwiek cywilizowanej planecie... Po prostu nie wolno do tego dopucić.
Musimy odebrać im ten napęd albo nie pozwolić, by wpadł im w łapy.
Hazleton podniósł się z krzesła, nerwowo wyłamując palce.
-To prawda - powiedział. -- I dlatego włanie bandyci staną na głowie, żeby schwytać te
pojazdy ratunkowe. Ma pan rację, Amalfi. Tak... A w całym Żlebie jest tylko jedno miejsce,
do którego mogły skierować się te pojazdy. Ta dzika gwiazda, Więc pirgal talie zdążył już
do tej pory do niej dotrzeć, a w najlepszym razie jest w drodze. - Popatrzył w zamyleniu na
ekran, znów połyskujący jedynie wiatłami bezimiennych gwiazd. - To wiele zmienia. Mam
wysłać to ostrzeżenie czy nie?
- Owszem, nadaj je. Tak każe prawo. Ale wylę, że rozprawienie się z tym pirgalem spadnie
na nas. My jestemy obeznani z zasadami postępowania wobec obcych kultur i znamy
sposób mylenia wędrowców nawet tak zwyrodniałych jak pirgale. Policja, nawet gdyby
zdążyła, na czas, mogłaby tylko wszystko schrzanić.
- Zgadza się. Rozumiem więc, że nasz kurs pozostaje bez zmian.
- Nie ma innego wyjcia.
Menedżer miasta ciągle jednak nie odchodził.
- Szefie - powiedział w końcu. - Oni są potężnie uzbrojeni. Bez najmniejszego trudu mogą
nas załatwić na cacy.
- Mark, gdybym nie wiedział, że jeste po prostu piekielnie leniwy, pomylałbym, że masz
pietra - warknął Amalfi. Urwał nagle i zmierzył Hazletona od stóp po sardoniczną, końską
twarz. - Czy też może przypadkiem do czego zmierzasz?
Hazleton zrobił minę chłopca przyłapanego na wyjadaniu dżemu ze słoika.
- Cóż, rzeczywicie przyszło mi co do głowy. Nie lubię pirgali, szczególnie tych, którzy
posuwają się do morderstwa. Nie zechciałby pan rozważyć małego projekciku?
- No - powiedział Amalfi z wyraźną ulgą. - To już lepiej. Posłuchajmy, co tam
wykombinował.
- Głównym punktem planu są kobiety. Nie ma lepszej przynęty na pirgali.
- Tu masz absolutną rację - powiedział Amalfi. Ale jakich kobiet chciałby do tego użyć?
Naszych? Mowy nie ma.
- Nie, nie - zaprotestował Hazleton. - Wszystko opiera się na założeniu, że wokół tej
gwiazdy krąży choć jedna zamieszkana planeta. Nadąża pan za mną?
- Co mi się zdaje - powiedział Amalfi bardzo powoli - że może już o kilka kroków cię
wyprzedziłem.
Dzika gwiazda pędząca przez Żleb kursem, który miał ją doprowadzić do jego
przeciwległej ciany nie wczeniej niż za dziesięć tysięcy ziemskich lat, niosła ze sobą szeć
planet, z których tylko na jednej panowały warunki w przybliżeniu podobne do ziemskich.
Ta włanie planeta lniła na ekranach chlorofilową zielenią już na długo przedtem, zanim
osiągnęła wielkoć pozwalającą na wyraźne wyodrębnienie jej tarczy. Zwiadowcy jeden po
drugim zjawiali się na wezwanie miasta, by krążyć wokół nowego wiata i obserwować go
bacznie swymi telewizyjnymi oczyma.
Wszędzie ukazywał im się dokładnie taki sam obraz: bezlitosny tropik i ferwor aktywnoci
okresu geologicznego porównywalnego z grubsza z ziemskim karbonem. Ta jedyna
nadająca się do zamieszkania planeta układu mogła być najwyraźniej tylko miejscem
krótkiego postoju - żadnej pracy zarobkowej nie obiecywała.
Raptem pojazdy zwiadowcze zaczęły odbierać słabe sygnały radiowe.
Nie sposób było oczywicie zrozumieć język tych przekazów; Amalfi natychmiast obarczył
tym problemem Ojców Miasta. Mimo to, wprowadzając miasto na stacjonarną orbitę, nie
przestawał przysłuchiwać się niezrozumiałemu bełkotowi.
Ojcowie Miasta orzekli:
"TEN JĘZYK JEST ODMIANĄ HUMANOIDALNEGO MODELU G, ALE SYTUACJA JEST
DOŚĆ ZAGADKOWA. W ZASADZIE POWIEDZIELIBYŚMY, ŻE POSŁUGUJĄCY SIĘ NIM
LUDZIE NALEŻĄ DO RASY RDZENNIE TUBYLCZEJ - ZJAWISKO RZADKIE, LECZ
NIEZUPEŁNIE WYJĄTKOWE. JEDNAKŻE WYSTĘPUJĄ W NIM FORMY MOGĄCE BYĆ
DEGENERACJAMI FORM ANGIELSKICH, A TAKŻE OCZYWISTA RÓŻNORODNOŚĆ
DIALEKTÓW, SUGERUJĄCA WYSTĘPOWANIE SPOŁECZNOŚCI PLEMIENNYCH. TEN
OSTATNI FAKT NIE BARDZO DAJE SIĘ POGODZIĆ Z POSIADANIEM ŁĄCZNOŚCI
RADIOWEJ ANI Z ZAKŁADAJĄCYMI JEDNOLTTOŚĆ JĘZYKOWYMI KRYTERIAMI
MODELU. W TEJ SYTUACJI MUSIMY KATEGORYCZNIE ZAKAZAĆ PANU
HAZLETONOWI JAKICHKOLWIEK MACHINACJI PODCZAS CAŁEGO POBYTU NA TEJ
PLANECIE".
- Nie prosiłem ich o radę - burknął Amalfi. A jaki pożytek na tym etapie może przynieć
wykład etymologii? Mimo wszystko pilnuj się, Mark...
- Pamiętaj o Thorze V - powiedział Hazleton naladując do perfekcji tubalny głos
burmistrza. W porządku, szefie. Lądujemy?
W odpowiedzi Amalfi chwycił drążek sterowniczy i miasto zaczęło siadać. Nigdzie nie
udało mu się wypatrzeć miejsca mogącego posłużyć za naturalne lądowisko i szybko
zdecydował, że nic takiego w ogóle się nie pojawi. Poprowadził miasto łagodnym lizgiem w
dół, kierując się głównie coraz głoniejszym zawodzeniem słuchawek.
Z wysokoci czterech tysięcy metrów dostrzegł gdzie wród wzburzonego morza
ciemnozielonych wierzchołków drzew krótki błysk. Pojazdy zwiadowcze nadciągnęły
natychmiast nad to miejsce i na ekranach pojawił się dach otoczony wieżyczkami
strzelniczymi, a potem drugi, czwarty, dziesiąty - całe miasto. Ale nie wędrowne, lecz
tubylcze, na stałe wronięte w ziemię. Zbliżenia pokazały, że otacza je wysoki mur
wyrastający porodku doć dużej polany, a przesłaniająca dachy i wieże zieleń jest zwykłym
kamuflażem.
Gdy zeszli na trzy tysiące metrów, z tubylczego grodu wyprysnęło w górę kilkanacie
niewielkich stateczków, ciągnących za sobą pióropusze ognia i do złudzenia
przypominających stadko wystraszonych ptaków.
- Obsługa dział! - rzucił Hazleton do mikrofonu. Na stanowiska!
Amalfi potrząsnął przecząco głową, nie przerywając sprowadzania miasta w dół. Ognicie
upierzone ptaki wykonały wokół nich pętlę, rysując na niebie dymny, dziwnie
skomplikowany wzór. Patrząc na nie, każdy Ziemianin pomylałby jednak nie o ptakach, a o
godowej pogoni trutni za królową pszczół. I choć burmistrz nie widział żadnego ziemskiego
ptaka ani pszczoły od ponad pięciuset lat, to jednak wyczuł, że ognisty orszak ma
charakter ceremonialny. Ze stosowną do takiego powitania powagą zatrzymał miasto
niedaleko od jego otoczonego dżunglą odpowiednika i zawiesił je tuż nad wierzchołkami
gigantycznych sagowców. Następnie zamiast oczycić lądowisko zwykłą, błyskawiczną w
działaniu, salwą z dział mezonowych, spolaryzował ekran wiratorów.
Podstawa i wierzchołek wędrowca zmatowiały. W ułamku sekundy rosnące bezporednio
pod miastem olbrzymie skrzypy i paprocie wprasowane zostały w błoto jako syntetyczne
skamieliny. Te roliny, które znajdowały się już poza krawędzią miasta, zostały odarte z lici i
rozłupane na drzazgi, a dopiero znacznie dalej puszcza odgięła się ogromnym kołem na
zewnątrz miasta, przy wtórze ogłuszającego i olepiającego wybuchu.
Pech chciał, że akurat w tej włanie chwili wysiadł na skutek przeciążenia wirator z
Dwudziestej Trzeciej Ulicy i z wysokoci stu pięćdziesięciu metrów miasto po prostu spadło.
W ten sposób lądowanie nabrało cech znacznie większego kataklizmu, niż Amalfi to sobie
założył. Hazleton trzymał się kurczowo swego strapontena, dopóki wieża kontrolna nie
przestała się kołysać, i dopiero wtedy wytarł płynącą mu z nosa krew chusteczką trzymaną
rozsądnie pod ręką.
- To przedstawienie miało o jeden efekt dramatyczny za dużo - powiedział. - Lepiej pójdę
natychmiast dopilnować naprawy tego wiratora - na wszelki wypadek. Pewnego dnia szlag
na dobre trafi tę maszynę, szefie.
Amalfi wyłączył urządzenie kontrolne gestem człowieka zadowolonego z siebie.
- Jeżeli ten pirgal teraz się tu pojawi, to po tym naszym lądowaniu ciężko mu będzie
wywalczyć sobie wród tubylców jaki prestiż. Ruszaj, Mark. To ci zajmie sporo czasu.
Burmistrz wsunął swoje beczkowate ciało do szybu windowego i pozwolił polu tarcia znieć
się delikatnym lizgiem na ulicę. Był to z pewnocią znacznie szybszy i przyjemniejszy
sposób podróżowania niż winda czy zsuwanie się po cianie budynku przy używaniu
własnego czoła jako hamulca. Na zewnątrz fronton wieży kontrolnej lnił w tropikalnym
słońcu, co przypomniało Amalfiemu, że i fasada ratusza wychodzi na tę samą stronę i że w
tych ostrych promieniach stara dewiza miasta jest pewnie wietnie widoczna nawet pod
grubą warstwą patyny. Miał jednak nadzieję, że nikt z tubylców nie potrafi jej odczytać -
fatalnie popsułoby to efekt lądowania.
Nagle uzmysłowił sobie, że zawodzenie, które przedtem dobywało się z jego słuchawek,
wypełnia teraz przeraźliwym odgłosem całą ulicę. Tu i tam, trzeźwe, powszednie twarze
mieszkańców wędrowca odwracały się, by spojrzeć w dół Avenue, a na twarzach tych
malowało się zdumienie pomieszane z rozbawieniem i niewytłumaczalnym smutkiem.
Amalfi także spojrzał w tę stronę.
Zbliżała się do niego procesja dzieci. Do bioder były ciasno jak mumie owinięte paskami
bandaży w kolorach na przemian białym i czerwonym, a od pasa w dół zwisały im strzępy
kolorowej tkaniny lejącej się jak jedwab i powiewającej przy najmniejszym ruchu nóg.
Po każdym kroku następował głęboki ukłon, po którym dzieci wyciągały szeroko przed
siebie ręce. Poruszały nimi na podobieństwo trzepotu ptasich skrzydeł, tocząc przy tym
głową od ramienia do ramienia i bujając się na piętach i palcach stóp, po czym zaczynały
szybko kręcić się wokół własnej osi. Na rękach i kostkach bosych nóg grzechotały
bransolety z czego, co wyglądało na suszone strąki jakich dziwnych rolin. Ponad tym
wszystkim unosiło się ich zawodzenie przypominające dźwięk wodnych organów.
Pierwszą nie kontrolowaną reakcją Amalfiego było zdumienie, dlaczego Ojcowie Miasta
tak bardzo łamali sobie obwody nad językiem używanym na tej planecie. To były przecież l
u d z k i e dzieci. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwoci.
Z tyłu, w bardziej dostojnej procesji postępowali wysocy, czarnowłosi mężczyźni,
wykrzykujący chórem tylko jedno słowo, które w sporych odstępach czasu zagłuszało
dziecięcy tupot i jazgot. Mężczyźni także byli ludźmi: ich nieruchomo wyciągnięte do
przodu ręce miały po pięć zakończonych paznokciami palców; ich brody wyrastały w tych
samych anatomicznie miejscach co u ludzi; ich obnażone piersi wskazywały na obecnoć
żeber, tam gdzie żebra być powinny, i pozwalały się domylać, że pod skórą znajdują się
prawidłowo rozwinięte obojczyki.
Jedynie co do kobiet można było mieć pewne wątpliwoci. Zamykały procesję, stłoczone
wszystkie razem w wielkiej klatce, ciągnionej przez ogromne jaszczury. Były zupełnie
nagie, straszliwie zaniedbane i mogły być przedstawicielkami jakichkolwiek naczelnych.
Nie wydawały z siebie żadnego dźwięku, patrząc zaropiałymi oczyma z tą samą
obojętnocią na budynki wędrownego miasta, na jego włacicieli i na swoich panów. Od
czasu do czasu czochrały się niechętnie, krzywiąc się z bólu zadawanego sobie własnymi,
połamanymi paznokciami.
Dzieci ustawiły się wokół Amalfiego, kierując się pewnie tym, że był największy. Burmistrz
spodziewał się tego - było to tylko jeszcze jedno potwierdzenie ich przynależnoci do
rodzaju ludzkiego. Stał bez ruchu, kiedy dzieci otoczyły go kołem i usiadły na ziemi, wciąż
zawodząc, kiwając się na wszystkie strony i potrząsając bransoletami. Mężczyźni także
ustawili się wokół niego, twarzami w jego stronę, z rękami wyciągniętymi w jego kierunku.
Na koniec w sam rodek podwójnego kręgu, dosłownie do stóp burmistrza, przyciągnięta
została rozsiewająca odrażający fetor klatka. Dwaj służący wyprzęgli potulne jaszczury i
odprowadzili je na bok.
Zawodzenie nagle ustało. Najwyższy i najbardziej imponujący mężczyzna wystąpił do
przodu i skłonił się głęboko, wykonując trzepoczącymi dłońmi dziwny gest tuż ponad
asfaltową nawierzchnią Avenue. Zanim Amalfi zdążył odgadnąć, o co mu chodzi,
nieznajomy wyprostował się, włożył burmistrzowi do ręki jaki ciężki przedmiot i cofnął się o
krok, wykrzykując na cały głos to jedno słowo, które przedtem chórem wołali mężczyźni.
Teraz wszyscy razem odpowiedzieli mu jednym przeraźliwym wrzaskiem i zapadła
całkowita cisza.
Amalfi został sam na sam z klatką, otoczony podwójnym kręgiem przyglądających mu się
chciwie tubylców. Spojrzał na ciężki metalowy przedmiot spoczywający w jego dłoni.
Był to ozdobny, kuty w żelazie klucz.
ROZDZIAŁ 4
*
Mizoginia
*
Miramon wiercił się nerwowo na samym brzegu krzesła, a wielkie, czarne pióro, wpięte w
węzeł włosów na czubku jego głowy, podrygiwało niepewnie. To że w ogóle na nim usiadł,
wiadczyło o zaufaniu, jakie musiał w nim wzbudzić Amalfi, bo na początku nie sposób było
go do tego namówić. Zgodnie ze zwyczajem tej planety po prostu kucał. Krzesła były
niewygodnymi atrybutami bogów.
- Ja sam nie wierzę w bogów - wyjaniał Amalfiemu, potrząsając piórem w rytm tego, co
mówił. - Dla każdego t e c h n i k a, rozumie pan, byłoby zupełnie jasne, że wasze miasto
jest po prostu produktem cywilizacji górującej nad naszą, a wy jestecie takimi samymi
ludźmi jak my. Ale na tej planecie religia dysponuje ogromną władzą, bardzo bezporednią
władzą. W takich sprawach niedobrze jest przeciwstawiać się opinii publicznej.
Amalfi skinął głową.
- Po tym, co mi pan opowiedział, mogę w to uwierzyć. O ile nam wiadomo, wasza sytuacja
jest zupełnie wyjątkowa. Co się dokładnie stało, kiedy wasza cywilizacja upadła?
Miramon wzruszył ramionami.
- Nie wiemy. To było ponad osiem tysięcy lat temu i poza legendą nic z niej nie pozostało.
Naukowcy i kapłani zgadzają się co do tego, że mielimy tutaj jaką wysoko rozwiniętą
kulturę. I klimat był wtedy inny. Mówiono mi, że regularnie co roku następował okres
zimna, ale nie bardzo mogę zrozumieć, jak w takich warunkach ludzie mogli przeżyć. Poza
tym było znacznie więcej gwiazd. Starożytne malowidła ukazują ich całe tysiące, choć w
szczegółach różnią się między sobą.
- Naturalnie. Czyżbycie nie wiedzieli, że wasze słońce porusza się z nienormalnie dużą
szybkocią względną?
- Porusza się? - rozemiał się Miramon. - Tak włanie uważają niektórzy z naszych co
bardziej mistycznych uczonych. Utrzymują oni, że skoro poruszają się planety, to musi to
robić także słońce. Moim zdaniem to bardzo niedoskonała analogia. W końcu z naszych
obserwacji wynika, że planety i słońce nie są do siebie podobne pod żadnym innym
względem. Dlaczego zatem miałyby być podobne pod tym jednym? I czy gdybymy się
poruszali, to ciągle jeszcze bylibymy w tym korycie nicoci?
- Oczywicie, że bylibycie. Jestecie. Nie docenia pan wielkoci Żlebu. Z tej odległoci
niemożliwe jest wykrycie jakiejkolwiek paralaksy, lecz za kilka tysięcy lat zaczniecie
podejrzewać jej istnienie. Kiedy znajdowalicie się w bliskim sąsiedztwie innych gwiazd,
wasi przodkowie doskonale orientowali się w ruchu waszego układu na podstawie
obserwacji zmieniającego się położenia najbliższych słońc.
Miramon nie wyglądał na przekonanego.
- Chylę oczywicie czoła przed wyższocią waszej wiedzy - powiedział. - Może jest i tak, jak
mówicie. Jednak legenda głosi, że za jaki grzech naszego ludu bogowie wygnali nas na
bezgwiezdną pustynię i zmienili nasz klimat w nieustający żar. Dlatego włanie kapłani
twierdzą, że znajdujemy się w piekle i że po to, by powrócić znów między chłodne
gwiazdy, musimy odpokutować za nasze grzechy. Nie mamy czego takiego, co pan okrelił
mianem nieba. Kiedy umieramy, umieramy potępieni. Zbawienie musimy wywalczyć sobie
tutaj, poród wiecznego błota, w czasie trwania naszego życia. W naszej sytuacji ta
doktryna ma swoje zalety.
Amalfi pogrążył się w rozmylaniach. Teraz przebieg wydarzeń na tej planecie rysował się
już zupełnie jasno, ale niemożnoć wytłumaczenia tego Miramonowi przyprawiała go o
depresję. Twardy zdrowy rozsądek bywa czasami zaporą nie do przebycia. O tej planety
nachylona była pod wyraźnym kątem i wykazywała stosowną do tego wielkoć wibracji, a to
znaczyło, że podobnie jak na Ziemi, występuje tutaj cykl Draysoniana: co jaki czas
następuje wahnięcie osi, po czym planeta wznawia ruch obrotowy pod innym kątem,
czego wynikiem są dramatyczne zmiany klimatu. Na Ziemi zjawisko takie zachodziło mniej
więcej co dwadziecia pięć tysięcy lat, a pierwszy taki wypadek, który miał miejsce w
czasach historycznych, był przyczyną powstania wielu nieprawdopodobnie głupich legend i
wierzeń, znacznie głupszych, ogólnie rzecz biorąc, niż te wyznawane przez mieszkańców
Mizoginii.
Całe nieszczęcie tubylców polegało na tym, że zmiana kąta nachylenia osi ich planety
nastąpiła niemal w tym samym momencie, w którym ich układ rozpoczął swą podróż przez
Żleb. Zepchnęło to bardzo wysoko rozwiniętą cywilizację, kulturę, która włanie wkraczała w
najowocniejszą fazę swego rozwoju, z powrotem do okresu samowyniszczających walk, i
to bez jakiegokolwiek etapu przejciowego.
Życie na planecie przedstawiało teraz sobą przedziwny obrazek. Politycznie regresja
zatrzymała się w okresie rozpadu wspólnoty pierwotnej i obecnie znów następował
powolny rozwój, z trudem przedzierający się przez etap wojujących ze sobą państw-miast,
a właciwie państw-grodów. Mimo to podstawy naukowych technik sprzed omiu tysięcy lat
nie zostały całkowicie zapomniane - rozpoczynały budzić się do nowego życia, wydając
nowe owoce.
Normalnie państwa-grody powinny walczyć ze sobą przy użyciu mieczy, a nie pocisków
rakietowych, chemicznych rodków wybuchowych i naddźwiękowych samolotów. Samo
latanie w powietrzu powinno ciągle jeszcze być nierealnym marzeniem o posiadaniu
upierzonych skrzydeł, a nie odrzutowym faktem. Astronomiczny i geologiczny wypadek na
dobre splątał cieżki historycznego rozwoju.
- Co by się ze mną stało, gdybym wtedy otworzył tamtą klatkę? - spytał Amalfi.
Miramon zrobił taką minę, jakby dostał mdłoci.
- Prawdopodobnie zostałby pan zabity... a w każdym razie próbowaliby pana zabić -
powiedział z wyraźną niechęcią. - Bo otwarcie tej klatki byłoby uwolnieniem zła i
skierowaniem go przeciwko nam. Kapłani twierdzą, że to kobiety przywiodły nas do
grzechu popełnionego w Złotej Epoce. A bandyckie grody nie hołdują już temu
barbarzyńskiemu przekonaniu i dlatego włanie ucieka do nich tak wielu naszych
dezerterów. Nie ma pan pojęcia, co to znaczy wykonywać co roku, tak jak tego wymaga
prawo, swą powinnoć wobec rasy. To czysty obłęd!
Głos przepełniło mu ogromne rozgoryczenie.
- Włanie dlatego tak trudno wytłumaczyć naszym mężczyznom, że bandyckie grody są
skazane na samozagładę. Wszyscy tutaj jestemy wykończeni walką i odbudowywaniem
Złotej Epoki garciami błota, wykończeni zmaganiem się z dżunglą, mamy doć
utrzymywania społecznych reguł zachowania całkowicie ignorujących jej obecnoć. Ale
najbardziej mamy doć corocznego obrządku w Świątyni Przyszłoci. W bandyckich grodach
kobiety są czyste i nie drapią.
- Bandyckie grody nie walczą z dżunglą? - spytał Amalfi.
- Nie. One żyją z łupienia tych, którzy to robią. Ich mieszkańcy całkowicie zarzucili religię.
Pierwszym posunięciem buntującego się grodu jest wyrżnięcie w pień wszystkich
kapłanów. Niestety kasta kapłanów jest nam niezbędna. Stąd musimy znosić istnienie
naszych kobiet-bestii, bo zmiana jednego dogmatu pociągnęłaby za sobą poddanie w
wątpliwoć całej doktryny wiary; tak nam przynajmniej mówią. Tylko dzięki kapłanom
uczymy się, że lepiej być mężczyznami niż salamandrami. Więc my, technicy, bardzo
rygorystycznie przestrzegamy wszelkich obrządków, choćby niektóre z nich były nie wiem
jak głupie, i uważamy za rzecz bez znaczenia to, że nie wierzymy w istnienie bogów.
- Jest w tym jaki sens - przyznał Amalfi. Nabrał głębokiego przekonania, że Miramon jest
zupełnie bystrym facetem. Jeżeli rzeczywicie był przedstawicielem tak wielkiej częci
społeczeństwa, jak powiadał, to na tym dzikim, uciekającym wiecie można by wcale
niemało zarobić.
- Ciągle jeszcze mnie zdumiewa, skąd pan wiedział, że ten klucz trzeba wziąć jedynie w
depozyt - powiedział Miramon. - Było to dokładnie to, co należało zrobić, ale jak pan się
mógł tego domylić?
Amalfi umiechnął się szeroko.
- To nie było takie trudne. Wiem, jak wygląda człowiek, który rzuca na ziemię gorący
kartofel. Wasz kapłan wykonywał wszystkie gesty człowieka składającego wielki dar, ale
wyraźnie nie mógł się doczekać, kiedy będzie to już miał za sobą. Nawiasem mówiąc,
teraz, kiedy Dee je wykąpała, a Wydział Medyczny podreperował je psychicznie i fizycznie,
niektóre z tych kobiet zupełnie nieźle się prezentują. Niech się pan nie boi, nic nie
powiemy waszym kapłanom. Jak rozumiem, od tej pory mamy być dla was czym w rodzaju
przyszywanych ojców.
- Uważa się was tutaj za emisariuszy Złotej Epoki - powiedział Miramon z poważną miną. -
Nie zdradził pan jednak, kim jestecie naprawdę.
- Zgadza się. Czy macie u siebie wędrownych robotników? To okrelenie doć nieźle brzmi
w waszym języku, ale zupełnie nie wiem, jak...
- Oczywicie, oczywicie. Śpiewaków, żołnierzy, zbieraczy owoców. Oni wszyscy wędrują od
grodu do grodu, sprzedając swoje usługi -powiedział Miramon, a potem, znacznie szybciej
niż Amalfi się tego spodziewał, dotarł do sedna. - Czy wy... czy chce pan powiedzieć, że
wasze bogactwa są... na sprzedaż? Że my moglibymy je kupić?
- Tak włanie, Miramon.
- Ale jak my wam zapłacimy? - jęknął Miramon, zupełnie oszołomiony. - Wszystko, co
nazywamy bogactwem, wszystko, co posiadamy, nie starczy na kupienie materiału, z
którego zrobiona jest pańska kamizelka!
Amalfi zaczął się zastanawiać, czy można oczekiwać od Miramona, że zrozumie całą
złożonoć sytuacji. Do tej pory najwyraźniej ciągle nie doceniał tego Mizogina, a tymczasem
być może większą korzyć przyniosłoby potraktowanie go pełną dawką prawdy. Trzymając
kciuki, by nie okazała się ona miertelna, zaczął powoli wyjaniać:
- To jest tak. Cywilizacja, do której należymy, używa jako pieniędzy pewnego metalu. Wy
na swojej planecie macie go ogromne iloci, ale wydobycie jego rud i ich rafinacja są
bardzo trudne. Jestem pewien, że do tej pory udało wam się co najwyżej wykryć jego
istnienie. Jedną z rzeczy, które chciałbym od was uzyskać, jest pozwolenie na jego
wydobycie.
Miramon spojrzał na niego z niedowierzaniem otwierając oczy tak szeroko, że było to
niemal komiczne.
- Pozwolenie? - powtórzył niepewnie. - Panie burmistrzu, czy wasz kodeks etyczny jest
równie głupi jak nasz? Do czego potrzebne wam jakiekolwiek pozwolenie? Dlaczego nie
mielibycie wydobywać sobie tego metalu bez naszej zgody?
- Nie pozwoliłyby nam na to instytucje stojące na straży naszego prawa. Działalnoć
wydobywcza na waszej planecie przyniosłaby nam bogactwo, niemal niewiarygodne
bogactwo. Nasze analizy wykazują, że na Mizoginii występują nie tylko fantastyczne iloci
germanu, ale także pewne rolinne substancje, znane powszechnie jako geriatryki.
- Słucham?
- Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że substancje te odpowiednio stosowane odsuwają
moment mierci na czas nieokrelony.
Miramon z wielką godnocią podniósł się z krzesła.
- Pan sobie ze mnie żartuje - powiedział. - Wrócę, kiedy zechce pan porozmawiać ze mną
poważnie.
- Bardzo proszę, niech pan usiądzie - poprosił Amalfi. - Zapomniałem, że proces starzenia
się nie wszędzie uważany jest za anomalię. Starzenie się jest wynikiem zwykłego
obniżenia zdolnoci organizmu do budowy komórek, czemu można skutecznie zapobiegać,
jeżeli się wie jak. Śmierć pokonano już bardzo dawno temu, jeszcze przed rozpoczęciem
lotów międzygwiezdnych. Ale potrzebnych do tego rodków farmakologicznych zawsze było
za mało, a ich brak dawał się coraz bardziej we znaki, w miarę jak coraz większa częć
Galaktyki zasiedlana była przez ludzi. W tej chwili zaledwie dwie tysięczne procenta całej
populacji mogą korzystać z kuracji geriatrycznej. Większoć leków geriatrycznych
rozprowadzanych legalną drogą dociera do ludzi, którym przedłużenie życia potrzebne jest
najbardziej, czyli innymi słowy do tych, którzy zarabiają na nie pokonując ogromne
przestrzenie. Doprowadziło to do tego, że jedna ampułka jakiegokolwiek geriatryku,
choćby nawet najmniej skutecznego, kosztuje tyle, ile zażąda sprzedawca - oczywicie
jeżeli w ogóle znajdzie się kto, kto uzna, że może się obejć bez takiej ampułki. Żadnej z
substancji geriatrycznych nigdy do tej pory nie udało się zsyntetyzować, więc gdybymy
mogli zebrać je tutaj u was...
- To wystarczy. Nie potrzeba, żebym rozumiał więcej - przerwał mu Miramon. Kucnął w
zadumie, porzucając krzesło, które widocznie przeszkadzało mu w myleniu. - Po tym
wszystkim zaczynam się zastanawiać, czy jednak naprawdę nie jestecie wysłannikami
Złotej Epoki. Cóż, myląc o tym, bardzo trudno jest zachować jaki rozsądek. Dlaczego
wasza cywilizacja mogłaby mieć co przeciwko waszemu wzbogaceniu się?
- Nie będzie miała nic, jeli dojdziemy do tego uczciwą drogą. Będziemy musieli udowodnić,
że zapracowalimy na nasze bogactwa. W przeciwnym razie bylibymy podejrzewani o
handel na czarnym rynku lekami należącymi się szeregowym mieszkańcom naszego
miasta. Potrzebne nam będzie pisemne porozumienie z wami - pozwolenie.
- Teraz rozumiem - powiedział Miramon. - Dostaniecie je, jestem tego pewien. Ja sam,
oczywicie, nie mogę wam tego zagwarantować, potrafię jednak przewidzieć, czego w
zamian będą chcieli kapłani.
- Więc czego? To włanie chciałem wiedzieć. Niech pan wali.
- Przede wszystkim poproszą was o zdradzenie sekretu tego... tego leku na mierć. Będą
chcieli zachować go dla siebie i ukryć przed innymi. Może tak włanie nakazuje mądroć.
Rozdanie tego leku wszystkim przyczyniłoby się do gwałtownego wzrostu liczby
dezerterów, bo któż chciałby służyć w Świątyni Przyszłoci w nieskończonoć. Tak czy
inaczej, jestem pewien, że zażądają tego leku.
- Więc go dostaną, ale chyba dopilnujemy, żeby jaki mały przeciek zdradził jego tajemnicę
także innym. Ojcowie Miasta wiedzą wszystko na temat terapii, a wy macie tutaj taką iloć
tych substancji, że nie ma najmniejszego powodu, dla którego nie mielibycie poddać się jej
wszyscy. - Prywatnie Amalfi uważał, że jest jeszcze jedna ważna przyczyna, dla której
należy tak postąpić. Gdyby Mizoginia dotarła kiedy do drugiego brzegu Żlebu z zapasem
geriatryków mogącym zaspokoić potrzeby niemal całej galaktycznej populacji, rozpętałoby
się ekonomiczne piekło. - Co jeszcze?
- Zostaniecie poproszeni o zniszczenie dżungli.
Amalfi cofnął się gwałtownie z krzesłem zupełnie ogłuszony i otarł pot ze swej łysej głowy.
Zniszczyć dżunglę! Och, usunąć ją z jakich konkretnych miejsc, choćby nawet wielu i o
znacznym obszarze, byłoby stosunkowo proste. Można by nawet udostępnić Mizoginom
broń energetyczną, za pomocą której mogliby systematycznie oczyszczać te miejsca z
odrostów. Ale wczeniej czy później dżungla i tak odniosłaby zwycięstwo. Wieczna
ogromna wilgotnoć podłoża i powietrza musiałaby w krótkim czasie doprowadzić do
zniszczenia broni, której Mizogini nie byliby w stanie ani odpowiednio konserwować, ani
tym bardziej naprawiać. Czy najinteligentniejszy Sumer mógłby naprawić aparat
rentgenowski, nawet gdyby wiedział, jak to zrobić? Przecież do tego potrzebna jest
odpowiednia technologia.
Nie, dżungla musiałaby kiedy wrócić. A policja cigająca pirgala na skutek ostrzeżenia,
które Amalfi sam kazał wystosować, zjawiłaby się w końcu na Mizoginii i sprawdziła -
oczywicie przy okazji - czy wędrowiec wywiązał się ze swojej umowy. Do tego czasu
planetę mogłaby znów pokryć dżungla równie nieokiełznana jak dzi. I wtedy - żegnajcie
bogactwa! Tutejszy klimat był wprost wymarzony dla rozwoju wszelkiej tropikalnej
rolinnoci. Dżungla będzie tutaj rosła aż do następnej zmiany osi planety i nie ma na to
rady.
- Przepraszam - powiedział i sięgnął po kask kontrolny. - Z Ojcami Miasta proszę.
- SŁUCHAMY - odezwał się po chwili generator głosu.
- Jak zabralibycie się do zniszczenia dżungli?
- OPYLENIE SZEŚCIOFLUORKOKRZEMIANEM SODU POWINNO WYSTARCZYĆ -
odparł niemal natychmiast generator. - W WILGOTNYM KLIMACIE POWINIEN
WYWOŁAĆ CAŁKOWITE POPARZENIE LIŚCI. TRUDNIEJSZE DO WYTĘPIENIA
ROŚLINY MOŻNA BYŁOBY OPRYSKAĆ KWASEM 2,4-
DWUCHLOROFENOKSYOCTOWYM. PO JAKIMŚ CZASIE DŻUNGLA OCZYWIŚCIE
POWRÓCI.
- O to mi włanie chodzi. Czy nie ma sposobu, żeby usunąć ją na stałe?
- NIE MA, CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA.
- Co takiego?!
- NIE MA; CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA. W TAKIM
WYPADKU MOŻNA BYŁOBY ZMIENIĆ KĄT NACHYLENIA JEJ OSI. NIGDY DO TEJ
PORY NIE PRÓBOWANO TEGO ZROBIĆ, ALE Z TEORETYCZNEGO PUNKTU
WIDZENIA JEST TO ZUPEŁNIE PROSTE. PROJEKT USTAWY O REGULACJI
ZIEMSKIEJ OSI ZOSTAŁ NA OSIEMDZIESIĄTEJ DRUGIEJ SESJI RADY ODRZUCONY
TYLKO TRZEMA GŁOSAMI CZŁONKÓW LOBBY OBROŃCÓW ŚRODOWISKA
NATURALNEGO.
- Czy miasto dałoby sobie z tym radę?
- NIE. KOSZT TAKIEGO PRZEDSIĘWZIĘCIA BYŁBY NIE DO PRZYJĘCIA.
BURMISTRZU AMALFI, CZY PAN ROZWAŻA MOŻLIWOŚĆ PRZECHYLENIA TEJ
PLANETY?!! ZAKAZUJEMY!!! WSZYSTKO WSKAZUJE NA TO, ŻE...
Amalfi zerwał z głowy kask i cisnął nim w poprzek pokoju. Miramon podskoczył jak
oparzony, z wyrazem pełnego przerażenia na twarzy.
- Hazleton!!!
Menedżer miasta wpadł przez drzwi, jakby jechał na wrotkach, potężnie kopnięty od tyłu.
- Jestem, szefie... Co...
- Leć na, dół i wyłącz Ojców Miasta! Szybko, zanim się połapią i co zrobią! Człowieku, nie
stój tak, tylko pędź!
Hazletona już nie było. Po przeciwnej stronie pokoju hełmofon skrzeczał nerwowo równymi
sylabami, podając jakie dane.
I nagle umilkł.
Ojcowie Miasta zostali wyłączeni i teraz już nic nie mogło powstrzymać Amalfiego przed
ruszeniem z posad bryły wiata.
Po raz pierwszy od pięciuset lat - to jest od czasu tamtej afery na Epoce, kiedy to na
pewien czas miasto zupełnie pozbawiono dopływu energii - nie można było konsultować
się z Ojcami Miasta, co sprawiało, że praca była trudniejsza, niż mogłaby być, wyjąwszy
oczywicie to, że nie zakłócał jej ich konserwatyzm. Przesunięcie osi planety, sedno całego
przedsięwzięcia, było w zasadzie doć proste - wiratory miasta mogły bez trudu temu
podołać - ale uboczne skutki działania tego lekarstwa mogły łatwo okazać się groźniejsze
od samej choroby.
Głównym problemem były sejsmiczne reperkusje eksperymentu. Szybko obracające się
ciała bywają bardzo uparte, kiedy próbuje się je nakłonić do zmiany pozycji
przestrzennych. A gdy pokona się już inercję, pojawia się ona w formie jakiej innej energii,
przybierając najchętniej postać licznych i potężnych ruchów sejsmicznych. Trudno było
także przewidzieć i inne następstwa podjętej pracy. Ruch obrotowy planety wytwarzał
normalne w takich warunkach pole magnetyczne. Amalfi nie wiedział, jak to pole zareaguje
na wywołane zmianą osi wypaczenie jego sieci przestrzennej, ani co stanie się z
Mizoginią, kiedy wiratory spolaryzują całe pole grawitacyjne planety. Ścile rzecz biorąc, w
chwili "przeprowadzki" cała planeta miała zostać pozbawiona swego własnego momentu
magnetycznego, ponieważ jednak dokonywanie wszelkich obliczeń należało do Ojców, nie
było sposobu, żeby ustalić, gdzie pojawi się powstała w ten sposób nadwyżka energii, ani
jaką osiągnie wielkoć i postać.
Amalfi poruszył ten temat w rozmowie z Hazletonem. - Gdybymy mieli do czynienia ze
zwykłym problemem, powiedziałbym, że przybierze ona formę prędkoci - zasugerował. - W
takim przypadku ruszylibymy na przymusową majówkę. Ale to nie jest zwykły problem.
Wchodząca w grę masa jest... no, po prostu planetarna. Co ty na ten temat sądzisz, Mark?
- Pojęcia nie mam, co o tym sądzić - przyznał się Hazleton. - Równania dostarczają nam
tylko ogólnych rozwiązań, i to w dodatku rozwiązań skwantowanych. A cały ten problem
należy do klasycznej teorii pól. Kiedy ruszamy miasto, zmieniamy moment magnetyczny
składających się na niego elektronów. Ale miasto jest ciałem małej masy. Nie ma swego
własnego momentu pędu ani znaczącego momentu magnetycznego.
- Tu włanie utknąłem. W przechodzeniu od prawdopodobieństwa do tensorów nie jestem
wcale lepszy od biednego, starego Einsteina. Z tego, co wiem, nikt nigdy nie zajął się
nieciągłocią, jaka występuje między tym, co wirator robi z pojedynczym elektronem, a tym,
co się dzieje w polu wiratora z ciałem o wielkiej masie.
- Tak czy inaczej prędkoć moglibymy kontrolować lub nawet zupełnie ją w tym wypadku
zignorować. Ale co będzie, jeżeli zamiast tego energia przybierze postać ciepła? Z
Mizoginii nie pozostanie nic poza chmurą gazu.
Amalfi potrząsnął przecząco głową.
- To raczej mało prawdopodobne. Jako ciepło może się oczywicie objawić moment
żyroskopowy, ale nie magnetograwitacyjny. Najbezpieczniej będzie chyba założyć, że
pojawi się on w formie prędkoci, tak jak w czasie normalnego lotu. Zastosuj standardowe
przekształcenia i zobacz, co ci wyjdzie.
Hazleton pochylił się nad suwakiem logarytmicznym; wielkie krople potu, pokrywające całe
czoło, zaczęły mu spływać wzdłuż nosa aż do linii wąsów. Amalfi zaczynał rozumieć,
dlaczego Mizoginom tak bardzo zależy na pozbyciu się dżungli i jej wiecznej wilgoci. Jego
własne ubranie, choć zupełnie przewiewne, od momentu wylądowania na tej planecie nie
było suche nawet przez sekundę.
- No więc jeżeli nie zrobiłem gdzie jakiego błędu - odezwał się w końcu menedżer miasta -
to cały ten kram wystrzeli stąd mniej więcej z dwukrotną prędkocią wiatła. Wcale nie
najgorzej - to mniej niż nasza szybkoć podróżna. Zawsze będziemy mogli zrobić pętlę i
sprowadzić planetę z powrotem na jej orbitę.
- Tak? A niby w jaki sposób? Pamiętaj, że nie mamy nad tym żadnej kontroli! Wektor
pojawi się automatycznie w momencie uruchomienia wiratorów. Nie wiemy nawet, w jakim
kierunku ta strzałka będzie wskazywać. Może się zdarzyć, że w ułamku sekundy zmienimy
się w taran walący prosto w miejscowe słońce. Nie sposób przewidzieć kierunku tego
ruchu.
- Owszem, można to zrobić - zaprotestował Hazleton. - Polecimy oczywicie według osi
obrotu.
- A co z momentem obrotowym?
- Z tym nie ma żadnego problemu... a nie, owszem, jest. Ciągle zapominam, że mamy do
czynienia z planetą, a nie elektronem. - Znów zaczął manipulować suwakiem. - Nie da
rady. Za dużo niewiadomych. Bez Ojców nie da się tego na czas rozwiązać, a moment
obrotowy może poważnie zwiększyć szybkoć końcową. Ale gdyby nam się udało
wykombinować jaki sposób na kontrolowanie lotu, to w sumie nie miałoby to większego
znaczenia. Oczywicie w chwili, w której ta planeta przestanie posiadać masę, wystąpią
perturbacje w całym układzie, ale poza Mizoginią jest on przecież i tak nie zamieszkany.
- W porządku, Mark. Idź i pomyl jeszcze nad jakim sposobem sterowania lotem. Ja
zobaczę, co da się zrobić w sprawach geosejsmicznych...
W tym momencie drzwi rozsunęły się gwałtownie i stanął w nich sierżant Anderson. Amalfi
obejrzał się przez ramię. Sierżant był zwykle człowiekiem zblazowanym, zupełnie
obojętnym w obliczu wszelkich możliwych dziwów, dopóki nie zagrażały bezpieczeństwu
miasta.
- Co się stało? - spytał Amalfi wyraźnie zaniepokojony.
- Włanie odebralimy sygnał ultrafoniczny jakiego pojazdu. Twierdzą, że są uciekinierami z
wędrowca, który nadział się na pirgala i został zniszczony. Podobno rozbili się przy
lądowaniu na tej planecie, nieco na północ od nas, i odpierają wciekłe ataki jednego z
lokalnych bandyckich grodów. Wzywali pomocy, mówili, że ciągle jeszcze jako się
trzymają, gdy nagle przestali nadawać. Pomylałem, że powinien pan o tym wiedzieć.
Amalfi natychmiast dźwignął się na nogi.
- Czy namierzył pan miejsce, z którego nadawali? - zapytał.
- Tak, proszę pana.
- Niech pan mi poda współrzędne. Chodźmy, Mark. To ten pojazd ratunkowy ze spalonego
miasta; ci chłopcy są nam potrzebni. Oni i ich napęd bezpaliwowy.
Do krawędzi miasta Amalfi i Hazleton dolecieli taksówką, a resztę drogi do grodu
Mizoginów przeszli na piechotę. Między dżunglą a murami obronnymi rozciągała się naga
przestrzeń, służąca jako pas startowy dla samolotów. Jej powierzchnia nieprzyjemnie
uginała się pod stopami. Amalfi podejrzewał, że to jakie prymitywne pole tarcia zmieniło
błoto w doć twardą galaretę. Wyobraził sobie żołnierzy tonących w trzęsawisku błocka,
które powstałoby tutaj natychmiast po wyłączeniu tego pola. Przyspieszył kroku.
U bramy strażnicy wezwali jaki dziwny, smrodliwy pojazd, napędzany chyba energią
spalania węglowodorów i powieźli ich z rykiem do miejsca zamieszkania Miramona. Przez
całą drogę Amalfi trzymał się kurczowo jakiego parcianego uchwytu z coraz większym
trudem hamując ogarniające go zdenerwowanie. Poruszenie się po powierzchni z
jakąkolwiek większą szybkocią było dla niego rzadkim dowiadczeniem, a migające tuż za
oknami ulice i pojazdy przyprawiały go o raptowne przyspieszanie rytmu bicia serca..
- Czy ten facet próbuje nas rozwalić? - spytał nagle zirytowany Hazleton. - Musi wyciskać
co najmniej czterysta kilometrów na godzinę.
- Cieszę się, że nie jestem osamotniony w swych odczuciach - odparł Amalfi, rozluźniając
nieco chwyt. - Co prawda założyłbym się, że nie robi więcej niż dwiecie, ale te...
Kierowca, który z szacunku dla emisariuszy Złotej Epoki prowadził pojazd stateczną
pięćdziesiątką, skręcił w jaką boczną uliczkę i zgrabnie wyhamował tuż przed drzwiami
Miramona. Amalfi wysiadł i poczuł, że nogi ma jak z waty. Twarz Hazletona miała odcień
gustownej mieszanki zieleni z fioletem.
- Muszę wymylić jaki sposób, żeby nasze taksówki mogły wylatywać poza obręb miasta -
wymamrotał menedżer. - Przy każdym lądowaniu na jakiej planecie musimy korzystać z
tego, co tubylcy uważają za komfortowy rodek transportu: z ciągnionych przez woły
furmanek, kangurzych grzbietów, balonów napędzanych gorącym powietrzem, parowych
sterowców, jakich tuneli, w których wloką człowieka nogami do przodu i twarzą w dół... z
czego tylko kto chce. Mój żołądek dłużej tego nie zniesie.
Amalfi umiechnął się i podał rękę Miramonowi, którego twarz zdradzała, z trudem
hamowane rozbawienie.
- Co was tutaj sprowadza? - spytał Mizogin. - Wejdźcie, proszę. Nie mam co prawda
krzeseł, ale...
- Nie ma na to czasu - przerwał mu Amalfi. Niech pan słucha uważnie, Miramon, bo to, co
chcę powiedzieć, jest doć skomplikowane, a ja muszę się spieszyć. Wie pan już, że nasze
miasto nie jest jedyne w swoim rodzaju. Otóż okazało się, że nie jestemy nawet pierwszym
wędrowcem, który zapucił się w głąb Żlebu. Wyprzedziły nas w tym dwa inne miasta.
Jedno z nich - przestępca, którego my nazywamy pirgalem zaatakowało i zniszczyło
drugie. Bylimy za daleko, żeby mu w tym przeszkodzić. Wszystko pan rozumie?
- Chyba tak - powiedział Miramon. - Ten pirgal to co takiego jak nasze bandyckie grody...
- Dokładnie. I z tego, co wiemy, ciągle jeszcze jest gdzie w Żlebie. Miasto, które zniszczył,
było w posiadaniu czego, co nam jest niesłychanie potrzebne i co m u s i m y zdobyć, nim
wpadnie w ręce bandytów. Wiemy, że ginący wędrowiec wystrzelił kilka pojazdów
ratunkowych i że jeden z tych pojazdów wylądował na tej włanie planecie, a zaraz potem
nadział się na jeden z w a s z y c h bandyckich grodów. Musimy ten pojazd ratować. O ile
wiem, członkowie jego załogi są jedynymi ludźmi, którzy przeżyli zagładę swojego
wędrowca. Jest niesłychanie ważne, bymy mogli ich zapytać o kilka spraw. Musimy
zbadać, co wiedzą o tej tak bardzo nam potrzebnej rzeczy - o napędzie bezpaliwowym a
także o obecnym miejscu pobytu pirgala.
- Rozumiem - powiedział Miramon z namysłem. Czy ten... pirgal będzie ich cigał aż tutaj?
- Pirgal? Uważamy, że tak. A oni są potężnie uzbrojeni - dysponują tym wszystkim co my i
jeszcze wieloma innymi rodzajami broni. Musimy jak najszybciej odbić tych rozbitków i
wymylić jaki sposób obrony przed pirgalem, zanim się tu zjawi. Niebezpieczeństwo będzie
zagrażało nie tylko nam, ale i wam. A przede wszystkim nie wolno nam dopucić, by
bandyci posiedli tajemnicę napędu bezpaliwowego.
- Czego oczekujecie ode mnie? - spytał z powagą Miramon.
- Czy potrafi pan zlokalizować ten gród, który uwięził rozbitków? Mamy jego namiar, ale
tylko bardzo przybliżony. Gdyby udało się to panu zrobić, to już my sami damy sobie radę
z ich oswobodzeniem.
Miramon zniknął w głębi domu (jak wszystkie kwatery mieszkalne w tym miecie było to
dormitorium dla dwudziestu pięciu mężczyzn tego samego zawodu lub rzemiosła) i po
chwili wrócił z mapą. Okazało się, że o tubylczych mapach można powiedzieć wszystko,
tylko nie ta, że są zrozumiałe. Mimo to już po kilku chwilach Hazleton zaczął domylać się
znaczenia wyrysowanych symboli.
- Tu jest wasze miasto, a tu nasze - pokazał Miramonowi. - Zgadza się? A ta obrana
pomarańcza to siatka geograficzna. Zawsze twierdziłem, że znacznie wierniej oddaje
powierzchnię sferyczną niż nasza projekcja geograficzna, szefie.
- A jeszcze łatwiej wyrazić to, co chce się zapamiętać, za pomocą relacji topologicznych -
odparł niecierpliwie Amalfi. - Nikt nigdy nie myli tablicy symboli z przedstawianym przez nią
terytorium. Pokaż Miramonowi, skąd dochodziły sygnały.
- Z górnego rogu skrzydła tego motylka - wskazał menedżer.
Miramon zmarszczył brwi.
- Tam jest tylko jeden gród - Fabr-Suithe. To bardzo niedostępne miejsce, także z
militarnego punktu widzenia. Ale jeli będziecie nalegali, żeby się tam wyprawić, to wam
pomożemy. Tylko czy wiecie, czym to się skończy?
- Mam nadzieję, że oswobodzeniem naszych przyjaciół. Czymże by innym?
- Bandyckie grody ruszą całą, swoją potęgą przeszkodzić wam w Wielkim Dziele. Oni są
mu jak najbardziej przeciwni. Dżungla jest podstawą ich bytu.
- Dlaczego w takim razie nie napadli na nas już wczeniej? - spytał Hazleton. - Boją się?
- Nie, oni nie boją się niczego; przypuszczam, że zażywają rodki odurzające. Do tej pory
uważali jednak, że zaatakowanie was przyniesie im ogromne straty w ludziach, a
przyczyny, dla których mieliby z wami walczyć, nie wydawały im się aż tak ważne. Ale
jeżeli wy zaatakujecie jeden z ich grodów, to uznają to za wystarczający powód do wojny.
Oni szybko uczą się nienawici.
- Mylę, że damy sobie z nimi radę - powiedział zimno Hazleton.
- Jestem tego pewien - ciągnął Miramon. - Ale muszę was ostrzec, że Fabr-Suithe jest
przywódcą wszystkich bandyckich grodów. Jeżeli Fabr-Suithe was zaatakują, zrobi to
także cała reszta.
Amalfi wzruszył ramionami.
- Zaryzykujemy. Nie mamy innego wyjcia. Musimy odbić tych ludzi. Może uda się nam
zrobić to wystarczająco szybko, żeby zgnieć opór, zanim zaczną go stawiać. Możemy
podnieć nasze własne miasto i złożyć im wizytę. Jeżeli i wtedy nie będą chcieli wydać nam
tamtych wędrowców...
- Szefie...
- ...?
- Jak ma pan zamiar podnieć nasze miasto?
Amalfi poczuł, że uszy mu czerwienieją; i zaklął.
- Zapomniałem o tej maszynie z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Miramon, będziemy musieli
dostać od was jaką powietrzną jednostkę, specjalną. Hazleton, jak my to wszystko
zorganizujemy? Przecież do ich samolotu nie zmieci się nic o odpowiedniej mocy
działania. Może udałoby się do niego wsadzić jaki reaktor, ale na pewno nie generator pól
tarcia ani tym bardziej działo mezonowe. A zabieranie ze sobą jakich pukawek nie ma
najmniejszego sensu. Czy mylisz, że moglibymy Fabr-Suithe zagazować?
- Do samolotu nie zmieci się także aż tyle gazu. A przecież trzeba wziąć jeszcze jaki
oddział ludzi.
- Proszę mi wybaczyć - wtrącił się grzecznie Miramon - ale w tej chwili nie jest jeszcze
wcale pewne, czy kapłani w ogóle zaaprobują użycie naszych samolotów przeciwko Fabr-
Suithe. Lepiej będzie, jeżeli najpierw udamy się do wiątyni i poprosimy ich o pozwolenie.
- Bliny i bebop! - wyrwało się Amalfiemu. Było to najstarsze przekleństwo w jego
repertuarze.
Prowadzenie rozmowy w maleńkim samolocie było zupełnie niemożliwe, nawet przy
użyciu urządzeń elektronicznych. Cała maszyna dudniła jak gigantyczny tam-tam
korzystający z przeraźliwego akompaniamentu wibrujących dysz odrzutowych. Amalfi
wodził ponurym wzrokiem za Hazletonem, który doć swobodnie podłączał mechanizm
zamontowany w dziobie samolotu do przewodów doprowadzających energię z reaktora.
Biorąc pod uwagę, jak strasznie rzucało całym pojazdem przy pokonywaniu szalejących
na tej wysokoci huraganowych prądów powietrznych, był to wyczyn nie lada. Obsługa
samego stosu była oczywicie bardzo prosta. Składał się on tylko ze zbiornika wielkoci
mniej więcej szklanej cegły, wypełnionego delikatną, białą pianą ciężką wodą z zawartocią
szeciofluorku uranu 234, spowalnianego oparami kadmu. Większoć masy reaktora
stanowiła osłona i sieć włoskowatych naczyń wymiennika ciepła.
Z uzyskaniem zgody na użycie samolotu nie było najmniejszych kłopotów. Kapłani byli
wprost zachwyceni propozycją emisariuszy Złotej Epoki, że nauczą oni tych apostołów z
Fabr-Suithe, co to znaczy odstępować od prawdziwej wiary. Amalfi podejrzewał, że
prostoduszny z wyglądu Miramon wymylił koniecznoć uzyskania kapłańskiego
błogosławieństwa tylko po to, żeby zaciągnąć obu wędrowców z powrotem do tego
smrodliwego naziemnego pojazdu i obserwować wyraz ich twarzy podczas jazdy do
Świątyni. Ale i tak tamta podróż w porównaniu z tą była po prostu komfortowa.
Pilot zmienił położenie nóg na pedałach, samolotem potężnie cisnęło. Amalfi w ostatniej
chwili zdążył uchylić się przed metalową zapadnią, która odskoczyła mu tuż przed nosem,
i stwierdził nagle, że patrzy wprost w opary mgły unoszące się nad pędzącą pod szalonym
kątem dżunglą. Co długiego i smukłego błysnęło nad nią wciekle i szybko zostało daleko w
tyle. W tym samym momencie rozległ się przeraźliwy, nieludzki pisk, tak ostry, że na
dłuższą chwilę przyćmił dudnienie samolotu.
A potem rozległo się więcej takich samych bzuiiirrr!, bzuiiirrr!, bzuiiirrr! Niemal na każdy z
nich maszyna reagowała nerwowym szarpnięciem, po którym dygotała jak w febrze,
lawirując ponad wierzchołkami drzew. Amalfi nigdy w całym swoim życiu nie czuł się
równie bezradny. Nie wiedział nawet, skąd bierze się ten niesamowity dźwięk - miał tylko
całkowitą pewnoć, że nie oznacza nic dobrego. Szorstkie blum! kruszących materiałów
wybuchowych (kiedy już zaczęło się rozlegać) było łatwe do rozpoznania, bo mieszkańcy
miasta często mieli z nim do czynienia podczas prowadzonych robót górniczych. Ale nic, z
czym Amalfi zetknął się dotychczas, nie robiło kwierkorkwierkorkwierkor!, co nieodmiennie
przywodziło na myl piew obłąkanej, wibracyjnej wieży wiertniczej. A już istnienie tego
niewidzialnego czego, co w czasie lotu samo sobie dodawało animuszu radosnym
iijouuućkarakarakara! wydawało się po prostu absolutnie niemożliwe.
Ze zdziwieniem odkrył, że kadłub maszyny jest wszędzie dokoła niego gęsto
sperforowany, i to prawdziwymi dziurami, w których gwiżdże przelatujące powietrze. Miał
wrażenie, że minęły co najmniej trzy tygodnie, nim uzmysłowił sobie, że te entuzjastyczne i
wiwatujące ryki, które do tej pory nic dla niego nie znaczyły, towarzyszą przerabianiu
samolotu na rzeszoto i w każdej chwili grożą mu miercią.
Kto zaczął go gwałtownie szarpać. Rzucił się na kolana, usiłując przywrócić swoim gałkom
ocznym zdolnoć obracania się.
- Amalfi! Amalfi! - Czuł na uchu powiew czyjego oddechu, ale głos zdawał się dobiegać z
odległoci setek parseków. - Niech pan zajmuje stanowisko, szybko! W każdej chwili mogą
nas zestrzelić!
Co wybuchło na zewnątrz i Amalfi poleciał do tyłu. Zaciskając zęby, podpełzł na
czworakach z powrotem do zapadni i spojrzał w dół. Bandycki gród mizogiński przemykał
pod nim do góry nogami. Burmistrz poczuł nagły przypływ choroby lokomocyjnej i domy
rozpłynęły się we mgle łez. Kiedy miasto pojawiło się po raz drugi, udało mu się wypatrzeć
najsilniej strzeżony budynek i krztusząc się wskazał go palcem.
Samolot zamiótł piórami swego ogona najbliższą chmurę i skierował się dziobem prosto w
dół. Amalfi uczepił się kurczowo krawędzi pustej nagle zapadni, a w twarz uderzyła go
rozbita w delikatną mgiełkę krew płynąca z jego własnych palców.
- Teraz!!!
Nikt go nie usłyszał, ale Hazleton dostrzegł kiwnięcie głową. Podmuch czystego,
olepiającego wiatła, przebiegł przez nachyloną prawie pionowo kabinę, i to mimo osłony
dzielącej ją od stosu. Amalfi odwrócony przezornie do reaktora tyłem mocno zacisnął
powieki, a mimo to odniósł wrażenie, że fioletowo-białe wiatło tej bezdźwięcznej eksplozji
pozbawia go wzroku. Czuł, jak potężne promieniowanie uderza go w plecy, nogi, a nawet -
odbite od cian kadłuba maszyny - w piersi. Na tej planecie już na pewno nie nabawi się
żadnej alergii w tym bowiem momencie każda cząsteczka histaminy w jego krwi musiała
ulec całkowitej detoksykacji.
Samolot wykonał jaką zupełnie nieprawdopodobną ewolucję i zaczął ponownie reagować
na stery. Huk artylerii umilkł jak ucięty. Słychać było tylko posępne zawodzenie powietrza
przecinanego przez schodzącą głębokim lizgiem maszynę. Wystrzelony przed chwilą z
pokładu niewielki pojazd odrzutowy pomknął przodem, wycinając za pomocą przenonych
karabinów mezonowych wąskie lądowisko w dżungli. Bandyckie grody nie utrzymywały
wolnej od rolinnoci przestrzeni nawet między cianą dżungli a swoimi murami obronnymi.
Wyskoczyli z samolotu jeszcze zanim ten się na dobre zatrzymał i z trudem wyszarpując
nogi z gęstego błota, ruszyli biegiem w kierunku miasta. Zza murów Fabr-Suithe
dochodziła kakofonia przeraźliwych wrzasków. Tym razem były to bez wątpienia wrzaski
ludzkie, wrzaski wciekłoci i rozpaczy ludzi przekonanych, że zostali olepieni na całą resztę
życia. Amalfi nie miał wątpliwoci, że wielu z nich rzeczywicie utraciło wzrok. Z całą
pewnocią każdy, kto miał nieszczęcie patrzeć w niebo w chwili, gdy cała moc reaktora
zamieniona została w wiatło, nigdy w życiu nie zobaczy już niczego.
Ale zasady rachunku prawdopodobieństwa uchroniły przed tym większoć renegatów, a
zatem trzeba było się spieszyć. Za każdym krokiem obrzydliwe mlanięcie wyrażało żal, z
jakim błoto rozstawało się ze swoją potencjalną zdobyczą, a dżungla była tak
nieprawdopodobnie bujna, że dopiero uderzywszy głowami w mur zorientowali się, że
doszli już do grodu.
Rozwarte na ocież bramy były od dawna zardzewiałe i całkowicie zablokowane
wyrastającą z każdej szpary rolinnocią, ale Mizogini z łatwocią pokonali tę przeszkodę,
wprawnie operując maczetami.
Poruszanie się wewnątrz murów było niemal tak samo trudne jak w dżungli. Właciwy Fabr-
Suithe ukazywał przygnębiające oblicze pleniącego się zniszczenia. Większoć budynków
pokrywał szczelny całun pnącz, a wiele z nich można było miało okrelić mianem ruin.
Twarde jak żelazo pędy tropikalnych rolin przebiły się między kamieniami, wcisnęły przez
okna, pod gzymsy, zatkały rynny i przewody kominowe. Jadowicie zielone licie sukulentów
przylgnęły żarłocznie do każdej powierzchni, której zdołały dosięgnąć. W miejscach
bardziej zacienionych wyrastały kaskady ogromnych, krwistych grzybów, które cuchnęły
jak gnijące od szeciu dni zwłoki, zatruwając swoim słodkawym fetorem całe powietrze.
Nawet płyty chodnikowe wypuszczały pędy, ponieważ przez ignorancję, czy też z powodu
lenistwa, wykonano je z zielonego drzewa wieżo ciętych drzew.
Wrzaski zaczęły zamierać i przeradzać się w płaczliwe biadolenia. Amalfi całą siłą woli
powstrzymał się od patrzenia na porażonych wiatłem mieszkańców. Człowiek, który
wierzy, że został włanie trwale olepiony, nie przedstawia sobą pięknego widoku, nawet jeli
się myli. A jednak nie sposób było nie zauważyć tej przedziwnej mieszaniny zabłoconych
ozdób i lniąco czystej nagoci. Wyglądało to tak, jakby w miecie nastąpiło zupełne
wymieszanie dwóch różnych okresów historycznych; jakby kto w pyszne stroje
hruntańskiej szlachty odział grupę szlachetnych dzikusów. Może ludzie, którzy całkowicie
oddali się dżungli, cofnęli się już w wystarczająco odległą przeszłoć, by ponownie odkryć
przyjemnoć kąpieli. Jeżeli nawet tak było, to wkrótce odkryją także przyjemnoć tarzania się
w błocie i wtedy szybko przestaną wyglądać tak szlachetnie.
- Amalfi, oni są tutaj...
Tłumione współczucie dla olepionych mężczyzn w jednej chwili wyparowało z burmistrza,
kiedy ujrzał więzionych przez nich wędrowców. Już na samym początku niewoli musieli
zostać potwornie zmasakrowani, a i potem poddawano ich najwyraźniej przeróżnym
zabiegom, łączącym w sobie cechy najdzikszego barbarzyństwa i pełnej dekadencji.
Jeden z nich został litociwie uduszony przez swoich towarzyszy na samym początku
przesłuchania; innego, któremu odrąbano ręce i nogi, można byłoby co prawda jeszcze
uratować, gdyż mówił w dalszym ciągu zupełnie rozsądnie, ale błagał o mierć tak
uporczywie, że w nagłym przypływie współczucia Amalfi go zastrzelił. Wszyscy trzej
pozostali mężczyźni mogli mówić i chodzić, ale dwóch z nich cierpiało na poważne
zaburzenia umysłowe. Katatonika wyniesiono na noszach, a mężczyzna z psychozą
maniakalno-depresyjną, po związaniu i zakneblowaniu, uspokoił się na tyle, że pozwolił się
odprowadzić.
- Jak wam się to udało? - spytał trzeci z mężczyzn po rosyjsku, w tym starym martwym
uniwersalnym języku Ziemi. Był chodzącym szkieletem ludzkim, ale emanował
zdumiewającą siłą osobowoci. Na samym początku przesłuchania stracił język, lecz zdążył
już opanować metodę sztucznego mówienia. Rezultat tego był doć niesamowity, ale
zrozumiały. - Dzicy rzucili się, żeby nas zabić, gdy tylko usłyszeli nadlatujący samolot. A
potem co błysnęło i wszyscy zaczęli wyć z bólu. Nie ma pan pojęcia, jaki to piękny widok.
- Wierzę - odparł Amalfi. - Czy mówi pan interlingwą? To dobrze, bo mój rosyjski jest już
do niczego. Ten błysk to była eksplozja fotonowa, jedyny sposób, jaki nam przyszedł do
głowy, dający gwarancję, że wyciągniemy was stąd żywych. Mylelimy o użyciu gazu, ale
gdyby się okazało, że mają maski gazowe, to i tak zdążyliby was pozabijać.
- Ja sam co prawda nie widziałem tutaj żadnych masek, ale jestem pewien, że je mają. W
tej częci planety występują podobno wędrowne chmury gazów wulkanicznych, więc
musieli wymylić jakie urządzenie absorpcyjne, a węgiel drzewny jest tu dobrze znany. Całe
szczęcie, że trzymali nas tak głęboko pod ziemią, bo inaczej i my także zostalibymy
olepieni. Wy chyba musicie być inżynierami.
- Mniej więcej - zgodził się Amalfi. - Ścile rzecz biorąc, jestemy nafciarzami i górnikami,
ale, jak wszyscy wędrowcy, rozwinęlimy u siebie także kilka pokrewnych specjalnoci.
Przed opuszczeniem Ziemi bylimy miastem portowym i zajmowalimy się niemal wszystkim,
lecz w przestrzeni trzeba się wyspecjalizować. Tu jest nasz samolot... niech pan się
wciska do rodka. Doć toporny, ale lata. A wy, czym się trudnilicie?
- Agronomią. Nasz burmistrz uważał, że tutaj, na peryferiach, można znaleźć sporo roboty,
ucząc porzucone kolonie, jak uprawiać toksyczną glebę i prowadzić mało intensywne
uprawy bez ciężkiego sprzętu. Naszą uboczną działalnocią była produkcja antyboli.
- A cóż to takiego? - spytał Amalfi, poprawiając mu zapięcie pasów tak, żeby cile
przylegały do jego wyniszczonego ciała.
- Antybiotyki glebowe. To o nie włanie chodziło tym pirgalom i je sobie wzięli. Cuchnące
winie, nie chce im się utrzymywać w miecie nawet podstawowych zasad higieny. Wolą
doprowadzić u siebie nawet do wybuchu epidemii, a potem okradać z leków inne, uczciwe
miasta. Och, oczywicie, chcieli i germanu. Ale mymy już dawno opucili utarte szlaki
handlowe i przerzucili się na handel wymienny. Więc kiedy dowiedzieli się, że nie mamy
na pokładzie żadnych pieniędzy, potraktowali nas miotaczem Bethego.
- A co z waszym pasażerem? - spytał Amalfi z wystudiowaną obojętnocią.
- Z doktorem Beetle? Tak go ochrzcilimy, bo jego prawdziwego nazwiska nie byłem w
stanie wymówić, nawet kiedy jeszcze miałem język. Nie mam pojęcia, czy przeżył. Nawet
na pokładzie miasta musielimy go trzymać w cysternie, więc nie bardzo mogę sobie
wyobrazić, żeby udało mu się znieć podróż pojazdem ratunkowym. On był Myrdianinem.
To łebskie chłopaki; ten ich napęd bezpaliwowy...
Spoza samolotu dobiegł ich trzask wystrzału. Amalfi drgnął.
- Lepiej odlatujmy. Zaczynają odzyskiwać wzrok. Porozmawiamy później. Hazleton, czy
zdarzyło się co nieprzewidzianego?
- Nic, o czym warto by mówić, szefie. Są wszyscy?
- Tak. Rusz to pudło.
Rozległa się fala wystrzałów, a potem samolot zakrztusił się, ryknął potężnie i ruszył.
Amalfi nabrał w płuca zapas powietrza w oczekiwaniu na moment oderwania się od ziemi i
spojrzał na swego wyniszczonego podopiecznego.
Mężczyzna był w dalszym ciągu bezpiecznie przymocowany pasami do wąskiej koi i
sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Mosiężny pocisk przebił kadłub startującej
maszyny i równym cięciem pozbawił go całej pokrywy czaszki.
Wydobycie informacji z obu pozostałych przy życiu obłąkanych okazało się procesem
długotrwałym i nie rokującym zbyt wiele nadziei. Nawet po opanowaniu psychozy
maniakalno-depresyjnej u jednego z nich i doprowadzeniu go do stanu sprawiającego
wrażenie pełnego powrotu do zdrowia, mężczyzna niewiele potrafił pomóc.
Z posiadanych przez niego informacji wynikało, że ani pojazd ratunkowy, ani miasto, z
którego został wysłany, nie posiadały diraków. Płynął z tego oczywisty wniosek, że pojazd
ratunkowy skierował się na Mizoginię nie ze względu na nadane przez Hazletona
ostrzeżenie, lecz, tak jak przewidywał Amalfi, wyłącznie dlatego, iż w całej pustyni Żlebu
było to jedyne miejsce nadające się do lądowania. A i tak, żeby przetrwać podróż aż tutaj,
uciekinierzy musieli stosować hibernację i niemal głodowe racje żywnociowe.
- Czy widzielicie jeszcze potem pirgala?
- Nie, proszę pana. Jeżeli usłyszeli wasze ostrzeżenie, to pomyleli pewnie, że to policja, i
prysnęli. A może uważali, że na tej planecie znajduje się baza militarna albo że
zamieszkuje ją jaka wysoko rozwinięta cywilizacja.
- To wyłącznie pańskie domysły - przerwał mu Amalfi gburowato. - Co się stało z doktorem
Beetle?
Mężczyzna sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Z tym Myrdianinem w cysternie? Pewnie wyleciał w powietrze razem z miastem.
- Nie został wystrzelony żadnym innym pojazdem ratunkowym?
- Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Ale ja byłem tylko zwykłym pilotem. Mogli go z
jakiego powodu wysłać gigiem burmistrza.
- I nic pan nie wie o napędzie bezpaliwowym?
- Pierwsze słyszę.
Te odpowiedzi w najmniejszym stopniu nie zadowoliły Amalfiego. Podejrzewał, że w
pamięci mężczyzny w dalszym ciągu istnieje jakie zwarcie. Ale w tej chwili było to
wszystko, co można było z niego wydobyć, i burmistrz musiał się z tym pogodzić. W tej
sytuacji można było tylko zdobyć jakie dane szacunkowe na temat uzbrojenia stojącego do
dyspozycji pirgala, ale i o tym mężczyzna nie miał najmniejszego pojęcia. Co prawda
neuropsycholog miasta obiecywał ostrożnie, że może za miesiąc lub dwa uda mu się
wyciągnąć co z Katatonika, lecz jak do tej pory nie zdołał nawet zwrócić na siebie jego
uwagi. Amalfi musiał się z tym pogodzić, bo nic innego w tej chwili mu nie pozostało.
Mając na głowie szybko zbliżający się dzień przeprowadzki Mizoginii na nową o obrotu, nie
mógł sobie pozwolić na zamartwianie się innymi sprawami.
Podjął już decyzję, że najprostszym lekarstwem na wzmożoną aktywnoć wulkaniczną,
którą musiało pociągnąć za sobą zakłócenie geofizycznej równowagi planety, będzie
podwyższenie wytrzymałoci jej litosfery. Ekipy wiertnicze drążyły już w dwustu miejscach
rozsianych po powierzchni całej planety głębokie, ukone szyby, mające sięgnąć aż do
płynnych warstw planetarnego jądra. Szyby posiadały skomplikowany system
wewnętrznych przegród i, jak do tej pory, działalnoć wiertnicza spowodowała powstanie
tylko jednego nowego wulkanu. Wszystkie pozostałe napotykane po drodze gniazda lawy
zostały z góry wykryte i wypływającą z nich pod wielkim cinieniem magmę udało się
skierować do przygotowanych zawczasu tuneli bocznych. Po stwardnieniu płynnych skał
zablokowane szyby przewiercono powtórnie, używając do tego celu mezonowych działek,
ustawionych na minimalną dyspersję.
Żaden z szybów nie dotarł jeszcze do właciwego jądra; plan przewidywał, że wszystkie
wiercenia muszą osiągnąć swą docelową głębokoć równoczenie. W tym włanie momencie
wybrane obszary ewentualnej działalnoci wulkanicznej zostałyby jednoczenie
odblokowane i wypchnęły w górę ku planetarnej skorupie ogromne czopy żelaza i niklu.
Płynna masa powinna wypełnić wszystkie szyby i całą sieć pokrywających obszary
wulkaniczne poprzecznych korytarzy, a następnie zastygnąć, spinając planetę okrutnym
gorsetem. W ten sposób Mizoginia zostałaby zakuta w pozwalający na minimalne tylko
ruchy pancerz ze stali - stali, która nawet płynny granit powinna utrzymać z dala od
powierzchni przez całe ery geologiczne.
Ogólnie rzecz biorąc, plan nie był zbyt skomplikowany, a wprowadzenie go w życie
wydawało się przedsięwzięciem pracochłonnym, lecz stosunkowo prostym. Spodziewano
się oczywicie, że jego realizacja napotka pewne przeszkody ze strony bandyckich grodów,
ale tego, że w ciągu jednego miesiąca po rajdzie na Fabr-Suithe zginie dwadziecia procent
całej załogi miasta, Amalfi się nie spodziewał.
To Miramon przyniósł wieci o wycięciu w pień załogi jeszcze jednej wieży wiertniczej.
Amalfi siedział na szczycie wychodzącego na miasto wzniesienia i oparty plecami o pień
drzewiastej paproci, ledził wzrokiem lot gigantycznej ważki, rozmylając o termicznych
reakcjach skał.
- Czy jest pan pewien, że byli odpowiednio chronieni? - spytał Miramon ostrożnie. -
Niektóre z naszych owadów...
Amalfi pomylał, że zarówno ich owady, jak i sama dżungla, są niepokojąco piękne. Myl o
zniszczeniu tego wszystkiego wyprowadzała go od czasu do czasu z równowagi.
- Pewnie, że byli - odparł niemal opryskliwie. Opryskalimy teren obozu dwukumaronem i
fluorowymi rodkami owadobójczymi. A poza tym, czy wasze owady używają rodków
wybuchowych?
- Środków wybuchowych! Czy tam użyto dynamitu? Ja nie widziałem żadnych ladów...
- Nie. I to włanie nie daje mi spokoju. Nie podobają mi się te wszystkie opisane przez pana
pocinane drzewa. To mi wygląda raczej na TDX niż na dynamit czy rodki kruszące. My
sami używamy TDX, kiedy potrzebny nam jest wybuch tnący. TDX ma właciwoć
eksplodowania w płaszczyźnie.
Miramon zrobił wielkie oczy.
- To niemożliwe. Każda eksplozja musi się rozprzestrzeniać we wszystkich otwartych
kierunkach.
- Ale nie wtedy, kiedy rodkiem wybuchowym jest piperazoheksazotan zbudowany ze
spolaryzowanych atomów węgla. Takie atomy nie mogą się poruszać w dowolnym
kierunku, a tylko pod kątem prostym do wektora grawitacji. I o to włanie mi chodzi. Wy
tutaj, na tej planecie doszlicie do dynamitu, ale nie do TDX.
Przerwał marszcząc czoło.
- Oczywicie częć naszych strat musi być wynikiem wypadów bandyckich grodów, ich rakiet
i zwykłych bomb. Ale tam, gdzie w obozach notowano jakie wybuchy, a lejów po nich nie
sposób znaleźć...
Zamilkł. Nie było sensu wspominać o zagazowanych ciałach. Bardzo trudno było o nich
nawet myleć. Kto na tej planecie miał gaz o działaniu wymiotnym, parzącym, a
jednoczenie podrażniającym górne drogi oddechowe. Poddani działaniu tego gazu musieli
zrzucać maski - przystosowane jedynie do ochrony przed gazami wulkanicznymi - żeby
móc wymiotować, następnie w konwulsyjnych kichnięciach wciągali do płuc swoje własne
wymiociny i w ten sposób, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, zmieniali się w ogromne
pooparzeniowe pęcherze. Był to bez wątpienia charkazyt, gaz o wielokrotnych piercieniach
benzenowych, bardzo popularny w czasach wojujących gwiezdnych imperiów, kiedy to z
zupełnie niewiadomych powodów nazywano go "poliłazienkoflorkiem". Ale skąd on się
wziął na Mizoginii?
Na to pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna. Z przyczyn, których Amalfi nie próbował
nawet zrozumieć, pozwoliła mu ona odetchnąć z ulgą.
Ze wszystkich stron otaczała go senna dżungla. Kołysała się leniwie, poszeptując o czym
z cicha, a brzęczące chmury komarów tworzyły tęczę pod pokrytymi kroplami rosy,
pierzastymi lićmi paproci. Dżungla, niemal zawsze tchnąca, całkowitym spokojem, nigdy
nie wydawała mu się prawdziwym nieprzyjacielem - teraz wiedział już na pewno, że
intuicja go nie myliła. Prawdziwy nieprzyjaciel ujawnił się w końcu, ukradkiem i doć
przebiegle, lecz w porównaniu z odwiecznym wyrafinowaniem dżungli, ten jego spryt
wydawał się dziecinnie naiwny.
- Miramon - powiedział Amalfi z niezwykłym spokojem. - Wygląda na to, że wpadlimy. To
przestępcze miasto, o którym panu mówiłem - pirgal, już tutaj jest. Musiał tu wylądować
jeszcze przed nami, i to na tyle wczeniej, że miał czas bardzo dokładnie się ukryć. Siadł
pewnie w nocy w jakim miejscu uważanym przez was za tabu. W każdym razie
sprzymierzył się teraz z Fabr-Suithe. Co do tego nie ma żadnych wątpliwoci.
W wąskiej przestrzeni między pióropuszami gigantycznych paproci jaka ćma rozpostarła
nieoczekiwanie swe dwumetrowe skrzydła, a w chwilę później znikła w gęstwinie
pilotowana przez szaro-brązowego nicienia, który zapucił swoją przyssawkę między
skrzącymi się w słońcu skrzydłami owada, tuż ponad jego zwojem nerwowym. Nastrój,
który ogarnął Amalfiego, skłaniał go do dopatrywania się ukrytej symboliki w otaczających
go rzeczach i zjawiskach, skąd widok pasożytującego nicienia odebrał jako upomnienie za
to, że tak bardzo nie doceniał swego wroga. Pirgal najwyraźniej nie tylko umiał
manipulować niższymi cywilizacjami, ale osiągnął w tej dziedzinie wręcz mistrzostwo.
Tylko kto o przenikliwym umyle nie próbuje zmiażdżyć obcej cywilizacji bezporednim
atakiem, lecz postępuje włanie tak jak on: kieruje nią tak niepostrzeżenie, jak to jest tylko
możliwe, nie wyrządzając żadnej widocznej krzywdy, nie nakładając żadnych
zauważalnych obciążeń i dopiero w krytycznym momencie zręcznie i bezlitonie zmienia
bieg historii...
Amalfi chwycił swój pas z nadajnikiem ultrafonicznym.
- Hazleton?
- Jestem, szefie. - Głos menedżera miasta przebijał się przez znajomy huk ciężkiego
sprzętu górniczego. - Co się urodziło?
- Jeszcze nic. Czy masz tam jakie kłopoty z bandytami?
- Nie. Ani też ich nie oczekujemy. Przy całej naszej artylerii...
- ...powiedział pewien generał, a w chwilę później zginął - zgasił go Amalfi. - Pirgal już tu
jest, Mark. I do tego to nie żaden nowicjusz.
W słuchawce zapadła krótka cisza. Gdzie w oddali dobiegały z niej nawoływania załogi
Hazletona. Kiedy menedżer odezwał się znowu, starannie dobierał słowa, ważąc każde z
nich jakby w obawie, że które załamie się pod własnym ciężarem.
- Sugeruje pan, że pirgal był tu już wtedy, kiedy nadalimy dirakiem nasze ostrzeżenie.
Zgadza się? Nie jestem pewien, szefie, czy tych naszych strat nie dałoby się wyjanić jako
prociej. Ta teoria pozbawiona jest... hm... elegancji.
Na twarzy Amalfiego pojawił się sztywny grymas.
- Heurystyczny krytycyzm - powiedział. - Na olą ławkę, Mark, i przemyl to jeszcze raz. Do
tej pory dawalimy się wodzić za nos jak pijane oseski we mgle. Być może uda nam się
jeszcze wprowadzić w życie ten twój stary plan z kobietami, ale jeli ma wypalić, to musimy
wykurzyć tego pirgala z ukrycia.
- Jak?
- Każdy z tubylców wie, że kiedy skończymy naszą robotę, na planecie nastąpią jakie
dramatyczne zmiany. Ale tylko my wiemy dokładnie, na czym będą one polegały. Pirgal
będzie musiał nam przeszkodzić, bez względu na to, czy udało im się schwytać doktora
Beetle, czy nie. Więc mam zamiar zmusić go do odkrycia kart. Niniejszym przyspieszam
przeprowadzkę o tysiąc godzin.
- Co takiego?! Przykro mi, szefie, ale to najzwyczajniej w wiecie niemożliwe.
Amalfi poczuł rzadki u niego przypływ wciekłoci.
- To się jeszcze okaże - warknął. - A tymczasem rozgło, co ci powiedziałem. Niech
Mizogini się o tym dowiedzą. A żeby ci udowodnić, że nie żartuję, Mark, przestawiam
Ojców Miasta na godzinę P +1100. Jeżeli przed tym terminem nie będziesz gotów
zakołysać tą planetą, to może się zdarzyć, że sam zakołyszesz na gałęzi.
Cichutkie "pik" wyłączanego ultrafonu było zupełnie niezadowalające. Amalfi o wiele
bardziej wolałby zakończyć tę rozmowę czym prawdziwie finalnym - na przykład potężnym
akordem czyneli. Odwrócił się gwałtownie do Miramona.
- A pan czego rozdziawia gębę?
Mizogin zamknął usta i zaczerwienił się.
- Zechce mi pan wybaczyć - powiedział. - Miałem nadzieję zrozumieć instrukcje, jakie
wydawał pan swemu asystentowi, myląc, że mógłbym się na co przydać. Ale używał pan
niezrozumiałych dla mnie terminów. Brzmiało to jak dysputa teologiczna. A ja nigdy nie
dyskutuję o religii i polityce. - Odwrócił się na pięcie i zniknął między drzewami.
Amalfi patrzył w lad za nim, stopniowo się uspokajając. Tak dalej być nie może;
najwyraźniej chyba się starzeje. Przez cały czas rozmowy z Hazletonem czuł, że złoć
bierze w nim górę nad rozsądkiem, ale jaki dziwny bezwład i rozprzężenie uniemożliwiły
mu podjęcie wysiłku potrzebnego do przezwyciężenia złoci. Jak tak dalej pójdzie, to
Ojcowie Miasta już wkrótce złożą go z urzędu i mianują na jego miejsce kogo o większej
sile charakteru. Oczywicie nie Hazletona, ale jakiego trzeźwo mylącego chłopaka, który
zamiast bujać w obłokach podejdzie do swych obowiązków czysto pragmatycznie. Stan, w
jakim sam się znajdował, nie upoważniał go do grożenia likwidacją komukolwiek innemu,
nawet w żartach.
Ruszył powoli w kierunku miasta, ociężały od słońca i zatopiony w rozmylaniach. Miał w tej
chwili około dziewięciuset lat - pięćdziesiąt w tę lub w tę. Był silny jak wół, umysłowo
sprawy i aktywny, zachowywał dobrą równowagę hormonalną i pełną ostroć wszystkich
zmysłów, a jego własna, indywidualna specjalnoć orientacja - była jak zawsze
niezawodna. Jednym słowem, był okazem tego wszystkiego, czym przymusowo wędrujący
obywatel wszechwiata być powinien. Geriatryki utrzymają go w tej kondycji, o ile wiadomo,
w nieskończonoć i został tylko jeden nie rozwiązany do tej pory problem - cierpliwoć.
Im starszy stawał się człowiek, tym szybciej znajdował odpowiedzi na najtrudniejsze nawet
pytania, bo dowiadczenie, które mu je podsuwało, stawało się coraz bogatsze, a
jednoczenie był coraz mniej skłonny tolerować powolnoć mylenia swoich
współpracowników. Jeżeli był mądry, to znajdowane przez niego odpowiedzi były zwykle
prawidłowe; jeżeli był głupi, to odpowiedzi były błędne, ale przestawało to mieć
jakiekolwiek znaczenie. Najważniejsza stawała się sama szybkoć mylenia. Zarówno ten
mądry, jak i ten głupi nabierali w końcu coraz bardziej dyktatorskich metod rządzenia i byli
coraz mniej chętni do tłumaczenia, dlaczego wybrali takie, a nie inne rozwiązanie.
To zabawne: zanim ostatecznie pokonano mierć, uważano, że niedoskonałoć pamięci
zmieni długowiecznoć w konia trojańskiego ludzkoci, ponieważ mózg człowieka nie będzie
w stanie zapamiętać praktycznie nieskończonej iloci nagromadzonych faktów. A
tymczasem dzisiaj nikt nie zaprzątał sobie głowy ich pamiętaniem. Do tego służyli Ojcowie
Miasta i podobne im urządzenia. Ludzie nie zapamiętywali niczego poza samymi regułami
mylenia, odrzucając zdezaktualizowane zasady na rzecz nowych, kiedy zmuszało ich do
tego jakie następne odkrycie. Jeli potrzebne były fakty, pytano o nie maszyny.
Czasami pamięć ludzką oczyszczano nawet z zakodowanych w niej reguł procesów
mylowych, szczególnie wtedy gdy istniały jakie proste, niezniszczalne przyrządy mogące
je zastąpić - na przykład suwak logarytmiczny. Amalfi pomylał nagle, że w całym miecie
nie ma pewnie ani jednego człowieka, który potrafiłby mnożyć, dzielić, wyciągać
kwadratowy pierwiastek czy obliczać "pi", i to ani w pamięci, ani na papierze. Ta myl była
tak nowa, że aż zatrważająca. Amalfi poczuł się nagle jak starożytny astrofizyk, który
włanie odkrył, że żaden z jego kolegów nie potrafi posługiwać się liczydłami.
Nie, to nie pamięć była problemem. To zachowanie cierpliwoci po tysiącu lat życia było
bardzo trudne.
W zasięgu jego wzroku pojawiła się dolna częć komory powietrznej, szczelnie pokryta
arabeskami brązowego błota. Amalfi spojrzał w górę. Komory, wywiercone bezporednio w
wielkiej granitowej tarczy stanowiącej fundament miasta, były odciętymi końcami tego, co
niegdy, setki lat temu, stanowiło linię metra prowadzącego z Manhattanu. Ta, przed którą
się znalazł, była najwyraźniej komorą przerobioną z byłej linii Astoria, rzadko używaną,
ponieważ znajdowała się zbyt daleko od obecnych dwóch głównych punktów kierowania
miastem - Empire State Building i ratusza. A to znaczyło, że wrócił do miasta bardzo
daleko od miejsca, w którym spodziewał się wejć na pokład. Czując się jak kto zupełnie
obcy, wszedł do rodka.
Tunel huczał mrożącymi krew w żyłach krzykami, potęgowanymi w nieskończonoć przez
echo; zupełnie jakby kto obdzierał ze skóry żywego dinozaura albo jeszcze lepiej - całe ich
stado. Przez ten upiorny hałas przedzierał się jaki szum - jakby wody tryskającej pod
dużym cinieniem - i czyj histeryczny miech. Zaalarmowany tymi odgłosami, Amalfi pucił się
biegiem w górę najbliższych schodów. Hałas przybrał na sile. Burmistrz naprężył potężne
barki i rzucił się do drzwi, za którymi musiała się odbywać jaka potworna rzeź.
Czego podobnego miasto z całą pewnocią nigdy nie widziało. Za drzwiami otwierała się
ogromna, wypełniona kłębami pary sala, której ciany zdobiła jaka ceramiczna substancja,
ułożona w formie regularnych płytek. Płytki pokrywał liski nalot i ogromne iloci plam; były
więc stare, bardzo stare. Mniejsze, białe, szeciokątne, którymi wyłożono podłogę, tworzyły
powtarzającą się bez końca mozaikę, której wzór natychmiast przypomniał Amalfiemu
strukturalną budowę cząsteczki charkazytu, gazu użytego przez bandytów podczas ich
ostatniego rajdu na obóz wiertniczy.
Po całej sali miotały się bez celu hordy nagich kobiet. Krzyczały przeraźliwie, bijąc
pięciami w ciany i kręcąc się opętańczo w kółko lub tarzając po mozaikowej posadzce. Co
jaki czas zwarty strumień wody dopadał którą z nich, odrzucając ją daleko w tył. Z
zamontowanych pod sufitem długich rzędów dysz tryskały w powietrze gejzery pary. W
jednej chwili ubranie Amalfiego zaczęło ociekać wilgocią. Śmiech przybrał na sile.
Burmistrz pochylił się szybko, zrzucił zabłocone buty i ruszył sztywno w kierunku miechu,
palcami stóp kurczowo czepiając się liskich płytek. Potężny strumień wody skierował się w
jego stronę, lecz prawie natychmiast odchylił się z powrotem.
- John! Tak bardzo zachciało się panu kąpieli? No to niech się pan do nas przyłączy!
To była, Dee Hazleton. Radonie wymachiwała wielkim wężem, naga jak wszystkie jej
ofiary. Wyglądała licznie. Amalfi twardo odegnał od siebie tę myl.
- Czy to nie wspaniałe? Włanie dostalimy nową grupę tych stworzeń. Kazałam Markowi
popodłączać stare węże przeciwpożarowe i sprawiam im pierwszą w życiu kąpiel.
Zarówno te słowa, jak i widok nie bardzo były podobne do Dee z dawnych czasów. Amalfi
dosadnie wyraził swoje zdanie na temat kobiet, które tak dokładnie wyzbyły się
wewnętrznych hamulców. Ciągnął swą wypowiedź przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Dee
zrobiła taki ruch, jakby chciała skierować na niego strumień wody ze swego węża.
- Ani się waż! - warknął, próbując go wyrwać z jej rąk, co okazało się niezwykle trudne. - A
w ogóle, co to za pomieszczenie? Nie przypominam sobie na planach miasta żadnej sali
tortur.
- Mark mówi, że to dawna łaźnia publiczna. Jest jeszcze jedna taka sama przy krańcach
miasta, jedna na Czterdziestej Pierwszej Ulicy i chyba jeszcze kilka. Mark mówi, że
musiały zostać zamknięte, kiedy miasto po raz pierwszy opuciło Ziemię. Tej tutaj używam
do obmycia tych kobiet przed posłaniem ich do Wydziału Opieki Medycznej.
- Naszą wodą?! - Na samą myl o takim marnotrawstwie oczy nabiegły mu krwią.
- Och nie, John, taka głupia to ja nie jestem. Woda jest przepompowywana z tamtej rzeki
na zachód od miasta.
- Woda do kąpieli! - powiedział Amalfi. - Nic dziwnego, że naszym przodkom nie starczało
jej nieraz do picia. Prawdę powiedziawszy, mylałem, że ciąg statyczny wymylono znacznie
wczeniej.
Zaczął przyglądać się tubylczym kobietom, które teraz, kiedy woda została zakręcona,
zbiły się w gromadki w najcieplejszym miejscu dudniącej echem sali. Żadna z nich nie
miała delikatnie rzeźbionej dojrzałoci Dee, ale u kilku można było wypatrzeć jej zadatki.
Trzeba przyznać Hazletonowi, że okazał zdolnoć przewidywania, choć oczywicie tego, że
Mizogini okażą się cywilizacją ludzką, można się było spodziewać. Do tej pory odkryto
tylko jedenacie cywilizacji innego typu, a sporód nich jedynie dwie - lutniańską i
myrdiańską można było nazwać wyższymi, chyba że kto brałby pod uwagę Wegan.
Ziemianie nie uważali Wegan za istoty ludzkie, ale wszystkie pozostałe cywilizacje tak
włanie robiły. Tak czy inaczej, jako cywilizacja, Weganie dawno już pogrążyli się w
upadku.
Otrzymanie przez wędrowców powiernictwa nad wszystkimi miejscowymi kobietami, i to
już w czasie pierwszego kontaktu z planetą, nawet bez jakichkolwiek rozmów wstępnych,
było kolosalnym ułatwieniem. A Hazleton wysunął przecież propozycję użycia wszystkich
dostępnych kobiet jako przynęty na pirgali całe lata wczeniej, niż ktokolwiek mógł
przypuszczać, że Mizoginia jest w ogóle zamieszkana.
Tak, przedziwna była ta zdolnoć Hazletona - nie tyle jasnowidztwo, co dar tworzenia
realnych planów w oparciu o logicznie zupełnie niewystarczające dane. Raz za razem
tylko pozornie cudowne zakończenie pozornie fantastycznych wybryków Hazletona
chroniło go przed wyrzuceniem za burtę przez lepo logicznych Ojców Miasta.
- Chodź ze mną do Astronomicznego, Dee - zaproponował Amalfi. - Mam ci co do
pokazania. Tylko, proszę cię, ubierz się, choćby przez wzgląd na mnie, bo jeszcze ludzie
sobie pomylą, że chodzi mi po głowie zakładanie dynastii.
- No już trudno - zgodziła się niechętnie Dee.
Nie zdołała jeszcze przywyknąć do przestrzegania przez wędrowców osobliwych reguł
dotyczących obnażania się i czasami pojawiała się nago w zupełnie nieoczekiwanych
momentach. Amalfi przypuszczał, że był to wynik jej utopiańskiego wychowania, które nie
wpoiło w nią przekonania, że nagoć wywiera szkodliwy wpływ na czystoć czyich poglądów
politycznych. Kiedy wciągnęła na siebie szorty, kobiety zaczęły zawodzić i tłuc głowami o
posadzkę - większoć z nich była kiedy kamienowana za nierozważne okrycie jakiej częci
ciała. W tutejszym społeczeństwie kobiety nie były ludźmi, lecz symbolami wiecznego
potępienia, dwakroć bardziej przeklętymi, jeżeli okazywały najmniejsze oznaki
tajemniczoci.
Historia byłaby lepszym nauczycielem, pomylał Amalfi, gdyby nie powtarzała się z tak
ogłupiającym uporem. Ruszył w górę korytarza, rozglądając się za jakim szybem
windowym, niepokojąco wiadom radosnego człapania butów idącej za nim Dee.
W Astronomicznym Jake jak zwykle wodził pełnym tęsknoty wzrokiem za jaką galaktyką
przemierzającą rubieże Wszechwiata i usiłował sprowadzić spiralne ramiona do
eliptycznych orbit bez uciekania się do pomocy sekcji obliczeniowych. Kiedy Amalfi z
dziewczyną weszli do pokoju, astronom podniósł wzrok.
- Dzień dobry - powiedział, nie próbując nawet ukryć swojej chandry. - Amalfi, ja tu
naprawdę potrzebuję wsparcia. Jak człowiek może w ogóle pracować bez maszyn? Gdyby
tylko włączył pan z powrotem Ojców Miasta...
- Już wkrótce, Jak
ROZDZIAŁ 5
*
Grula
*
Psujący się wirator wydaje jeden z najbardziej denerwujących dźwięków, jakie zna
Galaktyka. Najwyższe jego rejestry są zupełnie niesłyszalne, ale odczuwa się je bardzo
wyraźnie jako zwielokrotniony ból wszystkich zębów. Te nieco niższe do złudzenia
przypominają przeraźliwy odgłos rozdzieranego metalu, przechodzący gładko w pisk szkła
pocieranego wilgotnym plastikiem i grzechot całego wodospadu twardych kamieni. To jest
rodek skali. Potem w widmie dźwięku następuje bolesna luka, a reszta hałasu dociera do
uszu w postaci dudniącego łkania dinozaurów, opadającego w dół aż do poddźwięków i
kończącego się częstotliwociami wywołującymi biegunkę i niemożliwą wprost do
opanowania chęć odgryzienia sobie własnych kciuków.
Hałas dochodził oczywicie z wiratora na Dwudziestej Trzeciej Ulicy, ale przenikał całe
miasto. Można go było wytrzymać tylko wtedy, gdy ładownia, w której umieszczony był
konający aparat napędowy, była szczelnie zamknięta. Amalfi wiedział, co robi, nie
pozwalając jej otworzyć. Obserwował rozstrojoną maszynę za pomocą aparatury
kontrolnej, a komory akustyczne trzymał przezornie dokładnie zaryglowane. Już i tego
ułamka dźwięku, który wprawiał w drżenie wszystkie ciany miasta, było zupełnie dosyć,
nawet w miejscu tak odległym od maszyny jak wieża kontrolna.
Nad jego lewym ramieniem pojawiła się ręka Hazletona, wskazując długim palcem na
zapis termoelektryczny.
- Włanie zaczyna dymić. A i tak nie mam najmniejszego pojęcia, jak w ogóle tak długo
wytrzymał. Ten model miał już dwiecie lat, kiedy wzięlimy go na pokład, a ta naprawa na
Mizoginii to było zwykłe doraźne łatanie dziury.
- A cóż możemy na to poradzić? - odparł Amalfi, nawet się nie oglądając. Nastroje
menedżera miasta zdążyły już się stać jego własną, drugą naturą. Przeżyli razem długi
okres, wystarczająco długi, by dowiedzieć się, czym jest wiedza; wystarczająco długi, by
zrozumieć, że tak jak przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, tak natura jest jego
pierwszym przyzwyczajeniem. Ręka spoczywająca na prawym ramieniu Amalfiego mówiła
mu w tej chwili wszystko, co chciał wiedzieć o Hazletonie. - Nie możemy go wyłączyć.
- Jeżeli tego nie zrobimy, to wysiądzie, tym razem już na dobre. Ta komora już teraz jest
nieźle gorąca.
- Gorąca i traci dźwiękoszczelnoć... Czekaj, niech chwilę pomylę.
Hazleton umilkł cierpliwie. Po kilku minutach burmistrz powiedział:
- Dokręcimy mu jeszcze trochę rubę. Jeżeli Ojcowie mogą wycisnąć z niego aż tyle, to
może uda im się wydusić jeszcze odrobinę więcej. Może nawet tyle, żebymy zeszli
wreszcie do jakiej sensownej prędkoci podróżnej. Poza, tym nie ma mowy o żadnej
następnej prowizorycznej naprawie. Promieniowanie w jego komorze już dawno
przekroczyło wszelkie możliwe do pokonania granice. Gdybymy tego twardo zażądali, to
Ojcowie mogliby maszynę wyłączyć, ale remont i zestrojenie wszystkich zespołów
napędowych pochłonęłyby życie wielu ludzi. Teraz już na to za późno.
- Minie co najmniej rok, zanim jakakolwiek żywa istota będzie mogła znowu wejć do tej
komory zgodził się ponuro Hazleton. - No dobrze. Jaką prędkoć mamy w tej chwili?
- Nieistotną w stosunku do Galaktyki jako całoci, ale w stosunku do gwiazd akolickich...
Gdybymy w tej chwili przerwali zwalnianie, przemknęlibymy przez całą tę gromadę z
szybkocią osiem razy większą niż nasza zwykła prędkoć podróżna. Jedno jest pewne,
Mark. Nawet jeżeli uda się nam ją wytracić, to tylko tyle, ile jest najzupełniej niezbędne.
- Przepraszam - rozległ się za ich plecami głos Dee. Dziewczyna z wahaniem zatrzymała
się tuż za progiem szybu windowego. - Czy stało się co złego? Jeżeli jestecie zajęci...
- Nie bardziej niż zwykle - powiedział Hazleton. Włanie debatujemy nad naszym
niesfornym dzieckiem. - Maszyną z Dwudziestej Trzeciej Ulicy; to można wyczytać z
pochylenia waszych pleców. Dlaczego nie każecie jej wymienić i nie pozbędziecie się tego
problemu?
Amalfi i Hazleton umiechnęli się do siebie, ale umiech burmistrza szybko zgasł.
- A właciwie dlaczego nie? - powiedział.
- Bogowie! Szefie, a co z kosztami? - spytał Hazleton tonem niedowierzania. - Ojcowie
Miasta postawiliby pana w stan oskarżenia za samą wzmiankę o tym. - Założył hełmofon. -
Stan finansów - rzucił do mikrofonu.
- Do tej pory nigdy nie musieli kierować tym urządzeniem przy maksymalnej nadszybkoci.
Prorokuję, że po tym dowiadczeniu podniosą wielki krzyk, iż natychmiast trzeba go
wymienić, choćbymy przez cały rok mieli konać z głodu. A poza tym, powinnimy przecież
mieć jakie pieniądze... choć raz. W czasie pobytu na Mizoginii wykopalimy wcale niemało
germanu. Może naprawdę nadszedł czas, że stać nas wreszcie na wymianę tego wiratora.
Dee podeszła szybko do Amalfiego, patrząc na niego oczyma, w których igrały pyłki wiatła.
- John, czy to może być prawda? - spytała. Mylałam, że na kontrakcie z Mizoginami
bardzo wiele stracilimy.
- No cóż, na pewno nie jestemy bogaci. A bylibymy, co do tego w dalszym ciągu nie ma
żadnych wątpliwoci, gdybymy mogli zabrać się na poważnie do zbioru geriatryków.
- Ale nie moglimy - powiedziała Dee. - Musielimy uciekać.
- I ucieklimy. Lecz biorąc pod uwagę nawet sam tylko german, możemy się uważać za doć
zamożnych. Wystarczająco zamożnych, żeby pozwolić sobie na kupno nowego wiratora.
Zgadza się, Mark?
Hazleton słuchał Ojców Miasta jeszcze przez chwilę, a potem zdjął słuchawki.
- Na to wygląda - powiedział. - W każdym razie z łatwocią możemy pokryć koszt
generalnego remontu, a może nawet kupić jaką maszynę starszego typu. To będzie
zależało od tego, czy Akolici mają u siebie jaką planetę remontową i jakie ceny liczą sobie
za usługi.
- Ile by sobie nie liczyli, powinnimy być wypłacalni - powiedział Amalfi, przygryzając w
zamyleniu dolną wargę. - Gwiazdy akolickie to niemal odludzie, ale o ile sobie dobrze
przypominam, pierwszymi osadnikami tutaj byli uciekinierzy z antyziemskich pogromów w
układzie Malara, tych które nastąpiły bezporednio po upadku Wegi. Zapiski na ten temat
znajdują się w bibliotekach większoci planet - to ty, Mark, przypomniałe mi o tym swoją
Nocą Hadżich - co oznacza, że gwiazdy akolickie nie znajdują się aż tak daleko od
utartych szlaków handlowych, żeby można je uważać za rejon prawdziwie pograniczny.
Przerwał, a zmarszczki na jego czole się pogłębiły.
- Przypominam sobie teraz, że te gwiazdy były niegdy ważnym drugorzędnym źródłem
transuranowców dla całego tego ramienia Galaktyki. Muszą mieć przynajmniej jedną
planetę remontową, Mark. Jestem tego pewien. Może nawet znajdziemy u nich także jaką
robotę.
- Brzmi to wszystko bardzo obiecująco - powiedział Hazleton. - Może nawet zbyt
obiecująco. Prawdę mówiąc, szefie, nie mamy wyboru - musimy siąć gdzie u Akolitów. Ta
maszyna z Dwudziestej Trzeciej pozwoliłaby nam opucić tę gromadę gwiazd z szybkocią
zdziadziałego limaka. Dowiedziałem się tego od Ojców Miasta, kiedy sprawdzałem stan
naszych finansów. Dni tego rupiecia dobiegły już kresu.
Z głosu Hazletona przebijało ogromne zmęczenie. Amalfi spojrzał na niego uważnie.
- Ale to nie wymiana wiratora cię martwi, Mark powiedział. - Od dawna już wiedzielimy, że
kiedy nas to czeka, a poza tym rozwiązanie tego problemu nie nastręcza aż takich znowu
trudnoci. Więc co jest tym prawdziwym kłopotem? Może policaje?
- Owszem, rzeczywicie chodzi o policję - przyznał Hazleton markotnie. - Wiem, że jestemy
kawał drogi od wszystkich policjantów, którzy znają naszą nazwę. Ale czy ma pan pojęcie,
ile wynosi ogólna suma nie zapłaconych przez nas grzywien? I nie bardzo wiem, czy
można założyć, że jakakolwiek odległoć jest zbyt duża dla policji, gdyby naprawdę chciała
nas cigać. A mam przeczucie, że włanie chce.
- Dlaczego, Mark? - spytała Dee. - W końcu nie popełnilimy żadnego poważnego
przestępstwa.
- Ale nagromadziło się tego sporo - odparł Hazleton. - Już dawno nikt nie sprawdzał
naszego rejestru wykroczeń. Kiedy nas w końcu dopadną, przyjdzie zapłacić od razu
wszystko; a jeżeli spotka nas to w najbliższym czasie, to po prostu zbankrutujemy.
- E tam! - machnęła lekceważąco ręką Dee. Jak każdy z naturalizowanych mieszkańców
wędrowca uważała, że możliwoci jej przybranego miasta są prawie nieograniczone. -
Możemy znaleźć pracę i odbudować nasze zapasy germanu. Przez jaki czas może będzie
nam ciężko, ale przecież przeżyjemy. Już nieraz ludzie bankrutowali i jako z tego
wychodzili.
- Ludzie może i tak, ale nie miasta - powiedział Amalfi. - Mark ma rację, Dee. Zgodnie z
prawem miasto, które zbankrutowało, musi zostać rozparcelowane, to znaczy ulec
rozbiórce. Ten przepis jest w gruncie rzeczy doć humanitarny. Uniemożliwia
zdesperowanym burmistrzom i menedżerom zbankrutowanych wędrowców wyprawianie
ich w pogoń za pracą w bardzo dalekie podróże, w czasie których połowa załogi
wymarłaby po prostu z głodu, i to tylko na skutek szaleńczego uporu rządzących nimi
ludzi.
- Włanie - powiedział Hazleton.
- Lecz mimo to uważam, że martwisz się na zapas, Mark - ciągnął Amalfi łagodnie. -
Przyznaję słusznoć przytoczonym faktom, ale nie ich interpretacji. Jest praktycznie
niemożliwe, żeby policja była w stanie wyledzić naszą drogę od gwiazdy Mizoginii aż tutaj.
My sami nie wiedzielimy, że wylądujemy u Akolitów. Moim zdaniem można spokojnie
założyć, że nie udało im się ustalić, co się stało z Mizoginią, ani tym bardziej odnaleźć toru
naszego późniejszego lotu. Zgadzasz się ze mną?
- Oczywicie, ale...
- A gdyby ziemscy policaje alarmowali wszystkie lokalne siły porządkowe w związku z
każdym byle wykroczeniem - kontynuował Amalfi ze spokojną stanowczocią - to żadna
miejscowa policja nie mogłaby wykonywać swojej roboty. Mieliby po prostu nieustanne
urwanie głowy z przyjmowaniem, dokumentowaniem i sprawdzaniem całej rzeki zgłoszeń
napływających bez chwili wytchnienia z miliona zamieszkanych planet Galaktyki. Wszyscy
miejscowi przestępcy, zamiast zostać schwytani, stawaliby się tylko przyczyną
gwałtownego rozrostu kartotek policyjnych. Tak więc możesz mi wierzyć, Mark, że tutejsi
policaje nigdy w życiu o nas nie słyszeli. Spotkamy się tutaj z najzupełniej normalnym
przyjęciem i tyle. Policja Akolicka nie ma najmniejszego powodu, żeby traktować nas
inaczej niż pierwszego lepszego wędrowca. W końcu niczym innym nie jestemy.
- Fakt - przyznał Hazleton z ciężkim westchnieniem.
Amalfi nie usłyszał ani tego słowa, ani westchnienia.
W tym samym bowiem momencie wielki, główny ekran, pokazujący od tej pory
ziarninowaną masę akolickiej gromady gwiazd, błysnął olepiającym szkarłatem, a
powietrze pokoju kontrolnego przeszył przeraźliwy wist policyjnego gwizdka.
Policjanci wkroczyli na pokład miasta i do gabinetu Amalfiego w ratuszu z taką pewnocią
siebie i butą, jakby nicoć rubieży Galaktyki była ich osobistą własnocią. Ich mundury nie
były zwyczajowymi chałatami z materiału używanego do produkcji kombinezonów
przestrzennych, ale jakimi błyszczącymi, czarnymi strojami, ozdobionymi mnóstwem
srebrnych galonów. Od prawego ramienia do lewego biodra przepasani byli szerokimi,
bogato szamerowanymi wstęgami. Całoć uzupełniała para wysokich, lniących butów.
Mężczyźni opięci w te ciasno przylegające do ciała kombinezony byli osiłkami, których źle
ogolone twarze przywiodły Amalfiemu na myl czasy znacznie poprzedzające Noc Hadżich
i w ogóle całą erę lotów kosmicznych.
A do tego osiłki uzbrojone były w mezonowe pistolety. Tę ciężką, nieporęczną broń można
było trzymać w jednej ręce, ale spust naciskało się przy pomocy drugiej. Jak na
pograniczną gromadę gwiazd, było tu zupełnie nowoczesne uzbrojenie, opóźnione w
stosunku do najnowszych osiągnięć nie więcej niż o sto lat. A to znaczyło, że w stosunku
do uzbrojenia miasta policja akolicka jest jak najbardziej na bieżąco.
Pistolety dostarczyły Amalfiemu także kilku innych ważnych informacji. Ich obecnoć tutaj
mogła oznaczać tylko jedno: że Akolici mieli ostatnio kontakt z jedną z tych zapylających
Galaktykę pszczół - z miastem-wędrowcem. Co więcej, założenie, które skłonny był
przyjąć Amalfi, że to ich jedyny tego typu kontakt od bardzo wielu lat, zdawało się w tej
chwili tracić rację bytu.
Opanowanie technologii produkcji pistoletów mezonowych na tyle masowej, by można
było wyposażyć w nie wszystkich szeregowych policjantów, trwa wiele lat. A trzeba
jeszcze znacznie więcej lat, lat wypełnionych częstymi kontaktami z innymi technologiami,
żeby wprowadzenie pistoletu do użytku stało się w ogóle możliwe. A zatem pistolety
dowodziły wyjątkowo częstych odwiedzin wędrowców, a to z kolei niosło obietnicę, że
gdzie w tej gromadzie gwiazd rzeczywicie jest przynajmniej jedna planeta remontowa.
Obecnoć pistoletów powiedziała Amalfiemu także o czym, co podobało mu się znacznie
mniej. Pistolet mezonowy nie bardzo nadaje się do użycia przeciwko ludziom.
Znacznie lepiej sprawdza się jako broń burząca.
Wszedłszy do gabinetu Amalfiego, policjanci w dalszym ciągu mogli się butnie
zachowywać, ale nie mogli już odpowiednio do tego tupać podkutymi buciorami. Podłogę
pokrywał bowiem zupełnie nie nadający się do tego celu puszysty dywan. Amalfi nigdy nie
używał swego zabytkowego, umeblowanego z antycznym przepychem gabinetu, jeżeli nie
zmuszały go do tego jakie oficjalne okolicznoci. Jego zwykłym rodowiskiem naturalnym
była wieża kontrolna, ale osoby spoza miasta nie miały tam wstępu.
- Czego tu szukacie? - warknął porucznik policji do Hazletona. Menedżer stojący obok
mahoniowego biurka burmistrza nic nie odpowiedział, kiwnął tylko głową w kierunku fotela,
na którym siedział Amalfi, i powrócił do pilnego obserwowania jednego z dużych ekranów
kontrolnych.
- Ty jeste burmistrzem tego gródka? - spytał ostro porucznik.
- Owszem - odparł Amalfi, wyjmując z ust cygaro i spoglądając na policjanta spod
przymrużonych powiek. Uznał, że porucznik zdecydowanie nie jest w jego typie. Jeżeli kto
chce przypominać kształtem beczkę, to powinien dobrze się do tego przyłożyć, tak jak sam
Amalfi. Burmistrz nie cierpiał chudzielców z niskim i szerokim zawieszeniem.
- No dobrze, więc odpowiadaj na moje pytania, grubciu. Czym się zajmujecie?
- Poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej.
- Kłamiesz. Nie macie do czynienia z jakim zabitym dechami zadupiem klasy 4-Q.
Znajdujecie się wród gwiazd akolickich.
Hazleton spojrzał na porucznika z celowo słabo ukrywanym zdumieniem, które stało się
jeszcze wyraźniejsze, kiedy powrócił wzrokiem na ekran, pokazujący niezbicie, że w
żadnej rozsądnej odległoci nie ma nawet jednej gwiazdy.
Niestety cały kunszt aktorski Hazletona nie zdał się na nic, bo policjant zdumienia nie
zauważył.
- Poszukiwania naftowe nie mogą być jedyną specjalnocią żadnego wędrowca. Gdyby
każdy z was nie wiedział, jak wydobywać i krakować ropę, to wszyscy pozdychalibycie z
głodu. Więc albo zaraz dostanę jasną odpowiedź na swoje pytanie, albo uznam was za
włóczęgów i przestanę być miły.
- Zajmujemy się poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej - powtórzył Amalfi z
niezmąconym spokojem. - Od czasu kiedy stalimy się wędrowcami, rozwinęlimy naturalnie
kilka innych, pomocniczych specjalnoci, ale w większoci są one zwykłym uzupełnieniem
geologii naftowej, w której to dziedzinie jestemy przypadkiem ekspertami. Odnajdujemy
złoża ropy i uruchamiamy jej wydobycie na planetach, które potrzebują tego surowca.
Popatrzył z namysłem na swoje cygaro i wepchnął je na powrót między zęby.
- Nawiasem mówiąc - ciągnął - traci pan, poruczniku, czas, strasząc nas oskarżeniami o
włóczęgostwo. Wie pan równie dobrze jak my, że takie oskarżenia zostały zakazane
pierwszym artykułem naszej konstytucji.
- Konstytucja? - rozemiał się policjant. - Jeżeli masz na myli konstytucję ziemską, to
chciałbym ci powiedzieć, że my tutaj nie mamy zbyt cisłego kontaktu z Ziemią. Tu są
gwiazdy akolickie, rozumiesz? Następne pytanie: czy macie jakie pieniądze?
- Owszem, sporo.
- Ile to jest "sporo"?
- Jeżeli chce pan wiedzieć, czy mamy kapitał miejski, to nasi Ojcowie Miasta odpowiedzą
panu, zgodnie z przepisami, tak lub nie, jeżeli będzie pan potrafił podać wszystkie
odpowiednie dane, potrzebne im do dokonania obliczeń. Mogę już teraz z absolutną
niemal pewnocią powiedzieć panu, że odpowiedź będzie brzmiała "tak". Oczywicie nie
jestemy zobowiązani podawać panu informacji na temat wysokoci naszego konta zysków.
- Niech pan da sobie spokój z tymi prawniczymi formułkami - powiedział porucznik. - To
mnie zupełnie nie bierze. Ja chcę tylko odprawić to miasto. Jeżeli macie pieniądze, to
puszczę was dalej... to znaczy jeżeli macie pieniądze legalnie zarobione.
- Zarobilimy je na planecie zwanej Mizoginią, kawałek drogi stąd. Zatrudnieni zostalimy do
zniszczenia przeszkadzającej jej mieszkańcom dżungli. Dokonalimy tego poprzez
regulację osi obrotu planety.
- Ach tak? - zainteresował się policjant. - Wyregulowalicie im o? No, no, no, taka robota to
chyba nie w kij dmuchał, co?
- Dmuchał, nie dmuchał - odparł Amalfi miertelnie poważnie - był to kawałek roboty.
Musielimy stauropigować ich quasi-perpendykularną helmitozę.
- Fiu-fiu! Czy wasi Ojcowie Miasta pokażą mi ten kontrakt? Mniejsza z tym. Więc dokąd
lecicie?
- Do jakiego warsztatu naprawczego. Mamy popsuty wirator. A po dokonaniu naprawy
dalej w drogę. Wy wyglądacie mi na ludzi, którzy dawno mają już za sobą etap
zapotrzebowania na ropę naftową.
- Tak, my tutaj nie jestemy zacofani jak niektóre inne tereny przygraniczne. Tu są gwiazdy
akolickie. - Nagle zdał sobie sprawę, że już chwilę temu zatracił gdzie swój władczy ton i
jego głos znów nabrał poprzedniej szorstkoci. - Więc może rzeczywicie jestecie czyci.
Puszczę was dalej. Tylko żebycie na pewno polecieli tam, dokąd mówicie, i nie robili
żadnych nie planowanych postojów. Jeżeli będziecie się dobrze sprawować, to może
nawet w tym i owym wam pomogę.
- To bardzo uprzejmie z pana strony, poruczniku - powiedział Amalfi. - Postaramy się nie
zawracać panu głowy, gdybymy jednak zmuszeni byli zwrócić się do pana o jaką pomoc,
to o kogo mamy pytać?
- O porucznika Lernera z Czterdziestej Piątej Jednostki Pogranicznych Sił Porządkowych.
- Świetnie. Och, zanim pan odejdzie... Wie pan, każdy ma jakie swoje hobby... ja
kolekcjonuję baretki. Ta pańska purpurowa to zupełny rarytas, mówię to jako znawca. Czy
nie zgodziłby się pan jej odstąpić? To nie byłoby przecież to samo, co sprzedanie samego
medalu. Jestem pewien, że z łatwocią może pan otrzymać jej duplikat.
- Nie wiem - powiedział porucznik Lerner niepewnie. - To wbrew regulaminowi...
- Och, zdaję sobie z tego sprawę i gotów byłbym oczywicie pokryć każdą karę finansową,
na jaką mogłoby to pana narazić. Mark, czy mógłby zadzwonić, żeby wypisali czek na,
powiedzmy, pięć setek. Mylę, że Ojcowie Miasta pozwolą mi wydać taką sumę na moje
hobby, choć oczywicie nie stanowi ona nawet drobnej częci wartoci medalu, który otrzymał
pan za narażanie własnego życia. Czy zechce mi pan wywiadczyć tę przyjemnoć i przyjąć
ode mnie ten czek?
- Skoro pan tak nalega - odparł porucznik, odpinając z niezręczną skwapliwocią smętnie
wyblakłą purpurową baretkę, zdobiącą dotychczas jego lewą pier. Sekundę później
Hazleton wręczył mu czek, który zniknął w kieszeni policjanta tak szybko, jakby się
zdematerializował. - No cóż, nie zbaczajcie z drogi, wędrowcy. Chodźcie, chłopcy,
wracamy do łodzi.
Trzech osiłków wsunęło się ostrożnie do szybu windowego i zniknęło z oczu, zjeżdżając w
silnym polu tarcia, które - sądząc z wyrazu ich twarzy - napędzało im niezłego strachu.
Amalfi umiechnął się z zadowoleniem. Najwyraźniej zasada cząsteczkowego
wartociowania walencyjnego, a także generatory pól tarcia i wszystkie inne wykorzystujące
tę zasadę urządzenia w dalszym ciągu nie były powszechnie znane.
Hazleton podszedł do szybu, spojrzał w dół i dopiero wtedy powiedział:
- Szefie, to baretka od odznaki wzorowego policaja. Policja ziemska wypuciła jakie trzysta
lat temu dziesiątki tysięcy takich blaszek dla każdego rekruta, który potrafił zwlec się z
łóżka w ciągu roku od ogłoszenia alarmu. Od kiedy co takiego warte jest pięćset
germanów?
- Od tej włanie chwili - odparł Amalfi spokojnie. - Porucznik wyraźnie przymawiał się o
łapówkę, a kiedy się kogo przekupuje, to zawsze mądrze jest nadać temu pozory zwykłego
kupna. Cenę ustaliłem tak wysoką, bo przecież będzie musiał podzielić się ze swoimi
ludźmi. Gdybym nie zaproponował mu tej łapówki, to jestem pewien, że zechciałby
obejrzeć sobie nasz rejestr wykroczeń.
- Ja też tak mylałem. Ale dochodzę do wniosku, że to zmarnowane pieniądze, Amalfi.
Rejestr wykroczeń to pierwsza rzecz, o którą powinien zapytać. A nie ostatnia. Jeżeli nie
zapytał o niego na samym początku, to znaczy, że nie był nim w ogóle zainteresowany.
- Może i racja - przyznał Amalfi paląc w zamyleniu cygaro. - Czy masz w takim razie jaką
koncepcję, o co tak naprawdę mogło mu chodzić?
- Jeszcze nie wiem. Utrzymywanie w pogotowiu patroli, i to w odległoci wielu parseków od
właciwego rejonu gwiazd akolickich, zupełnie nie pasuje do ewidentnego braku
zainteresowania tego partacza, czy przypadkiem nie mamy czego na sumieniu albo czy
nie jestemy na przykład pirgalami. Do diabła, przecież on nawet nie zapytał o naszą
nazwę!
- A więc Akolici nie zostali postawieni w stan pogotowia z uwagi na jakiego konkretnego
pirgala.
- Chyba nie - zgodził się Hazleton. - Gdyby tak było, to Lerner nie dałby się tak łatwo
przekupić. Patrole, które naprawdę czego szukają, nie biorą łapówek, nawet w wiatach doć
skorumpowanych. To wszystko zupełnie nie trzyma się kupy.
- A na dodatek - powiedział Amalfi wyłączając jaki klawisz - mam wrażenie, że nawet
Ojcowie Miasta nie bardzo będą mogli nam tym razem pomóc. Aż do tej pory
przekazywałem im wszystko, o czym się mówiło w tym pokoju, ale zdaje się, że jedynym
tego efektem będzie wyłajanie mnie za rozrzutnoć i przydługie kazanie na temat mojego
rzekomego hobby. Jeszcze nigdy nie udało im się niczego wywnioskować z tonu głosu.
Psiakrew! Nie dostrzegamy czego bardzo ważnego, Mark; czego, co okaże się zupełnie
oczywiste, kiedy wreszcie do nas dotrze; czego o zupełnie decydującym znaczeniu. I oto
zapuszczamy się między gwiazdy akolickie nie mając najmniejszego pojęcia, co to takiego
jest!
- Szefie - powiedział Hazleton.
Lodowata bezbarwnoć jego głosu błyskawicznie okręciła dookoła fotel Amalfiego.
Menadżer miasta znów patrzył na wielki monitor, na którym gwiazdy akolickie były teraz
widoczne już jako wyraźnie pojedyncze punkty wietlne.
- O co chodzi, Mark?
- Niech pan spojrzy tam, w najciemniejszy obszar u przeciwległego krańca gwiazdozbioru.
Czy pan to widzi?
- Widzę sporą, wolną od gwiazd przestrzeń, owszem. - Amalfi pochylił się. - Jest tam także
spektroskopowa podwójna, z czerwonym karłem doć odległym od pozostałych
komponentów układu...
- Ciepło. Niech pan się przyjrzy czerwonemu karłowi.
Teraz Amalfi zaczął dostrzegać także delikatną, zieloną plamkę, niewiele większą od łepka
szpilki. Ekran był tak zaprogramowany, by na zielono pokazywać wędrowne miasta; ale
przecież żadne miasto nie mogło być aż tak ogromne. Zielona plamka pokrywała obszar
nieporównanie większy od przeciętnego układu słonecznego ziemskiego typu.
Amalfi poczuł, że jego wielkie kwadratowe siekacze zaczynają przegryzać cygaro na wylot.
Wyjął je z ust.
- Miasta - wymamrotał. Splunął, ale okazało się, że gorycz, która zalała mu gardło, nie
miała nic wspólnego z sokiem tytoniowym. - Nie jedno. Całe setki miast. - Tak - powiedział
Hazleton. - Oto pańska odpowiedź, szefie. Albo przynajmniej jej częć. To jest dżungla*.
- Dżungla miast-wędrowców.
Amalfi ominął dżunglę szerokim łukiem, ale natychmiast po wyhamowaniu do bezpiecznej
szybkoci kazał O'Brienowi wyprawić w jej kierunku zwiadowców.
Gdyby wysłał pojazdy zwiadowcze wczeniej, to oczywicie pozostałyby w tyle (ich szybkoć
była tylko niewiele większa od normalnej prędkoci podróżnej miasta), a w konsekwencji
miasto po prostu by je straciło. Teraz przekazywały ponury i fantastyczny obraz.
Pusta przestrzeń, na której zgromadziły się wędrowne miasta, rozpocierała się na samym
pograniczu gwiazd akolickich, tym zwróconym w kierunku reszty Galaktyki. Najbliższą
gwiazdą tego regionu była - jak słusznie zwrócił uwagę Hazleton - gwiazda potrójna,
składająca się z dwóch gwiazd typu G0 i czerwonego karła, niemal duplikat systemu
Słońce-Alfa Centauri. Jedyną różnicę stanowiło to, że obie gwiazdy typu G0 znajdowały
się doć blisko siebie, stanowiąc spektroskopowy dublet, którego częci składowe widoczne
były jedynie przez specjalne urządzenia i tylko ze stosunkowo bliskiej odległoci.
Tymczasem czerwony karzeł zapuszczał się daleko w pustą przestrzeń i w tej chwili
oddalony był od swych towarzyszek o ponad cztery lata wietlne.
Wokół tego maleńkiego i nie dostarczającego w zasadzie żadnego ciepła ogniska skupiło
się ponad trzysta miast. Przesuwały się na ekranach jak rój zielonych punkcików, jak
bezbrzeżny strumień fantastycznych asteroidów balansujących w przestrzeni na linach
setek krzyżujących się orbit. Największa ich koncentracja występowała w pobliżu
czerwonego słońca, którego promieniowanie było tak skąpe, że zielone punkciki
oznaczające miasta niemal całkowicie przykryły na ekranie samą gwiazdę. Ale kilku
wędrowców, którzy najwyraźniej zjawili się tutaj później niż inni, zajęło orbity odległe od
słońca aż o ponad trzy miliardy mil. Ekrany wiratorów nie bardzo tolerują zbyt bliskie
odległoci między sobą.
- To przerażające - powiedziała Dee, wpatrując się intensywnie w monitor. - Wiedziałam,
że poza naszym istnieją także inne wędrowne miasta, uzmysłowiło mi to nasze spotkanie z
pirgalem. Ale żeby było ich aż tyle! Z trudem mogłabym sobie wyobrazić, że jest ich ze
trzysta w całej Galaktyce.
- To o wiele za niski szacunek - powiedział Hazleton, umiechając się pobłażliwie. - W
czasie ostatniego spisu odnotowano istnienie ponad osiemnastu tysięcy miast. Czy nie
tak, szefie?
- Owszem - mruknął Amalfi. Podobnie jak dziewczyna nie mógł oderwać wzroku od
monitora. - Ale wiem, o co chodzi Dee. Mnie także ten widok po prostu przeraża, Mark! Co
musiało spowodować zupełny krach gospodarczy w tej częci Galaktyki. Żadna inna siła nie
byłaby w stanie utworzyć takich slumsów. Ci akoliccy dranie najwyraźniej wykorzystują
recesję, żeby trzymać wszystkich wędrowców w tym jednym miejscu i zmuszać ich do
konkurowania między sobą o każdą pracę, którą mogą dostać. W ten sposób mają stały
dostęp do prawie darmowej siły roboczej.
- A w każdym razie opłacanej najgorzej, jak to tylko możliwe - powiedział Hazleton. - Ale
po co im aż tylu wędrowców?
- Tu mnie zagiąłe. Pewnie starają się uprzemysłowić cały swój region, żeby osiągnąć
samowystarczalnoć, zanim ta depresja - czy cokolwiek to jest - ich dopadnie. Na obecnym
etapie możemy być pewni tylko tego, że trzeba się stąd wynosić natychmiast po
zainstalowaniu nowego wiratora. Tutaj nie znajdziemy żadnej przyzwoitej roboty.
- Nie jestem pewien, czy też tak uważam - zaoponował Hazleton, zmieniając położenie
swoich niewiarygodnie długich rąk i nóg, najwyraźniej bezstawowo połączonych z resztą
ciała. - Jeżeli uprzemysławiają się tutaj, to może włanie tutaj, a nie gdzie indziej, nastąpiło
załamanie gospodarki. Może doprowadzili się przez nadprodukcję do braku pieniędzy, co
jest zupełnie możliwe, szczególnie jeżeli ich system podziału jest równie wymylny,
niesprawny i niesprawiedliwy jak w innych tego typu zacofanych regionach. Jeżeli nastąpi
u nich gwałtowny wzrost wartoci obiegowych germanów, to nasza sytuacja wygląda
zupełnie nieźle.
Amalfi zastanowił się nad tym, co usłyszał, i doszedł do wniosku, że brzmi to doć logicznie.
- Trzeba będzie po prostu dowiedzieć się czego więcej - powiedział. - Możesz rzeczywicie
mieć rację. Ale jedna gromada gwiazd, nawet w pełni gospodarczego boomu, nigdy nie
mogłaby dać zatrudnienia aż trzystu miastom. Wynikające z tego technologiczne
marnotrawstwo byłoby niesłychane. A poza tym region, w którym występuje brak rodków
płatniczych, nie przyciąga wędrowców, tylko ich raczej odstrasza.
- Niekoniecznie. A jeżeli na zewnątrz nastąpiła nadpodaż? Pamięta pan, kiedy w czasie
Ziemskiej Ery Nacjonalistycznej artyci i inni ludzie o niskich dochodach opuszczali wielkie
hamiltoniańskie państwo zapomniałem jaką ono nosiło nazwę - by zamieszkać w znacznie
mniejszych państwach o słabej walucie.
- To było zupełnie co innego. Wtedy istniały mieszane systemy monetarne i...
- Chłopcy, czy mogę się włączyć do tej uczonej, męskiej dysputy? - Dee odezwała się z
wahaniem, ale i z odrobiną kpiny w głosie. - Już mi się wszystko zaczęło mącić w głowie.
Załóżmy, że cały czubek tego ramienia Galaktyki pogrążył się w totalnym załamaniu
gospodarczym. Odgadnięcie przyczyn tego załamania pozostawiam wam dwóm. Na Utopii
nasza gospodarka od niepamiętnych czasów trwała na tym samym poziomie, więc musicie
mi wybaczyć, że zupełnie nie rozumiem, o czym mówicie. Ale nawet gdyby tak było, to
inflacja czy deflacja i tak możemy stąd odlecieć, gdy tylko zamontujemy nowy wirator.
Amalfi ciężko potrząsnął głową.
- To włanie tak mnie przeraża, Dee - powiedział. - W tej dżungli jest do diabła i ciut-ciut
wędrowców, a przecież niemożliwe, żeby wszyscy mieli jakie defekty w systemach
napędzania. Jeżeli istnieje jaki region, gdzie mogłoby im się wieć lepiej, t o d l a c z e g o t
a m s i ę n i e u d a l i? Dlaczego gromadzą się w dżungli, w jakim zabitym dechami
gwiazdozbiorze, zupełnie jakby w całym wszechwiecie nie było już żadnego miejsca
oferującego pracę? Osiadły i gromadny tryb życia kłóci się przecież z charakterem
wędrowców.
Hazleton zaczął delikatnie bębnić palcami po oparciu fotela, przymykając w zamyleniu
oczy.
- Pieniądze to potęga - zauważył sentencjonalnie. - Ale muszę otwarcie wyznać, że to
wszystko wcale mi się nie podoba. Im dłużej o tym mylę, tym bardziej dochodzę do
przekonania, że wpadlimy w jakie bagienko, z którego nie wyciągniemy się za pomocą
najzmylniejszych nawet sztuczek. Może lepiej nam było zostać na Mizoginii.
- Może.
Amalfi znów skupił się na przyrządach kontrolnych. Hazleton był drobiazgowo dociekliwy,
ale jedną z konsekwencji tej subtelnoci jego umysłu była skłonnoć do powięcania
niepotrzebnie dużej iloci czasu na spekulacje nad potencjalnym obrotem spraw, które i tak
musiały same się wyjanić.
Miasto zbliżało się teraz do miejscowej planety remontowej, noszącej nieprawdopodobną
nazwę: Grula. Manewrowanie między stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni wieloma
gwiazdami centralnej częci gwiazdozbioru było zadaniem na tyle precyzyjnym, że skłoniło
burmistrza, do przejęcia drążka sterowniczego w swoje ręce. Ojcowie mogli oczywicie
przeprowadzić miasto przez cały szereg zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i
bezpiecznie posadzić je na Gruli, ale zajęłoby im to co najmniej miesiąc. Hazleton zrobiłby
to szybciej, ale Ojcowie nadzorowaliby każdy jego ruch i odbierali mu kierowanie lotem
przy każdym najmniejszym nawet przekroczeniu marginesu błędu, uznanego przez nich za
dopuszczalny. Ich obwody nie uznawały żadnych skrótów.
Nie byli także oczywicie w stanie docenić bezporedniego wyczucia odległoci
przestrzennych i nacisku mas, które czyniło Amalfiego mistrzem pilotażu. Ale nad Amalfim
nie mieli żadnej władzy, poza ostateczną możliwocią odwołania go ze stanowiska.
W miarę jak Grula rosła na ekranach, pokój kontrolny zaczął wypełniać się technikami,
ożywając odgłosami uruchamiania poszczególnych specjalistycznych pulpitów i monitorów
kontrolnych, które nie były używane przez ostatnie trzysta lat, to jest od czasu, kiedy na
pokładzie montowano ostatni nowy wirator. Przygotowanie miejskich zespołów
napędowych do przyjęcia nowego wiratora jest poważnym przedsięwzięciem. Wszystkie
pozostałe wiratory pokładowe muszą być dostrojone do nowej maszyny. Tym razem
sytuację komplikowała dodatkowo wysoka radioaktywnoć uszkodzonego zespołu.
Pracownicy warsztatów remontowych powinni posiadać specjalne wyposażenie stosowane
w takich wypadkach, ale żaden z nich nie mógł znać wymienionej maszyny tak dobrze jak
wędrowcy, którzy się nią posługiwali. Każde miasto jest jedyne w swoim rodzaju.
Oglądana przez Amalfiego na ekranie Grula okazała się planetą doć pospolitą. Była może
odrobinę większa od Marsa, lecz warunki do życia były na niej znacznie przyjemniejsze,
ponieważ krążyła po orbicie o wiele bliższej swego słońca..
Sprawiała jednak wrażenie zupełnie opuszczonej. Kiedy miasto podeszło bliżej, Amalfi
zauważył charakterystyczne dla planet remontowych dwudziestomilowe ospowate blizny
doków, ale wszystkie te absolutnie regularne, otoczone piercieniami maszyn kratery,
okazały się zupełnie puste.
- To mi się nie podoba - usłyszał szept Hazletona. Widok był rzeczywicie mało obiecujący.
Planeta powoli obracała się przed ich oczami.
Raptem zza horyzontu ukazało się jakie miasto. Hazleton wciągnął gwałtownie powietrze
przez mocno zacinięte zęby. Amalfi usłyszał za plecami jaki ruch, a potem odgłos cichych
kroków; kilku techników podeszło do niego, żeby popatrzeć mu przez ramię na wielki
ekran.
- Na stanowiska! - warknął. Technicy rozbiegli się jak stadko spłoszonych kurcząt.
Miasto obsadzone na powierzchni bezczynnego wiata naprawczego okazało się
zaskakująco duże. Rozsiadło się szeroko jak jaki najeźdźca, ale najeźdźca nagi, pokonany
i bezbronny, pozbawiony nawet swych wiratorowych ekranów. Istniało oczywicie wiele
przekonujących powodów, dla których mogły nie być postawione, lecz mimo to miasto bez
ich osłony było widokiem równie rzadkim i niepokojącym jak odarte ze skóry zwłoki. Na
jego obrzeżach dało się dostrzec jaką działalnoć. Amalfi nie mógł się oprzeć wrażeniu, że
jest to aktywnoć toczących miasto bakterii.
- Czy to nie dostarcza odpowiedzi takiej, jaką sugerowała Dee? - odezwał się w końcu
Hazleton. - Oto miasto, które ma doć pieniędzy, by pozwolić sobie na naprawy, z czego
wynika, że pieniądze pochodzące spoza tego regionu w dalszym ciągu są zupełnie dobre.
Skoro przeprowadzają remont, to znaczy, że jednak jest jakie miejsce, do którego można
stąd odlecieć. Dam sobie głowę uciąć, że to jacy spryciarze i że warto się z nimi
skonsultować. Nie dali się Akolitom obedrzeć ze skóry. Istnienie slumsów można
tłumaczyć już teraz tylko jakim akolickim szwindlem. Lepiej skontaktujemy się z tym
miastem jeszcze przed lądowaniem, szefie. To nam pozwoli zorientować się, czego
możemy tutaj oczekiwać.
- Nie - rzucił krótko Amalfi. - Pilnuj swego stanowiska, Mark.
- Dlaczego? Przecież to w żadnym wypadku nie może nam zaszkodzić.
Amalfi nie odpowiedział. Jego własny dodatkowy zmysł podsunął mu już co, co zmieniło
całą argumentację Hazletona w trociny i drobno tłuczone szkło, a co wskazałyby już także
Hazletonowi jego własne instrumenty, gdyby tylko zwrócił na nie uwagę. Menedżer miasta
dał się ponieć własnym domysłom i interpretacjom w rejony odległej Mgławicy Pobożnych
Życzeń.
Nagle pulpit zamigotał sygnałami naprowadzającymi. Automatyczna aparatura wieży
kontrolnej Gruli kierowała miasto do odpowiedniego doku. Amalfi posłusznie zmienił
położenie drążka sterowniczego, oczekując na rozbłynięcie pomarańczowej lampki,
oznajmiającej, że jaka żywa inteligencja gotowa jest wyrazić swą opinię na temat stosunku
Gruli do wędrowców.
Ale ani głos, ani lampka nie zażądały zwrócenia na siebie uwagi, nawet wtedy gdy
burmistrz wyhamował miasto bezporednio przed nie obiecującym niczego dobrego
lądowaniem.
Wzruszywszy ramionami, Amalfi przełączył stery z powrotem do Ojców Miasta. Skoro
lądowanie ograniczyło się do czynnoci czysto technicznych i nie miało się wiązać z
podejmowaniem żadnych poważniejszych decyzji politycznych, to nie było potrzeby, by
zajmował się nim człowiek. Ludzie mieli doć zajęć wymagających ich udziału. Rutynowe
czynnoci były domeną Ojców Miasta.
- Pierwsze planetarne lądowanie od czasów Mizoginii - powiedział Hazleton z lekkim
ożywieniem. - Dobrze będzie rozprostować trochę nogi.
- Żadnego prostowania nóg ani innych tego typu wygibasów - powiedział Amalfi. - Dopóki
nie dowiemy się czego więcej, nie ma o tym nawet mowy. Ta planeta nie odezwała się do
nas jeszcze ani słowem. Może na przykład lokalne zwyczaje zakazują wędrowcom
wypuszczania swoich mieszkańców poza obręb miasta.
- Czy wieża kontrolna by nas nie poinformowała?
- Żadna wieża nie zostałaby upoważniona do przekazywania takiej informacji wszystkim
bez wyjątku. Mogłoby to odstraszyć jakiego przypadkowego klienta. Naprawdę maże być
tak, jak mówię, Mark. Powiniene o tym wiedzieć. Najpierw trochę pomyszkujemy.
Chwycił z pulpitu swój mikrofon.
- Dajcie mi sierżanta zwiadu... Anderson? Mówi burmistrz. Niech pan uzbroi dziesięciu
pewnych ludzi z oddziału specjalnego i spotka się z nami w posterunku przy Cathedral
Parkway. Niech pan rozmieci także swoich chłopców w okolicznych luzach wypadowych,
ale tak, żeby byli dobrze ukryci przed wzrokiem tubylców, gdyby się który z nich pojawił...
Tak, to też może pan zrobić... Dobrze...
- Wychodzimy? - spytał Hazleton.
- Tak. I Mark... To lądowanie może się okazać ostatnim lądowaniem w całej naszej
karierze. C z y b ę d z i e s z o t y m p a m i ę t a ł?
- Będę o tym pamiętał bez najmniejszego trudu odparł Hazleton, patrząc Amalfiemu prosto
w twarz oczami szarymi jak lód - zważywszy, że są to niemal dokładnie moje własne słowa
sprzed czterech zaledwie dni. Mam własną koncepcję na temat tego, jak należy zaradzić
tej ewentualnoci, ale nie spodziewam się, żeby pokrywała się ona z pańską. Cztery dni
temu tłumaczył mi pan, że jestem defetystą. Teraz przywłaszczył pan sobie moje wnioski,
ponieważ co pana do tego skłoniło - a znam pana za dobrze, by oczekiwać, że powie mi
pan co to takiego - i w związku z tym powiada pan do mnie: "Pamiętaj o Thorze V!" Musi
się pan na co zdecydować, Amalfi.
Przez sekundę spojrzenia obu mężczyzn zwarły się z sobą źrenica w źrenicę.
- Wy dwaj - dobiegł ich lekko rozbawiony głos Dee - powinnicie się chyba pobrać.
Z pomostu biegnącego szczytem doku, w którym miasto w końcu osiadło, remontowy wiat
ukazał Amalfiemu oblicze wyludnionego gąszczu maszyn.
Były tam ogromne suwnice remontowe, podnoniki, wózki, wyciągarki, agregaty
prądotwórcze, kable, rusztowania, palety, ciągniki gąsienicowe, transportery tamowe,
zsuwnie; przenoniki, skrzynie, zbiorniki, leje samowyładowcze, rurociągi, wiratory,
powielatory, dmuchawy, pojazdy zwiadowcze, ahrenhafty i pół setki innych urządzeń
(pochodzących z takiej samej iloci stuleci), które mogły się kiedy okazać potrzebne przy
obsłudze jakiego miasta.
Znaczna częć tej maszynerii była zardzewiała, rozbita i zniszczona. Niemniej częć
urządzeń w dalszym ciągu nadawała się do użytku, choć wszystkie z nich miały wygląd
maszyn, których tak naprawdę już nikt nie spodziewa się użyć.
Na horyzoncie rysowały się proste i wysokie gmachy miasta - tego, które Amalfi dostrzegł
jeszcze z powietrza. Wokół niego snuły się bez wyraźnego celu ledwie widoczne z tej
odległoci maszyny.
A daleko poniżej pomostu, na zagraconej powierzchni Gruli, w cieniu rzucanym przez
krawędź miasta Amalfiego, podskakiwała i wymachiwała rękami jaka zwykła ludzka
postać.
Amalfi ruszył w dół ciasnej spirali metalowych schodków, a tuż za nim zaczęli schodzić
Hazleton i Anderson. Wiatr tłumił odgłos ich kroków, stawianych z zabawną niemal
ostrożnocią. Na planetach o niskiej grawitacji dobrze jednak było powciągać swoje własne
mięnie. To, że na takich wiatach spadało się wolniej, niewiele tylko zmniejszało impet
końcowego upadku, a Amalfi już dawno temu stwierdził, że poza własnym miastem, gdzie
utrzymywano niezmienne pole grawitacyjne wartoci jednego G, jego ogromna siła płata mu
nieprzyjemne figle nawet wtedy, kiedy zachowuje zwykłą przezornoć.
Tańcząca lalka okazała się niskim, ciemnowłosym technikiem ubranym w wygnieciony,
lecz czysty kombinezon. Zapewne w nim sypiał, ale przynajmniej od razu stało się
zupełnie jasne, że nigdy nie wykonywał w nim żadnej pracy. Miał gładką, pucołowatą twarz
o ciemnej karnacji i lniącą, tłustą cerę, upstrzoną czarnymi punkcikami pozapychanych
porów. Zmierzył Amalfiego zadzierzystym spojrzeniem oczu do złudzenia
przypominających denka butelek po piwie.
- A to co? - spytał. - Jak się tutaj, do cholery, dostalicie?
- A jak mielibymy się dostać? Na wrotkach. Kiedy nas tu kto obsłuży?
- Pytania to ja będę zadawał, włóczykije. I powiedz swemu sierżantowi, żeby zdjął rękę z
pistoletu, bo to mnie wnerwia. A jak mnie co wnerwi, to nigdy nie wiadomo, co mogę
zrobić. Przylecielicie co naprawić?
- A niby po co?
- Mamy mnóstwo roboty - powiedział fachowiec. - Nie rozdajemy jałmużny. Wracajcie do
swojej dżungli.
- Roboty macie tyle co molekuła przy zerze Kelvina! - ryknął Amalfi, pochylając agresywnie
do przodu głowę. Perkaty, błyszczący nos technika cofnął się, ale tylko odrobinę. -
Potrzebny nam jest remont i mamy zamiar go zrobić. Chcemy za wszystko uczciwie
zapłacić, a do tego przysyła nas tutaj porucznik Lerner z waszych lokalnych sił policyjnych.
Jeżeli te dwa argumenty do ciebie nie przemawiają, to każę mojemu sierżantowi zrobić
użytek z tego pistoletu. To szybki chłopak. Zanim się schowasz za jaki tutejszy szmelc,
zdąży ci posłać kilka mezonów.
- Kogo wy, do diabła, straszycie? Czy nie wiecie, że tutaj są gwiazdy akolickie?
Rozparcelowalimy już nie takich... Nie, nie, chwileczkę, sierżancie, po co ten popiech! Tak
długo miałem do czynienia z łapserdakami, że już mi to uszami wychodzi. Wy może
faktycznie jestecie w porządku. Przecież mówilicie co o pieniądzach. Słyszałem wyraźnie.
- Słyszałe dobrze - powiedział Amalfi, z trudem zachowując kamienny wyraz twarzy.
- Wasi Ojcowie Miasta to powiadczą?
- Jasne. Hazleton... Cholera jasna! Anderson, gdzie się podział menedżer miasta?
- Jeszcze na górze poszedł bocznym pomostem w inną stronę - odparł sierżant. - Nie
mówił, dokąd.
A jednak zbytnia ostrożnoć także w końcu niepopłaca, pomylał kwano Amalfi. Gdyby nie
koncentrował się tak bardzo na tym, gdzie i jak stawia stopy, to w momencie, w którym
Hazleton odszedł na bok, musiałby wykryć, że dobiegający go z tyłu przytłumiony odgłos
kroków należy już tylko do jednej pary nóg.
- Wróci, mam nadzieję - powiedział. - Posłuchaj, przyjacielu. Musimy zrobić mały remont.
Mamy rozwalony wirator w przegrzanej komorze. Czy moglibycie go wyciągnąć i
zamontować na jego miejsce jaki inny, najlepiej najnowszy model, jaki tu macie?
Mechanik zaczął się zastanawiać. Stojące przed nim zadanie najwyraźniej go pociągało.
Cała jego postawa i wyraz twarzy zmieniły się tak bardzo, że przy swej gruntownej
brzydocie zaczął wyglądać prawie sympatycznie.
- Mamy tu w magazynie 6-R-6. Mógłby się nadać, jeżeli postumenty, na których chcecie go
postawić, są zwrotnie laminowane - powiedział powoli. - Jeżeli nie, to mam także BC77Y
po generalnym remoncie; mruczy cichutko jak nowy. Ale nigdy do tej pory nie wyciągałem
przegrzanego wiratora. Nie wiedziałem nawet, że one w ogóle się grzeją. Macie na
pokładzie kogo, kto mógłby mi pomóc przy dezaktywacji?
- Tak, wszystko jest przygotowane, ludzie czekają tylko na znak. Sprawdźcie, czy nasze
pieniądze wam się podobają, i bierzemy się do roboty.
- Zebranie całej brygady trochę potrwa - powiedział mechanik. - I niech pan nie pozwala
swoim ludziom kręcić się po okolicy. Policja tego nie lubi.
- Zrobię, co będę mógł.
Mechanik pognał gdzie w głąb podwórza, zręcznie lawirując pomiędzy bezczynnymi,
pokrytymi rdzą maszynami. Amalfi patrzył za nim na nowo oszołomiony tym, jak łatwo
urodzonego technika przekabacić na swoją stronę i to tak, by zupełnie zapomniał, dla kogo
pracuje, nie mówiąc już o tym, jak jego praca zostanie wykorzystana. Najpierw trzeba
wspomnieć o pieniądzach - bo technicy są zwykle źle opłacani - a potem wystarczy już
tylko delikatnie zasygnalizować, że czekający ich problem jest sam w sobie bardzo
interesujący, i już się człowieka zdobyło. Napotkanie we wrogim obozie jakiego
pragmatyka zawsze bardzo cieszyło Amalfiego.
- Szefie...
Amalfi odwrócił się gwałtownie.
- Gdzie ty się, do diabła, podziewał? Czy nie mówiłem, że turyci mają pewnie zakazany
wstęp na tę planetę? Gdyby był pod ręką, kiedy cię potrzebowałem, to usłyszałby, że
słowo "pewnie" należy szybko wykrelić z tego zdania, nie mówiąc o tym, że znacznie
przyspieszyłby załatwienie sprawy!
- Jestem tego zupełnie wiadom - odparł Hazleton gładko. - Podjąłem skalkulowane ryzyko,
bo pan, Amalfi, najwyraźniej zapomniał, jak to się robi. I opłaciło się. Poszedłem do
tamtego miasta i zdobyłem informacje, które są nam bardzo potrzebne. Nawiasem
mówiąc, wszystkie doki w okolicy są zupełnie zrujnowane. Ten i ten drugi, w którym siedzi
tamto miasto, muszą być jedynymi sprawnymi warsztatami na przestrzeni setek mil. Cała
reszta jest całkowicie zasypana piaskiem, rdzą i gruzem.
- A to drugie miasto? - spytał Amalfi bardzo cicho.
- Demontują je; co do tego nie ma najmniejszych wątpliwoci. Jest w opłakanym stanie i
zupełnie opuszczone. Połowa wspiera się na pojedynczym prowizorycznym dźwigarze, a
na ulicach porozstawiano przenone baraki. To właciwie sam kadłub. Kręcą się tam jacy
ludzie, przygotowując miasto do jakiego użytku, ale wcale się nie spieszą i nie robią nic,
żeby nadawało się do zamieszkania. Chodzi im jedynie o to, żeby mogło latać.
Najwyraźniej nie są to członkowie załogi. Co się z nimi stało, strach nawet pomyleć.
- Z tego strachu nie domyliłe się wielu ważnych rzeczy - powiedział Amalfi. - Aż się prosi,
żeby pomyleć, że prawowita załoga miasta siedzi w więzieniu za długi, a warsztat
przygotowuje skonfiskowane miasto do jakiej brudnej roboty, której wykonanie
przypuszczalnie je zniszczy i do której nie dałoby się nająć żadnego wolnego miasta, za
żadną cenę.
- A cóż by to miała być za robota?
- Założenie zaworu na gazowym gigancie - powiedział Amalfi. - Chcą się dobrać do jakiego
amoniakalno-metanowego olbrzyma o niskiej gęstoci, jakiego pokrytego lodową skorupą
wiata typu Jowisza, do którego nie mogą podejć w żaden inny sposób. Według mnie, mają
nadzieję zdobyć przy pomocy tego zaworu niewyczerpalne źródło gazów trujących.
- Znów pan co zgaduje - rzucił Hazleton przez zacinięte zęby. - Oczekuję, że zostanę
ukarany za oddalenie się od miasta, Amalfi, ale jestem już dużym chłopcem i nie pozwolę,
żeby wciskał mi pan tu jakie wydumane kity tylko po to, by utwierdzić mnie w przekonaniu
o swojej wszechwiedzy.
- Ja nie jestem wszechwiedzący, Mark - odparł Amalfi łagodnie. - Ja tylko przyjrzałem się
temu miastu w czasie podejcia do lądowania i obserwowałem wskazania przyrządów. A ty
nie. Już same przyrządy powiedziały mi, że na pokładzie tego miasta nie prowadzi się
żadnej typowej dla wędrowców działalnoci. Powiedziały mi także, że jego wiratory zostały
nastrojone na częstotliwoć wytwarzającą pole, które spali je w ciągu roku; a także to, do
czego takie pole jest im potrzebne - jakiego typu warunkom powinno się przeciwstawiać. -
Ekrany wiratorów mają odpierać każdą większą, szybko poruszającą się grupę
cząsteczek, natomiast tylko w niewielkim stopniu utrudniają osmotyczne przenikanie
gazów. Jeżeli wyrubuje się pole tak, by wykluczyć nawet najmniejszą wymianę
cząsteczkową, i to nawet pod cinieniem miliona atmosfer, wiratory ulegają zniszczeniu.
Taki zestaw warunków zdarza się tylko w jednej sytuacji - sytuacji, w której żaden
wędrowiec nie zgodzi się znaleźć nawet na najkrótszą chwilę. Przy lądowaniu na gazowym
gigancie.
- I znów mógł mi pan to powiedzieć wczeniej i w ten sposób powstrzymać mnie od robienia
wypadów na boki. Ale oczywicie nie zrobił pan tego. Może jednak dobrze się stało, że i tym
razem postąpił pan w ulubiony przez siebie sposób. Ciągle jeszcze nie doszedłem bowiem
do swego największego odkrycia. Czy zna pan nazwę tego miasta?
- Nie.
- To miło, że się pan do tego przyznał. Ja ją znam. To jest włanie miasto, o którym
słyszelimy trzysta lat temu podczas jego budowy. Tak zwane uniwersalne. To był wietny
egzemplarz i nawet pomimo całego zrujnowania i demontażu ciągle jeszcze to widać. Ci
Akolici niszczą wszystko, co czyniło z niego tak niezwykły okaz, bo chodzi im tylko o
przerobienie go do użycia w jednym celu. Przestudiowałem dokładnie jego plany, kiedy po
raz pierwszy je opublikowano i...
Przerwał nagle. Amalfi odwrócił głowę w stronę, w którą patrzył Hazleton. Technik wracał
do nich biegiem. W jednej ręce trzymał mezonowy pistolet.
- Przekonałe mnie - powiedział Amalfi pospiesznie. - Czy udałoby ci się dostać tam z
powrotem, ale tak, żeby cię nikt nie zauważył? Czuję w powietrzu kłopoty.
- Tak. Tam jest...
- W tej chwili "tak" musi mi wystarczyć. Sprzęgnij ich Ojców Miasta z naszymi i nastaw
jednych i drugich na Standardową Sytuację N. Podłącz ich do naszego startera zwykłą
najprostszą linią sygnałową tak-nie.
- Sytuację N?!! Szefie, to jest...
- Ja wiem, co to jest. Uważam, że włanie nadeszła na nią pora. Jeżeli nie skorzystamy z
połączonych zasobów wiedzy dwóch zespołów Ojców, to nasz rozwalony wirator
uniemożliwi nam jakąkolwiek ucieczkę. Po prostu nie jestemy w stanie rozwinąć żadnej
sensownej szybkoci. Pędź, zanim będzie za późno.
Pracownik warsztatu był już bardzo blisko. Wydawał z siebie ryki wciekłoci, ale w rzadkiej
atmosferze Gruli jego wrzaski brzmiały jak popiskiwanie dziecięcej trąbki.
Hazleton wahał się jeszcze przez ułamek sekundy, a potem rzucił biegiem w górę
metalowych schodów. Mechanik przypadł do ziemi za stertą jakiego żelastwa i strzelił.
Pistolet mezonowy ryknął ogłuszająco w niebo i potężnym łukiem wyleciał mu z ręki. Ten
człowiek musiał strzelać z niego po raz pierwszy w życiu.
- Panie burmistrzu, czy mam...
- Jeszcze nie, sierżancie. Niech pan go trzyma na muszce, to wszystko. Hej, ty tam!
Podejdź no tutaj. Spokojnie i powoli, z rączkami splecionymi za głową. Tak włanie... No a
teraz powiedz mi, proszę, dlaczego strzelałe do mojego menedżera miasta?
Ciemna skóra twarzy mechanika zrobiła się sina z wciekłoci.
- Nie zwiejecie - powiedział ochrypłym głosem. - W drodze tutaj jest już z dziesięć
pojazdów policyjnych. Rozpirzą was na dobre. Z przyjemnocią to sobie obejrzę.
- Dlaczego? - spytał Amalfi tonem rozsądnej dyskusji. - Przecież ty strzeliłe pierwszy. My
nie zrobilimy nic złego.
- Nic złego!!! A wystawienie fałszywego czeku to pies?! Tutaj to przestępstwo cięższe od
morderstwa, brachu. Sprawdziłem was u Lernera, a on dostał piany na ustach. Módlcie
się, żeby to nie on, tylko jaki inny patrol doleciał tu pierwszy!
- Fałszywy czek? - spytał Amalfi. - Co ci się pokićkało, przyjacielu. Sądząc po twoim
wyglądzie, nasze pieniądze są lepsze niż wszystko, czego tu używacie. To german.
Czysty, srebrzysty german.
- German? - powtórzył z niedowierzaniem mechanik.
- Dobrze usłyszałe. German. Gdyby częciej mył uszy, to nie miałby takich wątpliwoci.
Brwi pracownika warsztatu nie przestawały podjeżdżać coraz wyżej w górę czoła., a kąciki
ust zaczęły mu lekko drgać. Po policzkach spłynęły mu dwie wielkie, tłuste łzy. Ponieważ
ciągle jeszcze trzymał ręce splecione nad głową, sprawiał nieodparte wrażenie człowieka,
który lada chwila dostanie ataku szału.
Nagle cała twarz pękła mu niemal na pół.
- German! - zawył nieprawdopodobnie szeroko otwartymi ustami. - Cha, cha, cha, cha! G e
r m a n!!! W jakiej to czarnej dziurze siedzielicie, trampy? German... cha, cha, cha, cha!... -
Sapnął słabo i opucił ręce, żeby obetrzeć oczy. - Nie macie srebra ani złota, ani platyny?
Nie macie cyny albo żelaza? Albo czego, co jest cokolwiek warte? Zmywajcie się,
łapserdaki. Jestecie spłukani. Kompletnie. Przyjmijcie ode mnie dobrą, przyjacielską radę i
zmykajcie.
Wyglądało na to, że się trochę uspokoił.
- A cóż takiego złego jest w naszym germanie? - spytał Amalfi.
- Nic - odparł mechanik, patrząc na Amalfiego z mieszaniną współczucia i mciwoci sponad
swego niewiarygodnego nosa. - Nic, to dobry, bardzo pożyteczny metal. Tylko że nie jest
już walutą, chłopie. Nie mogę pojąć, jak się uchowalicie, żeby tego nie wiedzieć. German
jest już tylko bezwartociowym złomem. To znaczy, nie... w dalszym ciągu jest co wart, ale
tylko tyle, ile wynosi jego rzeczywista wartoć... jeżeli rozumiecie, o co mi chodzi. Trzeba go
kupować tak jak wszystko inne. Za niego nic nie da się kupić. On już nie służy tutaj jako
pieniądz. Ani nigdzie indziej. N i g d z i e indziej! Cała Galaktyka poszła, z torbami. Cała
Galaktyka... I wy też!
Znów otarł z łez swoje oczy. Nad głowami zawyła jaka syrena - cicho, lecz natarczywie.
Hazleton był już gotów i sygnalizował nadciąganie policji.
Próba zrozumienia tego, co stało się po wcinięciu klucza startowego, zakończyła się
całkowitym fiaskiem. Amalfi pożegnał się także z nadzieją na zrozumienie tego
kiedykolwiek w przyszłoci. Wypytywanie Ojców Miasta nie miało żadnego sensu, z tej
prostej przyczyny, że oni sami nie wiedzieli. To, co trzymali do użycia w Standardowej
Sytuacji N - w tym kryzysowym położeniu, gdy totalnemu zniszczeniu miasta może
zapobiec tylko błyskawiczna ucieczka - było z pewnocią czym dramatycznym i nie
mającym precedensu. Albo może sposób na wyjcie z Sytuacji N powstał dopiero wtedy,
kiedy Ojcom Miasta stworzono okazję do połączenia swojej wiedzy z mądrocią drzemiącą
w komputerowym systemie uniwersalnego wędrowca.
Miasto wyprysnęło z zajmowanego przez nie doku w jakie niczym nie wyróżniające się
miejsce w przestrzeni. Zegary nie zanotowały żadnego upływu czasu, a wskaźniki poboru
mocy - żadnego zużycia energii. W jednej chwili miasto znajdowało się na powierzchni
Gnili, a po rzuconym przez Amalfiego krótkim: "start", planeta po prostu zniknęła i niemal
natychmiast rozległ się głos Jake'a, żądający dostarczenia mu informacji, gdzie właciwie
miasto się znajduje. W odpowiedzi usłyszał, że sam ma się tego jak najszybciej
dowiedzieć.
Policja podeszła do Gruli w nienagannym szyku, ale nie znalazła okazji do oddania nawet
jednego strzału. Kiedy Jake'owi udało się w końcu odszukać Grulę, O'Brien wysłał jednego
ze swoich zwiadowców, by ledził ruchy pojazdów policyjnych, miotających się po niebie
planety, jak spóźnieni aktorzy szukający kluczowego dla całej sztuki guzika od żabotu.
Godzinę później, bez jakichkolwiek wczeniejszych przygotowań, z powierzchni Gruli
zniknęło miasto uniwersalne. Zanim pracownicy warsztatu odzyskali przytomnoć umysłu
na tyle, żeby ponownie włączyć syrenę alarmową, policjanci zdążyli już rozlecieć się we
wszystkich kierunkach, kontynuując polowanie na zwierzynę, której nigdy w najmielszych
nawet przypuszczeniach nie podejrzewali o to, że może zniknąć - na miasto Amalfiego.
Zanim policja przegrupowała swoje szeregi tak, by móc wyledzić poczynania miasta
uniwersalnego, zdążyło wyłączyć swoje systemy pokładowe i stać się w ten sposób
całkowicie niewykrywalne.
Sunęło teraz po orbicie oddalonej od miasta Amalfiego o pół miliona mil. Znów było
całkowicie pozbawione swoich ochronnych ekranów. Jeżeli w momencie startu znajdowali
się na jego pokładzie jacy pracownicy warsztatu, to do tej pory byli już martwi; w miecie nie
było nawet jednej cząsteczki powietrza.
A Ojcowie Miasta nie wiedzieli, jak tego wszystkiego dokonali albo raczej j u ż nie
wiedzieli. Działanie na wypadek Standardowej Sytuacji N uruchamiał zaplombowany
obwód, zaprogramowany na natychmiastowe, automatyczne samozniszczenie. Wiele
setek lat temu ustalono, że w ten włanie sposób najlepiej zapobiegnie się wykorzystywaniu
Sytuacji N przez niekompetentne lub leniwe władze miasta do rozwiązywania każdego
pomniejszego kryzysu. Nigdy już nie będzie można z tego skorzystać.
A Amalfi wiedział, że nakazał jej użycie - i to nie tylko u siebie, lecz także w drugim miecie
- w sytuacji, która nie była rzeczywicie sytuacją krańcową, nie była prawdziwą Sytuacją N.
Wiedział, że roztrwonił ostatnią deskę ratunku obu wędrowców.
Z taką samą jednak pewnocią wiedział i to, że żadne z obu miast nigdy już tego obwodu
nie będzie potrzebowało.
Oba miasta, połączone tylko niewidzialną wiązką fal ultrafonicznych, unosiły się teraz
swobodnie w bezgwiezdnej przestrzeni, o trzy lata wietlne od dżungli i o osiem parseków
od Gruli. Amalfi stojący na dzwonnicy miejskiego ratusza nie mógł dostrzec rozmazanych
konturów wież martwego miasta, lecz majaczyło mu ono w mylach, czekając na sygnał
przywracający mu życie.
Nie potrafił zdecydować, czy ten jego akt desperacji, którego dopucił się w sytuacji
niezupełnie krańcowej, był jednoczenie ostatecznym wyrokiem mierci na tamto miasto, czy
też wyrok taki zapadł już wczeniej. W obliczu galaktycznej katastrofy problem ten wydawał
się sprawie zupełnie nieistotny.
Odłożył go więc na półkę i zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o czeku. German
nigdy w rzeczywistoci nie posiadał tej ogromnej wartoci, jaką uzyskał jako rodek płatniczy.
Miał oczywicie pewne własnoci, które czyniły go cennym w wielu dziedzinach techniki: sieć
krystaliczna germanu rozstawała się z elektronem przy pobudzaniu jej stosunkowo
niewielką ilocią energii, obszar graniczny p-n działał jako krystaliczny detektor itd. Metal
znalazł zastosowanie w wielu tysiącach urządzeń elektrycznych i był rzadki.
Ale nie a ż t a k rzadki. Wartoć germanu, a przed nim srebra, złota, platyny czy irydu, była
czysto sztucznym wynikiem ekonomicznych konwencji, zakorzenionych mitów, preferencji
jubilerskich czy państwowego monopolu. Wczeniej czy później jaka planeta czy
gwiazdozbiór władając odpowiednio wysoką technologią - a w konsekwencji wielkim
dodatnim saldem płatniczym - mogły nagromadzić wystarczająco duże zapasy tego
metalu, by zmusić swoich konkurentów, albo co bardziej prawdopodobne, swój własny
resort finansów, do odstąpienia do standardu germanu. A może po prostu kto nauczył się
tanio syntetyzować lub transmutować ten pierwiastek. Teraz to i tak nie miało już
większego znaczenia.
Znaczenie miały rezultaty tego, co się stało. Metaliczny german, znajdujący się w tej chwili
na pokładzie miasta, przedstawiał sobą według ocen bieżących zaledwie jedną ósmą
swojej poprzedniej wartoci. Znacznie gorsze było jednak to, że większoć funduszy miasta
ulokowana była nie w metalu, a w papierze, papierowych germanach, emitowanych w
oparciu o zapasy tego metalu znajdujące się na Ziemi i w kilku centrach administracyjnych.
Te pieniądze, jako nie reprezentujące żadnego znajdującego się w posiadaniu miasta
germanu, nie miały w ogóle żadnej wartoci.
Nową walutą stały się leki. Gdyby miasto opuciło Mizoginię z możliwą do zebrania na tej
planecie ilocią geriatryków, byłoby dzi multimiliarderem; zamiast tego było prawie
żebrakiem.
Amalfi zastanawiał się, skąd pojawił się pomysł z lekami. Wędrowcom, odciętym przez
większą częć życia od głównego nurtu historii, takie niespodziewane obroty spraw zdawały
się rezultatem nagłego objawienia jakiego pojedynczego geniuszu. Trudno było o nich
myleć jako o ewolucyjnym wyniku procesów zmieniających ogólną sytuację, ponieważ
wędrowcy zdani byli jedynie na wyrywkowy ogląd warunków panujących na odwiedzanych
przez nich wiatach. Jakiekolwiek były jednak przyczyny wprowadzenia nowej waluty,
zawarta w tym rozwiązaniu myl wydawała się doć sensowna.. Wartoć każdego leku można
było z łatwocią ustalić stosując kryteria ich terapeutycznej przydatnoci i dostępnoci.
Lekarstwa produkowane syntetycznie i masowo, a więc po niskich kosztach, stałyby się
pieniądzem zdawkowym nowego systemu, a te, które są rzadkie, niemożliwe do
zsyntetyzowania i na które popyt zawsze przewyższa podaż, stałyby się banknotami o
wysokim nominale.
Co więcej, nawet drogie leki można rozcieńczać lub dzielić na mniejsze porcje, co
znacznie uelastyczniałoby system spłaty długów; autentycznoć leków można sprawdzić za
pomocą testów laboratoryjnych równie łatwo, jak prawdziwoć metalu; i wreszcie lekarstwa
tak szybko tracą ważnoć i wychodzą z mody, że stanowią wietną szybkoobiegową walutę,
której nawet najbardziej zachłanne planety i cywilizacje nie mogą nagromadzić zbyt wiele
ani w celach tezauryzacji, ani dla spekulacji.
To był dobry pomysł. Ponieważ niemożliwe byłoby zawieranie transakcji, których płatnoci
wyrażono by w ułamkach centymetrów szeciennych jakiego rodka chemicznego -
dokładnie zresztą tak samo, jak niepraktyczne było noszenie przy sobie półtorej tony
germanu - to dla spłacenia zaciągniętych długów w dalszym ciągu musiałyby istnieć
pieniądze papierowe.
Ale przy koniecznoci płacenia lekami miasto było biedne. Nie miało żadnych nowo
wprowadzonych pieniędzy papierowych, choć oczywicie mogłoby natychmiast sprzedać
swoje zapasy germanu i uzyskać w ten sposób parę groszy. Być może udałoby się
sprzedać także dawne pieniądze papierowe, oparte na germanie znajdującym się w
skarbcach Ziemi, gdyby Akolitom chciało się bawić w ich wymianę na metal, ale wartoć
tych pieniędzy wynosiła obecnie tylko jedną piątą wartoci metalicznego germanu, który
reprezentowały, a to było bardzo niewiele.
Lekarstw znajdujących się na pokładzie miasta nie sposób było sprzedać, bo były
potrzebne jego mieszkańcom. Amalfi skrzywił się na myl, jak ogromną częć
indywidualnych budżetów pochłonie w nowych warunkach opieka medyczna. Szczególnie
geriatryki postawią ludzi przed ogromnym dylematem: czy użyć ich teraz i ulżyć bieżącym
kłopotom finansowym, czy też żyć w biedzie po to, by móc w tej biedzie żyć w
nieskończonoć.
Amalfi gnał bezlitonie jedną konsekwencję zaistniałej sytuacji za drugą długimi,
kamiennymi korytarzami swego mózgu, jak kapłan pędzący biczem ryczące zwierzęta
ofiarne. Miasto było biedne. W całym rejonie gwiazd akolickich nie mogło znaleźć żadnej
pracy, za którą płaca byłaby w stanie pokryć chociaż koszty związane z jej wykonaniem.
Bez nowego wiratora szukanie pracy gdzie indziej było niemożliwe.
Pozostawała tylko dżungla. Wyboru nie było.
Amalfi nigdy dotychczas nie był w żadnych slumsach i na samą myl o tym wytarł
bezwiednie dłonie o uda. W głowie dźwięczało mu tylko jedno słowo - słowo, które zawsze,
nieodłącznie jak cień, towarzyszyło we wszystkich zakamarkach jego mózgu słowu
dżungla, jedno krótkie słowo: n i g d y. Nie wolno dopucić, by miasto popadło w długi, nie
wolno dopucić, by złamał je jaki kryzys, nie wolno dopucić, by straciło rację swego bytu -
pracę...
Te pierwsze przykazania burmistrza miasta zmieniły się teraz w puste frazesy, natomiast
"nigdy" okazało się tak samo rzeczywistym okreleniem czasu jak każde inne, okreleniem,
które nagle objawiło kryjące się w nim do tej pory, bezwzględne "teraz".
Amalfi podniósł słuchawkę zawieszoną na balustradzie dzwonnicy.
- Hazleton?
- Jestem, szefie. Jak brzmi werdykt?
- Jeszcze nie wiem - powiedział Amalfi. - To sąsiednie miasto zwędzilimy przypuszczalnie
w jakim celu. Teraz musimy się dowiedzieć, jakie mamy szanse porzucenia tutaj swego
miasta i ucieczki stąd na pokładzie tamtego. Zabierz ze sobą kilku ludzi w kombinezonach
i sprawdź to.
Hazleton nic przez chwilę nie odpowiadał. To krótkie milczenie uzmysłowiło Amalfiemu, że
postawione przez niego zadanie ma znaczenie zupełnie drugorzędne i że wie już, jak
brzmi werdykt. Po posadzce jego mózgu pełzł jak salamandra jeden wers wiersza
ziemskiego poety Theodora Roethke: "Środka skraj pożreć nie zdoła..."
- Dobra - rozległ się w końcu w słuchawce głos Hazletona.
Długie jak wiecznoć pół godziny później odezwał się ponownie.
- Szefie, obawiam się, że z tym miastem jest jeszcze gorzej niż z naszym. Ma co prawda
ciągle jeszcze sprawne wiratory, ale wszystkie są fatalnie nastrojone. Poza tym przy
bliższych oględzinach sprawia wrażenie, że ma jakie konstrukcyjne uszkodzenia. Ci z
warsztatu zryli je bardzo dokładnie. Ma zepsutą stępkę. To Akolici musieli nim lądować na
Gruli, a nie jego pierwotna załoga.
Amalfi nie mógł oczywicie przyznać się menedżerowi do tego, że przewidywał taki wynik
oględzin, szczególnie teraz, kiedy Hazleton znajdował się psychicznie na krawędzi buntu,
choćby - jak miał nadzieję burmistrz - nie uwiadomionego. Było zupełnie możliwe, że
Hazleton, pomimo wszelkich rodków bezpieczeństwa zastosowanych przez burmistrza,
domylił się istnienia całego emocjonalnego brzemienia winy od dłuższego czasu
wzbierającego w Amalfim. Choć z drugiej strony, może to tylko włanie owo poczucie winy
podszeptywało mu takie podejrzenia. Na wszelki wypadek postanowił dać się wciągnąć w
pomysł kradzieży tego drugiego miasta, choć z góry przeczuwał, że w niczym im to
oczywicie nie pomoże. Dla więtego spokoju spytał:
- Co proponujesz, Mark?
- Porzuciłbym je, szefie. Jest mi bardzo przykro, że w ogóle nalegałem na porwanie tego
miasta. Zdobylimy już jedyną rzecz, którą mogło nam ofiarować i którą moglibymy sobie
przywłaszczyć, a mianowicie wiedzę. Nasi Ojcowie Miasta zmagazynowali już wszystko,
co wiedzieli ich Ojcowie. Nie moglibymy wziąć już niczego więcej, poza nowym wiratorem,
ale to jest robota dla doku remontowego.
- W porządku. Włącz mu ekran trzydzieci cztery setne procenta, żeby utrzymać je na tej
orbicie i wracaj. Tylko upewnij się, że nie będzie tego więcej, bo inaczej te przestrojone
wiratory ogłoszą pozycję miasta każdemu, kto podejdzie do niego bliżej niż na dwa
parseki, a na dodatek zakłócą działanie naszych maszyn.
- Dobra.
Pozostał zatem do rozważenia problem miejscowej policji. Amalfi miał teraz u niej krechę
nie tylko za wystawienie czeku bez pokrycia, ale także za kradzież własnoci państwowej i
mierć akolickich techników, którzy zginęli na pokładzie miasta uniwersalnego.
Tylko slumsy gwarantowały bezpieczeństwo, a i one gwarantowały je tylko czasowo. W
dżungli miasto mogło, przynajmniej na jaki czas, zgubić się między trzema setkami innych
wędrowców, z których wiele powinno mieć znacznie lepsze uzbrojenie niż miasto
Amalfiego miało kiedykolwiek.
W takiej ławicy istniała nawet szansa, że Amalfi zdoła wreszcie w końcu ujrzeć na własne
oczy legendarny wegański fort orbitalny, jedyną wędrowną konstrukcję, która nie została
wyprodukowana przez człowieka. Amalfi był równie zafascynowany legendą fortu jak
każdy inny wędrowiec, choć dobrze wiedział, jak mało było w niej konkretnych faktów. Fort
okrążał Wegę do momentu upadku głównej planety Konfederacji, a potem - doć
niespodzianie, ponieważ Weganie nigdy nie próbowali wysyłać w przestrzeń niczego
większego od okrętów wojennych - wyruszył w zupełnie nieznanym kierunku, bez
najmniejszego wysiłku przebijając się przez blokadę ziemskich krążowników. Od tamtej
pory nikt nigdy o nim nie słyszał, ale legenda
ROZDZIAŁ 6
*
Dżungla
*
Miasta dryfowały bezwolnie po swych jałowych orbitach wokół czerwonego karła. Tu i tam
pojawiły się na ekranach wiatła pozycyjne którego z nich, ale większoć wędrowców nie
mogła sobie pozwolić na bezproduktywne marnowanie nawet takiej iloci energii. W gęsto
zatłoczonym obszarze wiatła pozycyjne były bardzo potrzebne, ale jeszcze bardziej
potrzebna była energia do utrzymywania ochronnych ekranów wiratorów.
Tylko od jednego biła potężna łuna, ale nie wiateł pozycyjnych, z których żadne nie
działało, lecz ulicznych jupiterów. Najwyraźniej to miasto mogło sobie pozwolić na
trwonienie energii i chciało, żeby o tym wiedziano. Chciało także dobitnie dać do
zrozumienia, że woli marnować energię na czystą fanfaronadę, niż przeznaczyć ją na
utrzymywanie tak elementarnych oznak praworządnoci jak wiatła pozycyjne.
Amalfi trzeźwo studiował obraz jarzącego się w ciemnoci miasta. Przekaz nie był zbyt
wyraźny, ponieważ zajmowało ono uprzywilejowaną pozycję blisko czerwonego karła,
gdzie potężne pole grawitacyjne zimnego słońca poważnie deformowało strukturę
przestrzeni. Duże nasycenie próżni ekranami ochronnymi innych wędrowców pogarszało
jeszcze widocznoć. Amalfiemu nie udało się przecisnąć swego miasta między innymi
wędrowcami dalej niż na osiemnacie jednostek astronomicznych od gwiazdy, co
odpowiadało mniej więcej redniej odległoci Uranu od Słońca w ziemskim układzie
planetarnym. W konsekwencji czerwony karzeł był dla Amalfiego wizualnie tylko gwiazdą
dziesiątej wielkoci. Oddalona o cztery lata wietlne gwiazda typu G0 zdawała się być
znacznie bliższa niż karzeł.
Było jednak oczywicie niemożliwe, by wszystkie trzysta kilkadziesiąt miast mogło skupić
się wystarczająco blisko słońca i czerpać z jego promieniowania choć odrobinę ciepła. Kto
musiał zajmować orbity bardziej zewnętrzne. Równie oczywiste i zgodne z oczekiwaniami
było to, że najprzytulniejsze miejsce przy samym nikłym gwiezdnym ognisku przypadnie
miastu o największych zasobach energii, podczas gdy ci, którzy musieli rozpaczliwie
oszczędzać każdy erg, drżeć będą z zimna w zewnętrznych ciemnociach.
Zdumiewające natomiast było to, że rozrzutnie szafujące wiatłem miasto jawnie okazywało
lekceważenie zarówno miejscowych praw, jak i zdrowego rozsądku także wtedy, gdy do
serca dżungli zaczęły się zbliżać eskortowane przez policję statki akolickie.
Amalfi popatrzył na rzędy monitorów. Po raz drugi w tym roku znalazł się w sali ratusza,
której prawie nigdy nie używał. Była to jedna ze starożytnych sal reprezentacyjnych,
wyposażona mniej więcej przed dwunastoma wiekami w doć złożony system łącznoci
wizyjnej, który tuż po opuszczeniu Ziemi zdawał się bardzo potrzebny. Dzi uruchamiano go
tylko wtedy, kiedy miasto zbliżało się do jakiego wysoko uprzemysłowionego, wysoko
rozwiniętego regionu, by przeprowadzić złożone negocjacje z różnymi dyplomatycznymi,
administracyjnymi i gospodarczymi władzami; bez tego żaden wędrowiec nie mógł nawet
marzyć o jakiejkolwiek pracy w takim gwiezdnym systemie. Amalfi nigdy by się nie
spodziewał, że reprezentacyjna sala ratusza może mu się do czego przydać także w
slumsach.
Pomylał ponuro, że było wiele spraw związanych z życiem w dżungli, o których nic nie
wiedział.
Jeden z ekranów ożywił się. Ukazał pełną postać kobiety ubranej ze staromodną
bezpretensjonalnocią w jaki strój, wykonany z ulegających zniszczeniu materiałów.
Tkwiąca wewnątrz tego stroju kobieta miała twardy wyraz oczu, lecz znacznie mniej
twarde ciało. Już na pierwszy rzut oka można się było w niej domylić akolickiego
handlowca.
- Tak jak to już ogłaszalimy - powiedziała chłodno - praca polegać będzie na
prowizorycznym zagospodarowaniu Czapli VI. Możemy tam zatrudnić na zasadach akordu
szeć miast.
- Uwaga, trampy!
Rozjanił się trzeci ekran. Jeszcze zanim obraz ustabilizował się w lokalnie zakłóconej sieci
przestrzennej, Amalfi rozpoznał ukazującą się sylwetkę. Głównych cech topologicznych
policaja żadne zniekształcenie nie jest w stanie zmienić tak, żeby były nierozpoznawalne.
Był tylko odrobinę zaskoczony, kiedy stwierdził, że wyłaniająca się z ekranu twarz
dowódcy eskorty policyjnej jest twarzą porucznika Lernera - człowieka, któremu łapówka
zmieniła się w rękach w bezwartociowy german.
- Jeżeli nie zachowacie całkowitego porządku, to roboty nie dostanie nikt - powiedział
Lerner. - N i k t. Zrozumiano? Złożycie swoje oferty tej pani, a ona przyjmie je lub nie,
wedle swego uznania. Jeżeli kto z was poszukiwany jest przez władze i zostanie
zatrudniony, to po opuszczeniu dżungli zostanie pociągnięty do odpowiedzialnoci. Na tę
robotę nie udzielamy żadnych immunitetów. A jeżeli mi tu który zacznie rozrabiać, to...
Obraz porucznika Lernera przeciągnął swoim palcem wskazującym w poprzek gardła w
gecie, który jako nigdy nie zatracił swego specyficznego znaczenia. Amalfi zgrzytnął
zębami i wyłączył fonię. Lerner mówił jeszcze doć długo, a po nim głos zabrała znów ta
sama kobieta, ale włanie włączył się następny ekran i Amalfi musiał wiedzieć, jakie padną
z niego słowa. Treć wystąpień policjantów i handlowców można prawie zawsze
przewidzieć z góry - zresztą Ojcowie Miasta zdążyli już wręczyć Amalfiemu swoje
przewidywania na temat faktów zawartych w obu wystąpieniach, więc Amalfi słuchał
Lernera i kobiety tylko na tyle, żeby sprawdzić, czy Ojcowie Miasta nie popełnili jakiego
błędu. Nie popełnili.
Ale co mogło powiedzieć jasno owietlone miasto z bliskiego sąsiedztwa czerwonego karła
- szef dżungli, król wędrowców...
Nawet Amalfi, nie mówiąc o Ojcach, nie potrafił tego przewidzieć. Porucznik Lerner i
kobieta-handlowiec ciągle jeszcze poruszali bezdźwięcznie wargami, kiedy falujący cień
na czwartym ekranie zaczął przybierać konkretne kształty. Powolny, ciężki, brutalnie
zadufany w sobie głos objął już w niepodzielne władanie salę recepcyjną ratusza.
- Nikt nie składa żadnej oferty za mniej niż szećdziesiąt - powiedział. - Miasta klasy A za
pracę na Czapli VI zażądają sto dwadziecia cztery, a miasta klasy B nie zaczną zbijać tej
ceny, dopóki ta cholerna baba nie najmie wszystkich potrzebnych jej miast klasy A. Jeżeli
wybierze sobie wszystkie szeć sporód miast klasy A, to znaczy, że reszta ma pecha.
Żadne miasto klasy C w ogóle nie bierze udziału w przetargu na roboty na Czapli VI. Tymi,
którzy się wyłamią, zajmiemy się osobicie. Albo zaraz, albo...
Obraz zrobił się nagle zupełnie wyraźny. Amalfi zachichotał.
- ...albo po odlocie policji. To na razie wszystko.
Ekran wyłączył się. Zdeformowany, łysy mężczyzna w starożytnej pelerynie z metalowych
kółek długo jeszcze stał Amalfiemu przed oczami.
Król wędrowców był człowiekiem odlanym z lawy. Być może nawet kiedy się urodził, ale
teraz wyglądał jak efekt geologicznej katastrofy: kolumna czarnego bazaltu wycinięta z
jakiej szczeliny i niedbale powyginana w kształt z grubsza ludzki.
Nawet twarz miał szokująco zniekształconą i zeszpeconą przez jedyną chorobę, której do
tej pory nie udało się pokonać, choć od dawna już pozbawioną prawa do zabijania swojej
ofiary.
Rak.
Jaki głos zaszeptał wewnątrz głowy Amalfiego, dochodząc z maleńkiego urządzenia
osadzonego w koci za prawym uchem burmistrza.
- Powiedział dokładnie to, co przewidzieli Ojcowie Miasta - komentował cicho Hazleton ze
swojego stanowiska w wieży kontrolnej. - Ale on nie może być przecież aż taki naiwny. On
jest ze starej gwardii -musiał latać już wtedy, kiedy jeszcze nikt nie umiał polaryzować
ekranów wiratorów przeciwko promieniowaniu kosmicznemu. Facet ma co najmniej dwa
tysiące lat.
- Przez taki kawał czasu można się nauczyć paru chytrych sztuczek - zgodził się Amalfi,
równie ciszonym głosem. Pod wysokim kołnierzem wojskowego kroju ukryty miał
laryngofon, więc dla ekranów pozostawał człowiekiem milczącym, bez ruchu oczekującym
na dalszy ciąg konferencji. Chociaż był ekspertem w mówieniu bez poruszania wargami,
nie próbował teraz tej sztuczki, bo zakłócenia miejscowych warunków łącznoci mogły z
łatwocią spowodować wykrycie jego szeptu. Nie wydaje mi się, żeby rzeczywicie mylał to,
co mówi. Ale na razie najlepiej będzie przycupnąć i czekać, co dalej.
Zajrzał do dodatkowego zbiornika strategicznego, trójwymiarowej mapy, na której
poruszały się różnokolorowe punkciki wietlne oznaczające poszczególne miasta, pobliską
gwiazdę i pojazdy akolickie - nie w skali, ale zgodnie z ich relatywną pozycją przestrzenną.
Eskadra akolicka składała się z jednego statku handlowego i czterech pojazdów
policyjnych. Jeden z tych ostatnich był krążownikiem dowódcy, zapewne Lernera, a
pozostałe - lekkimi cigaczami oddziałów porządkowych.
Nie była to żadna prawdziwa siła, ale też i nie było potrzeby ciągania tutaj pełnej eskadry.
Co prawda przy minimum organizacji wędrowcy mogliby przegnać Lernera i jego ludzi -
kosztem zupełnie niewielkich strat własnych - ale dokąd mieliby się schronić, gdyby Lerner
wezwał na pomoc flotę? Pytanie było czysto retoryczne.
Wysoko pod sufitem, wzdłuż wygięcia przeciwległej ciany sali zabłysnął rząd dwudziestu
trzech "osobistych" monitorów. Dwadziecia trzy twarze spojrzały z góry na Amalfiego -
twarze burmistrzów wszystkich, poza jednym, miast klasy A przebywających w dżungli.
Dwudziestym czwartym miastem było miasto Amalfiego. Główny przełącznik fonii
przywrócił im wszystkim głos.
- Czy możemy zaczynać? - spytała Akolitka. - Mam tutaj kody dwudziestu czterech miast i
widzę, że wszyscy są obecni. Ostatnimi czasy brakuje co wędrowcom odwagi. Żeby do tak
prostej pracy na trzysta miast zgłosiły się tylko dwadziecia cztery! To włanie zrobiło z was
wędrowców. Boicie się uczciwej pracy!
- Będziemy pracować, spokojna głowa - rozległ się głos Króla, ale jego ekran pozostał
szaro-zielony. - Niech pani lepiej przejrzy wreszcie te kody i wybiera.
Kobieta zaczęła się rozglądać za źródłem tego głosu. - Tylko bez zuchwalstwa! -
powiedziała. - Bo poproszę ochotników z klasy B. To by mi tylko zaoszczędziło wydatków.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zmarszczyła brwi i spojrzała na trzymaną w ręku listę
kodów. Po chwili wyczytała trzy numery, a potem z nieco większym wahaniem czwarty.
Cztery z patrzących na Amalfiego twarzy zniknęły, cztery zielone punkciki wietlne w
zbiorniku zaczęły się przesuwać na zewnątrz dżungli.
- To wszystko, co nam jest potrzebne do robót na Czapli VI. Pozostały jeszcze tylko prace
cinieniowe powiedziała powoli kobieta. - Mam tu na licie osiem miast, które specjalizują się
w tej dziedzinie. Ekran trzeci - wasza nazwa proszę.
- Bradley-Vermont - powiedziała jedna z twarzy zawieszonych przed Amalfim.
- Ile chcielibycie za taką pracę?
- Sto dwadziecia cztery - wymamrotał posępnie burmistrz Bradley-Vermont.
- Ho, ho! Nie za wysokie macie o sobie mniemanie? Możecie dryfować i gnić tutaj dotąd,
aż nauczycie się czego o prawach podaży i popytu. Pan! - Wskazała palcem na kogo
innego. - Tutaj jest napisane, że jestecie Drezno-Saksonia. Jaka jest wasza cena? Niech
pan pamięta, że potrzebuję tylko jednego miasta.
Burmistrz Drezna-Saksonii był drobnym mężczyzną o wystających kociach policzkowych i
błyszczących czarnych oczach. Pomimo wyraźnych oznak niedożywienia sprawiał
wrażenie rozbawionego. Umiechał się delikatnie, a w oczach, które wielkie cienie na
policzkach nadnaturalnie wyolbrzymiały, błyskały mu wesołe iskierki.
- Nasza cena wynosi sto dwadziecia cztery - powiedział z ironiczną obojętnocią.
Oczy kobiety zmieniły się w dwie wąskie szparki...
- Ach tak? - powiedziała zjadliwie. - To pewnie czysty zbieg okolicznoci, prawda? A
wasza?
- Taka sama - odparł trzeci burmistrz, choć z wyraźnym ociąganiem.
Kobieta odwróciła się szybko w inną stronę i wycelowała palcem wprost w Amalfiego. W
bardzo starych miastach, takich jak na przykład to, którym rządził Król, niemożliwe byłoby
zorientować się, kogo wskazała., ale większoć wędrowców zamieszkujących dżunglę
miała prawdopodobnie kompensację trzeciego wymiaru.
- Jak brzmi wasza nazwa?
- Nie odpowiadamy na to pytanie - powiedział Amalfi. - A poza tym i tak nie jestemy
specjalistami w dziedzinie cinień.
- Wiem o tym, potrafię czytać kody. Ale jest pan największym wędrowcem, jakiego
kiedykolwiek widziałam, a nie mam tu na myli pańskiego brzucha. Wasze miasto jest
wystarczająco nowoczesne, żeby sobie z tym poradzić. Mogę wam dać tę robotę za sto -
nie więcej.
- Nie jestemy zainteresowani.
- Jest pan równie gruby co głupi. Dopiero niedawno zjawilicie się w tej piekielnej dziurze, a
jak gdzie słyszałam wniesiono pewne oskarżenie przeciwko...
- Widzę, że jednak wie pani, kim jestemy. Po co więc pani pytała?
- Mniejsza o to. Człowiek dowiaduje się, co to znaczy dżungla, dopiero kiedy w niej jaki
czas pożyje. Bylibycie mądrzy biorąc tę pracę i wynosząc się stąd, póki jeszcze możecie.
Gdybycie potrafili skończyć tę robotę w przewidzianym terminie, bylibycie dla mnie warci,
powiedzmy, sto dwanacie.
- Odmówiono nam immunitetu - powiedział Amalfi. - A poza tym pani namowy nic nie
dadzą. Roboty cinieniowe nie interesują nas za żadne pieniądze. Kobieta rozemiała się.
- A do tego jest pan kłamcą. Wie pan równie dobrze jak ja, że nikt nie zamyka wędrowca,
który podjął pracę. Nie byłoby wam także trudno zniknąć gdzie niepostrzeżenie już po jej
zakończeniu. No więc niech pan słucha - daję wam sto dwadziecia. To moje ostatnie
słowo. I tylko o cztery mniej niż żądają specjalici. Czy nie uważa pan, że to uczciwa
propozycja?
- Może i uczciwa - odparł Amalfi. - Ale my nie wykonujemy prac cinieniowych. Poza tym
odebralimy już raporty naszych zwiadowców wysłanych na Czaplę VI w momencie, w
którym porucznik Lerner zdradził, że to tam włanie będą prowadzone te prace. To, czego
się dowiedzielimy, zupełnie nie przypadło nam do gustu. Nie chcemy tej roboty. Nie
weźmiemy jej za sto, nie weźmiemy jej za, sto dwadziecia, nie weźmiemy jej za sto
dwadziecia cztery. Po prostu w ogóle jej nie weźmiemy. Czy to do pani dociera?
- A więc dobrze - syknęła kobieta jadowicie. - Jeszcze pan o mnie usłyszy, hobo.
Król przyglądał się Amalfiemu z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale w jego oczach
trudno byłoby dopatrzeć się przyjaźni. Jeżeli Amalfi odgadł trafnie, to Król uważał, że
burmistrz przesadził nieco z tą solidarnocią wędrowców. Mogło mu także chodzić po
głowie, że taka otwarta manifestacja niezależnoci kryje w sobie zagrożenie dla jego władzy
nad dżunglą. Tak, Amalfi był zupełnie pewien, że przynajmniej ta ostatnia myl zawitała w
królewskiej głowie.
Teraz pozostało już tylko wynajęcie miast klasy B, ale sprawa zaczęła się nieoczekiwanie
przeciągać. Kobieta, jak się okazało, była nie tylko handlowcem, ale także jakim doć
ważnym przedsiębiorcą. Potrzebowała jeszcze dwudziestu innych miast, wszystkich do tej
samej brudnej roboty: eksploatacja kiepskich złóż karnotytu na jakiej małej planetce
położonej zbyt blisko gorącego słońca. Dwadziecia górniczych miast, pracujących na takiej
planecie, zmieniłoby ją w poryty dziurami meteoryt w ciągu kilku zaledwie miesięcy.
Chodziło wyraźnie o to, żeby praca wykonana została jak najszybciej i za psie pieniądze.
I wtedy nagle, gdy kobieta ciągle jeszcze nie mogła się zdecydować, kogo wynająć,
odezwał się jaki głos. Był bardzo słaby i niewyraźny i nie towarzyszył mu obraz żadnej
postaci.
- My weźmiemy tę pracę. Niech pani weźmie nas.
Ze wszystkich włączonych monitorów dobiegł szmer podenerwowania, a przez patrzące
na Amalfiego twarze przebiegł taki sam cień. Burmistrz szybko rzucił okiem do odbiornika,
ale nic mu to nie dało. Sygnał był zbyt słaby. Pewne było jedynie to, że głos należał do
którego z miast krążących na peryferiach dżungli, miast rozpaczliwie potrzebujących
energii.
Akolitka była wyraźnie zakłopotana. Amalfi pomylał ponuro, że nawet w dżungli należy
przestrzegać kilku brutalnych praw. Kobieta musiała zdawać sobie sprawę, że wynajęcie
ochotnika przed przeprowadzeniem rozmów z innymi miastami mogłoby być... niemile
widziane.
- Nie mieszaj się do tego - odezwał się głos Króla. Jego słowa padały tak powoli i ciężko,
że w powietrzu czuło się niemal ich wagę. - Pozwól tej pani, żeby sama wybrała sobie
miasta. Ona nie ma pracy dla nikogo z klasy C.
- Weźmiemy tę pracę. Z pochodzenia jestemy miastem górniczym. Potrafimy także
wszystko rafinować - dyfuzją gazów, masową spektrografią i chromatografią, czymkolwiek
będzie trzeba. Damy sobie z tym radę. Musimy dostać tę pracę.
- Nie bardziej niż inni - odparł Król kamiennie niewzruszony. - Poczekajcie na swoją kolej.
- My tu umieramy! Z głodu, zimna, pragnienia, chorób!
- Inni są w takim samym stanie. Czy uważacie, że komu z nas jest tutaj dobrze? Czekajcie
na swoją kolej.
- Doć tego - powiedziała nagle kobieta. - Mam już po dziurki w nosie wysłuchiwania tego,
kogo to j a chcę, a kogo nie. Wezmę cokolwiek, byle tylko mieć to już za sobą. Ktokolwiek
się tam odzywał, niech poda swoje dane i...
- Podaj swoje dane, a jeszcze zanim skończysz zobaczysz przed nosem torpedę Diraca! -
ryknął Król. - Akolitko, ile pani płaci za tę pracę w kamieniołomach? Nikt tutaj nie będzie
pracował za mniej niż szećdziesiąt. Żeby to było zupełnie jasne.
- My ją weźmiemy za pięćdziesiąt pięć.
Na twarzy kobiety pojawił się nieprzyjemny umiech.
- Najwyraźniej jest jednak kto w tej próżniaczej okolicy, kogo cieszy perspektywa uczciwej
pracy. Kto następny?
- Do diabła, nie musi pani wynajmować nikogo z klasy C - nie wytrzymało jedno z
odrzuconych miast klasy A. - My pójdziemy za pięćdziesiąt pięć. Co mamy do stracenia?
- To my weźmiemy tylko pięćdziesiąt - bez namysłu wyszeptał głos z peryferii.
- Weźmiecie, ale po pysku! A ty - Coquilhatville-Kongo, jeli się nie mylę - ty pożałujesz, że
kiedykolwiek miałe język w gębie.
Już od kilku sekund wród zielonych punkcików w zbiorniku trwało jakie zamieszanie.
Niektóre z większych miast opuszczały swoje orbity. Twarz kobiety zaczęła zdradzać
oznaki tłumionego niepokoju.
- Hazleton! - mruknął szybko Amalfi. - Zanim będzie lepiej, będzie gorzej. Przygotuj nas
najszybciej, jak możesz, do przesunięcia się na którą z tych zwolnionych orbit. Jak
najbliżej czerwonego karła..
- Nie możemy wrzucić żadnej prędkoci...
- Wcale bym tego nie chciał, nawet gdybymy mogli. Trzeba to zrobić na tyle powoli, żeby w
innych odbiornikach nie było widać, że przesuwamy się wbrew ogólnej tendencji. Ruszysz
na pierwszy mój znak. Poza tym jeżeli ci się uda, to znajdź mi namiary tego miasta na
peryferiach, które się wyłamało. Gdyby nie mógł tego zrobić bez zwracania na siebie
ogólnej uwagi, to od razu daj sobie z tym spokój.
- Tak jest.
- Na szlafmycę Hadżiego, ja wam dam nauczkę! - krzyknęła kobieta. - Skrelam wszystkie
dzisiejsze kontrakty! Nie będzie żadnej roboty! Dla nikogo! Wrócę tutaj za tydzień. Może
do tej pory odzyskacie choć odrobinę zdrowego rozsądku. Poruczniku, wynomy się stąd, i
to jak najprędzej.
To jednak okazało się zadaniem doć trudnym do wykonania. Między Akolitami a otwartą
przestrzenią najsprawniejsze z miast utworzyły co w rodzaju fali, toczącej się w ciemnoć,
w której drżały z zimna wędrowne mizeroty. W drugiej, lodowej linii, krążyło bezładnie w
wyraźnym popłochu większoć miast klasy C, a jeszcze dalej od czerwonego karła
zawracały w kierunku głównego zgrupowania jasnozielone punkciki tych wędrowców,
którzy włanie przed chwilą utracili obiecane im prace.
Salę recepcyjną wypełnił ogłuszający harmider głosów, głównie tych burmistrzów, którzy
usiłowali dowieć, że to nie oni ponoszą odpowiedzialnoć za wyłamanie się ze wspólnego
frontu płacowego. Gdzie w tle tej wrzawy kilka miast wykorzystywało ogólne zamieszanie i
usiłowało złożyć Akolitce nowe oferty. Ponad tym wszystkim, niczym ryk rozjuszonego
byka, unosił się głos Króla.
- Z drogi! - krzyczał Lerner. - Usunąć się natychmiast z drogi! Z drogi, bo...
Jakby w odpowiedzi na jego wołanie, przez zbiornik przebiegło kilka cieniutkich jak włos,
szafirowych smug. Zakłócenia fal, wywołane rozproszonym ogniem dział mezonowych,
zatrzęsły kolumnami łącznoci fonicznej i pokryły siecią falujących linii wykrzykujące co
rozpaczliwie twarze. Strach, paniczny strach człowieka, który odkrywa nagle, że sytuacja,
w jakiej się znalazł, grozi miercią, sparaliżował porucznika Lernera. Amalfi ujrzał, że
policjant po co sięga.
- W porządku, Hazleton. Ruszaj.
Uszkodzony wirator załkał dojmująco, miasto ciężko drgnęło. Łokieć Lernera wrócił nagłym
szarpnięciem w okolice pasa i z policyjnego krążownika wystrzelił blady promień
naprowadzający miotacza Bethego.
Kilka sekund później olepiającą bielą rozbłysła kula eksplozji termojądrowej. Kula
znajdowała się tak daleko od centrum zamieszek, że Amalfi pomylał w pierwszej chwili,
czując jak jednoczenie zalewa go fala dzikiej wciekłoci, iż Lerner postanowił zniszczyć dla
postrachu kilka pierwszych lepszych miast. Ale wyraz twarzy porucznika zdradził mu, że
musiał to być zupełnie niezamierzony wynik wystrzału ostrzegawczego. Lerner był równie
wstrząnięty jak Amalfi i najwyraźniej z tego samego powodu - miercią nieznanego, bogu
ducha winnego gapia.
Gwałtownoć jego reakcji zaskoczyła Amalfiego. Może jednak dla porucznika Lernera była
jeszcze jaka nadzieja.
Jaki niewiarygodnie głupi wędrowiec strzelał teraz do policjanta, ale mierzył za blisko.
Działa mezonowe nie miały w swym założeniu służyć do celów militarnych, dzięki czemu
Akolitom prawie udało się wydostać z dżungli. Przez chwilę Amalfi bał się jeszcze, że
Lerner pole za siebie kilka karnych salw z miotacza Bethego, ale policjant najwyraźniej
odzyskał już resztki zdrowego rozsądku, bo z krążownika dowódcy nie padły już żadne
strzały. Być może zdał sobie wreszcie sprawę, że jakakolwiek dalsza wymiana ognia
przekształci tę zwykłą burdę w regularny bunt, którego stłumienie wymagałoby wezwania
na pomoc całej akolickiej floty.
Nawet sami Akolici nie mogli chcieć takiego rozwoju wypadków, bo przecież skończyłoby
się to odcięciem ich od taniego źródła wysoko kwalifikowanej siły roboczej.
Wiratory miasta umilkły. Po kamiennych cianach klatki schodowej prowadzącej z sali
recepcyjnej na dzwonnicę zaczął się sączyć cienką strugą przymglony, trupi szkarłat
wiatła.
- Zaparkowalimy blisko tego mierdzącego czerwonego karła, szefie. Jestemy o niecały
milion mil od orbity samego Króla.
- Dobra robota, Mark. Każ przygotować gig. Jedziemy z wizytą.
- Robi się. Co ekstra, jeli chodzi o wyposażenie?
- Wyposażenie? - powtórzył Amalfi powoli. - Nie, chyba nie... Ale przyprowadź ze sobą
sierżanta Andersona. I Mark...
- Tak?
- Weźmiemy ze sobą także Dee.
Centrum zarządzania miastem Króla robiło ogromne wrażenie. Było bardzo stare, lniące
marmurami i majestatyczne. Na niższym poziomie otaczało je wiele innych, mniejszych
budowli o równie przytłaczającym pięknie. Jedną z nich był ciężki, archaiczny most
wspornikowy, którego zastosowanie pozostało dla Amalfiego zagadką. Most wisiał nad
niebywale szeroką aleją, w gruncie rzeczy nie używaną. Sam most także służył jedynie
przechodniom, a tych było bardzo niewielu.
W końcu doszedł do wniosku, że most zachowano tylko z poszanowania dla historii.
Trudno byłoby wymylić jaki inny powód jego istnienia, ponieważ w miecie Króla, tak jak na
każdym innym wędrowcu, jedynym powszechnie stosownym rodkiem transportu były
powietrzne taksówki. Podobnie jak ratusz, most był bardzo piękny. Może także i to
uchroniło go od zburzenia.
Taksówka zakołysała się lekko i siadła.
- Jestemy na miejscu, panowie - odezwał się automatyczny kierowca. - Witajcie w
Budapeszcie.
Amalfi wysiadł za Dee i Hazletonem i znalazł się na jakim dużym placu. Niebo usiane było
mnóstwem taksówek zmierzających do pałacu i lądujących tuż obok nich.
- Wygląda to jak konklawe - powiedział Hazleton. - Ci ludzie nie są pracownikami zarządu
tego jednego miasta. To wszystko muszą być gocie z zewnątrz, bo przecież inaczej
taksówkarz nie witałby nas w ten sposób.
- Też tak uważam, a do tego mylę, że nie przybylimy wcale za wczenie. Według mnie,
Króla czekają ciężkie chwile w czasie spotkania z poddanymi. Ta strzelanina z Lernerem i
utrata miejsc pracy dla tylu miast musiały znacznie obniżyć jego notowania. Jeżeli
rzeczywicie tak jest, to możemy mieć zupełnie niezłe wejcie.
- A skoro o tym mowa - wszedł mu w słowo Hazleton. - Gdzie jest wejcie do tego
mauzoleum? Aha, to musi być tutaj.
Ruszyli szybkim krokiem między kolumnami cienistego portyku. Wewnątrz, w ogromnym
foyer zebrał się już wcale niemały tłumek przybyszów. Jedni zgarbieni lub dla odmiany
przesadnie wyprostowani spieszyli w kierunku szerokich, zabytkowych schodów, inni zbili
się w małe grupki, szepcząc z ożywieniem w tajemniczym półmroku wejciowego hallu.
Zdobiły go przepiękne żyrandole, które nie dawały co prawda zbyt wiele wiatła, ale
rozsiewały wokół siebie przepych jak liniejące pawie.
Kto pociągnął Amalfiego za rękaw. Burmistrz opucił wzrok. Tuż koło niego stał wątły
mężczyzna o zniszczonej, słowiańskiej twarzy i czarnych oczach ożywionych iskierkami
humoru.
- Tutaj zawsze ogarnia mnie tęsknota za domem - powiedział wątły. - Choć my w naszym
miecie nie przepadamy zbytnio za aż takim monumentalizmem. Pan jest chyba tym
burmistrzem, który w imieniu bezimiennego miasta odrzucił wszystkie oferty Akolitki.
Zgadza się?
- Zgadza - powiedział Amalfi, próbując przyjrzeć się ledwie widocznemu w majestatycznym
mroku rozmówcy. - A pan jest Franz Specht burmistrz Drezna-Saksonii. Czym mogę
służyć?
- Niczym, dziękuję. Chciałem się po prostu przedstawić. Kiedy już wejdziemy do rodka -
kiwnął głową w kierunku schodów - może się okazać, że będzie panu potrzebny kto
znajomy. Ja podziwiałem dzi pańską postawę, ale są pewnie i tacy, którym nie bardzo
przypadła ona do gustu. A nawiasem mówiąc, dlaczego pańskie miasto jest bezimienne?
- Wcale tak nie jest - odparł Amalfi. - Ale czasami musimy używać naszej nazwy jako
broni, a przynajmniej mocnego argumentu. Dlatego trzymamy ją w zapasie na takie
okazje.
- Jako broni! A to mi pan zabił klina! No cóż, do zobaczenia później - powiedział Specht,
rozpływając się nagle w półmroku; cień wród cieni. Hazleton spojrzał na Amalfiego z
wyraźnym zdumieniem.
- O co mu chodziło, szefie? Może stawia na czarnego konia?
- Wiem tyle co i ty. W każdym razie jaka przyjazna dusza w tym tłumie może nam się
rzeczywicie przydać. No, wchodźmy.
W ogromnej komnacie, która była niegdy salą tronową cesarstwa starszego niż jakikolwiek
wędrowiec, starszego nawet niż loty kosmiczne, zebranie już się rozpoczęło. Na podium
stał sam Król - niezwykle wysoki, łysy, pokryty bliznami, lniący i przerażający swą
antracytową czernią. Być może był stary, ale starocią kamienia - bezbarwną i nie noszącą
żadnych cech szczególnych. Wród bogactwa historycznych ornamentów tego miasta jego
staroć zdawała się nie mieć nawet cienia przeszłoci. Przedstawiał sobą wszystko, tylko nie
to, czego można się było spodziewać po burmistrzu Budapesztu. Amalfi nabrał silnego
przekonania, że log miasta musi nosić wieże lady krwi.
Niemniej jednak Król panował nad buntowniczo nastrojonymi wędrowcami bez żadnego
widocznego wysiłku. Jego potężny głos toczył się ponad ich głowami jak kamienna lawina,
druzgocąc ich już samym tylko swoim impetem. W porównaniu z nim dobiegające z sali
nieliczne sprzeciwy zdawały się nieistotnymi, nic nie znaczącymi pobekiwaniami jagniąt
protestujących przeciwko nieuniknionemu trzęsieniu ziemi.
- Aaaa, jestecie wciekli! - grzmiał. - Zarobilicie parę siniaków i teraz szukacie kogo, kogo
moglibycie za to obwinić! No to ja wam powiem, kogo za to winić! I powiem wam jeszcze,
co powinnicie zrobić! A kiedy skończę mówić, wy to, na Boga, zrobicie! Wy wszyscy, cała
wasza banda!
Amalfi przepychał się powoli przez ciasno zbity tłum podminowanych burmistrzów i
menedżerów miast, robiąc dobry użytek ze swoich szerokich barków. Hazleton i Dee
przesuwali się ręka w rękę tuż za nim. Rozsuwani przez Amalfiego na boki wędrowcy
sarkali przyciszonymi głosami, ale byli tak pogrążeni w słuchaniu przemowy Króla, tak
bardzo zaprzątnięci własnym gwałtownym, choć niesprecyzowanym, oporem wobec jego
bezwzględnego przywództwa, że potrącającemu ich Amalfiemu mogli powięcić jedynie
sekundę swojej irytacji.
- Więc dlaczego siedzimy tutaj i dajemy sobą pomiatać tym akolickim wsiochom?! - ryczał
Król. - Przecież wszyscy macie tego doć! Zgoda... ja też mam tego doć. Od samego
początku nie mogłem tego strawić! Kiedy tu przyleciałem, przy każdym przetargu
podgryzalicie się tak, że Akolici płacili wam mniej niż grosze. Zawsze kiedy taki przetarg
się skończył, stwierdzalicie nagle, że miasto, które dostało robotę, nie zarabia na niej, lecz
traci, i to bardzo dużo. To ja wam pokazałem, jak się organizować. To ja wam pokazałem,
jak walczyć o swoje prawa. To ja wam pokazałem, jak tworzyć wspólny front płacowy i jak
się go trzymać. I to ja będę musiał wam pokazać, co robić, kiedy taki front się załamuje.
Amalfi sięgnął za siebie i chwytając za rękę Dee, pociągnął ją do przodu, tak żeby znalazła
się tuż obok niego. Stali teraz w pierwszym szeregu tłumu, prawie opierając się piersiami o
podium. Ten ostatni ruch nie uszedł uwagi Króla, który zamilkł na chwilę i spojrzał w dół.
Amalfi poczuł, jak dłoń Dee kurczowo zaciska się na jego kciuku. Dla uspokojenia
odpowiedział jej delikatnym ucinięciem ręki.
- No dobrze - odezwał się Amalfi w zapadłej nagle ciszy. Kiedy chciał, potrafił swym
głosem wypełnić wcale niemałą przestrzeń. A teraz włanie chciał. Pokaż albo się zamknij.
Patrzący wprost na nich Król drgnął gwałtownie, zupełnie jakby chciał się cofnąć.
- A wy co za jedni?! - huknął.
- Jestem burmistrzem jedynego miasta, które się dzisiaj nie wyłamało - odparł Amalfi.
Wydawało się, że nie podniósł głosu, ale słychać go było w całej sali równie dobrze jak
Króla. Przez tłum przeleciał błyskawiczny szmer i Amalfi kątem oka dostrzegł, że wiele
głów zwraca się w jego kierunku. - Jestemy najnowszym - i największym - miastem tutaj i
dzi włanie widzielimy pierwszy przykład tego, jak kierujesz tym swoim frontem płacowym.
Uważamy, że co tu mierdzi. Prędzej szlag trafi wszystkich Akolitów, niż przyjmiemy od nich
pracę po j a k i e j k o l w i e k z oferowanych przez nich stawek, nie mówiąc już o tym
poziomie płac, który ty ustaliłe.
Jeden ze stojących w pobliżu mężczyzn popatrzył na Amalfiego spode łba.
- Widzę, że potraficie żyć próżnią - powiedział sucho.
- Nikt z nas nie skarży się na brak jedzenia, a nie jadamy ochłapów - odciął spokojnie
Amalfi. - Ty, tam na platformie! Zdradź nam ten swój wielki pomysł na wyciągnięcie się z
tego bagna. Nie może być gorszy od tego twojego frontu płacowego.
Król, który ze zdenerwowania zaczął się przechadzać, odwrócił się raptownie, kiedy Amalfi
skończył, i wziąwszy się pod boki, stanął w szerokim rozkroku, pobłyskując z lekka na tle
wyblakłych gobelinów swoją łysą, pochyloną wojowniczo czaszką.
- Zaraz go poznacie! - ryknął. - Założę się, że nie uronicie ani jednego słowa. Zobaczymy,
co ten ważniak powie, kiedy skończę. Możecie zostać razem z nim i próbować wymusić na
Akolitach płace z okresów prosperity, ale jeżeli nie oblatuje was strach, to polecicie ze
mną.
- Dokąd? - spytał Amalfi, doskonale panując nad sobą.
- Pomaszerujemy na Ziemię.
Zapadła krótka, pełna osłupienia cisza, a potem salę zaczęła wypełniać wrzawa setek
przekrzykujących się głosów.
- Poczekajcie! - wrzasnął Król. - Czekajcie, do cholery! Pytam was, jaki sens ma walka z
Akolitami? To zwykłe miejscowe łachmyty. Oni równie dobrze jak my wiedzą, że gdyby
Ziemia miała ich na oku, to diabli by wzięli cały ten ich handel niewolniczą pracą, ich
prywatną policję i to ich strzelanie na postrach.
- To dlaczego nie wezwiemy ziemskich glin? - spytał kto z tłumu.
- Bo i tak by tu nie przylecieli. Po prostu nie są w stanie. W Galaktyce musi być cały tłum
wędrowców dostających wycisk od miejscowych układów planetarnych i gromad
gwiezdnych, czyli znoszących to samo co my. Ten krach gospodarczy jest już
powszechny. Po prostu nie ma tylu policjantów, żeby mogli być jednoczenie wszędzie. Ale
my nie musimy tego znosić. Możemy ruszyć na Ziemię i domagać się respektowania
naszych praw. Wszyscy tutaj jestemy przecież jej obywatelami. Chyba, że są między nami
Weganie. Jeste Weganinem, przyjacielu?
Umiechając się makabrycznie, oszpecona twarz spojrzała wprost na Amalfiego. Przez salę
przebiegł nerwowy chichot.
- Wszyscy możemy polecieć na Ziemię i domagać się, żeby rząd wziął nas w obronę. Po
to w końcu tam jest! Kto dostarczał pieniędzy, którymi przez wszystkie te dobre stulecia
tuczyli się politycy? Czym rządziliby, kogo okładali podatkami i grzywnami, gdyby nie było
wędrowców? Odpowiedz mi na to, ty z fortem orbitalnym za pasem!
Śmiech stał się głoniejszy i zabrzmiał znacznie pewniej. Amalfi był jednak przyzwyczajony
do kpin z jego brzuszyska. Takie docinki były pewnym znakiem, że oponentowi zaczyna
brakować rzeczowych argumentów.
- Więcej niż połowa z nas ma na koncie wykroczenia, i to nie przeciwko jakim tam
nieistotnym przepisom lokalnym, lecz przeciwko różnego rodzaju prawom Ziemi - odciął
się zimno. - Niektórzy z nas już dziesiątki lat cudem unikają wysokich kar i grzywien za
pogwałcenie policyjnych nakazów i zakazów. Czy macie zamiar podać się im teraz na
tacy?
Król zdawał się słuchać jego słów tylko jednym uchem. Już przy drugiej fali miechu z
podziwem wlepił wzrok w Dee.
- Rozelemy wezwanie przez diraki - powiedział - do wszystkich wędrowców, do każdego
zakątka Galaktyki. "Wracamy na Ziemię" - ogłosimy. - "Lecimy do domu dokonać
rozliczenia. Przelewalimy za Ziemię nasz pot, gdzie się tylko dało, a ona odpłaciła nam
przerobieniem naszych pieniędzy na, bezwartociowy papier. Lecimy do domu dopilnować,
żeby Ziemia co w tej sprawie zrobiła. Niech każdy wędrowiec, który ma choć trochę
gwiezdnej odwagi, przyłączy się do nas". No i jak wam się to podoba?
Ręka Dee ciskała teraz dłoń Amalfiego z siłą, o którą nikt by jej nigdy nie podejrzewał.
Amalfi nic Królowi nie odpowiedział, patrzył tylko na niego niewzruszenie spokojnym
wzrokiem.
Daleko z tyłu sali tronowej dobiegł jaki niezupełnie obcy głos:
- Burmistrz bezimiennego miasta zadał bardzo istotne pytanie. Z punktu widzenia Ziemi
jestemy niebezpieczną zbieraniną potencjalnych kryminalistów. Nawet w najlepszym razie
mogą patrzeć na nas jak na bezrobotnych trampów, bardzo niepożądanych w takiej iloci w
okolicach stołecznej planety.
Hazleton przepchał się do pierwszego rzędu i stanął po drugiej stronie Dee, rzucając
Królowi wyzywające spojrzenie. Ten jednak patrzył już w odległy koniec sali.
- Macie jaki lepszy pomysł? - spytał sucho. - Jest tutaj z nami sympatyczny Weganin; on
ma mnóstwo pomysłów. Posłuchajmy, co ma do zaproponowania. Założę się, że to co
genialnego. Dam sobie głowę uciąć, że ten Weganin ma n i e z i e m s k i talent.
- Niech pan tam włazi, szefie - syknął Hazleton. - Mamy ich!
Amalfi uwolnił rękę od ucisku Dee - choć miał pewne trudnoci, żeby zrobić to doć
delikatnie - i niezdarnie, lecz bez żadnego wysiłku wspiął się na podium, po czym odwrócił
twarzą do tłumu.
- Hej, ty tam na podium! - zawołał kto z tłumu. - Ty nie jeste Weganinem!
Przez salę przebiegł niepewny, nerwowy chichot.
- Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem - zareplikował spokojnie Amalfi. Hazletonowi opadła
szczęka. - Czy wy wszyscy jestecie bandą dzieciaków? Nie wyciągnie was z tego żaden
mityczny fort. Ani żaden idiotyczny lot na Ziemię. Z tej sytuacji nie ma żadnego ł a t w e g o
wyjcia. Jest jedno, ale t r u d n e, a do tego wymaga odwagi:
- Mów jakie!
- Mów głoniej!
- Przechodź do rzeczy!
- Bardzo proszę - powiedział Amalfi. Podszedł do olbrzymiego tronu Habsburgów i ku
zupełnemu zaskoczeniu Króla, po prostu w nim usiadł. Na stojąco, pomimo swojej
potężnej budowy, Amalfi był mniejszy od Króla, ale siedząc na tronie zmienił Czarnego
Olbrzyma w nic nie znaczącego karła. Z samego końca podium jego głos dobiegał równie
potężnym dudnieniem jak przedtem.
- Panowie! - zaczął. - Nasz german jest teraz metalem niemal zupełnie bezwartociowym.
Podobnie zresztą jak nasze pieniądze papierowe. Przy obecnym standardzie żadna praca,
którą jestemy w stanie wykonywać, nie może być na razie opłacalna. Ale to nasze
zmartwienie i Ziemia niewiele może tu poradzić. Przecież ją także dotknęła depresja.
- To jaki profesor - skomentował Król, krzywiąc zniekształcone wargi.
- Zamknij się. To ty mnie tu zaprosiłe. Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiem wszystkiego,
co mam do powiedzenia.
- Jedynym dobrem, jakie mamy na sprzedaż - ciągnął Amalfi - jest nasza praca. Praca
ręczna, ciężka praca fizyczna nie ma w tej chwili żadnej wartoci; mogą ją z powodzeniem
wykonywać maszyny. Ale pracę umysłową prowadzić mogą tylko mózgi ludzkie. Sztuka i
czysta nauka przerastają możliwoci jakichkolwiek maszyn.
Poprawił się na tronie i ciągnął dalej.
- Sztuki sprzedawać nie możemy. Nie potrafimy jej wytwarzać; nie jestemy artystami i nie
możemy nimi być. Te potrzeby zaspokaja zupełnie inny sektor galaktycznej społecznoci.
Ale wyniki pracy czysto naukowej moglibymy sprzedawać, tak jak do tej pory
sprzedawalimy wiedzę w zakresie nauk stosowanych. Jeżeli dobrze rozegramy nasze
karty, będziemy mogli sprzedawać ją wszędzie, po cenach ustalonych przez nas samych,
niezależnie od tego, w jakim standardzie pieniężnym będą one wyrażone. To jest nasze
jedyne dobro, i to dobro, którym na dłuższą metę handlować mogą jedynie wędrowcy.
Sprzedając wiedzę, moglibymy przejąć w posiadanie i Akolitów, i każdą inną gromadę
gwiazd. W czasie ogólnej depresji możemy to robić nawet lepiej niż kiedykolwiek
przedtem, ponieważ teraz możemy ustalić taką cenę, jaką sami uznamy za stosowne.
- Jakie dowody! - zawołał który ze słuchaczy.
- Proszę bardzo. Mamy tutaj około trzystu miast. Zintegrujmy się i użyjmy ich połączonej
wiedzy. Po raz pierwszy w historii tylu Ojców Miast zebrało się w jednym miejscu, tak jak
po raz pierwszy w historii w jednym miejscu zebrało się tyle wielkich organizacji,
specjalizujących się w najróżniejszych dziedzinach nauki. Gdybymy porozumieli się
nawzajem i zjednoczyli nasze zasoby inteligencji, wyprzedzilibymy w rozwoju całą resztę
Galaktyki o co najmniej tysiąc lat. Pojedynczych specjalistów można mieć dzi prawie za
darmo, ale żaden pojedynczy specjalista - a n i ż a d n e p o j e d y n c z e m i a s t o c z y
p l a n e t a - nie byłyby w stanie osiągnąć nawet częci tego co my.
Powiódł wzrokiem po zgromadzonych, jakby sprawdzając ich reakcję.
- Wiedza ludzka - ciągnął dalej - to bezcenny pieniądz, panowie, uniwersalny pieniądz.
Spójrzcie: w Galaktyce jest osiemdziesiąt pięć tysięcy słabo rozwiniętych wiatów,
gotowych płacić z a a k t u a I n ą wiedzę, to znaczy za taką, jaką posiadamy teraz,
spóźnioną w stosunku do Ziemi o ponad sto lat. Ale gdybymy zjednoczyli swoje zasoby
wiedzy, to nawet najbardziej zaawansowane w rozwoju planety, nawet sama Ziemia,
poganiałyby tylko swoje mennice, żeby móc kupić to, co my moglibymy zaoferować.
- Mam pytanie!
- Drezno-Saksonia, prawda? - powiedział Amalfi. - Niech pan pyta, panie Specht.
- Czy jest pan pewien, że połączenie technologii może być rzeczywicie rozwiązaniem?
Sam pan powiedział, że proste czynnoci techniczne są domeną maszyn. Stare twierdzenie
Gödela-Churcha powiada, że żadna maszyna ani zestaw maszyn nie jest w stanie
samorzutnie przyczynić się do żadnego ważniejszego postępu myli ludzkiej. Maszynę
wyprzedzać musi projektant. To on musi rozwiązać odpowiednie zadania, zanim jeszcze
maszyna zostanie w ogóle zbudowana.
- A to co? Seminarium? - spytał Król. - Lepiej...
- Lepiej słuchaj! - przerwał mu jaki głos.
- Po tej dzisiejszej bijatyce...
- Niech mówi! To wcale nie takie głupie!
Amalfi odczekał, aż zapadnie cisza, po czym powiedział:
- Tak, burmistrzu Specht. Niech pan kontynuuje.
- Ja już właciwie wyłuszczyłem swoje obawy. Maszyny nie są w stanie wykonać tego, co
pan oferuje jako lekarstwo na nasze kłopoty. To dlatego włanie burmistrze mają władzę
nad Ojcami Miast, a nie odwrotnie.
- To prawda - odparł Amalfi. - I nie mam zamiaru twierdzić, że wielostronne połączenie
między naszymi Ojcami Miast automatycznie da nam całe rozwiązanie. Po pierwsze
musielibymy bardzo ostrożnie zaplanować cały system podłączeń, tak aby mieć absolutną
pewnoć, że nie przekroczymy progu obciążenia, powyżej którego wiedza zamiast się
akumulować zaczęłaby zanikać. To jest włanie przykład na to, o czym pan mówił: maszyny
nie poradzą sobie z topologią, bo ona nie jest kwantytatywna. Powiedziałem, że ten
sposób rozwiązania naszych problemów będzie t r u d n y i tak włanie uważam.
Połączywszy zmagazynowaną w maszynach wiedzę, musielibymy jeszcze ją
zinterpretować, a dopiero potem wykorzystać otrzymane wyniki.
Amalfi przerwał i otarł pot z czoła. Rozejrzał się. Wszyscy stali zasłuchani.
- A to pochłonie sporo czasu. Nawet - dodał po chwili - dużo czasu. Technicy będą musieli
czuwać nad integrowaniem wiedzy na każdym etapie. Będą musieli sprawdzić, czy
Ojcowie Miast są w stanie przyjąć to, co będzie im przekazywane. Z tego, co mi wiadomo,
Ojcowie nie mają limitów pojemnoci, ale nikt nigdy nie próbował sprawdzić tego w
praktyce. Trzeba będzie oszacować końcowy wynik dopełnienia wiedzy; przepucić te
szacunki przez Ojców Miasta, by wyłapać błędy logiczne; przejrzeć założenia logiczne pod
kątem defektów ponadlogicznych wykraczających poza zwykłą logikę Ojców Miast;
przejrzeć wszystkie oceny pod kątem nowych implikacji, wymagających powtórnego
sprawdzenia - a będą tego tysiące... Minie pewnie kilka lat - mylę, że nie mniej niż pięć -
zanim w ogóle będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wstępnych wynikach. Ojcowie Miast
wykonają swoją częć roboty w kilka godzin, ale praca koncepcyjna pochłonie całe lata.
Dopóki będzie trwała, pozostanie nam zaciskać pasa. Ale i teraz nie jest nam łatwo, a
kiedy wreszcie otrzymamy wszystkie wyniki, każdy z nas będzie mógł sam zadecydować,
dokąd chce polecieć. Nie ma takiego miejsca w Galaktyce, gdzie nie przyjęto by nas z
otwartymi ramionami... i portfelami.
- Bardzo dobra odpowiedź - powiedział Specht. Mówił cicho i spokojnie, ale każde słowo
cięło ciężkie, parno-słodkie powietrze sali tronowej jak pocisk. - Panowie, uważam, że
burmistrz bezimiennego miasta ma rację.
- Gówno ma, nie rację! - ryknął Król, rzucając się na skraj podium, jakby chciał na swej
drodze roznieć w atomy nawet powietrze. - Kto by chciał siedzieć tutaj pięć lat i bawić się
w uczonych, kiedy Akolici będą nas zaganiać do kopania rowów?
- A kto chce zostać rozparcelowany?! - krzyknął kto piskliwie. - Kto chce się porywać na
walkę z Ziemią? Nie ja. Ja będę trzymał się tak daleko od ziemskich glin, jak tylko się da.
Tak każe zdrowy rozsądek każdego wędrowca.
- Gliny?! - zahuczał Król. - Gliny rozglądają się za pojedynczymi miastami. A jeżeli na
Ziemię ruszy tysiąc miast? Który policjant będzie wtedy mylał o jakich tam nic nie
znaczących indywidualnych wykroczeniach? Gdyby był policjantem i zobaczył, że wali na
ciebie tłum, to czy próbowałby go rozpędzić wyłapując pojedyncze osoby za pogwałcenie
nakazu ewakuacji albo niewywiązanie się z trzyprocentowego kontraktu na zamrażanie
owoców? Jeżeli tak mówi twój zdrowy rozsądek wędrowca, to każ nim się wypchać! Was
wszystkich oblatuje strach, oto w czym problem. Dostalicie dzisiaj po pysku i to was boli.
Jestecie delikatni. A przecież cholernie dobrze wiecie, że prawa są po to, żeby chronić w a
s, a nie jakie akolickie szumowiny. Jest zupełnie pewne, że nie możemy wezwać ziemskiej
policji, by tu na miejscu upomniała się o nasze prawa. Za mało jest na to policjantów, za
mało jest nas samych, a poza tym pojedynczo każdy z nas musiałby odpowiedzieć na
wszystkie ciążące na nim zarzuty. Ale w marszu tysięcy wędrowców - w pokojowym
marszu dla domagania się od Ziemi tego, co nam się prawnie należy - nikt żadnego z was
indywidualnie nawet nie tknie. A wy się boicie! Wolicie raczej siedzieć w dżungli i zdychać
z głodu!
- My się nie boimy!
- Ani my!
- Kiedy ruszamy?
- No, to już lepiej - powiedział Król.
Ponad szmerem tłumu rozległ się głos Spechta.
- Budapeszcie, próbuje pan nas podburzyć i porwać za sobą. Sprawa nie została jeszcze
zamknięta.
- Dobrze - zgodził się Król. - Jestem skłonny okazać rozsądek. Proponuję to przegłosować.
- Nie jestemy jeszcze gotowi głosować. Problem ciągle pozostaje otwarty.
- Tak? - spytał Król ironicznie. - Ty tam, na tym przydużym nocniku! Masz jeszcze co do
dodania? Czy tak jak Specht boisz się głosowania?
Amalfi podniósł się z rozmylną powolnocią.
- Przedstawiłem swoje zdanie, a teraz podporządkuję się wynikowi głosowania -
powiedział. - Oczywicie jeżeli będzie to fizycznie możliwe, bo nasze wiratory nie pozwolą
nam na natychmiastowe rozpoczęcie marszu na Ziemię, gdyby taki włanie wniosek został
uchwalony. Ja już skończyłem. Masowy lot w kierunku Ziemi byłby zwykłym
samobójstwem.
- Jeszcze chwilę - odezwał się znowu Specht. - Zanim zaczniemy głosowanie, chciałbym
wreszcie dowiedzieć się, od kogo otrzymalimy te wszystkie rady. Budapeszt wszyscy
znamy. Ale kim jest pan?
W sali tronowej zapadła cisza.
Wszyscy zebrani zdawali sobie sprawę z tego, jak ważkie było to pytanie. Na dłuższą metę
prestiż każdego wędrowca zależał od dwóch czynników: czasu spędzonego w przestrzeni i
opinii urobionej mu przez międzygwiezdną pocztę pantoflową. Miasto Amalfiego było
wysoko notowane w obu tych kategoriach - wystarczyłoby tylko podać jego nazwę, a w
nadchodzącym głosowaniu burmistrz miałby przynajmniej równe szanse. Prawdę mówiąc,
nawet nie zdradzając swej nazwy, miasto zdążyło już zyskać sobie w dżungli spory
rozgłos.
Tego samego zdania musiał być także Hazleton, bo Amalfi zauważył, że jego dłoń
wykonuje jakie ledwo skrywane, rozpaczliwe gesty, mające najwyraźniej znaczyć: "Niech
pan im powie, szefie! To strzał bez pudła. Niech pan im powie!"
Po długiej chwili, w czasie której słychać było niemal bicie serc tłumu oczekującego w
niepewnoci na odpowiedź, burmistrz powiedział:
- Jestem John Amalfi, panie Specht.
Przez salę przetoczyła się jedna wielka fala wzgardy i lekceważenia.
- Odpowiedź została udzielona - powiedział Król, szczerząc dwa rzędy nierównych zębów.
- Miło mi mieć pana na pokładzie, panie Amalfi. A teraz jeżeli zechce się pan zabrać w
diabły z podium, to będziemy mogli przystąpić do głosowania. Tylko niech pan się
przypadkiem nie spieszy z opuszczeniem miasta, panie Amalfi. Chciałbym jeszcze
zamienić z panem parę słów jak mężczyzna z mężczyzną. Mam nadzieję, że pan
rozumie?
- Taaaak - odparł przeciągle Amalfi. Przerzucił lekko swoje ogromne ciało przez krawędź
podestu i zwinnie wylądował na podłodze. Nie spiesząc się wrócił na poprzednie miejsce,
tuż obok trzymających się za ręce Dee i Hazletona.
- Dlaczego pan im nie powiedział, szefie? - wyszeptał Hazleton z wyrazem zaciętoci na
twarzy. - Czy też może zależało panu, żeby wszystko diabli wzięli? Miał pan dwie
doskonałe okazje i obie pan z kretesem pogrzebał!
- Oczywicie, przecież w tym włanie celu tutaj przyjechałem. Choć prawdę powiedziawszy,
zjawiłem się tu także i po to, żeby ich wszystkich podjudzić. No dobrze, teraz jednak
zabierz lepiej Dee i zmykajcie, zanim będę musiał oddać ją Królowi, żeby mnie w ogóle
stąd wypucił.
- To też pan wyreżyserował, John - powiedziała Dee. Nie było to jednak oskarżenie, tylko
zwykłe stwierdzenie faktu.
- Obawiam się, że masz rację - odparł ze skruchą Amalfi. - Przepraszam cię, Dee,
musiałem to zrobić. Inaczej nigdy by mi się nie udało. Jeżeli będzie to dla ciebie jakim
pocieszeniem, to ci powiem, że zawsze miałem całkowitą pewnoć, że w tej kwestii uda mi
się Króla przechytrzyć. No już, zwijajcie się, bo będzie za późno. Mark, narób wokół tego
waszego wyjcia tyle hałasu, ile się tylko da.
- A co z panem? - spytała Dee. - Wrócę później. No już!
Hazleton wpatrywał się w Amalfiego jeszcze przez chwilę, a potem odwrócił się na pięcie i
mocno trzymając za rękę przerażoną i ociągającą się dziewczynę, zaczął przemykać przez
tłum. Zastosowana przez niego metoda robienia hałasu była bardzo dla niego
charakterystyczna. Zachowywał tak absolutne milczenie i poruszał się tak cicho, że nikt w
zasięgu wzroku nie miał nawet cienia wątpliwoci, że Hazleton ucieka. Nie było słychać
nawet odgłosu jego kroków. Sunąca jego ladem absolutna cisza wywierała w
przepełnionej rozgwarem sali efekt równie piorunujący jak syrena policyjna w kociele.
Amalfi pozostał na miejscu tak długo, by utwierdzić Króla w przekonaniu, że główny
zakładnik w dalszym ciągu jest w jego rękach i posłusznie podporządkował się literze
królewskiego rozkazu, a potem, w momencie kiedy uwagę Króla zaprzątnęły sprawy
głosowania, rozpłynął się w tłumie, poruszając zgodnie z kierunkiem jego ruchu, zginając
nieco kolana, żeby stać się trochę niższym, pochylając głowę, której łysinę łatwo byłoby
dostrzec z podium i robiąc po prostu normalną iloć hałasu. Jednym słowem, stał się
praktycznie niewidzialny.
Do tego czasu głosowanie było już w toku. W ciągu najbliższych pięciu minut Król z całą
pewnocią nie mógł oderwać się od niego nawet na tyle, żeby wydać polecenie zamknięcia
drzwi przed Amalfim. Po ostentacyjnym popłochu ucieczki Hazletona i Dee, wydanie
jakiego nagłego rozkazu w trakcie samego głosowania zbyt brutalnie uwiadomiłoby
wszystkim, o co tak naprawdę Królowi chodzi, i mogłoby mieć decydujący wpływ na jego
wynik.
Oczywicie gdyby Król był na tyle przewidujący, by przed wejciem na podium wyposażyć
się w osobisty nadajnik, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Zaniedbanie tak zupełnie
podstawowego rodka ostrożnoci utwierdziło Amalfiego w przekonaniu, że Król nie może
być burmistrzem Budapesztu od dawna i że metody, jakimi doszedł do tego urzędu,
musiały być, delikatnie mówiąc - niekonwencjonalne.
Ale Hazletonowi i Dee nic nie zdoła zrobić. Podobnie zresztą jak Amalfiemu. W tej
konkretnej sprawie Amalfi biegł przez cały czas o szeć długoci przed Królem.
Amalfi dał się ponieć tłumowi do miejsca, z którego, według pobieżnych szacunków,
dochodził przedtem głos burmistrza Drezna-Saksonii. Z odnalezieniem zniszczonego
mężczyzny o ptasiej twarzy nie miał najmniejszych kłopotów.
- Niełatwo otwiera pan kaburę, w której trzymacie swą broń - powiedział Specht
przyciszonym głosem.
- Przykro mi, że pana rozczarowałem; panie Specht. Rozegrał pan to przepięknie. Może
choć odrobinę pocieszy pana informacja, że pytanie, które pan zadał, mimo wszystko b y ł
o jak najbardziej na miejscu i że bardzo panu za nie dziękuję. W zamian jestem panu
winien odpowiedź. Potrafi pan rozwiązywać łamigłówki?
- Łamigłówki?
- Raetseln - przetłumaczył Amalfi.
- Och, zagadki... Nie, ale mogę spróbować.
- Kto ma w nazwie dwa razy te same dwa słowa? Specht najwyraźniej wcale nie
potrzebował być dobry w rozwiązywaniu łamigłówek, żeby natychmiast domylić się
odpowiedzi. Szczęka mu opadła.
- Jestecie Now...
Amalfi podniósł rękę w powszechnie znanym wród wędrowców gecie znaczącym "tylko do
pańskiej wiadomoci". Specht przełknął linę i skinął głową. Amalfi wyszczerzył w umiechu
wszystkie zęby i popłynął z tłumem w pobliże drzwi wyjciowych z sali.
Ciągle jeszcze czekało go mnóstwo trudnej roboty, ale od tej chwili powinno być już z
górki. "Marsz na Ziemię" zostanie na pewno uchwalony.
Nic go już nie trzymało w dżungli poza koniecznocią przekształcenia "Marszu" w nie
dającą się niczym powstrzymać lawinę.
Zanim dotarł do swego miasta, ogarnęło go uczucie ogromnego znużenia. Zacumował
drugi gig, przysłany po niego z polecenia Hazletona, i ruszył prosto do swego pokoju. Tam
też kazał sobie przysłać kolację, co zmuszony został uznać za błąd. Zapasy miasta były
już prawie na wyczerpaniu i zastawiony dla niego stół - zastawiony, tak jak dla każdego
mieszkańca, miasta, przez Ojców znających jego upodobania smakowe - wyglądał
nędznie i przygnębiająco. Do picia podano rigeliańskie wino, którego nie cierpiał, uważając
je za, napój barbarzyńców, a taki wybór mógł oznaczać tylko jedno: poza tym gatunkiem
wina w miecie została do picia już jedynie woda.
Zmęczenie, uczucie samotnoci, gwałtowna zmiana otoczenia z sali tronowej Habsburgów
na jego rażący nowoczesnocią pokój pod masztem Empire State Building (do czasu
wprowadzenia w miecie generatorów pól tarcia, znajdowały się w tym pomieszczeniu
urządzenia wyciągowe wind szybkobieżnych) i perspektywa fatalnego posiłku, wszystko to
razem wpędziło go w rzadki u niego stan głębokiej depresji. Widziana oczyma wyobraźni
przyszłoć wędrownych miast także nie przyczyniała się do poprawy jego nastroju.
W takim to włanie momencie drzwi jego pokoju rozsunęły się cicho i stanął w nich
Hazleton. Przypinając z powrotem do pasa chromoklaw spojrzał na burmistrza lodowatym
spojrzeniem szarych oczu. Amalfi wskazał mu krzesło.
- Przepraszam, szefie - powiedział Hazleton, nie ruszając się z miejsca. - Wie pan, że
nigdy do tej pory nie używałem swego klucza, jeżeli nie wymagała tego jaka zupełnie
alarmowa sytuacja. Uznałem jednak, że teraz zachodzi włanie jedna z takich sytuacji.
Kiepsko z nami, a sposób, w jaki usiłuje pan temu zaradzić, trąci mi zupełnym
szaleństwem. Przez wzgląd na przetrwanie miasta proszę, żeby obdarzył mnie pan jednak
zaufaniem i wyjanił, co to wszystko ma znaczyć.
- Usiądź - powiedział Amalfi. - Napij się rigeliańskiego wina.
Hazleton skrzywił się nieprzyjemnie, ale usiadł.
- Obdarzam cię zaufaniem, Mark, tak jak zawsze. Nie ukrywam przed tobą żadnych
swoich planów, chyba że mam całkowitą pewnoć, iż jeli ich nie ukryję, to znów nas
wpakujesz w jaką kabałę. Musisz przyznać, że już ci się to zdarzyło. I nie wyskakuj znów z
tym Thorem V, bo ja wtedy byłem po twojej stronie. To Ojcom Miasta nie spodobały się
doć karkołomne sztuczki Hazletona.
- Fakt.
- Dobrze, że to przyznajesz - powiedział Amalfi. - Powiedz mi, co właciwie chcesz
wiedzieć.
- Rozumiem wszystkie pańskie dzisiejsze poczynania aż do pewnego momentu - zaczął
Hazleton bez żadnego wstępu. - Użycie przez pana Dee jako glejtu na wejcie i wyjcie z
pałacu Króla było sprytną sztuczką. Biorąc pod uwagę zagrożenie polityczne, jakie dla
niego stanowilimy, było to pewnie jedyne wyjcie z sytuacji. Chciałbym, żeby pan wiedział,
iż z przyczyn czysto osobistych mam to panu za złe i może jeszcze kiedy odpłacę panu
pięknym za nadobne. Ale zgadzam się, że to było konieczne.
- To dobrze - powiedział Amalfi głosem, z którego przebijało ogromne zmęczenie. - Ale to
sprawa drugorzędna, Mark.
- Zgadza się, oczywicie poza sferą odczuć osobistych. Najważniejsze jest to, że
zaprzepacił pan cały z takim trudem wypracowany plan. Integracja wiedzy była dobrym
pomysłem i miał pan wszelkie szanse, by ją przeforsować, gdyby tylko wykorzystał pan
dwie wspaniale nadarzające się okazje. Przede wszystkim Król podsunął panu sposobnoć
podania się za Weganina. Nikt nigdy nie widział tego fortu, a pan sam wystarczająco
fizycznie odbiega od ludzkiej normy, żeby bez żadnych problemów ujć za jednego z
Wegan. Dee i ja nie bardzo na nich wyglądamy, ale moglibymy przecież być osobnikami
nietypowymi albo po prostu renegatami.
Ale nie skorzystał pan z tej sposobnoci - ciągnął Hazleton. - Następnie burmistrz Drezna-
Saksonii dał panu szansę przeciągnięcia na naszą stronę niemal wszystkich obcych:
wystarczyło tylko zdradzić im naszą nazwę. Gdyby pan to zrobił, to włanie pan prowadziłby
głosowanie i pańska propozycja niemal na pewno zostałaby przyjęta. Do diabła, na
dodatek zostałby pan pewnie królem! Ale tę szansę też pan zaprzepacił.
Hazleton wyciągnął z kieszeni suwak logarytmiczny i zaczął powoli bawić się jego
okienkiem. Taka zabawa suwakiem zdarzała mu się często, ale zwykle poprzedzała użycie
tego przyrządu albo była jego kontynuacją. Dzi wieczorem był to najwyraźniej jedynie
objaw zdenerwowania.
- Tylko że ja nie chciałem zostać królem dżungli, Mark - odparł powoli Amalfi. - Wolałem
zostawić to stanowisko temu, kto je zajmuje w tej chwili. W ostatecznym rozrachunku,
każde przestępstwo popełnione kiedykolwiek w dżungli zapisane zostanie przez ziemską
policję na jego konto. A na dodatek sami wędrowcy uznają go winnym wszystkich
nieszczęć, jakie spadły i spadną na nich w czasie jego panowania. Ja nigdy nie chciałem
tej funkcji. Chciałem tylko, by Król mylał, że ja jej chcę... przepraszam cię, że zmienię
nagle temat, ale czy udało ci się namierzyć to miasto z peryferii? To, które mówiło, że ma
masową chromatografię?
- Jasne - odparł Hazleton. - Próbowałem się z nimi skontaktować, ale nie odpowiadają na
wezwania.
- Dobrze. Teraz co do tego planu połączenia zasobów wiedzy. To nie miało szans
powodzenia, Mark. Po pierwsze, taka praca wymagałaby ogromnej wytrwałoci. Nigdy nie
udałoby się utrzymać przy niej tego stada przez tak wiele lat. Wędrowcy nie są filozofami,
tak samo zresztą jak nie są naukowcami, poza bardzo wąskim zakresem swojej
specjalnoci. Wędrowcy są inżynierami i handlowcami. Pod pewnymi względami są także
poszukiwaczami przygód, choć sami się za nich nie uważają. Są realistami - tym słowem
włanie się okrelają. Musiałe to nieraz słyszeć.
- Sam często tego słowa używam - powiedział Hazleton z rozdrażnieniem.
- Podobnie zresztą jak ja. W tym kryje się wiele różnych znaczeń. Między innymi to, że
jeżeli zapędzi się wędrowców do rozwiązywania poważnego problemu analitycznego, to
zaczną stawiać opór. Wędrowcy chcą otrzymać zestaw z a s t o s o w a ń poszczególnych
reguł, a nie same czyste i bezużyteczne dla nich reguły. Ich natura nie jest także w stanie
znieć siedzenia w bezruchu w jednym miejscu, szczególnie jeżeli trwa to zbyt długo. Jeli
się ich przekona, że powinni to zrobić, to oczywicie spróbują, ale im bardziej będą
próbowali, tym większą eksplozją się to skończy. Ale to dopiero po pierwsze. Mark, czy ty
masz jakie wyobrażenie na temat prawdziwej skali takiego przedsięwzięcia? Daję ci słowo,
że wcale nie próbuję cię tym pytaniem wprawić w zakłopotanie. Mylę, że nikt w tamtej sali
nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Gdyby kto wiedział choćby cokolwiek na ten temat,
to po moim wystąpieniu umarły za miechu. I znów masz dowód na to, że wędrowcy nie są
naukowcami. Są natomiast zbyt niecierpliwi, żeby uważnie przeledzić długą argumentację
jakiego wniosku.
- Pan jest wędrowcem - zauważył Hazleton sucho. - Pan tę argumentację nawet
przeprowadził i postawił wniosek. Powiedział pan im, jak długo by to wszystko trwało.
- Tak, jestem wędrowcem. Powiedziałem im, że minie co najmniej pięć lat, zanim
będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wynikach. Jako wędrowiec jestem specjalistą w
mówieniu półprawd. Dwa do pięciu lat potrwałoby w ogóle samo wprowadzenie planu w
życie! A cała reszta roboty, Mark, potrwałaby stulecia.
- Żeby otrzymać wstępne wyniki?
- W tym rozgadanym wiecie nie istnieje co takiego jak wyniki wstępne - powiedział Amalfi.
Sięgnął po parujące wino, ale w ostatniej chwili się rozmylił. - Zebrane tutaj miasta
reprezentują skumulowaną wiedzę naukową wszystkich wysoko technicznie rozwiniętych
cywilizacji, z którymi kiedykolwiek się zetknęły. Nawet zakładając istnienie naturalnych w
tej sytuacji luk informacyjnych i licząc jak najskromniej, są to dane dotyczące pięciu tysięcy
planet. Oczywicie moglibymy połączyć tę wiedzę w całoć. Tak jak powiedziałem na
zebraniu, Ojcowie Miast byliby w stanie przyjąć ją i sklasyfikować w czasie niewiele tylko
dłuższym niż jedna godzina, ale d o p i e r o p o pięcioletnich przygotowaniach. A potem
my sami musielibymy tę wiedzę zintegrować. I to ty musiałby ją integrować, Mark.
Musiałby ją całą poznać wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, co za jej pomocą można z r
o b i ć. Nie mógłby jej przecież sprzedawać, nie wiedząc, czym handlujesz. Czy
podobałaby ci się taka robota?
- Nie - odparł Hazleton powoli, ale bez wahania. - Czy ja się wreszcie dowiem, do czego
pan zmierza? Nie pojechał pan przecież na to zebranie, żeby tracić czas. Co do tego nie
ma żadnych wątpliwoci. Muszę więc przyjąć, że cały ten manewr był jaką sztuczką,
mającą na celu nie tyle zaniechanie "marszu na Ziemię", co raczej jego wymuszenie.
Podał pan miastom jasno zdefiniowaną, pozornie sensowną i mniej pociągającą
alternatywę. Odrzuciwszy ją, wszyscy opowiedzieli się za oddaniem niekwestionowanej
władzy Królowi, nawet o tym nie wiedząc.
- To prawda.
- A skoro tak - powiedział Hazleton, podnosząc na Amalfiego wciekłe spojrzenie swoich
prawie fioletowych teraz oczu - to mylę, że to była, głupota. Uważam, że to było głupie,
nawet jeżeli było jednoczenie cudownie przebiegłe. Istnieje co takiego jak przechytrzenie
samego siebie.
- Możliwe - powiedział spokojnie Amalfi. - W każdym razie, gdyby wybór miał się
ograniczyć do "marszu na Ziemię" albo pozostania w dżungli, miasta wybrałyby to drugie.
Czy dopuszczenie do tego byłoby rozsądne?
- My i tak nie możemy sobie pozwolić na pozostanie w dżungli.
- Oczywicie, że nie. A co więcej, nie możemy także opucić jej w pojedynkę. Wyrwać się z
tej gromady gwiazd możemy tylko przy okazji jakiego większego zamieszania. O cóż
więcej mogłoby mi chodzić?
- Nie wiem - powiedział Hazleton. - Ale za tym wszystkim kryje się w pańskiej głowie co
jeszcze.
- I masz do mnie pretensję, że nie wiedziałe o tym wczeniej. Ja wiem, dlaczego nie
wiedziałe. I ty też to wiesz.
- Przez Dee?
- Oczywicie - odparł Amalfi. - Zadawałe sobie niewłaciwe pytanie. Dałe się ponieć
emocjom, każącym ci pytać, dlaczego zabrałem z nami Dee. To pytanie było doć istotne,
ale tylko doć. Gdyby spojrzał nieco bardziej beznamiętnie na c a ł ą tę sprawę, to
wiedziałby, dlaczego chciałem, żeby uchwalono "marsz na Ziemię", nie gorzej niż ja sam.
- Będę się sprężał - powiedział Hazleton ponuro. - Choć wolałbym, żeby pan sam mi to
wyjanił. Pan i ja z każdym rokiem coraz bardziej się od siebie oddalamy, szefie. Kiedy
mylelimy bardzo podobnie, lecz gdzie po drodze nabrał pan zwyczaju niemówienia mi
wszystkiego. Teraz mylę, że była to swego rodzaju metoda treningowa. Im bardziej
martwiłem się powodzeniem całoci jakiego planu, im bardziej byłem zmuszony do
samodzielnego przemylenia każdego najdrobniejszego szczegółu - co w praktyce
sprowadzało się do rozgryzienia p a n a - tym większego nabierałem dowiadczenia w
myleniu pańskimi kategoriami. A oczywicie, żeby być dobrym menedżerem tego miasta,
musiałem myleć tak samo jak pan. Musiał pan mieć pewnoć, że każda decyzja, jaką
podejmowałem pod pańską nieobecnoć, będzie dokładnie taka, jaką sam by pan podjął,
gdyby był pan na moim miejscu.
Hazleton podniósł wzrok i spojrzał na burmistrza.
- To wszystko dotarło do mnie po naszych perypetiach z Księstwem Gortu. Wtedy po raz
pierwszy nie mielimy ze sobą żadnego kontaktu wystarczająco długo, by zdążyły nastąpić
naprawdę poważne zmiany sytuacji, zmiany, o których nie wiedziałem prawie nic, dopóki
nie wróciłem do miasta i nie zostałem poinformowany o nich przez pana. A potem
stwierdziłem, że miałem cholernie dużo szczęcia n i e myląc jak pan. Ponieważ zawiodłem
pana nadzieje i nie pojąłem całego pańskiego planu - a także pańskiej metody zmuszania
mnie do samodzielnego rozwiązywania wszystkich zagadek - spisał mnie pan na straty.
Spisał mnie pan na straty i zaczął przygotowywać na moje miejsce Carrela.
- Doć wiernie odtwarzasz tamtą sytuację - powiedział Amalfi. - Ale jeżeli chcesz mnie
oskarżyć o to, że dawałem ci twardą szkołę...
- ...to tylko w taki sposób można czego nauczyć głupca?
- Nie, głupiec w ogóle niczego się nie nauczy. Ale nie zaprzeczam, że szkoła była twarda.
Mów dalej.
- Już niewiele jest tego dalej. Nauczyłem się na Gorcie, że mylenie pańskimi kategoriami
może być dla mnie czasami zabójcze. Wydostałem się z Utopii myląc po s w o j e m u, a
nie tak jak pan. Potwierdziło się to na Mizoginii. Gdybym wtedy mylał dokładnie tak samo
jak pan, to nie opucilibymy Mizoginii do tej pory.
- Mark, w dalszym ciągu nie poruszyłe sedna sprawy. Czuję to. To szczera prawda, że
często polegalimy na twoich planach, i to włanie dlatego, że powstały w umyle całkowicie
różnym od mojego. Ale co z tego?
- To z tego, że doszlimy do etapu, na którym próbuje pan niszczyć każdy najmniejszy lad
mojej oryginalnoci. Sam pan powiada, że kiedy ją cenił. Kiedy wykorzystywał ją pan dla
dobra miasta i bronił jej przed Ojcami, kiedy dostawali swoich ataków konserwatyzmu. Ale
teraz pan się zmienił. I ja też. Ostatnimi czasy coraz bardziej skłaniam się do mylenia jak
istota ludzka, do podzielania ludzkich trosk i niepokojów. Poza nielicznymi momentami nie
czuję się już Hazletonem, mistrzem przymykania oczu i obojętnoci. Jednoczenie w panu
następują zmiany w kierunku przeciwnym. Kiedy patrzy pan na człowieka, widzi pan
maszynę. Jak tak dłużej potrwa, to nie będzie można odróżnić pana od Ojców Miasta.
Amalfi próbował się nad tym zastanowić. Był bardzo zmęczony i czuł się niezwykle staro.
Swój następny zastrzyk geriatryków powinien dostać nie wczeniej niż za dziesięć lat, ale
wiadomoć tego, że prawdopodobnie go nie otrzyma, ogromnie zwiększała ciężar tych
setek lat, które już dźwigał na swych barkach.
- Może zaczynam się uważać za boga - powiedział. - Oskarżyłe mnie o to na Gruli. Czy
próbowałe sobie kiedy wyobrazić, Mark, jak straszliwie okalecza czyje człowieczeństwo
sprawowanie funkcji burmistrza przez setki lat? Przypuszczam, że tak - ty sam dźwigasz
odpowiedzialnoć niewiele mniejszą niż ja, tylko nieco innego typu. A zatem pozwól, że
zadam ci następujące pytanie: Czy nie rzuciło ci się w oczy, że ta zmiana w tobie datuje
się od dnia, kiedy po raz pierwszy na naszym pokładzie pojawiła się Dee?
- Oczywicie, że to zauważyłem - odparł Hazleton, podnosząc na burmistrza przenikliwe
spojrzenie. - Wszystko zaczęło się od tej historii na Gorcie-Utopii. To włanie wtedy Dee
zjawiła się na pokładzie. Czy chce mi pan powiedzieć, że to o n a jest wszystkiemu winna?
- Czy nie powinno być dla ciebie równie oczywiste - ciągnął Amalfi z ogromnym
znużeniem, ale i z twardą nutą nieprzejednania w głosie - że początek zmian
następujących we mnie w przeciwnym kierunku wiąże się z tym samym wydarzeniem?
Bogowie wszystkich gwiazd! Mark, czy ty nie wiesz, że j a t e ż j ą k o c h a m?
Hazleton skamieniał, zrobił się trupio blady i wbił spojrzenie olepionych oczu w resztki
nędznej kolacji Amalfiego. Po długiej chwili położył swój suwak na stole ruchem tak
delikatnym, jakby przyrząd wykonany był z cukrowej waty.
- Wiem - powiedział w końcu b
ROZDZIAŁ 7
*
Czapla VI
*
Przystosowanie Czapli VI, najdzikszej i najbardziej niegocinnej skalnej bryły, na jakiej
Amalfi kiedykolwiek lądował, do kierowanego lotu pod napędem wiratorów okazało się
pracą niesłychanie żmudną. Należało precyzyjnie wyznaczyć wszystkie ważniejsze punkty
geograficzne planetoidy, umiecić w nich poszczególne zespoły napędowe, a następnie
bardzo solidnie je przymocować do jej rodka ciężkoci. Dopiero potem można było je
nastroić, najpierw każdy z osobna, po czym wszystkie razem, tak aby osiągnęły ten sam
poziom działania. A ponieważ nie mieli tylu wiratorów, żeby zapewnić możliwoć pełnej
kontroli lotu, zanosiło się na to, że podróż na Czapli VI, nawet po wykonaniu wszystkich
prac, daleka będzie od komfortu, a za to pełna niespodzianek.
Mimo wszystko planeta powinna lecieć przynajmniej mniej więcej w kierunku dyktowanym
jej przez główny drążek sterowniczy. Amalfi uważał, że taka dokładnoć w zasadzie
wystarczy, a raczej miał nadzieję, że nie zajdą żadne nieprzewidziane okolicznoci
wymagające znacznie większej precyzji lotu.
O'Brien, pilot trutnia, systematycznie składał raporty z "marszu na Ziemię". W czasie
przelotu przez coraz bardziej atrakcyjnie wyglądające gwiazdozbiory, gdzie perspektywy
otrzymania pracy nie wyglądały tak beznadziejnie jak gdzie indziej, od flotylli wędrowców
odłączyło się sporo maruderów. Ale główna grupa w dalszym ciągu uparcie mknęła w
kierunku ojczystej planety. Pomimo tego, że truteń był równie dobrze widoczny jak każdy
niewielkich rozmiarów księżyc, do tej pory żaden z wędrowców nie próbował go ustrzelić.
O'Brien prowadził swój pojazd z maksymalną prędkocią, progresywnie modulując
podwójnie sinusoidalną trajektorię, co pozwalało mu w miarę bezpiecznie krążyć dookoła
miast, a czasami nawet przemykać się między nimi we wszystkich kierunkach
trójwymiarowej przestrzeni. Jeli nawet fragmentaryczne trajektorie jego lotu, notowane
przez radary pojedynczych miast, nie były brane za lady zbłąkanych meteorów, to i tak
wyprzedzające obliczenie toru lotu trutnia, które umożliwiłoby wystrzelenie w jego kierunku
pocisków, wymagałoby zaprzęgnięcia do tego co najmniej jednych Ojców Miasta, i to na
stałe.
Był to popis wspaniałego pilotażu. Amalfi zanotował w pamięci, żeby po ustąpieniu
Hazletona wyłączyć pilotowanie miasta z obowiązków menedżera. Carrel nie był
urodzonym pilotem, a O'Brien był w tym najwyraźniej znakomity.
W momencie rozpoczęcia prac na Czapli VI Ojcowie Miasta ustalili, że dzień "Z" - dzień, w
którym uczestnicy marszu znajdą się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi - nastąpi za
sto pięćdziesiąt pięć lat, cztery miesiące i dwa dni. Każdy raport przesyłany przez pilota
trutnia skracał ten termin, ponieważ wędrowna dżungla powoli traciła opóźniających jej
pochód maruderów, stawała się coraz bardziej zwarta i nabierała coraz większej szybkoci
jako całoć. W miarę tego jak na biurku pojawiały się coraz bardziej aktualne obliczenia,
Amalfi marnował coraz więcej cygar i coraz bardziej popędzał swoich ludzi i maszyny.
Ale upłynął cały rok od rozpoczęcia przygotowań do lotu Czaplą VI, nim O'Brien złożył ten
włanie raport, o którym Amalfi wiedział, że wczeniej czy później musi nadejć, i którego
jednoczenie tak bardzo się obawiał,
- Od marszu odłączyły się dalsze dwa miasta, panie burmistrzu - powiedział pilot. - Ale do
tego już przywyklimy. Tym razem mam jednak także co nowego. Jedno miasto nam
przybyło.
- Przybyło? - spytał Amalfi w napięciu. - Skąd przyleciało?
- Nie wiem. Kurs, jakim prowadzę trutnia, nie pozwala mi patrzeć w jednym kierunku dłużej
niż dwadziecia kilka sekund. Za każdym razem, kiedy przelatuję przez rodek tego tłumu,
robię sobie spis miast. Po ostatnim okrążeniu zobaczyłem to miasto na ekranie;
zachowywało się tak, jakby zawsze tam było. Ale to nie wszystko. To jest najdziwniejsze
miasto, jakie kiedykolwiek widziałem, a w żadnych archiwach nie mogę znaleźć niczego,
co choć trochę by je przypominało.
- Niech mi je pan opisze.
- Po pierwsze jest ogromne. Przez jaki czas nie będę się musiał martwić, że wykryją
mojego trutnia. To miasto pewnie całkowicie przesłoniło wszystkie ekrany detektorów w
całej dżungli. Poza tym jest szczelnie zamknięte.
- Co pan przez to rozumie?
- Całe jest otoczone gładką kulistą powłoką, panie burmistrzu. To nie jest normalna
platforma ze znajdującymi się na niej budynkami, zamknięta przezroczystym polem
wiratorów. Ono wygląda raczej na zwykły załogowy pojazd kosmiczny, tyle tylko, że
nieprawdopodobnych rozmiarów.
- Czy komunikuje się z resztą wędrowców?
- Podało innym informację, jakiej można się było spodziewać: chce przyłączyć się do
"marszu". Król oczywicie wyraził zgodę. Mylę, że był bardzo zadowolony. To jest pierwsza
odpowiedź na jego apel o powszechną mobilizację wędrowców, a w dodatku miasto
wygląda na ostatni krzyk techniki. Nazywa siebie Lincolnem-Nevadą.
- Wolno mu - mruknął Amalfi posępnie, ocierając pot z twarzy. - Niech mi je pan pokaże,
O'Brien.
Ekran rozjanił się. Amalfi poczuł, że na czoło znów występują mu grube, słone krople.
- W porządku. Niech się pan odsunie na bezpieczną odległoć od głównej grupy i nie
spuszcza tego czego z oka. Proszę ustawić się tak, żeby miał pan tego "Lincolna-Nevadę"
między sobą a resztą uczestników marszu. On nie będzie do pana strzelał. Nie wie
przecież, że pan nie jest jednym z nich.
Nie czekając na potwierdzenie O'Briena, Amalfi przełączył się do Ojców Miasta.
- Ile jeszcze potrwają te roboty? - zapytał ostro.
- SZEŚĆ LAT, PANIE BURMISTRZU.
- Macie je skrócić do co najwyżej czterech. I proszę mi podać kurs stąd do Małego Obłoku
Magellana, ale taki, który przecinałby orbitę Ziemi.
- PANIE BURMISTRZU, MAŁY OBŁOK MAGELLANA ZNAJDUJE SIĘ DWIEŚCIE
OSIEMDZIESIĄT TYSIĘCY LAT ŚWIETLNYCH STĄD!!!
- Nie może być! - prychnął Amalfi z całym sarkazmem, na jaki go było stać. - Zapewniam
was, że nie mam zamiaru tam lecieć. Potrzebny mi jest tylko tor łączący te trzy punkty.
- SKORO TAK, TO PARAMETRY KURSU OBLICZONE.
- Kiedy musielibymy wystartować, żeby znaleźć się w okolicy Ziemi w dniu "Z"?
- W CZASIE OD PIĘCIU SEKUND DO PIĘTNASTU DNI OD TEJ CHWILI, W
ZALEŻNOŚCI OD TEGO, CZY CHODZI PANU O CENTRUM UKŁADU, CZY O JEGO
KRAWĘD.
- Odpada; nie ma mowy, żebymy się wyrobili. Podajcie mi trajektorię bezporednią.
- TRAJEKTORIA BEZPOŚREDNIA DOPROWADZIŁABY DO DZIEWIĘCIUSET
PIĘĆDZIESIĘCIU OŚMIU KOLIZJI BEZPOŚREDNICH i CZTERYSTU JEDENASTU
TYSIĘCY DWÓCH OTARĆ I KOLIZJI PRAWDOPODOBNYCH.
- Zastosować.
Ojcowie Miasta zamilkli. Amalfi zastanawiał się przez chwilę, czy maszyna może osłupieć.
Wiedział, że Ojcowie nigdy nie użyją trajektorii bezporedniej - kolidowałoby to z
kwintesencją kierującej nimi logiki, zawartą w krótkim "bezpieczeństwo miasta przede
wszystkim" - i bardzo mu to odpowiadało. Wydał swoje polecenie tylko ze względu na
tempo przygotowań na Czapli VI. Miał mocne przeczucie, że to chwilowe osłupienie
znacznie je przyspieszy.
I w rzeczy samej już w czternacie miesięcy później dłoń Amalfiego zacisnęła się na drążku
sterowniczym Czapli VI, a sam burmistrz rzucił krótkie:
- Start!
Lot Czapli VI z jej rodzimego gwiazdozbioru akolickiego w poprzek Galaktyki to cała
historia, szczególnie z punktu widzenia rejestrujących go urządzeń. Czapla VI była małym
wiatem, znacznie mniejszym niż Merkury, niemniej nigdy do tej pory żadne ciało o takiej
masie nie poruszało się wewnątrz zamieszkanej Galaktyki z prędkocią znacznie
przekraczającą szybkoć wiatła. Poza Mizoginią, która oderwała się od Galaktyki tuż przy
samej jej krawędzi i przebyła już spory kawałek drogi w kierunku Messiera 31 w
Andromedzie, nigdy żadne tego typu ciało nie posiadało napędu wiratorowego ani
żadnego innego. Jej przelot na zawsze okaleczył banki danych wszystkich po drodze
urządzeń rejestrujących, a samo wspomnienie, wyryte w mózgach co bardziej wrażliwych
obserwatorów, było wcale nie mniej wstrząsające.
Teoretycznie Czapla VI posuwała się po wytyczonym dla niej przez Ojców Miasta długim
łuku, prowadzącym po powierzchni całej Galaktyki od peryferii akolickiej gromady gwiazd
aż do rodka Małego Obłoku Magellana. (Oczywicie do jego rodka ciężkoci; oba obłoki zbyt
niedawno bowiem odłączyły się od Galaktyki, żeby wykształcić już okrelone martwe centra
orbitalne, tak charakterystyczne dla mgławic spiralnych). Czapla VI starała się przy tym jak
najskrupulatniej trzymać swego toru.
Ale przy szybkoci, z jaką planeta się poruszała, szybkoci, którą trudno byłoby wyrazić
nawet w wielokrotnociach c, starej, arbitralnie uznanej za graniczną prędkoci wiatła -
najmniejsze odchylenie od wyznaczonej orbity, choćby trwające tylko kilka mikrosekund
potrzebnych Ojcom Miasta na wprowadzenie odpowiedniej korekty, stawało się wypadem
w bok o gigantycznej skali.
Tak jak inni wędrowcy, Amalfi przywykł do podróżowania z szybkocią nadwietlną, ale w
normalnie zagęszczonej próżni, gdzie rzadkoć punktów odniesienia sprawiała, że takich
szybkoci w ogóle się nie czuło. Tak jak inni wędrowcy podróżował także po powierzchni
planet, w pojazdach, w których miesznie mała szybkoć wydawała się wręcz
niebezpieczna, a to tylko dlatego, że wielka iloć mijanych z bliska punktów topograficznych
bardzo ją wyolbrzymiała. Teraz dowiadywał się, co to znaczy poruszać się z
porównywalną szybkocią wród gwiazd.
Raz po raz truchlał na balkonie ratusza na widok gwiazdy, która zupełnie niewidoczna
jeszcze pół sekundy wczeniej, mknęła nagle z potworną szybkocią wprost na niego,
rozdymając swój olepiający blask aż do zupełnego przesłonięcia nieba nad jego głową i...
Czerń.
Czekał podwiadomie na ogłuszający wist, jaki powinien towarzyszyć takiemu przemknięciu
gwiazdy koło Czapli VI. Twarz ciągle go jeszcze szczypała, od podmuchu promieniowania,
które pomimo ochronnego ekranu wiratorów, otaczających całą Czaplę VI twardą, niemal
krzyżowo spolaryzowaną kopułą pola, potężnie go przypiekło.
Koniecznoć stałego korygowania toru lotu planety nie wynikała oczywicie z niekompetencji
Ojców Miasta. Kłopot polegał po prostu na tym, że Czapla VI zbyt słabo reagowała na
stery, by najszybciej nawet wprowadzone poprawki mogły jej zapewnić pełną stabilnoć.
Przełożenie rozkazów Ojców Miasta na taką reakcję maszyn trwało długie, cenne ułamki
sekund. Gładkoć lotu zakłócał także jeszcze jeden poważny czynnik. Kiedy cały ruch
wirowy Czapli VI został przetworzony na ruch orbitalny, w szybkoć zmieniono również jej
znaczną wibrację osiową i w tej chwili nic nie można było już poradzić na wywoływane
przez nią zakłócenia lotu.
Gdyby oprócz zespołów napędowych miasta uniwersalnego i wędrowca, którego
mieszkańcy wymarli od zarazy, Amalfi umiecił na powierzchni planety także swoje własne
wiratory, Czapla VI lepiej zapewne reagowałaby na zmiany położenia drążka
sterowniczego. W każdym razie można byłoby wtedy pozostawić energię wibracji jako
rzeczywistą wibrację, bo to, że planeta hutałaby się podczas lotu w tę czy w tamtą stronę,
nie miałoby żadnego znaczenia - pod warunkiem oczywicie, że dokładnie trzymałaby się
ustalonego kursu. Ale burmistrz zdecydował się nie pozbawiać zespołów napędowych
swojego miasta i to dla najbardziej przekonującej z przyczyn; aby zapewnić mu szansę
przetrwania. Tylko jedna z maszyn brała udział w locie Czapli VI - ogromny obrotowy
wirator z Szećdziesiątej Ulicy. Inne - w tym także przeciążony, ale teraz już prawie
zupełnie wystygły wirator z Ulicy Dwudziestej Trzeciej - odpoczywały.
- ...wzywam wędrowną planetę, wzywam wędrowną planetę... Czy na tym czym są jakie
istoty rozumne?! ...Epsilon Krzyża, czy udało wam się nawiązać łącznoć z tym, co włanie
koło was przeleciało?... Wzywam wędrowną planetę! Macie kurs zderzenia z nami... piekło
i potępienie!!!... Wzywam Eta Palinuri! Ta cholerna planeta włanie skosiła nam trawę i
kieruje się na was. Jest albo martwa, albo nikt nad nią nie panuje... Wzywam wędrowną
planetę, wzywam wędrowną planetę...!
Nie było czasu odpowiadać na te oszalałe wołania zalewające miasto jak wiosenne potoki,
biorące swój początek w mijanych z daleka, z bliska, o włos, przed samym nosem, tuż z
tyłu - jednym słowem, w cudem mijanych wiatach. Odbiór tych wezwań można byłoby
oczywicie potwierdzić, ale takie potwierdzenie wymagałoby jakich wyjanień, a Czapla VI
znalazłaby się daleko poza zasięgiem ultrafonów, zanim zdążyłaby wyemitować choć kilka
zdań. Do odpowiedzi na najbardziej przerażone z zapytań można byłoby użyć diraka, ale
takie rozwiązanie miało dwie wady. Pierwszą, mniej istotną, polegającą na tym, że z uwagi
na ogromną iloć zgłoszeń, miasto nie byłoby w stanie odpowiedzieć na wszystkie; i drugą,
znacznie ważniejszą - taka odpowiedź zostałaby usłyszana zarówno przez Ziemię, jak i
przez głównego rywala w tym wycigu.
Amalfi nie bardzo dbał o to, co usłyszy Ziemia, ona i tak doć już się nasłuchała o locie
Czapli VI. Natomiast wszystko, co dotyczyło drugiej strony w tym szaleńczym wycigu,
interesowało Amalfiego, i to bardzo.
O'Brien nie spuszczał obiektu zainteresowań burmistrza z centrum pola widzenia swojego
trutnia i ilekroć Amalfi miał ochotę spojrzeć na mały, zamontowany na balustradzie
dzwonnicy ratusza ekran, widział na nim ogromną, lniącą, niewinnie wyglądającą kulę. Od
kiedy nowy mieszkaniec dżungli przyłączył się do "marszu na Ziemię", nie uczynił nic
niezwykłego lub choćby interesującego. Co jaki czas ucinał sobie pogawędkę z Królem;
znacznie rzadziej z innymi wędrowcami. Nuda panująca w dżungli ożywiła ruch
wycieczkowy między miastami, ale przybysz nie brał w nim żadnego udziału. Z dostępnych
O'Brienowi informacji wynikało, że nikt do tej pory go nie odwiedził, ani razu też nie wysłał
ze swego pokładu żadnego z własnych gigów. Można to była, prawdę powiedziawszy,
uważać za rzecz doć naturalną. Wędrowcy generalnie wolą przebywać w samotnoci,
dlatego zawsze potrafią zrozumieć czyją niechęć do bratania się z innymi, o ile nie
zostanie ona wyrażona w sposób nadmiernie agresywny. Krótko mówiąc, przybysz wietnie
grał rolę jeszcze jednego zwykłego, szeregowego uczestnika hidżry, jeszcze jednego
birnamskiego drzewa maszerującego na wzgórze Dunsinane...
I jeli nawet ktokolwiek w dżungli domylał się, kim przybysz był naprawdę, to nic, co
docierało do Amalfiego za porednictwem kamer O'Briena, na to nie wskazywało.
Tuż ponad miastem pojawiła się ogromna gwiazda, której jasny błękit błyskawicznie
zmienił się w dopplerowską czerń, a ona sama - w punkt znikający po przeciwnej stronie
nieba. Dżungla powinna znaleźć się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi już w ciągu
najbliższych dni i to ona stawała się coraz częciej trecią rozmów prowadzonych przez
komunikatory, odsuwając lot Czapli VI na dalszy plan. Amalfi pokładał wielkie zaufanie w
Ojcach Miasta, ale przerażający pochód gwiazd tuż nad jego głową nie zmniejszył jego
troski o to, czy ich wyliczenia były rzeczywicie absolutnie dokładne. Zjawienie się w
okolicach Ziemi tuż przed lub tuż po dniu "Z" miałoby katastrofalne następstwa.
Ale Ojcowie Miasta uparcie twierdzili, że Czapla VI przeleci przez układ słoneczny
dokładnie w zaplanowanym terminie i ta odpowiedź musiała go na razie zadowolić. W
takich sprawach Ojcowie nigdy się jeszcze nie pomylili. Amalfi wzruszył bez przekonania
ramionami i połączył się z Wydziałem Astronomicznym.
- Jake! Tu burmistrz. Słyszał pan kiedy o czym takim jak oscylacja ekliptyczna?
- Jako niemowlę. Co jeszcze? - spytał astronom z rozdrażnieniem.
- Tak. Niech mi pan powie, co mam zrobić, żeby wprowadzić trochę takiej oscylacji do
naszej obecnej orbity.
Astronom zachichotał irytująco.
- Najlepiej szybko utyć. Oscylacja ekliptyczna jest wynikiem warunków panujących wokół
słońc, a panu brak na razie odpowiedniej masy. Dolna granica, o ile dobrze pamiętam,
wynosi jeden i pięć dziesiątych razy dziesięć do trzydziestej kilogramów siła, ale niech się
pan co do tego upewni u Ojców Miasta. Nie mylę się na pewno co do rzędu wykładnika
potęgi.
- Niech to diabli - zaklął Amalfi. Odwiesił słuchawkę i nie spiesząc się, zabrał do zapalania
cygara, w czym wyraźnie przeszkadzały mu, widziane kątem oka, pędzące gwiazdy. Za
każdym razem, kiedy która z nich przelatywała z olepiającym błyskiem tuż obok miasta,
cygaro najwyraźniej przygasło. W końcu udało mu się jednak pokonać złoliwoć przedmiotu
i zaciągając się głęboko wonną mgiełką, znów kazał się połączyć, tym razem z
Hazletonem.
- Mark? Próbowałe mi kiedy wytłumaczyć, jak to czasami muzyk gra nieco szybciej
początek i koniec jakiego utworu po to, by móc wolniej zagrać jego częć rodkową. Czy
dobrze to zrozumiałem?
- Tak, na tym włanie polega tempo rubato. W dosłownym tłumaczeniu: "skradziony czas".
- Chodzi mi o to, żeby włanie co takiego wprowadzić do lotu tej kupy kamienia, kiedy
będziemy przechodzili przez układ słoneczny. Zależy mi na tym, żeby zwolnić odrobinę w
okolicach Ziemi, ale tak, by sumaryczny czas przelotu przez układ się nie zwiększył. Masz
na to jaki pomysł?
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
- Nic mi nie przychodzi do głowy, szefie. Kontrolowanie tego rodzaju lotu jest często
prawie intuicyjne. Sam mógłby pan to zrobić pewnie znacznie lepiej niż O'Brien ze
wszystkimi swoimi urządzeniami sterowniczymi.
- W porządku. Dzięki.
Jeszcze jedno pudło. Przy tej szybkoci o ręcznym sterowaniu lotem nie mogło być w ogóle
mowy. Żaden pilot, w tym także Amalfi, nie miał takiego refleksu, żeby precyzyjnie
pokierować Czaplą VI. A to przecież włanie koniecznoć uzyskania choćby
jednosekundowej absolutnej precyzji lotu planety nasunęła mu pomysł wykorzystania
oscylacji ekliptycznej. Nawet gdyby mu się to udało, nie miałby żadnej pewnoci, że w
krytycznym momencie będzie w stanie wprowadzić do trajektorii lotu Czapli VI
matematycznie cisłą korektę, dla dokonania której przebył dziesiątki tysięcy lat wietlnych.
- Carrel?! Czy możesz przyjć tu do mnie na górę?
Chłopak zjawił się prawie natychmiast. Znalazłszy się na balkonie, nie mógł oderwać
wzroku od przelatujących w straszliwym pędzie gwiazd. W jego oczach czaiło się co, co do
złudzenia przypominało Amalfiemu trzymany w twardych ryzach strach.
- Słuchaj no, Carrel. Ty zaczynałe z nami chyba jako tłumacz, prawda? Musiałe więc
czysto używać w swojej pracy głoso-drukarek.
- Owszem, proszę pana.
- To wietnie. Powiniene zatem pamiętać, co się dzieje, kiedy wózek tej maszyny zawraca i
robi odstęp między następnym wierszem. Mniej więcej w połowie nawrotu hamuje
delikatnie, żeby impetem swego uderzenia nie rozbić ogranicznika drukarki. Tak to mniej
więcej wygląda, prawda? Otóż chciałbym wiedzieć, jak się uzyskuje to zwolnienie nawrotu
wózka.
- W małych maszynach powrotna linka umieszczona jest na krzywce, a nie na krążku -
powiedział powoli Carrel, marszcząc czoło. - Ale duże, skomplikowane urządzenia, takie
jakich używamy podczas negocjacji wielostronnych, są sterowane elektronicznie czym, co
się nazywa klistron. Ale jak o n działa, nie mam pojęcia.
- Dowiedz się - polecił Amalfi. - Dzięki, Carrel, o to mi włanie chodziło. Chcę, żeby takie
urządzenie włączono w obecny obwód pilotażu, ale w taki sposób, by szczyt efektu
hamowania przypadł na moment naszego przejcia przez układ słoneczny. Przypuszczam,
że dzięki temu udałoby się jednoczenie utrzymać nasz termin dotarcia do Obłoku
Magellana. Mylisz, że to możliwe?
- Chyba tak, proszę pana, brzmi to doć prosto - odparł Carrel i zszedł na dół, nie czekając
na pozwolenie.
Pół sekundy później miasto minął jaki pokryty plamami
czerwony gigant, tym razem naprawdę o włos. Zadzwonił telefon.
- Pan burmistrz? Mówi O'Brien. Dżungla zbliża się do Ziemi. Czy mam pana przełączyć?
Amalfi drgnął. Tak szybko?! Czapla VI w dalszym ciągu była megaparseki od miejsca
spotkania. Wyobrażenie sobie szybkoci, przy której przybycie w okolice Ziemi na czas
ciągle jeszcze byłoby możliwe, przekraczało jego możliwoci. Oszałamiające pędem
migotanie gwiazd zaczęło naraz wywierać efekt uspokajający.
- Tak, niech pan mi da pełnego diraka na wszystkich obwodach i przygotuje się do
przerzucenia nas na kurs alternatywny. Czy pan Hazleton kontaktował się już z panem?
- Jeszcze nie - odparł pilot. - Ale zespoły pilotażu anonsowały mi jaką działalnoć Ojców
Miasta, prowadzoną, jak rozumiem, na polecenie pana albo menedżera miasta. Wygląda
na to, że w czasie opozycji będziemy pozbawieni komputerowego sterowania lotem.
- Zgadza się. No dobrze, O'Brien, niech mnie pan przełącza - powiedział Amalfi. Założył
swój ogromny hełmofon wizyjny i...
...znalazł się z powrotem w dżungli.
Ławica miast, wytracając gwałtownie szybkoć, wchodziła włanie w tak zwaną grupę
lokalną - arbitralnie ustanowiony obszar o promieniu pięćdziesięciu dziewięciu lat
wietlnych, z umieszczonym w jego centrum ziemskim słońcem. Pomimo wielkich fal
migracyjnych, które pomieciły setki milionów ludzi w inne, dalej od centrum położone
regiony wszechwiata, był to w dalszym ciągu najgęciej zaludniony obszar całej Galaktyki.
Rozbrzmiewające teraz w słuchawkach wędrowców sygnały wywoławcze zdawały się
pochodzić z miejsc na zawsze pogrzebanych w historii: Eridana 40, Procyon, Krzyża 60,
Syriusz, Łabędzia 61, Altair, RD-4°4048, Wilka 359, Alfa Centaura... Pojawienie się w
hełmofonach głosu Ziemi nie było oczywicie żadną nowocią; usłyszeć jednak stacje
nadawcze tych innych wiatów było niemal tym samym, co zostać okrzykniętym przez
wartowników starożytnych Teb albo czujniki obozu generała Grunta.
Do tej pory władca dżungli zdołał już wpoić w wędrowne miasta zasady quasi-wojskowej
musztry i uformować je w wielki stożek o osi długoci osiemnastu milionów mil. U jego
wierzchołka umiecił małe miasta, których uzbrojenie ograniczało się zapewne do lekkiej
broni defensywnej. Tuż poniżej wierzchołka - który w rzeczywistoci był paraboidalnie
zaokrąglony i kształtem przypominał głowę komety - sunęły największe miasta dżungli,
tworząc trzon tej przestrzennej bryły. Wród nich znajdowało się miasto samego Króla, nie
było tam natomiast "nowego", który pomimo swej wielkoci trzymał się daleko z tyłu, niemal
na samym brzegu formacji. To włanie takie jego usytuowanie umożliwiło trutniowi objęcie
kamerami całego stożka, jako że O'Brien miał polecenie nie spuszczać z oczu przede
wszystkim wielkiej, nieprzejrzystej kuli.
Podstawę stożka stanowiły miasta redniej wielkoci, ale przystosowane do prac w
najtrudniejszych warunkach. One także nie posiadały raczej ciężkiego uzbrojenia,
górowały jednak nad innymi tym, że ich pokładowe wiratory można było polaryzować aż do
niemal całkowitej odpornoci miasta na wszelkie ataki, poza atakami ciężkich okrętów
wojennych.
Generalnie rzecz biorąc, wyglądało to na kawałek niezłej roboty organizatorskiej,
pozwalającej na wykorzystanie wszystkich zasobów stojących do dyspozycji Króla. Taka
formacja sugerowała posiadanie potężnych odwodów i znaczną zdolnoć obronną, nie
zdradzając jednoczenie zbyt otwarcie zamiaru natychmiastowego ataku.
Amalfi oparł wygodniej na ramionach ciężki hełmofon wizyjny i położył rękę na balustradzie
balkonu, tuż obok krążka sterowniczego. W tym samym momencie w uszach zadźwięczał
mu tubalny głos.
- Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi do miast - zadudnił ciężko. - Rozkazuję wam
wytracić całą szybkoć i do czasu rozpatrzenia waszej petycji zostać tam, gdzie jestecie.
- Nie ma mowy - odparł głos Króla.
- Dalej, ostrzegam was, że aktualnie obowiązujące zarządzenia Rady zakazują
wędrowcom zbliżania się do Ziemi na mniej niż dziesięć lat wietlnych. Zarządzenia te
zabraniają także urządzania zgromadzeń wędrownych miast, za co uważa się spotkanie w
jednym miejscu i czasie ponad czterech organizmów miejskich. Mimo to zostalimy
upoważnieni do powiadomienia was, że ten ostatni zakaz zostanie w waszym przypadku
uchylony na czas rozpatrywania waszej sprawy, pod warunkiem, że nie przekroczycie
limitu minimalnej odległoci od Ziemi.
- Włanie go przekraczamy - odparł natychmiast Król. - Będziecie musieli dobrze się nam
przyjrzeć. Nie mamy zamiaru zakładać tutaj drugiej dżungli; nie przebywalimy takiego
szmatu drogi na darmo.
- Wobec tego - ciągnął głos Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi z niewzruszoną
obojętnocią biurokraty, którego cały wiat ujęty został w paragrafy - prawo stanowi, że
miasta biorące udział w zgromadzeniu podlegają rozbiórce. W tym wypadku, tak jak w
każdym innym, zastosowany zostanie pełny wymiar kary.
- Nie zostanie, tak jak nie jest stosowany w dziewięćdziesięciu czterech wypadkach na
każde sto. Nie mamy zamiaru używać siły, ani zagrozić Ziemi niczym innym jak tylko
kilkoma głonymi skargami. Przylecielimy tutaj, ponieważ był to jedyny sposób na
uzyskanie sprawiedliwego rozpatrzenia naszej proby. Chodzi nam tylko i wyłącznie o
sprawiedliwoć.
- Zostalicie ostrzeżeni.
- Wy też. Nie możecie nas zaatakować. Nie omielicie się. Jestemy obywatelami, a nie
bandytami. Domagamy się sprawiedliwoci i przybywamy dopilnować, by stało się jej
zadoć.
W słuchawkach rozległo się krótkie "pik" wybieraka anteny przełączającego diraka na inną
częstotliwoć. - Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Trzydzieci
Dwa - zadudnił nowy głos. - Ogłaszam Niebieski Alarm, ogłaszam Niebieski Alarm. Proszę
potwierdzić.
Następne "pik", tym razem przełączające na częstotliwoć używaną przez Króla do
porozumiewania się z dżunglą.
- Podciągnąć, chłopcy - powiedział Król. - Trzymać szyk. Kierujemy się do miejsca
obozowiska piętnacie stopni na północ od ekliptyki, gdzie w rejony Saturna, ale dziesięć
stopni przed nim. Dokładne współrzędne podam wam później. Jeżeli tam nie będą chcieli z
nami gadać, to przesuniemy się w okolice Marsa i wtedy napędzimy im p r a w d z i w e g
o strachu. Ale damy im jeszcze jedną szansę.
- A skąd wiesz, że oni dadzą szansę nam? - spytał kto głosem, z którego przebijało
wyraźne zdenerwowanie.
- Jak ci źle tutaj, to wracaj do Akolitów. Nie będę po tobie płakał.
Pik.
- Komandor Eisenstein do kwatery Głównej. Potwierdzam Niebieski Alarm dla Dowództwa
Trzydzieci Dwa. Uwaga, Rejon! Ogłaszam Niebieski Alarm. Ogłaszam Niebieski Alarm.
Pik.
- Hej, tam przy podstawie stożka! Wyhamujcie trochę! Depczecie nam po piętach!
- Opowiadasz, Budapeszt. Nasze zbiorniki tego nie pokazują.
- Psiakrew, to zajrzyjcie do nich jeszcze raz! Zaczyna mi tu cholernie wzrastać masa...
Pik.
- Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Osiemdziesiąt Trzy!
Ogłaszam Niebieski Alarm, ogłaszam Niebieski Alarm. Proszę o potwierdzenie. Uwaga,
Dowództwo Rejonu Trzydzieci Dwa! Ogłaszam Czerwony Alarm, ogłaszam Czerwony
Alarm. Proszę potwierdzić.
- Eisenstein, Dowództwo Rejonu Trzydzieci Dwa. Potwierdzam Czerwony Alarm.
Pik.
- Prozerpina Dwa, Prozerpina Dwa do Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi.
Zaczynamy przejmować pierwsze z tych miast. Jakie instrukcje?
(- Gdzie, u diabła, jest ta Prozerpina? - spytał Amalfi Ojców Miasta.
- PROZERPINA JEST GAZOWYM GIGANTEM O ŚREDNICY JEDENASTU TYSIĘCY
MIL, POŁOŻONYM POZA ORBITĄ PLUTONA W ODLEGŁOŚCI...
- Starczy. Cicho.)
- Centrum Dowodzenia do Prozerpiny Dwa. Przestań chlipać, wytrzyj nos. Wszystkim
zajmuje się Kwatera Główna. Wstrzymaj się od jakichkolwiek akcji.
Pik.
- Budapeszt, oni biorą nas w widły!
- Widzę. Zakładajcie obóz, tak jak mówiłem. Dopóki nie popełnimy jakiego prawdziwego
przestępstwa, nie omielą się nas tknąć i dobrze o tym wiedzą. Nie dajcie się nastraszyć tej
paradzie glin.
Pik.
- Pluton Jeden, Pluton Jeden, do Centrum Dowodzenia Obroną Ziemi. Przejmujemy
awangardę miast.
- Siedź spokojnie, Pluton Jeden.
- Nie zobaczycie ich już więcej, dopóki nie założą obozu. My jestemy w opozycji z
Prozerpiną, ale Neptun i Uran są zupełnie poza torem lotu...
- Mówię, siedź spokojnie!
Ziemskie słońce na ekranach trutnia powoli stawało się coraz większe, a poruszał się on z
tą samą szybkocią co cała dżungla. Z miasta Słońce nadal pozostawało niewidoczne, a
oglądane w wizjofonie było maleńką żółtą iskrą. Wyglądało jak łuk węglowy, widziany
przez system optyczny ustawiony na nieskończonoć.
Ale było to bezsprzecznie ojczyste słońce. Patrzący na nie Amalfi poczuł nagle dziwny
ucisk w gardle. W tej chwili Czapla VI mknęła przez centrum Galaktyki, gdzie ze względu
na maskujące obłoki gwiezdnego pyłu, nie było widocznego z Ziemi zagęszczenia gwiazd.
Pędząca planeta zostawiła za sobą włanie jedną z takich mgławic czerni, w której każde
słońce zdawało się zjawą, a każde szczęliwe jego ominięcie - cudem. Przed nią otwierało
się przeciwległe ramię Drogi Mlecznej, a w nim ten jeden zdumiewający wiat.
Amalfi zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego unosząca się daleko przed nim w wizjofonie
maleńka, niczym nie różniąca się od innych iskierka przyprawia go o tak nieznone
szczypanie i wilgotnienie oczu.
Dżungla zdążyła już się prawie zupełnie zatrzymać, zmniejszając szybkoć do wielkoci
odpowiedniej dla lotu międzyplanetarnego i w dalszym ciągu ją wytracając. Po upływie
następnych dziesięciu minut prędkoć miast w stosunku do Słońca spadła do zera i kamery
trutnia znów pokazały Amalfiemu co, co widział tylko raz w całym swoim życiu - Saturna.
Dla burmistrza, przywykłego do mylenia kategoriami odległoci międzygwiezdnych, planeta
zdawała się unosić na wyciągnięcie ręki.
Żaden ziemski astronom amator korzystający z nowego, niepewnego i źle ustawionego
teleskopu nie mógł patrzeć na tę upiercienioną planetę bardziej zdumionymi oczyma.
Amalfi w pierwszej chwili po prostu osłupiał. To, co zobaczył, było nie tylko niewiarygodnie
piękne, ale także absolutnie niemożliwe. Gazowy gigant ze sztywnymi piercieniami! A do
tego z krążącą wokół niego jeszcze jaką inną planetą o rednicy co najmniej trzech tysięcy
mil - oczywicie oprócz normalnej rodziny satelitów, wielkocią dorównujących Czapli VI. Po
co w ogóle opuszczał kiedykolwiek system słoneczny, skoro tuż pod bokiem rodzinnej
planety istniał wiat tak niesłychanie anomalny?
Pik.
- Zakładajcie obóz - polecił Król. - Zatrzymamy się tutaj na jaki czas. Psiakrew! Wy tam, u
podstawy stożka, ciągle włazicie nam na plecy. Musimy się tutaj zatrzymać! Czy to nigdy
do was nie dotrze?
- Wytracamy szybkoć w zupełnym porządku, Budapeszt. To ten nowy skrobie wam
marchewki. Wygląda na to, że ma jakie kłopoty.
Diagnoza wydawała się trafna. Ogromny kulisty obiekt oddzielił się wyraźnie od trzonu
formacji i znajdował się w tej chwili już daleko w przodzie, zbliżając się prawie do czubka
stożka. Cała kula drżała lekko podczas tego wyłamywania się z szyku i co jaki czas
matowiała, jakby pod wpływem nagłej i niekontrolowanej polaryzacji.
- Połączcie się z nim i zapytajcie, czy nie potrzebuje jakiej pomocy. A reszta na orbity!
Amalfi bez namysłu warknął:
- O'Brien, czas!
- Zgodny z planem, proszę pana.
- Skąd będę wiedział, kiedy ten drążek zacznie działać?
- On już działa, panie burmistrzu - odparł pilot. - Ojcowie Miasta wyłączyli się natychmiast
po dotknięciu go przez pana. Usłyszy pan sygnał ostrzegający na pięć minut przed
wejciem naszego hamowania w głęboki fragment krzywizny, a potem co pół sekundy,
dopóki z niej nie wyjdziemy. Przez dwie i pół sekundy od ostatniego "bip" wszystko w pana
ręku. A potem drążek zostanie odłączony i stery przejmą z powrotem Ojcowie Miasta.
Pik.
- Admirale MacMillan, czy ma pan zamiar w ogóle podjąć jaką akcję? Jeli tak, to chciałbym
wiedzieć jaką?
Nowy głos dochodzący z diraka wzbudził w Amalfim natychmiastową antypatię. Był
monotonny, nosowy i tak wyprany z wszelkich emocji, że do złudzenia przypominał głos
generatora mowy. Ludzka była w nim tylko nieuchwytna nuta faryzeuszostwa
zabarwionego kropelką Angst*. Amalfi miał nieodparte wrażenie, że w czasie rozmowy
jego właciciel nigdy nie patrzy swemu rozmówcy w twarz. Z całą pewnocią człowiek ten nie
mógł znajdować się na powierzchni ziemi i szukać wzrokiem na niebie nadciągających
petentów. Natomiast niemal na pewno już doć dawno temu zaszył się bezpiecznie gdzie w
głębokim schronie.
- W tej chwili żadnych, ekscelencjo - odparł głównodowodzący ziemskiej policji. -
Zatrzymali się i są chyba skłonni okazać rozsądek. Poleciłem komandorowi Eisensteinowi,
by czuwał nad zachowaniem całkowitego porządku w ich obozie.
- Admirale, te miasta złamały prawo. Znalazły się tutaj wbrew zakazowi zbliżania się do
Ziemi, a już sama wielkoć ich zgromadzenia jest ciężkim przestępstwem. Czy jest pan
tego \wiadom?
- Tak, panie prezydencie - odparł MacMillan głosem pełnym najwyższego szacunku. -
Jeżeli życzy pan sobie, żebym nakazał jakie aresztowania...
- Nie, nie, nie. Nie możemy przecież aresztować całej tej bandy latających trampów. Tu
trzeba rodków odpowiednich i stanowczych, admirale. Tym ludziom należy dać lekcję. Nie
możemy dopucić do tego, by całe flotylle miast ciągnęły na Ziemię, kiedy tylko przyjdzie im
na to ochota. To jest fatalny precedens. Wskazuje na zupełny upadek gwiezdnej
moralnoci. Jeli nie przywrócimy poszanowania dla pionierskich cnót naszych przodków,
wiatła na całej Ziemi zgasną, a międzygwiezdne cieżki pozarasta trawa.
- Tak jest, panie prezydencie - powiedział głównodowodzący. - Dobrze powiedziane, jeli
wolno mi wyrazić swoją opinię. Oczekuję pańskich rozkazów, panie prezydencie.
- Mój rozkaz brzmi: niech pan co zrobi. Ten obóz jest ropiejącym wrzodem na błękitnym
ciele naszego nieba. Czynię pana osobicie odpowiedzialnym za jego usunięcie.
- Tak jest, panie prezydencie. - Głos admirała zadźwięczał jak najtwardszy metal. -
Komandorze Eisenstein, proszę przystąpić do realizacji Operacji A. Dowództwo Rejonu
Osiemdziesiąt Trzy! Czerwony Alarm, ogłaszam Czerwony Alarm.
- Dowództwo Rejonu Osiemdziesiąt Trzy potwierdza Czerwony Alarm.
- Eisenstein do głównodowodzącego..
- Słucham, MacMillan.
- Admirale, na pańskie ręce przekazuję swoją rezygnację. Instrukcje pana prezydenta nie
nakazywały przeprowadzania Operacji A. Nie wezmę na siebie tej odpowiedzialnoci.
- Niech pan wykona rozkaz, komandorze - odparł zimno głównodowodzący. - Przyjmę
pańską rezygnację p o przeprowadzeniu Operacji.
Miasta zawisły bez ruchu na swych orbitach, w napięciu oczekując na rozwój wypadków.
Przez kilka sekund nic się nie działo. Nagle z nicoci otaczającej dżunglę zaczęły
wypryskiwać gruszkowate policyjne okręty. I niemal w tej samej chwili cztery miasta
zamieniły się w rozszalałe chmury wrzącego gazu.
Obwody akomodacyjne trutnia zwarły gwałtownie przesłony, zmniejszając intensywnoć
przekazu do poziomu, przy którym znów można było dojrzeć cokolwiek przez olepiającą
jasnoć wybuchu. Przez długą jak wiecznoć sekundę miasta pozostały zawieszone w
kompletnym bezruchu, najwyraźniej całkowicie oszołomione tym, co się stało. Podobnie
jak Amalfi; żadne z nich nie mogło sobie wyobrazić, żeby Ziemia posunęła się do czego
takiego. Tylko jedyna w swoim rodzaju mieszanina poczucia winy i bestialstwa mogła
zaowocować tak morderczą reakcją na obecnoć miast. Ale widać pan prezydent i admirał
MacMillan byli w stanie dostarczyć potrzebnych do tej mieszaniny składników...
Pik.
- Walczyć! - rozległ się potężny ryk Króla. - Walczyć, durnie! Rozniosą nas wszystkich w
gaz! Walczcie!
Następne miasto rozpadło się na atomy. Policja wprowadziła do akcji miotacze Bethego, a
ponieważ wszystkie obwody akomodacyjne miast dostosowały się do poziomu jasnoci
wybuchów wodorowych, nie były w stanie pokazać bladych promieni naprowadzających tej
groźnej broni. Było to z pewnocią rozmylnie wprowadzone utrudnienie zastosowania się do
rozkazów Króla.
Ale Budapesztowi udało się już wyrwać z głowicy stożka; zataczając szeroki łuk ruszył na
Ziemię. Plunął morderczą salwą ognia w statki policyjne i jeden z nich trafił. Masa
rozżarzonego, topiącego się metalu pojawiła się w wizjofonie Amalfiego jako blada
plamka, która prawie natychmiast zgasła. W lad za Królem pomknęło kilka mniejszych
miast, potem kilkanacie. A potem nagle cała, ogromna fala...
Pik.
- MacMillan! Niech pan ich zatrzyma! Każę pana rozstrzelać! Oni dokonają inwazji...
Z każdą sekundą na niebie pojawiało się coraz więcej pojazdów policyjnych. Obszar, w
którym obozowały miasta, zaczął stopniowo zmieniać się w coraz lepiej widoczną
mgławicę cząsteczek gazu, pyłu, skroplonego metalu i pary wodnej. Poród tego
wszystkiego, już prawie na granicy widocznoci, krzyżowały się rozbiegane promienie
naprowadzające miotaczy Bethego. Odległe Słońce zaczęło wywierać już swój wpływ i
cała masa mgły, promieniując wtórnie, zalała scenę walki pogłębiającą się, lniącą powiatą,
na którą obwody akomodacyjne nic nie mogły poradzić. Widok przekazywany przez
kamery trutnia do złudzenia przypominał Amalfiemu NGC 1435 w Byku, z wybuchającymi
miastami zastępującymi Super Nowe w Plejadach.
Ale tych Super Nowych było znacznie więcej niż byłaby to możliwe, gdyby to tylko miasta
się w nie zmieniały, a niektóre z nich rozbłysły daleko poza obszarem obozu. Ku swemu
absolutnemu zaskoczeniu Amalfi zauważył, że pojazdy policyjne zaczynają eksplodować
równie szybko, jak się pojawiają. Kłębowisko zupełnie pozbawionych organizacji miast
zaczynało najwyraźniej przechodzić do kontrataku. Lecz przecież wrodzony brak zdolnoci
do prowadzenia działać wojennych wykluczał możliwoć, że to im włanie należy przypisać
te ogromne straty policyjne: Musiało dziać się co jeszcze, co zupełnie innego; między
oddziałami policji szalała jaka upostaciowiona mierć...
- Dowództwo Osiemdziesiąt Trzy! Operacja A, wariant Alfa - biegiem!
Jaki ciężki krążownik policyjny wybuchł w niewiarygodnej, bezdźwięcznej eksplozji.
Miasta wygrywały. A przecież każdy pojazd policyjny mógł sobie bez najmniejszego trudu
poradzić z trzema wędrowcami - i w momencie rozpoczęcia tego pogromu na każde
miasto przypadło co najmniej pięć okrętów wojennych. Wędrowcy nie mieli żadnej szansy.
A jednak wygrywali. Gotując się z wciekłoci, ruszyli rwącym strumieniem na Ziemię, a
okręty policyjne, wyposażone w najbardziej morderczą broń, jaką wymyliła ludzkoć,
wybuchały na całym niebie jak mydlane bańki.
A na samym przodzie, wysforowana nieco przed tłum rozjuszonych miast, pędziła
najwyraźniej nie kontrolowana przez nikogo, olbrzymia srebrna kula.
Amalfi widział już teraz samą Ziemię - mikroskopijny, błękitnozielona kropka zawieszona w
bezmiarze czerni. Pomimo iż z fantastyczną szybkocią zaczęła zmieniać się w wyraźną
tarczę, nie próbował lepiej jej się przyjrzeć; nie chciał jej widzieć. Już wystarczająco zatarła
mu jasnoć widzenia mgiełka sentymentalnych łez, wyciniętych widokiem rodzinnego
słońca.
Ale oczy same mu do niej wracały. Dojrzał błysk czapy lodowej na jednym z biegunów...
... bip!...
Ten dźwięk wstrząsnął nim całym. Uzmysłowił sobie nagle, że sygnał rozległ się nie po raz
pierwszy. Miasto przemknie przez układ słoneczny w ciągu następnych dwóch i pół
sekundy albo nawet szybciej - nie miał przecież najmniejszego pojęcia ile razy to "bip!"
dobijało się już próżno do jego wiadomoci zahipnotyzowanej walką z błękitnozielonkawą
planetą.
Z największym wysiłkiem swojej wrodzonej intuicji mógł się tylko domylać, że to włanie t e
r a z...
Pik.
- MIESZKAŃCY ZIEMI!!! MY, MIASTO WSZYSTKICH PRZESTRZENI WZYWAMY WAS...
Jednym gładkim ruchem przesunął drążek sterowniczy o trzy milimetry w dół i w prawo.
Ojcowie Miasta natychmiast wyrwali mu go z rąk. Ziemia zniknęła; to samo zrobiło
ziemskie słońce. Czapla VI zaczęła gwałtownie przyspieszać, odzyskując swoją
nieprawdopodobną, niosącą ją na drugą stronę Galaktyki, prędkoć; tę prędkoć, którą
obdarzyły ją pomiertnie dwa wędrowne miasta.
- ...WASI NATURALNI NA ZAWSZE WŁADCY, SYNOWIE GWIAZD, PRAWNI
SPADKOBIERCY WSZELAKIEJ MĄDROŚCI WIECZNEGO WSZECHŚWIATA, NOWI
PANOWIE DEKADENCKIEJ CYWILIZACJI ZIEMI - NADCHODZĄ!!! ROZKAZUJEMY
WAM PRZYGOTOWAĆ SIĘ...
W tym momencie źródło napuszonego głosu przestało nagle istnieć. Błękitna plamka,
która była ostatnim widzianym przez Amalfiego obrazem jego przodków, zniknęła już
długie sekundy wczeniej.
Cała Czapla VI zadrżała, gwałtownie i rozbrzmiała hukiem gigantycznego zderzenia.
Amalfi upadł ciężko na podłogę balkonu, a wielki wizjofon przekrzywił mu się na głowie i
ramionach, odcinając go od obrazu toczonej w dżungli bitwy.
Ale nie miało to już dla niego żadnego znaczenia. Ten gwałtowny wstrząs i mierć tamtego
osobliwego głosu oznaczały koniec prawdziwej bitwy. Oznaczały koniec jakiegokolwiek
realnego zagrożenia dla Ziemi. Oznaczały także koniec wszystkich wędrownych miast. Nie
tylko tych zgromadzonych w dżungli, ale wszystkich koczowniczych miast jako klasy, w
tym także własnego miasta Amalfiego.
Bo ten wstrząs, przekazany dzwonnicy ratusza przez jądro Czapli VI, dowodził, że tę jedną
chwilę osobistego kierowania lotem planety Amalfi zdołał odpowiednio wykorzystać. Gdzie
na czołowej półkuli Czapli VI powstał włanie potężny, rozpalony do białoci krater. Ten
krater i lady związków metali zatopionych we wrzącym szkliwie jego zboczy stały się
grobowcem najstarszej ze wszystkich legend wędrowców: wegańskiego fortu orbitalnego.
Teraz już nikt nigdy nie dowie się, jak długo ta kwintesencja wegańskiej myli wojskowej
czyhała gdzie w Galaktyce na tak niepowtarzalną szansę odwetu. Odpowiedzi na to
pytanie nie mogła z całą pewnocią dostarczyć sama Wega - na tej zdegenerowanej
planecie fort orbitalny był takim samym mitem jak we wszystkich innych rejonach
Galaktyki.
A jednak istniał naprawdę. Istniał i czekał cierpliwie, aż nadejdzie moment, w którym
będzie mógł zemcić się na Ziemi. Nie miał z pewnocią nadziei na wskrzeszenie błękitno-
białego wegańskiego imperium, obejmującego miliony gwiazd; chciał po prostu wymazać z
przestrzeni tę jedyną zwykłą planetę pewnego zwykłego słońca, która w tak
niewytłumaczalny sposób zdołała obrócić w proch wietnoć Wegi. W pojedynkę nawet fort
nie mógł mieć nadziei na odniesienie triumfu nad Ziemią. Ale zamieszanie wywołane
"marszem" oraz przypuszczenie, że Ziemia będzie się wahała zniszczyć swoje miasta tak
długo, aż będzie dla niej za późno, zdawały się dostarczać idealnej wprost okazji do
uderzenia. Fort wrócił z długotrwałego, owianego mgiełką legendy wygnania, kryjąc się po
pierwsze pod postacią miasta, a po drugie - baniowej postaci. Podjął swą ostatnią próbę.
Dzwonnicą lekko kołysały szczątkowe tektoniczne fale pouderzeniowe. Amalfi podniósł się
z podłogi, przytrzymując się słupka balustrady balkonu.
- O'Brien, porzucamy tę kupę skały; niech leci dalej tym kursem. My startujemy. Proszę
ustawić miasto na kursie alternatywnym.
- Do Wielkiego Magellana?
- Zgadza się. Naprawcie szybko wszystkie szkody wyrządzone przez trzęsienie Czapli VI.
Niech pan powiadomi o wszystkim panów Hazletona i Carrela.
- Tak jest.
I w dodatku wegańska forteca prawie odniosła zwycięstwo. Zapobiegł temu tylko przelot
samotnego wiata skazanego na opuszczenie Galaktyki. A Ziemia nigdy się o tym nie
dowie. Z całej tej historii na zawsze znać będzie tylko mały szczegół - przelot Czapli VI
przez układ słoneczny. Wszystkie pozostałe dowody wrzały teraz i wtapiały się w stygnące
zbocza krateru, który wyrósł na zwróconej w kierunku lotu półkuli planetoidy. A Amalfi miał
zamiar dopilnować, żeby nawet jej nazwa była dla Ziemi na zawsze stracona...
Jak Ziemia była na zawsze stracona dla wędrowców.
W gabinecie burmistrza zebrali się absolutnie wszyscy: Dee, Hazleton, Carrel, doktor
Schloss, sierżant Anderson, Jake, O'Brien, technicy, a za pomocą obejmującego całe
miasto systemu dwustronnej łącznoci wizyjnej także wszyscy pozostali mieszkańcy miasta
- nawet jego Ojcowie. Było to pierwsze tego typu zebranie od czasów ostatnich wyborów,
tych, po których menedżerem miasta został Hazleton. Tylko niewielu sporód obecnych
uczestników zebrania pamiętało tamto wydarzenie, oczywicie poza Ojcami Miasta.
Amalfi zaczął mówić. Jego głos brzmiał rzeczowo, spokojnie, bezosobowo, słowa kierował
do wszystkich zebranych, do miasta jako organizmu; ale patrzył prosto na Hazletona.
- Przede wszystkim - powiedział - jest niesłychanie ważne, żeby każdy z nas zrozumiał
naszą ogólną sytuację astrofizyczną. Kiedy jaki czas temu oderwalimy się od Czapli VI,
planeta ta kierowała się włanie w stronę Małego Obłoku Magellana, który jest jedną z
dwóch naszych galaktyk satelickich, oddalających się od Galaktyki wzdłuż jej
południowego ramienia. Czapla VI w dalszym ciągu zmierza w tamtą stronę i jeżeli nie
spotka jej co zupełnie nieprawdopodobnego, powinna dolecieć do Obłoku, przedostać się
przez niego na drugą stronę i zniknąć w odległych rejonach międzygalaktycznych.
Pozostawilimy na niej niemal cały sprzęt odzyskany w czasie pobytu w dżungli z dwóch
martwych miast, nie mielimy jednak innego wyjcia. Przeniesienie tych urządzeń na nasz
pokład było niemożliwe. Niemożliwe było także pozostanie na Czapli VI, ponieważ Ziemia
na pewno będzie cigała tę planetę i to albo do momentu opuszczenia przez nią naszej
Galaktyki, albo tylko do chwili upewnienia się, że nas już na niej nie ma.
- Dlaczego? - rozległo się prawie jednoczenie kilka głosów osób korzystających z
ogólnego systemu łącznoci wizyjnej.
- Lista przyczyn jest bardzo długa. Nasz przelot planetą przez układ słoneczny był
poważnym pogwałceniem ziemskich praw. Co więcej, Ziemia zapisała także na nasze
konto zniszczenie w czasie przelotu jednego z miast. Oni nie znają prawdziwej natury tego
"miasta". Nawiasem mówiąc, jest bardzo ważne, żeby nigdy jej nie poznali, nawet gdyby
trzymanie tego w tajemnicy miało oznaczać, że na wieki przylgnie do nas miano
morderców.
Dee poruszyła się gwałtownie na znak protestu.
- Nie rozumiem, dlaczego nie mielibymy oficjalnie przypisać sobie tej zasługi. W końcu to,
co zrobilimy dla Ziemi, to naprawdę wielka rzecz.
- P o n i e w a ż s p r a w a n i e z o s t a ł a j e s z c z e z a k o ń c z o n a. Dla ciebie, Dee,
Weganie są starożytnym ludem, o którym po raz pierwszy usłyszała trzysta lat temu. A
tymczasem Wega władała niemal całą Galaktyką znacznie wczeniej niż Ziemia, a Weganie
zawsze byli - i włanie dowiedli, że w dalszym ciągu są - bardzo groźnym przeciwnikiem.
Ten fort nie mógł istnieć w całkowitej próżni. Musiał od czasu do czasu zawijać do jakiego
portu, podobnie jak my. A będąc okrętem wojennym o bardzo skomplikowanym
wyposażeniu, potrzebował znacznie precyzyjniejszych - i częstszych - napraw, remontów
czy choćby zwykłych przeglądów konserwacyjnych, niż mógłby to robić we własnym
zakresie.
Amalfi rozejrzał się po zebranych sprawdzając, czy rozumieją, po czym mówił dalej.
- Gdzie w Galaktyce musi istnieć co najmniej jedna kolonia Wegan, stwarzająca, w
dalszym ciągu potencjalne zagrożenie dla Ziemi. Tę kolonię trzeba otrzymać w absolutnej
niewiadomoci tego, co się stało z jej główną bronią. Nie wolno nam dopucić, żeby dotarła
do nich wiadomoć o zniszczeniu fortu, bo wtedy wybudują jego następcę. Tam, gdzie
pierwszy poniósł klęskę, drugi może zwyciężyć. Przyczyną klęski pierwszego był
koczowniczy charakter kultury, na której do tej pory opierała się hegemonia Ziemi;
pokonali go wędrowcy.
Amalfi westchnął i pokiwał głową jakby do swoich niewesołych myli.
- Ale w czasie, który teraz nastąpi - kontynuował - wędrowcy nie będą czynnymi czy
choćby mile widzianymi elementami galaktycznego życia. Chora na depresję Galaktyka
będzie słaba jak niemowlę, a szczególna niemoc ogarnie Ziemię. Jeżeli Weganie
dowiedzą się, że ich fort na nią uderzył i był zaledwie o włos od jej obalenia, to
natychmiast rzucą się do budowy następnej fortecy, a wtedy... - Zwrócił się do dziewczyny:
- Sama więc widzisz, Dee, że musimy zachować to w tajemnicy.
Niezupełnie przekonana o słusznoci tego, co powiedział Amalfi, Dee spojrzała na
Hazletona, szukając wzrokiem jego poparcia, ale menedżer potrząsnął głową.
- Nasza własna sytuacja nie jest w tej chwili ani dobra, ani zła - ciągnął Amalfi. - Ciągle
mamy szybkoć Czapli VI i w pełni kontrolujemy lot. Moglibymy zawinąć do każdego portu
znajdującego się wewnątrz paraboli, którą zakreli nasza trajektoria. W końcu Ziemia
posiada tylko współrzędne lotu Czapli VI i nie wie zupełnie nic o naszym miecie ani o jego
obecnym kursie. Z drugiej strony, nasze urządzenia są stare i zaczynają zawodzić. Już
nigdy więcej nie poniosą nas nigdzie o własnych siłach. Kiedy zawiniemy do naszego
następnego portu, osiądziemy w nim już na dobre. Nie mamy pieniędzy na nowy sprzęt, a
bez nowego sprzętu nie możemy zarobić pieniędzy. Stąd wybór miejsca naszego
następnego lądowania będzie miał ogromne znaczenie i dokonać go powinnimy z
największą rozwagą. Dlatego włanie zaprosiłem was wszystkich do wzięcia udziału w tej
naradzie.
- Czy jest pan pewien, szefie - zapytał jeden z techników - że sytuacja jest aż tak zła?
Chyba moglibymy co sami wyremontować...
- MIASTO NIE PRZEŻYJE NASTĘPNEGO LĄDOWANIA - powiedzieli głosem wypranym z
wszelkich emocji Ojcowie Miasta. Technik z trudem przełknął linę i umilkł.
- Nasza obecna orbita - powiedział Amalfi - powinna zaprowadzić nas w końcu do
większego z dwóch Obłoków Magellana. Przy rozwijanej przez nas szybkoci oznacza to
jeszcze dwadziecia lat lotu. Gdybymy rzeczywicie chcieli tam dotrzeć, trzeba liczyć, że
okres ten wydłużyłby się jeszcze o jakie szeć lat, bo wrzucenie normalnego tempa
hamowania nie wchodzi w rachubę. Przy tej prędkoci spalilibymy wszystkie wiratory na
pokładzie. Uważam, że miejscem, którego szukamy, jest włanie Wielki Obłok Magellana.
Tumult.
W całym miecie rozległy się okrzyki absolutnego zdumienia. Amalfi podniósł dłoń. Ci,
którzy rzeczywicie znajdowali się w gabinecie, powoli się uspokoili, ale w innych miejscach
miasta wrzawa trwała jeszcze dłuższą chwilę. Nie sprawiała ona jednak wrażenia wybuchu
ogólnego protestu - była to raczej głona i burzliwa dyskusja bardzo wielkiej liczby osób.
- Wiem, co czujecie - powiedział Amalfi, kiedy nabrał już pewnoci, że jego głos dotrze
przynajmniej do większoci zebranych. - To daleka droga. I do tego nie ma tam
prawdziwego handlu międzygwiezdnego, a już z pewnocią nikt nie prowadzi wymiany
handlowej z Galaktyką. Musielibymy się tam osiedlić na stałe, może nawet zająć uprawą
roli. Byłaby to kwestia zrezygnowania z wędrownego trybu życia, kwestia wyrzeczenia się
gwiezdnych przestrzeni. A ja sam doskonale wiem, jak wielkie jest to wyrzeczenie.
- Ale chciałbym, bycie wszyscy pamiętali, że nigdzie w całej właciwej Galaktyce nie ma już
dla nas żadnej pracy, nie ma na nią nawet nadziei, choćbymy jakim cudem zdołali to
nasze stare, rozpadające się miasto doprowadzić znów do pełnej sprawnoci. Nie mamy
wyboru. M u s i m y znaleźć sobie planetę, na której moglibymy się osiedlić. Planetę, którą
wolno nam będzie uznać za własną.
- PROSZĘ UDOWODNIĆ TĘ TEZĘ - odezwali się Ojcowie Miasta.
- Włanie mam zamiar to zrobić. Wszyscy wiecie, co się stało z galaktyczną gospodarką:
uległa kompletnemu załamaniu. Dopóki główne szlaki handlowe posługiwały się stabilnym
rodkiem płatniczym, zawsze istniała zapłata, za jaką gotowi bylimy pracować. Ale dzi taka
waluta już nie istnieje. Wprowadzony włanie przez Ziemię standard leków jest nie do
przyjęcia dla miast, bo miasta muszą używać tych leków jako I e k ó w, a nie jako
pieniędzy. Bez tego ich załogi żyłyby zbyt krótko, żeby w ogóle móc prowadzić jakikolwiek
handel. My dosłownie żyjemy z długowiecznoci. I dlatego nie możemy nią handlować.
A to jest dopiero początek. Standard leków załamie się, i to szybciej i gwałtowniej niż
standard germanu. Galaktyka jest ogromna. Zanim jej gospodarka odzyska pełną
równowagę, pojawią się dziesiątki nowych standardów i tysiące lokalnych systemów
pieniężnych. To bezhołowie potrwa co najmniej sto lat...
- CO NAJMNIEJ TRZYSTA.
- No dobrze, co najmniej trzysta; liczyłem zbyt optymistycznie. Tak czy inaczej, jest
zupełnie jasne, że nie możemy zarabiać na życie w systemie gospodarczym, który nie jest
choć w miarę stabilny, jak również nie możemy czekać z zapartym tchem, aż Galaktyka
znów nas wezwie. Tym bardziej że nie mamy żadnej pewnoci, czy w przyszłym,
ustabilizowanym już porządku gospodarczym znajdzie się w ogóle jakiekolwiek miejsce dla
wędrowców.
Szczerze mówiąc, uważam, że dla wędrowców sprawa przedstawia się beznadziejnie.
Ziemia będzie na nich szczególnie cięta za "marsz", do którego ja sam z tak wielkim
nakładem sił i rodków zachęciłem miasta, uważając go za jedyny sposób na zwabienie
wegańskiego fortu. Ale nawet gdyby "marsz" się nie odbył, to i tak miasta straciłyby rację
swego bytu z uwagi na depresję.
Nasze miasto nie jest w stanie osiągnąć już większej konkurencyjnoci kosztów produkcji.
W nowej gospodarce będzie zupełnym anachronizmem. Niemal na pewno zostanie z m u
s z o n e do osiedlenia się na jakiej planecie wybranej przez rząd. Ja proponuję wam po
prostu, żebymy s a m i wybrali sobie miejsce ostatecznego postoju, na długo przedtem
zanim rząd zacznie prowadzić przymusową akcję osiedleńczą. Proponuję wam, żebymy
wybrali sobie miejsce oddalone o setki parseków od najdalszych rejonów granicznych, do
których Ziemia mogłaby kiedykolwiek rocić sobie prawa; miejsce, które nieustannie oddala
się z dobrą szybkocią od siedziby tego rządu i wszystkiego, co może on kiedykolwiek
uznać za swą własnoć. Proponuję, bymy znalazłszy to miejsce, zakopali się w nim na
dobre. Świat, w którym cieszylimy się wolnocią, zaczyna ogarniać fala nowego
imperializmu. Żeby zachować tę wolnoć, musimy wydostać się daleko poza wszelkie jego
granice i założyć swoje własne małe imperium.
- Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. E r a N o m a d ó w dobiegła końca. Nikt nie odezwał
się ani jednym słowem. Oszołomione spojrzenia krzyżowały się z dziesiątkami
oszołomionych spojrzeń.
I wtedy Ojcowie Miasta przerwali dźwięczną ciszę beznamiętnym:
- TEZA ZOSTAŁA DOWIEDZIONA. ZACZYNAMY PROWADZIĆ ANALIZĘ WYBRANEGO
OBSZARU I ZA CZTERY DO PIĘCIU TYGODNI NASZ ODPOWIEDNI PODZESPÓŁ
PRZEDSTAWI JEJ WYNIKI.
W wielkim gabinecie znów zapanowała absolutna cisza. Wędrowcy ważyli usłyszane
słowa, wsłuchiwali się w ich dawno przebrzmiały dźwięk. Koniec z włóczęgą. Własna
planeta. Stały grunt pod nogami. Codzienny wschód i zachód własnego słońca. Pogoda i
pory roku - zapach wiosny. Cisza wolna od wiecznego pomruku generatorów pola. Koniec
strachu, walki, klęski, ucieczki przed pogonią. Własny wiat z gwiazdami oglądanymi już
zawsze tylko jako maleńkie punkty rozjaniające własne niebo.
Amalfi czekał ze spokojną pewnocią siebie. Wiedział, że najpierw zostaną podniesione
najmniej istotne obiekcje, a wcale nie spieszył się do tego, żeby jak najszybciej je usunąć.
Cisza zaczęła przeciągać się tak bardzo, że nagle ogarnął go niepokój, czy jego
argumentacja nie stała się pod koniec wywodu nieco zbyt abstrakcyjna. Gdyby rzeczywicie
tak było, to nie od rzeczy byłoby może potrącić nutę naiwnej praktycznoci...
- To rozwiązanie powinno zadowolić każdego z nas - powiedział. - Hazleton poprosił o
zwolnienie go z zajmowanego stanowiska, a to z pewnocią zwolniłoby go jak
najskuteczniej. Carrel w dalszym ciągu mógłby zostać menedżerem miasta, ale miasta na
stałe osadzonego na powierzchni jakiej planety, co m n i e osobicie bardzo by
odpowiadało, bo nie mam zbytniego zaufania, do jego pilotażu. To...
- Chciałbym panu na sekundę przerwać, szefie.
- Mów, Mark.
- To, co pan mówi, jest może bardzo piękne, ale cholernie radykalne. Nie widzę żadnego
powodu; dla którego musielibymy tak całkowicie wyrzec się latania. Jasne, że Wielki
Magellan jest daleko od miejsca, do którego udaje się Czapla VI; jasne, że jest to miejsce
odludne i odosobnione; jasne, że nawet gdyby policja chciała nas tam szukać, to jest to
obszar zbyt duży i słabo zbadany, by mogli nas tam znaleźć. Ale czy gdzie w granicach
Galaktyki nie ma ani jednego miejsca posiadającego te wszystkie zalety? Dlaczego
musimy osiedlać się w Obłoku, który oddala się od niej z jaką kolosalną prędkocią.
- TRZYSTA CZTERDZIEŚCI CZTERY MILE NA SEKUNDĘ.
- Och, zamknijcie się. No dobrze, więc nie z taką znów kolosalną. Jakkolwiek by było, ten
obłok jest bardzo daleko - jeżeli podacie mi dokładną odległoć, to porozwalam wam
wszystkie obwody! - i gdybymy kiedykolwiek chcieli dostać się z powrotem do Galaktyki,
musielibymy znów użyć do tego jakiej planety.
- Zgoda. Jaką widzisz alternatywę?
- Dlaczego nie mielibymy ukryć się w jakiej dużej gromadzie gwiazd w naszej własnej
Galaktyce? Nie w takiej nędznej jak gromada akolicka, ale w jednej z dużych gromad, na
przykład takiej wielkiej, kulistej jak w Herkulesie. Musimy mieć na trasie naszego przelotu
przynajmniej jedną taką gromadę. Może nawet trafiłaby nam się gromada cefeid, gdzie
nawigacja wiratorowa jest niemożliwa dla każdego, kto nie zna miejscowych napięć
przestrzennych. W takiej gromadzie mielibymy równie duże szanse ukrycia się przed
policją, a jednoczenie ciągle jeszcze znajdowalibymy się w naszej Galaktyce i bylibymy
pod ręką, gdyby ogólne warunki ekonomiczne się poprawiły.
Amalfi zdecydował się nie zwalczać tego pomysłu. Logicznie rzecz biorąc, to Carrel,
pozbawiony rzeczywistego dowództwa nad latającym miastem, powinien zgłosić te
obiekcje. Fakt, że podniósł je otwarcie już teraz rezygnujący ze swego stanowiska
Hazleton, zupełnie Amalfiemu wystarczał.
- Nie dbam o to, czy warunki kiedykolwiek się poprawią, czy nie - odezwała się
niespodziewanie Dee. - Podoba mi się pomysł posiadania swojej własnej planety i
chciałabym, żeby krążyła ona tak daleko od policji, jak to tylko możliwe. Jeżeli ta planeta
będzie naprawdę nasza, to jakie znaczenie może mieć to, że za dwiecie lub trzysta lat
znów moglibymy wrócić do wędrówki w poszukiwaniu pracy? Przecież wtedy nie będziemy
potrzebowali jej szukać.
- Mówisz tak - powiedział Hazleton - bo sama do tej pory nie przeżyła jeszcze tych dwustu
czy trzystu lat, a do tego ciągle jeszcze ciągnie cię do życia na planecie. Większoć z nas
jest znacznie starsza. Większoć z nas lubi wędrówkę. Nie mówię w swoim imieniu, Dee,
wiesz o tym. Będę szczęliwy mogąc opucić tę kupę złomu. Ale cała ta propozycja pachnie
mi czym dziwnym. Amalfi, czy pan przypadkiem nie chce zmusić nas do osiedlenia się
tylko po to, żeby zablokować zmianę we władzach miasta? Chyba pan wie, że to się panu
nie uda.
Amalfi zrobił zdziwioną minę.
- Oczywicie, że wiem - powiedział. - Natychmiast po lądowaniu składam swoją rezygnację
razem z tobą. W tej chwili ciągle jeszcze jestem burmistrzem tego miasta i wykonuję
pracę, która należy do moich obowiązków.
- Nie, nie to miałem na myli; mniejsza z tym. Jednak w dalszym ciągu chciałbym się
dowiedzieć, dlaczego musimy lecieć aż do Wielkiego Magellana.
- Ponieważ będzie nasz - odezwał się niespodziewanie Carrel. Hazleton odwrócił się
gwałtownie w jego stronę, zupełnie zaskoczony, ale urzeczone oczy Carrela wcale go nie
widziały. - Nie tylko nasza planeta bez względu na to, którą z nich sobie wybierzemy ale
cała nasza galaktyka. Oba Magellany są przecież takimi małymi galaktyczkami. Ja to wiem
- jestem południowcem. Wyrosłem na planecie, przez której nocne niebo Obłoki Magellana
przepływają jak tornada iskier. Do diabła, Mark! Tu nie chodzi o jedną planetę, bo to jest
nic. Nie będziemy mogli latać miastem, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebymy budowali
statki kosmiczne. Możemy zakładać nowe kolonie, możemy stworzyć taki system
gospodarczy, jaki nam się spodoba. Nasza własna galaktyka! Czegóż więcej moglibymy
chcieć?
- To wszystko jest zbyt proste - upierał się Hazleton. - Ja przywykłem do walki o to, czego
chcę. Przywykłem do walki o miasto. Chcę robić użytek ze swej głowy, a nie kasku. Te
twoje szlaki kosmiczne, twoją kolonizację i inne tego typu rzeczy musi poprzedzić morze
zwykłej harówki przy orce i sianiu; przy karczowaniu i żniwach. To jest sedno moich
wątpliwoci co do pańskiego projektu, Amalfi. On jest marnotrawny i rozrzutny. Wpędza nas
w sytuację, w której większoć z nas będzie zmuszona do robienia czego, o czym nie ma
najmniejszego pojęcia. Prawie cała posiadana przez nas wiedza pójdzie na marne.
- Nie zgadzam się - odparł Amalfi spokojnie. - W Wielkim Magellanie są już kolonie. I nie
zostały założone przez statki kosmiczne.
- Więc?
- Więc nie ma najmniejszej szansy na to, żebymy mogli osiedlić się tam bez żadnych
kłopotów i w spokoju zabrać za gracowanie rabatek. Żeby móc nazwać jakąkolwiek częć
Obłoku naszą własną, będziemy musieli walczyć. Będzie to najcięższa walka, w jakiej
kiedykolwiek bralimy udział, bo walczyć będziemy z wędrowcami. Wędrowcami, którzy
prawdopodobnie zapomnieli większoć swej historii i dziedzictwa, lecz mimo to
wędrowcami. Wędrowcami, którym pomysł osiedlenia się w Magellanie przyszedł do głowy
znacznie wczeniej niż nam, i którzy twardo będą bronić swego patentu.
- Do czego zresztą mają pełne prawo. Dlaczego mielibymy kłusować na cudzym terenie,
kiedy w każdym innym większym zgrupowaniu gwiazd możemy mieć dokładnie to samo
albo prawie dokładnie to samo?
- Bo oni sami są kłusownikami i czym znacznie gorszym. Dlaczego w dawnych czasach,
kiedy wędrowcy byli jeszcze poważanymi obywatelami Galaktyki, jakie miasto miałoby
lecieć aż do Obłoków Magellana? Dlaczego o n i nie osiedlili się w jakiej wielkiej
gromadzie gwiazd? Rusz głową, Mark! Bo to byli pirgale! Miasta, które musiały lecieć aż
do Magellanów, ponieważ popełniły zbrodnie, czyniące z nich wrogów każdej gwiazdy w
Galaktyce. Sam mógłby wymienić nazwę jednego z takich miast... miasta, o którym wiesz,
że musi przebywać gdzie tam, w Magellanie; miasta, które przybrało zwodniczą nazwę
Międzygwiezdnego Mistrza Handlu. Musiało tam się udać nie tylko dlatego, że nie
zapomniał i nigdy nie zapomni o nim Thor V, ale także dlatego, że o dostaniu go w swoje
ręce marzy każda wrażliwa istota Galaktyki. Gdzie indziej jak nie w Wielkim Magellanie
mogłoby się schronić, nawet jeżeli po to, żeby tam się dostać, musiało głodować
pięćdziesiąt lat?
Hazleton zaczął wyłamywać sobie palce, powoli, ale z ogromną siłą. W miarę tego jak
coraz mocniej zginał poszczególne palce, kostki dłoni robiły mu się na przemian czerwone
i białe.
- Bogowie wszystkich gwiazd - powiedział przez zacinięte zęby. V Wciekłe Psy. Jeżeli
gdzie się zaszyli, to włanie tam. Tak... Z tym miastem chciałbym się jeszcze kiedy spotkać.
- Musisz wziąć pod uwagę, Mark, że może się to okazać niewykonalne. Wielki Magellan
jest rzeczywicie wielki.
- Jasne, jasne. Może tam być jeszcze kilku innych pirgali. Ale jeżeli są tam Wciekłe Psy, to
chciałbym ich odwiedzić. Pamiętam ciągle jak na Thorze V wzięto mnie za jednego z nich.
Został mi po tym w ustach smak, którego bardzo chciałbym się pozbyć. Inni mnie nie
obchodzą. Biorąc na nich poprawkę, uważam, że Wielki Magellan jest nasz.
- Galaktyka - szepnęła, Dee, niemal zupełnie bezgłonie. - Galaktyka z domem, naszym
domem.
- Wędrowna galaktyka - powiedział Carrel.
Całe miasto znów zasnuła cisza. Tym razem nie była to jednak cisza tłumu. Była to cisza
tysięcy ludzi, z których każdy mylał sam, o sobie i dla siebie.
- CZY PANOWIE CARREL I HAZLETON MAJĄ JESZCZE COŚ DO DODANIA DO
PRZEDSTAWIONYCH PRZEZ SIEBIE PROGRAMÓW?! -ryknęli nagle Ojcowie Miasta
generatorowym głosem, którego płaska bezbarwnoć wcisnęła, się w każdą szczelinę
miasta pędzącego przez międzygwiezdne przestrzenie. Tak jak Amalfi się tego
spodziewał, przeciągająca się dyskusja na tematy wielkiej polityki przywiodła Ojców do
konkluzji, że to wielkie zgromadzenie mieszkańców zwołano zapewne w celu
przeprowadzenia wyborów, i to nie na menedżera, lecz raczej na burmistrza. - JEŻELI NIE
I JEŻELI ME MA ADNYCH DODATKOWYCH KANDYDATUR, TO JESTEŚMY GOTOWI
ROZPOCZĄĆ TABULACJĘ.
Przez dłuższą chwilę wszyscy spoglądali po sobie, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi. A
potem także Hazleton domylił się, na czym polega nieporozumienie.
- Nie ma żadnych dodatkowych kandydatur - powiedział szybko, chichocząc.
Carrel nie powiedział nic. Po prostu umiechnął się szeroko, bujając w uniesieniu tysiące lat
wietlnych od miasta.
Dziesięć sekund później John Amalfi, wędrowiec, został burmistrzem-elektem Wielkiego
Obłoku Magellana. * Angst - (niem.) strach.
ROZDZIAŁ 8
*
MMH
*
Miasto zawisło na chwilę w bezruchu ciemnoci nadchodzącego brzasku, a potem
bezszelestnie zelizgnęło się w kierunku rozległych wrzosowisk, wyznaczonych mu na
miejsce lądowania przez Cenzorów. O tej porze krawędź mglistej ławicy diamentów, która
była Małym Okiem Magellana, zaczynała włanie dotykać zachodniego horyzontu
zasnuwając prawie trzydzieci pięć stopni całego nieba. Obłok powinien zajć o piątej
dwanacie, a o szóstej miała wzejć bliższa krawędź rodzinnej galaktyki, ale latem słońca
wschodziły wczeniej.
Wszystko to było jak najbardziej po myli Amalfiego. Jednym z powodów, dla których na
miejsce osiedlenia się wybrał tę akurat planetę, było włanie to, że wciągu najbliższych
miesięcy na nocnym niebie nie mogła być widoczna żadna znaczniejsza częć Galaktyki.
Sytuacja, w jakiej znalazło się konające miasto, była wystarczająco trudna bez
komplikowania jej rozbudzaniem nostalgii niemożliwej do zaspokojenia.
Miasto osiadło, umilkł ostatni monotonny pomruk wiratorów. Spod krawędzi rozległ się
szybko przybierający na sile i znacznie mniej jednostajny szum ożywionej działalnoci
ludzkiej, łomot i ryk ciężkiego sprzętu wyruszającego w drogę. Zespół geologów jak zwykle
nie tracił czasu.
Amalfi nie czuł jednak nieodpartej chęci natychmiastowego zejcia na dół. Pozostał na
balkonie ratusza, wodząc zamylonym spojrzeniem po wygwieżdżonym niebie.
Zagęszczenie słońc w Wielkim Magellanie było bardzo duże, także poza ich skupiskami.
Odległoci między nimi wyrażały się często raczej w miesiącach wietlnych niż w latach.
Nawet gdyby się okazało, że ponowny start miasta jest rzeczywicie absolutnie niemożliwy
- a wszystko na to wskazywało, bowiem wirator z Szećdziesiątej Ulicy podążył włanie na
złomowisko, ladem maszyny z Ulicy Dwudziestej Trzeciej - można byłaby chyba
uruchomić tutaj system międzygwiezdnego handlu w oparciu o zwykłe pojazdy
transportowe. Wymontowanie pozostałych, sprawnych jeszcze wiratorów miasta i
zainstalowanie ich po jednym w każdym takim pojeździe, powinno umożliwić stworzenie
zupełnie pokaźnego zalążka nowej floty.
Nie bardzo przypominałoby to dalekie rejsy między szeroko rozrzuconymi cywilizowanymi
wiatami Drogi Mlecznej, lecz i tak byłby to w końcu jaki handel, a handel był wędrowcom
równie nieodzowny do życia jak tlen.
Spojrzał w dół. W połyskliwej, gwiezdnej powiacie widać było, że na zachodzie
wrzosowisko rozciąga się aż do horyzontu. Na wschodzie kończyło się mniej więcej o milę
od brzegu miasta ustępując miejsca ziemi uprawnej, podzielonej regularnie na małe
kwadraty. Czy każde z tych mikroskopijnych poletek należało do indywidualnego rolnika,
trudno było wiedzieć już w tej chwili na pewno, ale Amalfi miał swoje podejrzenia. Język,
jakiego używali Cenzorowie udzielając miastu pozwolenia na lądowanie, miał
zdecydowanie feudalne zabarwienie.
Przed jego oczami zamajaczył czarny szkielet jakiego wysokiego urządzenia, wyrastający
powoli pomiędzy miastem a wschodnią granicą wrzosowisk - brygada geologiczna
stawiała swoje wieże wiertnicze. Umieszczony na balustradzie balkonu telefon zabrzęczał
cichutko. Amalfi podniósł słuchawkę.
- Zaczynamy wiercić, szefie - odezwał się w niej głos Hazletona. - Zejdzie pan na dół?
- Tak. Co mówią sondy?
- Nic specjalnie interesującego, ale wkrótce będziemy już wiedzieli na pewno. Muszę
przyznać, że to mi naprawdę wygląda na teren roponony.
- Już nieraz dalimy się nabrać pozorom - mruknął Amalfi. - Puszczaj wiertła. Zaraz
schodzę.
Nie zdążył jeszcze odwiesić słuchawki, kiedy ciszę letniej nocy rozdarł przenikliwy dźwięk
molekularnego widra, odbijający się ogłuszającym echem od budynków miasta. Z całą
pewnocią po raz pierwszy w historii jakakolwiek planeta w Wielkim Obłoku Magellana
słyszała dźwięk protestu zanikających cząsteczek, choć w stosunku do Drogi Mlecznej ta
technika była opóźniona już o ponad sto lat.
Po drodze zatrzymały Amalfiego różnymi pytaniami i probami dwie czy trzy osoby i dlatego
witało już, kiedy przybył na miejsce wiercenia. Odwiert testujący został już wykonany; teraz
wyciągano wider i pobrane próbki skalne. Brygada zdążyła postawić drugi szyb wiertniczy,
a Hazleton machał ręką z jego wierzchołka. Amalfi odpowiedział mu tym samym i wsiadł
do windy.
Na szczycie szybu wiał silny, ciepły wiatr; przytrzymywane kabłąkiem słuchawek włosy
Hazletona były zupełnie splątane. Amalfiemu wiatr zupełnie nie miał co plątać, ale po
całych latach precyzyjnie działającej klimatyzacji miasta ten gwałtowny, pachnący
wschodem słońca powiew wyprawiał dziwne rzeczy z jego uczuciami.
- Macie już co, Mark?
- Przyszedł pan w samą porę. Włanie go wyciągają.
Pierwsza wieża zakołysała się lekko, uderzona w boczne wsporniki długim rdzeniem, który
włanie wyskoczył spod ziemi. Towarzyszącej temu czarnej fontanny ropy nie było.
Oparłszy się wygodnie łokciami o barierkę, Amalfi obserwował mężczyzn hamujących
linami rozkołysaną łuskę i kierujących ją na ziemię. Winda wyciągowa zagrzechotała
gwałtownie, jej silnik zakrztusił się i umilkł.
- Nic z tego - powiedział Hazleton z rozgoryczeniem. - Wiedziałem, że tym Cenzorom nie
należy wierzyć.
- A jednak ropa musi gdzie tu być - powiedział Amalfi. - Jeszcze ją wydostaniemy.
Chodźmy na dół.
Na powierzchni ziemi szef geologów otworzył już pojemnik testowy i badał systematycznie
jego zawartoć, przeczesując ją od góry do dołu czujnikiem masowym. Kiedy burmistrz
przesłonił mu swym potężnym cieniem skalę urządzenia, geolog rzucił mu bazyliszkowe
spojrzenie.
- Nie ma złoża - stwierdził krótko.
Amalfi zaczął się zastanawiać. Teraz, kiedy miasto na zawsze zostało odcięte od rodzinnej
galaktyki, żadna praca dla pieniędzy nie miała dla niego dużego znaczenia. Przede
wszystkim potrzebna była sama ropa - miasto musiało mieć co jeć. Pracę, która
przyniosłaby wysokie zyski w miejscowej walucie, należało odłożyć na później. W tej chwili
trzeba było pracować za zapłatę w koncesjach wiertniczych.
Z początku kontrakt wydawał się zupełne prosty: Mieszkańcy tej planety nigdy nie zdołali
zejć z wierceniami poniżej poziomu największych i najłatwiej wykrywalnych złóż, więc dla
miasta powinno było zostać jeszcze całe mnóstwo ropy. W zamian za nią wydobyłoby
wystarczająco dużo molibdenu i wolframu - jako produktów ubocznych wierceń naftowych
- by zaspokoić żądania Cenzorów.
- Ale gdyby ropy do krakowania na żywnoć nie było...
- Spućcie jeszcze dwie sondy - polecił Amalfi - w najgorszym razie zostanie nam ten
roponony łupek. Potraktujemy go zżelowaną benzyną pod cinieniem i jako wypchniemy.
Posuwajcie się wzdłuż granicy występowania żwiru, tak żeby nie zamykać pokładu. Jeżeli
nie będzie płynnego złoża, to będziemy ropę wypłukiwać z łupku.
- Befsztyk wczoraj i jutro - mruknął Hazleton. - Nigdy dzi.
Amalfi odwrócił się gwałtownie w jego stronę, czując, jak krew uderza mu do głowy.
- Czy mylisz, że jest jaki inny sposób na to, żeby cię nakarmić? - warknął. - Od tej pory ta
planeta będzie naszym domem. Może wolałby się raczej zająć uprawą roli jak tubylcy?
Mylałem, że po rajdzie na Gort wyrosłe z t a k i c h pomysłów.
- Zupełnie co innego miałem na myli - odparł Hazleton cicho. Jego twarz pokryta głęboką
gwiezdną opalenizną nie mogła zblednąć, ale spięty, pomarszczony brąz przybrał odcień
nieco niebieskawy. - Wiem równie dobrze jak pan, że tutaj zostaniemy. Po prostu wydało
mi się zabawne, że osiedlanie się na jakiej planecie na dobre rozpoczyna się od takiej
samej zwykłej roboty jak zawsze.
- Przepraszam - powiedział Amalfi, trochę ugłaskany. - Nie powinienem być taki narwany.
To wszystko dlatego, że nie wiem jeszcze, na czym stoimy. Tubylcy nigdy nie kopali tej
planety głębiej niż do pierwszych pokładów, a rafinują ropę gotując ją w rondlach. Jeżeli
uda nam się rozwiązać problem żywnoci, to w dalszym ciągu będziemy mieli szansę
przekształcić cały ten Obłok w sympatyczną, małą, rodzinną korporacyjkę.
Odwrócił się raptownie od wież wiertniczych i ruszył powoli w kierunku przeciwnym do
miasta.
- Mam ochotę na spacer - powiedział. - Nie poszedłby ze mną, Mark?
- Na spacer? - spytał zaskoczony Hazleton. - No... jasne. Idę z panem, szefie.
Przez dłuższą chwilę brnęli ciężko przez wrzosowisko, nie zamieniając ani słowa.
Posuwanie się do przodu sprawiało im wiele trudnoci; ziemia była gliniasta i poorana
głębokimi rozpadlinami, które w ostrym wietle wczesnego poranka były ledwie widoczne.
Porastająca równinę rolinnoć zdawała się bardzo uboga. Tu i tam znajdowały się kępy
niskich, mizernych krzewów, kilka sztywnych łodyg czego podobnego do pokrzyw, kilka
wysepek porostów przypominających ziemską trawę.
- Nie wygląda mi to na zbyt urodzajną glebę - powiedział Hazleton. - Choć oczywicie
trudno powiedzieć, żebym się na tym znał.
- Tak jak widziałe z miasta, tam dalej ziemia jest znacznie lepsza - odparł Amalfi. - Ale
zgadzam się z tobą, że te wrzosowiska sprawiają przygnębiające wrażenie. To kompletny
ugór. Nie wierzyłem nawet, że to miejsce jest radiologicznie bezpieczne, dopóki sam na
własne oczy nie zobaczyłem odczytu wskaźników.
- Wojna?
- Może kiedy, dawno temu. Ale najwięcej szkód wyrządziła tu chyba sama przyroda. Ta
ziemia za długo leżała odłogiem; zniknęła cała jej urodzajna warstwa. Biorąc pod uwagę,
jak intensywnie uprawiana jest cała reszta planety, wydaje się to dziwne.
Na wpół zeszli, na wpół zsunęli się do głębokiego parowu jakiego wyschniętego potoku i
mozolnie wdrapali się na jego przeciwległe zbocze.
- Szefie, niech mnie pan owieci w pewnej sprawie - powiedział Hazleton. - Dlaczego
wybralimy tę włanie planetę, nawet kiedy już wiedzielimy, że ma mieszkańców?
Przelatywalimy przecież obok kilku innych, które były co najmniej równie dobre. Czy
weźmiemy się za wypieranie miejscowej ludnoci? Nie bardzo wiem, jak moglibymy sobie z
tym poradzić, nawet gdyby to było sprawiedliwe i zgodne z prawem.
- Czy to znaczy, Mark, że według ciebie w Wielkim Magellanie są jakie oddziały ziemskiej
policji?
- Nie, raczej nie - odparł Hazleton. - Ale są tu wędrowcy. A gdybym ja chciał dochodzić
sprawiedliwoci, to udałbym się nie do policji, tylko włanie do nich. Więc jak brzmi
odpowiedź, Amalfi?
- Może się zdarzyć, że będziemy się musieli trochę poprzepychać, ale rozumnie -
powiedział Amalfi, patrząc na niego spod oka. - Wszystko polega na tym, Mark, żeby
wiedzieć, co i jak pchać. Słyszałe, co nam mówiły na temat tego wiata niektóre z planet
mijanych przez nas po drodze.
- Wzdrygali się na samą wzmiankę o nim - odparł Hazleton, starannie odrywając
uczepiony jego kostki rzep. - Przypuszczam, że Cenzorowie musieli niezbyt sympatycznie
potraktować jakie wczeniejsze ekspedycje na tę planetę. Mimo to...
Amalfi stanął na szczycie zbocza i podniósł rękę. Menedżer miasta zupełnie odruchowo
zamilkł i szybko wdrapał się na miejsce obok niego.
Zaledwie kilka metrów od nich zaczynała się ziemia uprawna. Stały na niej dwa...
stworzenia.
Jedno z nich było najwyraźniej mężczyzną, nagim mężczyzną koloru czekolady, z
kołtunem kruczoczarnych włosów na głowie. Stał obok jednoskibowego pługu, który
sprawiał wrażenie wykonanego z koci jakiego wielkiego zwierzęcia. Wyorywana przez
niego bruzda ciągnęła się aż do chaty położonej w końcu zagonu. Mężczyzna przesłaniał
dłonią oczy od słońca i patrzył ponad zamglonym wrzosowiskiem w kierunku wędrownego
miasta. Plecy miał niezwykle szerokie i muskularne, ale mocno przygarbione, nawet kiedy,
tak jak teraz, stał zupełnie wyprostowany.
Pochylona w sztywnej skórzanej uprzęży, ciągnąca pług postać była także istotą ludzką -
kobietą. Głowa i ramiona ciężko zwisały jej ku ziemi, a włosy - nieco dłuższe niż u
mężczyzny - opadły jej do przodu i zasłoniły całą twarz.
Kiedy Hazleton zamarł w bezruchu, mężczyzna zaczął opuszczać głowę, aż jego oczy
spoczęły wprost na wędrowcach. Były niebieskie i niespodziewanie przenikliwe.
- Czy jestecie ludźmi z tego miasta? - spytał.
Hazleton poruszył wargami. Wieniak nie mógł jednak usłyszeć jego słów - menedżer mówił
do swego laryngofonu i słyszany był tylko przez odbiornik umieszczony w koci za prawym
uchem Amalfiego.
- Angielski, na bogów wszystkich gwiazd! A Cenzorzy mówią interlinguą! Co to znaczy,
szefie? Czy Obłok został skolonizowany a ż t a k dawno temu?
Amalfi potrząsnął przecząco głową.
- Jestemy z miasta - powiedział na głos w tym samym języku. - Jak się nazywasz, młody
człowieku?
- Karst, panie.
- Nie nazywaj mnie panem; nie jestem jednym z twoich Cenzorów. Czy to twoja ziemia?
- Nie, panie... Wybacz, nie znajduję innego słowa.
- Nazywam się Amalfi.
- To ziemia Cenzorów, Amalfi. Ja na niej pracuję. Czy wy jestecie z Ziemi?
Amalfi popatrzył z ukosa na Hazletona. Twarz menedżera miasta pozostała bez wyrazu.
- Tak - odparł Amalfi. - Po czym to poznałe?
- Po tym cudzie - powiedział Karst. - To wielki cud wybudować miasto w ciągu jednej nocy.
Powiadają, że nawet samo MMH musiało budować dziewięciu mężów z rękami o kciukach
ze słońc. Wznieć na Uroczysku w ciągu jednej nocy drugie takie miasto... Ufff... tego nie
da się opisać słowami.
Odszedł od swego pługa ociężałymi, niepewnymi krokami, jakby go bolały wszystkie
potężne mięnie. Kobieta podniosła głowę i odgarnęła włosy z twarzy. Oczy, którymi
spojrzała w kierunku wędrowców, były zupełnie otępiałe, ale gdzie w głębi migotały w nich
iskierki strachu. Wyciągnęła rękę i uchwyciła Karsta za łokieć.
- To mara - powiedziała.
Mężczyzna potrząsnął przecząco głową.
- Wybudowalicie w jedną noc całe miasto - powtórzył. - Mówicie językiem Ang, takim jak
my w dzień więta. Rozmawiacie z takim jak ja i to słowami, a nie razami i wistem bata.
Macie piękne stroje z kolorowych, delikatnych szmatek.
Była to bez wątpienia najdłuższa przemowa, jaką ten człowiek wygłosił w całym swoim
życiu. Włożył w to taki wysiłek, że glina pokrywająca jego policzki i czoło zaczęła kruszyć
się i odpadać.
- Masz rację - przyznał Amalfi. - Choć opucilimy ją już dawno temu, jestemy z Ziemi.
Powiem ci co więcej Karst. Ty też jeste z Ziemi.
- To nieprawda - zaprotestował Karst, cofając się krok do tyłu. - Ja urodziłem się tutaj, my
wszyscy urodzilimy się tutaj. Nikt z nas nie przypisuje sobie ziemskiej krwi...
- Rozumiem - powiedział Amalfi. - Pochodzisz z tej planety. Ale jeste Ziemianinem. I
powiem ci co jeszcze. Mylę, że Cenzorowie nie są Ziemianami. Mylę, że utracili prawo do
tego miana już bardzo dawno temu, na planecie o nazwie Thor V.
Karst wytarł o uda szorstkie dłonie.
- Chcę to zrozumieć - powiedział. - Naucz mnie.
- Karst! - zawołała błagalnym głosem kobieta. - To mara. Cuda przemijają. Spóźnimy się z
orką.
- Naucz mnie - powtórzył uparcie Karst. - Całe nasze życie pracujemy w polu, a w więta
opowiadają nam o Ziemi. I oto teraz zdarzył się cud - wyrosło miasto zbudowane rękami
Ziemian. Ziemianie, którzy w nim mieszkają, rozmawiają z nami.... - przerwał. Zdawało się,
że co uwięzło mu w gardle.
- Mów dalej - zachęcił go łagodnie Amalfi.
- Naucz mnie. Teraz, kiedy Ziemia zbudowała na Uroczysku miasto, Cenzorowie nie mogą
już ukrywać przed nami całej swojej wiedzy. Nawet jeżeli odejdziecie, to zanim deszcz i
wiatr zniszczą wasze miasto, ono nam wszystko opowie. Amalfi, panie mój, jeżeli jestecie
Ziemianami, to naucz nas tak, jak się uczy Ziemian.
- Karst - powiedziała kobieta. - To nie dla nas, to są czary Cenzorów. Takie same jak ich
wszystkie inne czary. Oni chcą nas rozdzielić od dzieci. Chcą, żebymy pomarli na,
Uroczysku. Oni nas wystawiają na pokuszenie.
Chłop odwrócił się do niej. W tym ruchu zezwierzęconego, potężnie umięnionego,
pokrytego spękaną skórą ciała kryła się jaka nieuchwytna łagodnoć.
- Ty nie musisz ić - powiedział prymitywną, gwarową interlinguą, którą najwyraźniej
posługiwał się na co dzień. - Orz dalej, jeli chcesz. Ale to nie jest sprawka Cenzorów. Oni
nie zniżyliby się do kuszenia takich nędzarzy jak my. Zawsze bylimy posłuszni ich prawom,
płacilimy dziesięciny, przestrzegalimy wiąt. To jest Ziemia.
Kobieta zacisnęła zniszczone dłonie w pięci, podparła nimi brodę i zadrżała.
- Rozmawianie o Ziemi poza więtami jest zakazane. A ja skończę orkę, bo inaczej nasze
dzieci będą musiały umrzeć.
- No to chodź - powiedział Amalfi. - Jest mnóstwo rzeczy, których musisz się nauczyć.
Ku jego kompletnej konsternacji, mężczyzna upadł na kolana. Sekundę później, kiedy
Amalfi ciągle jeszcze zastanawiał się, co zrobić, Karst wstał i ruszył w ich kierunku.
Hazleton wyciągnął do niego rękę, żeby pomóc mu wspiąć się na strome zbocze
Uroczyska, i kiedy Karst ją chwycił, menedżer o mały włos nie runął do przodu jak kamień.
Nagi chłop był masywny i silny jak kafar i równie pewnie trzymał się na jak z kamienia
wyciosanych stopach.
- Karst, wrócisz przed nocą?
Chłop nic nie odpowiedział. Amalfi ruszył z powrotem do miasta.
Hazleton zaczął schodzić na dno parowu, ale co zmusiło go do obejrzenia się na płachetek
ziemi i stojącą u jego skraju chałupinę. Głowa kobiety znów pochyliła się ku ziemi; wiatr
targał zasłoną jej zmierzwionych włosów. Ciężko pochylona w prymitywnej uprzęży znów
ciągnęła pług, który z trudem torował sobie drogę w kamienistej ziemi. Nie miała nikogo,
kto mógłby nim pokierować.
- Szefie - powiedział Hazleton do laryngofonu. - Słucha pan, czy za bardzo zaprząta pana
odgrywanie roli Mesjasza?
- Słucham.
- Chyba nie bardzo mam ochotę odebrać tym ludziom ich planetę. Prawdę mówiąc, niech
mnie szlag trafi, jeżeli to zrobię!
Amalfi nie odezwał się ani słowem. Za dobrze wiedział, że na to nie może być odpowiedzi.
Wędrowne miasto już nigdy nie wzniesie się w przestrzeń. Ta planeta stała się już ich
domem, czy chcieli tego, czy nie. Innego miejsca, już dla nich nie było.
Zza pleców dobiegł ich piew kobiety, nucącej cicho przy pracy. Śpiewała jaką dziwną pień,
monotonnie uspokajającą głodujące dzieci - kołysankę. Hazleton i Amalfi spadli z nieba, by
ograbić ją ze wszystkiego oprócz kamienistej i teraz już mającej nie przynieć żadnych
zbiorów ziemi.
Miasto było stare, lecz inaczej niż zamieszkujący je mężczyźni i kobiety. Oni tylko po
prostu długo już żyli, a to zupełnie co innego. Tak jak każda bogata w dowiadczenia istota
rozumna, tak i ono kryło swe minione grzechy gdzie tuż pod swą powierzchnią, gotowe na
najmniejszy sygnał nostalgii lub samooskarżenia zdać z nich pełny rachunek. W tych
dniach trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje od Ojców Miasta bez koniecznoci
wysłuchania długiego kazania, wygłaszanego najbardziej umoralniającym tonem, na jaki
może zdobyć się maszyna, której najważniejszym imperatywem moralnym jest
przetrwanie.
Amalfi doskonale wiedział, na co się skazuje, kiedy poprosił ich o dokonanie przeglądu
rejestru wykroczeń miasta. I dostało mu się, dostało za wszystkie czasy. Ojcowie
wygarnęli mu wszystko aż do tamtego dnia, kilkanacie wieków wczeniej, kiedy to odkryli,
że od czasu opuszczenia Ziemi nikt nie odkurzał tuneli miejskiego metra. Wtedy to włanie
co młodsi wędrowcy po raz pierwszy w życiu usłyszeli, że miasto miało w ogóle kiedy co
takiego jak metro.
Ale Amalfi nie dał się zniechęcić i twardo wysłuchał wszystkiego do końca, aż prawe ucho
rozbolało go od ucisku słuchawki. Z powodzi mało istotnych gderań i smętnych
przypomnień nie wykorzystanych okazji wyłoniły się dwie jasne i niedwuznacznie palące
kwestie.
Burmistrz westchnął ciężko. Wyglądało na to, że w końcowym obrachunku ziemscy
policaje powinni im pamiętać tylko dwie rzeczy. Po pierwsze: miasto miało długi rejestr
wykroczeń i ciągle jeszcze istniało, co dawało policji szansę pociągnięcia go do
odpowiedzialnoci. Po drugie: podążyli do Wielkiego Obłoku Magellana ladem innego,
znacznie starszego i gorzej notowanego miasta, które uczyniło to setki lat wczeniej miasta
zdolnego do przeprowadzenia masakry na Thorze V, miasta, którego wspomnienie w
dalszym ciągu wywoływało alergiczną wysypkę, i to zarówno u policjantów, jak i u
wędrowców.
Amalfi rozłączył się z Ojcami Miasta i w zamyleniu wyjął słuchawkę z obolałego ucha. Tuż
przed nim ciągnęły się długie pulpity kontrolne, w większoci ciągle jeszcze ogromnie
przydatne, lecz na zawsze już martwe w najistotniejszej niegdy dla miasta sekcji, tej, która
kierowała lotem wędrowca w nie kończącej się tułaczce między gwiazdami. Miasto na
stałe osiadło na powierzchni jednej jedynej planety i teraz nie miało już innego wyjcia jak
się z tym pogodzić, a potem wywalczyć sobie prawo nazywania tej skromnej planety
swoim własnym domem.
J e ż e l i p o l i c j a m u n a t o p o z w o l i .Oczywicie Obłoki Magellana oddalały się stale
i z coraz większą prędkocią od rodzinnej galaktyki i dlatego upłynie sporo czasu, zanim
policja podejmie decyzję wysłania oddziału w niesłychanie długą pogoń za jednym,
nędznym wędrowcem. Ale w końcu ją podejmie. Im bardziej oczyszczona z wędrowców
stawała się Galaktyka - a nie było żadnych wątpliwoci, że do tej pory policja zdołała już
wymusić rozbiórkę większoci miast żyjących z międzygwiezdnych podróży - tym większe
było prawdopodobieństwo, że obiektem jej zainteresowań stanie się tych kilku, którzy
jeszcze gdzie się schronili.
Amalfi nie bardzo wierzył, by satelicki obłok gwiezdny mógł stanowić przeciwwagę dla
ludzkiej technologii. Do czasu, kiedy policja zdecyduje się wyruszyć z rodzinnej spirali do
Wielkiego Magellana, będzie dysponowała odpowiednią do tego techniką, i to techniką
znacznie bardziej wyrafinowaną niż ta, jaką posługiwało się miasto Amalfiego. Jeżeli
policaje będą chcieli cigać Obłok, to znajdą jaki sposób na to, by go dogonić. Jeżeli...
Znów założył słuchawkę.
- Pytanie - powiedział. - Czy chęć schwytania nas może być na tyle silna, żeby skłonić ich
do jak najszybszego wytworzenia odpowiedniej techniki lotów?
Ojcowie Miasta mruknęli co niezrozumiale, wyrwani nagle z nostalgicznej zadumy nad
dawno minioną wietnocią, a po chwili powiedzieli:
- TAK, BURMISTRZU AMALFI, NIECH PAN NIE ZAPOMINA, ŻE NIE JESTEŚMY TUTAJ
SAMI. PROSZĘ PAMIĘTAĆ O THORZE V.
No i proszę. Znów to odwieczne przypomnienie, sprawiające, że wędrowcy byli
znienawidzeni także na tych planetach, które nigdy ich u siebie nie oglądały i nie mogły
nawet mieć nadziei, że kiedykolwiek który z nich je odwiedzi. Szansa, że miastu, które
dopuciło się tych nieludzkich czynów, udało się ukryć w tym Obłoku, była minimalna. I
wszystko zdarzyło się tak dawno temu. Lecz choć tak minimalna, to jeli Ojcowie mieli
rację, policja zjawi się tutaj wczeniej czy później, by w pokutnym zadoćuczynieniu za
palące swym wspomnieniem zbrodnie zniszczyć miasto Amalfiego.
P a m i ę t a j o T h o r z e V .Żadne miasto nie będzie bezpieczne, nawet tutaj wród
dziewiczych satelitów rodzimej galaktyki, dopóki ten zgwałcony i zgładzony wiat nie
zostanie pomszczony.
- Szefie? Przepraszam, nie wiedzielimy, że jest pan zajęty. Jak tylko znajdzie pan chwilkę
czasu, chcielibymy przedstawić panu nasz projekt planu operacyjnego.
- Możesz to zrobić już teraz, Mark - powiedział Amalfi, odwracając się od tablic
rozdzielczych. - Czeć, Dee. Jak ci się podoba twoja nowa planeta?
Dziewczyna umiechnęła się.
- Jest piękna - powiedziała z prostotą.
- Przynajmniej w swej większej częci - zgodził się Hazleton. - Wrzosowiska są
odpychające, ale reszta ziemi wydaje się wspaniała; znacznie lepsza niż można by to
wywnioskować ze sposobu, w jaki jest uprawiana. Te maleńkie zagony, na które ją tutaj
dzielą, uniemożliwiają jej pokazanie całej swej prawdziwej wartoci. Nawet ja znam lepsze
metody uprawy niż ci pańszczyźniani chłopi.
- To mnie wcale nie dziwi - powiedział Amalfi. - Według mnie, jedną z głównych zasad
rządów Cenzorów pozwalających im utrzymać się przy władzy, jest ograniczenie do
minimum rozpowszechniania wiedzy na temat sposobów uprawy ziemi, poza tymi zupełnie
podstawowymi. Jest to także podstawowa zasada polityki, o czym chyba nie muszę ci
mówić.
- Co do polityki, to niezupełnie się zgadzam - powiedział Hazleton spokojnie. - Ale kiedy
my będziemy się o nią spierać, życie miasta musi się toczyć dalej.
- Zgoda - powiedział Amalfi. - Więc co tam wymylił?
- Kazałem wybrać mały kawałek wrzosowiska tuż obok miasta i przekształcić je w
dowiadczalny zakład uprawy roli. Wykonalimy już odpowiednie testy glebowe. To
oczywicie tylko początek, rozwiązanie przejciowe. W następnym etapie będziemy się
musieli zająć ziemią uprawną. Przygotowałem szkic kontraktu dzierżawnego między
miastem a Cenzorami, zakładającego geograficzną rotację gruntów użytkowanych przez
miasto. W ten sposób ograniczymy do minimum przesiedlanie chłopów, a jednoczenie
zdobędziemy możliwoć dokładnego poznania wszystkich gatunków rolin występujących na
tej planecie. W głównych punktach kontrakt ten przypomina stary typ umów o
ograniczonych koloniach, ale zmodyfikowałem go, by usunąć wszystko, co mogłoby
wzbudzić nieufnoć Cenzorów. Nie mam żadnych wątpliwoci, że go podpiszą. Następnie...
- Nie podpiszą go - powiedział Amalfi. - Nie mogą go nawet zobaczyć. Co więcej, chcę,
żeby natychmiast zlikwidował ten swój eksperymentalny zakład rolny i usunął wszystkie
lady wskazujące, że w ogóle wpadlimy na taki pomysł.
Hazleton złapał się za głowę w gecie szczerej irytacji.
- Och do diabła, szefie! - zawołał. - Tylko niech mi pan nie mówi, że ciągle tkwimy w tym
samym, starym, obłędnym kole intryg: intrygi, intrygi i wciąż nowe intrygi. Otwarcie panu
mówię, że ja już tym rzygam. Czy tysiąc lat tego obłędu panu nie wystarczy? Mylałem, że
wylądowalimy na tej planecie, żeby się na niej osiedlić!
- Bo po to włanie wylądowalimy. I osiedlimy się. Ale jak sam mi to wczoraj przypomniałe, ta
planeta znajduje się w tej chwili w posiadaniu innych... ludzi, których legalnie nie możemy
stąd wyprzeć. Na obecnym etapie, nie wolno nam dopucić, żeby ci ludzie nabrali choćby
cień podejrzenia, że chcemy się tutaj osiedlić. Oni i tak są już o to mocno zaniepokojeni i
bardzo pilnie obserwują, czy nie damy im na to jakich dowodów.
- Och nie - powiedziała Dee. Podeszła szybko do Amalfiego i położyła mu rękę na
ramieniu. - John, po "marszu na Ziemię" obiecał nam pan, że znajdziemy tutaj dom.
Niekoniecznie na tej planecie, ale gdzie tutaj, w Obłoku Magellana. Pan nam to przyrzekł,
John.
Burmistrz popatrzył na nią w zadumie. Podobnie jak Hazleton, Dee doskonale zdawała
sobie sprawę z tego, że ją kochał. Oboje wietnie znali okrutne prawo wędrowców i
wystarczająco dobrze Amalfiego, by wiedzieć, że jego niewzruszone poczucie lojalnoci
kazałoby mu stosować się do tego prawa, nawet gdyby nie zostało ono spisane. Dopóki
kryzysowa sytuacja w dżungli nie zmusiła Amalfiego do ujawnienia Hazletonowi tej miłoci,
każde z nich mogło, przez ponad trzysta lat, jedynie podejrzewać jej istnienie.
Ale kodeks postępowania wędrowców od niedawna dopiero kierował życiem Dee, a w
dodatku była ona jedynie kobietą. Sama wiadomoć tego, że jest kochana, nie mogła jej
zadowolić na długo. Zaczynała włanie stosować nabytą wiedzę w praktyce.
Z pewnocią była zbyt młoda, żeby zdawać sobie sprawę, że kryzys już minął i pozostawił
po sobie tylko cień dawnego oddania, nieprzydatnego już ani jej, ani Amalfiemu. Nie mogła
wiedzieć, że osobą, która zastąpiła jej miejsce w mylach Amalfiego, był Karst; że to z jego
ust Amalfi słyszał teraz naiwne i głęboko wzruszające pytania, które kiedy zadawała ona
sama; że Amalfi uzmysłowił sobie wreszcie, iż tysiąc lat dorosłego życia wyposażyło go w
odpowiedź nie na jedno pytanie, lecz na tysiąc. Gdyby ktokolwiek powiedział jej, że Amalfi
dopiero włanie teraz osiągnął swą pełną umysłową i emocjonalną dojrzałoć, nie potrafiłaby
tego zrozumieć; być może nawet by się rozemiała. Amalfi sam się umiechnął; kiedy to
sobie uwiadomił.
- Oczywicie, że obiecałem - powiedział. - Dotrzymuję swoich obietnic już od tysiąca lat i
mam zamiar dalej to robić. Ta planeta stanie się naszym domem, jeżeli choć w
minimalnym stopniu pomożecie mi ją zdobyć. To najlepsza planeta ze wszystkich, jakie
mijalimy po drodze, i to pod bardzo wieloma względami; także z powodów, które ujawnią
się dopiero, kiedy zobaczycie tutejszy zimowy układ gwiazd, i innych, które staną się
oczywiste dopiero za lat sto kilkanacie. Ale nie mogę wam zapewnić, że natychmiast
spełnię swoją obietnicę.
- Zgoda - powiedziała Dee. Umiechnęła się. - Ja panu ufam, John, pan wie o tym. Ale tak
trudno być cierpliwym.
- Naprawdę? - spytał Amalfi, nie bardzo tym zaskoczony. - Przypominam sobie, że taka
sama myl przyszła mi do głowy kiedy na Mizoginii. Z dzisiejszej perspektywy tamten
problem wydaje mi się zupełnie błahy.
- Niech pan nam przedstawi przynajmniej jaki alternatywny kierunek działań, szefie -
wtrącił Hazleton, nieco chłodno. - Przypuszczam, że poza panem każdy mężczyzna,
kobieta i dziki kot tego miasta, czekają tylko na strzał startera, żeby rozbiec się po
powierzchni całej planety. Dał pan nam wszelkie powody sądzić, że tak to włanie ma się
odbyć. Jeżeli przewiduje pan jaką zwłokę, to trzeba znaleźć zatrudnienie dla całego
mnóstwa bezczynnych rąk.
- Nakaż cisłe przestrzeganie i realizację standardowej umowy na roboty. Żadnego
wykorzystywania planety do celów innych niż zwykle w czasie kontraktowych postojów.
Żadnych ogródków warzywnych ani jakiejkolwiek innej formy działalnoci rolniczej. Niech
napełnią zbiorniki ropy, uzupełniają zapasy wody, próbują podnieć współczynnik heterozji
naszych hodowli chlorelli przez krzyżowanie jej z gatunkami miejscowymi i tak dalej. O ile
pamiętam, ciągle jeszcze używamy odmiany Tx 71105 chlorelli pyrenoidosa. To jest zbyt
ciepłolubna odmiana jak na tę planetę; tutaj występują chłodne pory roku.
- To nie ma sensu - powiedział Hazleton. - Może uda się panu zamydlić oczy Cenzorom,
ale co z naszymi własnymi ludźmi? Co ma pan zamiar zrobić na przykład z naszymi
oddziałami specjalnymi? Cała jednostka sierżanta Andersona wie, że już nigdy nie będą
musieli abordażować żadnego innego miasta czy bronić naszego własnego, ani brać
udziału w jakich innych militarnych przedsięwzięciach. Dziewięćdziesiąt procent tych
chłopów aż ręce wierzbią, żeby wreszcie zrzucić kombinezony i zabrać się za uprawę roli.
Co ja im powiem?
- Wylij ich na tę twoją eksperymentalną rabatkę na wrzosowiskach - powiedział Amalfi. -
Powiedz im, że to zadanie specjalne i każ wyrwać z ziemi każde ździebełko, które tam
ronie.
Hazleton wyciągnął rękę do Dee i zaczął odwracać się w kierunku szybu windowego, po
czym w charakterystyczny dla niego sposób cofnął się, jakby pod wpływem jakiej nagłej
myli.
- Ale właciwie po co to wszystko, szefie? - spytał płaczliwie. - Skąd ta myl, że Cenzorowie
mogą nas podejrzewać o chęć osiedlenia się? I co mogliby nam zrobić, gdybymy się
rzeczywicie osiedlili?
- Cenzorowie zażądali standardowego kontraktu na roboty miasta - powiedział Amalfi - a
więc wiedzieli, że co takiego istnieje. Otrzymali go i nalegają na drobiazgowe trzymanie się
jego litery, w t y m także klauzuli nakazującej miastu opucić tę planetę w momencie
zakończenia prac. Jak wiesz, jest to niemożliwe. My w ogóle nie możemy opucić tej
planety. Ale do ostatniej chwili będziemy musieli udawać, że to zrobimy.
Hazleton uparcie nie ruszał się z miejsca. Dee uspokajająco wzięła go pod ramię, ale
chyba tego nie zauważył.
- A co do tego, co Cenzorowie mogą nam zrobić - ciągnął Amalfi, podnosząc słuchawkę -
to przyznam się szczerze, że nie wiem. Próbuję to ustalić. Ale wiem jedno: - Wezwali już
policję.
W szarym, rozproszonym, neutralnym wietle sali lekcyjnej, które nie tyle rozjaniało
powietrze, co przykrywało je ciężką zasłoną, głosy i obrazy zalewały swą powodzią umysł
nawet wiadomego i przygotowanego na nie gocia. Amalfi czuł niemal cinienie, jakie
wywierał ten potok płynący z komórek pamięci Ojców Miasta, wciskając się pod
powierzchnię jego wiadomoci. Uczucie było nieuchwytnie nieprzyjemne, głównie dlatego
że znał już treć tego natarczywego przekazu i podwójnie w ten sposób wzmocnione
impresje z większą łatwocią przykuwały do siebie całą jego uwagę, przemawiając z
plastycznocią rzeczywistych zdarzeń.
Machnął ze złocią dłonią przed oczyma i rozejrzał się w poszukiwaniu opiekuna. Zobaczył
jednego z nich tuż obok siebie i zaczął się zastanawiać, jak długo opiekun już tu stoi czy
też - co na jedno wychodziło - jak długo on sam bujał w szkoleniowym transie.
- Gdzie jest Karst? - spytał szorstko. - Ten pierwszy tubylec, którego tu przyprowadzilimy.
Jest mi potrzebny.
- Wiem który, proszę pana. Zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie - powiedział opiekun,
łączący funkcje przedszkolanki i pielęgniarki. Odwrócił się na chwilę do pobliskiego
delatora ciennego, który natychmiast się otworzył i podał mu wysoki, metalowy kubek.
Opiekun wziął naczynie i poprowadził burmistrza przez salę, klucząc pomiędzy gęsto
poustawianymi obok siebie leżankami. Większoć z nich zwykle była pusta, bo
doprowadzenie przeciętnie inteligentnego dziecka do poziomu rachunku tensorowego czyli
do granic tego, co tą metodą można było mu wpoić, wymagało zaledwie pięciuset godzin
zajęć. Teraz jednak zajęte były wszystkie miejsca i tylko niewiele z nich przez dzieci.
Jeden ze starannie modułowanych, podakustycznych głosów mówił:
- Niektóre przestępcze miasta nie uprawiały zwykłego procederu piractwa i najazdów, lecz
osiedlały się na odległych wiatach i zaprowadzały tam despotyczne rządy. Większoć z
takich tyranii została obalona przez Ziemię; miasta nie były w stanie zbrojnie przeciwstawić
się policji. Te, które oparły się pierwszym atakom Ziemi, z różnych przyczyn politycznych
pozostawiano czasami u władzy, ale zawsze w takich wypadkach zakazywano im
prowadzenia handlu. Niektóre z tych mimowolnych imperiów mogą w dalszym ciągu
istnieć gdzie na pograniczach ziemskiego obszaru władzy. Najbardziej znanym
przypadkiem zbrodni popełnionych przez wznowicieli idei imperialistycznej było obrócenie
w proch planety zwanej Thorem V, sprawka jednego z pierwszych, całkowicie
zmilitaryzowanych wędrowców, którego mieszkańcy zdążyli już sobie zyskać popularny
przydomek "Wciekłych Psów". Epitet ten, używany powszechnie zarówno przez innych
wędrowców, jak i przez mieszkańców planet, nawiązywał oczywicie do...
- Oto i pański człowiek - powiedział przyciszonym głosem opiekun.
Amalfi spojrzał na Karsta. Dostrzegł w nim ogromne zmiany. Nie była to już zgarbiona i
wyniszczona karykatura człowieka, spalona na ciemny brąz przez słońce, wiatr i
przyciemniona wroniętym brudem, tak zezwierzęcona, że nie budząca już niemal litoci.
Gdy tak leżał zwinięty na fotelu, niewinny i ciągle jeszcze nabierający doskonałoci, nie
naznaczony piętnem jakiegokolwiek liczącego się dowiadczenia, wyglądał raczej na nie
narodzony jeszcze ludzki płód. Jego przeszłoć - a mogło jej być tylko bardzo niewiele, bo
choć twierdził, że jego obecna żona, Eedit, była piątą z kolei, miał najwyraźniej niewiele
ponad dwadziecia lat - była tak całkowicie monotonna i ponura, że przy pierwszej
nadarzającej się okazji odrzucił ją równie łatwo i całkowicie, jak odrzuca się zniszczoną
częć ubioru. Był dzieckiem i to bardziej niż jakiekolwiek dziecko wędrowca mogło być
kiedykolwiek.
Opiekun dotknął ramienia Karsta. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, a potem usiadł
sztywno, w jednej chwili zupełnie rozbudzony, i spojrzał na Amalfiego pytająco błękitnymi
oczyma. Opiekun podał mu zanodyzowany kubek aluminiowy, pokryty teraz cienką
warstewką szronu. Karst wypił łyk cierpkiego, mocno aromatyzowanego płynu, kichając
przy tym szybko i delikatnie jak kot.
- Jak tam postępy, Karst? - spytał Amalfi.
- To jest bardzo trudne - powiedział chłop, pociągając z kubka następny łyk. - Ale kiedy już
raz się chwyci, to potem wszystko samo się układa. Panie Amalfi, Cenzorowie twierdzą, że
MMH spłynął z nieba na chmurze. Wczoraj w to tylko wierzyłem, a dzi... chyba już
rozumiem.
- Przypuszczam, że naprawdę rozumiesz - powiedział Amalfi. - I nie ty jeden. Mamy tu u
nas wielu takich jak ty i wszyscy się uczą. Rozejrzyj się tylko, a sam się przekonasz. I uczą
się nie tylko zwykłych nauk przyrodniczych i kulturomorfologii. Uczą się wolnoci i ludzkich
praw, poczynając od pierwszego z nich prawa do nienawici.
- Tę lekcję już znam - odparł Karst z głębokim, lodowatym spokojem. - Ale obudził mnie
pan przecież w jakim celu.
- Zgadza się - przyznał posępnie Amalfi. - Mamy gocia, którego pewnie będziesz potrafił
identyfikować. Cenzora. Chce czego, co zarówno Hazletonowi, jak i mnie bardzo dziwnie
pachnie, ale za nic w wiecie nie możemy się połapać czego. Pomożesz nam?
- Lepiej niech mu pan da trochę odpocząć, panie burmistrzu - powiedział z naganą w
głosie opiekun. - Wyrwanie z transu hipnopedycznego jest dużym szokiem; przydałaby mu
się przynajmniej godzina spokoju.
Amalfi z niedowierzaniem wytrzeszczył na niego oczy. Miał włanie zauważyć, że ani Karst,
ani miasto nie może sobie pozwolić na stratę całej godziny, kiedy nagle uzmysłowił sobie,
że zamiast tych dziesięciu słów najzupełniej wystarczy jedno.
- Znikaj - powiedział.
Opiekun zrobił, co mógł.
Karst w napięciu patrzył na ekran judasza. Widoczny na nim człowiek odwrócony był
plecami do kamery i zaglądał do wielkiego zbiornika operacyjnego umieszczonego w
gabinecie menedżera miasta. Jego gładko ogolona i naoliwiona głowa pobłyskiwała
rozproszonym wiatłem. Amalfi przyglądał się gociowi przez lewe ramię Karsta, mocno
zagryzając zęby na koniuszku nowego cygara.
- Co takiego! Ten facet jest równie łysy jak ja - powiedział Amalfi. - A przecież sądząc po
jego czaszce nie może mieć więcej niż jakie czterdzieci pięć lat. To prawie jeszcze
chłopak. Rozpoznajesz go, Karst?
- Jeszcze nie. Wszyscy Cenzorowie golą głowy. Gdyby tylko się odwrócił... O tak. To jest
Heldon. Ja sam widziałem go tylko raz, ale łatwo go rozpoznać, bo jak na Cenzora jest
bardzo młody. To niespokojny duch Wielkiej Dziewiątki. Niektórzy uważają go za
przyjaciela chłopów. W każdym razie jest mniej skory do chwytania za bat niż inni.
- Czego on może chcieć?
- Może sam nam powie - mruknął Karst, nie odrywając oczu od obrazu Cenzora.
- Pańska proba mnie zaskakuje - rozległ się z głonika stonowany głos Hazletona. - Cieszy
nas oczywicie możliwoć wiadczenia klientowi dodatkowych usług, ale nigdy nie
podejrzewalimy nawet, że w MMH istnieją urządzenia antygrawitacyjne.
- Niech mnie pan nie bierze za głupca, panie Hazleton - powiedział Heldon. - Wie pan
równie dobrze jak ja, że MMH był kiedy takim samym wędrowcem, jakim pańskie miasto
jest dzisiaj. Wiemy także, że tak jak wszyscy wędrowcy, pańskie miasto chciałoby mieć
swój własny wiat. Czy zechce mi pan przyznać choć tyle inteligencji?
- Jest pan moim gociem - odparł z obłudną kurtuazją głos Hazletona.
- Pozwolę sobie zatem powiedzieć, że jest dla mnie zupełnie oczywiste, iż próbujecie
wzniecić powstanie. Dołożylicie wszelkich starań, żeby ani na krok nie wychylić się poza
ustalenia naszego kontraktu, ale tylko dlatego, że po prostu boicie się go naruszyć,
podobnie zresztą jak my. W tej mierze chroni nas przed sobą ziemska policja. Wasz
burmistrz został powiadomiony, że nasi chłopi nie mają prawa rozmawiać z wami, ale
niestety ten zakaz odnosi się tylko do chłopów i nie obowiązuje was. Jeżeli nie jestemy w
stanie utrzymać swoich chłopów z dala od waszego miasta, to wy nie macie żadnego
obowiązku robienia tego za nas.
- Widzę, że zaoszczędził mi pan podnoszenia tej kwestii - powiedział gładko Hazleton.
- Owszem. Dodam także, że moim zdaniem ta wasza rewolucja, kiedy już wybuchnie,
odniesie zwycięstwo. Nie wiem, jaką broń możecie oddać w ręce chłopom, ale z pewnocią
jest to co znacznie lepszego niż wszystko, czym my dysponujemy. Nie mamy waszej
technologii. Moi koledzy nie zgadzają się z tym poglądem, ale ja jestem realistą.
- To interesująca teoria - powiedział głos Hazletona.
Zapadła krótka cisza, w której wyraźnie dało się słyszeć delikatne pukanie. Amalfi
natychmiast się domylił, że to Hazleton bębni palcami po blacie biurka, pozując na
rozbawionego i zarazem zniecierpliwionego. Heldon zachował kamienny wyraz twarzy.
- Cenzorowie uważają, że potrafią utrzymać swój stan posiadania - powiedział w końcu
Heldon. - Jeżeli przedłużycie swój pobyt tutaj poza termin przewidziany kontraktem,
wypowiedzą wam wojnę. Prawo byłoby po ich stronie, ale niestety zarówno prawo, jak i
ziemska policja są daleko stąd. Dlatego to wy wygracie. Ja chciałbym mieć pewnoć, że
pozostanie nam jaka możliwoć ucieczki.
- Stąd pańska proba w sprawie wiratorów?
- Włanie. - Heldon pozwolił sobie na kamienny umiech, który o kilka milimetrów zmienił
położenie kącików jego ust. - Będę z panem szczery, panie Hazleton. Jeżeli dojdzie do
wojny, będę walczył o utrzymanie tego wiata równie zacięcie jak pozostali Cenzorowie.
Przychodzę do pana wyłącznie dlatego, że tylko pan potrafi naprawić wiratory MMH. Nie
powinien pan oczekiwać, że mógłbym z tego powodu dopucić się jakiej zdrady.
Hazleton sprawiał wrażenie, że cierpi na ostry atak nieuleczalnej głupoty.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego miałbym ruszyć w pana sprawie choć jednym palcem -
powiedział.
- Proszę pomyleć. Cenzorowie będą walczyli, ponieważ uważają, że nie mają innego
wyjcia. Będzie to pewnie walka zupełnie beznadziejna, lecz mimo to przyniesie waszemu
miastu spore zniszczenia. Prawdę mówiąc, będą to zniszczenia tak duże, że nie da się ich
już usunąć... chyba że dopisze wam zupełnie nadzwyczajne szczęcie. Dalej: żaden z
Cenzorów - poza mną i jeszcze jednym członkiem Rady - nie wie, że wiratory MMH można
byłoby jeszcze uruchomić. A to oznacza, że nie będą próbowali za ich pomocą uciec,
zrobią natomiast wszystko, żeby was pokonać. Ale gdyby maszyny zostały naprawione, a
za ich sterami usiadł kto potrafiący je obsługiwać...
- Rozumiem - powiedział Hazleton. - Sugeruje pan, że MMH mógłby opucić tę planetę,
jeszcze zanim zostanie zupełnie zrujnowana. W zamian za to oferuje nam pan ten wiat i
daje szansę ograniczenia naszych własnych zniszczeń do minimum. Hm... Trzeba
przyznać, że to interesujące. Przyjmijmy zatem, że obejrzę te wasze wiratory i sprawdzę,
czy dadzą się uruchomić. Bez wątpienia wiele lat upłynęło od czasu, kiedy po raz ostatni
były używane, a nie konserwowany sprzęt szybko niszczeje. Jeżeli się okaże, że ciągle
jeszcze można z nimi co zrobić, to wrócimy do naszej rozmowy. Zgadza się pan?
- Chyba muszę, nie mam innego wyjcia - mruknął Heldon.
Amalfi dostrzegł jednak w oczach Cenzora błysk chłodnej satysfakcji. Rozpoznał ją
natychmiast, bo sam często dowiadczał podobnego uczucia, choć nigdy nie skrywał go tak
kiepsko. Wyłączył ekran.
- No i co? - spytał. - Co on knuje?
- Co niedobrego - powiedział Karst powoli. - Głupio byłoby zrobić co, co dałoby mu
przewagę. Przyczyny, które tu podał, nie są prawdziwe.
- Oczywicie, że nie - odparł Amalfi. - Kto podaje prawdziwe przyczyny? Och, czeć, Mark.
Jak ci się podobał nasz nowy przyjaciel?
Hazleton wyszedł z szybu windowego i zachwiał się lekko, stawiając stopę na sprężystym
betonie pokoju kontrolnego.
- To tłuk - powiedział - ale niebezpieczny. Wie, że czego nie wie. Wie także, że my nie
wiemy, do czego on zmierza, a w dodatku jest tutaj u siebie. Ta kombinacja może być
groźna.
- Mnie też to się nie podoba - powiedział Amalfi. - Kiedy wróg zaczyna przekazywać jakie
informacje, to znak, że trzeba mieć się na bacznoci. Czy mylisz, że rzeczywicie większoć
Cenzorów nic nie wie o możliwoci uruchomienia wiratorów?
- Jestem tego pewien - odezwał się niemiało Karst. - Cenzorowie nie wierzą nawet, że
przylecielicie tutaj odebrać im planetę. W każdym razie uważają, że nie może to być wasz
główny cel. A poza tym jestem przekonany, że nie ma to dla nich większego znaczenia.
- Jak to? - spytał Hazleton. - Dla mnie by miało i to duże.
- Pan nigdy nie był włacicielem kilku milionów chłopów - odparł Karst bez cienia złoliwoci. -
Pan zatrudnia chłopów i im za to płaci. Już samo to jest dla Cenzorów katastrofą. I nie
mogą jej zapobiec. Wiedzą, że pieniądze, którymi płacicie, są legalnie i że stoi za nimi cała
potęga Ziemi. Nie mogą nam zabronić ich zarabiania. Gdyby próbowali to zrobić,
powstanie wybuchłoby natychmiast.
Amalfi spojrzał na Hazletona. Miasto płaciło germanami. Tutaj były one prawnym rodkiem
płatniczym, ale w Galaktyce warte były tylko tyle co papier, na którym zostały
wydrukowane - przecież ich pokrycie stanowił bezwartociowy german. Czy Cenzorowie
mogli być aż tak niedoinformowani? Czy też po prostu MMH był tak stary, że nie posiadał
diraka? Przecież gdyby Cenzorowie go mieli, musieliby słyszeć o załamaniu
gospodarczym, które ogarnęło całą Galaktykę.
- A co z wiratorami? - spytał Amalfi. - Kto jeszcze sporód Wielkiej Dziewiątki mógłby co o
nich wiedzieć?
- Na pewno Asor - powiedział Karst. - On jest przewodniczącym Rady i największym
sporód nich fanatykiem religijnym. Powiadają, że w dalszym ciągu codziennie uprawia
wszystkie trzydzieci pozycji yogi Rygoru Semantycznego, w tym także wieszanie za brodę
na każdym szczeblu Drabiny Abstrakcji. Ale ponieważ prorok Maalvin na zawsze zabronił
ludziom lotów, to jest mało prawdopodobne, by Asor wyraził na nie zgodę.
- Ma swoje powody -powiedział Hazleton w zadumie. - Religia rzadko istnieje w zupełnym
oderwaniu od życia. Zwykle jest odbiciem społeczeństwa, na które oddziałuje. W
ostatecznym rozrachunku on się pewnie tych wiratorów boi. Mając taką broń można zrobić
niezłą rewolucję już w kilkaset osób, a taki feudalny system jak ten tutaj można by obalić
już pewnie w kilkadziesiąt. MMH bało się po prostu trzymać sprawne wiratory.
- Mów dalej, Karst - powiedział Amalfi, przerywając Hazletonowi niecierpliwym
podniesieniem ręki. - Co z pozostałymi Cenzorami?
- Jest tam jeszcze Bemajdi, ale on się w zasadzie nie liczy - powiedział Karst. - Niech
pomylę. Nie zapominajcie, że ja nigdy większoci z nich nie widziałem. Wydaje mi się, że
jedynym, który posiada jakie znaczenie, jest Larre. To taki gruby starzec o zaciętej twarzy.
Zwykle staje po stronie Heldona, ale rzadko trzyma ją do końca. Jego mniej niż resztę
będą martwiły zarobione przez chłopów pieniądze. Wymyli jaki sposób, żeby nam je
odebrać. Może na przykład ogłosi więto dla uczczenia wizyty Ziemian na naszej planecie?
Do niego należy zbieranie dziesięcin.
- Czy on mógłby pozwolić Heldonowi na reperację wiratorów MMH?
- Nie, chyba nie - powiedział Karst. - Mam wrażenie, że Heldon nie kłamał, kiedy
powiedział, że musi to zrobić w tajemnicy.
- Nie jestem tego taki pewien - mruknął Amalfi. - Nie podoba mi się to wszystko. Na
pierwszy rzut oka wygląda to na próbę wystraszenia nas stąd natychmiast po upływie
terminu przewidzianego kontraktem, a następnie odebrania chłopom zarobionych u nas
pieniędzy, i to przy pełnym poparciu policji. Ale kiedy się temu bliżej przyjrzeć, zakrawa to
na całkowite szaleństwo. Jak tylko policaje ustalą tożsamoć MMH, a nie zajmie im to dużo
czasu, rozwalą oba miasta, zacierając ręce z uciechy, że trafiła im się taka gratka.
- Czy to dlatego - spytał niepewnie Karst - że MMH było tym wędrowcem, który zrobił na
Thorze V... to, co zrobił?
Amalfi poczuł nagle, że żołądek zaczyna, wyprawiać mu dziwne harce i niebezpiecznie
podjeżdża do gardła.
- Zostawmy to, Karst - warknął. - Nie będziemy ciągnąć tej historii za sobą do Obłoku.
Powinnimy byli wyciąć ją z waszego kursu.
- Ja już znam tę historię - odparł spokojnie Karst. - I nie jestem nią zaskoczony.
Cenzorowie wcale się nie zmienili.
- Zapomnij o niej. Zapomnij, słyszysz?! Zapomnij, że kiedykolwiek ją słyszałe. Karst, czy
potrafisz na jedną noc zostać znów tępym wieniakiem?
- Mam wrócić do swojej chaty? - spytał Karst. - Mogłoby mi być doć niezręcznie. Moja
żona musiała już do tej pory wziąć sobie nowego mężczyznę...
- Nie, nie musisz wracać do żony. Chciałbym pójć z Hazletonem i obejrzeć te wiratory.
Trzeba zabrać trochę ciężkiego sprzętu i kto musi mi pomóc. Nie poszedłby ze mną?
Hazleton zmarszczył brwi.
- Heldona pan nie nabierze, szefie.
- Mylę, że mi się uda. On oczywicie wie, że wyedukowalimy niektórych z wieniaków, ale to
jest co, co nie dotarłoby do niego, nawet gdyby to zobaczył na własne oczy; nie pozwolą
mu obciążenia przeszłoci. On po prostu nie jest w stanie myleć o chłopach jako o istotach
rozumnych. Wie, że mamy ich tu u siebie tysiące, a jednak ta wiadomoć wcale go nie
przeraża. Uważa, że możemy ich uzbroić, nauczyć metod walki, jednym słowem
przekształcić w armatnie mięso, ale nie może sobie nawet wyobrazić, że chłop potrafi
nauczyć się czego więcej niż tylko sposobu trzymania jakiej pukawki; czego innego i
znacznie bardziej niebezpiecznego.
- Skąd pan jest tego taki pewien? - spytał Hazleton.
- Z analogii. Pamiętasz planetę Alfy Thety o nazwie Fitzgerald? Tę, której mieszkańcy
używali wielkiego zwierzęcia zwanego koniem, zupełnie do wszystkiego, od ciągnięcia
wozów po wycigi? No włanie. Przypućmy, że jej mieszkaniec odwiedziłby miejsce, gdzie,
jak słyszał, kilka koni nauczono mówić. Podczas pracy kto ofiarowuje mu pomoc i
podchodzi do niego, ciągnąc za sobą starą, kulawą szkapę w naciniętym na uszy
słomianym kapeluszu i tobołkiem na plecach. (Przepraszam cię, Karst, ale nie pora teraz
na delikatnoć). Przecież do głowy mu nie przyjdzie, że to włanie jeden z tych mówiących
koni. On po prostu w ogóle nie przywykł do mylenia o koniach w takich kategoriach.
- Zgoda - powiedział Hazleton, umiechając się na widok wyraźnie zbitego z tropu Karsta. -
Więc jaka od tej chwili obowiązuje strategia, szefie? Podejrzewam, że już ją pan dokładnie
obmylił. Czy jest pan gotów nadać jej wreszcie jaką nazwę?
- Niezupełnie - odparł burmistrz. - Chyba, że lubisz długie i skomplikowane okrelenia. Jest
to po prostu jeszcze jedno zagadnienie z dziedziny politycznego pseudomorfizmu.
A dostrzegając malujący się na twarzy Karsta wyraz sztucznego braku zainteresowania,
wyszczerzył zęby w umiechu i dorzucił:
- Albo też pokaz subtelnej sztuki doprowadzenia przeciwnika do tego, by rzucił w ciebie
swą własną głową.
ROZDZIAŁ 9
*
Dom
*
MMH było miastem osiadłym, od dawna wroniętym w kamienistą glebę i tak wytrwale
opierającym się wszelkim zmianom czasu jak las cenotafów. Także jego spokój miał w
sobie co z ciszy cmentarza, a Cenzorowie ze swymi podobnymi do wachlarzy oznakami
piastowanego urzędu przypominali braci zakonnych krążących między zastępami
zmarłych.
Przyczyny tej ciszy dały się wyjanić oczywicie bardzo prosto. W granicach miasta chłopom
wolno było się odzywać tylko w odpowiedzi na pytanie którego z Cenzorów, a tych ostatnio
było w miecie stosunkowo mało. Jeszcze mniej miało ochotę poniżać się do rozmowy z
jakimkolwiek chłopem. Dla Amalfiego ta cisza miała w sobie co z milczenia milionów
niewinnych ludzi bestialsko pomordowanych na Thorze V. Zastanawiał się, czy
Cenzorowie wciąż jeszcze słyszą to krwawiące milczenie.
Odpowiedź na to pytanie uzyskał niemal natychmiast. Mijany po drodze nagi, brązowy
wieniak obrzucił nadchodzących ukradkowym spojrzeniem i dostrzegłszy Heldona,
natychmiast podniósł palec do ust w najwyraźniej powszechnie obowiązującym gecie
uniżonoci i szacunku. Heldon ledwie kiwnął głową. Amalfi udawał, rzecz jasna, że nie
zwrócił na to żadnej uwagi, ale pomylał: To ma znaczyć "sza", prawda? Nie dziwię się. Ale
na to już za późno, Heldon; sekret się wydał.
Karst wlókł się za nimi, obrzucając od czasu do czasu czujnym spojrzeniem intensywnie
niebieskich oczu kroczącego dumnie przodem Heldona. Ostrożnoć ta okazała się jednak
zupełnie zbyteczna; Cenzor nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Weszli na
popadający w ruinę plac, w którego centrum wznosił się jaki prawie zupełnie pozbawiony
dawnych kształtów pomnik. Czas i pogoda tak bardzo nie miały dla niego litoci, że zatracił
wszelką szlachetnoć linii, jaką mógł kiedykolwiek posiadać. Amalfi pomylał w zadumie, że
sensownoć kształtów nie jest cechą wspólną wszystkim monumentom. Dla każdego
przeciętnego widza umieszczony na piedestale kamień był niczym innym jak zwykłym doć
dużym meteorem.
Przyglądając się jednak uważniej Amalfi dostrzegł, że wyrzeźbione we wnętrzu tego
czarnego bloku kształty i wolne przestrzenie musiały niegdy co znaczyć. W rodku bryły
stała kiedy potężna sylwetka ludzka, opierająca stopę na karku innej, znacznie
drobniejszej ludzkiej postaci. Obie otoczone kamienną materią, lecz zawieszone w
przestrzeni.
Heldon także przystanął, żeby popatrzeć na pomnik. W tym mężczyźnie toczyła się jaka
walka. Amalfi nie wiedział, co było jej powodem, ale potrafił się tego domylić. Heldon był
młody; stąd dopiero niedawno mógł zostać wybrany Cenzorem. Z tego, co mówił Karst,
jasno wynikało, że pozostali członkowie Wielkiej Rady Dziewięciu - Asor, Bemajdi i cała
reszta - byli nimi od samego początku. Jednym słowem, byli nie potomkami ludzi, którzy
zniszczyli Thora V, tylko nimi samymi, żyjącymi do dzi dzięki zazdronie strzeżonemu
sekretowi geriatryków.
Heldon spojrzał na monument. Postacie wyrzeźbione w jego wnętrzu dowodziły jasno, że
kiedy, dawno temu MMH dumą napawało to, co miasto zrobiło na Thorze V, i że najstarsi z
Wielkiej Dziewiątki, choć może przestali już być z tego dumni, nadal ponosili winę za tę
zbrodnię. Heldon, mimo iż sam nie przyczynił się do jej popełnienia, opowiedział się już
duchowo po stronie sprawców przyjmując godnoć Cenzora. Teraz zastanawiał się, czy nie
wystąpić po ich stronie także czynnie...
- Przed nami Świątynia - powiedział nagle, odwracając się gwałtownie od pomnika. -
Maszyneria znajduje się w jej podziemiach. O tej porze nie powinno tam być nikogo, kto by
się liczył, ale zawsze lepiej jest się upewnić. Proszę zaczekać.
N i k o g o, k t o b y s i ę l i c z y ł .To znaczy Cenzorów. Chłopi dla niego się nie liczyli.
Heldon podjął już decyzję - był Cenzorem. Uznał, że to, co stało się na Thorze V, było
także jego dziełem.
- A jeli nas kto zobaczy? - spytał Amalfi.
- Ten plac jest zwykle omijany z daleka. Na wszelki wypadek rozstawiłem w okolicy swoich
ludzi; mają rozkaz nie dopuszczać tutaj żadnych przechodniów. Jeli tylko nie oddali się
pan z tego miejsca, będzie pan zupełnie bezpieczny.
Zebrał jedną ręką swoje suknie i odszedł szybkim krokiem w kierunku ogromnego,
zwieńczonego lniącą kopułą budynku, znikając w jakim zaułku. Zza pleców dobiegł
Amalfiego piew Karsta. Chłop nucił niewprawnym, chropawym głosem jaką dziwną,
ludową pień. Jej melodia, mająca niegdy wiele wspólnego z miastem Kazań, liczyła sobie
zbyt wiele tysięcy lat, żaby Amalfi mógł ją rozpoznać, chociaż był doć muzykalny. Mimo to
burmistrz stwierdził nagle, że wsłuchuje się w pień Karsta w takim napięciu jak
zakapturzona sowa, tropiąca swym radarowym zmysłem polną mysz. Karst piewał:
...Jak wicher zawył słuszny gniew Maalvina,
Żagwią pożaru omiótł Uroczyska.
Sczezły ramiona podłych buntowników,
Noc oczy gwiazd zamknęła, a księżyce zgasły,
Niebo na rozkaz MMH
Runęło!...
Widząc, że Amalfi mu się przysłuchuje, Karst przerwał swoją pień z przepraszającym
gestem.
- Śpiewaj dalej, Karst - powiedział natychmiast Amalfi. - Jak to idzie dalej?
- Nie mamy na to czasu. Ta piosenka ma dziesiątki zwrotek. Każdy piewak dodaje do niej
przynajmniej jedną własną. Ale kończy się zawsze tak:
Czerwienią ich krwi zajaniało wzgórze,
Padły wzniosłe wieże, zatonęły w glinie.
Nie może żyć nikt, kto szydził z Maalvina,
Ziemia dusze ich zawodzące odtrąciła w przestrzeń.
Niebo na rozkaz MMH
Runęło!
- Wspaniale - powiedział ponuro Amalfi. - Alemy wpadli! Po uszy i jeszcze głębiej!
Dlaczego nie zapiewałe mi tego tydzień temu?
- Przecież to tylko stare ludowe podanie - powiedział Karst ze zdumieniem. - Co ono
takiego panu powiedziało?
- Powiedziało mi, dlaczego Heldon chce naprawić swoje wiratory. Wiedziałem, że wciska
mi jaką ciemnotę, ale nigdy nie przyszła mi do głowy ta stara laputańska sztuczka. Nowsze
miasta mają za słabe stępki, żeby co takiego ryzykować. Ale ci tutaj, przy swojej masie
mogą z nas zrobić nalenik! A my będziemy musieli siedzieć z założonymi rękami i się temu
przyglądać!
- Nie rozumiem...
- To zupełnie proste. Ten twój prorok Maalvin użył MMH jako kafara. Podniósł go, poleciał
nad swoich przeciwników i tam go znowu opucił, wbijając ich po prostu w ziemię. Ten
numer został wymylony, o ile dobrze pamiętam, nawet jeszcze przed rozpoczęciem lotów
kosmicznych. Karst, trzymaj się blisko mnie. Może będę ci musiał powiedzieć co pod
samym nosem Heldona, więc nie spuszczaj mnie z oczu... Ć, włanie nadchodzi.
Cienisty zaułek wypluł Cenzora jak nieprzetłumaczalne słowo. Heldon podszedł do nich
szybkim krokiem po kruszących się płytach chodnika.
- Panie burmistrzu - powiedział - jestemy gotowi przyjąć pańską cenną pomoc.
Stopa Heldona spoczęła na wystającym z podłogi, stożkowym kamieniu i mocno go
nacisnęła. Amalfi obserwował wszystko bardzo uważnie, ale nic się nie stało. Omiótł
wiatłem latarki nie wyróżniające się niczym szczególnym kamienne ciany podziemnej
komnaty i znów opucił je na podłogę. Zniecierpliwiony Heldon kopnął małą piramidkę z
całej siły.
Tym razem rozległ się ciężki zgrzyt protestu. Bardzo powoli, z przeraźliwym dudnieniem i
chrobotem, z podłogi zaczął podnosić się kamienny blok, wielkoci mniej więcej pięciu stóp
na dwie. Wyglądało na to, że z jednego końca musiał być zaczepiony na obrotowym
zawiasie lub osi. Promień latarki burmistrza przebił się przez czerń zionącą z odsłoniętego
otworu i ukazał wąskie schody prowadzące dalej w dół.
- Jestem głęboko rozczarowany - powiedział Amalfi. - Oczekiwałem, że spod podłogi
wyjdzie Jules Verne albo przynajmniej Dean Swift. No dobrze, Heldon, niech pan
prowadzi.
Cenzor zaczął ostrożnie schodzić unosząc lekko swoje suknie, by uchronić je przed
pokrywającą schody wilgocią. Karst szedł ostatni, nisko pochylony pod ciężarem wielkiej
paczki. Przez cienkie podeszwy sandałów burmistrz czuł chłód i olizłoć wąskich stopni, a
napierające z boków ciany ociekały maleńkimi strużkami nieprzyjemnej wilgoci. Amalfiego
ogarnęła przemożna chęć zapalenia cygara; czuł niemal jego potężny aromat przebijający
się przez stęchliznę podziemi. Niestety potrzebne mu były wolne ręce.
Zaczął już prawie mieć nadzieję, że może jednak wilgoć zupełnie zniszczyła wiratory
MMH, ale odegnał tę myl, zanim jeszcze zdążyła przybrać pełny kształt. To byłoby
najprostsze rozwiązanie obecnej sytuacji, lecz w końcowym efekcie katastrofalne. Jeżeli ta
planeta miała kiedykolwiek stać się prawdziwym domem, to Międzygwiezdny Mistrz
Handlu musiał móc latać.
Jak zabezpieczyć się przed nim, kiedy już będzie zdolny do wzniesienia się w powietrze -
tego w dalszym ciągu nie wiedział. Jak zawsze w sytuacjach podbramkowych, tak i teraz
liczył wyłącznie na intuicję.
Schody skończyły się raptownie, ustępując miejsca, małej salce, tak ciasnej, przejmująco
zimnej i wilgotnej, że właciwie należałoby nazwać ją pieczarą. Promień latarki błądził po
niej przez chwilę i zatrzymał się na owalnych drzwiach pokrytych grubą warstwą jakiego
matowego metalu - prawie na pewno ołowiu. Więc wiratory MMH pracowały "na gorąco?!"
Już to było złą wiadomocią. Ustalało datę ich produkcji na lata znacznie wczeniejsze niż
nawet w najmniej optymistycznych szacunkach zakładał Amalfi.
- Więc to tu? - spytał.
- Tu - potwierdził Heldon, pociągając jaką niewidoczną dźwignię.
Przedpotopowe jarzeniówki zamigotały nerwowo, nabierając powoli swego niebieskawego
życia, w miarę tego jak coraz szerzej otwierały się drzwi grodzi. Ich wiatło zalniło na
czystych, nie pokrytych żadnym nalotem płaszczach maszyn. Amalfi poczuł ukłucie
przelotnego rozczarowania - powietrze w tym pomieszczeniu było zupełnie suche.
Najwyraźniej drzwi były zawsze szczelnie zamknięte. Rozejrzał się wród wielkiej iloci
nagromadzonego tu sprzętu, szukając pulpitów kontrolnych lub ich odpowiedników.
- No więc? - spytał ochrypłym głosem Heldon. Sprawiał wrażenie człowieka z trudem
skrywającego szalone napięcie. Amalfiemu przyszło nagle na myl, że strategia Heldona
może rzeczywicie być jego zupełnie osobistym pomysłem, a nie wynikiem oficjalnych
ustaleń Wielkiej Dziewiątki. W takim przypadku, gdyby koledzy zastali Heldona w tym
włanie miejscu, w towarzystwie burmistrza wrogiego miasta, sytuacja Cenzora byłaby nie
do pozazdroszczenia. - Czy nie ma pan zamiaru przeprowadzić jakich pomiarów?
- Oczywicie - powiedział Amalfi. - W pierwszej chwili zaskoczyła mnie tylko trochę ich
wielkoć, to wszystko.
- Jak pan wie, są bardzo stare - powiedział Heldon. - Dzisiaj buduje się bez wątpienia
znacznie większe.
To oczywicie było nieprawdą. Nowoczesne wiratory były prawie dziesięć razy mniejsze. Ta
uwaga obudziła nowe wątpliwoci co do prawdziwego statusu Heldona. Amalfi
przypuszczał, że poza przeprowadzeniem testów Cenzor nie pozwoli mu nawet dotknąć
swoich wiratorów; że w MMH jest mnóstwo ludzi mogących wykonać każdy remont na
podstawie dokładnych wskazówek; że sam Heldon - i każdy z pozostałych Cenzorów -
będzie wykazywał dostateczną znajomoć tematu, by pojąć wszystkie wyjanienia, jakich
Amalfi mógłby im udzielić. Teraz nie był tego taki pewien, a to, ile swoich własnych
przeróbek w maszynach mógłby zrobić nie ryzykując, że zostanie wykryty, zależało włanie
od odpowiedzi na te wszystkie pytania.
Burmistrz wspiął się na mały pomost biegnący wzdłuż pokryw generatorów i zatrzymał się,
spoglądając w dół na Karsta.
- Czego tam, głupku, sterczysz? - rzucił z irytacją. - Chodź tu na górę z tymi narzędziami.
Karst posłusznie wspiął się po metalowych stopniach; tuż za nim wdrapał się na nie
Heldon. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, Amalfi szukał przez chwilę w płaszczu
ochronnym generatora drzwiczek kontrolki, znalazł je i otworzył. Wewnątrz znajdowało się
co, co wyglądało na potężny obwód prostowniczy, połączony ze wzmacniaczem jakiego
urządzenia kontrolnego - zapewne cyfrowego komputera. Wzmacniacz zawierał mnóstwo
lamp próżniowych, których żarniki otrzymywały prąd stały z osobnego źródła zasilania.
Amalfi w całym swoim życiu nie widział tylu lamp próżniowych naraz.
Karst schylił się nisko i postawił pakunek na podecie. Amalfi wyciągnął z niego kawałek
cienkiego, czarnego kabla i wetknął dwubolcową wtyczkę do pobliskiego gniazdka.
Umocowana na drugim końcu przewodu maleńka lampka zalniła neonową czerwienią.
- Wasz komputer ciągle jeszcze działa - zakomunikował. - Czy dobrze, to już inne
zagadnienie. Czy mogę włączyć resztę?
- Ja to zrobię - powiedział Heldon. Zszedł w dół po metalowych schodach i ruszył ku wyjciu
z sali.
Amalfi natychmiast zaczął szeptać nieruchomymi wargami do drzwiczek kontrolnych
generatora. To, co wydobywało się z jego ust, musiało brzmieć w uszach Karsta doć
niesamowicie. Technika mówienia bez poruszania wargami polega po prostu na
zastępowaniu zgłosek, których artykulacja wymaga ruchu warg - takich jak na przykład "w"
- zgłoskami artykułowanymi językiem i gardłem - takimi jak na przykład "y". Jeżeli taki
dźwięk odbierany jest z wnętrza komory akustycznej, tak jak to się dzieje w przypadku
stosowania mikrofonu krtaniowego, nie różni się on zbytnio od zwykłej mowy; jest tylko
trochę mniej wyraźny. Słyszany jednak z zewnątrz krtani, zaczyna brzmieć jak bełkot
pijanego drwala.
- Obserwuj Heldona, Karst. Zobacz, który przycisk uruchomi i zapamiętaj jego położenie.
Jasne? To wietnie.
Lampy zaczęły się żarzyć. Karst skinął głową, prawie zupełnie niezauważalnie. Cenzor
obserwował z dołu, jak Amalfi sprawdza wszystkie ciągi.
- Czy da się je uruchomić? - zawołał stłumionym głosem, jakby bał się mówić głoniej.
- Mylę, że tak. Jedna z tych lamp nabiera powietrza, a tu i tam na pewno trzeba będzie
dokonać niezbędnych, małych napraw. Zanim zabierze się pan do realizacji jakiego
ambitnego zadania, lepiej niech pan wszystko posprawdza. Ma pan chyba urządzenia do
testowania lamp?
Na twarzy Heldona pojawiła się wyraźna ulga, choć starał się jak mógł, żeby jej po sobie
nie pokazać. Prawdopodobnie bez najmniejszych kłopotów udałoby mu się wprowadzić w
błąd którego ze swoich kolegów; ale dla Amalfiego, który jak każdy burmistrz wędrowca
równie dobrze rozumiał parataksyczną "mowę" mięni jak normalnie wypowiadane słowa,
wyraz twarzy Heldona był równie czytelny jak podpisane owiadczenie.
- Oczywicie - odparł Cenzor. - Czy to wszystko?
- Skądże znowu. Uważam, że powinien pan usunąć z połowę tych obwodów, instalując
wszędzie, gdzie się da, tranzystory. Możemy wam sprzedać potrzebny do tego german i to
po oficjalnym kursie. Według moich szacunków na każdy zespół przypada tutaj dwiecie do
trzystu lamp i jeżeli która z nich nawali w czasie lotu... Cóż, jest tylko jedno słowo na
okrelenie tego, co by się wtedy stało: mierć.
- Czy mógłby nam pan pokazać, jak to zrobić?
- Chyba tak - odparł burmistrz. - Jeżeli pozwoli mi pan obejrzeć cały system napędowy, to
będę mógł powiedzieć panu wszystko dokładnie.
- Zgoda - powiedział Heldon. - Ale bez żadnej zwłoki. W najlepszym wypadku mogę liczyć
jeszcze tylko na pół dnia swobody.
To było lepiej niż Amalfi się spodziewał; o niebo lepiej. Mając tyle czasu, mógł przeledzić
wystarczającą iloć doprowadzeń, żeby zlokalizować główny pulpit sterowniczy. Wyraz
twarzy Heldona. zupełnie nie pasował do treci jego słów i to głęboko Amalfiego niepokoiło,
ale w tej chwili nic nie mógł na to poradzić. Wyciągnął z tobołka Karsta papier i zaczął
szybko szkicować schemat całego okablowania.
Po uzyskaniu doć przejrzystego obrazu połączeń pierwszego generatora, blokowe ujęcie
głównych zespołów drugiej maszyny okazało się znacznie łatwiejsze. Chociaż wykonanie
rysunków trwało doć długo, Heldon nie okazywał żadnych oznak zniecierpliwienia czy
zmęczenia.
Trzeci wirator dopełnił całoci obrazu, zmuszając Amalfiego do głębokiego zastanowienia
się, do czego mogła służyć czwarta maszyna. Okazało się, że był to buster, przeznaczony
do kompensowania strat mocy pozostałych zespołów napędowych w tych momentach,
kiedy główna krzywa ich ciągu odbiegała od poziomu dyktowanego jej przez prymitywny,
ogólny obwód regeneracyjny. Buster włączony był w tylną częć pętli sprzężenia
zwrotnego, chyba raczej za komputerem niż przed nim, tak że wszystkie poprawki
komputera musiały przechodzić włanie przez niego. Amalfi był zupełnie pewien, że na
skutek takiego ustawienia każda wprowadzona poprawka musiała wywoływać potężną
"falę kompensacyjną". Połączenia wiratorów MMH musiał dokonać chyba jaki
australopitek.
Ale miasto mogło za ich pomocą latać. I tylko to się liczyło.
Amalfi zakończył swoje badania i wyprostował się z trudem, mocno napinając mięnie
bolących pleców. Nie miał pojęcia, ile godzin mu to wszystko zabrało; miał wrażenie, że
całe miesiące. Heldon w dalszym ciągu przyglądał mu się równie czujnym wzrokiem jak
przedtem i tylko granatowe cienie pod oczami wskazywały na to, że bardzo jest zmęczony.
A Amalfi nie znalazł w podziemnej komnacie żadnego miejsca, z którego można by
kontrolować pracę wiratorów MMH. Pulpit sterowniczy musiał znajdować się gdzie indziej.
Główny kabel prowadzący do wszystkich urządzeń kontrolnych znikał w rurze biegnącej do
sklepienia pieczary, a zapewne i wyżej.
...Niebo na rozkaz MMH
Runęło!...
Amalfi ziewnął ostentacyjnie i pochylił się znowu, by umocować pokrywę na pulpicie
obserwacyjnym dopełniającego generatora. Karst leżał zwinięty w kłębek na podłodze
obok niego i spał naprawdę. Było mu chyba zupełnie wygodnie, bo leżał rozprężony i
leciutko umiechał się przez sen. Wyglądał jak kot drzemiący na wysokim gzymsie. Heldon
nie spuszczał ich z oczu.
- Będę musiał sam to panu zrobić - powiedział Amalfi. - To doć poważna robota; może
potrwać tygodnie.
- Oczekiwałem, że pan to powie - odparł Heldon. - I z przyjemnocią dałem panu czas, żeby
mógł pan wszystko dokładnie sobie obejrzeć. Jednak chyba nie będziemy robić żadnych
zmian.
- Ale one są potrzebne.
- Możliwe. Ale ta maszyneria musi mieć ogromny współczynnik bezpieczeństwa, bo
inaczej nigdy nie bylibymy w stanie jej uruchomić także i w przeszłoci. - Nie "nasi
przodkowie", lecz "my", zauważył Amalfi. - Musi pan zrozumieć, panie burmistrzu, że nie
możemy ryzykować żadnych poprawek robionych przez pana. My sami nie jestemy w
stanie ich nadzorować, a przyjęcie nieprawdopodobnego założenia, że dzięki pańskim
usprawnieniom zwiększy się efektywnoć działania tych maszyn, byłoby zupełnie
nierozsądne. Jeżeli te maszyny mogą w ogóle działać w swym obecnym stanie, to
będziemy musieli się tym zadowolić.
- Och, oczywicie, że będą działały przez jaki czas - powiedział Amalfi zabierając się do
metodycznego pakowania swoich przyrządów. - Ale kategorycznie twierdzę, że wcale nie
są takie bezpieczne, a ryzyko związane z podjęciem na nich lotu jest ogromne.
Heldon wzruszył ramionami i zszedł po spiralnych, metalowych schodach na podłogę sali.
Amalfi poszperał chwilę w swojej torbie, a potem ostentacyjnie kopnięciem obudził Karsta.
Kopnął wcale mocno; zdawał sobie sprawę z tego, że granie komedii przed człowiekiem
od urodzenia nawykłym do pilnego obserwowania wszelkich ludzkich reakcji może
przynieć nieobliczalne skutki. Gestem wskazał chłopu, że ma podnieć bagaż, i ruszył za
Heldonem.
Cenzor umiechnął się, ale nie był to umiech przyjemny.
- Nie są bezpieczne? - spytał. - No cóż, zawsze je za takie uważałem. Ale teraz odnoszę
wrażenie, że stwarzane przez nie niebezpieczeństwo jest głównie politycznej natury.
- Jak to? - spytał Amalfi, starając się uspokoić oddech.
Poczuł nagle, że jest zupełnie wykończony. Wszystko to trwało... Właciwie ile czasu to
trwało? Nie miał najmniejszego pojęcia.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, która jest godzina, panie Amalfi?
- Chyba już ranek - odparł Amalfi tępo, poprawiając zsuwający się z lewego ramienia
Karsta pakunek. - W każdym razie musi być cholernie późno.
- Jest rzeczywicie bardzo późno - powiedział Heldon, już nawet nie starając się ukrywać
swoich uczuć. Wyraźnie triumfował. - Kontrakt między miastami wygasł dzi w południe. W
tej chwili jest prawie pierwsza. Spędzilimy tutaj całą noc i ranek. A pańskie miasto w
dalszym ciągu pozostaje na naszej planecie, co jest jawnym pogwałceniem umowy, panie
burmistrzu...
- To niedopatrzenie...
- Nie, to zwycięstwo! - Heldon wyciągnął spomiędzy fałdów swojej szaty małą srebrną
rurkę i mocno w nią dmuchnął. - Burmistrzu Amalfi, może się pan uważać za jeńca
wojennego.
Mała srebrna rurka nie wydała żadnego słyszalnego dźwięku, ale w sali jak spod ziemi
wyrosło dziesięciu mężczyzn: Wymierzone w Amalfiego mezonowe karabiny były bardzo
starego typu, pewnie jeszcze sprzed czasów Kamermana, tak jak i wiratory MMH. I tak jak
wiratory wyglądały na zupełnie zdatne do użytku.
Karst zamarł. Amalfi ożywił go ukradkowym kuksańcem w żebra i zaczął przekładać
zawartoć swojej własnej małej walizeczki do pakunku Karsta.
- Przypuszczam, że wezwalicie już policję? - spytał.
- O, dawno temu. Do tej pory tę drogę ucieczki macie już na pewno odciętą. Pozwolę sobie
dodać, że jeżeli miał pan nadzieję znaleźć tu na dole jakie urządzenia sterujące, które
mógłby pan bez przeszkód uszkodzić, a których tak długo pozwoliłem panu szukać, to
uważał mnie pan za zbyt wielkiego głupca.
Amalfi nie odezwał się ani słowem. W dalszym ciągu metodycznie przepakowywał swoje
przyrządy.
- Wykonuje pan za dużo ruchów, panie Amalfi. Proszę podnieć ręce do góry i powoli się
odwrócić.
Amalfi podniósł ręce i odwrócił się. W każdej dłoni trzymał mały, czarny przedmiot,
kształtem i wielkocią przypominający jajko.
- Rzadko się mylę w ocenie czyjej głupoty - powiedział tonem przyjacielskiej pogawędki. -
Widzi pan, co tu trzymam. Upuszczę jedno z nich lub nawet oba, jeżeli zostanę
zastrzelony. Mogę je oczywicie upucić i bez tego. Mam już po dziurki w nosie tego
waszego upiornego zacianka.
Heldon prychnął pogardliwie.
- Materiały wybuchowe? Gaz? To mieszne. Nic tak małego nie może zniszczyć swym
wybuchem całego miasta, a maski pan sam nie ma. Czy pan mnie uważa za zupełnego
durnia?
- Tu nie ma co uważać; tego, że pan nim jest, dowiodły wydarzenia - odparł Amalfi
spokojnie. - Prawdopodobieństwo, że kiedy znajdę się już w MMH, będziecie mnie chcieli
złapać w jaką pułapkę, było bardzo duże. Mogłem je zmniejszyć zabierając ze sobą
obstawę. Nie zna pan jeszcze chłopców z moich oddziałów specjalnych. To twardzi
zawodnicy, a nudzą się już od tak dawna, że z przyjemnocią zabawiliby się z pańską
strażą pałacową. Czy nie przyszło panu do głowy, że opuciłem swoje miasto bez straży
przybocznej tylko dlatego, że znam lepszy sposób zapewnienia sobie bezpieczeństwa?
- Za pomocą jajek - powiedział Heldon pogardliwie.
- Prawdę mówiąc, to r z e c z y w i c i e są jajka. Ta czarna farba to barwnik analinowy,
którym pokryto ich skorupy dla ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem. Zawierają
embriony piskląt zaszczepionych zmutowanymi szczepami ziemskich riketsji,
wywołujących riketyfilis. Ta szczególna odmiana przenosi się drogą powietrzną, a okres jej
inkubacji wynosi dwie godziny. Wyhodowalimy ją w swoim własnym laboratorium broni
biologicznej, korzystając przy tym z dowiadczeń pewnego miasta specjalizującego się w
agronomii. Tylko dwa jajka; ale gdybym je upucił, czołgalibycie się za mną całą drogę stąd
aż do mojego miasta, błagając o zastrzyk odpowiednich antybiotyków. Bo te też
wyhodowalimy.
Zapadła krótka cisza, tym bardziej martwa, że słychać w niej było ochrypły oddech
Cenzora. Uzbrojeni mężczyźni patrzyli nieswojo na czarne jajka, a wyloty luf ich karabinów
przestały już tworzyć nieskazitelnie równą linię. Amalfi wybrał swoją broń z wielką
starannocią. Statyczne społeczeństwa feudalne tradycyjnie i panicznie boją się zarazy - za
blisko ją znają.
- Pat - powiedział w końcu Heldon. - W porządku, panie Amalfi. Pan i pański niewolnik
macie glejt na opuszczenie tej sali...
- Tego budynku. Jeżeli będąc na schodach usłyszę najlżejszy szmer pocigu, rozbiję panu
te jajka na głowie. Nawiasem mówiąc, one doć potężnie wybuchają. Te riketsje wytwarzają
w żywiącym je płodzie ogromne iloci gazu.
- Zgoda - rzucił Heldon przez zacinięte zęby. - Z tego budynku. Ale nic pan na tym nie
wygrał, panie Amalfi. Jeżeli uda się panu dotrzeć w porę do swego miasta, to będzie pan
tylko wiadkiem zwycięstwa odnoszonego przez MMH; zwycięstwa, do którego pan sam się
przyczynił. Mylę, że będzie pan zaskoczony widząc, jak bardzo g r u n t o w n i e potrafimy
zwyciężać.
- Muszę pana zmartwić, Heldon - powiedział Amalfi twardym, lodowatym i zupełnie
pozbawionym litoci głosem - ale nie będę. Wiem wszystko o MMH. Tutaj kończy się droga
Wciekłych Psów. Kiedy będzie pan umierał, pan i pańscy Mistrzowie Międzygwiezdnego
Handlu - p a m i ę t a j c i e o T h o r z e V!
Twarz Heldona nabrała koloru kredowego papieru, podobnie jak twarze kilku żołnierzy. A
potem pulchne, purchawkowate policzki Cenzora stały się nagle krwicie czerwone.
- Niech się pan wynosi! - wychrypiał prawie niedosłyszalnie. I osiągając raptem najwyższe
rejestry swego głosu, krzyknął histerycznie: - Precz! Precz!
Żonglując niedbale jajkami, Amalfi podszedł do ołowianej grodzi przeciwpromiennej. Karst
ruszył chwiejnym krokiem tuż za nim. Kiedy mijał Heldona, skulił się w sobie. Amalfi
pomylał, że chłop chyba nieco przesadza z tym graniem swej roli, ale Cenzor niczego nie
zauważył. Dla niego Karst mógł równie dobrze być... koniem.
Ołowiane drzwi zatrzasnęły się z ponurym dudnieniem, odcinając ich od widoku
przerażonej i wciekłej zarazem twarzy Heldona i pobłysku jarzeniowego wiatła,
odbijającego się w obudowach starożytnych wiratorów. Amalfi wsunął rękę do pakunku
Karsta. Odłożył jedno jajko do krzemopiankowego etui i wyciągnął niepozornie
wyglądający pistolet przyspieszeniowy. Szybkim ruchem wsunął go sobie za pasek od
spodni.
- A teraz na górę, Karst. Nie ma chwili do stracenia. Szybciej, idę tuż za tobą. Nie masz
jakiego pomysłu, gdzie mogłyby być te pulpity sterownicze? Prowadzące do nich przewody
znikały gdzie w suficie piwnicy.
- Na szczycie Świątyni - odparł bez namysłu Karst. Wspinał się błyskawicznie, biorąc po
kilka wąskich stopni naraz i pomimo dźwiganego na plecach ciężaru wydawał się to robić
bez najmniejszego wysiłku. - Tam na górze jest Gwiezdna Komnata, miejsce spotkań
Rady Dziewięciu. Ale pojęcia nie mam, jak się do niej dostać.
Wpadli do chłodnego, kamiennego przedsionka. Światło latarki Amalfiego przebiegło
szybko po całej podłodze i natrafiło na wystającą z niej piramidkę. Karst natychmiast ją
kopnął. Z przeciągłym jękiem kamienny blok opadł na wylot schodów z podziemi,
zmieniając się w jedną z wielu płyt granitowej posadzki. Na pewno był jaki sposób, żeby
uruchomić ten mechanizm spod spodu, ale Heldon powinien mocno się zawahać przed
jego użyciem. Kamienna płyta poruszała się z ogromnym hałasem, który nawet z dużej
odległoci ostrzegłby Amalfiego, że jest cigany. Na pierwszy jej zgrzyt burmistrz "zniósłby"
swoje czarne jajko, a Heldon dobrze o tym wiedział.
- Masz się natychmiast wydostać z miasta, zabierając ze sobą wszystkich chłopów, jakich
uda ci się namówić - powiedział Amalfi. - Ale trzeba wszystko dobrze wyliczyć w czasie.
Kto musi nacisnąć ten wyłącznik, którego położenie kazałem ci zapamiętać, ale ja sam nie
mogę tego zrobić. Muszę dostać się do Gwiezdnej Komnaty. Heldon domyli się, że tam
idę, i ruszy za mną. Kiedy on już tędy przejdzie, Karst, ty musisz zejć z powrotem na dół i
włączyć te wszystkie generatory.
Przed nimi wyrosły te same niskie drzwi, którymi Heldon wprowadził ich do Świątyni. W
górę biegły od nich jakie następne schody; dołem sączyło się przez nie dzienne wiatło.
Amalfi uchylił starą furtę na pół cala i wyjrzał na zewnątrz. Pomimo ostrego słońca
wczesnego popołudnia, stłoczone blisko siebie, przysadziste budynki MMH rozsiewały w
prowadzącym do Świątyni zaułku gęsty półmrok. Chodnikiem po przeciwnej stronie uliczki
przechodziło kilku sennookich chłopów, a za nimi na wpół piący Cenzor.
- Będziesz umiał trafić z powrotem do tamtej krypty? - spytał Amalfi szeptem, zostawiając
drzwi uchylone.
- Tam jest tylko jedna droga.
- To dobrze. Więc wracaj. Zrzuć tutaj, za drzwiami ten tłumok. Nie będzie nam już
potrzebny. Jak tylko oddział Heldona przejdzie tymi schodami w górę, pędź i włącz te
generatory. A potem uciekaj z miasta. Będziesz miał na to jakie cztery minuty, bo tylko tyle
będą się rozgrzewały te wszystkie lampy, więc nie trać ani sekundy. Wszystko
zrozumiałe?
- Tak, ale...
Nad Świątynią przetoczyło się co jakby lawina żwiru i powoli przycichło w oddali. Amalfi
zamknął jedno oko, a drugie podniósł błagalnie do nieba.
- Rakiety - powiedział z westchnieniem rezygnacji. - Czasami sam się sobie dziwię, że
nalegałem na wybór tak strasznie prymitywnej planety. No cóż, może jeszcze kiedy
nauczę się ją kochać. Powodzenia, Karst.
Odwrócił się w kierunku schodów.
- Złapią pana - powiedział cicho Karst.
- Nie złapią. Nie Amalfiego. I bez żadnych "ale", Karst. Trzymaj się.
Nad Świątynią przeleciała rakieta, a skąd z daleka dobiegł odgłos potężnej eksplozji.
Niczym szarżujący nosorożec, Amalfi rzucił się w górę schodów prowadzących do
Gwiezdnej Komnaty.
Schody były długie, lekko kręte i bardzo ciasne, a do tego ich stopnie doprowadzały
Amalfiego do szału swymi rozmiarami - były bardzo małe. Przypomniał sobie jednak, że
Cenzorowie nigdy nie wchodzili po nich sami; na górę wnosili ich na swych ramionach
chłopi. Takie lilipucie schody wietnie nadawały się do pewnego stawiania na nich stóp, ale
nie do szybkiego wspinania się na górę.
Na ile mógł się zorientować, schody wznosiły się łagodnie wzdłuż zewnętrznej krzywizny
kopuły Świątyni, robiąc półtorej ruby przed osiągnięciem jej szczytu. Dlaczego? Przecież
nawet na plecach chłopów Cenzorowie nie kazaliby się nosić w górę tak długich schodów
zupełnie bez powodu. Dlaczego zamiast na szczycie Świątyni Gwiezdna Komnata nie
mogła znajdować się na przykład w podziemiach razem z wiratorami?
Amalfi nie zdążył jeszcze pokonać pierwszego półkola spirali, kiedy przynajmniej jeden
powód takiej lokalizacji sali narad stał się dla niego zupełnie oczywisty. Widocznie
Świątynia zaczęła wypełniać się wiernymi, bo przez szczeliny w wewnętrznej cianie kopuły
zaczął się sączyć dochodzący z dołu szmer ludzkiej mowy. W miarę tego jak burmistrz
wspinał się coraz wyżej, chóralny szmer rozpadał się na grupy o coraz mniejszej liczbie
głosów, aż wreszcie można, było odróżnić i zrozumieć słowa wypowiadane przez
poszczególne osoby. Tam w górze, w matematycznym rodku półkuli, stanowiącym
podłogę Gwiezdnej Komnaty, architektowi udało się stworzyć idealną galerię szeptów.
Przyłożywszy ucho do akustycznego sklepienia, każdy Cenzor mógł usłyszeć najciszej
nawet wypowiedziane słowo każdego z zebranych na dole.
Amalfi musiał przyznać, że pomysł był genialny. Spiskowcy wszystkich planet
wznoszących wiątynie uważają je za idealne miejsce do bezpiecznego prowadzenia
wszelkich konspiracyjnych rozmów. W przekonaniu Amalfiego każda planeta zezwalająca
u siebie na istnienie kociołów, skazana była, wczeniej czy później na jaką rewolucję.
Sapiąc jak morwin wwlókł się na ostatnie stopnie długich, lewoskrętnych schodów i znalazł
się twarzą w twarz z solidnie zamkniętymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Pokrywające je
pseudobizantyjskie płaskorzeźby patrzyły na niego wyniole i ironicznie. Nie tracąc ani
chwili na ich podziwianie, rąbnął je z całej siły w sam rodek, tuż pod dwiema gałkami z
krzycząco sztucznych szafirów. Drzwi z hukiem odskoczyły na obie strony.
Rozczarowanie zatrzymało go na chwilę w progu. Komnata była zbliżoną do koła elipsą,
umeblowaną z klasztorną surowocią jednym drewnianym stołem i dziewięcioma
odsuniętymi pod ciany krzesłami. Nie było tu ani żadnych pulpitów sterowniczych, ani
żadnego miejsca, w którym mogłyby być ukryte. Sala była zupełnie pozbawiona okien.
Włanie ten brak okien wszystko mu wyjanił. Drugim, najważniejszym powodem, dla
którego Gwiezdna Komnata musiała być umieszczona, na szczycie kopuły Świątyni, było
to, że gdzie w jej wnętrzu kryła się kabina pilota. A w takim starym miecie jak MMH
oznaczało to koniecznoć zapewnienia w niej znakomitej, bezporedniej widocznoci.
Wymagało usytuowania kabiny na najwyższym budynku miasta, tak aby zapewnić pilotowi
kąt widzenia maksymalnie zbliżony do pełnego. Płynął stąd wniosek, że Amalfi
najwyraźniej nie znalazł się jeszcze dostatecznie wysoko.
Spojrzał w górę, na sufit. Jedna z kamiennych płyt miała maleńkie wyżłobienie, niewiele
większe niż pięciogermanowa moneta. Jej plaski brzeg był mocno zniszczony.
Amalfi umiechnął się i zajrzał pod drewniany stół. Oczywicie zgadł - pod blatem, w
metalowych uchwytach wisiał drewniany drąg, zakończony z jednej strony zakrzywionym
hakiem, do złudzenia przypominający halabardę. Wyrwał go szybkim ruchem, podniósł do
pionu i wcisnął jego szpiczasty koniec w wyżłobienie w płycie.
Kamienna tafla doć łatwo opadła w dół, umocowana z jednego końca na takiej samej osi
jak blok przesłaniający wejcie do podziemi; przodkowie Cenzorów nie mieli przekonania do
zmieniania swoich inżynieryjnych zasad. Wolny koniec płyty dotykał teraz niemal stołu,
tworząc w ten sposób doć stromą pochylnię. Amalfi wskoczył na blat i zaczął się na nią
wdrapywać. Kiedy dochodził już do jej szczytu, reprezentowany przez niego zmienny
rodek ciężkoci uruchomił jaki przeciwważny mechanizm i płyta wróciła do poprzedniego
położenia, sama przenosząc go resztę drogi w górę.
Tym razem trafił niewątpliwie do kabiny kontrolnej. Pomieszczenie, w którym się znalazł,
było małe, ciasno zastawione tablicami rozdzielczymi, ledwie widocznymi spod
pokrywających je pokładów kurzu. Cztery ogromne iluminatory ukazywały niemal pełną
panoramę miasta w każdym kierunku geograficznym, a wykonane z grubego szkła
sklepienie kabiny zapewniało doskonałą widocznoć przestrzeni rozciągającej się ponad
MMH. Na jednej z tablic rozdzielczych płonęło intensywne zielone wiatełko. Kiedy ruszył w
jego kierunku - zgasło.
To Karst odciął dopływ energii. Amalfi miał nadzieję, że chłopakowi uda się jako wydostać
ze Świątyni. Zdążył go już bardzo polubić. Było co takiego w jego cichej, zaciętej,
niewzruszonej odwadze i w żarłocznoci jego zgłodniałej inteligencji, co przypominało
Amalfiemu kogo, kogo znał bardzo dawno temu. Że tym kim był on sam, wtedy, kiedy
kończył pierwsze dwadziecia pięć lat swego życia, burmistrz nie wiedział; nikt kto mógłby o
tym powiedzieć, już nie żył.
Obsługa wiratorów jest w zasadzie prosta. Amalfi nie miał żadnych trudnoci z ustawieniem
i zablokowaniem urządzeń kontrolnych, tak jak było mu to potrzebne, ani z wykonaniem
kilku bardzo specyficznych aktów sabotażu. Większym problemem okazało się natomiast
zamaskowanie tego, co zrobił, bo każdy najmniejszy jego, ruch pozostawiał wyraźne znaki
na pokrywającym wszystko kurzu. Rozwiązał ten problem w jedyny możliwy sposób; zdjął
koszulę i zaczął nią wywijać na wszystkie strony, jakby się opędzał od roju szerszeni
nacierających na niego ze wszystkich stron. Rezultat wywołał u niego atak tak
gwałtownego kaszlu i kichania, że oczy zaszły mu łzami, ale poza tym całkowicie go
zadowolił.
Teraz pozostało mu już tylko wydostać się ze Świątyni.
Ze znajdującej się pod spodem Gwiezdnej Komnaty dobiegały już jakie odgłosy, ale na
razie nie obawiał się jeszcze bezporedniego ataku. Ciągle miał przy sobie czarne jajko, a
Cenzorowie wietnie zdawali sobie z tego sprawę. Co więcej, wciągnął na górę halabardę,
więc żeby się dostać do pokoju kontrolnego, Cenzorowie musieliby się wspinać sobie po
plecach. Ich kondycja fizyczna nie bardzo pozwalała na takie wyczyny akrobatyczne, a
poza tym doskonale wiedzieli, że każdego, kto podjąłby się takiej ekwilibrystyki, można
byłoby bez najmniejszego trudu odeprzeć przy pomocy bardzo niewyszukanego, lecz
równie skutecznego, zwykłego kopnięcia w zęby.
Niemniej jednak Amalfi nie miał najmniejszego zamiaru spędzić reszty życia w kabinie
pilota MMH. Na opuszczenie Świątyni i w ogóle miasta zostało mu już niecałe szeć minut.
Po błyskawicznym, mniej więcej czterosekundowym rozważaniu wszystkich możliwoci
Amalfi wskoczył na kamienną taflę, przeważył ją i majestatycznie spłynął z góry na blat
stołu Gwiezdnej Komnaty.
Po chwili pełnego osłupienia chwyciło go równoczenie kilkanacie krzepkich rąk. Przed
oczyma wyrosła mu zmieniona przez wciekłoć i strach twarz Heldona.
- Co tam robił? Odpowiadaj, bo każę cię rozerwać na strzępy!
- Nie bądź półgłówkiem, Heldon. Każ swoim ludziom, żeby mnie pucili. Ciągle jeszcze
chroni mnie twój glejt; a na wypadek, gdyby chciał się go wyprzeć, mam także tę samą
broń, którą miałem przedtem. Precz z łapami, bo na boga...
Straż Heldona puciła go, zanim skończył mówić. Heldon rzucił się ciężko na pochyloną
pod ostrym kątem płytę i zaczął czołgać się po niej w górę, rozpaczliwie pomagając sobie
przy tym długimi paznokciami. Kilku innych łysych, odzianych w długie suknie mężczyzn
stłoczyło się tuż za nim - najwyraźniej strach kazał Heldonowi powiadomić o wszystkim, co
zaszło, pozostałych omiu Wielkich. Amalfi cofnął się tyłem w kierunku wyważonych drzwi
Gwiezdnej Komnaty. Tam schylił się, bardzo ostrożnie położył swoje czarne jajko na
ozdobnym progu i grając na nosie rozjuszonym żołdakom, odwrócił się błyskawicznie, po
czym co sił w nogach pomknął w dół kręconych schodów.
Mniej więcej minutę powinno zająć Heldonowi zorientowanie się, że w trakcie jego pogoni
za Amalfim kto odłączył źródło zasilania generatorów. Następną minutę - w najlepszym
razie - zajmie któremu z wysłanych przez niego pachołków zbiegnięcie do podziemi i
ponowne ich włączenie. Potem cztery minuty podgrzewania lamp. A potem - MMH wzbije
się w powietrze.
Amalfi wypadł jak bomba na ulicę, zderzając się w przelocie z jakim zupełnie osłupiałym
Cenzorem. Z tyłu za nim podniósł się przybierający na sile krzyk. Pochylił się nisko i
jeszcze przyspieszył biegu.
W skąpym wietle obu zachodzących słońc ulica zdawała się pogrążona w mroku.
Trzymając się pełnego cienia, burmistrzowi udało się dopać rogu najbliższej ulicy. Wtem
gzymsy budynku, który wyrósł mu nagle przed oczami, zalniły upiorną bielą, przygasającą
szybko przez wszystkie odcienie czerwieni. Nawet nie usłyszał towarzyszącego temu
przeraźliwego gwizdu mezonowego wystrzału. Skupił się na czym zupełnie innym.
W chwilę później był już za rogiem. Najkrótsza droga z miasta prowadziła - o ile dobrze
pamiętał - włanie tą ulicą, którą biegł przed chwilą. To rozwiązanie nie wchodziło jednak w
rachubę; nie miał najmniejszej ochoty dać się żywcem spalić. Miało się jeszcze okazać,
czy korzystając z innej drogi uda mu się wydostać z MMH na czas.
Biegł wytrwale naprzód. Znów kto do niego strzelił, ale najwyraźniej zupełnie nie zdając
sobie sprawy z tego, do kogo strzela. Tutaj był po prostu biegnącym mężczyzną, a to
stawiało go poza wszelkimi obowiązującymi w miecie kategoriami. Taki strzał był tylko
odzwierciedleniem pełnej dezorientacji i odpowiednio do tego musiał być źle wymierzony...
Przez ziemię przebiegło pojedyncze drżenie, tak delikatne, jakby była ona skórą jakiego
olbrzymiego potwora, odpędzającego przez sen dokuczliwą muchę. Choć zdawało się to
już niemożliwe, Amalfi zdołał jeszcze trochę przyspieszyć.
Drżenie powtórzyło się, tym razem znacznie silniejsze. Towarzyszył mu przeciągły,
dudniący jęk, przepływający ciężką falą przez skaliste podłoże miasta. Na ten dźwięk z
budynków zaczęły się wysypywać masy zarówno Cenzorów, jak i chłopów.
Po trzecim wstrząsie gdzie w centrum miasta runął z ponurym łoskotem jaki gmach. Amalfi
ugrzązł w bezsensownej, panicznej szamotaninie tłumu walczącego bez pardonu rękami,
zębami, łysymi głowami...
Jęk przybrał na sile. Nagle ziemia stanęła dęba. Amalfi runął do przodu. Razem z nim
potoczył się cały skłębiony tłum, cieląc się pokotem jak suszące się na polu siano. Ze
wszystkich stron dobiegały oszalałe krzyki, ale największe piekło rozpętało się wewnątrz
budynków. Jakie okno rozprysło się nad głową Amalfiego na tysiące kawałków i wypadło
na ulicę, a z nim wijące się rozpaczliwie ciało jakiej kobiety.
Poderwał się ciężko i wypluwając płynącą z rozciętego języka krew, pobiegł dalej.
Ciągnący się przed nim chodnik porysowany był siecią splątanych szczelin, jak ułożona
przez wariata mozaika. Nieco dalej w przodzie betonowe płyty spiętrzyły się wysoko,
tworząc poszarpany wał, który ni stąd, ni zowąd przypomniał Amalfiemu falochron
widziany na innej planecie, w zamierzchłych czasach innego tysiąclecia...
Wdrapywał się na to rumowisko betonu, jeszcze zanim zdążył sobie uzmysłowić, że
falochron musi znaczyć granicę właciwego MMH. Po przeciwnej stronie ogromnego,
wypełnionego odłamkami skał rowu wznosiło się jeszcze wiele innych budynków, lecz
włanie ten rów wskazywał miejsce, gdzie wrosła w powierzchnię planety krawędź
prastarego wędrowca,. Chwytając konwulsyjnie powietrze w szarpane bólem płuca,
przeskakiwał z jednej kamiennej bryły na drugą, wytrwale prąc w kierunku przeciwległego
zbocza rowu. Tu włanie było najniebezpieczniejsze miejsce. Gdyby MMH podniosło się w
tej chwili, w ułamku sekundy lawina głazów roztarłaby go na proch. Gdyby tylko udało mu
się dopać bagien Uroczyska...
Za jego plecami jęk zaczął osiągać coraz wyższe rejestry, aż przeszedł w widrujący ton
rozdzieranej w nieskończonoć płachty twardego metalu. Z przodu, ponad równiną
Uroczyska, lniło w ostatnich promieniach zachodzących słońc jego własne miasto. Wokół
jego krawędzi rozbłyskiwały maleńkie wiatła wybuchów; toczyła się tam zacięta walka.
Cztery rakiety, których przelot słyszał w Świątyni, zataczały na niebie szeroka łuk,
zrzucając w dół ciężkie ładunki. Wędrowne miasta reagowało na nie gejzerami dymu.
A potem niebo zalała eksplozja olepiającego wiatła.. Zanim oczy Amalfiego znów mogły co
widzieć, z czterech rakiet pozostały już tylko trzy. One także miały zniknąć w ciągu kilku
najbliższych sekund - Ojcowie Miasta nigdy nie chybiali.
Płuca paliły go żywym ogniem. Pod stopami poczuł sprężystą miękkoć darni. Splątana
rozłoga jakiego ciernistego krzewu chwyciła jego kostkę jak w sidła i burmistrz upadł na
ziemię.
W ostatnim wysiłku próbował się podnieć, lecz dał za wygraną. Przez równinę, na której
wznosiło się niegdy prastare buntownicze miasto, przetoczyło się zatrważające dudnienie.
Amalfi przeturlał się na plecy. Przysadziste gmachy MMH chwiały się ciężko, a wielkie
bloki skalne i bryły ziemi falowały wszędzie dokoła jego krawędzi, załamując się jak fala
przyboju. I nagle stało się co pozornie całkowicie niemożliwego. Ponad skalną kipielą
rozbłysła cienka linia purpurowego wiatła; słońca wieciły p o d miastem...
Linia wiatła poszerzyła. się. Miasto oderwało się od ziemi, pokonując niesłychany opór
głęboko wroniętych w jej głąb fundamentów. Odgłos towarzyszący ich pękaniu rozsadzał
czaszkę. Z krawędzi wznoszącego się masywu, w dół, w stronę Uroczyska rzucały się
rozpaczliwie setki ludzkich istot. Większoć z nich była chłopami. Cenzorowie w dalszym
ciągu próbowali kontrolować lot MMH...
Miasto uniosło się majestatycznie. Nabierało wysokoci. Serce zaczęło Amalfiemu walić w
piersiach. Jeżeli Heldon i jego ludzie zorientują się w porę, co zrobił z urządzeniami
kontroli lotu Wciekłych Psów, to stara ballada Karsta wzbogaci się o kilka nowych zwrotek,
a tyrania Cenzorów będzie bezpieczna już na zawsze.
Ale Amalfi dobrze wykonał swoją pracę. MMH nie przestało się wznosić. Z gwałtownym
skurczem wszystkich wnętrznoci Amalfi uzmysłowił sobie nagle, że miasto jest już ponad
milę nad powierzchnią planety i ciągle przyspiesza. Na tej wysokoci powietrze staje się
coraz rzadsze, a Cenzorowie zapomnieli zbyt dużo, żeby wiedzieć, co się w takiej sytuacji
robi...
Półtorej mili...
Dwie...
MMH stawało się coraz mniejsze. Na wysokoci pięciu mil było już tylko migotliwą plamką
czerni, owietlonej z jednej strony promieniami słońc. Później stało się tylko iskierką
mętnego wiatła.
Z pobliskiej rozpadliny wychyliła się ostrożnie strzecha kruczoczarnych włosów i potężne
czekoladowe barki. Karst. Chłop patrzył jeszcze przez chwilę w górę, ale na wysokoci
dziesięciu mil MMH stało się zupełnie niewidoczne. Spojrzał więc w dół na Amalfiego.
- Czy... czy oni mogą wrócić? - spytał matowym głosem.
- Nie - odparł Amalfi, stopniowo odzyskując panowanie nad swoim oddechem. - Ale patrz
dalej, Karst; to jeszcze nie koniec. Pamiętasz, jak Cenzorowie mówili, że wezwali ziemską
policję?...
W tej samej chwili MMH pojawił się jeszcze raz, ale w sposób doć szczególny. Na niebie
rozbłysło trzecie słońce. Jego życie trwało trzy czy cztery sekundy, a potem słońce
przygasło i zniknęło.
- Policja została uprzedzona - powiedział Amalfi łagodnie - by uważała na wędrowne
miasto próbujące ucieczki. Znaleźli je i załatwili. Oczywicie pomylili miasta, ale wcale o tym
nie wiedzą. Odlecą.
Popatrzył na Karsta i dodał:
- A my zostaniemy w domu na Ziemi... już na zawsze.
Wokół nich rozbrzmiewał cichy pomruk głosów, głosów tłumionych wspomnieniem
przeżytego włanie kataklizmu i jeszcze czym, czym tak starym i nowym, że na planecie
rządzonej przez MMH nie miało nawet swojej nazwy. Poczuciem wolnoci.
- Na Ziemi? - powtórzył Karst, podnosząc się w lad za burmistrzem z wrzosowiska. - Jak to
na Ziemi? To przecież nie jest Ziemia...
Nad Uroczyskiem lniło jedno jedyne wędrowne miasto, miasto, które rozbiło obóz, żeby
zabrać się do koszenia domowych trawników. Zza jego budynków wschodził jasny obłok
gwiazd.
- Teraz już jest - powiedział Amalfi. - Wszyscy jestemy Ziemianami, Karst. A Ziemia to co
więcej niż tylko jedna mała planeta, zagrzebana gdzie na peryferiach galaktyki innej niż ta.
Ziemia to co znacznie ważniejszego.
- Ziemia nie jest miejscem, Karst. Ziemia jest ideą.
K O N I E C