Carrie Vaughn
KITTY I NOCNA GODZINA
Kitty Norville
1
Rozdział 1
Cisnęłam plecak w kąt studia i przybiłam piątkę wychodzącemu Rodneyowi.
- Cześć Kitty, jeszcze raz wielkie dzięki, że wzięłaś nockę - powiedział. Puścił jakąś
trzeciorzędną kapelę grunge'ową, która doprowadzała mnie do szału, ale i tak się
uśmiechnęłam.
- Żaden problem.
- Zauważyłem. Kiedyś nie lubiłaś nocnej zmiany. Miał rację. W ciągu ostatnich miesięcy
zdecydowanie przeszłam na nocny tryb życia.
- Ludzie się zmieniają.
- No to baw się dobrze.
W końcu miałam całe studio dla siebie. Przytłumiłam światła, konsola rozjarzyła się, a
przyciski i pokrętła nabrały futurystycznego i złowieszczego wyglądu. Związałam swoje
jasne włosy w kucyk. Miałam na sobie dżinsy i przydużą bluzę, mocno spraną. Jedna z
zalet pracy na nocną zmianę w radiu - nie musiałam się dla nikogo stroić.
Nałożyłam słuchawki i usiadłam na krześle, którego kółka skrzypiały, a obicie było
podarte. Jak najszybciej puściłam swoją muzykę. Bauhaus zaraz po Pogues.
To ich obudzi. Didżej jest jak Bóg. Byłam władcą eteru. A didżej w alternatywnej
rozgłośni publicznej? To Bóg z misją. To myśl, że jesteś pierwszą osobą, która odkryła The
Clash, i musisz obwieścić to światu.
Moje złudzenia co do potęgi didżeja radiowego zdążyły się już w znacznej mierze
rozwiać. Zaczynałam w rozgłośni uniwersyteckiej, kilka lat temu skończyłam studia i po
stażu w Pokrętle dostałam swój pro-gram. Mogłam mieć głowę pełną filozoficznych myśli,
wielkich ideałów i opinii, które chciałam wyrazić. Ale poza kampusem każdy miał to
gdzieś. Świat był trochę większy, a ja czułam się zagubiona. Uniwerek miał to zmienić,
prawda?
Włączyłam mikrofon.
- Dobry wieczór, Denver. Wita was Kitty i Pokrętło. Jest godzina zero zero, a ja się
nudzę, co oznacza, że będę was zabawiać niedorzecznościami do czasu, aż ktoś zadzwoni
z prośbą o piosenkę nagraną przed rokiem dziewięćdziesiątym.
- Mam przed sobą najnowsze wydanie „Wiadomości ze Świata". Kupiłam razem z
mrożonym burrito na obiad. Nagłówek brzmi: „Chłopiec nietoperz atakuje zakonnice". W
tym roku to już chyba dziesiąta historyjka o chłopcu nietoperzu. Ten dzieciak jest
naprawdę wszędzie - chociaż piszą o nim od tak dawna, że musi mieć koło pięćdziesiątki,
nie? W każdym razie, skoro jest go wszędzie pełno, a przynajmniej według dzielnych
reporterów „Wiadomości ze Świata", domyślam się, że ktoś musiał go widzieć. Czy ktoś z
was widział chłopca nietoperza? Chętnie posłucham. Możecie dzwonić.
To niesamowite, ale w tej samej chwili dostałam pierwszy telefon. Nie musiałam się
prosić.
- Witam!
- Eee, no, siema. Cześć. Hm, możesz puścić Pearl Jam?
- Słuchałeś, co w ogóle mówiłam? Nic po osiemdziesiątym dziewiątym. Cześć.
Kolejny rozmówca już czekał. Super.
- Cześć.
- Wierzysz w wampiry?
Zamilkłam. Każdy inny didżej bez zastanowienia użyłby jakiejś gładkiej riposty - to tylko
kolejny nocny dziwak szukający zainteresowania. Ale ja wiedziałam swoje.
- Jeśli powiem tak, opowiesz mi jakąś fajną historię?
- Więc wierzysz? - To był mężczyzna. Mówił wyraźnym, mocnym głosem.
W moim słychać było, że się uśmiecham.
- Tak.
- Te historyjki o chłopcu nietoperzu to moim zdaniem przykrywka. Wszystkie te bajki z
tabloidów i z programów telewizyjnych typu Niezbadany świat...
- Tak?
- Wszyscy myślą, że to ścierna. Przesadzone, dziwaczne. Kupa bzdur. A więc skoro
wszyscy uważają, że to ścierna, jeśli coś z tego naprawdę istnieje, nikt w to nie uwierzy.
- Coś jak chować się na widoku, o to ci chodzi? Gadać o dziwnych, nadnaturalnych
sprawach tak dużo, żeby je ośmieszyć i odwrócić uwagę od prawdy?
- Dokładnie.
- A więc kto to tak właściwie tuszuje?
- Oni. Wampiry. Tuszują wszystko. Wampiry, wilkołaki, magię, kręgi zbożowe...
- Przyhamuj, Van Helsing.
- Nie nazywaj mnie tak! - Chyba naprawdę się wściekł.
- Czemu nie?
- Bo... nie mam z nim nic wspólnego. To był morderca.
Włosy na rękach stanęły mi dęba. Nachyliłam się do mikrofonu.
- A ty kim jesteś?
Wypuścił powietrze, a jego oddech zadudnił w głośnikach.
- Nieważne. Dzwoniłem w sprawie tabloidów.
- No tak, chłopiec nietoperz. Myślisz, że chłopiec nietoperz to wampir?
- Nie do końca. Ale zanim to wyśmiejesz, pomyśl, co naprawdę może tam być.
Właściwie nie musiałam myśleć. Już to wiedziałam.
- Dzięki za radę. Rozłączył się.
- Cóż za intrygujący telefon - powiedziałam na wpół do siebie, niemal zapominając, że
jestem na antenie.
Świat, o którym mówił - wampiry, wilkołaki, zjawiska nadnaturalne - jest tajemnicą
nawet dla tych, którzy przez nieuwagę się w nim znaleźli. Ludzie lądują w nim przez
przypadek i od razu są rzucani na głęboką wodę. Zwykle toną. Będąc tam, nie rozmawia
się o tym z ludźmi z zewnątrz, no bo kto by uwierzył?
Ale my tak naprawdę wcale nie rozmawialiśmy, prawda? To był nocny program
radiowy. Dowcip.
Wyprostowałam ramiona i zebrałam myśli.
- No dobrze. To nasuwa sporo pytań. Powiedzcie mi, czy właśnie zadzwonił tu jakiś
świr? A może takie rzeczy naprawdę istnieją? Możecie mi opowiedzieć o czymś, co
właściwie nie powinno w ogóle istnieć? Dzwońcie. - Puściłam Concrete Blonde i czekałam.
Lampka sygnalizująca przychodzące połączenie zaświeciła się w telefonie, zanim
zabrzmiały pierwsze basy w piosence. Nie byłam pewna, czy chcę z kimkolwiek
rozmawiać. Jeśli zachowam żartobliwy ton, będę mogła udawać, że wszystko jest w
normie.
Odebrałam telefon.
- Proszę zaczekać - powiedziałam i zaczekałam na koniec piosenki. Odetchnęłam kilka
razy głęboko, licząc, że może rozmówca chce tylko, żebym puściła Pearł Jam.
- Witam. Z tej strony Kitty.
- Cześć, chyba wiem, o czym mówił ten facet. Wiesz, że w tej okolicy podobno nie ma
wilków od jakichś pięćdziesięciu lat? No więc moi starzy mają domek w Nederland i
mogłabym przysiąc, że słyszałam tam wycie wilków. Słyszę je co lato. Dzwoniłam nawet
raz w tej sprawie do leśniczych, ale powiedzieli mi to samo. Że wilki wyginęły. Tylko że ja
w to nie wierzę.
- Jesteś pewna, że to wilki? Może kojoty. - Próbowałam reagować normalnie. Udawać
sceptyka. Ale by-łam w tych lasach i wiedziałam, że kobieta ma rację. Przynajmniej
częściowo.
- Umiem rozpoznać kojota, a to wycie było całkiem inne. Może... może to coś innego.
Wilkołaki albo coś w tym stylu, no wiesz.
- Widziałaś je kiedyś?
- Nie. Trochę się boję chodzić tam w nocy.
- I chyba dobrze. Dzięki za telefon. Rozłączyłam się, ale już czekał następny rozmówca.
- Halo?
- Cześć, myślisz, że tamten facet był wampirem?
- Nie wiem. A ty jak myślisz?
- Może. Często bywam w klubach i czasem pojawiają się tam tacy ludzie... zupełnie z
innej bajki. Są odjazdowi, zdecydowanie za bardzo jak na takie miejsce. Przerażająco
odjazdowi, tak że powinni być raczej w Hollywood, a więc co, do cholery, właściwie tu
robią...
- Zakupy spożywcze?
- Dokładnie!
- Wyobraźnia to coś wspaniałego. Mamy następnego rozmówcę. Halo?
- Witam. Chciałem powiedzieć, że jeśli wampiry naprawdę by istniały, to chyba ktoś
zdążyłby to już zauważyć? Ciała ze śladami po kłach w ciemnych zaułkach...
- Chyba że koroner poda inną przyczynę śmierci...
Telefon nie przestawał dzwonić.
- To, że ktoś jest uczulony na czosnek, nie oznacza wcale...
- O co chodzi z tą krwią...
- Jeśli dziewczyna, która jest wilkołakiem, zajdzie w ciążę, co się stanie z dzieckiem,
kiedy zamieni się w wilka? Czy dziecko zamieni się w szczenię wilka?
- Obroże przeciwpchelne. I szczepienie na wściekliznę. Czy wilkołaki trzeba szczepić na
wściekliznę?
A potem zadzwonił Rozmówca. Wszystko się zmieniło. Do tej pory miałam wszystko
pod kontrolą, mówiłam lekkim tonem, miałam dystans do tych spraw. Starałam się
zachowywać normalnie, naprawdę. Wkładałam dużo wysiłku w to, żeby oddzielić swoje
prawdziwe życie - swoją zwykłą pracę, że tak powiem - od całej reszty. Nie chciałam
pozwolić na to, żeby zmieszało się z tym drugim światem, w którym jeszcze nie do końca
nauczyłam się żyć.
Ostatnio miałam jednak wrażenie, że mi się to nie udaje.
- Cześć, Kitty. - Miał zmęczony, beznamiętny głos. - Jestem wampirem. Wiem, że mi
wierzysz. - Przez cały wieczór w moim głosie musiało być słychać, że wierzę. Pewnie
właśnie dlatego zadzwonił.
- W porządku - powiedziałam.
- Czy... czy mogę ci o czymś powiedzieć?
- Pewnie.
- Jestem wampirem. Jakieś pięć lat temu zostałem zaatakowany i zamieniony w
wampira wbrew własnej woli. Jestem też, a przynajmniej byłem, pobożnym katolikiem.
Jest mi naprawdę... trudno. Nie wnikam w te wszystkie dowcipy o krwi i eucharystii, ale
nie mogę już chodzić do kościoła. Nie mogę uczestniczyć we mszy. I nie mogę też się zabić,
bo to grzech. Doktryna katolicka mówi, że straciłem duszę, że jestem skazą na boskim
stworzeniu. Ale, Kitty, wcale się tak nie czuję. To, że moje serce przestało bić, nie znaczy
jeszcze, że straciłem duszę, prawda?
Nie byłam duchownym, nie byłam psychologiem. Skończyłam anglistykę, na litość
boską. Nie miałam kwalifikacji, żeby komukolwiek doradzać w sprawach duchowych. Ale
miał taki smutny głos, że aż serce mi pękało. Mogłam chociaż spróbować.
- Raczej nie możesz iść do swojego księdza, żeby wyjaśnić tę kwestię, co?
- Nie bardzo - odpowiedział i zachichotał cicho.
- No tak. Czytałeś Raj utracony?
- Ee, nie.
- No pewnie, że nie. Ludzie już nie czytają. Raf utracony to epopeja Miltona na temat
wojny w niebie, buntu aniołów, upadku Lucyfera i wygnaniu Adama i Ewy z Edenu. Tak na
marginesie, niektórzy sądzą, że to wtedy pojawiły się wampiry i likantropy, że to szatan
zakpił z najwspanialszego boskiego stworzenia. Mniejsza z tym. W każdym razie w
pierwszych kilku rozdziałach szatan jest bohaterem. W długich monologach przedstawia
swoje myśli i rozważania. Rozważa, czy powinien zemścić się na Bogu za to, że wygnał go z
nieba, czy nie. Kiedy się trochę poczyta, człowiek uświadamia sobie, że największym
grzechem szatana, jego największym błędem, nie była duma ani bunt przeciwko Bogu.
Jego największym błędem było przekonanie, że Bóg mu nie wybaczy, jeśli Go o to poprosi.
Jego grzech to nie duma - tylko rozczulanie się nad sobą. Myślę, że w pewnym sensie
każdy - człowiek, wampir czy cokolwiek innego - ma taki wybór: wściekać się na to, co ci
się przydarzyło, albo pogodzić się z tym, mimo wszystko starać się żyć z honorem.
Wierzysz w Boga, który rozumie i wybacza, czy w takiego, który nie rozumie? Chodzi mi o
to, że to sprawa między tobą i Bogiem i sam musisz znaleźć jakieś rozwiązanie.
- To... brzmi nieźle. Dzięki. Dzięki za rozmowę.
- Nie ma za co.
O czwartej nad ranem zaczynała się nowa zmiana. Nie poszłam prosto do domu spać,
mimo że cała się trzęsłam. Te rozmowy strasznie mnie wyczerpały. Po nocnej zmianie
zawsze spotykałam się z T.J.-em na kawę i na kolację. Miał na mnie czekać.
Nie czekał, ale zamówiłam kawę, a kiedy mi ją podano, zjawił się i on. Garbił się ubrany
w wojskową kurtkę, rozejrzał wśród gości i popatrzył na mnie dopiero wtedy, kiedy
wsunął się do boksu.
- Cześć, Kitty. - Kiwnął na kelnerkę, żeby podała mu kawę. Niebo na dworze zrobiło się
szare, jaśniało od wschodzącego słońca. - Jak tam w pracy?
- Nie słuchałeś? - Nie chciałam okazywać rozczarowania, ale miałam nadzieję, że będę z
nim mogła o tym porozmawiać.
- Nie, przepraszam. Nie było mnie. Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. Tłuszcz,
dym z papierosów, nieświeży oddech i zmęczenie. Wyczuwałam wszystko, każdy
najsłabszy zapach. Ale najsilniejszy był zapach w boksie, ziemisty zapach lasu, wilgotnego
nocnego powietrza i futra. Słaba woń krwi zjeżyła mi włosy.
- Biegałeś. Zamieniłeś się w wilka - powiedziałam i zmarszczyłam brwi. Odwrócił się,
unikając mojego wzroku. - Jezu, jeśli dalej będziesz tak robić, zupełnie stracisz nad sobą
panowanie...
- Wiem, wiem. Właściwie w dużej mierze już straciłem. Ale... to takie cudowne uczucie.
- Wzrok mu się zamglił, stał się pusty. Jakby myślami był ciągle w lesie, biegał w ciele
wilka.
Musieliśmy się zmieniać tylko podczas pełni. Ale mogliśmy, kiedy tylko chcieliśmy.
Niektórzy robili to jak najczęściej, cały czas. A im częściej się zmieniali, tym mniej mieli w
sobie z człowieka. Nawet jako ludzie formowali się w watahy, razem żyli, razem się
zmieniali i polowali, zrywając wszelkie więzy z światem ludzi. Im częściej się zmieniali, tym
ciężej było im przestać.
- Chodź ze mną następnym razem. Jutro.
- Do pełni jeszcze tydzień - zauważyłam. - Cholernie się staram nad sobą panować.
Lubię być człowiekiem.
Odwrócił głowę i postukał widelcem w stół.
- Nie jesteś stworzona do takiego życia, wiesz?
- Radzę sobie.
W ten sposób poklepywałam się sama po plecach za to, że nie wpadłam w zupełny
obłęd przez ostatnich kilka lat od ataku, który mnie zmienił. I że nie dałam się rozszarpać
innym wilkołakom, które uznały mnie - śliczne, młode stworzonko - za łatwą zdobycz.
Poza tym udało mi się zachować pozory normalnego życia.
Nie bardzo wystawnego, jak się nad tym zastanowić. Miałam szybko tracący na
wartości licencjat z Uniwersytetu Kolorado, podniszczoną kawalerkę, skromną pensyjkę
radiowego didżeja, z której ledwie starczało mi na czynsz, i żadnych widoków na
przyszłość. Czasem myśl, żeby uciec w las i nigdy nie wrócić, wydawała się całkiem niezła.
Trzy miesiące temu nie poszłam na urodziny mamy, bo przypadały podczas pełni
księżyca. Nie mogłam tam siedzieć, uśmiechać się i zabawiać innych rozmową w
podmiejskim domu rodziców w Aurorze, podczas gdy moja wilczyca wyrywałaby się na
zewnątrz, przegryzając ostatnie więzy samokontroli. Znalazłam jakąś wymówkę, a mama
nie robiła problemu. Dowodziło to jednak bardzo wyraźnie, że kłótnię dwóch osobowości
wygrywa zwykle wilczyca. Od tego czasu było mi trudno z entuzjazmem podchodzić do
życia pod postacią człowieka. Wydawało się to wręcz bez sensu. Spałam w dzień,
pracowałam w nocy i coraz częściej biegałam po lesie jako wilczyca z resztą watahy.
Niewiele mi brakowało, żeby zamienić jedną rodzinę na drugą.
Poszłam do domu, przespałam się i pod wieczór wróciłam do Pokrętła. Ozzie, dyrektor
rozgłośni, pod-starzały hipis, który wiązał swoje rzadkie włosy w kucyk, podał mi stos
papierów. Same wiadomości zostawione przez telefon.
- Co to jest?
- Chciałem cię spytać o to samo. Co się do cholery działo podczas twojej ostatniej
nocki? Od rana do nas dzwonią. Linia była zajęta całą noc. I te wiadomości: sześć osób
twierdzi, że są wampirami, dwie mówią, że są wilkołakami, a jedna pyta, czy możesz
polecić jakiegoś dobrego egzorcystę.
- Naprawdę? - spytałam, przeglądając wiadomości.
- Tak. Naprawdę. Ale mnie tak naprawdę interesuje... - urwał, a ja zaczęłam się
zastanawiać, czy wpadłam w tarapaty. Miałam prowadzić wieczorną audycję muzyczną,
program w rodzaju tych, w których Velvet Underground przeplata się z Ellą Fitzgerald. Jak
się nad tym zastanowić, przegadałam cały czas na antenie, prawda? Zamieniłam audycję
w talk-show. Stracę pracę, a nie sądziłam, żebym była wystarczająco zmotywowana, żeby
szukać nowej. Równie dobrze mogę pobiec w las i pozwolić, żeby wilczyca przejęła nade
mną kontrolę.
Ale Ozzie powiedział:
- Bez względu na to, co zrobiłaś wczoraj w nocy, możesz to powtórzyć?
Rozdział 2
Drugi odcinek audycji, która została nazwana Nocną godziną (zawsze będę uważać, że
tej pierwszej, zaskakującej nocy to był pierwszy odcinek), został nadany tydzień później.
Dzięki temu miałam trochę czasu na zebranie informacji. Przekopałam się przez pół tuzina
artykułów opublikowanych w drugorzędnych czasopismach medycznych i jeden rządowy
projekt badawczy na zaskakująco wysokim poziomie, coś w rodzaju medycznego projektu
„Błękitna Księga". Było to badanie dotyczące „biologii paranaturalnej", zlecone przez
Państwowy Instytut Zdrowia oraz Centrum Zapobiegania i Zwalczania Chorób. Naukowcy
próbowali znaleźć empiryczne dowody na istnienie takich stworzeń jak wampiry,
likantropy i tym podobne. Nie tylko próbowali - znaleźli je: zdjęcia, tabele, studia
przypadków, statystyki. Doszli jednak do wniosku, że zjawiska te nie są na tyle
rozpowszechnione, żeby wymagały za-interesowania rządu.
Dokumentacja nie zaskoczyła mnie - nie znalazłam w niej nic, o czym bym wcześniej nie
wiedziała, w takiej czy innej formie. Zaskoczyło mnie natomiast, że ktokolwiek ze świata
nadnaturalnych chciał uczestniczyć w takich badaniach. Skąd wzięli ludzi? Badanie nie
mówiło wiele na ich temat, najwyraźniej traktując ich jak jednorazowe króliki
doświadczalne. Łączyło się z tym wiele innych kwestii, miałam więc mnóstwo tematów do
rozmowy.
A zatem przynajmniej niektórzy lekarze przyznawali, że istnieli tacy ludzie jak ja.
Zaczęłam audycję od przedstawienia wszystkich tych informacji. Potem uruchomiłam linię
telefoniczną.
- To spisek rządowy...
- ...bo w Senacie zasiadają sami krwiopijcy!
- Co wcale nie oznacza, że są wampirami, ale mimo to...
- Kiedy Państwowy Instytut Zdrowia ma zamiar opublikować...
- ...na akademiach medycznych są tajemne programy...
- Czy opinia publiczna naprawdę jest gotowa na...
- .. .w bardziej oświeconych czasach na pewno nie polowano by na nas jak na
zwierzęta...
- Czy ofiarom likantropii będą przysługiwały te same prawa co niepełnosprawnym?
Czas się skończył. W następnym tygodniu spekulowałam razem ze swoimi słuchaczami
o tym, które z postaci historycznych były tak naprawdę wampirami lub wilkołakami. Mój
ulubiony typ, podsunięty przez jakiegoś odważnego rozmówcę - generał William T.
Sherman był wilkołakiem. Znalazłam jego zdjęcie i byłam skłonna w to uwierzyć. Wszyscy
pozostali generałowie z czasów wojny secesyjnej byli dość purytańscy, ze starannie
zapiętymi kołnierzami i przyciętymi bródkami, ale Sherman miał rozpięty kołnierzyk,
potargane włosy, dwudniowy zarost i spojrzenie mówiące: Odwalcie się. O, tak. W
kolejnym tygodniu odebrałam sześć telefonów z pytaniem, jak powiedzieć rodzinie, że
jest się wampirem albo wilkołakiem. Nie miałam dobrej odpowiedzi - moja rodzina nic
nie wiedziała. Już to, że pracowałam jako didżej w radiu, było dla nich trochę dziwaczne.
I tak dalej. Prowadziłam audycję już dwa miesiące, kiedy pewnego dnia Ozzie zadzwonił
do mnie do domu.
- Kitty, przyjeżdżaj natychmiast.
- Po co?
- Po prostu przyjedź.
Wymyśliłam pół tuzina najczarniejszych scenariuszy. Pozwali mnie za coś, co
powiedziałam na antenie. Baptyści ogłosili bojkot. Hm, to by było nawet niezłe. Darmowy
rozgłos i te sprawy. Albo po audycji ktoś się ujawnił i dał się zabić lub doprowadził do
czyjejś śmierci.
Potrzebowałam pół godziny, żeby dojechać do studia autobusem. Nie wzięłam
prysznica i czułam się podle. Bez względu na to, co zamierzał mi powiedzieć Ozzie,
chciałam to już mieć za sobą.
Drzwi do jego gabinetu były otwarte. Wsunęłam ręce do kieszeni kurtki i się zgarbiłam.
- Ozzie?
Nie podniósł głowy znad stosu papierzysk, książek i gazet porozrzucanych po całym
biurku. Radio w kącie było nastawione na Pokrętło. Ktoś cicho mamrotał wiadomości.
- Wejdź i zamknij drzwi. Zrobiłam, jak kazał.
- Coś nie tak? Podniósł głowę.
- Nie tak? Wszystko w porządku. Masz, zerknij na to. - Podał mi jakieś papiery.
Kartki były zadrukowane prawniczym żargonem. To były kontrakty. W oczy wpadło mi
tylko jedno słowo i wzrok mi się zamglił.
Syndykalizacja.
Kiedy znów spojrzałam na Ozziego, opierał się o biurko i uśmiechał szeroko. Trafił mu
się tłusty kąsek.
- Co o tym sądzisz? Dzwonili do mnie z kilku stacji, które chcą nadawać twoją audycję.
Ja byłbym producentem. Ty byś dostawała podwyżkę za każdą nową rozgłośnię.
Wchodzisz w to?
To było coś. Audycja ogólnokrajowa, a przynajmniej w pewnym zakresie. Spróbowałam
zapoznać się z ofertą. Los Angeles. Chcieli mnie w Los Angeles? To... niewiarygodne.
Usiadłam przy biurku i zaczęłam się śmiać. O kurczę. O rany. Nie dam rady. To by
oznaczało odpowiedzialność, zaangażowanie - wszystko, czego unikałam jak ognia, od
kiedy... od kiedy zaczęłam włóczyć się z ludźmi pokroju T.J.-a.
Ale jeśli ja tego nie zrobię, zrobi to ktoś inny, skoro rozgłośnie już podłapały pomysł. A,
do cholery, to było moje dziecko.
- Potrzebna mi będzie strona internetowa - powiedziałam.
Tego wieczoru poszłam do T.J.-a, do nory, którą wynajmował za warsztatem
samochodowym za miastem w kierunku Arvady. T.J. nie miał stałej pracy. Naprawiał
motocykle i raczej trzymał się z dala od ludzi. Wpadałam do niego na kolację kilka razy w
tygodniu. Nieźle gotował. Jednak od gotowania jeszcze lepsze było to, że potrafił
zaspokoić apetyt na krwisty, niemal surowy stek.
Miałam wrażenie, że znam T.J.-a od zawsze. Pomógł mi, kiedy byłam nowa, bardziej niż
ktokolwiek inny ze stada. Stał się przyjacielem. Nie znęcał się nade mną - wielu innych
uznawało, że skoro są wilkołakami, usprawiedliwia to złe postępowanie. Czułam się przy
nim o wiele lepiej niż przy kimkolwiek innym. Nie musiałam przy nim udawać człowieka.
Znalazłam go w szopie na dworze. Dłubał w swoim motorze, piętnastoletniej yamasze,
która była jego oczkiem w głowie i wymagała ciągłej opieki. Wrzucił klucz francuski do
skrzynki z narzędziami i wyciągnął ręce, żeby mnie uściskać, cały w smarze.
- Jesteś podniecona - zauważył. - Cała promieniejesz.
- Odsprzedajemy prawa do audycji. Będzie nadawana w Los Angeles. Uwierzysz? Kupili
mnie!
Uśmiechnął się.
- Cieszę się.
- Chcę to uczcić - oznajmiłam. - Mam ochotę gdzieś wyjść. Znalazłam taką jedną
spelunkę. Wampiry tam nie chodzą. Pójdziesz ze mną?
- Myślałem, że nie lubisz wychodzić. Nie lubisz, kiedy wychodzimy z Carlem i z watahą.
Carl był samcem alfa w naszym stadzie, był naszym panem i władcą. Spoiwem, które
łączyło wszystkie okoliczne wilkołaki. Chronił nas, a my byliśmy wobec niego lojalni.
Kiedy Carl wychodził z grupą, to po to, żeby oznaczyć teren, mówiąc metaforycznie.
Pokazać tutejszemu rodowi wampirów siłę watahy. Zawody w sikaniu i gra dominacji.
- Bo wtedy nie jest fajnie. A ja chcę się zabawić.
- Wiesz, że jeśli chcesz gdzieś wyjść, powinnaś powiedzieć Carlowi.
Zmarszczyłam brwi.
- Nie pozwoli mi iść. - Wataha wilków była silna. Jeden lub dwa wilki były bardzo słabe.
Ale chciałam to uczcić, po ludzku, a nie ze stadem.
Ale jako członek stada, musiałam mieć przy sobie przyjaciela. Sama nie czułabym się
dobrze. Potrzebowałam T.J.-a. A może nawet Carla.
Spróbowałam jeszcze raz, błagając bezwstydnie, nie miałam żadnej godności.
- No chodź, co się może stać? To tylko kilka godzin. Proszę.
T.J. wziął z kierownicy szmatkę i wytarł sobie ręce. Uśmiechnął się do mnie jak
pobłażliwy starszy brat, którym się dla mnie stał. Gdybym była wilczycą, machałabym z
wyczekiwaniem ogonem.
- No dobra. Pójdę z tobą. Ale tylko na kilka godzin. Westchnęłam z ulgą.
Klub, Livewire, wynajął zaplecze zaadaptowanego magazynu na obrzeżach Lodo, kilka
przecznic od Coors Field, gdzie śródmieście właśnie zaczynano „rewitalizować". Nie mieli
krzykliwej markizy. Wejście znajdowało się za rogiem, nie przy głównej ulicy - opuszczana
garażowa brama tam, gdzie wcześniej była rampa załadunkowa. W środku widać było
dźwigary i kanały wentylacyjne. Techno i industrial wylewające się przez głośniki niosły się
po ścianach, a na zewnątrz dało się odczuć wibracje. To był jedyny znak, że w środku coś
się dzieje. Wampiry lubiły chodzić w miejsca przy głównych ulicach - do modnych,
szpanerskich klubów, które przyciągały modnych, szpanerskich ludzi, którym wampiry
mogły zaimponować i których mogły uwieść swoim wymuskanym stylem.
Nie musiałam się stroić. Miałam na sobie brudne, wypłowiałe dżinsy i czarny
podkoszulek, a włosy splecione w dwa warkoczyki. Zamierzałam tańczyć do upadłego.
Niestety T.J. zachowywał się jak goryl. Wyglądał na zrelaksowanego, miał ręce w
kieszeniach dżinsów, jakby nigdy nic, ale cały czas się rozglądał, a nozdrza mu pracowały,
wciągając wszystkie zapachy.
- To tu. - Poprowadziłam go do drzwi klubu. Minął mnie, żeby wejść pierwszy.
Zawsze było - i zawsze będzie - coś we mnie, co po wejściu do zatłoczonego
pomieszczenia natychmiast każe mi myśleć: baranki. Ofiara. Setka ściśniętych ciał, bicie
młodych serc wypełnionych gorącą krwią. Zacisnęłam pięści. Mogłabym rozszarpać każdą
z tych osób. Mogłabym. Wzięłam głęboki wdech i pozwoliłam, żeby ta myśl odpłynęła.
Wyczułam pot, perfumy, alkohol, papierosy. Coś mocniejszego: ktoś w pobliżu
niedawno wstrzyknął sobie heroinę. Czułam drżenie jego serca, wyczuwałam truciznę na
jego skórze. Jeślibym się skoncentrowała, mogłabym usłyszeć rozmowy przy barze,
dziesięć kroków stąd. Czułam pod butami drganie muzyki. Leciały Sisters of Mercy.
- Idę potańczyć - rzuciłem do T.J.-a, który ciągle lustrował salę.
- A ja obczaić tych słodziaków w rogu. - Kiwnął w kierunku dwóch chłopaków w
obcisłych skórzanych spodniach, którzy ze sobą rozmawiali.
Naprawdę wielka szkoda. Ale najfajniejsi, najprzystojniejsi faceci chyba zawsze muszą
okazać się gejami, prawda?
Byłam didżejem w radiu, zanim zamieniłam się w wilkołaka. Zawsze lubiłam tańczyć,
pocić się w rytm muzyki. Dołączyłam do morza ciał pulsującego na parkiecie nie jako
żądny krwi potwór, ale jako ja. Tak naprawdę nie byłam w klubie potańczyć od ataku, od
kiedy stałam się tym, czym teraz byłam. Wieki temu. Czasem ciężko znosiłam tłum. Ale
kiedy grała głośna muzyka, kiedy byłam anonimowa w grupie, przestawałam się martwić,
przestawałam się przejmować, żyłam chwilą.
Poddałam się muzyce, zamknęłam oczy. Czułam każde ciało obok siebie, każde bijące
serce. Chłonęłam to wszystko i wypełniała mnie radość.
Wśród potu i gorąca wyczułam coś zimnego. W tłum wcisnął się ciemny punkt, jak
statek sunący przez wodę, a ludzie - ciepłe, żywe ciała - rozstępowali się na bok jak fale.
Wilkołaki, nawet pod postacią człowieka, zachowują pewne zdolności swojego alter
ego. Węch, słuch, siłę, zręczność. Mamy wystarczająco wyostrzony węch, żeby rozpoznać
konkretną osobę w sali, w tłumie.
Zanim zdążyłam się odwrócić i uciec, pojawił się przede mną wampir, blokując mi
drogę. Kiedy chciałam się wymknąć, stał znów przede mną, poruszając się szybko i lekko,
bez najmniejszego wysiłku.
Mój oddech przyspieszył, bo wampir doprowadził mnie niemal do paniki.
Doszłam do wniosku, że należał do miejscowego rodu wampirów. Był młody, pewny
siebie, czerwoną jedwabną koszulę miał rozpiętą przy kołnierzyku, a z twarzy nie schodził
mu uśmieszek. Rozchylił usta tylko na tyle, żeby pokazać koniuszki kłów.
- Nie chcemy tu takich jak ty. - Szorstki i dziki, miał w sobie coś z maniaka, jak z
Mechanicznej pomarańczy.
Rozejrzałam się po sali w poszukiwaniu T.J.-a. Dwa inne wampiry, ubrane nienagannie
w jedwabne koszule i szyte na miarę spodnie, emanujące chłodem, przyparły go w rogu.
TJ. zaciskał pięści. Nasze spojrzenia spotkały się, a on wykrzywił usta na znak ponurego
pocieszenia. Musiałam wierzyć, że mnie z tego wyciągnie, ale był za daleko, żeby mi
pomóc.
- Myślałam, że nie lubicie tu chodzić - zdziwiłam się.
- Zmieniliśmy zdanie. A ty naruszyłaś nasz teren.
- Nie - pisnęłam cicho pod nosem. Chciałam to wszystko odłożyć na bok na kilka
godzin.
Spojrzałam na nich i zadrżałam. Dopadł mnie drapieżnik, a ja chciałam uciekać, to był
pierwotny instynkt. Nie miałam odwagi odwrócić wzroku od wampira, ale moją uwagę
przykuł inny zapach. Coś zwierzęcego, woń futra i piżma pod warstwą zwykłych ludzkich
zapachów. Wilkołak.
Carl nie czekał. Zajął po prostu miejsce, w którym stał wampir, odsuwając go zgrabnie,
zanim ten zorientował się, co się dzieje.
Poruszenie między nami kazało odwrócić się wampirom zatrzymującym T.J.-a. T.J., który
w bezpośredniej walce spokojnie by je pokonał, przecisnął się między nimi i podszedł do
nas.
Carl złapał mnie za ramię.
- Idziemy.
Miał około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i adekwatną posturę. Ja byłam szczupła i
mierzyłam jakiś metr sześćdziesiąt siedem, więc całkowicie nade mną górował. Miał
szorstkie brązowe włosy i brodę i cały czas patrzył ze złością. Nawet gdybym nie
wiedziała, kim jest, wytypowałabym go z tłumu jako wilkołaka. Miał w sobie to coś.
Pisnęłam, kiedy szarpnął mnie w kierunku drzwi. Podbiegłam, żeby nie upaść, ale
trudno mi było za nim nadążyć. Wlókł mnie za sobą, jednak ledwie to zauważałam, bo tak
mi ulżyło, że nie było już przy mnie wampira i że mogliśmy stamtąd wyjść.
Drogę między parkietem a głównym wyjściem zagrodził nam bramkarz. Nie był tak
wysoki jak Carl, ale równie szeroki w barach. I nie miał pojęcia, że Carl mógłby go
rozszarpać na kawałki, gdyby tylko zechciał.
- Ten facet cię napastuje? - spytał mnie bramkarz. Carl zacisnął mocniej rękę na moim
ramieniu.
- Nie twoja sprawa.
Ochroniarz zmarszczył brwi i spojrzał na mnie, szukając potwierdzenia. Oceniał sytuację
w zwykły, ludzki sposób. Zobaczył, że ktoś wywleka dziewczynę z parkietu, a to
prawdopodobnie oznaczało kłopoty.
Wyprostowałam ramiona i uspokoiłam oddech.
- Wszystko w porządku. Dziękuję. Ochroniarz się odsunął.
T.J. dołączył do nas na korytarzu i oddaliliśmy się razem.
Na dworze skręciliśmy w boczną uliczkę, minęliśmy róg i trafiliśmy na jakąś alejkę,
uciekając przed wzrokiem ludzi, którzy wyszli przed klub zaczerpnąć powietrza.
Carl przycisnął mnie do ceglanej ściany, opierając ręce po obydwu stronach mojej
głowy.
- Co ty, do cholery, robisz w miejscu, gdzie mogą cię dopaść?
Założyłam, że ma na myśli wampiry. Serce mi waliło, gardło miałam ściśnięte, a kiedy
Carl stał tak nade mną, nie mogłam się uspokoić. Z trudem łapałam oddech. Był tak
blisko, czułam ciepło jego przyciśniętego do mnie ciała i byłam na skraju wytrzymałości.
Chciałam się do niego przytulić, przylgnąć na tak długo, aż przestanie się na mnie złościć.
- To miało być tylko na chwilę. Chciałam po prostu gdzieś wyjść. Nie miało ich tu być. -
Odwróciłam głowę i otarłam łzę z policzka. - Byłam z T.J.-em. I nie miało ich tu być.
- Nie kłóć się ze mną.
- Przepraszam, Carl. Przepraszam. - Ciężko było się płaszczyć na stojąco, bez ogona
wciśniętego między nogi.
T.J. stał kilka kroków dalej i opierał się o ścianę z założonymi rękami i skulonymi
ramionami.
- To moja wina - przyznał. - Powiedziałem jej, że nie ma sprawy.
- Od kiedy to ty udzielasz pozwolenia?
T.J. odwrócił głowę. Carl był jedyną osobą, która potrafiła go zawstydzić.
- Przepraszam.
- Powinnaś była do mnie zadzwonić.
Cały czas próbowałam złapać oddech.
- Skąd... skąd wiedziałeś, gdzie nas znaleźć? Spojrzał na T.J.-a, który szurał butem po
asfalcie.
T.J. wyznał:
- Zostawiłem mu wiadomość. Zamknęłam oczy pokonana.
- Czy nie możemy zrobić nic bez wiedzy Carla?
Carl warknął. Struny głosowe człowieka umożliwiały warczenie. Zawodowi zapaśnicy
robili to nieustannie. Ale wyrażali przez to coś innego niż Carl. Kiedy on warczał, to tak,
jakby jego wilk chciał wyskoczyć mu przez gardło i odgryźć mi twarz.
- Nie - stwierdził T.J.
- T.J., wracaj do domu. Muszę sobie uciąć małą pogawędkę z Kitty. Później się tobą
zajmę.
- Tak jest.
T.J. spojrzał mi szybko w oczy, jakby mówił: „Głowa do góry", skinął Carlowi i odszedł.
Carl położył mi rękę na karku i poprowadził w przeciwnym kierunku.
To miał być mój wieczór.
Zwykle przy Carlu cała się rozpływałam. Miał taką osobowość, że wszyscy wokół stawali
się ulegli, a przynajmniej wszyscy w stadzie. Zawsze zależało mi tylko na tym, żeby go
zadowolić, żeby mnie kochał. Ale teraz byłam zła.
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem byłam bardziej wściekła niż przestraszona. To
było dawne uczucie, konflikt emocji i zwierzęcego instynktu, który wyrażał się w działaniu:
walcz lub uciekaj. Zawsze uciekałam, chowałam się, płaszczyłam. Zjeżyły mi się włosy na
rękach i karku, odżyło głęboko ukryte wspomnienie gęstego futra.
Samochód Carla był zaparkowany za rogiem. Zapakował mnie na siedzenie po stronie
pasażera. Ru-szyliśmy.
- Był u mnie Arturo.
Arturo był Mistrzem tutejszego rodu wampirów. Trzymał wampiry w ryzach, podobnie
jak Carl wilkołaki, i dopóki obydwie grupy trzymały się swoich terytoriów i nie wchodziły
sobie w drogę, żyły ze sobą w zgodzie - zazwyczaj. Skoro Arturo zjawił się u Carla,
oznaczało to, że był z czegoś niezadowolony.
- Co się stało?
- Chce, żebyś zrezygnowała z audycji. - Patrzył prosto przed siebie.
Zaczerwieniłam się. Powinnam była się domyślić, że dojdzie do czegoś takiego.
Wszystko za dobrze się układało.
- Nie mogę zrezygnować z audycji. Zwiększamy zasięg. Odsprzedajemy prawa. To wielka
szansa. Nie mogę jej przepuścić...
- Możesz, jeśli ci tak każę.
Potarłam ze znużeniem twarz, bo nie przychodziło mi do głowy żadne rozwiązanie,
które zadowoliłoby nas obydwoje. Przetarłam oczy i upewniłam się, że nie drży mi głos.
- A więc ty też uważasz, że powinnam zrezygnować?
- Mówi, że niektórzy z jego ludzi dzwonią do ciebie po radę, zamiast zwrócić się do
niego. To kwestionuje jego autorytet. Ma rację.
No proszę, Carl i Arturo zgadzają się w jakiejś sprawie. To wielka chwila w dyplomacji
nadnaturalnych.
- A więc powinien zwrócić uwagę swoim ludziom, a nie obwiniać mnie...
- Kitty...
Przygarbiłam się na fotelu i wydęłam wargi jak małe dziecko.
- Martwi go też rozgłos. Uważa, że zwracasz na nas za dużą uwagę. Wystarczy jeden
telewizyjny kaznodzieja lub prawicowy senator, wzywający do polowania na czarownice,
a ludzie zaczną się za nami rozglądać.
- Daj spokój, dziewięćdziesiąt procent ludzi jest przekonanych, że ta audycja to żart.
Rzucił mi krótkie spojrzenie.
- Od dawna trzymaliśmy się własnego grona i utrzymywaliśmy wszystko w tajemnicy.
Arturo dłużej niż większość z nas. Nie możesz oczekiwać, że uzna, iż ten program to dobry
pomysł.
- Dlaczego rozmawiał z tobą, a nie ze mną?
- Bo to ja mam cię trzymać na smyczy.
- Na smyczy czy w kolczatce? Przepraszam. -Przeprosiłam, zanim nawet zdążył na mnie
spojrzeć.
- Masz zrezygnować z audycji - powtórzył. Zacisnął ręce na kierownicy.
- Zawsze robisz to, co ci każe Arturo?
Smutne, że to był najlepszy argument, jaki przyszedł mi do głowy. Carlowi nie spodoba
się myśl, że stara się zadowolić Arturo.
- To zbyt niebezpieczne.
- Dla kogo? Dla Arturo? Dla ciebie? Dla watahy?
- Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że chodzi mi o twoje dobro? Arturo może i
przesadza, ale ty cholernie się wystawiasz. Jeśli jakiś fanatyk uzna, że jesteś szatańskim
pomiotem, zjawi się u ciebie w studiu z bronią...
- Musiałby mieć srebrne kule.
- Jeśli potraktuje audycję serio, może je mieć.
- Nic takiego się nie stanie, Carl. Nie powiem nikomu, kim jestem.
- A jak długo dasz radę?
Carlowi nie podobała się ta audycja, bo nie miał nad nią żadnej kontroli. Była tylko
moja. A ja miałam być tylko jego. Nigdy wcześniej się z nim tak nie kłóciłam.
Wyjrzałam przez okno.
- Dostanę podwyżkę za każdą nową stację, która wykupi prawa do audycji. Teraz to
niedużo, ale jeśli program się przyjmie, to może być bardzo dużo. Połowa dla ciebie.
Silnik mruczał; noc przesuwała się za oknami, w ciemności gubiąc szczegóły. Nie
musiałam się nawet zastanawiać nad tym, jak dużo byłam gotowa oddać za to, żeby
zatrzymać audycję. To było jak objawienie. Byłam gotowa oddać Carlowi cały dochód z
syndykalizacji, byle tylko zostać. Gdyby tego zażądał, codziennie padałabym mu do stóp.
Musiałam zostać w programie. Był mój. Byłam z niego dumna. Był ważny. Nigdy
wcześniej nie robiłam nic ważnego.
Długo się zastanawiał nad odpowiedzią. Z każdą chwilą nadzieja coraz mocniej ściskała
mi gardło. No bo gdyby chciał odmówić, na pewno nie musiałby aż tak nad tym
rozmyślać.
- Dobra - powiedział w końcu. - Ale zawsze mogę zmienić zdanie.
- To uczciwe. - Czułam się tak, jakbym przebiegła maraton, byłam wycieńczona.
Pojechaliśmy za miasto, jakieś dwadzieścia minut drogi, na otwartą przestrzeń i
prywatne tereny, które otaczały pogórze, ciągnące się na zachód wzdłuż drogi numer 93.
Znaleźliśmy się w samym środku terytorium watahy. Niektóre z naszych wilków miały tu
domy. Obszar był odizolowany i mogliśmy tu bezpiecznie biegać. Nie było żadnych latarni.
Niebo było pochmurne. Carl zaparkował przy ślepej piaszczystej drodze. Poszliśmy na
pierwsze wzgórze, z dala od drogi i zabudowań.
Jeśli wydawało mi się, że to koniec dyskusji, myliłam się. Omówiliśmy tylko połowę
spraw. Tę ludzką połowę.
- Zmień się - polecił.
Pełnia miała być za dwa tygodnie. Nie lubiłam się zmieniać w innym czasie. Nie lubiłam
ulegać swoim potrzebom. Zawahałam się, ale Carl się rozbierał i jednocześnie już się
zmieniał - plecy mu się wygięły, ręce wydłużyły, zafalowało futro.
Dlaczego nie mógł sobie po prostu odpuścić? Narastała we mnie wściekłość, chociaż
powinna w zasadzie ustąpić miejsca przerażeniu. Carl zaznaczy swoją dominację, a mnie
będzie to pewnie bolało.
Ale po raz pierwszy byłam na tyle wściekła, że mało mnie to obchodziło.
Nie mogłam z nim walczyć. Był dwa razy większy ode mnie. Nawet gdybym wiedziała,
jak to zrobić, przegrałabym. Więc zaczęłam biec. Po drodze ściągnęłam koszulkę i stanik,
przystanęłam, żeby zsunąć dżinsy i majtki, wyskoczyłam z nich i zmieniłam się, pochylając
się tak, żeby być już w biegu, zanim zdążę pokryć się sierścią.
Jeśli za bardzo o tym nie rozmyślałam, nie bolało aż tak bardzo.
Ręce grubieją, wyrastają pazury, myśl o płynącej wodzie, żeby nie czuć, jak kości
wsuwają się pod skórę, a stawy i mięśnie nabierają innego kształtu. Przy-kuca, oddycha
głęboko, obnażając zęby. Zęby i twarz wydłużają się - i włosy, i oczy. Noc widziana oczami
wilczycy nabiera wyrazistości.
Nagle skacze. Wilczyca jest już przekształcona i biegnie, cztery łapy są takie naturalne,
są wspaniałe, poduszeczki ledwie dotykają miękkiej ziemi, a potem znów podrywają się w
powietrze. Wiatr mierzwi jej jutro jakby palcami, jej nozdrza wypełniają zapachy: drzewa,
ziemia, zgnilizna, życie, woda, ślady z wczoraj, ślady sprzed godziny, łuski po nabojach z
zeszłego sezonu, krew, ból, wataha. Terytorium watahy. I on. Przywódca. Goni ją, jest tuż
za nią.
Źle, że mu ucieka. Ale ucieczka jest lepsza niż walka, a chęć walki jest silna. Zabij ją, jeśli
nie przeprosi. Ale ona przeprasza; zrobi dla niego wszystko.
Biegnij, ale on jest większy, szybszy. Łapie ją. Ona przewraca się i szamocze, strach
dodaje jej sił, ale on szybko przytrzymuje ją zębami. Wbija kły w jej ramię, a ona
skowycze. Wykorzystuje swój chwyt jako oparcie, szuka jej gardła, a ona leży na grzbiecie,
odsłaniając brzuch. Jego dominacja oznacza pewność, że jej nie skaleczy.
Ona nieruchomieje, skomląc przy każdym oddechu. Odchyla głowę i odsłania gardło.
On może ją teraz zabić. Zaciska szczęki na jej szyi i tak zostaje.
Ona zastyga na całą wieczność, a on dopiero po chwili powoli ją puszcza. Ona
pozostaje w bezruchu, liże go tylko po brodzie. Jakby mówiła: Jesteś Bogiem. Czołga się za
nim na brzuchu, bo go kocha.
Polują, a ona pokazuje mu, że jest dla niej Bogiem, czekając, aż pozwoli jej zjeść królika.
Zostawia jej samą skórę i kości do wylizania, ale ona jest zadowolona.
Obudziłam się w ludzkiej postaci w szarym świetle poranka. Wilczyca była jeszcze we
mnie, wsączała się do mojej świadomości, a ja pozwoliłam, żeby wypełniła mi głowę, bo
jej instynkt był lepszy niż mój, zwłaszcza gdy chodziło o niego.
Leży naga w legowisku, ukrytym na pagórku, które służy mu za dom, kiedy odsypia
wilka. On też tam jest, nagi, podniecony. Skubie jej ucho, liże pysk, ssie gardło, po czym
wsuwa się na nią, ciężarem swojego ciała rozchylając jej nogi. Ona jęczy i wpuszcza go w
siebie; on przyciska się do niej powoli, delikatnie. Ona żyje właśnie po to - dla jego
zainteresowania, dla jego uwielbienia.
Szepcze jej do ucha:
- Zajmę się tobą, a ty nie musisz nigdy dorastać. Zrozumiałaś?
- Tak. Och, tak.
Przyciska ją do ziemi, ona lgnie do niego i odchodzi, i znów jestem sobą.
Przywilej samca alfa w watasze: pieprzyć kogo chce i kiedy chce. Jedna z zalet pełnionej
roli. A także jeden z powodów, dla których zupełnie miękłam w jego obecności.
Wystarczyło, że wszedł do pokoju, a ja byłam już cała rozpalona i przejęta, gotowa zrobić
dla niego wszystko, gdyby tylko mnie dotknął. Jego zapach i zapach innych wilków
doprowadzał mnie do szaleństwa.
Zwinęłam się przy nim w kłębek, a on przyciągnął mnie do siebie, mój opiekun.
Potrzebowałam watahy, bo sama nie potrafiłam się bronić. W naturze młode wilczki
muszą nauczyć się polować, walczyć. Mnie nikt tego nie nauczył. Carl chciał, żebym była
zależna. Nie wolno mi było samej polować ani pomagać bronić stada. Dopóki okazywałam
uległość Carlowi, dopóty nie miałam żadnych obowiązków. Dopóki byłam szczeniakiem,
on miał się o mnie troszczyć.
Następnego popołudnia w studiu podrywałam się na widok każdego cienia.
Wzdrygałam się na każdy trzask i rozglądałam wokół. Był środek dnia, a ja i tak ciągle
czekałam, aż przez okna zaczną wpełzać ścigające mnie wampiry.
Naprawdę nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek aż tak poważnie traktował audycję. Na
ogół nawet ja nie traktowałam jej aż tak poważnie.
Jeśli Arturo rzeczywiście chciał, żebym zrezygnowała z audycji, a ja tego nie zrobiłam,
będą kłopoty. Nie wiedziałam jakie, ale w taki czy inny sposób się tego dowiem.
Następnym razem Arturo i jego banda mogą ominąć Carla. Przyjdą prosto do mnie.
Przeszłam się, żałując, że nie mam oczu z tyłu głowy. I po bokach. Zaczęłam się
zastanawiać nad cienką granicą między ostrożnością a paranoją.
Carl nie zawsze będzie przy mnie, żeby mnie chronić. Nie mógł przychodzić ze mną do
pracy.
Znalazłam Matta, dźwiękowca, który pracował przy mojej audycji, wrócił właśnie z
kolacji. Jedna z zalet mojego sukcesu: ktoś inny pilnował, żeby w odpowiednim czasie
puścić odpowiednie ogłoszenie. Był zrelaksowany - jeszcze jeden stażysta zatrudniony na
pełen etat - i najwyraźniej zawsze miał jakiegoś kumpla, który zajmował się akurat tym,
czego właśnie potrzebujesz.
- Cześć, Matt. Znasz kogoś, kto prowadzi dobre zajęcia z samoobrony?
Rozdział 3
Nazywam się Kitty Norville, a wy słuchacie Nocnej godziny, audycji, która nie boi się
ciemności ani zamieszkujących ją stworzeń. Nasza pierwsza rozmówczyni dzisiejszego
wieczoru dzwoni z Oakland. Witaj, Marie.
- Cześć, Kitty. Dzięki za rozmowę.
- Nie ma za co. Masz jakieś pytanie?
- Właściwie to problem.
- W porządku. Dawaj.
- Chodzi o mojego Mistrza. To znaczy zazwyczaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Jest
naprawdę seksowny i bogaty. Mam dużo bonusów, takich jak fajne ciuchy, biżuteria i
takie tam. Ale kilka rzeczy mnie niepokoi.
Skrzywiłam się.
- Marie, tak dla jasności: jesteś człowiekiem?
- Tak.
- I dobrowolnie oddałaś się wampirowi jako jego służąca?
- No tak.
Na pewno nie była pierwsza.
- A teraz jesteś nieszczęśliwa, bo...
- Bo myślałam, że będzie inaczej. - Na pewno nie ona pierwsza to odkryła.
- Niech zgadnę: nie sądziłaś, że będzie aż tyle krwi. Każe ci sprzątać po swoich orgiach,
tak?
- Nie, nie, krew mi w ogóle nie przeszkadza. Chodzi o to, że - że nie pije z szyi. Woli pić
z uda.
- A tobie przeszkadza taki drobiazg? Pewnie masz śliczne uda.
- Ale to powinna być szyja. We wszystkich opowieściach to szyja.
- Są też legendy o wampirach, które wyrywają ludziom serca i chłepczą z nich krew.
Ciesz się, że nie spotykasz się z jednym z nich.
- Poza tym nie nosi jedwabiu.
Co miałam jej powiedzieć? Biedna dziewczyna straciła złudzenia.
- A każe ci jeść muchy?
- Nie...
- Marie, jeśli przedstawisz swoje pragnienia w formie prośby, a nie żądania - jeśli w
twoich ustach będą brzmieć równie atrakcyjnie jak dla ciebie samej - twój Mistrz może cię
zaskoczyć. Kup mu jedwabną koszulę na urodziny. Co myślisz?
- Dobrze. Spróbuję. Dzięki, Kitty.
- Powodzenia. Następny telefon, Pete, jesteś na antenie.
- Jestem wilkołakiem uwięzionym w ludzkim ciele.
- Cóż, o to mniej więcej w tym chodzi.
- Nie, naprawdę. Jestem uwięziony.
- Tak? Kiedy ostatni raz się zmieniałeś?
- No właśnie, nigdy się nie zmieniałem.
- A więc nie jesteś wilkołakiem.
- Jeszcze nie. Ale miałem nim być, wiem to. Co mam zrobić, żeby jakiś wilkołak mnie
zaatakował?
- Stanąć podczas pełni księżyca w środku lasu z surowym stekiem przywiązanym do
twarzy i tabliczką: „Zjedz mnie; jestem durniem"?
- Mówię poważnie.
- Ja też! Słuchaj, nie chcesz, żeby zaatakował cię wilkołak. Nie chcesz być wilkołakiem.
Być może ci się wydaje, że chcesz, ale pozwól, że wyjaśnię ci to jeszcze raz: likantropia to
choroba. To przewlekła choroba, która zmienia całe życie i na którą nie ma lekarstwa.
Chorzy uczą się z nią żyć - niektórzy lepiej, inni gorzej - ale uniemożliwia im normalne
życie. Znacznie zwiększa ryzyko, że umrzesz przedwczesną i straszną śmiercią.
- Ale ja chcę mieć kły i pazury. Chcę polować gołymi rękami na jelenie. To by było
ekstra!
Potarłam czoło i westchnęłam. Za każdym razem mam przynajmniej jeden taki telefon.
Gdyby udało mi się przekonać chociaż jednego z tych dowcipnisiów, ze bycie wilkołakiem
wcale nie jest takie ekstra, uznałabym, że program odniósł sukces.
- Zupełnie inaczej jest polować na jelenie nie dlatego, że masz na to ochotę, ale
dlatego, że musisz, bo zmusza cię do tego żądza krwi. Bo jeśli nie zapolujesz na jelenia,
zaczniesz polować na ludzi, a to będzie oznaczać kłopoty. Co myślisz o polowaniu na
ludzi, Pete? Co myślisz o jedzeniu ludzi?
- Hm, przyzwyczaiłbym się?
- To miałbyś na karku kolesi z bronią naładowaną srebrnymi kulami. Powtarzam po raz
ostatni, nie polecam likantropii jako dobrowolnie wybranego stylu życia. Następny
rozmówca.
- Eee, tak. Cześć,
- Witam.
- Mam do ciebie pytanie. Wilkołaki i wampiry - jesteśmy silniejsi niż ludzie. Co nas
powstrzymuje przed tym, żeby, no nie wiem... rabować banki? Policja nie może nas
zatrzymać. Zwykłe kule nie działają. Dla-czego więc więcej naszych nie robi problemów?
- Ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości - odpowiedziałam bez zastanowienia.
- Ale my nie jesteśmy...
- .. .ludźmi? Naprawdę wierzysz w to, że nie jesteś człowiekiem?
- No nie. Jak mógłbym nim być? Skrzyżowałam ręce i westchnęłam.
- Wszyscy ludzie, z którymi rozmawiam, bez względu na to, kim są i co robią,
powtarzają jedną rzecz: że mimo wszystko chcą być częścią społeczeństwa. Społeczeństwo
oznacza korzyści, nawet dla nich. Podpisują więc społeczny kontrakt. Godzą się żyć
zgodnie z zasadami ludzi. Co oznacza, że nie „robią problemów". I właśnie dlatego
uważam, że możemy znaleźć sposób, żeby żyć wszyscy razem.
O, kurczę. Czasem sama siebie zadziwiałam tym, jak wiarygodnie to wszystko
przedstawiałam. Może nawet w to wierzyłam. Nie, musiałam w to wierzyć, bo inaczej nie
prowadziłabym audycji.
Rozmówca zawahał się, po czym spytał:
- A więc ja mówię, że jestem wilkołakiem, a ty mówisz, że twoim zdaniem jestem
człowiekiem?
Nie wiedział, że prosi w ten sposób, abym sama określiła, kim jestem.
- Właśnie. A skoro żyjesz w świecie ludzi, musisz dostosować się do ludzkich praw.
Cała sztuczka polegała na pewności siebie. Musiałam tylko brzmieć tak, jakbym
wiedziała, o czym mówię.
- No tak, dzięki.
- Dzięki za telefon. Witaj, James, jesteś na antenie.
- Mam pytanie, Kitty. - Mówił niskim, przytłumionym głosem, jakby zbyt mocno
przyciskał usta do słuchawki.
- Słucham.
- Czy wilkołak musi należeć do watahy? Nie może żyć sam? - W jego pytaniu
pobrzmiewała jakaś tęsknota.
- Przypuszczam, że teoretycznie wilkołak nie musi mieć watahy. A dlaczego pytasz?
- Z ciekawości. Z czystej ciekawości. Mam wrażenie, że nikt w twoim programie nie
mówi nigdy o tym, że jest wilkołakiem, ale nie ma watahy. Prawda?
- Masz rację. Nieczęsto zdarza mi się rozmawiać z wilkołakiem, który nie wspomina o
watasze. Wydaje mi się... - Na tym właśnie polegał kłopot z audycją: jak dużo mogłam
powiedzieć, nie odwołując się do własnych doświadczeń, nie zdradzając się? - Myślę, że
watahy są ważne dla wilkołaków. Zapewniają bezpieczeństwo, opiekę, grupę. A także
kontrolę. Nie będą tolerować samotnika, który robi bałagan i przyciąga uwagę do całej
reszty. Stado to sposób, żeby mieć oko na wszystkie likantropy w okolicy. To samo odnosi
się do rodów wampirów.
- Ale samo to, że wilkołak żyje w pojedynkę, nie oznacza wcale od razu, że zacznie
zabijać ludzi. Praw-da? - Facet był spięty. Nawet przez telefon wyczuwałam w jego głosie
zdenerwowanie.
- A ty jak sądzisz, James?
- Nie wiem. Dlatego właśnie zadzwoniłem. Ciągle powtarzasz, że każdy, nawet potwór,
może decydować o tym, co robi, może decydować, czy pozwoli, żeby jego natura przejęła
nad nim kontrolę, czy też wzniesie się ponad to wszystko. Ale czy to naprawdę możliwe?
Może... może, jeśli nie mam watahy... jeśli nie chcę mieć nic wspólnego z żadną watahą...
może to mój własny sposób na kontrolę. Nie poddaję się. Nie muszę taki być. Mogę
przetrwać w pojedynkę. Mogę? Mogę?
Ja tego nie potrafiłam. Od tamtej nocy, kiedy zostałam zaatakowana, do dzisiaj, ktoś -
T.J. lub ktokolwiek inny - był przy mnie, żeby dać mi pewność, że wszystko będzie dobrze,
że mam przyjaciół. Pomagali mi zachować kontrolę. Zapewniali mi miejsce, do którego
mogłam uciec, kiedy czułam, że ją tracę. Nie musiałam się martwić o to, że zrobię im
krzywdę. Gdybym ich nie miała, co bym zrobiła? Byłabym sama. Ilu było takich ludzi -
ludzi takich jak James, którzy nie mieli watah ani rodów, ani niczego - ilu z nich słuchało
mojej audycji i sądziło, że mam odpowiedź na wszystko? Nie planowałam tego, kiedy
zaczynałam prowadzić program.
Czy miałam w ogóle jakiś plan, kiedy zaczynałam?
Kim byłam, że wydawało mi się, że naprawdę mogę komuś z nich pomóc? Sama nie
dałabym sobie rady bez stada. Może James był inny.
- Nie wiem, James. Nie wiem nic o twoim życiu. Jeśli chcesz, żebym ci przytaknęła,
żebym ci powie-działa, że tak, że masz rację, że nie potrzebujesz watahy i że wszystko
będzie dobrze, to nie zrobię tego.
Nie znam odpowiedzi na wszystko. Mogę się kierować tylko tym, co usłyszę i co sama
myślę. Spójrz na swoje życie i zastanów się, czy jesteś szczęśliwy. Jeśli możesz tak żyć i
jeśli ludzie wokół ciebie mogą z tym żyć, to świetnie, nie potrzebujesz watahy. Ale jeśli
nie jesteś szczęśliwy, zastanów się dlaczego i zrób coś z tym. Może wataha pomoże, a
może nie. Rozmawiamy o bardzo dziwnym świecie. Niemądrze byłoby sądzić, że do
każdego stosuje się tę samą zasadę. - Odczekałam kilka uderzeń serca. Słyszałam jego
oddech po drugiej stronie linii. - James, wszystko w porządku? Jeszcze jedno uderzenie
serca w ciszy.
- Tak.
- Odbiorę teraz następny telefon. Głowa do góry i nie wybiegaj myślami za daleko
wprzód.
- Dobrze, Kitty. Dziękuję.
Proszę, proszę, proszę, niech następna rozmowa będzie łatwa. Połączyłam.
- Jesteś na antenie.
- Cześć, Kitty. Jestem likantropem od jakichś sześciu lat i wydaje mi się, że całkiem
nieźle się przystosowałem. Dobrze się dogaduję z moją watahą i w ogóle.
- To świetnie.
- Ale nie wiem, czy mogę im o tym powiedzieć. Bo widzisz, mam jakąś wysypkę...
Miałam swój gabinet. Nieduży. Raczej wnękę z biurkiem. Ale miałam własny telefon.
Wizytówki. „Kitty Norville, Nocna godzina, Pokrętło". Kilka miesięcy temu nigdy bym nie
przypuszczała, że dostanę prawdziwą pracę. Ale dostałam. Wizytówki. Kto by pomyślał?
Audycja była nadawana raz w tygodniu, ale pracowałam prawie codziennie. Głównie
popołudniami i wieczorami, trzymając się nocnej zmiany, do której przywykłam.
Musiałam poświęcać niewiarygodną ilość czasu na różne organizacyjne bzdety: gościnne
wywiady, obronę przeciwawaryjną, zbieranie informacji. Nie przeszkadzało mi to. Czułam
się dzięki temu jak prawdziwa dziennikarka, jak moi bohaterowie z radia publicznego.
Dzwonili do mnie nawet z mediów. Audycja była nietypowa, zwariowana i zaczęła budzić
zainteresowanie ludzi, którzy śledzili dziwactwa popkultury. Wiele osób sądziło, że to lep
na gotów. Udało mi się wymyślić gotowe odpowiedzi na prawie wszystkie pytania.
Często mnie pytano, czy byłam wampirzycą, likantropem, czarownicą, czymkolwiek;
sceptycy pytali, czy uważam, że jestem wampirzycą, likantropem, czarownicą,
czymkolwiek. Zawsze odpowiadałam, że jestem człowiekiem. Właściwie to nie kłamstwo.
A co miałam mówić?
Lubiłam zbierać informacje. Miałam pracowników od wycinków prasowych, którzy
dostarczali mi artykuły ze wszystkich mediów na temat wampirów, likantropów, magii,
czarodziejów, duchów, badań nad zjawiskami paranormalnymi, kręgów zbożowych,
telepatii, duchowości, zaginionych miast - na temat wszystkiego. Wszystko mogło się
przydać.
Producent Niezbadanego świata zadzwonił, żeby spytać, czy chciałabym wystąpić u
niego w programie. Odmówiłam. Nie byłam gotowa na telewizję. Nigdy nie będę gotowa
na telewizję. Lepiej nie ujawniać się bardziej niż to konieczne.
Dostawałam listy od fanów. No, część z nich była od fanów. Część natomiast była
bardziej w duchu: „Zgiń, ty szatańska dziwko z piekła rodem". Miałam teczkę, w której
przechowywałam takie listy i co tydzień przekazywałam je policji. Jeśli kiedyś mnie
zamordują, policja będzie miała pikantną listę podejrzanych. Wspaniale.
Wilkołaki naprawdę są odporne na zwykłe kule. Sama widziałam.
Sześć miesięcy. Prowadziłam audycję raz w tygodniu od sześciu miesięcy. Dwadzieścia
cztery odcinki. Nadawali mnie w sześćdziesięciu dwóch stacjach w całym kraju. Małe piwo
w świecie radiowych pro-gramów. Ale dla mnie to było coś wielkiego. Myślałam, że do
tego czasu będę miała już dość. Ale wydawało mi się, że zawsze jest o czym rozmawiać.
Pewnego wieczoru, o siódmej czy ósmej, byłam w swoim gabinecie - w swoim
gabinecie! - i czytałam lokalną prasę. Nius o rozszarpanym ciele prostytutki ze
śródmieścia znalazł się na trzeciej stronie. Nie przeczytałam nawet pierwszego akapitu,
kiedy zadzwonił telefon - mój telefon!
- Słucham?
- Czy rozmawiam z Kitty Norville?
- Tak.
- Chciałbym z panią pomówić.
- Z kim rozmawiam?
Zawahał się, a dopiero potem znów się odezwał:
- Ludzie, którzy do pani dzwonią, którzy twierdzą, że mają zdolności
parapsychologiczne, że są wampirami albo wilkołakami, wierzy im pani? Wierzy pani, że
to prawda?
Nagle poczułam się tak, jakbym prowadziła audycję, przy telefonie, stając twarzą w
twarz z dziwactwem, jakim było moje życie. Ale byłam sam na sam z facetem przy
telefonie. Brzmiał... zupełnie normalnie.
Kiedy prowadziłam audycję, musiałam ciągnąć ludzi za język. Musiałam im odpowiadać
tak, żeby czuli się na tyle swobodnie, żeby mówić dalej. Chciałam pociągnąć za język tego
faceta.
- Tak, wierzę.
- Czy oni panią przerażają?
Zmarszczyłam brwi. Nie miałam pojęcia, do czego on zmierza.
- Nie. To ludzie. Wampiryzm i cała ta reszta - to choroby, a nie piętno szatana. Wielka
szkoda, że nie-którzy z nich wykorzystują to jako przyzwolenie, by czynić zło. Ale nie
można z tego powodu potępiać wszystkich.
- To zdumiewająco racjonalne podejście, pani Norville. - Głos nabrał pewnej ostrości.
Stał się autorytatywny. Zdecydowany, jakby facet już wiedział, z czym ma do czynienia.
- Kim pan jest?
- Jestem związany z pewną agencją rządową...
- Z którą?
- Nieważne. Nie powinienem nawet z panią rozmawiać w taki sposób.
- Niech pan nie żartuje!
- Od jakiegoś czasu zastanawia mnie, dlaczego prowadzi pani tę audycję?
- Proszę mi chociaż pozwolić zgadywać. Jest pan z Państwowego Instytutu Zdrowia?
- Nie wydaje mi się, żeby taki pomysł przyszedł do głowy komuś, kto nie jest tym...
osobiście... zainteresowany.
Przeszył mnie dreszcz, od którego włosy stanęły mi dęba. Ta rozmowa szła za daleko.
- Jest pan więc z Centrum Zapobiegania i Zwalczania Chorób?
Chwila ciszy, a potem:
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, podziwiam pani pracę. Ale zaciekawiła mnie pani, kim
pani jest?
No dobra, to było dziwne. Musiałam coś szybko powiedzieć, żeby odegnać panikę.
- Co ma pan na myśli, pytając, kim jestem?
- Myślę, że możemy sobie nawzajem pomóc. Wymienić się informacjami.
Czując się trochę jak córka młynarza w Titelitury, zaczęłam strzelać na oślep.
- Jest pan z CIA?
- Proszę zobaczyć, co pani znajdzie w Centrum Biologii Nadnaturalnej. - Po czym się
rozłączył.
Świetnie, miałam własne, prywatne Głębokie Gardło.
Trudno się skupić na pracy po czymś takim. Obracałam w myślach tę rozmowę,
zastanawiając się, co mi umknęło i co ktoś taki mógł osiągnąć, dzwoniąc do mnie.
Nie minęło więcej niż pięć minut, kiedy telefon znów zadzwonił. Wzdrygnęłam się,
poderwałam i spróbowałam uspokoić oszalałe bicie serca, zanim odebrałam. Byłam
pewna, że rozmówca usłyszy to walenie przez telefon. Odebrałam niepewnie.
- Halo?
- Kitty? Tu mama. - Mówiła radośnie i normalnie, jak zwykle. Zamknęłam oczy i
westchnęłam.
- Cześć, mamo. Co tam?
- W końcu mi nie powiedziałaś, czy będziesz na ślubie swojej kuzynki, Amandy. Muszę
jej odpowiedzieć.
Zupełnie o tym zapomniałam. Głównie dlatego, że pod żadnym pozorem nie chciałam
tam jechać. Śluby oznaczały tłumy. Nie lubiłam tłumów. I pytań. W stylu: „To kiedy kolej
na ciebie?". Albo: „Masz kogoś szczególnego?"
No bo co to znaczy: szczególny?
Próbowałam odpowiedzieć trochę grzeczniej. Mama nie zasługiwała na to, żeby się na
niej wyżywać. Wyciągnęłam notes.
- Nie wiem, przypomnij mi, kiedy to? - Podała mi termin, przekartkowałam kalendarz
do następnego miesiąca i sprawdziłam. Dzień po pełni. Nie ma mowy, żebym była w dość
dobrej formie, żeby spotykać się z rodziną dzień po pełni księżyca. Nie dam rady być miła
dla tylu osób.
Gdybym tylko mogła znaleźć jakąś wymówkę.
- Przykro mi, mam już coś innego. Nie dam rady.
- Myślę, że Amandzie naprawdę zależy, żebyś była.
- Wiem, wiem. Naprawdę mi przykro. Wyślę jej kartkę. - Zapisałam sobie nawet, żeby
wysłać jej kartkę. Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby Amanda aż tak bardzo za mną tęskniła.
Ale chodziło o coś innego. Mama nie chciała wyjaśniać wszystkim przyczyn mojej
nieobecności, tak samo jak ja nie chciałam wyjaśniać jej, dlaczego mnie nie będzie.
- Wiesz, Kitty, nie było cię już na ostatnim zjeździe rodzinnym. Rozumiem, że jesteś
zajęta, ale byłoby miło, gdybyś wpadła do nas raz na jakiś czas.
Ciągle chodziło o jej urodziny. Subtelne, niewyraźne poczucie winy, które tylko matki
potrafią wzbudzić. Przecież nie unikałam swojej rodziny dla zasady.
- Postaram się być następnym razem - powiedziałam jak zawsze.
Mama nie odpuszczała.
- Wiem, że nie chcesz, żebym się o ciebie martwiła. Ale byłaś kiedyś taka towarzyska, a
teraz... - Byłam pewna, że wzruszyła ramionami, nie kończąc myśli. -Wszystko w
porządku?
Czasem żałowałam, że nie mogę jej powiedzieć, że jestem lesbijką albo coś w tym stylu.
- Wszystko okej, mamo. Po prostu jestem zajęta. Nie martw się.
- Na pewno, bo jeśli potrzebujesz porozmawiać... Nie mogłam jej powiedzieć. Nie
potrafiłam sobie wyobrazić, jakie koszmarne wizje snuła o tym, co robię, kiedy mówiłam
jej, że jestem zajęta. Ale nie mogłam powiedzieć jej prawdy. Była dobra. Normalna. Nosiła
spodnium i była agentką nieruchomości. Grała z tatą w tenisa. Jak wyjaśnić komuś
takiemu, że jesteś wilkołakiem?
- Mamo, naprawdę muszę wracać do pracy. Wiem, że się martwisz, jestem ci
wdzięczna, ale wszystko jest w porządku, przyrzekam. - Kłamałam w żywe oczy, ale co
innego miałam jej powiedzieć?
- No dobrze. - Nie wydawała się przekonana. -Zadzwoń do mnie, jeśli zmienisz zdanie
co do ślubu.
- Dobrze. Pogadamy później.
Na dźwięk przerwanego połączenia poczułam się tak, jakby ktoś zdjął mi ciężar z
barków. Telefon. Wizytówki. W następnej kolejności potrzebowałam sekretarki, która
będzie filtrować dzwoniących interesantów.
Kiedy kilka minut później rozległo się pukanie do drzwi, byłam już naprawdę wściekła.
Rzuciłam czytaną gazetę, podniosłam głowę i zobaczyłam w drzwiach mężczyznę. W moim
gabinecie były drzwi, ale rzadko je zamykałam. Nie zauważyłam, kiedy się zjawił.
Był przeciętnego wzrostu i budowy, miał ciemne włosy opadające na ramiona i
delikatne rysy twarzy. Wyglądał niepozornie, tyle że czuć było od niego trupem. Dobrze
zakonserwowanym trupem, rzecz jasna. Nie pachniał zgnilizną. Ale czuć w nim jednak
było zimną, a nie ciepłą krew, a poza tym nie biło mu serce.
Wampiry zakradały się właśnie w ten sposób, tak żeby nikt ich nie zauważył. Pewnie
przeszedł tuż obok ochroniarza w lobby.
Znałam tego wampira - to był Rick.
Widziałam go kilka razy, kiedy Carl i Artura spotykali się, żeby rozwiązać, jakiś spór. Był
dziwny. Na-leżał do rodu Arturo, ale nie wydawał się specjalnie zainteresowany jego
sprawami; zawsze trzymał się na uboczu, nigdy nie zbliżał się do samego Arturo. Nie
roztaczał wokół siebie tej aury znudzenia, która była tak powszechna wśród wampirów.
Potrafił się śmiać z cudzych żartów. Kiedy ładnie go poprosiłam, opowiedział mi trochę o
Dzikim Zachodzie. Prawdziwym Dzikim Zachodzie - był tam.
Westchnęłam, włosy mi się zjeżyły i krew zaczęła szybciej krążyć ze strachu, ale oparłam
się w krześle. Próbowałam zachowywać się normalnie, jakby jego obecność wcale mnie
nie niepokoiła.
- Cześć, Rick.
Uśmiechnął się półgębkiem. Kiedy się odezwał, odsłonił kły, smukłe, ostre jak igły zęby
w miejscu ludzkich kłów.
- Przykro mi, jeśli cię przestraszyłem.
- Nie jest ci przykro. Lubisz to.
- Nie chciałbym wyjść z wprawy.
- Myślałam, że nie możesz wejść, jeśli cię nie zaproszę.
- To nie dotyczy miejsc publicznych.
- A więc co cię tu sprowadza? - W pytaniu słychać było napięcie. Mógł przyjść tylko
dlatego, że nie zrezygnowałam z prowadzenia audycji, a Arturo nie był z tego
zadowolony. - Miał kamienny wyraz twarzy.
- A jak myślisz, dlaczego tu jestem?
Wbiłam w niego wzrok, bo nie miałam już ochoty na żadne gierki.
- Arturo powiedział Carlowi, żebym zrezygnowała z prowadzenia audycji. Nie zrobiłam
tego. Zakładam, że Jego Nieumarłość chce mi bezpośrednio dopiec i doprowadzić do tego,
żebym zniknęła z anteny. Przysłał cię, żebyś mi przekazał jakąś groźbę.
- To lekka paranoja, nie sądzisz? Wycelowałam w niego palec.
- Nie, jeśli naprawdę chcą mnie zdjąć.
- To nie Arturo mnie przysłał. Zmrużyłam podejrzliwie oczy.
- Nie?
- Nie wie, że tu jestem.
To zmieniało postać rzeczy. Zakładając, że Rick mówił prawdę, a nie było powodu, żeby
kłamał. Jeśli spotykał się ze mną za plecami Arturo, musiał mieć ku temu ważny powód.
- No to czemu tu jesteś?
- Usiłuję znaleźć pewne informacje. Pomyślałem, że może mi pomożesz. - Wyciągnął z
kieszeni złożoną kartkę, rozprostował ją i podał mi. - Co o tym sądzisz? - Była to ulotka
wydrukowana na słoneczno-żółtym papierze. Koszty produkcji musiały być bardzo niskie.
Może nawet tekst został napisany na maszynie, a potem skserowany w supermarkecie.
Napisano na niej:
Potrzebujesz pomocy? Jesteś przeklęty? Wampiry, likantropy, jest dla was nadzieja!
Jest lekarstwo! Wielebny Elijah Smith i jego Kościół Czystej Wiary chce was ocalić. Czysta
Wiara was wyzwoli.
Na dole ulotki znajdowała się data sprzed kilku tygodni. Miejscem spotkania było stare
ranczo pięćdziesiąt kilometrów na północ od miasta, niedaleko Brighton.
Przeczytałam wszystko jeszcze raz i zmarszczyłam czoło. Tekst brzmiał śmiesznie.
Przywodził na myśl obraz stereotypowego kaznodziei z południa, który zagina parol na
kogoś takiego jak Carl. Wygnać demony, alleluja i do przodu. Carl odgryzłby mu głowę -
dosłownie.
- Lekarstwo? Uzdrowienie przez wiarę? To jakiś żart?
- Nie, niestety nie. Jedna z wampirzyc Arturo odeszła do nich. Słuch po niej zaginął.
Mam pewne podejrzenia i zaczynam się martwić.
- Nie ma żartów. Arturo musi być wściekły.
- Tak. Ale właściwie nie można nic się dowiedzieć na temat tego całego Smitha i jego
Kościoła. Arturo jest zbyt dumny, żeby zwrócić się o pomoc. Ja nie. Masz różne kontakty.
Zastanawiałem się, czy może o czymś słyszałaś.
- Nie. - Odwróciłam kartkę, jakbym w ten sposób miała odkryć kolejne sekrety, ale z
tyłu nic nie było. -Lekarstwo? Działa?
Każde lekarstwo, na jakie kiedykolwiek udało mi się natrafić, okazywało się bujdą. Dym
i folklor. Można mi było wybaczyć sceptycyzm.
- Nie wiem - powiedział tylko.
- Nigdy nie słyszałam o lekarstwie, które byłoby naprawdę skuteczne.
- Ja też nie.
- Wampirzyca od Arturo uznała, że to nie żadna ścierna. I nie wróciła. Więc zadziałało?
- Niektórych może kusić taka możliwość. Znakomita przynęta, jeśli chcą zwabić takich
jak my. '
- Zwabić, ale po co? Wzruszył ramionami.
- Żeby złapać ich w pułapkę i zabić. Zniewolić. Takie rzeczy już się zdarzały.
Jego sugestia brzmiała bardzo złowrogo. Wywoływała niejasny lęk przed czymś, czego
nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Polowania na czarownice, pogromy. Reality show.
Próbował mnie tylko przestraszyć, wzburzyć na tyle, żebym zechciała coś z tym zrobić.
Poskutkowało.
- Postaram się czegoś dowiedzieć. - Woda na młyn. Zaczęłam się zastanawiać, czy Smith
dałby się zaprosić na wywiad w radiu.
- Dziękuję.
- Dzięki za wskazówkę. - Zacisnęłam usta, powstrzymując się od uśmiechu. - Dobrze, że
pokorni podwładni robią tyle za plecami swoich przywódców, bo inaczej nigdy do niczego
byśmy nie doszli.
Rick spojrzał z miną niewiniątka na sufit.
- Hm, nie mówiłbym czegoś takiego Arturo. Ani Carlowi.
I tak wszystko w końcu do nich dociera, prawda? Do Mistrza, do samca alfa. Zostaliśmy
zaprogramowani jako podwładni. Pewnie to dzięki temu nasze społeczności nie popadały
w chaos. Odezwałam się bardziej ponuro:
- Myślisz, że Arturo będzie chciał coś zrobić z moją audycją?
- To zależy od tego, co zrobi Carl.
Czyli jeśli Carl nic nie zrobi, może to zrobić Arturo. Skrzywiłam się.
- No tak.
- Muszę iść.
- Tak. Uważaj na siebie.
Skinął głową, niemal się lekko kłaniając, co przypomniało mi, że Rick był stary. Urodził
się w czasach, kiedy dżentelmeni kłaniali się damom. A potem zniknął, równie cicho jak
się zjawił.
Telefon. Wizytówki. Sekretarka. Może przydałaby mi się też recepcjonistka. I
ochroniarz.
Rozdział 4
Ubrana w spodnie od dresu, sportowy stanik i koszulkę, stałam na macie i na znak
instruktora kopnęłam drobinki kurzu. Craig, niewiarygodnie wysportowany i
rozentuzjazmowany student, który wyglądał, jakby wyszedł prosto z reality show w MTV,
wrzasnął: „Wykop!" i dwunastoosobowa grupa - same kobiety w wieku dwudziestu do
trzydziestu lat - zrobiła wykop.
Zamiast uczyć jednej konkretnej sztuki walki, trenowaliśmy elementy różnych
dyscyplin, łącząc je w technikę, która pozwalała obezwładnić napastnika na tyle długo,
żebyśmy zdążyły rzucić się do ucieczki. Nie dostawałyśmy punktów za styl; nie
poświęcałyśmy czasu na mistyczną medytację. Zamiast tego ćwiczyłyśmy w kółko te same
ruchy, żeby w chwili paniki, w ferworze walki zareagować instynktownie i umieć się
obronić.
Poza tym to był całkiem niezły trening. Przyspieszony oddech, pot. Mogłam zapomnieć
o świecie poza siłownią i na godzinkę wyłączyć myślenie.
Zmieniliśmy stronę i zrobiliśmy jakiś tuzin wykopów na drugą stronę. Craig oparł ręce
na biodrach.
- No dobra. Stańcie w szeregu, to zrobimy sobie mały sparing.
Nienawidziłam sparingu. Na pierwszych kilku zajęciach zaczęliśmy od worka
treningowego. Większość kobiet uderzała w worek tak, że ledwie drgał, ja natomiast
posłałam go w powietrze. Spotkałam się z zachwytem i mnóstwem komplementów na
temat moich silnych ramion. Ale to nie miało nic wspólnego z silnymi ramionami.
Wilkołaki były po prostu silniejsze niż zwykli ludzie. Bez żadnego treningu, będąc po
prostu sobą, mogłam pokonać wszystkie dziewczyny z grupy, a pewnie nawet i samego
Craiga.
Na wampiry to i tak mi nie pomoże.
Epizod z workiem treningowym nauczył mnie, że musiałam bardzo uważać podczas
walki z ludźmi. Nie wiedziałam, jaka jestem silna ani do czego jestem zdolna. Musiałam
hamować każdy cios. Nie chciałam przez przypadek nikomu zrobić krzywdy.
W ogóle nie chciałam nikomu zrobić krzywdy. Moja wilczyca zaczynała się czołgać i
popiskiwać na samą myśl o walce, bo wiedziała, że Carlowi by się to nie spodobało.
Wilczyca, ha. Miałam być potworem. Morderczym, krwiożerczym. Ale potwór na samym
dole hierarchii watahy jest równie krwiożerczy jak nowo narodzony szczeniak.
Ustawiłam się posłusznie w rzędzie razem z innymi i zacisnęłam zęby.
Przećwiczyłyśmy przewroty. Podcięcie, blok, upadek, przewrót, podnieść się, a potem
wszystko jeszcze raz od początku. Ciągle się przewracałam, waląc w matę tak, że aż
dzwoniły mi zęby, ale nie przejmowałam się tym. Byłam w parze z Patricią, samotną
mamą, raczej pulchną, która nigdy wcześniej nie myślała o sporcie, zanim nie okazało się,
że jej ośmioletni syn, mistrz taekwondo, będzie niedługo w stanie pokonać Jackie Chana
(tak twierdziła), a ona nie chciała być gorsza. Wyglądało na to, że Patricię cieszyła myśl, że
za pomocą kilku szybkich ruchów zdoła przewrócić dorosłego człowieka. Wiele z tych
kobiet musiało przezwyciężyć uwarunkowania kulturowe zakazujące robić innym krzywdę
czy nawet stawać do fizycznej konfrontacji. Cieszyłam się, że mogę się przyczynić do
edukacji Patricii w tym względzie.
- Hamujesz się, Kitty.
Znów leżałam na plecach. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Craiga, metr osiemdziesiąt
blond entuzjazmu, który patrzył na mnie, dziwnie zniekształcony z tej perspektywy. Był
samymi nogami.
- Tak - powiedziałam z westchnieniem.
- No dalej, wstawaj. - Podał mi rękę i pomógł podnieść się na nogi. - A teraz chcę, żebyś
walnęła mnie tak, żebym przeleciał przez całą salę.
Miał tupet puścić przy tym oko.
Reszta grupy zebrała się wokół nas - nie chciałam takiej publiczności, cała się zjeżyłam.
Kiedy mnie zaatakuje, miałam przykucnąć, pozwolić, żeby się o mnie potknął, a potem
pchnąć tak, żeby stracił grunt pod nogami. Rzeczywiście zaczaj na mnie biec. Padłam na
ziemię. On jednak zamiast się o mnie potknąć, ominął mnie. Gdybym go popchnęła, tak
jak powinnam, straciłby równowagę. Ale ja siedziałam tylko i pozwoliłam, żeby
przyskoczył do mnie z tyłu i zacisnął mi rękę wokół szyi.
- Wiem, że stać cię na więcej. No dalej, jeszcze raz.
Mogłam walczyć, byłam wystarczająco silna. Ale nie miałam woli walki. Za bardzo się
przyzwyczaiłam, że to mnie prześladują, że to ja jestem ofiarą. Zamknęłam oczy, czując się
jak dzieciak, który zawalił kolejny sprawdzian. Podniosłam się powoli na nogi.
Craig znów stanął przede mną.
- No dobra, przeprowadźmy małą próbę. Tym razem wyobraź sobie, że jestem twoim
najgorszym byłym, a ty masz szansę wyrównać rachunki.
Och, to było proste. To by był Bill. Wystarczyło, że Craig wypowiedział te słowa, a ja
zobaczyłam Billa i wróciła cała moja wściekłość. Zacisnęłam pięści.
Wściekłość oznaczała oczywiście, że się nie hamowałam. Nie byłam pewna, czy teraz,
kiedy miałam przed oczami Billa, uda mi się powściągnąć cios, nawet jeśli będę chciała.
Craig na mnie natarł. Uchyliłam się. A potem popchnęłam go, ustawiając się do niego
bokiem. Poczułam przy sobie jego bok. Craig wydał z siebie jakiś odgłos, stęknął i poleciał.
Oderwał obydwie stopy od maty. Kobiety zaczęły piszczeć i uciekać na boki, kiedy runął
na podłogę, dwa razy się odbijając. Leżał na plecach bez ruchu.
Stanęłam jak wryta i omal nie zemdlałam. Zabiłam go. Zabiłam swojego instruktora
samoobrony. Cholera!
Podbiegłam do niego, przykucnęłam i dotknęłam jego ramienia.
- Craig?
Zamrugał powiekami. Kilka przerażonych uderzeń serca później otworzył oczy. A potem
się uśmiechnął.
- Tak, o to mi właśnie chodziło! Musisz się nauczyć bić ludzi. - Oddychał z trudem.
Dyszał, kiedy mówił. Od ciosu pewnie aż mu zaparło dech. - Ale nigdy więcej nie rób mi
czegoś takiego.
Podałam mu rękę. Roztarł sobie głowę. Mogłam się założyć, że następnego dnia rano
wszystko go będzie bolało. Co za wstyd.
- O rany! - powiedziała Patricia, podchodząc i stając przy mnie. - Twój eks musiał ci
naprawdę dowalić.
- Nawet nie wiesz jak bardzo.
Poza tajemniczym telefonem i wizytą Ricka musiałam zdobyć trochę informacji do
audycji na następny tydzień. Najpierw zajęłam się tajemniczym telefonem.
Centrum Biologii Nadnaturalnej było agencją rządową, która przeprowadzała badania
na temat likantropii i wampiryzmu, nadzorowaną przez Centrum Zapobiegania i
Zwalczania Chorób oraz Państwowy Instytut Zdrowia. Zostało zepchnięte do przypisów na
ostatnich stronach niejasnego raportu, który zniknął w czeluściach archiwów Centrum
Chorób. Nie doszukałam się żadnych nazwisk ludzi, z którymi mogłabym się
skontaktować. Nikt nie chciał być z nim kojarzony. Ludzie z Centrum Chorób, do których
dzwoniłam, nawet o nim nie słyszeli. Państwowy Instytut Zdrowia odesłał mnie do
Centrum. To pewnie nie była żadna agencja, ale raczej rodzaj zespołu badawczego lub
zasłony dymnej.
Zwykle nie przekonywały mnie teorie spiskowe. A przynajmniej nie te dotyczące rządu.
W końcu skoro Kongres miał problem z tym, żeby przyznać sobie środki umożliwiające
dalsze funkcjonowanie, jak miałam uwierzyć, że ten sam rząd stoi za świetnie
zorganizowaną tajną organizacją, która miała na celu maskować prawdę i manipulować
wydarzeniami na świecie zgodnie z jakimś tajemnym planem, zmierzającym do tego, żeby
podporządkować sobie umysły i dusze wszystkich wolnych ludzi?
Chyba że w grę wchodziły wampiry. Gdy w grę wchodziły wampiry, to zmieniało postać
rzeczy.
Potem zajęłam się ulotką Ricka.
Choć ciężko mi się do tego przyznać, zaczęłam od strony internetowej Niezbadanego
świata. W sieci działała aktywna społeczność zajmująca się doniesieniami ze świata
nadnaturalnego. Problem tylko w tym, żeby oddzielić żarty i fantazje od faktów.
Większość informacji publikowanych przez Niezbadany świat była sensacyjna i niezgodna
z prawdą. Ale mieli wyszukiwarkę, która filtrowała wiadomości pod kątem tych
„dziwacznych", a przy wystarczającej cierpliwości i po otworzeniu wystarczającej liczby
linków mogłam dotrzeć do dobrych źródeł informacji i je zweryfikować.
Natrafiłam na żyłę złota, kiedy znalazłam kilka anonsów z tablicy ogłoszeniowej oraz
zgłoszenia o zaginięciach wniesione w różnych wydziałach policji. Wyglądało na to, że
jakieś cztery miesiące temu na obrzeżach Omahy w Nebrasce wyrósł w środku nocy stary
namiot w stylu grup odnowy religijnej. We wszystkich podejrzanych częściach miasta,
przypuszczalnych miejscach zamieszkania likantropów
i wampirów, pojawiły się plakaty reklamujące lekarstwo, które opierało się wyłącznie
na wierze i wstawiennictwu samozwańczego świętego, Elijaha Smitha. Nie doszukałam się
jednak żadnych informacji o tym, co się wydarzyło na spotkaniu. Następnego ranka
namiotu już nie było, a tydzień później pojawił się w Wichita w Kansas. Potem w Pueblo
w Kolorado. Zaczęły krążyć opowieści: lekarstwo było skuteczne, facet nie oszukiwał, a
ludzie, których uzdrowił, byli mu tak wdzięczni, że nie chcieli go opuszczać. Wokół
namiotu rozstawiała się karawana wiernych.
Wierni Smitha zwali się Kościołem Czystej Wiary, a ich motto brzmiało: „Czysta wiara
was wyzwoli". Nie znalazłam żadnych zdjęć, żadnych relacji dotyczących tego, co się działo
w karawanie, i jak wyglądały spotkania. Nie znalazłam żadnych konkretów na temat
samego leczenia. Nikt, kto na poważnie nie szukał lekarstwa, nie był dopuszczany w
pobliże Smitha ani jego wyznawców. Kiedy zjawiali się ludzie szukający przyjaciół,
członków watahy lub rodu, którzy zniknęli w namiocie, spotykali się z groźbami. Wszelkie
interwencje odpierano siłą.
Natknęłam się na dwie strony, które ostrzegały przed Smithem. Niektórzy oskarżali go
o sekciarstwo. Po przeczytaniu tego, co udało mi się znaleźć, też się ku temu skłaniałam.
Wampiryzm i likantropia nie były przypadłościami natury medycznej, by tak rzec.
Badano nas, skanowano, przeprowadzano sekcje i chociaż odnaleziono cechy
odróżniające nas od Homo sapiens, nie doszukano się ich źródła. Nie miały one podłoża
genetycznego, wirusowego, bakteryjnego ani nawet biologicznego. Właśnie dlatego
budziliśmy takie przerażenie. Nauka przez setki lat starała się podważyć prawdę o naszym
pochodzeniu: że było nadnaturalne. Jeśli dałoby się wyleczyć wampiryzm i likantropię,
prawdopodobnie byłoby to możliwe dzięki siłom nadnaturalnym mimo istnienia Centrum
Zapobiegania i Zwalczania Chorób oraz Centrum Biologii Nadnaturalnej. No bo jak inaczej
przywrócić pozbawionego krwi wampira do ciepłokrwistego życia? Być może odpowiedzią
jest uzdrawianie wiarą. To właśnie stanowiło problem, jeśli chciałoby się dowieść, że
Smith to oszust, a jego Kościół to sekta.
Nie wierzyłam, że istnieje lekarstwo. Ktoś by już je wynalazł.
- Witajcie w Nocnej godzinie. Nazywam się Kitty Norville. Dziś jest ze mną wyjątkowy
gość. Veronica Sevilla jest autorką Kronik Bledsoe, Księgi rytuałów i kilku innych
bestsellerowych powieści, opisujących perypetie pewnego klanu wampirów w ciągu
kilkuset lat. Właśnie została wydana jej najnowsza powieść, Słońce nigdy nie wschodzi.
Pani Sevilla, dziękuję za przybycie.
- Moja droga, mów mi proszę Veronica. Veronica Sevilla, która tak naprawdę nazywała
się
Martha Perkins, miała na sobie prostą, czarną dzianinową sukienkę, czarne rajstopy,
czarne lakierowane szpilki i czarną futrzaną etolę. Jej czarne włosy - na bank farbowane -
okalały jej bladą twarz drobnymi loczkami. W uszach lśniły diamentowe kolczyki. Siedziała
na krześle dla gości, obejmowała się rękami, opierając dłonie na ramionach. Nie robiła
tego dlatego, że było jej zimno, ani dlatego, że była zdenerwowana - to poza. W jej
oficjalnej biografii nie podano wieku ani daty urodzenia. Patrząc na nią, nie potrafiłam
stwierdzić, ile ma lat. Jej twarz była pomarszczona, ale nie stara. Mogła być w każdym
wieku między czterdziestką a sześćdziesiątką. W grę mogła wchodzić operacja plastyczna.
Nie była wampirem. Pachniała ciepłem i słyszałam bicie jej serca. Ale na pewno starała
się grać wampirzycę. Gapiłam się na nią, jakbym ciągle nie mogła uwierzyć, że nie żartuje.
- No dobrze, Veronico. Piszesz o wampirach w wyjątkowo wiarygodny sposób.
Niektórzy krytycy mówią, że potrafisz wyjąć je ze sztampowego horroru i zamienić w
złożone postaci. To bohaterowie twoich opowieści.
- Oczywiście, że tak, czemu nie mieliby nimi być? To wszystko kwestia punktu widzenia.
- Masz grono wielbicieli, którzy najwyraźniej silnie identyfikują się z twoimi
wampirzymi bohaterami. Sporo z nich twierdzi, że twoje powieści to nie fikcja literacka,
ale relacje prawdziwych wampirów. Co na to powiesz?
Machnęła lekceważąco ręką, ale w radiu oczywiście ten gest zniknął.
- Nie mam pojęcia, gdzie znaleźć prawdziwego wampira. Wampiry to produkt ludzkiej
wyobraźni. Moje książki to produkt mojej własnej wyobraźni.
Nie byłam tego taka pewna. Pomijając zagorzałych wielbicieli Sevilli i jej kwiecisty styl,
zbyt wiele szczegółów się zgadzało. Struktura rodów, to, co mówiły do siebie wampiry,
dominacja i pozerstwo, które wspólnie uprawiały tak samo jak wilkołaki - szczegóły,
których nikt z zewnątrz nie mógł wymyślić. Więc albo udało jej się zebrać znakomity
materiał, a w takim przypadku chciałam poznać źródło jej informacji o społeczności
wampirów, albo miała wtyki. Zanim ją poznałam, spodziewałam się poniekąd, że jest
wampirem albo ludzkim sługą wampira, albo kimś takim.
- Jak sądzisz, dlaczego twoich wielbicieli tak interesują twoi bohaterowie i opowieści?
Dlaczego ludzie chcą wierzyć w wampiry?
- Świat moich książek jest pociągający. Mój świat, ród Bledsoe'ów, wampiry w ogólności
- to wszystko metafory władzy, którą te biedne dzieciaki chciałyby zdobyć w życiu, ale nie
mogą, bo są takie... takie...
- Niepewne siebie?
- Nieprzystosowane. Są odmieńcami. Wyrzutkami.
- Chcesz powiedzieć, że twoi fani to wyrzutki społeczeństwa?
Przyłożyła obgryziony paznokieć do ust.
- Hm, to nieprecyzyjne określenie.
- Masz wielbicieli, którzy zwracają się do ciebie, bo chcą się dowiedzieć czegoś o
wampirach, bo sami chcą się zamienić w wampiry. Uważają cię za autorytet w tej
dziedzinie. Co im mówisz?
- Mówię, że to fikcja. Wszystko, co mam do powiedzenia, jest w książkach. A co ty
mówisz, kiedy ludzie zadają ci takie pytanie?
- Mówię, że może wcale nie tak fajnie być wampirem.
- Poznałaś kiedyś jakiegoś wampira, Kitty? Zamilkłam z uśmiechem na ustach.
- Tak, poznałam. I szczerze mówiąc, uważam, że twoje powieści są dość trafne.
- No cóż. Co mam na to powiedzieć? Może mogłabyś mnie poznać z jednym z nich.
Zastanowiłam się nad tym i uznałam, że Arturo z przyjemnością pożarłby ją na lunch,
ale miał lepszy gust.
- Czemu wampiry? Piszesz wielopokoleniowe sagi - czemu nie napiszesz epopei
historycznej bez udziału nadnaturalnych?
- Bo byłaby nudna, prawda?
- Prawda, Bóg raczy wiedzieć, co ten Tołstoj sobie myślał. A tak poważnie, skąd
czerpiesz inspiracje? Skąd bierzesz pomysły?
- Pisarze nienawidzą tego pytania.
- Myślę, że tylko tak mówią, żeby nie musieć na nie odpowiadać.
- Czy to tak rozmawiasz ze swoimi gośćmi? Westchnęłam. Przywykła do tego, że
obchodzą się z nią jak z jajkiem. Garderoba i miseczka M&M-sów, z której powybierano
wszystkie zielone - coś w ten deseń.
- Przepraszam, Veronico. Jestem po prostu szczera. Zmierzyła mnie wzrokiem i kiwnęła
lekko głową, przytakując.
To nie był mój najlepszy wywiad. Źle zaczęłyśmy, a ona była zdecydowanie zbyt skryta,
żeby coś z tego mogło wyjść. Pewnie miała już za sobą kilkanaście spotkań.
Odebrałam parę telefonów i przebrnęłam przez spodziewaną rundę rozmów z jej
egzaltowanymi, żywiołowymi wielbicielami. Veronica radziła sobie z nimi lepiej niż ja, ale
miała większe doświadczenie.
Wreszcie, niczym otwierające się z hukiem drzwi więzienia, program dobiegł końca.
Ściągnęłam słuchawki i spojrzałam na Veronicę Sevillę.
- Jeszcze raz dziękuję za udział w programie. Wiem, że sprawiłaś moim słuchaczom
frajdę.
Spodziewałam się, że się zdziwi, machnie lekceważąco ręką i wyjdzie, zostawiając za
sobą ślad wyniosłości. Ona jednak oblizała tylko usta. Powinna poprawić sobie makijaż.
Spuściła głowę, wyprostowała się i wzięła głęboki wdech, zanim się odezwała.
- Jestem ci winna przeprosiny. - Tak? - Nie byłam z tobą całkowicie szczera. Znam
wampira. Mój syn nim jest.
Nie wiedziałam, jak na to zareagować. Spróbowałam zrobić współczującą minę i
czekałam na ciąg dalszy.
- Nie chcę, żeby ludzie o tym wiedzieli. Przy odrobinie wyobraźni myślę, że zrozumiesz
czemu. Moi wielbiciele i tak są już wystarczająco natarczywi. Ale chciałam, żebyś ty znała
prawdę. Mam nadzieję, że dotrzymasz tajemnicy.
Kiwnęłam potakująco.
- Jestem dobra w dotrzymywaniu tajemnic. Mam kilka własnych. Jak - to znaczy, jeśli to
nie jest zbyt osobiste pytanie - jak się o tym dowiedziałaś?
- Od dwudziestu lat wygląda na pełnego życia osiemnastolatka. To wzbudziło moje
podejrzenia. Za-pytałam, w czym tkwi tajemnica, i mi powiedział. Moje opowieści są o
nim. Mojego syna nie czeka los, jaki sobie dla niego wymarzyłam, a moje powieści to
jedyny sposób, w jaki mogę pogodzić się z życiem, które prowadzi. Jeśli można to nazwać
życiem.
Odprowadziłam ją do drzwi, przy których poprawiła na ramionach etolę z norek, po
czym wyszła z wysoko uniesioną głową, wcielenie godności.
Pełnia. Czas pohasać.
T.J. odebrał mnie na motorze, który sprawował się bez zarzutu, mrucząc gładko i
jednostajnie jak niedźwiedź grizzly. Jechał szybko i ostro wchodził w zakręty. Nie miałam
kasku, więc czułam smak świstającego powietrza. Odchyliłam głowę i zaczęłam wciągać je
w siebie, kiedy miejskie zapachy asfaltu i spalin ustąpiły miejsca wsi, suchej trawie, ziemi i
dalekim sosnom. Słońce zachodziło, księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale już go czułam, jego
srebrny oddech, który poruszał pływami i moim sercem. W gardle narastało mi wycie -
wataha była blisko. Przylgnęłam uśmiechnięta do T.J.-a.
Wataha zebrała się u Carla i Meg, na obrzeżach lasów państwowych. Wszystko
wyglądało jak zwykłe przyjęcie, na ulicy stało kilkanaście samochodów, w salonie zebrała
się grupka ludzi. Ale w pokoju wisiało napięcie, wyczekiwanie i zdenerwowanie. Zasłona
do drugiego świata, w którym żyliśmy, była na wpół odsunięta. Mogliśmy przez nią
zajrzeć, ale musieliśmy wstrzymać się z wejściem. Nie było jeszcze Carla.
Do naszej watahy należały dwadzieścia dwa wilki. Pochodziły z obszaru o promieniu
dwustu kilometrów, ciągnącego się od terenów zabudowanych wzdłuż pasma Front
Rangę, od Colorado Springs po Fort Collins. Większość z nich widywałam tylko podczas
pełni. Każdy znał swoje miejsce. Trzymałam się na uboczu, starając się wyglądać
niewinnie.
Swędziała mnie skóra. Objęłam się, próbując zachować spokój. Tak blisko. Ona,
wilczyca, czekała, patrzyła moimi oczami. Jej pazury drapały moją skórę od środka, chcąc
się przebić przez opuszki palców.
Chciała futra zamiast gołej skóry. Buzowała w niej gorąca krew.
Wzdrygnęłam się, kiedy uświadomiłam sobie obecność kogoś innego, jakby jakaś siła
naciskała na otaczającą mnie membranę. Poczułam Zana, zanim zobaczyłam, że blokuje
mi drogę.
Był młody, w moim wieku, ale został wilkiem jako nastolatek. Miał bladą skórę,
potargane włosy, a z jego oczu wyglądało zwierzę.
Nienawidziłam go. Jego zapach budził moje koszmary. To on mnie zaatakował i
zamienił w to, kim by-łam.
Chodził czasem za mną, jakby czekał na okazję, żeby skończyć, co zaczął. Jakby ciągle
wyczuwał na mnie krew. Albo jakby sądził, że jestem mu coś winna. Zwykle trzymałam się
od niego z daleka. W innych wypadkach odstraszali go T.J., Carl i Meg. Nie był aż takim
twardzielem.
T.J. był w kuchni. Musiałabym przejść przez cały pokój, żeby do niego dojść. Zan mnie
osaczył.
- Czego chcesz?
- Ciebie. - Nachylił się bliżej. Byłam przyparta do ściany i nie mogłam się ruszyć, a on
przysunął usta do mojego ucha. - Pobiegnij dziś ze mną.
Wśród wilkołaków to był eufemizm. Zan gadał tak za każdym razem, kiedy w pobliżu
nie było Carla. Zwykle kuliłam się ze strachu i chowałam za T.J.-em. Zan mógł dopaść
mnie, ale nie mógł dopaść T.J.-a. O to właśnie chodziło w hierarchii.
Nie miałam nastroju na te bzdury.
- Nie - powiedziałam, nie zdając sobie sprawy, co mówię, dopóki nie wyszło to z moich
ust.
- Nie? Co masz na myśli, mówiąc „nie"? Odsunęłam się od ściany, wyprostowałam
ramiona i spojrzałam na niego. Wzrok mi się zamazał. Wilczyca chciała go dorwać.
- Mam na myśli „nie". Mam na myśli: odwal się. Napiął ramiona. Z jego gardła wydobył
się wściekły pomruk.
Cholera. Właśnie rzuciłam mu wyzwanie. Zakwestionowałam jego dominację, a on nie
puści mi tego płazem, będzie musiał mnie sprać. Carl i T.J. nic mi tu nie pomogą, bo sama
się w to wpakowałam.
W sali zaległa cisza. Inni patrzyli na nas z odrobinę za dużym zainteresowaniem. To nie
była zwykła sprzeczka - ludzie zawsze się boksowali, walczyli o pozycję w stadzie. Ale to
byłam ja. Ja nie walczyłam. W najlepszym razie, ponieważ byłam młodym w watasze,
drażniono się ze mną dobrotliwie. W najgorszym dostawałam burę. Zawsze się jednak
kuliłam i okazywałam uległość w zamian za bezpieczeństwo. Ale nie tym razem.
Nie mogłam przerwać kontaktu wzrokowego z Zanem. Sama się w to wpakowałam.
Zobaczmy, co będę musiała zrobić, żeby się z tego wykaraskać.
Wszystkie triki, których uczyłam się na zajęciach z samoobrony, wymagały, żeby to
przeciwnik wykonał pierwszy ruch. To miała być samoobrona, a nie mordo-bicie. A ja
myślałam, że kilka niezłych ciosów zamieni mnie w twardziela. To ja rzuciłam wyzwanie;
Zan czekał, aż zacznę.
Zamarkowałam cios, jakbym ,chciała rzucić się prosto na niego. Wyciągnął rękę, żeby
się na mnie zamachnąć, a ja odskoczyłam na bok i pchnęłam go w plecy, żeby go
przewrócić. Przekoziołkował i walnął w tył kanapy. Znów na niego natarłam, nie bardzo
wiedząc, co właściwie wyczyniam. Ale wilczyca wiedziała. Zanim Zan się pozbierał,
skoczyłam mu na plecy, zacisnęłam ręce wokół gardła i wpiłam w niego paznokcie.
Ryknął, złapał mnie za ręce i zaczął szarpać, żeby mnie z siebie strząsnąć. Walnęłam
plecami w róg kanapy i poczułam przeszywający ból w kręgosłupie. Ale trzymałam się go
rękami i nogami. Chciałam też wykorzystać zęby. Przy następnym szarpnięciu zachwiała
się lampa podłogowa.
Nagle pojawiła się przy nas Meg. Meg była kobietą Carla, samicą alfa w watasze. Była
wysoka i szczupła, a jej proste czarne włosy nadawały jej jakiś nieokreślony etniczny styl.
Miała na sobie podkoszulek i spodnie od dresu i pasowałaby do rowerku stacjonarnego
na siłowni, gdyby nie wibrowała. Tylko tak to można opisać. Wibrowała mocą, siłą i
dominacją. Zwykle wyczuwałam to z drugiego końca pokoju. Ale byłam tak wściekła na
Zana, że jej nie zauważyłam, dopóki nie złapała mnie za włosy i nie szarpnęła. W drugiej
ręce trzymała garść włosów Zana.
Spojrzała na mnie, marszcząc ze zdumienia brwi.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? - Dawała mi wyjście; chroniła przed moją własną
głupotą.
Krew we mnie buzowała. Tak strasznie chciałam rozszarpać Zana, że aż mnie wszystko
bolało. Szybko pokiwałam głową.
- To idźcie z tym na dwór - powiedziała i nas odepchnęła. Ktoś otworzył drzwi
kuchenne, które wychodziły na podwórko.
Zaczęłam się cofać do drzwi, nie spuszczając wzroku z Zana. Szedł, nacierając na mnie.
Słyszałam, jak wali mu serce. Jego pot pachniał ogniem. Zacisnął pięści. Kiedy napiął
mięśnie, wiedziałam, że rzuci się na mnie, gdy będziemy kilka kroków od drzwi.
Uchyliłam się, pozwalając, żeby przeleciał nade mną. Wyleciał niezgrabnie głową
naprzód przez drzwi, na betonowy placyk na zewnątrz. Nie czekałam; skoczyłam na niego,
przygniatając go jak najmocniej potrafiłam. Uderzył głową o beton. Bez trudu mnie
okręcił, odwracając sytuację, i przyszpilił do ziemi. Spoliczkował mnie - zobaczyłam
gwiazdy i zadzwoniło mi w uszach. Uderzył mnie jeszcze dwa razy, tłukąc mnie w głowę, a
drugą ręką ściskając za gardło. Nie mogłam oddychać.
Zabije mnie.
Chciałam nauczyć się samoobrony, żeby się bronić przed wrogami, a nie wdawać w
przepychanki siłowe w watasze. Co ja wyrabiałam?
Wściekłość i strach. Właśnie o to chodziło w tym życiu, o konflikt między wściekłością i
strachem, a w zależności od tego, co zwyciężało, albo byłeś przywódcą, albo poddanym.
Przez prawie trzy lata ciągle się bałam i miałam już tego dość.
Kopnęłam go w krocze.
Wydał głuchy okrzyk i chociaż mnie nie puścił, poluzował uchwyt. Złapałam go za
nadgarstek i wykręci-łam się spod niego. Trzymałam go za rękę i wsiadłam mu na plecy,
wykręcając mu ramię. Coś trzasnęło, a on zawył. Wykręciłam mocniej. Drugą ręką
złapałam go za włosy i pociągnęłam jak najmocniej, odchylając mu głowę do tyłu, ile się
dało. Musiałam przyciskać go całym ciężarem ciała, żeby przytrzymać go w takiej pozycji,
żeby z bólu nie mógł się poruszyć. Nie mogłam go puścić i mu przywalić, więc go ugryzłam.
Z boku brody, zaciskając zęby na policzku. Gryzłam, dopóki nie poczułam krwi, a on nie
zaskowyczał.
W końcu oklapł. Puściłam jego twarz, oblizałam wargi i wyssałam krew spomiędzy
zębów. Odgryzłam mu spory kawałek ciała - fragment wielkości mojego zgryzu zwisał teraz
luźno z boku.
Nachyliłam się mu do ucha.
- Nie lubię cię. Ciągle mam do ciebie uraz i zawsze tak będzie, więc trzymaj się ode
mnie z daleka, bo inaczej rozerwę cię na strzępy.
Mówiłam poważnie. Wiedział to, bo jak tylko z niego zeszłam, odczołgał się na
czworaka, pokazując uległość.
Przykucnęłam i wbiłam w niego wzrok. Krew uderzyła mi do głowy. Widziałam go,
czułam jego przerażenie i chciałam znów się na niego rzucić. Ale nie mogłam, bo należał
do watahy i przeprosił. Podeszłam do miejsca, w którym przycupnął, zwijając się w kłębek,
jakby mógł dzięki temu zniknąć. Ta walka mogła skończyć się zupełnie inaczej - w jego
oczach widziałam nie tyle strach, ile zdumienie. Wygrałam nie dlatego, że byłam
silniejsza, ale dlatego, że nie spodziewał się, że stanę do walki. Już nigdy nie pójdzie mi
tak łatwo.
Przewrócił się na plecy. Oddychał, pojękując cicho. Stanęłam nad nim. A potem
odwróciłam się do niego plecami i odeszłam.
Trochę mnie mdliło, ale wilczyca za żadne skarby nie pozwoliłaby, żebym porzygała się
gdzieś w kącie. Była głodna.
Zachwiałam się trochę. Strasznie bolała mnie głowa. Otarłam sobie twarz, a kiedy
odsunęłam ręce, były zakrwawione. Leciała mi krew z nosa. Chciałam ją zatamować
rękawem, ale się poddałam. W końcu szybko się regenerowałam, nie?
Problem w tym, że Zan nie znajdował się na samym dole hierarchii w watasze. Teraz
inni zaczną rzucać mi ^ wyzwania, żeby zachować swoje miejsce w stadzie.
W drzwiach kuchennych stał Carl ze skrzyżowanymi ramionami.
- Wkurzył mnie - powiedziałam, odpowiadając na jego milczące pytanie.
- Ty się nie wkurzasz.
W pierwszej chwili pomyślałam, a skąd, do cholery, może to wiedzieć? Ale ostatnie,
czego mi dziś było trzeba, to rzucać wyzwanie Carlowi. On bez zastanowienia wybiłby mi
głupoty z głowy.
Spuściłam nisko głowę i stanęłam przed nim potulnie.
- Może i prowadzisz znaną audycję w radiu, ale tutaj to nie ma żadnego znaczenia.
To mi o czymś przypomniało. Pogrzebałam w kieszeniach dżinsów i wyjęłam kopertę,
którą wsunęłam tam przed wyjściem z domu. Była w niej wypłata z tego miesiąca, w
gotówce. Podałam mu ją. Krew, którą niechcący rozmazałam, zalśniła wyraźnie.
Carl otworzył kopertę i przerzucił plik pięćdziesiątek. Spojrzał na mnie ze złością. Może
to niczego nie zmieniało, ale na chwilę odwróciło jego uwagę. Wręczył kopertę Meg.
Jeśli Carl był złym gliną, to Meg była dobrym. Pierwszego roku przychodziłam
wypłakiwać się jej na ramieniu, kiedy dotarto do mnie, że moje życie się zmieniło.
Nauczyła mnie zasad: okazuj posłuszeństwo alfom, trzymaj się swojego miejsca w stadzie.
Nie chciałam, żeby była na mnie zła. Moja wilczyca wewnątrz się płaszczyła. Nie
mogłam nic zrobić, mogłam tylko stać.
Popatrzyła na mnie i skrzyżowała ramiona.
- Robisz się coraz silniejsza - stwierdziła. - Pewnie dojrzewasz.
- Jestem po prostu wściekła na Zana. Nie daje mi spokoju. To wszystko.
- Może następnym razem poproś o pomoc. - Odeszła, żeby schować pieniądze.
Za nią stał T.J., samiec beta, pułkownik Carla. Czasem zapominałam, że zgodnie z
zasadami watahy miał takie samo prawo jak Carl, żeby mnie stłuc. Wolałam mieć w nim
przyjaciela.
Przytuliłam się do T.J.-a i objęłam go. W watasze dotyk oznaczał bezpieczeństwo, a ja
chciałam się po-czuć bezpiecznie. Ja - ta część mnie, którą uważałam za człowieka -
zaczęła się wymykać.
- O co w tym wszystkim chodziło? - spytał podejrzliwym głosem T.J.
- Nie wiem - odpowiedziałam, ale tak naprawdę ja, ona, wiedziałam. Czułam się silna.
Nie bałam się. -Chyba mam dość znęcania się nade mną.
- Lepiej uważaj, możesz zechcieć zostać samicą alfa. - Uśmiechnął się, ale nie
wiedziałam, czy żartuje.
Ponieważ wataha dziś razem poluje, je jelenia. Zranionego kozła, pełnego mięsa i krwi.
Ponieważ nie jest już najniżej w hierarchii, może spróbować mięsa, a nie samych kości i
wnętrzności.
Inni strzygą uszami i warczą na nią, ale przywódcy ich rozdzielają. Dosyć walk na dziś.
Biega jak szalona i cieszy się swoją siłą, ściga się z resztą, śpiewając wraz z nimi z
radości. Wyczerpana, kładzie się spać, ciepła i bezpieczna, śniąc o następnej pełni, kiedy
znów stanie się wolna i będzie mogła spróbować krwi.
Obudziłam się o świcie w kłębowisku wilków, wśród gromady innych. Zwykle tak to się
właśnie odbywało. Biegaliśmy, polowaliśmy, jedliśmy, znajdowaliśmy legowisko i
kładliśmy się spać, zwijając się jeden przy drugim, chowając pyski w futrze, podwijając
ogony. Byliśmy więksi od zwykłych wilków -zachowywaliśmy masę, stukilogramowy
mężczyzna zamieniał się w stukilogramowego wilka, podczas gdy dorosły osobnik Canis
lupus mógł ważyć najwyżej pięćdziesiąt kilogramów. Inne zwierzęta się nas bały.
Zawsze traciliśmy przytomność, kiedy zmienialiśmy się znów w ludzi.
Budziliśmy się nadzy, wtuleni bezpiecznie w resztę stada. Becky, szczupła kobieta ścięta
na jeża, kilka lat starsza ode mnie, leżała zwinięta w zagięciu moich nóg. Dav leżał
przyciśnięty do mnie plecami. Ja obejmowałam T.J.-a od tyłu, wciskając twarz w jego
ramię. Leżałam nieruchomo, chłonąc ciepło, zapach, zadowolenie. To była jedna z zalet.
T.J. musiał poczuć, że się obudziłam. Usłyszeć, że zmienił mi się oddech albo coś
takiego. Przewrócił się na drugi bok, żebyśmy leżeli do siebie przodem. Objął mnie
ramieniem.
- Martwię się o ciebie - powiedział cicho. - Dlaczego rzuciłaś wyzwanie Zanowi?
Skrzywiłam się. Nie chciałam o tym teraz rozmawiać, nie przy innych. Ale wszyscy wokół
oddychali spokojnie, ciągle jeszcze spali.
- Nie rzuciłam mu wyzwania. Musiałam się bronić. - Po chwili dodałam: - Byłam
wściekła.
- To niebezpieczne.
- Wiem. Ale nie mogłam uciekać. Nie mogłam już tego dłużej znosić.
- Uczyłaś się walczyć.
- Tak.
- Carlowi się to nie spodoba.
- Więcej tego nie zrobię. - Skuliłam się, słysząc jęk narastający w moim głosie.
Nienawidziłam być taka żałosna.
- Jasne. Myślę, że to wina audycji. Robisz się zadziorna. Myślisz, że masz odpowiedź na
wszystko.
Nie wiedziałam, co na to powiedzieć. Ta uwaga zbiła mnie z tropu. Może miał rację.
Audycja była moja; dawała mi jakiś cel, coś, czym mogłam się zająć. Coś, 6 co mogłam
walczyć.
- Carl ma chyba rację. Chyba powinnaś zrezygnować - dodał.
Tylko nie to, tylko nie T.J.
- Carl ci kazał to powiedzieć.
- Nie. Po prostu nie chcę, żeby coś ci się stało. Masz swoich słuchaczy. Widzę, że Carl
myśli, że depczesz mu po piętach. Widzę, że to szkodzi watasze.
- Nigdy bym nie skrzywdziła watahy...
- Nie celowo.
Wtuliłam się w niego mocniej. Nie chciałam być zadziorna. Chciałam być bezpieczna.
Rozdział 5
Następny rozmówca, witam. Jesteś na antenie.
- Chodzi... chodzi o moją dziewczynę. Nie chce mnie ugryźć.
Bobby z Saint Louis mógł mieć jakieś dwadzieścia lat, brzmiał dziecinnie i nerwowo, jak
nieporadny młodzieniec, który nie umiał sobie poradzić z własnymi wybujałymi
fantazjami. Pewnie nosił czarną skórzaną kurtkę i miał przynajmniej jeden tatuaż w
miejscu, które mógł zasłonić koszulą.
- Okej, Bobby, ustalmy kilka faktów. Twoja dziewczyna.
- Tak?
- Twoja dziewczyna jest wilkołakiem?
- Tak - powiedział lekko rozmarzonym głosem.
- A ty chcesz, żeby cię ugryzła i zaraziła likantropią.
- No tak. Mówi, że nie wiem, w co się ładuję.
- A nie sądzisz, że może mieć rację?
- Ale to moja decyzja...
- A zmusiłbyś ją do seksu, Bobby?
- Nie! To byłby gwałt.
- Więc nie zmuszaj jej do tego. Pomyśl tylko, jak się będzie czuła, jeśli cię ugryzie, a ty
później zmienisz zdanie. To nie tatuaż, który można usunąć laserem. Mówimy o
całkowitej zmianie stylu życia. Co miesiąc zamieniasz się w krwiożerczą bestię, musisz
ukrywać ten fakt przed wszystkimi, usiłujesz prowadzić normalne życie, mimo że nie
jesteś w pełni człowiekiem. Poznałeś jej watahę?
- Eee, nie.
- A więc naprawdę nie masz pojęcia, o czym mówisz, kiedy twierdzisz, że chcesz być
wilkołakiem.
- No nie.
- Bobby, wolę zwykle sugerować, niż mówić komuś prosto z mostu, co ma robić, ale dla
ciebie zrobię wyjątek. Posłuchaj swojej dziewczyny. Wie na ten temat zdecydowanie
więcej niż ty, prawda?
- Okej. Dzięki, Kitty.
- Powodzenia, Bobby - powiedziałam i rozłączyłam się. - Życzę też powodzenia
dziewczynie Bobby'ego. Radzę, żeby go rzuciła; niepotrzebny jej taki stres w życiu.
Słuchacie Nocnej godziny, a jest z wami Kitty Norville. Przez ostatnią godzinę
rozmawialiśmy na temat związków z likantropami, problemów i konfliktów. Teraz krótka
przerwa na nasz dżingiel, a po niej dalsze telefony.
Pomachałam do Matta przez szybę kabiny. Nacisnął przycisk. Zgasła lampka
sygnalizująca, że jestem na antenie, i rozległa się piosenka przewodnia audycji, Bad
Moon Rising grupy CCR. Nic w rodzaju elektronicznej gotyckiej przyśpiewki, jakiej można
by się spodziewać po takiej audycji. Wybrałam tę piosenkę ze względu na jej naturalizm i
radość, z którą zdawałam się czekać na nadchodzące nieszczęście.
Ściągnęłam słuchawki i odsunęłam mikrofon. Gdybym miała dość, a w ciągu pierwszych
sześciu miesięcy spodziewałam się, że tak właśnie będzie, łatwo by mi było zrezygnować.
Ale lubiłam to. Ciągle to lubiłam. Nie chciałam jednak doprowadzać T.J.-a do wściekłości.
Nie chciałam tego w inny sposób niż w przypadku Carla. Ale jednak. Co zrobię, jeśli obaj
się na mnie wkurzą? Nie chciałam rezygnować z czegoś, z czego byłam dumna, a byłam
dumna ze swojej audycji. Wkurzało mnie, że tak mnie naciskali.
Wataha wilkołaków była grupą stworzeń najbardziej od siebie zależnych.
- Wszystko okej? - spytał Matt. Miał wystarczająco długie włosy, żeby związać je w
kitkę, poza tym od kilku dni się nie golił. W każdym innym miejscu wyglądałby
niechlujnie, ale za konsolą wyglądał jak trzeba.
Oparłam łokcie na biurku i pomasowałam sobie skronie. Potrzebowałam snu. Bolała
mnie głowa. Jęknęłam.
- Tak - potwierdziłam, prostując się i biorąc duży łyk kawy. Będę jeszcze miała
wystarczająco dużo czasu, żeby ze stresu dorobić się wrzodów żołądka.
Czy wilkołaki mogą mieć wrzody?
Skończyła się dwuminutowa przerwa. Matt zaczął odliczać zza szyby na palcach.
Zaświeciła się lampka sygnalizująca, że jestem na antenie, i światełka oczekujących
połączeń. Słuchawki na głowę, telefon w ruch.
- Witam ponownie w Nocnej godzinie. Połączyliśmy się z Sarah z Sioux City.
Kobieta była zapłakana. Starała się powstrzymać łzy, ale bez skutku.
- Kitty?
- Witaj, Sarah - zaczęłam kojąco, szykując się na najgorsze. - O czym chcesz
porozmawiać?
- O moim mężu. - Westchnęła ciężko. - Przyłapałam go w zeszłym tygodniu. Właściwie
to go szpiegowałam. - Zamilkła, a ja dałam jej chwilę, żeby się pozbierała, a potem
zachęciłam, żeby mówiła dalej.
- Co się stało, Sarah?
- On... on zamienił się... w... w wilka. W lesie... za naszym domem. Myślał, że poszłam
już spać.
- A ty nie wiedziałaś, że jest likantropem.
- Nie! To znaczy coś podejrzewałam. Wyjazdy służbowe raz w miesiącu akurat w czasie
pełni, surowe steki na obiad. Jak mógł to przede mną ukrywać? Jestem jego żoną! Jak
mógł mi to zrobić? - Drżał jej głos, przechodząc niemal w pisk.
- Doprowadziłaś do konfrontacji? Porozmawiałaś z nim o tym?
- Tak, tak. To znaczy spytałam go o to. Powiedział tylko, że mu przykro. Od tego czasu
ani razu nie spojrzał mi w oczy!
- Sarah, oddychaj. Bardzo dobrze. Wiem, że to dla ciebie ogromny cios, ale przyjrzyjmy
się temu wspólnie. Od jak dawna jesteście małżeństwem?
- Od sześciu, sześciu lat.
- A czy mąż powiedział ci, od jak dawna jest wilkołakiem?
- Od dwóch lat.
- Chciałabym, Sarah, żebyś popatrzyła na tę sprawę z jego punktu widzenia. Zamiana w
likantropa była pewnie dla niego wielką traumą, zgodzisz się?
- Tak. Kiedy to się wydarzyło, był sam na nocnej zmianie, zamykał właśnie sklep.
Powiedział, że miał szczęście, że udało mu się przeżyć. Czemu mi nic nie powiedział?
- Nie sądzisz, że może starał się ciebie chronić? Byliście dobrym małżeństwem i nie
chciał niczego psuć, prawda? Nie twierdzę, że dobrze postąpił. Gdybyście byli świetnym
małżeństwem, od razu by się przyznał. Ale musi się z tym kryć przed wieloma ludźmi.
Może nie wiedział, jak ci o tym powiedzieć. Może się bał, że go zostawisz, jeśli ci powie.
- Nie zostawiłabym go! Kocham go!
- Ale kiedy coś takiego się dzieje, ludzie odchodzą od swoich partnerów. Pewnie się bał,
Sarah. Słuchaj, czy on cię wciąż kocha?
- Mówi, że tak.
- Wiesz, co bym zrobiła na twoim miejscu? Pogadałabym z nim. Powiedziałabym, że jest
mi przykro, ale chcę go wspierać, jeśli odtąd będzie ze mną szczery. Zanim to jednak
zrobisz, musisz się zastanowić, czy jesteś w stanie być żoną wilkołaka. Oczekujesz od
niego szczerości, ale sama ze sobą musisz być równie szczera.
Sarah już się uspokoiła. Miała lekką czkawkę od płaczu, ale mówiła spokojnym głosem.
- Dobrze, Kitty. Rozumiem. Dziękuję.
- Powodzenia, Sarah. Daj znać, jak poszło. No dobrze, wiele osób próbuje się do nas
dodzwonić, więc idźmy dalej. Cormac z Longmont, dobry wieczór.
- Wiem, kim jesteś.
- Słucham?
- Wiem, kim jesteś, i przyszedłem cię zabić.
Według informacji Matta facet mówił, że ma pytanie na temat likantropii i chorób
przenoszonych drogą płciową.
Powinnam się od razu rozłączyć. Ale zawsze ciekawili mnie dziwacy.
- Cormac? Nie chciałbyś mi powiedzieć, o czym ty
właściwie mówisz?
- Jestem płatnym mordercą. Specjalizuję się w likantropach. - Jego głos zasyczał i
przycichł na chwilę.
- Rozmawiasz przez komórkę?
- Tak. Jestem w holu i idę cię zabić.
Kochany Matt już dzwonił do ochrony. Patrzyłam, jak stoi z telefonem. Nic nie mówił. O
co chodzi? Matt odłożył z trzaskiem słuchawkę.
- Nikt nie odbiera - powiedział tak głośno, żebym usłyszała przez szybę.
- Przygotowałem na dworze małą niespodziankę -oznajmił Cormac. - Ochrona budynku
wyszła na zewnątrz. - Słysząc to, Matt podniósł słuchawkę i wykręcił numer, trzycyfrowy,
po uprzednim przełączeniu na linię zewnętrzną. Dzwonił na policję.
Potem wykręcił jeszcze raz. I jeszcze raz. Zbladł.
- Linia zajęta - szepnął bezgłośnie.
- Udało ci się zablokować 911? - spytałam faceta przy telefonie.
- Jestem profesjonalistą - odpowiedział Cormac. Cholera, to nie były żarty. Już
widziałam Carla, jak mówi: „A nie mówiłem?" Miałam nadzieję, że nie słucha. Ale z
drugiej strony, gdyby słuchał, może by mi pomógł.
Po drugiej stronie linii usłyszałam głośny brzęk windy na parterze i rozsuwające się
powoli drzwi. Facet mnie zastraszał: dzwonił, żeby towarzyszyć mi w zamachu na mnie
samą. Naprawdę ewidentnie mnie zastraszał.
- No dobra, idziesz mnie zabić, a jednocześnie ostrzegasz mnie przez telefon.
- To część umowy - powiedział z takim napięciem, że stwierdziłam, że pewnie się
skrzywił, gdy to mówił.
- Ale co?
- Muszę to zrobić na antenie.
Matt przejechał ręką wzdłuż szyi tnącym gestem, jego mina była pytająca. Skończyć
audycję? Pokręciłam głową. Może jakoś uda mi się z tego wybrnąć.
- Dlaczego myślisz, że jestem likantropem, płatny morderco specjalizujący się w
likantropach?
- Mój klient ma na to dowody.
- Jakie?
- Zdjęcia. Film.
- No tak, nie wątpię, nakręcony po ciemku film, na którym widać dużo zamazanych
postaci. Widziałam takie nagrania. Obroni się w sądzie?
- Mnie przekonał.
- Ale ty jesteś najwyraźniej niepoczytalny - rzuciłam wytrącona z równowagi. - Nie
przyszło ci, Cormac, do głowy, że jesteś kozłem ofiarnym w grze, która ma doprowadzić
do tego, żeby zdjęli mnie z anteny? Pewne ugrupowania od kilku miesięcy starają się
mnie pozbyć.
O tej porze Matt i ja mieliśmy całe studio tylko dla siebie. Nawet jeśli jakiś bystry
słuchacz wezwie policję, Cormac zjawi się w kabinie, zanim zdążą przyjechać. Jestem
pewna, że na to właśnie liczył.
Matt wszedł do kabiny i syknął do mnie teatralnym szeptem.
- Możemy zejść schodami przeciwpożarowymi, zanim przyjdzie.
Zakryłam mikrofon rękami.
- Nie mogę przerwać audycji.
- Kitty, on chce cię zabić!
- To ścierna. Pewnie jakiś fanatyk próbuje mnie przepłoszyć z radia.
- Kitty...
- Nigdzie nie idę. Jak chcesz, sam idź. Zmarszczył brwi, ale wrócił do konsoli.
- I podaj mi, proszę, z szafki słuchawki bezprzewodowe.
Matt przyniósł mi słuchawki i przełączył mnie na nie. Wyszłam z kabiny, usuwając się z
widoku. W następnym pomieszczeniu, w reżyserce Matta, znajdowało się okno
wychodzące na korytarz. Siadłam na podłodze pod oknem obok drzwi. Jeśli ktoś wejdzie,
ja pierwsza go zobaczę.
Cormac potrzebował jakichś pięciu minut, żeby tu wjechać i dojść do nas od windy. Tak
więc musiałam mówić szybko.
- No dobra, Cormac, pozwól, że o coś spytam. Kto cię wynajął?
- Nie mogę powiedzieć.
- Masz tak zapisane w umowie?
Zawahał się. Przyszło mi na myśl, że może nie był przyzwyczajony do gadania i nie
podobała mu się akurat ta część zadania. Nie wątpiłam, że naprawdę był tym, kim
twierdził, że był. Wydawał się zbyt opanowany, zbyt spokojny.
- Zasady zawodowe - odpowiedział w końcu.
- Czy to jeden z takich kontraktów, przy których mogę zaoferować więcej pieniędzy w
zamian za to, że mnie nie wykończysz?
- Nie. Popsułoby mi to reputację. Nie żebym miała takie pieniądze.
- A na ile zostało wycenione moje życie? Chwila ciszy.
- To poufna informacja.
- Naprawdę, jestem ciekawa. Chyba mam prawo wiedzieć. No bo jeśli jest to jakaś
astronomiczna kwota, mogę chyba uznać, że odniosłam w życiu sukces, skoro aż tak
bardzo kogoś wkurzyłam. To by oznaczało, że odcisnęłam swój ślad, a przecież tylko na
tym nam wszystkim tak naprawdę zależy...
- Jezu, za dużo gadasz.
Nic nie mogłam na to poradzić; uśmiechnęłam się szeroko. Matt usiadł pod ścianą i
pokręcił głową z milczącą dezaprobatą. Znaleźć się w pułapce płatnego mordercy z
pewnością nie należało do jego obowiązków. Cieszyłam się, że mnie nie zostawił.
Nie było sensu się zastanawiać, komu się mogłam narazić - za dużo możliwości: Liga
Łowców Czarownic, Wielebny Dekę Torquemada z Nowej Inkwizycji, Koalicja
Chrześcijańska...
Zabrzęczała winda, jeden, dwa... jeszcze dwa.
- Ustalmy kilka faktów, Cormac. Ta robota nie jest typowa, co? Zwykle polujesz na
samotne wilki. Na takie, które atakują ludzi, lub na takie, których nie potrafi upilnować
wataha. Przestrzegające prawa wilkołaki dość trudno rozpoznać i szkoda sobie nimi
zawracać głowę. Mam rację?
- Tak.
- Wiesz, ile wilków tak naprawdę sprawia kłopoty?
- Nie za wiele.
Po tym, jak Cormac ujawnił na antenie moją tożsamość, musiałam jakoś zareagować.
Zaprzeczyć. Zapewnić go o własnej niewinności, o tym, że oskarżenia były niesłuszne - aż
w końcu tu przyjdzie i mnie zastrzeli. Albo będzie próbował mnie zastrzelić, a ja zacznę
się bronić. Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Pewnie się spodziewał, że będę wszystkiemu zaprzeczać - nie możesz mnie zabić, nie
jestem wilkołakiem. Ale było już na to trochę za późno. Gdybym zaczęła teraz zaprzeczać,
słabo by to wypadło. A jeśli naprawdę miał jakieś zdjęcia - skąd je miał? Jedyne, co mi
zostało, to zachowywać się jakby nigdy nic. A więc proszę. Nadeszła chwila prawdy.
Lepiej, żeby wskaźnik słuchalności mi to wynagrodził.
- No więc masz mnie, wilkołaka, który zawsze przestrzega prawa - to musi być dla ciebie
dziwne, ścigać potwora, który nie zamierza rzucić się na ciebie z pazurami.
- Daj spokój, Norville. Nie krępuj się i wystaw pazury. Lubię wyzwania.
No i proszę. Powiedziałam to w audycji o ogólnokrajowym zasięgu. Jestem wilkołakiem.
Nie miało to żadnego znaczenia - Cormac i tak jechał windą na moje piętro. Ale moja
mama o niczym nie wiedziała. Usłyszałam w słuchawkach szczęknięcie metalu.
Odbezpieczał i szykował broń, dużego kalibru.
- To mało szlachetne z twojej strony, Cormac. Wiesz, że jestem nieuzbrojona. Siedzę tu
w kabinie i mam pół miliona świadków.
- Myślisz, że nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z niczym takim?
No dobra, zła taktyka. Spróbowałam jeszcze raz.
- Czy przerywając audycję, złamię zapis umowy mówiący, że wszystko ma się odbyć na
antenie?
- Mój zleceniodawca jest przekonany, że pozostaniesz na antenie tak długo, jak się da.
Że będzie ci za-leżało na wzroście słuchalności, który dzięki temu zyskasz.
Cholera, kto mu to zlecił? Bez względu na to, kto to był, za dobrze mnie znał. Może to
nie był wcale żaden fanatyk. Może to ktoś stąd, ktoś, kto miał mi coś za złe.
Arturo.
Carl nie przekonał mnie, żebym zrezygnowała z audycji. Może Arturo postanowił, że
sam się mną zajmie. Nie mógł tego zrobić osobiście. Wampir ot tak atakujący wilkołaka
wywołałby wojnę między dwoma ugrupowaniami. Carl i wataha uznaliby to co najmniej
za naruszenie terytorium. Arturo musiałby wtedy zmierzyć się i z nimi.
Ale Arturo mógł kogoś wynająć. Nie musiał nawet robić tego sam. Mógł działać z
pomocą pośrednika, a Cormac nawet by nie wiedział, że pracuje dla wampira. Arturo
mógł mi zrobić zdjęcia podczas pełni. Wiedział, gdzie biega wataha.
Usłyszałam, jak otwierają się drzwi do windy. Ciężkie kroki na linoleum.
- Widzę okno do twojej kabiny, Norville.
- Ej, Cormac, znasz Arturo?
- Tak. Przewodzi miejscowym wampirom.
- To on cię wynajął?
- No jasne. A jak myślisz, na co poluję, kiedy nie ścigam akurat wilkołaków?
A więc polował na likantropy i wampiry. Naprawdę wolałabym mieć tego faceta po
swojej stronie, chociaż chwilowo wydawało się to zupełnie niemożliwe.
Musiałam się zastanowić, jak mu udowodnić, że to Arturo go wynajął poprzez
pośrednika. Może to sprawi, że się wycofa?
Nagle usłyszałam wycie syren. Okno studia wychodziło na ulicę. Nie musiałam się
ruszać, żeby zobaczyć błysk czerwonych i niebieskich świateł. Policja. Ostatnie minuty
ciągnęły się w nieskończoność, ale nawet gdyby jakiś dzielny słuchacz wezwał gliny w
momencie, kiedy Cormac poinformował o swoich zamiarach, policja nie zdążyłaby zjawić
się tutaj aż szybko.
- Słyszysz to, Cormac?
- Cholera - mruknął. - Za szybko.
No proszę, w jakiejś sprawie się zgadzaliśmy.
- Wygląda na to, że ktoś wcześniej po nich zadzwonił, wiedział, że tu będziesz. Jesteś
pewny, że nie chcesz jeszcze raz przemyśleć mojej teorii o koźle ofiarnym?
Arturo mógł mnie sprzątnąć z pomocą Cormaca, a Cormaca z pomocą policji, gdyby
chciał, żeby i łowcy głów stała się krzywda. Gliny nie uwierzyłyby w historyjkę o wilkołaku.
Zastrzeliliby go za morderstwo.
- Chyba nie mówisz poważnie.
- Arturo, miejscowy Mistrz wampirów, chce mnie zdjąć z anteny. Czy mam powody
przypuszczać, że w ostatnim czasie go wkurzyłeś?
- No, można by tak powiedzieć.
Coś się za tym kryło. Później spróbuję to z niego wyciągnąć.
- Załóżmy, że wynajmuje cię przez pośrednika. Kiedy ty robisz swoje, wzywa policję,
żeby mieć pewność, że nie będziesz miał czasu na ucieczkę. Może masz coś do
wilkołaków, ale to żadne wytłumaczenie, gdybyś mnie zabił. W chwili, kiedy pociągniesz
za spust, policja cię zastrzeli. I jak ci się podoba taka teoria?
Cisza, wystarczająco długa, żeby moje oszalałe serce zdążyło uderzyć z sześć razy.
- Jesteś nienormalna.
Nie słyszałam kroków, nie słyszałam broni. Stanął. Denerwowałam się? Jeszcze nie
widziałam jego spluwy. Nie musiałam; czułam zapach ciała Cormaca, spięte nerwy z ostrą
nutą płynu po goleniu. Czułam zapach smaru. Czułam... srebro. Miał srebrne kule.
Zniknęły wszelkie wątpliwości co do jego zamiarów. Polował na likantropy i wampiry, a
jeśli żył wystarczająco długo, żeby mówić o nich w liczbie mnogiej, znał się na rzeczy.
Ciągle byłam na antenie. Prowadziłam audycję wszech czasów, przeprowadzałam na
żywo wywiad ze swoim potencjalnym mordercą w programie o ogólnokrajowym zasięgu.
A więc czy się denerwowałam? Mówiłam coraz szybciej. Moją bronią były słowa, bronią
Cormaca - pistolety. Mogłam jedynie liczyć na to, że byłam równie celna jak on.
- Słuchaj, Cormac. Miałeś kiedyś do czynienia z wilkołakiem z zespołem napięcia
przedmiesiączkowego?
- Nie.
- To dopiero cholerstwo.
Stał tuż za drzwiami. Wystarczyło, żeby się nachylił i strzelił. Swędziały mnie palce;
swędziały mnie kości.
Chciałam się zmienić; chciałam uciekać. Czułam, że wilczyca chce rozszarpać moją z
trudem utrzymywaną samokontrolę, że chce się bronić, chce przetrwać. Mogłam walczyć,
ale nie zrobiłabym tego. Zacisnę-łam drżące ręce w pięści i wstrzymałam oddech. Matt
przykucnął w rogu z szeroko rozwartymi oczami. Gapił się na mnie. Nie na drzwi ani nie
na Cormaca, ale na mnie. Na wilkołaka.
Cormac zachichotał. Zrobił to cichutko, niemal niedosłyszalnie, nawet jak na mój
wyostrzony słuch. Następny dźwięk, jaki usłyszałam, to kliknięcie - bezpiecznik w
pistolecie wrócił na swoje miejsce.
- Mogę ci zadać pytanie? Będę żyć? Zginę? Jak będzie?
- Jasne.
- Co to w ogóle za imię, Kitty, dla wilkołaka? Wypuściłam z sykiem powietrze.
- Odwal się; imię było najpierw.
- Zawrzyjmy układ, Norville. Ja zerwę swój kontrakt, a ty nie wniesiesz oskarżeń.
- Dobra - zgodziłam się szybko. Bardziej obchodziło mnie ocalenie swojej skóry niż
oskarżenia.
Cormac mówił dalej:
- Sprawdzę, co mówiłaś. Jeśli się mylisz, wrócę po ciebie.
Przełknęłam ślinę.
- Jak dla mnie okej.
- Jeśli będziesz miała rację, możemy razem zrobić porządek z Arturo. A teraz
proponuję, żebyśmy zaczekali, aż gliny nas znajdą, i wyjaśnili im wszystko jak cywilizowani
ludzie.
- Eee, a mogę zakończyć audycję?
- Chyba tak.
Matt podczołgał się do konsoli.
- Zostało czterdzieści sekund - powiedział bez tchu.
Idealne wyczucie czasu.
- Moi drodzy słuchacze, nie zapomniałam o was. Wygląda na to, że to było jedno
wielkie nieporozumienie. Chyba udało nam się osiągnąć kompromis z Cormakiem-
zabójcą. Na górę wchodzi właśnie policja. Gdyby to był film, zaczęłyby już lecieć napisy
końcowe. Tak więc kończymy Nocną godzinę. W przyszłym tygodniu moim gościem będzie
senator Joseph Duke, twórca projektu ustawy, zgodnie z którą licencjonowani egzorcyści
dostawaliby tytuł federalnych przedstawicieli służb porządkowych. Czy to świr, czy może
naszemu państwu naprawdę zagraża najazd hord komunistycznych demonów? Nie mogę
obiecać, że będzie równie emocjonująco, jak dzisiaj, ale nigdy nic nie wiadomo. Będę się
starać. A tymczasem żegna się z wami Kitty Norville, głos nocy.
Matt puścił na zakończenie dżingiel: przeciągłe, przenikliwe wycie wilka podczas pełni
księżyca. To było moje wycie, nagrane zaraz na początku na potrzeby audycji.
Ściągnęłam słuchawki i potarłam oczy. Może Carl miał rację i powinnam zrezygnować z
audycji. Tyle problemów. Warto było dla tego ryzykować życie? Powinnam zrezygnować.
Nie... Włosy na karku stanęły mi dęba; odwróciłam się i zobaczyłam w drzwiach
mężczyznę opierającego się o framugę. Byłby przerażający nawet bez pistoletu w kaburze
przypiętej do uda, na gangsterską modłę: był wysoki, miał około metra osiemdziesięciu, i
szczupły, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, czarny podkoszulek, wytarte dżinsy i grube,
wzmocnione stalą buty motocyklowe. Uśmiechał się lekko pod przyciętym wąsem. Pod
ramieniem trzymał strzelbę.
- To ty? - Chodziło mu o ostatnie dźwięki wycia. Wyglądał na trzydzieści kilka lat. W
oczach miał błysk wyrażający to samo rozbawienie co jego powstrzymywany uśmiech.
Przytaknęłam, podniosłam się i oparłam o ścianę. Wielki, niebezpieczny wilkołak - tak,
to właśnie ja. Marzyłam o gorącym prysznicu i drzemce.
Korytarzem biegli już policjanci, wykrzykując coś o tym, żeby rzucić broń i podnieść ręce
do góry. Cormac posłuchał rozkazu, rzucając strzelbę i podnosząc ręce, jakby nieraz już
tak robił.
Miałam do niego milion pytań. Jak się wchodzi do branży łowców wilkołaków i
wampirów? Jakie miał wcześniej przygody? Czy wystąpi u mnie w audycji? Co mam teraz
zrobić? Przedstawić się? Podać mu rękę?
- Norville, nie dawaj mi nigdy powodu, żebym znów musiał cię ścigać - powiedział,
zanim zjawił się tabun policji.
Uśmiech zamarł mi na ustach, a kolana zmiękły, kiedy nadbiegli umundurowani
mężczyźni, otoczyli go i wyprowadzili.
Ich dowódca, oficer Jessi Hardin, poprowadziła mnie do schodów przeciwpożarowych.
Wyjaśniła, że muszę pojechać z nią na posterunek, złożyć zeznanie, podpisać raport i tak
dalej. Długa noc miała być jeszcze dłuższa.
Chciałam coś powiedzieć. Na przykład: jestem wilkołakiem. Zastanawiałam się, czy to
coś zmieni. Nie, nie „czy". W jaki sposób to wszystko zmieni. Powiedziałam światu.
Czułam, że muszę to ciągle powtarzać, żeby uwierzyć, że to wszystko naprawdę się
wydarzyło. Jednak tym razem się przymknęłam.
- Przy okazji, na dole czeka na ciebie jakiś facet. Chyba Carl. Powiedziałam, że będzie
mógł z tobą po-rozmawiać, jak wrócisz z policji. To może jednak zająć chwilkę.
Carl. Carl, drań jeden. Trochę mu zajęło, żeby się domyślić, że mam kłopoty. I on
uważał się za samca alfa.
- Nie szkodzi. Proszę się nie spieszyć. Carl może zaczekać.
Rozdział 6
Policja trzymała mnie dwie godziny. Byli mili. Bardzo mili. Hardin usadziła mnie w
nijakiej poczekalni z białawym dywanem i ścianami oraz plastikowymi krzesłami.
Przyniosła mi kawę i poklepała dobrotliwie po ramieniu. Inni raczej trzymali się ode mnie
z daleka i gapili się na mnie, kiedy ich mijałam. Plotki szybko się roznosiły. Kiedy tylko
znaleźliśmy się na komendzie, zaczęło się gadanie. „To ona. To wilkołak. No jasne".
Hardin najwyraźniej nie zwracała na to uwagi.
Opowiedziałam jej swoją wersję wydarzeń. Zwykła formalność - cała audycja była
nagrana. Wszystko było na taśmie. Ale Hardin wzięła mnie w obroty, próbując przemówić
mi do rozsądku.
- Jest pani pewna, że nie chce pani wnieść oskarżenia? Możemy go zapuszkować za
prześladowanie. Za szkody moralne, usiłowanie zabójstwa...
Zawarłam z Cormakiem umowę. Zamierzałam jej dotrzymać i mimo wszystko miałam
nadzieję, że on zrobi tak samo. Przyzwyczaiłam się działać na granicy prawa - tworzyliśmy
własne reguły, my i ludzie pokroju Cormaca. Ale gdybym powiedziała Hardin, że sami się
tym zajmiemy, pewnie by jej się to nie spodobało.
Auć. Co ja sobie wyobrażałam? Cormac pewnie zasłużył sobie na więzienie.
- Proszę mi nie mówić, że to był tylko chwyt reklamowy - powiedziała w końcu. O ile to
możliwe, wyglądała na jeszcze bardziej wzburzoną.
- Nie. - Ale może się tak okazać. Być może będę musiała podziękować Cormacowi. - Jeśli
to nie problem, to chyba chciałabym po prostu iść do domu. - Spróbowałam się
uśmiechnąć jak mała, bezbronna ofiara.
- O wiele łatwiej by było wnieść przeciwko niemu oskarżenie, gdyby zechciała pani
współpracować. Mogę go zatrzymać na noc w areszcie, ale dłużej nie dam rady, jeśli nie
będzie żadnych zarzutów.
- Nikomu nic się nie stało. Wszystko w porządku, naprawdę.
Położyła rękę na stole obok mojej i nachyliła się do mnie.
- Przez taką postawę takie dziewczyny jak pani giną. Zamrugałam i wzdrygnęłam się.
Wyprostowała się i wyszła z pokoju. Ja wyszłam jakieś dziesięć minut później.
Przed komendą czekali na mnie Carl i T.J. T.J. objął mnie, a Carl złapał mnie mocno za
łokieć.
Myślałam, że się z nim pokłócę. Myślałam, że będę rozdrażniona i się obruszę, żeby
zaznaczyć swoją niezależność. Zamiast tego omal nie zasłabłam.
Oparłam się o T.J.-a, mocno się w niego wtulając, i odezwałam się słabym głosem
prosto w jego ramię:
- Chcę do domu.
Carl trzymał się w pobliżu, osłaniając mi plecy jak tarczą i pilnując mnie. Zaprowadził
nas do swojego samochodu i zawiózł mnie do domu.
Przytulili mnie i to wystarczyło. Nie chciałam być sama. Nie chciałam być niezależna.
Mogłam powiedzieć Carlowi, żeby się mną zaopiekował, a on by to zrobił. Jakaś część
mnie chciała tylko zwinąć się w kłębek u jego stóp i czuć się bezpiecznie. To był głos
wilczycy.
Miałam kawalerkę, małą, ale porządną, z kuchnią po jednej stronie, łazienką po drugiej
i pokojem po-środku. Zwykle nie zawracałam sobie głowy składaniem kanapy.
T.J. siadł na futonie plecami do ściany, a ja zwinęłam się na jego kolanach jak szczeniak.
Carl chodził w tę i z powrotem między oknem a drzwiami. Był przekonany, że ktoś po
mnie przyjdzie - Cormac, żeby dokończyć robotę, albo jakiś inny palant, który będzie
chciał mnie skrzywdzić dla zasady. Nie zwracałam na to uwagi - kiedy był przy mnie T.J.,
nie musiałam się o nic martwić.
- Co mam zrobić? - westchnęłam. - Wywalą mnie z roboty. Rozdmuchają całą sprawę.
Boże, zaraz mnie obsmarują w „Enąuirerze".
- Z czymś takim trafisz do „Newsweeka", maleńka - powiedział T.J. i pogłaskał mnie po
ramieniu.
Jęknęłam.
Zadzwonił telefon. Carl podskoczył, po czym rzucił się do aparatu przy łóżku. Ja byłam
pierwsza.
- Halo?
- Kitty. Tu mama. Wszy-wszystko okej?
Na śmierć zapomniałam. Jak mogłam zapomnieć? To był dopiero początek całej afery.
Powinnam była do niej pierwsza zadzwonić.
- Cześć, mamo.
- Dzwoniła Cheryl; słuchała twojej audycji i powiedziała... powiedziała, że omal nie
zostałaś zabita i że powiedziałaś... że powiedziałaś...
Cheryl to moja starsza siostra. Ledwie odnotowałam resztę rozmowy. Mama nie była w
stanie wydusić z siebie słowa „wilkołak". Ja cały czas powtarzałam tylko: „Tak, mamo. To
prawda, mamo. Przykro mi... nie, nie oszalałam. A w każdym razie nie sądzę. Nie, nie
mogłam ci powiedzieć... ciężko to wyjaśnić. Nie, nie umrę, a przynajmniej jeszcze nie
teraz. Od jakichś trzech lat. Tak, aż tak długo". Mama zaczęła płakać.
- Tak, porozmawiam z tatą. No... cześć tato.
- Cześć, Kitty. Jak się masz? - Brzmiał spokojnie, jak zawsze, jakbym po prostu dzwoniła
ze szkoły, żeby mu powiedzieć, że rozbiłam samochód, a on zapewniał mnie, że wszystko
będzie dobrze.
Otarłam łzy.
- Jestem w szoku. Ale mi przejdzie.
- Wiem, że przejdzie. Dobre z ciebie dziecko. Ja to wiem i mama też. Jest teraz po
prostu trochę roztrzęsiona.
- Dzięki, to dla mnie bardzo ważne. Nic jej nie będzie?
- Nie, nie sądzę. Jak zadzwonisz wieczorem, będzie już pewnie czuła się lepiej.
- Dobrze.
- Jesteś sama? Możesz u kogoś zostać? Chcesz, żebym do ciebie przyjechał?
Tylko tego mi było trzeba, żeby tata przyjechał i znalazł mnie w łóżku z watahą.
- Są ze mną przyjaciele. Zaopiekują się mną. Upewnił się trzy razy, że zadzwonię
wieczorem, a potem się rozłączył.
T.J. się uśmiechnął.
- Słyszałem go przez telefon. Świetny facet. Masz dużo szczęścia.
Był przy mnie cały ranek. Bez względu na to, co się stanie, będzie przy mnie. Należał do
watahy i zależało mu na mnie.
- No - przyznałam. - Mam. Carl skrzyżował ręce.
- Dość tego - powiedział. - Odchodzisz z audycji.
Przycisnęłam twarz do nogi T.J. Nie odpowiedziałam, nie dyskutowałam. W obliczu
wszystkich tych wydarzeń miał rację. Powinnam zrezygnować. Nie wiedziałam, jak mu
wyjaśnić, że nie mogę tego zrobić. Więc nie wyjaśniałam. T.J. cały się spiął, jakby wiedział,
o czym myślę.
- On ma rację, Kitty - szepnął.
Zakryłam uszy. Nie chciałam tego słuchać. Usiadłam, odsunęłam się od T.J.-a na środek
łóżka i objęłam rękami kolana.
- Nie jesteś ani odrobinę wściekły na Arturo, że najął tego faceta? - O ile to w ogóle był
Arturo. Będę się musiała dowiedzieć. Może Rick coś wiedział.
Carl się zjeżył, jego ramiona zadrżały, a usta się wykrzywiły.
- Nie chodzi o Arturo. Chodzi o to, że sama narażasz się na niebezpieczeństwo.
- Muszę się dowiedzieć, czy stał za tym Arturo. Mógłbyś z nim porozmawiać. Pomożesz
mi?
Carl nie odpowiedział. Rzucił mi tylko gniewne spojrzenie. T.J. patrzył to na mnie, to na
niego, czekając na jakiś sygnał.
W końcu wbił wzrok we mnie i powiedział:
- Jeśli zrezygnujesz z audycji, rozprawię się z Ar-turo w twoim imieniu.
Carl wskoczy! na łóżko. Zaskomlałam; T.J. odczołgał się, zsunął z łóżka i spadł na
podłogę. Natychmiast stanął na czworakach, ale trzymał się na dystans. Carl unieruchomił
mnie, kładąc ręce na łóżku po obydwu stronach mojej głowy i przygniatając mnie całym
ciężarem ciała. Trzęsłam się i próbowałam wyrwać.
Nie byłam gotowa na walkę z Carlem.
- Ja się nie targuję - powiedział przytłumionym głosem. Zerknął kątem oka na T.J.-a,
który odwrócił głowę pełen uległości. - Zrobisz, jak mówię. Sam się zajmę Arturo.
Nie wierzyłam mu.
Zamknęłam oczy, żeby się nie rozpłakać, i odwróciłam głowę, kiedy poczułam jego
oddech na policzku. Był tak blisko, że mógł mnie ugryźć. Pokiwałam głową, żeby tylko dał
mi spokój, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. Gdybyśmy byli ludźmi, a to był
związek między ludźmi, najlepiej by było, gdybym go zostawiła. To była patologia.
Po chwili objął mnie i przytulił. Chciał się mną tylko zaopiekować. Wilczyca tak
strasznie go kochała.
Dopiero koło południa udało mi się ich przekonać, że nic mi nie jest. Powiedziałam, że
muszę odpocząć. Musiałam wrócić do Pokrętła, choćby tylko po to, żeby powiedzieć, że
odchodzę. Kiedy im to mówiłam, sama w to wierzyłam.
Ale wieczorem czułam już tylko wściekłość.
Kiedy tego popołudnia szłam przez recepcję, gapili się na mnie wszyscy -
recepcjonistka, asystenci, technicy. Nikt nie odezwał się ani słowem. Czułam się, jakbym
była naga. Wilczyca to uwielbiała. Tyle świeżutkiego mięsa, trzęsącego się ze strachu jak
ofiary. Ale trzymałam się w ryzach. Miałam w tym dużą wprawę.
Nie wiedziałam, co właściwie sobie myślą, ile osób sądzi, że to wszystko prawda, a ile,
że jestem nienormalna. W powietrzu czuć było strach. A także ciekawość.
Poprzedniego wieczoru nie miałam okazji pogadać z Mattem. Na czas składania zeznań
policja umieściła nas w osobnych pokojach. Nie wiedziałam, co sobie teraz o mnie myśli.
Wystarczająco długo pracował ze mną przy audycji, byłam pewna, że mi uwierzył.
Natknęłam się na niego w korytarzu. Z szerokim uśmiechem wręczył mi pudełko pełne
wiadomości. Wzięłam je i przyjrzałam się mu. Na brzegach żuchwy zastygła odrobina
strachu. Miał spięte ramiona, a serce waliło mu trochę za głośno. Ale był opanowany i
stał przede mną tak, jakby nic się nie stało. Uwielbiałam go za to.
- Wszystko w porządku? - spytałam.
- Tak. A u ciebie? Wzruszyłam ramionami.
- Jest dziwnie. Wszystko się zmieniło. Jakby mi wyrosła druga głowa.
- Albo ogon i pazury, przepraszam. Ale... to prawda, tak? - Przytaknęłam, a on pokręcił
głową. -Masz rację. Jest dziwnie. Ten facet miał rację. Kitty to śmieszne imię dla wilkołaka.
- Widzę, że nie zostanie mi to wybaczone.
- Ozzie jest u siebie. Chce z tobą pogadać. Świetnie. Uśmiechnęłam się ponuro w
ramach podziękowania i ruszyłam dalej korytarzem.
Ozzie wstał, kiedy otworzyłam drzwi. Widać było, że jest zdenerwowany. Szczerze
mówiąc, ja też byłam. Wsadziłam sobie pudełko pod pachę i przylgnęłam do framugi. Co,
do cholery, miałam mu powiedzieć?
Potem zdałam sobie sprawę, że przybrałam uległą postawę, ale on nie potrafił odczytać
tych sygnałów. Był moim szefem; to by miało sens, ale jednak... zebrałam się w sobie i
wyprostowałam.
- Cześć, Ozzie.
- Kitty. To...
Czekałam, aż zacznie mówić, nie bardzo wiedząc, dlaczego czułam się, jakbym musiała
go za coś przepraszać. Po chwili się rozluźnił i wykonał proszący gest ręką.
- Kitty, czemu nic mi nie powiedziałaś? Nie musiałaś utrzymywać tego w tajemnicy.
- Trochę musiałam, Ozzie. Są ludzie, którzy nie bardzo lubią takich jak ja. Może być nam
ciężko się dogadać po tym wszystkim.
- Potrzebujesz lepszej ochrony? Zapewnimy ci ochroniarzy...
Ciekawe, co by na to powiedział Carl i T.J.? Miałam zrezygnować. Zerknęłam na
wiadomości. Niektórych się spodziewałam - reporterzy z „National Enąuirer",
„Wiadomości ze Świata", Niezbadanego świata. Innych nie - CNN? „Newsweek"? Rany,
czemu T.J. zawsze musiał mieć rację?
Pokręciłam głową.
- Nie, mam przyjaciół. Wszystko w porządku. Wiadomo już, jakie są skutki?
Podał mi kartkę z napisem: „Wstępne wskaźniki słuchalności". Liczby były... duże. To
nie mogła być prawda.
- Zostaliśmy zarzuceni prośbami o wyemitowanie powtórki. Krótka ankieta wskazuje, że
wczorajszego wieczoru wiarygodność audycji nieprawdopodobnie wzrosła. Przynajmniej
wśród ludzi, którzy w to wszystko wierzyli. Wcześniej po prostu przyjemnie im się z tobą
gadało. Teraz wiesz, o czym mówisz. Ludzie, którzy nie wierzyli, uznali, że to zagranie
marketingowe, i są strasznie ciekawi, jak to dalej rozegrasz. To żyła złota, Kitty. Możesz
dalej prowadzić audycję?
Carl będzie się z tym musiał jakoś pogodzić. Pokażę mu jego część pieniędzy, kiedy
sfinalizujemy następne umowy. Wtedy na pewno się z tym jakoś pogodzi.
- Oczywiście.
- Świetnie... Zerknij na wiadomość od Howarda Sterna. Chce, żebyście wspólnie
poprowadzili audycję, coś w rodzaju podwójnego wywiadu, podczas którego oboje
będziecie odbierać telefony. Przemieszanie publiczności, brzmi świetnie. Rozmawiałem z
Barbarą Walters...
- Nie wystąpię w telewizji. Chyba wiesz dlaczego. - Na mojej stronie internetowej nie
było nawet mojego zdjęcia.
- No tak, wiem. Mimo to i tak będziesz pierwszym znanym wilkołakiem w tym kraju.
Miałam co do tego wątpliwości.
- Chyba tylko pierwszym, który się do tego przyznał. Dzięki, Ozzie. Dzięki, że jesteś dla
mnie taki wy-rozumiały.
- Przecież dalej jesteś Kitty, prawda? Wyglądasz, jakbyś w ogóle wczoraj nie spała.
Może weź sobie dziś wolne? Ale najpierw oddzwoń do Sterna.
Zaraz po powrocie do domu zadzwoniłam do T.J.-a. Telefon dzwonił pięć razy. Już
myślałam, że wyszedł. Ale odebrał.
- To ja. Idę do Arturo. Pójdziesz ze mną?
Głupio zrobiłam, że do niego zadzwoniłam. Powie Carlowi. Nie ma szans, żeby to przed
nim ukrył. A wtedy naprawdę będę miała kłopoty. Ale musiałam do niego zadzwonić. Z
kim innym miałabym pogadać?
Może liczyłam na to, że mi pomoże bez żadnych pytań.
- Odeszłaś z audycji? - Nie odpowiedziałam. Chyba nawet jęknęłam. On westchnął. -
Wiesz, że nie wy-starczy, że oddasz Carlowi część pieniędzy. Tu nie chodzi o pieniądze.
- Nie chodzi. Chyba nie myślisz, że to dlatego chcę zostać, co?
- Nie. Wiem, jak wiele to dla ciebie znaczy.
- To jak możesz mi mówić, żebym zrezygnowała?
- Bo ta audycja cię zmienia. Pół roku temu w życiu byś się ze mną tak nie kłóciła.
Wdajesz się w bójki, na litość boską.
Zamknęłam oczy. Odezwałam się ciszej:
- Czy wszystkie zmiany są złe?
- Dasz się zabić. I to nie ludziom takim jak ten płatny morderca.
- Jestem dorosła. Sama potrafię o siebie zadbać.
- Nie potrafisz.
I o to w tym wszystkim właśnie chodziło. Które z nas miało rację?
- Chyba będziemy się musieli przekonać. Rozłączyłam się.
Doszłam do uliczki za Obsydianem.
Obsydian był stylową galerią sztuki, która specjalizowała się w antykach i imporcie.
Galeria była tylko przykrywką. Na niższych poziomach, pod piwnicą mieszkał Arturo. Pod
ekskluzywną fasadą kryła się krypta, w której miejscowe wampiry przesypiały dzień.
Pół roku temu na myśl o tym, żeby iść w pojedynkę do legowiska Arturo, byłabym
sparaliżowana ze strachu. Teraz przynajmniej cały ten pomysł mnie bawił. Ale nie
mogłam zrobić ostatnich kilku kroków, które dzieliły mnie od schodów wiodących do
piwnicy. Stałam na uliczce z rękami w kieszeniach kurtki. Była północ, całkiem ciemno. W
każdej chwili na schodach mógł się pojawić rój wampirów. Uznają moją obecność za
naruszenie ich terytorium i będą się bronić. Już widziałam nagłówek: „Prezenterka
radiowa zamordowana w porachunkach gangów".
Jeśli mi się poszczęści, jeśli będę tu stać wystarczająco długo, może zjawi się Rick i
spytam go o radę. Al-bo poproszę, żeby pogadał z Arturo. Ostatecznie był mi winien
przysługę za to, że pracowałam nad sprawą Elijaha Smitha.
W końcu strach okazał się silniejszy niż złość. Stałam tam tylko minutę, a potem
odwróciłam się i ode-szłam. Nadal byłam tylko szczeniakiem.
Kiedy doszłam do rogu, złapały mnie jakieś ręce. Nie, pazury. Ręce zamieniające się w
pazury. Zobaczyłam gwiazdy, kiedy zostałam przyciśnięta do muru i rąbnęłam głową w
cegły. Ktoś przytrzymał mi ramiona w żelaznym uścisku, przygniótł mnie do ściany i wpił
kciuki w gardło. To był T.J.
Palce mu się skracały, a ręce robiły się grubsze w miarę, jak do głosu dochodził jego
wilk. Dusił mnie. Jego twarz była kilka centymetrów od mojej, a w oczach pojawiły się
złociste plamki. Miał obnażone zęby i wydobywał się zza nich pomruk tak niski, że aż
wibrował w jego rękach.
Wytrzeszczałam na niego oczy i z trudem łapałam oddech. Nie żebym mogła zrobić
dużo więcej.
T.J. wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Byłaś nieposłuszna. Instynkt każe mi pogruchotać ci wszystkie cholerne kości. Czemu
tego nie robię?
Przełknęłam ślinę. Mógł mnie rozerwać na strzępy, ale nawet mnie jeszcze nie drasnął.
Mogłam z nim walczyć. Wiem, że mogłam - wilczycę aż skręcało z chęci, żeby uciec lub
stanąć do walki. Nie pokonałabym go. Ale to niezbyt się teraz liczyło. Nie skomlałam. Nie
położyłam się na plecach, żeby okazać uległość.
To mnie przerażało. Nie chciałam walczyć z T.J.-em. Musiałam się skoncentrować, żeby
nie rzucić się na niego z łapami. Udało mi się wziąć wystarczająco głęboki oddech, żeby
się odezwać:
- Bo czasem trzeba posłuchać swojej ludzkiej strony.
T.J. cały się trząsł. Ręce mu drżały na moich ramionach. Ja stałam w bezruchu.
Patrzyłam mu w oczy, widziałam zmarszczki na czole i w kącikach oczu, jakby był zbyt
wściekły, żeby stłumić emocje, ale się starał. Proszę, proszę. Miałam nadzieję, że zobaczy
w moich oczach błaganie, że miał w sobie jeszcze wystarczająco dużo z człowieka, żeby
odczytać ludzkie uczucia.
Nagle mnie puścił. Oparłam się bezwładnie o ścianę. Patrzył na mnie, wykrzywiając ze
złości usta. Mokre od potu włosy przykleiły mu się do skroni. Chciałam się odezwać, ale
nie miałam pojęcia, co mogłabym powiedzieć, poza tym miałam ściśnięte gardło.
Odwrócił się i odbiegł. Ściągnął koszulę i wyrzucił ją, po czym skręcił ża róg. Na plecach
wyrosło mu lśniące, niebieskoszare futro. Zniknął.
Usiadłam gwałtownie i przycisnęłam twarz do kolan. Cholera, cholera, cholera. Jak ja
się w to wszystko wplątałam?
No więc. Nie porozmawiałam z wampirami i nie odeszłam z audycji.
- ...twierdzę tylko, że jeśli w ten sposób chcesz zwrócić na siebie uwagę, może
powinnaś z kimś po-rozmawiać - z jakimś psychoterapeutą albo kimś w tym rodzaju - o
tym, że musisz znaleźć ujście dla swojej agresji...
Nachyliłam się do mikrofonu.
- Ej, kto tu się bawi w pseudopsychologa? Szczerze mówiąc, prowadzę popularną
audycję radiową. Myślisz, że potrzebuję większego rozgłosu? Następny, proszę.
Przez cały wieczór wszystko przewracało mi się w brzuchu. Przed rozpoczęciem
programu byłam śmiertelnie przerażona. Nie bałam się Carla ani T.J.-a, chociaż z żadnym
z nich nie widziałam się od tygodnia. Zbliżała się pełnia. Nie wiedziałam, co mam zrobić.
Spotkać się z watahą, żeby skopała mi tyłek, czy spędzić pełnię w samotności.
Nie, bałam się, bo nie miałam zielonego pojęcia, co się wydarzy podczas audycji.
Poprosiłam Ozziego, żeby przesunął na inny termin gościa, z którym byłam wcześniej
umówiona. Chciałam mieć pełne dwie godziny na gruntowne porządki. Zamierzałam
odbierać wszystkie telefony, od każdego i w każdej sprawie. Chciałam wszystko wyjaśniać
- w kółko, aż do znudzenia.
Nie było tak źle. Nigdy nie jest. Chyba. Zawsze najgorsze jest oczekiwanie. Jak dotąd
połowa telefonów to były słowa wsparcia od wiernych fanów:
- Jesteśmy cały czas z tobą. - Dużo czasu poświęciłam na podziękowania. Było trochę
niedowierzania, trochę gróźb i trochę zwykłych próśb o radę. Mnóstwo pytań.
- Zabiłaś kiedyś kogoś? Pytanie to zadało trzech słuchaczy.
- Nie. Preferuję raczej sarninę.
- Jak zostałaś wilkołakiem?
- Zostałam zaatakowana. Poza tym wolę o tym nie mówić.
- A więc to było dość traumatyczne?
- Owszem.
Jedna dziewczyna zadzwoniła z płaczem.
- Nie rozumiem, jak możesz to robić. Jak możesz mówić o tym wszystkim tak spokojnie?
Bywają dni, że mam ochotę obedrzeć samą siebie ze skóry!
Postarałam się, żeby mój głos zabrzmiał jak najbardziej kojąco.
- Spokojnie, Claire. Wiem, jak się czujesz. Też mam takie dni. Liczę wtedy do dziesięciu.
Pomaga też rozmowa. Jak o tym rozmawiam, nie przeraża mnie to aż tak bardzo. Powiedz
mi jedno: co cię najbardziej wkurza w byciu wilkołakiem?
Jej oddech uspokoił się trochę; głos był bardziej opanowany.
- Zaniki pamięci. Czasem, kiedy się budzę, nie pamiętam, co robiłam. Boję się wtedy, że
zrobiłam coś strasznego.
- A czemu?
- Pamiętam, jak się czułam. Pamiętam smak krwi. I - i pamiętam, że go lubię. Kiedy
jestem człowiekiem, chce mi się od tego rzygać.
Nie musiałam już uważać na słowa. Mogłam odpowiadać, czerpiąc z własnego
doświadczenia, na co przed tygodniem sobie nie pozwalałam. Ona pewnie nie
zadzwoniłaby do mnie przed ostatnimi wydarzeniami.
- Myślę, że kiedy się zmieniamy, zostaje w nas dużo z człowieka. Mamy świadomość, że
chcemy być częścią cywilizowanego świata. Powstrzymuje to nas przed tym, do czego
jesteśmy zdolni. To chyba jeden z powodów, dla których tu jestem, prowadzę tę audycję i
staram się wieść dość normalne życie. Staram się ucywilizować moją wilczycę.
- I udaje ci się? Dobre pytanie.
- Jak dotąd nawet tak.
- Dzięki, Kitty.
- Nie wybiegaj myślami za daleko naprzód, Claire. Następny rozmówca, witam.
- Wiedziałem. Wiedziałem, że nim jesteś. - Poznałam ten głos, ten facet już dzwonił.
Zerknęłam na monitor i wiedziałam, że mam rację.
- Jak się masz, James?
- Ciągle jestem samotny. - Powiedział to otwarcie i poważnie.
- Trochę boję się spytać, ale skąd wiedziałeś?
- Nie wiem. - Wyobraziłam sobie, że wzrusza przy tym ramionami. - Wiesz, co mówisz.
A możesz to wiedzieć tylko z jednego powodu. - Mówił z zapałem szczeniaka: - A jak ty
sobie z tym radzisz? Masz watahę?
Rany, czy mam? Nie byłam już tego taka pewna. Dostałam łomot od T.J.-a, okazałam
nieposłuszeństwo Carlowi - kiedy pojawię się podczas następnej pełni, nie wiem, czy
mnie przyjmą. Zaryzykowałam.
- Mam.
- I jak to jest? Jacy oni są?
Czasem bywa tak, że wilkołak kogoś zaatakuje, a w pobliżu nie ma watahy, która
zajęłaby się ofiarą, wytłumaczyła jej, co się stało, i nauczyła ją, jak z tym żyć. James musiał
być właśnie kimś takim. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby T.J. nie był
przy mnie podczas mojej pierwszej pełni, za pierwszym razem, jak się zmieniałam. Z nim
było mi łatwiej, przynajmniej trochę.
Spróbowałam być szczera. Albo szczera na ten moment.
- Cóż. Z nimi źle, bez nich jeszcze gorzej.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
To by było na tyle, jeśli chodzi o dowcipy.
- Ogromnie cenię swoją watahę. Jest ze mną, gdy jej potrzebuję. Ale to bywa irytujące.
Nie bardzo jest miejsce na jakąkolwiek dyskusję. - Ciekawiło mnie, czy Carl albo T.J. mnie
słuchają.
- Ale uważasz, że wilkołaki powinny należeć do watahy.
- Uważam, że wataha pełni dobrą funkcję. Ma pewną kontrolę nad wilkołakami,
pilnuje, żeby nie polowały na owce. Ani na małe dzieci - oczywiście żartowałam.
- A więc nie wierzysz, że wilkołak może żyć w pojedynkę?
- Tego nie powiedziałam. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że to trudne.
- Aha.
- Mówisz, że jesteś sam, James. Jak sobie z tym radzisz?
- Nie-nie radzę sobie. - Rzucił słuchawką i połączenie zostało przerwane. Świetnie. Ta
rozmowa mnie zaniepokoiła.
- Aha. Dzięki za telefon, James.
Matt machał do mnie przez szybę i pokazywał na drzwi do kabiny. Stał w nich Rick. Nie
zauważyłam, kiedy przyszedł. Opierał się o framugę, jakby czekał tam od kilku godzin.
Pomachał do mnie na powitanie.
Odwróciłam się do mikrofonu.
- Dobra, krótka przerwa na nasz dżingiel. Po powrocie kolejne telefony. Słuchacie
Nocnej godziny.
Matt wykonał tnący gest, który oznaczał, że nie byłam już na antenie. Lokalne
radiostacje miały teraz kilka minut na reklamy i ogłoszenia. Ściągnęłam słuchawki i
podeszłam do drzwi.
- Cześć, Rick. - Próbowałam mówić normalnie. Albo chciał mi przekazać jakąś kąśliwą
wiadomość od Arturo, albo spytać, czy dowiedziałam się czegoś na temat Kościoła Czystej
Wiary. Nadal nie udało mi się znaleźć zbyt wiele.
- Cześć. A więc to jest to słynne studio.
- Tak. Nie chcę być niegrzeczna, ale za chwilę będę musiała tam wrócić. Czym mogę
służyć?
- Pomyślałem, że może wymienimy się informacjami. Znalazłaś coś na temat Elijaha
Smitha?
No i proszę. Wzruszyłam ramionami.
- Nie za wiele. Nikt, kto go zna, nie chce mówić. Dwóch reporterów próbowało raz
zakraść się do jego namiotu, ale ich wyrzucono. Jeszcze poszperam. Mam kilka tropów do
sprawdzenia. Przykro mi, że nie mogę ci powiedzieć nic więcej.
Wydął wargi, maskując rozczarowanie.
- Cóż, może twój upór się opłaci. A tymczasem... Podał mi szarą kopertę.
- Słuchałem twojej audycji w zeszłym tygodniu. Pomyślałem, że może cię to
zainteresuje.
- Co to jest?
- Dowody - odpowiedział. - Nie musisz już sama węszyć w okolicach Obsydianu.
Podniosłam głowę. Poczułam gulę w gardle.
- To ty wiesz? Przytaknął.
- Arturo też wie. Jest zawiedziony, że nie dałaś mu szansy, żeby osobiście się tobą zajął.
- Nie wątpię. - Jak mogłam być taka głupia. Oczywiście, że Arturo wystawił strażników.
Oczywiście, że mnie zauważyli. Punkt za tchórzliwy instynkt samozachowawczy.
Wzięłam kopertę i zajrzałam do środka. Było w niej kilka zdjęć, dziwnie oświetlonych,
czarno-białych, jakby zrobiono je aparatem noktowizyjnym. Widać było na nich jakiś
zadrzewiony teren. Rozpoznałam zbocze wzgórza za domem Carla i Meg. Dwie osoby
biegły z dwoma wilkami. Jedna z twarzy była zakreślona. Oczywiście moja. Na innym
zdjęciu zdzierałam z siebie ubrania, a moje ciało zmieniało kształt. To były odbitki
fotografii, z powodu których Cormac chciał mnie zabić. Włożyłam je do środka.
Poza tym w kopercie znajdowało się kilka kartek z informacjami. Transkrypcje rozmów
telefonicznych, krótka, odręcznie spisana umowa - to że ktoś zleca, żeby cię zamordować,
nie znaczy, że spisuje prawdziwy kontrakt. Nie sądzę, żeby płatni zabójcy wystawiali
rachunki.
Rick wyjaśnił:
- Tu masz zapis rozmów między Arturo i jego pośrednikiem oraz pośrednikiem i
Cormakiem. Pośrednik to kobieta, która ma powiązania z miejscową milicją obywatelską.
To stamtąd wywodzi się Cormac. Kobieta omawiała z Arturo możliwość, by tak rzec,
zaciągnięcia się. Zrobiłaby dla niego wszystko.
- Co jeszcze wiesz o Cormacu?
- Nie jest tani. Masz tam kilka danych liczbowych. - Pokazał mi stosowny papier.
Zamrugałam zdziwiona.
- Dużo zer.
- W rzeczy samej.
- Arturo naprawdę tak bardzo życzy mi śmierci?
- Nie wiem. Ma poparcie. Cały konglomerat ludzi, którzy są z ciebie niezadowoleni.
- Kto jeszcze?
- Tego niestety nie wiem. Przykro mi.
- Nie, nie przepraszaj. To świetnie. - Tak naprawdę zatkało mnie. W ostatnim czasie
czułam się trochę samotna, a tu nadeszła pomoc z tak nieoczekiwanej strony. - Czemu mi
pomagasz? Jeśli Arturo się dowie, że to zrobiłeś...
Machnął lekceważąco ręką, jakby właśnie pożyczył mi pięć dolców, a nie uratował tyłek.
- Tym się nie martw. Nie musi wiedzieć. Może trudno w to uwierzyć, ale są wśród nas
tacy, którzy sądzą, że odwalasz kawał dobrej roboty.
Zawsze istniała możliwość, że Arturo go do tego namówił, że to była jakaś podła intryga
zmierzająca do... do czegoś.
Rick nie zasłużył na takie podejrzenia. Westchnęłam pokornie.
- Dzięki. Możesz wysłać jeden taki zestaw Cormacowi?
- Już to zrobiłem.
- Dzięki, Rick. Jestem twoją dłużniczką. Odchylił głowę i przez chwilę wpatrywał się w
sufit.
- Wiesz co, pomagam ci też dlatego, że to by rozwścieczyło Arturo.
Puścił do mnie oko, uśmiechnął się i wyszedł równie cicho, jak się zjawił. Wtopił się w
ciemność po drugiej stronie korytarza. Jak jakiś wampir.
Matt gapił się na mnie.
- Czy to... czy to... - Przyłożył dwa palce do ust, jakby miał kły.
- Tak. I co, Matt, jak ci się teraz podoba twoja praca?
Pokręcił głową i zagwizdał przez zęby.
- Nie można narzekać na nudę.
Następnego dnia w pracy czekała na mnie lista numerów telefonicznych na samej górze
sterty pa-pierzysk zawalających mi biurko - przewidywanych wskaźników słuchalności,
skryptów, poczty, na którą trzeba odpowiedzieć, wiadomości zostawionych przez telefon,
gazet i czasopism, którymi się inspirowałam. Nagłówek z najnowszego wydania
„Wiadomości ze Świata" mówił: „Wampiry i wilkołaki świata celebrytów biorą przykład z
Kitty Norville i wyznają prawdę!" Zamieścili zdjęcia Quentina Tarantino, Davida Bowie,
Britney Spears (hę?) i... Billa Clintona? No jasne.
Trafiłam na okładkę „Wiadomości ze Świata". Chyba naprawdę miałam swoje pięć
minut. Albo jakoś tak.
Dzwoniłam i wykreślałam kolejne numery. Dziennikarze, wydziały policji, ludzie, którzy
znali ludzi, którzy zniknęli w namiocie Elijaha Smitha. Rozmawiałam już z reporterami z
Niezbadanego świata, którzy usiłowali dostać się do namiotu. Jeden z nich miał teorię, że
Smith był tak naprawdę przykrywką dla naukowców z jakiejś agencji rządowej, którzy
chcieli przeprowadzić badania na wampirach i wilkołakach. Drugi brzmiał trochę
rozsądniej i twierdził, że Elijah Smith został otoczony jakiegoś rodzaju kultem. Żaden z
nich nie wierzył, że Smith rzeczywiście kogoś leczył. Ale nie wiedzieliśmy tego na pewno,
bo nie mogliśmy porozmawiać z nikim z jego otoczenia.
Nikt od niego nie odszedł. Karawana ciągle się powiększała. A co, jeśli lekarstwo było
skuteczne?
Ostatni ślad prowadził do Modesto w Kalifornii, gdzie karawana rozstawiła się dwa dni
temu. Miejscowa policja usiłowała ukarać Smitha za naruszenie własności prywatnej i
zakłócanie spokoju. Dwaj policjanci, którzy zostali wysłani, żeby wręczyć mu mandat,
obudzili się następnego ranka w radiowozie, w ogóle nie pamiętając, co się stało w ciągu
ostatnich ośmiu godzin. Karawana zniknęła. Próbowałam dotrzeć do tych policjantów, ale
najwyraźniej byli jesz-cze w szpitalu na obserwacji. Spędziłam dwie godziny przy
telefonie, ale nikt mi nie powiedział, co się stało ani gdzie ich zdaniem pojawi się znów
karawana.
Kiedy odłożyłam słuchawkę, jedna ze stażystek z Pokrętła przyniosła mi list. Wpadła do
pokoju, wręczyła mi kopertę i wypadła. Nie było na niej znaczka ani adresu nadawcy -
została doręczona osobiście. Powinnam zachować czujność. Ale miałam przeczucie. List
pachniał okej. Otworzyłam go i wyciągnęłam czystą wizytówkę z odręcznie napisanymi
słowami „Miałaś rację. Jestem twoim dłużnikiem" i numerem telefonu.
Rozdział 7
Witam na antenie Nocnej godziny.
- Chciałbym się dowiedzieć czegoś o orgiach.
- Orgiach?
- Tak, orgiach wampirów. Jak się dowiedzieć, gdzie się odbywają? Jak się do nich
dostać?
- Hm... zobaczmy. Jesteś wampirem?
- Tak.
- To powinieneś zostać zaproszony. Należysz do rodu czy jesteś samotnikiem?
- Należę do rodu. - Był oburzony, jakby miał mi za złe, że śmiałam zasugerować, że nie
może się poszczycić odpowiednim rodowodem.
- Nie wszystkie rody urządzają orgie. A właściwie o jakie orgie ci chodzi?
- No wiesz... o orgie. Orgiastyczne orgie. - Niemal widziałam nieokreślony ruch ręką, jaki
towarzyszył jego słowom. Włączył mi się alarm; lekkie świdrowanie w głowie, kiedy
podejrzewałam, że ktoś mnie wkręca.
Powiedziałam:
- Orgiastyczne orgie. Jasne. Od jak dawna jesteś wampirem?
- Eee... niedługo.
- Pytam poważnie. Jak długo? Bo chyba rozumiesz, że dla niektórych wampirów
„niedługo" może znaczyć zupełnie co innego. Jeśli istniejesz od czasów Cesarstwa
Rzymskiego, „niedługo" może oznaczać kilkaset lat. Jak długie jest twoje „niedługo"?
- Eee... rok? - Próbował wstrzelić się we właściwą odpowiedź, taką, która mnie
przekona.
- No dobra, jak ci na imię... Dave. Okej. Nie jesteś wampirem.
- Ale...
- Wiesz skąd wiem, że nim nie jesteś? Bo wampiry nie urządzają orgiastycznych orgii.
Zachciało ci się gorącego seksu z ponętnymi wampirzycami i myślisz, że zapewnią ci go
orgie wampirów, bo nasłuchałeś się tych wszystkich historii. Mam rację?
- Ale... ale... ja...
- Ale wiesz co? U wampirów seks wygląda inaczej. Kiedy wampir mówi o seksie i kiedy
zwykły człowiek mówi o seksie, rozmawiają o dwóch zupełnie różnych sprawach. Bo
wampiry nie uprawiają seksu bez ssania krwi. Seks jest dla nich niemal równoznaczny z
jedzeniem. Kapujesz, Dave? Jeśli masz ochotę zostać daniem głównym, poszukaj sobie
jakiejś orgii wampirów, bo mogę ci dokładnie opisać, co z tobą zrobią twoje ponętne
wampirzyce.
- Ale... no bo... w historiach... które słyszałem... Nie dość, że naiwny, to jeszcze nie umie
się wysłowić. Cudownie.
- Następny telefon, jesteś na antenie. Bruce?
- Eee, tak, cześć. Chciałem się dowiedzieć, czy mogłabyś mi dać telefon do płatnego
zabójcy, który był u ciebie w programie w zeszłym miesiącu. poradzić na to, że w moim
głosie słychać było poirytowanie. - Tego samego Cormaca, który próbował mnie zabić?
- Tak.
- A mogę spytać, po co ci jego numer?
- No wiesz. Chciałem spytać, czy nie przyda mu się asystent albo praktykant.
- A więc, Bruce, chcesz zostać łowcą wilkołaków?
- Tak.
- To niebezpieczny zawód. Widziałeś kiedyś wilkołaka w akcji?
- Eee... w telewizji. No wiesz, w Niezbadanym świecie i takich tam...
- Mój Boże, ale filmy w tym programie są sfabrykowane. Pozwól, że ci wyjaśnię, jak to
naprawdę wygląda. Przeciętny wilkołak ma cztery zestawy pazurów o długości twoich
palców. Pięciocentymetrowe kły. Szczękę pięciokrotnie mocniejszą od ludzkiej. Poza tym
wilkołaki są szybkie. Półtora kilometra w dwie minuty. Potrafisz tak szybko biegać, Bruce?
- Eee...
- Potrafisz celnie strzelać?
- Eee...
- Wiesz, ile czasu potrzebuje przeciętny wilkołak, żeby rozszarpać dorosłego jelenia?
- Nie... - Uśmiechnęłam się słodko. Nie było tego widać w radiu, ale na pewno dało się
wyczuć w moim głosie.
- Mnie zajęło to ostatnio pięć minut. A ja jestem dość przeciętnym wilkołakiem.
Mogłabym przysiąc, że Bruce przełknął głośno ślinę.
- Orany.
- Przykro mi, Bruce, darmowa reklama łowców wilkołaków kłóci się z moim własnym
interesem. Rozumiesz, w czym rzecz? Dzięki za telefon. - Wzdrygnęłam się. Ludzie ciągle
gadali o Cormacu i zaczynało mi to działać na nerwy.
- Następny telefon. Betty, jesteś na antenie. O co chcesz spytać?
- Cześć, Kitty. Chciałam tylko wiedzieć, czy chodzisz z tym facetem z zeszłego miesiąca, z
tym Cormakiem? – Opadła mi szczęka. Potrzebowałam pięciu sekund, żeby dojść do
siebie i powiedzieć:
- Co takiego?
- Czy chodzisz z Cormakiem?
- Rozmawiamy o tym samym Cormacu, który próbował mnie zabić podczas audycji,
tak? O tym, który zawodowo poluje na wilkołaki?
- Uhm.
- A ty chcesz wiedzieć, czy się z nim umawiam na randki? Jakim cudem wpadłaś na taki
pomysł?
- No cóż, kiedy rozmawialiście podczas audycji, wyczułam coś między wami.
- Wyczułaś coś. Masz zdolności parapsychologiczne?
- Nie wydaje mi się.
- Empatyczne?
- Nie.
- Jasnowidzące?
- Nie.
- To dlaczego, do cholery, sądzisz, że mielibyśmy chcieć się umawiać? No pewnie, że coś
wyczułaś! On poluje na wilkołaki. Ja jestem wilkołakiem. Zachodzi tu zależność myśliwy -
zwierzyna łowna. Chciał mnie zabić. Byłam gotowa się bronić, mało brakowało, a poszłyby
w ruch pazury i kule - sytuacja była dość napięta. To właśnie wyczułaś.
- Ale cię nie zabił. Dogadaliście się. Wydawał się miły. Miał naprawdę uroczy głos. Sam
też był uroczy?
- W pewnym sensie. Jeśli podobają ci się faceci noszący kaburę z bronią na biodrach.
- No bo denerwujesz się za każdym razem, kiedy ktoś zaczyna mówić o Cormacu, więc
pomyślałam sobie, że może w grę wchodzi jakieś nierozładowane napięcie.
- On chciał mnie zabić! Jak inaczej mam ci to wyjaśnić? Przełączam się na następną
rozmowę. Halo?
- Eee, cześć, Kitty. Chyba zapomniałem, o co chciałem spytać. Ale pomysł mojej
przedmówczyni, że miałabyś chodzić z Cormakiem i w ogóle. To by było nawet ciekawe,
nie wydaje ci się?
- Nie. Nie wydaje mi się, żeby to było w najmniejszym stopniu ciekawe.
- No bo ciągle mówisz o zrozumieniu między-rasowym, a to, no wiesz, byłby rodzaj
pomostu. Rodzaj dyplomacji. - Dyplomacji. Jasne. Zanim mu odpowiedziałam, naprawdę
mocno wzięłam sobie dyplomację do serca.
- Chciałam tylko przypomnieć, że to moja audycja. I to ja mam udzielać bzdurnych rad.
- Spojrzałam na monitor w poszukiwaniu rozmówcy, który nie miałby nic wspólnego z
łowcą wilkołaków.
- Witaj, Ingrid z Minneapolis.
- Cześć, Kitty. Chciałam ci tylko powiedzieć, że jestem wilkołakiem już od jakichś
dziesięciu lat. I wy-szłam za najcudowniejszego faceta na świecie. On jest leśniczym.
Świetnie się dogadujemy; pilnujemy tylko, żeby o wszystkim ze sobą rozmawiać.
W studiu zrobiło się duszno. Zaczęłam się wachlować moją rozpiską tematyczną.
- Wow, Ingrid. To bardzo ciekawe. Mogę wiedzieć, jak się poznaliście?
- Była pełnia...
Umiałam czytać między wierszami i mogłam się założyć, że dla pana Ingrid futro było
fetyszem. Takie rzeczy się zdarzały. Ale wydawało się, że byli szczęśliwi, i tylko to się
liczyło, prawda?
- ...więc na twoim miejscu nie pozwoliłabym, żeby uprzedzenia do łowców głów
przeszkodziły ci w czymś, co może się okazać naprawdę cudowne.
Starałam się odpowiedzieć jak najspokojniej:
- Nie mam uprzedzeń do łowców. Mam uprzedzenia do ludzi, którzy usiłują mnie zabić.
- Matt zaczął do mnie machać gorączkowo przez szybę oddzielającą kabinę.
- Kitty, musisz odebrać dwójkę.
- Co? Czemu? - Spojrzałam na monitor. - Nie ma imienia. Nie sprawdziłeś, kto to?
- Po prostu odbierz. Wcisnęłam przycisk.
- Tak? Słucham?
- Norville. Tu Cormac. Jeśli natychmiast nie zmienisz tematu, będę musiał się tam
zjawić i zamienić z tobą słówko.
Cormac. Jezu. Dziwnie mi pochlebiło, że w ogóle słuchał mojej audycji.
- Starałam się zmienić temat. - Choć nie dało się tego stwierdzić na podstawie
ostatnich piętnastu minut. Zastanawiałam się, co by się stało, gdybym zmusiła go, żeby
wyłożył karty na stół. - Ale dzięki, że dzwonisz. A więc wypuścili cię z więzienia.
- Prokurator okręgowy nie chciał wnosić oskarżenia bez twoich zeznań. Udało mi się
wymigać od kary.
- A umówiłeś się kiedyś z wilkołakiem? Zapadła chwila ciszy.
- Nie twoja sprawa.
Nie zaprzeczył. Bardzo ciekawe.
- A co by było, gdyby dziewczyna, z którą się spotykałeś, została zaatakowana, zarażona
likantropią i zamieniona w wilkołaka? Czy twój nieodrodny instynkt kazałby ci ją zabić?
- Zmień temat. Poważnie.
- Cormac, kiedy ostatnim razem umówiłeś się na randkę?
Jedna z trudności pracy w radiu polega na tym, że trzeba wszystko oceniać wyłącznie
na podstawie głosu. Nie widziałam twarzy i min swoich rozmówców. Musiałam czytać z
ich głosu i na jego podstawie zgadywać ich nastrój i sposób reakcji.
Więc chociaż nie widziałam twarzy Cormaca, wyczuwałam po jego lekkim tonie, że się
uśmiechał.
- A kiedy ty ostatnim razem byłaś na randce, Norville?
Połączenie zostało przerwane. Drań.
- To, mój drogi, nie twoja sprawa - powiedziałam do mikrofonu. Wyprostowałam się,
uśmiechnęłam i pomyślałam o czymś przyjemnym. O tym, jak moje pazury zaciskają się
wokół szyi Cormaca. Swędziały mnie ręce.
Kilka dni później dalej usiłowałam uporać się ze stertą papierzysk na biurku, kiedy
zadzwonił telefon.
- Dzień dobry, pani Norville. Jak się pani ma?
To był facet z Centrum Zapobiegania i Zwalczania Chorób, ten od Biologii
Paranaturalnej czy innego rządowego wywiadu. Mogłam się spodziewać, że znów
zadzwoni.
- Dzień dobry, panie Gardło.
- Słucham?
- Nieważne. W czym mogę pomóc?
- W niczym szczególnym. Chciałem tylko porozmawiać.
- Ostatnim razem, kiedy pan zadzwonił, rzucił pan słuchawką.
- Muszę uważać. Nie sądzę, żeby rozumiała pani moje położenie...
Prychnęłam z rozdrażnieniem. . - No pewnie, że nie; nie powiedział mi pan nawet, czym
się pan zajmuje! - Byłam już prawie pewna, że to jakiś świrus z manią wielkości, który
chce mnie wpisać w świat swoich urojeń i paranoi. Ale z drugiej strony, to mógł być
świrus i szpieg rządowy zarazem. Westchnął z poirytowaniem.
- Chciałem porozmawiać o pani wyznaniu. Oczywiście, zastanawiałem się już wcześniej.
Nad pani toż-samością. To było bardzo odważne z pani strony.
- Dlaczego?
- Ujawniła się pani. Ale jednocześnie otworzyła pani pewne możliwości. Być może
ułatwiła mi pani pracę.
- Ciągle jeszcze mi pan nie powiedział, czym się pan zajmuje.
- Myślę, że wie pani więcej, niż pani mówi.
Wspominał coś o Centrum Biologii Paranaturalnej. Musiał brać udział w tamtym
projekcie, raportować rządowi ich odkrycia.
- No to zobaczmy - powiedziałam. - Rozgłos, który zapewnia moja audycja, przydaje
znaczenia waszym badaniom. Pan próbuje wzbudzić zainteresowanie tymi badaniami, a
moja audycja daje taką możliwość. Odwalam za pana czarną robotę. Niedługo ludzie
zaczną się domagać, żeby upublicznić wyniki.
- To całkiem realne. - W jego głosie było słychać, że się uśmiecha, że jest zadowolony.
- Mogę zadać panu kilka pytań?
- Ale zastrzegam, że mogę nie odpowiedzieć.
- Oczywiście. Przede wszystkim dlaczego badania nie zostały bardziej nagłośnione?
Minął już prawie rok. Nie są tajne, ale zostały po prostu... zignorowane.
- Jak na ironię, gdyby były tajne, wzbudzałyby większe zainteresowanie, a nie wszyscy
tego chcą. A co do ich upublicznienia - w niektórych społecznościach dyskrecja to potężne
narzędzie.
Jak u wampirów. Miałam na tym punkcie własną paranoję.
- Następne pytanie. Skąd bierzecie osoby do badań? Biorąc pod uwagę dyskrecję, o
której pan mówił, dlaczego ktoś miałby się zgodzić na udział?
- A czy ja mogę zadać pani pytanie?
- Jasne.
- Gdyby istniało lekarstwo, czy zażyłaby je pani? Kilka miesięcy po ataku, kiedy
otrząsnęłam się już z szoku i zaczęłam znów stawać na nogi, przeprowadziłam dokładny
wywiad. Czytałam o wilkach. Czytałam o wszystkich tradycjach ludowych, które udało mi
się wyszukać. Istniało mnóstwo legend o lekarstwach. Zabić wilka, który zamienił cię w
wilkołaka. Tego nie mogłam wypróbować. Wypić herbatkę z tojadu podczas nowiu. Od
tego się rozchorowałam.
Potem się poddałam. Bo tak naprawdę nie było aż tak źle.
- Nie wiem - powiedziałam w końcu. - Czy nazwisko Elijah Smith coś panu mówi?
- Nie. A powinno?
- Być może to pana zainteresuje. Czy tym właśnie się zajmujecie? Szukacie lekarstwa?
- Proszę mi powiedzieć, do kogo się pani zwraca, kiedy potrzebuje pani rady?
Co to miało być: zabawa w sto pytań?
- Chce pan zostać moim powiernikiem?
- Nie. Ja tylko... szanuję panią. Do widzenia, pani Norville.
- Zaraz... - Ale on już się rozłączył. Musiałam się napić. Musiałam znaleźć sobie
ochroniarza.
Telefon znów zadzwonił, a ja prawie zleciałam z krzesła. Przysięgam na Boga, gdybym
nie prowadziła audycji z telefonami od słuchaczy, zastrzegłabym swój numer.
- Halo?
- Pani Norville?
- Dzień dobry, pani Hardin.
- Pamięta mnie pani. Świetnie.
- Raczej nie zapomnę tamtej nocy. - Była to najprawdopodobniej druga pod względem
intensywności doznań noc w moim życiu.
- Nie. Raczej nie. Zastanawiałam się, czy nie mogłabym się z panią skonsultować w
związku z pewną sprawą.
- Czego dotyczy?
Zamilkła; słyszałam przez telefon, jak bierze głęboki wdech, jakby zbierała siły.
- Chodzi o miejsce zbrodni. O morderstwo. Zamknęłam oczy.
- A pani sądzi, że to robota nadnaturalnego?
- Jestem niemal pewna. Ale chciałabym zasięgnąć niezależnej opinii, zanim narobię
rabanu. Może się zrobić nieprzyjemnie.
I ona mi to mówiła? Wystarczyłoby, żeby jeden wampir-samotnik osuszył jakąś śliczną
dziewuszkę.
- Wie pani, że nie mam żadnego przeszkolenia w tej dziedzinie, nie znam się na
medycynie sądowej ani nawet na pierwszej pomocy.
- Wiem. Ale jest pani jedyną znaną mi osobą, która ma jakąkolwiek wiedzę na ten
temat.
- Poza Cormakiem, co?
- Nie ufam mu.
To jednak było coś, sprawić, żeby policjantka zaufała raczej potworowi niż pogromcy
potworów. Może jednak audycja czyniła coś dobrego. Może to, że się ujawniłam, uczyni
coś dobrego.
- Ktoś musi po mnie przyjechać.
- Już jadę.
Hardin przyjechała po mnie nieoznaczonym sedanem policyjnym. Kiedy tylko ruszyła,
zaczęła nużący monolog. Mówiła normalnie, ale miała pobielałe kłykcie i zmarszczone
brwi. Poza tym paliła, zaciągając się tak mocno, jakby od rana nie miała w ustach
papierosa, strzepując popiół przez uchylone okno.
- Zaczęłam słuchać pani audycji. Noc, kiedy dostaliśmy wezwanie do pani studia, była
strasznie dziwna - byłam ciekawa. Nadal jestem. Cały czas dowiaduję się czegoś nowego.
Przejrzałam wszystkie nasze sprawy o bestialskie zabójstwa z ostatnich lat. Większość z
nich jest już za stara, żeby można było zebrać jakieś dowody albo złapać zwierzę, które to
zrobiło. Ale tym razem nie sądzę, żebym znów mogła zrzucić to na zdziczałe psy.
Przekonała mnie pani. Jesteście znani z tego, że rozszarpujecie ludziom gardła.
Spojrzała na mnie z ukosa i uśmiechnęła się ponuro. Miała ciemne włosy związane w
kucyk. Orzechowe oczy. Nie malowała się. Ubierała się wygodnie - koszula, spodnie i
marynarka. W jej wyglądzie nie było nic efektownego. Była przeraźliwie bezpośrednia.
Oparłam się o okno.
- Nie każdy z nas rozszarpuje ludziom gardła.
- Niech będzie. W każdym razie jeszcze rok temu w takiej sytuacji szukałabym stada
psów dingo, które uciekły z jakiegoś zoo. Ale teraz...
- Zjeżdża pani na bok. Jest bardzo źle? Złapała kierownicę.
- Nie wiem. Ma pani wytrzymały żołądek? Zawahałam się. Jadałam regularnie surowe
mięso, ale nie żebym to lubiła.
- Zależy od tego, co robię - powiedziałam, migając się od odpowiedzi.
- Co chce pani przez to powiedzieć?
Jak miałam jej wyjaśnić, że to zależy od tego, na ilu nogach akurat się poruszam? Nie
miałam pojęcia, czy to ją wystraszy. Może będzie chciała mnie aresztować. Lepiej sobie
odpuścić.
- Nieważne.
- To była prostytutka, osiemnaście lat. Ciało jest w trzech kawałkach. Nie licząc
mniejszych fragmentów. Rany szarpane odpowiadające ugryzieniu plus ślady pazurów
dużego drapieżnika. Na... pierwszy rzut oka masa szczątków nie jest taka sama jak masa
wyjściowa ofiary.
- Cholera - mruknęłam i pomasowałam sobie czoło. Została zjedzona. Może jednak nie
byłam na to gotowa.
- Wczoraj nie było pełni - zauważyła. - Czy mimo to mógł to być wilkołak?
- Wilkołaki mogą zmieniać postać, kiedy chcą. Pełnia to jedyny moment, kiedy muszą to
zrobić.
- Jak rozpoznać, czy to likantrop, czy po prostu duży, rozdrażniony pies?
- Po zapachu - odparłam bez zastanowienia.
- Co?
- Po zapachu. Likantropy pachną inaczej. Przynajmniej dla innego likantropa.
- Okej. A jeśli nie będę miała pani w pobliżu w roli psa myśliwskiego?
Westchnęłam.
- Jeśli uda się zebrać próbki DNA napastnika, istnieją określone markery. Jest pewien
niejasny raport Centrum Zapobiegania i Zwalczania Chorób na temat markerów DNA
likantropów. Podam pani źródło. Jest pani pewna, że to nie był po prostu duży pies?
Jeśli napastnik był wilkołakiem, musiał należeć do watahy Carla. Ale nie sądziłam, żeby
ktokolwiek z nas polował w mieście i aż tak się rozbestwił. Musiałby wtedy odpowiedzieć
przed Carlem. A gdyby w mieście był obcy wilkołak, Carl dopadłby go za naruszenie
terytorium.
Bałam się tego, co zastanę. Jeśli wyczuję tam watahę, jeśli będę wiedziała, kto to zrobił,
powiem Hardin czy znajdę jakąś wymówkę i najpierw pomówię z Carlem? Zaczęłam
machać nerwowo stopą. Hardin zerknęła na mnie, więc przestałam.
Pojechaliśmy do Capitol Hill, dzielnicy, w której było niebezpiecznie nawet dla kogoś
takiego jak ja. Mnóstwo staromodnych, jednopiętrowych domów popadających w ruinę,
zarośniętych ogrodów, gangsterskich samochodów przejeżdżających przez skrzyżowania w
środku dnia. Cała ulica była odgrodzona przez radiowozy i żółtą taśmę. Umundurowany
policjant przepuścił Hardin. Zaparkowała przy krawężniku niedaleko jakiegoś zaułka. Stała
już tam karetka i wszędzie było pełno ludzi w mundurach i gumowych rękawiczkach.
Poza tym na końcu uliczki stały furgonetki trzech różnych lokalnych stacji telewizyjnych.
Operatorzy dźwigali kamery; w pobliżu czaiło się kilka elegancko ubranych osób, zapewne
dziennikarzy. Policja nie pozwalała im podejść bliżej, ale operatorzy trzymali sprzęt tak,
jakby nagrywali.
Idąc na miejsce zbrodni, ustawiłam się w taki sposób, żeby Hardin osłaniała mnie od
kamer. Hardin odezwała się do jakiegoś faceta w garniturze, po czym odwróciła się, żeby
nas sobie przedstawić.
- Kitty Norville, agent Salazar.
Agent zrobił wielkie oczy i się uśmiechnął.
- Słynna pani wilkołak?
- Tak - powiedziałam, hamując złość. Podałam mu rękę. Przez chwilę myślałam, że jej
nie uściska, ale zrobił to. Był piętnaście centymetrów wyższy ode mnie, a ja nie
wyglądałam aż tak przerażająco. I miałam zniewalający uśmiech.
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Jeśli tamci się dowiedzą, że ona tu jest, rozpęta się
piekło. - Pokazał kciukiem na furgonetki dziennikarzy.
Tylko tego mi brakowało, mojej twarzy w wieczornym wydaniu wiadomości: „Wilkołaki
grasują w śródmieściu".
- Będę mieć na nich oko. To konsultantka i tyle. Za późno. Już zaczęliśmy budzić
zainteresowanie.
Jedna z kamer została w nas wymierzona. Reporterka w szytej na miarę garsonce
spojrzała na kamerę, a potem na nas. Kiedy tylko się nami zainteresowali, pozostałe
ekipy też zaczęły zerkać, na co natrafili. W dżinsach i swetrze wyglądałam bez wątpienia
na cywila, a byliśmy w miejscu, do którego policja zwykle nie dopuszczała cywilów.
Dziennikarze zaczną zadawać pytania. Odwróciłam się do nich plecami.
- Nie lubię kamer - powiedziałam. - Wolałabym, żeby ludzie nie wiedzieli, jak
wyglądam.
- Dobrze. - Hardin przesunęła się, zasłaniając kamerom widok. - Salazar, wyślij kogoś do
tych budynków, żeby nie zaczęli filmować z okien.
- Już to zrobiłem.
- Świetnie. To nie powinno nam zająć zbyt dużo czasu.
- Chciałabym mieć już to za sobą - powiedziałam. Salazar zaprowadził nas do końca
zaułka.
Widziałam już wcześniej, co potrafią wilkołaki i wampiry, kiedy naprawdę dadzą się
ponieść, gdy myślą tylko o krwi i rzezi. Rozszarpane sarny. Rozwleczone wnętrzności
jelenia i pół tuzina wilków tarzających się w padlinie. Myślałam, że wiem, czego mogę się
spodziewać. Ale to w niczym nie przypominało tego, co znałam.
Miała otwarte oczy. Krew pokrywała skorupą jej ciemne włosy, była rozbryzgana na
zwiotczałej twarzy, ale najpierw zobaczyłam jej oczy, zastygłe i błyszczące. Głowa leżała
jakieś półtora metra od reszty szczątków. Wzrok na chwilę odmówił mi posłuszeństwa,
zamazał się. Wszędzie leżały kawałki ciała. Nogi wykręcone w jedną stronę, nagie ręce i
tułów w drugą, ubrania rozdarte tak samo jak ciało. Między nimi leżały wnętrzności -
lśniące, ciemne ochłapy. Jak odpadki z mięsnego, nie coś, co powinno znaleźć się na ulicy,
na oczach wszystkich.
Najgorsze, że potrafiłam się domyślić, w jaki sposób napastnik tego dokonał. Pazury
rozszarpywały brzuch w przeciwnych kierunkach, zęby na gardle...
Byłam człowiekiem. Nie byłabym w stanie tego zrobić. Nie byłabym w stanie nawet o
tym pomyśleć. Ale wilczyca owszem. Pomyślała. Przez chwilę nie wiedziałam, kim jestem,
bo utknęłam między człowiekiem a wilczycą. Musiałam sobie przypomnieć, kim jestem.
Zakryłam usta i się odwróciłam. Jakiś żartowniś w mundurze się roześmiał.
- I ty twierdzisz, że jesteś potworem.
Popatrzyłam na niego ze złością - inny wilk potraktowałby to jako wyzwanie. Ale ten
pajac nawet by tego nie zauważył.
- Nigdy nie rzuciłam się nikomu do gardła - powiedziałam. Chociaż w przypadku Zana
byłam blisko...
Hardin stanęła przy mnie.
- To trzecia ofiara zabita w ten sposób w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Uznano, że
dwie pierwsze zostały rozszarpane przez dzikie zwierzęta. Może przez kojoty. Ale to
wszystko zaczęło mnie zastana-wiać. Okazało się, że w ranach jest ludzka ślina.
Przynajmniej raczej ludzka.
Poszłam za winkiel i oparłam się o mur. Czy wilkołaki naprawdę były w stanie
przezwyciężyć swoją naturę i zamienić się w porządnych obywateli, czy tylko mydliłam
sobie oczy? Chciałam wierzyć, że to nie likantrop to zrobił. Hardin nie miała racji; to było
jakieś zwierzę...
Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech.
Przeważał zapach krwi i rozkładu. Ofiara leżała tu od wczorajszego wieczoru. Ścierwo,
pomyślało moje drugie ja i zaczęło się ślinić. Przestań. Zagłębiłam się bardziej w
poszczególne zapachy, które docierały do moich zmysłów, jak promienie słońca na
pomarszczonej wodzie.
Smoła i asfalt. Spaliny. Hardin niedawno myła zęby. Mięta i tytoń. Szczury. I... proszę
bardzo. Zapach dzikości, niepasujący do typowych miejskich zapachów. Piżmowy i
wściekły. A pod tym wszystkim ludzki. Samiec. Pachniał skórą i futrem.
Nie rozpoznałam zapachu nikogo konkretnego. Nie pachniało też watahą - grupą Carla.
Niemal mi ulżyło. Jednak oznaczało to, że po naszym terenie grasował wilk samotnik.
- To wilkołak - wyznałam, otwierając oczy. Hardin przypatrywała się mi ze zmrużonymi
oczami.
- Znajomy? Spojrzałam na nią.
- Nie. Niech pani posłucha, poprosiła mnie pani o pomoc, ale jeśli skieruje teraz pani
na mnie swoje podejrzenia, odmówię współpracy.
- Przepraszam. - Uniosła dłonie w obronnym geście. - Ale jeśli dobrze zrozumiałam, jeśli
wystarczająco uważnie słuchałam pani audycji, tworzycie watahy, tak? Czy słusznie
zakładam, że zna pani pozostałe wilkołaki z naszego miasta?
Z niechętnym podziwem przyznałam, że odrobiła zadanie domowe. Stała blisko mnie z
jedną ręką opar-tą o ścianę, ale nie na tyle blisko, żeby w jednej chwili nie móc się
odsunąć. Na jej twarzy nie widać już było dociekliwości. Nie szukała już u mnie
odpowiedzi. Zniknęła jej podejrzliwość.
- Nie przywiozła mnie tu pani, żeby się ze mną skonsultować. Sądzi pani, że mogę
powiedzieć, kto to zrobił. Chce mnie pani przesłuchać.
Spuściła na chwilę głowę, a kiedy znów spojrzała mi w oczy, determinacja na jej twarzy
potwierdziła moje słowa.
- Powiedziała pani, że można to stwierdzić po zapachu. Jeśli wie pani, kto to zrobił,
naprawdę musi mi pani powiedzieć.
- Nie wiem, kto to zrobił. Musi mi pani uwierzyć.
- Mogłabym wziąć panią na głównego świadka.
- Na świadka? Niczego nie widziałam!
- Posiada pani dowody, których nie mają nasi ludzie z dochodzeniówki. To czyni z pani
świadka.
Kręciło mi się w głowie. Wciągnęła mnie w tę sprawę, ale nie mogła mnie do niczego
zmusić. Precedensy, precedensy sądowe - niedługo będzie mi potrzebny asystent do
badań. Czy ja oszalałam? Nie będzie żadnych precedensów.
- Czy rozpoznałaby pani wilka, który to zrobił, gdyby się pani na niego natknęła?
- Tak. Myślę, że tak.
- Będziemy zatem w kontakcie. Proszę mnie powiadomić, gdyby się pani czegoś
dowiedziała. Niczego więcej nie oczekuję.
Chciała, żebym została jakimś pieprzonym świadkiem w sprawie, z którą nie miałam nic
wspólnego. Manipulująca zdzira.
- Nie ma takiej możliwości, żeby sąd dopuścił zeznania świadka, który nie widział
zbrodni, a tylko ją wywąchał. Sądy nie będą miały pojęcia, co zrobić z takimi zeznaniami.
- Na razie nie - powiedziała z cierpkim uśmiechem. - Niech mi pani da jeszcze minutkę i
zaraz panią odwiozę.
Jedna z reporterek, kobieta w garsonce, czekała na nas przy samochodzie Hardin. Jakiś
mężczyzna celo-wał w nas kamerą znad jej ramienia.
- Cholera - mruknęłam. Hardin zmarszczyła czoło.
- Proszę ich zignorować. Niech ich pani minie, jakby w ogóle ich nie było.
- Nie mogą mnie pokazać w telewizji bez mojej zgody, prawda?
- Mogą. Przykro mi.
Zgarbiłam się i schyliłam głowę, ale nie chciałam tracić godności do tego stopnia, żeby
zakrywać sobie twarz. Poza tym i tak było już za późno.
Reporterka minęła Hardin i podeszła prosto do mnie z mikrofonem w ręce.
- Angela Bryant, KTNC. Pani jest Kitty Norville, gospodyni audycji radiowej, mam rację?
Jaki ma pani związek z tą sprawą, pani Norville? Czy jest pani świadkiem? Czy te
morderstwa mają jakiś związek z siłami nadprzyrodzonymi?
Tym razem trzymałam gębę na kłódkę. Hardin otworzyła mi drzwi do samochodu i
zamknęła je za mną, kiedy weszłam do środka. Podeszła spokojnie do wozu od strony
kierowcy. Oparłam łokieć o wewnętrzną stronę drzwi i zasłoniłam ręką twarz.
Odjechałyśmy.
- Jak na gwiazdę jest pani bardzo nieśmiała.
- Zawsze ceniłam radio za anonimowość. Zatrzymałyśmy się przed siedzibą Pokrętła. Już
miałam wysiąść z samochodu - wymknąć się niewinnie - kiedy Hardin mnie zatrzymała.
- Jeszcze jedno pytanie. - Znieruchomiałam. Sięgnęła do kieszeni kurtki. - Głupio się
czułam, kiedy po nie szłam. Ale okazało się, że łatwiej je znaleźć, niż myślałam. Chyba
naprawdę istnieje zapotrzebowanie. Muszę jednak wiedzieć, czy to zadziała?
Otworzyła dłoń i pokazała mi trzy dziewięciomilimetrowe kule, lśniące, ze srebra.
Gapiłam się na nie, jakby pokazała mi jadowitego węża.
- Tak - przyznałam. - Zadziała.
- Dzięki. - Schowała kule do kieszeni. - Może powinnam też zainwestować w kilka
krzyżyków.
- I niech pani nie zapomni o drewnianych kołkach.
Pomachałam jej jak idiotka na pożegnanie i uciekłam, nie wdając się w dalszą
rozmowę.
Rozdział 8
Telefon zadzwonił osiem razy. Czy ten facet nie miał poczty głosowej? Miałam już się
rozłączyć, kiedy w końcu odebrał.
- No?
- Cormac? Czy to Cormac? Długa chwila ciszy. A potem:
- Norville?
- Tak, to ja.
- Aha. - Kolejna długa przerwa. Lakoniczny, to odpowiednie słowo. - Po co do mnie
dzwonisz?
- Właśnie rozmawiałam z policją. Ta seria bestialskich morderstw w śródmieściu. To
robota wilkołaka. Nie poznałam go po zapachu. To jakiś samotnik.
- I czego ode mnie w związku z tym oczekujesz?
Widziałam jego stawki. Mimo sukcesu, jaki odnosiła audycja, nie mogłam go wynająć,
żeby złapał samotnika. Czy naprawdę wyobrażałam sobie, że zrobi to z dobroci serca?
- Nie wiem. Po prostu miej oczy otwarte. Może nie chciałam, żebyś sobie pomyślał, że
to ja.
- Skąd mam wiedzieć, że mnie teraz nie okłamujesz?
Skrzywiłam się.
- Znikąd.
- Nie przejmuj się. Sama przyznałaś. Jesteś niegroźna, tak?
- Tak - powiedziałam słabo. - Cała ja.
- Dzięki za info. - Rozłączył się.
Czemu, do cholery, wszyscy uważali, że mogą tak po prostu rzucać słuchawką? Ja nigdy
nie rzucałam słuchawką. A przynajmniej nie poza audycją. Nie za często w każdym razie.
I nagle coś sobie uświadomiłam - rozmawiałam o całej sprawie z łowcą wilkołaków,
zanim poszłam z nią do Carla.
I tak będę musiała niedługo pogadać z Carlem. Jak dotąd go unikałam, ale jutro pełnia,
a ja nie chciałam być wtedy sama. Carl nie przemilczy faktu, że nie odeszłam z audycji.
Liczyłam trochę na to, że po prostu przyjadę i wślizgnę się do watahy niezauważenie. To
było równie prawdopodobne jak to, że nie będę się krzywić na widok ledwie
wysmażonych steków T.J.-a. Tak naprawdę musiałam zdecydować, w jakiej sytuacji
istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że Carl porachuje mi kości - gdy pojawię się ot
tak czy gdy spotkam się z nim wcześniej. A raczej w której sytuacji istnieje większe
prawdopodobieństwo, że porachuje mi mniejszą liczbę kości.
Może byłoby łatwiej, gdyby Cormac po prostu mnie zastrzelił.
Najpierw zadzwoniłam do T.J.-a. W środku aż mnie skręcało. Myślałam, że zwymiotuję,
kiedy czekałam, aż odbierze telefon. Nie rozmawiałam z nim od tamtego wieczoru przed
Obsydianem.
Odebrał. Żołądek mi się ścisnął. Ale i tak dobrze było usłyszeć jego głos.
- To ja. Muszę z tobą porozmawiać. I z Carlem, i z Meg.
Przez dłuższą chwilę w ogóle nie odpowiadał. Zaczęłam nasłuchiwać - czy walił głową w
ścianę? Warczał? Po chwili się odezwał:
- Przyjadę po ciebie.
Jechałam z nim na motocyklu, trzymając się na tyle mocno, żeby nie spaść. Jeszcze ze
sobą nie rozmawialiśmy. Czekałam na niego na ulicy ze skulonymi i zwieszonymi
ramionami. Podjechał, a ja nie spojrzałam mu w oczy. Wsiadłam na motor i skuliłam się
za nim. Odwrócił się i zmierzwił mi włosy szybkim muśnięciem. Nie byłam pewna, co to
miało oznaczać. Było mi przykro, że jest na mnie zły, ale nie żałowałam niczego, co
powiedziałam czy zrobiłam. Nie chciałam z nim walczyć, ale nie chciałam też być uległa. W
ten sposób bym przyznała, że ma rację. Dopadły mnie wątpliwości. Dotknął mnie, co
oznaczało, że może nie było aż tak źle.
Zajechaliśmy przed dom Meg i Carla. T.J. zsiadł. Ja zostałam na motorze. Nie chciałam
tego robić. T.J. skrzyżował ręce.
- To był twój pomysł, pamiętasz?
- On mnie zabije.
- No chodź. - Złapał mnie za kark i pociągnął. Zeszłam z motoru i pozwoliłam, żeby
poprowadził mnie przez podjazd jak jakiegoś wagarowicza.
Otworzył drzwi wejściowe i wprowadził mnie do środka.
Carl i Meg byli w kuchni, siedzieli przy barze śniadaniowym, jakby na nas czekali. T.J.
pewnie uprzedził ich telefonicznie. Meg opierała się łokciami o blat; Carl opierał się
plecami o bar. Oboje się wyprostowali. Mając ich przed sobą, a T.J.-a za plecami,
poczułam się nagle tak, jakbym stawała przed jakimś trybunałem. Wyszarpnęłam się z
uścisku T.J.-a. Mogłam przynajmniej stać o własnych siłach.
Carl zatrzymał się przede mną ze skrzyżowanymi ramionami i spojrzał na mnie z
wściekłością.
- Nie odeszłaś z audycji. Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Myślałam, że zamknęłam za sobą ten rozdział, kiedy wyprowadziłam się od rodziców.
Wzruszyłam ramionami.
- Dostałam podwyżkę.
Zamachnął się, jakby chciał mnie uderzyć, a ja się uchyliłam. Oboje zamarliśmy w pół
ruchu. Carl stał z pięścią w górze, a ja zgarbiłam plecy, gotowa ugiąć kolana, skulić się. On
nagle się rozluźnił, a ja wtedy też powoli się wyprostowałam, czekając, aż się rozmyśli i
jednak mnie uderzy.
To było naprawdę pokręcone. Ale wilczyca chciała tylko podkulić pod siebie ogon i
skomleć, aż Carl po-wie, że nadal nas kocha.
Trzymał ręce z boku i to zaciskał je w pięści, to rozluźniał.
- Czy nie potrafisz powiedzieć nic tak, żeby nie wymusić na ludziach podwyżki?
- Nie.
Carl zaczął się przechadzać szybko po kuchni. Meg siedziała z założonymi rękami i
patrzyła na mnie z wściekłością. Skuliłam się, żeby wyglądać na skruszoną, ale ona nie
dała się nabrać.
Skoro już tu byłam, nie miałam wyjścia, musiałam brnąć dalej. Co takiego powiedział
mi kiedyś pewien zdziwaczały profesor filozofii? „Co najgorszego może się zdarzyć?
Umrzesz. A wcale nie wiemy, czy śmierć jest aż taka zła..."
Aha, to dlatego zmieniłam jednak przedmiot kierunkowy na angielski.
Nie przyszłam tu po to, żeby rozmawiać o sobie.
- Była u mnie policja...
- Co? - powiedział T.J. i złapał mnie za ramię. Carl i Meg ruszyli w moją stronę.
Uchyliłam się i odwróciłam; wyślizgnęłam się z uścisku T.J.-a i uciekłam do salonu,
odgradzając się od nich kanapą.
- Posłuchajcie. Musicie mnie posłuchać, do cholery! - Kanapa nie stanowiła dla nich
przeszkody. T.J. obchodził ją z jednej strony, Meg z drugiej. Carl wyglądał tak, jakby miał
zamiar sforsować ją frontem. Cofnęłam się pod ścianę, zastanawiając się, czy uda mi się
go przeskoczyć.
Musiałam mówić szybko.
- Zadzwoniła do mnie policjantka. Mają seryjnego mordercę - rozszarpane ciała. Na
początku myśleli, że to jakieś zwierzę, zdziczały pies albo coś takiego. Ale teraz uważają,
że to jeden z nas. Poprosili mnie o pomoc. Za-zabrali mnie dziś na miejsce zbrodni. -
Zaczęłam szybciej oddychać. Kiedy o tym mówiłam, przypomniałam sobie to miejsce, jak
wyglądało, jak pachniało. To wspomnienie dziwnie na mnie działało, budziło moje drugie
ja. Zaczęła mnie palić skóra; przetarłam sobie twarz. - Widziałam ciało. Obwącha-łam je...
Wiem... że mają rację. To wilkołak, ale go nie rozpoznałam. Mamy... to samotnik na
naszym... na twoim terytorium.
Przyciśnięta do ściany, osunęłam się na podłogę i schowałam twarz w dłoniach. Nie
mogłam dłużej mówić. Przypomniał mi się tamten zapach i zrobiło mi się niedobrze.
Wilczyca go zapamiętała i to ją pobudziło. Sprawiło, że zgłodniała. Skoncentrowałam się
na swoich rękach i nogach, na swoich ludzkich kończynach i na kształcie swojego ciała.
Nagle T.J. klęczał już przy mnie i obejmował mnie, dodawał otuchy.
- Trzymaj się - szepnął mi we włosy. - Grzeczna dziewczynka.
Przytuliłam się do niego najmocniej jak umiałam. Doszłam jakoś do siebie i uspokoiłam
się na tyle, żeby normalnie oddychać i nie czuć się tak, jakby coś miało mnie rozsadzić od
środka.
T.J. dał mi się odsunąć. Skuliłam się żałośnie na podłodze. Carl wyglądał tak, jakby
chciał mnie stratować. Meg przytrzymała go, dotykając jego ramienia. Popatrzyła na mnie
tak, jakby widziała mnie po raz pierwszy w życiu.
- Czemu się zgodziłaś z nimi rozmawiać? - spytała.
- Nie sądzisz, że to by wyglądało trochę podejrzanie, gdybym kazała im się odwalić?
- A nawet jeśli, co by ci mogli zrobić?
- Nie mogłam tego zrobić. Mam reputację...
- To twój problem.
Przeczesałam sobie ręką włosy, które zaczęły mi wychodzić z rozplecionego warkocza, a
poza tym wymagały mycia. W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Jak miałam im to
powiedzieć, żeby nie uznali, że kwestionuję ich autorytet albo się rządzę?
- Wataha chyba powinna się tym zająć, prawda? Carl spiorunował mnie wzrokiem.
- Nie sądzisz, że gdyby w mieście był jakiś samotnik, to bym o tym wiedział?
- Nie wiem. Może ma dobrą kryjówkę. Bo gdybyś o nim wiedział, nie byłby
samotnikiem.
Meg zablokowała mi drogę z jednej strony kanapy.
- Powiedziałaś im, że to robota wilkołaka? Powiedziałaś im, że właśnie to wyczułaś?
- Tak.
Spięła ramiona, jakby się zjeżyła. Nie była już dobrym gliną.
- Powinnaś była skłamać. Powinnaś była powiedzieć, że nie wiesz, co to było.
Łatwo jej mówić. Nie umiałam kłamać. Zwłaszcza policji.
- Potrafią zbadać takie rzeczy. W końcu i tak by się dowiedzieli. Mam szczęście, że to
nie mnie podejrzewają.
- Stanowisz łatwy cel - powiedział Carl, odwracając się do mnie. - Ile razy mam ci
mówić, żebyś zrezygnowała z audycji?
- Dwieście radiostacji - zauważyłam i uniosłam brew. Widziałam niemal, jak przelicza, o
jakich pieniądzach mówię.
T.J. odezwał się do Carla:
- Jeśli w mieście jest jakiś samotnik zabójca, policja sobie z tym nie poradzi. My musimy
to zrobić. Jeśli nie chcemy, żeby zaczęli się nami bardziej interesować, musimy rozwiązać
ten problem.
Dokładnie to samo usiłowałam im powiedzieć. Byłam mu dłużna stek.
- Agentka wie wystarczająco dużo, żeby zidentyfikować problem, ale niewystarczająco,
żeby coś z tym zrobić. T.J. ma rację - dodałam.
Carl chodził w tę i we w tę, w tę i we w tę, jakby był zamknięty w klatce. Zaciskał zęby.
- Wiesz coś jeszcze o tym samotniku, oprócz tego jak pachnie?
- Nie - powiedziałam.
- Możemy go poszukać. Dowiedzieć się, gdzie zabijał. Jeśli znakuje teren, dorwiemy go.
Jeśli chcesz, sam mogę się tym zająć... - wtrącił T.J.
- Mylisz się. Nie ma żadnego samotnika - zaprzeczyła Meg.
No jasne, że będzie trzymać stronę Carla. Nie spuszczała ze mnie wzroku, a mnie nie
podobał się jej wzrok: zimny, drapieżny.
- Musimy coś zrobić - powiedziałam, na własne ryzyko ignorując Meg.
- Nikt nic nie będzie robić, póki nie rozkażę -wściekł się Carl.
- A kiedy rozkażesz? - T.J. przykucnął, jakby szykował się do skoku.
Carl spiorunował go wzrokiem.
- Kiedy uznam za stosowne.
- A on tymczasem znów kogoś zabije.
Carl podszedł do T.J.-a, wpatrując się w niego. Zacisnął pięści.
- Rzucasz mi wyzwanie?
Przez chwilę myślałam, że do tego dojdzie, tu i teraz. Nie trzeba wiele, żeby kłótnia
między samcem alfa i samcem beta przerodziła się w otwartą walkę. To dlatego w
większości przypadków T.J. trzymał stronę Carla. Najdrobniejsze tarcie mogło zostać źle
zrozumiane.
Kiedy T.J. się nie wycofał, ale spojrzał z kamienną twarzą na Carla, myślałam, że będą
walczyć. Nagle jednak T.J. przygarbił się, wygiął plecy w łuk i spuścił głowę.
- Nie - powiedział.
Carl uniósł wysoko brodę w geście zwycięstwa.
- W takim razie postanowione. Zaczekamy. To moja wataha, mój teren. Ja się tym
zajmuję. - Złapał mnie za koszulę i pociągnął, aż wstałam. - A ty masz już więcej nie gadać
z policją.
- Dobra, zaczekam, aż przyjdą do ciebie. - Zagryzłam wargi. Powiedziałam to bardziej
sarkastycznie, niż zamierzałam.
Carl wydął wargi.
- Chyba musimy uciąć sobie pogawędkę. Wspaniale. To oznacza, że pokaże mi, gdzie
moje miejsce. Podniósł rękę, złapał mnie za kark i popchnął naprzód, w stronę korytarza
prowadzącego do sypialni. Meg stanęła przed nim i zatrzymała go.
- Pozwól, że ja z nią porozmawiam.
Carl popatrzył na nią jak na wariatkę. Meg nigdy nie ucinała sobie ze mną
„pogawędek". Zawsze zostawiała to Carlowi. Zostawiała to jemu, chociaż wiedziała, że
nasze „pogawędki" często kończyły się bzykaniem. To był element przynależności do
watahy, bycia wilkiem. Może w końcu miała tego dość.
Popatrzyła na mnie tak, jakby chciała mnie rozszarpać. Pilnowałam się, żeby się kulić.
Nie chciałam być samicą alfa; nie chciałam rzucać nikomu wyzwania. Czułam, że moja
wilczyca cała się kurczy, że zaraz zacznie skomleć. Nigdy nie sądziłam, że będę wolała,
żeby Carl mnie rozebrał. Przysunęłam się do niego tak, żeby czuć dotyk jego ciała, żeby
mnie osłaniał.
Teraz to Carl i Meg wymieniali wściekłe spojrzenia. Dobry, staromodny pojedynek na
spojrzenia. Co by się stało, gdyby nagle zaczęli ze sobą zaciekle walczyć? Nie mogło do
tego dojść.
- Nie dziś - powiedział Carl i minął ją, ciągnąc mnie za sobą. Podbiegłam, żeby
dotrzymać mu kroku, nieprzytomna z przerażenia i oszołomiona ironią, że w tej chwili to
przy nim czułam się bezpieczniej.
Kiedy doszliśmy do sypialni na końcu korytarza, wciągnął mnie do środka i zamknął
drzwi. Zablokował mnie, rozkładając mi ręce nad głową, przybierając swoją tradycyjną
pozę. Miałam wrażenie, że strasznie długo na mnie patrzy. Serce mi waliło; stałam ze
spuszczoną głową i czekałam. Nagle nachylił się do mojej szyi. Mogłabym sobie pomyśleć,
że zamienił się w wampira, gdybym nie wiedziała, co to oznacza. Trącił nosem moje
włosy, a jego usta rozchyliły się nad moją skórą w pocałunku. Odchyliłam głowę, żeby mu
to ułatwić. Zaczął mnie lizać, zagryzł zęby na moim uchu, chuchnął mi w policzek gorącym
oddechem. Przylgnął do mnie całym ciałem i przycisnął mnie do ściany. Czułam, że jest
podniecony, jakby właśnie wypuścili go z klasztoru prosto na trening cheerleaderek.
Mimo mętliku w głowie rozpłynęłam się w jego ramionach. Przylgnęłam do niego, żeby
nie tracić kontaktu choćby z centymetrem jego ciała. Istniał nie tylko jeden sposób na to,
żeby wymusić na podwładnych uległość.
- Nie jesteś zły? - mruknęłam.
- Przypominam ci, gdzie twoje miejsce.
Zabawka Carla. Prawie bym zapomniała. Jęknęłam cicho, jednocześnie podniecona i
zła, że bagatelizuje całą sprawę.
Jego dłonie przesuwały się po moich plecach, mocując się z koszulą, a po chwili
wsunęły się pod nią i wpiły w gołą skórę. Wygięłam plecy i przylgnęłam do niego.
- Nie mogę być taka jak kiedyś. - Złapałam go za włosy i przycisnęłam do siebie jego
głowę, podczas gdy on przesuwał językiem po moim gardle.
- Wiem - powiedział stłumionym głosem. - Zrobiłaś się silna. Mogłabyś awansować.
Zamarłam. Carl nie zwrócił na to uwagi. Przesunął ręce na przód, do moich piersi.
Złapałam z trudem oddech i postarałam się jasno myśleć.
- Awansować?
- Mogłabyś rzucić wyzwanie Meg. Mogłabyś zająć jej miejsce.
Czułam się tak, jakby to nie mnie całował i dotykał. Ciągle się do niego przyciskałam,
ale patrzyłam pustym wzrokiem ponad jego ramieniem, a myślami byłam daleko. Nagle
spoważniałam.
- Nie za dobrze się wam układa z Meg, co?
Znieruchomiał. Zamiast mnie obmacywać, po prostu mnie trzymał i przyciskał swoją
twarz do mojego ramienia. Nic nie powiedział. Po prostu mnie trzymał.
Uśmiechnęłam się lekko. To była nowość - myśl, że Carl miał problemy w związku.
Głaskałam go bezmyślnie po głowie, aż wreszcie mnie puścił.
Podszedł do stolika nocnego, otworzył szufladę i wyjął kopertę. Podał mi ją i dopiero
wtedy spojrzał mi w oczy.
W środku były zdjęcia. Niewyraźne zdjęcia zrobione podczas pełni księżyca
przedstawiające gromadę ludzi i wilków. Byłam wśród nich. To były kopie fotografii, które
dostałam od Ricka. Tych, które wykorzystał Arturo, żeby wynająć Cormaca.
- Ty? - Gardło mi się ścisnęło z żalu. Osoba, która dała te zdjęcia Arturo,
prawdopodobnie wyłożyła też pieniądze na honorarium dla Cormaca. Osoba, która to
zrobiła, chciała, żebym zginęła, ale nie chciała brudzić sobie rąk, a może pazurów i zębów.
Jeśli to był Carl, to pewnie na honorarium dla Cormaca po-szły pieniądze, które sama mu
dawałam. Nie mogłam o tym myśleć, to było zbyt straszne.
- Meg - powiedział. Stał blisko mnie, mówił przytłumionym głosem, ale nie było już w
tym erotyzmu. - Powiedziała, że dała je Arturo, bo była o ciebie zazdrosna.
- Zazdrosna o mnie? - Przecież to Meg. Piękna i silna.
- O popularność audycji. O zainteresowanie. O moje zainteresowanie. - Mówiąc to,
odwrócił głowę, co było chyba najbardziej ludzkim gestem, jaki kiedykolwiek u niego
widziałam. Jakby przyznawał, że wykorzystuje układ sił w watasze jako wymówkę, żeby ze
wszystkimi sypiać. Jakby wreszcie sobie uświadomił, że ten między świat, który
zamieszkiwaliśmy, był bardzo dziwny.
- Wiesz, co to oznacza? - spytałam. - Sprzedała mnie. Można powiedzieć, że podała
mnie Arturo na tacy...
Ale nagle uświadomiłam sobie, że może Carl powiedział, że to Meg, żebym się na nią
wściekła i rzuciła jej wyzwanie. Że manipulował i mną, i nią, żeby móc się jej pozbyć, nie
brudząc sobie przy tym rąk. A to by znaczyło, że zakładał, że ją pokonam. Nie chciałam
nawet o tym myśleć.
Ale w brązowych oczach Carla widać było taki ból, takie zagubienie, że chyba nie mógł
aż tak grać. Nigdy nie umiał ukrywać swojej wściekłości ani pożądania. Nie umiał
maskować swoich emocji ani ich udawać. Był dość prymitywnym typem.
- Co zrobiłeś, kiedy się o tym dowiedziałeś?
- Odbyliśmy rozmowę. - To był eufemizm. Ciekawe więc, czy odbyli normalną rozmowę
z mordobiciem włącznie, czy może rozmowę w stylu tej, którą mieliśmy jakąś minutę
temu?
- I co powiedziała?
- Że przeprasza. Że się wycofa.
- I tyle? Tak po prostu się wycofa? - Nie wiedziałam, na kogo mam się wściekać. Czy
Meg naprawdę przeprosiła, czy to tylko Carl szukał dla niej wymówek? Dlaczego nic jej nie
zrobił? - Może sama powinnam z nią porozmawiać?
- Może powinnaś - przyznał Carl. Nachylił się powoli i musnął wargami mój policzek,
przesuwając się w stronę ust.
Odwróciłam głowę. Schowałam zdjęcia do koperty i oddałam mu ją, po czym wyszłam z
pokoju, zanim zdążył się wściec.
Przez chwilę myślałam, że uda mi się dojść do drzwi i uciec tak, żeby nikt nie zauważył.
Złapałam za klamkę.
Meg oparła się ręką o drzwi, tuż przed moją twarzą.
Nie musiałam na nią patrzeć. Czułam na sobie jej wściekłe spojrzenie, żar buchający z
jej ciała. Jej oddech łaskotał mnie w policzek. Wiedziała, że wiem. Między nami już nigdy
nie będzie tak samo.
Gdybym nie zareagowała, mogłaby tak stać całą wieczność. Oczekiwała, że jakoś
zareaguję. Chciała mnie zastraszyć. Gdzie był T.J.? Nie miałam odwagi się odwrócić, żeby
zobaczyć, czy nadal jest w salonie.
Przez ułamek sekundy pomyślałam, że może T.J. też był w to wszystko zamieszany, choć
nie miałam pojęcia w jakim charakterze. Nie stanie w mojej obronie. Nagle miałam
przeciwko sobie cały świat.
Meg odezwała się przytłumionym głosem:
- Jeśli kiedykolwiek będzie miał wybierać między tobą a mną, niech ci się nie marzy, że
wybierze ciebie. - Mówiła o Carlu. Mogła go sobie wziąć. - Nie będzie o ciebie walczył -
ciągnęła. Skrzywiła się z obrzydzeniem. - To tchórz.
Może miała rację. Carl ciągle siedział w sypialni i nie byłam pewna, czy przyszedłby mi z
pomocą, gdy-bym zaczęła krzyczeć.
Odezwałam się szeptem:
- Nie chcę z tobą walczyć, Meg. Niczego nie chcę.
- Niczego? Zupełnie niczego?
To nie była prawda. Zacisnęłam zęby, gotowa na cios.
- Zależy mi tylko na audycji.
Poruszyła ręką. Wzdrygnęłam się z lekkim okrzykiem. Ale ona dotknęła tylko mojej
brody, po czym przesunęła palcem wzdłuż mojej szczęki, zacisnęła rękę w pięść i odsunęła
ją.
Otworzyła mi drzwi i wypuściła mnie. T.J. czekał na mnie przy motorze, zajmując się
jakimiś tajemniczymi sprawami mechaniki.
- Możemy już jechać? - spytałam, obejmując się rękami.
- Wszystko okej? Cała się trzęsiesz. - Otarł ręce o dżinsy i wsiadł na motor. Wsunęłam
się za niego.
- Wiedziałeś, że Carl i Meg się ze sobą kłócą?
- Ciągle się kłócą.
Ale nie tak. Tego już nie powiedziałam. Zamknęłam oczy i objęłam go mocno.
Nigdy nie oglądałam lokalnych wiadomości, więc nie musiałam specjalnie się wysilać,
żeby nie oglądać ich i dziś i przekonywać się, czy Angela Bryant zrobiła mi ładne ujęcie.
Ale równo kwadrans po szóstej zadzwonił Ozzie.
- Kitty. Wiesz, że jesteś w wiadomościach?
To okropne, ale liczyłam trochę na to, że dojdzie do jakiejś katastrofy lotniczej albo
czegoś w tym stylu, co na dobre wyprze morderstwo prostytutki z wiadomości.
- Miałam takie przeczucie - odparłam znużona.
- Co jest grane?
- W telewizji nic nie powiedzieli?
- Powiedzieli tylko, cytuję: „W śledztwo zaangażowana jest znana prezenterka radiowa,
Kitty Norville". To nie brzmi za dobrze. Ty nie... to znaczy, nie jesteś naprawdę w to
zaangażowana, co?
- Jezu, Ozzie, naprawdę myślisz, że byłabym zdolna do czegoś takiego?
- Wiem, że ty nie. Ale jesteś też wilkołakiem...
Westchnęłam. Nie przekonam go.
- Jestem nieoficjalną konsultantką. To wszystko.
- A więc jakieś wilkołaki są w to zamieszane.
- Nie chcę o tym rozmawiać.
Mruknął, jakby chciał dalej się kłócić. Potem powiedział:
- Nie mogłaś napomknąć coś o audycji, trochę darmowej reklamy?
- Do widzenia, Ozzie. - Rozłączyłam się. Telefon zamrugał, sygnalizując, że mam nagraną
wiadomość. Ktoś dzwonił, kiedy rozmawiałam z Oz-ziem. Odsłuchałam wiadomość.
To była mama. „Cześć, Kitty, tu mama. Właśnie widzieliśmy cię w wiadomościach i
chciałam się tylko upewnić, czy wszystko w porządku. Potrzebujesz prawnika? Nasz
znajomy jest prawnikiem, więc za-dzwoń..."
Znów się rozłączyłam.
I znowu pełnia. Moja trzydziesta siódma. Ile jeszcze ich będzie? Wszystkie pełnie
księżyca w moim życiu były z góry zaplanowane. Jak długo jeszcze dam radę tak żyć?
Niektóre noce, ich światło, wiatr w drze-wach, krew buzująca w żyłach, sprawiały, że
chciało mi się krzyczeć z radości, a w gardle narastało mi wycie.
Niektóre noce były takie, że nabierałam pewności, że tym razem coś rozsadzi moje
ciało od środka, moja skóra rozerwie się i nie będzie już mogła się posklejać.
Czekałam przed domem, aż wataha wyjdzie tylnymi drzwiami na zarośnięte krzakami
podwórze z widokiem na drzewa i wzgórza. Jak członkowie klubu turystycznego
wybierający się na spacer o północy. Niektórzy zaczynali się zmieniać z chwilą, kiedy do-
tknęli nogami ziemi. Ruszali najpierw truchtem, a potem biegiem w stronę drzew i
zamieniali się w swoje drugie ja. Ludzie znikali, a powracały wilki, wymuszając pośpiech
na reszcie watahy.
Stałam na rogu, obejmowałam się rękami i nasłuchiwałam ich nawoływań. T.J., nagi,
srebrzysty w świetle księżyca, odwrócił się, zobaczył mnie i się uśmiechnął. Nie
odwzajemniłam jego uśmiechu, ale odsunęłam się od ściany i podeszłam bliżej. Jakby
moja wilczyca ciągnęła mnie za smycz.
Ktoś mnie złapał od tyłu. Meg wykręciła mi rękę i podeszła bliżej, mówiąc mi coś do
ucha:
- Zrobiłaś się za duża jak na swoją skórę. Zrobiłaś się arogancka. I możesz doprowadzić
do rozpadu watahy. Nie pozwolę na to. Wydaje ci się teraz, że jesteś taka super, ale ja ci
przypomnę, gdzie twoje miejsce. -Uszczypnęła mnie w ramię. W mojej piersi narastało
warczenie. Stłumiłam je.
Meg nie chciała pierwsza wszczynać bójki. Była samicą alfa i nie miała zamiaru się do
tego zniżać. Mogła ganić, dominować, grozić, ale nie mogła zaczynać walki na śmierć i
życia. Sama musiałam być na tyle głupia, żeby do tego dopuścić. Mówiła tak, jakby
sądziła, że jestem na tyle głupia, żeby rzucić jej wyzwanie. Jakby chciała, żebym to zrobiła,
bo miałaby okazję mnie usunąć.
Odwróciłam się, zastanawiając, jak mogę jej się wyrwać. Wilczyca była gotowa walczyć,
żeby się wy-rwać. Kiedyś palce Meg wpijające się w moje ciało sprawiłyby, że zaczęłabym
się wycofywać.
- Wcale nie próbuję rozbić watahy. Ja tylko... ja tylko potrzebuję przestrzeni. - Jakbym
była jakąś zbuntowaną nastolatką.
- Wiem, czego chcesz. Wiem, jak to działa, kiedy taka młódka pnie się w hierarchii. A
jeśli wydaje ci się, że możesz dostać Carla, jeśli wydaje ci się, że możesz dostać watahę,
musisz ze mną o tym porozmawiać. Wciąż jestem silniejsza od ciebie.
Pokręciłam głową.
- Nie chcę z tobą walczyć. Nie będę.
Cała się spięłam. Nie poruszyłam się. Zachowałam spokój. „Pozwól mi tylko odejść".
Dam jej spokój, jeśli ona też da mi spokój. Niemal nieświadomie odchyliłam się w stronę
watahy, w stronę wilków, mojej rodziny, wśród której mogłam się zmienić i zachować
anonimowość.
Jej ręce przekształcały się, rosły jej pazury. Nie poluzowała uchwytu, więc pazury
rozerwały mi skórę, po ręce popłynęła mi krew. Popatrzyłam na nią, ale nadal się nie
poruszałam. Znów skrzyżowałyśmy spojrzenia. Wstrzymałam oddech, żeby nie warknąć.
Kilka innych osób, już w postaci wilków, patrzyło na nas, strzygąc uszami, czując, że coś
się święci. Pod-biegły, swobodne, puszczone luzem ze swoich klatek na tę jedną noc.
Miałyśmy widownię.
Poczułam zapach własnej krwi. Wilczyca szamotała się i kopała; ten zapach
doprowadzał ją do szału. Ale jeśli nie zareaguję, Meg zostawi mnie w spokoju.
Puściła moją rękę. Przerywając moje nie do końca stłumione westchnienie, trzasnęła
mnie w twarz -z otwartej ręki, z wystawionymi pazurami. Policzek zapłonął mi z bólu tak
przeszywającego, że nie czułam cięć. Pewnie były trzy, sądząc po tym, jak trzymała rękę.
Szybkie machnięcie. Chyba bolało bardziej, niż było tego warte. Krew zebrała się w
strumyczek i ściekała mi po brodzie.
Nie walczyłam. Ale też się nie skuliłam.
W końcu się odwróciła.
Płonęło mi całe ciało. Skóra mnie paliła, oddech zamienił się w cichy szloch.
Otaczały nas wilki. Podeszła do nas cała wataha. Trącały nas, szturchały nas ramionami
w biodra. Blade, kremowe, szaroniebieskie, srebrne i czarne futra tworzyły wokół nas
falujące morze. Wzrok mi się za-mazał, byłam bezradna.
Pozwoliłam, żeby wilczyca wyskoczyła ze mnie ze skowytem.
Jakby strząsała z siebie martwe futro, zrzucała zeszłoroczną sierść, otrząsa się i biegnie.
Podąża za zapachem. Jego, przywódcy. Biegnąc, udaje jej się dogonić go na czele
watahy. Jest jasny, z miedzianym połyskiem, cudowny w świetle księżyca. Podbiega do
niego, szturcha go. Skłania się przed nim rozbrykana; szczeka, chce, żeby ją gonił. Liże mu
pysk i kuli się przed nim, kładąc po sobie ogon, żeby pokazać mu, że jest silniejszy, że
może z nią robić, co chce. W swoim drugim życiu nie może mu tego powiedzieć, ale tutaj
może, tutaj wie, jak to zrobić.
Jej drugie ja jest zbyt dumne. Ale wilczyca jest mądrzejsza.
Samica przywódcy kłapie na nią zębami - nie w zabawie, ale ze złością. Odgania ją od
niego - a on jej nie broni. Warczy, szczerzy kły i rzuca się na nią.
Ona odbiega, skomląc, z podkulonym ogonem. Wtedy on ją zostawia. Odbiega, jakby
była niczym. Ona zostaje sama. Inni kłapią na nią zębami i dokuczają za to, że on ją
odtrącił, ale ona nie ma już ochoty na zabawę:
Jej drugie ja wie, co to złamane serce.
Kiedy następnego ranka zamieniłam się znów w człowieka, rany już się zagoiły. A
przynajmniej te, które zadała mi Meg.
Mijały noce.
Nie wiedziałam, gdzie znaleźć Ricka. Zawsze to on do mnie przychodził. Wiedziałam,
gdzie szukać, a gdyby go tam nie było, pewnie mogłam znaleźć kogoś, kto wiedział, gdzie
jest. Zakładając, że wcześniej nikt by mnie nie pobił.
Nocny klub Psalm 23 był ulubionym miejscem polowań wampirów. Wbrew licznym
legendom wampiry nie musiały zabijać swojej ofiary, żeby się pożywić. Zwykle tego nie
robiły, bo zaśmiecanie okolicy ciałami zwracało zbyt dużą uwagę. Uwodziły kogoś
młodego ze smaczną, świeżą krwią, piły tyle, żeby się najeść, ale nie tyle, żeby zabić
ofiarę, po czym wypuszczały ją, a biedny dzieciak nie miał pojęcia, co się wydarzyło.
Nadnaturalny rohypnol. Ofiara nie zamieniała się potem w wampira.
W niektórych subkulturach wampir mógł znaleźć ochotników, którzy sami chcieli
zamienić się w danie dnia. W Psalmie 23 było ciemno, elegancko i puszczano irytującą
muzykę, a Arturo był w klubie cichym wspólnikiem.
Musiałam się wystroić; nie wpuściliby mnie, gdybym przyszła w dżinsach. Włożyłam
czarne spodnie, czarną koszulkę i opaskę na szyję. Całkowita prostota. Nie chciałam
zwracać na siebie uwagi.
Na dworze słychać było muzykę, coś retro, w co łatwo było się zanurzyć. Bramkarz
wpuścił mnie bez problemu, ale nie zrobiłam nawet trzech kroków, kiedy pojawiła się za
mną smukła kobieta o tak bladej skórze, że jej diamentowy naszyjnik wydawał się przy
tym kolorowy.
Zatrzymałam się. Ona też, na tyle blisko, że kiedy się odezwała, poczułam na szyi jej
oddech.
- Znam cię - powiedziała. - Nie jesteś tu mile widziana.
- W takim razie powinnaś mnie była zatrzymać zaraz przy drzwiach - odparłam, nie
odwracając się. -Już zapłaciłam za wejście.
- Nikt cię tu nie zapraszał. Naruszyłaś teren. Ugryzłam się w język, zanim
odpowiedziałam jej coś głupiego. Na przykład: walić teren. Znaczeniem terenu zajmował
się Carl, a ja miałam z nim obecnie na pieńku. Nie chciałam posuwać się za daleko.
Odwróciłam się.
- Słuchaj, nie chcę się z nikim kłócić. Muszę znaleźć Ricka; jest tu gdzieś?
Zmrużyła oczy; rozchyliła usta, odsłaniając końcówki kłów.
- Chyba poproszę cię o dodatkową opłatę. - Oblizała językiem zęby między kłami.
- Nic nie dostaniesz. - Krew wilkołaka była najwyraźniej jakimś specjałem wśród
wampirów. Jak trzydziestoletnia szkocka albo coś w tym stylu.
- Jesteś teraz na naszym terenie. Jeśli chcesz tu zostać, musisz przestrzegać naszych
reguł.
Cofnęłam się, szykując się do ucieczki. Nie chciałam walczyć. Może przychodząc tu,
zrobiłam błąd. Może myśląc, że sama mogę się tym zająć, nie miałam racji. W końcu ciągle
testowałam, jak daleko mogę się posunąć, i ciągle dostawałam po tyłku.
Nie chciałam narobić kłopotów.
Ktoś stanął obok mnie, oddzielając mnie od kobiety. To był Rick.
- Stello, pani Norville jest dziś moim gościem i ja się nią opiekuję.
Stella odsunęła się od niego, poruszając ustami jak ryba.
- Jeśli Arturo się dowie, że ona tu była...
- Sam mu o tym powiem i poniosę wszelkie konsekwencje. Dopilnuję też, żeby nie
sprawiała żadnych kłopotów. Takich jak bójka z agresywną gospodynią. -Dotknął mojego
ramienia i zaprowadził mnie w bardziej ustronną część baru. Kobieta, Stella, odeszła
naburmuszona. Wypuściłam z siebie powietrze, które cały czas wstrzymywałam.
- Dzięki za ratunek - powiedziałam, kiedy usiedliśmy.
- Nie ma za co. Napijesz się czegoś? - spytał, kiedy obok przeszedł barman. - Tequila na
dobry początek?
- Wody sodowej. Dzięki.
- Pozostaje pytanie, co ty tu robisz? Nie jesteś tu zbyt bezpieczna.
- Chciałam ci powiedzieć, że dostałam cynk, że Elijah Smith wraca za tydzień w te
okolice, prawdo-podobnie będzie koło Limon. Znalazłam to w Internecie, więc informacja
nie jest pewna. Ale na razie więcej nie mam.
- To i tak więcej niż sam znalazłem. Dzięki.
- Dam ci znać, jak dowiem się czegoś więcej. Może na następny raz dałbyś mi swój
numer telefonu?
Roześmiał się bezczelnie.
- Rozumiem, że nie lubisz telefonów - powiedziałam.
- Może lepiej zjawię się u ciebie w biurze za tydzień?
- To cholernie niewygodne - mruknęłam. Miło by było, gdyby ktoś wreszcie przystał na
moją propozycję.
Spojrzał na mnie uważnie.
- Nikt się aż tak nie wkurza, jeśli nie dostaje czyjegoś numeru telefonu.
Kipiący z wściekłości kocioł - cała ja. Skrzywiłam się.
- Może mi coś poradzisz? Zamrugał z zaskoczeniem.
- Cóż. Myślałem, że to ty masz odpowiedź na wszystko.
Pominęłam to milczeniem i odwróciłam głowę w kierunku, w którym poszła
monochromatyczna Stella, żeby dopiec komuś innemu.
- Musisz mieć dobre układy z Arturo, skoro tak szastasz jego imieniem.
- Nie mów nikomu, ale mam prawie tyle samo lat co on. Jestem prawie tak samo
potężny. Jedyna różnica polega na tym, że nie chcę być Mistrzem rodu. Nie chcę tego
rodzaju... odpowiedzialności. On to wie, wie, że nie jestem jego rywalem. W pozostałych
kwestiach potrafimy dojść do porozumienia.
- Aha. To po co w ogóle tu jesteś? Po co z nim trzymasz? - Zaczynałam poruszać temat,
na jaki chciałam z nim porozmawiać. Był na świecie od bardzo dawna sam to przed chwilą
przyznał. Wiedział o rzeczach, o których ja nie wiedziałam.
Oparł się i uśmiechnął, jakby wiedział, o co tak naprawdę pytam i dlaczego.
- Przynależność do rodu ma swoje zalety. Łatwiej znaleźć pożywienie. Ma się ochronę.
Bezpieczne miejsce, w którym można spać w ciągu dnia. Samemu trudniej to wszystko
sobie zapewnić.
Oparłam się przygnębiona o bar. Potrzebowałam Carla z tego samego powodu. Ale co
miałam zrobić, skoro nie mogłam go już dłużej znieść?
Rick ciągnął dalej:
- Pod koniec XIX wieku spędziłem jakieś pięćdziesiąt lat sam. Wkurzyłem kilka
niebezpiecznych osobistości, więc znalazłem sobie miejsce w jednym z szybko
rozwijających się miasteczek w Nevadzie podczas gorączki srebra. Nie uwierzysz, jak
skutecznie kopalnie w takim miejscu jak Wirginia odstraszały pewien rodzaj hołoty.
Uśmiechnęłam się i mimowolnie dałam się wciągnąć w opowieść.
- Wkurzyłeś watahę wilkołaków.
- Nie przyszłaś tu, żeby wysłuchiwać moich opowieści. Mówiłaś, że potrzebujesz rady.
Choć wydaje mi się dziwne, że szukasz jej akurat tu.
- Mam coraz mniej przyjaciół.
- Bzdura. Masz pół miliona słuchaczy, którzy cię uwielbiają.
Spiorunowałam go wzrokiem.
- Ktoś mnie niedawno spytał, do kogo się zwracam, kiedy potrzebuję rady. A ja nie
umiałam odpowiedzieć. Nie wiedziałam.
- Ciągle mi jeszcze nie powiedziałaś, jakiego rodzaju rady potrzebujesz.
Przyszłam do niego, bo był stary i zapewne doświadczony. I jak na ironię, nigdy nie dał
mi powodu, żebym się go bała.
- Nie rozumiem, co się dzieje. Nie wiem, dlaczego Carl i Meg zachowują się tak, jak się
zachowują. Nie wiem, dlaczego nie potrafię im wytłumaczyć, dlaczego czuję się tak, jak się
czuję. Chciałabym... chciała-bym, żeby dali mi spokój, ale z drugiej strony nie jestem
pewna, czy tego chcę. Zwłaszcza w przypadku Carla. - No, wyrzuciłam to z siebie.
- Nie szukasz rady. Szukasz akceptacji.
I nie dostawałam jej od ludzi, od których najbardziej jej potrzebowałam. Boże, w jego
ustach to było takie oczywiste. Gdyby ktoś do mnie zadzwonił z takim problemem, z
marszu wyrecytowałabym mu podobną odpowiedź.
Przetarłam sobie twarz. Czułam się tak, jakbym znów miała pięć lat. „Zobacz, tatusiu,
jaki ładny rysunek zrobiłam" - ale co ma zrobić dziecko, jeśli tatuś podrze rysunek na
strzępy? Nie chciałam uważać Carla za kogoś w rodzaju ojca. Raczej za... tyrana w
haremie. Albo kogoś w tym stylu.
Rick w odpowiedzi uśmiechnął się cierpko.
- To okres dojrzewania. Widywałem to już wcześniej. Zawsze się tak dzieje, kiedy
dotychczas uległy wilkołak zaczyna stawiać na swoim. Robisz się niezależna, a Carl nie
wie, jak ma cię traktować.
- Co zrobić, żeby wszystko znów było w porządku? Odchylił się na krześle.
- Gdyby życie było takie proste, nie miałabyś pracy.
Jasne. Czas zmienić temat. Chciałam posłuchać o gorączce srebra i pionierskiej Wirginii.
Nie umiałam wyobrazić sobie Ricka w kowbojskim kapeluszu.
- Nie chciałbyś może wystąpić gościnnie w mojej audycji i opowiedzieć trochę o Dzikim
Zachodzie?
Uśmiechnął się.
- Arturo by mnie zabił.
Problem z takimi jak on polegał na tym, że człowiek nigdy nie wiedział, kiedy żartowali,
a kiedy nie.
Jakiś tydzień później wróciłam z pracy i natknęłam się na Cormaca, który opierał się o
ścianę przed moim blokiem. Było już dobrze po zmroku. Stał ze skrzyżowanymi rękami na
granicy światła rzucanego przez lampę nad wejściem. Gapiłam się na niego przez dobrą
minutę, zanim zdołałam się odezwać.
- Wiesz, gdzie mieszkam.
- Nietrudno było się dowiedzieć.
- Mam się w takim razie wyprowadzić? Wzruszył ramionami.
- To miejsce to jakaś nora. Myślałem, że trochę lepiej zarabiasz.
Nie musiał wiedzieć o haraczu dla Carla.
- Może mi się tu podoba. Czego chcesz?
Poczułam mrowienie w szyi. Musiałam stąd spadać. Ale on nie był dziś uzbrojony. A
przynajmniej nie widziałam broni. Bez wszystkich tych swoich pistoletów nie wyglądał jak
płatny zabójca, ale raczej jak niegroźny członek gangu motocyklowego.
- Pamiętasz tę policjantkę? Hardin? Skontaktowała się ze mną w sprawie morderstw.
W jednej chwili cały niepokój zniknął. Miałam poważniejsze sprawy na głowie. Byłam
wkurzona, że ktoś robi coś za moimi plecami.
- Naprawdę? Mówiła, że nie ufa ci na tyle, żeby z tobą o tym pogadać.
- Chyba myśli, że jesteś zbyt lojalna wobec „swoich", żeby naprawdę jej pomóc.
- Tylko dlatego, że nie podałam nazwisk?
- A znasz je?
- Nie. Jezu, to tak jakby myśleć, że tylko dlatego, że ktoś jest, no nie wiem,
mechanikiem
samochodowym,
będzie
znał
wszystkich
innych
mechaników
samochodowych w mieście.
- Wilkołaki są trochę rzadsze niż mechanicy. Zmieniłam temat.
- A czemu ty jej pomagasz? Ostatnim razem, kiedy z nią rozmawiałam, chciała cię
oskarżyć o napaść i usiłowanie morderstwa.
- Zaproponowała, że da mi spokój, jeśli pomogę jej złapać tego gościa.
Hardin wiedziała, jak zdobywać sobie przyjaciół.
- Sprytnie.
- Też tak sobie pomyślałem. - Podszedł do mnie kilka kroków. - Słuchaj. Wiesz o tym
zabójcy coś, czego ja nie wiem - znasz jego zapach. Czy jest coś, co ukrywasz przed
glinami?
Obruszyłam się.
- Nie rozpoznałam tego zapachu. To nikt z naszych. A przynajmniej tak sądzę.
- No dobra. Nie jestem gliną. Nie podchodzę zaborczo do informacji. Łatwiej nam
będzie złapać tego faceta, jeśli wymienimy się tym, co wiemy.
- A co wiesz?
- Jak zabijać wilkołaki.
- I to ma mi poprawić samopoczucie?
- Nie.
Westchnęłam zrezygnowana.
- Czego ode mnie oczekujesz?
- Jeśli go zobaczysz, zadzwoń. Bywasz w miejscach, w których ja nie bywam, spotykasz
ludzi, których ja nie spotykam. Masz swoje dojścia.
- Nie zgadzasz się z Hardin? Nie myślisz, że będę go chronić tylko dlatego, że jest
wilkołakiem?
- Myślę, że postąpisz, jak trzeba. Masz mój numer. - Odwrócił się, żeby odejść.
- Kto jest teraz czyim dłużnikiem? Obejrzał się przez ramię.
- Nie martw się, pilnuję punktacji.
Matt oparł się o framugę między kabiną dźwiękową a studiem.
- Kitty? Telefon na trójce. Może to jakaś maniaczka, ale chyba naprawdę ma kłopoty.
Chcesz odebrać?
Mogłam powiedzieć: nie. Ostatecznie to była moja audycja. Byłoby zdecydowanie
łatwiej i lepiej dla wszystkich, gdybym przełączyła ją na jakiś telefon zaufania. Szkoda, że
nie istniało nic takiego dla wampirów i wilkołaków z problemami.
Pokiwałam głową, słuchając jednocześnie kwiecistej wypowiedzi jednego ze słuchaczy
na temat krzyżowania ras i czystości rasowej. Standardowa, stereotypowa, reakcyjna
gadka.
- Uhm, dziękuję - powiedziałam. - Nie zastanawiałeś się nad tym, żeby pisać
przemówienia dla Ku-Klux-Klanu? Następny rozmówca, słucham.
162
- Och, dziękuję! Dziękuję! - Kobieta szlochała i była tak rozhisteryzowana, że mówiła
bardzo niewyraźnie.
- Prr, zwolnij. Oddychaj. Oddychaj powoli. Bardzo dobrze. Estelle? Masz na imię
Estelle?
Przestała tak bardzo zanosić się płaczem i zrównała oddech z moim kojącym głosem.
- T-tak.
- Dobrze. Estelle, możesz mi powiedzieć, co się dzieje?
- Gonią mnie. Jestem ranna. Już po mnie idą. Potrzebuję pomocy. - Mówiła coraz
szybciej. Gdy to usłyszałam, moje serce też przyspieszyło. Sepleniła, jakby za mocno
przyciskała usta do słuchawki.
- Chwileczkę. Wyjaśnij sytuację. Kto cię ściga? Przełknęła ślinę tak głośno, że było to
wyraźnie słychać na antenie.
- Słyszałaś o Elijahu Smisie? O Kościele Czystej Wiary?
Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju. Nie tylko słyszałam, ale byłam wręcz gotowa
pojawić się u niego i oddać się w jego ręce, żeby tylko dowiedzieć się czegoś nowego.
Strasznie mi zależało, żeby udowodnić, że jest szarlatanem. Karawana jego Kościoła
zatrzymała się właśnie jakieś sto kilometrów od mojego studia.
- Tak, słyszałam o nich.
- Odeszłam. To znaczy, chcę odejść. Próbuję odejść.
- Aha. Ale... aha. - Zaniemówiłam. Ja, która zarabiałam na życie gadaniem. Nikt nigdy
nie odszedł z Kościoła Czystej Wiary. Żaden z wiernych Smitha nie chciał o nim mówić.
Miałam mnóstwo pytań: kim była? Czy szukała u niego lekarstwa? Czy było skuteczne?
Jaki był Smith? To była rozmowa, na którą od dawna czekałam.
- Okej, Estelle. Pozwól, że spytam. Kim jesteś, wampirem? Likantropem?
- Wampirem.
- Dobrze. I udałaś się do Kościoła Czystej Wiary, żeby znaleźć lekarstwo na wampiryzm.
Poznałaś Elijaha Smitha. Zostałaś... zostałaś wyleczona? Czy naprawdę udało ci się
wyleczyć? - Co zrobię, jeśli powie tak?
- Tak, tak myślałam. To znaczy, myślałam, że mi się udało. Ale już tak nie myślę.
- Nie rozumiem.
- No tak - powiedziała i zaśmiała się słabo. - Ja też nie.
Estelle była najwyraźniej wyczerpana. Jak długo uciekała? Noc była już w połowie za
nami. Czy miała gdzie bezpiecznie spędzić dzień? I dlaczego zadzwoniła akurat do mnie?
Świadkowie. Byłyśmy na antenie. Tysiące świadków wysłucha jej opowieści. Sprytnie.
Żebym tylko umiała stanąć na wysokości zadania.
- Jesteś teraz bezpieczna? Jesteś w jakimś bezpiecznym miejscu czy musisz się stamtąd
wydostać? Gdzie jesteś?
- Chyba ich chwilowo zgubiłam. Jestem na stacji benzynowej; jest zamknięta na noc.
Mogę tu przeczekać do świtu.
- Ale gdzie, Estelle? Jeśli trzeba, chciałabym ci wysłać kogoś na pomoc.
- Chyba nie chcę mówić gdzie. Mogą mnie słuchać. Mogą cię śledzić.
Będzie ciężko. Trzeba się posuwać małymi kroczkami. Zakryłam mikrofon ręką i
zawołałam Matta.
- Sprawdź numer, dowiedz się, skąd dzwoni. -Pokiwał mi głową przez szybę. Wróciłam
do Estelle. - Gdy mówisz, że cię gonią, masz na myśli Smitha? Masz na myśli jego ludzi?
Czy chcą ci zrobić krzywdę?
- Tak. Tak!
- Aha. Ładny mi Kościół. Dlaczego nikt od niego nie odchodzi?
- Nie-nie może, Kitty. To skomplikowane. Nie wolno nam o tym rozmawiać.
Matt przycisnął do szyby kartkę. Było na niej napisane: „Automat - numer nieznany".
- Estelle? Powiedz mi coś o lekarstwie. Zobaczyłaś plakat reklamujący spotkanie w
Kościele. Zjawiłaś się w namiocie. Kiedy to było?
Oddychała już spokojniej, ale ciągle mówiła ściśniętym, przyciszonym głosem, jakby
bała się, że ktoś ją usłyszy.
- Cztery miesiące temu.
- Co się stało, kiedy się tam zjawiłaś?
- Przyjechałam zaraz po. zmroku. Stało tam kilka namiotów, trochę samochodów
turystycznych, przy-czep kempingowych i takich tam. Wszystko było ogrodzone. Na
miejscu było kilku strażników. Przy wejściu zebrało się nas chyba ośmioro. Przeszukali
nas. Sprawdzili, czy nie mamy broni, upewnili się, że nikt nie jest dziennikarzem. Do
Smitha dopuszczani są tylko prawdziwie wierzący. A ja chciałam uwierzyć. Naprawdę
chciałam uwierzyć. Przy jednej z przeszukiwanych osób, chyba wilkołaku, znaleźli
mikrofon, więc go wyrzucili.
Wyrzucili wilkołaka. To nie lada wyczyn.
- Ludzie, którzy próbowali kiedyś włamać się do Kościoła, napotkali na stanowczy opór.
Kto pracuje w ochronie?
- Wierni. Wszyscy mieszkańcy i pracownicy karawany to wyznawcy Smitha.
- Ale muszą być silni. Ścigała go cała wataha wilkołaków...
- Owszem, a oni potrafią walczyć z wilkołakami. I z tygrołakami, i z wampirami - ze
wszystkimi. Walczą z nimi ich własną bronią, Kitty.
- A więc nie zostali tak naprawdę wyleczeni.
- Ależ zostali. Nie widziałam, żeby którykolwiek z nich zmieniał postać, nawet podczas
pełni. A wampiry wychodzą na dwór w biały dzień!
- Ale zachowują swoją siłę? Ciągle mogą stawać do równej walki z wilkołakiem? -
Pozbyć się wad swojej przypadłości, nie tracąc jej zalet? Można by powiedzieć, że to coś
więcej niż lekarstwo.
- Na to wygląda. A to ciekawe.
- Mów dalej.
- Zaprowadzono mnie do głównego namiotu. W środku odbywało się jakby
nabożeństwo, staromodna odnowa duchowa z wiernymi zgromadzonymi przed sceną.
Jakiś mężczyzna zawołał mnie ze sceny.
- Smith? Jak wygląda?
- Wygląda... wygląda bardzo zwyczajnie. - No jasne. Pewnie nie byłaby go nawet w
stanie rozpoznać podczas policyjnego okazania. - Myślałam, że palnie mi jakieś kazanie,
zacznie pouczać, żonglując wszystkimi tymi cytatami z Biblii na temat czarownic i
złoczyńców. Nie przejmowałam się tym; byłam gotowa na wszystko, byle tylko się
wyleczyć. Ale on nic takiego nie zrobił. Mówił tylko o chęci do zmiany. Spytał, czy chcę się
zmienić, czy jestem gotowa pomóc mu dotrzeć do mojego wnętrza i odzyskać
śmiertelność, duszę. O tak, powiedziałam. Mówił bardzo przekonująco. Potem położył mi
ręce na głowie. To się działo naprawdę, Kitty. Naprawdę! Dotknął mojej twarzy, a mnie
wypełniło światło. Wypełniły mnie wszystkie utracone wschody słońca. A głód zniknął. Nie
pragnęłam już więcej krwi. Moje ciało stało się pełne, jakby znów popłynęła we mnie
krew. Skóra mi się zaczerwieniła. Znów byłam śmiertelna, żyłam, oddychałam, jak Łazarz.
Naprawdę! Pokazał mi krzyż, a ja go dotknęłam - nic się nie stało. Nie poparzyłam się.
Przekonał mnie, że mogę wyjść na słońce.
Na początku rozmowy z Estelle myślałam, że znalazłam kogoś, kto stracił złudzenia, kto
jest gotów obnażyć tajemnice Smitha i wyjaśnić dokładnie, na czym polegało jego
oszustwo. Ale Estelle nie mówiła jak pozbawiony złudzeń apostata. Ciągle mu wierzyła.
Mówiła jak wyznawca, który stracił wiarę albo przekonanie, że ma prawo do zbawienia.
Musiałam ją o to spytać:
- Naprawdę, Estelle? Naprawdę mogłaś wyjść na słońce?
- Tak - powiedziała szeptem.
Cholera jasna. Lekarstwo. Poczułam łaskotanie w brzuchu, promyk nadziei, który palił
jak zgaga. Wybór, ucieczka. Mogłabym odzyskać swoje dawne życie. Gdybym tylko chciała.
W tym musiał być jakiś haczyk. Mówiłam spokojnie, starając się zachować dziennikarski
obiektywizm.
- Zostałaś z nim cztery miesiące. Co przez ten czas robiłaś?
- Jeździłam razem z karawaną. Wychodziłam na scenę i dawałam świadectwo.
Oglądałam wschody słońca. Smith się mną zaopiekował. Opiekuje się nami wszystkimi.
- A więc jesteś wyleczona. To wspaniale. Dlaczego nie możesz odejść? Dlaczego ci,
którzy zostali uzdrowieni, nie odchodzą i nie zaczynają nowego życia?
- Smith jest naszym przywódcą. Jesteśmy mu oddani. Ocalił nas, a my jesteśmy gotowi
oddać za niego życie.
Mówiła tak żarliwie, że zaczęłam się zastanawiać, czy mnie nie nabiera. Ale
dochodziłam do sedna sprawy. Pytania, więcej pytań.
- Ale teraz chcesz od niego odejść. Czemu?
- Bo... bo się duszę. Mogłam oglądać wschody słońca. Ale nie mogłam odejść.
- Nie mogłaś?
- Nie, nie mogłam. To, kim byłam, moje nowe ja, miałam dzięki niemu. Było tak, jakby...
to on mnie stworzył.
O Matko Święta.
- Trochę to przypomina ród wampirów. Wierni podwładni służący swojemu Mistrzowi,
który ich stworzył. - Przypominało to też trochę watahę wilkołaków, skoro już o tym
mowa, ale nie chciałam się w to zagłębiać.
- Co?
- Estelle, mam do ciebie kilka pytań. Czy zostałaś wampirem wbrew własnej woli, czy
może zamieniłaś się dobrowolnie?
- To... to nie odbyło się wbrew mojej woli. Chciałam tego. To się stało w 1936 roku,
Kitty. Miałam siedemnaście lat. Zachorowałam na polio. Właściwie już byłam martwa, a
przynajmniej straszliwie okaleczona, rozumiesz? Mój Mistrz zaproponował mi pomoc.
Lekarstwo. Powiedział, że nie można marnować tak uroczej dziewczyny.
Wyobraziłam ją sobie. Wyglądała młodo i wręcz niewinnie, emanowała czystością i
powabem typowym dla większości wampirów.
- Kiedy stwierdziłaś, że nie chcesz już być wampirem? Dlaczego zwróciłaś się do Elijaha
Smitha?
- Brakowało mi wolności. Wszystko kręciło się wokół Mistrza. Nie mogłam zrobić nic bez
jego przyzwolenia. Co to za życie?
- Nieżycie? - Och, pamiętałam ten wewnętrzny głos.
- Musiałam uciec.
Gdybym miała się zabawić w pseudopsychologa, powiedziałabym Estelle, że ma
problem z zaangażowaniem i akceptacją konsekwencji własnych decyzji. Ciągle uciekała,
szukając ratunku, a teraz uciekła do mnie.
- Opowiedz mi, co się potem stało.
- Byłam znów śmiertelna, mogłam robić, co chcę. Mogłam wychodzić na słońce. Dwa
dni temu zostałam oddelegowana do kontroli przy bramie wejściowej. Wmieszałam się w
tłum i już nie wróciłam. Znalazłam sobie kryjówkę, chyba jakąś starą stodołę. Rano wy-
szłam przez otwarte drzwi na słońce i zostałam poparzona. Wrócił głód krwi. On cofnął
swoje lekarstwo, swoje błogosławieństwo. Swoją łaskę.
- Lekarstwo nie zadziałało.
- Zadziałało! Ale straciłam wiarę.
- Zostałaś poparzona. Jesteś w bardzo złym stanie, Estelle?
- Straciłam... straciłam pół twarzy.
Zamknęłam oczy. Rozpadł się śliczny obrazek Estelle z mojej wyobraźni, alabastrowa
skóra pokryła się bąblami, poczerniała, spopieliła się, a pod spodem ukazały się kości.
Estelle wycofała się do cienia, a ponieważ nadal była wampirem, była nieśmiertelna i
przeżyła.
- Estelle, jedna z teorii na temat Smitha mówi, że ma jakiegoś rodzaju moc
parapsychologiczną. To nie lekarstwo, ale jakaś siła, która chroni ludzi przed efektami
ubocznymi ich przypadłości, przed światłowstrętem i żądzą krwi u wampirów oraz
koniecznością zmiany postaci u likantropów. Jego wyznawcy muszą pozostawać przy nim,
żeby mógł ich chronić. To rodzaj symbiozy... Smith panuje nad ich agresją, a sam karmi się
ich siłą i zainteresowaniem. Co o tym sądzisz?
- Nie wiem. Nic już nie wiem. - Pociągnęła nosem. Głos miała ściśnięty, a ja wiedziałam
już, skąd się brało to jej ciche seplenienie.
Do studia wszedł Matt.
- Kitty, masz telefon na czwórce.
Czwórka była linią alarmową. Tylko kilka osób miało ten numer. Na przykład Carl.
Mogłam się założyć, że to on, jak zawsze opiekuńczy.
- Czy to nie może zaczekać?
- Nie. Facet groził mi w dość niewybredny sposób. - Matt wzruszył beznamiętnie
ramionami. Groźby ze świata nadnaturalnego zostawiał mnie. Pewnie niedługo
zrezygnuje z pracy przy tym programie, a ja nie będę mogła go za to winić. Muszę
poprosić Ozzie-go, żeby dał mu podwyżkę.
- Estelle, zaczekaj sekundkę. Cały czas jestem z tobą, ale muszę zrobić małą przerwę. -
Zawiesiłam połączenie, uruchomiłam drugą linię i upewniłam się, że rozmowa nie jest
nadawana na żywo. Ostatnie, czego mi trzeba, to żeby Carl pouczał mnie na antenie. -Co?
- Witaj, Katherine - odezwał się arystokratyczny męski głos.
To nie był Carl. O nie. Tylko jeden człowiek poza moją babcią zwracał się do mnie per
Katherine. Widziałam się z nim osobiście tylko kilka razy, podczas starć terytorialnych z
Carlem i watahą. Ale znałam ten głos. Ten głos przerażał mnie nie na żarty.
- Arturo. Skąd, do cholery, masz ten numer?
- Mam swoje dojścia.
Litości. Rozmawiając przez telefon, miałam przewagę. Przełączyłam rozmowę na
antenę.
- Dobry wieczór, Arturo. Jesteś na antenie.
- Katherine - odezwał się przez zaciśnięte zęby. -Chciałbym porozmawiać z tobą na
osobności.
- Skoro dzwonisz do mnie w trakcie audycji, musisz rozmawiać też z moimi słuchaczami.
Taki jest układ. - Może jeśli będę wystarczająco bezczelna, zapomnę, że usiłował mnie
zabić.
- Nie podoba mi się, że traktujesz mnie na równi z tym swoim motłochem...
- Czego chcesz, Arturo? Wziął głęboki wdech.
- Chcę porozmawiać z Estelle.
- Czemu?
- Bo to jedna z moich.
Cudownie. Sprawa się komplikowała. Zakryłam mikrofon dłonią.
- Matt, możesz zrobić telekonferencję na trzy linie?
Kilka sekund później miałam znów Estelle na linii.
- Estelle? Jesteś tam?
- Tak. - Drżał jej głos. Przełknęła ślinę.
- To dobrze, mam Arturo na drugiej linii... Jęknęła, jakbym właśnie przebiła ją kołkiem.
- Zabije mnie. Zabije mnie za to, że od niego odeszłam...
- Wręcz przeciwnie, moja droga. Chcę cię zabrać do domu. Jesteś ranna i potrzebujesz
pomocy. Powiedz mi, gdzie jesteś.
Estelle dostała czkawki. Płakała.
- Przepraszam, tak strasznie cię przepraszam...
- Za późno na przeprosiny - odezwał się zmęczonym głosem.
Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie chciałam powiedzieć.
- Estelle, chyba powinnaś go posłuchać. Nie wiem, co mogę dla ciebie zrobić. Arturo
zabierze cię w bezpieczne miejsce.
- Nie wierzę mu. Nie mogę wrócić. Już nigdy nie będę mogła wrócić!
- Estelle, powiedz mi proszę, gdzie jesteś - nalegał Arturo.
- Kitty? - odezwała się Estelle słabo.
- Arturo, obiecujesz, że nie zrobisz jej krzywdy?
- Katherine, nie denerwuj mnie.
- Obiecaj.
- Katherine. Estelle jest moja. Jest częścią mnie. Jeśli ona umrze, umrze też jakaś część
mnie. Mam interes w tym, żeby ją chronić. Obiecuję.
Dramat, napięcie, emocje! Wspaniałe tło audycji! Ale w tym momencie dałabym
wszystko, żeby znów rozmawiać z rozhisteryzowanymi Gotkami.
- Chwila przerwy na reklamę. Mam nadzieję, że po powrocie będę mogła przedstawić
wam podsumowanie z naszej niespodziewanej relacji pod tytułem „Elijah Smith
zdemaskowany". - Przełączyłam rozmowy na tryb pozaantenowy i powiedziałam: - No
dobrze, Estelle. Wybór należy do ciebie.
- No dobrze. No dobrze. Arturo, przyjedź po mnie. Jestem na Speedy Marcie, na
siedemdziesiątcepiątce.
Arturo się rozłączył.
- W porządku, Estelle? - spytałam.
- Tak. W porządku. - Przestała płakać i wydawała się niemal spokojna. Decyzja została
podjęta. Mogła przestać uciekać, przynajmniej na jakiś czas.
Musiałam wykonać jeszcze jeden telefon. Wezwać pomoc, tak na wszelki wypadek.
Powinnam była za-dzwonić na policję. Do Hardin - pomogłaby Estelle. Tak, zabrałaby ją
do szpitala. A tam nie wiedzieliby, co z nią zrobić. Nic by nie rozumieli, a wyjaśnienia
zabrałyby za dużo czasu.
Normalny człowiek zadzwoniłby na policję. Ale ja wyciągnęłam karteluszek z mojego
notesu z adresami, przełączyłam się na linię wychodzącą i wybrałam numer. Po sześciu
sygnałach już chciałam się rozłączyć. Potem usłyszałam:
- No. - Słychać było zakłócenia z komórki.
- Cormac? Słuchałeś dziś mojej audycji?
- Norville? A czemu miałbym jej słuchać?
No jasne, mógł udawać, ale ja wiedziałam swoje. Skoro słuchał raz, mogło się to zdarzyć
ponownie.
- Jedna z moich rozmówczyń ma kłopoty. Arturo mówi, że jej pomoże, ale ja mu nie
ufam. Chcę się upewnić, że nie dostanie się w krzyżowy ogień. Możesz tam pojechać?
Dopilnować, żeby nikt nie zginął?
- Arturo? Arturo komuś pomaga? To wampirzyca, tak. - To mogło być pytanie, ale w
jego ustach w ogóle tak nie zabrzmiało.
- Tak.
- Zwariowałaś.
- No. Słuchaj, jest możliwość, że Arturo dotrze do niej pierwszy, a ludzie z Kościoła
nawet jej nie znajdą. Ale jeśli kościelni się zjawią, będą mieli ze sobą dość potężną
obstawę nadnaturalnych. Być może będzie trzeba kogoś zastrzelić.
- Czekaj, zwolnij. Z jakiego Kościoła?
- Kościoła Czystej Wiary.
- Hm. Jeden mój znajomy dostał zlecenie, żeby się do nich dostać, ale mu się nie udało.
Sam chciałem rzucić na nich okiem.
- No to masz okazję - powiedziałam pogodnie.
- Jasne. Pojadę tam, ale nic nie obiecuję.
- Dobre i to. Dzięki, Cormac. - Podałam mu adres. Wymruczał coś na kształt pożegnania.
Matt dawał mi znaki przez szybę. Koniec przerwy. Wracamy na antenę. Okej.
- Witam znów w Nocnej godzinie. Estelle?
- Kitty! Właśnie przyjechał jakiś samochód. To nie Arturo; to chyba ludzie z Kościoła.
Zabiją mnie, Kitty. Nie wolno nam odchodzić; zabiorą mnie z powrotem, a potem. ..
wszystko ci powiedziałam i teraz każdy już wie...
- Spokojnie, Estelle. Ukryj się. Pomoc jest już w drodze.
Matt wychylił się i tym razem nawet nie ściszył głosu. Na jego twarzy pojawił się
niepokój i napięcie. Wyglądał na przestraszonego.
- Znów czwórka.
Może to Arturo chciał się zameldować. Może będę mogła go ostrzec. Tylko on mógł
wydostać stamtąd Estelle.
- Tak?
- Kitty, potrzebujesz pomocy? - spytał szorstki, oskarżycielski głos.
To nie Arturo. To Carl. Ciekawe, że akurat teraz zaczął się martwić, czy potrzebna mi
pomoc.
- Nie mogę teraz rozmawiać, Carl. - Rozłączyłam się. Później mi się za to oberwie.
W najbliższym czasie chyba się z Carlem pozabijamy.
Znów przełączyłam linie, upewniając się, że przełączam na właściwą.
- Estelle? Co się dzieje? Estelle? - W słuchawce rozległ się jakiś szelest, a potem łoskot,
jakby coś spadło. Serce we mnie zamarło. - Estelle?
- Jestem. Schowałam się, ale kabel od telefonu jest za krótki. Nie chcę się rozłączać,
Kitty.
Ja też nie chciałam, żeby się rozłączyła. Paskudny głosik w mojej głowie szeptał mi:
słuchalność. Ale będę wiedziała, co się dzieje, tylko pod warunkiem że Estelle zostanie
przy telefonie.
- Estelle, jeśli będziesz się musiała rozłączyć, zrób to, okej? Najważniejsze, żebyś wyszła
z tego w jednym kawałku.
- Dziękuję, Kitty - powiedziała z płaczem. - Dziękuję, że mnie wysłuchałaś. Nikt nigdy
wcześniej tak naprawdę mnie nie słuchał.
Nic nie zrobiłam. Nic nie mogłam zrobić. Siedziałam uwięziona przed mikrofonem.
Potem będę musiała połączyć fakty na podstawie tego, co usłyszałam. Czułam się tak,
jakbym słuchała kiepsko wyreżyserowanej sztuki radiowej. Rozległ się pisk opon na
asfalcie. Trzasnęły drzwi od samo-chodu. W oddali ktoś krzyknął. Telefon znów w coś
uderzył - Estelle upuściła słuchawkę. Usłyszałam pospieszne kroki.
Zaczęłam chodzić po studiu, swędziały mnie dłonie chcące zamienić się w pazury, a
nogi rwały się do biegu. Miałam tak w chwilach stresu. Chciałam się zmienić i uciekać.
Uciekać daleko, uciekać szybko, jak Estelle.
Zadzwoniłam znów do Cormaca.
- No?
- To ja. Jesteś już tam? Co się dzieje?
- Wrzuć na luz, minęła dopiero minuta. Daj mi jeszcze z pięć. - Rozłączył się.
Na drugiej linii usłyszałam brzęk otwieranych i zamykanych drzwi. Rozległy się powolne
kroki. Usłyszałam krzyk. Potem szloch.
Co takiego było w Elijahu Smisie, że bała się go wampirzyca?
- Estelle. Nie chcesz do mnie wrócić? Możesz odzyskać to, co straciłaś. Wybaczę ci
nawet twoją zdradę. -Spokojny, rzeczowy głos brzmiał tak, jakby dochodził z telewizora z
sąsiedniego pokoju. Brzmiał tak, jakby jakiś nauczyciel wiedzy o społeczeństwie z liceum
opowiadał o krwawym rytuale przejścia takim tonem, jakby podawał przepis na puree
ziemniaczane. Spokojny, kojący, mrożący krew w żyłach głos. Głos prawdy. Nawet przez
telefon brzmiał przekonująco.
Elijah Smith w swoim pierwszym publicznym wystąpieniu.
- Kim jesteś? - spytała Estelle donośnym jak na nią głosem, ale jej słowa nadal były
przytłumione, nabrzmiałe od łez. - Kim tak naprawdę jesteś?
- Ależ Estelle. Czy tak trudno ci uwierzyć? Twoja wewnętrzna walka jest najtrudniejsza.
Ci, którzy nienawidzą samych siebie, swoich potworów - im wiara przychodzi łatwo. Ale
ty, tacy jak ty - kochacie potwory, w które się zmieniliście, a jednocześnie boicie się tej
miłości i nienawidzicie jej. Wiara przychodzi ci z wielkim trudem, bo tak naprawdę nie
chcesz uwierzyć.
Usiadłam tak ciężko, że moje krzesło odjechało jakieś pół metra. Jego słowa wywołały
mrowienie na mojej skórze. Równie dobrze mógł mówić do mnie i pewnie miał rację: nie
wierzyłam w lekarstwo. Nie wierzyłam dlatego, że nie chciałam?
- Miałam być wyleczona na zawsze! Dlaczego nie mogę odejść?
- Bo nie mogę znieść myśli, że cię stracę. Kocham was wszystkich. Potrzebuję cię,
Estelle.
Jak to powiedział Arturo? „Jest częścią mnie. Jeśli ona umrze, umrze też jakaś część
mnie". Czy Elijah Smith mógł być jakiegoś rodzaju wampirem, żerującym na zależności, na
sile swoich wyznawców?
Gdybym tylko mogła go przekonać, żeby podszedł do telefonu.
Znów zadzwoniłam do Cormaca.
- No?
- Minęło już pięć minut? Chociaż się nie rozłączaj, żebym wiedziała, co się dzieje.
- Jezu, Norville. Zaczekaj. Jest tu jakiś SUV. Przed budynkiem stoi na straży trzech
facetów. Nie widzę, żeby mieli broń. Może to likantropy. Mają ten typowy zwierzęcy krok,
wiesz, co mam na myśli. Za rogiem zatrzymała się limuzyna Arturo. Ma wyłączone światła.
Czekaj, właśnie idzie. Próbuje wejść do środka. Muszę iść. - Usłyszałam, jak odbezpiecza
pistolet, a potem rozległy się szybkie kroki.
To było straszne. Wszystko działo się poza mną. Nic nie widziałam i nic nie wiedziałam.
Po raz pierwszy wkurzało mnie bezpieczeństwo i anonimowość mojego studia.
Cormac odezwał się nagle:
- Stać. Mam tu srebrne kule.
- To ty! - To był Arturo. - Co ty do cholery...
- To pomysł Norville. Bierz dziewczynę i wynoś się stąd, zanim się rozmyślę. A ty się
odsuń. Przepuść go-
Miałam dwie linie przełączone na tryb telekonferencyjny. Dwa źródła informacji
płynących przez szelesty i szumy, wszystko emitowaliśmy na żywo w radiu. Na zewnątrz
cisza. Cormac musiał mierzyć do goryli Smitha z solidnej broni, bo żaden z nich ani pisnął.
Potem, w środku...
- Estelle? Czas wracać do domu. Chodź ze mną. -Głos był kuszący, uwodzący. Arturo.
- Estelle... - odezwał się Smith.
- Nie. Nie, nie, nie! - Sprzeciw Estelle zamienił się w przenikliwy pisk.
- Estelle. - Dwa głosy, lód i ogień, obydwa równie pociągające.
- Estelle, podnieś słuchawkę! Podnieś słuchawkę i odezwij się do mnie, do cholery! -
wrzasnęłam na darmo.
Chciałam z nią porozmawiać. Co mógł wnieść mój głos do całej tej mieszanki? Co
mogłam jej powiedzieć poza: nie słuchaj ich! Nie słuchaj nikogo z nas! Kieruj się tym, co
podpowiada ci ta resztka serca, którą być może zachowałaś, i zostaw ich wszystkich.
Estelle jeszcze raz krzyknęła, ale nie był to już ten przenikliwy krzyk przerażenia. Słychać
w nim było wyzwanie. Ostateczność. Rozległ się huk. Coś się złamało, na podłogę
przewrócił się chyba jakiś regał.
Cisza dźwięczała coraz mocniej - boleśnie i definitywnie jak czysta kartka.
- To twoja wina - warknął Arturo z wściekłością w głosie. - Zapłacisz za to.
- Jesteś tak samo winny - odparował Elijah Smith. - Zabiła się. Każdy to przyzna. Na
kołku zaciśnięte są jej dłonie.
Przez chwilę czułam pulsowanie krwi w uszach, ustach i policzkach. Zrobiło mi się tak
gorąco, jakbym miała zaraz eksplodować.
Mogłam poskładać pojedyncze odgłosy, które usłyszałam, i domyślić się, co się stało.
Kawałek drewnianej półki, a może odłamana rączka od miotły. Potem trzeba było tylko
dobrze wycelować, upaść na drewno.
Cholera jasna. Moja audycja jak dotąd nie doprowadziła do niczyjej śmierci. Arturo się
odezwał:
- Kim jesteś?
- Jeśli zostaniesz moim wiernym, odpowiem ci na wszystkie pytania.
- Jak śmiesz...
- Wynoście się stąd, zanim zacznę strzelać. - To był Cormac, wykazujący godne podziwu
opanowanie.
W pomieszczeniu rozległ się odgłos wściekłych kroków, które szybko się oddaliły. Za
nimi dało się słyszeć powolne kroki. Potem zapadła cisza.
Przeszył ją głos Cormaca, dochodzący stereofonicznie z obydwu linii.
- Norville? Jesteś tam? Odezwij się, Norville.
Wpijałam ręce w brzeg stołu. Plastikowa, laminowana powierzchnia zaczęła pękać; ten
dźwięk mnie otrzeźwił. Zobaczyłam, że palce zaczęły mi grubieć, pazury się wydłużać.
Nawet tego nie poczułam. Tak bardzo spinałam ramiona, tak mocno ściskałam stół, że
nawet nie poczułam, że zaczęłam się zmieniać.
Wstałam z krzesła i potrząsnęłam rękami, potem skrzyżowałam ramiona i wcisnęłam
pięści pod łokcie. Znów byłam człowiekiem. Jeszcze chwilkę musiałam zostać człowiekiem.
- Norville!
- Tak, jestem.
- Słyszałaś to wszystko?
- Tak. Słyszałam.
Nawet jej nie podziękowałam. Nie podziękowałam za rozmowę. Lepiej niż ktokolwiek
inny zdawałam sobie sprawę z tego, ile odwagi wymaga czasem to, żeby po prostu
otworzyć usta i mówić.
- Mamy tu ciało. Dziewczynę. Zaczyna się już rozpadać w proch. Jak to u nich.
- Powinnam była lepiej jej pomóc.
- Zrobiłaś, co mogłaś.
Nowy dźwięk w oddali: syreny policyjne. Cormac rozłączył się bez pożegnania, a mnie
uderzyła cisza. Cisza w środku, cisza na zewnątrz. Cisza w radiu oznaczała śmierć. Matt
powiedział:
- Kitty? Czas kończyć. Mogę ci dać jeszcze trzydzieści sekund, jeśli utnę reklamy
społeczne.
Roześmiałam się cichym, zbolałym śmiechem. Reklamy społeczne, do dupy. Siedziałam
tu co tydzień i udawałam, że pomagam ludziom, ale kiedy trzeba było naprawdę komuś
pomóc...
Odetchnęłam głęboko. Nigdy nie zostawiałam audycji bez zakończenia. Musiałam tylko
otworzyć usta i zacząć mówić.
- Z tej strony Kitty, spróbuję to jakoś podsumować. Estelle znalazła swoje ostateczne
lekarstwo. Aczkolwiek go nie polecam. Wampiry nie mówią o swoich słabościach jako o
słabościach. Mówią o cenie. Światłowstręt, drewniane kołki i krzyże - to cena, jaką płacą
za urodę, za nieśmiertelność. Rzecz w tym, że niektórzy zawsze są gotowi za coś zapłacić,
bez względu na to, jak wysoka to cena. A niektórzy zawsze starają się wymigać od zapłaty.
Dzięki Estelle wiecie już, co ma do zaoferowania Elijah Smith i jego Kościół, wiecie też, za
jaką cenę. Przynajmniej tyle mogłam dla niej zrobić. Choć to naprawdę niewiele. Do
usłyszenia za tydzień, żegna się z wami Kitty Norville, głos nocy.
Rozdział 9
Policja nie mogła oskarżyć o nic Smitha. Nie było żadnego ciała. Mieli jedynie dowody
na to, że włamano się do sklepu spożywczego, a główna podejrzana, Estelle, zniknęła.
Karawana Kościoła zwinęła się i wyjechała z miasta następnego ranka. Gdybym nie miała
nagrania z całej audycji, nie uwierzyłabym, że to wszystko się wydarzyło. Nic się nie
zmieniło.
Następnego dnia na pierwszych stronach gazet pojawiła się informacja o kolejnym
rozszarpanym ciele w śródmieściu, czwartym w tym roku. W artykule opisującym
szczegóły śledztwa zamieszczono wywiad z kolegą Hardin, oficerem Salazarem, który
wspominał o tym, że jeden z policjantów pracujących nad sprawą skonsultował się z Kitty
Norville, ekscentryczną gospodynią audycji radiowej. Czy to oznaczało, że policja
poważnie traktowała możliwość, że w zabójstwa byli zamieszani nadnaturalni? Czy
zabójstwa stanowiły element jakichś rytualnych seryjnych mordów? A może policja
sądziła, że w mieście grasuje wilkołak? Tym razem powstrzymali się od oficjalnych
komentarzy. To nie przeszkodziło jednak gazecie w spekulacjach. Najdziwniejszych. Prasa
nazwała napastnika Kubą Juniorem, na cześć Kuby Rozpruwacza.
Następny dzień przetrwałam wyłącznie dzięki czystej determinacji. Wlokłam się noga za
nogą, dzieliłam każde zadanie na etapy i starałam się nie zastanawiać nad
poważniejszymi sprawami. Nad pytaniami na temat życia i śmierci. Nie odbierałam
żadnych telefonów, tylko uruchomiłam pocztę głosową. Przynajmniej szpicel z Centrum
Zapobiegania i Zwalczania Chorób/Centralnej Agencji Wywiadowczej/Agencji do spraw
Żywności i Leków nie zostawił żadnej wiadomości.
Jessi Hardin nagrała mi się trzy razy w ciągu godziny. Potem zjawiła się osobiście u mnie
w biurze. Skrzyżowała ręce i zmarszczyła brwi. Wyglądała, jakby miała ochotę na
papierosa.
- Chciałabym, żeby rzuciła pani okiem na ostatnie miejsce zbrodni.
Oparłam się w krześle.
- Czemu nie weźmie pani tego płatnego zabójcy, jak mu było... a tak, Cormaca? Zna się
na rzeczy.
- Mamy odciski łap z trzech różnych miejsc zbrodni. Zawiozłam je na uniwersytet.
Tamtejszy specjalista od wilków powiedział, że nigdy nie widział tak ogromnych tropów.
Wilk musiałby ważyć ponad sto kilogramów. Mówi, że tak duże wilki nie istnieją.
Komendant w końcu zaczyna mnie słuchać.
- No tak. Mówiła pani, że nie ufa pani Cormacowi.
- Gdyby pojechała pani ze mną na miejsce zbrodni i obwąchała je czy cokolwiek tam
pani robi, wie-działabym przynajmniej, czy mam do czynienia z tym samym napastnikiem.
- Czemu nie wynajmie pani po prostu zawodowca?
Opuściła luźno ręce i zaczęła chodzić po pokoju.
- No dobrze. Świetnie. Skąd pani wie, że rozmawiałam z łowcą?
- Powiedział mi.
- Cudownie - mruknęła.
- Chce się wymienić informacjami. Ma rację.
- Niech pani posłucha, na tym etapie rozmawiam z każdym, kto przyjdzie mi do głowy.
Konsultuję się nawet z kimś z jednostki analizy behawioralnej przy FBI.
Przechyliłam głowę.
- Uważa pani, że to seryjny zabójca? A nie rozzuchwalony potwór?
- Seryjni zabójcy to potwory. Ten facet może sobie być wilkołakiem, ale zachowuje się
jak człowiek, a nie jak wilk. Jego ofiary nie są przypadkowe. Starannie je dobiera: to
młode, słabe kobiety. Założę się, że wybiera je, zastrasza i zabija, bo to łatwa zdobycz. -
No proszę, cóż za dobór słów. - Działa jak seryjny zabójca, a nie jak wilk. Ani nawet nie jak
wilkołak. Tak, poczytałam sobie trochę z tego, co mi pani dała. Wilki są zwykle na tyle
mądre, żeby trzymać się z dala od ludzi.
- Tak. Zwykle tak. Niech pani posłucha. - Zaczęłam się wiercić i dopiero w ostatniej
chwili zmusiłam się, żeby na nią spojrzeć. - Nie wiem, czy jestem w stanie jeszcze raz przez
to przejść. Ostatni raz był dla mnie naprawdę trudny.
- Ale czemu? Zrobiła się pani głodna?
- A nie mogłam być po prostu zszokowana i przerażona jak każda normalna osoba?
- Przepraszam - powiedziała z wyraźnym sarkazmem i uniosła sceptycznie brew.
Odwróciłam głowę i zacisnęłam zęby.
- Chyba powinnam uznać się za szczęściarę, że nie jestem na liście podejrzanych.
- Nie jestem miła. To kwestia statystyk, kobiety rzadko bywają seryjnymi mordercami.
Ocalona przez statystyki.
- Może i znam zapach tego faceta, ale nie wiem, jak go znaleźć.
Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech, jakby liczyła do dziesięciu albo próbowała
znaleźć jakiś argument. Po krótkiej chwili spojrzała na mnie i powiedziała:
- Nie musi pani oglądać ciała. Proszę tylko pojechać ze mną na miejsce i powiedzieć mi
wszystko, co pani wyczuje. Musi mi pani pomóc, bo zginie więcej kobiet.
Gdyby do tej rozmowy doszło w jakimkolwiek innym momencie, a nie dzień po audycji
z udziałem Es-telle, odmówiłabym. Gdyby nie wypowiedziała tych konkretnych słów w ten
konkretny sposób, być może byłabym w stanie powiedzieć „nie".
Wstałam i wzięłam kurtkę z oparcia krzesła.
Nowe miejsce zbrodni nie leżało daleko od starego, ale tym razem była to ulica
handlowa, a nie mieszkalna. Ofiarą była sprzedawczyni ze sklepu całodobowego,
wracająca do domu po swojej zmianie.
Znów było pełno furgonetek z telewizji, nawet więcej niż wcześniej. W mieście grasował
seryjny morderca i tylko to było ważne.
- Skąd wiedzą, gdzie się zjawić? - spytałam. -Przecież musieli tu przyjechać w tym
samym czasie co pani ludzie.
Hardin się skrzywiła. Tym razem nie z mojego powodu, ale z powodu reporterów,
którzy ruszyli w naszą stronę, kiedy tylko się zatrzymała.
- Ustawiają radio na częstotliwość policji. Zanim zdążyłam otworzyć drzwi, już zaczęły
się krzyki.
- Pani Norville! Kitty Norville! Kto pani zdaniem stoi za tymi morderstwami? O czym
rozmawia pani z policją? Czy może nam pani coś powiedzieć o tej sprawie?
Zgodnie z zaleceniami Hardin zignorowałam ich. Hardin odgrodziła mnie swoim ciałem
od kamer i zaprowadziła na róg ulicy.
Pokazała mi pierwsze plamy krwi na końcu alejki między rzędami sklepów. W świetle
słonecznym krew wyglądała strasznie. Była zbyt jasna, zbyt nienaturalna. Na asfalcie
niedaleko nas widać było pół krwawego odcisku łapy. Cała łapa musiała być wielkości
mojej głowy.
Krew ciągnęła się do alejki, w której pracowało w skupieniu kilku oficerów śledczych.
Zasłaniali mi widok na resztę. Żołądek mi się ścisnął i odwróciłam głowę.
Hardin skrzyżowała ramiona.
- No i?
Wyczułam tego samego wilka, razem z krwią i zapachem rozkładu. Te zapachy były z
nim związane. Jakby w ogóle się nie mył, jakby pławił się w śmierci.
Zmarszczyłam nos.
- Pachnie... wilgocią. Chorobą. Nie wiem.
- To ten sam facet?
- Tak. - Ciągle nie chciałam patrzeć na ciało. Nie mogłam. - Tym razem jest gorzej niż
poprzednio, prawda? Robi się coraz brutalniejszy.
- Tak. Chodźmy. Odwiozę panią. Zaparkowała za rogiem. Stanęłam na chwilę przy
drzwiach i zanim wsiadłam, odetchnęłam czystym powietrzem.
Zobaczyłam, że Hardin mi się przygląda.
- Dziękuję - powiedziałam. - Dziękuję, że nie kazała mi pani na to patrzeć.
- To panią naprawdę rusza, co?
W końcu wsiadłyśmy do auta, a ona odpaliła samochód.
Powiedziałam:
- Ostatnim razem, kiedy zobaczyłam ciało, domyśliłam się, w jaki sposób to zrobił. Nie
zamienił się całkiem w wilka. Mógł jednocześnie ją obezwładnić i zacząć rozszarpywać.
Wolę nie myśleć o tym, że sama też mogłabym coś takiego zrobić.
- Mieć fizyczną możliwość, by to zrobić, a być gotowym to zrobić to dwie różne rzeczy.
Pani mi na taką nie wygląda.
- Mówi tak pani tylko dlatego, że nie poznała pani jeszcze pani Hyde.
Spojrzała na mnie z ciekawością, zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się niepewnie.
Wypuściła mnie z tym samym pożegnaniem co zawsze: niech pani zadzwoni, jeśli na coś
pani natrafi. Obiecałam, że tak zrobię.
Pracowałam do późna. W budynku było ciemno i cicho, kiedy wychodziłam. Znów
byłam tylko ja, nocny didżej i ochroniarz. Zeszłej nocy nie spałam za dobrze i nie
zapowiadało się, żeby dziś było inaczej. Na-prawdę nie miałam ochoty wracać do domu,
w którym zaczęłabym się zamartwiać do tego stopnia, że nabawiłabym się bezsenności.
Chciałam wrócić na piechotę. Zmęczę się i może dzięki temu będę wystarczająco
otępiała, żeby zasnąć. Kiedy wyszłam z windy do holu, wyczułam, że coś jest nie tak.
Wyczułam coś obcego. Podniosłam głowę - w holu czekało sześć osób, niektóre stały, inne
siedziały na kanapach pod ścianą.
Pachniały chłodem. Pachniały jak czyste, dobrze zakonserwowane trupy, którymi były.
Drzwi windy zamknęły się za mną i odcięły mi drogę ucieczki.
Pete, nocny stróż, siedział przy swoim biurku na tyłach holu. Po prostu siedział z
rękami ułożonymi spokojnie na blacie, patrzył przed siebie, nie mrugając, niczego
nieświadomy. Wampiry coś z nim zrobiły, wprowadziły go w trans.
- Katherine.
Przestraszyłam się na dźwięk jego głosu i wzdrygnęłam. Arturo wyszedł na środek holu,
w miejsce oświetlane przez lampy ewakuacyjne. Wydawało się, jakby sam zaaranżował tę
scenę i starannie wybrał moment, w którym się pojawi.
Wyglądał, jakby nie miał jeszcze trzydziestki, był przystojny i pewny siebie, miał lśniące
jasne włosy, zaczesane do tyłu, kwadratową twarz. Był ubrany w czarny wyjściowy płaszcz,
rozchylony tak, że widać było marynarkę i elegancką koszulę ze stójką. Wyglądał jak
żywcem wyjęty ze sztuki Oscara Wilde'a, tyle że zbyt pewnie czuł się we współczesnym
świecie, zbyt swobodnie poruszał w scenerii biurowego holu.
Jego świta, trzech mężczyzn i dwie kobiety, podniosła się z kanapy, wyszła z cienia i
ustawiła się wokół niego, wzmacniając swoją obecnością jego autorytet.
Gdyby wampiry rzadziej odgrywały całą tę szopkę i nie starały się tak bardzo sprostać
stereotypom na swój temat, mogłyby kiedyś przejąć władzę nad światem.
Jedną z kobiet była Stella z klubu nocnego. Stała tuż za Arturo i marszczyła władczo
brwi, jak jakiś posąg. Druga trzymała Arturo za rękę i opierała się o jego ramię. Była gibka
i bardzo ładna, ubrana w gorset i długą szyfonową spódnicę, jak z innego stulecia.
Trzymała się go tak, jakby nie potrafiła znieść ani chwili rozstania.
Mężczyźni stali z obu stron jak goryle. Był wśród nich Rick. Uchwyciłam jego spojrzenie,
a on uśmiechnął się, najwyraźniej bardzo rozbawiony całą sytuacją.
Wszyscy trwali nieruchomo i patrzyli na mnie ze znudzeniem. Co nie oznaczało, że nie
zachowywali czujności.
- Czego chcesz? - Usiłowałam zamaskować strach, ale serce waliło mi jak oszalałe, a
wzrok uciekał ku ulicy widocznej za szklanymi drzwiami. Naprężyłam nogi, zastanawiając
się, czy uda mi się dobiec do wyjścia.
- Podziękować ci. Zamrugałam.
- Za co?
- Za to, że pomogłaś Estelle. I mnie. A przynajmniej próbowałaś. - Uśmiechnął się
niewyraźnie i skinął głową w lekkim ukłonie.
Jego słowa przypomniały mi o tym, co się stało, i znów poczułam pustkę w środku.
Przetarłam oczy i odwróciłam głowę.
- Przykro mi. Ne wiem, co jeszcze mogłam zrobić. Nie chciałam, żeby tak to się
skończyło.
- Wiem - powiedział łagodnie. Kiedy się tak nie napuszał, był niemal miły. Wyprostował
się, odrzucając swoje drugie ja, które ujawniło się na chwilę, i wygładził klapy płaszcza. -
Zapewne zechcesz też wiedzieć, że wszelką urazę, jaką mogłem do ciebie żywić w
przeszłości, uznaję za niebyłą.
Musiałam przez chwilę się nad tym zastanowić.
- Nie będziesz już próbował mnie zabić? Koniec z pogróżkami?
- W tej chwili, owszem. Zastrzegam sobie jednak prawo do zmiany zdania, jeśli twoje
postępowanie będzie to uzasadniać. Dobranoc, Katherine.
Zaczął się odwracać. Zrobiłam nieśmiały krok w jego stronę. Zatrzymał się i spojrzał na
mnie, z zaciekawieniem odchylając głowę.
Nie zaszkodziło zapytać. Zwłaszcza że okazał się taki miły. Podeszłam bliżej.
- Czy Meg pomagała ci, kiedy wynajmowałeś Cormaca, żeby mnie zabił?
Zmrużył oczy i mi się przyjrzał. Odwróciłam głowę, żeby nie uwięził mnie swoim
spojrzeniem.
- Tak - odpowiedział w końcu.
Nie spodziewałam się bezpośredniej odpowiedzi. Poczułam ucisk w żołądku. Chyba
ciągle chciałam myśleć, że zaszło jakieś nieporozumienie. Ze obudzę się jutro i znów
będziemy przyjaciółmi.
- Czy... czy mógłbyś powiedzieć o tym Carlowi? Arturo roześmiał się bezgłośnie,
obnażając koniuszki kłów.
- Ależ moja droga, on przecież o tym wie. Jeśli nic z tą wiedzą nie zrobił, to ja nie mam
na to żadnego wpływu.
Wyszedł głównymi drzwiami, a jego świta podążyła za nim. Rick był ostatni. Zanim
minął drzwi, obejrzał się na mnie przez ramię i zacisnął usta w pełnym współczucia
uśmiechu. Pomachałam mu słabo na pożegnanie.
- O co, do cholery, w tym wszystkim chodziło? -mruknęłam. Chciałam tylko wypełnić
jakoś pustkę, przerwać przytłaczającą ciszę. Arturo cholernie mi pochlebił tym, że opuścił
swoją kryjówkę i zadał sobie tyle trudu, by zjawić się u mnie z wizytą, ryzykując przy tym
naruszenie terytorium. Nie spodziewałam się tego, oględnie mówiąc.
Ciągle gapiłam się na drzwi, kiedy usłyszałam głos:
- Wszystko w porządku, Kitty?
Pete stał za biurkiem i wyglądał, jakby chciał do mnie podejść i zmierzyć mi
temperaturę. Wydawał się normalny, był tylko lekko zaniepokojony i najwyraźniej w
ogóle nie pamiętał, że przed chwilą w holu znajdowała się szóstka wampirów.
- Nic mi nie jest - powiedziałam i odetchnęłam, żeby wrócić jakoś do rzeczywistości. -
Jak się masz, Pete?
Wzruszył ramionami.
- Okej.
- To dobrze. - Uśmiechnęłam się z przymusem. -To dobrze. Do zobaczenia.
Wyszłam z budynku. Na rękach miałam gęsią skórkę.
Wielokrotnie wracałam do domu o północy albo później. Nigdy się nad tym nie
zastanawiałam. Większość przyziemnych niebezpieczeństw, na jakie mogłam się natknąć,
nie stanowiła dla mnie zagrożenia.
Nie byłam więc aż tak ostrożna, jak pewnie powinnam. Wiatr wiał w stronę mojego
bloku. Szłam z wiatrem. W przeciwnym razie poczułabym wilka.
Wybiegł zza rogu budynku, mocno pracując nogami, sprawnie poruszając ciałem.
Zobaczyłam błysk futra i rudawych oczu, a ułamek sekundy później znalazłam się już na
ziemi. Leżałam na plecach, osłaniając rękami twarz.
Myślałam, że znalazłam samotnika. Uświadomiłam sobie niejasno, że jak tylko będę w
stanie, muszę zadzwonić do Hardin i powiedzieć jej o tym. Myślałam, że samotny wilk
pozna, kim jestem, i nie będzie na tyle głupi, żeby mnie atakować. Ale kiedy tylko na
mnie chuchnął, poznałam go. Pachniał watahą. Nie samotnikiem.
- Zan, puszczaj mnie, do cholery, ty gnoju! - wrzasnęłam.
Zan siadł na mnie okrakiem i zacisnął szczęki na moim ramieniu. Potrząsnął głową,
rozdzierając mi ciało. Kiedy wrzasnęłam, zawahał się chwilę, ale mnie nie puścił. Gdybym
próbowała się uwolnić, rozszarpałby mi rękę.
Przynajmniej nie mógł mnie już zarazić likantropią.
Złapałam go wolną ręką za. pysk i ścisnęłam, próbując odciągnąć od siebie jego łeb. Nie
byłam na to wystarczająco silna. Ale ścisnęłam go mocno. Pod moim uściskiem trzasnęły
mu chrząstki. Wykręciłam rękę, odciągając mu wargi od zębów. Zakaszlał, krztusząc się,
nie mógł oddychać przez nos. Puścił mnie.
Odsunęłam się. Kiedy się odwracałam, upadłam na zranioną rękę i przygniotłam ją.
Udało mi się jakoś podnieść. Zan był już jednak przy mnie, z wystawionymi pazurami i
obnażonymi zębami. Tym razem, kiedy się na mnie rzucił, potoczyłam się razem z nim.
Przycisnęłam go do ziemi i wylądowałam na nim. Był masą napiętych mięśni. Jego
czarno-szare futro było śliskie. Kopnęłam go między żebra. Zaskowyczał i oderwał się ode
mnie, odrzucając mnie z taką siłą, jakbym była piórkiem.
Gdzieś ze środka, z miejsca pod żebrami, z głębi serca odpowiedziała moja wilczyca,
zbierając siły, żeby się ze mnie wydostać. Była w niebezpieczeństwie i nie zamierzała
bezczynnie czekać.
Zacisnęłam zęby i odepchnęłam ją. Nienawidziłam tracić nad sobą kontroli. Ale moje
kości już się rozpływały, moja skóra się rozstępowała. W tym momencie lepiej bym
spożytkowała swoją energię, gdybym zaczęła biec na złamanie karku, a nie zmieniała
postać. Ale wilczyca nie chciała się na to zgodzić.
Wrzasnęłam, kuląc się z bólu, wściekła na Zana, że mnie do tego zmusza. Rany od kłów
na mojej ręce rozciągnęły się i wyschły. Kiedy stałam tak skulona, unieruchomiona
przemianą, Zan znów mnie zaatakował.
Wylądował łapami na moich ramionach; zacisnął szczęki wokół szyi. Walnęłam go
łokciami, wykręcając się z jego uścisku. Wpił we mnie pazury, ale nie zdążył chwycić mnie
zębami. Do tego czasu ja też miałam już pazury. Uklękłam i wyciągnęłam przednie łapy,
grube i zakończone ostrymi jak brzytwa pazurami, i przejechałam nimi po jego
odsłoniętym brzuchu.
Wpiły się w jego ciało i rozerwały je z przyjemnym trzaskiem. Stęknęłam, wkładając w
ten ruch więcej siły. Po jego futrze zaczęło spływać sześć strużek krwi. Przepełniały mnie
euforia, radość i zadowolenie przepełniały wilczycę. To była ona. Ta moc, ta radość, ta
krew. Zaczęłam się ślinić. Ona zaczęła się ślinić. Miałam grube kły. Wilcze. Wilczyca chciała
kawałek jego mięsa.
Mogła go mieć. Zan cofał się, patrząc mi w oczy. Wzrok mi się rozmazał. Światła były
zbyt jasne, a cienie zbyt wyraźne, ale widziałam go. Warczeliśmy, obnażając wściekle
zęby. Oficjalna walka. Byłam już w połowie nią, moją wilczycą. Musiałam ją tylko puścić...
Na Zana niczym pocisk wpadł inny wilk. Przewrócili się, splątane kłębowisko futra,
pazurów i wściekłego warczenia. Odsunęłam się, zaczęłam krztusić i objęłam się rękami,
starając się pozostać sobą.
Zimna woda. Lód. Ubranie. Brokuły. Powściągnąć się. Nigdy wcześniej nie musiałam jej
cofać po tym, jak dałam się tak bardzo ponieść. Miałam listę słów, rzeczy, o których
myślałam, żeby ją odpędzić, a przynajmniej trochę. Brukselka. Zielony. Światło słoneczne.
Spokój. Muzyka. Bach.
- Owce mogą się paść w spokoju.
Wilczyca odeszła, ale było to bolesne, jakby ktoś drapał żyletkami moje wnętrzności,
jakby jakieś zęby szarpały mnie od środka. Do gardła napłynęła mi żółć, cofnęła się, a
żołądek podszedł mi do góry.
Już było po walce między Zanem a drugim wilkiem.
Podczas gdy ja musiałam walczyć o życie, o najmniejszą nawet przewagę i ledwo dałam
radę, wystarczyło, że nowy raz pacnął Zana i było po wszystkim. Zan zaskowyczał, podkulił
pod siebie ogon i zaczął się czołgać na brzuchu, ciągnąc za sobą po chodniku smugę krwi.
Napastnik warknął na niego i ugryzł go w pysk. Zan przewrócił się na plecy i został w takiej
pozycji. Dominujący wilk stał nad nim i warczał cicho. Napastnikiem był T.J.
Jako wilk był szaroniebieski, ze srebrną, przypominającą szron sierścią na pysku, piersi i
brzuchu. Miał lekko bursztynowe oczy. Był wielki i cholernie przerażający.
Zawsze ratował mi tyłek.
Kiedy jeden wilk okazywał uległość drugiemu, oznaczało to zwykle, że załatwili między
sobą porachunki. Dominujący wilk przyjmował okazane mu poważanie, hierarchia w
stadzie była przywrócona i każdy szedł w swoją stronę.
Ale T.J. cały czas warczał.
Rzucił się na Zana z rozchylonym pyskiem. Wzdrygnęłam się, widząc jego zaciekłość.
Przypadł do gardła Zana i wgryzł się w nie bez litości. Ten zaczął się wić i skomleć, niemal
krzyczeć, jakby jego ludzka na-tura próbowała się z niego wydostać. Młócił nogami w
powietrzu, szukając sposobności, żeby wbić pazury w T.J.-a, ale jej nie znajdując. T.J. był
szybki i bezwzględny. Polała się krew tętnicza i uformowała kałużę na ziemi.
Zaciskając szczękę mocno na szyi drugiego wilka, T.J. potrząsał łbem, aż Zan zrobił się
bezwładny jak szmata. Uderzył kilkakrotnie swoją ofiarą. W końcu puścił i się odsunął.
Leżałam na plecach z obolałym kręgosłupem.
Moja koszula była tak podarta, że niemal ze mnie spadała. Całą lewą stronę miałam
zakrwawioną - tam, gdzie Zan wpił mi się pazurami w ramię, pogryzł szyję i rozszarpał
rękę. Przycisnęłam rękę do piersi. Nie miałam w niej czucia.
Pysk i pierś T.J.-a były zakrwawione. Ciało Zana zaczęło przybierać ludzki kształt,
wracając po śmierci do pierwotnej postaci. Leżał skąpany we własnej krwi. Miejsca, w
których go podrapałam, tworzyły czerwone pręgi na całej długości nagiego torsu. Głowa
była prawie całkowicie oderwana od ciała.
Przypominał trochę jedno z rozszarpanych ciał Hardin.
T.J. spojrzał na mnie jakby nigdy nic.
Spróbowałam odgadnąć, co sobie myślał. Poza myśleniem o smaku krwi w ustach. Miał
dość Zana, który aż za często sprawiał kłopoty. Chciał z nim skończyć raz na zawsze. Tak
przynajmniej sądziłam. Zan głupio zrobił, napadając na mnie. Zawstydziłam go na oczach
watahy i chciał się zemścić. Dlaczego więc nie rzucił mi wyzwania w obecności stada?
Gapiłam się na wilka, który siedział kilka kroków ode mnie. Zadowolony z siebie.
Wyglądał na zadowolonego z siebie.
- Ty idioto, mogłam go pokonać! Dobrze mi szło! Ciągle nie wierzysz, że potrafię się
sama o siebie za-troszczyć!
Pewnie mnie rozumiał. Pewnie mało go to obchodziło.
- Jak myślisz, jak to będzie wyglądać, kiedy gliny znajdą przed moim domem na wpół
zjedzone ciało? Co? Pomyślałeś o tym? Jak im to wyjaśnię? „Przepraszam, panie władzo,
trzeba go było zabić".
Spojrzał na mnie, ani drgnął, ani warknął. Patrzył tylko z najwyższym spokojem i
cierpliwością. Jakby mówił: „Skończyłaś już? Możesz wrócić do domu jak grzeczny
szczeniak?"
- Tak, ty też się wal!
To było nawet zabawne, kiedy tak wydzierałam się na potężnego wilka.
Stłumiłam szloch i podniosłam się na nogi. Zachwiałam się, bo zakręciło mi się w
głowie. Ile krwi straciłam? Dużo. Miałam całkiem mokrą rękę. Podeszłam chwiejnie do
bramy. Chciałam wziąć prysznic.
- Przestań się na mnie gapić. Nie mam ochoty z tobą gadać. - Odwróciłam się od niego.
Odbiegł. Sunąc jak pocisk na tle betonu, zniknął w ciemności.
Zbyt późno się zorientowałam, że zwymyślałam swojego najlepszego przyjaciela.
Potrzebowałam go. Jak przetrwam sama tę noc? Nie byłam aż tak poważnie ranna od
nocy, kiedy Zan zaatakował mnie po raz pierwszy i wprowadził tym samym do watahy.
Zan nie był ode mnie starszy. Włosy rozsypały mu się wokół głowy jak korona,
nasiąknęły krwią, która tworzyła kałużę na ulicy. Usta miał otwarte. Oczy zamknięte.
Ciągle pachniał watahą, czymś ciepłym i znanym, co mieszało się z obezwładniającą wonią
krwi. Niedobrze, niedobrze. Zakrztusiłam się, ale nie zwymiotowałam.
Udało mi się dojść do mieszkania. Usiadłam na krześle w kuchni i spróbowałam zebrać
myśli. Było mi zimno, trzęsłam się. Wilkołaki szybko się regenerowały. Musiałam tylko
zaczekać na rozpoczęcie całego procesu, a tymczasem przetrwać wstrząs.
Byłam poważniej ranna, niż chciałam to przyznać. Potrzebowałam pomocy.
Zastanawiałam się, do kogo mogłabym zadzwonić. Do nikogo z watahy. Jeden z jej
członków zrobił mi to, co zrobił, a poza tym właśnie przepędziłam T.J.-a. Nie za wiele osób
wiedziałoby, jak mi pomóc. Pomyślałam o Ricku, a potem o tym, co może zrobić, kiedy
zobaczy wszędzie tyle krwi. Moje zdrowie może nie być pierwszą rzeczą, o której pomyśli.
Zadzwoniłam do Cormaca. Znów dzwoniłam do Cormaca w sytuacji, w której każda
normalna, zdrowa na umyśle osoba zadzwoniłaby na policję. Powód był cały czas ten
sam: jak miałabym to wszystko wyjaśnić policji. Albo pracownikom szpitala, gdy
pielęgniarki zobaczą, że moje rany same się goją? Cormacowi nie musiałam niczego
wyjaśniać.
Wykręciłam numer i jak zwykle musiałam odczekać jakieś sześć sygnałów, zanim
odebrał.
- No.
- Tu Kitty. Potrzebuję pomocy.
- Gdzie jesteś?
- W domu. - Odłożyłam słuchawkę na widełki. Podeszłam do zlewu i zaczęłam polewać
sobie rękę wodą. Patrzyłam na ślady, jak krew zabarwia wodę na różowo, na dziury w
skórze, które odsłoniły się, kiedy zmyłam krew. Gdybym stała spokojnie, zobaczyłabym,
jak się goją, jak na ekspozycji poklatkowej; zobaczyłabym, jak tworzą się strupy, a brzegi
ran zasklepiają się niczym grób zasypywany ziemią. Fascynujące.
A potem zobaczyłam, że tu stoi. Cormac. Popatrzyłam na niego spod przymrużonych
powiek. Mógł tu stać i przyglądać mi się całą wieczność.
- Jak wszedłeś? - spytałam.
- Zostawiłaś otwarte drzwi.
- Cholera.
- Co ci się stało?
- Rywalizacja między rodzeństwem. Nieważne.
Był zimny jak lód. Ani na chwilę nie zrzucił maski twardziela. Przeszukał kuchenne
szafki, aż znalazł szklankę. Nachylił się nad zlewem, przesunął kran znad mojej ręki, nalał
wody do szklanki i podał mi ją. Wypiłam i poczułam się lepiej. Łyk wody. Powinnam o tym
pomyśleć.
- Wyglądasz strasznie - powiedział.
- Czuję się jeszcze gorzej.
- Nie jesteś aż tak bardzo ranna. Chyba szybko się regenerujesz.
- To nie tak. - Wilczyca ciągle szarpała się w środku za to, że nie puściłam jej luzem.
- Czy ma to coś wspólnego z rozszarpanym ciałem na podjeździe?
Cholera. Wezwał policję?
- Tak.
- To twoja robota?
- Nie - rzuciłam.
- To robota kogoś, kogo znasz? Samotnika?
- On, ten facet przed blokiem, też był wilkołakiem. Konflikt w watasze. - Przyglądał mi
się nieodgadnionym wzrokiem, marszcząc brwi. Jak policjant na przesłuchaniu, który
czeka, aż podejrzany w końcu się złamie. Zaschło mi w gardle. - Wierzysz mi?
Odpowiedział:
- Czemu zadzwoniłaś do mnie po pomoc?
- Nikomu nie ufam, a sam mówiłeś, że jesteś moim dłużnikiem. Prawda?
- Nie ruszaj się. - Podszedł do komody po drugiej stronie pokoju i zaczął czegoś szukać
w szufladach. Stałam w miejscu, opierając się o szafki, aż znów się do mnie zbliżył. Przez
ramię miał przerzucony ręcznik, podał mi koszulkę.
Odwrócił się i zaczął patrzeć w ścianę, kiedy zdejmowałam podarte ubranie i
wkładałam koszulkę na ramiączkach.
- Już - powiedziałam, kiedy skończyłam się przebierać.
Podszedł znów do zlewu, zmoczył ręcznik i zakręcił kran. Kiedy woda przestała lecieć,
zrobiło się dziw-nie cicho. Podał mi ręcznik.
Usiadłam na krześle i pod spojrzeniem Cormaca zaczęłam ścierać krew.
- Czy Cormac to twoje prawdziwe imię?
- Mnie pasuje.
Krew nie chciała się zmyć. Tylko ją rozmazywałam. Cormac westchnął i wziął ode mnie
ręcznik.
- Daj. Ja to zrobię. - Złapał mnie za nadgarstek, wyprostował mi rękę i zaczął wycierać
krew znacznie bardziej energicznie i sprawnie niż ja.
Wcześniej miałam zdrętwiałą rękę. Teraz zaczęła piec. Słabo spróbowałam się wyrwać.
- Nie boisz się zarazić? Tyle krwi...
- Likantropia nie jest aż tak zaraźliwa. Zwykle trzeba otwartych ran, a nawet wtedy
musiałabyś być pod postacią wilka. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek słyszał o tym,
że ktoś się zaraził od wilkołaka pod postacią człowieka.
- Skąd tyle wiesz o wilkołakach? Jak to się stało, że się tym zająłeś?
Wzruszył ramionami.
- Rodzinny biznes. - Sprawnie, jakby miał dużą wprawę w usuwaniu krwi, umył mi rękę,
ramię i szyję.
Wyczyścił mi nawet krew pod paznokciami. Na obydwu rękach. Tym razem była to krew
Zana.
- Nie masz watahy? Czy nie powinien się tym zająć ktoś z twoich?
- Akurat mam z nimi na pieńku. - Wracało mi czucie w ręce, co nie było dobre, bo
bardzo mnie bolała, pulsując od szyi po palce. Zaczęłam się trząść.
- Jezu, myślałem, że wilkołaki nie dostają wstrząsu. -Wrzucił ręcznik do zlewu, podszedł
do łóżka i wziął z niego koc. Nakrył mi ramiona i stanął przede mną, żeby owinąć mnie w
ciepły kokon. Wtuliłam się w koc, westchnęłam głęboko i w końcu trochę się rozluźniłam.
Kiedy ostatnim razem było mi ciepło i bezpiecznie? Co za ironia, że czułam się tak
akurat teraz, przy nim. Przy łowcy wilkołaków. Miał rację; chyba byłam w szoku.
Zanim odsunął rękę od koca, złapałam go za nią. Zrobiłam to szybko i delikatnie; nawet
się nie wzdrygnął, kiedy przycisnęłam ją sobie do ramienia. Złapałam go, zanim zdążył
odnotować mój ruch.
Członkowie watahy czują się w grupie bezpieczniej. Dotyk ich zbliża. Rzadko się zdarza,
żeby w po-mieszczeniu przebywało dwóch członków watahy i nie dotykało się od czasu
do czasu, choćby to miało być tylko muśnięcie grzbietów dłoni albo poszturchiwanie
pokrytych futrem ramion. Dotyk oznaczał, że wszystko będzie dobrze. Przez ułamek
sekundy chciałam, żeby Cormac należał do watahy.
Nagle na pierwszy plan wysunął się mój ludzki głos i zrozumiałam, jak cholernie
dziwacznie to wszystko musiało dla niego wyglądać. Odsunęłam dłoń, spuściłam głowę i
pokręciłam nią.
- Przepraszam, ja tylko...
Złapał mnie znów za rękę. Zrobiłam wielkie oczy. Zamknął moje palce w swojej dłoni i
ścisnął. Miał ciepłą skórę, ciągle trochę mokrą od ręcznika. Dotyk mnie uspokoił, pozwolił
zapomnieć o bólu. Wszystko będzie dobrze.
Cały czas klęczał przy moim krześle, więc jego głowa była trochę niżej od mojej.
Patrzyłam na niego z góry. Idealna pozycja do pocałunku.
Wolną ręką dotknęłam jego policzka i musnęłam wargami jego usta, lekko, żeby się
przekonać, co zrobi. Zawahał się, ale nie odsunął.
Oddał mi pocałunek, był wygłodniały. Miał ciepłe usta, jego wargi były ruchliwe,
łapczywe. Spróbowałam odpowiedzieć na jego zapał tym samym, poruszać ustami w tym
samym rytmie, dać się ponieść pożądaniu, które rozpaliło moje ciało, moje mięśnie.
Objęłam go zdrową ręką za szyję i zsunęłam się z krzesła, przyciskając się do niego.
Przytulił mnie, kładąc mi ręce na plecach. Zaczął całować moją brodę, szczękę, ucho.
Trzymałam go mocno i stłumiłam westchnienie.
Odkąd zamieniłam się w wilkołaka, nie byłam ze zwykłym, nielikantropicznym
mężczyzną. Bałam się być z człowiekiem. Bałam się tego, co bym mogła zrobić w chwili
uniesienia. Ale Cormac umiał się o siebie zatroszczyć. Czułam się przy nim inaczej niż przy
likantropie. Byłam od niego silniejsza. Czułam siłę swoich mięśni, kiedy się do niego
przyciskałam. Mogłam go odepchnąć albo ścisnąć tak, że zacząłby krzyczeć. Dzięki temu
czułam się silna, nigdy wcześniej nie odczuwałam takiej władzy. Chciałam go mieć przy
sobie, całego. Słyszałam buzującą w jego żyłach krew, wyczuwałam napięte z pożądania
ciało. Pachniał inaczej niż likantropy. Bardziej... cywilizowanie, jak mydło, samochody i
domy. Nie pachniał watahą i dzięki temu był czymś nowym. Podniecającym. Stwierdziłam,
że podoba mi się jego zapach.
Zanurzyłam twarz w jego włosach i wzięłam głęboki wdech. Wyswobodziłam się z jego
uścisku, żebym mogła przesunąć się wzdłuż jego ciała i obwąchać go całego, szyję,
kołnierzyk przy koszuli, tors i widoczne pod tkaniną włosy na piersi, pachy, z których jego
zapach aż buchał. Zatrzymałam się przy nich na chwilę, a potem przysunęłam nos do
paska spodni i, och, nie mogłam się doczekać, kiedy przekonam się, jak pachnie tam na
dole...
Cormac złapał mnie za ramiona, odepchnął od siebie i przytrzymał na odległość ręki.
- Co ty wyczyniasz?
- Pachniesz świeżością. - Napierałam na niego z półprzymkniętymi powiekami, chcąc
znów zanurzyć się w jego zapachu.
Wstał i odsunął się ode mnie.
- Nie jesteś człowiekiem. - Odszedł kawałek.
Klęczałam na podłodze, kolana opierały się o twarde kafelki, serce waliło, pragnąc ciała,
którego już przy mnie nie było.
Po chwili przeszłam na drugi koniec mieszkania. Cormac oparł się o przeciwną ścianę,
skrzyżował ręce w geście obronnym, gapiąc się na drzwi, jakby nie rozumiał, dlaczego po
prostu nie wyszedł.
- Przepraszam - powiedziałam. Nie byłam pewna, za co właściwie przepraszam. Może za
to, kim byłam. Jednak nic nie mogłam na to poradzić, więc nie chciałam za to przepraszać.
A więc przepraszałam za coś innego. Za to, że do niego zadzwoniłam. Że go pocałowałam.
Że nie domyśliłam się, jak zareaguje.
Chciał coś powiedzieć, ale pokręcił tylko głową. Spojrzał na podłogę, a potem na mnie.
- Jak zostałaś wilkołakiem? Nie wyglądasz na taką, co sama się o to prosi.
Usiadłam na brzegu łóżka i objęłam się za kolana. Z każdą minutą ręka coraz mniej
mnie bolała. Rany za-sklepiły się, pokryły czerwonymi strupami, które powoli różowiały.
Zamiast bólu zaczęłam czuć swędzenie.
O co mnie pytał ten szpicel z agencji rządowej? Do kogo się zwracam, kiedy potrzebuję
rady? Co bym powiedziała, gdyby ktoś zadzwonił do audycji i opowiedział mi moją
historię? A to pech, mała. Musisz sobie jakoś z tym poradzić. Ale to nie koiło wściekłości,
którą wciąż czułam. Wściekłości, z którą do tej pory sobie nie poradziłam. Nigdy nikomu
nie opowiedziałam całej historii, nawet T.J.-owi ani nikomu z watahy.
Nie byłam pewna, czy Cormac był odpowiednią osobą do takich zwierzeń, ale nie
wiedziałam, kiedy znów pojawi się okazja, żeby o tym opowiedzieć.
- Znalazłam się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze - zaczęłam i
opowiedziałam mu wszystko.
Bill był przystojny. To mu trzeba przyznać. Jasno-brązowe włosy, kwadratowa szczęka,
ujmujący uśmiech. Ale chciał ode mnie tylko jednego. Reprezentował typ prostaka, a ja...
cóż, miałam mętlik w głowie. Imponował mi, bo był przystojny i arogancki.
Pojechaliśmy w góry do Estes Park na imprezę z okazji Dnia Niepodległości; w dolinie
był pokaz sztucznych ogni, a hałas niósł się echem między wzgórzami. Bill cały czas
przerzucał się niewybrednymi tekstami z kumplami, obejmując mnie w pasie, jakbym była
jakimś dodatkiem do niego. Wszystko dlatego, że byłam blondynką i dobrze wyglądałam
w mini. Od wymuszonego uśmiechu aż bolała mnie twarz. Źle się bawiłam i chciałam,
żeby wieczór wreszcie się skończył.
W drodze powrotnej do miasta wędrował cały czas dłonią po moim udzie, żeby dostać
się pod spódnicę.
- Chcę jechać do domu - powiedziałam po raz piąty, odsuwając jego rękę.
- Ale jest jeszcze wcześnie.
- Proszę.
- Jak chcesz.
Jechał więc, a ja gapiłam się przez okno. Kiedy skręcił w boczną drogę, byliśmy na
jakimś pustkowiu i nic nie mogłam zrobić.
- Dokąd jedziemy? - Wzdłuż wąskiej drogi rosły karłowate dęby i sosny. Droga
prowadziła do miejsca, w którym zaczynał się szlak, nad rzeką. - Zawróć.
Za dnia bywało tu mnóstwo amatorów pieszych wędrówek i jazdy na rowerach
górskich. Ale była pół-noc. Bill wyłączył światła i zatrzymał się w rogu parkingu, w miejscu
osłoniętym przez zwisające gałęzie.
Złapałam za klamkę, ale on zablokował drzwi i zgasił silnik.
Zrobił to tak szybko, że musiał mieć już wprawę.
Złapał mnie za ręce, unieruchomił i przeszedł na moją stronę, wciskając mnie w fotel.
Przygniótł mnie swoim stukilogramowym ciałem i bez względu na to, jak bardzo się
szarpałam, nie mogłam się wyrwać. Zaczęłam się dusić.
- Spokojnie, maleńka. Tylko spokojnie.
Cały czas powtarzałam: „Nie, przestań, nie, proszę". Nigdy wcześniej nie byłam tak
przerażona i wściekła. Kiedy się nachylił, ugryzłam go w twarz. Spoliczkował mnie i
przygniótł jeszcze mocniej.
Poczułam smak krwi. Ugryzłam się w policzek, z nosa leciała mi krew.
Westchnął i w końcu się ze mnie zsunął. Ciągle mnie bolało.
Szarpałam za zamek, aż w końcu odskoczył, a ja otworzyłam drzwi i wytoczyłam się na
dwór. Bill krzyknął do mnie:
- Nie chcesz, żeby cię odwieźć? Jezu! - Odpalił samochód i odjechał.
Zaczęłam biec. Nogi miałam jak z waty, oddychałam z trudem. Uciekłam. Chciałam tylko
stamtąd uciec.
Tej nocy księżyc był w pełni. Trawa i krzaki rzucały dziwne cienie. To było głupie; nie
miałam pojęcia, gdzie jestem, nie miałam pojęcia, jak wrócić do domu. Schowałam się w
trawie i zaczęłam płakać. Głupia Kitty. Ten cały wieczór to głupota i oto jak się skończył.
Niedaleko parkingu były tereny piknikowe. Niektóre stoły znajdowały się pod wiatą.
Usiadłam na jednym z nich, podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam się rękami. Majtki
zostały w samochodzie Billa. Wymyśliłam, że zaczekam do rana, aż znajdzie mnie jakiś
biegacz i wezwie policję. Wytrzymam. Będę się obejmować, żeby się tak nie trząść, może
uda mi się zasnąć.
W oddali zawył wilk. Daleko. Nie miałam się czym przejmować.
Może przysnęłam. Może na początku myślałam, że to tylko zły sen, kiedy coś
zaszeleściło w pobliskich krzakach. Poruszył się jakiś cień. Jego futro wyglądało jak cień,
było srebrzyste i cętkowane. Zwrócił na mnie spojrzenie swoich rudawych oczu. Zadrżały
mu nozdrza.
Podszedł bliżej, pochylając głowę, obwąchując, nie spuszczając mnie z oczu. Wilk był
wielki jak dog niemiecki, miał potężne barki i gęste futro. Nawet gdy siedziałam na stole,
bez problemu mógł mnie dosięgnąć.
Później dowiedziałam się, że wilk wyczuł zapach krwi z moich ran i instynkt
podpowiadał mu, że w pobliżu jest ranne zwierzę. Łatwa zdobycz.
Zadrżałam jak królik i tak jak w przypadku królika rzucił się na mnie w chwili, kiedy
pomyślałam o ucieczce.
Wrzasnęłam, kiedy przejechał mi pazurami po nodze, i odskoczyłam, spadając ze stołu.
Wrzeszczałam, kiedy zacisnął zęby na moim biodrze. Zaparłam się o niego i
podciągnęłam, szorując plecami po ziemi. Moje ciało było jak masło, z każdym ruchem
raniłam kolejne fragmenty.
Panika, panika, panika. Kopnęłam go w pysk. Cofnął się na chwilę ze zdziwieniem. Pod
wpływem adrenaliny podskoczyłam i złapałam się brzegu wiaty. Dysząc, trzymając się z
całych sił, zaciskając zęby, podciągnęłam jedną nogę do góry. Wilk skoczył i podrapał mnie
w drugą nogę. Wrzasnęłam, bo zaczęłam spadać, ale nie, trzymałam się krawędzi, wilk
stracił chwyt, a ja przerzuciłam na dach jedną nogę, a potem drugą. Leżałam wyczerpana,
a po chwili odważyłam się spojrzeć w dół.
Wilk też na mnie patrzył, ale nie mógł już mnie dosięgnąć. Odwrócił się i odbiegł.
Nie miałam siły się ruszać, straciłam przytomność, jedna ręka opadła mi bezwładnie i
zwisała z boku wiaty.
Coś ścisnęło mnie za dłoń. Niebo było jasne, blade od wschodzącego słońca.
Krzyknęłam, wyrwałam się i zaczęłam się trząść. Na nogach, spódnicy i koszulce miałam
skorupę z krwi. Na dachu zebrała się kałuża krwi, ale zdążyła już wyschnąć. Przestałam
krwawić.
Ostrożnie podsunęłam się do krawędzi dachu.
Pojawiły się ręce, na których podciągnęła się jakaś kobieta. Wycofałam się rakiem na
drugi koniec dachu. Popatrzyłam na dół, stało tam kilku mężczyzn i przyglądało się mi
zimnym wzrokiem.
Kobieta uklękła na brzegu wiaty. Miała długie, czarne włosy, brązowe oczy i poruszała
się z gracją tancerki, przysiadając, a przy tym nie spuszczając mnie z oczu.
- Jak się nazywasz? - spytała.
Rozejrzałam się. Wokół szałasu stało sześć osób, mężczyzn w różnym stadium
zaniedbania, nieogolonych i nieuczesanych, ubranych w skórzane lub dżinsowe kurtki,
koszulki i dżinsy. Wszyscy byli bosi. Kobieta też miała na sobie dżinsy i koszulkę, niezbyt
przejmowała się elegancją. Mimo to wszyscy wyglądali groźnie, nawet kiedy stali,
emanowała z nich siła.
Nie odpowiedziałam.
- Te ugryzienia i podrapania - bolą? Musiałam się nad tym zastanowić, co oznaczało,
że nie bolały. Dotknęłam biodra. Było wrażliwe, ale nie bolało.
- Spójrz na swoje rany - powiedziała. - Co widzisz?
Podciągnęłam koszulę i odsłoniłam miejsce, gdzie ugryzł mnie wilk. Skóra była
pomarszczona od blizny, czerwonej i gojącej się, jakby sprzed tygodnia. Wyżłobienia na
moich nogach wyglądały teraz jak różowe linie, one też się goiły.
Znów miałam trudności z oddychaniem. Udało mi się wydyszeć:
- Skąd wiesz, co się stało? Odpowiedziała:
- Zaatakował cię jeden z naszych ludzi. Jesteśmy odpowiedzialni za jego zachowanie.
- Ale wy...
Podczołgała się do mnie, wbijając we mnie wzrok, drżały jej nozdrza. Wzdrygnęłam się,
ale gdybym się cofnęła, spadłabym.
- Nic ci nie zrobię. Nikt z nas nic ci nie zrobi. Powiedz mi, proszę, jak masz na imię.
W tamtej chwili chciałam tylko paść jej w ramiona, bo rzeczywiście wierzyłam, że nic mi
nie zrobi.
- Kitty - odparłam cicho.
Przez chwilę patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Potem się uśmiechnęła.
- A to dobre. Jesteś zdecydowanie za ładna na to życie, mała.
- Nie rozumiem.
- Zrozumiesz. Będziesz musiała. Pomogę ci. T.J.?
Za moimi plecami przy dachu pojawiły się jakieś ręce. Jeden z mężczyzn podciągnął się
na górę tak łatwo, jakby wskakiwał na stół, a nie wspinał na dwumetrową wiatę.
Przykucnął na brzegu, z jedną ręką opartą na dachu dla równowagi. Był, mój Boże, był
boski. Opalony, dobrze zbudowany, z bicepsami, które opinały rękawy białego
podkoszulka, z ciemnymi włosami opadającymi na napiętą twarz.
Emanował siłą i przerażał mnie nie na żarty. Cofnęłam się, trąc kolanami o kryty papą
dach. Ale ona też tam była, równie spięta, zagrodziła mi drogę. Skuliłam się, chciałam
krzyczeć. Coś zaczęło się wyrywać z mojego wnętrza.
- Kim jesteście? Mężczyzna, T.J., powiedział:
- Watahą.
Skręciłam się konwulsyjnie i zemdlałam.
Przez następne trzy dni na przemian to traciłam, to odzyskiwałam przytomność.
Niewiele pamiętałam: zapach lasu, sosen i rosy. Ktoś mnie niósł. Ktoś inny -ona, ta
kobieta - trzymał mi rękę na ramieniu. Głosy, których nie potrafiłam rozróżnić.
- Pachnie seksem.
- Seksem i strachem.
- Jest zakrwawiona. Nie od ugryzień i zadrapań. Meg, zobacz.
Pokręciłam głową i zaczęłam się szarpać, ale byłam jak niemowlę, machałam bezładnie
rękami, byłam zbyt słaba, żeby się wyrwać.
- Nie, przestań, nie dotykaj, nie dotykaj... - dyszałam.
- Została zgwałcona - powiedziała kobieta.
- Nie podejrzewasz chyba, że Zan...
- To nie zapach Zana.
- A więc ktoś inny. To by wyjaśniało, skąd się tu wzięła.
- Szkoda, że nic nie chce mówić.
- Później zechce. Ma jeszcze przed sobą kilka dni. - Jęknęłam. Miałam zadanie domowe,
nie mogłam...
Otworzyłam oczy.
Leżałam na łóżku. Byłam zawinięta w prześcieradło, jakbym rzucała się we śnie. Miałam
na sobie podkoszulkę - i nic poza tym - i byłam czysta. Było mi zimno, włosy miałam
mokre od potu. Wzięłam głęboki wdech -nie wiedziałam, jak długo spałam, ale czułam się
wyczerpana, jakbym biegła. Nie chciało mi się ruszać.
Na krześle przy łóżku siedział opalony młody bóg z lasu i mi się przyglądał. Kobieta
przesiadła się z drugiego krzesła na brzeg łóżka. Popatrzyłam na nich, czekając, aż poczuję
przypływ paniki. Zostałam porwana. Przez jakąś sektę. Czy to robota Billa? Nic mi się nie
zgadzało i w ogóle się nie bałam. Dziwne, ale czułam się bezpiecznie. Jakbym wiedziała, że
są tu, żeby się mną zaopiekować, żeby się mną zająć. Byłam chora. Bardzo chora.
- Jak się czujesz? - spytał.
- Niedobrze. Jestem zmęczona. Wyczerpana. Pokiwał głową, jakby mnie rozumiał.
- Całkiem rozregulowała ci się przemiana materii. Za kilka dni wszystko wróci do normy.
Jesteś głodna?
Wydawało mi się, że nie, ale kiedy tylko to powiedział, poczułam, że mam pusto w
brzuchu i umieram z głodu.
- Tak, chyba tak. - Podniosłam się i usiadłam. Wyszedł z pomieszczenia, które okazało
się jasną sypialnią. Meg mi się przyglądała. Odwróciłam głowę, bo nagle poczułam się
onieśmielona. T.J. wrócił z talerzem, na którym był stek, jakby cały czas na mnie czekał.
Spojrzałam na niego sceptycznie. Nie byłam amatorką steków.
Postawił go na tacy i podał mi nóż. Niechętnie ukroiłam kawałek. Popłynęła krew. Dużo
krwi.
Wypuściłam z ręki nóż.
- Nie lubię surowych.
- Już lubisz.
Myślałam, że się rozpłaczę. Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie i powiedziałam ledwie
dosłyszalnym szeptem:
- Co mi się stało? Czemu się was nie boję? Uklęknął przy łóżku. Spojrzałam na niego z
góry, co sprawiło, że poczułam się bezpieczniej. Meg podeszła z drugiej strony i usiadła
przy mnie tak blisko, że czułam ciepło jej ciała. Byłam w pułapce i zaczęło mi walić serce.
Wzięła mnie za rękę i przystawiła nasze złączone dłonie do mojej twarzy.
- Co czujesz?
Zwariowała? Ale mając obie nasze ręce pod nosem, czułam różne zapachy.
Spodziewałam się, że poczuję zapach skóry. Może mydła. Zwykłe ludzkie zapachy. Ale...
było w tym coś więcej. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Poczułam coś gęstego i
energetycznego, jak ziemia i górskie powietrze. To nie było mydło ani żaden odlotowy
dezodorant, ani nic z tych rzeczy. To była ona. Uspokoiłam się.
Zanim się zorientowałam, T.J. siedział obok mnie, obejmował mnie ramieniem i
przyciskał się do mnie całym ciałem z nosem wciśniętym w moje włosy. Nie chodziło o
seks; nie było w tym żadnego podtekstu seksualnego - trudno to wytłumaczyć ludziom,
którzy tego nie znają.
- To nasza wataha - powiedziała Meg i przytuliła mnie z drugiej strony. - Jesteś tu
bezpieczna.
Wierzyłam jej.
Cormac siedział na podłodze. Wydawał się spokojniejszy. Nie miał już takiej miny jak
wtedy, gdy się ode mnie odsuwał, jakby zjadł coś kwaśnego.
- Gówniane szczęście - odezwał się w końcu. Pokręciłam głową i uśmiechnęłam się
cierpko.
Już się z tym pogodziłam. Opowiadając całą tę historię, zdałam sobie sprawę, na kogo
byłam najbardziej wściekła przez cały ten czas.
- A teraz spytaj, którego z nich uważam za prawdziwego potwora. Zana, który słuchał
swojego instynktu i nie mógł nad nim zapanować? Czy Billa, który dokładnie wiedział, co
robi? I nie było mu nawet przykro. - Po chwili dodałam: - Tam na ulicy to Zan.
Kiedy się odchyliłam, mogłam wyjrzeć przez okno. Z drugiego piętra było widać ulicę,
ale nie miejsce, w którym leżał Zan.
- Myślisz, że ktoś już zadzwonił po policję?
- Zależy - odparł. - Bardzo hałasowaliście?
Nie pamiętałam. Przeciętny człowiek mógł uznać, że to odgłosy walki bezdomnych
psów. Będę musiała zadzwonić do Carla, żeby się dowiedzieć, co mam zrobić z Zanem. Nie
mogłam go tak po prostu zostawić.
- Powinnaś odpocząć. Może i szybko się regenerujesz, ale mimo wszystko straciłaś dużo
krwi. Dasz sobie radę sama?
Zastanowiłam się przez chwilę i stwierdziłam, że nic mi nie będzie. Może pójdę do T.J.-a
i zobaczę, czy dotarł już do domu.
- Tak, myślę, że tak. - Uśmiechnęłam się krzywo. - Cieszę się, że nie strzelasz do
wszystkich wilkołaków jak leci.
Słysząc to, uśmiechnął się słabo i przelotnie.
- Daj mi tylko powód, Noralle. - Zasalutował nieskładnie i wyszedł z mieszkania.
Boże, ależ ten facet mnie przerażał. Jednocześnie na jego widok uginały mi się kolana,
ale nie byłam pewna, czy miało to ze sobą jakiś związek.
Miał rację, byłam zmęczona, ale zanim położyłam się spać, musiałam zadzwonić do
Carla. Sięgałam właśnie po telefon, kiedy otworzyły się drzwi i znów stanął w nich
Cormac.
A za nim weszli oficer Hardin i trzech umundurowanych policjantów.
Rozdział 10
Cormac zajął swoje miejsce pod ścianą; miał nieprzeniknioną minę i założył ręce na
piersi. Został przy nim jeden z policjantów. Nie wyjął pistoletu z kabury, ale trzymał rękę
na pasie. Pozostała dwójka zaczęła przeszukiwać mieszkanie, zaglądając do szafek, szuflad
i za drzwi.
Hardin podeszła do mnie.
Spodziewałam się kogutów, syren, zamieszania. Pokrzykiwania, żeby się cofnąć. Ale
Hardin pewnie nie chciała się afiszować, kiedy szukała zabójcy.
Powinnam była poprosić Carla, żeby zabrał ciało, zanim zjawi się policja. Ale z drugiej
strony tylko tego nam było trzeba: ktoś zobaczyłby, jak ładujemy ciało do samochodu
Carla, spisałby numery rejestracyjne i wtedy wezwał policję. Do bójek między wilkołakami
dochodziło zwykle w lesie, gdzie ciała mogły łatwo zniknąć.
Przynajmniej dzięki temu złapali tylko mnie.
Boże, co ja sobie właściwie myślałam. To jakieś bagno. Zan nie żył.
- Chce mi pani coś jeszcze powiedzieć na temat rozszarpanego ciała, które znaleźliśmy
na dole? - spytała Hardin.
Zerknęłam na Cormaca, który ani drgnął, drań jeden.
- Nie - powiedziałam, chociaż pewnie mądrzej by było w ogóle się nie odzywać.
- To pani robota?
Już raz dziś przez to przechodziłam.
- Nie.
- Pani Norville, chyba muszę zabrać panią na komisariat i zadać pani kilka pytań.
Nie powinnam być zaskoczona, ale i tak wszystko przewróciło mi się w żołądku. Może i
byłam wilkołakiem, ale nigdy nie dostałam nawet mandatu za złe parkowanie, a co
dopiero mówić o areszcie. Ale z drugiej strony nie miałam samochodu.
Ale nie byłam aresztowana. To było tylko przesłuchanie.
- Muszę włożyć kurtkę - powiedziałam szeptem. Kiedy wstałam, odwróciłam się do niej
zranionym bokiem. Hardin przekrzywiła głowę i spojrzała na czerwone szramy i
pomarszczoną skórę na ręce.
- Kiedy to się stało?
- Dziś w nocy.
- To niemożliwe. Te rany musiały się goić od tygodni.
- Musi pani więcej poczytać. Dostała pani te artykuły, które pani przesłałam?
- Tak. - Wpatrywała się we mnie, jakby czytała mi w myślach. - Kto to pani zrobił? -
powiedziała to ze szczerą troską w głosie.
Spojrzałam na nią.
- Pokiereszowane ciało na dole. Odczekała chwilę, po czym spytała:
- Chce mi pani powiedzieć, że ten facet był wilkołakiem?
Narzuciłam na siebie kurtkę i wzięłam klucze od mieszkania.
- Czy mam dzwonić po prawnika?
Na dworze stało z pół tuzina radiowozów plus furgonetka koronera. Zablokowali całą
ulicę. Wszędzie powiewała żółta taśma. Przy Zanie zgromadziła się grupka ludzi w
gumowych rękawiczkach, którzy zbierali dowody i wsadzali je do foliowych torebeczek.
Całe mnóstwo dowodów.
Za duży rozgłos. Carl cały czas mnie ostrzegał, że coś takiego może się stać. Tym razem
naprawdę mnie zabije.
Cormac i ja odbyliśmy przyjemną przejażdżkę radiowozem. Cormac zadzwonił już do
swojego prawnika, który mógł reprezentować też i mnie, jeśli zechcę.
Wzdrygnęłam się na myśl o tym, co musiał czuć prawnik pracujący dla Cormaca. Ale z
drugiej strony łowca nie wylądował w więzieniu.
Umieścili nas w oddzielnych pomieszczeniach. Moje przypominało salę przesłuchań, w
której byłam wcześniej: wielkości małej sypialni, oficjalne i bez charakteru. Tym razem nie
dostałam kawy.
Musiało być koło czwartej nad ranem. Nie spałam i czułam, że kręci mi się w głowie.
Chciałam poprosić kogoś o szklankę wody. Drzwi nie były zamknięte. Otworzyłam je,
wyjrzałam na korytarz, na którym było pusto. Miałam przeczucie, że jeśli spróbuję się
wymknąć, nagle zaroi się od policji. Wróciłam do środka.
Położyłam głowę na stole i pomyślałam sobie, że miałam straszny tydzień, a potem
przysnęłam. Kiedy otworzyły się drzwi, rozbudziłam się przestraszona i zadrżałam pod
kurtką. Po krótkiej drzemce czułam się jeszcze gorzej.
Mężczyzna, który wszedł, był koło trzydziestki. Był rozczochrany, bure, wymagające
strzyżenia włosy miał zaczesane do tyłu, do tego kilkudniowy zarost, dopasowany szary
garnitur, który i tak jakimś cudem wydawał się za duży, i nieciekawy brązowy krawat.
Garbił się, a pod pachą miał aktówkę.
Podszedł do biurka, wyciągnął aktówkę spod pachy, żeby podać mi rękę.
- Witam, Kitty Nondlle? Nazywam się Ben O’Farrell. Cormac mówi, że potrzebuje pani
prawnika. -Głos miał zwyczajny, ale mówił z pewnością siebie i patrzył mi w oczy.
- Witam. - Podałam mu z wahaniem rękę. Próbowałam go jakoś wybadać. Pachniał
normalnie. Zwyczajnie. No, może kurtka wymagała prania. - Nie wiem, czy potrzebuję, czy
nie.
Wzruszył ramionami.
- To nigdy nie zaszkodzi w kontaktach z policją. Proszę, to moja wizytówka i stawki. -
Wyciągnął wizytówkę z jednej kieszeni, pióro z drugiej, próbował dokonać jakichś
ewolucji z aktówką, ale w końcu odłożył ją na stół, żeby napisać coś na wizytówce, którą
po chwili mi wręczył.
Stawka była wysoka. Godzinowa.
- Dobry pan jest? - spytałam.
- Cormac nie siedzi w więzieniu. Uśmiechnęłam się mimo woli.
- A powinien?
O'Farrell odwzajemnił uśmiech, ale wyglądał przy tym jak jastrząb. Od razu poczułam
się lepiej; przynajmniej dopóki miałam go po swojej stronie. Cieszyłam się, że nie
wniosłam oskarżenia przeciwko Cormacowi tamtej nocy, kiedy wdarł się do studia.
- Może pan dziś ze mną zostać? Mam nadzieję, że później nie będę już pana
potrzebować.
Pokiwał potakująco głową i podszedł do drzwi.
- Chwileczkę. - Skrzywiłam się, bo nagle zaczęła do mnie docierać powaga sytuacji.
O'Farrell wpuści policję. Chciałam uciekać. Moja wilczyca zaczęła się wyrywać, a nie było
mi to teraz potrzebne. - Nie chcę im mówić, co się stało.
- W porządku - stwierdził po chwili zastanowienia. Wyjrzał przez otwarte drzwi i
zaprosił kogoś gestem do środka. Oficer Hardin.
O'Farrell usiadł przy stole i zajął się aktówką. Hardin zamknęła drzwi i została pod
ścianą, z założonymi rękami i kwaśną miną.
- Co w pani mieszkaniu robił płatny zabójca? -spytała.
To nie był dobry początek rozmowy. Czy w ogóle dało się dobrze zacząć?
Zerknęłam na O’Farrella. Wzruszył wymijająco ramionami i dalej przekładał swoje
papiery. Czy to znaczyło, że mam mówić, czy nie? Mogłam odmówić odpowiedzi. Głównie
dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć, a nie dlatego, że miałam cokolwiek do ukrycia.
- Zadzwoniłam do niego. Byłam mocno poturbowana i potrzebowałam pomocy.
Utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Konsultowaliśmy się w sprawach zawodowych.
- Nie żywi pani do niego urazy za to, co się stało w zeszłym miesiącu?
- Chyba nie.
- Co robił trup przed pani blokiem? Przełknęłam ślinę, bo zaschło mi w gardle. O’Farrell
powiedział:
- Możemy prosić o wodę? Dziękuję.
Wyraz twarzy Hardin zrobił się jeszcze bardziej nieprzyjemny, wychyliła się za drzwi i
zawołała kogoś. Chwilę później zjawiły się dwie szklanki z wodą.
To była tylko gra na zwłokę.
- Odpowie mi pani? - spytała Hardin. Włosy sterczały jej we wszystkich kierunkach,
miała podkrążone oczy. Ona też nie spała tej nocy.
- On... on czekał - zaczęłam się jąkać. - Na mnie. Chciał mi zrobić krzywdę. - Napiłam się
znów wody i spuściłam wzrok. Trudno mi było mówić.
- Czemu?
Nie mogłam na to odpowiedzieć. Nie mogłam tego powiedzieć. Wyjaśnienia zabrałyby
za dużo czasu.
- Może mi pani w takim razie powiedzieć, kto jeszcze tam był?
Na to też nie mogłam odpowiedzieć. Znów spojrzałam na O’Farrella, szukając u niego
pomocy. Hardin też na niego spojrzała.
Odezwał się do niej:
- Z tego, co wiem, nie została oficjalnie zatrzymana. Nie musi odpowiadać na pytania,
jeśli nie chce. Jest tu dobrowolnie. - Dobrowolnie? Tylko teoretycznie.
- Na tym etapie tak - powiedziała Hardin. Odwróciła się do mnie. - To nie zdziczały pies
odgryzł temu facetowi głowę i jestem też pewna, że nie była to pani. Pod paznokciami i w
ustach ofiary znaleziono krew. Jestem skłonna uwierzyć, że to pani krew i w tym miejscu
pani opowieść by się zgadzała. Skoro tak, to znaczy, że była pani na miejscu i zapewne
wie, kto to zrobił. Czy to ten samotny wilkołak, o którym mi pani mówiła? Ten, którego
szukamy w związku z rozszarpanymi ciałami?
- Nie - powiedziałam, zapominając się. - To nie miało nic wspólnego z samotnikiem. -
To były wewnętrzne porachunki watahy i nie powinna się w nie wtrącać.
Hardin zaczęła chodzić po pokoju.
- Pani Norville. Kitty. W tej chwili jest pani świadkiem, a nie oskarżoną o współudział w
morderstwie. Niech mi pani nie każe tego zmieniać.
- Słucham?
- Jeśli wie pani, kto to zrobił, i mi pani nie powie, mogę panią oskarżyć o współudział w
morderstwie.
- To blef - powiedział O’Farrell. - Bez dodatkowych dowodów może pani tylko oskarżyć
ją o utrudnianie śledztwa.
O czym oni, do cholery, mówili? Hardin zignorowała go i brnęła dalej.
- Jeśli usiłuje pani chronić osobę, która to zrobiła, popełnia pani przestępstwo.
- To... nie tak. Zan rzucił mi wyzwanie; sam się o to prosił. To nie... to nie...
przestępstwo.
- Pani Norville. – O’Farrell uspokoił mnie skinieniem ręki. Oparłam się w krześle.
Hardin powiedziała:
- Zamordowano człowieka, a pani twierdzi, że nie ma w tym nic złego?
- Nie, chodzi o to... - Chodzi o to, że owszem, zgodnie z prawem watahy nie było w tym
nic złego.
T.J. stał wyżej w hierarchii, a Zan przekroczył pewne granice. Może to i podwójna
moralność, ale akurat teraz mi służyła. - Zrobił to, żeby mnie bronić. Zan zaatakował
pierwszy, a...
- Pani Norville. - Głos O’Farrella zabrzmiał ostrzegawczo.
Robiłam, co mogłam, żeby nie podać nazwiska. Tak naprawdę nie chodziło wcale o
obronę. Zan się wycofał. A T.J. i tak go zabił. W świetle ludzkiego prawa T.J. był mordercą.
Skuliłam się na krześle i przycisnęłam twarz do kolan.
O’Farrell się podniósł.
- Pani Hardin, mogę z panią zamienić słowo? Prawnik i policjantka przeszli na drugi
koniec sali
i zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami. Nie wiedzieli, że i tak ich słyszę.
- Pani Norville na razie dała z siebie wszystko. Jest ranna, nie spała i nie jest teraz w
stanie odpowiadać na pani pytania. Proszę ją puścić do domu i pozwolić odpocząć. Może
z nią pani porozmawiać później. Będzie wtedy pewnie bardziej pomocna.
- Mam ją puścić, żeby skontaktowała się z tym gościem i ustaliła wspólną wersję
wydarzeń?
- Niech pani zajrzy w jej akta, nie ma nawet cienia ryzyka, że ucieknie. Czysta jak łza.
- Tyle że jest wilkołakiem. Wzruszył ramionami.
- To nie jej wina.
Hardin odwróciła ze złością głowę. Wyciągnęła z kieszeni papierosa, poklepała się po
drugiej kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki, ale jej nie znalazła. Wycelowała w O’Farrella
niezapalonym papierosem.
- Jeśli ją puszczę, musi mi pan obiecać, że przemówi jej pan do rozsądku. Nie chcę być
zmuszona ją aresztować.
- Zrobię, co w mojej mocy, pani oficer. Musiałam pogadać z T.J.-em. Tylko na tym mi
teraz zależało.
O’Farrell stanął przy moim krześle.
- Pani Norville? Chodźmy.
Hardin zatrzymała mnie, zanim zdążyłam otworzyć drzwi.
- Niech pani nie wyjeżdża z miasta.
Ciągle czułam suchość w ustach. Pokój miał zimny i suchy posmak. Mogłam tylko
zacisnąć wargi i pokiwać głową, wbijając wzrok w podłogę.
Na dworze był szary świt. Było aż za jasno. Miałam bardzo zmęczone oczy i bolały mnie
od bladego światła. Zimne powietrze przenikało mnie do szpiku kości.
Przystanęłam z prawnikiem na chwilę na chodniku przed komisariatem.
- Jestem wilkołakiem. Przeszkadza to panu? Prowadzi pan krucjatę przeciwko
potworom, tak jak Cormac?
Uśmiechnął się, jakbym powiedziała coś zabawnego, a jego mina przypomniała mi
jeden z uśmieszków Cormaca.
- Gdyby Cormac prowadził jakąś krucjatę, zastrzeliłby panią przy waszym pierwszym
spotkaniu, bez względu na okoliczności.
- A więc kim on jest?
- Lubi tylko stawać na krawędzi i sprawdzać, jak daleko może się posunąć, żeby nie
spaść.
Z jakiegoś powodu Cormac najemca pragnący śmierci był bardziej przerażający niż
Cormac najemca z przekonaniami.
- A pan kim jest? Wzruszył ramionami.
- Adwokatem równych szans.
- Chyba rzeczywiście. Dziękuję, że mnie pan stąd wydostał.
- To nie było trudne. Hardin panią lubi. Mogę gdzieś panią podrzucić?
- Nie, dziękuję.
- Mała rada, pani Norville. Powinna pani podać policji to nazwisko. W ten sposób tylko
jedno z was pójdzie siedzieć. Jeśli to pani przyjaciel, zrozumie. -Jako prawnik pasował do
Cormaca. Mogłam go sobie wyobrazić w filmie gangsterskim, jak wynajduje luki prawne i,
używając mocnych słów, rozmawia z sędzią.
- Zastanowię się.
- A przynajmniej niech pani z nim nie rozmawia. Jeśli pani do niego pójdzie, będzie mi
naprawdę bardzo trudno udowodnić, że nie próbuje pani niczego ukryć.
- Ja... my nie przywykliśmy do ludzkich praw. Zwykle nie mamy problemu ze
sprzątaniem po sobie.
Nic nie powiedział. Nie chciało mi się czekać, aż się odezwie, więc schowałam ręce do
kieszeni kurtki i odeszłam. Czułam na sobie jego spojrzenie.
Poszłam do T.J.-a.
Jeśli Hardin kazała mnie śledzić, nic mi nie było o tym wiadomo. Nie zdziwiłoby mnie,
gdyby to zrobiła.
To, że poszłam, było głupotą, bo w ten sposób wskazałam jej do niego prostą drogę.
Ale nie myślałam racjonalnie.
Resztki zdrowego rozsądku kazały mi wybierać boczne uliczki i ścieżki, którymi nie dało
się przejechać samochodem. Biegłam, a umiałam biec naprawdę szybko, nawet kiedy
byłam ranna, jak każdy praw-dziwy wilkołak.
Drzwi wejściowe do domu T.J.-a nie były zamknięte. Weszłam do środka, cicho je za
sobą zamknęłam i przekręciłam zamek. T.J. miał dwa pokoje: salon ze składanym łóżkiem i
kuchnię połączoną z pomieszczeniem gospodarczym. Łazienka była z tyłu.
Spał na podłodze w salonie, nagi, zawinięty w koc. Musiało go nie być całą noc. Miał
wspaniałe ciało, muskularne ręce, ładnie zarysowane ramiona i plecy. Był zwinięty w
kłębek, spięty, jakby śnił się mu koszmar. Włosy miał wilgotne od potu. Przyciskał do
piersi poduszkę.
Zdjęłam kurtkę i buty i uklęknęłam przy nim. Dotknęłam jego policzka i przytrzymałam
dłoń pod jego nosem, żeby poczuł mój zapach. Poruszył się i jęknął cicho. Położyłam się
obok niego i przytuliłam, wsuwając się między jego ramiona.
Nie otworzył oczu, ale wiedziałam, że się obudził, bo objął mnie mocniej.
- Przepraszam, że na ciebie nawrzeszczałam -szepnęłam.
Uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło.
- Hm. Wszystko okej?
- Tak. - Teraz już tak. Przynajmniej na jakiś czas. -Czemu to zrobił, T.J.? Nie sądziłam, że
jest taki głupi.
Jeśli chciał mi rzucić wyzwanie, czemu nie zrobił tego na oczach watahy? Coś takiego
nie poprawiłoby jego notowań w stadzie.
T.J. tak długo zwlekał z odpowiedzią, że już myślałam, że znów zasnął. Pytanie i tak było
na wpół retoryczne. Nigdy nie rozumiałam zachowania Zana.
Nagle T.J. się odezwał:
- Ktoś go do tego namówił. Ktoś chciał, żeby cię zabił tak, żeby wataha nie widziała.
A więc to nie był pomysł Zana. To by miało jakiś sens.
- Skąd wiesz?
- Bo powiedziałem mu, że jeśli kiedykolwiek jeszcze będzie cię nachodzić, zabiję go.
Poczułam pieczenie w oczach, a po policzkach zaczęły mi płynąć łzy, bo musiałam mu
powiedzieć o policji. Musiałam go poprosić, żeby mi powiedział, co mam zrobić. T.J. nie
mógł iść do więzienia. Co by z nim zrobili podczas pełni?
Wtuliłam się w niego mocniej i oparłam głowę o jego piersi.
- Kto go do tego namówił?
- Ktoś wyższy rangą ode mnie. Posłuchałby tylko kogoś, kogo bał się bardziej niż mnie.
Zostaje tylko Carl albo Meg.
Mijały minuty, słońce zaczęło przebijać przez rolety.
- Myślę, że to Meg - stwierdziłam.
- Myślę, że to Carl. - A potem dodał bardzo cicho: - Byłem w nim kiedyś zakochany.
Pod wieloma względami samiec alfa w stadzie był dla nas bogiem. Pamiętałam
pierwszych kilka pełni księżyca z nimi. Drżałam za każdym razem, kiedy Carl się do mnie
zbliżał. Kuliłam się u jego stóp, wielbiąc go i adorując. Kiedy to się skończyło?
- Ja też - powiedziałam.
Usnęliśmy na jakiś czas. Byłam tylko na wpół rozbudzona, kiedy T.J. przeciągnął się i
usiadł. Znieruchomiał, odetchnął kilka razy głęboko, po czym przysunął do mnie twarz,
obwąchał mi włosy, a potem szyję i koszulkę.
Odezwał się podejrzliwie:
- Pachniesz komendą policji.
Opowiedziałam mu wszystko, kiedy szykował bekon i jajka na śniadanie. Nie
zgłodniałam nawet wtedy, gdy poczułam zapach smażonego mięsa wypełniający kuchnię.
Usiedliśmy przy plastikowym stole z talerzami przed sobą, ale żadne z nas nie jadło.
T.J. grzebał przez chwilę w talerzu, przekłuwając żółtka jajek sadzonych i mieszając je z
bekonem. Spojrzał na mnie, a ja wbiłam wzrok w talerz.
- Tak to się właśnie kończy, kiedy najpierw idzie się na policję - skwitował.
- Ale właśnie dlatego, że poszłam na policję i przekonałam ich do siebie, nie jestem
teraz w więzieniu. - No i proszę, znów się kłóciłam.
- Nie mogę iść do więzienia - powiedział. - Ty też nie. Powiesz im, że to ja. Dzięki temu
unikniesz kłopotów A ja ucieknę. Pobiegnę na wzgórza, może na jakiś czas zamienię się w
wilka. Dzięki temu będę mógł się ukryć.
Nie podobało mi się to. T.J. nie uniknie w ten sposób kłopotów. Nie mieliśmy pojęcia,
jak długo będzie musiał się ukrywać. Chciałam znaleźć takie rozwiązanie, dzięki któremu
wszyscy uwierzą, że T.J. byt niewinny. Ale nie był. I w tym tkwił problem.
Tak czy inaczej istniało ryzyko, że go stracę.
Głos mi się łamał, kiedy powiedziałam:
- Słyszałeś kiedykolwiek o kimś, kto się zmienił i nie mógł wrócić do wcześniejszej
postaci?
- Słyszałem kilka takich historii. Ale nie zdarzyło się to nikomu znajomemu.
- Nie chcę, żebyś zamieniał się w wilka. Nie jesteś wilkiem.
- To może być plus, Kitty. Jeśli to ma pomóc, byłbym głupi, gdybym z tego nie
skorzystał. To coś, czego nigdy się nie nauczyłaś: jak wykorzystywać wilka na swoją
korzyść.
- Będzie mi ciebie brakowało. Kto się mną zajmie, kiedy odejdziesz?
Uśmiechnął się.
- Myślałem, że mówiłaś, że sama potrafisz się o siebie zatroszczyć.
Chciałam coś odpysknąć, ale zaczęłam płakać.
- Zawsze możesz mnie odwiedzać - powiedział.
Wróciłam do domu. Radiowozy, furgonetka koro-nera, stado ludzi i ciało Zana zniknęły.
W krzakach przed blokiem powiewało tylko kilka kawałków zaplątanej żółtej taśmy
policyjnej. Jakiś facet siedział w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy i
popijał kawę. Obserwował mnie. Zignorowałam go.
Wyrzuciłam zakrwawiony ręcznik i koszulkę, które ciągle leżały w zlewie w kuchni.
Otworzyłam okno i wpuściłam trochę powietrza, bo czułam się tak, jakby w mieszkaniu
ciągle tłoczyli się Cormac, Hardin i policja, a w pokoju było od tego aż duszno.
Wyciągnęłam wizytówkę O’Farrella z kieszeni i położyłam na blacie w kuchni. Umyłam
twarz, wyczyściłam zęby i spojrzałam na siebie w lustrze. Czerwone, zapuchnięte oczy.
Tłuste oklapnięte włosy. Byłam blada.
Zaczęłam sobie powtarzać, że muszę tylko zaczekać, aż moje życie znów wróci do
normy. Krok po kroku wszystko się jakoś ułoży, a ja poczuję się lepiej. Ale nagle zaczęłam
się zastanawiać, co to właściwie zna-czy „normalnie", i nie mogłam sobie przypomnieć.
Zamiana w wilka raz w miesiącu, pobudka w plątaninie sześciu nagich ciał,
obwąchiwanie pach zamiast gry wstępnej. Czy to było normalne? Czy mam pozwalać,
żeby Carl bił mnie, pieprzył i rozkazywał mi tylko dlatego, że wilcza część mojej natury
czuła, że tak trzeba? Czy to było normalne? Czy chciałam do tego wracać?
Normalność bez wilczycy skończyła się tak dawno temu, że nie pamiętałam już, jak to
było.
Miałam dwie możliwości, jeśli chodziło o Carla. Mogłam odejść albo rzucić mu
wyzwanie. Gdybym od niego odeszła, musiałabym też odejść z watahy. To by było trudne.
Tak trudne, że nie chciałam nawet o tym myśleć.
Czy dam sobie radę sama?
Czy zdołam stanąć z nim do walki i wygrać?
Pół roku temu na obydwa pytania odpowiedziałabym przecząco. Ale teraz nie byłam
już taka pewna. Musiałam odpowiedzieć twierdząco na jedno z nich, jeśli nie chciałam
wracać do tego, kim byłam pół roku temu.
Musiałam tylko stwierdzić, na które z nich odpowiem „tak".
- .. .byłoby nieźle przejrzeć raporty z sekcji zwłok i dowiedzieć się, ilu ludzi zginęło od
srebrnej kuli.
- Dodam to do swojej listy - powiedziałam do mikrofonu. - Czy policja sprawdza kule
pod kątem za-wartości srebra?
- Powinna - stwierdził urażonym tonem słuchacz. - To chyba oczywiste, nie?
- Faktycznie. Dzięki za telefon. Jeśli dopiero teraz włączyliście radio, słuchacie Kitty.
Tworzę listę pytań, które policja powinna w niektórych przypadkach uwzględnić.
Rozmawiamy dziś o policji i nadnaturalnych. Mam przy sobie ogólnokrajowe statystyki
dotyczące przestępczości; analizę morderstw, do których doszło w zeszłym roku w
Stanach Zjednoczonych, narzędzia zbrodni, przyczyny śmierci i tego typu sprawy. Według
policyjnych raportów w zeszłym roku od ciosu kołkiem w serce zginęło czternaście osób. Z
tego ośmiu osobom obcięto dodatkowo głowy, a trzem zawieszono na szyi krzyż.
Wszystkie morderstwa zostały uznane, cytuję, za mord rytualny, koniec cytatu. Kto by
pomyślał. Moje pytanie brzmi: czy ktoś sprawdził, czy ofiary tych morderstw naprawdę
były wampirami? Czy dało się to sprawdzić? Pewnie nie. Niektóre typy wampirów
dezintegrują się po śmierci. Mimo to Centrum Zapobiegania i Zwalczania Chorób
sporządziło raport opisujący badania pod kątem rozpoznania likantropii i wampiryzmu.
Mamy telefon. Witaj, Ray, jesteś na antenie.
- Cześć, Kitty. Chciałbym poruszyć pewną kwestię, o której chyba zapominasz: jeśli tych
czternaście ofiar morderstw, jak o nich mówisz, naprawdę było wampirami, czy mamy w
ogóle do czynienia z morderstwem?
Ooo, kontrowersyjnie.
- A ty jak sądzisz?
- Ja bym to nazwał samoobroną. Wampiry to drapieżniki, które polują tylko na ludzi. W
interesie ludzi leży, żeby pozbywać się wampirów w każdy możliwy sposób. - Gadał jak
jakiś ranczer mówiący o wilkach.
- Jezu, Ray. Kilku moich dobrych przyjaciół to wampiry. A co jeśli ten wampir nigdy
nikogo nie zabił? Powiedzmy, że przyjmuje krew tylko od dobrowolnych dawców,
zachowuje samokontrolę i nigdy nie sprawia żadnych problemów. Aż tu nagle pewnego
dnia zjawia się jakiś wojowniczo nastawiony łowca wampirów i przebija go kołkiem tylko
dlatego, że jest wampirem.
- Tak jest od setek lat. Chyba pierwsza nazywasz to morderstwem.
- Chyba nie. Naziści, nie chcę nikogo urazić, też nie nazywali tego morderstwem. -
Rozłączyłam go, za-nim zdążył się oburzyć. - Pozwólcie na jeszcze jeden eksperyment
myślowy. Załóżmy, że żyje sobie wilkołak, wampir czy cokolwiek innego. Zabił kogoś bez
specjalnego powodu. Co należy teraz zrobić? Gdyby to był normalny człowiek, zostałby
aresztowany, postawiony przed sąd i pewnie wylądowałby w więzieniu na długi czas.
Może zostałby skazany na śmierć, gdyby sytuacja tego wymagała. A teraz weźmy
wilkołaka. Czy można wsadzić wilkołaka do więzienia na długi czas? Co z nim zrobią w
czasie pełni? Albo wampira, czy zdajecie sobie sprawę, jak niepraktyczne jest karanie
wampira dożywociem? Jest ze mną Timothy. Witaj.
Facet odezwał się niskim, spokojnym głosem:
- Oczywiście, że karanie wampira dożywociem jest niepraktyczne. Myślę, że nie ma
wyboru: problemem muszą się zająć łowcy wampirów. Po to są.
- A więc twierdzisz, że policja w ogóle powinna się trzymać od tego z daleka. Trzeba
tylko dać łowcom wampirów wolną rękę.
- Oczywiście, że nie. Chyba że wampiry też będą miały wolną rękę, jak to określasz.
Domyślałam się, że był wampirem. Mówił tym aroganckim tonem i zjadał sylaby w
sposób typowy dla tych, którzy uczyli się mówić w czasach, kiedy ceniono wytworną
wymowę, a więc dość dawno temu.
- A to w dalszym ciągu wyklucza udział policji. Podziemie nadnaturalnych samo
powinno się sobą zająć, to chcesz powiedzieć?
- Chyba tak. Gdyby wilkołak zabił innego wilkołaka w wyniku konfliktu w stadzie,
naprawdę chciała-byś, żeby mieszała się w to policja?
Auć. Podwójne auć. Ale sama się o to prosiłam. To mnie oduczy robienia programu na
tematy osobiste, którymi aktualnie się zamartwiam. Niestety nie byłam z tych, którzy się
wycofują. Natknęłam się kiedyś na pewną wypowiedź Churchilla: „Jeśli przechodzisz przez
piekło, idź dalej".
- Pozwól, że odpowiem pytaniem na pytanie: co byś radził policjantowi, który został
wmieszany w tego typu wewnętrzne porachunki? Powiedzmy, że pojawia się rozszarpane
ciało. Policjant ogląda je i w niezwykłym przebłysku bystrości umysłu i otwartości uznaje,
że napastnikiem nie mogło być zwierzę, więc uznaje, że to wilkołak. Co więcej,
przeprowadza parę badań i dowiaduje się, że - niespodzianka -ofiara też była
wilkołakiem. - Może Hardin słuchała audycji. Może obie czegoś się nauczymy. - Co
powinien zrobić?
- Kupić dużo srebrnych kul? - odpowiedział Timothy bez wahania.
- To mało konstruktywna rada. - Oj, wyrwało mi się. Rozłączyłam się. - Dobra, idziemy
dalej. Jesteś likantropem lub wampirem na bakier z prawem? Co zrobiłeś? Jaka jest twoja
rada? I jak zawsze, czekam na wszystkie komentarze na tematy, o których rozmawialiśmy
w ciągu ostatniej godziny. Następny telefon, jesteś na antenie.
- Cześć, Kitty. Jedyna, a zarazem najlepsza rada, kiedy szukają cię gliny, to wiać gdzie
pieprz rośnie. Gliny nie są w stanie cię dogonić. To urok...
- ...jeśli wampiry i wilkołaki miałyby podlegać pod zwykłą policję, wtedy bezwzględnie
należałoby umożliwić wampirom i likantropom wstąpienie do policji...
Wampir policjantem? Mówił poważnie? Ale z drugiej strony zawsze mieliby chętnych
na nocną zmianę. Telefon nie przestawał dzwonić.
- ...te same prawa nie mają zastosowania. Nigdy nie będą mogły, nigdy nie się to nie
uda. Śmierć i morderstwo nie jest tym samym dla osób, które są nieśmiertelne i niemal
niezniszczalne...
Bolała mnie głowa. Moi rozmówcy namieszali mi w głowie. Przekonali mnie do tego, że
T.J. miał rację i nie powinnam już rozmawiać z policją. Nadnaturalna głasnost nie była
możliwa. To ja byłam bohaterką koszmarów i powinnam nauczyć się z tym żyć. Albo
wpakować sobie srebrną kulkę w łeb.
Zastanawiałam się, co mówią statystyki na temat samobójstw wśród likantropów.
Hardin kazała mnie obserwować. Przez ostatnich kilka dni kursowałam więc tylko
między pracą a domem. Do nikogo nie dzwoniłam. Nic nie powiedziałam Hardin.
Odezwałam się:
- Nadeszła chwila prawdy. Wiecie, że czasem tak robię, że kończę z abstrakcją i mówię,
jaki to wszystko ma związek z moim własnym życiem. A teraz myślę sobie tylko tyle: po co
to zamieszanie? Skoro nasze dwa światy, nadnaturalny i ludzki, i tak mają sobie skakać
do gardeł; skoro i tak nie można osiągnąć porozumienia w sprawach typu kto ma komu
rozkazywać, to co ja tu w ogóle robię? Po co zawracam sobie głowę i prowadzę ten
program? Kusi mnie, żeby pobiec na wzgórza i zapomnieć, że w ogóle byłam człowiekiem.
Ale wiecie co? Brakowałoby mi czekolady. I filmów. I kolejnego albumu mojej ulubionej
kapeli. I zastanawiam się, czy nie w tym właśnie tkwi problem: likantropy i wampiry może
i nie są stuprocentowymi ludźmi, ale były nimi i nie potrafią o tym zapomnieć. A może
raczej nie powinny o tym zapominać. Bo kiedy zapominają, zaczynają się problemy.
Na monitorze wyświetlało się mnóstwo połączeń. Spojrzałam przez szybę na Matta,
żeby mi coś podpo-iedział, nie chciałam wybierać na oślep. Nie chciałam wysłuchiwać o
cudzych problemach. Nie chciałam żadnych jedynie słusznych poglądów którejkolwiek ze
stron. Chciałam tylko... sama nie wiem. Puścić muzykę, jak za starych dobrych czasów.
Może mogłabym to zrobić podczas następnej audycji, zaprosić jakiś zespół i przez dwie
godziny rozmawiać o muzyce. Tak, to dobry pomysł.
Matt siedział rozparty w krześle i uśmiechał się do mnie. Był ze mną od początku
istnienia programu. Ten uśmiech mówił mi, że cieszy się, że tu jest. Dlatego ja też się
uśmiechnęłam.
Był moim przyjacielem, chociaż był człowiekiem. To o czymś świadczyło.
Wyprostowałam się i odetchnęłam, spróbowałam nadać mojemu głosowi lżejszy ton,
żeby dzisiejsza audycja przestała być taka przygnębiająca.
- No dobrze, wygląda na to, że dzwoni do nas stały słuchacz. Zawsze mnie cieszy, kiedy
ludzie czują niedosyt. Witaj, James.
- Kitty, chciałem ci tylko powiedzieć, że twoja audycja bardzo wiele dla mnie znaczy.
Jesteś głosem rozsądku, wiesz? To, o czym mówisz, jest naprawdę przemyślane. To
pomaga, naprawdę pomaga. Mam nadzieję, że nigdy nie przestaniesz tego robić. - Miał
jeszcze bardziej spięty głos niż ostatnim razem. Jeśli program mu pomagał, bałam się
pomyśleć, jak bardzo spięty był wcześniej.
- Dzięki. Bardzo się cieszę. Jak się masz?
- Myślałem nad tym. Chyba czuję się dobrze. Chyba robię to, co mi było przeznaczone.
No bo po co to wszystko miałoby mi się przydarzyć, jeśli nie po to, żeby stać się właśnie
takim i móc to robić?
Zrobiło mi się ciężko na żołądku.
- Co robić, James?
- Muszę ci coś wyznać, Kitty. Kiedy jeszcze byłem człowiekiem, nie lubiłem nim być. Tak
więc życie wilkołaka aż tak bardzo się od tego nie różni, tyle że teraz jestem silniejszy.
Jestem... wiem, co robić. A kiedy nie wiem, co robić, wilk mi podpowiada.
James był stuknięty. Pewnie miał już problemy, zanim został likantropem. Co się dzieje,
kiedy chory psychicznie, nienawidzący samego siebie mizantrop zamienia się w wilkołaka?
Krew zapulsowała mi w uszach, kiedy zerknęłam jeszcze raz na monitor. Zapisywaliśmy
imiona naszych rozmówców i miasta, z których pochodzili. Nie pamiętałam, skąd był
James. Zmrużyłam oczy, żeby odczytać dane z monitora.
O Boże. Denver. Przez cały czas miałam go pod nosem.
Zakryłam mikrofon i syknęłam do Matta:
- Sprawdź, skąd dzwoni. Znajdź jego numer. Szybko!
Nachyliłam się do mikrofonu i postarałam się mówić spokojnym głosem.
- A co ci każe robić twój wilk, James?
- Sama wiesz, Kitty. Sama wiesz. A co każe ci robić twoja wilczyca? Rozumiesz mnie.
Użyj pazurów. Kłów. Zdobądź krew. Biegnij. Tak, rozumiałam. Ale ja doskonale umiałam
zwyciężyć w tej bitwie.
- Czy nie przychodzi ci czasem na myśl, że twój wilk może się mylić?
- Ale wilk jest dużo silniejszy niż ja - powiedział z podziwem.
- Siła nie oznacza, że ma rację. Na tym właśnie polega cywilizacja. Powiedziałeś, że
jestem głosem rozsądku, James. A gdzie tu miejsce na rozsądek?
- Powiedziałem ci już. Jeśli to, co się stało, miało jakiś sens, to właśnie taki. Żebym był
silny.
Sprawdziłam, która godzina. Zostało mi jeszcze piętnaście minut. Nigdy nie
zostawiałam audycji bez zakończenia. Nigdy nie miałam ku temu lepszego powodu. Ale
tego nie zrobiłam. Dokończyłam ją. Spróbowałam mówić normalnie, bo nie chciałam,
żeby James domyślił się, że coś było nie tak.
- Dobrze, czas na reklamę. Zaraz wracamy do Nocnej godziny.
Wyłączyłam mikrofon i zawołałam do kabiny:
- Masz ten numer?
- Tak - powiedział Matt i wszedł do środka z kartką w ręce. - I adres. Kitty, jesteś blada
jak śmierć. Co się dzieje?
Miałam sucho w ustach, a serce waliło mi tak mocno, że cała się trzęsłam.
- Jeszcze nie wiem. Musimy tylko skończyć. Zanim wrócimy na antenę, muszę
zadzwonić.
Zadzwonić na policję! Tak należało zrobić. A jednak właśnie nie, bo całe to gówno,
nadnaturalność, pazury, kły, które odróżniały nas od ludzi, sprawiały, że to, co należało
zrobić, też było inne. Może któregoś dnia to się zmieni.
James jako wilk nie był wilkiem. Nie był nawet chorym psychicznie człowiekiem pod
postacią wilka. Był trochę tym, a trochę tym, i podczas gdy ja lubiłam sobie wyobrażać, że
łączę najlepsze cechy obydwu światów, James najwyraźniej łączył najgorsze. Wilk by
uciekł, gdyby Hardin stanęła przed nim z pistoletem. A James by zaatakował. Nie mogłam
do niej zadzwonić. Zabiłby ją. Albo zaraził. Nie chciałam jej na to narażać.
Zamiast na policję znów zadzwoniłam do Cormaca. Prawo ciemności.
- No.
- Tu Kitty. Masz ochotę zapolować? Zawahał się chwilę.
- Nie wiem. A co masz?
- Chyba tego samotnika, który rozszarpuje ciała.
- Dzwoniłaś z tym do Hardin?
- Nie. Ten facet... zadzwonił do audycji. Jest stąd. Gadał jak pokręcony. Hardin nie
wiedziałaby, co z nim zrobić. Próbowałaby go zaaresztować, a on rozszarpałby ją na
kawałki.
- A więc nie masz nic przeciwko, żeby to mnie rozszarpał na kawałki?
- Wiem, że ty sobie poradzisz.
- Chyba powinienem podziękować.
- Chcę jechać z tobą.
- Jesteś pewna?
- Wiem, jak pachnie, bo byłam na miejscach zbrodni. Tylko w ten sposób będę w stanie
stwierdzić, czy to on.
- Dobra. Jesteś w pracy?
- Tak.
- Przyjadę po ciebie. - Połączenie zostało przerwane.
Matt stał w drzwiach między kabiną a studiem.
- Kitty. Mówisz poważnie?
- Tak. Słyszałeś tego faceta. Nie mówił tak, jakby zamierzał coś zrobić. Już to zrobił. Ile
czasu nam jeszcze zostało do końca audycji?
- Nie wiem. - Musiał zerknąć na swoją konsolę. -Dziesięć minut?
Odebrałam jeszcze kilka telefonów i z całych sił starałam się brzmieć normalnie.
- Mówiła Kitty Norville, głos nocy - zakończyłam z westchnieniem i wsłuchałam się w
nagranie z moim własnym wyciem.
- Uważaj na siebie! - zawołał Matt, kiedy zaczęłam się zbierać z kabiny. Skrzywiłam się i
obdarzyłam go najbardziej uspokajającym uśmiechem, na jaki umiałam się zdobyć. Matt
nie wyglądał na uspokojonego. Złapał się framugi, aż pobielały mu kłykcie. Nic nie
mogłam na to poradzić.
Cormac przyjechał pod budynek w tym samym momencie, w którym wyszłam z
radiostacji. Jeździł terenówką. Nie jakimś SUV-em, ale prawdziwą terenówką z kołami
oblepionymi błotem. Wsiadłam po stronie pasażera i podałam mu adres. Dzięki Ci, Panie
Boże, za internetową książkę telefoniczną.
Po przejechaniu pięciu przecznic Cormac się odezwał:
- Zdajesz sobie sprawę, że musimy go zabić. Skoro nie wzywamy policji i działamy poza
prawem, to jedyne, co możemy zrobić. Nie aresztować, nie przemawiać do rozsądku, ale
zabić.
- Słuchałeś programu. - Przypuszczalnie miałam dwa razy więcej słuchaczy, niż
pokazywały wskaźniki, bo najwyraźniej nie wszyscy chcieli się przyznać, że mnie słuchają.
- Zabiłaś kiedyś?
- Nie.
- Nie wchodź mi zatem w drogę, żebym mógł dobrze wycelować.
Oparłam się o drzwi i przytrzymałam sobie ręką głowę. Lincz, to właściwe określenie na
to, co chcieliśmy zrobić. Ale niuanse prawne przestały się liczyć. Zamordowano cztery
kobiety. Zrobił to wilkołak. Ktoś musiał go powstrzymać.
Zapiszczał telefon komórkowy Cormaca. Był wciśnięty do popielniczki obok skrzyni
biegów. Cormac wziął zwisające przy telefonie słuchawki i wetknął sobie jedną do ucha.
Trwało to jakieś sześć sygnałów. A więc dlatego zawsze tak długo odbierał.
- No. - Odczekał chwilę, po czym powiedział: -Chwileczkę. - Zakrył mikrofon ręką. - To
Hardin. Pyta, czy wiem, jak się z tobą skontaktować. Chce z tobą porozmawiać o
dzisiejszej audycji. Chyba słuchała.
- Mam jej powiedzieć?
- Jak to się mówi? Łatwiej prosić o przebaczenie niż pytać o pozwolenie.
Miał rację. Tylko by przeszkadzała.
- Zadzwonię do niej, jak będzie po wszystkim. Cormac odsłonił mikrofon.
- Pani oficer? Będę musiał później do pani oddzwonić... Co robię? Jadę samochodem...
Tak, będziemy w kontakcie. - Wyciągnął słuchawkę z ucha. - To optymistka - powiedział.
-1 to jej problem.
Adres wskazywał na północny wschód, na dzielnicę z rozpadającymi się domami na
obrzeżach terenów przemysłowych pełnych magazynów, rafinerii i bocznic kolejowych.
Kiedyś, może jakieś pięćdziesiąt lat temu, to mogło być przyjemne miejsce. Na
podwórkach rosły wielkie stare drzewa. Ale były obumarłe, miały połamane gałęzie, a
ogródki były zarośnięte chwastami. Żadna latarnia uliczna się nie świeciła, ale docierała
tu poświata z reflektorów sodowych przy magazynach, chorobliwie pomarańczowa.
Kiedy wjechaliśmy na właściwą ulicę, Cormac wyłączył światła i wóz powoli potoczył się
dalej.
- To tam. - Pokazał na niski dom, oddalony trochę od ulicy. Budynek miał z pięćdziesiąt
lat, trzy lub cztery pokoje. Kiedyś był biały, ale farba się łuszczyła; drewniane panele
odpadały i były popękane. Brakowało połowy dachówek.
Spuściłam szybę. Powietrze pachniało smołą, benzyną, betonem. Nawet tu było trochę
dziko: szczury, szopy, zdziczałe koty. Wymarłe, nieprzyjemne miejsce. Wataha nigdy się tu
nie zapuszczała. Po co, skoro tak blisko mieliśmy wzgórza i lasy, prawdziwą przyrodę? To
jedna z rzeczy, które lubiłam w Denver: miało wszystkie zalety dużego miasta, ale w
odległości krótkiej jazdy samochodem były tu też lasy i góry. Po co wilk - czy nawet
wilkołak - miałby żyć na takim pustkowiu? No chyba że nie miał dokąd iść.
Ale w takim razie, skąd się tu w ogóle wziął? Nikt nie był wilkołakiem z urodzenia,
trzeba się było w niego zamienić. Ktoś musiał go zamienić, a potem zostawić samego, on
zaś przyszedł tutaj.
A może ktoś go tu umieścił, żeby trzymać go na uboczu, tam, gdzie nikt go nie znajdzie,
bo wataha nigdy tu nie przychodziła. To by znaczyło... czy Carl o nim wiedział? A jeśli nie
Carl, to kto?
- Wszystko w porządku? - spytał Cormac. - Wyglądasz, jakbyś zjadła cytrynę.
- Nie podoba mi się zapach tego miejsca. Uśmiechnął się, ale miał niespokojny,
nieprzyjazny wyraz twarzy.
- Mnie też nie.
Wysiedliśmy z samochodu. Cormac sięgnął do tyłu i wyjął kaburę z pistoletem. Przypiął
ją sobie do pasa, a potem wyciągnął strzelbę. Przewiesił przez ramię jeszcze jeden pas,
tym razem z przytroczoną ciężką sakiewką. Nie chciałam wiedzieć, co w niej jest.
Zamknęliśmy cicho drzwi i podeszliśmy do domu.
- Pójdę pierwsza. Obwącham, upewnię się, że to ten sam facet. Może się spłoszyć, jeśli
ciebie zobaczy najpierw - szepnęłam.
- W porządku - zgodził się, ale zabrzmiało to sceptycznie. - Daj mi tylko sygnał, a zacznę
strzelać.
Czemu nie poprawiło mi to samopoczucia?
Ruszyłam trochę szybciej, wysuwając się naprzód. Przez żaluzje we frontowym oknie
przeświecały poziome smugi światła. W środku słychać było jakiś głos, niski i trzeszczący -
radio nastawione na Pokrętło. Audycja skończyła się dopiero niecałe pół godziny temu.
Doszłam do ścieżki i podeszłam do drzwi. Cormac był kilka kroków za mną. Chciałam
zajrzeć przez okno, ale żaluzje były zaciągnięte.
Złapałam za klamkę i przekręciłam ją. Drzwi nie były zamknięte na zamek. Cofnęłam
rękę. Nie chciałam nikogo zaskakiwać. Zapukałam.
Cormac zszedł ze ścieżki i stanął pod ścianą tak, żeby nie było go widać od drzwi.
Zupełnie przypadkowo stanął też z wiatrem. A może nieprzypadkowo.
Czekałam całą wieczność. A przynajmniej bardzo długo. Nie chciałam wchodzić do
domu, ale nikt mi nie otworzył. Może wyszedł. Może poszedł kogoś zabić. Jeśli wejdę do
środka, przynajmniej poczuję jego zapach. Będę wiedziała, czy to ten sam facet, którego
wyczułam na miejscu zbrodni.
Otworzyłam drzwi i weszłam.
Podłoga w pokoju od frontu była odrapana i podziurawiona, jakby przesuwano po niej
sześć pokoleń mebli i jakby wychowało się tu kilka gromadek dzieci. Ale działo się to
dawno temu, w życiu kogoś innego. Na podłodze w kącie stał telewizor. Na nim
postawiono radio. To chyba Rodney, nocny didżej, puszczał ostatni kawałek. Na środku
stała kanapa, która dobrze by wyglądała na ganku jakiegoś bractwa studenckiego. Poza
tym nie za wiele. W drugim kącie stało pudło, z którego wysypywały się śmieci. Na
ścianach nie było żadnych ozdób, tylko brązowe i żółte plamy. Zastanawiałam się, gdzie
ten facet pracuje. O ile w ogóle pracuje. Brakowało tu oznak życia. Wszystko było smutne,
podupadłe, tymczasowe.
Wciągnęłam mocno powietrze przez nos. Nie tyle rozpoznałam zapach, ile raczej
wyświetliło mi się miejsce zbrodni. Krew. Ciało ofiary porzucone w alejce. Mówi się, że
zapach jest powiązany z pamięcią. Co to oznacza w przypadku wilkołaka, który ma
wyostrzony zmysł powonienia? Ożyło wspomnienie, wszystkie obrazy, dźwięki i inne
zapachy, które powiązałam z wonią tego wilkołaka, z wonią mordercy. Znów zebrało mi
się na mdłości.
Korytarz na wprost prowadził do innych pomieszczeń, pewnie do kuchni, sypialni,
łazienki. W rurach rozległ się nagły szum wody. Ktoś spuszczał wodę. Otworzyły się i
zamknęły jakieś drzwi. W korytarzu pojawił się mężczyzna i szedł w moją stronę.
Miał na sobie prosty biały podkoszulek i sprane dżinsy. Był wysoki, o budowie
robotnika: mocne ręce, szeroka pierś. Był ostrzyżony na jeża, trochę już przydługiego,
miał dwudniowy zarost. Był boso. Pachniał tak samo jak pokój, wyraźnie i nieprzyjemnie.
Na mój widok się zatrzymał. Rozszerzyły mu się płatki nosa i zaczął węszyć jak wilk.
Zacisnął pięści. Spojrzał na mnie z wściekłością i ruszył w moją stronę krokiem
drapieżnika.
Stałam prosto i pilnowałam się, żeby ani drgnąć, nie okazać słabości, którą jego wilk
mógłby uznać za zachętę do ataku.
- To ty jesteś James?
Znów się zatrzymał, jakby natrafił na mur. Zmarszczył brwi, a na jego twarzy pojawiła
się konsternacja.
- Co powiedziałaś?
To był on. Ten niski, pełen napięcia głos, bliski załamania.
- James. To ty jesteś James?
Zmrużył mocniej powieki, jakby chciał mnie wyraźniej zobaczyć. Nagle zrobił wielkie
oczy.
- Ty jesteś Kitty. - Podszedł bliżej i już myślałam, że rzuci się na mnie, żeby mnie
uściskać, ale zatrzymał się w odległości kroku, a ja ani drgnęłam. Zamachał rękami jak
opętany. - Jestem twoim wielkim fanem!
- Dziękuję - odparłam słabo. Powinnam wrzasnąć. Wrzasnąć i uchylić się, a wtedy do
środka wpadłby Cormac, wymachując bronią. Ale James mnie oszołomił.
James nie zadał żadnego z pytań, jakie sama zadałabym celebrytce zjawiającej się nagle
u mnie w domu, na przykład: jak mnie znalazłaś i co tu robisz. Zachowywał się tak, jakby
nie było w tym nic dziwnego, jakby takie rzeczy codziennie mu się zdarzały w życiu, które
sobie stworzył. W życiu, w którym nieustannie wydzwaniał do audycji radiowej
nadawanej późnym wieczorem.
Przygarbił się i skinął, jakby składał mi ukłon. Musiał się nachylić, żeby być ode mnie
niższy. O to właśnie chodziło: podporządkowywał się jak wilk wilkowi. Nie patrzył mi w
oczy. Instynkt brał w nim górę.
Przyglądałam się mu. Nie w sposób dominujący, nie żeby pokazać, kto jest górą. Raczej
ze zdumieniem, z niepokojem. Co miałam z nim zrobić? Nie chciałam, żeby mnie dotykał,
ale on był coraz bliżej, jakby chciał mnie trącić łapą i otrzeć się o mnie tak, jak czyni to
niższy w hierarchii wilk wobec wilka, którego uznaje za alfę. Cofnęłam się.
Skulił się, przycisnął ręce do ciała, w oczach miał smutek i ból.
- Nie rozumiesz - powiedział. - To... to coś wspaniałego. To coś, czego zawsze chciałem.
Możesz mi po-móc. Jesteś jedyną taką osobą, to znaczy jedną z nas, taką jak my, którą
poznałem poza... - urwał i przełknął ślinę. Zaczął szybciej oddychać.
- Poza kim, James? - Głos mi się załamał.
- Poza tą, która mnie stworzyła. Pomagała mi. Powiedziała, że mogę mieć watahę, jeśli
zabiję tamtego wilkołaka i zajmę jego miejsce. Powiedziała, że mi pokaże. Mo... mogę to
zrobić. Wiem, że mogę. Ćwiczyłem. Ale nie powiedziała mi, dokąd mam iść. Nie... nie
przychodzi do mnie już od jakiegoś czasu. Ale ty mi pomożesz, prawda? Pomagasz tylu
różnym osobom.
Zrobiło mi się niedobrze. James potrzebował pomocy, ale ja nie mogłam mu jej
zapewnić. A kto mógł? Który szpital by go przyjął? Czy dało się cokolwiek zrobić?
Oczywiście przemawiała przeze mnie ludzka natura. Przypomniały mi się słowa Cormaca:
„Zdajesz sobie sprawę, że musimy go zabić". Jako wilkołak przekroczył pewne granice. Jak
Zan. Ale co, jeśli nikt nie nauczył go żadnych zasad?
James spojrzał ponad moim ramieniem. W drzwiach stał Cormac.
- Noralle, to on? Kiwnęłam tylko głową. Cormac podniósł rękę i strzelił.
Uskoczyłam. James rzucił się do ucieczki. Myślałam, że zawróci i będzie chciał uciekać
tylnymi drzwiami. Ja bym tak zrobiła. Ale on rzucił się pod obstrzałem naprzód, minął
Cormaca, odepchnął go na bok i wypadł przez drzwi.
Cormac wpadł na framugę, ale w jednej chwili się pozbierał, wybiegł na dwór i strzelił
jeszcze dwa razy. Ręka mu nawet nie zadrżała, wzrok miał utkwiony w celu i podążał za
nim spokojnie, jakby strzelał ze statywu.
- Cholera! - Wycelował, ale James zniknął już za rogiem domu.
Pobiegłam za nim, chociaż wiedziałam, że może czekać za domem i zasadzać się na
osobę, która zacznie go gonić. Nie chciałam go stracić z oczu. Cormac biegł tuż za mną.
Na ziemi między dwoma domami leżały ubrania: dżinsy, slipy i podarta na strzępy biała
koszulka. Unosił się gęsty zapach dzikości: piżma, futra i potu likan-tropa, który przed
chwilą zmienił postać.
Rozpięłam dżinsy i zrzuciłam je z siebie na ziemię.
- Co ty robisz? - spytał Cormac, stając w miejscu. Zatrzymałam się. Nie wiedziałam, czy
dam radę.
Nie miałam wyboru.
- Kiedy się zmienię, poruszam się szybciej. Tylko w ten sposób go dogonię. - T.J. mówił,
że to może być zaleta. Zobaczymy.
Cormac otworzył usta, chciał dyskutować. Ale nic nie powiedział. Przygarbił się i
odwrócił głowę. Zdjęłam koszulkę i stanik. Powietrze było zimne, na moich ramionach
pojawiła się gęsia skórka. Ale mnie było ciepło. Miałam napięte mięśnie, już
przygotowane do biegu, bo wiedziałam, co się szykuje: wilczyca wiedziała. Zamierzałam
polować i potrzebowałam jej. Byłam gotowa. Skuliła się w środku, a ja zaczęłam się
niecierpliwić.
Cormac chciał się oddalić.
- Czekaj - powiedziałam. - Chcę, żebyś patrzył.
- Po co? - spytał ostro.
- Chcę, żebyś wiedział, jak wyglądam, żebyś przez przypadek mnie nie zastrzelił.
- Jeśli cię zastrzelę, to na pewno nie przez przypadek.
Podeszłam do niego, naga, nieskrępowana. Byłam już jedną nogą w swoim drugim
życiu, ludzkie obyczaje przestały mieć dla mnie znaczenie. Nie umiałam postąpić inaczej,
kierowała mną wilczyca.
Cofnęłam się o krok, patrząc mu w oczy.
- Masz więc okazję. Jeśli to właśnie planujesz, zrób to teraz, żebym nie musiała ciągle
się za siebie oglądać.
Nie wiedziałam, jak długo zamierzałam czekać, aż uniesie broń i strzeli mi w głowę.
Stałam z rozłożonymi rękami, zdana na jego łaskę. Wściekłość w moim wzroku
kontrastowała z całkowitą bezbronnością. Ale musiałam wreszcie się dowiedzieć, czego
chciał.
- Uważaj na siebie - odezwał się Cormac w końcu.
- Dobrze. Ty też. - Odwróciłam się i podeszłam na koniec uliczki.
- Nie walcz z nim, Kitty. Jest od ciebie większy. Znajdź go, a ja zajmę się resztą.
Kiwnęłam głową.
Wstrzymując ją w ten sposób, czułam się trochę tak, jakbym wstrzymywała oddech.
Kiedy tylko pomyślałam o wilczycy, zaczęłam się zmieniać, wraz z krwią popłynęły
przeróżne odczucia, zaczęły się budzić impulsy i instynkty, które zazwyczaj były we mnie
uśpione. Poza pełnią księżyca umiałam ją powściągnąć. Ale jeśli chciałam się zmienić,
wystarczyło zrobić wydech, wypuścić powietrze, a następny oddech należał już do niej.
Plecy mi się wygięły, wstrząsnęły mną pierwsze konwulsje. Myśleć o wodzie, pozwolić
jej spływać - na moich plecach i rękach zafalowało futro, przebiło się przez skórę jak
igiełki. Mruknęłam, odpychając ból. Potem pazury, potem zęby i kości, i mięśnie...
Otrzepuje się, mierzwiąc futro i moszcząc się w swoim ciele.
Strzyże uszami i podnosi głowę, żeby popatrzyć na niedaleką postać mężczyzny. Stoi na
dwóch nogach i pachnie niebezpieczeństwem, fizycznym bólem. Jej drugie ja rozpoznaje
broń, która może ją zabić.
Jej drugie ja rozpoznaje też mężczyznę i powstrzymuje ją od jeżenia sierści i warczenia.
- Norville?
Napięcie, niepokój, strach. Może się na niego rzucić, zabić go, jeśli będzie trzeba. Jest
słaby. Ale jego broń jest silniejsza. Pachnie ogniem.
- Jesteś tam? Wiesz, kim jestem?
W jego głosie słychać niepewność, potrzebę potwierdzenia. Odczuwa niepokój nie ze
względu na nią, ale ze względu na inne zagrożenie. Tego drugiego, samotnika, wyrzutka.
Wilczyca przypomina sobie.
Rozpoznaje w nim przyjaciela i macha ogonem.
- Jezu, nie wierzę, że to robię.
Mówi za jej plecami, bo ona już biegnie.
Szuka tego, który naruszył terytorium, wprowadził zamęt, złamał zasady. Odbiegł już
daleko, ale noc jest spokojna, ziemia czysta, więc może go wytropić, ścigać jak królika. Z
nosem przy ziemi, pędząc, pracując mięśniami, niemal lecąc, znajdzie go. Ma lekko
rozwarty pysk; smakuje językiem powietrze.
Bliżej, jest coraz bliżej. On pojawia się z przodu. Czuje dreszcz podniecenia, bo próbuje
ją zmylić, zgubić, ale ona nie daje się zwieść. Rozciąga się w biegu, pędzi i skręca
gwałtownie.
On już na nią czeka.
Rzuca się na nią, uderzając z boku. Ona nie ma czasu, żeby się zatrzymać ani go
wyminąć. On kładzie na niej łapy, zaciska zęby wokół jej gardła i przewraca się razem z
nią, ich nogi się splątują. Z głębi brzucha i gardła wydobywa się warkot.
Siła rozpędu odrzuca ją od niego, wyrywa z jego uścisku i z jego zębów, ale ona jest
oszołomiona. Potrząsa głową. On nie czeka, podrywa się i znów na nią skacze. Ona się
zapiera, odsłania zęby. Kiedy on jest już prawie przy niej, ona staje dęba, zakleszcza się z
nim przednimi łapami, kłapie zębami, żeby znaleźć dla nich cel.
Jednak on jest od niej zdecydowanie większy. Odpycha ją bez wysiłku; ona spada na
plecy, on ląduje na niej, jej gardło i brzuch są odsłonięte. Ona szarpie się i kopie, broniąc
się rozpaczliwie. On gryzie ją mocno, chwytając za przednią łapę, ona skowyczy. Odgłos
bólu doprowadza ją do szału.
Wygina ciało, zaciska zęby na jego szczęce i mocno gryzie. Smak krwi. On odsuwa się
skulony, a ona przewraca się na brzuch i rzuca do ucieczki.
Instynkt i strach każą jej uciekać. Biegnie, ale on jest szybszy. Skacze, łapie ją za tylne
nogi, przewraca. Wpija pazury w jej futro, szuka jej ciała, próbuje się w nią wbić,
przygwoździć ją do ziemi. Powraca wspomnienie nienawiści i myśl, że to nie tak. On nie
ma prawda tego robić. To wyrzutek. Ale jest silniejszy. Jeśli mu się podporządkuje, jeśli
zacznie skomleć i odsłoni brzuch, posłucha jej? Przestanie?
Raczej nie. Zabije ją.
Nie może mu na to pozwolić. Myśli też: może i jest silniejszy, ale ja jestem lepsza.
Ten drugi głos, jej dzienne ja, człowiek, mówi: jego oczy. Drap po pysku.
On wspina się na nią, szarpie za jej futro i skórę na ramieniu, szukając miękkich miejsc,
w które mógłby wbić zęby. Przygniata ją całym ciężarem ciała, unieruchamia, chociaż ona
się szamoce. Ona czeka, aż się zbliży, aż jego twarz znajdzie się przy jej szyi. Potem
atakuje.
Rzuca się na niego, rozwierając szczęki. Jego pysk jest nisko, zanurzony w jej futrze.
Zaciska zęby, jak najsilniej się da. On odsuwa się z zaskoczeniem. Uwolniona od jego
ciężaru, wykręca swoje muskularne ciało. Rzuca się na niego z zębami, szukając
odpowiedniego miejsca, gryząc, wkładając w to jeszcze więcej sity, aż napotyka na
miękkie ciało i czuje, że jego skóra ustępuje, rozrywa się.
On piszczy, cofa się. Ona nie puszcza; on ciągnie ją za sobą, uczepioną jego pyska, z
kłami wbitymi w jego oczodoły. Jej warczenie przypomina ryk.
On schyla się, zniża głowę do samej ziemi i okłada ją przednimi łapami, jakby próbował
zeskrobać ze swojego pyska błoto. Uderza pazurami, ale ból ledwie do niej dociera. On
poniżył się przed nią, zdemaskował się. Okazał strach.
Ona otwiera pysk i rzuca się mu do gardła tak szybko, że on nie ma nawet czasu
drgnąć.
Zaciska zęby, przebija skórę. Krew tryska jej do paszczy, spływa ciepłem po pysku. Kiedy
czuje, że trzyma go mocno, trzęsie nim, szarpie, rozrywa, wkładając w to całą swoją siłę.
Jest dla niej za duży, nie może nim miotać. Ale ma kawałek jego ciała, należy do niej,
gorąca krew szybko z niego wycieka. Jej smak sprawia, że kręci jej się w głowie, wpada w
ekstazę.
On przestaje się szamotać, czasem tylko kopnie, potem nic.
Jego szyja i pierś oraz jej własny pysk, szyja i pierś są pokryte krwią. Ona się oblizuje,
potem liże jego i zanurza nos w ranie, którą mu zadała. Wgryza się w nią z warczeniem.
Gryzie, szarpie, miażdży, połyka.
Ciało, które pod nią leży i na którym żeruje, przekształca się. Futro zamienia się w gołą
skórę, mięśnie miękną, kości zmieniają kształt, i nagle wgryza się już w szyję człowieka.
- Norville!
Trzask przypominający uderzenie pioruna, zapach ognia. Cofa się, odskakuje o krok,
ocenia niebezpieczeństwo. Drżą jej nozdrza.
Mężczyzna, niebezpieczeństwo, przyjaciel - stoi i celuje do niej z pistoletu, jego ręka
pachnie spalenizną. Bronią.
- Kitty! - wrzeszczy i idzie w jej kierunku, rzucając jej wściekłe wyzwanie. Ona odbiega
kilka kroków i nawraca, nie spuszczając go z oczu. Czy on nie żartuje?
Coraz bliżej rozlegają się dudniące kroki. Nadchodzi więcej ludzi, od których czuć
bronią, strachem, niebezpieczeństwem. Wszyscy do niej mierzą.
Mężczyzna krzyczy :
- Hardin, wstrzymajcie ogień! To Kitty! Jest ich zbyt wielu.
Ucieka.
Ucieka daleko, tam gdzie świat jest cichy, a zapachy spokojne. Szuka drzew,
schronienia, bezpiecznych zapachów, ale nie znajduje ich. Jest daleko od domu, to
miejsce jest obce.
Skrawek suchej ziemi w rogu pomiędzy dwoma ścianami jest niewygodny, ale do
przyjęcia. Jest ranna - czuje ból w pysku, w nodze, w ramionach, ostry ból w plecach.
Musi odpocząć. Tęskni za resztą. Powinni tu być. Powinna być przy niej wataha, żeby
czuła się bezpiecznie.
Zwija się w kłębek i wciska jak najgłębiej w legowisko.
Rozdział 11
Obudziły mnie syreny.
Spróbowałam się przeciągnąć i poruszyć, ale sparaliżował mnie ból. Jęknęłam. Czułam
się jak na totalnym kacu. Na dworze było ciągle ciemno, był środek nocy, co oznaczało, że
nie spałam zbyt długo. Potrzebowałam więcej czasu na sen i regenerację po przemianie z
wilczycy - dopiero wtedy mogłam poczuć się lepiej.
Zgięłam łokieć na tyle, żeby podłożyć go sobie pod głowę. Leżałam zwinięta w kącie
między murowaną ścianą a drewnianym płotem. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Ale
słyszałam syreny. Policję, karetki.
Pamiętałam wystarczająco dużo z tego, co się wydarzyło w ciągu ostatniej godziny, żeby
tak zupełnie nie stracić orientacji. Oblizałam zęby i poczułam krew. Na ustach też miałam
jeszcze warstwę krwi. Zwinę-łam się ciaśniej i zacisnęłam mocno oczy.
Na żwirowanej ścieżce zachrzęściły kroki.
- Norville. Śpisz?
Chociaż wcześniej w ogóle się nie wstydziłam, teraz poczułam się całkiem naga.
Podciągnęłam kolana do piersi i objęłam się, zasłaniając, ile się dało.
Kroki się zatrzymały. Spojrzałam. Cormac uklęknął nieopodal. Podał mi koc. Kiedy
wyciągnęłam po niego rękę, poczułam, jak pęka rana na plecach. Skrzywiłam się i
syknęłam.
Zarzucił mi koc na ramiona, wsunął ręce pod pachy i pomógł mi usiąść. Owinęłam się
szczelnie.
- Znalazłeś mnie - powiedziałam.
- Broczyłaś krwią.
Pokiwałam głową. Czułam krew oblepiającą mi twarz i szyję. Nie oceniłam jeszcze
swoich obrażeń. Ran, które zostały po przemianie z wilczycy. Nie upłynęło dość czasu,
żeby zdążyły się zagoić. Swędziały mnie.
Czułam smak krwi. W ustach, na gardle. Czułam ją, kiedy oddychałam, aż w żołądku.
Zakrztusiłam się, nie mogąc powstrzymać szlochu, i wszystko przewróciło mi się w
żołądku. Odsunęłam się od Cormaca i zwymiotowałam. Na purpurowo. Kawałkami mięsa.
Po kilku falach wymiotów i kilku atakach suchych torsji mogłam odetchnąć i zastanowić
się nad tym, co się stało. Oparłam głowę o mur, który był zimny i szorstki.
- Wielki zły wilkołak, co? - spytał Cormac i uśmiechnął się półgębkiem.
- Cała ja - powiedziałam słabo.
- Mówiłem, żebyś z nim nie walczyła.
- To było w obronie własnej, panie władzo.
- Możesz wstać?
Zastanowiłam się nad tym, wzięłam jeszcze kilka głębokich wdechów i zebrałam siły.
Stwierdziłam, że mogę wstać. Spróbowałam. Podkuliłam pod siebie nogi, ale kiedy
przeniosłam na nie ciężar ciała, zaczęły się trząść. Zachwiałam się, ale Cormac mnie złapał.
Rozpłakałam się. Skuliłam i płakałam, zagryzając zęby, żeby przestać, zawstydzona, że
nie potrafię po-wstrzymać wstrząsających mną spazmów. Objęłam rękami głowę, bo tylko
tak mogłam się ukryć.
Cormac mnie przytulił. Nie głaskał ani nie wydawał żadnych idiotycznych
pocieszających pomruków. Po prostu mnie przytulił, przytrzymał na kolanach i objął.
W końcu płacz ucichł. Przestałam się trząść. Zmrużyłam zapuchnięte oczy. Dostałam
czkawki, kiedy próbowałam zaczerpnąć powietrza w umęczone płuca. Płacz wcale mi nie
pomógł. Ale mogłam już położyć się spać bez obaw, że będę miała koszmary.
Czasem śniło mi się, że jestem cała we krwi, biegnę przez las, zabijam i jestem
zadowolona. Czasem nie pamiętałam, czy to był tylko sen.
- Okej?
- Nie wiem - powiedziałam słabo. Potarłam się po twarzy pokrytej brudem i pyłem.
- Chodź. Zawiozę cię do domu. - Podniósł się i tym razem, kiedy stanęłam na nogach,
utrzymały mnie. Cormac na wszelki wypadek chwycił mnie pod ramię.
Koc opadł mi do kolan. Szłam ostrożnie; byłam boso, a ścieżkę pokrywały potłuczone
szkło i kawałek metalu. Patrzyłam na swoje stopy i nie zwracałam uwagi na nic innego.
Kiedy Cormac się zatrzymał, podniosłam głowę.
Przed nami stała oficer Hardin. Odwróciła się i powiedziała coś do sześciu
umundurowanych policjantów, którzy szli za nią. Cofnęli się niechętnie. Wszyscy trzymali
w rękach broń.
Hardin schowała pistolet do kabury. Skrzyżowała ręce i popatrzyła na nas jak
nauczycielka, która przyłapała dwójkę nastolatków całujących się za trybunami. A może
to tylko ja czułam się jak nastolatka.
- Znaleźliśmy ciało z rozszarpaną twarzą. Czemu mam dziwne przeczucie, że jeśli
sprawdzę DNA tego faceta, to będzie pasować do DNA podejrzanego o zamordowanie
tamtych kobiet?
Przełknęłam ślinę. Gardło ciągle mnie bolało od powstrzymywanego płaczu.
- Bo tak będzie.
- A co z facetem sprzed pani bloku?
- To coś innego. Ale mogę już o nim porozmawiać. Tak mi się wydaje.
Zrobiła zbolałą poirytowaną minę.
- Czy to się często zdarza? Czy wilkołaki często zarzynają się nawzajem bez żadnego
powodu?
- Zawsze jest jakiś powód - skwitowałam. Dotarło do mnie, jak to zabrzmiało, więc
odwróciłam głowę. - Nie, to nie zdarza się często. - Tylko podczas walki o pozycję w
stadzie. Kiedy młody wilk, taki jak ja, zaczyna mieć o sobie wygórowane mniemanie.
- Aha. A ja myślałam, że to wewnętrzne porachunki w policji bywają nieprzyjemne.
Spojrzałam na Cormaca. Miał nieprzeniknioną minę. Byłam pewna, że to nie on wezwał
policję.
- Skąd pani wiedziała, gdzie się zjawić?
- Zadzwonił do mnie pani dźwiękowiec.
- Matt. A to drań - mruknęłam. Myślałam, że będzie miał dość rozumu, żeby się nie
mieszać w porachunki nadnaturalnych.
- Dlaczego pani do mnie nie zadzwoniła?
- Nie chciałam, żeby stała się pani krzywda.
- Jestem wzruszona. Naprawdę. A ma pani jakiś pomysł, jak mam to teraz
zaraportować? Co mam z panią zrobić?
Wzruszyłam ramionami, krzywiąc się, kiedy rana na moich plecach znów się otworzyła.
Jeśli chciałam wydobrzeć, powinnam leżeć plackiem przez kilka godzin.
- Mam zadzwonić po prawnika?
Popatrzyła na mnie ostro, jakby chciała obedrzeć mnie ze skóry. Spięłam ramiona.
Gdyby była wilkiem, uznałabym, że patrząc na mnie w ten sposób, rzuca mi wyzwanie.
Wbiłam wzrok w swoje stopy i spróbowałam wyglądać na niegroźną, drobną i mało
ważną, z metaforycznym ogonem podkulonym głęboko pod siebie.
Uniosła brodę, jakby właśnie podjęła decyzję.
- Widziałam dwa walczące ze sobą psy. Nic poza tym. Ale na Boga, następnym razem
niech pani do mnie zadzwoni.
Odeszła.
Cormac miał moje ubrania na siedzeniu w samochodzie. Włożyłam je, ale i tak
opatuliłam się kocem. Było mi zimno.
Zatrzymał się przed moim blokiem i wyłączył silnik. Musiałam się jakoś ruszyć i
wstrzymałam oddech, bo wiedziałam, jak bardzo będzie boleć.
Kiedy złapałam za klamkę, Cormac powiedział:
- Mam iść z tobą?
Pytanie było znaczące i miało oczywisty podtekst. Nie byliśmy parą na pierwszej
randce, starającą się wybadać teren i sprawdzić, czy wieczór się trochę przedłuży: on nie
zastanawiał się, czy go zaproszę, a ja nie zastanawiałam się, czy powinnam. Ale coś było
na rzeczy. Może Cormac chciał dostać drugą szansę. Może ja chciałam mu ją dać.
Musiałam się zastanowić, jak bardzo byłam ranna - ale jeśli byłam na tyle ranna, żeby
potrzebować pomocy, zapewne byłam za bardzo ranna, żeby dawać mu drugą szansę.
Może tylko chciał być miły. Ale po co miałby być miły, gdyby nie chciał drugiej szansy?
Lub też, co najbardziej prawdopodobne, nadinterpretowałam całą sytuację. Bolała
mnie głowa i chciałam wziąć prysznic. I przespać się. Co oznaczało, że nie będzie drugiej
szansy.
Ale on wyłączył silnik, jakby naprawdę chciał wejść na górę.
- Poradzę sobie. - Otworzyłam drzwi i wyszłam na chodnik. Zostawiłam koc na
siedzeniu. - Dzięki. Dzięki za wszystko. Pewnie jestem już teraz twoją podwójną
dłużniczką.
Wzruszył ramionami.
- Dzięki tobie zaoszczędziłem kulkę. Spuściłam głowę, kryjąc uśmieszek.
- Nie jesteś na mnie zły, że wyręczyłam cię w robocie?
- Tylko wilk może tak pomyśleć, skoro wkoło jest pełno roboty. - Odpalił samochód.
Silnik zaryczał, po czym wyrównał rytm. - Pilnuj się.
- Dobra. Ty też. - Zamknęłam drzwi. Odjechał.
Idąc do bramy, zastanawiałam się, czy nie powinnam była jednak poprosić Cormaca,
żeby poszedł ze mną. Miał broń i nie był ranny. Tutaj T.J. zabił Zana.
Co jeszcze czyhało na mnie w ciemnościach? Na pewno nie samotnik. Już nie.
Zabiłam samotnika. Zabiłam go sama. Powinnam się przez to poczuć na tyle silna, żeby
nie bać się żadnych ciemnych uliczek, żeby już nigdy niczego się nie bać. Wilczyca mogła
odważnie unieść głowę, wyprostować ogon.
Ale ja byłam zmęczona. Zmęczona, smutna i chora. Nawet wilczyca siedziała cicho.
Nawet ona miała dość.
Za każdym krzakiem i za każdym rogiem czaił się potwór, który chciał mnie zaatakować.
Czułam mrowienie w rękach i na szyi. Ciągle oglądałam się za siebie.
James powiedział, że chciała dać mu watahę. Stworzyła go i chciała, żeby zabił samca
alfa.
Meg. To na pewno ona. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Co ona sobie myślała, biorąc
tego faceta pod swoje skrzydła? Naprawdę chciała, żeby został przywódcą stada? Musiała
stwierdzić, że jest silny, na tyle silny, żeby pokonać Carla. Ale James by się nie utrzymał.
Nie miał zdolności przywódczych - ostatecznie płaszczył się nawet przede mną. Wataha
rozniosłaby go na strzępy. Meg musiała to sobie uświadomić, zmienić zdanie i go
porzucić.
Tego było za wiele. Mogłam się tego spodziewać. Ciągle bolało. A jednocześnie
wyraźniej zobaczyłam, co powinnam zrobić.
Nadal tam była. Kogo następnym razem na mnie naśle? A może sama się zjawi? Nawet
jeśli zabiłam Ja-mesa, to na pewno nie byłam już dziś w stanie walczyć.
Może czekała u mnie w mieszkaniu. Poczłapałam na górę po schodach, trzymając się
blisko ściany. Głowa mi pękała od usilnego nasłuchiwania. W budynku było cicho.
Oddychałam szybko, węszyłam, szukałam zapachu sygnalizującego zagrożenie. Gdyby
niedawno przechodził tędy jakiś wilkołak, powinnam go wyczuć. Gdyby ktoś szedł tędy z
bronią, powinnam wyłapać zapach smaru i stali.
Ale nie było nic poza wonią starych mieszkań: potu i starych ścian z gipsowej płyty.
Doszłam do swojego mieszkania. Drzwi były zamknięte. Jakimś cudem w kieszeniach
dżinsów ciągle miałam klucze. Chciałam wsunąć klucz do zamka i przekręcić bezszelestnie.
Nie udało się. Zgrzyt metalu zabrzęczał mi w głowie. Zaczęłam nasłuchiwać odgłosów z
mieszkania, zastanawiając się, czy ktoś wszedł do środka i na mnie czekał. Dalej nic.
Kiedy otwierałam drzwi, serce podeszło mi do gardła.
W domu było pusto.
Przeszukałam każdy zakamarek, nawet szafki tak małe, że nie zmieściłby się w nich
szczur. Sprawdzi-łam wszystko. Zamknęłam za sobą drzwi i opuściłam rolety. Potem
siadłam na podłodze i zakryłam twarz, powstrzymując się jednocześnie od histerycznego
śmiechu i płaczu z bezsilności. Ostrożność zamieniła się w paranoję,, a ja byłam tym
wykończona.
Skuliłam się na podłodze i przez dziesięć minut się zastanawiałam, czy najpierw uciąć
sobie drzemkę, czy wziąć prysznic. Drzemka, prysznic, drzemka, prysznic. Swędziało mnie
całe ciało, więc stwierdziłam, że najpierw potrzebny mi prysznic. Cuchnęło ode mnie jak z
rynsztoka.
Kiedy doszłam do łazienki, zmieniłam zdanie i uznałam, że w pierwszej kolejności
muszę umyć zęby. Umyłam je pięć razy. Dwa razy oczyściłam je nitką. Nie przyglądałam się
zbyt dokładnie wypluwanym kawałkom.
Obudziłam się. Późne słońce zaglądało przez szpary między roletami. Przeciągnęłam się,
rozciągnęłam plecy, napięłam ręce i nogi i uśmiechnęłam się, bo choć byłam cała sztywna,
nic mnie nie bolało. Na plecach nie otwierały się żadne rany.
Przez chwilę nie chciałam się więcej ruszać, bo wtedy musiałabym postanowić, co dalej.
Meg przekroczyła wszelkie granice.
T.J. nie odbierał telefonu. Nie odbierał od ładnych paru dni. Był daleko, uciekał przed
policją i nie mogłam go wezwać na pomoc.
Jazda autobusem do Meg była znacznie mniej przyjemna niż przejażdżka motorem T.J.-
a.
Poza tym dłużej trwała, co oznaczało, że miałam sporo czasu do namysłu.
Nie posiadałam żadnych dowodów. Mogłam opowiedzieć Carlowi o tym, co się stało
wczoraj w nocy, ale nie miałam pewności, że cokolwiek z tym zrobi. W końcu w ogóle nie
zareagował, kiedy Meg spiskowała z Arturo, żeby mnie zabić, chociaż miał na to
niepodważalne dowody. Ale z drugiej strony sam podsunął mi pomysł, żebym stanęła z
nią do walki. A tak właściwie, żebym ją zabiła. Zajęła jej miejsce. Ale ja nie chciałam być
samicą alfa.
Układ sił w watasze opierał się na dwustronnej relacji. Osobniki alfa, Carl i Meg,
wymagały ode mnie bezwzględnej lojalności i oddania, natomiast ja wymagałam od nich
poczucia bezpieczeństwa. Od dłuższego czasu nie czułam się bezpiecznie. Dla Carla
najwyraźniej ważniejsze było wspieranie Meg niż moje bezpieczeństwo. Zniknęło całe
moje zaufanie. Zawaliły się fundamenty.
Chociaż czułam się na tyle pewna siebie, że mogłam zmierzyć się z Meg, nie sądziłam,
że dam radę zmierzyć się z obydwojgiem. Nie w pojedynkę.
Musiałam im powiedzieć o wydarzeniach z zeszłej nocy, a to najprawdopodobniej
doprowadzi do walki. Ich cierpliwość do mnie pewnie już się wyczerpała i nie byłaby to
zwykła walka mająca pokazać mi moje miejsce. Może Meg będzie sama w domu.
Tak strasznie, strasznie brakowało mi T.J.-a.
Dotarłam do ich domu. Drzwi frontowe były zamknięte. Nikogo nie zastałam.
Meg miała pracę. Całkiem nieźle pozorowała normalne życie, pracując jako
zaopatrzeniowiec w magazynie. Opłacała z tego dom, samochód i inne wydatki. Carl nie
pracował. Najwyraźniej Meg jeszcze nie wróciła, a Carla nie było.
Tylne drzwi też były zamknięte. Usiadłam pod ścianą na patio i zapatrzyłam się na
wzgórza, na pojedyncze drzewa, które stopniowo gęstniały, aż zamieniły się w lasy. Słońce
świeciło prosto na mnie. Ciepłe, leniwe popołudnie, zapach sosen na lekkim wietrze.
Zamknęłam oczy, bo chciałam się zdrzemnąć. Jeśli nie będę za dużo myśleć, może uda mi
się nawet czerpać przyjemność z tej chwili.
Wyczułam jakiś zapach, słaby ślad na wietrze, znajomy smak wilka, watahy. Osłoniłam
oczy i się rozejrzałam. Ktoś tu był. Nie za blisko. Rozejrzałam się po wzgórzach, ale nic nie
dostrzegłam, nawet najmniejszego ruchu. Po chwili zapach zniknął. Pewnie to tylko echo,
cień. Wszędzie tu czuć było watahę.
Zza domu wyszedł Carl. Zatrzymał się, kiedy mnie zobaczył, zacisnął pięści i przygarbił
ramiona, nastroszył się. Spojrzałam na niego i znów zwróciłam twarz do słońca, by się
wygrzewać.
- Cześć, Carl.
- Na co patrzysz? - spytał podejrzliwie, jakby sądził, że coś ukrywam.
- Nie wiem. Myślałam, że coś widziałam. Może T.J.-a.
Carl odprężył się trochę i podszedł bliżej. Oparł się o ścianę, stając nade mną.
- Nie widziałem go od paru dni. Lubi się włóczyć. Myślałem, że może ty wiesz, gdzie jest
tym razem.
- Ukrywa się. Policja go szuka za zabójstwo Zana.
- Zan nie żyje? - spytał po chwili Carl. Spojrzałam na niego. Myślałam, że T.J. wszystko
mu powiedział.
- Nie wiedziałeś?
- Meg powiedziała mi, że odszedł. Pobiegł. Myślałem, że może Zan i T.J. pobiegli razem.
- Chrząknął sugestywnie, podkreślając słowo „razem". Jezu, nawet gdyby Zan zdradzał
takie skłonności, T.J. miał lepszy gust.
- Meg kłamie.
- Po co T.J. miałby go zabijać?
- Zan mnie zaatakował. T.J. mnie bronił.
- Po co Zan miałby cię atakować? - spytał.
- Mówisz serio? Naprawdę nie masz zielonego pojęcia, co się dzieje w twojej watasze?
Carl spiął ramiona, zjeżył się. Po chwili wypuścił z westchnieniem powietrze i się
przygarbił.
- Co ja mam z tobą zrobić?
Objęłam się za kolana i zapatrzyłam na skąpane w złotym słońcu wzgórza. Cienie drzew
wydłużyły się i zaczęły pełznąć w moją stronę.
- Muszę porozmawiać z Meg. Nie wiem, co masz zrobić. Albo nie będziesz się wtrącać,
albo staniesz po stronie Meg. Nie wiem.
- Możesz pokonać Meg?
- Mogę spróbować.
- A potem zajmiesz jej miejsce.
- Nie. Nie chcę zajmować jej miejsca. - Chciałam mieć własne miejsce; jak miałam mu to
wytłumaczyć?
- Nie mogę sam przewodzić watasze. - W jego głosie słychać było jakby panikę.
- Może się nauczysz.
- Dlaczego nie chcesz nawet rozważyć takiej możliwości? - spytał ze ściśniętym gardłem.
- Bo nie potrzebuję watahy. Mam własne życie. -Samotna wilczyca. Dam radę. - To jak,
staniesz po jej stronie czy nie będziesz się wtrącać?
. Wsunął ręce do kieszeni dżinsów i odwrócił głowę. Uświadomiłam sobie, że Carl wcale
nie był taki stary. Miał może trzydzieści cztery, trzydzieści pięć lat. Nie wiedziałam, jak
długo był wilkołakiem. Brakowało mu dojrzałej pewności siebie. Ile wysiłku musiał
wkładać w granie twardziela, zachowanie pozorów dominacji niezbędnych, żeby mógł nad
wszystkim panować? Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, że pewność siebie nie
przychodziła mu naturalnie. Nie tak jak Cormacowi.
- Chcesz na nią zaczekać w środku?
- Wolę chyba na dworze.
Poszedł znów na drugą stronę domu.
Niedługo później wyszedł tylnymi drzwiami. Była z nim Meg. Stanęli obok siebie i
spojrzeli na mnie z góry. Powinien mnie boleć tyłek od tak długiego siedzenia na betonie.
Ale to naprawdę było ładne popołudnie. W powietrzu wyczułam wieczorny chłód. Było mi
dobrze.
- Cześć, Meg. Powiedz mi coś o Jamesie - powiedziałam, nie odwracając się.
Chwila ciszy, która zapadła, zanim odpowiedziała, była trochę za długa.
- O kim?
- O Jamesie. O samotniku.
- Kitty, o czym ty mówisz? - odezwał się Carl.
- Meg najwyraźniej sporo przed tobą ukrywała. Chyba znalazła sobie kogoś, kto
wyglądał na silnego i twardego, zamieniła go w jednego z nas i zaczęła go sobie
przysposabiać, żeby cię zastąpił. Nie chciała sama z tobą walczyć. Tamten zostałby alfą,
ale to jej wszystko by zawdzięczał. Tylko że ten koleś miał świra. Był niestabilny. Nie
mogła nad nim zapanować. Porzuciła go, a on zaczął zabijać. Nie podobało jej się, że
rozmawiam o tym z policją; może się bała, że się wszystkiego domyślę, że wyczuję jej
zapach i powiążę ją z samotnikiem. Więc kazała Zanowi się mnie pozbyć. Szkoda, że nie
wypaliła cała ta intryga z Arturo i że Cormac mnie nie zabił. Wszystkim ułatwiłoby to
życie. Myślę, że chciała się mnie pozbyć już od jakiegoś czasu, od kiedy przyszło jej na
myśl, że mogę jakoś zagrażać jej pozycji.
- Gdzie teraz jest ten cały James? - Carl patrzył na mnie, nie na Meg.
Ale ja spojrzałam jej prosto w oczy.
- Zabiłam go.
- Nie wierzę ci - rzuciła Meg. Bingo. Miałam ją.
- Ale w co dokładnie? W to, że ten facet istnieje, czy w to, że dawna malutka Kitty była
w stanie go zabić? - Wstałam, nie podpierając się rękami. - Rozszarpałam mu gardło, Meg.
Mam ci powiedzieć, jak smakował? Mam ci pokazać?
Mówiłam zdecydowanie zbyt śmiało. Zaczęłam gadać jak Carl. Było już zdecydowanie za
późno, żeby się wycofać.
Meg stanęła za Carlem.
Rozgrzały mnie emocje, wzdłuż kręgosłupa przeszedł mi dreszcz. Nawet jej jeszcze nie
dotknęłam, a ona już się bała. Mnie. Wystarczyłoby teraz, żebym na nią chuchnęła, a ona
zaczęłaby wrzeszczeć. Zmrużyłam oczy i się uśmiechnęłam.
To dlatego Carl lubił być agresywny. To tak jest być silnym.
- Jeśli pragniesz mojej śmierci, Meg, dlaczego sama nie rzucisz mi wyzwania i nie
staniesz do walki? Nie masz odwagi? - Okrążyłam Carla i zaczęłam się do niej zbliżać. Ona
też się przesunęła, pilnując, żeby Carl był cały czas między nami.
- Dość tego, Kitty - uciął Carl.
- Nie. Wyzywam ją. Chcę jej rzucić wyzwanie. Co ty na to, Meg?
Patrzyła na mnie.
- Chyba oszalałaś.
- Jestem wkurzona i tyle! Co ty do cholery sobie myślałaś, zadając się z tym facetem?
Meg nadal ani nie zaprzeczyła, ani nie potwierdziła. Nie odezwała się ani słowem.
Dojdzie do tego. Czułam to napięcie w powietrzu, nasze skrzyżowane spojrzenia. Krew
buzowała mi w żyłach; czułam, jak puls dudni mi w głowie. Miałam ściśnięte gardło,
powstrzymywałam się od warczenia. Meg zacisnęła pięści, szykowała się.
Nagle Carl stanął między nami.
- Nie pozwolę ci na to. Uspokój się, Kitty. Natychmiast.
- A czemu niby miałabym cię słuchać? Gdzie byłeś za każdym razem, kiedy ktoś
próbował mnie zabić? Jesteś do niczego, Carl! Nic ci nie jestem winna!
Carl zrobił kilka kroków w moją stronę. Był cały sztywny, miał lekko zgięte ręce,
przygotowane do ciosu.
Chociaż bardzo chciałam się wycofać, nie zrobiłam tego. Nawet moja wilczyca nie
skuliła się, kiedy się zbliżył. Nawet ona była za bardzo wściekła.
- Nie chcę z tobą walczyć - powiedziałam ze ściśniętym gardłem. - Pozwól mi rzucić jej
wyzwanie, Carl. Myślałam, że chcesz, żebym to zrobiła.
Zatrzymał się i zerknął za siebie.
Meg odwróciła się ode mnie z wyrachowaniem w oczach i lekkim uśmiechem. Podeszła
do Carla, po-łożyła mu rękę na plecach i przytuliła twarz do ramienia. Spojrzała na mnie,
bezpieczna przy jego ciele, po czym zamknęła oczy i otarła policzek o jego bark, wzięła go
za rękę, przylgnęła do niego.
Okazała mu uległość. Oddała się w jego ręce; więc on musiał ją chronić. Prosiła go w ten
sposób, żeby stanął za nią do walki.
Z niedowierzania otworzyłam usta.
- Zawsze byłaś taką suką? To było głupie pytanie.
- Znam swoje miejsce - powiedziała. Nachyliła się powoli i uklękła u stóp Carla. Złapała
go za nogę i przycisnęła twarz do jego uda.
A Carl, niepewny przywódca, dał się na to nabrać. Zrobił się wielki, urósł o kilka
centymetrów w każdą stronę, wypiął pierś i uniósł ręce, szykując się do walki.
Litości.
- Daj spokój, Carl - wycedziłam. - Ona się zgrywa. Boi się, że naprawdę ją pokonam.
- Skoro wyzwałaś moją samicę, musisz walczyć ze mną.
- A co z tym wszystkim, co zrobiła? Z tym, że dała Arturo zdjęcia, że nasłała na mnie
Zana, a to i tak małe piwo w porównaniu z tym, jak wykorzystała Jamesa. Chciała cię
zabić! Jak możesz ją po tym wszystkim chronić?
- Nie powiedziała, że to ona stała za Jamesem.
- Ale też nie zaprzeczyła.
Oboje spojrzeliśmy na Meg. Może jeszcze uda mi się z tego wywinąć.
Meg, skruszona jak dziewczynka ze szkółki niedzielnej, pochyliła głowę tak, że włosy
opadły jej na twarz, i powiedziała:
- James to był błąd. To się już nigdy więcej nie powtórzy. Przepraszam.
To był zasadniczy powód, dla którego nigdy nie mogłabym zająć miejsca Meg. Nie
umiałam się tak płaszczyć. Już nie. Carl potrzebował kogoś, kto będzie się płaszczył u jego
stóp.
Słońce w końcu schowało się za wzgórza. Wszystko zasnuł cień. Niebo przybrało
intensywny granatowy odcień, kolor aksamitu, kolor snów. To był ten baśniowy błękit z
krainy elfów, o którym pisał Dunsany. Miałam wrażenie, że wystarczy krok, a znajdę się w
innym świecie, w magicznym miejscu, w którym nie ma bólu. W którym nikt nikogo nie
krzywdzi. W świecie, w którym przeżywane przygody mają wymiar symboliczny i
pozwalają zdobyć mądrość, dojrzałość lub przynajmniej jakiś skarb. Na przykład gadającą
gęś.
W moim świecie było mnóstwo magii. Nie robiła na mnie żadnego wrażenia.
Wzruszyłam ramionami.
- No cóż, Carl. Możesz oczywiście przy niej zostać. Ważne, żebyś wiedział, jaka jest
naprawdę. Byłam gotowa, kiedy się na mnie rzucił.
Rozdział 12
Carl skoczył na mnie z wyciągniętymi rękami i rozcapierzonymi palcami, chcąc zacisnąć
mi je na szyi. Schyliłam się i odturlałam. Poznałam wszystkie te wymyślne ruchy, dzięki
którym można wywrócić szarżującego przeciwnika czy wykorzystać pęd większego
napastnika i sprawić, że poleci głową naprzód na ziemię. Ruchy te sprawdzały się jednak
znacznie lepiej w sali gimnastycznej wyłożonej matami, gdzie miałam dość czasu na
ćwiczenia.
Teraz udało mi się tylko wywinąć poza zasięg jego rąk. Złapałam go i szarpnęłam za
nogawki dżinsów. Zachwiał się, ale nie przewrócił. Odczołgałam się na czworakach, po
czym odwróciłam się w jego stronę i czekałam przyczajona.
Carl nie bardzo się spieszył. Zdjął koszulę, odsłaniając umięśnioną, potężną klatkę, i
zaczął mnie okrążać, wydając z gardła głuche pomruki.
Znacznie lepiej poradziłabym sobie pod postacią wilczycy, z pazurami, zębami i
brakiem zahamowań. Ale gdybym zaczęła się zmieniać, zaatakowałby mnie.
Może nie musiałam się całkiem zmieniać. Mogłam wypuścić z siebie odrobinę wilczycy,
zyskać wystarczająco dużą przewagę, żeby się bronić. Zaczęłam warczeć. Najpierw
zaatakuję Carla, potem Meg.
Spięłam się i wykonałam taki ruch, jakbym miała skoczyć. Szarpnęłam się do przodu i
spowodowałam jego reakcję. Rzucił się na mnie, jakby sądził, że się ze sobą zderzymy. W
zderzeniu czołowym byłby górą. Ale ja uchyliłam się, kolejny raz unikając jego ataku.
Przeleciał tuż obok mnie. Poczułam żar jego krwi, pot zraszający mu ciało.
Kiedy wyciągałam do niego ręce, rosły mi już pazury. Zgięłam palce i chlasnęłam go
mocnym ruchem ręki. Natrafiłam na ciało i zobaczyłam tryskającą krew.
Warknął, wydając z siebie dźwięk przypominający rozłupywane drewno, zwinął się z
niespodziewanego bólu. Okręcił się, odsunął trochę i złapał za bok. Rozcięłam mu skórę
na lewym boku, pod żebrami. Nie mam pojęcia, jak głęboko. Był chyba bardziej wściekły
niż ranny, twarz wykrzywiła mu się, a oczy zapłonęły.
Nagle ktoś złapał mnie za szyję i pociągnął w tył. Meg.
Założyła mi nelsona, lewą ręką ciągnąc swoją prawą, którą owinęła mi wokół szyi.
Zakrztusiłam się, nie mogąc złapać powietrza, kiedy miażdżyła mi gardło. Ciągnęła mnie,
dopóki nie przewróciłam się na plecy i prawie się na niej nie położyłam. Zaczęła mnie
dusić.
Uderzyłam ją po rękach, po czym sięgnęłam do tyłu, żeby podrapać ją po twarzy.
Panika sprawiała, że trudno mi było zachować postać człowieka. Ze strachu miałam
ochotę się złamać, bo wilczyca potrafiła uciekać szybciej niż ja. Walczyłam zarówno z nią,
jak i z samą sobą - chciałam się jej wyrwać, a jednocześnie pozostać we własnym ciele.
- To by było chyba na tyle. Sam chcesz ją wykończyć, czy ja mam to zrobić? - odezwała
się przy moim uchu sztucznie słodkim głosem. Spojrzała na Carla.
Ręce Carla zaczęły grubieć, a pazury rosnąć. Podszedł do mnie. Miałam wystarczająco
dużo czasu, żeby pomyśleć, jaką głupotą z mojej strony było to, że nie pilnowałam tyłów.
Sądziłam, że mogę się zmierzyć z obydwojgiem naraz. Takie były skutki jednej wygranej
walki. Zaczęłam się uważać za jakiegoś cholerne-go Cezara.
Ciągle wpijałam pazury w ręce Meg. Moje dłonie były całe we krwi; rozszarpywałam ją
na strzępy. Ale nie puściła mnie. Miała zamiar mnie tak trzymać, dopóki Carl ze mną nie
skończy. Jęknęłam, choć naprawdę bardzo chciałam się powstrzymać.
Miałam nadal wolne nogi. Kopnę go. Będę walczyć do końca.
Nagle Carl zamarł z głową odwróconą do tyłu. Pojawił się jakiś cień, wysunął się z
gęstniejącej ciemności i stanął przy jego boku.
T.J. trzymał Carla za szyję. Jego paznokcie - za grube jak na ludzkie, prawie pazury -
wpiły się w szyję większego mężczyzny. Wystarczyło, żeby T.J. ścisnął mocniej i pociągnął,
a rozszarpałby Carlowi gardło. Był nagi, jakby dopiero co przemienił się z wilka. Mówił, że
ucieknie na wzgórza. Najwyraźniej nie odbiegł za daleko. Wrócił.
- Puść ją, Meg. Bo oboje przegramy - rozkazał. Meg rozluźniła trochę uścisk na mojej
szyi. Nie na tyle jednak, żebym mogła się wyrwać. Ale przynajmniej mogłam złapać
oddech.
- Chociaż z drugiej strony - powiedziała - to może być szansa dla nas obojga. Każde z
nas wykończy swojego rywala, a wataha będzie nasza.
Czy ona naprawdę aż tak nienawidziła Carla? Co on takiego w niej widział, że ciągle jej
bronił? Znałam odpowiedź na to pytanie. Przypomniało mi się: kiedy zobaczyłam ją po raz
pierwszy, była dziką boginią, która roztaczała wokół siebie aurę siły. Była piękna.
T.J. zachichotał i uśmiechnął się półgębkiem.
- Nie jesteś w moim typie. - Potem spojrzał na Carla, a uśmiech zniknął z jego twarzy. -
Nie jesteś zbyt dobrym przywódcą watahy, Carl. Agresja nie na wiele ci się zdała. Może
mógłbym coś na to zaradzić.
- To nie jest uczciwa walka - wycedził Carl przy-duszonym głosem.
- To też nie. - T.J. kiwnął głową na mnie i na Meg.
- Gdybyś naprawdę chciał mnie zabić, już byś to zrobił.
Przez chwilę myślałam, że T.J. rozszarpie mu gardło. Odczekał kilka strasznych sekund,
po czym po-wiedział:
- Masz rację. Chcę się dogadać. Pozwól mnie i Kitty odejść. Znikniemy stąd. Odejdziemy
z tego terenu na zawsze i nie będziesz już więcej musiał się nami przejmować. Możesz
dalej odstawiać swoją szopkę tak długo, jak zechcesz.
Z jednej strony to był wspaniały plan. Ocalę skórę, nie będę musiała już walczyć. Nie
obchodziło mnie nic poza tym, żeby wreszcie poczuć się bezpiecznie. Ale ciągle miałam
niezałatwione porachunki z Meg, z tą fałszywą zdzirą. Miałam tu też swoje życie. Pokrętło,
audycję, a nawet przyjaciół. Watahę. Watahę, która w tym czasie przestała się liczyć. Ale
nie chciałam wyjeżdżać. Nie powinnam być do tego zmuszona.
Zdałam się na T.J.-a. Zyskał teraz status samca alfa. Nie było na świecie nikogo, komu
bardziej bym ufała i przy kim czułabym się bezpieczniej.
Carl dyszał ciężko, ale T.J. nie rozluźnił uścisku.
- Dobra. Puść ją, Meg - odezwał się w końcu Carl.
Meg spojrzała z wściekłością na T.J.-a i zwolniła uchwyt. Kiedy odsunęła rękę od mojej
szyi, wyrwałam się z jej uścisku i odsunęłam na bok. Wstałam i cofnęłam się gotowa do
ucieczki. Ręce i pazury zmieniły się w ludzkie, wilczyca odchodziła. Kiedy tylko T.J. znajdzie
się przy mnie, uciekniemy i nie będziemy się za siebie oglądać.
T.J. puścił Carla. Obaj zrobili krok w tył, odsuwając się od siebie.
Nagle Carl zaatakował. Ostatecznie był ulepiony z tej samej gliny co Meg. Idealnie się
dobrali.
Carl okręcił się na jednej nodze i zamachnął, zadając potężny, podcinający cios
rozcapierzonymi pazurami. T.J. cofnął się, ale niewystarczająco szybko. Carl nie rozpruł
mu brzucha, jak zamierzał, ale trafił T.J.-a w brodę, sprawiając, że głowa mu odskoczyła i
poleciał do tyłu. Z rozcięć na twarzy trysnęła krew.
Wrzasnęłam, co zabrzmiało prawie jak skowyt.
Kiedy się rzuciłam, żeby pomóc T.J.-owi, Meg podbiegła do mnie. Najwyraźniej będę
jednak miała okazję załatwić nasze babskie sprawy.
Schyliłam się i zaatakowałam, chwytając ją w pasie, zanim zdążyła mnie złapać.
Natarłam na nią z brutalną siłą, z której sama nie zdawałam sobie sprawy, podniosłam ją
na ułamek sekundy, wytrącając w ten sposób z równowagi, po czym uderzyłam nią o
ziemię. Spadłam na nią i przygniotłam do ziemi.
Dość drażnienia się, dość zabawy, dość litości. Przycisnęłam przedramię do jej szyi i
oparłam się na nim całym ciężarem ciała. Meg zaczęła się krztusić, oddychać chrapliwie,
świszczeć. Moja twarz znalazła się o kilka centymetrów od jej twarzy. Meg kłapnęła
zębami i warknęła, jej wilczyca wyrywała się z jej ciała.
Spoliczkowałam ją. Moje pazury rozharatały jej twarz, rozdarły policzek. Znów miałam
pazury; nawet ich nie poczułam. Z mojej piersi wydobywał się dziwny dźwięk, nie do
końca warkot, raczej odgłos bólu, wściekłości i beznadziei. Nienawidziłam jej.
Nienawidziłam tego wszystkiego.
Moją uwagę odwrócił żałosny pisk, trochę ludzki krzyk, a trochę wilczy skowyt bólu.
Spojrzałam na porośnięty krzakami ogród za patio. Cienie, na tle ciemniejącego nieba
widziałam tylko ciemne kształty. Poczułam wiatr poruszający drzewami. Wyczułam zapach
drzew, deszczu, watahy, terytorium, wilków i krwi. Do gardła spłynął mi cierpki smak krwi.
Mnóstwo krwi i towarzyszący jej smród odchodów.
Na ziemi leżały skulone dwie postacie. Jedna z nich wstała, odwróciła w naszą stronę
swoje szerokie barki i brodatą twarz. Carl. Druga postać leżała twarzą do ziemi,
nieruchomo. Zagryzłam wargi i jęknęłam.
Nigdy nie poruszałam się aż tak szybko. Zapomniałam o Meg i podbiegłam do T.J.-a.
Carl, z prawą ręką zakrwawioną aż po łokieć, chciał mnie złapać, ale uchyliłam się,
wyminęłam go i przypadłam do ziemi obok leżącego na brzuchu T.J.-a. Leżał na wpół
zwinięty, jedną rękę miał wciśniętą pod siebie, jakby próbował się podnieść, a drugą
obejmował się za rozpruty brzuch. Przytrzymywał lśniące wnętrzności, dziwne fragmenty
tkanki - swoje organy - które napierały na rozcięcia sięgające aż do klatki piersiowej. Z
rany wypływała tętnicza krew.
Regenerowaliśmy się szybko wyłącznie wtedy, gdy udało nam się przeżyć mimo
zadanych ran.
Położyłam się na ziemi obok niego, zagryzając zęby, żeby nie było słychać, że płaczę.
Dotknęłam jego twarzy.
- T.J., T.J. - powtarzałam. - Zbliżyłam swoją twarz do jego i zetknęłam się z nim czołem.
Chciałam, żeby wiedział, że jestem przy nim. - T.J.
Wydobył z siebie jakiś dźwięk, pomruk, który zamienił się w westchnienie. Miał
zamknięte oczy. Poru-szał ustami, a ja nachyliłam się jeszcze bliżej. Nawet jeśli próbował
coś powiedzieć, nic nie usłyszałam. Nasłuchiwałam następnego westchnienia, oddechu,
ale już się nie pojawił. Zawołałam go po imieniu, mając nadzieję, że mnie słyszy. Mając
nadzieję, że dzięki temu będzie mu choć trochę lepiej. Wplotłam palce w jego włosy i
przytrzymałam go.
Cały czas miałam... nadzieję.
Carl stanął nagle nad nami. Nie bałam się; nie byłam nawet zła. Straciłam nadzieję.
Zalałam się łzami rozpaczy.
Popatrzyłam na niego i wyrzuciłam z siebie:
- Był twoim przyjacielem!
Carl cały się trząsł; drżały mu ręce.
- Nie powinien był rzucać mi wyzwania.
- Nie rzucił ci wyzwania! Chciał odejść! - Obnażyłam pogardliwie zęby. - Jest wart sto
razy więcej niż ty. To, że go zabiłeś, tego nie zmieni.
Meg stanęła przy Carlu i popatrzyła na nas z góry. Była w strasznym stanie, jej twarz i
ręce ociekały krwią. Nie wygrałaby ze mną. Ale stając przy Carlu, zachowywała pozory,
jakby miała zwyciężyć.
- Wykończ ją. Zostaw ją z nim - odezwała się, cedząc słowa.
Spojrzałam Carlowi w oczy. Nie spuszczałam z niego wzroku dłuższy czas. On też
wyglądał na zrozpaczonego. Jakbyśmy oboje myśleli, że wszystko mogło potoczyć się
inaczej. Że wszystko powinno potoczyć się inaczej. Zaczynając od tego, że tamtej nocy w
ogóle nie powinnam stać się jedną z nich.
Pokręcił powoli głową.
- Nie. Ona już nie będzie walczyć. - Kiedy Meg chciała zaprotestować, złapał ją za kark, a
ona znieruchomiała. Carl odezwał się do mnie: - Masz jeden dzień na to, żeby wyjechać z
miasta. Masz się wynieść z mojego terytorium.
Mógł sobie zatrzymać swój teren.
Zanim wstałam, wsunęłam nos we włosy T.J.-a i wzięłam głęboki wdech, żeby
zapamiętać jego zapach. Smar i benzynę z jego motoru, żar z jego kuchni. Mydło, kurtkę,
delikatny zapach papierosów, mocniejszy zapach sosen. Jego wilka, spoconego i dzikiego.
Pachniał jak wiatr na obrzeżach miasta.
Wyprostowałam się i odwróciłam głowę. Nie oglądać się za siebie.
Carl odezwał się nienawistnym i zjadliwym głosem:
- T.J. zapłacił za twoje życie. Pamiętaj o tym. Stłumiłam szloch i rzuciłam się do biegu.
Epilog
Witam ponownie w Nocnej godzinie. Mamy czas na jeszcze kilka telefonów z pytaniami
do mojego dzisiejszego gościa, senatora Josepha Duke'a z Partii Republikańskiej z
Missouri. Evanie z San Diego, jesteś na antenie.
- Cześć - zaczął Evan. - Panie senatorze, po pierwsze chciałbym podziękować za to, że
jest pan jednym z niewielu przedstawicieli naszego rządu, którzy są gotowi walczyć o
swoje przekonania...
Jęknęłam w głębi duszy. Rozmowy, które zaczynały się w ten sposób, zawsze kończyły
się wymachiwaniem Biblią.
- Dziękuję, Evanie. Oczywiście to mój nałożony przez Boga obowiązek, by walczyć o
czystość moralną w Kongresie Stanów Zjednoczonych - powiedział Duke.
- No tak. A co do mojego pytania, chciałbym wiedzieć jedno: jest pan światłym
człowiekiem, jaki jest więc pańskim zdaniem najlepszy sposób na to, żeby ukarać sługi
szatana - lepiej spalić ich na stosie czy utopić w wodzie święconej? Gdyby rząd federalny
miał wprowadzić stosowny kodeks karny, za czym pan by się opowiedział?
Po co tacy ludzie w ogóle słuchali mojej audycji? Pewnie po to, żeby wykorzystywać
potem różne wypowiedzi wyprane z kontekstu. Odpowiedzi, których udzielałam na temat
orgii wampirów, zawsze później do mnie wracały.
Senator miał na tyle przyzwoitości, że wyglądał na skonsternowanego. Zaczął się
wiercić i wydął wargi.
- Cóż, Evanie, obawiam się, że nie jestem takim ekspertem w kwestii karania
grzeszników, za jakiego mnie uważasz. Jestem przekonany, że istniejący system karny
uwzględnia wszelkie przestępstwa, o jakie można oskarżyć sługi szatana, jak również
przewiduje sprawiedliwą karę. A jeśli sługi szatana zaczną popełniać nowe przestępstwa,
zajmiemy się tym, kiedy przyjdzie na to pora, nieprawdaż?
To właśnie dlatego ludzie pokroju Duke'a byli tak przerażający. Niezwykle elokwentnie
wyrażali najdziwniejsze opinie.
Senator Joseph Duke, pięćdziesięciokilkuletnie, nijakie wcielenie amerykańskiej klasy
średniej, jak facet z obrazu American Gothic, tyle że dziesięć kilogramów cięższy, siedział
po drugiej stronie stołu, jak najdalej ode mnie, tylko na tyle blisko, żeby mógł jakoś
sięgnąć do mikrofonu. Było z nim dwóch ochroniarzy w garniturach. Jeden z nich miał
pistolet wciśnięty między założone na piersi ręce. Senator nie zgodził się przebywać ze
mną w jednym pomieszczeniu bez ochrony. Spytałam o jego broń - srebrne kule? Oczy-
wiście.
Po wszystkich tych ludziach, którzy twierdzili, że moja audycja i tożsamość to
mistyfikacja uknuta po to, żeby zwiększyć popularność audycji lub też niesmaczny żart
spłatany łatwowiernym wielbicielom, niezachwiana wiara Duke'a w to, kim jestem,
działała niemal odświeżająco. Duke omal nie odmówił udziału w programie - początkowo
miał się zjawić tydzień po napaści Cormaca. Musieliśmy to przełożyć. Musiałam zgodzić
się na ochronę.
- Następny telefon, proszę. Witaj, Lucy.
- Cześć, Kitty. Panie senatorze, chciałabym spytać, jak to możliwe, że po wszystkich tych
wypowiedziach o karaniu pogan i oczyszczaniu kraju z nikczemnego wpływu grzeszników,
do których, jak pan otwarcie przyznał, zaliczają się też wilkołaki, może pan siedzieć w
jednym pomieszczeniu z Kitty, jakby nigdy nic? - Nie umiałam wyczuć Lucy. Mogła osiągać
wyżyny sarkazmu, próbując wytrącić Duke'a z równo-wagi, ale mogła też mówić poważnie.
- Lucy, Jezus nauczał, żeby nie odrzucać grzeszników. Nauczał, że nawet największy
grzesznik może zostać zbawiony, jeśli tylko wpuści do serca Chrystusa. Traktuję swój
udział w programie jako okazję, by dotrzeć do grzeszników.
Z mojego doświadczenia wynikało, że zamiana w wilkołaka miała więcej wspólnego z
pechem niż z grzechem. Nie mogłam jednak pozwolić sobie na kpinę z jego wiary czy
uczuć. W przeciwieństwie do niektórych nie opowiadał się za masową rzezią wilkołaków.
W ciągu ostatnich miesięcy moja teczka z pogróżkami mocno spęczniała.
- I jak, Kitty, udało mu się do ciebie dotrzeć? -spytała Lucy.
Przyszło mi na myśl kilka niegrzecznych odpowiedzi, ale tym razem zachowałam je dla
siebie.
- Cóż, jak już mówiłam wcześniej, choć pewnie nie jestem największą świętoszką na
antenie, to z pewnością nie czuję się też szczególną grzesznicą. Ale zapewne inaczej
pojmuję te słowa niż pan senator. Wystarczy chyba, że jak zawsze uważnie słucham.
Dźwiękowiec pomachał do mnie przez szybę, pokazując, ile mam jeszcze czasu. Nie był
to Matt. W tym tygodniu byłam w Albuquerque, w publicznej radiostacji nadającej moją
audycję. To nie była moja kabina ani mój mikrofon, a fotel był zdecydowanie zbyt nowy,
nie tak rozklekotany jak ten w Pokrętle. Brakowało mi mojego fotela. Brakowało mi
Matta.
- No dobrze, moi wierni słuchacze, ale pamiętajcie, że prawdopodobnie używam słowa
„wierni" w innym znaczeniu niż pan senator. Zostało nam kilka minut na podsumowanie.
Panie senatorze, mam do pana jeszcze jedno pytanie, jeśli nie ma pan nic przeciwko.
- Proszę bardzo.
- Na początku programu rozmawialiśmy na temat niezbyt nagłaśnianego raportu
opublikowanego przez jeden z oddziałów Państwowego Instytutu Zdrowia,
sfinansowanego przez rząd badania, w którego ramach przeprowadzono testy na istotach
nadnaturalnych takich jak wilkołaki i wampiry. Jeśli wolno, chciałabym spytać o rzecz
następującą: rząd Stanów Zjednoczonych jest bliski uznania likantropii i wampiryzmu za
choroby - a przez chorobę rozumiem określony stan fizjologiczny - jak się to ma do
stanowiska wielu różnych wyznań religijnych, uznających te stany fizjologiczne za przejaw
grzechu?
- Cóż, pani Norville, podobnie jak pani, zapoznałem się z tym raportem. I sądzę, że nie
tylko nie przeczy on mojemu stanowisku w kwestii owych stanów fizjologicznych, jak je
pani nazywa, ale wręcz je potwierdza.
- W jaki sposób?
- Już mówiłem, że chciałbym wyciągnąć rękę do ludzi cierpiących na te straszliwe
przypadłości - podobnie jak my jako społeczeństwo musimy wyciągać rękę do wszystkich
ludzi cierpiących z powodu chorób. Musimy pomóc im odnaleźć źródło prawdziwego
światła.
Ciekawe, co wampiry sądziły na temat odnajdywania źródła prawdziwego światła?
- W jaki sposób chce pan to zrobić, panie senatorze? - spytałam nieco bardziej
dyplomatycznie.
Wyprostował się i zaczął mówić tak, jakby cały czas czekał na tę chwilę, na to właśnie
pytanie.
- Wiele chorób, a likantropia i wampiryzm w szczególności, jest bardzo zaraźliwych.
Mądrość ludowa głosi to od setek lat, a współczesna nauka tylko to potwierdza.
- Dyskutowałabym z tym „bardzo", ale proszę mówić dalej.
- Podobnie jak w przypadku każdej zaraźliwej choroby, pierwszy krok polega na tym,
żeby odizolować chorego. Zapobiec dalszemu szerzeniu się choroby. Jestem przekonany,
że podejmując stanowcze kroki, w ciągu kilku lat moglibyśmy na zawsze pozbyć się tych
przypadłości.
Poczułam dziwny niepokój w brzuchu.
- A więc chciałby pan... proszę mnie poprawić, jeśli źle pana zrozumiałam... chciałby
pan zebrać wszystkie wilkołaki razem i je zamknąć, ale gdzie? W szpitalach, w
odizolowanych budynkach... - Powiedzieć to? Czemu nie. - .. .w gettach?
Duke w ogóle nie zauważył przytyku.
- Uważam, że w tym przypadku szpitale byłyby najodpowiedniejszym miejscem. Jestem
przekonany, że dysponując odpowiednim czasem i zasobami, nauka znalazłaby sposób,
żeby wymazać piętno szatana z tych udręczonych dusz.
Roześmiałabym się, gdyby to, co mówił, nie było takie smutne. Problem w tym, że
rozmawiałam z ludźmi tego pokroju wystarczająco często, żeby wiedzieć, że nie
przekonam ich, iż nie mają racji.
- Rozumiem. Myślę, że ja i moja udręczona dusza potrzebujemy się napić. To chyba
oznacza, że nasz czas dobiega końca. Jeszcze raz serdecznie panu dziękuję za udział w
programie.
- A ja dziękuję za zaproszenie. I chcę, żeby pani wiedziała, że się za panią modlę.
Jeszcze może pani zostać zbawiona.
- Dziękuję. Doceniam to. - Inny problem z takimi ludźmi polegał na tym, że zupełnie nie
potrafili wyczuć sarkazmu. - Chyba wszyscy mamy o czym myśleć po dzisiejszym
programie. I tak dla jasności, żebyście znali moje stanowisko w tej sprawie, a także
dlatego, że nigdy nie wahałam się wyrażać własnego zdania: że zastanawiając się nad
tym, jak rząd ma rozwiązać tę sprawę, powinniśmy pamiętać o lekcjach z przeszłości.
Osobiście nie chciałabym, żeby ludzie z czarnymi opaskami zjawili się po mnie w środku
nocy. - To była moja audycja. Do mnie należało ostatnie słowo.
- Dziękuję, że byliście z nami. Mówiła Kitty Norville, głos nocy. - Czas na wycie wilka.
Kolejna audycja zakończona.
Oparłam się i westchnęłam.
Senator Duke patrzył na mnie.
- Nie dojdzie do tego. Wzruszyłam ramionami.
- To samo mówili w Berlinie w latach trzydziestych.
- Wydawałoby się, że ludzie tacy jak pani powinni pragnąć pomocy.
- Kłopot w tym, że pomoc można rozumieć na wiele różnych sposobów. Każdy jest
przekonany, że ma właściwą odpowiedź. Ale mówiłam poważnie, cieszę się, że wystąpił
pan w programie, panie senatorze. - Wstałam i podałam mu rękę. Spojrzał na nią,
marszcząc brwi. -Nic się panu nie stanie od uścisku ręki. Naprawdę.
Skinął krótko na swoich ochroniarzy, odwrócił się i wyszedł.
Wypuściłam z siebie powietrze, które cały czas wstrzymywałam. To było ciężkie
przejście. Ale nikt mi przynajmniej nie zarzuci, że moja audycja jest stronnicza.
Podeszłam do reżyserki, a dźwiękowiec podał mi telefon.
- Cześć, Matt.
- Cześć, Kitty. Dobrze wyszło. - Matt ciągle pracował przy audycji, tyle że zdalnie,
podpowiadał miejscowym dźwiękowcom, jak nią zarządzać, pilnował, żeby odpowiednio
przekierowywać rozmowy i tym podobne.
- Super. Dzięki. Ale wyszło dobrze tylko dlatego, że ty jesteś najlepszy.
- Jasne, uwierzę w to, kiedy Ozzie da mi podwyżkę. Oho, o wilku mowa. Pogadamy
później, Kitty. -Rozległ się szelest przekazywanej słuchawki.
Po drugiej stronie pojawił się Ozzie.
- Świetny program, Kitty. Po prostu świetny. Słychać było, że ten palant aż cały się
spocił.
- Za każdym razem mówisz, że było świetnie, Ozzie.
- Bo to prawda. Jestem twoim największym fanem. W przyszłym tygodniu jesteś w
Albuquerque czy gdzie indziej?
- Chyba gdzie indziej. Jeszcze nie wiem. Dam ci znać.
- Chciałbym, żebyś mi wyjaśniła, po co ta cała ucieczka.
- Nie chcesz wiedzieć. Uwierz mi.
- Pamiętaj tylko, że jeślibyś czegoś potrzebowała, czegokolwiek, po prostu zadzwoń.
- Dzięki, Ozzie. Daj Mattowi podwyżkę. Zamruczał coś, a ja się roześmiałam.
Kto powiedział, że wataha musi się składać z wilków?
Kupiłam sobie samochód, małego hatchbacka, który palił jak smok. Kiedy przestałam
płacić Carlowi haracz, moja wypłata wzrosła dwukrotnie. Może nawet kupię sobie nowe
ciuchy. Dzięki autu mogłam być wszędzie. Jeździć swoim własnym tempem. Jeździć i
jeździć.
Zameldowałam się rodzicom przed wyjazdem z Albuquerque; meldowałam się im co
tydzień. Kupili mi telefon komórkowy, żebym zawsze mogła do nich zadzwonić, bez
względu na to, gdzie byłam - i żeby oni zawsze mogli mnie znaleźć. Nie byli zachwyceni
moją sytuacją. Ciągle proponowali, żebym zamieszkała u nich na tak długo, jak chciałam.
Doceniałam to. Ale nie mogłam im tego zrobić.
Miałam oko na Elijaha Smitha i Kościół Czystej Wiary. Ciągle tkwiła w tym jakaś
tajemnica. Postawiłam sobie za cel sprowadzenie Smitha do studia. Mało
prawdopodobne, ale zawsze można pomarzyć. Co jakiś czas znajdowałam ulotkę
reklamującą jego karawanę albo ktoś mi ją przysyłał. Zawsze spóźniałam się o jakiś
tydzień.
Oficer Hardin skontaktowała się ze mną przez Bena O'Farrella. Wynajęłam prawnika,
niech Bóg ma mnie w swojej opiece. Przychodziła do niego moja poczta, wiedział też, jak
się ze mną skontaktować. Tamtej nocy, kiedy zginął Zan, był spokojny i bezpośredni. Za
dnia, poza stresującym otoczeniem komendy policji, okazał się równie bezpośredni. Nigdy
nie odmawiał porad w tak przyziemnych sprawach jak ubezpieczenie samochodu.
Co najważniejsze jednak, Hardin musiała najpierw porozmawiać z nim, zanim mogła
skontaktować się ze mną. Ale nawet O'Farrell nie mógł jej wiecznie zbywać.
Rozmawiałyśmy przez telefon, kiedy byłam w Albuquerque.
- Znaleźliśmy pani DNA na ciele pierwszego wilkołaka, w jego ustach i pod paznokciami.
To dowodzi, że była pani ofiarą napaści. Potem znaleźliśmy pani DNA w ślinie na ranach
drugiej ofiary, co mogłoby oznaczać dla pani kłopoty. Ale jesteśmy gotowi uznać, że
działała pani w obronie własnej, bo on też miał pani krew pod paznokciami. - Mówiła o
tym strasznie rzeczowo. A mówiłyśmy przecież o mojej krwi.
Gdyby nie chodziło o moją krew, chciałoby mi się śmiać, bo wszystko to przypominało
sytuację patową z westernów, tyle że zamiast rewolwerowców mieliśmy wilkołaki.
Podziwiałam Hardin, że próbowała dojść do tego, kto pierwszy zaatakował.
- Znaleźliśmy DNA czwartego wilkołaka w ślinie na ranach ofiary przed pani blokiem. To
jedyne brakujące ogniwo. Potrzebne mi tylko nazwisko.
Wynikało z tego, że nadal mogłam zostać oskarżona o morderstwo. O’Farrell chciał,
żebym się przyznała.
Nie miałam już kogo chronić.
- T.J. Theodore Joseph Gurney. Mieszka w domku za garażem na Dziewięćdziesiątej
Piątej. Ale nie sądzę, żeby jeszcze tam był. - Czas teraźniejszy. Gdybym powiedziała
Hardin, że T.J. nie żyje, rozpoczęłaby kolejne śledztwo w sprawie morderstwa. Mogłam jej
powiedzieć o Carlu. Ale nie zrobiłam tego. W którymś momencie trzeba to było uciąć.
- To gdzie jest?
- Nie wiem. - To przynajmniej była prawda. Nie wiedziałam, gdzie teraz był. - Nie
powiedział mi.
- Mogę pani wierzyć?
- Tak.
- Czemu wyjechała pani z miasta?
- Musiałam. Po tym, co zrobiłam, nie byłam już tam bezpieczna.
- Bała się pani skończyć jak to ciało przed pani blokiem.
- Tak. Westchnęła.
- Być może zainteresuje panią fakt, że kierownictwo wreszcie mnie słucha.
- Czyli mówi pani „wilkołak", a oni pani wierzą?
- Tak. Alternatywą była teoria, którą wysunął jakiś spec od mordów rytualnych,
mówiąca o sekcie kanibali, co miało wyjaśniać obecność rozszarpanych ciał, w których
brakowało niektórych fragmentów. Sekta miała się rozpaść po tym, jak jej członkowie
zwrócili się przeciwko sobie i zaczęli się nawzajem zjadać. W porównaniu z tym wilkołaki
brzmią całkiem rozsądnie.
Tyle że teoria o kanibalizmie miała w sobie ziarno prawdy.
Hardin powiedziała:
- Jeśli coś mi jeszcze przyjdzie do głowy, zadzwonię.
- Pewnie.
Pożegnałyśmy się uprzejmie.
Hardin była dobrym człowiekiem. Byłam wdzięczna, że w tym wszystkim wykazała się
takim brakiem uprzedzeń i profesjonalizmem. Chciałabym tylko w końcu nie znajdować
się już na jej celowniku.
Nie miałam nawet żadnego zdjęcia T.J.-a.
Objeżdżałam właśnie Austin, kiedy radio publiczne nadało raport. Pogłośniłam, kiedy
usłyszałam, o co chodzi.
Reporter mówił:
- ...Biologii Paranaturalnej, przekazując wyniki badań Kongresowi w odpowiedzi na
zapytania dotyczące dość nietypowych wniosków o dofinansowanie. Doktor Paul
Flemming, zastępca dyrektora w Państwowym Instytucie Zdrowia, kierownik Centrum
Biologii Paranaturalnej, na dzisiejszej konferencji prasowej wydał następujące
oświadczenie.
Odezwał się doktor Flemming:
- Zostałem upoważniony do poinformowania opinii publicznej o powstaniu Centrum
Biologii Paranaturalnej w ramach Państwowego Instytutu Zdrowia. Wspólnie z Brytyjskim
Laboratorium Biologii Alternatywnej jesteśmy gotowi do publikacji wyników badań
potwierdzających istnienie odmian rasy Homo sapiens, odmian, które do tej pory były
uznawane za legendę... -Krew uderzyła mi do głowy. To był rząd, przedstawiciel rządu.
Otwierali dostęp do mojego świata.
Co więcej, poznałam ten głos. Głębokie Gardło. Mój tajemniczy szpicel. Stłumiłam
parsknięcie, kiedy posługując się naukową terminologią, zaczął omawiać raport.
- Wspomniane stany fizjologiczne to mutacje wywołane przez dotychczas
niezidentyfikowany czynnik zakaźny. Rozpoznano następujące stany fizjologiczne... Homo
sapiens sanguinis... powszechnie zwany wampirem. Homo sapiens lupus... powszechnie
zwany wilkołakiem. Homo sapiens pinnipedia...
Miałam jego nazwisko. Kiedy tylko się zatrzymam, znajdę jego numer i tym razem to ja
do niego zadzwonię.
Weszłam do sklepu na stacji benzynowej gdzieś w zachodnim Teksasie, żeby uzupełnić
zapas przekąsek. W drodze do kasy mijałam stojak z gazetami i stanęłam jak wryta.
Spojrzałam. Uśmiechnęłam się. Kupi-łam gazetę, najnowszy numer „Wiadomości ze
Świata".
Oprawię to sobie w ramki, a kiedy tylko będę miała własny kawałek ściany, powieszę.
Nagłówek głosił:
„Chłopiec nietoperz gościem w Nocnej godzinie".
***