background image

James Patterson

James Patterson

Ratowanie świata i inne sporty

Ratowanie świata i inne sporty

 

 

ekstremalne

ekstremalne

Maximum Ride Tom III

background image

Prolog

ZERO PORAŻEK!

background image

Centrala Itexicon American
Floryda, Stany Zjednoczone

-   Drobiazgowo   zaplanowaliśmy   konstrukcję   naszego   nowego   świata   - 

oznajmiła Dyrektor z wielkiego ekranu telewizyjnego w sali konferencyjnej. - 
Części tej konstrukcji są rozproszone po całej kuli ziemskiej. Teraz nadeszła 
pora, by je scalić! A wówczas rozpoczniemy Re-Ewolucję.

Dyrektor   zamilkła,   czując   wibrację   komórki   w   kieszeni   białego   fartucha 

laboratoryjnego. Zmarszczyła brwi i spojrzała na ekranik. Sytuacja w Budynku 
Trzecim stała się krytyczna.

-   Już   pora   -   powiedziała,   odwracając   się   do   jakiegoś   współpracownika, 

niewidocznego na wielkim ekranie - Zamknąć Budynek Trzeci i wpuścić do 
środka gaz.

Siedzący   za   stołem   konferencyjnym   Roland   ter   Borcht   uśmiechnął   się 

nieznacznie. Jed Batchelder udał, że tego nie zauważa. Dyrektor znowu patrzyła 
w kamerę.

- Wszystko jest gotowe. Przystępujemy do planu „Połowa" jutro o siódmej 

rano.   Jak   wiesz,   Jed,   jedynym   niedopasowanym   elementem,   jedyną   kroplą 
dziegciu,   jedynym   niedopiętym   guzikiem   są   te   twoje   nieznośne,   niesforne, 
żałosne, bezużyteczne latające porażki.

Ter Borcht pokiwał głową i z powagą spojrzał na Jeda.
- Błagałeś nas, żeby zaczekać, dopóki nie skończy się zaprogramowany czas 

ich   funkcjonowania   -   ciągnęła   Dyrektor   głosem   pełnym   napięcia   -   Nie,   nie 
możemy już sobie pozwolić na luksus czekania, choćby miało nie potrwać to 
długo. Proszę natychmiast się pozbyć tych bomb z opóźnionym zapłonem. Czy 
wyrażam się jasno?

Jed skinął głową.
- Rozumiem. Zajmiemy się nimi.
To jej nie przekonało.
-   Do   siódmej   rano   chcę   zobaczyć   dowód,   że   zlikwidowałeś   te   latające 

porażki, albo to ty zginiesz. Czy się zrozumieliśmy?

- Tak. - Jed Batchelder odchrząknął. - Wszystko jest już gotowe. Czekają 

tylko na mój sygnał.

- A więc im go daj - warknęła Dyrektor. - Kiedy przybędziecie do Niemiec, 

ten  idiotyzm ma   przestać   istnieć.  To wielki  dzień... Świt  nowej ery  rodzaju 
ludzkiego... i nie ma czasu do stracenia. Czeka nas wiele pracy, jeśli mamy 
zredukować populację świata o połowę.

background image

Część pierwsza

W POSZUKIWANIU GORĄCYCH CIASTECZEK

background image

1

- Zostaw wreszcie ten klakson! - wrzasnęłam, pocierając czoło.
Kuks oderwała się od kierownicy, którą trzymał Kieł.
- Przepraszam - powiedziała. - Ale to strasznie fajne, jak na imprezie.
Wyjrzałam przez okno furgonetki i pokręciłam głową, usiłując pohamować 

wkurzenie.

Wydawało się, że zaledwie wczoraj dokonaliśmy niemożliwego i uciekliśmy 

z ponurej, dołującej siedziby Iteksu na Florydzie.

Tak naprawdę minęły cztery dni. Cztery dni, odkąd Gazik z Iggym wywalili 

dziurę w ścianie Iteksu, ratując nas z kolejnego potwornego więzienia.

Ponieważ   jesteśmy   mało   pomysłowi,   nie   przyszło   nam   do   głowy   nic   z 

wyjątkiem ucieczki.

Jednak, dla odmiany, zamiast podróży powietrznej tym razem wybraliśmy 

zwykły   ruch   kołowy.   Po   dojrzałym   namyśle   postanowiliśmy   pożyczyć 
ośmioosobową furgonetkę, która w latach osiemdziesiątych była najwyraźniej 
gniazdkiem   miłości:   w   środku   puszysta   wykładzina,   przyciemniane   szyby, 
wokół   tablicy   rejestracyjnej   podświetlana   ramka,   którą   natychmiast 
rozmontowaliśmy, żeby za bardzo nie rzucać się w oczy.

Przynajmniej   raz   miała   dość   miejsca   cała   nasza   szóstka:   ja   (Max),   Kieł, 

który  prowadził,  Iggy, który  usiłował mnie  przekonać, żebym pozwoliła mu 
prowadzić, choć jest ślepy, Kuks na przednim siedzeniu koło Kła, pchająca się z 
łapami do klaksonu, Gazownik (Gazik) i Angela, moje maleństwo. Oraz Total, 
który jest gadającym psem Angeli. Długo by opowiadać.

Gazik śpiewał piosenkę „Weirda Ala" Yankovica, dokładnie go naśladując. 

Dodam,   że   piosenka   opowiadała,   niestety,   o   zatwardzeniu.   Podziwiam 
niebywałe   zdolności   imitacyjne   Gazika,   ale   nienawidzę   jego   fascynacji 
funkcjami fizjologicznymi, którą podziela też Weird Al

1

.

- Dość tej stękającej piosenki - jęknęła Kuks, kiedy Gazik rozpoczął drugą 

zwrotkę.

- Kiedy się zatrzymamy? - spytał Total. - Mam taki słaby pęcherz...
Nos mu drgał, a lśniące oczka patrzyły na mnie wyczekująco, bo to ja tu 

rządziłam i ja podejmowałam decyzje w sprawie postojów. Oraz miliona innych 
rzeczy.

Popatrzyłam na mapę na ekranie laptopa i opuściłam szybę, by rozejrzeć się 

po tonącej w mroku okolicy.

- Powinnaś wynająć samochód z GPS-em - pouczył mnie Total.
- Tak - warknęłam.  - I powinnam mieć  psa, który nie gada. - Rzuciłam 

Angeli znaczące spojrzenie.

1

 „Weird Al.” Yankovic - amerykański muzyk, satyryk, parodysta, akordeonista i producent telewizyjny.

background image

Odpowiedziała anielskim uśmiechem.
Total prychnął z urazą i wgramolił się jej na kolana. Umościł się na nich 

wygodnie. Pocałowała go w łebek.

Godzinę   temu   w   końcu   przekroczyliśmy   granicę   Luizjany,   starannie 

trzymając się genialnego w swojej prostocie planu „podążać na zachód". Byle 
dalej od tego cyrku, który zrobiliśmy na Florydzie. No i dalej mieliśmy misję: 
przeszkodzić Iteksowi, Szkole, Instytutowi i każdemu, kto ma z nimi związek w 
unicestwieniu nas i świata. Ma się ten rozmach.

- Luizjana, stan, który nie zna asfaltu - mruknęłam, gdy podskoczyliśmy na 

kolejnym wertepie.

Nie   mogłam   już   wytrzymać   w   tym   samochodzie.   Z   Everglades   aż   tutaj 

jechaliśmy ze sto lat. Nie to co na skrzydłach.

Ale nawet furgonetka z lat osiemdziesiątych mniej  rzuca się w oczy  niż 

sześcioro latających dzieci plus gadający pies. I kropka.

2

O tym lataniu mówiłam poważnie, i o gadającym psie. Jeśli  jesteście  na 

bieżąco z przygodami  Zadziwiającej Max i jej Latającej Gromadki, możecie 
opuścić dwie najbliższe strony. Ci, którzy zaczęli czytać od tego tomu, choć 
widać wyraźnie, że jest to trzecia część cyklu, niech się orientują! Nie mam 
czasu na wprowadzanie was w sytuację! Oto streszczenie.

Grupa   szalonych   naukowców   (autentycznie   szalonych,   choć   w   moim 

towarzystwie   zaczynają   szaleć   jeszcze   bardziej)   bawiła   się   w   tworzenie 
rekombinantów, co oznacza wszczepianie DNA jednego gatunku drugiemu.

Większość   eksperymentów   zakończyła   się   straszliwą   klęską.   Niektóre 

gatunki  ginęły  po  krótkim  czasie.  Parę przetrwało,  na przykład  my,  latające 
dzieci, w zasadzie ludzie, ale z ptasim DNA.

Nasza szóstka jest razem od lat. Kieł, Iggy i ja jesteśmy najstarsi, mamy po 

czternaście lat. Kuks, której buzia się nie zamyka - jedenaście, Gazik osiem, 
Angela sześć.

Ten drugi gatunek, który funkcjonuje całkiem nieźle i jest zdolny przetrwać 

dłużej niż trzy dni, to hybrydy ludzi i wilków. Nazywamy ich Likwidatorami. 
Średnio żyją około sześciu  lat. Naukowcy (fartuchy) nauczyli ich polować i 
zabijać, tworząc z nich swoją prywatną armię. Są oni silni i krwiożerczy, ale 
mają problem z panowaniem nad impulsami.

A my przed nimi uciekamy. I usiłujemy utrudnić fartuchom unicestwienie 

nas i większej części ludzkości, a to z jakiegoś powodu okropnie się im nie 
podoba. Wręcz przeokropnie. Dlatego czasami zaczynają wykonywać nerwowe 
ruchy i robią z siebie idiotów, usiłując nas złapać.

I   tyle.   Oto   nasze   życie   w   drastycznym   streszczeniu.   Ze   wskazaniem   na 

background image

drastyczność.

Ale   jeśli   to,   co   powiedziałam,   trochę   was   ruszyło,   mam   tu   coś   jeszcze 

bardziej

 

poruszającego:

 

Kieł

 

zaczął

 

pisać

 

blog 

(http://maximumride.blogspot.com).  Nie żeby był zainteresowany  lansem czy 
czymś takim. To nie on.

Uciekając   z   Iteksu,   „zorganizowaliśmy"   supernowoczesny   laptop   i   co 

powiecie?   Jest   na   stałe   połączony   z   satelitą,   więc   mamy   ciągły   dostęp   do 
internetu.   A   ponieważ   Itex   jest   paranoicznym   królem   postępu   technicznego, 
łącze ma  nieustannie zmieniające  się szyfry i hasła, w związku z czym jest 
absolutnie   niewykrywalne.   To   nasz   sposób   dostępu   do   każdej   możliwej 
informacji świata.

Nie wspominając już o repertuarze kin i przeglądzie restauracji. Chce mi się 

śmiać, ile razy o tym pomyślę.

No więc dzięki naszemu cudownemu laptopowi Kieł umieścił w internecie 

wszystkie informacje o naszej przeszłości, jakie zdołaliśmy znaleźć. Kto wie? 
Może ktoś się z nami skontaktuje i pomoże nam rozwiązać zagadkę naszego 
istnienia.

A tymczasem możemy w pół sekundy zlokalizować najbliższą cukiernię.

3

Ponieważ   tłuczenie   się   po   tych   wybojach   i   wykrotach   było   zbyt 

czasochłonne,   przekonałam   stado,   żeby   zostawić   samochód   i   resztę   drogi 
przebyć w sposób bardziej tradycyjny.

Czyli na skrzydłach.
O   północy   minęliśmy   granicę   Luizjany   z   Teksasem   i   zbliżyliśmy   się   do 

rozległego   archipelagu   świateł   zwanego   Dallas.   Namierzyliśmy   najmniej 
oświetlony teren i, zataczając szerokie koła, zeszliśmy w dół.

Wylądowaliśmy   w   parku,   gdzie   po   chwili   znaleźliśmy   wygodne   drzewo 

noclegowe.

Chcę przez to powiedzieć, że spaliśmy na drzewie, nie pod nim. Słowo do 

ekologów:   dlatego   warto   chronić   przyrodę!   Parki   są   idealną   sypialnią. 
Przynajmniej dla zmutowanej latającej młodzieży.

-   I   co,   określiłaś   ten   plan?   -   zagadnął   mnie   Kieł,   kiedy   jak   co   wieczór 

przyklepaliśmy już piramidę z rąk i dzieciaki zasnęły.

Leżałam na szerokim konarze świerku, kołysząc nogą i marząc o gorącym 

prysznicu.

- Dodaję dwa do dwóch i ciągle wychodzi mi trzydzieści siedem - odparłam. 

- Mamy Szkołę, Instytut, Itex... nas, Likwidatorów, Jeda, Anne Walker, inne 
eksperymenty, które widzieliśmy w Nowym Jorku... Ale o co w tym chodzi? Jak 
to połączyć? Jak mam uratować ten świat?

background image

Nigdy   bym   się   nie   przyznała   młodszym,   że   czegoś   nie   wiem.   Dzieci 

potrzebują przywódcy, muszą wiedzieć, że ktoś się nimi opiekuje. To znaczy 
mnie to niepotrzebne. Ale innym tak.

- Nie mogę się pozbyć wrażenia, że trzeba zacząć od Szkoły - ciągnęłam, 

starając się nie zwracać uwagi na to, że na samą myśl o Szkole poczułam skurcz 
żołądka. - Pamiętasz, jak Angela powiedziała, że podsłuchała myśli fartuchów o 
strasznej zbliżającej się katastrofie, z której prawie nikt nie ocaleje?

Tak,   dobrze   usłyszeliście.   Angela   „podsłuchuje"   cudze   myśli.   Kolejna 

wskazówka, że nie jesteśmy zwyczajną gromadką. Angela nie tylko czyta w 
myślach. Dobrze by było. Czasami potrafi też kontrolować ludzkie umysły.

Kieł pokiwał głową.
- A my przeżyjemy, bo mamy skrzydła. Pewnie będziemy mogli odfrunąć, 

kiedy dojdzie do katastrofy.

Milczałam przez chwilę, myśląc tak intensywnie, że rozbolała mnie głowa.
-  Dwa   pytania   -  powiedział   Kieł.   Jego   oczy   wyglądały   jak   wykrojone   z 

nocnego nieba. - Pierwsze: gdzie jest twój Głos? Drugie: gdzie są Likwidatorzy?

- Sama się zastanawiam - mruknęłam.
Niezorientowani w temacie myślą pewnie w tej chwili: jaki Głos? No jak to: 

jaki. Ten, który się rozlega w mojej głowie, oczywiście. Myśleliście, że go nie 
mam? Mam.

Co prawda ostatnio się nie odzywa, ale założyłam, że zrobił sobie przerwę 

techniczną.   Nie   nadaje   w   konkretnych   godzinach.   Raczej   nie   mogłam   się 
spodziewać, że zostawi mnie na zawsze, choć jednocześnie czułam się bez niego 
jakoś samotnie.

- Przychodzi mi na myśl tylko to, że może ten Głos jest jakoś przesyłany do 

mojej głowy, a teraz znaleźliśmy się poza zasięgiem.

Kieł wzruszył ramionami.
-   No   właśnie.   Kto   to   może   wiedzieć...   No   i   ci   Likwidatorzy.   Też   nie 

rozumiem. Jeszcze nigdy nie znikli na tak długo powiedziałam, rozglądając się 
po nocnym niebie. W mojej ręce nadal tkwił mikrochip, który na pewno ich na 
mnie naprowadzał, ale od czterech dni nie widzieliśmy ani jednego. Na ogół 
wyskakują nie wiadomo skąd, gdziekolwiek jesteśmy. Ale ostatnio na froncie 
likwidatorskim   zapadła   niepokojąca   cisza.   -  Aż   się   boję.   Mam   wrażenie,   że 
nadchodzi coś gorszego. Jakby wisiał nad nami dwutonowy sejf, który zaraz 
spadnie.

Kieł pokiwał głową.
- Wiesz, z czym mi się to kojarzy? Z nadchodzącą burzą, kiedy zwierzęta 

gdzieś   znikają.   I   nagle   ptaki   przestają   śpiewać,   zapada   kompletna   cisza. 
Podnosisz głowę i widzisz trąbę powietrzną, która sunie wprost na ciebie.

Zmarszczyłam brwi.
-   Myślisz,   że   Likwidatorów   nie   ma,   bo   uciekli   przed   zbliżającą   się 

katastrofą?

- No - przyznał zwięźle.

background image

Oparłam się o pień drzewa i znowu spojrzałam na niebo. Od Dallas dzieliło 

nas jakieś piętnaście kilometrów, ale łuna świateł bijąca od miasta przyćmiewała 
gwiazdy. Nie wiedziałam, co nas czeka. Nagle wydało mi się, że w ogóle nic nie 
wiem.   Jedynym   stałym   elementem   mojego   życia   było   tych   pięcioro   dzieci 
wokół mnie. Tylko ich mogłam być pewna, tylko im mogłam zaufać.

- Śpij - odezwał się Kieł. - Stanę na warcie. I tak muszę zajrzeć na mój blog.
Kiedy wyjął laptop z torby, powieki same mi się zamknęły.

4

- Fanki nadal czekają na każde twoje słowo? - odezwała się Max zaspanym 

głosem.

Kieł podniósł głowę znad laptopa. Nie wiedział, ile minęło czasu. Bledziutki 

pasek różu daleko na horyzoncie sprawiał, że świat dokoła wydawał się jeszcze 
mroczniejszy. Ale Kieł widział każdy pieg na zmęczonej twarzy Max.

- No - mruknął.
Max   pokręciła   głową   i   oparła   się   o   rozwidlenie   dużej   gałęzi.   Znowu 

przymknęła oczy, ale Kieł wiedział, że nie śpi - mięśnie wciąż miała napięte, 
ciało zesztywniałe.

Trudno   było   się   jej   odprężyć,   żeby   zasnąć.   W   ogóle   trudno   było   się   jej 

odprężyć.   Na   tych   swoich   genetycznie   udoskonalonych   ramionach   dźwigała 
wielki ciężar i w sumie nieźle jej wychodziło.

Ale nikt nie jest doskonały.
Kieł spojrzał na ekran, który gwałtownie wygasił, gdy Max się nad nim 

nachyliła. Przesunął palcem po trackballu i ekran znowu rozbłysnął.

Jego   blog  zaczął   się   stawać   coraz   bardziej  popularny   -  robiło  się   o   nim 

głośno. Przez trzy dni liczba odwiedzin wzrosła z dwudziestu do ponad tysiąca. 
Tysiąc osób przeczytało jego słowa, a do jutra przeczyta pewnie drugie tyle.

Dzięki Bogu za autokorektę.
Ale wiadomość, którą zobaczył na ekranie, była wyjątkowo dziwna. Kieł nie 

mógł   na   nią   odpowiedzieć,   nie   mógł   jej   namierzyć,   nie   mógł   jej   nawet 
skasować, bo parę sekund później w tajemniczy sposób znów się pojawiła.

Podobną   dostał   wczoraj.   Teraz   przeczytał   tę   drugą,   usiłując   znaleźć 

nadawcę, zrozumieć jej znaczenie. Uniósł głowę i zerknął na stado śpiące na 
pobliskich drzewach. Z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej i też zachciało mu 
się spać.

Iggy leżał na dwóch konarach; skrzydła miał lekko rozłożone, usta otwarte. 

Jedna noga lekko mu drgała.

Kuks i Angela skuliły się blisko siebie w rozgałęzieniach rozłożystego dębu.
Total leżał zwinięty w kłębuszek na kolanach Angeli, która przytrzymywała 

go jedną ręką. Kieł pomyślał, że ten futrzak pewnie grzeje jak piecyk.

background image

No   i   Max.   Spała   lekkim   snem,   charakterystycznie   marszcząc   brwi,   jak 

zawsze kiedy coś jej się śniło. Powoli zwinęła dłoń w pięść i poruszyła się na 
gałęzi.

Kieł znowu spojrzał na ekran, na taką samą wiadomość jak ta, którą dostał 

wczoraj.

„Jedno z was zdradzi - przeczytał. - Jedno z was przeszło na drugą stronę".

5

Jeszcze   nigdy   nie   byliśmy   w   Dallas.   Następnego   dnia   postanowiliśmy 

obejrzeć monument ku czci prezydenta Johna F. Kennedy’ego. To tak w ramach 
edukacji. Przynajmniej tak zdecydowała reszta, a moja smętna sugestia: „Lepiej 
nie rzucać się w oczy" została wzgardliwie zignorowana.

Oglądaliśmy monument i muszę wyznać, że przydałoby mi się parę tabliczek 

z wyjaśnieniami.

- Przecież to się za chwilę zawali - oznajmił Total, podejrzliwie łypiąc na 

cztery górujące nad nami ściany.

- Tu nic nie ma o prezydencie Kennedym - poskarżył się Gazownik.
-   Bo   powinieneś   o   nim   wszystko   wiedzieć,   zanim   tu   przyjedziesz   - 

powiedział Iggy.

- Był prezydentem - odezwała  się Kuks, przesuwając  brązową dłonią po 

gładkim cemencie. - I został zabity. Chyba byłby dobrym prezydentem.

- Ja tam uważam, że było dwóch zabójców - prychnął Total, padając na 

trawę.

- Możemy już iść? - spytałam. - Zanim przyjedzie jakaś szkolna wycieczka?
- Jasne - zgodził się Iggy. - Tylko co dalej? Zabawmy się jakoś.
Mało im krwiożerczych Likwidatorów i szalonych naukowców. To ich już 

nie bawi. Dzisiejsze dzieci są strasznie rozpuszczone.

- Tutaj jest kowbojskie muzeum kobiet Dzikiego Zachodu - wtrąciła Kuks.
Skąd ona wie takie rzeczy? Nie mam pojęcia.
Kieł znalazł internetową stronę turystycznych atrakcji Dallas.
- Jest też wielkie muzeum sztuki - oznajmił bez entuzjazmu. - I akwarium.
Angela  siedziała  cierpliwie  na  ziemi,  gładząc   coraz   bardziej  zmechacone 

futerko swojego misia Celesty.

- Chodźmy do tego dzikiego muzeum - powiedziała.
Zagryzłam   wargę.   Dlaczego   nie   możemy   uciekać,   gdzieś   się   ukryć, 

zastanowić się nad sytuacją? Dlaczego, do cholery, tylko ja odczuwam naglącą 
potrzebę zrozumienia, co tu się dzieje?

- Mecz - odezwał się Kieł.
- Co? - podchwycił z zainteresowaniem Iggy.
- Dziś na Texas Stadium jest mecz. - Kieł zatrzasnął laptop i wstał. - Moim 

background image

zdaniem powinniśmy tam iść.

Wytrzeszczyłam oczy.
-   Zgłupiałeś?   Nie   możemy!   -   palnęłam   z   charakterystyczną   dla   mnie 

delikatnością   i   taktem.   -   Będziemy   otoczeni   przez   dziesiątki   tysięcy   ludzi, 
uwięzieni wśród nich, wszędzie kamery... Boże, to jakiś koszmar!

-   Texas   Stadium   nie   jest   zadaszony   -   oznajmił   zdecydowanie   Kieł.   - 

Cowboys grają przeciwko Chicago Bears.

- I my to zobaczymy! - ucieszył się Iggy.
- Kieł, możemy  zamienić słówko na osobności? - wysyczałam, dając mu 

znak głową.

Wyszliśmy z muzeum i oddaliliśmy się parę metrów. Wzięłam się pod boki.
-   Od   kiedy   to   decydujesz?   -   warknęłam.   -   Nie   możemy   iść   na   mecz! 

Wszędzie będą kamery. Porąbało cię?

Kieł spojrzał na mnie poważnie. Wzrok miał nieprzenikniony.
- Po pierwsze, mecz będzie ekstra. Po drugie, trzeba korzystać z życia. Po 

trzecie, tak, wszędzie będą kamery. Zauważą nas. Szkoła, Instytut i Jed wraz z 
resztą   fartuchów   pewnie   mają   dostęp   do   wszystkich   publicznych   kamer.   I 
dowiedzą się, gdzie jesteśmy.

Byłam wściekła. Nie miałam pojęcia, o co tu chodzi.
- Zabawne, jak wstałeś rano, nie wyglądałeś na wariata.
- Dowiedzą się, gdzie jesteśmy,  i przyjdą po nas - dodał ponuro Kieł. - 

Wtedy się zorientujemy, skąd nadciąga trąba powietrzna.

Wreszcie mi zaświtało.
- Chcesz ich wyciągnąć z ukrycia?
- Nie znoszę tej niepewności - powiedział cicho.
Rozsądek   Kła   przeważył   w   końcu   nad   moją   determinacją,   by   pozostać 

przywódczynią. Westchnęłam i skinęłam głową.

- Dobra, rozumiem. Ostateczne starcie. Ale zaciągnąłeś u mnie dług, że nie 

wiem. Mecz, rany boskie!

6

Może to dziwne, ale Teksańczycy uwielbiają sporty kontaktowe. Widziałam 

niejednego niemowlaka w śpioszkach z logo Cowboys.

Byłam   rozdygotana   jak   rottweiler   na   prochach.   Wszystko   mnie   drażniło. 

Stadion   był   wielkości   Teksasu,   a   otaczało   nas   ponad   sześćdziesiąt   tysięcy 
opychających się popcornem potencjalnych morderców.

Kuks jadła niebieską watę cukrową. Oczy miała wielkie jak spodki. Gapiła 

się na wszystko.

- Chcę taką wielką perukę! - zawołała, ciągnąc mnie za koszulkę.
- To przez ciebie - wysyczałam do Kła, który prawie się uśmiechnął.

background image

Usiedliśmy nisko, w połowie boiska. Dalej od wyjścia już by się nie dało. 

Byłabym o wiele szczęśliwsza, a przynajmniej mniej nieszczęśliwa, gdybyśmy 
znaleźli się na najwyższych miejscach,  blisko nieba. Tutaj, choć stadion był 
otwarty, czułam się osaczona jak w pułapce.

-   Powiedz   mi   jeszcze   raz,   co   tu   robimy   -   wymamrotałam,   nieustannie 

wodząc wzrokiem dokoła.

Kieł wrzucił do ust popcorn w polewie karmelowej.
- Podziwiamy męskich mężczyzn przy męskich zajęciach.
Podążyłam za jego spojrzeniem: przyglądał się cheerleaderkom w trakcie 

zajęć, których w żaden sposób nie dawało się nazwać męskimi.

- Co się dzieje? - spytał Iggy.
W przeciwieństwie do innych był tak samo spięty jak ja. W obcym miejscu, 

wśród   tylu   głośnych   dźwięków,   nie   potrafiąc   określić,   gdzie   się   znajduje... 
Ciekawe, kiedy się załamie.

- Jeśli coś się stanie - powiedziałam - stań na swoim krześle i leć w górę, na 

jakieś dziesięć metrów. Jasne?

- Aha - mruknął, nerwowo kręcąc głową. Wytarł ręce o brudne dżinsy.
- Chcę być cheerleaderką - oznajmiła Kuks z tęsknotą.
- Na miłość boską - warknęłam, ale spojrzenie Kła mnie uciszyło.
Mówiło: nie psuj jej zabawy. Choćby ta zabawa była głupia i seksistowska. 

W środku aż wrzałam. W życiu bym się na to nie zgodziła. Byłam potwornie 
wściekła, że Kieł się uparł, a kiedy zaczął się ślinić na widok tych przerażająco 
energicznych cheerleaderek, wściekłam się jeszcze bardziej.

-   Są   ubrane   w   takie   malutkie   szorciki.   Jedna   ma   długie   rude   włosy   - 

mamrotał do Iggy’ego, który kiwał głową w uniesieniu.

A   wszyscy   wiemy,   jak   lubisz   długie   rude   włosy,   dodałam   w   myślach, 

przypominając sobie, co czułam, kiedy Kieł pocałował Rude Cudo w Wirginii. 
Kwas zaczął mi wypalać dziurę w żołądku.

- Max? - Angela patrzyła na mnie.
Naprawdę   muszę   w   najbliższym   czasie   wsadzić   te   dzieci   do   wanny, 

pomyślałam, patrząc na jej oklapnięte złote kędziorki.

- Tak, skarbie? Głodna? - Podniosłam rękę, żeby zawołać sprzedawcę hot 

dogów.

- Nie. To znaczy tak, poproszę dwa hot dogi, a Total dwa, ale chciałam 

powiedzieć, że będzie dobrze.

- Co będzie dobrze?
- Wszystko. - Spojrzała na mnie poważnie. - Wszystko będzie dobrze, Max. 

Dotarliśmy tak daleko, bo mamy przetrwać. Przetrwamy, a ty uratujesz świat, 
tak jak musisz.

Ha. Człowiek czasami naprawdę nie wie, co powiedzieć. Znacie to?
- Nie czuję się tu swobodnie - wyjaśniłam, siląc się na spokój.
- Wiem. I nienawidzisz Kła za to, że gapi się na te dziewczyny. Ale jednak 

się dobrze bawimy, Kieł cię kocha, a ty uratujesz świat. W porządku?

background image

Szczęka zjechała mi na asfalt, a mózg gorączkowo próbował rozstrzygnąć, 

na  które  stwierdzenie   zareagować  najpierw  (Kieł  mnie   kocha?),  kiedy  nagle 
usłyszałam czyjś szept:

- Czy to nie te dzieci-ptaki?

7

Angela   i   ja   spojrzałyśmy   na   siebie.   W   jej   oczach   zobaczyłam   tyle 

zrozumienia, że ta sześciolatka wydała mi się dużo starsza, niż była.

Po   chwili   reszta   stada   także   usłyszała   szepty   i   uświadomiła.   sobie,   że 

rozlegają się już zewsząd.

- Mamo! To te dzieci-ptaki z gazety!
- Jason, patrz tam! Czy to nie te dzieci ze zdjęć?
- O rany!
- Rebecca, chodź tutaj!
I tak dalej, i tak dalej. Zdaje się, że jakiś fotograf zrobił nam zdjęcia, kiedy 

odlatywaliśmy z Disney Worldu, i sprzedał je wszystkim gazetom. Mielibyśmy 
obejrzeć jakiś nędzny mecz, nie wzbudzając powszechnej sensacji? Uchowaj, 
Boże.

Kątem   oka   zauważyłam   dwóch   ochroniarzy   w   granatowych   uniformach. 

Zmierzali ku nam. Rozejrzałam się błyskawicznie. Nikt nie przekształcał się w 
Likwidatora,   ale   wpatrywało   się   w   nas   zbyt   wiele   par   oczu,   zbyt   wiele   ust 
otworzyło się ze zdumienia.

- Biegniemy?  - rzucił nerwowo Gazik, patrząc na tłum i oceniając drogi 

ucieczki, tak jak go uczyłam.

- To za wolno - mruknęłam.
- Mecz nawet się nie zaczął - odezwał się z goryczą Total spod siedzenia 

Iggy’ego. - Postawiłem na Bearsów!

- Możesz zostać i zobaczyć, kto wygra - zaproponowałam.
Wstałam, chwyciłam plecaki, przeliczyłam stado. Jak zwykle. Rutyna.
Total zgrabnie wskoczył Iggy’emu w ramiona.
Dwa   razy   dotknęłam   dłoni   Iggy’ego.   W   ułamku   sekundy   stanęliśmy   na 

siedzeniach. Szmer tłumu narastał i nagle zorientowałam się, że na ogromnych 
ekranach na boisku widnieją nasze gigantyczne twarze. Właśnie tak jak życzył 
sobie Kieł. Mam nadzieję, że się ucieszył.

- W górę na trzy - zarządziłam.
Z prawej strony zbliżało się ku nam dwóch rosłych ochroniarzy.
Ludzie odsuwali się od nas, a ja podziękowałam losowi, że na stadionie 

obowiązuje zakaz wnoszenia broni. Teraz nawet cheerleaderki na nas patrzyły, 
choć nie przestały podrygiwać.

- Raz - zaczęłam i wszyscy skoczyliśmy w powietrze, nad głowy tłumu.

background image

Szszszu!   Gwałtownie   rozłożyłam   skrzydła.   Mają   prawie   cztery   metry 

szerokości. Skrzydła Kła i Iggy’ego są jeszcze większe.

Pewnie   wyglądaliśmy   jak   anioły   zemsty,   kiedy   tak   zawiśliśmy   nad 

zdumionym   tłumem.   Dość   sponiewierane   anioły   zemsty.   Anioły   bardzo 
potrzebujące kąpieli. - Jazda! - rzuciłam, nadal wodząc wzrokiem po ludziach w 
dole.

Szukałam Likwidatorów - ostatnia mutacja umiała latać - ale nikt nie ruszył 

za nami w pościg.

Parę   mocnych   ruchów   skrzydłami   i   dotarliśmy   na   wysokość   otwartego 

dachu. Spojrzeliśmy na jasno oświetlone boisko, na malutkie, wpatrzone w nas 
twarze.   Niektórzy   ludzie   uśmiechali   się   i   machali   do   nas.   Większość   była 
wstrząśnięta i przestraszona. Na paru twarzach dostrzegłam gniew.

Ale   żadna   z   tych   twarzy   się   nie   wydłużała,   nie   porastała   szczeciną,   nie 

wyłaniały się z niej wilcze kły. Wszystkie pozostały ludzkie.

Śmignęliśmy   w   mrok,   sunąc   w   idealnym   szyku   jak   odrzutowce,   a   ja 

myślałam: gdzie się podziali ci cholerni Likwidatorzy?

8

- Było do bani, ale jednocześnie super - oznajmił Gazik. - Jakbyśmy należeli 

do Blue Angels!

-  Jasne,   zwłaszcza   że   Blue   Angels   to   wyjątkowo   dobrze   dofinansowana, 

wyposażona,   wytrenowana,   odkarmiona   i   bez   wątpienia   wypucowana   do 
połysku jednostka najlepszych pilotów marynarki wojennej - powiedziałam. - A 
my   jesteśmy   niedofinansowaną,   niewyposażoną,   niezbyt   wytrenowaną   i 
niedożywioną   grupą   uświnionych   jak   nieboskie   stworzenia   ludzko-ptasich 
mieszańców. Poza tym wszystko się zgadza.

Ale   wiedziałam,   co   miał   na   myśli.   Choć   byłam   wściekła,   że   w   ogóle 

znaleźliśmy się w tej sytuacji, i strasznie nie chciało mi się znowu uciekać, a po 
ostatnim razie czułam się mocno poturbowana, ten lot w precyzyjnym szyku, 
rozłożone szerokie, piękne, niesamowite skrzydła... Był po prostu rewelacyjny.

Gazik uśmiechnął się niepewnie, wyczuwając moje napięcie. Nie wiedział, 

czy   żartuję.   Usiadłam,   wbiłam   słomkę   w   kartonik   i   wypiłam   sok,   po   czym 
odrzuciłam kartonik i otworzyłam następny.

Ukrywaliśmy   się   w   górach   Teksasu,   blisko   granicy   z   Meksykiem. 

Znaleźliśmy głęboki, bardzo wąski wąwóz, który chronił nas przed wiatrem, i 
teraz siedzieliśmy przy małym ognisku.

Od dawna nie byłam tak wściekła na Kła - właściwie nigdy. Tak, zgodziłam 

się na ten jego durny pomysł, ale teraz, kiedy się zastanowiłam, wydał mi się 
sześć razy głupszy, niż początkowo myślałam.

- Hmmm - odezwał się wpatrzony w laptop Kieł. - Jesteśmy wszędzie. W 

background image

telewizji, w gazetach, w radiu. Mnóstwo osób robiło zdjęcia.

-   A   to   ci   niespodzianka   -   mruknęłam.   -   To   pewnie   wyjaśnia,   dlaczego 

słyszeliśmy helikoptery.

- Max, w porządku? - spytała Kuks przestraszonym głosikiem.
Rzuciłam jej niemal przekonujący uśmiech.
- Jasne, skarbie. Jestem tylko... zmęczona.
Nie mogłam sobie darować, by nie spojrzeć na Kła.
Podniósł głowę.
- Dziś miałem sto dwadzieścia jeden tysięcy odwiedzających.
- Co? Naprawdę?
Czytają go takie tłumy? Przecież on ledwie umie pisać!
- Tak. Ludzie się organizują. Naprawdę chcą się czegoś o nas dowiedzieć.
Iggy zmarszczył brwi.
- A jeśli złapią ich fartuchy?
- O czym piszesz? - spytałam.
Przyznaję, że nie czytałam jego bloga. Za bardzo mnie zajmuje ratowanie 

życia i takie tam.

- O nas.  Usiłuję pozbierać wszystkie kawałki układanki. Może  ktoś nam 

powie, o co tu chodzi.

-   Dobry   pomysł   -   odezwała   się   Angela   i   przytuliła   swój   psi   piecyk   do 

drugiego boku. - Musimy znaleźć związki.

A to co ma znaczyć?
Związki są ważne, Max.
Głos wrócił.

9

Byłam tak wstrząśnięta pojawieniem się Głosu, że podskoczyłam i walnęłam 

głową o skalną ścianę.

Podniosłam odruchowo rękę do skroni, jakbym czuła Głos płynący mi pod 

skórą niby rzeka.

- W porządku? - Iggy dotknął moich dżinsów.
Poczuł, że podskoczyłam.
- Aha - mruknęłam i oddaliłam się od nich na parę kroków.
Wiedziałam, że na mnie patrzą, ale nie chciałam się tłumaczyć.
Głos. Dawno mnie już nie wkurzałeś, pomyślałam.
Radziłaś sobie beze mnie, odpowiedział Głos.
Tak jak przedtem, nie potrafiłam stwierdzić, czy należy do kogoś młodego, 

czy starego, do kobiety czy mężczyzny, człowieka czy maszyny. Natychmiast 
uświadomiłam sobie własną, niewątpliwie wariacką reakcję: byłam wściekła, 
oburzona   tą  ingerencją,   podejrzliwa,  niechętna   -  ale   też   poczułam   ulgę.  Nie 

background image

byłam sama.

Kompletna bzdura. Towarzyszyła mi piątka przyjaciół i pies. To była moja 

rodzina, moje życie. Jak mogłam się czuć samotna?

Wszyscy jesteśmy samotni, powiedział Głos, radosny jak zawsze. Dlatego 

związki są takie ważne.

Psycholog za trzy centy, pomyślałam. Zbliżyłam się na kraniec wąwozu i 

stanęłam ledwie trzy metry od krawędzi, za którą otwierała się przepaść.

Związki, Max. Pamiętasz swój sen?
Zmarszczyłam brwi. Nie wiedziałam, o czym mówi.
Chodzi ci o ten sen, że zostałam pierwszą miss skrzydlatych Amerykanów? - 

pomyślałam jadowicie.

Nie. Ten sen, że ścigają cię Likwidatorzy, a ty biegniesz przez zarośla i 

dobiegasz   do   urwiska,   a   potem   z   niego   spadasz,   ale   zaczynasz   poruszać 
skrzydłami i uciekasz.

Z gardła wydobyło mi się coś w rodzaju rzężenia. Nie miałam tego snu, 

odkąd... no, odkąd zastąpiła go o wiele gorsza rzeczywistość. Skąd Głos wie o 
moich snach?

- No i co z tego? - spytałam na głos.
Ten wąwóz bardzo przypomina tamten ze snu. Jakbyś zatoczyła koło.
Zgłupiałam. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi.
Związki.   Łączenie   wszystkich   elementów.   Twój   sen,   laptop   Kła,   ludzie, 

których spotkaliście, miejsca, w których byliście. Itex, Szkoła, Instytut. Czy to 
wszystko się ze sobą nie łączy?

Dobrze, ale jak? - prawie wrzasnęłam.
Wydawało mi się, że Głos westchnął, ale pewnie to sobie wyobraziłam.
Zrozum. Domyśl się. Zanim będzie za późno.
A to mnie pocieszyłeś, pomyślałam ze złością. Dzięki.
Potem nawiedziła mnie nowa myśl.
Głosie, gdzie są Likwidatorzy?
Oczywiście Głos nigdy nie odpowiedział mi wprost. To by było przecież za 

proste. Szczur nie dostaje sera tak zwyczajnie, musi na niego zapracować, tak?

Wzruszyłam ramionami, odwróciłam się i pomaszerowałam do pozostałych.
Nie żyją, Max, odezwał się Głos. Wszyscy zostali... wycofani.
Znieruchomiałam,   zesztywniała   z   wrażenia.   Głos   zawsze   skąpił   mi 

informacji, ale o ile wiem, nigdy mnie nie okłamał. (Co, oczywiście, nie ma 
żadnego znaczenia). Ale... żeby nie żyli?

Nie żyją, powtórzył Głos. Zostali wycofani. Każda filia organizacji na całym 

świecie usuwa eksperymenty z rekombinowanym DNA. Zostaliście tylko wy. I 
już po was idą.

background image

10

Aha, napięcie rośnie, co? „Już po was idą". Aż dreszcz przechodzi. Idą po 

nas od czterech lat. Na razie daleko nie zaszli.

Wróciłam do stada.
- Wszystko gra? - spytał Kieł.
Skinęłam głową i przypomniałam sobie, że jestem na niego wściekła.
Odwróciłam się i ostentacyjnie usiadłam obok Kuks pod ścianą wąwozu.
- Głos właśnie się odezwał - oznajmiłam.
- I co mówił? - zainteresowała się Kuks, jedząc zwinięty plasterek mortadeli.
Angela i Total spojrzeli na mnie uważnie, a Kieł przestał pisać.
-   Powiedział,   że   nie   widujemy   Likwidatorów,   bo   wszyscy   nie   żyją   - 

rąbnęłam prosto z mostu.

Zrobili wielkie oczy. Wielkie jak... hm... talerze.
- Jak to nie żyją? - wykrztusiła Kuks.
Pokręciłam głową.
- A skąd mam wiedzieć? Jeśli Głos nie zrobił sobie świetnego żartu, to chyba 

znaczy, że... wszyscy Likwidatorzy wąchają kwiatki od spodu.

Pomyślałam o Arim, synu Jeda, który został przerobiony na Likwidatora, i 

coś mnie boleśnie ścisnęło w piersi. Biedny Ari. Miał okropne życie. I krótkie.

- Kto ich zabił? - spytał Kieł, jak zawsze konkretny.
- Głos powiedział, że... wszystkie filie Iteksu, Instytutu i Szkoły na całym 

świecie   usuwają   eksperymenty   ze   zrekombinowanym   DNA.   I   że   zostaliśmy 
tylko my.

Zaczęło   do   mnie   docierać,   co   to   znaczy.   Przeszedł   mnie   zimny   dreszcz. 

Objęłam kolana rękami.

Wszyscy milczeliśmy przez jakiś czas, przetrawiając wieści.
Pierwszy odezwał się Total:
- Dobra, jeśli ktoś spyta, nie umiem gadać, jasne?
Przewróciłam oczami.
- Jasne, na pewno się nabiorą.
- Co teraz? - spytał Gazik.
Był   bardzo   zmartwiony.   Usiadł   bliżej   mnie.   Wyciągnęłam   rękę   i 

zmierzwiłam mu odrośniętego już irokeza.

- Mamy zadanie... - zaczęłam.
Zamierzałam przygotować ich psychicznie do rozwiązania tej zagadki. I być 

może usunięcia paru fartuchów przy okazji.

- Musimy mieć dom - odezwał się Kieł. 
- Co? - rzuciłam zaskoczona.
Musimy   znaleźć   prawdziwy   dom   -   oznajmił   poważnie   Kieł.   -   Nie 

wytrzymamy długo w ciągłym biegu. Dajmy sobie spokój z misją. Niech świat 
wyleci w powietrze. Znajdziemy kryjówkę, w której nikt nas nie znajdzie, i... 

background image

zaczniemy żyć.

11

Wszyscy wytrzeszczyliśmy na niego oczy. jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby 

Kieł wypowiedział takie długie zdanie.

-   Nie   możemy   zapominać   o   misji   -   zaczęłam,   a   jednocześnie   Angela 

wrzasnęła:

- Tak! Potrzebujemy domu!
- Dom - powtórzył zachwycony Gazownik.
- Prawdziwy, lepszy od tego ostatniego - zgodziła się radośnie Kuks. - Bez 

dorosłych, szkoły i mundurków.

- Dom z podwórkiem i wielkim trawnikiem - dodał Total. - Bez tych głupich 

żwirowych podjazdów.

Dlaczego tylko mnie interesowało, co się tu dzieje i z jakiego powodu? Po 

tym,   co   przez   ostatnie   miesiące   przeszliśmy,   chcieli   ze   wszystkiego 
zrezygnować?   Porwanie   Angeli,   Nowy   Jork,   podziemne   tunele,   plaża, 
mieszkanie z Anne Walker, chodzenie do tej szkoły...

Aaaa. No cóż. Możliwe, że trochę się im znudził strach, ból i walka, ale...
- Iggy? - jęknęłam, usiłując pozbyć się rozpaczliwego tonu.
- Niech się zastanowię... - Iggy uniósł ręce jak szalki wagi. - Hm. Z jednej 

strony mamy nieustanne desperackie ucieczki, dzień po dniu, wciąż niepewni, 
co z nami będzie i czy dożyjemy następnego dnia...

Zmarszczyłam brwi, bo domyśliłam się, do czego zmierza.
- A z drugiej dom: w kryjówce, bezpieczny, to samo łóżko co noc, spokój, 

nie trzeba w każdej chwili walczyć o życie...

- Dobra, dobra. Nie znęcaj się.
Wpatrywali się we mnie z napięciem.
Co się działo z Kłem? Dlaczego ciągle mi psuł szyki? Czułam się z nim 

kiedyś związana, jakby był moim najlepszym przyjacielem, który zawsze stoi za 
mną murem. Teraz patrzyłam na niego, jakbym go widziała po raz pierwszy w 
życiu.

Niechętnie wzruszyłam ramionami.
- Jak chcecie. Dom. Proszę bardzo.
Ich radosne wrzaski jeszcze bardziej mnie przygnębiły.

12

- Nie zrezygnuję z misji - oświadczyłam tak głośno, żeby Kieł mnie usłyszał.

background image

Wzbiliśmy się na wysokość zaledwie dwóch i pół kilometra, ale zrobiło się 

bardzo zimno, pewnie poniżej zera. Oczy nieustannie łzawiły mi od wiatru.

- Wiem.
- To głupie - dodałam.
Spojrzałam   w   dół   na   rzekę   Pecos   wijącą   się   przez   zachodni   Teksas   jak 

cienki, lśniący wężyk.

- Ich nadzieje i marzenia nie są głupie - powiedział Kieł.
Zrobiło mi się gorąco.
- Nie o to chodzi - wymamrotałam. - Ale... byliśmy na szlaku. Teraz z niego 

schodzimy. Jednego dnia mam ratować świat, a następnego zaczynam szukać 
nieruchomości.   Dziwne   to   jakieś.   Poza   tym   dzięki   twojemu   cudownemu 
planowi nie możemy nawet kichnąć, żeby nas nie rozpoznano. Gdzie ja miałam 
rozum, kiedy się na to zgodziłam?

Kieł otworzył usta, ale nie dopuściłam go do głosu.
- Poza tym przez ciebie zostawiliśmy dzieci pod opieką ślepego chłopca i 

gadającego psa. Chyba oszalałam! To znaczy bardziej niż zwykle. Wracam.

Przechyliłam się na jedno skrzydło, gotowa zawrócić, ale Kieł zagrodził mi 

drogę. Twarz miał zaciętą.

- Obiecałaś - przypomniał mi. - Powiedziałaś, że zrobimy szybki rekonesans. 

Sprawdzimy, czy jest tu jakiś dom.

Łypnęłam na niego z paskudną miną. Dobrze, że przez całe moje życie nikt 

nie poczuł się w obowiązku poinformowania mnie, iż od takich grymasów robią 
się zmarszczki.

- Niech sobie niszczą świat, doprowadzą do globalnego ocieplenia i skażenia 

-   powiedział   Kieł.   -   My   przetrwamy   to   w   jakimś   bezpiecznym   miejscu. 
Wyjdziemy,  kiedy  nikogo już  nie będzie i skończy  się walka  o władzę nad 
światem.

Ostatnio strasznie się rozgadał!
- Świetny plan. Oczywiście nie będziemy mogli wyjść, bo usmażymy się z 

powodu braku powłoki ozonowej - uświadomiłam mu, coraz bardziej wściekła. - 
Będziemy  wegetować w wilgotnych grotach i jeść robaki, bo wszystko inne 
będzie skażone, zanieczyszczone albo radioaktywne!

Kieł   zrobił   cierpiętniczą   minę,   co   oczywiście   wkurzyło   mnie   jeszcze 

bardziej.

- I nie będzie telewizji ani kablówki, bo wszyscy umrą! - rozszalałam się. - A 

więc naszą jedyną rozrywką będzie słuchanie, jak Gazik śpiewa o zatwardzeniu! 
I   koniec   wesołych   miasteczek,   muzeów,   zoo,   bibliotek   i   świetnych   butów! 
Czeka nas życie jaskiniowców, którzy robią sobie ubrania z roślinnych włókien! 
Nie będziemy mieć nic. Nic! A wszystko to dlatego, że jaśnie państwo mają 
życzenie   rozwalić   się   na   szezlongu   przed   telewizorem   w   rozstrzygających 
chwilach historii!

Prawie toczyłam pianę.
Kieł patrzył na mnie.

background image

- No to może zapisz się na kurs tkactwa. Żeby wiedzieć, co i jak z tymi 

włóknami.

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Widziałam, że stara się nie śmiać z mojej 

wizji apokalipsy.

Coś we mnie trzasnęło. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny cały świat 

stanął na głowie. Tamten stary był do luftu. Ten nowy był do luftu jak jasna 
cholera.

- Nienawidzę cię! - wrzasnęłam do Kła.
Złożyłam skrzydła i zapikowałam w dół, rozwijając pewnie ze trzysta na 

godzinę.

- Niepraaaaaawdaaaa! - Głos Kła spłynął ku mnie z wysoka.
Przez ryk wiatru w uszach usłyszałam karcące cmokanie Głosu.
Jak wy za sobą szalejecie, powiedział.

13

- Ha! Nie trzeba spać! Jak dobrze! - zaśpiewał Gazik, ruszając w pląsy.
- Ej, ty! Max nie ma, ale to nie znaczy, że wszystkie zasady można wyrzucić 

przez okno! - oznajmił Iggy, stając przed nim. - Ja tu rządzę i zrobię wszystko, 
czego ona by sobie... - Nie wytrzymał i zgiął się wpół ze śmiechu.

Kuks   przewróciła   oczami.   Wymieniła   uśmiech   z   Angelą.   Wzięła   garść 

kamyków   i   zaczęła   je   starannie   rozmieszczać   między   innymi   małymi 
kopczykami.

- Mandala, tak? - odezwał się Total, kładąc się obok nich. - Kiedy znowu 

będziemy   w   sklepie,   buchnijcie   jakieś   karty.   Ciachniemy   sobie   w   pokerka. 
Puszczę was w skarpetkach. - Jego mały, lśniący nosek zadrgał.

-   Dobry   pomysł   -   powiedziała   Kuks,   gdy   tymczasem   Angela   rozkładała 

kamyczki ze swojej sterty.

Kuks nie miała pojęcia, w jaki sposób Total chce utrzymać karty w łapkach. 

Chyba że  ukrywał w  futrze  przeciwstawne  kciuki.  Choć,  skoro  się  nad tym 
zastanowić, nie było to niemożliwe. Obejrzała się i stwierdziła, że wystarczy jej 
miejsca na rozłożenie skrzydeł, więc to zrobiła.

- Ach - odetchnęła z ulgą.
- Ja też chcę mieć skrzydła - oznajmił Total, nie po raz pierwszy. - Gdybym 

mógł latać, nikt nie musiałby mnie nosić. Skoro mogli zaszczepić skrzydła tym 
wielkimi niezdarnym Likwidatorom, to czemu nie mnie?

- To by bolało, Total - odparła Angela, wpatrzona w kamyczki.
- Myślicie, że Likwidatorów naprawdę nie ma? - spytała Kuks.
Z oddali dobiegł ją głos Iggy’ego:
- Nie, musi być iskra, żeby zapalić. Trzeba ją skrzesać krzemieniem, jasne?
- No dobrze, a wybielacz? - spytał Gazik i ich głosy znowu przycichły.

background image

Kuks westchnęła. W takich chwilach brakowało jej Max i Kła.
-   Ej,   wy   tam!   -   zawołał   Iggy.   Kuks   podniosła   głowę.   -   Może   mały   lot 

próbny? Tak jak nas nauczyły myszołowy, dobrze?

- Jasne, pewnie - zgodziła się Angela. Uśmiechnęła się do Kuks. - I tak 

miałaś wygrać.

- Wiem.
Kuks wstała, otrzepała dżinsy, złożyła skrzydła i podeszła na skraj małego 

wąwozu.

Skakali   kolejno   w   przepaść   i   przez   jakiś   czas   spadali,   zanim   rozłożyli 

skrzydła - mocne, lekkie, chwytające wiatr w pióra. Kuks uwielbiała to uczucie, 
tę siłę i wolność, tę świadomość, że może się wzbić pod niebo jak anioł. Kiedy 
tylko zechce.

Uśmiechnęła się do Angeli, która spojrzała na nią, żeby odpowiedzieć tym 

samym,   i   nagle   zrobiła   wielkie   oczy.   Zbladła.   W   tej   samej   chwili   Kuks 
zobaczyła wielki cień.

Pędziła na nich ogromna, gęsta chmara Likwidatorów. Wrócili!

14

- Serio. Musimy porozmawiać - oświadczył Kieł. Westchnęłam, spoglądając 

w niebo.

- Jakbym słyszała delfina - powiedziałam z żalem.
Głos się rozlega, ale go nie rozumiem. Wzięłam się pod boki i zlustrowałam 

ziemię w dole.

- Nie ma źródła wody. Spadamy.
Nie   czekając   na   niego,   zeskoczyłam   z   niskiego   urwiska.   Mocno 

zatrzepotałam  skrzydłami,   prosto   w   słońce.   Zrobiliśmy   już  dwa   przystanki   i 
żadne z tych miejsc nie spełniało naszych wymagań: bliskie źródło pożywienia i 
wody, bezpieczeństwo.

To   kompletnie   bezsensowne,   w   przeciwieństwie   do   mojego   pierwotnego 

planu, który był bardzo sensowny.

Nie   odwracając   głowy,   kątem   oka   zerknęłam   na   lśniące   skrzydła   Kła. 

Dziwnie się zachowywał. Nie podejrzewałam, żeby Kieł został zastąpiony przez 
klona, tak jak kiedyś ja. Tak, tak, w moim życiu to całkiem uzasadniona obawa. 
Pomyślcie, jak macie fajnie.

Może on naprawdę chce pogadać, odezwał się Głos.
Jasne, bo Kieł ma fioła na punkcie uzewnętrzniania uczuć, odpowiedziałam 

mu w myślach. Coś się dzieje, a Kieł mi nic nie mówi.

Podczas następnego postoju wyciągnę to z niego. Przynajmniej tę tajemnicę 

rozwiążę, nawet gdybym miała ją z niego wypruć.

background image

15

-   Wiedziałem,   że   to   zbyt   piękne!   -   wrzasnął   Gazik.   -   Że   wszyscy 

Likwidatorzy nie żyją!

- Nie poczułam ich - odezwała się stropiona Angela.
Kuks   łomotało   serce.   Krew   szumiała   jej   w   uszach.   Nowi   Likwidatorzy 

poruszali się w bardziej zsynchronizowany sposób niż poprzednia partia, ale i 
tak niezdarnie, zrywami. Kuks rzuciła Angeli ostatnie spojrzenie i uniosła się w 
górę w chwili, gdy dotarł do nich pierwszy szereg Likwidatorów.

Skup się. Tak zawsze mówiła Max. Skup się.
Kuks skoncentrowała się i spadła na Likwidatora, uderzywszy go w głowę 

stopami w trampkach. Potem obróciła się i walnęła go kantem dłoni w krtań. 
Wydał dziwny dźwięk i runął w dół.

- Kuks! Uważaj! - pisnął Gazik.
Łup! Potężne uderzenie w żebra wydusiło jej powietrze z płuc. Odetchnęła 

bezgłośnie, starając się nie panikować. Odruchowo poruszała skrzydłami,  by 
utrzymać się w górze, i usiłowała odzyskać oddech.

Ale nie zdążyła - Likwidator znowu na nią napadł, unosząc pięść do ciosu. 

W   ostatniej   chwili   nagle   zapikowała   w   dół,   tak   że   wielka,   włochata   łapa 
świsnęła w powietrzu, nie trafiając jej.

- I co, głupku! - rzuciła.
Wzbiła się wyżej i kopnęła, celując w brzuch Likwidatora. Trafiła go ciut 

niżej.   Likwidator   zgiął   się   wpół,   a   Kuks   splotła   dłonie   i   ze   wszystkich   sił 
zdzieliła go w kark.

- Au!
Odwróciła się gwałtownie, słysząc bolesny krzyk Angeli, i zobaczyła małą w 

ramionach Likwidatora, bezradnie wierzgającą w powietrzu.

Rzuciła się jej na pomoc, ale uprzedził ją Iggy, kierujący się głosem Angeli. 

Razem   obsypali   Likwidatora   gradem   ciosów.   Iggy   trafił   pięścią   w   ramię 
trzymające   Angelę.   Likwidator   ryknął   dziwnie,   odwrócił   się   i   cofnął   rękę. 
Potem wydał osobliwy, zduszony dźwięk.

Kuks spojrzała w dół. Total wgryzł się Likwidatorowi w kostkę, potrząsając 

łebkiem. Zawisł wysoko nad ziemią, a przecież nie miał skrzydeł. - Łap go - 
szepnęła Kuks do Angeli, która skinęła głową i szybko podleciała do Totala.

Likwidator potrząsnął nogą, ale Total tylko zamknął oczy i jeszcze bardziej 

zacisnął   szczęki,  warcząc  krwiożerczo.  Sądząc  po innych  nieartykułowanych 
dźwiękach, klął, na czym świat stoi.

- Ej! - wrzasnął Gazownik. - Pożar!

background image

16

Kuks   dostała   okropnej   kolki   i   nadal   z   trudem   łapała   oddech,   ale 

doświadczenie nauczyło ją, że kiedy Gazik lub Iggy mówią coś takiego, należy 
ratować życie. Dlatego złożyła skrzydła i natychmiast runęła w dół jak kamień.

Jakieś dziesięć metrów niżej rozłożyła skrzydła i śmignęła w bok. W tej 

samej chwili Gazik zepchnął z siebie Likwidatora. Angela chwyciła Totala, Iggy 
chwycił Angelę i wyprysnęli pod niebo jak rakiety.

Zostało pięciu Likwidatorów - Kuks przypuszczała, że z resztą się uporali. 

Wydawało jej się, że ma połamane żebra, żałowała, że nie ma tu Max ani Kła. 
Poza tym nie wiedziała, co...

BUM!
- Yyyyy! - wrzasnęła, gdy bryznęły na nią kawałki Likwidatora. - Yyyy! 

Yyy! Yyy! O Boże, Gazik! Yyyyy!

Załopotała   skrzydłami,   frunąc   do   Iggy’ego.   Minęła   po   drodze   kadłub 

spadającego  Likwidatora. Dwaj inni byli ranni - jeden miał  prawie zupełnie 
oderwane skrzydło, drugiemu brakowało nogi. Ale to dziwne, jak...

- Usunęliście mnie - odezwał się jeden nienaturalnym, martwym głosem. - 

Ale jest nas wielu. 

- Roboty! - krzyknął Iggy, przejmując Totala od Angeli.
- Nas wielu, nas wielu, nas wielu - zaciął się Likwidator.
Kuks dopiero teraz zobaczyła migające czerwone światełka w jego oczach.
- Dobrze! - wrzasnął Gazik i mocno go kopnął. - Bo lubimy was niszczyć, 

niszczyć, niszczyć!

Potem wszyscy ocaleni Likwidatorzy jakby się wyłączyli i spadli. A dużo, 

dużo  później   stado  zobaczyło  małe   kopczyki  pyłu  i  ziemi  w  miejscu,   gdzie 
runęli na dno wąwozu.

- No, to coś nowego - odezwał się Iggy.
- I ohydnego! - dodała Kuks z pretensją, nadal odlepiając od siebie kawałki 

Likwidatora.

17

- O czym myślisz? Cichy głos Kła był ledwie słyszalny przez trzask ogniska.
Że było o wiele prościej, kiedy robiliście to, co wam kazałam, pomyślałam 

kwaśno.

- Zastanawiam się, czy u małych wszystko w porządku - powiedziałam na 

głos.

- Miejsce jest na uboczu i łatwe do obrony. A skoro Likwidatorzy nie żyją... 

background image

- Kieł wyjął z ognia patyk z nadzianym chrupiącym kawałkiem królika.

Tak, królika. Złapaliśmy go, a teraz był gotowy do zjedzenia. Nie będę się 

rozwodzić nad etapami pośrednimi. Jak walczysz o przetrwanie, to walczysz. 
Mam nadzieję, że nigdy się nie przekonacie, jak to jest.

Kieł podał mi patyk i zaczęłam szarpać mięso zębami. Rozbawiła mnie myśl, 

jak niewiele zasad etykiety ma tu zastosowanie. Wybuchnęłam śmiechem.

Kieł spojrzał na mnie.
- Święto Dziękczynienia u Anne - wyjaśniłam. - Siedzieć prosto, z serwetką 

na kolanach, zaczekać, aż wszyscy sobie nabiorą, odmówić modlitwę, nabierać 
mało, jeść widelczykiem, nie bekać.

Siedzieliśmy w brudnej jaskini, w kucki, oddzierając zębami kawałki mięsa. 

Kieł uśmiechnął się nieznacznie i skinął głową.

- Przynajmniej to nie szczur.
Dobra,   leszcze,   co   właśnie   powiedzieliście:   „Yyy".   Zobaczymy,   czy 

wytrzymacie trzy dni bez jedzenia, zwłaszcza że jesteście biologiczną anomalią, 
która potrzebuje  minimum   trzech  tysięcy   kalorii,  a tu  ktoś  by  wam  pokazał 
gorący, parujący, przypieczony kawałek szczura. Pożarlibyście go tak szybko, 
że nie zdążyłby wam oparzyć języka. I nie upominalibyście się o keczup.

- Wiesz, co mówią szczurach - zaczęłam.
- Udek wystarcza dla wszystkich - zachichotał Kieł, a ja mu zawtórowałam.
Spojrzałam na Kła, na jego pociągłą twarz o ostrych rysach, rzeźbionych 

światłem ognia. Dorastałam z nim, nikomu nie ufałam bardziej, polegałam na 
nim. A teraz czuliśmy się trochę jak obcy.

Odsunęłam się od ognia i oparłam o ścianę jaskini. Kieł wytarł ręce w dżinsy 

i usiadł obok mnie. Zrobiło się ciemno, gwiazdy znikły za grubymi, kłębiastymi 
chmurami.   W  tym  miejscu   spadało  pewnie   parę   kropel  deszczu  rocznie,  ale 
wyglądało na to, że spadną akurat dziś. Miałam nadzieję, że reszta stada śpi 
bezpiecznie.

- Co my tu robimy, Kieł?
- Dzieciaki chciały, żebyśmy znaleźli dom.
-   A   co   ze   Szkołą   i   ratowaniem   świata?   -   rąbnęłam   z   obezwładniającą 

subtelnością.

- Musimy przestać grać w ich grę - powiedział Kieł cicho, wpatrując się w 

ogień. - Musimy się wycofać z tego równania.

- Nie mogę - wyznałam szczerze. - Muszę to ciągnąć.
- Max, możesz się rozmyślić. - Jego głos szeleścił jak jesienne liście lekko 

spływające na ziemię.

- Nie wiem jak.
Potem gardło mi się zacisnęło i potarłam oczy pięściami. Schowałam twarz 

w dłoniach. Do bani! Chciałam wrócić do sta...

Kieł łagodnie odgarnął moje włosy z karku.
Zabrakło mi oddechu. Wyostrzyły mi się wszystkie zmysły.
Kieł znowu pogłaskał mnie po włosach, bardzo delikatnie, przesunął rękę po 

background image

moim karku, ramieniu, moich plecach. Przeszedł mnie dreszcz.

Podniosłam głowę.
- Co robisz?
- Pomagam ci się rozmyślić - szepnął, pochylił się ku mnie, wziął mnie pod 

brodę i pocałował.

18

W tej chwili w ogóle nie myślałam, więc nie mogłam się rozmyślić. W tym 

czasie, gdy Kieł dotknął wargami moich ust, opuściła mnie zdolność myślenia. 
Wargi miał ciepłe i suche. Głaskał delikatnie moją szyję.

Już raz go pocałowałam, na plaży, kiedy sądziłam, że umiera. Ale wtedy w 

sekundę było po wszystkim. A teraz... trwało i trwało.

Zaczęło mi się kręcić w głowie. Przypomniałam sobie, że powinnam nabrać 

powietrza.   Rozdzieliliśmy   się   jakieś   sto   lat   później.   Oboje   oddychaliśmy   z 
trudem,   a   ja   wpatrywałam   się   w   jego   oczy,   jakbym   miała   w   nich   znaleźć 
odpowiedź.

Oczywiście   nie   znalazłam.   Zobaczyłam   tylko   tańczące   płomyki   naszego 

małego ogniska.

Kieł odchrząknął. Był tak samo zaskoczony jak ja.
-   Zapomnij   o   misji   -   odezwał   się   ledwie   słyszalnym   szeptem.   - 

Zamieszkajmy razem w jakimś bezpiecznym miejscu.

O   rany,   w   tamtej   chwili   wydawało   mi   się,   że   to   świetny   pomysł. 

Moglibyśmy być jak Tarzan i Jane, huśtający się na lianach, zrywający banany 
prosto z drzewa, żyjący na łonie natury i tak dalej.

Tarzan i Jane oraz ich banda wesołych mutantów!
Kieł   masował   mi   plecy   między   skrzydłami,   co   w   połączeniu   z   tym 

hipnotyzującym ogniem i napięciem całego dnia sprawiło, że ogarnęło mnie 
zmęczenie. Nie mogłam myśleć trzeźwo.

Czego on ode mnie chce? - pomyślałam. Prawie spodziewałam się, że Głos 

mi odpowie. Byłam pewna, że podsłuchuje.

Kieł zajął się moim karkiem. Byłam jednocześnie zmęczona i podkręcona, a 

kiedy się do mnie nachylił - żeby znowu pocałować? - zerwałam się na równe 
nogi.

Kieł spojrzał na mnie pytająco.
- Nie... nie wiem - wymamrotałam.
Powalająca inteligencja, prawda? Zerwałam się z miejsca  i wypadłam na 

zewnątrz.   Rozłożyłam   skrzydła,   poczułam   wiatr   na   rozpalonej   twarzy, 
usłyszałam świst powietrza.

Kieł za mną nie pobiegł. Obejrzałam się i zobaczyłam jego wysoką, szczupłą 

postać w wejściu do groty, na tle czerwonej poświaty ogniska.

background image

Nieopodal   znalazłam   wąską   kamienną   półkę,   dobrze   ukrytą   w   mroku. 

Opadłam na nią ze łzami w oczach. Byłam wstrząśnięta, rozdarta, podniecona, 
pełna nadziei i przerażenia.

Ach, radości dojrzewania zbiegłej hybrydy!

19

No i co miał zrobić? Napisać w blogu, jak Max rzuciła się w przepaść, żeby 

nie musieć go znowu pocałować? Kieł walnął pięścią w skalną ścianę i skrzywił 
się   z   bólu.   Co   za   głupota.   Spojrzał   na   zakrwawione   kostki   palców,   które 
natychmiast zaczęły puchnąć.

Zasypał ogień, zostawiając tylko żar na wypadek, gdyby Max wróciła i nie 

mogła znaleźć wejścia do groty. Żadna z tych opcji nie była prawdopodobna.

Odsunął nogą kamienie, żeby móc się położyć. Umościł wygodnie skrzydła 

w miałkim piasku. Nie miał ochoty zaglądać na swój blog - który odwiedziło już 
prawie   osiemset   tysięcy   osób.   Nie   miał   ochoty   na   nic,   chciał   tylko   leżeć   i 
rozmyślać.

Max.
Ależ była uparta. I twarda. I zamknięta. Jak kasa pancerna. Z wyjątkiem tych 

chwil, kiedy przytulała Angelę, mierzwiła włosy Gazownikowi albo przysuwała 
coś blisko dłoni Iggy’ego tak, żeby się nie zorientował, że mu pomogła. Albo 
kiedy usiłowała rozczesać czuprynę Kuks.

Albo - czasami - kiedy patrzyła na niego.
Poruszył się na twardym podłożu. Przez myśl przelatywały mu dziesiątki 

wspomnień. Max, która patrzy na niego i śmieje się. Max zeskakuje z urwiska, 
rozkłada skrzydła, odlatuje, tak niewiarygodnie silna i pełna wdzięku, aż dech 
zapiera.

Max nokautuje kogoś z kamienną twarzą.
Max całuje tego idiotę Sama na ganku u Anne.
Kieł zgrzytnął zębami i przetoczył się na bok.
Max całuje go na plaży po bójce z Arim.
I przed chwilą jej miękkie usta.
Żałował, że jej tu nie ma. Jeśli nie obok niego, to w tej grocie, żeby mógł 

chociaż usłyszeć jej oddech.

Bez tego trudno mu będzie usnąć.

20

Zanim   Kieł   zabrał   laptop   i   zanim   mechaniczni   Likwidatorzy   niemal   ich 

background image

wykończyli, Kuks czytała w internecie przepisy na biwakowe dania. Miała już 
dość ciastek i kiełbasek na patyku.

Dowiedziała   się,   że   w   warunkach   obozowych   można   przyrządzać 

niesłychane delikatesy, na przykład piec w żarze ogniska całe dania owinięte w 
folię aluminiową. Postanowiła przy najbliższej okazji zdobyć patelnię. Chyba 
nie  tak trudno podróżować  z  małą  patelenką?   Gdyby  ją  mieli,  Iggy  mógłby 
przyrządzić niemal wszystko. Na samą myśl o tym zaburczało jej w brzuchu.

- Ładnie pachnie - odezwała się Angela, klękając przy ogniu. - To po to była 

ta folia?

- Mhm - mruknęła Kuks, trącając opakowanie kijkiem.
Zaraz potem światło zachodzącego słońca zgasło.
Obie podniosły głowy. Gazik i Iggy przestali grać w kółko i krzyżyk.
Angela zachłysnęła się ze strachu. Kuks miała wrażenie, że powietrze w jej 

gardle zmieniło się w cement. Nie mogła odetchnąć, nie mogła nawet drgnąć.

Na niebie nad wąwozem zawisły setki tych mechanicznych stworów, które 

Iggy nazwał Fruwołkami. Zbliżały się do nich z obu stron. Kuks pomyślała, że 
pewnie niedobitki z poprzedniej walki ściągnęły posiłki. Było ich dziesięć razy 
więcej niż poprzednio.

Stado znalazło się w pułapce.
- Obiad gotowy - powiedziała Angela. - A na obiad my. Ugotowani.

21

- W górę? - spytał Iggy.
- Nie - rzucił Gazik. - Nad nami też są! Po prostu są wszędzie!
Wokół nich rozlegało się okropne monotonne brzęczenie, jakby otoczył ich 

potężny rój pszczół, a kiedy Fruwołki podleciały bliżej, brzęczenie zmieniło się 
w skandowanie: „Jest nas wielu! Nie wygracie!".

- Ale spróbować zawsze możemy! - wrzasnął Gazik.
Wyszarpnął   z   ogniska   parę   płonących   gałęzi   i   rzucił   nimi   we   Fruwołki. 

Kilka zajęło się ogniem. Wspaniale! Były łatwopalne!

Kuks popędziła do ogniska i także chwyciła gałąź, ale za bardzo zbliżyła się 

do płomienia i sparzyła się. Mimo to ze wszystkich sił cisnęła płonący patyk 
niczym włócznię i z przyjemnością patrzyła, jak Fruwołki buchają płomieniem.

- Super! - ucieszył się Gazik, na chwilę zapominając o panice. - Jakby były 

zanurzone w benzynie.

- Nie mają mózgów - odezwała się Angela.
Kuks obejrzała się na nią.
-  One   nie  mają   mózgów   -  powtórzyła   mała   w  rozterce.  -   Nie  mogę   nic 

zrobić.

- A ja mogę je ugryźć! - wrzasnął Total, biegający w kółko u ich stóp. - 

background image

Poszczuj mnie! Poszczuj! Rozszarpię je na kawałki! - Podskoczył w powietrze i 
kłapnął szczękami.

- Total! - przestraszyła się Angela. - Uważaj! Wracaj!
- Ja im pokażę! - zajazgotał Total.
Stado walczyło jak szalone. Oczywiście. Max nauczyła ich walczyć i nigdy, 

przenigdy się nie poddawać. Chyba że ucieczka jest sensowniejsza, dodawała 
zawsze.

Świetnie byłoby uciec, pomyślała Kuks, ale dokąd? W wąwozie roiło się od 

Fruwołków.   Wydawały   się   zrobione   głównie   z   metalu,   z   cienką 
likwidatoropodobną   powłoką   na   zewnątrz.   Te,   które   się   spaliły,   błyszczały 
metalem, a zwęglona skóra i sierść potwornie śmierdziały.

Iggy   rzucił   wszystkie   swoje   bomby   (Kuks   nie   miała   pojęcia,   gdzie   je 

ukrywał, i była dziwnie pewna, że Max tego również nie wie), ale zniszczył 
tylko piętnaście do dwudziestu Fruwołków. Za mało, o wiele za mało.

Stado   znalazło   się   w   pułapce.   Może   gdyby   byli   tu   Max   i   Kieł,   walka 

potrwałaby minutę dłużej. Ale to wszystko. Sytuacja była beznadziejna.

Po dwudziestu minutach wszyscy, nawet Total, zostali mocno skrępowani. 

Fruwołki chwyciły ich i uniosły się z nimi w powietrze.

Kuks spojrzała na Iggy’ego, Gazika, Angelę i Totala.
Nie martwcie się, nadała Angela do każdego z nich. Nie martwcie się. Max i 

Kieł wrócą. Znajdą nas. I strasznie się wkurzą.

Kuks usiłowała nie myśleć, żeby nie wystraszyć Angeli jeszcze bardziej, ale 

nie potrafiła zupełnie zamknąć umysłu, więc Angela mogła odebrać jej myśl: 
„Nawet Max i Kieł nas z tego nie uratują. To niemożliwe. To koniec".

22

Wróciłam do Kła następnego ranka, jakby nic się nie wydarzyło, a moje 

rekombinowane   serduszko   nie   wyczyniało   dziwnych   harców,   i   jakbym   nie 
wyobrażała sobie, że schodzę po schodach w krynolinie jak Scarlett O'Hara w 
Tarze.

Nie.   Nie   mój   styl.   Wylądowałam   z   poślizgiem   w   fontannach   żwiru   i 

kamyków i rzuciłam: 

- Spadamy!
A oto dzisiejsza lista moich problemów:
1. To coś dziwnego między mną a Kłem.
2. Niepokój o porzucone stado.
3. Dręczące pragnienie, by ponownie zająć się misją.
4. Klasyka: jedzenie, dach nad głową, bezpieczeństwo, ratowanie życia itd.
5. I, oczywiście, całe to zawracanie głowy z ratowaniem świata.
Rany,   i   czym   tu   się   martwić   najpierw?   Do   wszystkich,   którzy   chcą   być 

background image

przyczyną moich wrzodów żołądka: ustawić się w kolejce i wziąć numerek!

- Coś milcząca jesteś - odezwał się Kieł, wyrywając mnie z zamyślenia.
Jałowe   kilometry   gór,   równin,   rezerwatów   Indian   i   pustyni   pod   nami 

wyglądały jak wymięty brudny obrus.

Zerknęłam na niego z ukosa.
- Ciesz się, póki możesz.
- Max. - Milczał, dopóki znowu na niego nie spojrzałam.  - Mamy  tylko 

siebie.   Tylko   na   sobie   możemy   polegać,   choćby   nie   wiadomo   co.   Musimy 
rozmawiać. O różnych sprawach.

Już lepiej, żeby mnie rozszarpały dzikie zwierzęta.
- Wolałam cię, kiedy nie lubiłeś mówić - oznajmiłam.
- Wiesz, ludzie z jakiegoś powodu nie zaglądają pod kamienie.
- Co to znaczy? - wściekł się. - Będziemy udawać, że nic się nie dzieje? To 

głupie. Możemy rozwiązać problem tylko, gdy będziemy o nim rozmawiać.

- Yyyyy. Znowu oglądałeś program Oprah?
Rozjuszyłam go na dobre. Zamilkł. Ulżyło mi, ale wiedziałam, że to nie 

koniec tematu. A potem nagle dotarło do mnie, co widzę tam w dole. Trudno 
było się zorientować, gdzie kończy się Arizona, a zaczyna Kalifornia - szkoda, 
że nie zaznaczyli granic stanów takimi niebieskimi liniami, jak na mapach - ale 
akurat to miejsce rozpoznałam bez pudła.

- Lądujemy! - oznajmiłam i złożywszy skrzydła, zapikowałam w dół.
Kieł usłuchał bez słowa.
Niemal czułam bijące od niego wibracje „skręcę jej kark", ale nie pierwszy 

raz był na mnie wściekły i coś mi mówiło, że nie ostatni.

Wylądowałam na skraju lasu w pobliżu zapyziałego arizońskiego miasteczka 

i ruszyłam piechotą na zachód. Po dwóch minutach zatrzymałam się, widząc 
przed sobą schludny domek na dość zaniedbanym podwórku.

Max, popełniasz poważny błąd, powiedział Głos. Spręż ruchy i stąd pryskaj. 

Zajmij się swoją misją. Mówię bardzo poważnie.

Zlekceważyłam drania. Emocje we mnie szalały.
- Gdzie jesteśmy? - szepnął Kieł.
- U Elli - odpowiedziałam, nie wierząc, że to prawda. - I jej mamy, doktor 

Martinez.

23

- Skoro wszyscy umiemy latać, to co robimy w furgonetce? - szepnął Iggy.
W odpowiedzi otrzymał kopniak w żebra od któregoś z Fruwołków.
Kuks skrzywiła się, dosłownie czując jego ból. Iggy był ślepy, więc nie mógł 

zobaczyć jej współczującej miny.

Wszystko ją bolało. Nie wiedziała, jak długo leżeli na podłodze tej wielkiej 

background image

ciężarówki, podskakując na każdym wykrocie. Związano ich wiele godzin temu. 
Ręce już dawno im zdrętwiały. Za każdym razem, gdy ciężarówka podskakiwała 
na wybojach, Kuks uderzała biodrem albo ramieniem o twardą podłogę i była 
pewna, że ma gigantyczne siniaki. Inni pewnie też mieli.

Fruwołki zarzuciły im na głowy worki i wtedy Kuks poczuła jakiś mdlący i 

słodki zapach. Zakręciło się jej w głowie i straciła przytomność. Ocknęła się w 
ciężarówce   jadącej   nie   wiadomo   dokąd.   No,   pewnie   do   Szkoły.   Albo   do 
Instytutu.

W każdym razie jazda miała być długa.
A to znaczyło, że Kuks będzie leżeć tu godzinami, drżąc na myśl o tym, co 

ją czeka.

A co ją czeka? Klatka. Okropne, przerażające, bardzo bolesne eksperymenty, 

zwykle z użyciem igieł. Kuks pomyślała o tym i z trudem pohamowała pisk 
przerażenia. Chemiczne zapachy. Białe fartuchy. Błyskające światła, straszne 
dźwięki. Świadomość, że to samo spotyka resztę stada. I ciągle nie wiadomo, 
gdzie jest Max i Kieł.

A wszystko to - pojmanie, widok innych, także związanych i cierpiących, 

nieznany los Max i Kła, którzy może nigdy ich nie odnajdą - to nie było jeszcze 
najgorsze.

Najgorsze było to, że kiedy się ocknęła i przeliczyła stado, okazało się, że 

jest ich tylko troje.

Brakowało Angeli.

24

Nie chodzi o to, że Ella i doktor Martinez uratowały mi życie czy coś w tym 

stylu. Gorzej: pokazały mi, jak wygląda życie normalsa. Od tej pory co jakiś 
czas o tym myślałam.

Jaki to był dzień tygodnia? Nie miałam pojęcia. Czy doktor Martinez jest w 

pracy?

Skupiłam   się   na   tym   pytaniu,   by   zapomnieć   o   innym,   bardziej 

przerażającym: czy zechcą mnie znowu widzieć?

Albo na bardziej koszmarnym: czy coś im się stało za to, że udzieliły mi 

schronienia?

Tak jak poprzednio stałam jak słup soli na skraju tego podwórka, nie mogąc 

się ruszyć, nie mając odwagi zastukać do drzwi.

Max... - zaczął Głos, ale przerwałam mu w myślach.
To ty powiedziałeś, że związki są ważne. Tu jest mój związek. Pogódź się z 

tym.

- Co my tu robimy, do diabła? - Zaciekawienie w głosie Kła oznaczało, że 

jest totalnie oszołomiony i ogłupiały.

background image

Nie potrafiłam mu odpowiedzieć. Nie potrafiłam odpowiedzieć nawet sobie.
Potem, zupełnie tak jak poprzednio, do gry wkroczył los, a raczej doktor 

Martinez, która wyszła z domu. Zmrużyła oczy w rażącym słońcu i odwróciła 
się, żeby zamknąć drzwi na klucz. Nagle znieruchomiała, jakby coś usłyszała 
albo wyczuła. Na przykład mnie.

Kieł   odruchowo   cofnął   się   do   lasu.   W   cieniu   potrafi   być   dosłownie 

niewidoczny.

Doktor Martinez odwróciła się powoli. Stałam napięta, niemal dygocząc ze 

zdenerwowania.   Doktor   Martinez   powiodła   po   okolicy   ciemnobrązowymi 
oczami i niemal natychmiast mnie zauważyła.

Otworzyła usta i powiedziała bezgłośnie: „Max".

25

I nagle rzuciłyśmy się ku sobie, a mnie się wydawało, że wszystko dzieje się 

w zwolnionym tempie. Chciałam przywitać się na luzie: „Hejka, jak leci?", ale 
to marzenie przepadło na wieki. Mocno przywarłam do niej, usiłując się nie 
rozpłakać i czując dziwną, głęboką, przerażającą satysfakcję płynącą z faktu, że 
mnie ściska.

- Max, Max, Max - szeptała, głaszcząc mnie po włosach. - Wróciłaś.
Głos miała zachrypnięty. Sama nie ufałam sobie na tyle, żeby się odezwać.
Potem przypomniałam sobie, że daję upust tym uczuciom na oczach Kła. 

Który   pewnie   będzie   się   nade   mną   pastwić   bez   końca.   Odwróciłam   się   i 
spojrzałam   na   drzewa.   Mam   oczy   drapieżnika,   a   jednak   zdołałam   rozróżnić 
tylko niewyraźne zarysy jego sylwetki.

Przywołałam go, podnosząc rękę. Doktor Martinez popatrzyła w kierunku 

lasu.

- Max? Wszystko dobrze? - spytała z niepokojem.
- Tak... Eee... nie chciałam wracać... - zaczęłam niepewnie. - Ale byłam... 

byliśmy... w okolicy...

Doktor   Martinez   zrobiła   wielkie   oczy   na   widok   Kła,   który   z   kamienną 

twarzą wynurzył się z lasu, jak ożywiony cień. Niezłe porównanie? Poezja, co?

- To mój... brat, Kieł - wymamrotałam.
Słowo „brat" z trudem przeszło mi przez gardło. Z powodu tego pocałunku. I 

proszę bez durnych żartów. Błe.

- Kieł? - powtórzyła doktor Martinez i uśmiechnęła się do niego łagodnie, a 

mnie zrobiło się cieplej.

Wyciągnęła  rękę. Kieł  szedł  do  nas  jak wleczony  na  niewidzialnej  linie. 

Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby był tak spięty i sztywny. A to coś znaczy.

Zatrzymał się jakieś dwa metry od nas i nie podał jej ręki.
- Kieł? Jesteś... taki jak Max? - spytała ostrożnie doktor Martinez.

background image

- Nie - odparł ze znudzeniem. - Mądrzejszy.
Z trudem się opanowałam, żeby nie kopnąć go w goleń.
- No to wchodźcie - powiedziała doktor Martinez, ożywiona, rozbawiona i 

zaciekawiona. - Miałam pobiec do sklepu, zanim Ella wróci ze szkoły, ale to 
może zaczekać.

Jej   dom   wydawał   mi   się   bardziej   znajomy   niż   dom   Anne   Walker,   choć 

spędziłam tu najwyższej czterdzieści osiem godzin, i to wiele miesięcy temu. 
Może dlatego, że czułam się tu jak w domu, w pierwszym prawdziwym domu.

Idący za mną Kieł trzymał się blisko drzwi, obserwował otoczenie i oceniał 

drogi ucieczki na wypadek, gdyby sytuacja tego wymagała. Bo przeważnie tak 
było.

- Jesteście głodni? - spytała doktor Martinez, zdejmując kurtkę i odkładając 

torebkę. - Mogę wam zrobić kanapki.

- Byłoby świetnie - powiedziałam i na samą myśl o tym zaburczało mi w 

żołądku.

Kieł pociągnął nosem.
- Co to za... zapach... ten...
Doktor Martinez i ja wymieniłyśmy uśmiechy.
- Ciasteczka z czekoladą - powiedziałyśmy jednocześnie.

26

-   A   więc   masz   swoją   cenę   -   odezwałam   się   do   Kła   z   ustami   pełnymi 

okruszków. - Dusza za jedno ciasteczko.

Kieł upewnił  się,  że  doktor  Martinez  nie patrzy,  pokazał  mi   figę  i  zjadł 

kolejne ciasteczko, najwyraźniej rozkoszując się jego ciepłą kleistością, nutką 
wanilii, półpłynną czekoladą.

Uśmiechnęłam się do niego i pokazałam mu język.
Doktor Martinez usiadła przy stole i zanurzyła ciasteczko w kawie.
Poklepała mnie po ramieniu.
-   Bardzo   się   cieszę,   że   znowu   cię   widzę,   Max   -   powiedziała   z   taką 

szczerością, że się zarumieniłam. - Wiecie, ostatnio w wiadomościach mówiono 
o latających dzieciach.

Pokiwałam głową.
-   Aha.   To   nierzucanie   się   w   oczy   jakoś   nam   nie   wychodzi.   Choć   plan 

zakładał co innego.

- Macie plan? - spytała z troską. - Co robicie? Jest was więcej?
Wrodzony instynkt kazał mi zamknąć twarz dla bezpieczeństwa stada. Kieł 

znieruchomiał z ustami pełnymi ciastek.

Doktor Martinez bez trudu odczytała moją minę.
- Nieważne - rzuciła szybko. - Zapomnij, że pytałam. Chciałam tylko... jakoś 

background image

pomóc.

Doktor Martinez była weterynarzem. Leczyła mnie, kiedy trafiłam do jej 

kliniki z raną postrzałową. To ona odkryła na zdjęciu rentgenowskim mikrochip 
w moim ramieniu.

- Może pani - powiedziałam. - Pamięta pani ten mój chip?
- Ten w ramieniu? Nadal go masz?
- Tak. I nadal go nie chcę.
Doktor Martinez zjadła w zamyśleniu ciastko i napiła się kawy.
- Od twojego odejścia obejrzałam to zdjęcie ze sto razy. Nie sądziłam, że cię 

znowu zobaczę - uśmiechnęła się - ale nie dawało mi to spokoju. Musiałam 
znaleźć rozwiązanie. Patrzyłam i patrzyłam, usiłując wymyślić, w jaki sposób 
wyjąć ten chip, nie uszkadzając nerwów, co doprowadziłoby do bezwładu ręki.

- I coś pani wymyśliła? - Prawie dygotałam z napięcia.
- Nie jestem pewna. Chyba mogłabym to zrobić, stosując mikrochirurgię, 

ale...

- Niech pani to zrobi - rzuciłam. - Natychmiast.
Czułam   na   sobie   spojrzenie   Kła,   ale   nie   odwracałam   wzroku   od   doktor 

Martinez.

- Chcę się pozbyć tego chipa - oznajmiłam, zła na siebie, że w moim głosie 

brzmiało błaganie. - Nieważne, co się stanie.

Nie możesz ryzykować utraty sprawności ręki, odezwał się Głos.
Tego dnia wyjątkowo mnie denerwował. Dlaczego nie mogę? - pomyślałam 

z jadowitym sarkazmem. Myślisz, że nie dam rady uratować świata jedną ręką?

Doktor Martinez nie była zdecydowana. Wiedziała, jak duże jest ryzyko.
Nagle   Kieł   chwycił   moją   rękę,   przygwoździł   ją   do   stołu   i   obnażył. 

Rozjątrzone,   czerwone,   grube   i   brzydkie   blizny   były   pamiątką   po   tym,   jak 
chciałam sama wydobyć mikrochip. Za pomocą ostrej muszli.

Zarumieniłam się, próbując wyszarpnąć rękę.
- A, to - mruknęłam.
Czułam na sobie przerażone spojrzenie doktor Martinez.
- Sama usiłowała go wyjąć - rzucił szorstko Kieł. - Prawie się wykrwawiła. 

Na plaży. Niech pani to wyjmie, żeby już się nie wygłupiała. Nie aż tak. Może 
inaczej - dodał realistycznie - ale nie tak.

Łypnęłam   na   niego   morderczym   wzrokiem.   Nie   podobała   mi   się   ta 

konsternacja doktor Martinez. Potem przeniosłam mordercze spojrzenie na nią, 
żeby nie ważyła się okazać mi litości. Przysięgam, że byłam gotowa wziąć ich 
za karki i zderzyć głowami, gdyby...

- Spróbuję - powiedziała.

background image

27

- Gdzie Angela? - Głos Gazika zabrzmiał jak ledwie słyszalny szmer tuż 

przy uchu Kuks.

- Nie wiem - szepnęła.
Ciężarówka  nagle   stanęła.   Otworzyły  się   tylne  drzwi.   Do  środka  wpadło 

światło dnia. Fruwołki, które jechały z nimi z tyłu, wysiadły i zatrzasnęły drzwi, 
aż Kuks zadzwoniło w uszach.

Minęło   ze   sto   lat.   Potem   Fruwołek   rzucił   im   parę   kawałków   chleba   i 

nadgniłe owoce. Drzwi znowu się zatrzasnęły. Na zewnątrz rozległ się złośliwy 
rechot.

Choć   w   ciężarówce   panowały   ciemności,   Kuks   widziała   całkiem   nieźle. 

Gazik też. Przypełzli ku kawałkom chleba. Kuks była tak głodna, aż ją mdliło. 
Pomimo związanych na plecach rąk zdołali pożreć suchy chleb do ostatniego 
okruszka i wszystkie jadalne części owoców.

-   Kiedy   się   uwolnimy,   te   roboty   będą   ogryzione   jak   kostki   kurczaka   - 

wymamrotał Total. Łapki miał skrępowane.

- Nigdy się nie uwolnimy - odezwał się Iggy. - Mam bardzo złe przeczucie.
Kuks nie pamiętała, żeby Iggy kiedykolwiek mówił z takim przygnębieniem. 

Był starszy, jak Kieł i Max. Na ogół zapominała o jego ślepocie. Był silny, 
wytrzymały,   zaciekły   w   walce.   Po   jego   słowach   Kuks   poczuła,   że   na   jej 
łomoczącym sercu zaciskają się lodowate palce strachu.

-   Uwolnimy   się.   -   Kuks   po   raz   tysięczny   wyobraziła   sobie,   że   drzwi 

otwierają się gwałtownie i stają w nich Max i Kieł.

Iggy milczał.
- Musimy  znaleźć Angelę - szepnął Gazik. - Nie pozwolimy im zrobić... 

tego, co zrobili jej ostatnio.

Ostatnio Angela była w strasznym stanie, gdy ją uratowali. Dochodziła do 

siebie tygodniami. I od tego czasu stała się jakaś inna. Smutniejsza. Cichsza.

Na myśl o tym, co fartuchy mogą już robić Angeli, Kuks zadrżała.
- Musimy obmyślić plan - szepnęła. - Max i Kieł by tak zrobili. Myślmy.
-   Może   poprosimy   Świętego   Mikołaja?   -   rzucił   Iggy   z   goryczą.   -   Albo 

zajączka wielkanocnego?

- Pogryźmy ich! - zaproponował Total. - Otworzą drzwi, a my rzucimy się na 

nich, warcząc, szczerząc kły i tak dalej. Albo mogę zaczaić się za nimi, podciąć 
im nogi, a wtedy wy ich zaatakujecie.

-   Nie   mamy   kłów   -   wyjaśnił   cierpliwie   Gazik,   dziwnie   zmęczony   i 

pozbawiony nadziei.

-  Ale   mamy   zęby   -  zauważyła   Kuks.   -   Powinniśmy   przez   cały   ten   czas 

przegryzać nasze więzy! Jazda! Total mnie, ja Gazikowi, a Gazik Iggy’emu. A 
wtedy skopiemy tyłki tym Fruwołkom!

Ożywiona nową nadzieją, przeczołgała się po brudnej metalowej podłodze 

background image

do Totala, podsuwając mu związane na plecach ręce.

Właśnie poczuła pierwsze muśnięcie jego wąsików, kiedy metalowe drzwi 

znowu się uchyliły i do środka weszło pięć Fruwołków. Przemaszerowały przez 
wnętrze   ciężarówki,   nie   zwracając   uwagi   na   to,   że   po   drodze   potrącają 
więźniów.

Kuks znieruchomiała z głową na podłodze. Tyle na temat planu.

28

- To twój chłopak? - spytała Ella, niewiarygodnie uszczęśliwiona na mój 

widok.

Bardzo długo się ściskałyśmy, aż usłyszałyśmy  niecierpliwe westchnienie 

Kła.   Teraz   byłyśmy   w   jej   pokoju,   a   ona   zmieniała   strój   do   gry   w   nogę   na 
normalne   ciuchy.   Tymczasem   Kieł   prowadził   w   salonie   kulejącą,   sztywną 
rozmowę z doktor Martinez.

Plecy bez skrzydeł są jakieś nagie i... płaskie. Takie luźne spostrzeżenie.
- Kieł? Nie, nie, nie! - rzuciłam szybko. - Dorastaliśmy razem, więc jesteśmy 

bardziej jak... eee... rodzeństwo.

- Jest słodki - stwierdziła rzeczowo, wkładając dżinsy i bluzę z kapturem.
Nadal   przyswajałam   sobie   te   słowa   i   moją   reakcję   na   nie,   kiedy   Ella 

spojrzała na mnie z uśmiechem.

- Ale nie tak słodki jak Shaw Akers z mojej klasy.
Też   się   do   niej   uśmiechnęłam.   Ella   rzuciła   się   obok   mnie   na   łóżko   i 

poczułam się jakoś  naturalnie,  jakbyśmy  były siostrami  albo  przyjaciółkami, 
albo co, aż mnie w gardle ścisnęło.

-   Shaw   jest   normalnie   cudowny   -   ciągnęła   Ella.   -   Zaprosił   mnie   na 

gwiazdkową  imprezę,  tylko że komuś  już obiecałam,  więc muszę  iść  z tym 
pierwszym. Ale zawsze jest jeszcze wiosenna impreza... - Poruszyła brwiami, a 
ja parsknęłam śmiechem.

- To powodzenia.
Ja tam nie miałam w kalendarzu żadnych gwiazdkowych ani wiosennych 

imprez.   W   planach   były   jedynie   imprezy   typu   „skopać   Likwidatorów", 
„zniszczyć Szkołę", „uratować świat" i tak dalej.

Ktoś zapukał cicho do drzwi.
- Gotowa? - spytała mama Elli, otwierając drzwi.
- Jak nigdy - odpowiedziałam.

background image

29

Doktor Martinez zawiozła nas do kliniki.
- Jest już po godzinach pracy - powiedziała ściszonym głosem. - Nikt nam 

nie będzie przeszkadzał.

Zaparkowała na tyłach budynku, za czymś w rodzaju śmietnika, żeby jej 

samochód nie rzucał się w oczy.

W   budynku   nie   zapaliła   świateł,   a   kiedy   weszliśmy,   zamknęła   drzwi   na 

klucz.

- Nie trzymamy tu zwierząt, więc nie mamy strażnika - wyjaśniła, prowadząc 

nas na salę operacyjną.

Stół był przeznaczony dla zwierząt wielkości, powiedzmy, bernardyna, tak 

że   nogi   mi   z   niego   zwisały.   Metal   ziębił   mnie   w   plecy,   a   światła   raziły. 
Zamknęłam oczy.

Max, zabraniam ci wyjmować ten chip. Głos brzmiał dziwnie surowo.
Tak,   tak,   zabraniaj   mi,   pomyślałam   ze   znużeniem.   To   na   mnie   zawsze 

świetnie działa.

-   Najpierw   podam   ci   Valium,   żebyś   się   rozluźniła   -   oznajmiła   doktor 

Martinez,   wkłuwając   mi   się   w   niezachipowane   ramię.   -   Zrobię   też 
prześwietlenie klatki piersiowej i badanie krwi, żeby się upewnić, że nie jesteś 
chora.

Ze względu na moje pokręcone, nietypowe dzieciństwo w łapach szalonych 

naukowców   jestem   przewrażliwiona   na   laboratoryjne   zapachy,   jak   alkohol, 
plastik czy płyn do mycia podłogi i tak dalej. Kiedy doktor Martinez podłączyła 
mi kroplówkę, musiałam się przytrzymać stołu, żeby nie zerwać się z miejsca i 
nie uciec, tratując każdego, kto stanie mi na drodze.

Serce mi łomotało, oddech stawał się coraz płytszy i czułam już błyskawicę 

adrenaliny, pędzącą mi przez żyły.

I wiecie co? Okazuje się, że Valium to wszystko tłumi!
- Świeeetnie... - powiedziałam błogo i rozwlekle. - Jak... mi... dobrze...
- Nic się nie dzieje - powiedziała Ella, klepiąc mnie po ramieniu.
- Nadal tego chcesz? - spytał Kieł. - Zaszczekaj, jeśli tak.
Wywaliłam język. Jeśli szczęście się do nas uśmiechnie, po usunięciu chipu 

to potworne coś, co zastąpi Likwidatorów, nie zdoła nas namierzyć. I może 
przestanę też słyszeć Głos. Nie byłam pewna, czy chip ma z nim coś wspólnego, 
ale   wydawało   się   to   prawdopodobne.   I   choć   Głos   czasami   bywał   jakby 
pomocny, nie chciałam mieć w głowie nikogo oprócz siebie.

Matko,   jakie   żałosne   zdanie.   Pewnie   niewiele   osób   ma   okazję   je 

wypowiedzieć.

Potem doktor Martinez rozprostowała moje zachipowane ramię i przypięła je 

do stołu.

background image

30

Kiedy poczułam więzy na ręce, ogarnęła mnie odruchowa panika. A potem 

się po prostu rozpłynęła, mmmm.

Ktoś wziął mnie za drugą rękę. Kieł. To były jego odciski, jego palce, jego 

siła.

- Jaaak się cieeeeszę - powiadomiłam go rozwlekle i obdarzyłam pijackim 

uśmiechem. Spojrzał na mnie z troską, ale się tym nie przejęłam. - Wiem, że 
wszystko będzie dobrze, bo jesteś tutaj.

Zdaje się, że się zaczerwienił, ale nie byłam już pewna niczego. Poczułam 

parę ukłuć w drugą rękę.

- No co? - odezwałam się łagodnie.
- To tylko znieczulenie miejscowe - wyjaśniła doktor Martinez. - Zacznie 

działać za chwilę.

- Oooo, jakie ładne światełka - zauważyłam.
Światełka tańczyły mi nad głową, różowe, żółte i niebieskie. Poczułam jakiś 

nacisk na ramię i pomyślałam: „Powinnam sprawdzić, co się tam dzieje", ale ta 
myśl   pojawiła   się   i   umknęła,   ześliznęła   się   jak   żelek   z   gorącej   maski 
samochodu.

- Kieł?
- Aha. Jestem.
Zrobiłam wysiłek, żeby skupić na nim spojrzenie.
- Taaaak się cieszę.
- No. Słyszałem.
- Co ja bym bez ciebie zrobiła. - Zmrużyłam oczy, bo światełka stały się 

rażące.

- Dałabyś radę - mruknął.
- Nie. - Nagle dotarło do mnie, jak bardzo nie dałabym rady. - Wcale bym 

nie dała. Wcale. - Wydało mi się bardzo ważne, żeby to zrozumiał.

Znowu poczułam jakieś szarpanie i bardzo mnie  zaciekawiło, co się tam 

dzieje. Kiedy mama Elli w końcu zacznie mnie operować?

- Już dobrze. Odpręż się. - Kieł mówił nerwowo i sucho. - Odpręż się i... już 

nic nie mów.

- Nie chcę już chipa - wyjaśniłam mu bełkotliwie i zmarszczyłam brwi. - W 

zasadzie nigdy go nie chciałam.

- Dobrze. Wyciągamy go.
- Ale chcę, żebyś mnie trzymał za rękę.
- Trzymam.
-   Aaaa...   Wiedziałam.   -   Na   chwilę   przysnęłam,   ledwie   rejestrując 

rzeczywistość,   ale   przez   cały   czas   czując   jego   dotyk.   -   Macie   tu   gdzieś 
szezlong?

Podniosłam głowę. Każde słowo sprawiało mi wysiłek.

background image

- Eee... Nie - odezwała się Ella gdzieś za moją głową.
- Lubiłabym leżeć na szezlongu - wymamrotałam i znowu zamknęłam oczy. 

- Kieł, nigdzie nie idź.

- Nie idę. Jestem.
- Dobrze. Chcę, żebyś był. Nie opuszczaj mnie.
- Nie opuszczę.
- Kieł, Kieł, Kieł - zamruczałam, zdjęta uczuciem. - Kocham cię. Taaak cię 

kooocham.   -   Usiłowałam   rozłożyć   ręce,   żeby   pokazać,   jak   bardzo,   ale   nie 
mogłam nimi poruszyć.

- Rany - wykrztusił Kieł.
- No już, gotowe - odezwała się w końcu doktor Martinez. - Chip wyjęty. 

Teraz uwolnię ci rękę, Max. Porusz palcami.

- Dobrze. - Poruszyłam palcami dłoni, za którą trzymał mnie Kieł.
- Nie tymi.
- Dobrze. - Poruszyłam palcami drugiej dłoni.
- No, porusz - poprosiła doktor Martinez.
- Przecież ruszam - powiedziałam i poruszyłam nimi jeszcze raz.
- Och... - usłyszałam. - Och, nie.

31

No więc tak. Najbardziej upokarzające wyznanie, na jakie w życiu bym się 

nie zdobyła, plus utrata lewej ręki, a wszystko to jednego dnia. To znaczy rękę 
dalej miałam, ale bezwładną. Raczej dla ozdoby.

Podobnie jak resztki dumy.
Na każde mgliste wspomnienie mojego bełkotliwego: „Taaak cię kooocham" 

aż się wzdrygałam. To doświadczenie nauczyło mnie, żeby nigdy, przenigdy nie 
brać Valium ani niczego podobnego.

Doktor  Martinez   okropnie  przejęła   się  moją  ręką.  Bez   przerwy  płakała   i 

przepraszała.

- Przecież to ja panią zmusiłam - powiedziałam.
- Nie zmusiłaś mnie. Nie powinnam była tego robić - westchnęła znękana.
- Nieważne. Cieszę się, że go pani wyjęła. Naprawdę się cieszę.
Następnego dnia Głos odszedł, a ja uczyłam się robić wszystko jedną ręką. 

Było   to   dość   męczące,   ale   jakoś   mi   szło.   Raz   po   raz   usiłowałam   poruszyć 
palcami lewej dłoni i raz po raz okazywało się, że nic z tego. Ale ból w ręce 
czułam.

Raz po raz także czułam na sobie spojrzenie ciemnych oczu Kła. Jeszcze 

trochę i zaczęłabym chodzić po suficie. Kiedy doktor Martinez i Ella wyszły na 
chwilę, dopadłam go i przyparłam do ściany.

- To, co powiedziałam wczoraj, nic nie znaczyło! - wysyczałam. - Kocham 

background image

wszystkich ze stada! Poza tym to valium przeze mnie mówiło!

Po   jego   zwykle   obojętnej   twarzy   przemknął   wyraz   niewiarygodnego 

zadowolenia.

- Aha. Dalej to sobie wmawiaj. Taaak mnie kooochasz.
Zamachnęłam się, ale uskoczył zwinnie, a ja tyle zyskałam, że rozbolało 

mnie ramię. Roześmiał się i wskazał las za oknem.

- Wybierz drzewo. Wytnę na nim nasze inicjały.
Z   trudem   tłumiąc   wrzask   wściekłości,   pogalopowałam   korytarzem   do 

łazienki. Zatrzasnęłam za sobą drzwi.

Mój superczuły słuch drapieżnika niemiłosiernie zarejestrował chichoty Kła. 

Walnęłam się w czoło zdrową ręką.

- Ratunku!
Za późno, odezwał się Głos. Teraz licz już tylko na siebie.
O, nie. Głos nie był połączony z chipem. Nadal miałam go w głowie.
W związku z czym osiągnięcia dzisiejszego dnia wyglądały następująco:
1. Bezwładna lewa ręka.
2.   Moje   żenujące   i   nieprawdziwe   wyznanie   miłosne,   w   które   Kieł   mógł 

jednak uwierzyć.

3. Uporczywa obecność Głosu.
Biorąc pod uwagę te fantastyczne dokonania, mogłam zrobić tylko jedno. 

Usiadłam   w   wannie   pod   strumieniem   wody   z   prysznica,   wysunęłam 
obandażowaną rękę za zasłonkę i zaczęłam płakać.

32

- Nie powinnaś odchodzić, dopóki ręka nie wyzdrowieje - powiedziała z 

troską doktor Martinez. - Mówię to jako lekarz.

- I  tak  zbyt  długo  nas   nie  było  - odparłam.  -  Poza   tym  dzięki  naszemu 

superszybkiemu tempu zdrowienia dojdę do siebie za jakieś dwadzieścia minut.

Wiedziała, że przesadzam, ale też znała mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że 

takie drobiazgi jak rekonwalescencja i zdrowy rozsądek nie przeszkadzają mi w 
podejmowaniu decyzji.

- Nie chcę, żebyście odeszli - odezwała się żałośnie Ella.
- Wiem - mruknęłam. - Ale musimy. Powinniśmy wracać do naszej eee... 

sytuacji.

- Czy możemy wam jakoś pomóc? - W oczach mamy Elli zobaczyłam tak 

głębokie uczucie, że jakoś się zmieszałam.

Ratowania świata nie da się załatwić rękami zastępców.
- Nie sądzę - powiedziałam grzecznie.
Kieł stał za moimi plecami. Źle się czuł na otwartej przestrzeni. Przez cały 

ranek dziwnie się zachowywał, nie wiedziałam, czy to przez moją felerną rękę, 

background image

przez to, co niechcący mi się wypsnęło, czy też z innego powodu. Wiedziałam, 
że pali się, żeby stąd odlecieć i też tego chciałam.

Ale trochę nie chciałam.
Oczywiście były uściski. Te kobiety nie umiały przeżyć pięciu minut bez 

rzucania się sobie w ramiona.

Nie mogłam złapać równowagi, ściskając  się z użyciem prawej ręki - to 

znaczy   lewa   była   właściwie   ruchoma,   tylko   od   łokcia   dość   odrętwiała. 
Niezdarna.

Doktor   Martinez   podeszła   do   Kła   z   wyciągniętymi   rękami,   ale   ledwie 

spojrzała na niego, stanęła, uśmiechnęła się ciepło i podała mu dłoń. Uścisnął ją. 
Odetchnęłam.

-   Cieszę   się,   że   cię   poznałam   -   powiedziała.   Wyglądało,   jakby   siłą 

powstrzymywała się przed chwyceniem go w objęcia. Kieł stał sztywno, nie 
odzywając się. - Opiekuj się Max.

Skinął głową. Kącik ust mu zadrgał. Wiedział, że na myśl o tym, iż ktoś 

miałby   się   mną   opiekować,   dostawałam   szału.   Łypnęłam   na   niego. 
Porozmawiamy sobie na ten temat, nie ma co.

- Na razie - rzucił do Elli i doktor Martinez.
Jak zawsze wylewny i uczuciowy.
Potem wziął rozbieg, skoczył w górę i rozłożył skrzydła na chwilę przed 

zderzeniem z drzewami. Ella i jej mama jęknęły z podziwem na widok jego 
ponadczterometrowych skrzydeł, bez trudu unoszących go w niebo. Były tak 
ciemne, że w słońcu wydawały się prawie fioletowe.

Rzuciłam ostatni uśmiech Elli i doktor Martinez. Było mi smutno, ale nie aż 

tak jak ostatnio, choć teraz miałam bezwładną rękę. Dziś czułam, że znowu je 
odnalazłam. Zawsze mogę tu wrócić.

I   może   naprawdę   tak   zrobię,   kiedy   to   wszystko   się   skończy.   Jeśli   się 

skończy.

33

Znowu frunęłam. Uczucie tak cudowne i ożywcze jak zawsze. Kieł i ja nie 

odzywaliśmy się do siebie przez jakieś czterdzieści minut. Pruliśmy do wąwozu, 
w którym zostawiliśmy stado. Bałam się i zaczęłam rozważać niemal nierealny 
pomysł,   by   kupić   wszystkim   komórki,   żebyśmy   mogli   w   takich   sytuacjach 
utrzymywać kontakt.

W końcu nie dało się tego dłużej unikać.
- No więc o co ci chodzi? - rzuciłam szorstko.
A on, jakby tylko na to czekał, uniósł się i przyspieszył tak, że znalazł się tuż 

nade mną. Bo w czasie lotu to najłatwiejszy sposób, żeby coś komuś podać.

Podniosłam prawą rękę, a on wcisnął mi w nią biały kawałek papieru.

background image

Po chwili znowu leciał tuż obok mnie.
To było zdjęcie. Od razu je poznałam.
Zdjęcie   małego   Gazownika,   które   Kieł   i   ja   znaleźliśmy   kiedyś   w 

opuszczonej   ruderze,   jakieś   tysiąc   lat   temu.   Zostawiłam   je   w   plecaku   w 
wąwozie.

- Po co to zabrałeś?
- Nie zabrałem. - Głos miał spokojny jak zawsze, ale zauważyłam napięcie 

jego mięśni. - Znalazłem.

- Co? - Nie zrozumiałam. - Gdzie znalazłeś?
Między   dwiema   książkami   w   domowym   gabinecie   doktor   Martinez   - 

powiedział, patrząc na mnie. - Między książką o teorii rekombinacji DNA... i 
podręcznikiem ornitologii.

34

Ha. Gdyby nagłe olśnienie miało siłę fizyczną, głowa by mi wybuchła, a 

kawałki   mózgu   obryzgałyby   jakiegoś   biednego   leszcza   na   parkingu   przed 
sklepem, nad którym przelatywaliśmy.

Ograniczę   się  więc do  stwierdzenia,  że  byłam oszołomiona,  a  uwierzcie, 

niełatwo mnie oszołomić.

Szczęka   mi   zjechała.   Gapiłam   się   na   ponurą   twarz   Kła   i   trwałam   z 

rozdziawioną   paszczą.   Zamknęłam   ją   tylko   dlatego,   że   zaczęły   mi   do   niej 
wpadać muchy.

Przewodzę naszemu stadu nie bez powodu. No tak, jestem najstarsza, ale 

również inteligentna, szybka, silna i zdeterminowana. Chcę być szefową. Jestem 
stworzona do podejmowania decyzji. A teraz, w przenikliwy sposób, typowy dla 
wszystkich wielkich przywódców, dodałam dwa do dwóch i rzuciłam pytanie 
trafiające w sedno problemu:

- Yyyyy?
- Znalazłem to zdjęcie w domowym gabinecie doktor Martinez - zaczął Kieł, 

ale machnęłam ręką, żeby się zamknął.

- Przeszukałeś jej gabinet?
Mnie to nie przyszło do głowy. Ani za pierwszym razem, ani teraz.
Patrzył na mnie niewzruszony.
- Szukałem spinacza.
- Ma książki o rekombinacji DNA?
- I o ptakach.
- To weterynarz.
- Dobra, weterynarz. Ale anatomia ptaków plus teoria rekombinacji DNA, 

plus zdjęcie Gazownika...

- Boże, nie mogę myśleć - wymamrotałam, przyciskając dłoń do głowy.

background image

Wszystko to są części większego obrazu, odezwał się pomocnie Głos. A ty 

musisz tylko je poukładać.

Wróżby   z   chińskich   ciasteczek   nie   robią   na   mnie   wrażenia.   Coś   takiego 

sama mogłam wymyślić. Nie potrzebuję do tego nadającego mi w głowie Głosu.

-   O,   czyżby?   -   warknęłam.   -   Muszę   je   tylko   poukładać?   Fantastycznie! 

Dzięki za genialną radę! Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej, ty...

Uświadomiłam sobie, że mówię to na głos, i od razu zamilkłam.
Nie   wiedziałam,   co   myśleć.   Przyznać   się   do   tego   mogłam   tylko   Kłowi. 

Gdyby byli tu inni, zrobiłabym coś, żeby zatuszować prawdę.

Pokręciłam głową.
- Nie rozumiem, co jest grane. Wiem, że mi pomogła. Nawet dwa razy.
Kieł nie odpowiedział, co jest jego wkurzającym zwyczajem.
Prawie dolecieliśmy już do wąwozu, w którym zostało stado. Rozejrzałam 

się po okolicy, ale nie widziałam dymu z ogniska. Co znaczyło, że choć raz 
wykazali się inteligencją albo...

Zapikowaliśmy   w   dół,   ale   już   wiedzieliśmy.   Nie   musiałam   dotykać 

wygasłego popiołu ani szukać śladów, choć oczywiście to zrobiłam.

Wszystko było obrzydliwie, mdląco jasne: stado zniknęło stąd parę dni temu. 

Zryte podłoże w jaskini świadczyło o stoczonej walce.

Kiedy ja radośnie opychałam się domowymi ciasteczkami, moi przyjaciele 

wpadli w pułapkę. Wiedziałam, co to oznacza.

Oparłam głowę na dłoni; druga, lewa, opadła bezsilnie.
- Cholera.
Bardzo oględnie mówiąc.

35

Kiedy Kuks w końcu otworzyła oczy, ciężarówka była w ruchu. Kuks nie 

pamiętała ostatnich godzin, więc doszła do wniosku, że zasnęła.

Odwróciła się i zobaczyła Gazika i Iggy’ego. Leżeli z zamkniętymi oczami. 

Może spali. Total, wyczerpany, leżał nieruchomo na boku. Nawet nie ziajał.

Angeli nie było. Max i Kieł nie mieli pojęcia, co zaszło i gdzie ich szukać. 

Iggy się poddał.

Gazownik nie powiedział tego wprost, ale Kuks wiedziała, że strasznie się 

bał.   Na   jego   brudnych   policzkach   widniały   ślady   łez.   Wydawał   się   jeszcze 
młodszy i bezradny jak nigdy.

Kuks poruszyła się lekko. Pięć Fruwołków siedziało z przodu ciężarówki, 

pod ścianami. Wyglądały niemal jak prawdziwi Likwidatorzy, choć trochę się 
od nich różniły. Ogólnie rzecz biorąc, były to powleczone cienką skórą roboty. 
Ich futro nie było tak gęste jak u Likwidatorów. I nigdy nie przekształcały się w 
ludzi - przez cały czas pozostawały w wilczej postaci.

background image

Znowu   zamknęła   oczy.   Była   zmęczona   i   obolała.   Zbyt   wykończona,   by 

myśleć. Trzeba ułożyć plan. Wszystko wydawało się przerażające i zbyt trudne.

Ciężarówka zwolniła z przeraźliwym piskiem hamulców. A potem zaczęło 

bardziej rzucać, jakby  zjechali z jezdni i skręcili na  bitą  drogę. Au, au,  au, 
myślała   Kuks,   zagryzając   wargi,   żeby   nie   krzyknąć.   Gazik   i   Iggy   rozkleili 
powieki, a Total drgnął.

- Mam nadzieję, że to przerwa na siusiu - mruknął.
Na zewnątrz rozległy się krzyki. Dzieci z trudem usiadły. Wszyscy nadal 

mieli związane z tyłu ręce.

Drzwi ciężarówki otworzyły się z hukiem. Do środka wdarło się jaskrawe 

słońce. Zamrugali i odwrócili głowy. Fruwołki podeszły do drzwi.

Znowu dobiegły ich krzyki i podniesione głosy. Przez otwarte drzwi Kuks 

nie widziała nic z wyjątkiem piaszczystej drogi z krzakami po obu stronach. Nie 
było żadnych budynków, żadnych elektrycznych drutów. Nikt im nie pomoże. 
Nie ma dokąd uciekać. Skrzydła mieli przyklejone taśmą do pleców.

- Co się dzieje? - szepnął cichutko Iggy, ale Fruwołek usłyszał go i kopnął.
- Milcz! - warknął jakby nagranym głosem.
Rozległ się  tupot wielu stóp zbliżających się  do drzwi ciężarówki.  Kuks 

przygotowała się na to coś, co miało się wydarzyć.

Ale czegoś takiego nie spodziewałaby się i za milion lat.
Wokół   ciężarówki   stał   tłum   Fruwołków   z   zarośniętymi   twarzami,   które 

wykrzywiał identyczny grymas. Kuks przełknęła ślinę, usiłując udawać odwagę, 
której nie czuła.

Ten tłum falował. Rozstępował się przed kimś. Przed Max? Serce zabiło jej 

mocniej.   Widok   Max,   nawet   związanej,   w   złym   stanie,   wrzuconej   do 
ciężarówki, byłby czymś cudownym, tak bardzo upragnionym...

To był Jed!
Ujrzawszy twarz człowieka, który w dzieciństwie tyle dla niej znaczył, Kuks 

poczuła   dziwny   skurcz   serca.   Jed   ich   uratował.   Potem   umarł   -   a   raczej   tak 
myśleli. Potem znowu się pokazał, jako jeden z NICH. Kuks wiedziała, że Max 
go nienawidzi, i także go nienawidziła.

Zmrużyła oczy.
Zza   pleców  Jeda   wyłonił  się  Likwidator,  prawdziwy.  Ari!  Ari,  który   też 

umarł i też nie naprawdę. Ari był jedynym prawdziwym Likwidatorem, którego 
ostatnio zobaczyli.

Kuks miała znudzoną minę, tak jak tysiące razy wcześniej Max i Kieł. Jasne, 

jasne, Jed i Ari, pomyślała. Pokażcie mi coś nowego.

Zza pleców Ariego wyłonił się ktoś inny.
Kuks otworzyła szeroko oczy. Oddech zamarł jej w krtani. Rozchyliła usta, 

ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Wymówiła bezgłośnie jedno słowo: Angela.
Spojrzała w błękitne oczy małej. Wydawały się zupełnie obce. Kuks nigdy 

jej takiej nie widziała.

background image

-   Angela!   -   rozpromienił   się   Gazownik,   choć   jednocześnie   wydawał   się 

trochę stropiony.

- Angela? - odezwała się wreszcie Kuks.
Strach spływał jej po plecach jak strużka zimnej wody.
- Pora umierać - powiedziała Angela słodkim, dziecinnym głosikiem.

36

-   To   za   łatwe   -   mruknął   Kieł,   przyglądając   się   terenowi   z   wysokości 

sześciuset metrów. - Też tak myślę. Brakuje tylko wielgaśnych żółtych strzałek 
z napisem „TĘDY!". Zataczaliśmy wielkie koła nad drogą. Ślady ciężarówki 
znaleźliśmy w ciągu godziny. Była ogromna, z mnóstwem kół, zjechała z szosy 
na   pustynię   i   przemierzyła   ponad   kilometr,   po   czym   wróciła   na   szosę.   Nie 
potrafiliśmy znaleźć żadnego powodu, dla którego ktoś chciałby w tym miejscu 
zboczyć   z   drogi.   Chyba   że   byliby   to   na   przykład   przemytnicy   kaktusów. 
Zbieracze piasku. Albo filmowcy.

Byliśmy w samym środku Zadupia Wielkiego. Przez całe kilometry ciągnęła 

się tylko jedna szosa. Z wyraźnymi śladami opon. To chyba dość oczywiste?

- Dajemy  się na to nabrać, bo nagle,  niespodziewanie,  cofnęliśmy  się  w 

rozwoju do stadium niewiarygodnej głupoty? - odezwałam się.

Kieł ponuro skinął głową.
- Dajemy się nabrać, bo nie mamy wyboru.
- Aaaaa. Czyli o to chodzi.
Trzy   godziny   później   zobaczyliśmy   osiemnastokołowego   tira, 

zaparkowanego na poboczu drogi w najbardziej chyba samotnym, opuszczonym 
zakątku Arizony. Stąd nie dodzwoni się człowiek na pogotowie. Ani na policję. 
Można dawać sygnały flarami, a i tak nikt tego nie zauważy.

- Zdaje się, że to tutaj - westchnęłam. - I coś tam tłoczno. A myślałam, że 

wszyscy Likwidatorzy zostali wyeliminowani.

- Czyli że Głos cię okłamał?
- Nie - odparłam powoli, spływając w dół na nurcie powietrza. - Nigdy mnie 

nie okłamał. A więc te stworzenia to nie Likwidatorzy. To ich zastępcy. Super, 
co?

- Aha. - Kieł potrząsnął głową z gigantycznym niesmakiem. - Stawiam pięć 

dolców na to, że są wredniejsi od oryginałów. I pewnie uzbrojeni.

- Nie wątpię.
- I oczywiście się nas spodziewają.
- I się nie zawiodą.
- Do bani. - Kieł patrzył na wszystko, tylko nie na moją bezwładną lewą 

rękę.

-   Dałoby   się   wytrzymać,   gdybyś   miał   choć   minimalny   kontakt   z 

background image

rzeczywistością.

Zatoczyłam wielkie koło, usiłując przygotować się na beznadziejną walkę. 

Stawaliśmy przeciwko kilku setkom stworzeń gorszych od Likwidatorów. Nie 
miałam pojęcia, czy reszta stada będzie mogła nam pomóc.

Zasadniczo była to misja samobójcza.
Znowu.
- Jest w tym jeden plus - odezwał się Kieł.
-   Tak?   Mianowicie?   Że   nowi,   udoskonaleni   Likwidatorzy   najpierw   nas 

zmasakrują, a dopiero potem zabiją?

Kieł   nagle   się   rozpromienił.   Tak   mnie   to   zaskoczyło,   że   zapomniałam 

machać skrzydłami i spadłam parę metrów w dół.

- Koooochasz mnie - zanucił, uśmiechając się zarozumiale. - O taaak - dodał, 

rozkładając ręce.

Mój wrzask wściekłości dał się pewnie słyszeć w Kalifornii, a może i na 

Hawajach. Bez wątpienia usłyszała go nieznana armia na dole. Nie ruszyło mnie 
to. Złożyłam skrzydła i zapikowałam w dół, żeby jak najszybciej oddalić się od 
Kła. Dzięki niemu ogarnęła mnie ślepa żądza mordu. Byłam gotowa wykończyć 
parę tysięcy następców Likwidatorów, kimkolwiek byli.

I może o to chodziło Kłowi.
Dziwne, ale udało nam się wylądować na dachu tira, nie przebiwszy go na 

wylot.

Wszyscy spojrzeli na nas. Byli podobni do Likwidatorów, ale jacyś inni. Na 

razie nie rozumiałam, na czym polega różnica.

- Iggy? - ryknęłam.
- Max! - usłyszałam zduszony krzyk w ciężarówce.
- Żyjecie... - zaczęłam, a potem zobaczyłam Jeda, Ariego i Angelę. - Angela! 

- krzyknęłam. - Nic ci nie zrobili? Zaraz ich...

Spojrzałam w lodowate oczy Angeli i momentalnie znieruchomiałam.
-   Mówiłam   ci,   że   to   ja   powinnam   dowodzić   -   powiedziała   Angela   z 

mrożącym   krew   w   żyłach   chłodem.   -  Teraz  umrzesz.   Ostatnie   laboratoryjne 
formy życia mają być wyeliminowane. Ty też. - Obejrzała się na Jeda. - Tak?

Jed przytaknął, a potem świat zgasł w ułamku sekundy.

background image

Część Druga

WITAJ, SZKOŁO - NA ZAWSZE

background image

37

Miałam wrażenie, że ktoś rzuca moją głową w marmurowe kręgle.
Serce mi łomotało, oddech był płytki i urywany, wszystkie mięśnie mnie 

bolały. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale działo się źle.

Otworzyłam oczy.
Słowo   „źle"   okazało   się   przeraźliwie   nieadekwatne   do   sytuacji.   Jakby 

pochodziło z innego języka. Z języka naiwnych idiotek.

Leżałam   przywiązana   do   szpitalnego   łóżka.   Na   przegubach   i   kostkach 

miałam grube pęta na rzepy.

I nie byłam sama.
Z trudem uniosłam głowę, walcząc z gwałtowną falą mdłości. Zakrztusiłam 

się i konwulsyjnie przełknęłam ślinę.

Na   lewo,   także   przywiązany   do   metalowego   łóżka,   leżał   Gazownik. 

Oddychał nierówno, drżąc przez sen.

Obok niego Kuks poruszyła się i cicho jęknęła.
Po prawej stronie zobaczyłem Iggy’ego. Leżał bardzo sztywno, z otwartymi 

oczami, wpatrzony w sufit, którego nie widział.

Za nim Kieł w milczeniu szamotał się w więzach. Twarz miał bladą i zaciętą. 

Kiedy   poczuł   na   sobie   mój   wzrok,   przez   ułamek   sekundy   w   jego   oczach 
pojawiła się ulga.

- W porządku? - wymówiłam bezgłośnie.
Skinął   głową   szybko   i   nieznacznie,   po   czym   wskazał   nią   innych.   Ze 

zmęczeniem   przytaknęłam,   podsumowując   naszą   sytuację   uniwersalną   miną: 
„Ale dno". Kieł przechylił głowę w stronę łóżka naprzeciwko. Leżał na nim 
Total - można by sądzić, że nie żyje, gdyby od czasu do czasu nie drgały mu 
mięśnie. Łapki miał związane tak jak my ręce i nogi. Wyglądał marnie, na pysku 
brakowało mu sierści.

Ostrożnie, żeby nie zwymiotować, odwróciłam głowę i oceniłam otoczenie. 

Znajdowaliśmy się w pustym białym pokoju bez okien. Wydawało mi się, że za 
łóżkiem Kuks dostrzegam drzwi, ale nie miałam pewności.

Iggy, Kieł, ja, Gazik, Kuks, Total.
Angeli nie było.
Nabrałam tchu, przygotowując się, by szarpnąć więzy, i nagle poczułam ten 

zapach.   Ten   chemiczny,   antyseptyczny   zapach   alkoholu,   pasty   do   podłóg, 
plastiku. Zapach, który przez pierwsze dziesięć lat mojego życia towarzyszył mi 
w każdej chwili.

Spojrzałam w przerażeniu na Kła. Pytająco uniósł brew.
Strasznie chciałam się mylić, ale czułam, że niestety, mam rację.
- Szkoła - powiedziałam bezgłośnie.

background image

Oczy Kła błysnęły. Tylko takiego potwierdzenia potrzebowałam.
Wróciliśmy do Szkoły.

38

Szkoła   -   koszmarne,   straszliwe   miejsce,   z   którego   przez   cztery   lata 

usiłowaliśmy się uwolnić, wyrwać. W Szkole robiono na nas doświadczenia, 
przeprowadzano testy, eksperymentowano.

Przez nią nie mogę znieść ludzi w białych fartuchach i nigdy nie polubię 

chemii. Przez nią na widok psiego transportera w sklepie zoologicznym dostaję 
zimnych dreszczy.

- Max? - Głos Gazika był suchy, zachrypnięty.
- Cześć, skarbie - odezwałam się cichutko.
- Gdzie jesteśmy? Co się dzieje?
Nie   chciałam   mu   mówić,   ale   kiedy   szukałam   jakiegoś   przekonującego 

kłamstwa,   sam   się   domyślił.   Spojrzał   na   mnie   ze   zgrozą.   Wypowiedział 
bezgłośnie: „Szkoła", a ja musiałam przytaknąć. Opadł na łóżko. Jego niegdyś 
puszyste, jasne włosy były ciemnoszare i zlepione.

- No nie - odezwał się Total z urazą. - Żądam prawnika.
Ale   charakterystyczna   wojowniczość   znikła   w   jego   głosie,   a   zastąpił   ją 

bolesny smutek.

- Mamy plan B? Albo C? Albo Z? - spytał apatycznie Iggy, jakby stracił 

nadzieję i dawał się bezwolnie nieść losowi.

Odkaszlnęłam i przełknęłam ślinę.
- Oczywiście - potwierdziłam, siląc się na władczy ton. - Zawsze mamy plan 

awaryjny. Najpierw uwolnimy się z tych pęt.

Poczułam, że Kuks się budzi. Spojrzałam w jej stronę. Wielkie brązowe oczy 

patrzyły na mnie  poważnie. Usta się zacisnęły, żeby  nie drżeć. Na policzku 
miała fioletowego siniaka, inne na ramionach. Zawsze uważałam ją za dziecko, 
jak Gazika i Angelę, ale nagle wydała mi się dziesięć lat starsza.

Bo wiedziała. To mówiły jej oczy.
Wiedziała, że jesteśmy w strasznych opałach, a ja nie mam żadnego planu. I 

nie ma dla nas nadziei.

I tak było.

39

Nie   wiem,   ile   minęło   czasu   -   ręce   mi   już   zdrętwiały,   ale   jeszcze   nie 

poczułam na kostkach palących igiełek - drzwi się otworzyły.

background image

Do pokoju weszła drobna siwa kobieta w białym fartuchu. Niosła tacę.
Babunia z piekła rodem.
W pokoju rozszedł się nowy zapach.
Usiłowałam nim nie oddychać, ale się nie dało.
Kobieta podeszła do mnie z uśmiechem. Wyglądała na sympatyczną.
Pozbieraj się, Max. Sama to do siebie powiedziałam. Od tamtej awantury na 

pustyni Głos się nie odzywał.

Usiłowałam   wyglądać   tak   beztrosko,   jak   to   możliwe   w   przypadku 

czternastolatki przywiązanej do szpitalnego łóżka gdzieś w piekle.

- A to dobre - odezwałam się chłodno. - Tortura ciastek z czekoladą. To pani 

pomysł?

Kobieta drgnęła, ale usiłowała ukryć zaskoczenie.
- Pomyśleliśmy, że może jesteście głodni - oznajmiła. - Prosto z piekarnika.
Poruszyła tacą, żeby boski waniliowy zapach świeżo upieczonych ciasteczek 

dotarł do każdego z nas.

- Aha - mruknęłam jadowicie. - Bo jak wiadomo, wszyscy szaleni naukowcy 

w każdej wolnej chwili pieką ciasteczka. Litości.

Kobieta   zrobiła   zdziwioną   minę.   Zezłościłam   się   tak,   że   zrobiło   mi   się 

cieplej.

- Duże brawa za tę celę - ciągnęłam. - Więzy to wprost dotknięcie geniuszu. 

Szacunek. Bardzo dobry początek. Pani wybaczy, ale te śliczne ciasteczka to 
jakaś   żenada.   Była   pani   na   wagarach,   kiedy   uczyli,   jak   trzeba   traktować 
więźniów?

Na jej policzkach wystąpiły różowe plamy. Cofnęła się o krok.
- Darujcie sobie te parszywe ciastka - dodałam, mrużąc wrednie oczy, po 

czym warknęłam: - Róbcie, co tam sobie zaplanowaliście w tych robaczywych 
umysłach. Bo wszystko inne to marnowanie czasu.

Kobieta ruszyła do drzwi. Twarz miała nieruchomą jak maska.
To   jest   nasz   plan,   pomyślałam.   Kiedy   przyjdą   zrobić   z   nami   to,   co 

zamierzają, będziemy mieli szansę. I wykorzystamy ją.

Była prawie przy drzwiach, kiedy Total podniósł słabo łebek.
- Nie tak szybko - wychrypiał. - Ja się poczęstuję. Nie jestem taki dumny.
Kieł i ja wymieniliśmy spojrzenia. Wzniosłam oczy do nieba.
Kobieta   była   trochę   zdziwiona,   że   Total   mówi.   Nie   wiedziała,   jak 

zareagować,  więc wybiegła,  zatrzaskując  drzwi tak mocno,  że  poczułam ten 
wstrząs w kościach.

40

A więc w chwili, gdy nas rozwiążą, robimy piekło - zarządziłam następnego 

ranka,   kiedy   wszyscy   się   obudzili.   Przynajmniej   zakładałam,   że   to   rano,   bo 

background image

znowu włączono światła.

Wszyscy pokiwali głowami, ale nikt nie okazywał wściekłości koniecznej, 

żeby ucieczka się powiodła.

- Już nieraz byliśmy  pod ścianą - przypomniałam im. - Oni zawsze dają 

ciała. Zawsze popełnią jakiś błąd. Za każdym razem byliśmy od nich lepsi i 
teraz będzie tak samo.

Zero reakcji.
- Ludzie, weźcie się w garść - usiłowałam ich zmobilizować. - Niech szalona 

furia zaróżowi wam gębusie.

Kuks uśmiechnęła się blado, ale reszta była jakby pogrążona we własnym 

świecie.   Kieł   spojrzał   na   mnie   ze   zrozumieniem.   Chciało   mi   się   wyć   z 
bezradności i wściekłości.

Drzwi otworzyły się z sykiem i szybko zerknęłam na pozostałych, wzrokiem 

dając im znak: teraz!

Do sali wszedł Jed, a za nim Anne Walker, której nie widzieliśmy od chwili, 

kiedy prysnęliśmy z jej wymuskanego domku w Wirginii. Ostatnim członkiem 
tego   wrednego   tria   była   dziewczynka   o   złotych   loczkach.   Angela   jadła 
ciasteczko   z   czekoladą   i   spokojnie   patrzyła   na   mnie   wielkimi   błękitnymi 
oczami.

- Angela, jak mogłaś? - Gazikowi głos się załamał.
- Cześć, Max - odezwała się Anne Walker.
Już   się   nie   uśmiechała.   Nie   starała   się   wyglądać   jak   nasza   przybrana 

mamusia.

Westchnęłam ciężko i spojrzałam w sufit. Nie płacz. Nie waż się uronić ani 

jednej łzy.

Jed stanął przy moim łóżku, tak blisko, że czułam zapach jego wody po 

goleniu. Ten zapach obudził we mnie mnóstwo wspomnień z dzieciństwa, tych 
lat między dziesiątym a dwunastym rokiem życia, kiedy byłam najszczęśliwsza.

- Cześć, Max - rzucił cicho, przyglądając mi się uważnie. - Jak się czujesz?
W   dziesięciostopniowej   skali   głupoty   to   pytanie   dostałoby   jedenaście 

punktów.

- Ależ doskonale - powiedziałam wesoło. - A ty?
- Mdłości? Ból głowy? Omamy?
- Omamy tak. Jeden stoi przede mną i gada.
Dotknął koca osłaniającego moją nogę. Ledwie się powstrzymałam, żeby nie 

drgnąć.

- Ostatnio dużo się działo, co?
Łypnęłam na niego.
- No. Dość. Niestety, nadal się dzieje.
Jed odwrócił się i skinął głową Anne Walker, która stała z obojętną miną.
Zaczęło do mnie docierać, że nie całkiem rozumiem tę całą sytuację.
- Max, muszę ci powiedzieć coś, w co trudno będzie ci uwierzyć - zaczął 

Jed.

background image

- Że jesteś dobry? Że nie jesteś najgorszym zdrajcą, kłamcą i palantem na 

świecie?

Uśmiechnął się smutno.
- Prawda wygląda tak, że nic nie jest tym, czym się wydaje.
- Aha. Tak ci powiedzieli Obcy, kiedy przestałeś nosić na łbie foliowy kask?
Anne podeszła do mnie. Jed zrobił ruch, który miał oznaczać: „Pozwól, że 

się tym zajmę", ale ona tylko machnęła ręką.

- Prawda wygląda tak, że jesteście w Szkole.
- Coś podobnego. Eee, zaraz... niech zgadnę... jestem hybrydą, kombinacją 

człowieka i ptaka? A wy mnie złapaliście. I zaraz... aha, jestem przywiązana do 
szpitalnego łóżka. Pewnie nawet mam skrzydła! Zgadłam?

- Nie. Nie rozumiesz - powiedziała energicznie. - Jesteś w Szkole, bo nigdy 

jej nie opuściłaś. Wszystko to, co twoim zdaniem cię spotkało, było snem.

41

Przyjrzałam się Anne z podziwem.
- No, no. Zupełnie nowa taktyka. Tego się nie spodziewałam. - Spojrzałam 

na stado. - A wy się spodziewaliście?

Nieufnie pokręcili głowami.
- Ale mnie pani zaskoczyła. Dobre!
- To prawda - oznajmiła Anne. - Wiesz, że jesteś eksperymentalną formą 

życia z rekombinowanym DNA. Wiesz, że w czasie swojego krótkiego życia 
przeszłaś testy. Częścią eksperymentu było testowanie możliwości wyobraźni, 
jak   również   naszej   zdolności   do   manipulowania   twoimi   wspomnieniami,   a 
nawet   ich   tworzenia.   Pozwolono   nam   zastosować   kilka   eksperymentalnych 
metod,   dzięki   którym   mogliśmy   dać   ci   wspomnienia   wydarzeń,   jakich   tak 
naprawdę nie przeżyłaś.

Po co to robiła? Dlaczego zadawała sobie tyle trudu?
- Czy naprawdę czujesz, że mieszkałaś w Kolorado z Jedem? Że Angela 

została porwana? Że ją odbiliście?  Że byliście w Nowym Jorku? Że zabiłaś 
Ariego? Że mieszkaliście ze mną w Wirginii? - Uniosła brew.

Zmrużyłam oczy i milczałam. Wiedziałam, że reszta stada chłonie każde jej 

słowo.

- To my daliśmy ci te wspomnienia. Monitorowaliśmy pracę twojego serca i 

płuc, kiedy wyobrażałaś sobie bójki i walki. To my wybraliśmy Nowy Jork, 
Florydę, Arizonę. Pamiętasz doktor Martinez i Ellę? Te twory pozwoliły nam 
przetestować   twoją   psychologiczną   i   fizyczną   reakcję   na   ciepłe,   serdeczne 
środowisko.

Krew mi zlodowaciała. Wiedzieli o Elli i doktor Martinez. Skąd? Zrobili im 

krzywdę? Zabili je?

background image

Usiłowałam zachować spokój, zwolnić spanikowany oddech. Nie pokażę im, 

że mnie to ruszyło. Takiego koszmaru jeszcze nie przeżyłam.

- Mieszkanie z tobą też było testem? Chciałaś się przekonać, jak reaguję na 

zakłamaną smoczycę, która nie nadaje się na matkę?

Na policzkach Anne pojawiły się dwie czerwone plamy. Punkt dla Max.
- Skarbie, ty nam nadal nie wierzysz - powiedział Jed.
- Aha. Bo nie oszalałam. - Ale głos miałam trochę zduszony.
Jed delikatnie ujął moją lewą rękę. Odruchowo chciałam mu ją wyrwać, ale 

nie   zdołałam.   Jed   ostrożnie   odwrócił   ją,   osłaniając   wewnętrzną   część 
przedramienia.

- Patrz, Max - powiedział bardzo łagodnie. - To nie była prawda. To sen. 

Nigdy nie opuściłaś Szkoły.

Pamiętacie   te   wybrzuszone   czerwone   blizny   na   mojej   ręce,   pamiątkę   po 

samodzielnym wyciąganiu chipa? I operację, którą przeszłam parę dni temu? 
Zostały mi po niej proste, czyste, mniej więcej centymetrowe ślady.

Teraz przedramię było pozbawione blizn. Zupełnie. Gładkie i nieskalane. 

Spróbowałam poruszyć palcami. Udało się. Moja lewa ręka była zdrowa.

Gazik   odetchnął   głęboko,   ze   zdumieniem.   Ja   starałam   się   w   ogóle   nie 

oddychać,  nie  przełykać  śliny, nie  zdradzać,  jak bardzo  jestem  wstrząśnięta. 
Potem coś mi przyszło do głowy. Totala spotkaliśmy w Nowym Jorku.

- A Total? - rzuciłam triumfalnie. - Też nam się przyśnił?
Jed spojrzał na mnie z litością.
- Tak, skarbie. On też. Nie ma żadnego Totala, mówiącego psa.
Odstąpił na bok, żebyśmy mogli zobaczyć łóżko stojące naprzeciwko. Było 

puste. Gładko pościelone. Totala nigdy tu nie było, tak?

42

Dobra,   przyznaję,   nieludzko   się   wystraszyłam.   Albo   majstrowali   mi   w 

mózgu,   albo...   jeszcze   bardziej   majstrowali   mi   w   mózgu.   Zrobiłam 
błyskawiczny przegląd możliwości:

1. Kłamią (oczywiście).
a. Kłamią, że przez cały czas byliśmy w Szkole.
b. Nie kłamią, że przez cały czas byliśmy w Szkole.
2. Wszystko, co się dzieje, nawet w tej chwili, to tylko halucynacja.
3.   Wszystko,   co   się   działo   do   tej   chwili,   było   tylko   wywołanymi   przez 

specyfiki koszmarami i snami (anorektycznie wątła szansa).

4. Kłamią czy nie, sen czy nie, muszę się natychmiast uwolnić, skopać ich 

żałosne tyłki i zakończyć to wszystko.

Opadłam na cienką poduszkę. Zerknęłam na stado. Widziałam, jak dorastają, 

jak stają się coraz wyżsi, jak rosną im włosy. Czy mogliśmy tu leżeć, związani, 

background image

przez lata? A może zostaliśmy stworzeni już tacy, jacy jesteśmy teraz?

Spojrzałam na Angelę, myśląc, jak by to było dobrze, gdyby przesłała mi 

jakąś pocieszającą myśl. Ale nie poczułam nic. Zupełnie nic.

Nie potrafiłam już myśleć. Byłam głodna, obolała i z trudem panowałam nad 

narastającą paniką. Zamknęłam oczy, usiłując oddychać spokojnie.

- Jak się w tym lokalu zamawia żarcie? - spytałam w końcu.
- Coś wam przyślemy - powiedział Jed.
- Ostatni posiłek - dodała Angela tym swoim dziecinnym głosikiem.
Otworzyłam oczy.
- Przykro mi, Max - odezwała się Anne Walker - ale jak już się pewnie 

domyśliliście,   kończymy   wszystkie   eksperymenty   z   rekombinowanym   DNA. 
Wszystkie ludzko - wilcze mieszańce  zostały wycofane. Pora, żeby to samo 
zrobić z wami.

A   to   tłumaczyło,   dlaczego   nie   widzieliśmy   ostatnio   prawdziwych 

Likwidatorów. Gazik opowiedział mi o tych mechanicznych Fruwołkach.

-   Wycofać,   czyli   zabić?   -   poinformowałam   się   uprzejmie.   -   Tak   sobie 

radzicie z wyrzutami sumienia? Używając ładnych słów na określenie śmierci i 
morderstwa?   -   I   dodałam   głosem   telewizyjnej   spikerki:   -   „W   dzisiejszych 
wiadomościach: siedem osób wycofanych w strasznym wypadku na autostradzie 
numer siedemnaście".

- Zmieniłam głos. - „Jimmy, odłóż strzelbę, nie wycofuj tego ptaszka!" - A 

potem: „Nie wycofuj mnie! Weź sobie mój portfel!".

Spojrzałam na Jeda i Anne. Lodowata furia zmieniła moją twarz w kamienną 

maskę.

- To się sprawdza? Dzięki temu możecie patrzeć na siebie w lustrze? Dobrze 

śpicie w nocy?

- Przyniesiemy wam coś do jedzenia - rzuciła Anne i szybko wyszła.
- Max... - zaczął Jed.
- Nie odzywaj się do mnie! - warknęłam. - Zabieraj ze sobą tę zdrajczynię i 

wynocha z naszej celi śmierci!

Angela nie zmieniła wyrazu twarzy. Spojrzała na mnie, a potem na Jeda, 

który   z   westchnieniem   wziął   ją   za   rękę.   Oboje   wyszli.   Dygotałam   ze 
zdenerwowania. W ostatnim przypływie sił szarpnęłam się w więzach, natężając 
moje nadludzko rozwinięte mięśnie.

Zero efektu.
Opadłam na łóżko. W oczach stanęły mi łzy. Byłam na siebie wściekła, że 

stado widzi mnie w takim stanie. Poruszyłam palcami lewej ręki, spojrzałam na 
nią, szukając blizn. Nic.

- No, nawet nieźle poszło - odezwał się Kieł.

background image

43

Dobra, jedno podstępne pytanko: jeśli śnisz, że szaleni naukowcy przykuli 

cię do łóżka w tajnym laboratorium, a potem zasnęłaś i coś ci się przyśniło, to 
czy to jest prawdziwy sen?

Co jest snem?
Co się liczy?
Skąd można to wiedzieć?
Przez   cały   dzień   torturowałam   się   tymi   jałowymi   rozmyślaniami. 

Doprowadziły   mnie   one   do   następnego   pytania:   jeśli   torturuję   się,   usiłując 
zrozumieć   sytuację,   czy   to   znaczy,   że   to   oni   mnie   torturują?   Bo   to   oni 
zaaranżowali całą sytuację?

W każdym razie musiałam w końcu „zasnąć", bo nagle poczułam, że ktoś 

potrząsa moim ramieniem. Błyskawicznie wróciłam do „rzeczywistości".

Jak zawsze, ocknęłam się w pełni przytomna, odruchowo usiłując przybrać 

pozycję do walki. Z marnym efektem przez te więzy.

W ciemnościach widzę doskonale. W ułamku sekundy rozpoznałam znajomą 

niezdarną sylwetkę. Złe wieści.

- Ari! - szepnęłam niemal bezgłośnie.
- Cześć, Max - powiedział Ari i po raz pierwszy od dawna nie przypominał 

przypadku do leczenia.

Ostatnio   ten   biedny   popapraniec   za   każdym   razem,   gdy   go   spotkałam, 

wyglądał coraz bardziej tak, jakby stał na krawędzi szaleństwa, z jedną nogą na 
skórce banana.

A  teraz  był...  no,  może  nie  aż  normalny,  ale  przynajmniej  bez  piany  na 

ustach.

Czekałam, kiedy strzeli we mnie jadem.
Ale nie uraczył mnie wrednymi uwagami, kpinami ani groźbami. Uwolnił mi 

jedną rękę i przypiął ją do oparcia fotela na kółkach.

Hmmm. Czy potrafię latać przywiązana do fotela? Być może. Pewnie będę 

się   musiała   przekonać.   Właściwie   gdybym   rozpędziła   ten   fotel   do   jakiejś 
rozsądnej prędkości, mogłabym zyskać pęd potrzebny do wspaniałego startu w 
niebo.

Usiadłam na fotelu. Ari przypiął mi kostkę do pręta przed kółkiem. W chwili 

gdy spięłam się, gotowa do skoku, szepnął:

- Zrobili ten fotel z ołowianych rur. Waży jakieś osiemdziesiąt kilogramów.
Psiakrew. Jestem wysoka jak na swój wiek, ale ze względu na genetyczne 

modyfikacje kości i inne takie ważę góra pięćdziesiąt kilo. Oraz dlatego, że 
prawie nigdy się nie najadam. A więc choć naprawdę jestem bardzo, bardzo 
silna, nie dałabym rady wystartować z czymś tak ciężkim.

Spojrzałam z nienawiścią na Ariego.
- I co teraz? Zabierzesz mnie do swojego pana?

background image

Nie dał się sprowokować.
- Chciałem cię tylko oprowadzić.

44

-   Jejku,   będziesz   moim   przewodnikiem?   Teraz   już   wiem,   że   to   sen   - 

syknęłam. Ale potem coś mi przyszło do głowy. - Powiedzieli mi, że wycofali 
wszystkich  Likwidatorów. I gdybym nie była przywiązana,  zrobiłabym znak 
cudzysłowu.

Ari posmutniał.
- Tak. Zostałem tylko ja. Resztę... zabili.
Z jakiegoś powodu to ciche, smutne potwierdzenie strasznego faktu ścięło 

mi   krew   w   żyłach.   Choć   zmienił   się   w   bestię,   czasami   prawie   widzę   tego 
chłopczyka, którym kiedyś był. Zmienili go, gdy miał trzy lata, i raczej bez 
fantastycznego sukcesu. Biedak.

No tak, biedaczek, który parę razy chciał mnie zabić. Przyjrzałam mu się z 

ukosa.

- Stado też jest na wylocie - powiedziałam. - Mnie kasują pierwszą? Dlatego 

po mnie przyszedłeś?

Pokręcił głową.
- Dostałem pozwolenie, żeby cię oprowadzić. Wiem, że macie być wycofani, 

ale nie wiem kiedy.

Wpadł mi do głowy pomysł.
- Słuchaj, Ari - zaczęłam, siląc się na przymilny ton. Nie wiem, czy mi 

wyszło,   bo   groźby   i   złośliwości   przychodzą   mi   bardziej   naturalnie.   -   Może 
wszyscy powinniśmy prysnąć. Nie wiem, co powiedział ci Jed, ale też możesz 
być na liście zagrożonych gatunków.

Miałam mówić dalej, ale mi przerwał.
- Na pewno jestem - odezwał się, nadal bardzo cicho.
Wypchnął   fotel   na   długi   korytarz   oświetlony   jarzeniówkami   i   wyłożony 

wszechobecnym linoleum. Nagle ukląkł i odsunął kołnierz koszuli.

Drgnęłam, ale on powiedział tylko:
- Patrz. Mam datę wygaśnięcia życia. Jak my wszyscy.
Z obrzydzeniem, ale i obrzydliwą ciekawością pochyliłam się ku niemu. Na 

karku Ariego widniały cyfry, jakby wytatuowane. Data. Ten rok i chyba ten 
miesiąc, choć nie miałam pewności. Zabawne, jak w niewoli traci się poczucie 
czasu.

Yyyy, pomyślałam. A potem: biedny Ari. A jeszcze potem: może to kolejny 

podstęp, jeszcze jedna sztuczka, żeby mnie do czegoś zmusić.

- Jak to „my wszyscy"? - spytałam podejrzliwie.
Jego oczy wyglądały jak oczy dawnego Ariego.

background image

- My, eksperymenty. Mamy zaprogramowaną datę wygaśnięcia życia. Kiedy 

termin jest bliski, na karku pojawia się znak. Mój pojawił się parę dni temu. 
Czyli to już niedługo.

Spojrzałam na niego ze zgrozą.
- I co wtedy?
Wzruszył ramionami i popchnął dalej mój wózek.
- Umrę. Mogliby mnie zlikwidować razem z innymi, ale i tak mój czas jest 

bliski, więc mnie zostawili. Poza tym, wiesz, jestem synem Jeda.

Głos mu się załamał. Wpatrywałam się nieruchomo przed siebie.
Podłość. Nawet jak na szalonych naukowców.

45

Nie   wiem,   czy   często   zwiedzacie   tajne   laboratoria,   na   przykład   podczas 

szkolnych wycieczek czy coś, ale mnie trafiła się taka okazja i gdybym miała 
napisać   o   tym   pracę,   zatytułowałabym   ją:   „Makabra   gorsza   od   wszystkich 
waszych koszmarów, nawet jeśli macie wyjątkowo pokręconą wyobraźnię".

Dorastaliśmy  tutaj (chyba). A w Instytucie w Nowym Jorku widzieliśmy 

różne straszne rzeczy (chyba). No więc żadne przerażające dziwolągi nie są mi 
obce. Ale Ari zwiózł mnie  w dół korytarzami,  potem windą. Dotarliśmy  do 
części   Szkoły,   których   nigdy   nie   widziałam   i   nawet   nie   spodziewałam   się 
zobaczyć.   I   pozwólcie   sobie   powiedzieć,   że   w   porównaniu   z   tym,   co 
zobaczyłam, ja i całe stado wyglądamy jak postacie z Disneylandu.

Nie   wszystkie   istoty   miały   rekombinowane   DNA.   Niektóre   zostały 

„udoskonalone", choć nie skrzyżowano ich z innymi gatunkami.

Zobaczyłam   ludzkiego   niemowlaka,   który   jeszcze   nie   potrafił   chodzić   - 

siedział   na  podłodze   i  mamlał   plastikową   żabę,   a   jakiś   fartuch   pisał   długie, 
skomplikowane, niezrozumiałe zadanie matematyczne na wielkiej tablicy.

Inny fartuch spytał:
- Jak długo rozwiązywał to Feynman?
Ten pierwszy odpowiedział:
- Cztery miesiące.
Dziecko zostawiło żabę i poraczkowało do tablicy. Fartuch podał mu pisak. 

Dziecko napisało skomplikowaną, niezrozumiałą odpowiedź z masą greckich 
zawijasów.

Potem usiadło, spojrzało na tablicę i zaczęło gryźć bezzębnymi dziąsłami 

koniec pisaka. Drugi fartuch sprawdził wynik. Pokiwał głową.

Pierwszy fartuch powiedział:
- Grzeczna dziewczynka.
I dał dziecku ciasteczko.
W innym pokoju zobaczyłam pudełka jakby z pleksiglasu, z rosnącymi w 

background image

nich jakimiś groteskowymi przejrzystymi tworami. Tkanka mózgowa unosząca 
się w różnokolorowych płynach. Z pudełek wystawały przewody biegnące do 
komputera. Fartuch wpisywał polecenia, a mózg najwyraźniej je wykonywał.

- Kogoś odmóżdżyło? - mruknęłam.
- Chyba sprawdzają, czy ludzie potrzebują ciała - odpowiedział Ari.
Zobaczyłam   pokój   pełen   tych   fałszywych   Likwidatorów,   Fruwołków. 

Wisiały rzędami na metalowych hakach, jak obwisłe płaszcze w szafie.

Ich   lśniące   oczy   były   zamknięte.   Każdy   miał   przewód   wpięty   w   nogę. 

Cienka, włochata skóra, pokrywająca metalową konstrukcję, gdzieniegdzie była 
rozdarta. Wyłaniały się spod niej kółeczka i dźwignie. Dość odrażający widok.

- Ładują się - wyjaśnił Ari bezgłośnie.
Zaczęłam czuć, że mam już tego dosyć. Bardziej niż zwykle.
- Nazywają to mózgiem na patyku - powiedział Ari, wskazując palcem.
Zobaczyłam metaliczny kręgosłup z dwiema metalowymi nogami. Chodził 

w kółko, płynnie, jak człowiek. Na szczycie kręgosłupa znajdowało się pudełko 
z pleksiglasu, a w nim... nie, nie chomik... mózgopodobna narośl.

Minęła nas. Usłyszałam jakieś dźwięki, jakby to coś do siebie mówiło.
W następnym pomieszczeniu zobaczyliśmy małe, bardzo ludzkie dziecko, 

może   dwuletnie,   z   dziwnie   napęczniałymi,   rozbudowanymi   mięśniami. 
Wyglądało jak mały kulturysta. Wyciskało ponad sto kilo - pewnie osiem razy 
więcej niż samo ważyło.

Nie mogłam tego dłużej znieść.
- I co teraz?
- Teraz cię odwiozę - powiedział Ari.
Jechaliśmy w milczeniu przez tę wioskę upiorów. Zastanawiałam się, jak - o 

ile jego data przydatności była prawdziwa - musi się czuć, wiedząc, że jego kres 
zbliża się z każdą minutą, z każdą sekundą. Stado i ja już tysiące razy staliśmy 
twarzą w twarz ze śmiercią, ale zawsze istniał element „może nam się uda z tego 
wyśliznąć".

Chodzić z datą wytatuowaną na karku... to jakby spoglądać w zbliżające się 

światła   pociągu,   nie   mogąc   uciec   z   torów.   W   najbliższej   przyszłości 
zamierzałam skontrolować karki stada.

- Max... - Ari zatrzymał się przed drzwiami sali, w której było stado.
Czekałam, co powie.
- Chciałbym... - Głos mu się załamał.
Nie   wiedziałam,   co   zamierzał   powiedzieć,   choć   właściwie   nie   musiał 

kończyć.   Poklepałam   jego   dłoń,   już   na   zawsze   przekształconą   w   masywną, 
owłosioną, pazurzastą łapę Likwidatora.

- Wszyscy tego chcemy, Ari.

background image

46

Następnego dnia oswobodzili nas z więzów. 
- Pora umierać?  - spytała Kuks. Przysunęła się do mnie, a ja objęłam ją 

mocno.

- Nie wiem, kochanie - powiedziałam. - Ale jeśli tak, to zabiorę paru ze sobą.
- Ja też - dodał odważnie Gazik.
Przytuliłam go do drugiego boku.
Kieł   stał   oparty   o   ścianę,   wpatrując   się   we   mnie.   Nie   mieliśmy   czasu 

pogadać na osobności, odkąd się tu znaleźliśmy, ale gdy poczułam, że na mnie 
patrzy, usiłowałam mu przesłać spojrzenie, które zawierałoby wszystko, co mnie 
przepełniało. Był dorosły. Mogłam w jego obecności kląć, ile wlezie.

Drzwi   się   otworzyły   -   znowu   rozległ   się   ten   charakterystyczny   syk 

powietrza. I do środka wszedł wysoki, jasnowłosy facet z taką miną, jakby był 
władcą świata. Za nim szła Anne Walker i reszta fartuchów, których dotąd nie 
znałam.

- To ony? - spytał z ciężkim akcentem, jak Arnold z Terminatora.
Od razu mnie wkurzył.
- Tak, to ony - warknęłam złośliwie.
Jego jasne, wodniste oczy skupiły się na mnie jak laserowe wiązki.
- To jest ta tak swana Max? - spytał asystenta, jakby mnie tu nie było.
-  Nie  tylko  jestem  swana,  ale  nawet  cwana  - odpowiedziałam,  nie  dając 

nikomu dojść do głosu. - Swana, cwana i znana, proszę pana.

Zmrużył oczy. To ja też zmrużyłam.
- Aaaa, hozumiem, szemu ony wskazany do likwidacjon - rzucił niedbale.
Jego asystent coś notował.
- A ja rozumiem, dlaczego cię nazywali w klasie łajzą - odparowałam. - I 

pewnie później też.

Nie zareagował, choć zauważyłam, że drga mu mięsień szczęki. Spojrzał na 

Kuks i oczy mu błysnęły.

-   Ta   nie   umi   panować   nad   ustamy   ani   mózgiem   -   powiedział.   -   Wada 

phocesu myślowego.

Wtulona we mnie Kuks zesztywniała.
- Ugryź się - warknęła.
Moja krew.
- A ten... - ciągnął facet, wskazując na Gazika. - Jego układ thawienny ma 

sthaszliwe wady. Może zachwianie hównowagi enzimatysznej.

Anne Walker słuchała go z kamienną twarzą.
- A ten... to widaś - kontynuował gość, machając ręką w stronę Iggy’ego. - 

Liczne defekty. Supełna pohaszka.

- Pisz, co każe doktor ter Borcht - rzuciła Anne asystentowi, który zagapił się 

na Iggy’ego.

background image

Kieł i ja zerknęliśmy na siebie. Ter Borcht! Wspominały o nim akta, które 

ukradliśmy z Instytutu.

Iggy, wyczuwając, że ter Borcht mówi o nim, zrobił wredną minę.
- Pozna swój swego - syknął.
- Ten wysoki, ciemny... nis ciekawego - oznajmił ter Borcht, mając na myśli 

Kła.

- Gustownie się ubiera - wtrąciłam, a Kłowi drgnął kącik ust.
-   A   ty...   -   Ter   Borcht   odwrócił   się   do   mnie.   -   Masz   niesphawny   chip, 

obezwładniające bóle głowy i są małe sdolności przywódcze.

- A jednak jak cię kopnę w tę smętną bułowatą dupę, to wylecisz w kosmos, 

więc jednak coś potrafię.

Powieki mu drgnęły. Coś mi mówiło, że z trudem nad sobą panuje.
No cóż. Umiem wkurzać ludzi. Nic nie poradzę, taki już mój urok.

47

Ter Borcht spojrzał na asystenta.
- Najpiehw kwestionahiusz - powiedział. - Potrzebne nam ostateczne dane. 

Potem likwidacjon.

- Oooooo - jęknęłam. - Gdybym mogła bardziej zblednąć, obym zbladła.
W jego oczach coś błysnęło. Może gniew.
- Nie, serio - zapewniłam go z całym przekonaniem. - Totalnie bym zbladła, 

jak prześcieradło. Albo kreda. Jest pan horrorowo przerażający.

- Ty piehwszy - warknął nagle do Gazika, który mimo woli troszkę drgnął.
Spojrzeniem dodałam mu otuchy i mrugnęłam do niego. Wyprostował wątłe 

ramionka.

- Jakie inne masz zdolności? - warknął ter Borcht.
Jego asystent czekał z długopisem w ręku.
Gazik uczciwie się zastanowił.
-   Rentgen   w   oczach   -   powiadomił   ter   Borchta,   spojrzał   na   jego   pierś, 

zamrugał oczami i zrobił zaniepokojoną minę.

Ter Borcht na chwilę dał się nabrać. Ale za chwilę szybko spochmurniał.
- Nie pisz tego - warknął do asystenta, który zamarł w połowie zdania.
Zmierzył Gazownika ponurym wzrokiem.
-   Twój   koniec   bliski,   ty   szałosny   ekspehymencie.   So   powiesz,   będzie 

zapamiętane.

Niebieskie oczy Gazika błysnęły.
- No to zapamiętaj, żeby mnie pocałować w...
- Dosyś! - warknął ter Borcht i nagle odwrócił się do Kuks. - Ty. Masz jakieś 

wyjątkowe właściwości?

Kuks w zamyśleniu zaczęła obgryzać paznokcie.

background image

- Oprócz skrzydeł? - Delikatnie rozłożyła piękne, płowe skrzydła.
Ter Borcht poczerwieniał, a ja miałam ochotę nagrodzić ją brawami.
- Tak - wycedził. - Ophósz skrzideł.
- Hmmm. Ophósz skrzideł... - Kuks zabębniła palcami w brodę. - Eee... - I 

nagle   się   rozpromieniła.   -   Kiedyś   zjadłam   dziewięć   snickersów   za   jednym 
posiedzeniem. I nie puściłam pawia. To osiągnięcie!

- Haczej nie - warknął ter Borcht.
Kuks wyprostowała się, urażona.
- Nie? To pokaż, czy potrafisz.
- Ja zjem ziewięś snickehsów - oznajmił Gazik głosem ter Borchta. - Bez 

puszczenia pafia.

Ter Borcht odwrócił się do niego gwałtownie, a ja zachichotałam. Kiedy 

Gazik   naśladuje   mnie,   nie   śmieszy   mnie   to.   Kiedy   robi   to   innym,   jest 
przekomiczny.

- Imitacja - rzucił ter Borcht do asystenta. - Zapisaś.
Podszedł do Iggy’ego i trącił go butem.
- Umiesz soś hobić jak szeba?
Iggy potarł czoło.
- Hmmm... Mam bardzo rozwinięty zmysł ironii.
Ter Borcht syknął.
-   Jesteś   ciężahem   dla   swojej   ghupy.   Zakładam,   że   zawsze   trzymasz   się 

czyjejś koszuli, tak?

- Tylko kiedy chcę komuś zwinąć deser - powiedział Iggy zgodnie z prawdą.
- Zapisaś - zwróciłam się do asystenta. - Notohyczny słodziej desehów.
Ter Borcht podszedł do Kła i przyjrzał mu się jak zwierzęciu w zoo. Kieł też 

mu się przyjrzał. Chyba tylko ja dostrzegałam jego napięcie, narastającą furię. - 
Małomówny, co? - zagadnął ter Borcht, powoli wokół niego krążąc.

W związku z czym Kieł nie odezwał się ani słowem.
-   Dlaszego   pozwalasz   dziewszynie   przewodziś?   -   spytał   podstępnie   ter 

Borcht.

- Bo jest twarda - odpowiedział Kieł.
Cholerna racja, pomyślałam z dumą.
- Umiesz soś nadzwyszajnego? - spytał ter Borcht. - Żeby się zostawiś?
Kieł popatrzył w sufit, udając, że się zastanawia.
- Oprócz tego, że się fajnie ubieram? Gram na organkach.
Ter Borcht skierował spojrzenie na mnie.
- Dlaczego ich nauszyłaś głupoty?
Nie byli głupi. Umieli walczyć o życie.
- Dlaczego pozwalasz, żeby mama cię nadal ubierała? - spytałam wrednie.
Asystent zaczął pisać, ale znieruchomiał pod bazyliszkowym spojrzeniem 

swojego szefa.

Ter Borcht przystąpił do mnie i zmierzył mnie strasznym wzrokiem.
- Ja się stworzyłem - powiedział cicho. - I jak mówią, ja się sniszczę.

background image

- A ja sniszczę snickehsa! - warknął Gazik jego głosem.
I wszyscy zaczęliśmy się śmiać - dosłownie śmierci w twarz.

48

-   Kurczę   -   powiedziałam,   kiedy   znowu   znaleźliśmy   się   sami.   -   Chyba 

zapomnieli nam zaprogramować szacunek dla władzy.

- A to idioci - rzucił z uśmieszkiem Gazik, szurając stopą po podłodze.
Czuliśmy   się   jak   zwycięzcy,   ale   jedno   było   jasne:   znajdowaliśmy   się   w 

niewoli i na razie to tamci trzymali wszystkie karty.

- Tęsknię za Totalem - szepnęła Kuks.
Westchnęłam.
- Jeśli istniał.
-   Nie   wyobraziliśmy   sobie   myszołowów...   ani   nietoperzy   -   powiedziała 

Kuks.

- Właśnie - wtrącił Iggy. - Ani tych śmierdzących tuneli w Nowym Jorku.
- Ani dyktatora ze szkoły - dodał Gazik.
- Tak, na pewno - przyznałam, choć wcale nie miałam pewności. W każdym 

razie nie na sto procent.

Ari   przyszedł   do   mnie   po   południu.   Tym   razem   mogłam   się   przejść   o 

własnych siłach. Ha!

- Nie ufam mu. Uważaj - mruknął Kieł, kiedy wychodziłam.
- Nie gadaj - odszepnęłam.
Wyszliśmy z sali.
- No, to o co chodzi, Ari? - rzuciłam, mijając fartuchy, które popatrywały na 

nas dziwnym wzrokiem. - Jak to możliwe, że tak sobie wędrujemy?

Skoro nie byłam przywiązana do ołowianego fotela na kółkach, zaczęłam 

zapamiętywać każdy korytarz, każde drzwi, każde okno.

Ari był skrępowany i ciągle przygaszony. Jak na wilkołaka.
- Nie wiem - wymamrotał. - Powiedzieli: oprowadź ją.
- Aaaa. Czyli możemy założyć, że chcą mi coś pokazać. Oprócz mózgu na 

patyku i superniemowlaków.

- Nie wiem - odparł Ari. - Nic mi nie mówią.
Mijaliśmy akurat duże podwójne drzwi. Jedno skrzydło się uchyliło i wypadł 

z niego fartuch. A ja zdążyłam zajrzeć do środka.

Na   wielkim   ekranie   zajmującym   całą   ścianę   widniała   mapa   świata.   Mój 

wzrok   drapieżnika   dostrzega   tysiąc   szczegółów   na   sekundę   i   nad   tymi 
szczegółami   zaczęłam   się   zastanawiać.   Każde   państwo   było   obwiedzione 
liniami, każde miasto oświetlone.

Nad mapą widniała tabliczka: Plan „Połowa". Już to gdzieś słyszałam.
Zaryzykowałam.

background image

- Co to jest plan „Połowa"? - spytałam.
Ari wzruszył ramionami.
- Chcą zmniejszyć populację świata o połowę - wyjaśnił ponuro.
Prawie   się   zatrzymałam.   Na   szczęście   przypomniałam   sobie,   że   mam 

wyglądać na niezainteresowaną.

- O połowę? Rany. To będzie ze trzy miliardy ludzi? A to ambitne małe 

dranie.

W   głowie   mi   się   zakręciło   na   myśl   o   ludobójstwie   na   taką   skalę.   W 

porównaniu z fartuchami Stalin i Hitler wyglądali jak przedszkolanki. Może nie 
za miłe, ale jednak przedszkolanki.

Ari znowu wzruszył ramionami.  Pewnie trudno mu  się było przejmować 

takimi sprawami, skoro i tak miał umrzeć lada dzień.

Pomyślałam o tym, co zobaczyłam, i nagle przyszło mi do głowy: ja to już 

widziałam,   na   filmie,   we   śnie   albo...   podczas   tych   bolesnych   transmisji   do 
mózgu. Był taki czas, kiedy miewałam potworne migreny, podczas których do 
mózgu   wdzierały   mi   się   tony   wiadomości,   słów,   dźwięków,   obrazów. 
Uświadomiłam   sobie,   że   już   to   widziałam.   To   wszystko,   co   teraz   robiłam, 
mówiłam, oglądałam.

Myśl, myśl.
Nadal skupiona wyszłam zza zakrętu i dosłownie na kogoś wpadłam. Na 

dwie osoby.

Jeda i Angelę.

49

- Max! Kochanie - zawołał Jed. - Dobrze, że pozwolili ci się poruszać.
Popatrzyłam na niego z niesmakiem.
- Żebym była w dobrej formie, kiedy mnie zabiją?
Skrzywił się i jakby odchrząknął.
- Cześć, Max - odezwała się Angela.
Tylko na nią spojrzałam.
-   Powinnaś   spróbować   tych   ciasteczek   -   dodała,   wyciągając   do   mnie 

czekoladowy judaszowy srebrnik.

- Dzięki. Zastanowię się. Ty podstępna żmijo.
- Max... Wiesz, że musiałam zrobić to, co konieczne - powiedziała. - Nie 

podejmowałaś już najlepszych decyzji.

-   Zgadzam   się.   Na   przykład   wtedy,   gdy   ratowałam   ten   twój   chudy, 

niewdzięczny tyłek.

Ramiona jej opadły. Posmutniała.
Bądź silna, Max, nakazałam sobie. Wiesz, co masz robić.
-   Mam   mnóstwo   wyjątkowych   talentów   -   oznajmiła.   -   To   ja   powinnam 

background image

dowodzić. To mnie warto oszczędzić. Jestem o wiele ważniejsza od ciebie i Kła.

- Powtarzaj to sobie - wycedziłam. - Ale nie spodziewaj się, że do ciebie 

dołączę.

Jej buzia w kształcie serca zacięła się buntowniczo.
- Nie musisz do mnie dołączać - oznajmiła metalicznym głosem. Nauczyła 

się tego ode mnie. Czego jeszcze? - To się wydarzy niezależnie od tego, czy do 
mnie   dołączysz,   czy   nie.   Zresztą   niedługo   zostaniesz   wycofana.   -   Zaciekle 
ugryzła ciastko.

-   Może.   Ale   jeśli   tak   się   stanie,   wrócę   i   będę   cię   nawiedzać   do   końca 

twojego nędznego, zdradzieckiego życia.

Zrobiła wielkie oczy i - serio - cofnęła się o krok.
- Dobrze, wystarczy - odezwał się Jed, tak jak w dawnych czasach.
- Nieważne - rzuciłam moim firmowym znudzonym tonem.
Ominęłam Angelę z daleka jak zarazę i ruszyłam dalej. Serce mi łomotało, a 

na policzkach czułam niechciany żar.

Ari mnie dogonił. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Potem odezwał się, 

jakby chciał mnie pocieszyć:

- Wiesz, oni gromadzą armię. 
Oczywiście, pomyślałam z przygnębieniem.
- Skąd wiesz?
- Widziałem.  Mają cały  hangar Fruwołków, które się tam ładują.  Są ich 

tysiące,   a   będzie   jeszcze   więcej.   W   laboratorium   hodowane   są   skóry 
Likwidatorów.

- Dlaczego mi to mówisz?
Ari zmarszczył brwi, jakby sam tego nie rozumiał. Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Zawsze walczysz. Choć wiem, że teraz nie dasz rady, chcę, 

żebyś wiedziała, z czym masz do czynienia.

- Nabierasz mnie? - spytałam wprost. - To pułapka? Bardziej oczywista niż 

się wydaje?

Pokręcił głową.
- Nie. Ale... wiem, że nigdy stąd nie ucieknę. Mój czas się skończył. Ale 

mam trochę nadziei, że wam się uda.

Miało to sens. Smutny i żałosny, ale jednak.
- Och, zaręczam ci, my się stąd na pewno zmyjemy.
I może zdołamy zabrać go ze sobą.

50

Pod tytułem „Torturowanie dzieci-ptaków, część druga" można by umieścić 

fartucha wręczającego nam kartonowe pudełko.

Otworzyliśmy je ostrożnie, spodziewając się, że wybuchnie nam w twarz.

background image

W środku znaleźliśmy cienką paczkę. Była w niej ramka wielkości książki, 

ale nie grubsza od ołówka. Oczywiście to Gazik pierwszy nacisnął czerwony 
guzik z boku.

Ramka ożyła. Zobaczyliśmy to samo zdjęcie, które znalazłam razem z Kłem 

w ruderze, a potem w domu doktor Martinez. Na myśl o niej przełknęłam ślinę. 
Ciekawe, czy istnieje naprawdę. Oby była zdrowa. Ciekawe, jaki ma udział w 
tej historii.

Na zdjęciu widniał mały  Gazownik z charakterystycznym kosmykiem na 

czole,   w   ramionach   kobiety,   trochę   zmęczonej   i   wyblakłej.   Gazownik   był 
pulchny i zadowolony. Miał pewnie parę miesięcy.

Zdjęcie zaczęło się ruszać. Nie jak film, ale jednak. Obróciło się, jakbyśmy 

obeszli   kobietę   dookoła,   potem   nastąpił   najazd   na   Gazika.   Następnie 
perspektywa znowu się rozszerzyła i ujrzeliśmy popękane ściany i brudne okna. 
Czy to była ta ruina, do której zajrzeliśmy w Waszyngtonie? Zanim stała się 
schronieniem meneli?

Obiektyw skierował się na drewniany stolik i kawałek papieru, który na nim 

leżał. Papier powiększał się coraz bardziej, aż mogliśmy przeczytać, co było tam 
napisane.

To był czek. Widniejące na nim nazwisko wymazano. Suma opiewała na 

dziesięć tysięcy dolarów od Iteksu.

Gazik odkaszlnął cicho. Czułam, że stara się nad sobą panować.
Matka sprzedała go Szkole za dziesięć tysięcy.

51

Nie   wiem,   dlaczego   jedynie   życie   Gazika   zostało   udokumentowane   na 

zdjęciach. A my to co? Te fartuchy tylko mnożą zagadki.

Sprawdziliśmy   sobie   karki,   ale   nic   się   nie   pokazało.   Na   razie.   Tyle   że, 

wiadomo, kiedy człowiek stoi w obliczu rychłej śmierci, tak jak my, robi mu się 
trochę   dziwnie.   W   naszym   pokoju   nie   było   okien,   więc   nie   mogliśmy   się 
zorientować w upływie czasu. Walczyliśmy z nudą, obmyślając plany ucieczki. 
Streściłam im liczne scenariusze, wyjaśniając, jak nam się przysłużą.

Tak postępują przywódcy.
- Powiedzmy, że po nas przyjdą - zaczęłam po raz setny.
- A po korytarzach będą biegać zebry - mruknął drwiąco Iggy.
- I nagle wszędzie pojawią się bańki mydlane - dodał Gazownik.
- I wszyscy zaczną jeść kabanosy - podsunęła Kuks.
- Właśnie! - Iggy zatarł ręce. - Ja złapię zebrę, Gazownik wypełni bańki 

swoim   firmowym   zapachem,   żeby   ludzie   zaczęli   się   krztusić,   a   potem 
wydłubiemy im oczy kabanosami! Dobry plan!

Wszyscy zaczęli rechotać i nawet Kieł uśmiechnął się ponuro. Mnie to nie 

background image

ubawiło.

- Chcę, żebyśmy byli przygotowani - oznajmiłam.
- Tak, na śmierć - mruknął Iggy.
-   Nikt   nie   umrze!   -   wrzasnęłam.   -   Przynajmniej   nie   w   najbliższej 

przyszłości!

- A co z naszymi datami śmierci? - spytał Gazik. - Mogą się pojawić lada 

chwila. I co z głupią Angelą?

Chciałam mu wiele wyjaśnić, ale nie była to odpowiednia pora.
Już miałam mu rzucić jakieś krzepiące kłamstwo, ale w tej samej chwili 

otworzyły się drzwi.

Odwróciliśmy  się  szybko,  gotowi do  skoku.  Do środka  wszedł  fartuch  z 

notesem. Sprawdził zapiski i poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary.

- Dobrze - powiedział energicznie. - Potrzebuję tego ślepego i tego, który 

naśladuje głosy. - Spojrzał na nas wyczekująco.

Odpowiedzieliśmy kamiennym wzrokiem.
- Czegoś się pan nałykał? - spytałam z niedowierzaniem.
-   Ja?   Nie   -   odparł   zaskoczony.   Stuknął   długopisem   w   notes.   -   Musimy 

przeprowadzić ostatnie testy.

Założyłam ręce na piersi, po czym oboje, Kieł i ja, odruchowo stanęliśmy 

między nim a stadem.

- Nie sądzę - wycedziłam.
Fartuch wyraźnie się zdziwił - chyba nie przeczytał dokładnie naszych akt.
- No, chodźcie - rzucił, siląc się na władczy ton.
Kiepsko mu to wyszło.
- Pan raczy żartować - syknęłam. - Jeśli nie ma pan przy sobie karabinu 

maszynowego, to kiszka.

Zmarszczył brwi.
- Dogadajmy się spokojnie, a nie będzie kłopotów.
- Hm, niech się zastanowię... Nie.
- Jakich kłopotów? - zaciekawił się Gazik. - Wszystko, byle nie ta nuda.
Fartuch zrobił wysiłek, by wyglądać surowo.
- Usiłujemy określić inne opcje waszego wycofania - powiedział. - Możecie 

być  dla   nas  użyteczni   w  inny   sposób.   Tylko  osoby   przydatne   przeżyją  plan 
„Połowa". Tylko ludzie mający umiejętności, które będzie można wykorzystać 
w nowym porządku, jaki nastanie po wprowadzeniu Re-Ewolucji. Powinniście 
nam pomóc, jeśli chcecie się przydać za życia.

- Bo po śmierci raczej się nie przydamy - dodała Kuks w zamyśleniu.
- Rzeczywiście - zgodziłam się. - Może jako podnóżki.
Fartuch skrzywił się z niesmakiem.
- Albo te takie na ulicy, żeby samochody za szybko nie jechały - dodał Iggy.
Zamknął oczy i wyprostował się sztywno, żeby udowodnić, że się nada.
- Zawsze to jakaś opcja - przyznałam.
Fartuch spojrzał na mnie ze zgrozą.

background image

- Nie - wykrztusił z trudem. - Ale Chiny są zainteresowane wykorzystaniem 

was jako broni.

A to ciekawe.
-   Powiedzcie   Chinom,   żeby   nas   pocałowały   tam,   gdzie   wiecie   - 

odparowałam. - A teraz wynocha albo z pana zrobimy podnóżek.

- Przyszedłem, żeby zabrać was na testy - spróbował fartuch po raz ostatni.
- I pora wracać do rzeczywistości - oznajmiłam.
Odwrócił się wściekle i ruszył do drzwi. Gazik spojrzał na mnie, jakby pytał, 

czy minąć go w drzwiach, wybiec na zewnątrz? Pokręciłam głową: nie teraz.

- Zapłacisz mi za to - rzucił fartuch, przesuwając identyfikator przez zamek.
-   Rany,   żebym   dostawała   dychę   za   każdy   raz,   kiedy   to   usłyszę   - 

westchnęłam refleksyjnie.

52

Kiedy jest się niemoralnym, mającym dostęp do nieograniczonych funduszy 

naukowcem,   ma   się   zarówno   środki,   jak   i   motywy,   by,   powiedzmy, 
niespodziewanie wpuścić gaz do pokoju pełnego dzieci-ptaków.

Które to dzieci tracą przytomność i budzą się w metalowej klatce na środku 

jakiegoś pustkowia.

W nocy.
Niektórzy z was pewnie już się zorientowali, że dokładnie to nas spotkało. 

Brawo.

- Yyyy - jęknął Gazik.
Usiadłam   z   trudem.   Było   ciemno.   Nawet   księżyc   i   gwiazdy   znikły   za 

ciężkimi, niskimi chmurami.

- Wy obudzili się, no? - usłyszałam znajomy głos.
- No - odezwałam się, pocierając skronie. - A wy nadal dupek, no?
- Poha was wyeliminowaś - oznajmił ter Borcht z wyraźną radością. - Nie 

współpracowali w testach, niepotrzebni nam.

Pomogłam Kuks usiąść i pogłaskałam ją po plecach, kiedy odkaszlnęła.
- Nie do wiary - mruknął Kieł, poruszając ramionami.
Rozejrzał się po klatce. Była na tyle duża, żeby nas pomieścić, chyba że 

zachciałoby się nam jakichś ekstrawagancji, na przykład wyprostować się albo 
przejść parę kroków.

- Uwierzcie! - Ter Borcht klasnął w ręce. - Dziś wphowadzamy plan He-

Ewolucji! Jak skońszymy, miliahd osób kaput. Każdy khaj pod naszą kontholą! 
Nie będzie chohób ani słabości! Nowa, mądha populacjon wphowadzi planetę w 
dwudzieste dhugie stulecie!

-   Jasne   -   mruknęłam.   -   Zajrzyj   do   słownika   pod   hasło   „ofiara   manii 

wielkości". Zobaczysz swoje zdjęcie.

background image

- Nie zmahtwi mnie nis - powiedział ter Borcht nieco spokojniej. - Poha was 

usunąś. Oblaliście testy. Nie jesteście przydatni.

- Za to jesteśmy cholernie śliczni - warknęłam.
Usiłowałam wpaść na jakiś pomysł. Powiodłam wzrokiem po niebie i polu, 

ale niczego nie zauważyłam. Szybciej, Max, myśl, szybciej.

- Max? - szepnęła Kuks.
Przysunęła   się   i   wzięła   mnie   za   rękę.   Uścisnęłam   ją   krzepiąco,   myśląc 

jednak,   że   może   nasz   czas   naprawdę   się   skończył.   Kuliliśmy   się   w   klatce, 
plecami do siebie, twarzami na zewnątrz.

Potem w naszą stronę ruszył jakiś wielki kształt. Po chwili zrozumiałam, że 

to grupa ludzi. Może chcieli się przyglądać widowisku. Niektórzy mieli białe 
fartuchy, ale nie wszyscy. Zauważyłam Jeda i Anne Walker.

- Jak możemy się stąd wydostać? - szepnął Gazik tak, żebyśmy słyszeli go 

tylko my.

- Zawsze jest jakiś plan - mruknęłam.
Nawet nieźle to zabrzmiało.
- Dzieci - odezwał się Jed. - Nie musi tak być.
-  W   porządku   -   odpowiedziałam.   -   Niech   będzie   inaczej.   Wypuść   nas   z 

klatki!

Zacisnął wargi i lekko pokręcił głową.
Teraz wystąpiła Anne. Dosłownie dygotaliśmy z napięcia.
- Wiecie, co jest naprawdę smutne? - spytała.
- Ten kostium w prążki? - domyśliłam się. - Te brzydkie buty?
- Daliśmy wam szansę - oznajmiła Anne.
-   Nie.   Danie   nam   szansy   to   otwarcie   tej   klatki   i   wypuszczenie   nas   z 

okrutnego i nieludzkiego więzienia - palnęłam, bliska wybuchu. - To by była 
szansa. Jasne?

-   Dosyś!   -   warknął   ter   Borcht.   -   To   bzduhy.   Szekamy   tylko   na   oddział 

egzekucyjny. Poszegnajcie się.

- A więc żegnaj - odezwał się słodki, dziecinny głos.
I   lśniący   metalowy   drąg   świsnął   w   powietrzu,   uderzając   w   głowę   ter 

Borchta. Rozległ się mdlący, wilgotny trzask. Jakby pękł melon.

53

No, od tego momentu zaczęło się naprawdę dziać. 
- Angela! - wrzasnęła Kuks, a po niej Gazik.
Kieł i ja rzuciliśmy się na kraty i potrząsnęliśmy nimi mocno, szukając drogi 

wydobycia się z klatki.

Angela   unosiła   się   w   powietrzu,   a   jej   białe   skrzydła   trzepotały   równie 

szybko   jak   moje   serce.   Spadła   na   grupę   naukowców,   którzy   rozbiegli   się, 

background image

wzywając na pomoc Fruwołki.

- Nie mogę ich wyłamać! - odezwał się Kieł, młócąc pięściami pręty.
- Ja mogę!
Odwróciliśmy się gwałtownie i zobaczyliśmy Ariego, który przekształcił się 

w dobrego, starego Likwidatora. Zapomniałam, jak bardzo potrafi przypominać 
wilka i jak makabrycznie wygląda jego pysk pełny żółtych, ociekających śliną 
kłów.

- Cofnąć  się! - krzyknęłam i odciągnęłam stado pod przeciwległą  ścianę 

klatki.

Dwie pazurzaste łapy chwyciły za metalowe pręty. Ari rzucił się ku nam, 

kłapiąc zębami.

Wstrzymałam oddech, kiedy te zęby zacisnęły się na prętach. Przeraźliwie 

zazgrzytał metal, gdy Ari zaczął je przegryzać.

Angela   unosiła   się   w   górze   jak   złowrogi   koliber,   machała   metalowym 

prętem, odpędzając od nas wszystkich.

- Ari nas zje! - krzyknęła Kuks. Oparła się mocno o klatkę i zacisnęła pięści. 

- Ale nie pójdzie mu łatwo!

Dobra, chwila przerwy. Przyznajcie się, kiedy ostatnio postanowiliście, że 

utrudnicie zadanie komuś, kto chce was zjeść? Oto szalone życie uciekinierów z 
laboratorium.

Nadeszła pora, by wyznać prawdę.
- Angela nie zdradziła - powiedziałam. - Obie obmyśliłyśmy ten plan. Miała 

być naszą wtyczką, żeby nas uratować, jeśli zacznie się dziać coś złego.

Czas jakby się zatrzymał.
Czwórka osłupiałych dzieci-ptaków wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Opracowałyśmy ten plan na wypadek najgorszego - dodałam szybko. - I to 

najgorsze oczywiście się wydarzyło. Angela nas nie zdradziła.

Łup! Czas przyspieszył i Ari zdołał przegryźć pręt. Aż się żołądek skręcał na 

ten widok - ostre metalowe krawędzie okropnie poraniły mu pysk, wszędzie 
tryskała zakrwawiona ślina.

Trzask! Oho - Angela walnęła kolejnego fartucha. Podobnie jak ter Borcht, 

padł jak długi. Ter Borcht jeszcze się nie podniósł - jęcząc, wił się na ziemi.

Zgrzyyyt! Ari przegryzł kolejny pręt. Z nieludzką siłą zabrał się do jego 

rozginania. Twarz miał wykrzywioną potwornym grymasem.

- Załatwię go - szepnął mi Kieł do ucha. - Ty łap tamtych i spadajcie.
Szybko   stuknęłam   dwukrotnie   w   dłonie   młodszych.   Spojrzeli   na   mnie   i 

skinęli   głowami.   Zaczailiśmy   się,   czekając   na   ruch   Kła.   Ari   rozgiął   pręty   z 
ostatnim przeraźliwym zgrzytem metalu, robiąc w ścianie wielką dziurę.

- Uwaga. - Głos Kła był śmiertelnie spokojny w otaczającym nas chaosie.
Wszyscy sprężyliśmy się, gotowi wyskoczyć, gdy Kieł znokautuje Ariego, 

ale ten, zamiast rzucić się do środka, odsunął się szybko na bok.

- Jazda! - krzyknął. - Spadać! My ich odciągniemy!
Co?!

background image

-   On   jest   po   naszej   stronie!   -   wrzasnęła   Angela   z   góry.   -   Jest   ze   mną! 

Pomaga nam! Ari! Rzuć naszą tajną broń!

Ari sięgnął pod marynarkę i wciągnął mały czarny kształt, który skoczył na 

ziemię i zaczął biegać w kółko, warcząc i szczekając.

Czy to... Czy to możliwe...
- Jazda, frajerzy! - krzyknął Total. - Ruchy, ruchy!

54

Kieł wypadł z klatki, chwycił Totala i wzbił się w niebo. Wszystko to zajęło 

mu góra trzy sekundy. Zdumiewające. Ari odsunął się i pozwolił mu uciec.

Wypchnęłam na zewnątrz Kuks, która z rozbiegu skoczyła w górę, na chwilę 

opadła, po czym załopotała gorączkowo skrzydłami i uniosła się w powietrze.

Ari nadal nie atakował.
Nie spuszczając go z oczu, wyprowadziłam Iggy’ego z klatki.
- Cztery kroki i w górę na dziesiątą - szepnęłam.
Skinął głową i zastosował się do wskazówek.
- Dobra, Gazownik, teraz ty.
Dosłownie wyrzuciłam go z klatki, krzywiąc się, gdy zahaczył o poszarpany 

metal. W tej sytuacji była to rzecz mniejszej wagi.

Uniósł się do góry.
Angela broniła ludziom dostępu do klatki. Przyszła pora na mnie. Ari i ja 

mieliśmy   trudne  chwile  -  no  dobra,  na  ogół  chcieliśmy   się  pozabijać,   a  raz 
naprawdę go zabiłam - ale teraz nie zawracałam sobie tym głowy. Wyskoczyłam 
z klatki, zrobiłam jeden krok, rozłożyłam skrzydła i pofrunęłam.

Boże, jak dobrze było się wzbić w górę, odlecieć, oddalić się od świata, 

który miał nam do zaproponowania tylko cierpienie i śmierć.

-   Fajnie   was   widzieć   -   powiedział   Total   nieco   zduszonym   głosem.   - 

Myślałem, że nie żyjecie! Nie wiem, co bym bez was zrobił.

- Też się cieszę - mruknęłam, trochę zdziwiona, bo to była prawda.
Angela odrzuciła metalowy pręt i wyprysnęła w górę jak rakieta. Jej drobna 

twarzyczka   była   niebiańsko   spokojna   i   piękna.   Posłałam   jej   pocałunek   w 
powietrzu,   a   moja   wierna   współkonspiratorka   uśmiechnęła   się   do   mnie 
promiennie.

W   tej   chwili   przybył   oddział   egzekucyjny,   który   zaczął   do   nas   strzelać. 

Zauważyłam,   że   Jed   chwyta   jednego   żołnierza   za   rękę,   usiłując   mu 
przeszkodzić, ale tamten uderzył go bronią i strzelał dalej.

Byliśmy   poza   zasięgiem   pocisków.   Musieliby   mieć   wyrzutnię,   żeby   nas 

trafić.

- Cha, cha, cha - zaśmiałam się cicho.
Zaczerpnęłam wielki haust cudownego powietrza, przeliczyłam stado i przez 

background image

chwilę orientowałam się w przestrzeni, żeby znaleźć północ i ocenić, w którym 
kierunku mamy uciekać.

Potem zobaczyłam Ariego. Biegło ku niemu paru ludzi z bronią.
- Ari! - krzyknęłam bez namysłu. - Uciekaj! Chodź z nami!
- Co? - wrzasnął Kieł. - Zgłupiałaś? Całkiem cię pogięło?
Ari chyba nie usłyszał moich słów, ale zobaczył, jak macham, i zrozumiał. 

Wystartował niezdarnie, siedmioletni  cudak w ciele wielkiego osiłka. Pocisk 
musnął jego toporne, byle jak przyczepione skrzydła, ale powoli wzbijał się w 
górę, z trudem, lecz konsekwentnie.

- Chyba ci się coś poprzestawiało - wysyczał wściekle Kieł. Rzucił Totala 

Gazownikowi, który krzyknął z zaskoczenia i złapał psa. - Nie zabieramy go!

- Uratował nam życie - zauważyłam. - Zabiliby go.
- I dobrze! - warknął Kieł. - On usiłował nas zabić ze sto razy!
Jeszcze nigdy nie widziałam Kła tak wściekłego.
- Max, Ari jest zły - odezwała się Kuks. - Próbował cię skrzywdzić, ścigał 

nas... Nie chcę, żeby z nami był.

- Ja też nie - wtrącił Gazownik. - To jeden z nich.
- Chyba się zmienił - powiedziałam.
Ari zbliżał się do nas.
- Pomógł nam uciec - przypomniała im Angela. - I znalazł Totala.
Kieł rzucił mi wściekłe spojrzenie i odfrunął, zanim Ari do nas dołączył. 

Kuks i Gazik, niezdecydowani, polecieli za nim. Iggy usłyszał trzepot i podążył 
ich śladem.

Angela, Ari i ja zostaliśmy z tyłu.

55

- Dzięki, Max - odezwał się Ari. - Nie pożałujesz, daję ci słowo. Będę was 

bronić.

Łypnęłam na niego spode łba, usiłując omijać spojrzeniem jego pokaleczoną, 

zakrwawioną twarz.

- Wszyscy bronimy się nawzajem - wyjaśniłam zwięźle, po czym skręciłam 

ostro w prawo.

Zobaczyłam Gazika i innych, lecących nad wielkim parkingiem Szkoły.
Przed nami był wjazd do innego, podziemnego parkingu.
- Gdzie Iggy? - zaniepokoiłam się.
Gazownik wskazał w dół. Iggy pochylał się nad otwartą maską samochodu.
- O, nie - mruknęłam.
Iggy   zatrzasnął   maskę   i   pchnął   samochód   w   stronę   stromego   zjazdu   do 

podziemnego parkingu.

- O, nie, o, nie - mamrotałam, kiedy samochód płynnie, bezgłośnie wtoczył 

background image

się pod ziemię i zniknął.

Iggy wyprysnął w górę, szczęśliwy jak nie wiem co.
- I raz, i dwa, i... - zaczął.
Łubudu! Potężny wybuch zerwał część dachu podziemnego garażu.
Szybko   odfrunęliśmy   poza   zasięg   śmigających   w   powietrzu   kawałków 

rozżarzonego do czerwoności asfaltu, szkła i betonu.

Zawyły alarmy. Zaczęły błyskać światła.
- Suuuper! - wrzasnął Gazownik i przybił Iggy’emu piątkę.
- Aha. Supergłośne i dobitne oznajmienie, gdzie jesteśmy i co robimy.
- Przybij czwórkę! - uradował się Total, podnosząc łapkę. - Było ekstra!
Poczułam   na   sobie   wściekłe   spojrzenie   Kła,   ale   udałam,   że   go   nie 

zauważam. Ari trzymał się z dala od nas.

Musiałam   ochłonąć.   Dlaczego   poprosiłam  Ariego,   żeby   z   nami   poleciał? 

Teraz wszyscy byli na mnie wściekli. Ale wydawało mi się, że tak trzeba. Tylko 
że musiałam się bardzo modlić, żeby Ari znowu nie zmienił się w potwora. Nie 
jestem za dobra w modlitwach.

No ale Ari miał przecież niedługo umrzeć.
Odwróciłam się i stanęłam przed stadem oświetlonym bijącą z dołu łuną.
Łubudu!   Kolejny   wybuch,   jeszcze   potężniejszy,   wstrząsnął   inną   częścią 

garażu. Spojrzałam na Iggy’ego, a on, jakby to poczuł, wzruszył ramionami.

- Wielki garaż pełen wielkich samochodów z wielkimi bakami.
Nieważne.
- Dobrze, a więc na północ - rzuciłam energicznie.
Nie miałam pojęcia, dlaczego akurat tam i dokąd dokładnie, ale wydawało 

mi się, że tak będzie dobrze.

Czasami zostaje ci tylko instynkt. Trzeba go słuchać.
Omal nie jęknęłam na głos. Patrzcie, kogo diabli przynieśli, pomyślałam. 

Witaj, Głosie.

Witaj, Maximum. Dobrze, że nic ci nie jest.
Nie twoja w tym zasługa, pomyślałam ponuro, ruszając prosto na północ.
Brakowało mi naszych rozmów.
Hm. Ja tego powiedzieć nie mogę, pomyślałam. Chociaż trochę mi chyba 

brakowało.

Jestem z tobą. Oj, tak.
I wiecie, co jeszcze wróciło? Zobaczyłam to, kiedy dałam znak innym, żeby 

się do mnie zbliżyli.

Blizny na ręce. Te po wyjęciu chipa.

background image

Część Trzecia

JAK TRUDNO SIĘ ROZSTAĆ

background image

56

I co powiecie? To jednak nie był sen. A moja ręka jakoś ozdrowiała. Czyli 

prezent gratis.

Przede wszystkim okrężną drogą wróciliśmy po nasze rzeczy, które Kieł i ja 

schowaliśmy na pustyni, zanim nas złapano. Potem pofrunęliśmy w chłodnym 
nocnym powietrzu na północ, a następnie na północny wschód. Nie potrafię 
wyjaśnić, skąd wiem, dokąd lecieć - jakbym miała wewnętrzny kompas albo coś 
w   tym   stylu.   W   Szkole,   gdy   byliśmy   mali,   robili   na   nas   mnóstwo 
eksperymentów, szukając czujników magnetycznych, które naprowadzają nas na 
właściwy kierunek.

Nie znaleźli.
Im dalej lecieliśmy na północ, tym wyższe stawały się góry i tym więcej 

śniegu leżało na ziemi. Czy to był jeszcze grudzień? Styczeń? Przepadła nam 
Gwiazdka? Kiedy wrócimy do cywilizacji, muszę sprawdzić datę w gazetach.

Kieł nadal  trząsł  się  z  wściekłości.  Nie  patrzył na  mnie,   frunął na  czele 

grupy, nie odzywając się do nikogo. Kuks, Gazik i Iggy także unikali mnie, 
Angeli i Ariego.

Długie loty to dobra okazja do przemyślenia różnych spraw. Podejrzewam, 

że ludzie w samolotach też tak mają. Frunęłam jak na autopilocie, moje skrzydła 
łopotały w zimnym powietrzu, płuca pracowały pełną parą. Niekiedy trafialiśmy 
na   prąd   powietrzny   i   unosiliśmy   się   na   nim   przez   jakiś   czas,   minimalnie 
poruszając skrzydłami, żeby natura odwaliła za nas robotę.

Urodziłam się, żeby latać.
Tak, wiem, że przede mną powiedziały to i pomyślały tysiące osób. Ale ja 

naprawdę urodziłam się, żeby latać. Zostałam stworzona, by móc wznieść się w 
powietrze bez wysiłku, jak ptak. I jestem w tym, kurczę, świetna.

- Max?
Kuks zbliżała się do mnie, ale nie patrzyła mi w oczy i trzymała się jak 

najdalej od Ariego.

- Tak?
- Jestem   głodna.   Wszystkie   zapasy,  które   mieliśmy   w  plecakach,   już  się 

skończyły. Inni chyba też chcą jeść. Total ciągle kwęka - wiesz, jaki jest.

- Mhm.
- No więc... Mamy jakiś plan, żeby się zatrzymać? Skombinować jedzenie?
Spojrzałam na nią.
- Zawsze jest jakiś plan.
A plan nagle - pstryk - faktycznie się pojawił.

background image

57

Nie tak dawno temu (choć wydaje się, że w innym życiu) Kieł, Kuks i ja 

znaleźliśmy w górach Kolorado domek letniskowy. Wtedy nikogo w nim nie 
było, ale teraz mieliśmy sezon narciarski i napadało mnóstwo śniegu. Mimo to 
warto było sprawdzić.

Ponieważ inni mnie wyprzedzili, dodałam gazu, żeby znaleźć się na czele. 

Potem   lekko   zmieniłam   kierunek.   Doskonale   wiedziałam,   dokąd   ich 
zaprowadzić.

Odważyłam się zerknąć na Kła.
- Dokąd lecimy? Do jakiejś kryjówki Ariego? - Jego głos tchnął mrozem.
- Do domku,  który kiedyś znaleźliśmy.  Może  nikogo w nim nie ma.  To 

dobre miejsce, żeby odpocząć.

Kieł pokręcił głową.
- Odpada. Znasz zasady: nigdy nie wracać tam, gdzie się już było. Jeśli ktoś 

tam był, to wiedział, że się włamaliśmy, i wzmocnił zabezpieczenia. A jeśli 
nikogo nie było, to i tak już wyczyściliśmy wszystkie zapasy.

Matko, jak ja nienawidzę, kiedy jest taki rozsądny i logiczny. Jeśli istnieje 

coś, co bardziej mnie wkurza...

- Myślałam o tym - oznajmiłam chłodno - ale potrzebujemy odpoczynku, a 

to najlepsze wyjście.

- Nieprawda! Powinniśmy znaleźć wąwóz albo jakąś grotę i przenocować...
- Mam dosyć grot i wąwozów! - warknęłam niespodziewanie dla nas obojga. 

- Mam dosyć szczurów na krwisto! Chcę dachu nad głową, łóżka i jedzenia, z 
którego nie muszę osobiście zdzierać skóry!

Kieł   spojrzał   na   mnie   i   nagle   zrobiło   mi   się   głupio,   jakbym   właśnie 

przyznała się, że nie jestem twarda jak skała.

No i trudno. Takie jest moje zdanie i koniec.
Przyspieszyłam, zostawiając go z tyłu, i ruszyłam prosto w stronę tamtego 

domku.

58

Wyobraźcie sobie podniszczony, niezbyt często używany domek letniskowy. 

Tych,   którzy   nie   mają   w   ogóle   domu,   nie   tylko   letniskowego,   myśl   o 
zamieszkaniu w takim cudzie doprowadza do ekstazy. Nawet, jeśli wspomniany 
domek wymaga remontu.

Tak jak poprzednio wylądowaliśmy w lesie nieopodal i zakradliśmy się w 

pobliże domku. Dobiegł nas szmer głosów i warkot silnika.

background image

Kieł spojrzał na mnie wymownie wzrokiem typu: „A nie mówiłem?".
- Drzwi zamknięte? - spytał ktoś.
- Tak. Ogień w kominku wygaszony.
- Dobrze. Już chcę tu wrócić.
- Może w sobotę?
I   proszę.   Drzwiczki   samochodu   trzasnęły,   głosy   przycichły.   Staliśmy, 

przytuleni do pni drzew, usiłując ukryć buchające nam z ust obłoki pary.

Spojrzałam na Kła i triumfalnie uniosłam brwi. Wyjeżdżali. Idealnie. Kiedy 

warkot   silnika   ucichł,   odczekaliśmy   dziesięć   minut,   po   czym,   niepoprawni 
recydywiści, włamaliśmy się do domku.

Ale usiłowałam jak najbardziej ograniczać zniszczenia. Pewnie wmontowali 

mi w DNA wrażliwość.

- Jak tu ciepło! - zawołała Angela z radością.
- Sprawdźmy kuchnię! - Kuks puściła się pędem w znanym kierunku.
- Świetnie - odezwał się Ari.
Kieł rzucił mu jadowite spojrzenie i łypnął na mnie wilkiem. Zignorowałam 

go i ruszyłam do kuchni.

Pora było wrzucić coś na ruszt.
- O, dzięki Bogu, nie są wegetarianami - ucieszyła się Kuks, wyciągając 

puszki z gulaszem wołowym.

- Jak się nazywają ci gorsi od wegetarian? - spytał Gazik, marszcząc nos.
- Weganie - odpowiedziałam. - Dawajcie no w końcu te puszki.
- Patrzcie, mają nawet psią karmę! - zawołał Gazik, chwytając papierową 

torbę.

Total spojrzał na niego zimno.
- Chyba żartujesz.
W lodówce było świeże jedzenie - ser, dżem, masło.
- Oooo, pyszności - szepnęła Kuks.
Ari jadł z trudem. Miał poranione usta.
Nie   odzywałam   się.   Wszyscy   podejmujemy   decyzje   i   musimy   żyć   z   ich 

konsekwencjami.

Myślałaś ostatnio o swoich decyzjach? - odezwał się Głos. Kierujesz się 

dobrem ogółu czy własnym?

Nic   nie   odbiera   apetytu   skuteczniej   od   jazgotu   wewnątrz   głowy. 

Najwyraźniej   nie   kieruję   się   tylko   swoim   dobrem,   pomyślałam   jadowicie. 
Gdyby tak było, czytałabym książkę w wygodnym hamaku. W jakimś ciepłym 
kraju.

- Dlaczego ten facet powiedział, że Chiny chcą nas wykorzystać jako broń? - 

spytał Iggy, wsypując pół pudełka płatków do miski. Ani jeden nie spadł poza 
nią.

- Nie  wiem - mruknęłam.  - Może  mielibyśmy  być szpiegami?  Przenosić 

ciężką broń i tak dalej. Kto wie, co im się tam wylęgło w tych robaczywych 
umysłach? Może coś debilnego, na przykład przywiązanie do nas bomb, które 

background image

zostaną zdetonowane w ostatniej sekundzie, albo coś w tym stylu.

Gazik parsknął śmiechem.
Powiodłam   wzrokiem   dokoła,   myśląc:   moje   stado   jest   w   komplecie   i 

bezpieczne.

Na razie.
No, stado i Ari, żywy cyrkowy cudak. Oraz gadający pies. Ale wiecie, o co 

mi chodzi.

- Możemy porozmawiać? - Kieł stanął nade mną.
Napięcie aż od niego biło.
No świetnie.
- Czy to może poczekać? - Zjadłam ostatnie ravioli i wyskrobałam widelcem 

puszkę.

- Nie.
Zastanowiłam się, ale tak naprawdę nie można ignorować Kła, kiedy jest w 

takim nastroju. Westchnęłam, odsunęłam krzesło i wyszłam na dwór. Na ganku 
stanęłam z rękami zaplecionymi na piersi.

-   Dobra,   dawaj   -   rzuciłam,   starając   się   nie   pokazywać,   jak   mnie 

zdenerwował.

- Wybieraj. - Z oczu prawie sypały mu się iskry. - Ja albo on.

59

- Rety, aleś ty romantyczny - powiedziałam zgryźliwie.
Szowinistyczna świnia do niewiarygodnej potęgi.
Kieł prychnął, ale nie wyglądał przy tym tak głupio, jak sądzicie.
- Nie jako chłopaka, idiotko! Jako członka stada! Boże, aleś ty zarozumiała! 

Albo on, albo ja. Nie zostanę tutaj, skoro zostaje tu ktoś, kto nieraz usiłował nas 
zabić, bo mu na to pozwalasz!

- Jeśli się bardzo zastanowię, to może zrozumiem, o co chodzi w tym zdaniu 

- warknęłam. - Ale nie muszę między wami wybierać! Ludzie się zmieniają. 
Zrozum, on pomógł uratować nam życie. Współpracował z Angelą. I powiedział 
mi o różnych rzeczach, które dzieją się w Szkole!

- Jasne, i na pewno nie miał żadnych ukrytych motywów! Na pewno nie ma 

nadajnika, nie mogą go namierzyć, nie zdradza im, gdzie jesteśmy! Na pewno 
siedem lat prania mózgu i treningu po prostu zniknęło w okamgnieniu, kiedy 
zatrzepotałaś do niego rzęsami!

- On ma dopiero siedem lat, idioto! A ja do nikogo niczym nie trzepoczę! 

Ani do ciebie, ani do niego, ani w ogóle! Jemu nie o to chodzi! - krzyczałam.

Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Kieł tak się zezłościł. Zacisnął usta, aż 

skóra wokół nich pobielała.

- Popełniasz największy błąd swojego życia! - odparował.

background image

Lata życia w ukryciu, unikanie radarów dosłownie i w przenośni, nauczyły 

nas nawet w tej chwili, gdy oboje zialiśmy ogniem, kłócić się zniżonym głosem.

- Ari jest mordercą! Jest zatruty! Skazili go i tak popaprali, że nie potrafi 

myśleć. Jest dla nas ciężarem i zagrożeniem, a ty chyba oszalałaś, jeśli tego nie 
widzisz!

Zawahałam się. Kieł był moją prawą ręką, najlepszym przyjacielem i zawsze 

stał za mną murem. Oddałby za mnie życie, a ja bez namysłu rzuciłabym się dla 
niego pod pociąg.

- Dobrze - powiedziałam powoli, masując skronie. - Ja naprawdę uważam, 

że Ari się zmienił, a i tak wkrótce skończy mu się termin funkcjonowania. Ale 
wiem, że jego obecność wszystkich złości.

- A więc zauważyłaś, geniuszu?
Ogarnęła mnie furia.
- Usiłuję ci wyjść naprzeciw, debilu! Chciałam powiedzieć, że się nad tym 

zastanowię.   A   na   razie   będę   go   obserwować.   Przy   pierwszej   niepokojącej 
oznace osobiście skopię mu tyłek. Co ty na to?

Kieł spojrzał na mnie jak na uciekinierkę z domu wariatów.
- Odbiło ci? Całkiem ześwirowałaś? Ari musi natychmiast odejść!
- Nie ma dokąd! Pomógł nam, pamiętasz? Nie może teraz do nich wrócić. 

Poza tym ciągle ci powtarzam, że choć jest taki duży, ma tylko siedem lat! Jak 
przeżyje?

- Mam to gdzieś - wycedził lodowato Kieł. - Jak dla mnie, może w ogóle nie 

przeżyć. Pamiętasz to?

- Podciągnął koszulę i pokazał różowe blizny po pazurach Ariego, który 

zmasakrował go tak, że Kieł prawie się wykrwawił.

Wzdrygnęłam się na wspomnienie tego strasznego dnia.
- Pamiętam - powiedziałam cicho. - Ale nie mogę go wyrzucić na pewną 

śmierć. Nie wiadomo, czy fartuchy go nie zabiją. To tylko parę dni, dopóki nie 
przestanie funkcjonować.

Dziwnie się poczułam. Prawie jakbym powiedziała: „Dopóki nie zostanie 

wycofany". Tyle różnych słów na określenie śmierci. Ari miał tylko siedem lat i 
nie doczeka swoich ósmych urodzin.

A to siedmioletnie życie było do bani.
Kieł dźgnął mnie palcem w klatkę piersiową.
- No co?! - ocknęłam się.
Pochylił się ku mnie i spojrzał mi w twarz. Ale tym razem nie chciał mnie 

pocałować.

- Popełniasz najgorszy błąd swojego życia - warknął. - Zapłacisz za niego. 

Zobaczysz.

Po tych słowach odwrócił się i zeskoczył z ganku. Zanim dotknął stopami 

ziemi, wielkie, ciemne skrzydła uniosły go bezgłośnie pod niebo.

background image

60

Czytasz blog Kła. Witaj!
Dzisiejsza data:
 Już za późno!
Jesteś gościem numer: 28 772 461
DO WSZYSTKICH NA CAŁYM ŚWIECIE
OSTRZEŻENIE
UWAGA! OBŁĄKANI NAUKOWCY UNICESTWIĄ ZNANE NAM ŻYCIE!
A nawet nieznane.
Wiem   już,   jak   się   to   nazywa.   Plan   Re-Ewolucja.   I   plan   „Połowa". 
Wydostaliśmy   się   ze   Szkoły   (jeśli   ktoś   ma   ochotę   ją   zbombardować, 
zachęcam).   Teraz   się   ukrywamy.   Cha,   cha.   Będąc   w   Szkole, 
dowiedzieliśmy   się,   że   plan   zakłada   ZABICIE   wszystkich   za   pomocą 
jakiejś choroby. Zostaną tylko ludzie idealnie zdrowi i przydatni. Lepiej 
więc uczcie się czegoś przydatnego! Albo się ukryjcie. A jeśli dostaliście 
kataru, schowajcie się w piwnicy i nie wychodźcie.
Może was ciekawi, co jest przydatne? Zrobiłem spis.

Przydatne 

Nieprzydatne

hydraulik 

polityk

stolarz 

publicysta

szkutnik 

historyk sztuki

rolnik 

agent gwiazdy

sprzątacz zwierzęcy 

psycholog

hodowca bydła 

projektant wnętrz

naukowiec 

gwiazda rocka/popu/hip-hopu

wojskowy 

idol nastolatek

pracownik służby zdrowia 

trener osobisty

Czyli   warto   się   zastanowić   nad   wyborem   zawodu.   Kiedy   ostatnio 

sprawdzałem, na ten blog zajrzało ponad dwadzieścia osiem milionów ludzi. 
Rany   boskie.   Ratujcie   się.   Ratujcie   waszych   braci   i   wasze   siostry.   Nie 
pozwólcie, żeby fartuchy was wykończyły.

I jeśli zobaczycie latające dzieci, buzia na kłódkę!
- Kieł, z jakiegoś zakątka Ameryki

background image

61

Po odejściu Kła cała dygotałam. Przecież nie chodziło o to, że nigdy się nie 

kłóciliśmy. Owszem, robiliśmy to, wiele razy. Ale nie tak. Jeszcze nigdy nie 
widziałam, żeby tak bardzo się wściekł. Kiedy odfrunął, przez chwilę stałam na 
dworze, aż poczułam, że zdołam przykleić na twarz fałszywy uśmiech. Nie było 
sensu martwić pozostałych.

W domu wszyscy - stado, Ari i Total - leżeli rozwaleni na meblach lub na 

podłodze. Mieli to zaszklone spojrzenie kogoś, kto raz wreszcie najadł się do 
syta.   Zerknęłam   na   Ariego.   Siedział   samotnie.   Nikt   nie   chciał   się   do   niego 
zbliżyć. Ubranie nadal miał zakrwawione.

Przeszukałam szafę. Znalazłam tam flanelową koszulę, którą mu rzuciłam. 

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

- Dzięki.
- Dobra, kto chce mieć pierwszą wartę? - spytałam.
- Gdzie Kieł? - ocknął się z letargu Gazik.
- Wyszedł na chwilę. Wróci - wyjaśniłam krótko.
No pewnie, że wróci.
- Ja wezmę pierwszą wartę - zgłosił się Ari.
Podjęłam przywódczą decyzję.
- Nie, w porządku. Ja to zrobię. Wy się prześpijcie. - Nie patrzyłam mu w 

oczy.

Kiedy inni zasnęli, sprawdziłam lodówkę i spiżarnię. Wzięłam wszystko, co 

się   nie   psuje   i   nie   jest   zbyt   ciężkie,   zapakowałam   do   naszych   plecaków   i 
ustawiłam   je   przy   drzwiach.   Potem   cicho   obeszłam   cały   dom,   wyłączając 
światła, a następnie wyśliznęłam na zewnątrz i wzleciałam na zaśnieżony dach.

Przycupnęłam przy ceglanym kominie, od którego biło ciepło.
Wszędzie panowała cisza.
Jakieś sto lat później wrócił Kieł. Powstrzymałam westchnienie ulgi. Zresztą 

aż tak się nie martwiłam. Kieł dostrzegł mnie i wylądował na dachu, łopocząc 
skrzydłami i usiłując złapać równowagę.

Żadne z nas nie jest dobre w przeprosinach i uściskach. Zerknęłam na niego i 

dalej rozglądałam się po okolicy, nasłuchując, wyczekując.

- Dwadzieścia osiem milionów osób zajrzało na mój blog - powiedział.
Dobry Boże.
- Ha.
- Umieszczam tam wszystko, co wiem o sytuacji - ciągnął. - Może jeśli 

ludzie się dowiedzą, zapobiegną temu czemuś, co nadchodzi.

Zapobieganie to twoja sprawa, Max.
- Myślałam, że to my mamy temu zapobiec.
- Co, jedną ręką? - prychnął Kieł. - Nie musisz ratować świata, choć tak ci 

mówią.

background image

Z   jakiegoś   powodu   mnie   to   zabolało   -   jakby   uważał,   że   nie   dam   rady. 

Zawsze myślałam, że będzie mi towarzyszył w tym, co mam zrobić.

- A więc załatwisz to swoim blogiem? Mogę iść spać?
- Wyszło mi to bardziej zgryźliwie, niż zamierzałam. Kieł zerknął na mnie z 

ukosa. Miał nieprzeniknione spojrzenie. Wzruszył ramionami i odwrócił głowę.

Dobra, znowu się wściekłam.  Nienawidzę się  kłócić z Kłem,  ale jeszcze 

bardziej nienawidzę, kiedy myśli, że... No, wiecie, nie potrafię ocalić świata w 
pojedynkę.

Na pewno masa dziewczyn ma takie same problemy, co nie?
-   Zaraz   mi   powiesz,   że   w   twojej   głowie   też   mówi   Głos   -   prychnęłam 

drwiąco, wstając.

Zachwiałam   się,   rozłożyłam   dla   równowagi   skrzydła,   tak   jak   wiewiórka 

balansuje ogonem. Tylko że one miały prawie cztery metry.

- Może - rzucił chłodno Kieł, nie patrząc na mnie.
Odebrało mi mowę, co, jak wiecie, nie zdarza się często.
- Świetnie. Ty masz drugą wartę - mruknęłam i zeskoczyłam z dachu.
Wylądowałam w miękkim śniegu i poszłam na ganek.
Okazało się, że Ari nie poprzegryzał im wszystkim gardeł. Przyszło mi do 

głowy, że Angela czyta w myślach i chyba zorientowałaby się, gdyby coś knuł.

Prawie na pewno.
Obeszłam śpiące stado, po czym umościłam się w fotelu tuż koło Ariego, 

który spał jak kłoda na podłodze. Gdyby tylko drgnął, od razu bym się obudziła.

Przez   tego   Kła  nie   mogłam   się   uspokoić.   Nie  do   wiary,  jaki   był  pewny 

siebie. On i ten jego blog. Świetnie! Niech ocali świat. Ja miałam własną misję.

Oboje   musicie   podjąć   trudne   decyzje,   Max.   Decyzje,   które   będą   miały 

wpływ na los całego świata, na waszą przyszłość. Na przyszłość wszystkich.

Świetnie, już jestem spokojniejsza, pomyślałam.
Walnęłam pięścią w fotel i zamknęłam oczy.
Nie zamierzałam zasypiać.

62

Rano Kieł i ja się rozstaliśmy.
Dla porządku: to ja zostawiłam jego. Pół sekundy po tym, jak on zostawił 

mnie.

Powiedział  mi,   że   chce   robić   swoje,   wypełnić   własną   misję,   jak   to   ujął. 

Chciał sprawdzić poszlaki, które ludzie wysyłali mu na blog.

Wytrzeszczyłam oczy.
- Ocalenie ludzkości opierasz na mejlach?
Spojrzał na mnie nieruchomym wzrokiem.
- A ty opierasz się na tym, co mówi ci jakiś głos w głowie. Głos, który nie 

background image

należy do ciebie. Prawda?

No, skoro tak to ujął...
Nie mogłam tylko pojąć, co się stało.
Potem musieliśmy powiedzieć dzieciom.
Usiłowałam pozbierać rozpierzchające się myśli. Co oni powiedzą? Jak im to 

wytłumaczyć?

- Postanowiłem iść własną drogą - rąbnął Kieł bez wstępów. Spojrzał na 

Ariego i dodał: - Prawie każdy, kto chce, może iść ze mną.

Z nim! Po moim trupie.
- Moim zdaniem powinniśmy się trzymać razem do powrotu Kła - dodałam 

spokojnie.

Bo jeśli któreś z nich wybierze ciebie, będę musiała cię zabić, stwierdziłam 

w myślach.

Stado, pies i Ari spoglądali to na mnie, to na niego.
- O psiakość - powiedział Total.
- Nie powinniście tego robić - odezwała się Kuks z troską.
Wzruszyłam ramionami. Twarz mnie paliła.
To przez Kła.
- Szalone szczeniaki - mruknął Total.
Potruchtał   na   krótkich   nóżkach   do   Angeli   i   usiadł   jej   na   stopach.   W 

roztargnieniu pogładziła go po łebku.

- Musimy wybierać? - pisnął Gazik.
Spojrzał na Kła, na mnie, a potem na Ariego.
Cholera, pomyślałam.
- Idę z Kłem. - Twarz Iggy’ego była jak kamienna maska, ale jego ton mnie 

zranił.

Dobrze, że Iggy nie widział mojej twarzy. Przełknęłam ślinę. Nie mogłam 

mówić.

- Ja zostanę z Max - powiedziała Kuks żałośnie, wsuwając rękę w moją dłoń.
Uścisnęłam ją, ale widziałam, że popatruje na Ariego. Nie ufała mu. Nie 

chciała, żeby z nami był.

- Ja idę z Angelą - oznajmił Total. - Skoro muszę wybierać.
Gazownik   i   Angela   milczeli.   Angela   chyba   kontaktowała   się   z   nim 

telepatycznie, bo pokręcił głową w skupieniu. W końcu Angela wyprostowała 
się, strąciła Totala ze swoich stóp i stanęła obok mnie.

- Idę z Max - oświadczyła.
- Dobra, trudno - burknął Total i znowu klapnął na jej stopę.
- Ja idę z Kłem - powiedział Gazik.
Spojrzałam na niego ze zdumieniem.
Został tylko Ari, rażąco obcy w naszej rodzinie.
- Bez sensu - wymamrotał, stając przy mnie. Twarz goiła mu się bardzo 

szybko. Tak samo jak nam goją się rany. - Max.

Obym tego nie żałowała, błagam, zwróciłam się do wyższej mocy. Bardziej 

background image

niż teraz żałuję.

- Świetnie - powiedział Kieł, podchodząc do swojej grupy.
- Świetnie - powiedziałam, dumnie podnosząc głowę, bo chociaż w duchu 

zaklinałam go, żeby tego nie robił, za żadne skarby nie chciałam, by się nie 
domyślił, że go zaklinam.

No i stało się. Stado się podzieliło. Nie miałam pojęcia, czy jeszcze zobaczę 

Kła i jego grupę.

63

Egzamin na przywódcę? Stanąć ze spokojną miną przed resztką stada, choć 

ze zdenerwowania i rozpaczy ma się ochotę puścić pawia na śnieg.

Połowa mojego stada odeszła. Kieł odszedł. Moja prawa ręka. Jak mógł? Nie 

potrzebował mnie?

Wyprostowałam się. To ja go nie potrzebuję. Od tej chwili.
- No dobra - zwróciłam się do Kuks, Angeli i Ariego. Oraz Totala.
Widziałam, że Kuks i Angela usiłują zachować spokój. Ari i Total pewnie 

też, ale w ich przypadku trudno było się zorientować.

- Nie do wiary, że odeszli - odezwała się Kuks. Jak zwykle powiedziała na 

głos to, co myślałam. - Nie powinniśmy się rozdzielać. Daliśmy sobie słowo, że 
nigdy się nie rozstaniemy. Musimy się trzymać razem.

Powiedz to Kłowi.
-   Nie   chciałam,   by   do   tego   doszło,   ale   sobie   poradzimy   -   oznajmiłam 

władczo.

- Co teraz? - spytała Angela. - Mamy plan?
Spojrzałam na nią wyniośle.
- Zawsze jest jakiś plan. Ile razy mam to powtarzać?
No, staruszko, dawaj ten plan, ale szybko.
Jedźcie do Europy.
Dzięki   Bogu.   Bogini.   Komukolwiek.   Głos   w   końcu   powiedział   coś 

konstruktywnego, zamiast wyskakiwać z ciasteczkowymi wróżbami.

- Jedziemy do Europy - powiedziałam twardo.
Rozdałam plecaki i dopiero wtedy dotarło do mnie, że Totala musimy wziąć 

ja albo Ari. Ani Kuks, ani Angela nie dadzą rady go długo nieść.

Świetnie. Oby Ari nie zjadł Totala.
- Europa! - ucieszyła się Kuks. - Zawsze chciałam odwiedzić Europę! Dokąd 

jedziemy? Chcę zobaczyć wieżę Eiffla!

Najpierw Anglia. Zacznijcie od Wielkiej Brytanii. Szukajcie Szkół.
- Anglia - oznajmiłam i wyciągnęłam ręce do Totala.
Wskoczył mi lekko w ramiona; wsunęłam go pod kurtkę i zapięłam suwak. 

Wystawił na zewnątrz kudłaty łebek. Nadal był trochę sponiewierany. Miałam 

background image

nadzieję, że te łyse placki na jego pyszczku wkrótce zarosną sierścią.

- Poszukamy Szkół, pozbieramy informacje. Dowiemy się jak najwięcej o tej 

Re-Ewolucji. I to szybko.

- Jestem po waszej stronie - powiedział Ari szczerze. - Będę was bronić bez 

względu   na   wszystko.   -   Spuścił   głowę   i   przez   chwilę   zobaczyłam   tego 
przestraszonego siedmiolatka, którym w głębi duszy był. - Dopóki nie nadejdzie 
mój czas.

Pokiwałam głową. Nie zamierzałam się rozklejać.
- No dobrze - rzuciłam i wyszłam na podjazd, by wystartować. - Ruszamy na 

wschód!

Jak zawsze, w powietrzu poczułam się dużo, dużo lepiej. Teren pod nami 

wyglądał jak zielono-brązowa mozaika,  z cienkimi  srebrnymi  nitkami  rzek i 
szarymi naroślami miast. Było zimno i wiatr wyciskał mi łzy z oczu, ale czułam 
się spokojniejsza, bardziej opanowana.

Zaczęło   do   mnie   docierać,   że   Anglia   jest   bardzo   daleko,   za   diabelnie 

wielgaśną wodą. Już kiedyś lecieliśmy siedem do ośmiu godzin bez przerwy, ale 
dużo   nas   to   kosztowało.   A   wiadomo,   że   Ari   kiepsko   lata   na   tych   swoich 
topornych   skrzydłach.   Hmmm.   Na   Atlantyku   nie   ma   gdzie   zrobić 
międzylądowania.

Fruńcie do Waszyngtonu. Z Dulles macie bezpośredni lot, odezwał się Głos.
Znaczy samolotem?
Otóż to. Takim zwyczajnym, z silnikami.
My... w samolocie. Jakoś wydawało się to nienaturalne. Zbędne.
I jeszcze problem klaustrofobii.
Wytrzymacie.
- Fruniemy do Waszyngtonu - oznajmiłam mojemu ministadu. - A stamtąd 

zabierzemy się samolotem.

Ale ich zaskoczyłam. Byłam ciekawa, jak przemycimy Ariego, z tym jego 

dziwnym i przerażającym wyglądem.

- Polecimy samolotem? - pisnęła Kuks.
Total poważnie się zadumał.
- Czy to nie jest nienaturalne?
Westchnęłam.

64

Lot na zachód bez Max był jak lot bez jednego skrzydła. Kieł ciągle widział 

jej twarz - wściekłą, w rozterce i choć Max by tego nie przyznała, przestraszoną. 
Widywał tę twarz każdego dnia przez całe swoje życie. Widział ją brudną, z 
zaskorupiałym błotem, posiniaczoną i zakrwawioną, z wyszczerzonymi zębami, 
roześmianą,   śpiącą,   z   wielkim   przekonaniem   sprzedającą   skomplikowane 

background image

kłamstwa. Spoglądającą na niego z tym światłem w oczach, z tym wyjątkowym 
porozumieniem...

Ale go do tego zmusiła. Bo czego się spodziewała? Że usiądzie spokojnie i 

zgodzi się na obecność Ariego? O, jasne, zapomnijmy, ile razy Ari usiłował ich 
zabić, nieważne, że prawdopodobnie miał na sobie nadajnik, który naprowadzi 
na nich pościg, że niebezpiecznie jest z nim przebywać. Był pokraką poskładaną 
z   niedopasowanych   części   ciała,   programów,   pokręconych   uczuć, 
psychologicznych   problemów.   Chodzącą,   latającą   bombą   z   opóźnionym 
zapłonem.

Kieł widział to tak: skoro wiesz, że za parę dni i tak się przekręcisz, to co za 

różnica, co zrobisz? Możesz popełnić każde szaleństwo, każdą zbrodnię, zabić 
każdego. Nic się nie liczy, bo za parę dni będziesz sztywny. Przyjaciele się nie 
liczą, lojalność się nie liczy. Można spalić wszystkie mosty.

I   właśnie   z   kimś   takim   Max   postanowiła   spędzić   czas.   Komuś   takiemu 

pozwoliła się zbliżyć do dzieci.

Kieł   poszedłby   za   nią   na   koniec   świata.   Gdyby   skoczyła   do   czynnego 

wulkanu, podążyłby za nią, choćby nie wiadomo co.

Ale nie zamierzał się prowadzać z Arim.
- Kieł? - odezwał się markotnie Gazownik.
Nikt nie był zadowolony z rozstania. Jeśli czuli się jak rozdarci, to dlatego, 

że tak było.

Kieł spojrzał na niego i uniósł brew.
- Dokąd fruniemy?
- Na Zachodnie Wybrzeże - powiedział Kieł.
W przeciwnym kierunku niż Max.
- Co tam jest? - spytał Iggy.
Zabawne, że pytasz.
- Największa machina informacyjna świata. Miejsce, w którym zyskuje się 

szybki dostęp do wiadomości.

Gazownik zmarszczył brwi.
- Co, jakiś komputer? Jakiś biurowiec?
Kieł pokręcił głową.
- Redakcja „People".
- Czy to część strategii „nie rzucać się w oczy, unikać rozgłosu”? - spytał 

znacząco Iggy.

- Nie - odparł Kieł, przechylając minimalnie skrzydła, by skręcić pod kątem 

dwudziestu trzech stopni. - To raczej strategia „rzucić się w oczy, narobić hałasu 
na cały świat".

- Hm.
Tak. Zawsze udawać, że ma się plan. Lekcja, której nauczył się od Max.

background image

65

-   Nienawidzę   was!   Sobki!   -   Iggy   szalał   z   wściekłości.   -   Coście   tacy 

nieużyci?

Kieł przewrócił oczami. Zreflektował się i rzucił:
- Przewracam oczami, Iggy.
- Wzruszam ramionami - dodał Gazownik, odgryzając nieprawdopodobnie 

wielki kawał hot doga. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Opiszcie ludzi na plaży - powtórzył Iggy. - To Venice Beach! Wylęgarnia 

dziwolągów, uniwersytet cudaków! A wy tylko mapy i mapy!

- Naprawdę istnieje uniwersytet dla cudaków? - ucieszył się Gazownik.
- Nie - zgasił go Kieł.
Tyle   na   temat   marzeń   Gazika   o  wyższym  wykształceniu.   Kieł   wygładził 

mapę leżącą przed nimi na piasku i zaczął szukać punktów orientacyjnych.

Iggy go kopnął.
- Au! Cholera! Co z tobą?
Ręka   Iggy’ego   sięgnęła   błyskawicznie   i   bezbłędnie,   chwytając   Kła   za 

koszulę na piersiach.

Iggy przyciągnął go do siebie.
- Opisz. Tych. Ludzi.
-   Co,   te   miliony?   -   zezłościł   się   Kieł.   -   Dlaczego?   Szukasz   kogoś 

konkretnego? Mam się rozglądać za facetem z różą w zębach i z „New York 
Timesem" pod pachą?

- To Venice Beach - powtórzył znowu Iggy. - Ojczyzna disco. Czuję olejek 

kokosowy. Słyszę piskliwe chichoty. Wiem, że otaczają nas laseczki w bikini, a 
ty patrzysz na mapę?

Aaaaa.
- Co to są laseczki w bikini? - spytał Gazownik z pełnymi ustami.
- Bikini, śmikini, kogo to obchodzi? Byle nie zmieniły się we Fruwołki.
Iggy jęknął tak rozpaczliwie, że parę osób się obejrzało. Kieł lekko kopnął 

go w nogę, dając mu znak, żeby się uspokoił.

- Kogo obchodzi? - wysyczał Iggy z furią. - Kogo obchodzi? Mnie obchodzi! 

Ty je widzisz. Ja nie. I coś mi się zdaje, że nie będę mógł się z nimi zaznajomić 
dotykiem, więc zrób mi tę przysługę!

Jak   postąpiłaby   Max?   -   zastanowił   się   Kieł.   Przede   wszystkim   Iggy   nie 

rozmawiałby z nią o takich sprawach. To była męska sytuacja.

Kieł westchnął i rozejrzał się dokoła.
- Dobra. Tam są dwie dziewczyny. Jedna w białym bikini. Druga ma na 

tyłku napis „Utopia". Mają długie jasne włosy. Eee... tam jest Azjatka... Jedzie 
na rolkach, za nią biegnie pies, jakby chart czy co. Uuu, prawie się wywróciła.

- Co ma na sobie?
- Bikini w paski.

background image

- I ochraniacze na kolana - dodał Gazownik.
- O kurczę - westchnął Iggy. - Jeszcze, jeszcze.
Nigdy by tego nie zrobił w obecności Max, pomyślał Kieł. Rzuciłaby się na 

niego jak harpia. Nawymyślałaby mu od szowinistycznych świń.

Ale byli w męskim gronie.
-   Eee...   tam   jest   dziewczyna,   która   spotyka   się   ze   swoim   chłopakiem. 

Chłopak podaje jej lody. Oho, lody kapią. Ha. Kapnęły jej na tę... no... klatkę 
piersiową.

Iggy jakby się zadławił.
- Zostanie plama - dorzucił rzeczowo Gazownik. - To czekoladowe.
-   Hmmm   -   mruknął   Kieł,   wpatrzony   w   dziewczynę   wycierającą   pierś 

papierową serwetką.

- Co to za dźwięk? - spytał Gazownik.
- He?
- Ten dźwięk - nie ustępował Gazownik. - Co to za dźwięk? Kieł!
Kieł zamrugał parę razy i spojrzał na Gazownika szarpiącego go za rękaw.
- Dźwięk?
I wtedy to usłyszał. Monotonne brzęczenie. Chór metalicznych głosów.
O, cholera.
- W górę! - krzyknął. - To Fruwołki! Znalazły nas.

66

Czytasz blog Kła. Witaj!
Dzisiejsza data:
 Już za późno!
Jesteś gościem numer: 972 361 007
UPADEK HOLLYWOOD
Tym, którzy mieszkają w okolicach Los Angeles, muszę się przyznać do 
poważnego zniszczenia wielkiego znaku „Hollywood". Łączy się z nim 
milion   nadziei   o   przyszłej   karierze,   więc   bardzo   przepraszam,   że   go 
zniszczyłem.
Ale to nie moja wina.
Gazownik,   Iggy   i   ja   siedzieliśmy   sobie   spokojnie   w   granicach   Los 
Angeles (ciągnącym się od Tijuany po Palm Beach) i nagle, nie wiadomo 
skąd, spadło na nas parę setek Fruwołków. Skąd wiedziały, gdzie nas 
szukać? Zawsze zakładałem, że namierzają nas dzięki chipowi Max albo 
psu Angeli. Których, jak pewnie słyszeliście, nie ma już z nami. To skąd 
wiedzieli,   gdzie   nas   znaleźć?   Jeśli   nie   zdradził   im   tego   któryś   z   nas 
trzech? Co oczywiście jest wykluczone.
No   więc,   jak   już   wam   mówiłem,   Max   widziała   w   Szkole   tysiące 
Fruwołków,   całe   szeregi.   Ładowały   się.   Dziś   parę   wyleciało   na   lot 

background image

próbny.   Muszę   wam   powiedzieć,   szybko   latają,   skubańce.   I   są   silne. 
Potrafią przebyć długi dystans bez odpoczynku. Ale rozum? Zero.
Gazik, Iggy i ja porzuciliśmy nasze niewinne rozrywki i śmignęliśmy pod 
niebo.   Zawsze   w   powietrzu   jesteśmy   lepsi.   Oczywiście   zrobiło   się 
zamieszanie, ochy, achy, krzyki małych dzieci i tak dalej. Przypuszczam, 
że   był   to   widok   nietypowy   nawet   dla   Los   Angeles.   Trójka   przeciwko 
dwóm  setkom Fruwołków?  Raczej odpada. Sześćdziesiąt - zgoda, no 
może osiemdziesiąt. Ale nie dwieście! Nawet gdyby była tu Max.
No dobra. Może gdyby Max tu była... Może i dwieście. Ale jej nie było.
A   zatem   Gazik,   Iggy   i   ja   odruchowo   wprowadziliśmy   w   życie 
wypróbowany plan działania. Plan „Delta". Korzystaliśmy z niego wiele 
razy i doprowadziliśmy do rangi sztuki. Zasadniczo sprowadza się do 
jednego punktu: „Chodu!". Albo raczej: „Fruwać!".
Pofrunęliśmy. Jak błyskawice. Fruwołki nie mają problemu z wysokością 
-   bez   trudu   wznoszą   się   jak   boeingi   tam,   gdzie   nawet   my   z   trudem 
łapiemy oddech. Podobnie jak Likwidatorzy nie są zbyt zgrabne, za to 
przerażająco   szybkie   i   silne.   Jedna   z   najnowszych   bomb   Iggy’ego 
skasowała około pięćdziesięciu. Bardzo mi przykro z powodu tych ludzi z 
plażowej   imprezy   MTV,   na   których   spadł   deszcz   metalu   i   strzępów 
sztucznej   skóry.   Reszta   Fruwołków   rzuciła   się   za   nami   i   za   nic   nie 
mogliśmy im uciec.
Potem zobaczyłem Hollywood Hills. Lecieliśmy prosto na ten wielki znak 
i w ostatniej sekundzie zrobiliśmy świecę w górę. Klamra mojego paska 
skrobnęła o jedną literę. Ale udało się; wystrzeliliśmy w górę jak rakiety. 
Fruwołki nie miały aż tyle szczęścia. Jeden po drugim rozbijały się o ten 
napis,   sypiąc   elektrycznymi   iskrami.   Potem   spadały   w   dół,   a   parę 
wybuchło jak metaliczny, futrzany popcorn. A jeśli wam się wydaje, że to 
obrzydliwe, cieszcie się, że nie na was sypiały się te szczątki. Chyba 
tylko sześć albo siedem zdołało uniknąć jatki i nie mam pojęcia, co się z 
nimi stało.
A kiedy skończyliśmy się zarykiwać ze śmiechu, daliśmy nogę i teraz się 
ukrywamy. Znowu.
My: prawie 200. Trudno się zorientować przez te rozerwane szczątki.
Fruwołki: 0.
Przemyślcie to, wy buraki w białych fartuchach. Teraz wisicie Kalifornii 
nowy wielki napis: „Hollywood".
- Kieł, gdzieś na Zachodzie

67

Skomentuj blog Kła

background image

UPADEK HOLLYWOOD
108 wpisów

O rany, to niesamowite, to z Fruwołkami i tak dalej. Też bym tak chciał. 
Wysokich lotów, stary!
San Diego, 11:51

Słodzikuska napisał(a):
Kochany Kle, cieszę się, że z tobą wszystko dobrze. Nienawidzę tych 
Fruwołków. Żeby się wszystkie rozwaliły i spłonęły. Jeśli będziesz kiedyś 
potrzebować noclegu w Roanoke w Wirginii, wyślij mejla.
12:14

Heather napisał(a):
Wszyscy powinniśmy się zorganizować w grupy i szukać laboratoriów, 
Szkół i tak dalej! Na świecie są miliony dzieci. Możemy naprawić to, co 
dorośli  skazili  i  zniszczyli!  Wysypiska  śmieci,  wycieki   ropy,   zagrożone 
gatunki,   wycinane   lasy,   samochody   pożerające   hektolitry   benzyny, 
niszczenie środowiska, zabijanie zwierząt! Czas niszczenia wszystkiego 
się skończył! Pora, żeby Zielone Dzieci się zjednoczyły!
Heather

 

Schmidt,

 

prezes

 

stowarzyszenia 

ZieloneDziecidlaZielonejPlanety.org
12:57

Hooligan napisał(a):Musimy przejąć władzę! Dorośli zniszczyli wszystko! 
Niszczą całą planetę! Młodzi powinni rządzić! Chcą nas uciszyć! Koniec 
milczenia!
Brooklyn, 13:20

Chen Wei napisał(a):
Jestem ciekawa: masz dziewczynę?
PS Mam 15 lat, ale wyglądam młodziej.
Hongkong, 14:40

Carlos napisał(a):
Spalić wszystkie laboratoria! Wziąć dorosłych w niewolę!
Teksas, 15:07

Anonim napisał(a):
Carlos, nie, to głupie. Nauka jest potrzebna. Sama w sobie nie jest zła. 

background image

Staje się zła, kiedy źli ludzie posługują się nią, by osiągnąć złe cele. Za 
pomocą nauki można robić dobre rzeczy. Na przykład zlikwidować głód 
na   świecie.   Nie   chcę,   żeby   wszyscy   dorośli   byli   niewolnikami.   Moi 
rodzice są dorośli, ale dają się wytrzymać. Przyszły naukowiec
Luizjana, 16:27

Adide napisał(a):
Boję,   się,   że   dorośli   zniszczą   naszą   planetę.   Chcę   ich   powstrzymać. 
Szkoda,   że   nie   posługują   się   nauką   żeby   zwiększyć   plony   i   opady. 
Zamiast bomb powinni robić więcej podręczników dla dzieci.
Uganda, 16:26

Cobra napisał(a):
Kieł, chyba widziałem was nad sklepem mojego wujka w Lincoln Park.
Chicago, 17:27

Dita napisał(a):
Nie do wiary, że rozdzieliłeś się z Max! Powinniście się trzymać razem! 
Teraz jeszcze bardziej się o was martwię! Bądźcie wyjątkowo ostrożni!
Bombaj, 18:08

Sean napisał(a):
Kieł, też chcę mieć skrzydła. Nieważne, za jaką cenę. Zgodzę się na 
wszystko, żeby tylko latać i być z waszym stadem. Powiedz, gdzie mogę 
was spotkać. Chcę do was natychmiast dołączyć.
Manchester, Anglia, 18:35

Sue-P napisał(a):
Ja też chcę dołączyć! Cudownie byłoby mieć skrzydła, ale dla mnie już 
chyba za późno. To by bolało. Ale będę walczyć po waszej stronie na 
Ziemi! Tylko dajcie znać, kiedy i gdzie!
Palm Beach, 18:38

Kieł   przejrzał   tysiące   podobnych   wiadomości   i   wyłączył   komputer.   Max 

uważała, że tym blogiem niczego się nie załatwi, ale on był innego zdania. 
Mógłby zebrać armię setek tysięcy... zwykłych dzieci, może dzielnych i pełnych 
zapału,   ale   niewyszkolonych   w   walce.   Zostałyby   zlikwidowane   w   ułamku 
sekundy.

Westchnął i położył się, oparłszy głowę na ramieniu. Dowodzenie jest do 

luftu.

background image

68

Moje   ministado   miało   się   całkiem   dobrze   -   dzięki   Angeli.   Tytułem 

informacji:   oto   co   można   osiągnąć,   jeśli   jest   się   sześcioletnią   genetyczną 
anomalię, zdolną do kontrolowania ludzkich umysłów.

Można:
1.  Dostać   za  darmo   bilety   w   klasie   biznesowej   linii  British   Airways   dla 

siebie i trzech innych anomalii genetycznych plus psa.

2.   Przekonać   ochroniarzy,   że   twój   gadający   czworonóg   jest   psem 

przewodnikiem i dlatego ma  wstęp wszędzie, włącznie z damską  toaletą, co 
szczerze mówiąc, nie ucieszyło mnie specjalnie.

3.   Sprawić,   że   ludzie   nie   będą   dostrzegać   zgarbionego,   paskudnego   jak 

nieszczęście, pokancerowanego Likwidatora u twojego boku.

4. Wmówić wszystkim obecnym w samolocie, że to całkiem normalne, iż 

pies ma własny fotel i posiłek.

5.   Załatwić   dostarczenie   każdemu   z   nas   potrójnej   porcji.   Takiej   z   klasy 

biznesowej, nie tej paszy, którą rzucają biednym frajerom z klasy ekonomicznej.

- Total! - syknęłam. - To normalne, że ludzie mijają cię, idąc do łazienki. 

Przestań warczeć!

- Przepraszam - mruknął nasz kochany piesek. - Za bardzo zbliżają się do 

mojego steku. A właśnie, mogłabyś go pokroić na małe kawałki?

Pochyliłam się i szybko pokroiłam mu mięso. Zauważyłam, że Angela się do 

mnie uśmiecha. Mimo woli odpowiedziałam tym samym. Tak, moje stado się 
rozleciało,   połowa   rodziny   poszła   na   samowolkę.   Byliśmy   bezdomni, 
uciekaliśmy, jak zwykle. Zmierzaliśmy do obcego kraju, nie mając pojęcia, co 
tam zrobimy. I zostaliśmy zamknięci w wielkiej puszce wraz z wieloma obcymi 
ludźmi, którzy mogli się okazać Likwidatorami lub fartuchami.

A jednak...
- Niezłe fotele - powiedział Ari, klepiąc oparcie wielką, pazurzastą łapą.
- Nawet tu fajnie - dodała Angela.
Podskoczyła   na   swoim   siedzeniu   i   zaczęła   przeglądać   listę   dostępnych 

filmów.

- Max - szepnęła Kuks siedząca po drugiej stronę przejścia. - Myślisz, że są 

w porządku?

Wskazała głową pasażerów.
-   Oby   -   odpowiedziałam   po   cichu.   -   Ale   pewności   nie   mam.   Nie 

wykluczyłabym, że to podstęp i że otaczają nas fartuchy. Ale Angela niczego 
nie   wychwytuje,   żadnych   złych   zamiarów   ze   strony   kogokolwiek   w   tym 
samolocie. No więc mam nadzieję, że będzie dobrze.

- Jeszcze nigdy nie leciałam samolotem.
- Nikt z nas nie leciał. Dziwne, nie?
- Aha. Bardzo tu wygodnie. Te fotele można zmienić w łóżka, wiesz? I te 

background image

telewizorki, i pisma, i jedzenie, i że wszystko ci przynoszą...

Pokiwałam   głową.   Czuliśmy   się   dopieszczeni.   W   porównaniu   z   naszym 

zwykłym   życiem,   spaniem   w   tunelach   metra   i   jedzeniem   odpadków   ze 
śmietnika...

- To dziwne, że lecimy, ale... nie na zewnątrz, rozumiesz? I brakuje mi... - 

urwała i zagryzła wargę.

- Mnie też - powiedziałam cicho. - Ale na pewno sobie radzą. I na pewno 

wkrótce się z nimi spotkamy.

Bo   kiedy   wypełnię   misję,   zamierzałam   ich   wytropić   jak   króliki   na 

polowaniu. I będę się za to odgrywać na Kle do końca życia.

Tak łatwo się mnie nie pozbędzie.
Mam nadzieję, że ten samolot się nie zepsuje - szepnęła Kuks. - To jakoś... 

nienaturalne, żeby maszyna leciała w powietrzu, prawda? Nie rozumiem, jak się 
utrzymuje.

- Ma takie wielgaśne silniki - wyjaśniłam z przekonaniem, jak na przywódcę 

przystało. - Ale jedno ci powiem: jeśli z tym samolotem coś się zdarzy, to z 
naszej winy.

Kuks rozpogodziła się nagle.
- A, tak. O tym nie pomyślałam.
- No. To wypocznij przed tą inwazją na Anglię.

69

Przyjemny   siedmiogodzinny   wypoczynek   się   skończył   i   kiedy 

wylądowaliśmy na lotnisku Heathrow, musieliśmy od razu zabrać się do rzeczy. 
Przez cały lot nie spotkaliśmy ani jednego Likwidatora, a samolot nie runął w 
dół, więc początek był optymistyczny.

Po wylądowaniu czekałam, spodziewając się, że Głos odezwie się i rzuci 

parę instrukcji. Ale nie. Głos zaginął w akcji, a my byliśmy zdani na własne siły.

I doskonale. Dowiozłam stado aż tutaj. Głos był zjawiskiem niepożądanym i 

jeśli chodzi o mnie, mogłam się z nim pożegnać bez żalu.

- Dobra - powiedziałam i klasnęłam w ręce. Moje ministado stanęło wokół 

mnie. - Przede wszystkim musimy znaleźć kawiarenkę internetową i wyszukać 
Itex  w   Anglii.  Nawet   jeśli   nie   znajdziemy   samej   nazwy,   pewnie   trafimy   na 
pomocne linki.

- Zaraz, zaraz, wstrzymaj smoki - odezwał się Total. - Jesteśmy w Londynie! 

Chcesz mi powiedzieć, że nie zobaczymy klejnotów koronnych?

- I Tower? - dodała Angela.
-   Eeee,   ludzie,   gabinet   Madame   Tussaud!   -   wrzasnęła   Kuks,   wskazując 

wiszący na kiosku plakat. - Musimy go zobaczyć!

I   znowu   stado   kompletnie   zaskoczyło   mnie   zdolnością   do   wyrzucenia   z 

background image

pamięci faktu, że walczymy o przetrwanie. Może o przetrwanie całego świata.

Zmarszczyłam brwi.
- Itex ma prawdopodobnie siedzibę na przedmieściach, nie w centrum.
- Pałac Buckingham - odezwał się niespodziewanie Ari. - Z tymi facetami w 

śmiesznych czapkach.

- Tak, tak, pałac Buckingham! - zgodziła się Kuks, nie patrząc na niego.
Nabrałam tchu, gotowa, by rzucić rozkaz.
Wiesz, kiedy masz rację, i to ci powinno wystarczyć, odezwał się Głos.
- I co to niby znaczy? - spytałam ze złością.
- Pałac  Buckingham - wyjaśniła Kuks.  - Tam,  gdzie mieszka  królowa. I 

królewski mąż.

- Nie, nie, nie do ciebie mówię - mruknęłam.
Oparłam się o ścianę i przymknęłam oczy.
Może to wyjaśnisz? - pomyślałam. A może to jakiś buddyjski koan? Tak? 

Mam lecieć na szczyt góry i medytować? Ommmm.

- Max? - odezwała się zaniepokojona Angela. - Głowa cię boli?
- Nie, wszystko gra - rzuciłam. - Dajcie mi chwilkę. I uważajcie.
Stado   cierpliwie   czekało.   O   mnie   nie   dało   się   tego   powiedzieć.   Prawie 

gryzłam ściany.

Tak, Max, powinnaś wypełnić swoją misję, raczył się znowu odezwać Głos. 

Ale   jednego   się   nie   nauczyłaś.   Zachowywać   równowagi   w   przywództwie. 
Musisz nie tylko dowodzić, lecz także słuchać.

I pozwalać im na wszystko? - spytałam w myślach.
Max, to są dzieci. Tylko ci towarzyszą. Silny przywódca czasami się ugina.
Otworzyłam oczy.
- Świetnie. Pozwiedzamy miasto, obejrzymy atrakcje. Angela, wprowadź nas 

do takiego wycieczkowego piętrusa.

- Super! - ucieszyła się mała.
Kuks aż podskoczyła. Ruszyliśmy na przystanek.
- Ja chcę jechać na piętrze! - rzucił Total truchtający obok Angeli. - Ale pod 

kurtką Max, bo mi zimno.

- Hura - mruknęłam.
Mylisz się, Głosie, pomyślałam. To dzieci, ale nie są tu tylko na wycieczce. 

Wiesz, potrzebuję ich, jeśli mam coś zdziałać.

70

To nie są prawdziwe klejnoty.
Byłam   tego   pewna.   Na   pewno   by   nie   wsadzili   prawdziwych   klejnotów 

koronnych Anglii do szklanej gablotki, którą każdy mógł zrzucić na ziemię.

-   Ale   piękne   -   szepnęła   Kuks,   pochylając   się   jak   najbliżej.   -   Korona 

background image

Imperium. Rany. Chciałabym taką mieć.

I   na   pewno   dostanie,   bo   przecież   eksperymenty   genetyczne   tak   często 

bywają koronowane. Matko.

- Tyyy, patrz, jakie berło - wyszeptał nabożnie Total. - Fajny kamień, nie?
-   Tu   jest   napisane,   że   są   prawdziwe   -   odezwała   się   Angela,   wskazując 

tabliczkę. - To prawdziwy brylant Cullinan. Podoba mi się to jabłko.

-   I   co,   jak   królowa   ma   wielkie   wyjście,   to   przychodzi   tutaj   i   go   sobie 

wypożycza? - Co jest napisane na tej tablicy? - zwróciłam się do Ariego. - Z 
twojej strony.

Ari spojrzał na mnie i przez chwilę niemal można było w nim rozpoznać 

tego chłopczyka, który bardzo dawno wszędzie za mną chodził. Zarumienił się, 
aż jego prawie zagojone blizny stały się widoczniejsze.

- Nie wiem - mruknął i odwrócił się. - Nie umiem czytać.
-   Chodźmy   do   Madame   Tussaud   -   odezwał   się   Total.   -   To   absolutnie 

niezbędne.

-   Nie   wiem,   co   to   za   „sławni"   ludzie   -   powiedziała   Angela,   kiedy 

znaleźliśmy się w gabinecie figur woskowych.

Chodziliśmy po pomieszczeniu pełnym lalek z wosku i, szczerze mówiąc, 

gorzej  czułabym się   tylko  na  polu  minowym.  Dla  takich  jak my   wytworów 
zakazanych badań naukowych chodzenie wśród łudząco podobnych do ludzi 
manekinów,   które   w   każdej   chwili   mogły   ożyć   i   rzucić   się   na   nas,   było 
ekstremalnie denerwujące.

Przyglądałam się tym figurom sokolim okiem (sokolim,  łapiecie?  próbka 

naszego   skrzydlatego   humoru),   czekając,   kiedy   ich   oczy   drgną,   ich   pierś 
poruszy się w oddechu. Na razie wszystkie trwały w bezruchu. Co nie znaczyło, 
że tak zostanie.

- Ani ja - odezwała się Kuks, wyraźnie rozczarowana.
- Ani ja - wtrącił Ari.
Wśród tych gładkich buziek wyglądał jak cegła w szkatule z biżuterią.
- Eee, ten to chyba Brad Pitt - powiedziałam. - Kto by pomyślał, że jest taki 

wysoki?

- Kto to jest Brad Pitt? - spytała Angela.
Total cmoknął niecierpliwie i podrapał się tylną łapką za uchem.
- Zaledwie światową gwiazdą kina - rzucił. - Czytasz czasem gazety?
Westchnęłam.
- Przepraszam. Usiłuję się dostosować do tego zwiedzania, ale dostaję tutaj 

zimnych dreszczy.

- Czy to jednostka chorobowa? - spytał Total. - Zimne dreszcze?
- Tak - warknęłam. - W każdym razie jeśli któraś z tych kukieł się poruszy, 

to zdemoluję cały lokal. Muszę się stąd wydostać.

- Dzięki Bogu - odetchnęła z ulgą Kuks. - Bardzo mi się tu nie podoba!
- Mnie też - dodała Angela.
Total z niesmakiem pokręcił łebkiem.

background image

- Ach, wy. To przecież współczesna kultura!

71

Następny przystanek: Itex. Industrialny gigant, który prawdopodobnie stał za 

wszystkimi eksperymentami z rekombinacją DNA, podobnie jak za planem Re-
Ewolucja,   znanym   także   jako   plan   „Połowa",   i   kto   wie,   za   iloma   jeszcze 
szalonymi projektami masowego zniszczenia i zagłady.

Zasadniczo było to ostatnie miejsce, do którego ktoś z nas wybrałby się z 

własnej woli.

Ale musieliśmy.
Tam znajdowała się ich centrala...
- Threadgill nad Tamizą? - przeczytała powoli Kuks.
- Jakby jakiś dziwny park rozrywki - powiedziała Angela.
- Mogę jeszcze prażynkę? - spytał Total, liżąc łapkę.
Podałam   mu   torbę   z   czipsami.   Ci   walnięci   Angole   wszystko   nazywają 

inaczej. Czipsy to u nich prażynki, a biszkopty - biskwity.

Znowu zajęłam się mapą. Okazało się, że tutejsze internetowe kawiarenki są 

dla   ludzi,   którzy   mają   własne   komputery.   Ponieważ   nasz   zabrał   Kieł, 
musieliśmy iść do biblioteki.

Oczywiście   Itex   był   wszędzie.   Miał   filie   w   czternastu   miastach 

Zjednoczonego   Królestwa.   Ale   główna   siedziba   znajdowała   się   jakieś 
trzydzieści minut lotu z Londynu na południowy zachód.

- Lubię prażynki - oznajmił Ari. - Mniam.
- Mhm - mruknęłam z roztargnieniem, śledząc linię na mapie.
Nadal nie mogłam uwierzyć, że wchodzimy do jaskini smoka sami. Kieł 

opuścił mnie, Kuks i Angelę. Tak się wściekł z powodu Ariego, że przestało go 
obchodzić,   czy   przeżyjemy?   Myślał,   że   blog   załatwi   wszystko?   Że   banda 
rozzłoszczonych nastolatków z widłami i pochodniami rozprawi się z terrorem 
Iteksu raz na zawsze?

Słowo   „terror"   nagle   przypomniało   mi,   że   Gazik   kiedyś   przedstawił   się 

facetom z FBI jako kapitan Terror. Coś mnie zaszczypało w oczy i musiałam 
przełknąć ślinę.

Gazik. Iggy. Jak ja za nimi tęskniłam.
Przez całą noc mi się śnili i obudziłam się z przekonaniem, że coś im się 

przydarzy, a ja nie będę mogła im pomóc.

Postanowiłam, że zabiję Kła. To pierwszy punkt na mojej liście spraw do 

załatwienia zaraz po uratowaniu świata.

Palant.   Kretyn.   Boże!   Byłam   z   nim   jak   zrośnięta,   był   z   mojej   krwi. 

Dosłownie. Płynęła w nim moja krew. Jak mógł to zrobić?

Zerknęłam na Ariego, który zajadał czipsy, ledwie widoczne w jego wielkiej 

background image

łapie. Przyglądałam się mu uważnie i na razie wydawał się lojalny, szczery. Nie 
zrobił nic podejrzanego. Ale jeśli naprawdę popełniłam najgorszy błąd w życiu?

Wiem, co sobie myślicie. Oczywiście, że nie! To Kieł! On popełnił błąd.
I   tak   wszyscy   wiemy,   że   popełniam   błędy   bardzo   rzadko.   Wyjątkowo 

rzadko.

A jednak. Zamierzałam uważać na tego Ariego.
- Max? - Kuks patrzyła na mnie wyczekująco. - Ziemia do Max!
- Aha. Co?
- Polecimy tam? - spytała Kuks, wskazując na mapie Threadgill nad Tamizą. 

- Ale tak naprawdę, a nie samolotem, dobrze?

- Dobrze. - Wyjrzałam przez okno. - Ruszymy po zachodzie słońca. A na 

razie... może herbatki?

- Tak, chętnie - powiedział Total.
Jakżeby inaczej.

72

-   Ale   nastrojowo   -   szepnęłam,   wyglądając   zza   wysokiego   żywopłotu.   - 

Kurczę, nawet nie próbują niczego udawać.

- Totalna depresja - odezwała się cicho Kuks. - Nie chciałabym tu pracować.
- Coś ty? - mruknęłam. - A ja nie chciałabym tu przechodzić okrutnych i 

nieludzkich   naukowych   eksperymentów.   Wygląda   mi   to   dokładnie   na   takie 
zakazane,   przerażające   miejsce,   w   którym   dochodzi   do   kompletnie 
pokręconych,   ohydnych   rzeczy.   Jak   na   przykład   wszczepianie   DNA   obcego 
gatunku niewinnym noworodkom.

Na przykład.
- Co tu zrobimy? - spytał Ari.
Reszta z nas jest tak smukła i wiotka - z powodu ptasich kości - że Ari 

wyglądał w porównaniu z nami wyjątkowo niezdarne i zwaliście. Górował nad 
nami w tych ciemnościach.

Brytyjska   siedziba   Iteksu   była   niegdyś   więzieniem.   Cóż   za   zbieg 

okoliczności. Te Angole znają się na ponuro-złowrogim stylu. Od kanciastych, 
upiornych bunkrów z brudnobrązowych cegieł po prostu biła groza.

Jeśli czyta to szef Iteksu, mam dla niego krótką wiadomość: zainwestuj w 

projektanta krajobrazu!

Całą   tę   wesołą   kolonię   domków   otaczało   ogrodzenie   pod   napięciem   - 

wysokie co najmniej na trzy i pół metra, zwieńczone drutem kolczastym, pewnie 
na   wypadek,   gdyby   porażenie   pięcioma   tysiącami   woltów   okazało   się   mało 
zniechęcające. No i może jest, jeśli się dostatecznie zeświruje.

Oczywiście, i tak zamierzaliśmy nad nim przelecieć.
Usłyszałam, że Angela przełyka ślinę. Spojrzałam na nią. Była niezwykle 

background image

blada, źrenice miała rozszerzone.

Od razu się zaniepokoiłam.
- Co jest?
Znowu przełknęła ślinę i sięgnęła po moją rękę. Uścisnęłam ją. A potem 

uklękłam, żeby spojrzeć małej w oczy.

-   Czuję   stamtąd   różne   myśli   -   powiedziała   zachrypniętym   głosikiem.   - 

Fartuchów i jakby mózgów bez ciał.

Mózgi na patyku, pomyślałam.
- Straszne te myśli - ciągnęła Angela. - Oni są bardzo źli. Niebezpieczni. 

Chcą wykonać plan i nie obchodzi ich, co muszą w tym celu zrobić. Obojętne 
im, czy będą zabijać ludzi. Albo zwierzęta.

Albo ich połączenie, pomyślałam.
- A inne dzieci-ptaki? - spytałam. - Inne hybrydy? Likwidatorzy?
Pokręciła głową. Na jej loczkach zalśniło światło księżyca.
- Wszyscy nie żyją. Zabici.

73

No   więc   oczywiście   musieliśmy   tam   wejść!   Jak   moglibyśmy   przepuścić 

szansę włamania się do więzienia pełnego oszalałych morderców, złaknionych 
krwi stworzeń takich jak my? Mielibyśmy sobie odmówić tej zabawy?

- Naprawdę musimy tam wejść? - spytała Kuks. - Bo jeśli nie, to może nie 

wchodźmy. Wolałabym się wycofać.

Uśmiechnęłam się i pogłaskałam jej niesforne brązowe włosy.
-   Ja   też,   mała.   Ale   mam   tę   robotę   z   ratowaniem   świata   i   jestem   jakby 

zmuszona. Idziesz ze mną?

Skinęła głową, niezbyt szczęśliwa, ale z zaciętą miną.
- Jestem gotowa. Rozwalimy ten lokal!
- Ja też idę! - zawołała Angela. - Oni są bardzo źli. Nie powinni skrzywdzić 

nikogo więcej. Musimy tak zrobić, żeby już nie mogli.

- Trzeba to skończyć, tu i teraz - dodał Ari.
- Właśnie!  - powiedziałam,  wyciągając  pięść  do przyklepania, tak jak  to 

robiliśmy przed spaniem. - Obrócimy to wszystko w pierzynę, a z nich zostanie 
tylko ciemna plama!

Pamiętasz hydrę?
Omal nie kwiknęłam ze strachu. Czy ja się nigdy nie przyzwyczaję do tego 

nieproszonego Głosu w mojej głowie? Coś mi się zdaje, że nie.

Hydra, hydra, myślałam. Taki gumowy wąż?
Nie. Hydra lernejska, jedna z prac Herkulesa. Kiedy Herkules odcinał jej 

głowę, na jej miejscu wyrastały dwie inne.

A, ta hydra. Tak. Widziałam taką kreskówkę. I co z tego?

background image

Zastanów się, Max. W końcu ci zaświta.
Zmarszczyłam brwi. Czy to znowu jakaś metafora? Coś by ci pękło, gdybyś 

powiedział tak po prostu?

Milczenie.
Oczywiście.
- Max? - odezwała się Angela.
Podniosłam palec.
- Sekundka. Głos mi przekazuje swoje niesłychane mądrości.
Total padł na trawę i oparł pysk o łapy.
Dobra.   Hydra.   Przypomniałam   sobie   tę   kreskówkę,   na   której   wielka 

muskularna   mysz   w   lwiej   skórze   usiłowała   odciąć   kocie   głowy   ogromnego 
smokopodobnego stwora.

Ale nadal nie kojarzyłam.
Zaraz. Odcinasz jedną głowę, odrastają dwie.
Chcemy zniszczyć siedzibę Iteksu. Czy to znaczy, że jeśli to zrobimy, na jej 

miejsce odrosną dwie? Czy raczej dwie inne staną się potężniejsze? Hmmm.

Samą hydrę trzeba zabić. Natychmiast, całkowicie. To tylko jedna głowa. 

Znajdź korpus i przebij serce. Zastanowiłam się. Przypomniałam sobie mapę, 
którą dostrzegłam przez otwarte drzwi w Szkole, kiedy Ari mnie oprowadzał. 
To była mapa świata. Niemal każdy kraj był oznaczony symbolem Iteksu, a na 
wielu widniały jeszcze mniejsze gwiazdki.

Ponieważ jestem bystrzejsza od przeciętnych hybryd, uświadomiłam sobie, 

że musimy sprawdzić inne filie Iteksu w innych krajach, żeby znaleźć to całe 
serce. Wielkie dzięki, Głosie, pomyślałam z lekkim sarkazmem i oczywiście nie 
dostałam   odpowiedzi.   Może   byś   się   zdecydował,   gdzie,   do   licha,   mamy   się 
znaleźć? Boże, ale byłam zmęczona. Ratowanie świata to robota na pełny etat.

Przykucnęłam za żywopłotem i przywołałam do siebie pozostałych.
- Coś mi się zdaje, że Francja nas wzywa.
Kuks nie zrozumiała.
- Cała Francja wzywa latające dzieci?
- Tak. - Wstałam i wyciągnęłam ręce do Totala. Wskoczył mi w ramiona, a 

ja go wsadziłam pod kurtkę. - Ktoś tu mówi po francusku?

- Umiem zamówić chablis - pochwalił się Total nieco zduszonym głosem.
Rozprostowałam skrzydła, gotowa do startu.
- Znam parę słów po hiszpańsku - powiedziała Kuks. - Cerrado, abierto i tak 

dalej.

- To się nam przyda w Hiszpanii. Przekonamy się, czy Angela umie czytać 

we francuskich myślach.

Zaintrygowana Angela otworzyła skrzydła.
-   Zobaczymy.   Ale   wiesz   co?   Jak   tam   będziemy,   chcę   spróbować 

francuskiego ciasta.

- Ooo, popieram wniosek - odezwał się Total.
Pohamowałam słowa cisnące mi się na usta - u madame Tussaud niczego się 

background image

nie nauczyli? I wystartowałam w zimną noc. Czułam się trochę jak Harry Potter 
uciekający   od   Dursleyów.   Ale   w   naszym   świecie   Dursleyowie   są   wszędzie, 
doskonale dofinansowani, i mają naukowe zacięcie.

74

- Gangi w Los Angeles! Ha!
- Jeśli to nie Gady ani Gluty, to może Strupy? - spytał Iggy z całą powagą.
- Cśśś! - syknął Kieł. - Gęba w kubeł! Nie zwracaj na nas uwagi, dobra?
- Dobra - powiedział Iggy, ale Gazik zachichotał i przybił mu piątkę.
- Poza tym to Duchy - dodał Kieł. - Mają napisane na kurtkach.
- Aaaa, widać nie zauważyłem - odparł z przekąsem Iggy i Kieł w duchu 

palnął się w czoło.

- Siemka - odezwał się ktoś.
Kieł   odwrócił   się   w   stronę   niejakiego   Keeza.   Tego   ranka   starali   się   nie 

rzucać w oczy na pustym parkingu we wschodniej części Los Angeles i nagle 
okazało się, że otoczył ich gang. Prawdziwy uliczny gang: Duchy. Przygotowali 
się do walki, ale Keez rozpoznał Kła, Iggy’ego i Gazika z wiadomości. Czytał 
także   blog   Kła.   Gang   rządził   tą   częścią   miasta   i   Keez   zaproponował   im 
bezpieczne schronienie.

Teraz skinął głową na Kła.
- Tędy.
- Jesteśmy sławni - szepnął Iggy tak cicho, że Kieł ledwie go usłyszał.
- Ptasia grypa też - odpowiedział półgłosem.
Poszli ze Keezem do opuszczonego  budynku w samym środku strasznej, 

zrujnowanej dzielnicy. Ludzie przyglądali się im podejrzliwie, ale wystarczył 
ruch ręki Keeza, a odwracali głowy.

- Chcę taką kurtkę Duchów - szepnął Gazownik do Kła.
Kieł, nie patrząc, poczuł, że mały wyciągnął do niego rękę, ale po chwili ją 

opuścił. Odkąd się rozdzielili, Gazownik starał się być małym twardzielem. Kieł 
musiał sobie chwilami przypominać, że to tylko dziecko. Max, choć była chyba 
najtwardszą osobą, jaką znał, dziwnie dobrze się sprawdzała w tych matczynych 
zachowaniach, bandażowaniu ran czy uspokajaniu malców, kiedy śniły im się 
złe sny. Nigdy nie przyszło mu do głowy, ile to wymaga dodatkowej pracy.

Idąc   za   Keezem   po   wyszczerbionych   kamiennych   schodach,   wziął 

Gazownika za rękę. Mały spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale ścisnął mocno 
jego dłoń. A więc tak należało się zachować.

Dwa osiłki stały przed frontowymi drzwiami, ale Keez tylko skinął ręką i 

usunęły się z drogi. W środku dom wyglądał nawet podobnie do tej ruiny w 
Waszyngtonie, w której byli kiedyś Max i Kieł, ale wydawał się jeszcze bardziej 
zdewastowany. Za to był dość bezpieczny i na uboczu, a te dwie cechy Kieł 

background image

lubił najbardziej.

-   Rozgośćcie   się.   -   Keez   zaprosił   ich   gestem   do   pokoju,   który   sprawiał 

wrażenie, jakby niedawno wybuchła w nim jedna z bomb Iggy’ego.

- Super. Dzięki, stary - powiedział Kieł.
Potem wraz z Iggym i Gazownikiem usiedli na podłodze. Nadeszła pora, by 

obmyślić jakiś plan.

75

- To ma być ten twój plan? - spytał Iggy z niedowierzaniem.
- Tak. Zabierać plecaki.
Gazownik nie odezwał się, ale Kieł zaczął się zastanawiać, czy nie żałuje 

teraz, że nie wybrał Max. Pierwszy dzień był jak przygoda. Teraz robiło się... 
boleśnie. Ale Kieł nie zamierzał wracać - chyba że Max pozbędzie się tamtego 
kretyna.

Redakcja „People" zajmowała jakieś cztery piętra olbrzymiego budynku w 

centrum Los Angeles. Gdyby Angela z nimi była, bez problemu dostaliby się do 
prezesa firmy i przekonali go do opublikowania całego wydania specjalnego - o 
Iteksie i jego nikczemnych przedsięwzięciach.

Ale   w   tej   sytuacji   Kieł   mógł   liczyć   tylko   na   własne   sposoby.   Pokazał 

ochroniarzowi przy drzwiach wejściowych torbę kanapek z delikatesów i został 
przepuszczony.

- Windy dostawcze z tyłu - rzucił ochroniarz ze znudzeniem.
- Chodźmy schodami - szepnął Gazik.
- To dwudzieste siódme piętro - odszepnął Kieł.
Wejście do windy odczuli jak dobrowolne poddanie się psychicznej traumie. 

Była ciasna, klaustrofobiczna, pełna innych ludzi, bez wyjątku lepiej od nich 
ubranych i bardziej zadbanych.

Na   dwudziestym   siódmym   piętrze   prawie   wyskoczyli   z   windy   do 

eleganckiej,   gwarnej   recepcji.   Kieł   mocniej   chwycił   torbę   i   zbliżył   się   do 
recepcjonisty.

Dwudziestolatek w modnych prostokątnych okularach spojrzał na nich jak 

na trójkę bezdomnych dzieci.

- W czym mogę pomóc?
- Chciałbym porozmawiać z waszym najlepszym reporterem - powiedział 

chłodno Kieł. - Mam historię o ogólnoświatowym znaczeniu. Jeśli wydrukujecie 
to, co wam powiem, wasze pismo przejdzie do historii.

Recepcjonista wysłuchał go bez emocji.
- Byliście umówieni? Z kimkolwiek?
Oczywiście   nie   byli.   To   by   wymagało   zdolności   przewidywania,   której 

jeszcze nie opanował. Wydawało mu się, że ta torba z delikatesów to genialny 

background image

chwyt.

- Chcę z kimś porozmawiać. Natychmiast.
Recepcjonista prychnął szyderczo.
- Nie sądzę.
-   Jeśli   dowiedzą   się,   że   mnie   nie   wpuściłeś,   wylecisz   tak   szybko,   że 

poczujesz się jak rakieta.

W tym momencie recepcjonista wcisnął guzik alarmujący ochronę.
Kieł dwa razy dotknął ręki Iggy’ego.
- Spadamy! Natychmiast!

76

Dwóch barczystych osiłków przyspieszyło kroku, widząc, że Kieł, Iggy i 

Gazik galopują ku schodom. Kieł wiedział, że kiedy człowieka gonią, nigdy nie 
wolno wsiadać do windy, nawet jeśli się jest na dwudziestym siódmym piętrze. 
Mogą zatrzymać windę między piętrami, mogą czekać na dole. Zawsze ucieka 
się schodami.

Szarpnął   drzwi   i   cała   trójka   rzuciła   się   w   dół,   po   cztery   stopnie   naraz. 

Potrącili parę zaskoczonych osób i prawie zderzyli się z kimś niosącym kanapki. 
Za plecami usłyszeli skrzyp zawiasów i krzyki ochroniarzy. Na piętrze, które 
mijali,  otworzyły się drzwi i ktoś chwycił Kła za kurtkę. Kieł wyrwał się i 
popędził dalej w dół, kątem oka popatrując na Gazika i Iggy’ego. Niestety, na 
klatce schodowej nie było okien, przez które mogliby uciec.

Wydawało się, że schody ciągną się w nieskończoność i skręcają pod tak 

ostrym kątem, że Kłowi zrobiło się niedobrze. Trzymaj się, powiedział sobie. 
Trzymaj się. Liczy na ciebie dziecko i ślepy chłopak. Minęła niemal wieczność, 
gdy mógł wreszcie powiadomić Iggy’ego:

- Dobra, jesteśmy prawie na dole. Jeszcze osiem stopni i ostro w lewo.
- Jasne - rzucił Iggy.
W końcu dotarli na parter. Gdyby tylko mogli dobiec do wyjścia...
U stóp schodów czekało ośmiu ochroniarzy. Kieł chciał zawrócić na górę, 

ale najbliższe drzwi się otworzyły i wypadło z nich czterech innych strażników. 
Chłopcy ruszyli pędem przez hol, usiłując się przebić przez kordon strażników.

Nie udało się.
- Już wychodzimy! - warknął Kieł, ale ochroniarz przytrzymał go za kurtkę i 

pasek.

Pociągnął Kła do wielkich szklanych drzwi, otworzył je i wyrzucił go na 

zewnątrz.

- Nic nie waży! - powiedział zaskoczony.
- Nie wracajcie tutaj! - rzucił drugi.
Iggy i Gazownik wylądowali na chodniku obok Kła. Szybko się podnieśli. 

background image

Przeżyli już tyle, że wyrzucenie na chodnik nie wydawało się złe, ale oznaczało, 
że wielki plan zawiódł. Kieł otrzepał spodnie, otworzył torbę, wyjął zgniecione 
kanapki   i   ruszyli   z   powrotem   do   swojego   azylu.   CZM,   pomyślał   Kieł.   Co 
Zrobiłaby Max?

Oprócz tego, że przyjęła do stada maniakalnego mordercę.
- Dętka, co? - Keez ostrzył sprężynowiec na metalowym kole.
- No.
- Powinniście pokazać skrzydła, stary. Widziałem was w telewizji. Macie te 

zawaliste skrzydła, nie? To by ich załatwiło.

- Eee, nie chciałem się zniżać do takich sposobów - wymamrotał Kieł.
Ponadto nie przyszło mu to do głowy. Keez miał rację. To by zadziałało jak 

zaklęcie. Cholera.

Pora przejść do planu... H?

77

- Ten plan to hot dogi? - spytał Gazownik, z zapałem pożerając już drugiego. 

- Bardzo mi się podoba.

Kieł szybko rozejrzał się dokoła, ale na tym odcinku El Prado kręcili się 

tylko stali bywalcy: dilerzy, bezdomni i Duchy.

Nikt nie wydawał się groźny.
- Nie hot dogi. - Kieł wytarł palce o dżinsy. - Zabijamy czas, dopóki nie 

przyjdzie pora na prawdziwy plan.

Oczywiście nie było żadnego prawdziwego planu. Na razie. Ale Kieł był 

przywódcą tego stada, a przywódcy zawsze muszą wyglądać na pewnych siebie, 
nawet kiedy ziemia usuwa im się spod stóp. Tego także nauczył się od Max.

- W porządku, stary - powiedział Keez do sprzedawcy hot dogów i uścisnął 

mu rękę.

Kieł zrozumiał, że Keez właśnie otrzymał podarunek w postaci dwunastu hot 

dogów w zamian za bezpieczeństwo sprzedawcy na tej ulicy. Interesujące.

Iggy   był   w   połowie   czwartego   hot   doga,   kiedy   nagle   zamarł   z   zębami 

wbitymi w bułkę. Kieł spojrzał na niego czujnie.

- Co?
- Cholera - wybełkotał Iggy, przełykając. - Fruwołki.
- Spadajcie! - rzucił szybko Kieł do Keeza. - Mamy kłopoty, ale im chodzi 

tylko o nas.

- Jak oni nas ciągle znajdują? - załkał Gazownik i wtłoczył resztę hot doga 

do ust.

- Zostaniemy! - Keez wyciągnął komórkę.
- Nie, stary, nie rozu... - Tu rozległo się brzęczenie i Kieł zrozumiał, że jest 

za późno.

background image

Było   ich   pewnie   z   osiemdziesiąt.   Wyłoniły   się   zza   dachu   pobliskiego 

budynku jak chmara os.

- Co to jest? - zdziwił się Keez.
Z budynków wypadali już kumple z jego gangu, pędząc na pomoc.
- Roboty - rzucił ostro Kieł i rozłożył skrzydła. - Uciekajcie, chłopaki.
Usłyszał parę westchnień, a jeden z Duchów powiedział:
- Matko święta.
- Zostajemy - oznajmił Keez i wyjął sprężynowiec.
Machnął ręką na swoją bandę.
- Rozproszyć się! - krzyknął przez narastający hałas.
- Osiemdziesiąt Fruwołków, nadlatują na godzinie dziesiątej - zawołał Kieł 

do   Iggy’ego.   Iggy   i   Gazownik   rozłożyli   skrzydła,   wywołując   parę   jęków   i 
stłumionych okrzyków. - Duchy pomogą na ziemi. My zrobimy, co można, w 
powietrzu.

Iggy skinął głową.
- Masz! - Keez wcisnął mu w rękę długi łom.
Iggy uśmiechnął się i wystartował.
Jego skrzydło musnęło jednego z Duchów, który uchylił się, zaskoczony.
Kieł ocenił, że do starcia mają cztery sekundy.
- Są z metalu - wyjaśnił szybko. - Pokryte skórą. Noże nic nie pomogą. 

Lepsze będą rury i kije baseballowe.

- Mamy kije - powiedział Keez, wręczając jeden Kłowi. - I coś jeszcze.
Kieł zobaczył trzech Duchów biegnących z czymś podobnym do bazooki, 

długości pewnie półtora metra. Nie było czasu pytać, skąd to wytrzasnęli. Kieł 
wziął rozbieg i skoczył w powietrze. Miał nadzieję, że odciągnie Fruwołki od 
chłopaków z gangu.

Z łomoczącym sercem, czując, jak krew tętni mu w uszach, pofrunął prosto 

na spotkanie z chmarą robotów.

78

- Zniszczymy was - brzęczały Fruwołki. - Nie macie dokąd uciec.
To   miał   być   ten   najstraszniejszy,   najbardziej   pomysłowy   tekst,   który 

zaprogramowały im fartuchy?

- Nuda - mruknął Kieł.
Mechaniczne głowy odwróciły się, laserowe czerwone oczy namierzyły go i 

grupa robotów oddzieliła się od głównej chmary.

Kieł   mocniej   chwycił   aluminiowy   kij   baseballowy.   Nagle   usłyszał   jakiś 

jękliwy świst i gwałtownie się zatrzymał. Okazało się, że piętnaście metrów 
dalej   przeleciał   pocisk   ziemia-powietrze,   trafiając   dokładnie   w   chmarę. 
Wybuchł   za   późno,   nad  nimi,   ale   i   tak  na   ziemię   posypało   się   z  piętnaście 

background image

metalowych głów. Kieł zdążył jeszcze pomyśleć, że Gazownikowi podoba się 
ten pokaz.

Potem wszystko znowu zaczęło się toczyć w tempie walki: superwolno i 

jednocześnie   superszybko.   Kieł   wpadł   między   Fruwołki,   wymachując   kijem. 
Każdy cios wstrząsał jego ramieniem i rozchodził się po całym ciele. Po chwili 
Kieł   przekonał   się,   że   jeśli   uderzy   w   ramię   Fruwołka   pod   pewnym   kątem, 
wybije je ze stawu, a głowę może strącić, uderzając ją precyzyjnie z jednej 
strony z boku, a zaraz potem w ciemię.

No,   właściwie   takie   bardzo   precyzyjne   to   nie   było.   Szczerze   mówiąc, 

ohydne, tym gorsze, że wszędzie bryzgały iskry i zwisały elektryczne przewody, 
gdy bezgłowe korpusy spadały w dół.

- Uf!
Kieł stracił oddech, gdy Fruwołek kopnął go w brzuch. To było coś innego 

od   walki  z   Likwidatorami,   bardziej   niezdarnymi,   ale   łatwo   nadążającymi   za 
zwrotami akcji. Fruwołki były silniejsze i trafiały celniej, ale miały ograniczone 
ruchy.

Kieł  nie  widział  Gazownika.   Zauważył  Iggy’ego,  który   dzierżąc   łom  jak 

szpadę, siekł i chlastał wszystkie Fruwołki, jakie nawinęły mu się pod rękę. Z 
nosa ciekła mu krew, a oko było spuchnięte, ale jakoś się trzymał. Kieł usłyszał 
dochodzące z dołu strzały i nieduże wybuchy. Miał nadzieję, że Gazownika nie 
ma w ich zasięgu.

Bam!
Kieł zablokował cios Fruwołka i z furią zamachnął się kijem, trafiając robota 

w potylicę. Rozległ się metaliczny odgłos i jednocześnie jakby mlaśnięcie, ale 
Fruwołek nie doznał poważnego uszczerbku.

Kieł   znowu   zaczął   wymachiwać   kijem,   ale   jego   cios   powstrzymał   inny 

Fruwołek. Uderzył go w nerki tak mocno, że Kłowi szczęknęły zęby, a skrzydła 
same się złożyły. Kieł spadł jakieś pięć metrów w dół; trwało to na tyle długo, 
że   zdążył   oprzytomnieć.   Wystrzelił   w   górę,   wymachując   ze   wszystkich   sił 
kijem.   Udało   mu   się   strącić   dwa   Fruwołki,   a   trzeci,   uszkodzony,   odleciał 
chwiejnie w buchających mu z karku kłębach dymu.

I   nagle,   tak   po   prostu,   walka   się   zakończyła.   Pozostałych   piętnaście 

Fruwołków   jednocześnie   odwróciło   się   i   odfrunęło   w   zwartym   szyku.   Kieł 
podleciał do unoszącego się w powietrzu Iggy’ego, który nasłuchiwał, co się 
dzieje.

Sfrunęli na El Prado w chwili, gdy radiowozy z całego miasta zaczęły pędzić 

w ich stronę.

Ziemia była zasłana kawałkami Fruwołków. Gazownik stał obok Keeza i 

choć obaj byli wykończeni, to stali o własnych siłach.

- Policja jedzie - rzucił Kieł. - Musimy lecieć.
- Dobra. - Keez, wyciągnął spuchniętą, zakrwawioną rękę. - No, stary! To 

była akcja! Ten mały jest niebezpieczny.

Gazownik dumnie wypiął pierś.

background image

- Dzięki - powiedział Iggy. - Dzięki za wszystko.
Wszyscy   trzej   wystartowali.   Z   góry   Kieł   zobaczył   rozbiegających   się 

Duchów. Wpadali do budynków, w zaułki, do samochodów, które odjeżdżały z 
piskiem   opon.   Kiedy   policja   znalazła   się   na   miejscu,   na   ulicy   zostały   tylko 
szczątki metalu niewiadomego pochodzenia.

79

Total   wwiercił   mi   się   pod   kurtkę   jak   świstak   w   norkę.   Byliśmy   bardzo 

wysoko,   wypatrywaliśmy   samolotów   i   frunęliśmy   nad   Francją.   Nie 
zawracaliśmy sobie głowy angielską filią Iteksu, skoro była tylko głową hydry. 
Wiedzieliśmy, że w Niemczech są cztery filie, w tym światowa centrala, i tam 
właśnie się kierowaliśmy. Ale wyglądało na to, że wcześniej zwariuję z powodu 
pewnego małego pieska.

Total znowu zaczął się wiercić. Miałam ochotę rozpiąć suwak i pozwolić mu 

zaznać radości swobodnego spadania. Total westchnął i cicho pociągnął nosem.

Zaczyna się, pomyślałam.
- Jesteś bezduszna - powiedział.
- Total, już o tym rozmawialiśmy. - Starałam się zachować cierpliwość. - 

Sprawdziliśmy filię Iteksu w Saint Jean de Sevre.

Total skrzywił się na moją francuską wymowę. Miałam ochotę zdzielić go w 

łeb.

- Wypełniamy naszą misję. Musimy sprawdzić centralę w Niemczech. W 

Paryżu nie ma żadnej filii.

- Nie, to zaledwie kolebka światowej kultury i ojczyzna najlepszego jedzenia 

na tej planecie. Moda, sztuka, architektura - ach, Wersal! - rozczulił się.

Przysięgłabym, że jest bliski łez.
Przewróciłam oczami.
- A jednak nie ma tam filii Iteksu - przypomniałam mu kolejny raz.
- Nie zaszkodziłoby zwiedzić Paryż - odezwała się Kuks. - W bibliotece 

czytałam przewodnik. Mają tu takie małe łódki, w których można pływać po 
kanałach, i piękne ogrody, i muzeum w tym Luwerze, i pałace, i tak dalej. - 
Spojrzała na mnie z nadzieją.

Total   nauczył   obie   dziewczyny   płakać   krokodylimi   łzami   i   teraz   Angela 

wbiła we mnie spojrzenie żałosnych oczu. Zebrałam w sobie wszystkie siły. 
Czekałam, kiedy poczuję jej ingerencję w mój mózg, ale nic takiego nie zrobiła 
(o ile wiem).

- Życie jest takie krótkie - westchnęła ze smutkiem. - Takie krótkie i trudne. 

Gdybym mogła choć raz zobaczyć Miasto Świateł...

- O rany - mruknęłam.
- ...moje życie prawie nabrałoby sensu - dokończyła.

background image

- Tak, bo co znaczy życie w upokorzeniu i męce w porównaniu z uroczym 

bistro na Champs Elysees? - wysyczałam głosem ociekającym sarkazmem.

Total znowu się skrzywił.
- Właśnie! - ucieszyła się Angela. - Właśnie o tym mówię. Wszystko staje 

się nieważne, kiedy stoisz naprzeciwko, powiedzmy, Sacre Coeur!

Zrozumiałam, że mam przerąbane. Jeśli się nie poddam, będę musiała znosić 

jęki dwojga dzieci, niezdarnej pokraki i psa, dopóki nie dolecimy do Niemiec, a 
jak   już   dolecimy,   nikt   nie   będzie   mógł   się   skupić   na   misji.   Ponadto 
spodziewałam   się,   że   Głos   lada   chwila   wystąpi   z   jakąś   mądrością   rodem   z 
chińskich ciasteczek, typu „Przekonaj się, co ma ci do zaproponowania Paryż" 
albo:   „Czego   możesz   się   z   tego   nauczyć?",   albo:   „Może   pod   Łukiem 
Triumfalnym znajdziesz jakąś nową, cudowną wskazówkę!".

Spojrzałam w dół. W dole pod nami widać było miliony świateł Paryża - to 

największe miasto w tym kraju iskrzyło się jak brylant. Drogi, czasochłonny i 
bezsensowny brylant.

Potarłam czoło.
- A, trudno - mruknęłam. - Niech będzie. Spędzimy w Paryżu parę godzin.
Usiłowałam   pohamować   ich   wrzaski   radości.   Spojrzałam   na   Ariego   i 

uświadomiłam sobie, że przez cały czas milczał. Na ogół trzymał się z boku, 
jakby uważał, że nie zasługuje na wyrażanie swojej opinii. Kuks i Angela nadal 
na niego nie patrzyły ani z nim nie rozmawiały. Pomyślałam, że Paryż byłby 
pewnie jedną z ostatnich przyjemności w jego życiu.

- Znajdźmy jakiś nocleg - powiedziałam, kierując się w dół.

80

Dziwne:   odkąd   rozdzieliliśmy   się   z   Kłem,   nie   napotkaliśmy   ani   jednego 

Likwidatora,   fartucha   czy   Fruwołka.   Były   wszystkie   niepewne   elementy, 
podejrzane o wysyłanie sygnałów - ja, Angela, Total, Ari. A jednak minęło 
spokojnie kilka dni naszych grande vacance, jak mawiamy w wesołym Paryżu.

No   więc   co   się   zmieniło?   Tylko   to,   że   nie   było   z   nami   Kła,   Gazika   i 

Iggy’ego. To jakieś szaleństwo. Zastanawiałam się, co robią. Może na przykład 
imprezują na plaży albo coś podobnego. Zupełnie o nas zapomniawszy. I ani 
trochę nie tęsknią.

Strasznie   mnie   kusiło,   by   znaleźć   internetową   kawiarenkę   i   przeczytać 

najnowszy wpis na blogu Kła. Może zorientowałabym się, gdzie są i co robią. 
Ale uraza nie pozwalała mi się przyznać do tej palącej ciekawości.

-   O   mamusiu!   -   pisnęła   Kuks,   owijając   sobie   wokół   szyi   powiewny, 

romantyczny szal. - Cudowny!

Wprost wymarzony do tego, żeby Likwidator za niego złapał i cię udusił, 

chciałam powiedzieć, ale się powstrzymałam. Pokiwałam bez entuzjazmu głową 

background image

w nadziei, że Kuks sama się domyśli, w czym rzecz.

- I o to właśnie chodziło - rozpromienił się Total. Oparł przednie łapki na 

marmurowym stole i przyciągnął do siebie czekoladowe ciastko. - Siedzę, jem, 
Angela nie musi manipulować niczyim umysłem. To jest cywilizacja.

Do większości paryskich lokali psy mają prawo wstępu, jeśli jeszcze się nie 

zorientowaliście.   Siedzieliśmy   przed   kawiarnią,   przy   małym   stoliku   z 
marmurowym   blatem.   Mijali   nas   ludzie,   którzy   nie   zmieniali   się   w 
Likwidatorów ani ich następców.

- Jest naprawdę super - powiedziała Kuks, owijając szal wokół szyi, żeby nie 

zamoczyć go w kawie. - Ile tego mogę zjeść? - Pochłaniała już trzecie ciastko.

Wzruszyłam ramionami.
- Ile zmieścisz bez puszczenia pawia.
Owszem,   jako   mama   jestem   trochę   niekonwencjonalna.   Przyznaję. 

Zwłaszcza że mam tylko czternaście lat i nie urodziłam nikogo z tu obecnych.

- Chciałabym... - zaczęła Angela i urwała.
Przysunęła sobie cafe au lait i upiła łyk.
Chciałabym, żeby wszyscy tu byli, usłyszałam w głowie, i nie był to Głos.
Spojrzałam na Angelę. Ja też, pomyślałam.
- Gdzie pójdziemy potem? - zainteresowała się Kuks. - Co powiecie na ten 

Luwer?

Pokręciłam głową.
- Luwr jest zbyt zamknięty, za dużo ochroniarzy, za dużo ludzi. Na całym 

świecie nie ma dość valium, żebym tam wytrzymała.

- Wieża Eiffla jest otwarta i wysoka - podsunęła Angela.
Zastanowiłam się.
- Zawsze to jakaś opcja. - Spojrzałam na zegarek. - Macie cztery godziny. 

Potem musimy stąd spadać.

Kuks zasalutowała.
- Jawohl!
Total zakrztusił się ze śmiechu, a Ari i Angela zachichotali.
Wszyscy   wiedzą,   jak   wygląda   wieża   Eiffla.   Ale   w   rzeczywistości   jest   o 

wiele większa. Te stalowe i żelazne koronki sięgają aż pod niebo. Kusiło mnie, 
żeby pofrunąć sobie normalnie na jej czubek, ale stanęliśmy w kilometrowej 
kolejce i pojechaliśmy zatłoczoną windą na sam szczyt. A wiecie, jak uwielbiam 
klaustrofobiczne wnętrza z mnóstwem ludzi.

Ale z góry widok był wspaniały. Pod nami wiła się Sekwana z mieszkalnymi 

i turystycznymi łodziami. Widać było wszystkie najważniejsze zabytki, jak Łuk 
Triumfalny i Luwr. Paryż rozpościerał się aż po horyzont.

Muszę przyznać, że piękne jest to miasto. Budynki są stare, wyrafinowane i 

bardzo ładne w nieamerykański sposób. Żałowałam, że chłopaki tego nie widzą. 
Mam   nadzieję,   że   kiedyś   tu   przyjadą,   jeśli   to   wszystko   ocaleje   po   tym,   co 
zamierzają zrobić fartuchy.

Oczywiście Kuks zmusiła nas do zakupów. Przynajmniej uliczne stragany 

background image

nie   są   tak   klaustrofobiczne   jak   zwykłe   sklepy.   Wzdłuż   całej   Sekwany   stoją 
budki z książkami i kwiatami. Czułam się jak na zagranicznym filmie. Ze świętą 
cierpliwością   czekałam,   aż   Kuks   i   Angela   przeryją   sterty   podkoszulków, 
kapeluszy i francuskich książek, których nie mogliśmy nawet zabrać ze sobą, a 
co dopiero przeczytać.

Ari   przymierzył   skórzaną   kurtkę   -   jego   stara   była   w   strzępach   i 

zakrwawiona. Sprzedawca przyglądał mu się podejrzliwie, ale Angela zadziałała 
i przestał go dostrzegać.

- Bardzo w twoim stylu - powiedziałam, patrząc na niego. - Wygodna?
Skrzywił się.
- Nic nie jest wygodne, jak się jest tak zbudowanym. - Wskazał na swoje 

potężne, nadmiernie rozrośnięte mięśnie i pokraczne skrzydła, które nie składały 
się do końca, zgrabnie, jak nasze.

Stanęłam za nim, żeby mu poprawić kołnierz, i wtedy znowu ją zobaczyłam: 

datę jego śmierci. Była bardzo, bardzo bliska.

Cieszyłam się, że pokazałam mu Paryż.

81

Wiecie, co jeszcze zadziwia w Europie? Jest malutka. Hop! I oto już Belgia! 

Cała Europa Zachodnia zmieściłaby się w Ameryce na wschód od Missisipi. Lot 
z Anglii do Francji zajął nam jakieś pół godziny. Przelot nad Francją - z sześć 
godzin. Nad Teksasem lecieliśmy prawie osiem.

A   oto   pierwsze   wrażenie   z   Niemiec:   kraj   sprzątaczek.   Matko,   jaki 

wysprzątany. Francja? Nie za bardzo.

- Dobra, niech nikt nie rozrzuca skarpetek - poinstruowałam stado, kiedy 

lądowaliśmy pod miastem Lendeheim. - To by ich doprowadziło do szału.

Lendeheim   wyglądało   jak   dekoracja   do   bajki.   W   każdej   chwili 

spodziewałam   się   zobaczyć   jelonka   Bambi.   Domy   przypominały   chatki   z 
piernika, aż zaburczało mi w brzuchu.

Jedna droga wiła się po zboczu góry do wielkiego średniowiecznego zamku. 

Dobrze zgadliście: Itex. Nadal gnębią wieśniaków. W pewnym sensie.

-  To  zbyt piękne  - zawołał  Total, zeskakując   z  moich  objęć.  -  Aż  mam 

ochotę plewić ogródek czy coś.

- Jak dobrze naaaam zdobywać góóóóryyyy...! - zawyła Kuks.
- Dobra, uwaga - przerwałam jej. - Zamek jest za tymi drzewami. Zróbmy 

szybkie rozpoznanie i zdecydujmy, co dalej.

Ruszyłam   w   las,   rozgarniając   malownicze   zarośla.   Szczerze   mówiąc, 

sądziłam, że niemieckie lasy są porządniejsze.

- Zaraz, nie podpowiadaj - odezwał się Total, drepcząc za mną. - Włamiemy 

się,   coś   ukradniemy,   coś   zniszczymy   i   uciekniemy   efektownie   w   ostatniej 

background image

chwili.

Zacisnęłam zęby, usiłując nie słuchać chichotu Kuks.
- Może - powiedziałam zimno. - Masz lepszy pomysł?
Milczał przez chwilę.
- Nie.
Może   nie   uwierzycie,   ale   przedzieranie   się   przez   obcy   europejski   las   w 

środku nocy, z eks-Likwidatorem, gadającym psem i dwojgiem zależnych ode 
mnie dzieci nie było aż tak fajne, jak mogłoby się wydawać. Ale może tylko się 
czepiam.

I   znowu   uświadomiłam   sobie,   jak   powolne   i   męczące   jest   chodzenie   w 

porównaniu z lataniem. Ale nie chciałam ryzykować, że nas zobaczą. Nie tak 
blisko   zamku.   Z   tego,   co   wiedziałam,   mogli   mieć   strażników,   radary   albo 
reflektory. A najpewniej wszystko naraz.

Ale w końcu się udało. Stanęliśmy na skraju lasu i spojrzeliśmy na grube, 

wysokie mury zamczyska po drugiej stronie fosy. W życiu chyba nie widziałam 
bardziej warownej warowni. Była cała najeżona blankami z mnóstwem takich 
wąskich  otworów, jakby na strzały Robin Hooda, a okna miała  z malutkich 
szklanych szybek. Oczywiście szperacze i drut kolczasty na murach odejmowały 
jej nieco uroku, ale przy pewnym wysiłku można było ich nie dostrzegać.

- Tam jest żelazna brama - szepnęła Kuks. - Zobaczmy, co znajduje się po 

drugiej stronie.

- Aha.
Trzymając   się   cienia,   zgięci   wpół,   skradaliśmy   się   w   stronę   zamku, 

wypatrując ukrytych pułapek i drutów, na których mogliśmy się potknąć. Jakieś 
dziesięć metrów od bramy znieruchomieliśmy i przywarliśmy do ziemi, słysząc 
kroki.

Mój superczuły wzrok ujrzał następne pokolenie Likwidatorów, maszerujące 

gęsiego na dziedziniec. Dalej szli ludzie z poważnymi twarzami. Ale było w 
nich  coś  dziwnego,  nie  całkiem  ludzkiego.  A  potem  zobaczyłam  moją   starą 
znajomą, Max II, klona, którym usiłowali mnie zastąpić i którego Jed kazał mi 
zabić. Znowu się spotkałyśmy.

82

Stojący   obok   mnie   Ari   zesztywniał,   nie   odrywając   oczu   od   klona   Max. 

Przypomniałam sobie, że kiedyś razem grali w jednej drużynie przeciwko mnie, 
i lekko ścisnęło mnie w żołądku. Moja nieufność wobec Ariego podskoczyła o 
parę kresek.

Zastanawiałam się nad tym wstrząsającym odkryciem, gdy Kuks wbiła mi 

łokieć w żebra.

- Boże! - szepnęła. - Ty to widzisz?

background image

- Aha - mruknęłam, patrząc ponuro na Max II. - Ponowne spotkanie.
- Jak to? Pierwszy raz ją widzę.
Odwróciłam się do niej.
-   Halo!   Nie   pamiętasz   tego   zwariowanego   dnia,   kiedy   rzekoma   ja 

dobrowolnie zgłosiłam się do gotowania i chciałam cię uczesać?

Kuks zmarszczyła brwi.
- Tak. To była fałszywa Max. Nie o niej mówię. Patrz, cztery rzędy za nią!
Spojrzałam. I zobaczyłam.
Zobaczyłam Kuks II - maszerującą z niepodobną do Kuks powagą. Poza tym 

była dokładnie taka sama.

- Jasna ciasna - jęknęłam, ledwie wierząc własnym oczom.
- Oho - szepnęła Angela, wskazując przed siebie.
Stłumiłam jęk i na chwilę ukryłam twarz w dłoniach.
Dokładnie   tego   potrzebuje   świat:   kolejnej   Angeli!   Bo   przecież   jedna 

kontrolująca umysły skrzydlata sześciolatka to za mało.

- Nie do wiary - odezwała się Kuks. - Następna ja!
- I ja - dodała Angela.
Czy wszyscy tutaj to klony? Może nie, ale na pewno były to jakieś mutanty.
- A ja co, nie jestem dość ważny, żeby mieć sobowtóra? - obraził się Total. - 

Nie, nie klonujmy psa, bo to tylko pies.

Pogłaskałam go za uszami, ale prychnął i odbiegł.
- Ja też nie mam sobowtóra - odezwał się Ari.
A więc Jed nie sklonował własnego syna? Jakiż on sentymentalny.
- Zamierzają nas zastąpić, tak jak ciebie? - spytała Kuks.
- Tak - mruknęłam. - Ale od razu byśmy się zorientowali, gdyby nowa Kuks 

była małomówna, a nowa Angela zachowywała się jak zwykła sześciolatka.

Uśmiechnęli się, a ja pogratulowałam sobie, że potrafię chociaż podnieść ich 

na duchu.

- Wiecie co - dodałam - ustalmy jakieś hasło albo zdanie rozpoznawcze, 

żebyśmy wiedzieli, że my to my. Dobrze?

- Dobrze - powiedziała Kuks.
- O, wiem! - zawołała Angela.
Pochyliliśmy się, a ona je wyszeptała.
- Idealne! - rozpromieniła się Kuks.
Roześmiałam się bezgłośnie i przybiłam jej piątkę.
Ari uśmiechnął się i skinął głową.
Nawet czarna mordka Totala wydawała się uśmiechać.
Jakie było to tajne hasło? Uważajcie, bo wam powiem.

background image

83

To ciekawe, ale te tupiące i strasznie groźne Fruwołki, klony i inne mutanty 

nie   usłyszały   nas,   kiedy   po   cichutku   przelecieliśmy   nad   murami   zamku. 
Dołączyliśmy   do   mutantów   i   zaczęliśmy   maszerować   z   nimi,   ostatni   szereg 
gorliwych uczestników Re-Ewolucji.

Nie wiesz czasem.
No więc ponieważ takie z nas demony odwagi, weszliśmy wraz z całym tym 

tłumem do budynku, marszowym krokiem, jak na paradzie. Byliśmy ciekawi, 
kiedy   ktoś   nas   rozpozna.   Sądziłam,   że   nastąpi   to   dość   szybko.   Tak   mi   coś 
mówiło.

Przemaszerowaliśmy   przez   wysokie   podwójne   metalowe   drzwi,   które 

zatrzasnęły   się   ze   złowieszczym   hukiem.   Wewnątrz   oddział   natychmiast   się 
rozdzielił. Fruwołki skręciły w mroczny kamienny korytarz, mutanty rozeszły 
się szeregami w różnych kierunkach.

Znaleźliśmy   się   jakby   w   kamiennej   zagrodzie   dla   królików,   z   wieloma 

korytarzami, które rozgałęziały się od głównego wejścia. Bursztynowe światła 
rzucały słaby blask.

W milczeniu przeszliśmy przez kolejne podwójne drzwi. Sytuacja była tak 

absurdalna, że z trudem hamowałam chichot.

Nikt nas nie zauważał. Zmierzaliśmy coraz głębiej w najtajniejsze zakamarki 

Iteksu, a wszyscy traktowali nas jak powietrze.

Spojrzałam na Angelę.
- Pułapka? - spytałam szeptem.
Skinęła głową.
- Pułapka.

84

-   Wszyscy   uważać   -   syknęłam   i   nagle   znaleźliśmy   się   w   sali   wielkości 

hangaru.

Sufit   wznosił   się   co   najmniej   dziesięć   metrów   nad   nami,   a   okna   były 

wąskimi poziomymi szczelinami pod sufitem. Na kamiennych ścianach wisiały 
ogromne   ekrany   telewizyjne,   po   kilka   na   jednej.   Pomieszczenie   wypełniały 
prycze z szarego metalu przykryte oliwkowymi wojskowymi kocami, idealnie 
gładko zasłane.

Trzeba przyznać, że oni umieją zorganizować imprezę!
Mutanty stanęły koło swoich pryczy. Zostaliśmy sami przy drzwiach.
Odruchowo utworzyliśmy krąg, plecami do siebie.

background image

- Bardzo tu ładnie - powiedział Total. - Chcę, żeby mój pokój tak wyglądał. 

Jeśli kiedyś będę miał dom.

-   Cicho   -   szepnęłam.   -   Wszyscy   w   pogotowiu,   znaleźć   drogi   ucieczki   i 

czekać, co będzie dalej.

Mutanty poruszały się, jakby miały wyznaczony cel. Pewnie tak było. Dzieła 

najwspanialszych   naukowych   umysłów   świata   zajęły   się   zamiataniem, 
odkurzaniem, polerowaniem butów.

Kuks i ja spojrzałyśmy na siebie. Angela odczytała nasze myśli. Zaraz potem 

znalazłyśmy  pod łóżkami buty w naszym rozmiarze.  Ari poszedł za naszym 
przykładem,   znajdując   sobie   wyjątkowo   wielką   parę.   W   parę   sekund 
zasznurowaliśmy je, ukrywając nasze brudne, podarte trampki.

- O, tak - pochwalił Total. - Wtopiliśmy się w tłum.
Wykrzywiłam się, a potem spojrzałam na telewizory.
Na każdej ścianie  wisiały  po trzy. Gdyby pokazywały na przykład mecz 

futbolu, byłabym w siódmym niebie.

Niestety,   widniała   na   nich   poważna   twarz   jasnowłosej   kobiety 

przemawiającej   w   kilku   językach.   Przeczekaliśmy   niemiecki,   francuski, 
hiszpański, włoski i japoński. Nasi współlokatorzy komentowali jej słowa dość 
przerażającymi okrzykami.

Kuks zmarszczyła brwi.
- Kogo ona mi przypomina? Mam wrażenie, że już ją widziałam.
Zastanowiłam się przez chwilę.
- Nie mam pojęcia. - Wzruszyłam ramionami.
Wreszcie kobieta dotarła do angielskiego.
- Nadszedł czas Re-Ewolucji - oznajmiła z mocą. W pomieszczeniu rozległo 

się parę wiwatów. - Przystąpiliśmy do wprowadzania planu „Połowa"! Właśnie 
w tej chwili słabi, zbędni, zużywający nasze zapasy są eliminowani!

85

Znowu wiwaty.
Spojrzeliśmy na siebie ze zgrozą, ale szybko dołączyliśmy do okrzyków.
Kobieta   spoglądała   na   nas   ze   szczerym  fanatyzmem   trudnego   przypadku 

psychicznego.

-   Tworzymy   nowy   świat.   Świat,   w   którym   nie   będzie   głodu,   chorób, 

słabości.

- Bo wszystkich zabiją - mruknęłam.
- Przyczyny wojny zostaną wyeliminowane - ciągnęła z zaangażowaniem. - 

Będzie   dość   jedzenia   dla   wszystkich.   Dość   miejsca   dla   wszystkich.   Ludzie 
przestaną walczyć o własność, pożywienie, bogactwo, źródła energii.

Wszyscy zaczęli wiwatować.

background image

- Jasne - szepnęłam.  - Chyba że ktoś zacznie marudzić o religii. Ale na 

pewno wszyscy będą tacy zdrowi i szczęśliwi, że religia przestanie się liczyć. 
Przecież i tak nikt jej nie bierze na poważnie. - Przewróciłam oczami.

Od   czasu   do   czasu   ktoś   nas   mijał,   całkiem   obojętnie.   Wiwatowaliśmy   z 

innymi i symulowaliśmy wielkie zaabsorbowanie ścieleniem łóżek, ustawianiem 
butów, zdejmowaniem pyłków z koców.

- Pamiętajcie - dodała kobieta. - Nie zdołamy wprowadzić planu bez was, 

naszych   wybrańców.   W   nowej   rzeczywistości   musi   panować   porządek. 
Wszystkie płcie są równe. Wszystkie gatunki są równe. Ale choroby, słabości i 
inne wady trzeba wyeliminować.

- Wszystkie płcie? - szepnęła Kuks. - Myślałam, że są tylko dwie. Coś mi 

umknęło?

Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem. Może stworzyli inne.
Myśl była dość odrażająca. Obie zrobiłyśmy minę typu „błe".
- Jeśli więc znacie kogoś, kto powinien dostąpić chwały męczeństwa, by inni 

mogli żyć w raju, natychmiast zawiadomcie swojego zwierzchnika - oznajmiła 
kobieta. - Zostaniecie za to nagrodzeni.

Spojrzałam na pozostałych ze zgrozą.
- Boże  - szepnęłam.  - Chcą,  żeby ludzie  donosili na tych, którzy  nie są 

doskonali. Czyli na wszystkich! Nikt nie jest doskonały!

W pełni się z tobą zgadzam, powiedział Głos.
I co teraz? - pomyślałam.
Jesteś tu, gdzie powinnaś, robisz to, co powinnaś, oznajmił. Tak rzadko mnie 

chwalił, że jakoś nieprzyjemnie to mną wstrząsnęło. Ale czy na pewno możesz 
to zrobić sama?

Mam Kuks, Angelę, Totala i Ariego, pomyślałam.
Brakuje ci połowy rodziny. I przy okazji połowy armii.
Nie moja wina, pomyślałam wrogo. Nie moja decyzja.
A więc to nie twój problem i nie ty musisz go usunąć?
Zmrużyłam podejrzliwie oczy. Kobieta na ekranie przeszła na niemiecki.
Zmierzasz do tego, że...?
Że   potrzebujesz   reszty   stada.   Musisz   mieć   po   swojej   stronie   więcej 

wojowników. Sprowadź ich.

Jęknęłam w duchu. No po prostu cholera jasna!

86

-   Bylibyśmy   świetnymi   szpiegami   -   szepnęła   mi   Kuks   do   ucha.   -   Nie 

sądzisz?

Cała nasza piątka pełzła bezszelestnie przez szyb wentylacyjny. Szukaliśmy 

background image

komputera. Na razie minęliśmy kolejną sypialnię, stołówkę, łazienkę - pewnie 
nawet idealni ludzie muszą czasami „iść na stronę" - oraz parę biur pełnych 
ludzi.

Musieliśmy   znaleźć  pusty   pokój z  komputerem.  A  potem dużo  gorącego 

jedzenia!   I   wygodne   łóżka.   Wydawało   nam   się,   że   przepełzliśmy   kilometry 
twardej metalowej podłogi, zanim wreszcie w dole zobaczyliśmy mroczny pokój 
z jarzącym się w nim ekranem.

Jak   najciszej   odśrubowaliśmy   kratkę   szybu   i   po   kolei   zeskoczyliśmy   do 

pokoju.   Znieruchomieliśmy,   czekając   na   ryk   czujników   ruchu,   ale   wokół 
panowała cisza.

-   Dobra,   tylko   szybko   -   powiedziałam   do   Kuks.   -   Może   są   tu   jakieś 

bezgłośne   alarmy,   ukryte   kamery   na   podczerwień,   sama   nie   wiem.   Pewnie 
mamy minutę.

Kuks   skinęła   głową   i   usiadła   przed   komputerem.   Położyła   ręce   na 

klawiaturze   i   zamknęła   oczy.   Mijały   sekundy,   a   ja   byłam   coraz   bardziej 
zdenerwowana i roztrzęsiona.

Nagle Kuks otworzyła oczy, spojrzała na klawiaturę i zaczęła pisać.
Po chwili ekran rozbłysnął i pojawił się na nim program mejlowy.
- Nie mam pojęcia, jak ona to robi - szepnęłam.
Total pokiwał łebkiem.
- Dobra - oznajmiła Kuks. - Jestem połączona.
- Świetna robota - pochwaliłam ją. Serce mi łomotało, i to nie tylko z obawy, 

że lada chwila nas przyłapią.

- Napisz Kłowi, żeby natychmiast przyjechał do Lendeheim, ze wszystkimi. 

Napisz, że sytuacja jest bardzo, bardzo zła.

Palce Kuks śmignęły po klawiaturze.
- Że bardzo źle się dzieje i na interwencję mamy parę dni, a może godzin.
- „Interwencja" pisze się przez „en" - poprawił Total, czytający Kuks przez 

ramię.

- Nieważne - syknęłam. - Napisz mu, żeby dźwignął z miejsca ten leniwy 

tyłek i natychmiast przybywał.

Kuks skinęła głową, postukała trochę w klawiaturę i przycisnęła „wyślij". I 

nasza wiadomość poszybowała przez łącza. Oby na konto mejlowe Kła.

Oczywiście   dostawał   tryliony   wiadomości,   ale   miałam   nadzieję,   że   jego 

wzrok przyciągnie tytuł OD MAX! PRZECZYTAJ NATYCHMIAST!!!

- No - westchnęłam - więcej nie da się zrobić. Musimy czekać i modlić się, 

żeby doszło.

Ekran komputera zamrugał i pojawiła się na nim kobieta, którą wcześniej 

widzieliśmy na ekranach telewizorów.

-   Bardzo   dobrze,   Max   -   odezwała   się.   Przeszedł   mnie   zimny   dreszcz.   - 

Dotarłaś dalej, niż sądziłam. Powinnam bardziej w ciebie wierzyć.

Za plecami zrobiłam ruch oznaczający: w górę i chodu, natychmiast!
- Nie, to nie ma sensu - oznajmiła kobieta. - Spójrz w górę.

background image

Oczywiście, spojrzałam. Cały sufit był pokryty przyczajonymi, milczącymi 

Fruwołkami,   które  wyglądały   jak  kudłate  pluskwy  o  czerwonych,  płonących 
oczach.

- O cholera - mruknęłam.
- Cóż za wymowność - powiedziała kobieta. I dodała: - Atakować!

87

Nie było za ciekawie. Udało nam się skasować sześć Fruwołków, ale kiedy 

opadły sprężyny i futrzane kłaki, zostaliśmy schwytani i skuci.

Z nosa ciekła mi krew, rana w ustach bolała. Ari ucierpiał bardziej; jego 

niedawno zagojona twarz znowu krwawiła, a oczy były podbite. Angela i Kuks 
miały paskudne siniaki, ale chyba żadnych złamań. Oczywiście Total starał się, 
jak mógł, ale jego ząbki nikomu nie wyrządziły szkody.

Fruwołki   zaniosły   (względnie   powlokły)   nas   przez   tunele.   Usiłowałam 

zapamiętać trasę. Szliśmy po schodach w górę i w dół, potem przez okrągłą 
wieżę i w końcu dotarliśmy do kamiennej obrotowej płyty, która okazała się 
drzwiami. Za nimi znajdowało się biuro, jak w normalnym urzędzie. Wyglądało 
jak   z   całkiem   innej   bajki,   z   jarzeniówkami   i   nowoczesnym   drewnianym 
biurkiem. Gabinet tortur byłby znacznie bardziej na miejscu.

Fruwołki rzuciły nas brutalnie na kamienną posadzkę, przykrytą tu i tam 

orientalnymi   dywanami.   Żadne   z   nas   nawet   nie   pisnęło,   kiedy   uderzyliśmy 
kolanami   o   kamień,   nie   mogąc   zamortyzować   upadku   skutymi   rękami.   W 
sekundę   już   staliśmy,   odwróceni   plecami   do   siebie,   szukając   dróg   ucieczki, 
licząc   strażników,   wypatrując   czegokolwiek,   co   dałoby   się   użyć   jako   broń. 
Takie już mamy śmieszne nawyki.

Mój   wzrok   padł   na   tabliczkę   na   wielkim   biurku.   Widniał   na   niej   napis 

DYREKTOR.

Aaaa,   Dyrektor!   Wreszcie!   Najgrubsza   ryba,   największa   szyszka, 

najważniejsza figura! Ten, co pociąga za wszystkie sznurki! Ten, który rządzi 
wszystkimi   i   wszystkim!   Kompletnie   obłąkany   psychopata,   który   chce 
zlikwidować   większą   część   populacji   świata!   W   końcu   się   spotkamy.   I 
zamierzałam go rozedrzeć zębami, jeśli to będzie koniecznie. Trąciłam łokciami 
pozostałych i skinęłam głową w stronę biurka.

- Wiesz, co robić - szepnęłam bezgłośnie do Angeli.
Pora na seans jasnowidzenia.
Masywna   kamienna   ściana   znowu   się   obróciła   i   do   gabinetu   weszła   ta 

jasnowłosa kobieta z ekranu, a za nią parę innych fartuchów. Miały nieodzowne 
stetoskopy, ciśnieniomierze i tak dalej. Będzie zabawnie. W dość makabryczny 
sposób.

-  Witaj,   Max   -   powiedziała   kobieta.   Była   mniej   więcej   mojego   wzrostu, 

background image

drobnej budowy. Zerknęła na pozostałych i dorzuciła. - Witaj, Angelo, Kuks, 
Ari. I psie.

Wiem, że Total odczuł to boleśnie, ale nie pisnął ani słówka.
- Od dawna czekałam na spotkanie z tobą - ciągnęła kobieta. - To bardzo 

ważne, żebyśmy porozmawiały w cztery oczy. Nie sądzisz?

- Najważniejsze jest to, że ty tak sądzisz - odpowiedziałam.
Oczy jej błysnęły.
-   Nazywam   się   Marian   Janssen   -   przedstawiła   się   spokojnie.   -   Jestem 

dyrektorem Iteksu oraz należących do niego firm badawczych.

Stałam z kamienną miną. Więc to jest ten Dyrektor? Dyrektor jest kobietą? 

Poczułam się jakoś dziwnie rozczarowana, że to kobieta zaplanowała globalną 
zagładę.   To   maniakalne   zachowanie   jednak   bardziej   mi   pasowało   do 
mężczyzny.

- Ponadto - dodała Dyrektor, nie odrywając ode mnie wzroku - jestem także 

twoją matką.

background image

Część Czwarta

JA CHYBA SIĘ PRZESŁYSZAŁAM!

background image

88

Szczerze mówiąc, trzeba dużo zrobić, żeby mnie zaskoczyć. Właściwie to 

niemal wykluczone. Ale przyznaję, że tego się nie spodziewałam.

- Uuuu, kuku na muniu? - powiedziałam, dumna, że opanowałam drżenie 

głosu. Prawie.

Dyrektor podeszła do wielkiego biurka i położyła na nim kilka płyt CD.
- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale przyjrzyj mi się. Jestem twoją starszą 

wersją.

Spojrzałam na jej jasne włosy, ciemnobrązowe oczy. Przypomniałam sobie, 

że Kuks ją z kimś kojarzyła.

- Serio? - warknęłam. - Pokaż skrzydła.
Raczyła się uśmiechnąć.
-   Nie   mam   ptasiego   DNA.   Ale   jesteś...   jesteś   naszym   najwspanialszym 

sukcesem.

Nadal byłam ogłuszona, więc automatycznie przeszłam na tryb pyskujący.
- To dlaczego ty i ter Borcht ciągle chcecie nas zabić? - Jesteś ze starszego 

pokolenia - wyjaśniła. - Nie masz sprawdzonego czasu życia. W nowym świecie 
nie ma miejsca na pomyłki. Omal nie padłam.

- Coś ci powiem: instynkt macierzyński ci nawala.
- Jestem twoją matką, ale także naukowcem. Wierz mi, przyglądanie się z 

daleka   twojemu   dorastaniu,   planowanie   tej   całej   gry,   te   testy   -   czasami 
wydawało mi się, że tego nie przeżyję.

- Zabawne, czułam to samo. Z kompletnie innych powodów. Ale ty miałaś 

wybór - zauważyłam, coraz bardziej ogłupiała.

-   Zdobyłam   się   na   największe   poświęcenie,   by   stworzyć   nowy   świat. 

Oddałam nauce moje jedyne dziecko.

- To nie jest największe poświęcenie! - wrzasnęłam z furią. - Oddanie siebie 

to by było największe poświęcenie! Dostrzegasz różnicę?

Uśmiechnęła się z pewnym smutkiem.
- Wykazujesz się dużą inteligencją. Jestem z ciebie dumna.
- A ja z ciebie nie. Boże! Jak w szkole będziemy mówić o rodzicach, wstanę 

i powiem: „Moja matka planuje zagładę połowy ludności Ziemi". Ciekawe, czy 
mnie polubią.

Dyrektor odwróciła się i usiadła przy biurku.
- To wina Jeda, że nauczył cię takiej bezczelności.
- A twoja wina, że zmieniłaś moje DNA! - wrzasnęłam. - Kobieto, ja mam 

skrzydła! Coś ty sobie myślała?

-   Myślałam,   że   mieszkańcy   Ziemi   zabijają   sami   siebie   -   przemówiła 

stalowym tonem, który dobrze znałam (mam taki sam). - Myślałam, że ktoś 

background image

powinien   zareagować   i   podjąć   drastyczne   kroki,   zanim   ta   planeta   stanie   się 
nieprzyjazna   ludzkiemu   życiu.   Tak,   jesteś   moją   córką,   ale   także   elementem 
wielkiego planu. Myślałam, że zrobię wszystko, żeby ludzka rasa przetrwała. 
Nawet   jeśli   na   pierwszy   rzut   oka   wydaje   się   to   okropne.   W   przyszłych 
podręcznikach historii uznają mnie za wybawicielkę ludzkości.

Idealnie. Wreszcie, po czternastu latach, spotykam swoją matkę i okazuje 

się, że to obłąkana morderczyni. Lepiej być nie może.

Przełknęłam ślinę.
- Pierwszorzędna megalomania - powiedziałam.
Dyrektor dała znak Fruwołkom czającym się w kątach gabinetu.
- Zaprowadźcie ich do przygotowanego miejsca - rozkazała. - Wiecie, co 

robić.

89

- Nie chciałbym ci dowalać - odezwał się Total - ale nie znoszę twojej matki.
Spojrzałam   na   niego.   W   słowniku   szalonych   naukowców   „przygotowane 

miejsce"   tłumaczy   się   jako   „wilgotny,   złowieszczy   loch".   Dosłownie   loch, 
cholera! Zamek   z bajki  plus  prawdziwy  loch.  A „wiecie, co  robić" oznacza 
„przykuć ich do ściany, jak przykuwało się więźniów w średniowieczu".

- Ha - powiedziałam - przynajmniej mam dobry powód, żeby się zbuntować 

przeciwko rodzicom.

Byliśmy chyba jedynym lokatorami  lochu, choć ciągnął się on prawie w 

nieskończoność.   Na   ścianach   wisiały   głośniki,   z   których   sączyły   się 
manipulatorskie   przemówienia   Dyrektor.   Już   to   samo   wystarczyłoby,   żeby 
doprowadzić człowieka do obłędu.

Jakby przykucie do ściany to było jeszcze za mało.
Wszyscy - z wyjątkiem Totala - jesteśmy stworzeniami latającymi. Ari w 

pewnym   sensie   też.   Dlatego   przykucie   nas   do   ściany   w   podziemiu   było 
najgorszym losem, jaki mógł nas spotkać.

I to wszystko zrobiła nam moja matka.
Pokręciłam głową, niewymownie przygnębiona.
- Nie mogłaby być miłą prostytutką albo narkomanką, jak mama Kła?
- Skoro o Kle mowa - powiedziała Kuks - może już tu leci.
Światełko nadziei błysnęło mi i natychmiast zgasło.
- Tak, jeśli wiadomość doszła. Jeśli przebolał Ariego, w co wątpię. Jeśli 

zdołają się dostać do Europy, ale natychmiast.

- Wiesz, Max, wcale nam nie pomagasz - odezwała się Angela.
Tak   było.   Zachowywałam   się   jak   idiotka.   Później,   kiedy   zostanę   sama, 

położę się i wypłaczę to przeraźliwe, palące rozczarowanie. Na razie muszę 
przestać się odgrywać na wszystkich.

background image

- Masz rację - wykrztusiłam. - Przepraszam. Tak naprawdę myślę, że nasz 

mejl doszedł, bo Kuks jest świetna w te klocki. No i przecież to Kieł. Już jest w 
drodze. Na pewno.

Milczenie.
- Bardzo dobrze kłamiesz - pochwaliła mnie Kuks.
Parsknęłam śmiechem.
- Bo mam dużą wprawę. Ale serio, naprawdę uważam, że już do nas lecą.
-   Jak   się   przedostaną   przez   ocean?   -   spytał   Ari,   bez   złych   zamiarów,   z 

ciekawości.

- Może dostaną bilety na samolot, jak my - powiedziała Angela.
- A może przejadą się na gapę - podsunęła Kuks.
- A może pofruną pod niebo, zaczekają na przelatujący odrzutowiec, skoczą 

mu na skrzydło i przewiozą się do Europy - poddałam kolejny scenariusz.

Wszyscy parsknęliśmy śmiechem.
Loch stał się trochę mniej klaustrofobiczny, a ciemność nie taka ciemna.
Najbardziej   wkurzały   mnie   głośniki,   kiedy   ględziły   po   angielsku,   bo   nie 

można było ich nie słuchać. Dyrektor - albo Matka Wariatka, jak zaczęłam o 
niej myśleć - znowu majaczyła coś o przyszłości pełnej doskonałych ludzi.

- Z gruntu negatywna postać - oznajmiłam.
- Przykro mi - powiedziała Kuks. - Wiem, że nie o tym myślałaś.
-   Jakbyś   zgadła.   Obłąkana   morderczyni   raczej   nie   znajdowała   się   w 

pierwszej dziesiątce mojej listy.

Znowu zachciało mi się wyć z żałości, ale jakoś się opanowałam. W końcu 

znalazłam matkę i okazała się najgorszym koszmarem. Tego było naprawdę ciut 
za   dużo.   A   w   dodatku   Kuks   usiłowała   mnie   pocieszyć.   To   ja   tu   byłam   od 
pocieszania innych! Mnie pocieszał tylko Kieł. Który mnie porzucił.

W mroku rozległo się ciche szuranie. Nadstawiliśmy uszu.
- Szczury - pisnęła Kuks.
Ale to nie były szczury. W oddali pojawiła się wysoka postać. Wszyscy 

spięliśmy się, gotowi do walki, bo ucieczka była wykluczona.

- Max - odezwał się Jed.
Teraz koszmar ostatecznie się dopełnił.

90

-   No,   no   -   powiedziałam,   poświęcając   resztkę   sił   na   to,   żeby   mój   głos 

zabrzmiał zgryźliwie. - Niesłychane spotkanie. Często tu przychodzisz? Dobrze 
tu karmią?

Jed zbliżył się i wszedł w blady krąg światła rzucany przez bursztynową 

lampkę   na   ścianie.   Wyglądał   jak   zawsze,   może   tylko   był   bardziej   znużony. 
Przypuszczam, że torturowanie dzieci może faktycznie męczyć.

background image

Uśmiechnął się jak zawsze, z odrobiną smutku.
- Właściwie nikt nie wie, że tu jestem.
Okropnie się zdziwiłam.
- Jejciu! Ja im na pewno nie wygadam.
- A więc poznałaś Dyrektor? - spytał.
Całe moje opanowanie poszło w diabły, ale starałam się nie poddawać.
- Tak. I okazała się wspaniałą osobą. Na tej planecie są trzy miliardy kobiet, 

a mnie trafiła się akurat najbardziej obłąkana wariatka świata.

Jed przykląkł na brudnej kamiennej posadzce. Poczułam, że Angela kuli się 

obok mnie, i zaciekawiłam się, czy wychwyciła jego myśli. Jed nie zwracał 
uwagi na nikogo, włącznie z Arim.

- Nadal możesz uratować świat.
Nagle przygniotło mnie straszliwe zmęczenie. Miałam ochotę skulić się w 

kłębek i tak już zostać do końca życia, oby jak najkrótszego. Bardzo długo 
harowałam na sto czterdzieści procent. Wypaliłam się.

Zamknęłam oczy i oparłam się o wilgotną kamienną ścianę.
- Jak? Dzięki Re-Ewolucji? Dzięki planowi „Połowa"? Przepraszam, ale nie. 

Wysiadam z tego statku szaleńców.

Max,   musisz   mi   zaufać,   powiedział   Głos   w   mojej   głowie.   Zostałaś 

stworzona, by ocalić świat. Nadal możesz to zrobić.

Daj sobie spokój, Głosie. Mam dość.
Max, odezwał się Głos. Max.
Potem do mnie dotarło, że Głos wcale nie rozlega się wewnątrz mojej głowy.
Boże.
Otworzyłam oczy.
Jed nadal klęczał przy mnie.
- Przebyłaś długą drogę - powiedział Głos, tyle tylko, że wydobywał się z ust 

Jeda. - Jesteś już prawie w domu. Wszystko się ułoży ale musisz dać z siebie 
wszystko. I znowu mi zaufać.

To Jed przemawiał do mnie Głosem, tym samym Głosem, który od miesięcy 

rozlegał się w mojej głowie.

Jed był Głosem.

91

Kieł znieruchomiał na chwilę z palcami nad klawiaturą. Obok niego Iggy i 

Gazownik opijali się kawą latte, jakby świat miał się za chwilę skończyć.

I może mieli rację.
- Czuję się, jakbym mógł dolecieć na orbitę! - powiedział entuzjastycznie 

Gazownik.

Kieł zerknął na niego, zezując.

background image

- Więcej nie dostaniesz kawy, bracie.
Rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt nie usłyszał Gazownika. Siedzieli w 

kącie podupadłej kawiarni, w której nie było zbyt wielu klientów.

Iggy wypił kawę i wytarł wąsy z piany.
- Bardziej podobało mi  się na południu - oznajmił  z pretensją. - Słońce, 

laseczki w bikini. Na północy jest za mgliście.

-   Ale   ładnie   -   wtrącił   Gazownik.   -   Te   góry   i   ocean.   I   ludzie   wyglądają 

prawdziwiej. - Zerknął na Kła. - Nadal czytają twój blog?

Kieł pokiwał głową.
- Tłumy.
Szybko przewinął stronę, przeglądając wpisy. Nagle poczuł na sobie czyjś 

wzrok. Odruchowo podniósł głowę i szybko zlustrował całą kawiarnię. W takich 
chwilach   najbardziej   tęsknił   za   Max   -   ponieważ   ona   także   by   to   poczuła, 
wymieniliby znaczące spojrzenia i bez słów, w ułamku sekundy, zrozumieliby, 
co należy zrobić.

A teraz tylko on został na placu boju, a ona była gdzieś z tym kretynem.
Kieł nie zobaczył nic podejrzanego, więc jeszcze raz dyskretnie popatrzył na 

boki. Jest. Tamten. Szedł ku nim. Kieł zamknął laptop i stuknął palcem w dłoń 
Iggy’ego. Gazownik także zauważył chłopaka i zaniepokoił się. Miał osiem lat, 
a już stanął w bojowej postawie, z zaciśniętymi pięściami, gotowy do walki.

Kiedy chłopak był jakieś pięć metrów od nich, Kieł zmarszczył brwi.
- Ja go znam - mruknął. - Tylko skąd?
Gazownik nieznacznie zerknął przez ramię.
- Eee...
- Te kroki - szepnął Iggy. Kieł nie słyszał żadnych kroków. - Te kroki - 

powtórzył z namysłem Iggy. - Słyszeliśmy je... w tunelu metra.

Kieł otworzył szeroko oczy.
Oczywiście.
Chłopak   był   dwa   metry   od   nich.   Zatrzymał   się.   Kieł   jeszcze   nigdy   nie 

widział go w dziennym świetle, tylko zawsze w migotliwym blasku oliwnych 
lampek w podziemnych korytarzach. Był bezdomnym komputerowcem, który 
wszędzie   nosił   ze   sobą   laptop   i   twierdził,   że   chip   Max   zakłóca   pracę   jego 
twardego dysku. Kiedy spytali go o ten chip, dziwnie się zdenerwował i uciekł. 
Skąd on się tu wziął?

- Hej - odezwał się chłopak, choć tak cicho, że tylko oni go słyszeli. - Co tu 

robicie?

- Siadaj - zaprosił go Kieł, odsuwając krzesło nogą.
- Gdzie twoja dziewczyna? Ta z chipem?
- Nie ma jej z nami.
Chłopak trochę odetchnął - minimalnie - i ostrożnie zbliżył się do krzesła, 

rozglądając się na wszystkie strony. Kieł uśmiechnął się do siebie. W końcu 
spotkali kogoś dotkniętego gorszą paranoją niż oni. Prawdziwa ulga.

- Co tu robisz? - spytał Kieł. - Na powierzchni. Na Zachodnim Wybrzeżu.

background image

Chłopak wzruszył ramionami.
- Tak sobie żyję. Spotykam się z ludźmi, tu, tam, gdzie indziej. Na ogół 

siedzę w Nowym Jorku, łatwiej się wtopić w tłum.

- Fakt - zgodził się Kieł.
Nagle   chłopak   zauważył   jego   zamknięty   laptop   i   wyraźnie   przeszedł   na 

wyższy poziom zaniepokojenia.

- Ładny komp - zauważył.
- Dzięki. - Kieł czekał na dalszy ciąg.
- Na ogół się takich nie widuje.
- Fakt.
Chłopak wahał się przez chwilę. W końcu pochylił się ku Kłowi.
- Skąd go masz? I czy chcę wiedzieć?
Kieł omal się nie uśmiechnął.
- Pewnie nie chcesz.
Chłopak pokręcił głową.
- Władowaliście się w przykrą sprawę.
- Aha - przyznał z westchnieniem Kieł. - Może wiesz, jak przesłać przez 

internet wiadomość wszystkim dzieciom na całym świecie?

92

Chłopak spojrzał na Kła.
- Może. Pewnie tak. To chyba zależy od wiadomości.
- A musisz ją znać? - spytał Kieł.
To był wielki minus  tej sytuacji. Ten facet  był jednak niezaprzeczalnym 

świrem. Skąd można wiedzieć, jak zareaguje? Chłopak zastanowił się głęboko. 

- Tak.
- No i po planie - podsumował Iggy, dopijając latte.
- Mogę kupić muffinka? - spytał Gazownik. 
Kieł przysunął mu pieniądze po stole.
Gazownik wziął je i poszedł do lady, nieustannie obserwując otoczenie.
- Jak się nazywasz? - spytał Kieł.
Zapadła długa cisza. Chłopak zastanawiał się, czy odpowiedzieć.
- Rany, on ma większego fioła niż my - odezwał się Iggy. - Co za ulga.
Chłopak   popatrzył   na   niego,   jakby   dopiero   teraz   zauważył,   że   Iggy   jest 

ślepy. Znowu spojrzał na Kła.

- Mike. A ty?
- Kieł. To jest Iggy. Ten mały to Gazownik. Nie pytaj dlaczego.
- Posiedzisz trochę i sam się przekonasz - mruknął
Mike zrobił wielkie oczy i zesztywniał. Kieł i Iggy też. Czekali na dalszy 

ciąg.

background image

- To twój blog jest w necie? - spytał szeptem Mike. 
- Tak. 
Gazownik   wrócił   i   postawił   na   stole   talerz   z   muffinkami.   Natychmiast 

wyczuł atmosferę i znieruchomiał, spoglądając na nich kolejno. Ponieważ nikt 
nie wyjął broni, usiadł i wziął muffinka, a resztę przysunął im.

- A więc twierdzisz, że macie... eee... jakby skrzydła? - spytał Mike cicho.
- Nie „jakby" - powiedział Iggy z pełnymi ustami. - Naprawdę mamy. - Zdał 

sobie   sprawę,   że   Kieł   nie   odpowiedział   i   odwrócił   się   do   niego.   -   O,   to 
tajemnica?

- Już nie - mruknął Kieł sucho.
- A więc wy jesteście te dzieci-ptaki, o których wszyscy mówią.
Kieł wzruszył ramionami.
- Pomożesz mi czy nie?
- Pomogę ci, jeśli wy to oni. Przekonajcie mnie.
- Potrzebuję więcej przestrzeni - oznajmił Kieł.
Mike zaprowadził ich po schodach na piętro nad kawiarnią. Wyjął klucze i 

otworzył drzwi.

Kieł,   wyjątkowo   spięty,   pożałował,   że   nie   towarzyszy   im   Angela,   która 

sprawdziłaby, czy nie ma zagrożenia.

- Tutaj. - Mike zaprosił ich do dużego pomieszczenia, chyba magazynu. Pod 

ścianą   piętrzyły   się   piramidy   różnych   pudełek,   ale   środek   był   pusty.   - 
Wystarczy?

Kieł   skinął   głową   i   zdjął   kurtkę.   Namierzył   okna   i   ocenił,   czy   mają 

pojedyncze, czy podwójne szyby, na wypadek gdyby trzeba było wyskoczyć.

Powoli rozłożył skrzydła, rozprostował mięśnie, rozkoszując się ulgą po tak 

długim ukrywaniu ich od kurtką. Rozcapierzył je, poczuł, że pióra układają się 
na   swoim   miejscu.   Czubki   skrzydeł   niemal   dotknęły   ścian.   Miał   ochotę 
wystartować i lecieć przez wiele godzin, kołować po otwartym niebie.

Mike lekko rozchylił usta.
- Stary, szacunek. - Spojrzał na Iggy’ego i Gazownika. - Wy też takie macie? 

A te laski, co z wami były?

- Wszyscy je mamy - powiedział Kieł. - No to jak będzie z tą wiadomością?

93

Palce Mike'a śmigały po klawiaturze laptopa Kła.
- Muszę tylko wpisać hasło - mamrotał. - Wprowadzę was przez różne tylne 

drzwi. Mnóstwo osób ma zapory sieciowe, ale dzięki temu ominiemy większość 
z nich.

Otworzył stronę domową bloga Kła i szybko powiódł po niej wzrokiem.
- Dobra. Postaram się do nich dostać przez ich adresy IP, bo nie znasz ich 

background image

mejli. Może być trudno, ale spróbuję.

- Masz umysł króla zbrodni - powiedział Gazownik z podziwem.
- Staram się - przyznał skromnie Mike.
- Czekaj - rzucił Kieł, czytając mu przez ramię. - Przełącz na chwilę na mój 

mejl. Właśnie zobaczyłem wiadomość priorytetową.

- Aha, z trzema chorągiewkami.
Serce Kłowi załomotało.

OD MAX! PRZECZYTAJ NATYCHMIAST!!!

Jesteśmy   w   Niemczech.   Miasto   Lendeheim.   Wielki   zamek,   siedziba 
Iteksu. Bardzo źle się dzieje. Przybądź jak najszybciej. (Cześć, Kieł! Tu 
Kuks. Tęsknię!). NIE NAWAL. Przybądź! Mamy parę dni, może godzin. 
Mówię poważnie, dźwignij z miejsca ten leniwy tyłek i przybywaj. Max.

Ha. Kieł odsunął się od laptopa i dał znak Mike’owi, że może pracować 

dalej.

Ach, tak. Więc Max chce, żeby wrócił? Nie napisała, czy Frankenptasiek jest 

nadal z nimi. Jeśli tak, Kieł nie chciał o niej słyszeć.

Ale z drugiej strony trzeba przyznać, że to wezwanie musiało ją kosztować 

wiele dumy. Nigdy nie traktowała jego bloga poważnie, a teraz posłużyła się 
nim,  żeby błagać go o powrót. No, raczej przesłać  mu  rozkaz. Co było tak 
bliskie błagania, jak to możliwe w przypadku Max.

Właściwie co oni robią w Niemczech? Jak zawędrowali do Europy? Jak niby 

Max sobie wyobraża, że on się tam dostanie?

Spojrzał   na   datę  mejla.   Dziś   rano.  Do   Niemiec   leci  się   około   dziesięciu 

godzin.

Co dla Max znaczy „bardzo źle się dzieje"? W odróżnieniu od zwykłego „źle 

się dzieje"? Aż tak źle, że zapomniała o dumie i poprosiła go o pomoc.

Czyli niewiarygodnie źle.
- Dobra, już wiem. - Mike uśmiechnął się z satysfakcją. - Działa trochę jak 

wirus pod tym względem, że trafia do komputerów przez programy mejlowe, ale 
nie robi szkód. - Zmarszczył brwi. - Chyba. Nieważne. Wpisz wiadomość, a 
potem wciśnij tę specjalną, stworzoną przeze mnie opcję „Wyślij". I zobaczymy, 
co się stanie.

Kieł przełknął ślinę. Nadeszła ta chwila. Może uda mu się skłonić dzieci, 

żeby potraktowały to poważnie, opowiedzieć, co się dzieje. Każde dziecko na tej 
planecie przeczyta jego wiadomość.

To jego szansa, by uratować świat.
Zaczął pisać.

background image

94

Do: adresat-nieznany
Od: Kieł
Temat: PILNE! Chcemy odzyskać planetę!
Cześć.   Jeśli   dostałeś   tę   wiadomość,   może   mamy   szansę.   To   znaczy 
może świat ma szansę. W skrócie: dorośli wzięli ładną, czystą planetę i 
dla   pieniędzy   zmienili   ją   w   śmietnik.   Nie   wszyscy   dorośli.   Ale   dla 
niektórych pieniądze i zyski są ważniejsze od czystego powietrza i wody. 
W ten sposób mówią nam, że mają gdzieś nas, dzieci, które odziedziczą 
to, co pozostanie. Grupa naukowców chce odebrać nam planetę, zanim 
będzie za późno, żeby zapobiec skażeniu. Słusznie, tak? Ale problem w 
tym, że w tym celu chcą się pozbyć połowy mieszkańców Ziemi. Myślą 
tak: ocalić planetę, żeby ludzie nie zaczęli umierać z powodu skażenia, 
albo... od razu zabić ludzi i oszczędzić sobie kłopotów. Dostrzegacie tu 
jakiś błąd w rozumowaniu? Może jestem nienormalny, ale ten plan wcale 
mi się nie podoba.
A dodatkowo ci naukowcy usiłowali stworzyć nowy ludzki gatunek, który 
przeżyje   nawet   zimę   nuklearną   i   w   ogóle.   Nie   będę   się   wdawał   w 
szczegóły,   ale   pozwolę   sobie   zauważyć,   że   to   tak   samo   durne   i 
niebezpieczne, jak plan zabicia połowy ludzkości. Chcę powiedzieć, co 
następuje: to wszystko zależy od nas. Od ciebie i ode mnie. Ode mnie i 
mojego stada, od ciebie i twoich przyjaciół. Od dzieci. Chcemy czystej, 
niezniszczonej   planety,   zamieszkanej   przez   wszystkich,   którzy   już   na 
niej żyją. Zasługujemy na nią.
I   jest   to   możliwe.   Ale   musimy   połączyć   siły.   Zaryzykować.   Musimy 
zacząć działać i coś zrobić, a nie siedzieć w domu i grać na Xboksie. 
Tym razem to nie jest gra. Nie pokonamy wroga superlaserową bronią.
Chcemy odzyskać planetę.
Dzieci się liczą. My jesteśmy ważni. Nasza przyszłość jest ważna.
JESTEŚCIE ZE MNĄ?

95

Gazownik czytał Kłowi przez ramię.
- Chciałbym mieć Xboksa - powiedział.
Kieł przewrócił oczami.
- Super ten tekst, stary - odezwał się Mike. - Już się zrywam i zaczynam 

organizować. Co teraz?

background image

- Teraz... - Kieł wpisał kolejną wiadomość - ... jedziemy do Niemiec.
Starał się nie myśleć  o łomocie  serca, gdy zdał sobie sprawę, że znowu 

zobaczy ją... ich. Jeśli nadal jest z nimi ten kretyn, będzie źle. Ale jest czy nie, 
niesłusznie się stało, że się rozdzielili. Skoro nadchodzi koniec świata, stado 
powinno być razem.

Do: Max
Od: Kieł
Temat: Siemka
Siemka, Max. Lecimy. Lepiej, żeby to nie był żart.
- Kieł

Wcisnął „Wyślij".

96

Znacie   to   powiedzenie:   „Kiedy   życie   częstuje   cię   cytrynami,   zrób 

lemoniadę"?   Byliśmy   przykuci   do   ściany   w   niemieckim   lochu,   moja   matka 
okazała się żądną władzy maniaczką z niedorozwojem uczuć, a mój najlepszy 
przyjaciel wraz z połową stada poszedł na samowolkę.

To zdecydowanie odpowiada definicji cytryny. No więc zastanowiłam się 

nad tym powiedzeniem.

Wiecie   co?   Jego   autora   należałoby   stłuc   do   nieprzytomności.   Jakiś 

poszkodowany umysłowo. „Życie ci dokopało? Spójrz na to od innej strony!". 
Debil!

- Max, znowu mamroczesz - powiedziała Kuks zmęczonym głosem.
Spojrzałam na nią.
- Przepraszam - westchnęłam i wstałam.
Teraz przykuto nas do ściany za kostki. Łańcuchy miały jakieś dwa metry, 

więc mogliśmy się ruszać. Widzicie? Moja mamusia ma serce! Mogła każde z 
nas przykuć za oba nadgarstki, a przykuła tylko za jedną kostkę!

Czy potrzeba innego dowodu na to, że mnie kocha?
Total wyciągnął szyję i bardzo delikatnie zacisnął szczęki na mojej kostce.
- Mamroczesz - powiedział.
- Przepraszam.
Oddaliłam się na tyle, na ile pozwalał mi łańcuch.
Doprowadzałam małych do szaleństwa tą ledwie hamowaną wściekłością i 

rozczarowaniem. I jeszcze jedno: poprosiłam Kła o pomoc. Poprosiłam, żeby 
wrócił, bo go potrzebuję. Na samą myśl żołądek wywracał się mi na lewą stronę. 
Cała ja, Maximum Ride: białogłowa w opałach.

background image

Wiem, może was to zaskoczy, ale białogłowość nie za dobrze mi wychodzi. 

Opały? Proszę bardzo. Białogłowość? Nie najlepiej.

- Nie   pamiętam,   żebyś   przedtem tak   dużo  mamrotała  -  odezwał   się  Ari, 

kucając obok mnie.

- Byłam wtedy trochę normalniejsza - burknęłam.
- Aaaa.
Przesunął   palcem   po   brudnej   podłodze.   Nagle   przypomniałam   sobie,   jak 

powiedział: „Nie umiem czytać".

Czując na sobie jego spojrzenie, powoli napisałam A w kurzu zalegającym 

na podłodze. Potem R. Oraz I.

- To znaczy „Ari" - powiedziałam. Napisałam jeszcze raz, powoli. - A... R... 

I... Teraz ty.

Zaczął pisać A i nagle znieruchomiał.
- Po co? - spytał.
Ugodziło mnie to w samo serce, bo miał rację. Nie zostało mu dużo czasu. 

Czy to ważne, że nauczy się czytać i pisać?

- Powinieneś umieć napisać swoje imię - oznajmiłam zdecydowanie, biorąc 

jego rękę i dotykając nią podłogi. - No, napisz A.

Ari skupił się i przeciągnął ułamanym pazurem po podłodze. Wyszło mu 

rozchwiane, asymetryczne A.

- Pijana małpa poradziłaby sobie lepiej, ale się nauczysz - pocieszyłam go. - 

Teraz R.

Zaczął kreślić R. Najpierw wyszło mu lustrzane odbicie. Nie wiem, czy to 

normalne   w   jego   wieku,   czy   też   mózg   mu   ucierpiał   z   powodu   tych 
eksperymentów. Zmazałam literę i pokazałam mu, jak się ją pisze.

Jed   nauczył   mnie   i   Kła   czytać.   Ja   nauczyłam   Gazika,   Kuks   i   Angelę. 

Czasami mamy drobne problemy z pisownią i gramatyką, ale wszyscy potrafimy 
zawodowo podrabiać podpisy. A własnego syna nie nauczył.

- Dlaczego to robisz? - spytał niepewnie Ari, czym trochę mnie zaskoczył.
- Eee... żeby cię przeprosić, że prawie zabiłam cię w Nowym Jorku.
Ari nie patrzył na mnie.
- Naprawdę mnie zabiłaś. Pozbierali mnie. Złączyli mi jakieś kości w karku. 

- Łapą wielką jak bochen dotknął szyi, jakby ciągle czuł ból.

-   Przepraszam   -   powiedziałam.   Mogę   policzyć   na   palcach   jednej   ręki 

przypadki, kiedy to słowo padło z moich ust. A trzy z nich miały miejsce w 
ciągu ostatnich pięciu minut. - Ale ty pierwszy chciałeś mnie zabić.

Skinął głową.
- Nienawidziłem cię - wyjaśnił spokojnie. - Tata dał ci wszystko. Bardzo cię 

kochał.   Ja   byłem   jego   synem,   a   nic   dla   niego   nie   znaczyłem.   Jesteś   silna, 
doskonała i piękna. Nienawidziłem cię po prostu. Chciałem, żebyś umarła. A on 
to wykorzystał. Zrobił ze mnie element twojego egzaminu.

Najgorsze było to, że Ari mówił tak rzeczowo.
-   Był   z   ciebie   dumny   -   powiedziałam,   odgrzebując   bardzo   dawne 

background image

wspomnienia   z   czasów,   zanim   Jed   wykradł   mnie   i   stado   z   laboratorium.   - 
Podobało mu się, że chodzisz za nim po laboratorium.

- Nigdy mnie nie zauważałaś. - Ari powoli nakreślił I w swoim imieniu.
- Nieprawda - zaprzeczyłam z namysłem. - Zauważałam cię. Byłeś słodkim 

chłopczykiem. Zazdrościłam ci, bo byłeś jego synem. Należałeś do niego tak, 
jak   my   nigdy   byśmy   nie   mogli.   Chciałam   być   doskonała,   żeby   Jed   mnie 
pokochał.

Zrozumiałam, że to prawda dopiero, gdy to powiedziałam. Ari patrzył na 

mnie zaskoczony. Zakołysałam się, usiłując przyswoić sobie tę bolesną prawdę. 
Kurczę, jakby w lochu zaczął się wyświetlać film familijny.

-   Wiedziałam,   że   jestem   cudakiem   -   dodałam   cicho.   -   Miałam   skrzydła. 

Mieszkałam   w   psiej   klatce.   A   ty   byłeś   normalnym   chłopcem.   Prawdziwym 
synem Jeda. Myślałam, że jeśli będę dość silna i zrobię wszystko, co każe mi 
Jed, jeśli będę najlepsza we wszystkim, może i mnie pokocha. - Spojrzałam na 
moje nowe buty, już oblepione brudem. - Byłam tak bardzo szczęśliwa, kiedy 
wykradł   nas   z   laboratorium.   -   Na   wspomnienie   tej   chwili   ścisnęło   mnie   w 
gardle. - Nie wierzyłam, że to potrwa dłużej. Bałam się. Ale byłam szczęśliwa, 
że umrę poza laboratorium. Nie w psim transporterze. A sytuacja zaczęła się 
przeciągać. Nikt nas nie znalazł. Jed o nas dbał, uczył nas różnych rzeczy, jak 
przetrwać. To było niemal jak normalne życie. Jakbyśmy byli zwykli. I wiesz, 
byłam   tak   szczęśliwa,   że   uciekliśmy,   że   jesteśmy   z   Jedem,   że   nawet   nie 
pomyślałam o tym chłopczyku, którego zostawił. Pewnie sądziłam, że jesteś ze 
swoją mamą.

Ari pokiwał głową. Po chwili przełknął ślinę i odkaszlnął.
- Nie mam mamy.
- Mamy są przereklamowane - powiedziałam.
Uśmiechnął się.
- Teraz już rozumiem. To nie twoja wina. Byłaś tylko dzieckiem, jak ja. To 

nie nasza wina.

Zacisnęłam mocno usta, żeby się nie rozryczeć.
- Widziałam raz w telewizji sztukę Szekspira. Jeden facet powiedział coś w 

rodzaju: „Każdy, kto dziś walczy po mojej stronie, jest moim bratem". No więc 
jeśli walczysz po mojej stronie...

Znowu się uśmiechnął i skinął głową. Potem, oczywiście, wzięliśmy się w 

objęcia, bo bez tego przecież nie ma filmu familijnego.

97

No   i   niedługo   po   tej   wzruszającej   scenie   w   lochu   pojawiło   się   kilka 

Fruwołków i zabrało nas w jeszcze gorsze miejsce.

-   Ale   tu   pięknie   -   odezwałam   się,   promieniejąc   szczerością.   -   Jestem 

background image

zachwycona, jak się tu urządziliście. Naprawdę.

Z sarkazmem jest tak, że czasami nie trafia do robotów. Na przykład do 

Fruwołków. Ale zawsze można mieć nadzieję, że wyposażono je w aktywowane 
głosem magnetofony i moje wredne uwagi dotrą w końcu do Matki Wariatki.

Fruwołki zawróciły z brzękiem i odleciały. Zero poczucia humoru.
Kuks, Angela, Total, Ari i ja przyjrzeliśmy się zmienionej scenerii.
- Zobaczmy - powiedziałam. - Wysokie kamienne ściany, spłachetek szarego 

żwiru,   maszerujące   dokoła   mutanty...   No,   nie   wiem.   Moim   zdaniem   to 
spacerniak. A wy co myślicie?

- Spacerniak to za mało - oznajmiła Kuks. - Raczej depresyjna, odbierająca 

radość otchłań rozpaczy.

Spojrzałam na nią z podziwem.
- Dobre! Znowu czytałaś słownik, co?
Kuks zarumieniła się z dumy.
- Patrzcie! Chodzę sobie - powiedziała Angela, wskazując przed siebie.
Dwadzieścia merów od nas snuł się jej klon, bardziej do niej podobny niż 

ona   sama.   Na   terenie,   który   niegdyś   zajmował   pewnie   zamkowy   maneż, 
znajdowało się ze dwieście istot. Nikt się nie odzywał. Człapały w wielkim 
kręgu   zgodnie   z   ruchem   wskazówek   zegara.   Ćwiczenia   fizyczne.   Bardziej 
wyglądało to jak błędne koło albo krążące stado owiec. Miałam ochotę wpaść 
między nie z wrzaskiem, żeby sprawdzić, czy się rozbiegną.

- A mnie widzicie? - spytała Kuks, wypatrując siebie w tym tłumie.
- Nadal nie mogę uwierzyć, że nie mam klona - prychnął obrażony Total.
- To dlatego, że jesteś niepowtarzalny - pocieszyłam go.
-  Wątpię   -  odburknął.   -   Mógłby   nie   mówić,   mógłby   tylko   szczekać,   ale 

jednak by był. Co by ich to kosztowało?

- Hau? - rzuciłam.
- O, jestem! - ucieszyła się Kuks, stając na czubkach palców. - Widzę, że ta 

druga ja też ma problem z włosami.

- Dlaczego nas sklonowali? - zastanowiłam się na glos.
- Ty. - W metalicznym głosie nie było żadnych uczuć.
Odwróciliśmy się gwałtownie. Za nami stał Fruwołek.
- Tak, C3PO? - spytałam uprzejmie.
- Chodzić. - Fruwołek wskazał tłum i zrobił ku mnie krok.
Ha. Groźby nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Szybko ruszyliśmy w stronę 

tłumu i zaczęliśmy krążyć razem z nim.

Wypatrywałam Max II, która ostatnio usiłowała mnie zabić i o włos uniknęła 

śmierci z mojej ręki. Na wypadek gdyby okazała się pamiętliwa, musiałam się 
przygotować na najgorsze.

- A więc takie będą więzienia po Re-Ewolucji? - spytała Angela, trzymając 

mnie za rękę. - Z obrożami i tak dalej? - Dotknęła swojej obroży, rozbłyskującej 
co dwie sekundy zielonym światełkiem diody.

- Pewnie tak. - Powstrzymałam się, by też nie dotknąć swojej. - Sądzę, że 

background image

mają nas one porazić, gdybyśmy chcieli uciec. Pewnie są w nich też nadajniki.

I dlatego nie prysnęliśmy natychmiast, gdy nas tu przyprowadzili.
-  Po   co   im  więzienia,   kiedy   połowa   ludzkości   zginie?   -   spytała   Kuks.   - 

Myślałam, że ludzie przestaną walczyć. Skoro będą idealni, przestaną popełniać 
przestępstwa, nie?

- No, proszę - mruknęłam. - Dekady maniackich rozmyślań podważone w 

trzy sekundy przez jedenastolatkę. Oto nowoczesna nauka!

A skoro mowa o nowoczesnej nauce, czekało mnie spotkanie z jednym z jej 

cudów. Albo koszmarów. Wszystko zależy od punktu widzenia.

- Max.
Odwróciłam   się   szybko.   Głos   był   aż   zbyt   znajomy.   I   oto   ja,   ładna   jak 

cholera, brązowe oczy, parę piegów, elegancka inaczej, wredna. Max II.

98

- Rety - powiedziałam. - Jakbym patrzyła w lustro.
- Aha - usłyszałam. - Tylko że ja się wykąpałam.
- Celna uwaga. Jak leci?
- Co tu robisz?
- Sprzedaję ciasteczka. Chcesz? Mniamuśne.
Max II zaczęła spacerować obok nas, a my krążyliśmy wraz z tłumem po 

pustym podwórzu.

Nie traciłam czujności na wypadek nagłego ataku.
- Beee - zabeczała Kuks. - Beee.
Parsknęłam śmiechem. Max II spojrzała na mnie.
- Jak możesz się śmiać? - Wskazała gniewnie na mury, wieże strażnicze, 

uzbrojone Fruwołki, stojące jak mechaniczne lalki.

- No wiesz, zabeczała jak owca. To dość śmieszne. - Pogłaskałam Kuks po 

głowie. - Zwłaszcza że na głowie ma baranka. Może powinnam ją od tej pory 
nazywać Barankiem.

Kuks uśmiechnęła się, co jeszcze bardziej wkurzyło Max II.
- Nie dociera do was, co się tu dzieje? Gdzie jesteśmy?
- W jakimś straszliwym zamczysku w Niemczech? Tak dedukuję.
Max II rozejrzała się, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje. Ponieważ 

szliśmy wraz z paroma setkami innych, gest był dość idiotyczny.

- To ostatni etap - rzuciła pod nosem, nie patrząc na mnie. - Rozejrzyj się. 

Wszyscy jesteśmy wyrzutkami. Chcieli z nas zrobić nową armię, ale sprawdziły 
się tylko Fruwołki. Staliśmy się zbędni. I z każdym dniem znika paru z nas.

Przyjrzałam się jej podejrzliwie.
- Przepraszam, czyżbym coś przeoczyła? Kiedy ostatnio się spotkałyśmy, 

chciałaś mnie zabić. Chwila nieuwagi i już jesteśmy przyjaciółkami?

background image

- Jeśli z nimi walczysz, to jesteśmy po tej samej stronie - oznajmiła twardo 

Max II.

Oczywiście mogła obrzydliwie kłamać. Prawdę mówiąc, bezpieczniej było 

tak uznać. Ale jej słowa zawierały zbyt wiele prawdy.

- Długo tu siedzisz?
Odwróciła się.
- Od czasów Florydy. Wściekli się, że mnie pokonałaś.
- Nie pozostawało mi nic innego.
Westchnęła i skinęła głową.
- Miałam wygrać. Miałam cię wykończyć. Nie sądzili, że zwyciężysz. I w 

dodatku mnie nie zabiłaś. To było okropne.

- Ależ nie dziękuj - warknęłam. Znowu mnie wkurzyła. - Następnym razem 

spróbuję cię nie upokorzyć, oszczędzając ci życie.

Max II spojrzała na mnie ze smutkiem. To naprawdę było upiorne. Jakbym 

widziała   się   w   lustrze.   Czułam,   że   usiłuję   naśladować   wyraz   jej   twarzy, 
żebyśmy wyglądały podobnie.

- Nie będzie następnego razu - powiedziała. - Mówię ci, to ostatni etap. 

Sprowadzili nas tutaj, żeby zabić.

- Jasne, bardzo dobrze rozumiem.
- Nie rozumiesz! Wszyscy jesteśmy skazani na śmierć. Codziennie znika nas 

coraz więcej. Kiedy tu przybyłam, na tym podwórku był taki ścisk, że podzielili 
nas na zmiany podczas spaceru. Były nas tysiące. Zostało tyle.

- Hmmmm.
-   Przy   tym   tempie   nasz   czas   się   skończy   chyba...   jutro   -   powiedziała, 

rozglądając się z namysłem.

Dobra, nie zabrzmiało to optymistycznie. Liczyłam, że będziemy mieć parę 

dni na przegrupowanie, wymyślenie sposobu ucieczki. Jeśli Max II nie kłamała, 
musieliśmy solidnie przyspieszyć. Jeśli kłamała, to też nie miałam powodu tu 
zostać.

Dalej człapaliśmy w kółko. Kuks i Total od czasu do czasu pobekiwali. Ja 

zastanawiałam   się,   usiłując   opracować   jeden   z   moich   typowo   genialnych 
planów. Nagle jakiś mutant wpadł na mnie i natychmiast się cofnął.

W ręce coś mi zostało.
Kartka.
Ukradkiem   rozwinęłam   ją   i   spojrzałam.   Widniał   na   niej   napis:   „Kieł   w 

drodze ze stadem. Mówi: lepiej, żeby to nie był żart".

Twardy węzeł w moich wnętrznościach, którego obecności do tej pory nawet 

nie   zauważyłam,   zaczął   się   rozluźniać.   Boże.   Kieł   wraca.   Powinnam   być 
bardziej podejrzliwa, ale to „lepiej, żeby to nie był żart" mógł napisać tylko on.

Kieł w drodze. Z Iggym i Gazikiem. Wkrótce będziemy razem.
- Max? Co się stało? - Kuks spoglądała na mnie z troską. - Płaczesz?
Dotknęłam   policzka   i   faktycznie,   płakałam.   Po   twarzy   spływały   mi   łzy. 

Wytarłam   je   rękawem   i   pociągnęłam   nosem.   Przez   chwilę   byłam   zbyt 

background image

szczęśliwa, żeby się odezwać.

- Kieł nam pomoże - szepnęłam, patrząc przed siebie. - Już jest w drodze.

99

Chodziliśmy po Dziedzińcu Rozpaczy jeszcze przez godzinę. W głowie mi 

się kręciło. Świadomość, że Kieł jest w drodze, wpompowała mi w żyły nową 
dawkę adrenaliny. Zastanawiałam się, kiedy wyruszył. Czy zdołam to znieść, 
jeśli   się   okaże,   że   wiadomość   od   Kła   jest   kolejnym   „testem",   że   nie   jest 
prawdziwa.

Z   drugiej   strony,   czasami   miłe   złudzenie   jest   lepsze   od   ponurej 

rzeczywistości.

Tymczasem dreptałam wśród mutantów, trzymając rączkę Angeli. Total od 

czasu do czasu ocierał się o mnie bokiem.

Zaczęłam   uważniej   obserwować   i   nasłuchiwać.   Myślałam,   że   mutanty 

milczą, ale teraz powoli docierały do mnie ich ciche słowa, ledwie słyszalne w 
suchym szuraniu butów na żwirze.

Dotknęłam dłoni Kuks i skinęłam głową w stronę tłumu. Angela podniosła 

wzrok, wyczuła moją intencję i także zaczęła nasłuchiwać.

Jak   w   więzieniu,   mamrotały   mutanty,   cicho   jak   szmer   wiatru. 

Niesprawiedliwe. Okłamali nas. Tylu przepadło. Nie chcę zniknąć. Nie chcę być 
wycofany. Co robić? Ich jest tak wielu. Za dużo. To więzienie. Umieralnia. 
Niesprawiedliwe. Nie zrobiłem nic złego. Oprócz tego, że istnieję.

Powoli   szłam   w   tłumie,   wyławiając   pomruki,   wiadomości.   Angela 

podsłuchiwała myśli. Jej błękitne oczy coraz bardziej pochmurniały.

Kiedy jazgot elektrycznego dzwonka obwieścił koniec spaceru, miałam już 

schematyczny obraz emocji tej grupy. Nie chcieli tego losu - losu, który spotkał 
ich   współwięźniów.   Pragnęliby   to   zmienić.   Niektórzy   byli   wściekli,   gotowi 
walczyć, ale nie wiedzieli jak. Przypuszczam, że genetycznie pozbawiono ich 
instynktu walki. Na ogół byli zagubieni i niezorganizowani.

I tu właśnie powinien wkroczyć - hm, hm - przywódca.
Maszerując wraz z innymi do fantastycznego świata szalonych naukowców, 

czułam, że mój plan pięknie dojrzewa, co w połączeniu ze świadomością, że 
Kieł jest coraz bliżej, wprawiło mnie w doskonały humor.

Dopóki trzy Fruwołki nie zastąpiły drogi mnie, Angeli, Kuks i Totalowi. 

Celowały w nas z pistoletów. Jęknęłam.

- Co znowu?
- Idziecie z nami - wybrzęczeli jednocześnie.
- Dlaczego? - spytałam wyniośle.
- Bo chcę z wami pohozmawiaś - oznajmił nasz stary przyjaciel ter Borcht, 

wyłaniając się zza ich pleców. - Ostatni haz.

background image

100

Szliśmy popychani, długimi, krętymi korytarzami w czeluściach zamku, od 

czasu do czasu potykając się na nierównej kamiennej podłodze.

Miałam wrażenie, że od wielu dni nie było mi ciepło. Rozcierałam ramiona 

Angeli i Kuks, by nie przemarzły.

- Nienawidzę tego faceta - mruknął Ari, nie podnosząc głowy.
- Jest taki klub - powiadomiłam go. - Klub Przeklinaczy ter Borchta. Jeszcze 

nie wstąpiłeś?

W końcu wepchnęli nas do... no, zgadujcie. Tak, tak: do białego, sterylnego 

pomieszczenia pełnego stołów z wypasionym i niewątpliwie drogim sprzętem 
naukowym,   który   natychmiast   zapragnęłam   porozbijać   za   pomocą   kija 
baseballowego.

Ledwie   przekroczyliśmy   próg,   drzwi   się   zatrzasnęły   i   kilka   Fruwołków 

stanęło przed nami z bronią gotową do strzału.

-   Zebranie   Klubu   Przeklinaczy   ter   Borchta   uważam   za   otwarte   - 

wymamrotałam.

Kuks   stłumiła   prychnięcie,   Angela   wyświetliła   uśmiech   w   mojej   głowie. 

Możesz z nim coś zrobić? - spytałam ją w myślach.

Nie, usłyszałam jej smutną odpowiedź. Odbieram od niego różne rzeczy: 

okropne, straszne, obrzydliwe, ale nie mogę mu nic przesłać.

A więc plan A napotkał pewne trudności.
- Wielkie hozczahowanie - powiedział ter Borcht, podchodząc do nas - że 

nadal żyjecie!

- To samo czujemy w twojej sphawie - odparowałam, zaplatając ręce na 

piersi.

Ter Borcht zmrużył nienawistnie oczy. Naprawdę, czasami podziwiam sama 

siebie.

- Ale nie będę czekaś dłuszej - dodał. - Może do kolacji, so? Na hazie ktoś 

chce z wami pohozmawiaś.

- To będzie dobre - szepnęłam.
- Stawiam pięć dolców, że to będą naukowcy - odszepnął Total.
- Nie gadaj.
Rozsuwane  drzwi za naszymi  plecami  otworzyły  się  i weszło  pięć  osób. 

Chińczycy? Nie byłam pewna.

Total cmoknął z niesmakiem.
- Fartuchy z zeszłego sezonu - oznajmił. - Niemodne.
- Skąd wiesz? - spytałam, nawet nie zniżając głosu.
- W tym roku obowiązują mniejsze kieszenie i szersze klapy. A te są... no, 

nie wiem. Jak z „Zemsty frajerów".

Pięciu Azjatów patrzyło na nas, nie rozumiejąc ani słowa. Za to z uszu ter 

Borchta waliła para.

background image

-   Dosyś!   -   warknął   i   mocno   klasnął   w   dłonie.   -   Będą   pytaś,   wy 

odpowiadasie. Jasne?

- Jak jasna cholera - powiedziałam życzliwie.
Gdyby   mógł,   toby   mnie   uderzył.   Pewnie   nie   chciał   tego   robić   przy 

szanownych gościach.

Siny na twarzy, usiadł za biurkiem i zaczął wściekle szeleścić dokumentami. 

Goście podeszli, przyglądając się nam jak zwierzętom w zoo. Kurczę, pierwszy 
raz mnie to spotkało.

Milczeliśmy,   ale   coraz   bardziej   się   spinałam.   Mogłabym   sama   skasować 

tych pięciu cieniasów, pomyślałam. I ter Borchta na dokładkę. Nie wspominając 
już o Fruwołkach, z ich bronią i tak dalej. Co mnie powstrzymywało? Obroża. Z 
tego,   co   wiedziałam,   wystarczyłoby,   że   przycisnąłby   guzik,   i   padłabym   na 
ziemię jak rażona gromem. Dosłownie rażona gromem.

Azjaci cicho mówili do siebie. Pamiętałam, że jakieś państwo chciało nas 

kupić, żeby wykorzystać nas jako broń. Wiem, wiem, brzmi to jak kompletne 
szaleństwo, nawet dziecko by w to nie uwierzyło, ale nie macie pojęcia, jak 
niewiarygodnie głupi potrafią być ci specjaliści od wojen.

Goście   powoli   obeszli   mnie,   Kuks   i   Angelę,   jakby   się   zdumiewali,   że 

jesteśmy prawie jak żywe. Totala zlekceważyli kompletnie. Na widok Ariego 
nie   mogli   pohamować   odrazy.   Tak   się   przyzwyczaiłam   do   jego 
powierzchowności,   że   już   nie   zauważałam   w   nim   nic   dziwnego.   Ari   nie 
wyglądał   ani   jak   człowiek,   ani   jak   Likwidator.   Wyglądał   jak   wypadek   przy 
pracy.

Zauważył ich miny i zaczerwienił się, a mnie zrobiło się go żal. Przez cztery 

krótkie   lata   zmienił   się   ze   słodkiego   trzylatka   w   ogromnego,   niezdarnego 
potwora. Wiedział, jak wygląda, wiedział, że umiera, i nie rozumiał, czym sobie 
na to zasłużył.

101

-  Zróbcie  zdjęcie,  będzie  można  postawić   przy  łóżku -  powiedziałam do 

nich.

Omal   nie   padli   z   wrażenia,   że   mówię.   Popatrzyli   na   mnie   z   nowym 

zaciekawieniem.

-  A,   halo   -  odezwał   się   jeden   z   koszmarnym   akcentem.   -   Zadamy   wam 

pytania, tak?

Przewróciłam oczami. Pomamrotali coś do siebie z ożywieniem.
- Masz imię, tak? - spytał ten pierwszy, trzymając długopis nad notesem.
- Tak - potwierdziłam. - Nazywam się siedem-pięć - dziewięć-dziewięć-trzy-

dziewięć-iks-kreska-jeden. Jumor.

Ter Borcht syknął wściekle, ale pozostał za biurkiem. Fartuch spojrzał na 

background image

mnie niepewnie i zwrócił się do Kuks.

- Jak się nazywasz?
Kuks zastanowiła się przez chwilę.
- Jessica - zdecydowała. - Jessica Miranda Alicia Mandarynka Motyl. - Była 

bardzo zadowolona z siebie.

Fartuchy znowu zaszeptały do siebie. Dobiegło mnie: „Motyl?".
Potem przyszła kolej na Angelę.
- Będziemy cię nazywać Mała - oznajmił ten najważniejszy, najwyraźniej 

postanawiając darować sobie to zamieszanie z imionami.

- Dobrze - zgodziła się sympatycznie Angela. - A ja będę cię nazywać Facet 

w Białym Fartuchu.

Zmarszczył brwi.
Jeden z jego podwładnych spytał:
- Opowiedzcie mi o waszym wyczuciu kierunku. Jak działa?
Nie wiadomo dlaczego, wszyscy spojrzeli na mnie.
- No więc mam w sobie jakby GPS - powiadomiłam ich. - Taki z gadającą 

panią. Mówię jej, gdzie chcę polecieć, a ona odpowiada: trzydzieści kilometrów 
prosto, skręt w lewo, zjazd dziewięćdziesiąt cztery i tak dalej. Szczerze mówiąc, 
wkurza mnie ta zołza.

Goście wybałuszyli oczy.
- Naprawdę?
- Nie, idioto - powiedziałam z niesmakiem. - Nie wiem, jak to działa. Za to 

wiem, że precyzyjnie kieruje mnie w stronę przeciwną do wszystkich głąbów.

Teraz nieco się wkurzyli. Oceniałam, że wytrzymają góra pięć minut, zanim 

się złamią, a rozmowa dotrze do fantastycznego końca.

- Jak wysoko potraficie latać? - spytał któryś ostro.
-   Nie   jestem   pewna.   Sprawdzę   mój   brzusiowy   wysokościomierz.   - 

Spojrzałam na swój brzuch. Podciągnęłam bluzę. - Dziwne. Jeszcze rano tu był.

- Tak wysoko jak samoloty? - warknął Facet w Białym Fartuchu.
- Wyżej - odezwała się Kuks.
Odwrócili się do niej gwałtownie.
- Wyżej niż samolot? - niecierpliwie spytał jeden.
Kuks z przekonaniem pokiwała głową.
-   Aha.   Tak   wysoko,   że   nie   słyszymy   nawet   tego   odgłosu,   który   wydaje 

gumka  obracająca  śmigiełkiem,  pip, pip, pip. - Narysowała palcem kółko w 
powietrzu i zmarszczyła brwi z nagłą troską. - Bo mówiliście o zabawkowym 
samolocie, prawda?

Ter Borcht poderwał się na równe nogi.
- Dosyś! Hozmowy z nimi do niczego nie phowadzą!
-   Ależ   Borchtusiu   -   odezwałam   się   kojącym   głosem.   -   Ci   mili   panowie 

przybyli z tak daleka, żeby z nami porozmawiać. Wiedzą, że potrafimy fruwać 
bardzo wysoko. Wiedzą, że zawsze znajdujemy drogę, nawet w ciemnościach. 
Wiedzą,   że   potrafimy   rozwinąć   prędkość   większą   niż   sto   sześćdziesiąt 

background image

kilometrów na godzinę. Na pewno chcą się dowiedzieć czegoś więcej.

Pokażmy im marchewkę i zobaczmy, co zrobią, pomyślałam. To mój mały 

eksperyment.

Pięciu gości zapisywało gorliwie te strzępki wiadomości. Ter Borcht, kipiąc 

z wściekłości, klapnął ciężko na krzesło.

-   Wiesz,   Borchtusiu   -   dodałam   donośnym   szeptem   -   może   powinieneś 

darować sobie smażone żarcie. - Poklepałam się po brzuchu i wskazałam na 
jego brzuch, o wiele, wiele większy. Mrugnęłam, a potem poważnie zwróciłam 
się do gości: - Pewnie wiecie także, że potrzebujemy mnóstwo paliwa. Co dwie 
godziny. Takie sprawy jak koktajle mleczne, pączki, kurczaczki, steki, frytki, 
eee...

- Hamburgery - pomogła mi Angela. - Ciasto marchewkowe, pastrami, eee... 

ciasto francuskie i...

-   Wafle   -   przejęła   pałeczkę   Kuks.   -   I   pieczone   ziemniaczki   z   serem   i 

bekonem. I w ogóle dużo bekonu. I kanapki z masłem orzechowym, snickersy, 
oranżada i...

- Kanapki z serem i szynką - odezwał się Ari swoim ochrypłym głosem.
Spojrzeli na niego ze zdumieniem,  jakby nie podejrzewali go o zdolność 

mówienia.

Potem pochylili się do siebie i zaczęli się naradzać. Obejrzałam się na stado i 

poruszyłam brwiami. Miałam nadzieję, że zamówią dla nas górę jedzenia.

-  Nie   potrzebujecie   jeść   -   odezwał   się   spokojniej   ter   Borcht.  -  Niedługo 

umrzecie.

Ten najgłówniejszy gość podszedł do niego i coś powiedział. Ter Borcht 

znowu się wkurzył.

- Nie, za późno - odparł.
- Może byś weszła do ich głów? - szepnęłam do Angeli. - Niech zaczną 

widzieć wszędzie mrówki czy tam co.

- Nie wiem... Jakby się... zamknęli. - Angela była zawiedziona. - Najpierw 

pozwolili mi trochę wejść, a potem odepchnęli mnie od siebie.

- Solidnie zgłodniałam - szepnęła Kuks.
- Ja też - przyłączył się Ari.
- A ja! - szepnął Total. - Mógłbym zjeść któregoś z nich.
Wszyscy   skrzywiliśmy   się   z   niesmakiem.   Potem   drzwi   się   otworzyły   i 

obejrzeliśmy się na nie.

W progu stała mama. Kurczę, jakoś wcale się nie ucieszyła na mój widok.

102

Mama   -   Marian   Janssen   -   ciepło   przywitała   Chińczyków,   więc   pewnie 

zaproponowali za nas niezłą kasę.

background image

- Czy otrzymaliście potrzebne informacje? - spytała.
Ter Borcht parsknął pogardliwie. Spojrzała na niego.
- Współpracują? - rzuciła pytanie w przestrzeń.
- A jak myślisz? - odezwałam się w chwili, gdy Facet w Białym Fartuchu 

powiedział:

- Nie.
Marian wyjęła palmtop.
-  Uprzedzałam,   że  mam  większość  informacji,   ale założyłam,  że  chcecie 

sami z nimi porozmawiać. Zatem co was interesuje?

Jak szybko potrafią latać? - spytał jeden.
Marian wcisnęła klawisz.
-   Max,   ta   tutaj   -   wskazała   na   mnie   -   przekracza   trzysta   dwadzieścia 

kilometrów   na   godzinę   w   linii   prostej,   a   podczas   pikowania   dochodzi   do 
czterystu dwudziestu.

Naukowcy byli pod wrażeniem tych danych. Poczułam na plecach lodowaty 

dreszcz.

- Jaki pułap osiągają? - spytał inny.
- Udokumentowane wyniki Max wynoszą około dziewięciu tysięcy trzystu 

metrów w krótkich odcinkach czasu. Jej zużycie tlenu wzrasta, ale nie powoduje 
żadnych   szkód   w   organizmie.   Przeciętna   wysokość   lotu   wynosi   zwykle   od 
czterech i pół tysiąca do ponad sześciu i pół tysiąca metrów.

Naukowcy,   znowu   wyraźnie   przejęci,   zaczęli   notować.   Któryś   wyciągnął 

kalkulator, coś obliczył, po czym wyszeptał wyniki innym.

Czułam na sobie spojrzenie Kuks i Angeli, ale serce mi się nieprzyjemnie 

ściskało i nie chciałam na nie patrzeć. Byłam pewna, że Wielka Matka ma te 
dane z chipa w moim ramieniu - tego wyjętego przez doktor Martinez.

Najważniejszy gość obrzucił mnie szacującym wzrokiem.
- Jaki ciężar mogą unieść?
- Sądzimy, że cztery piąte ciężaru swojego ciała przez godzinę - oznajmiła 

Marian. - A połowę ciężaru przez czas nieograniczony.

Na przykład nasze plecaki.
-   Ile   procent   tłuszczu   zawierają   ich   ciała?   -   spytał   inny.   -   Czy   dobrze 

pływają?

Postanowiłam nie wspominać, że Angela umie oddychać pod wodą.
- Sądzimy, że mają normalne umiejętności pływackie, ale bardzo zwiększoną 

wytrzymałość - oznajmiła Marian, lodowata jak nos niedźwiedzia polarnego. - 
Zawartość tkanki tłuszczowej w ich ciałach jest niezwykle niska. Max waży 
zaledwie   pięćdziesiąt   kilogramów   przy   wzroście   metr   siedemdziesiąt   dwa. 
Procentowa zawartość tłuszczu i kości jest bardzo niewielka. Ona składa się 
głównie z mięśni.

Składa się głównie z mięśni. Jak model do składania.
Dobra, rozumiem. Zamknąć się.
- Ale potrafią pływać? Nie zatoną? - spytał któryś.

background image

Marian pokręciła głową.
- Ich kości są niezwykle lekkie i porowate, pełne kieszeni powietrznych. I 

wszyscy oprócz płuc mają także worki powietrzne. Nie zatoną.

- Dobra, to głupie - odezwałam się znudzona. - Ta dyskusja nie ma sensu - 

chyba że nie macie nic ciekawszego do roboty - bo nie będziemy przenosić 
żadnej broni.

- Właśnie - wtrąciła Kuks. - Nie będę nosić bomb i nikogo nie zabiję.
Otóż to. Mamy swoje zasady, a jak!
-   Zrobicie,   co   wam   każemy   -   oznajmiła   Marian   lodowato.   -   Na   pewno 

znajdziemy jakiś sposób, by was zmotywować.

Od   razu   pomyślałam,   że   gdyby   chcieli   skrzywdzić   małych,   zrobiłabym 

wszystko.

Kolejna informacja, którą lepiej zachować dla siebie.
- Muszę wam powiedzieć, że nie jesteśmy tani - powiadomiłam chińskich 

naukowców.   -   Potrzebujemy   luksusu,   wielkich   telewizorów,   wakacji   na 
Hawajach, najlepszych cheeseburgerów na świecie. To na początek.

Gorliwie   pokiwali   głowami,   zachwyceni   moją   kapitulacją.   Żałosne.   W 

Chinach nie ma cyników? Widać nie przysłali tutaj największych geniuszy.

103

-   Dość   tego   -   warknęła   Dyrektor,   a   do   naukowców   powiedziała:   - 

Dostarczymy wam wszystkie potrzebne informacje. Tymczasem popracujemy 
nad radykalną zmianą nastawienia.

- Zasadniczo działam w dwóch trybach - powiadomiłam ich. - Wrogim i 

bezczelnym. Można wybierać.

Mama zlekceważyła mnie i wyprowadziła gości.
-  To  nie było  inteligentne -  rzuciła  w  moją  stronę.  -  Wasze  przetrwanie 

zależy od całkowitej współpracy.

- Nie będzie szadnego przethwania! - wściekł się ter Borcht, podrywając się 

zza biurka. - Są już mahtwi!

Jego też zlekceważyła.
- Miałaś być bardzo inteligentna - zwróciła się do mnie.
- Stymulowaliśmy elektrycznie twoje synapsy w czasie rozwoju mózgu.
- A TiVo nie umiem zaprogramować - warknęłam.
Total stłumił parsknięcie.
- Pora skorzystać z rozumu - ciągnęła zimno Dyrektor.
-   Nie   tylko   doktor   ter   Borcht   życzy   sobie   waszej   śmierci.   Praca   dla 

Chińczyków jest waszą jedyną szansą przetrwania.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
- Jak ty ze sobą wytrzymujesz? - spytałam ze szczerym zaciekawieniem. - 

background image

Chcesz sprzedać dzieci obcemu rządowi, który wykorzysta je jako żywą broń, 
prawdopodobnie przeciwko Amerykanom. Nie łapię tego. Patrzysz na siebie w 
lustrze?   I   ty   masz   odwagę   nazywać   się   moją   matką?   Zostałaś   matką   tylko 
dlatego,   że   wtłoczyli   ci   w   żyły   dwadzieścia   litrów   estrogenów!   A   co   z   ich 
matkami? - Machnęłam w stronę stada. - Błagam, powiedz, że ich matki nie są 
takimi pokrakami!

- Ich matki to śmieci - oznajmiła Marian. - Dawczynie komórek jajowych. 

Laborantki, sprzątaczki, byle kto. Na tym właśnie polegał eksperyment - żeby 
stworzyć superrasę z niczego. Ze śmieci.

Krew uderzyła mi do głowy.
- I tu się z tobą zgodzę - wycedziłam. - Bo rzeczywiście jesteśmy superrasą. 

A moja matka faktycznie jest śmieciem.

Dyrektor klasnęła w dłonie. Fruwołki przy drzwiach stanęły na baczność. 

Poczułam, że Ari i pozostali prostują się, zaniepokojeni. Czekali, jak bardzo się 
pogorszy sytuacja. Bo że się pogorszy, mieliśmy jak w banku.

-   Jesteś   dzieckiem   -   powiedziała,   najwyraźniej   z   trudem   panując   nad 

gniewem.  - I dlatego nie dziwi mnie, że nie dostrzegasz  sytuacji w szerszej 
perspektywie.   Nadal   uważasz   się   za   centrum   wszechświata.   Pora,   żebyś   się 
dowiedziała, że jesteś tylko trybikiem w maszynie.

- Co to znaczy? - spytałam ostro. - Że się w ogóle nie liczę? Że nie jestem 

osobą? Że można ze mną zrobić, co się chce, i to jest w porządku? Mylisz się. 
Wiem,   że   mam   znaczenie.   Jestem   ważna.   A   ty   jesteś   żałosnym,   zimnym, 
bezsensownym   byle   czym,   które   zestarzeje   się   w   samotności,   a   po   śmierci 
będzie się smażyć w piekle do końca wieczności.

Muszę  przyznać, że  doskonale to zabrzmiało,  choć  nawet nie wiem,  czy 

wierzę w istnienie piekła. Ale wierzę w istnienie wrednych babonów z piekła 
rodem, bo jeden z nich stał tuż przede mną, tocząc pianę z ust.

- Dokładnie o to mi chodziło - oznajmiła Dyrektor. - Twoje dziecinne obelgi 

mnie nie dotykają. Twój bezsilny gniew mnie nie wzrusza. Zrobisz, co ci każę, 
albo umrzesz. To proste.

- Oto jedna z bardzo wielu różnic między nami - warknęłam. - Mam dość 

rozumu, żeby wiedzieć, że to nigdy nie jest proste. I mogę ci to skomplikować 
tak, że nie masz pojęcia. - Starałam się wsączyć w swoje słowa maksymalną 
dawkę jadu.

Pochyliłam się i zacisnęłam pięści. Oczy Dyrektor błysnęły.
-  Widzisz,   guzik   o   mnie   wiesz,   mamo   -  dodałam   lodowato.   -   Nie   masz 

pojęcia, na co mnie stać. To, że mnie stworzyłaś, nie znaczy jeszcze, że potrafisz 
przewidzieć   moje   postępowanie   i   że   wiesz,   co   zrobiłam.   Mam   dla   ciebie 
wiadomość: pozbyłam się chipa. A więc możesz sobie wsadzić swój program 
szpiegowski.

Zerknęła szybko na mój nadgarstek.
Zniżyłam głos i spojrzałam jej w oczy. Widziałam, że walczy ze sobą, żeby 

nie odwrócić wzroku. Byłam tak wściekła, że z rozkoszą urwałabym jej głowę.

background image

- Ale niedługo się tego dowiesz, mamo - powiedziałam bardzo cicho. - I ten 

koszmar będzie ci się śnić do końca twojego porąbanego życia.

O rety, ależ byłam groźna. Z trudem powstrzymywałam się przed wydaniem 

złowieszczego „buchachacha!".

Dyrektor zacisnęła zęby i parę razy odetchnęła.
- Marnujesz czas - powiedziała wreszcie. - Nie możesz mi zrobić nic złego.
Uśmiechnęłam się drapieżnie. Drgnęła, ale natychmiast przybrała obojętny 

wyraz twarzy.

- Mogę, mamo - szepnęłam. - Naprawdę mogę.

104

Rodzice   pewnie   czasami   odsyłają   was   do   pokoju.   Powiem   tak:   kiedy 

następnym razem się tam znajdziecie i zaczniecie rozmyślać, jakie to wasze 
życie jest spaprane, wyobraźcie sobie, że staję obok, gotowa zdzielić was w łeb. 
Kiedy mnie wysyłają do pokoju, to jest to, cholera, loch! Ze szczurami!

Poza tym czy wasi rodzice przykuwają was do ściany? Pewnie rzadko. No, 

może czasem. Nie wiem, jak to jest w normalnych rodzinach. Ale pewnie to 
niezbyt częste, zgadza się?

- Ale jej nagadałaś - mruknął Total, liżąc łapkę otartą przez kajdany.
Skrzywiłam się.
- Moja matka to wiedźma.
- Bywaliśmy już w gorszych miejscach, w gorszych sytuacjach - pocieszyła 

mnie Kuks.

-   Z   tego,   co   wiem,   pod   zamek   właśnie   podjeżdża   samochód   hycla   i 

wyciągają z niego klatki - mruknęłam ponuro.

Głośniki na ścianach zachrypiały i znowu popłynęła z nich wielojęzyczna 

propaganda. Jęknęłam.

Przysunęłam się do Kuks i Angeli. Łańcuch był na tyle długi, że mogłam 

usiąść w środku. Rozłożyłam skrzydła i otuliłam nimi Kuks i Angelę, zamykając 
je w ciepłym, puchowym kokonie, tak dużym, że pomieścił nas wszystkie. Total 
nie zamierzał dać się pominąć, więc wczołgał się pod moje skrzydła. Spojrzałam 
na Ariego. Spał albo udawał, żeby nie brać udziału w pierzastym biwaku.

Było cicho i ciemno; kamienna posadzka ziębiła mnie przez dżinsy. Chłód 

przejmował mnie do szpiku kości.

Jeszcze   parę   godzin   i   będziemy   rozpaczliwie   zmarznięci.   Kiedy   Kieł   tu 

dotrze? I czy w ogóle dotrze?

Total nastawił uszy i lekko uniósł łebek. Spojrzałam w mrok i dostrzegłam 

zbliżającą   się   wysoką   sylwetkę.   W   ułamku   sekundy   rozpoznałam   ten   krok, 
wzrost, ruchy. Jed. Wraca jak bumerang. Nie miałam siły na dalsze pyskówki.

- Błagam cię, powiedz, że ten lodowiec nie jest moją matką - odezwałam się, 

background image

kiedy stanął przed nami.

Jed przykląkł. Przygarnęłam małe bliżej do siebie.
- To genialna kobieta o dalekosiężnej wizji - odrzekł Jed.
- No. Wariackiej wizji - warknęłam.
- Jest wybitnym, utalentowanym naukowcem.
- To dlaczego nie wykorzysta swojego talentu w jakimś słusznym celu? Na 

przykład do leczenia raka czy co. Zabicie wszystkich chorych na raka to nie jest 
lekarstwo.

-   Doktor   Janssen   jest   ambitnym,   błyskotliwym   strategiem   politycznym. 

Wspaniale   rządziłaby   światem.   Pewnego   dnia   może   się   stać   najpotężniejszą 
osobą na Ziemi. Jako jej córka miałabyś niewyobrażalne możliwości.

- Już prędzej zmieniłabym nazwisko, ufarbowała włosy i zamieszkała gdzieś 

incognito,   żeby   uniknąć   hańby   bycia   córką   okrutnej,   żądnej   władzy   doktor 
Frankenstein.

- Nawet gdyby była najpotężniejszą osobą na świecie, a pozycja jej córki 

dała ci niemal nieograniczoną władzę?

Skrzywiłam się.
- Gdybym miała taką władzę, przede wszystkim wsadziłabym ją do pudła.
Jed patrzył na mnie, jakby nie rozumiał.
- Co jeszcze byś zrobiła?
-   Zapuszkowałabym   babę   -   powtórzyłam.   -   Oraz   wszystkich,   którzy 

przyłożyli   rękę   do   tego   odrażającego   planu   przejęcia   władzy   nad   światem. 
Ponadto   rozkazałabym,   żeby   wszystkie   wojny   prowadzić   pieszo   i   wyłącznie 
mieczami.  Zero  broni  palnej,  zero  wyrzutni, bomb.   Tylko miecze.  -  Pomysł 
zostania cesarzową świata zaczął mi się podobać. - I przejęłabym wszystkie 
zagraniczne   tajne   konta   firm   i   ludzi,   którzy   przyczynili   się   do   zniszczenia 
środowiska naturalnego. Za taką kasę na pewno dałoby się załatwić darmową 
opiekę medyczną i wykształcenie dla każdego.

Poczułam, że przytulone do mnie Kuks i Angela uśmiechają się, więc się 

wyprostowałam.

- Ponadto mieszkanie i jedzenie dla wszystkich. Firmy zanieczyszczające 

świat   zostałyby   zamknięte.   Urzędnicy,   którzy   nie   dbali   o   środowisko   i 
doprowadzili do wojny, dostaliby kopa i nakaz dożywotniej pracy na roli. I...

Jed uniósł rękę.
- Zdałaś kolejny test.

105

- Fantastycznie - powiedziałam, znowu wkurzona.
- No to wyciągnij nas z tego śmierdzącego lochu.
- Jaki test zdała? - spytała Kuks, podnosząc głowę.

background image

- Jest nieprzekupna - oznajmił Jed.
Hip, hip, hurra dla mnie.
-   Przynajmniej   jeśli   chodzi   o   władzę   -   powiedziałam.   -   Jeszcze   nie 

próbowałeś ze snickersami albo fajnymi bucikami.

Jed uśmiechnął się do mnie.
Ciągle sprawiało mi to ból.
- Nie chcesz, żeby Dyrektor była twoją matką, choćbyś mogła na tym bardzo 

skorzystać.

-   Nie   chcę,   żeby   Dyrektor   była   moja   matką,   bo   to   obłąkana   wiedźma   - 

powiadomiłam go.

Uśmiechnął   się   szerzej.   Z   trudem   powstrzymywałam   się,   żeby   go   nie 

zdzielić pięścią.

- Dyrektor nie jest twoją matką.
Czy ja się przesłyszałam? W kulki leci? Kuks i Angela zesztywniały, a Ari 

podniósł   się   niezdarnie   i   potarł   oczy.   Na   widok   Jeda   zamrugał,   ale   się   nie 
odezwał.

-   Co   to   ma   znaczyć?   -   spytałam   podejrzliwie.   -   Całkiem   cię   pogięło? 

Zdecydujcie się wreszcie z tymi matkami!

- Dyrektor Marian Janssen opracowała twój plan i rozwój - wyjaśnił Jed. - 

Nadzorowała cały projekt. Zapewne uważa to za macierzyństwo.

- O rety, a myślałam, że bardziej ośmieszyć się nie może.
Solidnie mi ulżyło, że ta straszliwa, szalona baba nie przekazała mi swojego 

DNA.

- Nie dała swojego jajeczka? - upewniłam się.
Jed pokręcił głową.
- Nie macie wspólnego materiału genetycznego.
Spuściłam głowę.
- O, jakże mnie to cieszy - wymamrotałam.
Oczywiście oznaczało to, że moja prawdziwa matka pozostaje nieznana, ale 

przysięgam, każda byłaby lepsza od tego potwora. Nie do wiary, że Jed mi to 
powiedział. On chyba najbardziej ze wszystkich wie, jakie to dla mnie ważne - 
świadomość, kto jest moją matką. Albo kto nią nie jest.

- No więc? - ponagliłam go. - Chcesz rzucić jeszcze jakąś bombę przed 

odejściem? Jakieś fałszywe wskazówki, żebym się pogubiła?

Jed zawahał się.
- Pamiętasz, jak zabiłaś Ariego w Nowym Jorku, a ja krzyknąłem, że to twój 

brat?

Spojrzałam ostrożnie na Ariego. Z napięciem wpatrywał się w Jeda.
- Aha. Na szczęście trudno go zabić.
Ari rzucił mi przelotny uśmiech.
- To naprawdę twój brat. Przyrodni.
Zabrakło mi powietrza. Co... to... mogło...
- Jestem twoim ojcem - oznajmił Jed.

background image

Tak po prostu.

106

Przestałam widzieć cokolwiek z wyjątkiem twarzy Jeda.
Nie słyszałam nawet tych propagandowych tekstów z głośników. Poczułam, 

że Kuks zaciska w mojej dłoni wilgotną, rozgrzaną łapkę, czułam, że muskam 
piórami zimną kamienną podłogę, ale mogłam się tylko gapić na Jeda. Jego 
słowa tłukły mi się w czaszce i za nic nie potrafiłam ich zrozumieć.

Zerknęłam na Ariego. Nie był zły, tylko oszołomiony.
- O co ci chodzi? - wybełkotałam, nie chcąc okazać, jak bardzo zbaraniałam, 

bo to cieszy takie typy, jak nie wiem co.

- Jestem twoim ojcem - powtórzył Jed. - Nie ożeniłem się z twoją matką, ale 

postanowiliśmy cię stworzyć.

Nie mogłam nawet na niego spojrzeć. Przez tyle lat marzyłam, że jest moim 

tatą.   Udawałam,   że   nim   jest.   Po   cichu,   nikomu   nie   mówiąc.   Chciałam   tego 
bardziej niż czegokolwiek. A potem zniknął, a ja go opłakałam.

Pojawił się znowu i - co za niespodzianka!
Okazało się, że działa po stronie zła. Co mi złamało serce boleśniej niż jego 

zniknięcie.

A teraz oznajmił, że jest moim tatą. Że moje marzenia się spełniły. Ale ja mu 

już nie ufałam, nie podziwiałam go, nie kochałam.

- Hmmm - mruknęłam.
Poklepał mnie po kolanie.
-   Wiem,   że   to   okropna   wiadomość,   zwłaszcza   po   tym,   co   zaszło   przez 

ostatnie   pół   roku.   Mam   nadzieję,   że   będę   mógł   ci   to   kiedyś   wyjaśnić. 
Zasługujesz na to, i na więcej. Ale wiedz, że jestem twoim ojcem. I choć brzmi 
to niewiarygodnie, proszę cię, żebyś mi zaufała jak ojcu.

- Na tym etapie to niemożliwe - powiedziałam powoli.
Skinął głową.
- Rozumiem. Ale proszę, żebyś spróbowała.
- Hmmmm.
- Przyrodni brat? - odezwał się Ari.
Jed wreszcie się nim zainteresował.
- Tak. Macie różne matki. Twoja matka była moją żoną i zmarła wkrótce po 

twoich narodzinach.

Ari jeszcze przyswajał sobie tę wiadomość, kiedy spytałam:
- Ale ja urodziłam się przed Arim. Kim jest moja matka?
- Z twoją matką nie łączyło mnie nic osobistego - powiedział Jed, ostrożnie 

dobierając   słowa.   -   Ale   zgodziliśmy   się,   że   chcemy   mieć   udział   w   twoim 
stworzeniu,   że   chcemy   mieć   udział   w   twoim   dziedzictwie.   To   była 

background image

monumentalna, oszałamiająca myśl, którą...

- Nie chcę tego słyszeć! - krzyknęłam i złożyłam skrzydła. Mogłabym go 

zabić. Odwlekanie tego momentu było torturą. - Nie obchodzą mnie majaczenia 
o pięknie nauki! Mów, kim jest moja matka, bo ci wydrapię oczy!

Jed wcale się tym nie przejął.
- To dobra kobieta. Przypominasz mi ją.
Wstałam, dygocząc z wściekłości i napięcia.
- Mów... w tej... chwili.
Zacisnęłam pięści.
Angela i Kuks stanęły za moimi plecami. Total warczał cicho. Taki mały 

piesek, a potrafi brzmieć jak rottweiler, jeśli zechce.

-   Twoją   matką   jest   doktor   Martinez,   Valencia   Martinez.   Poznałaś   ją   w 

Arizonie.

107

Omal się nie przewróciłam. Przez chwilę wydawało mi się, że zemdleję - 

pociemniało mi przed oczami i cała zlodowaciałam. W pustej czeluści lochu nie 
było słychać żadnego odgłosu.

Przed oczami migały mi dziesiątki obrazów: jej uśmiechnięta twarz, ciepłe 

brązowe oczy, zapach domowych ciasteczek z czekoladą. Jak mi się przyglądała 
razem   z   Ellą,   osłaniając   oczy   ręką,   kiedy   startowałam.   Jak   razem   jadłyśmy 
posiłki. To najbardziej mamusiowa mamusia, jaką potrafię sobie wyobrazić.

- Doktor... Martinez... jest moją... matką? - wychrypiałam.
Jed skinął głową.
- Jest wybitną badaczką, specjalizuje się w ptasiej genetyce. Ale odkąd stałaś 

się   zdolnym   do   życia   embrionem,   została   wykluczona   z   eksperymentu.   Nie 
przeze mnie. Wróciła do Arizony ze złamanym sercem. To ona dała komórkę 
jajową, która stała się tobą. Zmarszczyłam brwi, gorączkowo szukając luk w tej 
historii. Musiałam mieć zupełną pewność, ponieważ gdybym uwierzyła, a potem 
się zawiodła, chybabym tego nie przeżyła.

- Doktor Martinez pochodzi z Hiszpanii - powiedziałam. - Nie jestem do niej 

podobna.

- Masz jej oczy.
No. Mam brązowe oczy.
- A ja w dzieciństwie byłem blondynem, jak ty. I Ari, jeśli pamiętasz.
Wbiłam mój laserowy wzrok w Jeda.
- Jeśli to kolejny test, nie dożyjesz jutra - oznajmiłam głosem twardym jak 

szpikulec do lodu.

Jedowi drgnęły usta.
- Jeszcze nigdy nie powiedziałem ci nic prawdziwszego. Valencia Martinez 

background image

jest twoją matką, a ja twoim ojcem.

Spojrzałam na niego, nadal wściekła o to wszystko, co nas spotkało, odkąd 

porzucił nas dwa lata temu. Miałam ochotę sprawić mu ból choćby w jednej 
dziesiątej tak dotkliwy jak ten, który poczułam ja i stado.

- Ja nie mam ojca - oznajmiłam zimno i trochę się speszyłam na widok bólu i 

poczucia winy, które błysnęły w jego oczach.

Odwróciłam głowę, nadal dygocząc z emocji, i odeszłam od niego, na ile 

pozwalał mi łańcuch.

Jed odezwał się, używając Głosu - tego, który tak długo rozbrzmiewał w 

mojej głowie i którego nie słyszałam od czasu, kiedy przyznał się, że należy do 
niego.

-   Max,   nadal   musisz   uratować   świat.   Po   to   się   narodziłaś,   to   twoje 

przeznaczenie. Nikt oprócz ciebie nie może tego dokonać. Wierzę w to całym 
sercem. To nie jest test. Nie oszukuję cię. Musisz to zrobić. W historii ludzkości 
nie było ważniejszej sprawy. Nigdy.

108

Przez parę chwil w lochu panowała głucha cisza. Tego było dla mnie za 

wiele   -   jakbym   dostała   najwspanialszy,   bajeczny,   niewiarygodny   prezent 
gwiazdkowy,   który   jednocześnie   rozwścieczył   mnie   i   sprawił   mi 
niewypowiedziane cierpienie.

- A nasi rodzice? - odezwała się Angela. - Moi, Gazownika, Kuks, Kła. 

Gdzie oni są?

- Nie wiem - powiedział Jed, wstając. - Niektórzy z nich nigdy nie zostali 

odnotowani z nazwiska. Mieli tylko numer. Innych straciliśmy z oczu. Ich rola 
skończyła się bardzo szybko.

- A te informacje, które znaleźliśmy? - włączyła się Kuks. - Te nazwiska, 

adresy i tak dalej?

Jed pokręcił głową.
- Nie wiem, co znaleźliście, ale musieliście to źle zrozumieć. A może te 

dokumenty podłożyła Dyrektor. Dowiaduję się o wielu jej postępkach, o których 
nie miałem pojęcia.

Akurat, pomyślałam.
Spojrzałam   na   Kuks   i   Angelę.   Buzie   im   zmarkotniały,   z   oczu   znikło 

światełko nadziei. Objęłam je, a Total wcisnął się nam między stopy.

- Przykro mi. - Przytuliłam je do siebie. - Ale rodzice są przereklamowani. 

My jesteśmy rodziną i tylko tego nam potrzeba. Tak?

- Ale... tak długo ich szukaliśmy - szepnęła Kuks.
Angela pokręciła głową.
- Chcę wiedzieć. Na pewno.

background image

- Pewnego dnia poznamy prawdę - powiedziałam. - Ale na razie cieszę się, 

że was mam. Jesteście moją rodziną.

Uśmiechnęły się smętnie i pokiwały głowami.
Spojrzałam na Jeda.
-   Możesz   odejść.   Chyba   że   chcesz   nam   przekazać   jeszcze   jakieś 

bulwersujące wieści.

Posmutniał, a ja natychmiast się spięłam.
- Macie zobaczyć pokaz. A potem będzie ostateczny test.
Miał dziwny głos i nie patrzył mi w oczy. Pewnie wszyscy pomyślicie, że 

zanosiło się na coś złego.

No i macie rację.

109

Czytasz blog Kła. Witaj!
Dzisiejsza data:
 Już za późno!
Jesteś   gościem   numer:  licznik   nawalił.   Przeładowanie.   Ale   jesteś   w 
licznym towarzystwie, wierz mi.
TRZYMAJMY SIĘ RAZEM!
Dobra,   jesteśmy   na   Wschodnim   Wybrzeżu   gdzieś   między   Miami   a 
Eastport w Maine. Dokładniej nie powiem. Lecimy, by dołączyć do Max. 
Nie   mam   czasu   opowiadać   z   detalami,   a   mówiąc   w   skrócie, 
postanowiłem, że stado musi się trzymać razem. Dostaliśmy więcej mejli, 
niż   możemy   przeczytać,   i   dziękuję   wszystkim,   którzy   nas   wspierają. 
Mogę odpowiedzieć  tylko  paru osobom, więc  zrobię to tutaj, a potem 
musimy się zwijać.
Do Advon777 z Utah: Nie wiem, skąd masz wyrzutnię rakiet, i nie chcę 
wiedzieć. Ale choć mogłaby się przydać, raczej nie powinieneś się nią 
bawić. Może lepiej odłóż ją tam, skąd wziąłeś.
Do Felicite Gwiazdy z Mediolanu:  Dzięki za propozycję, ale na razie 
nie mam czasu na dziewczyny. Twoje pomysły są... twórcze, ale nie pora 
na to.
Do   JamesaL   z   Ontario:  Dzięki,   stary.   Doceniam   twoje   poparcie. 
Potrzebujemy pomocy wszystkich, który chcą jej udzielić, ale zaczekaj, 
aż skończysz drugą klasę.
Do PDM 1223: Doskonale! Właśnie o to mi chodziło! Powiedz ludziom, 
co się dzieje, narób hałasu, zorganizuj protesty i tak dalej. Pikietujcie 
farmaceutyczne   molochy,   takie   jak   Itex.   Włamałem   się   do   ich   akt   i 
dowiedziałem   się,   że   Stellah   Corp,   Dywestra,   Mofongo   Research, 
DelaneyMinkerPrince   i   parę   innych   to   także   Itex,   tylko   pod   innymi 
nazwami  i  w  innych  krajach.  Stellah  Corp  jest   w  Anglii,  niedaleko  od 

background image

ciebie. Zobacz całą listę w załączniku G (G jak głąby). Niech wszyscy 
przeczytają mejl tego faceta!
Dokładnie zrozumiał, o co mi chodzi i co trzeba zrobić.
Do wszystkich w okolicach Seattle:  W sobotę ma się odbyć protest. 
Sprawdźcie godzinę i miejsce na planie BigBoyBlue, znajdującym się w 
załączniku  H.   Ci,  którzy  mieszkają   w  innych   miastach,  niech  przejrzą 
plan.   Będzie   mnóstwo   imprez.   Dziękuję   wszystkim,   którzy   do   tego 
doprowadzili! Uratujemy świat! Jesteśmy jego ostatnią nadzieją! - Kieł

Kieł napisał ostatnie słowa, wyprostował się i potarł oczy. Była druga rano.
Razem   z   Iggym   i   Gazownikiem   postanowili   zakraść   się   do   samolotu 

towarowego   o   6.   10.   Chłopcy   spali,   skuleni   na   workach   ziarna   w   kącie 
ogromnego hangaru.

Kieł zaproponował, że będzie pełnił wartę przez całą noc. Musiał nadrobić 

zaległości w pisaniu bloga. Poza tym obaj byli bardziej zmęczeni. Przelecieli 
cały kraj, zatrzymując się tylko na krótkie wypoczynki. Jedli w locie.

Wyłączył komputer, żeby oszczędzać baterię. Czuł się bezpieczniej bez tego 

błękitnego mżenia ekranu, w anonimowym mroku.

Trudno mu było uwierzyć w to, o czym czytał na blogu - na całym świecie 

powstawały podziemne organizacje nastolatków. Nawet dzieci z Kazachstanu i 
Tajwanu straciły cierpliwość. Kieł dostawał mejle od ludzi gotowych umrzeć za 
sprawę. Miał nadzieję, że to nie będzie konieczne.

Oparł się o worek, słuchając oddechów chłopców. Czuwanie do szóstej było 

torturą. A potem lot przez ocean i szukanie Max w Niemczech. Dałby wszystko, 
gdyby mógł strzelić palcami i znaleźć się na miejscu. Niestety, tę umiejętność 
zapomnieli mu zaprogramować.

Na  razie  był  zajęty  swoim  blogiem,   tym samym,   którego   Max  nie  brała 

poważnie.   Wierzył,   że   te   wszystkie   dzieci   mają   wpływ   na   wydarzenia.   Co 
ważniejsze, one także w to wierzyły.

Założył ręce na kark i przeciągnął się. Pozwolił sobie na lekki uśmieszek. 

Max zawsze żartowała, że Kieł jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem 
na   kultowego   przywódcę.   Może   i   tak.   I   może   tylko   to   jest   ratunkiem   dla 
wszystkich.

110

-   Czy   to   pokaz   sportowy?   -   spytał   cicho   Total,   kiedy   człapaliśmy   po 

niezliczonych   kamiennych   schodach.   -   Z   cheerleaderkami?   Uwielbiam 
cheerleaderki.

- Raczej małe szanse - mruknęłam pod nosem. - Jakoś nie wydaje mi się, 

background image

żeby zespół szalonych naukowców miał zagrać mecz z wojownikami o wolność.

- Co to za ostateczny test? - spytała Kuks nerwowo.
Westchnęłam.
- Coś durnego i pewnie zagrażającego życiu. I jestem przekonana, że na 

myśl o tym będę wpadać w szał do końca moich dni.

Angela spojrzała na mnie z niepokojem.
- Myślisz, że Kieł niedługo przybędzie?
Pokiwałam głową.
- Na pewno jest w drodze.
Ale   pewnie   nie   zdąży,   żeby   oszczędzić   mi   udziału   w   tym   wygłupie. 

Odruchowo zaczęłam głęboko oddychać, natleniając krew. Po ostatniej bójce z 
latającymi  otwieraczami  puszek miałam jeszcze poranione palce. Trzasnęłam 
nimi głośno, już teraz przygotowując się na ból i jego ignorowanie.

Pokaz   miał   się   odbyć   na   więziennym   dziedzińcu,   na   który   padało   blade 

zimowe słońce. Niebo było szare jak ziemia pod naszymi nogami. Pomyślałam 
o doktor Martinez i tym, że może naprawdę jest moją mamą. Oprócz stada ją i 
Ellę - Ella była moją przyrodnią siostrą! - lubiłam najbardziej. Chciałabym mieć 
parę godzin na rozkoszowanie się samą myślą o tym. Tyle że mogę umrzeć i 
więcej się z nimi nie spotkać.

Pozostałe mutanty  i im podobne stały  w schludnym rzędzie pod murem. 

Było ich mniej niż poprzednio. Przypomniałam sobie, że Max II powiedziała o 
ich codziennym znikaniu.

Czy znowu będę musiała walczyć z Max II? Czy naprawdę chcą, żebym ją 

tym razem zabiła? Miałam nadzieję, że nikt nie jest tak chory, żeby kazać mi 
walczyć z Arim, choć to było do nich podobne.

- Zaczekać tu - rozkazał Fruwołek metalicznym głosem.
Jasne, pomyślałam. Przecież zawsze robię to, co mi każą.
Otoczyło nas kilka Fruwołków z bronią. Wydawało się, że mają  tę broń 

przyspawaną   do   rąk,   jakby   była   ich   częścią.   Duży   postęp   w   stosunku   do 
poprzedniej wersji. Nie mogą upuścić broni ani jej stracić. Ci naukowcy pracują 
dniami i nocami!

- Witam wszystkich - przemówiła moja była matka, wchodząc na podium.
Jej twarz natychmiast pojawiła się na paru wielgaśnych ekranach na murach 

dziedzińca.

Rozłożyła ręce w pozdrowieniu. Dopiero teraz zobaczyłam trybuny pełne 

ludzi. Na kilometr było widać, że są z rządu i pewnie zaproszono ich tutaj, żeby 
zrobić na nich wrażenie, podlizać się im lub ich przekupić, niekoniecznie w tej 
kolejności.

-   Witam   szacownych   przedstawicieli...   -   I   tu   zaczęła   recytować   listę 

obecności gości z całego świata.

Chyba wszystkie znane mi kraje i parę nieznanych postanowiło wskoczyć do 

pociągu Obłąkanej Apokalipsy.

-   A   teraz   przygotujcie   się   na   pokaz   wielu   naszych   najefektowniejszych 

background image

osiągnięć - zakończyła Dyrektor, przyciskając guzik.

Okute metalem olbrzymie drzwi zaczęły się otwierać.
Świetnie, pomyślałam. Dzień był straszny i właśnie stał się straszniejszy.
To już pierwsze efektowne osiągnięcie.

111

-   Dobra,   zaskoczyli   mnie   -   szepnął   Total.   -   Jestem   małym   zagubionym 

pieseczkiem.

Angela, Kuks i ja w milczeniu pokiwałyśmy głowami.
Oczy miałyśmy wielkie jak spodki.
Nie będę opisywać najstraszniejszych rzeczy, jakie zobaczyliśmy tego ranka, 

bo   nie   chcę   was   dołować.   Powiedzmy   tylko,   że   gdyby   ci   naukowcy 
wykorzystali swój geniusz w sprawie dobra, a nie zła, samochody jeździłyby na 
parę   i   zostawiały   świeży   kompost,   nikt   by   nie   chorował,   nie   byłoby   głodu, 
wszystkie budynki stałyby się odporne na trzęsienia ziemi, bomby i powodzie, a 
cała światowa gospodarka przeszłaby radykalną zmianę i środkiem płatniczym 
byłaby czekolada.

Ponieważ   jednak   działali   po   stronie   zła,   zobaczyliśmy   widoki,   które 

stanowiły materiał sennych koszmarów na następne pięćset lat.

-   Max,   jeśli   przeżyjesz   ten   ostatni   test,   mogłabyś   dla   mnie   ukraść   taki 

magiczny strój? - spytała wtulona we mnie Angela.

-  Zdobędę   po   jednym   dla   każdego   -  odpowiedziałam   i   dopiero   do   mnie 

dotarło, co powiedziała. - Hej! Jeśli?

Spojrzała   na   mnie   poważnie.   Zaniepokoiłam   się,   czy   nie   nauczyła   się 

odczytywać przyszłości.

- Mają przewagę liczebną i chyba nie będą walczyć fair.
Mocno ścisnęłam jej dłoń.
- Jak zwykle. Ale przeżyję i ukradnę ci te magiczne stroje.
Uśmiechnęła się.
-   Tu   widzicie   nasz   patentowany   proces   hodowli   zastępczych   kończyn   - 

powiedziała Dyrektor.

Pojawił się mężczyzna, który odjął sobie rękę. Pokazał wszystkim, że jest z 

ciała   i   kości,   podłączona   do   niego   elektronicznym   interfejsem,   podejrzanie 
podobnym do portu danych w iPodzie.

- Ohyda - wzdrygnęła się Kuks.
Wszyscy pokiwaliśmy głowami.
-   Zrobiliśmy   replikę   ramienia   z   biogenetycznej   matrycy   -   wyjaśniła 

Dyrektor.

- To z książki kucharskiej? - szepnęłam.
- Funkcjonuje tak samo jak utracona kończyna, a nawet lepiej - ciągnęła 

background image

Dyrektor.   -   Wbudowaliśmy   tytanowe   komórki   w   kość,   zwiększając   jej 
odporność o czterysta procent.

- I gwarantując mu uruchamianie bramek na wszystkich lotniskach świata - 

mruknęłam.

- A teraz nasze najbardziej udane ludzkie hybrydy - ogłosiła doktor Janssen.
Pojawiła   się   kobieta,   zupełnie   normalna.   Miała   skrzydła?   Była 

Likwidatorką?

- W DNA Mary wszczepiono materiał genetyczny gatunku Panthera pardus. 

Dzięki temu zyskała pewne wyjątkowe cechy.

- Co to jest? - szepnęła Angela.
- Nie wiem - powiedziałam.
- Jakiś kot - odezwał się Ari.
Miał   rację.   Kobieta   stanęła   na   podium   i   otworzyła   usta,   ukazując 

przerażające,   ostre   jak   brzytwy   kły,   jeszcze   straszniejsze   niż   u   typowego 
Likwidatora. Potem przykucnęła, wyskoczyła w górę jak wyrzucona z katapulty 
i wylądowała dobre cztery metry nad platformą, uczepiona reflektora.

Wszyscy, którzy nie jęknęli na widok jej kłów, ujrzawszy ten skok, przestali 

się silić na obojętność.

Dyrektor uśmiechnęła się i dała znak kobiecie, żeby zeszła.
- Jak zwykle, geny lamparta wyraziły się w niespodziewany sposób.
Oznaczało to, że kompletnie nie wiedzieli, co wyprawiają.
Mara odwróciła się. Dyrektor rozpięła jej kombinezon na plecach i przez 

tłum przebiegł pomruk. Na skórze Mary widniały lamparcie cętki.

- Tego nie dało się zmienić - rzuciłam pod nosem.
Total zachichotał.
- A Mara to dopiero początek - oznajmiła Dyrektor.

112

Dorastając   w   laboratorium   w   Szkole,   gdzie   otaczały   nas   psie   klatki   z 

najróżniejszymi  genetycznymi  eksperymentami,  widzieliśmy  chyba wszystkie 
możliwe połączenia dwóch żywych istot, jakie możecie sobie wyobrazić, i tysiąc 
takich, jakich sobie nie wyobrażacie. Dosłownie wszystkie okazały się porażką, 
czyli, jak mówiły fartuchy, były „niezdolne do życia". Bardzo niewielki procent 
przetrwał   etap   embrionalny,   a   parę   innych   z   trudem   przeżyło   rok   czy   dwa, 
zanim   wykończyły   je   straszliwe   wady   wrodzone.   O   ile   wiedziałam,   to   my, 
stado,   byliśmy   najbardziej   udanymi   hybrydami.   My   i   Likwidatorzy.   Ale 
Likwidatorzy żyli góra sześć lat. W porównaniu z nimi jesteśmy starcami.

Dziś   widzieliśmy   inne   udane   hybrydy,   jak   Mara.   Po   Kobiecie   Kocie 

Dyrektor wyprowadziła paru ludzi, którzy potrafili zmienić kolor ciała siłą woli.

- Mogą być niebiescy? - spytała zafascynowana Kuks. - Albo fioletowi?

background image

- Kto wie? - mruknęłam.
Żołądek   mi   się   skręcił,   kiedy   na   naszych   oczach   przybrali   kamuflujące 

barwy. Pomyślałam, jak mogą ich wykorzystać wojskowi z różnych krajów, i 
zrobiło mi się niedobrze.

Zobaczyliśmy   ludzi,   którzy   potrafili   się   wydłużyć   o   jakieś   dziesięć 

centymetrów, kontrolując swoje mięśnie i kości siłą umysłu.

- Jeśli ich połączą z tymi zmiennobarwnymi, to otrzymają model kasiarza 

deluxe - mruknęłam. - Nie do wytropienia.

Widzieliśmy   ludzi   z   twardą,   łuskowatą,   kuloodporną   skórą,   czyli 

Krokodylogości, jak ich nazwaliśmy. Widzieliśmy kobietę umiejącą wydać głos 
tak wysoki, że nie usłyszał go nikt z wyjątkiem Totala, który zaczął się wić z 
bólu na ziemi, zaciskając zęby, żeby nie kląć. Od tego głosu pękało nie tylko 
szkło, co nie jest jakoś specjalnie wyjątkowe, ale też metal, co wydaje się dość 
świeże, inne i absolutnie przerażające.

- Pewnie świetnie robi awantury - powiedziałam do Ariego, który usiłował 

się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło.

Jakby   poszarzał   na   twarzy   i   od   paru   godzin   był   dziwnie   milczący. 

Zastanawiałam się, czy nie zbliża się jego koniec.

- Te istoty wyglądają jak żołnierze - zauważyła Kuks. - Jakby byli dobrzy na 

wojnie, prawda?

-   Oni   wszyscy   wyglądają   na   wojaków,   bo   mieli   stanowić   armię   - 

powiedziałam.

- No, to by wyjaśniało sprawę.
- Czy te typy nie myślą o niczym innym? - mruknął z niesmakiem Total. - W 

życiu nie chodzi tylko o panowanie nad światem.

- Max, a co to? - odezwała się Angela.
Zobaczyłam, że Dyrektor trzyma coś w rodzaju pilota.
Potem dostrzegłam, że otacza ją cały rój miedzianych punkcików. Czy to 

owady?   Zaczęli   konstruować   owady?   A   to   świetnie.   Właśnie   tego   nam 
brakowało.

Dyrektor   skinęła   na   człowieka,   który   otworzył   duże   plastikowe   pudło. 

Wyfrunęły z niego setki pięknych motyli. Stanowiły dziwną plamę kolorów w 
tym szarym otoczeniu. No, oprócz ludzi kameleonów.

Te lśniące drobinki to nie były owady.
To były nanopociski z własnym wewnętrznym systemem naprowadzania.
Błyskawicznie   ruszyły   na   motyle,   z   których   po   chwili   zostały   tylko 

opadające z wolna na ziemię strzępki lśniących skrzydełek.

Kuks, Angela, Ari, Total i ja spojrzeliśmy na siebie ze zgrozą.

background image

113

- Co oni mają do motyli? - spytała z oburzeniem Kuks.
- Motyle służyły tylko jako przykład - wyjaśniłam.  - Chodzi o to, że te 

pociski   są   malutkie,   śmiercionośne,   i   mogą   znaleźć   przysłowiową   igłę   w 
biogenetycznie zmodyfikowanym stogu siana.

Total pokręcił łebkiem, położył się i zakrył oczy łapą.
- Tego już za wiele - jęknął. - Nie wytrzymuję nerwowo.
-   Najlepsze   zostawiliśmy   na   koniec   -   ryknęła   przez   głośniki   Dyrektor.   - 

Oto... Generacja Omega!

Pojawił   się   chłopiec.   Wyglądał   na   mojego   rówieśnika,   ale   był   parę 

centymetrów   niższy   i   cięższy   o   jakieś   dwadzieścia   kilo.   Miał   jasnobrązowe 
włosy,   srebrzyście   błękitne   oczy   i   jeden   z   tych   magicznych   strojów,   które 
zmieniały kolor i kształt na komendę słowną.

- Aaa, dali mu gen śliczności - powiedziała Kuks.
Angela zachichotała.
Dyrektor obdarzyła chłopca promiennym uśmiechem. A on patrzył na tłum 

wzrokiem bez wyrazu.

- Omega jest naszym szczytowym osiągnięciem - pochwaliła się Dyrektor. - 

Rezultatem ponad sześciu dziesięcioleci badań. Jest niezaprzeczalnym sukcesem 
i o niebo przewyższa wszystkie dotychczas stworzone hybrydy.

- O, to zabolało - odezwał się Total.
- W Omedze pokładamy nasze nadzieje, ten projekt spełni nasze marzenia o 

przyszłym idealnym świecie - zachłystywała się swoim osiągnięciem Dyrektor. - 
To wzór przyszłych superrozwiniętych istot ludzkich. Jest odporny dosłownie na 
wszystkie znane nam choroby, ma superprecyzyjne odruchy i niezwykłą siłę. 
Osiąga wyniki znacznie przekraczające wszelkie skale inteligencji. Ponadto ma 
nadzwyczajnie rozwiniętą pamięć i czas reakcji. To prawdziwy nadczłowiek.

- A w czasie wolnym piecze ciasteczka i szydełkuje - mruknęłam.
- Teraz zademonstruje swoją siłę, odporność i kwalifikacje, by dać początek 

nowej populacji nowego świata.

- Nowego, ale pełnego martwych ludzi i pustych budynków - uzupełniłam.
-   Na   początek   Omega   pokona   zbędną,   lecz   do   pewnego   stopnia   udaną 

hybrydę   człowieka   i   ptaka   -   oznajmiła   Dyrektor.   -   Będzie   to   symbol 
rzeczywistości, która od tej chwili tu zapanuje.

Zesztywniałam i spojrzałam na nią.
A ona na mnie.
- Prawda, Max? - powiedziała.

background image

114

Czy   już   wspomniałam,   że   nie   znoszę   despotycznych   psychopatek?   Ależ 

oczywiście, Max, wspominałaś.

Tak, kilkaset razy.
A oto dlaczego.
-   Maximum   Ride   i   Omega   będą   walczyć   na   śmierć   i   życie   -   oznajmiła 

Dyrektor radośnie, jakby zapowiadała mecz krykieta.

- Max? - szepnęła Kuks ze zgrozą.
Ari   chwycił   mnie   za   rękę   i   zasłonił   sobą.   Uśmiechnęłam   się   i   lekko 

pokręciłam głową. Odstąpił z wściekłym grymasem.

-   On   chce   cię   zabić   -   odezwała   się   Angela   przerażonym   głosem.   -   Od 

urodzenia szkolili go tylko w tym celu.

Oczywiście. Broń Boże, żeby miał normalne życie, z telewizją, cukierkami i 

tak dalej.

Mutanty   odwróciły   się   i   spojrzały   na   mnie   jednocześnie,   jak   ławica 

zszarzałych   ryb.   Rozstąpiły   się,   jakby   Mojżesz   machnął   nad   nimi   laską,   a 
Omega   zeskoczył   ze   sceny   podwójnym   saltem,   lądując   zgrabnie   na   szarym 
żwirze, który prawie niedosłyszalnie zgrzytnął mu pod stopami.

- Angela, jeśli możesz, to dobry moment, żeby mu zamieszać w głowie.
- Działam - szepnęła, ale zabrzmiało to dość bezradnie.
Moje  serce  przeszło  na  wyższe  obroty, pięści  się  zacisnęły,  a  adrenalina 

rwała mi przez żyły jak górski strumień.

Omega   ruszył   do   mnie   przez   szpaler   mutantów,   kręcąc   salta   jak   żywa 

sprężyna. Poruszał się niewiarygodnie szybko i po chwili obiema stopami w 
ciężkich butach stanął tuż przede mną.

Wyprostował się i przez sekundę patrzył na mnie tymi srebrzystymi oczami.
Ponieważ wiedział, na co się pisze, wzięłam zamach i walnęłam go pięścią 

prosto w lewe oko, tak ze wszystkich sił.

Jak chcę, też mogę być szybka.
Zatoczył się do tyłu, ale wykorzystał ten ruch jako rozpęd do kopniaka, który 

trafiłby   mnie   w   szyję,   gdybym   nie   była   świetną   wojowniczką   i   najszybszą 
dziewczyną-ptakiem w okolicy.

Dlatego zareagowałam błyskawicznie. Chwyciłam go za obcas buta i ostro 

przekręciłam w lewo. Stracił równowagę i wylądował ciężko na plecach. 

Aua.
W   ułamku   sekundy   znowu   się   poderwał.   Zablokowałam   cios   łokcia, 

wymierzony w moją głowę, ale drugą ręką walnął mnie w bok, tuż nad nerką. 
Ból był natychmiastowy i ogłuszający, tak straszny, że właściwie powinnam 
paść na kolana i zwymiotować.

Ale nie tak mnie wychowano.
To   tylko   ból,   pomyślałam.   Ból   to   wiadomość,   a   wiadomość   można 

background image

zignorować.

A więc nie padłam na kolana, lecz nabrałam tchu i z całej siły walnęłam go 

otwartą dłonią w ucho. Twarz mu się wykrzywiła, a usta otworzyły w krótkim, 
bezgłośnym wrzasku. Miałam nadzieję, że pękł mu bębenek. Ale nagle, zbyt 
szybko, odzyskał spokój i znowu się na mnie rzucił. Wbił mi łokieć w żebra i 
walnął mnie kantem dłoni w kark.

Ból to tylko wiadomość. W tej chwili moja poczta głosowa była pełna.
Udało mi  się obrócić i kopnąć go w bok, po czym wymierzyć następny 

kopniak   prosto   w   kręgosłup.   Gdyby   był   zwykłym   człowiekiem,   ten   cios 
strzaskałby   mu   parę   kręgów.   Ale   Omega   tylko   się   zachwiał,   natychmiast 
odzyskał równowagę i rzucił się na mnie, uruchamiając wszystkie siły.

Na   ogół   staram   się   nie  zabijać   ludzi,   bo  taka   już   jestem   dziwna.   Nawet 

Ariego zabiłam niechcący. Ale uznałam, że skoro moja była matka uznaje to za 
walkę   na   śmierć   i   życie,   to   mam   zezwolenie   na   zabicie   tego   palanta.   Tak, 
martwię się o moją duszę, karmę i tak dalej, ale w tym momencie chciałam tylko 
przetrwać, wyjść z tej walki żywa. O karmę będę martwić się później. A jeśli 
powrócę jako karaluch, to trudno, przynajmniej przeżyję wybuch nuklearny.

Kopnęłam z obrotu - wyglądam wtedy jak wirnik, obie stopy w powietrzu. 

Trafiłam go z rozmachem w plecy; poleciał do przodu. Usiłował zablokować 
następny cios i chwycić mój  but, ale walnęłam go prosto w jego doskonałą 
główkę i powaliłam na ziemię.

Po chwili skoczyłam mu na plecy, wykręciłam rękę i szarpnęłam mocno, w 

górę i na lewo.

Ramię wyskoczyło mu ze stawu z głośnym, mdlącym trzaskiem.
-  Może   powinieneś   zmienić   imię   na   Theta   -  syknęłam  mu   w   ucho,   gdy 

zakrztusił się, zaryty twarzą w piasku. - Albo Ypsilon.

Dobra, muszę wam powiedzieć, że wybicie ręki z barku zniechęca większość 

ludzi.

- Nazywam... się... Omega - zgrzytnął.
Potem   poderwał   się   i   zrzucił   mnie   z   siebie,   a   jego   ręka   z   trzaskiem 

wskoczyła na miejsce. Skrzywił się i znowu runął na mnie z żądzą mordu w 
przekrwionych srebrzystych oczach.

115

Czytasz blog Kła. Witaj!
Dzisiejsza data: Już za późno!
Jesteś gościem numer: licznik ciągle zepsuty.
UWAŻAJCIE, NADCHODZIMY!
Jest   koło   piątej   rano.   Powinniśmy   wkrótce   zakraść   się   na   pokład 
towarowego samolotu. Pozwoliłem chłopakom się wyspać. I oczywiście 

background image

teraz jestem tak wykończony,  że nie mogę skupić myśli. Spróbuję się 
przekimać w samolocie. Kiedy oderwie się od ziemi, jesteśmy w domu. 
Pewnie tylko my na całym świecie nie boimy się katastrofy lotniczej. Jeśli 
coś się stanie i samolot zacznie spadać, po prostu się zwiniemy i pa! 
Mam   nadzieję,   że   Max   sobie   radzi.   Słuchajcie,   jeśli   mieszkacie   koło 
Lendeheim w Niemczech, idźcie do tego zamku i zróbcie tam piekło na 
Ziemi, dobrze?
- Kieł

Kieł przestał pisać, usłyszawszy cichy dźwięk. Nadstawił ucha. Jeszcze nie 

świtało - przez okna hangaru widać było tylko blask latarni. Może robotnicy 
przyszli wcześniej.

A może on urodził się wczoraj i jest naiwną łajzą.
Bezgłośnie zamknął laptop i schował go do plecaka. Potem przysunął się do 

chłopców i dotknął ich nóg. Obudzili się natychmiast, bez słowa, tak jak ich 
nauczono.

Gazownik spojrzał na Kła. Kieł przyłożył palec do ust i Gazownik skinął 

głową.

Kieł dwukrotnie dotknął dłoni Iggy’ego.
Iggy usiadł ostrożnie i także skinął głową.
Potem świat nagle się rozpadł na kawałki: ogromne metalowe drzwi hangaru 

otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem, szklane drzwi biura w hangarze pękły, 
dwa wysokie okna naprzeciwko rozbryznęły się i do środka wpadły Fruwołki, 
jak wyjątkowo rozzłoszczone osy.

-   Na   zewnątrz!   -   rozkazał   Kieł.   -   Iggy,   otwórz   drzwi   na   wprost,   na 

dwunastej!

Cały   dowcip   w   uzyskaniu   bezgranicznego   posłuszeństwa   polega   na   tym, 

żeby karą za jego brak była śmierć, pomyślał Kieł, rzucając się na atakujące 
Fruwołki.

Zjawiły się dziesiątkami. Niektóre wbiegły z gotową do strzału bronią, inne 

przyleciały   jak   paskudne   insekty.   Otworzyły   ogień.   Kule   odbijały   się 
rykoszetem od metalowych ścian, wózków widłowych i ładowarek.

Kieł leciał prosto przez tłum Fruwołków. Kilka uderzyło go tak mocno, że 

syknął, ale utrzymał się w powietrzu i wypadł z hangaru. Pocisk musnął mu 
ramię. Spojrzał - rana była powierzchowna. I śmignął w górę. No! Gazownik i 
Iggy też się wydostali. Doskonale. Teraz, gdyby mogli się wszyscy spotkać i 
jakoś zgubić tych debili... Jakoś?

Kieł śmigał tu i tam, składając skrzydła, tak jak myszołowy. Przechylał się 

na jedno skrzydło i ostro skręcał, szybszy i zwinniejszy od Fruwołków.

Usłyszał strzały w hangarze i zdążył pomyśleć: może nie powinni strzelać 

tak blisko zbiorników paliwa, kiedy raptem: bum! Ale to: BUM!!! Metalowy 
dach hangaru wyleciał pod niebo, a z budynku wykwitł ogromny ognisty kwiat. 

background image

W powietrzu śmignęły ostre odłamki metalu. Jeden trafił Gazownika w twarz. 
Mały krzyknął i chwycił się ręką za policzek, ale i tak obiema stopami walnął 
Fruwołka w pierś, przekręcając go na bok.

Fruwołki   nie   są   zbyt   dobre   we   fruwaniu   bokiem;   ten   akurat   nie   zdążył 

wyrównać lotu i runął na ziemię. Wokół nich padał grad metalu z rozerwanych 
Fruwołków. Kieł spłynął w dół, chwycił upuszczoną broń i wyprysnął w górę. 
Usiłował strzelić, poświęcił sekundę na znalezienie bezpiecznika i posłał serię w 
rząd może dziesięciu Fruwołków. Strącił je na ziemię, co nasunęło mu poważną 
wątpliwość co do wprowadzonego przez Max zakazu używania broni.

- Umrzecie dzisiaj - zapowiedziało parę Fruwołków dziwnymi metalicznymi 

głosami. - Mamy zabić was i innych. Max i reszta stada już nie żyją. Teraz 
wasza kolej.

116

Kieł poczuł zimny dreszcz, ale zaraz wziął się w garść.
Max żyła. Wiedziałby, gdyby umarła. Poczułby to. Świat wciąż wydawał mu 

się taki sam, a zatem Max nadal na nim była.

- Mamy was zabić - znowu odezwały się jednocześnie Fruwołki.
- To macie niefart - warknął Kieł i znowu otworzył ogień.
Kolejny dziesiątek Fruwołków spadł na ziemię z nieprzyjemnym brzęcząco-

mlaszczącym dźwiękiem.

- Nie umrzecie tak łatwo - zabrzęczał kolejny Fruwołek.
- I tu masz rację.
Kieł jeszcze nigdy nie widział tylu Fruwołków - ze trzysta? Może więcej? 

Gazownik i Iggy ciągle się bronili - najwyraźniej Fruwołki miały ich schwytać, 
nie zabijać. Bo co to by była za zabawa, pomyślał Kieł.

- Najpierw pozbawimy was kończyn - powiedział Fruwołek. - Zamieścimy 

wasze   zdjęcia   na   twoim   blogu.   Żeby   pokazać,   co   spotka   tych,   którzy   się 
przeciwstawią. Potem każemy ci odwołać wszystko, co napisałeś.

Kieł wyszczerzył zęby, nadal uskakując i spadając w dół pięć metrów, by po 

chwili wrócić.

-   Kiedy   już   mnie   pozbawicie   kończyn?   Macie   jakieś   pojęcie   o   ludzkiej 

biologii?

- Będziemy cię torturować - upierały się Fruwołki.
- Wątpię - mruknął Kieł i skosił je kolejną serią. Rany!
To   strzelanie   było   niesamowite!   Fantastycznie   się   sprawdzało!   A   jaka 

skuteczność! Co Max miała przeciwko broni?

-   Pokażemy   światu,   że   odwołujesz   wszystko,   co   powiedziałeś.   -   Nowy 

szereg Fruwołków podjął tę samą śpiewkę.

- Mam dla was pewną wskazówkę. Jeśli pokażecie mnie po torturach i bez 

background image

kończyn, ludzie mogą zacząć coś podejrzewać. Na przykład, że nie zrobiłem 
tego z własnej woli.

- Będziemy cię torturować - powtórzyły Fruwołki.
- Nudzicie - powiedział Kieł, pociągając za spust.
Ale nic się nie wydarzyło. Może skończyły się naboje. W ułamku sekundy 

sfrunął w dół, usiłując wyrwać broń nieruchomemu Fruwołkowi. Okazało się, że 
jest na stałe przytwierdzona do jego ciała, a Kieł spadł na ziemię, nie mogąc 
udźwignąć ciężaru robota. Puścił go, przebiegł parę kroków i w końcu znalazł 
karabin, który mógł zabrać.

Odwrócił się i wystrzelił we Fruwołki czające się za nim. Potem skierował 

lufę w niebo i posłał w nie serię. Z satysfakcją przyjrzał się paru robotom, które 
zaczęły latać przechylone w bok, buchając dymem.

- Hej! - krzyknął z góry Gazik. - Uważaj!
Kieł podniósł głowę. Gazownik wskazywał dwie dziury w swoich dżinsach. 

Kieł przestrzelił je, ale jakimś cudem nie trafił w ciało.

- Moja wina! - wrzasnął.
Minusem broni palnej - oprócz faktu, że można  trafić kogoś z własnego 

stada - jest to, że nie można nią zlikwidować setek wrogów jednocześnie. Kieł 
potrzebował broni bardziej masowego rażenia. Gdyby Iggy lub Gazownik mieli 
bomby, już by ich użyli. Teraz wszystko zależało od niego.

Znowu   wystartował   w   zimną   noc,   staranniej   mierząc   do   Fruwołków.   Na 

wysokości   tysiąca   pięciuset   metrów   zobaczył   przestwór   szarości   z   ognistą 
obwódką na krawędzi.

Ocean. Słońce wstające nad horyzontem.
- Pora umierać - zabrzęczał oddział ścigających go Fruwołków.
-  Jestem   jednym  z   wielu!   -  krzyknął  Kieł,   frunąc   na   wschód,   z  dala   od 

hangaru. - Jednym z wielu! Nie macie pojęcia!

117

Byłam   spięta   i   gotowa   do   następnego   ataku   na   Omegę,   kiedy   Dyrektor 

zagrzmiała:

- Stój!
No   przecież   nie   mogłam   zacząć   jej   słuchać   akurat   teraz.   Rzuciłam   się, 

wyciągając ręce do jego tchawicy...

Ale metalowa obroża poraziła mnie przeszywającą dawką elektryczności i 

padłam na ziemię jak kawał cementu.

Jakiś czas temu przydarzały mi się rozwalające czaszkę migreny, po których 

byłam   osłabiona   i   bliska   mdłości.   Teraz   było   dość   podobnie.   Kiedy   mój 
podsmażony mózg wreszcie zaczął pracować, a synapsy ożyły, ocknęłam się i 
zobaczyłam nad sobą moje zmartwione ministado.

background image

Pozbierałam   się   z   ziemi   najszybciej,   jak   umiałam,   trochę   oszołomiona. 

Omega stał z boku, wyprężony jak żołnierz. Nie patrzył na mnie.

Rzuciłam Kuks pytające spojrzenie. Wzruszyła ramionami.
- Uprzedziłaś moje rozkazy - powiedziała Dyrektor bez emocji.
Nie   ja   zaczęłam,   chciałam   odpowiedzieć,   ale   przypomniałam   sobie,   że 

właściwie jednak zaczęłam, więc postanowiłam milczeć.

- Pierwszą częścią walki będzie sprawdzian szybkości - oznajmiła Dyrektor.
Tłum mutantów rozstąpił się, żeby dać nam miejsce.
- Zacznijcie stąd, gdzie stoicie - rozkazała Dyrektor. - Biegnijcie do tego 

muru po przeciwnej stronie i z powrotem, cztery razy. Niech zwycięży lepszy.

Zgrzytnęłam zębami. Przy wszystkich innych wadach Dyrektor okazała się 

jeszcze żeńską szowinistyczną świnią.

Mur znajdował się jakieś sześćset metrów dalej. Tam i z powrotem, cztery 

razy.

Ktoś   nakreślił   butem   linię   na   ziemi.   Omega   i   ja   stanęliśmy   na   niej.   Co 

innego   mogłabym   zrobić?   Byłam   jeszcze   skołowana   i   bliska   mdłości   po 
porażeniu. Nie sądzę, żeby protesty wyszły mi na dobre.

Omega był niewzruszony, opanowany i nikt by się nie domyślił, że przed 

chwilą miał ramię wybite ze stawu.

- Nie możesz wygrać - powiedział spokojnie, nie patrząc na mnie. - Żaden 

człowiek nie potrafi biegać szybciej niż ja. - Wiesz co, ugryź się - warknęłam i 
pochyliłam się, żeby mieć lepszy start. - I patrz, jak wygrywam.

- Start! - krzyknęła Dyrektor.
Ruszyliśmy.
Cóż, muszę przyznać, że Omega faktycznie okazał się błyskawiczny, jak 

zupa błyskawiczna. Dotknął przeciwnego muru na parę sekund przede mną, a 
jestem diabelnie szybka i wyższa od niego. Przy trzecim razie wyprzedził mnie 
o   jedną   czwartą   dystansu.   Ale   żadne   z   nas   się   nie   zasapało   -   on   był 
superchłopcem, a ja zostałam stworzona tak, bym mogła oddychać w bardzo 
rozrzedzonym powietrzu.

Nie okazywał emocji - nie był zły, nie chciał zwyciężyć za wszelką cenę, nie 

zależało mu, żeby mnie pokonać.

A to oznaczało trzy kolejne różnice między nami.
W końcu zaczęła się ostatnia kolejka. Omega wyprzedził mnie prawie o trzy 

czwarte długości. W tłumie zapadła cisza - nikt nie ośmielił się wiwatować. 
Słychać było tylko nasze oddechy i tupot butów.

Kiedy  zostało  mu  jakieś trzydzieści  metrów  do skopania  mi  tyłka, nagle 

przykucnęłam, rozłożyłam skrzydła i wzbiłam się w powietrze. Zdaje się, że 
tłum jęknął.

Lecąc   bardzo   nisko,   by   uniknąć   siatki   pod   napięciem,   rozciągniętej   nad 

murami zamku - ostrzegła nas przed nią Max II - śmignęłam do mety. Moje 
skrzydła poruszały się płynnie. Mijając superchłopca, przechyliłam się, by nie 
zdzielić go po łbie - choć mnie kusiło.

background image

Do mety dotarłam trzy metry przed nim. Zatrzymałam się trochę niezdarnie, 

unikając jednak zderzenia z tłumem widzów.

Wyprostowałam się zdyszana i uniosłam pięść w powietrze.
- Punkt dla Max!

118

- Oszukiwanie dyskwalifikuje cię! - oznajmiła Dyrektor, wściekła jak nie 

wiem co.

- Nie oszukiwałam! Mówiłaś, że nie wolno fruwać? Czy ktoś mówił „nie 

fruwać"? Nie.

- To był wyścig naziemny!
- A kto tak powiedział? Może twoje cudo jest przykute do ziemi, ale ja nie. 

Wyewoluowałam.

Teraz się dopiero wkurzyła! Morze gapiów szemrało, stopy szurały po ziemi. 

Złożyłam skrzydła, czując na sobie dziesiątki spojrzeń.

- Jesteś zdyskwalifikowana - rzuciła krótko Dyrektor. - Wygrał Omega.
- Jak sobie chcesz. - Z trudem stłumiłam niesmak. Zerknęłam z ukosa na 

Omegę. - Sznurowadła też ci zawiązuje?

Zmarszczył idealne brwi, - ale nie odpowiedział.
Kuks i Angela wzięły mnie za ręce i stanęły blisko mnie. Ari znalazł się za 

moimi plecami, żeby mnie osłaniać. Ich obecność sprawiła mi ulgę. Poczułabym 
się jeszcze lepiej, gdyby był tu Kieł, gotowy walczyć u mojego boku.

-   Teraz   konkurs   siły   -   zarządziła   Dyrektor.   -   Mięśnie   Omegi   są   około 

czterystu razy silniejsze i bardziej zwarte niż u zwykłego chłopca. Przynieść 
ciężary!

Jestem dziwnie silna, nie tylko jak na dziewczynę czy jak na kogoś w moim 

wieku.   Jestem   silniejsza   od   większości   dorosłych,   nawet   mężczyzn.   Jak   my 
wszyscy.   Ale   nie   miałam   takiej   rzeźby   jak   ten   superchłopak   i   generalnie 
zostałam zaprojektowana, żeby  być inteligentna i szybka, a także lotna. Nie 
mogłam brać udziału w konkursie ciągnięcia traktorów.

I   rzeczywiście   było   to   ciągnięcie   traktorów.   W   pewnym   sensie.   Na 

drewnianej   platformie   ustawiono   wielkie   ciężary.   Oboje   dostaliśmy   do   ręki 
łańcuch. Konkurs polegał na tym, żeby przeciągnąć platformę po ziemi. Szliśmy 
łeb w łeb do dwustu dwudziestu pięciu kilogramów. Potem superchłopiec zaczął 
mnie wyprzedzać. Ledwie ruszyłam z miejsca ciężar trzystukilogramowy, a on 
przeciągnął go metr dalej.

Dodali   więcej   ciężarów   -   czterysta   kilo.   Nie   mogłam   uwierzyć,   że 

przegrywam z chłopakiem! Nigdy!

Zacisnęłam zęby, trzasnęłam kostkami palców i przełożyłam łańcuch przez 

moje nieźle już posiniaczone ramię. Omega i ja stanęliśmy równo obok siebie. 

background image

Dyrektor zadęła w gwizdek. Spuściłam głowę, zaparłam się i pociągnęłam z 
całej siły. Na moim czole wystąpił pot. Łańcuch boleśnie wrzynał mi się w 
ramię. Oddech wydostawał się ze świstem przez zaciśnięte zęby.

Udało   mi   się   leciutko   poruszyć   platformą,   przesunąć   ją   może   o   pół 

centymetra.

Omega przeciągnął ją prawie pół metra.
Kiedy został ogłoszony zwycięzcą, spojrzał na mnie tymi dziwnymi oczami 

bez wyrazu. Nie sądziłam, że był robotem jak Fruwołki, ale zastanawiałam się, 
czy nie usunięto mu uczuć. Ale faceci w ogóle są dziwni.

Nieważne.
Może nie znacie mnie od tej strony, ale nienawidzę przegrywać. Nie jestem 

nastawiona sportowo, nie ponoszę klęski z fasonem. Znienawidziłam Omegę za 
to,   że   przez   niego   przegrałam.   Zapragnęłam   go   pokonać.   Nie   wiedziałam 
jeszcze jak ani kiedy, ale byłam pewna, że to zrobię.

-   Następna   dyscyplina   to   inteligencja   -   obwieściła   Dyrektor   z   wielkim 

zadowoleniem.

Prawie   jęknęłam.   Oczywiście   jestem   niegłupia,   naprawdę.   Ale   nie   mam 

prawie żadnego wykształcenia. Cała moja wiedza pochodzi z telewizji albo od 
Jeda. Umiem walczyć, umiem przeżyć, wiem co nieco o paru krajach, jak Egipt 
i Mongolia, bo było o nich w „National Geographic". Ale nie mam książkowej 
wiedzy. Parę miesięcy spędzonych w potwornej szkole w Wirginii udowodniło 
mi,   że   w   porównaniu   z   większością   rówieśników   jestem   wioskowym 
przygłupem. Tylko jeśli chodzi o wiedzę książkową. Nie - jeśli idzie o ważne 
rzeczy.

- Pierwsze pytanie - odezwała się Dyrektor.
Tłum wpatrywał się we mnie i w Omegę.
-   Mury   zamku   mają   pięć   i   pół   metra   wysokości,   dwa   metry   dziesięć 

centymetrów   grubości   i   trzysta   trzynaście   metrów   długości.   Jeden   metr 
kwadratowy kamienia i zaprawy waży dokładnie pół tony. Ile ton kamienia i 
zaprawy znajduje się w ścianach?

Omega zapatrzył się w dal. Najwyraźniej zaczął obliczać.
- Chyba żartujesz - prychnęłam. - Po co mam to wiedzieć?
- Może gdybyś miała zacząć remont? - podsunęła Kuks.
- A nie mogę wezwać specjalistów?
- To proste działanie - oznajmiła Dyrektor przemądrzale.
- Tak? To podaj wynik.
Poczerwieniała, ale nie spuściła z tonu.
- Poddajesz się?
- Wcale się nie poddaję, tylko mówię, że to kompletnie bez sensu. A może 

zrobimy konkurs otwierania drzwi wytrychem? Zobaczymy, kto jest szybszy.

- Dwa tysiące trzysta dziewięćdziesiąt sześć i trzy dziesiąte tony - odezwał 

się Omega.

- Dobra, kujonie, a może tak: lecisz na wysokości pięciu tysięcy pięciuset 

background image

metrów z prędkością, na przykład, dwustu dwudziestu pięciu kilometrów  na 
godzinę   -   warknęłam.   -   Pod   wiatr,   który   wieje   z   południowego   zachodu   z 
prędkością około siedmiu węzłów. Ile czasu zajmie ci przelot z Filadelfii do 
Billings w Montanie?

Omega natężył się i zaczął obliczać.
- Chcesz powiedzieć, że umiesz rozwiązać to równanie? - spytała Dyrektor.
- Chcę powiedzieć, że jestem na tyle bystra, żeby się kapnąć, że doleciałam 

na miejsce, jak dolecę! - prawie krzyknęłam. - Same pytania są głupie. Nie mają 
nic wspólnego ze zdolnością przeżycia.

- W twoim świecie, Max - zaznaczyła Dyrektor. - Może w twoim świecie. 

Ale twój świat przeszedł do historii.

119

Trafił mi  się wyjątkowo zły dzień. Te testy  były stratą czasu. W każdej 

chwili spodziewałam się porażenia elektrycznym wstrząsem. Przegrywałam z 
chłopakiem! Nadal czekała mnie walka na śmierć i życie.

A Kła nie było i nie było.
Wiedziałam,   że   nie   miał   dość   czasu,   żeby   się   tu   dostać.   Mogłam   się 

spodziewać, że dotrze tu za jakieś sześć godzin. Ale teraz go nie było, a ja 
czułam, że zaraz się załamię.

Spojrzałam   na   Kuks   i   Angelę.   Kuks   była   bardzo   spięta,   nieświadomie 

zaciskała pięści. Angela miała ten sam przerażająco skupiony wyraz twarzy, co 
zawsze, kiedy zabierała się do przekonania obcego człowieka, żeby coś zrobił. 
Nagle przypomniałam sobie, że moją prawdziwą mamą jest doktor Martinez. 
Prawdopodobnie. Tyle razy mnie okłamano, że trudno było mi cokolwiek wziąć 
na wiarę. Ale całkiem możliwe, że to moja prawdziwa mama.

Chciałam ją zobaczyć. I moją siostrę Ellę.
Chciałam się stąd wydostać.
Mutantka   stojąca   koło   Angeli   zmarszczyła   brwi,   wyraźnie   zaskoczona. 

Zamrugała. Angela wpatrywała się w nią ze skupieniem. Oho. Potem mutantka 
pochyliła   się   do   swojego   sąsiada   i   szepnęła   mu   coś   tak   cicho,   że   nie 
dosłyszałam.

Angela wydawała się bardzo zadowolona. Poczułam skurcz w żołądku.
- Co się dzieje, kochanie? - spytałam przez zaciśnięte zęby.
- Zrobi się ciekawie - zapowiedziała Angela z satysfakcją.
- Zdefiniuj „ciekawie" - poprosiłam ostrożnie.
Angela zastanawiała się przez chwilę.
- Ogólne szaleństwo?
- Eee... w dobrym znaczeniu tego słowa?
- W ciekawym znaczeniu - uściśliła, przyglądając się tłumowi.

background image

- A teraz ostateczna walka - oznajmiła Dyrektor przez głośnik.
I wtedy rozpętało się piekło. Jakby wszyscy się opili szaleju i ześwirowali. 

Mutanty   zaczęły   ze   sobą   walczyć.   Niektóre   ewidentnie   były   szkolone   na 
żołnierzy, ale widziało się też szarpaninę i bicie po twarzy.

- Ludzie! - krzyknęła dyrektor. - Ludzie, co się dzieje?
- Nie chcą tu już być - powiedziała Angela, wpatrując się w nich.
- Nie chcemy tu być! - ryknął tłum.
- Mają dość bycia numerami i eksperymentami - wyjaśniła Angela.
-   Nie   jesteśmy   numerami!   -   krzyknęły   wściekłe   głosy.   -   Nie   jesteśmy 

eksperymentami!

- Hmmm - mruknęłam, rozglądając się za drogami ucieczki.
- Czują się jak pionki - ciągnęła Angela.
- Nie jesteśmy pionkami! - wołały mutanty.
- To także ludzie, nawet jeśli sklonowani.
- Jesteśmy ludźmi! - rozległy się głosy. - Jesteśmy ludźmi!
- Doooobra - mruknęłam i szybko zebrałam przy sobie Kuks, Angelę, Ariego 

i Totala. - Spadajmy stąd. Dotrzemy do tego muru i pójdziemy wzdłuż niego, aż 
znajdziemy drogę ucieczki.

Pokiwali głowami i zaczęli się przeciskać przez tłum, unikając młócących 

pięści i popychania.

- Roboty! - ryknęła Dyrektor. Fruwołki stanęły na baczność. - Opanować 

tłum!

120

No   właśnie.   Jakby   mało   było   zabawy   z   tą   ogólną   bójką,   teraz   do   akcji 

wkroczyły złaknione krwi roboty. Z karabinami.

Dalej przepychaliśmy się przez tłum w stronę zamkowego muru. Fruwołki 

zaczęły sobie torować drogę w tłumie wściekłych, walczących ludzi.

- Dlaczego ze sobą walczą? - spytała Kuks. - Powinni się zwrócić przeciwko 

Fruwołkom.

Angela ogarnęła wzrokiem tłum.
- A, fakt.
Na chwilę znieruchomiała, marszcząc brwi z ogromnym skupieniem. Potem 

stojące przy nas mutanty zwolniły ruchy, rozejrzały się i zaatakowały Fruwołki.

Chwyciłam Angelę za rękę i znowu zaczęłam się przeciskać przez tłum.
- Przerażające z ciebie dziecko, wiesz o tym? - spytałam.
Uśmiechnęła się tylko.
Prawie   zderzyłam   się   z   szeregiem   Fruwołków.   Podniosłam   głowę   i 

spojrzałam w poważne likwidatorskie pyski z płonącymi czerwonymi oczami.

- Musicie stanąć - zabrzęczał jeden.

background image

- Jestem innego zdania.
Rzuciłam się na niego, usiłując go przewrócić. Nie był to najnowszy model, 

więc udało mi się wytrącić mu broń z ręki.

Ale nie na tyle szybko, żeby inny Fruwołek nie zdążył mnie  uderzyć w 

głowę kolbą broni. Zachwiałam się, ból eksplodował mi w potylicy. Po chwili 
poczułam spływającą mi za kołnierz ciepłą krew.

Moje stado rzuciło się do działania. Kuks wyskoczyła wysoko w powietrze, 

trzepocząc skrzydłami. Zawisła pod siatką pod napięciem, ale nad walczącymi. 
Total mocno dziabnął zębami kostkę Fruwołka; usłyszałam zgrzyt jego kłów o 
metal pod cienką powłoką skóry.

- Uderzajcie w krzyż - powiedział ktoś. Odwróciłam się i zobaczyłam Jeda 

przedzierającego   się   ku   nam   przez   gąszcz   pięści   i   kopniaków.   -   Uderzajcie 
Fruwołki w krzyż - powtórzył. - To ich słabe miejsce.

Nie miałam powodu mu ufać, choć nagadał mi, że jest moim ojcem i tak 

dalej. Ale nie miałam nic do stracenia. Uskoczyłam przed Fruwołkiem, z którym 
walczyłam,   i   zaszłam   drugiego   od   tyłu.   Z   całych   sił   kopnęłam   go   w   krzyż 
obiema stopami.

Trzask! Nogi mu się ugięły, pochylił się i znieruchomiał. Po chwili czerwone 

światełko w jego oczach zgasło.

No, no. Kto by pomyślał.

121

Kiedy tak walczyłam ramię w ramię z Jedem, czułam się, jakbym znowu 

miała jedenaście lat. To on nauczył nas tak dobrze walczyć, wygrywać za każdą 
cenę,   atakować   znienacka   i   zawsze   posługiwać   się   wszelkimi   dostępnymi 
środkami. A teraz, gdy wraz ze mną likwidował Fruwołki, jakby wróciły tamte 
dni, jakbym znowu stała się dzieckiem udającym, że Jed jest moim tatą.

- Zablokuj! - krzyknął Jed, wytrącając mnie z zamyślenia.
Odruchowo uniosłam rękę, w samą porę, by zablokować cios Fruwołka.
- Kuks! Angela! Po krzyżu ich! - wrzasnęłam.
Sytuacja zaczęła się obracać na naszą korzyść. Jeśli tylko udawało się nam 

stanąć   za   Fruwołkiem,   w   osiemdziesięciu   procentach   przypadków 
likwidowaliśmy go.

Ale do niektórych mutantów ostatnia wiadomość Angeli jakby nie dotarła i 

dalej walczyły ze sobą, a także z nami.

Potwornie silny Ari dosłownie przerzucał nad głową co mniejsze mutanty. 

Zobaczył, jak kopię Fruwołka w krzyż, i odwrócił się, żeby zrobić to samo. 
Fruwołek zaskoczył go mocnym uderzeniem w brodę; głowa Ariego poleciała 
do tyłu.

Ari ryknął z furią, odzyskał równowagę i skoczył na napastnika... Ale nagle 

background image

ze zdziwioną miną z wolna osunął się na kolana.

- Osłaniajcie mnie! - wrzasnęłam do Kuks, Angeli i Totala.
Rzuciłam się do Ariego. Chwyciłam go pod ramię i usiłowałam podnieść. 

Nie udało mi się.

- Max... - odezwał się, oszołomiony.
- Boli? Postrzelili cię? Gdzie?
Spojrzał na swoją koszulę i kurtkę. Nie było na nich plam krwi. Pokręcił 

głową.

- Nie, ale...
Zerknął na mnie i nagle go zobaczyłam - siedmioletniego Ariego małego 

chłopczyka, który wszędzie za mną chodził. Zobaczyłam go wyraźnie w tych 
oczach.

- Ale... o, Max - szepnął i oparł się o mnie bezwładnie, z otwartymi oczami, 

tak ciężki, że osunęłam się na kolana.

Spojrzałam na jego twarz, potrząsnęłam go za ramiona.
- Ari! - zawołałam. - Ari! Oprzytomniej! Ari!
Walka wokół nas trwała, ale Ari milczał.
- Ari?
Przerażona, przycisnęłam dwa palce do jego szyi, usiłując odnaleźć tętno.
Stało się. Ari umarł.
Tu i teraz, w moich ramionach.

122

Może. Jakbym straciła oddech. I duszę. Przez parę chwil wpatrywałam się w 

odrętwieniu w pokancerowaną twarz Ariego, w jego niewidzące oczy. Gardło 
mi się ściskało. Przesunęłam palcami po jego powiekach, zamykając je.

Biedne, biedne dziecko. Miałam nadzieję, że tam, gdzie się znalazł, nie czuje 

już   bólu,   nie   jest   brzydki,   niekochany   i   niechciany.   Do   oczu   napłynęły   mi 
gorące łzy.

Parę razy przełknęłam z wysiłkiem ślinę, podniosłam głowę i przekonałam 

się, że wszyscy nadal walczą na śmierć i życie. Nie mogli mi pomóc, nie mieli 
czasu przyjąć do wiadomości śmierci Ariego. Koło ucha coś mi gwizdnęło i 
uświadomiłam sobie, że ja także jestem w niebezpieczeństwie - Fruwołek przed 
chwilą zamachnął się na mnie bronią, usiłując roztrzaskać mi czaszkę.

Bezradna i wściekła, delikatnie położyłam Ariego na ziemi.
- Wrócę po ciebie - obiecałam szeptem.
Potem,  wściekła,   zerwałam się,  złapałam pierwszego  Fruwołka, który  mi 

stanął na drodze, i skręciłam mu kark. Osunął się na ziemię, a ja ruszyłam dalej. 
Następnego walnęłam w plecy - padł jak worek zgniłych kartofli. Ryknęłam z 
furią,  wydarłam mu  broń i zatoczyłam nią młynek nad  głową, trafiając  trzy 

background image

kolejne roboty. Zachwiały się i to wystarczyło, żeby Jed i Kuks załatwili ich od 
tyłu.

Ari   umarł   i   dlaczego?   Dlaczego   to   go   spotkało?   Dlaczego   przeżył   tylko 

siedem lat pełnych bólu, zagubienia i samotności?

- Ari! - Jed w końcu dostrzegł swojego syna.
Podbiegł   do   niego   i   ukląkł.   Oszołomiony,   przygarnął   do   piersi   jego 

pokraczne,   wielkie   ciało.   Zobaczyłam,   że   jego   wargi   wymawiają   słowo 
„przepraszam". Pochylił się nad Arim, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie.

Wyprostował   się   i   spojrzał   na   mnie.   Oczy   lśniły   mu   łzami.   To   mną 

wstrząsnęło. Podniósł głos, żebym go dosłyszała przez zgiełk walki.

- Omega nie widzi szybkich ruchów.
Czekałam na więcej, ale to było wszystko. Odwróciłam się i runęłam do 

boju, by osiągnąć uniwersalny cel wszystkich wojowników w historii: pokonać 
tego drugiego. Nie pozwolić, żeby pokonał ciebie.

Wielka   rewelacja:   Omega   nie   jest   spostrzegawczy.   Dzięki,   Jed!   Jeszcze 

jakieś złote myśli? A może: „Omega ma wyłącznik"?

W ogóle gdzie jest ten cały Omega? Na ile go poznałam, to pewnie siedzi na 

scenie i piłuje paznokietki.

Zamachnęłam się karabinem jak kijem baseballowym. Uderzyłam w ramię 

Fruwołka; przyjemnie trzasnęło, ale od wstrząsu zadzwoniły mi zęby. Fruwołek 
odwrócił   się,   więc   walnęłam   go   w   krzyż.   Trzask!   Kolejny   skrócony   do 
wysokości stolika.

- Mona mówi, że musimy walczyć.
Ciche słowa wypowiedziane mi do ucha, tego, które nie było zakrwawione, 

sprawiły,   że   odwróciłam   się   gwałtownie   i   zobaczyłam...   Omegę.   Był 
wymuskany i elegancki, jakby całą bójkę przesiedział w kącie.

- Nie musisz robić wszystkiego, co ona ci każe - rzuciłam, nadal walcząc z 

Fruwołkami.

Broń wyleciała mi z ręki.
- Stać! - przemówił Omega do robotów. - Ona jest moja.
Co,   oczywiście,   doprowadziło   mnie   do   jeszcze   większej   furii.   O   ile   to 

możliwe.

- Nie... jestem... niczyja!
Fruwołki go posłuchały i zajęły się innymi ofiarami. Krew mnie zalała i nie 

mówię   o   tym,   że   faktycznie   zalewała   mi   oczy.   Chociaż   to   wcale   mi   nie 
pomagało.

- Musimy walczyć - powtórzył Omega.
Miałam już dość tych manipulatorów, którzy traktowali nas jak marionetki.
- Możesz jej nie posłuchać - wyjaśniłam mu dobitnie.
Zmarszczył brwi.
- Nie wiem... jak.
- O, jak rany boskie - wymamrotałam, zamachnęłam się i ze wszystkich sił 

zdzieliłam go w łeb.

background image

123

Au! Au! AUUUUU! Coś mi chrupnęło w dłoni, jakbym złamała jakąś małą 

kość.   O   matko,   jak   boli!   Syknęłam,   usiłując   nie   krzyczeć.   Nie   jestem 
chłopakiem!

Omega   zachwiał   się,   ale   odzyskał   równowagę   i   natychmiast   wymierzył 

kopniak w moje kolano. Uskoczyłam i kopnęłam go z obrotu, trafiając w udo. 
Przycisnęłam obolałą dłoń do ciała i atakowałam nogami, celując w głowę i 
uskakując przed jego ciosami. Udawało mu się blokować prawie wszystkie moje 
uderzenia. Jego srebrzyste oczy śledziły mnie spokojnie i precyzyjnie.

Nie widzi szybkich ruchów.
Co to znaczy?
Eksperymentalnie pomachałam mu przed nosem obolałą ręką, jak gdybym 

chciała go uderzyć z kilku stron. Faktycznie, jego oczy nie nadążyły za moimi 
ruchami. Zatrzymał się, jakby po to, żeby zobaczyć rękę.

Wtedy walnęłam go drugą pięścią, i to boleśnie, prosto w nos.
Najwyraźniej akurat ta część jego idealnej buźki nie była czterysta procent 

mocniejsza   niż   normalne   kinole,   bo   usłyszałam   chrupnięcie   kości.   Omega 
mrugnął i cofnął się o krok, zaskoczony. Z nosa bluznęła mu krew. Dotknął go 
zaniepokojony.

- Rany głowy zawsze bardzo krwawią - powiadomiłam go z uprzejmością.
I zaczęłam machać wokół niego ręką, w górę i w dół, z boku na bok, a on 

strasznie starał się śledzić jej ruchy, jakby ten przymus był silniejszy od niego.

Podskoczyłam i wylądowałam na jego karku, ściskając mu szyję nogami. 

Krztusząc   się,   upadł   na   kolana.   Znowu   zaczęłam   machać   ręką,   jakbym 
hipnotyzowała   kota.   Potem   splotłam   dłonie   -   ta   uszkodzona   zabolała   jak 
wszyscy diabli. I walnęłam nimi Omegę tak mocno, że runął twarzą na ziemię. 
Oczywiście   cios   zranioną   ręką   był   tak   bolesny,   że   mało   brakowało,   a 
wrzasnęłabym i zemdlała na miejscu.

Wytrzymałam. Ledwie, - ale jednak.
Spojrzałam   na   Omegę,   superchłopca,   szczytowe   osiągnięcie   Iteksu. 

Pokonałam go, bo nie dostrzegał szybkich ruchów. Zwyciężyłam, bo Jed mi o 
tym powiedział. Spojrzałam na Dyrektor. Wpatrywała się we mnie z czystą, 
zimną nienawiścią kogoś pokonanego przez osobę uważaną za gorszą.

A tu zaskoczenie.
Omega był nieprzytomny, ale żył. Mieliśmy walczyć do końca. Gdyby on 

mnie ogłuszył, zabiłby mnie, biedny idiota. Inaczej nie potrafił.

A   ja   potrafiłam.   Mogłam   go   kopnąć   mocno   w   kark,   żeby   złamać   mu 

kręgosłup,   ale   zostawiłam   go   i   ruszyłam   tam,   gdzie   leżało   ciało   mojego 
przyrodniego brata.

I kto jest teraz lepszy, idiotko? - zwróciłam się w myślach do Dyrektor.

background image

124

To   ciekawe,   ale   elektryczna   siatka,   rozciągnięta   nad   murami   zamku, 

blokowała tylko drogę na zewnątrz, nie do wewnątrz. Przedzierałam się przez 
tłum, od czasu do czasu wymierzając cios pięścią albo kopniak, by dostać się do 
Ariego,   kiedy   nagle   nad   murem   zamku   przeleciał   duży   kamień.   Uderzył   w 
głowę mutantkę, która klapnęła ciężko na ziemię.

Podniosłam wzrok. Powietrze przecięła prawdziwa strzała, płonąca, jak na 

filmach. Śmignęła przez siatkę i wbiła się w plecy Fruwołka, który natychmiast 
stanął w ogniu. No oczywiście.

Kiedy ludzie stają w ogniu, zaczynają biegać z wrzaskiem. Ci przytomniejsi 

zatrzymują się, padają i tarzają się na ziemi. Kiedy w ogniu staje Fruwołek, 
nieruchomieje w miejscu i po prostu płonie. Najwyraźniej kiedy Fruwołek się 
zapali, wszystkie jego zawiasy i trybiki przestają funkcjonować, tak że nie może 
się ruszyć. Użyteczna informacja, którą zapamiętałam na przyszłość.

W powietrzu śmignęły kolejne kamienie.
Musiałam na chwilę zapomnieć o Arim. Trzeba było zadbać o żywych.
- Angela! - krzyknęłam. - Kuks! Total! Pod ścianę!
Od jakiegoś czasu nie widziałam Totala i ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam, 

jak pędzi ku mnie przez tłum. Utykał, jedną łapkę trzymał podkurczoną, ale 
mimo to skoczył w moje ramiona i polizał mnie po twarzy.

- Błe! Krew - powiedział i dał sobie spokój z lizaniem. I wzajemnie, błe, 

pomyślałam.

- Kto rzuca kamieniami? - spytała Kuks, gdy już przywarliśmy do muru.
- Nie wiem... - zaczęłam.
- Dzieci - wpadła mi w słowo Angela.
- Jak to „dzieci"? - zdziwiłam się.
Wokół leciały kamienie i płonące strzały.
- Zdaje się, że za murem są dzieci - wyjaśniła Angela. - Tak czuję.
Kolejny wielki kamień uderzył Fruwołka w kolana. Robot zachwiał się, dwa 

mutanty skoczyły na niego, młócąc pięściami i ciągnąc go za włosy.

- Dzieci czy jaskiniowcy?
- Dzieci - oznajmiła zdecydowanie Angela.
- Ratować stado! Zabić Fruwołki! Zniszczyć Itex! Uniosłam brwi. Głosy zza 

muru zabrzmiały wyraźniej.

Stopniowo   wrzawa   na   dziedzińcu   przycichła,   a   ryk   z   zewnątrz   stał   się 

głośniejszy. Zza muru leciało coraz więcej kamieni - niektóre były wielkie jak 
melony - i płonące strzały.

- Ratować stado! Zabić Fruwołki! Zniszczyć Itex!
Spojrzałam na Kuks i Angelę.
- Tak sobie myślę... A może to czytelnicy bloga?
- Odpędzić ich! - zagrzmiał z głośnika głos Dyrektor. Na ekranach wokół 

background image

dziedzińca   pojawiła   się   jej   prawie   trzymetrowa   twarz.   Niektóre   ekrany   były 
zresztą pęknięte i zabryzgane błotem i krwią. Pewnie dużo kosztowały, cha, cha.

- Odpędzić ich! - znowu zagrzmiała Dyrektor. - To robactwo! Chce was 

zniszczyć! Odpędzić ich!

Fruwołki   jak   zwykle   bez   szemrania   wypełniły   rozkaz.   Zostało   ich   może 

sześćdziesiąt. Jak jeden rozłożyły skrzydła i uniosły się w powietrze.

- Uch - stęknęła Kuks.
Właśnie. Au. Nikt nie wyłączył elektrycznej siatki. Sześćdziesiąt Fruwołków 

wzbiło się w powietrze i sześćdziesiąt Fruwołków zaskwierczało w zetknięciu z 
siatką. Spadły na ziemię jak na komendę, jednocześnie.

- Kiepsko to wymyśliła - zauważył Total.
Pokiwałam głową.
Bam! Bam! Bam! Z zewnątrz dobiegło wycie silnika, a potem usłyszeliśmy 

łomot do bram. Oblegający zamek usiłowali staranować bramę samochodem.

125

Westfield, Anglia
Dyrektor regionalny Szkoły spojrzał nad okularami.
- Holloway, co to za hałasy na dworze?
Jego   asystent   podszedł   do   okna.   Po   twarzy   przemknął   mu   grymas 

zaniepokojenia.

- Jakaś demonstracja - powiedział.
- Demonstracja? Co, u diabła?
Dyrektor   regionalny   stanął   obok   asystenta.   Ze   zdumienia   otworzył   usta. 

Przed   bramami   Szkoły   stały   setki,   może   tysiące   protestujących.  Wyglądali... 
właściwie prawie jak dzieci. Ale to przecież nie miało sensu.

- Kolejna antynuklearna demonstracja? - spytał. - Mają transparenty? Może 

powinniśmy wezwać ochronę.

Holloway nadstawił ucha. Krzyki stały się wyraźniejsze.
- Ratować stado! Zniszczyć Itex! Ratować świat! Zniszczyć Itex!
Mężczyźni spojrzeli na siebie.
- Skąd wiedzą, że jesteśmy filią Iteksu? - spytał dyrektor regionalny.
Trzask! Przez okno wpadł kamień wielkości piłki do softballu. Obryzgały 

ich szklane odłamki.

Teraz krzyk słychać było wyraźnie.
- Chcemy naszej własności!
- Za kraty z wami!
- Itex to przestępcy!
- Nie damy się nabrać!
Dyrektor regionalny spojrzał na Hollowaya, trochę pokaleczonego szkłem.

background image

- Zawołać ochronę.

Martinslijn, Holandia
Edda   Engels   podniosła   głowę   znad   stołu   laboratoryjnego   i   zaczęła 

nasłuchiwać. Zza okna dobiegały dziwne odgłosy. Ruszyła ku niemu, ale zaraz 
musiała odskoczyć, bo do środka wpadła ciężka butelka z płonącą szmatą. Co 
jest? Koktajl Mołotowa?

Łubudu! Wybuchł w chwili, gdy Edda rzuciła się pod biurko. Co się dzieje? 

Na zewnątrz rozlegał się wrzask, jakby laboratorium otoczyły setki, a może 
tysiące osób. Co one krzyczą?

- Skaziliście wodę i powietrze!
- Nic was nie obchodzi!
- Kieł ma rację: nadeszła pora!
- Żebyśmy odzyskali nasz dom!
Jaki znowu Kieł, pomyślała Edda. I, co ważniejsze, jak stąd uciec? Ogień się 

rozprzestrzeniał.

Woetens, Australia
- A co to za kurz?
Główna zarządzająca australijskiej filii Delanry Minker wyjrzała przez okno. 

Wokół,   jak   okiem   sięgnąć,   ciągnęły   się   kilometry   pustyni.   Na   horyzoncie 
utworzył się niski, rozległy tuman kurzu, jak burza piaskowa.

- Podaj mi lornetkę, dobrze, Sam? - rzuciła do asystenta. - Może to... dzień 

szkolnych wycieczek?

Sam spojrzał na nią, podając jej lornetkę.
- Tutaj nie przyjmujemy uczniów. To ściśle tajne laboratorium. A dlaczego?
- Bo wyglądają jak... dzieci! Na skuterach. I tych takich czterokołowych.
- Quadach? - podpowiedział asystent.
Także spojrzał przez lornetkę.
Szereg   małych   pojazdów   ciągnął   się   przez   dwa   kilometry.   Faktycznie, 

wyglądało na to, że prowadzą je dzieci. Czy to jakiś klub? Sam zmrużył oczy i 
poprawił ostrość. Wiozły transparenty. Jeden już mógł odczytać...

DELANEY MINKER = BRUDAS I TRUCICIEL
I drugi:
TO NASZA PLANETA! WYNOCHA!
- Może zechce pani zejść do schronu - powiedział Sam ze spokojem, którego 

nie czuł.

background image

126

- Iggy! - wrzasnął Kieł. - Gazownik! Za mną!
Krążący   na   niebie   Kieł   łopotał   mocno   skrzydłami,   prując   nad   szarym 

oceanem ku horyzontowi.

Obejrzał się przez ramię.  Iggy  i Gazownik byli tuż za nim i szybko się 

zbliżali.

- Nurkować - rozkazał. - Na mój znak.
Gazownik zerknął w dół i zmarkotniał. Nabrał tchu i pokiwał głową.
- O Boże - mruknął Iggy. - Zimna kąpiel...
-   Mamy   was   zniszczyć   -   zabrzęczały   Fruwołki   jak   rój   rozzłoszczonych 

mechanicznych os.

- Raz! - zawołał Kieł, oddalając się od brzegu. Miał nadzieję, że morze przy 

brzegu jest głębokie. - Dwa!

- Przegracie! - buczały Fruwołki. - Przegracie!
- Trzy! - rzucił Kieł i złożył skrzydła.
Zapikował w dół, prosto w morze. Przy tej wysokości i prędkości uderzenie 

w wodę będzie jak upadek na beton. Ale nie dało się go uniknąć.

Słyszał   furkotanie   kurtek   Gazownika   i   Iggy’ego,   którzy   spadali   z   coraz 

większą szybkością.

- Będzie bolało! - krzyknął Iggy.
- No tak - mruknął Kieł, a wiatr porwał jego słowa.
- Nie ma ucieczki! - brzęczały Fruwołki, które oczywiście pędziły za nimi.
Naprawdę? - pomyślał Kieł. Faktycznie.
Plask!
Zderzenie z zimnym oceanem rzeczywiście bardzo przypomina upadek na 

beton, uznał Kieł, ale był tak rozpędzony, że przebił lustro wody jak włócznia. 
Wydawało mu się, że Bóg uderzył go twarz.

Na szczęście nie stracił przytomności ani życia.
Usłyszał   za   sobą   chlupnięcie   Gazownika   i   Iggy’ego,   ale   kiedy   otworzył 

oczy, prawie nic nie widział.

Zaczęli wznosić się ku powierzchni. Zobaczyli setki wpadających do wody 

Fruwołków.

Okazało się, że roboty nie umieją pływać.
Poza tym woda nie była dla nich przyjaznym środowiskiem. Kieł poczuł na 

skórze   mrowienie   elektrycznych   iskier   sypiących   się   z   mechanizmów 
Fruwołków.   Dał   znak   Gazownikowi,   żeby   natychmiast   uciekał.   Gazownik 
chwycił Iggy’ego i zaczęli płynąć za Kłem.

Wynurzyli   się   jakieś   dwadzieścia   pięć   metrów   od   fascynującego   pokazu 

sztucznych ogni na wodzie. Fruwołki nie potrafiły wyhamować w powietrzu, 
choć widziały dziesiątki swoich kolegów eksplodujących i ginących w wodzie.

Niektóre usiłowały się cofnąć, ale ich skrzydła nie były dostosowane do tego 

background image

manewru, a lecące za nimi roboty wpadały na nich i spychały je w dół.

- Super - krzyknął Gazownik, unosząc pięść. - O, Iggy, staruszku, gdybyś 

mógł to widzieć!

- Słyszę - rozpromienił się Iggy. - Czuję. Nie ma to jak zapach spalonego 

obwodu elektrycznego Frankensteina.

- No, panowie - powiedział Kieł, unosząc się na wodzie. - Dobry plan?
- Świetny - przyznał Gazownik, a Iggy podstawił rękę do przybicia piątki.
Kieł ją przybił i razem ruszyli do brzegu.

127

Ogromna brama zamku otworzyła się z ogłuszającym zgrzytem. Niedobitki 

mutantów rozpierzchły się na boki.

Ogromna   żółta   terenówka   wpadła   na   dziedziniec.   Maskę   miała   wyraźnie 

wgniecioną.

Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i na zewnątrz wyjrzała nastolatka.
-   Właśnie   dostałam   prawko!   -   rzuciła   radośnie,   z   twardym   niemieckim 

akcentem.

Setki dzieci wpadły do środka przez wyważoną bramę. Zatrzymały się jak 

wryte spojrzały na dziedziniec pełen ciał i zepsutych Fruwołków.

Dyrektor stała na scenie, blada jak kreda. Sama skutecznie usunęła resztki tej 

partii Fruwołków. Może gdzieś jeszcze został ich zapas. Odwróciła się i ruszyła 
ku metalowym drzwiom, prowadzącym do zamku.

Rzuciłam Totala Angeli i chwyciłam Kuks za rękę.
- Za mną!
Wzbiłyśmy   się   w   powietrze   -   Fruwołki   skutecznie   unieszkodliwiły 

elektryczne ogrodzenie.

- Pomóż mi ją złapać - rzuciłam do Kuks.
W   chwili   gdy   Dyrektor   chwyciła   klamkę   metalowych   drzwi, 

wylądowałyśmy po obu jej stronach.

- Nie tak szybko, mamuśku - warknęłam.

128

Kuks i ja chwyciłyśmy Dyrektor pod ręce i uniosłyśmy w powietrze.
Nie była lekka, ale razem wywindowałyśmy ją wysoko nad zamek. Darła się 

ze strachu i wierzgała nogami tak, że zgubiła oba brzydkie buty.

- Natychmiast mnie postawcie! - wrzasnęła. Spojrzałam na nią.
- Bo co? Wtrącisz mnie do lochu?

background image

Zmierzyła mnie pogardliwym wzrokiem.
- A wiesz co? - dodałam. - Pokonałam superchłopca. Ale kto wie, może 

kiedyś zrobisz z niego prawdziwego chłopca.

- Omega jest od ciebie lepszy - wysyczała.
- A jednak to ja jestem tutaj i to ja wlokę cię pod niebo, a on leży tam i robi 

sobie maseczkę z ziemi - uświadomiłam jej. - Jeśli słowo „lepszy" znaczy „do 
niczego", to tak, jest o wiele lepszy.

- Czego chcesz? - warknęła. - Dokąd mnie zabieracie?
- Głównie w górę - wyjaśniłam. - Chcę usłyszeć parę odpowiedzi.
- Nic ci nie powiem.
Spojrzałam na nią poważnie. Jej sztywne jasne włosy łopotały za nią.
- W takim razie zrzucę cię z wysoka i sprawdzę, jak będziesz wyglądać jako 

placek. To będzie sztuka, instalacja dwuwymiarowa.

W   jej   zimnych   oczach   pojawił   się   autentyczny   strach,   co   trochę   mi 

poprawiło humor.

- Co chcesz wiedzieć? - spytała nieufnie, zerkając w dół.
- Kto jest moją prawdziwą mamą? I zaznaczam, skonstruowanie mnie nie 

czyni z nikogo mojej matki.

Pamiętałam, co powiedział Jed, ale chciałam to potwierdzić.
- Nie wiem.
- Ups!
Puściłam ją; runęła z wrzaskiem w dół wraz z uczepioną jej ramienia Kuks.
- Powiem! - zawyła.
Spłynęłam w dół i znowu ją chwyciłam.
- Przepraszam, mówiłaś coś?
Dyrektor, całkiem biała, przełknęła ślinę i głęboko odetchnęła parę razy.
- Jakaś badaczka. Ornitolog. Oddała jajeczko. Nieważne, kim była.
Serce mi załomotało.
- Nazwisko?
- Nie pamiętam. Czekaj! - dodała natychmiast, czując, że rozluźniam chwyt. 

- Jakieś hiszpańskie. Hernandez? Martinez? Lub podobne.

Z trudem oddychałam, i nie tylko dlatego, że byłyśmy na wysokości tysiąca 

pięciuset metrów. Doktor Martinez naprawdę była moją matką. Uczepiłam się 
tej wiadomości jak koła ratunkowego.

- Nie jesteś jedyną udaną hybrydą - odezwała się Dyrektor.
- Jest jeszcze twoje kochanie, Omega - przyznałam. - I Kobieta Kot.
- I ja - powiedziała Dyrektor.
Gwizdnęłam.
-   Nie   mów,   niech   zgadnę.   Jesteś   pół...   sępem?   Hieną?   Jakimś   morskim 

ścierwojadem?

- Żółwiem z Galapagos. Mam sto siedem lat.
- Ha. A wyglądasz góra na sto pięć.
Spojrzała na mnie bez zachwytu.

background image

Spuściłam wzrok. Wokół zamku stały niemieckie radiowozy. Ten dzień się 

skończył. Ten dzień był uratowany. A może nawet świat.

- To pa - powiedziałam i puściłam jej rękę.
Kuks nie zdołała jej utrzymać. Dyrektor runęła w dół, wrzeszcząc ze strachu 

i zaskoczenia.

To do ciebie niepodobne, odezwał się Głos.
Głos! Dawno go nie słyszałam.
A   to   dlaczego,   Jed?   -   spytałam   w   myślach.   Bo   nie   tak   mnie 

zaprogramowałeś?

Nie,   odparł   Głos.   Bo   nie   jesteś   taką   osobą,   Max.   Nikt   ci   tego   nie 

programował. To ty. Nie jesteś morderczynią. Nieraz to udowodniłaś. I z tego 
jestem najdumniejszy.

Westchnęłam. Tak, to prawda. Jestem po prostu wspaniała, zwróciłam się w 

myślach do Głosu. Ale w głębi duszy - tam, gdzie Głos mnie może nie słyszał, 
rzeczywiście czułam trochę dumy, trochę ciepła.

Niech żyje manipulacja.
- Dobra, łapiemy tę upadłą kobietę - powiedziałam do Kuks i schwytałyśmy 

Dyrektor dobre sześćdziesiąt metrów nad ziemią.

129

Kiedy   było   po   wszystkim,   chciałam   już   tylko   lecieć   do   domu.   Ale 

oczywiście zostałam przegłosowana, trzy do jednego. Choć uważałam, że ich 
głosy liczą się jak pół, i tak byli w większości.

Po paru godzinach znaleźliśmy się w miejscu, które wybrali.
- Dajcie popatrzeć - poprosiła Angela, pochylając się nad ekranem.
Tak,   byliśmy   we   francuskiej   kawiarence   internetowej.   Dlaczego   we 

francuskiej?   A   jedzenie?   A   śliczne   buciki?   A   fakt,   że   Total   miał   wstęp   do 
restauracji i sklepów?

- Teraz ja nie widzę - poskarżył się Total.
Pochylił się, oparłszy łapki na stole.
- Kawa! - powiedziała Kuks radośnie, siorbiąc z kubka. - Uwieeeelbiam!
- Powiedz, że to bezkofeinowa - rzuciłam.
Rozległ się sygnał i na ekranie pojawiła się twarz Kła. Oraz Gazika. Oraz 

Iggy’ego. Wszyscy tłoczyli się wokół komputera w Stanach.

Kieł! Wydawało mi się, że nie widziałam go od lat. Przez te ostatnie trzy dni 

nieustannie o nim myślałam. W lochach wspomnienia o nim trzymały mnie przy 
życiu.   A   kiedy   mutant   w   Lendeheim   podał   mi   list   z   wiadomością,   że   Kieł 
przybywa - o, to był jeden z najlepszych momentów mojego życia.

- Gdzie się włóczycie? - spytałam. - Myślałam, że jesteście już w drodze?
-   Mały   problem   z   Fruwołkami   -   wyjaśnił   Kieł.   Komputer   śmiesznie 

background image

zniekształcał jego głos. - Wiedziałaś, że nie potrafią pływać? Toną jak kamienie. 
Wcale nie lubią wody.

Na widok jego poważnej miny i oczu znanych mi równie dobrze jak moje 

własne od razu poczułam, że świat staje się przyjaźniejszy. Roześmiałam się i 
wszystko wydało mi się prostsze. Nabrałam pewności, że stado będzie razem, 
choćby nie wiadomo co.

- Nie ruszajcie się z miejsca - zarządziłam. - Wracamy.
- Dobra - powiedział.
Serce mi stopniało.
- Przywieźcie mi coś z Francji! - krzyknął Gazik z oddali.
- Dobrze - obiecałam.
- Mnie też! - dodał Iggy. - Na przykład Francuzkę!
Jęknęłam. Czy mogę jeszcze raz powiedzieć „szowinistyczna świnia"?
Ale to była moja szowinistyczna świnia. Wkrótce mieliśmy się spotkać. Nie 

mogłam się już doczekać.

background image

Epilog

JESTEŚMY GÓRĄ - PRZYNAJMNIEJ NA RAZIE

background image

130

Kiedy wreszcie ich zobaczyłam - na wyspie u wybrzeża Karoliny Północnej 

- prawie straciłam mowę. Kuks, Total, Angela i ja wylądowaliśmy na plaży, na 
miękkim, chrzęszczącym piasku.

W głębi plaży widniał rząd sękatych dębów. Spojrzałam na nie, a potem na 

zegarek.

- Spóźniłyście się.
Kieł wyszedł z cienia. Jadł jabłko. Jak zwykle był ubrany na czarno, a twarz 

miał w fioletowych plackach siniaków, ale oczy mu lśniły. Ruszył ku mnie, a ja 
rzuciłam się ku niemu biegiem, łopocząc skrzydłami.

Zderzyliśmy się niezdarnie; Kieł przez chwilę stał sztywno, ale powoli mnie 

objął. Ja ściskałam go ze wszystkich sił, usiłując przełknąć ślinę przez zaciśnięte 
gardło, z głową na jego ramieniu i mocno zamkniętymi oczami.

- Nigdy więcej mnie nie zostawiaj - powiedziałam zdławionym głosem.
- Nie zostawię - wymamrotał w moje włosy, prawie jak nie on. - Nigdy.
I w jednej chwili ta zimna drzazga lodu, która tkwiła w mojej piersi od 

naszego   rozstania,   po   prostu   się   rozpłynęła.   Wiatr   był   mroźny,   ale   słońce 
świeciło jasno, a moje stado było znowu razem. Kieł i ja byliśmy razem.

- Przepraszam, ale ja też istnieję - rozległ się głos Iggy’ego.
Oderwałam   się   od   Kła,   wytarłam   oczy   rękawem   i   mocno   uściskałam 

Iggy’ego i Gazika, a potem wszyscy zaczęli ściskać wszystkich i obiecywać 
sobie, że nigdy więcej się nie rozdzielimy. Następnie zabraliśmy się za pączki i 
jabłka, które rozsądnie zorganizowali chłopcy.

-   Co   teraz?   -   spytał   Gazik,   gdy   usiłowałam   mu   wygładzić   zmierzwione 

włosy.

Odetchnęłam głęboko i spojrzałam na moje stado.
- Muszę lecieć do Arizony - powiedziałam.

131

Jed   już   tam   był.   W   domu   doktor   Martinez.   Właściwie   tego   się 

spodziewałam.

Stado i ja wylądowaliśmy w lesie nieopodal domu. Sprawdziliśmy starannie 

teren i weszliśmy na podwórko. Magnolia, basset, natychmiast wygramoliła się 
spod ganku, zanosząc się szczekaniem. Podbiegła, zobaczyła Totala i zaczęła 
ujadać jeszcze głośniej.

- Żałość - mruknął Total.

background image

Drzwi otworzyły się i na zewnątrz wypadła rozpromieniona Ella. Zauważyła, 

że nie jestem sama, i ostro wyhamowała tuż przed nami.

- O kurczę - szepnęła. - Wszyscy... - Rozjaśniła się w atomowym uśmiechu i 

rzuciła się w moją stronę, chwytając mnie w żelazny uścisk chudych ramion. - 
Jesteś moją siostrą! - wrzasnęła. - Tak jak chciałam! I się sprawdziło!

Wypuściła   mnie   z   objęć   i   uśmiechnęłyśmy   się   do   siebie.   Jeśli   chodzi   o 

siostrzane uczucia, o wiele bliższa była mi Kuks, ale świadomość, że Ella i ja 
mamy takie same nieptasie geny, wiele dla mnie znaczyła. Poczułam się jakoś 
bardziej realna. Głupio brzmi, ale tak było.

- Max... - Na ganek wyszła doktor Martinez, zasłaniając usta ręką.
Jed stał za jej plecami, z twarzą ściągniętą i smutną. Ale jakby się ucieszył 

na nasz widok. Pamiętałam, jak wyglądał, kiedy Ari umarł. Nie wiedziałam, co 
o nim myśleć - do tego stopnia, że głowa mnie bolała.

- Cześć - powiedziałam, czując skrępowanie.
Poznanie rodziców nie bardzo wpłynęło na moje obycie. No cóż...
Doktor Martinez - jakoś dziwnie byłoby o niej myśleć inaczej - zeszła po 

schodach i podbiegła do mnie. Przez chwilę stałam sztywno, gdy chwyciła mnie 
w ciepłe, mamusine objęcia, milsze niż najlepszy, najdelikatniejszy koc.

- O, Max - szepnęła, gładząc mnie po rozczochranych włosach. - Wtedy, 

wcześniej, nie mogłam w to uwierzyć. Nie byłam pewna. Ale to byłaś ty! To 
jednak byłaś ty.

Pokiwałam głową, nieco przerażona łzami spływającymi po jej policzkach.
- Tak - mruknęłam i zwymyślałam się w duchu, że zachowuję się tak drętwo.
Przecież to moja matka! O tej chwili marzyłam przez całe życie! Mało tego, 

była najlepszą matką na świecie, jedyną osobą, którą bym wybrała! A ja tu stoję 
jak posąg głupoty.

Odkaszlnęłam i spojrzałam na swoje stopy.
- Cieszę się, że to ty - udało mi się wykrztusić i raptem, kompletna żenada, 

rozryczałam się w jej sweter.

132

Po czwartym ciastku z czekoladą zaczęłam nazywać ją mamą. Wszyscy, całe 

stado, Ella, mama  i Jed, wreszcie mogliśmy  odpocząć. Stado i ja wzięliśmy 
cudowny   gorący   prysznic,   a   mama   znalazła   nam   ciuchy.   Wszyscy   byli   nią 
zachwyceni   i   rzucali   mi   zazdrosne,   ale   szczęśliwe   spojrzenia.   Byłam   z   niej 
bardzo dumna.

Dziwne było to, że ufała Jedowi. Wyglądał normalnie, tak jak kiedyś, gdy 

mieszkał z nami. Ale my traktowaliśmy go z dystansem, choć usiłował się do 
nas zbliżyć. Może kiedyś darujemy mu to, co nam zrobił. Próbował nam to 
wytłumaczyć. Naprawdę uważał, że to najlepszy sposób wyszkolenia mnie do 

background image

ratowania świata. Często wyglądało to na gorsze, niż było. I prawdę mówiąc, 
parę razy pomógł mi uciec. No i do wielu tych rzeczy go zmuszono - musiał 
jakoś   współpracować   z   Dyrektor,   żeby   zachować   swoją   pozycję   i   dalej   mi 
pomagać.

Trochę   mi   to   wisiało.   Cieszyłam   się,   że   to   wszystko   wyjaśnił,   ale   nie 

zamierzałam mu niczego ułatwiać.

- Dobrze, wszyscy - powiedziała mama, stojąc w małej kuchni. - Jedzenie 

gotowe!

Wszyscy stłoczyliśmy się przy małym stole. Całkiem samodzielnie zrobiła 

prawdziwe   meksykańskie   jedzenie.   Nie   mówimy   tu   o   Taco   Bell.   Było 
fantastyczne i wystarczyłoby dla całej armii, bo mama  wiedziała, jak trudno 
nam zdobyć wystarczająco dużo kalorii.

- Ale fajnie pachnie - jęknął Iggy.
Ella przyglądała mu się, gdy zaczął jeść, nie roniąc ani okruszka.
- Niesamowite, że tak umiesz - powiedziała.
Iggy drgnął.
- Mam dużą wprawę.
- Uważam, że jesteś super - oznajmiła, a on się zarumienił.
Gazik i Angela siedzieli obok siebie, spokojni jak nigdy.
- Max, postawiłam twojemu psu miskę z resztkami - powiedziała mama. - 

Przy tylnych drzwiach.

Ale   będzie,   pomyślałam.   Total   stanął   przede   mną   i   przeszył   mnie 

spojrzeniem jak brzytwa.

-   Miska   na   podłodze!   -   wysyczał.   -   Może   od   razu   weźmiecie   mnie   na 

łańcuch i rzucicie kość?

Mama  spojrzała na niego. Wyraźnie zaparło jej dech. Ella wytrzeszczyła 

oczy tak, że omal jej nie wypadły.

- Eeee, wiesz, one się nie spodziewały... - zaczęłam.
- Ależ nie, nie, nie rób sobie kłopotów! - warknął Total. - Rzuć mi tylko 

starą szmatę, żebym miał gdzie spać. Poćwiczę sobie szczekanie. Hau czy miau? 
Nigdy nie pamiętam.

Spojrzałam na mamę.
-   Eee...   Może   Total   mógłby   dostać   własny   talerz?   Na   przykład   tutaj.   - 

Wskazałam odrobinkę miejsca obok mnie. - Wiesz, lubi jeść przy stole.

- Bo nie jestem barbarzyńcą! - wycedził Total.
- Oczywiście - powiedziała mama. - Przepraszam, Total.
Spojrzałam   na   Kła,   który   przewrócił   oczami   i   wziął   sobie   dokładkę. 

Wszyscy znowu zaczęli rozmawiać i wyglądaliśmy jak ilustracja z elementarza 
pod hasłem „Dom". No, może taka z mutantami i gadającym psem.

Ale zawsze.

background image

133

- Ale dlaczego tak szybko? - spytała mama, znowu ze łzami w oczach.
- Wrócimy. Słowo daję - powiedziałam.
- Dlaczego musicie odlecieć? - załkała Ella.
- Mam... obowiązki - wyjaśniłam. - Wiesz, ratowanie świata i inne takie.
Wyściskaliśmy mamę i Ellę ze sto razy.
Total obsiusiał ich krzaczki szałwii i rzucił Magnolii paskudne spojrzenie.
Stanęłam   przed   Jedem.   Wiedziałam,   że   chce,   żebym   go   uściskała.   Ale 

wiedziałam też, że moje uściski nie są za darmo.

- Dlaczego ja? - spytałam. - Jak to możliwe, że mam ratować świat, skoro nie 

jestem nawet najbardziej udanym eksperymentem?

- Jesteś wystarczająco udana. - Przełknął ślinę. - Jesteś ostatnią z hybryd, 

która zachowała... duszę.

- Bym polemizował - mruknął Gazik.
Jeszcze ostatnie pożegnania i wreszcie Kieł i ja spojrzeliśmy na siebie.
- Dobra, zbieramy się - powiedziałam, a on dodał:
- W górę, ludzie!
Uśmiechnęłam się do niego ukradkiem. Odwróciłam się do pozostałych.
- Słyszeliście go. W górę!
I znowu poszybowaliśmy, wzbiliśmy  się ponad chaos i kłopoty Ziemi w 

klarowne, doskonałe, błękitne niebo, gdzie panuje bezmiar spokoju i wszystko 
ma sens.

- Wiesz co? - odezwał się Total konwersacyjnym tonem.
Siedział  w   transporterze   na   szelkach,   który   mama   znalazła   na   strychu,   a 

który Iggy miał teraz na plecach. Dzięki temu przenoszenie Totala stało się o 
wiele łatwiejsze. Dobra, tak naprawdę to nosidełko dla dzieci, ale rany boskie, 
nie mówcie o tym Totalowi.

- Co? - spytałam.
- Twoja mama nie jest taka zła.
- Rety, dzięki - powiedziałam sucho, a reszta parsknęła śmiechem.
A więc na koniec, gdy lecimy sobie w stronę zachodu słońca, by się tak 

wyrazić, pozostaje mi do powiedzenia już tylko jedno.

Miejmy nadzieję, że wrócimy.
A jeśli wrócimy, będzie się działo.


Document Outline