background image

 

 
 
Okładkę  projektowała NATALIA JARCZEWSKA 
Printed in Poland 
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962  r. - Wydanie I. 
Nakład 155 000 egz. Objętość 4,3 ark. wyd. 3,13. ark. druk. Papier druk. mait. VIII ki. 60 g. 
format 70x100/32 z Myszkowskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składu 29.1.62 r. 
Druk. ukończono w lipcu 1962 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 127. 
Cena zł 5.-                                                    H-65. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
KAZIMIERZ SŁAWIŃSKI 
 

UWAGA DYWERSJA 

 
 
 

Dwa oblicza Kurta Fiedlera 

 
W połowie kwietnia 1939 r. w okolicę Bydgoszczy przybyły z głębi kraju liczne oddziały 
wojskowe. Ich nowe polowe mundury i pełne wyposażenie bojowe wywołały wśród 
miejscowej ludności szereg komentarzy i domysłów. Nic dziwnego. Sytuacja polityczna była 
mocno napięta. 
Miesiąc temu Hitler połknął resztki Czechosłowacji i błyskawicznie zagarnął Kłajpedę. Prasa 
sanacyjna nie wspominała jeszcze ani słowem, że już kilka miesięcy wcześniej - jesienią 1938 
roku - III Rzesza wysunęła pod adresem Polski żądanie zwrotu Gdańska, ale też i nie bębniła, 
że Hitler jest nastawiony pokojowo wobec Polski. 
Nowo przybyłe polskie oddziały zakwaterowały pod miastem w okolicy Koronowa, a wysoko 
w powietrzu, na pułapie niedostępnym dla polskich myśliwców zaczęły się ukazywać 
pierwsze samoloty z czarnymi krzyżami. Na razie były to samoloty rozpoznawcze, 
przeważnie szybkie Dorniery Do -215*, rozpoznające i fotografujące, co się dało - miasta, 
większe osiedla, stacje i węzły kolejowe, mosty. Każdy, kto w tym czasie czytał prasę 
niemiecką i słuchał berlińskiego radia, zauważył wyraźny zwrot w goebbelsowskiej 
propagandzie, która stawała się coraz bardziej polakożercza. 
Zmieniła się również i postawa mniejszości niemieckiej 
 

* Por. tomik "Eskadry niszczycieli" 
 

 
na Pomorzu i w Bydgoszczy. Niemcy nazywali często Bydgoszcz "małym Berlinem". Nie 
dlatego, że dziewiętnastowieczna, brzydka i ciężka architektura tego miasta rzeczywiście 
przypominała niektóre dzielnice stolicy znad Sprewy, ale dlatego, że Bydgoszcz była 
ośrodkiem dyspozycyjnym niemieckiej mniejszości zamieszkałej na Pomorzu i w 
Wielkopolsce. Tu znajdowała się centrala Deutsche Vereinigung, zarząd Jungdeutsche Partei, 
tu był Związek Gospodarczy - Niemiecka Pomoc Zachodnia, Centrala Niemieckiego Banku 
Ludowego, filia Banku Handlu i Rzemiosła oraz wiele innych niemieckich organizacji  
społecznych, kulturalnych i  sportowych. 
Dziewięciotysięczna ludność niemiecka stanowiła zaledwie 7% ogółu mieszkańców 
Bydgoszczy, ale zarazem tworzyła jedno z największych skupisk niemczyzny w Polsce. 
Bydgoscy Niemcy byli przeważnie kupcami i przemysłowcami powiązanymi gospodarczo i 
rodzinnie z okolicznymi właścicielami dużych majątków ziemskich - stąd ich wpływ na życie 
gospodarcze Pomorza był dość znaczny. 
Do wiosny 1939 r. Niemcy pomorscy byli dla Polaków układni i grzeczni, teraz jednak stali 
się butni i aroganccy. 
Tym dziwniejsza wydawała się notatka, która ukazała się w jednej z bydgoskich gazet i która 
donosiła, że znany miejscowy przemysłowiec, pan Kurt Fiesler, ofiarował na FON* kwotę 
1000 zł. Pan Fiesler był znany na terenie miasta, przebywał często w nocnych lokalach, 
szastał pieniędzmi, widywano go nieraz w ekskluzywnym niemieckim klubie wioślarskim 
"Frithjof" oraz w tzw. niemieckim "Kasynie Cywilnym". Zaliczał się on do osobistych 

background image

przyjaciół dr. Hansa Kohnerta - przewodniczącego Deutsche Vereinigung i jego prawej ręki - 
młodego,  energicznego działacza Gero von  Gersdorffa. 
 

* Fundusz Obrony Narodowej - zorganizowana przez rząd sanacyjny zbiórka pieniężna na cele obronne

 
 

W jakiś czas po pierwszej notatce ukazała się w prasie miejscowej druga, znacznie 
obszerniejsza wzmianka. Jej autor opowiadał, jak to pan Kurt Fiesler, lojalny, niemiecki 
obywatel Rzeczypospolitej, został podczas pobytu w Rzeszy wezwany do gestapo i tam zbity 
za to, że w swoim czasie ofiarował na FON 1000 zł. Po powrocie do Polski - informowały 
gazety - pan Fiesler wyrzucił ze swej willi portret Hitlera. 
Fiesler istotnie był posiadaczem luksusowej willi na jednym z przedmieść Bydgoszczy. Na 
dzień przed ukazaniem się tej drugiej wzmianki Fiesler gościł u siebie dwóch bydgoskich 
dziennikarzy. 
Zaprosił ich do gabinetu, poczęstował kawą, papierosami i chętnie, bardzo nawet chętnie 
odpowiadał na zadawane pytania. 
-  Tak. Plotki krążące po mieście odpowiadają prawdzie. Istotnie wyjechałem na parę dni do 
Rzeszy celem odwiedzenia rodziny. Po paru dniach zaproszono mnie do gestapo, rzekomo dla 
załatwienia pewnych formalności, i tam zapytano wręcz, czy to prawda, że ofiarowałem na 
FON 1000 zł. Trudno mi było zaprzeczyć, pisała o tym w swoim czasie bydgoska prasa. 
-  Istotnie, byliśmy nieco niedyskretni - wtrącił jeden z dziennikarzy. 
-   Oh! Nie było powodu do ukrywania tego faktu. Jestem wprawdzie Niemcem, ale polskim 
obywatelem. Zawsze byłem zdania, że pomiędzy polskim i niemieckim narodem powinny 
panować dobre stosunki. Podstawy do przyjaznej współpracy stworzył wasz wielki marszałek 
Józef Piłsudski. 
Obaj dziennikarze, reprezentujący prorządową prasę, skłonili z szacunkiem głowy,  a Niemiec 
ciągnął  dalej: 
-  Po śmierci marszałka Piłsudskiego dzieło współpracy polsko-niemieckiej kontynuował 
Adolf Hitler. Przyznam się, że byłem gorliwym zwolennikiem Hitlera i NSDAP, bo w 
pierwszym rzędzie widziałem w programie tej partii szczerą chęć współpracy z Polską. 
Niestety od paru miesięcy coś się popsuło. Niepoczytalne elementy dążą do pogorszenia 
stosunków pomiędzy Polską a Rzeszą. Może to być tragiczne dla obu narodów, należących do 
europejskiej wspólnoty. Rozmawiałem niedawno na ten temat z doktorem Kohnertem. On 
również jest tego zdania. Dodał nawet, że na nieporozumieniach polsko-niemieckich może 
zarobić jedynie ktoś trzeci. Nieprzyjazny dla Polski i Niemiec. To, co usłyszałem w gestapo, 
przekonało mnie, że nieodpowiedzialne elementy dążą do wojny z Polską. To byłoby 
straszne. Straciłem cały szacunek dla Hitlera i jego partii. Pierwszą moją czynnością po 
powrocie do domu było usunięcie portretu Hitlera. 
Tu ruchem głowy wskazał na nieco ciemniejszy prostokąt widoczny nad ciężkim,  dębowym 
biurkiem. 
-  I nie obawia się pan niemiłej dla pana reakcji ze strony współrodaków? 
-  Panowie - żachnął się Fiesler - wy naprawdę źle oceniacie postawę niemieckiej mniejszości. 
Bezwzględna większość Niemców w Polsce nie dąży do żadnych zmian terytorialnych i jest 
absolutnie lojalna. Zapewniam panów, że o ile dojdzie, w co osobiście nie wierzę, do 
zbrojnego starcia, to każdy Niemiec, choć będzie to tragiczne, spełni swój obywatelski 
obowiązek wobec państwa polskiego. 
Rozmowa potoczyła się jeszcze przez parę minut, po czym obaj dziennikarze opuścili 
wytworną willę Fieslera. Gospodarz pożegnał ich w hallu. Stanął przy oknie, obserwując, jak 
idą do wyjściowej furtki długą alejką, wysadzaną różami. Gdy odwrócił się, na twarzy jego 
igrał ironiczny uśmiech. 

background image

-  Czy pan wyjeżdża do miasta? - usłyszał pytanie lokaja i szofera w jednej osobie. 
-  Nein. Będę pracował w domu. Czekam na kogoś. Pan Fiesler utrzymywał szerokie stosunki 
towarzyskie, miał wielu znajomych i współpracowników. Odwiedzali-, go przedstawiciele 
różnych firm, prokurenci reklamujący wyroby zakładów Fieslera wśród Niemców na 
Pomorzu, Śląsku i Wielkopolsce, zachodzili do niego członkowie klubów sportowych, 
zrzeszeń młodzieżowych, charytatywnych i religijnych... 
Herr Johan Goebel nie był jednak ani handlowcem, ani sportowcem, ani też działaczem 
religijnego stowarzyszenia.  Kim więc właściwie był ten  pięćdziesięcioletni, postawny 
mężczyzna, utykający z lekka na lewą nogę? W roku 1914 Johan Goebel wyruszył na front w 
stopniu oberleutnanta, dowodząc kompanią w jednej z poznańskich dywizji.  Większość jego 
podwładnych stanowili Polacy, a że co drugi Polak w poznańskim nosi nazwisko   
Kaczmarek, stąd popularnie pułki tę zwano Katschmareksregimenten. Goebel  nienawidził  
Polaków. Nienawiść tę wpajano mu od małego. Po ustabilizowaniu się frontu poznańska 
dywizja zaległa pod Verdun. Zaczęły się długo miesięczne walki o forty. W czasie jednego ze 
szturmów oberleutnant oberwał w nogę odłamkiem granatu. Umarłby z upływu krwi, gdyby 
go Katschmareks  nie wyciągnęli spod ognia francuskiej piechoty, nie zmniejszyło to 
bynajmniej jego nienawiści do Polaków;,; W dodatku   Goebel czuł się upokorzony, że to 
właśnie ci pogardzani Polacken wyratowali go z opresji. W roku 1920 uczucie to spotęgowało 
się, gdy Goebel - już w stopniu majora - był świadkiem wkraczania do Bydgoszczy polskich 
oddziałów. Chciał natychmiast wyjechać do Rzeszy. 
Nie miało to jednak sensu. Zredukowana Reichswehra nie potrzebowała majora Goebla, a 
jego żona, lekarz z zawodu, miała tu w Bydgoszczy wyrobioną klientelę. 
Goebel pozostał więc w Polsce, otrzymał posadę sekretarza w niemieckim gimnazjum i wiódł 
żywot na pół urzędnika, na pół wysłużonego weterana. Codziennie chodził na spacer wzdłuż 
czerwonych, dużych bloków koszarowych. Przystając przyglądał się przez sztachety temu, co 
się dzieje na koszarowym dziedzińcu. Pozornie nic tu się nie zmieniło od 1914 r. Te same 
znienawidzone "Kaczmarki" ćwiczyły chwyty bronią lub musztrę pieszą, a polscy sierżanci 
gonili żabką i wrzeszczeli nie gorzej od pruskich feldfebli. 
Herr Goebel czuł się tu jednak jak prawowity właściciel mieszkania wyrzucony na ulicę i 
zaglądający przez okno do środka. Gdzieś i kiedyś poznał się z Fieslerem. Od tego czasu 
ożywił się i zmienił nawet tryb życia. Przestał być odludkiem. Zaczął nagle nawiązywać 
kontakty. Cały szereg znajomych Goebla miało synów odbywających służbę w wojsku, inni 
znajomi chodzili na ćwiczenia, jeden z jego dawnych feldfebli pracował w wojskowej 
instytucji jako robotnik, a nawet pewien major z dowództwa 15 DP okazał się towarzyszem 
broni z okopów pod Verdun. Goebel spotykał się z tymi ludźmi, rozmawiał, zapraszał do 
Cywilnego Kasyna i często gościł w willi pana Fieslera. 
Zjawił się tam również w niespełna godzinę po wyjściu dziennikarzy. Gospodarz przyjął go w 
tym samym gabinecie i poczęstował papierosem z  tego samego pudełka. 
-  Ma pan coś ciekawego, Herr Major? 
-  Nic nowego. Jedynie potwierdzenie poprzednich wiadomości. Nie mam już wątpliwości, że 
przybyłe pod Koronowo oddziały należą do 9 Dywizji z Siedlec. 
-  A co słychać w garnizonie bydgoskim? 
-  Bez zmian. Na razie nie wydano żadnych zarządzeń mobilizacyjnych. Trwają jedynie prace 
w terenie. 
-  Co pan o tym sądzi? 
Fiesler nie słuchał tego, co mówi Goebel. Wiedział, że wnioski wyciągną inni, a on ma 
jedynie zbierać wiadomości. Zapytał tylko po to, aby zrobić przyjemność staremu majorowi. 
Myślami był już gdzie indziej. 
 
 

background image

Wątpliwości kapitana Niedzielskiego 

 

 
Kapitan dyplomowany Niedzielski został przydzielony do sztabu 15 Dywizji na początku 
czerwca 1939 r., bezpośrednio po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej. Była to jego 
pierwsza praca sztabowa. Poprzednio dowodził kompanią w małym kresowym garnizonie. 
Wszystko tam było inne niż tu w Bydgoszczy. Inne warunki pracy, inni ludzie, inne 
otoczenie. A tutaj... 
Najtrudniej było mu rozeznać się w zawiłych kwestiach ludnościowych. Były one w swoisty 
sposób poplątane. Czasem człowiek świetnie mówiący po polsku okazywał się Niemcem; a 
niejeden z kaleczących język licznymi germanizmami - Polakiem. Bywało, że syn działacza 
polskiego żenił się z córką działacza niemieckiego i wręcz niemożliwe stawało się określenie 
narodowości nowej rodziny. 
Polityka polskich władz była tu, jak się szybko zorientował zaniepokojony Niedzielski, dość 
bierna i nieporadna. W zaognionej sytuacji tego pamiętnego lata wydawało się to chwilami 
już nie tylko dziwne... Tak więc, na przykład, kapitan nie mógł zrozumieć stanowiska szefa 
III ekspozytury "dwójki" na Pomorze, majora Żychonia. Niedzielski parokrotnie meldował 
mu, że niemieccy koloniści żywo interesują się robotami fortyfikacyjnymi, prowadzonymi 
przez oddziały 15 DP. Podawał nazwiska i dane personalne zatrzymanych. Major zbywał to 
machnięciem ręki, jakby chciał powiedzieć: "A niech Niemcy wiedzą. Tym gorzej dla nich". 
Albo sprawa niemieckich dezerterów. Prasa parokrotnie podawała wiadomości o dezercji 
niemieckich żołnierzy, rzekomo głównie z powodu głodu i terroru panującego w 
Wehrmachcie. Parę dni temu straż graniczna pod Więcborkiem zatrzymała jednego z takich 
dezerterów. Kapitan Niedzielski był obecny przy przesłuchaniu Niemca. Podał on, że   
nazywa się Molier i że służył w 75 pp. Do dezercji skłonił go naturalnie głód i terror. 
Wyglądał jak młody byczek i plątał się w zeznaniach. Na pytanie Niedzielskiego, jakie 
otrzymywał racje, odpowiedział zwięźle: 
 - Małe. 
Jego relacja o szczegółach dezercji i przekroczeniu granicy była za to aż nazbyt szczegółowa i 
przypominała wyuczoną lekcję. Żychoń nie zwracał na to jednak specjalnej uwagi. Ściągnął 
paru dziennikarzy i urządził wywiad ze strzelcem Molierem, jakby to był znany sportowiec. 
Nazajutrz w prasie ukazały się fotografie niemieckiego żołnierza zaopatrzone szumnymi 
podpisami: "Głód w armii Hitlera". 
Niedzielski podejrzewał, że ta cała szyta grubymi nićmi akcja jest zaaranżowana przez 
Niemców dla uśpienia czujności polskiego społeczeństwa. Ale dlaczego pomorska 
ekspozytura "dwójki" dała się na to złapać? Dlaczego prowadzi się taką naiwną politykę 
samouspokojenia? 
Objawów tej polityki było wiele. Po Anschlussie* prasa polska, która zresztą bynajmniej nie 
rozdzierała szat z  powodu  utraty  przez  Austrię niepodległością-rozpisywała się szeroko na 
temat małej sprawności niemieckiej  broni pancernej.  Rzekomo wiele  czołgów nie dotarło do 
Wiednia, a część w ogóle okazała się makietami z dykty. W okresie Monachium i 
zajmowania Sudetów na ten temat już nie pisano. Polska była wówczas potencjalnym 
sojusznikiem Rzeszy. Po wysunięciu pierwszych  żądań Hitlera pod adresem Polaków,   
sięgnięto znów do tego arsenału. Znów zaczęto wypisywać tasiemcowe brednie, 
przeciwstawiać "bezużytecznej" niemieckiej  technice polską brawurę, lancę i szablę... Prymat 
w tej dziedzinie należało przyznać kpt. dypl. Polesińskiemu. Nie wystarczył mu cykl 
buńczucznych  
 

* Por. w serii "Sensacje XX  w.", tomik pt. "Operacja Otto". 

 

background image

 

artykułów w "Polsce Zbrojnej" i wydana w wielotysięcznym nakładzie broszura "Żołnierz 
polski a niemiecki" - kapitan odbywał tournee po całej Polsce, wygłaszając odczyty na ten 
temat. Jego zdaniem żołnierz niemiecki nie przedstawiał wielkiej wartości, potrafił się bić 
tylko w masie i łatwo ulegał panice. Stąd prosty wniosek - niemiecka przewaga w sprzęcie nie 
jest dla nas groźna. 
Niedzielskiemu argumentacja taka wydawała się aż nazbyt uproszczona, nazbyt naiwna. Był, 
co prawda, przekonany, że w razie konfliktu zbrojnego Polska zwycięsko oprze się 
najazdowi, ale... 
Wartość polskiego żołnierza jest powszechnie znana - rozmyślał - po co jednak obniżać 
wartość żołnierza niemieckiego? Dlaczego usiłuje się bagatelizować przeciwnika przed 
zbrojnym starciem? Czy nie lepiej powiedzieć otwarcie i po męsku: "Będziecie mieli do 
czynienia z przeciwnikiem silnym, twardym i bezwzględnym. Musicie dać z siebie wszystko, 
aby wypełnić swój żołnierski obowiązek". 
Nic nie wskazywało, aby rozpoczęta już w marcu akcja zarządzeń wojskowych miała "rozejść 
się po kościach". A zarządzenia były wydane po obu stronach granicy. Oddziały 15 DP stały 
wprawdzie nie zmobilizowane w garnizonie, ale prace w terenie były w toku - budowano 
schrony, kapano rowy, opracowywano plany ogni. I wszystko to działo się na oczach licznych 
miejscowych Niemców... 
W połowie lipca przybył na inspekcję robót terenowych generał Bortnowski, inspektor armii z 
Torunia, przewidziany na stanowisko dowódcy Armii "Pomorze". W towarzystwie dowódcy 
dywizji, gen. Przyjałkowskiego, wraz ze ścisłym sztabem kolejno objeżdżali poszczególne 
pozycje. Z generałem Bortnowskim Niedzielski spotkał się po raz pierwszy. Naturalnie 
słyszał o nim dużo. Jeszcze w ubiegłym roku gen. Bortnowski dowodził grupą operacyjną 
"Śląsk", on to przekroczył Olzę i wkroczył na Śląsk Zaolziański, gdy w  "nagrodę" za 
prohitlerowską politykę ministra Becka Niemcy zmusiły Czechosłowację do oddania   
Rzeczypospolitej tego niepotrzebnego nam terytorium. Przy okazji Bortnowski zyskał laur 
"zdobywcy" Zaolzia - fotografie jego sprzedawano w kioskach ulicznych, a w "dobrze 
poinformowanych sferach" przebąkiwano, że jest on przewidziany na następcę Śmigłego.   
Generał posiadał  piękną, męską  sylwetkę i ujmujący, bezpośredni sposób bycia. Ośmieliło to 
młodego kapitana i przy pierwszej nadarzającej się okazji wyłuszczył generałowi swe 
obiekcje. 
- Mam liczne meldunki w tej sprawie od dowódców oddziałów - zakończył kapitan swój 
meldunek. 
Generał Przyjałkowski potwierdził dane Niedzielskiego, dodając od siebie, że sytuacja ta 
mocno go niepokoi. - To sprawa Żychonia - zauważył generał Bortnowski - on mnie nie 
podlega. Musiałbym w tej sprawie interweniować u Szefa Sztabu drogą służbową, to jest 
przez Generalnego Inspektora. Ale jakież panowie widzą środki zaradcze? Trudno 
ewakuować z Pomorza całą niemiecką ludność. 
- Wręcz przeciwnie, panie generale, nie ewakuować, ale zabronić im opuszczać rejony, w 
których budujemy umocnienia. Niech nie kontaktują się ze swymi ziomkami z Bydgoszczy i 
innych miast. Niech policja przeprowadza doraźne rewizje, niech kontroluje, czy nie 
posiadają radiostacji, niech koleje nie sprzedają im biletów, odebrać im karty na pojazdy 
mechaniczne. 
- Kapitan jest fantastą - wtrącił szef sztabu Inspektoratu, pułkownik dyplomowany Izdebski. - 
To jest niemożliwe do wykonania. Zresztą przy każdym oddziale, prowadzącym roboty 
terenowe, jest oficer informacyjny, w terenie są patrole żandarmerii, kontrolujące ruch na 
drogach i legitymujące podejrzanych osobników. - I co z tego, panie pułkowniku - wywodził 
nieco zaperzony Niedzielski - co z tego, że zapisują skrupulatnie numery samochodów i 
nazwiska kręcących się osobników, jeśli to się kończy tylko na tym? 

background image

- Sprawa jest bardzo trudna i delikatna - zabrał znów głos gen. Bortnowski - pomysł kapitana 
może jest dobry, ale niestety nierealny. Niemcy mieszkający w Polsce są polskimi 
obywatelami. Tego rodzaju zarządzenie byłoby pogwałceniem konstytucyjnych swobód 
obywatelskich w czasie, z punktu widzenia prawa, jak najbardziej pokojowym. Z miejsca 
nastąpiłaby interpelacja w Sejmie lub Senacie. Pan senator Wiesner na pewno by nie 
przemilczał tej sprawy. Kto zresztą wydałby tego rodzaju zarządzenie? Ministerstwo Spraw 
Wewnętrznych - w porozumieniu z emeszetem? Minister Beck nigdy by się na to nie zgodził! 
Bałby się prowokować Niemców. No cóż, panowie - zakończył niespodziewanie - proszę 
więc nadal postępować zgodnie z uprzednio ustalonymi założeniami. Ja jeszcze poruszę tę 
sprawę przy najbliższej bytności w Warszawie, ale nie sądzę, aby to coś zmieniło. 
Na tym zagadnienie to zostało wyczerpane i obaj generałowie rozpoczęli studiowanie 
ustawienia poszczególnych cekaemów i pola ostrzałów. 
Te taktyczne zainteresowania generałów wydały się młodemu sztabowcowi nieco dziwne, 
tym bardziej dziwne, że usytuowanie dywizji w terenie nasuwało poważne zastrzeżenia, na 
które z kolei generałowie nie zwracali uwagi. 
Głównego uderzenia spodziewano się z obszaru Piły - wzdłuż Noteci i Kanału Bydgoskiego. 
Logicznie więc biorąc, dywizja powinna być silnie oparta o Noteć. Tymczasem przesunięto ją 
na północ, pakując w powstałą lukę słaby baon Obrony Narodowej. 
Generał Przyjałkowski wyjaśnił, że decyzja ta była wynikiem informacji, dostarczonych przez 
wywiad. 
- W rejonie Piły - oświadczył swym podwładnym dowódca 15 DP - nie stwierdzono żadnych 
niemieckich ugrupowań, stwierdzono natomiast przygotowania do koncentracji w rejonie 
Złotowa, należy się więc liczyć z uderzeniem bardziej na północ. 
Dywizja została jednakże nie tylko przesunięta na północ, ale i rozciągnięta, zajmując 
nieproporcjonalnie duży odcinek, jej lewe skrzydło opierało się bardzo problematycznie o 
batalion ON, a prawe było w luźnym styku z sąsiadem z północy. I tu, zdaniem 
Niedzielskiego, istniało jakieś nieporozumienie. Jeżeli silnego uderzenia niemieckiego 
spodziewano się na północy, to właśnie prawe skrzydło powinno wiązać się ściśle z sąsiadem. 
A o sąsiedzie nic - przynajmniej "oficjalnie" - nie było wiadomo. Było co prawda publiczną 
niemal tajemnicą, że na północy znajduje się 9 DP, ale zadania tej dywizji pozostawały w 
sztabie 15 DP nie znane. Dopiero gdy przed tygodniem Niedzielski spotkał przypadkiem 
swego starszego kolegę z Wyższej Szkoły Wojennej, obecnie oficera sztabu 9 DP, gdy 
umówili się prywatnie na mieście i wymienili swoje wiadomości - okazało się, że dowódca  
9 DP również prawie nic nie wiedział o sąsiedzie z południa. Z informacji uzyskanych tą 
dziwną drogą wynikało, że położenie 9 Dywizji jest jeszcze gorsze. Rozciągnięta na znacznie 
szerszym froncie niż 15 DP musiała się liczyć z silnym uderzeniem niemieckim w środek lub 
w lewe skrzydło. Na północ od niej znajdowała się Brygada Kawalerii, z którą również 
dowódca 9 DP nie miał żadnej łączności. 
Wszystko to było bardzo dziwne. Niedzielski nie mógł jednak o nic pytać w tej sprawie 
Inspektora Armii. Musiałby się wtedy przyznać do niezbyt legalnych sposobów uzyskiwania 
wiadomości... 
Generał Bortnowski pożegnał dowódcę dywizji i pojechał na północ, do 9 Dywizji. Generał 
Przyjałkowski z szefem sztabu odjechał łazikiem do Bydgoszczy, a Niedzielski wybrał się 
autem w rejon batalionu ON. 
 

 

 
Kompania saperów dywizyjnych kończyła właśnie ustawianie zapór przeciwpancernych. 
Duże, niezdarne kozły z szyn kolejowych tworzyły dwie linie zapór, biegnąc w prawo i w 

background image

lewo od szosy? Na przedpolu przewidywano założenie min. Cały ten system miał zatrzymać 
niemieckie czołgi, idące na Bydgoszcz. Na szosie stał patrol żandarmerii kontrolując 
przejeżdżające pojazdy. Gdy kapitan przyglądał się barczystym postaciom saperów, 
ustawiających kozły, szosą przejechał właśnie czarny samochód marki Hansa. Żandarm 
przepuścił wóz nie zatrzymując go. Niedzielskiego to zastanowiło. 
-  Dlaczego nie zatrzymujecie tego samochodu? - zapytał żandarma. 
-  Samochód należy do bydgoskiego przemysłowca, Fieslera. Znam go. 
-  Czy on jest Niemcem? 
-  Tak jest, panie kapitanie. Ale to porządny Niemiec. Wiosną ofiarował na FON 1000 zł. 
Potem, gdy był w Niemczech, tak w gestapo dali mu za to w dupę, że jak wrócił, to od razu 
wyrzucił z domu portret Hitlera. 
-  Byliście przy tym, kapralu? 
-  Przy czym? Jak wyrzucał portret? 
-  Nie. Jak mu dawali w dupę. 
-  Skądże, panie kapitanie. To się przecież działo w Niemczech. Ale pisali o tym w gazetach. 
Niedzielski pomyślał, że jednak policjanci, żandarmi i dwójkarze mają jedną wspólną cechę: 
będą podejrzewali brata, swata, szwagra, znajomego o wszystko, ale za to bez mrugnięcia 
okiem uwierzą w każdą wiadomość podaną w prasie prorządowej... 
-  Fiesler często tu jeździ - ciągnął dalej nie pytany żandarm.  - Produkuje on między innymi 
maszyny rolnicze i teraz, w czasie żniw, sprawdza, jak te maszyny działają w polu. 
- Aha - mruknął kapitan, przyglądając się ginącej za zakrętem Hansie. 
 

Szpiedzy przy robocie 
 

 
Gdyby kpt. Niedzielski pojechał za samochodem "porządnego Niemca", zyskałby jeszcze 
jedno potwierdzenie swych obaw i niepokojów. 
Czarna Hansa zatrzymała się tuż za skrajem lasu. Czyżby defekt? Nie, silnik pracował, 
wszystko było w porządku. 
Wszystko było w porządku i w najbliższej okolicy na pewno nie było, w promieniu kilku 
kilometrów, żadnej maszyny rolniczej produkcji pana Fieslera. Nie znalazłby się tam też nikt, 
kto mógłby przeszkodzić rozmowie, jaką szanowany przemysłowiec toczył z młodzieńcem 
trzymającym rower. 
Rezultat tej konferencji musiał być pomyślny, Fiesler poklepał bowiem młodzieńca po 
ramieniu, schował do kieszeni wręczone notatki i zająwszy znów miejsce za kierownicą 
ruszył w stronę miasta. 
Po piętnastu minutach czarna limuzyna wjechała na przedmieście. Po obu stronach długiej 
ulicy stały domki w ogródkach, rozciągały się ogrody i sady. Stopniowo przeszło to w zwartą 
miejską zabudowę. Nie dojeżdżając do śródmieścia Fiesler skręcił w boczną ulicę i zatrzymał 
się przed zamkniętą bramą fabryczną. Wysiadł z samochodu, przeszedł przez portiernię. 
Fabryka pracowała normalnie. Fiesler zatrzymał się na dziedzińcu, chwilę z zadowoleniem 
przysłuchiwał się dobiegającym go odgłosom, po czym skinął na przechodzącego obok 
otyłego blondyna. 
- Nadeszło coś? - zapytał półszeptem. 
-  Jawohl. Trzy samochody. Przywieźli kilka młocarń. Do remontu. 
Fabrykant nie zapytał, co jeszcze przywieźli. Przez Pomorze przechodziły szosy z Rzeszy do 
Prus Wschodnich i do Gdańska. Latem 1939 r. ruch tranzytowy na szosach 
nieproporcjonalnie wzrósł. Duże, ładowne niemieckie ciężarówki nieustannie krążyły w jedną 
i drugą stronę, wioząc skrzynie z owocami, żywność, domowe przedmioty, bagaże. 

background image

Samochody przejeżdżały przez pomorskie wsie i miasteczka pełne niemieckich kolonistów, 
czasem coś nawalało w silnikach, czasem zmęczeni drogą kierowcy zatrzymywali się w lesie, 
odchodząc na stronę... 
Na granicy celnicy kontrolowali zawartość ciężarówek, plombując je na czas przejazdu przez 
terytorium Rzeczypospolitej. Ale... 
-  Część towaru schowałem w magazynie - objaśniał grubas - a część wysłałem do Röhra.

 

Fiesler kiwnął z aprobatą głową. 
W gabinecie czekała na niego teczka z pismami. Przerzucał je niedbale. Ktoś reklamował, że 
nawala mu niedawno zakupiona żniwiarka. Deutsche Volksbank upominał się o jakąś ratę 
kredytu. Kilka faktur, czek i to wszystko. Herr Fiesler nie miał czasu na zagłębianie się w 
tajniki finansowe swej firmy. Od tego zresztą zatrudniał buchalterów. Sam miał na głowie 
ważniejsze sprawy. Opuścił zabudowania fabryczne i pojechał swoją Hansa na ul. Dworcową. 
Tu zatrzymał się przed sklepem: JOHAN RÖHR - SPRZEDAŻ I NAPRAWA ROWERÓW.

 

W sklepie było pusto - przywitała go niezbyt grzecznie czterdziesto paroletnia kobieta. Nie 
odpowiedziała na Gut Morgen Fieslera, mruknęła tylko. 
-  Stary jest w warsztacie: 
Fiesler był tu widocznie częstym gościem, gdyż nie przejmując się tym przyjęciem i nie   
pytając o nic, wszedł za ladę, minął mały składzik i wyszedł na podwórze. Starszawy 
mężczyzna grzebał właśnie przy rozbebeszonym rowerze. 
-  Gut Morgen, Herr Fiesler - powitał wchodzącego, wycierając o szmatę brudne ręce. 
-  Otrzymał pan transport? 
-  Tak. Schowałem tam gdzie zawsze. 
-  Sehr gut. Będę dziś potrzebował Adolfa około ósmej. 
-  Jawohl. 
Fiesler wrócił do swej willi późnym popołudniem i zabrał się z miejsca do pracy. Lokajowi 
zapowiedział, aby nikogo nie przyjmował, do ósmej jest bowiem zajęty. 
Parę minut przed wyznaczoną godziną w gabinecie Fieslera zjawił się młody Röhr - 
dziewiętnastoletni, piegowaty dryblas. Jego niskie czoło i bezmyślny wyraz oczu nie 
zapowiadały wybitnej inteligencji. 
-  Adolf, pojedziesz jutro jak zwykle. 
-  Jawohl. 
Fiesler starannie zakleił kopertę. Wewnątrz znajdowało się parę zapisanych kartek. Treść ich 
była obojętna. Ktoś pisał o rodzinie, o znajomych, ktoś kogoś odwiedzał i ktoś gdzieś 
wyjeżdżał, czy też przyjeżdżał. Oprócz tego w skład zawartości koperty wchodził nieduży, 
odręcznie wykonany szkic topograficzny. Studiując go można było stwierdzić, że przedstawia 
on okolice Osowej Góry, tyle że nazwy oznaczonych punktów są zupełnie fantastyczne. Za to 
widniejąca na szkicu czerwona przerywana linia ze stosunkowo dużą precyzją oddawała 
przebieg linii obronnych baonu Obrony Narodowej. 
Adolf schował do kieszeni kopertę, a Fiesler klepnąwszy go po ramieniu stwierdził: 
-  Będą z ciebie jeszcze ludzie. Unsere Partei może być dumna z takich jak ty. 
Młody Röhr poczerwieniał z zachwytu jak burak, wyprężył się, stuknął obcasami i z impetem 
wyrzucił w górę prawą dłoń. 
-  Heil Hitler! - szczeknął ogłuszająco. 
-  Heil Hitler - odpowiedział przemysłowiec. 
W rzeczywistości uważał Adolfa za skończonego matoła pracującego na pół automatycznie, 
pod dyktando. Był jednak pewien, że w przypadku wsypy da się prędzej porąbać w kawałki, 
niż powie, że to znany "lojalny" przemysłowiec bydgoski wręczył mu ten list. A szkic? To po 
prostu projekt wycieczki na najbliższą niedzielę. 
-  Wielkiej Rzeszy potrzebni są tacy - mruknął do siebie po wyjściu młodego Röhra. - Zresztą 
- pomyślał po chwili - w NSDAP masy członków nie powinny myśleć, a jedynie wykonywać 

background image

rozkazy. Za wszystkich myśli on, führer, wydający rozkazy gauleiterom, ci z kolei wydają 
rozkazy kreisleiterom itd Jak najlepiej wykonać otrzymany rozkaz - tylko taki może być temat 
rozmyślań prawdziwego Niemca.

 

 

 
Zawarty w 1919 r. traktat wersalski stworzył różne dziwolągi. Jednym z takich dziwolągów 
było tzw. "Wolne Miasto Gdańsk" - podlegające Lidze Narodów. Miasto gospodarczo 
wchodzące w skład Polski, reprezentowane za granicą przez Polskę, a jednocześnie 
pretendujące do roli suwerennego państwa. Innym dziwactwem traktatu wersalskiego i 
późniejszych plebiscytów na spornych ziemiach - przede wszystkim na Śląsku, była 
wydłużona, bezsensownie dzieląca zwarte ekonomicznie i etnograficznie, rdzennie polskie 
tereny, granica polsko-niemiecka. Wąska kicha przyznanej Polsce części Pomorza, zwana 
złośliwie przez Niemców "polskim korytarzem" stwarzała nader niekorzystny układ 
komunikacyjny reszty kraju z jedynym polskim portem - Gdynią, a na wypadek wojny 
stwarzała dla Polski wyjątkowo niebezpieczną sytuację strategiczną. 
Hitlerowcy ze swej strony ustawicznie atakowali te tak skądinąd korzystne dla nich 
postanowienia wersalskie argumentami o rzekomym staroniemieckim charakterze 
Wielkopolski i Pomorza oraz żądaniami przyznania im "przestrzeni życiowej". Ulubionym 
chwytem goebbelsowskiej propagandy było także szerokie kolportowanie wiadomości o 
czynionych im przez Polskę trudnościach komunikacyjnych pomiędzy Rzeszą i "Ost-
preussen". Rzeczywistość wyglądała inaczej. 
Polskie szosy były zawsze otwarte dla niemieckich samochodów podążających do Prus lub 
Gdańska, a niezależnie od tego po polskich liniach kolejowych kursowały liczne pociągi 
tranzytowe. 
Korzystały one z. paru szlaków, z których najważniejszymi były: Chojnice-Tczew-Malbork i 
Berlin-Poznań-Toruń-Iława. Tranzytowe pociągi chodziły przeważnie pustawe, jedynie w 
drugiej połowie sierpnia ciągnęły co roku liczne rzesze turystów zdążających z Rzeszy na 
uroczystości związane z obchodem rocznicy bitwy pod Tannenbergiem. Wielotysięczne 
tłumy, gromadzone wokół mauzoleum Hindenbuirga, hucznie i buńczucznie manifestowały 
na cześć niemieckiego zwycięstwa nad Słowiańszczyzną, zapominając, że - niemal dokładnie 
504 lata przed tym przereklamowanym zresztą sukcesem pruskiego feldmarszałka - na polach 
pomiędzy Grunwaldem a tymże Tannenbergiem rozegrała się inna, znacznie mniej dla ich 
tradycji chwalebna bitwa... 
Od wiosny 1939 r. stwierdzono znaczny wzrost frekwencji w pociągach tranzytowych. W 
jedną i drugą stronę jeździli najprzeróżniejsi turyści, i to nie tylko w ruchu tranzytowym, ale 
nieraz zaopatrzeni w polskie wizy wjazdowe wysiadali po drodze, odwiedzając rodziny w 
Poznaniu, Bydgoszczy, Toruniu... 
Nie byłoby trudno przejrzeć właściwy charakter tej turystyki", ale władze polskie nie czyniły 
żadnych kroków dla jej ograniczenia. Turyści więc wysiadali, wsiadali przyglądali się z okien 
okolicznym krajobrazom, toczyli na stacjach rozmowy ze znajomymi i pociotkami. Dla 
większej wygody i usprawnienia podróży dwa ostatnie wagony były przeznaczone dla 
podróżnych polskich, którzy mogli z nich korzystać po wykupieniu zwykłego biletu 
kolejowego. Taki pospieszny pociąg tranzytowy, składający się z niemieckich wagonów 
ciągnionych przez polską lokomotywę z mieszaną obsługą polsko-niemiecką, przybywał z 
Olsztyna do Torunia o ósmej rano, aby po parominutowym postoju ruszyć dalej - przez 
Inowrocław i Poznań do Berlina. 
Nazajutrz rano po wizycie Fieslera, młody Röhr z biletem na pociąg pospieszny do 
Inowrocławia w kieszeni spacerował wolnym krokiem po peronie dworca Toruń Główny. 
Punktualnie o 8.00 na tor wjechał wolno tranzytowy pociąg. Podróżni zajęli miejsca w 

background image

wagonach. Adolf wszedł do przedostatniego wagonu, kierując się do przedziału oznaczonego 
literą "G". Pod oknem siedział samotny mężczyzna. Po krótkim postoju pociąg ruszył w 
dalszą drogę.

 

Adolf wyjął paczkę papierosów i pogmerał w kieszeni. 
-  Przepraszam, czy posiada pan może zapałki? - zapytał po niemiecku towarzysza podróży. 
-  Zapałek nie mam. Posiadam zapalniczkę. Proszę. 
-  Jaka piękna zapalniczka. Czy to wiedeńska? 
-  Nie, berlińska. Obaj roześmieli się. 
-  Nie potrzebujemy nawet wychodzić na korytarz. Jesteśmy sami. Ma pan coś dla mnie? - 
zapytał podróżny. 
-  Tak. 
Röhr wyciągnął z tylnej kieszeni spodni kopertę, otrzymaną wczoraj od Fieslera, i wręczył ją 
mężczyźnie.

 

-  Dziękuję. Ja też mam coś dla pana. 
Zdjął z półki na bagaż neseser, otworzył przewracając pomiędzy drobiazgami. 
Przed dziewiątą pociąg zatrzymał się w Inowrocławiu. Adolf opuścił wagon i nie oglądając 
się na mężczyznę stojącego w oknie skierował się w stronę wyjścia. 
 

 
Fiesler słuchał uważnie relacji Goebla. 
-  Stwierdzone transporty wojskowe zidentyfikowałem jako należące do 27 Dywizji Piechoty 
z Włodzimierza. Nie wiem jeszcze, czy przybyła cała dywizja, czy też tylko jej część. Na 
razie stwierdziłem 50 pp, 23 pp i 2 dywizjony 27 palu. Jednostki te minąwszy Bydgoszcz 
zostały wyładowane w korytarzu pomorskim. W rejonie na zachód od stanowisk 9 Dywizji i 
Pomorskiej Brygady Kawalerii. Ponadto stwierdziłem, że przybywają w rejon Bydgoszczy 
oddziały 13 DP z Równego. 
Fiesler musiał w myśli przyznać, że Goebel świetnie zna polską armię. Wie, gdzie stacjonuje 
jaka dywizja i jakie jednostki wchodzą w jej skład. Zręcznie identyfikuje jednostki i potrafi 
szybko wyciągać istotne wnioski z mało na pozór znaczących faktów. Wciągając przed paru 
laty majora do wywiadu, Fiesler nawet nie przypuszczał, że potrafi on oddać tak wielkie 
przysługi. 
-  I co pan o tym sądzi, majorze? 
Tym razem jednak uważnie słuchał odpowiedzi starego na to, zwykle tylko grzecznościowe, 
pytanie. Teraz to się mogło przydać jemu osobiście. Od pewnego czasu czuł się wysadzony z 
siodła... 
Od lat temu "lojalnemu obywatelowi Rzeczypospolitej" śniła się rola polskiego Heinleina. Od 
lat prowadził na Pomorzu robotę wywiadowczą, robił wszystko, co tylko nakazywał Berlin, 
dostarczał cennych wiadomości. Na wiosnę tego roku dano mu dodatkowe zadanie - 
pracę przy organizacji zbrojnego wystąpienia piątej kolumny. Fiesler z narażeniem własnej 
osoby magazynował broń i amunicję, łożył fundusze na tajne wojskowe szkolenie młodzieży 
niemieckiej, przechowywał nadsyłanych z Rzeszy instruktorów. Wiedział, że pierwsze 
skrzypce w tej orkiestrze powinien grać zasadniczo Gero von Gersdorff. Ten ostatni został 
jednak na wiosnę "spalony" wskutek własnej nieostrożności. W sprawę wmieszała się 
placówka SD z Królewca* i centrala Abwehry w Berlinie. Władze polskie wprawdzie nie 
aresztowały Gersdorffa, niemniej był on na pewno pod ścisłą obserwacją i nie mógł nic 
działać. Jego więc miejsce zajął Fiesler. Za namową berlińskiej Abwehry zdecydował się 
nawet na ten cały cyrk z FON i z usunięciem - wbrew sercu - portretu fiihrera. Głupi Polacy 
połknęli haczyk, ba, nawet niektórzy Niemcy w to uwierzyli. Nie dalej jak wczoraj otrzymał 

background image

list od jakiegoś bauera z poznańskiego. Oburzony rodak oznajmił Fieslerowi, że nie będzie 
już kupował maszyn rolniczych produkowanych przez zdrajcę. 
- Dureń! - wściekał się przemysłowiec. - Jeszcze mnie popamięta! 
Herr Fiesler liczył, że narodowosocjalistyczna Rzesza stokrotnie mu wynagrodzi wszystkie 
przykrości, wszystkie obawy, że - gdy wreszcie zostaną wyniszczeni diese verfluchte 
Polacken - on, wierny führerowi Fiesler, będzie obsypany zaszczytami, uzyska zasłużone 
wysokie stanowisko. Tymczasem parę dni temu zjawił się u niego wyższy oficer SS, podał się 
jako wysłannik Rudolfa von Alvenslebena - adiutanta Himmlera. Fiesler poznał Alvenslebena 
w ubiegłym roku, w październiku, gdy ten w okresie największego zbliżenia sanacyjnego 
rządu polskiego z Niemcami bawił w majątku von Kriesa pod Toruniem. Wizyta miała 
wprawdzie  
 

* Obecnie Kaliningrad. 

 

charakter prywatny, nie przeszkadzało to jednak w odbyciu szeregu rozmów z działaczami 
niemieckiej mniejszości narodowej w Polsce, a nawet przeprowadzeniu inspekcji tajnych 
oddziałów Selbstschutzu pod Ostromeckiem. Fiesler został wówczas osobiście przedstawiony 
adiutantowi Himmlera i odbył z nim długą rozmowę. Gdy zjawił się wysłannik z Berlina, 
Fiesler przypuszczał, że przynosi mu oficjalną nominację na jakieś przyszłe stanowisko. 
Tymczasem ten młody oficer SS przybył, aby mu rozkazywać. Fiesler przeżył gorzkie 
rozczarowanie, przekonał się, że takich jak on fieslerów jest wielu. Był jednak 
zdyscyplinowanym członkiem NSDAP i nie śmiał wystąpić przeciwko woli wodza. Drażniło 
go jedynie, że ten młody esesman, nie znający miejscowych stosunków, nie znający Polaków 
i języka polskiego, dyktuje jemu, doświadczonemu było nie było "fachowcowi" od tych 
spraw, co ma robić. 
Słuchając wywodów Goebla Fiesler pojął, że może poprawić swoją nadszarpniętą pozycję. 
-  Ugrupowanie Polaków jest ryzykowne. Powiedziałbym: niepotrzebnie ryzykowne. Proszę 
spojrzeć na mapę! Dwie dywizje piechoty i brygada kawalerii zostały wepchnięte w wąski 
korytarz Pomorza. Po co? Nie wiem. Przypuszczam, że nasze uderzenie wyjdzie na lewe 
skrzydło tego ugrupowania. Nie wątpię, że będzie ono tak silne, iż przebije słabe 
ugrupowanie polskie. 
Major słusznie rozumował, wiedział, że Sztab Generalny Wehrmachtu opanowany jest przez 
starych sztabowców, mających za sobą szkołę Clausewitza, Molt-kego i Schliefena, i w całej 
pełni wyznaje żelazne prawo ekonomii sił. Na pewno nie rozdzieli sił, jak to zrobili Polacy. 
-  Mieć pruski Sztab Generalny i pułki Kaczmarków! - pomyślał major, głośno naturalnie tego 
nie powiedział, lecz ciągnął dalej: 
- ... wówczas zostaną otoczone na północy polskie dwie dywizje i ta ich Pomorska Brygada 
Kawalerii. Proszę popatrzeć na mapę... 
Chude palce majora przesunęły się po barwnej mapie, rozłożonej na biurku Fieslera. 
- Wszystkie drogi z tego obszaru biegną na Świecie 
w tym też kierunku nastąpi odwrót. Jeżeli uda się nam szybko osiągnąć Wisłę i zamknąć 
przejścia na południe, Polacy w rejonie Świecia będą starali przedostać się na wschodni brzeg 
Wisły. W Świeciu jednak, jak pan wie, nie ma stałego mostu, nie stwierdziłem również, aby 
czyniono przygotowania w kierunku budowy mostu pontonowego, czy jakiejś innej 
przeprawy. 
Fiesler dalej nie słuchał. Pojął, o co chodzi. Istotnie nie było mostu, znajdował się tam jedynie 
tak zwany wahadłowy prom. Prom ten był za pomocą długiej linki zakotwiczony na środku 
rzeki. Zależnie od ustawienia sterów, prom pchany prądem rzeki przepływał z jednego brzegu 
na drugi. Fiesler nieraz jeździł do Chełmna swoją Hansa i właśnie tym promem przeprawiał 
się na drugi brzeg, podziwiając dowcipne i proste jego rozwiązanie. Jeżeli przetnie się linkę, 
prom popłynie do Gdańska. To proste. 

background image

- Pańskie wywody są ciekawe. Bardzo ciekawe. Niewątpliwie nasz Sztab Generalny ma 
podobny pogląd na te sprawy. Dziękuję, Herr Gosbel. 
Chciał odesłać majora do domu swym wozem, ale przypomniało mu się, że Hansa została 
zarekwirowana w związku z ogłoszoną mobilizacją. Odprowadził więc gościa do furtki 
wyjściowej, wylewnie go żegnając. 
 

Jutro wybuchnie wojna 

 
Odprawa u dowódcy Armii "Pomorze" zakończyła się w godzinach popołudniowych. Brali w 
niej udział dowódcy dywizji i brygad kawalerii z szefami i oficerami sztabów, a ponadto cały 
sztab Armii. Generał Bortnowski był wyraźnie zdenerwowany. Mówił krótkimi, urywanymi 
zdaniami. Jeden z oficerów sztabu Armii powiedział Niedzielskiemu, że generał dziś rano 
wrócił z Warszawy. Wczoraj był na długiej rozmowie u Rydza-Śmigłego. Zdaniem marszałka 
wojny nie będzie. Niemcy po prostu bluffują, chcą nas nastraszyć i załamać. Beck również 
twierdzi z całą stanowczością, że Niemcy w ostatniej chwili ustąpią. 
Niedzielski słuchał tej relacji z niepokojem. Fakty mówiły co innego. Polscy wywiadowcy z 
niemieckiego Pomorza meldowali o koncentracji wojska wzdłuż prawie całej granicy. 
Stwierdzono obecność siedmiu dywizji, w tym dwóch pancernych. Dane te potwierdzali także 
pracownicy straży granicznej, których do tego niepokoiły mnożące się wypadki prowokacji i 
naruszania granicy. Niemieckie samoloty rozpoznawcze jak najbezczelniej krążyły nad 
Pomorzem. Niemcy w Polsce zachowywali się coraz butniej, coraz jawniej mówili, że już 
niedługo oni będą panami tego kraju. Młodzież niemiecka grupami po 30-50 osób udawała się 
na wycieczki do lasów. Jednocześnie nie malał ruch "turystów" z Niemiec. Krążyli oni po 
całym Pomorzu, wszystkim się interesując. Szef pomorskiej "dwójki", major Żychoń, 
bezradnie rozkładał ręce. 
Generał mówił o przygotowaniach wojskowych, jakby celowo unikając słowa "wojna". 
Szybko uporał się ze szczegółowymi wytycznymi i zaczął z kolei mówić o sprawach 
ogólnych - o międzynarodowym położeniu Polski. Miało ono być - zdaniem Bortnowskiego - 
bardzo dobre, kto jednak wiedział, co generał w rzeczywistości myślał?... 
- Francja i Anglia - wywodził w każdym razie dowódca Armii "Pomorze" - gwarantują 
nienaruszalność naszych granic. Mocarstwa są gotowe zbrojnie poprzeć swe stanowisko. 
Stawiają jednak zasadniczy warunek: Polska nie może rozpocząć wojny. Każdy żołnierz, 
każdy dowódca powinien o tym pamiętać. Nie dać się sprowokować! Nie strzelać do 
niemieckich samolotów, nie strzelać do Niemców wywołujących incydenty graniczne... 
Oficerowie sztabu 15 DP wracali do Bydgoszczy w nastroju raczej pesymistycznym. Brak 
było wyraźnych decyzji, wszystko się chwiało. 
-  Kto wyraźnie określi, co jest  prowokacją, a co atakiem? - zastanawiali się. 
Bydgoszcz od paru dni przedstawiała niecodzienny widok. Do koszar ciągnęły całe procesje 
rezerwistów, powołanych w czasie "żółtej mobilizacji". Opustoszały fabryki i zakłady. Z 
wybrzeża ciągnęły przepełnione pociągi z wracającymi pospiesznie letnikami. W drugą stronę 
podążały transporty wojskowe. W mieście obowiązywało zaciemnienie. Zniknęły taksówki i 
prywatne samochody, zarekwirowane przez komisje wojskowe. Nazajutrz ogłoszono 
mobilizację powszechną, za parę godzin pod naciskiem Anglii i Francji odwołano ją. 
Nazajutrz znów ogłoszono. Podobno Niemcy zajmowali już podstawy wyjściowe do natarcia. 
 

 
Wysłannik Rudolfa von Alvenslebena traktował swoich słuchaczy jak kapral rekrutów. 
Spacerując energicznym krokiem po jadalni przemawiał krótkimi, urywanymi szczekliwie 
zdaniami: 

background image

- Meine Herren. Zbliża się wielki i historyczny dzień. Dla całego świata i naszego narodu. 
Jutro niemieckie siły zbrojne zaczynają akcję przeciwko Polsce. Nadszedł czas, aby z mapy 
Europy zniknęło na zawsze to sezonowe państwo. Do tego wielkiego dnia od dawna 
przygotowywali się Niemcy na całym świecie. I wy też. Rzesza Niemiecka przysyłała wam 
pomoc w formie bronie amunicji, instruktorów i  pieniędzy. Nadszedł czas, abyście 
spłacili dług  i  wykazali swą wierność dla niemieckiej ojczyzny i jej wodza: Adolfa Hitlera. 
Zatrzymał się na środku pokoju, przyglądając się zebranym. Eks-major Goebel, Fiesler i  
drugi przemysłowiec - dr Kohnert, Gero von Gersdorff - ukrywający się od paru dni przed 
szukającą go polską policją, Gordon - właściciel majątku ziemskiego Laskowice i inni. - 
Spodziewamy się - mówił dalej esesman - że za parę dni Bydgoszcz będzie zajęta. Wy 
musicie w tym jednak pomóc. Nie idzie tu o pomoc czysto wojskową, nasi dzielni żołnierze 
sami poradziliby sobie z tym polskim wojskiem. Idzie o stronę polityczną. Polacy twierdzą, 
że Bydgoszcz jest miastem czysto polskim,  a my udowodnimy przed całym światem, że jest 
właśnie czysto niemieckim. Udowodnimy czynem. Gdy front zacznie trzeszczeć i polskie 
oddziały zaczną się wycofywać, damy hasło do zbrojnego powstania. Instrukcje 
otrzymaliście. Wiecie, co należy robić. Nie atakować polskich oddziałów dużymi grupami, 
nie wdawać się w walkę. Atakować pojedynczo lub po dwóch - trzech, strzelać z dachów, zza 
domów, z  ogrodów. W jazie  kontrakcji  ze strony polskiej nie wdawać się w walkę. Znikać, 
rozpraszać się w terenie. I zaczynać od początku. Wróg nie może orientować się, ilu nas jest i 
skąd atakujemy. Rozsiewać defetystyczne wiadomości, terroryzować ludność cywilną, 
jednym słowem prowadzić dywersję i jeszcze raz dywersję. Instrukcje zresztą w tej  sprawie 
znacie. Akcja ta będzie ściśle związana z działaniem naszych wojsk - rozkazy będą 
wychodziły z OKW. Przy dobrej współpracy może to doprowadzić nie tylko do sukcesów 
politycznych, ale i militarnych. Czy są jakieś pytania? - Herr Sturmbannführer - zaczął Fiesler 
- ja właśnie w sprawie tych sukcesów militarnych. Studiując z panem majorem Goeblem 
dyslokację oddziałów polskich doszliśmy do wniosku, że dywizje zgrupowane w północnej 
części korytarza w przypadku odcięcia od południa, będą się cofały na Świecie, szukając tam 
przepraw. 
-  I co dalej? 
-  W Świeciu nie ma stałego mostu, jest tylko prom wahadłowy... 
-   Wiem, do czego pan dąży.  
O tym pomyślało już OKW. W odpowiedniej chwili prom popłynie do Gdańska. Mało, 
jeszcze coś wam wyjaśnię. Polacy w rejonie Świecia nie poczynili żadnych przygotowań dla 
zabezpieczenia wyprawy. Stwierdziliśmy natomiast, że do Solca przybyła z Modlina 
kompania ciężkich pontonów. Niewątpliwie ma ona ingerować w przypadku katastrofy pod 
Świeciem. Kompania ta nie może dotrzeć do Świecia. A nie dopłynie wtedy, gdy most pod 
Fordonem wyleci w powietrze i zatarasuje nurt rzeki. Stwierdziliśmy, że Polacy nieostrożnie 
zaczęli minować most. On musi w odpowiednim czasie zostać zniszczony. Zanim jednak 
dokonamy tej akcji, odbędzie się próba. I to dziś w nocy. Grupa niemieckiej młodzieży z 
Łęgnowa dokona próby wysadzenia mostu kolejowego w Brdyujściu. 
Major Goebel słuchał wywodów młodego esesmana nieco zdziwiony. Nie bardzo pojmował, 
o co chodzi. Fiesler wtajemniczał go jedynie w sprawy wywiadu, i to było dla niego 
zrozumiałe. Każdy Niemiec w Polsce szpiegiem Wehrmachtu - to była dewiza Goebla. Po co 
jednak była potrzebna dywersja? Czy ten młokos liczy, że polskie oddziały wojskowe 
rozsypią się w popłochu, otrzymawszy parę strzałów z krzaków lub zza domu? Bzdura. Czy 
sianie terroru wśród ludności cywilnej ma jakikolwiek sens? Toż polskie władze wojskowe 
będą niewątpliwie reagowały. Zabrał więc głos. 
- Niejasny jest dla mnie cel dywersji. Polacy niewątpliwie będą reagowali. A to pociągnie za 
sobą śmierć wielu Niemców. Czy to się opłaci? 

background image

- Opłaci się. Właśnie o to idzie, żeby Polacy reagowali. Później się z nimi policzymy. Niech 
się pan o to nie obawia. 
 
 

To już nie prowokacja! 
 

 
W nocy z 31.VIII na 1.IX kapitan Niedzielski pełnił dyżur w sztabie dywizji. Dowódca 
dywizji wraz z szefem sztabu wyjechali do domu krótko przed dwunastą. 
W obszernej szkole przy ul. Kordeckiego, gdzie się j przeniosło dowództwo dywizji, było 
pusto; poza paru oficerami i dyżurnymi telefonistami w dowództwie nikogo nie było. W 
salach szkolnych, z których usunięto] ławki, unosił się charakterystyczny szkolny zapach - 
pyłochronu zmieszanego z czymś nieokreślonym. Na ścianach wisiały portrety Mościckiego i 
Śmigłego. 
Sytuacja była napięta do maksimum. Meldunki z pogranicza podawały, że Niemcy podciągają 
swe oddziały tuż nad granicę. Od godziny zero, zero - zarządzono alarm. Kapitan spojrzał na 
zegarek. Dochodziła 1.30. Od półtorej godziny oddziały 15 Dywizji są już na stanowiskach. 
Niemcy w każdej chwili mogą wtargnąć na polskie terytorium. Generał Przyjałkowski 
zapowiedział, że o szóstej będzie znów w sztabie. Gdyby jednak nadszedł jakiś alarmujący 
meldunek, kapitan ma go natychmiast! budzić. 
Telefony jednak milczały. Widocznie ani posterunki straży granicznej, ani wysunięte 
elementy nic nie stwierdziły. 
Kapitan wyszedł przed budynek. Nad idealnie zaciemnionym   miastem panowała cisza.   
Niebo było czarne gwiaździste. - Cisza przed burzą - pomyślał Niedzielski. 
Ogłoszone wczoraj żądania Hitlera pod adresem Polski rozwiały ostatnie złudzenia. Nie było 
już mowy o pokojowym zakończeniu "wojny nerwów", tak jak i nie było mowy o 
ograniczeniu konfliktu wyłącznie do sprawy Gdańska. 
Nie było wątpliwości, że wysunięte żądania stanowiła ultimatum, po którym nastąpi 
wypowiedzenie wojny. Zdaniem sztabowców z dowództwa Armii sytuacja powinna się 
wyklarować w ciągu 24 godzin. Albo - albo! Wieczorne meldunki z pogranicza mówiły, że 
powinno to się wyjaśnić wcześniej - kto wie, czy już w tej chwili niemieccy czołgiści nie 
uruchamiają silników. Wczoraj nadszedł również rozkaz z Naczelnego Dowództwa 
rozwiązujący Korpus Interwencyjny. 13 DP, rozlokowana dotąd w rejonie Bydgoszczy, 
rozpoczęła już załadunek na transporty kolejowe. Jej miejsce - jako odwód Armii - miała 
zająć 27 DP, na razie wepchana głęboko w kichę pomorskiego "korytarza". 
-  Panie kapitanie - usłyszał Niedzielski głos podoficera dyżurnego - telefon z Komendy 
Wojskowej stacji Bydgoszcz-Wschód. 
Kapitan wszedł do budynku. Komendant wojskowy - jakiś podporucznik rezerwy - meldował, 
że 20 minut temu dokonano napadu na most kolejowy w Brdyujściu. 
-  Kto napadł? - dopytywał się Niedzielski. 
-  Nie wiem. Niestwierdzeni osobnicy znienacka napadli na dwóch strażników kolejowych 
pilnujących mostu, zamordowali ich nożami. Jeden ze strażników zdążył wystrzelić z 
karabinu, alarmując kompanię piechoty 13 DP ładującą się w Łęgnowie. Piechurzy pobiegli w 
stronę mostu - meldują, że widzieli kręcących się po moście cywilów. Oddali parę strzałów 
wzywając ich do zatrzymania się. Ci jednakże uciekli zabierając ze sobą broń obu 
zamordowanych strażników. 
-  Jakie wydał pan zarządzenia? 
-  Wysłałem wzmocnioną drużynę z kompanii kolejowej. 
-  Dobrze, proszę zarządzić alarm kompanii i zwiększyć czujność. 

background image

-  Tak jest. 
Kapitan odłożył słuchawkę. Nie było wątpliwości, że napad nie był dokonany przez męty 
społeczne w celach rabunkowych. To mogła być robota "turystów" z Niemiec albo 
miejscowych hitlerowców z Łęgnowa. Tak, tak - raczej tych ostatnich. Czyżby to miał być  
początek? Dywersja zsynchronizowana z uderzeniem z zewnątrz? A może to jednak tylko 
prowokacja? 
Zatelefonował do Komendy Miasta, do koszar piechoty, artylerii i komendy Policji   
Państwowej. Zewsząd, otrzymał meldunki,  że w mieście panuje spokój. Nikt się nie kręci. 
Cicho i spokojnie. Nieco uspokojony rozłożył się na kanapce. Po ogłoszeniu mobilizacji 
zastosowano w stosunku do Niemców pewne sankcje, zamknięto Cywilne Kasyno,   
aresztowano paru działaczy, kilku, uciekło. Nie rozwiązywało to jednak sprawy. Oficjalnie 
Niemcy wprawdzie przycichli, ale buta w dalszym ciągu patrzyła im z oczu. 
Przed czwartą znów zaterkotał telefon. Tym razem odezwała się placówka straży granicznej 
pod Więcborkiem. Dowódca placówki meldował, że słyszy za granicą odgłosy nawołujących 
się Niemców i szum motorów. 
- No cóż - mruknął do siebie Niedzielski - za godzinę wszystko już chyba będzie jasne... 
Dochodziła piąta. Wstał mglisty poranek. Znów odezwał się ten sam telefon. Tym razem 
dowódca meldował, że jest silnie ostrzeliwany. Niemcy przekraczają granicę. W połowie 
zdania łączność urwała się. Po drugiej stronie linii panowała cisza. Kapitan zdecydował się 
zawiadomić generała. 
Zanim jednak dowódca dywizji zdążył przyjechać do sztabu, odezwał się urząd pocztowy 
małej nadgranicznej miejscowości koło Sępolna. Pracowniczka urzędu meldowała, że przez 
wieś przejeżdżają niemieckie czołgi. 
-  Dużo ich przejechało? - dopytywał się kapitan. 
-  Dużo. Bardzo dużo - powtarzała  dziewczyna 
drżącym głosem. 
W kilka minut później generał Przyjałkowski łączył się z Dowództwem Armii w Toruniu. 
Tam już wiedziano o ruchu czołgów na Sępolno. 
-   To już chyba nie prowokacja? 
-   Nie. Tym bardziej - chrobotał w słuchawce głos 
szefa sztabu Armii - że przed chwilą nadszedł meldunek o zaatakowaniu Chojnic przez pociąg 
pancerny i bombardowaniu Tczewa. 
Wszystkie oddziały w polu zostały powiadomione o wkroczeniu niemieckich sił zbrojnych na 
polskie terytorium. Starcia toczyły się wzdłuż całej granicy. Sztab dywizji pracował pełną 
parą. Zbierano nadchodzące meldunki, wysyłano je wyżej, wydawano pierwsze rozkazy 
bojowe. Generała Przyjałkowskiego najbardziej interesował kierunek zachodni z Piły, lecz na 
razie nie nadchodziły stamtąd żadne meldunki. Dysponując plutonem lotnictwa 
obserwacyjnego, postanowił wysłać samolot w rejon Piły. Dowódca eskadry był jednakże w 
kłopocie. Jeszcze w okresie mobilizacji otrzymał na jednej z odpraw u Dowódcy Lotnictwa 
Armii dużą zalakowaną kopertę z napisem: 
OTWORZYĆ NA SPECJALNY ROZKAZ DOWÓDCY LOTNICTWA ARMII. 
Kapitan wiedział, o co chodzi. Gdy na wiosnę rozpoczęła się akcja rozpoznawcza 
niemieckich samolotów, nasi myśliwcy usiłowali je przyłapać. Bezskutecznie zresztą, gdyż 
niemieckie samoloty rozpoznawcze latały na pułapie nieosiągalnym dla polskich 
przestarzałych petek. W czasie pogoni jeden z myśliwców zaczepił o granicę w rejonie 
Grudziądza. Niemcy złożyli w MSZ 
PZL P-11- polski samolot myśliwski, skonstruowany w r. 1933. Prędkość maksymalna 390 
km/godz. Nominalnie osiągał pułap 11 000 m, w praktyce – mniejszy protest, oświadczając 
naturalnie, iż żaden niemiecki samolot nie naruszył polskiego terytorium. Wydano wówczas 
bardzo ostre restrykcje. Nie wolno więc było strzelać do niemieckich samolotów bez 

background image

ostrzeżenia, nie wolno było zbliżać się do granicy na odległość mniejszą niż 10 km. 
Zarządzenia te miały być odwołane w chwili wybuchu wojny. Koperta zawierała nowe 
instrukcje oraz pierwsze zadania bojowe. 
Instrukcja zaczynała się od zdania "Jesteśmy w stanie wojny z Niemcami...", a tego nikt 
jeszcze oficjalnie nie stwierdzał, mimo że już od godziny toczyły się działania wojenne. 
Dowódca eskadry mógł więc wykonać rozkaz dowódcy dywizji dopiero po otrzymaniu 
polecenia otwarcia koperty, co nastąpiło około godz. 7. 
Natychmiast wystartowały dwa samoloty obserwacyjne, jeden w rejon Piły, a drugi w okolicę 
Więcborka i Sępolna. Po godzinie obie załogi cało powróciły na polowe lotnisko w Bielicach. 
Z kierunku Piły nie stwierdzono żadnych posuwających się niemieckich oddziałów, meldunek 
był negatywny. Dowódca dywizji znów odetchnął. Drugi samolot stwierdził ruch oddziałów 
niemieckich na północo-zachodzie. Na Sępolno szła silna kolumna pancerna, której długości i 
składu nie udało się stwierdzić ze względu na silną opl. Słabsze elementy rozpoznawcze 
posuwały się w kierunku na Więcbork- Mrocza-Nakło. A więc z tego było już widoczne, że 
pierwsze uderzenie niemieckie, jak to dość trafnie rozszyfrował wywiad, będzie na lewe 
skrzydło 9 DP lub styk 9 i 15 DP. 
Około godziny 10 rozległ się głos syren alarmowych. Bydgoszcz miała przeżyć pierwszy 
nalot niemieckiego lotnictwa. Samoloty nadlatywały z zachodu na wysokim pułapie, około 
5000 metrów. Polska artyleria przeciwlotnicza, dysponująca lekkimi działkami 47 mm o 
pułapie ca 4500 m, milczała. 27 bombowców z groźnym pomrukiem nadlatywało nad 
śródmieście. Sypnęły się bomby na stację kolejową i koszary piechoty. Posypały się szyby i 
nad miastem wykwitły czarne grzyby dymów. Wszystko trwało bardzo krótko - niemiecka 
wyprawa bombowa sunęła dalej na wschód. 
Ten pierwszy nalot nie spowodował większych szkód. Mimo że nie strzelała polska artyleria 
przeciwlotnicza, a na niebie nie pokazał się ani jeden własny myśliwiec, nastrój wśród 
ludności był dobry. Wiadomość o wybuchu wojny przyjęto spokojnie i z powagą. Jak przykrą 
wiadomość, na którą czeka się od dawna, ale która jest nieunikniona. 
Słupy ogłoszeniowe i mury domów były zalepione afiszami i ogłoszeniami. Obok 
pompatycznych afiszy propagandowych, zapewniających, że jesteśmy "silni, zwarci i 
gotowi", znajdowały się ogłoszenia władz miejskich i państwowych, podające zarządzenia na 
wypadek wojny. Tłumy ludzi gromadziły się przed ulicznymi głośnikami i redakcjami 
czasopism, oczekując na wieści z frontu i ze świata. Oczekiwano wystąpienia Francji i Anglii. 
Wbrew przewidywaniom przed sklepami nie było kolejek, nie rzucano się tłumnie na 
wykupywanie żywności i innych artykułów powszechnego użytku. 
Koło południa pojawiły się w mieście pierwsze wozy z uciekinierami z linii frontu. 
Opowiadano, że w miejscowościach położonych na przedpolach doszło do wystąpień 
Niemców przeciwko polskiej ludności. Władze administracyjne i policja podobno się za 
wcześnie ewakuowały. Rozsiewano wieści o napadach Niemców na polskie sklepy oraz 
urzędy. Na przedpolu jednakże 15 DP nic specjalnego nie działo się. Wysunięte do przodu 
elementy osłonowe wycofywały się na zasadnicze linie obronne, utrzymując luźny kontakt 
bojowy z rozpoznawczymi jednostkami niemieckimi. Dowódcę dywizji i szefa sztabu 
niepokoił jedynie meldunek o stwierdzonej pod Sępolnem kolumnie pancernej. Od paru 
godzin nie było o niej wieści. Lotnicze rozpoznanie armii nie stwierdziło jej. Przypuszczano, 
iż weszła w Bory Tucholskie. 
 
 
 
 
 
 

background image

Piąta kolumna przygotowuje uderzenie 
 

 
Na jednej z kamienic bocznej ulicy wisiała tabliczka: DR  MARIA  GOEBEL - CHOROBY  
WEWNĘTRZNE. 
Dr Goebel zajmowała na pierwszym piętrze obszerne sześciopokojowe mieszkanie z dwoma 
wyjściami - frontowym i kuchennym. Spore podwórze kamienicy kończyło się ogródkiem 
będącym własnością pani doktor, ogródek przylegał do ogrodu posesji z sąsiedniej ulicy, był 
nawet połączony z nim furtką. Właścicielem tej sąsiedniej posesji był dyrektor niemieckiego 
gimnazjum. 
Na swoje potrzeby zawodowe dr Goebel zajmowała trzy pokoje. W jednym była poczekalnia, 
w drugim gabinet przyjęć, a w trzecim gabinet rentgenowski, pełen tak tajemniczych dla 
pacjentów aparatów i urządzeń. 
Doktor Goebel na ogół lubiano i szanowano. Każdemu chętnie służyła radą i pomocą, nie 
pobierała zbyt wysokich honorariów i chętnie prowadziła z chorymi długie rozmowy na 
przeróżne tematy. Mówiła płynnie po polsku i uważano ją za Polkę z pochodzenia. 
Zapominano nawet, że jej mąż był kiedyś zawodowym pruskim oficerem. 
Fiesler wszedł na I piętro i zadzwonił. Drzwi otworzyła pokojówka. Mimo że była godzina 
przyjęć, poczekalnia świeciła pustką. Ludzie mieli inne kłopoty i nie myśleli o 
dolegliwościach. 
Oficjalna wiadomość o wybuchu wojny nie wzbudziła w Fieslerze entuzjazmu. Jego marzenia 
o wielkiej karierze już rozwiały się niczym poranna mgła. Wczorajsza popołudniowa odprawa 
u sturmbannführera w niczym nie poprawiła jego sytuacji. Jego cenne spostrzeżenia o 
przeprawie pod Chełmnem na nic się nie zdały. O tym pomyśleli już inni. A jego rola 
ograniczyła się właściwie do funkcji magazyniera. Przez długie lata prowadził wywiad na 
terenie Pomorza, a teraz pewnie ten nadęty esesman zapisze to na swoje konto. Przez ostatnie 
miesiące magazynował skrzętnie broń i amunicję nadsyłaną nielegalnymi drogami z Rzeszy. 
W nocy, zgodnie z poleceniem, broń przy pomocy Röhra i innych rozprowadził w teren i 
czuł, że na tym jego rola się skończyła. Najwyżej jeszcze postrzela zza węgła do Polaków, 
rozpuści nieco plotek i na tym koniec. To ma być odpowiednia rola dla niego - Fieslera? To 
potrafi byle głupek - nie przymierzając jak ten młody Röhr. Jak tak dalej pójdzie i wojna 
przeciągnie się, to gotowi go po zajęciu Bydgoszczy ubrać w mundur i wysłać na front, aby 
ginął za vaterland i Hitlera. Nie. Na to stanowczo nie miał chęci. Jemu się uśmiechały 
godności, zaszczyty i majątki po Polakach, których się stąd wyrzuci. 
W jadalni zastał sturmbannführera, Goebla i jakiegoś nie znanego osobnika. Domyślił się, że 
to jeden z instruktorów przysłanych z Rzeszy - jeden z tych, którzy, zgodnie z zapowiedzią 
sturmbannführera, mieli objąć kierownictwo akcji zbrojnej w Bydgoszczy. 
Sturmbannführer promieniał. Niemieckie siły zbrojne wzdłuż całej prawie granicy wtargnęły 
do Polski. Luftwaffe już się pastwi nad otwartymi miastami. Ten podniosły nastrój zepsuł mu 
jednak poranny meldunek o nieudanym napadzie na most w Brdyujściu. 
Dowódcę grupki, młodego Niemca z Łęgnowa, usiłował bronić major Goebel. 
- Na  wojnie  różnie  bywa  -  tłumaczył.  -  Raz  się odnosi zwycięstwa, a innym razem 
porażkę. 
- Tak mogło być w armii kaisera - wrzasnął sturmbannführer. - Narodowi socjaliści odnoszą 
tylko zwycięstwa! 
Goebel wzruszył ramionami. Temu żółtodzióbowi przewróciło się w głowie, jeśli chce być 
mądrzejszy od Clausewitza i Schliefena. 
-  Wszystko wykonałem zgodnie z rozkazem - tłumaczył się niefortunny dowódca - o 2.30 
zaatakowaliśmy most z obu stron jednocześnie. Jednakże jeden z tych polskich wartowników 

background image

widocznie usłyszał coś, może przeczuł, i zdjął karabin. Zadźgałem go osobiście, Herr 
Sturmbannführer, ale w agonii zdążył jeszcze nacisnąć spust. Myślałem, że nikt nie zwróci 
uwagi na pojedynczy strzał. Pionierzy - ci dwaj, których przysłał nam pan sturmbannführer - 
zaczęli zakładać ładunki, a tu tymczasem od strony Łęgnowa nadbiegli polscy żołnierze. Z 
daleka zaczęli już strzelać, a że było ich znacznie więcej, kazałem wycofać się. 
-  To wszystko są głupie tłumaczenia. Befehl ist Befehl. A rozkaz był wyraźny: wysadzić 
most. Wyście go nie wykonali. Będziecie za to ukarani! 
-  Jawohl. 
-  Nie będziemy już powtarzać próby wysadzenia mostu w Łęgnowie. Zabierzemy się od razu 
do mostu w Fordonie. I to szybko. 
Tu do rozmowy wmieszał się trzeci, milczący dotąd mężczyzna. 
-  Przypominam panu, Herr Sturmbannführer, że Bydgoszcz leży w pasie działania III 
Korpusu piechoty, którego dowódcę generała Haase, ja tu reprezentuję! Możecie uprawiać 
małą dywersję, strzelać do Polaków, rozsiewać defetystyczne wiadomości i tak dalej. 
Natomiast nie wolno wam zaczynać żadnych działań mających znaczenie operacyjne. Most w 
Fordonie wyleci w powietrze na rozkaz dowódcy korpusu. Gdy będzie odpowiednia sytuacja 
na froncie. Nie wcześniej, Herr Sturmbannführer Goebel przyglądał się mówiącemu z 
szacunkiem, wyczuwał w nim doświadczonego oficera sztabowego. To jasne, że most nie 
może być wysadzony zbyt wcześnie. Polacy mogliby usunąć z nurtu zniszczone przęsła i 
przerzucić pod Świecie ciężkie pontony, które właśnie nie mogą tam dotrzeć.

 

Rozmowa ta miała miejsce na pół godziny przed przybyciem Fieslera. Fiesler nie znał więc 
jej treści. Od sturmbannführera dowiedział się jedynie, że dziś w nocy w rejonie Bydgoszczy 
zostaną dokonane liczne zrzuty spadochroniarzy niemieckich. Należy część ich wprowadzić 
do miasta i poukrywać u miejscowych Niemców, część zostawić w terenie. W nocy będzie 
można również zacząć działania dywersyjne na znaczną skalę.

 

-  Czy broń została już rozprowadzona? - zapytał sturmbannführer Fieslera.

 

-  Tak jest. Z wyjątkiem rezerw. 
-  Gdzie one się znajdują? 
-  U mnie i u Röhra.

 

-  Czy to pewne miejsce? 
-  Nie ma nic pewnego. Policja węszy, gdzie się da. 
-  Na razie dziękuję. Wieczorem wydam dalsze rozkazy. 
Po wyjściu Fieslera w pokoju zapanowała cisza. 
-  Dochodzi godz. 13 - zauważył Goebel. 
Trzej mężczyźni wstali i przeszli do gabinetu rentgenowskiego. Było tu ciemno. Major zapalił 
słabą żarówkę. W jej nikłym świetle otworzył jeden z aparatów. Pogrzebał w środku i 
wyciągnął słuchawki. 
 

 
1 września 1939 r. - pierwszy dzień wojny - dobiegał końca. Dotychczasowy przebieg działań 
był dla 15 Dywizji na ogół pomyślny. Rozpoznanie naziemne i   lotnicze nie  stwierdziło  na  
przedpolu  groźniejszych sił niemieckich. Oddziały utrzymywały z nieprzyjacielem luźny 
kontakt bojowy, odpierając parę wypadów. Wzięto jeńców z 50 DP i Brygady "Netze", a więc 
- zgodnie z danymi wywiadu - z III Korpusu piechoty gen. art. Haase. 
Na 9 DP nacierała niemiecka broń pancerna, rozbijając batalion 34 pułku. 27 DP rozpoczęła 
ruch odwrotowy na południe. 
W Bydgoszczy panował spokój, rosła jedynie fala uciekinierów z terenów objętych 
działaniami wojennymi. Lotnictwo niemieckie w godzinach popołudniowych ograniczyło się 
wyłącznie do rozpoznania. Własne lotnictwo myśliwskie zestrzeliło jednego Dorniera. 

background image

W godzinach wieczornych ogłoszono komunikat ze Sztabu Generalnego - podawał on między 
innymi o walkach wzdłuż całej prawie granicy i o silnym działaniu lotnictwa niemieckiego. 
Na terenie całego kraju zestrzelono - według danych komunikatu - 34 samoloty i zniszczono 
ponad 100 czołgów nieprzyjaciela. Po dniu pełnym wrażeń dowódcy i oficerowie sztabu 15 
Dywizja udali się na spoczynek. 
Około godz. 23 odezwało się dowództwo Armii. Mjr dypl. Kirchmayer dopytywał się, czy 
dywizja posiada łączność z Koronowem i Tucholą - nadeszły bowiem niepokojące meldunki z 
rejonu Świekatowa, że ukazały się tam niemieckie czołgi. 
Jednocześnie w mieście i okolicy zaczęły dziać się dziwne rzeczy, padały pojedyncze strzały, 
zapalały się tajemnicze światła. Wybuchło parę pożarów nie spowodowanych, jak to z całą 
pewnością stwierdzono, przez lotnictwo nieprzyjaciela. Nad miastem krążyły tylko 
niemieckie samoloty rozpoznawcze. 
Wszystko to wywoływało podniecenie i nerwowość. Poranek 2 września wstał mglisty. 
Lotnictwo na razie nie mogło działać. Na przedpolu 15 DP, poza lokalnymi starciami, nic 
specjalnego nie działo się. Ogólnie przypuszczano, że nieprzyjaciel koncentruje się do silnego 
natarcia, wykorzystując mglistą zasłonę. 
Od świtu nadchodziły jednocześnie niepokojące wieści z północy. Niemieckie czołgi 
osiągnęły linię kolejową z Bydgoszczy do Gdańska. Część 9 Dywizji i cała 27 miały już 
zamkniętą drogę odwrotu i wszystko wskazywało na to, że będą musiały przebijać się na 
południe siłą. 
Tak dowództwo Armii, jak i sztab 15 Dywizji nie miały żadnej łączności z odciętymi 
oddziałami. Prawe skrzydło dywizji zawisło w próżni. Ponieważ jednocześnie 15 DP była 
związana od zachodu przez III niemiecki korpus, stwarzało to bardzo poważną sytuację. 
Narastający niepokój potęgowały dodatkowo wieści nadchodzące z miasta. Wprawdzie w 
poprzednim dniu policja aresztowała około 300 Niemców z dr. Kohnertem na czele, nie 
rozwiązywało to jednak sprawy. Nikt nie miał wątpliwości, że nocna strzelanina, pożary i 
światła były dziełem "lojalnej" niemieckiej ludności. Z paru rejonów meldowano o nocnych 
zrzutach spadochroniarzy. Gwałtownie zwiększyła się fala uciekinierów; z zachodu i z 
północy ciągnęły setki i tysiące wozów konnych. Opowiadano o okrucieństwach Niemców, o 
rozkazie wymordowania Polaków w Bydgoszczy. Osobnicy rozpuszczający te wieści, często 
w mundurach wojskowych lub kolejowych, znikali zazwyczaj na widok zjawiającej się policji 
lub wojskowego oddziału. Miejsce spokoju panującego do wczorajszego wieczoru zajęła 
atmosfera panikarstwa i nerwowości. Przyczynił się do tego również widok cofających się 
kolumn taborowych 9 i 27 DP. Pierwsi bydgoszczanie zaczęli opuszczać miasto. 
Panika wzmogła się, gdy po ustąpieniu porannej mgły niemieckie lotnictwo wznowiło naloty. 
Były one znacznie silniejsze niż poprzedniego dnia i zadały znacznie więcej strat, szczególnie 
wśród ludności cywilnej. Od rana zaczęła się również ewakuacja nadwyżek mobowych 
bydgoskiego garnizonu. W mieście miały zostać tylko dwa bataliony: wartowniczy i 
zapasowy 61 pp. 
Własne lotnictwo na zachodnim przedpolu 15 DP nie stwierdziło nic groźnego. Wysiłki 
rozpoznania na północy nie dały rezultatu. Niemiecka opl była tam bardzo silna, a poza tym 
nieustannie działało lotnictwo myśliwskie. Próby nawiązania łączności z odciętymi 
oddziałami przy pomocy własnego lotnictwa nie powiodły się. W południe miasto przeżyło 
najsilniejszy nalot. Luftwaffe bombardowała dworzec i koszary, oszczędzając śródmieście 
prawdopodobnie ze względu na niemiecką ludność. Po jednym z tych nalotów silna wyprawa 
bombowa zawróciła na wschód. Po paru minutach rozległa się silna głucha detonacja. 
-  Wyleciał w powietrze most kolej owo-drogowy w Fordonie - zameldował gen.  
Przyjałkowskiemu wojskowy komendant stacji Bydgoszcz. 
 

background image

 
Radiostacja, sprytnie ukryta w jednym z rentgenowskich aparatów dr Goebel, działała bez 
zarzutu. Przedstawiciel gen. Haase skończył nadawanie meldunku, chwilę poczekał na 
potwierdzenie, po czym zaczął odbierać depeszę z dowództwa III Korpusu. Po chwili 
wyłączył radioaparat i zabrał się do rozszyfrowywania. W pokoju panowała cisza. 
-  Czy pańskie mieszkanie jest pewne? 
-  Najzupełniej. 
-  Fiesler wspominał o wczorajszym aresztowaniu przez policję szeregu Niemców. Podobno 
mają być wywiezieni do obozów. 
Goebel machnął pogardliwie ręką. 
-  To nie było dla nas zaskoczeniem. Od dawna wiedzieliśmy, którzy Niemcy w wypadku 
wojny będą aresztowani i nie powierzano im żadnych obowiązków. 
-  Pan ma zawsze dobre i pewne  wiadomości, Herr Major! 
-   Nie na darmo tyle lat mieszkam w Bydgoszczy 
i nie darmo moja żona jest tu szanowanym lekarzem. Mamy dużo znajomości. Również i w 
starostwie, gdzie opracowywane były listy Niemców przewidzianych do aresztowania. Ale co 
słychać na froncie? 
Działania rozwijają się planowo. XIV Korpus pancerny zamknął Polakom drogę odwrotu na 
południe. W tej chwili toczą się zacięte walki z ich 9 i 27 DP. Liczymy jednak, że jeszcze 
wieczorem nasze dywizje pancerne osiągną Wisłę. A wtedy... 
W wyobraźni obu Niemców ukazała się wizja otoczonych z trzech stron polskich dywizji, 
spychanych przez masę pancerną za Wisłę i masakrowanych z góry przez zespoły Stukasów. 
W korytarzu rozległ się dzwonek. Major drgnął, to był jednak swój - Fiesler. Ubezpieczenie 
wystawione na ulicy działało. Fiesler przyniósł wiadomość o zniszczeniu mostu w Fordonie. 
-  Na czyj rozkaz? - zapytał twardo oficer ze sztabu III Korpusu. 
-  Na niczyj. Most wyleciał w powietrze w czasie bombardowania Fordonu i przyczółka 
mostowego. Tak mi przynajmniej meldował jeden z naszych ludzi. 
-  Ach so! Pewnie Polacy założyli do komór ładunki z zapalnikami i nastąpiła detonacja 
wskutek wybuchu bomby w pobliżu. Czy cały most wyleciał w powietrze? 
-  Tak. Nurt jest zatarasowany stalową konstrukcją. 
-  To świetnie. Do jutra Polacy nie usuną tego. A jutro, najpóźniej pojutrze, ciężkie pontony z 
Solca powinny być pod Chełmnem, jeżeli mają w czymś pomóc Polakom. Przypuszczam, że 
nalot na Fordon i most został wykonany nie bez głębszych powodów operacyjnych. Gdzie jest 
pan sturmbannführer?

 

-  Na Szwederowie. Wydaje tam instrukcje na dzisiejszą noc. 
-  Dobrze. Wobec tego ja panom tu coś wyjaśnię. Generał Haase przewiduje jutro rano nasze 
silne natarcie na pozycje polskiej 15 Dywizji. Należy się spodziewać, że w godzinach 
południowych nasze wojska przełamią jej linie obronne i zacznie się ruch odwrotowy. Wtedy 
i my zaczniemy naszą zasadniczą akcję. 
Plan "zasadniczej akcji" był już dawno ułożony i znany. Bydgoszcz leży na skrzyżowaniu 
dróg północ-południe i wschód-zachód. Przez miasto biegnie z północy długa arteria 
komunikacyjna, będąca przedłużeniem szosy gdańskiej. Jasne, że tą arterią będzie się 
odbywał ruch odwrotowy oddziałów polskich znajdujących się na północ od miasta. 
Newralgicznym punktem tej arterii są przeprawy na Brdzie. 
Niemiecki plan wojny przewidywał silne uderzenie pancerne z rejonu Złotowa na wschód i 
szybkie osią- j gniecie Wisły. W tej sytuacji miała być okrążona część znajdującej się w 
"korytarzu" Armii "Pomorze". 
W dalszej fazie bitwy hitlerowskie dowództwo zakładało zniszczenie otoczonych oddziałów   
oraz   wyjście części sił własnych na tyły oddziałów znajdujących się w rejonie Bydgoszczy, 
a związanych od zachodu. W ten sposób bitwa ta niszczyłaby całkowicie siły polskie 

background image

znajdujące się na Pomorzu. Jednakże dowódca IV armii, von  Kluge, nie rozporządzał  
dostatecznymi  siłami  dla] przeprowadzenia tego manewru. Opierając się więc na starej,  
szlifenowskiej  zasadzie ekonomii  sił postanowił nie rozdrabniać się, a działać w dwóch 
fazach. W pierwszej chciał zniszczyć jednostki polskie otoczone na pół-i nocy i dopiero 
wtedy - w drugiej fazie - uderzyć na Bydgoszcz. Dawało to jednak wojskom znajdującym siei 
w rejonie Bydgoszczy swobodę działania. Polacy mogli] wykorzystać czas i albo 
przegrupować się tworząc bydgoskie przedmoście frontem na północ, albo wycofać na 
południowy brzeg Brdy. Jedno i drugie nie dawało. Niemcom tego, do czego dążyło OKW - 
nie otwierało drogi przez Bydgoszcz na południowo-wschód. A kierunek" ten był 
niesłychanie ważny. Operując z Bydgoszczy siły niemieckie miały rozerwać styk Armii 
"Poznań" i "Pomorze", wyjść na tyły zasadniczej linii obronnej Armii "Poznań" i na tyły 
walczącej pod Grudziądzem grupy operacyjnej gen. Bołtucia. Nie rozporządzając 
dostatecznymi siłami OKW postanowiło do zrealizowania tego planu sięgnąć po inne środki i 
inne metody, zresztą już wypróbowane w wojnie domowej w Hiszpanii. 
Gdy na Madryt, broniony przez wojska republikańskie, szły cztery kolumny wojsk 
rebelianckich, generał Franco wszem i wobec oświadczył, że piąta kolumna jest już w mieście 
- są to jego zwolennicy, którzy w odpowiednim momencie wystąpią zbrojnie i przyczynią się 
do szybkiego zdobycia stolicy. Oświadczenie okazało się zwykłą, chełpliwą pogróżką, gdyż 
walki o Madryt toczyły się przez długie miesiące - pozostało jednak określenie "piąta 
kolumna" jako synonim dywersji. Rolę piątej kolumny mieli w Bydgoszczy odegrać 
miejscowi Niemcy, "lojalni" obywatele Rzeczypospolitej. Jasne było, że w przypadku 
udanego manewru otaczającego, oddziały, którym uda się ujść z okrążenia, będą się usiłowały 
wycofać na Bydgoszcz. Ruch ten będzie się odbywał na zapleczu 15 Dywizji - również 
wycofującej się lub też przegrupowującej się. 
Oddziały wycofujące się po klęsce, przemieszane z masą wozów uciekinierów cywilnych - to 
potencjalny sprzymierzeniec dywersji. Gdy do tej fali dojdą jeszcze wycofujące się jednostki 
15 Dywizji, akcja dywersyjna - jeżeli będzie przeprowadzona energicznie i zdecydowanie - 
może zdezorganizować i rozproszyć najlepszy bojowy oddział... 
Założono, że akcja ta nastąpi w mieście. Naturalnie o  zorganizowaniu i uzbrojeniu  tak  
silnych oddziałów dywersyjnych, aby mogły się one zmierzyć w otwartej walce z dywizją  
piechoty, nie było mowy. Założono więc działanie małych oddziałków,  a nawet  
pojedynczych  dywersantów, całość  jednakże  działania  dywersyjnego musiała być dość 
długotrwała - 10, a nawet do 20 godzin. Chodziło więc głównie o to, aby polskie dowództwo 
wojskowe  nie mogło szybko i skutecznie zdławić dywersji. Wywiadowi niemieckiemu było 
wiadomo, że jedyna siła mogąca stłumić akcję dywersyjną - oddziały  13 DP  mającej  
stanowić odwód D-cy Armii "Pomorze" - została jeszcze w przeddzień wybuchu wojny 
wycofana z miasta. W garnizonie pozostały jedynie nadwyżki  mobowe,  które  zresztą 
zaczęto  już częściowo ewakuować, tak że ostatecznie dowództwo polskie mogło rzucić 
przeciwko dywersantom zaledwie 2-3 bataliony. A to już, wobec dużego rozproszenia sił 
piątej  kolumny, nie mogło być dla akcji niemieckiej groźne. Ludność cywilna była według 
założeń kierownictwa dywersji raczej czynnikiem sprzyjającym. Dwudniowe intensywne 
bombardowanie miasta, rozsiewane od wybuchu wojny wieści o okrucieństwach niemieckich, 
o rozkazach  wymordowania Polaków, pogróżki w rodzaju "niedługo przyjdzie tu Hitler i 
zrobi z wami porządek" - to wszystko powinno wytworzyć tak silne  I nerwowe napięcie i 
taką grozę  sytuacji, że na wieść o wkraczaniu Niemców do miasta ludzie powinni w panice 
rzucić się do ucieczki. 
Już wieczorem 1 września rozpoczęto przygotowania ; do akcji. Broń ręczna i maszynowa 
oraz amunicja - skrzętnie dostarczane wieloma drogami z Rzeszy i magazynowane w 
melinach na terenie miasta i powiatu - powędrowały na wyznaczone  punkty. Przenosili je 
Niemcy młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, w kieszeniach, pod płaszczami, w walizkach, 

background image

teczkach, w wozach uciekinierów, pod  stosami domowych gratów i pierzyn. Wędrowały na 
strychy wysokich domów, do piwnic, na wieże kościołów ewangelickich, a nawet do szpitali i 
szkół. Niemieccy instruktorzy wojskowi, owi ,turyści i kuzyni", których wybuch wojny 
"niespodzianie" zastał w Polsce i którzy tajemniczo zginęli w terę-' nie, lub też zgoła zrzuceni 
nocą skoczkowie spadochronowi objęli dowództwo nad grupami miejscowych Niemców, 
czekając na rozkaz z tamtej strony frontu. 
Przygotowania do akcji przebiegały zgodnie z planem i wszystko zdawało się wróżyć pełne 
jej powodzenie. 
 

Nadzieje, wahania, decyzje 

 
Po południu 2 września w dowództwie dywizji panował stan podniecenia. Wprawdzie na 
zachodzie odparto słabe natarcie niemieckie 50 DP, a brygada "Netze" zająwszy Nakło nie 
przejawiała większej aktywności, na północy jednak sytuacja wyglądała nader groźnie. 
Pozycje obronne 9 DP zostały przecięte pancernym klinem i obecnie oddziały tej dywizji 
wraz z 27 DP toczyły ciężkie walki o drogę na południe. Z jednostkami tymi nadal nie było 
żadnej łączności. Samolotem wysłanym przez dowództwo lotnictwa Armii "Pomorze" nie 
udało się odszukać miejsc postoju dowódców. Z relacji lotników wynikało, że sytuacja jest 
mocno zagmatwana. Jeden z oficerów wróciwszy z Torunia powiedział Niedzielskiemu, że w 
dowództwie Armii panuje nastrój minorowy, a generał Bortnowski jest całkowicie 
przygnębiony, zdając sobie sprawę z własnej bezsilności wobec grożącej klęski. W obliczu 
tego zagrożenia już rano skierowano pod Świecie kompanię ciężkich pontonów. Zaledwie 
jednak pontony ruszyły z przystani w Solcu, wyleciał w powietrze most fordoński tarasując 
nurt na całej jego szerokości. 
Stało się to w czasie nalotu, w dość niejasnych okolicznościach. Dowódca kompanii saperów 
zginął w czasie bombardowania, ale dowódca saperów Armii twierdził, że zabronił zakładać 
detonatory. Czy dowódca kompanii zbagatelizował rozkaz, czy też most wyleciał z innego 
powodu? Trudno obecnie było dociec. 
Dowódca 15 Dywizji usiłował na własną rękę, przy pomocy rozpoznania lotniczego, wyjaśnić 
położenie na północy. Pierwszy samolot powrócił po półtoragodzinnym locie silnie 
poturbowany. Pilot był ciężko ranny, a obserwator nie żył. Wysłano natychmiast drugą 
maszynę. 
W tych godzinach pełnych napięcia generał Przyjałkowski zachowywał kamienny spokój. 
Siedząc przy stole z rozłożonymi mapami, przeglądał meldunki. Były coraz bardziej 
niepomyślne. Od zachodu dywizję wiązał coraz silniej naciskający III Korpus, a południowe 
jej skrzydło "wisiało w powietrzu". Nie znając sytuacji na północy generał zadawał sobie  
ustawicznie pytanie, czy Niemcy rzucą wszystkie siły do walki z otoczonymi wojskami, czy 
też utworzywszy rygiel runą bronią pancerną na bezbronną z tego kierunku Bydgoszcz. 
Dowództwo Armii nie podejmowało żadnej decyzji i nie wydawało rozkazu przegrupowania. 
Ta chwiejność była zrozumiała, w kotle na północy znajdowały się przecież prawie dwie 
dywizje piechoty i brygada kawalerii. Liczono, że siły te zdecydowanym uderzeniem mogą 
sobie otworzyć drogę na południe. Żeby tylko było o nich wiadomo coś więcej... 
Od startu samolotu minęły trzy godziny. Dowódca eskadry meldował z lotniska, że samolot 
miał benzyny na dwie i  pół godziny, należy więc uważać go za strącony. 
-  Proszę wysłać jeszcze jeden! 
-  Tak jest, panie generale! 
Przydzielony do 15 DP pluton lotnictwa obserwacyjnego działał niesłychanie ofiarnie, 
dysponował jedynie przestarzałymi samolotami typu Lublin RXIII, rozwijającymi szybkość 
130 km/godz. i uzbrojonymi w jeden karabin maszynowy. A jednak załogi tych starych 
gratów latając wśród huraganowego ognia niemieckiej opl, przy miażdżącej przewadze 

background image

niemieckiego lotnictwa, obrywając nieraz od własnej piechoty - potrafiły już od świtu 1 
września rozpoznać niemieckie kolumny, śledzić ich ruch i przegrupowania. 
Było już zupełnie ciemno, gdy z lotniska zameldowano o powrocie samolotu. 
-  Jest silnie postrzelany, ale obserwator zdrów. 
-  Niech natychmiast melduje się u mnie. 
Generał z niepokojem wpatrywał się w mapę z wyrysowanymi niebiesko pozycjami dywizji i 
czerwonymi oznaczeniami sił nieprzyjaciela. W rejonie Borów Tucholskich była wielka 
niewiadoma. Co tam się dzieje? Po niespełna dwudziestominutowym czekaniu do pokoju 
dowódcy dywizji wszedł kapitan Niedzielski w towarzystwie młodego porucznika lotnictwa. 
-  Panie generale, porucznik Sawicki melduje swój powrót z rozpoznania! 
-  Niech pan siada i chwali się. 
Lotnik był wyraźnie zmęczony. Usiadł na krześle i wyjąwszy blok meldunkowy przedstawiał 
położenie w rozpoznanym rejonie. 
-  Na szosie z Tucholi do Świecia stwierdziłem kolumnę czołgów. 
-  Czy na pewno to były czołgi? 
-  Na pewno. Wprawdzie robiło się już szaro, ale nadleciałem na bardzo małej wysokości i 
rozpoznałem je dokładnie. Czoło kolumny znajdowało się mniej więcej 10 kilometrów na 
północny zachód od skrzyżowania z torem kolejowym. Długości kolumny nie udało mi się 
stwierdzić. 
-  Strzelano do was? - zapytał jeden z oficerów sztabu. 
-  Naturalnie. I to bardzo mocno. Całego grata nam postrzelali, oberwał i silnik, ale jakoś 
dociągnęliśmy do lotniska. 
-  Co pan jeszcze widział? 
-  Poza tym nigdzie niemieckich oddziałów nie stwierdziłem. Na drogach były jedynie wozy 
uciekinierów, a daleko na północy rozciągały się dymy pożarów. 
Generał zamyślił się. Jeżeli czołgi idą na Świecie, należy przypuszczać, że bitwa z 9 i 27 DP 
została rozstrzygnięta na korzyść Niemców. Inaczej nie odciągaliby sił pancernych. Kierunek 
marszu na Świecie wskazywał, że nieprzyjaciel dąży do ostatecznego zamknięcia w kotle 
rozbitych wojsk. Nie zazdrościł dowódcom otoczonych dywizji. Z drugiej -strony nieco się 
uspokoił, gdyż wobec takiej sytuacji w ciągu najbliższych godzin nic powabnego, jego 
zdaniem, 15 Dywizji nie groziło. - Ponieśliście dziś poważne straty - powiedział w 
zamyśleniu do lotnika. 
-  Tak jest, panie generale. Ale nic na to nie poradzimy. To jest wojna. 
-  Słusznie. Dziękuję panu. 
Po tym meldunku zapanowała atmosfera uspokojenia. W mieście dalej jednak trwała 
strzelanina, nadal wybuchały w okolicy pożary, w powietrzu znów krążyły niemieckie 
samoloty. Nadchodziła noc z 2 na 3 września. W dowództwie dywizji nikt nie myślał o śnie. 
Od północy do miasta zaczęły spływać pierwsze fale rozbitków z 9 i 27 DP. Jak zwykle w 
takich wypadkach relacje były mocno przesadzone. Opowiadano o zniszczeniu wszystkich 
otoczonych wojsk, o olbrzymiej ilości czołgów, o niemieckich okrucieństwach. 
Strzelanina w mieście przybrała na sile. Doszło do paru wypadków atakowania oddziałów 
wojskowych przez spore grupy dywersantów. Strzelano do wojsk na ul. Jagiellońskiej i z 
cmentarza ewangelickiego, a w Łęgnowie ostrzelano stację kolejową. O świcie generał 
Przyjałkowski został powiadomiony o rozpoczętej ewakuacji władz administracyjnych i 
policji. W mieście zostawało jedynie wojsko. Fala   uciekinierów  przeszła - przez Bydgoszcz 
i spłynęła na Inowrocław. 
Dowództwo Armii w Toruniu miało już stosunkowo pełny obraz położenia własnych wojsk, 
traciło jednak panowanie nad sytuacją - inicjatywa spoczywała całkowicie w ręku 
przeciwnika. 

background image

Po dniu 3 września spodziewano się wiele. W południe mijał termin ultimatum wysłanego do 
Hitlera przez rządy Francji i Anglii. Liczono, że natychmiast po upłynięciu tego terminu 
nastąpi wypowiedzenie wojny i zaczną się silne działania na zachodzie, co powinno odciążyć 
Polskę. Bardziej optymistycznie nastrojeni spodziewali się nawet, że Niemcy w ostatniej 
chwili skapitulują wobec groźby wojny na dwa fronty. Uważano nawet, że właśnie działania 
na Pomorzu wskazują na tego rodzaju możliwości. Po uzyskaniu bowiem połączenia Rzeszy z 
Prusami Wschodnimi wojska niemieckie zatrzymają się i zaczną się pertraktacje. Niemcy 
będą chcieli zatrzymać jedynie to, co już zajęli, a więc Pomorze i Śląsk... 
W rzeczywistości rozwój sytuacji na frontach przeczył temu. Pod Częstochową zarysował się 
wyraźny kryzys. Niemcy silnymi kolumnami pancernymi parli w środek Polski, drugi klin 
pancerny uderzał od południa. W tym stanie rzeczy do optymizmu nie było żadnego powodu. 
Rano w niedzielę w mieście uspokoiło się, ustała strzelanina. Dzień zapowiadał się słoneczny 
- typowy dzień złotej polskiej jesieni. Tłumy ludzi wyległy na ulice. Komentowano ostatnie 
wieści, podążano do kościołów. Z północy ciągnęło coraz więcej oddziałów z 9 i 27 DP, 
którym udało się wyrwać z okrążenia. Kierowano je do lasów na południe od Bydgoszczy. 
Jeszcze przed godziną 9 wystartowały dwa samoloty na rozpoznanie przedpola dywizji. 
W sztabie oczekiwano na meldunki i rozkazy. 
 

 
W kolejnej naradzie, która odbywała się również w mieszkaniu dr Goebel, brał udział 
sturmbannführer, delegat sztabu III Korpusu, Goebel i Fiesler. W nocy dowództwo Korpusu 
powiadomiło, że silne natarcie na pozycje 15 DP wyruszy we wczesnych godzinach 
porannych. Przełamania obrony należy się spodziewać pomiędzy godziną 9 a 10. Generał 
Haase decyzję terminu rozpoczęcia akcji dywersyjnej przekazywał organizacji w 
Bydgoszczy. Sturmbannfüuhrer chciał zacząć o dziewiątej. Przeciwstawiali się temu 
przedstawiciel Korpusu i major Goebel. Fiesler nie zajął żadnego stanowiska.

 

- Na co właściwie mamy czekać - pieklił się sturmbannführer. - Jeżeli o dziewiątej będą 
przełamane pozycje, to już o dziesiątej przez Bydgoszcz będą wycofywały się rozbite polskie 
oddziały. Czy panowie sądzą, że narodowosocjalistyczna armia nie upora się gładko z polską 
obroną? A może panowie zakładają, że Polacy zatrzymają niemieckie natarcie? Widzieliście, 
co się działo na północy. Te polskie 9 i 27 DP już nie istnieją, a jutro nie będzie istniała 15 
DP. Tymczasem jednak Polacy zaczynają węszyć tu i ówdzie. Nocne strzelaniny i nasza mała 
dywersja zwiększyły ich czujność. Broń i grupy są już na miejscach. Niech nastąpi jakaś 
wsypa, a koniec z całą przez długie miesiące przygotowywaną akcją!

 

Major Goebel miał inny pogląd na te sprawy. Jego zdaniem na wojnie nie ma nic całkowicie 
pewnego. Nie wątpi on, naturalnie, w sukces III Korpusu, ale z drugiej strony trudno 
przewidzieć, kiedy się zacznie odwrót polskiej dywizji. Może to nastąpić również dobrze w 
południe jak i wieczorem. 
- Możliwość wsypy wykluczam - stwierdził Goebel. Wczoraj wieczorem i dziś w nocy   
ewakuowała się z miasta policja i władze administracyjne. Pozostało tylko wojsko. Jest go 
bardzo mało i nie jest ono w stanie nam zagrozić. O to pan sturmbannführer może być 
spokojny. Stanowisko Goebla poparł przedstawiciel sztabu Korpusu. Jego zdaniem należało 
czekać na widoczny i niewątpliwy ruch odwrotowy, a nie zakładać, że na pewno on nastąpi o 
określonej godzinie. .Sytuacja jest zresztą dość ciężka. Generał Haase powierzając im decyzję 
rozpoczęcia dywersji niewątpliwie wierzył, że moment ten będzie wybrany odpowiednio. 
- Pan sturmbannführer - przedstawiciel armii nie bez ironii zaakcentował ten esesowski 
stopień - przedkłada widocznie względy polityczne nad wojskowymi. Nie mogę się na to 
zgodzić. Niemieckie siły zbrojne prowadzą tu działania wojenne zgodnie z rozkazami, jakie 
otrzymały, i zgodnie z interesami narodu niemieckiego. A w czasie wojny względy wojskowe 

background image

muszą być decydujące. Z tego punktu widzenia nasze zadanie może być sformułowane: tak 
rozpocząć akcję, by doprowadzić przynajmniej do obezwładnienia 15 DP i tym samym do 
szybkiego zajęcia Bydgoszczy przez III Korpus...

 

Zdecydowano ostatecznie, że od godziny 9 obowiązuje ścisłe pogotowie bojowe. Akcja 
zacznie się na umówiony sygnał. Będzie nim otwarcie ognia z cekaemu " umieszczonego na 
wieży kościoła ewangelickiego przy placu Wolności. Fiesler otrzymał polecenie 
powiadomienia o tym dowódców wszystkich grup. Opuścił mieszkanie dr Goebel i po paru 
minutach z ogrodu na tyłach domu wysłał w teren łączników. 
Sturmbannführer bocznymi ulicami udał się w stronę placu Wolności, a Goebel ze 
sztabowcem zostali w mieszkaniu, licząc, że może nadejdą dalsze rozkazy od generała Haase.

 

 

Uwaga! Dywersja! 

 
Rozpoznanie  lotnicze  przeprowadzone we wczesnych godzinach porannych stwierdziło na 
przedpolu koncentrację niemieckich oddziałów. To samo potwierdziło rozpoznanie naziemne. 
Uderzenia więc należało się spodziewać lada moment. Istotnie - zaczęło się ono pomiędzy 
godziną 8 a 9 rano. Główny wysiłek niemiecki szedł na południowe skrzydło 15 DP. Po 
silnym ogniu artyleryjskim ruszyła piechota włamując się w paru miejscach w polską obronę. 
Przeciwuderzenia Polaków odrzuciły Niemców na podstawy wyjściowe. O godzinie 10 
natarcie niemieckie definitywnie załamało się. Nastrój wśród żołnierzy był wspaniały. Jeszcze  
raz  potwierdziła się zasada, że gdzie Niemcy nie dysponują miażdżącą  przewagą w sprzęcie, 
tam góruje polski żołnierz. 
Przed dziesiątą miasto przeżyło silny nalot. Znów niemieckie samoloty okładały bombami 
stacje kolejowe i koszary, omijając śródmieście. 
Po odrzuceniu natarcia i zakończonym nalocie w dowództwie dywizji zapanowały nastroje  
optymistyczne. Generał Przyjałkowski, jak zawsze spokojny i opanowany,  składał  
telefoniczny meldunek  dowódcy  Armii. Dochodziła  10.20. W okolicy placu Wolności  
odezwała się długa seria z cekaemu. Po niej  następne. Gdzieś w pobliżu wybuchło parę 
granatów. Z sąsiedniego domu ostrzeliwano budynek dowództwa dywizji, kule uderzały w 
czerwone mury szkoły, tłukły szyby, wpadały do pomieszczeń zajętych przez sztab. Łączność 
się urwała, telefony milczały. Kapitan Niedzielski wybiegł na ulicę. W okolicy placu 
Poznańskiego ujadał karabin maszynowy. Ulice były puste. Przechodnie pochowali się w 
domach i bramach. Tymczasem generałowi  Przyjałkowskiemu udało się połączyć przez 
miejski telefon z Komendą Miasta. Komendant miasta meldował, że przyczyna strzelaniny 
nie jest mu znana, aczkolwiek przed paru minutami otrzymał anonimowy telefon, że do 
miasta wkraczają czołówki niemieckich wojsk. 
-  Bzdura! - żachnął się generał. - A zresztą kto by do nich strzelał? Toż w mieście nie mamy 
prawie wcale wojska... Majorze, niech pan zaraz wyjaśni, co ma oznaczać ta pukanina. I kto, 
na miłość boską, ją prowadzi? 
-  Tak jest, panie generale! 
Generał nie miał wątpliwości, że żadne poważniejsze siły nie mogły wkroczyć do 
Bydgoszczy. Natarcie niemieckie od zachodu zostało zatrzymane. Na północ od miasta 
lotnictwo nie stwierdziło niemieckich oddziałów. Było to zresztą zgodne z porannym 
komunikatem informacyjnym Dowództwa Armii, który nader jasno przedstawiał tragiczne 
położenie na północy. Większość oddziałów 9 DP. Pomorskiej Brygady Kawalerii oraz część 
27 DP zostały zepchnięte na Świecie-Przechowo, tam też Niemcy uchwycili już Wisłę. W 
nocy miejscowi Niemcy zniszczyli prom pomiędzy Świeciem i Chełmnem. Przeprawa 
odbywa się wpław lub też na zaimprowizowanych środkach, pod nieustannym 
bombardowaniem z powietrza. W tym rejonie na pewno jest także zaangażowana większość 
niemieckiej IV Armii. W takiej sytuacji Bydgoszcz nie jest na razie bezpośrednio zagrożona. 

background image

Możliwe, że jakiś zmotoryzowany oddział rozpoznawczo-pancerny przesunął się 
niepostrzeżenie wzdłuż Wisły, wyszedł na szosę fordońską i wtargnął do miasta ulicą 
Jagiellońską. Nie mogą to być jednakże znaczne siły. Nie ma więc powodu do paniki. 
Strzelanina musi być dziełem miejscowych Niemców. 
 

 
Komendant Miasta nie dysponował żadnymi większymi siłami. Posiadał jedynie kompanię 
gospodarczą. Major wziąwszy ze sobą paru żołnierzy ruszył ulicą Focha w stronę placu 
Teatralnego. Uprzedził żołnierzy, że mogą zostać ostrzelani z każdego domu, z każdego 
otwartego okna. Trzymając w dłoniach karabiny szli w kierunku placu. Wygląd ulicy mówił 
sam za siebie. Na chodnikach leżały odłamki szyb, na szynach stał porzucony tramwaj. 
Natknęli się na pierwszych zabitych. Strzelanina wzmagała się. Niewidoczni strzelcy prażyli 
do żołnierzy. Na szczęście - nieskutecznie. Na placu Teatralnym skłębiły się wozy taborowe 
ostrzelane w okolicy placu Wolności i sąsiednich domów. W stronę mostu na Brdzie pędziły 
grupki cywilów przemieszanych z taborytami. Wokół rozlegały się krzyki: 
-  Niemcy wkraczają do miasta! 
-  Niemieckie czołgi są już na Jagiellońskiej! 
Komendant Miasta zawrócił swoich żołnierzy. Wiedział już dość. Nie miał wątpliwości, że to 
poważna akcja dywersyjna, której nie da się zdławić bez użycia kilku batalionów piechoty. 
Tych jednakże w mieście nie było. Telefony miejskie już nie działały. Musiał się więc udać 
osobiście do dowódcy dywizji celem złożenia meldunku. Kryjąc się pod ścianami dobiegł 
mostu na Brdzie. 
-  Uwaga! Uwaga! - wołano z domów. - Most znajduje się pod ostrzałem. 
Major nie miał jednak wyboru. Musiał dotrzeć do generała. Skulił się, pobiegł. Gdzieś z 
prawa, z rejonu przystani wioślarskiej "Frithjof", zagrał karabin maszynowy. Kule biły po 
stalowych poręczach. Szczęśliwie przedostał się na drugi brzeg. 
Sytuacja była jasna. Aż za jasna. Całe miasto zostało objęte akcją dywersyjną. Do dowództwa 
nadchodziły meldunki różnymi drogami. Wiadomo już było, że strzelanina rozpętała się w 
całym mieście. Strzelano na placu Wolności, Teatralnym, na Gdańskiej, Nakielskiej, 
Jagiellońskiej, na Rynku Zbożowym, na Poznańskiej, na Szwederowie, Szubińskiej itd. W 
pierwszym rzędzie należało zabezpieczyć dowództwo dywizji, w przypadku bowiem 
zdezorganizowania pracy sztabu mogło to mieć fatalne następstwa dla całej jednostki. 
Generał Przyjałkowski postanowił rzucić do zdławienia dywersji wszystkie znajdujące się w 
mieście i okolicy oddziały wojskowe. Batalion wartowniczy, batalion zapasowy 61 pułku 
piechoty, oddział zapasowy 15 palu i kompanię balonową. 
Pogmatwaną przez wybuch dywersji sytuację komplikował dodatkowo fakt, że w wyniku 
ogólnego położenia na froncie generał spodziewał się lada chwila rozkazu odwrotu swej 
dywizji. Wycofywać się mieli po osi spływu rozbitych jednostek 9 i 27 DP i musieliby przejść 
przez miasto opanowane zamieszkami. Dywersję należało więc stłumić w ciągu popołudnia... 
Generał Bortnowski jeszcze nic nie wiedział o wypadkach w Bydgoszczy. Należało go więc o 
tym zawiadomić, aby z jednej strony dowódca Armii wziął pod uwagę, że odwrót może ulec 
opóźnieniu, a z drugiej strony, aby zaakceptował wydane zarządzenia. Łączność jednak nie 
działała. Aby uspokoić zaniepokojonego generała Bortnowskiego, dowódca 15 DP 
zdecydował się wysłać do Torunia samolot łącznikowy. 
Dowódca eskadry obserwacyjnej znajdował się w tym czasie w sztabie dywizji. Generał 
wydał więc z miejsca rozkaz wysłania meldunku samolotem, polecając jednocześnie 
skierować do tłumienia dywersji pluton ochrony lotniska. Kapitan odmeldował się i 
samochodem ruszył w stronę Bielic. Nie była to łatwa podróż. Na całym Szwederowie 
buszowali już dywersanci, musiał więc jechać okrężną drogą. 

background image

Na lotnisku nie znano jeszcze istotnej przyczyny strzelaniny w mieście. Uciekinierzy 
twierdzili, że do Bydgoszczy wkroczyli Niemcy. Nikt ich jednak na własne oczy nie widział. 
Ochronę lotniska przejęli mechanicy, a porucznik Sawicki, załadowawszy się z plutonem 
na dwie ciężarówki, ruszył w stronę miasta. W skład plutonu weszło 40 żołnierzy 
uzbrojonych w karabiny, ponadto zabrano ze sobą dwa zdjęte z samolotów lotnicze karabiny 
maszynowe. 
Rozkaz generała Przyjałkowskiego polecał stawić się z plutonem możliwie jak najszybciej w 
dowództwie dywizji, z drugiej strony z relacji kapitana wynikało, że Szwederowo jest 
opanowane przez dywersantów, przy czym najsilniejsze ognisko miało się znajdować w 
rejonie kościoła ewangelickiego. 
Porucznik Sawicki postanowił nie tracić czasu na objazdy i przejechać przez Szwederowo. 
Zresztą samo ukazanie się wojskowego oddziału, powinno było nieco uspokoić   
dywersantów i podnieść na duchu polską ludność. 
Zatrzymali się w odległości około 300 metrów od kościoła. Wokoło rozlegała  się strzelanina.  
Do nich nikt jednak nie strzelał. Porucznik przez lornetkę obserwował kościół i cmentarz. Na 
wieży nikogo nie było, natomiast pomiędzy drzewami kręciło się kilku osobników. - 
Jedziemy dalej! - zdecydował oficer. Pojazdy ruszyły. Żołnierze klęczeli na samochodach, 
trzymając w dłoniach odbezpieczone karabiny. Porucznik stał za szoferką, umieściwszy na jej 
dachu karabin maszynowy. 
Gdy dojeżdżali, spomiędzy drzew padły strzały. Porucznik pochylił się nad zamkiem kaemu, 
nacisnął spust i posłał długą serię pomiędzy żelazne sztachety ogrodzenia. Żołnierze 
zeskakiwali z wozów pędząc w stronę cmentarza. 
Nikogo żywego tam nie zastali, jedynie pod murem kościoła leżał zabity dywersant. Nie było 
nikogo ani w kościele, ani na wieży. Dywersanci walki nie przyjęli. Uciekli. Prawdopodobnie 
do sąsiednich domów lub pobliskich ogródków. Porucznik wyczuwał jednakże ich obecność.   
Miał wrażenie, że jest obserwowany przez dziesiątki par oczu. Liczył się z tym, że w każdej 
chwili, z każdej strony mogą paść strzały. Jeżeli dotychczas to nie nastąpiło, to jedynie dzięki 
zdecydowanej  postawie żołnierzy. Wróg nie chciał na razie atakować. Ale może już zbierał 
większe siły? 
Żołnierze zrewidowali plebanię i kilka pobliskich domów. Mieszkańcy - Niemcy twierdzili, 
że o niczym nie wiedzą; Polacy, że strzelano do nich ze wszystkich stron. Ze strychu jednego 
z budynków, wyciągnięto osobnika w polskim mundurze wojskowym. Twierdził, że jest 
strzelcem z 61 pp. Nie posiadał znaczka tożsamości i nie potrafił wyjaśnić, co robił na strychu 
domu zamieszkałego przez Niemców. Porucznik postanowił zabrać go ze sobą do dowództwa 
dywizji. 
Wsiedli na samochody i ruszyli w stronę ul. Podgórnej. Tu nasilenie strzelaniny było większe. 
Na jezdni i chodnikach leżały zwłoki mężczyzn i kobiet. Z okien i dymników strzelano do 
przejeżdżających. Jeden ze strzelców został ranny. Oberwał też samochód. Żołnierze 
odpowiadali ogniem do każdego otwartego okna. Zjechali stromą uliczką w dół, do Rynku 
Wełnianego, kierując się na ulicę Kordeckiego przez plac Poznański. 
W dowództwie dywizji szef sztabu zaznajamiał właśnie dowódców oddziałów z zaistniałą 
sytuacją. 
-  Mniej więcej godzinę temu bydgoscy Niemcy rozpoczęli w mieście akcję dywersyjną, 
skierowaną w pierwszym rzędzie przeciwko oddziałom wojskowym. Nie potrzebuję 
wyjaśniać, czym to grozi. Dywersja musi być stłumiona i w mieście musi zapanować spokój... 
Tu szef sztabu przerwał, spojrzał po obecnych i pomyślał to co i oni. Musi być stłumiona. Ale 
czym? Siłami niespełna 3 batalionów? Co znaczą te siły w tak rozległym mieście? 
-  Miasto zostanie podzielone na dzielnice - mówił dalej - do których przydzieli się 
poszczególne jednostki. Należy rewidować każdy podejrzany dom. Podejrzanych osobników 

background image

odprowadzać do dowództwa dywizji. Dywersantów schwytanych z bronią w ręku 
rozstrzeliwać na miejscu. 
-  Panie pułkowniku - zapytał porucznik Sawicki - co mamy rozumieć pod określeniem 
"podejrzany" i pod określeniem "broń"? Jasne, że bronią jest karabin czy też pistolet, ale czy 
bronią jest również fuzja myśliwska? A może także siekiera? 
-  Proszę panów wniknąć w intencję rozkazu. Waszym zadaniem jest stłumić dywersję, 
przywrócić w mieście spokój. To jednocześnie oznacza, że nie wolno wam prowadzić 
żadnych działań represyjnych. Na to jeszcze przyjdzie czas. Nie potrzebuję chyba 
przypominać o obowiązku pouczenia żołnierzy, że nie wolno dokonywać żadnych gwałtów, 
samowoli, nie mówiąc już o rabunku. To chyba jasne. Jeżeli będziecie stali na tym 
stanowisku, to każda wasza interpretacja pojęć "podejrzany" i "broń" będzie słuszna. 
-  A gdzie jest major Żychoń?  -  zapytał   jeden 
z dowódców. 
-  Ekspozytura drugiego oddziału ewakuowała się i major Żychoń wyjechał. 
-  Szkoda... 
-  Jeszcze raz apeluję: bez gwałtów, samowoli, represji. Proszę zaczynać. 
Bataliony piechoty miały oczyszczać główną arterię wzdłuż ulicy Gdańskiej, oddział lotniczy 
i kompania balonowa okolicę dowództwa dywizji. Na razie to były 
najważniejsze rejony. 
Na ulicach panowały pustki. Ludność rozbiegła się do domów, część w popłochu opuściła 
miasto, kryjąc się w lasach na południe od Bydgoszczy. Strzelanina chwilami przycichała, to 
znów się wzmagała. 
 

Kontrakcja 

 
Stwierdzono już, że w śródmieściu dwa najgroźniejsze ośrodki dywersji znajdują się w 
kościołach ewangelickich - na placu Wolności i placu Kościeleckich. 
Pierwszy z nich trzymał pod ogniem ul. Gdańską i częściowo plac Teatralny, drugi mosty na 
Brdzie i komendę Policji Państwowej. 
Kościoły ewangelickie, wznoszone w czasach zaboru na terenie Pomorza i Poznańskiego, to 
przeważnie nie otynkowane, czerwone, pseudogotyckie budowle, sadzące się na 
monumentalność. Kościołów tych w latach międzywojennych było na terenie Bydgoszczy 
sporo. Stanowczo za dużo jak na dziewięciotysięczną rzeszę Niemców - ewangelików. 
Dopiero teraz, z chwilą wybuchu wojny, ujawniła się ich właściwa rola. Kościelne szkółki i 
religijne stowarzyszenia były świetną przykrywką dla wszelkich dywersyjnych i 
hitlerowskich organizacji, same świątynie i cmentarze stwarzały doskonałe warunki do 
ukrywania broni, a wieże kościelne panując nad najbliższą okolicą zapewniały dobre pole 
ostrzału. Nic więc dziwnego, że już w pierwszych godzinach działania dywersji stwierdzono, 
że główne jej ośrodki skupiają się wokół ewangelickich kościołów i niemieckich fabryk - jak 
np. w fabryce "Persil", "Lukullus", "Tornado", w browarze itd. 
Plac Wolności usytuowany był przy ul. Gdańskiej, głównej bydgoskiej arterii północ - 
południe, po której od rana ciągnęły rozbite oddziały 9 i 27 DP. Nagły wybuch dywersji 
wywołał wśród nich chaos i nawet panikę. Skłębione, porzucone wozy taborowe, zabite konie 
leżące w uprzęży przy wozach - uniemożliwiały rozkorkowanie ulicy. Na chodnikach i 
pomiędzy wozami leżeli zabici żołnierze i cywile. Kto żyw, chronił się do bram domów. 
Dywersanci panowali nad całym odcinkiem ulicy Gdańskiej, od  placu  Wolności do placu 
Teatralnego. Strzelano z okien i z dachów do każdego, kto się ruszał. Strzelano do lekarzy i 
karetek pogotowia niosących pomoc rannym. 
Taka sytuacja trwała do południa, gdy do akcji wkroczyła jedna z kompanii batalionu 
zapasowego 61 pp. Piechurzy nadciągnęli ulicą Dworcową. Ustawiwszy na jezdni cekaem, 

background image

ostrzelali gmach hotelu "Pod Orłem", z okien którego padały strzały. Szybko opanowali hotel, 
dom towarowy i sąsiednie kamienice. Nieco się uspokoiło. 
Na placu Wolności dalej jednak jazgotał  cekaem. Niemniej pojawienie się kompanii piechoty 
i energiczna jej akcja zmieniły z miejsca sytuację. Żołnierze z rozbitych  oddziałów   
dołączali do piechurów. W ich  ślady samorzutnie  poszła ludność cywilna. Robotnicy,   
rzemieślnicy,  kolejarze, urzędnicy, młodzież  szkolna  - wszyscy oni domagali się wydania 
broni i umożliwienia walki z dywersantami. Najbardziej jednak pomocni okazali się  
pracownicy służby  opl. Znając swoje  rejony mogli udzielać wyczerpujących informacji o 
mieszkańcach i wskazywać dogodne dojścia na strychy domów, z których strzelano. 
Dowódca kompanii w pierwszym rzędzie postanowił unieszkodliwić karabin maszynowy 
umieszczony na wieży kościelnej. W tym celu część swego oddziału zgrupował na ulicy 
Gdańskiej w pobliżu gmachu hotelowego, a sam z paru strzelcami i elkaemem, korzystając z 
informacji  mieszkańców,  przedostał się tyłami od ulicy Pomorskiej do budynku stojącego 
naprzeciwko kościoła. Z mieszkania na ostatnim piętrze wyraźnie widział ustawiony w 
najwyższym oknie wieży strzelający karabin maszynowy. Porucznik ustawił elkaem, złożył 
się do wyżej  położonego celu i otworzył ogień. Walił przez resztki szyb okiennych, głuchnąc 
niemal od niesamowitego w małym pokoju jazgotu własnej broni. Seria leżała celnie. Karabin 
maszynowy na wieży zamilkł. Strzelcy ustawieni za narożnikiem ulicy puścili się biegiem w 
stronę kościoła. I wtedy z północnej strony placu zagrał erkaem. Porucznik wychylił się z 
okien, szukając jego stanowiska. Szybko je odkrył w dymniku dachu i skierował w tamtą 
stronę lufę swego elkaemu. Strzelcy dobiegali już bramy kościoła. Była zamknięta od środka. 
-  Przez zakrystię! Przez zakrystię! - komenderował jeden z oficerów. 
Drzwi od zakrystii zastano otwarte. Wpadli do kościoła. Po chórze biegli dywersanci tłocząc 
się przy schodach. Strzelcy, złożywszy się do strzału, prażyli do Niemców usiłujących 
schodami zbiec na dół. Kilku z nich bocznym wejściem wydostało się na plac. Pod ogniem 
grupy piechurów dobiegli do narożnika poprzecznej ulicy i rozproszyli się pomiędzy 
zabudowaniami. 
Dwóch dywersantów zabito w czasie walki, a dwóch schwytanych przy cekaemie 
rozstrzelano. Ośrodek w kościele został zlikwidowany. W sąsiednich domach siedzieli jednak 
dalej dywersanci. Rozpoczęto metodyczne rewizje budynku po budynku, mieszkania po 
mieszkaniu. Dzięki pomocy i informacjom mieszkańców Polaków wyciągnięto ze strychów i 
piwnic paru dywersantów i mocno podejrzanych osobników. W niemieckich mieszkaniach 
spotykano przeważnie ludzi starych. Na pytanie, gdzie są młodzi, padała zawsze ta sama 
odpowiedź: 
-  Nie wiem. Poszli na spacer. 
 
 
 
 
 

 
Po godzinie energicznej akcji na ul. Gdańskiej zapanował względny spokój. Wozy zdolne do 
jazdy ruszyły w stronę mostów na Brdzie. Rozbite wozy i zabite konie ściągano na boki 
jezdni. Nagle jednak znowu rozległa się gęsta strzelanina. Kule gwizdały w powietrzu, 
odbijały się od bruku i bębniły po murach domów. Kilku żołnierzy padło na ziemię. Od strony 
ulicy Śniadeckich posuwał się spory oddział dywersantów uzbrojony w empi. To było coś 
nowego. Dotychczas Niemcy unikali otwartej walki, strzelali z ukrycia. Na widok polskiej 
przeciw-akcji wycofywali się, rozpraszali się w terenie. Ten jednakże spory oddział wyraźnie 
nacierał, jak gdyby z zamiarem odbicia kościoła. Większość kompanii piechoty była w tym 

background image

czasie zaangażowana w rejonie placu Teatralnego. Dywersanci odnieśli więc sukces, 
posuwając się w stronę placu. Żołnierze usadowiwszy się za rozbitymi wozami i w bramach 
domów ostrzeliwali nacierających Niemców. Z obu stron padali ranni i zabici. Akcja 
dywersantów mogłaby się zakończyć pełnym sukcesem, gdyby w porę nie ściągnięto 
karabinów maszynowych. Kilka długich serii przygwoździło Niemców do ziemi. Strzelano 
jeszcze z piwnicy jednego z domów, po chwili jednak granat rzucony przez okno uspokoił na 
zawsze niewidocznego strzelca. Piechurzy przeszli do przeciw-ataku. Niedobitki 
dywersantów wycofały się ulicą Śniadeckich. 
Wśród zabitych rozpoznano młodych Niemców z Bydgoszczy i okolicy, znajdował się wśród 
nich także znany niemiecki działacz na Pomorzu - Gordon, właściciel majątku Laskowice. 
 

 
W tym samym czasie zlikwidowany został również ośrodek dywersyjny w kościele 
ewangelickim na placu Kościeleckich. 
Strzelanina z tej wieży kościelnej zaczęła się prawie jednocześnie ze strzelaniną na placu 
Wolności. Niemcy ostrzelali urząd pocztowy na drugim brzegu Brdy, komendę policji, a 
następnie oddział kawalerii i kolumnę taborową jadącą przez most. Kolumny rażone celnym 
ogniem poniosły znaczne straty. Kawalerzyści opanowali jednak szybko sytuację i 
zorientowawszy się, skąd padają strzały, spieszyli się i ruszyli w stronę kościoła. Pod 
ścianami domów dobiegli do jego murów. W ten sposób znaleźli się w martwym polu ostrzału 
karabinu maszynowego, ale za to z góry, z wieży, zaczęli ich Niemcy obrzucać ręcznymi 
granatami. Jednocześnie odezwał się karabin maszynowy na jednym z domów przy ul. 
Bernardyńskiej. Polski oddział wycofał się na skwerek, tracąc jednego zabitego i dwóch 
rannych. 
Na wieży znów zagrał karabin maszynowy plując seriami na most, zapchany taborami. 
Sytuacja stawała się poważna. Niemcy trzymali pod ogniem cały plac i most na Brdzie, 
broniąc bezpośredniego dostępu  granatami. Sytuację  rozładował dopiero pluton piechoty z  
cekaemem. Ustawiwszy cekaem  naprzeciwko drzwi kościoła walili w nie długimi seriami, aż 
zamieniły się w postrzępione sito. Wyłamali te resztki i wdarli się do wnętrza świątyni. 
Znaleźli tam jednego ukrytego na chórze Niemca. Naturalnie nic nie wiedział o niczym nie 
słyszał. Nikt nie miał wątpliwości, że reszta dywersantów uciekła potajemnym przejściem. 
Nie było na razie jednak czasu na odszukanie tej drogi. Coraz bardziej wzmagał się ogień na 
ul. Bernardyńskiej i Rynku Zbożowym. Zaledwie jednak oddział rozproszył się w 
poszukiwaniu ukrytych w tamtym kwartale strzeleckich gniazd, gdy znów odezwał się uparty  
cekaem z kościelnej wieży. Część ułanów wróciła do kościoła. I tym razem dywersanci 
zdążyli uciec, ale zostawili na wieży broń i nie zdążyli zamaskować wyjścia. Znajdowało się 
ono za szafą w zakrystii. Ostrożnie, na czworakach, obawiając się zasadzki, żołnierze 
przedostali się potajemnym przejściem do domu parafialnego. Nikogo tam nie zastali, w 
jednym z pokojów stała jedynie skrzynka z amunicją i leżał porzucony empi. Dywersanci 
wmieszali się prawdopodobnie pomiędzy cywilów Polaków, pomagających wojsku 
likwidować dywersantów. I tu bowiem do pomocy wojsku stanęła spontanicznie ludność 
cywilna. Tak było zresztą we wszystkich dzielnicach miasta. 
Z  cmentarza ewangelickiego przy ul. Jagiellońskiej strzelano do oddziałów wojskowych już   
poprzedniego dnia wieczorem. Gdy wybuchła dywersja, ulicą tą posuwała się od strony 
Fordonu, gdzie był zniszczony most, długa  kolumna taborów przemieszanych z rzeszami 
uciekinierów i resztkami rozbitych oddziałów 9 i 27 DP. Parę minut po  dziewiątej  kolumna 
ta została  gęsto ostrzelana z cmentarza i z domów położonych przy ul. Promenada. Wśród 
żołnierzy i uchodźców, posuwających się ulicą miasta położonego na tyłach frontu i niczego   
się nie spodziewających, powstała panika. Część wozów znajdujących się na przedzie ruszyła 

background image

kłusem w stronę placu Teatralnego. Łoskot dudniących na bruku kół przypominał nieco 
chrzęst gąsienic czołgów. Zwiększyło to tylko ogólne przerażenie: - Czołgi! Niemieckie 
czołgi w mieście! Tymczasem druga część kolumny kłębiła się pod ogniem niemieckich 
dywersantów. Na ziemię padali zabici i ranni żołnierze i cywile. Poranione konie kwiczały, 
szarpiąc się w zaprzęgach. A strzelanina wzmagała się. Dywersanci stawali się coraz bardziej 
zuchwali. Zdawało się już, że cała kolumna pójdzie w rozsypkę. 
Nie wszyscy jednak potracili głowy. Jeden z dowódców zaczął zbierać rozbiegłych żołnierzy. 
Spokojnie wytłumaczył, że w mieście na pewno nie ma oddziałów Wehrmachtu, że trzymają 
ich w szachu jedynie nieliczni dywersanci, którym trzeba ogniem odpowiedzieć na 
ogień. Potwierdziła to grupa kolejarzy. Zorganizowany ad hoc oddział wyszedł na ulicę i 
tyralierą ruszył w stronę cmentarza. Niemcy początkowo usiłowali utrzymać się na nim. 
Stopniowo jednak pod naciskiem Polaków zaczęli się wycofywać, tracąc kilku zabitych. 
Żołnierze - uspokojeni już i zorganizowani - szybko i sprawnie opanowali cmentarz. 
Dywersanci ukryli się pomiędzy luźną zabudową ul. Promenada, prowadząc w dalszym ciągu 
ogień. 
Role się zmieniły. Podstępna, zuchwała napaść Niemców przerodziła się powoli w 
rozpaczliwą obronę i wreszcie - w bezładną ucieczkę. Polski oddział wzrósł już do siły prawie 
kompanii piechoty. Dołączyli do niego kolejarze i cywile uzbrojeni w broń zdobyczną i po 
poległych. Przetrząsali dom za domem. 
Żołnierze - mający za sobą ciężką, pełną niepowodzeń, dwudniową, bitwę - łaknęli odwetu. 
Szukali wroga, by zmierzyć się z nim w otwartej walce. Nieuchwytność wciąż umykającego 
przeciwnika rozjątrzała ich coraz bardziej. Zobaczyli wreszcie grupę dywersantów, biegnącą 
w stronę posesji Niemca Schmidta. Wpadli za nimi do ogrodu. Zostali tu jednak przywitani 
ogniem z empi. Niewidoczni strzelcy prażyli do nich z piwnic i ze strychu budynku. 
- Chłopaki! - zawołał jeden z podoficerów - co będziemy się patyczkowali. Podpalimy 
chałupę! 
Ściągnięto z pobliskiej stacji benzynowej trzy bańki benzyny i po kilku próbach dom zaczął 
płonąć. Dwóch dywersantów wyskoczyło przez okno prosto pod lufy~ polskich strzelców. 
Trzem udało się przebiec przez ogród i zniknąć. Za posesją rozciągało się kartoflisko, a dalej 
ogródki. Polacy, pobliscy mieszkańcy twierdzili, że Niemcy ukryli się na kartoflisku. Pole 
zostało więc obstawione ze wszystkich stron, po czym zaczęły się poszukiwania. Całą trójkę 
dywersantów znaleziono ukrytą w radlinach. Posiadali przy sobie broń i amunicję. To 
równało się wyrokowi śmierci. 
Wykryto również kilku dywersantów w domach przy ul. Promenada, a szereg podejrzanych 
Niemców skierowano pod eskortą cywilów do Komendy Miasta. Na Jagiellońskiej zapanował 
spokój. 
 
                                                                                 * 
 
Opanowano również sytuację w rejonie dowództwa dywizji. Jeszcze przed przybyciem 
lotników i kompanii balonowej żandarmi kwatery głównej 15 DP zlikwidowali kilku 
niemieckich strzelców, usadowionych w sąsiednich domach. Jednakże plac Poznański, ulice 
Szubińska i św. Trójcy - były dalej opanowane przez dywersję. Strzelano z domów i z 
ogrodów. Strzelano do żołnierzy i ludzi wychodzących z kościoła. Dopiero nadejście 
kompanii balonowej  poprawiło sytuację. 
Żołnierze oczyścili ogródki działkowe i dom na rogu placu Poznańskiego i ul. Szubińskiej. 
Dywersanci byli jednak nieuchwytni. Niewidoczni. Na widok wkraczających do domu 
polskich żołnierzy, przerywali ogień Strychami i po dachu przenosili się do sąsiednich 
budynków i znów rozpoczynali strzelaninę. Nie była ona, na szczęście, zbyt silna ani zbyt 
celna. Działała jednak w sposób denerwujący i deprymujący. 

background image

W tym położeniu do akcji wszedł pluton lotników. 
Porucznik Sawicki w jednym z wysokich budynków wykrył stanowisko strzeleckie na dachu. 
Niewidoczny strzelec wystawiwszy lufę karabinu przez dymnik strzelał w stronę kościoła św. 
Trójcy. Dom został obstawiony i zrewidowany, ale na strychu nikogo nie spotkano. 
Dywersant czy też dywersanci przedostali się strychami na sąsiedni dom przy ul. Chwytowo i 
schodami zbiegli na dół. Żołnierze kompanii balonowej nie zwrócili uwagi na dwóch 
spokojnie wychodzących mężczyzn. 
- O, to są ci dwaj - objaśniał szeregowiec, wskazując w stronę osobników, przechodzących na 
ukos przez plac. Od patrolu dzieliła ich odległość niecałych 100 metrów. 
-  Biegiem! - rozkazał porucznik. 
W tym momencie przez plac przejechała terkocąca motorem dekawka. Samochód zatrzymał 
się przy mężczyznach. Ktoś się wychylił ze środka. 
-  Stój! Halt! Stój! - rozległo się wołanie żołnierzy. Dywersanci zniknęli we wnętrzu  
samochodu, który 
natychmiast ruszył pełnym gazem. Posuwał się jednak wolno - pod górę. Żołnierze dopadłszy 
wylotu Szubińskiej otworzyli ogień. W tylnym wybitym okienku dekawki ukazała się lufa i 
sypnęła się seria z peemu. Ogień Polaków był jednak celniejszy. Dekawka przejechawszy 
paręset metrów stanęła. Jej pasażerowie wyskoczyli na jezdnię, przebiegli przez trawnik i 
zniknęli w ogródkach. Żołnierze dobiegli do samochodu. Obie opony były przestrzelone. 
Silnik uszkodzony. Na tylnym siedzeniu leżał porzucony przez dywersantów pistolet. 
-  Chłopaki, mamy zdobycz! - entuzjamował się jeden z żołnierzy. - Pokażemy tym 
skubańcom. 
-  Zapchajcie samochód do dowództwa. Może się jeszcze przyda - rozkazał porucznik 
Sawicki. Pistolet zabrał ze sobą. Był to nowiutki półautomatyczny Mauser. 
Dowódcy obu oddziałów odbyli krótką naradę, dochodząc do wniosku, że należy zmienić 
taktykę. Podzielili swe siły na kilkuosobowe patrole, z których część krążyła po ulicach, a 
część ruszyła na przetrząsanie domów. Do pomocy stanęła im ludność miejscowa, wskazując 
niemieckie mieszkania, informując, skąd padają strzały. Po niespełna godzinie ta planowa 
akcja wydała owoce. Wprawdzie nie udało się ująć dywersantów z bronią w ręku, ale 
strzelanina ucichła. Widocznie Niemcy wycofali się na przedmieścia, gdzie jeszcze polskie 
oddziały nie dotarły. Sprowadzono natomiast całą masę przeróżnych  podejrzanych.   
Przeważnie  starszych ludzi. Porucznik Sawicki większość z nich zwolnił, nie widział bowiem 
sensu zatrzymywania ich. Nawet jeśli któryś miał coś na sumieniu - udowodnienie tego nie 
było w takich warunkach możliwe. Kilku jednakże kazał pod eskortą odesłać do sztabu. 
Wśród nich jeden wydawał się specjalnie podejrzany. Młody, barczysty, dwudziestoparoletni 
dryblas. Mówił po polsku bardzo słabo. Nie posiadał żadnych dokumentów. Twierdził, że 
pochodzi z Łęgnowa, a dziś przyjechał odwiedzić krewnych, gdzie go aresztowano. 
Oddział lotników miał już przejść dalej w stronę Rynku Wełnianego, gdy paru Polaków 
zameldowało, że wydaje się im podejrzany szpital przy ul. Szubińskiej. Meldowano, że 
wczoraj wieczorem i dziś rano zauważono przed szpitalem osobliwy ruch. Mężczyźni 
różnego wieku, nie wyglądający na chorych, wchodzili i wychodzili, kręcili się po ogrodzie 
szpitalnym i tak w kółko. Szpital był miejski. Cały jednakże personel lekarski składał się z 
Niemców. Również i funkcje pielęgniarek pełniły niemieckie siostry zakonne "Diakonistki" 
mieszkające w osobnym pawilonie na terenie szpitalnego ogrodu. 
Godzinna rewizja pomieszczeń szpitalnych zasadniczo niczego nie wykazała. Łatwo było 
zresztą wśród setek różnych pomieszczeń, pokoi, pokoików, zakamarków ukryć wszystko, co 
by się chciało. Trudno było też zidentyfikować, czy chorzy leżący w salach to prawdziwi 
chorzy, czy też szukający azylu dywersanci. W pawilonie dla sióstr znaleziono młodego 
mężczyznę, nie mówiącego słowa po polsku i nie posiadającego żadnego dowodu osobistego. 

background image

Nabożne siostry nie wiedziały, co ten młodzieniec tu porabia. Porucznik odesłał go na ul. 
Kordeckiego i postanowił też tam się udać celem złożenia meldunku i po dalsze rozkazy. 
 

Poszukiwania 

 
Ulice wyglądały zupełnie inaczej niż pół godziny temu. Ludność cywilna, która w momencie 
wybuchu dywersji, przeżyła silny szok i uległa panice, szybko wróciła do równowagi. 
Masowa ucieczka z miasta ustała. Mało tego, mieszkańcy zaczęli wracać do swych mieszkań. 
Zobaczywszy na ulicach działające patrole wojskowe spontanicznie przyłączyli się do akcji 
dławienia dywersji. Wskazywano, skąd padają strzały. Udzielano informacji o Niemcach, 
prowadzono do podejrzanych mieszkań, wskazywano przejścia w ogrodach i podwórzach. A 
wszystko to działo się wśród strzelaniny, wśród strzałów oddawanych dosłownie zza węgła. 
Jeszcze godzinę temu 3 bataliony podzielone na patrole ginęły w labiryncie ulic. Zdawało się, 
że ta garstka nie będzie zdolna skuteczniej przeciwstawić się zdradzieckiej akcji. Teraz jednak 
wojsko nie było samo. Ramię w ramię przy żołnierzu stanęła cała ludność Bydgoszczy. Stało 
się jasne, że - dzięki tej wspaniałej, spontanicznej postawie - dywersja będzie zdławiona. 
Na dziedzińcu szkoły znajdowała się już spora grupa podejrzanych Niemców, wyłapanych 
przez wojsko w mieście i tu odprowadzonych przez cywili. Wciąż ich przybywało. 
Podejrzanych przesłuchiwał kapitan Niedzielski. Z mętnych i zagmatwanych wypowiedzi 
usiłował wyłowić jakieś nici prowadzące do dyspozycyjnego ośrodka dywersji. Nie dawało to 
jednak rezultatu. Nie wiedział, czy dlatego, że wyłapali same płotki, czy że związani 
przysięgą Niemcy nie chcą o niczym mówić. Kapitan  słyszał wciąż uporczywie powtarzany  
refren: 
- O niczym nie wiem. Jestem niewinny. 
Porucznik Sawicki zameldował kapitanowi Niedzielskiemu o zlikwidowaniu stanowiska 
ostrzeliwującego gmach dowództwa dywizji. 
-  Dywersantów nie ująłem, ale przysłałem podejrzanych. Jednego polecam waszej uwadze 
przede wszystkim. Niemiec bez dokumentów znajdował się w budynku, z którego strzelano. 
Ściągnięto dryblasa i kapitan zadał mu normalne pytania: nazwisko, imię, co porabiał u 
kuzynów, kiedy tam przybył. Naturalnie nic się nie dowiedział. Już chciał odesłać Niemca do 
sali gimnastycznej, gdzie trzymano podejrzanych, gdy nagle twarz Niemca wydała mu się 
znajoma. 
-  Gdzie ja go widziałem? - zastanawiał się przez chwilę. - Ależ tak - mruknął do siebie - to 
ów rzekomy dezerter Molier, którego przesłuchiwano w czerwcu w obecności majora 
Żychonia. 
Teraz już kapitan nie miał wątpliwości, że zatrzymany Niemiec kręci i wie znacznie więcej, 
niż mówi. Zatrzymany uparcie powtarzał podaną poprzednio 
wersję. 
Mieszka pod Bydgoszczą i przyjechał odwiedzić wujostwo. Zapomniał zabrać dowód 
osobisty. 
-  Czym jesteś z zawodu? 
-  Ślusarzem. 
-  Pracujesz na wsi? 
-  Nie, tu w Bydgoszczy. 
-  Gdzie? 
Molier zawahał się chwilę. 
-  W fabryce maszyn rolniczych Fieslera - powiedział trochę niepewnie. 
Kapitan przypomniał sobie scenę spod Osowej Góry, czarną Hansę prowadzoną przez 
"lojalnego" Niemca Fieslera. To ciekawe, że ten pseudo-dezerter podał właśnie to nazwisko. 
Wszystko jedno, czy tam pracował, czy też nie, ale faktem było, iż znał Fieslera. Jaki mógł 

background image

być związek pomiędzy lojalnym obywatelem polskim niemieckiej narodowości, a dezerterem 
z Wehrmachtu? 
-  Od kiedy pracujesz u Fieslera? 
-  Już prawie rok. 
-  A w wojsku służyłeś? 
-  Nie. 
-  Ani w polskim, ani w niemieckim? 
-  W niemieckim? - zapytał z wyrazem twarzy, który Niedzielski określił w myśli jako "źle 
udawane zdziwienie". 
-  Tak. W niemieckim. Na przykład w 75 pp? 
Teraz już Niemiec był wyraźnie zaskoczony i speszony. Stał w milczeniu, przyglądając się 
kapitanowi. Obecny przy przesłuchaniu sierżant uśmiechnął się złośliwie. 
-  Dość tej komedii! Wy mnie nie pamiętacie, ale ja was pamiętam! Byłem przy waszym 
przesłuchaniu, gdy podawaliście, że jesteście dezerterem z 75 pp. Zdezerterowaliście podobno 
z powodu głodu w Wehrmachcie. Przyznajcie się, kiedy łgaliście: teraz czy wtedy? 
-  Wtedy mówiłem prawdę - Niemiec nieoczekiwanie znów nabrał tupetu. 
-  A teraz kłamałeś? 
-  Tak. 
-  Dlaczego? 
-  Bałem się, że nikt nie będzie mi wierzył. Po przesłuchaniu zostałem na jakiś czas osadzony 
w areszcie, potem mnie zwolniono i pozwolono szukać pracy. Znalazłem ją u Fieslera. Dziś w 
południe, gdy szedłem do kościoła, wybuchła w mieście strzelanina. Jedni mówili, że to 
Polacy mordują Niemców, inni, że wybuchło powstanie. Nie chciałem w tym maczać palców. 
Któż by zresztą uwierzył byłemu dezerterowi? Ani Polacy, ani Niemcy. 
Kapitan wiedział, że Niemiec łże jak z nut. Udawał jednak, że bierze bajeczkę za dobrą 
monetę. 
Sierżant obecny przy przesłuchaniu, stary bydgoszczanin, znał świetnie miejscowe stosunki. 
Twierdził, że Fiesler to zajadły hakatysta, udający niewinną owieczkę. Na pewno nie 
zatrudniłby u siebie dezertera z Wehrmachtu. Tego samego zdania był i Niedzielski. Polecił 
więc przeprowadzić rewizję w fabryce Fieslera. Misji tej podjął się por. Sawicki. Dwie 
drużyny odesłał w stronę Rynku Zbożowego, gdzie nadal trwała strzelanina, a z resztą i z 
sierżantem udał się w stronę fabryki Fieslera. 
Po odejściu porucznika kapitan wrócił do swego pokoju. Na stole leżał plan miasta. 
Czerwonymi krzyżykami zaznaczono na planie stwierdzone ośrodki dywersji, a zlikwidowane 
czarnymi kółkami. Krzyżyki czerwieniły się najbardziej wzdłuż ulicy Gdańskiej, 
Jagiellońskiej, Nakielskiej, w rejonie mostów na Brdzie... Nie brakło ich również i na 
przedmieściach. Dla kierujących akcją dławienia dywersji nie było wątpliwości, że nie jest to 
akcja przypadkowa. Musiała ona być również centralnie kierowana z jakiegoś ośrodka. 
Jak stwierdzono na podstawie licznych relacji, pierwszy karabin maszynowy odezwał się z 
kościoła ewangelickiego na placu Wolności. W chwilę potem zagrały dalsze serie. 
Zlikwidowanie tego ośrodka dywersji likwidowało w znacznym stopniu zagrożenie ulicy 
Gdańskiej, placu .Teatralnego i sąsiednich ulic, ale nie rozwiązywało sprawy definitywnie. 
Strzelanina w mieście trwała nadal. Dotychczas zameldowano o rozstrzelaniu 15 
dywersantów schwytanych z bronią w ręku. Z kilkuset zatrzymanych podejrzanych większość 
na pewno maczała palce w akcji, ale trudno było im to udowodnić. Rozpęd dywersji został 
wyraźnie przyhamowany, a stała likwidacja ośrodków dywersyjnych pozwalała przypuszczać, 
że za trzy lub cztery godziny w mieście zapanuje spokój. 
W tej chwili jednakże w dywizji zastanawiano się nad czym innym. Nad godziną wybuchu 
akcji. Czy wynikało to z błędnej oceny sytuacji na froncie? A może Niemcy mieli inne 
założenia? Może to, co się dzieje obecnie, jest tylko wstępem do właściwej  akcji, która 

background image

zacznie się w czasie odwrotu 15 Dywizji? Jeśli tak, to w odwodzie muszą być dalsze oddziały 
dywersyjne, nienaruszone składy broni i amunicji... 
 

 
Lotnicy maszerowali wzdłuż starego kanału. Znaczne ognisko dywersji na obszarze klubu 
wioślarskiego zostało już zdławione, w rejonie tym panował spokój. Z kierunku ulicy 
Dworcowej dobiegała zajadła strzelanina, wybuchło parę granatów. Nieco słabsze odgłosy 
dochodziły z rejonu ulicy Nakielskiej. 
Fabryka Fieslera była zamknięta na cztery spusty. Nic dziwnego - w niedzielę nikt tu nie 
pracował. Po przeciwnej stronie ulicy na chodniku leżały zwłoki kobiety. Nieliczni 
przechodnie twierdzili, że to Polka zabita przez dywersantów. 
-  Skąd oni strzelają? 
-  A diabli ich wiedzą. I stąd, i stąd... - pokazywali rękoma. 
-  Az fabryki Fieslera też? 
-  Może i z fabryki Fieslera. 
Upewniwszy się, że do fabryki prowadzi tylko jedna brama, a tyły wychodzą na zwartą 
zabudowę - oddział rozstawił się wzdłuż zabudowań. Mogła tu ich spotkać każda 
niespodzianka, zdawali sobie z tego sprawę. Byli jednak dobrze uzbrojeni. Oprócz 
karabinków posiadali jeden lotniczy karabin maszynowy i po trzy ręczne granaty. 
Na portierni siedział dziadyga, trzęsący się ze strachu i starości. Twierdził, że w fabryce 
nikogo nie ma. Żołnierze otworzyli bramę. Część oddziału pozostała na ulicy, reszta weszła 
do środka. Dołączyli do nich cywile. 
Na obszernym podwórzu fabrycznym panował niedzielny spokój, portier na rozkaz 
porucznika pootwierał wszystkie hale produkcyjne, pomieszczenia biurowe 
i magazyny. Sama fabryka nie była duża, ale wyraźnie parokrotnie rozbudowywana i 
przebudowywana. Miała rozliczne zakamarki. Idealne miejsca do ukrywania czegoś przed 
niepożądanym wzrokiem. Żołnierze wraz z cywilami obchodzili wszystkie zakamarki, 
opukiwali ściany i posadzki. Zaglądali na strychy, odsuwali szafy i meble w biurze. Na 
próżno. - A jednak coś tu musi być - powtarzał uparcie porucznik. 
Podwórze fabryczne  tworzyło regularny  czworokąt: jeden jego bok przylegał do ulicy,  którą  
przybył oddział; drugi - zabudowany halami fabrycznymi - przylegał do   jednopiętrowych  
budynków, wychodzących frontem na inną ulicę, trzeci - zamknięty pomieszczeniami  
biurowymi  -  dotykał  sąsiednich  kamienic, na czwartym stały parterowe magazyny, których 
tyły wychodziły na ogrody. Budynek magazynowy był podzielony na dwie części, do których 
prowadziły osobne szerokie stalowe bramy, okna, jak normalnie w tego rodzaju  budynku, 
umieszczone były wysoko. Magazyny stanowiły specjalny przedmiot zainteresowania 
porucznika i sierżanta. Z grupą żołnierzy  obchodzili  wzdłuż stalowych  regałów, zaglądali 
do skrzynek. Opukiwali metr po metrze betonową posadzkę. Wszystko na próżno. Porucznik 
stojąc na środku fabrycznego dziedzińca, musiał przyznać, że w fabryce panował 
nadzwyczajny porządek. Wszystko było poukładane z iście pruską pedanterią. Mury świeżo 
pomalowane szarą farbą, szyby pomyte. Do tego obrazu nie pasowały tylko dwie wybite 
szyby w jednym z okien magazynu. 
-  To dziwne - mruknął por. Sawicki. - Sprawdźcie - zawołał do jednego z żołnierzy - do 
której części magazynu należy to okno ze zbitymi szybami. 
Żołnierz zniknął w lewej części magazynu, po chwili wyszedł i poszedł podwórzem do 
prawej. 
-  Panie poruczniku  -  zawołał po chwili, stając w bramie - nic nie rozumiem! To okno nie 
należy ani do prawej, ani do lewej części. 
-  Dawaj drabinę!  -  krzyknął sierżant pojąwszy, o co chodzi. 

background image

Czerwona strażacka drabina przy pomocy dwóch żołnierzy powędrowała w stronę okna. 
-  Kto jest właścicielem sąsiedniej posesji? - zapytał porucznik jednego z cywilów. 
-  Niemiec,ogrodnik. 
-  Kapralu weźcie czterech ludzi, obstawcie całą posesję. Spieszcie się. Jeżeli już w ogóle nie 
jest za późno. 
Tymczasem sierżant stojąc na drabinie wybijał kolbą okno. 
-  Tak jest, panie poruczniku. Mamy magazyn na sto dwa, ale pusty. 
Poprzeczne ściany dzielące magazyny były wykonane z grubych, heblowanych desek. 
Bezpośrednio do tych ścian umocowano regały. Patrząc z magazynu lewego, odnosiło się 
wrażenie, że tuż za ścianą znajduje się magazyn prawy, podobne wrażenie powstawało' przy 
pobieżnej lustracji magazynu prawego. Dopiero przy bardziej dokładnych oględzinach 
wprawne oko mogło ukryć zamaskowane wejście do trzeciego, tajnego schowka. 
Teraz ten trzeci magazyn był pusty. W jego ścianie zewnętrznej znajdowały się drzwi, 
wychodzące na posesję ogrodnika. Kombinacja świetna. Broń i amunicja wędrowała wraz z 
rolniczymi maszynami do pana Fieslera, następnie przedostawała się do ogrodnika i dalej 
wędrowała w świat wraz z kapustą, ogórkami itp. względnie odwrotnie, jak kto woli. 
Drzwi zostały szybko wybite kolbami i porucznik znalazł się w typowej ogrodniczej szopie, 
świetnie maskującej te na pozór pozbawione sensu drzwi. Wypadli na teren ogrodu. W tej 
chwili padł strzał - jeden, drugi i trzeci. 
-  Leży! Tam leży! - wołał jeden z lotników. Pobiegli w drugą stronę ogrodu, tam gdzie był 
niski 
płot, odgraniczający go od następnej posesji. W grzędach pomiędzy ogórkami leżał jęcząc 
młody, może osiemnastoletni chłopiec. Dostał w nogę. Miał tępawy wyraz twarzy. Przenieśli 
go na ławkę. 
-  Boli, boli - jęczał. 
-  Nie bój się, do wesela się zgoi – zapewniał sierżant. 
-  Raczej do szubienicy  -  poprawił   porucznik.    
Jak się nazywasz? 
-  Adolf Röhr:

 

-  Czy tu mieszkasz? 
-  Nie. Na Dworcowej. 
-  To czemuś uciekał na nasz widok? Po coś tu przyszedł? Czegoś szukał? 
Niemiec milczał. Sierżant odciągnął na bok porucznika. 
-  Panie poruczniku, ja znam ojca tego gówniarza. On ma warsztat rowerowy na Dworcowej. 
To ostatnia swołocz. Gońmy do starego. Tam coś musi być... 
Na ulicy Dworcowej trwała zajadła strzelanina. Usadowieni na strychach i w piwnicach 
dywersanci ostrzeliwali tabory i kolumnę sanitarną. Usiłowali ich zwalczać żołnierze 
batalionu wartowniczego. Czynili to jednak bardzo niezdarnie. Porucznik Sawicki chciał ich 
pouczyć, nie było na to jednak czasu. Lotnicy wśród strzelaniny przebiegli zagrożony odcinek 
i znaleźli się przed sklepem starego Röhra.

 

Witryny miały zapuszczone stalowe rolety i zdawało się, że wewnątrz nikogo nie ma. 
- Panie poruczniku, nie będziemy się dobijali, bo nam ptaszek ucieknie. Przejdziemy 
podwórkiem - radził sierżant. 
Dom był stary, jednopiętrowy, z bramą na przestrzał. Przeszli cicho po bruku. Na podwórzu  
nikogo nie było. W prawym rogu stała stara szopa - warsztat Röhra. 
-  Za mną! - zakomenderował sierżant. 
Drzwi szopy były uchylone. Pod ścianą, za odsuniętym stołem warsztatowym stał mężczyzna, 
a obok niego widniał w betonowej posadzce otwór jakiegoś włazu. 
-  Ręce do góry! 

background image

Niemiec nie usłuchał rozkazu i błyskawicznym ruchem chciał sięgnąć po coś na stole. Padł 
strzał. Na razie ostrzegawczy. Otrzeźwił Niemca, który powoli podniósł obie ręce nad głowę. 
Piwnica pod warsztatem miała wymiary 3 na 5 metrów i bardzo sprytnie zamaskowane 
wejście. Gdyby nie przypadek, że weszli w momencie, gdy Röhr zamykał ją czy też otwierał, 
nigdy by nie odkryli włazu. W piwnicy znaleźli 10 skrzyń amunicji do cekaemów i 1 skrzynię 
ręcznych granatów. Na warsztacie leżał pistolet - po który właśnie Röhr usiłował sięgnąć. 
Dowodów aż nadto, by hitlerowiec mógł pożegnać się z życiem. Tym razem jednak porucznik 
nie zdecydował się na wykonanie rozkazu. Röhr był potrzebny, on na pewno wiedział o wielu 
innych ciekawych rzeczach.

 

Wiadomość o odkryciu składu amunicji w warsztacie Röhra rozeszła się wśród mieszkańców 
lotem błyskawicy. Porucznik starał się wyłowić jakieś wiadomości - z kim stary się 
kontaktował, kto u niego bywał. Mieszkańcy kamienicy naturalnie widzieli wiele ludzi, jak to 
normalnie w warsztacie mechanicznym. Przychodzili tu i Niemcy, i Polacy.

 

Röhr wręcz odmawiał zeznań. Przyglądał się Sawickiemu z nienawiścią i odpowiadał hardo.

 

- Nie będę nic mówił. 
Tymczasem w kuchni lamentowała jego żona, ktoś jej już bowiem powiedział, że żołnierze 
postrzelili jej syna. O ile o Niemcu wyrażali się wszyscy raczej niepochlebnie, to o Rohrowej 
przychylnie. Miała to być dobra kobieta. - Chodzi nawet do kościoła i jest katoliczką - 
zapewniała jedna z sąsiadek. 
-  Niech się pani uspokoi - przekonywał porucznik - synowi nic wielkiego się nie stało. I nic 
mu nie zrobimy, bo nie miał, na swoje szczęście, broni. Proszę mówić prawdę o wszystkim, 
co pani wie. 
-  Co ja wiem? Nic nie wiem. Mąż nic nie mówił. To całe nieszczęście przez Fieslera. Niech 
go ziemia pochłonie! - wy buchnęła. 
-  Co ma do tego Fiesler? 
-  Co ma? Nie wiem. Przychodził tu, zamykali się z mężem i o czymś gadali. Wiedziałam, że 
nic dobrego z tego nie wyniknie. I z Adolfem gadał. Chłopak mi zaczynał znikać z domu. 
Mówiłam mu: synu, po co to robisz? Nie rób. A on: "Mamo to dla führera". Ja pluję na 
Hitlera. Pluję. Tyle nieszczęścia przez tego drania!

 

-  Kto jeszcze przychodził oprócz Fieslera? 
-  Nie znam ich, różni ludzie. Mąż mówił, że to interesanci. 
-  A pani jak uważa? 
-  A Bóg ich wie. Jeden to na pewno nie był interesantem. Taki kulawy. Jak on mógł jeździć 
na rowerze? 
-  Jak się nazywa? 
-  Nie wiem. Niech skonam. Nie wiem. 
Rewizja przeprowadzona w mieszkaniu nic nie wykazała. Znalezioną w piwnicy amunicję 
żołnierze załadowali na przejeżdżający ulicą wóz taborowy i oddział wraz z Röhrem udał się 
do dowództwa dywizji.

 

 

 
Dochodziła godzina 5 po południu. Strzelanina w mieście wyraźnie uciszała się. Wszystko 
wskazywało na to, że dywersja zostaje stopniowo zdławiona. Miasto przypominało obecnie 
wielki obóz wojskowy. Żołnierze przemęczyli się już parogodzinną walką z niewidocznym 
nieprzyjacielem, uganianiem po piętrach i strychach, włażeniem na wieże kościelne i 
myszkowaniem po piwnicach, Zaczęło się masowe dostarczanie posiłków gotowanych w 
prywatnych mieszkaniach, zup, gulaszy - co kto mógł. Żołnierze ustawiali w kozły broń, 
rozsiadali się wokoło i posilali się razem z ochotnikami biorącymi udział w akcji. 

background image

Ogólny nastrój był bardzo dobry. Zamach Niemców bydgoskich na miasto nie udał się. Z 
frontu 15 DP nadchodziły dobre wieści. Najlepsza jednak była wiadomość o wypowiedzeniu 
Niemcom wojny przez Francję i Anglię. 
W przekonaniu wszystkich zwycięstwo było kwestią paru miesięcy. Jednym słowem - "Hitler 
naciął się jak nigdy". Rannych Polaków i Niemców ewakuowano do szpitali, które były 
przepełnione. Zabici leżeli jeszcze na, skwerkach i trawnikach. 
Straty oddziałów wojskowych nie były duże, znacznie większe poniosła ludność cywilna. 
Ujęto około 300 podejrzanych Niemców. W śródmieściu dywersja była już właściwie 
zdławiona. Meldunki nadchodzące z przedmieść mówiły jednak, że tam nasilenie jej wzrosło. 
Nic dziwnego. Tamtejsze grupy dywersantów zostały zasilone przez tych, którym udało się 
uciec ze śródmieścia. 
Odkryto dwa duże składy broni i amunicji - w fabryce "Persil" i niemieckim browarze - oraz 
szereg mniejszych. W dalszym jednak ciągu nie udało się odnaleźć ośrodka kierującego 
dywersją. 
Kapitan Niedzielski wysłuchał uważnie meldunku porucznika Sawickiego. Porucznik sądził, 
że cała jego akcja uwieńczona została jedynie wykryciem składu broni. Kapitan jednakże 
zaczął z zaciekawieniem dopytywać się o tajemniczego kulawego, który przychodził do 
Röhra.

 

- Niech pan sobie wyobrazi, że do Fieslera też przychodził jakiś kulawy. No cóż, kulawych 
wielu na świecie, ale ja mam wrażenie, że to ten sam. W czasie pańskiej nieobecności 
wysłałem paru żołnierzy z podoficerem, aby przetrząsnęli willę Fieslera. Jak to było do 
przewidzenia, gospodarza nie zastali. Był lokaj, który naturalnie nie wiedział nic. Sąsiedzi z 
przeciwka twierdzili, że widzieli dziś rano Fieslera, opuszczającego willę w towarzystwie 
jakiegoś starego kulawego gościa. Tak, to musiał być ten sam. Tylko gdzie go szukać? 
W tym momencie dwóch młodzieńców przyprowadziło kobietę - Niemkę, jak twierdzili, 
podejrzaną. 
-  Na czym opieracie swoje twierdzenie, że jest podejrzana? 
-  Spotkaliśmy ją na ulicy Śniadeckich. Szła w towarzystwie jakiegoś starszego kulawego 
gościa i wymyślała na Polaków... 
-  Zaraz, zaraz. Mówicie: w towarzystwie kulawego. 
Jak on wyglądał? 
-  Taki stary. Ale on nic nie mówił. Milczał. 
-  Gdzie to było? 
-  Na Śniadeckich, w prawo od Gdańskiej. 
-  Kim był ten kulawy? - zapytał kapitan Niemki. 
-  Nic wiem. Nie znam go. Po prostu go mijałam, a was przeklinam, bo jesteście wszyscy   
brudnym bydłem... 
Baba była w ciąży i wiedziała, że nic jej nie zrobią. 
Niedzielski wzruszył ramionami i, puszczając obelgę mimo uszu, zwolnił Niemkę. Potem 
zwrócił się do Sawickiego. 
-  Poruczniku, jest pan zmęczony, ale niech pan pójdzie z tymi młodymi ludźmi na 
Śniadeckich. Może oni rozpoznają tego kulawego... 
-  Tak jest, już idę. To zaczyna być ciekawe. Żołnierze skończyli właśnie posiłek i ochoczo  
wyruszyli na nową wyprawę. Szukanie na ul. Śniadeckich bliżej nieokreślonego, kulawego 
mężczyzny wydawało się sprawą beznadziejną. Usłużni mieszkańcy informowali jednak 
bardzo chętnie. Kulawych było sporo, żaden jednak nie odpowiadał opisowi - wszyscy zresztą 
byli Polakami. Dopiero na trzeciej, czy też czwartej przecznicy jeden z pracowników służby 
opl przypomniał sobie, że doktor Goebel ma lekko utykającego męża, podobno jest to były 
niemiecki oficer. 
-  A to ciekawe. A gdzie mieszka dr Goebel? 

background image

Naprzeciwko. W tej wysokiej kamienicy na pierwszym piętrze - pokazywał ręką zasłonięte 
firankami okna. 
-  No to chodźmy z wizytą do tej doktorki - zdecydował porucznik. 
 

Wykryci 

 
Zza szczelnie zamkniętych i zasłoniętych firankami okien dobiegały z miasta odgłosy 
strzelaniny. 
Sturmbannführer siedział przy stole z ponurą miną. Ubranie miał podarte i obsypane 
resztkami tynku. Goebel stał oparty o duży kaflowy piec. Fiesler spacerował po pokoju 
spoglądając na esesmana z lekko ironiczną miną. Przedstawiciel dowództwa III Korpusu 
rozsiadłszy się w fotelu obracał w dłoni niedużą kartkę papieru. Był to otrzymany pół godziny 
temu radiogram z dowództwa:

 

NATARCIE NIE POWIODŁO SIĘ STOP WSTRZYMAĆ AKCJĘ STOP GENERAŁ 
HAASE 
Łatwo wydać taki rozkaz! Ale jak go wykonać? 
Sprawa była już przegrana. Większość ośrodków dywersji została zlikwidowana przez 
wojsko, któremu zupełnie niespodziewanie stanęła do pomocy ludność cywilna. A tymczasem 
natarcie III Korpusu, jak generał łagodnie określił, „nie powiodło się". Plan operacji spalił na 
panewce, to już nie ulegało wątpliwości. 
-  Niepotrzebnie pan zaczął tę całą akcję - odezwał się  Fiesler. przerywając spacer  - musi  
pan  przyznać się do błędu. 
-  Nie przyznaję się do żadnego błędu! - zaperzył się sturmbannführer. - Dowódca korpusu 
zapowiedział sukcesy na godzinę 9-10. Nie moja wina, że pomorska piechota nie potrafi 
twardo nacierać. Gdyby na miejscu tych niedołęg z Wehrmachtu był choć jeden pułk SS, 
zobaczylibyście, jak gładko by się rozprawił z Polakami...

 

Goebel chrząknął i poruszył się przy piecu. 
-  Zdaje mi się, że pan nieco przesadza. 
-  Od dziesiątej siedziałem na wieży - ciągnął dalej esesman, pominąwszy milczeniem uwagę 
Goebla. - O 10.15 usłyszałem strzelaninę na północnym wylocie ul. Gdańskiej. Potem 
zobaczyłem pędzące szosą tabory. Jeden z moich ludzi stojących na dole wbiegł na wieżę i 
zameldował, że wojska niemieckie wkraczają do miasta, czołówka już znajduje się na 
wysokości lasku przy szosie gdańskiej. Twierdził, że słyszał tę wiadomość od polskiego 
oficera. Cóż miałem robić? 
-  Przypomnieć sobie - wtrącił ponownie Fiesler - że właśnie w tym lasku znajduje się nasz 
dywersyjny oddział spadochroniarzy zrzucony dzisiejszej nocy z zadaniem ostrzeliwania 
cofających się tyłowych formacji. 
-  Nikt mi o tym nie wspominał. Nie miałem najmniejszego pojęcia. Nie. zwalajcie na mnie 
własnych błędów! Zresztą nie dekowałem się na tyłach. Sam otworzyłem ogień i sam 
strzelałem do Polaków... 
-  I sam uciekłem... - wtrącił zjadliwie Goebel. 
-  Też nie sam. Uciekło nas trzech. 
-  A resztę złapali i rozstrzelali na miejscu. 
-  Trudno, to jest wojna. Musimy się jednak zastanowić, co robić dalej. 15 Dywizja      
niewątpliwie kiedyś się wycofa. 
-  Mam nawet pewne dane, że nastąpi to dziś w nocy - zapewnił Goebel. 
-  Wobec tego dziś w nocy musimy ją zaatakować całymi rozporządzalnymi siłami. 
-  Obawiam się, że tych sił będzie bardzo mało - zabrał głos milczący dotychczas 
przedstawiciel III Korpusu. - To nic nie da. Cała nasza akcja ograniczy się do ostrzelania 
oddziałów przechodzących przez miasto. Oddziałów naturalnie już przygotowanych do tego 

background image

rodzaju niespodzianki. Jaki będzie efekt? Trochę zamieszania, parę zabitych i rannych. To 
wszystko. 
-  Osiągniemy jednak pewien cel polityczny - bronił swej pozycji esesman. 
Fiesler skrzywił się. Miał już stanowczo dosyć wszystkiego. 
-  Jaki cel? Czy może taki, że Polacy znów rozstrzelają lub zabiją w walce kilkudziesięciu 
naszych ludzi? 
-  Tak, właśnie taki! Krew niemiecka... 
W korytarzu odezwał się dzwonek. Dwa długie, jeden krótki. Goebel wyszedł i po chwili 
wrócił. 
Po sąsiednich ulicach kręci się oddział lotników. Czegoś wyraźnie szukają. 
-  Pewnie samolotów, których im brakuje - zakpił esesman. 
-  Może. Ale na pana miejscu, Herr Sturmbannführer, nie miałbym ochoty do żartów. 
Sytuacja jest bardzo niekorzystna. Nasze ośrodki są likwidowane jeden po drugim, a w 
dodatku niemiecka ludność traci nerwy. Gdy wracałem do mieszkania spotkałem na 
Śniadeckich jakąś niemiecką kobietę, głośno wymyślającą Polakom. Naturalnie z miejsca ją 
zatrzymali i zabrali. I po co to potrzebne? Jutro lub pojutrze będzie można wymyślać na 
Polaków, ile dusza zapragnie.

 

Fiesler obserwujący ulicę przez okno, obrócił się i powiedział 

głośno:

 

-  Panowie, niedobrze. Zdaje się, że wpadliśmy. 
Na przeciwnym chodniku stała grupa lotników, a pracownik służby opl coś do nich mówił, 
pokazując na okna mieszkania dr Goebel. 
-  Uciekamy - zdecydował Goebel - nie ma chwili do stracenia. Nie tędy! Przez kuchnię na 
podwórze, do ogrodu. Jest tam przejście na sąsiednią posesję! 
Drzwi kuchenne były zamknięte na potężny zamek. Do frontu już się dobijano. Kuchennymi 
schodami wydostali się na podwórze. Do ogródka było zaledwie 10 metrów. Dobiegli do 
furtki. 
-  Stać! Halt! - usłyszeli wołanie. 
W bramie stał żołnierz lotnictwa. Ściągnął karabin z ramienia. Cała grupa znajdowała się w 
ogrodzie. Padły strzały. Już byli przy furtce za altanką. Drugi żołnierz strzelał z klatki 
schodowej. Przebiegli na sąsiednią posesję. 
-  W prawo! W prawo do willi! - wołał Goebel. 
W willi dyrektora niemieckiego gimnazjum nie mogli jednak przebywać ani minuty. 
Spodziewali się, że lada chwila pogoń trafi tu za nimi. Należało zyskać na czasie. 
-  Kurt! - zwrócił się Goebel do młodego chłopca, jednego z członków bojówki, która 
stanowiła odwód dywersji i czekała w willi na dyspozycje. - Goń natychmiast na podwórze od 
drugiej strony i mów, że tamtędy uciekliśmy. 
-  Jawohl. 
Młody Niemiec obiegł naokoło willę, wydostał się na boczną ulicę i dalej przez podwórze 
jednego z domów wrócił na tyły willi. Lotnicy z porucznikiem Sawickim przebiegali właśnie 
z ogrodu dr Goebel. 
-  Panie poruczniku - wołał Kurt - Niemcy uciekli tędy! Widziałem ich, jak przechodzili przez 
nasze podwórze. Żołnierze wraz z cywilami ruszyli w kierunku wskazanym przez Kurta. 
Tymczasem Fiesler, sturmbannführer i delegat sztabu korpusu pojedynczo pod opieką 
młodych Niemców opuszczali willę i podążali w przeciwnym kierunku. 
-  Udało się! - stwierdził triumfalnie Goebel, obserwując z hallu willi znikających na ulicy. 
On tu też nie mógł pozostać. Był spalony. Nie miał wątpliwości, że przeklęci Polacy 
rozszyfrowali go. Odbezpieczył pistolet, wsadził go do kieszeni marynarki i z lekka utykając 
wyszedł na ulicę. Poszedł w przeciwną stronę niż jego towarzysze. Na rogu ulicy zobaczył 
grupę lotników i cywilów nad czymś żywo dyskutujących. Porucznik Sawicki nie miał 

background image

wątpliwości, że został wyprowadzony w pole. Tajemniczy informator zniknął jak kamień w 
wodzie. A tu na ulicy nikt nie widział wychodzących z kamienicy mężczyzn. 
-  Kulawy, kulawy! - zawołał jeden z żołnierzy na widok Goebla przechodzącego przez 
jezdnię. - Stój! Stój, bo strzelam! 
Goebel nie posłuchał, usiłował uciekać. Postrzelona jednak pod Verdun noga nie pozwalała 
na sportowe wyczyny. Biegnący żołnierze zbliżali się szybko. 
-  Ręce do góry! 
Nie! Nie posłuchał. Stanął. Wyciągnął pistolet i strzelił w stronę biegnących. Jeden z 
żołnierzy złożył się z karabinu. Goebel nie usłyszał już strzału. Zwalił się na jezdnię. 
 

Odwrót 

 
Wieczorem 3  września dowódca Armii "Pomorze" meldował marszałkowi Śmigłemu:     
W godzinach przedpołudniowych niemieckie elementy w Bydgoszczy zorganizowały i 
wykonały coś w rodzaju zbrojnej dywersji w dużej skali. Bunt  ten  został  (...) stłumiony. 
Meldunek ten złożono na podstawie raportu dowódcy 15 Dywizji. Istotnie, w mieście 
panował już spokój. Według przybliżonych obliczeń liczba Niemców zabitych w walce i 
rozstrzelanych na miejscu wynosiła 150-160 osób. Kilkaset osób podejrzanych trzymano 
zamkniętych w sali gimnastycznej zajętego przez wojsko budynku szkoły. Wśród poległych i 
zatrzymanych większość stanowili miejscowi Niemcy, nie brakło jednak również i 
niezidentyfikowanych osobników w polskich mundurach wojskowych i policyjnych. 
Zlikwidowano ponad 50 ośrodków dywersji. Zdobyto liczne składy amunicji i broni, wreszcie 
radiostację w mieszkaniu doktor Goebel, co nasuwało myśl, że zostało zlikwidowane 
kierownictwo akcji dywersyjnej. Pomimo stłumienia dywersji w śródmieściu i częściowo na 
bliskich przedmieściach, generał Przyjałkowski bynajmniej nie uważał sprawy za 
definitywnie załatwioną. 
Liczba 150 zabitych i rozstrzelanych dywersantów na pewno była tylko niewielką częścią 
biorących udział w akcji. Oceniano, że z dziewięciotysięcznej ludności niemieckiej w 
Bydgoszczy wszyscy lub prawie wszyscy mężczyźni maczali palce w dywersji. Wskazywało 
na to chociażby natężenie ognia w szczytowym okresie strzelaniny. Należało liczyć, że 
większości dywersantów udało się ujść z bronią i ukryć. Trzeba się też było spodziewać, że 
hitlerowskie bojówki w mieście mogą otrzymać posiłki ściągnięte z pobliskich okolic. Jeszcze 
bowiem w ciągu dnia nadchodziły z terenu meldunki o atakowaniu przez nierozpoznanych 
osobników polskich oddziałów, przeważnie taborów i kolumn sanitarnych. Bandyckie strzały 
zza węgła padały w miejscowościach: Predy, Brzoza, Kobylanie, Łęgnowo... Znienacka 
otwierany, silny nieraz ogień zadawał znaczne straty - przede wszystkim wśród bezbronnych 
cywilnych uchodźców i rannych. 
Pierwsze rozkazy do odwrotu 15 DP zostały wydane w godzinach popołudniowych. Jak 
należało się spodziewać, oddziały były tym zaskoczone. Sytuacja na odcinku dywizji istotnie 
takiej decyzji nie usprawiedliwiała. Poranne natarcie Niemców zostało odparte. Na froncie 
panował spokój. Lokalna działalność patroli i grup wypadowych była aktywniejsza ze strony 
polskiej. Żołnierze nie mogli zrozumieć otrzymanego rozkazu. W oddziałach zaczęto 
szemrać: - Zdrada, czy co?... 
Autorytet dowódców został podważony. Żołnierzom należało wyjaśnić, że odwrót jest 
rezultatem niepomyślnego rozwoju sytuacji na innych odcinkach frontu, gdzie nieprzyjaciel 
uderzył ze znaczną przewagą. Tymczasem jednak wyjaśnień padło niewiele, a i te, które do 
oddziałów dotarły, tchnęły zbyt już na siłę aplikowanym optymizmem. Wmawiano wojsku,    
że to nie odwrót, a tylko lokalne skracanie linii frontu, że skoro już - właśnie dziś - Anglia i 
Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, to lada dzień nastąpi potężna ofensywa na 
zachodzie, a wtedy i my pójdziemy naprzód, chyba aż do samego Berlina. Podniosło to nieco 

background image

zachwiane morale żołnierza, ale nie upewniło całkowicie o świetnej sytuacji. Pomorskiemu 
chłopu walczącemu pod Osową Górą czy też Koronowem trudno było rozważać kategoriami 
strategicznych planów wojny nad Renem... Ponadto żołnierzy niepokoiły wiadomości o   
wypadkach w mieście. Byli przygotowani, że w czasie nocnego odwrotu mogą zostać 
znienacka ostrzelani przez dywersantów, ale to konieczne przygotowanie nie mogło dobrze 
wpłynąć na ich nastrój. 
Do zmroku ciągnęły przez Bydgoszcz długie kolumny taborów i jednostek tyłowych. W 
sztabie dywizji pracowano na cztery ręce. Jeszcze w czasie tłumienia dywersji należało 
opracować rozkazy odwrotu, ustalić składy kolumn, wyznaczyć osie marszu i zorganizować 
przejście tej masy wojska przez grożące przykrymi niespodziankami miasto, przeprawić na 
południowy brzeg Brdy i zorganizować obronę na linii lasów bydgoskich. Wprawdzie w 
godzinach wieczornych w mieście panował spokój, ale zdawano sobie sprawę, że może to być 
cisza przed burzą. Mogły się znajdować jeszcze dziesiątki nie odkrytych gniazd dywersji, 
które zaczną swą działalność dopiero w nocy. 
Poza tym powstał inny problem. Co zrobić z zatrzymanymi Niemcami? Nikt nie miał 
wątpliwości, że większość z nich w taki czy inny sposób maczała palce w dywersji. Nie było 
jednak czasu ani możliwości przeprowadzenia najbardziej nawet uproszczonego wojennego 
postępowania sądowego. Nie posiadając odpowiedniej ilości żandarmerii i policji do eskorty 
zatrzymanych, generał Przyjałkowski zdecydował wypuszczenie ich na wolność. Była to   
decyzja  niebezpieczna.  Niewątpliwie wszyscy podejrzani, którzy poprzednio byli w 
kontakcie z dywersją, wrócą do swej bandyckiej działalności i może już za parę godzin będą 
strzelali do polskich oddziałów. Wieczorem grupkami zaczęto wypuszczać  podejrzanych, 
zatrzymując jedynie 18 osobników przebranych w polskie mundury, których generał 
Przyjałkowski polecił odtransportować do dowództwa Armii.  Przed zapadnięciem zmroku 
lotnictwo wykonało ostatni lot rozpoznawczy nie stwierdzając na przedpolu ruchu 
niemieckich wojsk. Pod  Świeciem toczyła się zacięta bitwa z resztkami otoczonych o 
polskich oddziałów. Kwatera główna sztabu dywizji  przeniosła się na południe od 
Bydgoszczy. W mieście pozostał jedynie dowódca dywizji ze ścisłym sztabem. 
Pomiędzy godziną 20 a 21 do miasta wkroczyły pierwsze cofające się oddziały liniowe. Na 
ulicach i placach panowały ciemności i pustki. W luźnym szyku, z karabinarni na "gotuj 
broń" żołnierze maszerowali ulicami, obserwując domy i okna. 
Ten nocny przemarsz był dla większości żołnierzy 15 DP ciężkim przejściem. Większość z 
nich pochodziła z Bydgoszczy i okolicy. Zdawali sobie sprawę, że oddają rodzinne miasto w 
ręce wroga. Wraz z wojskiem opuszczała miasto część jego cywilnych mieszkańców. Część 
zdecydowała się pozostać. 
Z przerażeniem oczekiwali na wkroczenie wroga. Gdyby mogli choć w części odgadnąć, co 
ich pod hitlerowską okupacją czeka, przerażenie to przerodziłoby się w panikę. 
Jak było do przewidzenia, dywersanci dali o sobie znać. Strzelano do polskich oddziałów na 
ulicy Toruńskiej, Koronowskiej, Jagiellońskiej, Kujawskiej. Ostrzeliwano mosty na Brdzie. 
Natężenie ognia było znacznie mniejsze niż w dzień, wszystko więc wskazywało na to, że 
kręgosłup akcji dywersyjnej został przetrącony. Niemniej jednak ogień otwierany znienacka 
do posuwających się oddziałów zadawał straty, wywoływał zamieszanie i wprowadzał chaos. 
Nie było czasu na nocne uganianie1 się za dywersantami, żołnierze więc jedynie ostrzeliwali 
domy, z których padły strzały, obrzucali je granatami, a nawet w jednym wypadku - na ul. 
Kujawskiej - użyto artylerii. 
O świcie straże tylne znalazły się na południowym brzegu Brdy. Saperzy wysadzali mosty. 
Dywersja jednakże trwała dalej. 
Razem z falą ewakuującej " się ludności cywilnej, z resztkami wojsk, którym udało się ujść z 
pogromu w Borach Tucholskich i tyłowymi formacjami 15 Dywizji, na południe od 
Bydgoszczy przedostała się znaczna ilość dywersantów bądź to z samego miasta, bądź też z 

background image

okolicy. Już wieczorem zaczęli oni działalność w obszarze, który od rana 4 września miał się 
stać obszarem działania 15 Dywizji. Podobnie jak w dniach poprzednich nierozpoznani 
osobnicy rozsiewali wśród ludności dywersyjne plotki. Opowiadano więc o polskiej klęsce na 
wszystkich frontach, o rozbiciu całej armii pomorskiej, o szybkim marszu Niemców. Kilku 
osobników w mundurach polskich oficerów, kręcących się po osi marszu, wydawało rozkazy 
nie wiadomo w czyim imieniu, wywołując dezorganizację i chaos. Z zabudowań, ogrodów i 
sadów padały strzały. W lesie rozlegała się nieustanna pukanina, wywoływało to nastrój 
nerwowości i podniecenia. Wytwarzała się niebezpieczna psychoza. Wszędzie wietrzono 
szpiegów i dywersantów. Dochodziło nawet do strzelaniny pomiędzy polskimi oddziałami. I 
tak o zmierzchu na trakcie inowrocławskim szwadron 2 p. szwoleżerów ostrzelał oddział 
lotników, patrolujący skraj lasu. Lotnicy odpowiedzieli ogniem. Wywiązała się półgodzinna, 
na szczęście bezskuteczna strzelanina. Tenże sam oddział lotników nakrył w stogu zboża 
trzech dywersantów, dwóch mężczyzn i jedną kobietę - ostrzeliwujących szosę i lotnisko. W 
okolicy tegoż lotniska zatrzymano paru podejrzanych osobników z bronią. 
Wczesnym rankiem 4 września piechota 15 Dywizji okopywała się na północnych skrajach 
lasów. Samoloty przydzielonej do dywizji eskadry szykowały się do startu na nowe lotnisko 
pod Inowrocławiem. Wkrótce prychając postrzelanymi i prowizorycznie naprawionymi 
silnikami okrążyły zakryte lekką mgiełką miasto i skierowały się na południe. 
 

"Krwawa niedziela" 

 
W całej tej dywersyjnej rozgrywce Fiesler czuł się zwycięzcą. Mimo że diabli wzięli starannie 
przygotowywaną od wielu miesięcy wielką akcję, mimo że nie udało się ani opanować 
miasta, ani rozproszyć  15 Dywizji 
piechoty, ani też ułatwić szybkiego zwycięstwa III Korpusowi gen. Haase - on, Fiesler, 
wyszedł z tych wszystkich tarapatów bez szwanku i co najistotniejsze nie "stracił twarzy" ani 
nie zaprzepaścił swoich zasług wobec führera, za które spodziewał się od Wielkiej Rzeszy 
nagród i zaszczytów.

 

W ostatniej fazie akcji dywersyjnej niespodziewane najście na lokal dr Goebel zlikwidowało 
kierownictwo akcji. Polacy nakryli radiostację, major Goebel został zastrzelony w czasie 
ucieczki, delegat sztabu korpusu wpadł w jakiejś bocznej uliczce w ręce Polaków i został jako 
podejrzany zamknięty w koszarach piechoty. Wprawdzie w nocy wypuszczono go na 
wolność, ale korzyści z niego już nie było. 
Sturmbannführer schował się u jednego z Niemców w piwnicy pod węglem. Przesiedział tam 
wystraszony do rana. Na placu boju został tylko on - Fiesler, z którego radami dotąd nie 
bardzo się liczono.

 

Tymczasem to on właśnie w nocy usiłował ratować sytuację.

 

Szybko udało mu się nawiązać kontakt z dowódcami grup bojowych i ponownie rozpocząć 
akcję dywersyjną. Była ona wprawdzie znacznie słabsza i nie tak skoordynowana, niemniej   
odniosła  pewny  skutek. Polska dywizja nie miała łatwego marszu przez miasto. Po 
wysadzeniu mostów Fiesler wrócił do swej willi. Nie musiał się już niczego tu obawiać. 
Miasto było niczyje. Polacy  siedzieli na północnym  skraju lasów bydgoskich, a z północy 
zbliżały się dywizje Wehrmachtu. Nie miał żadnej łączności, nie wiedział więc, kiedy Niemcy 
wkroczą  do Bydgoszczy. Spodziewał się jednak, że nastąpi to dziś jeszcze - w poniedziałek   
4 września. Może w południe, może po południu. Mógł wprawdzie z pozostałymi w mieście 
Niemcami sięgnąć po władzę. Zająć magistrat, starostwo, stację kolejową. Nie widział jednak 
w tym żadnego celu. Wydawał jedynie zarządzenia do entuzjastycznego powitania 
wkraczających wojsk Hitlera - "wyzwalających klein Berlin spod okupacji polskiej". 
Rano przybył do niego w towarzystwie dwóch młodych Niemców sturmbannführer. Brudny, 
umazany kurzem węglowym siedział w gabinecie Fieslera,  patrząc bezmyślnie przez okno. 
Fiesler stanął pod zawieszonym na nowo portretem Hitlera, spoglądając protekcjonalnie na 

background image

swego gościa. W odpowiednim czasie, może jeszcze dziś, opowie komu potrzeba, jak to Herr 
Sturmbannführer nieprzemyślaną akcją doprowadził do niepotrzebnych strat wśród 
niemieckiej ludności. On sam był przeciwny wszelkim jego zarządzeniom. Gdyby go 
słuchano, akcja przebiegałaby inaczej. Może to udowodnić. Tak, tak - myślał z mściwą 
satysfakcją - jeszcze ten nadęty esesman popamięta, co to znaczy narazić się Fieslerowi...

 

- Przeliczył się pan - odezwał się drwiąco - to bywa. Pańska bezmyślna decyzja do niczego 
nie doprowadziła. Poza stratami. Wielu bydgoskich Niemców postradało życie. Pan za to 
odpowie, Herr Sturmbannführer.

 

Esesman podniósł się z fotela. Wyprostował się i spojrzał zimnym wzrokiem na Fieslera. 
- Pan jest skończonym durniem - powiedział twardo. - Pan się nie nadaje na członka NSDAP. 
Pan nie rozumie celów narodowego socjalizmu. W Bydgoszczy zginęły tysiące Niemców. 
Tak, wyraźnie mówię, tysiące! I za te tysiące ludzi będzie drogo płacić polski naród. Akcja 
osiągnęła swój cel. Wszyscy to wiedzą, tylko pan jest za głupi, aby to zrozumieć. Będę 
zmuszony zameldować, gdzie trzeba, że panu całkowicie brak zmysłu politycznego, że pan 
atakuje założenia NSDAP! 
Fiesler pojął, że znów przegrał partię, którą mógł wygrać. Od opuszczenia Bydgoszczy przez 
15 DP do wkroczenia niemieckich oddziałów minęło 30 godzin. Spontaniczna energia 
polskiej ludności wyzwolona w dniu 3 września wydała swe owoce w dniu następnym. W 
godzinach porannych 4 września w "Kasynie Cywilnym" odbyło się zebranie organizacyjne 
Straży Obywatelskiej. W parę godzin później na ulicach ukazały się patrole, uzbrojone w 
karabiny i zaopatrzone w opaski z napisem "Straż Obywatelska". 
Straż pilnowała porządku w mieście, zlikwidowała parę gniazd dywersji, oddając 
dywersantów w ręce patroli wojskowych, znajdujących się na południowym skraju miasta. 
W godzinach przedpołudniowych dnia 5 września do miasta wkroczyły czołowe elementy 50 
niemieckiej Dywizji Piechoty. W myśl założeń hitlerowskiej propagandy miało to być 
wkroczenie "wyzwoleńczych" wojsk - witanych naręczami kwiatów, maszerujących przez 
szpalery rozentuzjazmowanej ludności. W rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej. 
Hitlerowskie oddziały wkraczały do miasta z karabinami gotowymi do strzału, wzywając do 
zamknięcia okien. Natychmiast po opanowaniu poszczególnych dzielnic zaczęto 
przeprowadzać rewizje, aresztowano napotykanych Polaków. Aresztowanych bito do 
nieprzytomności i wywożono na rozstrzelanie poza miasto. 
Te pierwsze, nie zorganizowane jeszcze, bestialskie represje wykonywały "rycerskie" 
oddziały frontowe Wehrmachtu. W dniu 6 września władzę w mieście objął komendant 
obszaru tyłowego IV Armii i wtedy dopiero przystąpiono do zorganizowanego odwetu. 
Tegoż dnia do Bydgoszczy przybyły władze NSDAP, funkcjonariusze gestapo, SS i policji. 
W dniu 8 września został wydany rozkaz do akcji "oczyszczania" miasta. Do 10 września 
rozstrzelano około 500 osób, a ilość aresztowanych wyniosła około 1400 osób. Najsilniejsze 
natężenie tej zbrodniczej akcji miało miejsce w niedzielę dnia 10 września, to jest dokładnie 
w tydzień po 3 września. 
Tegoż  dnia na  Starym Rynku odbyła się pierwsza publiczna egzekucja, w której rozstrzelano 
20 Polaków. Niezależnie od egzekucji w ramach "oczyszczania" miasta, mordowano Polaków 
w więzieniach i obozach. Wraz z ustanowieniem niemieckiej administracji cywilnej na tzw. 
"terenach włączonych do Rzeszy", prześladowania Polaków w Bydgoszczy przybrały formę 
bardziej zorganizowaną.  Dotknęły one wszystkie warstwy bydgoskiego społeczeństwa. 
Mordowano zarówno robotników, jak i inteligencję, adwokatów, lekarzy i księży. Represje w 
stosunku do polskiej ludności w Bydgoszczy  były bezpośrednią formą odwetu, istniał   
również i odwet  pośredni. Hitlerowska propaganda  ukuła  slogan "krwawa  Bydgoska  
niedzielą". Naturalnie nie ta niedziela 10 września, gdy wymordowano kilkuset niewinnych 
Polaków, ale ta 3 września, gdy w czasie strzelaniny wywołanej przez niemiecką ludność, 

background image

zabito w walce i rozstrzelano - zgodnie z  prawem międzynarodowym - niecałe dwie setki 
dywersantów. 
Goebbelsowskie ministerstwo propagandy rozbębniło na cały świat, że polskie "żołdastwo" 
wespół z ludnością cywilną dokonało w Bydgoszczy "rzezi" miejscowych Niemców. Lejąc 
krokodyle łzy nad losem rozbitej piątej kolumny hitlerowcy oczywiście ani słowem nie 
wspomnieli o właściwym obliczu i o roli, jaką mieli spełnić w Bydgoszczy zabici tam 3 
września Niemcy. Spece od faszystowskiej propagandy nie uznali także za stosowne 
wspomnieć o tym, że polskie dowództwo wielu złapanych dywersantów wypuściło na   
wolność, gdyż nie mogło w warunkach działań wojennych udowodnić im  winy... 
Za to stale w materiałach hitlerowskiego ministerstwa propagandy wzrastała liczba 
rzekomych "ofiar polskiego bestialstwa". Mówiono o kilku tysiącach i zapewne tylko dlatego 
na tym poprzestano, że inaczej nie można by było informować świata, jak to liczne rzesze 
mieszkańców tego "niemieckiego" miasta witały kwiatami "wyzwolicieli" z Wehrmachtu. Bo 
to, że w Bydgoszczy mieszkało w dniu 1 września 1939 roku zaledwie 9000 Niemców, to 
oczywiście dla Goebbelsa drobiazg... 
"Krwawa bydgoska niedziela" - zdaniem hitlerowskiej propagandy - wykreśliła polski naród 
ze społeczności ogólnoludzkiej. "Polacy są podludźmi" - twierdzono. A "podludzi" można 
masowo mordować, zamykać w obozach koncentracyjnych, zmuszać do niewolniczej pracy. 
Jednym słowem - wyniszczyć do cna. I tak by się stało, gdyby zimą 1945 r. nie wkroczyli na 
tę umęczoną przez hitlerowską okupację ziemię żołnierze I Armii WP, walczący u boku 
Armii Radzieckiej. 
W pierwszych dniach lutego 1945 r. do Bydgoszczy wkroczyły oddziały I Armii WP. 
Wkroczyły tą samą szosą, którą we wrześniu 1939 r. wycofywała się 15 DP. Na bydgoskim 
lotnisku znów wylądowały samoloty z czerwono-białymi szachownicami.