ERICH MARIA REMAROJUE
GAM
Przełożył Andrzej Zawilski
Poznań 2000
Tytuł oryginału Gam
I
Obok przemknęła grupa Beduinów w płaszczach koloru
jasnej kawy. Jeźdźcy zostawili za sobą zapach wiel-
błądziego nawozu i pustyni. Minęli grobowce mamelu-ków
i rozciągnęli się w długą linię, pędząc ku przeraźliwie
jasnemu niebu, jakby chcieli wziąć je szturmem. Gam
przypatrywała się im aż do chwili, gdy ich sylwetki rozmyły
się w oddali. Z trudem oderwała wzrok od horyzontu i
ponownie odwróciła się w stronę miasta. Niespokojnie
przemierzała ulice. U jakiegoś handlarza zobaczyła stare
wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa. Tom oprawiono w
pofałdowaną skórę. Każdej z siedemnastu pieśni
towarzyszyła ilustracja. Większość rycin była tur-
kusowobłękitna.
Gam gorąco zapragnęła książki. Chwyciła ją pospiesz-
nie. Opuszczając bazar, nie mogła zapanować nad dziwnym
zamętem myśli, tym dotkliwszym, że nie znajdowała dlań
ż
adnego wytłumaczenia.
Norman czekał na nią wraz z synem jednego z przy-
jaciół, Clerfaytem, by ich sobie przedstawić, nim Cler-fayt
zabierze ją samolotem do Luksoru. Norman zamierzał tam
dotrzeć ekspresem dopiero następnego dnia.
Pojechali na lotnisko. Clerfayt usadowił Gam w fotelu,
starannie zapiął jej pas i uruchomił silnik. Po chwili w dole
ujrzeli plątaninę wąskich uliczek Kairu. Hory-
zont się przesuwał; jak na mapie plastycznej ukazywały się
rozpadliny i płaskie wzniesienia masywu górskiego
Mokattan. A potem zza gór wyłoniła się pustynia i samolot
poszybował wzdłuż wzbierających wód Nilu.
W pobliżu Heluanu minęli dwie łodzie wycieczkowe.
Stojący na pokładzie turyści machali w stronę samolotu.
Gam rzuciła w dół czapkę. Wiatr rozwiewał jej włosy, czuła
dziki pęd życia.
Wychyliła się w tył. Przed nią siedział Clerfayt, nad
głową miał wsporniki skrzydeł. Pilot był częścią samolotu:
Gam nie dostrzegała w nim człowieka, stanowił dla niej
jedynie element latającej maszyny...
Ś
wiat oglądany przez śmigło nabierał powoli barwy
ciemnego złota - nadchodził wieczór. Ogromny ptak do-
prowadzał do szaleństwa wiejskie kundle, płoszyły się
spokojne zazwyczaj osły, żonie fellacha pranie wypadło z
rąk i popłynęło z wodą, kominy parowców wypluwały kłęby
dymu: wszystko to wyglądało jak na obrazach dawnych
mistrzów niderlandzkich.
Koło Asjut Clerfayt obniżył pułap. Nagle obok maszyny
ukazały się plantacje rosnących wokół portu granatów i
sady figowe ciągnące się w stronę el-Hamra, najpierw z
prawej, potem z lewej mignął otoczony drewnianym
parkanem budynek nadrzecznej przystani, samolot lekko
siadł na ziemi, potoczył się kilkadziesiąt metrów i stanął.
Kiedy Gam wysiadła, nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Wokół cisnęli się Arabowie; za nimi jechało jakieś auto,
które zahamowało tuż obok samolotu. Gam dostrzegła dłoń
ozdobioną dużym opalem. Skóra wokół paznokci była
ciemna. Kreol otworzył drzwi, wyskoczył z samochodu i
zaoferował pomoc. Clerfayt nie odpowiedział. Odwrócił się
do Arabów, jednego z nich wysłał na policję, by załatwił
formalności związane z aeroplanem, i dopiero potem
zainteresował się samochodem; z lekką prze-
sadą, tonem zdradzającym lekceważenie, podziękował
mieszańcowi.
Kreol podwiózł ich do hotelu i odchodząc, ukłonił się
Gam. Udawał, że nie widzi wyciągniętej ręki pilota. Cler-
fayt uniósł kąciki ust z takim wyrazem twarzy, że mie-
szańcowi krew uderzyła do głowy. Kiedy podszedł bliżej,
Clerfayt pokazał mu plecy, zupełnie już nie kryjąc pogardy.
Wieczorem wybrali się obejrzeć grobowiec nomarchy
Hapa Tefy. W drodze powrotnej usłyszeli naraz huk wy-
strzału.
- To kreol - rzekł Clerfayt i zatrzymał wóz. Przez chwilę
stał w świetle księżyca i nasłuchiwał. Nie było widać
nikogo. Clerfayt w końcu usiadł za kierownicą.
Nocne powietrze pachniało coraz silniej. Palmy wy-
glądały jak powycinane z czarnego szkła. Obok przesuwały
się uśpione chaty, gdzieniegdzie błyskały słabe światełka,
słychać było stłumione poszczekiwanie psów.
W hotelu Clerfayt otworzył okna na oścież. Wydawało
się, że cała potęga nocy wdarła się do pokoju i wypełniła go,
nasycając srebrem i błękitem. Wraz z nocą wtargnął wiatr,
który szeleścił, jęczał, śpiewał i posapywał: był niczym
gorący, namiętny szept na tle dostojnego, milczącego nieba.
Gam stała wyprostowana - wciąż jeszcze jak przez mgłę
słyszała szum Nilu, wizg powietrza ciętego śmigłem, krzyk
pustynnych ptaków; wydawało jej się, że widzi blask
księżyca igrający w załomkach konstrukcji samolotu - gdy
naraz obok niej znalazł się Clerfayt.
Kiedy się obudziła, pod jej oknem panował poranny
zgiełk. Znad rzeki dobiegało buczenie syren odbijających
statków. Drżąc z zimna w chłodnym powietrzu, pełna
energii wyskoczyła z łóżka. Wszedł Clerfayt. Lekkim
krokiem przemierzył dywan, udając, że długie nogi Gam nie
robią na nim żadnego wrażenia; miał przy tym w so-
bie coś z narzucającej się rześkości poranka. Przyniósł
figurkę z brązu przedstawiającą kota, pochodzącą z czasów
Amenhotepa IV Echnatona. Niezwykle szlachetny był zarys
linii przebiegającej od przednich łap do podbródka, w karku
zwierzęcia znajdowało się niewielkie wgłębienie.
- Za dwie godziny lecimy dalej - powiedział Clerfayt.
Nic w jego zachowaniu ani mimice nie zdradzało, że w
nocy do czegoś między nimi doszło. Gam zamyśliła się, po
chwili się jednak otrząsnęła, wzruszyła ramionami i
pobiegła do łazienki.
Samolot stał w pobliżu zapory. Przy jednym z filarów
pracowała grupa Koptów. Pustynia, spowita o poranku w
lazurową mgłę, mieniąca się błękitem, fioletem i czerwienią,
porażała pięknem. Podczas startu wystraszone konie
Arabów rzuciły się galopem przed siebie, a białe burnusy
wyglądały z dala jak zrywające się do lotu, spłoszone stado
gołębi.
Przed Abydos silnik przestał pracować, silny powiew
wiatru targnął samolotem, który opuścił nos i zanurkował.
Ze świstem, podobna do ziejącego krateru, zbliżała się
ziemia - naraz rozległy się pojedyncze wybuchy, z rury
wydechowej wystrzelił kłąb dymu, silnik ryknął i zaczął
znów pracować, aeroplan poderwał się w górę i odzyskał
równowagę.
Gam czuła jedynie, że krew uderza jej do uszu; zdawało
się jej, że cały świat zaraz rozpadnie się na strzępy. Clerfayt
się obejrzał. Jego oczy z wrażenia powiększyły się do
nienaturalnych rozmiarów, czerwone usta odbijały od
pobladłej twarzy. Wołał coś do Gam, do niej jednak nic nie
docierało: całą sobą przeżywała lot. Pod nią rozpościerała
się bezkresna równina ze śladami minionej kultury, ruinami
ś
wiątyń i grobowców. Cień samolotu sunął po ziemi jak
ogromna wskazówka zegara pośpiesznie odmierzającego
czas. Minęli świątynię grobową Ramzesa II; po
cenotafie Setiego I pozostało już tylko wspomnienie, rów-
nież ołtarze Ozyrysa powoli ginęły pod lotnymi piaskami
pustyni. Niebo jaśniało jednak nad każdą z epok, nadawało
jej ten sam rytm, pobudzało krążenie krwi, ożywiało. Pod
jasnym niebem przeszłość traciła blask, raptownie na
pierwszy plan wysuwały się własne przeżycia, wysnuwane
z marzeń i pragnień śmiałe plany na przyszłość.
Ś
wiat zdawał się upojnie kołysać i pędzić naprzód,
niepowstrzymany; po raz pierwszy Gam ujrzała go w tak
niezwykłym, choć wcześniej przeczuwanym kształcie.
Clerfayt zbierał brązy. Norman zaproponował mu, by
obejrzeli kolekcję jednego ze znajomych. Pojechali do niego
wieczorem.
Przemierzywszy plątaninę bajkowych uliczek, wóz
zatrzymał się przed niskim domem w dzielnicy Bulak.
Otworzyła im Berberyjka; poprowadziła gości po schodach,
a potem krętym korytarzem. W jakichś drzwiach zalśniły
gwiazdy; w głębi znajdował się czworoboczny dziedziniec
otoczony wysokim murem. Pośrodku szumiał wodotrysk. W
ś
wietle księżyca jaskrawię odcinała się od tła mauretańska
brama budynku z naprzeciwka. Błysnęło światło, pojawił
się jakiś mężczyzna, który przywitał się z Normanem i
Clerfaytem. Nazywał się Ravic.
W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilka osób. W
półmroku jedni siedzieli, inni leżeli na skórach bądź
dywanach. Berberyjka przyniosła sorbet oraz zielonkawą
wodę z lodem. Clerfayt dopiero po chwili zobaczył, że za
nim leży jakaś Murzynka. Jej źrenice błyszczały; skóra i
włosy wydzielały silną, pociągającą woń.
- Go... go... - gruchała, prostując nogi pokryte sinym
tatuażem.
Zabrzmiała stonowana muzyka. Murzynka podchwyciła
melodię. Clerfayt wyciągnął się na poduszkach. Czuł
się jak w afrykańskiej wiosce, gdzieś głęboko w buszu.
Wojownicy właśnie wrócili z łupieżczej wyprawy na han-
dlową faktorię i teraz zmęczeni odpoczywali w chatach,
rozleniwieni, najedzeni do syta, z żołądkami wypełnionymi
wołowiną i cienkim piwem. W kącie przycupnęły białe
kobiety, które wzięli do niewoli; ich jasna skóra pobudzała
wyobraźnię, kobiety te pociągały wojowników o wiele
bardziej niż ich własne. Na zewnątrz zapadła noc, słychać
było poszczekiwanie szakali. Nazajutrz wojownicy
plemienia znów pomaszerują na wojenną wyprawę...
Z kąta po przeciwnej stronie dobiegał śmiech. Jakaś
Murzynka podniosła się na posłaniu, by wstać. Gęste włosy
osłaniające jej czoło przypominały hełm, skóra na kolanach
błyszczała, wilgotne usta były szeroko otwarte. Czyjeś
ramię pociągnęło ją z powrotem na poduszki. Berberyjka
bez słowa podała Clerfaytowi ambrę.
Myśląc o Gam, patrzył na Normana, któremu czar-
noskóra kobieta masowała kark. Z wolna, po cichu, prze-
nikała go na wskroś drzemiąca gdzieś pod skórą odwieczna
potrzeba męskiej rywalizacji, ów nieokreślony fluid
skrywanych prainstynktów. Clerfayt nie mógł powstrzymać
ogarniającej go wrogości, nienawiści i pogardy, a także
gwałtownych pragnień. Splótł dłonie, mocno zacisnął palce.
Po chwili się odwrócił.
Natrętne myśli jednak go nie opuszczały. Choć oderwał
wzrok od Normana i utkwił w suficie, osaczały go jak
niezmordowane robactwo.
Jakiś karzeł ruszył w tany; wraz z tą upośledzoną istotą
między gości wkradło się dzikie pożądanie. Czarna
masażystka zaczęła mruczeć i szeptać coś ponad leżącym
Normanem. Berberyjka, przechodząc, otarła się o Clerfayta.
Z kąta wołano o napoje.
Stłumione bicie w bęben brzmiało niczym dźwięk gon-
gu. Jakiś chłopiec o nubijskich rysach stał obok wysokiego
bębna afrykańskiego i uderzał pałeczkami w osobliwie
pobudzającym, jednostajnym rytmie. Monotonia
głuchego dudnienia oddziaływała z nadzwyczajną mocą,
wobec emocji zapominało się o dźwiękach, bębnienie po-
magało rozsupłać węzły uczuć, eliminowało wszelkie nie-
jasności, było jak pierwotny zew: z wolna stawało się samą
nocą, pradźwiękiem wyzwalającym instynkty, wołaniem
puszczy, w której rozlegają się wrzaski lampartów i godowy
ryk bawołu... Troska o dobre imię, o człowieczeństwo,
ustąpiła pradawnym, zwierzęcym odruchom, które teraz z
bulgotem wykipiały, topiąc wszystko po drodze... Clerfayt
nawet nie poczuł, że masażystka chwyciła zębami rękę,
którą się podpierał; czując wewnętrzny żar, zerwał się,
zacisnął pięści, ruszył nagle za Murzynką i odepchnął ją,
nawet nie patrząc jej w twarz; następnie odwrócił się i,
podobny do kota szukającego zwady, nie mogąc
powstrzymać mrocznego przypływu prężącej się
zwierzęcości, poszukał Normana. W kurczowym grymasie
uniósł górną wargę, wyszczerzył zęby, wysyczał jakieś
słowo, a kiedy pobladły i osłupiały Norman spojrzał na
niego, Clerfayt w krańcowym napięciu, powoli jednak i
wyraźnie, wycedził:
- Jak cu-dow-nie Gam ję-czy z roz-ko-szy...
Pod ścianą dyszała jakaś kobieta; nagle zawyła, po-
derwała się, odepchnęła bęben i otoczyła ramionami barki
młodego Nubijczyka. Wtedy Berberyjka runęła na nią jak
dzikie zwierzę, odepchnęła od chłopca, zaczęła okładać
pięściami po okrytej jasnymi włosami głowie, wgryzła się
w lśniące ramiona... Kiedy walcząca para z charkotem
kłębiła się na podłodze, rozdygotany bębni-sta uciekł.
Z kamienną twarzą Ravic zaczął chłostać obie kobiety.
Berberyjka otrzeźwiała. Blondynka jednak nie chciała
wstać; wiła się konwulsyjnie i usiłowała wczepić palcami w
podłogę.
Norman, całkowicie już opanowany, stanął naprzeciw
Clerfayta. Ten wzruszył ramionami.
- Co tam... - powiedział. - Najlepiej od razu.
Norman się wahał, chciał jeszcze coś powiedzieć; po
namyśle jednak odszedł i na stronie zamienił kilka słów z
Ravikiem.
Zgodzono się na pistolety Ravica. Na prośbę gospodarza
pewien polski baron odmierzył krokami dystans na
dziedzińcu. Goście uznali zajście za mało ważne, to-
warzyska rozmowa toczyła się nadal. Podobne zdarzenia
były tutaj czymś codziennym. Ktoś zachował się nie-
poprawnie i za chwilę wszystko wróci na swoje miejsce;
jeden drugiemu uchybił, należy zatem podać sobie ręce i
sprawę rozstrzygnąć. Kiedy przyniosą światło, padną
strzały.
Clerfayt zajął pozycję. Widział, że Norman, zanim stanął
naprzeciw niego, chwilę zwlekał, oczekując zapewne
wyjaśnień. Dłoń Clerfayta z wolna jednak się zaciskała na
zimnym kawałku stali. Trzymał broń, jakby to było ramię
przyjaciela.
Padła komenda. Światła utworzyły na dziedzińcu
migoczący krąg. Clerfayt stał nieruchomo. Z przeciwnej
strony padł strzał. Clerfayt powoli uniósł broń i wypalił w
sam środek jaśniejącego w bladym świetle kredowo-białego
czoła.
Kiedy wyszedł na ulicę, przez chwilę się zastanawiał,
czy powinien iść do Gam. Natychmiast jednak pojawiły się
pytania. Jak mógł się dopuścić podobnego szaleństwa? Skąd
aż takie wzburzenie? Gdzie się podziała świadoma część
jego natury? Wiedział, że aby zapanować nad innymi,
trzeba być przede wszystkim panem samego siebie. Nic nie
jest równie bezlitosne jak miłość: kto nie potrafi poskromić
emocji, traci osobę, której ofiarował serce. Kto daje całego
siebie, staje się niewolnikiem i, szukając szczęścia, wpada w
pułapkę swych złudzeń. Najważniejsze, by zawsze mieć się
na baczności.
Odesłał auto i zdecydowanym krokiem poszedł do ho-
telu. Chciał uporządkować swoje sprawy. Nie mógł zebrać
myśli, udało mu się jednak napisać list, a także wydać kilka
poleceń. Potem postanowił, że wieczór spędzi w barze.
Barman dyskretnie podesłał mu dziewczynę. Clerfayt to
spostrzegł i chlusnął mu absyntem w twarz. Wściekłość
bijącą z oczu mężczyzny poskromił jednym, zdecy-
dowanym spojrzeniem, a kiedy barman, złorzecząc, wycofał
się, Clerfayt poczuł dziką satysfakcję. Zaraz jednak się
przestraszył: zupełnie nie mógł zrozumieć powodów swego
zadowolenia. Byłaby to świadomość władzy nad drugą
osobą? Możliwe, tym bardziej że przecież nie potrafił
zapanować nad sobą. Przywołał dziewczynę.
Po chwili jednak stwierdził, że absynt jest zwietrzały, a
dziewczyna to ordynarna dziwka. Poczuł do siebie odrazę
za to, że obawia się ryzyka, że unika czegoś, co uważa za
niebezpieczne. Rzucił pieniądze barmanowi, zagwizdał na
taksówkę i pojechał do Gam.
Mówił o sprawach obojętnych, cały czas czując, że nie o
to mu chodzi. Patrzył na szczupłą figurę Gam, na jej smukłe
dłonie. Ona też mu się uważnie przyglądała. Zadzwoniła na
służącego i poprosiła o wodę sodową z lodem. Clerfayt bił
się z myślami. Trzeba było posłuchać pierwszego impulsu i
od razu tu przyjechać. W końcu i tak musiało do tego dojść.
Czemu teraz czeka nie wiadomo na co i mędrkuje, zamiast
wziąć Gam w ramiona? Czyżby wpadł we własne sidła?
Przecież dopiero co pozwolił emocjom zatriumfować nad
rozumem.
Podjął rozmowę, zaraz jednak nerwy znów dały znać o
sobie. Nie chodziło o to, co się wydarzyło, o Normanie już
nie myślał. Lecz właśnie tutaj spodziewał się czegoś
całkiem nowego, nieznanego i bał się, że to coś go powali i
zniewoli.
Dalsze rozważania nie miały sensu. Najlepiej byłoby
wyjść, ocenić sytuację z dystansu, zyskać jakąś pewność.
Wprawdzie wiedział, że Gam jeszcze niczego się nie do-
myślą, nie przeczuwa nawet, co się w nim dzieje, nie wie,
dlaczego brak mu zdecydowania i wiary w siebie, rozumiał
jednak, że to, co się teraz stanie, ma decydujące znaczenie.
Wymaga też rozwagi i skupienia, których nie mogą
zakłócać żadne emocje. Mogłoby się to potem zemścić i
obrócić przeciw niemu. Pragnął utrzymać stan posiadania,
chciał zwyciężyć w tej walce z sobą - dlatego też próbował
rozpoznać niebezpieczeństwo i przekonać się, z której
strony najwięcej mu grozi. Zarówno atak, jak i obrona były
dlań problemem wyłącznie wewnętrznym.
Dlatego nagle postanowił wyjść. Na pozór był zupełnie
opanowany.
- Przyjdę innym razem... wkrótce... - powiedział prze-
sadnie stanowczym, zdecydowanym tonem. Znów poczuł,
ż
e zachowuje się niestosownie, niepewnie. - Prawdopo-
dobnie... - dodał i wyszedł. Przedtem jednak zdołał z siebie
wyrzucić: - Zastrzeliłem dziś twego męża...
Gam się nie odezwała.
II
Ulotne wrażenia często stanowiły dla Gam źródło drob-
nych radości: lubiła chłonąć dłonią chłód kryształu i brązu,
z przyjemnością wpatrywała się w przejrzystą wodę.
Przedziwną rozkosz sprawiało jej dotykanie śliskiej rybiej
łuski, a także tulenie gołębia, zagłębianie palców w
upierzeniu ptaka.
Dużo podróżowała. Odpowiadało to jej zmiennej natu-
rze. Nigdzie nie zagrzała miejsca, nie lubiła się przywiązy-
wać. Uważała, że jednostkowe zobowiązania i związki szko-
dzą szerszemu pojmowaniu spraw. I zawsze szła na całość.
Pewnego wieczoru odpoczywała na tapczanie w pokoju
hotelowym. Obok stało biurko, na nim leżały drobiazgi,
które zawsze lubiła mieć pod ręką.
Dzień był bezchmurny, trochę już jednak jesienny. Za
oknem ciemniał park, konary drzew ostro odcinały się od
jasnego tła. Niebo widoczne poniżej górnej krawędzi okna
zmieniało kolory: z błękitu zabarwionego jabłkową zielenią
przechodziło w oranż miękko przetykany pasmami różu.
Całość wraz z plątaniną gałęzi o niezwykle wyrazistym
rysunku przypominała japoński drzeworyt.
W ciszy słychać było jedynie oddech Gam. Tam, za
oknem, rozpościerał się świat. Poza nim nie było niczego,
co najwyżej trwanie chwili. Drzewa stały w równym
szeregu i wydawało się, że nigdy już nie okryją ich liście, że
pod lśniącym niebem na zawsze ustał rytm życia.
To było jak dotknięcie tajemnicy: powolny oddech prze-
nikający w spokojnym rytmie całe ciało, wzbierający jak
fala, wypełniający płuca po kres ich objętości, wznoszący
się i opadający według prawa, które jest cudem: dzięki
niemu bowiem istnieje życie. Kogo ta fala poniesie, ten
zawsze znajdzie ratunek i ocalenie. Oddech i trwanie są
istotą ludzkiego przeznaczenia. W nich tkwi sens życia.
Powoli niewyraźny zarys drewnianych ram okiennych
stawał się czytelny, ich krawędzie nieco się wysunęły poza
krąg światła. Gam nie musiała wytężać wzroku, by widzieć
je coraz wyraźniej, dokładniej.
Nagle dostrzegła szerokie pasmo światła na obrzeżach
ram; wcześniej go nie widziała. Przestraszyła się. Światło
otoczyło wnękę okienną i oparcie fotela, wdarło się w
załamanie konstrukcji krzesła, zaigrało w szlifie kryształu,
obramowało dywan. Zalało cały pokój i przekształciło go w
złocisty obszar, w którym wszystkie kontury nabrały
ostrości. Blask bijący od zwykłych przedmiotów emanował
szczęściem, był jak tchnienie świata.
Owo tchnienie i światło wyznaczały zaklęty krąg. Były
wszędzie, tylko dzięki nim mogły istnieć ich przeciwień-
stwa - tkwiły w nich, poza nimi nie było niczego.
Wnętrze jednej z filiżanek zalśniło. Gam chwyciła ją
ostrożnie. Powoli się odwróciła i podniosła czarkę do okna.
Ta prosta czynność pochłonęła ją bez reszty. To było
wspaniałe uczucie, kiedy wędrowało do góry całe ramię,
dłoń i obejmujące naczynie palce. I teraz, drżąc, narzucały
swą wolę: można było filiżankę przybliżyć lub odstawić; to
samo dało się zrobić z innymi przedmiotami i oglądać je z
bliska bądź z daleka. Prawdziwa mistyka przestrzeni...
Trudno o coś bardziej bezdusznego. Ale czy ktoś od-
waży się uznać jakąś rzecz za martwą tylko dlatego, że się
nie porusza? Czy wyłącznie ruch świadczy o życiu?
Przecież jest on stanem pośrednim, przemijającym. Poprzez
ruch wyrażamy uczucia małej wagi. Głębsze prze-
ż
ycia są nieme, wielkie uczucie nabrzmiewa w przeciągłym
bólu, prawdziwy zachwyt ogłusza. Tak więc bezruch
oznaczać może największe wzruszenie, a ruchliwe życie,
przeciwnie - śmierć... Oto, dokąd prowadzi roztrząsanie
natury rzeczy...
Gam wyjechała do Davos. Naczelny lekarz przedstawił
jej kilka osób, wśród nich dwóch mało ważnych dy-
plomatów, pewnego skromnego Włocha, Bramintę-Solę,
Rakołową, Kinsleya, Vanderveldego, Kaia i kilka pań,
których nazwiska nie zapadły Gam w pamięć.
Braminta mówiła coś o Puryszkowie, który zniknął kilka
dni temu. Prawdopodobnie z jakąś kobietą, choć nikt tego
nie wiedział na pewno. Mogło się także zdarzyć, że popadł
w melancholię; w wypadku Puryszkowa należało się liczyć
z podobnymi wybrykami.
Po godzinie zjawił się lekarz. Kai zaczął tasować karty,
grano w pokera. Razem z Braminta Gam wyszła do
sąsiedniego pokoju; z okien widać było śnieg. Gam usiadła
głęboko w fotelu i delektowała się spokojem płynącym z
poczucia całkowitego bezpieczeństwa: wygodne siedzenie,
półkolista boczna poręcz, wyściełane oparcie, przyjazne jak
pomocne ramię. Podobne rozważania mogła snuć wyłącznie
natura pełna ciepła i fantazji...
Z pokoju dobiegał głos Rakołowej. Był miękki i pro-
szący. Wtórował mu jakiś baryton. Nie dało się zrozumieć
ani słowa. Przez chwilę toczyła się ożywiona rozmowa, po
jakimś czasie mówiła już tylko kobieta; jej łamiący się głos
krążył w pomieszczeniu jak ptak szukający wyjścia z
pułapki.
Naraz Rakołową gwałtownie wybiegła. Miała zaczer-
wienione oczy, drżały jej wargi. Ujrzawszy Bramintę, spe-
szyła się i omal nie wybuchła płaczem; opanowała się
jednak na widok Gam.
- Nie wiedziałam... - Udręczona podniosła dłoń do czoła.
Gam, siedząca w głębokim fotelu, nie słuchała... Bra-
minta zbladła i wstała.
-
Vandervelde domaga się pieniędzy? - zapytała.
Rakołowa potwierdziła.
-
Dała mu je pani? Księżna
potrząsnęła głową.
-
Czy odszedł?
-
Tak. - Rozpłakała się, patrząc wzrokiem pobitego
zwierzęcia. - Nie mogłam mu nic dać, tydzień temu sprze-
dałam biżuterię.
-
Ile zażądał tym razem?
-
Dwa razy więcej niż zwykle.
-
Kiedy chce je dostać?
-
Jutro. Wszystko przegrał.
-
Dam pani czek.
-
Chce mi pani pożyczyć pieniądze? - Rakołowa uniosła
głowę.
-
Można to i tak nazwać. Dam je pani, ale pod jednym
warunkiem: zostawi pani Puryszkowa.
Rakołowa zadrżała.
-
Przecież to Rosjanin...
Braminta milczała. Słowa były zbędne wobec tego, co
zaszło; Eros musi zawsze ustąpić pod naciskiem woli -wola
działa na zimno i do niej należy ostatnie słowo.
Na korytarzu było słychać czyjeś kroki. Rakołowa wstała
i podeszła do drzwi.
-
Proszę mi to dać - rzekła.
Z gracją chwyciła czek, uśmiechnęła się, ukłoniła i wy-
biegła z pokoju, prosto ku Vanderveldemu.
Na policzki Braminty wystąpiły ostre rumieńce. Do-
strzegła pytanie w oczach Gam i mówiła w zamyśleniu:
-
To jest choroba, mamy zbyt mało czasu, by o cokol
wiek walczyć. Zresztą czy walczy się o złotą bransoletę?
Nie, po prostu sieją kupuje. Czy powinniśmy wyrzekać się
czegoś, co kochamy, tylko dlatego, że musimy to kupić? Szko
da słów, one nic nie pomogą... W końcu to wszystko jedno...
Przez pokój przebiegł duży, chudy pies. Był to czarny
jak węgiel chart, prawie nieowłosiony, o aksamitnej skórze.
Braminta zbladła. Wszedł Puryszkow z innym psem, który
natychmiast przegonił czarnego charta.
Rosjanin przyniósł kilka książek -jakiegoś dawnego
angielskiego mistyka i dwa tomy traktujące o okultyzmie.
Pojawiła się Rakołowa ze szklanką herbaty. Puryszkow
natychmiast poderwał się z miejsca. Rakołowa wyciągnęła
do niego rękę. Kiedy Puryszkow zgiął się w ukłonie,
szklanka wypadła z rąk księżnej i się rozbiła, a herbata
oblała garnitur Rosjanina. Minę miał nietęgą, kiedy dzwonił
po służącą i tłumaczył, że musi zmienić ubranie.
Rakołowa znieruchomiała, po chwili jednak szybko
podeszła do stolika i włączyła się do rozmowy. Tymczasem
oczy Braminty nabrały blasku.
Czegoś takiego żaden mężczyzna nie zapomina, po-
myślała Gam.
Za oknem w świetle księżyca wirowały opadające płatki
ś
niegu.
Puryszkow wrócił w dobrym humorze. Rozmawiał z
Braminta, wciąż jednak rozglądał się za Rakołowa. W
końcu się pokazała i przechodząc obok niego, rzuciła:
- Powinien pan się zadawać tylko z jedną kobietą.
Puryszkow śmiertelnie zbladł i patrzył jak zahipno-
tyzowany. Rakołowa pomachała do niego i pogroziła mu
palcem. Rosjanin zacisnął wargi.
Braminta wyraźnie nie zwróciła uwagi na te banalne
słowa i z werwą ciągnęła konwersację. Jej nozdrza drżały,
pod oczami wykwitły delikatne, fiołkowe cienie. Ramiona
jaśniały przydymionym światłem, w ożywionej twarzy
czerwieniały usta.
Rosjanin w nikłym stopniu interesował się rozmową.
Pozwolił słowom płynąć. Po chwili jednak coś się wyraźnie
zmieniło. Braminta emanowała teraz ciepłem i ser-
decznością. Puryszkow naraz się zorientował, że rozmo-
wa go wciąga. Jej ton wyjątkowo mu odpowiadał, nie
narzucał niczego. Twarz Rosjanina się wypogodziła. Bez-
wiednie zaczął odpowiadać na pytania, potem mówił o
sprawach mu bliskich, o tym, co się działo wokół niego.
Kiedy Braminta spostrzegła, że znów robi się nerwowy,
dała spokój konwersacji. Puryszkow pocałował ją w rękę,
po czym poszedł do Rakołowej.
Zanim powiedział cokolwiek, księżna urządziła mu scenę
dziecinnej wręcz zazdrości. Puryszkow zupełnie osłupiał i
zmieszany próbował ją udobruchać. Potem się jednak
złamał. Atak został przeprowadzony nad podziw
precyzyjnie, Rakołowa uderzyła w najwrażliwsze miejsca.
Słuchając śmiesznych zarzutów, stracił cierpliwość, niczego
nie rozumiał, zamiast po rosyjsku, zaczął znów mówić po
francusku. Następnego wieczoru należał już do Braminty.
- W skrzypcach jest tyle słodyczy - mówiła Gam, słu-
chając z zachwytem śpiewnej kantyleny rozbrzmiewającej
na tle akompaniamentu smyczków, narastającej w
powstrzymywanych kadencjach, kulminującej fermatą w
wysokim rejestrze. - Kiedy słyszę skrzypce, wydaje mi się,
ż
e śmierć nie istnieje. Niebo się unosi, zacierają się
wszelkie granice. W skrzypcach jest jakaś miękkość
przypominająca szare pióra mew. Ich brzmienie promie-
niuje domowym ciepłem, oddala wszelkie smutki. Słysząc
skrzypce, człowiek mógłby popełnić niejedno głupstwo...
Dźwięk skrzypiec może nas odmienić... - ciągnęła. -
Zdarza się, że wychodzimy poza siebie: wydaje nam się, że
rośniemy i zaczynamy patrzeć oczami drugiego człowieka.
Widzimy, jak nasze nogi i ręce się poruszają, wypowiadamy
jakieś słowa. I wszystko jest jak najbardziej na miejscu.
Lecz w pewnym momencie gubimy się i już nie wiemy, kto
jest kim: czy to jeszcze ja, czy już ten drugi, czy stałem się
kimś innym, a on mną? Czy to ja po-
stępuję właściwie, czy może ten drugi? W każdym z nas
drzemie obca istota... Melodia skrzypiec skłania, by rzucić
wszystko, iść przed siebie, dokądkolwiek, bez celu,
możliwie daleko...
Kinsłey milczał. Wieczorne światło wyostrzyło jego
rysy, głębokie bruzdy łączyły nasadę nosa z kącikami
wąskich ust. Gam nie zdawała sobie sprawy, że nie mówi o
sobie ani o swoich doznaniach, że poddała się czemuś, co
wypełzło z niej niczym cień; nie wiedziała, że rozpoczęła
się odwieczna walka płci, maskowana chęcią poświęceń i
sympatią. Przeczuwała, że to właśnie walka, nawet jeśli
nazwałoby się ją inaczej, łagodniej; wiedziała, że bez
względu na to, jakiego słowa użyjemy, by ją określić, walka
przerodzi się z czasem w bezlitosną wojnę.
Nie poddawała się; parokrotnie, chowając się za bły-
skotliwymi, niejednoznacznymi sformułowaniami, pró-
bowała nawet sprowokować Kinsleya. Jego zagrywki były
dla niej czytelne. Kinsley ani przez chwilę nie trwał w
bezruchu, coraz to postępował kilka kroków, natychmiast
jednak, uwagą rzucaną jakby mimochodem, próbował
zacierać ślady, sprawiać wrażenie, że dokonał tego wypadu
całkiem bezwiednie. Prowadził luźną, skrzącą się dowcipem
konwersację, wypowiadał słowa, do których pozornie nie
przykładał wagi, nigdy jednak nie gubił nici przewodniej. Z
całym spokojem koncentrował się na sprawach odległych;
jeśli Gam podejmowała wątek, natychmiast, odpowiednio
gestykulując, robił gwałtowny zwrot i przybierał dostojny
ton bezstronnego filozofa. W takich chwilach Gam traciła
głowę i milkła. Powoli jednak budził się w niej opór,
wzbierała wola walki. Wydawało się, że gdzieś z daleka
dobiega szczęk oręża.
Podczas którejś z rozmów, kiedy już doszło do osobi-
stych wynurzeń i częściowych wyznań, a obie strony
ostrożnie i z rezerwą próbowały wyczuć partnera, samemu
się przy tym nie odkrywając, pojawiło się nieuchronne
rzeczowe pytanie o przeszłość Kinsleya.
Kinsley odpowiedział osobliwym gestem, który miał
przekreślić wcześniejsze spory, troski, marzenia i triumfy-
jednym ruchem ręki wymazał całe lata.
-
Zapomniałem... Czy jest coś równie nieważnego jak
przeszłość...?
Naraz Gam zaczęła słuchać uważniej: ktoś obok odezwał
się, modulując interesująco brzmienie głosu. Do stolika
podszedł jakiś mężczyzna i mówił do Kinsleya. Ukłonił się
Gam; był to ukłon dobrze wychowanego człowieka, który
zaprzątnięty jest własnymi sprawami.
-
Jechałem cały dzień dla tych kilku minut rozmo
wy - powiedział. - Wystarczyłaby półgodzinna zwłoka,
by wszystko zaprzepaścić. Czasem przypadek sprawia,
ż
e przedmioty nabierają cech ludzkich. Dlatego proszę
wybaczyć...
Krótko rozmawiał z Kinsleyem. Potem gestem dał do
zrozumienia, że to już koniec, i z uśmiechem odwrócił się
do Gam.
-
Tylko przypadek jest regułą, ona zaś - przypad
kiem. Sprawy najbardziej niezwykłe zawsze są w grun
cie rzeczy proste. Dlatego naruszenie form nie jest czymś
aż tak poważnym, by nie dało się usprawiedliwić. I to
w każdej sytuacji...
Dopiero po jakimś czasie Gam zapytała:
-
Kto to był...?
-
Lavalette.
Pewnego mglistego dnia Kai wydawał u siebie przyjęcie.
Gam przyszła późno. Pierwszy raz rozmawiała z Pu-
ryszkowem. Rosjanin wkroczył między gości, wysoko
unosząc czoło. Uderzyło ją jego dziecinne zachowanie.
Trawiła go melancholia i nie miało to nic wspólnego z ko-
bietami. Gam poczuła przypływ sympatii. Zachwycony
lekkością, z jaką się poruszała, Puryszkow podążył za nią.
Przed nimi kroczyły psy. Kiedy stanęły obok siebie na
dywanie, wyglądały jak czarne figury odlane w brązie.
Do Puryszkowa i Gam dołączyła Braminta; śmiała się, w
jej głosie jednak chwilami odzywał się niepokój. Purysz-
kow traktował ją z uprzejmą obojętnością. Natychmiast to
dostrzegła, ożywiła się i zaczęła mówić coś do Gam,
odwróciła się od Rosjanina, ale kiedy tylko się poruszył,
znów - odrobinę za wcześnie — z promiennym uśmiechem
go dopadła; próbowała wciągnąć do rozmowy przechodzą-
cego obok Kaia, słała uśmiechy Rakołowej, niepostrzeżenie
popchnęła Vanderveldego w stronę Gam, umilkła, kiedy
rozmowa nabrała tempa, spod opuszczonych powiek
obserwując Puryszkowa, spostrzegła, że Vandervelde
przedstawia się Gam, i odetchnęła z ulgą.
Vandervelde próbował osaczyć Gam. To ironizował, to
wpadał w ton łagodnej perswazji. Gam z rozbawieniem
podjęła grę. Vandervelde natychmiast wszedł w zwarcie, raz
jeszcze się jej wyśliznął, potem jednak dał się podejść i,
jakby nigdy nic, spróbował ataku z innej strony. Prezentując
na ciemnej skórze fotela swą niezwykle wypielęgnowaną
dłoń, mówił coś o egzystencjalnym cierpieniu, z
zafrasowaną miną sprawdzał, czy wywiera należyte
wrażenie, potem znów zmieniał temat, aż w końcu Gam
naiwnie oświadczyła, że nic nie rozumie. Zły, że nie dała się
wziąć na jego sztuczki, nie krył rozdrażnienia i,
przynajmniej na razie, zrezygnował.
Do stolika podeszła Rakołowa. Vandervelde zasyczał w
jej stronę i czegoś zażądał; odpowiedziała mu łagodnie.
Zostawił ją stojącą bezradnie pod ścianą i poszedł do
pokoju, w którym grano w karty.
Puryszkow rozglądał się za Gam. Widząc jego twarz, w
której z niezwykłą wyrazistością odciskały się zmartwienia,
Gam poczuła lęk. Wokół niej padały słowa niczym rzęsisty
deszcz; odbierała je jak szum, nie wyłaniał się z nich żaden
sens. W głębi niej kołatało coś mrocznego, parło ku jej
rękom, błagalnie domagało się uwolnienia...
Braminta nie spuszczała z nich oka. Zadumę Gam
zrozumiała opacznie i, naraz bardzo rozdrażniona, spró-
bowała wywołać kłótnię. Puryszkow spojrzał na nią obo-
jętnie, wstał i podszedł do orkiestry. Od skrzypka wziął
instrument, jednym ruchem ręki odsunął pozostałych
muzyków i zaczął grać.
Teraz dopiero Braminta-Sola pojęła, że się spóźniła i jej
wysiłki na nic się nie zdały. Dotarło też do niej, że Gam nie
jest w najmniejszym stopniu winna i tak naprawdę w całej
tej historii nie zawinił nikt... Jej ciałem wstrząsnął atak
kaszlu. Kiedy się podniosła z fotela, na jej dolnej wardze
widniała plama krwi. Wychodząc, do ostatniej chwili nie
mogła oderwać wzroku od skrzypiec Puryszkowa.
Wraz z muzyką w pomieszczeniu zapachniało stepowym
wiatrem i pustynią. Pod naciągniętym płótnem namiotów
nikłym światełkiem płonęły świece, a ciemnoskóre kobiety
wylewały swoje codzienne żale. Wszelkie marzenia okryła
noc, rudawy księżyc lśnił nad jaśniejącą równiną. Porywisty
wiatr zmieniał kierunek, z wolna wraz z całym
nieboskłonem obracały się gwiazdy; tylko Orion
przemierzał swój szlak szybko niczym kometa. Noc
ustępowała przed świtem.
Gam drżała. Rwały jej się myśli, osunął się gdzieś
twardy grunt, na którym wszystko się układało w logiczny
ciąg. Runął cały gmach pojęć i słów, tylko na samym dnie
pozostała pierwotna warstwa: życie, wierne niczym zwierzę,
krzewiące się jak bujna roślina, czysta esencja instynktu,
niepowstrzymana siła tworząca strukturę świata. Na końcu
łańcucha znajduje się łono - w żadnym wypadku nie głowa.
Ponieważ łono wydaje owoce, jest ono jednocześnie i
ziemią, i życiem.
Nagle Gam odkryła, jak niewiele dla kobiety znaczy
słowo. Myślenie, tworzenie pojęć jest czymś wyłącznie
męskim. Kobieta przybywa z krainy milczenia i zachowuje
się, jakby zamieszkała w obcym kraju, którego ję-
zyka musi się wyuczyć: nigdy nie staje się on jej własną
mową. By wyrazić siebie, musi posłużyć się pojęciami,
które w nikłym stopniu oddają rzeczywistość, ponieważ
przynależą do mężczyzn. Kobieta próbuje to wytłumaczyć,
nigdy jednak jej się nie udaje. Właśnie dlatego mężczyzna
nie potrafi zrozumieć kobiety.
Pogoń za kimś, kto określi istotę jej samej - oto, co
kładzie się cieniem na kobiecym przeznaczeniu: powiedz,
co jest we mnie, ja o tym nie umiem mówić...Odwieczne
poddaństwo, odwieczna nienawiść i rezygnacja...
Gam czuła, jak wzbiera w niej fala. Starała się opanować
i poszukać stosownych określeń, żadne jednak nie
pasowało. Chciała znaleźć odpowiednie słowa - zgrzytały
jak klucz nie dopasowany do zamka, męczyła się, by „to"
wypowiedzieć, by chociaż przemyśleć. Nic z tego-„to"
wciąż jej uciekało, wymykało się, jak zjawa przenikało
poprzez gęstą plątaninę myśli. Udręczona magiczną
niemocą swej płci, której absolutnie nie mogła przełamać,
Gam krążyła wśród gości. W końcu wpadła na Rakołową,
która przysiadła w kącie i nieprzytomnie patrzyła na
zgromadzone towarzystwo.
Przypływ siostrzanych uczuć wziął górę nad przygnę-
bieniem. Znękane kobiety się objęły, zimny policzek Ro-
sjanki przylgnął do twarzy Gam, pomieszały się oddechy i
szloch, pękły wszystkie tamy i bliskość obu kobiet spłynęła
dobroczynnym płaczem.
Puryszkow stwierdził, że jest sam, i odłożył skrzypce.
Potoczył dookoła nieobecnym wzrokiem, przez chwilę nad
czymś myślał, po czym wolno połamał instrument i wy-
szedł na zewnątrz, wprost w lodowaty wicher, który ostry-
mi, nagłymi powiewami szarpał druty telegraficzne.
Dwa dni później w Davos pojawił się Clerfayt. Któregoś
wieczoru przyszedł do Gam, gdzie zastał Puryszko-wa. Od
razu wiedział, jak się zachować: zaczął od zachwytów nad
psami, potem podjął błyskotliwą konwer-
sację, przy czym uważnie słuchał Rosjanina i starał się go w
niczym nie urazić; w końcu zupełnie go rozbroił. Pokazał
przy tym nie byle jaką klasę i przebił Puryszko-wa
całkowicie.
Gam zapytała go, co ostatnio porabiał. Opowiadał o
wszystkim: najpierw krótko i zabawnie o bałkańskich
przygodach i pewnym wieczorze w Normandii, później
przeszedł do wyczynów lotniczych, które opisywał rze-
czowo, ze szczegółami; dzięki temu osiągnął cel - przy-
pomniał Gam wspólny lot do Luksoru, choć nie napomknął
o nim ani słowem.
Przed oczami Gam znów stanęła pustynia aż po horyzont
złocąca się ziarenkami piaskowego pyłu. Wydawało się jej,
ż
e słyszy szum obracającego się Śmigla, że znów trzeszczy
płótno opinające szkielet skrzydeł aeroplanu.
Do przeszłości Clerfayt nie wracał, tylko do niej na-
wiązał, gdy chciał podkreślić pewną kwestię: na chwilę
uderzył w ton powagi i wspomniał tamten tragiczny -
właśnie to słowo padło - finał, zaraz jednak zaczął roztaczać
przed Gam olśniewające plany na przyszłość. Stwierdził też,
ż
e przed konsekwencjami awanturnictwa może ustrzec
jedynie wewnętrzna konsolidacja, i głęboko spojrzawszy w
oczy Gam, podzielił się swym najskrytszym pragnieniem:
chciał w miarę możności utrudnić kontakt najgłębszych
pokładów swego jestestwa z życiem zewnętrznym i
sprowadzić je do poziomu rzemieślniczej rutyny. Coś
takiego, uznał, winno być najprzedniejszą zabawą.
Podkreślił, że subtelne zawirowania spowodowane przez
wewnętrzny popęd wymagają osadzenia w sytuacjach
stabilnych, uporządkowanych, istnieje nawet uzasadniona
emocjonalnie potrzeba takiego zakotwiczenia. Bez tego,
wywodził, nie sposób igrać ze sobą, bezużyteczna jest też
ironia, w innych sytuacjach nie do przecenienia. Łowca
przygód pozbawiony więzi społecznych zawsze będzie
tylko zwykłym włóczęgą i nigdy tak naprawdę siebie nie
zgłębi, brak mu bowiem zwierciadła,
a także konfrontacji ze swym przeciwieństwem. Cel, do
którego winniśmy dążyć, mówił Clerfayt, to dogłębne i bez-
ustanne przeżywanie, nawet gdy chodzi o drobiazgi. De-
cydując się na ryzykowny skok, musimy być pewni, że
mamy pod stopami bezpieczny grunt. Z całym przeko-
naniem dowodził, jakie to ważne dla kobiety, dla której
oparciem zawsze powinien być mężczyzna, a najlepiej, jeśli
wszystko odbywa się w zgodzie z mieszczańską normą
poprawności, w sposób społecznie akceptowany, czyli z
urzędowym stemplem odciśniętym na akcie małżeńskim;
tak zabezpieczona kobieta może sobie pozwolić na
najdziwaczniejsze przygody i drążenie najgłębszych warstw
swego jestestwa.
Po tym wywodzie naraz zmienił temat, wypytał Gam
ojej najbliższe plany i poddał je rzeczowej analizie. Kiedy
na chybił trafił napomknęła o wyjeździe do Rzymu, Clerfayt
zaczął zachwalać Neapol, krytykując Rzym jako miasto
nudnych zabytków przeszłości. Niespodziewanie zmienił
się tembr jego głosu i Clerfayt przeszedł do ataku - wygłosił
jeszcze kilka obojętnych zdań, a następnie zaproponował,
by została jego żoną.
Czekał na odpowiedź. Pochylił się w stronę Gam i ut-
kwił wzrok w jej twarzy. Po chwili spokojnie wstał i pod-
szedł do drzwi.
Kiedy był w przedpokoju, Gam zawołała ze śmiechem:
-
Już pan wychodzi?
Clerfayt zatoczył ręką koło.
-
Pani się nade mną znęca...
Milczała. Clerfayt zrozumiał, że chce go trzymać w nie-
pewności; stał nieporuszony, o nic nie pytał, jedynie
zmiękły mu rysy twarzy, zwykle opanowanej i nieprze-
niknionej. Wskazała mu fotel. Odetchnął z ulgą.
Dlaczego nie siada? - pomyślała Gam i podziękowała za
propozycję.
Clerfayt przezornie nadal milczał. Każde słowo mogło
się okazać niebezpieczne.
Gam bawiła się rękami i choć wyglądało na to, że nie
wie, co odpowiedzieć, Clerfayt węszył pułapkę. Niewinnie i
nadzwyczaj zręcznie Gam postawiła go wobec kwestii
rozstrzygającej i wprost zapytała o powody jego decyzji.
Clerfayt jednak wiedział już, co robić. Przypuszczał, że
Gam rozumie go właściwie. Wystarczyło spojrzeć, jak
nerwowo bawi się palcami; uznał, że w tej chwili może się
uratować tylko w jeden sposób, a przede wszystkim musi
natychmiast wziąć się w garść.
Ostrożnie się wycofał i dyskretnie pominął pytanie
milczeniem. Gam jednak nie odpuszczała i znów postawiła
go na baczność. Zaczął się wić, jakby szukał wyjścia.
Taktyka okazała się właściwa: Gam zgodziła się odłożyć
wszelkie wyjaśnienia na później. Tymczasem, ociągając się,
wyjawił nieśmiało, że w tej złożonej sytuacji uważa za
sprawę honoru przywrócenie między nimi wcześniejszych
relacji; musi bowiem uporać się z najwidoczniej znów
odżywającym, niekorzystnym wpływem najgłębszych
pokładów jestestwa, któremu jeszcze raz uległ.
Poza tym - tutaj przenikliwie spojrzał na Gam - to nie
tylko obowiązek; gdyby nawet uważał, że niczego nie musi,
postąpiłby dziś tak samo.
Wybieg się udał. Chociaż oferta małżeńska została
złożona serio, Gam uwierzyła, że Clerfaytem powodują
wyłącznie motywy, o których mówił. Ostatnie zdanie tylko
ją w tym utwierdziło.
Po chwili jednak do niej dotarło, jak olbrzymie koło
Clerfayt zatoczył, by osiągnąć cel, i szczerze ją to rozba-
wiło. Młody człowiek, zupełnie już teraz pewien swego,
ż
artował i cieszył się, że Gam nie żywi żadnych podejrzeń,
choć przecież musiała uznać jego wywody za niezupełnie
przekonujące.
Jednak wychodząc, nie wątpił, że spotkał się z wyjąt-
kowo szybką i gładką odprawą. Jak nigdy dotychczas.
-
Zmartwiony? - triumfowała szyderczo Gam.
-
Liczyłem się z tym od początku, przewidziałem re-
zultat... - odparował. Nie mógł jednak odmówić sobie
pytania: - Odniosłem wrażenie, że moja propozycja jakoś
szczególnie panią ubawiła... Jest zatem ktoś inny...?
Gam zaniosła się śmiechem.
-
Ależ skąd. Tylko pan.
Podczas kolejnego zgromadzenia towarzyskiego w ho-
telu zjawił się posłaniec od Puryszkowa. Poprosił Gam, by
poświęciła mu kilka minut. Wyjaśnił, że tym razem lekarz
spodziewa się końca. Gam natychmiast z nim wyszła.
Mała nocna lampka rzucała matowe światło na posłanie,
koło którego czuwały psy. Na widok Gam jeden z nich
wstał. Lekarz wymownie spojrzał na młodą kobietę i
opuścił pokój. Pochyliła się nad umierającym. Długi płaszcz
osunął się z jej ramion i opadł na podłogę obok psów. Gam
była w sukni wieczorowej, wyglądała, jakby przyszła na
przyjęcie. Pokój wypełniała niesamowita cisza, z zewnątrz
nie przenikał żaden dźwięk. Ktoś zatrzymał zegar. Czas
przestał istnieć. Istniała jedynie żółta twarz ułożona na
poduszkach.
I tylko ta twarz jeszcze żyła. Cienie snujące się wokół
nieruchomej głowy były przerażające w zestawieniu z
obojętnym milczeniem pokoju; kiedy czoło Rosjanina się
poruszyło, Gam miała wrażenie, że drży od bezgłośnego
podmuchu olbrzymich skrzydeł.
Wolno, niewypowiedzianie wolno poruszyła się na
kołdrze ręka. Widząc ten ruch, Gam poczuła fizyczny ból.
Palce nie mogły dosięgnąć wnętrza dłoni i Gam wydawało
się, że w tym momencie duch oddziela się od ciała;
odetchnęła z ulgą, kiedy w końcu dłoń się domknęła. Krew
rozsadzała jej skronie, odkryte w wieczorowej kreacji
ramiona uniosły się i do oczu kobiety niepowstrzymaną falą
napłynęły łzy wzruszenia.
Dotknęła zaciśniętej dłoni i przyszło jej do głowy, że
przez całe życie nic nie dało jej aż tyle szczęścia: czując
muśnięcie ciepłej skóry Gam, dłoń znów się otworzyła, a
palce, wbrew woli, stopniowo się wyprostowały i teraz,
pobielałe i szczupłe, trwały w bezruchu.
Gam zauważyła, że Puryszkow na nią patrzy. Choć sobie
wmawiała, że nie może jej już widzieć, czuła surowy wzrok
Rosjanina. Nie mogła tego znieść. Ostrożnie podłożyła
wąską poduszkę pod głowę umierającego. Miała wrażenie,
ż
e jego usta drgnęły w nikłym uśmiechu.
Za kilka godzin te usta zesztywnieją. Czoło ostygnie.
Ale w ciele jeszcze pulsuje krew i pracuje umysł, przez
który przebiegają błędne ogniki myśli, jeszcze płynie stru-
mień życia; ustanie ze śmiercią ożywiającego go ducha.
ś
ycie wciąż się sączyło. Jednak ponad zamierającą już
zdolnością poznawania, ponad czułkami instynktu szu-
kającymi jakiegoś punktu zaczepienia ostatnimi skurczami
woli zapalały się purpurowe i błękitne płomyki
gorączkowych urojeń, gęstniały niczym łapczywa,
wszechogarniająca kipiel, igrały pustymi złudami sennych
widziadeł, wystrzelającymi jak grzyby, a sprawy minione,
zapomniane i pogrzebane przemieniały w fatamorganę
wykwitającą nad upiornym strumieniem zatrutej krwi.
Spoza drżącej głowy wypełzały ostatnie już pokusy,
pękały wszelkie okowy. Wirując, unosiły się poplątane,
barwne zdarzenia, mieszały się z sobą przeżycia, pragnienia
i sprawy nieokreślone - przedwiośnie wśród śniegu i brzóz,
twarz jakiejś dziewczyny, zapach ojczystej ziemi, jaskrawe
cyfry rulety, mroźny poranek, stalowe lufy pistoletów,
kobiece twarze, cudowna kantylena fletu, kwiaty janowca
wokół łóżka, niskiego łóżeczka, w którym sypiał jako
dziecko, łóżka, które teraz porasta janowiec, które pogrąża
się w ziemi... Krzyk z nieba, coś ciśnie i dusi... poruszają się
wargi, z ust wydobywają się głuche, bezdźwięczne słowa,
ciało wije się, jakby coś
chciało się zeń wydostać, dławi się, zdumiewa, w śmier-
telnym strachu wygląda ratunku... Gam nie mogła wy-
krztusić słowa, chciała pomóc, wołać, głośno krzyczeć...
Coś nagle przeniknęło do pokoju, sunęło po omacku,
hałasując, niewidzialną ręką dotykało przedmiotów...
Wygięły się ściany, drzwi rozwarły się szeroko, wybrzu-
szyła się kołdra, wykwitły na niej wężowate bruzdy, z ką-
tów jak jakieś stwory wypełzały cienie, świat jęczał spa-
zmatycznie, jego oddech przeradzał się w niesamowity,
głuchy, przerażający krzyk; Gam nie miała siły stać, przy-
kucnęła, palcami wczepiła się w miękką pościel i przerażona
pokornie czekała, aż nadejdzie to, co straszne i niszczące, co
huczy i wyje - akt ostatni...
Ciało Puryszkowa się uspokoiło. W oczach pojawiło się
coś szklistego, nieuchwytnego, ich przejrzystość się zatarła;
po chwili skurcz unieruchomił źrenice, pierś się zapadła i w
ostatnim, ciężkim westchnieniu powietrze wydostało się z
płuc.
Kiedy Gam nabrała odwagi i rozejrzała się, stwierdziła,
ż
e niemal leży na dywanie i z całej siły przyciska kolana do
łóżka. Całkiem nieświadomie jedną ręką wpiła się w psa,
dusiła go. Teraz pies niemrawo się przeciągał...
W końcu zmęczona wstała. W ustach poczuła mdły smak
krwi. Plecy ją bolały jak potłuczone. Mocno trzymając się
poręczy łóżka, patrzyła na Puryszkowa. Jego twarz się
zapadła, śmierć wyostrzyła jej rysy, u nasady nosa pojawiły
się cienie. Skóra poszarzała.
Gam już go nie poznawała. To, co zostało, było pora-
ż
ająco sztywne, nieskończenie obce i napawało przera-
ż
eniem żywą, pełną ciepła kobietę. Kilkakrotnie potrząsała
głową i odwracała się od tego widoku, po czym robiła krok
w przód, by zmusić się do patrzenia. Naraz pod na wpół
opuszczoną powieką zalśniło odbicie lampy -osobliwy,
przewrotny błysk niczym ognik igrający na wypolerowanej,
mosiężnej blasze, sugerujący, że rozpo-
czyna się rozpad zastygłej materii życia; powiało trupią
wonią i grobem, jakby rozkład postępował od czoła... Teraz
Gam wiedziała: tak wygląda śmierć... Rzuciła się do drzwi,
minęła je, nie dostrzegając lekarza, który śpieszył z
przeciwnej strony, biegła dalej, jakby coś ją gnało, na dół,
potem w górę do portierni i do swego pokoju; padła na
łóżko i przeleżała tak do rana. Kiedy o świcie spojrzała
przez okno, ujrzała w oddali smugę ostrego, zielonkawego
ś
wiatła, przebijającą się przez szarość śniegu. Na zawsze
pozostała w jej pamięci.
Wydawało się, że Clerfayt zaniedbał Gam. Związał się
teraz z Bramintą-Solą. Podbił ją bez najmniejszego wysiłku,
zupełnie się nie opierała. Doświadczenia jej skom-
plikowanego życia sprawiły, że niczego nie potrafiła już
przeżywać czysto i prosto. To, co kiedyś pomagało jej osią-
gać pełnię wewnętrznych doznań, teraz tylko przyśpieszało
upadek.
Clerfayt ostro starł się z Vanderveldem. Pewnego dnia
przewrócił stolik do gry, odkrył przez to karty i okazało się,
ż
e Vandervelde ma o jednego asa za dużo. Jeszcze tego
samego wieczoru oszust wyjechał.
Gam nie dała się zwieść ekscesom Clerfayta. Młody
człowiek zrobił się teraz otwarty i już nie próbował niczego
przemilczać. Pierwszy raz nawiązał do przeszłości; kiedy o
niej rozmawiali, uderzyło Clerfayta, że skoro już się o
jakimś zdarzeniu mówi, należy je uznać za przebrzmiałe, i
nagle zrozumiał, że tym razem to koniec.
Ów koniec pojawił się niezauważalnie, nie trzeba było o
nic walczyć; był nieodwołalny, wygasła najmniejsza chęć
obrony czegokolwiek, należało go przyjąć jak coś oczywi-
stego.
Gam lubiła Clerfayta za jego niespożytą aktywność i
ż
ywość intelektualną, ceniła w nim siłę pragnień oraz
umiejętność koncentracji. Jego władcza wola zniewalała.
Najwyżej jednak przez godzinę, nigdy dłużej. A to
dlatego, że Clerfayt nie umiał dotrzeć w obszary kryjące
ekstrakt kobiecości. Przyciągał kobiety do siebie, tak na-
prawdę ich jednak nie zdobywał. Zdecydowanie parł
naprzód, czarował wyrafinowaniem i inwencją, ale zawsze
przegrywał w chwili, gdy niemal osiągał cel. Odpadał przed
czasem. Jedynie ten, kto podąża równym krokiem, wprost
przed siebie, dotrze, gdzie zmierza.
Clerfayt wyglądał, jakby za chwilę miał się zapaść pod
ziemię. Kiedy odszedł, Gam poczuła wokół siebie pustkę.
Nie umiała tego wytłumaczyć. Człowiek zawsze jest
samotny. Także w miłości, która jest tylko ucieczką. Jaźń
nie daje żadnej odpowiedzi, najwyżej spokój i poczucie
bezpieczeństwa. Ale trudne pytania się mnożą. A może cała
miłość zawiera się w pierwotnym instynkcie macierzyństwa,
samo zaś macierzyństwo jest zarazem początkiem i
końcem?
Nagle Gam całą sobą poczuła, że niczego nie pragnie
równie gorąco jak małej, ciepłej istoty u swych kolan, że
chce słuchać pierwszych, z trudem wymawianych słów...
Rozmyślania nad dalszym życiem, rozterki, chwilowe osa-
motnienie - wszystko to przesłoniły marzenia o dziecku.
Tutaj właśnie należało szukać spełnienia i końcowej
przystani. Jaźń wypełniała coraz większą przestrzeń,
rozrastała się, stawała czytelna, jednoznaczna i życiodajna.
Zawiązywały się zalążki sił stworzenia, pojawiał się sens i
drogowskaz. Powołanie kobiety kazało wziąć na siebie
obowiązek.
W obliczu tego obowiązku należało wszystko odrzucić,
potraktować jak jałowy trud. Jednakże Gam zdawała sobie
sprawę, że zanim odnajdzie siebie, nieraz się zrani, że
zamiast zmierzać wprost ku swemu przeznaczeniu, będzie
błądzić. Ale innej drogi nie ma. Należy zatem nią iść, nie
stawiając warunków, trzeba podporządkować się prawu,
które nakazuje szukać coraz dalej, choćby przyszło
przemierzać obszary bezkresne jak ocean.
QQ
III
W Wenecji Gam zatrzymała się przy Canal Grandę.
Każdej nocy pod jej oknami przepływała gondola. Kiedy się
oddalała i nie było już słychać uderzeń wiosła, jakiś męski
głos wyśpiewywał umbryjską serenadę. Śpiew niósł się
kanałem, narastał podobny do bardzo wolnego tremolo i
potężniał echem odbijającym się od wody i murów;
wydawało się, że ciasna przestrzeń więzi melodię i narzuca
jej leniwy rytm fali.
Przez ten niezwykły rezonans śpiew miał w sobie coś
niematerialnego, był jak nie z tego świata. Wypełniał po-
wietrze, wędrował z wodą. Kiedy melodia się skończyła,
Gam wyruszyła łodzią na kanał. Światło latarni sunęło przed
dziobem i rozpraszało nieprzeniknione ciemności, zmuszało
je do życia, sprawiało, że wokół gondoli roztaczał się
czerwonawy, ciepły blask. Kamienne herby nabierały
kolorów, wydawało się, że dopiero co z cichym zgrzytem
zatrzasnęły się rzeźbione odrzwia, a zza kolumn
przesuwających się obok łodzi wyjdą zaraz młodzieńcy-
kawalerowie z brzęczącą szpadą u pasa. Przez chwilę w
ś
wietle latarni jaśniał zaklęty w kamieniu renesans.
Za gondolą czar raptownie pryskał. Przestrzeń się
kurczyła, światło ginęło, przepadał blask, znikało gdzieś
ciepło. Ciemność odzyskiwała moc: jak olbrzymi nietoperz
rozkładała skrzydła, odbierała światłu swą własność i
zamieniała w monotonię nocy.
Gam z przerażeniem obserwowała natarczywość noc-
nych zjaw. Obracała się w tył, podnosiła latarnię i osłaniała
ją w ten sposób, by całe światło skierować na wodę. Wtedy
fantom, niezdarnie machając skrzydłami, wycofywał się i
krył w cieniu pałaców. Wystarczyło jednak latarnię opuścić,
by zjawa znów się wynurzyła i podążyła za gondolą.
Kiedy Gam już całkiem zamierzała się poddać, nad
dachami pojawił się księżyc i wszystko odmienił. Od razu
rozproszył ciemność, dotychczas wiszącą tuż przy ziemi, i
poderwał ją -w górę. Na ziemię tysiącami cieniutkich nici
zstąpiła srebrzysta poświata, przez co ustało wszelkie
ciążenie. Pałace widniały teraz w postaci delikatnych
obrysów, kolumny opadły na wodę, domy przepływały w
ciszy jak biblijne arki. Fasady odbijały poświatę; w miejscu,
gdzie woda styka się z kamieniem, przebiegała cienka linia,
niczym języczek u wagi: jej naruszenie mogło zakłócić
harmonię pomiędzy nieruchomym księżycem a tym, co
odbijała woda. Czasem nawet tak się działo - zza jakiegoś
rogu nadlatywał wiatr, chwilę wirował i zaraz się uspokajał.
Pod sklepieniami mostów zalegały nocne cienie. Chro-
niło się w nich ciepło, jak letnia, powłóczysta szata tulące
się do ciała. W niszach okiennych gromadziły się blade
refleksy, wystraszone i jaskrawe na ciemnym tle niczym
kokoty przed sędzią.
W coraz silniejszej poświacie niebo jaśniało jak przej-
rzysty opal, dachy i woda odbijały światło. Wydawało się,
ż
e materialna, cielesna powłoka nic już nie znaczy.
Myśli pomykały wokół uczuć i wrażeń, po czym ula-
tywały bezpowrotnie jak świergot skowronka. Wciąż
pojawiało się coś nowego, usuwając dotychczasowe; nie
dawało się powstrzymać tego biegu ani kształtować go
wedle woli.
Momentami Gam widziała zarysy swej postaci; na wy-
srebrzonym tle ukazywały się przelotnie kontury ramion.
3K
Wiatr niemrawo pogłaskał jej skórę. Jeszcze jeden powiew i
można by całkowicie zapomnieć o sobie, wiatr jednak,
zmęczony, drzemał na schodzących do wody stopniach.
Zniknęło poczucie czasu; przestrzeń dźwięczała jak
dzwon, który wcale nie przypomina o przemijaniu. Kłopoty
dnia niepostrzeżenie nabierały miłych cech, rozwiewały się
doraźne troski, nabrzmiewały zaś uczucia, skrystalizowane
kierowały się ku odległemu biegunowi jak żelazo w stronę
magnesu.
Nieraz, idąc ulicą, Gam spodziewała się, że wśród
przechodniów spotka Kinsleya. Znów wspominała ostatnie
tygodnie, kiedy to, ociągając się, postanowiła nie wchodzić
mu w drogę. Decyzja dojrzewała w niej długo.
Jednakże tylko się oszukiwała, wyjeżdżając na kilka dni
z Wenecji do Parmy i Bolonii. Wiedziała, że chodzi o
Kinsleya.
Pewnego wieczoru w Genui siedziała jeszcze na tarasie i
patrzyła na morze otaczające miasto szerokim łukiem. Obok
jakieś uszminkowane kobiety jadły lody i paplały
metalicznymi głosami. Nadciągała już noc, gdy jakiś
skrzypek zaczął grać rzewny romans. Gam mimowolnie
westchnęła, w oczach stanęły jej łzy.
Zrobiłam się strasznie miękka, pomyślała, nie mogąc się
oprzeć wrażeniu, że szybuje wysoko nad ziemią. Ale tego
nastroju nie wywołała sentymentalna melodia. Zapewne
przeczuwała, że stoi przed czymś nowym, że jak w
następujących po sobie częściach symfonii, pulsuje już
nowym rytmem kolejny rozdział jej życia; możliwe, że
nagle sobie uświadomiła, co ją czeka, albo też, na wspo-
mnienie dawno minionego dnia, wezbrała w niej fala
wzruszenia - bezsensownego, tym bardziej jednak przej-
mującego. Tego nie wiedziała, powoli jednak, przesłaniając
wszystko inne, zbliżało się rozwiązanie: Gam czuła, że musi
odnaleźć samą siebie, a że będzie to trudne, na
pewno poszuka pomocy mężczyzny. Nie miała wątpliwości,
ż
e zwiąże się z Kinsleyem.
Miasto pozostało za rufą parowca. Portowy zgiełk już nie
dochodził, pojawił się za to wiatr. Wybrzeże na wiele
godzin zawisło nad wodą, podobne do pofałdowanego,
mniszego płaszcza. Wyglądało na bezludne; tylko na pła-
skowyżu widać było pasterza ze stadem kóz. Stał nieru-
chomo na tle horyzontu, ramionami podpierając antyczne
niebo.
Potem, dzień po dniu, słychać było jedynie szum morza.
Przed dziobem statku wyrastały niewielkie wyspy z białymi
domostwami pośród zieleni, raz po raz skrywające się za
kłębami złocistego dymu. Latarniowce i latarnie
wskazywały wejście do La Platy, lecz ławice piaskowe
utrudniały żeglugę. W końcu jednak parowiec stanął na
redzie w Buenos Aires.
Gam doskwierał suchy wiatr. Kinsley zaproponował jej
podróż w głąb lądu, gdzie miał posiadłości. Początkowo
jechali wzdłuż linii kolejowej do Rosario, potem przecięli
tory i skręcili na wschód. Następnego dnia obok przemknęło
galopem stado mustangów. Konie miały na boku wypalony
znak Kinsleya: należały do niego.
Ale jechali jeszcze przez wiele dni. Świszczący wiatr
targał jeżyny krzewiące się na wzgórzach; na znacznych
odległościach rozciągały się jęzory piaszczystych łach.
Pampę porastała wysoka trawa. Czasem zbliżał się do nich
gauczo na koniu, zwykle po chwili odjeżdżał na bok i
strzelając jak z bicza, wyrzucał w górę lasso. Przez bez
mała godzinę oglądali nad sobą orła; ptak zdawał się tkwić
cały czas w tym samym miejscu. W popołudniowym słońcu
zajaśniały zarośla słonych stepów, a za nimi znienacka
wystrzeliło wąskie pasmo wzgórz porośniętych olszyną.
Wzniesień przybywało. W końcu ujrzeli płaski budynek.
Kiedy samochód zjeżdżał na dno kotliny, w której leżała
farma, noc gęstniała jak pszczeli rój.
Węsząc i poszczekując, na spotkanie wypadła im sfora
psów; wieczorną ciszę wypełnił radosny skowyt. Nadbiegły
służące z latarniami i próbowały odwołać zwierzęta. Psy
jednak nie dawały się poskromić, poznały pana i z
entuzjazmem go obskakiwały. Wśród kobiet była stara
mamka Kinsleya; przewracała oczami i kryła się za jego
plecami. Uśmiechała się do Gam.
Szybkim krokiem szedł przez podwórze zarządca, który
zasypał Kinsleya gradem słów. Kinsley jednak zdecy-
dowanym ruchem ręki wszystkich odprawił, pochwycił
Gam w ramiona i - nie bacząc na szczekające psy oraz cały
ten radosny zgiełk- zaniósł ją do domu.
Podając kolację, mamka paplała bez ustanku. Kinsley
słuchał i nie przerywał. Gam poczuła się obco, miała
wrażenie, że jest niepotrzebna. Przekonała się, że
wieloletnie obcowanie ze sobą może wiązać mocniej niż
cokolwiek innego, nawet jeśli dotyczy ludzi o najzupełniej
różnym statusie społecznym. Kinsley stał się teraz dla niej
kimś obcym, zarazem jednak coraz bliższym. Wszystko, co
ją otaczało, należało do niego: nie było tłem, lecz ramą, w
której znakomicie się mieścił. Przez to Gam uważała, że
Kinsley jest częścią jej nowego życia, że do tego życia
przynależy - nie przerastał swego środowiska, lecz się w nie
wtapiał, podkreślało ono jego osobowość.
Obok Gam wyciągnął się pies Puryszkowa. Tulił się do
niej i ze strachem patrzył na drzwi, zza których dobiegało
szczekanie. Kiedy przyjechali, sfora potraktowała go jak
obcego. Próbował uciekać, jednym, błyskawicznym
kłapnięciem przegryzł gardło najgroźniejszemu prześla-
dowcy, jak czarny pocisk pomknął przez podwórze, wpadł
do domu i przywarł do Gam. Mocno przytuliła go do siebie.
Drżał całym ciałem. Był tutaj równie obcy jak ona.
Za oknami, które osłonięto siatką, brzęczały moskity.
Młoda Indianka upięła moskitierę nad posłaniem Gam i
zgasiła światło. Wymamrotała coś niezrozumiałego na
dobranoc i skrzyżowała ręce. Gam natychmiast zasnęła.
Następnego dnia pojechała konno z Kinsleyem obejrzeć
pasące się stada. Gauczowie opowiadali o ciężkich
przejściach związanych z pozyskiwaniem kauczuku, na co
właśnie teraz była pora, o strasznych Indianach z leśnych
ostępów, o niesamowitym bladym świetle wędrującym
przez pampę w bezksiężycowe noce. Potem poprosili Maca,
by coś zagrał. Mac był wśród nich najmłodszy. Z grania nic
nie wyszło - kiedy gauczo ujrzał Gam, oświadczył, że jego
gitara jest połamana.
Kłusem zbliżał się jakiś jeździec. Już z daleka wołał, że
karczmarz dostał beczkę gorzałki. Zrobiło się zamieszanie.
Jeden krzyczał przez drugiego, gauczowie, gwiżdżąc,
spędzili konie. Ruszyli galopem. Po godzinie zajechali
przed otoczoną drzewami karczmę. W budynku wszyscy
spali. Jeźdźcy z krzykiem zaczęli się dobijać do drzwi i
okien, aż wreszcie na piętrze pokazała się lufa karabinu, a
za nią wystraszona twarz karczmarza. Ktoś chwycił broń na
lasso i wyrwał mu ją. Gauczowie z dzikim rykiem domagali
się otwarcia karczmy. Gospodarz się uspokoił i wpuścił ich.
Gam i Kinsley pojechali dalej. Po chwili zasłoniła ich
nieprzenikniona ciemność. Kopyta głucho uderzały o grunt,
wydawało się, że ów odgłos, brzmiący jak postukiwanie
monstrualnych kastanietow, wydobywa się spod ziemi. W
końcu Kinsley się zatrzymał, oboje zsiedli z koni, położyli
się na trawie i, z uchem tuż przy ziemi, nasłuchiwali. Z
niezliczonych szmerów i odgłosów wyławiali zarówno
całkiem bliskie, jak i bardzo odległe... To była mowa stepu.
Szybkim kłusem niewidoczne stada pędziły w noc...
Dalej ruszyli pieszo. Nagle poczuli straszliwy zaduch,
jakby pampa usiłowała pochwycić ich w swe szpony, oto-
czyć zdradziecką siecią i powalić. Niespokojne konie
nerwowo dreptały. Parne powietrze gęstniało, kleiło się jak
błoto, utrudniało oddychanie, wdzierało się w nozdrza i
ciążyło w płucach. Nad horyzontem gromadziły
się chmury, które w jednej chwili zasłoniły księżyc. Niebo
nad stepem zajaśniało na chwilę siarkową żółcią. Potem
martwą ciszę przerwał błysk i po chwili rozległ się
stłumiony pomruk. Jak stado cieni przemknęły obok
mustangi; konie zawróciły, rozproszyły się i znów, wyraźnie
niezdecydowane, zbiły się w gromadę. Gam czuła na karku
ich gorący oddech. Jakieś wystraszone źrebię przywarło do
niej wilgotnymi chrapami. Jego szyja drżała, oddech
przerażonego zwierzęcia był pośpieszny i krótki; naraz
ź
rebię odskoczyło od Gam i przez chwilę stało jak
skamieniałe, po czym, sapnąwszy, rzuciło się galopem przed
siebie. Ich wierzchowce stawały dęba i gryzły cugle,
targając wysoko głowami. Kinsleyowi i Gam udało się je
poskromić z największym trudem.
Nisko wiszące chmury przeszyła błyskawica. Z trza-
skiem uderzył piorun.
- Na koń! - krzyknął Kinsley.
Wierzchowce zarżały i wyrwały naprzód. Dmący tuż
przy ziemi wiatr pastwił się nad trawami, wirował, wzbijał
tumany kurzu, podrywał z ziemi kamyki, które biły po
twarzy. Potem runął na konie, które gnały w oszalałym
galopie, jakby uciekały przed ostateczną zagładą. Jedna po
drugiej zapalały się błyskawice. Magiczny ogień obejmował
ogromne połacie nieba, coraz to rozcinanego zygzakami
sinobłękitnego blasku. Pod huczącymi razami kolosalnego
topora pękała niebieska czasza, błyskawice tężały na niej
niczym nabrzmiałe żyły nieskończoności: trwała mistyczna
bitwa z nocą, która po każdym ataku aksamitną czernią
pośpiesznie okrywała swe rany.
Stado mustangów stłoczyło się wokół drzewa, konie
stawały dęba, toczyły wokół niesamowitym, błędnym
wzrokiem. Najsilniejsze ogiery pozostały na zewnątrz.
Wierzgały kopytami i kąsały powietrze, by odpędzić nie-
bezpieczeństwo. Pozostałe konie utworzyły krąg, w środku
stały źrebięta.
Klacz, na której jechała Gam, postanowiła schronić
się wśród mustangów. Wdarła się w głąb stada i w jednej
chwili Gam znalazła się sam na sam z kłębiącą się masą
zwierząt. Obok niej, niczym fale na wzburzonym morzu,
lśniły w świetle błyskawic grzbiety miotających się
mustangów. Obawiając się zmiażdżenia nóg, Gam oparła
stopy na siodle i z całej siły ściągnęła cugle. Ale klacz jej
nie słuchała. Czując bliskość dzikich koni, zupełnie
oszalała, rżała, stawała dęba i próbowała zrzucić Gam z
siodła.
Kinsley zobaczył, co się dzieje. Chłoszcząc pejczem
szyję swego konia, ruszył Gam na pomoc. Jeden z ogierów
omal nie odgryzł mu ręki. Kinsley zdzielił go rewolwerem
między oczy, spiął konia i okrążył stado, by dostać się do
ś
rodka z drugiej strony.
Spadły pierwsze krople deszczu. Nad grzbietami spie-
nionych koni unosił się opar przesycony gorącą, silną wonią
- obezwładniającą i oszałamiającą, porażającą gorączką
namiętności i śmiertelnego strachu, wnikającą w krew,
odbierającą zdolność myślenia.
Nagle step się zakołysał i zapłonął, niebo zajaśniało
niebywałym blaskiem, świat rozpadł się na strzępy i po-
grążył w otchłani światła - w drzewo uderzył piorun. Stado
się rozpierzchło. Niektóre konie pokładły się, drżąc ze
strachu. Ku przerażeniu mustangów stojące opodal drzewo
zapłonęło jak pochodnia. Gam, chłostana strugami
ulewnego deszczu, odzyskała wiarę we własne siły. Końska
piana mocno przylgnęła jej do włosów. Młoda kobieta
poczuła, że wzbiera w niej fala dzikich namiętności. Puściła
cugle i ramionami objęła szyję klaczy, która gnana
strachem, wyrwała przed siebie jak obłąkana. Gam wcisnęła
twarz w końską grzywę i całkowicie zespoliła się ze
zwierzęciem, była jak ono - jednym wielkim oszalałym
pędem.
Kiedy kolejna błyskawica rozdarła niebo, Gam udało się
zawrócić przerażoną klacz. Kinsley starał się przeciąć jej
drogę i ją pochwycić. Klacz jednak go nie poznała
i w ostatniej chwili uskoczyła. Rozpoczął się pościg. Zdy-
szane konie pędziły bok w bok, Kinsley i Gam krzyczeli do
siebie w galopie; słowa jednak nie docierały, gubiły się w
burzy.
Nadludzkim wysiłkiem Kinsley spiął konia, dopadł
klaczy, chwycił jej cugle, w pełnym galopie złapał Gam i
trzymając ją z całych sił, posadził przed sobą w siodle.
Podczas tej wściekłej pogoni próbował przekrzyczeć noc,
potop, burzę i pioruny. Gnali tak, aż w końcu udręczony
koń z wyczerpania zwalił się z nóg, a para jeźdźców, sple-
cionych kurczowym uściskiem, stoczyła się na trawę.
Kiedy deszcz ustał i znów nad pampą jasno zalśnił
księżyc, Kinsley troskliwie posadził śpiącą kobietę na koniu
przed sobą i ruszył do domu, dbając, by się nie obudziła...
Upał sprawił, że powietrze wokół farmy całkiem znie-
ruchomiało. Gam podstawiła ręce pod tryskające z fontanny
krople wody. Chłód działał jak ożywczy powiew, zdawało
się, że z kojącą łagodnością przenika w głąb ciała i roztapia
je od wewnątrz. Odbicie dłoni nabierało cech samoistnego
bytu. Jego blady kolor na tle zielonej wody wydawał się
czymś osobliwym. Z głębin studzienki powoli wyłaniał się
zmierzch.
Od strony lasu zbliżali się mężczyźni. Upolowali szyn-
szylę i rudego wilka. Psy w podnieceniu szarpały zdobycz.
Ponad gwarem głosów wyrastał czyjś śmiech, pełen ciepła,
miękki i gardłowy - młoda kobieta biegła do męża
powracającego z plantacji. Mamka Kinsleya opowiadała o
pumach i lisach, które ostatnio udało się złowić. Z
przejęciem, żywo gestykulując, wskazywała na las -
podobno zdarza się, że nocą pod farmę podchodzą jaguary.
Po chwili ludzie rozeszli się do domów, skończył się gwar i
zamieszanie.
Gam szła przed siebie, w step. Zaczynały rechotać żaby i
wydawało się, że to jakieś tajemnicze zgromadzę-
nie mnichów odprawia wieczorne modły. W powietrzu
miękko i bezgłośnie unosiły się nocne jerzyki. Pomiędzy
drzewami Gam dostrzegła zygzakujące nietoperze. Tuż nad
ziemią latały grube motyle, w wysokich trawach zielonkawo
połyskiwały chrząszcze, słychać było melancholijne
pojękiwanie kurek wodnych, piszczały polne myszy,
metalicznie ćwierkały świerszcze. Akacje wydzielały
zapach przypominający woń dzikiego zwierzęcia.
Kiedy pokazał się Kinsley, Gam bez słowa oplotła go
ramionami, jakby już nigdy nie miała go wypuścić. Tuliła
się do niego w milczeniu, zamknąwszy oczy. Myślała o
ś
mierci, która musi wyglądać podobnie jak to zanurzenie się
i całkowite wrośnięcie w kogoś drugiego, bezgraniczne
wyrzeczenie się siebie, wszechogarniające pragnienie, by
znaleźć sobie nową formę bytu; byłaby to najwspanialsza
ś
mierć - zadana ręką, którą się kocha...
Podobne myśli nurtowały Gam od kilku dni. Zadziwiał ją
jakiś ruch - uniesiona dłoń, wysunięta stopa -doskonale
wiedziała, z czego te proste czynności się biorą, znała ich
dalszy ciąg oraz skutki, jakie mogą wywołać. Jednak z
niepokojem pochylała głowę, wsłuchiwała się w siebie i
nicowała swe urojenia, czując przejmujący dreszcz. Aż w
końcu dochodziła do wniosku, że kiedyś już coś podobnego
przeżywała. Czar pryskał. To były sprawy znane od dawna...
Potem nigdy nie mogła sobie przypomnieć, co ją fa-
scynowało. Pozostawało wrażenie dwoistości, na moment
unosiła się zasłona okrywająca jakieś inne życie - to życie
wyraźnie umykało teraźniejszości i, żywione energią ducha,
migotało jak nieuchwytna zjawa, przenikając chwilami do
ś
wiadomości. A może to jedynie przebłyski bytu, który
dopiero się kształtuje, tli się gdzieś poza domeną śmierci i
swym tajemniczym światłem kreśli linię ponad
teraźniejszością i jej duchowym zamętem w obliczu tego, co
poprzedza i następuje - domyka parabolę i tworzy
pierścień...?
Gam trzęsła się na nocnym chłodzie. Weszła do domu,
który otoczył ją ciepłem i dał poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy uciekło się ze świata, którym miotają emocje, po-
między ścianami znów można się poczuć jak u siebie. W
kącie przysiadła oswojona małpa Kinsleya, która po
południu zakradła się do pokoju, bawiła się kryształkami
soli. Na widok Gam wzruszającym gestem przycisnęła ręce
do piersi. Kiedy się poruszała, wpadający przez okno
promień oświetlał jej mordkę. W oczach małpy lśniły łzy.
W Gam z całą mocą uderzyła tajemnica zwierzęcej
natury. Porośnięte brunatną sierścią stworzenie, w którym
pulsowało coś nieogarnionego, niepojętego, zachowujące
się i poruszające tak, że człowiek mógł je zrozumieć, było
przerażającym cudem: należało bowiem do istot żywych, a
zarazem było bardziej obce niż wszystko, co martwe;
poprzez jego istnienie objawiała się jakaś zatrważająca siła,
nieznana i niezrozumiała. Można było spróbować
wyjaśnień, zawsze jednak z ludzkiego punktu widzenia.
Przecież o purpurowym, mistycznym świecie obok nas nie
wiemy niczego. Ten świat jest odległy, jakby znajdował się
na innej planecie... Gam zadrżała, uświadomiwszy sobie
swą samotność, w której wszystko jest jak zaklęte,
niesamowicie stężałe, zakrzepłe, zamknięte na zawsze w
kręgu wyłącznie własnych doznań.
Pochyliła się i wyjrzała przez okno. Naraz u kolan
poczuła coś miękkiego. Do pokoju wśliznął się jej pies,
który teraz domagał się pieszczot.
Czego może pragnąć zwierzę, o czym myśli? Pies po-
szedł za nią, choć go nie wołała. Jaki ukryty impuls nim
powodował? Kiedy z ludzkiej perspektywy oceniamy po-
stępowanie zwierzęcia, musi ono zadziwiać. Może była dla
niego bogiem?
ś
ałośni ludzcy bogowie, którzy niczego nie wiedzą o
pragnieniach podległych im istot, a sami swą nędzną
miłością obdarzają rzeczy i sprawy, których nigdy do
końca nie zrozumieją. Księżyc oświetla Ziemię - wtedy nad
nią panuje; ale to Ziemia jest ośrodkiem, wokół którego
krąży. Co zatem jest ważniejsze: Ziemia czy Księżyc? A
może boskość jest tragiczną konsekwencją czło-
wieczeństwa?
Gam objęła dłońmi psi łeb. Uniosła go i przyjrzała mu
się. Wpatrywała się z bliska w oczy zwierzęcia. Próbowała
wzrokiem przewiercić błyszczące źrenice i wyrwać im ich
tajemnicę. Niewygodna pozycja zmęczyła psa, zrobił się
niespokojny, próbował się wyrwać z uścisku, jego oczy się
rozbiegały. Gam podjęła desperacką próbę opanowania
wzroku zwierzęcia. Pies się uspokoił i znów patrzył tylko na
nią. Jego powieki rozwarły się całkowicie, oczy
znieruchomiały.
Pokój zawirował. Znajdujące się w nim przedmioty
ruszyły jeden za drugim w coraz to szybszym pędzie.
Pomiędzy nie wdarły się zielone pasma, poniżej, świszcząc,
zamigotały białe, świetliste koła, jak śmigła, aż w końcu
wytrzeszczone do granic możliwości, zmordowane oczy
spłynęły łzami i pies zdecydowanym ruchem uwolnił się z
męczącego uścisku.
Gam zeszła po schodach na podwórze, potem minęła
bramę i znów znalazła się na otwartej przestrzeni, gdzie
wśród czarnych drzew niczym wilk zawodził pampero.
Otwartymi ustami łapczywie wdychała świeżość nocy.
Ale wewnętrzny niepokój jej nie opuszczał. Miała wrażenie,
ż
e jakiś odrażający pająk oplata siecią jej serce, stała na
rozdrożu: przed nią rozciągały się obszary pojęciowego i
uczuciowego chaosu, gdzie czaił się obłęd.
Gwałtownie opadła mgła. W jednej chwili pod ciężarem
rosy pochyliły się trawy. Rosa kleiła się do włosów,
osiadała na brwiach i rzęsach, wilgoć sprowadzała chłód.
Gam zaczęła dygotać. Już nie chciała iść dalej: droga
wiodła w mrok, ku ciemności... Z całych sił pragnęła się
teraz znaleźć w pobliżu drugiego człowieka.
- Człowieka - przedrzeźniało echo.
4K
Jej włosy musnął nietoperz. Z krzykiem uciekła do
domu. Kinsley mówił coś do niej, uspokajał, Gam patrzyła
na jego twarz, emanującą spokojem, oświetloną księży-
cowym blaskiem. Uwiesiła się na nim i zaciągnęła do
siebie, wprost na posłanie.
Kinsley wiedział doskonale, co ją dręczy, i głaskał tak
długo, aż jej rozdygotanie minęło. A kiedy Gam z wdzięcz-
ności przycisnęła usta do jego ucha i jej ciało miękko
poddało się pieszczotom, zostawił ją w spokoju.
Rano Gam długo się rozglądała wokół siebie. Dzień był
jasny. Powietrze na dworze lekko drżało i falami ciepła
wlewało się oknem do pokoju. Przez podwórze niósł się
ś
piew mamki. Turkotały wozy, radośnie poszczekiwały psy,
skrzeczały papugi. Świat był prosty i uporządkowany.
Wszystko do siebie pasowało. Całą swą istotą, pewnie i
ochoczo Gam wkraczała w nowy dzień.
Tylko... co takiego wydarzyło się wczoraj? Jakieś zjawy,
nieznośne przywidzenia. Kiedy noc przeminęła, złe czary
straciły moc. Wstał dzień, pełen życia, mocno zakorzeniony
w teraźniejszości.
Wciąż jeszcze zamyślona, Gam wsłuchiwała się w sie-
bie. Zjawił się Kinsley i śmiejąc się, pokazał jej świeży koci
przychówek: małe niezgrabnie pełzały po dachu i po-
piskiwały.
Gam patrzyła na Kinsleya bojaźliwie jak dziecko, z
całkowitym jednak oddaniem. Nie mogła pojąć, jak to się
stało, że zasnęła. Zaczerwieniła się. Szybko chwyciła dłoń
Kinsleya i pocałowała ją. A za jakiś czas w całym domu
było słychać jej śpiew.
Nazajutrz obok farmy przeciągnęła karawana mułów z
Sierra Cordoba. Zwierzęta niosły na grzbietach kolorowe
marmury i miedź. Przewodnik nakazał poganiaczom, by
zatrzymali się w pobliżu na odpoczynek. Byli to Indianie z
plemion Gujana i Tupi. Na ich piersiach widniały
wytatuowane totemy. Rozbili obóz w cieniu
akacji, usiedli pod sosnami i cierpliwie przeżuwali ku-
kurydziany chleb.
Przewodnik pokazał Kinsleyowi rzadkie znaleziska:
ciemne tygrysie oczka i kryształy górskie zdumiewających
rozmiarów. Podarował też Gam dwa agaty. Kiedy Kinsley
zobaczył, jak się ucieszyła, przyniósł jej indiański łańcuch z
oprawnych w złoto krwawników i ametystów. Wieczorem
opięła nim biodra i spacerowała tak nago po dywanie;
złocistobrązowe cienie zmierzchu tworzyły wspaniałe tło
dla jej jasnego ciała.
Po dwóch tygodniach wyjechali nad morze; na redzie
kotwiczył jacht Kinsleya. Jakiś czas towarzyszyły mu mewy
i rybitwy, przed dziobem baraszkowały delfiny. Raz udało
się Gam wypatrzyć trójkątną płetwę rekina. Wieczorami
woda delikatnie fosforyzowała. Latające ryby wyskakiwały
aż na deski pokładu. Któregoś dnia jacht dostał się w pasat.
Wydęty żagiel oddzielał przednią część pokładu od
reszty. Gam wyciągnęła się w słońcu na leżaku. Była pora
sjesty i załoga odpoczywała; na pokładzie został tylko
znudzony sternik, który przysypiał za kołem. Kiedy zjawił
się Kinsley, odesłał go na dół i sam stanął za sterem.
Nad jachtem rozpościerało się ciemnobłękitne niebo.
Powalał żar słońca - stało niemal w zenicie. Świat ska-
mieniał w niesamowitym napięciu południowego prze-
silenia. Osiągnąwszy szczytowy moment, czas się zatrzy-
mał, wymknął się zwykłym regułom. Kulminacja ta miała w
sobie coś przerażającego.
Gam wstała z leżaka. Na czole perliło się jej kilka kropel
wody. Kiedy się podniosła, krew uderzyła jej do głowy i
zmąciła wzrok. Wyciągnęła ramiona, pokręciła głową i
naraz poczuła, jak bardzo w słońcu nabrzmiały jej żyły.
Nieprzytomna z rozkoszy zrzuciła z siebie wszystko, by
promienie mogły ogarnąć całe jej ciało. Pragnęła tych
pieszczot; przymknęła powieki i uniosła twarz ku słońcu.
Zawieszona pomiędzy światłem i szumem morza, chło-
nęła krystaliczny strumień życia, wypełniający ją bez
reszty, docierający w najgłębsze warstwy jestestwa. Była
teraz wszystkim, morzem i światłem, dotykała wieczności.
Wszystko w niej się rozśpiewało; śpiewał też jacht, wiatr,
morze i niebo. W pewnej chwili otworzyła oczy, wciąż
jeszcze zwrócone do słońca, i poczuła ostry, przeszywający
ból. Szum, śpiew, początek i jednocześnie koniec - grzmot
piorunów i cisza - prawdziwe misterium...
Kolana Gam drżały, ręce wyciągały się do nieba; w nie-
pojętej ekstazie naga kobieta krzyczała, nie słysząc wła-
snego głosu. Coś w niej kipiało, wirowało z hukiem, przej-
mowało dreszczem, w którym koncentrowało się życie —
otwierały się jego bramy, ładowały akumulatory, to była
otchłań, do której życie musiało się wlać: kobiece łono...
Wołała o życie, dysząc, płacząc, unosząc się, próbowała
pochwycić powietrze; zza zaciśniętych zębów dolatywały
jęki, Gam ciężko dyszała; teraz pośpiesznie wciągała jakieś
ubranie, nie rozumiała słów mężczyzny, który stał obok,
krzyczała:
- Słońce-mnie-obejmuje-niebo-otacza-stary-świat-fa-luj
e-życie-nabrzmiewa...!
Nieprzytomna szarpała mężczyznę, aż ten chwycił ją za
szyję i zaczął dusić. Oszalała z bólu i przerażenia,
gorączkowo, z niesamowitą zajadłością, rzuciła mu się do
ust i wgryzła się w nie tak mocno, że musiał ją puścić.
Natychmiast znów się na nim uwiesiła; Kinsley odepchnął
ją i patrzył jak skamieniały. Zatoczyła się i dziwnie
niepewnym krokiem, z tajemniczym uśmieszkiem na
obrzmiałych ustach, przeszła obok niego, przemierzyła
pokład z głową wysuniętą do przodu, wykonując nieświa-
domie rękami jakieś dziwne gesty, po schodkach, trzymając
się poręczy, zeszła do pomieszczeń dla załogi.
Ogarnął ją półmrok. Przez moment, zanim znikła pod
pokładem, jaśniała jeszcze w ciemnym otworze lśniąca biel
jej sukienki. Wciąż jednak z zewnątrz dochodził do Gam
szum morza, a przez luki widać było błękit nieba.
Leżący w hamaku sternik obudził się i przetarł oczy ze
zdumienia. Jeszcze na wpół pogrążony we śnie, ale już
żą
dny wrażeń, zeskoczył na podłogę. Z przeciwnej strony
pędził chiński kucharz. Pożądanie wykrzywiło jego twarz
kurczowym grymasem Meduzy. Chciał zajść sternika z
boku. Wyciągnął rękę ku jego długiej, bladej nodze, sternik
jednak chwycił go za ramię. Chińczyk syknął i próbował
teraz udusić Fryzyjczyka. Obaj upadli i zaczęli się kotłować,
ciężko sapiąc i tłukąc pięściami.
W drzwiach ukazał się Kinsley. Jedną ręką mocno
chwycił za framugę, w drugiej trzymał rewolwer. Kiedy na
linii strzału zobaczył Gam, odrzucił broń, chwycił pejcz i
zaczął okładać kłębiących się mężczyzn. Kucharz zawył i
rozpłaszczył się na podłodze. Kinsley postawił stopę na jego
twarzy i zabrał Gam do kajuty. Przylgnęła do niego
wzrokiem, niezrozumiale mamrotała, śmiała się, zupełnie
nieobecna duchem; jej głowa jak zwiędły kwiat opadła na
poduszki i młoda kobieta niemal natychmiast głęboko
zasnęła.
Kinsley, zamyślony, długo obok niej siedział. W końcu
pokiwał głową, wstał i poszedł zobaczyć, co się dzieje z
Chińczykiem. Kucharz leżał w tym samym miejscu. Kinsley
sprawdził, czy nie dolega mu coś poważnego, po czym
pomógł mu dotrzeć do kuchni. Kiedy wrócił, ujrzał sternika,
który zaszył się w kącie. Oznajmił sternikowi, że go
zwalnia. Kazał mu zejść na ląd w najbliższym porcie.
Gam przebudziła się w nocy. Próbowała zebrać myśli.
Wiedziała, że coś się wydarzyło. Czuła się jak nowo naro-
dzona. W tym mrocznym zamęcie coś się nad nią przewa-
liło. Pokonała jakiś próg, przed nią rozciągała się otwarta
przestrzeń. Poddała się potężnej sile, która tkwiła w niej
samej; ta siła nie pozostawiła jej żadnego wyboru i jak
ż
ywioł pchnęła ją w stronę mężczyzny. Wybuch kobiecości
oznaczał jednak więcej: był najgłębszym z doznań ero-
tycznych, jakie może przeżyć człowiek. To doznanie stało
się jej udziałem właśnie dlatego, że była kobietą.
d
rlAiu
AQ
Odbicia mistycznej karmy padały tu i tam. I nagle,
zupełnie niespodziewanie, Gam ujrzała w nich siebie.
Przez ostatni rok prawie nie zaznała spokoju. Jak lunatyk
szła swoją drogą i pokornie godziła się z losem. Teraz
największy wysiłek miała już za sobą, zdołała przeniknąć
naturę swej kobiecości. Wiedziała też, że chciałaby zawsze
tak siebie odbierać.
Jej inicjacja się dokonała. Droga zatoczyła koło. Biegła
od rozproszenia ku koncentracji - pozwoliła Gam poznać
siebie; teraz droga na pewno nie prowadzi ku rozproszeniu,
pojawią się na niej sprawy niepojęte, kuszące przygody-
słowem, życie określane obecnością mężczyzny.
Ś
witało. Na pokładzie słychać było jakieś głosy. Kinsley
wyszedł z kajuty. Zobaczył swą załogę w komplecie.
Sternik podniósł rewolwer i oświadczył, że jeśli Kinsley się
ruszy, kula go nie minie. Ma natychmiast przyjąć go z
powrotem. A co do załogi: zabezpieczeniem dla marynarzy
będzie zapłata za trzy miesiące z góry. Opór jest bezcelowy,
są przecież na morzu.
Kinsley zmierzył sternika przenikliwym spojrzeniem.
Marynarz stracił pewność siebie i opuścił broń.
-
Strzelaj! - krzyknął Kinsley i podszedł do niego.
Odebrał mu rewolwer.
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Kinsley jeszcze przez
chwilę stał zamyślony. Przypomniał sobie przyczynę przy-
krego zajścia.
-
Możesz zostać - powiedział głosem, w którym po
brzmiewał smutek.
W kajucie Gam słyszała wszystko. Kiedy jednak ujrzała
obok siebie Kinsleya, który dopiero co okazał wy-
rozumiałość, a teraz milczał, przyszło jej do głowy, że może
to już koniec, zaczęła wątpić, czy Kinsley ją jeszcze
rozumie. Między nimi pojawiło się coś nowego, Gam jednak
nie wiedziała, skąd się wzięło. I nie chodziło by-
err\
najmniej o jakieś chwilowe nieporozumienia czy żale,
chodziło o Kinsleya.
Kiedy po południu przechadzała się po pokładzie, sternik
wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. Nie znała powodu,
pamiętała jednak o porannej awanturze; gwizdnęła na
wyżła, który należał do Kinsleya. Wyżeł przyniósł w pysku
pejcz. Gdy wracała, dostrzegła poufały uśmieszek
marynarza. Z całej siły zdzieliła go pejczem między oczy...
IV
Jacht zakotwiczył w Kolombo. Otoczyły go wyładowane
towarami łodzie tubylców. Gam rzucała monety do wody.
Ciemnoskórzy mężczyźni nurkowali za nimi jak foki,
wyławiali je i kłócili się o zdobycz. Kiedy wychodzili z
wody, w ich brunatnej, mokrej skórze odbijało się słońce.
Brzeg wabił mieszaniną różnorodnych zapachów, kusił
widokiem palm. Gam stała z Kinsleyem przy re-lingu,
wskazywała nurkujących.
-
Na Wschodzie biel jest kolorem żałoby; nam się
wydaje, że również bogowie muszą być biali, tymczasem
tutaj są ciemni, brązowi...
-
Brązowi i okrutni — dodał Kinsley. - Bez cienia
współczucia. To dobrze. W każdym razie to małostkowi, słabi
egoiści. Cóż, konsekwencje upadku...
)
-
Z którymi się walczy...
-
To bezcelowe. Jeśli ktoś wznosi się ponad innych,
powinien się także godzić z upadkiem: te dwie sprawy łączą
się ze sobą. Tymczasem nikt, komu się wiedzie, nie wierzy,
ż
e może upaść.
-
Również wtedy, gdy ponosi klęskę...
-
Ponieważ nie rozumie ducha czasu. Zanim dom się
zawali, pękają tynki. Nim się dopełni czyjś los, zawsze
widać jakieś symptomy. Walka z nimi byłaby głupotą,
gorzej - trąciłaby sentymentalizmem. To wręcz śmieszne.
Nadchodzący koniec można co najwyżej zauważyć, nie
sposób go jednak powstrzymać.
Gam roześmiała się niepewnie.
-
Kto mówi o końcu...?
Kinsley nie odpowiedział.
Mijały dni. Spędzali je na rozmyślaniach, które wy-
magały spokoju i odosobnienia. Uniesiony wzrok, ulotne
wrażenie padającego cienia, szklanej ściany. A potem
burząca się piana uczuć, ich wezbrany strumień, fanta-
styczny bezład. Chwila spokoju, po czym znów konieczność
roztrząsania spraw i gorączkowe wyczekiwanie,
bezzasadne, lecz uporczywością górujące nad innymi do-
znaniami.
Na schodach i tarasach świątyni w Kandy płonęły
pochodnie. Przed nimi stały namioty syngaleskich prze-
kupniów; wokół straganów tłoczyli się ludzie, którzy
kupowali świece i białe kwiaty lotosu. Do Europejczyków
podszedł kapłan w szafranowożółtych szatach i pozdrowił
ich dźwięcznym salam. Gdy Kinsley zwrócił się do niego w
hindustani, odpowiedział mu dobrą angielszczyzną.
Główny kapłan pokazał im najświętszą z relikwii -ząb
Buddy - mówił także o cennej świątynnej bibliotece, na
którą składały się tysiące metalowych tablic. Kiedy Kinsley
napomknął coś o buddyjskim pesymizmie, kapłan porównał
go z filozofią Schopenhauera i Platona. Widząc zdziwienie
w oczach Gam, uśmiechnął się i wskazał na półkę z
europejskimi książkami: widać było, że często do nich
zaglądano.
-
Pokonać można tylko to, co znamy, mimo że cza
sem wydaje się niebezpieczne. Coś takiego może nam
ciążyć, nawet bardzo, nigdy nas jednak nie zniszczy.
Wnikamy bowiem w to coś naszym tchnieniem i powoli
przyswajamy. Tylko tak da się zatrzymać przemianę,
w przeciwnym razie przemknie obok nas. Jeśli zapanu
jemy nad czyjąś wolą, bez walki zapanujemy również nad
jego ramieniem. Jeśli jednak obezwładnimy samo ramię,
ono nas niebawem uderzy. Zagraża nam tylko coś, czego
nie znamy; jest bowiem dla nas czymś obcym, bez czy-
telnych powiązań.
-
Dlatego tak kochamy wszystko, co obce.
-
Kochamy o tyle, o ile zdołamy poznać, gdyż wtedy
nam już nie zagraża. Należy do nas i nie może nas pokonać.
Poznanie łączy się tutaj z wolnością.
-
„Poznanie" - cóż za słowo! Jak to osiągnąć?
-
Na pewno nie poprzez spekulacje myślowe; są one
jedynie prostackim dreptaniem po powierzchni spraw.
Prawdziwe poznanie wymaga, by zejść głębiej - to sprawa
krwi. Najbardziej wyrazistym doświadczeniem jest miłość.
Pragnie dla siebie człowieka. Potrafi nim zawładnąć,
przenika w niego, wlewa się jak w naczynie i wypełnia po
brzegi. Wypiera wszystko, co kiedyś do niego należało.
-
Bierze w posiadanie i zarazem niszczy.
-
W tych sprawach u ludzi Zachodu panuje osobliwy
zamęt. - Lama uśmiechnął się. - W ich białych czaszkach
gnieździ się niepokój, wygłodniałe zwierzę, które nazywają
myśleniem. Myślą bez ustanku, ciągle pytają. Stawiają zbyt
wiele pytań, nie potrafią milczeć ani czekać. Poprzez
czekanie przygotowujemy się do najgłębszych przeżyć, do
spełnienia. Przypomina ono świerszcze, które każdy słyszy,
ale mało kto widzi. Spełnienie domaga się ciszy. Dopiero
kiedy staniemy się jak ziemia i góry, jak krzewy i owoce,
możemy wyjść mu na spotkanie.
Łąka jest silniejsza od dębu - ciągnął. - Nie pęka pod
naporem burzy, ponieważ się jej poddaje. Kto ustanowi
jakieś prawo, musi wiedzieć, że ma ono sens tylko przez
pewien czas. W przeciwnym wypadku uzależni się od niego
i skostnieje. Drzewa dojrzewają i przemijają, nawet skała
wietrzeje. Nic nie jest trwałe, trwała jest jedynie zmiana.
-
Zmiana... - Gam oparła się o niski mur.
Ciemność zacierała rysy twarzy kapłana. Stał przed Gam
pełen powagi, za jego plecami gęstniał mrok. Wiatr
wydymał poły mniszego okrycia. Mówił z uśmiechem:
-
Co jakiś czas gości u mnie pewien człowiek z Za
chodu. Spędził on kilka łat w świętym mieście Urdze,
rozmawiał z żywym buddą, tamtejszym panującym. Kie
dyś ten przybysz zdradził mi tajemnice praw rządzących
miłością. Magnes poszukuje żelaza i je przyciąga, podob
nie zresztą jak żelazo przyciąga magnes. Wkrótce jed
nak magnes przenika w żelazo, użycza mu swej mocy,
tak że żelazo przynależy już tylko do niego i samo powo
li staje się magnesem. Wtedy magnes zaczyna je odpy
chać i musi poszukać innego kawałka żelaza.
Gam opuściła wzrok. Myślała o Clerfaycie, którego
przeznaczeniem stało się zniewolenie. Nie mógł i nie umiał
odzyskać swobody. Czuła to i dlatego odeszła. Czy lama nie
powiedział, że wszystko ma swój czas, w którym dojrzewa,
a potem przemija? Może jednak siłą woli dałoby się
przezwyciężyć przemijanie, zatriumfować nad nim?
Popatrzyła na Kinsleya, którego postać przesłaniał cień. Jak
właściwie jest z nimi?
-
Kilka dni temu ów Europejczyk znów się u mnie
zjawił. Przyszedł ze swym tamilskim służącym; chłopiec
na skroni miał ranę, która nie chciała się goić. Prosił
mnie o lecznicze zioła i balsam indyjski. Jeszcze raz roz
mawialiśmy o tych sprawach. Mój gość uważał, że w Eu
ropie wiedza o nich się zatarła, ponieważ potępia je tam
tejsza moralność; tylko nieliczne kobiety Zachodu rozu
mieją, czym jest smutek i niedostatek miłości. A właśnie
w losach tych kobiet objawia się przeznaczenie, mają one
większą od pozostałych świadomość istoty swej płci; za
pisy historyczne nie pozostawiają żadnych wątpliwości.
W tych książkach - tu lama wskazał półkę - można o nich
sporo przeczytać: Aspazja, Fryne, Lais... Opowiadał, że
te kobiety były o wiele bardziej niż inne zależne od ta
jemnych sił natury i poddane jednemu wspólnemu pra-
wu. Nie potrafiły znaleźć spokoju u boku partnera; musiały
się w końcu od niego uwolnić. Po czym z uśmiechem dodał,
ż
e tak właśnie wygląda gra przeciwieństw. Te kobiety były
jak kule: toczyły się własną drogą dopóty, dopóki nie trafiły
na przeszkodę - wtedy na pewien czas się zatrzymywały.
Oznaczało to dla nich nadejście szczęśliwych dni.
Gam milczała. Te słowa zapadły w nią głęboko. Kiedy
jednak próbowała zebrać myśli, zauważyła, że to, co usły-
szała, jakoś dziwnie jej umyka. W końcu dała spokój, bo
wiedziała, że to wszystko w niej tkwi i słowa nie są po-
trzebne.
Kapłan towarzyszył im do wrót świątyni. Świat pogrążał
się w mroku. Szumiały ogrody. Gwiazdy błyszczały nad
ziemią jak złote kule. Lama podszedł do Gam i rzekł:
- Jeśli ktoś żyje samą mądrością, bez kobiet, potrafi
zajrzeć w przyszłość. Wiem, że jeszcze kiedyś pani dłonie
będą dotykały tablic zgromadzonych w tej świątyni. Wtedy
powiem pani więcej.
Podczas jazdy powrotnej Gam nie mogła się otrząsnąć z
zamyślenia. Z Kinsleyem rozstała się niemal bez słowa.
Kiedy rozczesywała włosy, wróciły do niej wspomnienia
z pampy. Przerwała czesanie i poszła do Kinsleya. Siedział
zupełnie nieruchomo, patrząc przez iluminator; był tak
pogrążony w myślach, że nie usłyszał, jak weszła. Pochylił
głowę; w jego spojrzeniu mieszały się powaga i zagubienie,
widać było, że nie jest mu lekko. Gam stała i przyglądała
mu się długo z nieco zagadkowym wyrazem twarzy. Serce
biło jej mocno, czuła, że zbliża się coś nieokreślonego,
jakby pożegnanie; nie chciała tego, cień rozstania był jednak
coraz wyraźniejszy. Teraz, w chwili szczególnego
wzburzenia, kiedy dała się ponieść emocjom, odczuwając na
przemian ból, potrzebę miłości i dobroci, kochała Kinsleya
jak nigdy dotychczas i nie wyobrażała sobie, by mogła go
opuścić; a przecież nie
było to nic innego, jak właśnie pierwsze oznaki nadcho-
dzącego końca. Ze łzami w oczach podeszła do siedzącego
w samotności, milczącego mężczyzny i mówiła do niego
długo, z głębi serca.
Zza burty dobiegało chlupotanie wody. Gam obudziła się
i w ciemnościach włączyła lampę. Dźwięki przybierały na
sile. Wyskoczyła z łóżka i nasłuchiwała. Szum fal zagłuszał
jakieś odgłosy. Po chwili Gam usłyszała nad sobą
pospieszne kroki - ktoś przeszedł po pokładzie i otworzył
drzwi. Teraz wyraźnie było słychać czyjś głos: giętki,
metaliczny, o silnym brzmieniu. Gam znieruchomiała,
opuściła głowę. Głos wydawał się znajomy. Nagle krew,
zagłuszając chlupot fal, z szumem uderzyła jej do głowy.
Czuła, że traci siły, oparła się o ścianę, słyszała, jak Kinsley
odpowiada, potem jeszcze kroki, odległy szczęk zamka,
jakieś postukiwanie. W końcu wszystko ucichło.
Zeszła po schodach. U Kinsleya paliło się światło.
Słychać było rozmowę. Pośpiesznie wycofała się do swojej
kajuty i pragnąc uciec jak najdalej, zapadła w otchłań snu.
Przez uchylone okienko przenikało słone, chłodne
powietrze, w którym mieszały się zapachy kwiatów i cy-
namonu. Na rufie siedział młody marynarz, który śpiewał
jakąś sentymentalną piosenkę. Kinsley wyjaśnił Gam, że
nocą do nabrzeża dobiła łódź, którą przypłynął jego
przyjaciel - Gam miała już okazję go poznać, to Lavalette.
Zatrzymał się na krótko w drodze do Hongkongu i
wieczorem w klubie usłyszał, że w porcie stoi jacht
Kinsleya. Jego służący miał bolesną ranę. Lava-lette nie
chciał go z sobą brać dalej, dlatego też zjawił się z prośbą,
by Kinsley zechciał na kilka dni wziąć chłopca do siebie i
dopilnować jego kuracji. Jeszcze tej nocy Lavalette
odpłynął.
Chłopiec był smukłym Tamilem o oliwkowobrązowej,
dziwnie jasnej twarzy i chudych rękach. Na czole miał
płytką, lecz szeroką ranę, która biegła aż po skroń. Słabym
głosem odpowiedział na pytania Gam, po czym wskazał
pudełeczko z balsamem indyjskim, który należało wcierać
w plecy. Jego pan dostał balsam od kapłana z Kandy. Pan
powiedział, że dzięki temu balsamowi ozdrowieje.
- Wierzysz, że pomoże? - zapytała Gam.
W Kolombo na placu do gry w krykieta do Gam pod-
szedł jakiś kreol i się przedstawił. Jego lśniące paznokcie
były ciemne, na ręce połyskiwał wielki opal. Gam była
przekonana, że już go kiedyś widziała.
W południe świątynny babu przyniósł do klubu wia-
domość, że przyjechał cyrk. Wszyscy postanowili wybrać
się tam wieczorem.
Nieprzebite tłumy Hindusów oblegały namiot, kto mógł,
próbował się przeczołgać pod płócienną ścianą. Tych
jednak obsługa bezlitośnie wyciągała na zewnątrz i
odganiała jak najdalej kijami o zakrzywionych hakowato
końcach.
Jak na kraj azjatycki przystało, program był nadzwyczaj
długi. Tubylcy żywo w nim uczestniczyli i podczas przerw
z przejęciem dyskutowali o oglądanych numerach. Kiedy
wyleniały lew niespodziewanie zaczął ryczeć i ruszył w
stronę bariery, pierwsze rzędy ogarnął popłoch; tylko jakiś
starszy mężczyzna zachował spokój i nie ruszył się z
miejsca. Lew wsparł się na sztywno wyprostowanych
łapach i łypał ślepiami w stronę krzyczącego tłumu. W
końcu udało się go wyprowadzić; odszedł z gniewnym
pomrukiwaniem.
Kiedy widownia powoli się uspokoiła, na tyłach pod-
niósł się krzyk. Podczas chwilowej paniki doszło do zwar-
cia w instalacji elektrycznej. Najpierw zajął się płócienny
fragment namiotu; po chwili płachta opadła na stertę słomy.
Ta zapaliła się jak pochodnia i ogień przeniósł
się na składowisko lin nasyconych olejem. Obsługa na
koniach próbowała zdławić płomienie, rzucając na nie maty,
co tylko pogorszyło sytuację. Płonące szmaty fruwały w
przeciągu na wszystkie strony. Nagle ogień objął ścianę
namiotu, zaczęły też dymić drewniane ławki.
Hindusi z wrzaskiem rzucili się do wyjścia. Napierający
tłum zatarasował wąskie drzwi. Ogień się rozprzestrzeniał,
w powietrzu kłębił się gęsty, duszący dym. Przepalił się
główny kabel, zgasły wszystkie światła. Wybuchła panika.
Przeraźliwie krzycząc, tłum przeistoczył się w zbitą masę
skłębionych ciał. Wyciągnięte ręce targały cudze włosy,
paznokcie wpijały się w szyje. Z miejsc położonych wyżej
tubylcy skakali w ludzką kipiel, próbując po głowach
przedostać się do wyjścia; rozszalały nurt niósł ich przez
chwilę, po czym, stratowani, ginęli pod powierzchnią.
Z klatek dobiegał ryk i chrapliwe posapywanie lwów, co
potęgowało chaos, tym bardziej że wokół panowały
ciemności rozświetlane jedynie blaskiem płomieni. Loże
Europejczyków znajdowały się dość daleko od wyjścia.
Jakiś Anglik krzyczał, żeby zachować spokój i nie opusz-
czać miejsc: ogień nie jest niebezpieczny, mówił, obawiać
się trzeba wyłącznie tłumu.
Od zaduchu i zapachu spalenizny Gam zrobiło się słabo,
nie mogła się utrzymać na nogach. Nagle płomień uderzył
w górę i rozprzestrzenił się wzdłuż jednej z płóciennych
płacht; zawalił się szkielet namiotu. Gam poczuła, że ktoś ją
wziął na ręce i niesie wśród zupełnego zamętu. To był
kreol. Udało mu się przenieść Gam pod przeciwległą ścianę.
Nożem rozciął płótno, przeszedł przez zwalone maszty,
odsunął nadpalone belki i, z Gam na rękach, przecisnął się
na zewnątrz. Przebiegł na ukos przez plac i znalazł się na
ulicy, na której stał jego wóz. Kiedy Gam, niemal
zaczadzona, znalazła się znów na świeżym powietrzu,
zemdlała. Wybawca ułożył ją na siedzeniu auta.
Po kilku minutach się ocknęła. Zorientowała się, że
zamiast jechać do portu, kreol wywozi ją z miasta. Chciała
wstać, pytać, zaraz jednak opadła na siedzenie. Czuła się
jak przed chwilą, podczas pożaru, w ramionach tego
mężczyzny- zawładnęła nią jakaś siła i niosła nie wiadomo
dokąd. Gam poddała się jej działaniu.
Kreol odwrócił się do niej. Kiedy zobaczył, że oprzy-
tomniała, jego oczy zwęziły się w szparki. Była wyczer-
pana: głowa z powrotem opadła jej na siedzenie. Mimo to
Gam cały czas bacznie obserwowała kreola. Nie odzywał
się, z charakterystycznego pochylenia całej postaci można
było jednak wywnioskować, że prowadząc wóz, stara się jej
nie spuszczać z oka.
W światłach samochodu z ciemności wyłonił się park.
Nadbiegła służba. Kreol wrzasnął na swych ludzi, każąc im
się błyskawicznie wynosić, po czym sam wprowadził Gam
do domu. Z rozmachem otworzył drzwi do jakiegoś pokoju.
Gam zauważyła, że z pokoju nie ma innego wyjścia.
Widząc jej zmieszanie, kreol się uśmiechnął. Gam stała
wciąż wyprostowana obok stołu: była zbyt zmęczona, by
zdobyć się na cokolwiek. Mieszaniec pokręcił głową i rzekł:
-
ś
yczę dobrego snu; rano proszę się czuć jak u siebie.
Służba jest na pani rozkazy. Ja, niestety, jutro muszę być w
Kolombo.
-
W Kolombo?! - wybuchnęła Gam.
Stał nieporuszony i patrzył, jakie wrażenie wywarły jego
słowa. Gam jednak zaraz wzięła się w garść, wzrok utkwiła
w podłodze. Gdy kreol wyszedł, natychmiast pobiegła do
drzwi i pośpiesznie je zaryglowała.
Ktoś kilka razy zapukał do drzwi. Gam nie odpowiadała.
Kiedy w końcu otworzyła, ujrzała w progu wystraszoną
garbuskę. Służąca zapytała, czy czegoś nie przynieść. Gam
przyjrzała się jej. Ciało służącej było bardzo zniekształcone,
kobieta miała jednak piękne dłonie i oczy.
Razem z garbuską wyszła do parku. Przed domem
wznosiły się dwie oranżerie, w których dojrzewały or-
chidee; pod szkłem umieszczono również akwaria. Pła-
skobokie rybki o płetwach zdobnych w pawi deseń i sko-
ś
nych oczach kreśliły szybkie zygzaki. W gęstwie roślin
buszowały księżycowate molinezje, w szlamie zagrzebał się
sum - wystawały jedynie czujne i ruchliwe końcówki jego
wąsów. Za winnoczerwonymi cichlidae goniły ryby w
kształcie kuli, które wyrywały kolorowe ślimaki żerujące na
ich grzbietach. Wśród walisnerii znieruchomiały
przezroczyste, niemal niewidoczne lancetniki. Tylko nić
jelita, zakończona pęcherzykiem żołądka, pulsowała
ciemniejszym kolorem. Turkusowobłękitne rybki syjamskie
zastygły w bezruchu w gęstwinie strzałkowców, wiel-
kopłetwy z zapałem budowały swe pieniste gniazda. Kiedy
Gam wracała z garbuską ze spaceru, przechodziły obok
dziwnych roślin o dzwonkowatych, wręcz nieprzyzwoitych
kształtach. Inne znów miały kwiaty przypominające
nieświeże mięso; z jakąś bezwstydną przewrotnością
otwierały nagle mroczną czeluść oka, w której pośród
lepkich owłosionych ścianek w mękach dogorywały
uwięzione owady. Obok stały dostojne, białe kwiaty; ich
szypułki układały się we wzór krzyża i z tego powodu
nazywano je bożymi mękami.
Przez dom często przebiegali chłopcy podobni do bla-
dych aniołków. Mieli uszminkowane wargi. Poruszali się
bezgłośnie. W ich żyłach płynęła indiańska krew, byli
mieszańcami i zarazem bękartami o chorobliwym uroku
dzieci naznaczonych piętnem śmierci. W jednym z pokoi
jakaś potężnie zbudowana kobieta rozczesywała włosy,
które niczym rozlewająca się rzeka spływały jej na ramiona.
Odwróciła głowę i z ukosa spojrzała na Gam,
przygwoździła ją wzrokiem, po czym oblizała wargi. W
mimice tej pospolitej, mongolskiej twarzy było coś nie-
bywale wulgarnego i lepkiego. Ręce kobiety- słabe
i miękkie, pokryte nabrzmiałymi żyłami - musiały do-
skonale wiedzieć, czym jest ciężar życia.
Gam miała już dość i chciała odejść. Poczuła jednak, że
ktoś ją trzyma za ramię; obok zobaczyła wykrzywioną w
niepojętym strachu twarz garbuski.
- Musisz zostać - szeptała kaleka poszarzałymi wargami.
Gam nie wiedziała dlaczego, spełniła jednak prośbę
służącej: nie zastanawiając się, zawróciła. Po południu
bawiła się z dwoma długowłosymi kotami angorskimi i
słuchała bajek opowiadanych przez garbuskę; wszystkie
były o miłości i kończyły się szczęśliwie. Potem przy-
człapała rozłożysta kobieta, na moment zatrzymała się przed
Gam, przyjrzała się jej i poszła dalej.
W oknie siedziała oswojona małpa, na palcach miała
liczne pierścienie. Kiedy garbuska szeptała Gam do ucha,
małpa powoli się odwróciła. Garbuska natychmiast umilkła,
a jej twarz zrobiła się popielata. Gdy zwierzę wyszło na
szczudłach z pokoju, służąca powiedziała, że małpa jest
dokuczliwa i nikt jej tu nie lubi; gruba kobieta, która znowu
się pojawiła, była przekonana, że stworzenie o wszystkim
donosi. Kiedy małpiszon znów próbował wejść do pokoju,
Gam obrzuciła go książkami i poduszkami.
Kreol nie pokazał się przez cały dzień. Gam uśmiechała
się, myśląc o tym naiwnym zabiegu. Poznała dom na wylot i
miała okazję podziwiać gust właściciela. Wszystkie pokoje
były obwieszone dywanami. Marokańskie i perskie
sąsiadowały z porozkładanymi na podłodze arabskimi i
tureckimi o niezwykłej ornamentyce; wszystkie zachwycały
jakością wykonania.
Nocną ciszę jak nóż przeciął rozdzierający krzyk. Drżąc
z przerażenia, Gam zerwała się z łóżka, serce biło jej jak
oszalałe. Usiadła i powoli się uspokoiła: doszła do wniosku,
ż
e to był zły sen. Ale zaraz przeraźliwy krzyk
się powtórzył; teraz był wyraźniejszy, bardziej przenikliwy,
ostrzejszy, jakby komuś groziło śmiertelne niebez-
pieczeństwo. Gam pobiegła do drzwi i chociaż bała się
otworzyć, z krzykiem, jak szalona tłukła w nie pięściami. Po
chwili usłyszała stłumiony głos garbuski. Odry-glowała
zamek, z całych sił wczepiła się w ramiona kaleki i zaczęła
ją chaotycznie wypytywać. W końcu coś do niej dotarło:
- To Mary, znów ma atak...
Garbuska skuliła się, z fałdów spódnicy wydobyła
grzechoczący różaniec i zaczęła przesuwać paciorki, szep-
cząc przy tym z nabożnym lękiem. Naraz trzasnęły drzwi;
pojawił się kreol ubrany w niebieską koszulę nocną, bły-
skawicznym, gniewnym spojrzeniem obrzucił obie kobiety i
popędził po schodach na górę. Kiedy otworzył drzwi na
piętrze, niesamowity krzyk się nasilił, zaraz jednak nieco
przycichł, po czym rozległy się odgłosy gęstych razów,
którym towarzyszyły jęki - z czasem coraz słabsze,
zamierające; po nich dobiegło z góry przeciągłe westchnie-
nie, przepojone jakimś pragnieniem, głębokie, budzące
zgrozę. Wobec rozpaczy rozsadzającej ściany nic już się nie
liczyło. To była jakaś czarna wizja, nagle otulona ciszą
tropikalnej nocy...
Garbuska całkiem zaniemówiła. Na podeście przystanęła
tłusta kobieta; śmiała się chrypliwie, pozwalając sobie w
dodatku na sprośne gesty. Potem uciekła, przemykając się
chyłkiem pod ścianami jak zaszczute zwierzę. Cicho
przeszedł po schodach jeden z chłopców; niósł latarnię,
której blade światło padało na jego pochyloną głowę.
Następnego dnia kreol zaszedł do Gam. Zachowywał się
tak, jakby była jego własnością, uważał to za oczywiste.
Potraktowała go jak powietrze, cały czas patrzyła w okno;
w szlifie szyb jak przyszpilony owad drżała słońce. Choć
odszedł z niczym, nie poczuł się dotknięty. Kie-
dy wrócił, Gam była już inna. Wszczęła z nim grę, kiedy jej
się nie wiodło, kładła mu dłoń na ramieniu, i tak, nie-
postrzeżenie, zaczęła coraz żywiej reagować na jego słowa.
Wyczuł to natychmiast i z całą energią, zupełnie już
zaślepiony, zaatakował, próbując ją uwieść. Odepchnęła go,
chociaż nie poniżyła; nieco zaskoczona patrzyła w
zamyśleniu przed siebie. Mieszaniec uznał, że się
zagalopował i zaczął od nowa, tym razem zdecydowanie
rozważniej: kluczył, mówił coś, chwytając Gam za rękę,
krążył, mierząc każdy krok, wznosił wokół niej ogrodzenie,
sączył krople uczucia, dodawał do nich następne, nabierał
pewności siebie, czując, że Gam mu się poddaje, podejmuje
grę, sądził, że już ją usidlił, ruszał z kopyta, nagle
dostrzegał, że zdobycz mu umyka, nie mógł się już jednak
zatrzymać, wrzeszczał, po kolejnym wybuchu, widząc
obojętność w oczach Gam, syczał jak opadająca piana,
kapitulował, rozpaczliwie krył się za wymuszonym
uśmiechem...
-
Jest pani wspaniała, madame! - krzyknął i runął
do drzwi.
Znów był u Gam.
-
Ma pan piękne dywany - rzekła Gam, podziwiając
kolekcję.
-
Są moją pasją.
-
Ach, więc to pasja...
Ugryzł się w język.
-
Jedyna... - Zawiesił głos, ale nie doczekał się odpo
wiedzi. — Ten zielony dywan modlitewny przedkładam
nad wszystkie. By go utkać, rzemieślnik z Basry poświęcił
całe życie. Pracował nad nim nawet wówczas, gdy żona
zdradzała go z pewnym Europejczykiem. Kiedy dywan
był gotów, kochanek żony zmarł na nieznaną chorobę.
ś
onę tkacza znaleziono w studni. Także dziś w dywanie
tkwi szczególna moc... Ale może porozmawiamy o czymś
innym?
Przysunął fotel i znów zaczął perorować. Wszelki ogląd
spraw bywa interesujący tylko wtedy, gdy rozpatrujemy je z
wielu stron, mówił. Po jednej stronie jest on oraz to, jak on
ją widzi. To drugie spojrzenie jest nowe, dotychczas
nieznane; wiadomo jednak, że chodzi tutaj także o nią.
-
Liczy pan na mój protest? - wtrąciła Gam, jakby
mimochodem. - Jest pan szermierzem starej szkoły.
Streszczajmy się. Dokończę zatem: chce pan również
wiedzieć, czyja pana chcę...
Ś
ledził każde drgnienie jej twarzy, w napięciu czekał na
dalsze słowa. Uznał, że trzeba pomóc Gam, usunąć wszelkie
przeszkody. Wstał, skinął głową, jakby właśnie skończył
negocjacje handlowe i dokonał transakcji. Od niechcenia,
tonem wręcz pożegnalnym, powiedział:
-
No proszę, zaczynajmy...
Zmierzając do drzwi, wciąż czekał na odpowiedź; mil-
czenie, które zostawiał za sobą, było dlań czymś strasz-
liwym. Chwycił klamkę, lecz musiał się odwrócić. Rzucił
Gam tylko jedno, przeciągłe spojrzenie. Czekała na to i
kiedy szczęknął zamek, zawołała doń, starając się, by słowa
zabrzmiały jak najzwyczajniej:
-
A więc jutro mnie pan odwiezie.
Natychmiast zawrócił i zorientował się, że Gam z nie
go drwi.
-
Pani lubi zaczynać nietypowo; myślę, że po trosze
to rozumiem...
Jednak następnego ranka nigdzie się nie ruszył. Za to
posłał Gam niebieskie orchidee. W południe próbował
wyperswadować jej pomysł wyjazdu.
-
O co chodzi? - dziwiła się Gam.
Kluczył, unikając odpowiedzi. Gam naciskała:
-
Mój drogi, ciągle pan się zmienia. Dwa dni temu
był pan despotą i traktował mnie jak pasza, teraz za
chowuje się pan niemal jak przekupień. Kończmy tę za
bawę; wieczorem jedziemy do Kolombo...
S — GAM
65
Twarz kreola wykrzywił jakiś nieokreślony grymas. Nie
odezwał się.
-
Nie chce pan wyjaśnić powodów swego postępowa
nia - ciągnęła Gam. - Zrobił się pan wręcz mistyczny i po
padł pan w banał.
Zastanowił się.
-
To prawda - odezwał się po chwili - uwielbiam blef,
poza nim o nic tu nie chodzi. Zakładam, że mój partner
zrozumie grę i że się na niej nie zawiedzie, tym bardziej że
jest kobietą; taka zasłona, nic ponad to... Chodzi zatem
wyłącznie o stworzenie rusztowania, konstrukcji, która
pozwoli posłużyć się dowolnym kostiumem. Moja słabość i
bez tego jest czytelna. Jeśli partnerzy się znają, wszystko
może przebiegać w sposób zawoalowany; znajomość
przybiera wtedy kunsztowne, lśniące formy. Rokoko i
słowa... Tylko tyle. A rzeczywisty fundament, czyli
prawdziwe motywy, pozostaje gdzieś w tle. Walka na
argumenty, uzasadnienia - wszystko to niepotrzebne.
Przecież pani wie, czego chcę...
-
Jest pan niezwykle ostrożny. Co świadczy, że musi się
pan obawiać zdemaskowania. A jeśli się tego obawiamy, to
znaczy, że mamy coś do ukrycia. To krępujące i ja czegoś
takiego nie lubię. Byłoby milej rozmawiać bez ograniczeń.
-
Jeśli pani sobie tego życzy, damy spokój dalszym
podchodom. Uchylam przyłbicy. Tak, przywiozłem panią
tutaj, gdzie wszystko, od mieszkańców po ułożenie kwiatów
w wazonie, dzieje się i wygląda tak, jak ja chcę, nosi piętno
mojej woli. Bezustannie staram się dobrać do pani, stale
szukam jakiegoś pośrednictwa, czegoś, co byłoby
rzecznikiem moich interesów. Moja jaźń działa tylko w tym
jednym kierunku i pani powinna to odczuwać na każdym
kroku.
Gam się roześmiała.
-
To są zręczne wykręty. Za nic nie chce pan niczego
powiedzieć wprost. Ta partia naraz zrobiła się trudna
aa
i próbuje pan ją rozegrać tak, by skończyła się chociaż
remisem.
Kreol się nie odezwał. Ktoś zapukał do drzwi. Garbuska
przyniosła listy. Wyrwał je służącej z ręki. Gam chciała coś
powiedzieć, zaraz jednak ugryzła się w język. Pomyślała, że
okazał niebywały spryt, odsłaniając ciemną stronę swej
natury tak, by niczego nie powiedzieć do końca. Odsunęła
się nieco i obserwowała go, kiedy czytał listy. Do pokoju
wśliznęła się małpa. Gam natychmiast znów obrzuciła ją
książkami. Małpa wyszczerzyła zęby, skoczyła swemu panu
na ramię i, skryta za jego głową, groźnie pomrukiwała.
Kreol potrząsnął ramionami; z chrapliwym krzykiem małpa
spadła na podłogę i pobiegła ku drzwiom. Mieszaniec ruszył
za nią; wychodząc, rzucił listami w twarz garbuski, odwrócił
się gwałtownie do Gam i z kamiennym spokojem, chłodno,
powiedział:
- Proszę się przygotować, o dziewiątej panią odwiozę.
Garbuska przyniosła rzeczy Gam i powoli, jakby była
bardzo zmęczona, układała je na stoliku. W jej oczach
malował się smutek. Gam kroczyła obok i ze wzruszeniem
przyglądała się dłoniom kaleki. śyły własnym życiem,
miękko się poruszały i wydawało się, że należą do innego
ciała: były ciężkie, a ów ciężar w zdumiewający sposób
przeistaczał się naraz w ruchy pełne kojącego wdzięku. Ze
smutnych oczu garbuski wyzierała cała nędza jej życia,
widać było, ile spraw musiało dla niej obumrzeć już w
chwili narodzin. Każde spojrzenie przypominało o
bezmiarze cierpienia, którym było naznaczone jej życie, o
beznadziejnej rozpaczy, o morzu przelanych łez. A przecież
w tym kalekim, pokręconym ciele tkwiła taka sama wola,
instynkt i żądza życia jak w każdym innym...
Myśląc o tym wszystkim, Gam pochyliła się nad głową
służącej; z jej włosów bił silny zapach. Z obawą i za-
razem wielką czułością chwyciła dłonie, które wyglądały
jak twarz chorego. Kiedy poczuła ożywcze ciepło wnikające
w jej skórę z nabrzmiałych żył kaleki, zrobiło jej się lżej. Z
całych sił zapragnęła coś dla niej zrobić.
-
Pojedzie pani ze mną - wyszeptała żarliwie.
Powoli uniosły się ciężkie powieki, służąca spojrzała
na Gam wzrokiem, w którym zawarła pytanie o swój los.
Nagły blask rozjaśnił jej oczy i na szarej zwyczajnej twarzy
ukazał się przelotny rumieniec. Gwałtownie kiwnęła głową,
błyskawicznie wyśliznęła się z objęć Gam, zrobiła krok w
przód i osunęła się na podłogę. Ramionami oplotła stopy
młodej kobiety i leżała tak, zupełnie bez słowa, podobna do
ptaka, któremu po długich poszukiwaniach udało się w
końcu znaleźć bezpieczne miejsce na gniazdo. Po chwili
jednak zerwała się na równe nogi. Gam pochwyciła jej
spojrzenie, pełne śmiertelnej powagi. Źrenice garbuski
gwałtownie zamigotały, rozbiegany wzrok zaczął błądzić po
ś
cianach...
-
Nie... Nie...- powtarzała piskliwym, zadyszanym
głosem.
Zdenerwowana chwyciła Gam za ręce i potrząsała nimi,
wciąż krzycząc nie i nie. Po chwili, walcząc z sobą, puściła
Gam i drżąca z przerażenia, przycisnęła ucho do drzwi. Nie
usłyszawszy niczego, żadnych, nawet najcichszych
odgłosów, popędziła przed siebie; pełnym zniewalającego
uroku ruchem potrząsnęła powoli głową i głębokim, mięk-
kim, zabarwionym melancholią głosem powtórzyła:
-
Nie... Dlatego, że ja... - Naraz urwała, wpadła w za
dumę, po czym jakby zgasła.
Znów była wystraszoną i posłuszną służącą. Wyszła z
pokoju. Po chwili zjawił się kreol, by zabrać Gam.
Bryza niosła słony zapach bezkresnej dali, fale przy-
pływu mieniły się śnieżną bielą, jakby ktoś porozrzucał na
wodzie sztuki bielizny. Ciemna kipiel burzyła się nie-
bezpiecznie, w oddali było widać bryzgi piany i wydawa-
ło się, że wśród nich chwilami połyskują podbrzusza ryb.
Tuż nad powierzchnią morza wyzywająco zastygł księżyc w
pełni.
Kiedy droga zbliżyła się do samego brzegu, kreol za-
trzymał auto. W nagłym przypływie emocji pochylił się nad
Gam i zbliżył do niej twarz tak bardzo, że czuła jego
przyśpieszony oddech. W milczeniu wcisnęła się w sie-
dzenie, siedziała bez ruchu, patrząc na niego. Mieszaniec
nagle ryknął jak jaguar, z całej siły pchnął od wewnątrz
drzwi i zaczął trząść samochodem - Gam ani drgnęła;
gwałtownie wyciągnął ręce w jej stronę - Gam nadal
siedziała bez ruchu; próbował chwycić jej ramię -Gam nie
odrywała odeń wzroku i coraz głębiej zapadała się w fotel,
tak że już tylko czubek głowy, jak ostrzeżenie, wystawał
ponad krawędź auta. Po jakimś czasie atak ustąpił,
paroksyzm się przewalił, oczy kreola zaszły mgłą, a on sam
upadł i stoczył się na stopień samochodu.
Natychmiast jednak się poderwał, wskoczył do auta i
ruszył z ogromną szybkością przed siebie. Pędził tak do
samego miasta. Dopiero teraz odwrócił się do Gam i
zapytał, dokąd ją zawieźć. Bez wahania podała adres
Kinsleya...
Kiedy pomagał jej wysiąść, odezwał się zmęczonym
głosem:
-
Proszę mi wybaczyć... To był zupełny żywioł...
Gam zmierzyła go wzrokiem.
-
Nikt nie potrafi się oprzeć żywiołom...
-
A zatem...?- Urwał. Po czym, jąkając się, znów
zaczął:- Chciałem...
Gam, odchodząc, rzuciła przez ramię:
-
Czemu pan tego nie zrobił...?
Zatrzymała się przed swoim pokojem. Dłońmi ściskała
skronie. Po chwili poszła dalej, w stronę pomieszczeń
zajmowanych przez Kinsleya. Długo stała przed drzwiami,
nie mogąc się zdobyć na żaden ruch. Naciśnięcie
klamki okazuje się czasem czymś naprawdę trudnym.
Niezdecydowana patrzyła na wypolerowany kawałek
mosiądzu, na którym igrał wątły odblask światła. Jakby to
miało jakiekolwiek znaczenie, myślała, skąd pada światło.
Stwierdziwszy, że w metalu odbija się nieduża lampa z
korytarza, odetchnęła z ulgą i naraz znalazła w sobie siły, by
otworzyć drzwi. W pomieszczeniu, do którego weszła, było
ciemno. Monotonny szum wentylatorów mieszał się z
silnymi, rytmicznymi uderzeniami przy-boju. Fosforyzujący
blask księżyca i jego odbicie w czarnej morskiej wodzie
rozjaśniały pokój. Gam nie miała odwagi zapalić światła. Po
omacku, krok za krokiem, doszła do sypialni Kinsleya. Nie
było w niej nikogo. Zwinięta moskitiera leżała koło łóżka.
Kinsley gdzieś przepadł.
Gam usiadła przy oknie. Postanowiła czekać, jej wy-
obraźnia nie była w stanie przekroczyć granic pokoju.
Spomiędzy poszarpanych liści palmowych wyzierały niebo i
noc, nieustający szum morza był jak głos dobiegający z
zaświatów. Wobec jego przygniatającej monotonii ginęły
inne dźwięki - szum ogarniał wszystko; Gam zdawało się,
ż
e porywa ją z sobą i zanurza w strumieniu, który płynie
gdzieś obok ku wieczności. Była jednym wielkim
wyczekiwaniem, dodatkowo ulegającym tej przemożnej
potędze.
Czas przepływał poza jej świadomością i nawet się nie
zdziwiła, gdy naraz przestrzeń wokół drzwi zajaśniała
czerwoną poświatą. I stało się jak w starej sadze, która
zamienia się w rzeczywistość - w nikłym świetle przedświtu
ujrzała zarys postaci Kinsleya; nawet nie próbowała wstać i
wyjść mu naprzeciw.
Kinsley zdecydowanym krokiem podszedł do Gam.
Wyraźniej niż kiedykolwiek widziała teraz rysy jego twa-
rzy, bruzdy biegnące od kącików szerokich ust do nasady
nosa, zaciśnięte wargi, wklęsłe skronie.
- A więc jeszcze raz wróciłaś — rzekł.
-
Wróciłam do ciebie.
Jego twarz na moment się rozjaśniła: wyglądało to jak
cierpki uśmiech.
-
Wróciłam do ciebie - powtórzyła Gam i ujęła wy
ciągniętą rękę mężczyzny.
Nie było odpowiedzi.
-
Sama nie wiem, co to właściwie oznacza - odezwa
ła się stłumionym głosem.
Twarz Kinsleya pozostała nieruchoma.
-
To pożegnanie - powiedział.
Cofnęła dłoń. Naraz jak błyskawica poraziła ją pewna
myśl, Gam zamknęła oczy i objęła Kinsleya.
-
Nie... nie... - Jej ręce powoli opadły. - Czy to...
-
Nie - rzekł Kinsley - to nie to. Nie wiem, co się
wydarzyło. Ale to bez znaczenia. Któż pyta o coś, co go nie
dotyczy? Nawet gdyby wydarzyło się tysiąckroć więcej,
należałoby o tym zapomnieć, nie dopuszczać do świa-
domości.
-
Dlaczego chcesz odejść? - zapytała cicho Gam.
-
Tkwię wciąż w tym samym miejscu, to ty odchodzisz.
Gam zaprzeczyła ruchem głowy.
-
Wróciłam do ciebie - wyszeptała, tuląc się do jego
ramienia jak zawstydzony dzieciak.
Kinsley wpatrywał się w noc i mówił, kierując słowa
gdzieś w ciemność, nie wiadomo do kogo, może do wiatru
jęczącego za oknem:
-
Jesteś jak strumień, piękny i szumiący, który ata
kuje tamę. Dopóki tama mocno się trzyma, strumień się
burzy i oblewa ją wezbraną falą. Kocha tamę skąpaną
w białej, dzikiej kipieli. Lecz jego miłość niesie z sobą
zniszczenie. Kusi i pochlebia tamie, naciera na nią i mięk
ką dłonią, krusząc, odrywa kawałek po kawałku, aż udaje
mu sieją przerwać. Wtedy pędzi dalej, gnany żądzą, która
każe mu się wciąż pienić i zalewać, szuka nowej tamy.
Znów będzie mógł ją obdarzyć swą nienasyconą miłością
i zniszczyć.
O tym jednak, co dzieje się z tamą - dodał - wie tylko jej
strażnik, nigdy zaś strumień. Tama bowiem wali się
wówczas, gdy strumień burzy się najwspanialej.
Gam, milcząc, wstała i położyła głowę na ramieniu
Kinsleya. Miała wrażenie, że tylko tutaj może czuć się
bezpiecznie.
-
Dajmy spokój tym porównaniom. Nie czujesz, że mój
oddech miesza się z twoim...?
-
Trudno te sprawy zamknąć w słowach: prześlizgują się
poprzez sieć pojęć i umykają. Jedynie symboliczna wymowa
porównań wyzwala dziwny rezonans dla tych
niewypowiedzianych zdarzeń rozgrywających się w naszej
psychice. I tylko w ten sposób możemy wyznaczyć dalszy
kierunek...
Co jakiś czas życie zatacza kolejny krąg- ciągnął. -
Pomiędzy jednym kręgiem a następnym brak jakiego-
kolwiek związku. Niczego nie da się przenieść z jednego do
drugiego. Nasz czas dobiegł końca. Wiem o tym. Ty także
odczuwasz niepokój towarzyszący zawsze narodzinom
czegoś nowego. Masz jeszcze przed sobą przyszłość;
wszystko inne można powstrzymać, przekreślić, tylko nie to,
co nadchodzi. Ja znalazłem się w ostatnim kręgu, dalej jest
już tylko cisza. Muszę się ciebie wyrzec i moje serce
krwawi. Najdotkliwsza jest jednak świadomość, że trzeba
przez to przejść, że nadeszła godzina rozstania. Potem
pozostanie już tylko męka zmagań z samym sobą,
samotność i żal. Kto tę godzinę rozpozna i potrafi się opa-
nować, ustrzeże się śmierci z powodu spraw małej wagi.
Tego, co mogłoby pomóc - bo przecież cię tracę - nie zro-
bię... Chcę, żebyś odeszła już jutro. Czekam na jakiś twój
gest... Jedyny i ostatni...
-
Wróciłam do ciebie - szeptała Gam.
-
Poznasz wielu ludzi, zanim wreszcie uda ci się od-
naleźć siebie. Ciąży nad tobą szczególne przeznaczenie.
Dlatego nie możesz tkwić w miejscu. Jeśli tak zrobisz,
skostniejesz, a życie przecieknie ci przez palce... Ty bę-
dziesz zawsze na początku jakiejś drogi. Lub u jej kresu...
Jak wspaniały, kipiący, biały strumień...
Gam miała wrażenie, że cały świat pogrąża się w księ-
ż
ycowej mgle. Z oczu płynęły jej łzy. Była złamana i pła-
kała, jej ciało trzęsło się jak w konwulsjach; czegoś takiego
nigdy jeszcze nie zaznała. Kinsley położył jej ręce na
ramionach. Bezwładnie zawisła na jego rękach, lejąc łzy,
nie mogła powstrzymać słów żalu, skarg i wyrzekań,
niedorzecznych pytań; Kinsley na wszystko odpowiadał:
„tak, tak" - aż w końcu, szlochając coraz ciszej, całkiem się
uspokoiła.
Wziął w dłonie jej twarz i wpatrywał się w rysy, raz
jeszcze chciał się przyjrzeć najdrobniejszym bruzdom i za-
łomkom oczu i ust: wciąż były dla niego ukochane, a być
może nigdy ich już nie zobaczy. Gam zauważyła, że drżą
mu wargi. Emanowały jakąś niezwykłą miękkością. Z
obawą przyłożyła usta do zaciśniętych ust mężczyzny.
Kiedy poczuła bijące z nich ciepło, odżyła w niej cała,
dopiero co miniona przeszłość; poraziło ją, że wszystko
dzieje się jak dotychczas, i mamiła się, wierząc, że wraz z
odwieczną złudą cielesnego zbliżenia zniknie dzieląca ich
przepaść...
Jej chęć całkowitego oddania się Kinsley uznał za akt
jednorazowy. W żadnym razie nie mógł tej ofiary przyjąć,
gdyż pragnienia Gam wyrastały z podłoża, które już samo w
sobie było oszustwem. Nie należało tego demaskować:
Kinsley uważał, że tylko tak zdoła ocalić odruch Gam dla
swej przyszłości, w której czekała go pustka, był pewien, że
dzięki temu przyszłe wspomnienia zabarwią się jeszcze
jednym odcieniem. Będzie to cichy ślad przeżycia, którego
się wyrzekł, nieporównywalnego z niczym.
Mocno przytulił Gam i zaprowadził ją do łóżka. Poddała
się bezwolnie, pozwoliła, by ją posadził. Przez cały czas
jednak nie odrywała oczu od Kinsleya. Tymczasem on
głaskał ją po włosach i ukląkł na podłodze, by zdjąć
TQ
jej buty. Ostrożnie ją rozebrał. Godziła się na wszystko i
wciąż milcząc, położyła się. Kiedy zamierzał umocować
moskitierę, nie pozwoliła mu i odsunęła tiul. Sięgnęła po
rękę Kinsleya i przytuliła do niej policzek. W tej pozycji
zasnęła.
Obudziła się w ciszy, wyzwolona i szczęśliwa. Było jej
ciepło, czuła, że jej gładka skóra oddycha. To, co przeżyła,
stawało się coraz bardziej odległe. Zamknęła oczy i oddała
się marzeniom. Zapadła w półsen, puszczając wodze
fantazji, niczego nie rozpamiętywała, jej marzenia były
pogodne. Wolne od powagi i konkretów. Powiewne i ulotne
jak ona sama, przesłodzone i trochę na wyrost. Raz po raz
spoglądała na drzwi. W końcu ubrała się i poszła do swych
pokoi. Na podłodze leżały porozrzucane orchidee. Ani śladu
jakiegokolwiek listu. W biurze zapytała o Kinsleya.
Dowiedziała się, że wyjechał wczesnym rankiem i ma
wrócić wieczorem. Nigdy więcej się nie pokazał...
Po godzinie zaanonsowano jej kreola. Przyszedł ze słu-
żą
cym. Był niezwykle poprawny, usprawiedliwiał się i
prosił Gam, by zechciała przyjąć w prezencie jeden z jego
dywanów. Gam próbowała dociec, czy wie o wyjeździe
Kinsleya.
Poprosiła, żeby wybrał w jej pokoju miejsce na dywan.
Trzeba było określić rozmiary i kreol rozwinął rulon. Oka-
zało się, że to zielony dywan modlitewny.
-
Dlaczego pan to robi? - Ze słów Gam naraz powia
ło chłodem. - Dlaczego nie przyniósł pan innego dywa
nu? Dlaczego właśnie ten?
Kreol w milczeniu zagryzł wargi. Gam wiedziała, jaka
będzie odpowiedź. Nie chciała jej usłyszeć. Zrobiła krok w
stronę mieszańca, po czym wyszła z pokoju.
-
Jaki piękny ranek dziś mamy...
Wiatr dmący za oknem pędził fale aż po horyzont. Ich
grzbiety pokrywała biała piana. Nad nimi z krzykiem
unosiły się chmary ptaków. Tubylcy taszczyli kufry. Po-
rykiwały syreny. Z boku wysunął się dziób parowca wy-
chodzącego w morze. Majestatycznie, jakby świadom swej
siły, statek parł przed siebie. Zostawiał za sobą bruzdę, w
której z potężnym bulgotem pieniły się fale wyrwane przez
dziób. Załoga była na pokładzie. Maszty błyszczały w
słońcu. Z kominów buchał tłusty, czarny dym. Statek
wykonał zwrot w kierunku pełnego morza. Okryty chmurą
dymu, mając przed sobą bezkres oceanu, zmierzał w
nieznane.
Gam odprowadzała go wzrokiem. Horyzont złotą ob-
ręczą otaczał ziemię, w zaczarowanym kręgu znalazły się
morze wraz ze słońcem. Fale, szumiąc, uderzały w rzadkich
odstępach, rozbijały się o kamienne bloki nabrzeża,
wystrzelały pianą w górę, zamieniały się w białą kipiel. Dął
wiatr... Morze napierało na stały ląd... Każdy oddech
sprawiał radość... A wszystko razem świadczyło o
wszechobecnym trwaniu świata...
V
Nad Kanałem Sueskim upał lał się z nieba jak rozto-
piony ołów. Bezlitosne światło wdzierało się każdego ranka
pomiędzy niebo i pustynię niczym kolosalne reflektory; w
południe żar gęstniał w lepką masę i ciążył nad pokładem.
Brzegiem, po rozpalonym piasku, ciągnęły karawany.
Trudno było uwierzyć, że kiedykolwiek dotrą do celu: ich
ruchomą, cieniutką nić osaczał bezmiar pustyni, w której
czaiła się śmierć. Wieczorami na horyzoncie pojawiały się
sinobłękitne jak gencjana pasma. Zrazu gromadziły się nad
piaskowymi wzgórzami, potem wpełza-ły w wąskie
zagłębienia i w końcu pożerały się wzajemnie w resztkach
ginących pomarańczowych promieni słońca opadającego za
widnokrąg. Teraz dopiero nieruchomy krajobraz nabierał
ż
ycia, zaczynała się milcząca gra światła i mroku. Armia
wydłużających się cieni parła przed siebie, zajmując coraz
większe połacie pustyni. Jej forpoczty docierały nad kanał,
którego brzegi jeszcze lśniły złotem. Od horyzontu
nadciągały jednak posiłki -były ogromne i wydawało się, że
pochód czarnych wojsk nie ma końca. Nagle słońce skryło
się za górami piasku. Teraz cienie przypuściły szturm na
statek: najpierw weszły w wodę, potem zaczepiły o burtę
parowca, następnie wdarły się pomiędzy kominy i
nadbudówki; wspinając się coraz wyżej, zlikwidowały
ostatni złoty pierścień
na szczycie komina i okryły świat nierealnym, błękitnym
całunem. Poprzez ten całun sączył się wieczorny zaduch,
który w głuchej ciszy opadł na pokład i zastygł nieruchomo
jak schorowana, niedołężna kobieta.
Gam wyciągnęła się na leżaku i czekała na powiew
wiatru. Z pomieszczeń załogi dolatywały stłumione, nie-
wyraźne, przeciągłe dźwięki harmonii. Przypominały Gam
dawno zapomniane pieśni grane na dudach, których słuchała
nad włoskimi jeziorami: były sentymentalne, tęskne, pełne
smutku, ale i naiwnej słodyczy. Gam próbowała uchwycić
melodię. Zaraz jednak nadleciał wiatr i z szumem rozbił się
o maszty. Obok wiatru nocną ciszę zakłócał stuk
drewnianych belek i pośród tych hałasów muzyka chwilami
całkiem się gubiła; po jakimś czasie jednak, w zupełnej
ciszy, Gam usłyszała jedwabiste brzmienie akordu, które
opadało z miękkością przelatującego motyla.
Statek pochylił się w manewrze i wpłynął na szary
obszar słonych jezior. Wiatr znów się uspokoił. Marynarze
poszli spać - muzyka ucichła. Gam zapadła w pół-sen, z
którego chwilami, kiedy ustawała wibracja maszyn,
bezboleśnie powracała do rzeczywistości. Statek dopłynął
do mijanki i czekał. Po godzinie z przeciwnej strony
nadszedł parowiec. Był oświetlony, przesunął się obok
niczym zjawa - powoli i bezszelestnie. Dziób statku
obmywała szemrząca fala. Na mostku majaczyła jakaś
postać i Gam zdawało się, że ten ktoś do niej macha; nie
była jednak tego do końca pewna.
Dziwne spotkanie, pomyślała rozczarowana. Pozdro-
wienie przesłane z ciemności w ciemność, spotkanie i za-
razem rozstanie, możliwe, że przyjazne gesty na obu
pokładach, i nic ponadto. Światła statków znalazły się
najbliżej siebie i w tym samym momencie jeden zaczął
oddalać się od drugiego. Po chwili każdy z nich znów
podążał w samotności.
Myślała o ostatnich miesiącach swego życia. Aż opu-
ś
ciła głowę z wrażenia: symboliczna wymowa mijających
się statków uzmysłowiła jej, na czym polegał jej związek z
Kinsleyem i czym było rozstanie. Teraz wiedziała, że
Kinsley miał rację, że przez cały czas oceniał sytuację
właściwie. Statki mogły się nawet pozdrawiać, a już się od
siebie odsuwały; mogło też być tak, że Kinsley bawił w
porcie, w którym cumował jej statek. Kiedy tylko pierwszy
raz załopotał żagiel i statek, wciąż jeszcze zakotwiczony,
zakołysał się, Kinsley nie chciał czekać, wiedział, że ona
odpłynie i wolał uniknąć zerwania. Port... A może jej dusza
zazna w nim pocieszenia, które otoczy ją subtelnym
ciepłem? Czy nie zawija się do portów po długich,
transoceanicznych podróżach? Zaraz jednak dała spokój tym
kojącym złudzeniom: tylko coś, czego nie znamy,
przyciąga, jedynie wizyta w porcie, który odwiedzamy po
raz pierwszy, może czymś obrodzić... I tak wreszcie parnej
nocy w pobliżu Suezu Gam w pełni zrozumiała ostatnie
wydarzenia. Przeszłość zatoczyła koło, zamknął się kolejny
krąg.
Siedziała przy stole kapitańskim. Wpadła jej w oko
pewna rodzina, stałe wyśmiewana przez pasażerów, która
nic sobie nie robiła z drwin: wszyscy jej członkowie
udawali, że ich nie dostrzegają. Byli to ludzie, którzy
szybko się wzbogacili, ich maniery nie szły jednak w parze
z zamożnością. Gam prędko przezwyciężyła cichą odrazę,
którą budził w niej widok tych ludzi namiętnie
gestykulujących przy jedzeniu, zaskakujących ją trak-
towaniem swych potrzeb jak czegoś oczywistego, nie
budzącego wątpliwości, stawianiem ich w centrum własnej
jaźni - wydawało się, że krążą wokół swych pragnień, jakby
były one osią wszechświata. Obserwowała ich zachowanie
przy stole, zdecydowanie odstające od poprawnej
powściągliwości pozostałych pasażerów. Wybuchem
entuzjazmu powitali stewarda niosącego zupę, z miłym
uśmiechem rozkładali serwetki, jakby sposobili
się do spełnienia radosnego obrzędu. Nie mogła się na-
dziwić, patrząc, z jakim przejęciem zanurzają po raz
pierwszy łyżki w gęstej cieczy, zdumiewał ją potok słów
lejących się z mięsistych ust, komentujących jakość potraw -
istne fajerwerki błyskotliwych powiedzonek skrzących się
nad talerzami z pieczystym, którego wyborny smak
opisywali nadzwyczaj dokładnie. Nawiązywali do
wcześniejszych obiadów podawanych na statku, do wczo-
rajszego, do obiadu sprzed tygodnia, dyskutowali o spo-
sobach przyrządzania dań. Był to prawdziwy przegląd
indywidualnych upodobań kulinarnych członków rodziny i
w ten oto cudownie prosty sposób zwykłe przeżuwanie
doprawiali treściwą rozmową o jedzeniu. Kiedy wśród
kolejnych potraw nie pojawiło się danie cenione przez
wszystkich bardziej niż inne, na obliczu głowy rodziny
odmalowało się głębokie zmartwienie: ta zacna strategia,
dzięki której po żmudnych, prowadzonych szeptem
rokowaniach ze stewardem udało się mimo wszystko dostać
pożądane resztki, wzbudziła zachwyt przy stole. Wyraz
twarzy otyłej matrony zdradzał nie byle jaką determinację,
gdy dużym widelcem przewracała na półmisku pieczyste i
sokolim wzrokiem wypatrywała najokazalszych plastrów, po
czym odkładała je dla swej trzód-ki. Gęsto upierścienioną
dłonią lała obficie sos z sosjerki, nie zważając w
najmniejszej nawet mierze na to, że inni też mogliby mieć
nań ochotę. Poza rodziną świat dla niej nie istniał: zaczynał
się po jednej stronie stołu, kończył po drugiej. Gam
dostrzegała komizm podobnych zachowań. W dodatku była
teraz wolna od emocjonalnych zawirowań i obciążeń; dzięki
temu czuła igła jej wewnętrznego kompasu reagowała na
najsłabszy nawet impuls i mimowolnie, w każdej zabawnej
sytuacji, wyszukiwała coś jeszcze prócz śmieszności -
mianowicie jednoznaczną stanowczość drzemiącą w głębi
jestestwa i kształtującą je prymitywną, przez to jednak
bardziej brutalną, skalę uczuć, mroczną energię w stosunku
do spraw zu-
7Q
pełnie nieważnych. Wszystko to pobudzało ciekawość
Gam, która chciała dowiedzieć się czegoś więcej.
Dotychczas nie zdawała sobie sprawy z istnienia tych
wszystkich warstw. Lub też wnikały one w jej świadomość
jako coś użytecznego i tkwiły tam, dzięki czemu złożony
mechanizm jaźni funkcjonował bez zarzutu. To był rodzaj
biura, w którym łatwiej liczyć, łatwiej podejmować
praktyczne działania, gdzie nie sprawia kłopotu znalezienie
rzeczy i spraw potrzebnych ani gromadzenie ich wokół
siebie.
Te warstwy tworzyły jednak tylko pozory jaźni; do
optymistycznych i sceptycznych wyobrażeń ludzkich cech i
przymiotów dodawały siebie - swe problemy i przekonanie
o ich ważności. Bez szczytnych wyobrażeń pęka spoiwo
społeczeństw, gdyż to, by duże i małe koła się obracały i nic
nie zakłócało ich biegu, zależy od powszechnego
przekonania, według którego każde ogniwo mechanizmu
jest niezbędne, a brak najmniejszego z nich może zatrzymać
całość. I tak wszystkie te sprawy, wszyscy ci dyrektorzy,
urzędnicy, robotnicy i handlowcy tworzą osnowę tego, co
nazywamy aktywnym życiem. Miarą wartości jest tutaj
wydajność, która tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia.
Roztrząsając te sprawy, Gam odkryła specjalny rodzaj
ż
yciowej ruchliwości, uporczywie przeciwstawiającej się
niwelującemu działaniu nawyków kulturowych. W istocie
ruchliwość ta ograniczała się do zachowań codziennych, od
dawna angażujących te pokłady jaźni, które poprzez
wychowanie przekształciły się w szablon stosownych form;
niemniej tkwiła tam i dawała o sobie znać jednoznacznie, a
przejawy jej istnienia wywoływały zdumienie.
Ludzie sprawiają wrażenie wrośniętych w podłoże tak
mocno, że nic ich nie może zeń wyrwać. śadne doznanie
nie jest dosyć mocne, by przezwyciężyć to zakorzenienie. O
pobycie w Benares lub na Bali opowiadają jak
on
o niedzielnej wycieczce do pobliskiego lasku lub restauracji.
Wszędzie zabierają swój dom: spacerując ulicami
Jokohamy, w rzeczywistości nie opuszczają rodzinnego
Osnabriick bądź s'Gravenhage. Jakiś niepojęty czar strzeże
ich przed fascynacją obcym i nieznanym. Wciąż są tacy
sami, jacy byli zawsze, i pozostaną tacy do końca swych
dni. Niczego nie można im zarzucić, nie da się też ich
skłonić do porzucenia utartych dróg - wtedy zawsze
powołają się na konieczność przestrzegania znanych i wy-
próbowanych zasad, które na dodatek są dla nich jasne i
czytelne... I w ostatecznym rozrachunku nie wolno ich
łamać dla osiągnięcia chwilowych korzyści...
Zycie pokazało Gam jeszcze jedno oblicze — było czymś
w rodzaju przerażającego ciężaru, który może zdruzgotać,
ale też pociągnąć za sobą, wynieść ponad wszystkich i
wszystko lub zmiażdżyć. Czuła się wobec niego całkiem
bezradna i niczego o nim nie wiedziała, prócz jednego:
wiele razy dostarczyło jej ono niezwykłych, mocnych i
cudownych wrażeń. Tu tkwiło sedno sprawy, chodziło
wprawdzie o kontrolowane, ale konsekwentne traktowanie
swych pragnień jak celu, którego osiągnięcie dostarcza
przyjemności. Wyjaśnienie tych motywacji oraz dopięcie
swego pobudzało wyobraźnię Gam. Był to ogromny,
nieznany obszar drobnych spraw; Gam wiedziała, że
przemierza go wraz z całym szeregiem innych ludzi. Kim są
ci ludzie? Postanowiła, że musi ich poznać...
W Marsylii zeszła ze statku. Jakiś czas się wahała, dokąd
się udać. W końcu zdecydowała się na Paryż. Znalazła
lokum na przedmieściu, w domu przy starej, wąskiej ulicy,
zamieszkanej przez drobnych urzędników.
Wczesnym rankiem okolica nabierała szczególnego
wyrazu. Za dnia ulice rozjaśniało wszędobylskie światło,
które do nich nie pasowało. W szarości poranka stawały się
jednak rozpaczliwie bezbarwne i wtedy chyba najbardziej
były sobą. W załomkach domów gromadziły
81
się cienie podobne do strapionych kobiet: wynędzniałe tuliły
się po kątach, kryjąc się przed bezlitosnymi pierwszymi
promieniami słońca. O określonej godzinie w domach
otwierały się okna, z ciemnych czeluści mieszkań
wychylały się zaspane głowy, by się przekonać, jaka jest
pogoda; kwadrans później z trzaskiem odmykanych bram
pierwsi ludzie opuszczali domy. Szli ulicami, niemal przy-
ciskając się do kamiennych ścian; w ich wzroku była
najczęściej pustka, niejednokrotnie smutek i zmartwienie.
Kiedy pewnego razu Gam wyszła na ulicę i obserwowała
twarze, wciąż na nowo dostrzegała w nich otępienie
ożywiane czasami jakimś przelotnym grymasem, częściej
jednak niepokojem, że wyszło się zbyt późno.
Kilka razy rankiem natykała się u swych drzwi na
jakiegoś bladego człowieka. Pod pachą trzymał skórzaną
teczkę, pustą, bezkształtną i tylko charakterystyczne
zgrubienie w jednym miejscu świadczyło, że niesie w niej
ś
niadanie. Po kilku dniach mężczyzna ukłonił się Gam, dwa
dni później nawiązał rozmowę.
Był księgowym w dużym przedsiębiorstwie i jego praca
polegała na nieustannym liczeniu. Ponieważ mieszkał w
tym samym domu, łatwo znalazł pretekst, by Gam zaczepić
i o coś zapytać. Po tygodniu zaproponował jej, aby wspólnie
spędzili niedzielę. Gam nie pamiętała, jak się przedstawił.
Mówiła na niego Fred, a on nie protestował...
Swą prośbę wyraził niezwykle uroczyście - Gam zro-
zumiała, jak wiele dla niego znaczy ten dzień, niecierpliwie
wyczekiwany, odmienny od szarej codzienności. Sama
spodziewała się po tym spotkaniu zetknięcia się z kolejnym
uosobieniem ludzkich cech i przymiotów, toteż przyjęła
propozycję księgowego.
Pojawił się w dość niezwykłym garniturze, który za-
pewne wkładał wyłącznie na podobne okazje. Wyglądał w
nim wzruszająco. Stojący kołnierzyk nadawał jego
89
odświętnemu ubiorowi odcień skromnej i trochę bezradnej
elegancji. Stroju dopełniały rękawiczki i laska, którą
księgowy zawiesił na ramieniu.
W pogodny, jasny dzień wielu ludzi wybierało się w
plener. Środki komunikacji były przepełnione żądnym
wrażeń tłumem, który zdążał za miasto. Czyniąc nieopisany
zgiełk, jedni próbowali zdobyć miejsce siedzące, inni starali
się je utrzymać. Gam znów nie mogła się nadziwić, ile
energii trawią na mało istotne spory. Jeśli wobec spraw
drobnych spotykamy się z takim wybuchem ukrytych sił, to
w wypadku czegoś poważnego, znaczącego, należy
oczekiwać eksplozji. Dość szybko jednak Gam dostrzegła
granicę, którą przekraczali tylko nieliczni; widać było
wyraźnie, że rezerw wystarcza na krótko. Rychło twarze
pogrążały się w milczeniu, ożywienie gdzieś przepadało,
ludzie stadnie wracali na utarte szlaki; Gam głowiła się,
gdzie tym razem należy nacisnąć, by wymusić kolejny
przypływ aktywności...
Wypytywała Freda o jego życie. Księgowy zrobił się
rozmowny i opowiedział jedną z typowych historyjek. W
ż
yciu urzędnika nie zdarzyło się nic ważnego - każde słowo
ś
wiadczyło o jego absolutnej przeciętności. Szczególnie
dużo uwagi poświęcał swej rodzinie, szeroko się rozwodził,
mówiąc o jednej z sióstr i jej narzeczonym, kilkakrotnie
wracał do tego tematu. Wciąż podkreślał, że życie siostry
opiera się na „pewnych podstawach".
Już wcześniej Gam zetknęła się z przejawami silnych,
wręcz instynktownych powiązań rodzinnych, polegających
nie tyle na codziennej bliskości, ile raczej na duchowych
współzależnościach, na wzajemnej skłonności bądź niechęci
spokrewnionych osób. Gdy żyje się oddzielnie, coś takiego
staje się jeszcze bardziej widoczne: zarówno nienawiść, jak
i obojętność są oznaką głębokich więzi. Przypadek Freda
wiele wyjaśniał. Tacy ludzie nie potrafią być sami, nie łakną
duchowego odosobnienia, budzi ono w nich lęk: muszą się
wczepić w jakikolwiek
S3
jednostronny układ, miłości lub nienawiści, te zaś na-
miętności dziwnie ciążą ku schematom i szybko przechodzą
w przyzwyczajenie.
Na południowy posiłek zaszli do małej restauracji nad
jeziorem. Nad wodą panowała typowa wczesnojesienna
cisza. Rozedrgane złociste sierpniowe powietrze okrywało
ziemię jak przezroczysta czasza dzwonu i nadawało no-
stalgiczny, błękitny odcień lasom. Wszystko było wyraźne,
dopowiedziane, światło niczego nie kryło, nie zamazywało
konturów.
Kury leniwie grzebały w liściach, stare mury, zbudo-
wane z nierówno poukładanych warstw polnych kamieni,
jaśniały ciepłą ochrą; pięły się po nich czerwone pędy
dzikiego wina. Wiejskie chaty spadzistymi dachami ostro
odcinały się od bezkresu nieba, z otwartych okien ku-
chennych dolatywał brzęk zmywanych naczyń, w ogrodzie
pracował jakiś mężczyzna w wypłowiałej bluzie i lnianych
spodniach - nic nie zakłócało bukolicznego nastroju
pogodnej zadumy. Po jeziorze sunęły łódki, w oddali było
widać kilka białych, trójkątnych żagli.
Fred mówił coś o żeglowaniu; gdy skończył, z wielkim
namaszczeniem zapalił cygaro, które wyglądało dość
dziwnie przy jego szczupłej twarzy. Ono także należało do
rytuału świątecznego dnia. Księgowy oglądał je wie-
lokrotnie z każdej strony i zanim włożył do ust, spojrzał na
nie rozmarzonym wzrokiem. Gam to zauważyła i dotknęła
dłonią jego ręki.
Lekkie wino stołowe rozwiązało mu język; na początku
był trochę sztywny, teraz zaczął opowiadać o swym biurze.
Bardzo się starał, by Gam go dobrze zrozumiała, posunął się
nawet do tego, że naszkicował laską plan budynku i
położenie swego pokoju, który znajdował się w pobliżu
gabinetu dyrektora Kostera.
Potrzebował mniej więcej pół godziny, by gruntownie
wyjaśnić, na czym polega jego praca. Ze szczególnym
e/i
naciskiem podkreślał, że wymaga ona absolutnej nie-
omylności, dzięki której zresztą zdołał osiągnąć swą po-
zycję; niezwykle żywo rozprawiał o ewentualnych skutkach
błędnych zapisów w książkach rachunkowych. Chcąc to
wytłumaczyć jak najlepiej, przytoczył przykład: z powodu
roztargnienia pewnego urzędnika, Peugota, wysłano
ważnemu kooperantowi bezzasadne wezwanie do zapłaty,
co doprowadziło do zerwania współpracy. Oczywiście
Peugot został zwolniony.
Gam zapytała Freda, czy praca daje mu zadowolenie.
Nie rozumiał, o co chodzi: dzięki pracy zarabia przecież na
chleb, nie może więc mówić o niezadowoleniu. Potem
opowiadał o kolegach. Szczególnie jeden z nich, niejaki
Bertin, budził jego podziw. Wobec szefa Bertin pozwalał
sobie na tak śmiałe zachowanie, na jakie nikt by się nie
zdobył. Chociaż... jeśli ma się rację... Teraz opowiedział
długą historię, w której on sam mężnie przeciwstawił się
wspomnianemu już dyrektorowi Kósterowi, Alzatczykowi,
dochodząc swych racji w bardzo trudnych i denerwujących
okolicznościach, kiedy Koster posunął się nawet do tego, że
walił pięścią w biurko; ostatecznie jednak dyrektor go
pochwalił i na zgodę poklepał po ramieniu.
Monotonny głos księgowego docierał do Gam, sącząc się
przez popołudniową ciszę. Była to czcza gadanina, czy
jednak nie na czasie? Znakomicie pasowała do spokojnego i
beznamiętnego nastroju niedzielnej wycieczki. Zdawało się,
ż
e wszystko w tej opowieści ma uzasadnienie i jest jak
najbardziej na miejscu. Równie dobrze mogłaby wysłuchać
jeszcze jednej historyjki na temat dyrektora Kostera i pana
Bertina, ewentualnie związków łączących tego ostatniego z
panią Koster. I może też dowcipnej dysputy Murraya z
Sandenem, toczonej w rezydencji wicekróla Indii. W
gruncie rzeczy słowa nie miały żadnego znaczenia. Pokrywa
się nimi brak wza-
jemnych uczuć. I tak naprawdę nie ma żadnej różnicy
pomiędzy rozmową, w której zadajemy sobie trud uchwy-
cenia i zdefiniowania niejasnych wrażeń, a plotkami, którym
pożywki dostarcza biurowa stenotypistka. Biały chleb na
glinianym wiejskim talerzu prezentuje się znakomicie,
smakowicie kruszy się w palcach, bije od niego zapach
pszenicy i sytości. A może moglibyśmy zamienić się w
chleb albo w kury, które w słoneczny dzień roz-grzebują
dziobami ziemię...
Po chwili jednak Gam poczuła lekki dreszcz, uświa-
domiwszy sobie, że to, o czym opowiada siedzący obok niej
człowiek, jest nie tyle tematem rozmowy, ile raczej treścią
jego jaźni. W pospolitych zdarzeniach, o których mówił,
zawierało się całe jego życie i ani razu nie przyszło mu do
głowy, w jak ciasnej przestrzeni się porusza: uważał swą
sytuację za najzupełniej właściwą. Dyrektor Koster był dla
niego najwyższą instancją, dalej myśl Freda nie sięgała.
Wprawdzie nie uważał swego szefa za uosobienie
doskonałości i nawet pozwalał sobie na krytykę, w biurze
jednak ów człowiek panował niepodzielnie, a biuro było dla
księgowego całym światem. Prócz biura w życiu Freda
istniało może jeszcze kilka drobiazgów i jakichś mało
ważnych pragnień...
Ręka, w której trzymał cygaro, spoczęła na stole. Była
blada, rachityczna; pod skórą jednak, tak samo jak u Gam,
pulsowała czerwona krew... Oczywiste podobieństwo
leżących obok siebie dłoni jaskrawo kontrastowało z tym, co
się działo pod czaszkami Freda i Gam - były to światy
najzupełniej odmiennych pojęć, niezdolne do porozumienia,
ś
wiaty dwóch wyobraźni, których kompletnie nic nie łączy,
bardziej nawzajem niezrozumiałych niż są dla człowieka
instynktowne reakcje zwierząt, odleglejsze, niż są względem
siebie galaktyki, które dzielą tysiące lat świetlnych. A
przecież krew ożywiająca oboje była jednakowo czerwona i
nawet najbardziej przenikliwe oko nie mogłoby dostrzec
różnicy. Obie ręce ani na
moment się nie rozdzieliły i zdołały do siebie upodobnić —
czegoś takiego nie spotyka się wśród zwierząt tego samego
gatunku. Gam miała wrażenie, że te dwie dłonie na stole są
jak niesamowite, nieporównywalne z niczym demony
uosabiające straszliwy tragizm niemożności porozumienia, z
którym tak trudno się pogodzić; wobec czegoś takiego
wszystko inne na tym świecie wygląda na nieszkodliwy żart
bądź banalne i ułomne teoretyzowanie.
Była to dla niej jedna z tych chwil, w których nie ma
mowy o normalnym rozumowaniu. Powiązania z zasobem
zwykłych skojarzeń zostają zerwane i człowiek, całkowicie
zawieszony w próżni, niczym dziecko albo mieszkaniec
innej planety, czuje się obco wobec otaczającego go świata.
Wszystkie nazwy gubią się gdzieś jak ulotne cienie,
szukamy jakiegoś słowa, na przykład „ręka", i okazuje się,
ż
e poszukiwane określenie cały czas nam umyka. W oddali
majaczą jakieś szczątki, początek i zakończenie słów, nie
potrafimy jednak odnaleźć powiązań logicznych i określenie
jest jak niezrozumiały znak pozbawiony jakiegokolwiek
znaczenia, pogrążony w transcendentalnym chaosie świata
przedmiotów. Aż nagle zaczynamy chwytać coś więcej i
powoli znów pojawia się określenie i rzecz, której dotyczy.
Przez jakiś czas, z pewną obawą, jeszcze się zastanawiamy,
czy właśnie o to nam chodzi. W końcu pozostaje już tylko
głębokie zdumienie, które nieraz nas jeszcze porazi w
najmniej oczekiwanych chwilach; w naszym ludzkim
zadufaniu uważamy bowiem, że powinniśmy je jakoś
wytłumaczyć, nadać mu sens i osadzić w jakże przydatnym
kontekście filozoficznym.
I tak Gam uświadomiła sobie, jak wiele dzieli ją i mło-
dego człowieka, z którym spędza niedzielę. Był to dystans
nie tyle duchowy czy towarzyski - coś takiego w osta-
tecznym rozrachunku jest nieistotne - chodziło raczej o
różnice pomiędzy dwojgiem istot, tajemnicę odwiecz-
nej obcości, uzależnienie od reguł rządzących naszą jaźnią,
których nie wolno omijać, w przeciwnym bowiem razie
popadamy w chaos - stajemy nad otchłanią, w której panuje
pomieszanie spraw.
Tylko jedno oblicze rzeczywistości pozostaje w zasięgu
naszego wzroku, wyświetlane przez latarnię magiczną
poznania, nierozłącznie powiązane z naszą świadomością,
nie dające się od niej oddzielić. Wyobraźmy sobie morze
błyszczące w promieniach słońca. Postrzegamy je jako
słońce i morze - poprzez nasze oko i odbicie tego zjawiska
w mózgu: nigdy to nie będzie samo tylko morze. Filtry
naszej jaźni są jak barwna szyba, przez którą patrzymy na
ś
wiat.
Gam spojrzała na stół. Obie dłonie wciąż leżały obok
siebie, a głos, dobiegający jakby z oddali, opowiadał o mało
ważnych sprawach. Naraz poczuła jakąś bezradną tkliwość,
której - być może - doznają ludzie złączeni w cierpieniu
bądź skazańcy, którym przypadł w udziale ten sam los, przy
czym jeden z nich przeczuwa wyzwolenie, swą nadzieją
jednak nie może się podzielić z innymi. W przemożnym
pragnieniu zrzucenia ciężaru pochwyciła raz jeszcze dłoń
leżącą obok jej dłoni, której nie potrafiła odsunąć,
pogładziła ją i bez śladu ironii, ze szczerego serca, drżącym
głosem, w którym słychać było łzy, rzekła:
- Jest pan dzielnym człowiekiem, Fred. Wierzę, że na
pewno... - tu musiała zrobić krótką pauzę — na pewno
zostanie pan kiedyś kierownikiem swojego działu.
Wieczorem długo siedzieli w restauracyjnym ogródku, w
którym rozstawiono liczne stoły. Pomiędzy drzewami
przeciągnięto sznury lamp kołysanych teraz podmuchami
wiatru. O zmierzchu do ogródka przyszło sporo ludzi i
wszystkie stoły były zajęte. Zwracały uwagę liczne
zakochane pary, które bez żenady tuliły się do siebie.
Z otwartego okna na parterze dolatywały dźwięki
muzyki. Przy pianinie siedziała dziewczyna w jasnej sukni.
Próbowała grać jakąś piosenkę. Na pokrywie instrumentu
leżał jej kapelusz. Wzięła kilka akordów i roz-anielonym
wzrokiem spojrzała na mężczyznę, który opierał się o
pianino. Włosy opadały mu na czoło. Jego twarz rozjaśniało
ciepłe światło świec. Z czułością spoglądał z góry na
dziewczynę. Wnętrze pokoju tonęło w mroku, jak na
obrazach van Dycka zatarte kontury rozmywały się wśród
niezliczonych odcieni brązu. Kiedy patrzyło się z zewnątrz,
przez ramę okienną, scenka do złudzenia przypominała taki
stary obraz.
Obok kapelusza Gam zauważyła mocno przewiązany,
gruby bukiet. Drgnęło jej serce. Chyba odnalazłam utracone
krajobrazy, przebiegło jej przez myśl, zanim zdążyła zdać
sobie z tego sprawę. Bukiet był dla Gam czymś w rodzaju
nieznanego ptaka, który nagle przeleciał obok niej. Dwoje
ludzi wyszło na zewnątrz i teraz szukali miejsca przy
stolikach w ogrodzie. W przejściu niemal się o nią otarli.
Dziewczyna trzymała w ręce kapelusz i kwiaty. Gam
dostrzegła pospolitość w linii jej ust: śmiała się, słuchając
mężczyzny. Śmiech był wymuszony, brzmiał nieszczerze.
Po chwili dziewczyna się odwróciła i w odpowiedzi rzuciła
przez ramię głupi, niezgrabny żart. Gam przyglądała im się
jeszcze przez chwilę; młody człowiek włożył rękę do
kieszeni i odchodząc, obrzucił Gam bezceremonialnym
spojrzeniem.
Wracali z Fredem do domu. Było już po żniwach i ścier-
niska pachniały ziemią. Teraz zbierał swe żniwo księżyc,
którego sierp wędrował po niebie. Gam przyglądała się
Fredowi, kroczącemu obok z wysoko uniesionym czołem.
Zapytał Gam, czym się zajmuje. Zanim odpowiedziała,
zaśmiała się: obszar, po którym poruszał się jego umysł, był
wyjątkowo ograniczony. Zaproponował jej wspólne
gospodarstwo. Przypuszczalnie bez specjalnego wysiłku
znajdą w przyszłości większe mieszkanie, do
QQ
którego będą się mogli wprowadzić, stwierdził, na razie
jednak wszystko pozostanie jak dotychczas. Co tydzień
będzie jej dawał określoną sumę, za którą ona kupi
wszystko, co niezbędne, i będzie mu gotowała. On jada
wieczorem punktualnie o szóstej, zaraz po powrocie z biura.
Takie rozwiązanie powinno być korzystne dla obu stron.
Tą propozycją wprawił Gam w zakłopotanie, z którego
nie umiała się otrząsnąć. Oszołomiła ją niewzruszona
pewność Freda, że Gam się zgodzi. Takie właśnie obyczaje
panowały między ludźmi, wśród których się obracał:
najpierw rozsądnie i bez emocji omawiało się sprawę,
ustalało szczegóły, a potem zaczynało się życie we dwoje.
Jeśli spodziewano się dziecka, możliwe było także
małżeństwo. Zdarzało się też, że wszystko przebiegało nieco
inaczej i między dwojgiem ludzi pojawiał się w pewnej
chwili płomień pokonujący wszelkie bariery, sycący się
ż
arem pożądania, domagający się w nocy swych praw.
Bardzo prędko jednak wszystko wracało na swoje miejsce:
nadal trzeba było wypełniać rodzinne obowiązki, spotykać
się, ustalać terminy; można było nawet razem mieszkać,
jednak wspólnie zorganizowany dzień był równie ważny jak
nocna namiętność; aż wreszcie - i o tym wiedział każdy, nie
spodziewając się zresztą niczego innego - dwoje ludzi
orientowało się nagle, że żyją obok siebie, również wtedy,
gdy od dawna nic ich już nie łączyło i jedno od drugiego
niczego nie oczekiwało, powodowała nimi jedynie wygoda i
obyczaj.
Gam czuła się podobnie jak po południu w restauracji.
Była bezradna wobec własnych myśli i odczuć potrzą-
sających nią niczym krótka, drobna fala. Absolutnie nic nie
mogło się przebić na powierzchnię, a jeżeli już do tego
dochodziło, nowe doznanie wkrótce połykały tryby bez-
dusznego zegara napędzanego, a potem unicestwianego
przez jestestwo takich ludzi.
Fred raz jeszcze zapytał, czy Gam przystanie na pro-
pozycję. Bez słowa skinęła głową. Choć wiedziała, że tylko
ją przeraża rozpaczliwy banał, nie umiała się obronić przed
współczuciem: świetnie zdawała sobie sprawę z całego
splotu niemożności i chciała pomóc. Podobne uczucia
ogarnęły ją kiedyś w szpitalu dla nieuleczalnie chorych...
Tutaj miała do czynienia z niedostrzegalnym, nieszczęsnym
przekleństwem, którego nic nie było w stanie przekreślić:
szarą pospolitością. Wszelkie pociągnięcia natury socjalnej
ledwo dotykały problemu. Polepszały sytuację materialną,
istota sprawy i struktury pozostawały jednak niezmienione.
Jeżeli się zdarzało, że ktoś osiągał ponadprzeciętną
zamożność, wszystko przeobrażało się w groteskę budzącą
jedynie śmiech, ponieważ forma i treść nie szły z sobą w
parze, jak u tej rodziny na statku w Kanale Sueskim, która
zupełnie nie umiała się znaleźć i mając tysiące możliwości,
pozostała przy swoich prostackich zwyczajach...
Fred ujął Gam pod ramię i z ożywieniem mówił o naj-
różniejszych sprawach. Dzielnie znosiła poufały ton: nie
ciążył jej, tym razem był jak najbardziej na miejscu. Potem
poszła jeszcze na górę do mieszkania księgowego, który
chciał ją wprowadzić w nową rolę i omówić szczegóły
dotyczące następnego dnia. Usiedli naprzeciw siebie na
wysokich krzesłach z plecionej trzciny. Gam zapytała Freda,
czego w życiu pragnąłby najbardziej. Roześmiał się -
owszem, marzył o wielu rzeczach, uważał jednak, że to
mrzonki, których nie należy traktować poważnie. Po
krótkim namyśle stwierdził, że ucieszyłaby go dobra posada
i lepsze zarobki, chciałby mieć ładne mieszkanie i zgodną
kobietę obok siebie. Gdyby spotkało go coś więcej, uznałby
to za uśmiech losu i przyjął z wdzięcznością jako
szczególny dar niebios.
Gam skinęła głową - oczekiwała mniej więcej takiej
odpowiedzi. I nawet jej to nie śmieszyło, doskonale Freda
rozumiała. W końcu zorientowała się, gdzie tkwi sedno
sprawy. Zrozumiała, chociaż nie była w stanie pojąć.
m
Nagle ją olśniło, że to, co uważała za niespożytą energię i
siłę, przejawiającą się w najdrobniejszej codziennej
czynności, niczego nie oznacza: jest jedynie widocznym
efektem aktywności życiowej, równie nieskomplikowanej
jak roślinna wegetacja. Nic tutaj nie sięgało głębiej,
wszystko działo się wyłącznie na powierzchni. Nie było też
mowy o żadnych zmianach - jedno z nienaruszalnych praw
natury mówi, że z ziarna fasoli wyrasta wijące się pnącze, a
nie potężna jodła. I nawet z pomocą najbardziej wyszukanej
sztuki ogrodniczej nie wskóramy niczego...
Fred patrzył na Gam przymglonym wzrokiem. Dla niej
jego twarz wyglądała teraz tak samo jak twarze większości
istot ludzkich. Bez wątpienia wśród tych istot muszą
znajdować się również takie, dla których większość stanowi
wyłącznie rodzaj tła, podłoża: wznoszą się one ponad
pospolitość, są świadome swej wartości i zdolne są
naprawdę przeżywać. Przekonanie o własnej wyjątkowości
może być również źródłem szczególnej satysfakcji: można
czuć się jak ktoś, komu powierzono nadzwyczajną misję do
spełnienia, ktoś wtajemniczony w powikłane zależności
przyczyn i skutków, kto na dodatek potrafi się tym bawić,
ponieważ świadomość i wiedza zawsze prowokują do
podjęcia gry... Najgłębszą kontemplację winniśmy kończyć
tanecznym balansem, u kresu zamyślenia i melancholii
dostrzegać prostotę i wdzięk... Zabawa, gra- w tym miejscu
ocieramy się o tajemnicę spraw ostatecznych i mistykę
następstw, dotykamy granicy, za którą mieszają się pojęcia i
koło się zamyka.
Człowiek siedzący naprzeciw był jednym z ludzkich
bytów. Stanowił niewielkie ogniwo w łańcuchu istnień,
ważnych dla gatunku, który pełnię człowieczeństwa osiągał
tylko dzięki jednostkom wybitnym; ten mężczyzna był,
niestety, osobnikiem pasywnym, bezbarwnym. Jakimś
zrządzeniem losu znalazł się tutaj...
Fred zmrużył oczy.
- Czemu mi się tak przyglądasz? - zapytał.
Gam objęła głowę mężczyzny, z wielką powagą przy-
ciągnęła ją do siebie i pocałowała. Miała wrażenie, że
znalazła jakąś drogę - naraz w środku nocy spotkała wie-
ś
niaka, który potwierdził, że idąc w kierunku, który obrała,
zajdzie prosto do celu, przy czym wieśniak nie ma pojęcia,
jak ważny jest dla niej ów ceł.
ś
egnając się, w drzwiach, podniosła jeszcze rękę i po-
machała do Freda. Zauważyła, że wygląda na rozczaro-
wanego. Przypuszczalnie sądził, że Gam zostanie z nim na
noc.
Na Quai d'Orsay, pomiędzy kramami bukinistów, za-
czepił Gam jakiś malarz, który długo opowiadał o swych
planach i ideałach. Choć wiele przemawiało za tym, że
malarz jest człowiekiem pokroju Freda, Gam postanowiła
przeprowadzić jeszcze jeden eksperyment, tym bardziej że
ów typ dużo mówił o ideałach, które są dla niego
najważniejsze i którym podporządkował swe życie. Przez
kilka dni wysłuchiwała tyrad malarza, potem u drobnego
handlarza, który miał na składzie jego obrazy, kupiła kilka
prac. Oszołomiony sukcesem idealista ochoczo zabrał się do
malowania. Gam z rozmysłem kupiła płótna, które malarz
sam uważał za najmniej udane. Przekonawszy się, że maluje
teraz w ten sam sposób, Gam nie zdziwiła się nic a nic. Ale
przestał się jej podobać. Była ciekawa, jakie wrażenie
wywrą na malarzu pieniądze. Przekonała się, że nie trzeba
było wiele, aby zrobił się zarozumiały, a żądza posiadania
przesłoniła idealizm.
Jeszcze przez kilka tygodni Gam żyła w ciągłym za-
bieganiu. Jej dzielnicę zamieszkiwali urzędnicy, dalszą
okolicę - zamożne mieszczaństwo. Mimo uszu puszczała
liczne nazwiska, wokół pojawiali się ludzie, o których
niemal zaraz zapominała. Przemysłowcy, którzy rozpo-
czynali nadzwyczaj skromnie i po latach stawali się wła-
QQ
ś
cicielami fabryk, wynalazcy, dzięki którym wprowadzono
istotne ulepszenia, generałowie piszący uczone książki o
sztuce wojennej, ambitni młodzi dyplomaci, już uho-
norowani licznymi orderami - wszyscy oni w jakimś okresie
swego życia zadziwiali rozsadzającą ich energią, z czasem
jednak ta aktywność się w nich wypalała. Byli dobrymi
fachowcami, znali się na swojej pracy, ale funkcjonowali
jak automaty; dużo wiedzieli i potrafili przekonać do swych
racji, wielu nieobce były nawet arkana nieco staroświeckiej
sztuki życia, tak naprawdę jednak brakowało im czegoś, co
najważniejsze. Gam sama nie wiedziała, jak należałoby
nazwać ten mankament. Miała jedynie wrażenie, że ci
wszyscy ludzie jak pijawki przyssali się do rzeczywistości
tylko z jednej strony i zupełnie nie ogarniają całości, nie
stanowią bytów integralnych, daleko im do tego, by każdą
chwilę swego życia twórczo zamieniać w coś nowego,
wcześniej nieznanego, a kiedy już tego spróbują, postępują
wedle utartych wzorców. Brakowało im niezłomności,
ś
miałości, chłonności -cech godnych miłości i szacunku,
wymuszających aktywność, owocujących sukcesem; nie
było w nich beztroski, niezależności, ruchliwości;
poddawali się miałkim hasłom i regułom. W cieniu każdego
z nich zawsze w końcu Gam odkrywała Freda...
Do poetów i artystów zupełnie się rozczarowała. In-
teresują się tylko sobą, stwierdziła, swoją twórczością, pod
której ciężarem uginają się jak krzew winorośli pod
dojrzewającym gronem. śyją wyłącznie w swoich dziełach,
te zaś są jak pasożyt: cierpi przez nie rozwój osobowości, w
której nie ma miejsca na prawdziwą pogodę ducha,
ponieważ artysta tylko z pozoru cieszy się duchową
wolnością. Całą jego egzystencję przenika dzieło: kiedy
odpoczywa, dzieło w nim dojrzewa, stan spoczynku jest
doznaniem, z którego ono wyrasta. Artyści nie mają czasu
na wsłuchiwanie się w zew własnej krwi, czekają na nich
dłuta, pędzle bądź pióra- nowe dzieło
f\ A
musi się narodzić. Każdy zaś poród sam w sobie staje się
celem; dlatego też artysta nigdy nie dotrze w rejony piękna
bezużytecznego, dostępnego bytom z niczym nie zwią-
zanym; obszary te są domeną osobowości prawdziwie
wielkiego formatu...
Gam złożyła wizytę markizie d'Argenteuil, która z kolei
zabrała ją do księżnej Parmy. Kilka razy odbyła przejażdżkę
wzdłuż bulwarów w towarzystwie młodego St. Denis.
Wieczorem przyszła do niej z płaczem jakaś akto-reczka i
prosiła, by Gam nie odbierała jej pana St. Denis. Gam ją
pocieszyła i obiecała spełnić prośbę. Za jakiś czas znów
spędziły z sobą wieczór. Mała była przymilna jak kociak i
zjawiała się u Gam jeszcze kilka razy. Na przyjęciu u
księżnej Gam wywołała sensację stylem, w jakim wkroczyła
na pokoje. Innym razem, siedząc w loży, uczestniczyła w
debiucie pewnego poety, który powiedział, że w jej
obecności ma za nic sławę. Nie uwierzyła mu: poeci często
kłamią, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Pojedynkowali się o nią dwaj młodzi oficerowie, których
nie znała. Co za głupota, pomyślała, kiedy jej o tym
opowiedziano. Gdyby się założyli, wyglądałoby to znacznie
sympatyczniej.
Europejskie miasta ją znudziły. Miała dosyć nieustan-
nego nawiązywania nowych błahych znajomości. Prze-
oczenie dziesięciu spraw dokucza znacznie bardziej niż
jednorazowe niedopatrzenie. Poza tym miasto narzuca
pewną uniformizację: ludzie żyją zbyt blisko siebie, ciągle
się spotykają. Jeśli poznamy jedną osobę, znamy
wszystkich...
Gam czuła się zmęczona. Przebiła się przez wszystkie
warstwy- od najniższych po te, które zalegają na samym
wierzchu. Stwierdziła, że poza usytuowaniem niczym się od
siebie nie różnią. Wszystkie były takie same. Koło obraca
się pomiędzy narodzinami a śmier-
ci K
cią, te dwa bieguny wyznaczają przestrzeń dla życia. Ono
zaś wcale nie toczy się po prostej, lecz wciąż, jak krótka
fala, próbuje przeciwstawiać się nurtowi, który mimo to
niesie je w określonym kierunku. Rezygnuje z szerokiego
oddechu, zacieśnia horyzonty, nie potrafi posłużyć się
magicznym OM, o którym mówił buddyjski kapłan. Nie
warto niczego obchodzić... Nikomu też nie da się pomóc.
Zawsze ciepłym uczuciem darzyła zwierzęta. Obser-
wując ich naturalny wdzięk, porównywała go z żałosną
interesownością ludzkich zachowań. U ludzi zmysły były
wyczulone na szablon, na zestawy słów, stereotypowy ruch,
myślenie, aktywność. Uderzała Gam jakaś poło-wiczność,
porażała sztuczność. Rozróżniała wszelkie niuanse gry,
maski - tę ostatnią potrafiła przeniknąć chłodnym okiem, a
kiedy ostrożna pewność siebie zamieniała się w
samozadowolenie, Gam traciła resztki złudzeń. Nabierała
wtedy dystansu, usta wykrzywiał jej grymas pogardy, aż w
końcu pojawiała się obojętność: zdyscyplinowane głąby,
mieszanina białek i kwasów tłuszczowych, całkowicie
zaskorupiali w swych nawykach, zniewoleni pracą,
pieniędzmi, tytułami, sukcesami; do tego niezbędni, bo bez
nich nie byłoby mieszczańskiej stabilizacji: punktualnych
ekspresów, solidnych banków. Oto prawdziwe koszty życia
- teraz je znała; i tylko tyle...
Markiza d'Argenteuil zaprosiła Gam do swego pałacu na
wodzie, oddalonego od Paryża o godzinę drogi.
W dniu wyjazdu przypadkiem znalazła się niedaleko
domu, w którym mieszkał Fred. Spotkała go na ulicy. Nie
szczędząc wyrzutów, zapytał, dlaczego go opuściła, i zaraz
dodał, że już za późno, ponieważ ma nową przyjaciółkę, z
którą zamieszkał. Był pewien, że Gam chce wrócić, nic
innego nie przeszło mu nawet przez myśl. Wprawił ją w
zachwyt, wrażenie było piorunujące. I tak, w radosnym
nastroju, Gam udała się do posiadłości markizy.
VI
Stary zarządca twierdził, że w ostatnich latach wodne
urządzenia zostały naprawione i znów wszystko działa. I
rzeczywiście, o zmierzchu na godzinę rozszumiały się
parkowe wodotryski. Wiatr pędził do wody pobrązo-wiałe
już liście wiązów i orzechów włoskich, a spoglądający w dół
melancholijny Narcyz wyglądał jak zaklęte w kamieniu
uosobienie smutku tych nostalgicznych jesiennych
wieczorów: w ciszy i zapadającym zmroku przyroda
obumierała.
Przechadzając się po pokojach, Gam często się za-
trzymywała, by podziwiać obrazy. Subtelnie cieniowane
jasnymi akwarelami, zawieszone na zgrabnych haczykach,
zajmowały całe ściany. W małym biurku z politu-rowanej
brzozy natrafiła na kilka paczek z listami. Na pożółkłych
papierach ktoś powypisywał wielostronicowe egzaltowane
epistoły - coś takiego mogło powstać tylko w tamtym
stuleciu. Spędziła nad nimi cały dzień. Adresatem
większości był kawaler von Roste, który przypuszczalnie
zwrócił je w chwili rozstania; w innych jakaś przyjaciółka
pisała o ukochanym.
W szafach i kufrach odkryła stare suknie. Wyjmowała je
i wkładała na siebie. Spłowiałe tkaniny miały nie-
powtarzalny, oszałamiający zapach. Gam przesiadywała tak
przebrana całymi godzinami, marzyła, cofała się w
przeszłość. Patrząc przez dłuższy czas na swe odbicie
Q7
w kryształowym lustrze, zupełnie zapominała o sobie.
Obraz, który oglądała, przedstawiał kogoś cudownie obcego
i zarazem bliskiego: to była ona, tyle że dzięki jakimś
czarom udało się jej zawędrować w inną epokę i teraz,
spoglądając w milczeniu zza szklanej tafli, na chwilę
stamtąd powracała. Za kruchą i nierealną postacią kładły się
szare cienie zmierzchu; w głębi lustra przechodziły w
delikatny brąz i wydawało się, że przesłaniają całą
przeszłość; jedynie spokojny, pełen zadumy uśmiech
kobiety łączył tę przeszłość z teraźniejszością. Kiedy
pewnego wieczoru Gam, ubrana w wystawną, drogą kreację,
przechodziła przez pokoje, był tam również stary zarządca.
Nie zauważyła go i ruszyła tanecznym krokiem w
dostojnym rytmie sarabandy. Ujrzawszy starego człowieka,
wskazała na stojący pod ścianą szpinet. Zarządca usiadł przy
nim i zagrał menueta. W powietrzu drżał wątły srebrzysty
dźwięk chwilami przypominający pozytywkę. Gam powoli
stawiała taneczne pas, dołączając do nich głębokie ukłony;
czuła w tych figurach uwodzicielski blask epoki, którą
dobrze znała i do której miała wyjątkowy sentyment. W
czasach rokoka wszystko działo się w bajkowych ogrodach,
ogrody te przesłaniały wszelką otchłań; choć Gam wiedziała
o przepaści, ją również chciała nazywać ogrodem. Dziś
częściej wolimy mieć do czynienia z przepaścią, która nas
przeraża. Tamta epoka - czas namiętnych romansów i poje-
dynków - ponad wszystko ceniła wykwint i wdzięk. Kawaler
von Roste z uśmiechem na ustach wyzwał na pojedynek
najlepszego szermierza Francji tylko dlatego, że ten miał
czelność odrobinę za długo całować dłoń damy jego serca.
Eleganckim żartem wyprosił w towarzystwie chwilę
niezbędną dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, wyszedł z
przyjacielem sekundantem do ogrodu i więcej nie wrócił.
Nie zostawił żadnych listów, nikomu się nie tłumaczył.
Znów zmierzchało; półmrok już wcześniej przyprawił
Gam o dreszcze. Wyszła ze starym zarządcą do ogrodu.
Patrzyła na żywopłoty. Kiedyś je przycinano, teraz były
całkiem zdziczałe i smutne, jakby się czegoś wstydziły.
Wieczór nabierał kolorów lapis lazuli i srebra.
Karmiła czarne łabędzie, które już sposobiły się do snu.
Kreśląc koła na stawie, pośpiesznie do niej podpływały.
Horyzont zaciągał się chmurami, przez które przedzie-
rały się jeszcze resztki światła. Niebo ponad drzewami
robiło się fioletowe, zaraz za fioletem narastała ciemność.
Po chwili z szumem zakołysały się szczyty drzew, w wie-
czorny chłód wdarły się strumienie ciepłego, wilgotnego
powietrza. Do ogrodu wpadł mokry wiatr. Potem zapadła
martwa cisza, a chmury zasłoniły całe niebo.
Gam zawróciła do pałacu. Jakiś dziwny odgłos towa-
rzyszył jej krokom, w każdym załomku tajemniczo gęstniała
ciemność, ze wszystkich stron osaczała młodą kobietę; dom
zdawał się kulić do ziemi w obliczu coraz bliższego,
nieznanego niebezpieczeństwa. Każdy szmer gwałtownie
potężniał i równie nagle, jakby uderzony miękkim toporem,
zamierał. Świat dookoła porażał ciszą.
Gam była rozdygotana. Kryło się za tym coś więcej niż
tylko zwykłe wyczekiwanie na burzę. Czuła, że wraz z
burzą nadciąga coś jeszcze... Ale co...? Wiedziała, że
niebawem nastąpi przemiana. Zastanawiała się, co ją czeka.
Może jak gąsienica zrzuci skórę i przeistoczy się w motyla,
który zerwie się z miejsca i pofrunie...? Była ogromnie
zmęczona, nie miała siły się opierać; w chmurach czaiła się
burza, gotując się do ataku. Niech więc uderza!
Z całą pewnością Gam znalazła się na rozdrożu. Stojący
przed nią świecznik wyglądał przedziwnie: odlew z brązu
wydobywany z ciemności blaskiem niemych jeszcze
piorunów sprawiał niesamowite wrażenie. Spokój
poprzedzający nawałnicę miał w sobie coś ZagadkOWe-
go, nieznośna tajemnica osaczyła Gam, porywała ją za
sobą... Tylko dokąd...?
Czerń za oknem rozdzierały błyskawice, raz po raz
przecinające niebo. Zapalały się i przez moment jarzyły
niczym monstrualne, wężowate linie unerwienia. Potem
znów zapadała noc. I znów na kilka sekund w parku i w
pokojach robiło się jasno. Po chwili rozlegał się przeciągły,
narastający grzmot pioruna. Z potężnym szumem opadły na
ziemię strugi deszczu.
Odgłos ulewy wypełnił wnętrze pałacu. Był uporczywy,
wydawało się, że nigdy nie ustanie. Szyby i ściany pokoi
dygotały pod naporem siekącej wody; łoskot niósł jednak z
sobą wybawienie. Naraz Gam usłyszała, że w korytarzu do
dudnienia ulewy dołączył inny dźwięk: z dołu dobiegł jakiś
rumor, szybko się zbliżał. Z trzaskiem otworzyły się drzwi i
w progu stanął ociekający wodą Lavalette. Krzyczał coś do
służącego, domagał się kąpieli i suchego ubrania. Ukłonił się
Gam.
-
Przykro mi, że tak wyglądam, witając się z panią.
Za godzinę wszystko wyjaśnię.
Gam nawet nie próbowała wstać z fotela. Wydawało się,
ż
e szalejąca na zewnątrz nawałnica zmiecie wszystko z
powierzchni ziemi. Wystrzelające co sekunda błyskawice
wdzierały się białosinym blaskiem pomiędzy drzewa,
wściekły atak piorunów wspomagała ulewa, z nieba lały się
potoki deszczu - rozpasanie żywiołów nie miało granic.
Wrócił Lavalette. Gam wstała, szybkim krokiem podeszła
do okna i spojrzała przez szybę. Lavalet-te gwałtownie
wyciągnął rękę, wskazując na burzę, po czym w milczeniu
zacisnął palce na oparciu fotela. I natychmiast znów
odwrócił się do Gam.
-
Wobec takiego potopu wyjaśnianie czegokolwiek jest
zbyteczne. Wystarczy, jeśli się pani dowie, że jestem przy
jacielem markizy d'Argenteuil i znam tę posiadłość. Mam
zobowiązania, które nie mogą czekać. Natychmiast mu-
szę znaleźć jakiś samochód. O godzinę stąd, jadąc po
ciemku, bez świateł, wpadłem na stertę kamieni i roz-
trzaskałem wał korbowy. Czy pani wóz jest sprawny? Gam
potwierdziła.
-
Będę go potrzebował.
Na moment niebo stanęło w czerwonych płomieniach.
Lavalette pochylił się nad Gam.
-
Gdzieś już panią widziałem...
Gam skinęła głową. Nie mogła mówić. Ciało jej ciążyło,
jakby było z ołowiu. Ręce bezwładnie spoczywały na
poręczach fotela.
-
W Szwajcarii. Raz też spotkałem panią w Kolom-
bo. Dopatrywanie się jakichkolwiek związków, wyciąga
nie wniosków byłoby absurdem. Ale ułatwię pani decy
zję. Pojedzie pani do Marsylii i wejdzie na pokład Annę
Lane. Statek wypływa za dwanaście dni. Będę na panią
czekał w Singapurze.
Gam nie odpowiedziała. Lavalette zadzwonił na słu-
żą
cego i poprosił o wyprowadzenie auta z garażu. Potem raz
jeszcze wskazał okno.
-
Przy czymś takim wszystko inne to banał. Tu się
nie zadaje pytań i nie udziela odpowiedzi - to po prostu
jest. Proszę przemyśleć ten problem. W Singapurze zej
dzie pani ze statku.
Na dworze kilku ludzi pchało wóz. Lavalette pochylił się
nad ręką Gam. Młoda kobieta patrzyła na niego jak przez
sen, zupełnie bezwolna. Trzasnęły drzwi, za nimi słychać
było oddalające się kroki. Jakby powracając z innego
ś
wiata, Gam, w pustym pokoju, odezwała się głębokim
głosem:
-
Tak... - Ściągnęła brwi, oczy jej pociemniały. - Tak -
powtórzyła, po czym opuściła głowę.
Silnik prychnął kilka razy i zagrał w jednostajnym
rytmie. Zgrzytnęła skrzynia biegów, jeszcze gdzieś ktoś
wołał... Po chwili nawałnica wchłonęła warkot oddalającego
się auta.
Kiedy Gam się obudziła, niebo było jasne. Burza minęła.
Księżyc jak wielka mosiężna misa świecił nad parkiem i
odbijał się w kałużach, których w ogrodowych alejkach
porobiło się co niemiara. Wierzchołki drzew zastygły w
bezruchu. Na gałęziach krzewów wokół domu zbierały się
krople i wolno ściekały z liścia na liść. Marmurowy Narcyz
nad stawem, w połowie oświetlony padającym ukośnie
blaskiem księżyca, nadal ze smutkiem patrzył w wodę.
Ś
wiatło zatrzymało się na lewym ramieniu posągu; potem,
jakby dla zabawy, z niewątpliwą sympatią, miękko i
bezgłośnie przeskakując kilka razy, księżycowy blask
otoczył całą rzeźbę. Narcyz stał zamyślony i się uśmiechał...
-
Nie ma w tym nic nadzwyczajnego - mówiła Gam
do markizy d'Argenteuil. - O naszym życiu nie decydują
zdarzenia ważne i głośne, lecz te drobne, niemal niedo
strzegalne. Również nie te, które mają jakieś logiczne
uzasadnienie i których się spodziewamy, ale wyłącznie
zaskakujące, nie przeczuwane, nagle burzące spokój i kie
rujące nas na nowe drogi. Uważamy, że obok naszego
codziennego życia toczy się życie ukryte i wszystko, czym
łudzi nas jaźń, mami intuicja, to jedynie przypadkowe
odbicia tej drugiej ścieżki. Kiedy jednak nastąpi wstrząs,
cała nasza mądrość obraca się wniwecz...
Markiza dobrodusznie patrzyła na Gam.
-
Najcudowniej dobrane, porywające słowa poety,
których słuchamy ze sceny, nigdy nie poruszają tak mocno
jak dalekie wołanie wśród nocy, dobiegające nie wiadomo
skąd - odparła. - Nasza fantazja przypisuje mu tysiące
znaczeń, krzyk ożywia wyobraźnię i budzi tęsknotę,
powoduje coś, czego nie dokona żadne słowo: przenika do
krwi, staje się częścią ciemnego, zagadkowego dziedzictwa,
w które wyposażyła nas natura; ona przez ten krzyk do nas
przemawia i wymusza decyzje.
-
Przypadkowy dźwięk może wywołać rezonans-
odezwała się Gam. - Ten dźwięk wciąż wybrzmiewa, jego
odbicia nie słabną nawet wtedy, gdy próbujemy go za-
głuszyć, bo uważamy, że jest bez sensu; wciąż się odzywa,
coraz głośniej wibruje, kusi nas i w końcu zwycięża.
-
Proszę za nim iść, na pewno się pani nie zawiedzie.
-
Tak... - odrzekła cicho Gam. Po chwili się roześmiała.
- Mogę też postąpić zupełnie inaczej...
Dwa dni później opuściła Paryż. Nie dojechała jednak
daleko, tego samego dnia wróciła. Ale już wieczorem, w
operze, poczuła niepokój. Znów do późnej nocy siedziała
przy oknie w swym pokoju. Następnego dnia wsiadła do
ekspresu jadącego do Marsylii.
Nie dotarła do celu. Zatrzymała się w jakiejś prowan-
salskiej wsi, gdzie zamieszkała u prostych ludzi, którzy
sypiali w kolorowych, wysokich łożach. Na noc zamykano
drewniane okiennice. Kiedy rankiem Gam się obudziła,
przez wycięty w jednej z nich otwór w kształcie liścia lipy
wpadało jasne światło budzącego się dnia. Ze złocistego
serduszka strzelał promień, przecinał ciemne pomieszczenie,
jak aureola padał na ścianę i oleodruk -kolory na piersi
Madonny nabierały niespotykanych barw. Gam podsunęła
dłoń i próbowała pochwycić światło. Potem przyniosła
lusterko i podrzucała świetlną plamę jak piłkę - złociste
serduszko fantastycznie ślizgało się po ścianach i suficie, aż
Gam się podniosła i stanęła na łóżku; ramiączka nocnej
koszuli osunęły się i kobieta, stojąc na poduszkach,
nachyliła się tak, że promień dosięgał jej ciała w miejscu, w
którym biło serce. Natychmiast poczuła ciepło na skórze,
pod jej lewą piersią jaśniała słoneczna plamka; dłużej nie
potrafiła powstrzymać kipiącej radości, na nic już nie
zważając, wyskoczyła z łóżka i zaimprowizowała poranny
taniec ze słońcem...
Po południu znów pogrążyła się w marzeniach. Zde-
cydowała się na dalszą podróż. Kudłaty pies gospodarzy,
którzy odprowadził ją do pociągu, nie zamierzał się
z nią rozstawać. Na pożegnanie pomachała mu ręką jak
serdecznemu przyjacielowi...
Przez całą drogę patrzyła na krajobraz skąpany w pro-
mieniach słońca. Wiatr buszował w konarach srebrzy-
stoszarych drzew oliwnych, pociąg mijał pinie, bananowce i
krzewy wawrzynu, a pokazujące się gdzieniegdzie palmy
nadawały widokom posmak egzotyki. Potem już było
miasto- właściwie jeden wielki port- Boulevard de la
Cannebiere i mieszanina różnych nacji i ras. Gam długo
stała na nabrzeżu i patrzyła na morze. Obok niej piętrzyły
się skrzynie, ławki i krzesła pokładowe - typowe
wyposażenie każdego statku. Obrotowe żurawie unosiły na
linach ogromne worki i inne ciężary, jakby te ładunki nic nie
ważyły. W dokach trwał załadunek siarki i ochry
sieneńskiej, porykiwało, czekając na swą kolej, spragnione
stado krów. Pomiędzy falochronem a miastem jeden obok
drugiego kotwiczyły parowce... Gam w końcu postanowiła
zapytać; Annę Lane nie weszła jeszcze do portu.
Ale następnego ranka już była: zacumowała w środku
nocy. Na widok statku pod Gam ugięły się kolana i za-
kręciło się jej w głowie; przez cały następny dzień starała
się omijać port z daleka. W końcu, kiedy już odważyła się
wyjść, zawędrowała w okolice ocienionej platanami alei des
Cours Belsunce i wmieszała się w tłum kokot i
cudzoziemców. Wkrótce jednak wszędzie zaczęła się
natykać na ludzi z załogi Annę Lane, którzy ciągnęli do
starej części miasta, w stronę uliczek zamieszkanych przez
prostytutki.
Kiedy na Annę Lane uzupełniono zapasy węgla, Gam
uznała, że parowiec jest gotów do drogi. Pośpiesznie udała
się na nabrzeże Messageries Maritimes, spodziewając się, że
wkrótce wypłynie. Zadyszana wbiegła na pokład. Miała
wrażenie, że jakaś niewidzialna ręka kieruje jej ruchami.
Była podniecona, spodziewała się, że
maszyny są już pod parą. Kapitan jednak oświadczył, że
statek wyjdzie w morze dopiero następnego dnia.
W nocy źle spała. Wciąż się jej zdawało, że słyszy szczęk
łańcuchów i co chwila się budziła, przekonana, że statek już
płynie. Potem zapadła w jakieś odrętwienie, bez
jakichkolwiek snów, z którego wyrwało ją dopiero
dudnienie maszyn. Byle jak, w pośpiechu się ubrała,
wybiegła z kajuty i popędziła na pokład. Poranne, świeże
powietrze ją oszołomiło. Na pokładzie stali ludzie i machali
rękami. Statek odbijał od nabrzeża. Gam przechyliła się
przez reling i chciała krzyczeć - zaraz jednak się
zreflektowała. Patrzyła na odsuwający się ląd, pochylała się
nad nim, jakby chciała go zagarnąć i powstrzymać, czuła
przy tym absolutną niemoc. Przyjrzała się jakiemuś obcemu
człowiekowi na nabrzeżu i uśmiechnęła się do niego. Kiedy
spojrzała w bok, dostrzegła pewnego Anglika, który jak
opętany wymachiwał lunetą. Popatrzyła na niego bezradnie
jak dziecko, po czym sama podniosła rękę i kilka razy nie
wiadomo do kogo pomachała... Pozdrawiając wszystko, co
zostawiała za sobą...
Z morza wyłoniła się statua Lessepsa. Ciemnoniebieski
horyzont pobrązowiał. W jednej chwili nad powierzchnią
wody wyrosły białe domy o płaskich dachach. To był Port
Said. Jeszcze zanim rzucono cumy, wokół statku zaroiło się
od łodzi Arabów. Obok parowca pojawił się stateczek
lekarza portowego. Potem na pokład runął kolorowy tłum
przybyszów o najróżniejszych kolorach skóry- od czarnego i
brunatnego po żółty. Zachwalali towary: głównie papierosy,
pocztówki, chustki i łańcuszki - produkty niemieckie bądź
angielskie; wśród pasażerów krążyło kilku wyrostków i
szczerząc zęby, szeptem, prosto do ucha, składało poufne
oferty; swe usługi proponowali też przewodnicy. Za
szerokimi, czystymi ulicami dzielnic europejskich ciągnęły
się szeregi niskich domów z białego kamienia i bazary
arabskiego miasta;
wśród obdartych dzieci wałęsały się świnie i nieprawdo-
podobne mnóstwo kotów. Kiedy jasnobrązowe dziecko ja-
kiegoś fellacha potknęło się i upadło, Gam wzięła je na
ręce. Dzieciak spojrzał na nią błyszczącymi, czarnymi jak
węgiel oczami, odwrócił się i potrząsając wełnistą czu-
pryną, jak najdalej odsunął głowę. Po chwili się uspokoił,
znów popatrzył na Gam, brodę wsparł na ramieniu, spojrzał
z ukosa i wyciągnął drobną, brudną rączkę.
- Bakszysz, bakszysz ... - powtarzał.
Trzymając na rękach drobne, kruche ciałko, Gam
zastanawiała się, jak to możliwe, by ludzka istota miała
równie drobne paluszki, do tego każdy zakończony takim
maleńkim paznokciem. Od delikatnego stworzonka płynął
jakiś dziwnie ciepły prąd i Gam musiała się przemóc, by nie
przyciągnąć go do siebie, nie głaskać, nie wypytywać i nie
pouczać.
Całkiem wytrącona z równowagi, szybko wcisnęła mu
do rączki kilka monet, zacisnęła piąstkę i odeszła.
Nocą na Annę Lane ładowano węgiel. Zasapani Murzyni
wnosili go w workach zarzuconych na nagie plecy. Widać
było, jak pod skórą dokerów prężą się mięśnie, a światło
reflektorów odbija się na ciemnych, błyszczących od potu
ciałach. W wykrzywionych twarzach niebieskawą bielą
lśniły zęby i białka oczu. Z ciemności okrywających port
wynurzały się czarne, niepokojące postacie - zdawało się, że
ich pochód nie ma końca, że jakaś ogromna armia otoczyła
statek i teraz pogrąża się w czeluściach ładowni. W ukośnie
padającym stożku światła kłębił się tłum; czasami poprzez
zgiełk przebijał się spokojny, rytmiczny szum morskich fal,
pobrzmiewający jak dyskretny akompaniament. Kredowa
biel smugi światła krzyczała pośród nocy histerycznym
furioso, jakby za wszelką cenę chciała wszystkich
przekonać o bezwzględnym prymacie jasności. Wydaje się,
myślała Gam, że ten niesamowity stożek światła mógłby się
skierować,
dokąd by tylko zechciał, także do nieba - wtedy zoba-
czylibyśmy, że również tam dzieją się rzeczy zazwyczaj
przed nami ukryte i wszystko wiruje w oszalałym tańcu. Z
przesłaniających port ciemności, na pozór przyjaznych,
stwarzających iluzję ciepła i bezpieczeństwa, światło
wykrawało przerażające obrazy najprawdziwszych bitew;
było jak soczewki mikroskopu, przez które widać, że w
kropli wody, dla gołego oka zupełnie niewinnej, toczy się
prawdziwa wojna jednokomórkowców... Gam uśmiechnęła
się - wojna w kropli wody i o tę kroplę, a także o inne,
ważne sprawy... Również o śmierć i życie. Jak wszędzie.
Od kilku godzin ryk syren obwieszczał, że statek nie-
bawem odpłynie. Parowiec powoli odsunął się od nabrzeża i
zwrócił w stronę kanału. Na mostku kapitańskim stał pilot.
Pomiędzy kotwiczącymi jednostkami przeciskał się jakiś
stateczek, który pełną parą gonił Annę Lane. Mężczyzna u
steru głośno krzyczał. Za jego plecami ktoś siedział. Gam
właśnie wyszła na pokład i obserwowała widowisko. Statek
dobił do burty parowca, przerzucono trap, człowiek
siedzący za sternikiem poderwał się i po minucie był na
Annę Lane. Wchodząc na pokład, wpadł na Gam, która stała
tuż przy trapie. Zmierzył ją wzrokiem i odsunął, po czym
odwrócił się, wyjął z kieszeni pieniądze i zamaszystym
ruchem rzucił w dół, do człowieka na barkasie. Co
uczyniwszy, wyniośle, z nieprzeniknionym wyrazem
twarzy, ruszył przed siebie, zamienił kilka słów z którymś z
oficerów i, poprzedzany przez stewarda, udał się do kabiny.
Parowiec powoli nabierał szybkości.
Dość długo trwało, nim statek zdołał obejść smutne
skały wokół Adenu. W końcu roztopiły się w niebieskawej
mgiełce; wokół statku zapadła noc.
- Jutro obudzimy się na oceanie - oznajmił przy sto-
le kapitan, którego żarty wygłaszane głębokim basem
mieszały się z szumem wentylatorów.
Późnym wieczorem zrobiło się jeszcze duszniej. Gam
wyszła na pokład. Była sama. Nad nią, niczym zbita, czarna
wata, zawisła ciemność. Wygwieżdżone niebo
znieruchomiało, wyglądało jak dekoracja rozpięta ponad
masztami statku; gwiazdy świeciły równym, jasnym bla-
skiem. Krzyż Południa jak wielka agrafa spinał aksamit
nocy. Za wystawnym przepychem kryło się jednak coś, co
bezustannie drążyło, nicowało, pożerało, czaiło się, czyhało,
kąsało, atakowało; rozkołysane morze kłębiło się, ciężko
dysząc. Statek wszedł w śluzę i zostawił za sobą spokojne
wody kanału; na spotkanie parowca znów wybiegły
ruchliwe fale, które wraz z pianą niosły z nieodległych już
brzegów Indii świeży zapach nowych pragnień i
niepokojów.
Potężne odkosy dziobowe przepływały wzdłuż burt, za
statkiem zamieniając się w srebrzysty kilwater, ciągnący się
daleko w morze. Grzbiety fal jaśniały matowym blaskiem,
który za rufą lekko czerwieniał; wydawało się, że morze
ś
wieci. Statek płynął srebrnym szlakiem, sam zbierał srebro
i zostawiał za sobą księżycową rzekę.
-
Przypadek to jedyna forma, poprzez którą urzeczy
wistnia się przeznaczenie - odezwał się ktoś obok Gam. -
Forma chyba bardziej sympatyczna, zarazem coś, czego
jak przeznaczenia uniknąć nie sposób.
Koło Gam stał nieznajomy z Port Saidu; pamiętała, jak
się jej przedstawił - nazywał się Sejour. Na chwilę zamilkł,
po czym podjął:
-
Równie ważny jak możliwość trafienia jest sam traf.
Ś
lepy traf działa bez żadnych intencji - każdego dotyka
inaczej. Ale też dlatego działanie przypadku możemy łatwo
postrzegać jak ekscytującą loterię.
-
Czy musimy o tym rozmawiać? - zauważyła cierpko
Gam.
-
Kiedy o czymś rozmawiamy, nigdy nie mówimy
wszystkiego; z kolei myślenie spłaszcza wiele problemów i
czasem najlepiej dać spokój wszelkim rozważaniom. Zbyt
jasne światło może oślepić, ale chłodny potok słów
niejednokrotnie przywraca właściwe wymiary. Słowa mają
to do siebie, że nigdy nie sięgają sedna spraw...
-
A myśli...?
-
Podobnie. Do tego myślenie sprawia, że gubimy
nastroje. Prowadzi do brzydoty.
-
I smutku - rzekła Gam.
-
Podziwiamy blask morza, szum oceanu. Ale stojąc
tutaj, próbujemy w tym lśnieniu i szumie znaleźć sens, w
braku czegoś lepszego przypisać im jakąś symbolikę. Nie
myśleć, za to przeżywać- oto tajemnica Orientu; często
zresztą myślenie bywa jedynie formalnością, potem
przekonujemy się, że jest ono tylko innym sposobem
przeżywania. Jeśli potrafimy wpaść w niemy zachwyt na
widok dostojnych białych lilii w cynowym wazonie, znaczy
to zawsze więcej od spekulacji na temat istoty ich piękna.
Emocje i wrażenia nadają życiu piętno nieskończoności.
Zatracenie się w nich ma w sobie coś boskiego.
-
Zatracić się można tylko poprzez milczenie. Tym-
czasem pan nie szczędzi słów.
-
Mówiłem już, że słowa są nieszkodliwe.
-
Mogą jednak przeszkadzać.
-
Od dwóch tysięcy lat przywykliśmy do słów i nie da
się ich uniknąć, jeśli chcemy cokolwiek osiągnąć... O to mi
chodziło.
-
Co pan chciał osiągnąć...?
-
Zależało mi, by uprzedzić przypadek...
-
...który jest regułą?
-
Chętnie przeciwstawiamy się regułom...
-
Ze względu na nasze kaprysy?
-
Kierując się przeczuciem...
Gam zmierzyła wzrokiem Sejoura, który mówił dalej:
- Możliwe, że to, co powiem, panią zaskoczy: wiele
przyczyn, w tym nasza rozmowa, skłoniło mnie do tego, by
jednak skorzystać z okazji.
Mam pasywny stosunek do życia - ciągnął. - Kiedyś było
inaczej. Nie zawsze dawało się stać w miejscu. Ale nie czuję
ż
adnej goryczy, to także mam za sobą. Nie mam wobec
ż
ycia żadnych wymagań, nie doznaję więc rozczarowań.
Jestem wyłącznie obserwatorem. I w końcu doszedłem do
najczystszej formy przeżywania: moja jaźń jest jedynie
zwierciadłem, w którym odbijają się przeżycia. Przeżywam
spełnienie, choć do niego nie dążę. Takim spełnieniem jest
pani odbicie, podobnie blask morza wokół nas. Proszę
pomyśleć: możliwe, że jestem jedynym mężczyzną w pani
ż
yciu, który niczego od pani nie chce.
Gam została sama na pokładzie aż do świtu, kiedy fale
poszarzały niczym łupkowa tablica, a ich szum zamienił się
w monotonny szmer.
Zaroiło się od Chińczyków. Obiegli nabrzeże, zanim
jeszcze parowiec zacumował. Czekali naAnne Lane, a kiedy
rzucono trap, tłum wziął go szturmem. Do akcji ruszyli
marynarze, którzy odgonili intruzów.
Gam powoli schodziła ze statku. Zostawiała za sobą
pokład, który teraz, kiedy zagłębiała się w tłum, wydawał
jej się prawdziwą oazą spokoju i bezpieczeństwa. W
wąskiej szczelinie pomiędzy burtą parowca a betonową keją
bulgotało morze. Przekroczyła je niczym wody Styksu i na
miękkich nogach, starając się zapanować nad ogarniającym
ją paraliżującym podnieceniem, drżąc z niecierpliwości,
pełna oczekiwań, zeszła na stały ląd w Singapurze.
Dwóch rikszarzy okładało się bambusowymi pałkami -
bili się o pasażera. Malaje i Chińczycy otoczyli ich kołem i
uradowani zagrzewali do walki; w pewnej chwili rozbiegli
się z krzykiem przed bezszelestnie sunącą
w tłumie niebieską limuzyną, która zatrzymała się tuż obok
Gam.
Z auta wyskoczył Lavalette. Poprosił o wybaczenie, że
nie czekał na nabrzeżu. Gam nie zdołała odpowiedzieć:
mówił dalej. Otóż zaszły pewne zmiany i okazało się, że
jeszcze dziś musi jechać do Sajgonu. Czy jest bardzo
zmęczona? Zawiezie ją zaraz do hotelu, gdzie na niego
zaczeka; on w tym czasie zajrzy do kilku miejsc, gdzie ma
sprawy do załatwienia. Zostawia jej służącego, który się o
nią zatroszczy.
Dopiero teraz Gam dostrzegła wciśniętego w kąt Ta-
mila; uderzyło ją, że okna limuzyny są zasłonięte tak
szczelnie, że nie da się zajrzeć do środka. Nic nie odpo-
wiedziała, uśmiechnęła się jedynie do chłopca, który w
milczeniu patrzył na nią błyszczącymi oczami i bezgłośnie
poruszał wargami; w ciemnej twarzy bielą jaśniały zęby.
Zgiełk ulicy w nikłym stopniu docierał do wnętrza
samochodu. Wkrótce całkiem zamarł i zrobiło się cicho. Po
kilku minutach auto zatrzymało się przed parkiem, w
którym wznosił się hotel. Lavalette zamienił kilka słów z
właścicielem i po koleżeńsku wyciągnął do Gam rękę.
- Wkrótce pani wszystko zrozumie... Za dwie godziny
wyjeżdżamy...
Samochód z powrotem potoczył się szeroką aleją. Gam
przez chwilę stała pogrążona w myślach; jej wzrok padł na
Tamila, który przyglądał się jej w milczeniu. Otrząsnęła się
z zamyślenia i nakazała chłopcu, by się zajął bagażami.
Tamil ochoczo pobiegł spełnić polecenie. Tymczasem Gam
w towarzystwie właściciela hotelu udała się do swego
pokoju.
Po chwili, taszcząc walizy, zjawił się Tamil. Kiedy
chciał odejść, Gam go zawołała. Wszedł do pokoju. Gam
przeciągnęła dłonią po jego włosach i uniosła je, odsłaniając
skroń. Widniała na niej blizna po całkowicie za-
m
gojonej ranie, biała na tle oliwkowej skóry. W uśmiechu
chłopiec odsłonił zęby, oczy mu błysnęły, ostrożnie dotknął
blizny i poważnie skinął głową. Gam zaczęła nim potrząsać,
ciągnąc za sobą po całym pokoju; naraz wybuchła
niepowstrzymanym śmiechem i rzuciła chłopcu klucze od
waliz.
Wyszła z łazienki jeszcze mokra, owinięta obszernym
płaszczem kąpielowym, z miękkim ręcznikiem frotte
przewieszonym przez ramię. Podała go Tamilowi i po-
prosiła, by ją wytarł do sucha i natarł skórę, aż zrobi się
czerwona; prężyła się jak kotka pod naciskiem szczupłych,
brązowych dłoni lejących na nią olejek z naczynia o
dziwnym kształcie i masujących ją ostrożnie koniuszkami
palców, kreślących koła, rozkosznie ugniatających ciało.
Przebierała jeszcze w swej bieliźnie, kiedy wrócił La-
valette. Otworzył drzwi i zatrzymał się, widząc Gam na
klęczkach, zgiętą w kabłąk nad walizką; wokół leżały
porozrzucane jedwabne fatałaszki w najróżniejszych
kolorach.
-
Proszę wybrać coś w kolorze ametystu - zapropo
nował. - Pani skóra będzie pod tym przypominała wy
polerowany brąz.
Gam właśnie znalazła coś odpowiedniego i wstała.
Lavalette podbiegł do niej; podniósł szeleszczącą sztukę
bielizny, pomachał nad głową biletami na statek, które
trzymał w drugiej ręce, zawiązał je w jedwab i rzucił
chłopcu, który, szczęśliwy jak dziecko, trzymał pakunek w
dłoni do chwili, kiedy Lavalette krzyknął coś do niego w
hindustani i odebrał zawiniątko.
-
Pakujemy się! - zawołał. - Wyruszać to coś najpięk
niejszego w świecie! - Stał obok Gam i mówił do niej,
patrząc z góry: Gam znów kucnęła nad walizką. - Dla
kogoś, kto ma przed sobą podróż, życie jest nieustającą
przygodą.
-
Przygodą? - zapytała Gam, unosząc głowę. - I niczym
więcej?
-
To mało? - zaśmiał się Lavalette. - A najpiękniejsze u
kobiety są plecy. Kiedy kobieta się schyla, jej kręgosłup
przypomina wygięty indiański łuk; z jakim wdziękiem
zmienia on kształt pod opinającą go skórą, jak wspaniale,
poczynając od delikatnych kręgów szyjnych, się pręży:
wzdłuż całej linii stopniowo tworzą się na skórze
drobniutkie zagłębienia, w których igrają cienie, a całe plecy
opływa światło...
Gam wśliznęła mu się pod ramię i poczuła na plecach
delikatne ciepło męskiej dłoni. Odsunęła się, w rękach
wciąż ściskała kawałek jedwabiu...
-
Są słowa - rzekł Lavalette - których brzmienie
kojarzy się z podróżą i przygodą, ożywia wyobraźnię.
Proszę tylko posłuchać: „Timbuktu" - pierwsza sylaba
krótka, a po niej dwa razy głębokie „u"; jak to słowo ko
łysze się w rytmie, który każe nam marzyć o bezkresnej
przestrzeni. „Timbuktu". Albo „Hongkong"- tu znów
mamy dwie jednakowo ważne i tak samo brzmiące syla
by- odzywa się w nich bezmiar przeczuć i oczekiwań;
spróbujmy wymówić je jedna po drugiej: „Timbuktu" —
przytłumione dudnienie murzyńskiego bębna, „Hong
kong" - dzwony w pagodzie - „Timbuktu" - „Hong -
- kong"...
Lavalette wypuścił Gam z objęć i miękko pociągnął ją za
sobą do okna. Przysiedli na szerokim parapecie.
Kobaltowobłękitne niebo przypominało wydęty żagiel. Na
jego tle zarysy ich głów były jak obietnica. Oba ciała oży-
wiał równy, spokojny oddech. Gam opuściła złożone dłonie
na kolana i odwróciła się w stronę pokoju; jej twarz
pogrążyła się w mroku. Za nią jaśniała niewielka po-
wierzchnia okna i wydawało się, że na zewnątrz płonie
błękitny ogień.
Lavalette patrzył na jej niewidoczną twarz i mówił:
-
Kochamy życie ślepo i do szaleństwa, wciąż chce
my czuć je obok siebie, przeżywać od nowa. Dlatego ko
chamy również przygodę i podróże, intensywne dozna
nia; bezustannie szukamy nowych wrażeń, niebezpie
czeństw - dopiero wtedy życie dociera do nas w całej
pełni, najsilniej odczuwamy jego urok, staje się ono czymś
najcenniejszym... - Pozbierał bieliznę porozrzucaną po
podłodze. - Za godzinę zaryczą syreny i statek wyjdzie
w morze. Pośpieszmy się - wkraczamy w ametystowy
ś
wiat niewypowiedzianych pragnień.
Tamil przyniósł stalową kasetę. Lavalette wyjął z niej
kilka papierów, zamknął ją i oddał chłopcu; potem po-
grzebał w walizce z pończochami Gam.
-
Te będą najlepsze - powiedział. Włożył na palce
Gam kilka pierścionków i przetarł je do połysku;
uśmiechnął się na widok indiańskiego łańcucha z krwaw
ników i ametystów. - Mam całą walizę powłóczystych
japońskich jedwabi. Będzie je pani nosić wieczorami...
O zmroku na korso w Sajgonie.
VII
-
Popołudniem w Kochinchinie słońce leje się z nieba
jak gęsty miód - powiedział Lavalette i przesunął leżak Gam
pod płócienny dach. - Przypomina trochę złocistą żywicę i
czasem wydaje się, że z pomocą jakiejś tajemniczej alchemii
zakrzepnie i uwięzi nas na zawsze, jak owady w bursztynie.
Te godziny na morzu wokół Annamu są doprawdy
niezwykłe.
-
Barometr spada! - krzyknął, idąc przez pokład,
pierwszy oficer.
-
To znaczy, że w ciągu godziny zwali się na nas praw-
dziwy potop, a po następnej godzinie nie zostanie po nim
nawet wspomnienie. Lubię tropiki za gwałtowność, spon-
taniczność, rozhukanie, szaleństwo, za to, że eksplodują,
rozsadzają i niszczą, że nic w nich nie dzieje się powoli, nie
musi dojrzewać, że kiedy rozpęta się burza, zaskakuje i
powala; a wszystko to bez żadnych konsekwencji.
-
Jednak wszelki rozwój wymaga konsekwencji -
odezwała się Gam.
-
Tylko na początku. Po to, by zyskać swobodę. Okrop-
nie cierpimy pod ciśnieniem dwóch tysięcy lat kultury, tym
najcenniejszym osiągnięciem ludzkości, jak usiłują nam
wmówić strupieszałe autorytety wszystkich epok... A to
tylko popiół po wygasłym ogniu ducha. Możliwe, że ów
spopielały duch, którego resztkami wielu, strojąc poważne
miny, się żywi, to najcenniejsze, co po tym ogniu
ii*
zostało. Ale może ważniejsze jest ciepło, które przetrwało i
które odczuwamy, żyjąc...
-
Szkoda, że nie można spłonąć tak, by nie pozostał
nawet popiół — rzekła Gam w zamyśleniu.
-
Nie potrafimy odrzucić gorsetu przyzwyczajeń, dzie-
dzictwa tradycji, wychowania. Nic dziwnego, że naszą skórę
też uważamy za coś wstydliwego...
-
Skóra...- Gam westchnęła przeciągle, na wpół
otwierając oczy. - To przecież samo życie, aksamitne i
miękkie.
-
Nasze umysły stały się bezbarwne, zbyt obłaskawione.
Myślenie to dziś domena mieszczucha. Wcześniej wiązało
się z niebezpieczeństwem, było dziką rozkoszą, spoza której
wyzierało zniszczenie. Poznanie to była namiętność, dzieło
burzącej się krwi: unicestwiało, sprowadzało śmierć. Taki
Empedokles uznał, że mędrzec musi ponieść konsekwencje
swych przekonań, i rzucił się do Etny. Dziś poznanie stało
się synekurą profesorów filozofii, którzy sprzedają swą
wiedzę w ciągu ośmiu semestrów. Nikt już nie skacze do
krateru, oglądamy za to niejeden skok na uniwersytecką
katedrę. Wiedza ograbiła nas z tajemnic. Wszystko już
wiemy... Zarazem ta wiedza śmieszy, męczy i rozleniwia. I
zabija zdrowy instynkt życia; chyba że odezwie się jakiś
prainstynkt.
-
Pra... pra.. - odezwała się sennie Gam. - Już w samym
brzmieniu głoski „a" tkwi coś mistycznego.
-
Każdy konsekwentnie podąża własną drogą wiodącą
do samotności i zagubienia. O tym się jednak nie myśli,
pozostaje jedynie świadomość samej drogi i swych doznań.
W ten sposób kształtuje się ego. Wszystko, w co wierzymy,
do czego lgniemy, dzieje się poza nami i kiedy opuszcza nas
ostatni człowiek, orientacja staje się bardzo trudna. Wtedy
czujemy się zagubieni, tracimy cel, poczucie tożsamości,
nawet imię - słowem wszystko poza samą drogą i upartym
parciem naprzód. I nagle droga się kończy: przed nami
otwiera się przepaść, nicość -
następny krok oznacza teraz śmierć. Bez wahania decy-
dujemy się na ten krok i doznajemy cudu spełnienia;
dotychczas odgradzała nas odeń połowiczność. Sądziliśmy,
ż
e skaczemy w przepaść, jednakże droga prowadzi nas z
powrotem. Decydujący krok okazuje się, być może,
ostateczną próbą - tylko nieliczni potrafią się nań zdobyć. A
ten cud to transcendentalne salto mortale. Skoczyliśmy w
otchłań, tymczasem okazuje się, że ten skok wynosi nas w
przestworza i odwraca - ruszamy z powrotem, nabieramy sił
i hartu. Byliśmy na dnie, nic więc już nas nie może zranić.
Sprawy, które zostawiliśmy za sobą, już nam nie zaszkodzą.
Otarliśmy się o krańcową nicość - strata, która powaliłaby
innych, nas nawet nie dotknie.
Ale nie to jest najważniejsze - ciągnął Lavalette - coś
takiego oznaczałoby jedynie wyzucie z wszelkich pragnień,
rezygnację pesymistycznego platończyka; u Schopenhauera
już jest inaczej - dla niego świat jest czymś w rodzaju
sklepu, który nie przynosi dochodów; przekonany o
słuszności swego kupieckiego punktu widzenia,
Schopenhauer neguje świat taki, jakim go postrzega.
Najistotniejsze jednak, że konsekwencją naszych przeżyć i
negacji jest bezwarunkowa afirmacja. W dodatku jaka! Jej
ź
ródłem jest prainstynkt i doznania, które powstają w
wyniku zderzenia dwóch przeciwstawnych prądów; by ją
osiągnąć, współdziałają z sobą instynkty, tajemnicze logos
naszej krwi, najgłębsze, nie uświadamiane pokłady
jestestwa. Czujemy, czym naprawdę jest życie...
Chłonąc życie - mówił Lavalette - omijamy wszelkie
prawa i reguły, przerzucamy się nimi jak piłką; nie za-
wracamy sobie głowy większością spraw - dopuszczamy, by
trwały w nieładzie wokół nas; żarliwie wierzymy, a zarazem
potrafimy szydzić; stać nas na bezgraniczne poświęcenie,
ale trzęsiemy się nad sobą; ogarniamy to, co w nas, i to, co
poza nami... Intensywność odczuwania nam
nie przeszkadza, przeciwnie- uskrzydla. Stajemy się
swobodniejsi: wgryzamy się w życie jak drapieżne zwie-
rzęta, igramy z nim; a ponieważ jesteśmy mu bez reszty
oddani i kochamy je do szaleństwa, nie zatracimy się dla
jakiegoś detalu. Chyba że on się od nas odłączy i stanie się
nowym wszechświatem... Wtedy...
-
Wtedy... - odezwała się Gam, wstając z leżaka.
-
Wtedy może być jak z ciałami niebieskimi: kiedy
mniejsza planeta zanadto się przybliży, większa ściąga ją ze
słonecznej orbity i zmusza, by wokół niej krążyła, stała się
jej księżycem... Takie są planety.
Gam oparła się na poręczy leżaka.
-
Myślę o naszych popędach - kontynuował Lavalet-
te. - „Popęd" to niedobre słowo, którym określamy ciem
ne, kipiące siły, które tkwią w całym naszym gatunku.
U każdego człowieka krzyżują się one z jego własnym,
niepowtarzalnym jestestwem. Nic bardziej pierwotnego,
jak chwycić ten wiatr w żagle. Ale biada, jeśli ster od
mówi posłuszeństwa, bo można pomknąć w nieznane.
Ster wciąż nas nie słucha... ależ pani zbladła... nadal nad
nim nie panujemy... widzi pani, że to, co mówię, jest za
powiedzią walki... a więc ster nie słucha, ponieważ rzą
dzi nami detal, który okazał się silniejszy niż moce tkwią
ce w całości. Zdominowani przez ów detal przestajemy
czuć przynależność do naszego gatunku, w związku z ko
bietą nie doświadczamy miłości w ogóle, lecz miłość jed
nostkową, tracimy duchową niezależność i kontakt z si
łami otoczenia, popadamy w niewolnictwo i godzimy się,
by nasze jestestwo związać z drugim, które zdominuje
naszą jaźń... czemu pani tak pobladła?... właśnie w tym
kryje się niebezpieczeństwo; miotają bowiem nami naj
potężniejsze fale; ale tylko taka zuchwała gra wcią
ga, jak zresztą każde ryzyko...
Niewiele wiemy o szlachetnych uczuciach naszych
ojców - mówił. - Miłość kojarzyła się im z czymś niewzru-
szonym, oznaczała pewność i bezpieczeństwo; dla nas jest
ona podniecającą grą, rodzajem szermierki. śyjemy wy-
łącznie sobą; dlatego uwielbiamy sensację - to nawet
oczywiste; ale czy to zarazem nie lepsze od przeżywania na
nowo emocji dawno zwietrzałych, nie przystających do
naszych czasów? Upaja nas tempo, odrzucamy trwanie.
Jesteśmy znakomicie zdyscyplinowani; dlatego przepadamy
za giętkością, blaskiem, zabawą, nieokreślonością,
roztańczeniem, pojęciową żonglerką, zręcznym ba-
lansowaniem nad przepaścią. Wielbimy zaskoczenie,
głupstwa, szaleństwa, a także banał — ten ostatni jednak
wyłącznie w wyrafinowanym opakowaniu uszczypliwej
przewrotności. Czy to nie cudowne pozwalać sobie na
prostactwo, na płynący z głębi serca banalny sen-
tymentalizm? A przecież my sami nie jesteśmy ani trochę
sentymentalni: oplatające nas gęsto włókna nerwowe iskrzą,
w całym ciele, po koniuszki palców czujemy elektryczność,
nasze wyostrzone zmysły węszą jak sfora tropiących psów,
są dla dochodzących z zewnątrz doznań wyśmienitym
filtrem. Taki stan rzeczy nigdy nie prowadzi do dekadencji,
której następstwem bywa snobistyczne zblazowanie -
nieodmiennie odległe prainstynktom, pozbawione
najmniejszej łączności z głębokimi pokładami jestestwa i
dlatego szybko przemijające; nasza ryzykowna gra jest
kwintesencją dyscypliny, nieustającym czuwaniem, wieczną
gotowością, jesteśmy tropiącymi psami niebios, pełni
nieziemskiej lekkości, nie obciążeni żadnym celem ani
systemem...
Eros to dla nas nie tylko dominacja, dążymy do czegoś
więcej - ciągnął Lavalette - nasze popędy popychają nas w
objęcia przygody. Igramy z nimi, stawiamy je na baczność,
mocujemy się, próbujemy drażnić jak tore-ador byka - a są
to ciemne, podziemne moce; nie wiemy, co to spokój,
dopadamy czegoś, puszczamy, znów niemal chwytamy, lecz
po chwili odskakujemy; a kiedy spada na nas ciężki cios i
wyrywa nas z miejsca, szybujemy z zapartym tchem, aż w
ostatniej chwili omijamy nie-
bezpieczeństwo. Jeśli zaś ono nas dosięgnie, jeśli się w coś
wplączemy, okazuje się, że ta wyrafinowana gra wciągnęła
nas zbyt mocno, byśmy byli zdolni przetrzymać katastrofę.
Na szczęście silny przeciwnik trafia się rzadko, a porażka
najczęściej pomaga pozbyć się jakiejś ukrytej słabości,
przez co staje się zwycięstwem; walka rozpoczyna się na
nowo, tym razem na innym terenie...
Zdradzę pewien sekret: otóż działanie popędu należy
okryć tajemnicą... Mówię to z całym spokojem i proszę nie
patrzeć na mnie z takim przerażeniem; mówiąc o tym, chcę,
by pani szanse były takie same... To, co ludzie w swej
niefrasobliwości nazywają miłością, może się okazać
niebezpieczne: coś takiego uderza gdzie popadnie, ciąży i
sprowadza klęskę; nie pojawia się raptownie, lecz pełznie,
bezszelestnie jak podstępna infekcja; a kiedy przeradza się
w burzę, odnajdujemy w sobie buntujące się rejony, z
których strony należy się obawiać uderzenia w plecy; są to
rejony cudze, obca zaraza, manifestacja popędów: miłość... -
Wymawiając to słowo, Lavalette się roześmiał; w jego
szelmowskim śmiechu mieszały się szyderstwo i drwina.
Naraz się przeciągnął, trochę zaskoczony swą perorą. - Jakie
cudowne bywają popołudnia na Morzu
Południowochinskim. Słońce leje się jak miód i prowokuje
do wygłaszania takich monologów; ten monolog to również
zapowiedź walki, pełnej wdzięku, niesłychanie
niebezpiecznej - rokokowego pojedynku na florety, w
którym śmierć zadaje się w sposób elegancki... Ale... czy to
rzeczywiście zapowiedź?
-
Tak, to zapowiedź... - odparła Gam, wstając z le
ż
aka.
Lavalette wziął ją pod ramię i pociągnął do relingu.
-
Proszę za mną; jak twierdzi pierwszy oficer, baro
metr spada. Nie powinno nas dziwić, że choć słońce
i wszystko dookoła wygląda jak zawsze, słupek rtęci zwia
stuje coś wręcz przeciwnego. Niech pani spojrzy na te
malachitowe fale pod nami, są jeszcze przezroczyste i
błyszczące, a jednak obrzeża ich grzbietów barwią się z
wolna na niebiesko, w zagłębieniach pojawia się kolor
szary, jakby pod powierzchnię morza wkręcił się jakiś
olbrzymi wąż; także horyzont zaciągnął się mgiełką, która
gęstnieje z minuty na minutę... Niesamowita cisza... Gdzie
się podział wiatr...? śeby choć najdrobniejszy szelest...
Mimo to bestia w głębi wód nie śpi, wyraźnie za czymś
węszy, białe grzywy stają na sztorc... proszę spojrzeć, jak
bojowo wyglądają... nadciąga ich coraz więcej, ustawiają się
w szyku, gotują do natarcia. Są też pierwsze chmury, żółte i
szare. Jak okiem sięgnąć, rozsypują się po całym niebie,
przed nami, nad nami, nad naszymi plecami, jakby w
błękicie rozwarły się jakieś wrota, które dotychczas je
powstrzymywały; teraz oczekują wiatru, który właśnie
zaczyna wiać... Pośpieszmy się, za chwilę nas dopadnie...
Na pokład spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu. Gam
poczuła na ramieniu wilgoć. Uciekając, spojrzała w górę - w
jednej chwili z nieba lunęły potoki wody, które rozbijając
się na pokładzie, natychmiast zamieniły się w tryskające
fontanny; zaraz jednak zmyła je woda, płynąca rwącą,
rozszalałą rzeką, jakby ktoś zerwał gigantyczną tamę.
Pod naporem ton wody Gam się przewróciła. Lava-lette
chwycił ją i pociągnął do nadbudówki; z całych sił oboje
przywarli do ściany. Jasna suknia kleiła się do ciała Gam.
To było najprawdziwsze oberwanie chmury i wąski daszek
nie mógł ich przed nim uchronić.
Gam wystawiła rękę: ramię zostało niemal potłuczone.
Trzymając się jak najbliżej ściany, próbowali znaleźć
wejście do kajut.
- Tędy - rzucił ze śmiechem Lavalette.
Zanim dotarli w suche miejsce, musieli się przedrzeć
przez potoki deszczu. Gam, pośród wiatru, oblepiona
przemoczoną suknią, wyglądała jak grecka bogini. Dłoń-
101
mi usiłowała rozczesać włosy, była jak ogłuszona, całkiem
oszołomiona.
Z morza wyłoniła się delta Dong Nai. Wśród bagiennych
wysepek porośniętych namorzynami rzeka tworzyła
niezliczone meandry. Na brzegach, podmokłych i nieza-
mieszkanych, obok nagromadzonych przez rzekę martwych
drzew i gałęzi, wygrzewały się w słońcu aligatory. Pokazały
się pierwsze pola ryżowe. Stojąc po pas w wodzie,
pracowali na nich tubylcy. W pobliżu pasł się bawół wodny,
który właśnie podniósł łeb i porykując, odprowadzał
wzrokiem statek.
Po trzech godzinach żeglugi parowiec wpłynął w odnogę
rzeki Sajgon, a po następnych trzech oczom podróżnych
ukazały się dwie ostro zarysowane wieże saj-gońskiej
katedry.
Obok burty parowca zatrzymała się łódź, na której
łopotała flaga rządowa. Lavalette machnął do Tamila, by
przyniósł stalową kasetę. Służący wręczył ją jakiemuś
blademu człowiekowi, który kilka razy zgiął się w ukłonie.
Okna były szeroko otwarte. Poranny wietrzyk lekko
kołysał długimi zasłonami z muślinu. Powietrze w pokoju
wypełniał zapach tamaryndowców. Słońce delikatnie złociło
przestrzeń pomiędzy drzwiami a łóżkiem. Za oknem
szumiał park, wśród drzew szczebiotały małe, kolorowe
ptaszki.
Gam siedziała przed lustrem i przypatrywała się fla-
konom z pachnidłami. Nieskazitelnie szlifowane kryształy
mieniły się w słońcu barwami rubinu i opalu. Matowe
puzderka kryły aksamitny puder, miękko rozcierający się w
palcach. W płaskich słoiczkach lśniły odżywcze kremy,
obok stała miseczka z wodą o cierpkim zapachu. Na
miedzianej tacy leżało drewno sandałowe i kadzidełka.
Promienie słoneczne odbijające się w szeroko otwar-
tych oknach padały na lustro i rozpraszały się na blacie
niskiej toaletki, przed którą Gam, jak Japonka, przykucnęła
na poduszce. Wewnątrz rubinowego flakonu igrał
purpurowy płomyk, którego refleks zajaśniał bladą plamką
na toaletce. Złociste promyki migotały na opalizującej
powierzchni wody, regularny, pionowy pasek słońca pojawił
się na porcelanowych słoiczkach, na wypolerowanych
krzywiznach miedzianych naczyń wykwitło ostre, zuchwałe
ś
wiatło. Wszystko to odbijało się w złudnych głębiach
lustrzanej tafli i wyglądało jeszcze piękniej, kontrastując z
matowym tłem koloru macicy perłowej.
Gra światła i kolorów całkowicie pochłonęła uwagę
Gam: ulotna harmonia życia okrytego ciszą wywierała
szczególne wrażenie. Gam rozkoszowała się tymi drobnymi
zdarzeniami i zdawała sobie sprawę, jak mocno mogą
oddziaływać na psychikę. Nie były skażone żadnymi
pragnieniami, nie miały woli, wymykały się regułom
rządzącym przyczyną i skutkiem. Zaskakujące jak
nieoczekiwany podarunek, nieodmiennie budziły zdumie-
nie. Często się wydawało, że są odblaskiem czystego pięk-
na, tak trudno było dociec powodów ich istnienia. To roz-
proszone światło wokół lustra było niemal cudem i wręcz
dotykało wrażliwego serca. Concertino ożywianych słoń-
cem barw brzmiało jak nierealna, pozaziemska muzyka...
Czy jakiś malarz potrafiłby pędzlem wyczarować te
lustrzane odbicia...? Dochodzący z parku zapach tama-
ryndowców był jednym wielkim pochlebstwem. Do pokoju
wpadł maleńki komar i teraz odpoczywał na dłoni Gam -
owad o kruchych skrzydełkach utkanych z przezroczystego
blasku i o wysokich, pogiętych kończynach, cienkich jak
pajęcza nić - ucieleśnienie dekadencji zwiewnych sylfid
ufnie siedzące na jasnym, niepokojąco drżącym,
tajemniczym gruncie, który się wolno poruszał i którego
zwroty były dlań czymś wcześniej nie znanym.
Sylfida na mojej dłoni, pomyślała podekscytowana
Gam. Skrzydełka ma jak najlżejsze tchnienie, mogą się one
jednak poruszać tak szybko, że - choć w takiej chwili
srebrzą się całkiem niewidoczne - napełniają brzęczeniem
cały pokój. Oczy tego owada to jedynie maleńki punkcik,
poprzecinany jednak misterną siateczką światłoczułego
unerwienia; choć jego odnóża są cienkie jak nici,
precyzyjnie utrzymują cały odwłok pionowo na szkle.
Zaiste, przemyślna budowa tego trzymilimetrowego or-
ganizmu może zdumiewać: na obszarze nie większym niż
półtora centymetra mieści się wszystko, czego potrzeba, by
owad żył i oddychał tak samo jak ja... Zycie jest jak
gospodyni, kobieta o rozłożystych biodrach, która robi
zapasy na zimę, gotuje owoce i zamyka je hermetycznie w
szklanych słojach... Wszyscy wyrośliśmy na tym samym
drzewie; teraz, jak te owoce, jesteśmy zamknięci w naszych
szklanych domach, możemy na siebie patrzeć przez
przezroczyste ściany, nigdy jednak się już nie spotkamy: z
jednych zrobiono papkowaty mus, inni zostali pocięci,
wydrążeni lub wydrylowani, są wreszcie i tacy, których w
całości wrzucono pod prasę — ci czują się najbardziej
poszkodowani...
Gam widziała w lustrze swoją zatroskaną twarz. Splotła
dłonie, podniosła je do oczu i spojrzała na świat przez
szparki między palcami. Wyglądało to dość komicznie.
Roześmiała się. Trochę zmieszana spojrzała na komara:
owad jeszcze nie odleciał. Leciutko, z boku dmuchnęła na
dłoń. Komar natychmiast odwrócił się w stronę, skąd
dochodził ciepły powiew, poruszył skrzydełkami. Widzę, że
lubisz ciepło, pomyślała Gam i odsunęła rękę od twarzy.
Ś
ciągnęła usta i znów ostrożnie dmuchnęła na rękę; tym
razem podmuch był chłodny. Nitkowate nóżki nerwowo
zatrzepotały, owad wyraźnie się zaniepokoił i odleciał.
Gam, zamyślona, przez chwilę go obserwowała. Wszyst-
ko, co żyje, wywołuje podziw, ekscytuje. Słowa są bezsilne,
najlepiej milczeć. Ile piękna jest w drobiazgach, któ-
re nazywamy detalami. Czy można o kimś powiedzieć, że
ż
yje naprawdę, jeśli te sprawy nie poruszają go do głębi?
Nie potrafi naraz w gąszczu krzyżujących się myśli i
pragnień znaleźć miejsca na spokojną kontemplację, nie
widzi, jak nagle ustaje gonitwa myśli i niespodziewanie, w
jakimś wolnym miejscu, pojawia się najprawdziwszy cud:
promień opalizujący w kolorowym szkle, niesamowity
pająk snujący o poranku misterną nić, zielonozło-cisty
chitynowy pancerz chrząszcza.
Same w sobie zwierzęta i przedmioty są dobre, spokojne.
Weźmy dla przykładu kota albo koc leżący na łóżku: kot
jest miękki i puszysty, koc także. I zdawałoby się, że można
je z sobą zamienić. Teraz koc będzie kotem i na odwrót;
miękkość pozostanie ich wspólnym atrybutem. Dlaczego
myślimy za pomocą głowy? Może byłoby słuszniej, gdyby
tę funkcję przejęła nasza skóra?
Ile radości dostarczałby nam śmiech. Nie śmiejemy się,
bo nie dostrzegamy tego, co zabawne - wciąż nam to gdzieś
umyka. Czy nie lepiej rozkoszować się krągłością kryształu,
który ściskamy w dłoni, wyczuwać jego kształt i miły chłód,
zamiast zgłębiać mądrości wbijane nam od stuleci przez
uczone głowy?
Te drobiazgi bywają wspaniałe, są przejrzyste i jed-
noznaczne; nie zawsze to samo da się powiedzieć o spra-
wach większych... Ale trzeba im poświęcić wiele uwagi... I
trudno znaleźć coś, co byłoby tego warte w równym
stopniu... Nie obejmiemy większych spraw, nie ulegając
wciąż na nowo urokowi drobiazgów... Zycie jest jednym
wielkim odczuwaniem... Zawsze i wszędzie...
Jakby miała złożyć ofiarę jakiemuś bóstwu, Gam pod-
niosła z blatu flakoniki z pachnidłami. Barwione wody
chłodziły skórę. Kremy nadały jej sprężystość i miękkość,
puder - matowy blask. Delikatny jedwab osłonił ciało ko-
biety, na zgrabne, długie nogi Gam wciągnęła cienkie,
idealnie przylegające pończochy... Ramiona wyciągnęła w
stronę okna, z którego dobiegał coraz mocniejszy za-
pach... Jak młody wydawał się świat... Młody jak ona
sama...
Minęła północ, kiedy pojechali do willi pewnego mie-
szańca. Właściciel, w połowie Chińczyk, był synem an-
gielskiego oficera. O jego orientalnym pochodzeniu świad-
czyły jedynie skośne oczy. Był wysoki, poruszał się z dys-
tynkcją. Dopiero później Gam zauważyła, że jedna ręka
mieszańca jest krótsza, a skórę szpecą czarne cętki - ślady
prochu. Wśród kobiet uczestniczących w przyjęciu Gam
miała najjaśniejszą skórę.
Gości obsługiwały Annamitki. Roznosiły wodę sodową i
napoje z lodem w dużych szklanicach, do których potem
dolewano szampana. Gam podziwiała drobną kość tych
kobiet, a także wąskie stopy, niemal nagie w podeszwach
podtrzymywanych paskiem. Potem cierpliwie słuchała
potoku słów, którym zalał ją jakiś Anglik.
W jednym z większych pomieszczeń goście zasiedli do
gry. Stół był bardzo niski, gracze leżeli bądź siedzieli w
kucki na płaskich matach. Gospodarz trzymał bank.
Lavalette kilka razy obstawił i przegrał. Potem na dobre
ulokował się za stołem, ale wciąż przegrywał. Gam
przyglądała się grze. Lavalette odwrócił się do niej.
Uśmiechnęła się i wyszła do sąsiedniego pomieszczenia.
Inni goście stojący wokół stołu zrobili to samo. Po paru
minutach pozostało zaledwie kilku graczy. Teraz stawki
gwałtownie poszły w górę.
Z kamiennym obliczem Chińczyk usiadł naprzeciw
Lavalette'a. Kiedy brał kolejne karty i je odsłaniał, nie
drgnął mu na twarzy żaden mięsień. Dość szybko przegrał
trzy wysoko obstawione partie. Obojętnie dorzucił
banknoty. W następnych minutach przegrał drugie tyle.
Lavalette przerwał grę i zapytał, czy nie powinni ustalić
stawki maksymalnej.
- Po co? - zapytał Chińczyk i skinął na usługujące
kobiety. Przyniosły napoje oraz sardynki z cebulą i czer-
wonym pieprzem.
Lavalette przejął bank. Choć czuł, że gra go wciąga,
uspokoił się i wygodnie rozsiadł. Po półgodzinie trzeciemu
z graczy pozostały już tylko bilety wizytowe, na których
wpisywał tracone sumy. Kiedy Chińczyk jak szaleniec
windował stawkę, twarz przegrywającego się wydłużyła:
bardzo dużo stracił i musiał dopisać na wizytówce pokaźną
sumę. Podliczając straty, śmiertelnie zbladł, ołówek wypadł
mu z ręki. Lavalette go obserwował.
-
Karty były źle potasowane. Zauważyłem to dopie
ro teraz. Dziewięć ostatnich rozgrywek trzeba unieważ
nić - powiedział, zanim Chińczyk zdążył się odezwać, po
czym oddał szaremu na twarzy graczowi wszystkie wi
zytówki. Nie podnosząc wzroku, zaczął na nowo tasować
karty, zaraz jednak przestał. - Zróbmy przerwę, chciał
bym zapalić opium.
Grający wstali. Kiedy przeszli do drugiego pomiesz-
czenia, trzeci z graczy się pożegnał. Lavalette czuł, że
drżąca dłoń, którą ściska, jest wilgotna od potu.
-
Spodziewam się, że nie odmówią mi panowie pra
wa do rewanżu - wygłosił konwencjonalną formułkę i się
ukłonił.
Gam czekała na tarasie.
-
Proszę jechać do hotelu - rzekł do niej Lavalette. -Gra
idzie mi doskonale i jeszcze nie powinienem stąd
wychodzić. Chłopiec będzie pani towarzyszył. Może jeszcze
się zobaczymy...
-
Właśnie miałam zamiar wyjść - mówiła Gam. -
Chciałam jeszcze tylko uciąć kilka gałązek tamaryndow-ca i
zabrać je z sobą. Mam nadzieję, że uda się panu zachować
dobrą passę...
-
Kiedy się panuje nad grą, powinno się udać.
-
Czy to jeszcze gra, czy już tylko wyrównywanie ra-
chunku...?
-
Rzecz nie polega na wysokości stawki, lecz na na-
pięciu, które wiąże się z grą... Tu i teraz... Potem o wszyst-
kim zapominamy...
-
Zapominamy... - powtórzyła jak echo Gam.
Zbliżył się mieszaniec.
-
Ma pan urodziwą służbę - odezwała się do niego
Gam. - W dodatku u jednej z dziewcząt zauważyłam
niebieskie oczy. To osobliwość przy takiej ciemnej kar
nacji... - Podała mu rękę. - Jutro będę grała w polo...
Lavalette chciał ją odprowadzić. Powstrzymała go.
-
Chciałabym sama zejść po tych schodach... Nagle
mi przyszło do głowy... Przeskakiwanie stopni czasem
mnie bardzo bawi...
Na dole spojrzała przez ramię i się roześmiała; w głę-
bokim dekolcie wyraźnie zarysowała się jej smukła szyja i
gibkie plecy...
Lavalette w milczeniu położył się na plecionej macie.
Chińczyk leżał naprzeciwko; ze srebrnego pudełka wyjął
porcję opium, przytrzymał ją nad płomieniem, a kiedy
zaczęła puszczać złocistobrązowy sok, wcisnął ją głęboko w
fajkę.
Czarny dym zawisł pod stropem. Dobroczynny narkotyk
przenikał do krwi, pobudzał fantazję, wyobraźnię, sprawiał,
ż
e świat nabierał kolorów i kusił przygodą. Bezszelestnie
otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wśliznęła się jedna
z dziewcząt. Stanęła pod ścianą. La-valette się odsunął.
Chińczyk odprawił dziewczynę skinieniem dłoni; bez słowa
natychmiast wyszła.
-
Dlaczego kazał jej pan wyjść? - zapytał Lavalette.
-
Zdawało mi się, że nie ma pan na nią ochoty...
-
Chwilowo nie...
Chińczyk uniósł powieki.
-
Proszę wybaczyć, nie wiedziałem. Nie mogę jej jed-
nak zawołać z powrotem. Nie wypada.
-
Oczywiście, że nie - odparł chłodno Lavalette i pod-
niósł rękę. - Wracajmy do gry...
Przy stole zastali kilku nowych graczy. Goście nie
ż
ałowali sobie alkoholu. Lavalette zażądał czegoś moc-
-1 OO
niejszego. Kontynuowano grę. Bank trzymał jakiś Anglik.
Lavalette przestał uważać na karty. Ogarniał go dziwny,
awanturniczy nastrój. Poddał mu się, próbując rozpoznać
najróżniejsze odcienie miotających nim namiętności...
Powoli budziło się w nim nieprzeparte pragnienie, by wstać
i dać upust wzburzeniu.
W tym momencie sporo przegrał. Zrobił się przez to
uważny, skoncentrował się na grze i całą siłą woli usiłował
skupić rozsadzające go emocje i wykorzystać je w jednym
tylko kierunku: miały pomóc potęgowaniu napięcia i
zarazem chłodnej kalkulacji towarzyszącym grze. Im więcej
przegrywał, tym wyżej obstawiał.
Jeden z graczy, zupełnie pijany, osunął się na podłogę.
Pozostali usiedli bliżej siebie i zaczęli grać w ostrym
tempie. Jedna po drugiej padały odzywki. Lavalette po-
chylony nad kartami tęgo pił. Znów przegrał. Potem kilka
razy wygrał, co jednak nie miało większego znaczenia.
Chińczyk przejął bank i siadł naprzeciw Lavalette'a, który
nadal przegrywał. Gra zamieniła się w pojedynek między
nimi. Pozostali partnerzy się wycofali.
Chińczyk wygrywał. Przed nim piętrzyły się banknoty.
Lavalette wypisywał weksle i nimi obstawiał - każdy
następny opiewał na coraz to wyższą sumę. Przegrał
wszystko. Trawiony jakąś gorączką wypisywał na blan-
kietach niewyobrażalnie wysokie kwoty. Krótka chwila, w
której wszystko się decyduje, dzieląca podniesienie i od-
krycie karty, dostarczała mu tak szalonych emocji, że re-
zultat stawał się wobec nich nieistotny, wręcz bez znaczenia
- samo napięcie oszałamiało.
W końcu Chińczyk rzucił karty na stół.
-
Nie możemy tak grać bez końca. Stawiam pięć razy
tyle, ile jest w banku - zgarnął wszystkie banknoty i weksle,
podniósł je i cisnął na stół - i chcę zagrać o tę kobietę...
Chyba się pan zgadza...?
-
Tak - odparł Lavalette.
10Q
Chińczyk rozdał karty. Lavalette przegrał. Obaj zerwali
się z miejsc. Jednym ruchem ręki Lavalette zmiótł ze stołu
pieniądze i papiery, które z furkotem opadły na leżących
pokotem pijanych graczy. Opróżniony blat stołu zalśnił,
robił wrażenie czegoś odświętnego, uroczystego. Lavalette
rozdał karty... I znowu przegrał.
Niezwykła stawka tej gry sprawiła, że napięcie sięgało
zenitu. Chwilami obaj zapominali nawet, o co grają. Rzucali
się na karty z takim impetem, jakby chodziło o życie.
Chińczyk przyciskał je do siebie, na jego dotychczas
nieruchomej twarzy pojawiły się głębokie bruzdy, usta się
zacisnęły, powieki zapadły, co chwila zgarniał karty do
siebie, szepcząc przy tym: „Aha... aha... aha..."
Lavalette śmiał się groźnie, iskrzyły mu oczy, z tu-
balnym śmiechem przybijał kartami w blat, krzyczał: „Tak!
Tak...!" W końcu przegrał po raz czwarty. Chińczyk
pozbierał karty, zbliżała się ostatnia, rozstrzygająca
rozgrywka.
Zaczął tasować karty szybkimi, gwałtownymi ruchami,
potem coraz wolniej - i w końcu je rozdał. Twarz Lavalette'a
stężała, w jego wzroku malowała się bezgraniczna
nienawiść. Kiedy chwytał karty, ręce mu się trzęsły; naraz
zbladł, zamilkł i położył kartę na stole - była dobra; wyszedł
po raz drugi - całe pomieszczenie wypełniło uporczywe
dudnienie, pośród którego liczyło się tylko jedno: czarna
powierzchnia stołu i dwie połyskujące, naelektryzowane
karty, od których w gęstniejącym powietrzu strzelały iskry.
Lavalette podparł rękami głowę, do skroni przycisnął
zaciśniętą pięść; cały czas dyszał, groził, sapał, krzyczał...
Już tylko wachlarz szarych kart i palce sięgające po nie jak
szpony, podnoszące je, wkładające pomiędzy pozostałe;
znów szperanie, wyszarpy-wanie kolejnej karty,
wyciąganie, wyjście - i naraz na stole zjawiła się oślepiająca
biel, a na niej czarny sztylet... Trzecia karta... Dudnienie
ustało... As pik...
Lavalette przegrał.
1 QA
Chińczyk znów zapadł się w sobie, jego twarz posza-
rzała. Lavalette mu się przyglądał. Spojrzał na stół. Przy-
pomniał sobie, o co grali.
-
Ach, tak - powiedział spokojnie. - W godzinę po
staram się wszystko załatwić.
Mrok rozjaśniały jedynie wątłe płomyki świec; Gam
szczególnie lubiła takie światło. Owinęła się na sposób
malajski sarongiem i opadła na otomanę. Tamil upinał nad
jej łóżkiem moskitierę. Zawołała go i poprosiła, by stanął
obok świec - chciała zobaczyć odbicie światła na jego
ciemnej skórze. Poprosiła też, żeby mówił do niej w
ojczystym języku. Powtarzała niektóre słowa, a kiedy jej się
udawało, co chłopiec z powagą potwierdzał: Very nice, all
right... śmiała się jak uczniak.
Potem mocniej obciągnęła biodra sarongiem; wyobrażała
sobie, że ma brunatną skórę i mieszka w malajskiej chacie...
Wszedł Lavalette; zgiął się w niedbałym ukłonie, szu-
kając ręki Gam.
-
Prędko pan wrócił - odezwała się.
-
W samą porę. - Lavalette bawił się gałązką tama-
ryndowca. - Ma pani rację, ten zapach oszałamia. Nie
powinna pani jednak trzymać tych gałązek w sypialni:
pachną zbyt silnie i mogą sprowadzić niemiłe sny...
-
Jaki pan troskliwy...
-
Ale nie dlatego tu jestem. Gra u Collina była abso-
lutnie niezwykła. Wszystko przegrałem i w końcu byłem
zmuszony zagrać o panią. Collin wygrał. Jutro zagra z nim
pani w polo...
Gam wstała. Nie odezwała się.
-
Z całą pewnością jutro będzie pani z nim grała w po-
lo...
-
Może zechce mi pan... - Gam urwała. - Może mi pan
powie, jak do tego doszło?
-
Nie było w tym nic romantycznego, czysta logika.
i3i
Najpierw traciłem pieniądze, potem weksle, stawki szły w
górę...
-
Chciałabym wiedzieć, kto wpadł na taki pomysł...
-
To bez znaczenia. Ale chyba Collin...
Gam odetchnęła. Naraz krzyknęła:
-
Pan nie będzie...! - Przerwała i podeszła do Lava-
lette'a tak blisko, że poczuł bijące od niej ciepło. - Mogę
panu powiedzieć, w jakim celu nacięłam tych gałązek... -
Mocno trzymając osuwający się z bioder sarong, patrzy
ła na Lavalette'a, jakby chciała go przewiercić wzrokiem.
Odwróciła się, stanęła we framudze okna, chwilę się za
stanawiała... - Pan będzie... - Pobiegła do swych waliz,
jedną z nich wyciągnęła, wyjęła z niej paczkę, wepchnę
ła w rękę Lavalette'a i zacisnęła na niej jego pałce. -
Tutaj... jeszcze... ma... pan... pieniądze!- wykrzyczała.
Lavalette wbił wzrok w ziemię. Pieniądze omal nie
wypadły mu z ręki. Wzruszył ramionami. Naraz schował
paczkę.
-
Mogę więc dalej grać! — zawołał radośnie i wybiegł
z pokoju.
Coś z szelestem opadło na podłogę. Z rąk Gam wyśliznął
się sarong. Trzymała go mocno, trochę się więc wystraszyła.
Zamarła w tej pozycji: lekko pochylona, z wysuniętą stopą i
uniesioną głową, jakby czegoś nasłuchiwała, jedną ręką
podpierając przegub drugiej, którą ściskała jedwab poniżej
piersi; na jej wygiętą szyję, znieruchomiałą w pozycji, która
wyrażała pokorę, padał blask świec. Na podłodze leżały
kwitnące gałązki. Po chwili ciało Gam ożyło i zaczęła
chodzić po pokoju. Ciągnęła za sobą brokatowy tren
ocierający się o kwiaty tamaryndo wca.
Była w dziwnym nastroju: z jednej strony odczuwała
wzburzenie, z drugiej ogarniał ją jakiś mrok. Prawie wcale
nie zastanawiała się nad sensem kilku słów, które usłyszała
od Lavalette'a: były niczym w porównaniu z tą
1 OO
wprawiającą w osłupienie historią. Przez cały czas świetnie
zdawała sobie sprawę z bezczelności, a nawet śmieszności
żą
dania Lavalette'a. Ale nie o to chodziło - całe zajście
dobitnie świadczyło o tym, jak Lavalette ją traktuje.
I wystarczało już to, że nękają ją podobne myśli. Być
może jutro Lavalette dostrzeże absurdalność swych rosz-
czeń, na razie jednak nie mogła pogodzić się z tym, że
uważał je za oczywiste i w tamtej godzinie wzburzenia były
dla niego najzupełniej normalne. Możliwe, że był to
początek walki... Gam w to nie wierzyła i nie chciała
niczego na ten temat wiedzieć; miała wrażenie, że została
pobita; odczuwała też przerażenie, choć nie znajdowała po
temu dostatecznych powodów. Jednego była pewna:
Lavalette był człowiekiem wolnym i nic go nie wiązało.
Jego wolność miała w sobie coś władczego: ulegając
kaprysowi, potrafił ją odsunąć. Tkwiło w nim mistyczne ego
o ogromnej sile, wytrącające oręż z ręki...
Gam, która cały czas chodziła po pokoju, nagle się
zatrzymała. W każdej chwili znowu mógł się zjawić La-
valette. Przypomniała sobie, że dała mu pieniądze. Wie-
działa, że dopóki on nie wróci, nie może być niczego pew-
na. Wszędzie wyczuwała jego obecność... wydawało się, że
duch Lavalette'a krąży po pokoju... Gam była gotowa mu
ulec... Przeszła prawdziwą ewolucję, do której nie
dorastała... Ewolucję związaną z najgłębszymi pokładami
jestestwa... tymi, które są skrajnie egoistyczne... Teraz
wiedziała, że stała się wobec nich bezsilna, a jej kapitulacja
to jedyny oczywisty dowód świadczący o działaniu prawa
rządzącego naturą kobiety. Prawa, które każe jej ulec
zwycięzcy, nakazuje bez walki otworzyć wszystkie bramy i
dopóki on jest panem i władcą, całkowicie mu się
podporządkować...
Była roztrzęsiona. Głęboki niepokój usunął w cień
wszelkie inne obawy, zepchnął na margines odwieczną
tajemnicę cielesnego zbliżenia; jakiś wewnętrzny żar gnał ją
przed siebie, nie było chwili do stracenia... W pośpiechu
zaczęła się pakować, bez zastanowienia, nie dbając o
porządek, wrzucała do walizki wszystko, co miała pod ręką.
Nagle się wyprostowała, uniosła głowę, nasłuchiwała...
Noc była cicha, sprawiała wrażenie całkowicie odgro-
dzonej od niedalekiej przeszłości, z niczym nie powiąza-
nej... Z palarni opium przez chwilę dobiegał stłumiony
gwar. Za oknem krzyczał jakiś ptak... Gam oparła głowę na
podniesionym wieku walizki i długo siedziała w tej
pozycji... Była zmęczona.
Za drzwiami rozległy się lekkie kroki. Przyszedł La-
valette. Ostrożnie zamknął drzwi na klucz.
- Pełne zaskoczenie. Pani pieniądze przyniosły mi
szczęście, odmieniły grę. Z kartami często tak bywa. I jak tu
nie być przesądym. Od pierwszego rozdania miałem
nadzwyczajną passę. Rzadki przypadek: jedenaście razy z
rzędu zgarniałem maksimum, jedenaście rozdań bez
najmniejszej straty... Czyste szaleństwo... Odegrałem
wszystko, także panią. Oddaję pieniądze, proszę je wziąć z
powrotem... - Włożył pakiet do otwartej walizy i włączył
wentylator. - Noc jest gorąca i parna. Na szczęście od gór
zaczyna wiać i niebawem zrobi się chłodniej. Proszę
zostawić otwarte okna i jeszcze przez godzinę nie wyłączać
wentylatora. - Obszedł walizę dookoła i stanął naprzeciw
Gam.- Widzę, że pani przeszkodziłem... Jest pani zajęta...
ś
yczę dobrej nocy.
Gam nie odpowiedziała. Machinalnie odłożyła pieniądze.
Usiadła między walizami i wpadła w zadumę. La-valette
zaskoczył ją przy pakowaniu i zupełnie tego nie zauważył.
Zawisło nad nią coś nieodwracalnego-jakaś chmura,
ręka, może obręcz. To coś się burzyło, było coraz bliżej,
pożerało wszystko po drodze, niczego obok siebie nie
tolerowało... Gam opierała się z całych sił, czuła się jednak
zbyt słaba; chciała stawić czoło niebezpieczeństwu i je
oswoić, potrzebowała jednak czasu. Postanowiła zatem, że
zejdzie mu z drogi, schroni się gdzieś i przeczeka, ucieknie z
niebezpiecznej strefy, w której grozi jej okaleczenie i
unicestwienie, gdzie jej opór słabnie, a ciemne moce
triumfują...
Spakowała walizy do końca, pozamykała je i zasięgnęła
informacji o najbliższych połączeniach kolejowych. Nocny
ekspres odchodził za godzinę. Zamówiła bilety i w
pośpiechu, zadyszana, zbiegła na dół.
W hallu panował półmrok. Krążyli po nim ubrani na
biało boye. Przy stoliku nad szklaneczką whisky siedział
jakiś mężczyzna. Zaczerwienionymi oczami patrzył na Gam.
Kiedy mijała park, przemknęło jej przez myśl, że po prostu
ucieka... Więcej już się jednak nie zastanawiała.
Odprawiła rikszę. Chciała się przejść, słyszeć mocny,
rytmiczny stukot swych kroków, czuć ruchy ciała i rąk.
Rozluźniła się, zaczęła spokojnie myśleć. Ale nieznośna
obręcz wciąż uciskała jej głowę, kotłowały się w niej
mroczne przeczucia, znalazła się w matni, z której nie było
wyjścia, wszędzie trafiała na stalową zaporę...
Pociąg wtoczył się do hali. Gam starała się czymś zająć.
Kiedy ekspres ruszył, opuściła szybę w swym przedziale.
Otuliła ją ciepła, bezkresna, podzwrotnikowa noc.
VIII
-
Dodam - mówił Sejour - że pani postępowanie na-
leżałoby uznać za rezygnację. Byłaby to jednak ocena
jednostronna, wolę zatem je rozpatrywać raczej jako próbę
estetycznego oglądu świata. To po prostu obraz jaźni nie
skażonej prymitywnymi pragnieniami. Dlatego jest piękny i
na tyle obiektywny, na ile to możliwe z wizją świata będącą
jedynie projekcją naszych zdolności poznawczych. Ogląd
subiektywny jest nieszczęściem naszej egzystencji. Zaciera
prawdę; poprzez spokój osiągamy zawsze więcej niż dzięki
agresji - tak mówi mędrzec Lao-cy. Świat możemy poznać,
nie otwierając drzwi; im dalej się zapuszczamy, tym
poznanie staje się mizer-niejsze.
-
Czy jednak przez to się nie ograniczamy?
-
Wręcz przeciwnie. Do kogoś, kto wyrzekł się posia-
dania, należy cały świat. Patrzę na panią: stoi pani teraz
obok sampana, młoda i szczupła, wiatr czesze pani włosy,
które chwilami opadają na czoło, podziwiam połysk
jedwabiu opinającego pani ciało - ramiona i biodra -uderza
mnie smukłość rysujących się pod nim nóg, na tle jasnego
horyzontu widzę zarys kształtnych piersi, zachwycam się
ś
miałą i zarazem wyrafinowaną linią biegnącą od nasady
nosa ku policzkom - najwyraźniej-szą, gdy wyciągając
szyję, patrzy pani tak, jakby miała przeniknąć bezkres
morza. Gdyby tylko pani wiedziała,
1 OC
jak wspaniale wygląda pani głowa na tle tego muru i jak
błękit morza podkreśla smukłość sylwetki... Wszystko to
składa się na urzekający obraz żywego człowieka i, zaraz za
nim, obraz dwóch najbardziej poruszających tworów natury:
nieba i morza. To prawdziwa symfonia życia, przejaw jego
najszlachetniejszych form...
Czy gdybym pani pożądał, widziałbym to tak samo? -
ciągnął. - Dręczące nas pragnienia zacierają czystość
podobnych przeżyć tak samo, jak wiatr mąci lustro wody...
Gam wskoczyła do łodzi.
- A teraz trochę popatrzmy - powiedziała i przechyliła się
przez burtę.
Pod wodą rozpościerał się bajkowy świat ogrodów
koralowych. Morze było przejrzyste jak kryształ, rozedrgana
toń połyskiwała tysiącami świetlistych plam, które, jasne na
powierzchni, bliżej dna barwiły się sinym błękitem. Łódź
przepływała nad kolonią korali. Co chwila podwodne
gałęzie szorowały o dno.
Pośród wzgórz wznoszących się na białym piasku,
wzdłuż dzielących je dolin, rozciągał się lśniący, milczący
ś
wiat - zadziwiający groteskowością kształtów, plątaniną
rozgałęzień, porośnięty najprawdziwszymi drzewami i
krzewami we wszystkich odcieniach czerwieni i lazuru. Na
tych niezwykłych drzewach poruszały się kołysane ruchem
fal strzępiaste płatki ukwiałów, wężowato pogięte, kolczaste
stwory, o których trudno powiedzieć, czy należą do świata
roślin, czy też, swobodnie krążąc w wodzie, są już
zwierzętami. Płynąc, raz po raz groźnie otwierały swe
paszczęki.
Po białym dnie pełzały ultramarynowe Ophiuridea,
wokół nich poukładały się brązowe i czerwone rozgwiazdy,
leniwie wiły się strzykwy podobne do długich szarych glist,
z boku było widać kraby przesuwające kolorowe muszle,
ponad tym wszystkim, jak barwne, skrzące się obłoki,
unosiły się ławice małych, turkusowych i kar-
minowych rybek; pod ich lśniącą łuską odznaczały się
jasnoliliowe żyłki naczyń krwionośnych- wyglądało to tak,
jakby ktoś wysypał do wody tysiące szlachetnych kamieni.
Sampan wolno sunął przed siebie. Ciemnoskóra załoga
pochwyciła młodego rekina i trzy szarozielone, ogromne
langusty, które trzepocząc się, wpadły do łodzi. Gam
wypuściła je na wolność.
-
Przybyła pani do mnie gnana niepokojem, burzą
namiętności, o której nic nie wiem - mówił Sejour. - Nigdy
jednak o to nie zapytam. Teraz jest pani u mnie, ale całą
sobą tkwi gdzie indziej; dlatego te dni, zanim pani znów
ruszy w drogę, powinny się okazać dla pani ważnym
doświadczeniem, podobnie jak dla mnie. Nazwałbym je
kontemplacją lustrzanego odbicia jaźni. Jaźni bezre-
fleksyjnej, wyzutej z pragnień... Coś jak fatamorgana
łagodząca pani niepokój o przyszłość. Ten obraz z czasem
wtopi się w rzeczywistość i coraz bardziej będzie się pani do
niego zbliżała.
-
Nigdy - odrzekła Gam.
-
Nigdy nie należy się zarzekać... - Sejour spojrzał na
Gam. Płakała. Odwrócił się, udając, że tego nie zauważył.
-
Proszę się nie krępować - odezwała się - może pan
spokojnie na mnie patrzeć. To nie są tak całkiem moje łzy.
Tak czasem bywa: jeśli zobaczę coś takiego jak ten
podwodny świat lub sądzę, że ocieram się o istotę życia,
otwierają się we mnie jakieś drzwi. Wzburzona albo za-
myślona nastawiam uszu i wtedy, z czego nie zdaję sobie
sprawy, zupełnie bez powodu, pojawiają się łzy... I zdarza
się, że potem czuję się tak samo jak pan... Jestem
szczęśliwa... A teraz wpłyńmy w kipiel przed tą ostrą białą
skałą, która dzieli nas od atoli.
Wczesnym rankiem, o szóstej, Gam owinęła biodra
batikowym sarongiem, narzuciła jawajski, przetykany
srebrem kaftanik i wybiegła z pokoju. Skierowała się w
stronę domku kąpielowego. W nocy padało, ziemia była już
jednak całkiem sucha. Gam weszła do kabiny i zaczęła się
polewać wodą, którą nabierała pojemnym czerpakiem.
Czuła, jak ożywcze strugi obmywają jej ramiona, spływają
po całym ciele i z pluskiem wpadają do dużej miednicy,
wprost na nagie stopy. Odświeżona wróciła na taras, na
ś
niadanie z obowiązkową grzanką. Obsługa, miejscowi
chłopcy, roznosiła herbatę, stawiając naczynia na szerokich
poręczach wygodnych krzeseł. Naraz uderzyło Gam, że
jeden z chłopców jest bardzo podobny do Tamila.
Jej wewnętrzny spokój uleciał w jednej chwili. Przez
ostatnich kilka dni wydawało się jej, że dzięki ucieczce
zdołała odsunąć od siebie zagrożenie. Teraz, wstrząśnięta,
pojęła, że nie udało jej się umknąć, że niebezpieczeństwo
wciąż czai się gdzieś w pobliżu. Znów ją dopadło i w żaden
sposób nie mogła go powstrzymać; bezustannie czekała,
trawiona lekką, wewnętrzną gorączką, również wtedy, gdy
próbowała się odciąć od wszystkiego.
Sejour dostrzegł w jej oczach przerażenie. Domyślał się
przyczyn.
-
Pojedźmy dziś do pałacu sułtana w Jogyakarcie -
powiedział.
-
Jedźmy jak najprędzej - odezwała się. W jej głosie
słychać było ulgę.
Samochód pędził poprzez wyżyny zajmujące pokaźną
część wyspy, wyprzedzając na dobrej drodze licznesado —
małe wózeczki z jednym tylko pasażerem, który siedział
tyłem do woźnicy. Zaprzężone do nich kuce z Timoru pę-
dziły galopem; wózki nieprzerwanie turkotały i pobrzę-
kiwały dzwoneczkami, co jakiś czas gwałtownie podska-
kując. Wynędzniali Chińczycy o cynamonowej skórze,
nadzy do pasa, natężali mięśnie i truchtając jednostajnie,
cierpliwie ciągnęli dwukołowe riksze, w których ociekały
potem pulchne, dostojne Holenderki. Na poboczu
1 QQ
stał smutny wół zaprzęgnięty do ciężkiego wozu. Zwierzę
miało piękne, długie, podkręcone rogi i okazywało
absolutną obojętność wobec żywo gestykulujących męż-
czyzn, którzy oglądali pęknięte koło i poczerniałymi zębami
ż
uli betel. Na wozie siedziała stłoczona grupka Jawajek
odzianych w barwne, wzorzyste batiki; kobiety szczebiotały
jak stado wróbli. Zaciekawił je samochód, przyglądały mu
się uważnie, coś wołały. Niektóre z nich miały głowy
owinięte cienką, zwiewną tkaniną upstrzoną złotymi
ś
wiecidełkami oraz złote koła w uszach.
Auto wjechało w aleję obsadzoną strączyńcami indyj-
skimi. Gałęzie drzew, zwisające do ziemi jak niedbale
narzucona peleryna, zdobiły duże granatowe pęki kwiatów.
Droga wznosiła się szerokimi zakrętami. Dookoła, jak
olbrzymie krecie kopce, piętrzyły się wulkany. Z krateru
Bromo ulatywała w niebo smuga dymu.
Zbocza wyrudziałych bądź szarych gór porastała ciemna
zieleń lasów. Wydawało się, że wyżej zieleń słabnie i
wypuszcza z objęć nagi stożek. Dalej ciągnęły się plantacje
kawy, tytoniu i palm kokosowych. Nad tarasami
wyblakłych pól ryżowych zawisła srebrzysta mgiełka. W
oddali, pośród zielonych łąk, pokazały się, jeden nad
drugim, trzy dachy muzułmańskich domów modlitwy
przeglądające się w spokojnej wodzie stawów. Za drze-
wami, głównie chinowcami i tamaryndo wcami, grzały się
w słońcu białe bungalowy, o których, jak się wydawało,
zapomniał czas. Coraz częściej pojawiały się domy na
palach kryte strzechą czarnych liści palmowych, sąsiadujące
z szopami na ryż - konstrukcjami o giętych dachach,
wymalowanymi i otwartymi na przestrzał. Miasto było
coraz bliżej.
Ubrani na biało, pięknie zbudowani Indonezyjczycy
poruszali się bezszelestnie wśród stale zabieganych Chiń-
czyków. Sejour skręcił do ogrodowej części miasta i za-
trzymał się przed domem przyjaciela. Na powitanie wy-
szedł gruby, ociężały Holender. Gam otoczyły dzieci o wło-
sach jak len; na ich buziach malowało się zaciekawienie.
Pani domu dyszała astmatycznie; jej kędzierzawe włosy
ś
wiadczyły o domieszce krwi negroidalnej. Promieniując
radością, zapraszała na werandę, gdzie czekało jedzenie.
Z tajemniczą miną przygotowywała dla Gam specjalne
danie: do miski ryżu wrzuciła drobno pocięte kawałki
suszonej i świeżej ryby makasarskiej, pomfreta, roz-
drobnione mięso kury, kaczki, omlet i jaja przyrządzone na
różny sposób, a wszystko to przyprawiłaćatni, cebulą,
pieprzem, imbirem i nieznanymi dodatkami jawajskimi.
Kiedy danie było gotowe, gospodyni zachęcająco wskazała
na stół. Gam zaczęła z pewną obawą, potem jednak mężnie
zjadła całą porcję. Bosa dziewczyna o oliwkowej cerze
przyniosła owoce. Gam ucieszyła się na widok soczystej
ś
wieżości chłodnych owoców mango, ich delikatnego
miąższu, wodnistych melonów, czerwonych persy-mon,
wspaniałych papai, owoców mangostanu, kolczastych
rambutanów; kiedy jednak na stole pojawił się papkowaty
durian, chciała uciec — rosnący w dżungli tygrysi przysmak
wydzielał okropny zapach zgnilizny. Potem jednak,
przezwyciężając obrzydzenie, skosztowała go i była
zaskoczona wykwintnym smakiem przypominającym
delikatny krem orzechowy, mokkę i mrożoną śmietankę.
Późnym popołudniem Gam i Sejour pojechali na przy-
jęcie do pałacu sułtana. Musieli przejść przez rozliczne
ogrody, w których rosły wyszukane gatunki drzew i kwia-
tów, potem obok basenów, gdzie zwykle zażywał kąpieli
sułtański harem, zanim w końcu dostali się na pałacowy
taras. Przed wejściem stały dwa słonie - unosząc wysoko
trąby, głośno trąbiły. Z pałacu wysypała się spora grupa
Jawajczyków i naraz wszyscy padli na ziemię. Ukazał się
mistrz ceremonii, poprowadził gości do sali
tronowej. Ściany były tutaj pokryte barwnymi tkaninami
indyjskimi. Z boku tłoczyli się Jawajczycy w odświętnych
strojach - szkarłatnych spodniach i bądź to zielonych, bądź
białych sukniach. Liczni książęta przykucnęli na posadzce
wyłożonej kaflami i sunąc tuż ponad nią w postawie
wyrażającej pokorę, zbliżali się do tronu. Postać sułtana
przesłaniały niezliczone sznury pereł, którymi władca był
obwieszony od stóp do głów.
Mistrz ceremonii poprowadził Gam i Sejoura przed jego
oblicze. Sułtan od razu poznał Sejoura, rozsunął perły i
rozpoczął wartką rozmowę. Miał wyrazistą, mięsistą twarz
oraz podmalowane czarnym tuszem krzaczaste brwi.
Odwrócił się do Gam i zapytał o coś Sejoura po malajsku.
Sejour potrząsnął głową i odpowiedział. Sułtan poprosił
Gam, by wieczorem przyszła jeszcze raz. Będzie mogła
posłuchać gamelanów.
Prawie wszystkie żony sułtana pochodziły z prowincji
Preanger. Były delikatnej budowy i emanowały jakąś
melancholią, którą zawdzięczały zniewalającemu urokowi
sarnich oczu. Gam nie mogła sobie przypomnieć, by
kiedykolwiek widziała skórę o równie ciepłym, złocistym
odcieniu.
W czystych boksach sułtańskich stajni obok karych koni
australijskich stały wspaniałe izabelowe ogiery; stajniami
zarządzał pewien siwobrody Niemiec. Na pałacowych
dziedzińcach bawiły się usmarowane dzieci. Obok wielu z
nich opierały się o mur zielone lub złote parasole,
ś
wiadczące o książęcym pochodzeniu. W pobliżu snuli się
służący; żuli betel.
Prędko zapadła noc. W ciemnym ogrodzie pałacowy
pawilon wyglądał jak wyspa światła. Dworzanie zasiedli w
kucki na płytach posadzki. Tylko sułtan siedział
wyprostowany. Jawajski gamelan zaczął grać stary taniec
wojenny, muzyka rozwijała się w śmiałym, miarowym
rytmie.
Powoli weszły tancerki. Ich nagie ciała od pasa w górę
osłaniał jedynie wąski, złocisty stanik. Wspaniałe biodra
okrywały jedwabie w kolorze brzoskwiniowym i
szmaragdowym. Ruchy kobiet pod ciasno opinającą je
cienką materią miały niezwykły urok.
Tancerki odegrały scenę z rycerskiej opowieści oraz
topeng - taniec w maskach. Potem zmieniła się muzyka
gamelanów — orkiestra zaczęła grać ciszej i bardziej de-
likatnie. Gam słuchała zachwycona. Smutnie zabrzmiały
dźwięki prowadzących melodię miedzianych saronów,
którym towarzyszyły przytłumione uderzenia w bębny i
mniejsze bębenki, potem włączył się suling, harfa oraz
instrumenty przypominające cytrę i skrzypce. Narastająca
kantylena emanowała ciepłą słodyczą i wydawało się, że
orkiestra złożona z dwudziestu mieszkańców wyspy od
dawna już nie gra, że to równikowa noc sączy się do pałacu
oszałamiającym zapachem ogrodów, zstępuje z
gwiaździstego firmamentu i syci tę egzotyczną muzykę
drżącą melancholią wybrzmiewających akordów. A kiedy
wszystkie instrumenty towarzyszące zamilkły i w powietrzu
dźwięczała jedynie przejmująca, żywa melodia, powoli,
bardzo cicho, jak odległe buczenie pszczół zawibrowały
gongi, rozdźwięczały się miedziane niecki, zalśniły
srebrzyste arpedżia harfy, w rozedrganej przestrzeni rozległy
się na przemian wznoszące, to znów opadające figury
instrumentów smyczkowych; wtedy koncert zamienił się w
muzykę tropikalnych mórz, harmonię sfer, którą udało się
ożywić i dzięki temu jeszcze tu, na ziemi, usłyszeć jej
seraficzny ton.
Sułtan wstał i z trzema kobietami zaimprowizował
liryczny taniec. Szeroko rozkładając ramiona, okrążały go
miękkim krokiem, ich ręce unosiły się nad nim i płynnie się
wyginały. Tancerki poruszały się coraz spokojniej, stawiały
coraz drobniejsze kroki, aż w końcu się zatrzymały, uniosły
na palce i lekko drżąc, zaczęły się nieznacznie obracać.
Teraz magia tańca przeniosła się na ich
1 Al
wyraziste twarze i ręce. Ożywiły się dłonie, ramiona wiły
się wężowato, miękko kreśliły koła i spirale, były przy tym
podobne do poruszanych wiatrem gałęzi drzew liściastych;
szeroko rozstawione palce rozciągały się, jeszcze przez
chwilę tańczyły jedynie ramiona, a potem już tylko dłonie i
palce - szczupłe i piękne; teraz ekspresja tańca wyrażała się
wyłącznie w nich, bo reszta ciała uspokoiła się całkowicie.
Gamelany dźwięczały jak dzwony zatopione w morzu:
nierzeczywiście, tajemniczo, cicho i głucho. I tak jak w
przedziwnych, kolorowych baśniach płynnie zaciera się
granica pomiędzy zwierzęciem i rośliną, jak bez żadnego
oporu poddają się fali morskie kwiaty w podwodnych
ogrodach, tak miękko poruszały się tancerki i sułtan
prowadzeni ledwo uchwytnym rytmem, podobni do pa-
jęczyny utkanej ze światła, z kolorów, z kobiet i dźwięków.
Gam i Sejour wracali z przyjęcia w milczeniu. Wraz z
Holendrami usiedli jeszcze na jakiś czas pod świętym
figowcem, który zadziwiał wznoszącą się wysoko plątaniną
nadziemnych korzeni. Ktoś opowiadał o niezwykłych
sztuczkach miłosnych jawajskich kobiet: owijają one włos
ukochanego wokół kawałka czaszki tygrysa, noszą go z
sobą, a kiedy odpadnie — mężczyzna należy do nich. Z
kolei Holender mówił o Europejczykach, którzy zawsze
muszą wracać do swych ciemnoskórych kobiet, nawet jeśli
próbują się temu opierać. Gam niemal się nie odzywała,
poprzez jednostajny potok słów wciąż dobiegało ją z pałacu
oddalone dudnienie gamelanów -wibracja gongów burzyła
spokój jej serca i budziły się wspomnienia, od których nie
potrafiła uciec.
O dziesiątej wieczorem francuski parowiec idący do
Hongkongu odbił od nabrzeża i wziął kurs na ujście Rzeki
Perłowej. Gam stała na pokładzie i patrzyła przed sie-
bie ponad mnóstwem świateł. W basenie portowym uwijały
się tysiące sampanów: wyglądało to, tak jakby wokół
statków krążyły nocne motyle. Nad wodą kołysały się małe
latarenki, zwisające z łodzi na długich łańcuchach. Za nimi
widniały silne, kolorowe światła pozycyjne licznych
ż
aglowców, parowców i okrętów wojennych. W oddali
jaśniały rzęsiście oświetlone trzy statki pasażerskie. Wzdłuż
nabrzeża ciągnął się szereg latarni oświetlających ulicę
prowadzącą do portu. Między nimi poruszały się światełka
riksz i, znacznie szybciej, jasne smugi reflektorów
samochodowych. Nad wybrzeżem ciemniały zarysy wzgórza
Prak; do zbocza, niczym migoczące ptasie gniazda, tuliły się
domy europejskich mieszkańców miasta. Wszystkie te
drżące światła były słabe i bezsilne wobec potęgi nocy,
ziejącej niczym otchłań, otaczającej je z każdej strony...
Wydawało się, że jeszcze chwila i nastąpi eksplozja, która za
jednym zamachem zniszczy wszystko - mroczna ciemność
wystąpi z brzegów i pochłonie bezbronne wysepki światła.
Z białych i nieprzejrzystych jak wata porannych mgieł
wyłoniły się wyzłocone pierwszymi promieniami słońca
wysokie wieże katolickiej katedry. Rzekę przecinały parowe
bocznokołowce, jeden z nich parł przed siebie, ciągnąc na
holu dwie chińskie dżonki pełne ludzi; dobiegał stamtąd
rześki gwar ożywionych rozmów. Długie, barwne proporce
na masztach dżonek furkotały na wietrze. Rybacy wciągali
rozstawione na noc sieci i podnosili kotwice, by z połowem
udać się na targ. Dalej na wodzie unosiły się tysiące
sampanów.
Pobudowane na nich mieszkania z luźno powiązanego
bambusa wyglądały na siedlisko jakiegoś odrębnego
gatunku istot ludzkich, żyjących stadnie jak szczury. Na
beczkowato zadaszonym dziobie łodzi znajdował się jeden
pokój, na rufie, pokrytej takim samym dachem-drugi.
Pośrodku był otwarty pokład, jedyne miejsce, gdzie
mieszkańcy mogli się wyprostować. Mimo to na wszystkich
łodziach roiło się jak w mrowisku. Skośnookie twarze
wyzierały z każdego zakątka; ruchliwe jak pająki postacie
obklejały każde wolne miejsce i zdawało się, źe jeden
drugiemu wchodzi na głowę, a ich kończyny mają więcej
stawów niż kończyny zwykłych ludzi. By dzieci nie
powpadały do wody, przywiązano je postronkami do łodzi;
tak ubezpieczone raczkowały pomiędzy dorosłymi. Na
półokrągłych zadaszeniach siedziały puszczone luzem,
buńczucznie nastroszone kundle, które ujadały na widok
swych pobratymców z sąsiednich łodzi; wzdłuż burt,
balansując, spacerowały koty, kury pracowicie dziobały
bambus w poszukiwaniu ziarna.
Tuż pod sobą, w którymś z sampanów, Gam zauważyła
okryte puchem pisklęta i kurę, która gdacząc i uderzając
skrzydłami, mężnie walczyła o pożywienie dla swej
gromadki.
Długimi żerdziami przepychano łodzie w pożądanym
kierunku. Płonęły paleniska, nad którymi rozwieszano
garnki. Na innych sampanach powykładano towary i wła-
ś
ciciele głośno je zachwalali. Powietrze wypełniał ostry,
przenikliwy, skrzekliwy jazgot. Unosił się nad wodą, krążył
wśród łodzi, a kiedy obok przeszedł parowiec i fala
zakołysała łódkami, cały kwartał pływającego miasta zaczął
miotać dzikie obelgi, z powykrzywianych złością ust
popłynęły przekleństwa, wściekle wygrażały wychudłe ręce.
Na wodę padało poranne słońce, na falach zalśniła złota
obręcz. Zajaśniały brązowe łodzie, promienie przeniknęły
do zadaszonych pomieszczeń, gdzieniegdzie wydobywały
nawet z mroku domowe ołtarzyki oraz zdobiące je barwne
wieńce. Coraz więcej sampanów odrywało się od pływającej
kolonii, otaczało parowiec i próbowało obok niego płynąć; z
łodzi wyskakiwały szczupłe postacie i z kocią zręcznością
wspinały się na pokład statku, a ci, którym się nie powiodło,
nie szczędzili sił, by przekonać do swego towaru. Rozpoczął
się szaleńczy
wyścig do przystani, towarzyszył mu nieopisany zamęt i
ogłuszający wrzask; kobiety przy sterach przekrzykiwały
się, gorąco zachęcane nawoływaniami przyjaciół wzajemnie
sobie złorzeczyły i w końcu ich głosy zamieniły się w
ochrypłą kakofonię - przerażający tumult.
- To Azja... - powiedział Sejour, odwracając się do Gam.
Od ulicy na ścianach domów wisiały niebieskie lub
pozłacane tabliczki z napisami. Na straganach mamiły
wzrok bale jedwabiu w kolorze tabaczkowym lub gołębiego
błękitu. Za straganami stały krosna, przy których mali
chłopcy tkackimi grzebieniami ubijali osnowę. W innych
uliczkach rozsiedli się rzemieślnicy wyrabiający ozdoby ze
srebra i złota, a także rzeźbiący w kości słoniowej.
Powstawały tutaj filigranowe cacka, misternie cyzelowane,
wymagające niezwykle żmudnej obróbki. Młode kobiety
szlifowały niebieskie kamienie, siwi rękodzielnicy z
nieprawdopodobną precyzją obrabiali kawałki kości
słoniowej i przekształcali je w najprawdziwsze dzieła sztuki.
Na ścianach, pod tablicami z imionami przodków oraz w
kątach domostw, przed posążkami Buddy, żarzyły się
wonne kadzidełka.
Przekupnie handlowali ogórkami nanizanymi na cienkie
sznurki z łyka, ogromnymi nożami płatali krwiste ryby,
brudny grubas mył rzodkiew, wrzucał ją do kadzi z wodą,
sam do niej wchodził i zawzięcie deptał. W którymś ze
sklepów dwie kobiety syczały na siebie jak żmije. W innym
wystawione były na sprzedaż kaczki, kury, psy i szczury.
Przed sklepem rzeźniczym szlachtowano konia. Przeraźliwie
kwicząc, zwierzę padło na kolana, toczyło błędnym
wzrokiem, z wytrzeszczonych oczu płynęły łzy. Nozdrzami
trysnęła mu różowa piana. Z końskiej piersi wyrwało się
zamierające, przejmujące, wręcz ludzkie westchnienie -
zwierzę zwaliło się z nóg... I jeszcze przez chwilę kopyta
uderzały o bruk.
147
W otwartych zakładach fryzjerskich można było usły-
szeć wszystkie języki i dialekty. Z domów gry dochodził
stukot kości, chińscy kulisi w kilka godzin tracili tu roczny
zarobek.
Prowadzący grę biegali z dzwoniącymi mieszkami,
przyjmowali stawki, z pomocą długich lasek kładli je na
wskazanych miejscach w dolnej sali i w ten sam sposób
odbierali wygraną. Obok znajdowały się domy uciech -całe
rzędy jednakowych pokoi, piętro nad piętrem. W każdym
pokoju były małe, bogato malowane, szklane okienka,
hebanowe, intarsjowane macicą perłową fotele oraz
delikatne, łamliwe stoliki herbaciane; wśród tego wszyst-
kiego przemykały kobiety o grubo uszminkowanych, jakby
pokrytych emalią, martwych twarzach, z zastygłym na nich
sztucznym uśmiechem, odziane w cenne szaty, tańczące jak
automaty przy dźwiękach samisenu i śpiewanych falsetem
pieśni.
W wielu pokojach stały obłe, pięknie malowane trumny;
krewni zmarłych stawiali na nich herbatę i owoce, palili
kadzidełka. Sejour zabrał następnie Gam do więzienia.
Rzucił kilka sztuk srebra strażnikowi, którego czoło toczyła
jakaś choroba. Strażnik przeprowadził ich przez kilka
dziedzińców i cel. Szyje więźniów tkwiły pomiędzy dwiema
ciężkim kłodami. Na widok obcych rozległy się przeraźliwe
jęki; można się było tylko domyślać, że te odgłosy
wydobywają się z ludzkich gardeł. Wynędzniałe kobiety w
łachmanach siedziały z dziećmi przy piersi obok więźniów i
czekały. Strażnik się rozgadał: mówił, że większość
uwięzionych nigdy głębiej nie zasypia, ponieważ
przeszkadzają w tym drewniane kłody; gdyby usnęli,
niechybnie by się podusili. Potem otworzył celę, w której
skazani na śmierć czekali na wykonanie wyroku. Z
diabolicznym uśmieszkiem, obnażając nieliczne, krzywe i
połamane zęby poprzedzielane czarnymi dziurami, strażnik
opisywał miejsce straceń. Za trzy dni
t A Ci
więźniowie zostaną ścięci, powiedział. Ich głowy, umiesz-
czone w dzbanach, wrzuci się do wody.
Nie mogąc się oprzeć niezdrowej ciekawości, Gam ze
wstrętem patrzyła na grupkę ludzi, którzy wprawiali ją w
osłupienie i jednocześnie budzili litość. Stara kobieta
czołgała się na czworakach po podłodze i bezwstydnie
zadzierała swe łachmany. Strażnik, nie zastanawiając się,
kopnął ją w brzuch, aż zwymiotowała; potem oznajmił, że
skazano ją za trucicielstwo. Podniosła się niepewnie,
poczołgała się dalej na długość łańcucha, szarpała się,
jęczała, wyła, darła okrywające ją szmaty i wyciągała ręce
do młodego kulisa, który wytrzeszczał oczy, patrząc na nią
tępo.
Wokół Gam zaroiło się od ludzi. Brudne ręce w żebra-
czym geście domagały się jałmużny. Gam zbladła: te żywe
ciała, ruchliwe, o giętkich stawach, posłuszne sterującej
nimi woli, za trzy dni zesztywnieją, będą martwe; śmiertelny
skurcz zaciśnie im palce, krew z nich wycieknie -w ciągu
niewielu godzin, które łatwo policzyć, świat przestanie dla
nich istnieć. Tymczasem pożądliwe ręce wyciągają się po
jałmużnę, po datek, ręce ludzi, których życie się skończy,
zanim pod drugiej stronie rzeki cztery razy zgaśnie słońce...
I oni jeszcze żebrzą o kilka centów... Nie do wiary...
Potem było Hankou, gdzie zamieszkali w niemieckim
hotelu - staromodnej budowli z wąską werandą. Wbrew
pozorom pokoje były tu wysokie i chłodne, a korytarze
szerokie. Gam z okien swego pokoju miała widok na wodę;
przez cały dzień mogła oglądać zakotwiczoną ka-nonierkę,
parowce rzeczne i żagle dżonek. Dalej rozpościerał się
typowy chiński krajobraz: płaskie tereny wzdłuż rzeki,
szare, porośnięte drzewami wzgórza wokół Wuczanu,
pagoda, błękitniejący na horyzoncie łańcuch niskich gór.
Widok przepływających dżonek miał w sobie coś
odwiecznego. Na licznych łodziach zwracały
uwagę wymyślne kształty wioseł sterowych. śagle z ple-
cionych mat osłaniały kasztel rufowy... Wiosła przypo-
minały wysunięte pazury. Wzdłuż burt siedzieli w kucki
ludzie i jedli ryż z czerwonych bądź niebieskich miseczek.
Gam i Sejour pojechali w górę Jangcy do Jangczou. W
mieście panowało ogromne poruszenie. Zdołano schwytać
kilku rozbójników, którzy utrzymywali w strachu całą
okolicę; teraz mieli być ścięci. Wszyscy mieszkańcy wylegli
na ulice. Plac straceń znajdował się tuż za miastem.
Przyprowadzono skazańców, którzy okazywali zupełną
obojętność wobec czekającej ich kaźni. Pierwszy z nich
ukląkł, jego warkocz już wcześniej został odcięty. Sejour i
Gam ustawili się w miejscu, z którego dobrze było widać
plac. Gam zacisnęła usta, przez co uwydatniły się jej
pobladłe policzki. Straszliwa ciekawość, napełniająca jej
myśli zgrozą i przerażeniem, przenikała każde włó-kienko
ciała; Gam czuła się jak przetrącona, chciała się odwrócić,
nogi jej jednak nie słuchały, znieruchomiała w odrętwieniu...
Do skazańców podszedł kat. Tłum się ożywił, rozległy
się pojedyncze krzyki, zaraz jednak co śmielsi jęli
złorzeczyć bandytom, gwar narastał, miotano przekleństwa i
obelgi, wygrażano pięściami. Jakiś chiński kupiec, tłusty,
zwalisty, którego palce zdobiły liczne grube pierścienie z
diamentami, stał w tłumie i obojętnie przyglądał się
egzekucji. Palił długie czarne cygaro i co chwila spoglądał
na zegarek. W pewnej chwili powoli się odwrócił i coś
powiedział.
Ważąc w dłoni miecz, kat zbliżył się do klęczącego
Chińczyka i stanął za jego plecami. Tłum wstrzymał
oddech, zapadła cisza. W zupełnej próżni rozległ się nagle
spóźniony śmiech - to była kobieta. Opasły kupiec
uśmiechnął się, oblizał, wyjął cygaro z ust.
Nagle Gam zauważyła, że kat ma jaśniejszą skórę niż
otaczający go ludzie. Jego klatka piersiowa była koloru
bladej oliwki. Nie należał do rasy żółtej, rysy twarzy miał
niemal europejskie. W świadomości Gam każdy jego ruch
odciskał się z niebywałą wyrazistością, jej mózg rejestrował
najdrobniejsze szczegóły. Miała wrażenie, że ogląda
zwolniony film. I oto napięły się mięśnie barkowe kata,
biceps stwardniał i odskoczył od ramienia, przemknął po
nim migotliwy cień, uaktywniły się mięśnie na plecach,
leciutko ugięły kolana, cały tułów się obniżył, zastygł na
moment w półobrocie, klinga powędrowała do tyłu... Po
chwili oczy zdołały uchwycić migotliwy błysk... Nagle coś
się potoczyło, poturlało - Gam z przerażenia szarpała i
ś
ciskała swe palce - odcięta ludzka głowa samotnie toczyła
się coraz dalej... Tymczasem upiorny, straszliwie
okaleczony korpus z niepojętych, niezrozumiałych
powodów nadal klęczał; tryskały zeń trzy strumienie
czerwonej krwi.
Kiedy Gam patrzyła, jak kat unosi miecz, poczuła, że
ogarnia ją szaleństwo i musi coś zrobić; z najwyższym
trudem powstrzymała się od krzyku, chciała prosić, chwycić
kata za ramię, wytłumaczyć zagrożenie i nie dopuścić do
rzeczy najstraszliwszej - do unicestwienia życia; czynu
potwornego, dla którego nie ma żadnego uspra-
wiedliwienia... Czuła się tak, jakby jej również groziło
unicestwienie, jakby to ona klęczała na miejscu skazańca;
zdawało się jej, że śmierć niczym kot morderca pręży się do
skoku... Na nią i wszystkich dookoła... Nieprzytomna ze
strachu stała bezradnie z szeroko otwartymi oczami; nie
mogła pojąć, dlaczego nikt się nie buntuje, żadna z
ż
ałosnych postaci tam, na dole, żaden z tych ludzi o żółtych
twarzach, którzy mieli, jak wszyscy, usta i nos; dlaczego
tłum nie krzyczy, nie woła, nie walczy z nieszczęściem,
które czai się za nagimi plecami kata wznoszącego żelazo
wprawnym i zarazem przerażającym ruchem... Gam chciała
wołać, krzyczeć, jeszcze raz się przeciwstawić... I naraz
błysk miecza przeszył jej serce... Napięcie opadło, krzyk
przeszedł w cichy, chrypliwy jęk...
Szalone podniecenie ustąpiło, krew rozlała się po całym
ciele, wypełniając je łagodnym ciepłem. Ciało bez głowy
osunęło się; było teraz jedną krwawą masą, nieruchomą i
zagadkową. Odciągnięto je na bok. Poczerniała krew
wsiąkała w ziemię. Do miejsca kaźni podszedł następny
skazaniec. Nie pozwolił zawiązać sobie oczu. Ukląkł obok
kałuży krwi. Jego twarz niczego nie wyrażała, była obojętna.
Nie patrzył przed siebie, od razu opuścił głowę i odsłonił
kark. Gam znów spojrzała na kata. Stał za swą ofiarą
wsparty na mieczu, po jego twarzy błądził uśmiech -Gam,
której czułe zmysły i zdolność postrzegania chwytały
wszystko, zrozumiała ten przykry uśmiech właściwie.
Gwałtownie się odwróciła i ruszyła przed siebie. Po
drodze prześladowały ją ponure obrazy egzekucji; naraz
jednak poczuła, że rozpiera ją radość - najczystsza radość
ż
ycia. Gam cieszyła się, że jeszcze żyje. Pomimo to nie
mogła dojść do siebie, przykre wrażenia nie ustępowały.
Znienacka zapytała Sejoura:
-
Kim jest... - zawahała się - kim jest kat?
Sejour nie odpowiedział. Gam, coraz bardziej ożywio
na, ulegając nagłemu impulsowi, powtórzyła pytanie:
-
Kim jest kat?
-
Jego matka była Meksykanką, ojciec Murzynem. On
sam mówi po angielsku, po hiszpańsku i po chińsku. Jest
tutaj od pięciu lat. Ma bogatą biografię. Znam go, jestem w
tym mieście szósty raz, przed kilku laty zawarliśmy
znajomość. Dziś wieczorem będzie pani miała okazję z nim
porozmawiać...
Gam zmierzyła Sejoura błyskawicznym spojrzeniem. Była
zdumiona i podekscytowana. I nie protestowała.
Wieczór był parny; wokół krążyły ćmy. Miękkimi ude-
rzeniami skrzydeł mieszały gęstą zawiesinę powietrza
i pary, sprawiając, że chwilami podnosił się ledwo wy-
czuwalny podmuch. Obok promu zatrzymał się parowiec z
Wuczanu; dolatywał z niego gwar rozmów. Można było z
nich wywnioskować, że to handlarze jaj, którzy płynęli w
górę Jangcy i teraz kłócą się o dzienny utarg.
-
Benie Minsąueton, proszę sobie wyobrazić, że ni
kogo nie ma w pokoju - powiedział Sejour.
Dalej rozmowa toczyła się tak, jakby rzeczywiście każdy
mówił tylko do siebie.
-
Wiem, że robił pan to już nie raz; zawsze to łatwiej,
kiedy można się dowiedzieć, co myślą inni. Teraz jest pan
wśród ludzi, którzy na pewno dołożą starań, by pana
zrozumieć...
Na chwilę zrobiło się cicho. Minsąueton wcisnął się w
kąt, nie ruszał się, łokcie oparł na kolanach. Zaczął mówić
jednostajnym, obojętnym głosem:
-
To dawne sprawy, niemal o nich zapomniałem. By
łem majtkiem na holenderskim parowcu w koloniach; ko
twiczyliśmy w Singapurze. Wieczorem poszedłem z pew
ną Niemką do jej mieszkania. Dawno jej nie widziałem,
a kochałem tę kobietę o białej skórze jak jakiś chłopiec
okrętowy. Miałem od niej wszystko, czego tylko chciałem.
Wciąż jednak było mi mało, męczyło mnie to, że nie mogę
jej mieć jeszcze bardziej. Kiedy wypływałem w rejs, sta
waliśmy się dwojgiem ludzi, których nic nie łączy. Dopro
wadzało mnie to do wściekłej pasji, nie mogłem się z tym
pogodzić, uważałem, że muszę być z nią razem - chcia
łem przeniknąć do jej krwi, zespolić się z nią, niestety, nie
wiedziałem, jak to zrobić. Wpadłem w szał i ją udusiłem.
Nie miałem takiego zamiaru: swoje ręce zobaczyłem do
piero wtedy, gdy jej ciało się wyprężyło i oczy wyszły z or
bit. Zorientowałem się, że ją duszę, nie mogłem jednak
rozluźnić chwytu. Czułem, jak drży, jak jej ciałem miota
ją przedśmiertne skurcze... to wszystko wprawiło mnie
w takie podniecenie, że nie zauważyłem, kiedy opadła z sił.
Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy była martwa. Mu-
siałem uciekać. Ale wspomnienia stale mnie nachodzą. To
uczucie było silniejsze od wszystkiego, co mnie wcześniej
spotkało.
Wiedziałem, że będę to robił nadal. Nie chciałem jednak
uśmiercać niewinnych ludzi. Nie byłoby zapewne wielkiej
straty, gdybym się zajął starą, zużytą ladacznicą, której na
dodatek nigdy nie znałem; tego jednak robić nie chciałem.
Wiele podróżując, trafiłem tutaj i dostałem to zajęcie; mój
poprzednik właśnie umarł. Płaci mi państwo, jestem
szanowanym człowiekiem. I tak to wszystko się ułożyło.
Odczuwam wewnętrzny spokój, ponieważ mam to, czego
potrzebuję...
Pochylił się i przyjrzał swym dłoniom. Po chwili, znacz-
nie żywiej, podjął:
-
Jeśli piraci są Chińczykami, w obliczu śmierci za-
chowują się obojętnie. Ale niekiedy mam do czynienia z
pół-Rosjanami bądź mieszańcami. Zazwyczaj na plac
straceń wszyscy idą spokojnie. Kiedy jednak pierwszy ginie
pod ciosem miecza, następny zaczyna się bronić, szarpie
kajdany i zachowuje się jak tygrys w matni. Muszę go
wiązać i często sam rzucam się na niego, zanim go w końcu
obezwładnię. Te chwile są dla mnie jeszcze ważniejsze niż
zabijanie. Szamoczę się z życiem, które chce mi uciec,
trzymam je za gardło; jestem odeń mocniejszy, czuję się
panem sytuacji, nie pozwalam, by mi się wymknęło. -
Ożywił się jeszcze bardziej, był niezwykle podniecony.
Uśmiechnął się i po chwili mówił dalej: -Dwudziestego
siódmego lipca ścinałem czterdziestu jeden mężczyzn, całą
załogę pirackiej dżonki. Kiedy wrzucałem głowę szypra do
dzbana, ugryzła mnie w palec. Przed egzekucją szyper
krzyczał wniebogłosy i z trudem udało się go związać.
-
Mówił pan - odezwała się w ciemnościach Gam -że ta
kobieta nie była panu obojętna...
-
Oczywiście - odpowiedział Minsąueton. — W prze-
ciwnym razie coś takiego nigdy by się nie wydarzyło.
W pokoju zrobiło się cicho. Mrok spowijał troje ludzi
pogrążonych we własnych myślach. Naraz za drzwiami
rozległy się jakieś hałasy. Słychać było kroki, szuranie
czyichś butów, potem stąpanie bosych stóp. Sejour wyszedł
zobaczyć, co się dzieje.
Gam wstała. Była w szczególnym nastroju. To, co usły-
szała, zburzyło jej równowagę, wtargnęło w jej jaźń niczym
rzeka rozżarzonej lawy. Nagle, jak rozmigotany obraz
filmowy, stanęły jej przed oczami chwile, które spędziła
przy umierającym Puryszkowie. Śmierć, ze swoją niepojętą
mocą zniszczenia, jedyna absolutna negacja życia, znów się
jej objawiła, siejąc zamęt w umyśle, uzmysławiając
dobitnie, że istnieje przeczuwany wcześniej, tajemniczy
związek między negacją a najpełniejszym przejawem
afirmacji życia, jakim jest eros. Śmierć stale go osacza,
wciąż czai się w pobliżu, miłość i zagłada bezustannie
trzymają się w objęciach, krążą wokół siebie, poruszają się
po tej samej orbicie, jedno nie może istnieć bez drugiego,
dopełniają się jak elementy prastarego chińskiego symbolu
jin-jang i tworzą jedność.
Minsąueton przygarbił się i zapadł w fotelu. Nie ruszał
się. Niesamowite tchnienie śmierci ciążyło nad nim jak
straszliwa klątwa.
Te ręce zacisnęły się wokół kobiecej krtani i trzymały ją
dopóty, dopóki nie ustał rytmiczny oddech. Były zaworem
ś
mierci, zawsze sprawnym, okrutnym, beznamiętnym.
Drżały jednak z rozkoszy, kiedy cień przesłaniał oczy
człowieka, którego trzymały... Wszystko rozpływało się we
mgle. Gam miała wrażenie, że ściany się chwieją, jakby
były z kleistej mazi, dom się zapada, a siedzący naprzeciw
mężczyzna pogrąża się w mroku; tylko silne ręce pewnie
spoczywały na swoim miejscu. Były blade, pokryte
grubymi, nabrzmiałymi żyłami. W miejscu, gdzie dłoń się
rozwidla i zaczynają się palce, wyrastała guzowata narośl.
Paznokcie były zakrzywione i pokryte licznymi białymi
plamami, wyraźnie widocznymi pod świa-
tło na tle przezroczystej czerwieni. Stawy przypominały
młoteczki. Kiedy te ręce się unosiły, wraz z nimi wędrowała
ś
mierć.
Gam, powłócząc nogami, przeszła przez pokój i stanęła
naprzeciw Minsąuetona. Maksymalnie się skoncentrowała i
przygotowała na bezpośrednie starcie - znaleźli się w
niebezpiecznie chwiejnej równowadze. Gam bezwiednie
czekała na pierwszy impuls. Zdawała sobie sprawę, że
aktywność jej jaźni ustała i nie stać jej na przejawienie
władczej woli; ta mistyczna cezura wydawała ją teraz, o
szarej godzinie, na pastwę przypadku.
Ben Minsąueton niczego nie zrozumiał. Widział tuż koło
siebie kobietę i wdychał jej zapach. Krew uderzyła mu do
głowy, ręce zaczęły drżeć. Gam próbowała przewiercić go
wzrokiem. Obojętnie podniósł głowę i, bardzo zakłopotany,
wstał z fotela. Wyglądał na wystraszonego. Kiedy uniósł
wzrok i wycedził kilka słów, Gam, nie zastanawiając się,
skinęła głową i nagle, słuchając kolejnego niezgrabnego
sformułowania, wybuchła śmiechem... Minsąueton się
ucieszył i chciał mówić dalej, ale ona już go nie słuchała.
Wrócił Sejour i Ben Minsąueton wyszedł. Gam przy-
niosła lichtarz, który zawsze z sobą woziła, i zapaliła
ś
wiece. Zupełnie się zmieniła, była rozgorączkowana.
Krzyczała, wskazując drzwi, przez które wyszedł Min-
sąueton.
-
Opuścił nas, poszedł sobie...! Jak zły los...! On jest
jak zły los - ponury i ociężały - działa na oślep...! Udało
nam się uniknąć śmierci...!
Sejour nie ruszył się spod ściany.
-
Tak, rzeczywiście - powiedział zmienionym głosem.
Gam rozmarzyła się, dając upust emocjom:
-
Jesteśmy jak fale pędzone przez burzę... Wielbimy
ziemię, ślepo kochamy ten świat. Jeśli nie daje on nam
oparcia, tracimy spokój... Miłość jest zagładą... Tak, tak,
wiem o tym i nawet w to wierzę... Miłość niesie zagładę. -
Roześmiała się, cieszyła się jak uczeń, któremu udało się
rozwiązać zadanie. - Walka... - Nagle urwała.
Ktoś niedawno to do niej wykrzyczał... Kto...? Jak się
nazywał...? Gdzie to było...? W pokoju hotelowym, pako-
wała do walizki bieliznę, myślała o ucieczce, czuła za sobą
ironiczne spojrzenie... Teraz nagle wszystko zrozumiała...
Walka... Zagłada... Trzeba wracać... Natychmiast...!
Pośpiesznie, długimi krokami przeszła przez pokój i
zatrzymała się przed lichtarzem, w którym płonęło siedem
ś
wiec. W wielkim skupieniu, z poważną miną zgasiła jeden
płomień. Odwróciła się do Sejoura.
-
Jest o wiele ładniej, kiedy gasimy świece, niż gdy
je zapalamy... - powiedziała. - Zawsze lepiej coś gasić,
niż zapalać... Zgaśmy światło...
Zgasiła po kolei wszystkie świece oprócz jednej.
-
To ostatnia. Jest dokładnie taka sama jak tamte
sześć... Ostatnia... Czemu to słowo ma tak silne zabar
wienie emocjonalne? To, co ostatnie, zawsze nadaje ży
ciu posmak tragizmu i nieważne, czy chodzi o początek,
czy o zakończenie. Spójrz, przez papierowe okna widać
chiński księżyc... a tu płonie ostatnia świeca... Chodź -
chwyciła Sejoura za rękę- popatrz... Czy ta świeca nie
jest piękna...? To wspaniałe być ostatnim promykiem
ś
wiatła pośród nocy... Trudno o coś bardziej sentymen
talnego... Pozwolimy jej umrzeć, głupio, sentymentalnie,
zamordujemy ją, będziemy katami światła... - Zgasiła
ś
wiecę i nagle zaczęła wymachiwać ręką Sejoura. Ze
sztywniała i zarazem rozdygotana mruczała: - Nie wiem,
naprawdę nie wiem... Chodź, księżyc ostudzi nam krew,
jest przecież zimny, a jego światło zabija... Roztrzaskaj
my go na kawałki, rzućmy się w noc...
Szarpała Sejoura za ramię, a on - blady jak trup -
pozwalał jej na wszystko. Posiadł ją, a kiedy na chwilę
otworzyła oczy, szeptał, chcąc uspokoić ją i siebie:
-
To nie to... Nie to...
Gam jednak mu się wywinęła, uniosła się, przycisnęła
twarz do jego twarzy i mówiła coś zupełnie niezrozu-
miałego, po czym zaczęła krzyczeć:
-
Zabij mnie...! Zabij!
-
Nigdy! — bronił się rozpaczliwie, a po chwili, pełen
czułości, obsypywał ją pocałunkami, namiętnie pieścił.
-
Znam kogoś, kto to zrobi - mamrotała, tuląc twarz do
poduszki.
Zaczęła spazmatycznie szlochać, płakała do rana.
W drodze powrotnej Sejour zapytał:
-
Zamierza pani opuścić statek w Hongkongu i udać się
stamtąd do Singapuru?
-
Tak, tylko skąd pan...? - odparła zmieszana.
-
Czuję, że tak jest.
Po chwili Sejour znów się odezwał:
-
Proszę, niech pani ze mną zostanie. - Widząc zdzi
wienie w oczach Gam, zaczął pośpiesznie wyjaśniać: -
Stała się pani dla mnie niezbędna. Okazała się pani sil
niejsza od moich wyobrażeń o świecie... Już nie trwam
w zawieszeniu. Myślałem o tym przez dwie noce, zanim
odważyłem się to powiedzieć. Ale i teraz nie wiem, jak
zacząć. Dlatego posłużę się przykładem. Moje akumula
tory się wyładowały - to był prąd o niespotykanej mocy.
Zanim się zorientowałem, zużył całą nagromadzoną ener
gię. Teraz maszyneria nie pracuje: całkowicie rozłado
wane akumulatory są bezsilne. Koła i tryby się nie ob
racają... Nie ma prądu... Akumulatory już go nie dostar
czą, są bezużyteczne. Jeśli pani odejdzie, maszyneria się
rozpadnie... Mówię to z ciężkim sercem, słowa ledwo
przechodzą mi przez gardło.
Gam wpatrywała się w koło sterowe parowca. Chiń-
czycy jedli coś z czerwonych miseczek i gawędzili. Wokół
panowała niezmącona harmonia...
-
Wiem o tym - mówiła Gam, cedząc słowa. - Ale
odejdę... Jeśli coś się z tego powodu rozpadnie, będzie to
z pewnością przykre i smutne... Jednak muszę odejść: nic
innego mi nie pozostaje.
Gam, oddającą się na pokładzie marzeniom, poraziło
niespodziewane odkrycie. Było jak kadr wycięty z ostro
naświetlonego filmu, jaskrawe i oczywiste wobec mglistych
planów i oczekiwań: jaźni nie kształtują cele ani, tym
bardziej, sposoby ich osiągania. Decydujący wpływ
wywierają tutaj napięcia, ich emanacja, działanie naj-
różniejszych sprzężeń potęgujących dynamikę podskórnych
prądów. Stajemy się iskrzącą diodą, prąd zamienia nas w
lampę fluorescencyjną. Osiągamy to dzięki napięciom. Jeśli
natomiast poszukujemy celu, napięcie nie jest potrzebne, nie
tędy droga. Cel można osiągnąć za pomocą sofistycznych
sztuczek, wówczas jednak osiągnięcie go nie przysporzy
nam zadowolenia. Dążąc drogą pełną napięć, można na niej
również sprytnie ukryć cel; w takim postępowaniu jest
jednak coś ze śmiesznej ostrożności, która każe zapalić
Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Kto zakreśla sobie
granice, mierzy każdą rzecz, wciąż licząc, kalkulując,
zachowuje się jak skostniały akademik i budzi odrazę. Kto
twardo trzyma się wytyczonej drogi, nie zasklepi się nigdy
w jakimś ciasnym kręgu. Ale jeśli kogoś pociągają silne
emocje, potrafi je stopniować, nie traktuje życiowych
zakrętów jak tragedii, lecz dostrzega w nich jedynie
możliwość jeszcze silniejszej ekscytacji, człowiek taki
należy do wyjątkowego gatunku. Dzięki napięciu i skrajnym
emocjom możemy wznieść się ponad wszystko -
poszybować nad dalekimi morzami ku coraz odleglejszym
brzegom i w końcu wystrzelić w nieskończoność błękitu...
Gam targał niepokój. Nie miał on nic wspólnego z prze-
szłością - zawsze tak mocno żyła teraźniejszością, że prze-
szłość była dla niej czymś co najwyżej podobnym do fali
chlupiącej za rufą. Od dawna wiedziała, że jeśli chce żyć
intensywnie, pełną piersią, musi chłonąć każdą chwilę,
ulegać jej całym swym jestestwem, postępować tak, jakby
prócz niej nic innego się nie liczyło...
Nic bardziej bezdusznego jak egoizm, który wciąż szuka
dla siebie nowych podniet i fascynacji... Z drugiej strony,
czy istnieje coś równie prawdziwego, szczerego...? Potok
słów wciąż nękał młodą kobietę... Skąd się brały...?
Niezależnie od słów biegły jej myśli... Kiedy do niej
dotarło, że wszystko to jest rezultatem oporu, jaki stawiła
przed chwilą, spłonęła rumieńcem; w ten opór za-
angażowała się bez reszty, każdym włókienkiem swej
natury - gorącej i tym razem skłonnej wręcz do ataku.
IX
Lav
alette,
wyciąg
nięty
na
leżaku
pod
markiz
ą
, przy-
rządzał
sobie
whisky
z
lodem i
wodą
sodową
.
Wycisn
ą
ł
cytrynę
,
zmiesz
ał sok z
wodą, a
owoc
niedbal
e rzucił
na
ziemię,
po
czym
zanurz
ył ręce
w
stojącej
obok
misce,
chwyci
ł
ręcznik
frotte i
bez
pośpiec
hu
wytarł
dłonie.
Kie
dy po
chwili
uniósł
głowę,
obok
leżaka
ujrzał
Gam.
Nie
zdziwił
się ani
trochę,
przywit
ał ją,
jakby
rozstali
się
przed
godzin
ą
. Gam
przyglą
dała
mu się
uważni
e. Jego
twarz
niczeg
o nie
zdradz
ała.
-
P
rzybyw
a pani
w samą
porę -
powied
ział. -
Gdyby
się pani
nie
zjawiła,
moje
sprawy
uległyb
y
opóźnie
niu. Ale
o tym
pomów
imy
wieczor
em.
Może
teraz
zechce
się pani
przebra
ć
. W
pokojac
h nic
się nie
zmienił
o, są
urządzo
ne
zgodnie
z pani
upodob
aniami.
Chłopie
c się
panią
zajmie,
jest na
pani
rozkazy
. Ja
tymcza
sem
wrócę
do
moich
zajęć,
a potem
wtajem
niczę
panią w
niezbęd
ne
szczegó
ły.
Wie
czorem
Lavalet
te w
kilku
zdaniac
h
wyjaśni
ł, że
chodzi
o to, by
zdobyć
kilka
ważnyc
h
planów
.
Trafiły
one do
rąk
pewneg
o
Meksy
kanina,
który
teraz
negocj
uje
warunk
i ich
odstąpi
enia z
dwoma
urzędni
kami
angiel-
skiego
przedst
awiciel
stwa.
W
Kalkuc
ie
Lavalet
te
zamie-
rza się
spotkać
z
jednym
ze
swych
ludzi,
który
przedst
awi go
Meksy
kanino
wi. I
tutaj
właśnie
liczy na
pomoc
Gam.
-
M
usi
się
pani
dow
iedz
ieć,
o co
cho
dzi i
jak
dale
ko
Meksykanin posunął się w pertraktacjach z Anglikami.
Trzeba go wysondować. Jest ostrożny i przebiegły. Ma tylko
jeden słaby punkt... jak zresztą większość mężczyzn... Gam
spłonęła rumieńcem.
-
Myślę o kobietach - ciągnął. - Jeśli zręcznie pokie
ruje pani rozmową, na pewno się z czymś zdradzi. Na
tym właśnie mi zależy. Te plany są bardzo ważne. Musi
my zrobić wszystko, by je mieć. I będziemy je mieli.
Gam zeszła do ogrodu. Nie odpowiedziała Lavalet-
te'owi. Zamiast tego zawołała z dołu:
-
Powietrze jest jak gorąca kąpiel...! Można by w nim
utonąć, zupełnie nie czuję gruntu...!
-
Grunt, podstawa...! Nieźle brzmi...!- odkrzyknął
Lavalette, złożywszy dłonie wokół ust. - Motyw...! Fun-
dament...! Jak ołów i klej...!
Gam rozłożyła ramiona.
-
Chcę popływać we fiordzie...! W krystalicznej wo
dzie! - zawołała. Z tajemniczym uśmiechem zerwała kil
ka gałązek tamaryndowca...
Meksykanin zmierzył Lavalette'a nieufnym spojrzeniem
i, trochę niezgrabnie, ukłonił się Gam. Podała mu rękę, lecz
tak, by nie mógł jej pocałować. Kiedy mówił, błyskał
jednym okiem, przy czym jego dłonie bezustannie się
poruszały.
-
Trzeba mu dać coś do picia - zadrwił Lavalette. -
On po prostu musi trzymać szklankę, wtedy mu przej
dzie. Widzi pani, że nie zapomniałem o żadnej ważnej
sprawie.
Zostawił Gam i udał się na spotkanie ze swym agentem.
Po kilku dniach Meksykanin zaprosił ich do siebie. Przez
cały czas mówił wyłącznie do Gam, próbując obudzić jej
zainteresowanie. Traktowała go chłodno, nawet oschle.
Lavalette ją obserwował; po pewnym czasie zaproponował
siedzącej obok kobiecie, by wyszła z nim na
taras. Kiedy Meksykanin zobaczył, że został w pokoju tylko
z Gam, spróbował skrócić dystans. Gam zrobiła się
wyniosła, nie zważała na jego słowa. To go zabolało,
zmieszał się, zapomniał tak dalece, że kilka razy wymienił
Lavalette'a. Odpowiedź Gam była lodowata, Meksykanin
musiał wstać. Gam chciała go zranić, obudziło się w niej
jakieś trudne do wytłumaczenia okrucieństwo. Pospieszył za
nią, chwycił ją mocno za ramię i próbował się
usprawiedliwiać. Gam wciąż stała bez ruchu, plecami do
niego. Odwróciła jedynie głowę i bez słowa, pełna pogardy,
wpatrywała się w rękę trzymającą jej ramię. Meksykanin,
zawstydzony, puścił ją.
W tej samej chwili pod jakimś pretekstem zjawił się
Lavalette. Natychmiast się połapał, że Gam właśnie odparła
zakusy Meksykanina. Teraz w napięciu patrzyła, co zrobi
Lavalette. Ku jej zaskoczeniu zareagował ostro i Latynos
usłyszał kilka cierpkich słów. Następnie La-valette podał
ramię Gam i poprosił o ich okrycia.
Na drugi dzień Lavalette słowem nie wspomniał o zaj-
ś
ciu, co trochę speszoną Gam wprawiło w zdumienie. Nie
przypuszczała, by coś się miało zmienić; dlatego, czekając
na kolejny ruch Lavalette'a, nie czuła się zbyt pewnie.
Czekała - wiedziała bowiem, że tylko milczenie może
nadać sprawom właściwy bieg. I pewnego dnia Lavalette
zaczął:
- Niebawem znów się spotkamy z Meksykaninem.
Usprawiedliwiał się i prosił o wybaczenie z powodu tam-
tego incydentu. Całkiem zapomniałem pogratulować
wspaniałego stylu, w jakim spowodowała pani tę decy-
dującą przemianę. Przedtem Meksykanin mi nie ufał, pani
zresztą też. Teraz czuje się pewien swego, sądzi -tu
Lavalette ironicznie spojrzał na Gam- że gdybym czegoś od
niego chciał, odnosiłbym się doń zgoła inaczej.
Usłyszawszy te przewrotne słowa, Gam wolała niczego
nie mówić. Ograniczyła się do pytania:
-
Kiedy się spotykamy?
-
Za dwa dni. U mnie. Rozmowy między Meksykani-
nem a dwoma Anglikami zaszły tak daleko, że tego wie-
czoru koniecznie musimy go skłonić do zwierzeń. Należy
się spodziewać, że wszystko, co dotyczy strony przeciwnej,
będzie już sfinalizowane.
Gam bawiła się wstążką.
-
A jeśli termin nie będzie mu odpowiadał?
-
Na pewno będzie... I może znów pani spróbuje...
Zresztą nie ma innej drogi: musi pani zastosować jakiś
wybieg, dzięki któremu dopniemy swego.
-
Wybieg... Możliwe... O, tak...
Gam miała wrażenie, że spoza tych niewinnych, żarto-
bliwych słów wyziera coś jeszcze. Nie chciała tego, czuła
się jednak spięta. Cichy szczęk oręża zapowiadał walkę...
Kiedy doszło do spotkania, w zachowaniu Meksykanina
wobec Gam można było zauważyć niemal pokorę. Gam
starała się być dla niego miła. Meksykanin nabrał do niej
zaufania i co rusz rzucał jej szczere, ciepłe spojrzenia.
Wzruszył ją, pozwoliła mu się zatem poprowadzić do stołu.
Siedziało tam jeszcze kilku ludzi, którzy bardzo się o coś
spierali. Lavalette był niezwykle uprzejmy. Korzystając z
okazji, chytrze zmrużył oko i uśmiechnął się do Gam, przez
co trochę zbił ją z tropu. Wydawało jej się, że nie dorasta do
tych jego nagłych przeobrażeń. Swą demoniczną
osobowością często ją przygniatał; kiedy jednak Gam
chwytała za broń i, bezpiecznie opancerzona, zamierzała
podjąć walkę, wtedy nagle, jak psotny chłopiec, Lavalette
jej umykał. Czuła się bezradna wobec człowieka, który
bywa tak nieobliczalny - beztrosko odwraca porządek
spraw, stawia je na głowie, bawi się nimi.
Gdy już coś wpadło mu w ręce, Lavalette nigdy się tego
nie wyrzekał; za to go podziwiała. Naraz odkryła, że znaczy
to więcej od nerwowej ciekawości i wewnętrz-
nej energii Clerfayta, że tym samym Lavalette przerasta
również głęboko ludzkiego Kinsleya. Dzięki tym cechom
swej natury poruszał do głębi; one też zresztą tkwiły gdzieś
blisko dna, gdzie każda rzecz ma takie samo oblicze i
wszystko stapia się w jedność; bez wątpienia jednak była to
natura nieobliczalna, wiarołomna i wierna zarazem... Jak
ż
ycie.
Był przy tym odporny na jakikolwiek atak: gdy tylko
ktoś się zbliżał, jak Proteusz przybierał coraz to inną postać.
Gam zauważyła, że i w niej drzemią podobne możliwości.
Dostrzegała, jak trudno ją zranić, wobec czego wszelki atak
może ujść bezkarnie; cieszyło ją to, ale uznała, że ma do
czynienia z ładunkiem wybuchowym... I postanowiła go
rozbroić... Wedrzeć się w głąb siebie, podkopać się i
zdetonować bombę... Potem zapewne ogarnie ją smutek...
Tylko czy potrafi...? Czy nie wkracza na śliski, trudny
teren...? Czy jej odporność się nie kruszy, nie widać
pęknięć...?
Z wyrozumiałością słuchała bojaźliwych usprawiedli-
wień Meksykanina. W końcu miała dość i jednym, nie-
dbałym gestem zdecydowała się przekreślić tamto nie-
porozumienie, po czym spróbowała się dowiedzieć czegoś o
ojczystym kraju Latynosa.
Meksykanin wpadł w zachwyt i odtąd prócz towarzystwa
Gam nic już dla niego nie istniało. Kiedy podano do stołu,
wziął ją pod ramię i poprowadził do jadalni; odmówił
również udziału w grze, do której goście zasiedli w
sąsiednim pokoju. Gam zapytała go, czy kocha swój kraj.
Odparł, że mało co kocha równie mocno.
Nie pytała, co jeszcze prócz ojczyzny miał na myśli.
Rozmowa się jednak nie urwała: teraz Gam chciała się
dowiedzieć, kiedy zamierza wrócić do siebie.
Meksykanin odpowiedział, że za kilka tygodni - ma tutaj
do załatwienia jeszcze kilka spraw, choć właściwie już tylko
jedną; potem chce wracać. Gam nie dociekała, o co chodzi,
zadała jednak kolejne pytanie:
-
Mówi pan, że to tylko jedna sprawa. Więc chyba
bardzo ważna?
-
Tak, bardzo ważna... I bardzo zyskowna.
-
Jakiś wynalazek...?
-
Niezupełnie. Rzecz dotyczy kwestii militarnych...
-
Interesujące. Z pewnością też niebezpieczne? - Gam
ś
miała się w duchu. Wiedziała, że powinna dalej wypytywać
Meksykanina. Naraz jednak nabrała ochoty, by zrobić coś
wręcz przeciwnego: postanowiła go ostrzec. Kiedy
przypadkiem obok przechodził Lavalette, zawołała go.
-
Nasz przyjaciel jest bardzo nieostrożny - oznajmiła z
wyjątkowo szerokim uśmiechem. - Zna wiele ważnych
tajemnic...
Ku jej zaskoczeniu nie okazał najmniejszego zdziwienia.
Chwycił dłoń Gam i nakrył nią jej usta. Jednocześnie
zatroskanym głosem rzekł do Meksykanina:
-
Powinien pan więc zachować milczenie. Już samo
tylko myślenie o takich sekretach może się okazać ryzy
kowne. Poza tym chyba pan wie - tutaj ze zrozumieniem
pokiwał głową - że najłatwiej wygadać się przed kobietą.
Cieszę się, że zjawiłem się w porę i mogę pana ostrzec.
Lepiej niech pan z nami zagra, to bezpieczniejsze i - drwią
co spojrzał Gam w oczy- łatwiejsze...
Gam miała wrażenie, że krew rozsadza jej skronie.
Lavalette przejrzał jej zamiary i zdemaskował ją. Ze stoic-
kim spokojem zrobił to, co sama zamierzała: ostrzegł
Meksykanina. Wytrącił jej oręż z ręki; teraz byłoby za-
bawnie jeszcze raz pokrzyżować jego zamiary. Przez tę
porażkę wydawało się jej, że nadążanie za pragnieniami
Lavalette'a stało się czymś w rodzaju obowiązku. Ogarnęło
ją jakieś szaleństwo, coś się w niej burzyło, kotłowało i
Gam nie miała pojęcia, z której strony nadciąga nawałnica.
Uśmiechała się jednak do Meksykanina i choć myślami
zupełnie nieobecna, potrafiła się świetnie skoncentrować.
Grała komedię z wirtuozerią tak olśniewają-
cą, że osłupiała ze zdumienia, pytała samą siebie: Czy na
pewno ja to mówię...? Czy ten teatr to moje dzieło...?
Patrzyła na siebie, jakby była obcą osobą, nauczycielem,
który nagle znalazł się w szkolnej ławce obok zdumionego
ucznia; miała wrażenie, że promieniuje energią, rzuca wokół
siebie jakiś czar, że pierwszy raz w życiu doświadcza czegoś
podobnego. Przez cały czas zachowywała wewnętrzny
chłód, wszystko to działo się poza nią, na zewnątrz jak
prawdziwy aktor użyczała jednak tej kreacji swego głosu i
ciepła.
Oszołomiła Meksykanina, którego rozpierało szczęście:
uważał, że to jego towarzystwo wprawiło Gam w ten
wyjątkowy nastrój. By dotrzymać jej kroku, częściowo się
odkrył i uchylił przed Gam rąbka swych tajemnic. Kiedy
Gam demonstracyjnie okazywała brak zrozumienia,
przysunął się do niej i z poważną miną objaśniał szczegóły.
Zadowolony, że wywarł wrażenie, w przeświadczeniu, że
mimo to niczego nie zdradził, bo przecież o niektórych
sprawach ledwo napomknął, cały czas przy tym panując nad
rozmową, rozsiadł się wygodnie i rozkoszował słodkim
przekonaniem o swej ważności.
Gam tymczasem nie mogła się skupić i wkrótce poczuła
znużenie. Grający opuszczali sąsiednie pokoje i
przychodzili się pożegnać. Lavalette wydał Tamilowi kilka
poleceń i zwrócił się do Gam:
- Proszę wybaczyć, muszę jeszcze coś napisać... Pani też
zapewne niebawem opuści to męczące towarzystwo...
Spodziewam się, że jutro rano zobaczę panią wyspaną i
wypoczętą...
Tamil czyścił meble. Co jakiś czas podnosił głowę i zer-
kał na nią błyszczącymi oczami. Gam pogrążyła się w my-
ś
lach. Chłopiec ostrożnie przemykał się między sprzętami.
Skąpe światło rzucało na ścianę jego cień, który, po-
większony do groteskowych rozmiarów, to się zabawnie
wydymał, to gwałtownie się kurczył. Gam dostrzegła grę
cienia i - trwając w bezruchu - uważnie ją obserwowała...
Tamil przerwał na chwilę pracę i przyglądał się jej smutnym
wzrokiem.
W końcu go zauważyła i skinieniem ręki dała do zro-
zumienia, że ma się zbliżyć. Kiedy podszedł, pogłaskała
jego gęstą czuprynę. Była wyczerpana, lecz i uległa cu-
downej potrzebie darzenia czułością.
-
Pora spać... Najwyższy czas się położyć... - powie
działa.
Weszła na schody prowadzące do pokoi Lavalette'a. Z
trudem, jakby wspinała się na jakiś szczyt, pokonywała
kolejne stopnie. Poręcz, której się trzymała, przypominała
pomost o dziwnej konstrukcji, wskazujący drogę w
nieznane. Gałki wieńczące załamania balustrady groźnie
szczerzyły zęby, wykrzywiały się w grymasie pochlebstwa.
Ponad głową Gam sunęła ciemność, która chwilami zdawała
się płynąć niczym rzeka, innym znów razem stygła w
bezruchu. Potem były drzwi... Gam musiała je otworzyć...
Tyle razy, wchodząc albo wychodząc, otwierała jakieś
drzwi... Teraz było to wyjątkowo trudne...
Lavalette zapisywał w cienkim notesie jakieś cyfry. Gam
ledwo trzymała się na nogach. Nie miała pojęcia, dlaczego
drżą jej kolana, musiała się na czymś oprzeć, bała się, że
zaraz zemdleje. Po chwili się odezwała:
-
Chodzi o budowę fortów wokół Hongkongu i plany
rozmieszczenia nowych pól minowych na wodach Gibral-
taru.
-
Czy udało się pani dowiedzieć, ile Anglicy mu ofe-
rują?
Gam wymieniła sumę.
Lavalette chwycił słuchawkę telefonu i dyktując same
tylko cyfry, nadał pilny telegram.
-
Dziękuję, teraz wiem wszystko, na czym mi zale
ż
ało - rzekł, odkładając słuchawkę na widełki. Po czym
znów pochylił się nad swymi zapiskami.
Gam gwałtownie zrobiła krok do przodu i podniosła
ręce. Lavalette wstał.
-
Dziś powinna się pani uspokoić... Dziś... Jutro znów
będzie pani knuła zdradę... Coś takiego zawsze cudow
nie podnieca. Tak już musi być... W przeciwnym razie... -
Na moment ściągnął brwi, po czym potrząsnął głową.
Jego dłoń spoczęła na ramieniu Gam.
Rozpierał ją nieznany wcześniej rodzaj szczęścia. Czuła
dziwaczne pomieszanie bezsilności, przekory, tkliwości i
nienawiści; wsparta czołem o ramię Lavalette'a, cala się w
niego wtuliła.
-
Tak bardzo cię kocham... - mruczała.
-
Przyjąłem, że w pertraktacjach z Anglikami Mek-
sykanin posunął się tak daleko, że w tej chwili wszelkie
próby pozyskania go nie miałyby sensu. Spowodowałem
jedynie, że przekazano mu sumę, o której pani wspomniała.
Ale to tylko ze względu na panią; jeśli chodzi o mnie,
uważam, że to niekonieczne. Dzięki wpłacie uda się jednak
dość łatwo odwrócić od nas wszelkie podejrzenia.
-
Jakie podejrzenia?
-
Podejrzenia o kradzież. Tej nocy Tamil ukradł Mek-
sykaninowi plany. Są tak ważne, że zdecydowałem uciec się
do gwałtu.
-
Ma pan te plany?
-
Oczywiście. Teraz tylko muszę je stąd wywieźć. Na
podróż statkiem jest już za późno. Meksykanin postawił na
nogi tajne służby już w godzinę po tym, jak plany znikły.
Wszystkie odpływające parowce będą obstawione. Za trzy
dni dostanie pieniądze. Wtedy my już będziemy daleko.
-
Po co pan to robi?
-
Po co? Cóż za pytanie; wszelkie pytania w rodzaju po
co, dlaczego, są po prostu nudne...
-
Pan się naraża, grozi panu poważna kara... To szpie-
gostwo.
-
Właśnie dlatego to robię, choć o charakterze mojej
działalności przesądził przypadek. Równie dobrze mógł
bym stanąć na czele ekspedycji penetrującej dziewicze
dżungle Konga. Tam jednak miałbym do czynienia wy
łącznie z Murzynami i ryzyko leżałoby, że się tak wyra
żę
, bardziej na zewnątrz niż wewnątrz: wiązałoby się
z obawą o własną skórę, a nie z przygodą o charakterze
intelektualnym. Wystarczyłoby rozporządzać dostatecz
ną liczbą broni palnej. Tymczasem tutaj wszystko wy
gląda inaczej. Niebezpieczeństwo ekscytuje, by posłużyć
się wyświechtanym mieszczańskim frazesem, nadającym
całej sprawie niedobry wydźwięk... Próżno jednak gdzie
indziej szukać równie podniecających przygód, zaskaku
jących sytuacji, groźnych, nieoczekiwanych zwrotów...
Inne motywy nie są dla mnie istotne... Ale zdaje się, że
zrobiło się chłodniej... Trzeba się zbierać...
Było już ciemno, kiedy Lavalette, z dala od miasta,
zawrócił samochód. Na pełnym gazie popędził z powrotem
tam, gdzie z czarnego jak sadza mroku światło reflektorów
wydobyło wapienną biel murów.
-
Jesteśmy na cmentarzu. Jeszcze go pani nie widzia
ła - powiedział i zatrzymał auto.
Wydawało się, że groby za murem oddziela od świata
cała epoka. Nocne niebo, rozmigotane tysiącem gwiazd,
rozpościerało się nad cmentarzem niczym kopuła. Księżyca
ubywało, półokrągła tarcza świeciła jednak na tyle jasno, że
zupełnie dobrze było widać całą okolicę.
Lavalette ujął Gam za ramię i wskazał na groby.
-
Hinduiści wierzą w wędrówkę dusz. Ich wiara prze-
konuje bardziej od tej, którą głoszą nasi kapłani. Mimo to
cmentarz zawsze nas wewnętrznie wycisza. Temu miejscu
przypisujemy ostatnie słowo. Tutaj też, uświadomiwszy
sobie daremność naszych wysiłków, najczęściej
rezygnujemy.
-
To niepojęte - rzekła Gam.
Pod jej stopą zatrzeszczało drewno. Cofnęła się wy-
straszona. Coś zachrobotało. Lavalette schylił się i podniósł
jaszczurkę. Okryty łuską korpus wił mu się w palcach,
zwierzę wydawało skrzekliwe dźwięki. Szeroko rozwarło
pyszczek, ukazując drobne, ostro zakończone zęby.
Lavalette postawił jaszczurkę na ziemię.
-
Tutaj wszystko się kończy. Tracimy grunt pod no-
gami. Ci, których ciała się rozkładają, kiedyś żyli i oddy-
chali tak samo jak my. Ale tylko głupiec mógłby się z tego
cieszyć, ktoś ograniczony umysłowo. Taki człowiek chowa
się za uświęconymi pojęciami: opierając się na tezach,
wedle których każde jednostkowe istnienie dąży ku śmierci,
tworzy na własny użytek prostą regułę, współbrzmiącą z
jego wiarą i oglądem świata, dzięki czemu zyskuje spokój.
Oto, czemu służy czasem wiedza. Przez kogo jednak życie
przepływa niczym rzeka, czyje żyły pulsują żarem
szkarłatnej krwi, ten zawsze, słysząc słowo „śmierć", będzie
uważał, że stoi nad przepaścią. Kto bowiem chłonie życie
pełną piersią, również w tym wypadku nie znajduje miary.
-
Czy istnieje słowo, za którym nie czaiłaby się śmierć?
- odezwała się Gam.
-
Spójrz - Lavalette odepchnął Gam od siebie - stoisz
przede mną w tym świetle, widzę twoje ręce, usta, nogi, na
których się poruszasz... Jednak już gdzieś spod ziemi
wyciągają się zachłanne dłonie, które chciałyby cię
pochwycić, wciąż czyhają, czekają... Są przerażająco
wytrwałe... Piasek zasypuje ci stopy, ziemia się podnosi,
woła cię, za chwilę się rozstąpi... Rozpada się na tysiące
atomów... Nie czujesz, że grunt mięknie, ustępuje...? śe
powoli się pogrążasz...?
Gam nie wytrzymała: szukając ucieczki, roztrzęsiona, z
całych sił przywarła do Lavalette'a.
-
Wiesz coś o ciałach spoczywających tam, pod zie
mią...? - ciągnął Lavalette. - Nad grobami unosi się ru
dawa poświata rozkładu, z mogił wydobywają się budzące
zgrozę, wilgotne opary i zalegają dookoła. Napierają na
nas... W nas jednak kryje się życie, cały czas daje o sobie
znać... Czujesz je przecież... Twoje ręce są ciepłe, obejmują
moją szyję... Twoje tchnienie świadczy, że żyjesz, wargi
ucieleśniają duszę. Podejdź bliżej, będziemy się nawzajem
ochraniać...
Mocno, jakby chciała go przewrócić, Gam wcisnęła się
w ramiona Lavalette'a.
-
Widzisz tam tę ziejącą jamę...? - mówił. - Grób zo
stał rozkopany. Spróchniała trumna się zapadła... Zie
mia się osunęła, pośród nocy rozległ się łoskot i jęk... Ale
spójrz, wokół jamy wyrastają już krągłe, opasłe mogiły,
obficie czerpią z ziemi ohydne soki... Mgły bezładnie prze
taczają się tuż nad ziemią, ryją w niej, usiłują się dostać
do pogrzebanych zwłok... Spójrz, jak się nad mogiłami
kłębi, żarzy, tli... tak wygląda niespełnione życie, ciężko
i bezgłośnie pełzające wśród grobów, przerażające w swym
milczeniu...
Gam przycisnęła twarz do szyi mężczyzny. Brakło jej
odwagi, by spojrzeć za siebie...
-
Chodź, chcę się przekonać, że żyjemy- nalegał
Lavalette. - Tamto milczenie oznacza śmierć... Będzie
my krzyczeć... Zycie jest jednym wielkim krzykiem, a my
przecież żyjemy... Płynie w nas krew, wraz z którą roz
chodzi się ciepło... Zbliż się do mnie... Czuję twój oddech,
dotykam skóry... Co to...? Chodźmy stąd... - Szarpał jej
suknię. - Chodźmy... To chyba już... Twoja skóra... Twój
rytm i twoje życie... Śmieję się z całego serca. - Urwał
kawałek sukni Gam, cisnął go pomiędzy groby. - Rzu
cam wam to na pożarcie. Milczcie. Wytrzeszczajcie złe,
ponure ślepia... Wypowiadam wam wojnę...! Unosi mnie
spieniona fala...! Wywrzaskuję życie w waszą topiel...!
Mój ryk to życie...! Zadaję wam klęskę...! - Pociągnął Gam
między groby. Potknęli się i runęli na ziemię. Lavalette
nie pozwolił jej wstać, sam uniósł się na rękach. - Wci
skam się między was... w odwieczny chłód! - wołał. - Je-
stem ręką zaciskającą się na gardle, czepiam się drzwi
między życiem a śmiercią...! Zycie płynie przeze mnie jak
rzeka, tuli do ciepłej piersi... chroni... Wciąż się śmieję.
Ś
mieję się i płynę rwącym nurtem...
Zamilkł, jeszcze tylko wymachiwał ramionami, wściekał
się i wygrażał, obywając się bez słów, dając upust falom
rozpasanych emocji, które miotały nim jak cyklon.
W szeroko otwartych i błyszczących oczach Gam odbijał
się księżyc; światło załamywało się w nich, tworząc
niezliczone refleksy. Spojrzenie Gam znieruchomiało, oczy
wpatrywały się w niebo, gęste od gwiazd. Drżały jej dłonie,
ciałem wstrząsały dreszcze.
Nadleciał wiatr, a wraz z nim pojawił się chłód, od
którego wilgotna mgiełka zamieniła się w rosę. Do włosów
Gam przylgnęły jasne krople; wyglądały jak łańcuszek
drogocennych kamieni. Opadały na groby z przedziwnym,
ledwo słyszalnym szmerem.
Gam naraz się ocknęła z lekkiego snu. Przed nią stał
Lavalette.
-
Proszę wybaczyć, że panią budzę. Zdaje się, że
Meksykanin już o wszystkim opowiedział Anglikom, a ci
się domyślili, gdzie są plany. Wiem już, że park jest oto
czony. Nie mam czasu do stracenia. Za chwilę komisarz
i jego ludzie zaczną rewizję. Byłoby wspaniale, gdyby ich
pani przetrzymała chociaż kilka minut. Ja w tym czasie
postaram się uciec z wszystkimi ważnymi papierami.
Chłopiec będzie wiedział, jak mnie znaleźć.
Gam skinęła głową.
-
Niech pan idzie - ponagliła go. - Myślę, że mi się uda.
Pocałował ją w rękę, zajrzał w oczy i roześmiał się.
Jaki on młody, pomyślała Gam. Sprężystym krokiem
popędził do domu. Z daleka, nim zamknął drzwi, jeszcze jej
pomachał. Gam wolno poszła za nim. Ogarniało ją
podniecenie, czuła, że paraliżuje jej ruchy.
Zrobiło się cicho. Podobnych, nabrzmiałych bez-
dźwięcznym spokojem chwil Gam dotychczas nie przeżyła.
Wiedziała, że za tą ciszą czai się niebezpieczeństwo,
wyciąga pazury, pręży grzbiet jak kot szykujący się do
ataku, napawa lękiem przed niewiadomą.
Po chwili z tarasu dobiegły jakieś bardzo ciche odgłosy,
coś szczęknęło, zabrzęczało. Zaraz potem ktoś zapukał;
drzwi natychmiast się otworzyły. Gam nie zwracała uwagi
na to, co się dzieje: wsparta o parapet patrzyła przez okno
na park.
-
Nie zapowiedziano mi tej wizyty...
-
Istotnie, składanie nieoczekiwanych wizyt wiąże się
jednak z charakterem naszej pracy - usłyszała. - Pozwoli
pani, że się rozejrzymy...
Gam podniosła ramię, jakby się chciała zasłonić. Zaraz
jednak sobie przypomniała, że powinna grać na zwłokę.
-
Widzę, że jeden z panów nosi brytyjski mundur...
Obaj się przedstawili.
-
To tłumaczy tę szczególną wizytę. Proszę powiedzieć,
czego panowie sobie życzą...
-
Szukamy Lavalette'a.
-
ś
ałuję, ale jestem w domu sama. Mogą więc panowie
porozmawiać jedynie ze mną... Proszę spocząć...
Anglicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia i usie-
dli. Oficer nie spuszczał z oczu drzwi. Uprzejmie ukłonił się
Gam, po czym zaczął mówić:
-
Pani opanowanie zasługuje na szczery podziw, chcę
jednak, by pani wiedziała, że dom jest szczelnie otoczony i
nikt się zeń nie wymknie. Musi się pani zgodzić na
przeprowadzenie rewizji. Powody, dla których jesteśmy do
tego zmuszeni, są poważne: mamy uzasadnione podejrzenia,
ż
e znajdują się tutaj pewne dokumenty.
-
Czy moje pokoje także chcecie przeszukać?
-
Niewykluczone. Z pewnością pani rozumie, że tego
rodzaju środki stosuje się tylko wtedy, gdy chodzi o coś
naprawdę ważnego. Mogę pani jedynie obiecać - tu znów
zgiął się w ukłonie - że pani pokoje przeszukamy na końcu.
I zrobimy to nadzwyczaj delikatnie, niczego nie naruszymy.
Zależy nam wyłącznie na naszych rysunkach, prócz tego o
nic nam nie chodzi. Nie wiem, czy wolno mi o to prosić,
chciałbym jednak, by nam pani towarzyszyła. Byłoby
najlepiej, gdybyśmy możliwie szybko znaleźli dokumenty...
Zaoszczędziłoby to pani zbędnych niewygód i komplikacji.
Od dwóch dni, to znaczy niemal od chwili, kiedy dokonano
kradzieży, rekwirujemy i kontrolujemy wszystkie przesyłki
odchodzące drogą morską. Muszę jednak szczerze wyznać,
ż
e dotychczas niczego nie znaleźliśmy. Na pewno
dokumentów nie udało się jeszcze stąd wywieźć. Na dodatek
pewna suma, trochę za wcześnie przekazana czekiem
bankowym, wskazuje ślad... Proszę z nami...
-
Oczywiście... - Gam uśmiechnęła się niepewnie.
Nagle chwyciła cienką książkę leżącą na biurku i wy
rzuciła ją przez okno, prosto w gęste zarośla.
Przez moment wydawało się, że oficer za nią wyskoczy;
powstrzymał się jednak i odezwał głosem stanowczym i
opanowanym:
-
Ułatwia mi pani pracę. To było zupełnie niepotrzeb
ne... przecież mówiłem, że dom jest otoczony. Czy w prze
ciwnym razie rozmawiałbym z panią tak spokojnie?
Książkę przypuszczalnie już znaleziono.
Gam spojrzała na niego wzrokiem, w którym mieszały
się chłód i zdumienie.
-
Myli się pan. Nie chciałam tylko, by ktoś obcy grzebał
w moich rzeczach, by może nawet coś z tego mi zabrano. W
książce były listy do mojego męża.
-
Nie wątpię - odparł ironicznie Anglik. - Ale pozwoli
pani, że ją z grubsza przejrzę; powinienem to chyba zrobić,
skoro przedstawia ona dla pani taką wartość...
Gam zobaczyła przed domem Tamila. Towarzyszył mu
angielski żołnierz. Zadrżała ze strachu, po chwili jednak
odetchnęła z ulgą. Tamil był sam. Mrużąc oczy, przesłał
jej błyskawiczne spojrzenie. Zrozumiała od razu: Lava-lette
zdołał umknąć.
-
Pańskie zachowanie sprawia, że jestem zmuszona
prosić, by ograniczył się pan wyłącznie do tego, co nie
zbędne. Nie mam zamiaru przedłużać tej rozmowy.
Przyniesiono książkę, którą Gam wyrzuciła. Anglik
skwapliwie ją chwycił, przekartkował. Niczego nie znalazł i
zaczął przeglądać od początku. Każdą stronę poddawał
drobiazgowym oględzinom, sprawdzał tekst. Na koniec
zamknął książkę, rozdrażniony postukał w nią palcem i
oddał Gam.
-
Po co pani to wyrzuciła...? Tu rzeczywiście niczego
nie ma. - Zdezorientowany patrzył na Gam: nie miał
pojęcia, co o niej sądzić.
Gam bez słowa wzruszyła ramionami. Podeszła do
fortepianu.
-
Nie mam ochoty na dalsze śledztwo. Proszę do tego
pokoju przysłać kogoś ze swych ludzi. Mam zamiar tu
zostać.
Podniosła klapę fortepianu i wzięła kilka akordów.
Po trzech godzinach zaprzestano poszukiwań. Anglicy
niczego nie znaleźli. Oficer zdjął posterunki i zwrócił się do
Gam:
-
Wyniki nie są zadowalające. Dlatego też muszę na
pewien czas zawiesić śledztwo. Ale nie na długo... -Chciał
coś dodać, był przecież młodym mężczyzną; naraz jednak
się odwrócił i pożegnał.
-
Czemu pan na mnie czeka? - zapytała Gam.
-
Przed nami jeszcze długa droga...
-
Może byłoby lepiej, gdyby pan uciekał sam?
-
Boi się pani?
Po twarzy Gam przemknął uśmiech, zaraz jednak spo-
ważniała.
-
Boję się o pana...
-
To bardzo ludzkie...
-
Nie ułatwię panu ucieczki, będę tylko przeszkadzała...
-
W żadnym razie...
-
Nie rozumiemy się. Ze mną będzie się panu trudniej
poruszać.
-
Mówi dziś pani nie wprost, pani słowa mają groźny,
symboliczny wydźwięk... - zauważył drwiąco Lavalette.
-
To przypadek...
-
Tym gorzej...
-
Mógłby pan już być w Malakce...
-
To bez znaczenia...
-
Powinien pan być teraz na statku...
-
Czy pani nie wie, że może mnie zatrzymać każdy
angielski urzędnik, że zna mnie połowa tutejszych An-
glików, że w portach i na stacjach kolejowych kontroluje się
paszporty wszystkich Europejczyków, że mój rysopis
przekazano telegraficznie do wszystkich ważniejszych
miejsc aż po Georgetown, że o tej porze roku wyjeżdżają
stąd Europejczycy, którzy tu mieszkają, i nie ma nas wielu,
ż
e - koniec końców — powinienem przedostać się przez
Syjam do Kolumbii.
-
To jeszcze nie jest odpowiedź...
-
Powinna ją pani znać - ściągnął usta - na pewno będzie
pani spokojniejsza. Dodam, że nie wszedłem na statek, który
czekał na mnie z dala od portu, na morzu. Dodam jeszcze, że
na pewno by do tego nie doszło, gdybym był sam.
Gam patrzyła na niego zaskoczona.
-
Proszę zbyt wcześnie się nie cieszyć - ciągnął spo
kojnie Lavalette. - Dodam nawet, że właśnie pani jest
powodem, dla którego nie wyjechałem jeszcze tej samej
nocy. Dopiero wtedy się zorientowałem, że nasza znajo
mość zaszła zbyt daleko, by tak zwyczajnie wyjeżdżać.
Uznałem, że najpierw muszę uporządkować tę sprawę;
już bowiem pani mówiłem, że czeka nas długa droga
i chciałem być pani pewien. Ponieważ pieniądze przy
szły za wcześnie, mój kaprys, by je przekazać Meksyka-
ninowi, miał zaskakujące konsekwencje. To przekreśliło
moje zamiary — podkreślam: zamiary, nie plany — i mu-
siałem je dostosować do sytuacji.
-
Pan nie jest mnie pewien...
-
Doprawdy chwalebne, z jaką logiką i uporem ciągnie
mnie pani za język. Nie byłem pani pewien, dlaczego jednak
pani jest taka pewna, że sama nie dała mi po temu
powodów? Są sprawy, które wystarczy tylko tknąć i same
układają się w pożądanej konfiguracji; inne trzeba mocno
chwycić w garść i poustawiać na właściwych miejscach.
Twarz Gam pojaśniała.
-
Wcześniej bardzo się pan starał, bym pana właściwie
rozumiała...
-
Oczywiście, bo bez tych obszernych wyjaśnień by się
nie obeszło. Ale od dwóch minut przestałem się tak bardzo
starać. Teraz odpowiadam na pytanie, czego pani się tak
natarczywie domagała, i jak już zaznaczyłem, robię to
wyłącznie po to, by panią uspokoić. Kiedy starałem się
wyjaśnić dlaczego, mówiłem o sprawach, które pani na
pewno zrozumie na opak... jaka kobieta postąpiłaby inaczej i
słysząc coś takiego, by się nie cieszyła... tych spraw jednak
nie przemilczałem. To bardzo miłe, że jest pani przekonana,
iż ma na mnie wpływ. Zakłada pani, że przez to ograniczam
się w swych decyzjach. Otóż, madame, jeśli coś
postanawiam, a to się właśnie stało, moja decyzja jest
wyłącznie kaprysem, choć- proszę się wstrzymać z
ewentualnymi zarzutami - podejmuję ją w rezultacie
trzeźwych przemyśleń; to rodzaj interesu, jeśli woli pani
takie określenie.
-
Używa pan mocnych słów...
-
Aby mnie dobrze zrozumiano. Jest pani niezwykłą*
kobietą, a ja nie potrafię się wyrzec tych silnych emocji,
które być może - tu pomógł sobie trochę sztucznym ukłonem
- wspaniale wypełnią nam kilka najbliższych tygodni... I to
już nie jest kaprys.
-
Powiedział pan to samo, tyle że innymi słowami...
-
Pozornie. Musimy dostrzegać niuanse, nawet jeśli to
wymaga od nas wysiłku.
-
Niuanse są jedynie odcieniami koloru podstawowego.
-
Wspaniale. Kolor podstawowy: teraźniejszość; temat:
mgnienie chwili; bohaterowie, z których będzie pani
zadowolona: pani - w danej chwili...
-
Sofizmaty...
-
Czym byłby świat bez sofizmatów? Bo przecież nie
można go traktować poważnie. Kto patrzy na świat, na poły
ś
niąc, bezustannie balansując na nieuchwytnej granicy snu i
jawy, kiedy całym ciałem zapragnie się z tym światem
zespolić, doznaje zwykle cudownych wrażeń. Ach, ci
filozofowie, którzy gardzą sofistami i z powodu swej
buńczucznej gadaniny nie potrafią zejść na ziemię, by się
pożywić. My, sofiści, jesteśmy od nich szczęśliwsi...
Rzucamy się na pokarm... Sycimy głód aromatycznym
miąższem złocistych bananów, w restauracji Palące w
Singapurze pochłaniamy mięso czerwonych homarów,
zjadamy jasne plastry ananasów, cieszymy się, kiedy małpy
zrzucą nam z drzewa orzechy palmy kokosowej, a potem
zasiądą w krąg, podobne do naszych prehistorycznych
przodków... Są jedynie wspomnieniem przeszłości, o której
nie powinniśmy myśleć... Przestrogą... Ewolucja wcale nie
zaszła tak daleko... Głód jest doprawdy czymś boskim...
Gdyby nie on, do dziś nie zeszlibyśmy z drzew...
Odwieczny głód...
Lavalette rozłupał kleszcze homara, Gam zapamiętale
ś
ciągała skórkę z bananów, dobierała się do ananasa. I oboje
nikogo innego nie dopuściliby teraz do stołu.
Lavalette zamierzał w Malakce lub Port Dickson znaleźć
jakiś statek, który płynąłby na Sumatrę. Do morza było
niedaleko, więc już tego samego dnia wieczorem weszli na
pokład parowca kursującego wzdłuż wybrze-
ż
a. Cała załoga, nie wyłączając kapitana, składała się z
Chińczyków. Gam i Lavalette byli jedynymi białymi na
statku. Kapitan wskazał im małe pomieszczenie, w którym
znajdowało się tylko kilka krzeseł. Panował tam straszliwy
zaduch. Lavalette kazał Tamilowi przynieść dwa hamaki
wyplatane z łyka i ruszył na górny pokład, przeciskając się
pomiędzy leżącymi pokotem ludźmi. Nadepnął przy tym na
jakiegoś Chińczyka, który zwinął się z sykiem jak wąż, po
czym nagle skoczył na równe nogi i wytrzeszczył oczy.
Lavalette udawał, że niczego nie widzi, kiedy jednak wiązał
hamaki, uważnie Chińczyka obserwował.
Gdy pomógł Gam się ułożyć, skinął na Tamila. Kazał
mu pilnować kapitana: gdyby chłopiec dostrzegł coś po-
dejrzanego, natychmiast miał o tym meldować. Potem sam
się wyciągnął w hamaku i odbezpieczył rewolwer.
Księżyc oświetlał pokład, zrobiło się jasno niemal jak w
dzień. W powietrzu unosił się mdły, słodkawy zapach:
siedzący w kucki Chińczycy palili opium. Łańcuchy i liny
rytmicznie ocierały się o drewno, nocną ciszę zakłócało
jedynie posapywanie maszyn. Naraz mignął jakiś cień,
promień światła padł na czyjeś plecy, które znikły w mroku.
Nagle pojawił się Tamil. Oznajmił, że kapitan żywo z
kimś rozprawia. Lavalette kazał mu pilnować Gam. Po kilku
minutach rozległy się ciche, posuwiste kroki. Kapitanowi
towarzyszyło dwóch mężczyzn. Kryli się za kominami i
starali się zaskoczyć Lavalette'a.
Pozwolił im się zbliżyć, zaczekał, aż wyłonią się z cie-
nia. Kiedy światło księżyca wydobyło z mroku trzy po-
stacie, odezwał się stłumionym głosem:
-
Stop - hands up...
Zaskoczeni napastnicy podnieśli ręce.
-
Jeśli któryś się ruszy, potraktuję go kulą... Kapi
tan do mnie... Czego chcecie?
Chińczyk wyszczerzył zęby, bełkotał coś o liście goń-
czym i nagrodzie, po czym wskazał człowieka, który poznał
Lavalette'a.
-
Jak wysoka jest nagroda?
Kapitan wymienił znaczącą sumę.
-
Kłamiesz - rzekł Lavalette. - Wiem dokładnie, jaka
jest nagroda. Mów prawdę, bo stracę cierpliwość.
Chińczyk się przestraszył. Podał dwa razy niższą kwotę.
-
Tyle samo dostaniesz ode mnie. W zamian zatrzymasz
się godzinę przed Malakką, spuścisz łódź i odstawisz mnie
na ląd. Zrozumiałeś?
-
Tak...
-
Twoje szczęście. I nie życzę sobie, by mi ktoś prze-
szkadzał...
Chińczycy odeszli. Lavalette odetchnął i rzucił okiem na
Gam, która przez cały czas spała. Potem dał Tamilo-wi broń
i kazał mu pilnować kapitana. Nic jednak już się nie
wydarzyło...
O świcie łódź dobiła do brzegu. Lavalette rzucił ster-
nikowi pieniądze i zaczekał, aż odpłynie statek. W końcu
odwrócił się do Gam.
-
Jest trudniej, niż się spodziewałem, a przede
wszystkim mniej wygodnie. Teraz, kiedy Chińczycy wie
dzą, gdzie jestem, nie ma mowy o wykorzystaniu żadne
go z portów. Musimy stąd zaraz uciekać: nasi znajomi
zechcą, być może, drugi raz zarobić i zaalarmują Angli
ków. Ci zaś mają pod bronią co najmniej kilku sikhów,
którzy mogą nam skomplikować życie. Musimy iść przez
góry.
Udało się znaleźć kilku tragarzy: kucharza, dwóch
Syngalezów i czterech chińskich kulisów. Tamil zdobył
gdzieś dwukołowe taczki i niebawem cała grupa wyruszyła.
Budził się, coraz jaśniejszy, dzień.
Wzdłuż drogi ciągnęły się plantacje kawy. Potem po-
jawiły się kopalnie cyny. Chińscy robotnicy wyciągali
z szybów kosze i worki urobku, po czym wytrząsali je do
odeskowanych rynien. Silny strumień wody oddzielał
rudonośną ziemię od piasku. W pobliżu znajdowały się
nieduże, opalane drewnem piece, w których wytapiano cynę
i formowano ją w długie sztaby.
W Kuala Lumpur Lavalette uzupełnił zapasy.
Następnie nieduża karawana skierowała się do Kuala
Kuba, a stamtąd w góry. Po nocy spędzonej w bungalowie
wczesnym rankiem rozpoczęła się wspinaczka. Gam ściśle
okręciła łydki impregnowanymi owijaczami, by się
zabezpieczyć przed pijawkami, które wypełzały zewsząd, z
krzaków, z ziemi, i mocno przysysały się do każdego
odkrytego kawałka skóry. Padał deszcz, w koronach drzew
kłębiła się gęsta mgła. Lavalette kroczył obok osła
niosącego na grzbiecie osłoniętą palankinem Gam;
przestrzegał ją, by nie odrywała pijawki, która łapczywie
wpiła się w jej rękę, gdyż pozostanie bolesna rana. Przypalał
pijawkę papierosem, aż skręciła się i odpadła.
-
Powinienem był odesłać panią do Sajgonu - rzekł.
-
Musi być z panem żle, skoro przychodzą panu do
głowy takie sentymentalne pomysły.
-
Przeciwnie. Nieznane niebezpieczeństwo mnie pod-
nieca. Staram się przechytrzyć nie lada przeciwnika, który
w dodatku ma nade mną przewagę. To mi wynagradza
wszystkie trudy. Panią przygoda chyba mniej wciąga,
dlatego może bardziej odczuwa pani niewygody podróży.
-
O, bynajmniej... uwielbiam silne emocje... - odparła
Gam, obrzucając Lavalette'a szybkim spojrzeniem.
W środku dnia marsz stawał się szczególnie uciążliwy: z
nieba lał się żar. Karawana musiała przechodzić w bród
przez liczne rzeki i strumienie; podczas jednej z przepraw
Gam wpadła po szyję do wody. Lavalette chwycił z jednej
strony, syngaleski tragarz z drugiej i wy-
ciągnęli ją na brzeg. Otrząsnęła się ze śmiechem i utrzy-
mywała, że słońce ją wysuszy. Kiedy jednak Lavalette
uraczył ją długim wywodem o okropnościach malarii,
wystraszona zrzuciła mokrą odzież. Tamil przyniósł stalowy
kufer z bielizną i Gam, wciąż rozpromieniona, miała okazję
zakosztować uroku przeciwieństw: w sercu Indo-chin, w
głębi pierwotnych lasów, wkładała na siebie cienkie
jedwabie pachnące angielskimi perfumami.
Zmiana ubrania dodała jej skrzydeł. Zeskoczyła z osła i
szła obok Lavalette'a. Gawędzili.
-
Niewiarygodne, jak bardzo nasz nastrój - mówiła Gam
- coś przecież najzupełniej wewnętrznego, sumaryczny efekt
doznań ducha, zależy od tego, co dzieje się na zewnątrz.
Zmieniam ubranie, czuję na sobie suchy jedwab, wdycham
zapach świeżej bielizny... i ogarnia mnie radość.
-
To jedna ze sztuczek, jakie stosuje wobec nas życie -
odrzekł Lavalette. - Łączy sprawy drobne z ważnymi,
wyszukuje związki między tym, co tkwi najgłębiej, i tym, co
na samej powierzchni... A przy tym, myśląc o sprawach
najistotniejszych - o, niesłychanie wręcz istotnych! -
pełnych treści wyznacznikach naszej jaźni, potrząsamy
głową i nie wierzymy w te związki, ponieważ uważamy, że
są po prostu niemożliwe. Dlatego też nigdy nie znajdujemy
właściwego klucza... Nie jesteśmy panami, lecz jedynie
urzędnikami życia. Jeden bywa marudny, inny
przedsiębiorczy, trzeci znów to typowy gryzipiórek,
wszyscy jednak na służbie.
Nasza jaźń kieruje się instynktem, nie logiką - ciągnął. -
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest zadufanie ludzi
kupczących logiką, którym się wydaje, że potrafią myśleć.
Nazywają to filozofią i windują na piedestał. Jakby nie
pomysły miały rozstrzygać, lecz opierający się na nich
system, który dla mieszczucha jest wygodnym pomostem:
dzięki niemu może on dotrzeć, dokąd chce... nadal nie
rozumiejąc niczego. A to dlatego - niech
Budda będzie pochwalony- że życie strzeże swych tajemnic
i nie każdego do nich dopuszcza. Zrozumieć możemy tylko
to, co potrafimy odczuć. Przy czym niekiedy sprawy
przybierają zabawny obrót i miewamy do czynienia z
prawdziwymi komediami omyłek... Na naszej drodze
pojawiają się drzwi. Jeśli ktoś chce iść dalej, musi je
otworzyć. Drzwi są masywne, ciężkie, zaopatrzone w zamki
i rygle... Kupczący logiką próbuje je otworzyć łomem.
Drzwi nie ustępują. Człowiek świadomy lekko je popycha -
otwierają się natychmiast. Ale... nie powinniśmy za często
mówić o tych sprawach... Wystarczy, że robią to inni - rzekł
Lavalette i gwizdnął jak leśny gołąb.
Gam z uniesioną głową nasłuchiwała odpowiedzi ptaka.
Dopiero teraz zrozumiała, jak to się dzieje, że Lava-lette
niespodziewanie zamienia się w młodego chłopca, że często
coś w nim nagle pęka i dorosły mężczyzna zachowuje się
naiwnie jak dziecko. Pojęła, że każda bujna natura ma
podwójne oblicze, a tylko przeciętność jest zawsze taka
sama...
W końcu, przez podmokłe pola ryżowe, karawana wyszła
nad Perak. Wiejski panghulu poprowadził gości na nocleg
do bungalowu. Nim do niego doszli, usłyszeli za sobą
młody głos wołający po angielsku. Spomiędzy drzew
wypadł jakiś jeździec machający szerokim słomkowym
kapeluszem.
— Europejczycy...! Co za niespodzianka...! Musicie
zamieszkać u mnie!
Zatrzymał się i przedstawił, nazywał się Scrymour.
Prosił, by uważali się za jego gości tak długo, jak tylko
zechcą, i zaprowadził ich do swego domu. Na wezwanie
gospodarza przybiegły japońskie służące, które zaprowa-
dziły Gam i Lavalette'a do kąpieli. Potem Scrymour pokazał
im swą posiadłość. Na plantacjach kauczuku uwijało się
wiele osób. Białe, ostre nacięcia na korze drzew
przypominały szkielety ze zdjęć rentgenowskich. W cy-
nowych konwiach Malajki przenosiły lateks do koagula-
tora. Jedna z nich błysnęła okiem w stronę Lavalette'a.
-
Jaka zgrabna - rzekł Lavalette do Scrymoura.
Scrymour spokojnym głosem zawołał dziewczynę i po-
prosił ją, by przygotowała samisen - wieczorem goście
posłuchają muzyki. Dziewczyna skwapliwie skinęła głową i
pobiegła do siebie tak prędko, że omal nie zgubiła sarongu.
-
Pomaga przy zbiorze kauczuku - rzekł Scrymour. -
Na stałe jednak pracuje w domu.
Za domem, w szklanej przybudówce, Scrymour urządził
serpentarium. Otworzył drzwi i ze środka buchnął stęchły
zaduch. Za grubą szklaną szybą, zwinięte wokół suchych
konarów, zwisały skłębione cielska wygrzewających się
gadów. Powoli, z sykiem podnosiły obrzydliwe wąskie łby i
w niepojęty sposób, ponad cętkowanym ciałem, odginały je
w tył. Nagle Gam zrozumiała, dlaczego te stwory są takie
obce i przerażające: nie miały nóg ani rąk. Wbrew prawom,
które obowiązują ludzi, sunęły z jakąś przedziwną, budzącą
lęk sprawnością, potrafiły samym koniuszkiem długiego,
pozbawionego kończyn tułowia owinąć się wokół gałęzi i
drwiąc z sił grawitacji, korzystając z tej wątłej podpórki,
sięgać oslizłym ciałem w odległe miejsca, budować z niego
mosty między drzewami. To była kondensacja życia w jego
najobrzydliw-szej postaci. Wśród liści odrażająco wiła się
anakonda; spomiędzy rozrośniętych korzeni wypełzały
ś
więte pytony; z konara zwisał nieruchomo długi Boa
constrictor; wokół pni poowijały się piękne niczym Lucyfer
kobry królewskie,
Lavalette zwrócił uwagę Gam na czarnego, nitkowatego
węża o ciele zaledwie centymetrowej grubości, leżącego na
ziemi tuż obok szyby.
-
Cobra capella - odezwał się Scrymour. - Najniebez-
pieczniejszy ze wszystkich. Jego ukąszenie to pewna
ś
mierć.
Wąż powoli sunął po piasku. Lavalette postukał palcami
w szybę; kobra uniosła głowę i zaczęła kąsać. Czyjaś
ciemna dłoń odepchnęła rękę Lavalette'a - do gości
dołączyła Malajka, która z przerażeniem patrzyła na tę
scenę.
-
Pan umrze... To śmierć...
-
Przesąd tubylców - zaśmiał się Scrymour. - Kobry są
dla nich święte.
Kiedy wrócili do domu, przy stole krzątała się jakaś
półkrwi Chinka. Gdy ujrzała nadchodzących, chciała na-
tychmiast uciec. Lavalette jednak ją zatrzymał.
-
Proszę pozwolić pańskiej przyjaciółce, by spokojnie z
nami zjadła - rzekł do Scrymoura.
-
Nie jest przyzwyczajona - padła odpowiedź.
Na wsi siała spustoszenie malaria. Scrymour zajmował
się leczeniem: miał duży zapas chininy i innych lekarstw,
którymi hojnie obdzielał potrzebujących. Opowiadał, że
właśnie Chińczycy są najmniej odporni. Poddają się przy
pierwszym ataku choroby i pokornie czekają na śmierć.
Chinka postawiła na stole herbatę i whisky. Scrymour pił
wielkimi łykami. Od tygodni nie oglądał białej kobiety i był
teraz lekko rozgorączkowany. Gam wykorzystała dzień
odpoczynku na przejrzenie zawartości stalowego kufra i
włożyła toaletę, w której nawet w St. Germain zrobiłaby
furorę. Po emocjach dnia czuła się wewnętrznie wyciszona i
odprężona, co jej ruchom przydało osobliwej dystynkcji -
były spokojne, wyważone i niewymuszone. Skóra Gam
nabrała barwy dojrzałej brzoskwini. Jej przedramię zdobiły
wymyślne bransoletki, palce u dłoni - pierścionki, z lewego
ucha zwisał długi kolczyk.
W pewnym momencie Gam i Scrymour zostali sami.
Kiedy Anglik sięgał po szklankę, drżały mu ręce. Chinka
przyniosła wysokiej klasy tytoń i owoce... Smutno
spoglądała na Scrymoura. Gam zatrzymała ją i zaczęła o coś
wypytywać. Dziewczyna odpowiadała słabym, ptasim
głosem i kiedy tylko Gam puściła jej rękę, rzuciła się do
drzwi. Scrymour zaczął mówić o polowaniach na tygrysy,
przerwał jednak i wpadł w zadumę.
-
Mieszkam tu od czterech lat - odezwał się w końcu. -
Przyzwyczaiłem się i myślę, że już tu zostanę. Za każdym
razem, kiedy wracam z kraju, coraz mniej za nim tęsknię.
Liutseki jest skromna i oddana. I w dodatku cicha. A ja lubię
ciszę. Ale wraz z panią zjawiła się u mnie Europa i
przekreśliła te cztery lata zasiedzenia oraz dziesięć lat
wcześniejszych doświadczeń. Dopóki pani tu zostanie,
będzie dobrze. Potem jednak nadal trzeba będzie żyć. W
pustym domu. Nieraz będzie mi ciężko.
-
Chciałabym panu powiedzieć coś pokrzepiającego, nie
umiem jednak znaleźć odpowiednich słów. Ale spróbuję.
Możliwe, że pewnego dnia odezwie się w panu zew krwi, że
przypomni pan sobie o europejskich korzeniach. Każdy
czasem powraca we wspomnieniach do swej młodości. Bo
przecież ten czas jest dużo przyjemniejszy od wszystkiego,
co następuje później...
Scrymour uniósł głowę.
-
Zycie w tropikach nauczyło mnie szybkiego podej
mowania decyzji. Proszę, niech pani ze mną zostanie;
sprzedam plantacje w Penangu i wyjedziemy do Euro-
py-
-
I co dalej?
-
Pomówię z nim. Na pewno zrozumie. Musi. On pani
nie kocha, to widać.
-
Rozczula mnie pańska naiwność. Ta propozycja jest
tak niedorzeczna, że być może zasługuje pan na prawdziwą
miłość. Jak zwyczajnie i bezproblemowo pan sobie to
wszystko poukładał. Proszę zapamiętać: samot-
ność upraszcza wiele spraw. - Gam uniosła rękę. Brzęk-nęły
bransolety. - Najprawdopodobniej nie ma pan pojęcia, o co
toczy się gra. Ku czemu nieubłaganie zmierza...
Malajka matowym głosem śpiewała jakąś melodię, do-
bywając z samisenu zająkliwe dźwięki. Muzyka emanowała
nostalgią, budziła emocje. Scrymour uciszył dziewczynę i
kazał jej tańczyć. Malajka zalotnie błysnęła okiem do
Lavalette'a i zrzuciła batikowy kaftanik. Miała wspaniałe
piersi - pełne, jędrne, o szlachetnych kształtach.
Chinka bez przerwy wpatrywała się w Gam. Zamyśliła
się przy tym tak głęboko, że kiedy Scrymour do niej
krzyknął, wpadła w panikę. Gam coraz bardziej Chince
współczuła; wiedziała, jaki jest powód jej zmartwień i
chętnie by z nią porozmawiała... To, co się działo na jej
oczach, było niezmiernie interesujące: kiedy Scrymour
znalazł się wśród swoich, za jednym zamachem odciął się
od wszystkiego, co go otaczało... A ta Azjatka, w połowie
przecież też osoba białej rasy, musiała ustąpić innej, obcej
kobiecie, która z miejsca stała się ważniejsza.
Z czasem Scrymour i goście przenieśli się na taras, by
odetchnąć wieczornym, chłodnym powietrzem. Zerwał się
wiatr, rozszumiały się korony drzew. Z mroku dolatywały
głosy zwierząt, całkiem inne niż za dnia. Kołysząc
biodrami, obok tarasu przeszła Malajka, po czym znikła w
ogrodzie.
Naraz wieczorną ciszę zakłóciły szybkie kroki, a wraz z
nimi przekrzykujące się głosy. Na podwórze wpadło dwóch
Chińczyków, wołali Scrymoura. Właściciel domu gry miał
atak zimnicy. Uradowany, że nadarza się okazja, by zrzucić
z siebie czar, któremu uległ w obecności Gam, Scrymour
pobiegł do domu po narzędzia i medykamenty.
Gam i Lavalette zostali sami na tarasie. - Pięknie dziś
wyglądasz - rzekł Lavalette i pocałował ją w rękę.
Nie odpowiedziała: obserwowała cień jakiegoś ptaka
krążącego nad tarasem. Lavalette pochylił się nad nią.
Delikatnie dotknął dłonią jej twarzy i zmusił ją, by na niego
patrzyła. Odsunęła głowę, przycisnęła ją do oparcia,
trzymając się rękami poręczy fotela, odchylona do tyłu,
spięta do granic wytrzymałości siedziała tak i patrzyła w
oczy mężczyzny, za którego plecami robiło się coraz
ciemniej.
Milczeli. Kiedy Lavalette chciał ją podnieść i wziąć na
ręce, nie pozwoliła mu; nie odrywała przy tym od niego
wzroku. Natychmiast ją puścił i wyszedł do parku. Gdy po
chwili wrócił, stwierdził, że Gam nie ruszyła się z fotela.
Próbował ją chwycić za ręce. Wywinęła się.
-
Domaga się pan ode mnie wyjaśnień - rzekła.-I
słusznie. Ale proszę mi je darować...
-
Kiedy to domagałem się czegoś podobnego? - odparł z
ironią Lavalette. - Poza tym takie żądanie byłoby już
częściową pochwałą pani postępowania. A od tego jestem
jak najdalszy.
-
Wydaje się, że z całym uporem chce pan dopiąć
swego...
-
Tylko na chwilę...
-
Ale jednak pan tego chciał...
-
Absolutnie nie. Przelotny nastrój, nie mogłem się
oprzeć.
-
Tę noc chciałabym spędzić sama...
-
Wydaje się, że z całym uporem pragnie pani dopiąć
swego.
-
Absolutnie nie. Przelotny nastrój, nie mogłam się
oprzeć.
-
Pani wybaczy, ale to przerzucanie się słowami staje
się irytujące. Powiedziałem, że wygląda dziś pani
wyjątkowo pięknie, budzi pożądanie. Wie pani doskonale,
ż
e ostatnie tygodnie wyjątkowo mnie emocjonalnie
pobudziły, a to domaga się rozładowania. Nie ulec popędom
byłoby wbrew moim zasadom. Powściągnąć je z po-
wodu czyjegoś kaprysu znaczyłoby, że nakładam sobie
pęta. A tego bym nie zniósł...
Gam siedziała bez ruchu. Nad lasami zawisła noc,
miękka i jakaś niejednoznaczna. Horyzont drżał. Zrobiło się
niebywale cicho. Jakby świat wstrzymał oddech i na coś
czekał. Co kryło się za ciszą? Obok domu przeszła Malajka
- ponętne, krągłe biodra dziewczyny, opięte idealnie
przylegającym, przetykanym złotą nicią sa-rongiem,
kołysały się w rytm jej kroków.
- Pani wie, że potrzebuję dziś kobiety. Być może jednak
nie wie pani, że tym razem chodzi o jakąkolwiek kobietę.
ś
egnam panią...- Lavalette zszedł z tarasu; naraz się
odwrócił, pomachał do Gam i poszedł za Malajka, która na
niego czekała.
Gam wciąż siedziała nieruchomo.
Po chwili, cała spięta, wyprostowała się w fotelu. Cicho
klasnęła w dłonie. Zjawiła się Chinka i zapytała, czego sobie
ż
yczy. Gam poprosiła dziewczynę, by z nią została. Chinka
posłusznie usiadła w kucki na macie i odpowiadała na
pytania. Gam zauważyła, że włosy dziewczyny upięte są
zupełnie tak samo jak jej własne. Poruszona chwyciła jej
dłoń i dając upust ogarniającemu ją gwałtownie
współczuciu, zapewniła Chinkę, że wszystko zostanie po
staremu: Scrymour ją kocha i jej nie odprawi. Dziewczyna
padła na kolana i o coś prosiła w swoim języku. Nagle
przerwała i jąkając się, zaczęła błagać po angielsku, by Gam
zdradziła jej swój sekret. Wie od Malajki, że ona zna
miłosne zaklęcia. Gam próbowała wyprowadzić ją z błędu.
Dziewczyna jednak, potrząsając głową, ponowiła prośbę.
Gam zrozumiała, że tej pół--Chinki nie przekonają żadne
wyjaśnienia. Najlepiej dać jej spokój i pozwolić, by
wierzyła, w co chce. Zsunęła z ręki bransoletkę i dała ją
dziewczynie. Chinka sięgnęła po nią z błyskiem w oku i
ukryła na piersiach.
Tymczasem wrócił Scrymour. Zapytał o coś dziewczy-
nę, po czym ją odprawił. Wybiegła, przyciskając mocno do
piersi swój talizman.
-
Wróćmy do naszej rozmowy - powiedział. - Powinna
się pani dowiedzieć, co zaszło: jest pani sama...
-
Chciałam być sama...
-
To znaczy, że pani nic nie wie...
-
Tak...
-
Nie bardzo rozumiem, jak pani to sobie tłumaczy. Ale
muszę powiedzieć prawdę.
-
O...
-
A zatem bez ogródek: Lavalette i Malajka... Gam
podskoczyła.
-
Kto panu powiedział?
-
Więc pani nie wie. Liutseki widziała ich razem...
-
Gdzie? Kto już o tym wie? - Gam wzburzona stanęła
naprzeciw Scrymoura. - Ważne, że o tym wiem! Muszę
wiedzieć. Mógłby się pan dowiedzieć czegoś więcej?
-
Malajka jest moją służącą. Za godzinę zapewne się
pochwali...
Gam zbladła, biła się z myślami.
-
Jutro mi pan wszystko opowie - zażądała.
Nagle się zawstydziła i bez pożegnania uciekła do
sypialni. śądania jednak nie odwołała.
Przez cały dzień Gam nie widziała Malajki. Lavalet-te ze
Scrymourem udali się na polowanie - w okolicy wytropiono
tygrysa. Wrócili z niczym, Lavalette pogodny i beztroski,
Scrymour blady i zgnębiony.
Po jakimś czasie Scrymour znalazł okazję, by pomówić z
Gam na osobności. Utkwiła w nim wzrok. Scrymour ani
razu nie spojrzał jej w oczy, chciał mówić, zdawało się, że
się dusi, gryzł wargi; w końcu zdecydowanym ruchem
podniósł głowę i wykrztusił:
-
Nie... Nie... Opowiedział mi o tym w kilku słowach.
Rozwiązał jej nawet sarong, zaraz ją jednak zostawił. Nie
kiwnął palcem, żeby ją zadowolić. Kiedy się tego doma-
gała, dał jej kilka rupii i odesłał do domu. Gam odetchnęła
pełną piersią.
-
Dziękuję panu. - Gwałtownie wyciągnęła do Scry-
moura rękę, oczy jej rozbłysły, policzki się zaróżowiły,
twarz pojaśniała.
-
Pani go bardzo kocha - odezwał się półgłosem Scry-
mour.
Uśmiechnęła się tajemniczo.
-
Co pan może o tym wiedzieć...
Gam była wzburzona. Czyżby Lavalette uważał, że ma
wobec niej jakieś zobowiązania? Dlaczego zostawił Malajkę
w spokoju? Ze względu na nią? Przepełniało ją szczęście,
było ono jednak naznaczone bólem, zdeterminowane
kataklizmem, który się właśnie przewalił. A przecież
doskonale wiedziała, że nadal będzie szła swoją drogą, która
bynajmniej się nie kończy, i nieraz jeszcze poniesie ją
spieniona fala. Zupełnie skołowana i udręczona, Gam
spokojnie czekała, co jej przyniesie przyszłość...
Tego wieczoru ogarnął ją dziwny, niemal płaczliwy
nastrój. Prawie się nie odzywała, dzięki czemu udało jej się
powstrzymać łzy. Scrymour obserwował ją w milczeniu.
Gdy skończył posiłek, wstał i poszedł do wsi, do chorego.
Lavalette przeglądał swoje szkice.
-
Te plany są ważniejsze, niż myślałem - rzekł. -
Zaczynam rozumieć, dlaczego Anglicy ich tak szukają.
Koniecznie muszę je przewieźć do Syjamu, tam będą
bezpieczne. Jutro stąd wyjedziemy. Nie sądzi pani, że
ten Scrymour zrobił się trochę uciążliwy? - Przyjrzał się
Gam i zauważył, że ma wilgotne oczy. Wyciągnął dłoń,
dotknął jej policzka. Ta dłoń promieniowała bezpieczeń
stwem, jednak prócz spełnienia, w dotyku Lavalette'a
Gam wyczuwała coś jeszcze: to było pożegnanie. - Myli
się pani - stwierdził pogodnie. — Nie byłem u Malajki.
Skinęła głową, nie zmieniając pozycji.
-
A więc pani wnioski były nieco przedwczesne.
-
Nie mogłeś...
-
To prawda.
-
Beze mnie...
-
Zgoda... i tutaj właśnie wkracza logika z wnioskiem
zaczynającym się od „a więc"... świetnie. Jak łatwo, by
wytłumaczyć coś na swoją korzyść, godzi się pani na jed-
nostronny ogląd zagadnienia. Naprawdę jest pani prze-
konana, że rozumowanie było słuszne? Może raczej na-
leżałoby przyjąć, że wszystko wygląda zupełnie na od-
wrót...?
-
Słowa...
-
Według pani postępuję niezgrabnie, kanciasto. Czy
pani nie sądzi, że gdyby mi na tym zależało, łatwo mógłbym
się pokazać z odmiennej strony? Nie robię tego, bo nie
przywiązuję wagi do cudzej opinii...
-
To nieprawda - rzekła Gam, nie odrywając oczu od
Lavalette'a.
-
Jak pani uważa. Ale tam, gdzie pani dostrzega zo-
bowiązania, może chodzić o najprawdziwszą swobodę.
Trzeba tylko umieć patrzyć. Musi pani spojrzeć na te
sprawy moimi oczami.
-
Po co pan mi to mówi?
-
Ponieważ nie uważam za konieczne czegokolwiek
ukrywać. Jeszcze nie...
Choć Gam chciała wierzyć w to, co mówił Lavalette,
miotały nią sprzeczne uczucia. Wiedziała, że ich znajomość
doszła do punktu, w którym słowa mogą znaczyć bardzo
wiele lub nic. Przed ostatecznym rozstaniem musiała
Lavalette'a znów poddać próbie; roztrzęsiona postępowała
zgodnie z bezlitosnym prawem, które nie toleruje żadnej
konkurencji, cudownie niszczącym prawem krańcowej
odmienności, przez całe stulecia przerażająco fałszywie
rozumianym. Przystrojono je emblematami
dobra, mimo że u jego podstaw legły wyłącznie pierwotne
warstwy jestestwa, nazwano miłością i doprawdy trudno
było dlań znaleźć bardziej niedorzeczne miano. Do tego
należy dodać, że spoza miłości zawsze wyziera otchłań.
Nazywając ją miłością, myśleliśmy, że uda nam sieją
zasypać, że przesłonimy ziejący krater ukwieconym
ogrodem; otchłań jednak ciągle jest naga, dzika i bezlitosna,
szczerzy zęby i pożera każdego, kto naiwnie obdarzy ją
zaufaniem. Zaufanie oznacza tutaj śmierć; kto się chce od
niej uchronić, musi umknąć. Wśród kwitnących róż kryje się
ś
miercionośna głownia miecza. Biada temu, kto wpadnie w
pułapkę. Biada także tym, którzy się odkryją. Jednak nie
skutki przesądzają o tragizmie, lecz konieczność rezygnacji.
By zwyciężyć, trzeba przegrać; by przetrwać, należy się
wyrzekać. A może właśnie na tym polega tajemnicza
różnica pomiędzy tymi, którzy wiedzą, a tymi, którzy starają
się osiągnąć wiedzę poprzez poznanie...? Bo jeśli ktoś jest
ś
wiadom całego tragizmu tych spraw, potrafi je również
przezwyciężyć. Natomiast poprzez poznanie nigdy nad nimi
nie zapanuje: realna rzeczywistość wytycza nieprzekraczalne
granice. Następstwo przyczyn i skutków oraz ślepy los są
wyznacznikami tej rzeczywistości. Dla kogoś, kto wie,
rzeczywistość jest jedynie symbolem, dopiero za nią
rozciąga się bezgraniczna przestrzeń. Ale to symbol wie-
loznaczny, bogowie bowiem potrafią być tyleż weseli, ile
przewrotni. Radość zawsze wiąże się z okrucieństwem.
Zycie przemawia do nas różnymi językami.
...doprawdy trudno było znaleźć dla tego zjawiska
bardziej niedorzeczną nazwę - miłość. To fatamorgana,
która rozsnuwa przed kobietą i mężczyzną odwieczne
kuszące wizje, ciągle każe na nowo przysięgać, nigdy nie
jest taka sama, wciąż się zmienia. Przypomina w tym
wszystkim życie, za którego symbol uchodzi.
Przeprawiwszy się promem linowym przez rzekę Li-
pis, karawana dotarła do wschodniego wybrzeża - obszaru
pociętego gęstą siecią dróg wodnych. Wzdłuż drogi ciągnęły
się plantacje kawy, wśród nich rozsiadły się liczne
domostwa Chińczyków. Za kopalniami złota w Punjamie
zaczynała się dżungla. Mimo ostrzeżeń postanowili iść
dalej: tygrysy zamieszkujące dziewicze lasy nie powinny
atakować za dnia.
Był rześki poranek. W koronach drzew buszowały
małpy. Pawie przekrzykiwały się z papugami. Tuż ponad
leśnym poszyciem igrały w powietrzu wielkie motyle i
barwne kolibry. Stopniowo niskie krzaki stawały się
gęstsze, a ścieżka coraz węższa. Wysoko nad drzewami
zajaśniało słońce.
Coś zadudniło w zaroślach. Drogę przecięło stado dzi-
kich świń. Nagle zza gałęzi ukazały się melancholijne oczy
bawołu; nie wiadomo, skąd się tam wziął. Po chwili zarośla
się przerzedziły i karawana wyszła na polanę. Zatrzymali się
tu na odpoczynek. Jeden z tragarzy przewrócił się i zranił w
rękę. Lavalette założył mu opatrunek.
Gam odeszła kilka kroków, by się przyjrzeć kwiatom,
które już wcześniej wpadły jej w oko. Naraz gdzieś obok
trzasnęła gałąź. Odwróciła się w tamtą stronę, ale niczego
nie zauważyła. Kiedy już chciała pójść dalej, zobaczyła
wśród liści dwa zielone, fosforyzujące punkty, a za nimi -
osypujący się piasek. Gam usłyszała ciężki oddech i dopiero
teraz dostrzegła pręgowane futro lamparta.
Nie mogła zrobić kroku. Skamieniała ze strachu wpa-
trywała się w oczy zwierzęcia. Lampart gniewnie pomru-
kiwał i tłukł ogonem w ziemię. Z jego oczu biła obezwład-
niająca siła drapieżcy. Gam czuła się jak zahipnotyzowana,
wydawało się jej, że przenika ją jakiś prąd, który poraża i
odbiera zdolność do jakiegokolwiek ruchu. W końcu jednak,
niepewnie stawiając stopy, ruszyła przed siebie, w każdej
chwili gotowa ulec, przerażona i bezradna wobec prężącej
się do skoku, okrytej pręgo-wanym futrem groźby
unicestwienia.
Nagle lampart się zwinął, skoczył w tył i uciekł. Za-
sunęła się za nim zielona kurtyna bujnej roślinności. Gam
przez moment stała jak wryta. Powoli wracała jej
ś
wiadomość, poczuła w sobie falę chłodu spływającą
wzdłuż kręgosłupa i opadającą do nóg; zaczęła się znów
trząść i kiedy, nieprzytomna ze strachu, znów znalazła się na
polanie, Lavalette z trudem zdołał z niej wydobyć, co się
stało.
Mimo że obszedł całą okolicę, uważnie się rozglądając,
nie znalazł lamparta. Obok ścieżki pod palmą zauważył
jedynie ślady i rozgrzebaną ziemię.
Nazajutrz Gam niemal się nie odzywała; skarżyła się
tylko na ból głowy. Lavalette zmierzył jej temperaturę:
miała lekką gorączkę. Popędzał tragarzy, by jak najprędzej
dotrzeć do Chappingu, gdzie spodziewał się znaleźć lekarza.
Gorączka wzrosła. Lavalette zarządził postój i kazał
rozbić jeden namiot. Następnie wysłał Tamila do Chappingu
i polecił mu sprowadzić lekarza. Zaaplikował Gam chininę,
zmusił ją, by zasnęła.
W końcu Tamil wrócił. Biegł tak szybko, że ledwo trzy-
mał się na nogach. Wiadomość jednak była pomyślna:
lekarz jest już w drodze.
Był on Szkotem o masywnej budowie ciała i rudawych
włosach. Uważnie obejrzał i osłuchał plecy Gam, po czym
odwrócił się do Lavalette'a. W zawziętych oczach lekarza
pojawił się błysk.
-
Konieczny będzie transport do Chappingu. Ale pan
zapewne chciałby się skierować ku koncesji Buffalo River.
-
Ma pan rację, chcę się dostać do Syjamu.
-
Wiem, jakie są powody.
-
Nie sądziłem, że jestem aż tak popularny. Przypusz-
czalnie zawdzięczam to władzom brytyjskim.
-
W pewnym sensie. Ale widziałem, jak po ostatnim
swoim wyczynie w Hiszpanii opuszczał pan Madryt...
-
Chyba mogę iść do Chappingu...
-
Tak, będzie pan mógł to zrobić. Posterunku pilnuje
dwóch podoficerów; porucznik jest gdzieś w głębi kraju i
wróci dopiero za cztery dni... Chciałbym dokładnie zbadać
pańską towarzyszkę...
-
Co jej jest? - zapytał Lavalette, wskazując zakrzy-
wionym palcem piersi Gam.
-
Zapalenie opłucnej.
-
Tak też myślałem. Proszę łaskawie przyjąć do wia-
domości, że dalszych badań nie będzie.
-
O tym na ogół decyduje lekarz...
-
Racja, na ogół...
-
Nie mogę poprzestać na powierzchownej ocenie
objawów. - Szkot uśmiechnął się. - Poza tym, kiedy się
leczy niemal wyłącznie brunatny motłoch, biały pacjent to
prawdziwa rozkosz.
-
I właśnie dlatego proszę mi powiedzieć, ile jestem
panu winien...
W oczach lekarza błysnął gniew. Wstał i przez zaciśnięte
zęby wycedził:
-
Nic.
Po czym wsiadł na konia i odjechał bez słowa. Gam
podniosła głowę.
-
On zaalarmuje Anglików. Musimy uciekać.
Lavalette wsunął jej termometr pod pachę.
-
Dałoby to nam jedynie chwilę wytchnienia. Oni się
nas uczepią, będą tropić dzień i noc.
-
Musisz uciekać! - krzyknęła Gam. - Ja zostanę. Bierz
plany, Tamila, dwóch tragarzy. Idź! Natychmiast!
Lavalette nie odpowiedział. Wyszedł z namiotu, wydał
ludziom kilka poleceń. Po chwili wrócił.
-
Choroba zdecydowała za nas - powiedział. - Gdy
by pani była zdrowa, moglibyśmy jeszcze podyskutować.
A tak na marginesie: jeszcze nie jestem w Singapurze.
Do tego czasu wszystko może się wydarzyć.
Po kilku godzinach zjawili się brytyjscy podoficero-
wie w asyście sikhijskich żołnierzy. Lavalette nie dał im
dojść do słowa:
-
Oczekiwałem panów. Trzeba zwinąć namiot. Z pa-
lankinem proszę się obchodzić bardzo ostrożnie. Musimy
z niego zrobić nosze. Na pewno się da. W stalowym ku
frze znajdują się ważne papiery - proszę go mieć na oku.
Oświetlając leśną ścieżkę pochodniami, karawana
dotarła do osady. Gam cały czas spała. Tylko na chwilę
otworzyła oczy i zamyślona patrzyła na Lavalette'a.
Obaj podoficerowie postanowili zaczekać na porucznika.
Na razie zostawili więźniom swobodę. W południe pokazał
się lekarz, chciał obejrzeć Gam. Lavalette gdzieś wyszedł.
Gam przywitała Szkota z obojętnym wyrazem twarzy.
-
Przykro mi - rzekł - że musiałem posunąć się do takich
ś
rodków, chciałem jednak panią porządnie zbadać. Widzi
pani, traktuję swoją pracę poważnie...
-
Jest pan brytyjskim poddanym - zauważyła ironicznie.
-
Tutaj to nie ma znaczenia.
Spojrzała na niego badawczo i odezwała się trochę już
innym tonem:
-
Poza tym przecenia pan mój udział w tym przed-
sięwzięciu.
-
Rozumiem, że i bez tego jest ono bez sensu. Takich
niebezpiecznych ludzi Anglicy zazwyczaj na całe lata
zamykają w twierdzy.
Lata więzienia... - pomyślała Gam. Po chwili rzekła:
-
Nieważne. I bez tego postąpiłabym tak samo.
-
Jest pani ekscentryczką. Inaczej nie sposób wyjaśnić
powodów tej eskapady...
-
Ale w Europie wszystko byłoby jasne...
-
To prawda. Powody, dla których się tutaj znalazłem,
są podobne. Jednak dziesięć lat spędzonych wśród Malajów
sprawiło, że zrobiłem się wyjątkowo łakomy na
wszystko, co europejskie. Czy mogę pani zmierzyć tem-
peraturę?
-
Dziś nie mam gorączki - odparła Gam, biorąc ter-
mometr.
-
Rzeczywiście. Zdumiewający przypadek, wręcz suk-
ces.
-
Rozwiązanie zawsze wiąże się z sukcesem...
-
Uważa pani, że to, co się stało, jest rozwiązaniem?
-
Skoro tak to pan ujmuje... Tak, trochę gwałtowne i
wymuszone, ale jednak rozwiązanie...
Wieczorem przybył oficer, którego wezwano telefonicz-
nie. Słysząc warkot samochodu, Gam się ubrała. Po krótkim
przesłuchaniu porucznik oświadczył, że gdyby czegoś
potrzebowała, zawsze może liczyć na jego pomoc. Była
wolna. Nie krył uznania dla Lavalette'a; następnie
stwierdził, że choć mu z tego powodu przykro, musi trzy-
mać się rozkazów. Jutro rano zabiera Lavalette'a na
posterunek, tam poczeka on na dalszy transport. Gam cały
czas uśmiechała się do młodego porucznika. Na koniec
poprosiła go o wskazanie drogi do domu lekarza.
Jej wizyta zaskoczyła Szkota. Gam zachowywała się
przy tym tak naturalnie, że lekarz zupełnie osłupiał.
Wykrztusił kilka słów bez ładu i składu, po czym wskazał
jej krzesło. Gam traktowała go z góry, trzęsła się z po-
gardy... W końcu usiadła. Rozbiegane oczy Szkota śledziły
każdy jej ruch. Lekarz wyraźnie jej pożądał. Gam spokojnie
siedziała naprzeciw niego i czekała.
-
Wczesnym rankiem zabierają Lavalette'a - zaczął
chrypliwym głosem.
Gam obojętnie wzruszyła ramionami
-
Czy pani... z nim pojedzie?- zapytał.
-
Nie wiem, możliwe, że zostanę - odparła, jakby nie-
obecna. Całe lata twierdzy, myślała jednocześnie.
-
Dałem już pani dowody, jak bardzo mi na tym za-
leży...
-
Mam jeden warunek...
-
Dotyczy Lavalette'a?
-
On musi tej nocy uciec.
-
Nic prostszego. Przecież może się swobodnie poru-
szać.
-
Wie pan doskonale, że taka ucieczka byłaby non-
sensem. Trzeba mu pomóc.
-
Nie rozumiem...
-
Mówiłam już panu, że oczekiwałam jakiegoś roz-
wiązania. Nie takiego nagłego jak to. Skoro już jednak tak
się stało, uważam, że powinnam tę historię, która zaczęła się
przeze mnie i skończyła tak, jak widzimy, doprowadzić do
w miarę szczęśliwego finału; w przyszłości wolałabym nie
mieć wyrzutów sumienia.
Lekarz skinął głową.
-
Jak pani sobie wyobraża ten finał?
-
Ma pan automobil?
-
Tak...
-
W takim razie chciałabym, żeby za godzinę był gotów
do natychmiastowego wyjazdu.
-
To jest możliwe. Sam się wszystkim zajmę.
-
Dobrze. Czy drogi są przejezdne?
-
Jeżeli ktoś ma trochę doświadczenia, na pewno sobie
poradzi.
-
I wóz będzie przygotowany?
-
Mam jeden warunek...
-
Znam ten warunek i nie uważani za konieczne o tym
mówić.
-
Niezupełnie. Jaką mam gwarancję, że pani zostanie?
-
Sprytnie pan kalkuluje. Czy wóz jest gotów do drogi?
-
Już mówiłem. Trzeba tylko dolać paliwa...
-
Chcę przy tym być. Proszę zapakować prowiant, koce
i broń.
Szkot w milczeniu zaczął gromadzić potrzebne przed-
mioty.
-
Co dalej?
-
Auto zostanie panu skradzione. Jakiekolwiek po-
dejrzenia wobec pana o współudział byłyby absurdem:
przecież to dzięki panu nas zatrzymano. Kradzież odkryje
pan jutro rano.
-
Jutro rano, razem z panią.
-
Niech pan jeszcze zapakuje mapę - dodała. - Pójdzie
pan ze mną do bungalowu porucznika Browna. Postaram się
uprzedzić Lavalette'a. Na pewno będzie się wzbraniał. Pan
stwierdzi u niego atak malarii, co ułatwi całą sprawę. Po
dwóch godzinach przyjdę do pańskiego mieszkania... Po
dwóch godzinach - powtórzyła. - To wystarczy, by
zaalarmować posterunek i z łatwością pochwycić ucie-
kiniera... Widzi pan, że rozumuję logicznie.
-
Zgadzam się.
Zapakował duży zapas prowiantu, uzupełnił olej i ben-
zynę, po czym włożył do auta fuzję.
-
To moja najlepsza strzelba - odezwał się. Dołożył
jeszcze amunicję i lornetkę. - Musi pani wiedzieć, że robię
to z ciężkim sercem. Dożyliśmy czasów, w których takie
pojęcia jak draństwo czy zdrada źle się kojarzą... Z drugiej
strony dżungla nas uczy, że cel uświęca środki...
-
Pomówimy o tym później - odparła Gam, naciskając
na lekarza, by się pośpieszył.
Szkot odpiął łańcuchy zabezpieczające automobil i na
chwilę uruchomił silnik. Kiedy Gam usłyszała warkot,
ogarnęła ją nieokiełznana radość.
-
Proszę za mną! - zawołała i szybkim krokiem, nie
mal biegnąc, opuściła dom lekarza.
Jakoś jej się udało pomówić sam na sam z Lavalet-te'em.
Gorączkowo szepcząc, opowiedziała mu o przygotowaniach
do ucieczki. Lavalette krótko uciął:
-
Kto pani powiedział, że chcę uciec?
-
Nie mów tak! Musisz uciekać.
-
Dobrze! Zabiorę z sobą papiery.
-
Nie dostaniesz się do nich. Uciekaj sam!
-
Nie. Mogę je mieć w każdej chwili. Mam zapasowy
klucz od kasety; wyjmę tylko plany, kufer zostawię. Dopóki
nie wyjadę, nikt niczego nie zauważy. Potem pójdę do
mojego pokoju. Pani po chwili pod jakimś pretekstem
wyjdzie z domu i przybiegnie do mnie co sił w nogach.
Będę czekał za ostatnimi zabudowaniami.
-
Nie jadę z panem. Zostaję.
-
Obiecała pani lekarzowi...
-
Nie, to nie to... Liczy się każda minuta...
Lavalette milczał, patrzył przed siebie.
-
Jeszcze zobaczymy - odezwał się po chwili. Skierował się
do bungalowu. Gam poszła z nim. Przy
stole siedział lekarz z porucznikiem. Pili whisky. Na widok Gam
Szkot odetchnął z ulgą. Lavalette usiadł na wyplatanym krześle;
nie mógł pozbierać myśli. Gam stanęła obok oficera, była
czarująca. Lavalette wstał i zaczął się żegnać.
-
Nie czuję się dobrze, wezmę chyba przed snem kilka
tabletek - wyjaśnił. - Inaczej jutro będzie ze mną źle.
-
Może dać panu coś przeciw gorączce? - zapytał lekarz.
- Mam przy sobie proszki...
-
Tak, poproszę. Mam nadzieję, że mi pomogą - odparł
Lavalette.
-
Mogę to panu zagwarantować - rzekł Szkot, podając
mu białe pudełko.
Kiedy Lavalette wyszedł, porucznik próbował dowie-
dzieć się o nim czegoś więcej. Gam zręcznie zmieniła temat,
zaczęła z nim flirtować. Już po kilku minutach Anglik
spurpurowiał jak licealista, zrobił się usłużny, nadskakujący.
Lekarz niemal się nie odzywał. Błyszczącym wzrokiem
wpatrywał się w Gam. Naraz wstał.
-
Poruczniku Brown, zrobiło się późno - powiedział. -
Pójdę już. Chcę jeszcze odetchnąć świeżym powietrzem.
-
Przejrzał mnie pan - rzekła Gam z uśmiechem. -
Zechce pan mi towarzyszyć? Zawsze to bezpieczniej...
I
Zanim porucznik zdążył się odezwać, życzyła mu dobrej
nocy. Nisko pochylił się nad jej dłonią. W oczach lekarza
błysnął gniew zmieszany z drwiną.
Szli obok siebie bez słowa. Wzeszedł jasny księżyc:
odrealniająca krajobraz nikła poświata kontrastowała z
głębokim cieniem. Wydawało się, że cały, ograniczony
horyzontem obszar, lekko drżąc, zawisł na niewidzialnych
linach. Z dala jaśniały okna zamykającego drogę domu
lekarza, ucieleśniając nieuchronność przeznaczenia i
ostatecznego końca.
Brama do garażu stała otworem. Samochodu nie było.
Szkot nieco przesadnym gestem wskazał Gam puste
pomieszczenie, po czym, niemal pokornie, otworzył drzwi
bungalowu. Gam weszła; jej kroków nie było słychać, miała
wrażenie, że zapada się w watę. Lekarz poszedł za nią. Jego
przyśpieszony oddech zdradzał podniecenie. Gam,
podchodząc do okna, zauważyła nagłe, że w pokoju jest
Lavalette. Stał z rękami na piersi. Szybko podszedł do
drzwi, wyjrzał przez nie; błysnął metal - Lava-lette trzymał
w ręku broń.
-
Proszę wybaczyć tę romantyczną pozę, ale w mojej
sytuacji to jedyne rozwiązanie. Pani umowa z lekarzem
wymaga pewnej poprawki, tylko tak można to załatwić.
Nie zawaham się strzelić - zwrócił się do Szkota. - Pro
szę trzymać ręce przy sobie.
Lekarz zbladł. Cały się trząsł. Na tle poszarzałej twarzy
upiorne wrażenie sprawiała biel wytrzeszczonych oczu.
Kurczowo zaciśnięte wargi drżały. Spoza nich wydobywał
się bełkot, pojedyncze słowa bez jakiegokolwiek sensu.
Ciałem wstrząsały drgawki. Wściekle rzężąc, Szkot ruszył
przed siebie, zaraz się jednak zatoczył i zatrzymał. Lavalette
lekko go pchnął i lekarz się przewrócił. Lavalette szybko
związał mu ręce i nogi, między zęby wepchnął knebel.
-
To, niestety, konieczne - powiedział spokojnie. - Raz
już miałem wątpliwą przyjemność przekonać się, do czego
pan jest zdolny. Pan wie, że muszę mieć godzinę przewagi.
Wóz wojskowy jest szybszy niż pański.
Podszedł do Gam, która stała jak sparaliżowana.
- Jeszcze tu jesteś? - wykrztusiła.
Pociągnął ją za sobą. Szybko pobiegli ścieżką na skraj
wsi. Chmury co chwila przesłaniały księżyc, nie było
niczego widać, wszystko zrobiło się jakieś nieokreślone,
nocny wiatr pachniał przygodą i wolnością. Na koniec
ukazała się sylwetka automobilu; zdecydowaną czernią
odcinała się od księżycowej, tropikalnej nocy.
Lavalette podniósł Gam i posadził w samochodzie.
Jaskrawe światło reflektorów rozdarło ciemności, pokazała
się droga. Zawarczał silnik i wóz ostro wyrwał przed siebie.
Obok samochodu jedna za drugą przemykały bambu-
sowe chaty, oślepieni tubylcy uskakiwali w bok, poza zasięg
reflektorów. Pod toczące się ze świstem opony wpadł
olbrzymi, kolorowy kapelusz ze słomy, w alei uderzył w
jadących mocny zapach, a z drzew posypał się złocisty
kwiatowy pył. Tuż za parkiem zaczynała się dżungla;
wzdłuż drogi nagle wyrosły tysiące giętkich, bambusowych
prętów, samochód pędził między ścianami jakiejś
monstrualnej klatki. Dalej ciągnęły się pola ryżowe i
plantacje herbaty. Nagle wóz jakby zapadł się pod ziemię:
auto znalazło się w leśnym tunelu. Las ów wyglądał jak
tulący się do ziemi olbrzymi brzuch brzemiennej samicy.
Obrzeża jaśniejszych świetlnych plam barwiły się fio-
letem. Sponad nich wypełzały w górę cienie i wgryzały się
w mrok nieboskłonu. Ciemność niczym wilgotne sukno
rozpościerała się ponad gęstym, przesyconym parą
powietrzem, które kleiło się do płuc.
Silnik grzmiał, dobiegające ze wszystkich stron echo
potęgowało jego warkot. Po szczytach drzew przebiega-
ły skrzeczące stada małp. Wśród gałęzi wrzeszczały spło-
szone papugi. Tuż przed maską auta prześliznął się po
drodze jakiś cień. Dopadły go nienasycone koła; z tyłu
pozostała płaska, ciemna, nieruchoma plama. Gam opuściła
głowę.
-
Dlaczego na mnie czekałeś? - odezwała się.
Lavalette popatrywał na kolorowe światełka na desce
rozdzielczej; czasem zaglądał do rozłożonej na kolanach
mapy.
-
Czy tak nie jest lepiej? - zapytał.
-
Prędzej odkryją ucieczkę i możliwe, że wszystko
przepadnie.
Wzruszył ramionami.
-
To, że prawdopodobieństwo jest większe, niczego nie
przesądza. Kto ma silną wolę, potrafi zapanować nad
przypadkiem.
Ś
wiatła pędziły przed samochodem jak psy gończe,
wyrywały z ciemności pasmo drogi, rzucając na nie blady, a
zarazem przenikliwy blask. Zaraz za pojazdem znów
wyrastała ciemność, blask przez chwilę opadał niczym
sycząca piana, ubita z mroku i światła. Jak na niemej
paradzie, na poboczu stały w szeregu ciemne niczym ołów
palmowe pnie.
W smugi światła wdarło się coś połyskującego srebrem i
bielą. Zaklęte w promień bezgłośnie zawisło tuż przed
samochodem- jakiś ptak o rozłożystych skrzydłach.
Zdawało się, że obok mknie czarodziejski powóz, którym
umyka więzień. Jednak wokół przedzierającego się przez
lasy auta, ponad wąskim jasnym strumieniem światła,
panuje noc... Las domaga się ofiar, jest pełen barwnych,
drapieżnych kotów, poraża zaduchem, chroni swe tajemnice
- mord i krzyk przerażenia, ucieczkę i pościg.
-
Nie chciałeś mnie zostawić? - zapytała Gam.
Czekającej na odpowiedź Gam zamarło serce. Po chwili
znów zaczęło bić, podskoczyło niemal do gardła i za-
głuszyło warkot silnika. Lavalette spojrzał na nią.
-
Nie - powiedział zdecydowanym, dźwięcznym gło
sem.
Krew uderzyła Gam do głowy, młoda kobieta omal nie
osunęła się na podłogę. W jej umyśle pojawił się wyraźny,
plastyczny obraz, jaśniał w niematerialnym świetle, w ciszy,
przepełniał ją całą- gałązka tamaryndowca w blasku świec,
ciepła annamicka noc za oknami, dwie nieruchome dłonie i
głos: „Wszystko przegrałem i w końcu byłem zmuszony
zagrać o panią. Collin wygrał... Jutro zagra z nim pani w
polo..." Potem przeciąg wdzierający się w ciężkie powietrze
nocy, ona sama wciśnięta w kąt przedziału, uciekająca przed
taką dominacją i przed sobą, a przecież już w tamtej chwili
uległa jak nigdy wcześniej...
Obraz znikł, przesłoniła go szalona gonitwa myśli, z
której z wolna wyłaniał się wniosek coraz bardziej oczy-
wisty, zapierający dech: by ją zabrać, by nie musiała
dotrzymywać obietnicy, Lavalette zaryzykował własną
wolność...
W krańcowym wzburzeniu, całym swym jestestwem
czuła, że się z nią związał, że nie jest już wolny, że wtar-
gnęło weń coś mocniejszego niż on sam, że jakaś siła
zmusiła go do pogwałcenia zasad, którym hołdował, że
musiał się podporządkować prawom życia i wszechświata.
Gwałtownie, z całych sił go objęła, szarpała za ramię.
-
Ty...! Ty...! - krzyczała namiętnie, żarliwie.
Lavalette się odwrócił, rysy jego twarzy wyrażały
pełną koncentrację. Naraz coś się zaczęło dziać, twarz mu
się zmieniła. Wywołane ucieczką kolosalne napięcie
wyzwoliło w nim nieokiełznaną grę instynktów, sprawiło,
ż
e stracił panowanie nad sobą i pijany szaleństwem
wybuchnął:
-
Tak, nie mogłem do tego dopuścić...! Nie chciałem,
ż
eby ten ohydny robal cię dotykał...!
Hamulce zgrzytnęły niczym tartaczne piły, gwałtownie
powstrzymany, rozpędzony wóz z piskiem opon sta-
nął w miejscu, silnik dymił, dusząc się i posapując. La-
valette wyskoczył z auta i z obłędem w oku zaczął łamać
gałęzie, wyrywać z ziemi krzewy, kwiaty, ściółkę leśną i co
tylko wpadło mu w ręce; wszystko to ciskał do samochodu,
obrzucał Gam, rozrzucał dookoła; jeszcze raz wrócił na
pobocze, zgarnął, co mógł, i niemal zasypał Gam.
-
Przyniosę ci do auta cały las! - krzyczał. — Wywró
cę świat do góry nogami...!
Przywlókł całą kępę krzaków, wsadził między nie głowę
i krztusząc się ziemią opadającą z korzeni, zaczął ryczeć jak
jaguar.
Nagle, niczym błyskawica, w świadomość Gam wdarła
się pewna myśl. Nie dało się jej powstrzymać, unicestwić,
pomysł okazał się mocniejszy niż wola kobiety, silniejszy
od jej szczęścia i zachwytów. Gam czuła, że porywają dziki,
nieujarzmiony nurt i musi się mu poddać; coś z głębi niej
wołało i choć wiedziała, że to nieprawda, to coś było
dziwnie prawdziwe, nieodłączne od niej samej, wyrywało
się z przepastnych głębi jej natury:
-
Zrobiłabym to...! - krzyczała półprzytomna.
Lavalette chwycił Gam w ramiona, syczał w jej twarz,
pośród ciemności usiłował przewiercić ją wzrokiem, aż w
końcu, dysząc z pożądania, wyrzucił z siebie:
-
Dla mnie.
Samochód dygotał, Gam miała wrażenie, że wokół jej
ramion zaciskają się żelazne kleszcze; wewnętrzny głos
jednak z każdą chwilą potężniał, był jak ryczące, oszalałe
morze wstrząsane uderzeniami huraganu; wreszcie
skrzypliwie wydostał się na zewnątrz:
-
Nie... Nie... Tylko dla siebie...
Lavalette miotał się, tłukł pięściami w karoserię auta,
przerażający grymas wykrzywił jego pobladłą twarz.
-
Kłamiesz! - wrzeszczał.
Gam mocno oparła się o drzwi samochodu. Próbując
powstrzymać oszalałego Lavalette'a, chwyciła jego rękę.
Nagle, w mistycznym uniesieniu, zaczęła krzyczeć:
-
Już po wszystkim! Koniec gry! To już za mną! Je
stem wolna! Wolna! Widzę drogę, którą pójdę dalej, bez
ciebie!
Jednym skokiem Lavalette dopadł kierownicy, zwolnił
hamulec, wcisnął gaz. Wóz skoczył do przodu, zawadził o
jedno i drugie pobocze drogi, nabrał prędkości.
-
Jeszcze nie...! Nie tym razem...! To moja jazda i moja
droga! - Lavalette starał się przekrzyczeć warkot silnika.
Naraz Gam rzuciła okiem za siebie. Na końcu drogi,
daleko z tyłu, wystrzeliły z ciemności dwa świetlne punkty,
dwoje złych, coraz jaśniejszych oczu - reflektory sa-
mochodu. Gam wstrzymała oddech: wojskowy wóz ich
doganiał. Odwróciła się do Lavalette'a.
-
Już są... - Wskazała ręką do tyłu.
Lavalette zawył, ryknął tubalnym śmiechem, powtarzał
jej słowa, krzyczał coś bez sensu. Gam uwiesiła mu się na
ramieniu, nieruchomy wzrok utkwiła w przesuwającej się
coraz dalej wskazówce szybkościomierza.
-
Szybciej... Jeszcze szybciej...
Otaczający drogę dziwaczny świat w obłędnym tempie,
jak zaczarowany, przemykał obok auta i zapadał się w
nicość. Do samochodu wpadały nietoperze i unoszone
wiatrem nocne motyle: wóz pożerał wszystko, co znalazło
się na drodze, był jak stwór z zaświatów, który wdarł się w
noc niczym przypadkowy rabuś pośpiesznie plądrujący
damskie sypialnie, w biegu oświetlający latarką zaskoczone
kobiety. Gam czuła, że goni ich śmierć, że się czai,
przybliża, z wolna okrywa świat cieniem; nadciągają
chmury i burza, pośród której niebawem uderzy piorun
zniszczenia... Niebezpieczeństwo! Zagłada!
Spojrzała za siebie: odległość między samochodami się
zwiększyła. Przycisnęła głowę do skroni Lavalette'a. Ledwo
to poczuł, tak niesamowita była emanacja sił porywających
go za sobą, zmuszających, by bezwarunkowo im uległ. W
pełni tego świadom, rozkoszował się groźbą unicestwienia,
nic innego się dlań nie liczyło prócz
chwili, w której gnał go żywioł pozwalający na przekro-
czenie wszelkich granic, niszczący każdą przeszkodę. Jego
,ja" było w tej grze mistyczną stawką, Lavalette rzucał swe
ż
ycie w ogień i płonąc, sięgał szczytów; nie oglądając się na
nic, krzyczał, a wiatr wyrywał mu słowa z ust i pędził je po
okolicy jak potargane gałgany.
- Co ty wiesz o tym... O prawdziwym napięciu... O nie-
bezpieczeństwie... Sam je dla siebie stworzyłem... Napięcie
najsilniejsze z możliwych i niebezpieczeństwo najbardziej
nieubłagane... I nic nie może się równać z tą... tak... z tą
klęską...
Z tyłu rozległy się strzały. Zadźwięczała blacha, jedna z
kul trafiła w karoserię. Las odpowiedział głuchym echem.
Strzały pośród nocy... Oddech tulący się do czoła...
Lavalette wyprężył się, z całej siły nadepnął pedał gazu,
jedną ręką trzymając kierownicę, drugą sięgnął po Gam i
przyciągnął ją do siebie; zupełnie bezwolna opadła na jego
ramię, gdy tymczasem on gnał dalej jak oszalały.
Na długim odcinku droga biegła prosto; wydawało się, że
dudnienie silnika, gwizd opon i szum powietrza zlewają się
w całość, w muzykę, której brzmienie przypomina dźwięk
organów. Wóz przelatywał przez koleiny, wyskakiwał w
górę, niebezpiecznie się przechylał, znowu prostował i
niezmordowanie pędził przed siebie. Za nim wciąż widniały
ś
wiatła dwóch reflektorów; ponad reflektorami nocne
ciemności rozdzierały coraz częstsze błyski wystrzałów.
Lavalette zerknął na Gam: wciąż wisiała na jego ra-
mieniu, dłońmi oplotła mu szyję i cały czas coś mówiła.
Wzbierał w nim ogromny przypływ uczuć. Uwolnił się z jej
objęć i sięgnął po broń. Zacisnął dłoń na chłodnym
uchwycie. Wystrzelił. Huk zwielokrotniał, odbijając się po
tysiąckroć w czeluściach pierwotnego lasu. Lavalette puścił
kierownicę, zwolnił pedał gazu, wyprostowany stanął na
samochodzie. Krzyknął i wystrzelił. Gam kur-
czowo chwyciła go za stopę i próbowała ściągnąć w dół.
Lavalette się wyrwał... Strzelił, raz, drugi i zaczął krzyczeć -
brzmiało to jak triumfalny śpiew - strzelał w jaskrawe
ś
wiatła, które, coraz bliższe, zamieniały się w oślepiającą
ś
cianę... Znów strzelał, krzyczał, śpiewał, miotał się, jeszcze
raz się wyprostował. Wóz się zatrzymał... Broń wypadła
Lavalette'owi z ręki, trafiony, zwalił się z nóg, głową
uderzył o krawędź karoserii... Na pokaleczone dłonie Gam
pociekło coś ciepłego... i zabójczego: zobaczyła krew... A
potem już nic do niej nie docierało...
Epilog
Wraz z lekkim wiatrem budził się dzień, wyłaniał się z
wolna zza gór. Rozedrgana jasność sięgała zenitu, po czym
zstępowała na dół, zalewając światłem całą przestrzeń aż po
horyzont. Na górach, pod samymi szczytami, zalegały
jeszcze wąskie pasma śniegu. W południe ich oślepiająca
biel kłuła w oczy, sprawiając wrażenie, jakby nie tylko od-
bijała promienie słoneczne, lecz i sama stawała się' słońcem.
A kiedy wieczorem góry pogrążały się w ciemnościach, przez
jakiś czas jaśniał tylko śnieg. W końcu noc pochłaniała całe
ś
wiatło; ostatnie znikały śnieżne pasma.
Nocy zwykle udawało się coś, czego nie potrafił dokonać
dzień: obracała uwagę ku sprawom serca. Była ciemna i
bezkresna, wydawało się, że nie zna granic, nie zajmuje
ż
adnej przestrzeni, a jednak wszędzie się czai, osacza
wszystko i wszystkich; można się jej oddać, bezgranicznie
się w niej zatracić, nie wiedząc przy tym, dokąd po-
prowadzi... Im bardziej jej zawierzyć, tym więcej można od
niej otrzymać... Ktoś, kto podzieli się z nią rozpaczą lub
zwątpieniem i, otulony ciemnością, podąży ku nieznanemu,
wróci obdarzony spokojem.
Przestrzeń oddzielającą świat od zmysłów wypełniały
mgły. Miękkie jak poduszki nie pozwalały, by zdolność
poznania zetknęła się z rzeczywistością. Wszystko się
rozpływa, kontury się zatarły, płaszczyzny pozapadały.
Istna ucieczka przedmiotów.
Ową ucieczkę z przestrzeni wielowymiarowej do pła-
skiej Gam szczególnie mocno odczuwała o zmierzchu -tym
krótkim interludium dzielącym dzień od tropikalnej nocy.
Zmierzch miesza z sobą rzeczy, odbiera im ich cechy, tracą
one kolor i kształt, rozmywają się, stają się abstraktem -
pozbawione wymiarów, dalekie i niepojęte. Są zimne,
niedosiężne i nawet jeśli wciąż żyją i się poruszają,
pozostają obce, nie należą już do nas.
Gam w zupełnej ciszy odpoczywała na leżaku, patrzyła
w okno. Odkąd służąca poprawiła jej poduszki i bezsze-
lestnie wyszła z pokoju, do umysłu młodej kobiety powoli,
krok za krokiem, przenikała świadomość współzależności
przyczyn i skutków. Miała wrażenie, że spogląda z góry, z
jakiegoś niezwykłego punktu obserwacyjnego, skąd widać
coś jeszcze prócz stale ją nękających wspomnień, których
obawiała się za dnia. Nie uciekała od nich - oznaczałoby to,
ż
e im uległa. Nie chciała tego, często więc do nich wracała,
by je dogłębnie roztrząsnąć.
Teraz, kiedy się wydawało, że najgorsze ma już za sobą,
przeszłość wróciła ze zdwojoną siłą. Przed jej oczami, jeden
za drugim, przesuwały się pojedyncze obrazy; żaden jednak
nie wybiegał przed inne, nie zmuszał, by się przed nim
zatrzymać. Ulegając jakiemuś nieznanemu prawu,
poszczególne epizody łączyły się w samoistną całość i Gam
miała uczucie, że są odrębnym bytem, z którym prawie nic
jej nie łączy. Owszem, przeżycia te w niej tkwiły i wciąż
budziły olbrzymi oddźwięk, Gam jednak instynktownie
czuła, że są to doznania powierzchowne, że głębiej tkwią
pokłady jaźni, które nie mają z nimi nic wspólnego.
Wiedziała, że nadejdzie dzień, kiedy właśnie one, jak rafy
koralowe, wyłonią się z głębin i staną się najważniejsze.
Ufała im bez zastrzeżeń, czuła, jak budzą się drzemiące w
niej tajemnicze siły, dlatego o wszystkim, co się ostatnio
wydarzyło, myślała niemal bez emocji.
Od kilku tygodni przebywała w wysokich górach,
w Nuwara Elija, i prócz służącej nikogo nie widywała. Co
wieczór kładła się na leżaku i w milczeniu patrzyła, jak za
oknem zmienia się świat. Milczenie było tutaj wszystkim:
kto milczy, poznaje świat, kto oddycha, wnika w istotę
zdarzeń.
Pewnego wieczoru przyszło jej do głowy, że już kiedyś
doznała podobnych wrażeń: było to wówczas, gdy zafa-
scynowała ją mistyka przedmiotów. Wydawało jej się, że
znalazła rozwiązanie i wie, co dalej - w końcu trafiła na
znany od dawna punkt orientacyjny, wskazujący, że znów
podąża właściwą drogą.
Ś
wiat na powrót zrobił się zrozumiały. Koniec z nie-
ustającym poszukiwaniem sensu, z zawiłościami etyki. Jak
błysk magnezji objawiła się najbardziej oczywista z prawd:
przez cały czas wszystko dzieje się tak, jak powinno, jest jak
najbardziej prawidłowe. Kto żyje w zgodzie z samym sobą,
nie błądzi. Kto się w życiu zagubi, poznaje świat. A ten, kto
poznaje świat, pozna również samego siebie. Kto potrafi
wniknąć w siebie i siebie zrozumieć, wzniesie się ponad
wszystko i sięgnie wieczności. Przeżywać bowiem możemy
tylko to, co tkwi w nas samych.
W drodze powrotnej Gam zatrzymała się kilka dni w
Kandy. Mimo że ostatnio żyła samotnie i starała się unikać
ludzi, ostatniego wieczoru poszła do świątyni. Zatopiona w
myślach, wolno krocząc przez świątynny przedsionek,
słuchała monotonnych modlitw tłumu. Naraz dostrzegła
przed sobą szafranową żółć mniszych szat. Poznała
głównego kapłana i przypomniała sobie, jak jej mówił, że
niebawem znów odwiedzi świątynię. Zachowała spokój:
wyczuwała powagę miejsca, wiedziała, że należy
powściągnąć emocje. W ślad za kapłanem weszła do
ś
wiątynnej biblioteki. Usiadła na kamiennym murku. Kiedy
spojrzała w twarz lamy, odniosła wrażenie, że ostatnim
razem widziała mnicha zaledwie kilka
godzin temu; wszystkie sprawy odsunęły się teraz od niej
jeszcze bardziej niż w dniach poprzedzających spotkanie,
zrobiły się dziwnie odległe, drugorzędne.
-
Wśród wyznawców Buddy w Tybecie - zaczął lama -
panuje stary obyczaj modlitewny, dla ludzi Zachodu nie-
zrozumiały; zdarza się nawet, że z tego powodu się z nas
ś
mieją. Podczas modlitw sto, niekiedy tysiąc, a czasem
niezliczone razy kręci się specjalnym młynkiem, powta-
rzając przy tym wciąż to samo zdanie: OM MANI PEME
HUNG. W przejrzystych czaszkach ludzi Zachodu kryje się
niespokojne zwierzę, które oni, całkiem niesłusznie,
nazywają myśleniem. Ludzie tutejsi też myślą, nawet bardzo
intensywnie... Proszę wskazać religię, która nie miałaby
wschodnich korzeni... W umysłach ludzi Wschodu próżno
jednak szukać zwierzęcia, które utrudniałoby wyciąganie
wniosków. Myślenie wiąże się tutaj z medytacją. Monotonia
tybetańskiej modlitwy, którą Europejczycy tak pogardzają,
jest jej siłą. Kto podług swej woli kształtuje otaczający go
ś
wiat, osiągnie tyle, na ile wystarczy mu sił: zasób sił
wyznacza kres jego drogi. Kto stoi na uboczu i wszystko
sprowadza do nieistotnych wymiarów, zadaje po cichu gwałt
prawom rządzącym ludzką naturą. Kręci się w kółko i nigdy
nie zginie, ale też nie dotrze do końca drogi... Wszyscy
ludzie Zachodu są tak zadufani...
-
Znalazłam się u kresu - rzekła Gam.
-
Każdy koniec jest zarazem początkiem... Pani wierzy,
ż
e to koniec, jest pani o tym przekonana... Ludzie Zachodu
uważają, że gdy narzędziem tak niedoskonałym jak rozum
zdołali coś zmierzyć, a to coś okazało się niepodzielne,
wówczas dotarli do kresu. Twierdzą też, że śmierć -
najbardziej gwałtowna z przemian, przejście z jednej jakości
w drugą - oznacza koniec. Chcielibyście objąć wszystko
rozumem, nie możecie pojąć, że rozum i logika przydają się,
gdy chodzi o pospolitą codzienność; są natomiast bezsilne,
kiedy stajemy przed, jak wy to
nazywacie, problemami metafizycznymi i transcenden-
talnymi. Tak jak my macie zwierzęta, o których żadna z
waszych bezdusznych religii nie mówi ani słowa; grun-
townie je wykorzystujecie: dostarczają wam pożywienia,
dzięki nim możecie utwierdzać się w poczuciu swej ludzkiej
odmienności, ich istnienie gwarantuje wam dobre
samopoczucie... Strumień życia przenika jednak znacznie
głębiej... Czym byłby świat, gdyby go pojmować i mierzyć
wyłącznie ludzką miarą... - Patrzył na Gam spokojnymi,
mądrymi oczami. - Wielu ludziom wystarcza życie na
równinie - sami są płascy. Inni przypominają wzniesienia, są
jak góry, na które wciąż się wspinają, a zdobywanie przez
nich szczytów to krańcowy efekt działania podstawowych
warstw jestestwa. Są wreszcie tacy, którzy wciąż krążą -
spełniają się, wchodząc w pewien krąg, zataczają koło i,
przekonani, że przed nimi nie ma już niczego,
niepostrzeżenie przenikają do następnego kręgu. Egzystują
właściwie bez przeszłości, wciąż powstają z popiołów na
nowo. Doświadczenie, tak ważne dla innych, dla nich nic nie
znaczy: życiem tych ludzi kierują mistyczne prawa, są oni w
nim zakotwiczeni znacznie bardziej niż inni. Pani należy do
tej ostatniej kategorii. Kiedy widziałem panią przed kilkoma
miesiącami, byłem pewien, że zanim pani wędrówka przez
ostatni krąg dobiegnie końca, jeszcze raz pani się tu pojawi...
Czas się dopełnił... Wkracza pani w kolejny krąg... Gam z
powagą spojrzała na kapłana.
-
Wiem, że to, co się stało, zostawiłam daleko za sobą,
ż
e nie ma powrotu... Jestem też pewna, że jeśli się powtórzy,
znów nie będę wiedziała, co robić: w ogóle mało
pamiętam... Dlaczego jednak serce tak bardzo mi ciąży?
-
Kilka dni temu nad Kolombo nadciągnęły czarne
chmury. Zerwała się burza, fale z rykiem wznosiły się na
wysokość wierzchołków palm. Następnego ranka niebo
znów jaśniało błękitem i kto nie przeżył tej burzy, nie
uwierzyłby, że coś takiego mogło się wydarzyć. Morze
wciąż jednak szalało, lecz nie było wiatru, panował cał-
kowity spokój. Nasuwało się więc pytanie: skąd biorą się
fale? Burza przecież dawno minęła. Otóż by morze ucichło,
potrzeba czasu. Staw uspokaja się bez porównania prędzej. -
Kapłan wstał. - Bardzo rzadko odwiedza mnie ktoś z
Zachodu. Człowiek, którego osobowość odegrała ostatnio
taką rolę w pani życiu, także miał w sobie coś szczególnego.
Pytał o różnice pomiędzy kimś, kto jest niemy, a kimś, kto
milczy. Niemowa nie mówi, bo nie może. Milczenie
natomiast jest równoznaczne z przekroczeniem bariery
słów...
By coś mogło trwać wiecznie, musi się zmieniać -rzekł. -
Takie właśnie jest życie. Niech pani żyje w zgodzie z sobą. I
nawet nie traktuje tego jak reguły... To początek... Początek
zaś znaczy bardzo wiele... Zamyka pierścień... I nie ma
takich spraw ani zdarzeń, których by nie objął...
Nocą w Kolombo Gam obudziły jakieś szmery. Przez
chwilę nasłuchiwała, lecz dobiegło ją tylko cykanie
ś
wierszczy. Przyszło jej do głowy, że to jaszczurka, która
wdrapała się do pokoju i odpadła od ściany, dźwięk jednak
się powtórzył. Przypominał ciche kroki, jakby ktoś ostrożnie
stąpał i tylko czasem zaskrzypiała podłoga. Wszystko
wskazywało na sąsiedni pokój.
Gam wyjęła broń i po cichu odsunęła zasłonę, by w razie
czego prześliznąć się przez szczelinę. W pomieszczeniu nie
było nikogo. Naraz uniosła się mlecznobiała gaza na oknie i
ukazała się ciemna szpara. Jakaś ręka odepchnęła gazę na
bok i wsunęła się do pokoju, za ręką pojawiła się głowa,
potem cała postać. Intruz szybkim krokiem podszedł do
ś
ciany, ściągnął dywan i zaczął go zwijać.
Gam przez chwilę uważnie go obserwowała, po czym
odłożyła broń i weszła do pokoju. Mężczyzna okrążył
pomieszczenie i wydawało się, że zaraz rzuci się przed
siebie. Widząc jego płynne ruchy, Gam nabrała pewności,
ż
e się nie myli: to był kreol.
Gwałtownie się cofnął. Gam przekręciła kontakt. Jasne
ś
wiatło zalało pokój. Kreol instynktownie chwycił
częściowo zwinięty dywan i powoli ruszył do okna, za-
mierzając go wyrzucić. Gam powstrzymała go ruchem ręki.
Patrzyła na niego, w jej oczach malowała się powaga.
Mieszaniec trzymał pod pachą zielony dywan modlitewny,
który jej kiedyś podarował.
-
Uprzedził mnie pan - odezwała się. - Właśnie za-
mierzałam odesłać panu ten dywan. Wyjeżdżam do Europy.
-
Już pani tu nie wróci?
-
Nie wiem.
-
Chciała mi pani oddać dywan...
-
Należy do pana. Jestem wdzięczna, że pyta pan o
niego dopiero teraz, po moim wyjeździe i tym wszystkim,
co się od tego czasu wydarzyło. Potrafię to docenić.
-
Naprawdę chciała mi go pani oddać? - Kreol nie krył
zdumienia.
-
Zawsze uważałam, że powinien do pana wrócić, jest
przecież pańską własnością. To zaś, lepiej niż cokolwiek
innego, tłumaczy całą sytuację...
-
Proszę nie myśleć, że skoro sam i w taki sposób po
niego przyszedłem, chodzi o coś więcej, że jakąś rolę od-
grywa jego wartość. Zresztą na pewno pani tak nie pomyśli.
Również o innych sprawach, o których nie chcę mówić. Nie
mogę żyć bez tego dywanu, muszę go znów mieć.
-
Nie mówmy już o tym - rzekła Gam. - Ta wizyta
dowodzi, że nie do końca się na panu poznałam. Proszę mi
wybaczyć. Tym większa jest moja radość, kiedy widzę, że
po tym krótkim epizodzie potrafił się pan odnaleźć.
Bynajmniej nie ironizuję. Proszę nie patrzyć na mnie spod
oka.
-
Jest pani osobliwym człowiekiem.
- Darujmy sobie psychologię... Rozstaję się z Indiami
pogodnie, odczuwam coś w rodzaju małej, dziecięcej
radości, mam nawet wrażenie, że mi się udało. A wszystko
to zawdzięczam pańskiej dzisiejszej wizycie. Dziękuję panu
za nią...
Gam poleciła wnieść kufry do przestronnych, jasnych
pomieszczeń. Z szerokiego okna dawnego budynku klasz-
tornego rozciągał się widok na włoskie niziny i sinawe
zarysy górskiego łańcucha. Z boku, niczym srebrna misa,
wciskało się w nizinę morze. W popołudniowym słońcu
zakurzoną drogą ciągnęły liczne wózki zaprzężone w osły,
które słysząc przenikliwy klakson, często się płoszyły i
wystraszone, nie zważając na pokrzykiwania woźniców,
uciekały na pobocze. Sygnaturka nad tylnym refektarzem
nawoływała do modlitwy na Anioł Pański. O tej porze
gospodynie zwykły już mawiać felicissima notte.
Gam przekładała zawartość kufrów do ogromnych
wnękowych szaf: zamierzała zostać tu dłużej. Prosiła, by
nikt jej nie pomagał. Nadszedł wieczór. Gam wciąż była
sama; praca nad porządkowaniem, układaniem, segrego-
waniem pochłonęła ją bez reszty. Spomiędzy materiałów,
które przywiozła z Kantonu i Birmy, wypadła mała pa-
czuszka zawinięta w zielony jedwab. Była to książka w ja-
snoczerwonej skórzanej oprawie. Zapięcie oprawy tworzyły
fallus i czaszka - wyśmienity przykład misternej pracy
artysty cyzelatora. Litery wypisano tuszem, ozdobne inicjały
mieniły się kolorami. Całość składała się z siedemnastu
pieśni, każdą z nich zdobiła ilustracja. Wśród kolorów
większości rycin dominował turkusowy błękit. Było to stare
wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa, które Gam kupiła w
Kairze przed trzema laty. Od tamtego dnia po raz pierwszy
trzymała książkę w ręku...
Podeszła z nią do okna. Przedwieczorne niebo ściem-
niało i na horyzoncie zabarwiło się nasyconą czerwienią;
wyżej liczne kolory układały się w coraz to jaśniej-
sze warstwy, aż po lazur pomieszany z jabłkową zielenią i
jadeitem. Świat pogrążył się w ciszy.
Kartka za kartką Gam przeglądała książkę i miała dziwne
wrażenie, że na każdej ze stron opisano jakiś fragment jej
ż
ycia. Każda strofa zmuszała do zastanowienia i kiedy w
końcu Gam zamknęła tomik, wydawało się jej, że wraz z
nim zamyka coś jeszcze...
Nic się nie wydarzyło, a przecież doznała jakiegoś
cudownego olśnienia, przeżyła coś niezwykle ważnego. Nie
potrafiła jednak niczego sobie przypomnieć, mimo że stało
się to niemal przed chwilą. A może - przyszło jej do głowy-
coś we mnie dojrzało; jak z owocem, który przez wiele
tygodni opiera się wiatrom i burzy, mocno trzyma się gałęzi,
po czym pewnego dnia, przy pięknej pogodzie, bez żadnego
widocznego powodu spada na ziemię... Dlatego, że nadeszła
pora. I nawet jeśli porównanie nie było całkiem trafne, Gam
długo nie mogła się otrząsnąć z wrażenia. Czyżby coś
powracało? Zaczynało się od nowa? Co takiego nagle się w
niej odezwało? Bez wątpienia coś, czemu można ufać.
Błogie ciepło napełniło jej żyły, krew pulsowała żywiej...
Dopełniał się czas.
Po chwili odłożyła książkę. Te wiersze same do niej
przyszły... Trzeba było na to trzech lat. Wcześniej o nich nie
myślała... Chociaż stale miała tomik przy sobie, dopiero dziś
wpadł jej w ręce. Gam nie lubiła taniej symboliki, nagle
jednak do niej dotarło, że wszystko kiedyś wraca...
Poprzetykane narcyzami łąki jaśniały w promieniach
słońca. Cienkie źdźbła trawy ochronnym kordonem otaczały
delikatne szypułki kwiatów. Motyle spijały słodki nektar,
chrząszcze' żwawo pięły się po łodygach w górę. Ich
złocistozielone chitynowe pancerze połyskiwały w plą-
taninie traw. Brzęczenie pszczół przypominało stłumiony
dźwięk organów.
Gam szła po łące, rozkoszując się każdym krokiem.
Czuła, jak jej stopy dotykają ziemi, jak miękko przywierają
do gruntu zaokrąglone pięty, jak potem ciężar przenosi się
na palce. W rytm kroków uginały się kolana, w tym samym
tempie kołysały się biodra, tułów i ramiona. To był
prawdziwy dar niebios: Gam cieszyła się, że może wysoko
podnieść głowę, odwrócić się... Czuła, jak na jej twarzy igra
słoneczny promień.
ś
ycie jest wszystkim! - wołało jej rozkołysane ciało;
Gam nie myślała, wyrażała to ruchem. - Znów żyję, oto
najbardziej boskie z uczuć... Świat jest równie młody jak
ja... Jak długo będę zdolna przeżywać samą siebie, tak długo
przetrwa świat... Jak długo będę umiała żyć sobą, tak długo
potrafię przeżywać wszystko, co mnie otacza...
Za łąkami zaczynał się las. Ponad inne drzewa wyrastały
potężne dęby. Pod nimi roiło się od młodych drzewek.
Jeszcze niżej były krzewy i bujnie pieniące się zielsko, które
chwytało Gam za nogi. Tu i ówdzie stał pień -pozostałość
po wyrębach. Najczęściej jednak rosły już na nich grzyby,
wokół owijały się pnącza. Las bezustannie rósł... Był silny,
witalny... Wciąż rósł.
Gam wciągnęła w nozdrza zapach ziemi i ziół. Odła-
mała kawałek kory, spróbowała, jak smakuje. Nadleciał
wiatr. Nowy rok budził się do życia. Wszystko było po-
czątkiem. Teraz Gam to wiedziała. Opuściła głowę... Miała
wrażenie, że obok niej ktoś mówi: „Zaczynam... Jestem
gotów..."