Grace Livingston Hill
Szkarłatne róże
/
.
W pokoju panowała cisza, którą zakłócało tylko tykanie
małego zegara, stojącego na stoliku w hallu i miarowo odmie
rzającego sekundy jedna po drugiej. Marion Warren siedziała
przy łóżku ojca, skąd nie ruszała się przez cały dzień. Wsta
wała tylko po to, aby podać ojcu leki, porozmawiać z doktorem
lub zamienić parę słów ze swą bratową.
Doktor przyszedł trzeci raz od rana. Tym razem zjawił się
już nie wzywany Marion była więc pewna, że koniec jest
blisko, mimo że nie zostało to powiedziane otwarcie. Gdy
patrzyła na poszarzałą, ukochaną twarz chorego, serce jej
mówiło, że ojcu nie pozostało zbyt wiele czasu.
Nie chciałaby, aby jeszcze raz doświadczał cierpienia, które
towarzyszyło mu przez ostatnie dwa lata, od wypadku w fab
ryce. Wiedziała, że chciałby mieć to wszystko już za sobą.
Często powtarzał, jak bardzo pragnąłby żyć bez bólu. Jednak,
wbrew temu, co mówili lekarze, ciągle miała nadzieję, że wy
zdrowieje. Opiekowała się nim bardzo troskliwie, angażując
się w to całym sercem, chociaż czasami nie potrafiła zapano
wać nad zmęczeniem i marzyła o chwili odpoczynku. Ojciec
był dla niej wszystkim. Zawsze się dobrze rozumieli, wiele ze
sobą rozmawiali, mieli podobne pragnienia i ambicje. Zaszcze
pił w niej miłość do czytania i nauki i wyszukiwał dla niej
książki, które mogłyby się jej podobać. Potrafili godzinami
czytać na głos i potem długo dyskutować o tym, co przeczytali.
Po śmierci matki ojciec przejął rolę obojga rodziców. Jak więc
miała żyć bez niego?
Wiedziała oczywiście od początku, że istnieje prawdopodo
bieństwo, iż ojciec nie wyzdrowieje. Ale był zawsze tak pogod
ny i pełen nadziei, nigdy się nie skarżył i nigdy się nie pod
dawał, dlatego, wbrew rozsądkowi, odsuwała myśl o jego
śmierci. Wieczorami, gdy starał się zasnąć, zwykł mawiać:
- Wiesz, córeczko, chyba czuję się dzisiaj troszkę lepiej.
Może doktor pozwoli mi jutro wstać. Prawda, że byłoby wspa
niale?
Jednakże czasami zachowywał się i mówił w taki sposób,
jakby już jutro miał być w niebie. Pewnego razu powiedział:
- Wiesz, będę wdzięczny, jeśli Bóg pozwoli mi dożyć
sędziwego wieku, ale jestem gotowy, aby wezwał mnie do
siebie choćby teraz.
Rozmyślając o tym wszystkim, Marion siedziała przy łóżku
ojca, wpatrując się w jego twarz. Nie spała od dwóch nocy,
odkąd jego stan nagle się pogorszył, i chwilami nie wiedziała,
czy jest całkiem przytomna.
Brat Marion, Tom, od półtorej godziny siedział w nogach
łóżka. Widziała, że cierpiał, ale wydawało jej się, że to ona
martwi się najbardziej. Jej starszy brat nie był, jak to określał,
„sentymentalny". Nigdy nie rozumiał silnego uczucia po
między Marion i ojcem. Nazywał to nieraz stronniczością, ale
dziewczyna wiedziała, że ojciec nie był stronniczy. Bardzo
kochał Toma, chociaż nigdy nie był w stanie zaprzyjaźnić się
ze swym praktycznym, wesołym i nieco niecierpliwym synem.
Nigdy nie znajdowali czasu, aby ze sobą porozmawiać, ponie
waż Tom zawsze miał jakąś sprawę, którą musiał natychmiast
załatwić. Był jak jego matka, która, zawsze zajęta, nawet pod
czas swojej ostatniej choroby nie spuszczała z oczu spraw
domowych i do końca pilnowała, czy wszystko zostało prze
prowadzone tak, jak zaplanowała. Może to przez tak odmienne
charaktery nie rozumieli się najlepiej?
Marion była ciekawa, czy Tom nie żałuje teraz, że nie uczy
nił ojca szczęśliwszym poprzez częstsze przebywanie z nim.
Przecież Tom kochał ojca. Spojrzała na brata. Siedział w mil
czeniu, jakby z poczucia obowiązku, i tylko od czasu do czasu
zmieniał pozycję i odchrząkiwał cicho. Wydawało się, że jest
całkowicie zajęty sobą, a jednak mimo wszystko Marion cie-
szyła się, że czuwa razem z nią. Nie chciałaby, żeby cała
odpowiedzialność spadała tylko na nią.
W pokoju pojawiała się także Jennie, żona Toma. Nie sie
działa razem z nimi, ale przychodziła od czasu do czasu, co
denerwowało Marion, która wolałaby już, żeby Jennie albo
została, albo nie wchodziła w ogóle. Trudno było znieść ciągłe
klapanie schodzonych kapci i te teatralne szepty bratowej, raz
pytającej o różne sprawy domowe, raz o to, czy koniec już się
zbliża. A przecież ojciec był zawsze dla niej bardzo miły i trak
tował ją prawie jak swoją córkę, powinna więc starać się usza
nować jego ostatnie chwile.
Właśnie w trakcie jednej z takich wizyt wydawało się, że
koniec właśnie nadszedł. Jennie otworzyła usta, jakby chciała
poinformować ich o tym, z czego sami sobie doskonale zdawali
sprawę. Marion już miała krzyknąć: „Bardzo proszę, siedź
spokojnie, dobrze?", ale tylko wzięła głęboki oddech, za
cisnęła wargi i próbowała się modlić o siłę.
Przyszedł doktor. Słyszała, jak cicho otworzył i zamknął
drzwi wejściowe. Nie były zamknięte na klucz, aby mógł wejść
w każdej chwili. Marion odetchnęła z ulgą. „Doktor! Jeśli
można jeszcze pomóc, on na pewno pomoże."
Doktor natychmiast zauważył zmianę. Patrząc na niego, Ma-
rion zrozumiała, że stan ojca jest bardzo poważny. Podszedł
w milczeniu do łóżka i ujął nadgarstek chorego. Nagle ojciec
poruszył zbielałymi wargami, otworzył oczy i spojrzał na Ma-
rion. Ujęła jego zimną rękę i poczuła delikatny uścisk słabych
palców.
- Żegnaj, córeczko - powiedział cicho. - Chyba muszę już
was opuścić.
Zamknął oczy i Marion pomyślała, że już umarł, ale znów je
otworzył i powiedział wyraźniej:
- Tu jest twój dom. Tom wszystkiego dopilnuje. Zrozumie,
że... - przerwał.
Tom wstał energicznie i jakby mówił do kogoś oddalonego,
głośno powiedział:
- W porządku, tato. Zaopiekuję się Marion. Możesz być
spokojny.
Chory uśmiechnął się.
- Oczywiście - wyszeptał, ledwo łapiąc oddech. - Zegnaj
cie - potoczył wzrokiem po pokoju. - Żegnaj Jennie, żegnajcie
dzieci.
Jennie nagle zniknęła. Marion pomyślała, że może rozpła
kała się i poszła do innego pokoju. Może jednak kochała ojca.
Może niesprawiedliwie osądziła bratową?
Jennie jednak nie poszła płakać. Cicho jak duch zeszła po
schodach i weszła do gabinetu teścia. W gabinecie stało tylko
stare biurko i głębokie krzesło, a ściany były obstawione
półkami z książkami. Ostrożnie zamknęła drzwi, zapaliła
światło i rozejrzała się ukradkiem. Była tu już nie pierwszy raz.
Ponieważ teść był chory, a Marion przez cały czas się nim
opiekowała, Jennie mogła poznać każdy kąt w domu. Nie mu
siała niczego przeszukiwać; dokładnie wiedziała, gdzie zaj
rzeć. Wyjęła z kieszeni mały kluczyk i podeszła do biurka.
Kluczyk znalazła tydzień temu, gdy porządkowała szafę teścia.
Był przytwierdzony do innych kluczy i odczepiła go, gdy teść
spał, a Marion przygotowywała dla niego jedzenie. Jennie ot
worzyła prawą dolną szufladę biurka, odsunęła kilka ksiąg ra
chunkowych i z tyłu szuflady wyjęła cynowe blaszane puzder
ko. Włożyła kluczyk do zamka i otworzyła puzderko.
Trzęsącymi się rękami wyjmowała kolejno koperty podpisane
„Akt własności d o m u " , „Kwestionariusze podatkowe" i po
dobne, aż doszła do koperty podpisanej „Testament".
Odłożyła ją, schowała pozostałe, zamknęła pudełko, włożyła je
do szuflady, przykryła książkami i zamknęła szufladę. Wzięła
li
ss^t^,4&>
r
^\x^K
,
^jia.'5»\^ctzez moment, jakby przestraszo
na tym, co robi. Nie musiała otwierać koperty i czytać tego, co
jest w środku, ponieważ zrobiła to już tydzień wcześniej.
Każde słowo i sylabę tego napisanego starannym pismem do
kumentu miała wyryte w pamięci. Nie mogła zasnąć przez
kilka nocy, rozpamiętując jego treść. Stary nie miał prawa
robić różnicy pomiędzy swoimi dziećmi! Nie miał prawa zapi
sywać całego domu Marion! Jeśli nie byłoby testamentu, to
znaczy, gdyby go nie znaleziono, to zgodnie z prawem dom
byłby podzielony. Oczywiście Tom i tak zaopiekowałby się
Marion. Ale powinien mieć prawo do decydowania. Nie po
winny go ograniczać humory dziewczyny. Jennie nie widziała
8
nic złego w tym, co zamierzała zrobić. Przecież nie stanie się
krzywda jej szwagierce - i tak będzie miała zapewnioną
opiekę. To tylko pomoże uporządkować sprawy. Wszystko
będzie dobrze.
Podjąwszy decyzję, Jennie wysunęła prawą górną szufladę
i położyła ją na stole. Kopertę z testamentem ukryła w pustym
miejscu, po czym wsunęła szufladę z powrotem. Zgasiła
światło i ostrożnie wyszła z pokoju. Przez chwilę nasłuchiwała
i tak cicho jak zeszła na dół, weszła po schodach na górę.
Nerwowe zadowolenie malowało się na jej twarzy. Stanęła
w drzwiach już za późno, aby usłyszeć ostatnie słowa teścia.
Doktor spojrzał wymownie na Marion, która odwróciła się
z wyrazem bólu na twarzy. Marion była naprawdę dziwna!
Dlaczego nie płakała? Jennie zaczęła płakać. Pomyślała, że nie
wypada nie płakać. A Marion udawała, że tak jej zależy na
ojcu! Zapewne jednak, wyczerpana tym wszystkim, była zado
wolona, że to już koniec. Jest to całkiem zrozumiałe, że dziew
czynie mogło obrzydnąć opiekowanie się starym człowiekiem
tak długo. Dwa lata! Minęły już dwa lata, odkąd ojciec zacho
rował! Dzięki Bogu, nareszcie to się skończyło! Jennie
przyłożyła chusteczkę do twarzy i zapłakała. Marion znowu
żałowała, że Jennie nie zachowuje się cicho. To prawie
świętokradztwo! Mogłaby być cicho przynajmniej teraz. To
przecież ostatnie chwile; właśnie ulatywała ukochana dusza
ojca!
Podczas gdy doktor i Tom rozmawiali przyciszonymi głosa
mi w hallu, Marion zwróciła się ku ojcu, aby jeszcze raz spoj
rzeć na drogą twarz. Ale nawet w tym przeszkodziła jej Jennie,
która przekonana, że spełnia właśnie dobry uczynek, stanęła po
drugiej stronie łóżka.
- Biedny staruszek! Nareszcie może odpocząć! - powie
działa, pociągając nosem i wycierając go w chusteczkę. -A ty,
Marion, nie możesz się o nic winić. Byłaś bardzo oddana.
W ten sposób wyraziła współczucie. Mówiła życzliwym to
nem, ale rozdrażniło to Marion. Wydawało się jej, że Jennie
usprawiedliwiała także siebie.
„Proszę cię bardzo, bądź cicho" - chciała krzyknąć Marion,
ale jej usta pozostały nieruchome. W końcu, jakie znaczenie
ma teraz coś takiego? Niech sobie Jennie mówi, co chce. Ona
nie musi na to zwracać uwagi. Musi się przygotować do tego,
że jej życie będzie teraz pozbawione Jego. Dla Niego musi być
silna. Nie może uronić nawet jednej łzy.
Po pogrzebie, gdy ciało ojca spoczęło obok żony na cmen
tarzu za miastem, Marion pozostawała pod ciągłą opieką Jen
nie. Bratowa robiła jej herbatę, kanapki, prosiła, aby się
wcześniej kładła, zaproponowała nawet, że będzie z nią spać,
aby nie czuła się samotna. Uciszała dzieci, żeby nie hałaso
wały, i powiedziała im, żeby były grzeczne, bo ciocia źle się
czuje. Od pogrzebu stała się niemal natrętna w tej swojej opie
ce. Marion była szczęśliwa, gdy mogła zamknąć się w pokoju
i pobyć sama. Nie pragnęła na razie niczego więcej.
Znalazła wreszcie chwilę samotności i modliła się w pokoju,
który znajdował się obok sypialni ojca. Zajmowała go od mo
mentu gdy zachorował, aby przez cały czas być w pobliżu.
Tom w tym czasie przeglądał papiery. Był potężnym
mężczyzną o przyjemnej twarzy i zgodnej naturze. Za nic
w świecie nie skrzywdziłby nikogo, nie mówiąc już o własnej
siostrze. Zamierzał opiekować się nią do końca życia, gdyby
tego pragnęła i potrzebowała. Nawet nie pomyślał, że mogłoby
być inaczej. Spodziewał się, że to on będzie zarządzał całym
majątkiem i miał pewne plany dotyczące domu. Ich spełnienie
mogłoby być łatwiejsze, gdyby testament był po jego myśli.
Często rozmawiał o nich z Jennie, która nalegała, aby poroz
mawiał także z ojcem. Ale Tom nie miał na to większej ochoty,
ponieważ wyczuwał w ojcu jakiś rodzaj godności, który
powstrzymywał go od poruszania w jego obecności sprawy
pieniędzy. Nigdy więc nie rozmawiał z nim o kwestii własności
domu.
Kilka razy ojciec wspominał, że gdyby coś się z nim stało,
Tom ma zaopiekować się Marion. Tom zawsze się z tym zga
dzał, ale nigdy wprost nie rozmawiali o domu, spadku, czy
nawet ubezpieczeniu na życie. Podczas tego ostatniego po
południa, gdy siedział w pokoju ojca przy jego łóżku, sporo
o tym myślał. Zastanawiał się, czy dla dobra ich wszystkich nie
powinien ojca zapytać, co w tej sprawie zdecydował. Nie
chciał tego robić przy Marion, a ponieważ cały czas pozosta-
wała blisko łóżka, do rozmowy nie doszło. Gdy jednak ojciec
powiedział o domu i o Marion i dodał, że Tom zrozumie, stał
się trochę niespokojny. Może jednak ojciec wszystko skompli
kował i ułożył w ten sposób, że będzie trzeba ciągle pytać
Marion o zgodę, podejmując decyzje dotyczące pozostawione
go im spadku. Miał nadzieję, że ojciec nie okaże się tak nieroz
ważny. Biedny ojciec! Zawsze był taki niepraktyczny. Mat
ka określała go w ten sposób: „niepraktyczny". Kiedyś powie
działa, że gdyby ojciec nie był taki niepraktyczny, już dawno
byliby bogaci. Tom postanowił, że będzie się uczył na błędach
ojca i nie będzie niepraktyczny. Jednakże pomimo swego nie
pokoju i częstych rozmyślań na ten temat uważał, że przeczyta
nie testamentu przed śmiercią ojca nie byłoby na miejscu. Miał
swoje zasady.
Poczekał, aż siostra pójdzie spać do swojego pokoju, i udał
się do gabinetu. Marion nie potrzebowała się martwić o inte
resy. Była przecież kobietą. Według niego, kobiety nie powin
ny zajmować się interesami, gdyż wprowadzało to tylko zamęt.
Zawsze starał się przekonać o tym także Jennie. Czasami oczy
wiście omawiał z nią pewne sprawy, w końcu była jego żoną,
ale gdy dochodziło do poważniejszych decyzji, to on czuł się
głową rodziny.
Ponieważ sądził, że przeglądanie papierów może mu zająć
sporo czasu, powiedział Jennie, aby się położyła, a sam zasiadł
za biurkiem ojca z pękiem kluczy w ręku. Myliłby się jednak,
gdyby pomyślał, że Jennie zasnęła. Niespokojnie leżała
w łóżku i niecierpliwie czekała na jego powrót. Przyczepiła
kluczyk z powrotem do innych i wiedziała, że nikt się nie
dowie o tym, co zrobiła, ale i tak nie mogła zasnąć. Nie mogła
wytrzymać leżenia i nasłuchiwania, czy Tom już skończył.
Nie uważała, że zrobiła coś naprawdę złego. Oczywiście, że
nie, podpowiadało jej przewrotne sumienie. Przecież mogła po
prostu zniszczyć testament i nikt by nie mógł nic poradzić. Ale
Jennie czuła się dumna z siebie, że go nie zniszczyła. O nie, nie
mogłaby zrobić czegoś takiego! Byłoby to w pewnym stopniu
przestępstwem, nawet pomimo tego, że zniszczenie testamentu
było w interesie ich wszystkich. Ale schowanie go to całkiem
inna sprawa, testament przecież ciągle istniał. Zdała się zatem
na Opatrzność -jeśli kiedyś testament okaże się niezbędny, na
pewno go znajdą. Po co się więc przejmować? Leżał sobie
schowany bezpiecznie i niewinnie i prawdopodobieństwo jego
znalezienia było niewielkie, przynajmniej przez jakiś czas, wy
starczający do korzystnego załatwienia wszystkich spraw. Ma-
rion też nie będzie stwarzać problemów. Może na przykład
Tom zechce sprzedać dom i przeznaczyć pieniądze na kupno
farmy na wsi. Marion, która czasami z niewiadomych przyczyn
przywiązywała się do rzeczy i bardzo lubiła stary dom,
mogłaby chcieć przeszkodzić w sprzedaży, gdyby dom, tak jak
jest zapisane w testamencie, należał w całości do niej. To
kompletny idiotyzm ze strony ojca, że zapisał jej dom. Nie miał
żadnego prawa jej wyróżniać, a jeśli to zrobił, testament i tak
powinien być obalony.
Jennie czekała więc przez dwie godziny, dopóki Tom nie
wrócił do łóżka. Leżała niecierpliwie i niespokojnie i coraz
bardziej bała się konsekwencji tego, co zrobiła. Gdyby Tom
znalazł testament! Nigdy nie przestałby robić jej wymówek.
Zawsze był nazbyt rzetelny. Ale oczywiście go nie znajdzie.
Tom cicho, na palcach, wszedł do pokoju, ale niechcący
zrzucił książkę leżącą na szafce nocnej i Jennie udała, że się
obudziła. Sennym głosem spytała, co robił tak długo. Próbo
wała się zachowywać jak gdyby nigdy nic, ale ręce i nogi miała
lodowate i czuła, że jej głos brzmi nienaturalnie. Tom jednak
niczego nie zauważył; był za bardzo zaabsorbowany swoimi
sprawami.
- Nie śpisz, Jennie? Wiesz, to dziwne. Przejrzałem papiery
ojca i nie natrafiłem ani na ślad testamentu. Byłem pewien, że
go sporządził. Z naszych rozmów wynikało, że to zrobił.
- Hmmm... - mruknęła Jennie sennie. - Czy wynikną z tego
powodu jakieś problemy? Będziesz mógł odziedziczyć dom?
- Oczywiście, że będę mógł dziedziczyć. Byłoby tylko
prościej, ale i tak zgodnie z prawem dom zostanie podzielony
równo. Zajmę się wszystkim. Marion i tak nie zna się na inte
resach... Boże, nie wiedziałem, że jest już tak późno! Chodźmy
spać. Jestem śmiertelnie zmęczony. Jutro też będę miał ciężki
dzień.
Tom odwrócił się plecami i po chwili spał już mocno.
12
T e n dom wymaga generalnych porządków - oświadczyła
Jennie kilka dni po pogrzebie. - Nie był porządnie wysprzątany
od czasu, gdy ojciec zachorował. Nie podołam sama, myślę, że
znajdziesz czas, aby mi pomóc. Może zaczniemy dzisiaj? Praca
wyjdzie ci na dobre i pomoże dojść do siebie.
Marion pomyślała, że przyczyną jej cierpienia nie jest brak
pracy, ale zgodziła się dość chętnie. Nie mogła się zajmować
domem zbyt często przez ostatnie pięć lat i zapewne Jennie
było ciężko. Założyła stare ubranie i zabrała się energicznie do
mycia okien, porządkowania szaf, szuflad i komód i układania
rzeczy należących do rodziców. Trudno było jej się pogodzić
z tym, że te wszystkie rzeczy, które do nich należały i stano
wiły jakby część domu, teraz były bezużyteczne. Oczywiście
większość rzeczy matki została już usunięta, ale wciąż było
wiele ubrań ojca i przedmiotów potrzebnych mu w chorobie.
Trudno jej było pozbyć się ich na zawsze, ale Jennie nalegała,
żeby je oddać do szpitala.
- Ciarki po mnie przechodzą, gdy patrzę na to łóżko, wen
tylator i piecyk. To niedobrze mieć tyle rzeczy, które ci się
kojarzą ze śmiercią. Chciałabym już zapomnieć o chorobie
i śmierci i móc cieszyć się życiem - powiedziała.
Marion pomyślała, że Jennie chyba nie ma serca, skoro
mówi w ten sposób, ale potem zdała sobie sprawę, że będzie
lepiej, gdy te rzeczy znajdą się tam, gdzie są bardziej potrzeb
ne. Spakowała je więc i wysłała do małego szpitalika, którym
opiekował się jej kościół. Zamyśliła się na moment, gdy zdej-
13
mowała zasłony z okna w pokoju chorego. Uświadomiła sobie,
że słońce nie będzie już razić zmęczonych oczu.
- Czy masz coś przeciwko temu, abyśmy przenieśli się z To
mem do pokoju ojca? - spytała Jennie nazajutrz. - Bobby
i maluch mogliby się przenieść do twojego pokoju, a ty zajęłabyś
ten, w którym kiedyś mieszkałaś. Dzięki temu zrobilibyśmy
małe przemeblowanie i od razu byłoby tu mniej posępnie.
Dla Marion dom nie wyglądał posępnie i raczej nie podobała
się jej zmiana przeznaczenia pokoju ojca, ale pomyślała, że
dzieci powinny spać w pokoju obok rodziców. Nie przeciwsta
wiała się więc temu i wszyscy zajęli się przenoszeniem mebli.
Właściwie się ucieszyła, że wróciła do swojego starego, słone
cznego pokoju na tyłach domu, z oknem we wnęce, wykutym
dla niej przez ojca, z jej półką na książki i meblami, które
wybierali razem z ojcem. Przywoływał słodkie wspomnienia,
które sprawiały, że życie stawało się weselsze. Mogła tam
znowu czuć się jak mała dziewczynka, która właśnie wprowa
dziła się do najsłoneczniejszego, najpiękniejszego pokoju
w domu, pokoju, który ojciec przygotował specjalnie dla niej.
To dziwne, że Jennie go nie lubiła. Pewnie chciała mieć dzieci
jak najbliżej, a pokój gościnny, w którym spały dotychczas, był
za daleko. Teraz Nannie mogła przenieść się z malutkiego
pokoiku na górze do pokoju gościnnego. Tak było wszystkim
wygodniej. Mimo to Marion czuła jakąś tęsknotę, gdy patrzyła
na drzwi pokoiku, gdzie jej ukochany ojciec przebywał tak
długo. Ciężko jej było pogodzić się z tym, że drzwi są
zamknięte, że pokój nie należy do niej. Wyglądało to tak, jakby
Jennie chciała zatrzeć wszystkie ślady po ojcu.
Jennie jednak nie dała Marion wiele czasu na rozmyślania
Bardzo chciała, żeby ciągle coś się działo. Pewnego ranka,
podczas śniadania, zagadnęła:
- Marion, nie rozumiem, dlaczego nie chcesz zobaczyć się
ze swoimi przyjaciółmi. Co ci szkodzi? Zaproś kilka osób,
ożywią trochę to miejsce. To ci dobrze zrobi. Jest tu tak ponuro
od czasu, gdy ojciec zachorował. Trzeba wprowadzić trochę
życia. Nie chcesz zaprosić przyjaciół na obiad albo kolację?
Marion, wyrwana ze swych smutnych rozmyślań, uśmie
chnęła się.
- Myślę, że nie, Jennie. Nie wiem nawet, kogo zaprosić.
Prawie wszyscy moi znajomi ze szkoły pozakładali już rodziny
lub wyjechali i mają swoje sprawy. Nie widziałam ich już tak
długo, że teraz narzucanie się im byłoby nieodpowiednie. Sama
wiesz, że nigdy nie wychodziłam dużo. Kiedy chodziłam do
szkoły, byłam zbyt zajęta, a gdy mama zachorowała, nie
miałam czasu.
- Jesteś za młoda, aby tak mówić. Zostaniesz starą panną,
zanim się obejrzysz. Tom, nie sądzisz, że Marion powinna
więcej wychodzić?
- Jeśli chce... - odparł Tom życzliwie. - Zawsze była raczej
samotnikiem.
- Nie można myśleć w ten sposób. Wiesz, że Marion powin
na przebywać ze swoimi rówieśnikami i cieszyć się życiem.
Siedziała w klatce już zbyt długo.
Nieoczekiwanie w oczach Marion pojawiły się łzy, a jej
wargi zaczęły drżeć.
- Proszę, Jennie, przestań - przerwała. - Nie byłam w klat
ce. Uwielbiałam przebywać z ojcem.
- Oczywiście - Jennie odparła sucho. - Wszyscy wiemy, że
byłaś dobrą córką i tak dalej. Zasługujesz na pochwałę. Ale
należy ci się ciekawsze życie. Nie jest dobrze zamykać się
w domu. Gdybyśmy tylko mieszkali na wsi, byłoby inaczej...
Marion nie wiedziała, dlaczego życie na wsi miałoby być
lepsze, ale próbowała uprzejmie odpowiedzieć.
- Wiesz, Jennie, zamierzam znowu uczyć w szkółce
niedzielnej, jeśli wciąż mnie potrzebują.
- Szkółka niedzielna! - parsknęła Jennie. - Jeśli ci to spra
wia przyjemność, możesz tam wrócić. Ale miałam na myśli
towarzystwo jakichś miłych chłopców. Boże! W tym domu jest
cicho jak w grobie! Miałam wielu przyjaciół w Port Harris,
zanim tu przyjechałam. Przychodzili codziennie i dużo do sie
bie dzwoniliśmy. Tak jest na wsi lub w małym miasteczku. Ale
w wielkim mieście nikt cię nie odwiedza. Ludzie nie są przyja
cielscy.
- Musisz czuć się samotna - powiedziała Marion. - Nie
zauważyłam tego, byłam zbyt zajęta, odkąd przyjechałaś do
nas.
- Ależ nigdy nie jestem samotna - Jennie potrząsnęła
głową. - Myślę o tobie. Ja mogę siedzieć w domu z dziećmi
przez cały dzień i nie mam nic przeciwko temu. To o ciebie się
martwię.
Marion, mile zaskoczona, spojrzała na swoją bratową. Tros
ka o nią to coś nowego u Jennie, która nie przejawiała
większego zainteresowania Marion przez te lata, gdy mie
szkały razem. Co się z nią teraz stało?
Kiedy miały sprzątać gabinet ojca, Jennie stwierdziła, że
chce zrobić to sama Powiedziała, że byłoby to za duże
przeżycie dla Marion, zbyt wiele rzeczy przypominałoby jej
tam ojca Marion próbowała oponować, ale gdy obudziła się
następnego ranka, zauważyła, że Jennie wstała wcześniej
i sprzątnęła cały pokój. Marion weszła tam na chwilę i ob
jęła wzrokiem pusty pokój z półkami na książki wzdłuż ścian,
biurkiem, starym, zniszczonym krzesłem i małym, obitym suk
nem taborecikiem, na którym kiedyś, za dobrych czasów, gdy
jeszcze chodziła do szkoły, siadała przy ojcu i uczyła się.
Osunęła się na krzesło, położyła głowę na biurku i zaczęła
płakać.
Zapragnęła nagle, aby przez chwilkę dom należał wyłącznie
do niej. Tylko przez chwilkę. Oczywiście było miło ze strony
Jennie, że chciała przyjechać i pomagać przez te wszystkie lata.
Na pewno musiała zrezygnować z wielu rzeczy. Zamieszkała
daleko od rodziców, którzy są w Vermont, a nie bardzo lubiła
miasto. Ale gdyby tylko nie chciała tak wszystkim sterować,
zmuszać Marion do robienia rzeczy, które w jej przekonaniu
powinna robić. Szkoda, że sama zajęła się porządkowaniem
gabinetu ojca Marion wydawało się, że duch pokoju został
naruszony przez czynności Jennie.
Ale przecież to było niemądre. Marion podniosła więc głowę
i wytarła oczy. Przywołała na twarz uśmiech i poszła do kuchni
pomagać Nannie w zmywaniu. Jednak w jej sercu narastało
poczucie, że Jennie przez to, co robiła dla niej ze swojej uprzej
mości, odzierała ze świętości wszystkie rzeczy, które były dro
gie dla jej duszy. Gdyby był jakiś sposób, aby powiedzieć
Jennie o tym, nie raniąc jej jednocześnie. Marion była delikatna
i nieśmiała i nie chciała ranić niczyich uczuć.
Pewnego razu przypomniała sobie słowa Jennie. Może jed
nak powinna więcej wychodzić z domu. Może powinna odno
wić stare znajomości. Zastanowiła się i postanowiła iść do
kościoła w następną niedzielę. Zawsze uwielbiała chodzić do
kościoła, ale ponieważ już od tak dawna nie mogła zostawić
ojca na dłużej samego, poczuła się nieswojo na myśl o tym, że
będzie siedzieć sama w miejscu, gdzie siadywała z ojcem.
Poprosiła nawet Toma, żeby z nią poszedł, ale był umówiony
z człowiekiem, który miał jakiś d o m do sprzedania. Jennie
także odmówiła, tłumacząc, że nie może zostawić dziecka.
Marion musiała więc iść sama. Chciała zresztą tam iść mimo
wszystko i czuła, że ojciec byłby z tego zadowolony.
Pastor powitał ją ciepło i po chwili spytał, czy nie chciałaby
ponownie prowadzić zajęć w szkółce niedzielnej. Potem
podeszła do niej pewna pani i spytała, czy nie zechciałaby
pomóc w roznoszeniu potraw na wieczorku kościelnym, ponie
waż trudno było doprosić się kogoś o to. Marion się zgodziła,
ponieważ uważała, że nie może odmówić. Nawet Jennie, gdy
o tym usłyszała, zaproponowała, że z n i ą pójdzie, ale wieczo
rem źle się poczuła i Marion poszła sama. Zawahała się na
moment, gdy przekraczała próg szkółki niedzielnej, gdzie od
bywało się spotkanie. Pomyślała, że nie będzie mogła wytrzy
mać całego wieczoru sama pośród obcych. Zawsze była
nieśmiała, a pięć lat przebywania w domu i opieki nad rodzica
mi jeszcze to pogłębiło. W domu była otoczona książkami, nie
ludźmi. Bała się dużej grupy. Wolałaby raczej stać z boku
i obserwować. Uwielbiała wymyślać historie o ludziach, ale
bardzo trudno jej było przebywać i rozmawiać z nimi. Specjal
nie przyszła później, żeby uniknąć konieczności siedzenia
i prowadzenia rozmów, zanim zbiorą się wszyscy.
Grupa roześmianych dziewcząt zbliżała się w jej kierunku
i a b y uniknąć spotkania z nimi, Marion szybko weszła do
środka i poszła do szatni, w której wisiało już wiele okryć. G d y
wychodziła, dziewczęta właśnie weszły. Wesołe, ubrane w ko
lorowe sukienki, zaczęły układać sobie włosy. Niektóre nawet
wyjęły małe lustereczka i poprawiały makijaż. W rozmowie
używały jakichś nowych słów, których Marion nie potrafiła
zrozumieć. Były ksseaejpardzo młode, a niektóre z rzeczy,
o jakich rozmawiały, szokowały Marion. Czyżby młode, miłe
dziewczęta, należące do Kościoła i uczęszczające do szkółki
niedzielnej, rozmawiały teraz w taki sposób? Szybko od nich
odeszła i skierowała się do głównego pomieszczenia. Przez
moment poczuła się przytłoczona gwarem wielu głosów
i różnorodnością ubiorów. Ktoś grał na fortepianie i wszyscy
inni wydawali się mówić tak głośno, aby go przekrzyczeć.
Marion czuła się obco i nieswojo. Zaczęła szukać kogoś znajo
mego. Po drugiej stronie sali dostrzegła grupę młodych ludzi,
wśro i których rozpoznała trzy koleżanki z klasy. Odruchowo
skierowała się w tamtą stronę, mając nadzieję, że ją do siebie
zaproszą.
Jedną ze znajomych była Isabel Cresson. Marion pomagała
jej kiedyś w matematyce. Nigdy nie zaprzyjaźniła się z nią
bliżej, ale przynajmniej się znały. Gdy Marion do niej po
deszła, nie spotkała się jednak z wylewnym powitaniem. Anna
Reese i Betty Bryson ukłoniły się jej, ale Isabel Cresson ledwo
na nią popatrzyła.
- Czy to ty, Marion Warren? - z wyższością uniosła brwi.
- Jak się masz? Nie widziałyśmy się całe wieki. Myślałam, że
się wyprowadziłaś.
Marion próbowała wyjaśnić, że ojciec chorował i nie mogła
wychodzić, ale Isabel nie słuchała. Obrzuciła tylko dawną ko
leżankę takim spojrzeniem, że ta zdała sobie sprawę, iż ma na
sobie niemodną sukienkę i schodzone buty. Potem odwróciła
się do młodych mężczyzn, z którymi rozmawiała chwilę
wcześniej. Marion mechanicznie dokończyła zdanie o niedaw
nej śmierci ojca, bardzo żałując, że w ogóle zaczęła o tym
mówić. Isabel spojrzała na nią tylko po to, by wypowiedzieć:
„To smutne, bardzo mi przykro", po czym wstała i poszła
porozmawiać z jednym z mężczyzn. Nie powiedziała ani
„przepraszam", ani nic o tym, że za chwilę wróci. Nie zapro
ponowała, że przedstawi Marion swoim znajomym. Nikt nie
zatroszczył się o to, żeby ją zaprosić do towarzystwa. Usiadła
więc na krześle, zbyt dotknięta i poruszona, aby odejść natych
miast. Oni natomiast rozmawiali ze sobą, ignorując Marion
zupełnie. Po chwili usłyszała, jak Isabel w odpowiedzi na pyta
nie jednego z mężczyzn ze śmiechem rzekła:
- Tak, można spotkać wiele nieciekawych osób w tym
kościele, nieprawdaż? Chciałam namówić wujka Rada, że
byśmy chodzili do kościoła na przedmieściach, ale nie zgodził
się. Urodził się tutaj, od dzieciństwa chodził do tego kościoła
i przez to my wszyscy musimy tu przychodzić. Ale ja już nie
mogę. Nie mogę znieść tych wszystkich rzeczy, które się tu
ciągle dzieją. Dzisiaj przyszłam tylko dlatego, że poprosili
mnie, żebym zaśpiewała. Ed, czy słyszałeś, że Jefferson Lyman
wrócił? To kolejny powód tego, że tu jestem. Miał tu przyjść,
powspominać dawne czasy. Nie bardzo chce mi się wierzyć,
ale może to prawda.
- Kto to jest Jefferson Lyman? - spytał mężczyzna, który
najwyraźniej przyjechał do miasta niedawno.
- Coś ty, nie znasz Jeffa? Był kiedyś moim chłopakiem.
Szaleliśmy za sobą. Odprowadzaliśmy się do szkoły, chodzi
liśmy za rączkę, wiesz. Przez pięć czy sześć lat Jeff był za
granicą i mówią, że stał się człowiekiem światowym. Nie mogę
się wprost doczekać, żeby go zobaczyć.
- Ale kim on jest? Mieszka gdzieś w okolicy? Nie jest
chyba z tych Lymanów, właścicieli firmy Lyman?
- Pewnie, że z tych. Poza tym, jest ostatnim z Lymanów.
Jego ojciec i wujek umarli. Dlatego przyjechał. Ma teraz zostać
głową firmy. Jest bardzo młody, jak na takie stanowisko, ale
był długo za granicą. To dużo zmienia. Bardzo bym chciała go
spotkać i odnowić naszą znajomość. Pojechał za granicę wal
czyć na wojnie, był lotnikiem, zdobył wiele medali i odzna
czeń. Potem tam został, zajmował się interesami firmy,
podróżował, studiował. Straszny z niego mól książkowy, ale
jest oszałamiająco przystojny, jeśli się nie zmienił, i wprost
bajecznie bogaty. Jest właścicielem całej firmy działającej
już od wielu lat. Ma dom w centrum miasta, na tej ulicy,
gdzie jest galeria sztuki, obok Klubu Masońskiego, tak, właśnie
tam; ma posiadłość na skraju miasta, na wzgórzu, skąd roz
ciąga się widok na wiele mil; ma całe mnóstwo samochodów,
armię służących i domek nad morzem w Nowej Anglii,
z pięknym ogrodem tuż przy plaży. Jest tam przepięknie. Po
jechaliśmy tam kiedyś na wakacje. Jakże chciałabym tam
mieszkać!
- Pięknie! - powiedziała Betty Bryson. - Jeśli on ma to
wszystko, to po co miałby przyjść na wieczorek kościelny?
Jestem pewna, że na jego miejscu nie zajmowałabym się czymś
takim.
- Cóż, może nie przyjdzie - westchnęła Isabel. - Ja bym nie
przyszła na pewno. Ale mówią, że interesuje się kościołem
dlatego, że ojciec, stary Lyman, pomagał w jego organizacji.
Gdy jest w mieście, zawsze przychodzi; nic w tym dziwnego.
Wiecie, że pastor ma dziś swoje 25-lecie, dlatego tym bardziej
powinien przyjść. Ale zdaje mi się, że będzie rozczarowany,
nie sądzicie? Tyle tu zwykłych ludzi! Dlaczego niektórzy nie
ubrali się chociaż porządnie? - Isabel przyciszyła głos i ro
zejrzała się ukradkiem.
Marion zauważyła, że spojrzała właśnie na nią. Wstała
i udała się w kierunku kuchni, aby powiedzieć, że chce iść do
domu, ponieważ źle się czuje. Po prostu nie mogła przebywać
w takim towarzystwie. Po co się w ogóle organizuje takie
imprezy? Nie było na nich żadnej pobożności, więc jaki był ich
cel? A jakie okropne były jej znajome. Okrutne i okropne.
A Isabel Cresson, jak ona się zmieniła, stała się taka gru-
biańska! Miała pomalowane policzki i usta. Jak bardzo ją
to odmieniło! Była taką ładną dziewczynką o pięknych, zło
tych, kręconych włosach, a teraz obcięła je bardzo krótko, po
męsku. Niektórym mogło się to podobać, ale nie pasowało to
do niej.
Policzki Marion pokryły się rumieńcem, a z oczu bił smutek.
Nigdy nie przeżyła czegoś takiego, nigdy nikt ze znajomych jej
tak nie potraktował. Zwłaszcza ktoś, komu kiedyś pomagała.
I o co chodziło? Nie była odpowiednio ubrana? Spojrzała na
swoją prostą brązową sukienkę, o kroju, który był modny dwa
lata temu. Była ciągle w dobrym stanie, ale rzeczywiście
wyszła już z mody. Dlaczego wcześniej nie pomyślała, żeby
kupić sobie trochę nowych ubrań, zanim spotka się ze znajo
mymi? Musi pamiętać o tym następnym razem. Ale co to za
znajomi, którzy ignorują swoją dawną koleżankę tylko dlatego,
że jest nieodpowiednio ubrana? To dziwne, że ubiór ma takie
znaczenie. Tak długo nie wychodziła z domu, że zapomniała,
jak trzeba się zachowywać w świecie.
20
Jennie i Tom nie mieli racji. Powinna była raczej zostać
w domu i tam powoli dochodzić do siebie.
Uważając, żeby nie natknąć się na nikogo, Marion szła
w stronę kuchni. Jednak dostrzegł ją pastor i pozdrowił szero
kim uśmiechem. Po chwili podeszła żona pastora i objęła ją
ramieniem, mówiąc wiele miłych rzeczy o ojcu i wyrażając
serdeczny żal, że odszedł. Marion poczuła się trochę lepiej
i uśmiechnęła się. W chwilę potem podeszła pani Shuttle opie
kująca się całą imprezą i odezwała się donośnym głosem, który
sprawił, że Marion aż się wzdrygnęła:
- Wreszcie jesteś, Marion Warren! Szukaliśmy cię wszę
dzie. Bardzo cię potrzebujemy w kuchni, i to natychmiast.
Kobieta, którą wynajęliśmy do zmywania, jeszcze nie przyszła.
Ostatnio ciągle się spóźnia. Ma malutkie dziecko i nie może
wychodzić wcześniej. Jesteśmy prawie gotowi podawać potra
wy, a nie mamy naczyń. Czy nie zechciałabyś zmyć kilku?
Mam nadzieję, że nie odmówisz. Chodź!
Marion zniknęła więc w kuchni i założyła fartuszek. Pewnie,
że mogła zmywać Robiła to przez całe życie. Było to dla niej
nawet lepsze niż bycie z tamtymi ludźmi. Tak, była zado
wolona. Wolała zmywać niż podawać potrawy. O wiele bar
dziej! Tak powiedziała, gdy okazało się, że kobieta mająca
zmywać w ogóle nie przyjdzie. Marion zmywała więc naczy
nia do końca wieczoru. Postanowiła, że już nigdy, ale to nigdy
nie wybierze się na podobne spotkanie, zanim nie zatroszczy
się o odpowiedni ubiór! I nigdy nie pójdzie tylko dla przyjem
ności.
Nic nie zjadła, nawet lodów, które jej proponowano. Na
samą myśl o jedzeniu robiło jej się niedobrze. Było jej na
przemian zimno i gorąco i chciała płakać, ale nie skarżyła się.
Przez cały wieczór myła posłusznie naczynia i uśmiechała się,
gdy przynoszono następne. Pod koniec pani Shuttle nagrodziła
ją pochwałą:
- Marion, jesteś wspaniała! Nie wiem, jak ci dziękować!
Musisz lubić zmywanie, prawda? Robisz z tego prawdziwą
sztukę! Możesz już iść. Chciałabym, żebyś nam zawsze poma
gała. Będziemy o tobie pamiętać, gdy znajdziemy się
w opałach.
- To nic wielkiego - powiedziała Marion, starając się, aby
jej głos nie brzmiał gorzko.
- I naprawdę przyjdziesz jeszcze kiedyś, żeby nam pomóc?
- Oczywiście - odparła - jeśli będę potrzebna.
Pomyślała, że jeśli przyjdzie, to wejdzie tylnymi drzwiami,
aby nie przechodzić przez główną salę. Może służyć Bogu
zmywaniem naczyń.
Wróciła do domu o pół do dwunastej, po umyciu ostatnich
szklanek i łyżeczek. Miała nadzieję, że wejdzie cicho i że
Jennie będzie już spała. Ale Jennie nie spała. Stała na schodach
i od razu przywitała ją wymówkami:
- Dziewczyno, co cię tam tak długo zatrzymało?! Dobrze
się bawiłaś? Musiałaś się dobrze bawić, skoro tak długo zo
stałaś. Czy ktoś cię odprowadził?
- Zmywałam naczynia - odpowiedziała Marion zmęczo
nym głosem. - Nie, nie bawiłam się zbyt dobrze. Zostałam, bo
trzeba było pozmywać. Nikt mnie nie odprowadził. Woźny
chciał to zrobić, ale powiedziałam, że nie trzeba.
- Ja na pewno bym nie została - oburzyła się Jennie.
- Myślą, że kim jesteś? Sługą? Na twoim miejscu nie
poszłabym tam już nigdy. Są inne kościoły. A poza tym, może
nie zostaniemy już tutaj długo. Tom dowiedział się, że jest
farma na sprzedaż w Nowej Anglii. Jutro jedzie ekspresem
o szóstej do Nowego Jorku. Musimy zjeść śniadanie o piątej.
Lepiej kładź się, bo jutro nie wstaniesz. Nie będę mogła wiele
przygotować, bo na pewno dziecko się obudzi i będę musiała
się nim zająć.
Marion bez słowa stała w miejscu, gdzie zastał ją głos
Jennie, i nie ruszyła się stamtąd, nawet gdy ta wróciła do
pokoju, zamknęła drzwi i zgasiła światło. Zamierzają wy
jechać! Zamierzają się przeprowadzić! Chcą sprzedać dom,
który jest dla niej jedynym drogim miejscem na ziemi!
Podeszła do schodów i usiadła na najniższym stopniu. Z twa
rzą ukrytą w dłoniach pomyślała, jak bardzo jest już tym wszy
stkim zmęczona, jak bardzo ma już wszystkiego dość. Gdyby
tylko mogła uciec tam, dokąd odszedł jej ojciec! Po kilku
minutach ciężko wstała, zamknęła frontowe drzwi, zgasiła
światło i poszła do swego pokoju. Zdjęła kapelusz i płaszcz
i upadła na kolana, pozwalając sercu wypłakać się przed Bo
giem:
- Mój Boże! Co mam robić? Jak mam to znieść? Proszę,
zaopiekuj się mną.
Zasnęła na kolanach podczas modlitwy i obudziła się dopie
ro parę godzin później, cała zdrętwiała i zziębnięta. Drżąc
weszła pod kołdrę i zasnęła ponownie, ze świadomością, że
musi i tak niedługo wstać, aby zrobić śniadanie bratu.
3.
Aby oszczędzać elektryczność, światła nie zapalano
podczas kolacji. Marion nie zapaliła go nawet wtedy, gdy
z rękami pełnymi naczyń wstała od stołu, aby pozmywać. Nie
chciała, żeby ktokolwiek zauważył zmartwienie na jej twarzy.
Wystarczająca ilość światła wpadała przez otwarte drzwi i Ma-
rion zaczęła zmywać, starając się robić to jak najciszej, aby
móc słyszeć słowa brata.
Tom Warren miał donośny głos, dlatego mimo brzęku tale
rzy siostra mogła go dobrze słyszeć. Przed godziną wrócił
z Vermont, dokąd pojechał oglądać farmę, którą oferowano za
niską cenę. Dni jego nieobecności wypełnione były niepoko
jem siostry i niecierpliwym oczekiwaniem żony. Gdy zaczął
opowiadać, Jennie ciągle mu przerywała, dopytując się
o więcej szczegółów. Przypominała jaskółkę latającą wokół
swojego partnera, który przyniósł właśnie gałązkę na nowe
gniazdo. Swoim głębokim głosem Tom oznajmił, że „znalezis
k o " spodobało mu się od razu. Na farmie jest wszystko, czego
się spodziewał, a nawet więcej. Dom jest w dobrym stanie,
okolica jest piękna i zdrowa, ziemia żyzna i dobrze utrzymana,
jest też gdzie sprzedawać przyszłe plony. Pozostało tylko po
wiedzieć „umowa stoi".
- To wspaniałe miejsce do zabawy dla dzieci - powiedział.
- Nikt nie będzie musiał odrywać się od zajęć, aby wyprowa
dzać je na podwórko. Żadnego betonu, kurzu, hałasu. Nic wam
nie będzie przeszkadzało. Najbliższy sąsiad mieszka pół mili
dalej, a do miasteczka są dwie mile. Ale to nie problem
- kupimy samochód, a kiedy dzieci trochę podrosną, Marion
będzie mogła je uczyć. Ona zawsze bardzo pragnęła uczyć. Co
ty na to, Marion? - niepotrzebnie podniósł głos. - Niewiele
rodzin może sobie pozwolić na guwernantkę.
Marion nie odpowiedziała. Tom pomyślał, że myjąc naczy
nia, nie usłyszała pytania, i kontynuował opowieść. Marion
natomiast ścisnęło się gardło i łzy napłynęły do oczu. Opano
wała się jednak i nie przerwała swojej pracy.
- Zobaczę się rano z Matthewsem - T o m podekscytowany
mówił dalej. - Jeśli ciągle jeszcze chce kupić ten dom, sprze
dam mu go i już jutro podpiszę umowę o farmę. Jak myślicie,
moje panie, kiedy będziemy gotowi do wyjazdu? Jeżeli Mat-
thews kupi dom, to prawdopodobnie będzie się chciał wprowa
dzić od razu.
Marion wzięła głęboki oddech i gwałtownie cofnęła ręce
znad zlewozmywaka. Przez chwilę wahała się, a potem szybko
weszła do jadalni. Dłonie miała splecione, a jej twarz
wyglądała nienaturalnie blado na tle ciemnej kuchni.
- Tom - powiedziała słabym głosem . - Tom!
T o m odwrócił się i spojrzał na nią, wyrwany ze swych w y -
wodów.
- Tom! Nie sprzedasz tego domu! Przecież ojciec tak ciężko
pracował, żeby go kupić i spłacić! To nasz dom. Mój - m ó j
dom! Wiesz przecież, co powiedział ojciec! - ostatnie słowa
prawie wykrzyczała.
Na twarzy Toma widać było, że jest zdenerwowany. Jennie
aż się zaczerwieniła ze złości.
- To cała ty, Marion Warren! - wybuchnęła. - Trójka
małych dzieci, które podobno kochasz, żyje w smrodliwym
powietrzu miasta i potrzebuje wyjechać na piękną wieś, żeby
móc się bawić na zielonych łąkach, a ty dla swojego kaprysu,
dla jakiegoś starego domu stajesz im na drodze i zabierasz im
tę możliwość.
Szare oczy Jennie były teraz stalowozimne. Marion aż się
wzdrygnęła od ich spojrzenia.
- Marion - Tom rozpoczął łagodnie. - To wszystko
o harówce ojca to banialuki. Sentymentalne banialuki - dodał,
używając określenia żony. - Oczywiście, że ciężko pracował.
Wszyscy, którzy m a j ą rodziny, muszą pracować. Ja też ciężko
pracuję. Ale wiesz doskonale, że ojciec nie trzymałby się kur
czowo tego d o m u tylko dlatego, że ciężko pracował, a b y go
kupić. G d y b y mógł się przenieść do lepszego, zrobiłby to. To
nasza wielka szansa. Nie porzucamy go przecież; zamieniamy
na coś lepszego. A jeśli chodzi ci o to, że jest to twój dom, to
przecież wiesz, że nasz d o m będzie twoim domem, dokądkol
wiek pojedziemy. Nie powinnaś się trzymać swoich głupich
pomysłów. D o m na farmie będzie tak samo dobry jak ten nie
później niż za trzy miesiące. Nie bądź niemądra - powiedział
dobrodusznie, tonem starszego brata, ale Marion zbladła i stała
nieruchomo, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami,
jakby nie wierząc temu, co usłyszała. Pod spojrzeniem jej wiel
kich czarnych oczu Tom spuścił wzrok, odwrócił się i zajął się
nakręcaniem zegara.
- Chodź, Jennie - ziewnął. - Idziemy spać. Jestem wyczer
pany. To był ciężki dzień, a jutro muszę wstać wcześniej, żeby
złapać Matthewsa, zanim wyjdzie do sklepu.
Marion w milczeniu wróciła do kuchni, żeby dokończyć
zmywanie naczyń. Jennie także tam weszła, energicznym ru
chem ręki zapaliła światło i patrzyła, jak jej szwagierka układa
naczynia na suszarce. Kiedy Marion skończyła, nie patrząc na
Jennie, poszła do siebie na górę. Jennie nasłuchiwała, dopóki
drzwi się za n i ą nie zamknęły, a potem poszła do męża.
- Czy myślisz, że będzie robiła trudności przy sprzedaży
domu? - spytała niespokojnie.
- Trudności? Skąd! Nie będzie się sprzeciwiać - odparł
pewnym tonem, jakim zawsze uspokajał żonę. - Popłacze so
bie trochę, ale rano będzie już wszystko w porządku.
- Ale czy połowa domu nie należy do niej? - zapytała Jen-
nie zdenerwowana. - Czy nie ma prawa, aby się na to nie
zgodzić?
- Tak, połowa należy do niej, ale na pewno się zgodzi.
Oddałaby mi s w o j ą głowę, gdybym jej powiedział, że tak trze
ba - zaśmiał się.
- Może oddałaby ci głowę - Jennie machnęła ręką - ale
czasami ma dziwne pomysły i coś mi się zdaje, że chce się
jeszcze uczyć.
- Nonsens! - Tom gwałtownie zaprzeczył. - Jest na to za
stara! Ma prawie dwadzieścia trzy lata.
- Zobaczysz.
- To ty zobaczysz. Wydaje mi się, że moja siostra ma trochę
rozsądku. Spijmy już.
Marion zamknęła drzwi swojej sypialni i poszła prosto do
łóżka. Uklękła przy nim i schowała głowę w poduszkę.
- Ojcze, ojcze - wyszeptała - co mam zrobić? Jak mam to
znieść?
Cały dom pogrążony był już dawno we śnie, a ona wciąż
jeszcze klęczała, próbując to wszystko przemyśleć. Potem
wstała, podeszła do okna i usiadła na wiklinowym krzesełku.
Policzek przytknęła do ramy okiennej. Przez otwarte okno
wpadał lekki wiaterek i delikatnie owiewał jej twarz, zdej
mując jej włosy ze skroni, jak pod dotknięciem delikatnej
ręki.
Dom Warrenów zbudowany był z czerwonej cegły, miał
marmurowe gzymsy i schody. Znajdował się w przyjemnej
i spokojnej dzielnicy. W sąsiedztwie mieszkali mili ludzie. Za
domem znajdował się niewielki ogródek dochodzący do asfal
towej alejki. Niedawno Marion obsadziła alejkę kolorowymi
kwiatami. Można już było zobaczyć, jak malutkie krokusy,
hiacynty i żonkile, o które ojciec nauczył ją dbać, wschodzą
z ziemi. Z okna Marion roztaczał się ładny widok. Uwielbiała
patrzeć na zieleń roślin lub na ich białą szatę w zimie. Często
spoglądała w niebo i wiedziała, kiedy zanosi się na zmianę
pogody. Spojrzała w niebo i teraz; rogalik księżyca roztaczał
wokoło blade światło rozpraszane przez chmury.
Pokój zawsze był dla niej schronieniem i miejscem odpo
czynku. Nie dochodziły tu żadne hałasy z ulicy. Proste łóżko
z mosiężnymi ozdobami, biała komoda i toaletka, wiklinowe
krzesło, muślinowe firanki i szary dywan, to wszystko dostała
od kochającego ojca. Musiał brać nadgodziny i ciężko
pracować, aby to kupić, nawet mimo protestów bardziej prak
tycznej matki, która uważała, że pieniądze należy przeznaczyć
na urządzenie salonu. Marion kochała swój biały pokój. Dawał
jej schronienie przed przeciwnościami i trudnościami życia.
Widok z okna, ogródek, chmury były jego częścią. Wszystko
27
razem
było połączone drogimi wspomnieniami kochanego
ojca. A brat chciał jej to wszystko zabrać! To było straszne!
To nieprawda, że Marion nie doceniała czystego powietrza,
nieskażonej natury i wiejskich widoków. Miała artystyczną
duszę i potrafiła dostrzegać piękno przyrody. Ale przeprowa
dzka oznaczała dla niej porzucenie życiowych ambicji. Już od
dzieciństwa pragnęła zdobyć dobre wykształcenie i ciągnęło ją
do świata sztuki i kultury. Razem z ojcem postanowili, że
zostanie nauczycielką, toteż bardzo się przykładała do nauki.
Matka uważała, że szkoła średnia jej wystarczy, ale ojciec
zachęcił ją do studiowania. Niestety, śmierć matki, a potem
choroba ojca przekreśliły te plany.
Zdawała sobie sprawę, że teraz już było raczej za późno na
podjęcie normalnego toku nauki. Musiała wymyślić coś inne
go; takie zajęcie, które pozwalałoby jej nie zrywać kontaktu
z rzeczami, którymi najbardziej się interesowała. Było to
możliwe tylko w mieście. Odbywały się tu odczyty, koncerty,
wystawy, dostępne były biblioteki. Czuła, że nie straciła jesz
cze szansy, aby podjąć naukę.
W Vermont dni płynęłyby monotonnie, wypełnione obo
wiązkami domowymi, a jedyną rozrywką byłoby trajkotanie
Jennie. Dla Jennie życie polegało na utrzymywaniu domu
w porządku i szyciu wieczorami. Nie rozumiała, czego więcej
chciała Marion. Dla niej farma byłaby doskonałym miejscem
- duży dom, ogród. Dzieci miałyby gdzie się bawić. Jennie nie
potrzebowała niczego innego. Była dobrą matką i żoną. Ale
wobec Marion zachowywała się tak, jakby ta była dzieckiem,
które powinno robić wszystko, co mu się powie. Marion pa
miętała, że Jennie opuściła swój własny dom i zamieszkała
z nimi, aby im pomagać, dlatego zgadzała się robić to, co
Jennie kazała. Jednak teraz czuła, że nie zniesie dłużej bycia jej
służącą. Nie widziała powodu ku temu. Jeśli byłoby to koniecz
ne dla Toma, Jennie lub dla dobra dzieci, nawet by się nie
zastanawiała i pojechałaby z nimi. Ale naprawdę nie widziała
powodu, aby pomagać na farmie i zawsze z nimi mieszkać, jak
ktoś od nich zależny. Tomowi dobrze się wiodło w interesach.
Miał trochę pieniędzy w banku, oprócz tego, co zostawił ojciec.
Mógłby sobie pozwolić na wynajęcie kogoś do pomocy, gdyby
28
Jennie tego potrzebowała. Zresztą Nannie już wiele pomagała.
Zawsze opiekowała się rodzeństwem, gdy matka była zajęta.
Oczywiście, gdyby zostali w starym domu, Marion przez jakiś
czas czułaby się zobowiązana, aby im pomagać, przynajmniej
dopóki dzieci były małe. Ale Jennie zdawała się myśleć, że taki
stan rzeczy będzie utrzymywał się zawsze. Marion wiedziała,
że tak nie będzie. Tak nie może być.
Kiedy Tom po raz pierwszy usłyszał o farmie w Vermont
i zaczął przebąkiwać o jej kupnie, Marion cały czas miała
jeszcze nadzieję, że farma nie spodoba mu się. Ale teraz, gdy
przez całą noc nie mogła zasnąć i myślała o tym, nie miała już
wątpliwości, że Tom zechce sprzedać dom. Podświadomie była
tego pewna, tak samo jak tego, że ona nie wyjedzie. Wyjazd
oznaczałby dla niej odcięcie od świata. Na farmie nie miałaby
dostępu do książek, kursów, wykładów, nie miałaby właściwie
okazji spotkać ludzi, którzy mogliby jej pomóc, nie byłoby
nawet kościoła w pobliżu. Kościół był bardzo ważny dla Ma
rion od dzieciństwa, gdy chodziła tam z rodzicami. Zatem
perspektywa ta była nie do przyjęcia.
Jednak co miałaby robić po tym, jak odmówi wyjazdu?
Żądać swojej części pieniędzy i kupić jakiś mniejszy dom?
Próbować zatrzymać stary dom dla siebie? Czułaby się smutna
i samotna, ale przynajmniej bezpieczna. W takim jednak wypa
dku nie byłoby Toma stać na kupno farmy, na którą musiał
przeznaczyć wszystkie pieniądze ze sprzedaży domu. Mógłby
mieć jej to za złe. Jennie na pewno by miała. Jej rodzina
pochodziła z Nowej Anglii, dlatego zawsze chciała tam wrócić.
Marion rozważała poważnie kwestię spadku po raz pierwszy
od śmierci ojca. Tom powiedział, że nie ma testamentu. Wyda
wało się, że i dla niego oznaczało to, iż dzielą się po równo. Nie
byłoby problemu, gdyby zostali w starym domu, ale co miała
robić, gdyby się rozstali? Żądać swojej części? Na pewno oj
ciec pragnął, aby miała swój udział. W swoich ostatnich
słowach mówił o domu. Biedny ojciec, pewnie nie chciałby,
żeby dom został sprzedany. Bardzo go lubił, podobnie jak ona.
Marion bez wątpienia miała prawo do jego części. Jak powinna
się zachować? Zgodziła się podpisać wszystkie dokumenty,
jakie dawał jej Tom, gdy załatwiał sprawę spadku. Nie pytała
o nic. Była zbyt przygnębiona, aby się tym zajmować. Poza
tym, ufała Tomowi, który sądził, że ma obowiązek opiekować
się siostrą. Marion nie chciała przeszkadzać w realizacji jego
pragnień. Może gdyby nie przeciwstawiała się sprzedaży domu
i oddała swoją część, Tom zgodziłby się, aby została
w mieście. Po długim namyśle zrozumiała, że gdyby nie poje
chała z nimi na wieś, to automatycznie powinna zrezygnować
ze swojej części. Nie byłoby to oczywiście po myśli ojca, ale
wydawało się, że był to jedyny sposób na uniknięcie otwartego
konfliktu z Jennie i wyrządzenia bratu krzywdy. Gdyby zrzekła
się wszystkiego, Tom nic nie mógłby już powiedzieć. Miała
prawo do własnego życia i robienia tego, co zaplanował dla
niej ojciec.
Wiedziała oczywiście, że jeśli chodzi o naukę, bez pieniędzy
byłoby o wiele trudniej. Musiałaby zarabiać na życie i bardzo
mało czasu zostawałoby jej na uczenie się. Ale poradziłaby
sobie. Byłby to jedyny sposób na to, aby się usamodzielnić.
Skończyłby się pewien etap w jej życiu. Uwolniłaby się od
Jennie. Nigdy nie mogły się zrozumieć. Musi się wreszcie
wyrwać, odetchnąć pełną piersią. Musi spełnić swoje naj
większe pragnienia, inaczej pogrąży się w marazmie. Życie to
nie tylko obowiązki domowe przyprawione garścią plotek.
Dlaczego Tom i Jennie prawie nigdy nie chodzili do kościoła?
Niedziela była dla nich zwykłym dniem; dniem, kiedy mogli
więcej zrobić. Dziwili się, że Marion „marnowała" swój czas,
ucząc w szkółce niedzielnej, że poświęcała czas kościołowi,
który nie zapewniał jej życia towarzyskiego. Mogłaby znieść
życie z nimi, gdyby zostali w domu, z którym wiązały się cenne
wspomnienia. Ponieważ jednak wyprowadzali się do obcego
miejsca, byłoby o wiele lepiej, gdyby rozstała się z nimi.
Zrzekłaby się swojej części spadku i nie miałaby żadnych wy
rzutów sumienia. Gdyby ojciec zostawił testament, byłoby
może inaczej, ale skoro tego nie zrobił, trzeba było się z tym
pogodzić. Można to jakoś załatwić.
Następnego ranka Marion zeszła na dół i usiadła do śniada
nia. Miała podkrążone oczy i suche wargi, ale na jej twarzy
malował się spokój. Jennie rzuciła na nią szybkie spojrzenie
i odetchnęła z ulgą. Nie było znaku sprzeciwu na słodkiej,
30
smutnej twarzy. Tom pojawił się ze swoim głośnym „dzień
dobry". Wyglądało na to, że zapomniał o małej kłótni z po
przedniego wieczoru. Zjadł szybko śniadanie i wybiegł na spot
kanie z Matthewsem. Marion jak zwykle pozmywała po śnia
daniu. Jennie była tak zaaferowana wczorajszą rozmową, że
nawet się nie odzywała. Siedziała jak na szpilkach. Chciała
koniecznie porozmawiać o przyszłym życiu na farmie i dener
wowało ją, że nie było okazji. Nie rozumiała postawy Marion.
Nigdy nie dbała o czerwoną cegłę i marmurowe ozdoby. Przed
swym ślubem mieszkała na przedmieściach, w domku ze spo
rym ogrodem, ale perspektywa farmy w Vermont i nieograni
czonych przestrzeni przyćmiewała nawet ten ogród.
Tom wrócił w południe, wyraźnie uszczęśliwiony. Matthews
zapłacił sto dolarów z góry, żeby przypieczętować umowę. Miał
zapłacić resztę w ciągu dziesięciu dni i chciał się wprowadzić
pod koniec miesiąca. Marion nic nie powiedziała, ale jej spojrze
nie zdradzało, że ledwo udaje się jej powstrzymać. Tom i Jennie
ukradkiem spojrzeli na nią, ale nie nawiązali do poprzedniej
rozmowy. Marion ledwo tknęła obiad i zabrała się za sprzątanie.
Jennie obserwowała ją niespokojnie. Wreszcie nie wytrzymała:
- Marion, może zdejmiemy razem firanki i upierzemy je po
południu? Musimy zacząć się pakować. Miesiąc to niewiele czasu.
- Przepraszam cię - powiedziała Marion, myjąc ręce - ale
po południu muszę wyjść. Pomogę ci jutro rano - po czym
poszła do swojego pokoju, zostawiając Jennie zaniepokojoną
i pełną wątpliwości.
Dlaczego to Marion musiała wyjść? Dlaczego była taka taje
mnicza? Zachowywała się bardzo dziwnie, osądziła Jennie.
Może jednak coś knuła. Tom był zawsze tak wszystkiego pe
wien. Powinien był porozmawiać z siostrą i wybić jej z głowy
jej plany. Ta cicha zgoda była niebezpieczna.
Wyjrzała zza firanki i zobaczyła, jak Marion wsiadła do
autobusu jadącego w kierunku centrum. Powróciła do swoich
zajęć, ale nie mogła się skupić. Chciała, żeby Tom już wrócił.
Powinien wiedzieć, że Marion wyszła.
Pół godziny później Marion weszła do okazałego biurowca
dużej firmy i nieśmiało zbliżyła się do portiera. Trochę
drżącym głosem spytała o prezesa wielkiego koncernu.
31
- Pan Radnor jest dzisiaj bardzo zajęty - młody portier
odpowiedział szorstko. Zmierzył ją wzrokiem i zauważywszy
jej nieśmiałość i skromny ubiór, dodał jeszcze bardziej
niemiłym tonem: - Ma spotkanie z radą nadzorczą o trzeciej,
a teraz jest za kwadrans trzecia. Wątpię, czy przyjmie panią
dzisiaj.
- Ale... - wyjąkała Marion, przełykając ślinę. - Ale zajmę
mu tylko chwilkę. Bardzo proszę powiedzieć mu tylko moje
nazwisko i przekazać, że chcę zamienić z nim kilka słów.
Portier zawahał się, ale zapisał nazwisko i podał kartkę
posłańcowi, który zniknął za wielkimi mahoniowymi drzwia
mi. Marion stała z mocno bijącym sercem. Jeśli nie uda jej się
zobaczyć z prezesem, będzie musiała tu przyjść jeszcze raz,
a ma tak mało czasu! Każdy dzień się liczy. Kiedy Jennie
zacznie przeprowadzkę, będzie już prawie niemożliwe, aby
mogła wyjść bez wyjaśnień. Czuła, że powiedzie się jej tylko
wtedy, jeśli nie będzie nikomu mówiła o swoich planach,
dopóki wszystkiego nie załatwi. Tom na pewno znalazłby jakiś
sposób, aby jej przeszkodzić.
Posłaniec pojawił się nagle w drzwiach, skinął na portiera,
który zaczął patrzeć na Marion z większym szacunkiem
i oznajmił, że pan Radnor przyjmie ją, jeśli nie zajmie to dużo
czasu. Prezes był także przełożonym szkółki niedzielnej Ma-
rion i starszym kościoła, do którego należała. Znał i szanował
ojca Marion od wielu lat. Zatem, gdy przestraszona dziewczy
na przestąpiła próg gabinetu, przywitał ją bardzo wylewnie
i posadził w jednym z wygodnych skórzanych foteli.
- Dzień dobry, panno Marion - uśmiechnął się mile. Był
dumny z tego, że znał całą szkółkę niedzielną po imieniu i ni
gdy się nie mylił, pomimo że uczęszczało do niej wiele osób.
- Cieszę się, że panią widzę, chociaż zostało mi tylko kilka
minut do bardzo ważnego spotkania. Co mogę dla pani zrobić?
Darzyłem pani ojca wielkim szacunkiem i bardzo ceniłem jego
przyjaźń. Jeśli kogoś można nazwać człowiekiem Boga, to on
nim był.
Marion ożywiła się i zapomniała o strachu.
- On też bardzo pana poważał, panie Radnor - powie
działa nieśmiało. - Powiedział kiedyś, że wolałby poprosić
o przysługę pana, a nie kogokolwiek innego, bo traktuje pan
biedaka, jakby był księciem.
- Jeśli znałem kiedykolwiek jakiegoś księcia, to on nim był
- odparł ciepło prezes. - Czuję się zaszczycony, że mnie po
ważał. Jeśli mogę oddać przysługę jego córce, zrobię to
z ogromną przyjemnością.
- Tak... - Marion ponownie się stropiła. - Chciałabym
zostać sprzedawczynią w sklepie. Czy mógłby pan mi dać list
polecający do kogoś, kogo pan zna? Myślę, że nadawałabym
się do tej pracy. Będę robić wszystko co w mojej mocy, aby nie
zrobić panu wstydu.
- Ależ oczywiście - odpowiedział pan Radnor dobrodusz
nie.
Bardzo chętnie pomagał członkom szkółki niedzielnej, a tę
prośbę mógł akurat spełnić od razu. Jeden z dyrektorów wiel
kich domów handlowych winien był mu przysługę. Był pewny,
że spełni wszystko, o co go poprosi. Prezes lubił być pomocny,
zwłaszcza że nie kosztowało go to wiele. Podniósł słuchawkę
i zadzwonił. Marion z rosnącą nadzieją wsłuchiwała się, gdy
pan Radnor zaczął bardzo ciepło opowiadać o jej ojcu i o niej.
Poczuła też, że dzięki magii słów prezesa jej plan może zostać
zrealizowany. Po chwili skończył i z tryumfującym uśmiechem
zwrócił się do niej:
- Wszystko w porządku, panno Marion - odezwał się takim
tonem, jak gdyby ogłaszał coroczny piknik w szkółce niedziel
nej. - Może pani objąć tę posadę, jak tylko będzie pani gotowa.
Będzie pani musiała wypełnić jakiś kwestionariusz, ale to tylko
formalność. Pan Chapman obiecał coś interesującego. Lepiej,
żeby pani poszła tam od razu i zgłosiła się do niego, dopóki
pamięta. Powiedział, że możecie się zobaczyć za pół godziny.
Ma pani się zgłosić w biurze na drugim piętrze i spytać o pana
Chapmana. Proszę, to moja wizytówka - pospiesznie dopisał
na wizytówce „polecam pannę Marion Warren" i wręczył ją
Marion.
- Proszę tylko mi nie dziękować. To dla mnie drobnostka.
Bardzo się cieszę, że mogłem to zrobić. Ma pani szczęście, że
mnie jeszcze zastała, ponieważ o tej porze nie ma mnie za
zwyczaj w biurze. Muszę już iść. Przepraszam, że nie możemy
33
porozmawiać dłużej. Myślę, że ta praca będzie pani odpo
wiadać. Chapman obiecał wysoką stawkę na początek
i w przyszłości możliwość podwyżki. Niech pani przyjdzie,
jeśli będzie pani miała jakieś kłopoty, chociaż jest to mało
prawdopodobne. Do widzenia.
Tak skończyła się ta krótka rozmowa. Marion wyszła z bu
dynku i stanęła na schodach. Czuła całym sercem, że Bóg ujął
się za nią i pomógł jej w potrzebie.
4.
M a r i o n z bijącym mocno sercem pospieszyła do domu
towarowego. Znalazła pana Chapmana i nie do końca mogąc
uwierzyć w to, co się dzieje, zaczęła wypełniać kwestionariusz.
Po pół godzinie skończyła i sama się zdziwiła, że poszło tak
szybko. Wyszła z biura i usiadła na moment, aby wszystko
spokojnie przemyśleć. Nie śmiała teraz wrócić do domu. Dzi
wiła się, że ludzie przechodzący obok, patrząc na nią, nie
widzieli, co się stało. Została przyjęta, przyjęta na pełny etat,
jako sprzedawczyni! Zdawała sobie oczywiście sprawę, że wy
sokość wynagrodzenia w dużej mierze była spowodowana re
komendacją prezesa. Pan Chapman powiedział, że podwyżka
zależy od niej, od jej dobrej pracy. Miała zacząć w dziale
pasmanteryjnym, ale może za kilka dni zostanie przeniesiona
do działu z książkami. Zdradził jej, że niedługo może zwolnić
się tam miejsce. Aż jej oczy zabłysły! Zajmować się książka
mi! Traktować je, jakby były ludźmi, znajomymi! Być z nimi
cały dzień! To byłoby cudowne!
Siedziała tak przez co najmniej dziesięć minut i rozglądała
się po wielkim domu towarowym i jego łukowatych galeriach,
przysłuchiwała się pięknej muzyce organowej, dobiegającej
gdzieś z góry i przepływającej między rzędami biało-złotych
kolumn. To był jej sklep, stanowiła jego część. Niedługo miała
zostać trybikiem w mechanizmie pozwalającym mu działać.
Będzie mogła oglądać setki nowych twarzy, słuchać wspaniałej
muzyki, poznawać nowe rzeczy. To wspaniałe, wspaniałe! Oj
ciec tak by się cieszył! Na pewno martwiłby się trochę, że
35
musiała zacząć swoje nowe życie od posady sprzedawczyni,
a nie nauczycielki, ale skoro sprawy tak się ułożyły, byłby
zadowolony z szansy, jaką dostała.
Z sercem bijącym mocniej na myśl o tym, co powiedzą Tom
i Jennie, pospiesznie wstała i skierowała się do wyjścia - dzie
wczyna z błyszczącymi oczami i wypiekami na twarzy, ubrana
w prosty, skromny płaszcz i czarny kapelusz, które nie zwra
cały uwagi pośród modnych, drogich ubrań otaczających ją ze
wszystkich stron.
Musiała stać w autobusie prawie całą drogę. Była już piąta
po południu i zmęczeni i podenerwowani ludzie wracający do
swych domów zajęli wszystkie miejsca. Wypieki zeszły z jej
twarzy, zanim dojechała, Jennie jednak zauważyła, że jest ja
kaś zmieniona. Zastanowiły ją błyszczące oczy szwagierki.
- Gdzieżeś ty była? - spytała ostrym tonem. - Zdaje mi się,
że jest tyle do roboty, że powinnaś się spieszyć do domu.
- Musiałam się z kimś zobaczyć - odpowiedziała Marion
tak, jak sobie zaplanowała. - Wróciłam tak szybko, jak to było
możliwe.
- Hm... - odezwała się bratowa znacząco. - Zdjęłam i wy
prałam zasłony sama, jestem zmęczona, więc ty zrobisz kola
cję. Lepiej się pospiesz, Tom ma wrócić wcześniej.
Nic nie mówiąc, Marion zdjęła płaszcz i kapelusz i po
słusznie poszła do kuchni. W obecności bratowej czuła się
trochę spięta, ale gdy znalazła się sama w kuchni, chciało jej
się śpiewać z radości na myśl o tym, co się stanie już niedługo.
Nie będzie już musiała słuchać poleceń Jennie, znosić jej złego
humoru i ostrych słów. Będzie panią samej siebie. Oczywiście
będzie musiała wykonywać polecenia innych w sklepie, ale to
będzie co innego. Po godzinach będzie miała czas dla siebie,
będzie mogła robić, co jej się podoba. Nie będzie już żyła cały
czas pod nadzorem.
Jennie nie była tak spokojna, na jaką wyglądała. Była po
ważnie zaniepokojona. Czy Marion znalazła testament? Czy
podejrzewała, że został ukryty? Chciała od razu pójść do gabi
netu i sprawdzić, czy znajduje się na miejscu, ale bała się, że
Marion ją zobaczy i wtedy będzie miała powody do podejrzeń.
- Czy myślisz, że spotkała się z prawnikiem i rozmawiała
o podziale spadku? - gdy tylko Tom wrócił, zwierzyła mu się
ze swych podejrzeń.
- Nonsens, Jennie! - zaprzeczył gwałtownie. - Co ci
przyszło do głowy? Marion nie będzie robiła problemów. Nigdy
nie sprawiała kłopotu. Jest słaba i pokorna. Nie śmiałaby. Zo
baczysz, że za kilka dni sama będzie chciała z nami wyjechać.
- Nie byłabym taka pewna - Jennie ściągnęła wargi.
- Odetchnę, gdy to wszystko już załatwimy.
- Dyrdymały! - odpowiedział. - Zostaw Marion mnie i nie
rozmawiaj z nią o tym. Połowa kłopotów świata bierze się
z bezsensownego trajkotania. Baby zawsze muszą o wszystkim
gadać za dużo. Niedobrze się od tego robi.
Jednak przy obiedzie uważnie obserwował siostrę, jakby sta
rał się ją przejrzeć. Pragnąc załagodzić sytuację, wiele mówił,
próbował być dowcipny i wszystkich rozśmieszyć. Sam się
dużo śmiał i roztaczał wspaniałe perspektywy życia na farmie.
Dwa razy podał Marion ciasto, zamiast zjeść ostatni kawałek,
jak to zazwyczaj robił.
- No i co, moje panie - spytał jowialnie, zbierając okruszki
ze stołu naokoło talerza - spakujemy się w trzy tygodnie?
- Oczywiście! - natychmiast odparła Jennie, nie mając
śmiałości spojrzeć na Marion.
- A ty, Marion, myślisz, że nam się uda? - zwrócił się do
siostry, gdy ta wstała, aby sprzątnąć ze stołu.
- Wydaje mi się, że tak - odpowiedziała chłodno, zabierając
talerze.
Czuła się tak, jakby te słowa wykrzyczała. Pogodziła się już
ze sprzedażą, która była nieuchronna. Ale przecież miała plany
na nowe życie. Nie oznaczało to oczywiście, że przekonała się
co do sprzedaży, ale uznała, że lepiej będzie pozwolić Tomowi
na kupno farmy. Skoro tak zdecydowała, nie wracała już do
tego więcej. Wiedziała, że ciężko będzie rozstawać się z do
mem, ale teraz nie było jej już tak bardzo przykro. Miała
przecież szansę na coś więcej niż wegetacja z Jennie na farmie.
Ponieważ nie chciała, aby brat odkrył jej sekret, poszła do
pokoju. Skwapliwa zgoda mogłaby się wydać podejrzana.
Jak nakazywała rodzinna tradycja, Tom powinien się nią
opiekować. Tom był trochę staroświecki i na pewno nie
37
uważałby za słuszne tego, żeby została sama w mieście. Wyda
wałoby mu się, że nie dopełnia swojego obowiązku wobec
siostry. Chciał dla niej dobrze, chociaż czasami jego wy
obrażenie o tym, co byłoby dobre dla Marion, nie bardzo zga
dzało się z jej własnym zdaniem.
Marion nie wiedziała jeszcze do końca, jak przeprowadzić
resztę swojego planu, nie wiedziała także, jak poinformować
brata, że nie jedzie z nim do Vermont. Gdyby się dowiedział
wcześniej, mógłby temu przeszkodzić i może jednak musiałaby
pojechać.
Tom jednak nie miał podejrzliwej natury i był zbyt pewny
siebie, aby myśleć, że siostra mogłaby mu się przeciwstawić.
Podniósł tylko brwi, spojrzał znacząco na żonę i zaczął sobie
pogwizdywać.
Przez następne dni pakowanie nabrało tempa i nikt nie mógł
narzekać, że Marion nie pomaga. Choć z ciężkim sercem, ro
biła, co mogła. W środę wieczorem szybko pozmywała naczy
nia i włożyła płaszcz i kapelusz.
- Marion, nie powinnaś iść dzisiaj na nabożeństwo, pewnie
jesteś zmęczona - powiedziała Jennie z dezaprobatą. - Powin
naś zostać, jutro też jest wiele do zrobienia. Połóż się do łóżka
i wypocznij.
Marion musiała pokonać kolejną przeszkodę na drodze do
zrealizowania swoich planów. Nie bardzo chciała oszukiwać,
że wychodzi na nabożeństwo, ale był to jedyny sposób, aby
wyjść bez zbędnych pytań i poszukać mieszkania do wy
najęcia. A minął już cały tydzień. Spojrzała na bratową.
- Jednak chciałabym pójść - odrzekła, czując kłamstwo
w swoim głosie. - Wiesz, że zawsze chodzę w środę.
- Wiesz co? Są pewne granice, za którymi religijność staje
się dewocją. A poza tym, przecież wyjeżdżasz stąd niedługo.
Jedno nabożeństwo więcej czy mniej nie sprawia różnicy. I bez
chodzenia do kościoła, gdzie zresztą mało kto się tobą inte
resuje, masz dużo roboty. Jeśli jednak masz jeszcze trochę siły,
to chciałabym, żebyś została i pomogła mi przerobić sukienkę
Nannie. Już z niej wyrosła.
Marion niepewnie stanęła przy drzwiach. Czy naprawdę mu
siała zostać? Niespodziewanie nadeszła pomoc:
— 38
- Pozwól jej iść, jeśli chce, Jennie. Zawsze była bardzo
religijna, a przecież wyjeżdżamy na wieś, gdzie nie będzie
mogła często chodzić do kościoła. Powinna teraz pochodzić na
zapas. A co do przeróbki sukienki Nannie, to wstrzymałbym
się, dopóki nie będziemy na miejscu. Możemy mieć kłopoty
z kupnem ulgowego biletu dla niej, jeżeli będzie wyglądała na
choć o dzień starszą. Możesz iść, Marion. Zasłużyłaś na
wyjście.
Marion z wdzięcznością spojrzała na brata i wybiegła z do
mu. Ciągle miała wyrzuty sumienia, że nie idzie naprawdę do
kościoła, ale nie czekała ani sekundy dłużej, żeby nie zmienili
zdania. Tom powrócił do swojej gazety, a Jennie zaczęła mu
wyrzucać, że nadmiernie rozpieszcza siostrę. Nic dziwnego, że
jest taka zepsuta. G d y b y był choć w połowie tak dobry dla
żony, kazałby siostrze zostać i jej pomóc. Czuła się zbyt
z m ę c z o n a , ż e b y położyć dzieci d o łóżka. T o m odparł n a to, ż e
Marion ma przecież prawie dwadzieścia trzy lata i nie musi
robić wszystkiego, co jej każą. Nie musi nawet mieszkać z ni
mi. Po czym złożył gazetę i sam położył dzieci do łóżka.
Pozwoliło mu to udobruchać żonę, ale przywiodło też myśl, że
nie ma dużego pożytku z niezamężnych sióstr.
Marion tymczasem szukała bez skutku. Nie mogła znaleźć
w okolicy takiego mieszkania, które nie byłoby ponad jej
możliwości finansowe. Zdawało jej się, że na wszystkie miesz
kania, jakie oferowano, stać było tylko milionerów. Doszła do
wniosku, iż została ukarana za to, że nie poszła do kościoła.
Wróciła do domu bardziej załamana niż wtedy, gdy brat ob
wieścił sprzedaż domu. Czy będzie mogła coś znaleźć bez
wyjawiania wszystkiego bratu? Może jednak powinna to zro
bić, może by jej mimo wszystko pomógł? Przestraszyła się, że
po prostu nie ma takich mieszkań, na które byłoby ją stać lub
które mogłaby zaakceptować. Jeśli nie były za drogie, były za
zimne, za brudne lub w jakiś inny sposób odpychające. Gdy już
myślała, że natrafiła na odpowiednie, zawsze znajdowała
jakieś niedogodności i musiała szukać dalej. Wróciła do domu
trochę później niż wracała zazwyczaj z kościoła, i musiała
odpowiadać na natrętne pytania Jennie, dlaczego nie była na
czas.
Dwa dni później Jennie oznajmiła, że zamierza wziąć dzieci
i odwiedzić na pożegnanie siostrę, która mieszkała w małym
miasteczku odległym o trzydzieści mil. Pojechała w piątek
rano i wróciła w poniedziałek. Pomyślała, że większość rzeczy
już jest spakowana i Marion poradzi sobie bez niej. Marion
chętnie się na to zgodziła i Jennie z lekkim sercem postanowiła,
że zrobi sobie chwilę odpoczynku, zwłaszcza że naprawdę
dużo ostatnio pracowała. Wiedziała, że może liczyć na Marion.
Marion zgodziła się, ponieważ mogła pracować rano i wieczo
rem, a w dzień wygospodarować trochę czasu dla swoich
spraw. Nieobecność Jennie była jej na rękę. Toma miało nie
być w domu praktycznie cały dzień, w piątek i sobotę miał
załatwiać jakieś interesy. Marion mogła zatem robić, co tylko
chciała.
Gdy Jennie wyjechała, Marion szybko posprzątała i wyszła
do miasta szukać mieszkania. Miała kilka pomysłów.
W szkółce niedzielnej była pewna dziewczyna, która pra
cowała jako stenografistka i wynajmowała mieszkanie. Może
będzie mogła jej pomóc.
Okazało się, że wynajmowała pokój blisko swojego biura,
ale był on obskurny, a przy tym współlokatorzy byli niemili.
Sama szukała czegoś innego. Dała jej jednak kilka adresów
i Marion wyruszyła na poszukiwanie, mając jeszcze mniej na
dziei. Bardzo pragnęła mieć chociaż własny pokój, nieważne
jak mały. Dobrze, żeby była tam kuchenka gazowa, ale
uważała, że nawet bez niej mogłaby przyrządzać sobie śniada
nia i może czasami kolacje. A gdyby zjadła w dzień w jakimś
barze, kolację, zazwyczaj tak prostą, jak płatki na mleku,
mogłaby bez problemu przyrządzać u siebie. Nie chciała spoty
kać się w kuchni ze współlokatorami, zwłaszcza po tym, co
opowiedziała jej dziewczyna o ludziach wynajmujących tanie
pokoje. Bar to co innego. Nie trzeba tam nawiązywać bliskich
stosunków z ludźmi. Poszła do jednego z barów, które zareko
mendowała jej dziewczyna, i poprosiła o szklankę mleka z cia
stkami. Jedząc przeglądała menu. Wyglądało na to, że można
tu zjeść tani i dobry posiłek. Jeśli się znudzi niewielkim wybo
rem dań, może przecież iść do innego baru.
Zanim ranek się skończył, odwiedziła wiele brudnych mie-
szkanek, wspięła się na wiele schodów i obejrzała wiele pokoi.
Zaczęła myśleć, że nigdzie na świecie nie znajdzie pokoju, za
który będzie mogła zapłacić. Obiecane zarobki, które
z początku wydawały jej się takie wysokie, okazały się niewy
starczające. Jednak na bardzo niewiele będzie mogła sobie
pozwolić. Gdyby ojciec to mógł przewidzieć, bardzo by się
martwił! Może zatem źle zrobiła? Może powinna jechać z To
mem? Ale nie, musiała żyć swoim własnym życiem. Ojciec
byłby bardzo niezadowolony, gdyby zrezygnowała z tych rze
czy, które są dostępne tylko w mieście; z jego bibliotek, galerii
i szkół. Musi wykorzystać tę szansę.
Chwilami chciało jej się płakać. Wszystko byłoby o wiele
prostsze, gdyby dostała swoją część spadku po ojcu. Ale nie
miałaby odwagi powiedzieć tego Tomowi, gdyż ten zacząłby
mówić, jak to ona swoimi głupimi kaprysami burzy mu wszyst
kie życiowe plany i że bez całego spadku nie będzie mógł
kupić farmy. Nie, niech już ma swoją farmę i będzie zadowolo
ny. Nie będzie mógł robić jej żadnych wymówek.
Chodziła więc od domu do domu, coraz bardziej zmęczona.
Po południu, gdy już myślała, że będzie musiała albo wziąć
malutką sypialnię bez ogrzewania, albo w ogóle zrezygnować,
znalazła pokój, który wydawał się odpowiedni. Znajdował się
na trzecim piętrze najsmutniejszego domku, jaki odwiedziła.
Jego sufit był pochyły po obu stronach. Pokoik nie miał ogrze
wania, ale za to miał piękne dwa mansardowe okna wychodzące
na rzekę. Ogrzewanie nie było aż tak ważne, ponieważ zbliżała
się wiosna. Poza tym właścicielka o twarzy smutnej jak ten dom
powiedziała, że przez pokój przechodzi przewód kominowy
i w zimie, jeśli będzie potrzeba, można palić w starym piecu
drzewnym. Dowiedziawszy się, że dziewczyna będzie miała
własne meble i nie będzie potrzebowała nawet dywanu,
właścicielka zgodziła się wynająć pokój bardzo tanio. Marion
z radością przyjęła proponowaną cenę. Właścicielka z pewnym
ociąganiem powiedziała, że może usunąć z pokoju swoje rze
czy, ale wprowadzić się można doptero za około tydzień.
Wracając do domu, dziewczyna zastanawiała się, jak najle
piej zorganizować przeniesienie rzeczy. Wiedziała, że brat
będzie się mocno przeciwstawiał jej pozostaniu w mieście.
Może nawet posunąć się do tego, że zabroni jej przenieść meb
le. Nie miał do tego prawa, ponieważ należały do niej, ale
wiedziała, że jeśli tylko się uprze, zastosuje każdą metodę,
żeby jej przeszkodzić. Marion nie mogła teraz sobie pozwolić
na podejmowanie jakiegokolwiek ryzyka. Musi przenieść rze
czy od razu i zamknąć swój pokój. Nie ma innego wyjścia.
Po obiedzie zaczęła się pakować. Tom, jak tylko zjadł, wy
szedł z domu, zatem nikt jej nie przeszkadzał. Oczy jaśniały jej
z podniecenia. Ostrożnie, ale w pośpiechu zdejmowała obrazy
i grafiki i układała je w szufladach biurka razem z innymi
rzeczami. Porcelanową miednicę i dzbanek owinęła kocem,
a łóżko i inne meble obłożyła gazetami, tak że pokój wyglądał
jak przygotowany do remontu. Gdy to wszystko zrobiła,
położyła się na materacu, na opakowanych poduszkach i przy
kryła się płaszczem. Nie bardzo wiedziała, jak będzie spała
przez resztę nocy, ale była zbyt zmęczona, aby o tym myśleć.
Chciała przenieść wszystkie rzeczy do nowego pokoju, zanim
brat i bratowa dowiedzą się o wszystkim. Uspokoi się dopiero,
gdy będą już bezpieczne na nowym miejscu.
Następnego ranka wezwała taksówkę bagażową i przewiozła
meble. Właścicielka zamiotła i zmyła podłogę. Promienie
słońca zalewały pokój i Marion pomyślała, że chyba dobrze
będzie się jej mieszkało. Gdy wszystko poustawiała, wróciła
pędem do domu i wzięła się za te wszystkie prace, których
przez swoją pospieszną przeprowadzkę nie mogła wcześniej
wykonać. Przez resztę dnia uwijała się tak, jakby zależało od
tego jej życie. Nie przerywała pracy nawet po to, żeby coś
zjeść.
Za pierwszy miesiąc i za przewóz mebli zapłaciła ze swoich
skromnych oszczędności i dopóki nie otrzyma pierwszej pen
sji, na życie musi jej wystarczyć piętnaście dolarów. Była jed
nak pewna, że sobie poradzi, i czuła się szczęśliwa, naj
szczęśliwsza od śmierci ojca.
Przyniosła ze strychu stare łóżko polowe i rozstawiła w swo
im pokoju. Zamknęła drzwi i zabrała się do prac, o które prosiła
ją Jennie.
We wtorek rano Jennie odkryła, że drzwi do pokoju Marion
są zamknięte na klucz.
42
5L
T ego popołudnia Marion chciała wywieźć pozostałe rzeczy.
Miała nadzieję, że jej plan się nie wyda, dopóki nie wywiezie
wszystkiego. Myślała, że nikt nie będzie zaglądał do jej pustego
pokoju. Zaproponowała, żeby Jennie poszła do sklepu i d o k u -
piła rzeczy potrzebne w podróży, i obiecała, że sama zajmie się
resztą. Wydawało się, że wszystko idzie po jej myśli. Nie
doceniła jednak wścibstwa bratowej. W ł a ś n i e p a k o w a ł a w k u -
chni garnki i zastawę, o z n a c z a j ą c dokładnie k a ż d e pudełko, a b y
nie było trudności ze znalezieniem czegoś przy wypakowywa
niu, gdy niespodziewanie w drzwiach pojawiła się Jennie i ze
złością w oczach i wyrazem wzburzenia na twarzy zapytała:
- Marion, po co trzymasz swój pokój zamknięty? Boisz się,
że ci coś ukradniemy?
Marion odwróciła się i próbowała się uśmiechnąć do poiry
towanej Jennie.
- Jest tam taki bałagan. Wszystkie rzeczy są porozrzucane
po całym pokoju. Zaczęłam się pakować dziś rano - odparła.
Żeby tylko mogła przekonać Jennie. Żeby się jeszcze nie
dowiedzieli!
- Chcesz udawać, że nie ma bałaganu? Daj mi klucz, powy-
noszę poduszki i dywan. Potem mi pomożesz znieść je na dół.
Marion przez chwilę zastanawiała się, co zrobić.
- Ja mogę to zrobić - starała się, żeby jej głos brzmiał miło.
- Usiądź tu i dokończ pakowania zastawy. Wyglądasz na
zmęczoną.
Jennie jednak prawie wybuchnęła.
- Daj mi ten klucz! - podniosła głos. - Myślisz, że chcę ci
grzebać w rzeczach? Daj klucz, nie mam siły i ochoty kłócić się
z tobą!
- Jennie - powiedziała cicho Marion - wiesz, że to niepraw
da. Chciałam tylko, żebyś usiadła i odpoczęła trochę.
- Nie mam czasu na odpoczynek! - odrzekła Jennie. -1 nie
cierpię pakować takich małych rzeczy. Skończ to, co zaczęłaś,
i daj mi klucz.
Marion z zaciśniętymi wargami i pobladłą nagle twarzą dała
jej klucz i wróciła do swoich zajęć. To musiało się wydać
wcześniej czy później. Teraz dopiero się zacznie!
- Dziwnie coś na mnie patrzysz - powiedziała Jennie, biorąc
klucz. - Naprawdę myślę, że nie chcesz, abym tam wchodziła.
Poszła na górę i Marion słyszała, jak otwiera drzwi. Po
chwili ciszy - złowieszczej ciszy - dały się słyszeć kroki i Jen
nie wpadła do kuchni.
- Co to ma znaczyć? - wykrzyknęła, a oczy prawie wyszły
jej na wierzch. - Wiedziałam, że coś knujesz, taka byłaś cicha
i pokorna. Widzę teraz, dlaczego zamknęłaś drzwi. Ludzie nie
zamykają drzwi w swoich domach, jeśli nie mają czegoś do
ukrycia. Co zrobiłaś z meblami, Marion Warren?
Marion odwróciła się do rozgniewanej bratowej. Twarz
miała pobladłą, ale spokojną i głosem opanowanym na tyle, na
ile pozwalał jej stan nerwów, odpowiedziała:
- Słuchaj, Jennie, to moje własne meble. Mam prawo z nimi
robić, co chcę. Nie zrobiłam nic, czego musiałabym się wsty
dzić.
- Tak, pewnie, że się nie wstydzisz. Nie wiesz dobrze, kie
dy człowiek powinien się wstydzić. Co z nimi zrobiłaś?
Sprzedałaś? Jeśli tak, to nie wiem, jak chcesz urządzić swój
pokój. Chcesz przez całe życie spać na łóżku polowym i trzy
mać szczotkę i grzebień na podłodze?
- Nie sprzedałam ich, Jennie - Marion próbowała powstrzy
mać drżenie swojego głosu. Zawsze się trzęsła, gdy roz
mawiała z rozgniewaną Jennie.
- Więc co z nimi zrobiłaś? Nie chcę spędzić całego
popołudnia, próbując to od ciebie wyciągnąć! Dalej, jestem
przygotowana na wszystko!
- To nic strasznego - Marion popatrzyła na nią smutno.
- Myślę, że w rezultacie będzie to korzystne dla ciebie. Są
w pokoju, który wynajęłam.
- W pokoju, który wynajęłaś! A to dobre! A po cóż to
wynajęłaś sobie pokój, jeśli można wiedzieć?
- Żeby tam mieszkać - odpowiedź Marion była prosta.
- Żeby tam mieszkać! - wykrzyknęła Jennie. - Co ty po
wiesz! A mogę wiedzieć, kto cię będzie utrzymywał, żebyś
mogła za niego zapłacić? Może to tajemnica? Może to też
chciałaś ukryć za zamkniętymi drzwiami?
Szyderstwo w głosie Jennie sprawiło, że twarz Marion stała
się pąsowa. Po chwili jednak odzyskała swój naturalny kolor.
Dziewczyna zimno spojrzała na bratową i oficjalnym tonem
odrzekła:
- Dostałam pracę w domu towarowym Warda - po czym
wróciła do przerwanego zajęcia, próbując powstrzymać
płynące łzy.
Jennie na chwilę zamurowało. Po chwili odzyskała głos
i zaczęła powoli cedzić przez zęby:
- I uważasz, że wszystko jest w porządku, tak? Uważasz, że
jesteś chrześcijanką, tak? Chodzisz do kościoła i udajesz, że
jesteś lepsza od innych, zawsze udajesz taką słodziutką i cierp
liwą. Jesteś zakłamana! Poszłaś do pracy i wyniosłaś meble,
jakby ktoś chciał ci je ukraść. Tylko po to, żeby narobić
kłopotów bratu. Podczas gdy on ciężko pracuje i próbuje
urządzić ci miły dom, gdzie byś się czuła wygodnie i bezpiecz
nie, ty robisz coś takiego. Dlaczego nie poszłaś do niego i nie
powiedziałaś, że go nie lubisz? Odpowiedz mi. Musi być jakiś
ukryty powód, dla którego chcesz zostać. Boisz się powiedzieć
o tym bratu. Wszystko rozumiem.
Jennie była tak rozgniewana, że sama nie wiedziała
dokładnie, co mówi.
- Zapewne stoi za tym jakiś mężczyzna. Zawsze w takich
przypadkach w grę wchodzą mężczyźni!
Z pobladłą twarzą i gniewem w oczach Marion podeszła
nagle do Jennie i potrząsnęła nią mocno.
- Nie wolno ci mówić takich rzeczy! Nie wolno! To nie
prawda, wiesz, że to nieprawda! Nie mogę jechać do Yermont.
Ojciec chciał, żebym tu została i skończyła szkołę! Nie mogę
wyjechać. Nie masz prawa mówić tak do mnie!
Marion nieświadomie złapała Jennie i przez moment
potrząsała nią w rytm wypowiadanych zdań, jakby była dziec
kiem, niezdolnym się opanować. Ale jej szczupłe ręce nie
miały szans przy silnych ramionach Jennie, która po chwili
uwolniła się zjej uścisku i wymierzyła Marion głośny policzek.
Z bólu i poniżenia Marion ukryła twarz w dłoniach i płacząc
wybiegła do swego pokoju. W hallu potknęła się o dywan,
który leżał zrolowany na podłodze. Przewróciła się i przez
chwilę leżała nieruchomo, cicho szlochając. Po chwili zdała
sobie jednak sprawę, że nie może dać się pokonać w ten
sposób. Może nie powinna była potrząsać bratową, nawet mi
mo tego, że ta ją obraziła. Ale przecież miała prawo doma
gać się wolności. Musi wrócić do Jennie i wszystko wyjaśnić.
Szybko wytarła łzy i stanęła przed wściekłą Jennie.
- Jennie, przepraszam, że potrząsnęłam tobą - powiedziała
łagodnie - ale powiedziałaś coś, co mnie bardzo rozzłościło.
- O tak, pewnie, że przepraszasz - odburknęła Jennie, napa
wając się upokorzeniem Marion. - Boisz się, co powie twój
brat na to, że podniosłaś rękę na jego żonę. To nie bardzo po
chrześcijańsku atakować ludzi tylko za to, że mówią prawdę
i nazywają rzeczy po imieniu. Musisz jednak wiedzieć, że nie
mam zamiaru tego znosić, Tom także. Jeśli o mnie chodzi,
cieszę się, że wreszcie wyszło szydło z worka. Tom zawsze
myślał, że jesteś taka słodka, łagodna i delikatna. Ciekawe, co
teraz sobie pomyśli. Zachciało jej się mną potrząsać. Upominać
mnie, co powinnam mówić, a czego nie powinnam. Jesteś bez
czelna i kłamliwa! Zejdź mi z oczu! Niedobrze mi się robi, gdy
widzę, jak próbujesz pokrzyżować plany własnego brata.
- Jennie, to nieprawda - stanowczo odpowiedziała Marion.
- Nie powinno ci to robić większej różnicy, czy jadę do Ver-
mont, czy nie. Nie robię nic złego. Wzięłam tylko meble, które
dostałam od ojca, gdy byłam mała. Nie żądałam nawet mojej
części spadku, chociaż jestem pewna, że mam do tego pełne
prawo. Przemyślałam to i zdecydowałam, że zrzeknę się pie
niędzy, żeby Tom mógł kupić tę farmę. Nie wiem, jakie ma to
dla was znaczenie, czy wyjadę, czy zostanę. Nie chcę pieniędzy.
- Pieniądze! Pieniądze! - Jennie była zbyt wściekła, żeby
logicznie myśleć. - Jakby pieniądze były wszystkim. Jakby
twój ojciec nie chciał, żebyś została z bratem i zachowywała
się jak porządna dziewczyna, a nie uciekała gdzieś jak nastolat
ka. Jakbyś nie zostawiała mnie samej z całą robotą, wychowy
waniem dzieci i farmą, bez kogoś, kto mógłby mi pomóc!
- chciała mówić dalej, ale Marion jej przerwała:
- Słuchaj, Jennie! Nie musiałaś jechać na farmę, jeśli nie
chciałaś, i nie masz prawa żądać tego ode mnie. Tom może ci
wynająć kogoś do pomocy, jeśli tego potrzebujesz.
- Wynająć kogoś do pomocy! Jakby Tom spał na pie
niądzach. Nie przeszkadza ci, że brat będzie musiał ponosić
dodatkowe wydatki, podczas gdy ty będziesz sobie leżeć i dob
rze się bawić!
- Przestań! Nie zamierzam tu leżeć i się bawić! Będę ciężko
pracować i uczyć się. A wy będziecie mieli z głowy przynaj
mniej moje utrzymanie, jeśli nie brać już pod uwagę mojej
części spadku. Nie zdajecie sobie chyba sprawy, że sprzeda
liście dom, do którego jestem bardzo przywiązana. Ojciec za
wsze mówił...
Ale Jennie, patrząc z przestrachem na Marion, wybiegła do
swojego pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Potem Marion
słyszała, jak Jennie długo i głośno płakała.
Czując, że jest winna temu wszystkiemu, i rozumiejąc, że
prawdziwa chrześcijanka nie powinna się tak unosić, z bólem
w sercu i smutnymi, pełnymi łez oczami, zabrała się do prze
rwanej pracy. Spróbowała z tych niewielu produktów, które nie
były jeszcze spakowane, przyrządzić dobrą kolację. Ale kiedy
Tom wrócił, burza jeszcze nie ucichła i nikt nie ruszył niczego,
póki kolacja nie wystygła. Jennie wyszła na powitanie męża
cała we łzach, jak tylko usłyszała jego kroki na schodach.
Marion zasmuciła się jeszcze bardziej, gdy Tom spojrzał na nią
zdumiony, nie wierząc temu, co usłyszał:
- Marion, nigdy nie myślałem, że możesz to zrobić! Czy to
prawda? Zaatakowałaś moją żonę i potrząsałaś nią?
Marion otworzyła usta, aby zaprotestować, ale żadne słowa
nie przeszły przez jej ściśnięte gardło. Patrzyła tylko na brata
nieszczęśliwymi i smutnymi oczami. Jak mogła powiedzieć, że
Jennie uderzyła ją w twarz? Jak mogła powiedzieć, że ona,
chrześcijanka, i Jennie, żona jej brata, o mało się nie pobiły, jak
przekupki na targu? Jak miała się usprawiedliwić? Nie była
w stanie niczego powiedzieć, ponieważ była przybita tym, że
Tom, jej brat, uwierzył w to wszystko. Nie usłyszał tego, co
miała na swoją obronę. Stała, nic nie mówiąc, i słuchała, jak
Jennie opowiada całą historię w swojej własnej wersji, obwi
niając ją o wszystko i nie przyznając się do niczego, co sama
zrobiła. Tom w końcu przytulił żonę i zaczął ją uspokajać.
Powiedział, że powinna iść na górę i położyć się, a on przynie
sie jej kolację. Poprowadził Jennie na schody i rzucił Marion
spojrzenie pełne wymówek. Po długim czasie zszedł na dół
i odezwał się szorstkim tonem:
- A teraz, Marion, powiedz mi, co masz do powiedzenia. Co
to za bzdura z tym wynajęciem pokoju? Wiesz przecież, że nie
mogę na to pozwolić.
Marion stała wyprostowana, próbując powiedzieć wszystko,
co sobie zaplanowała, ale usta jej się trzęsły i nie mogła zebrać
myśli.
- Tom, nie jestem małą dziewczynką. Jestem pełnoletnia.
Nie masz prawa mi nie pozwalać. A ja mam prawo tu zostać,
tak jak postanowiliśmy z ojcem. Nie robię nic złego. Świado
mie zdecydowałam się oddać ci moją połowę spadku i sama
zarabiać na życie.
- Więc uważasz, że zależy mi tylko na pieniądzach, tak?
- przerwał, patrząc na nią zimnymi oczami.
- Tom! Dlaczego nic nie rozumiesz?
- Ależ rozumiem - powiedział chłodno. - Bezsensownie
uparłaś się, to wszystko. Jednak nie mogę ci niczego zabro
nić; musisz sama zobaczyć, że postępujesz głupio. Wszyscy
wiedzą, że ojciec był sentymentalny...
- Tom! - wykrzyknęła Marion. - Przestań!
- Nie, nie przestanę - odparł - ponieważ to nie ma sensu.
Uparłaś się i nikt na to nic nie poradzi. Musisz sama to zro
zumieć i myślę, że nastąpi to niedługo. Dobrze, idź swoją
drogą, niech ci życie da lekcję. Jesteś pełnoletnia i nie mogę cię
powstrzymać siłą. Złapałaś bakcyla nauki, ale nie zdajesz sobie
sprawy, że masz zbyt wiele lat, żeby się uczyć. Otrzymałaś
48
wykształcenie wystarczające dla porządnej, wychowanej
w szanowanym domu kobiety. Ale ty sama musisz się o t y m
przekonać. Zostań więc. Pamiętaj jednak, gdy już się nauczysz
tej lekcji, zawsze jestem gotowy ci przebaczyć i przyjąć cię
z powrotem. Będzie na ciebie czekał miły i wygodny dom,
a w n i m wszystko to, czego kobieta potrzebuje do szczęścia.
Teraz tego nie widzisz, ale przyjdzie czas, gdy będzie ci przy
kro i wstyd, że tak potraktowałaś swojego jedynego brata. Nie
myślisz chyba, że ojciec chciałby, żebyś nas opuściła i zamie
szkała sama. Odpowiedz mi.
- Myślę, że chciałby - odpowiedziała Marion smutno.
- W ostatnich słowach powiedział, że mój dom będzie tutaj.
- Znowu się do tego przyczepiasz? Chcesz mnie obwiniać
za sprzedanie domu? Trzeba było to powiedzieć, zanim został
sprzedany. Teraz już jest za późno. Miałaś prawo nie podpisać
się na umowie, ale nigdy nawet nie powiedziałaś...
- Tom, prosiłam cię tamtego wieczoru...
- A tak, histeryzowałaś na początku. Spodziewałem się te
go. Ale gdy opowiedziałem ci, w jakim wspaniałym domu
będziemy mieszkać...
- Tom, nie obwiniam cię, ja tylko...
- Owszem, obwiniasz. Powiedziałaś, że ojciec postanowił,
że masz mieć ten dom, a ja ci go zabrałem. To miałaś na myśli,
prawda?
- Tom, jeśli przekręcasz moje słowa, nie chcę z t o b ą tak
rozmawiać. Ja...
- Bardzo dobrze, nie rozmawiaj. Ja też nie mm zamiaru.
Nie chcę słuchać twoich wyjaśnień. Denerwuję się tylko.
Skończyłem! Idź i rób co chcesz, a jak zdasz sobie sprawę ze
swojego błędu, daj mi znać. Wtedy będziemy mogli roz
mawiać. Skoro tak się rzeczy m a j ą , nie mam nic więcej do
powiedzenia. Jeśli zmienisz zdanie przed naszym wyjazdem,
możesz oczywiście jechać z nami, ale wiem, że nie można się
spodziewać wiele po kimś tak głupim. Nawarzyłaś piwa, to je
wypij. Nie, nic nie mów! Skończyłem.
Wszedł po schodach na górę, nawet nie patrząc na kolację,
którą przygotowała z takim trudem.
Ostatnia noc w jej drogim domu była najgorsza. Marion nie
49
mogła zasnąć prawie do rana. Wszystko ułożyło się gorzej niż
sobie mogła wyobrazić, ale przynajmniej czuła pewną ulgę, że
ma to już za sobą. Następnego ranka zeszła na dół blada i smut
na, przygotowała ostatni w tym domu posiłek i poszła do sie
bie, zanim zeszli inni. Złożyła materac i poszwy i ułożyła je
w s z u f l a d z i e . G d y przyszli tragarze, pokierowała n i m i przy
przenoszeniu mebli, gdyż wiedziała, w jakiej kolejności Tom
chciałby, aby były poukładane w samochodzie. Była z nimi
także wtedy, gdy przyszli do gabinetu po biurko ojca. Oczy
Marion zaszły łzami, gdy je wynosili. Biurko ojca! Prawdopo
dobnie nie zobaczy go już. Dlaczego nie poprosiła Toma, żeby
je zostawił dla niej? Znalazłoby się jeszcze trochę miejsca w jej
malutkim pokoju. Może kiedyś, gdy Tom przekona się do jej
nowego życia, będzie chciał jej dać ten drogi mebel. Ale jesz
cze nie teraz.
Przy wynoszeniu biurka z tyłu szuflady wysunęła się prawie
do końca brązowa koperta. Marion wyciągnęła ją i wsunęła za
bluzkę, nawet jej nie oglądając. Może to była tylko pusta koper
ta, ale należała do ojca. Zresztą, pusta czy nie, mogłaby zginąć
w samochodzie. Żeby Jennie nie zauważyła wypukłości pod
bluzką, Marion poszła do swojego pokoju i włożyła kopertę do
torebki. Nie miała czasu, aby zobaczyć, co jest w środku.
Tom jeszcze raz spróbował przekonać siostrę, żeby po
jechała z nimi. Po raz ostatni oglądał dom. Jennie i Marion
wszystko dokładnie wysprzątały i wystarczyło teraz tylko po
zamiatać po tragarzach. Gdy Marion wzięła do ręki miotłę, brat
zbliżył się do niej i jeszcze raz zaczął powtarzać swoje argu
menty. Niespodziewanie Marion wybuchnęła:
- Tom! Przestań! Wiesz, że ojciec zawsze chciał, żebym
studiowała. Spodziewał się, że zostanę w domu, który dla nas
zbudował, i bardzo mi ciężko go opuszczać. Ale ponieważ nie
było innego wyjścia, nie przeciwstawiałam się sprzedaży, bo
widziałam, ile dla ciebie znaczy ta farma, a nie miałeś wystar
czająco dużo pieniędzy. A teraz proszę, pozwól mi zostać i nie
bądź dla mnie niemiły. Nie zniosę tego. Tak czy inaczej, muszę
zostać. Chcę chodzić na odczyty i na koncerty, a może i do
szkoły wieczorowej. Muszę wykorzystać tę szansę. Nie mogę
jej stracić.
50
Tom zobaczył błagalne spojrzenie Marion i dopiero teraz
zauważył ze zdumieniem, jak bardzo była przywiązana do ojca.
Nawet trochę go przypominała. Tak samo jak on potrafiła być
stanowcza, mimo swojej łagodności. Zrozumiał, że nie było
sensu przekonywać jej dłużej. Nie zrezygnuje ze swoich „wiel
kich planów".
- Nie ma co z nią rozmawiać, Jennie - wrócił do żony.
- Uparła się, że będzie się uczyć, i nic nie zmieni jej zdania.
Ojciec wbił jej to do głowy i Marion musi spróbować, dopóki
się nie znudzi. Niedługo zacznie za nami tęsknić i za kilka
tygodni z radością do nas przyjedzie. Pozwolić jej przez jakiś
czas samej się utrzymywać to najlepszy sposób, żeby przeko
nała się, jak jest ciężko. Tylko to może ją wyleczyć. Szybko
zrozumie swój błąd i wróci do nas.
- Tak, po tym, jak wszystko już tam urządzimy - odrzekła
Jennie zgryźliwie. - Miałeś zawsze zbyt miękkie serce w sto
sunku do Marion. Mogłam się spodziewać, że ulegniesz. Dob
rze, że dom jest sprzedany, bo inaczej przekonałaby cię jesz
cze, żebyśmy tu zostali.
Przez następne dwie godziny Marion jeszcze sprzątała, ale
wreszcie skończyła i mogła ich wszystkich pożegnać. Była już
zmęczona ciągłym dogryzaniem ze strony Jennie, przery
wanym jedynie momentami, gdy bratowa się do niej nie od
zywała. Gdy pocałowała się z dziećmi na do widzenia i T o m
uścisnął ją mocno, poczuła się nagle samotna. Wytarła jednak
napływające do oczu łzy i pomachała im na pożegnanie.
51
6.
M arion była bardzo zmęczona, zmęczona jak nigdy przed
tem, ale czuła jakąś wewnętrzną euforię. Ciągle odczuwała
smutek i napięcie ostatnich dni oraz przygnębienie, towa
rzyszące rozstaniu z Tomem. Zdała sobie jednak sprawę, że
stoi teraz na progu nowego życia, że może wreszcie zrealizo
wać swoje marzenia. Mogła wprowadzić w życie to wszystko,
co planowali z ojcem. Była to winna jemu i sobie. Czuła, że
stoi przed n i ą wielkie wyzwanie. Może miała rację, może nie,
ale chciała je podjąć. Została w mieście, aby doskonalić się na
chwałę Pana. Nie wiedziała do końca, w jaki sposób jej życie
mogłoby przyczyniać się do Jego chwały, ale od dzieciństwa
uczono ją, żeby do tego dążyła.
Była więc panią samej siebie. Mogła sama organizować so
bie czas i robić to, na co miała ochotę, przynajmniej po godzi
nach pracy. To było wspaniałe! Inne dziewczęta na pewno
fetowałyby t a k ą okazję, ale Marion nie myślała o tym. Odpo
wiadała teraz za siebie i musiała postępować rozważnie.
Wstąpiła do małego baru i zamówiła sobie herbatę z kanapką,
rozglądając się po swoim nowym świecie z zainteresowaniem.
W kącie siedziały dwie dziewczyny mniej więcej w jej wieku
i rozmawiały o czymś ze śmiechem. Czy obchodziły je wielkie
rzeczy, do których dążyła Marion, czy po prostu spędzały życie
na zabawie? Wyglądało, że raczej to drugie. Kimkolwiek jed
nak były, Marion czuła pewną więź z nimi i wszystkimi nieza
leżnymi młodymi ludźmi. Może był to rodzaj odreagowania po
latach monotonnego życia, może sposób na pokonanie depresji
wynikającej ze wszystkich ostatnich wydarzeń; tak czy inaczej
Marion poczuła się wolna. Jednak nie przychodziło jej to łatwo
- poczucie obowiązku było w niej tak silne, że musiała aż
walczyć ze sobą, aby nie robić sobie wymówek za to wszystko,
co zrobiła. Było jej bardzo ciężko pozbyć się uczucia, że
postąpiła źle.
Na stromych schodach prowadzących do jej pokoiku było
bardzo ciemno. Właścicielka przyświecała jej świecą, przepra
szając, że nie pali się lampa, którą po pijanemu rozbił jeden
z lokatorów. Marion wzdrygnęła się i weszła do pokoju, który
wyglądał obco i niesamowicie w świetle maleńkiej lampki
gazowej. Zdała sobie sprawę, że życie nie będzie łatwe.
Zamknęła dokładnie drzwi, pamiętając o pijanym współlokato-
rze, zdjęła płaszcz i kapelusz, rozpakowała materac i poduszki.
Ułożyła je na łóżku, wyjęła koc, położyła się i szybko zasnęła.
Obudziła się dosyć późno następnego ranka, ale z powodu
swojego wyczerpania potrzebowała długiego odpoczynku. Nie
wyrwał jej ze snu głos bratowej, krzyk dzieci, nie wzywały jej
żadne obowiązki. Było wspaniale tak leżeć i powoli się budzić,
nie bojąc się, że ktoś zaraz może kazać natychmiast wstać.
Mimo ogromnego fizycznego i psychicznego zmęczenia po
czuła się lepiej.
Kiedy wreszcie wstała i zaczęła szukać zegarka, natknęła się
na kopertę, którą znalazła wczoraj i o której zupełnie zapom
niała. Delikatnie wyjęła ją z torebki i rozprostowała na stole.
Gdy zobaczyła, co jest na niej napisane, musiała aż usiąść
z wrażenia. Starannym pismem ojca wykaligrafowany był
napis „Testament". Przez moment siedziała nieruchomo,
przestraszona tym, co odkryła. Zatem istniał testament i Tom
go nie znalazł! Co powinna teraz zrobić? Wysłać mu go? Ot
worzyć? Może byłoby lepiej, gdyby go nawet nie czytać i zni
szczyć, skoro dom był już sprzedany. Tom mógłby się poczuć
okropnie, gdyby złamał któreś z poleceń ojca, a teraz było
przecież za późno, żeby cokolwiek odwrócić. Może wywo
łałoby to jeszcze większe niesnaski pomiędzy nimi? Powinna
chyba go zniszczyć. Po prostu zniszczyć nie czytając.
Trzymała testament w ręku i patrzyła na niego, czując, że
trzyma coś, czego nie ma prawa oglądać. Ale także nie ma
prawa go niszczyć. Może zawierać coś, o czym nie wiedzieli,
coś ważnego i cennego. Nie zrobi chyba nic złego, gdy go
przeczyta. Oczywiście, wszystko zachowa dla siebie, nie
będzie żądać rzeczy jej należnych. Z własnej woli zrezygno
wała ze swojej części spadku. Nie było powodu, żeby teraz
zmieniła zdanie. Powoli, jakby z wahaniem, otworzyła kopertę,
w y j ę ł a kartkę i zaczęła czytać. Znajome pismo sporządzonego
w d o m u testamentu spowodowało, że ścisnęło jej się gardło
i oczy napełniły się łzami. Przeczytała jednak do końca. Oka
zało się, że ojciec zostawił jej cały d o m z meblami oraz wszyst
kie pieniądze na koncie, kilka tysięcy dolarów. Tom miał do
stać pieniądze z ubezpieczenia na życie. Ojciec nazywał ją
„moja droga córeczka" i w zdaniu odwołującym się do rycers
kości Toma prosił go, aby pomógł Marion i dopilnował, żeby
miała warunki do nauki.
Marion rozpłakała się i zaczęła całować testament! Naj
droższy tato! To było jak głos z innego świata. Siedziała na
łóżku, zanosząc się płaczem, i przypominała sobie te wszystkie
lata, g d y o j c i e c się n i ą t a k czule opiekował. P o w o l i uspokoiła
się jednak, wytarła oczy i przeczytała testament ponownie. Nie
żałowała, że go otworzyła. Cieszyła się, że ojciec zatroszczył
się o n i ą przed śmiercią. Oczywiście teraz nie można było
niczego zmienić. Już zdecydowała o swoim życiu. Mimo że nie
miała tego wszystkiego, co jej zostawił, co umożliwiłoby jej
bez problemu kontynuować naukę, postanowiła nie rezyg
nować. Nie powie jednak bratu o testamencie. Mogłaby go
tylko zranić. Kupił już sobie farmę i chociaż nie popierał
planów ojca, był na tyle uczciwy, że nie przeciwstawiłby się
testamentowi. Jennie na pewno nie byłaby zadowolona i sta
rałaby się przekonać Toma, żeby nie porzucał farmy, ale on na
pewno odstąpiłby od swoich zamiarów i zostałby w mieście,
aby wypełnić wolę ojca. Ale może to i lepiej, że sprawy poto
czyły się tak, a nie inaczej. Tom jest zadowolony, a i ona sobie
poradzi. Bóg jej pomoże. Była pewna, że da sobie radę. Scho
wa zatem testament i gdy czasem będzie się czuła samotna
i opuszczona, będzie go czytać i wspominać, jak dobry był dla
n i e j ojciec. N i g d y jednak n i e powie o n i m Tomowi. G d y po
chyliła się i ucałowała podpis jeszcze raz, poczuła jakiś znajo-
54
my zapach. Co to jest? Mięta? To dziwne. Ojciec nie cier
piał mięty. Niedobrze mu się robiło od jej zapachu. Może to
klej na kopercie tak pachniał, może to był jakiś dziwny
papier? Nieraz papier dziwnie pachnie. Ale zapach ten nie
pasował jakoś do testamentu ojca. Ze względu na tatę nigdy
nawet nie jedli cukierków miętowych. To było takie jego
małe dziwactwo. Nie zabraniał oczywiście nikomu jedzenia
cukierków miętowych, ale zawsze unikał tego zapachu jak
mógł. Matka uwielbiała czekoladki miętowe, podobnie Jen-
nie. Jennie przygotowała nawet kilka niedługo przed śmier
cią ojca. Marion pamiętała, że bardzo się wtedy zdenerwo
wała, gdy Jennie weszła raz z czekoladką do jego pokoju
i trzeba było ją wyprosić. Jennie śmiała się wtedy; uważała,
że to bzdura. Powiedziała, że nie powinno się ulegać takim
kaprysom, bo to tylko psuje ludzi. Ubrudziła sobie wtedy
tymi czekoladkami palce i sukienkę. Marion pamiętała, jak
bardzo niechlujnie wyglądała.
Musi przestać myśleć o Jennie w ten sposób! Pastor Steward
miał kiedyś kazanie, w którym cytował Drugi List Św. Piotra
o tym, że nie należy chować w sobie urazy. Powiedział, że złe
myśli nie pomagają w pogłębianiu wiary i duchowości. Marion
musi zatem panować nad sobą i nie myśleć źle o Jennie. Musi
się modlić, aby w sercu została jej tylko miłość do bratowej.
Złożyła kartkę i wsunęła do koperty. Nie chciała wejść
gładko i Marion pomyślała, że koperta pewnie pogniotła się
w torbie. Włożyła rękę do środka i poczuła jakieś lepkie zgru
bienie. Zajrzała i aż się wzdrygnęła. Wewnątrz przyklejony był
kawałek miętowej czekoladki! Jak się dostał do koperty? Do
koperty ojca! Ojca, który nie cierpiał czekoladek i nigdy nawet
by ich nie dotknął! Jennie! Jadła czekoladkę, gdy weszła do
pokoju ojca! Marion przestraszyła się myśli, która przyszła jej
do głowy. Ale jak mogła o tym nie pomyśleć? Była jeszcze
jedna niejasność: jak testament znalazł się poza pudełkiem,
gdzie ojciec trzymał wszystkie swoje papiery? Ojciec zawsze
był pedantyczny. Testament musiał wypaść z szuflady, a ojciec
pomyślał, że schował go do pudełka. Pewnie tak było. Ale jeśli
był zamknięty w pudełku, jak mogła Jennie, jak mogła mięta...
O nie, nie trzeba myśleć w ten sposób! Nie wolno myśleć, że
Jennie odważyłaby się zrobić coś takiego. Znienawidziłaby ją
za to, a, jak mówi Biblia, w oczach Boga nienawiść jest
równa morderstwu. Nie, nie wolno jej tak myśleć o Jennie.
Ale jakże inaczej można to wyjaśnić? Dlaczego Jennie to
zrobiła?
Opanowała ją fala złości, przez chwilę nawet chciała wsiąść
do najbliższego pociągu do Vermont, by stanąć oko w oko
z bratową i z testamentem jako dowodem jej winy i domagać
się swoich praw. Jednak nie zrobiła tego. Jeśli Jennie była tak
niegodziwa, Tom nie mógł się o tym dowiedzieć. Można by mu
wiele zarzucić, ale nie to, że był nieuczciwy. Gdyby się dowie
dział, byłby bardzo zły na Jennie. Mógłby nawet przestać ją
kochać, a była przecież matką jego dzieci. Tom nie może
dowiedzieć się, że to zrobiła, jeśli to zrobiła. Marion rozważała
całą sprawę ciągle od nowa. Raz winiła Jennie, raz próbowała
ją usprawiedliwić. Pewnie Jennie pomyślała, że Marion nie
będzie cierpiała i zamieszka razem z nimi, traktując ich dom
jak swój własny i nie martwiąc się o nic. Może uważała, że
testament był nieuczciwy, że Marion wpłynęła jakoś na ojca.
Cóż, może w pewnym sensie był niekorzystny dla Toma. Oj
ciec jednak zawsze uważał, że Tom, jako mężczyzna, lepiej
sobie poradzi. Tak czy inaczej, Marion nie wykorzysta testa
mentu. Musi go zniszczyć, żeby Tom go nie znalazł. Nie będzie
już więcej kłopotów.
Szybko, żeby się nie rozmyślić, podeszła do małego piecyka
drzewnego i włożyła tam kopertę z testamentem. Z małej
półeczki przy kominie zdjęła zapałki i podpaliła. Stała przy
piecyku, dopóki dokument nie spłonął na popiół. Następnie
uklękła przy łóżku i zaczęła się modlić:
- Panie, pomóż mi o tym nie myśleć. Spraw, abym niespra
wiedliwie nie winiła Jennie i żebym jej wybaczyła, jeśli jest
winna. Spraw, żebym nigdy o tym nie wspomniała i żebym
nigdy tego nie wykorzystała.
Wstała i postanowiła nie wracać już do tej sprawy. Ojciec
nauczył ją takiego postępowania, aby mogła się nazywać
chrześcijanką. Słowo „chrześcijanin" obejmowało w pojęciu
ojca wszystkie cechy, które powinien posiadać człowiek, aby
móc bez strachu stanąć przed Bogiem. Oczywiście Marion
jeszcze wiele razy będzie miała pokusę, aby myśleć źle
o Jennie, ale musi zdecydowanie odrzucać złe myśli i mod
lić się o siłę. To był jedyny sposób, aby żyć w pokoju z lu
dźmi. Ubrała się i próbowała porozmyślać o nowym życiu,
w które wkraczała, nie wracając już do sprawy testamentu.
Tylko dwa dni, nie licząc niedzieli, dzieliły ją od roz
poczęcia pracy w domu towarowym. Do tego czasu powinna
się już urządzić w nowym pokoju i zaplanować przyszły ty
dzień. Poczuła w sobie wielki entuzjazm.
Na śniadanie zjadła pudełko herbatników za 10 centów
oraz jabłko, które na pożegnanie dała jej Nannie, najbardziej
ze wszystkich dzieci Toma i Jennie przywiązana do cioci
Marion.
Cały ranek sprzątała pokój i gdy skończyła, postanowiła
poświęcić część swoich niewielkich funduszy na zakup tape
ty, która rozjaśniłaby szary pokój. Gdyby tylko znalazła jakąś
ładną i niedrogą, mogłaby sama ją położyć. Robiła to kiedyś
z Jennie. Czasami można kupić tanią tapetę, jeśli ma niemod
ny wzór. Mogłaby też pomalować framugi, ponieważ odcho
dziła z nich farba. Nie czułaby się dobrze w zaniedbanym
pokoju.
Poszła do sklepu i po godzinie wróciła z kilkoma rolkami
tapet, klejem i małą puszką najtańszej farby. Bardzo miły skle
pikarz pożyczył jej także specjalną szczotkę do kładzenia tapet.
Już następnej nocy ściany pokoiku pokryte były kremową ta
petą o prostym wzorze. Pokój bardzo się zmienił dzięki temu.
Migocząca lampka gazowa zdawała się dawać dwa razy tyle
światła co przedtem. Gdy zmęczona pracą Marion położyła się
do łóżka, pomyślała z zadowoleniem, że udało jej się wykonać
kawał dobrej roboty. Nazajutrz postanowiła pomalować framu
gi i porozstawiać meble. Wtedy dopiero będzie mogła zamiesz
kać na dobre.
Następnego dnia w południe przyszła właścicielka. Ost
rożnie otworzyła drzwi, mokre jeszcze od świeżej farby. Ma-
rion właśnie rozkładała dywan. Pod oknem stał kwitnący hia
cynt. Jego jasnoróżowe kwiaty roztaczały intensywny aromat,
którego nie mógł przyćmić zapach świeżej farby. Na łóżku
leżały dwie muślinowe zasłonki, które miała powiesić, jak tyl-
57
ko farba wyschnie. Biała komoda, porcelanowy dzbanek i mis
ka były ustawione na swoich miejscach. Przy oknie, obok sie
bie stały fotel bujany i niewielkie biurko, a nad biurkiem wi
siała półka z książkami. Właścicielka zaczęła się rozglądać
z zaciekawieniem.
- Co się stało z moim pokojem? - zdziwiła się. - Nie
myślałam, że panienka może sprawić, że będzie tak wyglądał!
Dobrze jest mieć tu panienkę. Przynajmniej jeden pokój
wygląda jak trzeba. Chciałabym, żeby wszyscy lokatorzy tak
się starali.
Marion uśmiechnęła się i rozejrzała po pokoju. Wyszło le
piej niż się spodziewała. Będzie teraz miała swój własny, cichy
pokoik, daleko od wszystkiego.
- Przyszłam, żeby zaprosić panienkę na jutro na obiad.
Widzę, że panienka jeszcze do końca się nie rozpakowała, więc
zapewne nie miała w planach wyjścia. Bardzo bym się
cieszyła, gdyby panienka przyszła.
Marion podziękowała i przyjęła zaproszenie. Najwyraźniej
znalazła nie tylko nowy dom, ale także nową przyjaciółkę.
Samodzielne życie przynosiło Marion coraz więcej nowości.
Rozpoczęła pracę w domu towarowym energicznie i z entuz
jazmem. Tom i Jennie spodziewający się, że Marion wkrótce,
skruszona, wróci pod ich opiekę, bardzo by się zdziwili, gdyby
to widzieli. Mimo swojej nieśmiałości szybko się uczyła i zys
kała sympatię klientów. Pierwszego dnia, podczas przerwy
obiadowej, podeszła do niej młoda ekspedientka i spytała, czy
nie chciałaby zjeść razem z nią obiadu. Miała krótko obcięte
włosy i nosiła czarną, znoszoną, krótką i bardzo wąską
sukienkę. Marion pomyślała, że nowa koleżanka wygląda
trochę nieskromnie, ale miała sympatyczny uśmiech i miły
głos, a ponieważ Marion onieśmielała myśl, że będzie musiała
jeść sama, chętnie się zgodziła.
- Nie wiesz jeszcze, co tu dają, nie? - spytała ekspedientka.
- Lepiej nie bierz budyniu ryżowego, jest do niczego, ale ciasto
kokosowe jest pycha. Weź ciasto kokosowe. Lubisz kokosy?
- Prawie wszystko lubię - Marion uśmiechem pokryła zmie
szanie. - Ale czy nie podają tu niczego oprócz deserów? Muszę
oszczędzać, dopóki nie dostanę pensji. Sama się utrzymuję.
58
- Jedziemy na tym samym wózku, kochana. Ale muszę co
dziennie zjeść trochę ciasta. Zwykłe jedzenie mogę jeść w do
mu. Tutaj zawsze biorę kawę i ciasto. Nie cierpię zup, smakują
jak pomyje. W ogóle nie lubię obiadów. Jakieś mięcho, kartofle,
zielenina, dla mnie wszystko smakuje tak samo. Wręcz staje mi
w gardle. Ale jak dostanę ciasto i kawę, to jestem zadowolona.
- Myślę jednak, że jedzenie takich rzeczy przez cały czas
może ci zaszkodzić. Ja jestem przyzwyczajona do czegoś in
nego. To by mi nie odpowiadało.
- Zaszkodzić? No i co z tego? Można wziąć zwolnienie. Od
czasu do czasu można wziąć zwolnienie na dzień czy dwa
i wierz mi, jak dają, to zawsze biorę. Wszystko biorę, co dają.
Nie opłaca się nie brać. Trzeba zawsze kombinować. Jak się
sama nie postarasz, nikt ci nie pomoże. N o , jesteśmy na miejs
cu. Gdzie chcesz usiąść? O, tam jest miejsce. Są też tam ludzie
z mojego działu. Poznam cię z nimi. Czemu nie obetniesz
włosów na krótko? Bardziej byś się ludziom podobała. Mówią
co prawda, że to już niemodne. Popatrz wokoło! Prawie wszys
tkie dziewczyny są ostrzyżone na krótko. Zobaczysz, niedługo
będziesz miała wielu znajomych. Jesteś strasznie blada! Jak
chcesz, mogę ci pożyczyć moją szminkę. Nie umówisz się
z żadnym facetem, jeśli nie jesteś na czasie.
- Dziękuję - uśmiechnęła się Marion, lekko skonsternowa
na. - Myślę, że nie będzie mi potrzebna. Poza tym, dlaczego
miałabym się umawiać? Nie wychodzę dużo, a w ogóle nie
znam tu nikogo.
Dziewczyna roześmiała się głośno.
- Niezły dowcip. Masz poczucie humoru, nie? Myślę, że cię
polubię. Ale naprawdę powinnaś obciąć włosy. Jak chcesz,
zaprowadzę cię do mojego fryzjera. Nieźle strzyże, będziesz
wyglądała jak chłopiec.
- Ale chyba nie chciałabym wyglądać jak chłopiec
- uśmiechnęła się Marion. - Wolę wyglądać tak jak teraz.
- Daj spokój, wyglądasz jak nauczycielka sprzed stu lat. Tak
wolisz?
- Dlaczego nie? - rzekła Marion. - Od kilku lat próbuję
zostać nauczycielką.
- Nie wierzę! Ty? Nauczycielką? A po co?
- Lubię to. Lubię uczyć.
- Ja nie. Musiałam uczyć nową, jak ma pakować, i myśla
ł a m , że zwariuję. Była najgłupszą dziewczyną, jaką widzia
ł a m . Nie umiała nawet dobrze zawiązać sznurka. Napraw
dę! Cieszyłam się, gdy dała mi spokój. Po co chcesz uczyć?
Tutaj jest fajniej. Grasz na czymś? Mają tu orkiestrę. Dają ci
dzień wolny na próby. I jest tam kilku fajnych chłopaków.
Siedzi tu jeden, jest żonaty, ale się tym nie przejmuje. Zacho
wuje się jak nastolatek, przynosi czekoladki i takie tam. Pisze
nawet liściki. Musisz zobaczyć liścik, jaki dostałam poprzed
niego wieczoru. W ogóle nie przejmuję się tym, co pisze.
Mówię mu: „Myślisz, że jesteś cwany, c o ? " . Ale ze mną nie
pójdzie mu tak łatwo. To co, nie chcesz kawy? Tylko mleko?
Jesteś małą, grzeczną dziewczynką! Ale wyrobisz się tutaj.
Masz ładne oczy. Kiedy zobaczyłam cię pierwszy raz, po
myślałam: „Na pewno ją polubię". Moja poprzednia przyja
ciółka zazdrościła mi faceta, którego znałam, i obraziła się na
wieki. Poczekasz na mnie po pracy? Skoro to twój pierwszy
dzień, puszczą cię wcześniej. Poczekaj w przebieralni, przy
szafkach. Pczyjdę, jak tylko skończę, ale poczekaj! Aha, nazy
wam się Gladys Carr. Jak ci na imię? Marion? Też staromod
nie. Pasuje ci do oczu. Powinnaś nałożyć sobie trochę różu.
Jesteś strasznie blada.
Nie przestawała mówić przez cały czas, nie dając Marion
dojść do głosu. Marion była trochę zaszokowana nową znajo
mością, ale w gruncie rzeczy Gladys spodobała się jej. Może
się polubią? Powinna przecież poznać różnych ludzi, żeby le
piej zrozumieć świat. Dzięki tej rozmowie p|zyszło jej na myśl,
że może rzeczywiście jest trochę staromodna. Na pewno nie
wyglądała tak, jak reszta dziewcząt w sklepie, a to mogło jej
zaszkodzić. Mogła nawet stracić pracę. Przecież nie będą trzy
mać dziewczyny, która wygląda dziwacznie.
Gdy wracały do swoich działów, Marion przyjrzała się sobie
w dużym lustrze i zobaczyła dziewczynę o szczupłej sylwetce,
w brązowej sukience o niemodnym kroju. Nigdy nie było jej do
twarzy w brązie i jej artystyczna dusza nie pozwoliłaby na taki
kolor, ale sukienka była przerobiona ze starej sukni matki i Ma-
rion pomyślała, że powinna ją donosić. Nie zwracała uwagi na
to, iż jej sukienka jest znacznie dłuższa od tych, które noszą
inne dziewczęta. Marion spróbowała spojrzeć na siebie oczami
Gladys Carr. Zdała sobie sprawę, że przydałoby jej się zmienić
trochę wygląd. Nie uważała Gladys za jakiś autorytet w tych
sprawach, ale skierowała ona jej uwagę na pewne rzeczy, które
można było zmienić. Przez całe popołudnie obserwowała ko
biety pod kątem zmian w swoim ubiorze. Nie zauważyła
wcześniej, jak bardzo odbiegał on od panującej mody. Może
dlatego wszyscy w kościele patrzyli na nią tak dziwnie. Tak,
musi się trochę zmienić. Każdy powinien dobrze wyglądać
i ubierać się stosownie i ona też mogłaby się o to postarać. Nie
miała jednak zamiaru malować się wyzywająco lub zakładać
bardzo krótkich spódnic. Ufała swojemu dobremu gustowi.
Następnego dnia znalazła sklep z ładnymi sukienkami
i przymierzyła kilka. Wieczorem do późna skracała swoją
i zrobiła kilka zakładek, co nadało jej modny kształt. Rezultat
wydał się wart żmudnej pracy. Szczęśliwie, potrafiła uszyć
prawie wszystko, co zobaczyła. Nie miała co prawda dużego
wyboru i nie stać jej było na kupno nowych tkanin, ale potrafiła
zrobić cuda ze swoimi starymi sukienkami. Zajęła się tym
z dwóch powodów: miała co robić przez pierwsze dni samo
tności i mogła wyglądać tak, jak inne dziewczęta. Postanowiła,
że kiedy będzie ją na to stać, kupi sobie jedną lub dwie tańsze
sukienki, które sprzedawano na parterze jej domu towarowego,
a ponieważ może dostać zniżkę jako pracownica, więc nie
będzie to dużo kosztowało. Nie może wyglądać na zaniedbaną.
Nauczyła się układać włosy w bardziej nowoczesną fryzurę
i było jej z tym ba/dzo do twarzy.
- Świetna fryzura, Marion Warren! - wykrzyknęła Gladys,
gdy zobaczyła ją z włosami zebranymi wysoko z tyłu
i spiętymi szylkretową klamrą matki. - Dziewczyny, spójrzcie
na nią! Czyż nie wygląda wspaniale? Prawdziwa kocica!
Marion poczuła się zawstydzona reakcją Gladys, ale aproba
ta koleżanek sprawiła jej przyjemność. Gladys znowu na
pomknęła o szmince i różu, ale Marion potrząsnęła głową.
- Nie, Gladys, nie chcę - odparła zdecydowanie. - Nie
wyglądałabym ładnie. Wybacz, ale nie podoba mi się to.
Wygląda tak nienaturalnie. To tak, jakby ktoś umarł i pomalo-
61
waliby go, żeby wyglądał na żywego. Nie lubię ani sztucznych
bieli, ani krzyczącego różu, ani ostrych pomadek. W naturze nie
zobaczysz niczego, co tak by wyglądało. Nie można udawać
zdrowia za pomocą różu. Trzeba wyglądać zdrowo. Będę się
gimnastykowała wieczorem i chodziła na spacery i zobaczysz,
jak mi się zaróżowią policzki. Nie będę musiała ich malować.
- Oj, dziewczyno! - Gladys popatrzyła na nią ze zdziwie
niem. - Jesteś dziwna, ale i tak cię lubię. Lubię cię taką, jaką
jesteś. Nie mówiłam tego wielu ludziom, wierz mi.
Spoglądając w kierunku przechodzącej dziewczyny, podnie
sionym głosem zawołała:
- Słuchaj, Totty Frayer, czy to przypadkiem nie ty rano
zabrałaś mój ołówek, gdy odwróciłam się, żeby przynieść tę
belę bawełny? Ty to masz tupet! Ja ci nigdy nic takiego nie
zrobiłam! Cieszyłabym się, gdybyś mi go oddała. Potrzebuję
go
Nie minęło wiele dni i Marion poczuła się w sklepie jak
u siebie w domu. Poznała inne sprzedawczynie i zaprzyjaźniła
się z nimi i nawet te najbardziej burkliwe były dla niej miłe.
Może dlatego, że zawsze była dla wszystkich uprzejma. Za
wsze zgadzała się zastępować koleżanki, jeśli któraś źle się
poczuła lub szła do kina i chciała wcześniej wyjść do domu.
Nigdy się nie skarżyła i skracała swoją przerwę, jeśli ktoś
potrzebował więcej czasu i poprosił, żeby wróciła wcześniej.
Jej łagodny błysk oczu sprawiał, że ludzie szybko nabierali do
niej sympatii.
Dni mijały jej szybko. Zawsze była uśmiechnięta i miła dla
klientów, koleżanek i kolegów. Jadła tanie obiady i skrzętnie
odkładała każdy zarobiony grosz. Piła dużo mleka, ponieważ
było tanie i nadawało jej policzkom krągłość oraz zdrowy
wygląd. Mała butelka pełnego mleka i pudełko krakersów lub
herbatników doskonale nadawały się na kolację czy śniadanie.
Nowe życie oznaczało także czas wolny po pracy. Nie mu
siała już cerować skarpert, myć naczyń; nikt nie mówił jej, co
ma robić. Mogła wreszcie poświęcić wieczory na czytanie.
Czasami czuła, że to trochę egoistyczne z jej strony, ale sumie
nie podpowiadało jej, że miała przecież prawo, żeby przezna-
czyć swój czas na dokształcanie, a książki, które wybierała,
temu właśnie służyły. Oprócz prozy czytała także biografie
i książki historyczne. Zapisała się na letnie kursy literatury
i znajdowała prawdziwą przyjemność w kontynuowaniu nauki,
którą tak niespodziewanie przerwała.
Nadeszło lato i dni stawały się coraz gorętsze. W jej malut
kim pokoju robiło się duszno. Starała się nie zwracać na to
uwagi i pewnej nocy, chociaż nie mogła zasnąć z gorąca, przy
znała, że pomimo samotności i wszystkich niedogodności, nie
żałuje swojego wyboru i drugi raz postąpiłaby tak samo.
W hallu domu towarowego odbywały się piękne koncerty
i czasami muzyka dobiegała do działu, w którym pracowała
Marion. Wydawało jej się, że to anioły unoszą się nad nią
i patrzą na jej pracę.
Lato ciągnęło się długo i upał robił się nieznośny. Męczyło
to Marion i czasami jej entuzjazm przygasał. Sprzykrzyły się
jej tanie obiady. Wszystko w barze pachniało tak samo, w mik
roskopijnej kuchence z powodu gorąca nie dało się gotować,
a czytanie w pokoju, który coraz bardziej przypominał piec,
graniczyło z niemożliwością. Upał w mieście stawał się nie do
zniesienia, wybrała się więc raz czy dwa za miasto dla ochłody,
ale bała się wracać późno do domu. Obawiała się chodzić sama
wieczorem.
Nie mogła się przyjaźnić z dawnymi znajomymi z kościoła,
ponieważ mieszkała tak daleko, że oprócz niedziel bywała tam
dość rzadko. Poza tym ci, którzy mogliby ją polubić, nie znali
jej i nie wiedzieli, co tracą, a ci, którzy ją znali, uważali, że nie
jest interesująca.
W sierpniu Marion usłyszała rozmowę dwóch klientów,
którzy byli stałymi bywalcami filharmonii i bardzo zachwalali
koncerty. Przyszło jej wtedy do głowy, że sama mogłaby kupić
sobie karnet. Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej? Spy
tała, kiedy zaczyna się sprzedaż i tego dnia była jedną z pierw
szych w kolejce do kasy.
Nie zauważyła, że gdy kupowała bilet, bacznie obserwował
ją pewien młody mężczyzna. Zainteresowała go ta nieśmiała
dziewczyna, która przyznała się sennemu kasjerowi, że jest
pierwszy raz w filharmonii i właściwie nie wie, które miejsca
63
byłyby najlepsze. Wybrała wreszcie jedno z najlepszych
dostępnych miejsc, ostatnie w środkowym rzędzie, w połowie
górnej galerii. Gdy wyjmowała pieniądze, żeby zapłacić,
mężczyzna, który ją obserwował, w jakiś sposób poczuł, że nie
były one zarobione łatwo. Ostrożnie złożyła karnet i schowała
go do taniej portmonetki, a po jej twarzy było widać, ile on dla
niej znaczy. Młody człowiek, zamiast, jak zamierzał, kupić
bilet na balkon, wykupił miejsce w rzędzie tuż za Marion,
o kilka foteli dalej. Chciał popatrzeć na nią, gdy będzie
słuchała swojej pierwszej symfonii. Czy potraktuje koncert
z takim samym nabożeństwem, z jakim patrzyła na bilety?
Podczas drugiego koncertu zdarzyło się coś wspaniałego
i niespodziewanego.
M a r i o n przyszła wcześniej, jako jedna z pierwszych. L u -
biła patrzeć, jak wielka sala napełnia się ludźmi i życiem. To
był inny świat - piękny, pełen światła i dźwięków. Była ocza
rowana od pierwszego momentu. Tego wieczoru przyniosła
starą teatralną lornetkę, którą właścicielka jej pokoju odnalazła
na strychu. Marion ucieszyła się ogromnie, jak gdyby lornetka
lśniła złotem i wielkimi drogimi kamieniami, chociaż w rze
czywistości była pokryta wytartym różowym aksamitem i daw
no już minęły czasy jej świetności. Marion jednak nie przej
mowała się tym i była zadowolona, że będzie mogła oglądać
muzyków z bliska. Weszła na wyściełane schody, czując się,
jakby wstępowała na schody świątyni, i skierowała się w stronę
swojego miejsca. Gdy dotarła do fotela, stanęła i w osłupieniu
rozejrzała się wokoło. Fotel był opuszczony, jakby ktoś na nim
siedział, chociaż wszystkie inne czekały podniesione. Nie to
jednak było najdziwniejsze: spoczywała na nim wielka, na
wpół rozwinięta róża o długiej łodyżce. Należała do rzadkiego
gatunku róż o kolorze ciemnego szkarłatu, który miejscami
przechodził w aksamitną czerń, a miejscami jaśniał jak
płomień. Rozsiewała subtelny, niebiański zapach, przypo
minający ogrody dzieciństwa, stare koronki przesypane la
wendą i arystokratyczne panie z przeszłości. Marion nachyliła
się i napawała się jej aromatem. Potem znów rozejrzała się
wokoło, licząc, że znajdzie jej właściciela, ale nikogo nie było
w pobliżu oprócz dwóch starszych pań w tylnym rzędzie
i mężczyzny, do którego zapewne ta róża nie należała. W jej
rzędzie nie było jeszcze nikogo. Może ktoś pomylił miejsca
i odszedł, gdy się zorientował, zapominając o zabraniu kwiatu.
Może wróci po niego za chwilę. Na pewno nikt nie porzuca
czegoś tak pięknego. Podniosła różę i upajając się jej za
pachem, spojrzała dyskretnie na starsze panie. Po chwili za
stanowienia podeszła do nich i spytała, czy przypadkiem nie
zgubiły kwiatu. Obrzuciły ją zimnym spojrzeniem i za
przeczyły, najwyraźniej traktując ją jak intruza, więc wróciła
na swoje miejsce, opuściła fotel obok i ostrożnie położyła na
nim różę.
Sala zaczynała się zapełniać i Marion przez swoją lornetkę
z zaciekawieniem obserwowała wchodzących. Patrzyła na
wspaniałe fryzury i kreacje i bawiła się wymyślaniem, kto
czym się zajmuje. Przez cały czas czuła wspaniałą woń róży
i było jej przyjemnie, że leży ona obok. Nie wątpiła, że
właścicielka powróci i może nawet przez pomyłkę będzie twie
rdziła, że nie tylko róża, ale i miejsce należy do niej. Jednak
dopóki jej nie ma, będzie mogła się cieszyć obecnością cudow
nego kwiatu. Zapatrzyła się na wchodzących muzyków, gdy
nagle przyszła kobieta, na której miejscu leżała róża. Marion
opuściła lornetkę i czekała na jej reakcję.
- Czy może pani zabrać kwiat z mojego miejsca? - kobieta
odezwała się niemiłym tonem.
Marion czując, że musi pilnować róży, dopóki nie wróci ona
do właściwych rąk, szybko podniosła kwiat i położyła sobie na
kolanach. Kobieta usiadła i nie zwracała już na nią uwagi. Nikt
nie przyszedł po różę i Marion pomyślała, że dzięki niej kon
cert będzie podwójną przyjemnością.
Kiedy się skończył, Marion stanęła przy wyjściu i rozglądała
się zaniepokojona. Prawie wszyscy już wyszli, a nikt się nie
zgłosił po kwiat. Co ma teraz z nim zrobić? Przecież ktoś, kto go
zgubił, musiał już to zauważyć. Nieśmiało podeszła do portiera
w hallu i powiedziała, że ktoś zostawił różę na jej miejscu.
Portier spojrzał najpierw na różę, potem na miłą dziewczynę,
która ją trzymała, i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Myślę, że ona należy już do pani - powiedział. - Nikt nie
fatygowałby się specjalnie, aby po nią wracać. Ktokolwiek ją
zgubił, ma na pewno więcej takich kwiatów.
66
- Tak pan myśli? - westchnęła Marion i razem ze swoim
skarbem udała się do wyjścia.
W jej malutkim pokoiku róża dodawała wszystkiemu
piękna. Marion włożyła ją do wysokiego smukłego wazonika,
który należał jeszcze do jej babci. Jennie uważała, że jest staro
modny, ale był bardzo ładny i stylowy. Marion usiadła i wdy
chając odurzający zapach, wpatrywała się w prześliczne płatki.
Poczuła się szczęśliwa. Przed snem zastanawiała się jeszcze,
jak kwiat mógł się znaleźć na jej krześle, ale nie potrafiła
udzielić sobie odpowiedzi. Następnego dnia przyniosła różę do
sklepu. Nie chciała się z nią rozstawać, dopóki nie zwiędnie;
pragnęła napawać się jej pięknem jak najdłużej. Koleżanki
chciały ją powąchać i pytały, skąd Marion ją wzięła. Gdy
odpowiedziała, że znalazła, wszystkie myślały, że żartuje; ro
ześmiały się i próbowały zgadnąć, kim jest tajemniczy przyja
ciel, do którego nie chciała się przyznać.
Przy niektórych ludziach kwiaty nie pozostają świeże zbyt
długo i szybko przygasają i więdną. Jednak róża Marion wyda
wała się kochać przebywanie przy dziewczynie i zdawała się
przy niej rozkwitać. Marion włożyła ją do miski z wodą
i następnego dnia kwiat wyglądał tak świeżo jak przedtem.
Znowu wzięła go do pracy i wszystkie koleżanki myślały, że to
następna róża. Trzeciego dnia nie była już świeża i sztywna, ale
nawet więdnąc zachowała swoje piękno. Czwartego dnia Ma-
rion zebrała opadłe płatki i schowała do szuflady razem z chus
teczkami, ponieważ chciała zachować przynajmniej zapach.
W dzień następnego koncertu ciągle jeszcze miała w głowie
miłe wspomnienie róży i gdy szła do swego miejsca, uśmie
chnęła się do siebie i ponownie zaczęła się zastanawiać, skąd
znalazła się ona na jej fotelu. Gdy doszła do swojego rzędu,
zatrzymała się, wzięła głęboki oddech i aż chciała przetrzeć
oczy ze zdumienia. Czy wzrok jej nie myli? Znowu tam była!
Wielka, ciemna, gorejąca róża! Była identyczna jak ta poprzed
nia, nawet płatki były tak samo zwinięte. Czy to był sen, czy
urojenia?
Jak za pierwszym razem, nie było w pobliżu osoby, do której
kwiat mógłby należeć. Marion usiadła, wzięła różę do ręki
i podniosła prawie na wysokość ust. Musnęła ją delikatnie
67
wargami i poczuła, jak odurzający zapach przenika ją całą.
Gdyby ktoś to obserwował, pomyślałby, że to bardzo piękny
obrazek. Kwiat zdawał się być umarłym, ukochanym człowie
kiem, który powstał z grobu i wcielił się w piękną formę. Tym
razem dziewczyna od razu wzięła kwiat dla siebie, nie próbując
zgłębiać jego sekretu i ciesząc się samą myślą, że należy do
niej. Wydawało się, że róża ma swoją osobowość i przyszła do
niej z własnej woli.
Gdy zaczęły rozbrzmiewać pierwsze takty muzyki, Marion
odchyliła się do tyłu, położyła głowę na oparciu i zamknęła
oczy. Wydawało jej się, że róża do niej mówi, że opowiada
o cudach, o jakich nigdy nie wiedziała, o wielkich tajemnicach
ziemi - grobu nasion, o zmartwychwstaniu łodygi i kwiatu,
o historiach wiatru, o słowach strumyka, o znaczeniu śpiewu
ptaków, o biciu serca lasu, o szepcie wędrującego mchu, o szu
mie chmur płynących po letnim niebie. Róża mówiła poprzez
muzykę i Marion, której serce było całkowicie pogrążone
w dźwiękach symfonii, widziała wszystko wyraźnie przed
oczyma swojej duszy.
Koleżanki w sklepie znów powitały ją śmiechem i żartami
dotyczącymi róży, ale dla Marion była ona zbyt ważna, żeby
mogła z niej żartować. Nie odpowiadała więc na zaczepki
i pozwalała im myśleć, co tylko chciały. Sama nie zastanawiała
się, jak róża trafiła na jej fotel. Gdy wkładała opadłe płatki do
szuflady obok tych z poprzedniego kwiatu, uznała, że nie chce
tego wiedzieć. Wystarczyło jej, że dostała dwie piękne róże;
nie było ważne od kogo i dlaczego.
W wieczór czwartego koncertu serce biło jej mocno. Sto
razy powiedziała sobie wcześniej, że tym razem nie będzie
żadnej róży, że przypadek, który sprawił, że znalazła dwa cu
downe kwiaty, już się nie powtórzy, ale mimo wszystko spo
dziewała się znaleźć następny. Nogi tak jej drżały, że prawie
nie mogła wejść po schodach na swoją galerię. Przyszła później
niż zazwyczaj, ponieważ chciała, aby prawdziwy właściciel
róży mógł ją zabrać, jeśliby i tym razem leżała na jej miejscu.
Rząd Marion zajęty był już prawie w całości. Dziewczyna
próbowała nie patrzeć na swoje miejsce, dopóki nie podejdzie
bliżej; szła zatem powoli, oddychając głęboko, aby uspokoić
mocno bijące serce. Z każdym oddechem coraz wyraźniej wy
czuwała znajomy aromat i gdy doszła do swojego fotela, zo
baczyła, że znów zza oparcia wystaje zielona łodyżka. Róża
spoczywała majestatycznie, jak gdyby na nią czekała. Jej róża!
Tak podobna do tamtych, że prawie identyczna. Wzruszona
niemal do ł e z , przygarnęła ją do serca, jak rzecz najcennniejszą
na świecie.
Tego wieczoru miała na sobie zeszłoroczny czarny, pilśnio
wy kapelusz, który zręcznie obszyła jedwabną wstążką. Szyb
ko się uczyła, co powinna robić, aby ładnie się ubierać, nie
wydając przy tym dużo pieniędzy. W niewielkim, prostym
kapeluszu było jej bardzo do twarzy. Niejeden z melomanów
spoglądał na słodką, ładną twarz dziewczyny trzymającej
w ręku szkarłatną różę. Delikatnie, jakby ją pieszcząc, wargami
muskała płatki, a jej ciemne oczy jaśniały pięknym blaskiem.
Wtedy po raz pierwszy pomyślała, że ktoś zostawia róże
specjalnie. Ale kto? Przeszył ją dreszcz podniecenia, ale po
czuła też pewną obawę. Któż mógł się tak dla niej fatygować
i za każdym razem zostawiać różę? Wydawało jej się to trochę
nie na miejscu, ale w końcu cóż było w tym złego? Jak zatem
powinna się zachować? Zrzucić kwiat na podłogę? Połamać
go? Zostawić tam, gdzie leżał? To przecież niemożliwe. Bar
dzo kochała kwiaty i nie mogła się powstrzymać, żeby nie
zabrać róży. Nie mogła się od niej po prostu odwrócić, róża
przecież także nie odwracała się od słońca. Nie było nic złego
w przyjmowaniu anonimowych podarunków, dopóki sprawy
nie zachodziły za daleko. Może róże zostawiała dziewczyna
podobna do niej, a może była to jakaś miła starsza pani, która
dostrzegła samotność na twarzy Marion. Właściwie nie było to
aż tak istotne. Nikt z siedzących w jej pobliżu nie wyglądał na
kogoś, kto chciałby flirtować z nią w ten sposób. Postanowiła
więc traktować róże jako część koncertu, pozwalając im śpie
wać dla niej melodie, które sprawiały, że zapominała
o codziennych trudnościach i smutkach. Trzymając kwiat cały
czas blisko twarzy, rozejrzała się jeszcze raz wokoło. Chciała
się przekonać, że nie ma w pobliżu człowieka, od którego nie
chciałaby przyjąć róży. W pewnym momencie jej oczy spot
kały się z oczyma młodego mężczyzny siedzącego niedaleko.
69
Był na tyle przystojny, że wyróżniał się nawet w takim tłumie.
Miał w sobie coś, co dawało wrażenie wyrobienia towarzys
kiego i kultury. Jego osoba przywodziła na myśl świat, którego
integralną część stanowiły róże, muzyka i przyjaźń; gdzie
każdemu wykształcenie i kultura należały się tak samo, jak
powietrze, jedzenie i słońce. Do takiego świata Marion mogła
się wkraść tylko na chwilę, za cenę swoich wszystkich
oszczędności, jednak tęskniła do niego bardzo. Westchnęła i je
szcze raz dotknęła róży wargami, jakby w ten sposób chciała
się tam przenieść, chociaż na czas koncertu.
Po powrocie do domu położyła się spać z różą na poduszce
i przyśniło jej się, że ktoś czule powiedział do niej: „Kocham
cię". Nie słyszała tego głosu wcześniej i nie widziała nikogo,
ponieważ w powietrzu latało mnóstwo szkarłatnych płatków
róży. Dobiegały do niej tylko słowa, odbijające się delikatnym
echem: „Kocham cię... Kocham cię...". Następnego ranka obu
dziła się z wypiekami na twarzy i powiedziała sobie, że cały ten
sen był bardzo niemądry. Postanowiła, że musi przestać myśleć
o tajemniczym nieznajomym, który zostawia jej kwiaty, i po
prostu cieszyć się ich pięknem. Zapewne i tak nie będzie już
ich więcej. Musi być na to przygotowana. Jeśli ktoś to robił dla
zabawy, kiedyś wreszcie skończy.
Mimo swojego postanowienia wyszła do pracy z różą na
piersiach i szczęśliwym błyskiem w oczach. Róże sprawiły, że
w swym malutkim pokoiku czuła się bardziej domowo i mniej
samotnie.
Historia z kwiatami powtarzała się i Marion na każdym
koncercie znajdowała różę. Przystojny nieznajomy siedział za
zwyczaj na tym samym miejscu, ale ich oczy nigdy już się nie
spotkały. Raz czy dwa nieśmiało spojrzała w jego stronę, ale
zawsze patrzył gdzie indziej. Na pewno nawet o niej nie wie
dział. Był przecież z innego świata. Mogła na niego bezpiecz
nie spoglądać od czasu do czasu, tak jak spogląda się na dzieło
sztuki. Dobrze było wiedzieć, że są tacy mężczyźni na świecie.
Życie wyglądałoby inaczej, gdyby tylko tacy istnieli.
Pewnego dnia po koncercie zaczął padać straszny deszcz.
O ósmej niebo było jeszcze czyste, błyszczały gwiazdy i nie
było żadnego znaku nadchodzącej burzy. Gdy koncert się
70
skończył i ludzie zaczęli wychodzić, nagle lunęły strugi desz
czu, raz po raz słychać było grzmoty, a niebo przeszywały
błyskawice. Marion znalazła się w kłopocie, ponieważ nie
miała ze sobą ani parasolki, ani płaszcza przeciwdeszczowego.
Prawie wszyscy już poszli, a ona wciąż stała pod małym dasz
kiem na ulicy, bez większej wiary licząc na to, że burza minie.
Wreszcie zdecydowała, że nie może dłużej czekać i musi już
wracać do domu. Robiło się późno, a nie zanosiło się na to, że
deszcz szybko ustanie. Czuła się nieswojo. Za chwilę drzwi
filharmonii się zamkną i zostanie sama na ciemnej, mokrej
ulicy. Nie mogła wracać na piechotę, więc postanowiła poje
chać autobusem, chociaż każdy grosz odkładała na karnet na
zimowe koncerty.
Poszła na pobliski przystanek i wsiadła do autobusu, który
przyjechał dość szybko. Obawiała się, czy ulewa nie zniszczy
jej sukni, bo nie stać by jej było na kupno nowej.
Autobus był pełny i usiadła wciśnięta pomiędzy dwie grube
kobiety. Zastanawiała się, w jaki sposób dostanie się do domu,
ponieważ od przystanku musiała przejść jeszcze dwie przeczni
ce, a deszcz padał coraz większy. Autobus zatrzymał się i Ma-
rion z wahaniem wyszła w strugi deszczu. Spodziewała się, że
od razu przemoknie do suchej nitki, ale ku jej zdziwieniu, gdy
biegła po ulicy, spadło na nią tylko kilka kropel i tylko stopy
miała mokre. Zdała sobie sprawę, że ktoś trzyma nad nią para
sol. Nie widziała kto; było ciemno, a rzęsisty deszcz jeszcze
bardziej ograniczał widzenie. Nie miała odwagi zatrzymać się,
odwrócić i podziękować, ponieważ było naprawdę ciemno - la
tarnie nie świeciły - a ulica była pusta. Zdawało się, że to sam
parasol biegnie za nią i ochrania przed deszczem.
Odwróciła się dopiero, gdy stanęła pod daszkiem u drzwi
domu. Zobaczyła tylko, że ciemna postać, która niosła nad nią
parasol, szybko znika w mroku.
- Proszę zaczekać! - krzyknęła Marion, ale wiatr zagłuszył
jej słowa. - Dziękuję! Dziękuję bardzo!
Dlaczego nie zaczekał? Mógłby wejść i przeczekać deszcz!
Marion, wchodząc na schody, próbowała zebrać myśli. Ktoś
postanowił jej pomóc w taką burzę! Nieważne, kto to był.
Tylko Bóg mógł zesłać pomoc. Dobroczyńca uciekł, ale Ma-
71
rion wiedziała już, że ktoś o nią zadbał, że nie była sama na
świecie, że ktoś o niej pomyślał. W nocy i w ulewnym deszczu
ktoś wyciągnął do niej pomocną dłoń i nie czekając na
podziękowanie, poszedł sobie. Czy to ten sam, który zostawiał
dla niej róże? Nie, musi przestać marzyć o tym, że ktoś nagle
zabierze ją do innego świata i zacznie obsypywać różami. To
niedorzeczność myśleć w ten sposób. Musi przestać, bo jeszcze
przewróci jej się w głowie.
Następnego ranka obudziła się chora. Burza, zimno i tyle
wrażeń poprzedniego wieczoru - to było dla niej za wiele. Nie
mogła iść do sklepu i musiała poprosić gospodynię, żeby zate
lefonowała do kierownika i powiadomiła go o tym. Około
dziesiątej rano do drzwi zadzwonił chłopiec przysłany z poblis
kiej kwiaciarni. Trzymał wielkie pudełko pod pachą i pogwiz
dywał sobie. Dostał pół dolara więcej, żeby wypełnił dobrze
swoją rolę. Otworzyła mu dziewczyna, która pomagała
właścicielce w pracach domowych.
- Cześć! - przywitał ją posłaniec. - Czy możesz mi pomóc?
Jak się nazywa ta ładna pani, która tu mieszka? Przyniosłem
dla niej kwiaty i nie mogę sobie przypomnieć ani jej imienia,
ani nazwiska. Jakoś mi uciekło. Jeśli wymienisz mi imiona
ładnych pań, które tutaj mieszkają, to może sobie przypomnę.
- Czy to nie pani Marion?
- P a n i Marion... To możliwe. Czy jest niewysoka i nosi mały
czarny kapelusz?
- Tak! - odpowiedziała dziewczyna. - To ona. A poza tym,
nie mieszka tu inna młoda pani. To musi być ona, nikt inny.
- A jak ma na nazwisko? Marion i jak dalej? Wiesz, muszę
się upewnić.
- Pani Marion Warren - powiedziała dziewczyna i wy
ciągnęła ręce po pudełko.
- Oddaj jej to pudełko, a będę ci wdzięczny do końca życia.
Cześć! - chłopiec odwrócił się i zniknął, zanim dziewczyna
zdołała o cokolwiek zapytać.
W pudełku znajdowały się dwa tuziny szkarłatnych róż, ta
kich samych, jakie Marion znajdowała na koncertach.
72
8.
M a r i o n usiadła na łóżku i zdziwiona otworzyła pudełko.
W środku nie znalazła żadnej wizytówki, a nawet nazwy kwia
ciarni. Były tylko wspaniałe szkarłatne róże. Dziewczyna,
która przyniosła pudełko, wpatrywała się w nie z podziwem.
Na pytania Marion mogła odpowiedzieć jednak tylko tyle, ile
dowiedziała się z rozmowy z posłańcem. Marion uśmiechnęła
się, a potem rozpłakała. Zanim dostała te róże, czuła się taka
samotna i opuszczona. Już prawie żałowała, że została
w mieście. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy może nie byłoby
lepiej, gdyby rzeczywiście pojechała do Vermont i tam zajmo
wała się dziećmi i do końca pomagała Jennie. Może edukacja
i kultura nie były dla niej przeznaczone. Samej było jej zbyt
trudno. W pracy dostawała małe podwyżki, a wydatków było
coraz więcej. Choroba mogła oznaczać dla niej stratę części
pensji, chociaż miała prawo do zasiłku chorobowego przez
jakiś czas.
Ale teraz wszystko się odmieniło. Ktoś przysłał jej kwiaty,
komuś zależało na niej. Zarumieniła się na tę myśl. Ofiarowała
jedną różę dziewczynie i poprosiła, żeby dała trzy właścicielce
domu. Potem włożyła resztę do wazonu, położyła się do łóżka
i znowu się rozpłakała. Komuś na niej zależało! Nieważne
komu, ważne, że ktoś taki w ogóle istniał!
Zasnęła z uśmiechem na ustach i przyśnił jej się ojciec, który
przyszedł do niej i powiedział: „Tak się cieszę, córeczko, na
prawdę się cieszę". Kiedy się obudziła, popatrzyła na róże i od
razu poczuła się lepiej.
Następnego dnia mogła już iść do pracy. T y m razem przy
pięła do sukienki cały pęk róż; mogła rozdać kilka z nich, co
jeszcze zwiększyło jej zadowolenie.
Dwa dni potem do lady, przy której pracowała Marion
z dwiema koleżankami, podszedł powoli młody mężczyzna.
Zaczął wpatrywać się we wstążki takim wzrokiem, jakby kryły
one jakąś tajemnicę, którą chciał rozwikłać. Był jakiś niezde
cydowany i chciał już odejść, więc jedna z dziewcząt podeszła
do niego i spytała, czy może mu jakoś pomóc.
- Nie, dziękuję - odpowiedział mężczyzna i dalej stu
diował zawartość półek. Wydawał się najbardziej zaintere
sowany półkami pod ladą. Koleżanki Marion z rozbawie
niem popatrzyły na niego przez chwilę i odeszły do swoich
zajęć.
Przez zimę Marion nauczyła się upinać kwiaty z tasiemek
i robić fantazyjne kokardki. Zawsze stała więc do niej kolejka
ludzi pragnących zrobić kokardkę „do sukienki córki" czy „do
kapelusza dla młodej pani". Marion lubiła swoje zajęcie. Lu
biła zwłaszcza robienie kwiatów z satyny. Wyobrażała sobie,
że tworzy prawdziwe kwiaty i starała się, żeby drobne płatki
i pręciki wyglądały jak najładniej. Najlepiej wychodziły jej
róże i miała dużo zamówień na pojedyncze kwiaty i bukieciki.
Tego dnia siedziała jak zwykle na swoim miejscu, z nożycz
kami pod ręką, z różnokolorowymi tasiemkami wiszącymi na
stojaku, otoczona drucikami i szpulkami. Młody człowiek pod
szedł bliżej i lekko nachylony, z zainteresowaniem przyglądał
się jej zwinnym palcom szybko formującym główki i pączki
kwiatów. Stało tam sporo kobiet niecierpliwie czekających, aż
przyjdzie ich kolej. Młodzieniec postał chwilę, a potem, ku
rozbawieniu koleżanek Marion, zwrócił się do niej:
- Czy mogłaby pani wybrać wstążkę w kolorze róży, którą
pani nosi, i zrobić taką samą różę dla mnie? Nie spieszy mi się,
mogę zaczekać, aż pani będzie wolna.
Marion podniosła wzrok. Nie zauważyła go wcześniej, ale
wydał jej się znajomy. Miał podobne oczy do mężczyzny,
którego widziała na koncercie. Tamtego widziała jednak tylko
przez moment, zatem nie pamiętała dobrze twarzy i trudno
było stwierdzić, czy to mógł być on. Odpowiedziała uprzejmie:
74
- Oczywiście, myślę, że będę mogła dobrać kolor, jeśli ze
chce pan poczekać, aż skończę te kwiaty. To nie potrwa zbyt
długo.
Skłonił się, odszedł od lady i obserwując przechodzących
ludzi, czekał, aż Marion skończy. Po kilku minutach podeszła
do niego z wstążką, porównując kolor z różą przypiętą do
sukienki. Uśmiechnął się.
- Tak, ta będzie odpowiednia - powiedział z dziwną ulgą
w głosie.
- Czy pan życzy sobie jedną różę? - spytała miłym tonem,
jakim zawsze rozmawiała z klientami, pragnąc traktować ich
jak swoich przyjaciół. - Czy ma być do przypięcia na ramieniu?
- Jedną - odpowiedział trochę zmieszany. - Nie wiem, jaka
powinna być. Proszę zrobić tak jak zwykle. Taką, jaką by pani
chciała mieć - uśmiechnął się bezradnie.
Marion także odpowiedziała uśmiechem.
- Już wiem - powiedziała ze zrozumieniem. - Postaram się,
żeby była ładna.
Zabrała się do pracy, starannie wymierzając, tnąc i układając
wstążkę. Jej dzieło szybko zaczęło nabierać kształtu żyjącej,
kwitnącej róży o długiej łodyżce i kilku zielonych listkach.
Gdy skończyła, podała mu kwiat.
- Podoba się panu?
- Tak, nawet bardzo. Dziękuję - z jego oczu widać było, że
mówi prawdę. - A gdzie...by ją pani nosiła? - zapytał niepew
nie. W tym momencie koleżanki Marion, które przypatrywały
się całej scenie, wybuchnęły śmiechem.
- No i co ty na to? - teatralnym szeptem spytała jedna z nich.
- Mały, niewinny chłopczyk. Ciekawe, czy sam chce ją
nosić, czy robi to tylko dla niej? - druga aż otarła łzy ze
śmiechu.
Marion jednak nie zwracała na nie uwagi i przyłożyła ak
samitną różę do ramienia, pokazując w którym miejscu najbar
dziej pasuje.
- Słuchaj, Marion, prawda, że fajnie byłoby być jego żoną?
- spytała koleżanka, gdy klient skłonił się szarmancko i od
szedł ze swym nabytkiem. - Zobacz, ile trudu sobie zadał, żeby
kupić jej coś ładnego.
75
Marion rozbłysły oczy i przez całe popołudnie zastanawiała
się, jaka jest jego żona. Chciałaby zobaczyć kobietę, która
miała nosić różę zrobioną przez nią. Musiała być bardzo piękna
i kochana, i bardzo szczęśliwa, żyjąc z człowiekiem, który się
tak nią opiekował i przygotowywał dla niej niespodzianki i pre
zenty. To było trochę podobne do historii z jej różami, z tym że
w jej przypadku nie stał za tym żaden mężczyzna, tylko pewnie
jakaś miła starsza pani, z jakiegoś powodu czująca do niej
sympatię. Marion cieszyła się, że żona tego pana miała tak
kochającego męża. Chciałaby zobaczyć ją kiedyś z różą przy
piętą do sukienki. Ciekawe, jak by wyglądała.
Gdy skończyła pracę, wróciła do domu, do swoich więdną
cych róż.
Nadeszła wiosna i zbliżał się kolejny wieczorek kościelny.
Na kilka dni przed imprezą pan Shuttle, który przypadkowo
przechodził koło działu pasmanteryjnego, dostrzegł Marion.
- O, Marion Warren! Gdzie się chowałaś przez ten cały
czas? Właśnie się zastanawiałem, dlaczego nie przychodzisz
już na wspólne modlitwy i na nasze wspólne kolacje. Podobno
obiecałaś nam pomagać. Wiesz, że nie możemy znaleźć nikogo
do zmywania naczyń? Pani Brown już nie przychodzi, a żadna
z dziewcząt nie ma ochoty na to, by założyć fartuch i wziąć
zmywak w ręce. Czy możesz przyjść i pomóc nam w piątek?
Bardzo się nam przydasz. Wszystkie nasze elegantki nadają się
tylko do strojenia i malowania oczu. Proszę, przyjdź chociaż
ten jeden raz. Sami sobie nie poradzimy.
Marion, jak zwykle chętna do pomocy, zgodziła się bez
dłuższego namysłu. Ciągle pamiętała ostatnie spotkanie, kiedy
dawne przyjaciółki tak źle ją potraktowały, ale właściwie nie
miało to dla niej teraz znaczenia. Rozpoczęła nowe życie i po
stanowiła nie przejmować się takimi drobiazgami jak to, że
dziewczyna, którą kiedyś znała, zignorowała ją, ponieważ nie
była modnie ubrana. A poza tym, teraz jej stroje są już od
powiednie. Dzięki pracy w sklepie nauczyła się dobrze ubierać
i to za niewielkie pieniądze. Zauważyła, że najdroższe modele
często miały bardzo prosty krój, a wśród tańszych także można
było znaleźć takie, które charakteryzowały się prostotą i dob-
76
rym gustem. Pracując w domu towarowym, mogła niekiedy
kupować dobre materiały za niższą cenę i od czasu do czasu
sama sobie coś uszyła. Nie musiała się więc j u ż martwić o s w ó j
wygląd, jednak nie miała ochoty spotykać się z dawnymi ko
leżankami. Skoro jednak obiecała, pójdzie jeszcze ten jeden raz.
Przyjemnie będzie porozmawiać z żoną pastora. Może ją nawet
zaprosi do siebie? Z radością zaprosiłaby ją do swojego pokoiku
na herbatę i pokazała, jak mieszka. Pewnie, że nie mieszkała
w pałacu, ale pokoik był miły i przytulny. Pani Steward zapew
ne chętnie by przyszła. Marion nie miała ochoty zapraszać do
siebie wszystkich swoich znajomych, ale dla pani Steward zro
biłaby wyjątek. Lubiła ją i traktowała prawie jak matkę.
Na ten wieczór włożyła specjalnie dobraną satynową su
kienkę w kolorze owoców granatu. Sukienka bardzo dobrze
współgrała z jej urodą, podkreślała oczy i delikatne rysy twa
rzy. Przez żorżetowe rękawy widać było jej krągłe ramiona.
Poszerzyła trochę mankiety, żeby mogła podwinąć rękawy
przy zmywaniu. Wzięła także gumowy fartuszek, który miał
zakrywać jej sukienkę, aby nie poplamiła się w kuchni.
Wysiadła z autobusu przed kościołem i idąc w kierunku
jasno oświetlonego bocznego wejścia, wpadła nagle w panikę.
Wydawało jej się, że znów wszyscy będą na nią patrzeć. Pomi
mo swoich wcześniejszych postanowień zapragnęła uciec do
domu. Spojrzała jednak na swoje skórzane pantofelki z metalo
wymi klamerkami i swoje szare jedwabne pończoszki i zdała
sobie sprawę, że nie musi się przecież wstydzić swojego
wyglądu. Nie była gorzej ubrana od innych, nie było powodu,
aby ją wytykali palcami. Spojrzała w ciemne, gwiaździste nie
bo nad sobą i wyszeptała modlitwę:
- Drogi Boże, jestem twoim dzieckiem. Spraw, żeby moje
zachowanie mogło przysporzyć Ci chwały. Spraw, żebym się
nie bała.
Weszła do środka i rozejrzała się wokoło. Była już tam pani
Shuttle, najwyraźniej na kogoś niecierpliwie czekająca. Od ra
zu podeszła do Marion.
- O, jesteś. Bałam się, że nie przyjdziesz. Ogromnie się
cieszę. Moja córka zachorowała na grypę i musiała zostać
w domu. Czy możesz się zająć resztą dziewczyn, które będą tu
77
pomagać? Powiesz im, gdzie się mają rozebrać i co mają robić.
Muszę iść do domu i dać córce leki. Zapomniałam przygoto
wać je dla niej, a ma taką gorączkę, że nie powinna wstawać.
Czy możesz zostać dłużej i gdy będzie już po wszystkim, dopil
nować, żeby pozmywały? Jest kilka nowych dziewczyn i nie
bardzo orientują się, gdzie co leży.
Marion, choć z ciężkim sercem, obiecała, że wszystkiego
dopilnuje. Miała nadzieję, że uda jej się wyjść trochę
wcześniej, ponieważ chciała się jeszcze trochę pouczyć. Zapi
sała się na wykłady z literatury i zbliżał się już egzamin.
Chciała poczytać przynajmniej przez godzinę. Ale nic nie
mogła poradzić. Nie mogła odmówić pani Shuttle, skoro jej
córka była tak chora. Poszła więc do szatni, żeby się rozebrać.
Przynajmniej będzie zajęta przez cały wieczór i nie będzie
musiała rozmawiać ze znajomymi. Szkoda tylko, że może się
nie zobaczyć z żoną pastora i nie zaprosi jej do siebie.
Idąc do kuchni, przeszła przez główną salę i zobaczyła
dwóch mężczyzn stojących przy schodach. Jednym z nich był
pan Radnor, prezes banku. Drugi, młodszy, stał w cieniu i nie
widziała jego twarzy. Zastanawiała się, czy powinna podejść
do pana Radnora i podziękować za znalezienie jej pracy, czy
poczekać, aż przestanie rozmawiać. Nie wiedziała, że panowie
mówią właśnie o niej.
- Kim jest ta dziewczyna, Radnor? - spytał z zaciekawie
niem ten drugi.
- Która? Ta przy drzwiach? Czy to jest...? Tak, to córka
Warrena, Marion Warren. Bardzo miła i dobra dziewczyna.
Zeszłej wiosny poprosiła mnie, abym polecił ją gdzieś do pra
cy. Wydaje mi się, że dobrze sobie radzi. Chodziła do tej
szkółki niedzielnej, gdy jeszcze była w podstawówce. Mamy
tutaj wiele takich osób, wiesz, skromnych, uczciwych i szano
wanych, którym się nie przelewa, ale które ciężko i wytrwale
pracują i w rezultacie dobrze sobie radzą. Tacy ludzie wspoma
gają też kościół. Nie wyobrażasz sobie, jacy są hojni. Niejeden
bogaty daje mniej.
- Chciałbym ją poznać - powiedział młody mężczyzna.
- Tak... oczywiście - odparł pan Radnor z pewnym waha
niem. - Ale wiesz, Lyman, ona nie należy do twojej klasy.
78
Myślisz, że to jest rozsądne? Mogłoby to zawrócić jej
w głowie.
- Nieprawda! - Lyman zaprzeczył energicznie. - Mylisz się,
Radnor, ona należy do mojej klasy. Chodziliśmy razem na
koncerty symfoniczne przez całą zimę; może nie do końca
razem, ale siedziała niedaleko mnie i widziałem, jak dosłownie
chłonie muzykę. Widzisz więc, że mamy wspólne zaintereso
wania. Naprawdę chciałbym ją poznać, jeśli nie masz nic prze
ciwko temu. Nie zawrócę jej w głowie - roześmiał się wesoło.
- Dobrze, jak chcesz. Jest bardzo miłym dzieckiem, jak ci
mówiłem. Nie wiedziałem, że interesuje się muzyką. Pewnie
ktoś dał jej bilety. Myślę, że nie byłoby jej na to stać, a poza
tym chyba nie wpadłaby sama na taki pomysł. Dobrze, przed
stawię cię jej. Będziesz mógł ją sam poznać. Nie wydaje mi się,
żeby miała jakieś wykształcenie. Jej ojciec musiał ciężko pra
cować na utrzymanie. O, idzie w naszą stronę.
Marion postanowiła zamienić szybko kilka słów z panem
Radnorem i wrócić do kuchni, zanim przyjdą dziewczyny.
Chciała to zrobić teraz, bo potem mogła nie mieć okazji. Po
deszła do mężczyzn.
Nie musiała zaczynać od „Przepraszam na chwilę", jak za
planowała, ponieważ wyglądało, jakby na nią czekali. Prezes
pozdrowił ją szerokim uśmiechem.
- Dobry wieczór, panno Marion. Co nowego? To pan Ly
man. Spotkaliście się już, prawda? Jak tam w sklepie? Podoba
się tam pani?
Jego pytanie nastąpiło tuż po tym, jak przedstawił jej Lyma-
na, Marion skłoniła się więc tylko w jego kierunku, nie od
rywając oczu od Radnora. Odpowiedziała oficjalnym tonem:
- Bardzo, proszę pana. Chciałam właśnie podziękować panu
za wszystko. Już wcześniej miałam zamiar to zrobić i opowie
dzieć, jak mi idzie, ale nie chciałam zabierać panu czasu w ban
ku. A tutaj, w kościele, zawsze jest tyle osób wokół pana, że nie
miałam możliwości z panem porozmawiać.
- Ależ nie ma o czym mówić - odparł prezes dobrotliwie
i trochę, jak pomyślał Lyman, z wyższością. - Cieszę się, że
wszystko się dobrze ułożyło. Może pani zawsze liczyć na moją
pomoc; zawsze chętnie pomagam członkom naszej szkoły. Ly-
man, zobacz, przyszedł wreszcie Steward. Chodź, poroz
mawiamy z nim o naszym interesie. Miłego wieczoru, panno
Warren. Pewnie się jeszcze dziś zobaczymy. Miło się rozma
wiało, prawda? Do zobaczenia.
Odeszli i Marion poczuła się, tak jak na poprzednim spot
kaniu, trochę zignorowana. Tym razem w bardzo grzeczny
sposób i z uśmiechem, ale jednak zignorowana.
Dopiero teraz dotarło do niej, że na odchodne pan Lyman
z przyjacielskim uśmiechem powiedział:
- Mam nadzieję, że porozmawiamy jeszcze dziś wieczorem,
panno Warren.
Oczywiście to nic nie znaczyło, nieznajomy starał się po
prostu być miły. Dlaczego jego oczy wydawały się Marion
znajome? Pan Radnor powiedział, że kiedyś się już spotkali.
Musiał być jakimś dawnym członkiem kościoła; może wyje
chał gdzieś na dłużej i teraz wrócił. Nie widziała go nigdy
przedtem, a jednak jego oczy kogoś jej przypominały. Zapew
ne był podobny do jakiegoś klienta ze sklepu.
Marion dzieliła ludzi na kilka typów. Ten młody mężczyzna
reprezentował typ miłego człowieka, który łatwo nawiązywał
kontakty. Zresztą, co za różnica. I tak pewnie już go nie zo
baczy. Pójdzie zaraz do kuchni i zostanie tam do końca spot
kania. To była chyba jej wina, że ludzie traktowali ją z góry.
Stała się zbyt wrażliwa. Nie powinna się martwić, czy ją lubią,
czy nie. Jej przeznaczeniem jest samotność i musi się do tego
przyzwyczaić. Szybko udała się do kuchni.
Pan Radnor, witając przychodzących gości, gratulował sobie
tak zręcznego przedstawienia Marion. Nie wypadałoby Lyma-
nowi okazywać zainteresowania takiej myszce, jaką była córka
Warrena. Jego bratanica, Isabel, bardzo interesowała się Lyma-
nem i Radnor nie chciał, aby miała jakąkolwiek rywalkę, nawet
w osobie zwykłej sprzedawczyni. Jeśli Isabel poślubiłaby Ly-
mana, byłby on dla niej i dla rodziny świetną partią. Lyman był
niezwykłym młodzieńcem, bajecznie bogatym i do tego uczci
wym w każdym calu. Chodził do kościoła, co było najbardziej
godne pochwały w świecie, w którym ludzie, zwłaszcza
młodzi, nie interesują się życiem duchowym. Tak, był rzeczy
wiście niezwykłym młodzieńcem!
80
Gdy Marion weszła do kuchni, trzy lub cztery kobiety przy
gotowywały już sałatki, kroiły ciasto i przyrządzały kawę. Jed
na z nich przywitała ją z ulgą:
- O, wreszcie przyszła Marion Warren. Czekałyśmy na cie
bie. Czy możesz poszukać pani McGovern i spytać, które ciasto
mamy kroić najpierw? Mówiła, ale zapomniałam. Albo czeko
ladowe, albo orzechowe, nie wiem które. Będzie się denerwo
wać, jeśli pomylimy kolejność. A gdy już tam będziesz, ro
zejrzyj się za Isabel Cresson, dobrze? Brakuje nam obsłu
gujących i obiecałam ją poprosić, żeby nam pomogła, ale m a m
ten fartuch i podwinięte rękawy, więc nie chcę wychodzić.
Marion skinęła głową bez słowa, prawie żałując, że nie zo
stała w domu. Nie chciała się spotkać z Isabel Cresson, ale
postanowiła się przemóc. Wyszła, z nadzieją, że Isabel jeszcze
nie przyszła i będzie można poprosić kogoś innego. Łatwo
znalazła panią McGovern i okazało się, że najpierw ma być
krojone ciasto czekoladowe. Rozejrzała się po sali i z u l g ą
zauważyła, że nie ma jeszcze Isabel. Nagle z szatni wyszła
grupa głośno rozmawiających dziewcząt, a wśród nich, nieste
ty, Isabel Cresson.
- Isabel - zaczepiła ją Marion - muszę cię o coś spytać.
Isabel odwróciła się i obrzuciła ją zimnym spojrzeniem.
- O, Marion Warren, to ty? Ledwo cię poznałam!
Policzki Marion zaróżowiły się od takiego tonu, ale starała
się spokojnie mówić dalej:
- Pani Forbes chciałaby wiedzieć, czy nam pomożesz.
Mówi, że potrzebuje więcej dziewczyn do pomocy.
- Co? Ja! Nie ma mowy! Przyszłam tu, żeby się bawić. Poza
tym, m a m na sobie nową, drogą sukienkę i nie chcę jej znisz
czyć. Idź do pani Forbes i spytaj, za kogo mnie ma. Spytaj ją
o to - Isabel zaśmiała się szyderczo i Marion wydawało się, że
dawna koleżanka śmieje się z niej i że wszystkie inne dziew
czyny też się przyłączyły.
Znowu miała pąsowe policzki. Przez chwilę chciała powie
dzieć im, co o nich myśli i upomnieć za ich niegrzeczne za
chowanie. Ale co by to dało? Odwróciła się od dziewcząt. Nie
może pozwolić, żeby wywoływały u niej grzeszne myśli. Zdała
sobie sprawę, iż pomyślała o Isabel Cresson z nienawiścią.
Od razu jednak znalazła ratunek przeciwko takim myślom.
Był Ktoś, do kogo mogła się zwrócić w trudnych chwilach,
kogo mogła prosić o wsparcie, nawet w tak zatłoczonej
i głośnej sali. Zamknęła na chwilę oczy i po chwili spokojnie
szła w kierunku kuchni, przeciskając się między ludźmi,
których coraz więcej wchodziło do sali. Nieoczekiwanie żona
pastora złapała ją za rękę i pozdrowiła uśmiechem, jakby bar
dzo się cieszyła z ich spotkania. Marion poczuła się lepiej. Jaka
była głupia! Chciała płakać z powodu niemiłych koleżanek?
Jennie i Tom mieli rację. Nie nadawała się do bycia z innymi
ludźmi. Powinna mieszkać gdzieś na farmie, gdzie w ogóle nie
kontaktowałaby się ze światem. Musi się nauczyć, że nie po
winna się przejmować tym, co mówią nieuprzejme dziewczy
ny! Ponieważ znała je jeszcze ze szkoły, myślała, że będą dla
niej miłe. Jeśli stało się inaczej, to i tak nie może pozwolić, aby
takie rzeczy wyprowadzały ją z równowagi.
Żona pastora bardzo ciepło mówiła o ojcu. Jej współczujący
ton pomógł Marion się pozbierać. Uspokoiła się i jej twarz się
rozjaśniła.
W pewnym momencie dojrzał ją pastor stojący w grupie
mężczyzn.
- Panna Warren! - powitał ją serdecznie. - Cieszę się, że cię
widzę. Coraz rzadziej cię tu widujemy, prawda? Przychodzisz
na nabożeństwo, ale jakoś nie chcesz spotykać się z nami.
Chciałem z tobą kilka razy porozmawiać, ale zawsze wycho
dziłaś tak szybko. Przy okazji, znasz tego młodzieńca? Jeffer
son, pewnie znacie się z panną Marion?
Marion spojrzała w oczy tego samego młodego mężczyzny,
któremu tak szybko przedstawił ją pan Radnor kilka minut
wcześniej. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że już kiedyś wi
działa te oczy. Musiała go już kiedyś spotkać.
Uśmiechnęła się, nie wiedząc, co powiedzieć, speszona na
gle przez Isabel Cresson i jej koleżanki, które zmierzały w ich
stronę. Znowu ogarnęła ją panika. Nie, nie może się jeszcze raz
z nimi spotkać; na pewno upokorzyłyby ją przed miłym nie
znajomym. Pastor odpowiedział na jakieś pytanie Lymana:
- Tak, musiało cię tu długo nie być. Nie myślałem, że to aż
tyle czasu. Byłeś małym chłopcem, kiedy wyjechałeś. Nie
mogłeś dobrze znać starszych członków kościoła. Ale twój
ojciec ich znał. A ojciec tej młodej damy był solą tej ziemi, był
jednym z najzacniejszych ludzi, jakich znałem. Niedawno zo
stał wezwany...
Marion zrobiło się lżej na sercu. W jakiś szczególny sposób
nieznajomy przyciągnął jej wzrok i w jego twarzy dostrzegła
głębokie współczucie. Zachował się bardzo pięknie; przejął się
nieznajomym, który już nie żył, człowiekiem, którego nawet
nie znał. Uśmiechnęła się do niego w podzięce. Pomyślała, że
nawet gdyby nigdy już nie spotkała tego mężczyzny, zawsze
będzie pamiętała to spojrzenie, będące hołdem dla jej ojca.
Nie miała jednak czasu, aby zebrać słowa. Koleżanki były
już blisko; widziała, że Isabel patrzyła na nieznajomego jak na
starego przyjaciela i zapewne zamierzała z nim porozmawiać.
Toteż Marion podniosła głowę i próbując się uśmiechnąć, po
spiesznie powiedziała:
- Bardzo przepraszam, ale muszę iść. Obiecałam pomóc
w kuchni i na pewno czekają tam na mnie.
Odwróciła się i przeciskając się między gośćmi, zniknęła
w korytarzu piowadzącym do kuchni.
9.
M ł o d y człowiek obserwujący nagłe odejście Marion był
oczarowany jej osobą. Bardzo mu się podobał jej delikatny
profil, na który zwrócił uwagę już w filharmonii. Kojarzył go
nieodparcie z piękną muzyką, szlachetnością i wykwintnością.
Jej szczere oczy, szkarłatny kolor prostej sukienki, lekko
zaróżowione policzki i łukowate brwi komponowały się wspa
niale w jedną całość. Gdy nieśmiało uniosła swoje poważne
oczy, pomyślał, że nie pomylił się co do niej. Jeśli prawdą było,
co mówił Radnor o jej rodzinie, to jak ktoś taki mógł się
uchować w tym zepsutym świecie? Była zupełnie inna od
wszystkich dziewcząt, które znał.
Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Isabel Cresson. Była
ubrana w niebieskosrebrną sukienkę, w uszach miała długie
kolczyki, a na szyi długi sznur pereł. Miała krótko obcięte
włosy, pomalowane na karminowo usta i policzki pokryte
różem. Była typową przedstawicielką swojego pokolenia; cyni
czna, pełna życia i śmiała, widać było, że wie, czego chce od
życia. Co za kontrast! Spojrzał w kierunku dziewczyny
w szkarłatnej sukience i zapragnął, żeby wróciła i porozma
wiała z nim.
- Witaj, Jeff! - pozdrowiła go Isabel. - Spotykamy się tylko
w kościele. Zmieniłeś się w tej Europie, widać cię tylko na
takich spotkaniach. Dlaczego nie przyjdziesz do klubu, jak
dawniej? Zrobili tam teraz nowy parkiet, najlepszy w okolicy,
i zapraszają najlepsze orkiestry. Nie wiedziałeś o tym, prawda?
A przecież jesteś w domu już ponad rok. Co ci tam zrobili?
84
Zamienili cię w staruszka? Zapomniałeś o starych przyja
ciołach? O co chodzi? Jesteś zapracowany? Przyjdź w nie
dzielę rano na pole golfowe, pogramy sobie. Coraz lepiej mi
idzie. Chcesz się przekonać? A może dasz mi szansę odegrać
się w tenisa? Pamiętasz, jak kiedyś graliśmy? Nie zapomniałeś
jeszcze, jak się trzyma rakietę? Otworzyli cztery nowe korty,
z bardzo dobrą nawierzchnią. Też nieźle gram. Kupiłam sobie
ostatnio świetną n o w ą rakietę. Muszę ją wypróbować. S ł u -
cham? Co? Musisz iść do kościoła? Coś takiego! Nie możesz
raz nie iść? No to idź o szóstej rano, a potem pójdziemy na
kawę i wtedy będziemy mieli mnóstwo czasu. Albo idź jeszcze
wcześniej. Co? Ależ Jeff! Chyba nie zwapniałeś do tego stop
nia, że nie pójdziesz poruszać się trochę w niedzielę. Powiedz,
dlaczego nie chcesz? Myślałam, że jesteś nowoczesny.
Myślałam, że za granicą pozbyłeś się swoich sztywnych zasad.
Przestań być taki konserwatywny! Co jest złego w bieganiu za
piłką na świeżym powietrzu? Wszyscy to robią, przynajmniej
wszyscy nasi starzy znajomi. Nawet pastor z kościoła, gdzie
chodzą moi przyjaciele, po porannym nabożeństwie cały czas
poświęca na rekreację. Mówi, że tak naucza Biblia. Niedziela
była stworzona dla człowieka. Chyba się z tym zgadzasz. Nie
chcesz w niedzielę? No to możemy zagrać w sobotę.
Umówiłam się, ale mogę to odwołać. Co ty na to?
- Niestety, nie mogę - odparł lekko rozbawiony. - M a m
w planach coś innego na ten dzień. Przy okazji, nie słyszałem,
żebyś miała dzisiaj zaśpiewać. Miałaś ładny głos, gdy byłaś
dzieckiem. Pewnie mocno nad nim pracujesz?
Skrzywiła się.
- Kto? Ja? C z y nad czymkolwiek kiedyś mocno p r a -
cowałam? Brałam lekcje, oczywiście. Kilka nawet z niesamo
witym tenorem, prawdziwym Włochem, który miał prześliczne
oczy. Wszystkie dziewczyny się w nim kochały. Ale, niestety,
był żonaty i żona nie chciała mu dać rozwodu. To tragiczne,
prawda? Gdybym miała męża i zapragnąłby on wolności, na
pewno bym się nie sprzeciwiała. Często się zdarza, że ludzie
przyczepiają się do kogoś, kto właśnie pragnie być sam. P r a w -
da? Wydaje mi się, że Europejczycy są znacznie bardziej no
wocześni w tych sprawach. Powiedz mi, jak było na Syberii,
85
umieram z ciekawości. Nie bałeś się? Byłeś zawsze taki od
ważny. Cieszę się, że już wróciłeś. Musisz przyjść potańczyć
w następną sobotę. Będzie świetnie. Wiesz, że samo urządze
nie sali kosztowało...
Oczy Jeffersona zwrócone były jednak w przeciwny róg sali,
gdzie dziewczyna w satynowej sukience koloru szkarłatnych
róż nakrywała do stołu, ostrożnie rozstawiając filiżanki, tale
rzyki, cukierniczki i dzbanuszki.
- Przepraszam na moment, Isabel - powiedział nagle.
- Muszę z kimś porozmawiać.
Odwrócił się i odszedł.
-Nie wytrzymam! -wykrzyknęła do Alinę Baines, która nie
odstępowała jej na krok. - Jak on mógł ją poznać? Pewnie ten
głupiec Steward przedstawił ich sobie. Nigdy nie potrafi się
rozsądnie zachować! I to ma być pastor! Szkoda, że nie chodzi
my do innego kościoła. Marion Warren! Alinę, musimy uwo
lnić tego biedaka z jej szponów. Pomyśl, Marion i J e f f . To
śmieszne. Czy kiedykolwiek słyszałaś coś podobnego? Nie
myślałam, że ma taki tupet. Widziałam, jak strzelała oczami,
gdy podszedł. To denerwujące. Poza tym jeszcze się z nim nie
umówiłam, kiedy mamy zagrać w golfa. Chodź, idziemy go
ratować.
Isabel z grupką przyjaciół skierowała się prędko do stołu,
gdzie krzątała się Marion. Dostrzegł ich Lyman i szybko pod
szedł do niej.
- Znajdzie pani dla mnie chwilkę, byśmy mogli porozma
wiać? Wiem, że podobały się pani koncerty zimowe. Chciał
bym, a b y podzieliła się pani ze m n ą swoimi wrażeniami.
Marion spojrzała na niego z nagłym błyskiem w oczach. Nie
mogła uwierzyć własnym uszom. Oczywiście nie wiedział, ja
ka była skromna i biedna, inaczej nie rozmawiałby z nią, mając
do wyboru tyle dziewcząt. Zrobiło jej się jednak miło, że ktoś
przemówił do niej w ten sposób, jak gdyby mogła oceniać
wielką muzykę.
-Ja... -uśmiechnęła się, co dodało jej twarzy jeszcze więcej
uroku i rozwścieczyło zbliżającą się Isabel. - Nie wiem. Ale
bardzo bym chciała - dokończyła szybko. - Spróbuję, chociaż
nigdy nie rozmawiałam o koncertach. Będzie mi bardzo miło.
86
- Jeff! N i e umówiliśmy się, kiedy zagramy w golfa - Isabel
przerwała gwałtownie. - Nie puszczę cię, dopóki tego nie
ustalimy. O, Marion. Przed chwilą spotkałam panią Shuttle.
Chciała, żebyś natychmiast przyszła do kuchni.
Powiedziała to tonem tak władczym, jakby rozkazywała
służącej, ale Marion nie przestraszyła się. Miły wzrok nieznajo
mego, który przed chwilą zaproponował jej rozmowę na temat
koncertów, dodał jej sił. Poczuła, że Bóg wysłuchał jej modlitw
i teraz jej pomaga. Lekko uśmiechnęła się do Isabel i odparła:
- O, mylisz się Isabel. Pani Shuttle poszła do domu opieko
wać się chorą córką i ja właśnie ją zastępuję. Może sama
pójdziesz do kuchni i powiesz dziewczynom, że mogą już wno
sić kawę?
Lyman z rozbawieniem obserwował to drobne starcie, ale
nic nie mówił i myślał tylko, jak wielki kontrast istnieje między
tymi dwiema dziewczynami.
- Co ty powiesz? - Isabel odezwała się pogardliwie. - Nie
ma mowy. Za kogo mnie masz? Za służącą? - odwróciła się od
Marion i odciągnęła Lymana, aby się z nim umówić.
Marion ze spokojem wróciła do swoich zajęć, ale po chwili
zaczęła się zastanawiać, czy postąpiła po chrześcijańsku, od
powiadając Isabel w ten sposób. Nade wszystko pragnęła żyć
w zgodzie z prawami Pana i nie chciała uczynić czegokolwiek,
czy to słowem, czy czynem, czy nawet myślą, co nie byłoby
zgodne z Jego wolą. Chciała żyć dla Jego chwały. Może więc
powiedziała za dużo? Co by szkodziło, gdyby Isabel myślała,
że wygrała ich słowną potyczkę?
Po chwili usłyszała, jak Lyman grzecznie odpowiedział Isa-
bel:
- Bardzo dziękuję, Isabel, ale nie mogę się z tobą spotkać
tego dnia. Jestem bardzo zajęty...- oddalili się od stołu i Ma-
rion uśmiechnęła się do siebie. Odczuwała pewien rodzaj try
umfu, bo ktoś wreszcie stanął po jej stronie. Było to dla niej coś
nowego, ponieważ od śmierci ojca nie spodziewała się, że
jeszcze kiedyś będzie komuś na niej zależało. Oczywiście
miała brata, ale Tom obraził się na nią. Przez całą zimę napisał
tylko dwa krótkie listy, a Jennie nie napisała wcale, chociaż
dopóki Marion nie uświadomiła sobie, że nie odpisują, pisała
do nich regularnie co dwa tygodnie. Potem też starała się nie
zrywać korespondencji. Była to co prawda jednostronna ko
respondencja, ale nikt nie mógł jej zarzucić, że nie próbo
wała pozostawać z rodziną w kontakcie. Wysyłała im także
mnóstwo niedużych prezentów; jakieś rzeczy do domu, zaba
wki dla dzieci, i to wszystko ze swojej niskiej pensji. Jednakże
ciągle miała poczucie, że jest sama na świecie, że jeśliby stało
się coś złego, nikt by jej nie pomógł. Dlatego bardzo przyjem
nie było spotkać kogoś tak miłego iuprzejmego jak Jeff.
Nie było go teraz w grupie dziewcząt i Marion pomyślała, że
może poszedł już do domu. Dostrzegła go jednak później, gdy
sprawdzając, czy wszyscy dostali deser, weszła do drugiej,
mniejszej sali, gdzie zebrali się mężczyźni. Otoczony przez
sporą grupkę, opowiadał właśnie o swoich podróżach.
Na tacce, którą niosła, zostało jeszcze kilka porcji lodów.
Gdy podeszła, Lyman zrobił jej miejsce obok siebie i poprosił,
aby usiadła i zjadła razem z nimi. Marion nie widziała powodu,
aby mu odmówić. Ruch przy stole już zmalał, więc mogła sobie
pozwolić na chwilę odpoczynku. Nie trzeba było jeszcze zmy
wać naczyń, a poza tym, wróciła pani Shuttle i zajęła się wszys
tkim. Usiadła więc, zadowolona, że nie są w głównej sali, gdzie
wszyscy by na nich patrzyli. Nie musiała się obawiać, że przyj
dzie Isabel.
Lyman dalej mówił o swoich podróżach i o pięknych miejs
cach, które odwiedził. Wszystko opowiadał w taki sposób, że
nikt się nie mógł znudzić; każdy słuchał z zainteresowaniem,
by nie uronić ani słowa.
Gdy zaczął opisywać obraz, który widział w jednej z galerii,
z sali obok dały się słyszeć odgłosy jakiegoś poruszenia i brzęk
talerzy przypomniał Marion o jej obowiązkach.
- Odnoszą talerze! Muszę iść! - poczuła się winna, że siedzi
tutaj, zamiast pomagać dziewczynom. - Co o mnie pomyślą?
Wie pan, obiecałam pomóc. Bardzo dziękuję za towarzystwo
i za opowieści z wielkiego świata.
Zebrała naczynia na tackę i Jeff wstał, aby mogła przejść.
Zatrzymał ją jeszcze na chwilę.
- Czy ktoś panią odprowadza? Mogę na panią zaczekać
i odprowadzić do domu? - spytał cicho.
88
Lekki rumieniec przeniósł się nagle z policzków na całą jej
twarz.
- Nie, nie, nikt mnie nie odprowadza - odpowiedziała
drżącym głosem - ale nie powinien pan na mnie czekać. Muszę
tu zostać dłużej, a poza tym, poradzę sobie. Przyzwyczaiłam
się już do tego, że chodzę wszędzie sama. Ale mimo wszystko
bardzo dziękuję.
Rozpromieniona, pobiegła do kuchni. Serce jej mocniej za
biło na myśl, że taki mężczyzna chciał ją odprowadzić. Nie
zepsuły jej humoru nawet stosy brudnych naczyń i wymówki
dziewczyn, mających do niej pretensje, że tak długo nie wra
cała.
Lyman obserwował ją przez moment, zanim zniknęła za
drzwiami. Zastanowił go cień melancholii, który pojawił się
w jej oczach, w momencie gdy odrzuciła jego propozycję.
Teraz z jego oczu można było odczytać, że podjął decyzję.
- I tak zaczekam - wymruczał do czarno-różowych figur
z dywanu.
Marion, zakładając fartuszek, pomyślała, że chociaż wieczór
zaczął się dosyć niemiło, okazał się całkiem przyjemny. Na
pewno będzie go długo pamiętała, a zwłaszcza rozmowę z Ly-
manem, gdyż bardzo lubiła rozmawiać o sztuce. Pójdzie jak
najszybciej do biblioteki, znajdzie książki o galeriach,
o których opowiadał, i będzie czytać, czytać i czytać, dopóki
nie dowie się o nich tyle, aby móc o nich swobodnie dyskuto
wać. Chciałaby zapisać sobie nazwiska malarzy i nazwy gale
rii, o których wspomniał Jeff. Jeśli będzie miała jeszcze kiedyś
okazję, aby z nim porozmawiać, poprosi go o to.
Goście powoli wychodzili i wreszcie sala się opróżniła. Ly-
man spacerował sobie po pokoju i odczytywał mosiężne tabli
czki pod obrazami zawieszonymi na ścianach. Z kuchni dobie
gały odgłosy mycia naczyń. Oprócz niego w sali była tylko
grupka kobiet, z zapałem o czymś rozmawiających. Woźny
zbierał zgubione chusteczki, których zawsze było wiele po
takich imprezach. W hallu ostatni goście żegnali się ze sobą.
Zza obrotowych drzwi dał się słyszeć wybuch wesołego
śmiechu i po chwili do sali zajrzała grupka dziewcząt ubranych
do wyjścia.
- O, tu jest - powiedziała jedna i podeszły do Lymana.
- Chodź, Jeff! - zawołała Isabel Cresson. - Nie przyjechałeś
samochodem, prawda? W u j e k Rad mówi, że nie ma go w po
bliżu. Powiedział, żebyś jechał z nami. Podwieziemy cię do
domu.
- Dziękuję - grzecznie odpowiedział Lyman - ale czekam
na kogoś.
- Aha - Isabel zmieszała się trochę - ta osoba też może
jechać z nami. Jest miejsce. W u j e k R a d ma duży samochód.
- Niemożliwe - uśmiechnął się J e f f . - Nie wiadomo, czy
zechce, a poza tym, przyjechałem samochodem, tylko zapar
kowałem za rogiem. Nie było miejsca bliżej. Dziękuję mimo
wszystko.
Isabel wyszła nieco zbita z tropu, zastanawiając się, na kogo
to mógł czekać.
Wreszcie wyszli już wszyscy i Lyman został w sali sam.
Poszedł powoli do kuchni. Marion myślała, że nikogo już nie
ma i że został tylko woźny, sprzątający i ustawiający wszystko
na miejsce. Przestraszyła się więc, gdy usłyszała głos Jeffa.
- Przyszedłem powycierać talerze - powiedział wesoło.
- Proszę dać mi ściereczkę. Wiem jak. Robiłem to, gdy byłem
małym chłopcem.
Marion podskoczyło serce. Widać było, że dziewczyna bar
dzo się cieszy. Został. Wszyscy wyszli, a on został dla niej. Nie
zdawał sobie oczywiście sprawy, że była tylko biedną sprzeda
wczynią, ale nie było to ważne. Bardzo chciała wypytać go o te
piękne obrazy, o których opowiadał, i dowiedzieć się, gdzie
może znaleźć więcej wiadomości na ich temat. Jest bardzo
uprzejmy i na pewno wykaże dużą cierpliwość, mimo że ona
tak niewiele wie o malarstwie.
Nie chciała, żeby wycierał talerze, ale sam wziął ściereczkę
i ochoczo zabrał się do pracy, jakby nic innego w życiu nie
robił. Marion założyła mu fartuszek, który zostawiła pani Shut-
tle, i pracowali razem jak para starych przyjaciół.
Isabel Cresson nie byłaby jednak sobą, gdyby nie wróciła.
Koniecznie chciała się dowiedzieć, na kogo czekał J e f f . Miała
też ochotę porozmawiać z nim jeszcze. Udając, że zapomniała
rękawiczek, weszła do sali. Usłyszała śmiechy dobiegające
z kuchni i zajrzała tam po cichu. Marion właśnie wiązała Ly-
manowi fartuszek i widać było, że dobrze się bawią. Nie za
uważyli jej, więc po cichu zamknęła drzwi. Szybko wyszła
z budynku, nie myśląc już oczywiście o rękawiczkach. A więc
to tak! Marion Warren chce usidlić Jeffa! Trzeba się tym zająć!
To nie może się rozwinąć! Ktoś musi ostrzec Jeffa! Ktoś musi
powstrzymać Marion! Marion! Co on w niej widzi?
-Wyciera naczynia tej głupiej Marion Warren! - oznajmiła,
gdy wsiadła do samochodu. - Myślę, że powinniśmy się tym
zająć, wujku. Nie wiedziałam, że jest taką spryciarą! Taki tu
pet! Wiesz, jak mi dzisiaj odszczeknęła? Powiedziałam, że
proszą ją do kuchni, a ona skłamała, że już tam była, bylebym
tylko poszła i nie rozmawiała z Jeffem. To ty ich poznałeś?
Powinieneś chyba bardziej uważać, co robisz. Przecież on nic
o niej nie wie. Nie wie, do czego są zdolni tacy mali ludzie.
Myślę, że ją wkrótce przejrzy.
- Cóż, to on poprosił, abym mu ją przedstawił
- wytłumaczył wujek. - To dziwne, jak ludzi nieraz przy
ciągają ładne twarzyczki. Opowiadałem mu o niej. Powie
działem, że pochodzi ze skromnej, szanowanej rodziny, ale
ostrzegałem go. Nie chciałbym, aby jej zawrócił w głowie. Jest
miła, a ja bardzo szanowałem jej ojca.
- O nią nie musisz się martwić! - w głosie Isabel słychać
było sarkazm. - Gdybyś widział, jak flirtowała z nim dzisiaj,
zrozumiałbyś, że potrafi dać sobie radę. Jest naprawdę spry
ciarą. Ciągle za nim łaziła. Gdziekolwiek poszedł, ona szła za
nim. Ładna? Nie rozumiem, jak możesz mówić, że jest ładna.
Wygląda, jakby przeniosła się ze średniowiecza. Zwróć uwagę
na jej blade policzki i nie umalowane usta! Nawet nie potrafi
zadbać o siebie. To stare sztuczki! Myśli, że jak będzie prze
wracać oczami i wyglądać jak dziewczynka z zapałkami, to
ktoś się na to złapie. Nie rozumiem, jak Jeff mógł się na to
nabrać. Pewnie nie chciał jej zranić. Naprawdę myślę, że powi
nieneś ostrzec Jeffa. Musisz mu ją wybić z głowy. A ja po
staram się dopilnować, aby Marion przestała o nim myśleć.
- Isabel, nie denerwuj się - uspokoił ją wujek. - Już ja się
tym zajmę. Ty się do tego nie mieszaj. Lyman nie straci głowy
dla takiej dziewczyny jak ona, bądź spokojna. Chciał ją po-
znać, bo spotkał ją na koncercie symfonicznym i zobaczył, że
bardzo lubi muzykę. O to chodziło. Zainteresował się dziew
czyną, która próbuje wspiąć się wyżej. Tylko tyle.
- To w jej stylu. Zawsze chciała wszystko wiedzieć i umieć
więcej niż inni. Była zwykłym kujonem. Nikt z naszej klasy jej
nie lubił. Byliśmy dla niej mili, ale nigdy nie chcieliśmy jej
w naszej paczce. Czasami tylko rozmawialiśmy z nią o lek
cjach czy o czymś takim.
- Tak - odezwała się Alinę, którą odwozili do domu i która
była znana z tego, że zawsze mówiła nie to, co trzeba. - Często
robiła nam zadania z matematyki, pamiętasz, Isabel? Pa
miętam, że raz...
Isabel dała jej jednak kuksańca w bok i przerwała:
- Była zawsze szarą myszką. Nigdy nie myślałam, że zrobi
się z niej taka kocica latająca za mężczyznami. Mam już jej
dość i postaram się, aby wszyscy dowiedzieli się, kim na
prawdę jest.
Isabel nie wiedziała, że to dopiero początek.
92
10.
We dwójkę zmywanie poszło im o wiele szybciej. J e f f
wycierał naczynia z takim zapałem, że Marion nie nadążała
podawać mu nowych. G d y skończyli, poukładała wszystko
w kredensach i zamknęła je na klucz. Oddała klucz woźnemu
i wyszli. Marion czuła całkiem jej nie znaną, dziwną euforię.
Czuła się jak mała dziewczynka, która wychodziła na
podwórko, żeby się pobawić.
- Samochód stoi za rogiem, niedaleko - powiedział Lyman.
- Chce pani zaczekać tutaj, aż podjadę, czy przejdzie się pani
ze mną?
- Oczywiście, że się przejdę - odpowiedziała Marion
radośnie. - Pomyśleć, że pojadę do domu samochodem! - nie
wiele jeździła w swoim życiu i przejażdżka samochodem zna
czyła dla niej tyle, ile dla kogoś innego wielka podróż.
- Czy nie ma pani nic przeciwko temu, żebyśmy pojechali
dłuższą drogą? Chciałbym pani pokazać piękny wschód
księżyca, jeśli może pani wrócić do domu trochę później.
- Oczywiście, że mogę! - Marion aż rozjaśniły się oczy.
- Jechałam samochodem tylko kilka razy w życiu.
- W takim razie zapraszam na następne przejażdżki, jeśli
pani zechce - uśmiechnął się.
Przejechali przez park i wyjechali za miasto. Po drodze mija
li bogate posiadłości i zielone pola golfowe, które wyglądały
jak płachty ciemnego aksamitu. Zatrzymali się na chwilę
i obejrzeli księżyc, który właśnie wychylał się zza wzgórza
i oświetlał okolicę swoim srebrzystym blaskiem. L y m a n opo-
wiadał, jak kiedyś obserwował wschód księżyca w Alpach
Szwajcarskich i tak cudownie opisał jego piękno na tle
ośnieżonych szczytów, że Marion w wyobraźni przeniosła się
do tamtych miejsc i poczuła się tak, jakby była tam razem
z nim.
Mimo że wrócili już po godzinie, Marion wydawało się, że
spędzili razem cały wieczór. Jeff był dla niej taki miły! A jaki
miał samochód! Obiecał, że weźmie ją jeszcze na przejaż
dżkę!
Gdy wchodziła po schodach do swojego pokoiku, policzki
jej płonęły, a serce biło w oszalałym tempie.
- Nie mogę się tak ekscytować! - powiedziała do siebie, gdy
w lustrze zobaczyła swoją szczęśliwą twarz. - Tak nie można!
Wyobrażam sobie Bóg wie co, a on jest po prostu bardzo
szarmancki. Widział pewnie, że dziewczyny były dla mnie
niemiłe i chciał mi to wynagrodzić. Muszę wreszcie zrozumieć,
że to zwykła uprzejmość i nie mogę się spodziewać za wiele.
Nawet jeśli się już nie zobaczymy, zawsze będę mu wdzięczna
za te wspaniałe chwile, które spędziliśmy razem, oraz za to, że
w jakiś sposób faworyzował mnie, a nie Isabel.
- Czy to źle, cieszyć się, że nie był wieczorem z tamtą
dziewczyną, ale przyszedł do mnie i pomógł mi? - zadała sobie
pytanie. - Nie zazdroszczę jej miłych chwil, ale i tak ma ich
tyle. A moje życie jest takie smutne. Nie, nie mogę tak mówić.
Nie mogę być niewdzięczna.
Podeszła do sekretarzyka i spojrzała na zasuszone płatki
róży leżące w szufladzie. Słodki zapach, jaki roztaczały, leni
wie rozchodził się po całym pokoju. Przecież doświadczyła
w życiu tylu pięknych przeżyć. Zachowa ten wieczór w pa
mięci i zapomni o wszystkich złych rzeczach, które się jej
przytrafiły.
Mimo że była zmęczona, nadmiar wrażeń, które stały się jej
udziałem, nie pozwalał jej zasnąć. Wciąż od nowa przeżywała
każdą minutę wieczoru. Przypominała sobie s w o j ą radość, gdy
zobaczyła, że ktoś został, aby jej pomóc; przypominała sobie
wszystkie rozmowy i przejażdżkę samochodem.
Wiele razy powtarzała sobie, że nie może stracić głowy
i pragnąć nagle innego życia. Musi teraz bardziej przyłożyć się
94
do nauki, aby mieć o czym rozmawiać, gdy przyjdzie okazja
spotkać się z kimś tak wykształconym jak Lyman. Niedługo
odbędzie się ostatni koncert sezonu i zapowiada się, że będzie
to koncert najlepszy. Stwierdziła, że w sumie świat to
szczęśliwe miejsce; cieszyła się, że żyje. Chyba trochę przy
czyniły się do tego ostatnie słowa Lymana, które wciąż miała
w pamięci. Powiedział, że chciałby się z nią jeszcze spotkać.
Czy mówił poważnie? Wyglądało, że tak. Czy jednak się spot
kają? Czy będzie jeszcze okazja?
Jej dobry humor skończył się z nastaniem ranka. Około jede
nastej zjawiła się w sklepie Isabel Cresson, ubrana we wspa
niałe futro, z orchideami przy kołnierzu, i zażądała rozmowy
z Marion. Marion wstała ze swojego miejsca, gdzie wycinała
właśnie płatki róży, którą zamówiła stojąca obok dobrze ubra
na pani. Gdy podeszła Isabel, pani pozdrowiła ją uprzejmym
uśmiechem. Marion przeczuwała, że odwiedziny Isabel nie
oznaczały niczego dobrego. Wciąż trzymała w rękach płatki
róży, igłę i nici. Było w jej wyglądzie coś takiego, co kazało
Isabel zaczynać natychmiast, więc, nie zważając na ludzi wo
koło i nie próbując zniżyć głosu, odezwała się, powoli prze
ciągając sylaby:
- Przyszłam, Marion, żeby cię ostrzec, i robię to dla twojego
dobra. Nie wyjdzie ci to, czego chciałaś... czego próbowałaś
poprzedniego wieczoru. Nie uda ci się.
Trochę się zaplątała, chociaż próbowała utrzymać wyniosły
ton. Po chwili pozbierała się jednak.
- Wiesz, że trudno w takim towarzystwie jak wczoraj uchro
nić się od plotek, a wszyscy zauważyli twoje zachowanie. Tak
mi było wstyd za ciebie, że nie wiedziałam, co powinienem
robić. Na oczach wszystkich zalecałaś się do niego! Oczy
wiście on jest dżentelmenem i był bardzo miły dla ciebie, ale na
pewno liczył, że się w końcu opamiętasz. Zdajesz sobie
sprawę, że człowiek jego stanu nie mógłby zadawać się z taką
dziewczyną jak ty bez zwracania na siebie uwagi. Tego po
prostu się nie robi! Jeśli nawet rozmawiał z tobą, to na pewno
nie przywiązywał do tego żadnej wagi, z czego zapewne nie
zdajesz sobie sprawy. Pomyślałam więc, że lepiej przyjdę
i uświadomię ci to.
95
Marion oniemiała. Uśmiech, którym na początku powitała
Isabel, zamarł jej na wargach. Nie próbowała zrobić niczego,
by przerwać Isabel, nie próbowała nawet jej odpowiedzieć. Jak
miała zareagować na tak okrutne słowa? Stała tylko pobladła
i jej oczy robiły się coraz większe i ciemniejsze. Spadająca na
nią lawina słów nie ustawała:
- Wiesz, za kogo cię teraz mają? Chyba nie masz wątpli
wości! Zawsze udawałaś taką dobrą dziewczynkę, ale teraz już
nikogo nie oszukasz. Dam ci pewną radę...
Nie skończyła, ponieważ podszedł do niej sprzedawca
i uprzejmie spytał:
- Czy coś się stało? Czy jest pani niezadowolona z jakiegoś
produktu, który pani u nas kupiła?
To przechodząca obok Gladys Carr wezwała na pomoc
sprzedawcę, gdy Isabel rozpoczęła swoją tyradę.
- Pomóż jej, jakaś dumna damulka napadła na Marion, a to
biedactwo nie reaguje! Nic nie mówi! Lepiej idź tam szybko,
bo nic nie zostanie z naszej Marion!
Szybko więc przyszedł na pomoc, gdyż, jak inni, zdążył już
polubić tę cichą i uczynną dziewczynę. Musiał podejść do tej
sprawy delikatnie, gdyż nie mógł obrazić klientki i wystawić na
szwank renomy sklepu.
Isabel rozejrzała się i dostrzegła całkiem spory tłumek ludzi,
który zebrał się wokoło. Potem, nie siląc się na uprzejmość,
odpowiedziała:
- To sprawa osobista, proszę się nie wtrącać! - odwróciła się
do Marion i dodała złowieszczym tonem: - Ostrzegłam cię!
Jeśli wpakujesz się w jeszcze większe kłopoty, to będzie to
tylko twoja wina. Ale pamiętaj! Nie zniosę twoich następnych
popisów!
Nie zważając na obserwujących je ludzi, Isabel odwróciła
się i dumnie skierowała się do wyjścia.
Marion wciąż stała nieruchomo. Była blada jak ściana.
Z odrętwienia wyrwał ją dopiero głos klientki czekającej na
swoją różę:
- Moja droga - powiedziała - moja droga, nie przejmuj się
nią! Od razu widać, czego się można po niej spodziewać! Cóż
za napaść! Powinno się ją aresztować.
Marion powoli odzyskiwała równowagę. Usiadła i chociaż
ledwo mogła utrzymać igłę, próbowała skończyć różę.
- Proszę się nie martwić, panno Marion. Nie zważałbym
na coś takiego - powiedział sprzedawca życzliwie, patrząc
zza okularów na jej bladą twarz. Sam miał córkę w jej wie
ku. - Jeśli jeszcze kiedykolwiek przyjdzie, proszę mnie za
wołać.
Marion podziękowała mu spojrzeniem, ale nie mogła jeszcze
nic odpowiedzieć. Czuła, że jej gardło jest suche i zaciśnięte.
Nie mogła pozbierać myśli.
- Co to za złośliwa małpa? - spytała Gladys, gdy zostały
same. - Panienka z dobrego domu?! Czymś takim chcesz się
przejmować? Nic nam nie może zrobić, daliśmy sobie z nią
radę, widziałaś? Musi być ślepa, skoro nie widzi, że nie pójdzie
jej z tobą tak łatwo! A niech mnie! Chciałabym ją spotkać
w jakimś ciemnym zaułku, wtedy bym ją nauczyła! Na mój
rozum, to ona jest zazdrosna i chodzi tylko o t o !
Marion uśmiechnęła się z wdzięcznością do Gladys, która
wróciła na swoje stanowisko. Ledwo powstrzymując płacz,
zwróciła się do klientki:
- Tak mi przykro. Bardzo panią przepraszam, ale nie
mogłam nic...
- Oczywiście, że nie - kobieta odparła współczująco. - Prze
cież z furią napadła na panią. Może pani złożyć na nią skargę.
Nie musi się pani wstydzić. Jeśli pani zechce, mogę być świad
kiem. Oto mój adres, proszę dać mi znać. Nie powinna jej pani
puścić tego płazem.
Przez resztę popołudnia Marion pracowała w milczeniu.
Czuła się taka upokorzona. Wydawało jej się, że już nigdy nie
będzie mogła spojrzeć ludziom w oczy. Ciągle wracała do
incydentu z Isabel i do poprzedniego wieczoru i próbowała
dociec, co mogło wywołać tan atak. Wiedziała, że nie zrobiła
nic złego. Czy naprawdę stała się obiektem plotek? Jeśli tak, to
dlaczego? Czy to takie niespotykane, że młody mężczyzna jest
miły dla dziewczyny, nawet jeśli nie należy ona do jego klasy?
Widzieli się tylko przez jeden wieczór, a poza tym Lyman nie
wiedział zapewne, kim ona jest. Była miła i zachowywała się
poprawnie. Jak inaczej miała się zachowywać na spotkaniu
kościelnym, gdzie wszyscy powinni być przyjacielscy dla sie
bie? Okazało się jednak, że nie zachowała się odpowiednio.
Nie powinna była w ogóle tam przychodzić. Nie powinna była
z nikim rozmawiać.
- Nie miałam prawa dobrze się bawić - powiedziała do
siebie gorzko.
Próbowała nie przejmować się już i wziąć się mocno
w garść, jednakże, pomimo wysiłków, nie mogła przestać
o tym myśleć. Co Isabel miała na myśli, mówiąc „człowiek
jego stanu"? Co było tak szczególnego w tym Lymanie? Może
był żonaty? Może rozwiedziony? Wiele osób rozwodziło się
w tych okropnych czasach. Może o to chodziło Isabel; to mogło
być przyczyną plotek. Ale jeśli był rozwiedziony, to dla kogo
kupił tę różę z wstążki? Zawsze myślała, że dla swojej żony.
A może była przeznaczona dla jego narzeczonej? Może miał
wiele przyjaciółek? Dlaczego nie? Ale czy to grzech, że usiadła
przy nim i chwilę porozmawiała? Był bardzo miły i został
z nią, a b y jej pomóc. Przykro mu było, że dziewczyny ją tak
potraktowały i pewnie dlatego zabrał ją na przejażdżkę. Ru
mieniec oblał jej policzki. Czy Isabel była taka rozdrażniona,
ponieważ wiedziała o przejażdżce? Przecież nie mogła
wiedzieć.
Trzeba wyciągnąć z tego nauczkę. Postara się zapomnieć
o Lymanie. I tak pewnie się już nie spotkają, wbrew temu, co
powiedział, gdy się żegnali. Był to zapewne tylko zwrot grze
cznościowy. Może powinna zacząć chodzić do innego
kościoła, żeby się nie spotykać z tymi, którzy ją obmawiają.
Nie, nie zrobi tego, będzie przychodziła jak zawsze, nie roz
mawiając z nikim i szybko wracając do domu. Niech sobie
myślą, co chcą. Szybko zrozumieją, że się mylą, i o wszystkim
zapomną.
Co zaś dotyczy Lymana, to przewyższał ją pod każdym
względem. Był kulturalny, bogaty, wykształcony i wiele
podróżował. Nie powinna się nim zajmować. Na pewno chciał
tylko poznać nowy typ dziewczyny. Tak robią pisarze, czytała
o tym. Może jest pisarzem. To całkiem możliwe. Tak, więcej
nie będzie z nim rozmawiała i gdy już plotki ucichną, zmieni
kościół. Będzie tęskniła za szkółką niedzielną, a zwłaszcza za
98
pastorem i jego żoną, ponieważ byli oni jedynymi ludźmi
w mieście, którym mogła zaufać.
Spotkała Lymana dwa dni później, w niedzielę wieczorem
po nabożeństwie. Siedział trzy ławki za nią, ale zauważyła go
dopiero, gdy wychodziła z kościoła. Serce zaczęło jej bić moc
no i nie wiedziała, co zrobić. Nie mogła jednak odwrócić się
i uciec, nie mogła także zostać przy swojej ławce, ani też
podejść do pastora, bo rozmawiał akurat z grupką wiernych.
Nie miała żadnej wymówki, aby nie iść do wyjścia. Lyman stał
przy swoim miejscu, najwyraźniej na nią czekając. Nie mogła
przejść ze spuszczonymi oczami, udając, że go nie dostrzega
albo nie zna. Widział, że go dostrzegła, i ich oczy spotkały się
na chwilę. A zresztą, cóż w tym złego, że wyjdą z kościoła
razem?
W drzwiach natknęli się na Isabel i jej wuja, rozma
wiających z kimś żywo. Isabel przeszyła ją wtedy ostrym jak
strzała spojrzeniem. Marion jak najszybciej pragnęła stamtąd
uciec i schować się przed wszystkimi, ale przecież nie mogła
tak po prostu wybiec. Była tak bardzo zagubiona, że nie wie
działa, jak uwolnić się od Lymana, a ten, zanim się spostrze
gła, wziął ją pod ramię, pomógł zejść ze schodów i poprowa
dził wprost do swojego samochodu stojącego prawie przed
wejściem.
- Nie mogę! - cofnęła ramię. - Bardzo panu dziękuję, ale nie
mogę już panu sprawiać więcej kłopotu.
- Nie rozumiem - rzekł zawiedziony. - Nie wraca pani do
domu? Jadę właśnie w tamtym kierunku, więc nie ma mowy
o żadnym kłopocie. To dla mnie przyjemność.
Była zbyt zdenerwowana, żeby zastanawiać się, co zrobić;
chciała tylko uciec od tych wszystkich ludzi, którzy wysypali
się właśnie z kościoła i patrzyli w ich kierunku. Zobaczyła, jak
zbliża się Isabel, więc szybko wsiadła do samochodu. Musi
przekonać Lymana, że nie mogą się więcej spotykać. W drodze
do domu opowie mu wszystko o sobie.
Zanim jednak zastanowiła się, jak zacząć, aby nie pomyślał
sobie, że opacznie zrozumiała jego zainteresowanie, stanęli
przed jej domem. Zdołała tylko podziękować i pożegnać się.
Może to i lepiej. Nie będzie chodziła do kościoła i do innych
miejsc, gdzie mogłaby go spotkać, a on niedługo zapomni
o niej.
Czy ona sama zapomni jednak kiedykolwiek smak innego
życia, jakiego zaznała przez krótki moment? Z czasem zapo
mni te wszystkie okropne chwile, których doświadczyła, ale
przejażdżka i rozmowy z tym miłym, młodym mężczyzną na
zawsze pozostaną w jej pamięci.
100
W poniedziałek, w pracy, Marion znów przypomniała so
bie nienawistne spojrzenie Isabel. Było w nim oskarżenie. Z n o -
wu popełniła „przestępstwo", ponieważ wyszła r a z e m
z Lymanem, chociaż wcale tego nie pragnęła. Nie mogła prze
cież odwrócić się i zlekceważyć go. Co zrobi teraz I s a b e l ? C z y
to możliwe, że pójdzie do Jeffa i opowie mu jakąś z m y ś l o n ą
historyjkę? Marion musi być na to przygotowana. Ale za co ją
to wszystko spotyka? Zawsze starała się postępować dobrze.
Miała czyste sumienie, nawet kiedy zdecydowała się zostać
w mieście, gdy Tom i Jennie wyjeżdżali. To chyba nie jest kara
za jej egoizm?
Pastor Steward wygłosił kiedyś kazanie o próbach. Powie
dział, że każdy chrześcijanin musi przejść próbę ognia, tak jak
sprawdza się szyny przed położeniem ich na podkłady, a b y
stwierdzić, czy są w stanie wytrzymać nałożony na nie ciężar.
Tak jak testowane są mosty, silniki i inne maszyny, Bóg pod
daje nas ciężkim próbom. Nie pozostajemy jednak bez opieki.
Pan obiecał przecież, że zawsze pomoże. Pamiętała o Jego
słowach: „Bóg jest wierny i nie dopuści, abyście byli doświad
czani ponad siły wasze, ale z doświadczeniem da i wyjście,
abyście mogli je znieść". Oczywiście to nie oznaczało, że
próba skończy się, jak tylko wyda się zbyt trudna, gdyż słowa
mówią: „abyście mogli je znieść". Tak, jeśli podlegała próbie,
musi przez nią przejść w taki sposób, aby przydać Panu
chwały. Chciała być prawdziwą chrześcijanką, nie kimś
słabym i przegranym.
Przez cały dzień pracowała, powtarzając w duchu „Bóg jest
wierny, Bóg jest wierny" i to dawało jej ukojenie.
- Czemu jesteś dzisiaj taka cicha? - spytała Gladys, która
właśnie przechodziła. - Chyba się nie martwisz tą córeczką
bogatego tatuśka? Nie jest tego warta Mówię ci. Nic ci nie
może zrobić.
W tym momencie wezwano Marion do telefonu i to wyba
wiło ją od konieczności udzielenia odpowiedzi. Potem, gdy
wróciła, roztrzepana Gladys nie pamiętała już, o co pytała.
W słuchawce Marion usłyszała głos jakiegoś nieznajomego
młodego człowieka, który powiedział, że jest prezesem Stowa
rzyszenia Wspólnot Chrześcijańskich z jej kościoła i przedsta
wił się jako Dick Struthers. Wiedziała, że ktoś o takim nazwis
ku jest obecnym prezesem, ale nie poznała jego głosu. Niewie
le razy go słyszała. Był cichy i nieśmiały i rzadko się odzywał.
Powiadomił ją że wieczorem w jakimś hoteliku odbędzie się
kolacja dla członków Stowarzyszenia. Nie wytłumaczył
dokładnie, z jakiej okazji. Powiedział tylko, że pani Steward,
żona pastora, poprosiła go, żeby zadzwonił i ją zaprosił. Nie
mogła sama zadzwonić, ponieważ wyjeżdżała z mężem na ślub
do Nowego Jorku i nie miała czasu. Chciała, żeby przyszło
trochę starszej młodzieży i w pierwszym rzędzie pomyślała
o Marion. Nie będzie to nic kosztowało, wszystko jest już
opłacone. Przyjdzie, prawda? Ktoś mógłby podjechać po nią
samochodem o piątej trzydzieści. Czy będzie gotowa? Gdzie
będzie czekać, w domu czy w sklepie? Poprosił ojej adres. Nie,
nie musi się przebierać, to nic takiego. Jeśli chce, może iść
wprost ze sklepu.
Marion, zakłopotana, powróciła do swojej pracy. Nie chciała
iść na tę kolację. Od kilku lat nie należała do Stowarzyszenia;
przestała chodzić na spotkania, odkąd zachorowała matka. Nie
znała dobrze jego członków, głównie nastolatków. Jednakże
wolała się spotkać z nastolatkami niż ze starszymi nieznajomy
mi. Nie mogła też odmówić prośbie pani Steward, mimo że
wolałaby pouczyć się tego wieczoru w domu. Jeśli to możliwe,
przez jakiś czas, dopóki nie ustaną plotki, nie chciała an
gażować się w żadne sprawy kościelne. Ale przecież mieli tam
być tylko młodzi chłopcy i dziewczęta Cóż, skoro obiecała,
było już za późno, żeby się wycofać. Jak tylko skończyła pracę,
pobiegła do domu, żeby się przebrać i ułożyć włosy.
Była prawie gotowa, gdy przyszła pani Nash i oznajmiła, że
samochód już czeka przed domem. Pogłaskała ją po policzku:
- Bardzo ładnie dziś panienka wygląda. Baw się dobrze,
panienko.
Marion podziękowała i czując się trochę lepiej, zeszła na
dół. Wsiadła do samochodu i zdała sobie sprawę, że nie zna
nikogo spośród reszty pasażerów. Z przodu siedziało dwóch
młodych mężczyzn, a ona usiadła z tyłu, pomiędzy dwiema
dziewczynami. Skinęły tylko głowami, gdy się przedstawiła,
i nie odzywały się przez całą drogę, tak że Marion nie zdołała
dowiedzieć się o kolacji niczego więcej niż powiedział jej
przez telefon Dick Struthers. Pomyślała, że nie znalazła się
w przesadnie uprzejmym towarzystwie. Mężczyźni przez cały
czas palili papierosy i nie usłyszała od nich nawet jednego
słowa. Wreszcie przestała ich wypytywać, dochodząc do wnio
sku, że skoro pierwszy raz ją widzą, to pewnie są trochę
skrępowani. Ucichła i pogrążyła się w swoich myślach.
Jechali dosyć długo, co najmniej trzy kwadranse, jak się
Marion wydawało, aż wreszcie dojechali do dużego, starego
domu, otoczonego wysokimi drzewami, których korony w cie
mności wyglądały jak długie rozwichrzone włosy. Okna domu
jarzyły się czerwonym światłem, a z wnętrza dobiegały śmie
chy i dźwięki wesołej muzyki.
Mężczyźni pomogli im wysiąść z samochodu i wszyscy we
szli do środka. Wygląd tego miejsca nieprzyjemnie zaskoczył
Marion. Nie wyglądało jak hotel, nawet nie jak dom.
Weszli po schodach na górę i znaleźli się w sali oświetlonej
czerwonymi lampami. Pod ścianami stały wygodne fotele, pod
oknem dwie pluszowe kanapy, a w rogu, na podwyższeniu,
grała jazzowa orkiestra. Na środku sali tańczyła para, mocno
do siebie przytulona. Marion rozejrzała się. Czy została tu
przysłana, aby pilnować tego wszystkiego? Czy pani Steward
chciała, żeby dopilnowała, aby nikt z tych młodych ludzi nie
zrobił nic nieprzyzwoitego? Przestraszyła się, bo jeśli wszyscy
byli tu tacy, jak ludzie, z którymi przyjechała, nie poradzi sobie
z nimi.
Zaniepokojona, podążyła za dziewczynami do hallu i zdjęła
płaszcz. Znajome z samochodu były ubrane bardzo nie
przystojnie - miały na sobie przewiewne, bardzo krótkie su
kienki z szyfonu z nazbyt głębokimi dekoltami. W świetle
zobaczyła, że nie są takie młode, a ich twarze miały wyraz
prostacki. Zastanowiła się, skąd one są. Może od niedawna
należały do Stowarzyszenia i żona pastora chciała, żeby
poznały się ze wszystkimi. Nie zwracały uwagi na Marion,
tylko podeszły do lustra i zaczęły sobie robić ostry makijaż.
Marion stanęła przy oknie i spojrzała na rozgwieżdżone niebo
i pagórki oświetlone srebrną poświatą księżyca. Żałowała, że tu
przyjechała. To była ostatnia, naprawdę ostatnia impreza
kościelna, na którą przyszła. Wszystko opowie pani Steward
i nigdy nie zjawi się już na takim wieczorku. Poczuła się
bardzo nieswojo.
Gdy jej towarzyszki skończyły makijaż, poszła z nimi do sali
z muzyką, gdzie teraz tańczyło już kilka par. Sposób, w jaki
tańczono, bardzo się Marion nie podobał. Niewiele sama wie
działa o tańcu, ale czuła, że porządni młodzi ludzie nie powinni
tańczyć w ten sposób. Przeszła do sali obok, gdzie znajdowało
się kilka małych stolików, przy których siedzieli młodzi ludzie.
Ze zdziwieniem zauważyła, że na stolikach ustawione były
butelki z alkoholami. Towarzystwo było rozbawione i zacho
wywało się bardzo głośno. W pewnym momencie podszedł do
niej nieznajomy mężczyzna, spojrzał na nią i wulgarnym to
nem powiedział: „Witaj, m a ł a ! " . Postanowiła schronić się
w mniejszym pokoju na końcu korytarza, ale w przejściu ktoś
głośno śpiewający i zataczający się potrącił ją i prawie rozdarł
jej sukienkę. W zamieszaniu nie zauważyła, że szkarłatna róża,
którą sama zrobiła i wpięła w ramiączko sukienki, odczepiła
się i spadła na podłogę.
W pokoju panował półmrok, poza tym było pełno dymu
papierosowego. Marion zauważyła ze zdumieniem, że palili
nie tylko mężczyźni, ale i młode dziewczyny. Nie wydawało
jej się, żeby poznała wcześniej kogokolwiek z obecnych. Przy
długim stole siedziało blisko dwadzieścia osób. Oni także jedli,
pili alkohol i zachowywali się bardzo głośno.
- Trafiłyśmy do złego pokoju! - Marion, zdenerwowana,
złapała za rękę dziewczynę stojącą obok. - Chodźmy stąd
szybko! To okropne miejsce!
Dziewczyna popatrzyła na nią jakoś dziwnie, spojrzeniem
pełnym złośliwości, ale nie odezwała się ani słowem. Nagle dał
się słyszeć męski, bełkotliwy głos:
- O, przyszła Marion! Mała Marion! Dobre dziecko! Chodź
tutaj i usiądź przy mnie, słodziutka mała Marion! Napijmy się,
a potem pośpiewamy sobie „Moja Marion, moja droga
Marion"...
Przerwał nagle, gdy otworzyły się drzwi na końcu pokoju
i ktoś wszedł do środka. Marion spojrzała z nadzieją w tamtym
kierunku i przez dym zobaczyła kobietę ubraną w błyszczącą,
złotą sukienkę, z zieloną, wysadzaną drogimi kamieniami
opaską przewiązaną na czole. Kobieta wolnym krokiem
podeszła do Marion i przeszyła ją zimnym spojrzeniem. Była to
Isabel Cresson.
- Zabawcie ją, chłopcy, i dajcie jej pić! - krzyknęła Isabel
tonem kata. - Nie żałujcie jej wina! Musimy jej dać parę lekcji!
Nagle ci nieznajomi pijani ludzie, z których każdy trzymał
w ręku kieliszek, otoczyli Marion. Dziewczyna cofnęła się, aż
dotknęła plecami ściany. Bezwiednie szeptała drżącymi wargami:
- Bóg jest wierny i nie dopuści, abyście byli doświadczani
ponad siły wasze. Bóg jest wierny! Bóg jest wierny! Boże!
Pomóż mi! - ostatnie słowa prawie wykrzyczała i nagle po
bladła, osunęła się bez czucia na podłogę.
- Tak, Bóg jej dużo pomoże! Żeby się nie zdziwiła! - Isabel
wycedziła powoli, szyderczo. - Dan, daj mi ten kieliszek. Czy
zmieszałaś to tak, jak ci powiedziałam? Podnieś jej głowę.
Otwórz usta. Nie, podnieś wyżej. Dobrze!
Jefferson Lyman znalazł dwie książki, które obiecał poży
czyć Marion. Mówił jej o nich w niedzielę, ale była wtedy tak
zamyślona i małomówna, że nie powiedziała wreszcie, czy
chciałaby je wziąć. Postanowił więc pojechać do niej do domu
i spytać, co ją wtedy dręczyło. Jeśli będzie miała trochę czasu
i ochotę, może zgodzi się iść z nim na obiad. Podjechał pod
dom w porze, o jakiej powinna była wrócić z pracy. W chwili
gdy parkował, spod bramy odjeżdżał właśnie jakiś samochód.
105
Zapamiętał go, ponieważ wydawało mu się, że rozpoznał kie
rowcę i zastanawiał się, co taki człowiek jak on mógłby robić
w tej okolicy.
Ponieważ pani Nash stała przy oknie i odprowadzała wzro
kiem Marion, otworzyła prawie natychmiast, zdziwiona, że jak
tylko odjechał jeden samochód, od razu podjechał drugi.
- Nie, nie ma jej w domu - odpowiedziała na pytanie Lyma-
na. - Właśnie przed chwilą wyjechała, ale może pan ich jeszcze
złapać. Nie mogli odjechać daleko. Pojechali na kolację jakie
goś związku chrześcijańskiego, gdzieś za miasto. Przyjechali
po nią. Czy Marion była z panem umówiona?
Lyman, wiedziony nagłym przeczuciem, szybko się pożeg
nał i nie czekając, aż pani Nash skończy, pobiegł do samo
chodu.
- Boże, jaki raptus - powiedziała pani Nash do siebie. - Ale
jest przystojniejszy niż ten drugi. Szkoda, że Marion nie po
czekała na niego!
Lyman wskoczył do samochodu i wyjechał na ulicę. Sa
mochód, którym odjechali, zniknął za rogiem. Lyman pognał
za nim. Długo nie mogąc go dogonić, zamyślił się. Po co
właściwie to robił? Nie był wcale pewien, że jedzie za
właściwym samochodem. Był duży ruch i ściemniało się już,
więc po kilku zakrętach nie wiedział, czy nie pomylił czer
wonych świateł, za którymi podążał. Wyjechali na dwupa
smową drogę za miastem. Tamten bardzo przyspieszył
i wyglądało, jakby specjalnie chciał zgubić Lymana. W y -
dawało się niedorzecznością, że cicha i spokojna Marion War
ren mogłaby jechać z kimś takim. Oczywiście mógł to być jakiś
inny młody chłopak, ale przeczucie mówiło Jeffowi, że nie
pomylił się, gdy go rozpoznał.
Kiedy skręcił w boczną drogę prowadzącą do dużego domu,
potwierdziły się wcześniejsze podejrzenia Lymana związane
z osobą kierowcy. Jednocześnie Jefferson zaczął wyrzucać so
bie s w o j ą głupotę. Jak Marion mogłaby być w tym samocho
dzie! Była teraz pewnie w jakimś przyjemnym miejscu, jedząc
kolację w miłym towarzystwie. To absurd, że jechał aż tak
daleko i to do takiego miejsca. Lepiej wrócić do domu. Jeszcze
ktoś go tu zobaczy! Sprawdzi tylko, czy rzeczywiście za kie-
106
równicą siedział człowiek, o którym myślał. Przecież przy
wiodło go tutaj tylko przeczucie, i to do tego niejasne.
Jednakże nagle coś go tknęło. Trzeba się jednak upewnić,
skoro już tu przyjechał. Zobaczył inny samochód stojący pod
domem i przyszła mu pewna myśl do głowy. Może Marion
była w tym miejscu i w takim towarzystwie z własnej woli.
W takim razie on musi poznać prawdę. Czy to możliwe, żeby tu
przyjechała? Zaparkował samochód i wszedł do środka. Bar
dzo pragnął, żeby jego podejrzenia się nie sprawdziły.
- Czy macie tu dzisiaj jakaś prywatną kolację? - obojętnym
tonem spytał stojącego w drzwiach mężczyznę, który wyglądał
na właściciela.
- Tak - spojrzał na niego i zamilkł.
- Czy jest Atkins? - spytał Lyman.
Na dźwięk nazwiska mężczyzna lekko podniósł lewą brew
i spytał ostrożnie:
- Czy pan jest zaproszony? - w jego głosie słychać było
powątpiewanie.
- Ja tylko na chwilę. Muszę się z nim zobaczyć.
- Jest w pokoju na górze - wymamrotał i odwrócił się. Nie
zadawał już żadnych pytań.
Lyman wszedł na górę.
- Co tu się dzieje? - zapytał głośno i w pokoju zapanowała
cisza. Wszyscy nagle wyszli i gdy podniósł oczy, żeby poprosić
o szklankę wody, okazało się, że jest sam z Marion leżącą
nieruchomo w miejscu, gdzie upadła. Czy widział przed chwilą
pospiesznie wychodzącą ubraną w złotą sukienkę Isabel Cres-
son, czy tylko mu się zdawało?
Sięgnął po szklankę z wodą i chlusnął w twarz nieprzytom
nej dziewczyny. Zmrużyła powieki i wydawało się, że zaczyna
dochodzić do siebie. Wziął ją na ręce, przeniósł przez opus
toszałą salę taneczną i zaniósł do samochodu. Gdy przechodził
obok stolików, wszyscy wyglądali na trzeźwych i nie było
widać żadnych butelek, chociaż, gdyby nawet były ich setki,
i tak by pewnie tego nie zauważył. Wszystkie inne pokoje były
puste; właściciel też zniknął, Lyman zresztą nie chciał go szu
kać. Delikatnie położył Marion na tylnym siedzeniu i jak szalo
ny popędził do miasta.
W połowie drogi Marion ocknęła się na dobre i usiadła.
Przestraszyła się, gdy zobaczyła, że jedzie jakimś obcym sa
mochodem w nieznanym kierunku. Czy chcą ją zabrać jesz
cze dalej od domu? Może będzie lepiej, jeśli otworzy cicho
drzwi i wyskoczy? Nie wiadomo przecież, co ją dalej czeka.
Jej nerwy były tak bardzo napięte, że nie wiedziała, co robi.
Gdy jednak Lyman zobaczył, że usiadła, odwrócił się, żeby
ją uspokoić.
- Leż spokojnie, Marion - powiedział delikatnie.
Marion wstrzymała oddech. Majaczy, czy to wszystko jej się
śni? W jaki sposób on się tu znalazł?
- Jesteś już bezpieczna. Wszystko w porządku. Po prostu
zamknij oczy i spróbuj odpocząć. Nic ci się nie stało. Nie myśl
na razie o niczym.
Po chwili namysłu spytała słabym głosem:
- Jak to możliwe, że tam byłeś?
- Nie byłem tam - odpowiedział cierpko. - Nie odwiedzam
często takich miejsc. Ale nie podobał mi się twój kierowca
i chciałem się upewnić, czy byłaś z nim w tym samochodzie.
Właścicielka twojego domu powiedziała, że pojechałaś na ja
kieś spotkanie.
Na chwilę zapadła cisza, po czym Marion wyszeptała:
- A jednak pomógł. Jest wierny.
Lyman zastanowił się nad jej słowami i spytał:
- O kim mówisz?
- O Bogu! - w jej głosie było słychać uwielbienie.
- Tak. To prawda. Nie wiedziałem, co mnie skłoniło, żeby
jechać za wami, ale to na pewno był On.
- Nie wiem, jak m a m ci dziękować - pochyliła się w jego
kierunku. Pomyśleć, że już nigdy nie chciała się z nim widzieć!
Co by było, gdyby nie przyjechał!
- Nie musisz - odpowiedział cicho. -1 tak wiele przeszłaś.
Ja zresztą też...
- Powiedz mi, skąd wiedziałeś, że tam byłam? Czy ktoś ci
powiedział?
- Miałem przeczucie, jak to mówią. Wszedłem tylko po to,
żeby upewnić się, że cię tam nie ma. Chciałem już wychodzić,
ale zobaczyłem, że leżysz na podłodze.
108
Ku jej zdziwieniu położył na siedzeniu pogniecioną saty
nową różę.
- Moja róża! - wykrzyknęła. - Musiałam ją zgubić, kiedy
ten mężczyzna mnie popchnął.
Opadła na siedzenie, blada i wyczerpana.
- Nic nie mów - powiedział. - Przeżyłaś szok. Musisz od
począć.
Nie odzywał się już do końca drogi. Troskliwie pomógł jej
wyjść z samochodu, poradził, żeby poszła spać i nie myślała
już o tej sprawie, i szybko odjechał. W korytarzu Marion spot
kała panią Nash.
- A jednak przywiózł panienkę ten drugi - zauważyła z sa
tysfakcją starsza kobieta. - Ten pierwszy, który panienkę za
brał, nie podobał mi się.
- Mnie też - odparła Marion zdecydowanie. - Nigdy już
z nim nie pojadę, na pewno.
- Cieszę się, że tamten drugi panienkę znalazł. Bardzo się
zmartwił, gdy mu powiedziałam, że panienka pojechała.
Panienka powinna była na niego poczekać. Jest naprawdę bar
dzo miły.
- Nie wiedziałam, że przyjdzie - Marion popatrzyła na
książki, które zostawił.
Poszła do swojego pokoju, usiadła na łóżku i starała się
zebrać myśli. Po chwili w jej oczach pojawiło się przerażenie,
a policzki zaczęły płonąć. Przecież mógł pomyśleć, że poje
chała tam z własnej woli! Utwierdziła się w tym przekonaniu,
gdy przypomniała sobie jego zachowanie. Był jakiś milczący,
utrzymywał dystans. Dlaczego mu wszystkiego nie wytłuma
czyła? Jak mogła dopuścić, żeby tak o niej pomyślał?
Chociaż bardzo starała się zasnąć, sen nie nadchodził. Może
już nigdy nie będzie miała możliwości, żeby mu wszystko
wyjaśnić. Nad ranem zaczęła się modlić:
- Drogi Boże, oddaję wszystko w Twoje ręce, pomóż mi to
naprawić.
Uspokoiła się trochę i zasnęła.
109
Z
powodu ostatnich przeżyć Marion nie czuła tego dreszczu
podniecenia, który towarzyszył jej zwykle, gdy przychodziła
na koncert, ciekawa, czy znajdzie kolejną różę na swoim miejs
cu. Jednak ponieważ lubiła obserwować przychodzących ludzi,
jak zwykle była jedną z pierwszych osób w filharmonii. Ponie
waż był to ostatni koncert w tym sezonie, chciała zachować
w sercu całą jego atmosferę, aby łatwiej znosić monotonię
samotnych dni.
Powoli weszła na schody. Starając się nie myśleć, że to
ostatni raz, oglądała puste jeszcze loże, które za chwilę miały
się zapełnić pięknymi kreacjami i znanymi twarzami. Jak wiele
razy wcześniej, zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie,
gdyby mogła pobyć w tym innym świecie dłużej niż tylko
przez półtorej godziny koncertu.
Przeszła po miękkim, puszystym dywanie hallu i podeszła
do swojego rzędu. Tak! Na jej miejscu leżały dwie róże! Dwie
piękne, szkarłatne róże! Dotychczas ani razu nie znalazła
dwóch róż.
Szybko rozejrzała się wokoło. Nikogo jeszcze nie było na jej
galerii. Nikogo nie było także w lożach, które widziała ze
swojego miejsca W loży nad sceną widać było co prawda
skrytego w cieniu mężczyznę, ale był on zajęty oglądaniem
przez lornetkę fresków na suficie. Zdawał się tak odległy,
jakby znajdował się na jakiejś dalekiej planecie. Nachyliła
się i podniosła róże do twarzy. Pocałowała ich pączki i wyszep
tała:
- Moje kochane! Moje kochane! Czekałyście tu na mnie,
prawda?
Obejrzała się, żeby się upewnić, czy nikt jeszcze nie przy
szedł, i z gracją dygnęła w stronę pustej sali.
- Dziękuję, dziękuję bardzo.
Z całego serca chciała wyrazić swoją wdzięczność, a że nie
wiedziała, komu powinna podziękować, ukłoniła się całemu
światu, wierząc, że jej podziękowanie dojdzie jakoś do odpo
wiedniej osoby. Usiadła miękko na swoim krześle i przypięła
róże do sukienki. Swoim łagodnym, uspokajającym zapachem
łagodziły ból ostatnich tygodni i Marion znowu poczuła się
szczęśliwa. Przynajmniej na czas koncertu będzie mogła zapo
mnieć o przykrościach i w pełni się cieszyć. Już nie była cieka
wa, skąd się wzięły te kwiaty. Tajemnica dodawała im jeszcze
uroku. Nawet nie chciała poznać tego tajemniczego człowieka,
który je zostawiał. Obawiała się rozczarowania.
Powoli schodziła się publiczność i orkiestra zaczęła stroić
instrumenty. Marion traktowała ten moment jak nieodłączną
część wieczoru. Wtedy to właśnie muzycy, jak czarodzieje,
przywoływali po kolei pojedyncze nuty, tematy i melodie,
które jak oporne duchy przybywały do sali koncertowej, aby
połączyć się razem w przepiękne harmonie dźwięków.
Tego wieczoru nie zwracała większej uwagi na siedzących
wokoło ludzi. Wystarczyły jej róże i muzyka. Chciała ją
chłonąć i zabrać ze sobą, żeby móc się nią cieszyć, kiedy nie
będzie mogła chodzić na koncerty. Siedziała z przymkniętymi
oczami, a intensywny kolor róż odbijał się w jej bladej, słodkiej
twarzy. Oparła głowę z błyszczącymi lokami o wysokie opar
cie fotela, słuchała pogrążona w falach muzyki i płynęła tam,
gdzie ją muzyka niosła. Każdy dźwięk dochodził do jej duszy
i tworzył tam obrazy, których nie powstydziłby się nawet naj
wybitniejszy malarz.
W jednej z górnych galerii zasiadła Isabel Cresson. Miała na
sobie bardzo drogą sukienkę i kolię z brylantów. Przez wysoko
uniesioną lornetkę oglądała salę. Szukała pewnego mężczyzny,
ale nie znalazła go na niższych balkonach; nie znalazła go
także w innych galeriach, ponieważ widok zasłoniła jej kobieta
w ogromnym kapeluszu na głowie. Dostrzegła jednak znajomą
111
postać, z przypiętymi do sukienki dwiema wielkimi różami,
„ słuchającą muzyki z przymkniętymi oczami, z głową przechy
loną do tyłu. Takie róże można było dostać tylko w najlepszej
kwiaciarni! Isabel tak się zirytowała, że w ogóle nie mogła
wysłuchać koncertu. Może wcale nie po to przyszła? Była
bardzo niespokojna od czasu incydentu w domu za miastem.
Czy Jefferson Lyman dostrzegł ją wtedy? Czy widział, że była
w pokoju obok? Oddałaby swój największy brylant, żeby to
wiedzieć!
Przebrzmiały ostatnie dźwięki i muzycy zaczęli powoli
schodzić ze sceny. Marion założyła kapelusz i ze szczęśliwym
westchnieniem wstała z miejsca. Powąchała jeszcze raz swoje
róże.
Podniosła oczy i wtedy zobaczyła jego. Stał przy fotelu
mężczyzny, na którego kiedyś zwróciła uwagę, i uśmiechał się
do niej. W okamgnieniu wszystko zrozumiała. Przecież to
przez cały czas był on! A tak zastanawiała się, kogo jej przypo
mina! Przeszedł ją przyjemny dreszcz, a serce aż podskoczyło
z radości. Zatem on też był częścią tych cudownych wie
czorów, tak samo jak ona przeżywał muzykę! Mogli teraz opo
wiedzieć sobie o swoich wzajemnych doznaniach i doświad
czyć na nowo wszystkich koncertów.
- Poszło im dzisiaj znakomicie, prawda? - podszedł do niej
i skłonił się szarmancko. Ich spotkanie zdawało się być kul
minacją wszystkich dotychczasowych koncertów, dopełnie
niem wszystkiego, co wydarzyło się w filharmonii przez ostatni
sezon. Marion zapomniała o swoim postanowieniu, że nigdy
już nie pozwoli mu odwieźć się do domu. Przez c a ł ą drogę
rozmawiali o muzyce, porównując swoje ulubione utwory,
omawiając nadzwyczajny patos jednego pasażu i doskonałe
zakończenie innego. Tak pogrążyli się w rozmowie, że Marion
nie zauważyła, jak dojechali przed jej dom. Nie zdążyła nawet
wytłumaczyć mu tamtego niefortunnego zdarzenia. Posta
nowiła jednak, że musi mu o tym powiedzieć.
- Chciałam ci opowiedzieć, co się zdarzyło w tamten wtorek
- zaczęła poważnie. - Nie znałam tych okropnych ludzi, nie
wiedziałam też, dokąd jedziemy. Powiedziano mi, że pani Ste
ward chciała, żebym przyjechała na kolację Stowarzyszenia
Wspólnot Chrześcijańskich. Przyjechali o umówionej porze po
mnie samochodem.
Spojrzał na nią takim wzrokiem, że przeszedł po niej dreszcz.
- Domyślałem się - powiedział. - Już wtedy, g d y zo
baczyłem, kto tam był. Powinni za to wszystko odpowiedzieć,
ale nie rozmawiajmy na razie o tym. Czy możesz wziąć wolne
w jakąś sobotę?
Po raz pierwszy wspomniał o jej pracy. Zatem wiedział, że
musi się sama utrzymywać!
- Ja...tak...my ślę, że tak - odpowiedziała wreszcie. - Tak,
myślę, że mogłabym. Nie prosiłam jeszcze o wolne, a m o ż e m y
wziąć kilka dni w roku.
- Zatem spróbuj w następną sobotę. M a m bilety na recital,
który na pewno ci się spodoba. Ten artysta jest wspanialszy od
wszystkich, których słuchaliśmy tej zimy. To Paderewski,
wielki polski pianista. Czy słyszałaś go już kiedyś?
- Naprawdę? Paderewski? Nie, nie słyszałam, jak gra, ale
wiele słyszałam o nim. Jest cudowny, prawda? A ty go sły
szałeś?
- Tak - uśmiechnął się. - Słyszałem, tutaj i za granicą.
Moim zdaniem jest największy ze wszystkich. Są ludzie,
którzy go nie doceniają, ale oni nie doceniliby też i tego
- wskazał na piękne nocne niebo, z milionem gwiazd, które
rozświetlały czarny aksamit nocy, i księżycem, który jak wiel
ka srebrzysta perła dostojnie wisiał nad nimi.
Spojrzała w górę i zrozumiała, co miał na myśli. Spojrzała
mu w oczy.
- Bardzo ci dziękuję! - powiedziała. - Myślę, że uda mi się
przekonać kierownika. Wysłucham tego koncertu z największą
przyjemnością.
W jego oczach dostrzegła radość. Był taki miły i naturalny!
- W takim razie umówmy się już teraz. Czy mam podjechać
po ciebie tutaj, czy wolisz, żebyśmy się spotkali gdzie indziej?
Zastanowiła się przez chwilę.
- Możliwe, że wypuszczą mnie dopiero w ostatniej chwili
- odpowiedziała. - Obawiam się, że mogę nie mieć czasu, żeby
wrócić do domu. Ach! Przecież wtedy nie zdążę się przebrać
ani odświeżyć!
- I tak zawsze ładnie wyglądasz. Dobrze, umówmy się
w hallu sklepu, o drugiej trzydzieści. Czy to ci odpowiada?
Zanim zdążyła pomyśleć, wszystko już było umówione.
Pożegnali się i poszła na górę do swojego pokoju. Mimo że
bardzo się cieszyła z zaproszenia, coś przyćmiewało jej
szczęście. Czuła się winna, że nie powiedziała mu, z jakiej
rodziny pochodzi. Chociaż wiedział, że pracowała teraz w skle
pie, mógł przecież pomyśleć, że ma tylko jakieś chwilowe
trudności. Poznał ich przecież pan Radnor i Jeff mógł myśleć,
że pochodzi z wyższych sfer i otrzymała doskonałe w y -
kształcenie. Stara, wypłowiała tapeta w hallu zdawała się krzy
czeć: „Wstyd!". Lyman bierze ją za kogoś innego, a ona nie
wyprowadziła go z błędu. Spróchniała poręcz schodów i odra
pane barierki przypomniały o jej pochodzeniu.
- Nie był w tym rozpadającym się domu - zdawały się
mówić. - Nie wie, że żyjesz w biedzie. Jeśli zobaczyłby nas,
jeśli zobaczyłby, w jakim miejscu mieszkasz, nigdy nie zapra
szałby cię na wielkie koncerty. Odwróciłby tylko z niesmakiem
głowę. A kiedy się dowie, kiedy się dowie, KIEDY SIĘ DO
WIE...
Zamknęła drzwi, ale prawie słyszała ten krzyk, wpadający
do pokoju przez dziurkę od klucza. Zapaliła lampkę gazową
i próbowała się uspokoić. Wyjęła róże z wazonika i delikatnie
położyła je na łóżku.
- Moje kochane! - przemówiła do nich czule. - Gdybyście
mogły dotrwać do następnej soboty! Jesteście już ostatnim
takim prezentem. Już was nigdy nie dostanę. Wspaniała starsza
pani! -już dawno Marion założyła, że dostawała róże od pew
nej siwej starszej pani, która siedziała kilka rzędów przed n i ą
i czasami na n i ą zerkała. Nie zastanawiała się jednak,- jak
i dlaczego to robiła. Traktowała ją trochę jak czarodziejkę
z bajki.
- Droga starsza pani nie znajdzie mnie już nigdy, chyba
żebym siedziała na tym samym miejscu za rok, co jest pewnie
niemożliwe. A może to nie dla mnie były te kwiaty. Może dla
kogoś, kto poprzednio siedział na tym miejscu. Ten ktoś mógł
gdzieś wyjechać, a ja odbierałam kwiaty przeznaczone dla nie
go. Ale gdybym ich nie brała, zmarnowałyby się przecież...
Tak rozmawiając sama ze sobą, na razie zagłuszyła krzyki
biedy. Ale gdy położyła się do łóżka, odezwało się jej s u m i e -
nie. Zdała sobie sprawę, że w rzeczywistości nic nie wiedziała
o Lymanie, prócz tego, że był miły. Oczywiście, przedstawił go
pan Radnor, pastor też bardzo dobrze się o nim wyrażał, ale
przecież nie spodziewali się, że będzie odwiedzała różne miejs
ca razem z nim. Przecież może być żonaty! W dzisiejszych
czasach żonaci mężczyźni czasami interesują się innymi kobie
tami, a Marion nie była i nie chciała być kobietą tego rodzaju.
Postanowiła, że opowie mu wszystko o sobie przy najbliższej
okazji. Może po nabożeństwie jutro wieczorem. Jeśli okaże się,
że jest żonaty, będzie musiała odwołać ich spotkanie.
Nieprędko zdarzy się następna okazja, żeby mogła iść na taki
koncert, który na pewno pamiętałaby przez całe życie. Ale
przecież nie mogłaby pokazywać się z żonatym mężczyzną, nie
mogłaby dopuścić, żeby ich znajomość poszła za daleko.
Byłoby to przeciw jej zasadom i nie wybaczyłaby sobie tego do
końca życia. Tak, musi jak najszybciej o tym z nim porozma
wiać. Jeśli nie przyjdzie jutro na nabożeństwo, zostawi mu
wiadomość, dlaczego nie może się z nim umówić. Ale wtedy
on może pomyśleć, że wzięła jego życzliwość za coś więcej.
Co powinna zrobić? Gdyby żył ojciec! Na pewno by jej coś
poradził! Nie był wykształcony, nie jeździł po świecie, ale miał
wrodzoną umiejętność odpowiedniego postępowania w każdej
sytuacji i zawsze był gotowy służyć radą.
Przez cały następny tydzień Marion dzieliła radość z plano
wanego koncertu z niepewnością, jak powinna się zachować.
Czasami myślała, że powinna napisać kartkę do Jeffa, że po
prostu nie może iść, nie tłumacząc dlaczego. Później myślała
jednak, że pójdzie ten jeden raz i potem z nim porozmawia.
Ten jeden raz nie zaszkodziłby niczemu.
Nie wiedziała, co robić, ponieważ Lyman nie przyszedł
w niedzielę na nabożeństwo. W poniedziałek rano przysłał
wiadomość, że otrzymał telegram i musi pilnie wyjechać,
a wróci dopiero w piątek wieczorem, jednakże ma nadzieję, że
Marion wszystko pomyślnie załatwi do soboty i będą mogli iść
razem na koncert.
Otwierała kopertę z miłym uczuciem w sercu. Dobrze jest
dostawać liściki tak jak inne dziewczyny, dobrze jest wiedzieć,
że ktoś pamięta! Jednak treść listu bardzo ją zaniepokoiła. Już
naprawdę nie wiedziała, co robić! Poza tym czuła, że Lyman
powoli staje się dla niej kimś więcej niż tylko znajomym. Jeśli
ojciec by żył, na pewno ostrzegłby ją, żeby nie traciła głowy
dla tego mężczyzny. Ta znajomość nie może przerodzić się
w poważniejsze uczucie; zbyt wiele ich różni. Gdyby ojciec nie
umarł, na pewno mogłaby kontynuować naukę i dopiero po
skończeniu studiów byłaby warta takiego przyjaciela.
Westchnęła i wytarła łzy, które napłynęły jej do oczu. Nie
podda się złemu nastrojowi. Pójdzie na koncert, ten ostatni raz.
I tak było już za późno, żeby zrezygnować. Miała tylko adres
domowy Jeffa, a nie mogła mu odmówić w ostatniej chwili,
gdy wróci w piątek wieczorem. Na pewno miał dużo przyja
ciół, jednak nie wiadomo, czy zdążyłby znaleźć kogoś na jej
miejsce. Zresztą nie ma się co oszukiwać, bardzo chciała iść na
ten koncert, zanim zerwie znajomość z jedynym mężczyzną,
który okazał jej serce i któremu chociaż trochę zależało na jej
towarzystwie. Pójdzie na koncert i potem, gdy będą wracali do
domu, opowie mu wszystko o sobie. Wtedy wszystko się
skończy. Lepiej przerwać to teraz, nie niszcząc sobie życia
tęsknotą za człowiekiem, który nigdy nie może być z nią.
Lepiej przerwać teraz, póki nie jest jeszcze za późno.
Czy jednak łzy, którymi zmoczyła poduszkę tej nocy, nie
były znakiem, że już jest za późno?
Przerwę na lunch następnego dnia Marion wykorzystała na
zrobienie niewielkich zakupów. Kupiła tanią spódniczkę i wie
czorem przerobiła ją tak, że przypominała modną francuską
spódnicę, którą widziała kiedyś w domu towarowym.
Z kawałków jedwabiu i szyfonu uszyła sobie gustowną
bluzeczkę. Potrafiła bardzo zręcznie szyć i umiała kopiować
różnorodne wzory. Spódnica, którą skończyła późno w nocy,
wyglądała bardzo reprezentacyjnie i doskonale współgrała
z bluzką. W dziale modniarstwa znalazła kilka kapeluszy
o zeszłorocznym fasonie i wśród nich zauważyła jeden, który
się jej spodobał. Kosztował niewiele, ponieważ miał lekko
naderwane rondo, ale uznała, że znajdzie sposób, żeby to na
prawić, więc go kupiła.
116
- Gdybym miała chociaż kilka tych pięknych róż - west
chnęła. - Muszę wyglądać elegancko chociaż ten raz.
Następnego dnia, gdy wychodziła do pracy, zapakowała nową
kreację i kapelusz do tekturowego pudełka i wzięła je ze sobą.
Zjawiła się przy swoim stanowisku ubrana w zwykłą sukienkę
i tylko błyszczące jak dwie gwiazdy oczy i lekki rumieniec na
policzkach zdradzały, że coś niezwykłego miało się zdarzyć tego
wieczoru. Około jedenastej podszedł do lady młody chłopiec
z dużym pakunkiem pod pachą i głośno spytał o pannę Warren.
Marion akurat kończyła fiołki dla bardzo niecierpliwej klientki
i nie zauważyła przybysza. Jednak jej koleżanki odebrały paku
nek i podekscytowane natychmiast go przyniosły.
- To był chłopak od Hortona! - powiedziała jedna. - Marion,
musisz mieć bogatego przyjaciela, skoro przysyła ci stamtąd
kwiaty. To najdroższa kwiaciarnia w mieście! Coś ukrywasz
przed nami.
Marion uśmiechnęła się tylko i położyła pakunek na po
dłodze.
- Dziękuję - odrzekła takim tonem, jakby spodziewała się
tej przesyłki, i wróciła do pracy, chociaż ledwo mogła po
wstrzymać ciekawość. Czy to możliwe, że w pudełku były
róże? Chyba tak, skoro już drugi raz przyszły w ten sam sposób
i pochodziły z tej samej kwiaciarni. Nie zastanawiała się długo
nad tym, jak róże trafiły do niej za pierwszym razem, gdy
zachorowała i leżała w łóżku. Teraz jednak musiała powrócić
do pytania: kto przysyła kwiaty?
To musiał być ktoś, kto znał jej plany, martwił się, gdy była
chora, i wiedział, że idzie na koncert. O tym nie wiedział nikt
oprócz właścicielki domu, która odwiedziła Marion, gdy ta
właśnie mierzyła swój nowy strój. Marion wyznała wtedy, że
przyjaciel zaprosił ją na koncert. Ale przecież poczciwa starsza
pani nie pomyślałaby o różach, nawet gdyby chciała sprawić jej
przyjemność. Poza tym, nie stać jej było na taki prezent. Kim
był zatem tajemniczy nieznajomy?
Nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby wiązać róże z Lyma-
nem. Były one częścią jej życia, zanim on się w nim pojawił,
nie mógł ich zatem przysyłać. Nie pomyślała więc nawet o ta
kiej możliwości.
Przez resztę dnia pracowała jak w transie. Nie otworzyła
pakunku i włożyła go pod ladę, chociaż koleżanki bardzo nale
gały, aby zobaczyć, co jest w środku. Nie chciała go otwierać
przy wszystkich. O pół do drugiej, gdy skończyła pracę, po
biegła jednak od razu na zaplecze i w pudełku znalazła całe
naręcze ogromnych szkarłatnych róż. Wróciła do koleżanek
i wręczyła każdej po jednej.
- To nic, że pracuję dzisiaj dłużej! - wykrzyknęła któraś
z dziewcząt, gdy już wszystkie podziękowały i Marion wróciła
na zaplecze. - To nic! Jest taka słodka i miła, nieważne, że
trochę skryta i zamknięta w sobie. W jakiś sposób różni się od
nas wszystkich i pasuje do tych róż. Cieszę się, że dziś wieczór
ma wolne, chociaż muszę zostać za nią. Pomogła mi, gdy
miałam grypę, i mam nadzieję, że będzie się teraz dobrze
bawiła ze swoimi różami i hojnym przyjacielem.
Wszystkie inne się z tym zgodziły i porozmawiały jeszcze
chwilę o Marion, zanim rozeszły się do swoich stanowisk,
upajając się oszałamiającym zapachem kwiatów.
Marion nie jadła obiadu; była zbyt podniecona. Nadeszła
wreszcie ta wielka godzina. Jeszcze raz pójdzie na koncert,
jeszcze raz będzie mogła przeżyć zachwyt i uniesienie. Zapo
mni na chwilę o wszystkich swoich troskach. Pobiegła do sza
tni i przebrała się. Ubranie, w którym przyszła, schowała
w szafce. Przez moment zaświtała w jej głowie wątpliwość:
może jednak nie powinna wyglądać tak elegancko, jak dziew
czyna z jego sfer, skoro miała mu opowiedzieć wszystko o so
bie. Było już jednak za późno, żeby cokolwiek zmieniać.
Czuła się trochę nieswojo. Siedziała w luksusowym fotelu
w hallu i wyglądała jak dama, a dziewczyny uwijały się przy
ladzie, którą widziała ze swojego miejsca. Uśmiechnęła się
jednak, gdy zauważyła, że od czasu do czasu przystają, aby
powąchać swoje róże. Cieszyła się, że je dostała w dniu tego
szczególnego koncertu i że mogła dać kilka koleżankom.
Chciałaby móc podziękować nieznajomemu ofiarodawcy.
Lyman przyszedł punktualnie. Gdy wstała, żeby się przywi
tać, zastygł na chwilę, urzeczony jej widokiem. Wyglądała
118
czarująco w miękkiej, kremowej bluzce, zgrabnej spódnicy
i gustownym kapeluszu, z jaśniejącymi oczami i lekkimi wy
piekami na policzkach. Pomyślał, że do tej pory nie doceniał
właściwie jej niezwykłej urody, mimo że zawsze mu się podo
bała. Czy to róże, strój, czy radość malująca się na twarzy tak ją
zmieniły? Przez całe życie chciałby ją taką oglądać!
119
G d y jechali do filharmonii, Marion poczuła się lekko
onieśmielona. Jefferson wydawał się to dostrzegać i rozumieć.
Zabawiając ją dowcipną rozmową, starał się sprawić, aby nie
przerażała jej niezwykłość sytuacji, w której się znalazła. Jed
nak gdy przez wielkie frontowe drzwi weszli do wnętrza, gdzie
zebrała się cała śmietanka towarzyska miasta, Marion ogarnął
niezwykły lęk.
Weszli na górę po szerokich marmurowych schodach i Ly-
man poprowadził ją do jednej z oddzielonych karmazynowymi
zasłonami luksusowych lóż, tworzących półkole na pierwszym
balkonie. Gdy zapadła wygodnie w głęboki, aksamitny fotel
i spojrzała w dół na scenę, którą oglądała dotychczas ze swo
jego dalekiego miejsca, zauważyła, że wszystko stamtąd wy
glądało inaczej. Zaniepokoiła się, że teraz, gdy doświadczyła
luksusu, jej własny świat będzie wydawał się nieciekawy. Po
chwili jednak odrzuciła tę myśl. Zawsze będzie miała w pa
mięci te cudowne przeżycia i będą one pięknym ubarwieniem
jej codzienności.
Ślicznie wyglądała na tle karmazynowych zasłon, z bukie
tem szkarłatnych róż, odcinających się wyraźnie od jasnej
bluzki. Isabel Cresson, która siedziała z ciotką po drugiej stro
nie sali, w bocznej loży przy scenie, nie rozpoznała dawnej
koleżanki z klasy. Nie można było powiedzieć nic złego o krea
cji Marion. Dzięki jej zręcznym palcom strój, który włożyła,
wyglądał jak prosto z Paryża. Isabel z zawiścią i niepokojem
w sercu patrzyła na nieznajomą z naprzeciwka. Chociaż cały
120
czas wpatrywała się w nią, nawet nie pomyślała, że może to
być ta zwyczajna, szara Marion Warren. Chciała dać znak
Lymanowi, żeby podszedł do niej i przedstawił przyjaciółkę,
ale ten zdawał się jej nie dostrzegać. Pozostało jej tylko pat
rzeć, jak adorował swoją towarzyszkę.
Od momentu gdy wielki pianista wszedł na scenę do ostat
niej nuty bisu, Marion była całkowicie pogrążona w muzyce.
Oczarowała ją silna osobowość mistrza, przenikająca całą salę
i nadająca ton całemu koncertowi. Siedziała prawie nierucho
mo i całym sercem chłonęła każdą nutę. Jeszcze żaden muzyk
nie wywarł na niej tak wielkiego wrażenia, jak ten wspaniały
artysta. Nie mogła oderwać oczu od jego palców, które ude
rzały w klawiaturę raz lżej, raz mocniej, zdając się pieścić
instrument. Muzyka wypływała z klawiszy jak strumień
diamentów połyskujących przy upadku. Młoda, niewykształco
na dziewczyna słuchała całą duszą, zapominając o Bożym
świecie, natomiast młody mężczyzna, który ją przyprowadził,
zapomniał o koncercie i jak urzeczony przypatrywał się jej
zachwytowi. Co prawda, uważał Paderewskiego za najwybit
niejszego pianistę, ale tego wieczoru muzyka była tylko
pięknym dodatkiem do jego uczucia, które zajaśniało nagle jak
najcenniejsza perła.
Po koncercie publiczność wywoływała artystę jeszcze sied
m i o - czy ośmiokrotnie i mistrz za każdym razem zgadzał się
na bis, nie mogąc odmówić entuzjastycznemu aplauzowi. Kie
dy skończył, ludzie zaczęli powoli podnosić się ze swoich
miejsc. Marion, z rozpromienioną i szczęśliwą twarzą,
zwróciła się do swojego towarzysza:
- Czułam się przez chwilę, jakbym znalazła się w niebie
i słuchała człowieka, który uczył się od samego Boga!
- Może się uczył - potwierdził Lyman. - Wydaje się, że nikt
inny nie potrafi tak się zbliżyć do ideału muzyki.
- Nigdy tego nie zapomnę - oczy Marion jaśniały jak gwiaz
dy.
Gdy przeszli przez hall i wyszli na zatłoczoną ulicę, Marion
przypomniała sobie nagle o swoim postanowieniu. Musi mu
powiedzieć! Wszystkie zgrabne zdania, które ułożyła sobie
przedtem, wyleciały jej jednak z głowy i tak bardzo się za-
myśliła, próbując je sobie przypomnieć, że potknęła się i omal
się nie przewróciła. Lyman wziął ją delikatnie pod rękę.
- Nie musisz się spieszyć do domu, prawda? - spytał.
- Może byśmy poszli gdzieś razem na obiad? Zawsze chciałem
z kimś porozmawiać po takim koncercie. Chciałbym, żebyś mi
opowiedziała o swoich wrażeniach.
- Chciałabym - odpowiedziała smutno - ale chyba nie po
winnam. Powinnam raczej wracać do domu.
Ponieważ Lyman bardzo się już cieszył na ten obiad i byłby
bardzo zawiedziony, gdyby Marion mu odmówiła, nie ustępo
wał:
- Dlaczego? Ktoś na ciebie czeka? Umówiłaś się?
- Nie, skądże - odpowiedziała szybko. - Nikt nie czeka,
ale...
- Ale co? Nie możesz mi zrobić tej przyjemności? Bardzo na
to liczyłem. Wiem, że powinienem cię uprzedzić wcześniej,
jeśli więc sprawi ci to jakiś kłopot...
- Ależ nie! - zaprzeczyła rozpaczliwie. - Nie o to chodzi
i bardzo miło z twojej strony, że mnie zaprosiłeś i powie
działeś, że to dla ciebie przyjemność, ale...
- Nie tylko powiedziałem; to byłaby przyjemność, ogromna
przyjemność - mocno podkreślił swoje ostatnie słowa i Marion
poczuła, że kryje się za nimi coś więcej niż tylko zwykła chęć
pójścia z kimś na obiad. Odezwała się więc cicho:
- Chodzi po prostu o to, że ostatnio tak dobrze się bawiłam
i żyłam innym życiem. Trochę się boję, że może to mnie ze
psuć w jakiś sposób. Na co dzień nie m a m tego wszystkiego
i może się okazać, że nie będę już potrafiła cieszyć się życiem
- mówiła powoli i długo się zastanawiała, jak gdyby nie
wiedząc, co powiedzieć.
Lyman spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się łagodnie. Gdy
doszli do przejścia dla pieszych, mocniej przycisnął jej ramię,
jakby chciał uchronić ją przed przejeżdżającymi samochodami.
- Chciałbym cię trochę zepsuć - powiedział bardzo miękko.
Nawet w świetle latarni jego oczy były tak elektryzujące, że
poczuła się jak ktoś, kto zatrzaskuje drzwi przed swoim
szczęściem.
- Nic nie rozumiesz! - odrzekła desperackim tonem. - To
122
bardzo miłe z twojej strony i jest mi bardzo przyjemnie, ale
powinnam była ci to wcześniej powiedzieć. Nie powinnam
była dopuścić, abyś pomyślał... - zamilkła, nie mogąc znaleźć
odpowiednich słów. Przeszli przez kolejną ulicę. Marion nie
zauważyła nawet, że Jeff prowadzi ją do dzielnicy, gdzie
mieszczą się najlepsze kawiarnie i restauracje. Nie znała dob
rze tych miejsc, a gdyby nawet je znała, nie rozpoznałaby ich
w takiej chwili.
- Żebym co pomyślał? - spytał poważnie. Jego serce zaczęło
bić mocniej. Czy powie mu, że ma ukochanego, który ciężko
pracuje na jej utrzymanie, i że nie mogą już się spotykać? Jego
ręka drżała, gdy delikatnie położył ją na ręce Marion.
- Że jestem taką samą dziewczyną, jak te, które znasz.
- O nie, mylisz się! - szybko zaprzeczył. - Nigdy nie
myślałem, że jesteś taka jak one. Dzięki Bogu, jesteś inna. Jeśli
byś nie była, nie spotykałbym się z tobą. Już gdy spotkaliśmy
się po raz pierwszy...
- To jeszcze co innego - przerwała mu. Tak trudno było to
wszystko wytłumaczyć! Czuła, że zaciska jej się gardło i oczy
napełniają się łzami. Opanowała się ostatkiem woli.
- Spójrz na mnie - powiedział zdecydowanie. - I powiedz
mi - stanęli na rogu, oddaleni od innych przechodniów. - Po
wiedz mi tylko jedno. Czy jest ktoś w twoim życiu? Czy jest
jakiś powód, dla którego uważasz, że nie powinnaś iść ze mną
na obiad?
- Ależ nie - żachnęła się i prawie roześmiała. - Nie ma
nikogo. Nie mam już nikogo na świecie, z wyjątkiem mojego
brata i jego rodziny, ale oni żyją swoim życiem i nie mają
czasu, żeby o mnie myśleć... Może niepotrzebnie opowiadam
ci to wszystko, ale chciałam, żebyś zrozumiał.
- Zatem - Lyman uśmiechnął się radośnie - zanim opowiesz
coś więcej, koniecznie musimy coś zjeść, a skoro nie masz
nikogo, to jestem pewien, że to, co masz do powiedzenia, nie
będzie stanowiło przeszkody przed naszym wspólnym
obiadem. Ale najpierw wydostańmy się z tego tłumu.
Poprowadził ją pewnie przez strumień ludzi spieszących
w różnych kierunkach, wracających do domu albo właśnie
gdzieś wychodzących. Był jak tarcza ochraniająca małą, nie-
pewną dziewczynkę przed przechodniami napierającymi ze
wszystkich stron. Dotarli wreszcie do celu i weszli do wielkiej,
urządzonej z przepychem sali. Pod ścianami stały rzędem pal
my. Na nakrytych białymi obrusami stolikach błyszczały sreb
ro, kryształy i porcelana, oświetlone dodatkowo delikatnym
światłem świeczek. Przy stolikach siedzieli dystyngowani
goście i rozmawiali ściszonymi głosami, a w tle słychać było
subtelną muzykę, rozchodzącą się po sali jak najlepsze perfu
my. Usiedli przy stoliku w kącie, skąd, sami zasłonięci przez
palmę, mogli dosyć dobrze widzieć c a ł ą salę. Marion poczuła
się, jakby przeniesiono ją do świata z bajki, do miejsca, gdzie
nie miała prawa przebywać, a skąd nie mogła jednak odejść.
Zachwyt i strapienie pojawiały się kolejno na jej twarzy, która
przez tę mieszankę nastrojów zdawała się być jeszcze piękniej
sza. Lyman przypatrywał się jej z zachwytem.
- Ciekawe, co lubisz - uśmiechnął się. - Zamówię coś dla
ciebie i zobaczymy, czy trafię.
- Lubię wszystko - zmieszała się. Jak miała mu powiedzieć,
że gdy cokolwiek zamawiała, to najpierw patrzyła na. prawą
kolumnę karty, żeby zobaczyć, co jest najtańsze?
Lyman wziął kartę i w sposób, który zdradzał, że znał wszys
tkie, potrawy, szybko złożył kelnerowi zamówienie. Gdy ten
zniknął, żeby je wypełnić, powiedział:
- A teraz, jeśli chcesz, możesz mi wszystko opowiedzieć.
O czym powinienem wiedzieć? - spojrzał na n i ą uważnie i jej
policzki pokryły się rumieńcem, który dorównywał prawie
szkarłatowi róż przypiętych do bluzki.
- Myślę, że powinieneś wiedzieć, iż jestem bardzo biedna
i sama muszę się utrzymywać... - przerwała, szukając słów.
- Domyśliłem się tego - powiedział. - Myślałaś, że jestem
taki próżny i uznaję tylko towarzystwo bogaczy?
- Ależ nie! - stropiła się. - Nie rozumiesz. Jestem nie tylko
biedna, ale także niewykształcona. Nie miałam takich możli
wości. Nie studiowałam. Wszystkie inne dziewczyny skoń
czyły studia.
Roześmiał się.
- Ja też skończyłem i nie jestem pewien, że tak wiele się tam
nauczyłem. Tak naprawdę to straciłem wiele czasu, a najwięcej
124
nauczyłem się podczas moich podróży. Może nie do końca
wiedziałem, czego chciałem się nauczyć. A jeśli chodzi o te
inne dziewczęta, wątpię, czy Isabel Cresson stała się mądrzej
sza po swoich studiach. Słyszałem, jak mówiła do swojej przy
jaciółki, że studiowała tylko po to, żeby poznać ludzi z towa
rzystwa. Nie sądzę, by mogła dzisiaj przeżywać muzykę tak
jak ty.
Jest bardzo uprzejmy - pomyślała Marion - ale nie wie
jeszcze wszystkiego. Jak mu to prosto wytłumaczyć?
- Dziękuję - powiedziała cicho - ale jest coś, co ona posia
da, a czego ja nie mam. W oczach wielu ludzi to na pewno duży
brak. Ona pochodzi ze starej, dobrej rodziny, ma za sobą kul
turę i wyrobienie. Dużo przebywała z ludźmi. Wie, jak się
poruszać, jak mówić, jak się zachowywać. A mój ojciec był
zwykłym mechanikiem. Pracował w fabryce lokomotyw Hou-
ghtona. Kiedy żył, powodziło nam się całkiem dobrze, ponie
waż miał godziwą pensję. Chciał zapewnić mi dobre wy
kształcenie. Chciał tego ponad wszystko, ale jego pragnienia
nie spełniły się przed śmiercią. Był tylko mechanikiem, ale był
dobrym człowiekiem i kochanym ojcem...
- Wiem - odrzekł Lyman takim samym tonem. - Uległ
wypadkowi, dlatego że chciał pomóc koledze. Rozmawiałem
z jego kierownikiem i opowiedział mi całą historię. Powiedział,
że kiedy go znaleźli rannego i wieźli do szpitala, cała fabryka
płakała. Jeszcze przez kilka dni robotnicy mówili mu, jak wiele
i jak chętnie pan Warren im pomagał. Jeden opowiedział, że
kiedyś, gdy szedł się napić, twój ojciec poszedł z nim do baru,
pilnował, żeby nie pił za dużo, i odprowadził go potem do
domu. Inni opowiadali, jak zostawał za nich po godzinach,
kiedy ich żony czy dzieci chorowały i musieli wracać
wcześniej. Jeden powiedział nawet, że przez kilka tygodni, gdy
był po operacji i mógł pracować tylko na pół etatu, pan Warren
dzielił się z nim swoją pensją. Mylisz się, Marion, twój ojciec
był prawdziwym dżentelmenem, a jeśli można jakąś rodzinę
nazwać królewską, to wasza była taką na pewno.
125
14.
Teraz już, pomimo wszystkich swoich wysiłków, Marion
nie potrafiła powstrzymać łez. Były to jednak łzy szczęścia
i towarzyszył im szeroki uśmiech na twarzy.
- Och, Jeff - powiedziała. - Tak pięknie mówisz o moim
ojcu! Wiedziałam, że był taki, wiedziałam o tym wszystkim,
ale nie wiedziałam, że będziesz umiał to docenić...
- Myślałaś, że jestem bogatym snobem - uśmiechnął się.
- Ależ nie! - przestraszyła się. - Nie, nigdy tak nie
myślałam, naprawdę!
- Owszem, myślałaś. Nie musisz zaprzeczać. Myślałaś, po
nieważ cieszyłem się tymi luksusami, których ty nie posiadałaś
i dlatego sądziłaś, że będę je stawiał wyżej niż cokolwiek
innego i pogardzę tobą, kiedy zobaczę, że ty tego nie posiadasz.
Tak uważałaś, prawda?
- Nie, to nie tak - zmieszała się. - Po prostu sądziłam, że
o tym nie wiesz i gdy się dowiesz, pomyślisz sobie, że nie
byłam uczciwa wobec ciebie i udawałam kogoś innego. Isa-
bel Cresson i inne dziewczyny wiedzą, kim naprawdę jestem.
Na pewno uważały to za dziwaczne, że podczas gdy one są
w pobliżu, ty siedzisz i rozmawiasz z kimś tak mało waż
nym jak ja. Widziałam, że jesteś wystarczająco dobrze wy
chowany, abyś był dla mnie miły, ale wydawało mi się ma
ło prawdopodobne, że kiedykolwiek zaprzyjaźnisz się ze mną.
Wiedziałam i czułam, że muszę ci wszystko wyjaśnić. Przez
cały tydzień wyrzucałam sobie, że nie zrobiłam tego zeszłej
soboty, ale chciałam iść dzisiaj... ten jeden raz, zanim...
zanim... - umilkła zawstydzona, nie wiedząc, jak to po
wiedzieć.
- Zanim co? - spytał z łagodnym spojrzeniem.
- Zanim to się skończy - wyrecytowała jednym tchem,
z pasowymi policzkami.
- Zatem myślałaś, że zerwę znajomość z tobą, jak tylko się
dowiem?
- Przypuszczałam... że to będzie... koniec - odpowiedziała
niepewnie.
- Powiedz mi prawdę, ale patrz mi prosto w oczy - nachylił
się do niej. - Czy naprawdę myślisz, że porzuciłbym cię, jak
tylko bym się dowiedział? Spójrz na mnie. Nie możesz siebie
okłamywać, gdy będziesz mi patrzyła w oczy.
Uniosła oczy, którym zakłopotanie dodało jeszcze piękna,
i zamrugała pod jego nieugiętym spojrzeniem.
- Sądziłam, że... powinieneś.
- Sądziłaś, że powinienem? - jego twarz wyrażała zdumie
nie. - Odpowiedz zatem na jeszcze jedno pytanie i proszę, nie
spuszczaj wzroku, jeśli możesz. Czy naprawdę myślisz, że
przestałbym się z tobą widywać?
- Ja... - nastąpiła długa przerwa, po czym Marion, zmiesza
na, spuściła wzrok. - Ja nie wiem - dokończyła.
- Przyznajesz więc, że nie do końca uważałaś mnie za łaj
daka?
Marion spojrzała na niego z wymówką, po czym znów jej
rzęsy rzuciły cień na pąsowe policzki.
- Wybacz mi! - dodał szybko. - Nie miałem zamiaru z cie
bie żartować. Przepraszam. Chciałem się tylko dowiedzieć, za
jakiego człowieka mnie uważałaś. Pragnę więc zapewnić cię,
że w żadnym przypadku nie chcę przestać się z tobą spotykać.
Tylko ty mogłabyś przerwać naszą znajomość, gdybyś chciała.
A tak na marginesie, czy pamiętasz, gdzie spotkałem cię po raz
pierwszy?
Uwierzyła w jego szczery ton i podniosła nieśmiało oczy.
Można było w nich dostrzec przebłysk wspomnienia.
- Tak, oczywiście, nigdy tego nie zapomnę. Pan Radnor
przedstawił nas sobie. Pomyślałam, że to miło z jego strony,
ponieważ nikt inny specjalnie się mną wtedy nie interesował.
127
Wydaje mi się, że zrobił to ze względu na mojego ojca. Sądzę,
że go szanował.
- Na pewno, tak przynajmniej wynikało z jego słów
- Lyman zamyślił się i zmarszczył lekko brwi, gdy przy
pomniał sobie inne rzeczy, o których mówił pan Radnor - ale
nie wydaje mi się, że szanuje jego córkę tak bardzo jak ja. Nie
zna jej za dobrze. Sądzę jednak, że jeszcze kiedyś ją pozna.
Marion uśmiechnęła się.
- Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek miał sposobność
widywać mnie częściej niż teraz. Jest bardzo zajęty, a ja raczej
nie rzucam się w oczy.
Mówiła ze słodką skromnością i młody człowiek pomyślał,
że bardzo jej z tym do twarzy.
- Z czasem wszystko się zmienia - odrzekł z uśmiechem.
- Pewnego dnia to się może odwrócić. Możesz się stać wystar
czająco widoczna, aby pan Radnor miał okazję docenić cię
i uszanować. Zresztą nie jest to chyba takie ważne, prawda? Ja
sam ciebie doceniam i szanuję. A co do naszego pierwszego
spotkania, to się mylisz. To nie było wtedy, kiedy ci się wydaje.
- Aha, masz na myśli ten dzień w sklepie, gdy kupowałeś
różę ze wstążki - powiedziała. - Oczywiście! Jaka jestem
głupia! Ale myślałam, że nie poznałeś mnie wtedy.
- Poznałem, a jakże - odparł - ale to także nie był pierwszy
raz. Widziałem cię wcześniej przy kilku innych okazjach, nie
licząc razu, kiedy nie mogłem cię widzieć zbyt dobrze.
- O czym ty mówisz? - spojrzała na niego z takim zdziwie
niem, jakby świat właśnie wywinął kozła. Lyman roześmiał się
na ten widok i kelner, który w tym momencie przyniósł pierw
sze danie, odetchnął z ulgą, widząc, że klienci nie nudzili się,
czekając na niego.
Marion przyglądała się, jak kelner rozstawia potrawy i za
stawę, ostrożnie kładąc przed nią porcelanę, srebro i kryształy,
jak gdyby była królową. Jak to się stało, że mogła doświadczyć
tego piękna i luksusu? Nie mogła tego pojąć. Gdy spojrzała na
młodego mężczyznę siedzącego naprzeciw niej, znalazła odpo
wiedź w jego oczach. Spuściła głowę jeszcze niżej i siedziała
z bijącym mocno sercem. Nie śmiała nawet myśleć o tym, co
zobaczyła w oczach Jeffa, a mimo to poczuła, że wielki ka-
mień, który od tygodnia leżał jej na sercu, teraz spadł i potoczył
się daleko.
- Czy to nie dziwne, że stolik przystrojony jest takimi
różami jak moje? - spytała, z czułością dotykając kwiatów.
Kelner, który właśnie zdejmował srebrną pokrywkę z wazy
z zupą, na króciutki moment podniósł wzrok i spojrzał na
Marion. Gdyby dziewczyna popatrzyła na niego w tej chwili,
dostrzegłaby w jego oczach dziwną, figlarną iskierkę, on jed
nak opuścił wzrok prawie natychmiast.
- Tak, co za zbieg okoliczności - Lyman, mimo że kelnero
wi nie drgnął nawet muskuł na twarzy, dostrzegł błysk w jego
oczach i tak jak on doskonale się bawił małą tajemnicą, o której
wiedzieli tylko oni dwaj. Nie dał jednak niczego po sobie
poznać.
Kelner nalał zupę do talerzy, skłonił się wytwornie i wy
cofał się od stołu. Ponieważ Marion, chcąc oszczędzić jak
najwięcej pieniędzy na kupno nowej sukni i kapelusza, nie
jadła przez ostatni tydzień zbyt wiele, z wilczym apetytem
połknęła wyborną zupę i przystawki, które po niej podano.
Mimo że kelner donosił ciągle nowe przysmaki i rozmowa
z Jeffem była bardzo przyjemna, dziewczyna nagle posmut
niała. Przecież niedługo to się skończy! Ten piękny, wspa
niały wieczór, kiedy mogła dotknąć świata, w którym nig
dy nawet nie spodziewała się znaleźć, niedługo musi się
skończyć!
- Co miałeś na myśli? - spytała, gdy skończyli wyśmienitą
sałatkę i czekali na deser. Miała nadzieję, że odpowie jej od
razu i nie będzie musiała pytać ponownie, ale kiedy kelner
odszedł, Jeff zmienił temat, jak gdyby chciał, żeby to pytanie
pozostało bez odpowiedzi. - Kiedy spotkaliśmy się po raz
pierwszy?
- Gdy kupowałaś swój pierwszy karnet do filharmonii - od
powiedział, z zachwytem obserwując, jak zmienia sięjej twarz.
Oczy Marion zabłysły od miłego wspomnienia.
- O! To ty tam byłeś?
- Stałem tuż za tobą w kolejce i słyszałem, jak powiedziałaś,
że jesteś w filharmonii pierwszy raz w życiu. Jak mi się wyda
je, zdobyłem się na bardzo śmiały krok. W kasie poprosiłem
o miejsce jak najbliżej twojego, żebym mógł połączyć przy
jemność słuchania muzyki z przyjemnością obserwowania
kogoś, kto przyszedł pierwszy raz. Myślę, że nie zrobiłem nic
złego. Chciałem tylko popatrzeć na ciebie, gdy słuchasz mu
zyki.
- Och! - westchnęła Marion z zaciekawieniem, po chwili
jednak okropnie się zmieszała i spuściła głowę najniżej jak
tylko mogła. Dlaczego ten niezwykły młodzieniec mówi jej
takie dziwne rzeczy? Czy rozmawiał w ten sposób także z in
nymi dziewczętami? Czy powinna mu na to pozwalać? Oczy
wiście, nie miał nic złego na myśli. Jego szczery wyraz twarzy
nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do czystości jego in
tencji, ale czy do końca rozumiał, co czuje dziewczyna, gdy
mężczyzna patrzy na nią w ten sposób i mówi takim tonem?
Może dziewczęta przywykłe do towarzystwa i słyszące co
dziennie miłe słowa nie zastanowiłyby się nawet nad tym, ale
ona czuła się zakłopotana i nie wiedziała, jak się zachować.
Podniosła oczy i Jeff, widząc jej zmieszanie, zmienił temat:
- A kiedy mi opowiesz o swoich różach? Miałem nadzieję,
że kiedyś powiesz mi o nich coś więcej.
Uspokoiła się od razu.
- Chcesz o nich usłyszeć? Czyż nie są piękne? Czyż nie są
kochane? Prawie jak ludzkie główki. I do tego ten miękki,
gładki aksamit! Chciałam ci o nich opowiedzieć dwa czy trzy
razy, ale nie miałam odwagi, bo, widzisz, to dziwna historia
i trudno ją zrozumieć. Właściwie to nie wiem, od kogo je
dostaję.
Delikatnie i pieszczotliwie dotknęła kwiatów palcami i pod
niosła wzrok, żeby zobaczyć jego reakcję.
- Nie wiesz, od kogo je dostajesz?!
Nie mogła stwierdzić, czy to było pytanie, czy wykrzyknik.
- Nie wiem - kontynuowała. - Nie mam pojęcia. D o
stawałam je od czasu do czasu. Za każdym razem myślałam, że
już więcej ich nie będzie, ale dzisiaj też je dostałam.
- I nie podejrzewasz nawet od kogo?
- Właśnie nie. Na początku myślałam, że nie były przezna
czone dla mnie i że dostawałam je przez pomyłkę lub przez
przypadek, ale dzisiaj ktoś je przysłał do sklepu i było ich
130
więcej niż zwykle. Było ich tak dużo, że mogłam po jednej
rozdać koleżankom z mojego działu. Tak się ucieszyłam, że
mogłam podzielić się moją radością. Kiedyś też, gdy nie
czułam się zbyt dobrze i nie mogłam iść do pracy, ktoś mi
przysłał całe naręcze do domu. Skąd mógł wiedzieć? Na
prawdę nie rozumiem.
- Powiedz mi, kiedy zaczęłaś je dostawać? - zniżył ton
i wydawał się być pochłonięty oglądaniem swojej szklanki
z wodą. Nie patrzył na Marion, jakby się nad czymś głęboko
zastanawiał.
- Pierwszą znalazłam na moim foteliku podczas drugiego
koncertu. Myślałam, że ktoś ją zgubił i położyłam na miejscu
obok, ale nikt się po nią nie zgłosił. Zapytałam portiera, ale on
tylko się zaśmiał i powiedział, że nie mam się o co martwić, bo
właściciel ma ich pewnie dużo. Ale gdy na kolejnym koncercie
znalazłam następną, chciałam wiedzieć, kto ją zgubił. Rozma
wiałam z kilkoma kobietami z tej samej galerii, ale zareago
wały, jakbym popełniła jakąś gafę, pytając je. Postanowiłam
więc zabierać kwiaty, a od tej pory znajdowałam je już za
każdym razem. Zawsze na fotelu leżała jedna róża, tylko
w dzień ostatniego koncertu były dwie. Pomyślałam, że to miłe
pożegnanie i trzymałam je w wazonie, dopóki nie opadły im
płatki. Nie chciałam ich odłożyć do pudełka z innymi zasuszo
nymi różami. Chciałam, żeby żyły tak długo, jak to tylko
możliwe. No i dzisiaj też mi je przysłano, jakby ktoś wiedział,
że ich potrzebuję.
- Czy nie domyślasz się, od kogo je dostawałaś? - ciągle
mówił cicho i miał spuszczone oczy.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała. - Na początku
sądziłam, że to pewna starsza, siwa, zawsze elegancko ubrana
pani, która siedziała niedaleko mnie. Myślałam, że przysyłała
mi kwiaty, bo widziała, że zawsze jestem sama, a może przypo
minałam jej kogoś, kogo znała i kochała... Nie wiem. Potem
przyszło mi do głowy, że w zeszłym sezonie mógł siedzieć na
moim miejscu ktoś, komu jakiś przyjaciel zawsze przysyłał
kwiaty. Ten ktoś mógł wyjechać, a jego przyjaciel nic o tym
nie wiedział. Ale to wszystko nie wyjaśniało, w jaki sposób
róże mogły przyjść do sklepu lub do mojego domu. Nie wie-
działam, co o tym sądzić. Może Bóg wiedział, że ich pragnęłam
i sprawił, że je dostawałam. Podziękowałam więc Jemu, ponie
waż nie mogłam podziękować nikomu innemu.
Przybrała niski i ufny ton i przymknęła lekko oczy. Nie
zdawała sobie sprawy, że młodzieniec z drugiej strony stolika
patrzył na nią z uwielbieniem. Kiedy jednak spojrzała na nie
go, poczuła miłe ciepło rozchodzące się od serca po całym
ciele. Patrzył tak, jakby ją... nie, to oczywiście nie mogła być
prawda.
- Chciałbym ci coś powiedzieć - rzekł bardzo miękko,
głosem pełnym uczucia. - Może się teraz przejdziemy. Czy
masz ochotę na spacer? A może chciałabyś zostać tu jeszcze
trochę?
- Bardzo chętnie się przejdę - Marion ucieszyła się z tej
propozycji. - Od dawna nie byłam na prawdziwym spacerze.
Często spacerowaliśmy z ojcem, gdy miał wolną sobotę lub
wracał wcześniej z pracy i nie był zbyt zmęczony.
- Chodźmy więc - odrzekł Lyman z zadowoleniem i wstał
z miejsca. - Zobacz, jaki piękny wieczór. Jest prawie pełnia
i nie będzie już o tej porze zbyt dużo ludzi w Alejach.
Będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
- Bardzo bym chciała - Marion trochę posmutniała - ale
chyba zabrałam ci już dość twojego dnia.
- Z przyjemnością ofiaruję ci cały - uśmiechnął się. -1 jesz
cze inne, jeśli tylko zechcesz.
Odwrócił się do kelnera i powiedział:
- Proszę to dopisać do mojego rachunku.
Nie było w tym nic niezwykłego, ale Marion szeroko ot
worzyła oczy. Proszę dopisać do rachunku! A więc Jefferson
jest stałym gościem w tej wykwintnej restauracji i takie przy
smaki są dla niego codziennością! Jeszcze wyraźniej zdała
sobie sprawę, jak wielka jest różnica pomiędzy jej i jego
położeniem. I ktoś taki poświęcał jej tyle swojego czasu!
Bez wątpienia był to tylko chwilowy kaprys. Pewnie Jeff
przyprowadzał tu też inne dziewczęta po innych koncertach.
Była dla niego tylko materiałem badawczym i kiedy zapozna
się z jej życiem i zaklasyfikuje ją do jakiejś grupy, na pewno
szybko o niej zapomni. Ale czy powinna mieć mu to za złe?
Czy z tego powodu miała odrzucić piękne, choć p r z e m i j a j ą c e
urozmaicenie w swym szarym życiu? Czyż nie mogła cieszyć
się z cudownych chwil spędzonych razem z nim? A może, g d y
to się już skończy, w jej sercu pozostanie więcej bólu niż
doznanej przyjemności? To wszystko było jak jej róże - słod
kie, ale krótkotrwałe. Takie ogarnęły ją myśli, gdy przeszła
z sali palmowej do szatni i razem z Lymanem wyszła z re
stauracji.
Był uroczy wieczór. Nawet atmosfera miasta nie psuła jego
tajemniczego nastroju. Księżyc był prawie w pełni i ciepłe
powietrze zwiastowało rychłą wiosnę, choć od czasu do czasu
czuć było jeszcze chłodny, orzeźwiający powiew. Lyman pro
wadził Marion w kierunku mniej zatłoczonych części Alei,
gdzie nie było zbyt wielu przechodniów i gdzie rozpoczynała
się jasno oświetlona promenada.
Mocno ujął ją za ramię i zrównał z nią swój krok. Wspólny
spacer zaczynał ją lekko ekscytować.
- A teraz - rozpoczął, gdy doszli tam, gdzie Aleje się roz
szerzają i gdzie nie musieli już ocierać się w marszu o innych
przechodniów - a teraz ja chciałbym ci opowiedzieć o twoich
różach.
- To ty wiesz, skąd one pochodzą? Wiesz, kto je przysyła?
Zaczęła intensywnie wpatrywać się w Jeffa. Poczuł, jak jej
ramię nagle zadrżało. Wiedziała, że nadszedł czas wyjaśnienia
całej tajemnicy i nagle się przestraszyła, że okaże się ona mało
romantyczna. Lyman delikatnie ujął jej dłonie. Patrząc jej
głęboko w oczy, wyszeptał:
- Nie wiesz kto? Czy naprawdę się nie domyślasz?
Spojrzała uważnie na jego twarz, zawahała się, a potem
znalazła w niej odpowiedź.
- To nie byłeś... to nie mogłeś być... to... byłeś... ty!
Zamilkła na moment. Powoli zaczynała wszystko rozumieć.
Jej milczenie zaniepokoiło Lymana.
- Czy żałujesz, że to byłem ja? - spytał niepewnie.
Przez chwilę nie odpowiadała. Potem, patrząc gdzieś w hory
zont, wzięła głęboki oddech i spytała ledwo słyszalnym głosem:
- Dlaczego... dlaczego... to... robiłeś?
133
Poczuł, że właśnie nadszedł odpowiedni moment na to, co
chciał powiedzieć, chociaż jego zwykła pewność siebie gdzieś
znikła.
- Dlatego, że kocham cię od pierwszej chwili, gdy cię
ujrzałem i chcę, żebyś została moją żoną - odpowiedział nis
kim, zdecydowanym głosem.
134
15.
T woja żoną! - powtórzyła w zdumieniu, jakby nie dosły
szała. - Chcesz, żebym ja została twoją żoną?
- Tak, bardzo - powiedział czule. - Chcę tego bardziej niż
czegokolwiek w życiu. Powiedziałem ci, że kochałem cię od
pierwszego dnia. Nie mogłem o tobie ani przez chwilę zapom
nieć. Twój obraz miałem cały czas przed oczami. Już na pierw
szym koncercie czekałem niecierpliwie, aż cię zobaczę.
- Jestem taka szczęśliwa... - głos uwiązł jej w gardle i nie
mogła powiedzieć nic więcej; wydawało jej się tylko, że widzi
jeszcze skrzydła niebiańskiego posłańca, gdyż jedynie on mógł
przynieść jej taką wiadomość.
- Czy róże nie powiedziały ci, że ktoś cię kocha?
- Próbowały, ale im nie pozwoliłam.
- Dlaczego im nie pozwoliłaś?
- Bałam się. Nie mogłam uwierzyć, że to może być prawdą
Byłam pewna, że człowiekowi, na którym mi będzie zależeć,
nie będzie zależało na mnie.
- A czy... teraz... kiedy już wiesz... czy zależy ci na mnie
choć trochę? - popatrzył jej prosto w oczy. Szli teraz bardzo
powoli, nie dostrzegając ludzi przechodzących obok.
Marion odwzajemniła jego spojrzenie.
- Czy może być inaczej? - spytała - Już gdy pierwszy raz
rozmawialiśmy, poczułam coś bardzo silnego. Przestraszyłam
się i nie wiedziałam, co robić. Chciałam nawet uciec do Ver-
mont i zamieszkać razem z bratem, żeby nie robić sobie na
dziei. Nie śmiałam nawet myśleć, że ty i ja... że my razem...
Nawet teraz nie mogę w to uwierzyć. Myślę, że nie powinnam
przyjmować tego uczucia. Nawet nie wiesz, jaka jestem prosta
i niewykształcona!
- Moja kochana! - przerwał gwałtownie. - Przestań natych
miast! Nikt nie ma prawa mówić w ten sposób o tobie, nawet ty
sama! Kocham cię za to, kim jesteś, a nie za twoje osiągnięcia!
To się nie liczy. Będziemy się razem uczyć, ty i ja.
- Mój drogi! - westchnęła dziewczyna - Nie mogę sobie
wyobrazić cudowniejszego życia...
- Najdroższa! - przerwał jej ponownie. - Jeśli nie przesta
niesz patrzeć na mnie w ten sposób, będę zmuszony pocałować
cię tu, przy wszystkich, na ulicy, a myślę, że byłby to mały
skandalik.
- Och! - fale gorąca przeszły po policzkach Marion, pokry
wając je intensywną czerwienią.
- Nie obawiaj się! - roześmiał się wesoło. - Będę pamiętał
o konwenansach, chociaż, gdy będziesz tak patrzyła, będzie mi
bardzo trudno. Powiedz, podobały ci się róże?
- Czy mi się podobały? Pokochałam j e! Jak to zrobiłeś? Były
wspaniałe, naprawdę wspaniałe!
- O, to nie było takie trudne. Przychodziłem po prostu
wcześniej, jak tylko otwierali drzwi. Właściwie to przekupiłem
nawet portiera, żeby mnie wpuszczał przed wszystkimi,
i kładłem różę na twym fotelu. Potem chowałem się do loży
przy scenie. Raz nawet mnie złapałaś, gdy przyszłaś wcześniej
niż zwykle. Wychodziłem właśnie lewymi drzwiami, gdy ty
weszłaś środkowymi. A pamiętasz, gdy pytałaś portiera, co
masz zrobić z różą? Stałem tuż obok i rozmawiałem z drugim
portierem. Chciałem się upewnić, że weźmiesz ją ze sobą.
- Och! - powiedziała. Wydawało się, że jest to jedyne znane
jej słowo.
- A pamiętasz tę noc, gdy strasznie padało i wracałaś auto
busem do domu? Wiesz, że biegłem za tobą i trzymałem nad
tobą mój parasol? Pewnie nawet tego nie zauważyłaś. Była taka
ulewa, że musiałaś i tak przemoknąć do suchej nitki.
- To byłeś ty? - jej oczy rozbłysły. - Krzyknęłam
„dziękuję" w ciemność. Nie słyszałeś? Wydawało mi się, że
słyszałam odpowiedź.
- Odpowiedziałem. Powiedziałem: „Nie ma za co, kocha
na". To znaczy, „kochana" wyszeptałem do siebie, ale c h y b a
tego nie słyszałaś. Prawda... kochana?
- Chyba słyszałam - odpowiedziała cicho - tylko wtedy tego
nie wiedziałam. Myślałam, że to dzięki różom byłam taka
szczęśliwa.
Szli coraz dalej, całkowicie zajęci sobą.
- Czy od początku wiedziałeś, że pracuję w sklepie?
- spytała w pewnej chwili.
- Nie, musiałem to wyśledzić. Po tej deszczowej nocy, gdy
się dowiedziałem, gdzie mieszkasz, robiłem wszystko, że
byśmy się poznali. Przyjeżdżałem o różnych godzinach, cho
dziłem po ulicy lub jeździłem za tobą, wszystko po to, żeby cię
zobaczyć. Wreszcie zrozumiałem, że jeśli mieszkasz w takiej
dzielnicy i w tak skromnym domu, to najpewniej musisz pra
cować na swoje utrzymanie. Twoje zainteresowanie koncerta
mi podsunęło mi oczywiście myśl o muzyce, ale z twojego
pokoju nigdy nie dobiegał dźwięk żadnego instrumentu.
Doszedłem do wniosku, że nie możesz być nauczycielką m u z y -
ki. Pomyślałem, że może uczysz w szkole...
- Tego właśnie pragnął mój ojciec - wtrąciła smutno.
- Pewnego razu przyszedłem wcześniej, ale okazało się, że
i tak zbyt późno, żeby ciebie spotkać. Przyszło mi więc na
myśl, że jesteś sekretarką lub stenografistką.
- To dla mnie za wysokie progi - rzekła skromnie.
- Wreszcie, mniej więcej po tygodniu, przyszedłem prawie
o świcie i spacerowałem w pobliżu. Moja wytrwałość została
wynagrodzona i zobaczyłem, jak wychodzisz. Nie m a s z
pojęcia, jak mi się serce tłukło, gdy szedłem za tobą w pewnej
odległości. Nigdy w życiu nie miałem takiej tremy. Po drodze
spotkałem policjanta, który spojrzał na mnie tak podejrzliwie,
jakbym wyglądał na winnego jakiegoś strasznego prze
stępstwa. Ty jednak szłaś jak gdyby nigdy nic i zdawałaś się
nie zauważać, że jesteś śledzona.
- Przestraszyłabym się, gdybym wiedziała! - wykrzyknęła.
- Czy jestem taki przerażający?
Roześmiali się oboje.
- Zobaczyłem, że wchodzisz wejściem dla pracowników
137
i potem wystarczyło tylko przejść się po działach i poszukać
ciebie. Myślałem zresztą, że już cię nie znajdę, że pracujesz
gdzieś na zapleczu lub w jakimś biurze, ale wreszcie do
strzegłem cię wśród kolorowych tasiemek. Pozwoliłem sobie
to uczcić i poprosiłem cię, żebyś mi zrobiła różę. Nie pa
miętasz?
- Czy nie pamiętam? Jak bym mogła! Dużo o tym myślałam.
Sądziłam, że był to kwiat dla twojej żony. Tak powiedziały
dziewczyny. Mówiły, że musi być bardzo szczęśliwa, skoro tak
o nią dbasz.
- Mam nadzieję, że będzie szczęśliwa - powiedział uroczys
tym tonem. - Zrobię wszystko, żeby tak było. Tak, ta róża była
dla mojej żony. Chciałem, żeby na nią poczekała. Wręczę ją
tobie, mojej żonie, w dniu ślubu. Jak szybko to nastąpi?
- Och! - powiedziała Marion miękko. - Och! - powtórzyła
- Och! Nie wiem - spuściła wzrok zakłopotana.,
- Nie możemy się pobrać od razu? - spytał. - Czy coś lub
ktoś stoi na przeszkodzie? Nie mówiłem ci wiele o sobie. Pew
nie nie ufasz mi jeszcze i chcesz mnie lepiej poznać?
- Nie o to chodzi - odparła szybko. - Nie o to. To tylko, że
ja... jest jeszcze tyle rzeczy... muszę jeszcze tyle zrobić, zanim
będę gotowa., ciebie poślubić... jeśli to jest w ogóle możliwe.
- O jakich rzeczach mówisz? O sukni?
- O sukni i o innych. Muszę się jeszcze tyle nauczyć. Nie
wiem, czy kiedykolwiek się z tym uporam...
- Ale dlaczego? Myślałem, że będziemy się uczyć razem.
Dlaczego miałabyś się gdzieś zaszywać i uczyć się sama? A jeśli
chodzi o suknię, to myślę, że jest to najgłupszy z powodów, dla
których dwoje kochających się ludzi,nie mogłoby być razem.
Nie potrzebuję pięknie ubranej żony. Pragnę ciebie, teraz, taką
jaką jesteś. Jesteś wystarczająco piękna i powabna, żeby mi się
zawsze podobać, a jeśli potrzebujesz nowych rzeczy, to chętnie
i z radością ci je kupię. Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby
wybrać co zechcesz. Nie mogę już czekać. Pragnę ciebie teraz.
Nie możemy wziąć ślubu w przyszłym tygodniu? Muszę wyje
chać do Bostonu w interesach i nie chcę jechać bez ciebie...
- Nie! - Marion głęboko łapała powietrze. - To niemożliwe!
Przecież dopiero dzisiaj mi o tym powiedziałeś...
- Najdroższa - delikatnie uścisnął jej dłoń - nie chcę cię
wystraszyć przez mój pośpiech. Oczywiście będzie tak, jak
sobie życzysz, ale zapominasz, że myślałem o tym przez c a ł ą
zimę i może o tym nie wiesz, ale czuję się bardzo s a m o t n y
i naprawdę cię potrzebuję. Moja matka umarła dwa lata temu.
Chorowała przez dziesięć lat, ale kiedy tylko była w stanie,
dużo podróżowaliśmy. Nie potrafię ci powiedzieć, jak za n i ą
tęsknię. Mieszkam sam w wielkim domu, z dwoma starymi
służącymi, których znam od dziecka. Robią, co m o g ą , ż e b y m
nie czuł się samotny, ale nie potrafią mi stworzyć domu. Bra
kuje tam twojego piękna i ciepła. Chcę być z tobą przy m o j e j
pracy i rozrywkach. Czy muszę czekać? Nie możemy się po
brać w przyszłym tygodniu? Boisz się mnie? Czy mnie nie
kochasz wystarczająco mocno, aby się na to zdecydować?
Gdy opowiadał o swej matce, uniosła dłoń i delikatnie
dotknęła jego dłoni, jak gdyby chciała pocieszyć go w smutku.
Zacisnęli ręce.
- Kocham cię bardzo - powiedziała pewnym głosem. - Nie
o to chodzi. N i e c z u j ę się po prostu gotowa. N a p r a w d ę nie m a m
nic do ślubu, muszę się przygotować. A poza tym, jest jeszcze
sklep. G d y podpisywałam umowę, obiecałam, że jeśli będę
chciała odejść, uprzedzę ich miesiąc wcześniej. Muszę być
uczciwa w stosunku do nich.
- Nie przejmuj się sklepem - odrzekł wesoło. - Chapman to
mój dobry przyjaciel. Powiem mu tylko słowo i puści cię od
razu. Dopilnuję tego. Pragnę ciebie, potrzebuję ciebie, kocham
ciebie! Nie widzisz tego? Nie możesz przecież dopuścić, żeby
ubrania i inne drobiazgi stanęły nam na przeszkodzie!
Wreszcie dopiął swego. Który mężczyzna nie dopiąłby swe
go, gdyby prosił w taki sposób? Marion poczuła, że taka jaką
jest, w ziemskich szatach, niespodziewanie dostała zaproszenie
do nieba. Spłynęła na nią wielka radość i szczęście tak ogrom
ne, że nie do końca mogła to sobie uświadomić. Nie przyzwy
czaiła się jeszcze do myśli, że Jefferson ją kochał i że to on
obdarowywał ją różami, które radowały jej serce przez c a ł ą
zimę, a tu od razu poprosił ją o rękę. Nie czuła się jeszcze
gotowa do małżeństwa.
- Nie nadaję się w ogóle na twoją żonę - powiedziała ła-
139
miącym się głosem. - Wszyscy będą cię żałowali i pomyślą, że
małżeństwo ze mną to jakaś krzywda dla ciebie. Isabel powie...
- Nieważne, co powie Isabel. Zapewniam cię, będzie jedną
z pierwszych, którzy odwiedzą moją żonę i pogratulują jej.
- Co ja wtedy zrobię? Jak mam się zachować? - przystanęła,
wystraszona tą perspektywą.
- Zachowasz się naturalnie, jak zawsze, kochanie - odpowie
dział. - A ona wyjdzie, zacznie rozpowiadać, że jesteś miła,
wspaniała i że znała cię i podziwiała przez całe życie. Nie znasz
jej? Jest bardzo sprytna i nie skreśli cię ze swojej listy znajo
mych. Są powody, dla których będzie cię traktowała jak naj
lepszą przyjaciółkę. A jeśli chodzi o innych, to jestem pewny,
że oczarujesz wszystkich, gdziekolwiek pójdziemy. Jeżeli
ośmielą się myśleć tak, jak się obawiasz, nie martw się, szybko
ich przekonam, że nie mają racji. Chcę ciebie taką, jaką jesteś.
Jesteś jedyną kobietą na świecie, którą kocham i chcę poślubić.
Widzę, że się zmęczyłaś, przeszliśmy kawał drogi. Pojedzie
my do domu taksówką, tam wypoczniesz i jutro po południu
przyjadę po ciebie moim samochodem i będziemy mogli spo
kojnie porozmawiać. Potem, wieczorem, pójdziemy razem do
kościoła.
Godzinę później Marion stanęła w swoim pokoju przed lust
rem i przyjrzała się sobie krytycznie. Nie można było zaprze
czyć, że nowy strój był bardzo szykowny, a róże komponowały
się z jej zdrową cerą. Ale Marion nie patrzyła na siebie z po
dziwem. Spróbowała spojrzeć głębiej i dojrzała swoje nowe
oblicze, uśmiechające się wesoło. Chciała sprawdzić, czy może
jeszcze odnaleźć starą Marion Warren, dziewczynę z działu
pasmanteryjnego, która przez cały rok ciężko pracowała i mie
szkała samotnie w malutkim pokoiku. Wszystko się nagle
zmieniło i ta skromna dziewczyna miała wkroczyć w wielki
świat i zostać towarzyszką i częścią życia tego wspaniałego
mężczyzny. Czy to możliwe? Czy przypadkiem nie śniła? Czy
była w stanie sprostać wymaganiom mężczyzny, który z całego
świata właśnie ją wybrał na swoją żonę? Miłość, którą czuła
w swoim sercu, dała jej na to odpowiedź.
- Zrobię wszystko co w mojej mocy. Jeśli będzie zadowolo
ny, nic innego nie będzie się liczyć - wyszeptała do siebie.
140
Odwróciła się i nowym spojrzeniem objęta poitoj.
w nim nieskazitelny porządek i wszystko było na swoim miejs
cu, tak jak rano, gdy wychodziła. Jedynym znakiem jej przygo
towań do tego wyjątkowego popołudnia były nożyczki i ka
wałki jedwabiu leżące na stole. Na parapecie, przy wpół uchy
lonym oknie, stała torba z zakupami na małą kolację, którą
chciała zjeść po koncercie. Skąd mogła wiedzieć, że pójdzie na
tak ogromny i wystawny obiad, po którym nie będzie mogła
zjeść nawet odrobiny!
Zdała sobie sprawę, że pokój wydaje się jakby mniej znajo
my. Miała wrażenie, że nie było jej tu przez całe tygodnie, a nie
tylko kilka godzin. Czy naprawdę wyszła stąd dzisiejszego
ranka, spodziewając się, że wróci wieczorem, straciwszy jedy
nego przyjaciela? Wróciła jako narzeczona mężczyzny, które
go kocha, i potrafiła już odczytać całą historię zapisaną
w szkarłatnych pączkach róży.
Usłyszała kroki za drzwiami i po chwili do pokoju zapukała
właścicielka.
- Mam list dla panienki, listonosz przyniósł rano i myślałam,
że panienka zechce go teraz przeczytać. Położyłam go na stoli
ku w hallu, ale chyba panienka nie zauważyła.
- Dziękuję, pani Nash. To bardzo miło z pani strony - o d -
powiedziała Marion. - Tak, rzeczywiście go nie zauważyłam.
Nie spodziewałam się dzisiaj żadnego listu.
Jej szczęśliwe spojrzenie zainteresowało panią Nash.
- Pięknie panienka dzisiaj wygląda - pokiwała głową. - Ta
kie różyczki moja babcia hodowała w ogródku pod oknem
kuchni. Nie widziałam takich kwiatów, od kiedy byłam m a ł ą
dziewczynką. A niech to! Jaki cudny kapelusz, panienka
wygląda w nim ślicznie!
Spojrzała na nią z podziwem, weszła do pokoju i przysiadła
na najbliższym krześle. Widać było, że chce coś powiedzieć.
- Widziałam, jak panienka dostawała te różyczki - odezwała
się ponownie. - Jakiś pan zabierze stąd panienkę już nie
zadługo. Wiedziałam, że to się stanie. Takie ładne dziecko nie
może być długo samotne. Takie jest życie i zdaje się, że tak ma
być, ale małżeństwo to okropna loteria. Mam nadzieję, że kon
kurent panienki nie ma żadnych nałogów. Jeśli nie wylewa za
141
kołnierz, nie warto go brać, nieważne, jak pięknie mówi. Nie
ma co takim ufać. Jak taki zacznie pić, nic go nie zmieni. Mam
nadzieję, że ma dobrą pracę i panienka nie będzie musiała już
sama pracować. Życzę drogiej panience, żeby to był dobry
człowiek. Na pewno na to zasługujesz.
Marion spłoniła się jak mała dziewczynka, ale odpowie
działa z uśmiechem:
- Nie musi się pani martwić, on jest bardzo dobry i nie będę
musiała już pracować.
- Cóż, moja kochana, pewnie tak panienka myśli. Jakikol
wiek by był, m a m nadzieję, że to jest prawda. Była panienka
dobrą lokatorką, nie znajdę prędko takiej drugiej, to pewne.
Gdy właścicielka wróciła do siebie, Marion otworzyła list.
142
16.
List
wydawał się tak nierzeczywisty, jakby nie m i a ł ż a d -
nego związku z jej obecną sytuacją. Poznała pismo Toma.
Jennie pisała bardzo rzadko, a jeśli już przysłała jakiś list, to
zawierał on zazwyczaj prośby lub pytania czy Marion czegoś
by nie kupiła. Zawsze dołączała na końcu ostrą wymówkę, że
szwagierka nie pojechała z nimi i została w mieście. Marion
była tak szczęśliwa tego wieczoru, że nie bardzo miała ochotę
na jakiekolwiek listy, ale w miarę jak czytała, jej twarz łagod
niała i oczy zaczęły zachodzić łzami.
Droga Marion!
Zdecydowałem się napisać, żeby przekonać Cię, że powin
naś już przestać myśleć o pozostaniu w mieście, a zamiast
tego przyjechać do Yermont i zamieszkać z nami.
Wiesz, że ojciec nie chciałby, żebyśmy mieszkali tak daleko
od siebie. Gryzie mnie sumienie, że wyjechaliśmy. Myślę, że
powinienem był zostać dla Ciebie w mieście jeszcze jakiś rok
i zapewnić Ci naukę, jeśli tak bardzo tego pragnęłaś.
Sądziłem, że zdasz sobie sprawę, że niemądrze było zostawać,
ale uparłaś się i powinienem był przewidzieć, że zrobisz to, co
zechcesz. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego tego
chciałaś, ale cóż, to Twój wybór. Mam dla Ciebie propozycję.
Może przyjedziesz do nas na lato i pomożesz w domu na
przykład podczas żniw. Pouczysz trochę dzieci i jeśli Ci się
tam nie spodoba, zamieszkamy wszyscy w samym miasteczku.
Jest tam całkiem duża szkoła i zimą mogłabyś uczyć, jeśli byś
chciała.
Jest jeszcze inna sprawa. Mam wyrzuty sumienia, że
wziąłem wszystkie pieniądze ze sprzedaży domu. Należał
143
przecież w połowie do Ciebie i też miałaś do niego prawo,
Ojciec zawsze twierdził, że sporządził testament i przychodzi
mi nieraz do głowy, że jego ostatnie słowa oznaczały, iż
zostawia cały dom Tobie. Tak czy inaczej, co najmniej
połowa domu należała do Ciebie i nie powinienem był decy
dować o nim sam. Oczywiście wszystkie pieniądze zainwes
towałem już w nowy dom i będę potrzebował kilku lat, żeby
odłożyć odpowiednią sumę, ale będę Ci płacił odsetki i jeśli
nie zechcesz z nami zamieszkać, oddam Ci Twoją część, jak
tylko to będzie możliwe.
Przesyłam Ci czek na sto pięćdziesiąt dolarów. Powodzi
nam się teraz całkiem dobrze, lepiej niż się tego spo
dziewałem w pierwszym roku, i nie zrobi to wielkiej luki
w naszych funduszach. Kup sobie, co Ci jest najbardziej po
trzebne. Mam jednak nadzieję, że przyjmiesz moją propozycję
i przyjedziesz do nas na wakacje. Jakoś to ułożymy. Jennie
mówi, że też chciałaby, żebyś przyjechała. Nie chciałbym,
żeby moja siostrzyczka żyła sama w wielkim mieście. Nie chcę
Ci oczywiście niczego narzucać, ale wydaje mi się, że powin
naś do nas wrócić.
Twój kochający brat Tom
Był to najdłuższy list, jaki kiedykolwiek napisał Tom. Bar
dzo ciepło zrobiło się Marion na sercu, gdy pomyślała, że jej
najbliżsi też ją kochają. Cieszyła się tym bardziej, że nie mu
siała przyjmować propozycji brata i zamieszkać na wsi. Ważne,
że poprosił ją bardzo grzecznie i nie starał się niczego nakazy
wać. To miło, że przysłał czek na tak dużą sumę. Będzie mogła
kupić sobie teraz kilka najpotrzebniejszych rzeczy i powiększyć
swoją skromną garderobę. Bardzo nie chciała zaprezentować
się swojemu przyszłemu mężowi jak biedna dziewczynka z za
pałkami, a wiedziała, że za swoje niewielkie oszczędności nie
będzie mogła kupić nawet najprostszej sukni ślubnej.
Cieszyła się z tego listu również z innego powodu. Teraz już
była całkiem pewna, że T o m nie wiedział nic o testamencie,
inaczej nie napisałby takiego listu. Była taka szczęśliwa, że
mogła odzyskać wiarę w uczciwość swojego brata.
Z radością w sercu położyła się do łóżka. Przypomniała
sobie dreszcz, który poczuła, gdy Lyman położył s w ą dłoń na
jej dłoni, moment, gdy po raz pierwszy powiedział „kocham
cię" i smak jego ust, które dotknęły jej warg na dobranoc.
144
Przyszedł następnego dnia po południu. Gdy wrócili z prze
jażdżki, pani Nash przyniosła im tacę z herbatnikami, kanap
kami, miodem, herbatą i ciastem. Powiedziała do siebie:
- Co by było, gdyby to moja własna córka wynajmowała
samotnie pokój? Może by miała tak samo!
Marion włożyła do kościoła nową suknię i kapelusz
z wpiętymi dwiema różami. Isabel Cresson, która siedziała
w ławce po drugiej stronie, przez całe nabożeństwo rozmyślała
nad jednym pytaniem: „To ona jest taka?".
- Jak długo chodzisz do tego kościoła? - zwróciła się Marion
do Jeffa, gdy wracali do domu. - Nie widywałam cię przed
tamtym spotkaniem.
- Mój dziadek był jednym z jego fundatorów - odpowie
dział. - Gdy byłem w domu, to zawsze do niego chodziłem.
Ale przez wiele lat nie było mnie w mieście. Najpierw szkoła
średnia, potem studia, potem była wojna, potem podróżo
wałem. Ja też zobaczyłem cię wtedy pierwszy raz. Musiałaś
być bardzo mała, kiedy wyjechałem.
- Wydaje mi się, że to wszystko jest tylko b a j k ą
- uśmiechnęła się. - Jak to mogło mi się w ogóle przydarzyć?
- Ponieważ jesteś księżniczką z bajki - Lyman odwzajemnił
uśmiech.
Następnego ranka, tuż przed przerwą obiadową, Marion zo
stała wezwana do kierownika, który powiedział jej, że jest bardzo
zadowolony z jej pracy i zmartwił się, że musi już ich opuścić.
Powiedział, że może oczywiście zwolnić się natychmiast, ale
poprosił, żeby została jeszcze dwa lub trzy dni i nauczyła
wszystkiego s w o j ą zastępczynię. Wręczył jej także czek na s p o r ą
sumę pieniędzy i powiedział, że jest to nagroda za sumienną
pracę. Rozmawiał z nią miłym tonem, a sposób, w jaki mówił
o Lymanie, napawał ją dumą. Traktował ją zupełnie inaczej niż
podczas ich pierwszej rozmowy. Wtedy odnosił się do niej jak do
zwykłej pracownicy, teraz otaczał ją widocznym szacunkiem. Od
razu wiedziała, że był u niego J e f f , tak jak to wcześniej obiecał.
Bardzo się ucieszyła, że starał się pomagać, jak tylko mógł.
Mając jeszcze w głowie miłe życzenia kierownika, Marion
udała się na umówione spotkanie z Lymanem. Tym razem
poszli na obiad do małej i cichej restauracyjki i usiedli przy
stoliku w głębi sali, co pozwalało im rozmawiać bez skrępowa
nia. Gdy zamówili już dania, Lyman wyjął z kieszeni małe,
białe, skórzane puzderko i wręczył je zaciekawionej Marion.
Otworzyła je powoli. W środku znajdowało się obite szkarłat
nym aksamitem pudełeczko z perłowym zamknięciem. Ko
lor aksamitu był identyczny z kolorem jej róż. Czy specjalnie
go dobrał? Delikatnie wzięła pudełeczko do rąk i nacisnęła
zamek. Na białym suknie spoczywał złoty pierścionek z bry
lantem.
Wstrzymała oddech i spojrzała na J e f f a szeroko otwartymi
oczami.
- Włóż go - powiedział. - Może nie pasować, wtedy będzie
trzeba go przerobić.
- To dla mnie... -jej twarz tak się rozjaśniła, że prawie się
przestraszył efektu, jaki wywołał podarunek.
- Pewnie! A dla kogóż innego? Załóż go szybko, zanim
przyjdzie kelnerka. Musimy schować puzderko - zabrał i scho
wał pudełeczka, żeby kelnerki nie miały powodów do plotek.
Pierścionek pasował doskonale i gdy kelnerka odeszła, Ma-
rion położyła s w ą drobną, pięknie przystrojoną dłoń na stole.
Gdy jednak podniosła oczy, można było dostrzec, że są pełne
łez.
- Co się stało, kochana? - spytał zaniepokojony. - Czy
dotknąłem cię w jakiś sposób? Nie podoba ci się?
- Bardzo mi się podoba, jest cudowny - odpowiedziała,
wycierając łzy. - Pomyślałam tylko, jak bardzo cieszyłby się
mój ojciec, gdyby zobaczył, jaki jesteś dla mnie dobry.
- Maleńka! - Jeff pochylił się ku niej z czułością. - To tylko
malutki symbol mojej miłości. M a m nadzieję, że będę umiał
okazywać ją o wiele mocniej.
Uśmiechnęła się do niego promiennie.
Przerwa obiadowa powoli dobiegała końca i Marion zdała
sobie sprawę, że musi wracać do pracy. Wstali od stołu.
- Chciałbym, żebyś mi coś obiecała - powiedział Lyman.
- Nie kupuj wielu ubrań. Wybierz tylko to, co jest ci potrzebne
do ślubu, a resztę kupimy w Nowym Jorku. Bardzo bym chciał
pochodzić z tobą po sklepach i pomóc ci w wyborze, jeśli nie
będzie ci przeszkadzało moje towarzystwo.
146
Jej kolejny promienny uśmiech upewnił go, że spodobała się
jej ta propozycja.
- Przeszkadzało? Chciałabym, abyś zawsze i wszędzie był
ze m n ą - zapewniła go z błyszczącymi oczami.
Wróciła do swojego działu, tak jakby nic się nie wydarzyło,
ale koleżanki od razu zauważyły jej wypieki i jaśniejące oczy.
Niedługo potem dostrzegły wielki brylant na jej palcu. Poszep
tały coś między s o b ą i po chwili najodważniejsza spytała, s k ą d
ma tak cudowny pierścionek. Uśmiechnęła się nieśmiało
i przyznała się, że jest zaręczona, na co wszystkie obstąpiły ją
wokoło, zaczęły obcałowywać i wesoło gratulować. Niezwykle
tym ujęły Marion, zwłaszcza że nie zawsze były tak przyjaciel
skie, chyba że czegoś potrzebowały. Było jej bardzo p r z y j e m -
nie, chociaż to róże i brylant były powodem ich nadzwyczajnej
wylewności.
Późnym popołudniem, gdy klienci powoli wychodzili i dzie
wczyna, którą uczyła, nie potrzebowała już jej pomocy, M a r i o n
przeszła się po różnych działach, rozważając nieustannie, co
chciałaby kupić do ślubu. Tuż przed zamknięciem zjawił się
Jeff.
- M o g ę cię odprowadzić do d o m u ? - spytał. - K i e d y w y -
chodzisz?
-Mogę wyjść już za chwilę. Już kończymy. Zaczekaj tu, a ja
pójdę do szatni po moje rzeczy.
Szybko i sprawnie zwinęła rolki tasiemek i ułożyła je na
półkach. Uporządkowała ladę i zwróciła się do koleżanek,
które stały razem i cicho rozmawiały na jej temat:
- Do widzenia, dziewczyny, dzisiaj moja kolej, żeby wyjść
wcześniej.
- Do widzenia! - odparły zgodnym chórem, jakby chciały
dobrze wypaść przed nieznajomym mężczyzną. Odprowadziły
wzrokiem Marion i Jeffa.
- Ona to ma szczęście! - odezwała się jedna z nich. - To
naprawdę mężczyzna z klasą. Bogaty, a widać, że nie jest
nadęty. Widziałyście ten brylant? To jest narzeczony!
- Zasługuje na niego! - niespodziewanie rzuciła starsza
sprzedawczyni o surowej twarzy. Rzadko się odzywała, a jesz
cze rzadziej mówiła coś miłego.
- Oczywiście, że tak - potwierdziła jedna. - Jej nie zepsują
luksusy. Jest prawdziwym aniołem i na pewno nigdy nie zapo
mni o starych przyjaciółkach. Mogę się założyć!
- Tak, to prawda - odezwała się inna. - Ach , to był praw
dziwy brylant! Chciałabym sama złapać taką okazję, ale nie
stety, nie zdarza się to każdemu!
-1 tak nie nadawałabyś się, Fan. Brylanty nie pasowałyby do
tej taniej sztucznej biżuterii, którą się obwieszasz.
Fan, żując powoli gumę, spojrzała na s w ą bransoletkę i na
szyjnik.
- Tak, to pewnie nie dla mnie - odparła po chwili. - Ale
cieszę się, że ona go ma. Dobrze wiedzieć, że takie rzeczy się
czasami zdarzają. No, muszę lecieć, do widzenia. Idę dziś wie
czorem do kina. Billy mnie zaprosił. Myślę, że on mi wystar
czy. Poza tym, lubię go. Do widzenia.
Następne dwa dni upłynęły jak we śnie. Marion zdecy
dowała się już, co konkretnie chciałaby kupić do ślubu. Dzięki
dwóm czekom, które dostała, mogła sobie pozwolić na rzeczy
najlepszej jakości. Suknia, którą sobie wymarzyła, była ciągle
na wystawie w dziale odzieży francuskiej. Miała ciemnoniebie
ski kolor i dosyć prosty, ale szykowny krój. Taką linię mogli
stworzyć tylko najlepsi krawcy francuscy. Marion stwierdziła,
że właśnie prosty krój tej sukni sprawi, iż będzie wyglądać
elegancko i odpowiednio. Wybrała też czarny kapelusz, który
dobrze pasował do całości.
Gustowna żorżetowa sukienka do obiadu, elegancka bielizna
i kilka drobiazgów dopełniło jej zakupy. Obiecała, że nie kupi
za dużo, ale to, co kupiła, musiało być najlepszej jakości, warte
mężczyzny, którego miała poślubić.
Nie wiedziała dokładnie, jak bogaty i wpływowy był Lyman.
Ubierał się elegancko, ale nie z przesadą i nigdy nie mówił
o swoim majątku. Marion właściwie nigdy się nad tym nie
zastanawiała głębiej. Jednak pewne zdarzenie pozwoliło jej
lepiej się w tym rozeznać. We wtorek wieczorem, kiedy
wróciła do swojego pokoju, znalazła dwie duże paczki, które
przyszły do niej tego dnia. Otworzyła je niecierpliwie i w jed
nej znalazła komplet ciężkich srebrnych sztućców, z wygrawe
rowanymi jej inicjałami. W drugiej znajdowała się duża, kosz-
148
towna srebrna waza. Do paczek była dołączona wizytówka
pana Chapmana i gratulacje od firmy.
Marion słyszała historie o drogich prezentach ślubnych dla
pracowników, ale nigdy nie były one aż tak kosztowne. Zda
wała sobie sprawę, że gdyby chodziło tylko o nią, nigdy by
czegoś takiego nie dostała Trochę się przestraszyła, gdyż zro
zumiała, że istnieje jednak wielka przepaść towarzyska i finan
sowa pomiędzy nią a Jeffem.
Rozłożyła srebra na łóżku i usiadła na podłodze obok. Nagle
posmutniała Jak to możliwe, że dostaje takie wspaniałe pre
zenty? To jakaś pomyłka, straszliwa pomyłka! Była przecież
tylko zwyczajną, skromną dziewczyną! Nigdy nie będzie
mogła zostać żoną takiego bogacza! Gdy tak rozmyślała, pani
Nash zapukała do drzwi i wręczyła jej trzy ogromne szkarłatne
róże wraz z bilecikiem od Lymana Powiedziała, że czeka na
dole. Marion zbiegła szybko po schodach i po chwili Lyman
wziął ją w ramiona i z czułością pocałował na znak swojej
miłości. Poczuła w sobie siłę, dzięki której mogła pokonać
wszystkie trudności.
- Nie będziesz żałował, gdy mnie poznasz lepiej i zrozu
miesz, że tak wiele nas dzieli? - spytała jeszcze niespokojnie.
- A ty? - odpowiedział pytaniem. - Kochanie, różnisz się
ode mnie w taki sam sposób, jak ja się różnię od ciebie. Nigdy
o tym nie myślałaś? Jeśli coś ma mi przeszkadzać, to tak samo
powinno przeszkadzać tobie.
- Nie - Marion potrząsnęła głową - Ja mogę tylko iść
w górę przy tobie, a ty przy mnie raczej tylko w dół.
- O czym ty mówisz, najdroższa? Nie jesteś na żadnym dole.
W wielu rzeczach jesteś ode mnie lepsza. Mogę się przy tobie
dużo nauczyć. Możesz mnie uczyć prawdziwej wiary w Boga
Co innego się liczy? Nie myśl, że jesteś w jakikolwiek sposób
gorsza ode mnie, bardzo cię proszę.
Poszli na górę.
- To miło, że firma dała ci taki prezent - rzekł, za
uważywszy srebra. - Znam Chapmana od zawsze, był dobrym
przyjacielem mojego ojca Wiedziałem, że przyśle coś ładnego.
Zobaczysz, będzie jeszcze więcej prezentów, gdy ludzie się
dowiedzą. Ciekawe, co da Isabel Cresson. Gdybyśmy żyli
w dawnych czasach, dałaby ci na pewno pierścionek
w kształcie węża z rubinowym oczkiem i z ukrytą szpileczką
z trucizną, ale myślę, że w naszych czasach nie musimy się
niczego obawiać. Na pewno zadowoli się jedynie srebrnym
bażantem i parą wilków do kominka.
17.
Następnego ranka Marion powiedziała koleżankom, że jest
to jej ostatni dzień w pracy. Wiele z nich zmartwiła ta wiado
mość, ale życzyły jej wszystkiego najlepszego w nowym życiu.
Obstąpiły ją wokoło, aż klienci przystawali i patrzyli z zacieka
wieniem na grupkę ekspedientek, a zwłaszcza na najpięk
niejszą z nich, ubraną w zwyczajną czarną sukienkę i noszącą
na palcu wspaniały pierścień z brylantem. Do końca dnia wia
domość o jej rychłym ślubie dotarła do wszystkich znajomych
w sklepie, którzy przychodzili po kolei z życzeniami i małymi
prezentami. Półki przy jej ladzie zapełniły się większymi
i mniejszymi paczuszkami, tak że część musiała odnieść na
zaplecze. Okazało się, że Marion miała więcej przyjaciół niż
się spodziewała. Młoda, niewysoka dziewczyna z działu mod-
niarskiego przyniosła jej ręcznie haftowaną chustę, prawdziwe
dzieło sztuki. Marion nie znała jej nawet dobrze, raz tylko
poświęciła kilka minut swojej przerwy, żeby ją zastąpić, gdy
źle się czuła. Starsza, trochę opryskliwa sprzedawczyni o suro
wej twarzy wręczyła jej białe koronkowe rękawiczki. Dziew
czyna wiecznie żująca gumę i nosząca tanią biżuterię ofiaro
wała jej najmodniejszą jedwabną parasolkę. Kierownik działu
dał jej w prezencie zegar z brązu, jedna z kasjerek torebkę
wyszywaną srebrną nitką. Chłopiec na posyłki, któremu poma
gała nieraz wychodzić z tarapatów, jakich przysparzało mu
jego zamiłowanie do kawałów, przyniósł jej pozłacany napars
tek. Dostała jeszcze chusteczki z jedwabiu, chusty, broszki
i bransoletki, wazoniki i świeczniki, lampkę nocną, dwa lub
151
trzy obrazy, może nie najwyższych lotów, ale ofiarowane z ser
ca. Marion ogromnie się wzruszyła, widząc, jak bardzo ją polu
bili ci, z którymi przepracowała cały rok. Jaka szkoda, że nie
zdawała sobie z tego sprawy wcześniej!
Plotka głosiła, że ma poślubić kogoś z wyższych kręgów,
i wszyscy byli dumni, że m o g ą się pochwalić taką koleżanką.
Nikt jej nie zazdrościł ani nie stracił do niej sympatii dlatego,
że miała szansę wkroczyć w lepsze życie. Nawet stary woźny,
który zawsze sprzątał po zamknięciu, przyniósł jej w szklanym
naczynku wypełnionym wodą i kamykami brązową cebulkę
i powiedział, że rozkwitnie z niej kwiat, tak jak Marion kiedyś
rozkwitła dla nich. Dziewczyna uścisnęła jego starą, spra
cowaną dłoń i ze łzami w oczach podziękowała z całego serca.
Pod wieczór, zmęczona i szczęśliwa wróciła do swojego
pokoiku na ostatnią noc.
Lyman obiecał, że przyjedzie po n i ą o ósmej trzydzieści,
jednak Marion czekała spakowana już na długo przed
umówioną porą. Wyglądała tak, jak chciałaby wyglądać każda
panna młoda. Pani Nash przyniosła ogromne śniadanie, ale
Marion była zbyt podekscytowana, aby wszystko zjeść,
chociaż starała się jak mogła, żeby nie urazić starszej pani.
Większość czasu spędziła klęcząc przy swoim łóżku, dziękując
Panu i prosząc Go, aby pomógł jej dobrze się wywiązać ze
swojej nowej życiowej roli.
Pożegnała się z panią Nash, która pobłogosławiła ją na
drogę, i zeszła na dół. Pod domem stała już czarna, elegancka
limuzyna, którą obstąpiły zaciekawione dzieci z sąsiedztwa.
Szofer w liberii otworzył przed nią drzwiczki. Zawahała się
przez chwilę. Czy miała jechać do ślubu tym wielkim, pięknym
samochodem? Poczuła się trochę onieśmielona. Lyman pomógł
jej jednak wejść do środka i usiadł razem z n i ą z tyłu. Przednie
siedzenia były udekorowane białymi różami, zza których pra
wie nie było widać szofera. Marion czuła się trochę obco w ta
kim luksusowym otoczeniu, a jej nowy strój jeszcze pogłębiał
to uczucie. Czy potrafi się odnaleźć w tym nowym świecie, do
którego właśnie wkraczała? Czy będzie odpowiednią żoną dla
Jeffa? Czy nie będzie żałował swojego wyboru? A może...
152
Lyman delikatnie uścisnął jej dłoń.
- Moja kochana - powiedział czule. - Nie bój się niczego.
Zobacz, róże. Są białe, specjalnie dla panny młodej, ale jest też
jedna czerwona, schowana pod nimi - drugą ręką uniósł lekko
bukiet, pod którym rzeczywiście jedna róża jaśniała szkarłat
nym światłem.
Marion poczuła się pewniej. Z rozjaśnioną i szczęśliwą
twarzą zwróciła się do niego żarliwym tonem:
- Jesteś taki dobry dla mnie! Czy nigdy nie będziesz
żałował, że to tylko ja? Czy nie będziesz pragnął kogoś
mądrzejszego i lepszego?
- Nigdy, najdroższa! - jego spojrzenie przekonało ją bar
dziej niż najpiękniejsze słowa.
Bardzo szybko dojechali do kościoła. Jedna biała róża
złamała się, gdy wychodzili z samochodu, i Marion dała ją
kalekiej dziewczynce, która przyglądała się im, wspierając się
na małej laseczce. Uśmiechnęła się do niej, a dziewczynka
podziękowała takim wdzięcznym uśmiechem, że był on jak
dobra wróżba na przyszłość.
Dzięki światłu wpadającemu przez witraże pusty kościół
pełen był kolorowych refleksów. Promień wiosennego słońca
rozświetlał twarz Chrystusa nad n a w ą główną. Wokoło poroz
stawiane były kosze ze szkarłatnymi różami. Pastor, uśmie
chając się szeroko, już na nich czekał. G d y weszli, organy
zrazu cicho, potem coraz głośniej, zaczęły grać marsza wesel
nego. Marion, trzymając pod rękę mężczyznę, którego kochała,
podeszła w stronę ołtarza. Kto tak udekorował kościół różami?
Jak to się stało, że na ich skromnym ślubie grał organista?
Spojrzała ze łzami w oczach na Jeffa. To wszystko z miłości,
jego wielkiej, wspaniałej miłości! Zdawało jej się, że to cud.
Czy na niego zasłużyła?
Uroczystość wydała się Marion najpiękniejszą chwilą, jaką
do tej pory przeżyła. Każde słowo pastora zapadało głęboko
w jej serce, a przysięgi, które składała, w y p o w i a d a ł a c a ł ą s w o j ą
duszą. Żona pastora pobłogosławiła ich z miłością i była tak
wzruszona, jakby błogosławiła swoje własne dzieci.
Ceremonia nie trwała długo i świeżo poślubiona młoda para
wsiadła do samochodu. Lyman kazał szoferowi ruszyć i o d j e -
153
chali spod kościoła. Marion nie pytała, dokąd jadą: miała to
być niespodzianka Dojechali wreszcie.
- Państwo Lyman zjedzą teraz swoje pierwsze wspólne śnia
danie - uśmiechnął się Jeffl - Mam nadzieję, że nic jeszcze
dzisiaj nie jadłaś - dodał.
Weszli do ekskluzywnego budynku, w którym Marion roz
poznała jeden z najlepszych hoteli w mieście. Znowu odezwały
się w niej niemądre obawy. Onieśmielali ją dyskretni kelnerzy,
którzy obsługiwali ich z doskonałością wypracowaną przez
lata. Poczuła się bezpiecznie dopiero wtedy, gdy popatrzyła na
twarz męża Zrozumiała, że to on jest panem sytuacji i będąc
z nim, nie musi się niczego obawiać. Na pewno dopilnuje, żeby
nie zrobiła niczego niestosownego.
Zaprowadził ją do niewielkiego, miłego pokoiku, gdzie znaj
dował się okrągły stół nakryty dla dwóch osób. Był przystrojo
ny białymi i czerwonymi różami. Gdy zjedli i mieli już wy
chodzić, Marion z czułością spojrzała na róże i nachyliła się
nad nimi.
- Moje kochane! Szkoda mi was tutaj zostawiać, chociaż
mam teraz wiele innych - pocałowała jeden pączek, a na
stępnie zwróciła się do Lymana: - Tak bym chciała, żeby moje
koleżanki z pracy mogły je zobaczyć! Na pewno ten stół ocza-
rowałbyje.
- Dobry pomysł! - odrzekł. - Przecież są niedaleko... Sy-
monds - odwrócił się do głównego kelnera - czy może pan
zostawić stół tak jak jest i tylko ustawić więcej nakryć?
Chciałbym, żeby kilka młodych dam zjadło tu dzisiaj obiad. Te
same dania co my. Marion, ty zadzwoń po nie, a ja zadzwonię
do Chapmana i poproszę, żeby je dzisiaj zwolnił. Na pewno
znajdzie dwie czy trzy osoby, które je zastąpią przez godzinę.
Powiedz im, że będą mogły zabrać róże.
Oczy Marion rozbłysły radością. Poszła prędko do telefonu,
szczęśliwa, że może podzielić się swoimi cudownymi chwila
mi z kimś, kto może nigdy czegoś podobnego nie zaznać.
- To ty, Gladys? - spytała. Wybrała właśnie Gladys, bo
wiedziała, ile przyjemności sprawi jej obwieszczenie tej wia
domości innym. - Mówi Marion Warren - przerwała, bo przy
pomniała sobie, że ma już inne nazwisko - to znaczy, dawna
Marion Warren - poprawiła się ze śmiechem. - C h c i a ł a m was,
dziewczyny, zaprosić na obiad do hotelu Bristol. Przepraszam,
że nie będę mogła tam być razem z wami, ale niedługo w y -
jeżdżamy. Mój mąż zadzwonił do pana Chapmana i poprosił
go, żeby was dzisiaj zwolnił na dłużej. Możecie wziąć dla
siebie róże, którymi przystrojony jest stół.
- Ojejku! M ó w i s z p o w a ż n i e ? Marr... to znaczy... pani L y -
man, nie żartujesz sobie? Co za zaproszenie! Przyjść? O c z y -
wiście, że przyjdziemy, wszyściutkie! Jesteś prawdziwą d a m ą ,
wiesz? Jesteś najcudowniejsza! Nawet nie wiesz, jak się dziew
czyny ucieszą! Musimy się spotkać, kiedy wrócisz i wtedy ci
podziękujemy.
Marion skończyła rozmowę i uśmiechnęła się do Jeffa, który
właśnie przyszedł od drugiego telefonu. Ledwo jednak po
wstrzymywała łzy. Wiedziała dobrze, jak ucieszą się jej
koleżanki.
- Czy szef je zwolni? - spytała niecierpliwie.
- Tak - odpowiedział. - Na początku się sprzeciwiał; nie
chciał, żeby razem wychodziły, ale poprosiłem go i po
wiedziałem, że to z okazji naszego ślubu i wreszcie się zgodził.
Lyman zostawił kelnerom kilka instrukcji, po czym oboje
z Marion wyszli, trzymając się za ręce. Samochód odmienił się
przez ten czas. Miał złożony dach, a bukiety róż leżały na
tylnych siedzeniach. Wyglądał teraz jak szybki wóz sportowy.
Szofer stał na chodniku obok. Usiedli z przodu.
- Dziękuję, Terence - odezwał się Lyman do kierowcy.
- Wiesz, co masz robić, tutaj jest adres. To chyba wszystko.
Włożyłeś walizki do bagażnika? W porządku. Jeśli wszystko
dobrze pójdzie, spotkamy się wieczorem w Nowym Jorku. Do
widzenia.
Uruchomił silnik i samochód, nisko pomrukując, ruszył po
woli i stopniowo zaczął nabierać prędkości.
- Co za cudo! - wykrzyknęła Marion, kiedy ochłonęła
z wrażenia. - To twój samochód?
- Jest nasz - wyraźnie podkreślił słowo „nasz".
- Jest niesamowity! Trudno mi będzie się do niego przyzwy
czaić - przerwała na moment, podczas gdy J e f f ostrożnie w y -
mijał inne samochody i wyjechał na mniej zatłoczoną ulicę.
155
- Myślę, że tak będzie w niebie. Wszystkiego będzie dużo
i wszystko będzie nasze. Z początku nie będziemy nawet wie
dzieli, jak się z tym oswoić.
- Moja wspaniała, mała dziewczynko! - zwrócił się do niej
z czułością. - Tak to dla ciebie wygląda? Czuję się przy tobie
pokorniejszy. Nigdy nie myślałem w ten sposób o tym wszyst
kim. Może przy tobie nauczę się cieszyć tym, co mam i być za
to bardziej wdzięczny.
Podróż przebiegała wybornie. Nad głową mieli wiosenne
niebo z małymi, kłębiącymi się wesoło chmurkami. Dookoła
rozciągały się zieleniące się już łąki. Wierzby i leszczyny
rosnące przy drodze także powoli przybierały wiosenne barwy.
Rośliny budziły się do życia, wypuszczały mozolnie malutkie
pędy, które miały niedługo rozkwitnąć w całej swojej krasie.
W powietrzu unosił się zapach wilgotnej, brzemiennej ziemi,
z której wszystko, jak co roku, odradzało się na nowo. Ptaki
śpiewały, zdając się wykonywać pieśń szczęścia. Dla Marion,
która nigdy nie wyjeżdżała z miasta dalej niż na krótkie wypa
dy w okolicę, było to oczywiście niepowtarzalne przeżycie.
Ale była najbardziej szczęśliwa z tego powodu, że mężczyzna,
obok którego siedziała, był jej mężem i mogli być ze sobą do
końca życia.
Następne dni spędzili na zakupach i zwiedzaniu Nowego
Jorku. Marion zobaczyła wreszcie miejsca, o których dotąd
tylko słyszała. Po dwóch tygodniach pojechali na farmę do
Vermont, a b y złożyć wizytę Tomowi i Jennie. Marion długo
się zastanawiała, czy nie zaprosić brata na swój ślub, jednak
w końcu zrezygnowała z tego pomysłu. Wiązałoby się to z wie
loma nie kończącymi się wyjaśnieniami, może nawet kłótniami
i wymówkami. Tom mógł być przeciwny jej małżeństwu. Po
stanowiła, że pojedzie do niego z mężem i wtedy go przekona,
jakiego niezwykłego zyskał szwagra.
Nie pojechali z pustymi rękami. Dla Jennie kupili ładną
sukienkę o kroju, który na pewno mógł się jej bardzo spodobać,
kapelusz, o którym zawsze marzyła, rękawiczki i parę innych
kobiecych drobiazgów, które wybrała Marion, dobrze znając
gust bratowej. Dzieciom sprawili kilka ubranek i zabawki,
156
wśród nich mówiącą lalkę i rower. Tom miał dostać z ł o t y
zegarek, dwa interesujące pejzaże olejne, kilka najnowszych
książek na temat nowoczesnego rolnictwa i stylową l a m p k ę
nocną. Marion chciała, a b y atmosfera świata, w którym przeby
wała od niedawna, mogła stać się także udziałem jej naj
bliższych.
Lyman zdawał się cieszyć z kupowania tych prezentów tak
samo jak Marion i chętnie pomagał jej w wyborze. Zrozumiał
od razu całą historię Toma i Jennie, zaakceptował ich i nie
spodziewał się po nich niczego wielkiego. Stopniowo obawa
Marion przed spotkaniem z bratem malała. Nie traciła nadziei,
że nie będzie żadnych większych napięć między nimi. Tom,
mimo wszystkich swoich wad, był przecież rozsądnym
człowiekiem i jak się wydawało, kochał s w o j ą siostrę.
Odesłali szofera do domu i wybrali się w tę podróż sami. J e f f
zdawał sobie sprawę, że jego żona nie chciałaby, a b y ktoś o b c y
był świadkiem pierwszego spotkania jej brata z mężem.
Marion napisała do Toma, że zamierza wyjść za mąż, ale
wysłała list tak późno, a b y doszedł on dopiero w dniu ceremo
nii. Tom nie mógł więc ani sprzeciwić się listownie, ani t y m
bardziej przyjechać. W liście dodała także, że po ślubie p o j a d ą
z mężem do Bostonu i może znajdą okazję, aby przyjechać do
nich na kilka godzin, nie podała jednak dokładnej daty.
W dniu, kiedy mieli przyjechać, Tom i Jennie właśnie roz
mawiali o nich. Czuli się dotknięci niewdzięcznością Marion.
Zwłaszcza Jennie była obrażona. Coraz bardziej potrzebowała
szwagierki. Nie było jej stać, żeby wynająć kogoś do pomocy
zamiast niej, a ta wyszła sobie po prostu za mąż! To się
w głowie nie mieści! A może to jeszcze wcale nie koniec.
Może jej mąż zechce, aby zamieszkali na ich farmie! Może
teraz będą musieli się zajmować nie tylko Marion, ale i jej
mężem! Podzieliła się swoją obawą z Tomem. Tom westchnął
tylko i odrzekł:
- Tak... Nie sądzę, żeby był jej wart. Zawsze była bardzo
ufna w stosunku do ludzi i łatwo ją było oszukać. Powinienem
był zostać w mieście i opiekować się nią.
- Bzdura! - wykrzyknęła Jennie ostrym tonem. - Ona nie
jest już małym dzieckiem i nie przypilnowałbyś jej. I tak zro-
biłaby, co by chciała. To nie twoja wina...Tak po prostu wyjść
za mąż! Na twoim miejscu dałabym jej do zrozumienia, że nie
będziemy ich utrzymywać, chyba że będą pracować na gos
podarstwie. Nie stać nas na to, żeby ich utrzymywać. Jej maż
jest na pewno leniwym nierobem...
W tym momencie najstarsze dziecko zawołało z podwórza:
- Mamo, mamo, jakiś wielki samochód podjechał pod
bramę!
- Pewnie ktoś chce spytać o drogę do miasteczka! - Jennie
była wyraźnie niezadowolona, ale podeszła do drzwi. - Tom,
idź i spytaj, czego chcą Nie wiem, dlaczego ludzie nie mogą
patrzeć na znaki!
Nieoczekiwanie jej ton się zmienił.
- Tom, otworzyli bramę i wjeżdżają tu. Idź i zobacz, kto to
może być, ja muszę zdjąć papiloty. Może chcą u nas przenoco
wać, a przecież jest bałagan w pokoju gościnnym. Uprałam
wczoraj zasłony, ale leżą jeszcze na łóżku. Jeśli to podróżni,
będą musieli zaczekać w salonie, zanim nie rozwiesimy zasłon
i nie posprzątamy.
Ręce Jennie nadążały za językiem. Momentalnie zdjęła papi
loty i ułożyła jako tako fryzurę. Jednym ruchem upchnęła do
szafy trzy koszule, gumową lalkę i kapelusz słomkowy. Zanim
fartuch, który miała na sobie, podzielił ich los, zdążyła nim
jeszcze wytrzeć stół. Hałasowanie dzieci za drzwiami sprawiło
jednak, że przerwała błyskawiczne sprzątanie i zaczęła
nasłuchiwać.
- Ciocia Marion, ciocia Marion! - krzyczały jedno przez
drugie i Jennie zaprzestała swoich gorączkowych przygotowań
do przyjęcia gości.
Jak to się stało, że Marion przyjechała takim ładnym samo
chodem? Ta myśl bowiem przyszła jej do głowy jako pierwsza
Na pewno zgubili drogę i jakiś uprzejmy kierowca ich pod
wiózł. Gdyby to był samochód z sąsiedztwa, byłoby to całkiem
prawdopodobne. Nikt co prawda nie miał tu takiego samocho
du, ale mogło się przecież zdarzyć, że ktoś przejeżdżał tędy
zupełnie przypadkiem. Tak, to było jakieś wytłumaczenie. Po
zostawało teraz tylko mieć nadzieję, że ani Marion, ani jej mąż
nie mieli jakiegoś wypadku, nie złamali sobie nogi czy ręki.
Złamana noga byłaby doskonałym pretekstem, żeby zostać na
farmie i nic nie robić przez kilka tygodni. Zacisnęła mocno
wargi. Jeśli ktoś sobie coś złamał, może jechać do szpitala
w miasteczku. Ona, Jennie, nie ma ani czasu, ani siły, żeby się
zajmować kaleką. Z tą myślą poszła powitać nieproszonych
gości.
159
Saamochód stanął obok wielkiego głazu leżącego przy bocz
nych drzwiach. Wysiadł z niego wysoki, przystojny mężczyzna
w długim, podbitym futrem płaszczu. Obok niego stanęła ele
gancka kobieta. Jennie prędko rozejrzała się wokoło, ale nie
spostrzegła nikogo innego. Pomyślała, że dzieci musiały się
pomylić i ponownie spojrzała na kobietę.
Marion także miała na sobie ciepłe futro, ponieważ
w północnym klimacie o tej porze roku można było zmarznąć,
jadąc otwartym samochodem. Baczne oko Jennie od razu
dostrzegło, że było to prawdziwe futro z norek, a wielkie
szkarłatne róże przypięte do jego kołnierza też nie były
sztuczne. Dzieci otoczyły kobietę i nie bacząc na norki
i róże, zaczęły się na nią wspinać, jakby była ich dobrą zna
jomą. Jennie pobiegła w tamtą stronę, by je powstrzymać, ale
Marion, która właśnie skończyła je całować, podniosła
śmiejące się oczy i spojrzała na Jennie, która natychmiast ją
rozpoznała.
- Marion Warren! Co... - wykrzyknęła i zrobiła krok do tyłu.
Tom za to przywitał się serdecznie. Mężczyźni lepiej znoszą
niespodzianki. Jak tylko zobaczył samochód na podwórzu, zdał
sobie sprawę, że warunki życia Marion zmieniły się radykalnie.
Od razu poznał, że to samochód prywatny i że mężczyzna,
który siedział obok jego siostry, nie był człowiekiem, który
chciałby żyć na ich koszt i którego można by zaprząc do pracy
na farmie. Gdy samochód się zatrzymał, Tom podszedł powitać
gości i od razu poczuł sympatię do Lymana, gdy ten
160
uśmiechnął się przyjacielsko i przywitał się jak ze starym zna
jomym.
- Jennie, poznaj męża Marion, pana Lymana. Panie Lyman,
oto moja żona, Jennie - przedstawił ich głośno. - Jennie, dla
czego nie zaprosisz gości do środka? Muszą być zziębnięci
i zmęczeni po podróży. Nannie, puść rękę cioci, chcesz ją
urwać? Dzieci, nie stójcie tak w wejściu, dajcie przejść. Idźcie
do domu i przynieście do salonu więcej krzeseł.
Jennie widziała, że szwagier Toma zrobił na nim dobre
wrażenie, jednak sama nie była do końca uspokojona i obrzu
ciła Jeffa surowym spojrzeniem. Zmieszała się jednak, gdy ten
spojrzał na nią miło i uśmiechnął się. Przypomniała sobie, co
o nim mówiła, i zaczerwieniła się momentalnie. Nadawałby się
do pracy na farmie, jak jedwabna suknia do generalnych
porządków. Zachowała się bardzo typowo dla siebie. Chociaż
wyobrażała sobie najgorsze i prorokowała, że nowy mąż Ma
rion będzie dla nich tylko ciężarem, była niezadowolona, że się
pomyliła. Sztywno podała mu więc rękę i z pewnym przymu
sem zaprosiła do domu. Nie dała tego po sobie poznać, ale była
zła. Jeszcze dwie osoby do posiłków, a nikogo do pomocy.
Przecież Marion, wystrojona jak lalka, na pewno jej nie po
może przy obiedzie. Można było się tego zresztą spodziewać.
Marion wszystko tak zorganizowała, żeby nic nie robić i sie
dzieć jak dama, podczas gdy jej bratowa będzie harowała.
Spojrzała na nią wrogo. Marion nie mogła się opędzić od dzie
ci, które rozebrały ją z futra i kapelusza tak szybko, jak tylko
mogły to uczynić za pomocą swych sześciu małych rączek.
Tom wesoło i głośno starał się zabawiać gości, a zwłaszcza
Jefia, którego zdawał się coraz bardziej lubić.
Marion pierwsza zauważyła, co się dzieje z Jennie, i uwal
niając się od dzieci, wstała.
- Chodź, Jennie - powiedziała. - Daj mi jakiś fartuszek,
pomogę ci przy obiedzie. Nie najlepiej się zachowaliśmy, przy
jeżdżając tak bez zapowiedzi, ale naprawdę nie wiedzieliśmy,
kiedy tu będziemy, a poza tym chciałam wam zrobić niespo
dziankę. Macie ładny dom. Nie mogę się doczekać, aby obej
rzeć cały. Czy tędy do kuchni? Chodźmy.
Propozycja pomocy udobruchała trochę Jennie. Wstała i nie-
przekonująco starała się zapewnić, że sobie poradzi, ale
odetchnęła z ulgą, że jednak nie będzie musiała robić wszyst
kiego sama. Spokojniejsza, zainteresowała się teraz bliżej
ubraniem i mężem Marion, a nade wszystko samochodem
stojącym na podwórzu.
- Skąd go masz? - spytała, jak tylko znalazły się w kuch
ni. Jeszcze raz zlustrowała ubiór szwagierki, dostrzegając
pierścień z brylantem, którego wcześniej nie zauważyła.
Marion uśmiechnęła się i podniosła rękę.
- Masz na myśli pierścionek? - spytała. - Prawda, że jest
piękny? Nigdy nie myślałam, że będę miała nawet najmniejszy
brylancik, a co dopiero mówić o takim olbrzymie. Nie mogłam
uwierzyć, że Jeff mi go dał.
- Nie, nie mówiłam o pierścionku - Jennie odezwała się
z zawiścią. - Nie zauważyłam go, chociaż widać go na kilo
metr. Jest prawdziwy?
Marion poczuła się lekko dotknięta i zabrała rękę, ale uprzej
mie odpowiedziała. Zimne i nieuprzejme zachowanie Jennie
psuło jej radość z przyjazdu. Może niedługo spyta, czy praw
dziwa jest miłość Lymana. Na pewno by tak zrobiła, gdyby
przyszło jej to do głowy. Marion wzdrygnęła się.
- Skoro jest prawdziwy, musiał kosztować masę pieniędzy.
Według mnie, pieniądze powinno się odkładać na czarną go
dzinę, zamiast paradować w drogich rzeczach. Ja nigdy nie
potrzebowałam żadnych diamentów. Chociaż, to może dobrze,
że ci go kupił. Będziesz mogła go sprzedać, gdy znajdziesz się
w potrzebie.
- Jennie! - Marion nie kryła swojego oburzenia.
- Tak tylko sobie myślę. Nigdy nie wiadomo, jak się ułoży
w małżeństwie. Jesteś jego pewna? Gdzie się spotkaliście?
Marion opanowała się już, ale ciągle lekko trząsł się jej głos.
^- Pan Radnor poznał nas na kolacji kościelnej.
- Rozumiem, dlaczego za niego wyszłaś - odezwała się
Jennie sarkastycznie. - Zawsze lubiłaś wszystko co ładne, a on
z pewnością nie jest nieatrakcyjny. Dobrze wyglądasz w tych
nowych ciuszkach. Mam nadzieję, że starczyło wam na nie
pieniędzy.
- Wszystko jest zapłacone - powiedziała Marion cicho.
162
- Hm... - zastanowiła się Jennie. - Musiały kosztować f o r -
tunę. Ale pytałam o samochód. Skąd go macie? W y p o ż y c z y -
liście w miasteczku? Nie wiedziałam, że jest tam wypożyczal
nia.
Marion uśmiechnęła się.
- Ależ nie. To nasz samochód - odpowiedziała. - P r z y j e c h a -
liśmy nim z Nowego Jorku. To była cudowna podróż. N a -
prawdę bardzo...
- Wasz sachochód! - przerwała Jennie. - Co ty powiesz,
Marion Warren! Nie żartujesz?
- Oczywiście, że nie - Marion roześmiała się, widząc wyraz
twarzy bratowej. - Dobrze, Jennie, zabierzmy się za ten obiad.
Przywiozłam dzieciom trochę zabawek. C z y Nannie ciągle ba
wi się lalkami?
- Naprawdę go kupiliście? - Jennie nie przestawała myśleć
o samochodzie. - Mówią, że ludzie często nie m a j ą z czego
zapłacić za takie drogie wozy. Zastawiają swoje domy albo
wpadają w długi. Nigdy nie wiadomo...
- Nie musisz się o nic martwić. Jeff zapłacił za niego i ma
dużo pieniędzy. Gdzie masz ten fartuszek? Do czego mam
obrać ziemniaki? Tutaj?
- Marion Warren, to ty wyszłaś za bogacza? Odpowiedz
natychmiast.
- Wygląda na to, że tak - zaczerwieniła się. - Nie do końca
rozumiem, jak to się stało, ale to prawda.
- W takim razie możesz wyjść z kuchni. Nie chcę, żeby m o j a
bogata szwagierka obierała ziemniaki w mojej kuchni. Poradzę
sobie.
-Jennie, co ty mówisz?! Nie jestem kimś innym tylko dlatego,
że m ó j mąż ma trochę pieniędzy. Jestem taka sama jak rok temu!
- Oczywiście, że nie jesteś taka sama! - odrzekła Jennie,
zabrała jej nóż i sama zaczęła obierać ziemniaki. - Spójrz na
swoje buty, na swoją suknię! Wyglądasz, jakbyś przed chwilą
wyszła od krawca. Jeśli rzeczywiście masz pieniądze, żeby za
to wszystko zapłacić, masz prawo nic nie robić. Zresztą, nie
będziesz chyba w tej sukni obierała ziemniaków w kuchni?
Czy to futro to prawdziwe norki? Ach! Dziwię się, że nie
wstydziłaś się przyprowadzić tu męża.
163
Na nic się zdały protesty Marion. Jennie nie chciała się
zgodzić na jej pomoc. Sama szybko przygotowała dobry obiad.
Otworzyła swoje najlepsze weki i pikle i poświęciła ostatni
placek z owocami, który trzymała na wieczorek kółka krawiec
kiego mający się odbyć za parę dni. Nie była w końcu taka zła,
zwłaszcza gdy ktoś zrobił na niej duże wrażenie.
Robiła wszystko z miną męczennicy i traktowała Marion tak
oficjalnie, że było to jeszcze gorsze niż jej poprzednia
nieuprzejmość. Kiedy Marion zaproponowała, że chociaż na-
kryje stół, Jennie kazała to zrobić Nannie i westchnęła głęboko:
- Robiłam to już przez tyle lat i będę to robić do końca życia,
więc jeden raz więcej czy mniej naprawdę nie robi różnicy. Ja
to przecież nie ty.
Przez cały czas mówiła takim tonem, iż Marion zaczęła
żałować, że w ogóle przyjechała, i poszła do salonu. Był
urządzony bardzo ładnie, ze stylowym kominkiem na środku.
Nannie, która skończyła już nakrywać stół, usiadła jej na kola
nach i poprosiła, żeby opowiedziała, gdzie była przez cały rok.
Lyman ku zadowoleniu Toma rozmawiał z nim o polityce.
Tom, który zawsze się nią interesował, znalazł wreszcie kogoś,
kto mógłby opowiedzieć mu o najnowszych wydarzeniach, od
których był odcięty, żyjąc na wsi.
Obiad z początku nie przebiegał w najlepszej atmosferze.
Jennie siedziała sztywno i prawie się nie odzywała, a Marion
czuła się niepewnie i nie wiedziała, jak się zachować. Jeff
jednak potrafił się znaleźć w każdej sytuacji i rozprawiał swo
bodnie z Tomem o farmie, podziwiał jej utrzymanie, dopyty
wał się o żniwa, zabawiał dzieci śmiesznymi historyjkami
i chwalił Jennie za smaczny obiad. Marion patrzyła na niego
z dumą i miłością. Jennie z kolei obserwowała ją i nawet przed
sobą nie potrafiła ukryć podziwu. Marion stała się prawdziwą
damą! Czy to kosztowne stroje sprawiły, że nagle zauważyła
między nimi taką różnicę, czy różniły się od zawsze? Jennie nie
przestawała o tym myśleć.
Po obiedzie wszyscy zebrali się w salonie i Lyman przyniósł
z samochodu prezenty. Tom i Jennie myśleli, że przeznaczone
były tylko dla dzieci, ale i tak niecierpliwie czekali, aż zostaną
odpakowane. Jennie rozluźniła sie trochę, lecz iei zachowanie
było nadal dalekie od serdeczności. Usiadła w fotelu i patrzyła,
jak Nannie nieporadnie próbuje otworzyć paczuszkę. Gdy jej
się to wreszcie udało, aż krzyknęła z zachwytu, widząc piękną,
dużą lalkę. Jennie także zrobiło się miło, że jej córeczka dostała
taki kosztowny prezent i że tak się jej spodobał. Tom zachowy
wał się prawie tak jak jego synkowie i ochoczo pomagał im
rozpakowywać pudełka Ucieszył się jak mały chłopiec, gdy
wyjęli i zaczęli od razu rozkładać kolejkę elektryczną, którą
kupił im wujek.
Wśród tego zamieszania Marion przyniosła pudełka z suknią
i kapeluszem oraz inne pakunki przeznaczone dla Jennie
i położyła je na sofie. Zawołała bratową, która myśląc, że to
kolejne prezenty dla dzieci, udobruchała się już całkowicie.
Gdy zobaczyła szykowną sukienkę i zrozumiała, że jest prze
znaczona dla niej, jej twarz przedstawiała sumę przeciwstaw
nych emocji: zdziwienia, wątpliwości, zmieszania i radości.
- Podoba ci się? - spytała Marion. - Jeśli wolałabyś coś
innego, myślę, że będę mogła ją wymienić i przysłać ci pocztą.
Jennie, z błyskiem w oczach, wzięła suknię do ręki i delikat
nie przeciągnęła dłonią po jedwabnym materiale.
- Jeszcze pytasz? - jej rezerwa uleciała już w całości.
- Nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek będę nosiła taką su
knię. Zawsze pragnęłam mieć coś takiego, ale było to o wiele
za drogie. Marion, nie wiem, jak ci dziękować.
- Cieszę się, że ci się podoba - Marion naprawdę była rada.
- Mam nadzieję, że będzie na ciebie pasowała Mierzyłam ją,
ale jestem od ciebie mniejsza, więc nie byłam pewna.
- Na pewno będzie dobra Wiesz, krawiec tutaj nie jest
najlepszy, nigdy nie uszyłby mi czegoś podobnego. Naprawdę
bardzo mi się podoba.
Gdy Marion wyjęła jeszcze kapelusz, bardzo modny i ele
gancki, jakby uszyty dla wielkiej damy, Jennie prawie usiadła
z wrażenia Ostatnia bariera została przełamana. Jennie nie
mogła oderwać od niego oczu i w milczeniu patrzyła, gdy
Marion go przymierzała. Po chwili sama go założyła i przeszła
z godnością do hallu, gdzie znajdowało się lustro. Ciągle miała
na sobie fartuszek, ale głowę trzymała jak królowa tuż po
koronacji. Nawet Tom i Jeff przestali rozmawiać i spojrzeli na
nią z podziwem, gdy przechodziła. Bardzo długo stała przed
lustrem, aż Marion przestraszyła się, że nie spodobał jej się ten
kapelusz. Poszła do Jennie i zobaczyła, że ta intensywnie wpat
ruje się w swoje odbicie, a po policzkach spływają jej dwie
ogromne łzy.
- Nie podoba ci się, Jennie? - spytała z niepokojem.
- Czy mi się podoba? - Jennie gwałtownie odwróciła się do
niej. - Bardziej mi się podoba niż wszystko, co miałam do tej
pory, ale nie zasługuję na to. Byłam dla ciebie czasami bardzo
niedobra, prawie cię znienawidziłam za to, że nie przyjechałaś
tu n a m pomóc, że zawsze żyłaś własnym życiem i że wydawało
się, jakby nic ci się nie podobało. Bardzo mi teraz wstyd. Nie
powinnam niczego od ciebie przyjąć. Nie zasłużyłam na to.
Bardzo mi przykro. Proszę, wybacz mi.
Wybuchnęła gwałtownym płaczem i padła w ramiona zdu
mionej jej zachowaniem Marion. Objęły się mocno i Marion
też się rozpłakała, szczęśliwa, że nareszcie się pogodziły.
- Nie wiesz jeszcze wszystkiego - dodała Jennie przez łzy
i podniosła głowę. - Nigdy mi tego nie wybaczysz, ale muszę
ci to powiedzieć. Nie mogę tego dłużej ukrywać. Ukradłam
testament twojego ojca i schowałam go, aby nikt go nie mógł
odnaleźć. Nie zniszczyłam go, ale schowałam, żebyś się nigdy
nie dowiedziała, że d o m był zapisany na ciebie. Nie mogę go
teraz znaleźć, zginął gdzieś.
Marion pogłaskała Jennie po głowie i powiedziała bardzo
łagodnie:
- Wszystko w porządku, Jennie. Przebaczyłam ci już dawno
temu.
Jennie otworzyła usta w zdumieniu.
- Przebaczyłaś? To znaczy, że wiedziałaś?
- Tak, wiedziałam. Testament wysunął się z sekretarzyka
przy przeprowadzce.
- Ale przecież nie wiedziałaś, że to ja.
- Wiedziałam, zostawiłaś na n i m kawałek miętowej czekola
dki i wiedziałam, że to ty musiałaś go ukryć. Ale to już nie
ważne. Spaliłam go. Zapomnijmy o wszystkim. M a m teraz
o wiele ładniejszy dom. Musisz nas odwiedzić i obejrzeć go.
- Wiedziałaś o tym i przebaczyłaś mi! - rozpłakała się jesz-
166
cze bardziej. - I nigdy nikomu nic nie powiedziałaś! Jesteś
aniołem, Marion Warren, a ja będę się smażyć w piekle. Ale
zawsze już będę cię kochała i zrobię dla ciebie wszystko.
Sprzedamy tę farmę i oddamy ci wszystkie pieniądze. T o m
martwił się o ciebie, ale nie wiedział, co zrobiłam.
- Nie sprzedacie tej farmy, a Tom nigdy się nie dowie o tes
tamencie. Nie potrzebuję pieniędzy i chcę, żebyście zostali na
swojej farmie. M a m więcej pieniędzy niż potrafię wydać, więc
proszę, zapomnij o tym. Ja już zapomniałam.
Po kilku minutach wróciły uszczęśliwione do salonu.
- Otwórzmy resztę paczek - Jeff wskazał na prezenty dla
Toma.
Tom, nie spodziewając się niczego, otworzył m a ł ą pa
czuszkę i wyjął z niej wspaniały zegarek, książki i pozostałe
rzeczy, które mu kupili. Bardzo się ucieszył i gorąco po
dziękował. G d y tak siedzieli z L y m a n e m i rozmawiali,
wyglądali jak dwaj starzy przyjaciele.
Jeff zaobserwował, że można odnaleźć dużo podobieństwa
pomiędzy Tomem a jego siostrą. Robili czasami podobne
miny i gesty i używali nieraz podobnych powiedzonek. Od
razu zorientował się, że Tom nie jest wcale prostakiem
i choć nie interesował się ani muzyką, ani sztuką, ani filozo
fią, był inteligentny, znał się na interesach i potrafił inte
resująco rozmawiać. Nieźle orientował się w polityce, miał
swój własny punkt widzenia i potrafił wysuwać trafne wnio
ski. Był ulepiony z twardszej gliny niż jego delikatna
i wrażliwa siostra, ale był bardzo miły i Lyman z miejsca go
polubił.
Wreszcie mężczyźni poszli obejrzeć farmę, a Marion i Jen-
nie razem posprzątały ze stołu. Nie było już podziału na bied
nych i bogatych; byli po prostu rodziną.
Marion i Jeff wyjechali z farmy następnego ranka, szczęśli
wi, że wszystko w końcu tak dobrze się ułożyło. Tom i Jennie
bardzo nalegali, żeby zostali choć kilka dni dłużej, ale
odmówili z żalem, gdyż musieli już wracać. I pomyśleć, że
jeszcze na parę minut przed ich przyjazdem Jennie obawiała
się, że zostaną u nich na zawsze i planowała, że zmusi J e f f a do
pracy na farmie!
167
Gdy już pomachali na do widzenia i wyjechali na drogę,
mając przed sobą piękny wiosenny dzień i całe życie razem,
Lyman poczuł, że dopiero teraz jego żona w pełni do niego
należy. Dopóki nie spotkał się z jej bliskimi, bała się, że ich
nie zaakceptuje. Wciąż obawiała się, że różnica między nimi
jest zbyt wielka. Teraz jednak, gdy zobaczyła, że się wzaje
mnie polubili, poczuła ulgę. Jeff widział, że kamień spadł jej
z serca i że teraz nie ma już żadnych przeszkód, prawdzi
wych czy wyimaginowanych, żeby mogli żyć szczęśliwie.
Oboje też czuli pewien tryumf, ponieważ udało im się zwy
ciężyć niechęć Jennie i sprawić, że zaczęła odnosić się do
nich z nie udawaną sympatią. Marion bardzo na tym za
leżało. Jennie mogła się nie zmienić w codziennym życiu,
ale przecież nie mieszkali razem i mieli się widywać tylko
od czasu do czasu. Dobrze było jednak wiedzieć, że nie
chowa żadnej urazy. Marion cieszyła się także dlatego, że
wyjaśniły się wszystkie niedobre sprawy z przeszłości. Sie
działa więc obok męża, radosna i szczęśliwa, i delektowała
się zielonymi wiosennymi widokami, które obserwowała
z samochodu.
W Nowym Jorku czekało na nich kilkanaście listów z gratu
lacjami, będących odpowiedzią na zawiadomienia o ślubie,
które Lyman rozesłał wśród przyjaciół i znajomych. Marion aż
przysiadła ze zdumienia, gdy otworzyła jeden z nich, napisany
na bardzo mocno wyperfumowanym, czerpanym papierze ze
złotym monogramem.
List był bardzo serdeczny:
Moja Droga, Mała Marion!
Ale nam zrobiłaś niespodziankę! Powiem Ci jednak coś
w sekrecie: spodziewałam się tego już dawno i z niecierp
liwością czekałam, aż Wasze uczucie w pełni rozkwitnie. Nie
powiedziałam o tym nikomu, dobrze zrobiłam, prawda?
Bardzo się cieszę, że wreszcie dołączyłaś do naszego kręgu
i stałaś się jedną z nas. Nadajesz się na panią wspaniałego
domu. Ogromnie bym chciała, żebyśmy były bliskimi sąsiad
kami i często wpadały do siebie. Zawsze ceniłam Cię wysoko
i chciałam się częściej z Tobą widywać, ale do tej pory okoli
czności układały się jakoś przeciwko nam. Myślę, że teraz nic
nam nie przeszkodzi w pozostaniu dobrymi przyjaciółkami.
168
Zawsze bardzo lubiliśmy się z Twoim mężem, myślę zatem, że
i teraz będziemy się wszyscy przyjaźnić. Mam nadzieję, że mój
list dotrze do Ciebie pierwszy. Naprawdę nie mogę wyrazić,
jak bardzo się wszyscy cieszymy, że dołączyłaś do nas.
Zapraszamy Was na uroczysty obiad, jak tylko znajdziecie
chwilkę czasu. Nie muszę Ci chyba mówić, jakiego nieprze
ciętnego mężczyznę poślubiłaś, bo zapewne sama zdajesz so
bie z tego sprawę.
Zawsze kochająca - Isabel Cresson
Do listu dołączony był prezent w postaci zielonego przycis
ku do papieru w kształcie bardzo kunsztownie wykonanej fi
gurki z twarzą chińskiego diabła.
- Och! - westchnęła Marion, a Ust wysunął się z jej palców
i upadł na podłogę. - Och!
- Co się stało, kochana? - Lyman podniósł głowę znad listu
od swojego wspólnika.
- Och! - Marion westchnęła jeszcze raz. - Tak mi wstyd, że
błędnie ją oceniłam. Jest bardzo miła, a ja nigdy naprawdę jej
nie lubiłam i uważałam ją za straszną hipokrytkę. Zawsze będę
pamiętała ją w tej złotej sukience!
Lyman wziął list i przeczytał go z rosnącym rozbawieniem.
- Nie martw się, kochana - roześmiał się. - Właśnie tego się
spodziewałem. Musisz się nauczyć, że ona potrafi odgrywać
kilka osób. Teraz właśnie zależy jej, żeby odgrywać moją
i twoją najbliższą przyjaciółkę. Ale nikogo nie oszuka. Wszys
cy moi znajomi wiedzą, że zawsze czułem do niej niechęć. Ma
powody, żeby być dla ciebie milutka, ale nie bój się, nie
będziesz musiała się z nią przyjaźnić. Bądź przy niej sobą, bądź
miła i uprzejma, ale nigdy nie daj się zwieść pozorom i nie
myśl, że się mylisz w stosunku do niej. Ona nie ma prawa
wymagać od ciebie najmniejszych dowodów sympatii. Jest ok
rutną, samolubną i zepsutą kobietą. Widać, że przegrała, ale
chce zrobić z tego jak najlepszy użytek i będzie taka słodka, jak
jej tylko na to pozwolisz.
Po dwóch dniach wrócili z Nowego Jorku. Marion
przestąpiła próg wielkiego, zachwycającego domu i rozejrzała
się po tym pięknym, luksusowym miejscu, które odtąd miało
169
należeć do niej. Wszędzie, we wszystkich pokojach witały ją
róże, wielkie szkarłatne róże, stojące w bukietach w kry
ształowych wazonach i porcelanowych wazach. Ale na jej toa
letce, w małym, białym buduarze, który Jeff przygotował spec
jalnie dla niej, w prostym szklanym wazonie, przez który widać
było wyraźnie długą zieloną łodygę, jaśniał i chylił ku niej
główkę pojedynczy pąsowy pączek.