Kir Bułyczow
Podróże Alicji
Putieszestwije Alisy
Przełożyła: Irena Piotrkowska
Wydanie oryginalne: 1974
Wydanie polskie: 1978
iMN
PRZESTĘPCZYNI ALICJA
Obiecałem Alicji: „Jak przejdziesz do trzeciej klasy, zabiorę cię na letnią
ekspedycję. Polecimy statkiem »Pegaz« na poszukiwanie rzadkich okazów zwierząt
dla naszego Zoo”.
Powiedziałem to jeszcze w zimie, tuż po Nowym Roku. I równocześnie
postawiłem kilka warunków - dobrze się uczyć, nie robić głupstw i wybić sobie z
głowy różne dzikie pomysły.
Alicja uczciwie wypełniała warunki i zdawało się, że nic nie zagraża naszym
planom. Tymczasem w maju, na miesiąc przed odlotem, zaszła pewna okoliczność,
która omal całkiem ich nie przekreśliła.
Pracowałem tego dnia w domu, pisałem artykuł dla „Wiadomości
Kosmozoologicznych”. Przez otwarte drzwi gabinetu widziałem, że Alicja wróciła ze
szkoły ponura, cisnęła z rozmachem na stół torbę z dyktafonem i mikrofilmami, nie
chciała jeść obiadu i zamiast po ulubioną w ostatnich miesiącach książkę „Zwierzęta
dalekich planet”, sięgnęła po „Trzech muszkieterów”.
- Jakieś przykrości? - zapytałem.
- Nic podobnego. Skąd ci to przyszło na myśl?
- Tak mi się wydawało.
Alicja po chwili namysłu odłożyła książkę i spytała:
- Tatku, nie masz przypadkiem samorodka złota?
- Duży potrzebujesz?
- Z półtora kilograma.
- Nie, nie mam.
- A może masz mniejszy?
- Prawdę mówiąc, też nie. Żadnego nie mam. Na co mi samorodek?
- Nie wiem - rzekła Alicja. - Po prostu mnie jest bardzo potrzebny.
Wyszedłem z gabinetu i siadłszy przy niej na kanapie, powiedziałem:
- No mów, co masz na sercu.
- Nic szczególnego. Zwyczajnie potrzebny mi samorodek.
- A tak całkiem szczerze?
Alicja westchnęła głęboko, spojrzała w okno i wreszcie zdobyła się na wyznanie:
- Jestem złodziejką, tatku.
- Złodziejką?
- Popełniłam kradzież i teraz na pewno wyrzucą mnie ze szkoły.
- Szkoda - powiedziałem. - No, mów dalej. Mam nadzieję, że cała ta sprawa jest
mniej straszna, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.
- Bo widzisz, ja i Alosza Naumow postanowiliśmy schwytać szczupaka-
olbrzyma. On grasuje w Zalewie Ikszyńskim i pożera narybek. Opowiadał nam o nim
pewien rybak, ty go nie znasz.
- A co ma z tym wspólnego samorodek?
- Na błystkę.
- Co takiego?
- Dyskutowaliśmy o tym w klasie i doszliśmy do wniosku, że szczupaka trzeba
złowić na błystkę. Zwykłego szczupaka łowi się na zwykłą błystkę, ale taki olbrzym
może wziąć tylko na specjalną. I wtedy... {brak strony od 7 do 10}
- Dobrze, mój tajemniczy panie - odpowiedziałem.
- Proszę.
Podał mi woreczek. Poczułem w ręku spory ciężar.
- Samorodek? - spytałem.
- To pan wie?
- Wiem.
- Więc tak, samorodek.
- Mam nadzieję, że nie kradziony?
- Ależ nie, co też pan! Dali mi go w klubie turystów. No, do widzenia.
Nie zdążyłem wrócić do gabinetu, gdy znów odezwał się dzwonek. Za drzwiami
ujrzałem dwie dziewczynki.
- Dzień dobry - wymówiły chórem. - Jesteśmy z pierwszej klasy. Proszę to oddać
Alicji.
Wręczyły mi dwie jednakowe sakiewki i uciekły. W jednej sakiewce leżały cztery
złote monety, stare monety z czyjejś kolekcji. W drugiej - trzy łyżeczki do herbaty.
Te ostatnie okazały się wprawdzie nie złote, lecz platynowe, nie mógłbym już jednak
dogonić dziewczynek.
Jeszcze jeden samorodek ręka nieznanego dobroczyńcy wrzuciła do skrzynki
pocztowej. Potem przyszedł Lowa Zwanski i usiłował mi wcisnąć małą szkatułkę z
diamentami. Potem jakiś chłopiec ze starszej klasy przyniósł od razu trzy samorodki.
- Kiedyś zbierałem minerały - wyjaśnił.
Alicja wróciła wieczorem. Już od drzwi zawołała triumfująco:
- Tatku, nie martw się, wszystko gra. Lecimy na wyprawę.
- Skąd taka zmiana? - spytałem.
- Stąd, że znalazłam samorodek.
- Gdzie?
Alicja z trudem wyciągnęła z torby samorodek. Na oko ważył ze sześć lub siedem
kilogramów.
- Pojechałam do Połoskowa. Do naszego kapitana. Wydzwaniał do wszystkich
swoich znajomych, dowiedziawszy się, o co chodzi. I jeszcze poczęstował mnie
obiadem, tak że nie jestem głodna.
W tej chwili spostrzegła leżące na stole samorodki i inne złote przedmioty, które
w ciągu jednego popołudnia nagromadziły się w naszym mieszkaniu.
- Ojejej! - wykrzyknęła. - Ale się wzbogaci nasze muzeum.
- Posłuchaj, złodziejko - przerwałem jej zachwyty - za żadne skarby nie wziąłbym
cię na wyprawę, gdyby nie twoi przyjaciele.
- A cóż oni mają z tym wspólnego?
- Otóż wątpię, aby tak biegali po całej Moskwie i szukali złotych przedmiotów
dla osoby bardzo złej.
- Nie jestem przecież taka zła - oświadczyła Alicja bez krztyny skromności.
Zmarszczyłem brwi, lecz w tym momencie rozległ się w ścianie brzęczyk poczty
pneumatycznej. Otworzyłem klapę i wyjąłem paczkę z Muzeum Mineralogicznego.
Frydman dotrzymał słowa.
- To ode mnie - powiedziałem.
- No widzisz - uśmiechnęła się Alicja. - To znaczy, że ty też jesteś moim
przyjacielem.
- Chyba tak - odpowiedziałem. - Tylko proszę z tego powodu nie zadzierać nosa.
Nazajutrz rano musiałem odprowadzić Alicję do szkoły, ponieważ łączna waga
zasobów złota w naszym mieszkaniu sięgała osiemnastu kilogramów.
Oddając Alicji torbę przed wejściem do szkoły, powiedziałem:
- Na śmierć zapomniałem o karze.
- O jakiej karze?
- Będziesz musiała w niedzielę zabrać z Zoo błękitnego irbisa i pójść z nim do
Muzeum Mineralogicznego.
- Z irbisem do muzeum? Przecież to głupie stworzenie.
- Nie przeczę, ale on będzie tam straszył myszy, ty zaś dopilnujesz, by jeszcze
kogoś nie nastraszył.
- Zgoda - odpowiedziała Alicja. - Ale na wyprawę mimo wszystko lecimy?
- Lecimy.
CZTERDZIEŚCI TRZY ZAJĄCE
Ostatnie dwa tygodnie przed odlotem upłynęły w pośpiechu, nerwach i nie
zawsze koniecznej bieganinie. W pierwszej kolejności należało przygotować,
sprawdzić, przewieźć i ulokować w „Pegazie” klatki, potrzaski, ultradźwiękowe
przynęty, sidła, sieci, instalacje energetyczne i ponadto tysiące rzeczy, które są
konieczne przy odłowach zwierzyny. Następnie - zaopatrzyć się w lekarstwa,
żywność, filmy, taśmy, aparaturę, dyktafony, mikroskopy, teczki zielnikowe,
notatniki, gumowe buty, komputery, parasolki od słońca i od deszczu, lemoniadę,
płaszcze i kapelusze panama, lody w proszku, autoloty i jeszcze w milion rzeczy,
które się przydadzą albo i nie przydadzą podczas wyprawy. Na koniec, skoro
planujemy po drodze lądowanie w bazach naukowych, na stacjach oraz różnych
planetach, trzeba zabrać dodatkowy bagaż: pomarańcze dla astronautów na Marsie,
słoiki śledzi dla badaczy Małego Arktura, sok wiśniowy, tusz i gumę arabską dla
archeologów w Układzie 2-BC, brokatowe kaftany i elektrokardiografy dla
mieszkańców planety Fiks, komplet mebli orzechowych, wygrany przez mieszkańca
planety Samora w konkursie „Czy znasz Układ Słoneczny?”, konfitury z pigwy
(witaminizowane) dla Liceniańczyków i poza tym całe mnóstwo podarków i
przesyłek, jakie nam do ostatniej sekundy znosili dziadkowie, bracia, siostry, rodzice,
dzieci i wnukowie ludzi oraz mieszkańców innych planet, z którymi się podczas
naszej wyprawy zobaczymy. W rezultacie nasz „Pegaz” upodobnił się do arki Noego,
do pływającego jarmarku, do supermarketu, a nawet do magazynu bazy handlowej.
Straciłem przez te dwa tygodnie na wadze sześć kilogramów, a kapitan „Pegaza”,
słynny kosmonauta Połoskow, postarzał się o sześć lat.
„Pegaz” jako statek nieduży załogę ma również niewielką. Na Ziemi oraz na
innych planetach dowódcą wyprawy jestem ja, profesor Sielezniew z moskiewskiego
Zoo. Mój tytuł profesorski bynajmniej nie oznacza, że jestem już człowiekiem
starym, siwym i dostojnym. Tak się złożyło, że od dziecka ogromnie lubiłem
wszelakie zwierzęta i nigdy nie zamieniłbym ich na minerały, znaczki pocztowe,
aparaty radiowe czy inne interesujące rzeczy. Mając dziesięć lat, wstąpiłem do kółka
młodych przyrodników, potem ukończyłem szkołę średnią i rozpocząłem studia
uniwersyteckie na wydziale biologii. Podczas studiów każdy wolny dzień spędzałem
nadal w Zoo i w pracowniach biologicznych. Po otrzymaniu dyplomu wiedziałem o
zwierzętach tak dużo, że mogłem napisać o nich swoją pierwszą książkę. W owym
czasie nie było jeszcze superszybkich pojazdów kosmicznych mogących dotrzeć do
każdego punktu Galaktyki, dlatego też niewielu było zoologów kosmicznych. Ja
byłem jednym z pierwszych. Obleciałem mnóstwo planet i gwiazd i nawet sam nie
spostrzegłem, kiedy zostałem profesorem.
Gdy „Pegaz” odrywa się od stałego gruntu, władzę nad nim oraz nad nami
wszystkimi obejmuje Gennadij Połoskow, słynny kosmonauta i dowódca statku.
Spotykaliśmy się już wcześniej na dalekich planetach i w bazach naukowych. Bywa
częstym gościem w naszym domu, a z Alicją łączy go szczególna przyjaźń. Połoskow
całkiem nie wygląda na nieustraszonego kosmonautę i gdy zdejmuje mundur
kapitana-astronauty, można go wziąć za wychowawcę w przedszkolu lub
bibliotekarza. Jest niewysoki, jasnowłosy, małomówny i cechuje go wielka
delikatność. Ale gdy zasiada w swym fotelu w sterowni kosmicznego pojazdu,
zmienia się - i głos jego ma inne brzmienie, i nawet twarz nabiera wyrazu pewności i
zdecydowania. Połoskow nigdy nie traci przytomności umysłu i cieszy się wielkim
szacunkiem we flocie kosmicznej. Z trudem udało mi się namówić go, by poleciał z
nami jako kapitan „Pegaza”, gdyż równocześnie Jack O’Connoll proponował mu
objęcie tejże funkcji na nowym liniowcu pasażerskim obsługującym trasę Ziemia-
Fiks. I gdyby nie Alicja, nigdy nie zdołałbym go uprosić.
Trzeci członek załogi „Pegaza” to mechanik Zielony. Wielkie chłopisko z bujną
rudą brodą. Jest dobrym mechanikiem, już z pięć razy latał z Połoskowem na innych
statkach. Największa jego pasja - grzebanie w silnikach oraz wieczne naprawy w
maszynowni. Na ogół bywa to wspaniałą zaletą, czasem jednak zbytnio się zapala i
zdarza się, że jakaś bardzo ważna maszyna lub aparat znajdują się w proszku akurat w
momencie, gdy są najbardziej potrzebne. Poza tym Zielony jest strasznym pesymistą.
Sądzi zwykle, że „to” dobrze się nie skończy. Jakie „to”? Ano wszystko. Zapuścił na
przykład brodę, przeczytał bowiem w jakiejś starej książce, że pewien kupiec zaciął
się brzytwą i zmarł na zakażenie krwi. I chociaż dziś na całej Ziemi nie znajdzie się
taka brzytwa, którą można by się zaciąć, a wszyscy mężczyźni zamiast golić się rano,
smarują twarz pastą, Zielony na wszelki wypadek zapuścił brodę. Gdy lądujemy na
jakiejś nieznanej planecie, z miejsca radzi nam stąd odlecieć, ponieważ zwierząt na
pewno tu nie ma, a jeśli są, to niepotrzebne dla Zoo, a jeśli nawet potrzebne, to i tak
ich na Ziemię nie dowieziemy. I tak dalej, i tak dalej. My jednak przywykliśmy już do
niego i nikt się nie przejmuje tym zrzędzeniem. On zaś nie obraża się za to.
Czwartym członkiem naszej załogi, nie licząc kuchennego robota, który wiecznie
się psuje, oraz automatów terenowych, jest Alicja. Jak wiadomo, jest ona moją córką,
przeszła do klasy trzeciej, ma niezwykłe wprost szczęście do różnych przygód, na
razie jednak wszystkie kończyły się dobrze. Alicja jest osobą bardzo w czasie
wyprawy przydatną, umie opiekować się zwierzętami i prawie niczego się nie boi.
Ostatniej nocy przed odlotem spałem źle - ciągle mi się zdawało, że ktoś chodzi
po mieszkaniu i trzaska drzwiami. Gdy wstałem, Alicja była już ubrana, jakby w
ogóle nie kładła się spać. Zeszliśmy do autolotu. Bagaży nie mieliśmy, wyjąwszy
moją czarną teczkę oraz konduktorkę Alicji, do której były przywiązane płetwy oraz
harpun do podwodnych polowań.
Ranek był przejmująco chłodny. Meteorologowie zapowiadali po południu
deszcz, lecz jak zwykle nieco się pomylili i deszcz ten spadł już w nocy. Na ulicach
było pusto, pożegnaliśmy się z rodziną, obiecując wysyłać listy ze wszystkich planet.
Autolot z wolna wzniósł się nad ulicą i lekko popłynął na zachód w kierunku
kosmodromu. Oddałem stery Alicji, a sam wyjąłem tasiemcowe spisy bagaży, tysiąc
razy poprawiane i kreślone, i znów zabrałem się do ich studiowania, gdyż Połoskow
zaklinał mi się, że jeśli nie wyrzucimy przynajmniej trzech ton ładunku, nigdy nie
zdołamy oderwać się od Ziemi.
Nawet nie zauważyłem, kiedy dolecieliśmy do kosmodromu. Alicja była
skupiona, jakby pochłaniała ją jakaś myśl. Tak dalece, że wylądowała przed innym
statkiem, ładującym prosięta dla Wenus.
Na widok opadającego z nieba pojazdu prosięta rozpierzchły się w różne strony,
gnające je roboty rzuciły się za nimi w pogoń, a wściekły szef transportu zwymyślał
mnie za to, że powierzam lądowanie małemu dziecku.
- Ona nie jest taka mała - odpowiedziałem. - Przeszła już do trzeciej klasy.
- Tym większy wstyd - ofuknął mnie szef tuląc do piersi schwytane prosię. -
Teraz ich nie pozbieramy do samego wieczora.
Spojrzałem z wyrzutem na Alicję i ująwszy stery, podjechałem do białego
„Pegaza”. W dniach swej młodości „Pegaz” był superszybkim statkiem pocztowym.
Później, gdy pojawiły się statki o jeszcze większej szybkości i ładowności, „Pegaza”
oddano do użytku ekspedycjom. Miał obszerne ładownie, służył już geologom i
archeologom, a teraz przydał się dla Zoo. Połoskow czekał na nas i nim zdążyliśmy
się przywitać, zapytał:
- Wymyśliłeś, gdzie podziać te trzy tony?
- Coś niecoś wymyśliłem odparłem.
- No to gadaj!
W tej chwili podeszła do nas skromna starsza kobiecinka w niebieskim szalu i
spytała:
- Nie zabralibyście malutkiej paczuszki dla mojego syna na Aldebaranie?
- Masz ci los - machnął ręką Połoskow - tylko tego brakowało!
- Maluteńkiej - powtórzyła - najwyżej dwieście gramów. Możecie sobie
wyobrazić, jak on by się czuł, gdyby nie dostał żadnego prezentu na urodziny?
Nie mogliśmy sobie wyobrazić.
- A co jest w tej paczuszce? - spytał uczuciowy Połoskow zdając się na łaskę
zwycięzczyni.
- Nic nadzwyczajnego. Torcik. Kola przepada za torcikami! I taśma stereo z
zapisem, jak jego synek uczy się chodzić.
- Proszę przynieść - mruknął ponuro Połoskow.
Poszukałem wzrokiem Alicji. Nigdzie jej nie było. Nad kosmodromem
wschodziło słońce i długi cień „Pegaza” sięgał budynku kosmoportu.
- Słuchaj - rzekłem do Połoskowa - przerzucimy część ładunku na Księżyc
statkiem liniowym. A z Księżyca będzie nam już łatwiej wystartować.
- To samo myślałem - przytaknął. - Na wszelki wypadek usuniemy cztery tony,
żeby mieć rezerwę.
- Komu mam wręczyć paczuszkę? - spytała kobiecinka.
- Robot przy wejściu odbierze - poinformował Połoskow, po czym zaczęliśmy się
zastanawiać, co przerzucić na Księżyc.
Kątem oka zerkałem, gdzie się podziała Alicja, i mimo woli zwróciłem uwagę na
naszą kobiecinkę. Stała w cieniu „Pegaza” i cicho spierała się o coś z robotem. Za nią
piętrzyła się na wózku góra pakunków.
- Połoskow - zawołałem - spójrz no tam!
- Oj - jęknął zacny kapitan. - Ja tego nie przeżyję!
Tygrysim skokiem dopadł kobiecinki.
- Co to jest?! - zagrzmiał.
- Paczuszka - odparła nieśmiało.
- Torcik?
- Tak, torcik. - Otrząsnęła się już ze strachu.
- Taki olbrzymi?
- Wybaczy pan, kapitanie - oświadczyła surowym tonem. - Chce pan, aby mój syn
jadł sam przysłany przeze mnie torcik i nie poczęstował swych stu trzydziestu
kolegów z pracy? Tego pan chce?
- Ja niczego już nie chcę! - jęknął udręczony Połoskow. - Zostaję w domu i
nigdzie nie lecę. Rozumie pani? Nigdzie!
Przeprawa z kobiecinką trwała pół godziny i zakończyła się zwycięstwem
Połoskowa. Ja tymczasem wszedłem do statku i kazałem robotom znieść z pokładu
pomarańcze oraz komplet orzechowych mebli.
Alicję niespodzianie spotkałem w dalekim korytarzu ładowni.
- Co ty tu robisz? - spytałem zdziwiony.
Alicja schowała za plecami wianuszek obarzanków.
- Zaznajamiam się ze statkiem - odpowiedziała.
- Idź do kajuty - rzuciłem i pobiegłem dalej.
O godzinie dwunastej skończyliśmy wreszcie przeładunek. Statek był gotów do
odlotu. Sprawdziliśmy z Połoskowem jeszcze raz ciężar ładunku - zostało nam
dwieście kilogramów rezerwy, można więc było spokojnie startować w Kosmos.
Połoskow połączył się przez wewnętrzną linię z mechanikiem. Zielony siedział
przed pulpitem sterowniczym i rozczesywał swoją rudą brodę. Kapitan przysunąwszy
twarz do wideofonu spytał:
- Gotowi do startu?
- W każdej chwili - odpowiedział Zielony. - Chociaż pogoda mi się nie podoba.
- Wieża kontrolna - rzekł do mikrofonu Fołoskow - „Pegaz” prosi o start.
- Chwileczkę - usłyszał głos dyspozytora. - Czy nie macie wolnego miejsca?
- Ani jednego - odparł stanowczo kapitan. - Nie zabieramy pasażerów.
- Może jednak weźmiecie z pięć osób? - spytał dyspozytor.
- Z jakiej racji? Czy nie ma statków liniowych?
- Wszystkie przeładowane.
- A to czemu?
- Doprawdy pan nie wie? Na Księżycu odbędzie się dziś mecz piłki nożnej o
puchar galaktycznego sektora Ziemia - planeta Fiks.
- A dlaczego na Księżycu? - zdziwił się Połoskow, którego nie interesowała piłka
nożna, a ostatnio, zajęty przygotowaniami do lotu, w ogóle stracił kontakt z
rzeczywistością.
- Naiwny człowieku! - rzekł dyspozytor. - Jakim cudem Fiksjanie mogliby grać
przy ciążeniu ziemskim? Nawet na Księżycu nie będzie im łatwo.
- To znaczy, że my wygramy?
- Wątpię. Oni przeciągnęli z Marsa do swojej drużyny dwóch obrońców i Simona
Browna.
- Żebym ja miał takie zmartwienia - mruknął Połoskow. - Kiedy dacie start?
- A właśnie, że my zwyciężymy - wmieszała się do rozmowy Alicja, która nagle
zjawiła się w sterowni.
- Święte słowa, panienko - ucieszył się dyspozytor. - Może jednak zabierzecie na
pokład kibiców? Aby wyprawić wszystkich chętnych, potrzebuję ośmiu statków. Nie
mam pojęcia, skąd je wezmę. A zgłoszenia wciąż napływają.
- Nie - uciął Połoskow.
- Trudno, pan decyduje. Włączajcie silniki.
Połoskow przełączył się na maszynownię.
- Zielony - powiedział - włączaj planetarne. Tylko powoli. Sprawdzimy, czy nie
ma przeciążenia.
- Skąd przeciążenie? - zdenerwowałem się. - Przecież wszystko dokładnie
podliczyliśmy.
Statek lekko zadygotał nabierając mocy.
- Pięć-cztery-trzy-dwa-jeden-start! - skandował kapitan.
Statek drgnął, ale nie ruszył z miejsca.
- Co się stało? - zawołał Połoskow.
- Co się u was stało? - spytał równocześnie dyspozytor obserwujący nasz start.
- Klops - stwierdził Zielony. - Mówiłem przecież, że nic dobrego z tego nie
wyjdzie.
Alicja siedziała wciśnięta w fotel i nie patrzyła w moją stronę.
- Spróbujmy jeszcze raz - rzekł Połoskow.
- Nie ma co próbować - odpowiedział Zielony. - Znaczne przeciążenie. Mam
przed oczami przyrządy.
Kapitan spróbował jeszcze raz poderwać statek, lecz „Pegaz” stał jak
przyśrubowany do ziemi.
- Musi być jakaś pomyłka w obliczeniach - oświadczył.
- Wykluczone, komputer sprawdzał - odpowiedziałem. - Mamy dwieście
kilogramów rezerwy.
- To co u diabła się dzieje?
- Trzeba wyrzucać ładunek za burtę. Nie wolno tracić czasu. Od której ładowni
zacząć?
- Od pierwszej. Tam są przesyłki. Zaczekają na Księżycu i stamtąd je zabierzemy.
- Tylko nie od pierwszej - odezwała się nagle Alicja.
- No dobrze - zgodziłem się machinalnie. - Zaczniemy wobec tego od trzeciej.
- Tylko nie od trzeciej - zaprotestowała ponownie.
- Co to ma znaczyć? - spytał groźnie Połoskow.
Akurat w tej chwili połączył się z nami dyspozytor.
- Halo, „Pegaz”, wpłynęła na was skarga.
- Jaka skarga?
- Łączę z informacją.
Na ekranie ukazała się poczekalnia. Przy stanowisku informacji tłoczyli się
ludzie. Wydało mi się, że widzę wśród nich kilku znajomych. Skądże ich znałem?
Kobieta stojąca najbliżej powiedziała patrząc na mnie:
- To naprawdę wstyd. Nie wolno tak pobłażać wybrykom.
- Jakim wybrykom?
- Powiedziałam Aloszy: nie polecisz na Księżyc, masz pięć trój na czwarty
kwartał.
- Ja też zabroniłam Lowcę lecieć na ten mecz - poparła ją druga. - Równie dobrze
mógłby obejrzeć go w telewizji.
- Aha-a - wymówiłem powoli. Już wiedziałem, skąd znam osoby zgromadzone w
informacji - byli to rodzice kolegów klasowych Alicji.
- Wszystko jasne - rzekł Połoskow. - Dużo mamy tych „zajęcy” na pokładzie?
- Nie przypuszczałam, że „Pegaz” jest przeładowany - tłumaczyła się Alicja. -
Nie mogli przecież opuścić meczu stulecia! Jak by to wyglądało - ja zobaczę, a moi
koledzy nie?
- Dużo mamy tych „zajęcy”? - powtórzył kapitan głosem twardym jak stal.
- Nasza klasa i dwie równoległe. W nocy, jak tatuś spał, odwiozłam ich na
kosmodrom i wpuściłam do statku.
- Nigdzie nie polecisz - oświadczyłem. - Ludzie nieodpowiedzialni nie mogą brać
udziału w wyprawie.
- Tatku, już nie będę! - zawołała błagalnie Alicja. - Zrozum, ja mam bardzo duże
poczucie obowiązku!
- Mogliśmy się rozbić przez to twoje poczucie obowiązku - odpowiedział kapitan.
Na ogół wszystko wybacza Alicji, tym razem jednak był bardzo rozgniewany.
- Chodźmy wywlekać „zające” - dodał. - Jeżeli załatwimy to w ciągu pół godziny,
zostaniesz na statku. Jeśli nie - odlatujemy bez ciebie.
Ostatniego „zająca” wywlekliśmy z ładowni po dwudziestu trzech minutach. Po
upływie sześciu następnych wszyscy już stali na dole zmartwieni i smutni, a od
kosmoportu biegli ku nim ojcowie, mamy i babcie.
W sumie znajdowało się ich na „Pegazie” czterdziestu trzech. Do dziś nie mogę
pojąć, jakim cudem udało się Alicji ukryć ich na pokładzie i jak to się stało, że nikogo
nie zauważyliśmy.
- Szczęśliwej drogi, Alicjo! - krzyknął z dołu Alosza Naumow, gdy wreszcie
wchodziliśmy na pokład. - Pokibicuj za nas. I prędko wracaj!
- Ze sportowym pozdrowieniem! - odkrzyknęła Alicja. - Paskudnie to wyszło,
tatusiu. - oświadczyła mi, gdy już wznieśliśmy się nad Ziemią i wzięliśmy kurs na
Księżyc.
- Paskudnie - przyznałem. - Wstyd mi za ciebie.
- Nie o tym mówię. Przecież w nocy trzecia B odleciała w komplecie na barce
transportowej, ukryta w workach od kartofli. I oni będą na stadionie, a nasze drugie
klasy - nie. Zawiodłam zaufanie kolegów.
- A gdzie oni podzieli kartofle z tych worków? - zdziwił się Połoskow.
- Nie wiem - odpowiedziała. Po chwili zamyślenia dodała: - Jak ja na tym
stadionie będę mogła spojrzeć na trzecią B! Okropność!
SŁYSZAŁEŚ O TRZECH KAPITANACH?
Kiedy „Pegaz” wylądował na księżycowym kosmodromie, zapytałem moich
współtowarzyszy:
- Jakie kto ma plany? Odlot jutro o szóstej zero zero.
Kapitan Połoskow oświadczył, że zostaje na pokładzie, gdyż musi przygotować
statek do odlotu.
Mechanik Zielony poprosił o zezwolenie pójścia na mecz.
Alicja oznajmiła, że też się wybiera, aczkolwiek bez najmniejszej przyjemności.
- Dlaczego? - spytałem.
- Czyżbyś zapomniał? Trzecia B będzie na stadionie w komplecie, a z klas
drugich tylko ja jedna. Wszystkiemu ty jesteś winien.
- Ja?
- A kto wysadził z „Pegaza” moich kolegów?
- Przecież nie mogliśmy wystartować! Cóż by zresztą pomyśleli o mnie ich
rodzice! A jakby zdarzyła się katastrofa?
- Gdzie? - oburzyła się Alicja. - W Układzie Słonecznym? Pod koniec
dwudziestego pierwszego wieku?
Alicja z Zielonym wyszli, ja zaś postanowiłem wypić po raz ostatni filiżankę
kawy w prawdziwej restauracji. Poszedłem do „Lunochoda”.
Ogromna sala była przepełniona. Zatrzymałem się przy drzwiach szukając
wzrokiem wolnego miejsca i nagle usłyszałem znajomy potężny bas:
- Kogo ja widzę!
W końcu sali siedział przy stoliku mój stary przyjaciel Gromozeka. Nie
widzieliśmy się z pięć lat, nie było jednak dnia, bym o nim nie pomyślał. Kiedyś
byliśmy bardzo zżyci, a zażyłość nasza zaczęła się od dnia, w którym los pozwolił mi
uratować Gromozekę w dżunglach Eurydyki. Odłączył się od grupy archeologów,
zabłądził i omal nie dostał się w paszczę Małego Smoka, złośliwego gada długości
szesnastu metrów.
Na mój widok Gromozeka spuścił na podłogę zwinięte dla wygody macki,
rozdziawił w czarującym uśmiechu swą półmetrową paszczę, przyjaźnie wyciągnął
ku mnie ostre szpony i biorąc rozpęd rzucił się w moją stronę.
Jakiś turysta, który nigdy dotąd nie oglądał mieszkańca planety Czumaroz,
wrzasnął dziko ze strachu i zemdlał. Gromozeka jednak nie poczuł się tym dotknięty.
Objął mnie mocno mackami i przycisnął do kłujących tarczek na swej piersi.
- Stary! - ryczał jak lew. - Kopę lat! Właśnie miałem lecieć do Moskwy, żeby się
z tobą zobaczyć, a tu nagle - własnym oczom nie wierzę... Co cię tu sprowadza?
- Jesteśmy w trakcie wyprawy. Nie mamy określonych tras, po prostu swobodne
poszukiwania w Galaktyce.
- Znakomicie! - rzekł gorąco Gromozeka. - Jestem szczęśliwy, że zdołałeś
przezwyciężyć intrygi wrogów i lecisz na wyprawę.
- Ależ ja nie mam wrogów.
- Nie oszukasz mnie - mówił Gromozeka potrząsając przed moim nosem ostrymi
zagiętymi szponami.
Nie starałem się zaprzeczać znając nieufność mego przyjaciela.
- Siadaj! - nakazał Gromozeka. - Robot, proszę gruzińskie dla mego najlepszego
przyjaciela, a dla mnie trzy litry waleriany.
- Słucham pana - odpowiedział robot-kelner i oddalił się do bufetu po
zamówienie.
- Co u ciebie słychać? - wypytywał Gromozeka. - Jak żona? A córeczka? Już
nauczyła się chodzić?
- Owszem, chodzi nawet do szkoły - odpowiedziałem. - Przeszła do trzeciej klasy.
- Niesłychane! - wykrzyknął. - Jak ten czas szybko leci...
Tu nawiedziła mego przyjaciela smutna refleksja, a że był osobnikiem nader
wrażliwym, jęknął ogłuszająco i gorzkie dymiące łzy popłynęły z jego ośmiorga
oczu.
- Co ci jest? - zaniepokoiłem się.
- Pomyśl tylko, jak szybko upływa czas! - wyjąkał przez łzy. - Dzieci rosną, a my
się starzejemy...
Roztkliwiony do ostateczności, wypuścił z nozdrzy cztery kłęby gryzącego
żółtego dymu, który zasnuł całą salę. Natychmiast jednak zapanował nad sobą i
zwrócił się do gości:
- Wybaczcie mi, szanowni państwo, postaram się nie sprawiać wam więcej
przykrości.
Dym płynął między stolikami, ludzie krztusili się, niektórzy nawet opuszczali
salę.
- My też wyjdźmy - zaproponowałem resztką tchu - bo znowu wytniesz jakiś
numer.
- Masz rację - zgodził się pokornie.
Wyszliśmy do holu. Gromozeka zajął całą kanapę, ja zaś przysiadłem obok niego
na krześle. Robot podał nam wino i walerianę, kieliszek dla mnie i litrowy słój dla
Czumarozańczyka.
- Gdzie teraz pracujesz? - spytałem.
- Będziemy odkopywać umarłe miasto na Koleidzie - odpowiedział. -
Przyleciałem tu po detektory podczerwone.
- Ciekawe to miasto?
- Zapewne tak - odpowiedział wymijająco Gromozeka, który był straszliwie
zabobonny. Żeby nie zauroczyć, przesunął czterokrotnie ogonem koło prawego oka i
wymówił szeptem: - Baskuri bariparata.
- Kiedy zaczynacie? - spytałem.
- Za tydzień startujemy z Merkurego, tam znajduje się nasza tymczasowa baza.
- Dziwne i niedogodne miejsce - zauważyłem - jedna połowa planety rozżarzona,
a druga niczym lodowa pustynia.
- Nie ma w tym nic dziwnego - odpowiedział Gromozeka sięgając znów po
walerianę. - Po prostu w zeszłym roku odkryliśmy tam szczątki statku Wędrowców
Północy. No i prowadziliśmy roboty. Ale ja wciąż o sobie i o sobie! Lepiej ty mi
opowiedz o swojej marszrucie.
- Znam ją tylko w przybliżeniu - odpowiedziałem. - Początkowo oblecimy kilka
baz w sąsiedztwie Układu Słonecznego, a potem udamy się na swobodne
poszukiwania. Czasu mamy dużo - trzy miesiące, statek ładowny.
- Na Eurydykę się nie wybierasz?
- Nie. Mały Smok już jest w moskiewskim Zoo, a Wielkiego Smoka, niestety,
jeszcze nikomu nie udało się schwytać.
- Nawet gdybyś go schwytał - rzekł Gromozeka - i tak nie byłbyś w stanie
przewieźć go swoim statkiem.
Zgodziłem się z tym, albowiem dzienna racja pokarmu wynosiła cztery tony
mięsa i bananów.
Umilkliśmy. Przyjemnie jest tak siedzieć w towarzystwie starego przyjaciela i
nigdzie się nie spieszyć. Jakaś podeszła wiekiem turystka w lila peruce ozdobionej
woskowymi kwiatami zbliżyła się do naszego stolika i nieśmiało podsunęła notes.
- Czy zechce pan dać mi swój autograf na pamiątkę tego spotkania?
- Czemuż by nie - rzekł Gromozeka wyciągając po notes szponiaste macki.
Starsza pani zmrużyła z przerażenia oczy, a jej drobna ręka zadrżała.
Gromozeka otworzył notes i nakreślił zamaszyście:
Młodej i pięknej Ziemiance od wiernego
wielbiciela z mglistej planety Czumaroz.
Księżyc. Restauracja „Lunochod”,
3 marca 2074 roku.
- Dziękuję - szepnęła starsza pani i odeszła drobnym kroczkiem.
- Ładnie napisałem? - spytał mnie Gromozeka. - Wzruszająco?
- Owszem, bardzo - przyznałem. - Tylko niezbyt ściśle.
- Jak to?
- To wcale nie jest młoda Ziemianka, lecz starsza pani.
- Cóż za kompromitacja! - zmartwił się Gromozeka. - Ale przecież na kapeluszu
miała kwiatki. Natychmiast ją dogonię i zmienię dedykację.
- Daj spokój, przyjacielu - powstrzymałem go. - Tylko ją przestraszysz.
- Ta-ak, ciężkie jest brzemię sławy - westchnął Gromozeka. - Ale miła
świadomość, że wybitnego archeologa z Czumarozy znają nawet na dalekim
ziemskim Księżycu.
Pozostawiłem mego przyjaciela w tym błogim przekonaniu. Podejrzewałem
jednak, że starsza pani nigdy w swoim życiu nie zetknęła się z żadnym archeologiem
kosmicznym. Po prostu zdumiała ją powierzchowność Gromozeki.
- Słuchaj - powiedział - przyszła mi do głowy pewna myśl. Ja ci pomogę.
- W jaki sposób?
- Słyszałeś o planecie Trzech Kapitanów?
- Gdzieś o niej czytałem, ale nie pamiętam gdzie i kiedy.
- No to doskonale.
Gromozeka nachylił się do mnie, położył mi na ramieniu ciężką gorącą mackę,
wygładził lśniące tarczki na okrągłym jak balon brzuchu i zaczął:
- W sektorze 19-4 znajduje się nie zamieszkana planeta. Dawniej nawet nie miała
nazwy, jedynie kod cyfrowy. Obecnie kosmonauci nazwali ją planetą Trzech
Kapitanów. A dlaczego, jak myślisz? Na równej skalistej platformie stoją tam trzy
posągi. Wzniesiono je ku czci trzech kapitanów-kosmonautów. Byli to wielcy
odkrywcy i odważni ludzie. Jeden pochodził z Ziemi, drugi z Marsa, trzeci zaś urodził
się na Fiksie. Ręka w rękę przemierzali gwiazdozbiory, lądowali na planetach, na
których jakiekolwiek lądowanie jest wykluczone, ratowali całe światy, którym groziło
niebezpieczeństwo. Oni pierwsi przebyli dżungle Eurydyki, a jeden postrzelił
Wielkiego Smoka. Oni wykryli i zniszczyli gniazdo piratów kosmicznych, choć tamci
mieli dziesięciokrotną przewagę liczebną. Oni zeszli w metanową atmosferę Golgoty
i znaleźli tam kamień filozoficzny, zgubiony przez konwój Kursaka. Oni rozsadzili
trujący wulkan grożący zagładą ludności całej planety. O ich czynach można by całe
tomy napisać...
- Już wiem, przypomniałem sobie - przerwałem Gromozece. - Oczywiście, że
słyszałem o trzech kapitanach.
- No właśnie - mruknął i wychylił szklankę waleriany. - Prędko się zapomina o
bohaterach. Wstyd. - Gromozeka z wyrzutem pokiwał miękką głową i dalej ciągnął
swą opowieść: - Kilka lat temu rozeszły się drogi kapitanów. Pierwszy zapalił się
niesłychanie do projektu „Wenus”.
- No tak, wiem - wtrąciłem. - To on należy do zespołu specjalistów zmieniających
jej orbitę?
- Tak. Pierwszego kapitana zawsze pasjonowały gigantyczne przedsięwzięcia.
Kiedy więc dowiedział się, że postanowiono przesunąć Wenus dalej od Słońca i
zmienić czas jej obrotu, aby umożliwić ludziom jej zasiedlenie, natychmiast
zaofiarował swoje usługi. I dobrze się stało, bowiem zgodnie z decyzją uczonych
Wenus ma być przekształcona w olbrzymi statek kosmiczny, a nie ma w całej
Galaktyce człowieka, który lepiej znałby się na technice kosmicznej niż pierwszy
kapitan.
- A pozostali dwaj kapitanowie?
- Drugi podobno zaginął nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. Trzeci kapitan
poleciał do sąsiedniej Galaktyki i wróci za kilka lat. Otóż do tego prowadzę, że
kapitanowie na pewno spotykali mnóstwo niezwykłych, cudownych zwierząt. Na
pewno zostawili jakieś notatki, dzienniki.
- A gdzie można je znaleźć?
- Dzienniki są przechowywane na planecie Trzech Kapitanów. Oprócz
pomników, które im wystawili wdzięczni współcześni ze składek zebranych na
osiemdziesięciu planetach, znajdują się tam jeszcze laboratoria oraz centrum
pamiątek. Mieszka tam stale doktor Wierchowcew. On wie o kapitanach najwięcej.
Jeżeli do niego wstąpisz - nie pożałujesz.
- Dziękuję ci, Gromozeka - powiedziałem. - Może już dosyć tej waleriany? Sam
mi się skarżyłeś, że szkodzi na serce.
- Cóż robić! - załamał macki mój przyjaciel. - Mam przecież trzy serca. Na któreś
z nich waleriana działa bardzo źle. Ale ani rusz nie mogę się połapać, na które.
Siedzieliśmy jeszcze godzinę wspominając starych znajomych oraz przygody,
jakie wspólnie przeżyliśmy. Nagle drzwi do holu otworzyły się na oścież wpuszczając
tłum ludzi i kosmitów. Nieśli na ramionach piłkarzy z reprezentacji Ziemi. Grała
muzyka, rozbrzmiewały wesołe okrzyki.
Z tłumu wybiegła Alicja.
- No i co! - zawołała spostrzegłszy mnie. - Nie pomogli Waregowie z Marsa! 3: 1
dla nas. Teraz spotkanie na polu neutralnym!
- A jak tam trzecia B? - spytałem perfidnie.
- Nie było nikogo - odpowiedziała Alicja. - Wykluczone, bym ich nie spostrzegła.
Na pewno trzecią B też przyłapali i odesłali z powrotem. W workach od kartofli.
Dobrze im tak!
- Masz paskudny charakter, Alicjo - zauważyłem.
- Nieprawda! - ryknął urażony Gromozeka. - Nie masz prawa znieważać
bezbronnego dziecka! Nie pozwolę jej skrzywdzić!
Pochwycił Alicję mackami i podniósł pod sufit.
- Nie! - powtórzył wzburzony. - Twoja córka jest moją córką. Ja nie pozwolę!
- Nie jestem jednak pańską córką - stwierdziła pod sufitem Alicja. Na szczęście
niezbyt się przestraszyła.
O wiele bardziej przeraził się mechanik Zielony. Wszedł akurat do holu i
zobaczył Alicję szamocącą się w mackach olbrzymiego potwora. Na mnie w ogóle
nie zwrócił uwagi. Skoczył do Grumozeki powiewając rudą brodą niby sztandarem i z
rozpędem wbił się w okrągłe brzuszysko mego przyjaciela.
Gromozeka chwycił go wolnymi mackami i posadził na żyrandolu. Później
ostrożnie postawił Alicje na podłodze i spytał mnie:
- Trochę się uniosłem?
- Trochę - odpowiedziała za mnie Alicja. - Proszę zdjąć Zielonego z żyrandola.
- Niech się nie rzuca na archeologów. Nie zdejmę go. Na razie żegnam,
zobaczymy się wieczorem. Przypomniało mi się, że miałem w godzinach pracy
wstąpić do magazynu bazy.
I mrugnąwszy chytrze do Alicji, oddalił się kołyszącym krokiem w kierunku
śluzy. Fala zapachu waleriany rozeszła się po całym holu.
Zielonego zdjęliśmy z żyrandola przy pomocy drużyny piłkarskiej. Na
Gromozekę jednak byłem z lekka obrażony. Niestety mój przyjaciel, mimo że jest
wybitnym naukowcem i wiernym towarzyszem, nie grzeszy dobrym wychowaniem, a
jego poczucie humoru przejawia się nieraz w dość szokującej formie.
- Dokąd lecimy, tatku? - spytała Alicja, gdy podchodziliśmy do „Pegaza”.
- Najpierw zawieziemy bagaż na Marsa i badaczom Małego Arktura. A stamtąd
do sektora 19-4, na bazę Trzech Kapitanów.
- Niech żyją Trzej Kapitanowie! - zawołała Alicja, mimo że nigdy przedtem o
nich nie słyszała.
GDZIE SIĘ PODZIAŁY KIJANY?
Badacze Małego Arktura powitali „Pegaza” bardzo uroczyście. Jak tylko stanął
na metalowej nawierzchni lądowiska, która zakołysała się pod jego ciężarem i ze
szczelin między pasami trysnęła zgniła rudawa woda, brawurowo podjechali do nas
łazikiem terenowym. Wysiadło z niego trzech chwackich młodzieńców w
czerwonych kaftanach, włożonych na skafandry. Za nimi szli trzej następni
kosmonauci w przepięknych sarafanach również włożonych na wierzch. Młodzieńcy i
młódki nieśli na tacach chleb i sól.
A kiedy wysiedliśmy na płytę kosmodromu, włożyli nam na hełmy wieńce z
tutejszych przepysznych kwiatów.
W ciasnym saloniku bazy przygotowano na naszą cześć uroczystą kolację.
Podejmowano nas kompotem z puszki, kaczką z puszki oraz kanapkami z puszki.
Zielony jako szef naszej kuchni też nie chciał być gorszy - postawił na stole jabłka,
bitą śmietanę z konfiturą z czarnej porzeczki i prawdziwy rarytas, czarny chleb -
wszystko w świeżym naturalnym stanie.
Alicja stała się ośrodkiem zainteresowania. Badacze Małego Arktura byli ludźmi
dorosłymi, dzieci ich zostały w domu - na Marsie, na Ziemi, na Ganimedzie - toteż
nic dziwnego, że stęsknili się za widokiem prawdziwego dziecka. Alicja odpowiadała
na wszystkie pytania, uczciwie starała się wydać głupszą, niż jest w rzeczywistości, a
gdy wróciliśmy na statek, poskarżyła mi się:
- Oni tak chcieli, żebym była małym głuptaskiem, że nie miałam serca ich
rozczarowywać.
Nazajutrz oddaliśmy przeznaczone dla nich ładunki oraz przesyłki, lecz ku
naszemu zmartwieniu okazało się, że na łowy miejscowych zwierząt nie mogą nas
zaprosić - nadchodziła pora burzowa, wszystkie rzeki i jeziora wystąpiły z brzegów i
dalsze wyprawy na planetą stały się prawie niemożliwe.
- Może bodaj kijanę panu złapiemy? - spytał szef bazy.
Zdarzało mi się słyszeć o różnych gadach i płazach Małego Arktura, lecz z kijaną
nigdy się nie zetknąłem - niechaj będzie choćby kijana.
W dwie godziny później przynieśli mi duże akwarium, w którym drzemały na
dnie metrowej długości kijany, podobne do olbrzymich salamander. Wciągnęli też po
trapie skrzynię z wodorostami.
- To karma na kilka pierwszych dni - wyjaśnili. - Proszę pamiętać, że kijany są
bardzo żarłoczne i szybko rosną.
- Czy mamy przygotować większe akwarium? - zapytałem.
- Chyba raczej basen - odpowiedział szef bazy.
Po trapie wjeżdżała następna skrzynia.
- A jak szybko one rosną? - zwróciłem się ponownie do szefa.
- Dość szybko. Nie mogę panu służyć jednak ściślejszymi informacjami, gdyż nie
trzymamy kijan w niewoli.
Uśmiechnął się zagadkowo i zmienił temat.
- Czy może był pan kiedy - zagadnąłem - na planecie Trzech Kapitanów?
- Nie. Ale czasem przylatuje do nas doktor Wierchowcew. Był akurat miesiąc
temu. Muszę panu wyznać, że to wielki oryginał.
- Dlaczego?
- Poszukuje dokumentacji statku „Błękitna Mewa”.
- Przepraszam, ale co w tym dziwnego?
Szef bazy uśmiechnął się wyrozumiale.
- Widzę, że nie jest pan w tej sprawie zorientowany. Otóż statki trzech kapitanów
zostały zbudowane na specjalne zamówienie, a później oni na własną rękę
wprowadzili jeszcze zmiany konstrukcyjne - byli przecież mistrzami w swoim fachu.
Jakież to były cudowne statki! Przygotowane na wszelką ewentualność. Jeden o
nazwie „Everest”, należący do Pierwszego Kapitana, stoi obecnie w paryskim
Muzeum Kosmicznym.
- To dlaczego Wierchowcew nie zwrócił się do nich? - zdziwiłem się.
- Ponieważ każdy z tych statków był inny! - wykrzyknął szef bazy. - Kapitanowie
to ludzie z charakterem, nigdy niczego nie powielali.
- Jeśli tak, to co innego - przyznałem. - Polecimy teraz do Wierchowcewa. Czy
mógłby pan podać nam współrzędne jego bazy?
- Z przyjemnością. Proszę go bardzo serdecznie od nas pozdrowić. I niech pan nie
zapomni przenieść kijan do basenu.
Pożegnaliśmy się z gościnnymi badaczami i odlecieliśmy w dalszą drogę.
Przed pójściem spać chciałem się jeszcze przyjrzeć kijanom. Ich podobieństwo do
salamander okazało się tylko pozorne. Pokrywała je twarda błyszcząca łuska, miały
duże i smutne oczy z długimi rzęsami i krótkie rozdwojone ogony, zakończone
ostrymi szczotkami.
Postanowiłem przenieść je do basenu rano - śmiało mogą zostać przez noc w
akwarium. Rzuciłem im dwie garści wodorostów i zgasiłem światło w ładowni.
Początek zrobiony. Pierwsze okazy dla Zoo znajdują się już na pokładzie „Pegaza”.
Rano obudziła mnie Alicja.
- Tatusiu, nie śpij, słyszysz?
- Co się stało?
Spojrzałem na zegarek. Była dopiero siódma według czasu pokładowego.
- Dlaczego zerwałaś się tak wcześnie?
- Chciałam popatrzeć na kijany. Przecież nikt na Ziemi ich jeszcze nie widział.
- Co z tego? I to ma być powód, żeby o tej porze budzić staruszka ojca? Lepiej
byś zrobiła włączając robota. Nim przygotuje śniadanie, sto razy zdążylibyśmy
wstać...
- Przestańże, tatku, z tym swoim śniadaniem! - przerwała mi niegrzecznie Alicja.
- Mówię ci, chodź zobaczyć kijany.
Coś mnie zaniepokoiło w jej głosie.
Wyskoczyłem z łóżka i nie ubierając się pobiegłem do ładowni, w której stało
akwarium. Widok, jaki ukazał się mym oczom, był wstrząsający. Kijany, choć to
rzecz niewiarygodna, urosły przez noc więcej niż dwukrotnie i już nie mieściły się w
akwarium. Ogony ich zwisały na zewnątrz niemal dotykając podłogi.
- Nieprawdopodobne! zawołałem. - Trzeba natychmiast przygotować basen.
Pobiegłem obudzić mechanika Zielonego.
- Musisz mi pomóc, kijany tak urosły, że sam ich nie udźwignę.
- A ostrzegałem - powiedział Zielony. - Będą jeszcze gorsze numery. Co mnie
podkusiło, żeby przyjąć pracę w tym wędrownym Zoo? Co?
- Nie wiem - odparłem. - Chodźmy prędzej.
Zielony włożył szlafrok i powlókł się, zrzędząc, do ładowni. Ujrzawszy kijany,
chwycił się za brodę i jęknął:
- Jutro zawalą cały statek!
Na szczęście basen był zawczasu napełniony wodą. Przy pomocy Zielonego
przeniosłem kijany, przy czym okazało się, że wcale nie są ciężkie, wyrywały się
tylko i wyślizgiwały nam z rąk tak desperacko, że po wpuszczeniu do basenu trzeciej,
czyli ostatniej kijany, byliśmy ogromnie zasapani i mokrzy od potu.
Basen na „Pegazie” był nieduży - osiem metrów kwadratowych powierzchni i
dwa metry głębokości - kijany jednak mogły się w nim całkiem swobodnie poruszać.
Od razu też zaczęły uwijać się w poszukiwaniu żeru. Nic dziwnego, że były głodne -
przecież stworzenia te najwyraźniej zamierzały ustanowić rekord Galaktyki w
szybkości wzrostu.
Podczas karmienia - na które zużyłem połowę jednej skrzyni z wodorostami -
wszedł do ładowni kapitan. Był już po porannej toalecie, ogolony, w mundurze.
- Alicja mówi, że kijany ci nieco podrosły - rzekł z uśmiechem.
- Ależ skąd, normalna rzecz - odparłem, udając, że takie cuda nie są dla mnie
niczym osobliwym.
Połoskow zajrzał do basenu i wykrzyknął:
- Krokodyle! Istne krokodyle! Przecież one mogą pożreć człowieka!
- Nie obawiaj się - uspokoiłem go - to są stworzenia roślinożerne. W przeciwnym
razie badacze Małego Arktura na pewno by nas ostrzegli.
Kijany pływały pod powierzchnią, wysuwając z wody żarłoczne pyski.
- Znów im mało żarcia - odezwał się Zielony. - Tylko patrzeć, jak za nas się
wezmą.
W południe kijany osiągnęły długość dwu i pół metra i opróżniły pierwszą
skrzynię wodorostów.
- Powinni nas uprzedzić - gderał Zielony mając na myśli badaczy. - Wiedzieli
przecież o tym, ale chcieli nam zrobić na złość, niech się specjaliści pomęczą.
- Wykluczone - oburzyła się Alicja, którą badacze obsypali na pożegnanie
prezentami. Dostała wykonany z drzewa model pojazdu terenowego, szachy z kości
paralelepipeda, nóż do rozcinania papieru, wytoczony z kory szklanego drzewa, oraz
mnóstwo innych ciekawych przedmiotów, które sami majsterkowali w ciągu długich
wieczorów.
- No cóż, przekonamy się - oświadczył filozoficznie Zielony i poszedł sprawdzić
silniki.
Wieczorem kijany osiągnęły już długość trzech i pół metra. Trudno im było
poruszać się w basenie, kołysały się przy dnie, wypływając jedynie po to, aby
chwycić pęczek wodorostów.
Kładłem się spać z gnębiącym przeczuciem, że nie dowiozę kijan do Zoo.
Pierwsza zdobycz okazała się niewypałem. Kosmos daje niekiedy zagadki, których
zwykły ziemski biolog nie jest w stanie rozwiązać.
Obudziłem się wcześnie, gdy wszyscy jeszcze spali. Na palcach szedłem przez
korytarz wspominając dręczące mnie przez całą noc koszmary. Śniło mi się, że kijany
stały się dłuższe od „Pegaza”, wypełzły na zewnątrz, lecą obok w przestrzeni
kosmicznej i w dodatku usiłują połknąć statek.
Otworzyłem drzwi do ładowni i przez chwilę rozglądałem się, czy gdzieś z kąta
nie wypełznie kijana.
Jednakże w ładowni panowała cisza. Woda w basenie była nieruchoma.
Podszedłem bliżej. Cienie kijan, długości najwyżej czterech metrów, czerniały na
dnie. Kamień mi spadł z serca. Wziąłem szczotkę na kiju i zmąciłem wodę. Dlaczego
kijany się nie ruszają?
Szczotka dotknęła jednej, która lekko odpłynęła w bok przyciskając do ściany
basenu swoje siostrzyce. Tamte ani drgnęły.
„Zdechły - pomyślałem. - I na pewno z głodu”.
- No i co, tatusiu? - usłyszałem głos Alicji.
Obejrzałem się. Alicja stała boso na zimnym plastyku, toteż zamiast
odpowiedzieć, nakazałem:
- Natychmiast włóż coś na nogi, przeziębisz się.
Równocześnie otworzyły się drzwi i wszedł Połoskow. Za jego ramieniem
widniała ognista broda Zielonego.
- No i co? - zapytali chórem.
Alicja pobiegła włożyć pantofle, a ja nie odpowiadając na pytanie, próbowałem
rozruszać nieruchomą kijanę. Ciało jej jak wypatroszone lekko pływało po basenie.
Oczy były zamknięte.
- Zdechły - stwierdził z żalem Zielony. - Tyle się wczoraj namęczyliśmy,
nadźwigaliśmy i wszystko na marne. A nie mówiłem?
Odwróciłem kijanę szczotką. Plamisty brzuch był wzdłuż rozcięty. W basenie
pływały jedynie skóry potworów, które zachowały kształt ich ciał, gdyż pokrywająca
je twarda łuska nie pozwalała im się skurczyć.
- Oho! - powiedział rozglądając się Zielony. - One się wylęgły.
- Kto? - zapytał Połoskow.
- Żebym ja to wiedział!
- Panie profesorze Sielezniew - zwrócił się do mnie kapitan oficjalnym tonem. -
Po tym, co tu zaszło, mam prawo podejrzewać, że na moim statku znajdują się
nieznane potwory, które ukrywały się w tak zwanych kijanach. Gdzież one są?
Odwróciłem szczotką pozostałe kijany. One też były puste.
- Nie wiem - wyznałem z całą uczciwością.
- Jak tu przyszedłeś, drzwi były otwarte czy zamknięte?
W mojej głowie panował kompletny zamęt.
- Nie pamiętam, kapitanie. Może i zamknięte.
- Ładna historia! - Kapitan spiesznie podążył ku drzwiom.
- Dokąd idziesz? - zapytał Zielony.
- Przeszukać statek. Tobie radzę zrobić to samo w maszynowni. Tylko weź jakąś
broń. Nie wiemy, co wylęgło się z kijan. Może smoki?
Wyszli, a w kilka minut później Połoskow przyniósł mi blaster.
- Licho wie, co może się zdarzyć - powiedział - ja bym zamknął Alicję w kajucie.
- Akurat! - zawołała. - Mam w tej sprawie własną teorię.
- Nie obchodzą mnie twoje teorie! - oświadczyłem. - Marsz do kajuty.
Alicja opierała się niczym dzika kotka, w końcu jednak zamknęliśmy ją w kajucie
i przystąpiliśmy do gruntownej rewizji pomieszczeń.
Zdumiewające, jakie mnóstwo ładowni, komór, korytarzy oraz innych
pomieszczeń kryje w swym wnętrzu stosunkowo nieduży statek ekspedycyjny! We
trzech, osłaniając się wzajemnie, straciliśmy trzy godziny na przetrząśnięcie całego
„Pegaza”.
Potworów nigdzie nie było.
- Trudno - powiedziałem - zjedzmy wobec tego śniadanie, a później jeszcze raz
przeszukamy statek. Gdzieś przecież musiały się podziać.
- Ja też będę jadła śniadanie - odezwała się Alicja, słuchająca naszej rozmowy
przez wewnętrzną linię. - Wypuśćcie mnie stąd.
Otworzyliśmy drzwi i Alicja pod naszą eskortą udała się do jadalni.
Przed śniadaniem zamknęliśmy się na klucz, a blastery położyliśmy na stole, by
je mieć pod ręką.
- Cudy niewidy! - rzekł Połoskow nabierając łyżkę manny na mleku. - Gdzież one
się schowały? Może do reaktora? A może wylazły na zewnątrz?
- Złowróżbne cuda - dodał Zielony. - Nie w moim guście. Od samego początku
nie podobały mi się te kijany. Podaj mi dzbanek z kawą.
- Obawiam się, że nigdy nie rozwiążemy tej zagadki - rzekł Połoskow.
Kiwnąłem głową przyznając mu rację.
- Właśnie że rozwiążemy - wmieszała się do rozmowy Alicja.
- Ty lepiej milcz.
- Kiedy nie mogę milczeć. Chcecie, to znajdę wam kijany.
Połoskow wybuchnął śmiechem. Śmiał się długo i serdecznie.
- Trzech dorosłych mężczyzn szukało ich przez trzy godziny, a ty chcesz je
znaleźć sama?
- Bo to łatwiej - odpowiedziała. - Założymy się, że znajdę!
- No jasne - śmiał się Połoskow. - A o co?
- W ciemno.
- Zgoda.
- Ale ja sama będę szukać.
- Wybij to sobie z głowy - powiedziałem. - Nigdzie sama nie pójdziesz.
Zapomniałaś, że po statku mogą się włóczyć nieznane potwory?
Zły byłem na badaczy za ich niebezpieczne żarty. Zły na siebie, że poszedłem
spać i przeoczyłem moment wylęgu. Zły na Alicję i Połoskowa, że w tak poważnej
sytuacji przekomarzają się jak dzieci.
- Chodźmy - powiedziała Alicja wstając od stołu.
- Najpierw skończ pić herbatę - rzuciłem surowo.
Alicja dopiła herbatę i z pewną miną udała się do ładowni. Szliśmy za nią, czując
się jak głupcy. Co za licho nas podkusiło, żeby jej posłuchać.
Alicja bystrym okiem zbadała komorę ładowni. Poprosiła kapitana o odsunięcie
skrzyni od ściany. Z uśmiechem spełnił jej życzenie. Następnie wróciła do basenu i
obeszła go dokoła. Puste powłoki kijan ciemniały na dnie. Na powierzchni pływały
resztki wodorostów.
- O! - zawołała Alicja. - Łapcie je. Tylko ostrożnie, bo one skaczą.
I nagle zobaczyliśmy siedzące na wodorostach trzy malutkie żabki. A raczej nie
tyle żabki, ile trzy stworzenia bardzo podobne do żabek. Każde wielkości naparstka.
Schwytaliśmy je, włożyliśmy do słoja i wówczas mocno skruszony spytałem Alicję:
- Powiedz mi, córeczko, jak na to wpadłaś?
- Nie pierwszy raz, tatusiu, zadajesz mi podobne pytanie - odpowiedziała nie
kryjąc dumy. - Cała rzecz polega na tym, że wy, dorośli, jesteście bardzo mądrzy. I
rozumujecie, jak sam mówiłeś, logicznie. A ja nie jestem bardzo mądra i czasem coś
mi wpadnie do głowy. Pomyślałam sobie: jeżeli to są kijany, powinny z nich być
żaby. Żabki są przecież zawsze mniejsze od kijanek. Wy chodziliście po statku z
pistoletami, szukając wielkich potworów. I nawet mieliście przed nimi porządnego
stracha. A ja siedziałam zamknięta w kajucie i myślałam sobie, że chyba nie zawsze
powinno się patrzeć w górę i szukać czegoś ogromnego. Może by tak rozejrzeć się po
kątach i poszukać malutkich żabek. No i znalazłam.
- Ale na co małym żabkom takie wielkie powłoki? - dziwił się Połoskow.
- Nie zastanawiałam się nad tym - wyznała Alicja. - Nie przyszło mi do głowy.
To lepiej, bo gdyby przyszło, nigdy bym nie znalazła żabek.
- I cóż ty na to, profesorze? - zwrócił się do mnie Połoskow.
- Co? Trzeba będzie dokładnie zbadać te powłoki. Być może są one czymś w
rodzaju fabryk przetwarzających karmę na specjalny koncentrat dla żab. A być może
te wielkie rozmiary kijan skuteczniej chronią je przed wrogiem.
- Nie zapomnij o zakładzie, kapitanie - powiedziała Alicja.
- Ja nigdy o niczym nie zapominam - odparł dobitnie kapitan.
RADY DOKTORA WIERCHOWCEWA
Wysłaliśmy z pokładu radiogram do doktora Wierchowcewa: „Przylatujemy w
piątek. Prosimy nas oczekiwać”. Odpowiedział natychmiast, że z radością nas powita
i przewiezie swoim kutrem kosmicznym przez niebezpieczną strefę asteroidów, która
otacza planetę Trzech Kapitanów.
O oznaczonej godzinie zahamowaliśmy przed strefą asteroidów. Roje
kamiennych brył niby gęsta chmura zakrywały przed naszym wzrokiem powierzchnię
planety. Wszystkich nas ogarnęło podniecenie. Przeczuwaliśmy, że konsekwencją
spotkania z doktorem będą ciekawe wydarzenia. Może nawet przygody.
Kuter doktora Wierchowcewa błysnął pośród asteroidów niby srebrna strzała. W
chwilę później leciał już przed nami.
- „Pegaz”, słyszycie mnie? - odezwał się w głośniku radiowym stłumiony głos. -
Lećcie za mną.
- Ciekawe, jaki on jest. Chyba nudno tak żyć samemu jak palec na całej planecie -
powiedziała Alicja siedząca z nami w sterowni w małym, specjalnie dla niej
wykonanym fotelu amortyzacyjnym.
Nikt jej nie odpowiedział. Połoskow prowadził statek, ja pełniłem funkcję
nawigatora, a Zielony został w maszynowni.
„Pegaz” zmienił kurs, okrążył zębiasty asteroid i od razu posłusznie zszedł w dół.
Pod nami rozpościerała się pustynia tu i ówdzie pocięta wąwozami i poznaczona
bliznami kraterów. Srebrna strzała kutra leciała przed nami wskazując kierunek.
Znajdowaliśmy się na niewielkiej wysokości. Można już było rozróżnić skały i
wyschnięte koryta rzek. Niebawem ukazała się przed nami ciemnozielona plama
oazy, nad którą wznosiła się wysoka kopuła. Tu właśnie mieściła się baza. Kuter
doktora wziął wiraż i wylądował na równym placu. Poszliśmy za jego przykładem.
Kiedy „Pegaz” lekko się kołysząc stanął na amortyzatorach i Połoskow zawołał:
„Dobra!”, ujrzałem pomiędzy zielonością oazy a naszym statkiem trzy posągi.
Na wysokim cokole stali wykuci z kamienia trzej kapitanowie. Nawet z daleka
było widoczne, że dwa posągi wyobrażają ludzi. Trzeci natomiast - smukłego
trójnożnego Fiksjanina.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała Alicja. - Mogę wysiąść?
- Zaczekaj - powstrzymałem ją. - Nie znamy składu atmosfery ani temperatury.
Jaki zamierzasz włożyć skafander?
- Żadnego - pokazała na iluminator.
Ze srebrzystego kutra wysiadł mężczyzna w zwykłym szarym garniturze i w
szarym zmiętym kapeluszu. Podniósł zapraszająco rękę. Połoskow włączył
zewnętrzny głośnik i zapytał:
- Można w tej atmosferze oddychać?
Mężczyzna kiwnął kilkakrotnie głową na znak, że można bez obawy.
Oczekiwał nas przy trapie.
- Witam na bazie - powiedział z ukłonem. - Tak rzadko widują tu gości.
Wyrażał się nieco po staroświecku, co szło w parze z jego staroświeckim
garniturem.
Można mu było dać jakieś sześćdziesiąt lat. Niezbyt wysoki, bardzo chudy,
przypominał z wyglądu poczciwą staruszkę. Twarz miał posiekaną drobnymi
zmarszczkami. Ciągle mrużył oczy lub się uśmiechał, a gdy chwilami twarz mu się
wygładzała, zmarszczki stawały się białe i szerokie. Uścisnął nam dłonie długimi,
smukłymi palcami i zaprosił do siebie.
Udaliśmy się za nim w kierunku zielonych drzew oazy.
- Dlaczego tu jest tlenowa atmosfera? - zapytałem. - Przecież ta planeta to
zupełna pustynia.
- To sztuczna atmosfera - odpowiedział doktor.
- Została stworzona wówczas, gdy wznoszono pomniki. Za kilka lat powstanie tu
wielkie muzeum poświęcone bohaterom Kosmosu. Będzie się do niego przywozić
wysłużone statki kosmiczne oraz różne osobliwości z dalekich planet.
Doktor zatrzymał się przed wielkim głazem. Przeczytałem wyryty na nim napis w
języku kosmicznym. „W tym miejscu stanie Główne Muzeum Kosmosu”.
- Widzi pan - mówił Wierchowcew - muzeum to zostanie zbudowane wspólnym
wysiłkiem osiemdziesięciu różnych planet. A tymczasem, na początek, zainstalowano
pośrodku planety potężny reaktor, który powoduje wytrącanie się tlenu ze skał.
Obecnie nie ma tu jeszcze zbyt dobrego powietrza, ale po otwarciu muzeum stanie się
ono najlepsze w całej Galaktyce.
Podeszliśmy do cokołu pomnika.
Był to prawdziwy kolos wysokości kilkunastu pięter. Staliśmy z zadartymi
głowami przyglądając się trzem kapitanom.
Pierwszy Kapitan był młody, barczysty i zgrabny. Nos miał z lekka perkaty i
szeroką twarz. Usta rozchylone w uśmiechu. Na jego ramieniu siedział dziwaczny
dwudzioby ptak z piękną koroną rzeźbionych piór.
Drugi Kapitan był wyższego wzrostu. Miał bardzo szeroką pierś i cienkie nogi,
jak wszyscy ludzie urodzeni i wychowani na Marsie. Twarz pociągłą o ostrych
rysach.
Trzeci Kapitan, trójnożny Fiksjanin, w obcisłym skafandrze z hełmem
odrzuconym na plecy, wspierał się dłonią o gałąź kamiennego krzewu.
- Oni wcale nie są starzy - stwierdziła Alicja.
- Słuszna uwaga, panieneczko - odpowiedział doktor Wierchowcew. - Bo
wówczas gdy zdobyli sławę, byli młodzi.
Weszliśmy w cień drzew i szeroką aleją dotarliśmy do bazy. Było to niezwykle
obszerne pomieszczenie, zawalone skrzyniami, kontenerami i najrozmaitszą
aparaturą.
- Zaczęto już przysyłać eksponaty do muzeum - tłumaczył się doktor. - Proszę za
mną, do mojej gawry.
- Kubek w kubek „Pegaz” na początku naszej podróży! - ucieszyła się Alicja.
Istotnie, wędrówka przez bazę do złudzenia przypominała poruszanie się we
wnętrzu naszego statku, gdy był po czubek załadowany przesyłkami, bagażami i
wszelakim sprzętem.
Niewielki kąt między kontenerami, zapchany górą książek i mikrofilmów, w
którym ledwie mieściło się łóżko również zawalone stosami papierów i taśm, był
sypialnią i zarazem gabinetem pracy kustosza muzeum, doktora Wierchowcewa.
- Siadajcie i czujcie się jak w domu - zapraszał.
Dla wszystkich nas, z wyjątkiem gospodarza, było najzupełniej jasne, że tu nie
ma gdzie usiąść. Wierchowcew zmiótł na podłogę stertę papierów. Kartki frunęły w
górę i Alicja zaczęła je zbierać.
- Pisze pan powieść? - zapytał Połoskow.
- Powieść? Ach tak, oczywiście, życie trzech kapitanów jest ciekawsze od
najbardziej pasjonującej powieści. Warto je opisać, aby służyło za wzór przyszłym
pokoleniom. Niestety, ja nie mam zdolności literackich.
Pomyślałem w duchu, że doktor Wierchowcew tylko udaje skromnego. Wszakże
sam odwiedził badaczy Małego Arktura szukając dokumentacji statku, który był
własnością jednego z trzech kapitanów.
- A więc - zaczął doktor - w czym mogę być pomocny moim drogim gościom?
- Powiedziano mi - rzekłem - że jest pan prawdziwą kopalnią wiadomości o
trzech kapitanach.
- Och - doktor zaczerwienił się, zmieszany moimi słowami - to gruba przesada.
Położył kapelusz na stercie książek. Kapelusz co chwila zjeżdżał z niej, a doktor
chwytał go i znowu kładł na dawnym miejscu.
- Kapitanom - mówiłem dalej - udało się dotrzeć do wielu nieznanych planet. Na
pewno spotykali tam różne niezwykłe zwierzęta. Zostawili podobno jakieś zapiski,
dzienniki. A my właśnie szukamy nieznanych okazów. Czy możemy liczyć na pańską
pomoc?
- Aha, więc o to chodzi... - Wierchowcew zamyślił się. Kapelusz wykorzystał ów
moment, zsunął się z książek i zniknął pod łóżkiem. - Ach - westchnął doktor -
gdybym wiedział o tym wcześniej.
- Tatku, mogę coś powiedzieć doktorowi? - zapytała Alicja.
- Oczywiście, panieneczko - odwrócił się do niej Wierchowcew.
- Na ramieniu jednego kapitana siedzi dwudzioby ptak z koroną na głowie.
Takiego ptaka nie mamy w naszym Zoo. Czy pan coś o nim wie?
- Nie, prawie nic. A gdzie mój kapelusz?
- Pod łóżkiem - wyjaśniła Alicja. - Zaraz go wyciągnę.
- Proszę się nie trudzić - powiedział i wlazł cały pod łóżko. Tylko nogi sterczały
na zewnątrz. Szukał tam po ciemku kapelusza, szeleścił papierami, nie przerywając
równocześnie rozmowy: - Twórcy pomnika po obejrzeniu ostatnich zdjęć kapitanów
wybrali te, które im się najbardziej podobały.
- Może ten ptak jest ich własnym pomysłem? - spytałem, zaglądając pod łóżko.
- Ależ nie, nie! - wykrzyknął Wierchowcew i jego buty poruszyły się gwałtownie.
- Sam widziałem te fotografie.
- Wiadomo chociaż, gdzie były robione?
- Pierwszy Kapitan nigdy nie rozstawał się z ptakiem - odpowiedział doktor - ale
gdy odlatywał na Wenus, podarował go Drugiemu. A Drugi Kapitan, jak wiemy,
zaginął bez wieści. A razem z nim zaginął ptak.
- Więc nawet nie wiadomo, gdzie te ptaki występują?
Wierchowcew wylazł wreszcie spod łóżka. Stał z niepewną miną, miętosząc w
ręku kapelusz.
- Proszę mi wybaczyć moje roztargnienie - powiedział.
- Więc nie wiadomo, gdzie te ptaki występują?
- Nie, nie - zaprzeczył skwapliwie.
- Szkoda - westchnąłem. - Spotkał nas wielki zawód. W niczym pan nie może
nam pomóc. A tak na to liczyliśmy...
- Dlaczego nie mogę? - obraził się doktor. - Ja też dużo podróżowałem...
Pozwólcie mi tylko pomyśleć.
Myślał dobrych parę minut, wreszcie oznajmił:
- Przypomniałem sobie! Na Eurydyce zamieszkuje Mały Smok. I Wielki podobno
też.
- Słyszałem o tym. Wielkiego Smoka ustrzelił kiedyś jeden z kapitanów.
- Skąd pan wie?
- Wiem. Opowiadał mi mój przyjaciel, archeolog Gromozeka.
- Dziwne - mruknął Wierchowcew i pochyliwszy głowę przyglądał mi się, jak
gdyby dopiero teraz mnie zobaczył. - Wobec tego jeszcze trochę pomyślę.
Po następnym dłuższym namyśle wymienił marsjańską modliszkę. To już było po
prostu śmieszne. Marsjańskie modliszki znajdują się nie tylko we wszystkich Zoo, ale
nawet są hodowane w domach. Ma ją na przykład Alicja.
Mówił jeszcze o kijanach, o gąsieniczniku z Fiksa, o diabelskich ptakach z
planety Trul, a także o innych osobnikach znanych dobrze z książki: „Zwierzęta
naszej Galaktyki”.
- Niestety, te okazy nie są nam potrzebne.
- Wybaczy pan - rzekł uprzejmie doktor - ale przez całe życie interesowały mnie
istoty rozumne, ze zwierzętami raczej się nie stykałem. Może jeszcze się zastanowię?
Gdzież ja bywałem? - mruczał sam do siebie. - Aha! Byłem na Pustej Planecie.
- Gdzie?
- Na Pustej Planecie. Niedaleko stąd, w sąsiednim systemie gwiezdnym.
- Ale jeśli to Pusta Planeta, to jakież tam mogą być zwierzęta? - zdziwiła się
Alicja.
- Tego nikt nie wie. Wyobraźcie sobie, jak przylecieliśmy tam w poniedziałek,
całe niebo roiło się od ptactwa. A we wtorek - ani jednego ptaka, tylko włóczące się
stada wilków. I jeleni. W środę - jedne i drugie zniknęły bez śladu. Planeta
opustoszała.
- Może po prostu zwierzęta powędrowały gdzie indziej?
- Nie - zaprzeczył Wierchowcew - nie w tym rzecz. Mieliśmy kuter zwiadowczy i
przez ciekawość oblecieliśmy całą planetę. Ani zwierzyny, ani ptactwa. Kompletna
pustka. Nie tylko nam zresztą to zjawisko wydało się zdumiewające. Podam panu
współrzędne.
- Dziękuję - odpowiedziałem. - Skoro nic więcej pan sobie nie przypomina,
proszę nam pokazać dzienniki kapitanów. Z pewnością są tam wzmianki o
zwierzętach.
- Od kogo pan się dowiedział o dziennikach? - spytał doktor pochylając głowę.
- Od naszego przyjaciela, archeologa Gromozeki.
- Nie słyszałem o nim. Ale po co panu te dzienniki? Przypomniałem sobie jeszcze
o sklisach. Sklisach z planety Szeszyneru. Jest tam ich zatrzęsienie. Wiem z
opowiadań innych.
- Dziękuję i za to - powiedziałem. Marzyłem o przejrzeniu tych dzienników, lecz
doktor Wierchowcew z jakiegoś powodu nie chciał ich pokazać. Widocznie coś w
naszym zachowaniu wzbudziło jego nieufność.
- Proszę bardzo - odpowiedział doktor.
- A dzienniki? - zapytała Alicja.
- Ach, moje dziecko, czemu się tak przy tym upieracie? Zresztą tutaj ich nie ma.
Są na Fiksie. W tamtejszym archiwum. Tak, tak, w archiwum - i doktor
Wierchowcew nagle się ożywił, jakby mu się udało sprytnie z czegoś wyłgać.
- Trudno, jak pan chce - rzekła Alicja.
Doktor stropił się, wcisnął nisko na oczy wymięty kapelusz i powiedział cicho:
- Możecie też wstąpić na rynek w Palaputrze.
- Wstąpimy tam z całą pewnością - odrzekłem. - Słyszeliśmy o nim.
- Odprowadzę was.
Wstał i poprowadził nas tą samą drogą w stronę wyjścia. Szedł spiesznym
krokiem, jakby w obawie, że się rozmyślimy i zostaniemy. Wracając jeszcze raz
zatrzymaliśmy się przed pomnikiem.
- A co się stało z Drugim Kapitanem? - zapytałem.
- Jak to, przecież pan wie, że zginął - odparł Wierchowcew.
- Wiem tylko, że zaginął bez wieści.
Doktor wzruszył wąskimi ramionami.
- A Pierwszego można odnaleźć? Czy on żyje? - nie ustępowałem.
- Tak, pracuje gdzieś w Kosmosie.
- Przy projekcie „Wenus”? Ależ tam jest zatrudnionych kilka tysięcy ludzi.
- Przecież pan sam dobrze wie, jak go szukać. I nic więcej pan ze mnie nie
wydobędzie.
- No cóż - powiedziałem - dziękuję wobec tego za gościnę. Inaczej wprawdzie
wyobrażaliśmy sobie nasze spotkanie.
- Ja również - odparł doktor.
- Może gdy skończy pan swoją powieść, zechce pan przysłać mi jeden
egzemplarz?
- Ja nie piszę powieści! Nie umiem! Kto to wymyślił?!
- Chodzi mi o tę powieść, w związku z którą przyleciał pan na Małego Arktura i
wypytywał badaczy o plany konstrukcyjne „Błękitnej Mewy”.
- Co? - doktor zatrzepotał rękami. - Jaka „Błękitna Mewa”? Jacy badacze? Nie
byłem tam z pół roku!
- No dobrze, już dobrze - rzekłem pojednawczo, widząc, że jest do reszty
skonsternowany. - Nie chcieliśmy pana urazić.
- Tak, oczywiście - odpowiedział. - Jeżeli kiedy znajdziecie się w pobliżu,
wstąpcie do mnie, zawsze będziecie mile widziani. Zwłaszcza to czarujące
dziewczątko.
Wyciągnął rękę, by pogłaskać Alicję po głowie, lecz ona odsunęła się nieco i ręka
doktora zawisła w powietrzu.
- A więc pamiętajcie - powiedział. - Sklisy z Szeszyneru i tajemnica Pustej
Planety.
- Dzięki, doktorze. Będziemy pamiętać - zapewniłem.
ŚPIEWOKRZEWY
Doktor stał na tle olbrzymiego pomnika kapitanów i powiewał kapeluszem. W
złotych promieniach zachodzących słońca on też wyglądał jak posąg, tylko znacznie
mniejszy.
- He-e-ej! - doleciało nas z daleka wołanie.
Zatrzymaliśmy się.
Doktor biegł ku nam, grzęznąc w piasku.
- Za-po-mniałem! - wołał. - Zapomnia...!
Dogonił nas tak zasapany, że przez dłuższą chwilę nie mógł złapać tchu. W kółko
zaczynał to samo zdanie, lecz brakowało mu oddechu, by je dokończyć.
- Śpie... śpiew... Na pom...
- Zaśpiewać? - spróbowała mu dopomóc Alicja.
- Nie-e... śpie...wo...krzewy. Zapomniałem wam o nich powiedzieć.
- Jakie śpiewokrzewy?
- Staliśmy tuż obok nich, a ja się tak zagapiłem.
Doktor wskazał na posąg Trzeciego Kapitana. Nawet z daleka było widać, że u
jego stóp rzeźbiarz umieścił bujny krzew pięknie cyzelując w kamieniu jego gałązki i
liście.
- A ja myślałam, że to taka ozdoba - powiedziała Alicja.
- Nie, to właśnie jest śpiewokrzew. Nigdy nie słyszeliście o śpiewokrzewach?
- Nigdy.
- No to posłuchajcie. Będę się streszczał... Gdy Trzeci Kapitan był na ósmym
sputniku Aldebarana, zabłądził w piaskach pustyni. Nie było wody ani żywności -
kompletnie nic. Wiedział jednak, że musi dotrzeć do bazy, bowiem w przeciwnym
razie zginie cała załoga statku, którą powalił atak malarii kosmicznej. Szczepionka
znajdowała się w bazie, pustej, opuszczonej bazie w górach Sierra-Barrakuda. I oto,
gdy siły już opuszczały kapitana, gdy zabłądził w piaskach, usłyszał płynący z daleka
śpiew. Początkowo myślał, że to halucynacja. Mimo to jednak zebrał resztkę sił i
ruszył w kierunku tych dźwięków. Po trzech godzinach doczołgał się do krzewów.
Rosną one wokół niewielkich źródeł, a przed nadejściem burzy piaskowej liście ich
trą o siebie nawzajem, wydając melodyjny dźwięk. Powstaje złudzenie, że krzewy
śpiewają. I tak oto w górach Sierra-Barrakuda wskazały swym śpiewem kapitanowi
drogę do źródła, pozwoliły przeczekać straszliwą burzę piaskową oraz ocaliły życie
ośmiu kosmonautom umierającym na malarie kosmiczną. Zdarzenie to uwiecznił
rzeźbiarz, umieszczając śpiewokrzew na pomniku Trzeciego Kapitana. Chyba więc
warto, byście zajrzeli na ósmy sputnik Aldebarana i w górach Sierra-Barrakuda
poszukali śpiewokrzewu. Trzeci Kapitan mówił jeszcze, że wieczorem zakwitają, a
kwiaty ich są duże, delikatne i świecące.
- Dziękuję, doktorze - powiedziałem. - Postaramy się koniecznie odnaleźć
śpiewokrzew i zawieźć go na Ziemię.
- A czy można je hodować w doniczkach? - spytała Alicja.
- Na pewno tak - odpowiedział doktor. - Choć szczerze mówiąc nigdy ich nie
widziałem - są to okazy niesłychanie rzadkie. Występują tylko nad źródłem, w
samym centrum pustyni otaczającej góry Sierra-Barrakuda.
...System Aldebarana leżał niedaleko, postanowiliśmy więc odnaleźć krzewy i,
jeśli nam się uda, posłuchać ich śpiewu.
Osiemnastokrotnie nasz kuter kosmiczny obleciał całą pustynię, dopiero przy
dziewiętnastym okrążeniu odkryliśmy w głębokim parowie zieleń. Kuter zniżył się
nad piaszczystymi wydmami i wtedy oczom naszym ukazały się krzewy okalające
źródło.
Były niezbyt wysokie, sięgały mi do pasa, miały długie srebrzyste od spodu liście
i krótkie grube korzenie, które łatwo dawały wyciągnąć się z piasku. Ostrożnie
wykopaliśmy pięć krzewów, które wypuściły już pączki, napełniliśmy dużą skrzynię
piaskiem i przewieźliśmy nasza zdobycz na pokład „Pegaza”.
Tegoż dnia „Pegaz” wystartował z pustynnego sputnika w dalszą podróż.
Natychmiast po starcie zacząłem przygotowywać kamerę do zdjęć, spodziewając się,
że wieczorem rozwiną się na krzewach świecące kwiaty, Alicja zaś rozłożyła papier i
farby, aby je namalować.
I nagle usłyszeliśmy cichy melodyjny śpiew.
- Co to? - zdziwił się Zielony. - Ja nie włączałem magnetofonu. Kto to zrobił?
Doprawdy, nic dadzą człowiekowi chwili spokoju!
- To nasze krzewy śpiewają! - zawołała Alicja. - Czyżby nadciągała burza
piaskowa?
- Co-o? - zdziwił się Zielony. - Jakim cudem w Kosmosie burza piaskowa?
- Chodźmy popatrzeć na śpiewokrzewy, tatku - zażądała Alicja.
Wybiegła, a ja zatrzymałem się jeszcze chwilę, ustawiając kamerę.
- Ja też pójdę - oznajmił Zielony - nigdy nie widziałem śpiewających krzewów.
Podejrzewałem w duchu, że chce na wszelki wypadek zerknąć w iluminator - a
nuż naprawdę ta burza nadciąga.
Właśnie miałem do nich dołączyć, gdy rozległ się krzyk. Poznałem głos Alicji.
Rzuciłem wszystko i czym prędzej zbiegłem na dół do ładowni.
- Tatku! - wołała Alicja. - Popatrz!
- Prędzej! - podnosił larum Zielony. - One idą!
Jeszcze kilka kroków i dopadłem drzwi zderzając się z Zielonym, który niósł na
rękach Alicję. Minę miał wystraszoną, broda mu się rozwiewała jak na silnym
wietrze.
Przez otwarte drzwi zobaczyłem śpiewokrzewy. Był to widok naprawdę
przerażający. Krzewy wydostały się ze skrzyni i ciężko stąpając na krótkich
pokracznych korzeniach, sunęły prosto na nas. Szły półkolem, kołysząc gałęziami,
pączki zdążyły się rozwinąć i wśród liści niby wielkie złe oczy, jarzyły się różowe
kwiaty.
- Lecę po broń! - Zielony oddał mi Alicję.
- Zamknijcie drzwi! - krzyknąłem.
Było już jednak za późno. Gdy próbowaliśmy z Zielonym wyminąć się w
przejściu, pierwszy śpiewokrzew przekroczył próg i musieliśmy wycofać się na
korytarz.
Reszta krzewów maszerowała rzędem za swym przywódcą.
Zielony, uruchamiając po drodze wszystkie sygnały alarmowe, biegł do sterowni
po broń, ja zaś chwyciłem szczotkę na kiju i starałem się osłonić Alicję. A ona
patrzyła na zbliżające się śpiewokrzewy jak zaczarowana, jak królik na boa dusiciela.
- Uciekaj! - krzyknąłem. - Długo nie zdołam ich zatrzymać!
Śpiewokrzewy silnymi prężnymi gałęziami chwyciły za szczotkę. Cofałem się.
- Zatrzymaj je przez chwilę jeszcze, tatku! - rzuciła Alicja uciekając.
„Całe szczęście - przebiegło mi przez myśl - że chociaż jej nic nie grozi”. Moja
sytuacja nadal była niebezpieczna. Śpiewokrzewy próbowały zapędzić mnie w kąt, a
szczotką już nie mogłem się posługiwać.
- Na co Zielonemu miotacz ognia? - usłyszałem w głośniku głos kapitana. - Co
się stało?
- Śpiewokrzewy nas zaatakowały - odpowiedziałem. - Ale nie dawaj miotacza
Zielonemu. Postaram się zamknąć je w komorze. Jak tylko się wycofam, dam ci znak,
a ty natychmiast zasuniesz drzwi komory.
- Nic ci nie grozi? - zapytał Połoskow.
- Nie, trzymam się jak dotąd.
W tej chwili najbliższy śpiewokrzew szarpnął mocno za szczotkę i wyrwał mi ją z
rąk. Poleciała w koniec korytarza, a śpiewokrzewy, jak gdyby ośmielone moją
bezbronnością, ruszyły na mnie w zwartym szyku.
Nagle usłyszałem za sobą pospieszne kroki.
- Dokąd, Alicjo?! - krzyknąłem. - Wracaj natychmiast! One są silne jak lwy!
Alicja jednak przesmyknęła mi pod ręką i podbiegła do śpiewokrzewów.
Niosła coś dużego i błyszczącego. Skoczyłem za nią, lecz straciłem równowagę i
upadłem jak długi. Zdążyłem tylko zobaczyć Alicję pośród złowieszczych gałęzi
ożywionych nagle śpiewokrzewów.
- Kapitanie - krzyknąłem. - Na pomoc!
Równocześnie umilkł melodyjny śpiew krzewów przechodząc w cichy,
przerywany westchnieniami szelest.
Podniósłszy się, ujrzałem sielankowy obrazek.
Alicja stała w gąszczu śpiewokrzewów i podlewała je z konewki, a one kołysały
gałęziami, starając się nie uronić ani kropli wody i wzdychając błogo...
Gdy już zapędziliśmy z powrotem krzewy do ładowni i uprzątnęliśmy niedawny
plac boju, spytałem Alicję:
- Powiedz mi, córeczko, jak na to wpadłaś?
- To bardzo proste, tatku. Śpiewokrzewy są przecież roślinami. Trzeba je
podlewać. Jak marchewkę. A my posadziliśmy je w skrzyni i zapomnieliśmy o tym.
Gdy Zielony mnie stamtąd wynosił, przyszło mi na myśl, że one u siebie rosną tuż
nad wodą. I Trzeci Kapitan idąc za ich śpiewem odnalazł wodę. Śpiewają, gdy
nadciąga burza, która wysusza powietrze i zasypuje piaskiem źródło, wyrażając w ten
sposób niepokój, że zabraknie im wilgoci.
- Dlaczego więc nie powiedziałaś od razu?
- A uwierzyłbyś wtedy? Walczyłeś z nimi jak z tygrysami. Nawet nie pomyślałeś,
że to są zwyczajne krzewy, które trzeba podlewać.
- Ładnie mi zwyczajne! - mruknął Zielony. - Ganiają za wodą po korytarzach.
Był już najwyższy czas, abym jako biolog wypowiedział się na ten temat.
- Śpiewokrzewy po prostu walczą o byt. Na pustyni jest mało wody, źródła
wysychają, muszą więc wędrować przez piaski w poszukiwaniu niezbędnej im do
życia wilgoci.
Odtąd Śpiewokrzewy spokojnie żyły sobie w skrzyni z piaskiem. Tylko jeden
mały wiercipięta często wyłaził z niej, czatował na nas w korytarzu i szeleszcząc
gałązkami, podśpiewując, dopraszał się wody. Mówiłem Alicji, by nie przekarmiała
malca - i tak już woda sączy mu się z korzeni - ona jednak litowała się nad maluchem
i do końca wyprawy przynosiła mu wodę w szklance. To jeszcze nie byłoby
najgorsze. Odkąd napoiła go kompotem, zaczęła się prawdziwa klęska - maluch
nikomu z nas nie pozwala przejść spokojnie. Drepcze po korytarzach zostawiając za
sobą mokre ślady i ociera się liśćmi o nasze nogi.
Rozumu nie posiada za grosz. Za to kompot uwielbia do szaleństwa.
TAJEMNICA PUSTEJ PLANETY
- Dokąd najpierw? - zapytał Połoskow studiując mapę Kosmosu. Był na niej
wytyczony kurs na Palaputrę i równocześnie linią przerywaną drugi kurs - na Pustą
Planetę, o której mówił nam Wierchowcew.
- Do Palaputry zawsze trafimy - odpowiedziałem. - A Pusta Planeta nie figuruje
w żadnym informatorze kosmicznym. Może zaryzykujemy?
- Przecież sam doktor powiedział, że zwierzęta na niej wyginęły. Może więc na
próżno stracimy czas.
- Paliwa też zostało niewiele - włączył się do naszej rozmowy Zielony. - Tak czy
siak musimy zatankować w Palaputrze. Skąd wiadomo, że da się to zrobić na Pustej
Planecie? Zabraknie nam paliwa i czekaj tatka latka, aż ktoś tamtędy będzie
przelatywał.
Nie przejęliśmy się jego krakaniem. Pesymista, jak zwykle. Byliśmy pewni, że
ma dostateczny zapas paliwa. Chciał się tylko na wszelki wypadek zaasekurować.
- Mimo wszystko - oświadczyłem - zajrzymy tam. To wielka zagadka, a nie ma
nic bardziej pasjonującego nad rozwiązywanie zagadek.
I wzięliśmy kurs na Pustą Planetę.
Niestety, po dwóch dniach okazało się, że doktor Wierchowcew podał nam
niezbyt dokładne współrzędne. Powinniśmy zobaczyć już gwiazdę, wokół której ta
planeta się obraca, tymczasem przed nami wciąż była pustka.
Co dalej? Postanowiliśmy kontynuować lot jeszcze przez jeden dzień i o ile nic
się nie zmieni - zawrócić.
Decyzję podjęliśmy wieczorem, a po kolacji Zielony udał się do kabiny radiowej,
aby wysłać na Ziemię radiogram, że nasz lot przebiega normalnie. Poszedłem za nim.
Lubię asystować przy tym, gdy Zielony uruchamia radiostację i Kosmos, taki
bezbrzeżny i pustynny, nagle się ożywia. Słychać, jak rozmawiają ze sobą dalekie
bazy kosmiczne i planety, jak porozumiewają się statki, jak automatyczne stacje
nadają z nie zasiedlonych planet i asteroidów informacje o warunkach lotu, o drogach
strumieni meteorytów, o pulsarach.
Zielony zajął się radiogramem, a ja kręciłem gałką odbiornika. W pewnej chwili
złapałem słabo słyszalny głos kobiecy:
- Mówię z sektora 16-2, zarejestrowałam w systemie Błuk nieznany rój
meteorów. Za trzy dni rój ten przetnie linię pasażerską Błuk-Fiks. Proszą zawiadomić
wszystkie statki.
- Akurat jesteśmy w tym sektorze - powiedziałem do Zielonego.
- Słyszałem - odrzekł. Okazało się, że odłożył radiogram i wpisywał do dziennika
pokładowego komunikat nieznanego statku.
- Skoro już mamy ten statek w naszym sektorze, zapytajmy go o Pustą Planetę -
zaproponowałem. - Może zeszliśmy z kursu?
Zaczął mi natychmiast wyliczać, że odległość jest zbyt wielka, więc nas nie
usłyszą, że radiostacja z pewnością nawali, że kobieta, która ostrzegała nas przed
meteorami, na pewno nic nie wie o Pustej Planecie, ponieważ takowa w ogóle nie
istnieje. Gderając manipulował równocześnie przy radiostacji i widocznie udało mu
się nawiązać łączność z nieznanym statkiem.
- Halo, tu „Pegaz”. Znajdujemy się w waszym sektorze. Lecimy na Pustą Planetę,
nie wiemy jednak, czy obraliśmy właściwy kurs.
- Zaraz sprawdzę - odpowiedział kobiecy głos. - Proszę mi podać współrzędne.
Połączyliśmy się ze sterownią i kapitan przekazał jej informacje.
- Wszystko się zgadza - oznajmił kobiecy głos. - Między wami a Pustą Planetą
wisi chmura pyłu kosmicznego, dlatego planeta jest niewidoczna. Lećcie śmiało
naprzód, a jutro miniecie tę chmurę.
- Bardzo dziękujemy - odpowiedziałem głosowi. - Otrzymaliśmy te współrzędne
na planecie Trzech Kapitanów nie od kosmonauty, lecz od kustosza tamtejszego
muzeum i obawialiśmy się pomyłki.
- Od doktora Wierchowcewa?
- Tak. Pani go zna?
- Doskonale znam. To cudowny i wielkiej dobroci człowiek. Jaka szkoda, że nie
spotkałam was wcześniej. Mam dla niego list i żadnym cudem nie uda mi się go
doręczyć. Nie mam chwili czasu. Może zobaczycie się jeszcze z Wierchowcewem?
- Nie - odpowiedziałem. - Lecimy potem na Błuk do Palaputry. Jesteśmy
biologami i poszukujemy rzadkich okazów zwierząt.
- Ja również. Może się kiedyś spotkamy. Teraz niestety bardzo się spieszę.
Szukam żywej mgławicy.
- Jeszcze ostatnie pytanie. Czy może była pani na Pustej Planecie?
- Byłam. Jeziora pełne ryb, a na lądzie ani śladu zwierzyny. Życzę powodzenia.
Usłyszeliśmy głuchy szum, wyładowania.
- Włączyła silniki na pełną moc - zauważył Zielony. - Tak jej się spieszy. Co to
za jakaś żywa mgławica?
- Żywa mgławica nie istnieje. Spotkałem kiedyś tę kobietę na konferencji i
starałem się przekonać ją, że jest w błędzie. Słyszałeś, jak wyrażała się o
Wierchowcewie? Cudowny człowiek, wielkiej dobroci...
- A ja mu tam nie dowierzam - mruknął Zielony. - Dlaczego niby pisze tę
powieść, to znów nie pisze? Dlaczego się wypiera, że latał na Małego Arktura?
Dlaczego nie chciał nam pokazać dzienników?
Co powiedziawszy, wrócił do swojego radiogramu.
Kobieta miała rację. Nazajutrz radary zarejestrowały niedużej wielkości gwiazdę,
wokół której krążyła tylko jedna planeta. Wszystko wskazywało, że jest to właśnie
Pusta Planeta.
Wylądowaliśmy nad brzegiem dużego jeziora, na skraju rozległej równiny,
zarośniętej pożółkłą trawą. Padał drobny deszcz, do znudzenia jednostajny. Przez
dłuższy czas obserwowaliśmy to miejsce, nie wychodząc na zewnątrz - ani
zwierzyny, ani ptactwa. Może naprawdę nic tu nie ma?
W końcu Alicja z Zielonym poszli do jeziora po wodę. Siedzieli tam dość długo,
nie denerwowałem się jednak, widząc przez iluminator, że są czymś bardzo zajęci.
Potem wrócił Zielony, lecz zamiast do sterowni, poszedł do swej kajuty.
- Czego szukasz? - spytałem przez wewnętrzny telefon.
- Wędki - odpowiedział. - W tym jeziorze jest chmara ryb. Nabraliśmy wiadro
wody, patrzymy, a tu trzy ryby w nim pływają. Nie miałbyś chętki na świeżutką uchę,
profesorze?
- Nie - odparłem. - I wam też nie radzę próbować. Nawet na Ziemi spotyka się
trujące ryby, tym większą lekkomyślnością byłoby raczyć się uchą na nieznanej
planecie.
- No dobrze, już dobrze - mruknął Zielony. - Wobec tego schwytamy coś do
twojej kolekcji.
Pobiegł z powrotem nad jezioro, a ja w obawie, by Alicja się nie przeziębiła,
wziąłem jej płaszcz oraz sieć rybacką i udałem się za nim.
Zielony nie chciał łowić ryb siecią, oświadczywszy mi, że to żaden sport, a on
jest z krwi i kości wędkarzem. Za to my dwoje nałowiliśmy pełne wiadro i
zanieśliśmy na statek. W chwilę później nadszedł przemoknięty do cna Zielony,
niosąc sadzyk ze swym połowem.
- Nie zapomnij dobrze zamknąć wejścia - powiedziałem stawiając wiadro koło
luku.
- Na pewno nie zapomnę - obiecał z zapałem. Tak się stęsknił za wędkowaniem,
że gdyby nie ciemności, gotów byłby łowić ryby do samego rana.
Nazajutrz skoro świt wyjrzałem przez iluminator. Na zewnątrz świeciło jaskrawe
słońce i chmary ptactwa krążyły nad statkiem.
- I to ma być Pusta Planeta - zauważyłem głośno i poszedłem ściągać z łóżek
mych współtowarzyszy. - To ma być Pusta Planeta - powtórzyłem. - Wczoraj
mnóstwo ryb, a dziś wielkie stada ptaków.
Obudziłem Alicję i Połoskowa. Zielony od dawna był już na nogach. Segregował
haczyki i żyłki.
- Szykuję sprzęt na duże sztuki - wyjaśnił. - Czuje moja dusza, że tutejsze
szczupaki są wielkości człowieka.
- Bądź więc ostrożny - przestrzegłem go. - Uważaj, żeby który ciebie nie złapał.
Zszedłem następnie do luku, aby móc z bliska przyjrzeć się ptakom. I tu zastałem
przykrą niespodziankę - rozentuzjazmowany wędkarskim sukcesem nasz mechanik
zapomniał zamknąć na noc statek. Żadne zwierzę na szczęście nie zakradło się do
środka, ale ryby zniknęły wszystkie co do jednej. Widocznie ptaki wlatywały do luku
jak do pieczary i sprzątnęły cały nasz wczorajszy połów.
- Jest to bardzo poważne naruszenie dyscypliny kosmicznej - oświadczył
Połoskow, dowiedziawszy się przy śniadaniu o niedbalstwie Zielonego. - Ale to moja
wina. I profesora również. Naszym obowiązkiem było sprawdzić luk.
- Przecież nic się nie stało - wtrąciła Alicja. - Zaraz nałowimy wam choćby
dziesięć wiader. Nie wyobrażacie sobie, ile w tym jeziorze jest ryb.
- Nie o to idzie - westchnął kapitan. - Jeżeli coś takiego jeszcze raz się powtórzy,
możemy wracać do domu. Dla ludzi tak lekkomyślnych nie ma miejsca w Kosmosie.
- Niech mi pan wybaczy, kapitanie - powiedział Zielony. Oczywiście zdawał
sobie sprawę ze swego przewinienia, lecz perspektywa wędkowania tak go
podniecała, że jedną nogą był już nad jeziorem.
Zastawiłem sieci na ptaki i przyniosłem strzelbę, która wyrzucała igły nasycone
środkiem nasennym. Krzątając się obserwowałem Zielonego, który siedział z wędką
na brzegu jeziora. Dziwiła mnie jego ponura mina. „Może tak przeżywa tę historię?” -
pomyślałem.
Pogoda niespodziewanie się popsuła. Zerwał się gwałtowny wicher. Przyginał
trawę, zmiatał z nieba ptaki, pędził na jeziorze wysokie fale. Po kilku minutach nie
było już ani jednego ptaka. Zniknęły nie wiadomo gdzie.
Zielony szedł już w stronę statku.
Ja też postanowiłem schować sieci i zaczekać, aż pogoda się poprawi i ptaki
znowu powrócą.
- No i co? - spytałem Zielonego. - Można ci gratulować połowu?
- Jaki tam połów - odpowiedział. - Wcale nie biorą.
- Niemożliwe. Przecież sam mówiłeś, że takie mnóstwo ryb.
- To było wczoraj. A dziś widocznie wszystkie zaległy w głębinie.
- A mnie z kolei uciekły ptaki - powiedziałem. - Obydwaj mamy pecha.
Zaczekamy, dopóki pogoda się nie zmieni. Spróbujesz jeszcze raz wieczorem? Może
tu ryby tylko o tej porze biorą?
- Nie wiem. Jakoś mi śmierdzi ta planeta - mruknął niechętnie. - Nie bez kozery
przecież nazwano ją Pustą. Były ryby - nie ma ryb. Były ptaki - nie ma ptaków.
- Patrzcie! - wykrzyknęła Alicja, która stała obok i przysłuchiwała się naszej
rozmowie. - O, tam - zając!
Jakieś zwierzątko skakało w trawie. Za nim drugie, nieco większe. Zniknęły nam
z oczu, nim zdążyliśmy dobrze im się przyjrzeć, i tylko trawa kołysała się na wietrze.
- No widzisz - powiedziałem - planeta wcale nie jest pusta. Są na niej zwierzęta.
- Zwierząt też nie będzie - odparł Zielony. - Pamiętasz, co mówił Wierchowcew?
Chociaż jemu tak samo nie wierzę.
- Wiesz co - zaproponowałem - możemy przecież sprawdzić, gdzie pochowały się
twoje ryby. Rzucimy do jeziora biosondę, odpowiednio nastawioną. Po ich wykryciu
natychmiast prześle nam sygnał.
- Jak uważasz - zgodził się Zielony. - Tylko że ryb tam nie ma. Jestem starym
wędkarzem i dobrze się na tym znam.
Przyniosłem biosondę i rzuciłem do wody. Była umieszczona w wodoszczelnym
pancerzu i wyposażona w silnik. Założywszy słuchawki, czekałem na sygnał.
Przyrządy wskazywały, że biosonda opuściła się na dno, a następnie popłynęła dalej,
na środek jeziora. Nie otrzymałem jednak żadnych sygnałów. Jezioro było martwe.
Po półgodzinie zaprzestałem poszukiwań. Biosonda nie mogła się mylić - ryby
przepadły bez śladu.
- Gdybym wczoraj własnymi rękami nie wyciągnął ryb z jeziora, nigdy bym nie
uwierzył, że istnieje w nim jakiekolwiek życie - wyznałem. - Wierchowcew miał
rację, to dziwna planeta.
- No właśnie. Ja twierdzę to samo - Zielony zwinął wędki i odszedł w kierunku
„Pegaza”.
- Na horyzoncie duże stado antylop - głośno poinformował radiotelefon.
To Połoskow, obserwujący ze sterowni okolice, pierwszy zobaczył sylwetki
zwierząt.
Ale ja i bez tego już się zorientowałem, że stop zaczął pulsować życiem. W
trawie przemykały myszy polne, nie opodal suseł stanął słupka, jakieś zwierzę bardzo
przypominające niedźwiadka szło brzegiem jeziora.
- Nic groźnego - powiedziałem. - Weźmiemy łazik i wyruszymy na łowy.
Ledwie zdążyliśmy wyciągnąć z „Pegaza” łazik, lunął ulewny deszcz. Był
znacznie gwałtowniejszy niż wczoraj, spadł niespodzianie i bębnił w dach łazika.
Mimo to wskoczyliśmy szybko z Alicją do środka i ruszyliśmy w step, gdzie pasło się
stado antylop.
Nie mogliśmy ich jednak dostrzec. Nie znaleźliśmy też innych zwierząt.
Wysiadłem z łazika, by przypatrzeć się myszom, które tak niedawno jeszcze biegały
w trawie, lecz one również zniknęły. Wysłałem biosondę, tym razem nad równinę.
Doleciała aż do horyzontu i wróciła, upewniając nas ostatecznie, że na tej planecie nie
ma żadnej zwierzyny.
- Co robimy dalej? - spytałem zmartwiony Połoskowa, gdy po naszym powrocie
zasiedliśmy w jadalni. - Ta planeta jest rzeczywiście pusta, a jednak nie chciałbym
stąd odlatywać, nim rozwikłamy jej tajemnicę.
- Nie możemy siedzieć tu wiecznie - odpowiedział. - I nie my pierwsi się z tym
zetknęliśmy. Być może tajemnica Pustej Planety nie zostanie nigdy rozwikłana.
- Szkoda, że Zielony zapomniał zamknąć luk - odezwała się Alicja. - Mielibyśmy
chociaż ryby.
- Nie wracajmy do tego, on i tak ma dosyć - przerwałem jej. - To jednak bardzo
dziwne - jak wczoraj tu przybyliśmy, padał deszcz i w jeziorze było pełno ryb, rano
przyleciały ptaki, potem zerwał się wicher, rozpędził je i z kolei pojawiły się
zwierzęta...
- Tatku - powiedziała nagle Alicja - rozwiązałam już tę zagadkę.
- Wiadoma rzecz - mruknął pod nosem Zielony. - Nikt na to nie wpadł, tylko
jeden Sherlock Holmes zwany Alicją!
- Miej się na baczności, Zielony - roześmiał się Połoskow - ja przegrałem już z
nią zakład, gdy chodziło o kijany.
- To prawda - potwierdziła Alicja. - Bo ja nie myślę naukowo.
- No więc mów, mów, córeczko - ponagliłem ją.
- A może zamiast mówić, będę pokazywać?
- Dobrze, jak ci wygodniej.
- No to posiedźcie chwilkę, ja zaraz wrócę.
- Chcesz wyjść? Na taki deszcz?
- Nie obawiaj się. Nawet nie zdążę zmoknąć. A jeśli masz stracha o mnie, to patrz
przez iluminator. Skoczę tylko do jeziora i zaraz wracam.
Widziałem, jak Alicja nakrywając głowę płaszczem biegnie do jeziora, czerpie
wiaderkiem wodę, raz, potem drugi, trzeci... I już pędzi z powrotem.
Wbiegła do jadalni i postawiła wiaderko na stole.
- Spójrzcie!
- Oho! - zawołał Zielony. - Na śmierć zapomniałem, że tu ryba najlepiej bierze
wieczorem. Gdzie moje wędki?
- Poczekaj chwilę - Alicja zanurzyła rękę w wiaderku, wyjęła rybę i rzuciła ją na
stół.
- Co ty robisz?
- Jeżeli mam rację... - zaczęła i równocześnie staliśmy się świadkami
zdumiewającej metamorfozy. Ryba zatrzepotała się, poruszyła kilka razy ogonem i
oto płetwy jej zaczęły przekształcać się w skrzydła, łuska w pióra, a po chwili
ujrzeliśmy na stole niewielkiego ptaka otrząsającego się i muskającego pióra.
Gdy z otwartymi ze zdziwienia ustami przyglądaliśmy się temu widowisku, ptak
rozwinął skrzydła i frunął, uderzając o sufit.
- Łapcie go! - krzyknąłem. - Zabije się!
- Cierpliwości, tatku, to jeszcze nie koniec - uspokoiła mnie Alicja.
Ptak obijał się jeszcze chwilę o sufit, po czym spadł na stół i nastąpiła kolejna
metamorfoza. Tym razem zniknęły pióra, skrzydła się skurczyły i nagle ujrzeliśmy
przed sobą mysz. Zsunęła się po nodze stołu i skryła w kącie jadalni.
- Teraz już rozumiecie?
Alicja triumfowała. Bądź co bądź nie co dzień udaje się rozwiązać zagadkę, z
którą tylu biologów nie mogło się uporać.
- Jak na to wpadłaś, córeczko? - zapytałem.
- Ty sam podsunąłeś mi tę myśl. Wspomniałeś, że jak wczoraj padał deszcz - były
ryby, później, jak świeciło słońce - ptaki, a jak zerwał się wiatr - zwierzyna.
- Słusznie - powiedziałem. - Jest to zadziwiająca zdolność przystosowawcza, na
tej planecie całkiem uzasadniona. Istoty żyjące przybierają tu zależnie od warunków
najdogodniejszą dla siebie postać. Nie boją się wichru ani deszczu, ani słońca.
Zapewne na zimowe mrozy też wynalazły jakiś sposób.
- Możemy sprawdzić, tatku. Włóżmy rybę do lodówki.
Na razie jednak zamiast włożyć rybę do lodówki, sporządziliśmy dla niej klatkę,
w której stało akwarium, a później godzinami przyglądaliśmy się, jak wychodzi z
wody, wzbija się w powietrze lub biegnie do stojącej w kącie miseczki z jedzeniem.
CO NAM OPOWIEDZIELI USZANIE
Wszyscy kolekcjonerzy oraz amatorzy różnych osobliwości z ósmego sektora
Galaktyki przylatują na planetę Błuk. Raz w tygodniu odbywa się tam pod miastem
Palaputra jarmark.
W Galaktyce zamieszkuje kilka miliardów kolekcjonerów. Na przykład
kolekcjonerzy z Układu Słonecznego zbierają się w pierwszą niedzielę każdego
miesiąca na Marsie, na płaskowyżu nad Wielkim Kanałem. Opowiadano mi, że w
mgławicy Andromedy istnieje również potężne bractwo kolekcjonerów, a na jednej z
planet jest ich tak wielu, że oni sprawują władzę i cały przemysł produkuje wyłącznie
klasery, pincety oraz akwaria.
U hobbystów marsjańskich nieraz bywałem. Przywiozłem stamtąd rzadkie okazy
ryb latających. Ale planety Błuk jakoś dotychczas nie miałem okazji poznać.
Palaputra okazała się niedużym miastem. Było w niej mnóstwo hoteli i
magazynów. A kosmodromu mogła jej pozazdrościć każda metropolia.
Gdy tylko „Pegaz” wylądował na betonowym polu, natychmiast podjechał do nas
samochód, w którym siedzieli strażnicy.
- Skąd przylatujecie? - spytali Połoskowa hamując przy trapie.
- Z Ziemi.
- Gdzie to jest?
- W trzecim sektorze Układu Słonecznego.
- Aha, tak właśnie myślałem - powiedział starszy strażnik.
Przypominał z wyglądu wentylator. Miał troje dużych okrągłych uszu i mówiąc
kręcił głową tak szybko, że zrywał się wiatr.
Strażnicy weszli na pokład i udali się do jadalni.
- Co macie do sprzedania?
- Chcieliśmy tylko zobaczyć, czy nie ma tu jakichś ciekawych zwierząt dla
moskiewskiego Zoo.
- To znaczy, że nic nie będziecie sprzedawać?
- Nie.
- Nie ma na pokładzie żadnych zwierząt?
- Owszem, są - powiedziałem - ale nie na sprzedaż.
- Proszę mi je pokazać.
- A to dlaczego? - zdziwił się Połoskow. - Jesteśmy waszymi gośćmi i
powinniście nam wierzyć.
- Chętnie bym uwierzył, ale wy nie znacie hobbystów. Zwożą z całej Galaktyki
najrozmaitsze stwory, a potem mamy z tego same przykrości. Dawniej byliśmy
uprzejmi i nie kontrolowaliśmy statków, teraz jednak przeprowadzamy kontrolę.
Nauczeni gorzkim doświadczeniem.
I strażnik, robiąc wiatr uszami, opowiedział następującą smutną historię:
- Niedawno temu zjawił się na bazarze handlarz przynosząc ze sobą mały
woreczek oraz słoik, w którym znajdowały się białe robaki. Hodowcy ptaków
natychmiast się na nich poznali. Nie dość, że stanowiły największy ptasi przysmak, to
jeszcze odznaczały się wysoką kalorycznością. Jeden kupił słoik tych robaków, potem
drugi, trzeci... A handlarz rozwiązywał woreczek i dobywał z niego wciąż nowe
porcje. W końcu utworzyła się długa kolejka. Jako dwieście dwudziesty trzeci stał w
niej słynny kolekcjoner egzotycznych rybek, Krabakas z Barakasu. Zaczął się z
nudów przyglądać, jak handlarz czerpie słoikiem robaki z woreczka. I obliczył, że w
takim woreczku może się zmieścić najwyżej trzy i pół słoika. Domyślił się zatem, że
to jakaś nieczysta sprawa. Podszedł do handlarza i zapytał: „Czy jest to worek bez
dna?”
- Nie, wasza wielkoduszność - przerwał w tym miejscu opowiadanie starszego
strażnika jego zastępca - on zapytał: „Skąd bierzesz tyle robaków?”
- Co ty gadasz - wtrącił się trzeci strażnik. - Wcale nie tak było. Krabakas z
Barakasu powiedział: „Daj no mi twój woreczek, chcę go obejrzeć”.
- Milczeć! - ofuknął swych podwładnych starszy strażnik. - Uszy wam odgryzę,
jeśli będziecie wciąż przerywać!... Handlarz nawet nie raczył zwrócić uwagi na słowa
Krabakasa. Może dlatego, że ma on zaledwie pół milimetra obwodu i sam
przypomina cieniuteńkiego sinego robaka. Krabakas zwrócił się wówczas do
stojących w kolejce kolekcjonerów i zawołał: „Nie podoba mi się ten podejrzany
typ!”
- Wasza wielkoduszność zechce wybaczyć - wyrwał się znów zastępca - że
ośmielę się sprostować. Krabakas z Barakasu zawołał do nich: „Łapcie złodzieja!”
- Czyś ty na głowę upadł?! - zasyczał trzeci strażnik. - Krabakas powiedział:
„Jestem tak samo istotą rozumną jak ty, handlarzu, i nie waż się mnie lekceważyć!
Proszę mi dać ten worek!”
- Dość! - kłapnął uszami ich zwierzchnik. - Odchodzę na emeryturę!
Zaczęli się kłócić przechodząc na swój dla nikogo niezrozumiały język,
polegający na bardzo przemyślnym kłapaniu uszami. W jadalni szalała wichura i nie
wiadomo, czym skończyłaby się owa kłótnia, gdyby gwałtowny podmuch mię zmiótł
ze stołu dzbanka z kawą. Roztrzaskał się na kawałki i wtedy strażnicy umilkli
zawstydzeni swoim zachowaniem.
- Bardzo przepraszamy - rzekł starszy strażnik. - Trochę poniósł nas
temperament.
- Nic nie szkodzi - z trudem udało mi się powstrzymać śmiech. Alicja skoczyła po
ścierkę, by zetrzeć z podłogi brązową kałużę.
- Krabakas z Baralcasu - kontynuował swą opowieść starszy strażnik - szepnął
kolekcjonerom o swych podejrzeniach i wspólnymi siłami odebrali handlarzowi
woreczek. Było w nim najwyżej dwie garści robaków. Ale gdy część wyrzucili na
ziemię, zaczęły w ich oczach dzielić się i rosnąć. Nagle z odległego końca bazaru
doleciał krzyk przerażenia. Pewien kolekcjoner ptaków śpiewających wsypał karmę
do klatki i ujrzał gwałtowne rozmnażanie się robaków.
- Nie - kłapnął uszami drugi strażnik. - Ośmielam się sprostować, wasza
wielkoduszność...
Starszy strażnik miał już dość wszelkich sprostowań. Chwycił swych
podwładnych za uszy, wypchnął z jadalni i starannie zamknąwszy drzwi, rzekł z ulgą:
- Nareszcie będę mógł spokojnie opowiadać.
Wtem drzwi uchyliły się i przez szparę wsunęło się ucho krnąbrnego strażnika.
- Ośmielę się... - zaczął.
- Nie, to już przechodzi wszelkie granice! - starszy strażnik podparł drzwi
chudymi plecami i mówił dalej: - Robaki rozmnażały się z nieprawdopodobną wręcz
szybkością. Po dziesięciu minutach było ich dwa razy, po godzinie sześćset razy
więcej.
- A czym się one żywią? - spytała zdziwiona Alicja.
- Powietrzem - odpowiedział strażnik. - Oczywiście, że powietrzem.
- Tlenem! - krzyknął zza jego pleców drugi strażnik.
- Azotem! - dorzucił trzeci.
Starszy zasłonił twarz uszami, paląc się ze wstydu za swych podwładnych.
Minęło z pięć minut, nim na tyle przyszedł do siebie, że mógł dokończyć swą
opowieść.
- W trzy godziny później już cały rynek był zawalony metrowej grubości warstwą
robaków, kolekcjonerzy i handlarze pouciekali gdzie pieprz rośnie.
- A tamten handlarz? - spytała Alicja.
- Przepadł bez śladu w tym zamęcie.
- Zwiał - rozległo się za drzwiami.
- Niezliczone masy robactwa rozpełzły się na wszystkie strony. Wieczorem
dotarły do centrum miasta. Cała straż pożarna stanęła do akcji. Zalewano robaki
wodą, pianą z gaśnic, nic nie było w stanie powstrzymać tej inwazji. Próbowano je
palić, truć, posypywać DDT, rozdeptywać nogami - wszystko na próżno. Powietrza
na planecie wciąż ubywało, rozdano więc maski tlenowe. Sygnały SOS pomknęły w
najdalsze krańce Galaktyki. Ocalił nas jednak miłośnik ptaków, Krabakas z Barakasu.
Wypuścił na robaki stado nienasytek - niewielkich ptaszków, lecz tak okropnie
żarłocznych, że żaden szanujący się kolekcjoner ich nie trzyma - zbankrutowałby z
kretesem. Ostatecznie udało się nam pozbyć robaków, aczkolwiek nienasytki pożarły
za jednym zamachem wszystkie mrówki, pszczoły, komary, motyle, karaluchy,
trzmiele i żuki.
- Dlaczego ten handlarz sprzedawał tak niebezpieczne robaki? - zapytała Alicja.
- Dlaczego? Dla zysku. Jego woreczek nie miał dna.
- Nie, to wykluczone. Handlarz nie był takim głupcem. Przecież kolekcjonerzy
prawie natychmiast go rozszyfrowali.
- Jasne, że nie był głupcem! - wykrzyknął za drzwiami drugi strażnik. - Chciał
zniszczyć naszą planetę!
- Ale z jakiego powodu?
- Tego nie wiemy - wyznał starszy strażnik i odszedł od drzwi wpuszczając
swych podwładnych. - Nie wiemy, ale odtąd kontrolujemy wszystkie statki,
przybywające z Układu Słonecznego.
- Czemu właśnie stamtąd?
- To tajemnica - rzekł starszy strażnik.
- Żadna tajemnica - wtrącił drugi. - Handlarz przybył z Układu Słonecznego. To
był Człowiek.
- Bardzo dziwne - zauważyłem. - Macie może jakiś rysopis? Jak on wyglądał?
- Nie. Dla nas wszyscy ludzie są na jedno kopyto.
- No dobrze, ale przecież mają jakieś cechy wyróżniające.
- Racja - przyznał drugi strażnik - było coś takiego.
- Milcz! - nakazał mu ostro zwierzchnik.
- Nie będę milczał. Ten człowiek chodził w nakryciu głowy z poziomymi
skrzydłami i poprzecznym wgłębieniem.
- Nie rozumiem - zdziwiłem się. - Co za poprzeczne wgłębienie?
- Wasza wielkoduszność, proszę mu pokazać fotografię. Może właśnie oni nam
pomogą - powiedział drugi strażnik.
- Nie wolno, to jest tajna fotografia.
- Wolno. Jak o niej powiedziałem, to już nie jest tajna.
- Mało, że powiedziałeś, zdradziłeś tajemnicę państwową.
- No więc tym bardziej można pokazać.
Jego wielkoduszność wyjął z kieszeni fotografię. Było to zdjęcie amatorskie,
pogniecione i zatarte, mimo to bez najmniejszych wątpliwości poznaliśmy doktora
Wierchowcewa ze słoikiem w jednej ręce oraz woreczkiem w drugiej.
- Nie do wiary! - zdumiałem się.
- Pan go zna?
- Oczywiście. Mieszka na planecie Trzech Kapitanów.
- Aj-aj-aj, na takiej dobrej planecie mieszka taki zły człowiek! Kiedy się z nim
widzieliście?
- Trzy dni temu.
- U nas był w zeszłym miesiącu. No, a teraz chodźmy wreszcie obejrzeć statek. A
nuż znajdziemy na pokładzie robaki?
- Nie mamy żadnych robaków.
- Wypiera się - szepnął swemu zwierzchnikowi drugi strażnik. - Nie chce się
przyznać.
- Wobec tego nie dostaniecie przepustki do miasta - oświadczył starszy strażnik. -
Gdzie tu jest telefon? Uznamy, że cała załoga choruje na dżumę galaktyczną. Wtedy
odlecicie dobrowolnie. W przeciwnym razie zrobimy wam taką dezynfekcję, że
ciężko pożałujecie godziny, w której tu przybyliście.
- Naprawdę nie mamy żadnych złych zamiarów - starałem się ułagodzić
strażnika. - Tylko raz widzieliśmy tego człowieka i nawet możliwe, że to nie był on.
Bywają przecież ludzie bliźniaczo do siebie podobni. I po cóż by doktor, kustosz
muzeum, miał sprzedawać robaki?
- Nie wiem - powiedział smutno Uszanin. - Tyle nieszczęść na nas spadło.
Przestaliśmy już wierzyć naszym gościom.
- A co jeszcze się stało?
- Niech pan lepiej nie pyta. Ktoś wytępił prawie wszystkie bajdury.
- Bajdury?
- Tak. To są nasze ulubione ptaki.
POSZUKUJEMY BAJDURA
Na bazar wybraliśmy się z Alicją pieszo, każąc łazikowi przyjechać po nas za
dwie godziny.
Ranek był cudowny, pomarańczowe niebo jasne i czyste, na nim delikatne zielone
obłoki, a pod nogami miękki błękitny piasek.
Szliśmy główną aleją miasta. Po obu jej stronach stały hotele - każdy inny,
zbudowany specjalnie dla mieszkańców tej bądź innej planety lub systemu
gwiezdnego.
Był hotel „Krak”, wyglądający jak dziecinny balonik o średnicy stu metrów. Od
spodu wystawały końce antygrawitatorów. Zatrzymywali się w nim przyzwyczajeni
do nieważkości kosmiczni nomadowie, którzy nie mieli własnej planety. Latali na
kometach lub rojach meteorów i tam rozstawiali swe namioty.
Potem minęliśmy Hotel „Rajski Azyl”, również w kształcie kuli, ale twardej,
masywnej i do połowy wkopanej w ziemię. Zobaczyliśmy na niej tabliczkę „Tylko
dla mieszkańców planet metanowych”. Przez szczelinę w nie domkniętych drzwiach z
sykiem wydobywał się gaz.
Następny hotel „Patelnia” miał mury tak rozpalone, że mimo stu warstw
izolacyjnych nie sposób go było dotknąć. W „Patelni” zatrzymywali się mieszkańcy
gwiazd, dla których kąpiel w gorącej lawie była tym samym, czym dla nas latem
pluskanie się w rzece.
Widzieliśmy dalej hotele zawieszone w powietrzu bądź zakopane w ziemi, z
drzwiami umieszczonymi na dachu lub w ogóle bez drzwi i okien. I oto nagle
spostrzegliśmy niewielki budynek z kolumnami, o najzwyklejszych w świecie oknach
i drzwiach. Na tabliczce widniał napis: „Wołga-matka”.
- Patrz, tatusiu, to jest na pewno hotel dla ludzi! - zawołała Alicja.
Staliśmy chwilę, gdyż widok ten sprawiał nam taką przyjemność, jak nagłe
spotkanie z bliskim a dawno nie widzianym znajomym.
Z hotelu wyszedł wysoki mężczyzna w mundurze kosmonauty floty handlowej.
Skinął nam głową, a my zagadnęliśmy:
- Dzień dobry. Skąd pan przybywa?
- Przywieźliśmy z Ziemi regeneratory tlenu dla planety Błuk. Może pan słyszał,
co oni tu przeżyli? Groził im całkowity zanik powietrza.
Alicja podczas tej rozmowy stała obok i przyglądała się hotelowi. Nagle
szarpnęła mnie za rękę:
- Tatusiu, spójrz, kto tam stoi!
Z okna na drugim piętrze obserwował nas doktor Wierchowcew. Napotkawszy
mój wzrok, gwałtownie cofnął się w głąb pokoju.
- Niemożliwe! - wykrzyknąłem. - Jakim cudem zdążyłby tu przylecieć!
- Chodź, zapytamy, skąd się tu wziął - rzekła Alicja.
Drzwi wejściowe były ciężkie, rzeźbione, z wygiętą pozłacaną klamką.
Prowadziły do holu urządzonego na wzór bojarskiego tereniu. Ściany były pokryte
malowidłami z powtarzającym się motywem postaci pięknych kobiet i jednorożców, a
pod ścianami ciągnęły się szerokie ławy. Widocznie architekci uszańscy oglądali
znakomity dwudziestoodcinkowy serial telewizyjny „Borys Godunow”. Zatrzymałem
się pośrodku tych bojarskich komnat i powiedziałem do Alicji:
- Zaczekaj, córeczko. Coś mi się w tym wszystkim nie podoba.
- Dlaczego?
- No pomyśl sama - dopiero rozstaliśmy się z doktorem Wierchowcewem,
przylatujemy tu i strażnicy mówią nam, że omal nie zniszczył ich planety, sprzedając
białe robaki, a w chwilę później widzimy go w oknie hotelu.
- Tym bardziej powinniśmy go zapytać, co to za historia - odpowiedziała Alicja.
- No dobrze - zgodziłem się i podszedłem do długiego stołu, za którym między
wypchanym łabędziem a plastykowym koszem stał uszasty portier w białej kurtce.
- Czy mógłbym się dowiedzieć - spytałem - jaki numer zajmuje doktor
Wierchowcew?
- Chwileczkę, dzielny młodzianie - odpowiedział portier i założywszy uszy za
plecami, otworzył opasłą księgę w skórzanej oprawie, z klamrami: - Wierchowcew...
- mamrotał: - Wie-ri-cho-wi-cew... Jest Wierchowcew!
- Który pokój zajmuje?
- Drugie piętro, komnata osiem - odpowiedział portier. - Jesteście jego
przyjaciółmi?
- Znajomymi - wyjaśniłem przezornie.
- Przykro pomyśleć - mruknął portier - że taki zły i ordynarny gość ma takich
miłych znajomych.
- A co się stało? - zapytałem. - Obraził was?
- Proszę na drugie piętro. Komnata numer osiem. I niech pan powie temu
bisurmanowi, że jeśli dalej będzie gotował parówki na łóżku i demolował roboty-
pokojowców, wyprosimy go z naszego zajazdu cieszącego się znakomitą renomą.
- A na mnie Wierchowcew zrobił wrażenie człowieka bardzo spokojnego -
powiedziałem do Alicji, gdy wchodziliśmy po schodach. Z góry zbiegali
Lineańczycy, Fiksjanie oraz inne istoty żyjące na planetach, na których, są takie same
warunki jak na Ziemi. Niektórzy nieśli klatki, akwaria, klasery lub po prostu torby.
Spieszyli na bazar.
Numer osiem znajdował się na samym końcu długiego korytarza wysłanego
mnóstwem perskich dywanów. Zatrzymaliśmy się przed plastykowymi drzwiami
robionymi na dąb. Nacisnąłem dzwonek.
Żadnej odpowiedzi.
Zapukałem. Od lekkiego pchnięcia drzwi się posłusznie otworzyły. Niewielki
pokój był umeblowany i ozdobiony według ilustracji znajdujących się w powieściach
historycznych z życia Ziemi. Kryształowy żyrandol i lampa naftowa bez knota,
wolframowy samowar i japoński parawan. Ale Wierchowcewa nie było.
- Doktorze! - zawołałem. - Jest pan tam?
Żadnej odpowiedzi.
Alicja weszła do środka i zajrzała za parawan.
- Chodźmy stąd - powiedziałem stojąc na progu - nie wypada wchodzić do
cudzego pokoju...
- Zaraz, tatku.
Za plecami usłyszałem czyjś przyspieszony oddech. W drzwiach sąsiedniego
pokoju stał bardzo otyły mężczyzna w czarnym skórzanym ubraniu. Miał grube
miękkie wargi i kilka podbródków zwisających na kołnierzyk.
- O kogo panu chodzi? - zapytał cienkim dziecinnym głosem.
- Szukamy znajomego.
- Przepraszam, mieszkam obok i słyszałem, jak pięć minut temu ten pan wyszedł.
Chciałem więc o tym poinformować.
- A nie wie pan, dokąd wyszedł?
Grubas podrapał się w brodą, a raczej w kilka bród, namyślając się chwilę.
- Przypuszczam, że na bazar. Dokąd mógłby iść?
Udaliśmy się i my na bazar. „Straszny oryginał z tego Wierchowcewa” -
rozmyślałem.
Minęliśmy hotel „Akwarium”, przeznaczony dla mieszkańców planet pokrytych
wodą, oraz drugi - w kształcie czajnika, z którego buchały kłęby pary. Mieszkali tam
Kuksovrie z Paracelsusa. Panuje tam straszliwy upał, woda wrze i całą planetę
spowija gęsta para.
Z hoteli wychodzili goście. Wielu miało na sobie skafandry, i to najróżniejszego
rodzaju. Ten i ów pełznął po ziemi, ten i ów płynął nad ulicą. Pod nogami przemykali
się kolekcjonerzy niewiele więksi od mrówki, obok nich stąpali inni niewiele mniejsi
od słonia.
Im bliżej bazaru, tym większy panował tłok, wziąłem więc Alicję za rękę, by
niechcący na kogoś nie nadepnęła lub też ktoś niechcący na nią nie nadepnął.
Bazar ciągnął się na przestrzeni wielu kilometrów. Był podzielony na kilka
sekcji. Najpierw szliśmy przez sekcję kolekcjonerów muszel, potem sekcję
bibliofilów, wreszcie z trudem przepchnęliśmy się przez sekcję zbieraczy minerałów
oraz drogich kamieni. Między stoiskami kwiatów posuwaliśmy się dość swobodnie,
tylko w pewnej chwili musiałem wziąć Alicję na ręce, gdyż zrobiło się jej słabo od
zapachu fiksjarskich róż.
Ale gdy znaleźliśmy się w sekcji filatelistów, poprosiła mnie:
- Chwileczkę, tatku.
Kilometrowy plac był zastawiony składanymi stolikami. Stolików tych, jak mnie
poinformował jeden z tubylców, „było czternaście tysięcy trzysta. Siedzieli przy nich
filateliści - po dwóch, gdzieniegdzie po czterech. I wymieniali znaczki. Ci, dla
których zabrakło miejsca przy stolikach, czynili to samo stojąc lub spacerując obok.
Alicja kupiła serie ruchomych znaczków stereoskopowych z syriańskimi ptakami,
znaczek czarnogórski z roku 1896, klaser do znaczków fiksjańskich, który sam je
umieszczał w odpowiednich miejscach, wystarczyło tylko podać. Potem jeszcze
wymieniła znaczek czarnogórski na dwa z planety Szeszyneru.
- Specjalnie dla ciebie, tatku.
Jeden znaczek był całkiem biały, na drugim widniał napis drobnym maczkiem:
„Młody sklis na pastwisku”.
- Chciałeś się czegoś dowiedzieć o sklisach.
- Ale gdzież ten sklis?
- Sklis ukaże się jutro - wyjaśnił stojący za nami grubas, którego niedawno
spotkaliśmy w hotelu.
- Jak to? Nie rozumiem.
- Bo na tych znaczkach wizerunek ukazuje się tylko w ściśle oznaczonych
terminach - dodał.
- A co się ukaże na tym drugim?
- Na drugim? Nic. To znaczek używany.
- Dlaczego więc go wymieniają? - zdziwiłem się.
- To niesłychanie rzadki egzemplarz. Mieszkańcy Szeszyneru nie lubią pisać
listów i stąd prawie wszystkie znaczki z ich planety są nie używane. Natomiast puste
stanowią prawdziwy rarytas. Pańska córka słusznie zrobiła nabywając ten znaczek.
Grubas pożegnał nas machnięciem ręki i oddalił się spiesznym podrygującym
krokiem.
Omal nie zabłądziliśmy w licznych sekcjach, podsekcjach i działach bazaru.
Wreszcie usłyszeliśmy gdzieś z bliska głosy ptaków, ryki zwierząt i bzykanie
owadów. Wyszliśmy na plac, na którym znajdowało się mnóstwo klatek, akwariów,
sadzo w i zagród. Był to właśnie dział wszelakich zwierząt żyjących w Kosmosie.
Nawet mnie, doświadczonemu biologowi, trudno było zorientować się w tym, co
ujrzeliśmy. Była tu wielka rozmaitość zwierząt i niekiedy jeszcze większa ich
właścicieli, toteż od razu na wstępie popełniłem poważną gafę. Podszedłem do
ciemnoniebieskiego ptaka o trzech żółtych dwumetrowych nogach. Od jednej nogi
ciągnął się łańcuszek do jego właściciela, którego posiać składała się z wielu
kolorowych kul. Nie wiedziałem, z jakiej planety pochodzi. Zbliżywszy się doń,
zapytałem, ile chce za tego pięknego ptaka. I nagle w czystym języku kosmicznym
odpowiedział mi ptak:
- Ja nie jestem na sprzedaż. Ale jeśli pan sobie życzy, mogę sprzedać tego oto
kulecznika nakrapianego. A poza tym wypraszam sobie podobne zniewagi.
No cóż, moja wina, zupełnie nie poznałem się na tym, kto kogo trzyma na
łańcuszku. Stojący wokół kolekcjonerzy i handlarze wybuchnęli gromkim śmiechem,
co tak dalece rozgniewało ptaka, że stuknął mnie w głowę długim dziobem.
Odszedłem czym prędzej widząc, że wpadł w złość i zamierza się do następnego
ciosu.
- Tatku, chodź no tu - przywołała mnie Alicja. - Zobacz, jakie to ciekawe.
Oderwałem się od chrząszczy kryształowych, które już dawno pragnęliśmy
zdobyć dla Zoo, i podszedłem do niej.
Stała przed dużym akwarium. Obok, na malutkim krzesełku, siedział karzełek.
- Zobacz, jakie ciekawe zwierzęta sprzedaje ten człowiek.
- Nic tu nie widzę - wyznałem. - Przecież to akwarium jest puste.
Karzełek westchnął żałośnie i strząsnął łzę z policzka.
- Pan nie pierwszy - jęknął - nie pierwszy.
- A co pan tu ma w tym akwarium? - spytałem. - Mikroorganizmy?
- No nie, to okropne! - wykrzyknął karzełek. - Odchodzę stąd. Odchodzę na
zawsze.
- Tatku - poinformowała mnie Alicja szeptem, który było słychać na odległość
dziesięciu metrów. - Tam są niewidzialne ryby latające. Wiem od niego.
- Niewidzialne?
- Dziewczynka mówi prawdę - potwierdził - karzełek. - To są zwykłe
niewidzialne ryby.
- Bardzo interesujące. A jak pan je łowi?
- Sieciami. Niewidzialnymi. Ryby lecą, lecą, wpadają w niewidzialne sieci, a ja
zawożę je do domu.
- Czy mogę jedną potrzymać? - zapytałem.
- Potrzymać? - karzełek był niezmiernie zdziwiony. - W jaki sposób chce pan ją
trzymać?
- W rękach.
- Przecież pan nie zdoła jej utrzymać.
- Dlaczego?
- Dlatego, że latające ryby są niesłychanie zwinne, jeszcze się ich nie dotknie, a
już umykają. Pan mi nie wierzy?
Milczałem. Wówczas karzełek podniósł ręce i zawołał:
- Proszę bardzo! Niech pan je ogląda, bierze do ręki, wypuszcza na wolność!
Niech pan robi, co chce! Poniża mnie! Znieważa!
Ściągnął z akwarium dużą płachtę i chwyciwszy moją rękę, siłą zanurzył ją w
akwarium.
- No? - krzyczał - No? Złapał pan? Nic pan nie złapie!
Wyczuwałem ręką jedynie pustkę. Żadnych ryb nie było w akwarium.
- Nic tu nie ma - stwierdziłem.
- No widzicie? - karzeł, zalewając się łzami, zwrócił się do otaczających nas
gapiów. - Przekonał się, że tych ryb nie można schwytać, tylko nie chce się przyznać!
Pobełtałem wodę w pustym akwarium i ledwie wyjąłem rękę, karzeł znów
zawrzasnął:
- On wypuścił moje ryby! Wypłoszył je! Przecież ostrzegałem, że nie wolno
bełtać wody w akwarium.! Zostałem żebrakiem! To on mnie zrujnował!
Widzowie zaczęli szemrać niechętnie w dwudziestu językach i spoglądali na
mnie potępiająco.
Nawet Alicja szepnęła:
- Jak mogłeś to zrobić, tatusiu?
- Czy doprawdy nie rozumiecie - zwróciłem się do nich - że w akwarium nic nie
było?
- Skąd możemy wiedzieć? - odparł białowąsy, pręgowany jak tygrys mieszkaniec
planety Ikes. - A jeśli on mówi prawdę? Jeśli ryby są niewidzialne i nie wolno ich
chwytać ręką? Jak możemy sprawdzić, czy to kłamstwo?
- No jasne - poparł go Uszanin. - Po co miałby lecieć z drugiej planety i
przywozić puste akwarium.
- Aby je co dzień w kółko sprzedawać - odpowiedziałem.
Nikt jednak nie chciał mnie słuchać.
Musiałem zapłacić zdesperowanemu karzełkowi za dziesięć niezwykłych ryb.
Widocznie nie spodziewał się, że tak prędko ustąpię, gdyż niepomiernie wzruszony
dziękował mi i obiecywał, że jeśli schwyta niewidzialną rybę, na pewno mi ją
przyniesie. A gdy odchodziliśmy, rzekł do Alicji:
- Dziewczynko, przyjmiesz ode mnie mały podarek?
- Bardzo chętnie. Sprawi mi wielką przyjemność.
- Masz.
Poszperał w kieszeni i wyjął stamtąd pustą rękę. Zwinął dłoń, jakby coś w niej
było, i ostrożnie podał Alicji.
- To jest czapka-niewidka. Weź, nie krępuj się. Lubię obdarzać miłych ludzi
kosztownymi prezentami. Tylko uważaj. Czapka jest utkana z tak cieniuteńkiej
przędzy, że nic nie waży i nie czuje się jej w ręku.
Alicja podziękowała naciągaczowi, udała, że chowa prezent do torby, i poszliśmy
dalej.
Nagle wpadło nam pod nogi dziwaczne stworzenie. Wyglądało jak puszysta kula
na patyczkach i sięgało mi do kolan. Było oryginalnie ubarwione - białe kropki na
jasnoczerwonym tle, zupełnie jak muchomor.
- Łap go, tatku! - zawołała Alicja. - Na pewno komuś uciekł.
- Ani myślę - odparłem, chowając do kieszeni prawie pusty portfel. - Może to nie
zwierzę, lecz kolekcjoner szukający zbiegłego zwierzęcia. Złapię go, a on wezwie
policję i oskarży mnie o obrazę honoru, ponieważ nie rozpoznałem w nim istoty
rozumnej.
I nagle zobaczyliśmy, jak tropem czerwonej kuli pędzi gruba dwugłowa żmija w
wytwornym opalizującym skafandrze.
- Pomóżcie mi! - wołała. - Indykator uciekł.
Czerwona kula usiłowała skryć się za moimi nogami, lecz żmija wyciągnęła
jedną spośród stu cienkich nóżek dyndających, po jej bokach i zgarnęła uciekiniera.
Natychmiast zmienił barwę z czerwonej na żółtą i podkulił proste nóżki.
- Przepraszam panią - zagadnąłem grubą żmiję - co to za zwierzę?
- Mało interesujące - powiedziała żmija. - Jest ich mnóstwo na naszej planecie.
Nazywamy je indykatorami. Nie umieją mówić, za to zmieniają kolor w zależności od
doznań. I nieraz zdarzają się bardzo ciekawe odcienie. Może ma pan przy sobie
kostkę cukru?
- Niestety.
- Szkoda - powiedziała żmija i wydobyła skądś kostkę.
Na widok cukru kula zagrała wszystkimi odcieniami koloru lila.
- Cieszy się - wyjaśniła żmija. - Prawda, że to ładne?
- Bardzo - przyznałem.
- Specjalnie wymyślamy dla nich nowe wrażenia, by uzyskać oryginalne kolory.
Chce pan, to go uderzę? Zrobi się czarny.
- Ależ nie, proszę go nie bić - powiedziałem. - Natomiast chętnie bym go kupił
dla moskiewskiego Zoo.
- Nie sprzedam go - odparła jedna z głów żmii, podczas gdy druga zwisła
milcząco. - Ale mogę wymienić.
- Niestety, nie mam nic na wymianę.
- A na ten egzemplarz, na to zwierzątko? - żmija wskazała Alicję dziesięcioma
nóżkami naraz.
- Nie mogę - starałem się mówić jak najdelikatniej, mając świeżo w pamięci
niedawną gafę. - To moja córka.
- Ach, co za okropność! - wykrzyknęła gniewnie żmija. - Natychmiast zawezwę
straż porządkową. To przecież wzbronione!
- Co jest wzbronione? - zdziwiłem się.
- Handlowanie własnymi dziećmi. Jak również - wymiana ich na zwierzęta. Nie
czytał pan regulaminu przy wejściu na bazar? Bestia! Barbarzyńca!
- Ależ myli się pani - powiedziałem ze śmiechem. - Z takim samym
powodzeniem mógłbym sprzedać Alicję, jak i ona mnie.
- To jeszcze gorzej! - zawołała żmija przyciskając do piersi kolorową kulę.
Indykator, najwidoczniej przestraszony, zbielał i wzdłuż jego grzbietu wystąpiły
czerwone krzyżyki. - Córka handlująca rodzonym ojcem! Widziane to rzeczy?!
- Ależ daję słowo - zacząłem błagalnie - nie ma mowy o żadnym handlu! U nas
na Ziemi w ogóle nie handluje się ludźmi. Po prostu przyszliśmy tu razem, aby kupić
coś ciekawego dla Zoo.
Żmija namyślała się chwilę, po czym rzekła:
- Sama nie wiem, czy wam wierzyć. Lepiej zapytam indykatora. On jest taki
czuły. - Pochyliła nad nim obie głowy i spytała: - Czy tym dziwnym istotom można
wierzyć?
Indykator spłynął szmaragdową zielenią.
- Zdumiewające, on twierdzi, że można.
Uspokojona, dodała całkiem innym tonem:
- A chciałbyś, żebym cię im oddała?
Indykator zabłysnął złociście niby promień słońca.
- Bardzo chciałby - wyjaśniła jego uczucia. - Bierzcie go więc, zanim się
rozmyślę. I jeszcze na dodatek informator: „Jak karmić indykatory i jak wywołać
bladoróżowe emocje”.
- Doprawdy nie wiem, co mógłbym dać w zamian.
- Nic - powiedziała. - Obraziłam pana swymi podejrzeniami. Jeśli w zamian za
niego zechce mi pan wybaczyć, będę szczęśliwa aż do wieczora.
- Ależ my nie czujemy do pani urazy.
- Najmniejszej - dodała Alicja.
Żmija machnęła mnóstwem swych nóżek, kulisty indykator wzleciał w powietrze
i wpadł prosto w ręce Alicji. Był ciągle złocisty, tylko po jego grzbiecie przebiegały
jak żywe błękitne smużki.
- Jest bardzo zadowolony - oświadczyła żmija i czym prędzej odpełzła nie
słuchając naszych protestów.
Indykator zeskoczył z rąk Alicji i szedł za nami kiwając się na cienkich
patykowatych nóżkach.
Spotkaliśmy po drodze całą rodzinę Uszanów. Ojca, który miał uszy większe od
słoniowych, mamę oraz sześcioro Uszaniątek.
- Spójrz, tatku.! - zawołała Alicja. - Czy to kanarek?
- Tak.
- Pan się myli - wyjaśnił poważnym tonem Uszanin. - To jest rajski ptak. Wcale
nie mieliśmy zamiaru go kupować. Szukaliśmy autentycznego bajdura.
- I nie znaleźliśmy - wymówiły chórem Uszanięta: - Nie ma ani jednego bajdura.
- Zdumiewająca rzecz! - dodała Uszanka. - Jeszcze w zeszłym roku było ich
pełno na bazarze, a dziś jakby je wymiótł. Nie wie pan przypadkiem, co się stało?
- Niestety - odpowiedziałem.
- Tatusiu - rzekła Alicja, gdy Uszanie odeszli - musimy zdobyć bajdura.
- Po co? - zdziwiłem się.
- Bo wszyscy chcą go koniecznie mieć.
- Zgoda, poszukamy bajdura. Ale proponuję, byśmy przedtem spróbowali znaleźć
pająka-tkacza-troglodytę. Musimy go kupić, jeśli tylko się uda. Jest to ciche marzenie
naszego Zoo.
KUPILIŚMY BAJDURA
Obeszliśmy z Alicją cały bazar, kupiliśmy dla Zoo osiemnaście sztuk różnych
ssaków ptaków, z których większość była dotychczas na Ziemi zupełnie nie znana.
Alicja wypytywała po kolei wszystkich handlarzy bądź też kolekcjonerów:
- Gdzie można kupić bajdura?
Odpowiedzi przeważnie były sprzeczne:
- Bajdury przestały składać jaja.
- Bajdury wymarły na jakąś bardzo tajemniczą chorobę.
- Bajdurów nie wolno hodować.
- Ktoś wykupił wszystkie bajdury żyjące na planecie.
I tak dalej, mnóstwo jeszcze innych wersji. Wciąż jednak nie wiedzieliśmy, co tu
naprawdę zaszło. Wszyscy przyznawali, że bajdury były bardzo popularnymi
ptakami, chętnie trzymano je w domu i w ogrodach zoologicznych. Ale w ciągu
ostatniego roku prawie wszystkie gdzieś znikły. Opowiadano, że jacyś ludzie chodzili
po domach i wykupywali ptaki. Że ktoś wykradł je z Zoo. Że w największym ich
skupisku wybuchła zaraza i wszystkie wyginęły. Im mniej było nadziei na znalezienie
bajdura, tym goręcej Alicja pragnęła bodaj rzucić na niego okiem.
- Czym wyróżniają się te ptaki? - zapytałem Krabakasa z Barakasu, z którym
przed chwilą zawarliśmy znajomość.
- Niczym - odpowiedział uprzejmie, zwijając w pierścienie niebieskosiny ogon. -
Umieją mówić.
- Papugi również mówią.
- O papugach nie słyszałem. Ale może u was papugami nazywa się bajdury?
- Być może - zgodziłem się, choć wydało mi się wątpliwe, aby papugi mogły
występować na tej planecie. - A gdzie te bajdury żyją?
- Czego nie wiem, to nie wiem - odpowiedział Krabakas z Barakasu. - Może
właśnie żyły tutaj? Słyszałem, że mogą latać na inne planety i zawsze wracają do
rodzinnego gniazda.
- Nic z tego, nie znajdziemy bajdura - powiedziałem do Alicji. - Czas wracać.
Zwłaszcza że twój indykator na pewno jest głodny.
Indykator usłyszał moje słowa i z zadowolenia zrobił się seledynowy.
Szliśmy już w stronę wyjścia, gdy nagle zatrzymał mnie krzyk. Krabakas niczym
trąba powietrzna wzbił się nad klatkami.
- Hej! - wołał. - Ziemianinie, chodź tu czym prędzej!
Wróciłem. Krabakas zwinął się w kłębek i powiedział:
- Chcieliście zobaczyć bajdura? No to macie wręcz bajeczne szczęście. Za moimi
klatkami ukrył się ktoś, kto przyniósł prawdziwego dorosłego bajdura.
Alicja, nie dosłuchawszy do końca, biegła już ku nam, za nią dreptał indykator
mieniąc się z niecierpliwości wszystkimi kolorami tęczy.
Za ścianą klatek chował się niziutki tubylec ze skulonymi uszami. Trzymał za
ogon dużego białego ptaka. Ptak miał dwa dzioby i złotą koronę na głowie.
- Ojej - wymówiła Alicja - poznajesz go, tatku?
- Rzeczywiście coś znajomego...
- „Coś znajomego”! - przedrzeźniła mnie. - Ten ptak siedzi na ramieniu
Pierwszego Kapitana. Pamiętasz pomnik?
Miała rację. Oczywiście, że tak. Rzeźba artysty wyobrażała bajdura.
- Sprzedaje pan tego ptaka? - zapytałem Uszanina.
- Ciszej! - syknął. - Jeśli nie chce pan mojej zguby, proszę ciszej!
- Radzę kupić bez korowodów - rzekł mi na ucho Krabakas z Barakasu. - Sam
bym to zrobił, lecz panu jest bardziej potrzebny. Może to ostatni bajdur na tej
planecie?
- Ale czemu taka tajemnica? - spytałem.
- Gdybym to wiedział - odparł właściciel bajdura. - Mieszkam daleko od miasta i
rzadko tu bywam. Kilka lat temu ten bajdur przyleciał do mnie. Był wycieńczony i
ranny. Odchuchałem go, leczyłem i odtąd został w moim domu. Musiał bywać w
swoim życiu na różnych planetach. Zna wiele języków. Parę dni temu byłem za
interesem w mieście i spotkałem tam mego starego przyjaciela. Siedzieliśmy w
restauracji, gadaliśmy i całkiem przypadkowo dowiedziałem się od niego, że w
mieście w ogóle już nie ma bajdurów. Ktoś je skupuje albo też zabija. Zwierzyłem się
wówczas przyjacielowi, że mam w domu jednego bajdura. „Pilnuj go jak oka w
głowie” ostrzegł mnie. Naraz podszedł do nas pewien Ziemianin mówiąc, że chce
kupić bajdura.
- Czy był w kapeluszu? - przerwała nagle Alicja.
- Tak - odpowiedział Uszanin. - A skąd wiesz o tym?
- Starszy i chudy?
- Tak.
- Więc to on - stwierdziła.
- Jaki on? - spytał Krabakas z Barakasu.
- Ten sam, który sprzedawał robaki.
- Jasne, że to ten łajdak! - wykrzyknął Krabakas.
- Chwileczkę, pozwólcie mi skończyć - zmitygował nas Uszanin. - Otóż wtedy
odmówiłem sprzedaży mojego ulubionego ptaka i wyjechałem z miasta. Wyobraźcie
sobie, że tej samej nocy ktoś usiłował wtargnąć do mego domu. Następnej nocy
chciano go podpalić, ale śpiący czujnie bajdur zdążył mnie obudzić. Wczoraj
znalazłem nie dokończony podkop pod mój dom. A dziś ktoś wrzucił do mej sypialni
ogromny kamień. Zrozumiałem więc, że gdy zostawię ptaka u siebie, to koniec ze
mną. Jeżeli pan nie obawia się śmierci, proszę go wziąć, lecz nie odpowiadani za
konsekwencje.
- Niech pan bierze - powiedział Krabakas. - To piękny i rzadki ptak, a wy
przecież stąd odlatujecie. Nic wam nie grozi.
- Weźmiemy, tatku? - spytała Alicja wyciągając do bajdura rękę.
Nim zdążyłem odpowiedzieć, ptak sfrunął lekko na ramię Alicji.
- Żegnaj, przyjacielu - westchnął Uszanin.
Dałem mu pieniądze i natychmiast uciekł. Nawet ich nie przeliczył.
- Bajdura należy karmić białym chlebem - rzekł nam przy pożegnaniu zacny
Krabakas - i mlekiem. Bardzo odżywczy jest również syrop z dzikiej róży.
Powiedziawszy to, zwinął się w sinoniebieski kłębek i ułożył na klatkach z
kanarkami.
Podążyliśmy do wyjścia. Przodem szła Alicja z bajdurem na ramieniu.
Wprawdzie nie wymówił dotychczas ani słowa, lecz tym się nie martwiłem. Za Alicją
dreptał indykator przybierając w zamyśleniu coraz to inne kolory. Następnie szedłem
ja prowadząc na smyczy kupionego za szalone pieniądze, bardzo rzadkiego i prawie
rozumnego pająka-tkacza-troglodytę. Pająk tkał starannie wełniany szal w pepitkę,
gotowa część wlokła się po ziemi. Z tyłu jechał automatyczny łazik tak zastawiony
klatkami i akwariami, że nawet szpilki nie byłoby gdzie wetknąć. Oglądali się za
nami kolekcjonerzy, ze wszystkich stron padały różnojęzyczne okrzyki:
- Patrzcie, bajdura niosą!
- Bajdur! Żywy bajdur!
Nagle ptak przechylił głowę na bok i wymówił po rosyjsku:
- Uwaga! Lądowanie na tej planecie jest niemożliwe. Przechodzę na orbitę
planetarną, a ty, drogi przyjacielu, nie zapomnij włączyć amortyzatorów.
Skończywszy, przeszedł od razu na jakiś nieznany język i trajkotał ze dwie
minuty.
- To ci papuga! - rzekła Alicja.
Bajdur umilkł i powtórzył:
- To ci papuga!
Po chwili namysłu wymówił moim głosem:
- Ale czemu taka tajemnica?
I z kolei głosem swego niedawnego właściciela:
- Tej samej nocy ktoś usiłował wtargnąć do mego domu. A następnej - chciał go
podpalić.
- Nie ma wątpliwości - powiedziałem. - Mieliśmy fantastyczne szczęście, Alicjo.
To jest superpapuga, ptak nad ptaki. Zapamiętuje wszystkie słowa, i to od razu.
Bajdur tymczasem znów zaczął po rosyjsku:
- Słuchaj, Drugi, nie mam dla ciebie nic na pamiątkę. Jeśli chcesz, weź mego
bajdura. Będzie ci przypominał o naszych wędrówkach - przecież jego głowa
przechowuje wszystko, co usłyszał. I ty wiesz, jak go nastroić na odpowiedni tekst.
Odpowiedział sam sobie innym głosem:
- Dziękuję, Pierwszy. Na pewno się jeszcze zobaczymy...
Nagle w gardle bajdura coś zatrzeszczało, zawyło, jakby gdzieś w oddali
startował pojazd kosmiczny.
- Rozumiesz, tatku, co on mówi? - spytała Alicja.
- Chyba tak - odpowiedziałem. - Chyba są to głosy słynnych kapitanów.
Wyszliśmy z placu starając się obejść bokiem sekcję filatelistów, by z całym
naszym dość niepowszednim majdanem nie przepychać się w tłumie. Wtem podbiegł
do nas znajomy grubas w czarnym skórzanym ubraniu.
- No i jak? - zapytał. - Zadowolony pan z zakupów?
- Owszem - odpowiedziałem. - Całkowicie.
- Kupiliśmy bajdura - oznajmiła z dumą Alicja. - Nie ma pan pojęcia, jakie on
ciekawe rzeczy opowiada.
A bajdur jak na zamówienie otworzył dzioby, wyprostował koronę na głowie i
przemówił głosem Pierwszego Kapitana:
- Wiesz dobrze, Drugi, jak bardzo pragnąłbym znów polecieć w Kosmos.
Jednakże wszystko ma swoje granice.
Grubas odwrócił się do Alicji, zobaczył bajdura i jego twarz upodobniła się do
płaskiego naleśnika, oczy zbielały i skryły się głęboko w orbitach.
- Niech pan mi odstąpi tego ptaka - powiedział.
- A to dlaczego? - zdziwiłem się.
- Bo tak trzeba - rzekł wyciągając do bajdura rękę, ten zaś wykorzystał ten
moment i dziobnął go boleśnie w palec.
- Oj! - krzyknął grubas. - Ty przeklęta kreaturo! Od dawna na ciebie poluję!
- Proszę zabrać rękę - powiedziałem.
- Przepraszam pana - zreflektował się grubas. - Ja rzeczywiście od dawna szukam
bajdura. Specjalnie po niego przyleciałem z odległości osiemdziesięciu lat
świetlnych. Nie może mi pan odmówić. Zapłacę, ile pan zażąda.
- Pańskie pieniądze na nic się nie zdadzą - odpowiedziałem. - U nas na Ziemi w
ogóle już nie ma pieniędzy. Zabieramy je tylko lecąc w Kosmos, i to tam, gdzie
jeszcze się ich używa.
- Dam za tego ptaka, cokolwiek pan zechce! Podaruję panu cały ogród
zoologiczny!
- Nie - odparłem stanowczo. - O ile wiem, bajdury już prawie całkiem wyginęły.
A w Zoo ptak będzie bezpieczny.
- Proszę mi go oddać! - zawołał grubas ze złością. - Bo zabiorę siłą.
- Niech pan spróbuje!
Obok przechodzili dwaj policjanci uszańscy. Odwróciłem się, by wezwać ich na
pomoc, lecz grubas jakby pod ziemię się zapadł.
Poszliśmy dalej.
- Widzisz, tatku, że z bajdurami wiąże się jakaś tajemnica - powiedziała Alicja. -
Nikomu go nie oddawaj.
- Nie obawiaj się - uspokoiłem ją.
Szliśmy pustą drogą. Za niewysokim ogrodzeniem huczał bazar. Przed nami
widać już było hotele Palaputry. Nagle usłyszeliśmy z tyłu czyjeś lekkie kroki.
Obejrzałem się i osłupiałem z wrażenia.
Drogą biegł doktor Wierchowcew. Kapelusz miał przekręcony na bok, ubranie
zmięte, wydawał się jeszcze chudszy niż przedtem.
- Profesorze - rzeki do mnie zdyszany - grozi wam straszne niebezpieczeństwo.
Jak to dobrze, że udało mi się was dogonić. Co za szczęście!
- Jakie niebezpieczeństwo? - spytałem.
- To dotyczy bajdura. Jeśli pan natychmiast się go nie pozbędzie, wasz statek
czeka katastrofa. Wiem o tym z całą pewnością.
- Panie doktorze Wierchowcew - odpowiedziałem gniewnie - pańskie
postępowanie jest co najmniej szokujące. Na planecie Trzech Kapitanów zachowywał
się pan bardzo dziwnie, twierdził pan, że nie wie, jakiego ptaka wyrzeźbił artysta na
pomniku. Następnie jak nam mówiono, przybył pan tutaj i usiłował całkowicie
pozbawić tę planetę tlenu, sprzedając białe robaki. Wręcz skandalicznie zachowywał
się pan w hotelu, gotując na łóżku parówki i demolując obsługujące roboty. Teraz z
kolei domaga się pan od nas bajdura... Chwileczkę, proszę nie przerywać. Gdy pan się
opamięta, proszę przyjść do nas na statek i wtedy porozmawiamy spokojnie.
- Pożałujecie tego - syknął Wierchowcew i sięgnął ręką do kieszeni.
Indykator poczerwieniał ze strachu, pająk-tkacz-tryglodyta zaczął machać na
doktora nie dokończonym szalem.
- Ostrożnie, tatusiu, on ma rewolwer! - krzyknęła Alicja.
- Połoskow! - zawołałem do mikrofonu wiszącego na mojej piersi. - Notuj
współrzędne. Grozi nam niebezpieczeństwo! Pilnie na pomoc!
Wierchowcew speszył się nieco usłyszawszy moje słowa. Szczęśliwym dla nas
trafem na drogę wysypała się gromada kolekcjonerów, którzy ciągnęli opierającego
się zielonego słonia. Doktor przeskoczył przez ogrodzenie i zniknął.
- Och, jak ja to lubię! - powiedziała ze smakiem Alicja. - To dopiero są
prawdziwe przygody!
- Wyznam szczerze, że mnie takie przygody niezbyt pociągają. Naszym celem
jest poszukiwanie zwierząt dla Zoo, a nie walka z doktorem Wierchowcewem.
W trzy minuty później zawisł nad nami kuter z „Pegaza”. Połoskow przybył na
ratunek. Wolniutko lecąc prowadził nas aż do statku, toteż dotarliśmy na miejsce bez
żadnych komplikacji.
KURS DO SYSTEMU MEDUZY
Zaraz po rozlokowaniu zwierząt w klatkach i nakarmieniu ich udałem się do
sterowni, by wysłać na bazę Małego Arktura telegram następującej treści:
„Sprawdźcie, gdzie znajduje się doktor Wierchowcew. Podejrzewam, że nie jest
on tym, za którego się podaje”.
Wieczorem nadeszła z Małego Arktura odpowiedź:
„Doktora Wierchowcewa nie ma na planecie Trzech Kapitanów. Dalszych
informacji na razie brak”.
- I bez nich wiemy, że na planecie Trzech Kapitanów go nie ma - mruknął
Połoskow, przeczytawszy telegram. - Jest tutaj.
Dla bajdura sporządziliśmy dużą klatką i zawiesiliśmy w jadalni. Przez cały dzień
mamrotał coś w nieznanych językach i ani rusz nie chciał przemówić głosem któregoś
z kapitanów. Połoskow jednak uwierzył nam bez wahania i dodał od siebie:
- Ja też sądzę, że jest to bajdur Pierwszego Kapitana, ten sam, którego podarował
Drugiemu, gdy się rozstawali.
- A czy nie jest możliwe - spytała Alicja - że Wierchowcew specjalnie uganiał się
za wszystkimi bajdurami licząc, że w końcu trafi na właściwego?
- Ale po co miałby to robić?
- Jak to? Wiemy przecież, że Drugi Kapitan zaginął bez wieści. Nie wiadomo, co
się z nim stało. Wiemy, że zabrał w podróż bajdura...
- Racja! - zawołał Zielony. - Oczywiście. Nasza dziewczynka ma absolutną rację.
Kapitana nie ma, ale bajdur jest. Czyli bajdur wie, co się stało z kapitanem. I
Wierchowcew też chce to wiedzieć.
- Czemu więc robi taką tajemnicę? - spytałem. - Chętnie byśmy mu pomogli.
Usłyszeliśmy pukanie. Poszedłem otworzyć luk. Na trapie stał grubas w czarnym
skórzanym ubraniu.
- Wybaczy pan, że przeszkadzam. Chciałem przeprosić za mój wybryk na
bazarze. Tak bardzo pragnąłem mieć żywego bajdura, że nie mogłem się pohamować.
- Nic nie szkodzi - odpowiedziałem. - Nie czujemy do pana urazy. Zastrzegam
jednak, że nie oddamy bajdura.
- Mniejsza z tym - rzekł grubas wesoło. - Nie chciałem tylko zostawiać po sobie
tak złego wrażenia. Zechce pan łaskawie przyjąć na pożegnanie ten drobiazg.
I podał mi niezwykle rzadkie zwierzę - diamentowego żółwika z Menaty. Ma on
pancerz z prawdziwych diamentów rzucających takie ognie, że oczy bolą patrzeć.
- Proszę się nie krępować. Mam jeszcze trzy takie okazy.
Nie powinienem, rzecz jasna, przyjmować prezentu od tak dziwnego człowieka,
należało zachować ostrożność. Ale przecież żadne Zoo na Ziemi nie miało
diamentowego żółwika. Pięć lat polowaliśmy na niego i oto ktoś nam po prostu go
daje.
- Niech pan mi nie odmawia - nalegał grubas. - Do widzenia. Może się jeszcze
spotkamy. Nazywam się Wesołek Ypsilon, na stu planetach wszyscy znają moje
nazwisko.
Zbiegł tupiąc głośno po trapie i podrygującym krokiem oddalił się w kierunku
Palaputry.
Ściemniało się, oba słońca planety zachodziły niemal równocześnie, tyle że po
różnych stronach horyzontu, i nad kosmodromem płonęły dwie zorze wieczorne,
jedna piękniejsza od drugiej. Pomyślałem, że jednak nie wolno zbyt źle sądzić o
ludziach. Ten grubas, na przykład, jest prawdziwym entuzjastą biologii. I mimo to
bez żalu ofiarował nam tak rzadkie zwierzę.
W doskonałym humorze wróciłem do jadalni i pokazałem przyjaciołom żółwika.
Przechodził z rąk do rąk, nie mogliśmy po prostu się napatrzyć fantastycznej grze
światła na jego diamentowym pancerzu.
- Dokąd się teraz wybieramy? - spytał po kolacji kapitan.
- Do sklisów - powiedziała Alicja - na planetę Szeszyneru.
- Niech będzie - zgodziłem się - i tak zamierzaliśmy tam wstąpić.
Nagle bajdur, który dotychczas siedział spokojnie, przyglądając się, jak pijemy
herbatę, przemówił:
- Zamierzasz lecieć? - spytał głosem Pierwszego Kapitana.
- Tak. Polecę na spotkanie z nim - odpowiedział głosem Drugiego.
- W porządku, Drugi. Jeżeli będą kłopoty, wezwiesz mnie na pomoc.
- Jeśli zdołam.
- Przyślij bajdura. On mi powtórzy. Wiem, jak go zmusić do mówienia. Podaj mu
wszystkie szczegóły.
- No, do zobaczenia.
- Do zobaczenia.
Bajdur umilkł.
- Słyszałeś, kapitanie? - spytała Alicja.
- Oczywiście, że słyszałem, nie wrzeszcz. - Połoskow zamyślił się.
Bajdur zakołysał złotą koroną, jakby zastanawiając się, czy mówić dalej. I nagle
rzekł powoli i dobitnie głosem Drugiego Kapitana:
- Trzymaj kurs na system Meduzy.
Czekaliśmy, czy znów się odezwie, ale ptak zamknął oczy i schował głowę pod
skrzydło.
- To znaczy, że Drugi Kapitan znalazł się w niebezpieczeństwie i wysłał bajdura
po ratunek - tłumaczyła Alicja. - Ale jak zmusić ptaka, by nam wszystko
opowiedział?
- Czekajcie - zabrałem głos. - Skąd ten wniosek? Przecież bajdur nie poleciał na
Wenus, gdzie pracuje Pierwszy Kapitan, lecz wrócił na swą rodzinną planetę. To by
znaczyło, że nie został skierowany gdzie indziej. Drugi mógł po prostu zginąć. I
wtedy bajdur poleciał do domu.
- Wszystko jest możliwe - rzekł Połoskow i wstał od stołu.
Opuścił jadalnię i po pięciu minutach wrócił z mapą Galaktyki. Rozłożył ją na
stole, odsunąwszy filiżanki, i wskazał palcem miejsce na samym skraju mapy.
- Tu - wyjaśnił - znajduje się system Meduzy. Absolutnie nie zbadany. Są w nim
planety. Proponuje tam lecieć. Jeżeli kapitan żyje, to mu pomożemy. A jeśli zginął,
dowiemy się przynajmniej, w jakich okolicznościach.
- Mógł przecież zginąć w otwartym Kosmosie - odparłem.
- Cóż mogło się zdarzyć wielkiemu kapitanowi w otwartym Kosmosie?
- Wybuch statku, na przykład.
- A bajdur wyszedł z tego cało?
- No cóż, różnie mogło być!
Umilkłem. Ostatecznie, wyprawa miała określone zadania, tymczasem nie
wiadomo, czy w systemie Meduzy występują jakiekolwiek zwierzęta. Zanim tam
dotrzemy i wrócimy, minie czas przeznaczony na wyprawą. A przecież wiemy tylko
tyle, ile powiedział nam bajdur. Może kapitan był w systemie Meduzy, lecz zginął w
zupełnie innej części Galaktyki? Wszystkie te argumenty wyłożyłem moim
współtowarzyszom. Im dłużej jednak mówiłem, tym mniej byłem pewny swych racji i
tym wyraźniej zdawałem sobie sprawę, że nie przemawiają one ani do Połoskowa, ani
do Alicji.
- No więc dobrze - zakończyłem. - Kupić nie kupić, potargować można. Najpierw
jednak wyruszymy na Szeszyneru. Trzeba przecież zobaczyć, co to za dziwo te sklisy.
- W porządku - zgodził się kapitan, wodząc palcem po mapie. - Akurat po drodze.
Możemy też odwiedzać inne planety leżące na naszym szlaku i tam szukać ciekawych
zwierząt.
- A teraz spać - powiedziałem. - Jutro z rana odlot. Wszystkie zwierzęta
nakarmione, napojone?
- Tak jest, panie szefie ekspedycji - zameldowała Alicja, do której należała opieka
nad zwierzętami.
- A gdzie jest diamentowy żółwik? - spytałem.
- Przed chwilą tu był - odpowiedział Połoskow. - Gdzież się u licha podział?
Straciliśmy okrągłą godzinę, przetrząsając dokładnie cały statek, i dopiero
indykator przyłapał go tuż koło luku.
- Pewnie chciał zwiać - rzekł Zielony. - A ostrzegałem. Tych żółwi nie wolno
spuszczać z oka.
Indykator zżółkł jak cytryna.
Wyjąłem tabliczkę kolorystyczną doznań indykatora i odczytałem:
- Kolor żółty - nieufność.
- Nie dowierzasz, bracie, żółwikowi? - spytał indykatora Zielony. - Ja tak samo.
Indykator zapłonął tak żółtym blaskiem, że przyćmił światło lamp.
- Zgoda - powiedziałem. - Jeśli tak, zanikniemy go w klatce.
Indykator nie zmienił barwy, tylko po jego grzbiecie zaczęły płynąć czarne pręgi.
Tablica poinformowała nas, że czarne pręgi na żółtym tle oznaczają sprzeciw.
- No dobrze, dobrze. Skoro taki z ciebie niedowiarek, zamkniemy żółwia na noc
w sejfie.
I wtedy nareszcie indykator zrobił się ciemnozielony ze szczęścia.
TAKI SMUTNY WYNALAZEK
Gdy „Pegaz” zbliżał się do planety Szeszyneru, ilość przesyłek i bagaży na jego
pokładzie znacznie już zmalała. Można było swobodnie chodzić po korytarzach nie
wpadając co chwila na jakieś worki, skrzynie lub kontenery.
Spenetrowaliśmy już trzecią część Galaktyki, byliśmy nawet w takich punktach,
do których nie docierają statki liniowe z Ziemi.
Szeszyneru leży na uboczu wielkich szlaków. Fauna jej nie przedstawia się
bogato - jeszcze trzysta lat temu planeta była naga i pusta, dopiero później przybyli tu
koloniści z Rozodoru, stworzyli sztuczną atmosferę, założyli ogrody i trawniki.
„Pegaz” wylądował późną nocą z dala od nikłych światełek miasta. Lądowaliśmy
cicho, by nie obudzić i nie spłoszyć mieszkańców - na Szeszyneru nie często
przylatują statki i niektórzy tubylcy jeszcze w ogóle ich nie widzieli.
Silniki umilkły, mechanik Zielony rozczesał brodę i poszedł spać, kapitan
Połoskow siedział w sterowni nanosząc poprawki na przestarzałą mapę nawigacyjną,
Alicja pisała list do babci mając nadzieję wysłać go z Szeszyneru, ja zaś zszedłem do
ładowni, aby wybrać pustą klatkę dla sklisa oraz nakarmić zwierzęta.
Cicho było na statku i ciepło. Szedłem prawie bezszelestnie po miękkim dywanie,
myśląc o tym, że trzeba zaopatrzyć się w wodę oraz zdobyć włóczkę dla pająka-
tkacza-troglodyty. Gałęzisty śpiewokrzew czatował na mnie za rogiem.
- Marsz natychmiast spać! - ofuknąłem go. - Bo cię jutro nie podleję.
Maluch powiał ze strachu listkami i głośno szeleszcząc wciskał się do swej
przegrody.
Nagle usłyszałem ciche mlaskanie. Ktoś zakradł się do magazynu, w którym
leżała reszta przesyłek. Stanąłem nasłuchując. Nie wiadomo, jakie zwierzę wydostało
się z klatki - nie każde da się wziąć gołymi rękami.
Ostrożnie zajrzałem przez uchylone drzwi magazynu. Nikogo. Mlaskanie jednak
stało się wyraźniejsze. Wszedłszy do środka zorientowałem się, że dolatuje z
zamkniętej szafy chłodniczej. Przechowywaliśmy w niej ananasy.
Zdziwiło mnie, że klucz wystaje na zewnątrz - nikt zatem nie mógł wejść do
szafy i zamknąć się od środka.
Powoli wyciągnąłem rękę i przekręciwszy klucz, otworzyłem szeroko drzwi.
W szafie, dygocąc z zimna, siedział nieduży zielony człowieczek i gryzł ostrymi
ząbkami ananas.
Podniósł na mnie przerażone oczy i przycisnął owoc do piersi.
- Nie rusz - warknął.
- Mógłbyś chociaż obrać ananas - zauważyłem. - A w ogóle, jak się tu dostałeś?
- Nie dadzą spokojnie zjeść kolacji! - mruknął człowieczek i zniknął wraz z
ananasem.
Przetarłem oczy. Szafa była pusta. Na półkach o trzy ananasy mniej. Ktoś dotknął
mojej nogi, drgnąłem z zaskoczenia.
Okazało się, że to mały śpiewokrzew-wiercipięta łazi po ładowni.
- Jazda spać! - krzyknąłem, aczkolwiek z zasady nie krzyczę na zwierzęta ani
rośliny.
Spojrzałem znów na szafę. Stał w niej odwrócony do mnie plecami zielony
człowieczek i wspiąwszy się na palce usiłował ściągnąć z półki duży ananas.
- Zostaw to! - krzyknąłem.
Człowieczek obejrzał się i wtedy spostrzegłem, że to nie ten sam rabuś, który
parę minut temu jadł ananas.
- Nie denerwuj się - rzekł - ja mam pozwolenie.
I w tejże sekundzie zniknął unosząc ananas.
Takich cudów jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć. Poczułem lekki zawrót głowy.
W niedorzecznym odruchu zajrzałem w głąb szafy, jakby ktoś jeszcze mógł się tam
ukrywać.
Wtem coś mnie szturchnęło - na półce stał trzeci człowieczek.
- Nie przeszkadzaj - powiedział - bo zatłukę. - I sięgnął po ananas.
- Co za jakieś licho! - wybuchnąłem. - Skąd jesteś?
- Mieszkam tutaj - odpowiedział i wraz z ananasem rozwiał się w powietrzu.
To już było ponad moje siły. Nacisnąłem guzik telefonu.
- Gienek - spytałem Połoskowa - nie śpisz?
- Nie - odpowiedział. - Pracuję. A co z twoim głosem?
- Z głosem? Nic.
- Trzęsie się jak barani ogon. Coś się stało?
- Powiedz mi, czy luk był dobrze zamknięty?
- Oczywiście. Przecież nikt nie wychodził.
- A Zielony śpi?
- Śpi. Alicja również. Przed chwilą sprawdzałem. Pisała list i w połowie zasnęła.
Ale co się stało?
- Słuchaj, nie wiesz przypadkiem, co to znaczy, kiedy komuś zaczynają roić się
zielone ludziki?
- Malutkie? - zapytał rzeczowo kapitan. - Siedzą na ramieniu? Z ogonkami?
Gdzieś o tym czytałem. W jakiejś starej książce.
- Nie - odpowiedziałem - dość spore, bez ogonków i jadają ananasy. O... o jest!
Czwarty!
Rzeczywiście, jeszcze jeden grabieżca zjawił się w szafie, zrobił do mnie oko i
zniknął.
- Już idę - zaniepokoił się Połoskow. - Weź się w garść. Sam nic nie rób.
Zanim Połoskow przybiegł do ładowni, w szafie chłodniczej została niespełna
połowa ananasów, a dwa zielone ludziki, podsadzając się wzajemnie, usiłowały
wdrapać się na górną półkę.
- Czekaj - rzekł kapitan - nie wypłaszaj ich. To na pewno nie jest halucynacja.
- Halucynacja, także coś! - obraził się człowieczek. - Możecie mnie dotknąć.
- Nie mamy czasu - przerwał mu drugi.
- Pozdrowienia dla Alicji - powiedział pierwszy.
I rozwiali się, ustępując miejsca trzeciemu.
- Czy Alicja naprawdę śpi? - spytałem kapitana.
- Śpi.
- To skąd mogą o niej wiedzieć?
- Zachodzę w głowę. Jakaś zwariowana historia.
W szafie było pusto. Nikt więcej się nic zjawił.
- Zamknijmy dobrze drzwi - rzekł Połoskow. - Może będzie spokój.
- Skąd oni mogą wiedzieć o Alicji? - powtórzyłem.
Wylądowaliśmy zaledwie przed godziną, nikt nie wychodził na zewnątrz.
Długo jeszcze siedzieliśmy łamiąc głowy nad wyjaśnieniem tego dziwnego
zjawiska. Bezskutecznie jednak. Sprawdziliśmy jeszcze raz zawory na lukach,
obeszliśmy statek. Pustka, cisza, spokój.
Na wszelki wypadek położyłem się spać w pokoju Alicji. Niewygodnie mi było,
uwierał mnie twardy dywanik, a pod głowę musiałem podłożyć gumowe płetwy.
Zdążyłem na szczęście wstać wcześniej, toteż gdy Alicja otworzyła oczy,
siedziałem już jak gdyby nigdy nic w fotelu, przeglądając „Informator o
mieszkańcach Galaktyki”.
- Co tu robisz? - spytała.
- Wstąpiłem, żeby zajrzeć do twojej biblioteki i dowiedzieć się, jak wyglądają
tutejsi mieszkańcy.
- A dlaczego jesteś potargany?
Zamknąłem książkę trudno, przejrzę ją później - i pobiegłem do swej kajuty, żeby
się doprowadzić do porządku.
Myjąc się, byłem już nieomal pewny, że żadne zielone ludziki nie istnieją,
wszystko to złudzenie, sen i halucynacja.
Z tą myślą zszedłem do ładowni, by rzucić okiem na szafę chłodniczą.
Była otwarta, kompletnie pusta - ani jednego ananasa - a przed nią stał głęboko
zamyślony Połoskow.
- Jestem zdania - odezwał się - że tutejsi mieszkańcy, wbrew prawom natury,
nauczyli się przenikać przez ściany.
- Nie, chyba to nie ich sprawka. Na pewno zahaczyliśmy w Kosmosie jakąś
pasożytniczą cywilizację.
Do ładowni wkroczyła Alicja.
- Dzień dobry, kapitanie - powiedziała. - Co się stało z ananasami?
- Skradziono je. Właśnie zastanawiamy się, jak ukarać złodziei.
- Kogo? - zdziwiła się Alicja.
- Zielone diabły. Och, z rozkoszą dobrałbym się im do skóry! Pomyślcie tylko,
jak ja się teraz pokażę na Redwajcie?! Tam przecież czekają na ananasy!... O,
patrzcie, jest, łapcie go!
Istotnie, w szafie znów pojawił się zielony człowieczek. Obrzucił wzrokiem puste
półki, mruknął nie raczywszy nas zauważyć: „Spóźniłem się” - i w jednej chwili
rozpłynął się w powietrzu.
- To on - powtórzył kapitan. - I jak tu go złapać?
- To rzeczywiście był tubylec - stwierdziła Alicja. - Widziałam w książce, którą
tatuś zostawił na fotelu.
- Jesteś pewna?
- Absolutnie.
- Skoro tak, tym gorzej dla nich. Natychmiast wysyłam zażalenie do ich. władz. -
Tak się przyjmuje gości? - Połoskow kipiał gniewem.
- Wybacz im, kapitanie.
- O nie, ani myślę. Gdzie telefon?
- Zastanów się - powiedziała błagalnie Alicja. - To są tacy mili, dobrzy ludzie.
Wcale nie chcieli kraść ananasów. Tak się złożyło. Przypadek.
- Masz zbyt miękkie serce, Alicjo - odparł Połoskow. - Dziś w nocy, ledwie
zdążyliśmy wylądować, zakradli się do magazynu i dalejże wyciągać ananasy, minie
pół godziny i wezmą się za resztę ładunku.
- Kapitanie - ton Alicji brzmiał stanowczo - zapomniałeś o przegranym
zakładzie? W ciemno?
- Nie zapomniałem.
- No więc życzę sobie, byś darował im te ananasy.
W tym momencie za ścianami statku rozległ się piekielny wrzask. Tak straszliwy,
że przeniknął przez poszycie. Wyleciały nam z głowy zielone ludziki, ananasy, co sił
w nogach popędziliśmy do trapu. Poioskow nacisnął w biegu guzik alarmowy i we
wszystkich korytarzach zamigotały czerwone lampki.
Dopadł luku, otworzył go i z wysokości drugiego piętra wyjrzeliśmy na zewnątrz.
Wschodziło mgliste słońce - ogromne i czerwone. Po niebie szybko płynęły
podłużne szaroniebieskie obłoki. Cała polana przed „Pegazem” była zatłoczona
zielonymi ludzikami. Wymachiwali flagami, chusteczkami, rozwijali transparenty z
napisem: „Serdecznie witamy” i krzyczeli chórem:
- Za-pra-sza-myL. Wi-taj, A-li-cjo! Dzię-ku-je-my!... Niech żyyyją! - oraz inne
powitalne słowa w swym niezrozumiałym języku.
Na widok Alicji radość przeszła w euforię. Wydawało się, że niebo runie od tego
wrzasku.
Kilku zielonych ludzików w mgnieniu oka znalazło się przy luku, porwali Alicję i
nim zdążyłem otworzyć usta, zniknęli wraz z nią, by znów pojawić się w środku
rozentuzjazmowanego tłumu. Poniesiono Alicję wysoko na ramionach w stronę
bielejącego na horyzoncie miasta.
Na polanie został jeden zielony człowieczek, w starszym wieku, zaczekał, aż
zejdziemy z trapu, i przywitawszy się z nami, rzekł:
- Zapewne nie wszystko jest dla was zrozumiałe, drodzy goście?
- Rzeczywiście nie wszystko - odpowiedział Połoskow.
- Czy Alicji nic się nie stanie? - zapytałem.
- Nic a nic. Zechcecie wysłuchać moich wyjaśnień?
- Bardzo chętnie.
- Proszę, siadajcie na trawie, ziemia ciepła, przeziębić się nie sposób.
Skorzystaliśmy z zaproszenia, a zielony człowieczek opowiedział nam, co
następuje:
Nie tak dawno jeszcze planeta Szeszyneru niczym nie wyróżniała się spośród
innych ubogich prowincjonalnych planet Galaktyki. Jednakże lat temu dziesięć
pewien Szeszyneryjczyk wynalazł pigułki, dzięki którym można było w granicach
kilku lat podróżować w czasie w dowolnym kierunku. Początkowo całą planetę
ogarnął szał radości, zaczęto masowo łykać pigułki i podróżować w przeszłość lub w
przyszłość. Ale już po kilku tygodniach nastąpiło gorzkie rozczarowanie.
Jeden wyruszył w przyszłość i tam dowiedział się, że opuści go żona bądź że jego
dom zostanie okradziony. Drugi - w przeszłość, aby naprawić popełniony ongiś
fatalny błąd, tymczasem okazało się to niemożliwe, mógł tylko ów błąd powtórzyć.
Powiedzmy, że ktoś podejrzewał kogoś o oszustwo - z łatwością mógł wrócić do
owego dnia i wyśledzić fałszywca. Ktoś inny, obawiając się, że umrze na daną
chorobę, bez trudu wypuszczał się w przyszłość i sprawdzał, czy lekarze mówią mu
prawdę. I tak oto z czasem zaczęto bać się przyszłości - nikt już tam nie podróżował.
Natomiast coraz częstsze stały się podróże w przeszłość. Każdy człowiek ma jakieś
miłe wspomnienia. Wyrusza więc w przeszłość, by raz jeszcze przeżyć szczęśliwe
chwile. Potem znów tam powraca, jeszcze raz i jeszcze... W nieskończoność.
- Chodźmy do miasta - rzekł zielony staruszek - tam zobaczycie, do czego ten
wynalazek doprowadził.
Udaliśmy się za nim do miasta. Było zaniedbane, pełne wysypisk śmieci.
Triumfalny pochód z Alicją przeszedł gdzieś dalej i na ulicach rzadko spotykało się
ludzi. Nie zwracali zresztą na nas najmniejszej uwagi, od czasu do czasu któryś z
przechodniów znikał. Inny znów zjawiał się niespodziewanie, chwilę o czymś
rozmyślał i już go nie było.
- Oni wciąż podróżują w czasie - wyjaśnił nasz przewodnik. - Rzeczywistość ich
nie interesuje. Przyszłości się boją. Nikt nie bierze się do pracy. Rząd wydał zakaz
produkcji pigułek, lecz są one tak nieskomplikowane, że można je sporządzić w
domu.
- Teraz rozumiem - powiedziałem - dlaczego już wczoraj pańscy rodacy wiedzieli
o Alicji i o przylocie naszego statku.
- Jasne. Wchodzili do waszej lodówki w przyszłości.
- Mimo to chciałbym wiedzieć, skąd taka radość z przyjazdu Alicji? - spytał
Połoskow. - Czemu na przykład nie z mojego?
- To bardzo proste - rzekł stary Szeszyneryjczyk. - Jesteśmy ludźmi bardzo
spokojnymi, dobrodusznymi. I potrafimy docenić życzliwość innych.
- I co z tego? Przecież Alicja nie wiedziała, że zakradniecie się do naszej
lodówki.
- Ach, cóż za naiwność! - rzekł z wyrzutem zielony człowieczek.
Rozwiał się w powietrzu i w trzy sekundy później znów się zjawił z dużym
ananasem w rękach.
- Byłem przed chwilą w waszej lodówce - oświadczył.
- Przecież tam nie ma już ananasów.
- Ależ ja byłem tam wczorajszej nocy. Czy to takie trudne do zrozumienia? Nic
prostszego. Poleciałem teraz w przeszłość i wczorajszej nocy wziąłem z waszej szafy
chłodniczej ananas. Nie ukradłem go jednak, tylko wziąłem, ponieważ dziś rano
Alicja przypomniała Połoskowowi o wygranym zakładzie i na jej życzenie darował
nam ananasy. Dlatego dziś rano witaliśmy ją z taką wdzięcznością za to, że pozwoliła
nam wczorajszej nocy brać ananasy...
- Ja zwariuję! - rzekł Połoskow. - Najpierw było dziś rano, potem była wczorajsza
noc, a wy braliście ananasy, których jeszcze nie wolno było brać, dlatego że później
będzie je wolno brać...
- Tak niewiele zostało nam w życiu radości - powiedział zielony człowieczek
jakby nie słysząc słów kapitana. - Nie znaliśmy dotychczas smaku ananasa. Ja na
przykład będę teraz codziennie wyruszał w dzień poprzedni, aby zjeść ananas, który
zjadłem wczoraj...
Milczeliśmy dłuższy czas przetrawiając niecodzienne nowiny. Wreszcie
Szeszyneryjczyk westchnął:
- Nie mogę dłużej. Idę w przeszłość dojadać waszego ananasa.
- Chwileczkę - zatrzymałem go. - Mam do pana pytanie w pewnej sprawie.
- Niech się pan nie męczy - rzekł zielony człowieczek. - Ja przecież wiem, o co
pan spyta.
- Ach, prawda.
- Zapyta pan o zwierzę, które nazywa się sklis, gdyż z jego powodu tu
przylecieliście.
- Tak jest.
- Możemy panu przyprowadzić nawet sto sklisów, ale głowę dam, że pan z nich
zrezygnuje. O proszę, jeden tam leży za węgłem. Od razu rozłoży pan ręce i zawoła:
„Przecież to najzwyklejsza pod słońcem krowa”.
Zajrzeliśmy za węgieł. Rozłożyłem race i zawołałem:
- Przecież to najzwyklejsza pod słońcem krowa!
- No widzi pan.
Zielony człowieczek pożegnał się z nami i odszedł, a raczej zniknął, jako że
mieszkańcy tej planety mieli dziwny zwyczaj rozpływania się w powietrzu. I nie
zobaczył tego, co zaszło później, i cała jego zdolność zaglądania w przeszłość i
przyszłość na nic się nie zdała. Albowiem zabraliśmy tę krowę, przywieźliśmy do
moskiewskiego Zoo, w którym do dziś przebywa stanowiąc jeden z
najpopularniejszych okazów.
Jak tylko nasz zielony przewodnik zniknął, krowa przeciągnęła się, wstała
pomalutku i rozpostarła długie błoniaste skrzydła, które przedtem miała owinięte
wokół brzucha. Westchnęła, zwróciła na nas wielkie melancholijne oczy, potrząsnęła
skrzydłami strzepując z nich kurz, odbiła się zdartymi kopytami od ziemi i przeleciała
na drugą stronę ulicy. Leciała jak to krowa - brzydko i niezdarnie, ale jednak leciała!
Zapytałem chłopaczka, który niespodzianie zjawił się obok mnie:
- Czyja to krowa?
- Sklis?
- No tak. Czyj to sklis?
- A niczyj - odpowiedział chłopaczek. - Komu potrzebne sklisy? Paść ich nie
można, bo odlatują na wszystkie strony. Niech pan bierze, nikt nawet palcem nie
kiwnie.
Wracaliśmy do „Pegaza” poganiając sklisa witką. Chwilami wzlatywał w
powietrze, ale prędko się męczył i przechodził w leniwy truchcik.
Po drodze przyczepił się do nas drugi sklis, choć nie chcieliśmy go zabrać -
wystarczy nam jeden do karmienia. Wzgardzony, długo z urazą myczał i machał
ogonem.
Alicja wróciła wkrótce po nas. Znudziło ją w końcu towarzystwo
Szeszynerejczyków. Oni zresztą też o niej szybko zapomnieli - rozpierzchli się, jedni
w przeszłość, drudzy w niedaleką przyszłość.
SPARALIŻOWANE ROBOTY
- No, a teraz - rzekł Połoskow po naszym odlocie z planety, na której straciliśmy
cały zapas ananasów - prościutko do systemu Meduzy. Są sprzeciwy?
Nie było. Chciałem wprawdzie coś wtrącić, lecz Alicja tak mnie spiorunowała
wzrokiem, że tylko powiedziałem:
- W czasie lotu rządzi na pokładzie kapitan. Jak Połoskow każe, tak być musi.
- Wobec tego nigdzie się już nie zatrzymujemy - oświadczył.
W dwa dni później musieliśmy jednak zatrzymać się i zmienić kurs.
Radiostacja pokładowa przejęła sygnał SOS.
- Skąd ten sygnał? - zapytałem Połoskowa.
- Zaraz się dowiemy - odpowiedział nasz kapitan, pochylając się nad
odbiornikiem.
Usiadłem w szerokim fotelu w sterowni, korzystając z chwili wytchnienia.
Dzisiejszy ranek był dla mnie bardzo męczący. Indykatora rozbolał brzuch i co
chwila zmieniał kolory niczym sygnalizator świetlny na ruchliwym skrzyżowaniu.
Pająk-tkacz-troglodyta na skutek braku surowca dobrał się do sennego pilcha w
sąsiedniej klatce i zgolił z niego całą długą sierść, tak że pilcha nie poznałem. W
rezultacie pilch się przeziębił i kaszlał, aż się rozlegało w całej ładowni. Musiałem
więc sporządzić izolatkę. Bajdur przez całą noc mamrotał w niezrozumiałym języku,
ochrypł i skrzypiał jak nie nasmarowany wóz. Trzeba go było poić gorącym mlekiem
z sodą. Śpiewokrzewy pokłóciły się w nocy o pestki ze śliwek i połamały maluchowi
gałązki. Diamentowy żółwik wyciął ostrymi krawędziami pancerza otwór w drzwiach
do maszynowni i znów musiałem zamknąć go w sejfie.
Byłem zmęczony, ale to rzecz normalna, gdy przewozi się tyle niezwykłych
zwierząt. Wszystkie te choroby, przykrości, bójki i konflikty są niczym w porównaniu
z karmieniem. Pomagała mi wprawdzie Alicja, lecz dziś właśnie zaspała i poranne
karmienie spadło wyłącznie na moje barki.
Na szczęście zwierząt nie było jeszcze dużo i większość mogła oddychać
powietrzem ziemskim. Jedynie pod szklany pojemnik z beżowymi chrząszczami
musieliśmy wstawić piecyk, gdyż żyją one zazwyczaj w kraterach wulkanów...
- Już wiem - usłyszałem głos kapitana.
O czym on mówi? Ach tak, zamyśliłem się i całkiem wyleciało mi z głowy -
przecież odebraliśmy sygnał SOS.
- To z planety Szelezaka. Co się tam mogło u nich wydarzyć?
Połoskow otworzył ostatni tom informatora i przeczytał głośno:
- „Planeta Szelezaka. Odkryta przez wyprawę fiksjańską. Zamieszkana przez
cywilizację żelazną o bardzo niskim stopniu rozwoju. Istnieje hipoteza, że
mieszkańcy tej planety są potomkami robotów, które ocalały z katastrofy nieznanego
statku kosmicznego. Wyróżniają się szczerością i gościnnością. Równocześnie jednak
są bardzo kapryśne i łatwo się obrażają. Kopalin użytecznych na planecie nie ma.
Powietrza i wody również nie ma. Planeta całkowicie wyjałowiona. Jeżeli nawet były
zasoby, roboty wszystko zużytkowały i prowadzą nędzną wegetację”. Tak - dodał
Połoskow - niezbyt interesujące perspektywy. Ale co tam się stało?
- SOS - powtarzał raz po raz odbiornik. - Na planecie epidemia. Prosimy o
pomoc!
- No cóż, trzeba zboczyć z drogi - westchnął Połoskow. - To są istoty rozumne,
nie wolno im odmawiać pomocy w nieszczęściu.
I zboczyliśmy w kierunku planety Szelezaka.
Dopiero gdy ujrzeliśmy w przestrzeni kosmicznej szarą pozbawioną powietrza,
gór i oceanów kulę planety, udało się kapitanowi nawiązać łączność z tamtejszym
dyspozytorem.
- Co się stało? - zapytał. - Jakiej pomocy żądacie?
- Wybuchła epidemia... - zaskrzypiał głos... - Wszyscy są chorzy. Potrzebny nam
doktor.
- Doktor? - zdziwił się Połoskow. - Jesteście przecież cywilizacją żelazną. Może
wysłać do was mechanika?
- Niech będzie mechanik - zgodził się głos. - Ale doktor też potrzebny.
Stanęliśmy na pokrytym warstwami kurzu i całkowicie pustym lądowisku
kosmodromu. Od dawna nie lądował tu żaden pojazd kosmiczny.
Gdy kurz osiadł, spuściliśmy trap i wyprowadziliśmy łazika. Kapitan został na
statku, a my we trójkę pojechaliśmy do długiego, niskiego i bardzo jednostajnego
budynku portu. Ani żywej duszy, ani cienia dokoła. Gdyby nie odbyta przed chwilą
rozmowa, nikomu nie przyszłoby na myśl, że są tu jakieś żywe istoty. Na drodze
poniewierała się pęknięta zardzewiała noga robota, dalej koło z wyłamanymi
szprychami.
Przykro było patrzeć na takie spustoszenie. Mimo woli chciało się głośno
krzyknąć: „Hej, jest tu jakaś żywa dusza?!”
Drzwi dworca były na rozcież otwarte. W środku ta sama cisza i pustka.
Wysiedliśmy z łazika i zatrzymaliśmy się w progu, nie wiedząc, dokąd się skierować.
W dużym szarym głośniku zawieszonym pod sufitem rozległ się szmer i znajomy
zgrzytliwy głos powiedział:
- Wejdźcie po schodach na górę. Doprowadzą was do małych czarnych drzwi.
Wystarczy je pchnąć, są otwarte.
Znaleźliśmy wąskie schody. Były kręte i tak samo zakurzone jak wszystko wokół.
Kończyły się przed niskimi drzwiami. Pchnąłem je, lecz nie ustąpiły. Czyżby
zamknięte?
- Mocniej! - rozległo się za nimi.
- Daj no, ja spróbuję - powiedział Zielony.
Naparł z całej siły ramieniem na drzwi, stęknął - i wtedy otworzyły się z piskiem.
Zielony nie utrzymał równowagi i wleciał do środka.
- To było do przewidzenia - mruknął, wpadając z rozpędu na siedzącego przy
biurku żelaznego tubylca.
Robot był także pokryty kurzem.
- Dziękuję, że zechcieliście przylecieć - rzekł, podnosząc rękę, by pomóc wstać
Zielonemu. - Myślałem, że nie zechcecie. Nie miałem nadziei.
- Macie bardzo słabą stację - wyjaśniłem. - Usłyszeliśmy was tylko dlatego, że
przelatywaliśmy obok. Czysty przypadek.
- Kiedyś nasza stacja była najsilniejsza w tym sektorze - powiedział robot.
Nagle coś zaburczało w jego żelaznym brzuchu, znieruchomiał z otwartą gębą.
Poruszał rękami prosząc na migi o ratunek. Spojrzałem zdetonowany na Zielonego,
który mruknął:
- Tu nie doktora trzeba.
Trzasnął robota pięścią w podbródek. Usta zamknęły się ze szczękiem i
wymówiły:
- Ratuj...
Zielony musiał jeszcze raz obejść się z nim grubiańsko, po czym zapowiedział:
- Proszę tak szeroko nie rozdziawiać ust. Nie mogę wiecznie stać nad panem z
pięścią.
Robot kiwnął głową i mówił dalej ledwie szparką ust w obawie, by się znów nie
zacięły.
- Wysłałem sygnał SOS, ponieważ od dwóch tygodni nikt nie przychodzi zastąpić
mnie na dyżurze. Podejrzewam, że wszyscy moi ziomkowie ulegli paraliżowi.
- Skąd to przypuszczenie?
- Stąd, że i ja straciłem władzę w nogach.
- Dawno dotknęła was ta choroba? - zapytałem.
- Nie, niezbyt dawno - odpowiedział robot. - W ostatnich latach mieliśmy w ogóle
kłopoty ze smarem, ale jakoś tam było. Jednakże od czasu, gdy rozgniewał się na nas
pewien człowiek i rzucił straszne przekleństwo, zagadkowy okropny paraliż zaczął
kłaść pokotem starych i młodych. Obawiam się, że jestem jedynym względnie
zdrowym robotem na całej planecie.
- No dobra, popatrzę, jak to wygląda. Może jednak zapomniał pan nałożyć świeży
smar - rzekł podejrzliwy jak zwykle mechanik.
Otworzył klapę na piersi robota, włożył do środka palec. Robot zachichotał:
- Oj, łaskocze!
- Cierpliwości! - skarcił go Zielony. Sprawdziwszy mu dokładnie przeguby nóg i
rąk, wyprostował się i wycierając ręce chusteczką, oświadczył: - Smar jest. Nic z tego
nie rozumiem!
- My również nie rozumiemy - stwierdził robot.
Pojechaliśmy do miasta. Wstępowaliśmy do domów - wszędzie długie
jednostajne pomieszczenia z szeregami identycznych nar. Na narach leżały
identyczne roboty, pokryte warstwą kurzu. Na ich czołach świeciły lampki kontrolne.
Był to znak, że roboty żyją. Obracały oczami, ale były całkiem bezwładne. Nie
wyjaśniwszy zatem niczego, wróciliśmy do kosmoportu i wpakowaliśmy do łazika
dyżurnego robota. Ten przynajmniej jeszcze mówił. Zawieźliśmy go na statek, aby
tam go zdemontować i wreszcie zbadać, co za dziwna epidemia zaatakowała planetę.
Robot sam pomagał nam przy demontażu, wskazywał, jaką śrubę odkręcać, jaki
guzik naciskać. Był bardzo zaniedbany, brudny, lecz poza tym nie wykryliśmy w nim
żadnych specjalnych uszkodzeń. Na ogół tego typu służebne roboty dawno
zaprzestano produkować w Galaktyce, były wiecznotrwałe, przystosowane do pracy
w głębokim Kosmosie, w wulkanach, pod wodą i pod ziemią. Trzeba je było tylko od
czasu do czasu smarować, lecz nawet i to doskonale umiały robić same.
Wreszcie na dużym laboratoryjnym stole w naszej pracowni leżały wszystkie
części robota, głowa zaś osobno w rogu, podłączona do sieci energetycznej statku.
- No i jak? - spytała głowa robota, gdy Zielony kończył demontaż jego korpusu.
Mechanik wzruszył ramionami.
- Cóż teraz poczniemy? - cicho wymówiła głowa. - Przecież ginie cała
cywilizacja.
- Nadamy radiogram na Ziemię bądź na inną dużą planetę - rzekłem pocieszająco.
- Niech przyślą tu specjalną ekspedycję oraz ekspertów w dziedzinie chorób robotów.
- Jakie choroby u robotów! - wykrzyknęła głowa i usta jej znów pozostały
otwarte.
Musiałem podejść i stuknąć ją w podbródek.
- Dziękuję panu - powiedział robot. - Ale czy nie żal wam zostawiać nas bez
opieki? Pomyślcie tylko, na całej planecie ani jednej istoty mogącej się poruszać.
Pierwszy gwałtowny deszcz bądź zalanie naszych domów sprawi, że wszyscy
zginiemy bezpowrotnie - przecież nawet nie możemy się wytrzeć.
- Niechże pan zrozumie - tłumaczyłem - nasze zadania nie pozwalają nam zostać
tu, dopóki nie nadejdzie pomoc.
- Czy to aż takie ważne zadania? - spytała głowa.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy Zielony zawołał:
- Tu trzeba różnie kombinować! Spróbuję zmienić smar. Można pana podlać
olejem maszynowym?
- Jeżeli dobry, to można - odpowiedziała głowa.
Zielony zaczął wycierać wszystkie detale i smarować je ponownie naszym
olejem. Robot tymczasem znów zapytał:
- A jakie macie zadanie?
- Poszukujemy zwierząt dla moskiewskiego Zoo. Musimy jak najprędzej
zakończyć wyprawę i wracać do domu. To bardzo skomplikowana rzecz - wozić na
pokładzie cały ogród zoologiczny.
- Ale jeśli przyjdziecie nam z pomocą - rzekła głowa - damy wam za to nasze
zwierzęta. Takich nigdzie nie znajdziecie.
- Jakież to są zwierzęta?
I robot opowiedział nam, co następuje:
Ongiś, wicie lat temu, uległ awarii na tej planecie automatyczny statek
kosmiczny, który miał na pokładzie kilka uniwersalnych robotów. Wyszły z
katastrofy cało i zbudowały sobie chatę z odłamków pojazdu. Potem znalazły tu złoża
żelaza oraz innych metali, znalazły uran i mnóstwo innych pożytecznych kopalin.
Zaczęły wówczas konstruować sobie dzieci i tak pomalutku rozpleniały się coraz
bardziej.
Jednakże roboty, aczkolwiek są myślące, nie umieją przewidywać przyszłości. W
owym czasie były na planecie woda i powietrze, trawa i drzewa, ale im obojętne było
wszystko, co dzieje się wokół. Korzystając z całkowitej swobody, zbudowały wkrótce
na planecie mnóstwo fabryk. Wszystkie fabryki wytwarzały nowe roboty, one z kolei
budowały następne fabryki, wytwarzające następne roboty. I tak trwało do owego
dnia, gdy wszystek tlen został zużyty w paleniskach, wszystkie drzewa zamienione na
składy części zapasowych, wszystkie zwierzęta wyginęły, wszystkie góry były
skopane do podstaw i wszystkie morza wyczerpane do dna dla chłodzenia silników.
Skończyły się również kopaliny. Na nagiej planecie pozostały tylko roboty - wiele
milionów identycznych robotów, które nagle spostrzegły, że nie mają co robić.
Zaczęły więc ciągnąć losy i tych, którym się nie powiodło, demontowały na
części zapasowe lub drogą wymiany dostawały za nie smar od przelatujących w
pobliżu statków bądź włóczęgów gwiezdnych. Tak żyły roboty. Powoli zmniejszała
się ich liczebność, lecz mimo to wciąż jeszcze wegetowało na planecie kilka
milionów nierobów. Postanowiły więc roboty zbudować statek kosmiczny i polecieć
na inną nie zasiedloną planetę, by tam prowadzić swe dzieło od początku. Nie udało
im się jednak zbudować statku bez gotowych rozwiązań konstrukcyjnych, same zaś
nie posiadały zdolności twórczych. Tak więc sytuacja w niczym się nie zmieniła aż
do dnia, gdy dziwna epidemia wybuchła na planecie i wszystkie roboty uległy
paraliżowi.
- O jakich pan wspominał zwierzętach? - spytałem głowę robota.
- O roboto-zwierzętach. Chcieliśmy mieć wszystko to samo, co ludzie. I gdy
nagle zdaliśmy sobie sprawę, że cała fauna na planecie wyginęła wskutek braku
warunków do życia, zrobiliśmy sztuczne zwierzęta. Później jednak przestały nas
interesować i postanowiliśmy je rozebrać na części zapasowe dla robotów. Ale
zwierzęta wyczuły niebezpieczeństwo i uciekły. Do dziś biegają po pustych dolinach
planety Szelezaka. Jeśli nam pomożecie, złapiemy dla was kilka tych unikalnych
żelaznych zwierząt.
- Dziękuję - powiedziałem, żywiąc jednak w duchu wątpliwości, czy coś takiego
nadaje się dla Zoo - każdy uczeń na Ziemi potrafi skonstruować mechanicznego
żółwia bądź elektronicznego jeża.
W trakcie naszej rozmowy Zielony oczyścił wszystkie części robota i nasmarował
je ponownie. Potem przykręcił mu ręce i nogi i nacisnął czerwony guzik. Z napięciem
czekaliśmy na rezultat. Robot niepewnie uniósł rękę, zrobił krok naprzód. Noga była
posłuszna. Posunął się jeszcze o krok, machnął obiema rękami, zrobił skłon w przód,
w tył, potem zaczął tańczyć. Nigdy dotąd nie mieliśmy okazji widzieć tańczącego
robota. Omal nie przewrócił stołu laboratoryjnego, nie zmiażdżył mi nogi, zdawało
się nawet, że śmieje się z radości. Natańczywszy się do woli, wykrzyknął:
- Ratuj... - i znieruchomiał.
No tak, zapomnieliśmy wymienić smar w głowie.
Tym razem Zielony nie zadał mu ciosu w podbródek, tylko zwyczajnie wlał mu w
otwarte usta puszkę oleju.
Robot zachłysnął się, coś zagulgotało w jego wnętrzu, usta się zamknęły, znów
otworzyły i nagle wdzięcznym melodyjnym głosem zaśpiewał: „Nie straszny dla nas
szary wilk”, piosenkę, którą widocznie słyszał kiedyś przed laty.
- A więc to tylko wina smaru - stwierdził nieco uspokojony. - Ale przecież był
zupełnie świeży. Niedawno wymienialiśmy.
Zielony niewiele myśląc nabrał na szkiełko odrobinę poprzedniego smaru i
włożył pod mikroskop.
- Jasne jak słońce - rzekł po chwili. - Powinniśmy od razu na to wpaść. W smarze
rozmnożyły się bakterie, które powodują, że olej przekształca się w roztwór
szmerglowy. Ciekawe, jakim sposobem mogły się tam dostać?
Robot zamyślił się. Przeszliśmy wraz z nim do jadalni, aby tam kontynuować
rozmowę. Był wciąż zatopiony w myślach. Nalaliśmy dla siebie herbaty, a przed nim
postawiliśmy słoik z olejem słonecznikowym, wielkim przysmakiem robotów. Wypił
z roztargnieniem, nawet to nie zdołało wyrwać go z zadumy.
Nagle w klatce nad jego głową obudził się bajdur. Spostrzegłszy naszego gościa,
otworzył szeroko dziób i zaśpiewał głosem robota:
„Nie straszny dla nas szary wilk”.
Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Jedynie robot przyjął to normalnie. Podniósł
głowę i rzekł do bajdura:
- Witaj, ptaku. Jak się czujesz?
Ale bajdur śpiewał dalej, trzepocząc skrzydłami. Nie potrafił odpowiedzieć, gdyż
bajdury nie są na tyle mądrymi ptakami.
- Pan go zna? - zapytała Alicja.
- Tak, znam - odpowiedział z roztargnieniem robot. - Sam go remontowałem.
- Jakże pan mógł remontować żywego ptaka? - zdziwiła się.
- Kilka lat temu - mówił robot - ten ptak przyleciał na naszą planetę z Kosmosu.
W owym czasie powietrza mieliśmy już mało i cała tutejsza fauna wyginęła. Trzeba
wam jednak wiedzieć, że dla bajdurów powietrze nie jest warunkiem koniecznym do
życia. Mogą latać z planety na planetę i nie oddychać przez kilka tygodni, a nawet
miesięcy. Ale ten bajdur doleciał do nas ostatkiem sił. Ktoś napadł go w drodze i
ciężko zranił. Wyleczyliśmy go, karmiąc olejem smarowniczym, lecz jedno skrzydło
trzeba było odciąć i zastąpić protezą.
- Niepodobna! - wykrzyknąłem. - Przecież byśmy to zauważyli!
- Niech pan sprawdzi - odparł z dumą robot. - Jesteśmy pod tym względem
prawdziwymi mistrzami.
Wstałem i podszedłem do bajdura. Ptak, jakby domyślając się, o co mi chodzi,
rozprostował prawe skrzydło. Pomacałem je i wyczułem pod piórami metal.
- No proszę - triumfował robot. - Nawet pan tego nie spostrzegł.
- A co się stało z ptakiem później? - spytała Alicja.
- Przybył do nas z systemu Meduzy. Ktoś go ścigał i koniecznie chciał uśmiercić.
Przez ten czas, gdy dorabialiśmy mu skrzydło, dużo nam opowiadał. Z jego słów
można było wywnioskować, że ktoś miał awarię bądź też znalazł się w wielkich
opałach na jednej z planet systemu Meduzy i ptak spieszy donieść o tym jego
przyjacielowi. Sami byśmy chętnie pomogli, lecz nie mieliśmy statku kosmicznego.
- I wypuściliście ptaka?
- Tak - odpowiedział robot. - Staraliśmy się wytłumaczyć mu, że nie zdoła
dolecieć do tego sektora Galaktyki, do którego spieszył. Sztuczne skrzydło, choć nie
różni się od normalnego, jest przecież znacznie mniej sprawne. Niestety, ptak nie
zrozumiał. Nie jest zbyt mądry. Wiedzieliśmy jednak, że niedaleko znajduje się
planeta Błuk, rodzinne gniazdo bajdurów, i że ptak może tam dolecieć. Od tego czasu
nie widziałem go więcej.
- Słyszysz, tatku?! - spytała Alicja. - Teraz chyba nie wątpisz, że Drugi Kapitan
żyje i że wysłał ptaka po ratunek?
- Ale to było cztery lata temu. Dotychczas pewnie już zginął.
- Muszę wam jeszcze opowiedzieć - przerwał nam robot - o czymś bardzo
dziwnym, co zdarzyło się miesiąc temu. Dokładnie na trzy dni przed wybuchem
epidemii. Nie wspominałbym o tym, gdyby nie bajdur... Na naszej planecie
wylądował mały czarny statek. Wysiadł z niego mężczyzna w kapeluszu. Sądziliśmy,
że chodzi o wymianę robotów, okazało się jednak, że potrzebuje naszej pomocy, gdyż
jego statek ma poważne uszkodzenie... Chętnie mu pomogliśmy...
- To był doktor Wierchowcew - szepnęła mi Alicja.
- A kiedy statek był już gotowy do lotu, zapytaliśmy, czy da nam trochę oleju lub
świeżych gazet w nagrodę za pomoc. Odpowiedział w arogancki sposób, że nic nie
dostaniemy. I że powinniśmy być mu wdzięczni, iż darował nam życie. Wtedy
oświadczyłem mu: „Wstydź się, przybyszu! Kiedy ptak bajdur, bezmyślne
stworzenie, nie dał nam nic za naprawione skrzydło, nikogo to nie zdziwiło. Ale ty -
istota rozumna i jak świadczy twój wygląd pochodząca z Wielkiej Ziemi! Wstydź
się!” Zaczął od razu wypytywać o bajdura. Odparłem, że to było przed czterema laty i
nie ma nic wspólnego z obecną sprawą. Tak jednak nalegał, że opowiedziałem mu
historię rannego ptaka. Trzeba było widzieć, w jaką wpadł furię! Przeklinał nas za to,
że pomogliśmy ptakowi, a usłyszawszy, że poleciał on na planetę Błuk, zaczai wśród
tych przekleństw natychmiast szykować się do drogi. „Tyle czasu kosztuje mnie to
piekielne ptaszysko - klął. - A nuż się wygada!” W nocy widzieliśmy go koło głównej
cysterny...
- Jakiej cysterny?
- No jasne! - zawołał robot. - Był przy głównej cysternie z olejem! To bardzo zły
człowiek i na pewno wrzucił tam jakieś złośliwe bakterie.
Staraliśmy się wytłumaczyć mu, że bakterie mogły równie dobrze trafić na
planetę inną drogą, lecz on tylko kręcił głową i nie chciał w ogóle słuchać naszych
argumentów.
Na pożegnanie otrzymał od nas beczkę oleju, co powinno mu starczyć na
uruchomienie bodaj dziesięciu robotów. Obiecaliśmy poza tym, że zaraz po wyjściu
w Kosmos nadamy radiogram, aby z najbliższej planety wysłano do nich statek z
olejem.
Ledwie robot odszedł, moi przyjaciele zaczęli się gorączkować.
- Prędzej - popędzali mnie - prędzej w drogę! Jest jeszcze szansa na ocalenie
kapitana! Teraz już nie ma wątpliwości, że spotkało go nieszczęście i doktor
Wierchowcew boi się, aby prawda nie wyszła na jaw.
- W ogóle wstyd mi za Ziemian - rzekł ponuro Zielony. Dopóki nie rozgryziemy
tej tajemnicy, nie będę mógł spojrzeć w oczy mieszkańcom innych planet. Jeżeli
wśród Ziemian znalazł się taki szubrawiec, to naszym obowiązkiem jest znaleźć go i
unieszkodliwić, I w tym właśnie pomoże nam Drugi Kapitan, którego bezwzględnie
znajdziemy. A zwierzęta mogą poczekać.
Westchnąłem, widząc, że Alicja i Połoskow są absolutnie tego samego zdania.
- Zgoda - powiedziałem. - Ustępuję wobec większości. Mimo to uważam, że
wasze nadzieje opierają się wyłącznie na pogłoskach i że Drugiego Kapitana w
systemie Meduzy nie znajdziemy. Ale stawiam warunek - jeśli się okaże, że zaszła
pomyłka, natychmiast wracamy do centrum Galaktyki i zajmujemy się już tylko
poszukiwaniem zwierząt.
- Przygotować statek od odlotu! - rzekł kapitańskim tonem Połoskow. - Zielony,
zejdź do maszynowni. Włącz supersilniki.
Podszedłem do iluminatora, by rzucić ostatnie spojrzenie na pustynną planetę,
którą zmarnowały nie wiedząc, co czynią, pracowite roboty. I nagle spostrzegłem, że
przez pole biegnie ku nam nasz robot niosąc coś w rękach.
Czekałem na niego przy trapie.
Wysypał mi pod nogi stertę jakichś metalowych przedmiotów.
- Do widzenia - rzekł patrząc, jak wciągam trap. - Jeżeli znajdziecie tego łotra w
kapeluszu, a nie będziecie wiedzieli, co z nim począć, oddajcie go nam.
Wysmarujemy go skażonym olejem.
Roześmiał się i ruszył z powrotem, wzbijając kłęby kurzu.
W czasie gdy statek nabierał prędkości kosmicznej, zmieniłem smar metalowym
zwierzętom. Ciekawiło mnie bądź co bądź, jakie też roboto-zwierzęta występowały
na tej planecie. I kiedy w dwie godziny później Zielony wszedł do pracowni, omal nie
zemdlał z wrażenia. Po podłodze biegały zwierzątka na kółkach. Piszczały, biły się ze
sobą, próbowały wdrapać się na ściany. Wyglądały jak straszydełka, ale było w nich
jakieś podobieństwo do myszy i kotów. Widocznie roboty konstruując je myślały o
prawdziwych kotach i myszach.
Umieściłem roboto-zwierzątka w żelaznej klatce, czasem jednak wyłaziły z niej i
uganiały się po korytarzach za diamentowym żółwikiem.
POGOŃ ZA LADY WINTER
System Meduzy leżał zagubiony na najdalszym krańcu Galaktyki. Wokół dużej
gwiazdy z długimi niby splątane pasma protuberancjami krążyły tylko trzy planety.
Pierwsza, najbliższa gwiazdy, była tak rozżarzona, że z góry wykluczała możliwość
lądowania.
Zbliżyliśmy się do drugiej planety.
Była pustynna, posępna. Promienie słońca odbijały się od szaroniebieskich
błyszczących gór, od asfaltowo czarnych jezior, od z rzadka rosnących nagich drzew.
Dął nad nią wieczny wicher.
- No i co? - zapytałem bajdura. - Czy to jest właściwa planeta?
Bajdur przechylił głowę na bok i nic nie odpowiedział.
- Tatku - zauważyła Alicja, podchodząc do iluminatora w jadalni - ty zupełnie nie
umiesz z nim rozmawiać. On się ciebie boi.
- A ciebie nie?
- Mnie żadne zwierzęta się nie boją. - Trzymała na ręku roboto-kociaka, który
koniecznie chciał ją polizać w nos zimnym naoliwionym jęzorkiem. - Powiedz nam,
kochany bajdurze, czy na tej planecie zostawiłeś swego pana?
Bajdur przysłuchiwał się uważnie słowom Alicji, po czym odpowiedział głosem
Drugiego Kapitana:
- Strzeż się miraży. Nie wierz im. Ale przyglądaj się uważnie.
- Głupi ten twój bajdur - rozgniewałem się. - Ja mu o planecie, a ten o mirażach.
- Zobaczymy - odparła Alicja.
Za iluminatorem zaczął padać deszcz. Niezbyt silny, lecz wicher sprawiał, że
ukośne strug: bębniły w poszycie.”Pegaza”. Aż nieprzyjemnie było patrzeć na tę
planetę. Zapadał melancholijny długi wieczór.
- Słuchajcie - zaproponował Połoskow. - Dziś już za późno, aby wyjść na
zewnątrz. Zjemy więc kolację i pójdziemy spać.
Po kolacji Alicja zapędziła do klatki roboto-kocięta i usiadła z książką na kanapce
w jadalni. A ja chyba po raz tysięczny poszedłem szukać diamentowego żółwika w
obawie, by czegoś nie narozrabiał. Połoskow z Zielonym zajęli się swoją pracą.
I tak minęły ze dwie godziny. Wróciłem do jadalni, Alicja wciąż jeszcze czytała.
Przytulnie tu było, ciepło i jakoś niezwykle sympatycznie, zapewne przez kontrast z
wyjącym na zewnątrz wichrem.
Podszedłem do iluminatora i spojrzałem w półmrok. Dwa wielkie księżyce skąpo
oświetlały równinę. I nagle osłupiałem ze zdumienia.
Doliną szło w stronę naszego statku kilka osób. Byli to na pewno ludzie, bez
skafandrów, w oryginalnych strojach. Zajęci rozmową, zdawali się w ogóle nie
dostrzegać „Pegaza”.
- Alicjo, popatrz - przywołałem ją cicho.
Rzuciła książkę na kanapę i podbiegła do mnie.
Ludzie tymczasem podeszli już bliżej i mogliśmy przyjrzeć się ich strojom - byli
odziani w kamizele, na głowach mieli szerokoskrzydłe kapelusze, a na ramionach
krótkie szerokie płaszcze. Przodem szło czterech mężczyzn. Za nimi powoli, jakby
niechętnie, postępowała kobieta w szerokiej sukni do ziemi, uczesana w niezmiernie
wyszukany sposób. Mężczyźni żywo o czymś rozprawiali, kobieta milczała.
- Alicjo, to pewnie halucynacja? - zapytałem nie wierząc własnym oczom.
- Nie - odpowiedziała. - Nie spłosz ich. Wiem, kim oni są.
- Sielezniew! - zagrzmiał mi nad uchem głośnik. - Sielezniew, nie śpisz?
Był to głos kapitana.
- Gdzie jesteś? - spytałem.
- W sterowni. Spójrz no w iluminator. Czy coś z tego rozumiesz?
- Właśnie patrzę - odpowiedziałem - i niczego nie rozumiem. Skąd tu mogą być
ludzie?
- A ja rozumiem - rzekła Alicja. - Znam tych ludzi.
Odwróciłem się do niej. Czyżby bredziła w gorączce?
- Doprawdy nie poznajesz ich, tatku? - mówiła zdziwiona. - No dobrze, tej
kobiety możesz nie pamiętać, ale drugiego mężczyznę z prawej strony powinieneś
znać!
- Ależ nie znam! - zniecierpliwiłem się. - Mówże wreszcie!
- Drugi z prawej to jest Portos - wyjaśniła Alicja. - Widzisz, jak się nachyla do
d’Artagnana, słucha, co tamten mówi. Na pewno postanowili mimo wszystko
zgładzić lady Winter.
- Jaką znów lady Winter?! - wykrzyknąłem. - Ja chyba zwariuję! Skąd się tu
wziął Portos?
- Nie mam pojęcia - wyznała Alicja. - Ale to są oni. Przecież to muszkieterowie
królewscy. Gwardzistów kardynała natychmiast byśmy odróżnili od muszkieterów
króla.
- Połoskow, słyszysz? - zapytałem.
- Słyszę - odpowiedział spokojnie. - Moim zdaniem Alicja ma zupełną rację.
Gwardzistów kardynała natychmiast byśmy odróżnili od muszkieterów króla.
Czterej muszkieterowie doszli tymczasem do „Pegaza”. Przycisnąłem nos do
iluminatora, by zobaczyć, co zrobią dalej. Zatrzymali się, jeden, jak mi się wydało
Aramis, piękny mężczyzna z cienkim wąsikiem, ustąpił z drogi lady Winter,
wytwornym gestem dając jej pierwszeństwo.
- Szalenie interesujące - rzekła Alicja stając na palcach, by lepiej widzieć. -
Zgładzą ją czy nie? Jak myślisz, tatku?
- Nic już; nie myślę. Kapitanie, może spuścić trap?
Lecz oto muszkieterowie weszli w ścianę statku i zniknęli nam z oczu.
- Przechodzą ściany na wskroś - wyczułem w glosie kapitana lekkie zaskoczenie.
Połoskowa trudno czymkolwiek zadziwić. Widział dziesięciokrotnie więcej, niż
przeciętny człowiek zdoła zobaczyć w ciągu całego życia. Nie straszny dla niego ani
Mały Smok, ani pęcherze z Hiely, ani kosmiczni piraci. Ale muszkieterów
królewskich przechodzących skroś ścian „Pegaza” jeszcze mu nie zdarzyło się
widzieć.
- Może oni też podróżują w czasie, jak tamci z Szeszyneru - wyraziłem
przypuszczenie.
Alicja podbiegła do iluminatora po przeciwnej stronie jadalni.
- Są - oznajmiła. - Tak myślałam. Przeszli na wskroś „Pegaza” i nawet tego nie
zauważyli.
Podszedłem do tamtego iluminatora. Istotnie, muszkieterowie, jakby nigdy nic,
oddalali się od statku, ich szpady połyskiwały w świetle dwóch księżyców. Minęli
skałę i skryli się w wąwozie.
- Chodźmy do sterowni - zaproponowałem. - Stamtąd lepiej widać.
- Dobrze - wzięła z kanapy książkę, którą czytała przez cały wieczór. Książka
nosiła tytuł „Trzej muszkieterowie”.
Zacząłem się czegoś domyślać.
- Daj mi tę książkę - powiedziałem.
Otworzyłem ją po drodze. Akurat na ilustracji przedstawiającej jednego z
muszkieterów - d’Artagnana w płaszczu i ze szpadą u boku.
Gdy wbiegliśmy do sterowni, Połoskow stojący przed dużym iluminatorem
przywołał nas skinieniem ręki
Pośrodku równiny stała wysmukła brzózka, liście jej trzepotały na wietrze jak
żywe. Wokół brzózki rosła trawa, a nisko spomiędzy korzeni wyglądał kapelusz
sporego koźlarza.
- Skąd ja to znam? - zastanawiał się kapitan. - Musiałem to gdzieś widzieć.
- Ja wiem gdzie - zawołała Alicja. - To ulubiona pocztówka Zielonego. Wisi nad
łóżkiem w jego kajucie. Ciągle patrzy na nią i deklamuje głośno: „Chrzęści - szeleści
Zielony szum...”
- Miraże - powiedział kapitan.
- Tak - przyznałem. - Oczywiście, że tak. Bajdur się nie mylił uprzedzając nas o
tym głosem Drugiego Kapitana. Kto je stwarza i dlaczego? Komu zawdzięczamy tę
niecodzienną rozrywkę?
Brzoza rozpłynęła się w ciemnościach, a z dalekiego stoku góry ruszyła w
kierunku „Pegaza” przedziwna procesja. Byli tam ludzie, Fiksjanie, istoty z
nieznanych planet i gwiazd, roboty, zwierzęta. Tłum miraży otoczył statek
przechodząc skroś niego, dwojąc się, przenikając się wzajemnie.
- Tatku - rzekła prosząco Alicja - chodźmy popatrzeć na nich z bliska.
- Stąd też widać - odparłem. - Nie znamy przecież ich właściwości. A nuż nie są
takie bezcielesne, jak się wydają.
Długi czas przyglądaliśmy się tej procesji majaków, a gdy równina opustoszała,
Alicja znów zaczęła nudzić:
- Oj, tatku, zejdźmy tam, jeszcze nie jest późno. Popatrz, tylko jeden miraż został
- d’Artagnan.
Rzeczywiście, na opustoszałą równinę wyszedł samotny muszkieter i zaczął,
rozmyślając o czymś, przechadzać się nie opodal statku.
- Idźcie - rzeki nagle Połoskow. - Tylko nie oddalajcie się zbytnio od „Pegaza”.
Będę czuwał, żeby się wam coś nie przytrafiło.
Kapitan jak zwykle odgadł moje życzenie. Oczywiście, że miałem ochotę
przyjrzeć się majakom z bliska. Obawiałem się tylko o bezpieczeństwo Alicji. Pójście
bez niej oznaczało długotrwałe dąsy. Uważała miraże niejako za swoją własność,
przecież ona pierwsza rozpoznała trzech muszkieterów.
Zeszliśmy po trapie. Na dole było zupełnie pusto. D’Artagnan gdzieś przepadł.
- Zaczekajmy - powiedziała Alicja. - Na pewno wrócą.
Zbliżyłem się do miejsca, gdzie niedawno rosła brzózka. Na ziemi leżały jedynie
okrągłe kamyki - ani źdźbła trawy, ani listeczka.
- Patrz, tatusiu, kto tam idzie! - wykrzyknęła Alicja. - Coś takiego!
Podniosłem głowę i drgnąłem. Vis a vis szedłem ja, trzymając za rękę Alicję.
Ponadto byliśmy oboje bez skafandrów i zdawałoby się, że powietrze nie jest dla nas
warunkiem koniecznym.
Alicja podskoczyła na spotkanie siebie samej.
- Stój! - krzyknąłem. - Dokąd idziesz?
Lecz ona już dobiegła do swego sobowtóra, z rozpędem przeleciała skroś niego,
potknęła się o kamień i upadła na kolana. Miraż natychmiast zniknął. Gdy spieszyłem
jej na pomoc, ukazał się drugi. Zmierzał ku niej szybkim krokiem, jakby chciał ją
porwać. Tym razem miraż przedstawiał doktora Wierchowcewa. W kapeluszu
zsuniętym na oczy, z głową schowaną w skulonych spiczastych ramionach.
Zdążyłem jeszcze osłonić przed nim Alicję, niezupełnie przekonany, że
Wierchowcew jest tylko mirażem.
On jednak nie zauważył Alicji. Przeszedł bardzo blisko, jak gdyby witając kogoś
uśmiechem. Spojrzałem w tym kierunku. Naprzeciwko szedł grubas w czarnym
skórzanym ubraniu. Podali sobie ręce i przysunąwszy blisko głowy zaczęli o czymś
rozmawiać.
Alicja podniosła się i wzięła mnie za rękę.
- Spróbuj mieć jakiś sekret na tej planecie! - powiedziała. - Akurat! Za to
przynajmniej wiemy, że grubas i Wierchowcew znają się dobrze i że nie bez kozery
obydwaj chcieli wydębić od nas bajdura.
Majaki rozmawiały bezgłośnie, a z drugiej strony zbliżał się do nas nowy miraż.
Wyobrażał trzech kapitanów. Nie takich jak na pomniku, lecz żywych, w
ciemnoniebieskich mundurach floty kosmicznej. Kapitanowie przystanęli ujmując się
za ręce, jak gdyby pożegnalnym gestem. I natychmiast się rozwiali. Zamiast nich
zjawił się na równinie jeden kapitan. Drugi. Wysoki, smukły, z orlim nosem. Stał ze
ściągniętymi brwiami, jak gdyby o czymś rozmyślając. Na jego ramieniu siedział
bajdur. Kapitan ogarnął spojrzeniem dolinę i szybkim krokiem ruszył w stronę
następnego majaka, który zjawił się na horyzoncie. Był to statek kosmiczny
błękitnego koloru, na jego burcie lśniła wysadzana drogimi kamieniami
ciemnobłękitna mewa.
I te miraże się rozwiały... Zniknął Wierchowcew, grubas...
Alicja wymówiła z zachwytem:
- Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tak pięknego statku...
W moich słuchawkach zabrzmiał głos kapitana:
- Profesorze, czyś kiedykolwiek widział tak piękny statek? Z pewnością jest to
„Błękitna Mewa” Drugiego Kapitana.
- Z pewnością - potwierdziła Alicja. - Może on gdzieś tu jest ukryty? Musimy go
znaleźć.
Na horyzoncie, w miejscu gdzie stała „Błękitna Mewa”, zapłonął jaskrawy błysk.
Zobaczyliśmy, jak statek wzbił się nad planetą.
- Odleciał twój miraż - rzekł Zielony. - Tak przypuszczałem.
- Rzeczywiście wygląda na to, że „Błękitna Mewa” stąd odleciała - zgodził się z
nim Połoskow.
Schyliłem się nad tym miejscem, gdzie Alicja upadła. Zainteresowała mnie
pewna rzecz - dwa okrągłe kamyki nagle potoczyły się z wolna, jakby ktoś je trącił. A
przecież nikogo nie było w pobliżu. Nawet wiatr przycichł. Wyciągnąłem rękę, chcąc
podnieść jeden kamyk, tymczasem on przyspieszył i umknął mi spod palców.
Równocześnie zaczął się z niego wyłaniać miraż. Kontury jego, początkowo mgliste,
blade, nabrały ostrości i ukazała się lady Winter. Uniosła wytworną suknię i pobiegła
w stronę gór.
- Nie uciekniesz mi - powiedziałem głośno. - Domyślałem się tego. Cudów
przecież nie ma!
Skoczyłem naprzód, jakbym zamierzał schwytać lady Winter. W momencie, gdy
padłem na to miejsce, w którym się znajdowała, miraż zniknął.
- Co ty wyprawiasz, tatku? - zdziwiła się Alicja. - Dlaczego ścigasz lady Winter?
- Właśnie ją schwytałem.
Zielony rzekł ironicznie:
- A jakże. Pańska milady prysnęła jak bańka mydlana.
- Trzymam ją w ręku - odpowiedziałem. - Wracamy zaraz na statek i wszystko
wam wyjaśnię.
W jadalni położyłem na stole okrągły kamyk i obok jeszcze pięć podobnych,
które pozbierałem idąc do statku. Leżały spokojnie rzędem. Najpospolitsze kamyki
wielkości kartofla i nawet kształtem przypominające kartofel.
- Pozwólcie, że wam przedstawię - powiedziałem - mieszkańców tej planety.
- Żywe istoty? - zdumiał się Zielony. - Kto by to pomyślał!
- I obdarzone bardzo ciekawą zdolnością. Potrafią tworzyć złudzenia optyczne -
kopie ludzi, przedmiotów, w dodatku nie tylko tych, które widziały, na przykład
trzech kapitanów bądź doktora Wierchowcewa, lecz także chwytać obrazy istniejące
w wyobraźni ludzkiej. Alicja, dajmy na to, czytała „Trzech muszkieterów”, oglądała
ilustracje, wyobrażała sobie, jak oni wyglądali, i oto ich zobaczyliśmy. Czy byli
podobni do twoich wyobrażeń, Alicjo?
- Jota w jotę, tatusiu - odpowiedziała.
- Po co i w jaki sposób tworzą te miraże, tego jeszcze nie wiem.
- Może po prostu z nudów? - zastanawiała się Alicja. - Leżą na gołej ziemi i
okropnie się nudzą, A każdy przybysz, każdy gość stanowi dla nich świetną
rozrywkę.
- Wszystko możliwe - przyznałem. - No więc jak, szukamy tutaj, czy lecimy na
trzecią planetę?
- Trzecia planeta wydaje mi się znacznie bardziej interesująca - rzekł Połoskow. -
Oglądałem zdjęcia - jest na niej roślinność, woda, powietrze.
Wtem jeden z kamyków przybrał postać Drugiego Kapitana. Kapitan popatrzył na
nas smutno, a bajdur odezwał się jego głosem:
- Szukaj na planecie trzy. Szukaj na planecie trzy.
- No widzicie - podsumowała Alicja.
W chwilę później wystartowaliśmy w kierunku trzeciej planety systemu Meduzy.
PISKLĘ PTAKA KROK
Cztery słońca wędrowały nad tą planetą, noc zapadała bardzo rzadko i nie sposób
było bez skomplikowanych obliczeń, przewidzieć, w którym momencie nastąpi krótki
zmierzch, a potem ogarnie planetę równie krótkotrwała ciemność. Upływało pół
godziny, niekiedy mniej i nowe słońce wschodziło nad kolczastymi krzewami,
błyskawicznie wtaczając się na niebo.
Wszędzie rozciągały się lasy i gęste zarośla. W pobliżu bieguna lasy były niskie,
jakby przytłamszone do ziemi, za to w tropikach osiągały wręcz nieprawdopodobną
wysokość.
Istny raj dla biologa. Czegóż tu nie było! W oceanach mrowie ryb, meduz,
drobnych żyjątek, węży morskich, lasy pełne wszelkiego zwierza oraz motyli o
skrzydłach ponad metrowej długości, a wyżej, nad spiczastymi skałami i łagodnymi
zboczami aż się roiło od różnorodnego ptactwa.
- Zostaniemy tu z pewnością na dłużej - oświadczyłem, gdy wylądowaliśmy na
wierzchołku lesistego wzgórza. Z tej jednej planety można by stworzyć pięćdziesiąt
ogrodów zoologicznych.
- No to świetnie - rzekł kapitan. - A my tymczasem doprowadzimy do porządku
statek.
- No tak - wtrąciła Alicja - najpierw jednak musimy znaleźć Drugiego Kapitana.
Dałabym głowę, że tu gdzieś przebywa.
- Tylko nie wypuszczaj się sama na zwiady - ostrzegłem ją. - Tu są bardzo
niebezpieczne zwierzęta.
- Ale ja jestem królem przyrody!
- Zwierzęta o tym nie wiedzą. Brak im wykształcenia.
- Tylko jak będziemy szukać Drugiego Kapitana? - spytała.
- Na początek - odpowiedział Połoskow - wyślemy nad planetę
metalozwiadowcę.
- Po co?
- Będzie krążył na niskiej orbicie i jak tylko wykryje ślady metali stosowanych
przy budowie statków kosmicznych, da nam znać.
- Długo będzie tak krążył?
- Pewnie ze dwa tygodnie mu zejdą na zbadanie całej planety.
- Ojej, jak długo!
- Będziesz mi przez ten czas pomagała - pocieszyłem ją. - Zajmiesz się
karmieniem zwierząt.
- I podlewaniem śpiewokrzewów - dodała. - Bo nam zwieją.
Jak na zawołanie przydreptał do jadalni nasz maluch i nieśmiało zatrzymał się w
progu. Kołysał gałązkami, podśpiewywał, usiłując dać nam do zrozumienia, że chce
kompotu.
- Popatrz - rzekł do Alicji Zielony - rozpuściłaś je jak dziadowski bicz. Niedługo
gryźć zaczną. Daj mu kompotu, niech się ucieszy.
Nazajutrz wstaliśmy skoro świt. Połoskow szykował metalozwiadowcę, a ja
ładowałem do gazika sieci oraz kamerę filmową.
Byliśmy tak zaabsorbowani, że nie zauważyliśmy nadlatującego ptaka Krok.
Zorientowałem się dopiero wtedy, gdy padł na mnie cień i usłyszałem łopot skrzydeł,
który wydał mi się łopotem żagli.
- Padnij! - krzyknął Połoskow.
Padłem na trawę.
Tuż nad moją głową zachrzęściły szpony, ptak nie trafił, wzbił się w powietrze,
by stamtąd znów zaatakować.
Wykorzystując ten moment, przyjrzałem mu się dokładnie.
Był to olbrzymi stwór wielkości średniego samolotu pasażerskiego. Miał długie
wąskie skrzydła, krótki ogon i potężny dziób, zakrzywiony na podobieństwo
chwytaków dźwigu. Ptak opisał niewielkie koło i niby nurkujący bombowiec poszedł
w dół.
Próbowałem się odczołgać, lecz było już za późno.
Zmrużyłem oczy i uczepiłem się kurczowo koła łazika. Równocześnie huknął
strzał.
Okazało się, że Zielony zdążył jeszcze podbiec do luku i strzelić, gdy ptak
znajdował się w odległości zaledwie trzech metrów ode mnie.
Krok wrzasnął i wzbił się w powietrze. Tuż przed moim nosem upadło pióro.
Metrowej długości i tak twarde, że wbiło się końcem w suchą ziemię niby miecz
junaka.
Wyciągnąłem je i pokazałem Alicji.
- Posłuchaj - tłumaczyłem jej - właściciel tego pióra jest na nas bardzo obrażony i
zamierza upolować na kolację któregoś członka naszej załogi. Rozumiesz?
- Rozumiem. Ale przecież łazika nie udźwignie.
- Łazika nie.
- Więc pojadę z tobą łazikiem.
- Nie, Alicjo. Wyruszam teraz na zwiady i wrócę na obiad. Wszyscy, z wyjątkiem
ciebie, mają dużo roboty. Musisz przygotować obiad i nakarmić zwierzęta. I nie
zapomnij, że pająkowi kończy się włóczka.
- No dobrze - zgodziła się Alicja.
- Jak tam metalozwiadowca? - spytałem Połoskowa wsiadając do łazika.
- Nie rozumiem - odpowiedział. - Coś się z nim stało. Nigdy nie zawodził, a teraz
nawala.
Łazik jechał wolno przez zarośla, kołysząc się na wybojach i lekko zsuwając się z
pagórków. Zarośla rozstępowały się przed nim i z powrotem zamykały, gdy
przejechał. Rozmyślałem o tym, jak by tu schwytać ptaka. Marzyło mi się zdobycie
go dla Zoo, wątpiłem jednak, czy uda się przewieźć go statkiem. Inna rzecz, gdyby
znaleźć jego gniazdo i zabrać pisklęta. Gniazda powinny mieścić się na skałach -
żadne drzewo nie wytrzyma ciężaru domostwa ptaka Krok.
Skręciłem ku dalekim górom. Sznur długonogich żółtych jaszczurek przeciął mi
drogę. Przodem dreptała najwyższa, za nią coraz mniejsze. Naliczyłem dwadzieścia
trzy sztuki. Ostatnia jaszczurka była całkiem malutka. Mogłem ją schwytać, lecz nie
zrobiłem tego - najpierw trzeba się rozejrzeć, wyjaśnić, czym się odżywiają, inaczej
daremny trud, nie dowiózłbym jej na Ziemię. Wysoko nade mną przeleciał ptak Krok.
Zmierzał ku górom. Na pewno wracał do swego gniazda.
Wystrzeliłem automatyczną sieć, nakrywając nią metrowej długości niebieskiego
motyla. Gdy sterowałem manipulatorami, by go uśpić i zamknąć w bagażniku, nie
uszkodziwszy skrzydeł, zajaśniał ekran wideofonu i ukazała się na nim zaniepokojona
twarz Połoskowa.
- Wysłałem metalozwiadowcę, słyszysz?
- No to świetnie - odpowiedziałem. - Poczekaj, tylko ułożę motyla.
- Ale łączność z nim została przerwana.
- Z kim? Z metalozwiadowcą?
- No tak. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Wszystko sprawdzałem. W trzy
minuty po starcie zamilkł.
- Trzeba polecieć kutrem, dogonić go i naprawić - powiedziałem, układając
motyla w kontenerze.
- Właśnie to ci zamierzałem powiedzieć. Ja polecę, a ty wracaj na statek. Nie
podoba mi się ta planeta.
- Mylisz się. To wspaniała planeta. Cieszę się, żeśmy na nią trafili.
- A jeżeli Drugi Kapitan rzeczywiście tu zginął?
- Wierzysz w to?
- Nie wiem. Skoro mógł tu zginąć tak doświadczony kapitan, to znaczy, że ta
planeta kryje jakieś groźne niebezpieczeństwo, o którym nie mamy pojęcia.
- Może po prostu zawiodły silniki? Przecież zdarza się tak nawet z najlepszymi
statkami. Albo napadł na kapitana jakiś miejscowy potwór. Na przykład ptak Krok.
Widziałeś jego dziób?
- Pewnie, że widziałem.
I Połoskow wyłączył ekran.
Jeszcze jeden ptak przeleciał nade mną, a ja starałem się zapamiętać kierunek
jego lotu. Na pewno w górach mają swoje gniazda. Koniecznie musze, tam pojechać.
Nieoczekiwanie zapadł zmierzch. Szybko wróciłem na statek.
Postawiłem łazik przy trapie i po ciemku wszedłem na górę kierując się do
sterowni. Najpierw sprawdziłem, gdzie są moi współtowarzysze. Zielony siedział w
maszynowni i odprawiał czary nad przyrządami. Alicja odpowiedziała ze swej kajuty,
oznajmiając, że czyta. Połączyłem się z kapitanem.
- Co tam u ciebie słychać? - spytałem.
- Zapelengowałem metalozwiadowcę. Zaraz go dogonię. Nie wyłączaj radiostacji.
Usiadłem przy iluminatorze i słuchałem, jak Połoskow mamrocze coś do siebie
pod nosem, usiłując schwytać metalozwiadowcę. Krótka noc już się kończyła.
Spoglądałem w dal na lasy, góry i w myśli wytyczałem sobie jutrzejszą trasę. Pojadę
wzdłuż tej rzeczki, potem na wzgórza... Trzeba zabrać Alicję. W łaziku nic jej nie
grozi...
- Mam go - odezwał się Połoskow. - Złapałem chwytakami i zaraz wracam.
Wtem na placyku przed „Pegazem” zobaczyłem Alicję. Szła ostrożnie, na
palcach, oglądając się na iluminatory, ale mnie nie spostrzegła.
Było chłodno, włożyła więc żółty puszysty kombinezon. Widocznie wybierała się
gdzieś daleko. Ale co najdziwniejsze - przed nią kroczył po trawie bajdur. Był
uwiązany na długim łańcuszku, drugi koniec trzymała Alicja. Powiedziała coś i ptak
wzleciał w powietrze. Zluzowała łańcuszek, dając mu swobodę ruchów. Machnął
skrzydłami i powoli, jakby rozumiejąc, że Alicja nie umie latać, skierował się w
stronę lasu.
Dopiero wówczas oprzytomniałem.
Włączyłem głośnik i krzyknąłem:
- Alicjo, czyś ty oszalała! Wracaj natychmiast!
Bojąc się jednak, że nie posłucha, pędem zbiegłem po trapie, by ją dogonić i
przyprowadzić na statek.
Alicja była już daleko pod lasem, a nad nią krążył olbrzymi ptak Krok.
- Alicjo! - krzyknąłem przeraźliwie.
Nie usłyszała mojego krzyku.
Ani strzelby, nic pod ręką!
Co robić?
Jak szalony puściłem się naprzód.
Alicja spostrzegła zniżającego się ptaka i ze strachu wypuściła z rąk łańcuszek.
Spłoszony bajdur frunął ku drzewom.
Biegnąc do Alicji widziałem, jak ptak Krok wysuwa białe szpony, jak chwyta
żółtą puszystą figurkę, po czym śmiga w górę.
Widziałem, jak coraz bardziej maleje, jak wzlatuje coraz wyżej i wyżej ptak
unoszący swą zdobycz.
W dziesięć minut później zniżył się koło „Pegaza” Połoskow. Obaj z Zielonym
przygotowaliśmy tymczasem mały kuter.
- Dokąd się wybieracie? - spytał kapitan zdziwiony.
- Krok porwał Alicję! - krzyknął mechanik i umilkł nagle, gdyż z rozpaczy mowę
mu odjęło.
- Skacz tutaj! - rzekł do mnie Połoskow, zniżając kuter tuż nad ziemię.
Uczepiłem się dolnej krawędzi otwartego iluminatora i wskoczyłem do kabiny.
Kuter natychmiast poszedł w górę.
- Dokąd ptak poleciał? - spytał kapitan głośno, przekrzykując warkot silnika.
- W kierunku gór. Na pewno tam są ich gniazda.
Za parę minut dotarliśmy na miejsce. Ale nie tak łatwo było odnaleźć gniazdo.
Tysiące jednakich spiczastych skał sterczały nad płaskowyżem, przeszło godzinę
krążyliśmy nad nimi bezskutecznie. Coraz niklejsze wydawały się szanse
odnalezienia Alicji.
Pomógł nam sann Krok. Zobaczyliśmy go lecącego nad skałami.
- Za nim - krzyknąłem.
- Cierpliwości - zmitygował mnie Połoskow. - Spłoszymy go i nie wskaże nam
drogi do gniazda.
Przyhamował kuter w powietrzu i zawisnęliśmy nad skałami. Ptak zmierzał ku
wierzchołkowi, nad którym jeszcze nie byliśmy. Tam, złożywszy skrzydła, spikował.
Połoskow natychmiast wziął ten sam kierunek, nabierając równocześnie wysokości.
Gdy zbliżaliśmy się do wierzchołka, z dołu zerwało się kilka ptaków. Wzięły
nasz kuter za nieznanego latającego wroga. Atakowały nas tak odważnie, że
Połoskow musiał sobie przypomnieć akrobacje lotnicze, by nie zderzyć się z
rozjuszonymi ptakami.
- Patrz, tam są gniazda! - zawołałem.
Na stromym zboczu góry widniały ciemne kręgi gniazd. Zbudowane były z
kamieni oraz suchych gałęzi i przylepione do skalnych występów nad przepaścią.
Zniżyliśmy się na tyle, że można już było rozróżnić w niektórych gniazdach
ptaki, które rozpostartymi skrzydłami osłaniały przed wrogiem pisklęta lub jaja.
- Spójrz - powiedziałem.
W jednym gnieździe coś się żółciło. Kuter jak strzała pomknął w tym kierunku.
Tak szybko, że ptaki nie nadążały za nim.
- Nie, to nie Alicja - stwierdził Połoskow. - To pisklęta.
W gnieździe istotnie siedziały trzy okryte puchem pisklęta. Ujrzawszy nas,
rozdziawiły haczykowate dzioby. Jeden Krok spikował obok kutra i siadł na
gnieździe, zakrywając je skrzydłami.
- Steruj wyżej - powiedziałem do kapitana.
Wtem zobaczyliśmy następnego ptaka. Nadlatywał niosąc w dziobie dużą rybę.
- Tam - powiedziałem.
Ptak nie zauważył nas. Zmierzał w stronę najdalej położonego gniazda.
I w tym to gnieździe, między dwoma pisklętami, siedziała Alicja. Z daleka ona
też wydała mi się pisklęciem, do którego upodobnił ją żółty puszysty kombinezon.
Pisklęta na widok matki otworzyły szeroko dzioby, lecz ona usiłowała koniecznie
wepchnąć rybę do ust Alicji. Alicja broniła się, jednakże ptak nie dawał za wygraną.
Połoskow zaczął ryczeć ze śmiechu.
- Co się stało? - zapytałem, nie odrywając wzroku od niezwykłego widowiska.
- Nic Alicji nie grozi - powiedział śmiejąc się kapitan. - Wzięto ją za pisklę i
zastosowano intensywne odżywianie.
I tak rzeczywiście było. Uratował Alicję puszysty kombinezon.
Zawisnęliśmy nad gniazdem. Połoskow spuścił trap i gdy Alicja wchodziła po
nim do kutra, musiałem odpędzać ptaki straszakami oraz granatami z gazem
usypiającym.
- Może weźmiemy pisklęta? - zapytał Połoskow wciąż jeszcze dusząc się ze
śmiechu.
- Następnym razem - odpowiedziałem. - Jak się czujesz, Alicjo?
- Całkiem nieźle.
Była usmarowana rybią łuską, poza tym cała i zdrowa.
- Z początku trochę się przestraszyłam, ale jak mnie ten wielki ptak przyniósł do
gniazda, to nawet było przyjemnie. Pisklęta tuliły się do mnie, ogrzewaliśmy się
nawzajem. Tylko że on okropnie wmuszał we mnie jedzenie. Zupełnie jak babcia:
„Zjedz jeszcze łyżeczkę manny”.
Połoskow dowcipkował, wypytując Alicję, czy nie nauczyła się fruwać i czy nie
ma ochoty wrócić do nowych rodziców.
- A dlaczego samowolnie opuściłaś statek? - zapytałem surowo, gdy już po całym
wstrząsie przyszedłem nieco do siebie.
- Wybrałam się na poszukiwanie Drugiego Kapitana.
- Jak to?
- Słyszałam, że Połoskow ma kłopoty z metalozwiadowcą. I w ogóle, to
niemożliwe czekać dwa tygodnie. Przyszło mi na myśl, że bajdur może pamiętać
drogę do tego miejsca, gdzie słyszał głos Drugiego Kapitana. No i poprosiłam go,
żeby mi ją wskazał, no i on pofrunął.
- A czemu to nas nie poprosiłaś o pozwolenie?
- Pozwoliłbyś?
- Oczywiście, że nie. Drugiego Kapitana tu nie ma. Zapomnij o nim.
- Nie ma? - powtórzyła Alicja. - A właśnie, że jest. Szkoda tylko, że bajdur
odleciał. Gdyby nie to, raz-dwa znaleźlibyśmy kapitana.
- I co jeszcze wymyśliłaś?
- Zobacz, znalazłam to w gnieździe - Alicja wyjęła z kieszeni skorupkę
porcelanowego talerza z resztką złotego napisu: „...na Mewa”. - „Błękitna Mewa”,
prawda? Może jeszcze nie wierzysz?
- Pokaż mi, no pokaż - prosił Połoskow. - Ale ty masz szczęście!
- A już - odparła Alicja. - Po tę skorupkę musiałam podróżować w szponach
ptaka Krok. Latałeś kiedy w ten sposób?
- Nie - uśmiechnął się Połoskow.
- Ptak sam wetknął mi skorupkę do rąk. Widocznie jest ona czymś w rodzaju
zabawki dla piskląt. Chciał więc, żebym i ja się pobawiła.
Zamyśliłem się. Alicja ma rację. Może „Błękitna Mewa” rzeczywiście jest na tej
planecie. Tylko jak ją odnaleźć?
- Co się stało zwiadowcy? - spytałem Połoskowa. - Jeszcze nie sprawdzałeś?
- Zastanawiająca rzecz, ktoś rozbił w nim indykator metalosondy.
- Rozbił?
- Sam nie mógł się rozbić. Mechanizm wskaźnikowy znajduje się w samym
środku zwiadowcy - powiedział Połoskow.
- Co teraz robić? - zastanawiałem się głośno. Lądowaliśmy przed „Pegazem” i
wysiadając na polanę pilnie rozglądaliśmy się, czy nie nadlatuje ptak Krok.
- A oto i nasz bajdur - powiedziała Alicja.
Zauważyłem nagle, że tuż przed moim nosem zwisa do ziemi cienki łańcuszek.
Z drzewa sfrunął bajdur i krążył nad nami, jakby zapraszając do pójścia za nim.
ZWIERCIADLANE KWIATY
Alicja ujęła łańcuszek, na którym uwiązany był bajdur. Ptak nie opierał się,
rozumiejąc dobrze, czego się po nim spodziewamy. Powoli leciał nad zaroślami i jeśli
zostawaliśmy w tyle, wzbijał się nieco wyżej i szybował w powietrzu czekając na nas.
Nie była to łatwa wędrówka, bowiem nikt przed nami nie wydeptał ścieżek na tej
planecie. Musieliśmy przekraczać zbutwiałe pnie, przedzierać się skroś liany i ciernie,
przeprawiać przez bystre strumienie.
Żółte jaszczurki na długich wysokich nogach wyskakiwały spod grubych pni i
umykały z piskiem ostrzegając leśnych mieszkańców przed nadchodzącymi
intruzami.
Niebawem wyszliśmy na polanę, na której rosło mnóstwo białych drapieżnych
kwiatów. Mlaskały głośno pożerając motyle i pszczoły, wyciągały się ku nam,
chwytając płatkami za nogi. Nie mogły jednak przegryźć butów, co je tak wściekało,
że warczały ze złości. Za następnym zagajnikiem rozciągała się druga polana, pełna
czerwonych kwiatów. Te z kolei okazały się nadzwyczaj ciekawe - jak tylko
wyszliśmy zza drzew, wszystkie główki zwróciły się w naszą stronę, obserwując nas i
węsząc. Nad polaną krążyły szepty.
- To są okropni plotkarze - powiedziała Alicja. - Teraz do wieczora będą
obgadywać, jak byliśmy ubrani, jak się poruszaliśmy.
Długo jeszcze goniły nas szepty i mamrotania ciekawskich kwiatów.
Była to zaiste planeta kwiatów. W ciągu tego dnia spotykaliśmy jeszcze kwiaty,
które biły się ze sobą, chowały się na nasz widok pod ziemię, przeskakiwały z
miejsca na miejsce, wiosłując w powietrzu długimi korzeniami. A także mnóstwo
zwykłych sobie kwiatów - niebieskich, czerwonych, zielonych, białych, żółtych,
brązowych oraz nakrapianych. Jedne rosły w ziemi, inne na drzewach bądź krzakach,
jeszcze inne w skałach, w wodzie lub tez z wolna szybowały w powietrzu.
Biegliśmy tak za bajdurem chyba ze dwie godziny. W końcu nogi odmówiły nam
posłuszeństwa.
- Zaczekaj! - krzyknąłem do ptaka. - Musimy trochę odpocząć.
Rozłożyliśmy się w cieniu wielkiego drzewa, by nie wypatrzył nas kołujący w
górze Krok. Bajdur siadł wyżej na gałęzi i jak zwykle zaczął drzemać. Był leniwy i
jeśli nie gadał bądź nie zajmował się czymkolwiek, stale drzemał.
Połoskow, wsparłszy się plecami o pień drzewa, spytał z powątpiewaniem:
- A jeżeli bajdur po prostu wybrał się na spacer?
- Nie wolno ci tak myśleć! - oburzyła się Alicja. - Skoro tak myślicie, to lepiej
wracajmy na statek.
Słońce niespodziewanie skryło się za wierzchołkami drzew i zapadła
krótkotrwała noc. Na niebie ukazały się gwiazdy.
- Spójrz - powiedziała do mnie Alicja - jedna gwiazda się porusza.
- Pewnie asteroid.
- A może statek?
- Skądże tutaj statek?
Gwiazda schowała się za drzewami. W pięć minut później nadszedł ranek. Tym
razem trzy słońca wzeszły równocześnie z trzech stron nieba, zrobiło się bardzo jasno
i gorąco. Wokół nas zabrzęczały pszczoły, zagrały koniki polne.
- No, ruszamy - rzekł Połoskow wstając. - Bajdur zaprasza nas w drogę.
- Naprzód! - krzyknął ptak głosem Pierwszego Kapitana. - Naprzód! A później
zobaczymy. - Po chwili dodał innym głosem: - „Walczyć i poszukiwać, znaleźć i nie
ustępować”, jak mawiał słynny kapitan Scott.
- Widzisz, tatusiu - powiedziała Alicja - on nam dodaje otuchy. Niedługo
będziemy u celu.
Nie podzielałem entuzjazmu Alicji. Wiedziałem, co ujrzymy, jeśli bajdur
rzeczywiście prowadzi nas ku miejscu, w którym wylądował kapitan. Ujrzymy
oplatane lianami i porośnięte masą kwiatów szczątki „Błękitnej Mewy”. Po samym
kapitanie zapewne już ślad zaginął. Szedłem jednak za Połoskowem. Przedzieraliśmy
się jeszcze przynajmniej półtorej godziny przez leśne chaszcze. Nagle bajdur śmignął
w górę, jakby sprawdzając wytrzymałość łańcuszka.
- Zapamiętaj to miejsce! - krzyknął z wysokości. - Zapamiętaj to miejsce,
kapitanie!
Po chwili doleciały nas słowa wypowiedziane zmienionym głosem:
- Trzymajcie ptaka! Łapcie ptaka! Nie wypuszczajcie żywego!
- Kogo on naśladuje? - spytała Alicja.
- Bo ja wiem - zastanawiał się Połoskow. - Może Wierchowcewa?
Bajdur najwyraźniej czegoś szukał.
- Zluzuj łańcuszek - powiedziałem do Alicji.
Gdy to uczyniła, bajdur wzbił się jeszcze wyżej, zamieniając się w czarny
punkcik pośród obłoków i nagle jak kamień runął w dół.
- Znalazł! - zawołał Połoskow.
Wtem spostrzegliśmy, że naszego bajdura ściga ptak Krok. Już go niemal
doganiał.
- Strzelaj! - krzyknąłem do Połoskowa.
Kapitan chwycił za pistolet i strzelił nie celując. Krok, który już wyciągał szpony
po bajdura, głośno jęknął. Zdawało się, że straci równowagę i spadnie, zdołał się
jednak utrzymać i wolniutko leciał nad lasem.
Pobiegliśmy ku miejscu, gdzie zniknął nam z oczu bajdur. Za gęstwiną zarośli
roztaczała się zielona polana. Okalały ją strome wzgórza porośnięte brzuchatymi
drzewami. Bajdura nigdzie nie było widać.
Zatrzymaliśmy się na skraju polany. Rosła na niej niewysoka jedwabista trawa, a
po brzegach, jakby specjalnie przez kogoś posadzone, niezwykle oryginalne kwiaty.
Krótkie, szerokie, metalicznej barwy płatki otaczały środek kwiatów wielkości
sporego talerza. Było to lekko wypukłe zwierciadło, w którym odbijała się cała
polana. Łodyga krótka, pozbawiona liści.
- Nie zbliżaj się, Alicjo - ostrzegłem. - A nuż są trujące.
- Nie, nie przypuszczam. Patrz.
Z zarośli wyskoczyło zwierzątko podobne do zająca. Podbiegło do kwiatka i
przejrzało się w nim, po czym spokojnie, jakby nas tu nie było, pokicało z powrotem
w krzaki.
- Jakaś pomyłka - rzekł Połoskow. - Nie widać tu śladów statku. Prawdopodobnie
bajdur się pomylił.
- Albo my się pomyliliśmy biegnąc za nim jak dzieci - odparłem.
Westchnąłem, uprzytomniwszy sobie, jak wielki szmat drogi dzieli nas od statku.
Mogliśmy wprawdzie wezwać Zielonego z kutrem lub łazikiem, jednakże zostawienie
„Pegaza” bez opieki byłoby bardzo nierozsądne.
Alicja wyszła na środek polany, chwilę się rozglądała, po czym zbliżyła się do
kwiatka. Nieznacznie zwrócił ku niej zwierciadło, jakby chciał, by się w nim
przejrzała.
- Zabierzmy kilka - poprosiła.
- Możemy - odpowiedziałem.
Połoskow wyjął z kieszeni podręczną metalosondę i obszedł z nią całą polanę.
Sonda nie wydała dźwięku.
- Żadnego statku tu nie ma i nie było - stwierdził na koniec. - Wracamy.
Nacięliśmy bukiet zwierciadlanych kwiatów. Ciążyły nam, jak wykute, z
kamienia. Dźwigaliśmy bukiet po kolei, proponowałem nawet, aby część kwiatów
wyrzucić, lecz Alicja za nic w świecie nie chciała się zgodzić.
Do „Pegaza” dotarliśmy ledwie żywi. Na szczęście zastaliśmy wszystko w
porządku.
- No i jak? - zapytał Zielony. - Klapa, oczywiście?
- Kompletna - odpowiedział Połoskow, zdejmując buty i wyciągając się na
kanapie w jadalni.
Alicja przyniosła tymczasem dwa duże wazony i nalała do nich wody, by kwiaty
nie uschły.
- Tak - potwierdziłem - statku tam nie ma. Na domiar złego zginął nam bajdur.
Możliwe, że dostał się w szpony ptaka Krok.
- No trudno - oświadczył kapitan leżąc na kanapie. - Jutro od rana biorę się do
naprawy metalozwiadowcy i nie odlecimy z tej planety, póki nie znajdziemy
kapitana.
Coś mnie boleśnie uderzyło w nogę. Schyliwszy się, zobaczyłem diamentowego
żółwika.
- Co on tu robi? - spytałem Zielonego. - Przecież zamknęliśmy go w sejfie.
- Tak drapał i stukał do drzwi, że się nad nim zlitowałem. Co to za dziwne kwiaty
przynieśliście?
- Zwierciadlane kwiaty - wyjaśniłem.
Zielony podszedł do bukietu.
- Zwierciadlane?
- A co?
- Przeglądam się w nich, ale zamiast siebie widzę kogo innego.
Odwróciłem się. Zielony nie żartował - zwierciadła kwiatów, zamiast jego
odbicia, ukazywały Alicję. A w głębi, za jej głową, widać było dwie małe sylwetki,
moją i Połoskowa. I nie staliśmy w jadalni, lecz na kolistej polanie.
- Szalenie interesujące! - zawołałem. - A więc te kwiaty, dopóki żyją, odbijają
wszystko i utrwalają, jak na kliszy.
- Tuk-tuk-tuk! - rozległo się w jadalni. Połoskow zerwał się z kanapy i skoczył do
iluminatora.
Po drugiej stronie szyby siedział bajdur i stukał w nią dziobem, by ściągnąć naszą
uwagę.
- To taki z ciebie mądrala! - powiedziałem z uznaniem. - Zaraz cię wpuścimy.
Bajdur otwierał obydwa dzioby widocznie coś mówiąc, lecz przez ściany statku
nic do nas nie docierało. Gdy pobiegłem otworzyć luk, czekał już tam na mnie. Wpadł
do środka i skierował się prosto do jadalni. Szedłem za nim korytarzem. Leciał trochę
niepewnie, potem opuścił się na podłogę i kulejąc podreptał pieszo. Kapitan otworzył
drzwi i na widok ptaka rzekł współczująco:
- Och, biedaczysko, w niezłych byłeś opałach!
Bajdur odpowiedział ni w pięć, ni w dziewięć:
- Dłużej już nie mam sił! Prędko nadejdzie ratunek?
- To jest głos Drugiego Kapitana! - zawołała Alicja. - On go widział!
- Alicjo - przywołałem ją do rozsądku - przecież kapitan mógł wypowiedzieć te
słowa cztery lata temu. Wiesz dobrze, jaką bajdur ma znakomitą pamięć.
- Nie - upierała się - on widział Drugiego Kapitana. Wracajmy zaraz na polanę.
- Zaraz wykluczone - odpowiedział Połoskow. - Nawet ja lecę z nóg. A cóż
dopiero ty - dziewczynka. Jesteś zmęczona sto razy więcej. W dodatku tam, gdzie
byliśmy, kapitana nie ma. Gdyby nawet w promieniu dziesięciu metrów leżał jeden
guzik, bodaj jedna śrubka, metalosonda by je wykryła.
- To znaczy, że trzeba szukać w jeszcze większym promieniu - nie ustępowała
Alicja. - I jeśli wy nie pójdziecie, pójdę sama.
- Najpierw się wyśpisz powiedziałem surowo. - A później wszyscy razem
wrócimy w ten rejon. Postanowiliśmy przecież zgodnie, że nie odlecimy z tej planety,
póki nie odnajdziemy kapitana... lub póki nie upewnimy się, że go tu nie ma.
SPOGLĄDAMY W PRZESZŁOŚĆ
Życie na tej planecie nie należało do łatwych. Gdy wstaliśmy rano, zegar
pokładowy wskazywał godzinę ósmą, a za iluminatorami zapadał zmierzch wróżący
nadejście krótkotrwałej nocy. Nim zjedliśmy śniadanie, noc minęła i zabłysnął ranek.
Jaskrawe promienie oświetliły jadalnię. Alicja spojrzawszy na stojące w
wazonach zwierciadlane kwiaty, powiedziała:
- Patrzcie, mnie już nie ma.
W zwierciadłach, zamiast wczorajszego odbicia Alicji, widniała polana, ale
zupełnie pusta. Po chwili obraz ściemniał i na polanie zapadł mrok.
- Dziwne to są rośliny - powiedziałem patrząc w ciemne zwierciadła. - Kwiaty-
kamery filmowe.
W zwierciadłach zaczęło świtać. Zapomnieliśmy o śniadaniu, pochłonięci
niepowszednim widowiskiem. Okazuje się, że kwiaty z wolna, sekunda za sekundą,
sfotografowały wszystko, co odbywało się na polanie. A teraz oglądaliśmy pokaz
filmu.
- Ciekawe, jak długo te kwiaty żyją? - zastanawiał się głośno Połoskow.
- Na pewno kilka dni - odpowiedziałem. - Jak wszystkie kwiaty.
Wtem ujrzeliśmy w zwierciadłach obraz zwierzątka przypominającego zajączka.
Wypadło z zarośli i pokicało ku kwiatom. W zwierciadłach jeszcze panował mrok i
stąd nie od razu się połapaliśmy, co nas uderza w jego ruchach.
- Ależ on kica tyłem! - wykrzyknęła Alicja. Zwierzątko istotnie zbliżało się do
kwiatów tyłem.
Zatrzymało się chwilę przed nimi, po czym w ten sam niezwykły sposób wróciło
w zarośla.
- Źle założona taśma - roześmiała się Alicja. - Partacze! Przełóżcie ją!
- Nie - rzekł Połoskow. - Tu chodzi o coś innego. Te kwiaty nie są zwierciadłami
zwykłymi, lecz fotografującymi. Mogą to czynić, jeśli na powierzchni bez przerwy
nakłada się warstwa po warstwie. Miliony cieniuteńkich warstewek. Ledwie utrwali
się jeden obraz, od razu nakrywa go następny. I tak dalej, i tak dalej... Natomiast gdy
kwiat zostaje ścięty, zwierciadło nie może już utrwalać obrazów i warstwy zaczynają
z niego schodzić - jedna po drugiej. Oglądamy zatem to, co widziało zwierciadło.
Tylko w odwrotnym kierunku. Jak film puszczony od końca. Czy wyjaśniłem to dość
zrozumiale?
- Całkiem możliwe - przyznałem. Nadzwyczaj interesujący kwiat. No, ale do
roboty. Połoskow przygotuje do lotu metalozwiadowcę, a ja skoczę łazikiem na
polanę i zbadam, czy gdzieś w okolicy nie ma śladów zaginionego statku.
- Jadę z tobą, tatusiu - oświadczyła Alicja. - I zabierzemy bajdura.
- Zgoda.
Zszedłem na dół po łazik, Alicja została jeszcze w jadalni, bawił ją ten film
puszczony od końca.
- Alicjo - zawołałem uruchamiając pojazd. - Jesteś gotowa?
- Zaraz! Chwileczkę!
I nagle zawołała:
- Oj, tatusiu, chodź tu prędko! Ale prędziutko, bo odejdą!
Trzema susami przebyłem trap i wpadłem do jadalni.
- Spójrz - rzekła nie oglądając się.
Wszystkie zwierciadła ukazywały ten sam obraz - na środku polany stali dwaj
mężczyźni, grubas w skórzanym ubraniu oraz doktor Wierchowcew. Spoza zarośli
widać było spiczasty dziób superszybkiego statku.
Obaj mężczyźni zawzięcie o czymś dyskutowali, następnie oddalili się tyłem.
- Oni są gdzieś tutaj - powiedziała Alicja. - Nie przypuszczali, że wydadzą ich
kwiaty.
- Chyba masz rację. Ale dlaczego? Dlaczego?
- O co ci chodzi?
- Widzisz, oni też pewnie nie wiedzą, gdzie jest kapitan. Bo dlaczego tak się
uganiają za bajdurem?
- A może trzymają kapitana w niewoli i boją się, aby ptak się nie wygadał?
Schwytali kapitana, wsadzili do więzienia, ale bajdur uciekł. Więc mają stracha.
- Z jakiej racji miałby kto wsadzać kapitana do więzienia? Co tobie się roi,
Alicjo!
- Więc rezygnujesz z poszukiwań? Niech wszystko zostanie, jak jest?
- Nie - odpowiedziałem. - Bezczynność jest najgorszym rodzajem nieudolności.
Nacisnąłem guzik mikrofonu:
- Połoskow, Zielony, posłuchajcie. Przed chwilą w zwierciadle kwiatów
zobaczyliśmy grubasa rozmawiającego z Wierchowcewem. To by oznaczało, że byli
tu przynajmniej o dzień przed nami. Przylecieli superszybkim statkiem. Co o tym
sądzicie? Odbiór.
- Sądzę, że Drugi Kapitan jest gdzieś na tej planecie - rzekł Połoskow.
- A ja sądzę, że najlepiej zrobimy natychmiast stąd odlatując - oświadczył
Zielony. - Jest nas tylko trzech, statek niezabezpieczony przed atakiem, powinniśmy
niezwłocznie lecieć na jakąś zamieszkaną planetę i nawiązać łączność z Ziemią lub
Fiksem. A stamtąd wyślą specjalny statek Galaktycznej Służby Bezpieczeństwa. Oni
najlepiej poradzą sobie z różnymi niespodziankami.
Zielony, rzecz jasna, mówił rozsądnie. Ale on zawsze wyolbrzymia trudności.
Dlatego też powiedziałem:
- Na razie nikt nas nie atakuje. Mimo to przyznaję, że trzeba zastosować jakieś
środki obronne.
- Słusznie - zgodził się ze mną Połoskow. - Nie jestem za natychmiastowym
odlotem. Najpierw musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by ratować Drugiego
Kapitana.
- Słusznie - powtórzyła Alicja.
- To zadziwiające! - powiedział Zielony. - Ktoś mógłby pomyśleć, że mam pietra.
A ja tylko staram się iść za głosem rozsądku. Na pokładzie mamy dziecko i
bezbronne zwierzęta. A nuż się zdarzy, że kapitanowi nie pomożemy i sami
ucierpimy? Skoro jednak kapitan statku zdecydował, że należy zostać, będę walczył
do ostatniego naboju.
- No, mam nadzieję, że do tego nie dojdzie - odpowiedziałem. - Przybyliśmy tu w
zupełnie innym celu. Na nikogo nie zamierzamy napadać ani z nikim walczyć.
- A ja nie jestem takim bezradnym dzieckiem - dodała Alicja. - Jedziemy na
polanę?
- Za chwilę. Popatrzmy jeszcze w zwierciadła.
Nie działo się tam jednak nic godnego uwagi. Wsiedliśmy zatem do łazika i
objechaliśmy okolice polany. Za wzgórzami znaleźliśmy tylko ślady lądowania
statku. Trawa w tym miejscu była wypalona przez silniki hamujące i wąska ścieżka
prowadziła przez zarośla ku polanie.
Wróciwszy na obiad, zastaliśmy w jadalni Zielonego. Stał przed zwierciadlanymi
kwiatami targając w zamyśleniu rudą brodę. W drugiej ręce trzymał wibrobrzytwę.
- Co ty tu robisz? - spytałem.
- Myślę - odpowiedział.
Zwierciadła odbijały cichy słoneczny dzień.
- Myślę nad tym - mówił dalej mechanik - ile czasu żyją te kwiaty.
- Zapewne kilka dni.
- A może wprost przeciwnie, żyją wiele lat? Może rok za rokiem utrwalają
wszystko, co zachodzi wokół nich? Spójrz, jaką one mają grubość, przynajmniej ze
sześć centymetrów. I jakie są spoiste. Przez te dwa dni u nas nic a nic nie ścieniały.
Jeśli pozwolisz, Alicjo, spróbuję zoperować jeden kwiatek.
- Dobra - skinęła głową Alicja, która w lot pojęła, o co chodzi.
Zielony przeniósł jeden kwiat do pracowni, umocował go na stole zaciskami i
przystąpił do precyzyjnej operacji.
- Zdejmę od razu centymetr - powiedział.
- Czekaj - powstrzymałem go. - Zacznij od cieniutkiej warstwy. Może nic z tego
nie wyjdzie.
Zielony włączył wibrobrzytwę. Indykator, biały z ciekawości, wysunął się z kąta i
podszedł bliżej, cichutko przebierając patyczkowatymi nóżkami. Śpiewokrzewy
zaszeleściły w swej przegrodzie, spodziewając się widać porcji kompotu. Pająk-
tkacz-troglodyta przestał tkać szalik.
Cieniutka warstewka, przezroczysta jak celofan, oddzieliła się od zwierciadła.
Zielony zdjął ją ostrożnie i położył na stole.
Przez kilka sekund zwierciadło było zupełnie ciemne, ale w momencie gdy już
zwątpiłem w nasz pomysł, nagle się rozjaśniło. Tym razem ukazał się w nim wietrzny
pochmurny dzień.
- Wszystko gra! - zawołała Alicja. - Pojechaliśmy głębiej w przeszłość!
- Ale jak tu obliczać dni? - zastanawiałem się głośno. - Nie wiemy przecież, jakiej
grubości warstwy odpowiada jeden dzień.
Zielony nie słuchał. Podważył nożem brzeg zwierciadła i odgiął z pół centymetra
powierzchni. Indykator, który z niecierpliwości zmieniał kolory niczym sygnalizator
świetlny, nie wytrzymał i wsadził długi nos Zielonemu pod rękę.
- Masz ci los! - zdenerwował się mechanik. - Jak mogę pracować w takich
warunkach!
- On niechcący - wstawiła się za indykatorem Alicja. - To z ciekawości.
- Wszyscy są ciekawi - złościł się Zielony. - Ale ja nie ręczę za nic.
- Rób dalej - poprosiłem.
Zdjął delikatnie warstwę.
- Jak szyba w iluminatorze, tyle że giętka - stwierdził.
Pochyliliśmy się nad nieco już cieńszym, mrocznym zwierciadłem.
Pomalutku zaczęło się rozjaśniać. Wciąż ta sama polana. Tylko trawa na niej
wyburzała, z drzew opadły liście, a resztki na gałęziach zżółkły. Ani motyli, ani
pszczół - szaro i nostalgicznie. Z pochmurnego nieba lecą rzadkie płatki śniegu i po
chwili topnieją na wiechetkach trawy.
- Jesień - orzekła Alicja.
- Jesień - powtórzył Zielony. Wziął lupę i przez nią obserwował zwierciadło. -
Gołym okiem nie widać, ale to bardzo ładnie wygląda, jak te płatki pojawiają się na
krzewach i wzlatują w niebo.
Wszyscy po kolei obejrzeliśmy wsteczny lot płatków śniegowych. Indykator też
popatrzył, oblewając się jasnym seledynem zdumienia.
- Ile czasu minęło od jesieni? - zapytał mnie Zielony.
- Teraz mamy lato. Rok tutejszy trwa niewiele ponad czternaście miesięcy
ziemskich. Liczmy więc, że minął rok.
- Tak - Zielony wyjął z szafki mikromierz. - Wobec tego możemy ściśle określić,
ile zwierciadło ma lat i...
- ...ile warstw należy zdjąć, by zobaczyć, cc zaszło na polanie cztery lata temu -
dokończyła za niego Alicja.
- Najpierw - mówił dalej Zielony - zdejmiemy ciut mniej niż cztery.
- Czy nie za dużo? - spytałem. - Możesz nie utrafić i przepuścimy moment, kiedy
był tu Drugi Kapitan.
- Jak przepuścimy, też nic strasznego - odparł Zielony mierząc grubość warstwy.
- Mamy jeszcze cały bukiet.
Spostrzegłem nagle diamentowego żółwika chyłkiem umykającego z pracowni.
Nieznośny wiercipięta znów jakimś cudem wydostał się z sejfu. Już miałem biec za
nim, lecz poniechałem zamiaru - chciałem być przy tym, gdy Zielony zdejmie ze
zwierciadła warstwę czterech lat.
- Co u was słychać? - spytał przez głośnik Połoskow, który wciąż jeszcze
majstrował przy metalozwiadowcy.
- Wszystko w porządku - odpowiedziałem.
- Wobec tego polecę na metalozwiadowcy. Nie chcę go wypuszczać samego.
Jakoś nieprecyzyjnie działa.
- Nie zapominaj - ostrzegłem go - że na planecie może być jeszcze jeden statek
oprócz „Błękitnej Mewy”.
- Będę pamiętał.
- Zostaw linię włączoną. W razie czego natychmiast daj znać.
- Dobrze.
- Możliwe, że po powrocie zastaniesz niespodziankę.
- Świetnie! Z tym, że ja lubię tylko miłe niespodzianki. Przykrych nie znoszę.
Połoskow odleciał. Usłyszeliśmy brzęczenie wznoszącego się zwiadowcy.
- Gotowe, profesorze - oświadczył Zielony. - Ryzykujemy?
Dopiero za trzecim razem zdjął warstwę. Tak grubą, że ledwie utrzymał ją w
ręce. Płatki opadły, na stole leżało tylko okrągłe, wgłębione jak talerz, dno kwiatu.
Długi czas się nie rozwidniało. Od dawna nie padał na nie promień światła.
A kiedy wreszcie obraz wypłynął, ujrzeliśmy ze zdumieniem, że polana wygląda
zupełnie inaczej niż obecnie. Środkowy krąg, dziś zarośnięty trawą, był goły, szary
niczym betonowa pokrywa gigantycznego otworu. Można było nawet rozróżnić
kolisty obrys zaznaczający jej krawędzie.
- Widzisz! - triumfowała Alicja. - To jest ta właściwa polana!
- Teraz ostrożnie - powiedziałem. - Byle tylko nie ściąć za dużo.
- Wiem - mruknął Zielony - nie jestem dzieckiem.
Nie udało się jednak ściąć dokładnie. Cętkowany, jaśniutki, niemal przezroczysty
z niecierpliwości i zaciekawienia, indykator w najważniejszym momencie trącił
niechcący Zielonego w łokieć. Wibrobrzytwa przejechała po płaszczyźnie i zaryła się
w głąb. Zwierciadło pękło i spadło na podłogę.
Indykator ściemniał, zmalał o połowę ze wstydu. Wolałby umrzeć. Miotał się po
pracowni, głaskał nóżkami rozjuszonego mechanika, wreszcie rzucił się na podłogę i
sczerniał na amen.
- Nie przejmuj się - pocieszała nieszczęśnika Alicja. - Każdemu mogło się to
zdarzyć. Wiemy, że nie zrobiłeś tego naumyślnie.
Odwróciła się do mechanika, który wciąż jeszcze klął indykatora w żywy kamień,
i powiedziała:
- Zielony, przestań, bardzo cię proszę! Indykatory są takie wrażliwe, on może
umrzeć z rozpaczy.
- A poza tym - poparłem ją - został nam jeszcze cały bukiet. Sam przecież
mówiłeś.
- No dobra - ustąpił Zielony. Był niepamiętliwym i na ogół zacnym człowiekiem.
- Szkoda tylko straconego czasu. Może jeszcze minuta i odkrylibyśmy tajemnicę
Drugiego Kapitana.
Indykator, usłyszawszy to, skurczył się jeszcze bardziej.
Z Zielonym na czele wracaliśmy do jadalni. Poczerniały indykator wlókł się z
tyłu, złośliwe śpiewokrzewy podstawiały mu gałązki, żeby się potknął i przewrócił.
Nawet nie zdążyliśmy wejść do środka. Zielony zatrzymał się w drzwiach i
wymówił tylko: - Och!
Zajrzałem mu przez ramię.
Obydwa wazony były zwalone na podłogę, kwiaty potłuczone i zdeptane, jakby
tu szalała jakaś złowroga siła. Nie ostało się jedno całe zwierciadło. Płatki leżały
rozrzucone po całej jadalni.
I na domiar złego znów przepadł gdzieś bajdur.
SZPIEG
Kwiaty zniszczone. Bajdur zniknął. Zostaliśmy na lodzie. Jak teraz pomóc
kapitanowi?
Sięgnąłem po mikrofon i wezwałem Połoskowa.
- Gennadij, mamy pewne komplikacje. Powiedz mi, gdzie teraz jesteś?
- Lecę nad biegunem północnym. Jak dotąd nic nie wykryłem. A co się u was
stało?
- Później ci opowiem. Na ogół udało się nam przy pomocy zwierciadlanych
kwiatów odkryć, co tu zaszło cztery lata temu. A raczej prawie odkryć. W tej chwili
jednak ktoś potłukł wszystkie zwierciadła. Musimy mieć świeże kwiaty. Daleko jesteś
od polany?
- Ze dwadzieścia minut lotu - odpowiedział. - No i dojdzie jeszcze lądowanie.
- To nie zawracaj sobie głowy. Leć dalej.
- Ani myślę - odparł Połoskow. - Wracam na statek. Jeżeli ktoś roztrzaskał
kwiaty, to znaczy, że na „Pegazie” lub w jego pobliżu są wrogowie. Nie róbcie nic
beze mnie.
- Tak jest.
Gdy odwiesiłem mikrofon, Alicja rzekła:
- Biegnijmy czym prędzej na polanę.
- Po co?
- Nie rozumiesz? Narwiemy nowych kwiatów. Widocznie kryją tak ważną
tajemnicę...
- Ja pojadę łazikiem - oświadczył Zielony. - Nic mi się nie stanie. Zdejmę
czteroletnią warstwę na miejscu i natychmiast was zawiadomię.
- Jadę z Zielonym - zadecydowała Alicja.
- Nie bądźcie tacy narwani! - sprzeciwiłem się stanowczo. - Zaczekamy na
kapitana. Jego kutrem dotrzemy do polany znacznie szybciej niż łazikiem. Lepiej
zresztą trzymać się teraz razem. A tymczasem trzeba koniecznie zbadać, w jaki
sposób mógł przeniknąć na statek ten ktoś, kto potłukł zwierciadła.
Wyszedłem na korytarz sprawdzić luk. Jeżeli jest zamknięty, to znaczy, że
złoczyńca ukrywa się na „Pegazie”. Jeżeli otwarty - ktoś wszedł na statek, dokonał
niszczycielskiego dzieła i uciekł. Druga wersja wydawała mi się mało
prawdopodobna. Kiedyż by wszedł, znalazł drogę do jadalni i zniszczył wszystkie
kwiaty? Dlaczego zrobił to właśnie wtedy, gdy zajrzeliśmy cztery lata wstecz? Skąd
się o tym dowiedział? Byłem przekonany, że ten łajdak ukrywa się na pokładzie i wie,
że tylko krok dzieli nas od wykrycia tajemnicy Drugiego Kapitana, a więc ktoś, kto
widział, co robimy... Ale kto? W pracowni był Zielony,
Alicja i ja. Nie licząc indykatora. Aha, indykator. Trącił Zielonego w łokieć!...
Nie, to wykluczone. Indykator, aczkolwiek niezwykle wrażliwy, jest przecież tylko,
zwierzęciem. Nawet mówić nie umie. A może nie chce?
W trakcie tych rozmyślań doszedłem do luku. Był otwarty na oścież.
Wszystkie moje teorie rozleciały się jak domek z kart. Inaczej zresztą być nie
mogło. Gdybym się zastanowił chwilę dłużej, przypomniałbym sobie, że indykator
tkwił przy nas murem, nie mógł zatem potłuc kwiatów w jadalni.
Luk był otwarty, a zagadkowy złoczyńca zbiegł z pokładu, unosząc ze sobą nasz
bezcenny skarb - bajdura. Może w ogóle ostatniego bajdura na świecie.
Na polance przed „Pegazem” świeciło słońce. Zieleniły się drzewa i krzewy,
śpiewały ptaki - istny raj. Trudno wprost uwierzyć, że dzieją się tu rzeczy dość
ponure.
Spojrzałem na niebo. Może wraca Połoskow? Nie, jeszcze nie było go widać.
Tylko niezmiernie wysoko, pod obłokami, krążył ptak Krok.
- Na pomoc, kapitanowie! - usłyszałem niespodziewanie. - Zawsze naprzód, a
później zobaczymy!
- Bajdur! Gdzie jesteś? - zawołałem. - Już biegnę ci na pomoc!
- „Trzej przyjaciele - rozległ się w zaroślach śpiew Pierwszego Kapitana - weseli
czołgiści, załoga maszyny bojowej!”
Pobiegłem za głosem ptaka, rozsunąłem gałęzie i zobaczyłem bajdura. Nie mógł
fruwać, ponieważ turlał przed sobą diamentowego żółwika. Pomagał sobie łapami,
skrzydłami, a wolnym dziobem wyśpiewywał pieśni i wzywał pomocy.
- O, dziękuję ci! - powiedziałem. - Dziękuję, bajdurze! Bardzo się już o ciebie
martwiliśmy.
Bajdur wyprostował się dumnie i złożył skrzydła. Spełnił, co do niego należało.
- Dzielny ptak! - mówiłem do niego. - Spostrzegłeś, że ten psotnik znów ucieka, i
zapędziłeś go do domu. Należy ci się co najmniej pięć kostek cukru za taki wyczyn.
Wracałem na statek. Bajdur powoli kroczył za mną bardzo z siebie zadowolony.
- A ty, głuptasku - zwróciłem się do żółwia - w końcu kiedyś zabłądzisz. Kto cię
będzie karmił? Zapomniałeś, że jesteś własnością moskiewskiego Zoo? I że nie wolno
ci nigdzie uciekać...
Nagle usłyszałem nad sobą szelest skrzydeł i dwoma susami dopadłem luku.
Nauczyłem się już rozpoznawać ptaka Krok po jego locie. Bajdur śmignął wraz ze
mną i zatrzasnęliśmy pokrywę. Usiedliśmy na podłodze pod lukiem, by zaczerpnąć
tchu, a Krok walił w pokrywę swym żelaznym dziobem.
Alicję z Zielonym spotkaliśmy na korytarzu. Szukali mnie wszędzie,
przestraszeni moją nieobecnością.
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - powiedziałem do nich. - Okazuje się, że
nasz bajdur to genialny ptak. Zauważył, że diamentowy żółwik znów wyruszył na
wędrówkę, przyłapał go i do taszczył z powrotem. Pewnie żółwik porządnie najadł się
strachu!
Żółwik odpychał się pazurami, usiłując wyrwać się z moich rąk.
- Ale jakim on cudem wydostał się na zewnątrz? - zdziwiła się Alicja. - Przecież
luk był zamknięty.
- Nie ma w tym żadnego cudu - odpowiedziałem. - Ten, kto strzaskał zwierciadła,
otworzył również luk.
- A skąd miał klucz od statku? Właśnie, gdzie się podział elektroniczny klucz do
„Pegaza”? Wisiał przecież w jadalni.
- Tej zagadki nie rozgryzie nawet Sherlock Holmes - mruknął Zielony.
- A ja rozgryzę - odpowiedziała Alicja. - Ja wiem.
- No, co takiego wiesz?
- Rozwiązanie masz w ręku.
Spojrzałem na swoje ręce. Trzymały źółwika.
- Nie rozumiem - powiedziałem.
- Zobacz, co on chowa w pyszczku.
Głowa źółwika była wciśnięta pod pancerz, lecz koniuszek elektronicznego
klucza wystawał na zewnątrz. Pociągnąłem za klucz. Żółwik opierał się, trzymał go w
żelaznym uścisku i musiałem sporo się namęczyć, zanim wyrwałem mu klucz.
Równocześnie coś w żółwiku zgrzytnęło i jego usiane drobnymi kamyczkami łapki
wysunęły się spod pancerza, opadły martwo.
- No, no - rzekł Zielony - dajcie mi tego źółwika, zobaczymy, jak on ćwierka.
Z lekkim zamętem w głowie, niezbyt jeszcze pojmując, co się dzieje, oddałem
mechanikowi nieżywe zwierzątko i powiesiłem klucz na dawnym miejscu. Zielony
wyjął z kieszeni kombinezonu śrubokręt, położył źółwika na stole i obejrzawszy go
ze wszystkich stron, podważył pancerz. Szczęknął jak wieko szkatułki, odskoczył
ukazując skupisko najrozmaitszych elementów, komórek pamięci, atomowych
bateryjek - żółwik był po prostu mistrzowsko skonstruowanym robotem.
- Teraz rozumiem tę jego ruchliwość - powiedziała Alicja. - To koniecznie chciał
wcisnąć się do maszynowni, to biegał za nami. Przypomnij sobie, tatusiu, wiecznie
się koło nas kręcił, jak rozmawialiśmy o ważnych rzeczach.
- Cud techniki - wymówił z szacunkiem Zielony. - Jest tu nadajnik i nawet mały
antygrawitator.
- Więc grubas znał każde nasze słowo - powiedziałem.
- Właśnie! Grubas! - wykrzyknęła Alicja. - Przecież to on ofiarował ci żółwika.
- Tak nalegał, że to dla naszego Zoo. Nie wypadało mi odmówić.
- Cieszmy się, że nie ofiarował dla Zoo bomby zegarowej - mruknął ponuro
Zielony. - Mieliśmy za to wewnętrznego wroga. Żółw słyszał wtedy w pracowni, że
wpadliśmy na sposób zajrzenia w przeszłość i natychmiast otrzymał rozkaz, by nam
przeszkodzić. No i strzaskał resztę zwierciadlanych kwiatów w jadalni. Mogę się
założyć, o co chcecie, że na polanie śladu już nie zostało po kwiatach. Właściciele
żółwia na pewno się o to postarali.
- Zgadzam się z Zielonym - powiedziała Alicja. - A na koniec żółw ukradł klucz
od statku i zwiał.
- No tak - przyznałem. - Ale w tej chwili mamy jedną przewagę nad grubasem i
Wierchowcewem.
- Jaką?
- Oni nie wiedzą, czy zobaczyliśmy coś w zwierciadle.
- Nie to jest teraz najważniejsze.
- A co?
- Musimy się dowiedzieć, dlaczego żółwik nagle uciekł z „Pegaza”.
- Zrobił swoje i uciekł - powiedziałem.
- Przecież o nic go nie podejrzewaliśmy. Mógł dalej kręcić się nam pod nogami i
w najlepsze przekazywać rozmowy swoim panom. A tymczasem nagle zwiał.
- Może jest teraz potrzebniejszy w innym miejscu?
- Wątpię - rzekł Zielony. - Nie podoba mi się ta historia. Raczej podłożył na
statku bombę zegarową i lada chwila możemy wylecieć w powietrze. I my fruniemy, i
zwierzęta z nami. Proponuję natychmiast ewakuować statek.
- Czekaj - tłumaczyłem mu - gdyby nas chcieli wysadzić, zrobiliby to wcześniej.
W korytarzu rozległy się pospieszne kroki i do jadalni wbiegł Połoskow. Jednym
rzutem oka objął rozmontowanego żółwika i prawie już nie potrzebował naszych
wyjaśnień.
- Najlepszy dowód, że oni są jeszcze na planecie - stwierdził. - Bez ich rozkazu
żółw nie zniszczyłby zwierciadeł. W końcu to tylko robot.
- Kazali mu podłożyć bombę - upierał się Zielony - i spływać stąd.
Spoglądaliśmy wszyscy na Połoskowa, czekając na kapitańskie słowo.
- Bzdura! - powiedział.
- To dlaczego zwiał?
- Niósł im przecież klucz od „Pegaza”. Cóż by im przyszło z klucza od
wysadzonego statku?
- No pewnie - rzekła z uznaniem Alicja. - Nasz kapitan jest po prostu genialny!
- Skądże, przeciętnie zdolny... - zaczął Połoskow.
- ...a my kapuściane głąby! - cieszyła się Alicja. - Powinniśmy się skapować, że
bomby żółw nie mógł podłożyć. Kiedy zdążyłby ją przynieść?
- Też racja - rzekł kapitan. - Ale to już teraz nieważne. Grubas i doktor
Wierchowcew podejrzewają, że znamy tajemnicę Drugiego Kapitana, i zdecydowali
się zawitać do nas na statek. Potajemnie czy jawnie, tego nie wiem. W każdym razie
należy spodziewać się gości. I przygotować się na tę wizytę. A co z kwiatami na
polanie? W gruncie rzeczy nie wiemy nic pewnego.
GDZIE JEST DZIEWCZYNKA?
Nie taka to prosta rzecz poderwać z ziemi statek kosmiczny i przerzucić go
zaledwie kilka kilometrów dalej. Trudniejsza niż odlot z planety. Nie każdy kapitan
tego się podejmie.
Połoskow zdecydował się jednak przenieść „Pegaza” na polanę. Statek zapewnia
większe bezpieczeństwo, bez naszego zezwolenia nikt nie wejdzie na pokład. Kapitan
dokonywał obliczeń, jak mu będzie najłatwiej przeskoczyć „Pegazem”, my zaś
rozeszliśmy się po statku, by przywiązać stojące luzem rzeczy, sprawdzić klatki ze
zwierzętami i zamknąć w szafie naczynia. W pół godziny później „Pegaz” był zapięty
na ostatni guzik.
Zebraliśmy się w sterowni. Połoskow zasiadł przed pulpitem sterowniczym, ja na
stanowisku nawigatora, Alicja nieco dalej za nami.
- Silniki gotowe? - zapytał kapitan.
- Gotów do startu - odpowiedział z maszynowni Zielony.
Ale Połoskow nie zdążył wymówić słowa: „Start”...
Biała ognista smuga przecięła błękit nieba. Obok nas lądował drugi statek
kosmiczny. Od wstrząsu zgięły się drzewa, zadrżała ziemia.
- Zaczekaj chwilkę - rzekł do Zielonego patrząc w iluminator.
- Co tam znowu? - spytał mechanik.
- Sąsiedzi wylądowali.
- Kto?
- Nie wiem jeszcze. Drzewa zasłaniają. Ale bądź gotów do natychmiastowego
startu. Może to oni.
- Wierchowcew? Grubas?
- Tak.
Unieśliśmy się w fotelach, na sekundę nie spuszczając z oka lasu. Nad drzewami
sterczał dziób statku. Bliziutko, najwyżej w odległości dwustu metrów. Zdawało mi
się nawet, że słyszę, jak otwiera się luk i spada na ziemię trap.
...Oto już schodzą po nim, biegną przez zarośla. Przyjaciele czy wrogowie?
Zarośla rozsunęły się i na polankę przed „Pegazem” wybiegł człowiek. Miał na
sobie skafander, co prawda bez hełmu. U pasa pistolet. Człowiek podniósł rękę
nakazując nam zaczekać. I w tym momencie go rozpoznaliśmy.
- Doktor Wierchowcew! - zawołała Alicja. - Bez kapelusza.
- Tak, to on - powtórzył kapitan, schylając się do mikrofonu: - Zielony, start!
Nasz „Pegaz” błyskawicznie zareagował na słowa kapitana, zakołysał się z lekka,
ryknęły silniki, wznosiliśmy się w powietrze.
- Brawo, Zielony - rzekł Połoskow.
- Kto to był?
- Wierchowcew - odpowiedział kapitan.
„Pegaz” zawisł na sekundę nad polaną i doktor Wierchowcew cofnął się pod
osłonę zarośli. Gniewnie wymachiwał rękami.
- Bo co? - krzyknęła Alicja, choć tamten nie mógł nas usłyszeć. - Za krótkie ręce?
- Alicjo - powiedziałem z wyrzutem - czy tak należy zwracać się do starszych?
Połoskow parsknął śmiechem.
- Bez kapelusza - mówiła Alicja, puszczając mimo uszu moją uwagę. - Zgubił go.
Tak mu było pilno.
„Pegaz” przechylił się biorąc kurs na polanę, niebawem nasz wróg był już tylko
małą mrówką, mimo to zauważyłem, jak spiesznie wracał do swego statku.
- Teraz - rzekł Połoskow - zarobiliśmy trochę czasu. Zanim wrócą na swój statek,
pozamykają luki i uruchomią silniki, minie pół godziny. I tyle właśnie mamy na
znalezienie Drugiego Kapitana. Niełatwa sprawa.
- Chcieli nas schwytać - powiedziała Alicja - a nam w to graj. Przynajmniej
wiemy, że nie ma ich na polanie.
Kolista polana była już pod nami. Kapitan nakierował „Pegaza” dokładnie na jej
środek. Gdy schodziliśmy do lądowania, zauważyłem mnóstwo lśniących punkcików,
jak gdyby na polanie iskrzył się szron. A w miarę zniżania się coraz wyraźniej było
widać, że to nie szron, lecz odłamki rozbitych zwierciadeł. Nasze przewidywania
okazały się słuszne, nieprzyjaciel zdążył zniszczyć wszystkie kwiaty.
„Pegaz” już dotykał trawy, wyrzucił amortyzatory i Alicja pierwsza odpięła pasy.
Nie mogła się doczekać chwili, kiedy wybiegnie na polanę. Wtem „Pegaz” drgnął,
zachwiał się, Alicja potoczyła się na ścianę. Zielony krzyknął z dołu:
- Co się dzieje?
A potem nastąpił jeden gwałtowny wstrząs, drugi, trzask amortyzatorów - nasz
statek spadał w jakąś przepaść. Chciałem odpiąć pasy, znaleźć Alicję i pomóc jej, ale
jeszcze jeden, ostatni wstrząs ogłuszył mnie, a gdy oprzytomniałem, „Pegaz” stał
przechylony w głębokiej ciemności.
Było bardzo cicho.
- Alicjo! - zawołałem, nie mogąc w pośpiechu poradzić sobie ze sprzączkami. -
Alicjo, co z tobą?
- Nic, normalnie - odpowiedziała spokojnym tonem. - Trochę się potłukłam.
Z daleka doszedł nas głos Zielonego:
- O rany! Gdzieś ty nas wpakował, Połoskow? Teraz już się stąd nie
wygramolimy.
- Żyjesz? - spytał kapitan.
- Żyję. Ale co się w końcu stało? Zlecieliśmy z góry?
- Gorzej - odpowiedział Połoskow i włączył awaryjne oświetlenie sterowni. Skale
przyrządów na pulpicie rozbłysły niczym gwiaździste niebo. - Zapadliśmy się pod
ziemię.
Uświadomiłem sobie nagle, że wszystkiemu ja jestem winien. Miałem obowiązek
uprzedzić kapitana o tym, co widzieliśmy w zwierciadle kwiatu.
- Łeb mi ukręcić, to jeszcze za mało! - wybuchnąłem. - Przecież cztery lata temu
zamiast polany była w tym miejscu betonowa płyta!
- To prawda - potwierdziła Alicja.
Znalazła mnie w półmroku, skuliła się na ukośnej podłodze i wzięła mnie za rękę.
- Oczywiście, że była tam płyta - dodała. - I zapomnieliśmy powiedzieć o niej
kapitanowi.
- Jaka płyta?
Zdałem mu dokładną relację z tego, co oglądaliśmy w zwierciadle.
- Nigdy bym nie zdecydował się na lądowanie, gdybym wiedział o tym
wcześniej.
Był bardzo zmartwiony. Każdy kapitan martwi się, gdy jego statek spotyka coś
złego.
- No trudno, płakać nie będziemy - Połoskow umiał panować nad sobą. - Zielony,
słyszysz mnie?
- Słyszę.
- Weź ze składziku latarki i sprawdź, czy uszkodzenia w maszynowni są bardzo
poważne.
- Już sprawdzam.
Połoskow naciskał guziki kontrolując stan przyrządów i maszyn „Pegaza”. Był
zadowolony z kontroli.
- Moim zdaniem - stwierdził - poważnych uszkodzeń nie ma. Tyle tylko, że
podczas upadku złamał się jeden z amortyzatorów. Trzeba wyjść na zewnątrz i
zobaczyć, czy naprawa jest możliwa. Ja pójdę, a wy zostaniecie na pokładzie.
- Nie ma mowy - zaprotestowałem. - Ty jesteś na statku osobą niezbędną. Gdyby
się coś stało, „Pegaz” nigdy się stąd nie wydostanie. Ja pójdę.
- Ja! - zawołał z maszynowni Zielony.
- I ja też - oświadczyła Alicja.
Skończyło się na tym, że do luku pomaszerowaliśmy wszyscy razem.
- To dziwne - rzekł Połoskow, otwierając luk. - Jeżeli wpadliśmy w jamę, to z
góry powinno padać światło. A tutaj panują egipskie ciemności.
- Może wpadliśmy bardzo głęboko? - spytała Alicja.
- Nie. Gdyby tak było, poszłyby wszystkie amortyzatory. Jama nie jest głęboka.
Otworzył luk. Dokoła zalegała ciemność.
- No widzicie - powiedział. - Zielony, daj latarkę.
- Oj - wykrzyknął mechanik - zaraz, coś mnie trzyma za nogę.
Nim zdążyłem przyjść mu z pomocą, sam już zapalił latarkę i wodził nią dokoła,
szukając napastnika.
Był to jednak tylko biedny indykator. Przerażony ciemnością, zdołał jakoś
otworzyć klatkę i dogonił nas przy luku. W świetle latarki był jaskrawożółty. Dygotał
ze strachu tuląc się do nogi Zielonego.
Połoskow wziął od mechanika latarkę i skierował przed siebie silny strumień
światła. Wszędzie gęsty mrok - widocznie jama, do której wpadliśmy, była bardzo
rozległa. Potem światło przesunęło się w górę i zobaczyliśmy nad sobą gładką
powierzchnię.
- Jak w czajniku - powiedział kapitan. - Wpadliśmy do środka i pokrywka się
zamknęła. - Jeszcze raz powiódł dokoła latarką. - Nikogo tu nie ma. I nie było od
dawna.
Spuścił trap i zszedł na dół. Postukał obcasem w ziemię i rzekł odwracając się do
nas:
- Kamień. Można chodzić.
Zeszliśmy za nim. Kapitan przeprowadzał oględziny statku, badając uszkodzony
amortyzator, a ja tymczasem skierowałem ponownie reflektor w górę. I niebawem
znalazłem to, czego szukałem - cienką kreskę, zaznaczającą kolistą krawędź
kamiennej płyty. Połoskow trafnie to określił - pokrywa otworzyła się pod naciskiem
lądującego „Pegaza” i natychmiast zamknęła się za nim.
Trzymając przed sobą latarkę, okrążyłem statek z drugiej strony. Wszędzie ta
sama ciemność. Włączyłem reflektor na pełną moc i wtedy promień światła musnął w
głębi coś czarnego.
- Pójdę kawałek w tę stronę - powiedziałem głośno, by kapitan usłyszał. - Tam
coś jest.
- Zaczekaj, tatku, idę z tobą - Alicja podbiegła do mnie, trzymając w ręku dużą
latarkę.
Uszliśmy ze dwadzieścia kroków, przyświecając sobie reflektorem, i naraz oboje
zdaliśmy sobie sprawę, że prócz „Pegaza” stoi w tej jamie jeszcze jeden statek
kosmiczny. A gdy zbliżyliśmy się jeszcze o kilkanaście kroków, Alicja odczytała jego
nazwę:
- „Błękitna Mewa”.
- Połoskow! - zawołałem, a głos mój, odbijając się wielokrotnym echem od ścian,
zadudnił jak w beczce. - Połoskow! Zielony! Znaleźliśmy Drugiego Kapitana!
Usłyszałem przytłumiony tupot - Połoskow i Zielony biegli ku nam. Jaskrawo
białe plamy reflektorów kołysały się w takt ich poruszeń.
- Gdzie?!
Statek „Błękitna Mewa” wznosił się przed nami. Był szary od kurzu,
osiadającego na nim w ciągu kilku lat. Wydawał się martwy, opuszczony przez ludzi.
Na luku wisiała wielka kłoda.
- Nareszcie widzimy, co się stało - powiedziałem.
- Wpadł do tej jamy - zastanawiał się Połoskow - i widocznie z jakiegoś powodu
Drugi Kapitan nie mógł się stąd wydostać.
- To i my nie damy rady - mruknął ponuro Zielony. - I resztę życia spędzimy w
tej jaskini. A nie mówiłem: lećmy wezwać pomoc. Ostrzegałem.
- Tylko bez paniki na pokładzie - skarcił go surowo kapitan. - Na pewno się stąd
wydostaniemy. A teraz proponuję wejść do środka „Błękitnej Mewy”. Skoro ją
znaleźliśmy, doprowadźmy rzecz do końca.
- Luk jest zamknięty - powiedziałem. - Trapu też nie ma.
Wtem nad naszymi głowami zabłysło światło. Tak oślepiające, że wszyscy
zmrużyliśmy oczy. Gdy je otworzyłem, z wysokiego sklepienia spadała na nas wielka
sieć. W sekundę później zostaliśmy w nią schwytani jak pisklęta. Gdy próbowaliśmy
się wyplątać, szamocąc się i przeszkadzając sobie wzajemnie, z góry doleciał
grzmiący głos:
- Nie ruszać się! Jesteście pojmani!
Osłoniwszy dłonią oczy przed rażącym blaskiem, popatrzyłem w stronę, skąd
dochodził głos. Po równym błyszczącym podłożu jaskini szli ku nam grubas o
przezwisku Wesołek Ypsilon oraz doktor Wierchowcew, teraz już w kapeluszu. W
rękach trzymali wymierzone w nas pistolety.
Z drugiej strony zbliżali się dwaj inni mężczyźni w czarnych skórzanych
mundurach.
- Rzuć broń! - rozkazał grubas. - No, do kogo mówię?
- Rób, co każe - szepnąłem do Połoskowa, bowiem tylko on miał przy sobie broń.
Kapitan wyjął pistolet z kabury i rzucił na ziemię. Rozległ się głośny brzęk. Sieć
zaczęła się podnosić.
Przez tych kilka sekund, zanim tamci podeszli do nas, zdążyłem się rozejrzeć.
Pułapka, w którą wpadł nasz „Pegaz”, była ogromną, lecz niezbyt wysoką jaskinią. W
pewnej odległości od siebie stały dwa pojazdy kosmiczne - „Pegaz” i „Błękitna
Mewa”. Pomiędzy nimi, oświetleni ostrym blaskiem reflektorów, wyglądaliśmy jak
mrówki na podłodze wielkiej sali.
Spojrzałem na moich przyjaciół. Połoskow patrzył na zbliżających się wrogów,
usta miał tak zaciśnięte, że tworzyły wąską kreskę. Zielony zwinął pięści i stał
osłaniając plecami Alicję. Alicja przycisnęła się do mnie. A z drugiej strony tulił się
do mojej nogi żółty ze strachu indykator.
- No i tuście mi, ptaszki - powiedział Wesołek Ypsilon. - Poszło jak po maśle.
Mówił bez złości, nawet się uśmiechał. Za to doktor Wierchowcew, który
tymczasem zdążył się przebrać - zdjąć skafander i włożyć swój kapelusz - twarz miał
nieruchomą jak maska, a jego wzrok wydawał się pusty.
Alicja odsunęła się o pół kroku.
- Dokąd? - spytałem.
- Tu jestem - szepnęła.
Dwaj ludzie w czarnych mundurach trzymali nas na muszce, gdy Wierchowcew,
na rozkaz grubasa, zbliżył się i podniósł pistolet kapitana. Następnie obmacał nas
zimnymi rękami i sprawdził kieszenie.
- W porządku - rzekł cicho - więcej broni nie mają.
- Bo i do czego im broń? - roześmiał się grubas. - Oni przecież łapią siecią
motyle. A teraz sami w sieć się złapali. Tak samo, jak tamten. - Wesołek Ypsilon
wskazał grubym serdelkowatym paluchem „Błękitną Mewę”. - Sami się złapali! Nikt
ich nie zwabiał! - I znów ryknął śmiechem. A potem rozkazał: - Wszystkim założyć
kajdanki!
Widocznie kajdanki były przygotowane zawczasu.
Jeden z ludzi w czarnych mundurach otworzył wiszącą na ramieniu torbę i wyjął
pęk błyszczących bransolet.
Przebierał je, rozdzielając parami, a grubas tymczasem, zbliżywszy się,
wymierzył we mnie tłusty paluch.
- No i co, nie chciałeś mi oddać bajdura, profesorze?
- Nie chciałem.
- Spójrz na niego - grubas odwrócił się do Wierchowcewa. - Żałował staremu
przyjacielowi bajdura! A gdzie teraz jest ptaszynka?
- Nie wiem - odparłem, doskonale rzecz jasna wiedząc, że bajdur jest na statku.
Widocznie jednak grubasowi wciąż na nim zależało, gdyż nakazał pomocnikom:
- Przeszukać „Pegaza”!
A potem, znów odwracając się do mnie, dodał:
- Za to, że powiedziałeś mi nieprawdę, profesorze, zostaniesz ukarany. I to
srodze. Moi ludzie umieją to robić. Ale nie zaraz jeszcze, nie zaraz... Włożyć im
kajdanki. Nie dowierzać ani przez chwilę.
Człowiek w czarnym mundurze podszedł do mnie i szczęknął kajdankami. Ręce
moje były skute.
- Następny! - rozkazał Wesołek Ypsilon.
Jego pomocnik zbliżył się do Połoskowa. Poruszał się tak rytmicznie i działał tak
precyzyjnie, że zacząłem podejrzewać, czy nie jest robotem.
- Następny!
Kajdanki szczęknęły na rękach Zielonego.
- Następny!
Człowiek w czerni pochylił się nad indykatorem i nagle zatrzymał się
niezdecydowany.
Indykator miał dziesięć nóżek i wszystkie tak cieniutkie, że nie sposób ich było
skuć kajdankami.
- Głupiec! - rzucił grubas. - Załóż dziewczynce! - Obejrzał się: - A gdzie jest
dziewczynka?
Alicji nigdzie nie było.
W NIEWOLI
- Gdzie jest dziewczynka? - gorączkował się Wesołek Ypsilon i uśmiech zniknął
z jego twarzy, a krótkie tłuste łapska miotały się i trzepały jakby samoistnie poza
korpusem. Dziwne to sprawiało wrażenie.
- Jaka dziewczynka? - zapytał człowiek w czarnym mundurze.
- Była tu! - wrzeszczał grubas. - Nazywała się... zaraz, jakie ona miała imię? -
Wyjął z kieszeni notes i przesylabizował: - A-li-cja. Gdzie jest Alicja? - tym razem
spoglądał na mnie.
- Co za Alicja? - udawałem obojętność, głowiąc się równocześnie nad tym, w jaki
sposób zdołała się wymknąć. Jesteśmy widoczni jak na dłoni, nie ma się gdzie ukryć.
- Była tu dziewczynka - upierał się grubas. - Widziałem ją. A ty nie widziałeś? -
spytał Wierchowcewa, który stał zwiesiwszy ręce i wydawało się, że śpi z otwartymi
oczami.
Człowiek w czerni, wysłany na nasz statek, wracał niosąc bajdura. Trzymał go za
nogi, głowa ptaka majtała się tuż nad ziemią.
- Aa, znalazłeś - ucieszył się grubas. - Ukręć mu łeb.
- Co?
- Powiadam, ukręć mu łeb. Nie jest już nam potrzebny.
- Wykluczone! - żachnąłem się. - Nie wolno wam tego uczynić. Jest to być może
ostatni bajdur na świecie.
Indykator posiniał z oburzenia i skoczył na swych cienkich nóżkach bajdurowi na
ratunek. Ale Wesołek Ypsilon spostrzegł to i zarechotał:
- Co, ty też się pchasz? - i zadziwiająco zwinnie jak na takiego tłuściocha
wykręcił się, podstawiając mu nogę.
Indykator upadł i sczerniał z obrazy.
- No, na co czekasz? - niecierpliwił się grubas. - Mówiłem przecież, że nie zależy
nam na bajdurze. Ukręć mu łeb.
Nie wiem, czy ptak zrozumiał słowa grubasa, lecz nagle zatrzepotał w ręku
swego oprawcy i przemówił głosem, którego nie znaliśmy:
- Ptak bajdur, jako unikalny i niezwykle ciekawy gatunek, zostaje niniejszym
objęty ochroną na planecie Błuk. Zabrania się polowań na bajdury, a ci, którzy
pogwałcą ten zakaz, będą ukarani grzywną oraz potępieni przez opinię publiczną.
- Zatkaj mu wreszcie dziób! - wrzasnął Wesołek Ypsilon. - I bez niego mam
dosyć kłopotów!
Nagle stała się rzecz absolutnie niepojęta. Człowiek w czarnym mundurze
podniósł bajdura za nogi nieco wyżej, już miał go ścisnąć za gardło i w tym
momencie runął jak długi na ziemię, krzyknął i wypuścił ptaka z rąk. Bajdur wywinął
w locie koziołka i wzbił się pod sklepienie.
- Strzelaj! - ryknął grubas wyszarpując pistolet.
Huknęły strzały. Kilka razy kule niemal otarły się o bajdura, lecz ptak uchylał się
zwinnie i pofrunął w daleki nie oświetlony koniec jaskini.
Ludzie w czerni puścili się za nim w pogoń, lecz Wesołek ich zatrzymał:
- Nie ma sensu go ścigać! Trzeba było mocno trzymać, gamonie! Dlaczego się
wywaliłeś jak długi?
- Wcale się nie wywaliłem - odpowiedział człowiek w czarnym mundurze. - Ktoś
mnie pchnął.
- Milcz! - wybuchnął grubas i jego galaretowate policzki zatrzęsły się ze złości. -
Jak mi tu będziesz łgać, to ja cię pchnę, ale tak, że się już nie podniesiesz! Nie warto
się uganiać za ptakiem. Zabłądzi i zgubi się w tunelach. Szkoda czasu. Mamy co
innego do załatwienia.
Odwrócił się do cichej, martwej „Błękitnej Mewy” i zapytał, jak gdyby statek
mógł mu odpowiedzieć:
- Słyszysz mnie?
Milczenie.
- Nie odpowiadasz. Nie, to nie. Ja i tak wiem, że nas słyszysz. Siedzisz tam i
obserwujesz, zastanawiasz się, dlaczego ściągnąłem tutaj „Pegaza”. Ano dlatego,
żeby cię zmusić do kapitulacji.
Podszedł bliżej do statku i kontynuował swój wywód:
- Cztery lata nie chcesz się poddać. Cztery lata trwasz w przekonaniu, że ocalą cię
twoi przyjaciele. Cztery lata nie wierzysz, że nikt nie ma pojęcia, co się z tobą stało.
Cztery lata nie tracisz nadziei, że twój parszywy ptak dotarł na Wenus. Myślałem już,
że powoli zemrzesz w tej swojej klatce. Ale dziś wszystko się zmieniło. Dziś
otworzysz drzwi na pokład i oddasz to, co mi się prawnie należy. Słyszysz mnie,
kapitanie?
Nikt nie odpowiedział. Głos jego rozlegał się w podziemiu i tylko ściany
odpowiadały mu dalekim echem. Echo umilkło i grubas zaczerpnął tchu.
- Gdzie jest dziewczynka? - wymamrotał. - Bardzo mi potrzebna ta dziewczynka.
Doktor Wierchowcew stał nie opodal i patrzył w ziemię. Dwaj inni w czarnych
mundurach cofnęli się nieco w bok, trzymając pistolety gotowe do strzału.
- Wiem, że mnie słyszysz, kapitanie - podjął na nowo Wesołek Ypsilon. -
Zaszyłeś się w swojej norze, chcesz przeczekać. Spójrz w iluminator. Stoją przed tobą
trzej ludzie z Ziemi - głupi profesor, który ugania się po Galaktyce w poszukiwaniu
zwierząt, jakby lepszego zajęcia nie mógł sobie wymyślić, trusia kapitan i durny
mechanik z rudą brodą.
Mimo że słyszałem, co dzieje się wokół mnie, pochłaniała mnie przede
wszystkim myśl o Alicji. Dokąd się ulotniła? Gdzie się teraz ukrywa?
- Tyle lat rzucasz mi kłody pod nogi - mówił grubas, patrząc na „Błękitną
Mewę”. - Ale dziś jest moje święto. Dziś oddasz mi formułę. Słyszysz?... Milczy -
rzekł innym tonem, ciszej. - Namyśla się. Zaraz go popędzimy. Szkoda tylko, że
dziewczynka gdzieś przepadła. Gdyby była, łatwiej dopiąłbym swego.
Wyjął z kieszeni dużą chustkę i otarł spocone czoło.
- Posłuchaj, kapitanie - zaczął znów - jeżeli w ciągu trzech minut nie otworzysz
luku i nie oddasz mi formuły, każę zabić wszystkich moich jeńców. Nie od razu
jednak. O nie. Najpierw obetniemy uszy głupiemu profesorowi. On mi się najbardziej
naraził, nie chciał mi oddać bajdura! A potem...
- Zaczekaj, piracka baryło - rozległ się nagle głos Drugiego Kapitana. Głos
bardzo znajomy, słyszeliśmy go po wielekroć - bajdur był przecież niezrównanym
imitatorem.
- No wreszcie - powiedział Wesołek Ypsilon.
- Tak czy owak nie ma dla ciebie miejsca w Galaktyce - mówił Drugi Kapitan. -
Tak czy owak znajdą cię i schwytają, gdziekolwiek się ukryjesz. Lepiej więc zrób, jak
ci radzę - poddaj się...
- Zamilcz! - przerwał mu grubas. - W ten sposób się nie dogadamy. Dzięki tobie i
dzięki twym przyjaciołom już prawie wszystko straciłem. Lecz tego ostatniego ci nie
oddam. Galaktyt będzie mój.
- Jak ci nie wstyd, piracie! - rzekł Drugi Kapitan. - Choć ty przecież nie masz
wstydu.
Niewiele rozumieliśmy z tej rozmowy. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości -
kapitan posiadał coś, na czym niesłychanie zależało grubasowi. I czego nie mógł
zdobyć, nie mógł mu odebrać. Słowo „galaktyt” nic mi nie mówiło. Nigdy przedtem
go nie słyszałem. Ale kapitan „Błękitnej Mewy” za nic nie chciał tego galaktytu
oddać.
- Tracimy tylko czas - powiedział grubas. - Nie interesują mnie twoje myśli i
nastroje. Wstyd to cecha słabych. My, silni, nie znamy wstydu. Mów - oddasz mi
formułę galaktytu?
- Muszę porozmawiać z tymi ludźmi - odparł Drugi Kapitan.
- Nie, na to się nie zgodzę. Wiem z góry, że postaracie się wywieść mnie w pole.
Otwórz natychmiast luk i oddaj mi formułę galaktytu. A ja obiecuję zwrócić wolność
tobie i tym ludziom. Jeśli nie uczynisz zadość memu żądaniu, będziesz przez długie
dni skręcał się słuchając ich krzyków. A przecież ty masz i wstyd, i sumienie.
- Nic z tego, grubasie - rzekł Drugi Kapitan. - Od chwili gdy cztery lata temu
wylądowałem na tej planecie, próbowałeś za pomocą tysiąca sztuczek wydobyć ode
mnie formułę absolutnego paliwa, wszystkie jednak zawiodły. I dziś nie będzie
inaczej. Wiesz, co uczynię?
- Co?
- Wysadzę „Błękitną Mewę”. Zginę wraz z nią, lecz galaktytu nie dostaniesz.
Gdyby absolutne paliwo trafiło do twych rąk, wyrządziłbyś tyle zła, że mieszkańcy
Galaktyki przez dziesięć lat nie zdołaliby go naprawić.
- Racja - rzekł Wesołek Ypsilon. - Jeśli jednak sądzisz, że wysadzając „Błękitną
Mewę” ocalisz profesora i jego ludzi, to się grubo mylisz. Daję ci uroczyste słowo
Czarnej Mgły, że na pewno zginą. Na cóż mi kłopot z jeńcami? Jeżeli zwrócę im
wolność, poinformują o mojej planecie Galaktyczną Służbę Bezpieczeństwa i nie
minie miesiąc, jak zaczną na mnie polować wszystkie krążowniki w Galaktyce. O nie,
niechaj do czasu jeszcze uważają mnie za nieżyjącego.
- Tym bardziej więc mogę opowiedzieć wszystko twym jeńcom. Nie znałem ich
przedtem, a skoro trzymasz ich w niewoli, to znaczy, że są ludźmi szlachetnymi.
Zobaczymy, co orzekną po wysłuchaniu mej opowieści.
- Nie! - krzyknął grubas.
- Nie krzycz! - rzekł spokojnie kapitan. - Co ci tak pilno? Zawsze zdążysz spełnić
swą groźbę.
- Niech mówi - wtrącił się niespodzianie doktor Wierchowcew. - Widział
przecież, że mieli na statku bajdura. Niech mówi - ani jego, ani tamtych to nie uratuje.
Grubas rozłożył ręce.
- Posłuchaj, profesorze, i wy posłuchajcie wszyscy. Było nas trzech - trzech
kapitanów. Wiele lat temu doszła nas wieść, że w Galaktyce zaczęli grasować piraci.
Potrzebne im były pieniądze, kosztowności, chcieli posiąść władzę. Chcieli zostać
panami Galaktyki. Dowiedzieliśmy się o tym, gdy napadli na planetę Triada i
uprowadzili stamtąd pojazd kosmiczny. A doścignęliśmy ich, gdy zagarnęli drugą
planetę, czyniąc jej mieszkańców swymi niewolnikami. Tam też zaczęli potajemnie
budować krążownik wojenny, by napadać na statki handlowe. Zbyt długo trzeba by
opowiadać o tym, w jaki sposób wyśledziliśmy piratów, dostaliśmy się na ujarzmioną
planetą i wznieciliśmy na niej bunt przeciw agresorom.
- Wzięliście nas podstępem - warknął grubas.
Doktor Wierchowcew machnął ręką.
- Niech mówi. Niewiele mu czasu zostało na gadanie.
- I oto - ciągnął kapitan, odczekawszy, aż tamci umilkną - dwóm piratom udało
się zbiec. Przez kilka lat ukrywali się tutaj, na peryferiach Galaktyki, z dala od
szlaków kosmicznych. Wszyscy już zapomnieli o piratach.
- Ale my niczego nie zapomnieliśmy - powiedział grubas.
- Tak - przyznał Drugi Kapitan - oni nie zapomnieli i nie wyrzekli się swoich
planów. A najbardziej, ponad wszystko inne, pragnęli zemścić się na nas - trzech
kapitanach.
- I zemściliśmy się - wtrącił znów Wesołek Ypsilon.
- Nie bądź taki pochopny. To jeszcze nie koniec. Skończy się waszą przegraną.
Nie możecie podbić całej Galaktyki.
- Podbijemy! - zawołał grubas.
Drugi Kapitan jakby nie słyszał jego słów.
- Minęły lata. Nadszedł czas, że trzej kapitanowie się rozstali. Pierwszy poleciał
na Wenus. Trzeci postanowił dotrzeć do sąsiedniej Galaktyki, na co nikt dotychczas
się nie odważył. Poświęcił się badaniom naukowym. I oto pewnego razu otrzymałem
od niego list. Zawiadamiał mnie, że wraca już z wyprawy. List ten był dużym
zaskoczeniem, nikt nie spodziewał się tak szybkiego powrotu. Przyjaciel prosił mnie,
bym oczekiwał go na peryferiach Galaktyki, gdyż ma dla mnie niezwykle ciekawe
nowiny. Rzuciłem więc wszystko i pospieszyłem na to spotkanie.
- Ale Trzeci nie wiedział, że przejęliśmy ten list - zachichotał grubas zacierając
dłonie - i poznaliśmy jego treść.
- Tak - rzekł Drugi Kapitan - przejęli list Trzeciego, gdyż nieszczęśliwym
zbiegiem okoliczności ukrywali się właśnie na tej planecie, ku której z różnych stron
spieszyliśmy ja i mój przyjaciel. On był ciężko chory. Długotrwały lot, którego nie
podejmował jeszcze żaden mieszkaniec naszej Galaktyki, podkopał jego zdrowie tak
dalece, że obawiał się, iż nie zdoła dotrzeć do Ziemi bądź do swej ojczystej planety
Fiks. A przywoził niezwykle cenne informacje. Mieszkańcy najbliższej Galaktyki
ofiarowali mu formułę galaktytu - paliwa absolutnego. Statek o napędzie
galaktytowym osiąga szybkość sto razy większą niż najszybsze statki kosmiczne.
Tym samym odległość między planetami stanie się tak niewielka jak między
sąsiadującymi ze oba miastami. Mieszkańcy tamtej Galaktyki zatankowali statek
mego przyjaciela galaktytem i dali mu jego formułę, abyśmy i my korzystali z ich
odkrycia. Trzeci Kapitan doleciał do tej planety, nie podejrzewając, że jest ona
schronieniem piratów, i tu wylądował. Był tak wyniszczony chorobą, że nie mógł
dłużej prowadzić statku. Piraci doskonale widzieli statek, obserwowali go, trzymali
się jednak z daleka. Postanowili zaczekać na mój przylot i dowiedzieć się, co za
ważne nowiny przywiózł Trzeci Kapitan. Gdy był nieprzytomny, zakradli się na
pokład, zainstalowali podsłuch, by znać treść naszych rozmów, a statek ostrożnie
przetransportowali na tę polanę.
- Musisz przyznać, że dobrze przygotowaliśmy się na twój przylot - przerwał mu
Wesołek Ypsilon.
- Gdy wylądowałem obok statku mego przyjaciela, znalazłem go w bardzo
ciężkim stanie. Opowiedział mi o swej wyprawie i o formule galaktytu. Byłem
świadomy, że przede wszystkim winienem zawieźć kapitana na Ziemię, gdzie go
potrafią wyleczyć, i równocześnie wiedziałem, że nie wytrzyma podróży kosmicznej.
Postanowiłem więc zostać z nim, dopóki nie poczuje się trochę lepiej. Wróciłem na
swój statek po lekarstwa, ale piraci otworzyli tymczasem z góry przygotowaną
pułapkę i oba nasze statki wpadły do tej podziemnej jaskini.
- Fantastycznie to było pomyślane - rzekł grubas.
- Tak - odpowiedział kapitan. - Bali się zaatakować mnie na powierzchni. Zanim
zrozumiałem, co się stało, „Błękitna Mewa” była już w podziemiu. Zabłysło światło i
zbliżył się do niej ten typ, który stoi obok was. Poznałem go natychmiast i
domyśliłem się, że piraci mnie przechytrzyli. Zaproponowali mi wolność w zamian za
formułę galaktytu. W lot skombinowali, że to paliwo da im całkowitą bezkarność,
krążowniki Galaktycznej Służby Bezpieczeństwa nie będą w stanie ich doścignąć, i
dzięki temu wszystkie statki handlowe staną się łatwym dla nich łupem. Ja zaś
wiedziałem swoje - za nic w świecie nie oddam im formuły i nigdy nie dostaną mnie
żywego. Zamknąłem luk na cztery spusty i nie wpuściłem ich na pokład „Błękitnej
Mewy”.
- A co się stało z Trzecim Kapitanem? - zapytał Połoskow.
- Próbowali pociąć statki i wziąć nas do niewoli. Udało im się to ze statkiem
Trzeciego Kapitana. Mój przyjaciel został przez nich pojmany i zapewne uśmiercony.
- Nieprawda - przerwał grubas. - Nieprawda. On umarł. Wiesz, jak ciężko był
chory. Gdy przecięliśmy statek, już nie żył.
- „Błękitnej Mewy” nie zdołali rozciąć. Jest wykonana z diamentowego stopu. A
na moim pokładzie był bajdur, którego podarował mi Pierwszy Kapitan. Zawarliśmy
następującą umowę: jeżeli zdarzy się coś złego, wypuszczę bajdura, każąc mu lecieć
na Wenus i odszukać Pierwszego. A on już wie, jak nakłonić ptaka, by opowiedział,
gdzie i co się ze mną stało.
- Myśmy tego nie umieli - powiedziałem. - Coś niecoś z niego wydobyliśmy, ale
niestety zbyt mało.
- A w jaki sposób trafił do was? - zapytał Drugi Kapitan.
- Był ranny. Widocznie ścigali go piraci.
- Tak jest - przyznał grubas.
- Uciekł im jednak. A na planecie Szelezaka roboty wstawiły mu znakomitą
protezę na miejsce okaleczonego skrzydła.
- Podziękowaliśmy im za to zatruwając wszystek smar w cysternie. Leżą teraz
pokotem sparaliżowane - roześmiał się grubas, aż zatrzęsły mu się zwisające
podbródki.
- Pomogliśmy im - odparłem. - Są wyleczone.
- Jak to?
- Byliśmy na tej planecie i wyleczyliśmy roboty.
- Przekleństwo! - krzyknął grubas.
- Niestety, bajdur mając sztuczne skrzydło nie mógł dolecieć do Układu
Słonecznego - mówiłem dalej. - Z ledwością dotarł do swej rodzinnej planety.
- Szukaliśmy go tam - wyznał grubas. - Wspólnie z mym przyjacielem. - Wskazał
doktora Wierchowcewa.
- Zdrajco! - warknął posępnie Zielony. - Jeszcze dobierzemy ci się do skóry!
- Zamknij się! - pogroził mu pięścią - Wesołek Ypsilon. - Wytępiliśmy wszystkie
bajdury na planecie Błuk. Różnymi sposobami - przez wykup, wymianę, kradzież.
Chcieliśmy nawet pozbawić planetę tlenu.
- Za pomocą białych robaków? - spytałem.
- Tak. Niestety, to się nam nie powiodło. Bajdur też zupełnym przypadkiem trafił
do tych półgłówków, a oni przyleźli tutaj. Nie słuchali naszych ostrzeżeń. Sami są
sobie winni. Teraz zapłacą życiem.
- Nie obawiajcie się - rzekł Drugi Kapitan. - Nie odważą się zrobić wam nic
złego. To przecież tchórze. Wszyscy piraci świata nie zdołają pokonać trzech
kapitanów. Nawet osobno nie mogli nas zwyciężyć.
- Właśnie że tak! - zawołał grubas. - Trzeci Kapitan nie żyje. Ty cztery lata
siedzisz w niewoli. A jak tylko zdobędziemy galaktyt, Pierwszy też się nam nie
wywinie.
- I pan cztery lata przesiedział w tym statku? - zapytał Połoskow.
- Tak - odpowiedział Drugi Kapitan. - Jestem uparty. Mógłbym oczywiście
zniszczyć formułę. Ale wtedy byłaby stracona i dla mieszkańców Galaktyki. Paliwo
absolutne jest dla istot rozumnych niezmiernie ważne - zbliżając planety ułatwi
wzajemne kontakty. Wiedziałem, że wcześniej czy później nadejdzie ratunek.
- Tylko psu na budę się nie zdał - mruknął grubas. - Wygadałeś się już, kapitanie?
Teraz będziesz musiał rozstać się z formułą.
- Umówiliśmy się jeszcze inaczej z Pierwszym Kapitanem. Jeżeli w ciągu
czterech lat nie dam żadnego znaku życia, Pierwszy zawiadomi o tym Galaktyczną
Służbę Bezpieczeństwa i sam też wyruszy na poszukiwanie. A skoro przypadkowi
ludzie znaleźli mnie tak szybko, Pierwszy Kapitan trafi tu bez porównania szybciej. I
wy dobrze o tym wiecie.
- Dość tego gadania - rzekł głuchym głosem Wierchowcew. - Zaczynajcie. On po
prostu chce wygrać na czasie.
Jeden z piratów podszedł do mnie i z całej siły szarpnął za skute ręce. Straciłem
równowagę i upadłem. Powlekli mnie na bok. Próbowałem stawiać opór, ale z
pomocą pierwszemu nadbiegł drugi pirat i już po chwili miałem skrępowane nogi.
Grubas wyciągnął zza pasa długi nóż.
- Znasz mnie, Drugi - rzekł, zwracając się do statku - i wiesz, że lubię żartować,
nie darmo noszę przezwisko Wesołek. Niektóre jednak moje żarty kończą się łzami. -
Podniósł nóż.
Połoskow i Zielony rzucili się na ratunek, lecz Wierchowcew, który nie spuszczał
ich z oka, wystrzelił gaz usypiający z pojemniczka, który miał zawieszony u
nadgarstka. Moi współtowarzysze padli jak kosą podcięci.
- Nno - powiedział Wesołek Ypsilon.
Poczułem zimne ostrze noża na gardle.
- Zdejmij kłódkę - powiedział Drugi Kapitan.
- Dawno tak trzeba było.
Grubas dał znak piratowi, ten zaś wszedł po drabinie do luku „Błękitnej Mewy” i
zdjął ciężką kłodę. Piraci zawiesili ją przed laty, jak tylko „Błękitna Mewa” znalazła
się w jaskini. Skoro Drugi Kapitan nie pozwalał im wejść na pokład, oni z kolei nie
chcieli, by opuścił statek bez ich pozwolenia.
Pirat zszedł z drabiny i stanął w pewnym oddaleniu, trzymając pistolet w
pogotowiu. Wierchowcew również wyciągnął broń. Nie zamierzali ryzykować.
Czterech mężczyzn bało się jednego kapitana, którego przez cztery lata nie zdołali
pokonać.
- Tylko bez żadnych sztuczek - powiedział Wierchowcew - bo strzelamy.
Luk otworzył się raptownie i nawet nie zdążyłem dobrze zobaczyć kapitana.
Niczym ciemnobłękitna błyskawica skoczył w dół. Równocześnie huknęły dwa
strzały. Kapitan był już na dole. Szybko odczołgał się w bok, świetliste serie z
pistoletów kruszyły kamienie w pobliżu jego głowy. Jeszcze ułamek sekundy i
znalazł się za osłoną szerokiego amortyzatora „Błękitnej Mewy”.
Piraci błyskawicznie rozbiegli się i ukryli za głazami.
- Spokojnie, nie ucieknie nam - rozległ się głos Wierchowcewa. - Otoczyć go.
Odpowiedział mu huk strzału od strony „Błękitnej Mewy”.
Zdawałem sobie sprawę, że sytuacja kapitana jest prawie beznadziejna. Piraci
okrążali go chyłkiem, kryjąc się za występami.
- Nie strzelaj! - krzyknął grubas.
Głos jego zabrzmiał tuż nad moim uchem. Zobaczyłem znów wzniesiony nóż.
- Jeszcze jeden strzał i profesor zginie.
Nie skończył jeszcze mówić, gdy z tego miejsca, gdzie stał „Pegaz”, padł rozkaz:
- Nie ruszać się! Jesteście otoczeni!
Ręka grubasa znieruchomiała. Pięścią wytrąciłem nóż, który z brzękiem potoczył
się dalej.
- Słyszycie? - doleciał drugi głos z kierunku, w którym pofrunął bajdur. - Rzucić
broń!
Piraci z wolna podnosili się z ziemi, pistolety jeden po drugim szczękały o
kamienne podłoże.
Uniosłem głowę i zobaczyłem, że zza amortyzatora naszego statku wyszedł
doktor Wierchowcew w skafandrze, ale bez kapelusza.
Ze zdumienia przeturlałem się na drugi bok.
Doktor Wierchowcew w kapeluszu klęczał z podniesionymi rękami.
Z przeciwnej strony zbliżał się do piratów Pierwszy Kapitan. Do złudzenia
przypominający posąg na planecie Trzech Kapitanów, tylko żywy, ogorzały, w
ciemnoniebieskim mundurze kapitana Wielkiej Żeglugi Kosmicznej.
Nie wiadomo skąd wyfrunął bajdur i trzepocząc skrzydłami siadł na ramieniu
kapitana. A potem z ciemności wyszła Alicja.
A TYMCZASEM...
Alicja zniknęła w chwili, gdy brano nas do niewoli. A stało się to tak
niepostrzeżenie, że na jej zniknięcie nikt nie zwrócił uwagi. Między innymi - ja.
W jaki sposób dokonała tej sztuki, dowiedziałem się później. Aby jednak nie
zakłócać kolejności wydarzeń, którą zachowuję od początku mej opowieści, muszę
najpierw wyjaśnić, co robiła Alicja przez ten czas, gdy nas trzymano w jaskini, i
dzięki czemu Pierwszy Kapitan oraz doktor Wierchowcew (ten prawdziwy) znaleźli
właz do jaskini i zdążyli nas uratować.
Otóż było to tak. Alicja dostała na bazarze w Palaputrze prezent od karzełka
sprzedającego rzekomo, jak sądziłem, niewidzialne ryby. Podarował jej czapkę-
niewidkę.
Początkowo uważała to za żart - czapka była tak leciuteńka, że nic nie ważyła.
Ale gdy Alicja wróciwszy na statek poszła do swojej kajuty i zaczęła układać kupione
na bazarze znaczki, znalazła w swej torebce jeszcze coś. To coś było nieważkie i
niewidzialne. Przypomniała sobie wówczas o czapce-niewidce i spróbowała ową
rzecz rozciągnąć i włożyć na głowę. I w mgnieniu oka stała się niewidzialna. Chciała
biec do mnie lub do Połoskowa i pochwalić się czapką, lecz zreflektowała się,
pomyślawszy, że z punktu widzenia fizyki jest to zupełna bzdura i że nawet nie
zechcemy słuchać o tych magicznych sztuczkach. Odłożyła czapkę-niewidkę do
powrotu na Ziemię. W szkole będzie jak znalazł. Na przykład niewielkie spóźnienie -
zawsze można wtedy wejść do klasy, usiąść w ławce i nikt tego nie zauważy. Można
nawet (choć Alicja oczywiście tego nie uprawia) zerknąć do zeszytu prymuski
Skorniakowej.
Nosiła czapkę-niewidkę stale w torebce zawieszonej na ramieniu. Gdy w jaskini
zabłysło światło i ukazali się nasi wrogowie, włożyła ją niepostrzeżenie i znikła. W
razie gdyby nas zamknięto, postanowiła wykraść klucz i uwolnić nas z więzienia.
Odeszła nieco w bok i słyszała, co mówił grubas. Zapewne dalej nie ruszyłaby się
ze swego miejsca, gdyby nie nadszedł pirat niosący za nogi bajdura i gdyby grubas
nie kazał mu zabić ptaka. Wtedy zrozumiała, że musi działać.
Zbliżyła się na palcach do pirata i podstawiła mu nogę. Upadł jak długi, wypuścił
ptaka z rąk, zaczęła się strzelanina i bajdur uciekł.
Co począć dalej? Nagle w głowie Alicji zaświtała myśl, że bajdur nie po raz
pierwszy stąd się wymknął. Przecież Drugi Kapitan wypuścił go ze statku i ptak
znalazł drogą prowadzącą do wyjścia. To znaczy, że wie, jak się wydostać z
podziemia. I Alicja pobiegła za bajdurem. Ułożyła sobie plan, że jak tylko znajdzie
wyjście z jaskini, natychmiast wróci, uwolni nas z zamknięcia i wyprowadzi na
zewnątrz.
Początkowo biegła w ciemności. Światło z głównej jaskini ginęło w mroku
długiego korytarza. Bajdur leciał daleko w przedzie, Alicja nie widziała go, słyszała
tylko szelest skrzydeł. Gdy byli już w dość bezpiecznej odległości, zawołała cicho:
- Bajdur! Zaczekaj na mnie.
Ptak usłyszał jej głos. Akurat znajdowali się w następnej jaskini, nie tak rozległej,
pośrodku której stał nieduży czarny statek. Alicja zapomniała, że nie zdjęła czapki i
jest niewidzialna. Bajdur zatoczył nad nią koło, pokiwał niedowierzająco koroną i
pofrunął dalej w wąskie przejście, kryjące się za występem skalnym. Alicja poszła za
nim. Właz był stromy, prowadził wysoko w górę, a na samym końcu majaczył biały
krąg - światło dzienne.
Alicja już zaczęła wdrapywać się po skalnej ścianie, gdy nagle usłyszała słaby
jęk.
Dochodził z tunelu czarnego jak bezksiężycowa noc. Podeszła ostrożnie bliżej.
Jęk powtórzył się, tym razem wyraźniejszy. Nie wzięła ze sobą latarki, musiała więc
posuwać się po omacku. Liczyła kroki. Przy trzydziestym kroku ręka jej natrafiła na
kratę.
Znowu jęk.
- Jest tu ktoś? - zapytała szeptem.
Widocznie jednak ten, kto jęczał, nie usłyszał jej szeptu.
- Proszę jeszcze trochę zaczekać - powiedziała. - Zaraz uwolnię naszych, a
później pana. O ile jest pan również jeńcem tych piratów.
Nie było odpowiedzi.
Alicja zawróciła. Czas był drogi - nie wiadomo przecież, co uczyni grubas.
Dotarłszy do włazu, jeszcze raz spojrzała w górę. Jasna plama, stanowiąca wylot,
zniknęła. W pierwszej chwili nie przyszło Alicji do głowy, że na górze zapadła krótka
noc, przelękła się, że to jakiś ślepy tunel. Może się pomyliła? Może bajdur poleciał
gdzie indziej? I mimo niepokoju o nasz los, postanowiła sprawdzić, czy jest u góry
wylot. A nuż nie ma - wtedy przyprowadziłaby nas tu na pewną zgubę, piraci znów
by nas schwytali.
Z trudem wdrapywała się pod górę. Właz był śliski, mokry od skapującej i nigdy
nie wysychającej wody. Alicji zdawało się, że minęła co najmniej godzina, a końca
wciąż nie widać. Chciała już wracać, gdy nagle mrok zaczął się przerzedzać i ujrzała
wylot prawie tuż przed sobą.
Ostatnie metry były najtrudniejsze - część wylotu zapchała osypująca się ziemia i
długie rozwidlone korzenie krzewów. W pewnej chwili omal się nie rozbeczała,
przekonana, że nie zdoła wydostać się na słońce i świeże powietrze. Zapomniała
nawet o nas, o piratach, o wszystkim na świecie - myślała tylko o wyjściu na
swobodę.
Jeszcze jeden zryw i równoczesna świadomość zwycięstwa - trudny właz
pozostał za nią. Za nią zostało podziemie z piratami i jeńcami.
Na błękitnym niebie szybko wschodziło żółte słońce. Drugie słońce było już w
zenicie i zaczynało przypiekać. Tuż przed twarzą niewidzialnej Alicji biły się dwa
chrząszcze, nalatywały na siebie trzepocząc lśniącymi skrzydłami. Patrząc na nie
pomyślała ze smutkiem, że trzeba wracać. I tak straciła zbyt wiele czasu.
Po raz ostatni ogarnęła wzrokiem przestrzeń, rozsunęła bujną trawę i nagle
zobaczyła na pobliskim wzgórzu ten sam statek kosmiczny, który wylądował obok
„Pegaza” przed jego odlotem na zdradziecką polanę. Statek doktora Wierchowcewa.
„Jak to dobrze, że tam spojrzałam - odetchnęła z ulgą. - Wybieglibyśmy stąd
prosto w ich łapy. Na pewno piraci zostawili na pokładzie straż”.
I nagle spostrzegła, że na trapie statku siedzi bajdur i stuka dziobem w zamknięty
luk.
Już chciała krzyknąć: „Bajdur, wracaj!”, ale było za późno. Zresztą ptak by jej nie
usłyszał.
Luk otworzył się i stanął w nim wysoki młody mężczyzna, którego Alicja już
gdzieś widziała. Ale gdzie?
Bajdur frunął mu na ramię.
- Stary! - zawołał mężczyzna. - Jak ty nas znalazłeś?
Gdy Alicja zobaczyła go z bajdurem na ramieniu, wiedziała już, kogo ma przed
sobą. To był Pierwszy Kapitan. Przyleciał na ratunek! Ale skąd się dowiedział, gdzie
należy ich szukać? Wyskoczyła z włazu i jak szalona biegła do statku. Co za
szczęście, że kapitan jest tutaj. Teraz już wszystko będzie dobrze.
Zostało jej zaledwie kilka kroków, chciała krzyknąć, lecz nie mogła wydobyć z
siebie głosu. Wtem drugi mężczyzna wyszedł z luku i stanął obok kapitana.
Był to doktor Wierchowcew. Ubrany inaczej niż tamten w jaskini. Miał na sobie
skafander, a za pasem pistolet.
Alicja zatrzymała się jak wryta. Nic już nie pojmowała. Ten zdrajca jakimś
sposobem był obecny w dwóch miejscach naraz. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości
- kapitanowi grozi niebezpieczeństwo, on przecież nie wie jeszcze, że Wierchowcew
jest piratem!
- Kapitanie, uwaga! Niebezpieczeństwo! Wierchowcew to pirat! - zawołała.
Kapitan i doktor obejrzeli się, usłyszawszy jej głos. Nic jednak nie zobaczyli,
gdyż nadal była niewidzialna.
- Kto to mówi? - zapytał kapitan.
- Wierchowcew był przed chwilą w podziemiu! - krzyknęła ponownie. - To pirat.
Oni trzymają w niewoli Drugiego Kapitana i naszą załogę.
- Jaką znów załogę? - zdziwił się kapitan, usiłując zorientować się, skąd płynie
ten dziecinny głos.
- Załogę „Pegaza”. Bądź ostrożny, kapitanie!
- Kim jesteś? - zapytał.
- Jestem Alicja - odpowiedziała, nie spuszczając z oka Wierchowcewa.
Doktor jednak nie wyciągał blastera, nie napadał na kapitana. I kapitan też nie
zdradzał żadnego niepokoju.
- Mylisz się, dziecko - powiedział. - Doktor Wierchowcew od trzech dni nie
opuszczał naszego statku. Przylecieliśmy razem, by ratować was i Drugiego
Kapitana. A w jaskini znajduje się jakiś inny człowiek podszywający się pod naszego
przyjaciela, doktora Wierchowcewa. Możesz więc bez obawy zbliżyć się do nas.
- A jeśli pan też podszywa się pod Pierwszego Kapitana? - spytała Alicja.
- Skądże, moje dziecko. Przecież ty pierwsza mnie poznałaś. I spójrz na bajdura.
On również mnie poznał. A ptaka nie tak łatwo oszukać. Poznałeś mnie, bajdurze?
- Spiesz się, kapitanie - przemówił ptak. - Formuła galaktytu jest ukryta w
przegrodzie z próbkami materiałów. Jeżeli stanie się coś ze mną, weź formułę i oddaj
Galaktyce. To ogromnie ważne. Trzeci Kapitan zapłacił za to życiem.
Bajdur mówił głosem Drugiego Kapitana.
- No widzisz. Teraz chyba uwierzyłaś. No, zbliż się do nas. Nie traćmy czasu. Jak
się wydostałaś na powierzchnię? Jak ci się udało im wymknąć?
Alicja podeszła do trapu.
- Tu jestem. To bajdur pokazał mi wyjście z jaskini.
- Nic nie rozumiem! - rzekł nagle doktor Wierchowcew. - Gdzież ta
dziewczynka? Jest niewidzialna czy co?
- No pewnie, że tak. Dopiero teraz pan się domyślił? Jakże inaczej mogłabym
wymknąć się piratom?
Alicja zdjęła czapkę-niewidkę i nawet Pierwszy Kapitan, najodważniejszy
człowiek w całej Galaktyce, drgnął z zaskoczenia.
Żółty kombinezon Alicji była usmarowany ziemią, rękaw rozdarty, twarz miała
podrapaną, włosy rozczochrane...
- Alicjo, będziesz dziś jadła mannę na śniadanie? - zapytał bajdur głosem
profesora.
- Dzielna dziewczynka! - rzekł z uznaniem Pierwszy Kapitan. - A teraz chodźmy.
Po drodze mi wszystko opowiesz.
I pobiegli do włazu, bowiem liczyła się już każda sekunda.
GRUBAS KŁAMIE
- Przydadzą się te kajdanki - powiedział Drugi Kapitan. - Oni są tak perfidni, że
nawet za grosz nie wolno im ufać.
- Daję wam słowo - zaklinał się grubas - że nie będę próbował ucieczki.
- Będziesz - odparł z przekonaniem kapitan.
Doktor Wierchowcew podszedł tymczasem do swego sobowtóra. Osobliwy był to
widok. Gdyby mnie zapytano, powiedziałbym, że autentyczny doktor to ten w
kapeluszu. Jego właśnie poznaliśmy na planecie Trzech Kapitanów.
- No, samozwańcze - rzekł Wierchowcew w skafandrze.
- Nie rozumiem - odparł Wierchowcew w kapeluszu cofając się o krok.
Zielony, który stał za nim, popchnął go w kierunku doktora.
- Przez ciebie, kochasiu - mówił z oburzeniem - posądziliśmy przyzwoitego
człowieka o czort wie jakie machlojki. Przez ciebie omal nie zginęliśmy.
- Pewnie, że tak - dodała Alicja. - Zupełnie już straciliśmy zaufanie do
Wierchowcewa, i jak przyleciał z Pierwszym Kapitanem i próbował nas zatrzymać, to
„Pegaz” zwiał mu sprzed nosa i potem wpadliśmy do tej jaskini.
- Nie ważcie się mnie tknąć! - wymówił fałszywy Wierchowcew.
Wesołek Ypsilon zachichotał.
- Nigdy nie warto włazić w cudzą skórę. Źle się to kończy. Ja mam własną, nic mi
nie będzie, nikogo nie oszukiwałem. Jestem uczciwym piratem.
Prawdziwy doktor Wierchowcew podszedł do swego sobowtóra i przyjrzał mu się
uważnie. Pirat nie mógł się cofnąć, gdyż z tyłu napierał Zielony.
Doktor podniósł rękę i szybkim ruchem przesunął nią po głowie, twarzy i piersi
pirata.
I nagle ujrzeliśmy, jak spada z niego powłoka Wierchowcewa, odsłaniając coś, co
nie było człowiekiem.
Okazuje się, że doktor wypatrzył cieniutki zamek błyskawiczny spinający ową
powłokę.
Kapelusz potoczył się gdzieś dalej. Ubranie leżało na ziemi. A z kupki gałganów,
która niedawno była Wierchowcewem, wyłonił się wielki, wysoki na półtora metra
owad z kosmatymi łapami, okrągłym chitynowym odwłokiem i dużymi ostrymi
kleszczami. Rozprostował krótkie skrzydła i próbował frunąć, lecz Zielony go złapał.
Owad zwrócił ku niemu głowę i groźnie rozwarł kleszcze.
- Uwaga! - krzyknął Drugi Kapitan. - Jest jadowity!
Zielony błyskawicznie cofnął rękę, a kapitan chwycił za pistolet.
Widząc, że nie ma wyjścia, owad podniósł nagle cieniutki ogon zakończony igłą i
wbił go sobie w chitynową pierś. I od razu upadł, rozrzuciwszy cienkie łapki.
- Użądlił sam siebie! - wykrzyknęła Alicja. - Jak skorpion.
- Skorpiony nigdy nie popełniają samobójstwa - powiedziałem. - To są bajki.
Tylko istoty rozumne wiedzą, co to jest śmierć.
- Nie wierzcie mu - odezwał się grubas. - Chcę z wami współpracować, więc
lepiej od razu wyznam całą prawdę. To jest główny pirat. Zmuszał nas do
posłuszeństwa i to on planował wszystkie łotrostwa. Nazywa się Krys i pochodzi z
Martwej Planety Krokrys. Kiedyś, dawno temu, Krokrysowie powybijali się
wzajemnie w ciągłych wojnach, a resztki ich kryją się w podziemnych jaskiniach. Nie
wierzcie, że on się zabił. Zanadto siebie kocha, aby to zrobić. Popadł tylko w
omdlenie. Liczy na to, że go zostawicie i ucieknie, jak odzyska przytomność. Nieraz
już tak robił. Zabijcie go.
- Po co go mamy zabijać? - odparł Pierwszy Kapitan. - Będzie sądzony.
Zbliżył się do leżącego na kupie szmat Krysa, podniósł za nogę lekki zewłok i
oddał jeńcom w czarnych mundurach.
- Zanieście go na pokład „Pegaza” - polecił - i zamknijcie w klatce. Znajdzie się u
pana pusta klatka, profesorze?
- Oczywiście. Nawet nie jedna. Zgromadziliśmy o wiele mniej zwierząt, niż to
było w planie. Pójdę z nimi na pokład i dopilnuję, żeby klatka była mocna i dobrze
zamknięta.
- A później odwieziemy go na planetę, gdzie jest od dawna poszukiwany, i niech
go tam sądzą.
- Racja - powiedział grubas. - Dobrze mu tak. To przecież jego pomysł, by
udawać Wierchowcewa. Przybrawszy jego postać poleciał na bazę Małego Arktura.
Miał nadzieję znaleźć u badaczy plany „Błękitnej Mewy” i otworzyć statek. To on
jako Wierchowcew sprzedawał robaki w Palaputrze, tępił bajdury, aby któryś nie
dotarł do Pierwszego Kapitana i nie wezwał go na ratunek. To on kazał mi podarować
profesorowi diamentowego żółwika. To on zakaził bakteriami smar na planecie
robotów. Nie zasłużył na litość! Pod sąd z tym zdrajcą i przeniewiercą!
- Spokojnie, Wesołku Ypsilon - odezwał się Drugi Kapitan. - Nie licz, że
pogrążając swego kompana, wywiniesz się przez to od kary. Ty również będziesz
sądzony. Goniłem przecież za tobą po całej Galaktyce. Masz na sumieniu tyle
zbrodni, że nowymi zdradami nigdy nie zdołasz ich odkupić.
Grubas naburmuszył się i umilkł.
Udałem się na statek z dwoma piratami niosącymi rzekomo martwego Krysa.
Towarzyszył mi Połoskow, który nie dowierzał piratom i wolał ich mieć na oku.
Zamknęliśmy Krysa w jednej z najbardziej masywnych klatek i nie zwlekając,
wróciliśmy do naszych. Rozmawiali już o innych sprawach.
- Jak się stąd wydostać? - zapytał grubasa Pierwszy Kapitan.
- Jeżeli mi darujecie życie, pomogę wam, w przeciwnym razie, dlaczego mam to
robić? Nikt poza mną nie wie, jak otworzyć tę płytę. Jest wykonana z tak twardego
kamienia, że nawet bomba grawitacyjna nie da jej rady.
- Jak nie chcesz, to trudno - uśmiechnął się Pierwszy Kapitan. - Poczekamy, aż
twój przyjaciel Krys odzyska przytomność. On nam chętnie będzie służył.
Kapitanowie stali obok siebie i choć jeden ogorzały, kwitnący, w nowym
eleganckim skafandrze, a drugi wycieńczony, wychudły i umęczony, to jednak
podobni byli jak bracia, nie mogłem wprost oderwać od nich zachwyconych oczu.
Byli o wiele piękniejsi niż posągi na planecie Trzech Kapitanów. Pierwszy objął
swego przyjaciela, wsparłszy mu rękę na ramieniu, i górowali nad grubasem niby nad
wielką ropuchą.
- Nie - zaklinał się grubas. - Za nic nie powiem! Gińcie tutaj!
- To się nie stanie - powiedział Drugi Kapitan. - Teraz, gdy moi przyjaciele -
zatoczył ręką, dając do zrozumienia, że nie tylko Pierwszego Kapitana i
Wierchowcewa zalicza do swych przyjaciół, lecz także nas którzy przybyliśmy mu na
ratunek, mimo że nigdy przedtem nie widzieliśmy go na oczy - gdy moi przyjaciele są
ze mną, żadni piraci nie mogą mi zagrozić. W najgorszym razie odlecimy wszyscy
statkiem Pierwszego Kapitana, a potem wrócimy i wydobędziemy nasze statki.
Wesołek Ypsilon zawahał się. Zrozumiał, że jakiekolwiek targi z jego strony nie
mają sensu, i już otworzył usta, gdy wszystko zepsuł Zielony.
- Nie - powiedział. - Ja nigdy nie opuszczę mego statku. Lepiej będzie, jak
poczekam tu na was. Ktoś zresztą musi karmić zwierzęta. Przecież nie upchniemy ich
na drugim statku. Ten numer nie przejdzie. Proszę cię, powiedz nam, jak otworzyć
pokrywę.
Nie wolno było mówić w ten sposób do grubasa, to duży błąd. Nie wolno o nic
prosić piratów, gdyż od razu stają się bezczelni.
Grubas też po tych słowach od razu nabrał tupetu.
- Nie - odparł - jak mi dacie pisemne zobowiązanie, że ujdę z życiem, to was stąd
wypuszczę.
Kapitanowie tylko spojrzeli wymownie na Zielonego i na tym koniec.
- No dobrze. Skoro tak - powiedział Pierwszy - zaczekamy. Dajemy ci, Wesołku,
dziesięć minut do namysłu. Mamy czas.
- Słusznie - poparł go Drugi Kapitan. - A na razie ty, Pierwszy, opowiesz, w jaki
sposób nas znalazłeś. Przecież bajdur nie przyleciał do ciebie.
- A ja przygotuję kanapki - rzekł skruszonym tonem mechanik. - Na pewno
wszyscy są głodni jak wilki.
- Wspaniała myśl - zgodził się kapitan.
- Chętnie bym ci pomogła, Zielony - tłumaczyła się Alicja - ale taka jestem
ciekawa opowiadania Pierwszego Kapitana, że za nic w świecie stąd nie odejdę.
- Zostań, Alicjo - rzekł Pierwszy. - Bez ciebie nie zdołalibyśmy uratować naszych
przyjaciół.
- A ja bez was niczego bym nie dokonała - odpowiedziała, zarumieniwszy się z
dumy.
- Alicjo - skarciłem ją surowo - idź umyj ręce i doprowadź się do porządku. Jesteś
brudna jak błotny kret z planety Bukanatu.
- Dobrze - nie oponowała. - Niech ci będzie kret.
I puściła się pędem w stronę „Pegaza” wołając po drodze:
- Tylko nic nie opowiadajcie, zaraz wracam.
Pierwszy Kapitan odwrócił się do Wesołka i spytał obojętnie:
- No, jeszcze się nie namyśliłeś?
Pirat uśmiechnął się przypochlebnie, jego oczki schowały się w fałdach tłuszczu.
- Potargujmy się, kapitanie. Jak ludzie interesu.
Kapitan zignorował te słowa.
W dwie minuty później wróciła Alicja. Zauważyłem, że ręce miała umyte byle
jak, za to żółty kombinezon zmieniła na błękitny.
Za nią truchtał indykator. Omal się nie rozerwał z pragnienia, by wszędzie
nadążyć. Po prostu nie zwierzę, lecz żywa tęcza mieniąca się wszystkimi barwami.
Na samym końcu kroczył powoli wiecznie zapracowany pająk-tkacz-troglodyta.
Robił trzy rękawice jednocześnie, wszystkie na prawą rękę.
- Jesteście? - uśmiechnął się Pierwszy Kapitan, patrząc na ten niecodzienny
pochód. - No więc muszę od razu wyznać, że ja osobiście odegrałem w tej historii
skromną rolę. Przez cztery lata pracowałem na Wenus. Okazało się, że
przekształcenie dużej planety w pojazd kosmiczny i przesunięcie jej na nową orbitę
jest zadaniem prawie niewykonalnym. A skoro niewykonalnym, należało je
bezwzględnie wykonać.
- Słusznie - rzekła Alicja. - Szkoda, że nie mam takiego silnego charakteru.
- Charakter można wyrobić - uśmiechnął się kapitan. - Spójrz na pająka-tkacza-
troglodytę. Te jest upór godny pozazdroszczenia! Gdyby jeszcze nauczył się
odróżniać prawą stronę od lewej, nie byłoby na niego ceny.
- Też mi przykład! - wzruszyła ramionami Alicja. - Przecież to głupie jak but
stworzenie.
- Otóż to właśnie - sam upór jeszcze o niczym nie świadczy. Przez cztery lata z
okładem Wenus nie przesunęła się ze swej orbity ani o centymetr, my zaś rozważając
wszystkie możliwości, dyskutując, przygotowywaliśmy się do decydującego
momentu. Mam nadzieję, że zdążę wrócić, nim rozpocznie się przelot planety na
orbitę znacznie bliższą Ziemi. To już bardzo bliska przyszłość.
- I wtedy na Wenus zmieni się klimat?
- Ogromnie. Za lat kilkadziesiąt ludzie będą mogli żyć na niej w takich samych
warunkach, jak na Ziemi.
- I nazwiemy ją Ziemia-Dwa - oświadczyła Alicja.
- Dlaczego? Pozostanie nadal Wenus. Czy to zła nazwa?
Alicja nic nie odpowiedziała. Czułem, że nie jest tym zachwycona. Kiedyś
mówiła mi, że nie widzi sensu w nadawaniu planetom imion dawnych bogów, którzy
niczym na to wyróżnienie nie zasłużyli.
- Byłem tak pochłonięty pracą - ciągnął swą opowieść Pierwszy Kapitan - że
cztery lata przeleciały jak z bicza trząsł. I muszę wyznać, że niezbyt martwiłem się o
mych przyjaciół, wiedziałem bowiem, jak daleko losy rzuciły kapitanów. Trzeci może
nieprędko jeszcze wróci z sąsiedniej Galaktyki, a ty, Drugi, wyznaczyłeś mi termin -
cztery lata.
- I nie żal było panu - spytała Alicja - siedzieć wciąż na tej samej planecie,
zamiast latać ku innym gwiazdom?
- To skomplikowany problem, Alicjo - odrzekł poważnie. - Nie przeczę, że
bardzo mnie ciągnęło, by znów zasiąść w sterowni, znów lądować na nieznanych
planetach. Byłem jednak świadomy, że moje doświadczenie i wiedza są w Układzie
Słonecznym bardzo potrzebne. A ponadto mówiłem ci przecież, że nade wszystko
lubił nierozwiązalne zadania i niewykonalne projekty.
- A pańska żona - nie ustępowała Alicja - buja tymczasem, po całej Galaktyce w
poszukiwaniu żywej mgławicy. Z pewnością pan jej strasznie zazdrości.
- To prawda - przyznał kapitan. - A jeszcze bardziej będę zazdrościł, gdy w końcu
znajdzie tę swoją mgławicę.
- To wykluczone - wmieszałem się do rozmowy. - Żywa mgławica nie istnieje.
Podobnie jak nie istnieją żywe planety.
- A tu się pan myli, profesorze - zabrał głos Drugi Kapitan. - Miałem kiedyś
okazję natknąć się na taką planetę. Ledwie zdążyłem jej umknąć. Żywi się tym, co
przyciąga z Kosmosu. Na szczęście „Błękitna Mewa” ma silniki o potężnej mocy.
- Bardzo interesując - powiedziałem. - Porozmawiamy jeszcze o tym później.
Aczkolwiek nie słyszałem dotychczas o takich cudach.
- Przestań się upierać, tatusiu - wtrąciła Alicja. - Przecież kapitan nie będzie
mówił nieprawdy.
- Z pewnością nie - uśmiechnął się Drugi. - My zawsze mówimy prawdę. Nawet
wrogom.
I spojrzał na Wesołka Ypsilona, który natychmiast się odwrócił udając, że ogląda
ścianę jaskini.
- I oto - zakończył swą opowieść Pierwszy Kapitan - otrzymałem
niespodziewanie radiogram, że przylatuje do mnie nasz stary przyjaciel, doktor
Wierchowcew. Powiedział mi, że bardzo się niepokoi o losy Drugiego Kapitana. Po
tym, co usłyszałem, poprosiłem, by pozwolono mi niezwłocznie opuścić Wenus.
Dalszy ciąg opowieści należy do doktora.
- Ależ co znowu! - Wierchowcew zmieszał się, przygarbił i zamrugał oczami. - Ja
nic nie zrobiłem. Dosłownie nic... Właściwie to wizyta „Pegaza” przeważyła szalę
moich podejrzeń.
- Pięknie dziękujemy! - skwitował to oświadczenie Zielony, roznoszący kanapki
z serem. - To przecież pan zachowywał się podejrzanie.
- Ale ja nic jeszcze, a raczej prawie nic o was nie wiedziałem.
Doktor przestąpił z nogi na nogę i pogłaskał ciemnobłękitnego z ciekawości
indykatora.
- Od początku nie wierzyłem w wersję, że śmiały i bystry Drugi Kapitan zaginął
bez wieści. Znałem też „Błękitną Mewę” i tym bardziej wydawało mi się
nieprawdopodobne, by w Galaktyce znalazła się jakaś siła zdolna pokonać Drugiego
Kapitana.
- Dziękuję za komplement - uśmiechnął się kapitan.
- To nie jest komplement. To wniosek wynikający z trzeźwych naukowych
obliczeń.
- Jakbym słyszała naszego profesora matematyki - szepnęła mi Alicja.
- Organizując Muzeum imienia Trzech Kapitanów studiowałem ich życiorysy, w
czym był mi ogromnie pomocny Pierwszy Kapitan, który nigdy nie odmawiał
informacji, przysyłał fotografie, korygował szczegóły. Gdy jednak podzieliłem się z
nim wątpliwościami co do losów Drugiego, dał mi odpowiedź bardzo wymijającą.
Tak dalece, że zacząłem przypuszczać, iż wie o „Błękitnej Mewie” znacznie więcej,
niż chce lub może powiedzieć.
- Nic specjalnego nie wiedziałem - przerwał Pierwszy Kapitan. - Po prostu była
między nami umowa, że jeśli bajdur nie przyleci, czekam cztery lata nie podejmując
żadnych kroków. Wiadomość od doktora obudziła jednak we mnie pewien niepokój,
choć nie dałem tego poznać po sobie.
- Nie miałem pojęcia o umowie kapitanów - mówił dalej Wierchowcew - jak też o
tym, że Drugi zamierzał polecić na spotkanie z Trzecim. Moją uwagę zwróciło co
innego - wszystkie dokumenty wspominały, że kapitanowie ostatecznie uwolnili
Galaktykę od piratów. Tymczasem miałem podstawy sądzić, że jest inaczej.
Dochodziły mnie wieści, że piraci jednak grasują, napadając od czasu do czasu na
statki. Widziano też wśród nich obecnego tu grubasa.
- Nie brałem w tym udziału - rzekł z pretensją w głosie Wesołek Ypsilon. - To
wszystko Krys. On miał kilka różnych powłok, między innymi z pewnością kopię
mojej osoby - i w niej ograbiał statki.
- No, pozwolę sobie w to nie uwierzyć - odparł doktor Wierchowcew. - Tak, tak,
nie uwierzyć. Pewnego razu podczas mej nieobecności na planecie Trzech Kapitanów
ktoś dostał się do muzeum. Zostało dokładnie splądrowane, lecz nie zginęło nic
ważnego poza zdjęciami „Błękitnej Mewy”. Aha, pomyślałem wówczas, komuś
bardzo zależy na tej informacji. I nagle dowiaduję się, że na statku pirackim, który
obrabował liniowiec pasażerski planety Fiks, był człowiek tak do mnie podobny, że
gdyby w tym czasie nie przebywał u mnie prezydent tej planety, mógłbym zostać
posądzony o straszne rzeczy. I akurat wtedy przylatuje „Pegaz”. Mówią mi, że
poszukują zwierząt i równocześnie zaczynają wypytywać o Trzech Kapitanów.
Trochę mnie to zdziwiło. Może bym nawet nie zwrócił na to większej uwagi - tyle
przecież osób interesuje się bohaterską biografią kapitanów - lecz ni stąd, ni zowąd
oświadczają mi, że jakoby przylatywałem specjalnie do badaczy Małego Arktura w
sprawie planów „Błękitnej Mewy”.
- Mówiliśmy prawdę - wtrąciłem. - To był fałszywy doktor.
- Obecnie ten smutny fakt nie budzi już wątpliwości - odpowiedział
Wierchowcew. - Ale wówczas byłem kompletnie oszołomiony. Gdy „Pegaz” odleciał,
natychmiast wyruszyłem na bazę Małego Arktura, a tam badacze potwierdzili, że
istotnie byłem u nich miesiąc temu i interesowałem się planami „Błękitnej Mewy”.
To mnie do reszty upewniło, że Drugiemu Kapitanowi grozi niebezpieczeństwo. I to
właśnie z rąk piratów. Niezwłocznie pospieszyłem na Wenus.
- Przyleciał do mnie okropnie wzburzony - uśmiechnął się Pierwszy Kapitan. - A
ja w pierwszej chwili nie mogłem się połapać, o co chodzi. Jeden Wierchowcew,
drugi Wierchowcew... Ale potem zrozumiałem, że trzeba co rychlej pędzić na
ratunek. Tylko dokąd? Podejrzewając, że „Pegaz” jest statkiem pirackim,
postanowiliśmy was śledzić. Byliśmy w Palaputrze i tam Krabakas z Barakasu
opowiedział nam, że kupiliście bajdura i że ktoś chciał wytępić wszystkie te ptaki.
Znalazłszy Uszanina, który wam sprzedał bajdura. upewniliśmy się, że był to właśnie
ptak Drugiego Kapitana. Poza tym omal nie trafiliśmy w Palaputrze do więzienia z
powodu niecnych sprawek fałszywego Wierchowcewa. Strażnicy uszańscy z trudem
dali się przekonać, że nie był to prawdziwy doktor, lecz jego sobowtór. Krysa czeka
zasłużona kara za próbę wytępienia bajdurów, jak również pozbawienia planety
powietrza. Uszanie jeszcze nie obmyślili rodzaju tej kary, lecz bez wątpienia to
zrobią.
- Oj! - wyrwało się grubasowi.
- A dalej już poszło łatwo - mówił Pierwszy Kapitan. - Wszystkie latarniowce
Galaktyki poinformowały nas, że „Pegaz” leci w kierunku systemu „Meduzy”. A na
planecie robotów dowiedzieliśmy się, że byliście tam i nawet uzdrowiliście roboty,
wymieniając im olej. Potem przylecieliśmy tutaj. Dosłownie w ostatniej chwili.
- A kiedy przekonaliście się, że nie jesteśmy piratami? - spytała Alicja.
- Już w Palaputrze. Poza tym spotkaliśmy w Kosmosie statek archeologów. Leciał
nim Gromozeka. Z takim ogniem bronił profesora, że największego sceptyka by
przekonał. Zaczęliśmy z kolei obawiać się o wasze bezpieczeństwo. Nie macie
przecież pojęcia, jak postępować z piratami.
- Ano nie mamy - westchnął Połoskow. - Następnym razem będziemy mądrzejsi.
- Następnego razu nie będzie - rzekł Pierwszy Kapitan.
Podszedł do siedzącego na kamiennej podłodze grubasa i oświadczył:
- Czas minął, Wesołku Ypsilon. Albo otwierasz płytę, albo koniec rozmów. Liczę
do dziesięciu: raz, dwa, trzy...
- Powiem wszystko! - zaczął skwapliwie grubas. - Wszystko. Chciałem to od razu
zrobić, ale trząsłem się ze strachu przed Krysem. I teraz się go boję. On mi tego nie
daruje. Zemści się jak dwa razy dwa. Najlepiej, jeśli go zabijecie. Błagam, zabijcie
go!
- Przecież to twój przyjaciel - powiedział Wierchowcew. - Jak możesz pragnąć
śmierci przyjaciela, z którym przez tyle lat wspólnie dokonywałeś przestępstw?
- To nie mój przyjaciel! - krzyknął grubas. - To mój wróg! Jestem uczciwym
piratem, a nie bandytą i zdrajcą!
- Szkoda czasu - rzekł Drugi Kapitan. - Otwieraj płytę.
Grubas podniósł się z ziemi. Sprawiał obrzydliwe wrażenie. Nogi uginały się pod
nim, brzuch trząsł się jak galareta. Pokuśtykał do ściany, nacisnął niewidoczny guzik.
Część ściany rozsunęła się, odsłaniając układ sterowniczy.
- Zaraz - mamrotał - jedną chwileczkę... ja wszystko zrobię...
Dotykał przycisków grubymi drżącymi paluchami, na koniec płyta poruszyła się i
odjechała w bok. Droga na górę stała otworem.
- Do statków! - zawołał Pierwszy Kapitan. - Na pierwszy ogień idzie „Pegaz”.
Odlatuje, siada nie opodal i zaczynamy start „Błękitnej Mewy”. Załoga „Pegaza”,
proszę zająć miejsca.
Lunął deszcz. Wielkie krople wpadały przez jasny krąg dźwięcznie bębniąc o
kamienie.
Grubas nacisnął jeszcze jeden guzik i z kamiennej podłogi wyrosła drabina,
sięgnęła krawędzi otworu i zaczepiła o nią metalowymi szponami.
- Całkiem nieźle - powiedział Pierwszy Kapitan. - Doktorze, zechce pan wspólnie
z profesorem wyprowadzić jeńców na górę. Niech tam zaczekają na nas.
Połoskow i Zielony zajęli miejsca w „Pegazie”, wciągnęli trap i zamknęli luk. My
zaś cofnęliśmy się, patrząc, jak „Pegaz” wolniutko wznosi się i przesłoniwszy na
kilka sekund światło, wypływa na powierzchnię.
- W porządku - rzekł Pierwszy - wszyscy są, o nikim nie zapomnieliśmy?
- Wszyscy - odpowiedziałem.
Wierchowcew wyprowadził po drabinie dwóch piratów, ja zaś podszedłem do
grubasa.
- Więcej piratów nie ma? - zapytał go kapitan. - Na waszym statku nikt nie
został?
- Przysięgam na wszystkie świętości, że nie ma już nikogo. Można spokojnie stąd
wyjść. Bez najmniejszej obawy. A potem wysadzimy tę jaskinię razem z przeklętym
statkiem Krysa. I nawet śladu nie zostanie po pirackim gnieździe. Słusznie mówię?
- Słusznie - uśmiechnął się Drugi Kapitan. - Jeszcze tylko ostatni raz rzucę okiem
na moje więzienie. Bądź co bądź przesiedziałem w nim cztery lata.
- Czekajcie! - wykrzyknęła nagle Alicja. - On przecież kłamie!
- Kto? - zdziwił się Pierwszy Kapitan.
- Grubas. Jak biegłam za bajdurem, słyszałam czyjeś jęki.
JENIEC W PODZIEMIACH
- Nie może być... - krzyknął grubas i zaciął się.
- Gdzie są jeńcy? - spytał kapitan z taką nutą w głosie, która nie pozostawiała
wątpliwości, że grubas z punktu wszystko wyśpiewa.
I tak było. Natychmiast podreptał ku tunelowi mrucząc pod nosem:
- Na śmierć zapomniałem... to Krys... Ja zawsze mówiłem... zawsze byłem
przeciwny.
- Bardzo przepraszam, kapitanie - usprawiedliwiała się Alicja, spiesząc za nimi. -
Na pewno bym sobie przypomniała, ale tyle działo się naraz, że całkiem wyleciało mi
z głowy. Ale na pewno bym sobie przypomniała...
- Nie przejmuj się, dziecko - Pierwszy Kapitan położył szeroką dłoń na jej
głowie. - Jesteś niezwykle dzielna i nikt cię nie obwinia. A z tym piratem specjalnie
pogadamy.
- To tutaj - wskazał grubas. - Zaraz zapalę światło... Wszystko będzie dobrze...
Jakże ja mogłem zapomnieć! Wszystkiemu winien Krys.
Zapłonęło światło i za niewielką salą, w której stał piracki statek, ujrzeliśmy
następny długi tunel, zagrodzony masywną kratą.
Grubas podbiegł do kraty i nieposłusznymi palcami usiłował włożyć klucz do
zamka. Pierwszy Kapitan odebrał mu klucz i odsunął kratę. Weszła w szczelinę w
ścianie.
- Ja sam... ja sam... - mamrotał grubas, nikt go jednak nie słuchał.
Nic dziwnego, że nie chciał, byśmy zobaczyli ten tunel. Po obu jego stronach
ciągnęły się sale pełne zagrabionego dobra, klejnotów oraz rozmaitych łupów.
- Nie - powiedziałem zaglądając do jednej z sal - lepiej nie wysadzać tego
miejsca. Tu jest tyle skarbów, że sto miast można za nie zbudować.
- Czekajcie - podniósł rękę Pierwszy Kapitan nasłuchując czegoś z uwagą.
Z daleka, jakby z głębokiego dołu pod nami, doleciał ledwie dosłyszalny bolesny
jęk.
Pospieszyliśmy w tym kierunku. Drzwi do jednej z sal były zamknięte.
- Klucz! - rozkazał kapitan.
Grubas trzymał już klucz w pogotowiu.
Salka stanowiła platformę, od której biegły w dół strome, wyrąbane w skale
schody. Kończyły się przed następną kratą. Kapitan skierował tam promień latarki i
ujrzeliśmy siedzącą w głębi na kupie gałganów, przykutą do ściany dziwną istotę, w
której z najwyższym trudem rozpoznałem trójnożnego i wielkookiego mieszkańca
planety Fiks.
Fiksjanin umierał. Wystarczył mi jeden rzut oka, by sobie ten fakt uświadomić.
Był u kresu wycieńczenia.
- Zabiję go! - wybuchnął kapitan patrząc na grubasa.
- Wsiewołod - szepnął Drugi - nie poznajesz...
- Niemożliwe!
I Pierwszy Kapitan z taką siłą szarpnął nagle wpuszczoną w skalną ścianę grubą
stalową kratę, że zgięła się i wypadła z wyżłobień. Odrzucił na bok plątaninę
stalowych prętów i skoczył do umierającego Fiksjanina. Wziął go na ręce i wyniósł z
lochu.
- Kto to jest? - szepnęła Alicja.
Pokręciłem głową na znak, że nie wiem.
Nie opodal pochlipywał grubas.
- T-o Trzeci Kapitan - odpowiedział mi, wstrzymując łzy. - Oni myśleli, że on już
od dawna nie żyje.
I nagle, jakby tknięty jakąś ważną myślą, puścił się za kapitanem skomląc:
- To sprawka Krysa! To on wszystkiemu winien!
Trzeci Kapitan był nieprzytomny. Pierwszy ułożył go na podłodze i zwrócił się
do mnie:
- Proszę mi powiedzieć, profesorze - spytał załamującym się głosem - czy da się
jeszcze cokolwiek zrobić?
- Nie wiem. Wątpię. - Pochyliłem się nad Fiksjaninem. - Był morzony głodem.
- Męczyli go przez cztery lata! - powiedział Drugi Kapitan. - A my byliśmy
przekonani, że od dawna nie ma go na tym świecie! I gdyby nie Alicja, zostałby w
tym lochu. Nic nie zdołali z niego wydobyć. Profesorze, błagam, niech pan zrobi
wszystko, co w pańskiej mocy, by go ratować.
- I bez próśb to uczynię - odpowiedziałem. - Przede wszystkim konieczne są
wzmacniające zastrzyki. Alicjo, biegnij, kochanie, na statek i przynieś apteczkę.
Alicja jak strzała pomknęła korytarzem.
- Pójdę z nią! - zawołał Pierwszy Kapitan.
- Nic trzeba - odkrzyknęła w biegu. - Ja lepiej wiem, gdzie szukać.
- Słyszysz mnie, Trzeci? - przemawiał do przyjaciela Drugi Kapitan. - Słyszysz
mnie? Nie poddawaj się! Twoje męki już się kończą. Chcesz się poddać w ostatniej
chwili? Jesteśmy przy tobie.
I nagle Fiksjanin otworzył oczy. Z najwyższym trudem, gdyż jego organizm
zamierał. Jedynie mózg walczył jeszcze ze śmiercią.
- Wszystko w porządku - wyszeptał. - Nic nie powiedziałem. Dzięki, przyjaciele,
że przybyliście. - Zamknął oczy i serce jego przestało bić.
Natychmiast zastosowałem sztuczne oddychanie. Nic nie pomogło. Sytuacja była
nad wyraz krytyczna - nie miałem przecież narzędzi chirurgicznych, aparatu
diagnostycznego czy też automatów leczniczych. Byłem więc zmuszony postąpić w
ten sam sposób, jak lekarze przed stu laty.
- Zaryzykuję - powiedziałem do kapitanów. - Obawiam się, że nie ma innego
wyjścia.
- Całkowicie panu ufamy, profesorze.
Rozciąłem nożem klatkę piersiową Trzeciego Kapitana, ująłem w rękę serce i
zacząłem je masować. Zdawało mi się, że upłynęła co najmniej godzina, ręka mi
zdrętwiała. Nie zauważyłem nawet, że wróciła Alicja z apteczką i narzędziami.
Pierwszy Kapitan sam wprowadził do żyły swego przyjaciela odżywczą mieszankę. I
nie wiem już, co pomogło, moje wysiłki czy zabieg Pierwszego Kapitana, dość że
serce Trzeciego drgnęło raz, potem drugi... i zaczęło bić.
- Jeszcze jeden zastrzyk! - zleciłem.
Alicja podała ampułki kapitanowi.
- Niezwykle silny organizm ma ten Fiksjanin - stwierdziłem. - Inny na jego
miejscu dawno by nie żył.
Wyjąłem z apteczki zszywacz i po chwili mały aparacik zszył mu wszystkie
naczynia oraz klatkę piersiową. Ostrożnie przenieśliśmy go na „Błękitną Mewę”,
gdzie mogłem udzielić mu prawdziwej pomocy lekarskiej. Pomógł mi doktor
Wierchowcew i po półgodzinnych wspólnych staraniach mieliśmy już prawo orzec,
że życiu Trzeciego Kapitana nie grozi niebezpieczeństwo.
Zostawiliśmy Drugiego na dyżurze przy łóżku przyjaciela, a sami zeszliśmy z
pokładu do jaskini. Należała nam się chwila wytchnienia. Towarzyszył nam Pierwszy
Kapitan.
U wejścia siedział w kucki grubas pod strażą Zielonego.
- Czy będzie żył? - zapytał z pokornym uśmiechem, jak gdyby chodziło o
ukochanego brata.
- Tak - rzucił krótko Wierchowcew. - Chociaż zrobiłeś wszystko, aby go
uśmiercić.
- Nie, nie, to nieprawda! - zaprzeczył gwałtownie. - Wszystkiemu winien Krys!
Czy wciąż nie rozumiecie, jaką on fatalną rolę odegrał w moim życiu, jak podstępem
i obiecankami wciągnął mnie w te ohydne i awanturnicze historie? Cóż mi było
potrzeba do szczęścia? Wesoło żyć i mieć, czego dusza zapragnie. A on? On pożądał
władzy. Tak jak inni ludzie żywią się zupą i kotletami, jego pożywką była władza.
Jeżeli w ciągu dnia nie zamanifestował swej władzy nad kimś, był to dla niego dzień
stracony. Pragnął panować nad wszystkimi planetami, nad całą Galaktyką. A ja, cóż?
Chciałem tylko weselić się i to wszystko. W gruncie rzeczy jestem nieszkodliwym
człowiekiem, tyle że dostałem się pod złe wpływy.
Odwróciliśmy się, on zaś gadał dalej do Zielonego, doprawdy liczył, że damy się
przekonać, iż jest wesolutką niewinną owieczką.
- No, nareszcie - rzekł doktor z takim uśmiechem, cała jego twarz zdawała się
składać z tysiąca dobrodusznych zmarszczek. - Nareszcie trzej kapitanowie są znowu
razem. Jak za dawnych dobrych czasów. Przez kilka lat byliście własnością historii,
przepraszam, relikwią historii, a teraz...
- Tak - zgodził się z nim Pierwszy Kapitan - zupełnie jak za dawnych dobrych
czasów.
Spoglądając na niego myślałem, że daleko mu jeszcze do starości. I być może
powróci znów w Kosmos, zwłaszcza że projekt „Wenus” dobiegł końca.
On jakby odgadł moje myśli:
- Trzeba się na nowo zaprawiać. Lecąc tu przekonałem się, że moje ręce od wielu
rzeczy odwykły.
- Więc jednak zamierza pan powrócić w Kosmos? - ucieszył się doktor
Wierchowcew.
- I jeszcze jedno - mówił dalej kapitan, nie odpowiadając wprost na pytanie
doktora - trzeba koniecznie zmienić nazwę planety i muzeum. To do niczego
niepodobne - jesteśmy żywi i zdrowi, nie wsławiliśmy się niczym specjalnym, a nasze
kamienne kopie stoją w muzeum, jakbyśmy od niepamiętnych czasów rozstali się z
tym światem.
KONIEC PODRÓŻY
Po upływie dwóch godzin Trzeci Kapitan poczuł się o tyle lepiej, że mogliśmy
wynieść go na powierzchnię. Następnie kapitanowie wyprowadzili z jaskini Mewę”.
Kamienna płyta z powrotem zakryła wejście.
I oto wokół polany zasypanej szczątkami zwierciadlanych kwiatów stały teraz
trzy pojazdy kosmiczne: „Pegaz”, „Błękitna Mewa” oraz służbowy statek projektu
„Wenus”, nie mający nazwy, jedynie wielocyfrowy numer.
- Tatku - spytała Alicja - czy mogę skoczyć do lasu?
- Po co?
- Chcę poszukać całych zwierciadeł. Nie możemy wracać na Ziemię bez
świeżego bukietu.
- Tylko uważaj - ostrzegłem. - Masz na sobie błękitny, a nie żółty kombinezon i
Krok nie pomyli cię tym razem z własnym pisklęciem.
Podczas gdy statki przygotowywały się do długiego lotu, wypuściłem sklisa, żeby
się popasł na polanie. Skakał niezdarnie z radości, wyrzucając w górę kopyta, machał
skrzydłami, ale do latania w żaden sposób nie dawał się namówić.
- To najweselsza krowa, jaką kiedykolwiek widziałem - śmiał się doktor
Wierchowcew. - Ale w gospodarstwie raczej kłopotliwa.
- Owszem, słyszeliśmy, że wypasanie sklisów sprawia ogromne trudności.
Potrafią za to przefruwać głębokie rzeki, jeśli pastwisko znajduje się na drugim
brzegu.
Grubas wciąż jeszcze siedział na ziemi obok „Pegaza” i plótł o swoim starym
chorym sercu, dla którego konieczne jest świeże powietrze. Nikt nie miał chęci
wdawać się z nim w jakiekolwiek rozmowy, zwłaszcza gdy Trzeci Kapitan
powiedział nam, że to właśnie Wesołek Ypsilon usiłował za pomocą tortur wydobyć z
niego tajemnicę galaktytu.
- Zielony - poprosiłem - bądź tak dobry i popilnuj trochę sklisa, żeby go Krok nie
porwał, a ja pójdę nakarmić resztę zwierząt.
I nagle zobaczyłem zniżający się do lądowania jeszcze jeden statek kosmiczny.
To już przekraczało wszelkie pojęcie! Ta planeta zamieniła się w istny
kosmodrom. Któż tu jeszcze przybywa?
Wpadło mi na myśl, że to może posiłki dla piratów i już chciałem wszcząć alarm,
dałem jednak spokój, zauważywszy, że statek doznał najwyraźniej jakiejś awarii.
Leciał wykonując zwroty lub dziwnie kładąc się na bok, a za jego ogonem wlokła
się jakaś szara masa, która go hamowała, utrudniając normalne lądowanie.
Na mój okrzyk wybiegli wszyscy obserwując zniżanie się nowego statku.
- Włącz radiostację, Zielony - rzucił Połoskow.
Zielony skoczył do „Pegaza”, złapał właściwą falę i włączył radiostację na pełną
moc, byśmy i na zewnątrz wszystko słyszeli.
- Halo, statek! - wołał. - Co się stało? Macie awarię? Odbiór.
Sympatyczny głos kobiecy odpowiedział:
- Gwiżdżę na awarie. Grunt, żeby jej nie wypuścić, reszta to drobiazg.
- Jakiś znajomy głos - zauważyłem. - Gdzie ja go słyszałem?
- Jak zabłądziliśmy niedaleko Pustej Planety - podpowiedziała Alicja.
- Czekajcie - przerwał nam gwałtownie Pierwszy Kapitan. - Mogę przysiąc, że to
jest moja żona Ella.
Zbladł i jak szalony pobiegł do radiostacji. Zaraz też usłyszeliśmy jego słowa:
- Czy to ty, Ella? Co się stało?
- Kto mówi? - spytał surowo kobiecy głos. - To ty, Wsiewołod? Dlaczego nie
jesteś na Wenus? Wiesz dobrze, jak się niepokoję, gdy wylatujesz w Kosmos.
Drugi Kapitan uśmiechnął się.
- Ona nigdy nie oswoi się z myślą - powiedział do mnie - że jej mąż jest
kapitanem żeglugi kosmicznej, choć sama przemierzyła całą Galaktykę.
- Wyjaśnienia zostawmy na później - mówił Pierwszy Kapitan. - Przede
wszystkim myśl o tym, że twój statek uległ awarii. Potrzebna ci pomoc? Co ty
wleczesz za sobą?
- Nie widzisz? - zdziwiła się Ella. - Przecież to żywa mgławica. Goniłam za nią
przez trzy tygodnie, schwytałam w sieć, a ona teraz chce mi się wyrwać i szukaj
wiatru w polu. Żeby ją poskromić, jestem zmuszona lądować na pierwszej z brzegu
planecie. Kochany, nie masz tam pod ręką jakiego statku?
- Oczywiście, że mam - odpowiedział. - Tylko nie spiesz się z lądowaniem,
obawiam się, że z takim ogonem nie uda ci się tego dokonać.
- Świetnie się składa. Podleć do mnie na chwilę i razem wylądujemy.
Pierwszy Kapitan jeszcze nie skończył rozmowy, gdy Drugi już siedział w
sterowni i po chwili obaj wznieśli się ku miejscu, gdzie Ella walczyła z niepokorną
mgławicą, o której krążą w Kosmosie setki legend, lecz nikomu dotychczas nie udało
się jej zobaczyć.
Dwa statki uporały się wreszcie z siecią i w pół godziny później żywa mgławica
leżała ściśnięta między nimi na trawie. Podbiegliśmy do niej. Wyznam szczerze, że
byłem pierwszy, bowiem zdawałem sobie sprawę, jak wielkiego odkrycia w biologii
dokonała Ella.
Mgławica nas rozczarowała. Możliwe, że w przestrzeni międzygwiezdnej,
rozpostarta na miliony kilometrów, wygląda bardzo efektownie, ale tu na trawie
wydawała się lekko pulsującym szarym, galaretowatym kłębem mgły.
Luk statku otworzył się i ukazała się w nim Ella. Biegł już ku niej mąż, Pierwszy
Kapitan. Rozwarł silne ramiona i Ella skoczyła w nie z wysokości luku. Schwycił ją i
ostrożnie postawił na ziemi.
- Nic ci się nie stało? - zapytał.
- Nie - odpowiedziała z uśmiechem. - Zresztą to całkiem nieważne.
Ella była prawdziwą pięknością, patrzyliśmy na nią jak urzeczeni. Nawet
indykator stał się zupełnie przezroczysty wskutek przepełniających go uczuć.
- Całkiem nieważne - powtórzyła przygładzając jasne włosy. - Mgławica
schwytana, zostaje tylko dostarczyć ją na Ziemię, aby sceptycy przekonali się
naocznie, że ona istnieje.
Milczałem, gdyż mówiąc o sceptykach z pewnością miała mnie na myśli. Kiedyś,
rozmawiając z nią podczas konferencji naukowej, żartowałem, że zbyt pasjonuje się
fantastyką. Istnieje na świecie tyle zwykłych realnych zwierząt, których badaniu
warto poświęcić czas i starania, natomiast żywa mgławica wydawała mi się czystym
zmyśleniem. I tak jej wtedy powiedziałem.
- Kogo ja widzę! - wykrzyknęła, spostrzegłszy Drugiego Kapitana. - Kopę lat!
Jak pan się miewa? Wciąż jeszcze penetruje pan Kosmos?
- Nie - odpowiedział - w zasadzie siedziałem na jednym miejscu.
- Bardzo słusznie - pochwaliła go Ella. - Na jednym miejscu też można znaleźć
masę roboty. A czyjeż to urocze dziecię?
- Jestem Alicja - poinformowało urocze dziecię.
- Alicja. Niepospolite imię.
- Całkiem pospolite. Alicja Sielezniewa.
- Chwileczkę. Czy to może twój ojciec pracuje w moskiewskim Zoo?
- Tak - odpowiedziała Alicja nie mająca pojęcia o rozbieżnościach w naszych
poglądach naukowych.
- Wobec tego bądź taka dobra, Alicjo, i gdy zobaczysz się z ojcem, powiedz mu,
że żywa mgławica nie jest biologicznym mitem, fantastyką ani też czystym
zmyśleniem, jak on to lubi nazywać, lecz całkiem realną rzeczywistością.
- Skoro już mówimy o ojcu - rzekła Alicja - to jest tutaj. Oto on.
Nie pozostało mi nic innego, jak ujawnić się i przywitać.
- Proszę o wybaczenie. Uznaję mój błąd.
- No to się cieszę - odpowiedziała Ella. - Pomoże mi pan później w badaniach
mgławicy?
- Z przyjemnością.
Ella zwróciła się do swego męża:
- Powiedz mi, co cię tu sprowadziło?
- Drugi znalazł się w ciężkich tarapatach - powiedział krótko - i trzeba go było z
nich wyciągnąć. Właśnie to zrobiliśmy. Z pomocą naszych nowych przyjaciół.
- Jakież to były tarapaty, kapitanie?
- Niewola u piratów.
- U piratów? Przecież już dawno ich załatwiliście.
- Tak, ale nie ze wszystkim. Wie pani, jak to bywa, gdy jeden chwast zostanie na
grządce?
- A jednak nie mieści mi się to w głowie - rozłożyła ręce. - Żeby w dzisiejszych
czasach siedzieć cztery lata w niewoli?
Przybyła do nas jakby z innego świata. Ze świata, w którym przyzwyczailiśmy
się żyć, lecz od którego ostatnio byliśmy oderwani. I gdybyśmy zaczęli opowiadać jej
o torturach, podziemiach i zdradzie, po prostu nie byłaby w stanie nam uwierzyć.
Dlatego też nawet nie próbowaliśmy nic bliżej wyjaśniać.
- A co zrobiliście z piratami? - zapytała Ella.
- Jeden siedzi w klatce. Dwóch w ładowni. A ten najgrubszy i najchytrzejszy był
tu przed chwilą - odpowiedział Drugi Kapitan. - Zaraz, gdzież on się podział?
Grubas znikł. Dopiero co siedział na trawie uśmiechając się pokornie - i nagle
ulotnił się jak kamfora.
Obeszliśmy wszystkie dookolne zarośla, przetrząsnęliśmy każdy krzaczek - nie
mógł chyba daleko uciec. Bajdur by zresztą nas zaalarmował.
- No i proszę - powiedziała z wyrzutem Ella. - Nie potrafiliście upilnować
jednego pirata! Tak wygląda wasze odchwaszczanie?
Naraz zauważyłem, że mgławica faluje silniej niż przedtem. Przyjrzałem się
dokładnie. Kilka oczek sieci było rozciętych.
- Wiem już, gdzie szukać grubasa! - zawołała Alicja, która wraz ze mną
obserwowała sieć. - Wlazł do mgławicy.
- Jesteś tu, Wesołku Ypsilon? - zapytał schylając się Wierchowcew.
Mgławica poruszyła się niby kopa siana, w której zagrzebał się bezdomny pies.
- Zaraz wypuścimy mgławicę i wtedy się przekonamy - rzekł ostro Pierwszy
Kapitan.
- Wykluczone! - oburzyła się Ella. - Drugiej takiej nie znajdę.
Nerwy grubasa nie wytrzymały. Z mgławicy wynurzyła się jego głowa. Oczy
miał wybałuszone, oddech spazmatyczny - widocznie tam w głębi nie było z
powietrzem najlepiej.
Nagle żwawym ruchem wyskoczył z mgławicy i na łeb, na szyję pognał przez
polaną.
- Dokąd? - krzyknął za nim Drugi Kapitan. - I tak cię złapiemy. Daremnie
wysilasz to chore serce!
Grubas nie słyszał. Sadził przez zarośla, przeskakiwał wyrwy, potykając się,
wymachując rękami.
Krok zataczający duże leniwe koła dostrzegł go w pewnej chwili i spadł na niego
jak kania na zająca.
Ułamek sekundy - i grubas huśtał się w powietrzu, jakby kontynuując swą
ucieczkę, a ptak wzbijał się z taką szybkością, że zanim Drugi Kapitan wyciągnął
pistolet, był już wysoko pod niebem.
- Nie strzelaj - powstrzymał przyjaciela Pierwszy Kapitan. - Za wysoko, zabije
się...
Jakby wymówił te słowa w złą godzinę.
Grubas wywinął się, zatrzepotał w szponach ptaka, który go upuścił.
Niby szmaciana kukła spadał na ziemię. Potem przesłoniło go wzgórze.
Milczeliśmy.
Wreszcie Zielony Odezwał się:
- Sam sobie wymierzył karę. To najlepsze wyjście.
Byliśmy tego samego zdania.
Mgławica tymczasem powolutku wypełzała z sieci, rozlewała się na wszystkie
strony jak kisiel i nagle stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że stoimy po kolana w gęstej
brei.
- Trzymajcie ją! - wykrzyknęła Ella. - Zaraz czmychnie!
I mgławica rzeczywiście czmychnęła. Spowiła nas nieprzeniknioną mgłą, a gdy
mgła się rozproszyła, nad naszymi głowami płynął wielki szary obłok.
- Byliśmy już gotowi do startu - odezwał się Drugi Kapitan - teraz więc proszę się
pospieszyć.
Zapędziliśmy czym prędzej sklisa na statek, ryknęły silniki i po chwili wzbiliśmy
się w powietrze. Tuż po nas wystartowały pozostałe trzy statki. Ustawieni w tyralierę
puściliśmy się w pogoń za żywą mgławicą.
Dopadliśmy jej dopiero w pobliżu planety Szelezaka. Zdążyła przez ten czas
rozpostrzeć się na kilka tysięcy kilometrów i straciliśmy trzy dni na ścieśnianie jej i
upychanie do sieci.
W końcu zawinęliśmy mgławicę w potrójną sieć i mocno przywiązaliśmy między
dwoma statkami. W tym stanie dotarła do Układu Słonecznego, gdzie każdy może do
woli nacieszyć się jej widokiem w kraterze Archimedesa na Księżycu. Choć szczerze
mówiąc wątpliwa to uciecha - nie znam nudniejszego eksponatu niż żywa mgławica.
W centralnej bazie księżycowej, w hotelu „Lunochod”, po raz ostatni zebraliśmy
się wszyscy razem.
- Nadszedł czas, że trzeba się rozstać - powiedział Drugi Kapitan.
Kapitanowie siedzieli obok siebie na dużej kanapie tak niepodobni do swych
posągów jak dzień do nocy. Pierwszy był zamyślony i z trudem ukrywał smutek.
Okazało się, że operacja przesunięcia Wenus na nową orbitę rozpoczęła się, gdy
przebywał w systemie Meduzy, ominął go zatem tak wyczekiwany, uroczysty
moment.
Trzeci czuł się źle. Trzęsła go febra, której nabawił się w podziemiach, gdy
jednak doktor Wierchowcew przyniósł mu lekarstwa, pokręcił odmownie głową.
- Na ten rodzaj febry nie pomogą ziemskie lekarstwa. Sam się z nią uporam. Nie
przejmujcie się mną. Niech tylko znów wylecę w Kosmos, wszystko ustąpi jak ręką
odjął. Sterownia pojazdu kosmicznego to dla mnie najlepszy szpital.
Jedynie Drugi Kapitan był ożywiony i wesoły. Przed chwilą oddał przybyłym z
Ziemi fizykom formułę galaktytu. Połowa hotelu była już przez nich zajęta, a nowe
statki wciąż przywoziły ich kolegów z różnych uniwersytetów bądź instytutów.
Nadeszła informacja, że na Księżyc przylatują uczeni z planety Fiks oraz
Lineańczycy, a w stoczni kosmicznej na Plutonie położono już stępka statków
przystosowanych do nowego paliwa.
- Pan się ciągle uśmiecha - powiedziała do Drugiego Kapitana Ella, która nie
mogąc usiedzieć na jednym miejscu spacerowała nerwowo po pokoju. - Czy to z
radości, że narobił pan tyle zamieszania wśród fizyków?
- Tak, to dla mnie wielka radość. Szczerze mówiąc obawiałem się, czy formuła
galaktytu zachowa swą rewelacyjność. Przez te lata wciąż rozmyślałem - może
galaktyt już wynaleziono na Ziemi?
- Ale mimo wszystko nie oddałby pan formuły piratom? - spytałem.
- Nie, na pewno bym tego nie zrobił. No a teraz, jakie kto ma plany?
Przypuszczam, że jeszcze nieraz spotkamy się w tym gronie. Ostatecznie Kosmos nie
jest tak wielki. Żałuję tylko, że profesor Sielezniew nie zgromadził tyle zwierząt, ile
zamierzał. Ale wdzięczni za udzieloną nam pomoc, obiecujemy solennie, że zewsząd,
gdziekolwiek się znajdziemy, Zoo otrzyma najciekawsze okazy zwierząt.
- Dziękuję, przyjaciele - powiedziałem. - Zapewniam was, że wcale nie jestem
zmartwiony. Latem przyszłego roku znów wyruszymy na wyprawę „Pegazem”. Jeśli
oczywiście Połoskow i Zielony zechcą lecieć ze mną.
- Jasne, że tak - odpowiedział Połoskow.
- I ja chętnie - oświadczył Zielony - o ile tylko będą sprzyjające warunki.
Ach, ten Zielony, zawsze niepoprawny! Wiedziałem, że poleci. On również o tym
wie, ale koniecznie musi wyrazić swoje zastrzeżenia.
- Ja też polecę! - zawołała Alicja.
- Zobaczymy. Przed tobą jeszcze cały rok szkolny.
- A dokąd teraz się wybieracie? - zapytał kapitanów Połoskow.
- Ja na Plutona, gdzie będą budowane statki o napędzie galaktytowym -
odpowiedział Drugi. - Mam nadzieją, że jeden z pierwszych powierzą mnie.
- A ja najpierw do domu, na planetę Fiks - rzekł Trzeci. - Od niepamiętnych
czasów tam nie byłem. No, a później też zacznę budować statek napędzany nowym
paliwem.
- Ja na Wenus - powiedział Pierwszy - która już przesuwa się na nową orbitę.
Jeszcze kilka miesięcy i moja praca dobiegnie końca. Dołączę wówczas do mych
przyjaciół.
- I wszyscy razem polecicie w daleki Kosmos? - spytała Alicja.
- Tak - odrzekł Pierwszy Kapitan.
- Tak - potwierdził Drugi.
- Rozumie się - dodał Trzeci.
- A ja zamierzałam lecieć na żywą planetę - oświadczyła Ella. - To nawet
ciekawsze niż żywa mgławica. Chyba jednak będę zmuszona prosić, by wybrał się
tam profesor Sielezniew.
- Dlaczego? - spytałem. - Przecież to pani jest obecnie specjalistką od
superwielkich zwierząt.
- Ja polecę z kapitanami.
- Ależ my lecimy do innej Galaktyki. To bardzo długi i trudny lot.
- Tylko bez dyskusji - ucięła stanowczym tonem. - Wszystko obmyśliłam. Nie
powinniśmy rozstawać się na tak długo.
- A co z dziećmi? - spytał Pierwszy Kapitan.
- Dzieci zostaną z babcią. Przecież nie co dzień występuje w balecie Teatru
Wielkiego. Będzie je zabierała z przedszkola na sobotę i niedzielę.
Pierwszy Kapitan rzucił swym przyjaciołom zmieszane spojrzenie.
A Drugi na znak zgody pochylił głowę.
A Trzeci na znak zgody podniósł jedną z sześciu rąk.
- Proszę nie zapomnieć - zwróciła się do mnie Ella, która, jak sądzę, nawet przez
chwilę nie wątpiła w zgodę kapitanów - że obiecał mi pan znaleźć żywą planetę. A ja
przywiozę panu najbardziej oryginalne zwierzę, jakie spotkamy w sąsiedniej
Galaktyce.
„Pegaz” pierwszy wystartował z Księżyca. Chcieliśmy jak najprędzej dostarczyć
zwierzęta do Zoo i stworzyć im normalne warunki bytowania. Kapitanowie wraz z
Ella odprowadzili nas do statku, życząc szczęśliwego lotu. Po chwili „Pegaz” wzniósł
się nad Księżycem biorąc kurs na Ziemię.
Zszedłem do ładowni popatrzeć, jak się czują nasze zwierzęta. Większość klatek
świeciła pustkami. Niezbyt bogato przedstawiał się plon tej wyprawy. Pusta była
również klatka, w której niedawno siedział pirat Krys. Wysadziliśmy go wraz z
dwoma jego pomagierami na planecie, która tyle przez nich wycierpiała. Tam mu
wymierzą zasłużoną karę.
Podałem sklisowi garść siana. Przycisnął się bokiem do klatki, żeby go podrapać.
Weszła Alicja. Za nią wianuszkiem dreptały śpiewokrzewy.
- No i jak? - spytałem. - Będzie o czym opowiadać w szkole?
- O wszystkim nawet nie warto próbować - wzruszyła ramionami. - Nigdy w
życiu nie uwierzą.
Wzięła szczotkę i zaczęła mi pomagać przy czyszczeniu klatek.
- Tak - przyznałem jej rację - chyba nie we wszystko uwierzą.
- Nie jesteś zadowolony z wyprawy? - spytała Alicja. - Za mało zwierząt?
- Skądże, daję ci słowo, że jestem. Zyskaliśmy nowych przyjaciół. I to jakich!
- Równy tata! - usłyszałem pochwałę. - A wiesz, kapitanowie obiecali zabrać
mnie do drugiej Galaktyki. Nie bój się, nie w pierwszą podróż, tylko później, jak
trochę podrosnę.
- No cóż - powiedziałem - szczęśliwej drogi.
- Nie martw się, tatusiu, może ciebie też zabierzemy. Biologowie są w każdej
wyprawie potrzebni.
- Dziękuję, Alicjo. Prawdziwy z ciebie przyjaciel.
Skończyliśmy czyszczenie klatek i napoiliśmy zwierzęta, jako że przed
lądowaniem na Ziemi wszystko winno być w idealnym porządku.