background image

PATRICIA KNOLL 

 
 
 

Jak pies z kotem 

 
 
 
 

Cats In The Belfry 

 
 
 
 
 

Tłumaczyła: Hanna Wójt 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

 
–  Może  jeszcze  trochę  herbaty?  –  Laura  Decker  uniosła  porcelanowy 

dzbanek  w  małych  rączkach  i  spojrzała  pytająco  na  gości,  siedzących  przy 
stoliku.  Jej  cioteczna  babka,  Bella,  obrzuciła  ją  spojrzeniem  pełnym  aprobaty: 
prawdziwa mała dama, doskonale wychowana, wytworna, elegancka. Trójkątne 
pyszczki  pozostałych  gości,  wystrojonych  w  koronkowe  czepeczki,  wyrażały 
zgoła inne uczucia: trzy kotki, Millie, Rozamunda i Ginewra, najwyraźniej za nic 
miały sobie uroki popołudniowej herbatki. 

–  Bardzo  ci  dziękuję,  moja  droga,  to  naprawdę  miło  z  twojej  strony  – 

odparła Bella. – Ale mam wrażenie, że pozostałe panie napiją się raczej mleka, i 
to na spodeczkach. 

Laura przechyliła porcelanowy dzbanek nad maleńką filiżanką ciotki. 
–  Ależ  bardzo  proszę  –  powiedziała  głosem  wzorowej  pani  domu, 

energicznie potrząsając złotorudymi lokami. 

Duży  słomkowy  kapelusz,  ozdobiony  różami,  zsunął  jej  się  z  głowy. 

Próbując  go  utrzymać,  puściła  dzbanek.  Na  szczęście  ciotka  Bella  uratowała 
sytuację.  Schwyciwszy  naczynie,  postawiła  je  na  stole,  po  czym  serdecznie 
uśmiechnęła się do dziewczynki. 

– Wygląda pani prześlicznie w tym stroju, panno Decker. 
–  Doprawdy?  –  Laura  wyprostowała  się,  przybierając  wyraz  twarzy, 

typowy dla młodych dam, kiedy ktoś im prawi komplementy. 

Bella  roześmiała  się  i  objęła  ją,  Laura  przytuliła  się  do  ciotki.  Poczuła 

znajomy zapach pudru „Kwiat Kaszmiru”, którego starsza pani zawsze używała. 

Przez kilka minut trwały tak objęte i bardzo szczęśliwe. Mimo różnicy lat – 

jedna miała siedem, druga sześćdziesiąt – były naprawdę pokrewnymi duszami. 

– Jesteś kochana i słodka – powiedziała Bella. – Pewnego dnia zjawi się 

królewicz z bajki i zabierze cię ze sobą. 

Laura spojrzała na nią z powątpiewaniem. 
– Nie znam żadnego królewicza z bajki. 
– Może na razie. Ale masz przecież miłych kolegów. Pewnego dnia któryś 

z nich zmieni się w królewicza. 

Dziewczynka skrzywiła się. 
– Chyba nie myślisz o Joeyu Beamanie z mojej klasy, tym, co żuje gumę z 

otwartymi ustami. Jest obrzydliwy! 

Podniosła głowę i wyraźnie zaciekawiona spojrzała na ciotkę. 
– Czy znałaś kiedyś królewicza z bajki? Uśmiech Belli przygasł. 
– Tak, znałam. 
– To gdzie on jest? Co się z nim stało? 
– Zrobiłam coś bardzo głupiego i poszedł sobie do innej księżniczki. 

background image

Laura spoważniała. 
– Nie powinien był tego robić. Trzeba go było sprowadzić z powrotem. 
– To było niemożliwe. 
Bella zapatrzyła się przed siebie. Na kilka sekund odpłynęła gdzieś, gdzie 

dla  Laury  nie było miejsca.  Szybko  jednak powróciła, przytuliła  ją do  siebie i 
pocałowała. 

– Może kiedy dorośniesz, pomogę ci znaleźć twojego królewicza. Tylko 

nie zrób nic głupiego, zanim go spotkasz. 

– A co będzie, jeśli on zrobi coś głupiego? 
– Daj mu do zrozumienia, że nie powinien tego robić. 
Wszystko to brzmiało niezwykle tajemniczo, Laura była więc zadowolona, 

mimo że nie bardzo rozumiała, co starsza pani ma na myśli. 

Millie, Rozamunda i Ginewra najwyraźniej miały dosyć przedłużającego 

się  przyjęcia.  Bez  słowa  podziękowania  wskoczyły  na  stół,  przewracając 
dzbanuszek z mlekiem... 

Laura  w  ostatniej  chwili  zdołała  pochwycić  dzbanek  z  herbatą.  Gorący 

płyn  chlusnął  wprost  na  grzbiet  przemykającej  obok  Ginewry.  Kotka, 
miauknąwszy  przeraźliwie,  przewróciła  cukiernicę  i  rzuciła  się  do  ucieczki  w 
przekrzywionym zawadiacko lalczynym czepeczku. 

Millie  i  Rozamunda  poszły  w  jej  ślady.  Tratując  cukier  i  ciasteczka, 

przeskakując kałuże mleka i herbaty, schroniły się pod łóżkiem. 

Laura zaśmiewała się do łez. Ciotka wstała i otworzyła drzwi prowadzące 

na  schody,  dając  niefortunnym  gościom  szansę  ostatecznego  opuszczenia 
przyjęcia. 

–  No,  moja  droga,  coś  mi  się  wydaje,  że  pora  kończyć  podwieczorek  – 

powiedziała, obrzucając wzrokiem stolik, który do niedawna starannie nakryty, 
teraz zmienił się w pobojowisko. 

Laura splotła z godnością dłonie. 
– Było naprawdę miło, bardzo miło, dziękuję, że zechciała pani przyjść, 

panno McCord. Ale następnym razem wolałabym, żeby pani nie zabierała ze sobą 
swoich przyjaciółek – dodała. 

Bella uniosła oczy i lekko wzruszyła ramionami. 
– Tak, rozumiem, nie należą do osób najlepiej wychowanych... 
Przytuliła Laurę do siebie i obie wybuchnęły głośnym śmiechem... 
 
Laura Decker zamrugała powiekami, odganiając wspomnienia. 
–  Tak  bardzo  bym  chciała  cię  jeszcze  zobaczyć,  ciociu...  –  szepnęła  do 

siebie. 

Rozejrzała  się.  Na  cmentarzu  panował  spokój  późnego  lata,  niczym  nie 

zmącona cisza. Owady ciężko wisiały w powietrzu, zbyt zmęczone, żeby latać. 

Grób  Belli  porośnięty  był  różami.  Ich  zapach  mieszał  się  z  zapachem 

background image

nasturcji.  Laura  podniosła  do  oczu  chusteczkę.  Naprawdę  nie  mogłaś  mi 
powiedzieć? – rozmawiała w myślach z ciocią Bellą. Gdybym wiedziała, że jesteś 
chora, przyjechałabym wcześniej, a tak, całe dwa lata... 

Odpowiedziała jej tylko cisza. 
Łzy znowu napłynęły jej do oczu. 
Zawsze  mi  przypominałaś  o  chusteczce  do  nosa.  Mówiłaś,  co  powinna 

robić  prawdziwa  dama,  czego  powinna  się  wystrzegać...  Przesyłać  bilety 
wizytowe,  przebierać  się  do  obiadu...  Próbowałam  niczego  nie  zapomnieć  i 
zawsze mam przy sobie świeżą chusteczkę do nosa. 

Uśmiechnęła się przez łzy. 
Och, ciociu, tak bardzo cię kocham i tak bardzo mi cię brak! Pamiętasz 

Jasona, prawda? Postanowiliśmy się pobrać. Tylko że ciebie już nie ma. Wybacz, 
że  łamię  jedną z  twoich  niewzruszonych zasad  – nigdy  nie płakać  nad czymś, 
czego nie można zmienić – ale inaczej nie mogę, postaraj się zrozumieć... Nie 
mogę, naprawdę... 

Spróbowała  się  opanować.  Postanowiła  o  niczym  nie  myśleć.  Ani  o 

Jasonie, ani o nowej pracy, ani o ślubie. Wytarła chusteczką zaczerwienione oczy 
i nos i schowała ją do torebki. 

Spojrzała na grabarzy: wsparci o łopaty, czekali, aż odejdzie, żeby zrobić 

swoje. Wiedziała, czego życzyłaby sobie Bella – nie wolno przeszkadzać ludziom 
w pracy... Odwróciła się i powoli ruszyła ku wyjściu. 

Smukła  i  wytworna,  w  letnim  jasnym  kostiumie,  szła  pewnym, 

stanowczym krokiem, tak jak to lubiła ciotka. Bella zostawiła dokładne instrukcje 
dotyczące pogrzebu. Przede wszystkim żadnej żałoby. Laura zrobiła wszystko, 
żeby się dostosować. Żałoba, którą nosiła, nie miała nic wspólnego z kolorem 
kostiumu. 

W zakładzie pogrzebowym zaproponowano jej wygodną limuzynę, ale nie 

skorzystała z propozycji. Chciała być przez chwilę na cmentarzu sama. Sama ze 
swoimi myślami, sama – z Bellą. Obejrzała się, jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem 
kopczyk świeżej ziemi. Wkrótce stanie na nim pomnik. Kamienne koty, takie jak 
te,  które  towarzyszyły  Belli  za  życia,  będą  jej  teraz  strzegły  po  śmierci.  Obok 
tablica: imię, nazwisko, daty i sentencja: „Życie jest po to,  żeby żyć... a zatem 
żyjmy”. 

Laura wiedziała o tym wszystkim, bo kamienna tablica została już dawno 

zamówiona i od lat stała w garażu ciotki. Kiedy ją zobaczyła po raz pierwszy, 
wzdrygnęła się na myśl o śmierci Belli. Ciotka tylko uśmiechnęła się łagodnie. 

– Odejdzie stąd tylko moje ciało, ja zostanę tutaj na zawsze – wyjaśniła. 
To wspomnienie podziałało na Laurę kojąco. Uśmiechnęła się przez łzy. 

Zrobiło się nieco chłodniej, zadrżała w lekkim kostiumie. Klimat był tu zupełnie 
inny niż w Senegalu. 

Pomyślała o walizce pozostawionej na stacji autobusowej. Trzeba będzie 

background image

po nią wrócić, a potem wynająć jakiś pokój w motelu. Przyśpieszyła kroku. Nagle 
zatrzymała  się:  przy  cmentarnej  bramie,  pod  magnoliowym  drzewem,  jakby 
zagradzając jej drogę, stał jakiś mężczyzna. 

– Trochę późno się pani zjawiła – powiedział lodowatym tonem. 
Spojrzała na niego zdumiona. 
– Słucham? 
– Powinna pani przyjechać nieco wcześniej, znacznie wcześniej. 
Zdziwiona  i  urażona,  spojrzała  na  niego  ostro.  Potrafiła  sobie  radzić  z 

ludźmi.  Nauczyło  ją  tego  nie  tylko  doświadczenie  wyniesione  z  dzieciństwa  – 
była w domu najstarszą spośród sześciorga rodzeństwa. Nie bez znaczenia był 
również kilkuletni staż na etacie sekretarki w Departamencie Stanu. 

Na obcym nie zrobiło to wrażenia. W dalszym ciągu patrzył na nią złym, 

oskarżycielskim  wzrokiem.  Było  w  nim  coś,  co  zwróciłoby  jej  uwagę,  nawet 
gdyby  jej  nie  zatrzymał.  Wysoki,  szczupły,  z  wydatnym  nosem,  o  wąskich, 
zaciśniętych  ustach,  zachowywał  się  dość  niezwykle,  jak  na  czas  i  miejsce,  w 
którym się znajdowali. Miał ciemne włosy i wyraziste oczy pod gęstymi brwiami. 
Do tego długie rzęsy, nieoczekiwanie łagodzące zacięty wyraz twarzy. 

Nie miała pojęcia, kim jest i czego od niej chce. 
– No co, nic pani nie powie? – spytał i zbliżył się nieco. 
Sytuacja była niezbyt przyjemna, ale Laura nie należała do strachliwych. 

Spojrzała na niego wyniośle i pytająco. Wiedziała, że opanowanie i zimna krew to 
połowa  zwycięstwa.  Przewaga  fizyczna  przeciwnika  miała  drugorzędne 
znaczenie. 

– Czy pan mnie zna? – spytała wreszcie. – Bo ja jakoś nie bardzo mogę 

sobie przypomnieć... 

– Oczywiście, że panią znam. Jest pani siostrzenicą Belli.  – Skrzyżował 

ręce  i  przybrał  jeszcze  bardziej  arogancki  wyraz  twarzy.  –  Miała  u  siebie 
mnóstwo pani zdjęć. 

Opuścił ręce, ale Laura kątem oka zauważyła, że kurczowo zacisnął palce. 

Nie zmieniając tonu, zapytała: 

– A pan jest... 
– Sam Calhoun. 
Była  zaskoczona.  Ten  impertynent  był  sąsiadem  Belli?  Tym  „uroczym, 

młodym człowiekiem”, o którym wspominała w listach? 

– Ach, to pan. – Mimo wszystko ucieszyła się. Był częścią życia Belli, znał 

ją  i  ona  go  znała,  akceptowała  go,  a  to  wiele  zmieniało.  Wyciągnęła  rękę.  – 
Bardzo mi miło. 

Najwyraźniej nie podzielał jej zdania. 
–  Jeszcze  pani  nie  odpowiedziała  na  moje  pytanie.  Laura  potrząsnęła 

głową. 

– Porozmawiamy o tym później. 

background image

– Porozmawiamy teraz – wycedził. Jego szare oczy były nieprzeniknione. – 

Bardzo jestem ciekaw, dlaczego nie znalazła pani czasu, żeby odwiedzić ciotkę 
nieco wcześniej. Stale o pani mówiła. Myślała. Czekała na panią cały czas. 

Laura przełknęła ślinę. Zaczerwieniła się. 
– Byłam w Senegalu. W Afryce, na drugim końcu świata. 
– Nigdy nie miała pani wakacji? 
– Oczywiście, że miałam. Wiele razy chciałam ją odwiedzić, ale zawsze... 
Szare oczy patrzyły na nią z coraz większą niechęcią. 
– Znalazło się coś lepszego, tak? 
Laura zacisnęła kurczowo palce na pasku od torebki. 
– Nie muszę się tłumaczyć. W ogóle pana nie znam. 
– Ale ja znam panią. Nawet za dobrze. 
– Co pan sobie wyobraża! – Tego było za dużo. Jednak wyprowadził ją z 

równowagi.  –  Jak  pan  śmie!  To  bezczelność!  Wracam  z  pogrzebu  ciotki, 
kochałam ją, a pan... 

– Ja też ją kochałem. Bardzo się przyjaźniliśmy. W jego głosie było coś 

nowego. Łagodny smutek, żal. 

Spojrzała na niego, próbując odnaleźć w jego twarzy coś, co pasowałoby 

do opinii Belli, wyrażanej w listach. „Kiedyś go skrzywdzono, kochanie. Ma za 
sobą ciężkie przejścia. Potrzebuje dużo czułości i zrozumienia”. 

Jednak,  zdaniem  Laury,  w  tej  chwili  potrzebował  przede  wszystkim 

kagańca. 

Nie mogła sobie wyobrazić, jak jej urocza ciotka, wytworna starsza pani z 

zasadami,  mogła  się  przyjaźnić  z  kimś  takim.  Musiała  jednak  przyznać,  że 
najwyraźniej śmierć Belli zrobiła na nim wrażenie. 

– Wyobrażam sobie, jak bardzo pan przeżył... 
–  Może  się  pani  nie  wysilać.  Wiem,  dlaczego  wpadła  pani  w  ostatniej 

chwili. Prawie udało się pani zdążyć na pogrzeb... 

–  Nie  mogłam  się  wyrwać...  –  przerwała.  –  Zresztą  nie  muszę  się 

tłumaczyć. – Wysunęła zaczepnie brodę. – Dlaczego mnie pan zatrzymał, czego 
pan właściwie chce? 

W  jej  oczach  była  pogarda.  Wyprostowała  się  i  stanowczym  krokiem 

ruszyła przed siebie. Tym razem ustąpił jej z drogi. 

Co za bezczelny facet! Szła szybko, nie odwracając się za siebie. Słyszała 

odgłos jego kroków na żwirowanej ścieżce. Miała nadzieję, że wreszcie skręci i 
pójdzie w drugą stronę. 

Ciociu, byłaś zbyt dobra dla ludzi, pomyślała. Ciotka zawsze opiekowała 

się  tabunami  nieudaczników,  uważając,  że  łagodną  wyrozumiałością  można 
prostować ludzkie życiorysy. Sam Calhoun pewnie należał do jej podopiecznych, 
tylko  że  akurat  on  musiał  być  wyjątkowo  odporny  na  jej  kojący  wpływ. 
Najwyraźniej nawet ktoś taki, jak ciocia Bella, bywa nieraz bezsilny. 

background image

Cmentarz  znajdował  się  na  południowym  krańcu  Webster.  Miała  teraz 

przed sobą Main Street, prostą, główną ulicę, przy której znajdował się jedyny 
motel  w  miasteczku.  Dalej,  mijając  kościół,  dochodziło  się  do  autostrady, 
wiodącej daleko w świat. 

Webster nie zmieniło się od czasów jej dzieciństwa. Typowe amerykańskie 

miasto  w  Południowej  Karolinie.  Spokój,  cisza,  pewien  dostatek.  Tradycja. 
Koncerty w ciepłe letnie wieczory, tańce na miejskim placu. Kwiaty i lampiony, 
w zależności od pory dnia i roku. 

Laura  uśmiechnęła  się  na  wspomnienie  pierwszego  lata  spędzonego  w 

domu ciotki. Chodziło o to, żeby jej matka i nowo poślubiony mąż, ojczym Laury, 
mogli spędzić miodowy miesiąc bez wszędobylskiej siedmioletniej dziewczynki. 
Potem odwiedziny u Belli stały się regułą. Laura miała tu przyjaciół i czuła się z 
tym miastem mocno związana. Jej rodzice nigdzie nie mogli zagrzać miejsca na 
dłużej – ojczym pracował w towarzystwie naftowym i stale się przeprowadzali. 
Jedynym stałym punktem odniesienia było to miasto i dom Belli. 

Przeszła przez ulicę i skierowała się do dworca. 
Uśmiechając  się  uprzejmie  do  przechodniów,  nie  przestawała  myśleć  o 

przyczynie swojego przyjazdu. Wokół życie toczyło się normalnie, jakby nic się 
nie stało, a jednak wszystko się zmieniło. Ludzie żyli, załatwiali swoje sprawy, a 
przecież... Wargi Laury zadrżały. Trzeba żyć jakby nigdy nic. Dla mieszkańców 
Webster  był  to  zwykły,  powszedni  dzień.  Życie  w  mieście  nie  zamiera,  kiedy 
jeden z jego mieszkańców, nawet najbardziej szanowany i lubiany, odchodzi... 

Myśląc  o  tym  wszystkim,  nie  mogła  zapomnieć  o  Samie  Calhounie, 

dziwnym człowieku, w jakiś sposób związanym z Bellą. Przyjaźnili  się. Może 
ktoś  w  miasteczku  będzie  jej  umiał  coś o  nim  powiedzieć,  znała  jeszcze  kilka 
osób z dawnych lat. Pastor powinien coś wiedzieć. 

To właśnie on zawiadomił matkę Laury o tym, co się stało. Ona sama była 

niemal nieuchwytna. Telefon w jej nowym mieszkaniu w Waszyngtonie nie był 
jeszcze  podłączony  i  mogła  przez  jakiś  czas  cieszyć  się  niczym  nie  zakłócaną 
ciszą  pustego  apartamentu.  Po  dwóch  tygodniach  spędzonych  z  rodziną  w  ich 
domu na Alasce naprawdę potrzebowała spokoju. Kochała ich i lubiła z nimi być, 
ale  pięcioro  dzieci  w  wieku  od  dziesięciu  do  osiemnastu  lat  oraz  nieustanny 
harmider na dłuższą metę wyprowadzały ją z równowagi. 

Zamierzała  trochę  odpocząć,  przeprowadzić  się,  w  przyszłym  tygodniu 

odwiedzić  ciotkę  i  zmienić  pracę.  Miała  dostać  posadę  asystentki  w  biurze 
podsekretarza stanu. 

Matka zdołała się z nią wreszcie skontaktować za pośrednictwem nowego 

szefa, który przekazał jej wiadomość o śmierci ciotki. Przeżyła prawdziwy szok. 
Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w to, co się stało... 

Pogrążona w rozmyślaniach nie zwracała uwagi na to, co dzieje się dokoła. 

Dopiero  bliski  warkot  półciężarówki  wyrwał  ją  z  zamyślenia.  Mimochodem 

background image

rzuciła okiem w stronę, skąd dobiegał hałas. Wzdłuż chodnika posuwał się wolno 
stary, zielony pickup. Za kierownicą siedział Sam Calhoun. 

Przyśpieszyła kroku. 
–  Lauro,  musimy  porozmawiać  –  zawołał  Sam,  przekrzykując  warkot 

motoru. 

–  Już  rozmawialiśmy  –  odparła  chłodno,  ledwo  odwracając  ku  niemu 

twarz. Na Samie nie zrobiło to spodziewanego wrażenia. Spokojnie jechał dalej 
wzdłuż chodnika, hamując ruch na głównej ulicy miasta. 

Kiedy  doszła  do  rogu  i  zamierzała  przejść  na  drugą  stronę,  zahamował 

nagle  z  piskiem  hamulców  i  zapraszająco  otworzył  przed  nią  drzwiczki 
samochodu. 

– Proszę wsiąść, odwiozę panią do domu. 
Nie znoszący sprzeciwu ton jego głosu sprawił, że stanęła jak wryta. 
–  Nie  zamierzam  nigdzie  z  panem  jechać!  Rozumiem,  że  przeżywa  pan 

śmierć Belli, ale to nie powód, żeby mnie obrażać! Zawołam szeryfa Blakely! 

– Tylko proszę głośno krzyczeć. Szeryf jest na emeryturze, przeprowadził 

się na Florydę. Mamy teraz nowego szeryfa. Nazywa się Hunkle. 

Skrzywiła się. 
– Farley Hunkle? 
– Właśnie. 
Pokręciła z niedowierzaniem głową. Farley był mniej więcej w jej wieku, 

miał  jakieś  dwadzieścia  sześć  lat,  i  było  bardziej  niż  prawdopodobne,  że  nie 
zrozumie, o co jej chodzi. 

Machnęła ręką. 
– No, to niech mi pan da spokój. 
Sam spojrzał jej prosto w oczy, w jego głosie brzmiała teraz prośba. 
– Proszę posłuchać, musimy porozmawiać. Chciałbym pani pokazać coś w 

domu Belli Coś, co pani by zobaczyła, gdyby przyjechała wcześniej. 

Laura była zmieszana i poruszona tą nagłą zmianą tonu. Wiedziała, że ma 

jej za złe, iż nie było jej tu wtedy, gdy była najbardziej potrzebna. Rozumiała go. 
Ona również czuła się w pewien sposób winna. Odkąd dowiedziała się, że stało 
się nieodwracalne, nie miała chwili spokoju. Czuła żal i wyrzuty sumienia, ale to 
przecież jej sprawa. Sam nie ma z tym nic wspólnego! 

Cofnęła się. 
– Nie. Nie teraz. – Pokręciła głową. Wzruszył ramionami. 
– W każdym razie gdzieś się pani musi zatrzymać. Podwiozę panią. 
– Nie ma mowy. – Uniosła głowę i dodała: – Zamierzam zatrzymać się w 

hotelu. 

– To niemożliwe. 
Pewność brzmiąca w jego głosie wyprowadziła ją z równowagi. Rzuciła na 

niego złe spojrzenie złotych oczu. 

background image

– Niemożliwe? Zaraz się przekonamy. 
– Robią tam generalny remont. – Ruchem głowy wskazał niewielki motel 

za rogiem. – Termity wszystko przeżarły. Nie zmrużyłaby pani tam oka, nawet 
gdyby wynajęli pani pokój. 

Laura  spojrzała  na  niego  w  osłupieniu.  Nie  wiedziała,  co  ma  robić. 

Wiedziała tylko jedno: nie może zamieszkać w domu ciotki. Nie jest jeszcze na to 
przygotowana,  jeszcze  nie teraz.  Łzy  znowu  napłynęły  jej  do oczu.  Odwróciła 
głowę, próbując je ukryć. 

Zbyt  dużo  wydarzyło  się  w  ciągu ostatnich  dwudziestu czterech  godzin. 

Potrzebowała  czasu,  żeby  to  wszystko  uporządkować.  Przynajmniej 
najważniejsze sprawy. 

Sam wysiadł z samochodu i podszedł do niej. Lekko dotknął jej ramienia. 

Delikatnym ruchem zwrócił jej twarz ku sobie. Intymność tego gestu sprawiła, że 
poczuła się nieswojo. Patrzył teraz na nią łagodnie, ze zrozumieniem. Jakieś nowe 
sztuczki? – pomyślała i zawstydziła się. 

–  Chodźmy,  musisz  trochę  odpocząć.  Masz  jakiś  bagaż,  walizkę,  coś 

takiego?  –  Nieoczekiwanie  przeszedł  na  „ty”.  W  jego  głosie  brzmiało 
współczucie. 

Zmiana, jaka zaszła w jego zachowaniu, zbiła ją nieco z tropu. Był teraz 

inny, spokojny, łagodny, nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje i to niepokoiło ją 
bardziej niż jego obcesowość. Do tego to dotknięcie jego ręki... Czuła je jeszcze 
na ramieniu i na policzku. Otrząsnęła się. 

–  Zostawiłam  walizkę  na  dworcu  –  powiedziała  siląc  się  na  obojętność. 

Ruchem dłoni wskazała niewielki budynek po drugiej stronie ulicy. 

– Zaraz po nią pojadę i przywiozę ci rzeczy do domu. Zobaczysz, wszystko 

będzie dobrze. 

Laura, opanowawszy się ostatecznie, podziękowała mu uprzejmie. Czuła, 

że w miarę jak wypowiada banalne słowa, mające wyrazić, normalną w podobnej 
sytuacji, wdzięczność, znowu nabiera pewności siebie, tak jakby utarte wyrażenia 
pomagały jej odzyskać samokontrolę. 

– Dobrze, możemy jechać – powiedziała tonem, w którym nie było śladu 

niedawnego niepokoju. 

Sam  pomógł  jej  wsiąść,  zamknął  drzwi  i  skierował  samochód  w  stronę 

dworca. Patrzyła, jak znika w niewielkim budynku i wyłania się znowu z wielką 
walizą,  którą  kiedyś  kupiła  w  Paryżu.  Wrzuciwszy  bagaż  na  tył  samochodu, 
zasiadł za kierownicą tak szybko, że ledwie zdążyła odwrócić twarz i wbić wzrok 
w przednią szybę. 

Przez  chwilę  jechali  w  milczeniu.  Pewnie  się  namyśla,  czym  by  mnie 

znowu zaskoczyć, przemknęło jej przez głowę. Po kimś, kto tak szybko zmieniał 
nastrój,  można  się  było  spodziewać  wszystkiego.  Najlepszą  obroną  jest  atak, 
pomyślała i postanowiła przejąć inicjatywę. 

background image

– O co panu właściwie chodzi? Czy pan mi zarzuca coś konkretnego?  – 

zapytała obojętnym tonem. 

Sam  wpatrywał  się  w  jezdnię,  jakby  znajdowali  się  na  ruchliwej 

autostradzie,  a  nie  na  sennej  uliczce  małego  miasteczka.  Obrzucił  ją  krótkim, 
przelotnym spojrzeniem. 

–  Wiem,  że  trochę  przesadziłem.  Byłem  zbyt  obcesowy.  Moje  maniery 

pozostawiają chyba wiele do życzenia. 

Od  biedy  można  było  uznać  te  słowa  za  przeprosiny,  choć  oczywiście 

wymagało to sporo dobrej woli... 

– Chyba? Dziwne, że ma pan co do tego wątpliwości. 
Wzruszył  ramionami.  Najwyraźniej  nie  zamierzał  na  ten  temat 

dyskutować. 

–  Po  prostu  uważam,  że  powinnaś  była  przyjechać  do  Belli  o  wiele 

wcześniej – powiedział z naganą w głosie. 

W jego oczach dostrzegła dawny chłód. 
–  Nie  ma  pan  prawa  mówić  do  mnie  w  ten  sposób!  Musi  być  bardziej 

stanowcza. To nie jest człowiek, z którym można się dogadać cedząc słówka i 
siląc się na uprzejmą ironię. 

– Przyjaźniłem się z Bellą, to mi daje pewne prawa. 
– Odpowiedź była krótka i szorstka. 
–  Już  panu  mówiłam,  sprawy  się  nieco  skomplikowały  –  wyjaśniała 

suchym,  uprzejmym  tonem,  zarezerwowanym  dla  natrętnych  interesantów 
ambasady, gdzie pracowała. – Ktoś zadzwonił do mojej matki, na Alaskę, a ona 
miała trudności ze skontaktowaniem się ze mną. 

– To ja do niej dzwoniłem. – Mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. 
– Ach, tak? Bardzo dziękuję – powiedziała, nie zmieniając tonu. 
Przez chwilę patrzyła przez okno. Wąskie ulice, domy w ogrodach, spokój. 

Oczy miała suche. Na razie. Wiedziała, że potrzebuje dużo czasu, zanim nabierze 
pewności, że przestaną niespodziewanie napełniać się łzami. 

Sam milczał. 
– Bella była moją najlepszą przyjaciółką – powiedział w pewnej chwili. – 

Mówiłem już. 

Znowu zamilkł. Jechali teraz ulicą, prowadzącą wprost do starego domu. 

Nie bardzo mogła zrozumieć, dlaczego powiedział to akurat teraz. Skoro tak było, 
mógł  jej  wiele  opowiedzieć  o  ostatnich  chwilach  ciotki.  Wiedziała  jedynie,  że 
starsza pani umarła spokojnie we śnie. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej, ale 
jakoś sobie nie wyobrażała, że może o to zapytać Sama Calhouna. 

Zacisnęła dłonie na torebce. 
– Czy ciocia długo chorowała? – zapytała wreszcie. 
– Dlaczego do mnie nie napisała, przecież wiedziała, że ja... 
–  Nie,  wcale  nie  chorowała  –  przerwał  jej.  –  Cały  czas  pracowała. 

background image

Zamierzała  otworzyć  w  mieście  bibliotekę,  czytelnię...  Była  tym  całkowicie 
pochłonięta.  –  Roztargnionym  wzrokiem  spojrzał  na  bawiące  się  przed  szkołą 
dzieci. – Całe dnie spędzaliśmy razem... 

Zaraz... Coś tu było nie w porządku. Laura zarumieniła się, w jej oczach 

błysnęła nieufność. 

– Skoro był pan jej przyjacielem, to czy nie mógł pan nic zrobić? Nie mógł 

jej pan namówić, żeby zwolniła tempo? Powiedzieć, doradzić? Nie mógł pan jej 
jakoś pomóc? 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

 
Zwrócił ku niej głowę. W jego twarzy ze zdziwieniem spostrzegła odbicie 

własnych myśli. 

–  Robiłem,  co  mogłem.  Zrobiłem  wszystko,  co  pozwoliła  mi  dla  siebie 

zrobić – powiedział ze smutkiem. – Nigdy naprawdę ciężko nie chorowała. 

– Myślałam, że była chora, ale może nie chciała mi o tym pisać.  – Głos 

Laury był tak cichy, jakby zwracała się do samej siebie. 

– A gdyby ci napisała, przyjechałabyś do niej? Tym razem przesadził! Nikt 

nie ma prawa stawiać takich pytań i to tonem sugerującym odpowiedź! Gdyby 
wzrok  mógł  zabijać,  Sam  zginąłby  na  miejscu,  tu,  za  kierownicą  swej  starej 
furgonetki. 

– Niech pan posłucha, raz na zawsze... 
– Jesteśmy na miejscu – przerwał jej, wjeżdżając w alejkę wiodącą wprost 

pod stary, duży dom w stylu wiktoriańskim. 

Laura spojrzała i nie ruszyła się z miejsca. Siedziała, jakby przygnieciona 

jakimś niewidzialnym ciężarem. 

–  Nie,  zmieniłam  zdanie.  Nie  mogę  tam  wejść.  Nie  umiała  opanować 

drżenia głosu. 

Sam zgasił motor. Stali u stóp schodów wiodących do domu. 
– Chciałbym, żebyś coś zobaczyła. 
– Może pan to przynieść tutaj? Był nieustępliwy. 
– Niestety, to niemożliwe. 
Przez  chwilę  wahała  się,  nie  wiedząc,  co  zrobić.  Przede  wszystkim  nie 

wolno jej okazać słabości. Zwłaszcza przy nim. Nie bardzo zdawała sobie sprawę, 
dlaczego  tak  jej  na  tym  zależy,  ale  wiedziała,  że  musi  być  silna.  Tak,  silna  i 
opanowana. 

– Dobrze, chodźmy – powiedziała zrezygnowanym tonem. 
– Dzielna dziewczyna. – Sam wysiadł i zatrzasnął za sobą drzwiczki. 
Nie  wiedziała,  czy  ta  pochwała  była  szczera.  Starała  się  jednak  nie 

doszukiwać  w  jego  głosie  ironii.  Wszystko  i  tak  było  wystarczająco 
skomplikowane. Z niepokojem  myślała o tym,  jakie wrażenie wywiera na niej 
jego głos, kiedy łagodnieje, jego spojrzenie, kiedy na chwilę traci swoją chłodną 
obojętność...  Szarpnęła  drzwi,  próbując  się  wydostać  z  samochodu. 
Bezskutecznie. Szarpnęła ponownie. Znowu nic. Zacisnęła wargi. Wrażenie, że 
jest w matni, przybrało niepokojąco konkretny wymiar. 

– Przepraszam, nie uprzedziłem, że tak ciężko otwierają się od wewnątrz. – 

Sam szarpnął i jednym ruchem uwolnił ją z pułapki. 

Rozejrzała  się.  Po  co  on  wozi  ze  sobą  te  wszystkie  graty,  pomyślała, 

zerkając na tył ciężarówki. 

background image

Zupełnie  jakby  czytał  w  jej  myślach,  uśmiechnął  się  łobuzersko. 

Mimowolnie odpowiedziała na jego uśmiech. 

Z sąsiedniej posesji rozległo się szczekanie psów. Laura skierowała się w 

stronę domu. Ze zdumieniem poczuła, że dręczący ją niepokój znika. Ostatnim 
razem kiedy tu była, trzy lata temu, tuż przed wyjazdem do Francji, spostrzegła 
pierwsze ślady, świadczące o tym, że dom z wolna zaczyna niszczeć: wyblakła, 
gdzieniegdzie łuszcząca się farba, odpryski tynku... Teraz wszystko wyglądało 
inaczej: dom był świeżo otynkowany, dach załatany, frontowe drzwi odmalowane 
na  jasnoniebiesko,  ulubiony  kolor  ciotki...  Laura  uśmiechnęła  się  mile 
zaskoczona. Wbrew temu, czego się obawiała, czas nie skrzywdził domu Belli. 

Uniosła  głowę  i  odszukała  znajome  okna.  Ostatnie  promienie 

zachodzącego słońca odbijały się w nieskazitelnie czystych szybach jej dawnego 
pokoju. 

Uspokojona i przyjemnie podniecona ruszyła ku wejściu. Uśmiechnęła się 

do siebie. W tym, że Bella nie wychodzi jej na spotkanie, nie było nic dziwnego. 
Zawsze była bardzo zajęta. A to jakaś akcja dobroczynna, a to jakieś inne, równie 
pracochłonne  zajęcie.  Nie  należała  do  kobiet,  które  przesiadują  w  domu, 
słuchając plotek przyniesionych przez służącą. Laura nieraz proponowała, że jej 
pomoże, ale starsza pani wolała wszystko robić sama... 

Zatrzymała się przed progiem czekając, aż Sam wyjmie klucz i otworzy 

drzwi. 

Przepuścił ją przodem. Przez chwilę miała wrażenie, że ją obserwuje, tak 

jakby go ciekawiła jej reakcja. 

Najpierw poczuła charakterystyczny zapach. Zapach niosący wspomnienia 

i obrazy. Zatrzymała się i rozejrzała. Tak, nic się nie zmieniło: lśniący parkiet 
podłogi, suszone kwiaty, koszyki dla kotów... 

Wszystko było jak dawniej. Stare meble, antyki i zupełnie zwykłe sprzęty, 

lekko  zakurzone,  ale  tak  dobrze  znane,  domowe,  kochane...  Prawdę  mówiąc 
wnętrze nie robiło wrażenia opuszczonego. Wyglądało tak, jakby ktoś wyszedł 
stąd na chwilę, zapomniawszy dokładnie posprzątać, z przekonaniem, że zawsze 
zdąży to zrobić po powrocie. 

Dom. To słowo przemknęło jej przez myśl, wywołując wszelkiego rodzaju 

skojarzenia. Śmieszne. Kiedyś to był jej dom. Teraz już nie. Bella dawno temu 
powiedziała  jej,  że  zamierza  zapisać  całą  posiadłość  fundacji  opiekującej  się 
bezdomnymi  kotami.  Dom  zostanie  sprzedany,  a  pieniądze  przeznaczone  na 
pomoc zwierzętom. 

No tak, słynne koty ciotki Belli! Laura rozejrzała się po pokoju. Dopiero 

teraz  zdała  sobie  sprawę,  że  kiedy  wchodziła,  nie  poczuła  miękkiej  sierści 
ocierających  się  o  nogi  zwierzątek.  Przestraszona  spojrzała  na  Sama,  który 
tymczasem cierpliwie czekał, aż upora się ze wspomnieniami. 

– Gdzie są... 

background image

– Koty? Właśnie to ci chciałem pokazać. Poprowadził ją w głąb domu. 
– Kto się nimi zajmuje? 
–  Ja.  Przeszli  przez  jadalnię,  gdzie  królował  wspaniały  drewniany  stół. 

Należał  jeszcze  do  jej  praprababki,  i  był  jedynym  śladem  świetności  rodziny 
McCord sprzed wojny secesyjnej. Przeszli przez kuchnię. Kątem oka zauważyła 
nowe szafki i lśniące, wyczyszczone krany nad zlewem. Kilka razy miała ochotę 
zatrzymać się i zapytać, kto był autorem tych wszystkich innowacji, ale coś ją 
powstrzymywało. Zresztą byli już pod kolejnymi drzwiami. Zatrzymali się. Sam 
ruchem ręki zachęcił ją do otwarcia drzwi. Komórka? Czyżby zamknął koty w 
komórce? To zrozumiałe, przeszkadzały mu, ale Bella nigdy nie pozwoliłaby na 
takie traktowanie swoich ulubieńców! 

Zmarszczyła brwi i otworzyła drzwi. Zdumiona zatrzymała się na progu. 

Ujrzała zalane słońcem obszerne pomieszczenie, oszkloną, pełną roślin werandę, 
wychodzącą  wprost  na  ogród.  Wszędzie,  rozciągnięte  na  parapetach,  sofach  i 
fotelach, drzemały koty. Parapety, framugi i zasłony lśniły czystością. 

Laura spojrzała na grubego, puszystego kocura, który mrucząc ocierał im 

się  o  nogi.  Uśmiechnęła  się  i  pogłaskała  błyszczącą  sierść.  Kot  wygiął  się, 
unosząc ogon. Laura wybuchnęła histerycznym śmiechem. 

– Tak się bałam – wykrztusiła – zanim otworzyłam drzwi, myślałam... 
– ...że ktoś maltretuje biedne zwierzęta... 
– Tak, tak właśnie myślałam. 
Sam stał naprzeciwko niej. W jego oczach było coś bardzo odległego od 

niechęci czy potępienia, ale Laura tego nie widziała. Dalej rozglądała się wokół 
siebie.  Ciocia  kazała  zbudować  ten  pokój  specjalnie  dla  nich,  pomyślała. 
Przychodziła tu do nich, spędzała wieczory, czytała im, rozmawiała z nimi... 

Spojrzała  na  Sama.  Dostrzegła  uśmiech  w  szarych  oczach.  Potem 

uśmiechnęły się jego usta. Jakoś dziwnie. Oczywiście, przy tej nieregularności 
rysów, uśmiech musiał być dziwny. Jedynie oczy w jego twarzy były czymś, co... 

W popłochu wyrwała się z zamyślenia i znowu zwróciła ku kotom. 
– Perceval! – krzyknęła. – Ty stale tutaj! Wzięła go na ręce, rozejrzała się. 
– O, a tu jest Ginewra! – Przysiadła na ziemi, pieszcząc perską kotkę, która 

zawsze była jej ulubienicą. – Ale ty utyłaś! Nie wiesz, że panie w twoim wieku 
powinny  bardzo  się  pilnować?  –  przemawiała  do  niej,  przy  akompaniamencie 
mruczenia prężącego grzbiet kota. 

Oparła się wygodnie o leżące na ziemi poduszki i zaczęła liczyć. 
–  Siedem?  –  Spojrzała  pytająco  na  Sama.  –  Skąd  ciocia  je  wszystkie 

wzięła? 

–  Z  ulicy.  –  Sam  wzruszył  ramionami.  –  Zawsze  się  jakiś  przyplątał, 

wystarczyło, że wyszła z domu. 

– Rozejrzał się po pokoju. – To Millie, a to Belinda, Lancelot, Cyrano i 

Rozamunda. – Uśmiechnął się. 

background image

– Bella zawsze nazywała w ten sposób swoje koty, nowe dostawały te same 

imiona,  tak  jakby  czas  stanął  w  miejscu.  Nic  ci  nie  pisała  o  swoich  nowych 
nabytkach? – zapytał pozornie obojętnym tonem. 

Laura odebrała to jak nowy atak. 
– Nie. I mam wrażenie, że nie tylko o tym nic mi nie powiedziała. – W jej 

głosie brzmiało zniecierpliwienie. 

Miała  wrażenie,  że  jej  nie  dowierza,  ale  postanowiła  nie  zwracać  na  to 

uwagi. 

Sam przykucnął obok niej na podłodze i wyjął z kieszeni kopertę. 
– Przywiozłem cię tutaj po to, żeby ci to dać. To list od Belli. Wręczyła mi 

go kilka miesięcy temu. 

Laura  ze  zdumieniem  spojrzała  na  kopertę.  Starannie  wykaligrafowane 

litery, okrągłe, wytworne pismo ciotki. 

– Co to jest? 
– Przeczytaj. 
Wzięła  z  jego  rąk  kopertę.  Jeszcze  raz  spojrzała  na  adresata,  poszukała 

nazwiska nadawcy. Obracała kopertę w ręku, nie mogąc się zdecydować. Nagle 
na jej twarzy odmalowało się przerażenie. 

– To znaczy, że ona wiedziała... 
– Nie. Wydaje mi się, że nie. 
Sam podniósł się, wyprostował, włożył ręce do kieszeni spodni. 
– Po prostu chciała wszystko uporządkować. Dziwne, że ty nigdy... – Nie 

kończąc zdania, dodał: 

– Nieważne. Przeczytaj ten list. Zdenerwowana, że znowu ma jej za złe coś, 

o czym nie ma pojęcia, Laura przysiadła na parapecie i, odwróciwszy się do Sama 
tyłem, delikatnie otworzyła kopertę. W środku była zwyczajna kartka, wyrwana 
ze  szkolnego  zeszytu.  Poczuła,  że  łzy  znowu  napływają  jej  do  oczu.  Poznała 
znajome  pismo  Belli.  Zamknęła  na  chwilę  oczy,  próbując  odegnać  łzy.  Litery 
tańczyły jej przed oczami, zamazane i niewyraźne. 

„Kochana Lauro – zaczęła czytać – daję ten list Samowi Calhounowi, bo 

jestem  pewna,  że  ci  go  przekaże”.  Owszem,  przekazał,  ale  zrobił  przy  tym 
wszystko, żeby jej to obrzydzić! Stłumiła niechęć i czytała dalej. 

„Skoro  czytasz  ten  list,  to  znaczy,  że  umarłam.  Mam  nadzieję,  że  nie 

próbujesz  zmienić  tego,  czego  zmienić  nie  można,  i  nie  płaczesz  na  próżno. 
Owszem,  możesz  sobie  popłakać,  ale  tylko  tak  troszeczkę.  Musisz  żyć  dalej. 
Mam  też  nadzieję,  że  zgodzisz  się  na  to,  co  postanowiłam  zrobić.  Wkrótce 
dowiesz się, co mam na myśli.” 

Laura drgnęła. 
– Co Bella postanowiła zrobić? 
Patrzył  na  nią  obojętnym  wzrokiem,  z  którego  nic  nie  mogła  wyczytać. 

Wróciła do listu. 

background image

„Chyba potrafię sobie wyobrazić, jak się teraz czujesz, kochanie. Wiem, bo 

nieraz opłakiwałam swoich bliskich, w tym jedynego syna mojej siostry, któremu 
matkowałam.  Gdyby  nie  to,  że  urodziłaś  się,  zanim  twój  ojciec  pojechał  do 
Wietnamu, nie wiem, co bym zrobiła. Byłaś największą radością mojego życia i 
zawsze uważałam cię za prawdziwą przyjaciółkę”. 

Ręce Laury zaczęły drżeć, łzy z wolna płynęły jej po policzkach. Sięgnęła 

po chusteczkę. 

Ból  spowodowany  stratą  Belli  stawał  się  nieznośny.  Nagle  zdała  sobie 

sprawę, że straciła kogoś, kto kochał ją, jak nikt dotąd, bezinteresownie, całym 
sercem, a ponadto – doskonale rozumiał. Belle mogła zapytać o wszystko, mogła 
jej wszystko powiedzieć, przy Belli mogła być sobą. A teraz to się skończyło. 

Poczuła  lekki  dotyk  na  ramieniu.  Przekonana,  że  to  któryś  z  kotów, 

odwróciła zalaną łzami twarz. To był Sam. Podsunął jej papierową chusteczkę. 
Wytarła  twarz  i  przez  jakiś  czas  trwała  jeszcze  odwrócona,  próbując  się 
opanować. W końcu energicznie przetarła oczy i dokończyła czytać list od Belli – 
kilka pożegnalnych słów i kunsztowny podpis starej damy. 

Starając  się  opanować  drżenie  rąk,  Laura  złożyła  \  kartkę  i  z  powrotem 

wsunęła ją do koperty. Jak tylko wróci do Waszyngtonu, schowa list do swojego 
sejfu w banku. Włożyła go do torebki i spojrzała na Sama. Stał oparty o kuchenne 
drzwi i głaskał prężącego grzbiet Percevala. 

Wyraz  jego  twarzy  świadczył  o  tym,  że  jej  zachowanie  nieco  go 

zaskoczyło. Spojrzała mu prosto w oczy. 

–  Dziękuję.  To  dla  mnie  bardzo  ważne,  największa  pamiątka,  jaką...  – 

Złociste  oczy  wypełniły  się  łzami.  –  Tylko  dlaczego  nie  dałeś  mi  go  na 
cmentarzu? Dlaczego dopiero tutaj? 

Leciutko wzruszył ramionami. 
– Chciałaś to przeczytać na oczach wszystkich? Spuściła wzrok. 
– Nie, oczywiście, że nie. 
Odsunął Percevala i podszedł do niej. 
– Chciałem spokojnie z tobą porozmawiać o czymś jeszcze. 
– Tak? Słucham. 
– Czy wiesz coś o nowej bibliotece? 
–  Wiem,  że  Bella  była  przewodniczącą  Komitetu  Budowy  Biblioteki 

Miejskiej. Pisała mi o tym. – Nareszcie mogła powiedzieć, że o czymś wie. 

–  Budowa  biblioteki  została  zakończona.  Dzisiaj  odbędzie  się  uroczyste 

otwarcie.  Mieszkańcy  Webster  są  bardzo  wdzięczni  za  wszystko,  co  Bella  dla 
nich zrobiła... – Zawahał się, spojrzał na nią raz i drugi, jakby się zastanawiał, czy 
mówić  dalej.  Był  o  wiele  sympatyczniejszy,  kiedy  tracił  pewność  siebie.  – 
Przygotowali  dla  niej  dyplom  honorowy.  Chyba  powinnaś  go  odebrać  w  jej 
imieniu. 

– Dziś wieczór? 

background image

To  nie  był  dobry  pomysł.  Ciotka  dopiero  co  zmarła.  To  nie  była 

odpowiednia pora na przyjęcia. Nie, nie teraz. Nie miała najmniejszej ochoty na 
tego typu imprezy. 

Sam nie spuszczał z niej wzroku. 
–  O  co  chodzi?  Przecież  nie  zamierzasz  chyba  wracać  od  razu  do 

Waszyngtonu. 

Wstała. 
–  Nie,  ale  nie  wydaje  mi  się  właściwe  chodzić  na  przyjęcia  w  dzień 

pogrzebu najbliższej mi osoby – powiedziała pouczającym tonem. 

– Data została wyznaczona kilka tygodni temu. Bella bardzo się cieszyła. 

Co oni mają, twoim zdaniem, zrobić? Dostosować się do twoich planów? 

Postanowiła zachować spokój. Nie zniesie ani jednej impertynencji więcej. 

Ustąpi. Zrobi to dla Belli. 

– W porządku. W takim razie pójdę. 
W jego oczach spostrzegła niedowierzanie. Potem ulgę. 
– Rozumiem, co czujesz. To rzeczywiście nie jest najlepszy moment. Ale 

kto  mógł  wiedzieć,  że  Bella...  Nic  na  to  nie  można  poradzić...  –  dokończył, 
bezradnie rozkładając ręce. 

Doznała  współczucia.  Rozumiała go, przynajmniej  w  tej  chwili.  Chciała 

coś powiedzieć, ale nic odpowiedniego nie przyszło jej do głowy. 

Przez chwilę panowało milczenie. Potem Sam otrząsnął się z zamyślenia. 
– Początek uroczystości o siódmej, w nowej bibliotece. Przyjadę po ciebie. 
Odwrócił się i skierował ku wyjściu. 
– Dziękuję, dam sobie radę sama. Przystanął. 
– Masz samochód? 
– Nie wysilaj się. Wiesz, że nie mam. Po prostu chcę tam iść sama. 
– Belli by się to nie podobało  – powiedział obojętnym tonem, – Prosiła, 

żebym się tobą opiekował. 

Laura zacisnęła usta. 
–  Ciekawe  po  co?  Wiedziała  przecież,  że  jestem  dorosła.  Przejechałam 

wzdłuż i wszerz cały świat. Naprawdę nie potrzebuję niczyjej opieki. 

– Nie martw się. To, że się zgodzisz, żebym cię podwiózł do biblioteki, do 

niczego cię nie zobowiązuje. 

– O co ci właściwie chodzi? – Zaczerwieniła się i odwróciła głowę. 
–  Chcę  po  prostu  powiedzieć,  że  przy  obopólnej  dobrej  woli,  wszystko 

pójdzie gładko. 

Po jego chłodnych szarych oczach trudno było poznać, czy kpi sobie, czy 

mówi  poważnie.  Właśnie  to  najbardziej  ją  w  nim  irytowało.  Nigdy  dotąd  nie 
spotkała  kogoś  takiego.  Sam  nie  pasował  do  żadnej  kategorii  ludzi,  z  którymi 
dotąd  miała  do  czynienia.  Potrafił  wyprowadzić  ją  z  równowagi  samym  tylko 
ruchem swoich długich rzęs. 

background image

– Panie Calhoun, nic pan o mnie nie wie i nie ma pan prawa mówić do mnie 

w ten sposób. Umarła osoba bardzo mi bliska. Jeśli nie potrafi pan zrozumieć, co 
czuję, to pańska sprawa, ale ja nie... – próbowała opanować drżenie głosu. 

Twarz  Sama  nie  wyrażała nic.  Wiele  by  dała,  żeby  móc  coś podobnego 

powiedzieć o swojej. 

– Masz rację, to moja sprawa – odparł. Odwrócił się. – Przyniosę twoją 

walizkę. 

Została sama. Przez chwilę stała z opuszczonymi rękami, potem poszła do 

kuchni,  starannie  zamykając  za  sobą drzwi  słonecznego  pokoju-werandy.  Jego 
mieszkańcy gwałtownie zaprotestowali cichymi miauknięciami, po czym wrócili 
na parapety i kanapy. 

Sam zjawił się po kilku minutach. Postawił walizkę i spojrzał na Laurę. 
– Przyjadę kilka minut przed siódmą – powiedział. – Postaraj się być do 

tego czasu gotowa. 

Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Laura, nie zastanawiając się, dlaczego 

to robi, podbiegła do drzwi i zasunęła zasuwkę. 

Dobiegł ją dźwięk ruszającego samochodu. Nie odjechał daleko, po kilku 

metrach  skręcił  w  dróżkę  tuż  obok.  Po  chwili  warkot  motoru  ucichł.  Tak  jak 
poprzednio, rozległo się szczekanie psów. Zaciekawiona, poszła do salonu i zza 
firanki  wyjrzała  na  ulicę.  Sam  zatrzymał  się  przed  sąsiednim  domem,  dużą 
posiadłością,  którą  pamiętała  z  dzieciństwa.  Zdjął  marynarkę,  powiesił  ją  na 
otwartych drzwiach furgonetki i zaczął wyładowywać jej zawartość. Z podziwem 
patrzyła, jak lekko chwyta ciężkie paki i z łatwością niesie je dalej do ogrodu. 

Kiedy wreszcie zniknął jej z oczu, odwróciła się od okna i rozejrzała po 

domu. Wszędzie widać było ślady męskiej ręki. Sam najwyraźniej miał pewne 
zalety, może nie był dżentelmenem, ale z pewnością był niezłym stolarzem. 

Nie miała najmniejszej ochoty jechać z nim na otwarcie biblioteki. Może w 

Webster znajdzie się choć jedna taksówka i kierowca skłonny zawieźć ją te kilka 
ulic dalej. Chociaż przy takiej pogodzie jedyny taksówkarz w miasteczku, Tully 
Cole, pewnie jest na rybach... 

Trzeba było wynająć samochód w Waszyngtonie, ale wziąwszy pod uwagę 

jej zdolności do orientowania się w terenie, prędzej wylądowałaby w Georgii niż 
w Południowej Karolinie. O wiele łatwiej było wsiąść po prostu w autobus i dać 
się  przywieźć  na  miejsce,  troskę  o  odpowiednie  połączenia  pozostawiając 
urzędnikom biura podróży. Na szczęście zdążyła na czas. 

Po  raz  kolejny  rozejrzała  się  wokół  siebie.  Jako  jedyna  krewna  Belli  na 

pewno  będzie  miała  prawo  zabrać  stąd,  co  zechce,  może  sprzedać...  Znowu 
poczuła przypływ ogromnego smutku. Była sama, nie miała nikogo, kto dzieliłby 
z nią rozpacz po tym, co się stało. 

Potrzebny był jej teraz ktoś taki jak Jason Creed. 
Poznali  się  w  ambasadzie  w  Paryżu.  Oboje  byli  Amerykanami,  oboje 

background image

pochodzili z małych miasteczek, oboje czuli się obco w wielkim mieście, pełnym 
cudzoziemców.  Razem  zwiedzali  muzea,  galerie,  chodzili  na  koncerty, 
uczestniczyli w niezliczonych przyjęciach. 

Jason interesował się jej pracą, pomógł jej zaczepić się w Departamencie 

Stanu.  Wspólne  zainteresowania  i  wspólne  cele  bardzo  ich  zbliżyły.  Spędzali 
wiele czasu razem, w końcu zaczęli myśleć o małżeństwie. Myśleli o nim nadal, 
mimo że ostatnie trzy lata spędzili z dala od siebie. Jason został w Dakarze, ona – 
wróciła do Stanów. 

Uśmiechnęła się do siebie ze smutkiem. Wróciła, żeby być bliżej Belli, ale 

Bella odeszła na zawsze. 

Przemierzyła kilkakrotnie pokój. Musi przestać o tym myśleć. Jutro się nad 

wszystkim zastanowi. 

Teraz powinna odpocząć. Najlepiej pójść do dawnej sypialni i rzucić się na 

łóżko.  Nie  była  jednak  pewna,  czy  chce  zobaczyć  swój  dawny  pokój:  zasłony 
upięte ręką Belli i duże drewniane łoże po babce. 

Uśmiechnęła  się  przez  łzy.  Na  szczęście  miała  ten  dom  do  dyspozycji, 

mogła być sama. Zawsze to lepsze niż towarzystwo Sama Calhouna! 

W nieco lepszym nastroju opuściła salon, wzięła walizkę i poszła w górę po 

schodach. Doleciał ją znajomy zapach – „Kwiat Kaszmiru”. Wydawało jej się, że 
ciotka  Bella  jest  tuż  obok,  że  zaraz  wyjdzie,  żeby  ją  uściskać.  Lekki  znajomy 
zapach towarzyszył jej cały czas. Weszła do pokoju. Na toaletce ujrzała otwarte 
pudełeczko  pudru.  Ogarnęła  ją  nowa  fala  wspomnień.  Wzruszenie  zamiast 
pogłębić jej smutek, przybrało odcień łagodnej melancholii, w której przeszłość 
mieszała się z dniem dzisiejszym. 

A nad wszystkim unosił się niezapomniany zapach „Kwiatu Kaszmiru.” 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

 
Sam  zjawił  się  wieczorem  zgodnie  z  obietnicą.  Podjechał  po  nią 

czerwonym,  wspaniałym  thunderbirdem.  Laura  obrzuciła  wzrokiem  smukłą 
postać wysiadającego ze sportowego samochodu mężczyzny. 

Praca w ambasadzie nauczyła ją zwracać uwagę na strój osób, z którymi 

przestaje. Sam ubrany był bez zarzutu: sportowa, doskonale skrojona marynarka 
natychmiast zyskała jej aprobatę. Prostota i elegancja stroju Sama zasugerowały 
jej coś jeszcze: z pewnością były śladem jakiejś innej epoki w jego życiu, zanim 
przyjechał  do  Webster.  Przypuszczenie  to  potwierdzało  jego  zachowanie: 
swobodne i pewne siebie zachowanie kogoś, kto sam dla siebie jest ostatecznym 
autorytetem. Dziwny człowiek. 

Do  tego  ten  samochód!  Mimowolnie  porównała  luksusowe  wnętrze 

wyścigowego – auta z odrapaną – furgonetką. Zupełnie jakby należały do dwóch 
różnych  osób.  Pogrążona  w  rozmyślaniach  nie  odzywała  się  słowem.  W 
milczeniu jechali przez ulice miasta. 

Laura ożywiła się dopiero na widok biblioteki. Była naprawdę wspaniała. 

Niewysoki,  obszerny  budynek  przeszklony  wielkimi  oknami  stał  w  otoczeniu 
ogrodu, fontanny, klombów i starych drzew. 

Parking  zastawiony  był  samochodami.  Tłumy  ludzi  zdążały  w  stronę 

biblioteki. Sam znalazł wolne miejsce, zaparkował i ruszyli ku wejściu. 

Wnętrze  spotęgowało  jeszcze  jej  zachwyt:  długie,  wygodne  stoły,  półki 

wypełnione  książkami,  osobne  oszklone  gabineciki  dla  bardziej  wybrednych 
czytelników...  Był  nawet  oddzielny  pokój  z  małymi  stolikami  i  fotelikami  dla 
najmłodszych. Na niskich półkach, obok książek zobaczyła kolorowe zabawki. 

Sam poprowadził ją ku podium. Wiedziała, co ją czeka. Część oficjalna nie 

może  obejść  się  bez  przemówień,  a  jedno  z  nich  powinna  wygłosić  ona. 
Wzdrygnęła  się.  Trudno,  trzeba  być  konsekwentnym.  Zresztą  po  trzech  latach 
pracy  w  ambasadzie  przygotowana  była  na  wszelkiego  rodzaju  publiczne 
wystąpienia. 

Usiedli.  Przewodniczący  poprosił  o  ciszę.  Po  kilku  słowach  powitania 

przedstawił  kierowniczkę  biblioteki,  która  podeszła  z  pokaźnych  rozmiarów 
medalem w ręku. 

Laura  wstała,  odchrząknęła.  Rozejrzawszy  się  po  znajomych  twarzach, 

zaczęła mówić. 

–  Chciałabym  wszystkim  zebranym  serdecznie  podziękować  w  imieniu 

mojej ciotki. Była bardzo związana z tym miastem. I byłaby z pewnością bardzo 
szczęśliwa i wzruszona przyjmując to odznaczenie. 

Ujęła  medal  w  dłonie  i  powoli  wróciła  na  miejsce.  Usłyszała  oklaski  i 

jednocześnie  poczuła  uścisk  czyjejś  dłoni.  Spojrzała  na  Sama.  W  jego  oczach 

background image

dostrzegła  aprobatę.  Przepełniła  ją  radość  i  wdzięczność,  przez  chwilę  nie 
puszczała jego ręki. 

Mimo że wiedziała, jak wiele ma jej do zarzucenia, była mu wdzięczna za 

ten gest. Utwierdził ją w przekonaniu, że postępuje słusznie. Jej obecność na tej 
uroczystości – do niedawna odczuwana jako absurdalna – zyskała nowy wymiar. 
Laura poczuła się nagle na właściwym miejscu. 

Po przemówieniach wszystkich poproszono do stołu. 
Swobodna i rozluźniona, z kieliszkiem wina w ręku, przechodziła od osoby 

do osoby, wsłuchując się w słowa uznania skierowane do niej, a przeznaczone dla 
jej  ciotki.  Zebrani  byli  jednomyślni:  stała  się  rzecz  wielka,  a  zawdzięczali  ją 
jednej osobie – pannie Belli McCord. Laurę przepełniła miłość i duma. 

W  miarę  trwania  przyjęcia  była  w  coraz  lepszym  nastroju.  Rozmowy  z 

ludźmi,  którzy  znali  Bellę,  wywoływały  w  niej  coraz  to  nowe  wspomnienia 
szczęśliwych lat spędzonych z ciotką właśnie tutaj. Niemal słyszała głos Belli, 
kiedy mówiła: 

–  Należy  żyć  chwilą  obecną.  Przeszłość  minęła,  a  przyszłość  dopiero 

nadejdzie. 

W  rozmowach  o  Belli  raz  po  raz  pojawiały  się  wzmianki  o  Samie 

Calhounie. Nie kończące się pochwalne pienia. 

–  Przeprowadził  się  tutaj  dwa  lata  temu.  Zamieszkał  w  najbliższym 

sąsiedztwie.  Miała  wyjątkowe  szczęście,  że  tak  się  stało...  –  mówiła  jedna  z 
kobiet. 

Pan Sweeting, najbliższy sąsiad ciotki, powiedział: 
– Na początku nie byliśmy tym zachwyceni. Przyjechał z Nowego Jorku, a 

tam, wiadomo... ale okazał się naprawdę nadzwyczajny. Wiele dobrego zrobił dla 
Belli, w ogóle całe miasto dużo mu zawdzięcza. 

Z  Nowego  Jorku?  Tak,  teraz  sobie  przypomniała.  Bella  coś  o  tym 

wspominała.  Laura  przypomniała  sobie  też  starą  furgonetkę,  a  zaraz  potem 
wytworną, chociaż nienową, marynarkę Sama, najwyraźniej pamiętającą lepsze 
dni. Do tego ten czerwony sportowy samochód... Wszystkie te elementy składały 
się w całość, która nazywała się Sam Calhoun... 

Kiedy pan Sweeting oddalił się, do Laury podszedł pastor Mintnor. 
– Byliśmy tacy szczęśliwi, kiedy Sam zaopiekował się twoją ciotką. Był jej 

bardzo oddanym przyjacielem. 

–  Wyobrażam  sobie.  –  Laura  zmusiła  się  do  miłego  uśmiechu.  Znowu 

poczuła  się  nieswojo.  Czyżby  to  była  aluzja  do  jej  długiej  nieobecności  w 
Webster? Sam musiał się zaopiekować Bellą, bo nie było nikogo, kto by to zrobił. 
Nie było przede wszystkim jej, Laury. Wiedziała, że ten zarzut jest irracjonalny, 
ale w chwilach największego przygnębienia przyznawała mu słuszność. 

Kiedy  pastor  pożeglował  w  stronę  zastawionego  stołu,  rozejrzała  się  po 

sali. Pod oknem zobaczyła Sama, pogrążonego w rozmowie z jakimiś paniami. 

background image

Stały, wpatrzone w niego, głośnym śmiechem reagując na każde zdanie. 

Sam  w  pewnej  chwili  roześmiał  się  również.  Odrzucił  głowę  do  tyłu, 

prężąc  długą  szyję.  Opuszczając  głowę  miał  jeszcze  uśmiech  na  ustach,  który 
jednak  zamarł,  kiedy  napotkał  wzrok  Laury.  Spoważniał,  przeprosił  swoje 
towarzyszki i skierował się ku niej. 

Raz  po  raz  zatrzymywał  go  któryś  z  gości.  Laura  zwróciła  uwagę  na 

sposób,  w  jaki  słuchał  swoich  rozmówców.  Robił  to  tak,  jakby  rozmowa 
pochłaniała  go  bez  reszty,  a  rozmówca  był  kimś  niezmiernie  ważnym.  Nagle 
zapragnęła, żeby to jej słuchał właśnie tak. Nigdy dotąd tego nie zrobił. Był do 
niej uprzedzony, to pewne. Wyrobił sobie opinię o Laurze Decker, zanim jeszcze 
zobaczył  ją  na  oczy.  A  najwyraźniej  należał  do  ludzi  niełatwo  zmieniających 
zdanie. Wciąż pamiętała, w jaki sposób rozmawiał z nią po południu. 

Z  drugiej  jednak  strony,  wspaniale  opiekował  się  domem,  no  i  wykazał 

sporo taktu i zrozumienia podczas przyjęcia. 

Kiedy wreszcie do niej dotarł, przyjrzał się jej uważnie i powiedział: 
–  Odwiozę  cię  do  domu.  Musisz  się  tu  nieźle  nudzić.  W  porównaniu  z 

przyjęciami, na których zwykle bywasz, to musi być dla ciebie prawdziwą męką. 

Popatrzyła na niego pociemniałymi z gniewu oczyma. 
–  Nic  o  mnie  nie  wiesz.  Za  każdym  razem,  gdy  tylko  otwierasz  usta, 

przekonuję się o tym na nowo. 

– Wiem wystarczająco dużo – usłyszała w odpowiedzi. 
Odwróciła  się  i  skierowała  ku  wyjściu.  Podążył  za  nią.  Pożegnali 

obecnych, a Laura jeszcze raz podziękowała kierowniczce biblioteki za medal. 

Kiedy podchodzili do samochodu, nagle ktoś ją zatrzymał. Niski, grubawy 

mężczyzna o wyglądzie prowincjonalnego urzędnika. 

–  Pani  pozwoli,  panno  Decker,  nazywam  się  Harold  Pine,  jestem 

adwokatem pani ciotki. Bardzo bym chciał zobaczyć się z panią. Czy będziemy 
mogli spotkać się jutro? Chciałbym omówić z panią postanowienia testamentu. 

Laura spojrzała na niego zdziwiona. Przeniosła wzrok na Sama. 
–  Postanowienia  testamentu?  Myślałam,  że  sprawa  jest  prosta.  Czy  są 

jakieś komplikacje? 

– Nie, skądże – powiedział pośpiesznie, jakby chciał ją uspokoić. Wyjął 

kraciastą chustkę i przetarł czoło. – Musi się jednak pani zapoznać z pewnymi – 
spojrzał na Sama pytająco – z pewnymi dodatkowymi ustaleniami... 

Zmieszana przypomniała sobie fragment listu Belli. 
Ciotka wspominała w nim o jakimś swoim postanowieniu. 
– Rozumiem. Mam nadzieję, że te „dodatkowe ustalenia” nie zajmą dużo 

czasu. Muszę wracać do Waszyngtonu. Zaczynam nową pracę. 

Sam  przyglądał  się  jej  obojętnie.  Rozmowa  najwyraźniej  go  nie 

interesowała. 

Laura obrzuciła go oskarżycielskim spojrzeniem. Boże! Wyjechać stąd jak 

background image

najprędzej!  Znaleźć  się  z  dala  od  wszelkich  komplikacji  i  wyssanych  z  palca 
zarzutów! Oczywiście, zaraz, nawet jutro pójdzie do adwokata. Byle prędzej! 

– Odwiozę cię do niego – zaproponował Sam, gdy w milczeniu jechali w 

stronę domu. 

– Nie, dziękuję – powiedziała zapatrzona w szybę. – Wezmę taksówkę. 
– To niemożliwe. 
– A to dlaczego? 
–  Tully  jest  zajęty.  Jego  brat  kupił  właśnie  motel.  Tully  pomaga  mu  w 

remoncie. 

Zacisnęła wargi. 
– W takim razie pójdę pieszo. 
– Biuro pana Pine’a jest dość daleko. A jutro będzie straszny upał... 
Zanim zdążyła wymyślić coś nowego, zaproponował: 
– Skoro nie chcesz, żebym cię tam zawiózł, to weź moją furgonetkę. 
–  Dziwię  się,  że  nie  chcesz  być  obecny  przy  tej  rozmowie.  Mając  taką 

opinię na mój temat... – Próbowała nadać głosowi ironiczny ton. 

Sam skinął głową. 
– Chyba będzie lepiej, jeśli to zrobisz sama. 
W jego głosie dosłyszała współczucie. Nie wiedziała, jak zareagować. 
– Weź mój samochód – powtórzył. – Dałbym ci ten – uderzył lekko ręką w 

kierownicę – ale jutro mam go oddać do przeglądu, już dawno się umówiłem. 

Spojrzała na niego ze zdziwieniem. 
– Musisz się umawiać z góry, kiedy chcesz oddać samochód do przeglądu? 
– Oczywiście. – Sam pogłaskał kierownicę. – Trzeba go oczyścić w środku, 

dokładnie umyć, wymienić pewnie to i owo, a facet, który to robi, jest bardzo 
zajęty. Bierze tylko dwa samochody dziennie. Trzeba się z góry umawiać, bo to 
jedyny fachowiec w okolicy. 

– Rozumiem. – Zapatrzyła się w jego smukłe, silne dłonie spoczywające na 

kierownicy.  Pasowały  idealnie  do  drogiego,  eleganckiego  wozu.  Spróbowała 
przypomnieć  je  sobie  na  kierownicy  starej  furgonetki.  Prawem  kontrastu,  do 
tamtego wraka pasowały równie dobrze. 

–  Mają  tu  przyjechać  moi  bracia  –  powiedział  jakby  się  tłumacząc.  – 

Chciałbym dobrze wypaść. 

Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. 
– Żeby sobie rodzinka nie pomyślała... 
– Właśnie. 
Niepotrzebnie się uśmiechnęła. Po co to sztuczne porozumienie? Przecież 

nic  ich  ze  sobą  nie  łączy.  Po  prostu  jako  osoba  mająca  pięcioro  młodszego 
rodzeństwa  doskonale  wie,  jak  przebiegają  tego  typu  rodzinne  wizyty,  ale  to 
wszystko... 

Podjechali  pod  dom  Belli.  Sam  nie  wysiadł  z  samochodu,  nie  otworzył 

background image

przed nią drzwi. Siedział bez ruchu, wpatrzony w dom. 

– Możesz przespać się u mnie, jeśli czujesz się tu nieswojo – powiedział po 

chwili. 

Laura skrzyżowała długie, smukłe nogi. 
– Chyba żartujesz. 
W półmroku dostrzegła jego ironiczny uśmiech. 
– Możesz się nie obawiać. Nie czyham na twoją... cnotę. 
Zwłaszcza ton, jakim wymówił ostatnie słowo, nie przypadł jej do gustu. 
–  Niech  pan  się  nie  wysila,  panie  Calhoun.  Nie  podoba  mi  się  pański 

sposób  bycia,  to  wszystko.  Dlatego  nie  sądzę,  żebym  się  dobrze  czuła  pod 
pańskim  dachem.  Jest  pan  do  mnie  uprzedzony  i  stale  daje  pan  temu  wyraz. 
Rozumiem, przyjaźnił się pan z moją ciotką, ale doprawdy nie mogę zrozumieć, 
co ona w panu widziała. 

Szare oczy spojrzały na nią nieprzyjaźnie. 
– Kogoś, na kogo mogła zawsze liczyć, kiedy była sama. 
Laura zacisnęła dłoń na drzwiczkach samochodu. 
– Kogoś, kto przede wszystkim potrzebuje lekcji dobrego wychowania! – 

Wyskoczyła z samochodu i pochylając się ku kierowcy, dodała: 

– Dobranoc panu. W imieniu całej rodziny, serdecznie dziękuję za opiekę 

nad  moją  ciotką,  o  ile  rzeczywiście  coś  pan  dla  niej  zrobił.  Mam  nadzieję,  że 
nigdy więcej pana nie zobaczę! 

Energicznym krokiem ruszyła w stronę drzwi wejściowych. Dopiero kiedy 

dotknęła  klamki,  zrobiło  jej  się  słabo.  Cały  występ  na  nic!  Samozadowolenie 
prysło  jak  bańka  mydlana!  Przecież  właśnie  zgodziła  się  pożyczyć  od  niego 
furgonetkę. Nie zaprotestowała. Zobaczy go i to wkrótce! Jutro rano! 

Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie i zamknęła oczy. Wszystkie wydarzenia 

tego dnia przeanalizowała jeszcze raz. Próbowała odegnać to, co nieprzyjemne, 
pozostawiając  jedynie  chwile  spędzone  w  bibliotece,  wszystkie  miłe,  dobre 
słowa, które tam usłyszała. Wszystko, byle nie myśleć o Samie... 

Otrząsnęła się z zamyślenia i wyszła na werandę. Koty mrucząc ruszyły w 

jej stronę. Musiały tęsknić za Bella, za jej głosem, dotykiem dłoni. Laura pobyła z 
nimi jakiś czas, zmieniła wodę, napełniła miski i opróżniła kuwety. Przecież Sam 
nie może zobaczyć, że o nie nie dba. Opinii o niej i tak nie zmieni, ale chociaż nie 
będzie jej miał nic nowego do zarzucenia... 

 
Następnego dnia rano, kiedy zeszła na dół w zielonej, kwiecistej sukience, 

zobaczyła leżący na kuchennym stole klucz od samochodu Sama. Na myśl, że był 
tutaj, kiedy brała prysznic, wzdrygnęła się. Na pewno przyszedł zajrzeć do kotów. 
Tym lepiej – zobaczył, że mają dobrą opiekę. Mógł się nie fatygować. 

Zrobiła sobie śniadanie. Zaparzyła kawę, przyrumieniła tosty. Na myśl o 

tym, że to jeszcze ciotka je kupiła, łzy znowu napłynęły jej do oczu. Czuła się 

background image

jednak  lepiej,  niż  poprzedniego  dnia.  Noc,  którą  przespała  w  swoim  dawnym 
pokoju, ukoiła ją i wprowadziła w jej myśli pewien ład. 

Około  jedenastej  wyszła  przed  dom.  Furgon  stał  już  zaparkowany  na 

ścieżce i gotowy do drogi. Sprawdziła biegi i hamulce. Od dawna, nie prowadziła 
czegoś takiego. Była przyzwyczajona raczej do automatycznej skrzyni biegów. 
Trudno, trasa nie była przecież długa. 

Furgonetka,  niespodzianie,  okazała  się  wozem  w  dobrym  stanie. 

Prowadziło się ją łatwo i zdumiewająco lekko. Trzeba było tylko uważać przy 
hamowaniu; hamowała ostro, wystarczyło lekko dotknąć pedału. 

Kilka minut po jedenastej dotarła do biura pana Pine’a. Gabinet adwokata 

wypełniały stare masywne meble, wśród których królowało zawalone papierami 
biurko. Mecenas był osobą ceniącą sobie tradycję i dawne dobre obyczaje. 

Z uśmiechem podsunął jej fotel. Sam usiadł za biurkiem i z namaszczeniem 

włożył okulary. Z teczki wyjął niewielką kopertę i podał ją Laurze. 

– To dla pani. 
Z  przyjemnością  ujrzała  znajome  pismo.  Jeszcze  jeden  list  od  ciotki. 

Zaczęła otwierać kopertę i zawahała się, przypomniawszy sobie, jak zareagowała 
na  słowa  ciotki  poprzedniego  dnia.  Spojrzała  przepraszająco  na  pana  Pine’a  i 
schowała list do torebki. 

– Dziękuję. Przeczytam później. Proszę sobie nie przeszkadzać. 
Adwokat zaczął odczytywać testament. Wstęp, kilka drobnych darowizn, 

Laura nie była niczym zaskoczona... 

–  Teraz  przejdziemy  do  części  dotyczącej  pani,  panno  Decker.  Jak  pani 

zapewne wiadomo, pani ciotka pozostawiła spory majątek. To, co odziedziczyła 
po swoim ojcu, znacznie powiększyła. Właściwie lokowała pieniądze i niezbyt 
dużo wydawała na własne potrzeby. Mamy tu zatem do czynienia z pokaźną sumą 
oraz cennymi nieruchomościami. 

Kiedy szczegółowo wymienił wszystko, co składało się na fortunę ciotki, 

Laura, nie kryjąc zdziwienia, zapytała: 

– Czy to znaczy, że ja dziedziczę to wszystko? Przecież chciała zapisać 

dom jakiejś fundacji, chodziło jej o koty... 

–  Owszem,  wspomina  o  tym.  To  zresztą  jedyne  zastrzeżenie,  jedyny 

warunek, ograniczający pani prawa. 

– Jaki warunek? O czym pan mówi? 
– Tak, pani McCord zastrzegła sobie w testamencie, że odziedziczy pani 

wszystko, pod warunkiem, że przemieszka pani w jej domu, wraz z kotami, jeden 
rok. Potem będzie pani mogła opuścić go. Oczywiście zabierze pani ze sobą koty 
i będzie opiekować się nimi oraz ich potomstwem aż do chwili, kiedy w sposób 
naturalny zejdą z tego świata. Laura nie kryła zdumienia. 

–  Nic  nie  rozumiem.  Wszystko  miało  być  inaczej.  Kilka  lat  temu 

powiedziała mi, że... 

background image

Pan Pine spojrzał na nią zza okularów. 
–  Zmieniła  testament  niedawno.  Pan  Calhoun...  Laura  podskoczyła  w 

fotelu. 

– Co on ma z tym wspólnego? 
– Jest wykonawcą testamentu. 
Adwokat uśmiechnął się dobrodusznie.  No tak! O wszystkim  pomyśleli, 

ale jej samej nikt nie zapytał o zdanie! 

– Jest wykonawcą woli pani ciotki  – mówił dalej pan Pine  – i sprawuje 

pieczę nad pozostawionym przez nią majątkiem, co w niczym nie ogranicza pani 
praw.  W  każdej  chwili  może  pani  zwrócić  się  do  pana  Calhouna  w  sprawie 
pieniędzy.  Wystarczy  poprosić,  a  przekaże  pani  żądaną  sumę  na  utrzymanie 
domu, kotów czy pani prywatne wydatki. 

Nie wierzyła własnym uszom. 
– Jak to? Dlaczego mam do niego chodzić i prosić o pieniądze? 
–  Taka  była  wola  pani  ciotki.  Testament  ma  moc  prawną.  Majątkiem 

zarządza wykonawca ostatniej woli zmarłego, w tym przypadku pani ciotki. 

– Sam Calhoun – powtórzyła cicho. 
– Tak zostało postanowione kilka miesięcy temu – mówił dalej adwokat. – 

W tym celu sporządzono specjalny dokument powierniczy. Dom należy do pani. 
Ciotce bardzo zależało, żeby pozostał w rodzinie. 

– Na jeden rok – powiedziała sucho Laura. Spojrzał na nią, lekko urażony 

jej tonem. 

– Od strony prawnej wszystko jest w idealnym porządku, każdemu z moich 

klientów mógłbym życzyć tak załatwionych spraw spadkowych. 

–  Czy  życzyłby  im  pan  również,  żeby  Sam  Calhoun  zarządzał  ich 

majątkiem? 

Starszy pan był oburzony. 
– Nikomu niczego nie doradzałem! Ciotka pani sama wybrała tego pana! 
Laura opanowała się. Okazywanie irytacji i prawienie złośliwości nie ma 

sensu. W ten sposób niczego nie osiągnie. Musi zachować spokój. 

–  Ta  klauzula  o  zarządzaniu  majątkiem...  obowiązuje  tylko  przez  rok, 

prawda? 

– Tak, tylko jeden rok. 
Laura wstała i podeszła do biurka. 
– Proszę mi powiedzieć, jak pan to sobie właściwie wyobraża? Cały rok 

mam chodzić do Sama Calhouna i prosić go o pieniądze za każdym razem, kiedy 
będę potrzebowała kupić jedzenie dla kotów? Przecież to obcy człowiek! 

Pan Pine włączył stojący na biurku wentylator. 
– Proszę się uspokoić, panno Decker. Pani ciotka wniosła te poprawki jakiś 

czas temu i sądziłem, że panią o tym uprzedziła. Myślałem, że dostała pani kopię 
tego dokumentu. 

background image

Popatrzył  z  nadzieją w  stronę drzwi,  jakby  oczekiwał,  że  ktoś  wejdzie i 

wybawi go z kłopotliwej sytuacji. 

– Zresztą to się zdarza – powiedział po chwili. – Wykonawcy testamentu 

często nie są członkami rodziny. 

Laura oparła się mocniej o tył fotela. Tak, trzeba się opanować. 
– Niestety nie dostałam kopii żadnego dokumentu – powiedziała spokojnie, 

po czym odchrząknęła i zapytała: – Od jak dawna prowadzi pan sprawy mojej 
ciotki? 

– Od trzydziestu lat. – W głosie pana Pine’a zabrzmiała urażona duma. 
– I nic pana nie zdziwiło, że ciotka nagle postanowiła powierzyć wszystko, 

co posiada, obcemu człowiekowi? 

– Trudno pana Calhouna nazwać obcym. Zresztą ciotka pani była w pełni 

władz umysłowych... 

– Wymusił to na niej! – Prawie wierzyła w to, co mówi. Tak, Sam Calhoun 

zmusił Bellę do dodania tej absurdalnej klauzuli! On, niby najlepszy przyjaciel 
ciotki... 

–  Panna  McCord  przybyła  do  mnie  w  tej  sprawie  w  towarzystwie  tego 

pana... 

– I co, trzymał ją za rękę? Adwokat zbladł. 
– Sama dokonała wszystkich poprawek. Podyktowała mi to osobiście. Tu, 

w tym gabinecie. Sam próbował oponować, ale go nie słuchała. 

–  No  tak,  w  to  akurat  mogę  uwierzyć...  Biedna,  samotna,  stara  dama, 

zwiedziona  urokiem  usłużnego  sąsiada.  On  tyle  dla  niej  zrobił,  a  teraz  ona 
postanowiła coś zrobić dla niego. Wszystko jasne. Nic dodać, nic ująć. 

Stanowczym krokiem ruszyła ku drzwiom. 
– Proszę zaczekać – adwokat uniósł się zza biurka – dokąd chce pani pójść? 
– Do Sama Calhouna, to chyba jasne! – rzuciła przez ramię. 
– Wszystko jest jak najbardziej legalne. Musi pani pozostać w tym domu 

przez rok. 

Już w progu odwróciła się. 
– Dlaczego? 
–  W  przeciwnym  razie koty  zostaną uśpione,  a  pieniądze przekazane na 

cele dobroczynne. 

Zachwiała się. Oparła o framugę. 
–  Teraz  wszystko  rozumiem.  Oczywiście,  to  podstęp.  Ciotka  nigdy  nie 

wpadłaby na taki pomysł. Uśpić koty!? 

–  Tak,  przyznaję,  to  nieco  dziwne,  zwłaszcza  wziąwszy  pod  uwagę,  jak 

bardzo była do nich przywiązana. 

Pan Pine zaczął składać papiery. 
– Dziwne? – Laura chciała jeszcze coś dodać, coś o ludzkiej uczciwości, o 

sytuacji,  o  stanie  psychicznym,  w  którym  była  ciotka,  kiedy  zdecydowała  się 

background image

zmienić testament... Dała jednak spokój. 

Pobiegła do samochodu, wskoczyła na siedzenie i zapaliła silnik. Co ona 

właściwie wie o Samie Calhounie? Nic, absolutnie nic! 

Jadąc wolno przez miasto, próbowała sobie przypomnieć, co pisała o nim 

ciotka.  Przyjechał  do  Webster  przed  dwoma  laty.  Udzielał  się,  pracował,  nie 
bardzo wiadomo gdzie i nad czym, ale ogólnie był osobą aktywną. W listach Belli 
jego imię powtarzało się często, zawsze w bardzo pochlebnym kontekście. Nie 
pamiętała, o co dokładnie chodziło. Prowadził jakiś interes. Prócz tego pomagał 
Belli remontować dom, sadzili razem petunie, jeździł z nią co tydzień po zakupy, 
woził do weterynarza, kiedy były kłopoty z którymś z kotów. 

Typowe sąsiedzkie usługi. Nie byłoby w nich nic niezwykłego, gdyby nie 

niespodziewane  zakończenie  całej  historii.  W  jego  świetle  wszystko  wydawało 
się podejrzane. Zwłaszcza intencje Sama Calhouna. 

Zaraz, jest coś jeszcze: Bella napomknęła w którymś z listów, że Sam i 

Laura  bardzo  by  do  siebie  pasowali.  Potem,  kiedy  spotkała  Jasona,  ciotka 
przestała wspominać w listach o Samie. 

Szkoda, bo teraz Laura wiedziała o nim stanowczo za mało. 
Adwokat  powiedział,  że  z  funkcją  wykonawcy  testamentu  nie  wiążą  się 

żadne  korzyści  finansowe.  Może  to  i  prawda,  ale  to  znaczy,  że  musi  być  coś 
jeszcze. Dlaczego od pierwszej chwili Sam był wobec niej tak wrogo nastawiony? 
Na pewno ma nieczyste sumienie. Boi się, że go przejrzy, że prędzej czy później 
dowie się, jak manipulował jej ciotką. 

Dodała gazu i skręciła w niewielką uliczkę wiodącą do domu. Ciekawe, 

czy na nią czeka, czy woli na razie zejść jej z oczu... Kurczowo zacisnęła ręce na 
kierownicy. To doprawdy nie do wiary, żeby tak doświadczony prawnik, jak pan 
Pine, mógł pozwolić na coś podobnego! 

Mijając szkołę, lekko zwolniła. Z daleka spostrzegła czerwony sportowy 

samochód Sama, stojący przed domem. Lśnił w słońcu, wypucowany po wizycie 
w  warsztacie.  Po  przeglądzie,  za  który  jego  właściciel  zapłacił  z  pewnością 
pieniędzmi Belli! 

Czuła,  jak  narasta  w  niej  wściekłość.  Gwałtownie  przyhamowała, 

samochód  zarzucił,  na  ułamek  sekundy  straciła  panowanie  nad  kierownicą. 
Chwyciła ją rozpaczliwie, próbując wyprowadzić furgonetkę na prostą. Noga w 
skórzanym sandałku ześlizgnęła się na pedał gazu i furgonetka z wyciem silnika 
runęła wprost na lśniący sportowy samochód. 

Rozległ  się  trzask  miażdżonej  karoserii,  prysnęło  szkło,  oba  samochody 

wylądowały na pobliskiej jabłoni. Na maskę spadł grad zielonych jabłek. 

Nieprzytomna z przerażenia wobec wyrządzonych szkód, Laura spojrzała 

na  to,  co  pozostało  ze  sportowego  thunderbirda.  Czerwony  kawał  blachy 
spiętrzony  pod  jabłonią  wyglądał  żałośnie.  Rozwaliła  mu  samochód  i 
półciężarówkę za jednym zamachem. Może sobie pogratulować! 

background image

Przez  pewien  czas  panowała  cisza.  Złowroga,  nie  wróżąca  nic  dobrego 

cisza. Po chwili rozległo się szczekanie psów i skrzypnięcie otwieranych drzwi. 
Uniosła oczy: w drzwiach domu stał Sam Calhoun ze słoikiem majonezu w jednej 
i nożem w drugiej ręce. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

 
Kiedy zobaczył, co się stało, nóż i słoik wypadły mu z rąk. Podbiegł do 

Laury. 

– Nic ci nie jest? 
Laura otrząsnęła się. Zszokowana zamrugała oczyma. 
–  Nic,  wszystko  w  porządku...  ale  dlaczego  zaparkowałeś  samochód 

właśnie tutaj? 

Sam stanął jak wryty. 
– Przecież to mój podjazd. 
Zaczęła gramolić się z furgonetki. Widząc jej opłakany stan, zbliżył się, 

żeby jej pomóc. Odepchnęła jego wyciągniętą rękę, ale kiedy wreszcie poczuła 
pod stopami żwir alejki, nogi ugięły się pod nią. Oparła się o drzwi. 

–  Trzeba  mi  było  zostawić  więcej  miejsca.  Zdumienie  Sama  nie 

ustępowało. Osłupiały powiódł wzrokiem po rumowisku. 

–  Jezus  Maria!  Coś  ty  zrobiła!  Rozwaliłaś...  rozwaliłaś  mój  samochód... 

dwa samochody! A teraz na dodatek mówisz, że zostawiłem ci za mało miejsca! 

Podszedł  i  dokładniej  przyjrzał  się  temu,  co  kiedyś  było  eleganckim 

sportowym wozem. Zbladł. Uniósł ręce, poczym rozłożył je w bezradnym geście. 
Widać było, że jest zdumiony rozmiarem strat. 

– Rozwaliłaś mi samochód – powtórzył. – Rozwaliłaś oba! 
Laura podeszła do wraka. Widok był przerażający. 
Zakręciło jej się w głowie. Oparła się o złamany pień jabłoni. 
– Nie, ja chyba śnię, to jakiś koszmar! – Sam znowu bezradnie uniósł ręce. 

Wyglądał jak ptak, któremu połamano skrzydła. Spojrzał na nią jak na zjawę z 
piekła rodem. 

– Jak ci się udało załatwić oba naraz?! 
Laura zagryzła wargi. Serce waliło jej jak młotem. 
–  Jak  się  ma  furgonetkę  w  takim  stanie,  można  się  wszystkiego 

spodziewać... 

Czuła, że powinna go przeprosić, ale nie była w stanie tego zrobić. Cały ten 

wypadek był wyłącznie jej winą. Wiedziała o tym, ale to niczego nie zmieniało. 
Myślała  jedno,  mówiła  drugie.  Wydarzenia  ostatnich  dwóch  dni  zmniejszyły 
nieco jej odporność. Podobne reakcje nie pasowały może do kogoś, kto pracował 
w dyplomacji, ale protokół dyplomatyczny nie przewidywał przecież podobnych 
sytuacji! 

Sam poczerwieniał z gniewu. 
– Po prostu nie masz pojęcia o prowadzeniu samochodu. 
– Trudno prowadzić coś takiego – pogardliwym ruchem ręki wskazała na 

rozbitą półciężarówkę. 

background image

Sam chciał coś powiedzieć, ale spojrzał na nią tylko, jakby zwariowała. 
Laura  poczuła  nagle,  że  coś  się  w  niej  załamuje.  Tak  jakby  agresja 

wyzwolona pod wpływem szoku, zamierzała rozpłynąć się w nagłym wybuchu 
płaczu. Ukryła twarz w dłoniach. 

Zewsząd zaczęli napływać zwabieni hałasem sąsiedzi. Wielu z nich znała. 

Kilku poznała na pogrzebie Belli, innych – na przyjęciu w bibliotece. Sam rzucił 
jej  wściekłe  spojrzenie  i  poszedł  do  domu  zawiadomić  policję  i  zakład 
ubezpieczeń. 

Laurą  zaopiekował  się  poczciwy  pan  Sweeting.  Zaniepokojony  jej 

wyglądem, ujął ją pod rękę i zaprowadził do domu. 

– Nie stój tu tak, kochanie. Jak ktoś będzie chciał z tobą porozmawiać, sam 

do ciebie przyjdzie. Swoją drogą, jak to się mogło stać? 

Dała się zaprowadzić do domu i posadzić w kuchni. Próbowała w miarę 

składnie odpowiadać na jego pytania. Oczywiście, to wyłącznie jej wina. Nie była 
zbyt ostrożna, myślała zupełnie o czym innym. Na dodatek była wściekła. Jadąc 
do adwokata, pamiętała o ostrych hamulcach i starała się uważać. W powrotnej 
drodze miała w głowie tylko jedno: rzucić Samowi w twarz oskarżenie. I to jak 
najszybciej! 

Pan Sweeting zrobił jej mrożonej herbaty. Uśmiechnęła się słabo. Mrożona 

herbata – napój dobry na wszystko. W domach Południowej Karoliny podawano 
ją  zawsze:  na  pocieszenie  i  jako  lekarstwo.  Magiczny  napój,  rozwiązujący 
wszelkie  problemy  albo  przynajmniej  pozwalający  odwlec  ich  rozwiązanie  o 
kilka minut... 

Powiedziała,  że  zaraz  wypije  i  w  kilku  słowach  przekonała  pana 

Sweetinga,  że  czuje  się  wystarczająco  dobrze,  żeby  zostać  sama.  Odszedł 
niechętnie, mrucząc coś o wypadkach, które chodzą po ludziach i spoglądając na 
nią z niepokojem. 

Przez chwilę patrzyła w ślad za nim. Rzeczywiście, ostatnio niejedno się jej 

przytrafiło:  najpierw  śmierć  Belli,  potem  ten  koszmarny  Calhoun,  teraz 
samochód, a raczej dwa. I na dodatek jabłoń... 

Musiała  jeszcze  wytrzymać  wizytę  policjanta,  który  przyszedł  spisać 

protokół  i  urzędnika  z  zakładu  ubezpieczeń,  który  też  chciał  poznać  przebieg 
zajścia i sporządzić stosowny dokument. 

Zjawili  się  w  towarzystwie  Sama.  Kiedy  odprowadziwszy  ich  do drzwi, 

wróciła do domu, zastała go w kuchni. 

– Jak się czujesz? Wszystko w porządku? – Podszedł i ujął ją za ramiona. 
Próbowała  się  uwolnić,  ale  trzymał  ją  mocno.  Na  opalonej  skórze  czuła 

dotyk jego silnych rąk. 

– Nie boli cię głowa? 
– Nie. 
Przyjrzał się jej z bliska uważnym spojrzeniem ciemnych, szarych oczu. 

background image

– Nie widzisz podwójnie? Nie masz mdłości? 
– Nie! – Wreszcie udało się jej wyrwać. – Czuję się świetnie. 
Stała  przez  chwilę  przy  stole.  Trzeba  go jakoś  przeprosić.  Nie  ma  rady. 

Wzięła głęboki oddech. 

– Bardzo mi przykro – wydusiła z siebie. 
Sam usiadł, oparł głowę na skrzyżowanych dłoniach. 
– Powiedz, zrobiłaś to specjalnie? 
– Oczywiście, że nie. Spojrzał w stronę okna. 
– Byłaś wczoraj bardzo na mnie zła... 
– Mimo to nie rozwaliłabym ci samochodu!  – Nawiasem mówiąc, miała 

powody, żeby go nienawidzić. To, co zrobił z Bellą...  – Swoją drogą, niezły z 
ciebie hipokryta! 

– Słucham? O czym ty mówisz? 
– Pan Pine wszystko  mi powiedział. Przeczytał  mi testament razem z tą 

absurdalną klauzulą. Bella nigdy by nie wpadła na coś podobnego. To był twój 
pomysł. Omotałeś ją, namówiłeś, żeby zrobiła z ciebie wykonawcę testamentu! 
Była stara, więc wszystko mogłeś jej wmówić! 

Łzy gniewu spłynęły jej po policzkach. Przygryzła wargi. 
Sam zbliżył się. Miała teraz jego wyrazistą, zaciętą twarz tuż obok siebie. 
– Nie wiem, co sobie wymyśliłaś, ale mogę cię zapewnić, że łączyła mnie z 

Bellą tylko przyjaźń, prawdziwa przyjaźń. Postanowiła po prostu załatwić sprawy 
w ten sposób, żeby mieć pewność, że nie zostawia kotów na łasce losu. Bo na 
ciebie i twoją domyślność nie bardzo mogła liczyć... 

Laura zacisnęła dłonie. 
–  Proszę  mnie  nie  pouczać,  sama  wiem,  co  mam  robić!  Wiem  też,  co 

zrobić, żeby wypełnić wolę ciotki. 

– Nawet gdyby to oznaczało, że masz tu spędzić cały rok? 
Trafił w dziesiątkę, ale nie miała zamiaru przyznać mu racji. 
– Nawet wtedy. Chociaż mam załatwioną pracę w Waszyngtonie, mam tam 

mieszkanie, przyjaciół... 

Popatrzył na nią sceptycznie. 
– No właśnie, chyba raczej zrezygnujesz z kotów, niż z tego wszystkiego. 
– Mogę je zabrać ze sobą. 
– Siedem kotów? – Prawie się uśmiechnął. – Daj spokój. Jedyny sposób 

spełnienia woli ciotki, to dokładne wykonanie postanowień testamentu. 

–  I  żebranie  o  pieniądze  za  każdym  razem,  kiedy  będę  czegoś 

potrzebowała, tak? Nigdy! – Uniosła głowę i spojrzała mu wyzywająco prosto w 
oczy. Był znacznie wyższy, niż przypuszczała. 

–  Ach,  to  o  to  chodzi?  –  powiedział  z  namysłem.  –  Chodzi  ci  tylko  o 

pieniądze... 

Pozornie  banalne  stwierdzenie  miało  w  sobie  tyle  pogardy,  że  Laura 

background image

zatrzęsła się z oburzenia. 

– Nie! Nie o pieniądze! Chodzi mi o to, że niejaki Sam Calhoun omotał dla 

własnej korzyści starą, bezbronną kobietę! 

Widząc wyraz jego twarzy, zrozumiała, że tym razem przesadziła. Szare 

oczy wyglądały teraz jak szparki. 

– I ty śmiesz mi coś zarzucać!? A gdzie byłaś ty, kiedy ta stara, bezbronna 

kobieta  potrzebowała  opieki?  Zjawiasz  się  teraz,  po  wszystkim,  i  spokojnie 
wyciągasz ręce po majątek, który ci się właściwie nie należy! 

Odwrócił się, chcąc odejść. Po chwili zatrzymał się jednak. 
– A tamto jest po prostu ohydnym oszczerstwem! 
– Naprawdę? Bella nie raz mi pisała, że masz kłopoty finansowe, że nie 

możesz zwrócić się do banku, bo twoje czeki nie mają pokrycia, o ile w ogóle 
potrafisz  je  wypełnić!  Nigdy  sama  nie  wpadłaby  na  pomysł,  że  trzeba 
kontrolować moje wydatki. Wiedziała, że ktoś, kto umie zorganizować przyjęcie 
dla stu osób, potrafi zadbać o swoje pieniądze! 

Czuła gniew i to nie tylko w stosunku do Sama. Była zła na Bellę i samą 

siebie.  W  sumie,  ciotka  miała  rację.  Laura  była  rozrzutna  i  nigdy  nie  miała 
pojęcia,  gdzie  właściwie  podziewają  się  jej  pieniądze.  Powinna  nad  tym 
zapanować.  Zapisywać  wydatki  czy  coś  takiego...  No  tak,  ale  to  jeszcze  nie 
powód, żeby opowiadać o tym wszystkim zupełnie obcemu człowiekowi. 

– Nie powinno cię obchodzić, co robię z moimi pieniędzmi. 
– Obchodzi mnie wszystko, co ma związek z Bellą. Bardzo jej zależało, 

żeby  koty  miały  opiekę.  Wiedziała,  że  je  kochasz  i  od  czasu  do  czasu 
pogłaszczesz, ale nie była pewna, czy będziesz pamiętała, żeby zapłacić rachunek 
za światło. 

Wydała z siebie ni to westchnienie, ni to jęk. Nie miała nic do powiedzenia. 

Cokolwiek powie, zostanie wykorzystane przeciwko niej. 

–  Poszukam  innego  prawnika.  Musi  być  jakieś  wyjście.  Nie  możesz 

dysponować jej majątkiem. Nadużyłeś jej zaufania. 

Domyśliła  się,  że  Sam  mógłby  jeszcze  wiele  powiedzieć  na  jej  temat. 

Wiele różnych rzeczy, obraźliwych i sprawiających ból. Wolała uniknąć dalszej 
rozmowy. 

– Rób, co chcesz. To i tak nic nie da – rzucił Sam. Już w drzwiach, odwrócił 

się raz jeszcze. – Gdybyś potrzebowała pieniędzy dla siebie albo dla kotów, daj 
mi znać. Wystarczy, że poprosisz. 

Laura ruszyła w jego stronę. 
– Raczej umrę z głodu! 
Z całej siły zatrzasnęła za nim drzwi. 
 
Po  południu  postanowiła  upewnić  się  ostatecznie.  Zadzwoniła  do 

Greenville i umówiła się z adwokatem. Jakimś cudem udało jej się złapać jedyną 

background image

w miasteczku taksówkę. Tully chętnie podwiózł ją na dworzec. Po drodze starała 
się uporządkować myśli. Nie było to łatwe po tym, co zaszło rano. 

W  kilka  godzin  później,  wracając  do  Webster,  nie  myślała  o  niczym. 

Siedziała zrezygnowana, z głową wspartą o szybę. 

Adwokat  nie  powiedział  jej  nic  nowego.  Z  punktu  widzenia  prawa 

testament ciotki był zredagowany bez zarzutu. Pozostawało jedynie skrupulatnie 
wypełnić jej wolę. Można było oczywiście podważyć wiarygodność dokumentu, 
ale  to  wymagało  udowodnienia,  że  Sam  Calhoun  rzeczywiście  zmusił  starszą 
panią  do  zmiany  treści  testamentu.  A  to  pociągnęłoby  za  sobą  żmudne 
dochodzenie i kosztowny proces. 

Prawnik z Greenville był nieco zdziwiony uporem Laury. Przecież Sam, 

jako  wykonawca,  nie  osiąga  żadnych  materialnych  korzyści  i  w  najmniejszym 
nawet stopniu nie zagraża jej spadkowym prawom. Skąd zatem ta zaciekłość, po 
co tyle zachodu... 

W głębi duszy podzielała jego opinię. Rzeczywiście, nie warto chyba się 

tak  szarpać.  Tylko  że  tak  naprawdę  chodzi  jej  o  jedno:  za  nic  w  świecie  nie 
pogodzi się z tym, że musi go prosić o pieniądze. Ponadto – musiałaby zmienić 
swoje życiowe plany. A tego przecież nie znosi. Jest uparta i kiedy coś postanowi, 
nigdy  z  tego  nie  rezygnuje.  No,  może  tylko  czasem,  w  zupełnie  wyjątkowych 
okolicznościach... 

Oparła głowę o poręcz, zamknęła oczy. Są tylko dwa wyjścia: spełnić wolę 

ciotki albo nie. 

Przypuśćmy, że zostanie. Zaopiekuje się kotami. Przecież je lubi. Zawsze 

lubiła zwierzęta, a nie miała ich od czasu, kiedy przestała chodzić do szkoły. Nie 
mogła wozić ze sobą kota czy psa do Paryża, a potem – do Dakaru. 

Z  drugiej  jednak  strony  –  musiałaby  porzucić  pracę,  zrezygnować  z 

upragnionej  posady  w  Departamencie  Stanu.  Taka  okazja  może  się  nie 
powtórzyć.  Nikt  nie  będzie  trzymał  dla  niej  posady  przez  rok.  Ale  przecież 
pieniądze  Belli  są  jej  potrzebne.  Nawet  nie  dla  niej  samej,  ona  da  sobie  radę. 
Potrzebne  są  dla  „dzieci”.  Jej  rodzeństwo,  jeden  z  braci  i  siostra,  postanowili 
studiować  medycynę.  Matkę  nie  bardzo  na  to  stać,  więc  Laura  mogłaby  im 
pomóc.  Młodsi  też  niedługo  pójdą  na  studia,  dla  nich  też  będą  potrzebne 
pieniądze... 

Zapatrzyła  się  w  ciemność  za  oknem.  Spadek  po  ciotce  bardzo  by  im 

wszystkim  pomógł.  Rozwiązałby  sprawy  całej  rodziny,  zapewniłby 
wykształcenie  rodzeństwu,  matka  wreszcie  by  odetchnęła...  Tak,  musi  jakoś 
przetrzymać ten rok! 

Wszystko pięknie, ale jest jeszcze Sam Calhoun. Będzie się przecież do 

niego  zwracać  po  pieniądze  na  utrzymanie  kotów.  Za  każdym  razem  będzie 
musiała iść i prosić... 

Zawsze jest jednak jeszcze drugie wyjście. 

background image

Trudno, wyjedzie stąd, a koty się uśpi. Na samą myśl o tym wzdrygnęła się 

ze zgrozy. Nie, tylko nie to! Jak Belli mogło coś takiego przyjść do głowy! Jak w 
ogóle mogła o tym pomyśleć! 

Jak?  Ktoś  po  prostu  podsunął  jej  ten  pomysł.  Ale  po  co?  Znowu 

przypomniała  sobie  słowa  adwokata:  „wykonawca  nie  ma  żadnych  korzyści 
materialnych. Jego rola jest czysto tytularna”. Dlaczego w takim razie się zgodził, 
dlaczego dopuścił myśl o zabiciu kotów? 

Lekka wzorzysta sukienka była mokra od potu. Klimatyzacja w autobusie 

na próżno zmagała się z wilgotnym upałem Południowej Karoliny. Laura czuła 
się krańcowo wyczerpana. Gdyby tak mogła porozmawiać z Jasonem! Na pewno 
pomógłby  jej  w  podjęciu  decyzji.  Doskonale  się  rozumieli,  mieli  podobne 
poglądy na życie. Podobnie jak ona, Jason w dzieciństwie przenosił się z miejsca 
na  miejsce  –  jego  matka  była  kelnerką.  Podobnie  jak  ona  pragnął  wreszcie 
ustabilizować się, mieć dom, dobrą pracę, zabezpieczenie finansowe. Mogłaby do 
niego  zadzwonić,  ale  teraz  w  Dakarze  jest  środek  nocy,  a  Jason  nie  lubi  być 
budzony. 

Musi zadecydować sama. 
Wyprostowała się. Mimo że nie aprobuje postanowień testamentu, musi się 

im  podporządkować.  Teraz  najważniejsze  to  ułożyć  stosunki  z  Samem 
Calhounem. Musi znać swoje miejsce. Zaraz jutro rano pójdzie i poinformuje go o 
wszystkim. 

 
Następnego dnia o świcie obudził ją dźwięk mechanicznej piły. Zerwała się 

z  ogromnego  staroświeckiego  łoża  i  podeszła  do  okna.  Uchyliła  firankę:  na 
podjeździe  przed  sąsiednim  domem  Sam  Calhoun  ciął  na  kawałki  połamaną 
jabłoń. 

Przysiadła na parapecie i zapatrzyła się przed siebie. To drzewo było tu 

zawsze, jeszcze przed jej urodzeniem, a wystarczył jeden nieostrożny ruch, żeby 
przestało istnieć. I nic już na to nie można poradzić. Stało się i się nie odstanie. 
Nie było w tym nic pocieszającego. Przeciwnie, najwyraźniej nowy dzień miał 
przypominać poprzednie. 

Przez  jakiś  czas przyglądała się  Samowi,  zręcznie  manipulującemu  piłą. 

Praca sprawiała mu chyba przyjemność. Jeśli nawet był zmęczony, wysiłku nie 
było po nim widać. 

Skrzyżowała ręce na krótkiej, kwiecistej nocnej koszuli. Dziwny człowiek. 

Wrogo do niej nastawiony, to pewne, ale co ponadto? Właściwie nic o nim nie 
wie. Wszyscy w mieście go wychwalają, ale czym się naprawdę zajmuje? Nie 
wiadomo. Bella musiała go cenić, w przeciwnym  wypadku nie zamieściłaby w 
testamencie tej absurdalnej klauzuli. 

Co on właściwie robi? Z czego żyje? Ostatnie dwa dni spędził w domu. 

Kiedy  tak  niefortunnie  wróciła  od  pana  Pine’a,  był  w  kuchni,  przygotowywał 

background image

sobie lunch. Pewnie pracuje w domu, albo – wcale. 

A może jest adwokatem? Zupełnie zapomniała! Tak była zaabsorbowana 

treścią  testamentu,  a  potem  wypadkiem,  że  nie  przeczytała  listu  od  Belli! 
Błyskawicznie zeskoczyła z parapetu, sięgnęła do torebki i wyjęła list. 

Przy  nie  milknącym  akompaniamencie  mechanicznej  piły  rozerwała 

kopertę i pogrążyła się w lekturze. Poczuła delikatny zapach pudru ciotki. 

„Kochana Lauro, mam nadzieję, że mi wybaczysz, że zmieniłam testament. 

Wiem,  jak  bardzo  ci  zależy  na  pracy  zawodowej.  Pamiętasz,  jak  wiele  o  tym 
mówiłyśmy, kiedy byłaś mała? Tym bardziej jest mi przykro, że zmuszam cię do 
opieki nad moimi kotami, ale jeśli zostaniesz, odziedziczysz cały mój majątek. 
Wtedy  będziesz  mogła  zrealizować  wszystkie  swoje  marzenia.  Jeśli  stąd 
wyjedziesz, koty zostaną uśpione. Bardzo mi ciężko o tym myśleć, ale nie mam 
wyjścia. Jeśli nie ty, to kto się nimi zajmie? Gdybyś miała jakieś kłopoty, zawsze 
możesz  się  zwrócić  do  Sama  Calhouna.  To  dobry  i  uczynny  człowiek. 
Powierzyłabym  jemu  moje  koty,  ale  to  niemożliwe.  Mam  nadzieję,  że  to 
rozumiesz. Ucałowania”. 

Jeszcze  raz  przeczytała  zdanie  dotyczące  Sama.  „Dobry  i  uczynny”. 

Rzeczywiście, mruknęła chowając list. Poczuła, że ciotka próbuje kierować jej 
krokami  zza  grobu.  Ale  dlaczego  nie  powierzyła  kotów  Samowi?  Przecież 
zajmował się nimi przez ostatnich kilka dni, no i miała do niego pełne zaufanie. 

Ciociu, ciociu – pomyślała – naprawdę nie rozumiem, co mi chcesz przez 

to wszystko powiedzieć... 

Spojrzała w stronę okna. List rozwiał ostatnie wątpliwości: ciotka działała 

z  własnej,  nieprzymuszonej  woli,  Sam  do  niczego  jej  nie  skłaniał.  Z 
niewiadomych względów postanowiła postąpić właśnie tak. Wszystko wskazuje 
zatem na to, że Laura nie wyjedzie z Webster, przynajmniej przez najbliższy rok. 

Popatrzyła  na  dom  Sama.  Znała  go  doskonale.  Pamiętała  z  dzieciństwa 

niewielką, zaniedbaną posiadłość, w której nikt nie mieszkał. Często bawiła się w 
opuszczonym  ogrodzie.  Teraz  dom  był  świeżo  odmalowany  na  jasnobłękitny 
kolor.  Schody,  drzwi  i  framugi  były  dokładnie  odnowione,  w  ogrodzie  rosły 
starannie przycięte drzewa. Przez dźwięk piły przebijało się szczekanie psów. 

Postanowiła  nie  zwlekając  poinformować  go  o  swojej  decyzji.  Wzięła 

prysznic, włożyła szorty, zjadła śniadanie i poszła nakarmić koty. Najwyraźniej 
nudziły  się  w  zamkniętym  pomieszczeniu.  Przydałby  im  się  spacer.  Odkąd  tu 
przyjechała,  biedne  zwierzaki  nie  powąchały  świeżego  powietrza.  Otworzyła 
oszklone drzwi i siedem kotów dostojnie wymaszerowało do ogrodu. 

Wróciła  do  kuchni.  Na  stole  spostrzegła  szklankę  mrożonej  herbaty 

przygotowanej wczoraj przez pana Sweetinga. Machinalnie wzięła ją ze sobą i w 
ślad za kotami poszła do ogrodu. Sam nie słyszał, kiedy nadeszła. Spostrzegła, że 
jest zgrabny, silny, świetnie zbudowany i umięśniony... No tak, ale ona w każdym 
razie nie zamierza sprawdzać jego mięśni! 

background image

Czekała spokojnie, aż skończy pracę i wyłączy piłę. Przez chwilę panowała 

cisza. Sam nie krył zdziwienia. Wreszcie odezwał się. 

– Dzień dobry. 
Odpowiedziała na jego powitanie i podała mu szklankę. 
– Pewnie chce ci się pić. 
Ujął szklankę i zaczął pić nie spuszczając jej z oka. Wyraźnie rozkoszował 

się chłodnym napojem. Laura z przyjemnością mu się przyglądała. Zajęty piciem, 
nie  zwracał  na  to  uwagi.  Długa  zgrabna  szyja,  szerokie  ramiona,  ciemno 
owłosione  piersi,  widoczne  w  rozcięciu  koszuli,  opalone  na  brąz  ciało,  opięte, 
sprane  dżinsy...  Jej  wzrok  powędrował  niżej  i...  zmieszana  szybko  podniosła 
oczy. Sam przyglądał się jej lekko rozbawiony. Zmieszała się jeszcze bardziej. 

– Dziękuję – powiedział, oddając jej pustą szklankę. Sięgnął po piłę. 
Laura uniosła rękę. 
– Poczekaj, chcę ci coś powiedzieć. Odwrócił głowę. 
– Co takiego? 
Dotknęła dłonią kawałka drewna. 
– Po pierwsze, chciałabym zasadzić w tym miejscu nowe drzewo. 
W jego ciemnych włosach zalśniło słońce. 
– Bardzo dobry pomysł, przecież to ty je zniszczyłaś. Aha, więc dzisiaj też 

zamierzał jej dogryzać. 

– Chciałam cię również zapytać, jak to się stało, że ciotka wyznaczyła na 

wykonawcę testamentu właśnie ciebie. 

– Znowu to samo... – westchnął. 
– Trzeba to kiedyś wreszcie... – zaczęła i przerwała. Z ogrodu dobiegło ją 

przeraźliwe miauczenie i głośne ujadanie psa. 

– Co tam się dzieje? 
Sam rzucił piłę i biegiem ruszył w stronę, skąd dochodził jazgot. Popędziła 

za nim. 

Kiedy  wbiegli  do  ogrodu  Belli,  ujrzeli  niezwykły  widok.  Stado  kotów 

miotało się po ogrodzie, próbując umknąć przed olbrzymim, rozjuszonym psem. 
Jego szerokie, grube łapy i niezbyt zgrabne ruchy świadczyły o tym, że jest to 
potężnych  rozmiarów  szczenię.  Koty  jednak  nie  miały  o  tym  pojęcia.  Zresztą 
wiek prześladowcy w niczym nie zmniejszał zagrożenia... 

–  Zrób  coś!  Zatrzymaj  tego  bydlaka!  –  Laura  z  krzykiem  rzuciła  się  w 

pościg. Sam próbował ją powstrzymać, ale nie zwracała na niego uwagi. 

Nieszczęsne koty, pod wodzą Percevala, walczyły o życie. Nastroszone, z 

wygiętymi grzbietami, wycofywały się, prychając. Potem jednym susem znalazły 
się na wielkim ogrodowym stole, a stamtąd śmignęły na drzewo. Olbrzymi pies, 
nie przestając ujadać, dopadł pnia i, wsparłszy się o niego łapami, nie zamierzał 
ustąpić z pola bitwy. 

Laura dopadła go i złapała za obrożę. 

background image

–  Ty  cholerny  bydlaku,  wynoś  się  stąd,  ale  już!  Gdyby  była  mniej 

wzburzona, nie zrobiłaby tego. 

Rzucać się na obcego, rozwścieczonego psa i łapać go za obrożę! 
Pies zresztą wcale tego nie zauważył. Był zbyt zajęty. Podskoczył do góry, 

pociągając Laurę za sobą. Poślizgnęła się, zachwiała... 

– Poczekaj! – Sam był tuż obok. 
Gdyby  wzrok  mógł  zabijać,  padłby  trupem  na  trawę.  Laura  rzuciła  mu 

spojrzenie  pełne  nienawiści.  Czekać!  Właśnie  teraz,  kiedy  biedna  Ginewra 
potrzebuje pomocy. Stara, niedołężna kotka, z trudem próbowała wdrapać się na 
pień drzewa. Zęby prześladowcy były tuż, tuż... 

–  O  nie,  nie  zrobisz  tego!  –  Laura  znowu  wczepiła  ręce  w  obrożę  psa, 

odciągając go od kota. Złapała Ginewrę, osłoniła ramionami. Pies rzucił się ku 
niej... 

Sam jednym ruchem złapał go i osadził na miejscu. Dwukrotnie powtórzył 

rozkaz: siad! Zasłonił psa sobą. 

– Nie bij go! 
Spojrzała na niego oburzona. 
–  Co  ty  sobie  właściwie  wyobrażasz?!  Nigdy  w  życiu  nie  uderzyłam 

żadnego zwierzęcia! 

Sam jedną ręką silnie trzymał obrożę, drugą gładził psa po łbie. 
Laura mocniej przytuliła Ginewrę. 
– Wszystko w porządku? Nic ci się nie stało? – szepnęła i podrapała kotkę 

między uszami. 

– Jest cała i zdrowa? – zapytał Sam. 
– Tak. 
Sam  przyglądał  się  gromadzie  kotów,  które  obsiadły  owocowe  drzewo. 

Komizm tego widoku wyraźnie do niego nie przemawiał. 

– Ciekawe, jak się wydostały z werandy... 
– Sama je wypuściłam. Spojrzał na nią z naganą. 
– Co za idiotyczny pomysł! Nie wierzyła własnym uszom. 
– To mój ogród. Mają prawo spacerować, kiedy im się podoba. 
– Bella nigdy ich nie wypuszczała. 
– Nie jestem Bellą. 
– Wielka szkoda! 
Zaczerwieniona ze złości ruszyła do ataku. 
– Koty mają prawo tu przebywać i żaden psi przybłęda nie będzie im w tym 

przeszkadzał! 

– To nie jest przybłęda, to mój pies. 
– Twój?! I pozwalasz temu wściekłemu bydlakowi tak sobie biegać? 
Sam zmarszczył brwi. 
– To nie jest żaden wściekły bydlak, to po prostu szczenię. Nie zastanawia 

background image

się nad tym, co robi. Próbuję go tego nauczyć, ale to jeszcze potrwa. 

– Jaki pan, taki kram. – Powiodła wzrokiem od Sama do psa. 
– To po prostu zwierzę i nie można wymagać zbyt wiele. Za to ty mogłabyś 

wykazać  więcej  rozsądku  i  nie  wypuszczać  kotów  do  ogrodu.  Bella  zawsze 
trzymała je w domu, dlatego kazała zbudować werandę. 

–  Ogród  należy  do mnie,  a  koty  potrzebują  ruchu.  Strasznie się  roztyły. 

Chciałam,  żeby  trochę  pobiegały.  Nie  przewidziałam,  że  ten  potwór  może  je 
zaatakować. 

Gwałtownie gestykulując, wycelowała w niego palec, trafiając wprost w 

gołe ciało widoczne w rozpięciu koszuli. Podskoczyła. Na ciele Sama ukazała się 
czerwona krecha. 

– O Boże! Bardzo cię przepraszam! Zaraz jakoś to opatrzę... – wyjąkała. 
– Nic nie będziesz robić! – Sam był wściekły. – Po prostu zabierz te koty do 

domu! 

Laura, urażona, jeszcze mocniej przycisnęła do siebie Ginewrę. 
– Chciałabym, żeby wszystko było jasne. Ten pies nie ma prawa wchodzić 

do mojego ogrodu. 

Sam lekko dotknął zranionego miejsca. 
–  Ma  prawo  leżeć  sobie  pod  żywopłotem,  który  oddziela  ten  ogród  od 

mojego. 

Wyzywająco uniosła głowę. 
– Niech sobie leży, ale jeśli jeszcze raz zaatakuje moje koty, zwrócę się do 

biura opieki nad zwierzętami. 

Nie wydawał się tą wizją przestraszony. 
– Będziesz zawiedziona. Nic mi nie zrobią. 
– A to dlaczego? 
– W tym mieście ja jestem biurem opieki nad zwierzętami. Miasto płaci mi 

za to, że zajmuję się bezpańskimi psami i szukam dla nich nowych właścicieli. 

Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. 
– Jak to? 
– Zwyczajnie. Prowadzę schronisko dla psów. Tam z tyłu, na podwórzu, 

stoją budy. 

–  Coś  takiego!  –  Podeszła  do  ogrodzenia  i  zajrzała  we  wskazanym 

kierunku.  Na  podwórzu,  za  domem,  szeregiem  stały  budy.  Po  obszernym 
wybiegu biegał duży, kudłaty pies. Na jej widok inne psy zaczęły ujadać. 

Przypomniała sobie, że już słyszała ich  szczekanie. Nie wiedziała tylko, 

skąd  pochodzi.  Powinna  się  była  domyślić,  ale  miała  na  głowie  inne  sprawy. 
Swoją drogą, ciekawe, dlaczego Bella nigdy w listach nie wspomniała o psiarni 
Sama Calhouna. 

Zawróciła. Sam stał tam, gdzie go zostawiła. 
– Psiarnia Calhouna – powiedziała. Skinął głową. 

background image

– Kupno, sprzedaż, tresura. Przysposabiamy psy do polowania, strzeżenia 

domu i do obrony – wyrecytował, jakby czytał ogłoszenie. 

Kosmyk włosów opadł jej na czoło. Energicznie potrząsnęła głową. 
– Dlaczego w takim razie wszystkie siedzą na podwórzu, a ten tutaj biegał 

sobie luzem? 

– Mam go od niedawna. Dopiero zacząłem go tresować. 
Spojrzał na psa serdecznie. Szczeniak polizał go po ręce. 
– Brandy to świetny pies myśliwski, doskonale aportuje zwierzynę, będzie 

z  niego  wielki  pożytek.  Może  jest  trochę  niezdyscyplinowany  i  zanadto 
spontaniczny, ale... 

– Nie żartuj... 
– ...ale warto nad nim popracować, bo oprócz tego doskonale nadaje się do 

opieki nad dziećmi. 

–  Tylko  nie  znosi  kotów  –  przerwała  mu  Laura.  Spojrzał  na  nią 

zniecierpliwiony. 

– Nie mów głupstw, on po prostu chciał się pobawić. 
Pogłaskała Ginewrę. 
– Dla niej to nie była zabawa. 
Kątem oka dostrzegła, że koty ostrożnie zaczynają zsuwać się z drzewa. 

Otworzyła  drzwi  wiodące  na  werandę.  Kiedy  ostatni  pupil  zniknął  w  domu, 
posadziła Ginewrę na progu i zamknęła drzwi. 

–  Jeśli  chcesz  je  wypuszczać,  trzeba  będzie  zrobić  ogrodzenie. 

Potrzebujesz pieniędzy? 

Laura zagryzła wargi. 
– Nie rozumiem, dlaczego mam robić ogrodzenie w moim ogrodzie. To ty 

powinieneś lepiej pilnować swoich psów. 

Sam nie zmienił wyrazu twarzy. 
– Myślałem, że zależy ci na spadku. Jest wyraźnie powiedziane, że masz 

zapewnić kotom należytą opiekę. 

Zmrużyła ze złością bursztynowe oczy. 
– Rozczarujesz się chyba, ale ja naprawdę zamierzam się nimi zająć. 
Na twarzy Sama odmalowała się nieufność. 
– To znaczy, że zostajesz? 
Podeszła do niego. Gdyby chciała, mogłaby go dotknąć. Poczuła zapach 

dobrego mydła i wody po goleniu. 

– Nie wykurzysz mnie stąd nawet dynamitem – wycedziła przez zęby. 
– To chyba nie będzie potrzebne. Sama tu nie wytrzymasz. Życie tutaj nie 

ma nic wspólnego z tym, do którego jesteś przyzwyczajona. Tobie jest potrzebne 
wielkie miasto, wytworny apartament, biuro. Szybko wrócisz do Waszyngtonu... 

– Już ci powiedziałam, nic o mnie nie wiesz, nic a nic. Nie wiesz, na co 

mnie stać! – Przerwała, żeby się opanować. – Przyszłam, bo chciałam się z tobą 

background image

pogodzić. Sądziłam, że skoro mamy być sąsiadami, a taka była wola mojej ciotki, 
musimy  jakoś  ułożyć  nasze  stosunki.  Myliłam  się,  bo,  jak  widzę,  wcale  nie 
zamierzasz  się  ze  mną  godzić.  Pragniesz  tylko  jednego:  oceniać  moje 
postępowanie i to nie mając pojęcia o niczym, co mnie dotyczy. 

–  Jeśli  masz  zamiar  jakoś  żyć  i  coś  jeść,  to  oczywiście  musimy  się 

porozumieć. – Spojrzał na nią niewinnie. – Chyba że wolisz umrzeć z głodu, jak 
to byłaś łaskawa wczoraj powiedzieć. 

No tak, znowu ją sprowokował, a ona znowu nie wytrzymała. 
– Wszystko dlatego, że jesteś ograniczonym, bezczelnym prostakiem! To 

dlatego jakiekolwiek porozumienie jest niemożliwe! 

– No, no... – Sam, niewzruszony, wolno pokręcił głową. – Gdybym cię nie 

znał, naprawdę mógłbym pomyśleć, że się uniosłaś. 

– Mógłbyś tak pomyśleć – mówiła teraz o ton ciszej – gdybyś w ogóle był 

w stanie myśleć o czymkolwiek. Na szczęście na razie nie muszę cię o nic prosić. 
Pojadę  do  Waszyngtonu,  zwolnię  mieszkanie,  przywiozę  moje  rzeczy  tutaj  i, 
owszem,  dopiero  wtedy  będą  mi  potrzebne  pieniądze.  Dlatego  przelejesz 
odpowiednią sumę na moje konto i nie zobaczymy się nigdy więcej. 

Odwróciła się na pięcie i tanecznym krokiem poszła w stronę domu. 
– Pamiętaj tylko – rzuciła na odchodnym – staraj się schodzić mi z drogi i 

trzymaj swoje zwierzaki z dala od mojego domu! 

Sam zostawił psa i ruszył za nią. Dogonił ją przy schodach. 
– Zatem wojna, tak? No, to ci powiem: przez następny rok te koty mają 

mieć najlepszą opiekę, na jaką cię stać. A stać cię na wiele. W przeciwnym razie 
możesz się pożegnać ze spadkiem! 

Ponieważ nie znalazła słów, mogących wyrazić jej wściekłość, z dumnie 

podniesioną  głową  weszła  do  domu.  Zamierzała  trzasnąć  drzwiami,  ale 
opanowała  się  ostatnim  wysiłkiem  woli  i  delikatnie  zamknęła  je  za  sobą.  Ten 
facet nie ma prawa zobaczyć, do jakiego stanu ją doprowadził. 

Rozbita, przysiadła na schodach wiodących na górę. To dlatego Bella nie 

mogła mu powierzyć swoich podopiecznych! No tak, jeśli wszystkie jego psy są 
równie  łagodne  jak Brandy,  to  biedne  koty  rzeczywiście nie miałyby  wielkich 
szans! 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 
W kilka minut później Laura zajęta była właśnie słaniem łóżka, kiedy nagle 

dobiegł ją nowy hałas. Tym razem nie było to ani wycie piły, ani jazgot psa, tylko 
lament  nieszczęśliwie  zakochanego  kierowcy  ciężarówki,  zagubionej  na 
bezkresnych  rozdrożach  szos.  Źródło  dźwięku  znajdowało  się  niebezpiecznie 
blisko  jej  okna.  Dyskretnie  wyjrzała.  Sam,  pogwizdując,  rąbał  drewno  przy 
akompaniamencie tranzystora. 

Z furią zasunęła firankę. Nie tylko musi znosić jego obecność i ujadanie 

jego  sfory,  ale  na  dodatek  wysłuchiwać  wycia  jego  radia!  Trochę  za  dużo. 
Rozejrzała się. Wpadła na pewien pomysł. Muzykę zawsze można zagłuszyć... 

Zbiegła  na  dół,  wtargnęła  do  schowka.  Odnalazła  stary,  przedpotopowy 

gramofon, do tego komplet płyt: opery Verdiego. Wróciła na górę, otworzyła na 
całą  szerokość  okno  i  sięgnęła  po  płytę  na  chybił  trafił:  „Rigoletto”,  świetnie! 
Nastawiła  ją  i  rozkręciła  głos  na  cały  regulator...  Giuseppe  kontra  kierowca 
ciężarówki! Verdi kontra „country music”! Klin klinem. 

Zadowolona  z  siebie,  skończyła  słać  łóżko  i  poszła  zrobić  porządek  w 

kocim pokoju. 

Resztę  dnia  spędziła  na  snuciu  planów.  Najbliższy  rok  należy  spisać  na 

straty, dla dobra sprawy... Potem sprzeda dom. Teraz, kiedy Bella nie żyje, nic już 
ją nie łączy z tym miastem. Będzie musiała znaleźć sobie jakąś pracę. Posada w 
Departamencie przepadła raz na zawsze. Trudno, na tym świat się nie kończy, 
znajdzie sobie coś innego. 

Ale  nie  to  było  najważniejsze.  W  głębi  duszy  czuła  się  nieswojo.  Może 

rzeczywiście ostatnio zaniedbała Bellę... Miłość na odległość... Na dłuższą metę 
jest to niemożliwe. W tym, co mówił Sam, coś jest. Teraz na wszystko za późno. 

Otrząsnęła  się  ze  złych  myśli.  Trzeba  wziąć  się  do  roboty.  Przede 

wszystkim posprzątać. Rozejrzała się. Ciekawe, kto naprawił drzwi, odmalował 
szafki i wymienił framugi? 

Niektóre  meble  sprzeda  razem  z  domem,  resztę  może  weźmie  matka. 

Przecież lubi antyki. Ciotka, obok mebli należących jeszcze do dziadków, miała 
inne – te, które kupiła, kiedy ojciec Laury jako mały chłopiec zamieszkał z Bellą, 
po tym jak jego rodzice zginęli w katastrofie kolejowej. 

Zajmie się domem, posegreguje rzeczy, uporządkuje wszystko i rok jakoś 

zleci. Grunt, to nigdy więcej nie spotkać się z Samem Calhounem. 

Niepotrzebnie znowu o nim pomyślała. Niech jej się wydaje, że ten facet w 

ogóle  nie  istnieje.  Musi  zająć  się  kotami.  Najrozsądniej  będzie  zawieźć  je  do 
weterynarza. Niech je zbada i wykastruje, tak będzie najlepiej. Bella napisała, że 
ma  się  nimi  opiekować,  aż  do  śmierci.  W  porządku,  ale  nie  ma  zamiaru 
opiekować się ich dziećmi i dziećmi ich dzieci... 

background image

Plany planami, a czas ucieka. Najlepiej zacząć natychmiast. Na przykład 

od strychu. Pierwszą rzeczą, którą znalazła w wiklinowym koszu, był niebieski 
porcelanowy dzbanek, pamiętający jeszcze przyjęcia w jej dziecinnym pokoju. 
Przez  chwilę  trzymała  w  ręku  maleńką  chińską  filiżankę.  Powróciły 
wspomnienia:  koty  w  lalczynych  czepeczkach,  siedzące  na  krzesełkach  wokół 
stołu, uśmiechnięta twarz ciotki, dyskretny zapach „Kwiatu Kaszmiru”... Oczy 
Laury zaszły mgłą. Odstawiła porcelanowy serwis z powrotem do kosza. Jeszcze 
nie teraz. Jeszcze za wcześnie na porządki. Wspomnienia są zbyt świeże, a ona 
sama  najwyraźniej  za  mało  odporna.  Uporządkuje  wszystko  po  powrocie  z 
Waszyngtonu. Opuściła poddasze i poszła na werandę pobawić się z kotami. 

 
W  nocy  nad  Webster  przeszła  burza.  Laura  przez  sen  słyszała  grzmoty, 

szum  wiatru,  szmer  deszczowych  kropli.  Obudziła  się  z  silnym  bólem  głowy. 
Dzienne światło sprawiło, że z powrotem zamknęła oczy. Do tego ten hałas. Zbyt 
monotonny,  jak  na  odgłos  piorunów.  Przemogła  się,  wstała,  zarzuciła  coś  na 
siebie i zeszła na dół. 

W połowie schodów przystanęła. Poznała znajome pogwizdywanie. Sam 

Calhoun! Co gorsza, znowu ze swoim tranzystorem i... heblem! Rzuciła okiem na 
ogołocone  z  obrazów  ściany.  Sam  klęczał  na  podłodze,  majstrując  coś  przy 
boazerii. 

–  Trochę  ryzykujesz...  –  powiedziała  złowrogim  tonem.  Nie  usłyszał... 

Powtórzyła, starając się przekrzyczeć hałas. Znowu poczuła ból w skroniach. 

Sam powoli odwrócił się ku niej. 
– Nie lubimy rannego wstawania, co? Laurze dosłownie opadły ręce. 
–  Czy  ty  nigdy  nie  śpisz?  Stale  się  kręcisz,  coś  tam  dłubiesz,  a  do  tego 

robisz  przy  tym  piekielny  hałas.  Jak  rozumiem,  nie  pracujesz,  ale  przecież  są 
jakieś sposoby sensownego spędzania czasu. Ale a propos, co ty właściwie robisz 
w moim domu? 

–  Ktoś  tu  nie  zauważył,  że  zbliża  się  południe  –  rzucił  przez  ramię  nie 

przerywając pracy. Podkoszulek z napisem  „Harvard” unosił się rytmicznie na 
jego piersi. – Dokładnie, jest kilka minut po dziewiątej. 

Chciała zaprotestować, ale nie dopuścił jej do głosu. 
– Przyszedłem, bo obiecałem Belli, że naprawię to i owo. 
– Ach, to wszystko w kuchni to twoja robota? To naprawdę miło, że... 
–  Jest  jeszcze  niejedno  do  zrobienia.  Mogłabyś  na  przykład  zająć  się 

salonem... To ja zbudowałem werandę dla kotów i odmalowałem dom – wyjaśnił, 
gdy spojrzała na niego pytającym wzrokiem. 

Nie kryła zdziwienia. 
– Dlaczego? 
– Umiem to robić. 
– Rzeczywiście, jesteś zdolny. – Trochę zbyt długo wpatrywała się w jego 

background image

szorty. – Mimo to nie chcę, żebyś się tu kręcił. Mogę to zrobić sama albo kogoś 
wynająć. 

– Ciekawe, czym mu zapłacisz? Bo ja nie zamierzam wydawać pieniędzy 

Belli na coś, co mogę zrobić sam. Zresztą przyrzekłem jej. 

W jego głosie stanowczość mieszała się z drwiną. Laura oparła się o poręcz 

schodów. 

– Raz na zawsze musimy sobie coś wyjaśnić... 
– zaczęła i nie dokończyła. Rozległ się dzwonek telefonu. 
Podeszła do stolika, a Sam spokojnie wrócił do przerwanej pracy. 
– Halo? – W słuchawce usłyszała szum, jakby ten, kto dzwonił, oddalony 

był o tysiące kilometrów. 

– Laura, to ty? – Głos Jasona był cichy, choć wyraźny. 
Mocniej przycisnęła słuchawkę do ucha. 
– Jason! Boże, jak dobrze! Co słychać? 
–  Co  ty  robisz  w  Południowej  Karolinie?  Telefon  do  ciebie  kosztuje 

majątek! 

W  krótkich  słowach,  chciała  być  konkretna,  opowiedziała  mu  o  śmierci 

Belli. Przerwał jej. 

– Wiem, twoja matka mi mówiła. Chyba pogrzeb już się odbył, prawda? To 

co tam jeszcze robisz? Czekają na ciebie w Waszyngtonie. 

Była  lekko  urażona  tym,  że  nie  powiedział  ani  słowa  na  temat  śmierci 

ciotki. Postanowiła jednak zrzucić to na karb zdenerwowania. Nie mógł się do 
niej dodzwonić, a Jason zawsze się przecież denerwował, kiedy  jego działanie 
natychmiast nie przynosiło rezultatów. 

– Nie mogę teraz przyjechać. Muszę uporządkować pewne sprawy. 
Z drugiej strony salonu Sam rzucił jej ironiczne spojrzenie. Przez chwilę 

nie mogła odwrócić wzroku od jego smukłej sylwetki w opiętych, spłowiałych 
szortach. Opanowała się i próbowała skupić na tym, co mówił Jason. 

–  Jak  długo  to  potrwa?  Nie  można  trzymać  tego  stanowiska  w 

nieskończoność. Pomogłem ci, ale przecież nie mogę dłużej kręcić. 

Pomógł  jej?  Lekko  odsunęła  słuchawkę.  Nie  do  wiary!  Po  prostu 

wspomniał kiedyś, że istnieje możliwość pracy w Departamencie Stanu. Resztę 
załatwiła sama. 

Skrzywiła się na myśl, że Jason jest być może za bardzo pewny siebie. Ma 

swoje dobre strony, ale nieraz zachowuje się zbyt obcesowo. Nie chciała teraz o 
tym mówić, w każdym razie, nie w obecności Sama Calhouna. Spojrzała na niego 
zażenowana.  Wydawał  się  pogrążony  w  pracy.  Nie  miała  jednak  wątpliwości: 
słyszał każde słowo i już dorabiał do niego własną interpretację. Odwróciła się do 
niego tyłem. Teraz musi bardzo uważać. 

– Chyba będę musiała zrezygnować z tej pracy. 
– Co takiego? – W słuchawce rozległ się ryk. – Ty chyba żartujesz! 

background image

Nie było rady. Laura wzięła oddech i ściszonym głosem poinformowała go 

o treści testamentu Belli. 

– W takim  razie – powiedział po chwili namysłu  – rzeczywiście musisz 

wytrzymać ten rok. To duże pieniądze. Będziesz mogła je w coś zainwestować. 

Jej  wzrok  znowu  powędrował  w  stronę  Sama.  Przestał  udawać,  że  jest 

zajęty czymś innym i patrzył teraz na nią, ostentacyjnie słuchając tego, co mówi. 

Ciekawe, co sobie myśli. Pewnie, jak zwykle, potępia każde jej słowo. 
– Tak, na pewno, ale, widzisz, nie chodzi tu tylko o pieniądze... 
– Rozumiem  – przerwał jej Jason.  – Ale ten rok szybko minie, a potem 

rozejrzymy się, co robić dalej. 

Słuchała z coraz większym niesmakiem. Jason był spokojny, wyrozumiały, 

przemawiał przez niego rozsądek. Jak zwykle. Niby ją rozumiał, ale czuła, że ich 
drogi  rozchodzą  się  coraz  bardziej.  Tak  jakby  mówili  innymi  językami.  Nie 
mogła mu powiedzieć, że zamierza pieniądze przeznaczyć na opłacenie studiów 
Barbary i Toma. Nie teraz, nie w obecności tego tam. 

– Jeszcze o tym pomówimy. 
Rozmawiali  jeszcze  przez  chwilę  i  pomału  przypominała  sobie,  co 

właściwie ceniła w Jasonie. Mieli wspólne zainteresowania. Oboje interesowali 
się nie tylko pracą, ale też muzyką, sztuką, literaturą... Może trochę zbyt często 
mówił o pieniądzach, ale to kwestia wychowania: jego matka ciężko pracowała i 
w dzieciństwie stale słyszał, że aby żyć, trzeba mieć pieniądze. 

Należał do osób, które „same do wszystkiego doszły”. Laura przypomniała 

sobie, że kiedy poznała go z Bellą w Paryżu, ciotka powiedziała, że to bardzo 
„ambitny” młody człowiek. W jej ustach niekoniecznie było to komplementem, 
ale Laura miała nadzieję, że ciotka zmieni zdanie, kiedy pozna go bliżej. 

–  Chyba  musimy  kończyć  –  powiedział  wreszcie.  –  Połączenia 

międzykontynentalne są strasznie drogie. Zostań tam, skoro musisz. Zajmij się 
tymi kotami i pilnuj spadku. Niczego nie przegap! 

– Postaram się – powiedziała machinalnie. Myślami była już przy tym, co 

ją czeka. Sam na pewno nie zrezygnuje z kilku uszczypliwych uwag. W każdym 
razie, nie zamierza mu się spowiadać! Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. 
Odrzuciła kosmyk opadający jej na oczy. 

– Coś się stało? 
– Po prostu dzwonił Jason... mój przyjaciel – odpowiedziała, nie patrząc 

mu w oczy. 

–  Chyba  więcej  niż  przyjaciel.  Zamierzacie  się  pobrać?  Coś  za  bardzo 

interesował się pieniędzmi Belli... 

O mało nie zemdlała. 
– Posłuchaj, nie masz prawa nikogo osądzać, a zwłaszcza mnie. 
Odwróciła się i poszła na górę. Czuła, jak nogi uginają się pod nią. 
 

background image

Chyba  spała.  W  każdym  razie  kiedy  się  ocknęła,  poczuła  silny  zapach 

amoniaku. Uniosła powieki. Sam, z zaniepokojonym wyrazem twarzy, stał nad 
nią z flaszeczką w ręku. Nie mogła sobie przypomnieć, jak właściwie znalazła się 
w swoim pokoju. Czyżby ją wniósł na górę? 

Przestraszyła  się.  Jeszcze  raz  spojrzała  na  pochyloną  nad  sobą  twarz. 

Chyba nie chce jej zrobić nic złego? 

– Zostaw mnie! – krzyknęła, próbując się unieść. Łzy, wywołane ostrym 

zapachem amoniaku, spłynęły jej po twarzy. 

– Zostaw to! Już się obudziłam! Odsunął się trochę. Był zły. 
– Jak te kobiety mogły wąchać coś podobnego? Te sole trzeźwiące i tym 

podobne świństwa... A w ogóle to też masz pomysły! Bardzo się przestraszyłem. 

Poruszył butelką. Laura zaniosła się kaszlem. 
– Weź to stąd, zanim się uduszę – wyjąkała. 
– To by niejedno rozwiązało – próbował trzymać fason. 
– Bardzo dowcipne. – Laura uśmiechnęła się słabo. Sam patrzył na nią ze 

ściągniętymi brwiami. 

– Co tobie właściwie jest? Masz wysoką gorączkę. Laura przymknęła oczy 

i szczelniej otuliła się kocem. 

Krótka nocna koszula zdecydowanie zbyt mało zakrywała. Było jej słabo, 

ciałem wstrząsały dreszcze. Sam przysiadł na łóżku obok niej. Czuła dotyk jego 
ciała. 

– Otwórz oczy – powiedział. – Chcę zobaczyć twoje źrenice. 
– Nie mam wstrząsu mózgu. To po prostu gorączka. 
– Otwórz oczy – powtórzył stanowczo. 
Chcąc  nie  chcąc  posłuchała.  Jeszcze  gotów  otworzyć  je  siłą...  Lekko 

dotknął jej rozpalonej twarzy. 

– Od jak dawna źle się czujesz? 
– Od wczoraj wieczór – Myślisz, że to grypa? 
– Nie, chyba malaria. Sam osłupiał. 
– Malaria! Chyba żartujesz? 
– Wcale nie, prawie wszyscy w Senegalu chorują na malarię. 
– Pracownicy sterylnej ambasady amerykańskiej też? – spytał złośliwie. 
Była zbyt wyczerpana, żeby dyskutować w tym tonie. Zwróciła na niego 

zmęczone oczy. 

–  Nie  mieszkałam  w  ambasadzie.  Byłam  sekretarką.  Miałam  pokój  w 

mieście. Zresztą, malarię przenoszą moskity, można się zarazić wszędzie. Całymi 
tygodniami byłam w terenie... 

–  Co  tam  robiłaś?  –  Sam  podtrzymał  jej  głowę.  Oparła  głowę  na  jego 

ramieniu,  zbyt  słaba,  żeby  się  bronić.  Ramię  Sama  było  silne  i  opiekuńcze. 
Poczuła się bezpieczna. Żeby tylko nie musiała nic mówić. Mimo to zdobyła się 
na wysiłek. 

background image

–  Pomagałam  w  pracach Czerwonego  Krzyża.  W  Senegalu panuje głód. 

Woziliśmy żywność... Ludzie bardzo chorują, szczepiliśmy dzieci...  – zamilkła 
wyczerpana. 

Delikatnie położył jej głowę na poduszce. 
– Zawiozę cię do doktora. 
– Nie potrzeba. Kup mi tylko chininę. 
– Pojedziemy do doktora. Ubierzesz się sama, czy mam ci pomóc? 
– Nie ma mowy! 
Sam uśmiechnął się blado. 
–  W  takim  razie  zrób  to  sama.  Ja  tymczasem  zadzwonię  do  doktora  i 

zamówię wizytę, Szybkim krokiem poszedł ku drzwiom. Laura wstała i, chwiejąc 
się na nogach, powoli włożyła szorty, które nosiła poprzedniego dnia. Wsunęła 
nogi w sandały, przemyła twarz. Kiedy wrócił, siedziała na brzegu łóżka, trzęsąc 
się od dreszczy i gorączki. 

– Doktor Clay już na ciebie czeka. 
Obrzuciła  go  niechętnym  spojrzeniem.  Był  za  bardzo  energiczny.  Nie 

wiedziała dlaczego, ale ją to irytowało. 

–  Trzeba  go  było  tylko  poprosić  o  receptę  na  chininę.  Na  pewno  by  ci 

przepisał, chyba coś tu słyszeliście o malarii... 

– Ja nigdy! Jak Boga kocham! – próbował dowcipkować. – Nie chciałbym 

zresztą, żebyś potem mówiła, że cię zostawiłem w chorobie na łasce losu. 

– Nie chcę, żebyś się mną opiekował, nawet kiedy jestem chora! 
Zupełnie jakby nie słyszał. Podszedł i ujął ją pod brodę. 
– Bella by mi tego nie przebaczyła – powiedział łagodnie. 
Zrezygnowana,  oparła  głowę  na  jego  piersi.  Na  szczęście  podkoszulek 

oddzielał  jej  twarz  od  jego  ciała.  W  przeciwnym  razie  doktor  Clay  byłby 
naprawdę zdziwiony stanem pacjentki... 

W  chwilę  potem,  sforsowawszy  schody,  zasiedli  w  świeżo  wyklepanej 

furgonetce. Sam objął ją ramieniem i zapalił motor. 

– Oprzyj się o mnie – powiedział. Wszystko tylko nie to. 
– Dziękuję, nie ma potrzeby. – Odsunęła się na bezpieczną odległość. 
Sam przysunął ją do siebie i ułożył jej głowę na swoim ramieniu. Nie było 

sensu protestować. Zresztą była na to zbyt słaba. 

– Wybacz, że wiozę cię tym gratem, ale tamten będzie gotowy dopiero w 

przyszłym tygodniu. – W jego głosie nie było wyrzutu, raczej chęć przerwania 
milczenia. 

–  Nic  nie  szkodzi.  –  Zamknęła  oczy  i  ułożyła  się  wygodniej  na  jego 

ramieniu. 

Prowadził ostrożnie, jakby miał w samochodzie jakiś cenny przedmiot. Ta 

świadomość pogłębiała poczucie bezpieczeństwa, jakie ją nagle ogarnęło. 

Wprowadził ją do domu doktora, i towarzyszył jej do gabinetu. Zupełnie 

background image

jakbym  była  małą  dziewczynką  z  zapaleniem  ucha,  pomyślała  zirytowana,  ale 
zaraz  uspokoiła  się.  To  nie  było  niemiłe:  mieć  go  przy  sobie,  widzieć  jego 
zatroskaną twarz w czasie badania, opierać się na jego ramieniu, czuć jego rękę 
pod głową. 

Doktor, niski, zamaszysty człowieczek, potwierdził auto-diagnozę Laury. 

Atak  malarii  został  zapewne  spowodowany  nagłą  zmianą  klimatu:  Afryka, 
Alaska,  Waszyngton,  Webster,  to  trochę  zbyt  dużo,  jak  na  wytrzymałość 
obciążonego stresami organizmu. Lekarz szybko przepisał chininę, dał receptę i 
wyszli. Po drodze wstąpili jeszcze do apteki i po chwili byli już w domu. Tempo, 
w jakim odbyła się cała akcja, wprawiło Laurę w osłupienie. Mieszkańcy Webster 
naprawdę byli bardzo skuteczni w działaniu... 

Zasnęła natychmiast, jak tylko znalazła się z powrotem w łóżku. Czuła, jak 

zapada się w ciepłą ciemność. Dokoła panowała cisza i spokój. Była bezpieczna, 
była w domu. 

Przespała popołudnie i cały następny dzień. Sam nie opuszczał jej ani na 

chwilę. Podawał leki, poił sokami. 

– Wypij, to cię wzmocni. – Na ustach poczuła dotyk filiżanki. Smak napoju 

w niczym nie przypominał jabłkowego soku. 

– Wyleję ci wtedy ten bulionik na głowę – powiedziała zupełnie wyraźnie, 

wstrząsając się z obrzydzenia. 

– Wdzięczność to ty potrafisz okazać, jak nikt. – W głosie Sama brzmiała 

czułość. Tak, czułość, a nie, jak się spodziewała, złośliwa ironia. 

Zamierzała się odciąć, ale znowu zapadła w sen. 
Następnego dnia pod wieczór obudziła się. Gorączka chyba ustąpiła. Laura 

przeciągnęła  się  jak  kot  i  spojrzała  w  mrok  gęstniejący  za  oknem.  Jeśli  ataki 
malarii będą się powtarzały za każdym razem, kiedy pogoda się zmieni, to czeka 
ją doprawdy wspaniały rok. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 
– Obudziłaś się! – wykrzyknął tryumfalnie Sam, wchodząc następnego dnia rano 
do pokoju Laury.  W ręku miał szklankę jakiejś nowej mikstury. Odsunęła się, 
robiąc  mu  miejsce.  Jego  zwyczaj  przysiadania  na  łóżku  wydawał  się  jej  nieco 
zbyt poufały. Kolanem prawie dotykał jej uda. 

Niechętnie spojrzała na szklankę. Jakieś nowe świństwo. 
– Co mi dasz tym razem? – zapytała i usiadła. Starannie podciągnęła kołdrę 

pod brodę. Sam uśmiechnął się pod nosem. 

– Witaj wśród żywych – powiedział żartobliwie. Zachęcająco wyciągnął ku 

niej trzymaną w dłoni szklankę. – Jogurt z bananami, gruszką i innymi bardzo 
wzmacniającymi owocami, pełen zestaw witamin. 

Spojrzała z niedowierzaniem i sięgnęła po szklankę. Spróbowała i oblizała 

się. 

– Pyszne! Naprawdę pyszne! 
– Przygotowane według starego domowego przepisu. – Sam wyprostował 

się  dumnie.  –  Zawsze  to  robiłem  dla  mamy,  kiedy  się  spodziewała  nowego 
dziecka. Idealne dla karmiących matek. 

O mało się nie zakrztusiła. 
– Nie jestem karmiącą matką! Obrzucił spojrzeniem jej postać. 
– Wiem, ale musisz się wzmocnić. Na jedno wychodzi. 
Poczuła  się  dziwnie.  Żeby  zmienić  temat,  nawiązała  do  poprzedniego 

zdania. 

– Robiłeś to dla matki, kiedy się spodziewała nowego dziecka? 
Pokiwał głową. 
– Mam czworo młodszego rodzeństwa. Dwóch braci i dwie siostry. 
Spojrzała  na  niego  ze  zrozumieniem.  Zawsze  dotąd  uważała,  że  ona  ze 

swoją  gromadką  rodzeństwa  jest  w  obecnej  dobie,  kiedy  to  dwójka  dzieci 
wyczerpuje możliwości rodziny – rzadko spotykanym wyjątkiem. 

– Nas było w domu sześcioro. Jestem najstarsza. 
– Wiem. Bella pokazywała mi zdjęcia. Uśmiechnęła się do niego swymi 

złotymi oczyma. 

Oblizała kąciki warg. 
–  Nie  wiedziałam,  że  masz  rodzeństwo,  chociaż  ciotka  tyle  mi  o  tobie 

pisała. 

Ciotka nie powiedziała jej też wielu innych rzeczy. Pisała, że jest dobry i 

uczynny,  ale  ani  słowem  nie  wspomniała,  jak  bardzo  jest  przystojny.  Nic  nie 
pisała  o  jego  ciemnobrązowych  włosach,  o  jego  szarych  oczach,  niezwykłym 
uśmiechu i nieprawdopodobnie długich rzęsach. Słowem nie napomknęła o jego 
smukłej sylwetce i sile, która pozwoliła mu bez trudu wnieść na schody dorosłą 

background image

kobietę... 

Jeszcze  raz  przebiegając  w  pamięci  wydarzenia  ostatnich  dwóch  dni, 

poczuła się nagle lekka i radosna, tak jakby wszystko, co ją spotkało, sprowadzało 
się  do  tych  kilku  chwil,  kiedy  mogła  się  rozkoszować  faktem,  że  ktoś  się  nią 
opiekuje, dba o nią i niepokoi się jej stanem. Wszystko inne przestało się liczyć. 

Znowu  wypiła  łyk  i  oblizała  wargi.  Wzrok  Sama  ześlizgnął  się  po  jej 

ustach... 

– Co ci Bella o mnie napisała? 
Patrzył  na  nią  uważnie,  jakby  nie  chciał  uronić  ani  jednego  słowa. 

Wyglądał niezwykle pociągająco. W każdym razie żaden mężczyzna dotąd nie 
pociągał jej do tego stopnia. 

Zacisnęła  ręce  na  chłodnej  powierzchni  szklanki.  Wydawało  jej  się,  że 

gorączka powraca. Ciepła fala zalała jej ciało. 

– Pisała, że miałeś jakieś kłopoty, że  mieszkasz obok niej...  że wiele ze 

sobą rozmawiacie. Bardzo cię lubiła i... ceniła – dodała po chwili szczerze. 

Wyjął szklankę z jej ręki i postawił na nocnym stoliku. 
– A ty, co o mnie myślisz? Teraz, kiedy trochę lepiej mnie poznałaś? Czy 

dalej uważasz, że nadużyłem jej zaufania i że zmusiłem ją, żeby mnie uczyniła 
wykonawcą testamentu? 

Otworzyła usta. Nie pozwolił jej dojść do słowa. 
–  Nie  zrobiłem  tego.  Nie  zrobiłem  –  powtórzył.  –  Przedtem  miałem  w 

Nowym  Jorku  biuro  maklerskie.  Potem  zaczęły  się  problemy  zawodowe  i 
prywatne. Sporo straciłem. Przeniosłem się tutaj i poznałem twoją ciotkę. To ona 
mnie  nauczyła,  że  pieniądze  nie  mają  wartości.  –  Uśmiechnął  się  smutno.  – 
Pozwalała, żebym jej udzielał porad w sprawach majątkowych. Nabrała do mnie 
zaufania. – W dalszym ciągu nie spuszczał wzroku z jej twarzy. – Czy myślisz, że 
źle zrobiła? 

Widać było, że bardzo mu zależy na jej odpowiedzi. Pochylił się nad nią. 

Laura zaczerpnęła oddech, próbując się opanować i skupić na pytaniu Sama. 

– Bella po prostu zrobiła to, co uznała za stosowne. Zawsze postępowała 

właśnie tak. 

Ujął jej dłoń w swoje ręce. 
– Niedobrze się stało. Oboje straciliśmy kogoś, kogo bardzo kochaliśmy. 

Musimy się teraz nawzajem wspierać. 

Wspierać? To słowo jakoś dziwnie zabrzmiało w jej uszach. Ogarnęło ją 

coś w rodzaju błogostanu, coś, czego nigdy dotąd nie doświadczyła. To pewnie 
jakiś  uboczny  skutek  niedawno  przebytej  choroby.  Psychiczna  nadwrażliwość, 
dziwne,  nie  znane  dotąd  podniecenie...  Nagle  zapragnęła  znaleźć  się  w  jego 
ramionach, oprzeć głowę na jego piersi, objąć go... 

Patrzyła jak zahipnotyzowana na jego zbliżającą się twarz, widziała jego 

źrenice, lekko uchylone usta. Wodził wzrokiem po jej twarzy, przenosząc wzrok z 

background image

drżących warg ku szeroko rozwartym oczom, i znowu zatrzymując go na ustach. 

Delikatnie ujął jej twarz w dłonie. Serce Laury zabiło mocniej. Ogarnęło ją 

nie  znane  dotąd  uczucie  dziwnej  przyjemności.  Z  zauroczenia  wyrwał  ją  nagle 
znajomy zapach... 

– Kwiat Kaszmiru – wyjąkała. 
–  Co  takiego?  –  Sam  cofnął  się  gwałtownie.  Zapominając  o  kołdrze, 

przykrywającej  jej  ramiona,  gwałtownie  usiadła  i  rozejrzała  się  dokoła. 
Wyciągnęła ręce, jakby chciała pochwycić to, co tak intensywnie czuła. 

– Puder... „Kwiat Kaszmiru”, nie czujesz? 
Czar  prysł.  Sam  odsunął  się  mrugając  oczami,  jakby  wydostał  się  z 

ciemnego pomieszczenia na światło dzienne. Pociągnął nosem. 

– Nic nie czuję. 
Uklękła na łóżku, próbując dociec, skąd pochodzi znajomy zapach. Pokój 

wyglądał normalnie. Pozornie nic się nie zmieniło. Błękitne firanki unosiły się 
łagodnie,  poruszane  lekkim  powiewem  wiatru.  Z  leżącej  na  krześle  walizki 
wystawał rąbek jasnej letniej sukienki. 

– Musisz coś czuć. To... 
Przerwała,  uświadamiając  sobie,  że  nie  może  po  prostu  powiedzieć:  „to 

puder  Belli,  zawsze go  używa”.  Ośmieszy  się  tylko.  Położyła  się  z powrotem, 
podciągając kołdrę pod samą brodę. Co się z nią dzieje? Dlaczego zachowuje się 
tak dziwnie? Przez chwilę miała wrażenie, że znajduje się we władaniu jakichś 
tajemnych mocy. Rzuciła okiem na zdumioną twarz Sama. 

Podsunął jej szklankę z koktajlem. 
– Masz, skończ to. 
Kiedy  przybliżył  dłonie  do  jej  twarzy,  zagadka  się  wyjaśniła.  Mył  je 

niedawno w kuchni mydłem Belli, pochodzącym z tej samej serii, co puder. 

Zmieszana  swoją  reakcją,  posłusznie  opróżniła  podaną  jej  szklankę  i 

odetchnęła z ulgą. Na szczęście nic się nie stało. Była pewna, że gdyby scena 
potrwała nieco dłużej, pocałowałaby go. Szczęśliwie, do niczego nie doszło. 

Nie  wolno  jej  robić  głupstw.  Nie  wolno  jej  zakochać  się  w  Samie 

Calhounie. I tak ma dosyć problemów. Straciła pracę, o której marzyła, ciotka 
Bella umarła. Tylko tego brakowało, żeby się jeszcze zakochała. 

Zadowolona  z  właściwej  oceny  faktów,  podała  Samowi  szklankę  i 

uśmiechnęła się uroczo. 

– To było pyszne, bardzo dziękuję. 
Wziął szklankę i wstał. Próbowała przyjąć to z ulgą, chociaż uczucie, jakie 

ją ogarnęło, bliższe było rozczarowaniu. Sam skierował się ku drzwiom. 

– Może się ubierzesz i zejdziesz na dół? Mogłabyś wyjść na dwór. 
– Na dwór? – powtórzyła z zachwytem. Doskonały pomysł, od wieków nie 

była na świeżym powietrzu. 

– Będę się zajmował szczeniakami. Może popatrzysz? 

background image

– Co będziesz z nimi robił? 
– Wstawaj z łóżka, coś na siebie włóż, to sama zobaczysz. – Obejrzał się 

jeszcze raz. – A może jednak pomóc ci przy ubieraniu? 

–  Do  widzenia,  panie  Calhoun  –  powiedziała  żartobliwie  stanowczym 

tonem i wskazała palcem drzwi. 

– Będę czekał na podwórku. – Starannie zamknął za sobą drzwi. 
Zaraz po jego wyjściu zsunęła się z łóżka i wstała. Radziła sobie całkiem 

nieźle. W głowie się nie kręciło, nogi nie drżały... Przede wszystkim należy wziąć 
prysznic. Z niesmakiem spojrzała na leżące na krześle ubrania. Właściwie nie ma 
w  co  się  przebrać.  Zajrzała  do  szafy.  Szkolna,  błękitna,  spłowiała  sukienka. 
Zawahała się. Bardzo dobrze! Nie zamierza się stroić dla Sama Calhouna! 

Umyta  i  ubrana  zeszła  na  dół.  W  salonie  zatrzymała  się  na  chwilę. 

Zaskoczył ją panujący tu nieporządek – porzucone narzędzia, pędzle. Słomiany 
ogień,  przeszło  jej  przez  głowę,  zacząć  pracę,  owszem,  ale  dokończyć  –  nie 
bardzo.  Potem  pomyślała  o  pocałunku,  do  którego  o  mało  co  nie  doszło. 
Rozmarzona, postanowiła zajrzeć do kotów. 

Koty  tłumnie  ruszyły  na  jej  spotkanie.  Mruczały  i  ocierały  się  o  nogi. 

Kuwety  były  czyste,  miseczki  napełnione  wodą.  Spędziła  z  nimi  kilka  minut, 
głaszcząc ich łebki i wyprężone grzbiety. 

Potem wyszła z domu i, podziwiając różane krzewy rosnące wzdłuż ścieżki 

oddzielającej  ogrody,  poszła  w  stronę  gościnnie  otwartej  furtki,  wiodącej  na 
podwórze Sama. 

Już  przy  furtce  rozejrzała  się  ciekawie.  Ogród,  który  pamiętała  jako 

tajemniczą gęstwinę dzikich drzew i krzewów, zamienił się w czysto sprzątnięte 
podwórze.  Krótko  strzyżona  trawa,  kilka  drzew,  budy...  Naliczyła  sześć psów, 
wśród nich niesfornego, „świetnie zapowiadającego się” Brandy’ego. Rozległo 
się powitalne poszczekiwanie. 

Sam siedział na środku podwórza. Odwrócił się, słysząc, że nadchodzi. 
– Zamknij furtkę, bo małe powyłażą. 
Zrobiła to, o co prosił, i rozejrzała się w poszukiwaniu „małych”. Sześć 

rozkosznych  szczeniaków  tuliło  się  jej  do  nóg.  Jeden  z  nich,  najśmielszy, 
próbował polizać ją w stopę. Kiedy ruszyła w stronę Sama, „małe” podążyły za 
nią na swych grubych łapkach. 

– Byłaś u kotów, zanim tu przyszłaś? – zapytał Sam. 
– Tak, byłam. 
–  Poczuły  zapach.  –  W  głosie  Sama  brzmiała  ojcowska  duma.  –  Chodź 

tutaj, zaraz za tobą przyjdą. 

Zwłaszcza ten najśmielszy nie opuszczał jej na krok. 
–  Co  za  różnica,  zapach  kota  czy  psa?  Obrzucił  spojrzeniem  jej  długie, 

zgrabne nogi. 

– Możesz mi wierzyć, różnica jest zasadnicza. Usiądź tu i patrz. 

background image

Podsunął jej niski stołek. Laura usiadła. Kolana miała pod brodą, ale było 

jej wygodnie. Opuściła ręce. Szczeniaki dopadły ich, popiskując i poszczekując. 
Najodważniejszy  odpychał  nosem  rywali,  najwyraźniej  uważając,  że  gość  jest 
jego własnością. 

Uniosła go delikatnie i pogłaskała brązowy łebek. 
– Jaka to rasa? 
– Wyżeł. Będzie z niego kiedyś wspaniały pies myśliwski. 
Zdziwiła ją pewność brzmiąca w jego głosie. 
– Skąd wiesz? 
–  Znam  jego  rodziców.  Jest  synem  Roundera  i  Misty.  –  Wskazał  dwa 

leżące pod żywopłotem wyżły. 

Laura uśmiechnęła się do siebie. We wzroku psów spoglądających w ich 

stronę ujrzała wyraźnie dumę z posiadania tak udanego potomka. Widywała już 
rodziców patrzących w ten sposób... 

–  Nieskazitelny  rodowód.  Najczystsza  krew.  Drugiego  takiego  nie  ma. 

Spójrz  na  jego  rodziców,  zobacz,  jak  są  zbudowani.  Najszlachetniejszy  rodzaj 
myśliwskiego psa. 

–  Widzę,  widzę...  –  uśmiechnęła  się.  Jego  entuzjazm  miał  w  sobie  coś 

dziecinnego. 

– Trzeba tylko nad nim popracować. – Sam nie dostrzegał jej rozbawienia. 

– Popatrz uważnie. 

Wziął szczeniaka z jej kolan i postawił na trawie. Zza swoich pleców wyjął 

wędkę z uwiązanym na końcu kawałkiem białego materiału. Pomachał nim przed 
nosem zdziwionego psa i uniósł w górę. Pies, zamiast spojrzeć w ślad za wędką, 
opuścił nos i zaczął węszyć, wyraźnie szukając tropu w trawie. 

– Robiliście już to kiedyś? – spytała Laura, zaciekawiona. 
– Nigdy, ma to we krwi. Pozostałe zresztą też. 
– Wskazał szczeniaki szorujące nosami po trawie. 
– Wszystkie są dobre, ale on po prostu najlepszy. Oczy Sama błyszczały, w 

głosie drżało podniecenie. 

– Kiedy się go wytresuje, będzie po prostu nadzwyczajny. Nie mogę się 

doczekać zawodów. 

– Jakich? 
Sam zaczął obszernie wyjaśniać, jak się tresuje psy myśliwskie i dlaczego 

urządza się pokazy urozmaicone specjalnymi sprawdzianami. Patrząc na niego 
Laura stopniowo nabierała przekonania, że hodowla psów to zajęcie naprawdę 
pasjonujące. Była tak zafascynowana mówcą, że bezkrytycznie chłonęła każde 
jego słowo. 

–  Zajmujesz  się  zawodowo tresurą  psów?  –  zapytała, kiedy  wreszcie na 

chwilę przerwał, żeby zaczerpnąć oddechu. 

– Tak, to moje jedyne zajęcie. 

background image

–  Czy  to  się  opłaca?  –  Nie  chciała,  żeby  w  jej  głosie  brzmiało 

powątpiewanie, ale naprawdę z trudem mogła sobie wyobrazić, że ktoś zarabia na 
życie siedząc na podwórku w otoczeniu psów. 

Sam uśmiechnął się rozbawiony. 
– Kiedy sprzedam tego tutaj, będę bardzo bogatym człowiekiem. 
– Zapłacą ci tak dużo za tego psa? 
– Nie tylko za psa. Za najlepszą szkołę, jaką przeszedł. 
– Nie grzeszysz skromnością. 
– Nie mam powodów. Jestem uczniem najlepszego z najlepszych, mojego 

ojca. 

–  Twój  ojciec  też  się  tym  zajmuje?  Zapadło  milczenie.  Oczy  Sama 

pociemniały. 

– Zginął, kiedy miałem piętnaście lat. Wypadek podczas polowania. 
– Przepraszam, nie chciałam... – Popatrzyła na szczenięta śpiące przy jej 

nogach. – Nie wiedziałam... Ale jak ty możesz...? 

– Zajmować się myśliwskimi psami? Dlaczego nie? Przecież to nie była ich 

wina. 

Spojrzała na niego. Czuła, że wspomnienie śmierci ojca sprawiło mu ból. 
– Nie chciałam... 
– Nic się nie stało. Mam już to za sobą. – Cisza, jaka znowu zapanowała, 

przeczyła jego słowom. W roztargnieniu głaskał leżącego najbliżej szczeniaka. 

–  W  naszych  stronach  polowali  właściwie  wszyscy,  a  psy  mojego  ojca 

uważane były za najlepsze. Nauczył mnie wiele na temat ich hodowli, ale kiedy 
zginął, rzuciłem to, nie chciałem mieć nic wspólnego z psami. Nigdy nie miałem 
własnego, zanim tu zamieszkałem. Ruchem głowy wskazał dom. 

– Kiedy tu przyjechałem, Bella przekonała mnie, żebym spróbował zająć 

się tresurą. No i spróbowałem. 

Uśmiechnął się. 
– Zawsze przynosiła mi mrożoną herbatę, tak jak ty kilka dni temu. 
– Dobrze, że potrafiła ci pomóc. 
– Bardzo dobrze. Myślę, że gdyby ojciec mógł mnie zobaczyć, byłby ze 

mnie dumny. – Odchrząknął. – Zresztą, sam jestem z siebie dumny. 

Objęła ramionami kolana i zamyśliła się. 
– Myślę, że, w jakiś sposób wszystkim nam zależy, żeby rodzice byli z nas 

dumni.  Nawet  wtedy,  gdy  jesteśmy  już  całkiem  dorośli.  Mój  ojciec  zginął  w 
Wietnamie, ale często się zastanawiam, czy byłby zadowolony z tego, co robię. 

– Twoja ciotka była. Laura zmarszczyła czoło. 
– Ale ty nie. 
– Może rzeczywiście trochę przesadziłem na początku. 
– Zachowałeś się okropnie. 
– Chyba masz rację... 

background image

Przyjemnie było tak siedzieć na trawie wśród śpiących psów i gawędzić z 

Samem. Zwłaszcza jeśli się miało w pamięci troskliwość, jaką ją otaczał w czasie 
choroby. Zresztą łączyła ich przecież miłość do Belli. Trudno było budować na 
niej  wzajemne  stosunki,  ale  wszystko  stawało  się  po  prostu  łatwiejsze. 
Przynajmniej na razie. 

Zarumieniła się. 
– Przepraszam, że rozwaliłam ci samochód, furgonetkę, no i tę nieszczęsną 

jabłoń. 

Ujął jej rękę. 
–  Tego  też  nauczyła  mnie  Bella.  Nie  przejmować  się  takimi  sprawami. 

Rzeczy  materialne  nie  mają  znaczenia.  Są  inne,  znacznie  ważniejsze  sprawy: 
rodzina, praca... 

Przysunęła się do niego. Jej twarz wyrażała teraz zaciekawienie. 
– Dlaczego tak mówisz? Miałeś kiedyś poważne problemy? 
– Tak – odparł niechętnie. 
Ogarnęła  ją  fala  czułości.  Odsunęła  się  od  niego,  żeby  zmniejszyć 

wrażenie, jakie wywierała na niej jego bliskość. Nie trzeba sobie komplikować 
życia. A że z jej znajomości z Samem mogą wyniknąć jakieś komplikacje, tego 
zaczynała być pewna. 

– To dobrze, że znalazłeś pracę, która daje zadowolenie – wyrecytowała 

pośpiesznie  i  wstając  dodała:  –  Bardzo  dziękuję  za  to,  że  mi  pokazałeś  te 
szczeniaki, są śliczne. 

Odwróciła się i szybkim krokiem poszła w stronę furtki. Prawie biegnąc 

dotarła do domu, wpadła do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi. Przycisnęła ręce 
do policzków. Rzeczywiście, zachowywała się dziwnie. Jej uczucia w stosunku 
do Sama zmieniały się z dnia na dzień. Najpierw niechęć bliska nienawiści, teraz 
wdzięczność i podziw. Zaczynała go lubić. Doskonale rozumiała, dlaczego Bella 
tak mu ufała. Była w nim duma i pewność siebie, emanowała z niego siła kogoś, 
kto... 

Chyba za bardzo się rozpędziła. Owszem, miał sporo dobrych cech, ale był 

po prostu sąsiadem, nikim więcej. To znaczy, owszem, zapomniała o tym, także – 
osobą, do której miała się zwracać o pieniądze. 

No tak, ale to nie wyklucza przecież przyjacielskich stosunków. To nawet 

normalne, są sąsiadami. W takim małym miasteczku jak Webster jest to nawet 
rzeczą wskazaną. Wzruszyła ramionami. Trzeba przygotować jakieś jedzenie dla 
kotów, no i coś na obiad. 

Może  na  chwilę  straciła  panowanie  nad  sobą,  ale  to  się  nie  powtórzy. 

Nigdy więcej. Jest tego pewna. Absolutnie pewna. 

 
Następnego dnia rano, kiedy przyszedł, była miła i uśmiechnięta. Zapytał, 

jak się miewa i nie czekając na odpowiedź, poszedł prosto do salonu. 

background image

Przez chwilę stał w progu, przyglądając się ścianom. 
– Dzisiaj będę malował. Laura stanęła obok. 
– Myślałam, że zrezygnowałeś. 
Rzucił na nią okiem. W jej głosie odczytał dezaprobatę. 
–  Myślałaś,  że  jeżeli  zajmuję  się  tresurą,  to  już  nic  innego  nie  potrafię 

zrobić? 

Laura zmieszała się. 
–  Wcale  tak  nie  myślę.  Przecież  powiedziałam  ci  wczoraj,  że  to  bardzo 

dobrze, że robisz to, co lubisz. 

Jego wyjaśnienie wprawiło ją w osłupienie. 
– Nie skończyłem, bo chorowałaś i myślałem, że zapach farby będzie ci 

przeszkadzał. 

Sięgnął  po  puszkę  z  farbą,  z  kieszeni  wyjął  otwieracz,  otworzył  ją 

zgrabnym ruchem i zabrał się do malowania. Na chwilę przerwał. 

–  Jesteś  przecież  bardzo  wrażliwa  na  zapachy.  Aluzja  do  wydarzeń 

poprzedniego dnia sprawiła, że Laura zaczerwieniła się gwałtownie. 

– Skończysz to dzisiaj? – zapytała. – Chcę pojechać do Waszyngtonu po 

swoje rzeczy i... 

– ...i nie chcesz, żebym tu był w czasie twojej nieobecności. 
Nie  wiedziała,  jak  zareagować.  Powiedziała  to,  ot,  tak,  żeby  coś 

powiedzieć, nie zastanawiając się nad znaczeniem słów. Ale jednak coś w tym 
było: nie uzależniać się od niego, nie wpuszczać do swojego życia. Oczywiście, 
mógłby tu zostać i malować. Miło byłoby pomyśleć, że jest w domu, podczas gdy 
ona  załatwia  swoje  sprawy,  że  czeka...  Zupełnie  jakby  to  był  ich  dom.  Ich 
wspólny dom. 

–  Wcale  tak  nie  myślałam.  Przecież  i  tak  będziesz  tu  przychodził,  żeby 

nakarmić koty. 

– Nareszcie znalazłaś dla mnie odpowiednie zajęcie. – Nie wiedziała, czy 

kpi,  czy  mówi  serio.  –  Ale  skoro  chcesz,  żebym  skończył  dzisiaj,  musisz  mi 
pomóc. 

To  brzmiało  sensownie.  Jej  uczucia  w  stosunku  do  niego  były  tak 

skomplikowane, że najlepiej niczego nie analizować, tylko wziąć się do roboty. 
Pobiegła do swojego pokoju. 

Przebrała się w stare spodnie i koszulkę, znalezione w szafie. Spojrzała w 

lustro. Miłe wrażenie wywołane odbiciem zgrabnej, smukłej sylwetki, wzrosło 
jeszcze, kiedy pomyślała, że Bella starannie przechowywała wszystkie jej rzeczy, 
tak jakby lada chwila miała wrócić. Przecież do domu zawsze się wraca... 

To  było  równie  zagmatwane i  też  miało  jakiś  związek  z  Samem.  Lepiej 

zejść i zrobić coś konkretnego. Przewiązała włosy zieloną chustką. 

Na  dole  Sam  wręczył  jej  puszkę  i  mały  pędzel.  Z  kuchni  wzięła  starą 

drewnianą drabinę Belli. 

background image

Przenieśli meble na środek pokoju i starannie okryli je folią. Przez okno 

wpadał powiew wiatru. Było wilgotno i gorąco. W milczeniu wzięli się do pracy. 

Sam  równymi,  starannymi  pociągnięciami  pędzla  pokrywał  farbą 

powierzchnię  ściany.  Przez  chwilę  patrzyła  na  niego  z  podziwem.  Potem, 
uznawszy, że trochę zbyt długo wpatruje się w jego plecy i umięśnione ramiona, 
westchnęła  i  zaczęła  wchodzić  na  drabinę.  Pierwsze  dwa  stopnie  przebyła 
ostrożnie,  badając  wytrzymałość  starego  sprzętu.  W  ręku  trzymała  pędzel  i 
puszkę. 

Po  chwili  znowu  spojrzała  na  Sama.  Tym  razem  uwagę  jej  przyciągnął 

kolor, na który malował salon. 

– Szary? 
– Nie podoba ci się? – Sam uśmiechnął się. Skrzywiła się. 
– Kto taki wybrał? 
– Twoja ciotka. Nie do wiary... 
– Bella zawsze lubiła żywe kolory. 
– Może postanowiła tym razem wybrać coś spokojniejszego. 
– To nie jest spokojne, to jest ponure. Poruszyła się, drabina skrzypnęła 

ostrzegawczo. 

– Gdybym miała tu zamieszkać, wybrałabym coś zupełnie innego. 
– Przecież nie będziesz tu mieszkała. – W jego oczach dostrzegła ironię, w 

głosie było coś z dawnego tonu. – Jesteś tu czasowo. Dom zostanie sprzedany, a 
skąd wiesz, że nowym właścicielom nie spodoba się ten kolor? 

Miał rację. Nie powie mu tego, ale przyznać musi. Co ją zresztą obchodzi 

ten kolor! Zwróciła mu uwagę, bo wydało jej się to naturalne. Między sąsiadami 
takie rzeczy są dopuszczalne. Mocniej ścisnęła puszkę. 

– A na jaki kolor pomalujesz inne pokoje? 
– Tak samo. – Zabrzmiało to jak wyzwanie. 
– Chyba żartujesz! Cały dom na ten sam kolor? Na chwilę przestał machać 

pędzlem. 

– To taniej wychodzi, kiedy kupuje się od razu cały galon. 
Włożyła pędzel do puszki tak gwałtownie, że farba prysnęła na wszystkie 

strony. 

– Nie chcę takiego koloru! Stanął tuż pod drabiną. 
– Nie masz wyboru. Zresztą, co cię to obchodzi? 
– Przecież będę tu mieszkać! – wrzasnęła. Drabina zachwiała się. 
– Tylko przez rok – dobiegło ją z dołu. – Nie wytrzymasz dłużej. 
–  Ciebie  nie  wytrzymam  ani  chwili  dłużej!  –  Wycelowała  w  niego 

ociekający farbą pędzel i w tym samym momencie drabina zaczęła usuwać się jej 
spod nóg. Rozpaczliwie próbowała złapać się ręką, ale paznokcie ześlizgnęły się 
po  gładkim  drewnie.  Puściła  puszkę  z  farbą.  Drabina,  rozhuśtana  jej  ruchami, 
runęła ostatecznie wraz z Laurą. Wprost w ramiona stojącego na dole Sama... 

background image

Poczuła  jego  ręce  na  swoim  ciele,  spojrzała  w  szare  oczy.  Sam  był  w 

świetnym humorze. 

– Co ty wyprawiasz? Tak skakać bez uprzedzenia. Powinnaś uważać. 
–  Przecież...  uwa...  żam  –  wyjąkała.  Jej  ręce  spoczywały  teraz  na  jego 

ramionach. Mięśnie, które tyle razy podziwiała, były twarde jak kamień. 

–  Wcale  nie.  Bardzo  łatwo  tracisz  panowanie  nad  sobą  i  nie  wiesz,  co 

robisz. Bella nigdy mi nie mówiła, że jesteś taka... popędliwa... 

– Nie jestem... – Próbowała coś powiedzieć, chociaż wiedziała, że nie jest 

zdolna  tego  uczynić.  Słowa,  które  przychodziły  jej  na  myśl,  nie  łączyły  się  w 
logiczną całość. Zamiast się skupić, wpatrywała się w jego usta, bardzo, bardzo 
pociągające, zwłaszcza kiedy się uśmiechał. Był taki wysoki, taki silny. Bardzo 
dobrze  było  być  w  jego  ramionach  i  czuć  powiew  wiatru  wpadającego  przez 
otwarte okno salonu. Stać tak i czekać na to, co się stanie... Spojrzała mu w oczy. 

Czuła jego dłonie na swoich biodrach, potem wyżej, na gołej skórze pod 

koszulą. 

–  Zastanawiam  się,  czy  mam  cię  pocałować  –  powiedział  patrząc  na  jej 

usta. 

– Naprawdę? 
– Tak, ale chyba tego nie zrobię. 
– Tak? 
– Nie wiem, jak się całuje takie wysokie kobiety. 
– Nie? 
Sposób, w jaki na nią patrzył, pozwalał wątpić w jego słowa. 
–  Całując  niskie  kobiety,  człowiek  musi  się  pochylić.  To  bardzo 

podniecające... 

– Ja też nie zamierzam cię całować. 
Uniosła głowę, trafiając ustami wprost na jego usta. 
– Jesteś... 
– Właśnie. I po chwili: 
– To było bardzo przyjemne... 
– T... tak. 
Sam  nie  powiedział  nic  więcej.  Zamknęła  oczy.  Ich  usta  spotkały  się 

znowu. Tym razem na dłużej. 

Wargi Sama były miękkie i czułe. Ich dotyk przekazywał jej coś, czego na 

początku nie mogła zrozumieć. Czuła jego rękę na swojej szyi. Czuła, jak ogarnia 
ją podniecenie. Nigdy dotąd nie doznała tylu wrażeń w trakcie pocałunku. Raz po 
raz gorące fale zalewały jej ciało. 

Trzeba  być  kompletną  wariatką,  żeby  pozwalać  mu  całować  się  w  ten 

sposób. Rozchylać przyzwalająco wargi, pieścić jego kark i głowę. Trzeba być 
kompletną wariatką, żeby robić takie rzeczy... – powtarzała bezradnie w myślach. 

Sam coraz mocniej przyciskał ją do siebie. Czuła jego umięśnione, twarde 

background image

ciało. Tylko jego usta na jej wargach były delikatne i miękkie. 

Tak intensywna pieszczota zwykle musi mieć dalszy ciąg. Na to nie byli 

przygotowani. Sam zrozumiał to pierwszy. Wycofywał się stopniowo, łagodnie. 

Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Nie wiedziała, co się z nią 

dzieje. Bezradnie opuściła ręce. Co ją opętało? Zapomnieć się do tego stopnia! 
Przy Jasonie nigdy się tak nie zachowywała! 

Sam, chociaż równie zmieszany, opanował się szybciej. Chrząknął. 
– Czy umiesz grać w baseball? – zapytał ni z tego, ni z owego. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

 
Stała lekko pochylona, z rękami wspartymi o uda i wzrokiem wbitym w 

stojącego  naprzeciwko  gracza.  Słońce  bezlitośnie  paliło  jej  głowę,  przykrytą 
czapką z daszkiem. 

Nie  bardzo  wiedziała,  jak  do  tego  doszło,  że  zgodziła  się  zagrać  w 

zastępstwie jednego z członków zespołu, ale znajdowała się teraz na środkowym 
polu,  próbując  sobie  przypomnieć  zasady  gry,  w  którą  nie  grała  od  szkolnych 
czasów.  Ubrana  była  w  coś,  co  miało  być  kostiumem  do  baseballu:  klub 
„wypożyczył”  jej  spodnie  i  bluzę  –  jedno  i  drugie  zbyt  obszerne  i  niezbyt 
wygodne. 

Kiedy Sam zaproponował jej uczestnictwo w meczu, od razu się domyśliła, 

że chodzi o żeńską drużynę. Wszystkie panie były dobrze zbudowane i bardzo 
energiczne.  Widać  było,  że  lubią  sport  i  znają  się  na  rzeczy.  Prócz  tego 
najwyraźniej bardzo lubiły kapitana drużyny  – Sama Calhouna. Nawet Margie 
Blaines, którą Laura znała jeszcze z dzieciństwa, mężatka, matka kilkorga dzieci, 
wdzięczyła się do niego, kiedy coś do niej mówił. 

Laura  zgodziła  się  zagrać  tylko  ten  jeden  raz,  w  zastępstwie.  Kiedy 

brakująca członkini drużyny wróci, co nastąpi za kilka dni, natychmiast pojedzie 
do  Waszyngtonu  załatwiać  swoje  sprawy.  Zresztą,  chętnie  przyjęła  propozycję 
Sama, mimo że malowanie nie zostało dokończone, a ona nie przyszła jeszcze 
całkiem  do  siebie  po  chorobie.  Tonący  brzytwy  się  chwyta...  Rozpaczliwie 
pragnęła  skupić  się  na  czymś  konkretnym,  co  pozwoliłoby  jej  oderwać  się  od 
tego, co zbyt skomplikowane. Grać w baseball? Bardzo proszę... 

Wszystko, żeby tylko nie myśleć o jego pocałunkach. 
Na  samo  wspomnienie  ogarnęło  ją  poczucie  winy.  Zawstydzona  wbiła 

wzrok w trawę. Co za diabeł ją opętał? Nic innego, tylko uboczny objaw działania 
chininy... 

Coś takiego już się nigdy nie powtórzy. Jest tego pewna. Zwłaszcza teraz, 

kiedy już wie, jakie to groźne. Gdy tylko serce zacznie bić jak szalone, oczy zajdą 
mgłą, a nogi zaczną się uginać – trzeba zmykać! Bo kiedy poczuje jego ręce na 
swoim  ciele,  będzie  już  za  późno...  Otrząsnęła  się,  chyba  jednak  się 
zagalopowała... Jakie ręce? Na co za późno? Nad wyobraźnią też trzeba panować! 

Zna  Sama  dopiero  od  kilku  dni.  To,  że  umie  całować,  to  jeszcze  nie 

wszystko. Nie wie, jakie ma zamiary. A co o nim wie? Poprosił ją o zastępstwo w 
tym meczu, malowali razem salon, opowiadał jej o hodowli psów... Początkowo 
była  do  niego  uprzedzona.  On  zresztą  też.  Oboje  zachowywali  się  jak  dzieci. 
Potem ta scena przy drabinie. Na szczęście miał dość zdrowego rozsądku, żeby 
się wycofać... 

Niezborne myśli wirowały jej w głowie. Musi się wziąć w garść! Skupić na 

background image

tym, co dzieje się na boisku. Drużyna nie może przegrać tylko dlatego, że jeden z 
graczy się zamyślił. 

Zobaczyła lecącą piłkę. Przez krótką chwilę łudziła się, że nie leci w jej 

stronę.  Niestety,  szybowała  wprost  ku  niej.  Laura  wychyliła  się  do  przodu,  w 
napięciu śledząc, jak piłka zatacza łuk i zaczyna opadać. 

Tyle rozmyślała o Samie, a teraz słyszała jego naglący głos, wzywający ją, 

żeby zrobiła użytek z rękawicy. 

Próbowała  to  zrobić.  Nie  udało  jej  się  jednak  złapać  piłki.  Podbiegła  i 

odbiciem podała do drugiej bazy. Tam gracz z jej drużyny przejął ją zręcznie i 
zatrzymał biegacza z zespołu przeciwników. Usłyszała głośną pochwałę Sama i 
wróciła na swoje miejsce, próbując bardziej niż dotąd skupić się na grze. 

W rezultacie poszło całkiem nieźle. Zwłaszcza kiedy jej drużyna znalazła 

się w ataku. Dwukrotnie odbiła piłkę kijem. Biorąc pod uwagę, że nie grała przez 
ostatnie  siedem  lat,  mogła  być  z  siebie  zadowolona.  Drużyna  Sama  wygrała. 
Teraz należało się tylko przygotować na jutrzejszy ból mięśni. 

Kiedy znużone wracały z boiska, Sam podszedł do Laury. 
–  Mówiłaś,  że  nie  umiesz  grać  w  baseball.  –  Podał  jej  puszkę  zimnego 

napoju. 

Wzięła ją i przyłożyła sobie do rozpalonego policzka. 
– Nie wiedziałam, że jeszcze umiem. 
Sam z niepokojem spojrzał na jej rozgorączkowaną twarz. 
– Dobrze się czujesz? Odsunęła się. 
–  Nie  mam  gorączki,  po  prostu  jestem  spocona.  Chciał  jeszcze  coś 

powiedzieć,  ale  ona  uśmiechnęła  się  do  niego  promiennie  i  odeszła, 
wprowadzając  w  czyn  postanowienie,  iż  odtąd  będą  jedynie  przyjaciółmi. 
Wczoraj na chwilę o tym zapomniała, ale to się nigdy więcej nie powtórzy. 

Zresztą  członkinie  „drużyny  Calhouna”  otoczyły  ją  hałaśliwą  gromadą, 

dziękując  za  pomoc  w  meczu  i  zapraszając  do  jedynej  pizzerii  w  mieście  na 
uroczysty obiad. 

Gorliwie zajęła miejsce w samochodzie Margie Blaines, starannie unikając 

starej  furgonetki.  Pamiętała  Margie  z  dzieciństwa,  mieszkała  niedaleko  domu 
ciotki, na tej samej ulicy. 

Kiedy  zasiedli  w  restauracji  nad  piwem  i  colą,  Margie  z  uśmiechem 

zwróciła się do niej. 

– Słyszałam, że Sam pytał, jak się czujesz? Czy chodziło mu o to, że nie 

powinnaś grać w kilka dni po pogrzebie ciotki? Każdy, kto choć trochę znał Bellę, 
wie, że nie miałaby nic przeciwko temu. 

– Nie, on sam mi to zaproponował. – Spojrzała w jego stronę. Siedział obok 

w towarzystwie rozszczebiotanych pań z drużyny baseballowej. 

– Niedawno byłam chora – dodała, widząc zaciekawiony wzrok Margie. A 

on się mną opiekował, dorzuciła w myślach. 

background image

Margie  spojrzała  na  nią  z  uśmiechem.  Chyba  odczytała  czułość  w  jej 

oczach. 

– Co ci było? Cierpliwie wyjaśniła. 
– Gdzieś ty złapała takie świństwo? – nie przestawała pytać Margie. 
Laura zaczęła opisywać swój pobyt w afrykańskiej wiosce, gdzie pomagała 

rozdzielać żywność i leki pochodzące z rządowych darów. 

– Bardzo chorują, zwłaszcza dzieci. – Rozłożyła ręce w bezradnym geście. 

– Niewiele można im pomóc. Tak naprawdę, nigdy nie myślałam, że ja też mogę 
zachorować. Leżałam dwa tygodnie, straciłam wakacje, nie mogłam...  – Nagle 
zorientowała się, że przy stoliku panuje kompletna cisza. Spotkała wzrok Sama. 

Patrzył na nią w napięciu, jakby nie mógł się doczekać, aż skończy zdanie. 
–  ...nie  mogłam  wyjechać  na  wakacje  –  dokończyła  wreszcie.  –  Ale 

wszystko  dobrze  się  skończyło.  W  Dakarze,  jak  się  okazuje,  można  znaleźć 
pomoc medyczną. 

Jedna  z  kobiet  zaczęła  się  rozwodzić  nad  niebezpieczeństwem  chorób 

tropikalnych  i  dyskusja  na  tym  się  skończyła.  Laura  czuła  na  sobie  spojrzenie 
Sama.  Uniosła  oczy.  W  jego  wzroku  wyczytała  aprobatę.  Nie  była  na  to 
przygotowana.  Nigdy  dotąd  nie  patrzył  na  nią  w  ten  sposób.  Zwykle  w  jego 
oczach widziała potępienie, w najlepszym razie – powątpiewanie... 

Zmiany  zachodziły  zdecydowanie  zbyt  szybko.  Może  było  lepiej,  kiedy 

okazywał jej niechęć. Sytuacja była przynajmniej jasna. 

Głos Margie wyrwał ją z zamyślenia. 
– Bella była z ciebie bardzo dumna. Wiele mi o tobie opowiadała. O tym, 

co robisz, gdzie jeździsz... To musi być wspaniałe, tak mieszkać sobie w Paryżu... 

– Owszem. 
Oczy Margie rozbłysły. 
– Miałaś jakieś przygody? Wiesz, co mam na myśli. Spotkałaś tam jakiegoś 

namiętnego Francuza? 

Laura wybuchnęła śmiechem i przecząco pokręciła głową. 
–  Nie,  nie  miałam  żadnych  przygód.  Spotykałam  (  się  głównie  z 

pracownikami ambasady. Z jednym się nawet... zaręczyłam. 

Ledwo  to  powiedziała,  pożałowała  swoich  słów.  To  nie  była  prawda. 

Napomknęli kiedyś o małżeństwie, ale tylko tak, niezobowiązująco. Nieważne, 
tak czy inaczej, taka informacja  może jej pomóc trzymać Sama na bezpieczną 
odległość. 

– Nazywa się Jason Creed – dodała. 
Sam musiał wszystko słyszeć, bo gwałtownie odwrócił głowę. 
Laura, nieco rozczarowana, pogrążyła się w rozmowie na temat baseballu z 

siedzącą najbliżej kobietą. 

Po skończonym obiedzie Sam odwiózł ją do domu. Minęło sporo czasu, 

zanim zdołali przebić się przez miasto, ale wreszcie jakoś dobrnęli. W milczeniu 

background image

podała mu klubową czapkę i rękawicę. 

– Chciałbym cię o coś zapytać – rozległ się w półmroku jego głos. 
Dostrzegła jego uważne spojrzenie. 
– Słucham? 
– Wtedy, kiedy nigdzie nie pojechałaś na wakacje, bo byłaś chora... Gdzie 

chciałaś jechać? 

Laura  położyła  rękę  na  klamce.  Zapomniała,  jak  trudno  jest  otworzyć 

furgonetkę od środka. 

– To było rok temu. Jakie to teraz ma znaczenie? 
– Dla mnie ma. – Położył rękę na jej dłoni. Nie cofnęła jej, mimo że czuła, 

że powinna. 

– Dokąd chciałaś jechać? – spytał ponownie. Serce zaczęło bić jej szybciej. 

Musi odpowiedzieć, to chyba rzeczywiście ważne. 

–  Chciałam  przyjechać  tutaj,  do  Belli.  Myślałam,  że  zrobię  jej 

niespodziankę,  że  spędzimy  razem  dwa  tygodnie.  Pisała,  że  nie  czuje  się 
najlepiej, więc byłam pewna, że zastanę ją w domu. Nie widziałam jej od czasu jej 
wizyty  w  Paryżu.  Kiedy  się  kocha  kogoś,  kto  nie  jest  już  młody,  trzeba 
wykorzystać każdą wolną chwilę... – Widziała tylko zarys jego twarzy. – ...żeby 
mieć potem co wspominać – dokończyła. 

– Rozumiem. Znowu zapadła cisza. 
Nie wiedziała, czy ma powiedzieć, jak Bella go wychwalała i jak bardzo ją 

to  drażniło.  A  może  uprzedziła  się  do  niego,  bo  czuła  się  winna?  Może 
podświadomie zdawała sobie sprawę, że zaniedbuje ciotkę i nie chciała widzieć 
człowieka, który robi dla Belli to, co powinna robić ona? 

Ze smutkiem spojrzała na ich dłonie widoczne w słabym świetle ulicznej 

latarni.  Duża,  mocna,  opalona  dłoń  mężczyzny  przykrywająca  drobne,  białe 
palce... 

– Bardzo się myliłem, Lauro. Przepraszam. Byłem niesprawiedliwy. Nie 

powinienem myśleć o tobie w ten sposób. 

Jego  oczy  były  jasne.  Patrzył  na  nią  przepraszająco,  z  poczuciem  winy. 

Otworzyła usta, jej wargi drżały. 

– Ja też cię przepraszam... Oboje chyba zachowaliśmy się bardzo głupio... 
– Bardzo głupio... A przecież oboje tak mocno kochaliśmy Bellę... 
Niezdolna przemówić, patrzyła na niego w milczeniu. W jej oczach było 

więcej, niż mogłaby wyrazić słowami. 

– Tyle się od niej nauczyłem – mówił dalej Sam. – Kiedy przyjechałem tu z 

Nowego  Jorku,  byłem  jak  zbity  pies.  Chciałem  po  prostu  wegetować,  ale  nie 
pozwoliła mi. 

Laura uśmiechnęła się. 
– Życie jest po to, aby żyć... 
– ...a zatem żyjmy – dokończył. 

background image

W samochodzie było cicho, ciemno i przytulnie. 
Poczuła jego rękę na karku. Nie, nie, nie może do tego znowu dopuścić! 

Zbyt wiele się wydarzyło ostatnimi czasy. Nie jest na to przygotowana. Zmiany 
zachodzą zbyt szybko. Musi się opanować. Przecież sobie przyrzekła... 

Gwałtownie spróbowała otworzyć drzwi i wydostać się na zewnątrz. Drzwi 

nie ustąpiły. 

– Muszę iść... proszę... pomóż mi – wykrztusiła z siebie nerwowo. 
Sam wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi z jej strony. Wyskoczyła 

na ścieżkę. Zagrodził jej drogę. 

– Lauro, dlaczego...? 
–  Jestem  potwornie  zmęczona.  To  był  zbyt  wielki  wysiłek.  Po  tym 

wszystkim, po... chorobie. 

Czuła, że musi zostać sama. Napięcie stawało się nie do zniesienia. 
– Dobranoc – szepnęła i wbiegła na schody. Życie było o wiele łatwiejsze, 

kiedy nie znosiła Sama Calhouna. 

 
Następnego dnia rano nie bardzo wiedziała, jak ma się zachowywać, ale 

Sam ułatwił jej sprawę. Zadzwonił z wiadomością, że Brandy skręcił sobie łapę i 
musi  z  nim  pojechać  do  weterynarza.  Powiedział,  że  wpadnie  później,  może 
spokojnie sama zacząć malować salon. 

Z  ulgą  zabrała  się  do  pracy.  Miała  nadzieję,  że  uda  jej  się  do  wieczora 

skończyć.  Chciała  pokazać  Samowi,  że  potrafi  dać  sobie  radę  sama,  ale  też 
zamierzała  wreszcie  wyjechać  do  Waszyngtonu:  Autobus  odjeżdżał  z  Webster 
tego  dnia  po  południu,  a  następny  –  nazajutrz  rano.  Oba  dowoziły  ją  do 
Greenville, gdzie mogła przesiąść się na samolot do stolicy. 

Postanowiła jechać nazajutrz o świcie. 
Pracowała  w  skupieniu,  kiedy  nagle  usłyszała  odgłos  wsuwanego  do 

skrzynki  na  drzwiach  listu.  Kątem  oka  zobaczyła  odjeżdżający  samochód 
pocztowy. Postanowiła zrobić sobie przerwę. Odłożyła pędzel i masując obolałe 
po wczorajszym meczu ramiona podeszła do drzwi. 

W skrzynce obok widocznego z daleka rachunku za telefon, widniała biała, 

pokryta licznymi stemplami koperta. 

Zaciekawiona wyjęła ją ze skrzynki. 
List zaadresowany był do niej, a w miejscu przeznaczonym dla nadawcy 

widniało nazwisko Sama. 

Uniosła  brwi  ze  zdziwienia.  Dlaczego  pisał  do  niej  do  Senegalu?  Adres 

ambasady w Dakarze był przekreślony, a w jego miejsce wpisano adres jej matki 
na Alasce. Ten z kolei przestemplowano na adres ciotki w Webster. 

Otworzyła  kopertę.  Próbowała  domyślić  się,  dlaczego  napisał  ten  list. 

Przeczucie mówiło jej, że nie czeka jej nic przyjemnego. 

Nie myliła się. List zaczynał się od słów: „Panno Decker”, a dalszy jego 

background image

ciąg był utrzymany w równie oficjalnym tonie, jeśli nie liczyć bardziej osobistych 
fragmentów,  w  których  Sam  wypominał  jej  egoizm,  lekceważący  stosunek  do 
ciotki i wielce naganny tryb życia. 

Litery skakały jej przed oczyma. Nie spodziewała się tego, choć wiedziała 

przecież,  co  wtedy  Sam  o  niej  myślał.  Pisał,  że  nie  może  pojąć,  dlaczego  nie 
odwiedza  ciotki,  proponował  pieniądze  na  opłacenie  podróży...  Wyobraziła  go 
sobie siedzącego przy kuchennym stole i piszącego te jadowite słowa: zmrużone 
szare oczy, drwiący uśmiech na twarzy. 

Drżącymi dłońmi przewróciła kartkę i dobrnęła do zamaszystego podpisu: 

Sam Calhoun. Włożyła list z powrotem do koperty, która wysunęła jej się z rąk i 
upadła na ziemię. Nie schyliła się po nią. 

Łapała  powietrze  z  trudem,  tak  jak  poprzedniego  dnia  w  czasie  meczu. 

Oparła się o ścianę. Nigdy by nie przypuszczała, że jest w stanie tak głęboko ją 
zranić. Przecież wiedziała, co sądzi o jej stosunku do ciotki. Nieraz dawał jej to do 
zrozumienia,  ale  to  nie  było  to samo,  ca  ujrzeć  oskarżenie  zapisane  czarno na 
białym. 

Przecież wczoraj przeprosił ją za wszystko. Przyznał się, że ocenił ją zbyt 

surowo, a jednak... 

Usiadła na pokrytej plastikowym pokrowcem kanapie, podciągnęła kolana 

pod brodę i objęła je ramionami. 

Czy w dalszym ciągu wierzy w to, co napisał? Czy jego przeprosiny były 

szczere? Nie była tego pewna. Zresztą, to bez znaczenia. Jedno, co może zrobić, 
to wyjechać do Waszyngtonu zaraz, popołudniowym autobusem, nie czekając do 
rana. 

Zerwała się. W przypływie histerycznej aktywności umyła pędzel, złożyła 

farby  i  pobiegła  na  górę  wziąć  prysznic.  W  ciągu  godziny  była  gotowa:  w 
kremowym  kostiumie,  pantoflach  na  wysokich  obcasach,  z  walizką  w  ręku. 
Uczesana i umalowana. 

Zadzwoniła  po  taksówkę,  zaniosła  panu  Sweetingowi  klucze  od  domu  i 

wróciła, żeby zostawić Samowi wiadomość. Wchodziła właśnie do salonu, kiedy 
ktoś zapukał do drzwi. Myśląc, że to Tully, taksówkarz, wzięła walizkę i ruszyła 
ku wyjściu. 

Na progu stał Sam. W ramionach trzymał Brandy’ego. 
–  Mogę  go  tu  położyć?  Jeszcze  niezupełnie  doszedł  do  siebie  po 

znieczuleniu... Ale... dokąd ty się wybierasz? 

Ze zdziwieniem spojrzał na jej umalowaną twarz i walizkę w dłoni. 
– Jadę do Waszyngtonu. Zaraz ma przyjechać taksówka. – Jej głos drżał 

niebezpiecznie. 

– Kryzys rządowy? – zapytał z lekką drwiną. 
– Nie. – Laura wyjrzała na ulicę, modląc się w duchu, żeby Tully nadjechał 

czym prędzej. – Mówiłam ci, że zamierzam pojechać do Waszyngtonu po rzeczy. 

background image

– Ale skąd ten pośpiech? – Sam nagle spoważniał. 
– Rozmawialiśmy już o tym, nie mam nic więcej do powiedzenia. 
– W porządku – mówił spokojnie, chociaż zaczynał być rozdrażniony.  – 

Mimo to chciałbym wiedzieć. 

– Straciłam tu zbyt dużo czasu. – Nie patrzyła mu w oczy. 
– Straciłaś? 
Odrzuciła kosmyk włosów opadający jej na czoło. 
– Tak. Muszę coś zrobić z własnym życiem, a tymczasem... 
–  ...strzępię  język  po  próżnicy  –  dokończył  i  dodał:  –  O  co  właściwie 

chodzi? Przecież wszystko sobie wyjaśniliśmy. – Rozejrzał się po salonie, jakby 
szukał zmian, jakie zaszły w czasie jego nieobecności. Jego wzrok padł na list. 

Przez  chwilę  patrzył  na  pokreśloną  kopertę.  Potem  przeniósł  wzrok  na 

Laurę. Podszedł bliżej. 

– Widzę, że wreszcie to otrzymałaś. Byłem ciekaw, co się z nim stało. 
– Mogłeś mnie uprzedzić, że napisałeś do mnie coś takiego. – Odwróciła 

głowę. Tully wciąż nie nadjeżdżał. 

– Przecież to już nieaktualne. Przeprosiłem cię wczoraj. – Odłożył list na 

stolik. – Myliłem się, bardzo się myliłem w stosunku do ciebie. 

– Ale coś z tych oskarżeń w tobie pozostało. Ujął ją za ramiona. Zmusił, 

żeby spojrzała mu w oczy. 

– Nie chodzi ci o to, co pozostało we mnie – pokręcił głową. – Boisz się 

samej siebie. 

Spojrzała na niego wymownie, nic nie mówiąc... 
Wzięła walizkę i skierowała się do drzwi. Z ulgą dostrzegła nadjeżdżającą 

taksówkę Tully’ego. 

– Zostawiłam panu Sweetingowi klucz od domu. Zajmie się kotami, nie 

będziesz miał z nimi kłopotu. 

– To żaden kłopot – w głosie Sama zabrzmiał żal – przecież i tak przyjdę, 

żeby skończyć malowanie. 

– Tylko nie maluj nic na szaro – rzuciła już w progu. 
– Przecież to bez znaczenia. I tak stąd wyjedziesz. Taksówka zatrzymała 

się przed domem. Laura zbiegła ze schodów. Zawahała się. 

– No, to maluj sobie, jak chcesz! 
Stał w progu patrząc, jak wrzuca walizkę i znika we wnętrzu taksówki. 
– Szerokiej drogi. Będę na ciebie czekał w tym samym miejscu. 
Tego  bała  się  najbardziej.  Z  mieszaniną  żalu  i  zniecierpliwienia 

powiedziała Tully’emu, że ma ją zawieźć na dworzec. Kiedy zakręcali, obejrzała 
się za siebie. 

Sam  stał  przed  domem,  patrząc  w  ślad  za  nią.  Szare  oczy  miał  lekko 

zmrużone, na ustach – ironiczny uśmiech. Wiedziała, że w myślach zarzuca jej 
tchórzostwo, i że... ma rację. 

background image

 
W Waszyngtonie było jeszcze duszniej niż w Webster. Nowe mieszkanie 

wydało  się  Laurze zbyt  nowoczesne  i  nieprzytulne.  Tęsknie  wspominała  stare, 
wygodne  meble  Belli.  Mimo  to  starała  się  wykorzystać  do  maksimum 
tygodniowy  pobyt  w  stolicy.  Odwiedzała  znajomych,  zwiedzała  muzea,  kilka 
razy była w kinie. A jednak nie przestawała myśleć o Samie... 

Wyjeżdżając łudziła się, że kilka dni z dala od niego pozwoli jej zobaczyć 

całą  sprawę  we  właściwym  świetle.  I  rzeczywiście,  była  w  stanie  uznać,  że 
zareagowała  zbyt  impulsywnie,  zupełnie  się  nie  kontrolując.  Powodem  było 
prawdopodobnie  poczucie  winy.  Jego  oskarżenia  brzmiały  logicznie  i  nie  były 
wyssane  z  palca.  Pytanie,  jak  wiele  z  tego,  co  napisał,  wciąż  tkwiło  w  jego 
świadomości. 

Jako  że  nie  mogła  liczyć  na  odpowiedź,  pozostawało  załatwić  prostsze, 

bardziej konkretne sprawy. Spotkała się zatem z człowiekiem, który miał być jej 
szefem  i  wyjaśniła  mu,  że  na  razie  nie  może  podjąć  pracy.  Mogła  napisać 
oficjalne pismo, ale nie chciała palić za sobą wszystkich mostów. Spotkanie to 
zawsze spotkanie. Nie uściśliła przy tym, kiedy ewentualnie będzie wolna. 

Zbliżała  się  pora  powrotu  do  Webster  i  trzeba  się  było  poważnie  zająć 

przeprowadzką.  O  wynajęciu  furgonetki  nie  mogło  być  mowy.  Niepracująca 
kobieta nie jest na tyle wiarygodnym klientem, żeby firma transportowa podjęła 
ryzyko  zawarcia  z  nią  umowy.  Musiała  kupić  samochód,  co  znacznie 
nadwerężyło  jej  środki  finansowe.  Uświadomiła  sobie,  że  będzie  się  musiała 
zwrócić do Sama o pieniądze wcześniej, niż myślała. 

Z samochodem załadowanym po sam dach wyruszyła wreszcie w stronę 

Południowej Karoliny. Sam wyjazd z miasta i rezygnacja z wymarzonej posady 
nie  obeszły  jej  tak  bardzo,  jak  myślała.  Bella  uśmiechnęłaby  się  tylko  i 
powiedziała, że kariera to nie wszystko, a prawdziwe życie jest wszędzie. Należy 
się  cieszyć  każdą  chwilą  bez  względu  na  to,  gdzie  ją  przyjdzie  spędzić.  Sam 
Calhoun był na pewno tego samego zdania. 

Jechała  powoli,  rozkoszując  się  krajobrazem  i  lekko,  chociaż  w  sposób 

wcześniej  nie  planowany,  zbaczając  z  drogi.  W  sumie,  spędziła  w  Północnej 
Karolinie nieco więcej czasu, niż zamierzała. Głównie dlatego, iż niezbyt wiernie 
trzymała  się  mapy.  Sam  nigdy  nie  zrobiłby  czegoś  podobnego,  o  ile  w  ogóle 
potrzebowałby sprawdzać trasę na mapie. 

Długi objazd pozwolił jej jeszcze raz wrócić myślami do tego, co zdarzyło 

się w Webster. W żaden sposób nie mogła sobie wytłumaczyć swojej fascynacji 
Samem. Był przecież całkowitym zaprzeczeniem tego, co uważała za ideał. Ot, 
taki sobie, żyjący na luzie facet, bez żadnego konkretnego celu w życiu. 

Jason  Creed  był  jego  przeciwieństwem.  Pewny  siebie,  konsekwentny  i 

stanowczy, dobrze wiedział, w jakim punkcie znajdzie się za kilka, kilkanaście, 
nawet kilkadziesiąt lat. W końcu niechybnie zostanie ambasadorem w jednym z 

background image

dużych europejskich państw. I to będzie ukoronowanie jego kariery. Wie o tym 
już teraz i świadomie do tego dąży. 

Przechyliła  głowę,  w  lusterku  zobaczyła  swoje  zamyślone  oczy.  Dała 

Samowi  do  zrozumienia,  że  zamierza  związać  się  z  Jasonem.  Kiedyś  to  było 
nawet prawdą. Jeszcze nie tak dawno, w czasach, kiedy i ona szła naprzód jasno 
wytyczoną drogą. Wtedy wyszłaby za niego bez wahania. Teraz, po pobycie w 
Webster, wszystko uległo zmianie. Jej życie jakby zmieniło punkt odniesienia. 
Zmiana  ta  w  bliżej  nieokreślony  sposób  łączyła  się  właśnie  z  osobą  Sama 
Calhouna. 

Trzeba mu będzie powiedzieć prawdę. Gdyby nie szok po śmierci Belli i 

zdenerwowanie wywołane testamentem, nigdy by nie mówiła, że zamierza wyjść 
za Jasona. Chciała mu zrobić na złość, dlatego powiedziała nieprawdę. I to przy 
wszystkich... 

Do Webster przyjechała następnego dnia rano. Mimochodem spojrzała na 

dom  Sama.  Na  ścieżce  stał  thunderbird,  za  nim  –  stara  furgonetka.  Obok  był 
zaparkowany  srebrny  sportowy  samochód.  Zapewne  Sam  miał  gości.  Może 
odwiedził go ktoś z klubu sportowego... 

Niezadowolona z tego, że nie jest sam i nie chcąc się do tego przyznać, 

zahamowała gwałtownie na swoim podjeździe. 

Wtedy go zobaczyła. Stał w progu, oparty o ścianę, tak jak to obiecał przed 

tygodniem. Ubrany był, jak zwykle, w znoszone dżinsy i wypłowiałą koszulkę. 

Wyglądał tak, jakby stał w tym samym miejscu  przez ostatnie kilka dni. 

Ogarnęła ją wielka radość i zaraz potem szalona myśl, żeby wybiec i rzucić się w 
jego ramiona. Opanowała się jednak i znowu poczuła się winna. 

Starannie  zaparkowała  samochód,  wzięła  podręczny  bagaż  i  otworzyła 

drzwiczki. Sam wybiegł jej naprzeciw. 

– Witaj w domu! Nareszcie zdecydowałaś się wrócić. 
– Zawsze miałam taki zamiar. 
– Nie byłem tego pewien. 
– To znaczy, że myślałeś o mnie? To bardzo miło. 
– Nie tyle ja, co twój narzeczony. Przez chwilę nie wiedziała, o kim mówi. 
– Jason? 
– Dzwonił trzy razy. Za każdym razem coraz bardziej zdziwiony, że to ja 

podnoszę słuchawkę. 

Zagryzła wargi. 
– Co mu powiedziałeś? 
–  Powiedziałem,  że  jesteś  bardzo  zajęta.  A  kiedy  ślub?  –  zapytał 

nonszalancko. – Muszę wytrzepać garnitur. 

Zlekceważyła ten marny dowcip. 
– Czy to znaczy, że nie powiedziałeś mu, że wyjechałam do Waszyngtonu? 
– Po co miałem mu mówić, skoro nie masz tam telefonu? 

background image

Opadły jej ręce. Dobry nastrój prysł. Ogarnęła ją złość. 
–  To  bez  znaczenia.  Trzeba  mu  było  powiedzieć,  że...  Przerwała.  Zdała 

sobie sprawę, że wcale nie chce o tym z nim rozmawiać. 

– Skończyłeś malowanie? – zapytała w miarę spokojnie. 
Szare oczy spojrzały na nią, nieco zdziwione nagłą zmianą tematu. 
–  Nie.  Pomyślałem,  że  masz  rację.  To  ty  powinnaś  wybrać  kolor.  Jutro 

pójdziemy do sklepu. Ty wybierzesz, ja zapłacę. 

Spojrzała na niego podejrzliwie. Co on znowu knuje? 
– Dobrze – zgodziła się po chwili. – A skoro już mówimy o pieniądzach, to 

potrzebna mi jest pewna suma... 

Sam  zamierzał  otworzyć  usta,  gdy  nagle  zza  jego  ramienia  rozległ  się 

męski głos. 

–  Kobieta  prosi  cię  o  pieniądze?  O  Boże,  Sam,  a  już  myślałem,  że  się 

zmieniłeś... 

–  Trzeba  natychmiast  zadzwonić  do  mamy  –  dodał  inny  głos.  –  Zanim 

będzie za późno. Gotowi jeszcze zwlekać ze ślubem, a tu dziecko w drodze... 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

 
Sam obejrzał się za siebie. Całe szczęście, że odwrócił głowę i nie widział, 

jak bardzo jest zmieszana. 

Ze zdumieniem spostrzegła dwóch młodych ludzi wyłaniających się z jej 

domu. Podeszli do Sama. Byli tak samo wysocy jak on. Różnił ich tylko kolor 
włosów:  jeden  był  blondynem,  drugi  –  szatynem,  nieco  jaśniejszym  niż  Sam. 
Spojrzała w ich roześmiane oczy – musieli być jego braćmi. 

– Will, naprawdę nikogo tu nie bawią twoje głupawe dowcipy – zwrócił się 

Sam do szatyna. 

–  Owszem,  mnie  bawią.  –  Blondyn  ujął  rękę  Laury  i  kordialnie  nią 

potrząsnął.  –  Cześć,  jestem  Bret  Calhoun,  a  to  mój  brat,  Will.  Przyjechaliśmy 
trochę podokuczać Samowi... 

– I świetnie sobie dajecie radę. – Sam odepchnął brata, oddzielając go sobą 

od Laury. 

– ...i zobaczyć kobietę, która sprawiła, że całe dnie wygląda na drogę... 
– Bret! 
– Daj mu spokój, braciszku. Gotów jeszcze wygłosić jedno z tych swoich 

kazań. – Teraz Will wysforował się naprzód, żeby przywitać się z Laurą. – Leć po 
kawałek  papieru  i  coś  do  pisania.  Jak  zrobimy  notatki,  to  może  nam  daruje 
następnym razem. 

Bret dokładnie określił, co Will może sobie zrobić z podobnym pomysłem, 

a Will wybuchnął śmiechem. 

Laura na próżno próbowała coś powiedzieć. To, co ledwie było możliwe w 

obecności jednego Calhouna, stawało się niewykonalne w obecności trzech. 

– Widzicie, coście narobili? – Sam spojrzał na braci z niechęcią. – Jest tak 

zdumiona, że nie znajduje słów, żeby wyrazić mi swoje współczucie. 

Chcieli coś powiedzieć, ale Sam przerwał im. Ujął Laurę pod ramię. 
– Pozwól, to są moi bracia. To Will, który uważa się za artystę, studiuje na 

Vanderbilt  University,  a  tamten  to  Bret  –  reporter  jednej  z  gazet  w  Memphis. 
Przyjechali dziś po południu, żeby mi pomóc przy malowaniu. To pewnie trochę 
potrwa, ale niewykluczone, że w końcu coś uda im się zrobić. 

Laura, odzyskawszy głos, uśmiechnęła się do nich. 
– Bardzo mi miło, nazywam się Laura Decker. 
– Nie musisz być dla nich miła, to ich tylko rozbestwi. 
Bret rzucił jej niewinne spojrzenie. 
– Damy sobie radę bez tego. – Jego oczy rozbłysły. – Wiem, że znamy się 

może krótko – zwrócił się do Laury – ale... powiedz, wyjdziesz za mnie? 

Wybuchnęła śmiechem. 
– Bret, do cholery! – Sam wyjął kluczyki z ręki Laury i rzucił je w stronę 

background image

braci.  –  No,  ruszcie  się!  Wyładujcie  rzeczy  z  samochodu,  my  tymczasem 
porozmawiamy. 

Will domyślnie zmrużył jedno oko. 
– Teraz to się nazywa „rozmowa”? 
–  Bierzcie  się  do  roboty,  powiedziałem!  –  Sam  wskazał  im  samochód 

Laury. Znowu ujął ją pod rękę. – Musisz im wybaczyć, w dzieciństwie upadli na 
głowę. 

Will wycofał się w stronę samochodu. Razem z Bretem zaczęli wynosić z 

niego paczki i paczuszki. 

– Przepraszam cię – powtórzył Sam, kiedy weszli do domu. 
Laura  głęboko  westchnęła.  Calhounowie  byli  naprawdę  nieznośni! 

Spontaniczni, przekorni, uparci... Ale to było nawet miłe. 

– Nic nie szkodzi. – Uśmiechnęła się. – Bóg zsyła młodsze rodzeństwo, aby 

nauczyć nas cierpliwości. 

– A w tym przypadku nawet po to, żeby starszy brat mógł zostać świętym. 

– Sam przyglądał się jej twarzy, oczom, ustom... – Byłaś w Waszyngtonie dłużej, 
niż przypuszczałem – odezwał się po chwili milczenia. 

Jej usta zadrżały, serce zabiło gwałtownie. 
– Miałam kilka spraw do załatwienia. 
– Na przykład kupno samochodu? 
Wyrzut brzmiący w jego głosie sprowadził ją na ziemię. A już gotowa była 

uwierzyć, że za nią tęsknił, że mu jej brakowało. Bzdura! 

– Tak – odparła krótko. 
Rozejrzała się po jadalni. Ściany były idealnie białe. 
– Bardzo tu ładnie. 
Jakby  nie  słyszał.  Nie  przyjął  do  wiadomości,  że  dla  świętego  spokoju 

pragnie zmienić temat. 

– I pewnie nie masz już grosza przy duszy. Trafił w sedno. 
– Owszem – powiedziała niefrasobliwym tonem. 
– Co zrobiłaś? Zapłaciłaś im gotówką? Spojrzała na niego jak na dziecko. 
– Oczywiście. Nie mogłam zrobić nic innego, przecież nie mam pracy! 
– Każdy dealer sprzedałby ci na raty, gdybyś mu powiedziała, że właśnie 

odziedziczyłaś fortunę. Trzeba było zadzwonić do mnie, przelałbym pieniądze na 
twoje konto. 

– Nie chciałam się do ciebie zwracać. Samochód jest mój. 
Jego twarz drgnęła. 
– Tak czy inaczej, musisz się do mnie zwrócić. Bella nie miała samochodu, 

bo niezbyt dobrze widziała, ale jest przecież dość pieniędzy, żeby go w końcu 
kupić. 

– Nie chcę być od ciebie zależna! – W jego oczach dostrzegła rozbawienie. 

– Pod żadnym względem! 

background image

Rozbawienie znikło. 
– Okazujesz to wystarczająco jasno. 
Na schodach rozległy się kroki i śmiechy. Nadciągali bracia. 
Siląc się na uprzejmość, poprosiła, żeby złożyli rzeczy w jadalni. Zrzucili 

wszystko na dużą stertę i poszli po resztę. W ciągu kilku minut samochód był 
pusty. 

– To lubię! Jesteś jak najbardziej w  moim typie.  – Will manifestacyjnie 

podniósł w górę pustą torebkę po jedzeniu. – Nie ma to jak przydrożne bary! 

–  Wyrzuć  to,  Will.  –  Sam  wyraźnie  nie  podzielał  jego  szampańskiego 

humoru. – Zbierajcie się. Muszę jeszcze zajrzeć do psów, zanim się ściemni. 

Rozumiała,  dlaczego  tak  się  śpieszy:  Nie  chce  z  nią  zostać.  Próbowała 

wmówić  sobie,  że  się  z  tego  cieszy.  Po  tych  wszystkich  postanowieniach,  że 
będzie się od niego trzymać z daleka, powinna być w zasadzie zadowolona, że 
Sam jej to ułatwia. Udając zatem, że jest w dobrym humorze, pożegnała się ze 
wszystkimi, życząc im dobrej nocy. 

Młodsi Calhounowie odchodzili z wyraźnym ociąganiem. 
Sam poszedł za nimi. W progu odwrócił się. 
– Miałaś rację, szary kolor jest nieodpowiedni. Jutro rano pojedziemy do 

sklepu i kupimy nowe farby. 

Zanim  zdołała  mu  przypomnieć,  że  już  raz  to  mówił,  zniknął  wraz  z 

braćmi.  Nie  bardzo  mogła  zrozumieć,  co  go  skłoniło  do  nagłej  zmiany  tonu. 
Zamknęła drzwi i poszła do kotów. Te przynajmniej nie robiły niespodzianek. 
Powitały ją znajomym mruczeniem, jak zwykle zadowolone, że ktoś je odwiedza. 

Pan Sweeting okazał się niezrównanym opiekunem. Ginewra była jeszcze 

grubsza  niż  przed  wyjazdem.  Laura  wzięła  kotkę  na  ręce  i  uważnie  się  jej 
przyjrzała: oczy miała czyste, może tylko nieco senne, jednym słowem  – okaz 
zdrowia. 

Pogłaskawszy koty, wróciła do jadalni, rozpakowała jedną z walizek, po 

czym poszła na górę. 

Jej rok w Webster zaczął się naprawdę. Kiedy wszystko się skończy, wróci 

do Waszyngtonu, znajdzie sobie nową pracę, pozna nowych ludzi i będzie żyła 
tak jak dawniej. Nie była tylko pewna, czy naprawdę jej na tym zależy... 

 
Calhounowie  przyszli  po  nią  rano,  żeby  ją  zabrać  do  sklepu  z  farbami. 

Dwaj młodsi, jak zwykle rozbawieni, wśród żartów i poszturchiwań prawili jej 
komplementy. Najstarszy był raczej małomówny. 

–  Przypomnij  mi,  żebym  nigdy  więcej  nie  zapraszał  braci  –  szepnął 

wreszcie. 

Ze zdumieniem pomyślała, że może mimo wszystko woli być z nią sam na 

sam, ale natychmiast odrzuciła podobną interpretację jego zachowania. 

Zawiozła ich do sklepu nowym samochodem. Warto było tu przyjechać: 

background image

miejscowy sklep z farbami był wzorowo zaopatrzony. Odkryła kilka bajecznie 
pastelowych  kolorów,  które  idealnie  pasowały  do  antyków  Belli.  Wybierając 
farby  unikała  sceptycznego,  jak  sądziła,  wzroku  Sama.  Jak  na  kogoś,  kto 
zamierza sprzedać dom, rzeczywiście zbytnio się do tego przykładała. 

Kiedy wrócili, Will i Bret natychmiast zabrali się do malowania salonu na 

blado-brzoskwiniowy  kolor.  Sam  dyskretnie  schował  puszki  z  szarą  farbą, 
przeznaczając  je  zapewne  na  inny  cel.  Próbowała  zmniejszyć  zapał  braci, 
wspominając o tym, że może wynająć kogoś do roboty, ale Sam uspokoił ją. 

–  Skoro  mają  tu  siedzieć  cały  tydzień,  niech  przynajmniej  coś  zrobią. 

Zresztą, Will musi się wyżyć, jak by to powiedzieć... artystycznie. 

Will starannie wykańczał zaczęty fragment ściany. 
–  Nie  przejmuj  się,  Lauro  –  odezwał  się.  –  Każdy  artysta  musi  swoje 

wycierpieć.  Bez  tego  nie  ma  prawdziwej  sztuki.  Chodź,  przeniesiemy  się  do 
jadalni. 

Widziała, jak Sam odprowadził ich wzrokiem, kiedy wychodzili do pokoju 

obok.  Przysiadła  na  podłodze  i  zaczęła  otwierać  puszki  z  jasnobłękitną  farbą, 
specjalnie dobraną do kolekcji chińskiej porcelany Belli. A może Sam miał rację? 
Może trzeba było wymalować cały dom na szaro i dać sobie spokój. Właściwie po 
co ona to wszystko robi? Dla kogo? 

Will spojrzał na nią domyślnie. 
– Nie daj mu sobie wejść na głowę. Zamrugała oczami. 
– Komu? 
–  Samowi.  Potrafi  być  niemożliwy.  Możesz  mi  wierzyć,  że  dawniej  był 

jeszcze gorszy. Po tym, jak go rzuciła żona... 

Żona?  Odwróciła  się  tak  gwałtownie,  że  o  mało  nie  rozgniotła  kolanem 

puszki z farbą. A więc rzuciła go żona? Sam napomknął kiedyś, że miał kłopoty, 
ale ani słowem nie wspomniał o żonie! 

Will zajęty był malowaniem, nie zwrócił więc uwagi na jej zdumienie. 
– Interesy – to było całe jego życie. Robił forsę dwadzieścia cztery godziny 

na dobę... 

Nie wierzyła własnym uszom. Will najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, 

jak rewelacyjne wiadomości jej przekazuje... 

– Tak to bywa – powiedziała, siląc się na spokój, żeby go nie spłoszyć. 
Ale Will najwyraźniej lubił sobie pogadać. 
– Chryste, ile on miał forsy! Trzeba jednak przyznać, że Myra oskubała go 

skutecznie ze wszystkiego. 

Myra? A więc tak miała na imię. 
– Pewnie lubiła pieniądze. – Głos Laury brzmiał zupełnie niefrasobliwie. 
– A do tego miała świetne nogi.  – Will rzucił jej zabójcze spojrzenie.  – 

Braciszek zawsze miał oko na te sprawy. 

Laura uśmiechnęła się i zabrała do mieszania farby. 

background image

– Musiał bardzo to przeżyć. 
– Jasne, że tak... Zresztą rozwód to zawsze ciężka sprawa. Zwłaszcza gdy 

żona jest współwłaścicielką firmy. 

A więc był kiedyś żonaty. Poczuła ukłucie zazdrości. To śmieszne, nie ma 

najmniejszego powodu... A jednak. 

– Walczyła jak lwica. – Will odsunął się od ściany, żeby sprawdzić efekt 

swojej  pracy.  –  Sprzedał  więc  jej  swoje  udziały  i  wycofał  się  ze  wszystkiego. 
Przyjechał tutaj. Bardzo się o niego baliśmy, bo był w strasznym stanie. W ogóle 
nie wychodził z domu. 

Bella pisała, że odsunął się od świata. Teraz wiedziała dlaczego. 
–  Byliśmy  bardzo  wdzięczni  twojej  ciotce  za  to,  co  dla  niego  zrobiła. 

Wciągnęła go w tutejsze sprawy. Rozruszała. Zaczął na nowo żyć. 

„Życie  jest  po  to,  aby  żyć,  a  zatem  żyjmy”...  Słynna  maksyma  Belli, 

wypisana  na  jej  grobowcu...  To  dlatego  był  do  niej  tak  bardzo  przywiązany.  I 
dlatego  tak  źle  potraktował  jej  niewdzięczną  siostrzenicę,  która  zjawiła  się 
dokładnie w porę, aby przejąć spadek. Myślał pewnie, że jest taka sama, jak jego 
była żona: chciwa i małostkowa. Bella, dając mu pełnomocnictwa, potwierdziła 
tylko jego przypuszczenia, że ma do czynienia z osobą, do której nie można mieć 
całkowitego  zaufania.  No  tak,  teraz  wszystko  jest  jasne.  Jego  postawa  była 
całkiem zrozumiała. 

Nagle zdała sobie sprawę, że już dawno mu wybaczyła. Nie ma mu nic do 

zarzucenia, a nawet... 

Zamyślona, mieszała zawzięcie farbę w puszce. 
–  Podłogę  też  malujemy  na  niebiesko?  –  Will  stał  nad  nią,  uważnie 

przypatrując się rozchlapanej na podłodze farbie. 

Laura  rozejrzała  się,  jak  obudzona  ze  snu.  Błękitna  kałuża  wokół 

uświadomiła jej, że przez chwilę myślami była daleko, daleko stąd. 

– Nie, oczywiście, że nie. 
Złapała pędzel i z przesadną gorliwością zabrała się do malowania ściany. 
Pracowali dalej w milczeniu i uporali się z jadalnią prawie w tym samym 

czasie, co Sam i Bret skończyli salon. Zrobili przerwę, zjedli coś i pomalowali 
dwa następne pokoje. Laura była bardzo podniecona. Nie mogła się doczekać, jak 
też  będzie  wyglądał  cały  dom  po  skończeniu  pracy.  Pod  wieczór,  widząc  jej 
znużenie,  zwolnili  ją,  żeby  sobie  odpoczęła.  Poszła  do  kotów,  żeby  odsapnąć 
chwilę, zanim zabierze się do robienia kolacji. 

 
Wyciągnęła  się  z  lubością  na  kanapie,  z  Ginewrą  w  ramionach  i 

Percevalem na brzuchu. Było jej trochę gorąco, ale przyjemnie. Pozostałe koty 
spały wyciągnięte na słońcu. Powoli zapadła w drzemkę. 

Pogrążona w półśnie czuła, jak coś dotyka jej twarzy.  Wyciągnęła rękę, 

objęła to coś smukłymi palcami i delikatnie przytrzymała. Nie otwierając oczu 

background image

próbowała zidentyfikować ów „przedmiot”. Poczuła zapach farby i... znajomego 
pudru. Nagle drgnęła: to była ręka. Silna, ciepła męska dłoń. 

Raptownie  otworzyła  oczy.  Nad  nią  stał  Sam.  Pochylony,  z  tym  swoim 

uśmiechem na twarzy, wpatrywał się w nią z lekko rozchylonymi ustami. 

Instynkt  samozachowawczy  podpowiedział  jej,  że  powinna  się  bronić. 

Podskoczyła uderzając go głową w policzek. 

Koty, przestraszone, czmychnęły na ziemię i schroniły się pod krzesło. 
Sam przysiadł na podłodze ręką masując sobie twarz. 
– Mogłabyś uważać! 
Spojrzała na niego oskarżycielskim wzrokiem. 
–  Sam  uważaj!  Co  ty  tu  właściwie  robisz?  Głupie  pytanie.  Co  robi? 

Sprawdza, czy działa na nią tak silnie, jak przedtem. 

– Chciałem po prostu cię obudzić. Jest naukowo dowiedzione, że budzenie 

łagodne,  przez  dotykanie  lewego  ucha,  nie  powoduje  stresów,  które  z  kolei 
powstają przy budzeniem gwałtownym. 

– Nie bądź taki mądry! – Spuściła nogi na podłogę szukając pantofli. 
Stał nad nią, wyprostowany i bardzo wysoki. 
– Skąd mogłem wiedzieć, że zaczniesz pieścić moją rękę? 
Zaczerwieniła się gwałtownie. 
– Ja nie... 
– Brawo! – W drzwiach ukazały się głowy Willa i Breta. Bracia, zwabieni 

podniesionymi  głosami  dobiegającymi  z  werandy,  nie  mogli  sobie  odmówić 
przyjemności, żeby wtrącić swoje trzy grosze. 

– Teraz starszy braciszek sięgnie po argument nie do odrzucenia... 
– Zamknij się – warknął Sam, rzucając mu wrogie spojrzenie. 
– O co chodzi? – Laura próbowała ratować resztki godności. 
–  Każe  sobie  dać  buzi  na  zgodę.  Zawsze  tak  robił,  już  we  wczesnej 

młodości. A ponieważ nie bardzo lubiliśmy się z nim całować, zawsze z góry mu 
ustępowaliśmy, żeby się nie narażać... 

Bret obrzucił pobłażliwym spojrzeniem starszego brata. 
–  Ci  dwoje  tutaj  nie  wyglądają  chyba  na  takich,  co  to  się  brzydzą 

pocałunkami, co? – zwrócił się do Willa. 

– Mylisz się – zaoponowała stanowczo Laura. – Ja, owszem... 
– Kłamczucha – szepnął Sam tak cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć. 
Nic nie odpowiedziała. Wiedziała, że ma rację i nienawidziła go za to. 
– Muszę teraz iść kupić coś na kolację. Możecie tu wpaść za godzinę, jeśli 

jesteście głodni. 

–  Jeśli  jesteście  głodni...!  –  krzyknęli  Will  i  Bret  zgodnym  chórem.  – 

Przecież odmalowaliśmy cały dom! 

–  Spokojnie,  chłopaki,  bo  jeszcze  nas  zwolni.  –  Sam  skierował  się  do 

drzwi.  –  Musimy  jeszcze  zajrzeć  do  psów.  Trzeba  je  wyprowadzić  i  przegonić 

background image

trochę po podwórzu. 

– No, dobrze. – W głosie Willa brzmiała rezygnacja. – Ale czy w tym domu 

nikt nigdy nie odpoczywa? 

–  Wyśpisz  się  w  przyszłym  semestrze  na  tym  swoim  uniwersytecie  – 

pocieszył go Bret. – Pamiętasz, jak się świetnie spało w zeszłym roku? 

Poczekała, aż wyjdą i poszła na górę po torebkę. Po drodze rzuciła okiem 

na  ściany:  pokoje  wymalowane  były  pięknie  na  delikatne,  pastelowe  kolory. 
Jeszcze tylko ustawić meble, zawiesić obrazy i... No właśnie, i co dalej? Tego 
właściwie  nie  wiedziała.  Wiedziała  natomiast,  że  Sam  zajmuje  coraz  więcej 
miejsca w jej myślach i w jej snach. 

 
Calhounowie, tak jak obiecali, zjawili się w godzinę później, przebrani i 

głodni jak wilki. Na szczęście Laura kupiła aż trzy kurczaki. Piekły się teraz na 
grillu. Kartofle były już prawie gotowe, jeszcze tylko dodać masła, mleka i można 
siadać  do  stołu.  Było  może  nieco  zbyt  gorąco  na  tak  ciężkie  potrawy,  ale 
wiedziała, że głodni mężczyźni nie zwracają uwagi na pogodę. 

W  kuchni  panował  upał  nie  do  wytrzymania.  Gdy  przewracała  kawałki 

kurczaka, pot spływał jej po twarzy, a włosy lepiły się w strąki. 

–  Mmm...  Co  za  cudowny  zapach!  –  Will  wszedł  pierwszy,  za  nim 

postępowali Bret i na końcu Sam. 

Odwróciła się do nich z uśmiechem. Jej wzrok padł na Sama. W nowych 

dżinsach i błękitnej koszulce, podkreślającej niezwykły kolor jego oczu, podobał 
jej się jeszcze bardziej. Z wrażenia zastygła na chwilę w bezruchu. 

Chcąc ukryć rumieniec, odwróciła się i zabrała do odcedzania kartofli. 
– Pozwól, pomogę ci.  – Sam przykrył jej dłoń swoją. Poczuła bijące od 

niego ciepło i zwróciła się ku niemu. Spojrzała na jego usta. Uśmiechnął się do 
niej. 

– Dobrze, bardzo proszę... – Z trudnością wymawiała słowa. 
Sam odcedził kartofle i przepłukał zlew zimną wodą. Bret w tym czasie 

przyprawił sałatę, a Will nakrył do stołu. 

Po  chwili  siedzieli  wszyscy  razem,  zajadając  i  gawędząc  jak  starzy 

przyjaciele. Nawet napięcie między Laurą i Samem jakby zelżało. 

Will i Bret wychwalali jedzenie i jej zdolności kulinarne. Zgodnie obwołali 

ją  honorowym  członkiem  rodziny,  a  Will,  wymachując  nogą  od  kurczaka, 
ponowił propozycję, aby została jego żoną. 

Wtedy zadzwonił telefon. 
Sam, który siedział najbliżej, podniósł słuchawkę. 
– Calhoun przy telefonie – powiedział nie spuszczając wzroku z Laury. – 

A, cześć, Jason, jak się masz, stary! 

– Natychmiast oddaj mi słuchawkę! – Laura gwałtownie wyciągnęła rękę. 
– Oczywiście, mówiłem jej, że dzwoniłeś. Musiała widocznie mieć jakieś 

background image

powody, że się do ciebie nie odezwała, ale to już jej sprawa. 

– Sam! – Laura zerwała się, okrążyła stół i wyrwała mu słuchawkę. Zrobił 

minę uciśnionego niewiniątka. 

– ...i w ogóle, nie masz prawa przebywać w jej domu... – dobiegł ją strzęp 

zdania ze słuchawki, najwyraźniej przeznaczonego dla poprzedniego rozmówcy. 

–  Jason,  to  ja,  Laura.  Wróciłam  dopiero  wczoraj,  nie  zdążyłam 

zadzwonić... 

– Mogłaś się chyba postarać – powiedział z wyrzutem. – Dzwonię czwarty 

raz, nie chodzi o koszty, ale... 

Rzuciła wściekłe spojrzenie Samowi. On jednak tylko się uśmiechnął. 
– Oczywiście, masz rację, ja... 
– I co właściwie ten facet robi w twoim domu? – nie pozwolił jej zacząć 

Jason. – Chyba z nim nie mieszkasz? 

– Jason! – krzyknęła oburzona. – Jak możesz mówić coś takiego! 
Calhounowie  przestali  jeść.  Wszyscy  wpatrywali  się  w  stojącą  przy 

telefonie Laurę. 

– O rany! – Will przewrócił oczami. – To ci dopiero! Ostatni taki kawałek 

pamiętam z czasów, kiedy Bret zrywał ze swoją panienką! 

Laura przeciągnęła sznur i schroniła się na kociej werandzie. Zatrzasnęła 

za sobą drzwi. Odeszła od nich najdalej jak mogła i drżącym z wściekłości głosem 
przemówiła: 

–  Masz  mnie  natychmiast  przeprosić,  Jason!  Wyobraziła  go  sobie,  jak 

siedzi w fotelu i nerwowo przeczesuje palcami włosy. 

– Przepraszam cię, ale po prostu bardzo się o ciebie martwiłem. 
Nieco  udobruchana,  opowiedziała  mu,  co  robiła  w  Waszyngtonie. 

Wspomniała też o pracach prowadzonych w domu ciotki. 

–  Doskonale.  Dostaniesz  za  dom  więcej  pieniędzy,  kiedy  będzie 

odnowiony. To bardzo dobrze działa na klientów. 

Wiedziała o tym, ale jego słowa w jakiś sposób ją zraniły. Zdumiona tym, 

nie wiedziała, co odpowiedzieć. 

–  Chciałbym  się  jeszcze  dowiedzieć,  co  tam  stale  robi  ten  facet,  który 

odebrał telefon. 

Trudno powiedzieć, pomyślała. To znaczy, łatwo, ale... 
– Bardzo się przyjaźnił z Bellą, opiekował się nią i... 
– ...i czeka na podziękowanie? – Jason nie pozwolił jej skończyć. – Spław 

go jak najszybciej, to na pewno jakiś naciągacz. 

– Nic podobnego! Zrobił bardzo wiele pożytecznych rzeczy. I opiekował 

się mną, kiedy byłam chora... 

Wzmianka  o  chorobie  sprowadziła  rozmowę  na  temat  malarii  i  stanu 

zdrowia Laury. Jason złagodniał. 

–  Posłuchaj,  któregoś  dnia  ten  facet  zrobił  pewną  aluzję.  Muszę 

background image

powiedzieć, że byłem nawet zaskoczony... 

Laurze serce podeszło do gardła. 
– Tak? Co takiego powiedział? 
–  Wyglądało  to  tak,  jakby  myślał,  że  zamierzamy  się  pobrać. 

Wspominaliśmy o tym, owszem, ale myślałem, że ostatecznie zadecydujemy po 
moim powrocie do Stanów. 

Zachwiała się. Trzeba mu to jakoś wytłumaczyć. 
– Posłuchaj, Jason... 
– Nie musisz nic mówić – przerwał jej raz jeszcze. 
–  Byłem  trochę  zaskoczony,  ale  właściwie  możemy  nawet  i  dzisiaj 

postawić kropkę nad „i”. Czemu nie? 

Rozejrzała  się  rozpaczliwie  po  werandzie,  jakby  spodziewała  się  skądś 

ratunku. 

– Jason, poczekaj... 
– Mamy cały rok na przygotowanie wszystkiego  – mówił dalej swoje. – 

Trzeba  to  dokładnie  obmyślić.  Urządzimy  huczne  wesele,  zaprosimy  ludzi, 
którzy potem mogą nam się przydać. 

Nie, nie mogła tego dłużej słuchać! Jeszcze chwila, a oszaleje. 
– Jason, posłuchaj! – krzyknęła. 
– Teraz muszę już kończyć. Bądź dobrej myśli. Niedługo znów zadzwonię, 

to pogadamy dłużej. 

Odłożył słuchawkę. Stała chwilę bez ruchu. Doczekała się. Chciała zrobić 

Samowi  na  złość,  palnęła  głupstwo,  a  teraz  głupstwo  zaczęło  żyć  własnym 
życiem  i  ona  ponosi  tego  konsekwencje.  Trzeba  jakoś  to  odkręcić.  Trzeba  im 
wytłumaczyć. Jednemu i drugiemu. Ale jak? Sam pomyśli, że zwariowała. 

Usłyszała odgłosy. Bracia sprzątali ze stołu. 
Odłożyła słuchawkę. Opuściła werandę i wolnym krokiem skierowała się 

do jadalni. Sam stał u wejścia, patrząc na nią pytającym wzrokiem. 

Próbowała go wyminąć, ale zastąpił jej drogę. 
– No co, pogadaliście sobie o forsie, którą zgarniecie za rok? 
Nieprawda!  –  Chciała  krzyknąć,  ale  w  jego  oczach  było  tyle  pogardy  i 

potępienia, że dławiąc się z wściekłości, żeby zrobić mu na złość, potwierdziła 
jego podejrzenia. 

– Nie twój interes, ale tak, owszem, pogadaliśmy sobie o tym! 
Po czym wbiegła na górę i zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

 
Will i Bret po tygodniu wyjechali. Dom był teraz pusty i cichy. Laura zdała 

sobie nagle sprawę, że brakuje jej ich żartów, nigdy nie milknącego śmiechu i 
przekomarzań. Zatęskniła nagle za rodzinnym domem na Alasce. 

Sam znosił obecność braci ze stoickim spokojem. Zawsze uważała go za 

osobę  niekonwencjonalną,  jednak  w  porównaniu  z  braćmi  zaczął  jej  się  jawić 
jako szczyt stabilności i stateczności. Dopiero młodsi Calhounowie uświadomili 
jej w całej pełni, co to znaczy żyć na luzie. 

Mimo  całej  niefrasobliwości  i  młodego  wieku,  „braciszkowie”  zdołali 

jednak  osiągnąć  w  życiu  pewne  sukcesy:  Will  miał  za  sobą  kilka  wystaw  w 
znanych galeriach, a Bret był całkiem zdolnym reporterem. 

Żegnała  ich  ze  szczerym  żalem.  Ich  pobyt  wnosił  w  jej  życie  jakąś 

swobodę, beztroskę i radość, no i ułatwiał napięte stosunki z Samem. Dopóki tu 
byli, nie musiała myśleć o zasadniczych rozmowach, które, prędzej czy później, 
powinna przeprowadzić z Samem i z Jasonem. 

Do tego ostatniego dzwoniła kilka razy, ale bez przekonania, za każdym 

razem z ulgą przyjmując brak połączenia z Afryką. 

Miała teraz dużo wolnego czasu. Zajęła się troskliwie kotami ciotki Belli. 

Nieraz  wyprowadzała  je  do  ogrodu,  uważając,  by  nie  powtórzył  się  epizod  z 
Brandym. Któregoś dnia zawiozła je do weterynarza i kazała poddać sterylizacji. 
Wszystkie, oprócz Ginewry, którą doktor uznał za zbyt starą na macierzyństwo. 

Znalazła  też  sobie  inne  zajęcia.  Zgłosił  się  do  niej  pan  Sweeting  z 

pytaniem,  czy  nie  zechciałaby  poświęcić  nieco  czasu  na  czytanie  książek 
starszym ludziom. Propozycję przyjęła z radością i od razu przystąpiła do pracy. 

Zgodziła się też na wizyty w miejscowym domu opieki. Po prostu przejęła 

podopiecznych  Belli.  Kilka  razy  w  tygodniu  chodziła  do  pewnej  starszej  pani, 
unieruchomionej  w  łóżku  z  powodu  złamanej  nogi.  Znalazła  swoje  miejsce  w 
Webster. 

Trudno jej było jedynie „pogodzić” się z najbliższym sąsiedztwem. Sam 

mieszkał tak blisko, że, chcąc nie chcąc, na swój sposób uczestniczyła w jego 
życiu. Słyszała, jak woła psy, jak tresuje szczenięta, dobiegał ją odgłos muzyki 
country i ciągłe pogwizdywanie. Kilka razy w tygodniu widziała, jak, ubrany w 
sportowy  kostium,  wyjeżdża  starą,  odrapaną  furgonetką,  na  mecz  baseballu. 
Zapraszał ją nawet, ale odmówiła. Nie chciała dać się wciągnąć w jego sprawy, w 
jego życie... Pragnęła pozostać niezależna. 

Teraz,  kiedy  pokoje  były  już  odmalowane,  trzeba  było  uporządkować 

wszystkie rzeczy, które ciotka zbierała latami. Ponieważ uznała, że na otwarcie 
kufrów  z  jej  własnym  dzieciństwem  jest  jeszcze  za  wcześnie,  postanowiła 
rozpocząć porządki od pokoju Belli. Tak zwany „gabinet” mieścił się na tyłach 

background image

domu. Był niewielki i cały zarzucony papierami. Próba porządkowania zamieniła 
się wkrótce w fascynującą podróż w czasie. „Nieznanym lądem”, który odkryła, 
było  dzieciństwo  jej  ojca,  małego  rudzielca,  który  najwyraźniej  więcej  czasu 
spędzał poza szkołą, niż w jej murach, a jeśli już – to najczęściej na dywaniku w 
gabinecie dyrektora. Ciotka nie miała z nim łatwego życia. Laura uśmiechnęła się 
do siebie... 

– Co cię tak śmieszy? 
Zaskoczona podniosła wzrok. Sam stał na progu z kotem na ręku. Drugi 

ocierał się o jego nogi. 

Mimo  że  była  zaskoczona  jego  nagłym  pojawieniem  się,  nie  mogła  nie 

dostrzec,  jak  bardzo  jest  przystojny.  Jak  zwykle  jego  widok  wywołał  w  niej 
niezwykłe reakcje. 

– Źle się czujesz? – Sam opacznie zrozumiał jej milczenie i nagłą bladość. 
– Czuję się doskonale, ale czy ty nigdy nie pukasz, kiedy masz zamiar do 

kogoś wejść? 

Uśmiechnął się szelmowsko. 
– Pukałem, ale byłaś tak zajęta tymi papierzyskami, że nie usłyszałaś. 
Już miała powiedzieć, że w takim przypadku ludzie na ogół rezygnują z 

wejścia,  ale  w  porę  przypomniała  sobie,  że  Sam  nie  zwykł  reagować  tak  jak 
wszyscy ludzie. 

– Przeglądam świadectwa szkolne mojego ojca i zastanawiam się, co z tego 

zachować. Po co przyszedłeś? 

Pogładził trzymanego w ramionach kota. 
–  Chciałem  cię  zaprosić  na  przyjęcie,  do  mnie,  do domu.  Skończyliśmy 

sezon  baseballowy,  a  że  był  niezły,  postanowiliśmy  to  uczcić.  Dziewczętom 
bardzo zależy na twojej obecności. 

– Naprawdę? – Ucieszyła się. Były miłe i dobrze się z nimi rozmawiało. – 

Przyjdę z przyjemnością. Czy mam coś przynieść? 

– Nie, zamówiłem wszystko w restauracji. Przywiozą na miejsce. Sezon 

był naprawdę bardzo udany. Nigdy nie wygraliśmy tylu meczów. 

– Jesteś dobrym trenerem – skonkludowała. Siedziała z dłońmi złożonymi 

na kolanach. W pokoju panowała cisza, było przytulnie. Może mu teraz wyjaśnić 
sprawę Jasona? Przecież obiecywała sobie, że to zrobi. Ale nie, może teraz lepiej 
nie zaczynać takich rozmów. 

– To tutaj są takie restauracje? – wróciła do przerwanej rozmowy. 
Podniósł  brwi,  jakby  zdziwiło  go  to  pytanie.  I  on  myślami  był  zupełnie 

gdzie indziej... 

– Nie możemy się co prawda równać z Waszyngtonem, ale zawsze to coś. 

Dla ciebie to pewnie zupełna egzotyka: restauracja w takiej dziurze jak Webster – 
powiedział ironicznie. – Przyjdź, zobaczymy, czy ci się spodoba. 

– Dlaczego musisz od razu tak reagować? Po co te złośliwości? 

background image

– Po prostu umiejętnie mnie prowokujesz. Wróciła do przerwanej pracy. 
– Zajmij się lepiej swoimi psami, Sam. 
Kiedy  znowu  uniosła  oczy,  już  go  nie  było.  Wróciła  do  porządków,  ale 

wciąż była zdenerwowana i nie mogła się uspokoić. Dlaczego? Czy dlatego, że 
nie zapukał i nie dał jej szansy przygotować się na swój widok...? 

 
Na  przyjęcie  ubrała  się  wyjątkowo  starannie:  krótka  bladoróżowa 

sukienka, nowa fryzura, delikatny makijaż. Z bijącym sercem zapukała do drzwi 
Sama. 

Otworzył jej i przez chwilę nie spuszczali z siebie wzroku, zafascynowani 

sobą  tak  bardzo,  jakby  widzieli  się  po  raz  pierwszy.  Obrzucił  spojrzeniem 
najpierw jej twarz, a potem całą smukłą, zgrabną sylwetkę. 

Laura oddychała ciężko, jej serce biło jak szalone... 
– Cześć – powiedziała w końcu. 
– Cześć. – Uśmiech Sama nie miał w sobie nic ze zdawkowej uprzejmości. 
Zaprowadził  ją  do  salonu,  urządzonego  skromnie,  lecz  ze  smakiem.  W 

salonie  królowały  członkinie  baseballowej  drużyny  w  towarzystwie  swych 
mężów i chłopaków. Ich zwykłe, codzienne stroje uzmysłowiły Laurze, że ubrała 
się chyba zbyt wytwornie. 

Na  szczęście  nie  miała  czasu  zastanawiać  się  nad  stosownością  lub 

niestosownością swego stroju. Sam zadbał o to, żeby czuła się swobodnie nawet 
w swojej wieczorowej sukni. Wkrótce gawędziła już beztrosko z jakąś nie znaną 
sobie panią, która narzekała na trudności z dotarciem z Webster do Waszyngtonu. 

Laura  dawno  nie  bawiła  się  tak  dobrze.  Swobodny  nastrój  panujący  w 

domu Sama sprawił, że czuła się doskonale. Jakże różniło się to przyjacielskie 
spotkanie od oficjalnych przyjęć w amerykańskiej ambasadzie! Tutaj nie musiała 
czuwać nad sprawnym przebiegiem wieczoru, nie musiała się martwić, co będzie, 
gdy na przykład jakaś podochocona żona dyplomaty zechce nagle wykąpać się w 
wazie z ponczem... 

Sam od czasu do czasu patrzył na nią pytająco lub też podchodził i lekko 

dotykał  jej  ramienia,  jakby  chciał  sprawdzić,  czy  wszystko  w  porządku. 
Odpowiadała mu radosnym, uspokajającym uśmiechem. 

Kiedy  zrobiło  się  późno  i  goście  zaczęli  się  zbierać,  napomykając  to  o 

pozostawionych pod opieką babci i znajomych dzieciach, to o porannej pracy, 
wstała, aby również się pożegnać. 

W oczach Sama zobaczyła błysk niepokoju. 
– Chyba nie wychodzisz? 
– Myślałam, że... 
– Poczekaj chwilę – przerwał jej. – Zaraz cię odprowadzę. 
W jego oczach było coś takiego, że nie kazała się dłużej prosić. 
Kiedy ostatni gość zniknął wreszcie za drzwiami, po raz któryś gratulując 

background image

Samowi świetnego sezonu, gospodarz odetchnął z ulgą. 

– No i kolejny sezon mamy za sobą. 
– Możesz być z niego dumny. – Laura rozejrzała się po salonie. – Chcesz, 

żebym ci pomogła uprzątnąć to wszystko? 

–  Nie,  dziękuję.  Wszystko  jest  załatwione.  Zajmuje  się  tym  personel 

restauracji. Jeśli chcesz, odprowadzę cię do domu. 

Na schodach objął ją ramieniem, jakby wybierali się na długi spacer, a nie 

kilka kroków dalej. 

Wstrząsnął nią dziwny dreszcz. Dotyk jego ręki podziałał na Laurę jak prąd 

elektryczny. Przymknęła oczy. 

– Zimno ci? – zapytał. – Przecież wieczór jest bardzo ciepły, a może ty 

znowu masz gorączkę? 

Sam z niepokojem dotknął ręką jej czoła. 
– Nie... nic mi nie jest... 
Może to i gorączka, ale z zupełnie innego powodu niż malaria, pomyślała. 
–  Zapomniałam  zapalić  światło  przed  domem  –  powiedziała,  żeby  coś 

powiedzieć. 

– Tak jest lepiej. 
Zwrócił  jej  głowę  ku  sobie  i  chwilę  potem  poczuła  delikatne  muśnięcie 

warg, jakby zapowiedź pocałunku... Pocałunku, którego tak bardzo się bała i... 
którego pragnęła nade wszystko w świecie. 

Całował ją czule rozchylonymi ustami, jakby chciał jej jednocześnie coś 

powiedzieć.  Broniła  się,  myśląc  równocześnie,  że  dzieje  się  teraz  to,  o  czym 
marzyła przez wszystkie samotnie spędzone tygodnie. 

Sam podtrzymywał ręką jej głowę, jakby była pucharem, z którego pragnie 

się napić. Nikt dotąd nie całował jej w ten sposób, tak delikatnie i rozpaczliwie 
zachłannie zarazem... Nikt, w każdym razie nie Jason... 

Musiał odsunąć na chwilę usta, bo jak przez mgłę usłyszała jego głos. 
– Chyba nie wyjdziesz za tego faceta, za tego Jasona, prawda? Zastanów 

się dobrze! 

Zupełnie jakby mogła się nad tym zastanawiać! Zwłaszcza w tej chwili! 
– Nie, nie wyjdę. Znamy się od dawna, kiedyś... kiedyś wspominaliśmy 

nawet o małżeństwie, ale teraz próbowałam mu powiedzieć, że... 

Poczuła jego silne ręce na ramionach. 
– Nie ma o czym mówić. Przecież to jasne. Jemu chodzi wyłącznie o twoje 

pieniądze. 

Nie  chciała  z  nim  rozmawiać  ani  nic  mu  tłumaczyć,  chciała,  żeby  ją 

całował. Sam jednak najwyraźniej pragnął przedtem coś wyjaśnić. 

–  Myślałaś,  że  zależy  mi  na  pieniądzach  Belli.  To  dlatego  tak  mnie 

nienawidziłaś. 

– Nigdy... 

background image

Jego palce wbiły się w jej ramiona. 
–  Nie  kłam!  Myślałaś,  że  chodzi  mi  o  pieniądze,  chociaż  to  nie  była 

prawda. A teraz zamierzasz wyjść za faceta, który naprawdę nie myśli o niczym 
innym. Powiedz, czy proponował ci małżeństwo, zanim dowiedział się o spadku? 

Próbowała się wyrwać. 
– Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób! 
– Dlaczego? Skoro ty wymigujesz się od odpowiedzi! 
– A co mam robić? – Laura otrząsnęła się już z błogiego stanu, w jakim 

znalazła  się  pod  wpływem  jego  pocałunków.  Teraz  czuła  przede  wszystkim 
gniew.  –  Co  mam  robić?  –  powtórzyła.  –  Przecież  nie  proponujesz  mi  nic  w 
zamian! 

– Co mogę ci proponować!? Zastanów się! Przecież jeśli ci się oświadczę, 

zaraz  powiesz,  że  chodzi  mi  tylko  o  pieniądze  Belli!  Ale  w  przypadku  Jasona 
jesteś znacznie mniej podejrzliwa... 

Cofnęła się oszołomiona. Powiedział: „jeśli ci się oświadczę...” Ona żoną 

Sama?  Dom,  rodzina,  cudowne  ciemnowłose  dzieci  o  szarych  oczach  i 
zniewalającym uśmiechu, niewyobrażalne szczęście, o którym nawet nie można 
marzyć...  Czyżby  to  było  realne?  Ale  przecież  Sam  nie  zaproponował  jej  nic 
konkretnego. Ot, tak, wyrwało mu się... 

– Zaraz ci wytłumaczę, dlaczego tak jest. – Napierał na nią całym ciałem. – 

Chodzi o coś innego. To nie tylko kwestia małżeństwa, to również cały tak zwany 
kontekst:  światowe  życie,  sukces,  kariera...  Jeśli  poślubisz  kogoś  takiego  jak 
tamten facet, masz to zapewnione... 

– To bez znaczenia! Naprawdę! 
–  Mylisz  się!  Te  sprawy  mają  dla  ciebie  ogromne  znaczenie.  Bella 

pokazywała mi twoje listy. Uwielbiasz ten styl życia, szukasz mężczyzny takiego 
jak ty, ambitnego, konsekwentnie dążącego do celu, bezwzględnego. Ja taki nie 
jestem. Kiedyś może i byłem, ale to było szmatławe życie i ja sam byłem szmatą. 
Teraz mam moje psy, mieszkam w małym miasteczku, mam swoje miejsce na 
ziemi, miejsce, które komuś takiemu jak ty nigdy nie wystarczy. 

Uniosła ręce w górę, chciała przerwać tę jego tyradę. 
– Pozwól mi coś powiedzieć... 
– Daruj sobie! – Odwrócił się nagle i zniknął w ciemności. 
Próbowała  go  powstrzymać,  zawołać  w  ślad  za  nim  i  wszystko  mu 

wytłumaczyć, ale tylko bezradnie oparła się o drzwi. Otworzyła je po dłuższej 
chwili,  weszła  do  środka  i  wyczerpana  przysiadła  na  schodach  wiodących  na 
górę. 

Czuła  się  podle.  Ogarnęło  ją  uczucie  beznadziei.  Może  Sam  ma  rację? 

Może potrafi dostrzec w jej postępowaniu to, z czego ona sama nie zdaje sobie 
sprawy? Przecież, rzeczywiście, w Jasonie ceniła głównie jego przebojowość. To, 
że konsekwentnie pnie się po kolejnych szczeblach kariery zawodowej. A Sam? 

background image

W Samie najbardziej ceniła niezależność. 

Co  właściwie  znaczyły  jego  słowa?  Nic  jej  nie  proponował.  Nie 

powiedział, że ją kocha, nie wspomniał o małżeństwie. Krytykował jedynie jej 
ewentualny związek z Jasonem. 

Jedno  jest  pewne:  jego  zdanie  znaczy  dla  niej  bardzo  wiele.  Na  nic 

przyrzeczenia, że nie pozwoli mu wpływać na swoje życie. Na nic marzenia o 
niezależności. Cokolwiek zrobi, zawsze będzie myśleć, jak jej czyn oceni Sam. 

Po prostu zakochała się w nim. 
 
Od tamtego wieczora minęło kilka dni. Sam jakby gdzieś wyparował. Nie 

pojawiał się niespodzianie na progu jej domu, jak kiedyś. Dostała zawiadomienie 
z  banku,  że  na  jej  konto  została  przelana  spora  suma,  więc  najwyraźniej  nie 
zamierzał się z nią widywać przez dłuższy czas. Sama nie wiedziała, czy ma się 
cieszyć, czy martwić z tego powodu. 

Długie, samotne dni postanowiła wypełnić pracą. Opiekowała się kotami, 

porządkowała biurko ciotki. 

Spróbowała nawet rozpakować kosz z drobiazgami przypominającymi jej 

dzieciństwo.  Długą  chwilę  trzymała  w  ręku  porcelanowy  dzbanek  do  herbaty. 
Może  kiedyś  jakaś  mała  dziewczynka  zechce  urządzić  przyjęcie  dla  lalek  i 
kotów... Szybko odstawiła dzbanek z powrotem. 

Ostatnia rozmowa z Samem, choć niezbyt przyjemna, okazała się dla niej 

niezwykle ważna. Laura była teraz stuprocentowo pewna, że nigdy nie poślubi 
Jasona. Nie wolno mylić wspólnoty interesów z miłością. To nie to samo. Jest 
pewna różnica między wspólnym robieniem kariery a wspólnym życiem. 

W biurku Belli odnalazła coś więcej niż stare rachunki. Były tam wstążki, 

bilety  teatralne,  liściki,  listy...  Zwłaszcza  pewna  paczka,  starannie  owinięta  w 
bibułkę  i  przewiązana  wyblakłą  błękitną  wstążką,  zwróciła  uwagę  Laury. 
Uśmiechnęła się do siebie. Bella była nie tylko dobroduszną starszą damą, którą 
tak dobrze znała... Kiedyś była femme fatale, młodą, tajemniczą kobietą otoczoną 
gronem wielbicieli... 

Rozwiązała  wstążkę.  W  środku  znajdowały  się  listy.  Dokładnie:  sześć 

listów.  Staranne,  wyraźne  pismo,  zamaszysty  podpis...  Czyżby  jeden  z 
adoratorów? A może to ten książę z bajki, o którym ciotka wspominała, kiedy 
Laura była jeszcze małą dziewczynką? 

Nie  wiedziała,  czy  wolno  jej  czytać  listy  adresowane  nie  do  niej.  Przez 

chwilę siedziała nieruchomo z rękami na kopercie. Potem powoli wyjęła pierwszy 
list. Już po kilku słowach nie miała żadnych wątpliwości: to był list miłosny. 

Tajemniczy  R.  P.  opisywał  ukochanej  swoje  życie  na  uniwersytecie, 

wspominał o wykładach, kolegach, zwierzał się, że marzy, aby zobaczyć ją jak 
najszybciej.  Uśmiechnęła  się  do  siebie,  czytając  dziwne,  staroświeckie,  nieco 
napuszone  zwroty...  No  tak,  przez  tyle  wieków  forma  się  zmienia,  ale  treść 

background image

miłosnych wyznań pozostaje ta sama... 

Pozostałe  listy  utrzymane  były  w  podobnym  stylu.  Ostatni  kończył  się 

zapowiedzią rychłego, „jakże upragnionego” przyjazdu. Na tym korespondencja 
się urywała. 

Ostrożnie schowała  listy  z  powrotem  do  kopert.  Czuła pewien  niedosyt. 

Chciał przyjechać, „marzył o tym”. Dlaczego więc tego nie zrobił? A jeśli tak, co 
stało  się  potem?  Dlaczego  nigdy  więcej  nie  napisał?  Bella  wspominała  coś  o 
„głupstwie”, które popełniła za młodu i które sprawiło, że książę z bajki odszedł 
na  zawsze.  Nikt  już  nigdy  nie  dowie  się,  co  właściwie  zaszło  i  kim  był  ten 
człowiek.  Może  jeszcze  żyje  sobie  gdzieś  z  rodziną,  która  nie  ma  pojęcia,  że 
kiedyś był księciem z bajki. 

Starannie złożyła listy. Nikt się nigdy nie dowie. To historia. 
Sięgnęła po stary album. Wyblakłe, brązowe fotografie, Bella i jej siostra 

Lily,  babka  Laury...  Ich  rodzice...  Obok  Lily  jej  młody  mąż,  Robert,  wysoki, 
uśmiechnięty, jasnowłosy... To po nim, po swoim dziadku odziedziczyła te złote 
loki. Na ostatnich stronach tłuste niemowlę w ramionach dumnych rodziców – jej 
ojciec... 

Uważnie wpatrywała się w zdjęcia. Ciotka przechowywała wszystko, co 

miało  jakikolwiek  związek  z  rodziną.  Na  dnie  szuflady  leżała  jeszcze  jedna 
koperta.  W  środku  było  tylko  zdjęcie:  młoda  dziewczyna  i  jasnowłosy, 
uśmiechnięty  chłopak.  Na  twarzy  dziewczyny  malowało  się  bezgraniczne 
szczęście. To była Bella, młoda, zakochana Bella. 

Laura zdała sobie nagle sprawę, że ma przed sobą księcia z bajki... Niemal 

równocześnie zrozumiała jeszcze coś innego: na fotografii obok Belli stał Robert 
Decker, jej dziadek. 

Oszołomiona  wpatrywała  się  w  zdjęcie.  Jeszcze  raz  sięgnęła  po  listy. 

Inicjały, którymi były podpisane, to nie R. P. tylko – R. D.! Rober Decker! Jak to 
się stało, że poślubił siostrę Belli? 

Ciotka powiedziała kiedyś, że zrobiła coś głupiego, i on odszedł do innej 

księżniczki.  Może  po  prostu  przedstawiła  go  siostrze,  a  może  zraniła  go  i 
poszukał sobie kogoś, kto umiał go pocieszyć... 

Nigdy się tego nie dowie. Jakaś część życia Belli, dziadka, jej własnego 

życia, na zawsze pozostanie tajemnicą. Tak jak tajemnicą pozostanie cierpienie 
zwykle  spokojnej,  uśmiechniętej  ciotki.  Łzy  napłynęły  jej  do  oczu  i  spadły  na 
leżący na kolanach album. 

Wstała. Nie wiedziała, co robić. Tajemnica była zbyt wielka, musiała się z 

kimś nią podzielić. Nie może tak zostać sama, musi o tym z kimś porozmawiać. 
Zbiegła  ze  schodów.  Może  zadzwonić  do  matki?  Spojrzała  na  zegarek.  Nie, 
jeszcze jest w pracy. Pozostawał jedynie Sam. 

Z twarzą zalaną łzami, nie myśląc o tym, co robi, przebiegła kilka metrów 

dzielących dwa domy i zapukała do jego drzwi. 

background image

Zdumienie  malujące  się  na  jego  twarzy  uświadomiło  jej,  że  zrobiła  coś, 

czego się nie spodziewał. Czego ona sama się nie spodziewała! 

– Co się stało? Co ci jest? – Sam był wyraźnie zaniepokojony. Wciągnął ją 

do środka. – Boli cię coś? 

Bez słowa podała mu album. Tak, cierpienie ciotki sprawiało jej ból. 
– Tak, boli, to znaczy, nie... 
– Co to jest? 
– To... album rodzinny. Znalazłam w jej pokoju... 
Nie rozumiał, o co chodzi, ale widać było, że ze wszystkich sił chce pomóc. 
– Uspokój się, maleńka, daj mi to. Zaraz się tym zajmę. 
Patrzyła, jak przewraca strony. Wyciągnęła drżącą rękę. 
– Ta tutaj to Lily, stoją obok siebie, Bella i moja babka. A tutaj... widzisz? – 

wskazała fotografię, przedstawiającą parę zakochanych. – To Robert, bardzo go 
kochała... 

Sam powoli zaczynał rozumieć. 
– To znaczy, że była zakochana w mężu swojej siostry? 
Laura skinęła głową. 
– To było jeszcze przed ich ślubem, zanim Lily za niego wyszła. Musiała 

patrzeć na ich szczęście, widziała ich dziecko... 

W urywanych słowach opowiedziała mu historię o księciu z bajki. 
Objął  ją  ramieniem  i  przytulił  do  siebie.  Drugą  ręką  przewracał  kartki 

albumu. Potem odłożył go na stół i spojrzał jej czule w oczy. 

– Dlaczego tak się tym przejęłaś? – Przytulił policzek do jej włosów. 
– Bo była taka wspaniała. – Laura czuła bicie jego serca i to ją uspokajało. – 

Tyle mogła dać innym. Gdyby miała dzieci, byłaby wspaniałą matką. 

– Widzisz, kochanie, ona była matką. Była matką dla twojego ojca, kiedy 

jego rodzice zginęli. Przecież gdyby wszystko ułożyło się inaczej, gdyby została z 
Robertem, nie byłoby ciebie. 

Uniosła głowę i spojrzała na niego. 
– Nie pomyślałam o tym. 
– A widzisz... zresztą Bella zawsze mówiła, że twój ojciec i ty to jej dwa 

największe skarby. 

Zamrugała oczami, próbowała powstrzymać łzy cisnące się do jej oczu. 
– Naprawdę? 
Łza potoczyła się po jej policzku. Delikatnie starł ją palcem. 
– Naprawdę. – Ujął ją pod brodę i zwrócił ku sobie. Spojrzał na jej usta. – A 

gdyby ciebie nie było na tym świecie, nie wiem, co bym zrobił... 

Pomyślała nagle o tym, ile wycierpiał w swoim życiu, jak głęboko został 

zraniony  i  ile  musiał  przejść,  zanim  ostatecznie  znalazł  schronienie  tutaj,  w 
Webster. Jej doświadczenia były niczym w porównaniu z tym wszystkim. Cóż z 
tego, że straciła pracę, skoro znalazła mężczyznę, którego mogła pokochać! 

background image

– O czym myślisz? – zapytał. 
– Myślę, że jesteś nadzwyczajny – odparła szczerze. Szare oczy spojrzały 

na nią uważnie. Wytrzymała jego spojrzenie. 

– Tylko to? Westchnęła. 
– Myślę, że Bella miała szczęście, że mieszkałeś tuż obok. Bardzo wiele 

dla niej zrobiłeś. 

Jego twarz była bardzo blisko. Ustami niemal dotykał jej ust. 
– Nic więcej? 
Zamknęła oczy, chcąc ukryć przed nim prawdę. Trwali tak bez ruchu długą 

chwilę. 

– Myślę, że cię kocham – powiedziała wreszcie, ustami dotykając jego ust. 
Jego  pocałunki  przynosiły  ulgę  i  ukojenie.  Czuła  się  jak  ktoś  bardzo 

zmęczony, kto po długim dniu wraca do domu. 

Objęła go za szyję. Przylgnęła do niego całym ciałem. 
–  Naprawdę?  Naprawdę  mnie  kochasz?  –  pytał  niecierpliwie.  –  W  jego 

głosie brzmiało niedowierzanie. 

Wiedziała, że od tego, co teraz powie, zależy bardzo, bardzo dużo. Dlatego 

musi powiedzieć mu wszystko. 

– Tak – szepnęła i głośno, wyraźnie powtórzyła: 
– Tak, kocham cię i chcę ci powiedzieć coś ważnego. 
Teraz powie mu, jak naprawdę było z Jasonem. 
– Lauro, ja... – zaczął Sam, lecz nie zdążył dokończyć, gdyż w tym samym 

momencie  rozległ  się  dzwonek  telefonu.  Towarzyszył  mu  jakiś  inny,  równie 
donośny dźwięk, który już kiedyś słyszała, a którego nie potrafiła zlokalizować. 

Sam lekko zdjął jej ręce ze swojej szyi i wstał. 
– Przepraszam, kochanie, ale muszę iść. Telefon zadzwonił jeszcze raz. 
– Do telefonu? 
– Nie. – Rozejrzał się, szukając kluczyków do samochodu. – To alarm. Co 

ja mogłem z nimi zrobić? 

–  Przerzucił  leżące  na  stole  papiery.  –  Gdzieś  się  pali.  Należę  do 

ochotniczej straży pożarnej. Teraz telefon dzwoni w domu każdego strażaka. 

Włożył  rękę do kieszeni  i triumfalnie  wyjął  z  niej kluczyki.  Spojrzał na 

Laurę. Na jej twarzy widać było oczekiwanie. Czekała na dalsze pocałunki. Sam 
pocałował ją lekko w policzek. 

– Nie zapomnij, na czym skończyliśmy, dobrze? 
–  Nie  zapomnę.  –  Jej  usta  zadrżały,  w  oczach  rozbłysło  światło.  –  Ale 

wracaj szybko! 

Spojrzał na nią jeszcze raz i ruszył ku drzwiom. 
– To nie potrwa długo. 
Wyszedł.  Po  chwili  dobiegł  ją  odgłos  odjeżdżającej  furgonetki. 

Odetchnęła. Stało się. Kocha go i powiedziała mu o tym. Teraz wszystko będzie 

background image

dobrze. Przecież on czuje do niej to samo. 

Wzięła album i poszła do domu. Przebrała się, przyczesała włosy i lekko 

pomalowała usta. Przecież Sam powiedział, że zaraz wróci. Właśnie zabierała się 
do robienia kolacji, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Podbiegła otworzyć. W 
progu stał... Jason Creed. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 
– Jak się masz, kochanie. Mogę wejść? – Jason uśmiechnął się na widok jej 

zdumionej twarzy. 

Patrzyła na niego, nie wierząc własnym oczom. W głowie miała pustkę. 

Musiała się oprzeć o framugę, żeby nie upaść. 

– To ty? 
Wszedł, lekko odsuwając ją na bok. Objął ją i pocałował w policzek. 
– Co ci jest? – zapytał i zamknął za sobą drzwi. 
Stała z bezwładnie opuszczonymi rękami, rozpaczliwie próbując znaleźć 

wyjście z sytuacji. Ale wyjścia nie było. Nawet nie próbowała się uśmiechnąć. 

–  Strasznie  mnie  zaskoczyłeś.  Dlaczego  nie  zadzwoniłeś  przed 

przyjazdem? 

Zanim  odpowiedział,  uważnym  spojrzeniem  obrzucił  salon,  świeżo 

pomalowane ściany i stojące na środku meble. 

– Nie wiedziałem, czy będę mógł przyjechać. Wpadłem do Waszyngtonu 

na  zebranie  i  wyrwałem  się  na  kilka  dni,  żeby  cię  zobaczyć.  Przyleciałem  do 
Greenville i tam wynająłem samochód. 

Wreszcie  zdobyła  się  na  cień  uśmiechu.  Jego  twarz  była  spokojna  i 

opanowana.  Jasne,  Jason  lubił  porządek.  Nie  mógł  opuścić  żadnego  zebrania, 
zwłaszcza jeśli go zaproszono. 

– Dlaczego nie zadzwoniłeś, że przyjeżdżasz? Zmrużył oczy. 
– Chciałem ci zrobić niespodziankę. Nie cieszysz się? Fałsz. Jason nie lubił 

żadnych niespodzianek i nigdy ich nie robił. 

Nie odpowiedziała. 
– Dom jest wspaniały. – Wzrokiem znawcy rozejrzał się dokoła, wyjrzał 

przez okno. – Jak duży jest ten teren? Wiesz już, ile można za niego dostać? 

–  Nie  wiem.  –  Myślami  przebywała  daleko  stąd.  Sam  może  wrócić  w 

każdej chwili. Musi się jakoś pozbyć Jasona! Przecież nie zapraszała go, nie chce 
go tu widzieć. Ale jak to zrobić? Powiedzieć mu wszystko? 

– Na razie wcale o tym nie myślałam. Mam tu mieszkać przez rok. Słuchaj, 

muszę ci coś powiedzieć. 

Podszedł, objął ją. 
– Oczywiście, zaraz porozmawiamy. Mogę usiąść? Wskazała mu kanapę. 

Sama usiadła na krześle naprzeciw niego. 

– Lauro, co się właściwie dzieje? Nerwowo spuściła oczy. 
– Najpierw powiedz, po co przyjechałeś. 
Przez chwilę milczał. Potem nagle się zdecydował. 
– Przyjechałem, żeby cię zapytać, czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy 

się od razu pobrali. 

background image

– Teraz? 
– Pomyślałem, że nie ma sensu czekać. – Uśmiechał się jakoś sztucznie. 

Dopiero  teraz  spostrzegła,  że  w  jego  uśmiechu  jest  coś  fałszywego.  –  Skoro 
zaprzyjaźniłaś  się  z  tym  facetem,  który  jest  wykonawcą  testamentu,  może  uda 
nam się go przekonać, żeby jakoś przyśpieszyć sprawy. Zaraz potem moglibyśmy 
wrócić do Senegalu. Kupić dom, żyć na pewnym poziomie... 

Zaprzyjaźniła się! Niezbyt trafne określenie. A więc wszystko wskazuje na 

to,  że  Sam  ma  rację.  Jasonowi  chodzi  wyłącznie  o  pieniądze  i  tylko  po  to  tu 
przyjechał. A ona jest głupia, jest po prostu skończoną idiotką, która tak łatwo mu 
uwierzyła! 

– Przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że niepotrzebnie przyjechałeś... – 

zaczęła, ale przerwał jej dzwonek u drzwi. 

Przerażona  spojrzała  w  ich  stronę.  Sam!  Ciekawe  tylko,  dlaczego  dziś 

właśnie zadzwonił, zamiast, swoim zwyczajem, po prostu wtargnąć do środka. 
Miała teraz jedyną okazję, żeby wytłumaczyć wszystko Jasonowi, zanim spotkają 
się z Samem twarzą w twarz, – Dlaczego nie otwierasz? – Do Jasona dotarło, że 
dzieje się coś dziwnego. 

– Już... już idę. – Spojrzała na niego nieprzytomnie i poszła w kierunku 

drzwi. 

Tak  jak  się  spodziewała,  w  progu  stał  Sam  Calhoun.  Uśmiechnięty,  na 

luzie, z ogromnym bukietem kwiatów i butelką wina w ręku. 

Przyciągnął ją do siebie, musnął ustami. 
– Cześć, kochanie. Cudownie wyglądasz. Pocałował ją w usta, zerknął w 

stronę kuchni. 

– Jaki wspaniały zapach. To wszystko dla mnie? Nie mogła zrobić kroku. 
– T... tak. Ja... 
Nogą zatrzasnął za sobą drzwi. 
–  Alarm  był  właściwie  fałszywy.  Stary  pan  Burton  przewrócił  świecę  i 

wpadł w panikę, ale na tym na szczęście się skończyło. – Położył kwiaty i butelkę 
na stoliku. – Czyj to samochód stoi przed domem? 

–  Lauro!  –  dobiegł  ich  głos  Jasona.  Po  chwili  on  sam  ukazał  się  w 

drzwiach. 

Nie odwróciła się. Stała nieruchomo, nie spuszczając oczu z twarzy Sama. 
–  To  jest  Jason  Creed.  Przyjechał  bez  uprzedzenia.  Właśnie  był  w 

Waszyngtonie. – Jej głos brzmiał tak, jakby wydobywał się z automatu. 

Błagała go wzrokiem, żeby zrozumiał, że nie ma w tym jej  winy. Jason 

wyciągnął rękę. 

–  Witam,  nareszcie  się  spotykamy.  Najwyższy  czas!  Rzeczywiście! 

Spojrzała niechętnie na Jasona i znowu przeniosła wzrok na Sama. Jego twarz 
była zacięta i wroga. 

– Tak – powiedział. – W samą porę. 

background image

–  Chcieliśmy  się  z  Laurą  dowiedzieć,  czy  istnieje  jakaś  możliwość 

przyśpieszenia tych wszystkich formalności związanych ze spadkiem. – Objął ją 
ramieniem. – Zamierzamy się wkrótce pobrać. 

– Doprawdy? 
Ktoś bardziej spostrzegawczy wyczytałby w głosie Sama pogróżkę, ale, ku 

zdumieniu Laury, Jason okazał się na to zbyt tępy. 

– Tak. Po prostu nie chcemy już dłużej zwlekać. 
– Czy to prawda? – Sam zwrócił się teraz do Laury. Oblizała wargi. 
– Nie, właściwie nie, posłuchaj, Sam... – Głos się jej załamał. – Muszę ci 

coś wytłumaczyć... 

– Nie fatyguj się. – Mówił dalej z kamienną twarzą. – Zresztą, nie ma o 

czym mówić. Testament dotyczy panny Decker, nie ma w nim żadnej wskazówki, 
która mówiłaby, co robić w wypadku zmiany stanu cywilnego zainteresowanej. 
Trudno, takie jest prawo obowiązujące w tym stanie. Będziecie musieli poczekać. 

Rzucił jej lodowate spojrzenie, odwrócił się i skierował ku drzwiom. 
Odepchnęła Jasona i pobiegła za nim. Dogoniła go na ścieżce. 
– Sam! Poczekaj! Mylisz się, ja wcale... Odwrócił się z wściekłością. 
–  Mylę  się?  Może  nie  próbowałaś  mną  manipulować?  Nie  próbowałaś 

mnie sobie zjednać, żeby wydusić wreszcie te parszywe pieniądze? 

–  Nie  miałam  pojęcia  o  jego  przyjeździe,  zrozum.  Nigdy  tobą  nie 

manipulowałam.  Nie  chodziło  o  pieniądze,  ale  ty...  to  ty  zawsze  tak  myślałeś. 
Jeszcze zanim mnie zobaczyłeś. Myślałam, że zmieniłeś zdanie... 

Odwróciła się nagle i szybkim krokiem odeszła w stronę domu. Chciała go 

zatrzymać, ale skoro jej wysiłki są daremne, trzeba wrócić i ostatecznie załatwić 
sprawę z Jasonem. 

Weszła  do  salonu.  Jason  spojrzał  na  nią,  zdumiony  determinacją,  jaką 

dostrzegł w jej oczach. 

– Powiedz, dlaczego tak bardzo ci zależy na pieniądzach mojej ciotki? – 

spytała bez wstępów. 

– Pozwól, że powiem ci coś, co może ostudzi twoje zapędy – mówiła dalej, 

nie dopuszczając go do słowa. 

– Nie zamierzam tknąć tych pieniędzy. Całą sumę mam zamiar przekazać 

rodzinie. 

– Ale... jakiej rodzinie? – zapytał zbity z tropu. 
– Chcę wszystko posłać do mamy, na Alaskę. Przeznaczam je na edukację 

mojego  rodzeństwa.  Amy  i  Tom  idą  na  medycynę.  Pieniądze  bardzo  im  się 
przydadzą. Jak widzisz, mnie one nie interesują. A teraz powiedz, dlaczego tobie 
tak bardzo na nich zależy? 

Wstał, lecz po chwili znowu usiadł. 
–  Trzeba  mnie  było  uprzedzić.  Trzeba  było  napisać  albo  zadzwonić. 

Oszukałaś mnie... 

background image

– Może... ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. 
– Przecież to takie proste. – Wzruszył ramionami. 
– Pytasz jak dziecko. Pieniądze są po to, żeby nam ułatwiać życie. Chcę 

żyć jak człowiek, chcę być bogaty. 

Usta Laury zadrżały. 
– Chcesz mieć pieniądze, robić karierę. Jego głos złagodniał. 
– Co w tym dziwnego. A ty nie chcesz? 
– Chciałam. Ale teraz widzę, że są na świecie ważniejsze rzeczy. Na chwilę 

o tym zapomniałam, ale na szczęście tylko na chwilę. 

Wstał, widać było, że zamierza wyjść jak najprędzej. 
– Na mnie pora. 
–  Nasze  małżeństwo  nie  miałoby  sensu  –  powiedziała  ze  smutkiem.  – 

Bylibyśmy  nieszczęśliwi.  Nigdy  przecież  się  nie  kochaliśmy.  A  bez  miłości 
wszystko traci sens... 

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, potem otworzył drzwi. 
– Nie muszę pytać, kogo kochasz, prawda? – Próbował się uśmiechnąć. 
– Nie, nie musisz. 
I tak wszystko stracone. Sam już nigdy do niej nie wróci. 
Jason  bez  słowa  odszedł,  z  jej  domu  i  z  jej  życia.  Patrzyła,  jak  ginie  w 

ciemnościach i było jej smutno. Straciła przyjaciela. Teraz został jej tylko Sam. 
Ale przecież i z nim przed chwilą się rozstała! 

Spojrzała  w  jego  okna.  W  salonie  paliło  się  światło.  Odwróciła  się  i 

starannie zamknęła za sobą drzwi. 

Poszła  do  kuchni  i  zgasiła  piecyk.  Nie  było  dla  kogo  robić  kolacji. 

Schowała porozstawiane naczynia. 

Dlaczego tak ją potraktował? Dlaczego od razu uwierzył w najgorsze i nie 

dopuścił do słowa? Czy dlatego, że już kiedyś go oszukano? Może myśli, że ona 
jest taka sama, jak tamta, Myra? 

Musiał ją bardzo kochać. 
Jak zwykle,  kiedy  była  zdenerwowana,  postanowiła pójść do kotów.  Na 

werandzie, zamiast ich uspokajającego mruczenia, powitał ją cichy jęk. Ginewra 
leżała na parapecie, wijąc się z bólu. 

Laura  próbowała  jej  pomóc,  lecz  widząc,  że  nie  potrafi,  postanowiła 

zadzwonić do weterynarza. Doktor wyjechał na urlop, a jego kolega z sąsiedniego 
miasteczka nie odpowiadał. 

Nie  namyślając  się  długo,  poszła  do  Sama.  Duma  dumą,  ale  jak  dotąd 

unoszenie się honorem nie dawało, w jej przypadku, najlepszych rezultatów. 

Zastukała i nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi. Sam siedział w 

salonie na kanapie, ze szklanką w dłoni. Spojrzał na nią pytająco. 

– Widziałem, że narzeczony odjechał. Właśnie się zastanawiałem, co... 
– Sam, jesteś mi potrzebny – przerwała mu. – Coś niedobrego dzieje się z 

background image

Ginewrą! – Wzięła go za rękę, pociągnęła za sobą i wybiegli. Sam zdążył jeszcze 
po drodze odstawić szklankę i kopniakiem zamknąć drzwi. 

Kiedy tylko znaleźli się na werandzie, zajął się kotką. Od czasu do czasu 

popatrywał na zmartwioną twarz Laury. Wreszcie uśmiechnął się. 

– Dlaczego się śmiejesz? Nie widzisz, że cierpi? Zrób coś! – powiedziała z 

wyrzutem. 

Wzruszył ramionami. 
–  Wszystko  będzie  dobrze.  Matka  natura  sama  się  o  to  postara.  Ona  po 

prostu rodzi. 

Laura przysiadła ze zdumienia. 
– Rodzi? Przecież jest już za stara. Weterynarz powiedział, że jest za stara, 

żeby mieć młode. 

– Weterynarz się pomylił. Matka natura ma swoje sposoby... A dla ciebie 

niech to będzie nauczka. Kiedy wypuszczasz swoje kotki, musisz na nie uważać, 
nie wszystkie kocury w okolicy są wykastrowane. 

Laura milczała chwilę. 
– Ej, poczekaj – powiedziała wreszcie. – O ile potrafię liczyć, to wszystko 

się  stało  jeszcze  przed  moim  przyjazdem.  Po  prostu  ciotka  je  wypuściła,  a  ty 
wcale tego nie zauważyłeś. 

–  Może...  –  Nowina  ta  nie  zrobiła  na  nim  specjalnego  wrażenia.  –  W 

każdym razie trzeba ją wygodnie ułożyć i zostawić w spokoju. Sama da sobie 
radę. 

Laura  przyniosła  pudło  z  pokoju  ciotki,  wymościła  je  i  ułożyła  w  nim 

kotkę. 

– Nie przyszło ci do głowy, że może być w ciąży? 
– zapytał Sam, kiedy wreszcie usiedli. 
–  Nigdy  nie  miałam  kotów,  tylko  tu,  u  ciotki.  W  domu  mieliśmy  psy... 

Myślałam, że po prostu utyła. 

–  Niedługo  schudnie  –  powiedział,  jakby  myślał  o  czym  innym.  – 

Chodźmy stąd. Tylko jej przeszkadzamy. 

Laura  sądziła,  że  Sam  zechce  wyjść.  A  jednak  skierował  się  do  salonu. 

Stanął w drzwiach i rozejrzał się. 

– Narzeczony pojechał do hotelu? – Spojrzał na nią z niedowierzaniem. 
– Wyjechał i nigdy nie wróci. Powiedziałam mu, że nie zamierzam... że 

nigdy  nie  zamierzałam  sama  przejąć  spadku.  Chcę  go  przekazać  mojemu 
rodzeństwu. Amy i Tom wybierają się na medycynę. 

Sam wyglądał tak, jakby pochwalał ten pomysł. 
– I co? Narzeczony nie był z tego zadowolony? 
– Nie był. – Patrzyła teraz prosto w jego szare oczy. 
–  Sam,  to  całe  nieporozumienie  to  moja  wina.  Kiedyś  myślałam,  żeby 

wyjść za Jasona, ale nigdy nie mieliśmy konkretnych planów. Powiedziałam ci 

background image

tak, bo byłeś do mnie wrogo nastawiony, chciałam zrobić ci na złość. 

–  Jej  głos  zadrżał.  –  Zawsze  tak  wszystko  pokręcę.  Pomyliłam  się.  Nie 

wiem, jak kiedykolwiek mogłam myśleć o małżeństwie z Jasonem. Nie kocham 
go. 

– Naprawdę? 
– Tak. 
Przytuliła się do niego. 
– Czy to znaczy, że kochasz kogoś innego? Objął ją mocno. 
– Tak. 
– Można wiedzieć kogo? Policzkiem dotykał jej twarzy. 
– Już ci mówiłam. 
– To powtórz. 
– Ty pierwszy. 
– Nie żartuj, to poważna sprawa. Poczuła dotknięcie jego ust. 
– Wiem. Nawet bardzo poważna. 
Objął ją mocno, jego usta zbliżyły się do jej warg. 
–  Kocham  cię,  Lauro.  Zakochałem  się  w  tobie  już  dawno.  Kiedy  Bella 

czytała  mi  twoje  listy.  Podobało  mi  się  twoje  poczucie  humoru,  stanowczość, 
odwaga. Ale potem pomyślałem, że chyba się znowu mylę. Nie przyjeżdżałaś, 
jakbyś  nie  liczyła  się  z  uczuciami  Belli,  to  mnie  do  ciebie  zraziło.  Kiedy 
przyjechałaś,  zrobiłaś  na  mnie  ogromne  wrażenie.  Byłem  zdumiony,  że 
zamierzasz  wyjść  za  kogoś  takiego  jak  Jason.  I  wściekły,  bo  się  w  tobie 
zakochałem.  Pomyślałem,  że  przez  ten  rok  uda  mi  się  jakoś  cię  przekonać  do 
zmiany decyzji. Kiedy zainteresowałaś się  malowaniem domu, ucieszyłem się. 
Pomyślałem,  że  to  krok  w  dobrym  kierunku.  Ale  potem,  kiedy  zobaczyłem 
Creeda  tutaj,  byłem  pewien,  że  mnie  oszukałaś,  że  to  był  podstęp.  No  i 
poprzysiągłem sobie, że już nigdy żadna kobieta mnie nie oszuka. To moja wina. 
Myliłem się. Byłem zazdrosny. Ale to wszystko dlatego, że cię kocham. 

Oczy Laury napełniły się łzami. 
– I ja cię kocham. Bardzo mi przykro, że doszło do tej sceny. Miałeś rację. 

Chodziło mu tylko o pieniądze. Kiedy się dowiedział, że zamierzam przekazać 
spadek  mojej  rodzinie,  uciekł  jak  przestraszony  kot.  Nagle  wyprostowała  się 
gwałtownie. 

– Kot! – krzyknęła. 
– Co się stało? 
– W testamencie jest napisane, że mam się opiekować kotami do śmierci 

ich i ich potomstwa! – Wybuchnęła histerycznym śmiechem i wtuliła się w jego 
ramiona. – Ginewra urodzi dzieci, a ja będę musiała się nimi opiekować do końca 
życia! 

Przytulił ją i zaczął całować jej włosy, zaczerwienioną twarz, usta... 
– W takim razie musisz wyjść za mnie. Trzeba będzie rozbudować dom, 

background image

żeby to wszystko pomieścić. Koty, psy, no i dzieci, które będziemy mieli... 

Spoważniała. Spojrzała na niego z miłością. 
– Tak. Wyjdę za ciebie. 
Objęła go za szyję i poddała się jego, początkowo nieśmiałym, delikatnym 

i  czułym,  a  potem  coraz  bardziej  namiętnym,  pocałunkom.  Nareszcie  była  w 
domu swoich marzeń. 

 
Ich  ślub  odbył  się  w  dwa  miesiące  później.  Wszyscy  stawili  się  w 

komplecie – rodzina Sama i rodzina Laury. W kościele zjawiło się niemal całe 
miasto.  Kiedy  po  skończonej  ceremonii  Laura  rozejrzała  się  wokół  siebie,  nie 
miała wątpliwości: wszystkie domy w Webster były puste. 

Matka  i  siostry  Sama  okazały  się  bardzo  miłe.  Jej  rodzeństwo  szybko 

zaprzyjaźniło  się  z  jego  braćmi.  Jej  matka  i  ojczym  bawili  się  świetnie  na 
hucznym, ale wcale nie wystawnym weselu. Po prostu – idylla. 

– O czym myślisz? – zapytał ją Sam podczas tańca. Przytulona do niego 

kołysała się lekko w rytm muzyki. 

– O Belli. Byłaby taka szczęśliwa, gdyby nas widziała... 
– Nieraz myślę, że jakoś w tym uczestniczy – odparł zamyślony. 
– Pani Calhoun! – usłyszała nagle tuż obok jakiś głos. 
Laura uśmiechnęła się na dźwięk swego nowego nazwiska. 
– Tak? Słucham. 
– Chciałbym serdecznie pogratulować. – Obok nich stał pan Pine, adwokat. 
Spojrzała na Sama. 
– Bardzo dziękujemy. 
Pan Pine nie odchodził. Z kieszeni wyjął niedużą kopertę. 
– A to miałem pani wręczyć z okazji ślubu. 
– Co to jest? – Zdziwiona wzięła kopertę z jego rąk. 
– Proszę przeczytać. 
Adwokat wmieszał się w tłum gości i zniknął im z oczu. 
Poznała pismo Belli, poczuła napływające łzy. 
Koperta była zaadresowana do pani i pana Calhoun! 
Przeczytali zawarty w niej liścik i jeszcze mocniej objęli się ramionami. 
– Już teraz wiesz, co miałem na myśli... 
Laura jeszcze raz przebiegła oczami znajome pismo. 
„Kochana Lauro, jak widzisz, dotrzymałam słowa. Masz swojego księcia z 

bajki. Bardzo was oboje kocham. Żyjcie długo i szczęśliwie, bo życie jest po to... 
Sama zresztą wiesz! Bella”.