L
UCY
M
AUD
M
ONTGOMERY
K
ILMENY Z SADU
P
RZEŁOŻYŁA
T
ERESA
D
ULIŃCÓWNA
T
YTUŁ ORYGINAŁU
K
ILMENY OF THE
O
RCHARD
M
ŁODZIEŃCZE PLANY
Zabudowania college’u w Queenslea kąpały się w blasku wiosennego słońca. Złociste i
słodkie jak miód światło opromieniało czerwonawe, ceglane domy oraz roztaczające się
wokół nich zielone tereny. Łagodne promienie wczesnego poranka przenikały do pierwszych,
strzelających w górę źdźbeł trawy przez nagie jeszcze gałęzie pączkujących dopiero klonów i
wiązów. Rysowały na ścieżkach brązowe, ostre niby w akwaforcie wzory, pieszcząc zarazem
chwackie żonkile, wychylające się z ziemi pod oknami studenckiej szatni.
Kwietniowy wietrzyk był tak świeży i delikatny, jakby docierał z dalekich pól, a nie
zatęchłych miejskich uliczek i zaułków. Kołysał beztrosko wierzchołkami drzew i powiewał
pędami bluszczu, oplatającego frontową ścianę reprezentacyjnego budynku. Śpiewał sobie
przy tym na własną nutę, ale każdy słyszał tylko tę jedyną, niepowtarzalną, bliską sercu pieśń.
Stary Charley, szacowny dyrektor college’u w Queenslea, wręczał właśnie najstarszym
studentom dyplomy, w obecności licznie przybyłych, pełnych nabożnego szacunku rodziców,
sióstr, narzeczonych i przyjaciół. Pewnie szczęśliwym wybrańcom wiatr nucił o nadziei,
karierze, wielkich czynach i młodzieńczych marzeniach, którym warto się oddawać, choćby
nigdy nie miały się spełnić.
Niech Bóg ulituje się nad tymi, co nigdy nie bujają w obłokach i opuszczając swą Alma
Mater, nie budują zamków na lodzie, albo nie czują się posiadaczami rozległych dóbr na
księżycu. Tacy ludzie to biedacy, którzy utracili przywileje przysługujące im z racji
urodzenia!
Tłum przybyłych opuścił wejściowy hali, rozpraszając się na przyległym placu i wolno
odpływając rozchodzącymi się z niego uliczkami.
Eric Marshall i David Baker podążyli razem.
Eric, najlepszy student roku, otrzymał przed chwilą dyplom ukończenia wydziału
humanistycznego.
David, dumny z osiągnięć młodzieńca, przyjechał specjalnie na tę podniosłą ceremonię.
Od dawna związała ich stała i wypróbowana przyjaźń, mimo że David starszy był od Erica
dziesięć lat, a prawie o sto prześcignął go życiowym doświadczeniem, zahartowany ciągłymi
walkami i pokonywaniem trudności na drodze do zdobycia upragnionej pozycji. Takie boje
postarzają ludzi skuteczniej, niż samo przemijanie czasu. Obu mężczyzn łączyło
pokrewieństwo, lecz wyglądem zewnętrznym całkowicie się od siebie różnili.
Eric Marshall, smukły, dobrze zbudowany młodzieniec, szedł swobodnym, lekkim
krokiem świadczącym o nieprzebranych zasobach siły i energii. Należał do tych
szczęśliwców, na widok których otwierały się wszystkie serca. Mniej obdarowani przez
naturę śmiertelnicy nie mogli oprzeć się zdumieniu, jakim cudem tyle zalet zgromadziło się w
jednej postaci. Zdolny i przystojny, miał ponadto niezwykły urok osobisty, całkowicie
niezależny od powierzchowności czy umysłowych zalet. Z twarzy o zdecydowanej, wydatnej
brodzie patrzyły pogodne, szaroniebieskie oczy, a ciemnokasztanowe włosy połyskiwały
złotawo, gdy muskały je promienie słońca.
Jako syn bogatego ojca, spędził beztrosko dzieciństwo i wczesną młodość, a teraz
otwierały się przed nim wspaniałe perspektywy. Cieszył się opinią człowieka rozważnego, nie
poddającego się jakimkolwiek romantycznym iluzjom i marzeniom.
— Czuję, że Eric Marshall nigdy w życiu nie splami się nierozważnym czynem — wyraził
swoje zdanie pewien profesor, jeden z tych, co to lubią wypowiadać zagadkowe sentencje. —
Jeśli zaś zrobi coś takiego, stanie się chodzącą doskonałością!
David Baker był niski i krępy. Twarz miał pociągającą pomimo nieładnych, nieregularnych
rysów, a oczy ciemne, bystre i na wskroś przeszywające. Zabawne skrzywienie w kącikach
ust zmieniało jego uśmiech zależnie od sytuacji w ironiczny, figlarny lub zniewalający.
Mówił na ogół cicho, głosem melodyjnym jak u kobiety. Niewiele osób miało nieszczęście
natknąć się na pałającego usprawiedliwionym gniewem Davida i słyszało wydawane przezeń
dźwięki. Nikt też nie próbował po raz drugi wyprowadzić go z równowagi.
Z zawodu był lekarzem, specjalistą chorób gardła i strun głosowych. Znajdował się na
najlepszej drodze do stania się w kraju znakomitością w tych dziedzinach i osiągnął już
pewien autorytet. Wybrano go członkiem zespołu lekarskiego College’u Medycznego w
Cjueenslea, a wielu spodziewało się (opowiadano o tym po cichu), że wkrótce młodego
doktora powołają na poważne stanowisko w McGill. Ten sukces zawdzięczał sam sobie,
walcząc, pokonując trudności i przeszkody, jakie zniechęciłyby większość ludzi w podobnej
sytuacji.
W tym samym roku, w którym urodził się Eric, David znakomicie wypełniał obowiązki
gońca w okręgowym magazynie Marshall i Spółka. Po trzynastu latach zaszczytnie
wyróżniony, uzyskał dyplom College’u Medycznego. Następnie pan Marshall, finansujący
jego studia w takim stopniu, w jakim ambitny chłopak godził się przyjąć pomoc, wysłał
młodego adepta sztuki lekarskiej na dalszą naukę do Londynu i Niemiec.
Z czasem David zwrócił co do grosza otrzymywane przez lata pieniądze, ale nadal
odczuwał głęboką wdzięczność do troskliwego, szlachetnego opiekuna, a jego syna otoczył
miłością bardziej niż braterską. Uważnie i z życzliwym zainteresowaniem obserwował
postępy Erica w college’u i pragnął, by ten, ukończywszy wydział humanistyczny,
kontynuował studia i poświęcił się karierze prawniczej lub lekarskiej. Wyjątkowo więc
rozczarowało go postanowienie przyjaciela, który zamierzał zrezygnować z dalszej nauki, by
rozpocząć pracę w ojcowskiej firmie.
— Zmarnujesz tylko zdolności — mruknął David, gdy wracali razem do domu. — Jako
prawnik, mógłbyś się wybić i osiągnąć sławę. Masz odpowiedni dla adwokata sposób
wysławiania się, bogaty język, łatwość formułowania myśli i wprost sama opatrzność toruje
ci drogę. A ty sprzeciwiasz się jej i chcesz korzystać z tego nadzwyczajnego daru, posługując
się nim w kupieckich transakcjach? Nie kuś losu! Czy pozbyłeś się wszelkich ambicji?
— Nie zrezygnowałem z nich — roześmiał się Eric. — Po prostu są inne, niż się
spodziewałeś. Zrozum, że w naszym młodym, bogatym kraju, każdy może wybrać właściwą
sobie drogę wybicia się. Postanowiłem wstąpić do firmy ojca. Pragnął tego gorąco od chwili
mego przyjścia na świat. I to jest główny powód. Nie dopuszczę, aby zawiódł się w swych
oczekiwaniach. To by go bardzo rozczarowało. Czekał, aż skończę college, bo jego zdaniem
mężczyzna powinien zdobyć wykształcenie odpowiednie do swoich możliwości. Teraz
nadszedł moment, w którym powinienem go wesprzeć. Tego się po mnie spodziewa.
— Pan Marshall nie miałby nic przeciwko temu, abyś zajął się innymi sprawami —
zauważył David.
— Na pewno nie. Rzecz w tym, Davidzie, że ja sam tego chcę. Nie potrafisz zrozumieć,
jak ktoś może z przyjemnością prowadzić interesy, bo sam ich nie cierpisz. Na świecie jest
wielu prawników. Być może zbyt wielu… Nasz kraj natomiast, wciąż jeszcze nie opływa w
dostatek porządnych, uczciwych ludzi interesu. Ktoś musi zatroszczyć się o rzeczy ważkie dla
dobra ludzkości i wzbogacenia własnego kraju. Ktoś powinien urzeczywistnić wielkie
pomysły w sposób rozumny i odważny, ktoś powinien kierować i zarządzać. W tej dziedzinie
też można stawiać sobie wspaniałe cele i osiągać je. Zmieńmy lepiej temat, zbyt się
rozgadałem. Moje ambicje, człowieku! Trudno mi je opanować!
Po pierwsze, skład okręgowy Marshall i Spółka stanie się sławny od jednego oceanu po
drugi… Ojciec odniósł sukces, a przecież zaczynał jako biedny chłopak na farmie w Nowej
Szkocji. Naszą firmę znają już ludzie w całej prowincji. To za mało. Postanowiłem ją
rozbudować. Za pięć lat głośno o niej będzie na całym wybrzeżu, a za dziesięć — w całej
Kanadzie! Osiągnę to, że nasze przedsiębiorstwo odegra istotną rolę w obrocie handlowym
Kanady! Nie sądź, że takie ambicje przynoszą mniejszą chlubę, niż udowadnianie w sądzie,
że białe jest czarne i odwrotnie. Nie czułbym także żadnej satysfakcji z odkrycia nowej
choroby i nadania jej dziwacznej nazwy. Czy zmniejszyłoby to udrękę biednych istot?
Uważam, że lepiej utrzymywać je w nieświadomości i pozwolić im umrzeć spokojnie. Co
komu przyjdzie z poznania istoty swych cierpień?
— No cóż, skoro zaczynasz opowiadać kiepskie dowcipy, to lepiej skończmy tę rozmowę
— odparł David wzruszając ramionami. — Na darmo bym próbował odwieść cię od raz
podjętego zamysłu. Z równym powodzeniem mógłbym sam jeden zaatakować potężną
twierdzę. Ależ ta ulica dojadła mi do żywego! Nie mogę pojąć, dlaczego nasi ojcowie
wznieśli miasto na stokach wzgórza! Przestałem być taki rześki i smukły jak przed dziesięciu
laty, kiedy sam właśnie otrzymywałem dyplom… A skoro mowa o dyplomach… zauważyłeś,
ile dziewcząt studiowało na twoim roku? Jeśli się nie mylę, to chyba dwadzieścia. Za moich
czasów na naszym kursie były tylko dwie panny. Do tego pierwsze w historii college’u
studentki! Nie pierwszej młodości, bardzo surowe, kanciaste i śmiertelnie poważne. Nawet za
swoich najlepszych lat nie zaglądały z przyjemnością do lusterka. Ale bądź pewien, że były to
niezwykle wartościowe kobiety. O, tak, wprost niezwykle! Patrząc na tę rozćwierkaną
gromadkę dzisiejszych studentek, widać wyraźnie, że czasy się zmieniły. Zauważyłem jedną
panienkę… nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Robiła wrażenie istoty ze złota,
płatków różanych i niebiańskiej rosy.
— Wyrocznia przemawia ustami poety — roześmiał się Eric. — Na pewno masz na myśli
Florence Persival, naszą najlepszą matematyczkę. Uważana jest za najpiękniejszą dziewczynę
na swoim roku. Moim gustom nie odpowiada. Nie robią na mnie wrażenia jasnowłose,
lalkowate piękności, wolę już Agnes Campion. Zwróciłeś na nią uwagę? Wysoka, z ciemnymi
warkoczami i twarzą niby barwny kwiat o aksamitnym puszku. Ukończyła z wyróżnieniem
wydział filozofii.
— Widziałem ją — odparł David z naciskiem, obrzucając przyjaciela przenikliwym
spojrzeniem. — Bardzo uważnie obserwowałem tę panienkę, bo słyszałem, jak ktoś
wyszeptał jej imię i zaraz dodał, że to przyszła pani Ericowa Marshall. Wobec tego starałem
się nie spuszczać z niej oczu.
— Czego to ludzie nie wymyślą — rzekł ubawiony Eric. — Jesteśmy z Agnieszką od lat
dobrymi przyjaciółmi i to wszystko. Bardzo ją lubię i podoba mi się bardziej, niż inne
poznane dotąd panny. Przyszłej pani Ericowej Marshall jeszcze dotychczas nie miałem
przyjemności poznać. Nawet nie rozpocząłem poszukiwań i w ciągu najbliższych lat nie mam
zamiaru nic przedsięwziąć w tej sprawie. Głowę zaprzątają mi inne problemy — zakończył
lekceważącym tonem. Można być pewnym, że za to lekceważenie zostanie kiedyś surowo
ukarany, o ile Kupido nie jest zarówno ślepy jak głuchy.
— Pewnego dnia spotkasz swoją przyszłą żonę — oznajmił David stanowczo. — Nie bądź
taki pewny siebie. Przepowiadam ci, że niebawem, jeśli los ci jej nie ześle, sam wyruszysz na
poszukiwanie. O, synu swej matki, przyjmij moją szczerą radę! Kieruj się przede wszystkim
zdrowym rozsądkiem, gdy zaczniesz starania o żonę.
— Sądzisz, że mógłbym się go kiedykolwiek pozbyć? — roześmiał się Eric.
— Nie dowierzam ci — rzekł David, potrząsając z powagą głową. — W twoich żyłach,
poza trzeźwą szkocką krwią, płynie również trochę celtyckiej, po babce, góralce. Nigdy nie
wiadomo, jak to zaważy na losach mężczyzny i do czego go doprowadzi, zwłaszcza w
sprawach sercowych. Możesz stracić głowę dla jakiejś niemądrej, czy też kłótliwej kobietki,
która oszołomi cię urodą i unieszczęśliwi na całe życie. Zapamiętaj sobie moją prośbę; zanim
zdecydujesz się na małżeństwo, pozwól mi wydać opinię o kandydatce na żonę. Zastrzegam,
że mój sąd będzie szczery i bezstronny.
— Mów sobie, co chcesz, ale i tak ostatecznie o wszystkim rozstrzygnie moje zdanie.
— Tam do licha! Co za uparta latorośl upartego rodu! — mruknął David, patrząc jednak
serdecznie na przyjaciela. — Dobrze o tym wiem i tak długo nie zaznam spokoju, póki nie
ożenisz się z odpowiednią dziewczyną. Łatwo ją znaleźć. W naszym kraju dziewięć
dziewcząt na dziesięć nadaje się na królewski dwór. Cóż, zawsze jednak trzeba się liczyć z tą
dziesiątą.
— Nie jesteś lepszy od bajkowej „Przezornej Alicji”, która zamartwiała się przyszłością
swych nie narodzonych jeszcze dzieci — oznajmił Eric.
— Uważam, że niesłusznie z niej drwiono — odparł poważnie David. — My, lekarze, coś
o tym wiemy. Być może zbyt się przejmowała, ale w zasadzie miała rację. Ludzie powinni
bardziej troszczyć się o swe nie narodzone dzieci, zapewniając im przynajmniej odpowiednią
spuściznę, nie tylko materialną, ale fizyczną, moralną i umysłową. Mniej mieliby zmartwień
po ich urodzeniu, a i żyć byłoby przyjemniej na świecie.
Poza tym rasa ludzka osiągnęłaby większy postęp w jednym pokoleniu, niż udało jej się
przez całe dzieje.
— Widzę, że zaczynasz rozprawiać na swój ulubiony temat. Nauka o dziedziczności nie
jest moją mocną stroną, przerywam więc dyskusję. Nawiązując do tego, abym się pośpieszył i
ożenił, dlaczego…
Eric miał już na ustach słowa: „Dlaczego nie dasz mi przykładu i nie znajdziesz sobie
odpowiedniej żony?” W ostatniej chwili powstrzymał się. Wiedział o tym, że w przeszłości
Davida tkwiła jakaś rana, której nawet najbliższy przyjaciel nie powinien rozdrapywać
niestosownymi żartami. Zmienił więc zdanie i zapytał: — Powinieneś zostawić tę sprawę
bogom, w których rękach spoczywa nasza przyszłość. Wszak, Davidzie, wierzysz przecież w
przeznaczenie?
— Owszem, do pewnego stopnia — odpowiedział David ostrożnie. — Jedna z moich
ciotek mówiła, że „co się ma stać, to się stanie, a co się nie ma stać, zdarza się czasami”.
Takie niepożądane przypadki psują nasze zamiary. Cóż, Ericu, uważasz mnie za nieznośnego
zrzędę, ale naprawdę znam życie lepiej niż ty i podobnie jak Arthur Tennyson wierzę, iż „nie
ma na ziemi bardziej przebiegłego władcy nad młodzieńcze uczucie do dziewczyny”. Cóż
dziwnego w tym, że tak bardzo pragnę, abyś jak najprędzej pokochał kobietę wartościową.
Szkoda, że nie wybrałeś panny Campion. Podobała mi się. Robi wrażenie dobrej, dzielnej i
prawej, a ma oczy kobiety, której miłość warto zdobyć. Poza tym pochodzi z dobrej rodziny.
Otrzymała też staranne wychowanie i wykształcenie. Te trzy rzeczy są niezbędne u kobiety,
którą wybierzesz, by zajęła miejsce twojej matki. I to wszystko, mój przyjacielu.
— Masz słuszność — odparł niedbale Eric. — Muszę ożenić się z kobietą odpowiadającą
tym warunkom. Ale już nadmieniłem, że nie kocham Agnes Campion. Zresztą sprawa jest
nieaktualna. Choćbym ją kochał i tak nie miałbym szans. Jest prawie zaręczona z Larrym
Western. Pamiętasz Westa?
— Taki smukły, długonogi chłopiec, z którym przyjaźniłeś się przez dwa pierwsze lata w
Queenslea? Co teraz porabia?
— Opuścił college po dwóch latach z powodu braku pieniędzy. Zdobywa wykształcenie o
własnych siłach. Ostatnio był nauczycielem w jakimś zapadłym kącie na Wyspie Księcia
Edwarda. Jego zdrowie nadal szwankuje. Nigdy nie miał zbyt wiele siły, a uczył się bez
wytchnienia. Od lutego nie dał o sobie znać. Pisał wtedy, że obawia się, czy dotrwa do końca
roku szkolnego. Mam nadzieję, że nie ulegnie chorobie. To bardzo szlachetny chłopak i wart
nawet Agnes Campion. No, doszliśmy na miejsce. Wstąpisz, Davidzie?
— Dziś nie mam czasu. Wybieram się do północnej dzielnicy odwiedzić pacjenta, który
cierpi na niezwykłą chorobę gardła Nikt nie wie, co mu właściwie jest. Wszyscy lekarze, wraz
ze mną, łamią sobie głowy nad tą sprawą. Z pewnością dojdę do tego, co mu dolega, byle
tylko żył dostatecznie długo.
D
ECYDUJĄCY LIST
Ojciec jeszcze nie wrócił z college’u. Eric znalazł w hallu na stole adresowany do siebie
list i udał się do biblioteki, by go przeczytać.
List był od Larry’ego Westa. W miarę czytania roztargnienie malujące się na twarzy Erica
ustąpiło miejsca zaciekawieniu.
Ericu, zwracam się do Ciebie z wielką prośbą — pisał West. — Mam pecha i wpadłem w
ręce Filistynów, czyli lekarzy. Źle się czułem przez całą zimę, ale próbowałem jakoś’ się
trzymać i miałem nadzieję, że wytrwam do końca roku szkolnego. Moja gospodyni, osoba
święta, choć w okularach i perkalowej sukni, spojrzała na mnie w zeszłym tygodniu podczas
śniadania i stwierdziła niezwykle łagodnie: „Proszę koniecznie wybrać się jutro do miasta.
Powinien pana zbadać lekarz”.
Pojechałem, stosując się do polecenia, gdyż pani Williamson nie można nie posłuchać. Ma
pewien niemiły zwyczaj, a mianowicie uzmysławia człowiekowi przy każdej nadarzającej się
sytuacji, że tylko ona ma rację i roztropnie postąpi ten, kto zastosuje się do jej rady. Jutro i
tak będziesz tego zdania co pani Williamson dziś, wszyscy o tym wiedzą. Przybyłem więc do
Charlottetown i poszedłem do doktora, ten zaś opukał mnie, osłuchał, przykładał różne
aparaty i oglądał ze wszystkich stron. Na zakończenie tej wizyty oznajmił, że muszę
„natychmiast, od dziś” przerwać pracę i czym prędzej zmienić klimat. Najlepiej, żebym
wyjechał tam, gdzie wiosną nie wieją te przejmujące północno — wschodnie wiatry jak na
Wyspie Księcia Edwarda. Do jesieni nie wolno mi absolutnie pracować. Tak zabrzmiał jego
werdykt, a pani Williamson popiera go bez zastrzeżeń. Zamierzam uczyć jeszcze do końca
tego tygodnia. Potem rozpoczynają się trzytygodniowe wakacje wiosenne. Zależy mi bardzo
na twoim przyjeździe. Mógłbyś objąć moją posadę w szkole w Lindsay na ostatni tydzień maja
i cały czerwiec.
Kiedy skończy się rok szkolny, na pewno wielu nauczycieli będzie ubiegać się o to miejsce.
Teraz w żaden sposób nie udało mi się znaleźć zastępcy. Kilku moich uczniów przygotowuje
się do egzaminów wstępnych w Akademii Królewskiej. Czuję się za nich odpowiedzialny i nie
chcę im sprawić zawodu, zostawiając w rękach jakiegoś trzeciorzędnego bakałarzy — ny,
mającego słabe pojęcie o łacinie a jeszcze mniejsze o grece.
Przyjedź i zastąp mnie, Ty, wypieszczone dziecię dobrobytu. Dobrze Ci zrobi, gdy na
własnej skórze doświadczysz, jak się czuje człowiek, zarabiający w ciężkim trudzie
dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. I żyje bez dodatkowego wsparcia!
Ale żarty na bok. Żywię nadzieję, Ericu, że zechcesz przyjechać. Nie mam poza Tobą
nikogo, kto by mógł mi pomóc i dlatego do Ciebie się zwracam. Praca nie jest ciężka, choć
zapewne wyda Ci się monotonna. To niewielka, rolnicza osada na północnym wybrzeżu i
ludzie wiodą tu bardzo spokojne, mało urozmaicone życie. Wschód i zachód słońca stanowią
najciekawsze wydarzenia dnia powszedniego. Ale mieszkańcy są poczciwi i gościnni. A Wyspa
Księcia Edwarda w czerwcu jest tak nieprawdopodobnie piękna, że zdaje się być czarownym
snem.
W stawie są pstrągi, a na przystani spotkasz zawsze starego rybaka, który zabierze Cię
chętnie na połów homarów lub ryb. Zostawię Ci swoje mieszkanie. Jest wygodne i ma
dodatkową zaletę — blisko stąd do szkoły.
Pani Williamsonowa to najmilsza kobieta na świecie i jedna z tych nieocenionych,
staroświeckich gospodyń, co to raczą człowieka mnóstwem pożywnych smakołyków. Mąż jej,
Robert, powszechnie zwany tu Bobem, ma już sześćdziesiąt lat i jest oryginalnym, wprost
niepowtarzalnym typem farmera. Śmieszny stary gaduła, który w rozmowie lubi wtrącać
zabawne powiedzonka i wszędzie wtyka swój nos. Do trzeciego pokolenia zna sprawy każdego
mieszkańca Lindsay. Williamsonowie są bezdzietni, lecz Bob ma ulubieńca, starego kota.
Gospodarz jest z niego niezwykle dumny i nazwał go Timothy. Tak też należy się zwracać do
kocura i tak o nim mówić, jeśli nie chcesz narazić się Robertowi. Nigdy nie nazywaj go przy
Bobie „kotem”, lub choćby „Timem”. Staruszek zachowałby na wieki urazę i na pewno by
stwierdził, że nie nadajesz się na kierownika szkoły.
Zamieszkasz w moim pokoju, niewielkiej izdebce nad kuchnią ze skośnie, odpowiednio do
nachylenia dachu, opadającym sufitem. Niezliczone razy stukniesz się w niego głową, aż w
końcu jego istnienie utrwali Ci się w pamięci. Zastaniesz tu również niezwykłe lustro.
Zmniejszy Ci ono jedno oko do wielkości ziarnka grochu, drugie zaś przeobrazi w
pomarańczę. To drobna niedogodność. Za to otrzymasz imponującą ilość ręczników.
W pokoiku jest wychodzące na zachód okno. Widać stąd cudownie piękną zatokę z
przystanią w Lindsay, będziesz się mógł do woli rozkoszować ich urokiem. W tej chwili gdy
piszę, słońce właśnie zachodzi w „morzu ognia i płynnego szkła”. Statek odpływa, niknąc w
czerwieni i złocie za horyzontem. Wielkie, ruchome światło zapłonęło w tym momencie na
krańcu wybrzeża za przystanią. Mruga i wysyła błyski, niby budzące niepokój sygnały
„nadawane z czarodziejskiej krainy, leżącej za wzburzonymi falami niebezpiecznych mórz”.
Zadepeszuj, czy możesz przyjechać. Jeśli tak, to oczekuję Cię w Lindsay dwudziestego
trzeciego maja.
Pan Marshall–senior wszedł do biblioteki w chwili, gdy Eric w zadumie składał
przeczytany list. Pan Marshall, bystry, sprytny i trochę surowy, choć sprawiedliwy i uczciwy
człowiek interesu, wyglądem przypominał raczej pastora lub filantropa. Miał okrągłą, różową
twarz, siwe wąsy, piękną siwą głowę i wydatne usta. Za to w jego niebieskich oczach tlił się
taki stalowy błysk, że każdy człowiek zamierzający wyprowadzić go w pole, dobrze by się
namyślił, nim odważyłby się to uczynić.
Na pierwszy rzut oka widać było, że Eric odziedziczył urodę i wyniosłą postawę po matce.
Jej portret wisiał na ciemnej ścianie pomiędzy oknami. Odeszła z tego świata młodo, gdy Eric
miał zaledwie dziesięć lat. Mąż i syn darzyli ją głębokim, serdecznym uczuciem. Szlachetna,
urocza, tchnąca słodyczą twarz o wyrazistych rysach świadczyła, że zmarła godna była ich
czci i miłości. Prawie taką samą twarz, lecz pozbawioną kobiecej miękkości, miał Eric. W
podobny sposób układały się wokół jego czoła kasztanowate włosy, zaś oczy zupełnie
przypominały oczy matki. Zwłaszcza, gdy patrzyły poważnie z ukrytym w głębi
nieuchwytnym czarem tkliwej zadumy.
Pan Marshałl, chociaż odczuwał dumę i zadowolony był z wyróżnienia syna w college’u,
nie dał po sobie poznać wzruszenia. Kochał jednak Erica ponad wszystko na świecie i
pokładał w nim wielkie nadzieje, spodziewając się, że czeka go świetna przyszłość.
— Dzięki Bogu, nareszcie mamy spokój — oznajmił, siadając wygodnie w ulubionym
fotelu.
— Czyżby rozczarował cię program uroczystości? — spytał syn nieco roztargnionym
głosem.
— Nie był zbyt interesujący — odparł ojciec. — Najbardziej podobała mi się łacińska
modlitwa w wykonaniu Charliego i te urocze dziewczęta podchodzące kolejno po swoje
dyplomy. Łacina to, moim zdaniem, język najlepiej nadający się do modlitwy. Zwłaszcza,
gdy posiada się taki głos jak nasz stary Charlie. Słowa płynęły mu gładko z ust, a ich dźwięk
przenikał mnie do głębi. Dziewczęta wyglądały jak kwiaty, nieprawdaż?
Uważam, że Agnes była najpiękniejsza. Podobno masz wobec niej poważne zamiary, tak
mi przynajmniej mówiono. Czy to prawda?
— Do licha! — rzekł Eric smętnie, ale z wyczuwalną irytacją. — Chyba zmówiliście się z
Davidem i koniecznie chcecie mnie nakłonić do małżeństwa, nawet wbrew mojej woli!
— Nie rozmawiałem na ten temat z Davidem — zapewnił pan Marshall.
— Jesteś taki sam jak on. Całą powrotną drogę z college’u zasypywał mnie dobrymi
radami i pouczeniami. Dlaczego ci ojcze tak zależy na moim małżeństwie?
— Cóż, pragnę, aby ktoś wreszcie stworzył nam prawdziwe ognisko domowe. Brakuje mi
go od śmierci twojej matki. Dość mam w domu przeróżnych gospodyń. Chciałbym przed
śmiercią trzymać twoje dzieci na kolanach. Jestem, Ericu, już starym człowiekiem.
— Rozumiem cię, ojcze — odparł łagodnie Eric i spojrzał na portret matki. — Twoje
życzenie mnie nie dziwi, ale nie mogę przecież tak od ręki wziąć i ożenić się. Sądzę też, że w
dzisiejszych czasach nie znalazłbym zrozumienia, poszukując żony za pomocą ogłoszeń.
— Nie kochasz żadnej? — spytał pan Marshall. Miał przy tym minę człowieka cierpliwie
znoszącego niewczesne żarty lekkomyślnego młokosa.
— Nie. Dotychczas nie spotkałem kobiety, na widok której moje serce zabiłoby żywiej.
— Zupełnie nie rozumiem dzisiejszej młodzieży — mruknął ojciec. — Kochałem się
przynajmniej sześć razy, zanim doszedłem do twego wieku.
— Naturalnie, mogłeś się „podkochiwać”. Jestem jednak przekonany, że nie kochałeś
naprawdę żadnej kobiety, dopóki nie poznałeś mamy. A doszło do tego, gdy już nie byłeś taki
młody.
— Masz chyba zbyt wielkie wymagania. W tym cały kłopot.
— To zrozumiałe. Syn takiej matki nie może wymagać zbyt wiele od kobiety. Ale dajmy
pokój tej sprawie. Chciałbym, abyś przeczytał list od Larry’ego.
— Hm! — mruknął pan Marshall, gdy przebiegł wzrokiem list. — I cóż zamierzasz?
— Powinienem pojechać, o ile nie masz nic przeciwko temu, to…
— Sądząc z listu Larry’ego, nie będzie ci tam zbyt wesoło.
— Zapewne. Lecz nie jadę tam szukać rozrywek. Chcę pomóc Larry’emu i zwiedzić
wyspę.
— Jest warta obejrzenia — przyznał pan Marshall. — Za każdym razem gdy przybywam
latem na Wyspę Księcia Edwarda, rozumiem starego, szkockiego wyspiarza, którego
poznałem kiedyś w Winnipeg. Nie przestawał opowiadać o „wyspie”. Pewnego razu ktoś
zapytał go: „O jakiej wyspie pan mówi?” Starzec patrząc na owego ciekawskiego ignoranta
odparł: „Jasne, że o Wyspie Księcia Edwarda. Czyżby była tu jakaś inna wyspa?” Jedź więc,
skoro chcesz to sprawdzić. Potrzebujesz ponadto odpoczynku po tej harówce przed
egzaminami, zanim zaczniesz pracować dla mnie. Nie zrób tylko jakiegoś głupstwa.
— Uważam, że nie jest to prawdopodobne w takiej miejscowości jak Lindsay — zaśmiał
się Eric.
— Diabeł zawsze znajdzie zajęcie dla próżnujących rąk czy to w Lindsay, czy w innym
miejscu. Słyszałem o okropnej tragedii, która wydarzyła się na odludnej farmie, położonej
dziesięć mil od stacji kolejowej i pięć od najbliższego sklepu. Spodziewam się jednak, synu,
że przez pamięć matki zachowasz się jak przystało porządnemu człowiekowi i dobremu
chrześcijaninowi. Istnieje prawdopodobieństwo, że jakaś pozbawiona rozsądku kobieta
pościeli ci na noc w gościnnym pokoju. To będzie najgorsza rzecz, jaka może cię spotkać.
Wówczas niech Bóg ma w opiece mego syna!
N
OWY NAUCZYCIEL
Minął miesiąc. Pewnego popołudnia Eric opuścił stary, bielony wapnem budynek szkoły w
Lindsay i zamknął drzwi, na których wycięto niezliczone napisy. Drzwi te, solidnie wykonane
z podwójnych desek, mogły skutecznie oprzeć się wszelkim atakom i pociskom, jakie los by
im zdarzył. Uczniowie rozeszli się przed godziną, ale Eric został jeszcze trochę, aby
przygotować dodatkowe ćwiczenia z łaciny dla bardziej zaawansowanych w nauce.
Ciepłe, jaskrawożółte promienie słoneczne przeszywały ukośnie gęstwinę klonowego lasu
przyległego do zachodniej strony budynku, a mroczna, zielona przestrzeń pod oknami
połyskiwała złociście. Dwie owce skubały dorodną trawę w kącie boiska. W kryształowo
czystym powietrzu pobrzękiwał cicho i melodyjnie dzwoneczek, zawieszony u szyi pasącej
się w lesie krowy. Łagodne tchnienie kanadyjskiej wiosny orzeźwiała pewna ostrość i
surowość przypisana tej porze roku. Krajobraz pełen był błogiego spokoju. Zdawało się, że
cały świat pogrążył się w tej chwili w miłych, niczym nie zakłóconych sennych marzeniach.
— Za bardzo tu sielsko — pomyślał młody człowiek wzruszając ramionami. Stał na
nadgryzionych zębem czasu schodkach i z lekkim uśmiechem rozglądał się dookoła.
Zastanawiał się, jak zdoła tu wytrzymać cały miesiąc. — Dopiero by się ojciec ubawił, gdyby
się dowiedział, jak prędko znużyło mnie wiejskie otoczenie. — Ruszył przez boisko ku
długiej, czerwonawej drodze biegnącej w pobliżu szkoły.
— Całe szczęście, że minął już pierwszy tydzień. Przez pięć dni zarabiałem na życie!
Dotychczas nie mogłem się tym pochwalić, chociaż skończyłem dwadzieścia cztery lata.
Jakież to zabawne! Za to sama praca w wiejskiej szkole jest okropnie monotonna.
Przynajmniej tu, w Lindsay, nie można narzekać na nadmiar silniejszych wrażeń. Dzieci są
tak niesłychanie grzeczne i spokojne, że brak nawet tradycyjnego urozmaicenia, jakim jest
gdzie indziej sprawienie lania rozwrzeszczanym chłopakom. Nasza instytucja przypomina
dobrze nakręcony zegarek. Larry, to wybitny talent pedagogiczny i organizatorski. Czuję się
tylko trybem w sprawnie działającej maszynie, która porusza się bez mojego udziału. Chociaż
słyszałem, że są tu również uczniowie, którzy dotąd nie raczyli pojawić się w szkole i stary
Adam nie miał okazji ich oćwiczyć. Liczę na to, że wniosą tu pewne ożywienie. A ponadto,
jeszcze kilka wypracowań podobnych do dzieł Johna Reida mogłoby dodać pikanterii mojej
pracy zawodowej. — Śmiech Erica przetoczył się ponad drogą i odbił echem od zbocza
stromego wzgórza.
Dzieciom z czwartej klasy, których rodzice uważali, że powinny otrzymać lepsze
wykształcenie, zadał na dzisiejszej lekcji wolny temat. John Reid, roztropny, rzeczowy malec,
całkowicie pozbawiony poczucia humoru, zdecydował się napisać o zalotach. Przyjął bowiem
za dobrą monetę radę siedzącego obok złośliwego urwisa. Przedstawiony opis zdawał się
świadczyć o dogłębnej znajomości realiów dorosłego życia.
Eric z trudem zachowywał poważny wyraz twarzy i śmiał się w duchu, za każdym razem,
gdy przypomniał sobie zabawne zdanie rozpoczynające wytwór fantazji Johna: „Zaloty to
bardzo przyjemne zajęcie, lecz wiele osób posuwa się w nich za daleko”.
Miękko zarysowane odległe wzgórza i pokryte lasami wyżyny wyglądały zwiewnie,
przybrawszy delikatną wiosenną szatę. Młode klony, świeżo zazielenione, schodziły z jednej
strony aż do samej drogi. Za drzewami rozciągały się łany szmaragdowych pól, zalane
potokami słonecznego światła. Po wyzłoconej przestrzeni sunęły gromadnie cienie chmur.
Hen, w dole, gdzie kończyły się pola, szumiał błękitny, bezkresny ocean. Wzdychał i szemrał
sennie, a głos ten brzmiący nieustannie, pozostanie na zawsze w uszach tych, co urodzili się i
wychowali nad jego brzegami.
Co pewien czas Eric spotykał jadącego konno podrostka, bosego i w kraciastej, kolorowej
koszuli lub farmera na wozie. Każdy pozdrawiał go skinieniem głowy i wołał wesoło: „Dzień
dobry, panie nauczycielu!”
Młoda dziewczyna o rumianej, pełnej twarzy z dołeczkami na policzkach minęła Erica.
Zauważył ładne, ciemne oczy, pełne nieśmiałej kokieterii. Bez większych oporów weszłaby w
bliższą komitywę z przystojnym młodzieńcem. Jej spojrzenie mówiło to wyraźnie!
W połowie drogi w dół zbocza Marshall natknął się na leniwie człapiącego, starego siwka,
ciągnącego wóz pamiętający na pewno lepsze czasy. Powoziła kobieta. Na pierwszy rzut oka
robiła wrażenie posępnej, bezbarwnej istoty, której nie rozczuliło w dotychczasowym życiu
żadne serdeczne wzruszenie. Ściągnęła lejce i skinęła na Erica chropowatą rączką starej
parasolki z wystającymi drutami.
Młody człowiek zauważył gest i podszedł grzecznie.
— Czy jest pan nowym nauczycielem? — zapytała. Eric potwierdził.
— Cieszę się, że pana spotkałam — rzekła kobieta, podając mu rękę w mocno
pocerowanej, bawełnianej rękawiczce o spłowiałej, niegdyś czarnej barwie. — Wielka
szkoda, że pan West musiał nas opuścić. To był doprawdy najlepszy nauczyciel i
najzacniejszy człowiek na świecie. Muchy by nie skrzywdził. Ale powtarzałam mu za
każdym razem, kiedy go widziałam, że na pewno jest chory. Pan, to wygląda zdrowo, bardzo
zdrowo, jednak pozory mylą. Miałam brata, podobnego do pana, a zginął w młodym wieku w
katastrofie kolejowej. Mój chłopak przyjdzie do szkoły w przyszłym tygodniu. Powinnam go
przysłać wcześniej, lecz potrzebny mi był do pomocy w sadzeniu ziemniaków. Cóż, jego ojcu
nie chce się pracować i spędza bezczynnie mnóstwo czasu. W żaden sposób nie można go
zmusić do roboty. Sandy, mój syn — dostał dwa imiona Edward Alexander po obu dziadkach
— nie ma głowy do nauki. Szkoły nie lubi, ale zacznie chodzić, bo najwyższy czas, żeby
zdobył jakieś wykształcenie. Jest głupi jak but, a na dodatek uparty jak osioł króla Salomona.
Jednakże, proszę pamiętać, zawsze będę po pana stronie. Jeśli zajdzie tak potrzeba, niech
mu pan sprawi porządne lanie i przyśle m na kartce parę słów wyjaśnienia, a dołożę mu od
siebie drugie tyle. Są ludzie, co zawsze trzymają ze swymi dziećmi. Kiedy te zbroją coś w
szkole. Ja, na szczęście do takich nie należę i już się nie zmienię. Rebecca Reid nigdy pana
nie zawiedź e!
— Dziękuję pani. Jestem tego pewny — odparł Eric swym najbardziej ujmującym tonem.
Jego twarz pozostała nieruchoma. Pozwolił sobie na uśmiech dopiero wtedy, gdy pani Reid
oddaliła się na bezpieczną odległość.
Pani Rebecca odjechała w nieco lepszym niż zwykle nastroju. Długie lata biedy i
poniewierki, ciężka harówka u boku leniwego męża sprawiły, że serce jej stwardniało na
kamień i stało się niewzruszone wobec przedstawicieli odmiennej płci. Uprzejme zachowanie
młodego nauczyciela spodobało się jej.
Eric poznał już większość mieszkańców Lindsay. Nic więc dziwnego, że obrzucił
zdziwionym spojrzeniem mężczyznę i chłopca, których dotąd nie miał okazji spotkać.
Nieznajomi siedzieli na ubogim, staroświeckim wozie u stóp wzgórza i poili konia w
strumieniu. Woda szemrała wesoło, przepływając niewielkie zagłębienie pod małym
drewnianym mostkiem.
Mężczyźni zaciekawili Erica, gdyż powierzchownością zupełnie nie przypominali
pozostałych chłopów w Lindsay. Zwłaszcza młodzieniec wyglądał na cudzoziemca, mimo
kraciastej, bawełnianej koszuli i samodziałowych spodni stanowiących, jak się zdaje,
codzienny, roboczy strój miejscowych chłopaków.
Był zwinny i smukły o wąskich, spadzistych ramionach, cienkiej opalonej szyi, gładkiej
jak jedwab, którą odsłaniał rozpięty kołnierzyk koszuli. Miał gęste, czarne i lśniące włosy a
dłonie, spoczywające teraz bezczynnie, niezwykle długie i kształtne. Rysy twarzy, choć
wyjątkowo piękne, były trochę prostackie, cera oliwkowa, a policzki zabarwiał żywy
rumieniec. Zwracały uwagę usta pełne i purpurowe jak u dziewczęcia. Oczy wielkie i czarne
patrzyły zuchwale spod długich rzęs. Chłopiec był w ogóle bardzo urodziwy, ale rysy twarzy
miały posępny wyraz. Sprawiał wrażenie przyczajonego węża lub stworzenia o kocich
ruchach, wygrzewającego się na słońcu z leniwą gracją, lecz w każdej chwili gotowego do
nieoczekiwanego ataku.
Drugą osobą na wozie był stary mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu pięciu lub
siedemdziesięciu lat. Głowę okrywała mu szpakowata czupryna. Miał długą, gęstą, siwą
brodę, twarz o ostrych, wyrazistych rysach i głęboko osadzone, orzechowe oczy, nad którymi
jeżyły się krzaczaste brwi.
Wysokiego wzrostu, lecz przygarbiony, wyglądał niepozornie i mało pociągająco. Na
zaciśniętych, surowych ustach chyba nigdy nie zagościł uśmiech. W każdym razie trudno
było to sobie wyobrazić. Uśmiechnięta twarz nie kojarzyła się z tym człowiekiem i wydawała
się w najwyższym stopniu absurdalna.
A jednak twarz mężczyzny nie robiła wrażenia odpychającej, lecz przyciągała uwagę
Erica, uważającego się za znawcę ludzkiej fizjonomii. Człowiek ten różnił się bardzo od
zwykłych, wesołych, rozgadanych farmerów, typowych mieszkańców Lindsay, jakich dotąd
spotykał Eric.
Stary wóz odjechał i wolno piął się pod górę, a Marshall długo jeszcze po zniknięciu
dziwacznie dobranej pary, miał w oczach starca o surowej twarzy i gęstych brwiach oraz
czarnowłosego chłopaka o czerwonych, dziewczęcych wargach.
R
OZMOWA PRZY HERBACIE
Posiadłość Williamsonów, u których zamieszkał Eric, wznosiła się na szczycie kolejnego
wzniesienia. Larry okazał się dobrym wróżbitą i Ericowi było tam tak dobrze, jak ów
przepowiedział.
Williamsonowie, podobnie jak inni mieszkańcy Lindsay, uważali Erica za biednego
studenta, który samodzielnie borykał się z przeciwnościami losu, pracując ciężko jak Larry
West.
Eric nie zaprzeczał, ani nie utwierdzał ich w tym mniemaniu.
Kiedy wrócił ze szkoły, Williamsonowie siedzieli w kuchni, czekając z kolacją. Pani
Williamson, owa „święta w okularach i perkalowej sukni” według słów Larry’ego, w pełni
zasługiwała na tę opinię i Eric bardzo ją polubił. Była to drobna, siwowłosa kobieta. Na
małej, łagodnej twarzyczce o szlachetnych rysach utrwaliły się głębokie ślady doznanych
cierpień. Zazwyczaj mówiła niewiele i choć przebywała od dawna wśród wiejskich
prostaków, nie używała gwary.
Od pierwszego dnia pobytu w tym domu, Eric zastanawiał się, co skłoniło taką kobietę do
poślubienia Roberta Williamsona. Powitała Erica macierzyńskim uśmiechem, gdy usiadł przy
stole powiesiwszy przedtem swój kapelusz na gwoździu w wybielonym hallu.
Widoczny przez okno brzozowy gaj płonął w zachodzącym słońcu migotliwą
wspaniałością barw, a w gęstym poszyciu za każdym podmuchem wiatru tworzyły się złociste
fale. Robert, niewysoki, chuderlawy staruszek usiadł na ławie naprzeciwko nauczyciela, w
ubraniu tak luźnym, że wyglądało jak o kilka numerów za duże dla niego. Mówił cienkim,
piskliwym głosem, doskonale pasującym do niepokaźnej postury.
Drugi koniec ławy zajmował Timothy, dobrze ułożony i pełen godności, ze śnieżnobiałą
piersią i takimiż łapkami. Robert dzielił się z nim każdym kęsem, a Timothy jadł wytwornie i
mruczał na znak wdzięczności.
— Czekaliśmy na pana — zaczął rozmowę stary Bob. — Coś pan dziś się spóźnił. Czyżby
zatrzymał pan któregoś z chłopców po lekcjach? Taka kara jest uciążliwa tak samo dla pana
jak i dla nich. Cztery lata temu mieliśmy nauczyciela, który zamykał uczniów w szkole, po
czym szedł spokojnie do domu. No i za godzinę musiał wracać, aby wypuścić gagatki, o ile
jeszcze je zastał. Często zdarzało się, że sobie zwyczajnie uciekli. Tom Ferguson rozwalił
pewnego dnia drzwi i umknął. Po tym wypadku wstawiliśmy nowe, z podwójnych desek i
tym już nie dali rady.
— Musiałem popracować dodatkowo — odparł Eric krótko.
— No i rozminął się pan z Alexandrem Tracy. Był tu, bardzo ciekaw, czy potrafi pan grać
w warcaby. Powiedziałem, że tak. Zostawił karteczkę z prośbą, aby pan wpadł któregoś
wieczora na partyjkę. Tylko lepiej, by pan zbyt często nie wygrywał, jeśli naturalnie to
możliwe. Powinien pan utrzymywać z nim dobre stosunki. On ma syna, a ten, jak zacznie
chodzić do szkoły, będzie w stanie nawarzyć panu piwa. Ten Seth Tracy, to urwis jakich
mało, a figle milsze mu są od jedzenia. Toczy boje z każdym nowym nauczycielem i dwom
tak dokuczył, że opuścili Lindsay. Ale z panem Western nie miał szczęścia. Trafiła kosa na
kamień.
Z chłopcem Williama Tracy’ego nie będzie pan miał żadnych kłopotów. Zachowuje się
bez zarzutu, odkąd matka zaczęła mu co niedziela kłaść do głowy, że pójdzie prosto do
piekła, jeśli nie będzie grzeczny. I to jakoś skutkuje.
Czemuż pan nie je? Chyba już pan zauważył, że nie zapraszamy do jedzenia tak jak pani
Scott swoich stołowników: „Pan, to pewnie już nie będzie tego jadł? Ani pan? Ani pan?”
— Matko! Aleck opowiada, że stary George Wright używa życia za wszystkie lata. Jego
żona pojechała z wizytą do siostry w Charlottetown. Został sam na gospodarstwie po raz
pierwszy od czasu, gdy się ożenił przed czterdziestu laty. A teraz korzysta ze swobody, jak
mówi Aleck. Podobno pali fajkę w bawialni i przesiaduje do jedenastej, czytając przeróżne
powieści.
— Może to pana Tracy spotkałem po drodze — zastanowił się Eric. — Taki wysoki,
starszy mężczyzna o szpakowatych włosach i ponurej, surowej twarzy?
— Nie. Aleck jest wesołym grubaskiem, a rosnąć przestał, zanim na dobre zaczął.
Przypuszczam, że chodzi panu o Thomasa Gordona. Zauważyłem go jadącego drogą. Ten na
pewno nie będzie pana zamęczał zaproszeniami. Co to, to nie. Nie ma obawy. Gordonowie
nie należą do towarzyskich stworzeń! Matko, przysuń ciasto panu nauczycielowi.
— Jechał z nim jakiś młody chłopiec — ciągnął zaciekawiony Eric.
— To Neil. Neil Gordon.
— Imię szkockie, ale ta twarz i oczy… Prędzej bym podejrzewał, że nazywa się Giuseppe,
albo Angelo. Wygląda na Włocha.
— Nic dziwnego, przecież nim jest. Bardzo trafnie pan odgadł. To, proszę pana, rodowity
Włoch i zbyt wiele w nim włoskiej natury, żeby się to podobało przyzwoitym ludziom.
— Jakim cudem włoski chłopiec o szkockim imieniu znalazł się tutaj, w Lindsay?
— Więc, proszę pana, to było tak… Mniej więcej dwadzieścia dwa lata temu…
Dwadzieścia dwa, czy dwadzieścia cztery, żono? Jednak dwadzieścia dwa… Bo to stało się w
tym roku, kiedy urodził się nasz Jim. A ten gdyby żył, miałby biedaczek dwadzieścia dwa
lata. Tak więc, proszę pana, dwadzieścia dwa lata temu przybyło do naszej wsi dwoje
wędrownych handlarzy, Włochów. Wówczas pełno ich było w okolicy. Rzadko trafił się
dzień, abym nie poszczuł psami przynajmniej jednego. Tym razem zjawiło się małżeństwo.
Wstąpili do Gordonów, gdyż kobieta nagle zasłabła. Janet Gordon wzięła ją pod swój dach i
zapewniła opiekę. Następnego dnia nieznajoma urodziła dziecko i zmarła. Mąż spakował
wszystkie rzeczy i wyniósł się cichaczem. Nigdy go już nie widziano. Gordonowie zatrzymali
dzieciaka. Co mieli robić? Choć sąsiedzi radzili im, że rozsądniej będzie oddać go do
przytułku. Ale czy Gordonowie słuchali czyichś rad? Żył jeszcze wtedy stary James, ojciec
Thomasa i Janet. No więc, on powiedział, że nie wyrzuci dziecka, które przyszło na świat w
jego domu. To był człowiek bardzo samowolny i lubił rządzić. Ludzie powiadali, że ma
pretensje do słońca, bo nie wschodzi i nie zachodzi zgodnie z jego wolą. W każdym razie
dziecko zostało u nich. Ochrzcili je, a jakże i dali na imię Neil. Dbali o chłopca, posyłali do
szkoły, zabierali ze sobą do kościoła i traktowali jak swego. Niektórzy w Lindsay twierdzą, że
Gordonowie byli dla niego za dobrzy, a to nie jest słuszne, kiedy ma się do czynienia z
przybłędami. Nigdy nie wiadomo, co się ujawni z takiej obcej krwi, jeśli nie trzymać jej
krótko. Podobno Neil jest sprytny i dobrze pracuje, ale nikt go tu nie lubi. Słyszałem też, że
nie można mu ufać i trzeba go mieć na oku. Poza tym jest strasznie porywczy. Jak chodził do
szkoły, to o mało nie zabił kolegi, na którego się rozzłościł. Złapał biedaka za szyję i zaczął
dusić, aż ten zsiniał na twarzy i trzeba było siłą ich rozdzielić.
— Ależ, mężu, dobrze wiesz, jak mu okropnie dokuczali — wtrąciła pani Williamson. —
Jeden Bóg wie, ile ten chłopiec wycierpiał w szkole. Dzieci obrzucały go wyzwiskami i czym
popadło.
— Dobrze wiem. Nie raz zalały mu sadła za skórę — przyznał jej mąż. — Neil gra pięknie
na skrzypcach i jest z natury bardzo towarzyski. Chodzi często na przystań. Bo jak człowiek
ługo nie ma z kim pogadać, to staje się mrukiem. U takich Gordonów można zapomnieć
ludzkiego języka. W ogóle, to dziwacy jakich mało.
— Nie powinieneś wyrażać się źle o sąsiadach — zganiła męża pani Williamson.
— Ech, matko, dobrze wiesz, że mam rację. Dlaczego nie chcesz być szczera? Stałaś się
podobna do Nancy Scott. O nikim nie powiesz złego słowa, chyba że nic dobrego powiedzieć
się nie da.
Przecież wiadomo, że Gordonowie różnią się od nas, są zupełnie inni. Tacy byli i będą.
Poza nimi, mamy w Lindsay jeszcze jednego dziwaka, Petera Cooka, który hoduje
dwadzieścia pięć kotów. Wyobraża pan sobie? Biedne myszy nie mają tam łatwego życia.
Innych dziwaków chyba nie mamy, przynajmniej nic o nich nie wiem. Za to trzeba przyznać,
że nie jesteśmy specjalnie interesujący.
— Gdzie mieszkają Gordonowie? — zapytał Eric. Zwrócił rozmowę na zasadniczy temat,
bo Robert przeplatał swoje wywody różnymi refleksjami i uwagami.
— Nieco dalej, pół mili od drogi do Radnor. Od reszty świata oddziela ich gęsty las. Do
kościoła chodzą zawsze, ale poza tym nigdzie nie bywają i nikt ich nie odwiedza. Mieszkają
we czworo: Stary Thomas, jego siostra Janet, ich siostrzenica oraz Neil. To milczące,
drażliwe dziwolągi. Nie zaprzeczaj, matko. A, niech tam, podaj swemu staruszkowi filiżankę
herbaty i nie zwracaj uwagi na jego bajdurzenie. A skoro mowa o herbacie, czy słyszałaś, że
panie Palmer i Martin były w zeszłą środę, razem, na podwieczorku u pani Reid?
— Coś podobnego! Sądziłam, że się jeszcze gniewają — zauważyła pani Williamson,
okazując wreszcie nieco kobiecej ciekawości.
— Jasne, że tak. Ale wybrały się, nie wiedząc jedna o drugiej i potem żadna nie chciała
wyjść pierwsza i ustąpić pola nieprzyjaciółce. Siedziały więc, i to było okropne, w dwóch
przeciwległych rogach pokoju. Pani Reid przyznała, że nie spędziła dotąd tak przykrego
popołudnia. Rozmawiała z nimi kolejno, a one wypowiadały uwagi o sobie nawzajem. Pani
Reid już przypuszczała, że zostaną do późnej nocy. Żadna nie miała zamiaru ruszyć się z
miejsca. Na szczęście Jim Martin przyszedł po żonę. Zaniepokoił się, czy w drodze do domu
nie utknęła w bagnie. No i poszły sobie wreszcie. Dlaczego pan nie je, panie nauczycielu?
Proszę na mnie nie zważać, zacząłem jeść przed panem, a mam jeszcze huk roboty. Mój
parobek poszedł dziś do domu. O północy usłyszał krakanie kruka i chce zobaczyć, kto umarł
w jego rodzinie. Jest przekonany, że ktoś umarł. Już raz słyszał w nocy krakanie i na drugi
dzień dowiedział się o śmierci swego kuzyna z Souris. — Matko, jeśli pan nauczyciel nie
chce już pić herbaty, to może znajdzie się kapka śmietanki dla Timothy’ego?
P
IĘKNA NIEZNAJOMA
Któregoś dnia Eric wybrał się przed zachodem słońca na swoją wieczorną przechadzkę.
Jeśli nie wędrował brzegiem morza, miał zwyczaj udawać się na dalekie spacery przez lasy i
aksamitne, wonne łany wokół Lindsay.
Większość domów zbudowano wzdłuż głównej drogi, biegnącej równolegle do wybrzeża,
albo w pobliżu sklepów na „Rozdrożu”. Za nimi jak okiem sięgnąć rozpościerały się pola
przechodzące w odludne lasy i pastwiska.
Eric skierował się na południowy zachód od posiadłości Williamsonów. Pierwszy raz
znalazł się w tych stronach i raźnie podążał naprzód, zachwycony urokami lata,
roztaczającymi się w całej okazałości na ziemi, niebie i w powietrzu. Cieszył się nimi,
odczuwał je najmniejszą cząsteczką swego ciała i poddawał się nastrojowi, jak każdy
wrażliwy człowiek o czystej duszy. Purpurowe strzały zachodzącego słońca przeszywały
mroki świerkowego lasu, w którym właśnie się znalazł. Kroczył jakby długą i czerwonawą
kościelną nawą, w której posadzkę stanowiło brunatne, miękko uginające się poszycie.
Po wyjściu spomiędzy drzew, zdumiał się niespodziewanym widokiem. W zasięgu wzroku
nie było żadnego domu, za to rozciągał się stary, zaniedbany i najwidoczniej opuszczony sad.
Jednakże sady nie umierają tak łatwo i ten niegdyś śliczny zakątek zachował resztki swej
urody. Nie stracił nic z czaru pełnego delikatnej melancholii. Spowijała ona cały obszar, który
niegdyś był sceną radosnych zabaw i młodzieńczego entuzjazmu, gdzie serca biły żywo, krew
pulsowała szybciej, a oczy płonęły i pobrzmiewały wesołe głosy. Odnosiło się wrażenie, że w
miejscu tym duchy przez wiele pustych lat pokutowały w swoich dawnych siedzibach.
Sad był długi, rozległy, otoczony starym zniszczonym płotem z desek. W ciągu wielu
minionych dni słońce spaliło drewno, nadając mu srebrzystoszarą barwę.
Wzdłuż płotu rosły w równych odstępach wyniosłe, sękate jodły. Wieczorny, łagodny
wiatr, każdym tchnieniem przypominał ten, który unosił fale korzennych zapachów,
powiewając nad Libanem. Śpiewał cichutko w wierzchołkach drzew, a starodawna pieśń z
całą mocą porywała dusze aż ku zaraniu dziejów.
Na wschodzie wyrastała jodłowa gęstwina. Zaczynała się malutkimi drzewkami
wystającymi z trawy, a za nimi średnie pięły się w górę ku wysokim weteranom zwartego,
równego lasu. Wyglądał niczym gładka, zielona ściana, tak był gęsty i aksamitny, jakby został
pięknie przez mistrza wystrzyżony na całej powierzchni.
Większą część sadu porastała bujna trawa. W miejscu, gdzie stał Eric, znajdował się
bezdrzewny placyk, stanowiący zapewne kiedyś przydomowy ogródek. Stare ścieżki były
zupełnie wyraźne, obrzeżone kamieniami i wielkimi, gładkimi otoczakami. Rosły tu również
dwie duże kępy bzu. Jedna płonąca królewską purpurą, druga zaś śnieżnobiała. Pomiędzy
nimi był klomb cały wygwieżdżony czerwcowymi liliami lawendowej barwy. Ich
przenikliwy, natrętny aromat niesiony łagodnymi i miękkimi podmuchami wiatru, nasycał
przesiąknięte rosą powietrze.
Wzdłuż płotu rosły krzewy róż, ale jeszcze nie przyszedł czas na kwiaty. W środku
roztaczał się właściwy sad, a w nim trzy długie rzędy drzew z zielonymi alejkami pomiędzy
nimi. Każde drzewo stało w cudownym rozkwicie, w różu i bieli.
Urok tego miejsca owładnął młodzieńcem nagle i zupełnie go zaskoczył. Nie był
przygotowany na tak romantyczne wrażenia i nie spodziewał się ich w podobnym miejscu.
Sad był tam jednak, pociągał go subtelnie, pysznił się niemal wyrafinowanym czarem i Eric
nigdy już nie wyzwoli się spod władzy tego piękna. Nigdy już nie będzie tym samym
człowiekiem.
Wszedł do sadu przez dziurę po wyłamanej desce, nieświadom, że ruszył na spotkanie
swojej przyszłości.
Przeszedł spory odcinek środkowej uliczki pomiędzy długimi, powykręcanymi gałęziami,
wysuwającymi ku niemu pęki delikatnego białoróżowego kwiecia. Kiedy dotarł do
południowej granicy, rzucił się na trawę w osłoniętym płotem rogu sadu, gdzie rósł inny
krzew bzu, a obok, tuż przy jego korzeniach, paprocie oraz leśne niebieskie fiołki. Z miejsca,
gdzie teraz się znajdował, dostrzegł dom stojący około ćwierć mili dalej; jego szary szczyt
wyzierał spoza ciemnych świerków. Wyglądał nieciekawie, posępnie i jakoś obco. Eric nie
wiedział, kto w nim mieszka. Miał stąd rozległy widok na zachód, na dalekie, zamglone pola,
ze snującymi się gdzieniegdzie błękitnymi pasmami. Właśnie zachodziło słońce i zielone łąki
w dali wyglądały jak skąpane w złocistym blasku.
Długa dolina pogrążona była w cieniu, a wyższe partie wzgórz oświetlały jeszcze
słoneczne promienie, na niebie zaś rozciągały się niezmierzone połacie szafranu i purpury. Po
opadnięciu rosy powietrze stało się rześkie, przepojone zapachem mięty rosnącej na grządce,
obok której leżał Eric. Niedaleko, w lesie, dźwięcznie i łagodnie gwizdały ptaki.
— Jest to prawdziwy przybytek pradawnego spokoju — rzekł do siebie Eric, rozglądając
się dokoła z zachwytem. — Mógłbym tu zasnąć, śnić i mieć widzenia. Co za niebo! Nie
wyobrażam sobie nic cudowniejszego, nad ten delikatny, przejrzysty błękit na wschodzie i
obłoki białe i powiewne jak koronki. Jakże upaja i oszołamia wspaniała woń bzów! Ciekawe,
czy jest zdolna naprawdę odurzyć kogokolwiek? Co za jabłonie! Ale co to? — Eric zerwał się
i zaczął nasłuchiwać.
W powietrzu przepojonym ciszą zmieszaną z szumem wiatru i podobnymi do głosu fletu
gwizdami kosów, popłynęły cudowne tony muzyki. Ich niezwykłe piękno sprawiło, że Eric
powstrzymał oddech ze zdumienia i zachwytu. Czyżby śnił?
A jednak rzeczywiście słyszał dźwięki skrzypiec, na których grał ktoś natchniony chyba
przez muzy. Nigdy jeszcze nie zetknął się z podobną muzyką i instynktownie wyczuwał, że
melodia ta zabrzmiała pierwszy raz. Miał wrażenie, że ta cudowna kompozycja pochodzi
wprost z duszy niewidocznego skrzypka. Dusza wypowiadająca się tak słodkimi i lekkimi
tonami, musiała być uwolniona od wszystkiego co zmysłowe i ziemskie.
Nieuchwytna melodia przedziwnie pasowała do pory dnia i tajemniczego miejsca. Czuło
się w niej westchnienie wiatru w lesie, szept trawy gdy opada na nią rosa, czyste myśli lilii,
radość kwiatów jabłoni. Zawierała w sobie przeżycia, których świadkiem był sad w dawno
minionych latach. Głosiła śmiech i łzy, wesołość i szloch, a oprócz tego śpiew i jakby żałosny
krzyk skargi uwięzionej istoty, rwącej się ku wolności i pragnącej otworzyć serce.
W pierwszych chwilach Eric słuchał jak urzeczony, bez drgnienia i zbyt zdumiony, by
wymówić choć słowo. Następnie ogarnęła go zupełnie zrozumiała ciekawość. Kto w Lindsay
umie tak grać na skrzypcach? I do tego w ten cudowny sposób gra właśnie tu, w
opuszczonym, starym sadzie?
Poruszył się i zaczął iść długą białą alejką w stronę uroczych dźwięków. Szedł cicho i
ostrożnie, aby nie spłoszyć grającego i gdy tylko dotarł do wolnej od drzew przestrzeni,
zatrzymał się jak wryty pod wpływem doznanego wzruszenia. Pod wielkim, rozłożystym
krzewem bzu stała, pamiętająca lepsze czasy, krzywa, drewniana ławka. Na ławce siedziała
młoda dziewczyna i grała na starych, brązowych skrzypcach. Utkwiła w dali nieruchome
spojrzenie i nie zauważyła Erica. On zaś stał dłuższą chwilę patrząc na nią. Utrwalił sobie jej
obraz w pamięci, aż po najdrobniejszy szczegół i już nic nie mogło go wymazać. Po ostatnie
dni swego życia Eric Marshall potrafi przywołać obraz, jaki obecnie ujrzał: Ciemna zieleń
jodłowego lasu, niebo u schyłku dnia, połyskujące matowym blaskiem kiście rozkwitłego bzu
i wśród tego wszystkiego dziewczyna na starej ławce, grająca na skrzypcach.
Przez dwadzieścia cztery lata swego życia widział setki ładnych kobiet, wiele bardzo
przystojnych i kilka naprawdę pięknych. Od razu jednak zrozumiał i nie miał najmniejszych
wątpliwości, że nigdy nie spotkał tak cudownej istoty jak to dziewczę z sadu. Nawet nie
wyobrażał sobie, że ktoś taki może istnieć. Uroda jej robiła takie wrażenie, że w chwili gdy
po raz pierwszy ogarnął wzrokiem nieznajomą, zabrakło mu zwyczajnie tchu. Każdy rys
twarzy przypominającej kameę tchnął absolutną, niepokalaną czystością. Taką czystość,
wolną od wszelkiej ziemskiej zmazy, widuje się tylko u aniołów i Madonn na obrazach
starych mistrzów. Gęste, lśniące, czarne włosy rozdzielone nad czołem, spływały na plecy w
dwóch grubych i długich warkoczach.
Miała niebieskie oczy, ale Eric nigdy dotąd nie spotkał błękitu o takim odcieniu. Taką
barwę przybiera spokojne morze w łagodnym świetle, następującym po pięknym zachodzie
słońca. Promienne oczy grającej jaśniały niczym gwiazdy, zapalające się nad przystanią w
Lindsay, kiedy gasły wieczorne zorze. Osłaniały je długie, czarne rzęsy, nad którymi natura
zarysowała delikatne, szlachetne łuki brwi. Cera jej miała czystą, matową barwę płatka białej
róży.
Wysmukłą szyję odsłaniała bladoniebieska sukienka bez kołnierzyka. Rękawy były
zawinięte powyżej łokci i Eric odkrył nowy zachwycający szczegół postaci nieznajomej.
Najpiękniejsza w świecie ręka, o drobnej, białej i doskonale ukształtowanej dłoni z różowymi
paznokciami, wodziła pewnie smyczkiem po strunach. Długa, zwisająca kiść bzu muskała
lekko włosy dziewczyny i rzucała ruchomy cień na twarz podobną do kwiatu. Rysy
zachowały jakiś nieuchwytny dziecięcy wyraz, choć musiała przeżyć przynajmniej
osiemnaście uroczych wiosen.
Wydawało się, że gra na wpół świadomie, tak jakby myśli jej błądziły gdzieś daleko, w
pięknej krainie marzeń i snów. Lecz niespodzianie oderwała wzrok od „płomieni
zachodzącego słońca” i skierowała spojrzenie pięknych oczu na Erica, stojącego bez ruchu, z
zamierającym sercem, tuż przed nią, pod cienistą jabłonią.
W twarzy dziewczyny nastąpiła gwałtowna zmiana i odbiło się na niej przerażenie, a
miejsce żywego rumieńca zajęła śmiertelna bladość. Poczęła drżeć i zachwiała się jak lilia
poruszona powiewem wiatru.
— Przepraszam panią — odezwał się Eric pośpiesznie. — Nie zamierzałem pani
przestraszyć. Ale pani gra tak mnie oczarowała, iż zapomniałem, że nie wie pani o mej
obecności. Proszę mi wybaczyć…
— Przerwał zaniepokojony, bo nagle zrozumiał, że ona naprawdę przeraziła się. To nie był
zwykły lęk dziecinnej, nieśmiałej istoty, która odkrywa w pewnym momencie, że nie jest
sama. Dziewczyna wprost osłupiała ze zgrozy. Zdradzały to drżące, zbielałe wargi i szeroko
otwarte, niebieskie oczy patrzące na Erica z takim wyrazem, jaki mają schwytane w potrzask
dzikie zwierzątka.
Poczuł przykrość, że nieznajoma mogła w ten sposób zareagować na jego obecność. On
przecież zawsze tak poważał wszystkie kobiety!
— Proszę się nie obawiać — zaczął mówić łagodnie jak do dziecka. Chciał ją uspokoić. —
Nic pani z mej strony nie grozi. Jest pani zupełnie bezpieczna. — Przejęty pragnieniem
rozproszenia jej obaw, mimo woli postąpił krok naprzód. Wówczas ona zerwała się i nie
wydawszy najmniejszego dźwięku, uciekła z sadu.
Wypadła przez dziurę w płocie od północnej strony i pobiegła dróżką na skraju sosnowego
lasu, gdzie dzikie wiśnie tworzyły łuki, bielejące mgliście w zapadającym mroku. Zanim Eric
zdołał dojść do siebie, zniknęła mu z oczu pomiędzy jodłami.
Pochylił się i podniósł upuszczony smyczek. Czuł się głupio i było mu przykro. —
Czyżbym został zaczarowany? — rzekł do siebie z pewnym zniecierpliwieniem. — Skąd tutaj
pojawiła się taka dziewczyna? Dlaczego tak bardzo przeraził ją mój widok? Nie uważam się
za szczególnie szpetnego mężczyznę, a to wydarzenie nie zwiększy na pewno mojej
próżności.
Może znalazłem się w zaklętym sadzie i rzucono na mnie urok zamieniając w potwora?
Cóż, ten zakątek ma w sobie coś niesamowitego, przyzna to każdy, jeśli się tylko nad tym
zastanowi. W tym miejscu mogą dziać się przedziwne rzeczy. Nie jest to bowiem zwykły sad,
w którym rosną jabłka przeznaczone na handel, to oczywiste. Najlepiej zrobię, jeśli umknę
stąd natychmiast.
Rozejrzał się jeszcze raz dokoła z niewyraźnym uśmiechem. Światło dnia znikało szybko i
cały świat pogrążał się w ciszy i w miękkich, rozprzestrzeniających się cieniach. Eric odnosił
wrażenie, jakby sad mrugał sennymi oczami ubawiony jego zakłopotaniem. Powoli złożył
smyczek na ławce.
— No cóż, nie polecę przecież za nią. To nie miałoby sensu. Zresztą, nie mam prawa.
Wolałbym, aby nie uciekała w takim popłochu. Takie cudowne oczy powinny wyrażać
jedynie życzliwość. Dlaczego? Dlaczego tak ją przestraszyłem? I kto to jest, na Boga?
Całą drogę powrotną do domu, przez pola i łąki, teraz posrebrzone światłem księżyca,
zajęło mu roztrząsanie tej tajemnicy. — Zaraz… zaraz… — przypominał sobie. —
Williamson opowiadał mi któregoś wieczora o miejscowych dziewczętach. Jeśli dobrze
zapamiętałem, to w okolicy są cztery ładne panny. Jak one się nazywają? Aha! Flora Woods,
Melisa Foster… nie, nie, Melisa Palmer, Emma Scott i Jenny May Ferguson. Czy ona jest
jedną z nich? Podobne rozważania nie prowadzą do niczego i są stratą czasu. Taka
dziewczyna nie może być żadną Florą, Melisą czy Emmą, a Jenny May nie wchodzi w ogóle
w rachubę. Jestem przekonany, że tu działają jakieś czary. Chyba będzie lepiej, jeśli zapomnę
o całej sprawie.
Eric stwierdził jednak, że to jest niemożliwe. Im bardziej starał się wyrzucić wydarzenie z
pamięci, tym lepiej je pamiętał.
Przed oczami stawała mu wciąż śliczna twarz nieznajomej, a otaczająca ją aura
tajemniczości, podniecała jego wyobraźnię. Jedynym wyjściem było zapytać Williamsonów.
Z pewnością potrafią wytłumaczyć zagadkę. Na takie rozwiązanie jednak Eric nie mógł się
zdobyć. Po prostu nie chciał wypytywać starego Roberta. Ten na pewno chętnie by wyjawił
mu imię dziewczyny, ale w powodzi drobnych ploteczek i historyjek dotyczących zarówno
jej, jak wszystkich krewnych i przodków do trzeciego lub czwartego pokolenia.
Lepiej zapyta panią Williamson. Spróbuje najpierw sam wyjaśnić tajemnicę na tyle, na ile
mu się uda.
Następny dzień przeznaczył wcześniej na wyprawę do przystani. Jeden z rybaków obiecał
zabrać go na połów. Zmienił jednak plany i gdy tylko mógł, powędrował znowu przez pola i
łąki na południowy zachód.
Odnalazł sad bez trudu, a prawie obawiał się, że go już nigdy nie zobaczy. Był to ten sam
zakątek, zarośnięty trawą, pełen aromatów i delikatnych podmuchów wiatru. Tym razem nie
zastał w nim żywego ducha, a smyczek znikł z ławki.
Czyżby wróciła po niego przy świetle księżyca? — zadumał się Eric. Wyobraźnia
przedstawiła mu obraz wiotkiej postaci dziewczęcej, przemykającej ze ściśniętym sercem
wśród cieni drzew i blasku miesiąca.
— Ciekaw jestem, czy przyjdzie tu dzisiaj. Lecz jeśli wystraszyłem ja na zawsze?
Poczekam trochę, ukryty wśród gęstych jodeł. — Tkwił w zaroślach, dopóki nie zapadł
całkowity mrok, ale w sadzie nie zabrzmiał głos skrzypiec i nikt się nie zjawił. Zawód,
którego doznał, był tak dotkliwy, że go niesłychanie zdumiał, a nawet zaniepokoił.
— Przecież to bezsensowne przejmować się tak bardzo dziewczyną, którą widziałem przez
pięć minut! Co z tego, że się nie zjawiła. Gdzie podziałem swój zdrowy rozsądek? Każdy
mężczyzna z przyjemnością patrzy na ładną buzię. Nie ma w tym nic niestosownego. Czy to,
że jej nie zobaczyłem, musi uczynić moje życie nudnym, jałowym i pozbawionym celu? —
nawymyślał sobie od głupców i wrócił do domu zawstydzony i gniewny.
Znalazłszy się w swoim pokoju, zabrał się natychmiast z zapałem za rozwiązywanie
równań algebraicznych i zdecydował wyrzucić z głowy wszelkie bezsensowne rojenia o
zaczarowanym sadzie, połyskującym matowo w blasku księżyca i długich alejkach
rozbrzmiewających tonami muzyki leśnych nimf.
Następnego dnia wypadała niedziela i Eric był dwukrotnie w kościele. Ławka
Williamsonów, ustawiona w głębi, pod jedną z bocznych ścian, pozwalała siedzącym w niej
widzieć całe zgromadzenie.
Eric przyglądał się wszystkim dziewczynom i kobietom, uważnie lustrował obecnych, ale
nie zauważył postaci, która niby gwiazda rozpłomieniała jego zmysły, na przekór wrodzonej
roztropności i sile woli.
W pewnej chwili ujrzał Thomasa Gordona, siedzącego samotnie w długiej, pustej ławce w
głębi kościoła. A na chórze, zajmującym pierwszy rząd galerii, śpiewał Neil Gordon. Głos
miał silny i melodyjny, choć nie wyszkolony. Przyćmiewał i głuszył innych śpiewaków,
posiadających w porównaniu z nim słabe i nijakie głosy.
Ubrany był w porządny, wełniany, szaroniebieski garnitur z białym kołnierzykiem i
krawatem. Eric pomyślał obojętnie, że lepiej prezentował się w codziennym ubraniu, w jakim
ujrzał go pierwszy raz nad strumieniem. Wystrojony odświętnie miał w sobie coś pospolitego
i wyglądał pretensjonalnie. Silniej też odbijał od swego otoczenia.
Przez dwa dni Eric starał się nie myśleć o tajemniczym sadzie. W poniedziałek wieczorem
wypłynął na połów, a we wtorek poszedł zagrać w warcaby z Alexandrem Tracy. Alexander
wygrał wszystkie partie po kolei z taką łatwością, że stracił szacunek dla młodego
nauczyciela.
— Grał tak, jakby myślał o niebieskich migdałach — poskarżył się wieczorem żonie. —
Nigdy nie zostanie dobrym graczem, ot co!
D
ZIEJE
K
ILMENY
W środę po południu Eric wyruszył znowu do sadu. I tym razem przeżył rozczarowanie.
Wrócił więc do domu i zdecydował, że otwarcie poprosi o wyjaśnienie tajemnicy.
Miał szczęście, bo zastał panią Williamson samą. Siedziała w kuchni przy oknie
oświetlonym promieniami zachodzącego słońca i robiła na drutach długą, szarą skarpetę.
Obrzuciła Erica łagodnym, serdecznym spojrzeniem swych wielkich, spokojnych oczu.
Lubiła pana’Westa, lecz nowy nauczyciel wzbudzał większą sympatię, ponieważ jego oczy
przypominały jej małego synka, którego pochowała przed laty na cichym cmentarzyku w
Lindsay.
— Proszę pani — zaczął Eric z udawaną obojętnością. — W zeszłym tygodniu trafiłem
przypadkowo do starego, opuszczonego sadu, tam za lasem. Prześliczny, dziki zakątek. Czy
nie wie pani czyja to własność?
— Sądzę, że chodzi panu o dawny sad Connorsów — odparła pani Williamson po chwili
namysłu. — Zupełnie o nim zapomniałam. To już trzydzieści lat minęło, jak Connorsowie
opuścili Lindsay. Dom ich i wszystkie zabudowania spaliły się do cna, więc sprzedali ziemię
Thomasowi Gordonowi, a sami zamieszkali w pobliskim mieście. Oboje już nie żyją. Ten sad
stanowił dumę pana Connorsa. Nie mieliśmy wówczas zbyt wielu ogrodów w Lindsay, za to
obecnie prawie każdy posiada swój własny sad.
— Jakaś młodziutka dziewczyna grała w nim na skrzypcach — mówił dalej Eric.
Zauważył z zażenowaniem, że trudno mu opowiadać o nieznajomej. A do tego jeszcze ten
niemądry rumieniec na twarzy! — Kiedy mnie zobaczyła, przelękła się bardzo i uciekła,
chociaż Bóg mi świadkiem, nic takiego nie uczyniłem, co mogłoby ją wystraszyć. Nie mam
pojęcia, kto to był. A czy pani wie?
Pani Williamson milczała chwilę. Odłożyła robótkę i patrzyła w okno, jakby tam szukała
natchnienia do odpowiedzi. W końcu odezwała się z zauważalnym w głosie żywym
zainteresowaniem: — Przypuszczam, że widział pan Kilmeny Gordon.
— Kilmeny Gordon? Siostrzenica Thomasa Gordona, na temat której mówił ostatnio pani
mąż?
— Tak.
— Trudno wprost uwierzyć, aby taka dziewczyna należała do rodziny Gordonów.
— Tylko Kilmeny mogła tam być. Jeśli nie ona, to naprawdę nie wiem, kto by zachodził
do starego sadu. W pobliżu nie ma innych domów. Słyszałam też, że ona gra wyjątkowo
pięknie na skrzypcach. Cóż, chyba udało się panu zobaczyć dziewczynę, którą w Lindsay
widziało tylko parę osób, a i te wyłącznie z daleka. Nawet ja nigdy nie miałam okazji na nią
spojrzeć. Niech się pan nie dziwi, że uciekła. Nie przywykła do widoku obcych ludzi.
— Miło pomyśleć, że to był jedyny powód jej ucieczki — rzekł Eric. — Muszę przyznać,
że zrobiło mi się przykro, kiedy dziewczyna tak się wystraszyła na mój widok. Okropnie
zbladła i bez jednego choćby słowa uciekła, jakby ją ścigał potwór.
— Cóż, odezwać się to nie mogła z jednej prostej przyczyny — zauważyła pani
Williamson spokojnym głosem. — Kilmeny Gordon jest niema od urodzenia.
Eric zamilkł, zupełnie wytrącony z równowagi. — Taka piękna istota została dotknięta
strasznym kalectwem? Okropność! — Ogarnęło go uczucie żalu i rozczarowania.
— Podejrzewam, że to nie była Kilmeny Gordon — zaprzeczył gorąco. — Dziewczyna,
którą spotkałem w sadzie, grała prześlicznie na skrzypcach. Jeszcze nigdy nie słyszałem takiej
muzyki. Nie wyobrażam sobie, aby głuchoniema potrafiła tak zagrać.
— Och, ona nie jest wcale głucha, proszę pana — zawołała pani Williamson. Zsunęła
okulary i patrzyła przenikliwie na Erica. Po chwili znowu zajęła się swoją skarpetką.
— To mnie szczególnie zastanawia. Zresztą wszystko, co dotyczy Kilmeny jest dziwne,
albo bardzo dziwne. Słyszy doskonale i rozumie, co się do niej mówi. Lecz sama nie odezwie
się za nic i jak opowiadają ludzie, nie wymówiła dotąd ani jednego słowa. Zresztą, cóż my o
niej wiemy? Janet i Thomas nigdy nawet nie napomkną o siostrzenicy, a i Neił nie chce o niej
mówić. Niech mi pan wierzy, wielokrotnie próbowano pociągnąć chłopaka za język, ale
milczy jak głaz i kiedy pytają go o Kilmeny, wpada w straszną złość.
— Czy jest jakiś powód, by o niej nie mówić? — spytał Eric zniecierpliwiony. — Co za
tajemnica ją otacza?
— To smutna historia, proszę pana. Wygląda na to, że Gordonowie uważają przyjście na
świat Kilmeny za dopust boży. Moim zdaniem wychowywano dziecko w okropny sposób.
Gordonowie są bardzo dziwnymi ludźmi, panie Ericu. Przypomina pan sobie, jak zmyłam
mężowi głowę, kiedy to stwierdził? Cóż, trzeba przyznać, że to prawda. Ich postępowanie jest
ekscentryczne. Więc naprawdę widział pan Kilmeny? Jak ona wygląda? Słyszałam, że jest
ładna? Czy to prawda?
— Według mego gustu, jest niezwykle piękna — rzekł Eric krótko. — Co pani ma na
myśli, mówiąc o wychowaniu? O co tu chodzi?
— Nie ma właściwie powodu do ukrywania tej historii. Kilmeny jest siostrzenicą Janet i
Thomasa Gordonów, córką Margaret, ich młodszej siostry. Stary James Gordon przybył tu ze
Szkocji. Janet i Thomas urodzili się w Starym Kraju i przyjechali z rodzicami jako małe
dzieci. Gordonowie od początku niezbyt udzielali się towarzysko, ale od czasu do czasu
odwiedzali sąsiadów i niekiedy sami przyjmowali gości. Uchodzili za dobrych i uczciwych
ludzi, tylko nieco ekscentrycznych. Pani Gordon umarła kilka lat po zamieszkaniu w Lindsay.
Po czterech latach od jej śmierci James Gordon wybrał się do Szkocji i wrócił z nową żoną.
Matka opowiadała mi, że była ona dużo młodsza od męża i bardzo ładna. Taka wesoła,
życzliwa kobietka. I lubiła życie towarzyskie.
Od jej przybycia dom Gordonów zmienił się do niepoznania. Nawet Janet i Thomas
rozkręcili się i nabrali animuszu. Mówiono mi, że bardzo pokochali macochę. Ale cóż, sześć
lat po wyjściu za mąż, druga pani Gordon umarła przy urodzeniu Margaret. Jamesowi omal
serce nie pękło z rozpaczy… Janet wychowała młodszą siostrę, a zarówno ona, jak Thomas i
ojciec, wprost uwielbiali dziewczynkę.
Kiedyś dobrze znałam Margaret Gordon. Byłyśmy w jednym wieku i razem chodziłyśmy
do szkoły. Przyjaźniłyśmy się bardzo, dopóki nie stało się to nieszczęście i nie zerwała z
całym dotychczasowym życiem. Była dziwną dziewczyną, zresztą, oni wszyscy są inni, ale
lubiłam ją. Wielu mieszkańców Linsay nie przepadało za Margaret i było do niej
uprzedzonych. Takie miała szczęście. Wzbudzała w ludziach albo miłość, albo nienawiść ku
sobie. Wyrosła na bardzo ładną pannę — smukłą i wyniosłą jak królowa.
Miała długie i grube, czarne warkocze, dumne purpurowe usta i śliczne rumieńce na
policzkach. Wszyscy się za nią oglądali, nikt nie mógł przejść obojętnie. Wydaje mi się, że
była trochę zarozumiała z powodu swojej urody i do tego dumna. Ach, jaka dumna! Zawsze
chciała być pierwsza we wszystkim i mieć nad innymi przewagę. Poza tym był z niej
niezwykły uparciuch. Skoro raz coś postanowiła, to nie odstąpiła od decyzji za skarby świata.
Ale serce miała gorące i szlachetne, no i cudownie śpiewała. A jaka była zdolna! Wystarczyło
jej raz spojrzeć na jakiś tekst, a już się go nauczyła! Nade wszystko zaś lubiła czytać.
Kiedy ją tak wspominam, staje mi jak żywa przed oczami. Widzę, jak wyglądała, jak się
zachowywała, jak mówiła i uśmiechała się — każdy jej ruch. Mam wrażenie, jakby
przebywała w pokoju, obok nas, a nie na cmentarzu… Proszę zapalić lampę. Poczułam się
dziwnie nieswojo.
Eric wstał i zapalił lampę. Zdziwiło go niezwykłe wzburzenie pani Williamson. Ona
zawsze była taka pogodna i opanowana!
— Dziękuję panu. Już mi lepiej. Cały czas dręczyła mnie świadomość, że Margaret jest tu i
słucha tego, o czym rozmawiamy. To było takie silne wrażenie! Zaraz dojdę do Kilmeny.
Pewnie uważa pan, że zbyt dużo czasu poświęciłam historii Margaret. Nie rozumiem,
dlaczego tyle o niej mówiłam, w jakiś niesamowity sposób opanowała moje myśli.
No więc… Margaret po ukończeniu szkoły wstąpiła do Akademii Królewskiej i dostała
dyplom nauczycielki. Poszło jej bardzo dobrze, ale Janet opowiadała, że po ogłoszeniu
wyników przepłakała całą noc, bo nie otrzymała pierwszej lokaty.
Później zaczęła uczyć w szkole w Radnor, gdzie poznała Ronalda Frasera. Dotąd Margaret
nie miała jeszcze starającego się. Gdyby trochę spuściła z tonu, mogłaby zdobyć każdego
chłopaka z Lindsay. Ale ona nie zwracała uwagi na żadnego. Pokpiwano, że pewnie sądzi, iż
nikt nie jest jej godny. Ale to nie było tak. Ja znałam prawdę. Często rozmawiałyśmy z
Margaret o tych sprawach. Takie tam dziewczyńskie zwierzenia, zwykła rzecz. Nie uznawała
flirtów i czekała na chłopca, któremu nic nie mogłaby zarzucić. Musiał odpowiadać jej
ideałowi pod każdym względem. Takiego jednak za świecą nie znalazłaby w Lindsay.
Ronald Fraser nie pochodził z tych stron. Przyjechał z Nowej Szkocji i niewiele o nim
wiedziano. Był już wdowcem, choć wiekiem całkiem młody. Do tego dość zamożny, bo
posiadał sklep w Radnor. Przystojny mężczyzna i bardzo miły w obejściu. Wywierał
przyjemne wrażenie na kobietach. Podobno wszystkie dziewczęta w Radnor podkochiwały się
w nim. Ale on nie dbał o żadną. Gdy tylko ujrzał Margaret, stracił głowę i ona też zakochała
się z miejsca.
W najbliższą niedzielę wybrali się razem do kościoła i wszyscy uważali, że na pewno
będzie z nich para. Tego dnia Margaret wyglądała wyjątkowo ładnie. Zawsze unosiła wysoko
głowę, ale tym razem schyliła ją lekko, a oczy miała skromnie spuszczone.
Ronald Fraser był wysokim blondynem o niebieskich oczach. Stanowili najładniejszą parę,
jaką dotąd udało mi się zobaczyć. Lecz dziwna rzecz, staremu Gordonowi, Thomasowi i
Janet, młody człowiek nie podobał się od pierwszego wejrzenia.
Zauważyłam to, kiedy byłam u nich z wizytą w pewien piątkowy wieczór, a Ronald
odprowadził właśnie Margaret z Radnor do domu. Ale kochali Margaret tak bardzo, że nie
potrafili jej niczego odmówić. Mogła z nimi robić prawie wszystko, co chciała, więc w końcu
sprawiła, że zmienili zdanie. Najdłużej sprzeciwiał się ojciec, ale ostatecznie i on ustąpił i
wyraził zgodę na jej zaręczyny i małżeństwo z Ronaldem.
Wesele było huczne, zaproszono mnóstwo gości. Margaret zawsze lubiła pokazać się.
Byłam druhną panny młodej. Pomagałam ją stroić do ślubu, choć trudno było dogodzić takiej
dziewczynie. Za względu na Ronalda chciała wyglądać jak najładniej. I dopięła swego. Nie
widziałam piękniejszej panny przy ołtarzu. Cała w bieli i z purpurowymi różami we włosach.
Odrzuciła białe kwiaty twierdząc, że zanadto przywodzą jej na myśl żałobę.
Wydawała się nieziemską istotą… Wciąż mam ją w oczach taką, jak wyglądała tamtego
wieczora. Twarz jej rumieniła się i bladła na przemian, kiedy patrzyła na Ronalda wzrokiem
pełnym miłości. Chyba żadna dziewczyna nie kochała tak bezgranicznie jakiegokolwiek
mężczyzny. Stosunek Margaret do męża budził we mnie nieomal lęk. Odnosiła się do niego z
najwyższym uwielbieniem, proszę pana. Moim zdaniem w ten sposób powinniśmy traktować
wyłącznie Pana Boga. W przeciwnym razie spotyka nas kara.
Ale na razie zamieszkali oboje w Radnor i przez jakiś czas powodziło się im bardzo
dobrze. Margaret miała ładny dom, żyła wesoło i szczęśliwie. Nie brakowało jej pięknych
strojów i często przyjmowała gości.
A potem… Nagle zjawiła się pierwsza żona Frasera, która go tu odnalazła. Okazało się, że
wcale nie umarła, jak sądził Fraser. Wybuchł ogromny skandal! Nie do pojęcia, ile krążyło
rozmaitych wieści i plotek! Każdy, kogo się spotkało, opowiadał swoją wersję i trudno było
dowiedzieć się prawdy. Wielu twierdziło, że Ronald cały czas dobrze wiedział, że jego
pierwsza żona żyje i świadomie oszukał Margaret. On przysięgał, że nic o tym nie wiedział i
sądzę, że mówił prawdę. W każdym razie, ja mu wierzyłam.
Podobno nie układało mu się z poprzednią żoną. Teściowa wtrącała się we wszystko i
intrygowała między nimi. Potem żona wyjechała do matki do Montrealu i jak zawiadomiono
Ronalda, umarła tam w szpitalu. Pewnie uwierzył zbyt pochopnie. Powinien dokładniej
sprawdzić wiadomość, ale na pewno nie chciał nikogo świadomie okłamać. Żona twierdziła,
że umarła inna kobieta o tym samym nazwisku. Po jakimś czasie dowiedziała się, że Ronald
uważa się za wdowca i postanowiła nie wyprowadzać go z błędu. Ale kiedy dotarła do niej
wieść o jego powtórnym ożenku, uznała, że jej obowiązkiem jest uświadomienie mu prawdy.
Cała ta sprawa brzydko pachniała i trudno było rozstrzygnąć, w sposób nie budzący
wątpliwości, kto zawinił. Ludzie zbyt skwapliwie uwierzyli w złą wolę Ronalda. Ja nie
podważałam jego uczciwości. Margaret miała inne zdanie. Od razu założyła, że Ronald z
premedytacją ją oszukał, wiedząc cały czas, że nie może uczynić z niej prawowitej małżonki.
Straciła zaufanie do Frasera i znienawidziła go tak mocno, jak przedtem kochała.
Ronald opuścił Radnor z pierwszą żoną. Nie minął rok, a przyszła wiadomość o jego
śmierci. Mówiono, że nie chciał żyć po tym wszystkim i po prostu pękło mu serce.
Margaret wróciła do rodzinnego domu. Od chwili gdy przekroczyła jego próg, nie
wychodziła nigdzie, aż do samej śmierci. Wyniesiono ją dopiero w trumnie przed trzema laty.
Nikt prócz najbliższej rodziny, nie widział już biedaczki na oczy. Kiedyś poszłam ją
odwiedzić, a wtedy Janet oznajmiła, że nie mam tu czego szukać.
Margaret nie postąpiła rozsądnie. Przecież mieszkańcy Lindsay nie sądzili, by zrobiła coś
złego. Ludzie bardzo ją żałowali i gotowi byli dopomóc, gdyby tylko na to pozwoliła. Teraz
rozumiem, że współczucie raniło ją równie boleśnie jak potępienie. To z powodu dumy…
Mówiono, że ojciec źle ją potraktował. Jeśli to prawda, uczynił źle i niesprawiedliwie.
Janet i Thomas ciężko przeżyli tragedię siostry. Znajomi początkowo zachodzili do
Gordonów, ale wkrótce przestali ich odwiedzać. Zrozumieli, że nie są chętnie przyjmowani.
A James Gordon? No cóż, umarł jeszcze tej samej zimy.
Nie doszedł nigdy do siebie po tym skandalu. Od razu zrzekł się piastowanej w kościele
godności. Nikt nie mógł wpłynąć na niego, by zmienił decyzję.
Wiosną urodziła się Kilmeny. Nie pokazano jej nikomu, prócz duchownego, który przybył,
by ją ochrzcić. Nie bywała w kościele, nie posyłano jej również do szkoły. To drugie jeszcze
rozumiem. Jaki pożytek z chodzenia do szkoły, gdy się jest niemą. Zresztą Margaret na
pewno nauczyła córkę wszystkiego, czego tylko zdołała. Najgorszą rzeczą w wychowaniu
dziewczynki było trzymanie jej z daleka od towarzystwa dzieci i młodzieży. A za całkiem
karygodne uważam to, że nie zabierano jej do kościoła.
Nie rozumiem też, dlaczego rodzina zachowała się tak niemądrze i nawet nie próbowała
rozwikłać tajemnicy milczenia Kilmeny i nie zrobiła nic, by ją uleczyć.
Trzy lata minęły, jak umarła Margaret Gordon. Całe Lindsay przyszło na pogrzeb, ale
żaden człowiek nie zobaczył twarzy zmarłej, bo wieko trumny zostało wcześniej zamknięte.
Nie ujrzano też Kilmeny.
Chciałam zobaczyć Kilmeny ze względu na starą przyjaźń z jej matką. Martwej Margaret
nie pragnęłam oglądać. Ostatni raz widziałam ją na uroczystości ślubnej. Zaraz po weselu
wyjechałam z Lindsay, a kiedy wróciłam, stało się to nieszczęście. Widziałam Margaret
dumną i szczęśliwą i taką zachowałam w pamięci na zawsze. Nie zniosłabym widoku jej
martwej twarzy i spustoszeń uczynionych przez lata cierpień.
Mieliśmy nadzieję, że po śmierci matki, Thomas i Janet nie będą nadal ukrywać Kilmeny
w domu. Ale rozczarowaliśmy się. Zapewne uzgodnili z Margaret sposób postępowania. Żal
mi biednej dziewczyny. Nie sądzę, aby rodzina traktowała ją właściwie. Wcale ich nie
usprawiedliwiają tajemnicze okoliczności powstania kalectwa Kilmeny. Jakie smutne życie
wiedzie ta biedaczka!
Tak przedstawiają się dzieje Kilmeny, proszę pana. Pewnie pan uważa, że zbyt długo
trwało moje opowiadanie, ale przy tych wspomnieniach nagle odżyła dla mnie przeszłość.
A jeśli chodzi o Kilmeny, lepiej nie mówić nikomu, że ją pan widział. Ludzie zamęczą
pana swoją ciekawością.
Eric wcale nie miał takiego zamiaru. I tak dowiedział się dosyć. Więcej, niż się
spodziewał.
— Więc z tą dziewczyną związany jest przejmujący dramat — dumał, idąc po schodach do
pokoju. — Jaka szkoda, że jest niema! Kilmeny! Jest czarująca i niewinna jak bohaterka starej
ballady o tym imieniu: „Piękną była Kilmeny…”
— Następny wiersz nie jest tak odpowiedni, bo oczy jej nie patrzyły „ze spokojnym
opanowaniem”, przynajmniej nie wtedy, kiedy mnie zobaczyła. — Starał się nie myśleć o Kil
— meny, ale z marnym rezultatem. Wspomnienie jej pięknej twarzy miało magiczną moc,
której nie mógł się oprzeć.
Następnego dnia znowu poszedł do sadu.
U
ROK KOBIETY
Kiedy wynurzył się ze świerkowego lasu i wszedł do ogrodu, serce mu nagle zabiło i
doznał uczucia, że krew gwałtownie uderza mu do głowy. Ona już tam była! Stała pochylona
nad kobiercem czerwcowych lilii w środku ogródka. Mógł dojrzeć tylko jej profil, dziewiczy i
czysty.
Zatrzymał się, nie chcąc dziewczyny ponownie przestraszyć. Kiedy podniosła głowę, był
przekonany, że zaraz ujrzy, jak dziewczę podrywa się i ucieka. Nie uczyniła tego, tylko
pobladła i stała w całkowitym bezruchu.
Widząc to, szedł ku niej powoli i gdy był już tak blisko, że mógł nieomal usłyszeć
nerwowe kołatanie serca i przyśpieszony oddech wydobywający się spoza drżących warg,
powiedział bardzo łagodnie.
— Proszę się mnie nie bać. Jestem przyjacielem, nie chcę przeszkadzać lub niepokoić pani
w jakikolwiek sposób.
Przez chwilę patrzyła niezdecydowanie. Następnie ujęła małą, łupkową tabliczkę wiszącą
u paska, napisała na niej coś pośpiesznie i pokazała mu. Czytał zdania kreślone
zdecydowanym, wyrobionym charakterem pisma:
— Teraz się pana nie obawiam. Mama mówiła mi, że wszyscy nieznajomi mężczyźni są
bardzo podli i niebezpieczni, ale ja tak nie myślę o panu. Długo zastanawiałam się i przykro
mi, że uciekłam tamtego wieczoru.
Uprzytomnił sobie jej wprost niepojętą prostoduszność, niewinność i dziecięcą szczerość.
Spoglądając żarliwie w cudne, zakłopotane jeszcze oczy odezwał się:
— Nie chciałem wyrządzić pani żadnej krzywdy, za nic na świecie. Nie wszyscy
mężczyźni są niegodziwi, chociaż jest również prawdą, że bywają i tacy. Nazywam się Eric
Marshall i jestem nauczycielem w szkole w Lindsay. Pani, jak sądzę, jest Kilmeny Gordon.
Tamtego wieczoru uświadomiłem sobie, że pani muzyka jest bardzo piękna i tak pragnąłbym
usłyszeć ją ponownie. Czy mogłaby pani zagrać dla mnie?
Nieokreślona bojaźń zniknęła tymczasem z jej oczu i nagle uśmiechnęła się wesołym,
dziewczęcym, nieopisanie zachwycającym uśmiechem, który rozjaśnił jej łagodną twarz i
wyglądał niczym świetlny refleks, tańczący na powierzchni spokojnego morza. Wówczas
napisała:
— Bardzo mi przykro, ale nie mogę zagrać dzisiaj. Nie przyniosłam ze sobą skrzypiec.
Lecz jutro wieczorem przyjdę i zagram dla pana, jeżeli tylko pan zechce mnie posłuchać.
Chciałabym sprawić panu przyjemność.
Znów ta nuta prostodusznej szczerości. Jakimże była dzieckiem — pięknym,
nieświadomym dzieckiem — całkowicie pozbawionym umiejętności ukrywania swoich
uczuć! Ale dlaczego miałaby je przed nim ukrywać? Były tak czyste i piękne jak ona sama.
Eric uśmiechnął się do niej z równą otwartością.
— Chciałbym powiedzieć więcej, niż mogę i chciałbym mieć pewność, że spotkam tu
panią jutro wieczorem, gdy utrzyma się pogoda. Jeśli będzie wilgotno lub pochmurno, proszę
lepiej nie przychodzić. W takim wypadku spotkamy się następnego wieczora. A czy teraz
mogłaby pani dać mi trochę kwiatów?
Skinęła głową z żartobliwym uśmiechem i zaczęła zrywać „czerwcowe lilie”, starannie
wybierając najpiękniejsze spośród nich. Obserwował z zachwytem jej gibkie, pełne gracji
ruchy. Prawie każdy gest był poezją. Wyglądała niczym wcielenie Wiosny — niczym
wszystkie poranki i ulotna świeżość kwiatów rozkwitających w tysiącach wiosen. Ona je
uosabiała.
Kiedy podeszła ku Ericowi rozpromieniona z pełnymi rękami lilii, wtedy fragment
ulubionego poematu nagle przemknął mu w pamięci.
Kwiat szkarłatno–biały
Co ledwie wychyla się z osłonek,
Oto, przy Bożym gościńcu,
Jedyna dla mnie dziewczyna.
W następnej chwili ogarnął go gniew na siebie za chwilowy kaprys. Ona była przede
wszystkim dzieckiem. Była dzieckiem, które nie miało kontaktu z rówieśnikami z powodu
przykrego kalectwa. Musi wybić sobie z głowy niedorzeczne myśli.
— Dziękuję. Te „czerwcowe lilie” są najpiękniejszymi kwiatami, jakie wiosna nam
przyniosła. Czy pani wie, że one naprawdę nazywają się białe narcyzy? — Popatrzyła
życzliwie i z zainteresowaniem.
— Nie, tego nie wiedziałam — napisała. — Często czytałam o białych narcyzach i
zastanawiałam się, do czego są podobne. Nigdy jednak o tych kwiatach nie myślałam inaczej
jak o moich drogich, czerwcowych liliach. Cieszę się, że pan mi to powiedział. Bardzo
kocham kwiaty. One są moimi najlepszymi przyjaciółmi.
— To zrozumiałe, że żyjecie w przyjaźni. Jest pani do nich ogromnie podobna — rzekł
Eric. — Proszę podejść i spocząć na tej starej ławce; tutaj, gdzie pani siedziała tamtej nocy,
kiedy tak bardzo panią przestraszyłem. Nie miałem pojęcia, że ktoś może tu być. Później
wydawało mi się, że śniłem o pani. Tylko — dodał szeptem i tak, aby go nie usłyszała —
nigdy nie śniłem niczego, co chociażby w połowie było tak piękne.
Usiadła przy nim na starej ławce i popatrzyła bez zmrużenia powiek, wprost w jego oczy.
Nie było w tym spojrzeniu zuchwalstwa. Nie było nic, oprócz doskonałej dziecięcej wiary i
ufności. Jeśli ukrywałby jakieś zło w sercu, jakąś nikczemną myśl wiedział, że te oczy by ją
odkryły i musiałby się wstydzić. A on pragnął spotykać się z Kilmeny bez żadnych obaw. Po
chwili napisała:
— Wówczas byłam bardzo przestraszona. Pan musi sobie wyobrażać, że jestem strasznie
głupia, lecz ja nigdy nie widziałam żadnego mężczyzny wyjąwszy wuja Thomasa i Neila oraz
sprzedawcy jajek. A pan różni się od nich. Och, jak bardzo się pan różni. Obawiałam się
wrócić tutaj następnego wieczoru. A teraz, z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny, oczekiwałam
pańskiego przybycia. Nie chcę wiedzieć, co pan sądzi o tym i nie jestem pewna, jak
powinnam się zachować. Wysłałam Neila rano po mój smyczek. Nie chciałam tego zrobić
sama. Pan wie, że nie mówię. Czy jest panu przykro z tego powodu?
— Jest mi bardzo przykro ze względu na panią.
— Tak… ale właściwie to chciałam zapytać, czy pan polubiłby mnie bardziej, jeślibym
mówiła, tak jak inni ludzie?
— Nie, to nie robi mi żadnej różnicy, Kilmeny. Nawiasem mówiąc, co pani sądzi o tym, że
nazwałem panią Kilmeny?
Spojrzała z zakłopotaniem i napisała:
— A jak inaczej chciałby pan mnie nazywać. To jest moje imię. Każdy tak na mnie woła.
— Ponieważ ja jestem dla pani obcym człowiekiem. Być może, życzyłaby sobie pani,
abym mówił „panno Gordon”.
— Och, nie! Nie chcę tego — pisała szybko z widocznym zmartwieniem na twarzy.
— Nikt nigdy tak do mnie się nie zwracał. To sprawiłoby, że poczułabym się tak, jakbym
to nie była ja, lecz zupełnie inna osoba. I proszę nie patrzeć na mnie w ten dziwny sposób.
Czy jest jeszcze jakiś powód, dla którego pan nie chce nazywać mnie Kilmeny?
— Nie ma żadnego powodu i czuję się zaszczycony. Ma pani bardzo piękne imię. Pasuje
do pani i nikt inny nie powinien go posiadać.
— Cieszę się, że panu się podoba. Czy wie pan, że tak wołano na moją babcię i imię to
nosi piękna dziewczyna w poemacie. Ciocia Janet nie znosiła tego imienia, chociaż kochała
moją babcię. Ale ja cieszą się, że pan lubi moje imię i mnie. Martwiłam się, że pan mnie nie
będzie lubił, ponieważ nie potrafię mówić.
— Pani mówi poprzez swoją muzykę, Kilmeny. Spojrzała uradowana.
— Jak dobrze pana rozumiem — napisała. — Nie potrafię mówić ani śpiewać tak, jak
umieją to robić inni ludzie, ale ja mogę sprawić, aby moje skrzypce mówiły za mnie.
— Czy pani sama komponuje muzykę — zapytał. Ale zauważył, że ona go nie zrozumiała.
— Sądziłem, że pobiera pani lekcje muzyki i potem jeszcze gra sobie wieczorami —
wyjaśnił.
— Ależ nie. To samo przychodzi, jak przypuszczam. Tak było zawsze. Neil nauczył mnie
trzymać skrzypce i smyczek, kiedy byłam małą dziewczynką, no a cała reszta przyszła sama.
Te skrzypce kiedyś należały do Neila, ale mi je podarował. Neil jest bardzo dobry i miły dla
mnie, ale jednak pana lubię bardziej. Proszę mi opowiedzieć o sobie.
Jej czar z każdą chwilą opanowywał go coraz bardziej. Jakże była piękna! Ileż miała w
sobie wdzięku! Jej gesty były całkowicie pozbawione sztuczności, nie wystudiowane, takie
naturalne i zachwycające. I jak nieistotny, nic nie znaczący wydawał się brak głosu wobec
tylu zalet. Pisała szybko i łatwo, jej oczy i uśmiech dodawały ekspresji ruchliwej postaci.
Pomyślał, że głos mógłby stanowić tylko wadę.
Zasiedzieli się w ogrodzie do późna, aż długie, ospałe cienie drzew podpełzły im pod
stopy. Było to tuż po zachodzie słońca i odległe wzgórza płonęły purpurą, złocisty szafran
rozlewał się na zachodnim niebie, a czysty błękit na południu. Na wschodzie, tuż ponad lasem
jodłowym widniały obłoczki, białe i wysoko wypiętrzone niczym śnieżne wzgórza, zaś bliżej,
na zachód od tych obłoków, dopalał się dzień jaskrawą różowością niczym w Alpach.
Wspaniałe światy w powietrzu trwały ciche i pełne światła — doskonałego,
nieskazitelnego światła — nie zmąconego przez ziemskie cienie. Ale w dole ogrodu i pod
świerkami blaski już zanikały, pozostawiając miejsce zielonemu, pełnemu rosy zmierzchowi.
W powietrzu unosił się słodki powiew, przesycony zapachem kwiatów jabłoni i mięty, a
silny, balsamiczny aromat, spływał na dół z wysmukłych jodeł.
Eric opowiedział jej o sobie i o tym, jak wygląda życie w wielkim, obcym świecie, który
zaciekawiał ją jak każdą młodą dziewczynę. Zadała mu mnóstwo jasno sprecyzowanych
pytań dotyczących miasta, wykazując, że ma w pełni ukształtowane, zdecydowane opinie i
pojęcia. Było widoczne, że słuchała jak o sprawach, w których nie będzie miała swojego
udziału. One jej nie dotyczyły. Okazywała chłodne zainteresowanie, jakby mówił o
baśniowych krajach i wróżkach oraz światach, istniejących gdzieś poza ziemią.
Eric zauważył, że przeczytała sporo poezji, dzieł historycznych oraz kilka książek
biograficznych i podróżniczych. Nie wiedziała, co to jest powieść i o żadnej nie słyszała.
Zadziwiające przy tym było to, że dość dobrze orientowała się w sprawach politycznych oraz
aktualnych wydarzeniach, jakie poznawała z bieżącej lektury cotygodniowej prasy
prenumerowanej przez jej wuja.
— Nigdy nie czytałam pism, dopóki żyła mama — napisała — ani żadnej poezji. Uczyła
mnie czytać i pisać, a ja czytałam tylko Biblię przez te wszystkie lata, a także trochę historii.
Po śmierci mamy ciocia Janet dała mi jej wszystkie książki. Miała ich wiele. Większość
stanowiły nagrody, które dostawała jako uczennica w szkole. Kilka innych otrzymała od
swego ojca. Czy pan zna dzieje mojego ojca i matki?
Eric skinął głową. — Tak. Pani Williamson opowiedziała mi wszystko. Ona była
przyjaciółką pani mamy.
— Cieszę się, że pan o tym słyszał. To zbyt smutne, aby jeszcze raz przypominać. Nie
chciałam więc o tym mówić, ale skoro już pan wie, łatwiej przyjdzie panu wszystko
zrozumieć. Prawie do śmierci mamy sama o niczym nie wiedziałam. Pewnego dnia, wszystko
mi wyznała. Mama długo wierzyła, iż ojciec ponosił winę za kłopoty; ale zanim umarła,
przyznała, że uczyniła mu krzywdę i była wobec niego niesprawiedliwa, bo on o niczym nie
wiedział. Mówiła, że kiedy ludzie umierają, wówczas widzą rzeczy bardzo jasno. Przyznała
się do popełnionego błędu i chciała mi powiedzieć wiele innych rzeczy, ale zabrakło już na to
czasu, ponieważ tamtej nocy umarła. Było to na długo przedtem, zanim zaczęłam czytać jej
książki. A kiedy już to zrobiłam, zrozumiałam, że są bardzo piękne. Tam była poezja i jakby
muzyka zamiast słów.
— Chciałbym przynieść pani kilka książek do przeczytania, jeżeli pani sprawi to
przyjemność — powiedział Eric.
Jej wielkie, niebieskie oczy zabłysły zainteresowaniem i radością.
— Och, bardzo dziękuję, tak bym chciała. Przeczytałam swoje własne tyle razy, gdy
czułam, że potrzebowało tego moje serce, że znam je prawie na pamięć. Nie nudziły mnie
nigdy, choć czasami miałam ochotę poznać także coś nowego.
— Czy nigdy nie jest pani samotna, Kilmeny?
— Och, nie, Skądże znowu? Mam tak wiele do roboty; pomagam cioci Janet w pracach
domowych. Umiem mnóstwo rzeczy — rzuciła mu spojrzenie pełne dumy, podczas gdy rysik
kreślił słowa.
— Potrafię gotować i szyć. Ciocia Janet mówi, że jestem bardzo dobrą gospodynią, a ona
przecież nie jest skora do częstych pochwał. A kiedy jej nie pomagam, mam swoje ukochane
skrzypce. To jest całe moje towarzystwo. Lubię też czytać i słuchać, co dzieje się w wielkim
świecie daleko stąd i o ludziach gdzieś tam żyjących oraz o dziełach, których dokonują.
Wielki świat musi być naprawdę cudownym miejscem.
— Czy nie chciałaby pani odejść stąd, by zobaczyć te wspaniałości oraz poznać innych
ludzi — zapytał, uśmiechając się do niej.
Gdy tylko to wyrzekł, zrozumiał, że ją dotknął, choć nie wiedział czym. Porwała rysik i
pisała z takim pośpiechem, energią i zdecydowaniem, jakby krzyczała i protestowała z pasją.
— Nie! Nie! Nie! Nie chcę wyjeżdżać nigdzie z domu. Nie chcę zobaczyć nic
zdumiewającego i nie chcę, aby tam mnie oglądano. Nie zniosę tego.
Pomyślał, że być może jej kalectwo wpłynęło na taką postawę. Była widocznie
przewrażliwiona pod tym względem i kilkakrotnie już dawało się to odczuć w pisanych
odpowiedziach. Może przyczyną był cień, ciążący nad jej narodzinami? Czy w swojej
niewinności zdawała sobie z tego sprawę?
Eric ostatecznie zdecydował, że było to raczej chorobliwe wzdraganie się tego wrażliwego
dziecka, które podążało samotnie przez życie nienaturalną i nieodpowiednią dla siebie drogą.
Wreszcie kładące się cienie ostrzegły go, że nadeszła pora rozstania.
— Nie zapomni pani przyjść tutaj jutro wieczorem i zagrać dla mnie? — zapytał, wstając
niechętnie. Odpowiedziała szybkim, lekkim skinieniem swojej gładkiej, ciemnej główki,
obdarzając go wymownym uśmiechem. Spoglądał za nią długo, gdy szła powoli do domu
przez sad i wyszeptał: „Księżycowej urody, poruszała się lekko jak światło miesiąca”…
Potem skręciła na dróżkę pośród zdziczałych wiśni, w rogu przy jodłach zatrzymała się i
zanim wstąpiła w ich gąszcz, pomachała mu ręką.
Kiedy Eric wrócił do domu, stary Robert Williamson siedział w kuchni i jadł na obiad
chleb z mlekiem. Spojrzał z przyjacielskim, szerokim uśmiechem, gdy Eric wchodził
pogwizdując wesoło.
— Czy spacer był udany? — zapytał.
— Tak — odparł Eric.
Nieświadomie i bezwiednie tchnął tyle triumfu i radości w jedno krótkie słowo, że nawet
stary Robert to wyczuł. Pani Williamson, która kroiła chleb na końcu stołu, odłożyła nóż i
bochenek, aby popatrzeć na młodego mężczyznę z wyraźnym zdumieniem w oczach.
Zastanawiała się, czy powrócił do sadu Connorsa, i czy spotkał się jeszcze raz z Kilmeny.
— Nie odkrył pan czasem kopalni złota? — zapytał stary Robert z poważną miną. — Tak
pan wygląda, jakby ją pan znalazł.
M
OST DO RAJU
Kiedy następnego popołudnia Eric wszedł do starego sadu Connorsów, zastał Kilmeny
czekającą na ławce, pod krzewem białego bzu, ze skrzypcami na kolanach. Zanim go
spostrzegła, grała beztroską melodyjkę, która brzmiała niczym leciutki śmiech stokrotek.
Kiedy skończyła, opuściła smyczek i popatrzyła na niego z zarumienionymi policzkami i
niemym pytaniem w oczach.
— Czy ta muzyka mówi coś panu? — napisała.
— Słyszę w niej coś w tym rodzaju — odparł Eric dostosowując się do jej nastroju. —
Witaj mój przyjacielu. Mamy bardzo piękny wieczór. Niebo jest cudownie błękitne, a kwiaty
jabłoni tak wonne. Wiatr i ja pragnęliśmy przebywać tu sami, bowiem wiatr jest dobrym
towarzyszem, ale teraz rozejrzałam się i z przyjemnością zobaczyłam pana. Mamy wieczór, w
którym wszystko co dobre i pełne życia błądzi po sadzie, takim wspaniałym i srebrzystym.
Witaj, mój przyjacielu.
Klasnęła w ręce, wyglądając przy tym jak rozbawione dziecko.
— Pan bardzo dobrze zrozumiał — napisała. — Bo to właśnie chciałam wyrazić.
Oczywiście, nie myślałam dokładnie takimi słowami, lecz czułam coś podobnego. Miałam
wrażenie, że cieszę się z samego istnienia i że stałam się częścią tego świata, gdzie kwiaty
jabłoni, białe bzy oraz wszystkie drzewa mogą bawić się ze mną. A potem ujrzeliśmy, że pan
nadchodzi i sprawiło to nam radość. Jest pan bystrzejszy niż Neil. On zawsze długo głowi się
nad zrozumieniem mojej muzyki, a ja usiłuję zrozumieć jego. Czasem muzyka Neila mnie
przeraża. Wydaje mi się, że chce mną zawładnąć i jest w niej coś niemiłego, od czego
chciałabym uciec.
W jakiś sposób Eric nie lubił jej związków z Neilem. Sama myśl o tym przystojnym
chłopcu plebejskiego pochodzenia, codziennie widującego Kilmeny, rozmawiającego z nią,
siedzącego z nią przy tym samym stole, mieszkającego z nią pod jednym dachem, była mu
przykra. Odsunął natrętnie wracający obraz chłopaka i rzucił się w wysoką trawę u stóp
Kilmeny. — Proszę teraz zagrać dla mnie — poprosił. — Chciałbym tutaj leżeć i słuchać
pani… oraz patrzeć na panią — dodał zdecydowanie. Nie wiedział, co stanowiło dla niego
większą przyjemność. Jej urodziwa postać przypominała znane ze stylowych portretów
piękności i zachwycała go. Karnacja, wszelkie okrągłości i sam owal twarzy były bez skazy.
A muzyka wprost czarowała. To dziecko, uznał, gdy wysłuchał koncertu, jest genialne. Ale
zarazem, wielki dar natury idzie całkowicie na marne. Pomyślał niechętnie o ludziach, którzy
będąc opiekunami, ponosili odpowiedzialność za jej dziwne życie. Uczynili Kilmeny wielką,
nieodwracalną szkodę. Jakże mogli, jakże ośmielili się tak bardzo przeistoczyć jej byt? Jeżeli
zwróciliby uwagę na jej kalectwo wcześniej, to kto wie, czy nie dałoby się go usunąć? Teraz
prawdopodobnie jest już zbyt późno. Natura dała jej królewskie dary: piękność i talent, ale
egoizm krewnych i niewybaczalne zaniedbanie sprawiły, że te cechy nie zostały należycie
wykorzystane.
Co za boskie tony wydobywała ze starych skrzypiec! Wesoła i smutna, na przemian
rozbawiona i pełna zadumy melodia, do wtóru której mogłyby śpiewać gwiazdy o poranku i
pląsać wróżki igrające beztrosko na zielonych wzgórzach lub żółtych piaskach. Muzyka, co
potrafi łkać nad grobem umarłej nadziei. Następnie dźwięki popłynęły jeszcze słodszą i
łagodniejszą falą. Gdy tak ich słuchał, uprzytomnił sobie, że zarówno dusza jak i natura
dziewczyny objawiały się poprzez muzykę — piękno i czystość jej myśli, dziecięce marzenia
i i dziewicza zaduma. Nie potrafiła zataić, ani nawet nie próbo — j wała ukryć swych uczuć.
O jakimkolwiek przemilczeniu nie mogło być mowy, wszystko czyniła z uroczą,
nieświadomą spontanicznością.
Wreszcie odłożyła skrzypce i napisała:
— Zagrałam swój najlepszy utwór, aby zrobić panu przyjemność. Jest przeznaczony dla
pana. Czy pamięta pan o danej mi ostatniego wieczoru obietnicy? Dotrzymał pan słowa?
Podał jej dwie przyniesione z domu książki — nowoczesne nowele oraz tom poezji,
których nie czytała. Wahał się nieco nad pierwszą; ale książka była tak dobra i pełna piękna,
że nie mogła w najmniejszym stopniu zranić niewinności Kilmeny.
Nie miał natomiast żadnych wątpliwości co do poezji. Tam wyraziła swoje uczucia jedna z
tych wielkich natchnionych dusz, która przechodząc przez życie, czyni ze swego miejsca
urodzin i pracy błogosławione Królestwo Świętości…
Przeczytał jej kilka wierszy. Następnie opowiedział o swoim życiu szkolnym i
przyjaciołach. Czas płynął bardzo szybko. Cały świat przestał dla niego istnieć, poza tym
starym sadem, z miękko opadającym kwieciem, cienistymi zakątkami i poszumem wiatru.
W pewnej chwili, kiedy mówił właśnie o różnych szkolnych psikusach, niezliczonych
wendetach uczniów klas pierwszych i drugich, klasnęła swoim zwyczajem w ręce i
roześmiała się dźwięcznie. Śmiech ten był jasny, harmonijny i srebrzyście czysty. Napełnił
uszy Erica kaskadą dźwięków, a umysł zdumieniem z takowej niespodzianki. Wydało mu się
niezmiernie dziwne, iż potrafi się śmiać, skoro nie może mówić. Gdzie tkwiła przyczyna
kalectwa, co zamknęła jej drogę do mowy? Gdybyż Kilmeny udało się wyleczyć!
— Kilmeny — powiedział poważnie po chwili zastanowienia. Patrzył w zachwyceniu, na
siedzącą w czerwonawym świetle słońca, przenikającym przez gałęzie bzu i padającym na jej
nie osłonięte, jedwabiste włosy niczym strumień purpurowych klejnotów — czy mógłbym się
dowiedzieć, w jaki sposób pani przestała mówić? Ale pewnie te wspomnienia są dla pani zbyt
przykre?
Potrząsnęła głową.
— Och, nie — napisała. — Wszystkiego nie pamiętam. Oczywiście, jest mi przykro, że nie
mówię, lecz jestem całkowicie do tego przyzwyczajona i nie sprawia mi to bólu.
— Zatem, Kilmeny, proszę mi to opowiedzieć. Czy pani wie, dlaczego nie potrafi pani
mówić, gdy posiada pani tyle innych, wspaniałych zdolności?
— Nie, naprawdę nie wiem, dlaczego nie mówię. Kiedyś pytałam mamę i ona powiedziała
mi, że to kara za ciężki grzech, jej grzech. A wyglądała przy tym bardzo dziwnie, tak że
przestraszyłam się i nigdy więcej z nią o tym nie rozmawiałam.
— Czy kiedykolwiek lekarz sprawdzał pani gardło i struny głosowe?
— Nie. Pamiętam, kiedy byłam bardzo mała, wówczas wujek Thomas chciał zabrać mnie
do doktora w Charlottetown, by przekonać się, czy uda się cokolwiek dla mnie zrobić, lecz
matka nie pozwoliła. Stwierdziła, że to nic nie da. I sądziłam, że wujek Thomas tak samo
myślał.
— Pani śmieje się całkiem naturalnie. Czy potrafi pani wydać jakiś inny dźwięk?
— Tak, czasami. Kiedy bywam zadowolona lub przestraszona wydaję słabe okrzyki. Ale
tylko wtedy, gdy o tym nie myślę. Kiedy zaś bardzo chcą, to nie jestem w stanie tego uczynić.
Cała sprawa wydawała się Ericowi coraz bardziej tajemnicza.
— Czy próbuje pani wymawiać pojedyncze słowa? — upierał się.
— Och, tak, bardzo często. Cały czas mówię wewnętrznie, lecz kiedy próbuję odezwać się
głośno, tak jak inni ludzie, to nie potrafię do tego zmusić języka. Proszę nie patrzeć na mnie z
takim smutkiem. Jestem bardzo szczęśliwa i nie sądzę, że to jest bardzo źle, gdy się nie mówi
— jedynie czasami, kiedy chcę wypowiedzieć zbyt dużo myśli, ich wypisanie idzie mi wolno
i niektóre z nich zdążą mi umknąć. Muszę zagrać panu raz jeszcze. Wygląda pan zbyt
poważnie.
Zaśmiała się ponownie, chwyciła skrzypce i zagrała krótką dźwięczną, figlarną melodyjkę,
jak gdyby chciała podrażnić się z nim. Spoglądała przy tym błyszczącymi oczami na Erica,
ponad swoimi skrzypcami, jakby wzywając go do okazania wesołości.
Eric roześmiał się, ale wyraz zaintrygowania pojawiał się na jego twarzy jeszcze
kilkakrotnie tego wieczoru. Szedł do domu w zadumie. Przypadek Kilmeny doprawdy
wyglądał ciekawie, a im więcej o nim myślał, tym dziwniej się przedstawiał.
— Przecież to niezwykle osobliwe, że ona może wydawać dźwięki tylko wówczas, kiedy o
tym nie myśli — zastanowił się. — Poproszę Davida Bakera, aby ją zbadał. Przypuszczam
jednak, że nie przeprowadzę tego zbyt łatwo. Ta groźna para opiekunów, może się nigdy na to
nie zgodzi.
S
ZCZEROŚĆ I PROSTOTA
Wciągu następnych trzech tygodni Eric Marshall miał wrażenie, że żyje podwójnym
życiem. Jedno od drugiego różniło się tak bardzo, jakby miał podwójną osobowość. W
pierwszej egzystencji był nauczycielem w szkole w Lindsay, pilnym i pracowitym.
Rozwiązywał problemy, wiódł teologiczne dysputy z Robertem Williamsonem, rozmawiał w
domach o swoich uczniach i pijał herbatę z ich rodzicami, brał udział we wszystkich
zabawach wiejskich i nie zdając sobie sprawy, siał spustoszenie w sercach lindsayskich
panienek.
Jednak to życie było tylko codziennym snem. Naprawdę żył w chwilach, które spędzał w
starym sadzie. Wśród traw i krzewów ogrodu chwile jakby się ociągały, zbyt lubiąc to
miejsce, a czerwcowe wiatry dziko lamentowały pośród dorodnych świerków.
Tutaj co wieczora spotykał się z Kilmeny. W tym starym sadzie wspólnie przeżywali
godziny cichego szczęścia: wspólnie spacerowali po niwach staroświeckiego romantyzmu,
wspólnie czytali liczne książki i rozmawiali o wielu rzeczach, wreszcie, kiedy byli zmęczeni,
lub chcieli odmiany, Kilmeny grała dla niego, a sad wtórował tym cudownym, fantastycznym
melodiom…
Za każdym spotkaniem jej piękno przenikało go dreszczem zachwytu. Wciąż od nowa
uprzytomniał sobie jej nieodparty urok. W chwilach, gdy nie widział Kilmeny, wydawało mu
się wprost niemożliwe, że jest aż tak boleśnie piękna jak w jego wspomnieniach. A kiedy
spotykali się ponownie, wyglądała jeszcze cudowniej, niż się spodziewał. Nauczył się
odnajdywać w jej oczach błyski nagłej radości, zapalające się nieoczekiwanie na odgłos jego
kroków. Przychodziła teraz zawsze przed nim i widział wyraźnie, iż cieszy się szczerze,
niczym dziecko oczekujące spotkania z najmilszym przyjacielem.
Nigdy nie była w tym samym nastroju. Raz poważna, następnie rozbawiona, to znów pełna
godności lub melancholijna. Ale zawsze urocza. Może starzy Gordonowie stanowili dość
osobliwy gatunek ludzi, lecz ich latorośl okazała się istotą, w której wszystko było samym
wdziękiem i harmonią. Jej umysł i serce nie znające brudów świata, jaśniały równym pięknem
jak jej twarz. Cała szpetota życia przechodziła obok niej, cofając się przed podwójną
samotnością, wynikającą z wychowania i niemoty. Była inteligentna i bystra. Zachwycały go
różne uwagi pełne dowcipu i humoru. Potrafiła także być kapryśna — czasem czarująco
kapryśna. Niekiedy niewinna figlarność wyzierała z niezbadanej głębi niebieskich oczu.
Oczywiście i ironia czasami nie była jej obca. Zdarzało się, że przekłuwała banieczki męskiej
próżności lub wyższości ciętym, uszczypliwym zdaniem napisanym zawsze ładnym, równym
pismem.
Szybko, ochoczo i gruntownie przyswajała sobie myśli zawarte w książkach, które razem
czytali, zawsze dostrzegając to co prawdziwe i najpiękniejsze, a odrzucając fałsz i sztuczność
oraz rzeczy bez znaczenia, z bezbłędną intuicją zdumiewającą Erica. Miał wrażenie, że
posiada włócznię Ithuriela, skrupulatnie badającą wszystko, aby odrzucić śmieci, a zatrzymać
dla siebie tylko czyste złoto.
W zachowaniu i wyglądzie zewnętrznym była jeszcze dziewczynką, ale już zaczynała
przejawiać się w niej kobieta, pełna nieuświadomionej mądrości pramatki Ewy. Wyraz twarzy
i pojawiające się od czasu do czasu znaczące uśmieszki wskazywały, że posiada całą wiedzę i
odwieczną kobiecą mądrość.
Zachwycał go sposób, w jaki się uśmiechała. Uśmiech zawsze miał początek gdzieś w
głębi jej oczu i rozlewał się po twarzy, niczym skrzący się strumyk wypływający z cienia na
światło słońca.
Opowiedziała Ericowi swoje skromne, nieosobliwe dzieje. Przedstawiła dokładnie i z
właściwą sobie prostotą całe dotychczasowe życie. Często wspominała wuja i ciotkę,
wyrażając się o nich w sposób świadczący o głębokim przywiązaniu. Rzadko mówiła o
matce. Eric zrozumiał więcej z tego, co przemilczała, niż z pisanych wypowiedzi. Kochała
mamę, lecz także obawiała się jej trochę. Było zupełnie oczywiste, iż nie istniała prawdziwa
piękna czułość łącząca matkę i dziecko.
Początkowo często pisywała o Neilu, co wskazywało, że się lubili. Później przestała go
wspominać. Ze zdumiewającą bystrością dostrzegała i potrafiła zinterpretować każdą
przelotną zmianę w wyrazie twarzy i głosie Erica, z których on sam nawet nie zdawał sobie
sprawy i być może zauważyła, jak jego oczy chmurzyły się i ciemniały na najmniejszą
wzmiankę o chłopaku.
Kiedyś zapytała go naiwnie.
— Czy na świecie jest wielu ludzi podobnych do pana?
— Tysiące — odparł Eric śmiejąc się.
Popatrzyła na niego poważnie. Potem szybko potrząsnęła głową i zdecydowanie napisała:
— Myślę, że nie. Nie wiem dużo o świecie, lecz nie sądzę, żeby było tam wielu ludzi
podobnych do pana.
Któregoś wieczoru, kiedy odległe wzgórza i pola płonęły od purpury, a pomiędzy nimi
ścieliły się złote mgiełki, Eric przyniósł do starego ogrodu cienką, dość zniszczoną książeczkę
o historii pewnej miłości. Był to pierwszy tego rodzaju utwór, który jej przeczytał, w
poprzedniej książce bowiem temat ten był poruszony bardzo nieznacznie i stanowił sprawę
drugorzędną. A tu chodziło o piękny romans i do tego znakomicie napisany.
Przeczytał ją leżąc w trawie u jej stóp; słuchała ze spuszczonymi oczyma, obejmując
rękami kolana.
Powieść nie była długa; kiedy skończył i zamknął książkę, popatrzył pytająco na
dziewczynę.
— Czy spodobała się pani, Kilmeny? — zapytał. Bardzo wolno wzięła swoją tabliczkę i
napisała:
— Tak, podoba mi się. Ale również zabolała mnie. Nie wiedziałam, że człowiek może
lubić coś, co go zaboli. Nie rozumiem, dlaczego to mnie dotknęło. Poczułam, że utraciłam coś
bezpowrotnie, coś czego nigdy nie posiadałam. Czyż to nie dziwne uczucie? Poza tym nie
rozumiem dobrze tej książki, a czy pan rozumie? Ona mówi o miłości, ja zaś o niej nic nie
wiem. Mama kiedyś mi mówiła, że miłość jest przekleństwem i powinnam modlić się, abym
nigdy nie musiała spotkać jej w swoim życiu. Powiedziała to z takim przejęciem, że
uwierzyłam. A tutaj, pańska książeczka uczy, że miłość jest błogosławieństwem. Mówi, że
jest to najwspanialsza i cudowna rzecz, jaka może przytrafić się człowiekowi. I komu zatem
mam uwierzyć?
— Miłość — prawdziwa miłość — nigdy nie jest przekleństwem, Kilmeny — rzekł Eric
poważnie. — Zdarza się też i fałszywa miłość, która bywa przekleństwem. Być może pani
matka uwierzyła, iż zaznała właśnie fałszywej i to zrujnowało jej życie. Jednak popełniła
omyłkę. Nie ma na świecie, ani gdziekolwiek indziej — w co wierzę — nic cudowniejszego i
piękniejszego od prawdziwej miłości.
— Czy kochał pan kiedykolwiek — zapytała Kilmeny z tak uciążliwą dla Erica
bezpośredniością.
Postawiła kwestię prosto i bez niedomówień. Sądziła, że nie ma takiego powodu, dla
którego nie mogłaby rozmawiać z Ericem o miłości jak o innych sprawach — muzyce,
książkach czy podróżach.
— Nie — odparł Eric, rzetelnie, jak mniemał. — A jednak każdy z nas nosi w sercu ideał
kobiety i ma nadzieję, że spotka któregoś dnia — idealną kobietę z młodzieńczych snów.
Mam nadzieję, że i ja noszę taką wizję, w którymś z tajemnych zakątków mego serca.
— Przypuszczam, że pańska idealna kobieta jest bardzo piękna, niczym bohaterka tej
książki?
— Oczywiście. Jestem przekonany, że nigdy nie spotkam na swojej drodze żadnej
brzydkiej kobiety — powiedział uśmiechając się i ponownie usiadł u jej stóp. — Nasze ideały
zawsze są piękne, bez względu na to, jakimi okażą się w życiu. Ale słońce już zachodzi. Czas
zdaje się błyskawicznie upływać w tym czarodziejskim sadzie. Wierzę, że pani, Kilmeny,
zaczarowała te chwile. Pani imienniczka z poematu była nieco nieostrożna w postępowaniu.
O ile dobrze pamiętam, to siedem lat spędzonych w czarodziejskiej kranie elfów było dla niej
tym, czym jest zwyczajne pół godziny dla normalnego człowieka na powierzchni ziemi.
Któregoś dnia obudzę się przekonany, że przebywałem tu tylko godzinę i ujrzę siebie jako
siwego staruszka w łachmanach, podobnie jak w tej bajeczce, którą przeczytaliśmy ostatniego
wieczoru. Czy pozwoli pani podarować sobie tę książkę?
Nigdy nie odważyłbym się czytać jej w innym miejscu. Uważałbym to za świętokradztwo.
To bardzo stara książka, Kilmeny. Nowa, wabiąca świeżością, kupiona w sklepie lub na
targowisku, nawet najpiękniejsza, nie byłaby godna pani. Ta należała do mojej matki. Matka
ją czytała i kochała. Proszę popatrzeć — zasuszone płatki róży między kartkami, są w niej
jeszcze dziś. Czy mogę wypisać pani imię — to niezwykłe, najpiękniejsze imię ze słyszanych
kiedykolwiek, jakby specjalnie stworzone tylko dla pani — „Kilmeny z sadu” oraz datę tego
wspaniałego czerwcowego dnia, w którym ją przeczytaliśmy. Kiedy pani do niej zajrzy,
zawsze może pani mnie wspomnieć jak i te białe pączki różane, rozchylające się za panią, a
także szum wiatru wśród starych świerków.
Podał jej książkę, lecz ku jego zdumieniu, Kilmeny zwiesiła głowę z głębokim rumieńcem
na twarzy.
— Dlaczego pani nie bierze książki, Kilmeny? Dlaczego?
Ujęła rysik i pisała powoli, niezwykle wolno w porównaniu z poprzednim szybkim
pisaniem.
— Proszę nie obrażać się na mnie. Nie potrzebuję niczego, co przypominałoby mi pana,
ponieważ nigdy pana nie zapomnę. Raczej jednak wolałabym nie brać tej książki. Nie
chciałabym przeczytać jej ponownie. Ona mówi o miłości, a ja nie znam tego uczucia i nie
pragnę go poznać, jeśli nawet jest takie, jak pan powiada. Pan mnie przecież nigdy nie
pokocha. Jestem na to zbyt brzydka.
— Pani! Brzydka! — wykrzyknął. Omal nie wybuchnął śmiechem na tę myśl, lecz kiedy
spojrzał przelotnie na odwróconą profilem twarz dziewczęcia — spoważniał. Dostrzegł w niej
ból, oraz gorzkie spojrzenie tak bardzo przypominające tamtą chwilę, kiedy zapytał ją, czy nie
chciałaby sama zobaczyć świata, takiego jakim jest.
— Kilmeny — spytał ze zdziwieniem — pani nie myśli chyba poważnie, że jest brzydka,
nieprawdaż?
Pokiwała głową omijając go wzrokiem, po czym napisała: — Och, tak! Wiem, że jestem
brzydka. Wiedziałam o tym od lat. Matka mówiła mi, że będę bardzo brzydka i dlatego nikt
nie zechce nawet patrzeć na mnie. Bardzo mi przykro. To mnie bolało najmocniej. Cierpiałam
bardziej, gdy dowiedziałam się, że jestem brzydka, niż przez to, że nie umiem mówić. Pan
może pomyśleć sobie, że to bardzo nierozsądne z mej strony, lecz to prawda. Właśnie dlatego
nie przychodziłam do sadu przez tyle dni. Musiałam pokonać lęk. Nienawidziłam myśli, że
pan będzie uważał mnie za brzydką. To z tego powodu nie chciałam poznawać pańskiego
świata i spotykać obcych ludzi. Oni patrzyliby na mnie tak jak kiedyś ten handlarz jaj, kiedy
wyszłam do jego wozu z ciotką Janet, wiosną po śmierci mamy. Tak wybałuszał na mnie
oczy. Wiedziałam, że to dlatego, że jestem wyjątkowym brzydactwem i odtąd zawsze
nienawidziłam dni, kiedy się pojawiał.
Wargi Erica zadrżały. Pełen współczucia dla prawdziwego cierpienia wyzierającego z jej
oczu, nie mógł opanować uczucia rozbawienia wobec tak absurdalnej myśli, iż ta piękna
dziewczyna zupełnie poważnie była przekonana o swojej brzydocie.
— Ależ, Kilmeny, czy pani tak naprawdę myśli o sobie? Czy pani tak uważa również i
wtedy, gdy ogląda się w lustrze? — zapytał roześmiany.
— Nigdy nie patrzyłam w lustro — odpisała. — Nigdy nie widziałam takiego przedmiotu i
po śmierci mamy tylko czytałam o nim w książce. Kiedy zapytałam o nie ciocię Janet, ta
odparła, że mama potłukła wszystkie lustra w domu, gdy byłam jeszcze maleńka. Ale
widywałam swoją twarz odbitą w łyżkach oraz w małej, srebrnej cukierniczce, którą miała
ciocia Janet. A to, co zobaczyłam, było brzydkie, bardzo brzydkie.
Eric zanurzył twarz w trawę. Nie był w stanie powstrzymać się od śmiechu, ale za żadną
cenę nie chciał, aby Kilmeny to spostrzegła. Z pewnością tylko mała fanaberia zdecydowała,
że postanowił na razie nie ujawniać jej całej prawdy, jak to w pierwszym odruchu zamierzał. I
rzeczywiście, kiedy podniósł głowę, powiedział z wolna:
— Nie, myślę, że pani, Kilmeny, nie jest brzydka.
— Ależ, ja jestem o tym przekonana — napisała protestując. — Czasem Neil tak mówił.
On często powiadał mi, że jestem dobra i miła, ale kiedyś zapytałam go, czy myśli, iż jestem
bardzo brzydka, wtedy popatrzył na bok i zamilkł. Tak więc domyśliłam się, że on myślał tak
samo. Nie mówmy więc już o tym. To sprawia mi przykrość i psuje nastrój. Czasami o tym
zapominam. Proszę pozwolić mi zagrać sobie pożegnalną melodię i nie obrażać się, że nie
przyjmę pańskiej książki. Ona tylko uczyniłaby mnie jeszcze bardziej nieszczęśliwą.
— Nie obrażę się — powiedział Eric — i sądzę, że pani weźmie ją któregoś dnia… potem,
gdy pokażę pani coś, co chciałbym, by pani zobaczyła. Proszę się nie martwić o siebie,
Kilmeny. Piękno nie jest najważniejsze.
— Och, ale to bardzo ważna sprawa — napisała naiwnie. Czy pan mnie lubi wiedząc, że
jestem tak brzydka? Pan mnie lubi tylko dlatego, że tak pięknie gram, prawda?
— Bardzo panią lubię, Kilmeny — odparł lekko się uśmiechając. Tym razem w jego głosie
pojawiła się czuła nutka, której nie był nawet świadom. Kilmeny ją ułowiła w jakiś sposób i
chwyciła skrzypce z uśmiechem.
Nie przestała grać, gdy odchodził i przez całą drogę przez ciemniejący żywiczny jodłowy
las, muzyka towarzyszyła mu niczym niewidoczny duch opiekuńczy.
— Piękna Kilmeny! — mruczał — i… o dobre nieba! To biedne dziecko myśli, że jest
straszydłem — ona, z twarzą piękniejszą, niż wyśnili to sobie kiedykolwiek artyści!
Osiemnastoletnia dziewczyna, która nigdy nie spojrzała do lustra! Myślę, że chyba nie ma
drugiego tak dziwnego miejsca na całym cywilizowanym świecie. Cóż mogło opętać jej
matkę, żeby nagadała jej takich głupstw? Wątpię, czy Margaret Gordon była całkowicie
zdrowa. Jest też bardzo dziwne, że Neil dotąd nie powiedział jej prawdy. Być może, że on nie
chciał, aby kiedykolwiek go opuściła.
Eric spotkał się z Neilem Gordonem któregoś wieczoru przed kilkoma dniami na wiejskiej
zabawie, na której chłopak przygrywał tancerzom na skrzypcach. Z ciekawości zawarł z nim
młodzieńczą znajomość. Neil był początkowo przyjacielski i rozmowny, ale kiedy po raz
pierwszy rozmowa zeszła na Gordonów, gdyż Eric chciał się sprytnie czegoś o nich
dowiedzieć, twarz i zachowanie Neila zmieniły się natychmiast. Spojrzał tajemniczo,
podejrzliwie i prawie złowrogo. Posępny niepokój pojawił się w dużych, czarnych oczach, a
chłopiec pociągnął smyczkiem po strunach, wydobywając z nich zgrzytliwą kakofonię i dając
w ten sposób do zrozumienia, że rozmowa została zakończona. Było jasne, że niczego nie
dowie się od niego o Kilmeny ani o jej srogich opiekunach.
Z
MĄCONE WODY
Czerwiec dobiegał końca. Pewnego wieczoru pani Williamson usiadła w kuchni przy oknie
z zaczętą robótką.
Ale tym razem druty spoczywały bezczynnie na jej kolanach. Nie zwróciła także
najmniejszej uwagi na Timothy’ego, który zwinął się wygodnie przy jej nogach i mruczał
przymilnie.
Oparła głowę na dłoniach i zadumana spoglądała przez okno na odległą przystań.
Trzeba z nim pomówić — postanowiła. — Choć to dla mnie bardzo niemiła sytuacja. Nie
znoszę wtrącać się w cudze sprawy. Moja matka też tak uważała. Twierdziła, że w
dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto, ma to przykre konsekwencje. Lecz muszę
spełnić ten przykry obowiązek. Ze względu na dawną przyjaźń z Margaret powinnam czuwać
nad jej córką, najlepiej jak potrafię. Kiedy zauważę, że pan Marshall wybiera się znowu do
Kilmeny, powiem mu swoje zdanie na ten temat.
Słyszała dochodzące z pokoiku na górze pośpieszne kroki i wesołe pogwizdywanie Erica.
Po chwili zaczął schodzić po schodach, a głowę zaprzątały mu wyłącznie myśli o sadzie i
czekającej tam na niego dziewczynie. Zbliżał się właśnie do wąskich drzwi wejściowych, gdy
zatrzymało go wołanie pani Williamson.
— Panie Ericu, czy mogę prosić na chwilę… Eric wszedł do kuchni.
Pani Williamson spojrzała na niego z niemą prośbą i zwiędłe policzki kobiety pokrył
rumieniec zażenowania, gdy odezwała się drżącym głosem:
— Panie Ericu, mam do pana sprawę. Niech pan nie sądzi, że ze zwykłej ciekawości
wścibiam nos w nie swoje sprawy. Ale chcę zadać panu pytanie i nie robię tego bez ważnego
powodu. Naprawdę! Uważam to za swój obowiązek. Długo się zastanawiałam i doszłam do
wniosku, że powinnam z panem pomówić. Czy może wybiera się pan do sadu Connorsów,
aby spotkać Kilmeny?
Rumieniec gniewu przemknął po twarzy Erica. Pohamował jednak gniew wywołany
słowami pani Williamson. Zaskoczył go szczególnie ton jej wypowiedzi.
— Tak — odparł zimno. — I cóż z tego?
— Źle pan robi — oznajmiła pani Williamson bardzo stanowczo. — Muszę powiedzieć, że
nie uważam tego za słuszne. Od dawna domyślałam się, że chodzi pan tam codziennie, ale
nikomu o tym nie wspominałam, Nikomu, nawet mężowi. Proszę mi jedno wyznać, czy wuj i
ciotka Kilmeny wiedzą o waszych spotkaniach w sadzie?
— Cóż — zaczął zmieszany Eric. — Ja… ja nie wiem, doprawdy. Ależ, pani Williamson!
Chyba nie podejrzewa mnie pani o jakieś nieuczciwe zamiary wobec Kilmeny Gordon? W
żadnym razie nie chcę jej skrzywdzić.
— Ach, mój Boże! Nigdy bym o panu w ten sposób nie pomyślała. Nie mógłby pan
rozmyślnie wyrządzić krzywdy jej czy jakiejkolwiek innej kobiecie. A jednak w sposób nie
zamierzony stanie się pan sprawcą jej nieszczęścia. Proszę się tylko zastanowić. Jestem
przekonana, że nie brał pan pewnej sprawy pod uwagę. Kilmeny nie zna świata ani mężczyzn
i gotowa jeszcze za dużo myśleć o panu. Nie przysporzy jej to radości. Przecież nie ożeni się
pan z dziewczyną, która jest niema. W tej sytuacji lepiej nie widywać się z nią tak często i to
na osobności. Niech pan da sobie spokój i nie chodzi więcej do sadu Connorsów!
Eric Marshall bez słowa minął kobietę i wrócił na górę do swego pokoju. ,
Pani Williamson z westchnieniem wzięła do ręki druty.
— Cóż, Timothy, na szczęście mam to już za sobą — rzekła. — Sądzę, że wystarczy mu
to, co usłyszał. Nauczyciel jest szlachetnym człowiekiem, tylko trochę nierozważnym. Jestem
pewna, że teraz, kiedy otworzyłam mu oczy, podejmie słuszną decyzję i zachowa się jak
należy. Nie dopuszczę, by córka Margaret stała się przez niego nieszczęśliwa.
W kuchennych drzwiach pojawił się Robert i przysiadł na j progu, by w spokoju wypalić
swą wieczorną fajkę. Dym sączył się leniwie, a staruszek skrupulatnie przekazywał żonie
wiejskie nowinki o starszym Tracy, adoratorze Mary Alice Martin, nagrodzie za jaja
wyznaczonej przez Jake Crosby, o ilości siana zebranego z łąki na wzgórzu, cielęciu starej
Molly, z którym były kłopoty i o wyjątkowych zaletach niosek rasy Plymouth Rock i Brahma.
Pani Williamson nieobecna duchem, wtrącała od czasu do czasu jakieś słowo na chybił
trafił.
— Nie wiesz, co stało się naszemu nauczycielowi, matko — zapytał w pewnej chwili
Robert. — Aż tu słychać, jak chodzi tam i z powrotem po swoim pokoju niczym więzień.
Chyba nie zamknęłaś go przez pomyłkę?
— Przypuszczam, że zamartwia się z powodu zachowania Setha Tracy’ego w szkole. —
Pani Williamson rzuciła tę uwagę, bo za wszelką cenę nie chciała dopuścić, aby mąż domyślił
się prawdy o Ericu i Kilmeny Gordon.
— To głupstwo. Niepotrzebnie tak się tym przejmuje. Seth uspokoi się, gdy tylko
zrozumie, że nie wygra z nauczycielem. A trzeba przyznać, że pan Marshall jest doskonałym
nauczycielem. Nawet lepszym od pana Westa. A to już coś znaczy! Rada szkolna chce mu
zaproponować przedłużenie umowy na drugie półrocze. Poproszą go o podjęcie decyzji jutro,
na dorocznym zebraniu. Zamierzają nawet podnieść mu wynagrodzenie.
W tym czasie, przebywającego samotnie na poddaszu Erica Marshalla, przytłaczały
uczucia, jakich nie zaznał w całym dotychczasowym życiu. Zacisnąwszy usta i dłonie, miotał
się no pokoju ogarnięty niewypowiedzianym wzruszeniem. Wreszcie padł na krzesło przy
oknie, wyczerpany i oszołomiony naporem uczuć.
Słowa pani Williamson uświadomiły mu jasno, że dotąd trwał w złudzeniach. Zdał sobie
nagle sprawę, że kocha Kilmeny Gordon taką miłością, która pojawia się raz i nigdy nie
przemija. Zdumiał się, jak mógł tego dotąd nie zauważyć. Pojął, że stała mu się bliska od
pierwszego wejrzenia, gdy spotkali się w starym sadzie w niezapomniany majowy wieczór.
Stanął przed koniecznością wyboru: albo przestanie bywać w sadzie, albo musi tam pójść
jak oficjalny konkurent i poprosić Kilmeny o rękę. Odziedziczył wiele cech po roztropnych
przodkach. Jak oni, miał trzeźwy, racjonalny umysł, a światowe życie nauczyło go
przezorności. Nie przyszło mu łatwo podjąć decyzję i nie poddał się tak prędko nakazom
miłości.
Całą noc toczył wewnętrzną walkę z nieznanym sobie dotąd uczuciem. Były chwile, że
zagłuszało „zdrowy rozsądek”, którym Dawid polecił mu kierować się przy wyborze żony.
Zastanawiał się, w jakim stopniu małżeństwo z Kilmeny zostanie uznane za „nierozważny”
postępek. Z kolei coraz bardziej narastało w nim i opanowywało go coś niezwykle silnego,
ważniejszego niż mądrość czy rozwaga.
Kilmeny, piękna, niema Kilmeny — uzmysłowił sobie niespodziewanie — była dla niego
tą „jedyną dziewczyną”. Nic ich nie może rozłączyć. Nieznośna była nawet myśl, że mógłby
jej więcej nie zobaczyć. Rozbawiło go, że w ogóle dopuszczał podobną sytuację.
— Jeżeli tylko zdobędę miłość Kilmeny, poproszę, aby została moją żoną — postanowił,
spoglądając przez okno na ciemne wzgórze od południowo — zachodniej strony,
przesłaniające stary sad.
Na aksamitnym niebie płonęły jeszcze gwiazdy, lecz wody zatoki srebrzył już pojawiający
się na wschodzie rąbek brzasku.
— Kalectwo czyni mi ją tylko droższą. Wydaje się niepojęte, że przed miesiącem nie
znałem jeszcze wcale Kilmeny. Stała się częścią mojego życia. Ciekawe, czy oczekiwała
mnie tego wieczora? Może była smutna, kiedy nie przyszedłem? Czy uda mi się zdobyć jej
miłość? Sądzę, że teraz, jeśli nawet żywi w głębi serca jakieś uczucie dla mnie, to nie zdaje
sobie z tego sprawy. Jakież to wdzięczne zadanie nauczyć ją, czym jest miłość i naprawdę,
trudno o bardziej słodką i niewinną uczennicę.
Następnego dnia po południu odbyło się doroczne zebranie szkolne i członkowie Rady
zapytali Erica, czy pozostanie nauczycielem w Lindsay do końca roku.
Bez najmniejszego wahania przyjął propozycję. Wieczorem wstąpił do kuchni. Pani
Williamson zmywała naczynia.
— Idę właśnie do sadu Connorsów, pani Williamson. Zamierzam spotkać się z Kilmeny.
— Cóż, proszę pana, nie powiem nic poza tym, co już pan usłyszał. Sądzą, że żadne słowa
nic tu nie pomogą. Jednak wie pan dobrze, jakie mam w tej sprawie zdanie.
— Pragnę ożenić się z Kilmeny, jeśli tylko pozyskam jej wzajemność.
Na twarzy poczciwej kobiety ukazał się wyraz nieopisanego zdumienia. Utkwiła badawczy
wzrok w spokojnych, szarych oczach Erica i na widok stanowczo zaciśniętych ust
młodzieńca, pokiwała głową.
— Uważa pan tę decyzję za rozsądną? Podobno Kilmeny jest ładną dziewczyną. Słyszałam
o tym od handlarza skupującego jajka. Nie wątpię, że jest również miła i dobra. Ale na żonę
dla pana nie nadaje się — to biedactwo przecież nie mówi.
— To nie ma najmniejszego znaczenia.
— Co na to powiedzą ludzie?
— Nie obchodzi mnie. Liczę się tylko ze zdaniem ojca. Kiedy zobaczy Kilmeny, wszystko
zrozumie. Ona jest dla mnie całym światem, pani Williamson.
— W takim razie, nie ma co o tym dłużej mówić, dopóki ma pan takie zdanie — odparła
pani Williamson. — Wszelako, ja żywiłabym pewne obawy. Ale młodzi ludzie nigdy nie
myślą o przyszłości.
— Obawiam się jedynie tego, że mnie nie pokocha — powiedział Eric poważnie.
Pani Williamson obrzuciła pięknego, barczystego młodzieńca uważnym spojrzeniem.
— Wątpię, by znalazło się wiele kobiet, które powiedziałyby panu „nie”. Życzę panu
powodzenia w zamiarach, ale wciąż nie mogę uwolnić się od myśli, że nie postępuje pan
rozważnie. Przypuszczam, że Thomas i Janet nie sprawią panu przykrości. Trudno
przewidzieć, jak zachowają się, bo tak bardzo różnią się od innych ludzi. Proszę przede
wszystkim usłuchać mojej rady i nie spotykać się z Kilmeny bez ich wiedzy. Niech pan zaraz
do nich pójdzie!
— Naturalnie, postąpię zgodnie z pani radą — rzekł bardzo przejęty Eric. — Powinienem
zrobić to wcześniej, ale po prostu nie pomyślałem… A może oni już wiedzą? Pewnie
Kilmeny im powiedziała.
Pani Williamson potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, proszę pana, nie zrobiła tego. Gdyby wiedzieli o waszych spotkaniach, nie
pozwoliliby jej z pewnością przychodzić do sadu. Nigdy. Zbyt dobrze ich znam, abym mogła
w to wątpić choć przez chwilę.
Lepiej, by pan jak najprędzej poszedł do Gordonów i powiedział im szczerze to co mnie.
To najlepsze wyjście. I proszę uważać na Neila. Gotów brzydko się zachować wobec Pana.
Jest do wszystkiego zdolny! Mam takie wewnętrzne przekonanie. Poza tym nie ufam
cudzoziemcom. On jest takim samym cudzoziemcem jak jego rodzice, chociaż wychowano
go w podobny sposób co nasze dzieci. Zawsze wyczuwam w nim obcość, nawet wtedy gdy
widzę go śpiewającego w kościele.
— Nie dbam o Neila — odparł Eric lekceważąco. — Cóż w tym dziwnego, że kocha
Kilmeny. Każdy musi ją kochać.
— Tylu przed panem już to mówiło. Nie ma młodego człowieka, który będąc zakochany,
nie powiedziałby tego samego o swojej wybrance — zauważyła z westchnieniem pani
Williamson.
Po wyjściu Erica patrzyła długo w ślad za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu.
— Oby wszystko dobrze się skończyło — rozmyślała. — Mam nadzieję, że nie popełnia
wielkiego błędu, ale czuję dziwny lęk. Jaka piękna musi być Kilmeny, skoro go tak
oczarowała. No cóż, zamartwianie się nic tu nie pomoże. Jednak lepiej byłoby, gdyby pan
Marshall nigdy nie zaszedł do sadu Connorsów i nie spotkał Kilmeny.
Z
ALOTY
Kilmeny była już w sadzie, kiedy dotarł tam Eric, który zatrzymał się na chwilę w cieniu
jodłowego lasu, by pomarzyć o jej piękności.
Sad przepełniał aromat kminku, a ona stała w samym środku morza tego delikatnego,
koronkowego kwiecia, falującego na wietrze wokół jej smukłej postaci. Włożyła prostą,
perkalową sukienkę o błękitnej barwie, w której widział ją po raz pierwszy. Żadne jedwabie
nie byłyby strojniejsze i bardziej pasujące do jej urody. Uwiła sobie wianuszek z na poły
rozwiniętych białych róż i włożyła go na głowę. Kwiecie wyglądało wspaniale na jej
ciemnych włosach, ale przyćmiewała je uroda delikatnych rysów dziewczęcia.
Kiedy Eric przechodził przez wyrwę w płocie, wybiegła mu na spotkanie roześmiana, z
szeroko rozpostartymi ramionami. Ujął jej dłonie i patrzył w oczy z taką mocą, że po raz
pierwszy zadrżała. Spuściła oczy, a gorący rumieniec oblał szyję i blade policzki. Serce jej
biło jak szalone. Rumieniec ten stanowił dla Erica zapowiedź miłości.
— Czy cieszy się pani na mój widok, Kilmeny? — zapytał ją niskim, wymownym tonem.
Skinęła i napisała z nieco zakłopotanym spojrzeniem.
— Tak. Dlaczego pan pyta? Pan przecież wie, że ja zawsze cieszę się widząc pana. Już
martwiłam się, kiedy pan nie przyszedł. Nie było pana ostatniego wieczoru i zrobiło mi się
bardzo przykro. Nic w sadzie nie wydawało się miłe, ani tak drogie jak poprzednio. Nie
mogłam nawet grać. Próbowałam, ale moje skrzypce tylko płakały. Czekałam, aż nastała
zupełna ciemność i dopiero wówczas poszłam do domu.
— Przepraszam panią, Kilmeny, za rozczarowanie. Nie mogłem wczoraj tu być. Za kilka
dni powiem pani dlaczego. Pozostałem w domu, przygotowując nową lekcję. Przykro mi, że
pani mnie nie zastała, a jednocześnie się cieszę. Czy pani rozumie, że człowiek może
doznawać przykrości i cieszyć się zarazem z tego samego powodu?
Pokiwała poważnie głową i odzyskała swój zwykły, słodki wyraz opanowania.
— Tak, nie tak od razu, ale jednak pojęłam. Czy pan uczył się nowej lekcji?
— Tak, bardzo gruntownie. To była cudowna lekcja, kiedy ją wreszcie zrozumiałem.
Muszę panią spróbować nauczyć jej któregoś dnia. Podejdźmy do starej ławki, Kilmeny.
Chciałbym z panią porozmawiać, ale czy przedtem mogłaby pani dać mi różę?
Podbiegła do krzewu różanego. Po dokładnych i długich rozważaniach wybrała jedną, na
pół rozwiniętą i przyniosła mu biały pąk z delikatnym odcieniem różowości, wokół złotego
serca.
— Dziękuję pani. Jest niezwykle piękna, tak piękna jak pewna kobieta, tak sądzę —
powiedział.
Wyraz smutku powrócił na jej twarz po tych słowach i szła z opuszczoną głową przez sad
do starej ławki.
— Kilmeny — powiedział poważnie. — Chcę powiedzieć pani coś o sobie. Chciałbym też
prosić panią, o zaprowadzenie mnie do domu, pragnę poznać pani wuja i ciotkę.
Podniosła głowę i wpiła w niego oczy z niedowierzaniem, tak jakby zapytał ją o coś
zupełnie niedorzecznego. Wreszcie nastąpiła zmiana w wyrazie jej poważnej twarzy,
świadcząca, że zrozumiała, czego od niej żądał i przerażenie zapłonęło w błękitnych oczach.
Potrząsnęła gwałtownie głową i wyglądało to, jakby chciała przemówić z niepohamowaną
pasją. Zaraz potem złapała swój rysik i napisała gorączkowo i w pośpiechu.
— Nie mogę tego zrobić. Proszę mnie nie pytać, dlaczego. Pan tego nie zrozumie. Oni
rozgniewaliby się na mnie bardzo. Nie życzą sobie widzieć nikogo obcego w ich domu. I
mogliby nigdy już nie pozwolić mi na przyjście tutaj. Och, czy pan tego nie rozumie?
Poczuł współczucie dla bólu i zakłopotania wyzierającego z jej oczu, ale ujął smukłe ręce i
odparł stanowczo.
— Och, Kilmeny, nic z tego nie pojmuję. Nie jest wskazane, byśmy nadal spotykali się
tutaj bez wiedzy i zgody pani krewnych. Lepiej powiedzmy im o tym. Pani teraz tego nie
rozumie, ale proszę mi uwierzyć, tak będzie rozsądniej.
Spoglądała z niemym pytaniem i żalem w pięknych oczach. Trudno stwierdzić, czy dotarło
do niej cokolwiek ze słów Erica, ale mówił tak przekonująco, że odwróciła twarz bardzo
bladą i wyrażającą rezygnację, która zastąpiła wyraz smutku. Odsunęła jego ręce i powoli
napisała.
— Jeżeli pan mówi, że coś jest złe, muszę w to uwierzyć. Nie przypuszczałam, że rzeczy
przyjemne mogą być złe. Ale jeżeli to samo w sobie jest niedobre, to nie możemy się nadal
spotykać. Mama mówiła mi, że nigdy nie wolno mi zrobić nic złego. Aleja wciąż nie mogę
zrozumieć, dlaczego to było złe.
— To nie jest złe dla pani, Kilmeny. Lecz to jest trochę niedobre dla mnie, ponieważ ja
wiedziałem lepiej — lub może raczej powinienem wiedzieć lepiej. Nie pomyślałem po prostu,
jak to powiedziałoby dziecko. Któregoś dnia pani wszystko zrozumie. Teraz jednak proszę
mnie zabrać do swojego wuja i ciotki, bo chciałbym z nimi pomówić. Mogę pani zaręczyć, że
to będzie bardzo dobre dla nas i nic już nie przeszkodzi naszym spotkaniom, tu czy gdzie
indziej.
Znowu zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie — napisała. Wuj Thomas i ciotka Janet powiedzą panu, żeby pan odszedł i nigdy
się nie pokazywał. I oni już nie pozwolą mi więcej przychodzić tutaj. Skoro spotkania z
panem nie są dobrą rzeczą, to nie będę przychodziła, ale nie mogę przestać o nich myśleć. Nie
powiedziałam im o panu tylko dlatego, iż wiedziałam, że oni zakażą nam spotykać się i jest
mi bardzo przykro, że koniec końcem to jest złe.
— Pani musi zabrać mnie do nich — powiedział zdecydowanie. — Jestem absolutnie
przekonany, że sprawy potoczą się korzystnie dla nas, kiedy usłyszą, co mam im do
powiedzenia. Nieszczęśliwa, pisała beznadziejnie zawiedziona. — Muszę to zrobić, ponieważ
pan się przy tym upiera, ale jestem przekonana, że to nie będzie dobre. Nie mogę zaprowadzić
pana dzisiaj, ponieważ ich nie ma w domu. Pojechali do sklepu w Radnor. Zaprowadzę pana
jutro wieczorem. Wiem także, że już nigdy więcej się nie spotkamy.
Dwie wielkie łzy spłynęły z przejrzystych niebieskich oczu i upadły na tabliczkę, a wargi
zadrżały niczym u skrzywdzonego dziecka. Eric impulsywnie objął ją i przytulił tak, że głowa
Kilmeny oparła się na jego ramieniu. Płakała, cicho, żałośnie, a on przycisnął wzruszony usta
do jedwabistych, czarnych włosów przystrojonych wianuszkiem z różanych pączków. Nie
zauważył dwóch płonących oczu, patrzących na niego sponad starego płotu, w których kryła
się nienawiść i szalone uczucia. Neil Gordon przykucnął, podglądając ich z zaciśniętymi
pięściami i niewypowiedzianym ciężarem w piersiach.
— Kilmeny, kochanie, nie płacz — powiedział Eric łagodnie. — Musimy się spotkać.
Obiecuję to pani, cokolwiek się wydarzy. Nie sądzę, aby pani wuj i ciotka byli tak
nierozsądni, jak pani uważa. Lecz gdyby takimi się okazali, nic nie jest w stanie przeszkodzić
mi w spotykaniu pani.
Kilmeny podniosła głowę i wytarła łzy z oczu.
— Pan nie wie, co oni potrafią. — pisała. — Mogą zamknąć mnie w pokoju. Tak robili
zawsze, kiedy chcieli mnie ukarać, gdy byłam małą dziewczynką. I zrobili to raz jeszcze,
nawet nie tak dawno temu, kiedy byłam już dużą dziewczyną.
— Jeżeli to uczynią, znajdę sposób by panią wydostać — rzekł Eric uśmiechając się.
Zmusiła się do uśmiechu, lecz była to raczej smętna imitacja. Więcej już nie płakała, ale
radość i pogodny humor całkiem ją opuściły. Eric rozmawiał wesoło, gdy ona tylko siedziała
melancholijnie, nieobecna duchem, z trudem zmuszając się do słuchania go. Kiedy zapytał,
czy zagra, potrząsnęła głową.
— Nie mogę dzisiaj myśleć o muzyce — napisała. — Muszę pójść do domu, bo rozbolała
mnie głowa i czuję się bardzo nieswojo.
— Bardzo dobrze, Kilmeny. Teraz, proszę się nie dręczyć, mała dziewczynko. Wszystko
będzie dobrze.
Oczywiście, nie podzielała jego ufności. Śliczna główka znowu opadła, kiedy spacerowali
alejkami sadu. Przy wejściu do szpaleru wiśniowego przystanęła, popatrzyła na niego z
wyrzutem, a jej oczy znów się napełniły łzami. Wyglądała tak, jakby żegnała się z nim bez
słów. Pod wpływem nagłej czułości, nad którą nie potrafił zapanować, Eric objął ją i ucałował
czerwone, drżące usta. Cofnęła się nieco z lekkim okrzykiem. Płomienne rumieńce ponownie
zagościły na jej twarzy, a w następnej chwili rzuciła się do ucieczki i zniknęła na pogrążonej
w mroku dróżce.
Słodycz tego niezamierzonego pocałunku, pozostała Ericowi na wargach w powrotnej
drodze do domu i na poły go odurzyła. Wiedział, że uczynił z Kilmeny kobietę. Zrozumiał, że
nigdy więcej jej oczy nie spotkają jego spojrzenia z taką niezmąconą szczerością. Kiedy przy
następnym spotkaniu popatrzy w nie, zobaczy w nich świadomość tego pocałunku. Tego
wieczoru, Kilmeny, poza Ericem, zostawiła w sadzie swoje dzieciństwo.
W
OKOWACH MIŁOŚCI
Kiedy Eric wybrał się następnego wieczoru do sadu, przyznawał w duchu, że jest nieco
zdenerwowany. Nie wiedział, jak Gordonowie zechcą go przyjąć i z pewnością opinie, które
słyszał o nich, nie zachęcały do złożenia wizyty. Kiedy opowiedział pani Williamson, dokąd
się wybiera, wydał się jej kimś nad wyraz upartym, zaglądającym bez wyraźnej potrzeby do
samej jaskini lwa.
— Mam nadzieję, że nie okażą się zbyt grubiańscy wobec pana — i to było najlepsze, co
mogła mu powiedzieć.
Spodziewał się, że Kilmeny będzie w sadzie przed nim. Spóźnił się z powodu rozmowy z
jednym z opiekunów szkoły, lecz jej nigdzie nie było widać. Przemierzył dziki sadek
wiśniowy, ale w jego gąszczu nagle zatrzymał się skonsternowany.
Neil Gordon wyszedł zza drzew i szedł mu naprzeciwko z pałającymi oczyma i ustami
wykrzywionymi w tak wielkiej złości, że nie mógł początkowo odezwać się.
Wstrząśnięty Eric instynktownie zrozumiał, że nadeszła pora, by stawić mu czoła. Neil
wykrył, że on i Kilmeny spotykają się w sadzie i z pewnością opowiedział o wszystkim Janet
i Thomasowi Gordonom. Zrozumiał, jak bardzo było to niefortunne, że nie zdążył, jak
zamierzał, sam im o tym opowiedzieć. To prawdopodobnie jeszcze bardziej uprzedzi
opiekunów Kilmeny do niego. W tym momencie Neil obrzucił go potokiem gwałtownych
słów.
— A jednak pan przyszedł jeszcze raz na spotkanie. Ale jej tutaj nie ma, a pan jej już nigdy
nie zobaczy! Nienawidzę pana — nienawidzę pana — nienawidzę!
Jego głos przeszedł w ostry, przenikliwy krzyk. Rozwścieczony, zrobił krok ku Ericowi,
jak gdyby chciał go zaatakować. Eric spojrzał mu w oczy zdecydowanie, ze śmiałym
wyzwaniem, a dzika pasja chłopaka rozpłynęła się niczym piana na mieliźnie.
— A więc będziesz robił przykrości Kilmeny, tak, Neil? — zapytał pogardliwie. —
Przypuszczam, że zagrałeś rolę szpiega. I sądzę również, że powiedziałeś wujowi i ciotce o
naszych spotkaniach. W ten sposób nie przysporzyłeś mi kłopotów, bo i tak miałem zamiar
wszystko im wyznać. Szedłem właśnie do nich w tym celu. Nie wiem tylko, co tobą
powodowało? Dlaczego to zrobiłeś? Czyżbyś był o mnie zazdrosny? A może chciałeś
dokuczyć Kilmeny?
Jego wzgarda odstraszyła Neila skuteczniej, niż dokonałby tego najgwałtowniejszy
wybuch gniewu.
— Nic panu do tego, dlaczegp to zrobiłem — wymruczał ponuro. — To co robię, to nie
pana interes. I nie ma pan co się tutaj zakradać. Kilmeny nigdy się z panem nie spotka.
— Ona spotka się ze mną w swoim własnym domu — rzekł Eric surowo. — Neil, swoim
zachowaniem okazałeś, że jesteś bardzo nierozsądnym i niesfornym chłopcem. Właśnie
wybieram się do wuja i ciotki Kilmeny, aby im wszystko wyjaśnić.
Neil skoczył z powrotem na ścieżkę.
— Nie — nie — niech pan nie idzie! — błagał dziko. — Och, sir, och, panie Marshall,
proszę stąd odejść! Nic złego nie zrobiłem. Kocham Kilmeny. Całe życie ją kochałem.
Ofiarowałem jej siebie. Nie mogę pozwolić na to, by pan przyszedł tutaj i tak po prostu mi ją
ukradł. Jeżeli pan to zrobi — zabiję pana! Chciałem zabić pana minionego wieczoru, kiedy
zobaczyłem, że pan ją pocałował. Tak, widziałem was. Wyczekiwałem, szpiegowałem —
jeżeli pan tak woli to nazwać. Nie mogłem opanować zgryzoty, kiedy pan się z nią spotykał.
Poszedłem za Kilmeny, coś podejrzewałem. Ona była tak odmieniona, taka inna. Nie chciała
kwiatów, które dla niej zrywałem. Wydawało się, że zapomniała o mnie. Wiedziałem, że coś
się stało. A to był pan, przeklęty! Jeszcze pan tego gorzko pożałuje.
Ponownie wpadł w furię niczym włoski wieśniak natrafiający na przeszkodę w
urzeczywistnieniu serdecznych pragnień. To w końcu doprowadziło go do utraty panowania
nad sobą. Eric, pośród tych wszystkich jego ataków wściekłości i rozpaczy, poczuł pewne
współczucie. Neil Gordon był tylko chłopcem i miał to nieszczęście, że znalazł w nim rywala.
— Neil, posłuchaj — rzekł spokojnie. — Mówiłeś cały czas bardzo nierozsądnie. Nie do
ciebie należy decyzja, kto będzie, lub kto nie będzie przyjacielem Kilmeny. A teraz musisz
już uspokoić się i pójść do domu jak przyzwoity człowiek. W ogóle nie obawiam się twoich
gróźb, lecz chciałbym wiedzieć, co mam zrobić z tobą, jeżeli będziesz uparcie wtrącał się do
moich spraw, bądź prześladował Kilmeny. Nie jestem takim rodzajem człowieka, który się z
tym pogodzi, mój chłopcze. Opanowanie i jakaś moc w jego tonie oraz spojrzeniu, zmroziły
Neila. Wreszczie, ponury odwrócił się, mrucząc coś do siebie, po czym zniknął pośród
wieczornego mroku w jodłowej gęstwinie.
Eric nie odczuwał nawet najmniejszego wzburzenia tym całym nieprzyjemnym i
nieoczekiwanym wydarzeniem; zachowując zimną krew ruszył dróżką, która wiła się pośród
lasów, zmierzając do siedziby Gordonów. Serce biło mu mocno, gdy myślał o Kilmeny. Czy
mogła cierpieć?
Niewątpliwie Neil miał bardzo przesadne i wypaczone wyobrażenie o tym, co zobaczył,
ale prawdopodobnie te spostrzeżenia spowodowały surowe uwagi krewnych wobec tego
biednego dziecka. Pragnąc usunąć ciążące podejrzenia możliwie jak najszybciej, śpieszył się,
prawie zapominając o swoim spotkaniu z Neilem. Groźby tego ostatniego nie sprawiły mu
wcale zmartwienia. Myślał, że wybuch gniewu zazdrosnego chłopca był przesadzony i w
konsekwencji niegroźny. Co natomiast zrobi, jeżeli Kilmeny znalazła się w kłopotach,
spowodowanych jego własną nieostrożnością?
W końcu znalazł się przed domem Gordonów. Był to stary budynek z ostrymi szczytami i
mansardowymi okienkami, które poszarzały przez lata na wietrze i słońcu. Wyblakłe, zielone
okiennice wisiały przy oknach na parterze. Za domem rósł szary i gęsty las świerkowy. Mały
podjazd przed frontem porastał wypielęgnowany trawnik. Nie rósł na nim ani jeden kwiatek.
Przy niskich drzwiach wejściowych wybujał krzew wczesnej, pnącej róży, rozpłomienionej
jaskrawoczerwonym kwieciem, ostro kontrastującym z dominującą wokół szarzyzną
otoczenia. Wyglądało to trochę jak grymas starego domu, który usiłował zburzyć radość
swoich mieszkańców.
Eric zastukał we drzwi przypuszczając, że być może Kilmeny wyjdzie mu naprzeciwko.
Lecz chwilę później drzwi otworzyła starsza kobieta o ostrych, wyrazistych rysach szczupłej
twarzy, ciemno ubrana po czubek głowy. Spod czepka przekornie wystawało kilka
kosmyków, niezwykle gęstych, choć już posiwiałych włosów. Długa, wyblakła twarz poorana
bruzdami, nosiła pewne ślady dawno minionej, nieco surowej urody, której lata ani
zmarszczki całkowicie nie zniszczyły. Głęboko osadzone jasnoszare oczy umiały patrzeć
życzliwie, chociaż w tej chwili obserwowały Erica z nieukrywaną wrogością. Szorstkość, a
nawet kanciastość postaci kobiety podkreślała skromna suknia o prostym kroju. Być może
wpływała również na ten wygląd powaga zachowania, z jaką Eric rzadko dotąd się spotykał.
W każdym wypadku wolał jej zimne powitanie niż wulgarne gadulstwo.
Zdjął kapelusz.
— Czy mam zaszczyt rozmawiać z panną Gordon — zapytał.
— Jestem Janet Gordon — odparła sztywno kobieta.
— Pragnąłbym porozmawiać z panią i jej bratem.
— Proszę wejść.
Odsunęła się na bok i dała mu znak, aby wszedł przez niskie brązowe drzwi z prawej
strony hallu.
— Proszę wejść i spocząć. Zawołam Thomasa — powiedziała lodowato i wyszła z hallu na
podwórko.
Eric przeszedł przez salonik i usiadł, jak mu polecono. Znalazł się w najbardziej
staroświeckim pokoju, jaki kiedykolwiek w życiu widział. Solidnie wykonane przed laty
drewniane krzesła i stoły pociemniały i nabrały połysku przez długie używanie. Ostro też
kontrastowały z miękkim, wypchanym końskim włosiem „zestawem wypoczynkowym”,
zdobiącym pokój Williamsonów. Malowaną podłogę pokrywały kilimy ręcznej roboty. Na
środkowym stole znajdowała się lampa, Biblia oraz kilka książek teologicznych, równych
wiekiem ostrokątnym szczebelkom mebli. Ściany do połowy pokrywała drewniana boazeria,
nad nią natomiast widniała ciemna tapeta w geometryczny wzór, na której powieszono
wyblakłe ryciny, nade wszystko o treści religijnej, albo przedstawiające osoby o wyglądzie
duchownych, w perukach i togach.
Nieco wyżej, na nagiej ścianie ponad czarnym obramowaniem kominka, w różowym
blasku promieni słońca przenikających przez okno, wisiał obraz, jedyny, który wśród wielu
innych przykuł całkowicie uwagę Erica. Było to „pastelowe” powiększenie fotografii młodej
dziewczyny i mimo dość prostego wykonania, stanowiło centralny punkt owego saloniku.
Eric od razu domyślił się, że musi to być zdjęcie Margaret Gordon, która chociaż właściwie
niepodobna na nim do delikatnej Kilmeny, miała pełną życia subtelną twarz oraz pewne
podobieństwo w zarysie brwi i podbródka.
Kobieta na zdjęciu była bardzo przystojna; sugestywne, aksamitne ciemne oczy
podkreślono barwną kredką. Jednak raczej wyraz twarzy niż jej piękno zachwycił Erica.
Nigdy jeszcze nie widział oblicza świadczącego bardziej o stanowczości i sile woli. Margaret
Gordon umarła i została pochowana; jej portret był tanią amatorską produkcją, bez wartości
artystycznej, w niemożliwej wprost do opisania pozłacanej i pluszowej ramie, ale nawet teraz
jej energia i wewnętrzna moc biła z twarzy i panowała nad otoczeniem. Cóż to za potężna
osobowość musiała być kiedyś!
Eric uprzytomnił sobie, że ta kobieta mogła zrobić wszystko, czego sobie zażyczyła, ze
stoickim spokojem i nieubłaganą konsekwencją. Mogła pragnąć czegokolwiek lub
kogokolwiek. Modelować ludzi na swój sposób, narzucać im swoją wolę, na przekór
wyzwaniom oraz wszelkim próbom oporu z ich strony. Zrozumiał wiele spraw dotyczących
wychowania i temperamentu Kilmeny.
— Jeśli by ta kobieta powiedziała mi, że jestem brzydki, z pewnością bym jej uwierzył —
pomyślał. — Ach, nawet gdybym widział, że lustro jej zaprzecza. Nigdy nie marzyłbym o
zaprzeczeniu bądź kwestionowaniu czegokolwiek, co ona powie. Dziwna potęga tchnie z jej
twarzy i wyziera tajemniczo spod maski młodzieńczego piękna. Duma i nieustępliwość były
zapewne jej szczególną cechą. Kilmeny nie we wszystkim podobna jest do swojej matki,
jedynie bardzo pobieżnie z rysów.
Jego rozważania zostały przerwane poprzez wejście Janet i Thomasa Gordon. Ten ostatni
został w sposób oczywisty odwołany od swojej pracy. Skinął głową nic nie mówiąc i oboje
poważnie usiedli naprzeciw Erica.
— Przyszedłem zobaczyć się z państwem, aby porozmawiać o waszej siostrzenicy, panie
Gordon — powiedział bez wstępów. Nagle zdał sobie sprawę, że owijanie w bawełnę, będzie
zupełnie nie na miejscu wobec tej surowej pary. — Spotkałem Neila Gordona w sadzie
Connorsów i tam dowiedziałem się, że opowiedział wam o moich spotkaniach z Kilmeny.
Przerwał. Thomas Gordon ponownie skinął; nic jednak przy tym nie powiedział. Eric czuł,
że policzki oblewa mu rumieniec pod tym uporczywym, przenikliwym, przewiercającym go
na wylot spojrzeniem. Janet siedziała cicho — niewzruszona i oczekująca.
— Obawiam się, że nie ma pan najlepszej opinii o mnie po ostatnim wydarzeniu, panie
Gordon — podjął Eric. — Myślę, że na to zasłużyłem. Chciałbym wyjaśnić tę całą sprawę,
jeżeli tylko pan mi na to pozwoli. Przed trzema tygodniami spotkałem przypadkowo w sadzie
pańską siostrzenicę i oczarowała mnie swą grą. Przyszło mi na myśl, że przyjemnie byłoby
posłuchać jeszcze raz tej pięknej muzyki i w końcu nabrałem zwyczaju przychodzenia co
wieczór do starego sadu. Nawet przez moment nie pomyślałem o wyrządzeniu Kilmeny
jakiejkolwiek krzywdy, panie Gordon. Traktowałem ją jak dziewczynkę, prawie dziecko,
które należy chronić przed wszelką przykrością z uwagi na kalectwo. Ale po pewnym czasie
moje zapatrywania uległy zmianie i doszedłem do wniosku, że nie zachowuję się całkiem
honorowo, spotykając się z nią bez waszej wiedzy. Wczoraj wieczorem poprosiłem ją, aby
mnie tutaj przyprowadziła i zapoznała z panem i pana siostrą. Zamierzaliśmy przyjść zaraz,
niestety państwa nie było w domu. W tej sytuacji postanowiliśmy uczynić to dzisiaj.
— Tak, powiedziała nam to samo — rzekł Thomas Gordon powoli mocnym, dźwięcznym
głosem. — Nie uwierzyliśmy jej. Ale pańska opowieść zgadza się z tym, co mówiła i
zaczynam sądzić, że nie byliśmy wobec niej sprawiedliwi. Jednak opowieść Neila miała
wstrętny sens i nastroiła nas bardzo nieżyczliwie względem pana. Nie mamy powodu darzyć
zaufaniem zupełnie obcego człowieka, jak pan. Być może pan naprawdę nie chciał wyrządzić
Kilmeny krzywdy. Chciałbym uwierzyć, że tak właśnie jest. Ale taka sytuacja nie może się
powtórzyć.
— Mam nadzieję, że pan nie pozbawi mnie przyjemności spotykania pańskiej siostrzenicy,
panie Gordon — rzekł Eric z ożywieniem. — Chciałbym prosić, by pozwolił mi pan
odwiedzać ją tutaj. Lecz nie żądam, aby nabrał pan do mnie zaufania i przyjmował jako
przyjaciela, bez żadnych rekomendacji. Mogą na mój temat wypowiedzieć się poważne osoby
w Charlottetown i Queenslea. Jeżeli tylko pan sobie zażyczy.
— Nie ma takiej potrzeby — rzekł spokojnie Thomas Gordon. — Wiem więcej na pana
temat, niż się panu wydaje. Znam też dobrze pańskiego ojca, który cieszy się poważaniem i
chętnie się z nim spotkam. Wiem, że jest pan synem bogatego człowieka, któremu spodobało
się zostać wiejskim nauczycielem. Ponieważ sam pan nie zdradzał swego pochodzenia,
postanowiłem uznać pańskie racje i milczałem także. Myślałem, że pan wie, co robi.
Słyszałem, że jest pan uczciwym człowiekiem i sądzę, że skoro zaufałem panu, nie będzie pan
próbował teraz oszukiwać nas i spotykać się z Kilmeny przy udziale jakichś nieznanych nam
osób. Jednak niezależnie od wszystkiego, nie jest pan dla niej odpowiednim towarzystwem,
mój panie. Powiedziałbym raczej, że zupełnie niewłaściwym. Najlepiej więc, jeśli się więcej
nie zobaczycie.
Eric, oburzony do głębi, omal nie zerwał się na równe nogi i chciał zaprotestować, lecz
szybko uprzytomnił sobie, że jedyna nadzieja zdobycia Kilmeny to spowodować, by jej wuj
zmienił zdanie. Znajdował się w lepszej sytuacji, niż się spodziewał; musiał jedynie uważać,
aby nie zniechęcać do siebie Gordonów zbytnią niecierpliwością i brakiem rozwagi.
— Dlaczego pan tak uważa, panie Gordon — zapytał, odzyskując z wysiłkiem panowanie
nad sobą.
— No cóż, szczerość jest moim zdaniem zawsze najlepsza, panie Marshall. Jeżeli pan
będzie chciał częściej tutaj przychodzić i widywać się z Kilmeny, może zacząć myśleć zbyt
wiele o panu. Wolałbym mieć pewność, że jeszcze nic złego się nie stało. Nie mogę dopuścić,
aby pan tu znowu przyszedł i złamał jej serce. Dla pana to tylko rozrywka, a ona przeżyłaby
wasze rozstanie bardzo głęboko. Kilmeny musi być szczęśliwa. Wiem dobrze, czym jest
potępienie mieszkańców wioski i nie ma pan pojęcia, co musiałaby znosić. I tak nas nie
omijają plotki. Rozważywszy więc wszystko dokładnie, najlepsze dla niej wyjście, to
zostawić wszystko tak, jak było. Nie chcemy, aby była nieszczęśliwa.
— Lecz ja kocham waszą siostrzenicę i pragnę ożenić się z nią, jeżeli zdobędę jej miłość
— rzekł Eric zdecydowanie.
Tym ich ostatecznie zaskoczył. Oboje spojrzeli na niego niedowierzająco, jakby nie chcieli
zaufać własnym uszom.
— Ożenić się z nią! Ożenić z Kilmeny! — wykrzyknął Tho — mas Gordon zdumiony. —
Pan nie może tego pragnąć, panie Marshall! To nie do wiary, przecież ona jest niema.
Kilmeny jest niema, rozumie pan?
— Nie wpłynie to w najmniejszym stopniu na moją do niej miłość, chociaż głęboko jej
współczuję z tego powodu — odparł Eric. — Chciałbym jedynie powtórzyć, co powiedziałem
już wcześniej, panie Gordon. Pragnę pojąć Kilmeny za żonę.
Stary człowiek pochylił się do przodu i wpatrywał się w podłogę z zakłopotanym wyrazem
twarzy, poruszając swymi krzaczastymi brwiami i nerwowo stukał zrogowaciałymi
opuszkami palców. Łamał sobie głowę nad tym nieoczekiwanym zwrotem w rozmowie i
bardzo poważnie zastanawiał się, co odpowiedzieć.
— A co sądzi o tym pański ojciec, panie Marshall? — zapytał na koniec.
— Często słyszałem, jak ojciec twierdził, że mężczyzna musi sam zadecydować, z kim się
ożeni — odparł Eric z uśmiechem. — Jeżeli chce wypróbować tę opinię, to uważam, że jedno
spojrzenie Kilmeny pozwoli mu przy niej pozostać. No, ale ostatecznie w tej sprawie
decyduje przecież moje zdanie, czyż nie tak, panie Gordon? Mam staranne wykształcenie i
nie boję się pracy. Potrafię zapewnić Kilmeny odpowiedni dom w ciągu kilku lat, jeżeli
będzie to zależało tylko ode mnie. Proszę jedynie o danie mi szansy zdobycia wzajemności
Kilmeny, tylko o to, panie Gordon.
— Nie bardzo mi się to podoba, panie Marshall — rzekł Thomas Gordon potrząsając
głową. — Oczywiście, przypuszczam, że… chcę powiedzieć, że pan… — próbował dodać
„kocha”, ale szkocka powściągliwość uniemożliwiła mu wypowiedzenie owego straszliwego
słowa — pan teraz lubi Kilmeny, ale w tak młodym wieku upodobania są jeszcze zmienne. —
Moje poglądy się nie zmienią — rzucił Eric porywczo. — To nie jest fantazja, panie Gordon.
To miłość, która przychodzi tylko jeden raz w życiu. Być może jestem jeszcze chłopcem, ale
wiem, że Kilmeny jest jedyną kobietą na świecie przeznaczoną dla mnie. Co do tego nie mam
żadnych wątpliwości. Och, nie mówię nierozważnie lub lekkomyślnie. Dobrze przemyślałem
tę sprawę i przyjrzałem się jej dokładnie, uwzględniając wszystkie okoliczności. Cały
problem sprowadza się do jednego: kocham Kilmeny i jak każdy przyzwoity człowiek,
prawdziwie kochający kobietę, chcę mieć szansę zdobycia jej wzajemności.
— No, dobrze! — Thomas Gordon wciągnął głęboko powietrze, co zabrzmiało jak długie
westchnienie. — Być może… tak nagle to na nas spadło… sam nie wiem… to są sprawy,
których nie można tak po prostu rozstrzygnąć. Myślę, że powinniśmy… Janet, kobieto, co
powinniśmy mu powiedzieć?
Janet Gordon dotychczas nie wyrzekła ani słowa. Siedziała sztywno wyprostowana na
jednym ze starych krzeseł pod rzucającym się w oczy portretem Margaret Gordon z sękatymi,
zniszczonymi ciężką pracą rękami, zaciśniętymi mocno na podołku, a jej wzrok utkwiony był
w twarzy Erica. Na początku rozmowy patrzyła wrogo i nieufnie, ale po pewnym czasie rysy
jej złagodniały i spojrzenie stało się prawie życzliwe. Teraz, kiedy brat zapytał ją o zdanie,
pochyliła się do przodu i powiedziała z ożywieniem:
— Czy pan wie, że na życiu Kilmeny ciąży pewna plama, panie Ericu?
— Wiem, że jej matka była niewinnie osądzona z powodu bardzo smutnej pomyłki, panno
Gordon. Mam nadzieję, że ten cień nie wywiera wpływu na świadomość Kilmeny. Uważam,
że skoro w tej historii nikt nie wyrządził krzywdy świadomie, to nie ma co obciążać
kogokolwiek odpowiedzialnością. Poza tym, to nie dotyczy Kilmeny i nie zmieni mojego
stosunku do niej.
Twarz Janet Gordon uległa gwałtownej i całkowitej przemianie. Jej surowe usta
złagodniały, a subtelna czułość opromieniła jasne, chłodne dotychczas oczy.
— Zatem, dobrze — powiedziała prawie triumfalnie. — Skoro nie zraża pana jej kalectwo,
nie widzę powodu, by panu odmówić. Nie rozumiem, co prawda, dlaczego pan wybrał
właśnie ją. Być może, pańscy znajomi będą uważali, że nie jest godna pana. Lecz pan wie,
jaka jest. Jest słodka i niewinna i będzie panu wierna całe życie — zakończyła na poły
wyzywająco. Poza tym to wesoła, inteligentna i ładna dziewczyna. Thomas, sądzę, że…
Niech ten młody człowiek spróbuje.
Thomas Gordon wstał, jakby uważał, że odpowiedzialność spadła z jego barków i uznał
rozmowę za skończoną.
— Bardzo dobrze, Janet. To chyba rozsądne rozwiązanie sprawy. I niech Bóg ma ich w
opiece. Do widzenia, panie Marshall. Wkrótce się zobaczymy. Proszę przychodzić, kiedy
tylko pan zechce. Teraz muszę wrócić do pracy. Zostawiłem konie na polu.
— Pójdę na górę i poproszę tutaj Kilmeny — rzekła Janet spokojnie.
Zapaliła lampę na stole i wyszła z pokoju. Po kilku minutach pojawiła się Kilmeny.
Zarumieniony Eric ruszył żywo na jej spotkanie, lecz ona ledwie podała mu rękę z grzeczną
powściągliwością i choć spoglądała mu prosto w twarz, to jednak unikała jego wzroku.
— Jak pani widzi, miałem rację, Kilmeny — powiedział z uśmiechem. — Pani wuj i ciotka
nie kazali mi odejść. Wprost przeciwnie, byli dla mnie bardzo mili i obiecali, że mogę panią
odwiedzać, kiedy tylko zechcę.
Uśmiechnęła się i podeszła do stołu, aby napisać na tabliczce.
— Ale wczoraj bardzo się na mnie gniewali i mówili okropne rzeczy. Byłam przestraszona
i nieszczęśliwa. Wyglądali tak, jakbym zrobiła coś bardzo złego. Wujek Thomas powiedział,
że już mi nie zaufa i nie pozwoli wyjść bez dozoru. Przeżywałam to strasznie i wtedy przyszła
ciocia Janet na górę i powiedziała, że pan tu jest i mogę zejść na dół. Popatrzyła tylko na mnie
bardzo dziwnie, ale zauważyłam, że przestała się na mnie gniewać. Była zadowolona, a
jednocześnie smutna. Lecz cieszę się, że nam wybaczyli.
Nie powiedziała mu, jak czuje się szczęśliwa i jak cierpiała myśląc, że już go nigdy więcej
nie zobaczy. Wczoraj jeszcze wyznałaby wszystko szczerze i bez skrupułów.
Ale to wczoraj było bardzo odległe. Przestała być już dziewczynką i wchodziła w życie,
może jeszcze niezupełnie świadomie, z dziedzictwem kobiecej godności i powściągliwości.
Pocałunek, który Eric wycisnął na jej wargach, słowa wuja i ciotki, łzy wylane w bezsenną
noc, wszystko to spowodowało, że odkryła samą siebie. Nie, nawet nie śniła, że kocha Erica
Marshalla lub, że on ją ktocha. Ale nie była już dzieckiem, cieszącym się na widok drogiego
przyjaciela. W ciągu jednej doby stała się prawdziwą kobietą; zalotną, zwycięską,
wymagającą z wrodzoną łagodną godnością należnych jej względów.
N
OWE WRAŻENIA
Eric stał się codziennym gościem w posiadłości Gordonów. Thomas i Janet, a zwłaszcza
Janet, bardzo go polubili. On też darzył ich sympatią, odkąd przekonał się po bliższym
poznaniu, że są to, mimo zewnętrznego dziwactwa, ludzie niezwykle wartościowi i szlachetni.
Thomas Gordon, który był zdumiewająco jak na farmera oczytany, nie ustępował Ericowi
pola w dyskusji, jeśli tylko miał odpowiedni nastrój i zapalił się do tematu.
Eric z trudem poznał starca, gdy pierwszy raz zobaczył go tak ożywionego. Przygarbiona
sylwetka wyprostowała się, przygaszone oczy rozbłysły, a policzki okrył dziarski rumieniec.
Zaczął mówić tubalnym głosem, a z ust popłynął mu wartki potok słów, zmiatając cięte
riposty Erica niby źdźbła słomy. Erica uradowała ta porażka, ale Thomas, tak zwykle
powściągliwy, zawstydził się uniesienia i przez kilka następnych dni ograniczał wypowiedzi
do „tak” lub „nie”, albo ostatecznie do krótkich uwag na temat kaprysów pogody.
Janet za to nie brała w ogóle udziału w rozmowach dotyczących polityki i Kościoła. Jej
zdaniem to nie były tematy odpowiednie dla kobiety.
Ale słuchając uważnie dyskusji, miała w oczach błysk żywego zainteresowania. Thomas i
Eric zarzucali się wzajemnie argumentami, statystyką i poglądami, a kiedy w rzadkich
wypadkach Eric brał górę nad jej bratem, uśmiechała się z tajonym zadowoleniem.
Neila, widywał teraz rzadko młody nauczyciel, gdyż ten jak mógł, tak go unikał. Jeśli
spotykali się przypadkowo, przechodził mimo, patrząc ponuro w ziemię. Marshall nie zwracał
najmniejszej uwagi na zachowanie Włocha. Natomiast stary Thomas właściwie zrozumiał
intencje Neila, kiedy ten powiadomił go o romansie młodych i nakazał Kilmeny, by nie
traktowała „przybłędy” jak równego sobie. Codzienne obcowanie bowiem, znosiło dystans
między dziewczyną a przygarniętym chłopcem.
— Moja droga, okazywałaś chłopakowi za dużo życzliwości, a to zaraz przewróciło mu w
głowie. Powinien znać swoje miejsce w tym domu. Mam wrażenie, że wszyscy traktowaliśmy
go zbyt dobrze.
Eric Marshall spędzał wiele godzin z Kilmeny, ale te najmilsze upływały im w starym
sadzie. Część, będącą dawniej ogrodem, porastał gąszcz niebywale rozrośniętych krzewów
różanych. Purpurowe róże były jak blask zachodzącego słońca, różowe — niczym pierwszy
rumieniec porannych zórz, a białe przypominały śnieg na wierzchołkach gór. Piękno w pełni
lub na pół rozwiniętych kwiatów przyćmiewała jedynie wdzięczna twarzyczka Kilmeny.
Płatki róż opadały, tworząc jedwabiste dywany wzdłuż zarośniętych ścieżek, albo osypywały
się na wysoką trawę, w której leżał Eric i marzył, słuchając dźwięku starych skrzypiec.
Postanowił, że gdy Kilmeny zostanie jego żoną, zatroszczy się o właściwy rozwój tego
cudownego talentu. Z każdym dniem dorastała i wyrabiała się duchowo, a serce jej
dojrzewało, nadając uczuciom nowe odcienie i bogactwo. Kształtowanie osobowości
wpłynęło na głębsze i doskonalsze wypowiadanie się dziewczyny w muzyce. Następujące po
sobie dni otwierały przed Ericem nieznane dotąd strony natchnionej sielanki. Nie zdawał
sobie sprawy, jak potężna może być miłość. Wszystko wokoło nabrało nowego uroku. Nieraz
przepełniało go takie szczęście, że świat wydawał mu się zbyt mały i dumał, czy wieczność
zdoła wyczerpać ich radość. Prawdziwe życie toczyło się tylko w obrębie sadu i troszczył się
tylko o pozyskanie miłości ukochanej. Dążył do tego jedynego celu, poświęcając
dotychczasowe plany, ambicje i nadzieje. Dawne życie wydawało mu się odległe i puste, a
sprawy tego świata poszły w zapomnienie.
Kiedy ojciec dowiedział się, że Eric chce uczyć w wiejskiej szkółce do końca roku, napisał
list pełen zdumienia i obaw, czy syn pozostaje przy „zdrowych zmysłach”.
Może chodzi tu o jakąś dziewczynę — pisał — która postanowiła przykuć Cię na rok do
takiej dziury jak Lindsay. Uważaj na siebie, Ericu. Byłeś zawsze taki rozsądny. Lecz każdy
mężczyzna musi popełnić choć jedno głupstwo w życiu i skoro przez tyle lat nie uczyniłeś
żadnego, nadszedł widocznie na to czas…
David napisał również, choć jego poważne wymówki nie wyrażały z pewnością całej
głębokiej troski — tego Eric był pewien.
— Biedny David. Trzęsie się ze strachu, że zrobię jakieś głupstwo, ale za nic w świecie nie
przyzna się do swoich obaw.
Nie dało się ukryć w małym Lindsay, że „pan nauczyciel” zaczął bywać u Gordonów w
„poważnych zamiarach”. Pani Williamson nie wyjawiała swego zdania na ten temat.
Gordonowie również milczeli, lecz nieznanym sposobem wieść się rozniosła po okolicy,
wywołując zdumienie, niedowierzanie i mnóstwo gadaniny. Jedna albo dwie osoby, bez
zastanowienia odważyły się zakomunikować samemu Marshallowi, co sądzą o stanie jego
umysłu, ale w przyszłości były dużo ostrożniejsze w wypowiadaniu swych opinii. Lecz nadal
głośno i namiętnie rozprawiano o Kilmeny i wiele pogłosek było przesadzonych.
Mieszkańcy Lindsay potrząsali głowami znacząco i z widoczną troską, a większość
żałowała Erica. Taki miły i przystojny młodzieniec mógł mieć każdą dziewczynę. A tu
patrzcie, zawróciła mu głowę ta ekscentryczna, niema siostrzenica Gordonów, którą
wychowano jak pogankę. Nigdy nie wiadomo, kogo sobie upatrzy mężczyzna szukający
żony. Nie da się ukryć, że Neil jest bardzo z tego powodu nieszczęśliwy. O, bardzo! Wyraźnie
posmutniał ostatnimi czasy, a tak stracił humor, że nawet nie śpiewa już w kościele.
Takie i podobne spostrzeżenia oraz pospolite plotki rozchodziły się po wsi. Ale na dwojgu
młodych w starym sadzie nie robiły najmniejszego wrażenia. Do Kilmeny nie docierało w
ogóle to ludzkie gadanie.
Lindsay było dla niej światem tak samo odległym jak rodzinne miasto Erica. Wiodła życie
tak wyjątkowe i odmienne od prawdziwej rzeczywistości, że myśli jej bujały wyłącznie w
królestwie wyobraźni, obce codziennym, zwykłym sprawom.
Wyrosła w tych niezwykłych warunkach jak piękny kwiat, jedyny w swoim rodzaju.
Niekiedy Eric prawie obawiał się tego dnia, w którym wyprowadzi ją z tej niedostępnej dla
przyziemności i zła samotni. Ten obcy, rzekomo wspaniały świat, przy bliższym poznaniu
okazywał się takim samym Lindsay, o nieco większych rozmiarach, ale podobnej ciasnocie
uczuć, myśli i zapatrywań.
Eric, gdyby mógł, zachowałby Kilmeny na zawsze dla siebie w tym starym, osłoniętym
jodłami sadzie, wśród kwitnących różanych krzewów.
Nadszedł dzień, gdy spełnił wreszcie swoje wcześniejsze zamierzenie, podjęte w trakcie
rozmowy z Kilmeny o jej rzekomej brzydocie. Najpierw wstąpił do domu Gordonów i
porozmawiał z Janet. Zależało mu na tym, by zgodziła się na kupno lustra. Chciał być tym,
który pierwszy ukaże Kilmeny jej niewątpliwe piękno.
Janet miała z początku pewne zastrzeżenia do tego pomysłu.
— Przez szesnaście lat nie było u nas lustra, panie Marshall. A i poprzednio mieliśmy
tylko trzy: jedno w pokoju gościnnym, drugie należało do Margaret, a trzecie, małe wisiało w
kuchni. Potłukła je wszystkie w dniu, kiedy zauważyła, że Kilmeny wyrośnie na ładną
dziewczynę. Po jej śmierci mogłam sama kupić, ale jakoś o tym nie pomyślałam. Zresztą,
lepiej by Kilmeny nie mizdrzyła się przed lustrem.
Eric jednak uparł się i tak długo przekonywał ciotkę, że w końcu ustąpiła.
— No dobrze, niech pan robi, jak uważa. I tak by pan dopiął swego. Należy pan do ludzi,
którzy zawsze osiągają to, co zaplanują. Dobrze, że nie jest pan człowiekiem, co to ze
zwykłego uporu, za wszelką cenę musi postawić na swoim. Chwała Bogu — dodała cicho.
W następną sobotę Eric pojechał do miasta i wybrał lustro. Zapłacił za nie i kazał przesłać
do Radnor, a Thomas przywiózł do domu paczkę, nie mając pojęcia, co jest w środku. Janet
nie uważała za stosowne powiedzieć mu o tym.
— To prezent dla Kilmeny od pana Marshalla — wyjaśniła. Po podwieczorku, gdy
Kilmeny przebywała w sadzie, Eric przekradł się bocznymi drogami do posiadłości
Gordonów. Przy pomocy Janet wypakował lustro i zawiesił w bawialni.
— Nie myślałam, że może istnieć takie wielkie lustro — rzekła Janet patrząc
niedowierzająco. Jakoś nie miała zaufania ani do jego aksamitnej, zdobionej złoceniami ramy,
ani do lśniącej powierzchni. — Mimo wszystko liczę, że Kilmeny nie stanie się próżna. Jest
taka piękna, ale może lepiej byłoby dla niej, gdyby nie zdawała sobie z tego sprawy.
— Niech się ciocia nie obawia, nic złego się nie stanie — zaręczał Eric z przekonaniem. —
Jeśli przeświadczenie o swej brzydocie nie wpłynęło ujemnie na Kilmeny, nie zaszkodzi jej
wiara we własną piękność.
Janet nie zrozumiała tej uwagi. Starła niewidoczny pył z powierzchni lustra i spojrzawszy
na niepiękne odbicie, które tam ujrzała, zmarszczyła w zadumie czoło.
— Nie mam pojęcia, dlaczego Kilmeny uważa się za brzydką.
— Powiedziała jej to matka — w głosie Erica zabrzmiała gorycz.
— Ach, tak? — Janet rzuciła przelotne spojrzenie na portret siostry. — Teraz rozumiem.
Margaret sądziła najwidoczniej, że wszystkie kłopoty spowodowała jej uroda. Była niezwykle
piękną ale dziwną kobietą. Ten portret nie jest dobry. Nigdy go nie lubiłam. Zrobiono go,
zanim poznała Ronalda Frasera i nie zauważyłam szczególnego podobieństwa. Ale trzy lata
później, tak, wtedy okazało się wyraźniejsze, bo twarz Margaret nabrała takiego właśnie
wyrazu.
— Kilmeny z urody nie przypomina matki — zauważył młody człowiek, obejmując portret
zachwyconym a zarazem niechętnym wzrokiem. Za każdym razem kiedy na niego spoglądał,
ogarniało go uczucie niepokoju. — Czy jest podobna do ojca? — spytał.
— Raczej nie. Choć niekiedy daje się zauważyć pewne podobieństwo. Odziedziczyła wiele
cech po babce, matce Margaret, która miała także na imię Kilmeny. Cóż to była za piękna i
dobra kobieta. Bardzo ją kochałam. Przed śmiercią prosiła mnie, bym zaopiekowała się
maleńką Margaret i zastąpiła jej matkę. Nie szczędziłam starań, ale nie udało mi się uchronić
młodszej siostry przed cierpieniem i nie sądzę, by życie Kilmeny wolne było od trosk.
— Postaram się zapewnić jej szczęście — rzekł z zapałem Eric.
— Na pewno zrobi pan wszystko co w ludzkiej mocy. Ale właśnie największej zgryzoty
może doznać przez pana.
— Nie sądzę, bym przyczynił się do tego, ciociu Janet.
— Oczywiście. Nie uważam, że to będzie pana wina. Lecz niekiedy miewam złe
przeczucia. Cóż, jestem starą, niemądrą kobietą. Proszę postępować zgodnie z własną wolą.
Jeśli pan koniecznie chce, może pan przyprowadzić Kilmeny i pokazać jej lustro. Nie
zamierzam się wtrącać.
Janet wróciła do kuchni, a Eric wyszedł po Kilmeny. Nie było jej w sadzie i znalazł ją
dopiero po dłuższym poszukiwaniu. Stała w polu pod samotnym drzewem i przytulała do
twarzy zerwaną w sadzie lilię. Nie wybiegła mu naprzeciw, choć dawniej tak by uczyniła;
teraz czekała wyprostowana, aż się zbliży. Na pół czule, na pół żartobliwie zaczął
deklamować urywek starej ballady o jej imienniczce:
Kilmeny śliczna, Kilmeny miła,
Powiedz, ach powiedz gdzieżeś chodziła?
Przeszukaliśmy pola i gaje,
Ciemne pieczary, czyste ruczaje.
Jakże cię stroi ta suknia biała,
I gdzieś te piękne róże zebrała.
Kilmeny śliczna, Kilmeny miła,
Powiedz, ach powiedz gdzieżeś chodziła?
— Lecz pani ma w rękach lilie zamiast róż. Proszę posłuchać dwóch następnych wierszy:
Wdzięcznym spojrzeniem ona nas darzy,
Ale radości nie ma w jej twarzy.
— Dlaczego patrzy pani z taką powagą?
Kilmeny nie miała tabliczki i nie mogła odpisać, lecz wyraz jej oczu świadczył, że w
myślach porównuje piękną bohaterkę ballady ze swoją rzekomą brzydotą.
— Wróćmy do domu, Kilmeny. Chciałbym coś pani pokazać. Nie widziała pani dotąd
czegoś równie zachwycającego
— powiedział z żartobliwym, chłopięcym błyskiem w oczach.
— Proszę włożyć muślinową sukienkę, tę samą, którą miała pani na sobie w ubiegłą
niedzielę. Chciałbym, aby uczesała się pani tak samo jak wtedy. Niech pani na mnie nie czeka
i pobiegnie pierwsza. Narwę jeszcze trochę lilii. Tylko proszę nie zaglądać do bawialni!
Kiedy Eric wrócił do domu Gordonów z naręczem zebranych w sadzie białych kwiatów o
długich łodygach, Kilmeny schodziła po wąskich, stromych schodach, zasłanych pasiastym,
ręcznie tkanym dywanikiem. W mroku starego hallu cudownie uwydatniała się jej delikatna
uroda. Włożyła kremową sukienkę Margaret bez żadnych poprawek, bo w domu Gordonów
nie liczono się z kaprysami mody. Kilmeny wierzyła, że sukienka prezentuje się znakomicie,
lecz nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo stylowo i pięknie w niej wygląda.
Okrągły dekolt odsłaniał smukłą szyję. Z długich, bufiastych rękawów wychylały się
śliczne dłonie jak pączki kwiatów. Warkocze upięła w koronę, a nad skronią przypięła białą
różę.
Oddałby całą majętność,
którą otrzymał w dani,
by złożyć pocałunek,
na ustach swojej pani.
Wyszeptał Eric, patrząc na Kilmeny z zachwytem, a gdy zeszła, powiedział głośno: —
Proszę trzymać te lilie tak, aby opadały na pani ramię. Tak, właśnie w ten sposób. A teraz
wezmę panią za rękę, pani zaś zamknie oczy i nie otworzy ich, aż powiem, że można.
Zaprowadził Kilmeny do bawialni przed lustro. — Proszę spojrzeć — zawołał wesoło.
Kilmeny uniosła powieki i zobaczyła swoje odbicie, wyglądające jak uroczy obraz w złotej
ramie. Przez chwilę stała oszołomiona. Wreszcie zrozumiała, bardzo pobladła, a lilie posypały
się na podłogę. Z ust wyrwał się jej cichy okrzyk i zasłoniła twarz rękami.
Eric odsunął je zdecydowanym ruchem. — Kilmeny, wciąż uważa się pani za brzydką? To
zwierciadło powie pani prawdę. Jest wierniejsze od cukiernicy ciotki Janet. Proszę spojrzeć.
Czy wyobrażała sobie pani kogoś tak pięknego?
Zarumieniona dziewczyna skierowała w stronę swego odbicia nieśmiały, promienny
uśmiech. Potem ujęła tabliczkę i napisała szczerze:
— Sądzę, że ładnie wyglądam. Trudno mi wyrazić, jak się z tego powodu cieszę. Nie ma
pan pojęcia, jak okropnie się czułam wierząc, że jestem brzydka. Ze wszystkim można się
pogodzić, ale z tym — nigdy. Tak mi było przykro, ile razy o tym pomyślałam. Nie
rozumiem, dlaczego mama uważała mnie za brzydką? Może naprawdę tak myślała? Albo też
wyładniałam, gdy dorosłam?
— Pani matka przekonała się, że uroda nie zawsze przynosi szczęście. Pewnie z tego
powodu nie chciała, aby zdawała pani sobie sprawę ze swej piękności. Ale chodźmy do sadu.
Szkoda marnować taki piękny wieczór. Dzisiejszy zachód słońca jest tak cudowny, że na
zawsze pozostanie nam w pamięci. A lustro należy do pani. Tylko proszę nie przeglądać się
zbyt często. Ciocia Janet zmartwi się, gdy stanie się pani próżna.
Kilmeny roześmiała się tym niebywale dźwięcznym śmiechem, który wciąż jeszcze budził
zdumienie Erica. Nadal zastanawiał się, jak będąc niemą, mogła śmiać się tak srebrzyście.
Wychodząc posłała ręką pocałunek swemu odbiciu, po czym opuścili bawialnię.
Po drodze do sadu spotkali Neila. Minął ich jakby nie „ zauważając, z odwróconą w innym
kierunku głową. Kilmeny zadrżała i odruchowo przytuliła się do Erica.
— Nie rozumiem ostatnio Neila — pisała zdenerwowana. — Coś niezwykłego się z nim
dzieje. Przestał być miły i niekiedy nawet nie odpowiada, gdy do niego mówię. Patrzy też na
mnie bardzo dziwnie. Poza tym jest ponury i arogancki wobec ciotki i wuja.
— Proszę nie przejmować się Neilem — odparł Eric lekceważąco. — Na pewno rozzłościł
się po tym, co mu powiedziałem, gdy wyszło na jaw, że nas śledził.
Wieczorem, zanim Kilmeny weszła na górę do swego pokoiku, wśliznęła się na chwilę do
bawialni. Chciała jeszcze raz przejrzeć się w lustrze przy słabym świetle trzymanej w ręku
świeczki.
Stała pogrążona w marzeniach, gdy w otwartych drzwiach pojawiła się sztywna postać
ciotki Janet.
— Więc rozmyślasz nad swoim wyglądem? Pamiętaj jednak, że to piękne uczynki są
prawdziwą ozdobą człowieka. — W głosie ciotki brzmiał mimowolny podziw. Siostrzenica
bowiem, z promiennym spojrzeniem i zarumienionymi policzkami wyglądała tak uroczo, że
nawet surowa ciotka Janet nie mogła się oprzeć temu wdziękowi. Kilmeny uśmiechnęła się
leciutko.
— Postaram się to zapamiętać — napisała. — Ale bardzo się cieszę z tego, że nie jestem
brzydka. Czy moja radość to coś złego, ciociu?
— Nie, dziecko, nie sądzę — odparła ciotka. — Trzeba przyjąć z wdzięcznością ten dar,
jakim jest ładna twarz. To ważna rzecz i wie o tym każda kobieta, która nie może poszczycić
się urodą. Wiem, bo w młodości nie uważano mnie za ładną.
Pan Marshall twierdzi, że jesteś niezwykle piękna — dodała, patrząc przenikliwie na
siostrzenicę.
Kilmeny zadrżała i twarz jej pokrył ciemny rumieniec. Ten rumieniec i wyraz oczu
dziewczyny upewniły Janet co do tego, czego się dotychczas tylko domyślała. Tłumiąc
westchnienie powiedziała siostrzenicy dobranoc i wyszła z bawialni. A Kilmeny pobiegła do
swego małego pokoiku z widoczną przez okno ciemną ścianą lasu i padła na łóżko, kryjąc
rozognioną twarz w poduszkę.
Słowa ciotki ujawniły jej tajemnicę własnego serca. Było jasne, że kochała Erica
Marshalla, ale świadomości tej towarzyszył dotkliwy ból. Jest przecież niema!
Przeleżała bezsennie do świtu, wpatrzona martwym wzrokiem w ciemność nocy.
Z
MIANA HUMORU
Podczas następnego spotkania Eric zauważył w zachowaniu Kilmeny niepokojącą zmianę.
Kiedy poprosił ją, by wybrali się do sadu Connorsów, spostrzegł, że zgodziła się z wyraźnym
ociąganiem. Następne dni utwierdziły go w przeświadczeniu, że coś stanęło między nimi.
Obserwował z trwogą, jak Kilmeny oddala się od niego i coraz mniejszą wagę przywiązuje do
ziemskich uczuć, niby jej imienniczka ze starej ballady, która przez siedem lat przebywała w
krainie „gdzie deszcz nie pada, ani wiatr nie wieje”. To był dla młodego nauczuciela ciężki
tydzień. Nie chciał jednak trwać dłużej w niepewności i postanowił wyjaśnić sytuację.
Pewnego sierpniowego popołudnia, w starym sadzie, wyznał Kilmeny miłość. Kończyło się
lato, na polach dojrzewała pszenica, a wczesny fioletowy mrok tworzył doskonałe tło dla
miłosnych wyznań. Z oddali docierał przytłumiony huk morskich fal uderzających w skaliste
wybrzeże.
Kilmeny siedziała na tej samej ławce, na której zobaczył ją pierwszy raz. Chciała mu coś
zagrać, lecz po kilku próbach wyraźnie niezadowolona, ze zmarszczonym czołem, odłożyła
skrzypce. Być może obawiała się ujawnić w muzyce nowe uczucie. Dotychczas grała z
zapałem, wyrażając w melodiach wszystkie wzruszenia i konieczność ich ukrywania
irytowała dziewczynę, a smyczek w niepojęty sposób przestał być posłuszny jej dłoni.
Tak bardzo, bardziej niż kiedykolwiek zapragnęła mówić, bo słowa często ukrywają
tajemnice, które zdradza kłopotliwe milczenie.
Głęboko przejęty Eric zaczął mówić Kilmeny cichym głosem, że pokochał ją od pierwszej
chwili, gdy spotkali się w tym miejscu. Czuł się trochę onieśmielony, lecz nie żywił
większych obaw i nie wyobrażał sobie, by mogła mu odmówić. Był całkowicie pewien jej
wzajemności.
— Kilmeny, czy zostaniesz moją żoną? — zapytał na koniec, ujmując ręce dziewczyny.
Ale ona słuchała unikając wzroku młodzieńca. Po pierwszych słowach rumieniec okrył jej
policzki, lecz po chwili mocno pobladła. Wreszcie, gdy zamilkł, czekając na jej odpowiedź,
wyrwała mu gwałtownie dłonie i zakryła nimi twarz, zalewając się łzami. Przez pewien czas
szlochała bezgłośnie.
— Kilmeny, najdroższa, co cię tak przeraziło? Czyżbyś nie wiedziała, że zakochałem się w
tobie? Nie jestem ci miły? — zapytał Eric próbując ją objąć i przytulić.
W odpowiedzi potrząsnęła smutno głową i zacisnąwszy usta napisała:
— Tak, kocham pana, ale nie mogę zostać pańską żoną. Przecież jestem niema.
— Och, Kilmeny — uśmiechnął się Eric pewny wygranej. — To nie ma żadnego
znaczenia. Nic mnie nie obchodzi poza naszą miłością.
Dziewczyna pokręciła przecząco głową, z wyrazem stanowczości na pobladłej twarzy.
— To ma ogromne znaczenie — napisała. — Zdaję sobie sprawę, jaką krzywdę
wyrządziłabym panu. Dlatego nie wyjdę za pana. Kocham pana, a małżeństwo ze mną
przysporzyłoby panu wiele przykrości. Co powiedzieliby pańscy przyjaciele. Uznaliby to za
nierozsądny pomysł. Długo się zastanawiałam, a pewne sprawy zrozumiałam po rozmowie z
ciocią Janet. Jestem pewna, że moja decyzja jest słuszna. Bardzo żałuję, że nie wiedziałam o
tym wcześniej, zanim pan mnie tak bardzo nie pokochał.
— Kilmeny, to wprost niedorzeczne. Coś sobie uroiłaś w tej ślicznej główce. Czy wiesz,
jak bardzo unieszczęśliwiasz mnie tą odmową?
— Teraz pan tak uważa i może z początku będzie trochę ciężko, ale po wyjeździe szybko
pan o mnie zapomni. Przekona się pan wkrótce, że miałam rację. I ja będę cierpiała, ale lepsze
to, niż gdybym miała zmarnować panu życie. Proszę nie nalegać dłużej, bo na nic się to nie
zda. Nie zmienię postanowienia.
Eric jednak nadal przekonywał i prosił. Początkowo mówił łagodnie i cierpliwie, jak do
kochanego lecz niemądrego dziecka. Ale jego argumenty trafiały w próżnię, więc
zrozpaczony zaczął dowodzić swych racji z coraz większą gwałtownością i zapalczywością.
Słowa nie odnosiły skutku.
Kilmeny tylko coraz bardziej bladła i oczy jej wyrażały ogromne cierpienie. Nawet nie
próbowała mu przeczyć. Słuchała cierpliwie i smutno potrząsała głową.
Nie pomogły żadne prośby i błagania. Postanowienie dziewczyny okazało się niezłomne.
Nie zachwiała się w raz podjętej decyzji.
Eric wciąż jeszcze miał nadzieję. Trudno było mu uwierzyć i pogodzić się z odmową
dziewczyny. Pożegnał się i powrócił do domu, bynajmniej nie załamany i pewny, że z czasem
zwycięży uczucie Kilmeny. Nie wiedział, że to właśnie prawdziwa, głęboka miłość dawała
dziewczynie moc opierania się jego naleganiom. Zapewne uległaby namowom Erica, gdyby
go mniej kochała. Do końca trwała uporczywie przy swoim zdaniu, gdyż za żadną cenę nie
chciała go unieszczęśliwić.
P
RZYKRE WSPOMNIENIA
Następnego dnia Eric poszedł do Kilmeny, po czym od nowa zaczął błagać i molestować,
ale wszystko na próżno. Żadne słowa nie mogły przekonać niezachwianej w swoim
postanowieniu dziewczyny. Tłumaczenia i przekonywania rozbijały się o smutną rezygnację.
Na koniec uznał, że nic tu nie zdziała i udał się zrozpaczony do Janet.
Wysłuchała go ze zrozumieniem. Współczuła mu i była rozczarowana decyzją
siostrzenicy, ale nie mogła nic poradzić i tylko smutno potrząsała głową.
— Tak mi przykro. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo. Miałam nadzieję na inne zakończenie
tej sprawy. Byłam tego pewna! Modliłam się o to, bo i Thomas i ja starzejemy się. Od dawna
zadaję sobie pytanie, co się stanie z Kilmeny, gdy nas zabraknie? Odkąd zaczął pan u nas
bywać, uwierzyłam, że znajdzie w panu opiekuna. Kilmeny jednak zdecydowała inaczej i
wiem, że nie zmieni postanowienia.
— Ależ ona mnie kocha! — krzyknął zapalczywie młodzieniec. — Gdyby pani zechciała z
nią pomówić. Może wuj… Może państwo spróbują przekonać Kilmeny.
— Zrobimy, co w naszej mocy, ale proszę nie mieć zbyt wielkiej nadziei. Kilmeny, kiedy
już coś zamierzy jest tak samo uparta jak jej matka. To dobra dziewczyna i w zasadzie
posłuszna. Ale już dwa razy pokazała nam, że potrafi być zacięta. Po śmierci Margaret
chcieliśmy ją wziąć do kościoła. Nie zgodziła się. Wówczas nie znaliśmy przyczyny. Teraz
domyślam się, że to dlatego, że uważała się za bardzo brzydką. Nie wiem, jak panu pomóc.
Kilmeny myśli bardzo dużo o panu… bardzo pana kocha i tylko dlatego nie chce wyjść za
pana. Ona się martwi, że pan będzie później żałował małżeństwa z niemą dziewczyną. Być
może ma rację… być może właśnie ona ma rację.
— Nie mogę jej tak zostawić — powiedział Eric nieustępliwie. — Musimy coś zrobić. Być
może jej kalectwo da się wyleczyć. Czy nigdy pani o tym nie pomyślała? Państwo przecież
nie zawieźli dotąd Kilmeny do żadnego specjalisty, który mógłby właściwie określić ten
przypadek?
— Nie, panie Marshall. Nigdy jej do nikogo takiego nie zabraliśmy. Kiedy po raz pierwszy
zaczęła nas dręczyć obawa, że nie będzie mówić, Thomas chciał zabrać ją do Charlottentown,
aby tam ją zbadano. Bardzo był przywiązany do małej i strasznie się zamartwiał. Ale
Margaret w ogóle nie chciała o tym słyszeć i nie zgodziła się. Nie było sensu próbować ją
przekonać. Powiedziała, że to kara za jej grzech, który przeszedł na dziecko i tego nigdy nie
będzie można odwrócić.
— A więc państwo ulegliście chorobliwemu urojeniu siostry? — zapytał niecierpliwie.
— Panie Ericu, pan nie znał Margaret. My musieliśmy działać po jej myśli i we wszystkim
ustępować. Nikt nie potrafił odwieść jej od postanowienia. Była dziwną kobietą — czasami
straszną — po tych nieszczęściach. Obawialiśmy się rozdrażnić ją, w lęku, by nie odeszła od
zmysłów.
— Ale, że też nie zabraliście Kilmeny do żadnego lekarza bez wiedzy matki?
— Nie, to nie było możliwe. Margaret nigdy nie spuszczała z córki oka, nawet wówczas,
gdy ta już dorosła. Ponadto, żeby już powiedzieć panu całą prawdę: my sami nie sądziliśmy,
że kiedykolwiek uda się wyleczyć Kilmeny. To było piętno grzechu. To on stał się przyczyną
kalectwa.
— Ciotko Janet, jak pani może mówić takie nonsensy? Gdzież tu był jakikolwiek grzech?
Pani siostra myślała, że jest prawowitą żoną. Jeżeli Ronald Fraser sądził inaczej — a teraz nie
ma już możliwości, aby dojść całej prawdy — to on popełnił grzech. Chyba pani nie wierzy,
że mogło to wpłynąć na ich niewinne dziecko!
— Nie, panie Ericu. Nie o tym myślałam. Margaret zawiniła, lecz nie chodziło o
małżeństwo. Nigdy nie przepadałam za Ronaldem Fraserem, ale muszę stanąć w jego obronie.
Wierzę, że on naprawdę uważał się za wolnego człowieka, kiedy żenił się z naszą siostrą. Nie,
tu chodzi o coś znacznie gorszego. Czuję dreszcz zgrozy, gdy o tym pomyślę. Och, panie
Marshall, w Biblii mówi się i słusznie, że grzechy rodziców spadają na dzieci. Nie ma
prawdziwszych słów w całej księdze.
— Co to znaczy na miłość boską? — wykrzyknął Eric. — Proszę mi to opowiedzieć.
Muszę znać całą prawdę o Kilmeny. Proszę mnie nie dręczyć.
— Dobrze, opowiem panu tę historię, która dla mnie jest rozdrapywaniem starej rany. Nikt
żyjący, poza Thomasem i mną, o tym nie wie. Kiedy pan wszystko pozna, zrozumie pan,
dlaczego Kilmeny nie mówi i dlaczego nie można jej pomóc. Ale ona sama nie powinna
nigdy poznać tej strasznej prawdy. Nie jest to historia nadająca się dla jej uszu, z uwagi na
pamięć matki. Proszę mi obiecać, że pan nigdy nikomu nie powtórzy tego, co pan teraz
usłyszy, bez względu na to, co się stanie.
— Przyrzekam. Proszę mówić, proszę mówić — powiedział gorączkowo młody człowiek.
Janet Gordon splotła ręce na kolanach, jakby zbierała siły do czekającego ją trudnego
zadania. Wyglądała w tej chwili szczególnie staro, a bruzdy na jej twarzy znacznie się
pogłębiły.
— Moja siostra Margaret była bardzo dumną i hardą dziewczyną. Ale nie chciałabym, aby
pan myślał, że była niemiła. Nie, nie, to nie byłoby uczciwe wobec jej pamięci. Miała swoje
wady, podobnie jak my wszyscy, lecz była pogodną i wesołą dziewczyną o gorącym sercu.
Wszyscy ją kochaliśmy Wnosiła światło i życie do tego domu. Tak, panie Ericu. Zanim
zaczęły się kłopoty, Margaret była najbardziej ujmującą panienką, rozśpiewaną niczym
skowronek, od rana po wieczór. Być może troszeczkę ją rozpieściliśmy, być może
pozwalaliśmy na zbyt wiele…
— Tak, panie Ericu. Słyszał pan dzieje jej małżeństwa z Ronaldem Fraserem i wie pan, co
stało się później, tak że nie mam potrzeby wchodzić w szczegóły. Znam, lub raczej znałam
dobrze Elizabeth Williamson i wiem, że cokolwiek panu powiedziała, to czysta prawda.
— Nasz ojciec był bardzo wyniosłym, cokolwiek pysznym człowiekiem. Och, jeżeli
Margaret okazywała nadmierną dumę, to odziedziczyła ją właśnie po nim. Jej nieszczęście
ugodziło go prosto w serce. Nie wyrzekł słowa do nikogo z nas przez ponad trzy dni po tym,
gdy dowiedział się o wszystkim. Usiadł w kącie ze zwieszoną głową i nie tknął jedzenia ani
picia. Niezbyt chętnie zgodził się na jej małżeństwo z Ronaldem Fraserem, a kiedy wróciła w
hańbie i upokorzeniu do domu, nie zdążyła jeszcze przekroczyć progu, a już zaczął jej
złorzeczyć. Och, wciąż jeszcze widzę, jak stoi w drzwiach wybladła i drżąca, trzymając się
ramienia Thomasa. Jej wielkie oczy pełne żalu i wstydu nabierały stopniowo wyrazu
oburzenia. Właśnie zachodziło słońce, a czerwony promień wpadł przez okno i padł wprost na
jej pierś jak krwawa plama.
— Ojciec wyzywał ją najgorszymi słowami, panie Ericu. Och, był na pewno zbyt surowy
wobec złamanej nieszczęściem i winnej tylko zbytniego uporu w sprawie swego małżeństwa.
— I ojciec prędko tego sam pożałował. — Och, panie, ostatnie słowo nie wyszło jeszcze z
jego ust, a on już żałował. Ale krzywda już się stała. Och, panie Ericu! Nigdy nie zapomnę
twarzy Margaret. Prześladuje ona mnie dotąd w ciemnościach nocy. Stała pełna gniewu,
oburzenia i wyzwania. Lecz nic mu nie odpowiedziała. Zacisnęła tylko dłonie i poszła na górę
do dawnego swojego pokoju, nie odezwawszy się jednym słowem. Gwałtowne uczucia
burzyły się i szalały w jej sercu, próbując znaleźć ujście za wszelką cenę, tak że z trudem
powstrzymywała się od wybuchu. I proszę pana, Margaret nie powiedziała od tamtego dnia,
aż do chwili urodzenia Kilmeny — ani jednego słowa. Niczym nie byliśmy w stanie jej
ułagodzić. A przecież byliśmy uprzejmi i nigdy nie wypomnieliśmy jej niczego. Lecz ona nie
chciała z nami rozmawiać. Tylko przesiadywała cały czas w swoim pokoju, wpatrując się w
ścianę, takim jakimś strasznym wzrokiem. Ojciec błagał, aby zaczęła mówić i wybaczyła mu,
ale ona nigdy nie dała poznać najmniejszym gestem, że go słyszy.
— Jeszcze nie doszłam do najgorszego, proszę pana. Ojciec ciężko zachorował i leżał w
łóżku. Margaret nie chciała nawet pójść go odwiedzić. Którejś nocy Thomas i ja czuwaliśmy
przy nim. Było to około jedenastej. W pewnej chwili powiedział:
— Janet, pójdź na górę i zawołaj dziewczynkę — zawsze tak nazywał Margaret, to był
rodzaj zdrobnienia, którego używał tylko wobec niej — powiedz jej, że umieram i poproś,
aby zeszła i przemówiła do mnie.
— Poszłam, proszę pana. Margaret siedziała w swoim pokoju, w którym było zimno i
ciemno, wpatrując się martwym wzrokiem w ścianę. Powtórzyłam jej słowa ojca. Nawet nie
okazała, że mnie słyszy. Prosiłam i płakałam, proszę pana. Uczyniłam coś, czego nigdy nie
zrobiłam w stosunku do jakiegokolwiek człowieka na świecie — uklękłam przed nią i
błagałam, że jeżeli liczy na miłosierdzie boskie, niech zejdzie na dół do naszego umierającego
ojca. Proszę pana, nie chciała! Nawet się nie poruszyła, ani spojrzała na mnie. Podniosłam się,
zeszłam na dół i powiedziałam staruszkowi, że ona nie przyjdzie.
Janet Gordon załamała ręce na wspomnienie tej strasznej chwili.
— Kiedy powtórzyłam ojcu, on tylko westchnął łagodnie.
— Biedna dziewczynka, byłem w stosunku do niej zbyt twardy. Nie jest winna. Ale nie
mogę iść na spotkanie z jej matką, póki nasza mała nie wybaczy mi.
Thomasie, pomóż mi wstać. Ponieważ ona nie chce przyjść do mnie, ja muszę pójść do
niej.
Nie było sensu sprzeciwiać mu się, wiedzieliśmy o tym. Podnieśliśmy go z łoża śmierci i
Thomas pomógł mu przejść przez hali i wejść po schodach. Szłam za nimi ze świecą. Och,
proszę pana — nigdy tego mnie zapomnę — te straszne cienie i sztormowy wicher
zawodzący za ścianą, a przy tym ciężki oddech ojca. Doprowadziliśmy go do pokoju
Margaret i stanął przed nią, drżący, z białymi włosami opadającymi po bokach zapadniętej
twarzy. I błagał Margaret, aby mu wybaczyła — wybaczyła i powiedziała choć jedno słowo,
zanim stanie przed jej matką, proszę pana. — Głos Janet przeszedł prawie w pisk — A ona
nie przebaczyła — ona nie przebaczyła!
Jednak wtedy chciała przemówić — później przyznała się do tego, że już chciała się
odezwać. Ale upór jej na to nie pozwolił. To była jakaś diabelska siła, która trzymała ją w
kleszczach i nie dopuszczała do oswobodzenia się. Ojciec mógłby równie dobrze błagać o
słowo martwy obraz. Och, to było straszne i okrutne. Wiedziała, że ojciec umiera i nie
powiedziała słowa, choć o to ją błagał. To był jej grzech, proszę pana i z powodu tego
grzechu klątwa spadła na nie narodzone dziecko. Kiedy ojciec zrozumiał, że ona nie odezwie
się do niego, zamknął oczy i byłby upadł, gdyby Thomas go nie pochwycił.
— „Och, dziewczynko, twarda z ciebie kobieta” — to było wszystko, co powiedział. I to
były jego ostatnie słowa. Thomas i ja odprowadziliśmy go z powrotem do jego pokoju, ale
oddech w nim zamarł, zanim tam doszliśmy.
— Tak, proszę pana. Kilmeny urodziła się miesiąc później, a kiedy Margaret poczuła
dziecko przy piersi, diabelska siła opuściła ją i siostra wyzwoliła się spod złej mocy. Zaczęła
mówić i płakać i znowu było jak dawniej. Och, jak ona płakała!
Błagała nas, abyśmy wybaczyli jej i uczyniliśmy to chętnie i z całego serca. Ale ten, wobec
którego zgrzeszyła najciężej, odszedł i nie padło słowo wybaczenia dla niej zza grobu. Moja
biedna siostra już nigdy nie zaznała spokoju sumienia, proszę pana. Ale była dobra, miła i
skromna tak długo, dopóki nie zaczęła się lękać, że Kilmeny zostanie niemową. Myśleliśmy,
że oszaleje. Odtąd nigdy już nie była całkiem normalna.
— Oto i cała opowieść. Kilmeny nie mówi, ponieważ jej matka nie chciała mówić.
Eric słuchał opowieści z poszarzałą twarzą. Przeraziła go ponura tragedia, logika
bezlitosnych praw, najbardziej okrutnych i tajemniczych w bożym świecie, które sprawiają,
że kara za przewinienie spada na niewinnego.
Buntował się i zamierzał walczyć przeciw takiemu wyrokowi przeznaczenia, ale coś
mówiło mu w sercu, że los Kilmeny jest przesądzony.
— To jest straszna opowieść — powiedział markotnie, wstając i chodząc niespokojnie tam
i z powrotem po ponurej, zacienionej przez świerki starej kuchni, w której rozmawiali. — I
jeżeli jest prawdą, że uparte milczenie matki spowodowało niemotę Kilmeny, obawiam się,
tak jak pani, że nic na to nie poradzimy. Być może jednak pani się myli. Być może to nic
innego jak po prostu dziwny zbieg okoliczności. Być może jesteśmy w stanie coś jeszcze dla
niej zrobić. W każdym razie musimy próbować. Mam w Queenslea przyjaciela, lekarza…
Nazywa się David Baker i jest wysoko kwalifikowanym specjalistą chorób gardła. Poproszę
go, aby przyjechał tutaj i obejrzał Kilmeny.
— Niech pan robi, co chce — zgodziła się Janet beznadziejnym tonem, którym próbowała
dawać mu do zrozumienia, że podejmuje się rzeczy niemożliwej.
— Trzeba będzie opowiedzieć doktorowi Bakerowi, dlaczego Kilmeny nie może mówić
lub dlaczego pani sądzi, że ona nie potrafi.
Twarz Janet drgnęła.
— Czy to konieczne, proszę pana? Och, to jest gorzka historia i trudno ją opowiadać
obcemu człowiekowi.
— Proszę się nie martwić. Nie opowiem mu niczego, co nie jest niezbędne, do zrozumienia
tego przypadku. Wyjaśnię mu, że Kilmeny jest niema, ponieważ przez kilka miesięcy przed
jej urodzeniem stan umysłu jej matki był chorobliwy i milczała uparcie czując się głęboko
obrażona.
— Dobrze, niech zatem pan zrobi tak, jak pan uważa, że będzie najlepiej, proszę pana.
Janet oczywiście nie miała źdźbła wiary w możliwość dokonania czegokolwiek dla
Kilmeny. Ale jasna iskierka nadziei rozpromieniła twarz dziewczyny, kiedy Eric powiedział
jej, co zamierza zrobić.
— Och, czy pan myśli, że on będzie w stanie przywrócić mi mowę? — napisała ożywiona.
— Nie wiem tego, Kilmeny. Mam nadzieję, że to potrafi, a wiem, że uczyni wszystko, co
tylko możliwe. Jeżeli wyleczy cię z tego kalectwa, czy zgodzisz się wyjść za mnie,
najdroższa?
Kiwnęła głową. Poważne, drobne skinienie miało w sobie doniosłość najświętszej
przysięgi.
— Tak — napisała. — Kiedy będę mówiła jak inne kobiety, zostanę pańską żoną.
O
PINIA
D
AVIDA
B
AKERA
W następnym tygodniu David Baker przybył do Lindsay. Przyjechał po południu, podczas
gdy Eric przebywał jeszcze w szkole. Ten, gdy wrócił do domu, zastał Davida od godziny
podbijającego serce pani Williamson i wkradającego się w łaski Timothy’ego. Zaprzyjaźnił
się też prawie ze starym Robertem. Kiedy obaj młodzi mężczyźni zostali sami w pokoiku na
górze, spojrzał przenikliwym i nieco zaciekawionym wzrokiem na Erica.
— No więc, Ericu, spodziewam się, że dokładnie zrelacjonujesz mi przebieg wydarzeń.
Czy spotkało cię coś niezwykłego? Napisałeś taki dziwny list, błagając w imię przyjaźni o
natychmiastowy przyjazd. Toteż bez mitręgi pośpieszyłem na wezwanie. A tu widzę, że
wyglądasz, jakbyś cieszył się najlepszym zdrowiem. Wyjaśnij mi proszę, dlaczego
postanowiłeś mnie tutaj zwabić.
— Miałem nadzieję, że oddasz mi przysługę, której tylko od ciebie mogę oczekiwać. —
rzekł Eric poważnie. — Nie wtajemniczałem cię w liście we wszystkie szczegóły sprawy. W
Lindsay spotkałem młodą dziewczynę, dla której straciłem głowę, a i ona mnie pokochała.
Zapytałem ją, czy wyjdzie za mnie, lecz niespodziewanie odmówiła mi. Odmówiła z tego
tylko powodu, że jest niema. Proszę cię, zbadaj ją i znajdź przyczynę tego kalectwa, no i
jeżeli będzie to możliwe — wylecz ją. Ona doskonale słyszy, a wszystkie pozostałe jej
zmysły działają całkiem normalnie. Z przyczyny… Dla lepszego zrozumienia tego przypadku
muszę opowiedzieć ci pewne najważniejsze zdarzenia, jakie miały miejsce w życiu tej
dziewczyny.
Eric zaczął mówić. David Baker słuchał poważnie, z napiętą uwagą i utkwił badawczy
wzrok w twarzy przyjaciela. Nie zdradzał najmniejszym drgnieniem zaskoczenia i
rozczarowania faktem, że Eric zakochał się w niemej dziewczynie z dziwną przeszłością.
Natomiast sam niezwykły przypadek wzbudził jego zawodowe zainteresowanie. Słuchał
opowieści z rękami w kieszeniach, miarowo przemierzając pokój wielkimi krokami. Na
koniec, po kilkunastu co najmniej przejściach tam i z powrotem, zatrzymał się naprzeciwko
Erica.
— Twoje postępowanie nie wróży nic dobrego, a może spowodować nieszczęście.
Cokolwiek byś jeszcze zrobił, to i tak musisz przyznać, że straciłeś cały swój zdrowy
rozsądek i na dodatek znalazłeś się w ślepej uliczce.
— Jeżeli zrobiłem coś złego — rzekł Eric poważnie — to i tak zachowywałem się lepiej i
uczciwiej, niż jest to w powszechnym zwyczaju.
David wzruszył ramionami.
— Stawiasz mnie w trudnym położeniu, chyba zdajesz sobie z tego sprawę, Ericu?
— Nie, to w ogóle nie będzie trudne. Mam jeden tylko argument, aby cię przekonać, a jest
nim oczywiście sama Kilmeny Gordon. Lecz teraz nie powinniśmy dyskutować o moim
rozsądku lub jego braku. Jedno co chciałbym usłyszeć, to twoje zdanie na temat przypadku, o
którym ci przed chwilą mówiłem.
David zmarszczył brwi w zamyśleniu.
— Łatwo ci wymagać, a ja wiem, że jest to przypadek bardzo szczególny i niezwykły,
choć nie należy do wyjątkowych i już się z takim kiedyś zetknąłem. Odnotowano, nie
pamiętam szczegółów, podobne objawy, których przyczyną były jakieś urazy przed
urodzeniem dziecka. W tej chwili nie mogę sobie przypomnieć kiedy i gdzie to wyleczono.
Dobrze, zobaczę, co się da zrobić z tą dziewczyną. Nie zamierzam ci nic obiecywać przed
zbadaniem jej.
Następnego ranka Eric zabrał Davida do posiadłości Gordonów. Kiedy zbliżyli się do
starego sadu, usłyszeli niezwykłą muzykę, dobywającą się z niego przez pachnące żywicą
jodłowe arkady — muzykę szaloną i rzewną, wzbudzającą smutek i łzy, pełną nieopisanego
patosu i cudownej słodyczy.
— Cóż to takiego — wykrzyknął David, stając jak wryty.
— To Kilmeny gra na skrzypcach — odparł Eric. — Posiada wielki talent i improwizuje
często takie przejmujące i czarowne melodie.
Po chwili dotarli do krzaku róży rosnącego nieopodal starej ławki, a Kilmeny wyszła im na
spotkanie. Jej piękne, promienne oczy były szeroko rozwarte, słodka twarz wyrażała
podniecenie, wywołane nadzieją i zarazem obawą.
— O bogowie! — mruknął David wstrząśnięty.
Nie ukrywał swojego zdumienia i Eric, widząc to, roześmiał się z ulgą. David nawet nie
zwrócił uwagi na dziwne zachowanie przyjaciela, który w obecności Kilmeny przypominał
raczej lunatyka.
— Kilmeny, to jest mój przyjaciel, doktor Baker — powiedział Marshall.
Kilmeny podała Davidowi rękę z uśmiechem. Gdy tak stała w świeżym i czystym blasku
porannego słońca, przy kępie siostrzanych lilii dorównujących jej urodą, była tak piękna i
pełna wdzięku, że stojącym obok mężczyznom zapierało dech. David, który niewątpliwie nie
narzekał na brak śmiałości i zawsze miał coś interesującego do powiedzenia każdej kobiecie,
poczuł się jak onieśmielony i niezgrabny uczniak i tylko skłonił się przed nią w milczeniu.
Tymczasem Kilmeny była urocza i nieskrępowana. Nie czuło się w jej zachowaniu
najmniejszego zażenowania, chociaż okazywała pełną czaru dziewczęcą nieśmiałość. Eric
uśmiechnął się, wspominając własne pierwsze z nią spotkanie. Nagle uświadomił sobie, jak
dalece Kilmeny przybliżyła się do niego od tamtego czasu i jak bardzo się rozwinęła.
Uczyniwszy subtelny gest zaproszenia, Kilmeny poprowadziła ich przez sad dróżką
wysadzaną krzewami dzikiej wiśni.
— Ericu, ona jest po prostu niewyobrażalnie piękna! — rzekł David półgłosem. —
Wczoraj wieczorem, gdy opowiadałeś mi o swojej miłości, miałem raczej niezbyt pochlebną
opinię o stanie twojego umysłu. Ale teraz trawi mnie niemal zawiść. To najpiękniejsza istota,
jaką kiedykolwiek widziałem.
Eric zaprowadził Davida do Gordonów, a sam pośpieszył z powrotem do szkoły. Po drodze
od Gordonów zobaczył w zaroślach Neila i prawie wystraszył się płonących nienawiścią
czarnych, chłopięcych oczu Włocha. Niespodziewany odruch współczucia wziął na chwilę
górę nad lękiem i odrazą. Twarz Neila była bowiem postarzała, pobladła i wymizerowana;
oczy miał zapadnięte i gorączkowo świecące. Wyglądał o całe lata doroślej, niż wówczas,
kiedy Eric po raz pierwszy spotkał go w wąwozie, którym płynął strumyk.
— Neilu, czy nie możemy zostać przyjaciółmi? — zapytał. — Przykro mi, że sprawiłem ci
ból.
— Przyjaciółmi?! Przenigdy! — wykrzyknął Neil gwałtownie. — Pan mi zabrał Kilmeny.
Zawsze będę pana nienawidził, i odpłacę panu jeszcze za to! — Odszedł wielkimi krokami w
głąb zarośli, a Eric wzruszywszy ramionami, ruszył swoją drogą, wyrzucając z myśli niemiłe
spotkanie.
Wydawało mu się, że dzień ciągnie się bez końca. David nie przyszedł na obiad we
właściwym czasie. Lecz kiedy Eric wrócił do swego pokoju wieczorem, znalazł tu swego
przyjaciela zapatrzonego w okno.
— No i cóż — rzekł niecierpliwie, gdy David bez słowa odwrócił się ku niemu. — Co
masz mi do powiedzenia? Nie trzymaj mnie dłużej w niepewności, Davidzie. Zniosę
wszystko. Dzisiejszy dzień trwał dla mnie tysiąc lat. Czy możesz wyjaśnić, jak wygląda
sprawa Kilmeny?
— Jeśli chodzi o Kilmeny, to nie ma żadnej sprawy — odparł David z wolna, opadając na
krzesło w pobliżu okna.
— O czym ty mówisz?
— Dokładnie to, co usłyszałeś. Jej struny głosowe są w najlepszym porządku. Jeżeli o nie
chodzi, nic nie stoi na przeszkodzie, aby mówiła.
— Dlaczego więc nie mówi? Czy myślisz… czy myślisz?
— Sądzę, że nie wyrażę tego lepiej w żaden sposób, jak tylko mówiąc słowami Janet
Gordon, kiedy stwierdziła, że Kilmeny nie mówi, ponieważ jej matka nie chciała mówić. I to
wszystko. Problem jest natury psychicznej a nie fizycznej. Tutaj medycyna jest bezsilna. W
moim zawodzie są znacznie lepsi ode mnie Ericu, ale jestem przekonany, że jeżeli
skonsultujesz tę sprawę z jakimkolwiek innym lekarzem, uzyskasz tę samą odpowiedź.
— Czyli nie ma żadnej nadziei — rzekł Eric zrozpaczony. — Nic dla mnie nie możesz
zrobić?
David zdjął z oparcia krzesła wykonany na szydełku pokrowiec ze srożącymi się lwami i
rozłożył go sobie na kolanach.
— Mc dla niej nie mogę zrobić — powiedział, spoglądając posępnie na artystyczne dzieło.
— Nie wierzę, aby jakikolwiek żyjący człowiek mógł dla niej coś zrobić. Ale też nie
powiedziałem, że nie ma żadnej nadziei.
— Słuchaj Davidzie, nie jestem w nastroju do rozwiązywania zagadek. Powiedz człowieku
jasno i nie dręcz mnie.
David zmarszczył niepewnie brwi i wytknął palec przez otwór przedstawiający oko króla
zwierząt.
— Nie wiem, czy potrafię to wyjaśnić. Sam tego jeszcze dokładnie nie rozumiem. To na
razie wyłącznie moja własna, mglista teoria. Nie umiem tego uzasadnić faktami. Krótko
mówiąc, Ericu, jest rzeczą prawdopodobną, że Kilmeny przemówi, jeżeli tylko będzie tego
bardzo pragnęła.
— Pragnęła? Człowieku, ona bardzo tego pragnie. Bardziej, niż cokolwiek innego. Kocha
mnie z całego swego serca i nie chce zostać moją żoną, tylko z tego powodu, że nie mówi.
Czyżbyś uważał, że dziewczyna, która znajduje się w takiej sytuacji nie „chciałaby” mówić,
jeżeli tylko mogłaby?
— Tak, lecz nie sądzę, że jest to ten właściwy rodzaj pragnienia i nie jest także ważne, jak
silne może być jej życzenie. Cóż, uważam, że tu potrzeba nieoczekiwanego, żarliwego i
gwałtownego pragnienia natury tak psychicznej jak i fizycznej. Takiego potężnego nakazu
serca i umysłu, który rozedrze niewidzialne okowy pętające jej mowę. Chciałbym, aby trafiła
się taka okazja. Jeśli ktoś lub coś wywoła podobne zdarzenie, to wierzę, że Kilmeny będzie
mówiła. A jeżeli tylko raz wypowie choć jedno słowo, od tej pory zacznie normalnie mówić.
Ale najpierw musi to słowo wypowiedzieć.
— Wszystko to wygląda raczej na wielką niedorzeczność, tak przynajmniej sądzę — rzekł
urażony Eric. — Przypuszczam, że masz jakieś pojęcie, o czym mówisz, lecz ja nic z tego nie
rozumiem. No, a w każdym razie, praktycznie wychodzi na to, że nie ma wielkiej nadziei dla
niej a tym samym i dla mnie. Nawet jeżeli twoja teoria jest właściwa, to mało prawdopodobne
aby kiedykolwiek trafiła się taka sprzyjająca okazja. A Kilmeny nigdy za mnie nie wyjdzie.
— Nie poddawaj się tak łatwo, stary przyjacielu. Tutaj trzeba pamiętać, że bywają
przypadki, kiedy kobieta zmienia swój sposób myślenia.
— Ale nie kobieta taka jak Kilmeny — odparł Eric posępnie. — Mówiłem ci, że ona
odziedziczyła wszystkie cechy swej matki, jeśli chodzi o wytrwałość i nieugiętą wolę,
jakkolwiek jest wolna od wszelkich obciążeń dotyczących egoizmu czy dumy. Bardzo ci
dziękuję Davidzie za twoją życzliwość i zainteresowanie. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. No
cóż, mój Boże, ile by to znaczyło dla mnie, gdybyś zdołał jej pomóc.
Eric z jękiem opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Była to dla niego chwila gorzka
jak śmierć. Sądził, że życiowe doświadczenie przygotowało go na rozczarowanie i nie zdawał
sobie sprawy, jak silna była nadzieja, którą żywił do tej pory, a która teraz całkowicie go
opuściła.
David z westchnieniem położył szydełkowy pokrowiec dokładnie na poprzednim miejscu.
— Ericu, ostatniego wieczoru, uczciwie mówiąc myślałem, że jeśli nie zdołam jej pomóc,
to… to byłaby najlepsza rzecz, jaka mogłaby cię spotkać w tej sytuacji. Ale kiedy później ją
ujrzałem… chętnie oddałbym prawą rękę, aby tylko coś dla niej zrobić. To dziewczyna
wymarzona dla ciebie. Gdybym mógł sprawić, by przemówiła. Ach, na pamięć twojej matki!
— David opuścił zaciśnięte pięści na parapet okna z taką siłą, że aż szyby zadźwięczały. —
Ona jest odpowiednia na żonę dla ciebie, bez względu na to czy mówi, czy nie. Gdyby się
tylko dała przekonać.
— Ona na to nie przystanie. Nie, Davidzie, już ją utraciłem. Czy powiedziałeś jej to samo,
co mnie?
— Powiedziałem, że nie mogę w niczym jej pomóc. Nie zdradziłem swojej teorii — być
może postąpiłem źle.
— No i jak to przyjęła?
— Bardzo dzielnie i spokojnie — jak przystało na uroczą damę. Ale spojrzenie jej oczu…
Ericu, poczułem się tak, jak gdybym kogoś zamordował. Pożegnała mnie pełnym wdzięku
gestem i z żałosnym uśmiechem poszła na górę. Więcej jej nie zobaczyłem, chociaż zostałem
na obiedzie, zaproszony przez pana Gordona. Ci starzy Gordonowie to rzeczywiście
ekscentryczna para. Myślę, że ich polubiłem. Mają silne charaktery, stałe zasady i są lojalni.
Dobrzy przyjaciele i zacięci wrogowie. Wyrazili żal, że nie mogłem pomóc Kilmeny. Ja zaś
dokładnie wszystko im powiedziałem, niczego nie ukrywając. Stary Thomas Gordon uważał,
że niepotrzebnie mieszam się w nie swoje sprawy.
Eric uśmiechnął się, myśląc o czym innym. — Muszę wyjść na chwilę i zobaczyć się z
Kilmeny. Wybaczysz mi, Davidzie? Tu są książki. Zajmij się trochę sobą. Kiedy jednak Eric
wszedł do domu Gordonów, ujrzał jedynie starą Janet, a ta oznajmiła mu, że Kilmeny
przebywa w swoim pokoju i nie chce go widzieć.
— Była pewna, że pan zechce przyjść tutaj i prosiła, abym panu to przekazała.
Janet podała mu małą kartkę. List był krótki, smutny i widniały na nim ślady łez.
— Nigdy więcej nie próbuj spotkać się ze mną, Ericu — czytał. — Nie chcę cię zobaczyć,
ponieważ to zbyt trudne do zniesienia dla nas obojga. Musisz odejść i zapomnieć o mnie.
Przeżyłam kilka bardzo pięknych dni. Kiedyś będziesz mi wdzięczny za tę decyzję. Zawsze
będę cię kochać i modlić się za ciebie.
Kilmeny.
— Muszę ją zobaczyć — powiedział Eric desperacko. — Ciociu Janet, okaż mi przyjaźń.
Powtórz jej, że musimy koniecznie porozmawiać. Proszę tylko o jedną, krótką chwilę
rozmowy.
Janet potrząsnęła głową, ale poszła na górę. Prędko wróciła.
— Oświadczyła, że nie może zejść na dół. Pan wie, co to oznacza. Nie ma co błagać. I
muszę przyznać, że według mnie, to ona ma rację. Nie powinna wychodzić za pana, a w tej
sytuacji lepiej, by pana nie spotykała.
Eric wrócił więc do domu w nastroju dużo gorszym, niż kiedy wychodził. Rankiem, a była
to sobota, odprowadził Davida Bakera na stację. Nie spał w nocy i wyglądał tak mizernie i
żałośnie, że David poczuł niepokój. Zamierzał pozostać w Lindsay przez kilka dni, lecz z
powodu ciężkiego stanu jednego z pacjentów w Queenslea, zażądano jego szybkiego
powrotu. Uścisnął rękę Erica na pożegnanie.
— Ericu, porzuć tę szkołę i zaraz wracaj do domu. Teraz w Lindsay nie masz co robić i
będziesz tylko zadręczał swoje serce.
— Muszę choć raz zobaczyć Kilmeny, zanim stąd odejdę — usłyszał odpowiedź Erica.
Tego popołudnia Marshall wybrał się znowu do siedziby Gordonów. Rezultat był jednak
identyczny. Kilmeny odmówiła mu spotkania i Thomas Gordon powiedział poważnie:
— Panie Ericu, pan wie, że pana lubię. Jest mi przykro z powodu decyzji Kilmeny, ale być
może ona ma rację. Bardzo bym się cieszył, widząc tu pana częściej. Ale sprawy tak się mają,
że powiem wprost: lepiej, by pan tu nie przychodził nigdy więcej. Wiem, że to nie jest
przyjemne, ale im prędzej przestaniecie myśleć o sobie, tym lepiej. Idź teraz młodzieńcze i
niech cię Bóg błogosławi.
— Czy pan wie, czego ode mnie żąda? — spytał Eric ochrypłym głosem.
— Wiem, że powiedziałem rzecz okrutną, ale to dla pańskiego dobra, panie Ericu. Nie do
pomyślenia jest, by Kilmeny zmieniła kiedykolwiek swoje poglądy. Mamy pewne
wcześniejsze doświadczenia z kobietami jej pokroju… Zawracanie głowy, Janet, siostro, nie
płacz! Wy, kobiety, jesteście niemądrymi stworzeniami. Czy myślisz, że łzy mogą zmyć takie
rzeczy? Nie, one nie usuną plamy grzechu lub jego konsekwencji. To jest straszne, jak jeden
grzech może się tak rozprzestrzenić i zniszczyć czyjeś niewinne życie i to długo po tym,
kiedy grzesznica odeszła zdać rachunek przed Bogiem. Panie Marshall, jeżeli weźmie pan
pod uwagę moją radę, to proponuję, by porzucił pan szkołę w Lindsay, dla własnego dobra,
jak najszybciej.
Z
ERWANE KAJDANY
Eric powrócił do domu z pobladłą, wymizerowaną twarzą. Nigdy nie sądził, że mężczyzna
może aż tak cierpieć z powodu kobiety. I co powinien zrobić? Wydawało się niemożliwe, by
mógł żyć tak dalej — to nie było życie… bez Kilmeny. Udręka wypaliła mu serce, odebrała
siłę płynącą z młodzieńczej energii i nadziei, obarczając duszę bólem i goryczą.
Później nigdy nie mógł pojąć, jak przeżył następną niedzielę i jak zwyczajnie poszedł do
szkoły w poniedziałek. Po prostu postępował jak człowiek cierpiący, który musi jednak żyć i
pracować. Jego ciało działało niby automat; poruszał się i mówił mechanicznie, bez udziału
woli, podczas gdy zamknięta w nim dusza przeżywała niewyobrażalne męki, a te odcisnęły
się w jego świadomości na zawsze. Tymczasem, obok płonącego piekła Erica Marshalla,
codzienne życie toczyło się dalej. Po tym doświadczeniu stał się mężczyzną, pozostawiając za
sobą lata chłopięce i odtąd spoglądał na życie oczyma, co już sięgnęły w jego niezbadane
głębie.
We wtorek po południu w okręgu odbył się pogrzeb i zgodnie z obyczajem szkoła była
zamknięta. Eric powrócił raz jeszcze do starego sadu. Nie miał nadziei zobaczyć tu Kilmeny,
ponieważ uważał, że będzie szczególnie unikała tego miejsca, obawiając się go spotkać. Ale
nie potrafił trzymać się z daleka od sadu, chociaż wiedział, że czekają go okropne katusze.
Miotały nim dwie namiętności: dzikie, prawie chorobliwe pragnienie, by już więcej nie
zobaczyć sadu, a jednocześnie buntował się przeciw okrutnej rzeczywistości i nie chciał
odjeżdżać i porzucać miejsca, gdzie poznał ukochaną. Czy ten niezwykły, stary sad, w którym
ujrzał, a później starał się o swoją najdroższą dziewczynę, obserwował, jak wspaniale
rozkwita niczym kwiat i rozwija się z naiwnego dziewczątka w świadomą, uroczą kobietę, ma
być przed nim na zawsze zamknięty?
Kiedy przekraczał pastwisko przy świerkowym lasku, spotkał Neila Gordona, stawiającego
długi płot. Neil nawet nie spojrzał, kiedy Eric przechodził, lecz ponuro wbijał słupki.
Przedtem Eric żałował Neila, obecnie zaczął darzyć go sympatią. Czy Neil cierpiał tak samo?
Młody nauczyciel widział w nim teraz współtowarzysza niedoli.
Sad był bardzo cichy i drzemał w soczystych, głębokich odcieniach jasnego, wrześniowego
popołudnia. Słońce wyglądało, jakby było obdarzone potęgą wydobywania czystej esencji z
najrozmaitszych zapachów, rozsiewanych w obfitości ponad lasem i polem. Obecnie kwitło
jedynie kilka kwiatów. Większość lilii, które przed kilkoma dniami tak pięknie królowały na
centralnym klombie, już zwiędła. Trawa była nierówna, zeschnięta i zaniedbana. Jedynie w
rogu płomyki nawłoci rozpalały się, a kilka astrów o przyćmionej barwie purpury drzemało tu
i ówdzie. Sad zachował własny, osobliwy powab, niczym kobieta, której młodość już
bezpowrotnie odeszła, a ona nadal utrzymuje wokół siebie atmosferę pamiętającą czasy jej
piękności i niezniszczalny urok.
Eric spacerował posępny i roztargniony po sadzie, by wreszcie usiąść na wpół zwalonym
kawałku płotu, w cieniu zwieszających się gałęzi jodłowych. Tutaj zatopił się w
rozpamiętywaniu, wzruszającej i gorzkiej słodyczy, w której żył przez cały ten czas, od chwili
kiedy wyszedł z sadu po pierwszym spotkaniu z Kilmeny.
Jak głęboka była jego nieuwaga, najlepiej świadczy fakt, że nie spostrzegał niczego, co
działo się wokoło. Nie słyszał ukradkowych kroków za plecami, w mrocznym jodłowym
lesie. Nawet nie dostrzegł Kilmeny, która wychodziła z wolna spoza zakrętu ścieżki,
biegnącej przez zarośla dzikiej wiśni. Kilmeny pragnęła starego sadu, jak balsamu do
uleczenia swego złamanego serca, jeżeli było to w ogóle możliwe. Nie obawiała się przybycia
Erica o tej porze dnia, bo skąd mogła wiedzieć, że w okręgu zarządzono zamknięcie szkół z
powodu pogrzebu. Ale nigdy nie przyszłaby tutaj wieczorem, choć tęskniła za Ericem
nieopisanie. Przede wszystkim jednak przychodziła snuć wspomnienia tu, gdzie utraciła
wszelką nadzieję.
Wyglądała, jakby minęły lata a nie kilka dni. Była Otępiała z żalu i cierpienia. Miała bladą,
wymizerowaną twarz. Niebieskawe, przezroczyste cienie widniały pod wielkimi, pełnymi
tęsknoty oczyma, z których zniknęły marzenia i dziewczęca beztroska, a pojawił się smutek i
cierpliwość rezygnacji. Thomas Gordon potrząsnął głową z niedobrym przeczuciem, kiedy
zobaczył siostrzenicę owego ranka przy stole podczas śniadania.
— Ona tego nie wytrzyma — pomyślał. — Długo już nie pobędzie na tym świecie. Być
może to najlepsze wyjście dla tej biednej dziewczyny. Może byłoby lepiej, aby młody
nauczyciel nigdy nie postawił stopy w sadzie Connorsów lub w tym domu. Margaret,
Margaret, to trudne do zniesienia, gdy twoje dziecko płaci rachunki za grzechy popełnione
jeszcze przed swoim narodzeniem.
Kilmeny wędrowała przez lasek powoli i przypominała istotę w transie. Kiedy doszła do
wyrwy w płocie w miejscu, gdzie dróżka wchodziła do sadu, podniosła bladą twarz i
zobaczyła Erica, siedzącego w cieniu drzew po drugiej stronie sadu, z głową ukrytą w
dłoniach. Natychmiast zatrzymała się i purpurowe rumieńce gwałtownie zabarwiły jej
policzki.
W następnej jednak chwili krew odpłynęła z twarzy Kilmeny, która zbielała jak marmur.
W pięknych oczach odbił się wyraz prawdziwej, nieopisanej grozy, tak jak ponure cienie
chmur odbijają się w błękitnych sadzawkach.
Za Ericem przycupnął napięty, złowieszczy Neil Gordon. Mimo odległości Kilmeny
dojrzała jego spojrzenie, zauważyła też, co trzymał w ręku, by pomścić swoje udręki i
błyskawicznie wszystko zrozumiała.
Scena ta utrwaliła się w jej umyśle niczym na kliszy fotograficznej. Wiedziała, że nie ma
czasu i nie zdąży przebiec przez sad, by ostrzec Erica przed niebezpieczeństwem. Ale musi go
ostrzec — musi! musi! Potęga uczucia spowodowała przemożną chęć krzyknięcia i była jak
ogromna fala przypływu morskiego — przypływu, który rozlał się gwałtownie niczym
powódź. Kiedy Neil Gordon z twarzą demona wzniósł mściwie siekierę w zaciśniętych
dłoniach, Kilmeny rzuciła się przez wyrwę w płocie.
— Ericu, Ericu spójrz poza siebie — spójrz za siebie! Eric, słysząc ten dolatujący z oddali
krzyk, poderwał się zdumiony i oszołomiony. W żadnym wypadku nie spodziewał się, by
wołać mogła Kilmeny, lecz instynktownie posłuchał polecenia.
Obejrzał się za siebie i dostrzegł Neila, który spoglądał osłupiały na Kilmeny Gordon.
Twarz młodego Włocha stała się szara jak popiół, a oczy wypełniało przerażenie i
niedowierzanie. Czuł, że nadprzyrodzona siła przeszkodziła mu w morderczych zamiarach.
Siekiera leżała u jego stóp, tam gdzie upuścił ją na skutek strachu i wstrząsu wywołanego
niespodziewanym krzykiem Kilmeny. Jednak zanim Eric zdołał wymówić słowo, Neil
odwrócił się z płaczem bardziej podobnym do zwierzęcego skowytu niż ludzkiego głosu i
zniknął niczym ścigane zwierzę w gęstwinie cieni jodłowego lasu.
W chwilę później Kilmeny, kochana Kilmeny z twarzą zalaną łzami i rozpromienioną
uśmiechem, padła w objęcia Erica.
— Och, Ericu, ja mówię! Ja mówię! Och, jakież to cudowne, fantastyczne! Ericu, ja cię
kocham! Kocham cię!
N
EIL
G
ORDON SAM DECYDUJE
To prawdziwy cud! — rzekł Thomas Gordon wstrząśnięty. Takie były jego pierwsze słowa
od chwili, gdy zobaczył Erica i Kilmeny wpadających do domu i trzymających się za ręce
niczym dwoje upojonych radością dzieci. Zdumieni i zdyszani, wykrzykiwali jedno przez
drugie wujowi i ciotce, swoją niezwykłą nowinę.
— Och, nie, to jest cudowne, ale to nie cud — powiedział Eric. — David tłumaczył mi, że
taka rzecz może się przydarzyć. Nie miałem zbyt wielkiej nadziei. On by wszystko dokładnie
wyjaśnił, gdyby był tutaj.
Thomas Gordon potrząsnął głową. — Wątpię, czy by potrafił, panie Ericu. On, czy też
ktokolwiek inny. Dla mnie to wprost graniczy z cudem. Podziękujmy Bogu ze czcią i pokorą
za to, że zapobiegł napaści i zło przemienił w coś dobrego. Być może pański doktor wyjaśni
to po swojemu, młodzieńcze, lecz ja sądzę… lecz ja sądzę, że nie będzie bliski prawdy. To
jest niesamowite! Janet, kobieto, wydaje mi się, że śnię. Czy Kilmeny naprawdę mówi?
— Oczywiście, wujku, naprawdę mówię — odparła Kilmeny, rzucając Ericowi
zachwycone spojrzenie. — Och, nie wiem, jak do tego doszło. Poczułam tylko, że muszę
powiedzieć i… i to zrobiłam. A jakie teraz wydaje się to proste. Mam wrażenie, że zawsze
mogłam mówić.
Mówiła naturalnie i łatwo. Miała jedynie trudności z modulacją głosu, co wynikało z braku
doświadczenia. Czasami głos jej brzmiał zbyt wysoko to znowu zbyt nisko. Było jednak
zupełnie jasne, że wkrótce doskonale go opanuje. A miała piękny głos — bardzo czysty,
miękki i melodyjny.
— Och, jakże się cieszę, że pierwszym słowem, które wypowiedziałam było twoje imię,
najdroższy — wyszeptała do Erica.
— No, a co z Neilem? — spytał poważnie Thomas Gordon, otrząsając się z trudem z
podziwu. — I co my z nim zrobimy, kiedy tu powróci? Przecież to poważna sprawa.
Eric całkiem zapomniał o Neilu, przepełniony zdumieniem i radością. Myśl, że przed
chwilą uniknął nagłej i gwałtownej śmierci, nie zaprzątała dotąd jego umysłu.
— Musimy mu wybaczyć, panie Gordon. Wiem, że powinienem mu być właściwie
wdzięczny, bo przywrócił mi Kilmeny. Tylko fatalny zbieg okoliczności pchnął go na drogę
przestępstwa i dzięki Bogu, dobrze się to skończyło.
— To prawda, panie Ericu, ale to nie zmienia strasznego faktu, że ten chłopak nosił w
umyśle mordercze zamiary i chciał pana zabić. Kierująca losami opatrzność ocaliła go,
nakazała odstąpić od zbrodni i zło zastąpić dobrem. Co wcale nie zmienia postaci rzeczy i w
duszy jest on nadal przestępcą. A przecież wychowywaliśmy go i urabialiśmy z całą
odpowiedzialnością jak własne dziecko… Kochaliśmy go! Tak nam trudno zrozumieć ten
postępek i zupełnie nie wiemy, jak mamy się zachować w tej sytuacji. Nie możemy przecież
udawać, że nic się nie zdarzyło. Nigdy już nie będziemy mogli mu zaufać.
Neil Gordon sam rozwiązał swój problem. Kiedy Eric powrócił wieczorem do domu, zastał
starego Roberta Williamsona, raczącego się w spiżarni chlebem i serem po powrocie ze stacji.
Timothy siedział dostojnie w swoim aksamitnym paradnym stroju i łaskawie pozwalał
częstować się smakołykami.
— Dobry wieczór, panie nauczycielu. Widzę, że dziś wygląda pan znacznie lepiej niż
ostatnio. Mówiłem mojej żonie, że nie ma co się martwić, bo między zakochanymi zdarzają
się nieporozumienia. Ale ona gryzła się bardzo z tego powodu. Za nic jednak w świecie nie
spytałaby pana, co było przyczyną waszej sprzeczki. Należy do gatunku nieszczęśników,
którzy nigdy nie zaznają spokoju, bo zawsze muszą wtykać swoje nosy w sprawy innych
ludzi. Ale, ale, co to za awantura była dzisiaj wieczorem u Gordonów?
Eric spojrzał zdziwiony. Skąd Robert Williamson mógł tak wcześnie cokolwiek usłyszeć.
— O czym pan myśli? — zapytał.
— No cóż, nasi ludzie na stacji domyślili się, że coś musiało się wydarzyć, skoro Neil
Gordon tak nagle pojechał na wycieczkę.
— Neil wyjechał? Na wycieczkę? — wykrzyknął zdumiony Eric.
— Tak. Czy pan wie, że dzisiaj wieczorem odchodził pociąg wycieczkowy. Wszyscy
chętni popłyną dzisiaj w nocy statkiem… specjalnym rejsem. Zebrało się z tuzin lub więcej
chłopaków z naszych stron. Wszyscy stali w grupie i gawędzili, kiedy Lincoln Frame
nadjechał galopem i Neil wyskoczył z wozu. Wpadł tylko na stację, kupił bilet i wypadł z
powrotem. Wsiadł do pociągu, nie mówiąc przy tym słowa, a patrzył ponuro i wyglądał jak
sam diabeł. Wszyscy byliśmy zbytnio zaskoczeni, aby go zapytać, zanim odjechał. Lincoln
nie mógł też nic wyjaśnić. Sam niewiele wiedział. Powiedział tylko, że Neil uciekł z domu i
wyglądał, jakby ścigała go policja. Zaproponował Lincolnowi za sześćdziesiąt dolarów tę
czarną klaczkę, jeśli tylko ten odwiezie go na stację tak, by zdołał złapać pociąg
wycieczkowy. Kłaczka była własnością Neila, a Lincoln pragnął już wcześniej ją kupić, lecz
przedtem Neil nawet słuchać o tym nie chciał. Lincoln skorzystał z okazji. Neil miał klaczkę
ze sobą i Lincoln przywiązał ją do wozu i zabrał chłopaka na stację. Neil nie miał żadnego
bagażu i przez całą drogę nie otworzył ust — mówił Lincoln. Wywnioskowaliśmy, że stary
Thomas musiał zrobić awanturę. Czy pan nic o tym nie wie? Czy też może tak pan jest
zapatrzony w swoją ślicznotkę, że nic pan wokół nie widzi.
Eric pomyślał szybko. Wreszcie pojął i odczuł wielką ulgę. A więc Neil opuścił dom!
Zapewne nigdy nie wróci i to było najlepsze, co mógł uczynić. Stary Robert powinien
ostatecznie usłyszeć część prawdy, bo i tak nie da się przed nim ukryć, że Kilmeny potrafi
mówić.
— U Gordonów były dzisiaj wieczorem pewne kłopoty, panie Williamson — powiedział
poważnie. — Neil Gordon zachował się bardzo źle i straszliwie przeraził Kilmeny, do tego
stopnia, że wydarzyła się rzecz nieprawdopodobna. Odzyskała wreszcie mowę i teraz już
doskonale mówi.
Stary Robert położył kawałek sera, który niósł do ust na czubku noża i wytrzeszczył oczy,
spoglądając na Erica w kompletnym osłupieniu.
— Boże, pobłogosław mej duszy! Panie nauczycielu, co za nadzwyczajna sprawa! —
wykrzyknął. — Czy mówi pan poważnie? Czy może próbuje pan zrobić głupca ze starego
człowieka?
— Nie, panie Williamson. Zapewniam pana, że to co powiedziałem, jest najszczerszą
prawdą. Doktor Baker mówił mi, że szok mógłby ją uleczyć — no i tak się stało. Co do Neila,
skoro wyjechał, myślę, że niewątpliwie zrobił dobrze.
Eric opuścił kuchnię, nie chcąc dłużej podtrzymywać dyskusji. A kiedy wspinał się po
schodach na górę, słyszał, jak stary Robert mruczał do siebie niczym człowiek kompletnie
oszołomiony:
— No, tak, tak. Nigdy dotąd nie słyszałem czegoś podobnego. W ciągu całego swojego
życia. Nigdy, nigdy. Timothy, czy ty kiedykolwiek słyszałeś coś podobnego? Och, ci
niepojęci Gordonowie! Nic u nich się nie dzieje jak u innych ludzi.
Pójdę obudzić matkę i opowiem jej o tym, bo inaczej do rana nie zasnę.
Z
WYCIĘSTWO
Teraz kiedy wszystko doszło do normy, Eric postanowił opuścić szkołę i powrócić do
rodzinnego miasta. Co prawda „podpisał papiery” i zobowiązał się uczyć do końca roku, ale
sądził, że rada szkolna wyrazi zgodę na zwolnienie, jeżeli znajdzie odpowiedniego następcę.
Zdecydował prowadzić zajęcia aż do wakacji, które rozpoczynały się w październiku, po
czym chciał stąd wyjechać. Kilmeny przyrzekła, że wyjdzie za niego następnej wiosny. Eric
błagał o wcześniejszy termin, lecz Kilmeny słodko ale stanowczo postawiła na swoim, a
Thomas i Janet zgadzali się z nią.
— Jest jeszcze wiele rzeczy, których muszę się nauczyć, zanim będę gotowa do
zamążpójścia — oznajmiła Kilmeny. — Chciałam także oswoić się z widokiem obcych ludzi.
Mam obecnie pewne trudności i ogarnia mnie przerażenie, kiedy widzę kogoś, kogo nie
znam, chociaż sądzę, że tego nie widać. Chodzę teraz do kościoła z wujem i ciotką oraz na
spotkania Towarzystwa Misyjnego. I wuj Thomas obiecał, że znajdzie dla mnie tej zimy jakąś
szkołę z internatem w mieście. Co o tym myślisz?
Eric natychmiast zaprotestował. Pomysł Kilmeny aby pójść do szkoły z internatem
pobudził go do śmiechu.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego po wyjściu za mnie, nie może się uczyć, czego tylko
chce, jak dawniej sama z książek — narzekał do wuja i ciotki.
— Tak, ale my też chcielibyśmy mieć ją jeszcze u siebie przez zimę — poważnie
tłumaczył Thomas Gordon. — Trudno nam się z nią rozstać. Nigdy dotąd nie była poza
domem nawet przez jeden dzień. Jest światłem naszego życia. To bardzo miłe z pana strony,
że pozwoli jej pan przyjeżdżać do nas kiedykolwiek zechce. Ale to jednak zasadnicza różnica.
Będzie należała do pańskiego świata a nie do naszego. To jest słuszne, nie chcemy, aby było
inaczej. Lecz prosimy, pozostaw nam ją jeszcze na tę zimę.
Eric ustąpił z oporami, bo nie miał innego wyjścia. Koniec końców przypomniał sobie, że
przecież Lindsay nie leży zbyt daleko od Queenslea, a nadto istnieją takie rzeczy jak statki i
pociągi.
— Czy pan napisał już ojcu o tym, co się tutaj wydarzyło? — niespokojnie pytała Janet.
— Nie, nic jeszcze nie wie. Ale pójdę do domu i opiszę dokładnie wszystko jeszcze tego
wieczoru.
Pan Marshall senior nie odpowiedział na list, lecz zjawił się osobiście. Po kilku dniach Eric
wrócił ze szkoły i zobaczył ojca siedzącego w wymuskanym salonie pani Williamson. Nie
padło żadne słowo dotyczące listu Erica do czasu, aż wypili herbatę. Kiedy zostali sami, pan
Marshall zapytał nagle.
— Ericu, co to za sprawa z tą dziewczyną? Mam nadzieję, że nie zrobiłeś jakiegoś
głupstwa. Chociaż po tym, czego się dowiedziałem, bardzo mi na to wygląda. Dziewczyna,
niema przez całe prawie życie, dziewczyna nie mająca prawa do nazwiska ojca, wiejska
dziewczyna, którą musiałeś wynaleźć właśnie w takim miejscu jak Lindsay! Twoja żona
powinna zająć miejsce twojej matki, a ona była perłą wśród kobiet. Czy myślisz, że ta
dziewczyna jest tego warta? Przecież to nieprawdopodobne! Zostałeś omotany przez ładną
buzię oraz świeżą dziewczęcą urodę. Przewidywałem, że będą jakieś kłopoty związane z tą
dziwną zachcianką, jaką było objęcie posady wiejskiego nauczyciela.
— Poczekaj, aż zobaczysz Kilmeny, ojcze — odparł Eric z uśmiechem.
— Hm! Dokładnie to samo powiedział mi David Baker. Natychmiast po otrzymaniu listu
od ciebie poszedłem do niego, bo zaraz podejrzewałem, że istnieją pewne związki pomiędzy
tym listem a jego tajemniczą wizytą tutaj. Próbowałem wydobyć z niego jakąś wiadomość,
ale nie pomogły stosowane przeze mnie prośby ni sprytne kruczki. Na to wszystko powiedział
tylko: — Proszę poczekać, aż zobaczy pan Kilmeny Gordon.
— No dobrze, poczekam, aż ją zobaczę, lecz pamiętaj, będę na nią patrzył oczami
mężczyzny sześćdziesięciopięcioletniego a nie dwudziestoczteroletniego. I jeżeli ona nie jest
odpowiednia na twoją żoną, to lepiej ją opuść lub radź sobie sam w życiu.
Eric zagryzł wargi, lecz odparł jedynie poważnie:
— Ojcze, chodź ze mną. Pójdziemy teraz na spotkanie z nią.
Poszli okrężną główną drogą aż do drożyny Gordonów. Kilmeny nie było, kiedy stanęli
przed ich domem.
— Pobiegła do starego sadu, panie Marshall — powiedziała Janet. — Kocha to miejsce tak
bardzo, że spędza tam każdą wolną chwilę. Lubi się tam uczyć.
Usiedli i porozmawiali chwilę z Thomasem i Janet. Kiedy wyszli, pan Marshall
powiedział:
— Polubiłem tych ludzi. Jeżeli Thomas Gordon byłby takim człowiekiem jak Robert
Wilłiamson, nie chciałbym nawet oglądać twojej Kilmeny. Jednak oboje Gordonowie są w
porządku, trochę szorstcy i zasadniczy, ale to dobry, solidny ród. Mają wrodzoną dystynkcję i
silne charaktery. Ale coś ci powiem otwarcie. Spodziewam się, że twoja młoda dama nie ma
takich ust jak jej ciotka.
— Usta Kilmeny są podobne do ucieleśnionej, słodkiej pieśni miłosnej.
— Hm! — mruknął pan Marshall. — Dobrze — dodał po chwili bardziej tolerancyjnie. —
Byłem także poetą przez sześć miesięcy swego życia, wówczas, kiedy zalecałem się do twojej
matki.
Gdy weszli do sadu, Kilmeny czytała na ławce pod krzewem bzu. Wstała i ruszyła
zatrwożona na spotkanie, domyślając się, że ten wysoki, białowłosy starszy pan, to musi być
ojciec Erica. Kiedy podeszła, wzruszony Eric zauważył z uczuciem dumy, że nie mogła
piękniej wyglądać. Włożyła swoją ulubioną prostą, niebieską sukienkę, ładną, jak wszystkie
jej sukienki. Ubiór szczególnie podkreślał doskonałą linię jej gibkiej, wysmukłej figury.
Lśniące, czarne włosy zaplotła i owinęła wokół głowy w koronę, w którą zatknęła kilka
gałązek dzikich astrów, płonących niczym cudowne purpurowe gwiazdy. Jej twarz
zaróżowiło delikatnie podniecenie. Wyglądała jak młoda księżniczka ukoronowana przez
różowy blask słoneczny, przeciskający się przez stare drzewa.
— Ojcze, to jest właśnie Kilmeny — z dumą powiedział Eric.
Kilmeny podała dłoń, z pewną bojaźnią szepcząc pozdrowienie. Pan Marshall popatrzył na
nią i już nie mógł oderwać wzroku. Ujął dłoń dziewczyny, przytrzymał ją i spoglądał tak
przenikliwie a zarazem uważnie w jej twarz, jakby nie dowierzał własnym oczom. Wreszcie
przyciągnął Kilmeny do siebie i z wielką powagą pocałował ją delikatnie w czoło.
— Moja droga — powiedział. — Cieszę się, a zarazem jestem dumny, że zgodziłaś się
zostać żoną mego syna, a moją najmilszą i godną największego szacunku córką.
Eric szybko odwrócił się, aby ukryć widniejące na twarzy silne wzruszenie, ale oczy jego
tak jaśniały, jakby spoglądał w przyszłość opromienioną tęczowym blaskiem.