HARRY HARRISON
Stalowy Szczur idzie do
piekła
(Przekład: Jarosław Kotarski)
ROZDZIAŁ 1
Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się całości podejrzliwie i dolałem
drugie tyle. Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo smakuje.
Smakowało.
Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad barkiem
zegar. Była dziesiąta rano, co jednoznacznie wskazywało, że z tygodnia na tydzień coraz
wcześniej zaczynam codzienne przyjemności. No, w końcu coś się człowiekowi od życia
należy, a poza tym, to moja wątroba.
Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy napełnić,
przerwał mi domowy komputer:
- Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i denerwujący.
- Pewnie dostawa z monopolu - warknąłem niekulturalnie i niemiło, co i tak nie
odniosło żadnego skutku: komputery z zasady nie mają poczucia humoru.
- Dostawy od ”Gary's Grog and Groceries” docierają pocztą pneumatyczną, Sire.
Osobą zbliżającą się do drzwi jest Rowena Vinicultura, której popcar zatrzymał się na
podjeździe.
Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zdecydowanie sięgnęło dna -
ze wszystkich przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być może najładniejsza, ale
za to na pewno najgorsza. Słuchając jej, już po pięciu minutach miało się ochotę na
morderstwo, po siedmiu na samobójstwo. Ona nie była zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym
po prostu mistrzostwo - tylko upierdliwa. Odruchowo pomknąłem ku tylnemu wyjściu, gdy w
pół kroku powstrzymał mnie kolejny komunikat:
- Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę.
- Co znaczy ”opadła”?!
- Sądzę, że wyraziłem się ściśle, Sire. Zamknęła oczy, zwiotczała i powoli opadła na
ziemię. Obecnie z zamkniętymi oczami leży nieruchomo na wycieraczce, zasłaniając
sześciojęzyczne powitanie, jakie na niej wypisano. Puls ma słaby i nieregularny, a siniaki i
zadrapania na jej twarzy...
Pognałem z powrotem.
- Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na zewnątrz.
Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wyglądała na nieprzytomną i
pobitą. Choć nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na policzku. Pochyliłem się,
złapałem ją oburącz i uniosłem; musiało to do niej jakoś dotrzeć, gdyż szepnęła:
- Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie.
Tym razem włosy stanęły mi dęba, mimo to kopniakiem zatrzasnąłem drzwi i
spytałem w miarę spokojnie:
- Gdzie jest automed?
- W bibliotece, Sire.
Ruszyłem tam biegiem. Ponieważ zarówno Angelina, jak i ja byliśmy nieprzyzwoicie
zdrowi, pojęcia nie miałem, gdzie znajduje się automed - dom wynajęliśmy ledwie parę
miesięcy temu i jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny. Wiedziałem, że jest, i to uczciwie
wyposażony i jak na razie to mi wystarczało. Teraz przestało.
Gdy dotarłem do biblioteki, na miejscu wygodnej kanapy obitej skórą wznosiła się
zautomatyzowana i zminiaturyzowana sala operacyjna. Położyłem Rowenę na stole i
strąciłem analizator, który przywarł mi do karku.
- Nie mnie, ty cybernetyczny idioto, masz badać leżącą na łóżku! - warknąłem,
odskakując na wszelki wypadek.
Na ręcznym komunikatorze wybrałem alarmowy sygnał 666, obserwując jednocześnie
ekran automeda, który zabrał się do roboty z entuzjazmem, aż miło było popatrzeć.
Wyświetliło się tam całe mnóstwo - od temperatury ciała do tempa wzrostu włosów, czyli
wszystko, co dało się zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch.
- Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozumienia.
- Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie stwierdzono -
odezwał się przyjemny dla ucha baryton. - Rany - powierzchowne, zostały oczyszczone i
opatrzone. Zaaplikowano stosowne antybiotyki.
Zestaw macek manipulatora cofnął się i zniknął w suficie, z którego wysunął się
kilkanaście sekund wcześniej.
- Ocuć ją!
- Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby komputer
mógł mieć urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało.
- Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umilkła.
- Postaraj się lepiej, bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta albo
sole trzeźwiące czy inną cholerę. Byle szybko.
- Pacjent przeżył poważny szok i nie...
- Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności, bo ci zrobię spięcie w
ROM-ie, POM-ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku cyfrowy!
Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i skupiła
wzrok na mnie.
- Jim...
- Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów, co z
Angeliną!
- Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się przed ich
wyrwaniem i zmusiłem do spokoju.
- To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kiedy... - Zamknąłem się, żeby
i ona mogła coś powiedzieć.
- W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła.
- Pilnuj jej! - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj! A najlepiej wezwij
karetkę!
O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami w czasie
pracy i tylko przeszkadza.
- Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj drzwi!
Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na plastbetonie.
Wyrwałem dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie rozjechałem jakąś
parkę na chodniku i wpasowałem się między dwa pojazdy praktycznie na styk. A potem
docisnąłem gaz do dechy, porozumiewając się równocześnie krzykiem z komputerem
pokładowym - w końcu miło byłoby wiedzieć, dokąd jadę.
- Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczystej Prawdy.
Na pancernym szkle owiewki pojawiła się projekcja planu miasta z pulsującym
kwadratem, oznaczającym cel, i takąż kropką oznaczającą mnie. Zawróciłem z piskiem opon i
zauważyłem, że ktoś próbuje się ze mną skontaktować na częstotliwości awaryjnej, którą
znali tylko: Angelina, James i Bolivar. Wdusiłem kontrolkę, uaktywniając połączenie, i
usłyszałem:
- Tu Bolivar, co się dzieje, tato?
Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekundach, gdy zgłosił się James.
Pojęcia nie miałem, gdzie byli, ale na pewno zaraz ruszą w drogę. Pierwszy raz zostaliśmy
zmuszeni do skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne zagrożenie dla kogoś z
rodziny. Łączność ta powstała, gdy chłopaki usamodzielnili się i wyprowadzili, i jej celem w
zasadzie było przyzwanie pomocy w razie jakichś kłopotów. Wyszło, że to nie ja im mam
pomóc, tylko oni mnie; cóż, wszechświat jest pełen niespodzianek.
Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym i biała piana
gaśnicza rozpylana przez helikopter: piany przybywało, dymu było coraz mniej. Zostawiłem
atomcykla, który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i ruszyłem kłusem w stronę
ruin. Stanęło mi na drodze jakichś dwóch palantów w mundurach policyjnych, więc
przeszedłem przez nich i natknąłem się na innego. Sądząc po szamerunku, albo był
sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem założenie, że to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć
oznajmiłem:
- Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest mója żona...
- Gdyby się pan odsunął i...
- Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Płacę cholerne podatki, czyli
łożę między innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie znam się na pewno
lepiej. Co się tu powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim?
Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i jak nabrałem doświadczeń, ale nie chciałem
przeciążać go myśleniem. Nie przyzwyczajonym szkodzi.
- Nic - przyznał uczciwie. - Straż i my dopiero się zjawiliśmy na wezwanie
automatycznego systemu alarmowego.
- Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczystej Prawdy. Do mojego
domu dotarła ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od niej dowiedziałem się, że moja
żona tu była.
Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho.
- Admirale Jamesie di Griz. - Brzęczenie odniosło właściwy skutek, bo stał się
wybitnie uprzejmy. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią... Angelinę.
Jestem kapitan Collon i oznajmiam oficjalnie, że pański status zezwala panu brać udział w
tym dochodzeniu zgodnie z własnym uznaniem i na własną odpowiedzialność.
Przybywając na tę rozkoszną planetę, odruchowo władowałem do głównego
komputera dane o swojej skromnej osobie jako admirale floty. Taka szeroko rozwinięta
profilaktyka.
W ślad za masywnym i solidnie chłodzonym firebotem weszliśmy w dymiące ruiny.
Robot przedzierał się przez rumowisko, tworząc wygodne przejście i obsikując pianą co
bardziej dymiące fragmenty. Wszystko filmował, zanim gdzieś wlazł, tak na wszelki
wypadek. Przez na wpół wyrwane drzwi - po przejściu firebota całkiem wyrwane - weszliśmy
do czegoś, co jeszcze niedawno było sporą salą i to nie najgorzej udekorowaną. Całość
oświetlały lampy zawieszone na fruwających pod sufitem wentylatorach, a wnętrze
przedstawiało sobą obraz totalnego zniszczenia. Było pełno dymu i żadnych ciał.
Po draperiach zostały nie dopalone resztki, po rzeźbach i boazerii wspomnienia,
natomiast ławki, których było najwięcej, niezbyt ucierpiały. Za to elektroniczny panel
kontrolny i aparatura niewiadomego pochodzenia, umieszczone w bocznym pomieszczeniu,
gdzie nota bene zaczął się pożar, były stopione i porządnie zmasakrowane.
- Teraz się zatrzymamy - poinformował mnie uprzejmie kapitan Collin. - Pora na
specjalistów.
Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary robot, prawdopodobnie wypchany
czujnikami i pozostający w stałej łączności z tuzinem laboratoriów kryminalistycznych.
Logicznie rzecz biorąc, na pewno był skuteczniejszy i szybszy od dowolnie wybranej ludzkiej
ekipy. Co i tak nie zmieniało faktu, że miałem ochotę mu dokopać i zająć się badaniami
osobiście.
- Znalazłeś jakieś ciała? - warknąłem, w końcu docierając do granicy własnej
cierpliwości.
- Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldował mechanicznym głosem. -
Na podłodze odkryto plamy czerwonej substancji zidentyfikowanej jako ludzka krew.
- Jakiego typu? - wycharczałem.
- 0 Rh
-
.
- To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B Rh
+
. Po
pięciu minutach jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych śladów żywych
czy martwych ludzi bądź innych stworzeń. Pozostała mi do dyspozycji nieco nadpalona
kaplica i przybudówka z masą elektronicznego złomu celowo (i skutecznie niestety)
zniszczonego, i to tak dalece, iż nie sposób było zgadnąć, do czego mógł służyć.
No i jedno pytanie: co się stało z Angeliną?
Policja zablokowała komunikację międzyplanetarną i przeszukała wszystkie jednostki
znajdujące się na orbicie. Naturalnie nie znalazła ani śladu Angeliny czy kogokolwiek
podobnego. Należało się tego spodziewać, ale żeby nie dobijać Collina, powstrzymałem się
od komentarza i wróciłem do domu. Tym razem powoli i zgodnie z przepisami ruchu
drogowego.
Zaparkowałem atomcykla w garażu - jeszcze nie naprawionym, leniwe się te roboty
ostatnio zrobiły, że ludzkie pojęcie przechodzi - i skierowałem się do barku. Rowenę na całe
szczęście zdążyła w tym czasie zabrać karetka. Chlapnąłem dawkę leczniczą, zrobiłem drugą
i siadłem do komputera. Wiadomości były tylko dwie - od Bolivara i od Jamesa: obaj byli w
drodze, co znaczyło, że przekupstwem lub kradzieżą zdobyli najszybsze środki transportu w
okolicy. Ponieważ żadnego nie było na planecie, musi minąć trochę czasu, nim tu dotrą -
praw fizyki zmienić się nie da.
Pozostało więc czekać. Na pociechy i na raport policyjny, który zależał też od
techniki, a ta aktualnie przetrząsała szczątki maszynerii w ruinach świątyni. Jak uda się je
zanalizować, może dowiem się, do czego służyły. Rowenę chwilowo sobie odpuściłem. Jak
oprzytomnieje, rozmowa i tak będzie trudna (bo głupia była zawsze) i w stanie, w jakim się
znajdowała, nie miałbym szans jej zrozumieć.
Lussoso było planetą nudną, ale stechnicyzowaną, co wprawdzie niechętnie, ale byłem
zmuszony przyznać. O ironio losu, nienawidziłem tego miejsca, a przybyłem tu dobrowolnie i
jeszcze płaciłem za pobyt ciężkie pieniądze. Idiota ze mnie! A wydawało się to nie takie
głupie...
Planetę reklamowano jako rajski zakątek, ale ostrzegano, że piekielnie drogi.
Musiałem wyegzekwować pewne stare długi, co należało do przyjemności, bo z zasady nie
płacili ci, których nie lubiłem. Teraz uiścili należności, oczywiście po użyciu stosownych
argumentów. Zasilili szeregi pacjentów chirurgii pourazowej. Życie nie zawsze przynosi
dochody, ale jak dotąd oboje z Angeliną nie narzekaliśmy, staraliśmy się łączyć przyjemne z
pożytecznym.
Na przykład: ratowanie wszechświata czy fałszowanie wyborów prezydenckich daje
satysfakcję, ale nie przysparza gotówki, więc pomiędzy jednym a drugim obrobiliśmy kilka
obiecujących banków, starannie maskując dochody, by skrupulatny Inskipp przypadkiem nie
położył na nich łapy. Inskipp, odkąd z przestępcy stał się szefem Korpusu, sam się nie
wzbogacił, a innym zazdrościł twierdząc, że to nielegalne i nieetyczne. Neofita jeden. Z
takimi zawsze najgorzej.
W każdym razie mieliśmy dość na czarną godzinę (a nawet więcej). Ta czarna godzina
nadeszła w pewne słoneczne popołudnie, gdy moja małżonka zadała mi z pozoru niewinne
pytanie:
- Słyszałeś kiedyś o Lussoso?
- To się pije czy wciera?
- Nie udawaj głupszego, niż jesteś! To ta planeta, o której prawie codziennie mówią w
reklamówkach...
- Nie słyszałem i nie chcę słyszeć! Jeśli w reklamówkach, to wszystko jasne: po
obejrzeniu pierwszej zbiera mi się na wymioty, po drugiej mam ochotę rozwalić ekran. To
zdaje się jest wiejski zakątek dla snobów, gdzie nie każdego milionera stać na jeden nocleg?
Opisane w ”Stalowy S
z
czur ocala świat”,
wy
d Amber
19
94.
Opisane w ”Stalowy Szczur prezydentem”, wyd. Amber 1994, 1995.
Coś mi się obiło o uszy...
- Nas na pewno stać.
- Pewnie tak...
Pewnie, że pewnie. Dopiero jak sobie potem w myślach odtworzyłem ten ciąg
wydarzeń, oczywiste się stało, że o żadnym przypadku nie mogło być mowy - wszystko
dokładnie przemyślał, zorganizował i przeprowadził jednoosobowy zespół, który zdecydował
się tam pojechać. Czyli Angelina. Jak się uparła, nie było siły, jej musiało być na wierzchu -
taka wada fabryczna w charakterze. Znaczy się nie całkiem wada; generalnie zaleta, ale przy
pomysłach jak ten z Lussoso, brak lepszego określenia.
Planeta od dawna była źródłem legend, mitów i oper mydlanych zwanych serialami
rodzinnymi. Ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł, jak pompować gotówkę z najbogatszych,
i dlatego powstało Lussoso. Było to bowiem centrum kuracji odmładzającej wszechświata.
Kuracje były upiornie drogie i niewiarygodnie skuteczne. Cena wykluczała zwykłych
milionerów, ale i tak kolejki były niezłe. Samo leczenie należało do bezbolesnych, ale
długotrwałych - w razie zaawansowanego rozkładu mogło potrwać i parę lat - a ponieważ
każdy szpital błyskawicznie staje się nudny, zamieniono na niego całą planetę. A właściwie
nie na szpital, tylko na uzdrowisko wokółszpitalne. Zmieniono klimat, rzeźbę terenu i co
tylko było trzeba, i upchano na tym terenie wszystkie znane rozrywki. Od opery do kasyna,
od biegu po zdrowie po nurkowanie głębinowe - cały świat nastawiony na wakacje i relaks. A
starannie ukryte w zieleni szpitale i kliniki robiły swoje, przywracając pacjentom młodość i
urodę w tempie wprost proporcjonalnym do kurczenia się ich konta. Pomysł genialny, prosty i
skuteczny. Odkryłem to mniej więcej po trzech godzinach poszukiwań w bankach danych
rozmaitych instytucji i natychmiast o całej sprawie zapomniałem.
W przeciwieństwie do Angeliny.
Parę dni później znalazłem w stercie reklamówek broszurę o Lussoso. No to ją
wyrzuciłem razem z resztą zadrukowanej makulatury. Oświeciło mnie po kilku kolejnych
dniach, gdy Angelina przed wyjściem na kolację przystanęła przed lustrem, pochyliła się i
dotknęła kącika oka.
- Jim... to jest zmarszczka. - Brzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, więc
ograniczyłem się do komentarza:
- To tylko światło tak pada.
Mówiąc to zrozumiałem, że zostałem właśnie załatwiony na cacy i że następnym
przystankiem będzie ten cholerny, odmładzający raj. Lata bezkonfliktowego współżycia
nauczyły mnie sporo, w tym najważniejszego: tego, co baba myśli, mówiąc proste zdanie,
normalny człowiek nie zgadnie. Pewne było jedno - na pewno jej wypowiedź była pokrętna.
Przykład? Proszę uprzejmie.
Pytanie: Jesteś głodny? Interpretacje - podstawowa: Ja jestem głodna;
pośrednia: Zapomniałeś, że mieliśmy wyjść na kolację?
prawdopodobna: Nie chce mi się jeść, ale pewnie będziesz mi zaraz zawracał głowę
obiadem;
pewna: Trzeba iść po zakupy.
Naturalnie możliwych było kilkanaście innych, gdyż kobieca logika i zdrowy rozsądek
wykluczają się z definicji. Przeważnie jednak interpretacja najmniej korzystna dla mnie
okazywała się najtrafniejsza. Nie mając ochoty na pierwszą, naprawdę poważną awanturę w
rodzinie uśmiechnąłem się promiennie i spytałem:
- Zaczyna mi się tu nudzić, nie masz na oku jakiejś ciekawszej planety do
pomieszkania?
Za domyślność dostałem całusa i szczerze rozradowany uśmiech.
- Jimmy, musisz czytać w myślach! - oznajmiła rozpromieniona Angelina. - Co
myślisz o...
Z myślenia to pozostało mi skasowanie zostawionych na podobną okoliczność
długów, a nie pierdoły.
No, a potem wylądowaliśmy w Lussoso i wynajęliśmy dom. A jeszcze później miałem
naprawdę długie okresy świętego spokoju, gdy Angelina znikała na kuracjach, o których
zresztą zgodnie z lokalnym zwyczajem nie rozmawialiśmy. Jak zobaczyłem pierwsze
rachunki, krew mnie zalała, a po kolejnych zirytowałem się na tyle, że sam poszedłem na
zabiegi. Do cholery, i tak miałem je praktycznie wliczone w koszty. W końcu odmładzanie
jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Co do reszty to folder nie kłamał - wakacje faktycznie można tu było spędzić
wspaniale, i to w towarzystwie samych młodych i pięknych znajomych. Tyle że przeraźliwie
nudnych (co do jednego) i głupich (w przeważającej części). A poza tym, ile czasu można
mieć przymusowe wakacje?! I to z groszorobami, których właściwie interesowało wyłącznie
dalsze groszoróbstwo.
Nie przeczę: pieniądze są w życiu rzeczą ważną, ale nie najważniejszą ani też nie
jedyną. Jakoś tak wyszło, że chyba byłem jedyny w okolicy, który tak uważał.
Po miesiącu miałem wszystkiego dość. Samobójstwo przez samospłukanie albo
powrót do wojska zaczynały mieć swój urok. Jednakże męczyłem się, i to z dwóch powodów:
po pierwsze, oboje byliśmy w trakcie kuracji - płatnych z góry - i nie widziałem powodów, by
rezygnować z tego, co już zostało zapłacone. Po drugie, Angelina doskonale się bawiła, mając
pierwszy raz nieobowiązujące grono przyjaciółek i żadnych innych problemów. Ja zresztą też,
odkąd skończyliśmy stałą współpracę z Korpusem, a synowie na tyle podrośli, że po
zapoznaniu się z co ciekawszymi aspektami życia zwiedzali świat, a raczej wszechświat i
robili, na co mieli ochotę; przecież jest to przywilej młodości.
Angelina natomiast spędzała masę czasu z przyjaciółkami. Co robiła, nie wiedziałem i
prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Dobrze się bawiła i to było najważniejsze. O
Świątyni Wieczystej Prawdy wspomniała bodajże raz z komentarzem, że któraś tam jest nią
zachwycona.
Dalsze rozmyślania (konkretnie nad tym, czy chce mi się wstać po dolewkę, czy nie)
przerwał mi sygnał komunikatora.
- Tu di Griz - zawołałem, uaktywniając połączenie.
- Kapitan Collin, sir. Mamy kolejne i przyznam... nieco dziwne informacje o Świątyni.
Gdyby zechciał pan wstąpić do mojego biura...
Dalszego ciągu nie słyszałem, bo byłem w połowie drogi do garażu.
ROZDZIAŁ 2
- Więc co nowego? - zapytałem bez wstępów, wkraczając do gabinetu kapitana
Collina.
Akurat wisiał na telefonie, toteż uśmiechnął się przepraszająco i rozmawiał dalej.
- Tak... Aha... Dzięki... - Odłożył słuchawkę. - To był szpital: wygląda na to, że Mrs.
Vinicultura cierpi na posttraumatyczną amnezję...
- Czyli mówiąc po ludzku, głupia gęś wszystko zapomniała?
- Dokładnie. Są techniki, dzięki którym można pamięć przeczesać, ale niestety
wymaga to wyjścia obiektu z szoku. A na to chyba będziemy musieli poczekać.
- Ale jak sądzę, nie dlatego miałem przyjemność odebrać pańską wiadomość?
- Nie, nie... - Poluzował sobie kołnierzyk i wyglądał na autentycznie zażenowanego,
co jak na gliniarza było prawdziwym osiągnięciem.
- Na Lussoso zawsze byliśmy dumni z naszego systemu zabezpieczeń i dokładności, z
jaką prowadzone są banki danych...
- Mówiąc krótko, ktoś się do nich włamał i wyczyścił, co chciał - przerwałem mu
łagodnie. - Albo zmienił. Co zrobił?
Collin zamknął z trzaskiem jadaczkę, i oklapł.
- Jedno i drugie - przyznał. - Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego!
- To się nazywa debiut - pocieszyłem go. - Każdy to kiedyś przechodzi. Dokładnie, co
się stało?
- Świątynia Wieczystej Prawdy jest legalnie zarejestrowana. Podatki płacili regularnie
i na pierwszy rzut oka wszystko wygląda w jak najlepszym porządku. Założyciele są
oficjalnie wpisani do rejestru, a my dyskretnie, ma się rozumieć, zdobyliśmy pełny spis
członków...
- Dlaczego dyskretnie?
- Cóż... jak każdy cywilizowany świat jesteśmy sygnatariuszem Międzygalaktycznej
Ustawy o wolności religii. Słyszał pan o niej, sir?
- Jeżeli, to ostatni raz w szkole - przyznałem.
- Historia religii to historia przemocy: najgłupsze i najkrwawsze wojny toczono w
imię ideałów religijnych, przecież z fanatykami nie sposób logicznie rozmawiać. Religia zbyt
często zabijała albo raczej jej wyznawcy podpuszczeni przez kapłanów, a my mamy
serdecznie dość śmierci. Żadne państwo czy rząd planetarny nie ma prawa kontrolować
ruchów wyznaniowych, ponieważ wolność wyznania i zgromadzeń są jedną z podstaw
rozwoju cywilizacji.
- A co z kultami rozmaitych oszustów, kretynów czy wariatów?
- Prawo wymaga, abyśmy się nie wtrącali w żadną religię, i przestrzegamy go
dokładnie, co nie przeszkadza nam interesować się każdym nowo powstającym na tej planecie
kultem, rzecz jasna, dokładnie go sprawdzamy. Wszystko ma się rozumieć po cichu, w
ramach ochrony obywateli, i legalnie, jeśli naturalnie to możliwe. Poza tym nienaruszanie
praw religijnych to jedno, a osoby kapłanów to drugie. Pilnujemy, żeby nie byli nimi znani
oszuści, żeby prawa mniejszości były przestrzegane i wyznawcy mieli całkowicie wolny
wybór...
- Między innymi prowadzicie kartotekę, kto gdzie chodzi i jak często, no i naturalnie,
o co idzie w każdym przypadku religijnego maniactwa - podsumowałem.
- Też. Dane te są tak zabezpieczone, że dostęp do nich mają tylko najwyżsi rangą i to
jedynie w razie niebezpieczeństwa czy katastrofy.
- Katastrofa już była, a ranga wydaje mi się odpowiednia, więc może w końcu
wykrztusisz pan, co tam ciekawego wypłynęło.
- Rowena Vinicultura była jedną z pierwszych członkiń Świątyni. Uczęszczała
regularnie, a pańską żonę przyprowadziła dokładnie po czterech sesjach czy seansach, jak tam
oni to nazywali.
- No i?
- No i jak już mówiłem, dane mamy kompletne i szczegółowe z jednym drobnym
wyjątkiem... - wykrztusił. - Przywódca Świątyni Wieczystej Prawdy, Mistrz Fanyimadu cóż...
- Aha - mruknąłem, na próżno czekając na ciąg dalszy. - Nie figuruje nigdzie, tak?
Przytaknął, nadal tępo wpatrując się w blat. -Wiemy, gdzie mieszka, mamy daty i
potwierdzenie jego uczestnictwa w nabożeństwach, ale nic więcej...
- Jasne - warknąłem - nie wiecie, kiedy i skąd się tu pojawił, kim jest i czy nadal tu
jest, czy też był uprzejmy was opuścić. Coś pominąłem?
- Nastąpiła pewna przerwa w hm... komunikacji międzyresortowej, co w połączeniu z
drobnym niedopatrzeniem...
- Czym?! - Moje pytanie go zmroziło. - Pożar w wyniku wybuchu, ofiara w szoku i to
się nazywa niedopatrzenie?!
- Nie ma powodów, by tracił pan cierpliwość, sir...
- Ale są powody, żebyś ty stracił stołek! Chyba że to śledztwo zacznie w końcu
przynosić wyniki.
- Już przynosi. - Jakoś przełknął czystej postaci groźbę, do czego nie sądzę by był
przyzwyczajony. - Przeprowadziliśmy analizę krwi do poziomu molekularnego i
porównaliśmy ją z próbkami wszystkich przebywających na tej planecie. Jak pan zapewne
wie, mamy pełną kartotekę szpitalną, tak na wszelki wypadek. Gdy dzwoniłem, pozostało
dwadzieścia możliwości, a ponieważ porównywanie komputerowe trwa przez cały czas,
obecnie zostało pięcioro podejrzanych... o przepraszam już tylko troje, z czego dwoje to
kobiety. A oto nasz podejrzany!
Wydarł kartkę z drukarki i obaj rzuciliśmy się ku drzwiom. - Kto?
- Profesor Justin Slakey. - Daleko?
- Mniej niż sześćdziesiąt sekund lotu.
Chociaż co do tego miał rację, helikopter wystartował ledwie wpadliśmy do
przedziału desantowego, a nad nami przemknęły odrzutowce osłony. Widać na wszelki
wypadek skoordynowali poczynania z wojskiem, żeby zabawa była lepsza.
Zanim wylądowaliśmy, zobaczyłem trzy inne maszyny startujące z trawników i dachu
po wypuszczeniu oddziału antyterrorystycznego, który otoczył sympatycznie wyglądającą
willę i zdobył ją, nie napotykając niczyjego oporu.
Bo nikogo nie było.
Z szafy w sypialni zniknęła walizka - jedna z czterech stojących rzędem, więc łatwo
było zauważyć - a drzwi do garażu ziały otworem. Garaż zaś pustką.
- Uciekł - zameldował oficer łącznikowy, gdy wyszliśmy z garażu, podając Collinowi
jakiś meldunek.
- Był na liście pasażerów liniowca ”Star of Serendipity”. Wystartowali prawie godzinę
temu... - poinformował mnie Collin ponuro.
- W takim razie są już w nadświetlnej i nie ma z nimi łączności. Czyli, że nam prysnął.
Teoretycznie jest to niemożliwe, jako że powinien być na pokładzie do wylądowania, gdzie
będą go serdecznie oczekiwać, bo poinformuje ich pan o wszystkim, ale to wybitnie cwana
sztuka. Jak dotąd spryciarz był o krok przed nami, a drogę ucieczki obmyślił starannie i
spokojnie, toteż założę się, że go nie będzie na pokładzie. I to prawdopodobnie zaraz po
wyjściu z nadprzestrzeni, zanim zdąży pan zaalarmować załogę. Przynajmniej może mi pan
teraz powiedzieć, kim on jest albo udaje, że jest.
- Z tym akurat nie ma żadnego problemu, co jeszcze bardziej komplikuje sprawy. On
naprawdę jest profesorem Slakeyem. Sprawdzenie, które zarządziłem, ledwie jego nazwisko
weszło do pierwszej dziesiątki, potwierdziło to bez cienia wątpliwości. Jest lekarzem o
galaktycznej wręcz sławie, który zjawił się tu na prośbę Rady Medycznej. Zarabiał zresztą
wyśmienicie, jako że jego specjalność jest wyjątkowa- coś z opóźnieniem entropii
stosowanym w szpitalnictwie.
- Brzmi rozsądnie: jak się opóźni entropię, zwolni się proces starzenia - przyznałem. -
A o to chodzi w tym całym interesie, prawda? Jest pan pewien, że to był autentyk, a nie jakiś
drobny oszust?
- Oszustwo jest wykluczone: mamy tu naprawdę doskonałych lekarzy i wszyscy go
podziwiali za fachowość. Oszust mający tej klasy wiadomości i umiejętności medyczne nie
musiałby nic więcej robić, by spokojnie i dostatnio żyć do końca swoich dni. Całkowicie
nielogiczne byłoby zwracanie na siebie uwagi i pchanie się w jakieś oszustwa religijne.
Zresztą lekarze są obecnie przesłuchiwani i z tego, co mi meldują podwładni, żaden nie
wierzy, że Slakey to Fanyimadu.
Faktycznie słuchawka co chwilę coś mu ćwierkała w ucho.
- A pan w to wierzy? - spytałem, nie kryjąc złośliwości. Zanim zdążył odpowiedzieć,
za drzwiami gabinetu - jako że zdążyliśmy wrócić do gabinetu kapitana Collina - rozległa się
ostra pyskówka przerwana wtargnięciem policjanta z izolowanym pojemnikiem w objęciach.
- Znaleziono to uprzątając resztki wyposażenia w Świątyni, panie kapitanie -
zameldował służbiście. - Było pod jednym z agregatów i dopóki go nie podniesiono, nikt nie
miał o niczym pojęcia...
Postawił pojemnik na stole i obaj z oficerem prawie się zderzyliśmy głowami,
zaglądając przez przezroczyste wieko. Wewnątrz była zmiażdżona ludzka dłoń, jak z ulgą
zauważyłem, zdecydowanie męska.
- Wzięto z tego odciski palców dzięki jakiemuś szczęśliwemu zbiegowi okoliczności?
- spytałem, nawet nie siląc się na uprzejmość.
- Tak jest, sir. - Policjant wyprężył się, najwidoczniej wiedział, że ma do czynienia z
admirałem. Zawsze byłem pełen podziwu dla szybkości, z jaką wszędzie rozchodziły się
plotki.
Zabrzęczał telefon, Collin odebrał go, nie czekając na powtórny sygnał, wysłuchał
krótkiego meldunku i powoli odłożył słuchawkę.
- Z daktyloskopii - powiedział z niedowierzaniem. - To dłoń profesora Slakeya...
- Czyli zero wątpliwości - ucieszyłem się. - Proszę łaskawie informować mnie o
wszystkim, cokolwiek by się wydarzyło i jakiekolwiek błahe by to było. Jasne?
I nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się na pięcie i skierowałem ku drzwiom.
Nim do nich dotarłem, dodałem przez ramię:
- Spodziewam się, że pełne akta profesorka znajdą się w moim komputerze, zanim
dotrę do domu.
I wyszedłem.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalne czynniki i oficjalne śledztwo. Teraz
należało wziąć się do roboty.
Zbliżając się wolno do podjazdu, zauważyłem, że frontowe drzwi domu są otwarte.
Wyjeżdżałem, a nie wychodziłem, więc na pewno je zamknąłem. Ze złodziejami na tej
planecie jeszcze się nie spotkałem, pod tym względem tutejsza policja była wyjątkowo
skuteczna, ale zawsze kiedyś jest pierwszy raz. Zostawiłem atomcykla przed drzwiami,
wyjąłem broń z kabury i wszedłem.
Któraś z pociech rzuciła mi się radośnie na szyję, wytrącając przy okazji broń z ręki.
- James - przedstawił się odruchowo, wiedząc, że mi się mylą. - Powinieneś się w
końcu nauczyć nas rozróżniać, ojciec.
- Jakbyście się złośliwie nie przebierali za siebie, to może by mi się wreszcie udało. -
Schowałem gnata i dodałem: - Poza tym nie wymądrzaj się, tylko zrób nam obu coś do picia.
Grzeczny chłopak - polecenie wykonał bezzwłocznie. Z naczyniem w garści siadłem
w miarę wygodnie i opowiedziałem mu wszystko, co sam wiedziałem. Nie trwało to długo, bo
niewiele było do opowiadania.
- Skoro ta cała Rowena powiedziała, że mama zniknęła, to znaczy, że żyje -
podsumował James. - Jest najtwardsza z nas wszystkich, więc da sobie radę jak zawsze.
Naszym zadaniem jest odnaleźć ją i skopać tyłek temu całemu Slakeyowi...
- O przyjemnościach potem - przerwałem mu stanowczo. - Jesteś drugi w kolejce.
Właściwie trzeci, kobiety bądź co bądź mają pierwszeństwo, a znając twoją matkę, będzie
musiała bardzo nad sobą panować, żeby dla mnie coś zostało. Poczekamy na twojego brata i
bierzemy się do roboty.
- Powinien się tu wkrótce zjawić, bo złapałeś go na pokładzie jachtu podczas
pomiarów geologicznych jakiegoś księżyca. To jego najnowsza pasja, a zanim przeszedł w
nadświetlną, skontaktował się ze mną, stąd wiem.
- Geologia księżycowa?! Ostatnio zdaje się pasjonował się grą na giełdzie?
- Znudziło mu się. Ile czasu można zarabiać miliony na giełdzie i na klientach
równocześnie? Kupił jacht, jak spalił garnitury, i lata po księżycach. Co robimy?
- Uzupełniamy brak płynów w organizmie i bierzemy się do pracy koncepcyjnej. Ty
zajmujesz się pierwszym, ja drugim. Na początek zapominamy o współpracy z władzami:
skopali dochodzenie, a jedyne, co mogą, to tylko zawalić je do reszty. Fakt, przeprowadzą
drobiazgowe i dokładne poszukiwania profesorka, więc nie będziemy na to tracić czasu. Jeśli
go przypadkiem znajdą, w co zresztą szczerze wątpię, to i tak się o tym dowiemy. My
skoncentrujemy się na zdobyciu wszelkich informacji o Świątyni Wieczystej Prawdy. A
zaczniemy od pogawędek z wyznawcami, tu jest lista. Trzy z wypisanych tu niewiast są
dobrymi znajomymi twojej matki, więc nie przewiduję problemów. Zbieraj się!
- Tylko się przebiorę. Wiesz, że do kobiet trzeba umieć podejść, a strój i uroda to
podstawa. - Uśmiechnął się skromnie. - Jak wiesz, mam w tej dziedzinie wrodzone
predyspozycje...
- Autoreklama też. Przebieraj się, ty Casanowo od siedmiu boleści, a ja odpalę rodową
limuzynę.
”Odpalić” było zresztą najmniej właściwym określeniem - na Lussoso mieli chyba
najbardziej rygorystyczne przepisy o ochronie środowiska naturalnego w całej galaktyce i co
ciekawe, przestrzegali ich konsekwentnie. Prawdopodobnie za samo gadanie o silniku
spalinowym trafiłbym do tutejszego pudła. Pojazdy napędzane były mikrostosami (jak
atomcykiel) albo bateriami. Albo jak w przypadku limuzyn typu Spread Eagle włączało się je
na noc do sieci, dzięki czemu silnik nabierał mocy. Całe to ustrojstwo z przekaźnikami
energii przy każdym kole dawało samojazd, którego rozmiary wymagały określenia co
najmniej ”limuzyna”.
Robot-kierowca wyprowadził pojazd z garażu na mój gwizd, otwierając jednocześnie
wykładane złotem drzwi. Opadłem z westchnieniem na śnieżnobiałe pseudofutro, co
spowodowało włączenie się ekranu łączności.
- Sport - poleciłem nie mając ochoty na żadne ”wiadomości”, ”nowości” i tym
podobne propagandowe bzdury.
Na ekranie pojawiły się wyścigi pospiesznych balonów, a autobar podał mi kieliszek
szampana.
- O, cholera. - W głosie Jamesa słychać było szczery podziw. - Prawdziwe złoto?
- Naturalnie. Do tego diamentowe reflektory i zdrowotne szyby z polaryzowanego
szkła pancernego. Karoseria ma się rozumieć też kuloodporna, twoi rodzice podróżują z klasą,
jakbyś miał jeszcze jakieś wątpliwości.
- Gdzie jedziemy? - spytał, rezygnując z komentarza i biorąc szampana.
- Do niejakiej Vivilii von Brun. Jest pierwsza w kolejności alfabetycznej i nie
będziemy szukać innego klucza. Nieprzyzwoicie bogata, rozsądnie atrakcyjna. Powiadomiłem
ją, toteż jesteśmy oczekiwani.
Gospodyni powitała nas w czymś szarym i zwiewnym, co losowo ukazywało różne
fragmenty opalonego ciała w zależności od jego ruchów. O wszystkim ma się rozumieć
wiedziała, bo tutejsze tak zwane programy informacyjne pełne były opisów i zdjęć. Jak
wszystkie manipulatory publiczne, lubowały się w cudzych nieszczęściach - im bardziej
krwawe, tym lepsze. Vivilia wyglądała na dwadzieścia sześć lat, zbyt piękne, żeby mogło być
prawdziwe. Ile tych lat faktycznie miała, nie wiedziałem, wiedziałem natomiast, że ludzie tyle
nie żyją. Kobiety pod tym względem były mutacją.
Ucałowałem wyciągniętą na powitanie dłoń i przedstawiłem:
- To mój syn, James.
- Miło mi poznać - uśmiechnęła się promiennie. - Waldo, mój mąż jest na kolejnym
śmiertelnie nużącym polowaniu, strzela do wszystkiego, co mu podejdzie pod lufę, tak więc
jeśli potrzebujesz spokojnego miejsca do spania, to służę...
Nie traciła czasu, choć określenie ”spokojne” było łagodnie mówiąc eufemizmem.
Waldo odstrzeliwał cybernetyczne drapieżniki, więc żeby się nie nudzić, sama zaczęła
polować. To, że bez problemu mogła być prababką Jamesa (co najmniej), nie robiło na niej
najmniejszego wrażenia. Fakt, doświadczeń miała można by rzec aż nadto.
- Vivilio, możesz nam pomóc odszukać Angelinę - oświadczyłem, przerywając jej
wabienie.
- Jaki rzeczowy. - Zalotnie się uśmiechnęła. - Jestem pewna, że to u was rodzinne...
- Najpierw fakty, potem pierdoły - zaproponowałem uprzejmie, wiedząc z
doświadczenia, że grzecznością daleko się z nią nie zajedzie.
- No już dobrze, dobrze. Powiem wam wszystko, co wiem...
- O Świątyni - skorygowałem. - Na resztę twego życia chwilowo brak nam czasu.
Przerażająca nuda na tej planecie powodowała, że promowano kulty religijne
wszelakiej maści. Mistrz Fanyimadu zaczął od tego, że pojawiał się jako stały gość na dużej
ilości przyjęć i spotkań towarzyskich, czarując obecne tam niewiasty swymi fascynującymi
przekonaniami. Kobiety z natury są ciekawskie, toteż nic dziwnego, że większość po
poznaniu kogoś tak uroczego składała mu rewizytę w świątyni. Część z nich trafiała tam
powtórnie. Wyjaśnienie według Vivilii było następujące:
- Kazania miał dobre, ale nie porywające i nie to przyciągało wyznawców. Powodem
było nie sposób, w jaki mówił, ale to, co mówił. Otóż twierdził, że jeśli ktoś będzie często
przychodził, gorąco się modlił i szczodrze ofiarowywał ”co łaska”, to będzie miał możliwość
zajrzeć do Nieba.
- Gdzie? - zdziwiłem się nieco, próbując przypomnieć sobie coś z teologii. - Do nieba?
- Do Nieba. - Brzmiało to zdecydowanie z dużej litery. - Nie słyszałeś o Niebie? Tak
na marginesie, to jakiego jesteś wyznania?
- Żadnego - poinformował ją radośnie James. - Wszyscy jesteśmy normalni i ateiści.
- Zdroworozsądkowego, mój drogi - poprawiłem go łagodnie. - To ładniej brzmi, a nie
wszyscy rozumieją.
- Jak większość - westchnęła. - Ale bycie praktycznym jest takie nudne... łatwo
zrozumieć, dlaczego osoby bardziej uczuciowe poszukiwały czegoś ciekawszego... czegoś
wznioślejszego.
Wracając do tematu: gdybyś bardziej uważał w szkole, wiedziałbyś to, co zaraz
usłyszysz. Przejdziesz przyspieszony kurs teologiczny. Niebo, przeważnie też zwane Rajem,
jest miejscem, gdzie wszyscy trafimy po śmierci, jeśli zachowywaliśmy się w życiu
właściwie. Zaznamy tam wiecznej szczęśliwości. Odwrotnością jest Piekło, gdzie się trafia,
jeśli w życiu postępowało się źle i niewłaściwie. I tam będzie się cierpiało przez wieczność.
Wiem, że to brzmi strasznie prosto i prymitywnie, że nie wspomnę o nielogiczności. Też
miałam takie odczucie, słysząc po raz pierwszy o Niebie i Piekle, ale jak odwiedziłam Niebo,
straciłam sporo z... nazwijmy to sceptycyzmem.
- Sugestia hipnotyczna - podsumowałem.
- Jimmy, jakbym słyszała Angelinę. Ten sam ton, ta sama mina pełna politowania i
niewiary. Tak sama myślałam, gdy opowiedziano mi pierwszy raz o pobycie w Niebie, ale
wiem, kiedy mam do czynienia z hipnozą, a tu nikt mnie nie wprowadzał w żaden trans. Nie
wiem jak, ale na pewno byłam w Niebie. Mistrz Fanyimadu trzymał mnie za jedną rękę, a ta
głupia Rosebudd za drugą. Żeby się dobrowolnie nazwać Różany pączek... no, ale ja nie o
tym. Przeżyliśmy to samo, widzieliśmy to samo... było zbyt piękne i realne, by mogło być
sugestią hipnotyczną. Było... inspirujące.
Nie dziwię się, że się zacięła: inspiracja zdecydowanie nie była w jej typie ani w jej
słowniku.
- Angelina też była w Niebie? Nigdy mi o tym nie wspomniała nawet słówkiem.
- Nic nie wiem na ten temat. Ale nie należę do osób wścibskich...
Dobrze, że nic nie piłem, bo mógłbym się udusić, słysząc to bezczelne kłamstwo. Jak
właśnie dało się słyszeć, obłuda podobnie jak głupota nie miały granic. W każdym razie
zeznań odnośnie Angeliny w Niebie nie zmieniła, a co do własnej tam obecności była pewna,
że je odwiedziła. Kiedy w końcu zmieniła temat i zabrała się za oprowadzanie Jamesa po
domu, jasne się stało, że więcej faktycznie nie wie. Telefon od Bolivara, który właśnie
wylądował w tutejszym porcie kosmicznym, stanowił doskonały powód do zakończenia
wizyty (dla mnie) i do urwania się (dla Jamesa).
- Jak tak dalej pójdzie, zacznę warczeć - ostrzegłem, gdy dojeżdżaliśmy do terminalu -
a potem gryźć.
- A można się dowiedzieć dlaczego?
- Bo im więcej słyszę o tym dupku i jego kościele tym większa wściekłość mnie trafia.
- Nie wiedziałem, że zrobiłeś się religijny...
- Słuchaj, gówniarzu: w takim samym stopniu stałem się religijny jak ty cnotliwy.
Religię zawsze uważałem za głupotę i opium dla mas, niezależnie, jaka religia i jakie masy,
ale nie o to chodzi. Denerwuje mnie kant.
- Zawsze miałeś słabość do oszustów...
- Nadal mam, ale do uczciwych oszustów. Tylko widzisz: ułatwianie wydawania
pieniędzy bogatym to jedno i każdy uczciwy kanciarz, jak dajmy na to ja, pracuje wyłącznie
dla gotówki. Oszukiwanie czyichś uczuć, wykorzystywanie przesądów to zupełnie inna
sprawa: to włażenie komuś z buciorami tam, gdzie nikt nawet delikatnie nie powinien się
znaleźć, chyba że go zaproszą. Wiara jest indywidualną sprawą każdego i jak długo ten ktoś
nie próbuje przekonywać innych, tak długo będę jego przekonania szanował, obojętnie, jak są
głupie. To, co zrobił ten zasmarkany profesorek, to zwyczajne chamstwo, i prymitywne, że aż
się niedobrze robi. Posłuchaj: skoro do nieba trafia się po śmierci, to dotarcie tam na
wycieczkę za życia i to za pomocą jakiejkolwiek maszynerii jest fizycznie i logicznie
niemożliwe. Albo rybki, albo akwarium, a tu mamy zwykły chamski kant oparty na
kłamstwie. Ścierwo żeruje na strachu przed śmiercią, który nie omija większości ludzi. Ci,
którzy mu uwierzyli, jak zorientują się, że to oszustwo, będą uczuciowymi wrakami. Żaden
szanujący się zawodowiec tak nie postępuje i mam zamiar skończyć z jego procederem,
niezależnie od nauczki za porwanie twojej matki, a mojej żony.
- Krótko mówiąc, czyste pozbawianie gotówki bogatych na rzecz mniej bogatych -
konkretnie nas - jest w dalszym ciągu jak najbardziej w porządku - odetchnęła pociecha. - Bo
już się zacząłem o ciebie, ojciec, martwić. Co do reszty, to faktycznie masz rację: tak się nie
powinno postępować.
Wprowadziliśmy Bolivara w aktualny stan rzeczy w drodze do domu. Potem
przyszedł czas na obiad i autocook dostał zlecenie na trzy steki aarvdvark z frytkami, byle
duże.
- Całkiem dobry ten automat - pochwalił Bolivar, odsuwając wymieciony talerz. -
Odwodnione-nawodnione racje wojskowe na dłuższą metę stają się nudne. Zacząłem
dochodzić do etapu próbowania opakowań i muszę przyznać, że w smaku niczym się nie
różniły.
- Zamiast się umartwiać, trzeba było nie oszczędzać - parsknął James. - Kupić większy
jacht z przyzwoitym robotem kuchennym i lodówką!
Jakby dla dodania wagi jego wypowiedzi, wybiła szósta i niespodziewanie włączył się
komputer. Na ekranie ukazała się twarz Angeliny.
- Zostawiam ci to nagranie, Jim - oznajmiła i wszyscy trzej opadliśmy na tyłki ze
zgodnym jękiem zawodu - tak na wszelki wypadek. Wychodzę do Świątyni na ciekawy
eksperyment. Dokładnie nie wiem jeszcze, o co tu chodzi, poza tym, że ten cały Fanyimadu
opowiada straszne głupoty i że chodzi o jakąś podróż. Podejrzewam, że gdzieś poza planetę,
ale nic konkretnego na to nie wskazuje, więc więcej nie mogę ci powiedzieć. Można to
nazwać kobiecą intuicją. Może być niebezpiecznie, toteż jestem przygotowana; gdybyś stracił
mój ślad, nie trać nadziei. Do zobaczenia.
Posłała mi całusa i obraz zniknął.
- Poza planetę? - upewnił się Bolivar.
- Puśćmy to jeszcze raz - zdecydowałem.
Po powtórnym przesłuchaniu faktycznie nie było wątpliwości.
- Poza planetę - potwierdziłem. - Ma któryś jakieś pomysły?
- Od groma albo i więcej. - To był Bolivar. - Zostawmy profesorka policji, jak
proponujesz. Poza planetą to cholernie duży kawał miejsca do przeszukania. Proponuję zabrać
się za archiwa i sprawdzić, gdzie i pod jaką nazwą pojawiła się ponownie ta cała Świątynia.
Bo że się pojawiła albo lada chwila pojawi, nie mam wątpliwości. Archiwum jest
scentralizowane, czyli zajmuje jedną planetę, toteż odszukać się da, musimy jedynie ustalić
parametry, według których poszukiwania mają zostać przeprowadzone.
- Rozsądnie mówisz - zgodziłem się - będziemy szukali modus operandi.
- Ojciec! - jęknął James.
- Nie przeklinaj! - dodał Bolivar.
- To łacina, a nie przekleństwo, nieuki - uniosłem się ambicją. - Chodzi o to, że
metoda działania pozostanie taka sama, obojętnie jak nazywałaby się sekta czy profesorek.
- To nie można było tak od razu mówić? - obruszył się James.
- Jaka konkretnie metoda? - zainteresował się Bolivar.
- A jeśli o to chodzi, nie mam najmniejszego pojęcia. Powinno wyjść, jak zabierzecie
się za poszukiwania. Przynajmniej mnie zawsze wychodzi w trakcie.
No to się wzięli za poszukiwania. Podzielili planety i zaczęli szukać, zaczynając od
najbliższych. Wykorzystanie komputera mieli opanowane dogłębnie od młodości - od
skrzynki na narzędzia zaczynając, na włamie do sieci Korpusu kończąc.
Zostawiłem ich więc w spokoju, wziąłem piwo i zamknąłem się w gabinecie z
własnym sprzętem. I uzupełniłem braki w wykształceniu religijnym, co nie było ani krótkie,
ani przyjemne. Znajdowało się głównie pod hasłem ”Eschatologia”.
Przyznać należało, że przez wieki historii rasy ludzkiej liczba wyznań i ich
różnorodność była oszałamiająca. Sposobów wyznawania i obrządków jeszcze większa. O
słowotwórstwie w nazwach przeważnie tych samych wyobrażeń lepiej nie wspominać, bo
jeszcze mi litery przed oczyma wirują. Na szczęście zazwyczaj jedna religia zapożyczała coś
od innych, dzięki czemu udawało się ten galimatias sprowadzić do wspólnych podstaw. Na
ogół.
Dzień był wyjątkowo męczący, ale przynajmniej orientowałem się, o co chodzi w
teoretycznej części problemu. Właściwsze byłoby chyba określenie - w teologicznej...?
Nieważne. Dzień był pracowity, dlatego nic dziwnego, że zdecydowałem się go skończyć,
gdy przestałem przyswajać wiedzę. Do łóżka dotarłem na autopilocie - albo jak kto woli na
pamięć - i ledwie przyjąłem pozycję horyzontalną, zapadłem w sen.
Subiektywnie rzecz biorąc dziesięć sekund później - obiektywnie osiem godzin
później - ktoś mnie obudził używając bodźców bezpośrednich, czyli potrząsając za ramię.
- James...?
- Tu Bolivar. Znaleźliśmy!
To jedno słowo ocuciło mnie skutecznie i postawiło na baczność obok łóżka.
- Chyba nie pod tą samą nazwą?
- Taki głupi nie był. Tym razem to Poszukiwacze Drogi. Inna otoczka, ten sam cel i
sposób: wycieczki do nieba.
- Gdzie?
- Nawet niedaleko: planeta Vulkann. Głównie górnictwo i przemysł, ale ma
sympatyczny archipelag w tropikach, w całości przeznaczony na odpoczynek, rekreację i
ośrodki emerytalne.
Musi być nie najgorszy, bo klientela ściąga z paru okolicznych systemów.
- Kiedy ruszamy?
- Jak się do reszty obudzisz. Bilety czekają w porcie, a do startu została godzina.
Sprawdziłem, czy mam karty kredytowe, broń i standardowe wyposażenie. Miałem.
- Jestem spakowany - oznajmiłem. - Wybiorą paszport i możemy ruszać!
ROZDZIAŁ 3
Profilaktycznie podróżowaliśmy pod przybranymi nazwiskami i z nowymi papierami.
Tych ostatnich miałem kilkanaście do wyboru - wszystkie autentyczne, na wszelki wypadek.
Też wynik zapobiegliwości. Wyposażenie specjalne ukryliśmy - też na wszelki wypadek - w
zmodyfikowanym przeze mnie sprzęcie fotograficzno-filmowym, którym jako
wycieczkowicze byliśmy obwieszeni. Do tego należy dodać, że wyżej wymieniony sprzęt
nadal spełniał swą podstawową funkcję, czyli robił zdjęcia. Diamentowe spinki i inne
podręczne drobiazgi z branży jubilerskiej, które łatwo wszędzie wymienić na gotówkę,
wziąłem bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby.
Powitanie było faktycznie dramatyczne, choć nie z tego typu dramatów, jakie mnie
zazwyczaj spotykały w życiu. Ledwie wysiedliśmy z promu zmieszani z tłumem
wycieczkowiczów, zagrała orkiestra i wmaszerował Korpus Przewodników w czarnych
szpilkach i czerwonych uniformach wykonanych techniką oszczędnościową Na komendę
dziewczyny stanęły, zrobiły spocznij i rozeszły się do wyznaczonych celów Do nas podeszła
atrakcyjna blondynka z piegami na nosie
- Witam panie Diplodocus i synowie grabnie zasalutowała
- Nazywam się Dewina De Zofting, ale przyjaciele mówią mi Dee
- Właśnie zyskałaś trzech nowych przyjaciół - poinformowaliśmy ją prawie zgodnym
chórem
- Tak tez myślałam Jestem waszą przewodniczką przez cały okres pobytu w naszym
świecie Mogę mówić wam po imieniu?
- Jasne - Pociechy radośnie wyszczerzyły zęby, więc się nie wtrącałem
- Ślicznie W takim razie przygotujcie się na wakacje swego życia
- Jesteśmy przygotowani na wszystko - oznajmili
- To proszę za mną. Świadectwa zdrowia proszę pokazać doktorowi, o tu doskonale
Teraz do bagaży i z robotem do wyjścia. Tak jest. Ta bramka przy drzwiach prześwietla
zawartość portfeli i weryfikuje karty kredytowe, ponieważ wakacje są urocze, ale i
kosztowne.
Dawno nie spotkałem się z tak rozbrajającą szczerością w turystyce i zaczęło mi się to
podobać. Prawie tak samo jak Dee bliźniakom. Ponieważ jednak nie przybyliśmy tu dla
przyjemności, byłem zmuszony wtrącić się w pogawędkę.
- Potrzebujemy wygodnego hotelu - poinformowałem Dee.
- W pobliżu Kościoła Poszukiwaczy Drogi, bo tam umówiliśmy się z przyjaciółmi.
- Jest on przy placu Gtotsky'ego - odparła po chwili konsultacji z elektroplanem. Przy
tym placu jest tez Rasumofsky Robotic, czyli całkowicie zautomatyzowany hotel czynny całą
dobę.
- Idealny - ucieszyłem się tym razem szczerze - Prowadź! Taksówka wysadziła nas
przed wejściem i natychmiast zostaliśmy otoczeni przez tłumek boyow-robotów, z których
każdy porwał po sztuce bagażu, ustawiając się gęsiego.
- To dla was - Dee wpięła nam w klapy koszul jubilerskie kwiatki - Teraz was
opuszczę, byście mieli czas się spokojnie rozpakować i odświeżyć, ale jak tylko wymówicie
moje imię, postaram się zjawić najszybciej, jak potrafię. Życzę miłego pobytu.
- Na pewno będzie miły - odparłem uprzejmie i szturchnąłem najbliższego robota -
Prowadź do pokoju.
Zasiedlenie zaczęliśmy od odpluskwienia apartamentu - nie było co odpluskwiać - i od
sprawdzenia, czy nie ma wiadomości z Lussoso. Nie było. Bolivar za pomocą
wielofunkcyjnego scyzoryka wyciął otwór w oknie wychodzącym na plac i wysunął przez
niego obiektyw ustawionej na trójnogu kamery.
- Bardzo ładnie - ocenił - Teraz będziemy mieli zdjęcia i głosy każdego, kto tylko
przekroczy próg.
- Na ile starczy pamięci? - zainteresował się James.
- Dziesięć tysięcy godzin. Pamięć molekularna, czyli w praktyce nie do uszkodzenia.
Operacja w pełni zautomatyzowana, zatem proponuję cos zjeść, wypić, a potem się wyspać.
Zobaczymy, co przyniesie ranek.
Poranek przyniósł ciemności, Vulkann miał bowiem dziesięciogodzmny dzień, który
zaczął się i skończył, gdy spaliśmy Słoneczko wzeszło, gdy jedliśmy śniadanie, tak że nie
było tragedii. Łóżka się zasłały, stół sprzątnął i to właśnie najbardziej mi się podobało - w
pełni zautomatyzowanym hotelu, jak długo płaciło się rachunki, nikt się człowiekiem nie
interesował i żadna wścibska sprzątaczka nie będzie się dziwić, co tez filmujemy przez okno.
Ponieważ gapienie się na aparat miało tyleż uroku, co wpatrywanie się przez okno w kościół,
wstałem i oznajmiłem.
- Idę na basen, nie wiem jak wy obiboki.
- My tez - oznajmili, patrząc jeden na drugiego.
Na basenie okazało się, że Dee już tam jest, a ponieważ na Vulkannie nie
obowiązywało tabu nagości, stwierdziłem, że reszta osoby pasuje do twarzy i postanowiłem
nie robić młodzieży konkurencji. Całe szczęście, że woda była raczej zimnawa, bo inaczej
mógłbym mieć pewne obiektywne problemy ze zrealizowaniem tego chwalebnego zamiaru.
Po powrocie do pokoju przewinąłem nagranie i puściłem, by zobaczyć, jak tu ogólnie
prezentują się wierni - wizualnie i akustycznie - robiąc przy tej okazji odbitki każdego
wchodzącego do kościoła.
Zdjęcia rozłożyłem potem na stole i zwołałem naradę wojenną.
- Jedno pewne - odezwał się James, ponuro wpatrując się w fotografie - żaden z nas
tam nie wejdzie bez wzbudzania podejrzeń.
- Przynajmniej bez poważnej operacji - dodał Bolivar. - Nie wiem jak wy, ale ja sobie
suwaka w kroku nie zamierzam instalować.
- Wychodzi na to, że potrzebujemy fachowej, damskiej pomocy - oceniłem z
westchnieniem: niestety, wszystkie zdjęcia ukazywały kobiety.
- Korpus? - spytał James.
- Chyba tak. Co prawda z Inskippem dłuższy czas nie rozmawiałem, ale niestety
wszystko, co dobre, szybko się kończy. - Nacisnąłem przycisk w zegarku i uśmiechnąłem się
z satysfakcją. - W Kwaterze Głównej jest teraz trzecia rano, a to oznacza, że będę miał
przyjemność obudzić naszego szanownego szefa. Jego pech, że kocha spać.
Połączenie trafiło naturalnie do elektronicznej sekretarki, ale znałem kod
umożliwiający bezpośrednie dotarcie do aparatu, który wisiał przy łóżku Inskippa. Miał on
zainstalowaną na życzenie właściciela pewną ciekawostkę: każdy kolejny sygnał był
głośniejszy, ponieważ Inskipp ignorował, jak mógł, wszelkie pasywne formy budzenia.
- Jak to nie jest coś naprawdę poważnego, zaraz zaczniesz żałować tego telefonu! -
zawarczał w końcu wściekle w głośniku znajomy acz rozespany głos. - Kogo cholera niesie w
środku nocy?
- Jim di Griz...
- Mogłem się domyślić, że to ty! Zaraz ci zablokuję konta, dowcipnisiu: nawet te, co
do których miałeś złudzenie, że o nich nie wiem! Ja ci dam budzić uczciwych ludzi o...
- Że uczciwych, nie moja wina - przerwałem mu stanowczo.
- Poza tym przestań jęczeć i słuchaj: Angelina zniknęła i potrzebuję pomocy Korpusu.
- Szczegóły! - Całkiem oprzytomniał, więc poinformowałem go dokładnie o
wszystkim.
Równocześnie James wysłał wszystkie dane pocztą komputerową, toteż dostał całość
praktycznie równocześnie z końcem mojej relacji. I zaczął działać, gdyż cokolwiek by o nim
mówić, został szefem korpusu specjalnego nie przez protekcję czy ładne oczy, tylko z uwagi
na cechy charakteru. Opieszałość czy asekuranctwo na pewno do nich nie należały. A do
dyspozycji miał faktycznie duże możliwości i wiedział, jak ich użyć.
- W drodze do was jest krążownik z Agentem Specjalnym na pokładzie. Agentka ma
na imię Sybil. Dotychczas pracowała bezpośrednio pod moim dowództwem, teraz przechodzi
pod twoje, di Griz. Jest najlepsza jaką kiedykolwiek miałem, mówię to, gdybyś miał jakieś
wątpliwości.
- Mówimy o ocenie zdolności zawodowych, nie łóżkowych? - upewniłem się.
- Przestań świntuszyć. Odmelduj się, jak się czegoś dowiecie! - warknął i przerwał
połączenie.
I jak go znam, natychmiast zasnął.
Lecąc z normalną szybkością, krążownik Korpusu był w stanie przegonić wszystko w
znanym wszechświecie, a nie podejrzewałem, żeby wlekli się z normalną szybkością. Zresztą
niezależnie od prędkości nie mógł przybyć natychmiast, a ponieważ bez Sybil nie mogliśmy
nic przedsięwziąć, więc zabijaliśmy czas.
Włamaliśmy się do sieci policyjnej, dzięki czemu do zdjęć dodaliśmy nazwiska i
adresy. Potem przyszła kolej na banki, skąd dowiedzieliśmy się, że wszystkie wierne są wręcz
nieprzyzwoicie bogate. Co nie było żadnym zaskoczeniem: ”co łaska” w Kościele
Poszukiwaczy Drogi było wysokie. Włamania do obu sieci były natomiast tak proste, że aż
nudne.
Potem pozostała tylko obserwacja nagrań i z góry skazane na fiasko zmagania z
alkoholem. Skazane na fiasko, bo jakkolwiek się człowiek starał, i tak zawsze coś zostało.
- O! - ucieszył się dyżurujący przy ekranie Bolivar.
Było to tak zaskakujące, że obaj z Jamesem zderzyliśmy, biegnąc do niego.
- Faktycznie: ”O”! - przyznałem, zbierając się z podłogi. - Ciągu dalszego nie będzie,
żeby was nie deprawować. Co cię tak wzruszyło, dziecino?
- Stary znajomy - wyjaśnił Bolivar. - Właśnie żegna wyznawczynie.
- Slakey-Fanyimadu?
- We własnej paskudnej osobie.
- I z prawą ręką w kieszeni - dodał James.
- Też byś ją tam trzymał - wyjaśnił z całkowitym brakiem współczucia Bolivar. -
Jakby ci się kończyła w nadgarstku.
- Sztuka protetyczna potrafi zdziałać cuda - oburzył się James. - A nie mówiłem?
Komentarz spowodowało energiczne pomachanie ręką obiektu naszych zainteresowań
- ręka kończyła się dłonią w czarnej, skórkowej rękawiczce.
- Przy pierwszej okazji wylewnie ją uścisnę - mruknął podejrzliwie Bolivar.
- Najlepiej imadłem... - dodał James.
Delikatny acz nieoczekiwany ruch powietrza zwrócił moją uwagę. Odwróciłem się,
sięgając po paralizator: drzwi na korytarz, które własnoręcznie zaryglowałem, były gościnnie
otwarte na oścież. W pokoju zaś znajdowała się osoba płci odmiennej, zajęta ich
zamykaniem.
- Jestem Sybil - przedstawiła się ciepłym kontraltem, prostując się z wdziękiem.
Dziewczę było smukłe acz nie wychudzone, wysokie i złocistowłose, ubrane zgodnie
z najnowszą modą w te ciuszki wysadzane diamencikami, lśniącymi niczym albedo. Dodać
należy, że kiecki tego typu przylegały niczym druga skóra i trzeba było mieć naprawdę
doskonałą figurę, by móc je nosić. Ona miała...
Zresztą o jej urodzie najlepiej świadczyła cisza - jeśli obaj moi synowie chwilowo
stracili głos, mówiło to samo za siebie.
- Jestem Jim di Griz - przedstawiłem się, korzystając z chwili spokoju. - To moi
synowie: James i Bolivar. Inskipp przekazał ci wszystkie informacje?
- Tak.
- W takim razie jedyne, czego nie wiesz, to to, że w kościele pojawił się Slakey.
- Z protezą - dodał Bolivar, odzyskując mowę. - Miło cię poznać.
- Kogo z wyznawców wybraliście jako możliwą osobę wprowadzającą? - spytała, nie
bawiąc się w konwenanse. - Chcę jak najszybciej nawiązać pierwszy kontakt i sprawdzić
kościół.
- Są trzy możliwości - James też zaczął mówić. - Oto fotografie i charakterystyki.
Wszystkie młode - przynajmniej z wyglądu - i bogate. Odbijają sobie kuracje odmładzające i
chodzą praktycznie na wszystkie ważniejsze imprezy, bale i przyjęcia w okolicy, toteż bez
trudu można je spotkać. Oto lista zabaw na najbliższe dziesięć godzin.
- Doskonale. Skontaktuję się z wami po wstąpieniu do Kościoła Poszukujących Drogi.
I wyszła.
Przez dłuższą chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.
- To się nazywa pewność siebie - przyznał z uznaniem Bolivar. - Ona faktycznie musi
być dobra.
- Inskipp raz w życiu może się, nie pomylił - potwierdziłem.
Najwyraźniej się nie pomylił - trzy godziny później Sybil wmaszerowała do kościoła
przez portal z czarnego marmuru. Weszła tam wraz z Maudi Lesplanes - pierwszą z trzech
proponowanych przez nas osób. Wyszła po dwóch godzinach, spojrzała w stronę hotelu i
uśmiechnęła się.
Po kolejnym kwadransie znalazła się w naszym pokoju - tym razem wszyscy uważnie
obserwowaliśmy drzwi.
- Czy ktoś mi poda drinka? - spytała, siadając na sofie.
- Tylko się nie zabijcie przy barze - poradziłem, siadając obok.
- Żeby nie było niedomówień: poprzednim razem nie byłam nieuprzejma, tylko
zmęczona, a podobnie jak wy wolę działać niż gadać. Teraz zrobiłam, co można, więc czas na
życie towarzyskie. Podobnie jak wy uważam, że Angelinę można znaleźć, aczkolwiek na
pewno nie na Lussoso. Czy na Vulkannie, to się jeszcze zobaczy. Razem powinno się to nam
szybko udać.
- Mam nadzieję, że będzie smakował. - Jeden z bliźniaków podał jej wysoką szklankę.
Spróbowała, uśmiechnęła się i odparła:
- Smakuje. Dzięki, Bolivar.
- Jesteś pewna, że ci się nie pomylili? - spytałem, tak na wszelki wypadek.
- Skądże. Oni naprawdę się różnią. James na przykład ma niewielką bliznę na lewym
uchu. Prawdopodobnie od urodzenia - wyjaśniła.
Bliznę ledwie było widać i to dopiero, gdy wiedziało się, gdzie szukać.
- Dokładnie od czwartego roku życia - poprawiłem. - Bolivar go ugryzł.
- Oszczerstwo - zaprotestował odruchowo Bolivar. - Ale wszyscy mu uwierzyli.
James się nie odzywał.
- Nabożeństwo wydaje się dokładną repliką opisanego przez was ze Świątyni
Wieczystej Prawdy - Sybil wróciła do tego, co najważniejsze. - Stosowna muzyka organowa i
kadzidła maskujące zapach tylininy, która choć krótko działa, jak zapewne wiecie, skutecznie
rozluźnia, wybitnie ułatwiając sugerowanie rozmaitych rzeczy osobom będącym pod jej
wpływem. W tym wypadku to raczej zbędna profilaktyka, gdyż wszystkie wyznawczynie i
tak były głęboko przekonane. Kazanie było niezłe, co jest dziwne, biorąc pod uwagę, że
wygłaszał je lekarz, nie kaznodzieja. Głęboko mistyczne i naturalnie o Niebie i o tym, co
trzeba zrobić za życia, by tam trafić. Potem znowu zagrały organy i kilka spośród obecnych
zrelacjonowało swoje pobyty w Niebie. Potem było ”co łaska”: duże co łaska, zwłaszcza w
wydaniu uczestniczek ostatnich wycieczek. Ogólnie do złudzenia przypominało to opowieść
tej Vivilii von Brun.
- A więc wszystko jasne - podsumowałem. - Inny szyld, ten sam kant.
- Kant to niezłe określenie: one faktycznie są przekonane, że to prawda. Więcej będę
wiedziała po wycieczce. Inskipp dostanie zawału, jak zobaczy rachunek, ale przyspieszyłam,
ile się dało, okres oczekiwania bez wzbudzania podejrzeń. Tak na marginesie: Slakey
oficjalnie nazywa się ojciec Marablio. Pogratulowałam mu kazania, co go mile zaskoczyło, a
przy okazji uścisnęłam mu serdecznie prawicę. To nie jest proteza, a jeżeli, to tak doskonała,
że nikt dotąd o takiej nie słyszał. Wygląda i funkcjonuje jak normalna ludzka dłoń.
- Niech go szlag! - zirytowałem się. - Sam widziałem jego zmasakrowaną kończynę.
Była definitywnie odłączona od reszty i pozytywnie zidentyfikowana.
- Wiem. Co zapowiada ciekawy i niestandardowy rozwój wypadków, prawda?
Wszyscy trzej spojrzeliśmy na nią ze szczerym uznaniem.
Dwa dni i dwa ”co łaska” później Sybil dowiedziała się, że następnego ranka ma się
przygotować do wizyty w Niebie.
Przed wyznaczoną godziną spotkaliśmy się w naszym apartamencie.
- Jak wyglądam? - spytała, obracając się wokoło na paluszkach.
Kobiety zadają to pytanie wyłącznie wtedy, kiedy są pewne efektu i należy wówczas
udzielić właściwej odpowiedzi. Tak było i tym razem - miała na sobie ”małą czarną”, prostą i
elegancką, i drogą jak diabli. Nic dodać, nic ująć. Do całości pasował kapelusz i nieco
biżuterii (droższej od stroju naturalnie).
- Jesteś pewien, że tego nie da się wykryć? - upewniła się, dotykając niewielkiej
diamentowej broszki pod szyją.
- Tylko pod silnym mikroskopem i to wyłącznie wtedy, gdy wiesz, czego szukasz. -
Byłem pewny swego. - Sprawdziłem to empirycznie i to nie raz, tyle że w spince do krawata.
Centralny diament jest obiektywem, resztę dodałem, żeby zrobić z niego kobiecą ozdóbkę.
Tak na marginesie gwarantuję, że to unikat, drugiej nie ma w całej galaktyce. Obiektyw
zmienia obraz w serię sformatowanych molekuł przenoszonych do pamięci za pomocą
ruchów Browna, dla których źródłem energii jest ciepłota ciała, toteż dla jakiegokolwiek
wykrywacza nie ma źródła energii ani urządzenia. Ilością światła nie musisz się martwić, bo
to co dla nas jest kompletnym mrokiem, broszce spokojnie wystarczy do pracy.
- Nigdy nie słyszałam o podobnym urządzeniu...
- Ja myślę. Inskipp też nie. Zrobię ci podobne i dam mu plany, niech Korpus też coś z
tego ma.
- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wyszła.
ROZDZIAŁ 4
Lał ciężki, tropikalny deszcz i choć na ekranie kościół był wyraźny jak zawsze, to
patrząc przez szybę ledwie go widziałem. Sybil była wewnątrz już ponad godzinę i
zaczynałem się denerwować.
- Wychodzę - oznajmiłem w pewnym momencie biorąc czapkę z daszkiem i logo
”Cocaine-Cola”.
- Zmokniesz - poinformował mnie rzeczowo Bolivar.
- Nie kręć się przy wejściu, bo to będzie głupio wyglądało, tu nie ma żebraków -
zawtórował mu James.
- Dzięki za wsparcie i wiarę - warknąłem. - Zawsze wiedziałem, że można na was
liczyć. Przyjmijcie do wiadomości, że skleroza jeszcze mnie do reszty nie opanowała. Ta
czapeczka ma pole antyhigroskopijne, a ja się szwendałem koło kościoła, zanim jeszcze
byliście w planach.
Odpowiedziała mi cisza, toteż z godnością wyszedłem. W hallu nie było żywej duszy,
a robot-recepcjonista zignorował mnie zupełnie, jako że wychodziłem, a nie wchodziłem.
Robot-portier otworzył drzwi, gdy się zbliżyłem, i wymamrotał:
- Parszywa pogoda, sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.
- Zawsze tak mówisz, gdy pada? - zaciekawiłem się. - Tak jest, sir. Parszywa pogoda,
sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.
- Jakbym spotkał twojego programistę... - zacząłem i urwałem: moje nerwy musiały
być w opłakanym stanie, skoro próbowałem gadać z automatem.
Włączyłem pole i wyszedłem.
Martwiłem się o Angelinę i nie było sensu dłużej tego ukrywać przed samym sobą.
Nie tylko martwiłem się - bałem się. Jeżelibym jednak zaczął się nad tym rozwodzić, to
przestałbym być zdolny do akcji, a gorzkie żale i inne pierdoły na pewno nie były w stanie jej
pomóc. Mogłem to zrobić tylko ja, myśląc i działając, dlatego przestałem wspominać i
zająłem się rzeczywistością.
Na spacer wyszedłem nie bez celu - po drugiej stronie placu, dokładnie na wprost
wejścia do kościoła, znajdowała się kawiarnia z ogródkiem osłoniętym markizą wzmocnioną
polem, o czym przekonałem się wchodząc - oba pola: lokalne i moje zatrzeszczały, iskrząc, aż
ciarki przeszły mi po plecach. Pstryknąłem w daszek, wyłączając swoje i siadłem przy stoliku
nieco w głębi, za to dającym doskonały widok na kościół.
- Witam, witam sir lub madam - zagadała stojąca na stole świeczka, zapalając się.
- Sir, nie madam.
- Czym mogę służyć... sirniemadam?
Na świecie było zdecydowanie za dużo automatów-idiotów i skretyniałych
komputerów.
- Piwo: duże i zimne.
- Już podaję sirniemadam.
Stół drgnął, w blacie otworzyła się klapka i uniosło się piwo w oszronionej szklanicy.
Spróbowałem ją podnieść, ale stawiła zdecydowany opór.
- Należy się dwa pięćdziesiąt - poinformowała mnie nieco chłodniej świeczka.
Dopiero wtedy dostrzegłem podłużny otwór obok szklanki. Wsunąłem weń trzy
monety i naczynie natychmiast znalazło się w mojej dłoni.
- Dziękuję za napiwek - poinformowała mnie radośnie świeczka, ani myśląc oddać
resztę.
Zacząłem się zastanawiać, czym by ją rozpuścić, na szczęście piwo smakowało nieźle.
Deszcz sobie padał, ulicą czasem coś przejechało, ja sączyłem alkohol, a drzwi do kościoła
nadal pozostawały zamknięte. W końcu piwo się skończyło, więc żeby głupio nie wyglądać,
zamówiłem drugie.
- Dwa siedemdziesiąt - oznajmiła świeczka, wystawiając szklanicę.
- Poprzednie było za dwa pięćdziesiąt.
- Bo była specjalna zniżka.
Tym razem ze złośliwą satysfakcją wsunąłem w szczelinę dokładnie odliczoną kwotę i
to najdrobniejszym szmelcem, jaki miałem w kieszeni.
- Sknerus! - warknęła urażona, ale szklankę puściła. Zacząłem szukać śrubokręta - nie
cierpię przemądrzałych maszyn. Na jej szczęście przestało wreszcie padać i wzeszedł jeden z
lokalnych księżyców. A chwilę później wrota kościoła uchyliły się, wypuszczając trzy
kobiety. Postały chwilę na schodach, żywo o czymś dyskutując - kobiety, nie wrota -
pożegnały się i rozeszły. Sybil skierowała się ku kawiarni, toteż nieco się odprężyłem
-przynajmniej była bezpieczna. Naturalnie zignorowała mnie, wchodząc do środka.
Sprawdziłem, czy nikt za nią nie szedł. Nie szedł. Dopiłem więc piwo i skierowałem się do
hotelu.
Po kwadransie Sybil siedziała na sofie, która zaczęła stawać się jej naturalnym
miejscem, ze szklanką czegoś różowo-zielonego i zdecydowanie procentowego w dłoni i
zdawała relację. Sądząc po tempie, w jakim znikało jej różowo-zielone, było jej niezbędne do
normalnego funkcjonowania.
- Przyznaję, że jest to doświadczenie trudne do opisania. Byłyśmy we trzy i od chwili
gdy dołączył do nas Slakey, nie bardzo jestem pewna wielu rzeczy. Nie widziałam żadnych
urządzeń ani żadnej elektroniki. Slakey mówił przez chwilę, po czym dotknął mojego czoła i
coś się stało. Nie potrafię powiedzieć co: nie zemdlałam, to pewne. Poza tym mogę tylko
powtórzyć za panią von Brun: to było niewiarygodne. Szłyśmy przez łąkę za Slakeyem. W
pewnym momencie wskazał na coś w górze i wtedy usłyszałam delikatny dźwięk dzwonków
dochodzący z białego obłoku, który nadlatywał w naszą stronę. Jednocześnie poczułam się
jakoś tak... wzniosie. A potem... tylko się nie śmiejcie, za chmurką zobaczyłam latające
stworzenie...
- Ptaka? - spytałem uprzejmie.
- Nie ptaka... małe dziecko ze skrzydełkami. Trwało to dosłownie moment i wszystko
zniknęło...
- Ot, tak?
- Nie wiem... chyba Slakey wziął mnie pod rękę i zawróciliśmy. .. w następnej chwili
byłam z powrotem w kościele razem z pozostałymi. I dziwnie się czułam... jakbym straciła
coś bardzo cennego... Przepraszam, nie na wiele się przydałam, ale sprawa jest poważniejsza,
niż sądziliśmy. Wiem, że to oszustwo i nie byłam w żadnym Niebie, ale coś się stało... to co
czuję... moje uczucia i wrażenia są prawdziwe.
- Wierzę ci. Są środki, które bezpośrednio oddziałują na emocje - powiedziałem
łagodnie.
- Wiem, ale mimo to... dość! Zamiast słuchać mojego bełkotania, sprawdźmy lepiej
zapis.
- Dziękujemy ci. Zrobiłaś wspaniałą robotę.
Nie tracąc czasu na dalsze komplementy, umieściłem broszkę w aktywatorze i na
ekranie pojawił się obraz zbliżającego się kościoła. Ponieważ nie rozwiązałem jeszcze
problemu równoczesnego zapisu dźwięku, obraz był niemy. My też milczeliśmy w trakcie
projekcji. Najpierw było widać dwie rozmawiające kobiety, a potem wnętrze kościoła, a
później wszedł Slakey. Tym razem nawet się ubrał odpowiednio do roli - w brązowy habit.
Uniósł dłoń i zaczął coś mówić.
- Do tego miejsca pamiętam wszystko. - W głosie Sybil pojawiła się złość. -
Opowiadał bzdety o czekającej nas radości, skasował czeki na ”co łaska” i poszłyśmy za
nim... O, właśnie.
Faktycznie poszły za nim. A potem ekran sczerniał.
- Nawaliło? - zainteresował się James.
- Wątpię - mruknąłem, przewijając nagranie na podglądzie. Ekran przez dłuższą
chwilę pozostawał czarny, wreszcie pojawiły się na nim znajome postacie w kościele.
- Wróciłyśmy... - wykrztusiła Sybil. - Bez nagrania... szlag by to trafił!
- Spokojnie - sprawdziłem kilka odczytów. - Zrobiłaś, co mogłaś, kamera też. Przez
cały czas rejestrowała, tylko nagrania nie ma. Przyznam, że nie wiem dlaczego i chwilowo nie
potrafię tego wyjaśnić. Teoretycznie wszystko działa, a praktycznie rezultatów nie ma... A ja
w cuda nie wierzę!
- Nikt nie mówi o cudach - poparł mnie James. - Mówimy o technice. Pole czy coś
innego, co wywołało tę całą wycieczkę, mogło przeszkodzić w nagraniu.
- Musiało - poprawiłem go.
- Musimy to zobaczyć na własne oczy - wtrącił Bolivar. - Skoro zawiodła technika,
został człowiek. W tamtej Świątyni była cała masa sprzętu. To jego eksplozja spowodowała
przecież pożar. W tej musi być podobnie, a jestem bardzo ciekaw, jak ten sprzęt wygląda.
- Nie! - sprzeciwiłem się ostro.
- Co: nie?
- Nie to, że nie w ogóle, tylko nie wy - sprecyzowałem.
Tym zajmę się osobiście i darujcie sobie protesty. Po pierwsze jestem mądrzejszy, bo
starszy, a po drugie mam zdecydowanie więcej doświadczenia w tego typu sprawach. Zawsze
byłem zwolennikiem specjalizacji, dlatego nie zamierzam spierać się z tobą, Bolivar, co do
gry na giełdzie, a z tobą, James, próbować sił w walce wręcz. Ale żaden z was mi nie wmówi,
że lepiej zrobi cichy włam czy bezśladowe przeszukanie niż ja. Wmówi mi?... Nie? To
dziękuję za jednomyślność. Nie oznacza to zresztą, że nie zaplanujemy tego razem ani że mi
nie pomożecie.
Zdecydowaliśmy, że najbezpieczniejszą porą będzie środek dnia w czasie
nabożeństwa; gdzie Slakey sypiał, diabli wiedzieli, ale w czasie nabożeństwa zajęty był
obrządkiem. W dwóch miejscach naraz nie mógł być, cudów bowiem, jak wiadomo, nie ma.
Nabożeństwo zaczynało się w południe, toteż godzinę wcześniej spotkaliśmy się na ostatnią
odprawę przed akcją.
- Sybil, ty pierwsza - zagaiłem.
- Wchodzę z pozostałymi, zachowuję się normalnie i na wszystko uważam. Jeśli nic
nie wzbudzi moich podejrzeń, nacisnę to, jak zacznie się kazanie, rzecz jasna. Uniosła w
palcach plastikowy krążek. - Zewnętrzne drzwi są zawsze zamykane, zanim zacznie się
modlitwa.
- To jednorazowy sygnalizator - dodałem. - Ściśnięcie uruchamia baterię, która robi
zwarcie w chipie, dzięki czemu zostaje wysłany milisekundowy sygnał. Potem całość staje się
spalonym śmieciem, plastiku nie licząc. Sprzęt nie do wykrycia. Jak usłyszę sygnał, wchodzę.
Zamek to zmodyfikowany Bulldog-Bowser, wytrych mam już gotowy, tak że nie powinienem
nawet zwolnić kroku. James, ty jesteś następny.
- Zaparkuję furgonetkę z nowymi tablicami i reklamą przed wejściem, jak tylko
wejdziesz.
- Bolivar?
- Będę w furgonetce z pasywnymi wykrywaczami magnetowidami i detektorami
ciepła. Powinienem móc śledzić ruchy przebywających wewnątrz, chyba że budynek jest
ekranowany. No i oczywiście będę miał odbiornik sygnału alarmowego.
- Który może zostać uaktywniony w czterech wypadkach - dodałem. - Jak przegryzę
jeden z zębów trzonowych, urwę jeden z guzików koszuli albo zastukam dwa razy palcem.
- To tylko trzy - wtrąciła Sybil.
- Czwarty jest automatyczny: wywołuje go zatrzymanie akcji serca. Mojego. Jeśli
włączy się alarm, wpadacie i zaczynacie akcję ratunkową. Tylko uprasza się o niestrzelanie
do mnie i do niej. Slakey przydałby się żywy, acz nie jest to niezbędne. Jakieś uwagi albo
pytania?
Nie było.
No i dobrze - nie lubię czczej gadaniny. Wypiliśmy toast za powodzenie -
bezalkoholowy - i Sybil wyszła.
Parę minut po niej my także.
Czekałem na sygnał za rogiem, udając zainteresowanie wystawą z pamiątkarską
tandetą i odruchowo sprawdzając zawartość kieszeni. Ponieważ pojęcia nie miałem, co
znajdę, wziąłem ze sobą znacznie większą ilość narzędzi i aparatury pomiarowej niż zwykle.
Szansa bowiem na to, że komuś tak przewidującemu jak Slakey uda się powtórnie złożyć
niespodziewaną wizytę, graniczyła z zerem.
W słuchawce przylepionej za uchem bipnęło, dlatego raźnym krokiem ruszyłem w
stronę kościoła. W prawej dłoni miałem wytrych, i faktycznie - pokonanie schodów, złapanie
lewą ręką za klamkę, otwarcie prawą zamka i przestąpienie progu odbyło się płynnie i bez
zakłóceń. Na wszelki wypadek przekręciłem zamek i rozejrzałem się.
Przedsionek pogrążony był w półmroku, a dalszą część kościoła zasłaniały ciężkie
kotary. Rozchyliłem je nieco i wyjrzałem - Slakey tkwił na ambonie i perorował do zebranych
w dole.
- ... i będzie wam odebrane zwątpienie, które zastąpi pewność. Zaprawdę powiadam
wam, gdyż zapisano w Księdze Ksiąg, że droga do zbawienia wiedzie przez Krainę Dobrych
Uczynków, albowiem jedynie przez dobro i miłość bliźniego...
Zasunąłem kotary, bardzo zadowolony z tego, co usłyszałem. To znaczy nie z tych
dętych frazesów, tylko z tego, że gadał. Jak długo prawił kazanie, mogłem spokojnie się
rozglądać. Za drzwiami po lewej były jakieś schody - tyle zauważyła Sybil. Gdzie te schody
prowadziły, żadne z nas nie wiedziało, najwyższy więc czas było się dowiedzieć.
Cicho otworzyłem drzwi, wszedłem i zamknąłem je za sobą. A potem zgryzłem
delikatnie mikrokamerę trzymaną między przednimi zębami. Schody były brudne i kręcone.
Prowadziły w górę. Wszedłem, stawiając stopy przy samej ścianie, by uniknąć skrzypienia.
Na szczycie schodów znajdowały się kolejne drzwi, a za nimi duże pomieszczenie, słabo
oświetlone blaskiem wpadającym przez pojedyncze okno.
Znajdowałem się nad główną salą - przez podłogę słychać było śpiewy.
Pomieszczenie wypełniały krzesła, pudła i inne zakurzone śmieci, ale dało się przez nie
przejść do tylnej ściany. Ponieważ budynek miał podobny kształt co Świątynia, przede mną
znajdowały się drzwi do salki nad tajemniczą przybudówką, w której powinna znajdować się
aparatura stanowiąca bramę do Nieba (górnolotnie rzecz ujmując). Gdy otworzyłem drzwi,
pienia na dole ucichły.
Znaczyło to, że czas zaczyna mi się kończyć - dźwięki organów zwiastowały
zbliżający się koniec nabożeństwa, najwidoczniej Slakey zaczynał się lenić i skrócił mowę,
łajza jedna. Przed sobą miałem kręcone schody, które pokonałem równie cicho co szybko i
kolejne drzwi. Miałem nadzieję, że ostatnie.
Zgryzłem ponownie mikrolampę, by nie zdradzić się zbędnym blaskiem, nacisnąłem
klamkę i wszedłem do pogrążonego w ciemnościach pokoju. Zdążyłem zamknąć za sobą
drzwi, gdy przestał być ciemny - nagle zapłonęły w nim wszystkie lampy, a było ich
zaskakująco wiele.
W ich świetle bez trudu zobaczyłem stojącego o dwa kroki ode mnie Slakeya,
zadowolonego z siebie i uśmiechniętego, aż obrzydliwość brała.
Na szczęście nie musiałem mu się długo przyglądać - ledwie rozbłysło światło,
skoczyłem w bok, wypluwając mikrolampę i przygryzając ząb trzonowy.
A raczej próbując to zrobić, bo na więcej nie starczyło mi czasu - widziałem i
słyszałem, ale nawet powieką nie mogłem poruszyć. Byłem całkowicie i dokładnie
sparaliżowany, zatem nic dziwnego, że skoku dokończyłem z wdziękiem worka cementu,
waląc się jak długi na podłogę, z hukiem, od którego w uszach mi zadźwięczało. Prawdę
mówiąc, nie tylko od huku mi dźwięczało - nie byłem w stanie zamortyzować w żaden sposób
upadku, dlatego padłem na pysk, waląc głową o posadzkę.
Po chwili przestałem widzieć przed nosem zabrudzone kamienne płyty, a zobaczyłem
jasno oświetlony sufit. Profesorek musiał przewrócić mnie na plecy, choć zupełnie tego nie
czułem. Jego promieniująca satysfakcją gęba pojawiła się przed moimi oczyma.
- Widzisz mnie, wiem, że mnie widzisz - powiedział zadowolony. - I słyszysz. Mój
paralizator na te nerwy nie działa, tak go ustawiłem. Wiem o tobie wszystko, Jimie di Griz.
Wiem, po co przybyłeś, jak się tu dostałeś i kto ci pomaga. Jestem wszechwiedzący, ty
wszarzu!
Odwrócił mnie na bok, dzięki czemu mogłem podziwiać Sybil leżącą niczym posąg na
podłodze. Potem świat znowu fiknął kozła i spoglądałem na sufit. I na Slakeya w pełnym
stroju galowym, czyli w jakiejś kolorowej narzucie z wyszytymi symbolami, których
znaczenia pewnie sam nie rozumiał. No i ma się rozumieć w koronie na głowie.
Potrząsnął z zadowoleniem pięściami, unosząc dłonie ku górze, dzięki czemu miałem
okazję stwierdzić brak blizny na prawym nadgarstku.
- Nie lubię szpicli - poinformował mnie mściwie. - Niezależnie od płci. Chciałeś,
łachu, obejrzeć Niebo? No to obejrzysz sobie, na co zasłużyłeś. Oboje sobie obejrzycie i to
tak dokładnie, że będziecie mieli serdecznie dość!
Rzeczywistość ponownie zatańczyła mi przed oczami, a sądząc po zmianie kąta
widzenia, musiał mnie przyciągnąć do Sybil i rzucić na nią.
- No to jazda w zaświaty! - zarechotał profesorek. I zapadła ciemność.
ROZDZIAŁ 5
Coś się wydarzyło.
Ponieważ nie bardzo pamiętałem co, nie potrafiłem tego opisać, a przypominać sobie
nie miałem ochoty - były znacznie ważniejsze rzeczy, do których należało zatrudnić mózg,
jak na przykład myślenie. Konkretnie nad tym, co zrobić, bo nadal byłem sparaliżowany, tyle
że leżałem z policzkiem w jakimś czerwonym piachu, a wokół śmierdziało ni to zgnilizną, ni
to siarką.
Smród! Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że taki fetor - znaczyło to bowiem, że
ten cholerny paraliż zaczyna ustępować. Jak zdałem sobie z tego sprawę, dotarło też do mnie,
że czuję - co prawda jeszcze nieśmiało, ale zawsze - strukturę podłoża, czyli co większe
kamienie.
Reszta poszła już sama i to szybko, choć bynajmniej nie bezboleśnie - przeszło kilka
takich fal bólu, że mi się ciemno przed oczyma zrobiło, ale w końcu udręka ustąpiła, a ja
mogłem się ruszać. Tyle że na początek jak żwawy geriatryk, a potem wolno i statecznie, jeśli
nie chciałem, żeby mi głowa odpadła. Okazało się, że teraz cierpiała Sybil, która przecież
została sparaliżowana wcześniej. Ponieważ nie mogłem jej w żaden sposób pomóc,
wychrypiałem jedynie parę słów pocieszenia i zająłem się pracą koncepcyjną, co szło opornie,
ale bezboleśnie.
Wokół widać było skały, żużel i znowu skały - nie bardzo to przypominało Niebo.
Znajdowaliśmy się w jaskini, ale widziałem otwór wyjściowy i czerwone niebo rozciągające
się poza nim. Gdzieś w oddali rozległ się głuchy grzmot i podłoga się zatrzęsła, a niebo
zasnuła na chwilę chmura czarnego dymu.
Poczekałem, aż się uspokoi, i podpierając się o ścianę, przybrałem pozycję pionową, a
potem pomogłem siąść Sybil, oparłem ją plecami o skałę. Próbowała coś powiedzieć, ale
dopadł ją uporczywy atak suchego kaszlu.
- Slakey... - wychrypiała w końcu. - Okazał się sprytniejszy...
- Wiem, musiał mieć jakiś cichy alarm, który uruchomiłem, nie zdając sobie z tego
sprawy - przyznałem uczciwie.
- Musiał - zgodziła się - skrócił kazanie, coś tam bąknął o niespodziewanym
spotkaniu, puścił nagranie organów i poprosił, żeby wszyscy wyszli. Mnie przechwycił w
drodze do drzwi pod pozorem jakiejś ważnej sprawy. Nie chcąc wzbudzać podejrzeń,
posłuchałam, ciężka kretynka. Ledwie zostaliśmy sami, wycelował we mnie i padłam. To coś,
co trzymał w ręku, przypominało pistolet skrzyżowany z pajęczyną. Zaciągnął mnie do
przybudówki, a ja nie mogłam nic zrobić! Myślałam, że mnie szlag trafi. Potem światła się
zapaliły i znalazłeś się obok mnie na podłodze. Pamiętam, co do ciebie mówił, a potem nic...
pustka.
- Zgadza się - mruknąłem ponuro. - Jak otworzyłem oczy, byliśmy już tutaj.
Gdziekolwiek to ”tutaj” się znajduje...
Pomacałem się po kieszeniach, wyjąłem komunikator i włączyłem. Nic: głuchy jak
pień. Nawet mu się kontrolka nie paliła. Każde urządzenie, jakie miałem przy sobie,
zachowywało się tak samo - zero energii. Co gorsza - składanego noża nie mogłem otworzyć,
gdyż nie wiadomo jakim cudem, stał się wraz z rękojeścią jedną bryłą metalu. Granat nie
eksplodował, ponieważ zmienił się w jednolity okruch materii z nie działającym zapalnikiem.
Taki numer w życiu mi się nie przydarzył: całe wyposażenie było o kant dupy potłuc -
elektronika nie działała, bo nie miała zasilania, mechanika, bo coś zmieniło po drodze prawa
fizyki. Zirytowany zdjąłem z siebie wszystko łącznie z mini granatami, wytrychami, z
którymi nigdy się nie rozstawałem. Nie było sensu nosić bezużytecznego złomu, Sybil także
sprawdziła swój sprzęt - efekt był taki sam. Wszystko, co metalowe, stanowiło jedność.
Przyrzekłem sobie, że jak tylko wrócę do normalnego świata, zacznę na wszelki wypadek
nosić kompozytowe ostrza albo inne cuda techniki, żeby się sytuacja nie powtórzyła.
Jak na razie jednak mieliśmy do dyspozycji kupkę złomu i gołe ręce. Żelastwo
kopnąłem, rękom się przyjrzałem i wstałem.
- Idę się rozejrzeć - poinformowałem Sybil. - Ty nabieraj sił.
Na wszelki wypadek jedną ręką podpierałem się ściany - żeby mi się nogi w
nogawkach nie poplątały albo inny psikus nie wydarzył - tak że do wyjścia dotarłem niezbyt
szybko, za to bezpiecznie. A tam szczęka mi opadła. Podniesienie jej trwało chyba dłużej niż
marsz przy ścianie. W każdym razie do Sybil wróciłem zdecydowanie szybciej.
- I co to jest? - spytała już prawie normalnym głosem.
- Na pewno nie Niebo - odparłem z przekonaniem. - Na Raj też nie wygląda;
czerwone niebo, czerwone skały i zero trawy. Geologicznie niestabilny rejon z czynnym
wulkanem w pobliżu. Kupa dymu, lawy na szczęście nie widziałem. Duże, jakby nabrzmiałe
słońce, niepodobne do żadnej z gwiazd, jakie znam. Świeci na czerwono, ale to na pewno nie
karzeł. Stąd zresztą twarzowy kolorek otoczenia.
- To gdzie my jesteśmy?
- Na pewno nie na Vulkannie - był to szczyt moich intelektualnych możliwości - i...
- Co i?
- I chyba coś jeszcze dostrzegłem...
- Ładne mi coś! - parsknęła. - Jesteś szarozielony, a jak siadłeś, to byłeś jeszcze trochę
siny. To musiało być niezłe ”coś”!
- Było - przyznałem. - Widziałem coś albo kogoś i tylko przez moment, bo poruszał
się szybko i znajdował dość daleko. Humanoid, dwunożny, reszty nie jestem pewien, ale
wydaje mi się, że miał ogon... I na pewno był czerwony.
Zapadła naprawdę długa chwila ciszy.
- Masz rację - westchnęła. - W Niebie nie jesteśmy na pewno! Jak u ciebie z teologią?
- Wystarczająco, by wiedzieć, że me powinienem myśleć tego, co myślę. Za młodu nie
traciłem czasu na te bzdury, ostatnio uzupełniłem wiadomości w związku ze zniknięciem
Angeliny. Upraszczając, są tylko dwa miejsca, gdzie trafia się po śmierci: jeśli żyło się
zgodnie z nakazami religii, wędruje się do Nieba, jeśli wręcz przeciwnie - do Piekła. Trafia
tam coś, co nazywano duszą, detali nie sposób poznać poza tym, że jej ani nie widać, ani nie
można znaleźć. Skąd się bierze, też jest nie do końca powiedziane, ale ta cała dusza ma być
esencją danej osoby, albo też daną osobą... Nie patrz tak na mnie: ja tego na poczekaniu nie
wymyślam! Przedtem też tego nie wymyśliłem: nie moje poczucie nonsensu. Aha: jak się
dana dusza nie kwalifikuje ani do Nieba, ani do Piekła, to trafia do poczekalni. Poczekalnia
nazywa się Czyściec.
- W takim razie myślisz, że trafiliśmy do Piekła... - wykrztusiła.
- Cóż... dopóki nic rozsądniejszego nie przyjdzie nam do głowy - na co mam szczerą
nadzieję - wydaje mi się to najlogiczniejszym rozwiązaniem.
Znowu w oddali coś zagrzmiało, a podłoga zadrżała. Na domiar złego coś mnie
rzuciło na kolana i przycisnęło do ziemi. Nagle zrobiłem się bardzo ciężki, a Sybil
rozpłaszczyła się obok pod tą niewidzialną prasą. Dziwne przeciążenie niespodziewanie się
zaczęło i nagle się skończyło. Nieco wstrząśnięty pozbierałem się do kupy.
- Co... co to było? - spytała podobnie wstrząśnięta Sybil.
- Nie mam zielonego pojęcia. Nawet jasnozielonego. Nigdy czegoś takiego nie
czułem... fala grawitacyjna czy co?
- Nie ma czegoś takiego, jak fala grawitacyjna.
- W takim razie, co to było? Moja zboczona wyobraźnia?! Spróbowała się
uśmiechnąć, ale wyszedł jej niezły grymas.
I zaczęła drżeć.
- Tylko bez paniki i histerii! - ostrzegłem. - Jesteśmy w jakimś dziwnym miejscu,
roboczo nazwanym Piekłem, ale żywi. Jakoś za duszę ni cholery nie chcę się uznać.
Proponuję więc wyjść z tej jaskini i zobaczyć, jak też to Piekło wygląda. Bądź co bądź teoria
głosi, że jesteśmy zawodowcami, a sława zobowiązuje.
Sybil popatrzyła na mnie, ugryzła się w język i wstała. Jak każda kobieta odruchowo
złapała się za włosy i jęknęła.
- Założę się, że wyglądam okropnie. Idziemy!
Wyszliśmy, z każdym krokiem robiło się cieplej. Gdy minęliśmy solidny skalny
załom, zrozumieliśmy dlaczego - drogę przegradzała nam rzeka lawy, płynąca sobie całkiem
żwawo, czyli mająca stałe zasilanie. Cofnęło nas stamtąd natychmiast - upał był gorszy niż w
odlewni (raz mi się zdarzyło tam znaleźć, wysoce niesympatyczne przeżycie).
Spróbowaliśmy w przeciwnym kierunku, a dodatkową atrakcją stało się sprowadzone
przez żar pragnienie - gardło miałem suche jak wiór i nie sądzę, aby Sybil czuła się inaczej.
Nad pytaniem, czy w okolicy jest woda, wolałem się nie zastanawiać. Drugim z serii
genialnych pytań było - czy Angelina też tu wylądowała. Też wolałem o tym nie myśleć.
Po drugiej stronie wejścia do jaskini nie było lawy, rzeki też nie. Natknęliśmy się za to
na wydmy z żużlu i drobnych kamyków. Panowała wysoka temperatura, ale nie za wysoka.
- Chwileczkę. - Sybil usiadła ciężko na najbliższym głazie i uśmiechnęła się
przepraszająco. - Trochę się zmęczyłam.
- Nie dziwię się - siadłem obok - ten jego zasmarkany paralizator na pewno nie
poprawił nam kondycji. Ani fizycznej, ani psychicznej.
- Mam dość - powiedziała po chwili. - Po raz pierwszy wycofałabym się z tej akcji,
gdybym wiedziała jak.
Zalała mnie nagła krew.
- Slakey! - warknąłem. - Daję ci uroczyste słowo honoru, że skopię ci tyłek, obojętnie,
ile by mnie to miało kosztować! Chciałeś, ścierwo, wojny ze Stalowym Szczurem, to ją
będziesz miał! A tak na poważnie, Sybil, rezygnuje się, jak jest spokojnie, a nie podczas
kryzysu. Poza tym jest powietrze na tej planecie, czyli muszą gdzieś rosnąć drzewa czy inna
roślinność. A to oznacza wodę. Nie ma obaw, wyjdziemy z tego!
- Naturalnie, że wyjdziemy - przyznała, ale jakoś bez przekonania.
- Idziemy w przeciwną stronę niż wulkan - zdecydowałem. - Najpierw coś do picia,
potem się zobaczy.
Powietrze faktycznie zrobiło się przyjemniejsze, a po paruset metrach marszu doliną
dostrzegłem z przodu coś zielonego. Na wszelki wypadek wolałem o tym nie wspominać -
jakby mi się dajmy na to w oczach ćmiło - ale po dalszych kilkunastu krokach Sybil także to
dostrzegła.
- Zielone - stwierdziła stanowczo - trawa albo drzewa. Albo miraż...
- Tylko nie fatamorgana! Ja też to widzę, całkiem wyraźnie.
Przyspieszyliśmy kroku, zwłaszcza że kamienne wydmy stawały się coraz niższe,
przechodząc wreszcie w równinę porośniętą wysoką mniej więcej do kolan, chłodną i
wilgotną trawą. Przed sobą mieliśmy wpierw kilka pojedynczych drzew, potem zagajnik, a
dalej prawdziwy las.
- Zaczyna mi się podobać - przyznałem. - Gdzie jest chlorofil, powinno być następne
ogniwo w łańcuchu pokarmowym, czyli zwierzęta...
- I woda.
- Właśnie. A jeśli tu jest woda, to nie ma obawy, znajdziemy ją i...
- Ćśśś! Słyszałeś?... Coś szeleściło, jakby suche liście... Słyszałem. Szelesty i
potrzaskiwania dochodziły od strony lasu i zbliżały się. Powoli spomiędzy drzew wypadło coś
małego i stanęło jak wryte w trawie.
- I co my tu mamy? - zdziwiłem się, oglądając znajome różowobrunatne stworzenie,
które dla odmiany patrzyło na mnie czarnymi jak paciorki ślepkami.
A potem kwiknęło cienko.
Z lasu odkwiknęło głośniej i grubiej, coś załomotało i na łąkę wypadły dobre dwa
metry instynktu macierzyńskiego - mierząc od czubka ryja do końca ogona - z najeżoną
sierścią i postawionym na sztorc ogonem.
- Cooo ttto jjjeesttt? - wykrztusiła Sybil.
- Świnia - poinformowałem ją radośnie. - Jeden z gatunków towarzyszących
człowiekowi w podboju kosmosu. Konkretnie mieszaniec domowego wieprzka z dzikiem i
paroma pokrewnymi gatunkami. Miłe, przyjazne i prostolinijne stworzenie.
Spojrzała na mnie jak na półidiotę i całego durnia.
- Miłe? I może jeszcze powiesz, że niegroźne?
- Jeśli nie będziemy zagrażali warchlakowi, to niegroźne. Gdybyś miała wątpliwości:
warchlak to ten mały - poinformowałem ją, wolno schylając się po poręczną gałąź.
Podejrzliwe oczka - i oczy - śledziły każdy mój ruch.
- No, dobra dziewczynka - oznajmiłem cmokając.
Świnia przekrzywiła łeb, ale nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem wolno nieco z
boku, cały czas mówiąc w sposób wypróbowany podczas wieloletniej praktyki.
- Spokojnie, Jimmy nie skrzywdzi świnki, Jimmy lubi świnki. Rozgarnąłem jej
szczecinę między uszami i podrapałem ją tam końcem gałęzi, wkładając w to sporo sił. Sierść
przestała się jeżyć, świnia przymknęła ślepia i chrząknęła z wyraźnym zadowoleniem.
- One uwielbiają, jak się je tu drapie - wyjaśniłem Sybil obserwującej przebieg
wydarzeń z otwartymi ustami. - Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie same nie mogą się
poczochrać.
- Skąd wiesz, jak postępować z takim potworem?
- Z jakim potworem? Masz braki w podstawowym wykształceniu historycznym.
Człowiek i świnia żyli obok siebie praktycznie od początku dziejów ludzkości, a zmutowany
gatunek, którego okaz tu widzisz, był rozsądnym wyborem przy wyruszeniu w kosmos.
Okazały się doskonałymi towarzyszami i świetną bronią przeciwko niektórym groźniejszym
przedstawicielom fauny kolonizowanych planet.
- I zapasem mięsa na czarną godzinę - dodała, zaczynając rozumieć.
- Też, ale o tym przy innej okazji. Co do twojego pytania, to wychowałem się na
świńskiej farmie i prawdę mówiąc, byli to jedyni przyjaciele, jakich miałem w dzieciństwie.
O, zjawił się i dzik!
Dzik wyszedł dostojnie, bo słysząc zadowolone pochrząkiwania, nie miał co się
spieszyć, przyjrzał mi się podejrzliwie czerwonymi ślepiami i uznał, że nie jestem groźny, co
było uprzejme z jego strony. Podczas szarży dzik porusza się naprawdę błyskawicznie,
przestaje zaś atakować tylko wtedy, gdy sam ginie albo gdy rozerwie przeciwnika na strzępy.
W nagrodę podrapałem go energicznie za uszami, co wywołało chrząknięcia znacznie
głośniejsze niż u lochy.
- Skąd one się wzięły?
- Z lasu.
- Nie o to mi chodzi! Skąd wzięły się na planecie z aktywnymi wulkanami, falami
grawitacyjnymi i całą resztą.
- Ta planeta musiała kiedyś zostać zasiedlona przez ludzi. Dowiemy się we
właściwym czasie. Najpierw jednak to, co najważniejsze: woda. Świnki powinny nam w tym
pomóc.
W praktyce nie bardzo to wyszło, bo przewodnicy stanęli pod potężnym drzewem,
stojącym na polanie. Odyniec wziął rozpęd i rąbnął w pień, aż się pół lasu zatrzęsło. Żołędzie,
niewiele mniejsze od mojej głowy, posypały się na ziemię i cała rodzinka wzięła się za
posiłek. Nie było rady, dalej ruszyliśmy sami i po kilkunastu krokach wyszliśmy na podmokłą
łąkę, poznaczoną śladami kopyt. Dochodziła do jeziora, którego przeciwległy brzeg okrywała
mgła. Skalna półka umożliwiała dotarcie do wody bez potrzeby taplania się w błocie, toteż
natychmiast z niej skorzystaliśmy. Woda była chłodna, czysta i doskonała. I było jej w bród.
- Teraz czas, by pomyśleć o jedzeniu - powiedziała Sybil, siadając i ocierając usta.
- Najpierw trochę eksploracji. To był albo i jest zasiedlony świat, więc musi być coś
jeszcze poza trójką świń. Przynajmniej farmy i miasteczka. A to oznacza jedzenie.
- Nawet bym nie wiedziała, że je znalazłam. - Uśmiechnęła się smutno. - Jestem
dzieckiem miasta, niewielkiego, ale zawsze. Jedzenie kupowało się w sklepie. Rodzice
pracowali przy oprogramowaniu, reszta mieszkańców przy telekonferencjach czy innym
projektowaniu, tak że w okolicy nie było żadnych fabryk, żadnego zanieczyszczania
środowiska. To było małe miasteczko, ładnie wkomponowane w otoczenie, z dużą ilością
zieleni... i beznadziejnie nudne.
Mgła nad wodą unosiła się od dłuższej chwili i dało się zauważyć zarysy drugiego
brzegu. Przypatrzyłem się mu uważniej i spytałem:
- Takie jak to?
ROZDZIAŁ 6
- Jak co? - Aż ją poderwało.
Spokojnie pokazałem co, bo zaczęła się rozglądać wszędzie, tylko nie tam, gdzie
trzeba.
- Wszystkie są takie same - wymamrotała, osłaniając oczy dłonią. - Muszą je chyba
taśmowo produkować... składać, kleić i pakować. Potem wystarczy umieścić, gdzie się chce,
rozłożyć, podłączyć prąd i działa. Takie coś nazywa się Hometown. Ledwie skończyłam
szkołę - a na uszach stanęłam, żeby być pierwsza - wyjechałam na studia i nigdy nie
wróciłam. Zmora mojego dzieciństwa...
- Chcesz sobie to obejrzeć? - Nie!
- Może być zabawnie. A poza tym powinno tam być jedzenie... No, chyba że tak się
uparłaś na wieprzowinę, że zatłuczesz dzika gołymi rękoma.
- Już dobrze, dobrze. Rozejrzymy się razem. - Westchnęła z rezygnacją.
Jezioro nie było aż takie duże, spacer więc nie należał do super męczących. Jednak im
bliżej byliśmy zabudowań, tym Sybil stawała się cichsza. W końcu zamilkła zupełnie, a po
dalszych dziesięciu krokach oznajmiła stanowczo:
- Nie!
I stanęła.
- O co chodzi?
- Nie chcę tam iść. Nienawidzę swego dzieciństwa i nie chcę oglądać tego upiorstwa.
Mówiłam ci, że wszystkie wyglądają tak samo, jakby je produkowano w jednej fabryce.
- A kto normalny lubi swoje dzieciństwo? - zdumiałem się. - Jak nie chcesz, to nie idź,
ja tam idę poszukać McSwine: zawsze mieli spożywcze hamburgery.
Wśród wyraźnie już widocznych budynków nic się nie poruszało, co dziwniejsze, z
miasteczka wychodziła tylko jedna droga i kończyła się niczym ucięta, w trawie, niedaleko
nas. Przy niej stała jakaś tablica, ale napis był zbyt mały, by można go było odczytać z tej
odległości. Podeszliśmy bliżej.
Niespodziewanie Sybil zacisnęła kurczowo powieki i zażądała:
- Przeczytaj!
- Przeczytałem. - I co?
- Nic, zbieg okoliczności...
- Sam w to nie wierzysz! - Otworzyła oczy. - Co tam pisze?
- No więc tak: na białym tle czerwonymi wołami stoi: ”Witamy w Hometown”.
Zadowolona?
- Słuchaj, czy myśmy zwariowali, czy ta planeta?
- Ani to, ani to. - Siadłem i urwałem źdźbło trawy. - Coś tu się dzieje, to fakt, ale na
pewno nie jest to epidemia szaleństwa. Należy się dowiedzieć, co jest grane.
- Niechybnie nam się uda, jak będziemy siedzieć na tyłkach i gryźć trawę? - Widać
było, że jest zła, to i tak lepiej, niż miałaby być przestraszona czy przybita.
Uśmiechnąłem się zadowolony i odparłem:
- To się nazywa eksperyment: trawa jest prawdziwa, właśnie to sprawdziłem. Teraz
będzie część druga, czyli podział zadań: ty posiedzisz, gryźć niczego nie musisz, a ja obejrzę
miasteczko. Siadaj!
Posłuchała.
Czy dzięki sile mojej osobowości - o sile logiki nie wspominając - czy dlatego, że była
zmęczona, tego wolałem nie dociekać. Pozbierałem się z pewnym trudem i ruszyłem do
Hometown.
Odkrycie, a raczej upewnienie się w podejrzeniach zajęło mi mniej niż kwadrans.
Wróciłem, siadłem ciężko i zająłem się żuciem kolejnego źdźbła.
- Dziwne - przyznałem zamyślony. - Bardzo dziwne...
- Zacznij mówić jak człowiek! Albo mnie zaraz szlag trafi, albo postaram się, żeby
ciebie trafił - za złośliwość! Mów!
- Co?... A, przepraszam. Tak tylko wszystko ustawiałem na miejscu... Miasto jest
puste, nie ma ludzi, zwierząt, gówniarzy. Nic żywego. Poza tym jest jedną bryłą i
najwyraźniej tak zostało zrobione: klamka jest częścią drzwi, więc nie da się jej nacisnąć, a
drzwi z kolei są częścią ściany, dlatego nie mają prawa się otworzyć. Okna zresztą też. Jak się
przez nie patrzy, nic nie widać, oprócz tylnej strony szyby. Na dodatek nic nie jest kompletne
czy skończone: to bardziej idea Hometown niż samo miasteczko.
- Chyba w ogóle nie wiem, o czym mówisz... - jęknęła. - Może to jednak myśmy
powariowali?... Albo ja?
- Nie zwariowałaś i ja też nie. A co do zrozumienia, to sam nie wszystko chwytam, bo
zbyt dużo jest tu dziwnych zjawisk. Zmaterializowaliśmy się czy coś takiego w jaskini przy
wulkanie. Nie było nic poza skałami. Aha, słońce tak samo obrzydliwie rozdęte. Potem
poszliśmy się rozejrzeć i trafiliśmy na trawę, las i świnie, jakie pamiętam z mojej młodości.
- A potem na Hometown z mojej.
- I to właśnie jest ważne. Slakey wiedział, gdzie nas wysyła, więc musiał tu być, i bez
dwóch zdań uważa, że to jest Piekło. Wyraźnie na to wskazywały jego komentarze pod moim
adresem, dopóki ktoś nie zgasił mi światła... Miejsce, w którym się ocknęliśmy, faktycznie
przypomina Piekło i to przynajmniej z jednym ruchomym diabełkiem. Pytanie: dlatego że
takie jest, a Slakey dorobił mu ideologię, czy dlatego że dostosowało się do jego wyobrażeń
Piekła. Wiem, to brzmi niedorzecznie, ale załóżmy, że istnieje coś, nazwijmy to inteligencją
planetarną czy jakoś inaczej. Załóżmy, że jest taka planeta, gdzie widzi się, co się chce,
ponieważ kształtuje ona fragmenty swej powierzchni zgodnie z oczekiwaniami istot, które na
nią przybywają. Slakey był pierwszy i skojarzyło mu się Piekło. Może z powodu tego
rozdętego słońca, może szukał Piekła, w tej chwili to nieistotne. Ważne jest, że im bardziej
upewniał się, że to jest Piekło, tym bardziej piekielna stawała się okolica. To ma sens!
- Wcale nie ma! To najbardziej zwariowana i kulawa teoria, jaką w życiu słyszałam!
- Co do tego mogę się zgodzić bez zastrzeżeń, jest tylko jeden drobiazg: jesteśmy tu i
widzieliśmy to, o czym mówię.
- Jego Piekło?
- Właśnie. Tyle że jedynie na początku. Nie podobało nam się i poszliśmy zwiedzać.
Pamiętam, że przyszło mi do głowy, że ta okolica jest całkowicie odmienna od tej, w której
się wychowywałem. .. Jeśli ta inteligencja, o której mówię, ma zdolności empatyczne albo
jeszcze lepiej jest biernym telepatą, to reszta jest logiczną konsekwencją moich myśli. A
powinna być, bo jakoś musi odbierać bodźce... cholera, chyba mnie wyobraźnia poniosła!
- Ale nie na pewno... - sprzeciwiła się z namysłem. - Załóżmy, że masz rację: byłeś
wściekły i to zwiększyło siłę twoich myśli. Potem trafiliśmy na ich efekt, dzięki czemu
mogliśmy się napić, natomiast nadal pozostawaliśmy głodni. A raczej ja pozostałam i
musiałam o tym przez cały czas myśleć. Że myślałam, to fakt, a przy okazji pewnie
przypomniały mi się smakołyki z dzieciństwa. No a dzieciństwo to ta mieścina. Może i racja.
I co zrobimy?
- Jedyną rozsądną rzecz: wrócimy w pobliże jaskni
- Dlaczego?
- Bo tam się pojawiliśmy i ewentualnie tamtędy możemy uciec Jeśli zjawi się Slakey,
to w jaskini, jeśli moim synom uda się akcja ratunkowa, tez tam się pojawią A poza tym jeśli
ten gnojek wysłał tu Angelinę, to nie znajdziemy jej ani w mojej, ani w twojej młodości. W
jego Piekle jest szansa.
- W takim razie w drogę - Wstała, otrzepując suknię z nawy - Gdybyśmy poczuli
pragnienie, znamy drogę, a co do jedzenia, zobaczymy.
Wróciliśmy po własnych śladach (choć o obecności świń świadczyło wyłącznie
chrząkanie, pod olbrzymim dębem ich nie było) Aż dotarliśmy do końca trasy Tym razem bez
trudu zidentyfikowałem smród - cuchnęło siarką. Wdrapaliśmy się na wzgórze, skąd roztaczał
się niezły widok na okolicę i mało ciekawy - głównie dymiące wulkany, kamieniste wzgórza i
wydmy. Naturalnie wszystko czerwone.
W dalszą drogę ruszyliśmy niewielkim kanionem, co było znacznie wygodniejsze od
wspinaczki na coraz wyższe pagórki. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś ni to
chrobotanie, ni to drapanie i oboje stanęliśmy jak wryci
- Poczekaj tu - poleciłem szeptem - Zobaczę, co to takiego.
- Nic z tego. Trafiliśmy tu razem i sprawdzimy też razem.
Miała trochę racji, a poza
tym nie był to czas i miejsce na działania wychowawcze. Cicho ruszyliśmy do przodu -
skrobanie nasiliło się, a potem umilkło Za to dało się słyszeć mlaskanie i to całkiem blisko
Znów coś zaczęło skrobać. W końcu dotarliśmy za skalny załom i wyjrzeliśmy.
Przy przeciwległej ścianie stał facet, wspinał się na palce i płaskim kamieniem drapał
po czymś szarym, co znajdowało się w skale ponad jego głową. Kawałek tego szarego udało
mu się wydrapać, toteż czym prędzej wsadził go do ust i zaczął pożerać, mlaskając przy tym,
aż echo niosło.
Interesujące, ale jeszcze ciekawsze było to, ze kolorek faceta aż bił po oczach - taki
bardziej jasnoczerwony. Za przyodziewek służyła mu para postrzępionych spodni, których
nogawki kończyły się nad kolanami. Interesująca była dziura na środku tyłka, przez którą
wychodził całkiem pokaźny czerwony ogon.
Jegomość musiał zdać sobie sprawę, że jest obserwowany, bo nagle się odwrócił.
Dzięki temu zobaczył nas, a my dostrzegliśmy parę niedużych acz foremnych rogów na jego
głowie i dziurę z poszczerbionymi resztkami zębów. W następnym momencie cisnął w naszą
stronę trzymanym w garści odłamkiem, a sam pognał w przeciwną stronę z rączością, o jaką
nigdy bym go nie podejrzewał.
- Czerwony - wykrztusiła Sybil - Widziałeś, co miał na głowie?
- Trudno było nie zauważyć. Ciekawe, od kiedy to diabły noszą portki? Zobaczymy,
co robił?
- Naturalnie. I co jadł?
Wyszukałem poręczny kawał kamienia i podeszliśmy do miejsca, w którym tamten się
mozolił. Ze szczeliny w skale wyrastała jakaś szara i gąbczasta substancja, a ponieważ byłem
wyższy od poprzednika, bez specjalnego trudu oderwałem od niej kawałek.
- Co to takiego? - spytała zaciekawiona i głodna Sybil.
- Skąd mam wiedzieć? Raczej pochodzenia roślinnego cóż, on to zjadł, więc nie
powinno być trujące Chcesz gryza? Dobrze, me krzyw się będę robił za królika
doświadczalnego.
Było oślizłe i okropne w smaku, a konsystencję miało taką, że mnie szczęki rozbolały,
nim pogryzłem coś, co nieodparcie kojarzyło mi się z kawałkiem torby foliowej. W końcu
przełknąłem, co ułatwiła wilgoć pokrywająca substancję. I mile zostałem zaskoczony - raz
połknięta nie próbowała wrócić, choć żołądek wygłosił na ten temat długie zażalenie.
- Możesz spróbować. Smakuje jak plastik, ale zawiera wodę i może coś odżywczego.
Urwałem większy kawałek, z którego wzięła trochę i przyglądając mi się podejrzliwie
włożyła do ust. Pokiwałem z uznaniem głową, zerknąłem w górę i gwałtownym pchnięciem
posłałem ją w bok, skacząc od razu za nią.
W miejsce, gdzie przed chwilą staliśmy, z łomotem trafił solidnych rozmiarów głaz.
- Chyba się zdenerwował niespodziewaną przerwą obiadową - skomentowałem,
pomagaj ąc Sybil wstać. - Proponuję odej ść trochę od skał, żebyśmy widzieli, co się dzieje.
Czerwona sylwetka zniknęła już za głazami i lepiej było nie ryzykować.
- Poczekaj tu i uważaj - poleciłem. - A ja natnę trochę tego paskudztwa na zapas.
Gdy skończyliśmy posiłek, słońce nie zmieniło swego położenia. Dzień zrobił się
cieplejszy, więc położyliśmy się w cieniu zadowoleni z pełnych brzuchów.
- Niedobre, ale sycące - oceniła Sybil. - Jakieś pomysły na przyszłość?
- Praca koncepcyjna zwana popularnie myśleniem. Odkąd się tu znaleźliśmy, nie było
na to czasu między jedną awanturą a drugą. Sprawdźmy, co wiemy.
- Po pierwsze wylądowaliśmy w Piekle made in Slakey. Chwilowo nazwa ”Piekło”
pasuje. Wniosek: albo jesteśmy na jakiejś nieznanej planecie, albo powariowaliśmy.
- Ewentualność ostatnia nie wchodzi w grę: już nieraz próbowano ze mną podobnych
numerów i skoro dotąd mi nie odbiło, to teraz też nie dam się zwariować. Zostaliśmy jakoś
przetransportowani na tę planetę i to za pomocą urządzeń, a nie cudów. Wiemy też coś
znacznie ważniejszego: powrót jest możliwy, ponieważ osobiście byłaś w Niebie i wróciłaś.
Urządzenie i zasada są takie same. Rozważyć natomiast należy możliwość, że Angelina
znalazła się tu przed nami.
- A więc musimy zdobyć więcej informacji.
- Co oznacza, ze trzeba złapać rogatego w resztkach portek i dowiedzieć się, co wie. O
Angelinie, o tym, jak tu trafił, i w ogóle o okolicy.
Przerwało mi zrazu ciche acz zbliżające się szuranie. Odgłos zbliżał się od strony
kanionu i wkrótce dołączył doń pomruk głosów.
- Goście - oznajmiłem wstając.
Nasz rogaty znajomy wyłonił się zza zakrętu. W ślad za nim wyszło z tuzin
podobnych, to jest czerwonych, ogoniastych i rogatych stworzeń w łachmanach. Istoty - jakoś
nie bardzo mogłem o nich myśleć ”ludzie” - były obojga płci i obładowane rozmaitego
kształtu i wielkości głazami. Angeliny wśród nich na szczęście nie było. Na nasz widok
przystanęli, ale zachęceni przykładem przywódcy ruszyli dalej i to ze zdecydowanie nie
najprzyjaźniejszymi zamiarami.
- Możesz wiać, ale i tak nam nie uciekniesz - oznajmił wojowniczo ich szef. - W
końcu i tak was dorwiemy, zabijemy i zjemy.
- Tu faktycznie musi panować przeludnienie - głośno myślałem, nie ruszając się z
miejsca.
ROZDZIAŁ 7
Uniosłem ku nim otwartą dłoń w uniwersalnym geście pokoju. Zawsze lepiej
zaczynać od grzeczności. No, prawie zawsze.
- Ostrzegam, że będziemy się bronić - poinformowałem rzeczowo. - I to skutecznie,
czyli niehumanitarnie...
- Obiad! - wrzasnął ten w portkach. - Zabić! Sybil stanęła obok mnie i spytała:
- Niehumanitarnie?
- Skutecznie - poprawiłem ją. - I pamiętaj, że przynajmniej jeden powinien potrafić
mówić.
- Mhm.
Oboje ruszyliśmy do ataku.
Na pierwszego przeciwnika wybrałem szefa, który nawet melodyjnie zawył, gdy
walnąłem go kantem dłoni w nadgarstek. Coś chrupnęło - może kość, może skała, ale
wypuścił kamień, a potem padł elegancko, gdy trzasnąłem go z półobrotu w splot słoneczny.
Przyznaję, że zrobiłem to złośliwie, ale wyjątkowo nie cierpię kanibali. Uważam, że to
najgorsze zeszmacenie i upodlenie, do jakiego mogą dojść istoty ludzkie. A ci tu nie byli
jeszcze na tym etapie, by głód ich tłumaczył. Nie czekając aż znieruchomieje, wybiłem się i z
wyskoku trafiłem dwóch innych stopami w głowy. Co prawda łby im nie poodpadały, ale na
pewno wyłączyłem delikwentów z dalszej walki. Wylądowałem na ugiętych nogach,
uchyliłem się przed ciosem kamiennej maczugi, uderzyłem jej właściciela kantem dłoni w
kark i okręciłem się na pięcie gotów do dalszej walki. Kamień świsnął mi obok głowy, toteż
dałem dwa szybkie kroki w stronę, z której nadleciał, i unieszkodliwiłem prawym sierpowym
w szczękę kolejnego szykującego się do rzutu. Pofrunął dobre dwa metry, nim znieruchomiał
na kamienistym podłożu. Półobrót i cios wyciągniętą nogą załatwił kolejnego przeciwnika, a
kopniak w krocze kolejnego. Rozejrzałem się w poszukiwaniu następnych i stwierdziłem, że
okolica usłana jest jęczącymi (bądź nie) i wiercącymi się (bądź nie) postaciami.
- Amatorzy - podsumowała Sybil, otrzepując dłonie. - I w dodatku bez kondycji.
- Tym lepiej dla nas - stwierdziłem usuwając stopą co poręczniejsze kamienie poza
zasięg pokonanych. - Nie mam ochoty sprawdzać, który żyje, a który nie. Krwi nie widzę,
więc nie trzeba opatrywać rannych.
Wszyscy mieli na sobie postrzępione szmaty - niegdyś były ubraniami - wszyscy także
mieli rogi i ogony, do złudzenia przypominając rysunki diabłów, jakie oglądałem podczas
ekspresowego kursu teologicznego, który zafundowałem sobie na Lussoso. Ponieważ próby
pogawędki z dwoma najmniej uszkodzonymi diablicami okazały się niezbyt udane,
odszukałem organizatora tego proszonego obiadu i strzeliłem go ze trzy razy otwartą dłonią w
pysk. Metoda mało delikatna, ale skuteczna, jeśli chodzi o doprowadzenie do przytomności.
Otworzył oczy, jęknął i widząc mnie, próbował wtopić się w ścianę, przy której go
posadziłem, co naturalnie było wysiłkiem z góry skazanym na niepowodzenie.
- Posłuchaj no - powiedziałem spokojnie, dokładając starań, żeby me brzmiało to jak
groźba. - Zabijanie i zjadanie było waszym pomysłem, a ja was ostrzegałem. Dostaliście
wycisk na własną prośbę i jak będziecie spokojni, to nie będziemy się mścić. Zjadać was nie
zamierzamy, bo jesteście mało apetyczni. Teraz do rzeczy: jestem Jim i mam do ciebie parę
pytań...
Krótki pisk i łupnięcie dobiegające z tyłu świadczyły o skuteczności Sybil jako
ochroniarza, czego zresztą do wiodła dobitnie - dla niektórych w dosłownym tego słowa
znaczeniu - właśnie zakończona potyczka.
- Ja jestem... Cuthbert Podpis, profesor anatomii porównawczej z University...
- Zatrzęsienie tych profesorków. No, nic, tak na marginesie, nie za daleko
przypadkiem cię zwiało od uniwersytetu?
Pomacał delikatnie nadgarstek i brzuch, przyjrzał mi się czerwonymi oczkami i
westchnął.
- Pewnie za daleko. Nie zastanawiałem się nad tym ostatnio głód i pragnienie
skutecznie absorbują uwagę. Jedzenie jest monotonne i nie bardzo pożywne... pewien jestem,
ze brak w nim masy witamin i aminokwasów...
- Masz na myśli tę szarą breję wydłubywaną spomiędzy skał?
- Dokładnie. Nazywa się cohmicon, tylko mnie me pytaj, co to znaczy, bo sam nie
wiem. Podano mi tę nazwę, jak się tu zjawiłem, stąd ją znam.
- A jak się tu dostałeś? - spytała Sybil, nie przestając podejrzliwie obserwować
pobitych smakoszy.
- Nie wiem. Byłem na urlopie, przyleciałem na Vulkanna, opalałem się na brąz, nie na
takie ohydztwo i tuczyłem się, jedząc i pijąc uczciwie... wszystko, co pamiętam, to to, że
którejś nocy zasnąłem we własnym łóżku, a obudziłem się tu.
- A reszta?
- Tych, z którymi rozmawiałem, spotkał podobny los. Inni już tak powariowali, że nie
da się z nimi rozmawiać. Wygląda na to, że im dłużej się tu przebywa... słuchaj, naprawdę
mnie nie zjesz?
- Już ci mówiłem: po profesorach dostaję obstrukcji.
- Teraz tak mówisz, a potem...
- Potem to nogi śmierdzą. Jak raz coś powiedziałem, to mam głupi zwyczaj
dotrzymywać słowa. A propos profesorów: słyszałeś może kiedyś o niejakim Justinie
Slakeyu?
- Nie, ale mój uniwersytet nie należał do sławnych.
- Szkoda. Dobra, powiedziałeś, jak się tu znalazłeś. Czy ktoś zdołał opuścić to
miejsce?
- Tylko jako obiad!
Zaczął się ślinić, więc zmieniłem temat:
- Jak jesteś specem od anatomii, to może mi wyjaśnisz, skąd ten twarzowy kolorek
skóry, że nie wspomnę o ogonie i rogach?
Przyjrzał się swojej karnacji z obrzydzeniem i odparł jakoś tak mechanicznie:
- Badałem ten fenomen, ale tu nawet nie sposób prowadzić notatek... sądzę, że to nie
kwestia pigmentu, tylko wytworzenia się nowych odgałęzień podskórnych naczyń
krwionośnych... - Pogłaskał ogon - A ogon to efekt mutacji wywołanej tym cholernym
słońcem, bo kości w nim me ma z całą pewnością, jedynie mięśnie i skóra...
Ponieważ zaczął mamrotać coś po łacinie o poszczególnych mięśniach, zostawiłem go
i dałem znak Sybil Oddaliliśmy się od eks-przeciwników; ci z nich, którzy odzyskali
przytomność, nie przejawiali wrogich zamiarów Być może dlatego, że marzyli tylko, by
znaleźć się w cieniu. Najenergiczniejszy wycofał się do kanionu, omal się przy tym nie
wywracając, gdyż próbował równocześnie patrzeć, gdzie lezie, i za siebie, czy go
przypadkiem me gonimy.
- Coś tu nie gra - oceniła Sybil
- Od początku odniosłem takie wrażenie, a im dłużej tu jesteśmy, tym mniej mi się
wszystko podoba. Oni nie są tubylcami, zostali tu sprowadzeni w jakimś celu, tylko nie
wiemy w jakim. Wiemy natomiast przez kogo i musimy znaleźć sposób, by wrócić, zanim
dorobimy się ogonów. Nie zaczynam przypadkiem czerwienieć?
- Chyba ze złości. Trzeba się zastanowić, co dalej. Do jeziora przynajmniej na razie
nie mamy chyba po co wracać?
- Przyznam, że nie przychodzi mi do głowy żaden sensowny powód...
Niebo nagle pociemniało na moment i niewidzialna siła przygniotła nas do podłoża.
Po paru sekundach oświetlenie i grawitacja wróciły do normy.
- Zbierzemy tyle tego szarego, ile zdołamy unieść, co da nam trochę swobody, bo nie
będziemy uzależnieni od źródła pożywienia - zdecydowałem. - I przeszukajmy jaskinię,
ponieważ wyszliśmy z niej dość szybko i nie było czasu pomyśleć.
- Co robimy z tą bandą? - spytała.
- Nic, nie mam pomysłu. Być może, jak wrócimy, na coś wpadnę. Żyją i są w miarę
przystosowani do tutejszych warunków. Po tej nauczce powinni trzymać się z daleka.
- Racja - zgodziła się Sybil. - W takim razie w drogę!
Lekki problem powstał z zapakowaniem zapasu colimiconu, ale rozwiązała go Sybil,
zmieniając suknię maxi w sukienkę mini, co stworzyło widok całkiem przyjemny dla oka.
- I jest mi chłodniej - skomentowała, wiążąc ostatni węzeł na tobole z jedzeniem.
- Prowadź - poleciłem, biorąc pakunek.
Słońce było praktycznie w tym samym miejscu co wtedy, gdy zobaczyliśmy je
pierwszy raz, toteż o długości doby na tej planecie wolałem nie myśleć. Mogła zresztą trwać
wiecznie, jeśliby, dajmy na to, nie obracała się wokół własnej osi. Rozmyślania te nie
przeszkadzały mi, ma się rozumieć, we wspinaczce ku wejściu do jaskini. Właśnie się
potknąłem o jakiś złośliwy odłamek, gdy obok wystrzelił w górę niezły gejzerek kurzu, a
rykoszet z wizgiem odleciał gdzieś w bok.
- Kryj się! - wrzasnąłem. - Ktoś do nas strzela!
Sybil pomknęła ku pobliskim głazom, a ja zrobiłem przewrót, zjechałem kawałek na
tyłku i podbiegłem do samotnego głazu. W tym czasie padły jeszcze co najmniej trzy strzały -
wszystkie chybiły - pseudosnajper albo miał zeza, albo pierwszy raz trzymał broń w ręku.
Naturalnie nie byłem z tego powodu rozczarowany.
- Gdzie on jest? - zawołała poirytowana Sybil.
- Na szczycie naszego zbocza. Zobaczyłem ruch za kamieniami.
- W jakim kolorze?
- Lokalnie ulubionym.
- I co teraz?
- Zapolujemy na myśliwego. Skaczemy równocześnie i zachodzimy go z flanki.
Równocześnie nie będzie mógł namierzyć nas obojga. Aha, zostawiłem zapasy, jak ich nie
rąbną, to potem je pozbieramy. Uwaga: trzy... cztery!
Wypadłem zza skały i pognałem zygzakiem pod górę. Pierwsza kula gwizdnęła mi
koło ucha, druga wzbiła gejzerek między nogami, aż w końcu padłem plackiem za
upatrzonym wcześniej kamieniem. Natomiast Sybil bez ryzyka pokonała dwukrotnie większą
odległość.
Odpoczęliśmy chwilę i powtórzyliśmy operację.
A potem jeszcze raz.
I jeszcze.
Ostrzał trwał cały czas - najwyraźniej strzelec nie cierpiał na brak amunicji. Po
kolejnym odcinku zobaczyłem dokładniej przeciwnika - czerwony, gruby, z plecakiem w
jednej ręce i jakimś samopałem w drugiej, zmieniał właśnie stanowisko ogniowe. Pognałem
za nim i rozciągnąłem się jak długi, gdy słysząc mnie, strzelił z półobrotu. Na szczęście w
następnej chwili skoncentrował się na Sybil. Korzystając z chwili spokoju, pozbierałem się i
skoczyłem ku niemu - był o jakieś pięć metrów ode mnie. Prawie go dopadłem, gdy się
odwrócił. I dostał w tył głowy celnie rzuconym kamieniem. A w następnej chwili wyrwałem
mu broń i kopnięciem w brzuch posłałem na ziemię.
Przy tej okazji puścił plecak, z którego wysypały się lśniące metalowe walce.
Zasapana Sybil dołączyła do nas i oboje przyjrzeliśmy się leżącej postaci. Gruba,
czerwona, z ogonem i rogami, a mimo to dziwnie znajoma. Dopiero jednak gdy zobaczyłem
go z profilu, rozpoznałem kto zacz - jednak rogi wbrew pozorom zmieniają wygląd.
- Niemożliwe! - Sybil najwyraźniej też go poznała, gdy się rozglądał, najwyraźniej
szukając drogi ucieczki. - Przecież to...
- Slakey! - dokończyłem. - Kurwa jego... i tak dalej. Obiekt, którego pochodzenie
poddano krytyce, przyjrzał się nam rozbieganym wzrokiem i spytał niepewnie:
- My się... już spotkaliśmy?
- Być może - warknąłem. - Nazywam się di Griz. Brzmi znajomo?
- Nie bardzo... Krewny Grodzińskich?
- Nic o tym nie wiem. A ty jak się nazywasz?
- Dobre pytanie. Może... Einstein? - spytał z pełnym nadziei uśmiechem, który zgasł
jak świeczka na wietrze na widok mojej miny. - A Mitchelsen?... szkoda... to może Harley?...
Też nie... A Epinard?
- Wszyscy fizycy - wtrąciła Sybil. - I wszyscy nie żyją.
- Fizyka! - ucieszył się, nie wiedzieć z czego i wskazał na rozdęte słońce. - Reakcja
spalania trwa przez cały czas, ale jądro jest nietrwałe... sfera Fermiego jest z litr...
- Profesorze! - wrzasnąłem, bo zaczął mamrotać już całkiem niezrozumiale.
- Tak?... Co? Ale to jądro nadal... - Zamknął oczy i kołysał się powoli mamrocząc coś
do siebie.
- Oszalał - podsumowała Sybil. Przyznałem jej w milczeniu rację.
- Struga profesora i ględzi coś o fizyce - dodałem.
- Po galaktyce pałęta się wielu profesorów.
- Też racja - zająłem się bronią nadal trzymaną w dłoniach i gwizdnąłem. - I co my tu
mamy, proszę wycieczki? Sprawny pełen magazynek i jeszcze parę pocisków luzem.
Rozpoznajesz ten drobiazg?
- Naturalnie: karabin Gaussa lub, jak kto woli, strzelba Gaussa.
- Standardowe wyposażenie wszystkich armii wszechświata. Nie ma ruchomych
części, bateria atomowa wystarcza na długo, a pociski w stalowych płaszczach nawet
najgłupszy potrafi załadować poprawnie. Potem tylko trzeba wycelować i wystrzelić.
Ciekawe, jak tu się dostała, a jeszcze ciekawsze, jakim cudem. działa. Z naszego wyposażenia
nic nie działało i nie napotkaliśmy tu dotąd żadnego artefaktu.
Siedzący przestał mamrotać, skoncentrował się na tym, co mam w garści, i wrzeszcząc
radośnie, skoczył ku mnie z wyciągniętymi łapskami. Sybil zgrabnie podstawiła mu nogę, a ja
spytałem, wyraźnie wymawiając słowa:
- Profesorze... skąd to masz?
- Moje. Sam sobie dałem... - Rozejrzał się tępo wokół, położył na ziemi i
najbezczelniej w świecie zachrapał.
- Nie nazwałabym go źródłem informacji - mruknęła Sybil. - A już na pewno nie
”obfitym”.
- Musi tu długo siedzieć, że doszedł do takiego etapu.
- Też tak myślę. Proponuję wrócić do oryginalnego planu i do jaskini.
- Do jaskini - zgodziłem się.
Do plecaka wsadziłem rozsypane magazynki i tobołek z pożywieniem, po który
zszedłem na dół, i oboje ruszyliśmy w drogę.
- Nie wydaje ci się, że im dłużej tu jesteśmy, tym więcej rodzi się pytań, na które nie
ma odpowiedzi? - spytała w pewnym momencie Sybil.
Przytaknąłem w milczeniu i wskazałem na skalną ścianę.
- Jesteśmy prawie na miejscu.
Prawdę mówiąc, czułem się przygnębiony, a to było coś, bo w życiu znajdowałem się
już w wielu trudnych sytuacjach. Gdyby w jaskini znajdowało się coś godnego uwagi,
zauważyłbym to przy pierwszym pobycie, ale tak wciąż mieliśmy złudzenie, że coś robimy.
Nad resztą wolałem się nie zastanawiać.
Gdy podeszliśmy w pobliże wejścia, wewnątrz coś trzasnęło, łomotnęło i jaskrawo
zapłonęło, tyle że nie było widać ognia. Oboje wykonaliśmy przepisowy pad z kryciem, a ja
odbezpieczyłem broń. Z wnętrza jaskini dały się słyszeć chrobotania i kroki, a po paru
sekundach w wejściu pojawiła się znajoma sylwetka. Całe szczęście, że zdołałem ją
rozpoznać, nim nacisnąłem spust.
- Ojciec, wyrzuć to żelastwo! - poleciła zdegustowana pociecha i dodała: - Zbieramy
się stąd. I to już!
- Już biegniemy, Bolivarze! - ucieszyła się Sylvia. Musiałem przyznać, że ona chyba
naprawdę ich rozróżnia.
ROZDZIAŁ 8
Rzuciłem broń i plecak i pognałem, jakby się za mną ziemia paliła. Sybil deptała mi
po piętach. Bolivar poprowadził nas ku tylnej ścianie, rozejrzał się i nieco zmienił pozycję.
- Powinno być dobrze - mruknął. - Łapcie mnie za ręce!
Chwyciliśmy. Przyciągnął nas do siebie, ale nagle coś się stało.
Tego nie można opisać. Nigdy dotąd niczego podobnego nie przeżyłem. Pewien
byłem jedynie, że nie czuję ciepła, zimna, bólu, wzruszenia ani że nie siedzę na krześle
elektrycznym.
A potem się skończyło. Coś błysnęło, grzmotnęło i ktoś wrzasnął:
- Padnij!
Bolivar pociągnął nas na podłogę.
Wybuchła regularna strzelanina przetykana głośniejszymi eksplozjami. Kątem oka
dostrzegłem postać trzymającą broń w lewej ręce i prowadzącą ostrzał - na szczęście
nieudolnie - wypuściła bowiem broń przy kolejnym odrzucie, odwróciła się i uciekła. Prawą
rękę miała zabandażowaną. Z boku słychać było lejną palbę i tupot kroków.
- James! - krzyknął Bolivar.
- Żyję - rozległa się stłumiona odpowiedź i zza wraku jakiegoś urządzenia, z którego
jeszcze unosił się dym, wyłonił się James, strzepując iskry z koszuli i rozmazując sadzę po
twarzy.
- Ścierwo! - warknął poirytowany. - Wszystko rozwalił.
- Serdeczne dzięki za sprowadzenie z powrotem - powiedziałem i rozkaszlałem się
niczym chroniczny gruźlik. - Piekielnie chce mi się pić...
W górze coś zgrzytało, parsknęło i ze świstem uruchomił się automatyczny system
przeciwpożarowy. W oddali słychać było wycie alarmu.
- Wyjaśnienia potem - zdecydował James. - Zmykajmy stąd zanim straż się zjawi!
Rada była rozsądna, dlatego nie protestowałem.
Wybiegliśmy na zewnątrz i wskoczyliśmy do wciąż parkującej przy krawężniku
półciężarówki. James siadł za kierownicą i ruszył z piskiem opon, ledwie zdążyliśmy zasunąć
drzwi. Był to start z gatunku tych, o których mówią, że ”kamienie z bruku drą”, choć
przyznam się, że nie do końca rozumiem to określenie. Rzuciło nami o ścianę na zakręcie, ale
jęk syren, który od pewnej chwili nieprzyjemnie się zbliżał, został wpierw gdzieś z boku, a
potem z tyłu. James zwolnił i przestało nami miotać na kolejnych zakrętach, aż w końcu
stanął, odsunął drzwi prowadzące do kabiny i spytał z szelmowskim uśmiechem:
- Nie napilibyście się czegoś?
Przez przednią szybę widać było sporą obrotową reklamę: Automatyczna Knajpa
Rowneya a pod spodem mniejszy acz bardziej bijący w oczy napis: Najtańsze i
Najmocniejsze Napoje w Mieście. Wysiedliśmy, nie tracąc czasu i siedliśmy przy barze.
- Witamy w pijackim raju - odezwał się robot-barman zwany potocznie barbotem. -
Co podać?
- Cztery piwa - zarządziłem. - Duże...
A potem kaszel skutecznie odebrał mi głos.
- Piwo - zameldował barbot.
Oboje z Sybil prawie rzuciliśmy się na niego.
Bolivar zapłacił i zażądał cztery następne, bez słowa wymieniając nam szklanki na
pełne. Przyznaję, że moje jakoś tak wyparowało - mikroklimat czy co. W każdym razie drugie
zdecydowanie pomogło. Nie dość, że mogłem spokojnie mówić, to jeszcze zaproponowałem:
- Zacznijmy od tego, że opowiecie, co się stało.
- A nie - sprzeciwił się Bolivar - zaczniemy od tego, że sprawdzicie, czy nic wam nie
jest. Bo muszę przyznać, że jak twój alarm się włączył tata, to obaj omal nie dostaliśmy
zawału.
- Jaki alarm? - zdziwiłem się szczerze. - Tak mnie załatwił, że żadnego nie zdążyłem
uruchomić!
- Włączył się bierny alarm, kiedy twoje serce stanęło.
- Co ty gadasz? Dajcie mu piwa albo lepiej czegoś mocniejszego! Nie stanęło i nie
stoi! - oburzyłem się, na wszelki wypadek sprawdzając.
Biło.
- Też nam się tak wydaje - przyznał James. - Wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Do
środka musieliśmy wejść dosłownie w sekundy po tym, jak was wyprawił do Piekła, bo nadal
siedział przy komputerze w tej swojej narzucie w ciapki. Bolivar go ogłuszył, zanim zdołał
coś namieszać. Twoje serce musiało przestać bić dla odbiornika w furgonetce, gdy znalazłeś
się poza planetą. O tym, że posłał was do Piekła, dowiedzieliśmy się później...
- Znaczy się... on się dowiedział - podjął Bolivar. - Jest całkiem niezły w
zaawansowanej hipnozie.
- Takie tam hobby. Profesorek był łatwym obiektem, bo najpierw znalazł się w stresie,
a zaraz potem w szoku. Powiedział grzecznie, gdzie was posłał, i przyznał, że nie zdążył
zmienić współrzędnych, więc Bolivar wybrał się po was, a ja pilnowałem, żeby profesorek
czegoś nie próbował zmajstrować, bo z konieczności on musiał obsługiwać całe to
urządzenie. To było to długie pięć minut, ale się udało.
- Jakie pięć minut? - tym razem zdziwiła się Sybil. - Byliśmy tam przynajmniej pięć
godzin.
- Różny czas... - mruknął w zamyśleniu Bolivar. - Powiem wam inną ciekawostkę:
kiedy byłem w Piekle, byłem równocześnie tutaj... to znaczy, widziałem to, co James, i
słyszałem to, co on.
- I vice versa.
- Piwo.
- Nareszcie! Coś ty je destylował, zamiast nalać?
- James, przestań opieprzać ten złom na kółkach i bądź uprzejmy mi wyjaśnić, skąd
się wzięła ta bitwa, w której środek trafiliśmy?
- Tuż przed waszym przybyciem wpadł tam ten z zabandażowaną łapą i zaczął
strzelać, więc zrobiłem to samo. Dopiero po chwili wyszło, że strzelał nie do mnie, tylko do
aparatury, co mu zresztą nieźle wyszło. Ponieważ nie kazałeś nikogo zabijać, więc obaj
uciekli. Jakbyś miał wątpliwości, bo mogłeś nie mieć czasu dokładnie mu się przyjrzeć: to był
Slakey z bandażem zamiast prawej dłoni.
- To kto... - Sybil przez chwilę przypominała sowę.
- Kto tu był w wyszywanej narzucie? Też Slakey, tylko ze zdrową prawą dłonią.
- No to ja też mam dla was nowinę. - Uśmiechnąłem się. złośliwie. - W Piekle też jest
Slakey: czerwony, z rogami i ogonem. Mnożą się cholery jak zaraza.
Zapadła długa i przytłaczająca cisza, ponieważ konsekwencje tej rewelacji - albo ich
brak - mogły okazać się naprawdę poważne. Przerwała ją w końcu Sybil:
- James, gwizdnij na obsługę i zamów butelkę czegoś mocniejszego.
Nikt nie zgłosił sprzeciwu.
Po pierwszej kolejce ułożyłem sobie myśli na tyle, by wrócić do kwestii podstawowej:
- Gdzie jest Angelina?
- Na pewno nie w Piekle - odparł James. - Wypytałem go o to. Próbował co prawda
walczyć i w końcu nie wydusiłem z niego, gdzie ją wysłał, bo prawie wybudził się z transu,
ale przyznał, że nie w Piekle. Musiałem go uspokoić, by móc was sprowadzić, a potem
miałem zamiar wziąć się za niego na serio, ale nie wyszło. Przykro mi...
- To niech ci przestanie być przykro - przerwałem. - Dowiemy się, gdzie jest i jak do
niej dotrzeć. Obaj spisaliście się doskonale, teraz trzeba pomyśleć, co zrobić z tymi
wszystkimi zagadkami i paradoksami, ale to w drugiej kolejności. Po pierwsze potrzebujemy
pomocy, bo nikt z nas nie może pokazać się Slakeyowi na oczy bez wzbudzania odruchów
obronnych. Co prawda, nadal nie wiem, jak rozszyfrował Sybil, ale nie to jest w tej chwili
najważniejsze. Hotel jest spalony, a my musimy złapać Inskippa.
- Wystarczy zwykły telefon - wtrąciła Sybil - mam numer do tutejszego
przedstawiciela, reszta pójdzie automatycznie.
- W takim razie streść mu, co się stało, każ pilnować kościoła, żeby nikt tam nie wlazł
i stamtąd nie wyszedł. I każ Inskippowi przysłać tu profesora Coypu. I to migiem. Ktoś, kto
potrafi zbudować działający wehikuł czasu, o innych naukowych cudach nie wspominając,
powinien połapać się, o co tu chodzi. I na wszelki wypadek niech do profesora doda komputer
Space Marines, bo cholera wie, z ilu przeciwnikami tak naprawdę mamy do czynienia. Do ich
przybycia nie podejmiemy żadnych działań, aktualnie możemy przez to więcej stracić niż
zyskać.
Teoretycznie dwa dni przymusowego urlopu powinny być miłą odmianą - praktycznie
były to pierwsze bezczynne chwile od zniknięcia Angeliny, ale za dużo miałem spraw do
przemyślenia, problemów i zmartwień (z głównym podstawowym - gdzie jest Angelina?).
Wieczorem pierwszego dnia przeprowadziliśmy burzę mózgów skrzyżowaną z sesją
wspomnieniową i zanotowaliśmy wszystko, co wiedzieliśmy wcześniej i przypuszczaliśmy.
Przyznaję, że lista nie miała wiele sensu, ale nigdy nie pretendowałem do miana naukowca, a
Korpus na liście płac miał ich z mendel. Przesłaliśmy dzieło naszych umysłów Inskippowi,
wychodząc z założenia, że on może coś z tym zrobić, w przeciwieństwie do nas.
Zameldowaliśmy się - korzystając z fałszywych dokumentów - w Vaska Hulja
Holiday Heaven po tym, jak James i Bolivar wyczyścili nasz apartament z potrzebnego
sprzętu. Poza tym Sybil i ja uzupełniliśmy standardowe wyposażenie, bez którego czułem się
goły (nie wiem jak ona). Poprawiło mi to humor, podobnie jak i brak czerwonego koloru
skóry - że o ogonie nie wspomnę - co regularnie sprawdzałem w lustrze. Może to głupie, ale
nic na to nie byłem w stanie poradzić.
Trzeciego dnia, schodząc na śniadanie, przestałem mieć nadmiar wolnego czasu, przy
stoliku bowiem siedziała znajoma postać i pałaszowała posiłek kompanii piechoty z podziwu
godnym zapałem.
- Witam, profesorze! - ucieszyłem się. - No to w końcu jesteśmy w komplecie.
- Witaj, Jim! - Wyszczerzył uzębienie, którego kształtu i koloru nie powstydziłoby się
starożytne zwierzę zwane koniem. - Jak tam ogon?
- Dziękuję: brak. I co powiesz o tym wszystkim?
- Po drodze obejrzałem resztki urządzeń w kościele. W połączeniu z twoimi notatkami
i odzieżą, którą mieliście na sobie w Piekle, sprawa wydaje się naprawdę prosta.
- Że co proszę?!
- Prosta. Na uszy ci padło? Bo na rozum już na pewno nie. Mogę ci powiedzieć, że
wymyślenie time-heliksu było znacznie trudniejsze - oznajmił, pałaszując grzankę z
entuzjazmem głodomora.
- A tak mówiąc prosto i po ludzku? - zaproponowałem. - Też bym chciał wiedzieć, co
jest grane.
- Proszę uprzejmie. - Wypolerował sobie zęby serwetką podczas ocierania ust i
oświadczył: - Kiedy tylko dowiedziałem się, że zamieszany jest w to Pierdoła Justin,
zacząłem być na właściwym tropie...
- Zaraz! - przerwałem mu zdecydowanie. - Jaki znowu Pierdoła Justin?
- Justin Slakey. W czasie studiów opowiadał straszne głupoty, chcąc zaimponować
dziewczynom, więc ochrzciliśmy go Pierdoła Justin albo Jiving Justin, co przyjemniej brzmi
dla ucha. Sens ten sam.
- Aha, w takim razie znowu zamieniam się w słuch.
- Jeśli chodzi o Justina, to w układach damsko-męskich był dupa, jakich mało, ale
poza tym, to już kiedy się poznaliśmy, był geniuszem. I to autentycznym. Zajął się teorią
galaktycznych strun, która, jak może przypadkiem słyszałeś, istniała sobie spokojnie od lat i
udowodnił, że jest prawdziwa, przy okazji wymyślając niezbędny aparat matematyczny.
Opublikował na ten temat kilka artykułów, ale nigdy spójnej pracy. Gdybyś nie wiedział, to
wnioskiem końcowym jest istnienie przejść między galaktykami zwanych ”wormhole”, choć
przyznam, że pojęcia nie mam, skąd się ta nazwa wzięła ani co też ma wspólnego z robakami.
Wydawało mi się, jak zresztą i wszystkim, że nie zakończył prac nad nimi, teraz wychodzi, że
nie tylko zakończył, ale i zastosował w praktyce.
Coypu przerwał, by opróżnić kubek z kawą, dzięki czemu miałem dość czasu, by
pozbierać szczękę ze stołu, gdzie opadła dobrą chwilę temu.
- Może zaczniemy od tego, że nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz -
zaproponowałem uprzejmie.
- Nic dziwnego: istnienie wormholi między wszechświatami opisuje negatywna
matematyka, a niematematyczny model byłby strasznie topornym uproszczeniem...
- Lubię toporne uproszczenie!
Tym go zaskoczyłem. Zmarszczył się, przygryzł wargę i chwilę milczał.
ang.
w
or
m
- robak.
- No więc naprawdę upraszczając, to nasz wszechświat jest źle zrobionym, sadzonym
jajkiem na patelni pełnej podobnych, złych, sadzonych jajek - Śniadanie najwyraźniej
podziałało nań inspirująco. - Patelnia to czasoprzestrzeń, tyle że jest niewidzialna, ponieważ
me ma wymiarów i nie może w związku z tym być mierzona. Rozumiesz to jak dotąd?
- Próbuję.
- Ładnie z twojej strony. Więc tak największym wrogiem wszystkiego jest entropia,
ponieważ powoduje starzenie się, rozpad, aż w końcu śmierć wszechświata. Gdyby udało się
ją odwrócić, problem byłby łatwy do rozwiązania. Tego nie da rady zrobić, ale można
zmierzyć stopień rozkładu, naturalnie jedynie w drodze obliczeń matematycznych.
Udowodniono także, że stopień entropii jest inny w różnych wszechświatach. Rozumiesz
wagę tego odkrycia?
- Nie - przyznałem uczciwie.
- To pomyśl! Jeśli stopień entropii w naszym wszechświecie jest wyższy niż we
wszechświecie X, to dla obserwatora stamtąd nasz wszechświat niszczałby szybciej. Tak?
- Tak.
- W takim razie dla naszego obserwatora stopień entropii we wszechświecie X
wyglądałby na odwrotny. Choć nie jest tak w rzeczywistości, na to by wyglądało. I tego
właśnie należało dowieść - powiedział i siadł wygodnie, zadowolony z siebie.
- Miałeś mówić po ludzku i zrozumiale, więc przestań gadać jak potłuczony i powiedz
to po ludzku. - Przestałem być uprzejmy głównie dlatego, że nadal nic me rozumiałem.
- Jakbyś mniej zajmował się doliniarstwem, a więcej matematyką w szkole, byliby
może z ciebie ludzie, di Griz - Coypu westchnął z rezygnacją - Najprościej rzecz biorąc, taki
fenomen istnieje i może być matematycznie opisany. A to, co można opisać, da radę zmienić
Piękno polega na tym, że do wykorzystania takich wormholi między światami nie potrzeba
energii, ta jest niezbędna jedynie do stworzenia łącznika Same przejścia są zasilane przez
różnice w stopniu entropii. Justin Slakey to odkrył i jakbym nosił kapelusz, to do końca
swoich dni pierwszy bym mu się kłaniał.
Zmusiłem szare komórki do pracy w godzinach nadliczbowych i wreszcie coś zaczęło
mi świtać w tej kupie naukowego bełkotu.
- Powiedz mi po kolei, czy mam rację: inne wszechświaty istnieją, tak?
- Po kolei to nie masz, ale nie w tym rzecz. Odpowiadając na twoje pytanie: tak i nie
- Załóżmy, że tylko tak, bo inaczej do niczego me dojdziemy. Dalej: skoro istnieją, to
można do nich dotrzeć dzięki łączącym je w przestrzeni wormholom, nie, to brzmi okropnie,
dzięki przejściom. Jest to możliwe dzięki odmiennemu stopniowi entropii w różnych
wszechświatach Slakey wynalazł maszynę, która to umożliwia. Tak?
Coypu wytrzeszczył się na mnie, potrząsnął głową i otworzył usta. Potem pomyślał,
zamknął usta i z rezygnacją wzruszył ramionami.
- Może być - przyznał
- Piekło jest planetą w innym wszechświecie - ciągnąłem, korzystając z jego stanu -
Panują tam inne prawa fizyki, może i chemii, a na pewno czas płynie inaczej. Niebo leży w
jeszcze innym wszechświecie, a to znaczy, że może ich być więcej...
- Teoretycznie ich ilość jest nieograniczona.
- Korzystając ze swego wynalazku, Slakey może się w nich pojawiać i to
wielokrotnie. Pytanie: czy to, co on potrafi zmajstrować, ty też potrafisz?
- Tak i nie.
Z trudem nad sobą zapanowałem - uduszenie Coypu było wykluczone, a siebie by mi
się nie udało.
- A konkretnie?
- Teoretycznie jest to możliwe, w praktyce nie będzie działać bez zależności między
entropiami, które stanowią nieodłączny element oprogramowania. A to właśnie zostało
dokładnie zniszczone.
- Są inne egzemplarze.
- Dostarcz mi jeden nie uszkodzony, a będziesz miał swoje międzygalaktyczne metro.
- Zgoda. Teraz następne pytanie: kto je ma?
- Slakey.
- Który Slakey?
- Jest tylko jeden Slakey.
- Gówno prawda! - poinformowałem go grzecznie. - Sam widziałem co najmniej
trzech: jednego z ogonem, jednego bez prawej dłoni i jednego fizycznie normalnego.
- Widziałeś tego samego człowieka, tylko w różnym czasie. Tak jakbyś użył wehikułu
czasu, by zobaczyć nowo narodzone dziecko, potem to samo dziecko, gdy kończy szkołę, a
później, gdy umiera. Rachunki matematyczne nie pozostawiają co do tego żadnej
wątpliwości. Jakoś zdołał się powielić w różnych czasach. On, oni to jedna istota, tyle że z
różnych czasów. Ponieważ są tym samym indywiduum, mają ze sobą stałą łączność
telepatyczną, czyli mówiąc po prostu, każdy wie, co inny myśli i co się z nim dzieje. Stąd w
kościele pojawił się uszkodzony Slakey: na pomoc temu, którego złapali twoi synowie.
Reszta także by przybyła, gdyby zaszła taka potrzeba. Z twoimi synami było zresztą tak samo,
ponieważ są biologicznymi bliźniętami, czyli pochodzą z tego samego jaja. To wszystko jest
raczej oczywiste.
- Co jest oczywiste? - spytała Sybil, wchodząc.
- To, że wreszcie wiemy, jak dostać się do Nieba, Piekła i w parę innych miejsc, gdzie
tylko będziemy chcieli - odparłem. - Ten tu inteligentny, choć nie wyglądający na to
przedstawiciel świata nauki zdaje się wiedzieć wszystko o różnych wszechświatach.
- Skoro tak, to może wiesz też, jakim cudem Jim znalazł w Piekle świnie?
- Wiem. Wychodzi na to, że mimo wszystko muszę mu przyznać rację. - Skrzywił się
Coypu. - Piekło leży w nowym i nie uformowanym wszechświecie, gdzie planety obdarzone
są rozumem. Kiedy Slakey znalazł się tam po raz pierwszy, planeta była geologicznie
aktywna, toteż pomylił ją z Piekłem. No i stała się Piekłem. A potem wy dołożyliście inne
fragmenty z własnych wspomnień.
- W takim razie, dlaczego nie zrobili tego inni ludzie, którzy tam trafili? - Ciekawość
kobieca nie jest łatwa do zaspokojenia, aczkolwiek tym razem Sybil zadawała całkiem
logiczne pytania.
- Przecież to oczywiste. - Coypu uśmiechnął się, gdyż uwielbiał aktywnych słuchaczy.
- To byli normalni, przeciętni ludzie, ogłupieni i przerażeni tym, co się im przytrafiło. Wy
mniej więcej wiedzieliście, co was spotkało, zwiedziliście w życiu wiele światów i nabraliście
więcej doświadczenia niż oni wszyscy razem. Poza tym nie jesteście przeciętni czy normalni,
bo nigdy byście nie trafili do Korpusu. Skoro nie podporządkowaliście się tamtej planecie, to
ona podporządkowała się wam: wygrał silniejszy psychicznie.
- Dzięki za uznanie - parsknąłem. - Zabrzmiało to niczym reklama psów obronnych
czystej rasy albo czegoś innego, równie niebezpiecznego i dzikiego.
- Bo jesteście. Masz jeszcze jakieś pytania?
- Dużo - Sybil była szybsza. - Co dalej?
- Na to ja ci mogę odpowiedzieć. Profesor Coypu będzie uprzejmy zbudować
maszynerię, dzięki której dostaniemy się do tych różnych wszechświatów i sprowadzimy
Angelinę.
- A potem zajmiemy się Slakeyem - zakończyła Sybil. - Ale proponuję zająć się tym
po śniadaniu. Najpierw obowiązki, potem przyjemność.
ROZDZIAŁ 9
Poczekałem, aż James i Bolivar dołączą do nas i zaspokoją pierwszy głód, nim
poinformowałem ich, na czym stoimy. A właściwie chwilowo siedzimy. Trzeba przyznać, że
przykułem uwagę obecnych, pomijając Coypu, który liczył coś zawzięcie, zapisując serwetkę
za serwetką i mamrocząc pod nosem.
- Krótko rzecz biorąc, każda planeta leży w innym wszechświecie i możemy do nich
dotrzeć. Do tego jest jeszcze cholera wie ile innych wszechświatów, a w jednym z nich
znajduje się Angelina. Teraz trzeba zbudować ustrojstwo, dzięki któremu będziemy mogli się
tam dostać i sprowadzić ją z powrotem. Jasne?
- Jasne! - przyznał zgodny chór, znowu bez Coypu.
Ten najwyraźniej miał godną podziwu podzielność uwagi, bo nie przerywając pisania
parsknął i sapnął:
- Twoje uproszczenia to czysty nonsens! Te równania udowadniają. ..
- Że wiesz, co robisz! I lepiej by było dla ciebie, żebyś o tym pamiętał! - warknąłem. -
Tu chodzi o Angelinę, a to, że nie gryzę wszystkich dokoła, należy zawdzięczać jedynie
memu wyjątkowemu opanowaniu, więc lepiej go nie nadużywaj! Powiedziałeś, że możesz
zbudować takie urządzenie, jak ci dostarczę wzór? Powiedziałeś. Więc uprzejmie nie wtrącaj
się w to, na czym się nie znasz, podobnie jak my nie będziemy się wtrącać w twoje obliczenia
i konstrukcje. Wracając do rzeczy: musimy zdobyć jedno takie urządzenie, jakiego używa
Slakey i to nie uszkodzone. Jeśli nie wynieśli się stąd przy jego pomocy, to parka, którą
spotkaliśmy w kościele, nadal przebywa na tej planecie. Inskipp przekonał tutejsze władze do
współpracy i planeta została zamknięta dla jakiegokolwiek ruchu kosmicznego i odizolowana.
Nie wiem, czym ich postraszył, ważne, że poskutkowało. Akcja poszukiwawcza trwa od
wczoraj, ale, jak wiecie, przetrząsnąć całą planetę to niełatwa sprawa...
- Dajmy spokój Slakeyowi czy też Slakeyom - powiedziała niespodziewanie Sybil.
Nawet Coypu przestał gryzmolić.
- Pomyślcie raz logicznie. Problem z wami polega na tym, że mężczyźnie łatwo jest
przewidzieć reakcje innego mężczyzny. Nie wiem, czy dzięki hormonom, czy innemu
świństwu, ale łatwo. Wysilcie nieco bardziej swoje mózgownice: ci, których szukamy, będą
spodziewali się dokładnie tego, co obecnie planujecie, bo oni tak by właśnie postąpili.
- Co proponujesz? - spytałem zwięźle.
- Zostawcie parę dziur w sieci, niech to wygląda na przeoczenie. Pozwólcie im stąd
uciec, wtedy zaprowadzą nas prosto do kolejnego urządzenia.
- Śledzenie ich nie będzie łatwe...
- Będzie - wpadł mi w słowo Coypu - właśnie skończyłem obliczenia potwierdzające
nową teorię. Nazywa się delimitacja entropiczna.
Przyznaję, że nazwa odebrała mi mowę. Sądząc po milczeniu, jakie zapanowało, nie
tylko mnie.
- Nie mógłbyś tego jakoś prościej nazwać? - zaproponowałem słabo.
Coypu przestał się nam przyglądać z satysfakcją
- Czepiasz się detali, di Griz To porządna, naukowa nazwa i nie będę jej zmieniał dla
twojego widzimisię Do rzeczy. Podczas pobytu w Piekle zaobserwowaliście pewne zmiany
zachodzące u dłużej przebywających tam ludzi - barwę skory, nowe elementy ciała,
postępujące szaleństwo, to te najwyraźniejsze Zostały one wywołane nie tyle procesami
fizycznymi, ile zjawiskiem delimitacji, czyli niekompatybilności materiału z jednego
wszechświata z materią innego. To spowodowało proces, którego efekty zależały od
czynników fizycznych, takich jak promieniowanie itd. Kiedy uświadomiłem sobie, o co
chodzi, skonstruowanie wykrywacza zwanego, dajmy na to, ”E-mater” było proste jak drut
Oto on - oznajmił i z dumą położył na stole coś niewielkiego, co wyjął z kieszeni.
Wszyscy przyjrzeliśmy się temu z szacunkiem i ponownie nam mowę odebrało
- Przecież to kamyk na nitce - pierwszy odzyskałem głos.
- Brawo - pochwalił mnie autentycznie zadowolony - Po przeanalizowaniu twoich
raportów, widząc, dokąd prowadzą moje obliczenia, postarałem się o trochę materii z Piekła
Konkretnie z kieszeni twojego ubrania, Jim. A teraz dowód na skuteczność jego działania.
Aha, jakby ktoś nie zrozumiał dotąd idei działania mojego wynalazku wykrywa osoby, które
przebywały w innej entropii. Im dłużej przebywały, tym łatwiej je wykryć.
Ujął nitkę, wstał i podszedł do mnie, po czym stanął i wyprostował rękę, tak że kamyk
zawisł mi przed nosem. Przyjrzałem mu się, ryzykując zbieżnego zeza.
- Rusza się? - spytał Coypu
- Wydaje mi się, że zbliża się do mojego nosa - przyznałem i dodałem oskarżycielsko
- Ruszasz sznurkiem.
- Niczym nie ruszam. Nie każdy musi być oszustem, by mieć efekty. Czy ty musisz
wszystkich mierzyć swoją miarką? Zresztą po co pytam. Byłeś po prostu w Piekle
wystarczająco długo, by w twoim ciele zaszły niewielkie, ale wyczuwalne zmiany. W jej też
- dodał, podchodząc do Sybil.
Następnie przetestował obu bliźniaków i wskazał Jamesa
- Ty nie byłeś w Piekle
Wskazany skinął w milczeniu głową, a Coypu się rozpromienił z samozadowolenia
- Skoro po krótkim pobycie są tak widoczne efekty, to Pierdoła Justin me ma żadnych
szans - Coypu popatrzył z uznaniem na własne rękodzieło - Jak tylko wyprodukuję ich parę
tysięcy, można będzie zlikwidować wszelkie ograniczenia w ruchu. Nie mają szans pozostać
nie zauważeni, a my w ogóle me musimy się do nich zbliżać.
- Pięknie - wymruczałem średnio entuzjastycznie - Teraz pozostaje tylko
wyprodukować ten cud techniki w odpowiedniej ilości i tak porozmieszczać, żeby pokrył całą
planetę, i wszystkie możliwości opuszczenia jej.
Sprawa była nieco skomplikowana, jednak nie było to niewykonalne. Tyle że Slakey i
spółka utrudnili nam zadanie, bo zamiast próbować uciec, gdzieś się zaszyli. Gdy przez
dwadzieścia cztery godziny nie było żadnych wyników, Coypu wrócił do warsztatu i zajął się
modernizacją pierwszego modelu. Zbudował potężniejsze wykrywacze ze wzmacniaczami,
dzięki czemu działały na znacznie większe odległości i były znacznie czulsze.
Potem została tylko kwestia zamontowania ustrojstwa na wojskowych odrzutowcach i
okrążenia planety. W godzinę mieliśmy wyniki.
- Tu - stwierdził technik Korpusu, pokazując zaznaczone na czerwono miejsce - Pilot
twierdzi, że skala mu się skończyła.
- Przecież to w samym środku miasta - zauważyłem z niejakim zdziwieniem
- Dokładnie w centrum stolicy. Nazywa się Hammar. Od pierwszej rejestracji nie
zmieniło położenia. Poza tym w mieście są jeszcze dwa słabsze źródła, z czego jedno
ruchome.
- Silne źródło to powinna być aparatura, a tamte dwa to Slakeye: widać jeden się
przemieszczał, a drugi spał...
- Profesor Coypu też tak sądzi. Kazał powtórzyć, że przed rozpoczęciem jakiejkolwiek
akcji należy się z nim skontaktować - poinformował mnie technik.
- Bardzo chętnie, tylko gdzie go znaleźć?
- W klubie na dole. Przeprowadza badania.
- Badania w nocnym klubie... - powtórzyłem z lekkim osłupieniem. - Niech mu
będzie. W którym, bo jest ich siedem.
- W ”Zielonym Jaszczurze”. Podobno etniczne, te badania ma się rozumieć.
Etniczność jaszczurek pojąłem po wejściu w gorące i wilgotne wnętrze lokalu
wypełnione pulsowaniem bębnów i wrzaskami jakichś nocnych żyjątek. Ponieważ panował
tam półmrok, najpierw wlazłem na palmę, a potem udało mi się w ostatniej chwili nie
powiesić na lianie.
- Czym mogę służyć? - rozległo się pytanie, gdy kończyłem się wyplątywać ze
zdradzieckiej roślinki.
Pytającą była zielona istota o łbie krokodyla i ciele człowieka. Ciało było zielone, gołe
i bez cienia wątpliwości żeńskie. Biorąc pod uwagę, że istota za jedyny przyodziewek miała
zieloną farbę, przestałem mieć złudzenia co do przedmiotu badań starego zbereźnika.
- Szukam faceta - wyjaśniłem. - Nazywa się Coypu; nieduży, łyso-siwy z żółtymi
zębami.
- Proszę za mną - przerwała mi panienka i ruszyła przodem. Całe szczęście, że droga
nie była długa, bo zamiast patrzeć pod nogi miałem przed oczyma znacznie atrakcyjniejszy
widok. Po kilkunastu krokach zamiast tyłu przewodniczki zobaczyłem przód Coypu, który,
choć też goły, był zdecydowanie mniej atrakcyjny.
Profesor siedział za drewnianym stołem, siorbał jakiś płyn z łupiny orzecha
posługując się bambusem i zawzięcie gryzmolił coś na imitacji liścia robiącej za serwetkę.
- Może być ta sama trucizna, co on pije - poinformowałem przewodniczkę i siadłem. -
Przyznaję, że cię źle oceniłem - przyznałem. - Podejrzewałem cię o bardziej empiryczne
badania...
- Mówiłem, że jesteś zboczony. Poza tym nie przepraszaj, bo w twoim wykonaniu to
podwójnie podejrzane. Właśnie kończę rozprawę zatytułowaną: ”Gadzie substytuty
wzmacniające podświadome pragnienie seksualne”.
- Brzmi naukowo...
- Zanim zapytasz, informuję, że wersja popularna będzie zatytułowana ”Poradnik
seksualny dla gadofilów”. Co cię sprowadza?
- Zarobisz fortunę na prawach autorskich. Chciałeś pogadać, zanim zacznę coś robić,
więc jestem. O co chodzi?
- O to, że akcję należy starannie zaplanować, urządzenie musi być nietknięte, a jak się
nam nie uda za pierwszym razem, to drugiego może już nie być. Slakey nie jest głupi.
Skonstruowałem coś, co może być pomocne.
- Hamulec czasowy zwany temporalnym inhibitorem. Coś jakby pokłosie time-
heliksu, do którego odkrycia przecież się również przyczyniłeś. Używałeś go i wiesz, jak
działa. Powinieneś też pamiętać spotkanie ze strażnikami z przyszłości, używali urządzenia
zatrzymującego wszystko wokół w polu czasowym. Właśnie taką zabawkę wykonałem.
- Faktycznie masz przebłyski geniuszu - pogratulowałem mu szczerze.
- Wiem. Dopij, co ci podali, i bierz się do roboty. Hamulec znajdziesz w moim pokoju
na stole, tylko się nie pomyl, bo wygląda jak latarka. Działa jak wszystkie moje urządzenia -
włączysz i masz efekt. W tym konkretnym przypadku wszystko poza tobą lub tobą i tym,
kogo dotkniesz, zostaje zatrzymane w czasie. Teraz żegnam ozięble, ponieważ najwyższy
czas na sprawdzenie moich badań, a znam Angelmę i nie będę ryzykował. Poza tym jesteś
podobno żonatym mężczyzną.
- Podobno mężczyzną - przyznałem - Żonatym naturalnie.
Wróciłem do pokoju z latarką po małym włamaniu do pokoju Coypu. Zamknąłem
drzwi i włączyłem ją - nic poza tym, że zamiast świecić, zaczęła buczeć Wyłączyłem,
wydłubałem z kieszeni monetę, rzuciłem ją w górę i włączyłem latarkę. Moneta zawisła
nieruchomo. Zadowolony wyłączyłem urządzenie i złapałem monetę. A potem zadzwoniłem
do pokoju bliźniaków.
Nagrana wiadomość poinformowała mnie, ze są w ”Waterworldzie”,
najpopularniejszym nocnym klubie w hotelu. Wsadziłem latarkę do kieszeni i poszedłem ich
szukać.
Knajpę znalazłem bez większego trudu, idąc za odgłosem plusków, chlupotów i
szumów, natomiast przy wejściu stanąłem mając dosyć podobnych lokali po poprzednim.
Ten, co prawda, był jasno oświetlony i panowało w nim zmniejszone ciążenie, co dawało
wrażenie pływania, ale nawet kelnerki zrobione na syreny mnie nie pociągały Bolivar tańczył
z Sybil o parę stóp nad parkietem, James popijał przy stoliku i cała trójka chyba dobrze się
bawiła Stwierdziłem, ze na dobrą sprawę tym razem powinienem sobie sam poradzić, i
zawróciłem do pokoju.
Kończyłem pakować niezbędne wyposażenie, gdy telefon pisnął i włączył się, a z
ekranu spojrzał na mnie zły Inskipp
- Co wyprawiasz, di Griz?
- Wybieram się do miasta. Mam coś załatwić Coypu - odparłem niewinnie i zgodnie z
prawdą - A ty co jesteś taki ciekawski? Nudzi ci się w bazie?
- Mnie się nie nudzi, a ty nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej nie sam. Jakbyś
zapomniał, to wiem o wszystkim, bo Coypu ma zwyczaj składania regularnych meldunków w
przeciwieństwie do poniektórych. Ostatnio popełniliście zbyt wiele błędów i czas z tym
skończyć. Kapitan Grissle, dowodzący kompanią Space Marines, o którą prosiłeś, czeka na
ciebie przy recepcji razem z plutonem swoich ludzi. Pójdziesz z nimi, albo nie pójdziesz
wcale.
- No już dobrze, mech będzie moja krzywda - jęknąłem, byle dał mi spokój.
Wyjść naturalnie zamierzałem tylnymi drzwiami, ale zanim zdążyłem do nich dojść,
ktoś zapukał. To, że drzwi jedynie się zatrzęsły, a nie od razu wypadły z zawiasów, należało
bardziej zawdzięczać ich solidnej konstrukcji niż delikatności pukającego.
- To dwaj sierżanci wysłani po ciebie - usłyszałem za plecami pełen złośliwej
satysfakcji głos Inskippa - Tylne wyjście też jest obsadzone, jakbyś miał ochotę tamtędy się
ewakuować A poza tym oni są po twojej stronie.
Wymruczałem pod nosem wiązankę ulubionych przekleństw i otworzyłem drzwi.
Prężył się w nich potężny podoficer o niskim czole i kwadratowej szczęce, w plamiastym
kombinezonie bojowym. Ponad jego ramieniem widać było czubek hełmu drugiego osobnika,
i to było w zasadzie wszystko - resztę wejścia wypełniała masywna sylwetka pierwszego.
- Transport na lotnisko czeka, sir - warknął ochryple pierwszy - Proszę przodem, sir.
Mimo ze nie lubiłem wojska, musiałem przyznać, iż zorganizowali wszystko z rzadko
spotykaną precyzją. Na sygnale pognaliśmy na lotnisko, mając bezwzględne pierwszeństwo
przejazdu, i załadowaliśmy się do czekającego z podgrzanymi silnikami transportowca.
Ledwie ten wystartował, kapitan Grissle poinformował mnie o aktualnym stanie operacji.
- Policja Hammar City ma cały teren pod obserwacją i zakaz robienia czegokolwiek
bez uzgodnienia z nami. Śledztwo wykazało, że interesujące nas urządzenie znajduje się w
głównej sali organizacji zwanej Krąg Obowiązku. To ekskluzywny klub tylko dla polityków i
biznesmenów. Część jego członków aktualnie jest przesłuchiwana.
- Wie pan, o co chodzi w całej tej operacji?
- Wiem, agencie di Griz. Inaczej nie byłbym w stanie zapewnić panu i innym
wystarczającego wsparcia, gdyby zaszła potrzeba. Druga sprawa: w przeciwieństwie do
dotychczas napotkanych stowarzyszeń założonych przez Slakeya klub ten jest wyłącznie
męski i ma świecki charakter. Tu się nie szuka Nieba, tylko władzy i pieniędzy. Przewodzi im
przemysłowiec nazwiskiem Krummung, nawiasem mówiąc, tytułuje się baronem.
- A faktycznie?
- Slakey. Starszy, grubszy i bardziej łysy, ale na pewno Slakey. Cholera, ten
profesorek mnożył się jak parę wieków temu karaluchy, wyjątkowo obrzydliwe robale.
Mogło się ich kręcić po galaktyce kilkunastu, kilkudziesięciu albo jeszcze więcej i wszyscy z
tymi samymi wspomnieniami i z bezpośrednią łącznością. Od samego myślenia o tym włosy
mi stanęły dęba. Zaprzestałem więc tego wyczerpującego procesu.
- Jak działamy? - spytał Grissle, przerywając mi ponure rozmyślania.
- To ja tu dowodzę? - zdziwiłem się lekko.
- Całkowicie. Zgodnie z rozkazem Inskippa.
- Miękki się robi na starość - przyznałem niechętnie.
- Wątpię. Mam wykonywać pańskie rozkazy i razem z sierżantami być tuż obok pana
przez cały czas trwania operacji.
Chyba przestałem go lubić.
Tylko nie wiedziałem, czy Inskippa, czy oficera.
ROZDZIAŁ 10
Przelot po orbicie balistycznej minął piorunem, a dodatkową atrakcje, stanowiły
przeciążenia przy starcie i lądowaniu oraz nieważkość w trakcie podróży. Nieważkość
przespałem.
Następnie była przesiadka do cywilnych mikrobusów i cała masa salutowania i
trzaskania obcasami. Poczekałem cierpliwie, aż cała ta szopka się skończyła, i spytałem:
- Coś się zmieniło od ostatniego meldunku?
- Nic, sir. - Porucznik wyprężył się. - Detektory nadal śledzą dwa obiekty poza celem.
Nie przemieszczały się ostatnio, a my zgodnie z rozkazami nie zbliżaliśmy się. Żaden z nich
nie znajduje się w pobliżu urządzenia.
- Doskonale. Proszę prowadzić.
Pod budynek doszliśmy pieszo, przy czym ja z trzema cieniami, które szły i stawały
równocześnie ze mną. Tym razem postarałem się maksymalnie uprościć całą operację, nie
mając najmniejszej ochoty na trzecią z rzędu fuszerkę. Drzwi wejściowe otwarto wcześniej,
starannie wyłączając alarmy, a w korytarzu prowadzącym do głównej sali czekali poruszający
się jak cienie Marines. Nigdy me lubiłem wojska, ale ta formacja zaczynała mi się podobać -
byli dobrze wyszkoleni i niegłupi, co jak na armię graniczyło z cudem.
- Za tymi drzwiami jest sala konferencyjna - poinformował mnie szeptem porucznik,
gdy znieruchomieliśmy po przekroczeniu progu - Jest okrągła i ma około dwudziestu metrów
średnicy Oto pański czujnik, sir.
Wręczył mi płaskie pudełko z szerokim ekranem wyświetlacza.
- Proszę to dać kapitanowi - poleciłem - Drzwi otwarte?
- Nie wiem, nie zbliżaliśmy się do nich, ale tu mam klucz.
- Dobra. Więc ostatni raz podchodzimy cicho do drzwi i pan próbuje je otworzyć. Jak
będą zamknięte, użyje pan klucza, a jak tylko będzie pan pewien, że są otwarte, daje pan znak
i otwiera swoje skrzydło. Ja włączam ten cud techniki, który wygląda jak latarka, i wszystko
w pokoju zamiera. Nikt i nic się nie ruszy, dopóki tego nie wyłączę, a zrobię to dopiero
wtedy, gdy zabezpieczymy aparaturę. Jasne? Dobra, nie musi być jasne. Gotowi? Tak już
lepiej. Ruszamy.
Grissle złapał mnie za ramię, sierżanci z kolei za pas i oporządzenie i ostrożnie
podeszliśmy do dwuskrzydłowych wrót Porucznik wsunął klucz w dziurkę i przekręcił -
mechanizm był doskonale utrzymany i naoliwiony ledwie cicho trzasnęło. Zaraz potem skinął
głową i szarpnięciem otworzył swoją połówkę drzwi.
Włączyłem hamulec.
W sali było ciemno i cicho, co było miłe, ale uniemożliwiało widzenie.
- Może by tak włączyć jakieś światło? - zaproponowałem.
- Latarki - warknęło mi nad uchem i trzy snopy jasnego światła zalały wnętrze oraz
stojącego w jawnej sprzeczności z prawami grawitacji porucznika.
- Nie puszczać się albo będziecie wyglądać jak on - ostrzegłem i powoli ruszyłem ku
przeciwległej ścianie.
- Odczyt stały - poinformował mnie Gnssle - Kierunek w prawo.
W prawo były drzwi - na szczęście otwarte - prowadzące do znacznie mniejszej sali
pełnej sprzętu Bliźniaczo podobnego do tego, który ostatnio widziałem doszczętnie
zniszczony. Ten był nietknięty, za to włączony paliły się jakieś kontrolki.
- Po to przyszliśmy? - oświadczyłem pozostałym - Tylko mamy pewien
nieprzewidziany problem, urządzenie działa, więc zanim je ruszymy, musimy odłączyć
zasilanie, czyli mówiąc po prostu, należy wyciągnąć tę wtyczkę z gniazdka. Żeby to zrobić,
muszę wyłączyć pole, a wtedy nie wiadomo, co się stanie. Ma pan jakieś sugestie, kapitanie?
- Sierżanci zapewnią nam osłonę, gdy zajmiemy się wyłączeniem i złapaniem tego
urządzenia. Jak już je będziemy trzymać, włączy pan pole i po problemie. Nolan i Hendriks
strzelać do wszystkiego, co się zbliży, pytać będziemy potem, jeśli przeżyje.
- Tak jest, sir!
Obaj podoficerowie dobyli broni, kapitan złapał za wtyczkę i polecił
- Teraz! Wyłączyłem pole.
I wszystko stało się równocześnie.
Aparatura ożyła, rozświetlając się niczym wystawa neonów, kapitan wyszarpnął
wtyczkę i światełka zaczęły gasnąć, ktoś pojawił się znikąd obok mnie, huknęły strzały,
złapano mnie, też coś chwyciłem, by nie wylądować na podłodze, usłyszałem gwizd koło
ucha i jęk.
Poczułem, że lecę gdzieś, gdzie już byłem, a nie mogłem tego opisać, do innego
wszechświata.
Zanim zdążyłem się zastanowić, czy tym razem do Nieba, czy znów w znane okolice,
zrobiło się ciepło i jasno, i rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła.
Leżałem na czymś nierównym i kanciastym, a ode mnie oderwał się zakrwawiony
Slakey. Grubszy i starszy niż model oryginalny, ale Slakey.
- Mam cię, skurwielu! - Nadal w dłoni trzymałem wynalazek Coypu, zatem czym
prędzej go włączyłem.
Slakey zarechotał, złapał się za postrzelony bok i odbiegł nieco dalej.
- Tu nie działa nic z importu, durniu! Jeszcze się nie nauczyłeś? - spytał złośliwie.
Uczyłem się, tyle że wolno - przywilej wieku. Oparłem się na nieprzydatnej do
niczego latarce i wstałem z rumowiska mniejszych i większych odłamków szkła. To, że nie
byłem pocięty na kawałki, a jedynie nieco podrapany, zawdzięczać mogłem w części
szczęściu, a w części wzmocnionemu ubraniu. Slakey nie miał albo szczęścia, albo takiego
przyodziewku, bo wyglądał, jakby uciekł rzeźnikowi spod noża. Niestety żadna z ran nie była
na tyle poważna, by go unieruchomić.
- W Piekle to my nie jesteśmy - oceniłem. - To co to jest: twoje Niebo?
Faktycznie było niesamowite. I piękne. Nigdy zresztą czegoś podobnego nie
widziałem. Przezroczysty świat kryształu. Wszystko szklane - trawa, krzewy, drzewa i liście,
wszystko. Tylko nie wokół mnie - tu bowiem rozciągał się krąg zniszczenia, zaścielony
odłamkami i szklanym pyłem.
- Jakie tam Niebo - parsknął pogardliwie Slakey.
- To co? - Ponieważ nie odpowiedział, ruszyłem ku niemu.
- Stój! - wrzasnął. - Jak tam zostaniesz, odpowiem na twoje pytania. Jak nie, sam sobie
szukaj odpowiedzi!
- Chwilowo niech ci będzie. Gdzie jesteśmy?
- Na zupełnie innej planecie, rzadko tu bywam, bo nie ma praktycznego zastosowania.
Z początku nazwałem ją Krzemową Doliną, potem po prostu Szkłem.
- Ty występujesz pod przezwiskiem baron Krummung? A w rzeczywistości jesteś
Slakey.
- Może... Miałeś sienie zbliżać!
- A ty miałeś odpowiadać. Nie łżyj i nie kręć, to nie będę się ruszał. Powiedz mi, o co
w tym wszystkim chodzi.
- Jeszcze czego! Sam sobie odpowiedz! Zresztą mam dość gadania: nic ci nie powiem.
- O sobie w Piekle też nie? Jakoś tak skurczył się w sobie.
- Pomyliłem się - przyznał - Nie mogę stamtąd odejść, bo za długo siedziałem, nim się
zorientowałem, czym to grozi. Gdybym teraz zabrał siebie stamtąd, na pewno bym tego nie
przeżył.
- Po co broń?
- Idiotyczne pytanie! Żeby przeżyć: ten cały colinicon prawie nie zawiera
przyswajalnych składników odżywczych. To doskonały wypełniacz żołądka i praktycznie nic
więcej. Gdybym tylko tym się odżywiał, zginąłbym powolną śmiercią głodową. Broń jest do
polowania.
Nieco mnie zemdliło - w Piekle było tylko jedno źródło pożywienia, nie licząc szarej
brei: ludzie sprowadzeni tam przez Slakeya, zresztą w tym właśnie celu. Lista grzechów
profesorka niebezpiecznie się wydłużała.
- Gdzie wysłałeś tę kobietę? - spytałem, siląc się na spokój.
- Jaką kobietę? - zarechotał złośliwie. - Czy ja wyglądam na takiego idiotę, di Griz?
Poza tym jesteś cham: mówić o własnej żonie per ”ta kobieta”. Wstyd!
Widać nie do końca zapanowałem nad mięśniami twarzy, bo bez słowa odwrócił się i
pobiegł ścieżką wyłamaną w kryształowym lesie. A ja ruszyłem za nim. Byłem szybszy, za to
on znał teren. Mimo to zbliżałem się i bym go dorwał, gdyby nie to, że nagle stanął, przesunął
się w bok i zniknął.
Zostałem sam. Na obcej planecie, w innym wszechświecie i bez możliwości powrotu
Nie pierwszy zresztą raz. Poza tym, jak się wróciło z Piekła, to reszta nie powinna być
większym problemem Tak przynajmniej głosiła teoria, którą sobie właśnie wymyśliłem.
Kryształowy las lśnił wokół śliczny i nieruchomy Ruszyłem wolno ścieżką
połamanych i zmienionych w stłuczkę drzew Prowadziła w głąb lasu, potem wzdłuż klifu, na
dole połyskiwała woda, a przynajmniej ciecz do niej podobna Płyn rozciągał się aż po
horyzont, a z lewej strony dostrzegłem zielone wyspy. Pode mną fale rozbijały się o skały -
też kryształowe - I był to jedyny dźwięk przerywający ciszę.
Trzeba uczciwie przyznać, ze prawie doszło do trzeciej fuszerki - ten cholerny Slakey
musiał akurat być w drodze, gdy finalizowaliśmy przejęcie jego wynalazku. Jedyne, co było
pocieszające, to fakt, ze usunąłem go z drogi, a Grissle wyłączył urządzenie, w związku z
czym drugi tak szybko tam nie trafi, a potem Marines już sobie poradzą. Coypu powinien
dostać to, co chciał, i zmajstrować swoją zabawkę. Jak to zrobi, będą mogli mnie ewakuować
z tego cholernie prześlicznego świata. Pozostało tylko czekać.
Po dojściu do tego średnio budującego wniosku zdałem sobie sprawę, ze powietrze tu
nadaje się do oddychania, a nie miało prawa. Chyba ze zielone wyspy zawdzięczały swój
kolor roślinności Rozsądne w postępowaniu Slakeya było to, ze wybierał planety nadające się
do życia. Ponieważ podróże międzygalaktyczne w tej wersji były ściśle związane z
lokalizacją (na przykład w Piekle w obie strony można się było dostać jedynie z jaskini, tutaj,
żeby się wydostać, należało przejść kilkadziesiąt metrów), narodził się dylemat - siedzieć i
czekać czy spróbować dowiedzieć się czegoś o planecie. Pierwsze rozwiązanie było nęcące i
rozsądne, miało tylko jeden feler - mogłem umrzeć z głodu, nim zjawi się pomoc. Wobec tego
ruszyłem dalej, ciesząc się, że w podeszwy mam wtopione wkładki z serrngayu - kompozytu
elastycznego i mocnego jak stal.
Inaczej wędrówka po tłuczonym szkle błyskawicznie załatwiłaby najpierw buty,
potem nogi.
Las przy brzegu był wyższy, przetykany polanami z błękitnawą niby-trawą. Nie
zastanawiałem się, czy to organizmy krzemowe czy efekt działalności jakichś koralowców,
czy tez kaprys praw rządzących tym wszechświatem. Na jednej z polanek zauważyłem coś, co
sugerowało jeszcze inną kombinację- działanie artysty-maniaka. Było to pomarańczowo-żółte
zwierzę przypominające lisa i tak doskonale oddane, że widać było pojedyncze włoski w jego
futrze. Pod drzewem po przeciwnej stronie polanki prężył się do skoku drugi zwierzak - dwa
razy większy ode mnie Sądząc po kłach i pazurach, wdzięczny byłem, że to rzeźba, nie
oryginał. Podszedłem bliżej, podziwiając realizm i wierność wykonania. Szczególnie
wyraziste były ślepia, znajdujące się mniej więcej na wysokości mojej głowy.
Wyrazistości dodawał im ruch. Śledziły mnie
To było żywe!
Odskoczyłem czym prędzej, bo mogło mi się oberwać za głupotę. Przyjrzałem się
uważniej mniejszemu i faktycznie. Przednią łapę trochę opuściło, a tylną podniosło.
No, nie - znajdowałem się w świecie kryształowego życia. Co zresztą powinno być dla
mnie oczywiste od samego początku, tyle że jakoś chwilowo miałem refleks szachisty
korespondencyjnego.
Odgarnąłem co większe odłamki ze ścieżki i siadłem sobie, obserwując przebieg
polowania i jednocześnie próbując przypomnieć sobie, co wiem o szkle Wyszło mi, że
niewiele, ale nie wyklucza to życia opartego na krzemie, które najwyraźniej miałem przed
oczami. Entropia osiągnęła tu zdecydowanie inny stopień, bo zanim obiekty mojej obserwacji
zrobiły dwa kroki, zdążyłem ścierpnąć - ubranie było odporne na przebicie, ale nie wyściełane
i czułem każdy kawałek szkła pod tyłkiem.
Wreszcie wstałem i poszedłem ścieżką w dół, ku wodzie (a przynajmniej miałem
nadzieję, że jest to woda) Sądząc po tempie polowania, gdybym wrócił za trzy dni, może
ujrzałbym efekty.
Ścieżka doprowadziła mnie do plaży z doskonałym, drobniutkim piaseczkiem. Akurat
trwał odpływ, dlatego pomiędzy skałami - nie szklanymi - utworzyły się mniejsze i większe
bajorka. W najbliższym pływało coś małego - jakby ryba, ale z mackami. I zupełnie nie
wyglądało na szklane.
Jeśli nie chciałem umrzeć z pragnienia, należało poeksperymentować. Ostrożnie
zmoczyłem palce i powąchałem. Pachniało jak woda, czyli nijak, skóry mi nie spaliło, czyli
nie kwas. Delikatnie oblizałem palce - woda, o trochę dziwnym smaku, ale woda. Ucieszony
wypiłem parę łyków i z zadowoleniem stwierdziłem, że zadomowiła się w żołądku i nie
wszczyna rewolucji.
Należało poczekać, czy nie ma opóźnionego działania.
Skierowałem się ku widocznym z prawej strony niewielkim wyspom, wędrując
wzdłuż brzegu. Te leżące najbliżej brzegu były raczej piaszczystymi łachami niż wyspami w
pełnym tego słowa znaczeniu, za to widoczne dalej miały coś zielonego. Detali z tej
odległości nie sposób było zauważyć, ale wyglądało jak las. Cóż, podobno nie ma rzeczy
niemożliwych, niby dlaczego na jednej planecie nie mogły rozwinąć się dwie odmiany życia -
węglowe i krzemowe?
Skądś zresztą brał się w powietrzu tlen, a wątpię, żeby ze szklanej trawy. Zieleń
oznaczała, że było tam coś do jedzenia...
Jakby na potwierdzenie mych domysłów, porastające brzeg większej wyspy krzaki
zatrzęsły się i to z całą pewnością nie pod wpływem wiatru, który po prostu nie wiał. Tam coś
żyło - mogło być spożywcze, inteligentne, a równie dobrze jedno i drugie. Powstrzymałem
odruch padnięcia plackiem - jeśli było inteligentne, to już i tak dokładnie mnie obejrzało, a
poza tym na płaskiej plaży nie bardzo było gdzie się ukryć, po co więc robić z siebie durnia?
Do wyspy był kawałek, a woda wyglądała na płytką, nie zamierzałem jednakże
ryzykować bez potrzeby, toteż zamiast ruszyć w drogę, nabrałem powietrza w płuca i
wrzasnąłem:
- Halo! Jest tam kto? Jestem tu obcy, ale nie zamierzam ci pierwszy robić krzywdy.
Mi vidas vin. Dirce min pardas esperanto?
Z krzaków wyłoniła się zgrabna postać, a znajomy głos odwrzasnął:
- Miło, że się w końcu pokazałeś! - Angelina!!!
ROZDZIAŁ 11
Oniemiałem z wrażenia.
Różnych rzeczy się spodziewałem, ale nie tego, że wreszcie ją znajdę. Stałem z
głupim uśmiechem na twarzy, podczas gdy Angelina posłała mi całusa i wskoczyła do wody.
Dotarła do mnie po kilkunastu sprawnych pociągnięciach rąk, co umożliwiło mi jakie takie
dojście do siebie.
Po chwili, gdy przerwaliśmy powitalny pocałunek, powiedziałem:
- Widzę, że jesteś cała i zdrowa, a to najważniejsze. Chyba się nie mylę?
- Nie mylisz się. Co z Bolivarem i Jamesem?
- Pomagają mi w poszukiwaniach i, prawdę mówiąc, martwią się o ciebie. Zresztą tak
wracając do początku tej całej afery: rozumiem, że się nudziłaś, ale dlaczego pozwoliłaś się
tak potraktować?
- Bo wyszłam z wprawy, w przeciwieństwie do ciebie: zjawiłeś się piorunem. Ile tak
naprawdę minęło czasu: ze trzy, cztery dni, nie? Tutaj doby są tak krótkie, że trudno
zachować właściwe poczucie czasu.
- Dobrze, że ci się tak wydawało, zresztą miałaś rację ze swojego punktu widzenia.
Dzięki temu nie zdążyłaś się denerwować. Tyle że wychodzi na to, że w różnych
wszechświatach czas płynie z inną szybkością. Coypu nazywa to zjawisko stopniem entropii.
- Chyba cię przestałam rozumieć, jakie różne wszechświaty i co za bzdury z tym
czasem? Czy dobrze się czujesz?
- Wspaniale. A że nic nie rozumiesz, wcale mnie nie dziwi, tkwię w tym od ładnych
paru dni i też nie bardzo rozumiem. Przyjmuję na wiarę słowa Coypu, bo dotąd nie łgał, więc
nie ma powodu obecnie go o to podejrzewać. Wszystko zresztą wskazuje na to, że chodzi
właśnie o różnice w upływie czasu. Slakey, bo tak się nazywa facet, co organizował lipne
wycieczki do Nieba, znalazł sposób poruszania się między wszechświatami. A w każdym z
nich czas płynie inaczej. Dla ciebie minęły trzy dni, dla nas dwa tygodnie. Opowiem ci
później, co nam się przez ten czas przytrafiło, ale najpierw zdaj relację ze swoich przygód.
- Popełniłam błąd, przez który wszyscy niepotrzebnie się martwiliście. - Przestała się
uśmiechać. - Nie doceniłam tego, jak mówisz, Slakeya. Uważałam go za zwykłego
hochsztaplera i byłam pewna, że sobie z nim poradzę. Dobrze grał i ani przez chwilę nie
podejrzewałam go o taką inteligencję, a tego, że pomoże mu brat bliźniak, to już naprawdę
nie dało się przewidzieć...
- Moment, bo tym razem ja się zgubiłem. Siądź no i opowiedz po kolei, wolno i w
zrozumiałym języku. Zostawiłaś wiadomość w komputerze, tak?
- Tak, potem wyszłam na umówioną z Roweną wycieczkę do Nieba. Wszystkie się
tym tak podniecały, że musiałam spróbować, a poza tym zirytował mnie stopień kantu i
bezczelności i postanowiłam dać mendzie nauczkę. Nie żeruje się na tym, w co ludzie wierzą.
Tyle że nie miałam okazji. Do Nieba nie dotarliśmy, choć byliśmy prawie w drodze, gdy
pojawił się drugi, jota w jotę wyglądający kuglarz i z wrzaskiem rzucił się na mnie. No to
zaczęłam się bronić. Rowena, kretynka jedna, natychmiast zemdlała, a potem me wiem, co się
stało, bo znaleźliśmy się w tym kryształowym świecie - oni dwaj i ja. Mnie zignorowali,
ponieważ jednemu zdążyłam uciąć łapę, a drugi go opatrywał, więc prysnęłam w krzaki.
Zanim zdałam sobie sprawę, ze broń nie działa i nawet nie mogę głupiego noża wyjąć z
pochwy, zdążyli już zniknąć. Jak go następnym razem spotkam, będzie mile wspominał
straconą rączkę, na plasterki gada przerobię, i to własnoręcznie! Gdy była w takim humorze,
najlepiej było się jej nie sprzeciwiać, gdyż emocje brały górę nad rozsądkiem.
- Spotkałaś tu jeszcze kogoś? - zmieniłem nieco temat - Tak na marginesie, podczas
obrony koniecznej zdewastowałaś spory kawał budynku, a na koniec jeszcze go podpaliłaś.
- Naprawdę? Patrz, nie zauważyłam. Co do spotkań to nie natknęłam się na nikogo,
mimo że trochę zwiedzałam okolicę. Głównie po to, żeby me myśleć i żeby zabić nadmiar
wolnego czasu. Pić miałam co, gorzej z jedzeniem. Na tych małych wysepkach rośnie trawa i
krzewy z takimi małymi pomarańczkami. Trujące jak nie wiem co. Wzięłam małego gryzą, a
przeczyściło mnie ze trzy razy, myślałam, że mi żołądek przenicuje. Zaczęłam się
przymierzać do wycieczki na większe wyspy, gdy doszłam do siebie po tym przeklętym
owocku, ale usłyszałam, jak się wydzierasz. Przyznaję, że był to najprzyjemniejszy wrzask,
jaki słyszałam od dłuższego czasu.
Uśmiechnąłem się skromnie - co mi naturalnie nie wyszło - i uporządkowałem myśli
na tyle, na ile potrafiłem w tak krótkim czasie
- Mam nadzieję, że niczego nie poprzestawiam, bo od twojego zniknięcia byłem raczej
zajęty. Początkowo próbowaliśmy sami, czyli we trzech, ale okazało się, że kolejna sekta tego
naciągacza też jest tylko dla kobiet, musiałem więc wezwać posiłki. Inskipp przysłał agentkę
Sybil, Coypu i Marines. Kościół prowadził Slakey, ale nie ten, któremu odcięłaś dłoń. Tak w
ogóle, to on się jakoś powielił, tylko diabli wiedzą w ilu egzemplarzach, i wszyscy są ze sobą
w stałym kontakcie telepatycznym Żeby cię znaleźć, Coypu potrzebował urządzenia i
współrzędnych, którymi posługuje się Slakey, więc Sybil zrobiła to, co ty planowałaś, i
faktycznie znalazła się w Niebie. Kiedy poszliśmy po urządzenie, złapał nas i wylądowaliśmy
w Piekle, dopiero chłopcy nas wyciągnęli, ale przy okazji aparatura została zniszczona.
Piekło, Niebo czy Szkło, gdzie teraz jesteśmy, to planety, każda w innym wszechświecie.
Poszukaliśmy dalej, znaleźliśmy kolejną sektę, tym razem całkowicie męską i wybrałem się
tam z Marines. Urządzenie zdobyliśmy, ale reszta nie do końca się udała i dlatego
wylądowałem tu sam, bez żywności i z nie działającym sprzętem, jeśli nie liczyć jednego
noża z węglika spiekanego, bo ten dodałem do normalnego ekwipunku po pobycie w Piekle. I
to mniej więcej wszystko.
- Faktycznie byłeś szalenie pracowity. Opowiedz mi coś więcej o Piekle i o tej całej
Sybil.
Ton głosu rozpoznałem bezbłędnie - co po tylu latach nie było specjalną sztuką - to też
o Piekle opowiedziałem szczegółowo, a po detale dotyczące Sybil odesłałem do młodszego
pokolenia. To była sprawdzona metoda - każda inna reakcja spowodowałaby poważne
reperkusje, ponieważ wbrew ogłaszanym publicznie dezinformacjom Angelina zawsze była
zazdrosna.
- No tak, dzieci są pod dobrą opieką, śledztwo prowadzi Inskipp, a Coypu w końcu
znajdzie właściwy sposób - podsumowała wstając - O nich me musimy się martwić.
- Natomiast możemy i powinniśmy o nas - wpadłem jej w słowo - Z pragnienia umiera
się po trzech dniach, co nam na szczęście nie grozi.
- Bez jedzenia można wytrzymać ze dwa tygodnie, ale ponieważ zaczynam być
porządnie głodna, proponuję sprawdzić większą wyspę. Nigdzie indziej me znajdziemy nic
spożywczego, tam jest jakaś szansa. Tak na marginesie - zauważyłeś, ze krystaliczne życie
trzyma się z dala od wody?
- Nie zauważyłem. Naprawdę?
- Owszem. Dlatego że nie jest szkłem i rozpuszcza się w wodzie. Nie od razu, ale za to
całkowicie. Sprawdziłam.
- To co się tu dzieje, jak pada deszcz?
- Nie pada. Popatrz w niebo, dostrzegasz choć jedną chmurkę?
- A innym formom życia woda nie szkodzi? Widziałem tu jakieś takie pływające w
bajorze przy brzegu.
- Część zielonych roślin ma korzenie w wodzie, więc musi czerpać z tego korzyści
Dobrowolnie by się nie truły, prawda?
- W takim razie mogą być jadalne - podsumowałem.
Do najbliższej naprawdę dużej wyspy było ze sto metrów i tam właśnie rosło coś, co
mi przypominało las. Dostanie się tam nie przedstawiało problemu, ale najpierw należało się
zająć pewnym drobiazgiem.
- Powinniśmy wrócić i zostawić wiadomość Coypu na tej zmasakrowanej polance, bo
inaczej nawet nie będą mieli pojęcia, że tu jesteśmy, nie mówiąc już o tym, gdzie konkretnie.
Najlepiej będzie, jak sobie posiedzisz, a ja to załatwię.
Ponieważ Angelina była kobietą praktyczną, nie musiałem jej przekonywać i nie
tracąc czasu, wyruszyłem w drogę.
Zanim dotarłem na miejsce, wymyśliłem, jak zostawić wiadomość. Na polanie
oczyściłem kawałek terenu i na środku umieściłem jedną z kart kredytowych, na której było
moje nazwisko, a następnie z bezużytecznych granatów i innego wyposażenia ułożyłem
gustowną strzałkę i napis WYSPY. Wyszło mi prawie artystyczne rękodzieło, zrozumiałe
nawet dla kompletnego kretyna.
Gdy wróciłem na plażę, zaczynało zmierzchać, dlatego nie zdziwiło mnie, ze Angelina
spała. Piasek był miękki i ciepły, a dzień pełen wzruszeń. Położyłem się obok i zasnąłem z
poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Obudziło mnie energiczne potrząsanie za ramię.
- Wstawaj, nie ogolona śpiąca królewno - usłyszałem głos Angeliny - Czas na kąpiel i
poszukanie śniadania.
- Proszę uprzejmie, tylko nie lubię paradować w mokrym przyodziewku.
Sprawnie rozebrałem się, zrobiłem z ubrania i butów poręczny tobołek i
wyruszyliśmy, przy czym płynąłem korzystając z jednej ręki, drugą kończyną przytrzymując
zawiniątko nad głową.
Gdy dotarliśmy na wyspę, odszukaliśmy kawałek piasku, by spokojnie obeschnąć, po
czym ubrałem się i na wszelki wypadek wyjąłem nóż. Nie był imponujący, ale dziesięć
centymetrów ostrego jak brzytwa ostrza z węglika spiekanego mogło sobie poradzić z
większością fauny i flory. Nauczony doświadczeniem z Piekła umieściłem go w papierowej
pochwie i teraz wystarczyło zerwać ją z ostrza. Angelina ze swoim ubiorem me miała
problemów, ponieważ jeszcze przed moim przybyciem przerobiła długą suknię na wygodny
strój kąpielowy.
- Zobacz te pomarańcze - powiedziała, gdy wyszliśmy na coś w rodzaju ścieżki - te
małe pod gałęziami, które wyglądają jak skrzyżowanie chorej ośmiornicy ze zdechłym
kaktusem. Trujące świństwo.
- Inne mogą być jadalne, a coś wydeptało tę ścieżkę To coś może być spożywcze, ale i
niebezpieczne.
- W takim razie proszę przodem - Angelina uśmiechnęła się. Solidnie wydeptana
ścieżka wiła się między drzewami, krzewami i czymś, co przypominało skrzyżowanie trawy i
mchu. Nic w okolicy nie wyglądało znajomo albo specjalnie jadalnie. Angelina pierwsza
zwróciła uwagę na potencjalne pożywienie. Rosło na drzewie, przypominało jagody i było
niebieskie. Miało miękką skórę i błękitny sok. Istniał tylko jeden sposób, by przekonać się,
czy faktycznie jest strawne.
Tym razem była moja kolej, żeby wcielić się w królika doświadczalnego.
Przyjrzałem się podejrzliwie błękitnym owocom, urwałem jeden, powąchałem i
rzuciłem byle dalej.
- Może to i jest jadalne, ale cuchnie jak skunks. Z powrotem będzie szybciej, niż
zdąży się przełknąć, jeśli zdąży się przełknąć.
Starannie wytarłem palce o ziemię, przełożyłem nóż do prawej dłoni i ponownie
ruszyłem przodem. Ścieżka nadal pięła się w górę i w głąb wyspy.
- Poczekaj - Angelina ściszyła głos. - Słyszysz coś? Przystanąłem i nastawiłem uszu.
- Coś z przodu łomocze - przyznałem. - Może bębny... Jacyś tubylcy.
- Zobaczymy.
Łomoty stały się głośniejsze i bardziej nieregularne - raz rytm zwalniał, raz
przyspieszał. Roślinność zaczęła rzednąć i przed nami pojawiła się polana całkiem sporych
rozmiarów. Ciekawe, że ścieżka nie przecinała polany - tak by było najkrócej - lecz biegła
bokiem wzdłuż linii roślin.
- Podejrzane - oceniła Angelina. - To, co wydeptało tę ścieżkę, najwyraźniej nie miało
ochoty iść krótszą drogą.
- Mogło być wstydliwe, albo chciało mieć blisko do kryjówki.
- Albo na środku tej polany jest coś, z czym nie chciało mieć do czynienia. A stamtąd
właśnie dobiega to pseudobębnienie.
Na wszelki wypadek przykucnęliśmy za bulwiastym kopcem porośniętym gęstą
zieloną szczeciną i ostrożnie wyjrzeliśmy.
- Uch! - sapnęła z uczuciem Angelina.
Uczucie było w pełni uzasadnione - na środku polany znajdowało się coś szarego,
wyglądającego jak kupa błota. Miało dobre dziesięć metrów wysokości i zwieszało mu się ze
szczytu pojedyncze ni to pnącze, ni to gałąź, sięgające prawie do ziemi. Na tym niby-pnączu
rosły, niczym owoce na gałęzi, połyskujące czerwone kule.
- Może owoce i to na dodatek jadalne - rozmarzyłem się.
- Albo niebezpieczne - oceniła Angelina. - Nie podoba mi się to odosobnienie. Coś
starannie omijało albo i nadal omija to paskudztwo.
- Mnie się to szare też nie podoba. Mamy dwa wyjścia: albo pójdziemy ścieżką, albo
prosto i sprawdzimy.
- Jak cię znam, to już postanowiłeś. Tylko pamiętaj: idę z tobą!
- Zgoda, ale z tyłu.
Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, łomot umilkł, by po chwili rozbrzmieć
ponownie, ale ciszej i szybciej. Zostaliśmy zauważeni. Podszedłem ostrożnie bliżej, stanąłem
i przyjrzałem się szaremu tworowi uważniej. Z bliska faktycznie wyglądało jeszcze
obrzydliwiej.
W środku szarego utworzyła się nagle wilgotna dziura i rozległ się głęboki, chrypliwy
głos:
- Z bliska faktycznie wygląda jeszcze obrzydliwiej.
ROZDZIAŁ 12
- Gada! - zdziwiła się Angelina.
- Gorzej - czyta myśli. Ja właśnie to pomyślałem, a ten stwór powtórzył.
- Ciekawe, czy moje też... - wychrypiał obiekt naszych zainteresowań.
Angelinę cofnęło.
- Ojej, miałeś rację! Nie podoba mi się to wszystko, wynośmy się stąd!
- Zaraz. Najpierw chcę sprawdzić, co to jest to czerwone. Sprawdziłem - i to szybciej,
niżbym chciał. Pnącze nagle ożyło, błyskawicznie okręciło mi się wokół szyi i przyciągnęło.
- Grrk... - zacharczałem i użyłem noża.
Z rany pociekł żółtawy płyn, ale cięcie nie poszło tak łatwo, jak sądziłem - macka
miała gąbczastą strukturę i była upiornie twarda, toteż dydoliłem równo, nie bardzo zwracając
uwagę na otoczenie. Na rezultat trzeba było poczekać. Angelina zniecierpliwiła się.
- Urżnij to wreszcie! - poleciła i złapała mnie wpół. Dzięki temu niemal mnie
powiesiła. Ale dodała mi bodźca, bo już naprawdę nie miałem wyjścia - znając jej zaciętość,
wiedziałem, że nie puści. Po paru długich jak wieczność sekundach przeciąłem ostatnie
włókna i oboje znaleźliśmy się na ziemi - wraz z uciętym kawałem macki.
Dopiero po paru metrach zdałem sobie sprawę, że jestem ciągnięty - tym razem w
przeciwną stronę i przez własną żonę.
- Zastanawia się... naprawdę obrzydliwe... - zagrzmiało znajomo.
Siadłem i zdjąłem z szyi organiczny krawat, masując przy okazji sponiewieraną część
ciała.
- Nachalne bydlę... - wykrztusiłem.
- Jak się czujesz?
- Opluty. - Wymownym gestem pokazałem ociekające żółcią kończyny. - Wracamy do
wody. Muszę się umyć, a nie dlatego ryzykowałem przerobienie mnie na zakąskę, żeby nie
spróbować tego tu.
Do fragmentu macki przyrośnięte były dwie czerwone kule. - To chodźmy. Bo się
jeszcze okaże, że to świństwo może chodzić i nie lubi tracić przekąsek. Nie skomentowałem
jej słów.
Do wody wlazłem tym razem w opakowaniu - żółte zaczynało zasychać i lepić się,
więc uznałem, że lepiej być mokry niż lepiący. Przy okazji umyłem nóż, gratulując sobie
przezorności. Tymczasem Angelina umyła trofeum, które następnie odcięła od reszty i
przepołowiła. Wewnątrz wyglądało jak mięso. Ostrożnie ukroiła kawałek i powąchała.
- Nie śmierdzi - oceniła i włożyła do ust. Pogryzła i połknęła, nim zdążyłem
cokolwiek zrobić.
- Oryginalne - przyznała. - Coś pośredniego między krewetką a bekonem.
- Nie powinnaś...
- A dlaczego? Ktoś musiał, a była moja kolej. Poza tym na pewno jestem bardziej
głodna niż ty, a jak widzisz żyję i nic mi nie jest.
- A jak ma opóźnione działanie?
- To będziemy się martwić później. Tak na marginesie, mógłbyś uczciwie przyznać, że
miałam rację, chcąc iść ścieżką.
- Mógłbym. Cholerny wędkarz lądowy!
- Dlaczego akurat wędkarz? I dlaczego przyrównujesz do człowieka głupie zwierzę?
- Nie chodzi mi o faceta, który siedzi nad bajorem i moczy kij w wodzie, tylko o rybę
głębinową. Przypadkiem nazywają się tak samo. Ma narośl w kształcie wędki wyrastającą z
czubka głowy i zwisającą przed pysk. Stąd właśnie nazwa. Na końcu tej narośli jest świecące
zgrubienie, a ponieważ ryba żyje w strefie mroku, światło przyciąga inne zwierzęta, dzięki
czemu nigdy nie narzeka na brak żywności.
- Ale skąd ten numer z czytaniem myśli?
- Któż to może wiedzieć? - Westchnąłem. - Może ogłupia tutejsze zwierzęta? Co
robisz?
- Jem - odparła zgodnie z prawdą. - Nadal czuję się dobrze, a jeść mi się chce jeszcze
bardziej. Nie przejmuj się, jak dotąd nic mi nie jest, to już nic się nie stanie.
- Daj kawałek. To może być trutka działająca dajmy na to tylko na samców.
- Uroczy pomysł - przyznała po chwili namysłu.
- Nie ja wymyśliłem to zwariowane miejsce, a jeśli reguły pasują do wyglądu, jest tu
możliwe wszystko, co urąga zdrowemu rozsądkowi. - Spróbowałem kawałek. - Nie najgorsze.
Ale po dokładkę nie pójdę.
- Nie pójdziesz. Zauważyłeś, że się ściemnia?
- Owszem. Proponuję się zdrzemnąć, a rano dalej ruszyć ścieżką. Co ty na to?
- Zadziwiająco rozsądna propozycja.
- Nie obrażasz mnie przypadkiem?
- Już nie.
- Wiesz... chyba cię nie lubię...
Obudziliśmy się cali, zdrowi i głodni, toteż nie zwlekając ruszyliśmy w dalszą drogę.
Tym razem prowadziła Angelina uzbrojona w nóż. Siłą mi co prawda ustępowała, za to
refleks mieliśmy identyczny, a nóż był jej ukochaną bronią od niepamiętnych czasów. Poza
tym kwestię równouprawnienia przedyskutowaliśmy i przetestowaliśmy naprawdę dawno
temu.
Mając motywację w postaci burczących brzuchów, do polany dotarliśmy całkiem
szybko. Poczęstowałem szarego cosia kamieniem, który specjalnie w tym zbożnym celu
przyniosłem z plaży, i w nagrodę usłyszałem charkotliwe:
- Żebym miała piłę łańcuchową!
- Naprawdę ci jej brakuje? - zdziwiłem się szczerze.
- Wolałabym granatnik - przyznała po namyśle Angelina. Okrążyliśmy polanę żegnani
anemicznymi wymachami macki i zagłębiliśmy się ponownie w las. Tym razem nie było go
zbyt dużo, za to ścieżka dość ostro pięła się pod górę. Gdy znaleźliśmy się na zboczu,
zatrzymała nas nagła zmiana krajobrazu. Las i w ogóle roślinność kończyły się raczej
gwałtownie, a przed nami rozciągały się opustoszałe wzgórza. Piasek, skały, po prostu
pustynia.
- Chyba mówiłaś, że tu nie pada? - upewniłem się.
- Zgadza się.
- W takim razie organizmy, jakie znamy, nie mogą zbytnio oddalić się od morza, bo
korzenie nie sięgną do wody. A bez wody nie ma życia.
- Ale ścieżka biegnie dalej przez tę dolinkę.
- No to zaryzykujemy. Mam tylko nadzieję, że nie ciągnie się za daleko...
Przez kilka minut szliśmy w milczeniu ścieżką wijącą się między głazami wielkości
domów.
- A to co takiego? - zdumiała się Angelina za kolejnym zakrętem.
Na piasku stała sobie mała skalna piramidka o odłamanym czubku. Pusta. A parę
kroków dalej następna, tyle ze większa. Też uszkodzona i tez pusta. I następna. Wszystkie
znajdowały się w linii prostej i każda była większa od poprzedniej Razem naliczyliśmy ich
trzydzieści.
- Obca zagadka - oświadczyłem inteligentnie Angelina jedynie parsknęła pogardliwie,
schodząc ze ścieżki i podchodząc do ostatniej, znacznie od nas wyższej.
- Ostatnia jest cała - oświadczyła oskarzycielsko - I co?
- I nic.
- Chcesz wiedzieć, co myślę? - spytała po chwili.
- Niekoniecznie.
- To słuchaj. Zostały skonstruowane przez jakąś istotę krzemową, która je piasek, a
wydala skałę. Piramidę buduje wokół siebie, a gdy staje się zbyt duża, rozwala czubek,
wychodzi i buduje następną.
- Niesamowite - przyznałem przytłoczony jej logiką - Do grona sław naukowych masz
otwartą drogę, to pewne. Jedno małe pytanie jak ono buduje piramidę, siedząc wewnątrz, sra
w górę?
- Chyba nie sądzisz, ze wszystko wiem - obruszyła się, nadal prezentując idealny
przykład kobiecej logiki - Wracamy na ścieżkę.
- Jeszcze nie. Coś wędruje, i to z przeciwka.
- Cosie, nie coś.
- Tym bardziej należy się schować.
Przyznała mi rację i oboje skryliśmy się w cieniu największej piramidy, obserwując
zbliżające się cosie.
- Posłuchaj - poleciła Angelina, przykładając ucho do ściany - Ze środka słychać
chrupanie.
- Może nie teraz? Jedna obca zagadka na raz zupełnie mi wystarczy.
Maszerujące gęsiego stworki faktycznie wyglądały tajemniczo - było ich jedenaście, z
grubsza naszego wzrostu i kształtu. Dlatego z grubsza, że poruszały się za pomocą kilkunastu
ni to nóżek, ni to macek, którymi energicznie przebierały, wyżej znajdowało się coś, co
przypominało kawał pnia, zarówno z barwy, jak i chropowatości. Na samej górze wyrastała z
tego pojedyncza cienka macka zakończona bulwiastym okiem. Istoty poruszały się w
milczeniu, wzniecając niewielką chmurkę kurzu. Przeszły obok, nie zauważając nas - albo nie
reagując na naszą obecność - i zniknęły za krawędzią zalesionego zbocza.
- Może teraz będziesz uprzejmy posłuchać?
- Teraz tak - zgodziłem się, przykładając ucho do kamiennej powierzchni - coś tam
chrobocze.
- Wracają.
Tym razem szła inna grupa, choć tez liczyła jedenastu osobników Górna część
kadłuba przypominała przezroczyste czasze pełne wody, która na wybojach ścieżki
przelewała się przez zawinięte do środka brzegi.
- Przychodzą z pustyni do strumienia lub do morza po wodę - podsumowała Angelina
- Dlaczego?
- Jest tylko jeden pewny sposób, by to sprawdzić - odparłem - Iść za nimi.
Może nie było to najmądrzejsze ani najbezpieczniejsze, ale oboje mieliśmy dość
zagadek, dlatego ledwie konwój zniknął z pola widzenia, ruszyliśmy za nim.
Nie musieliśmy iść daleko - po kilkudziesięciu metrach ścieżka znikała między
głazami.
- Te skały tu umieszczono, to nie jest naturalna formacja - zauważyłem - Czy
wchodzimy tam?
Ostatni przypływ ciekawości nie był zbyt...
- Za tobą!
Odskoczyłem czym prędzej gotów na odparcie ataku Kolejna karawana nosiwodów
zbliżyła się i przemaszerowała obok, ignorując nas zupełnie. Musieli nas zauważyć - jedynie
kompletny ślepiec mógłby nas nie dostrzec.
- Chyba ich nie interesujemy - oceniłem.
- Ale oni nas - tak. Idziemy.
No i poszliśmy.
Za pierwszym pierścieniem głazów był drugi, a potem koliste zagłębienie pełne
zieleni, skał i kamyków. Trzeba przyznać, że obojgu nam odebrał mowę tak niesamowity
widok. Konwój, którego śladem szliśmy, rozdzielił się i zajął podlewaniem dziwnych roślin
Każdy stwór wylewał po trochu wodą, aż nic nie zostawało. Potem kręcił się bez celu wraz z
innymi w zielonym labiryncie, by w końcu na jakąś niesłyszalną komendę ustawić się w
rządku i wymaszerować po kolejną porcję.
Pod szerokimi liśćmi - jeśli to były liście - kręciły się stwory podobne do pająków,
najwyraźniej pieląc, czyszcząc i pielęgnując rośliny. Inne zbierały opadłe liście czy fragmenty
łodyg, a jeszcze inne przemieszczały się z czerwonymi, dziwnie znajomymi obiektami w
objęciach. Wszystko to odbywało się w półmroku i ciszy przerywanej jedynie szelestami i
szmerami. Za plątaniną zieleni widać było kolejne skupisko skał, do którego prowadziło
mroczne wejście mniej więcej rozmiarów człowieka.
Rozważania nad tym, co może się kryć we wnętrzu tej jaskini, przerwało mi delikatne
pociągnięcie za nogawkę. To, co ciągnęło, wyglądało niczym niewielka wiązka chrustu. Po
chwili przestało szarpać, zrobiło parę kroków ku wejściu i poczekało. Widząc - albo nie
widząc - brak efektów wróciło i kontynuowało zaczepki.
- Chyba chce, żebyśmy za nim poszli - powiedziałem - To może być próba kontaktu.
- Albo znalezienia obiadu.
- Skoro już przyszliśmy tak daleko, to chyba nie pozostaje nam nic innego, jak
sprawdzić.
Tak tez uczyniliśmy.
Kiedy ruszyliśmy do przodu, chruściak przestał zajmować się ciągnięciem i zajął
pilotowaniem. Gdy stanęliśmy w progu, dosłownie nas zamurowało. Z zewnątrz docierało
dość światła, by dostrzec, co znajdowało się wewnątrz. A ciągnęło się tam rozległe zielone
coś, z czego najwyraźniej wyrastały rozmaite stworki, jakie dotąd widzieliśmy - tu dał się
zauważyć na wpół wykształcony nosiwoda, ówdzie częściowo gotowy chruściak, a tu i tam
zupełme inne, nie znane nam istoty, których przeznaczenia nawet nie próbowałem sobie
wyobrazić. W pewnym momencie między nogami przemknął mi pająkopodobny stworek z
czerwona kulą w odnóżach, wdrapał się po boku zalegającego jaskinię cosia i wrzucił kulę w
otwór, jaki pojawił się w zielonej skórze.
- Patrzy na nas - poinformowała mnie cicho Angelina, wskazując na pęk podobnych
do nici szypułek zakończonych oczyma, które powoli zwróciły się w naszą stronę.
- Cześć - powiedziałem na wszelki wypadek.
- Cześć - zagrzmiało w odpowiedzi.
ROZDZIAŁ 13
- Gada czy następny naśladowca? - zaciekawiła się Angelina.
- Gada... gada... gada.
Żadna odpowiedź, a tym bardziej dowód.
Pod pękiem szypułek wykształcił się pospiesznie nowy organ, wyglądający na
skrzyżowanie tuby z kwiatem. Owa krzyżówka powęszyła, jakby czegoś szukając, po czym
skoncentrowała się na mojej osobie. Odruchowo zrobiłem krok w tył...
Barwy, dźwięki, ruch, uczucia.
Ból, wspomnienia, głos.
Krzyk...
Dotarło do mnie, że to ja wrzeszczę. Ktoś mną potrząsnął, zamrugałem gwałtownie i
zobaczyłem trzymającą mnie Angelinę.
- Co się stało? - spytała zaniepokojona.
- Nie wiem... a co widziałaś?
- Zamknąłeś oczy i padłeś jak ścięty. Potem tobą targało, a potem zacząłeś krzyczeć.
Wszystko trwało zaledwie parę sekund.
- Ten tam próbował się chyba ze mną skomunikować telepatycznie, tyle że okazał się.
za silny...
- Chciał zrobić ci krzywdę?
- Wręcz odwrotnie. Był ciekawy, groźby żadnej nie wyczułem - Wątpię też, żeby
znalazł to, czego szukał, zresztą byłbym zdziwiony, gdybyśmy okazali się równie inteligentni
co on.
Tymczasem tubokwiatek zamknął się i zniknął, a obok nie dokończonego nosiwody
coś się zakotłowało. Stwór powstały podczas zamieszania oddzielił się od reszty cielska z
pyknięciem i pognał gdzieś w labirynt zielem.
- To nie on, tylko ona - oceniła Angelina. - Wyrastają z niej części kolonii... coś jak
królowa wśród mrówek.
- Albo też jest to właśnie kolonia, coś w rodzaju zbiorowej inteligencji.
Owo coś nie próbowało się ponownie z nami skontaktować, nawet zwinęło szypułki z
oczami, jakby tracąc zainteresowanie dla obcych. Nie zapomniało jednakże o naszym
istnieniu: kolejny pajęczak miał dwie czerwone kule i jedną wrzucił w otwór gębowy cosia, a
drugą położył przed nami.
- Dzięki, królewno - powiedziałem na wszelki wypadek. - Wygląda jak to, które
jedliśmy wczoraj.
Czerwona kula pod wpływem pstryknięcia palcem rozłożyła się niby przekrojona
pomarańcza.
- To się nazywa obsługa - przyznała Angelina. - Posuń no się, jeśli łaska.
Zrobiłem jej miejsce i zjedliśmy w milczeniu. Faktycznie był to taki sam krewetkowy
balonik mięsny. Nader soczysty, skutecznie gaszący pragnienie. Ponieważ jedna mała
przekąska na dwie dorosłe - i głodne - osoby jedynie poirytowała żołądki, a więcej nam nie
zaproponowano, zastosowałem wypróbowaną metodę samoobsługi. Nikt nie zwrócił na to
uwagi, więc najedliśmy się do syta.
- I co dalej? - spytała Angelina, gdy skończyliśmy.
- Sugeruję drzemkę.
- Ale na zmianę. Nie mam jakoś zaufania do gospodarza kimkolwiek czy też
czymkolwiek jest.
- W takim razie wygodniej będzie wyjść na świeże powietrze i poszukać
bezpiecznego miejsca z dala od ścieżki. Jak zgłodniejemy, zawsze możemy wrócić.
- Masz rację. - Ziewnęła rozdzierająco. - To był męczący dzień.
Na podobnym nieróbstwie spędziliśmy kolejne dwie doby, przez które dzięki
wspólnemu wysiłkowi udało nam się nie dojść do żadnego konstruktywnego wniosku.
Trzeciego dnia Angelina zauważyła coś, co w końcu zmusiło nas do podjęcia decyzji.
- Chudniesz - oświadczyła rzeczowo. - Ja zresztą też. Tutejsze pożywienie może i jest
wypełniające, ale na pewno nie odżywcze. Zauważyłeś, jak szybko ponownie robimy się
głodni?
- Tak.
- To dlaczego nic nie mówiłeś?
- Bo nie chciałem cię martwić.
- Kretyn! Jak tu dłużej zostaniemy, to umrzemy z głodu, nawet bez przerwy jedząc.
Pić nam się nie chce, czyli organizmy mają dość płynów, za to brak im składników
odżywczych. To kwestia przemiany materii, tubylców jest zupełnie inna.
- Też tak sądzę - przyznałem ponuro. - W pierwszej chwili, jak o tym pomyślałem,
wydało mi się nieco naciągane, ale zdaje się, że rzeczywistość jest bardziej zwariowana od
wyobraźni. Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do krainy kryształów.
- Nie! Do cywilizacji, uczciwego jedzenia i kąpieli. Wracamy na tę przesiekę, gdzie
się zjawiliśmy. Mam nadzieję, że pomoc już na nas czeka.
Wyruszyliśmy więc w drogę powrotną.
Na miejsce dotarliśmy drugiego dnia, bo przespaliśmy się na plaży. Polanę zastaliśmy
w takim stanie, jak zostawiliśmy. Coypu najwyraźniej obijał się w sposób haniebny.
Wyładowałem złość, niszcząc wszystko dokoła, ale nie na wiele się to zdało.
Pozostało jedynie czekać.
Następnego dnia sprawdziłem z nudów, jak tam znajome polowanie - wynik dało się
przewidzieć: większy dorwie mniejszego, ale łowy wciąż trwały. Wróciłem poirytowany
bezsilnością, ale znacznie bardziej stopniem wycieńczenia Angeliny, u której objawy
niedożywienia ruszyły nagle z kopyta - słabła wręcz w oczach.
Położyliśmy się spać w niezbyt radosnych nastrojach.
Rano zachciało mi się pić, więc po krótkiej pogawędce wybrałem się nad morze.
Spacerek zaczynał być męczący, toteż się nie spieszyłem. Na zmianę chodziliśmy gasić
pragnienie, aby w razie czego ktoś zawsze był na miejscu.
Spacerek powrotny - czyli pod górę - skutecznie pozbawił mnie oddechu, dlatego nie
traciłem sił na powitalne okrzyki. Doczłapałem do znajomej aż do obrzydzenia przesieki i
zamarłem.
Była pusta.
- Angelina!
Odpowiedział mi tylko delikatny brzęk kryształów.
Możliwości były dwie: Slakey albo Coypu. Tyle że pierwszy powinien przy okazji
zapolować na mnie, a drugi poczekać lub w najgorszym wypadku zostawić jakąś wiadomość.
Tymczasem sprawdziłem dokładnie i nigdzie nie było śladu żadnej informacji. Nie było też
śladów walki, ale biorąc pod uwagę kondycję Angeliny, wszystko mogło przebiec gładko.
Dla spokoju umysłu zdecydowałem, że to był Coypu.
I popadłem w depresję.
A potem siadłem i czekałem. I musiałem się zdrzemnąć
- Tato! Tutaj! Pospiesz się!
Zamrugałem, gwałtownie unosząc głowę. O parę kroków ode mnie stał Bolivar - albo
James - i darł się, jakby go kto ze skory obdzierał.
Zdaje się, ze pobiłem rekord sprintu po tłuczonym szkle.
Wpadłem na niego - próbował to zamortyzować - I obaj runęliśmy w dół - prosto na
dywan pokoju hotelowego. Uniosłem nieco głowę i spojrzałem na Coypu siedzącego za
plątaniną elektrod, kabli i innego elektronicznego złomu.
W następnej chwili ukazała się uśmiechnięta twarz Angeliny.
- Mam nadzieję, że dali ci coś uczciwego do jedzenia - powiedziałem zamiast
powitania.
- Przepraszam, że to tak długo trwało, ale Coypu mówił, że ma problemy z
dostrojeniem.
- Błędy kalibracji, poślizg entropii, to się kumuluje - potwierdził Coypu - Ale za
każdym razem idzie szybciej.
- Nie zjadłbyś czegoś? - wtrącił zbierający się z podłogi Bolivar (tym razem byłem
tego pewien) - Jakiś schabowy czy hamburger?
- Nie prowokuj, tylko daj! - warknąłem, przełykając ślinę. W odpowiedzi dostałem
kanapkę z pieczystym i piwo. To, że nie ugryzłem butelki i nie próbowałem popić
pieczystym, było raczej kwestią przypadku niż myślenia. W każdym razie tak piwo, jak
zakąska zniknęły błyskawicznie.
- Przestań się rozglądać, co tu jeszcze jest spożywczego - poleciła Angelina - Siadaj
przy stole i spróbuj nie zjeść wszystkiego naraz, bo się rozchorujesz.
- Wałobęche?...
- ... i nie gadaj z pełną gębą! Nikt cię nie zrozumie, a wszystkich oplujesz. Jedzenia też
nikt ci nie zabierze, nie musisz się spieszyć... no, tak już lepiej... Puść to! Tort i parówka
może jeszcze się nie cofną, ale chili i budyń muszą! Utrapienie z tym chłopem. No,
uspokoiłeś się? Ładnie. To jedz spokojnie, a ja powiem ci, co się stało Bolivar zjawił się po
mnie, ale nie mógł czekać, a jakoś nie przyszło mu do głowy zostawić ci wiadomość, zresztą
myśleliśmy, że znacznie szybciej wybierze się po ciebie. Okazało się, że są jakieś problemy z
dostrojeniem. No, w końcu, jak widać, się udało i możemy przestać się martwić.
- Dopiero zaczniemy - warknął jak zwykle przyjaźnie nastawiony do ludzi i świata
Inskipp, wchodząc do pokoju - Możecie się cieszyć, nie mówię, że macie się martwić, ale jak
kto ma obowiązki, nie widzi zbytnich powodów do radości. Zwłaszcza że grzebiemy się jak
muchy w gównie i nic praktycznie nie osiągnęliśmy.
Pozwoliłem mu mamrotać, czyszcząc talerze w ekspresowym tempie i czekałem na
zrozumiały ciąg dalszy.
- Jak dotąd to spotykały nas same nieszczęścia nie złapaliśmy żadnego Slakeya, bo
ledwie nam się udało któregoś zapędzić w kozi róg, zjawiał się inny - albo paru innych - i
uwalniał go z opresji. A i tak najwięcej uwagi musieliśmy poświęcić wyciąganiu ciebie, di
Griza, z kłopotów. A koszty rosną. Jak cię znam, pomysł wynajęcia pokoju hotelowego i
zamienionego na centrum operacji był twój, nie? - Masz pojęcie, ile milionów to kosztowało
do tej pory?
- Nie - przyznałem, czkając uprzejmie - Mam nadzieję, że dużo. Jest tu jeszcze jakieś
piwo, bo ostatnie mi wyparowało? Serdeczne dzięki. Co do wydatków to przestań zrzędzić,
sknerusie. Marines mieli doskonałe ćwiczenia, programy informacyjne takie ożywienie,
jakiego najstarsi dziennikarze me pamiętają, a obywatele rozrywkę co się zowie. Powinieneś
mi dziękować, a nie mieć pretensje, że raz uczciwie wydałeś trochę grosza, z którym Korpus i
tak nie ma co zrobić.
Zatkało go, a sądząc po tempie, w jakim czerwieniał, przynajmniej raz trafiłem w
czuły punkt. Zanim zdążył powiedzieć, co myśli - a niechybnie wiązałoby się to z potężną
falą akustyczną - odezwała się Angelina:
- Jim, sprawa jest dość poważna, ponieważ od dłuższego czasu na cywilizowanych
planetach nie ma śladu Slakeya. Działalność, którą prowadził, przerwał, ale poszukiwania
musiały objąć nie tylko cywilizowane, ale wszystkie znane planety. A to faktycznie podnosi
koszty.
- Które zamierzam ograniczyć, kończąc tę operację - dodał Inskipp ponuro.
- Ja zaraz skończę z tobą, cymbale ekonomiczny - zirytowałem się nie na żarty. -
Wszystkie cywilizowane światy łożą i to niemałe kwoty na Korpus i jak dotąd nawet nie
chciały od ciebie rozliczenia ogólnego, że nie wspomnę o szczegółowym. Mamy do czynienia
z poważnym zagrożeniem, a ciebie interesują groszowe oszczędności. Kutwa, nie szef!
- Jakim zagrożeniem? Co porwanie twojej żony przez jednego oszusta ma wspólnego
z groźbą dla ludzkości?!
- Pomyśl! Zresztą, czego ja od ciebie wymagam... lepiej słuchaj. Slakey zaczął jako
znany naukowiec, uważany za geniusza, ale to skakanie między wszechświatami nie tylko go
rozmnożyło, także nieco poprzestawiało mu klepki. Mamy więc do czynienia z bliżej nie
podliczoną bandą szaleńców. Chcesz, żeby się mnożyli w nieskończoność? Bo mogą. Wiemy,
że wysłał do Piekła niewinnych ludzi, żeby jego zupełnie zwariowane wcielenie tam żyjące
miało co jeść; wobec czego, najłagodniej rzecz ujmując, jest wielokrotnym mordercą. Co
jeszcze wymyśli, trudno powiedzieć, ale drobiazgi takie jak sumienie nie mają najmniejszego
znaczenia, a jego szare komórki pracują pełną parą. Poza tym, podstawowa sprawa, którą
byłeś uprzejmy przeoczyć: stworzył sieć kościołów i klubów dla naiwnych, z których czerpał
godziwe zyski. Gdyby chodziło mu wyłącznie o szmal, pies z nim tańcował, ale żeby żyć
dostatnio, nie musiał mieć aż takich dochodów. Dlaczego więc to robił? Odpowiedź jest
oczywista: dla pieniędzy. Tylko po co mu tak olbrzymie sumy? Jak mi powiesz, że po prostu
lubi się gapić na góry kredytów, rzucę w ciebie butelką. A jak będziesz twierdził, że dla dobra
ludzkości, w ogóle przestanę cię znać. Chcesz wiedzieć, jak go odszukać i powstrzymać?
ROZDZIAŁ 14
- Pewnie, że chcę, i nie musisz się głupio pytać - warknął Inskipp. - Może faktycznie
tym razem odrobinę się pomyliłem i sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem...
- Jak cię słucham, to zaczynam żałować, że nie zająłeś się polityką. Marnuje się twój
talent oratorski.
- Słuchaj no, di Griz! Przyznałem się do pomyłki? To przestań mnie do cholery
obrażać i wymyślać od polityków!
- Faktycznie, trochę mnie poniosło. Nie jesteś aż takie bydlę, by można cię było
porównywać do polityka, Inskipp. A twoje podejście do wydawania służbowych pieniędzy
wręcz temu zaprzecza. Cofam tamtą wypowiedź. Dobra, moi mili, do rzeczy: kto notuje?
- Włączyłam dyktafon. - Sybil uśmiechnęła się. - Tak a propos: witamy w domu.
Zaczynaliśmy się już o ciebie martwić.
- Podzielałem wasze uczucie - przyznałem skromnie - Slakeyowi i tak bym nie
popuścił za Angelinę, ale miło się składa, że mamy wiele powodów, by mu nie darować, nie
tylko zemstę.
- To miłe - przyznał zgryźliwie Inskipp. - A miano wicie?
- Wszystko po kolei. Najpierw kilka pytań. Jak mnie me było, zdołaliście dokumentnie
stracić jego ślad?
- Można to tak ująć.
- Raczej trzeba. Gratulacji nie będzie. Profesorze, jak urządzenie?
- Działa. Z dostrojeniem w końcu sobie poradzę.
- Miło słyszeć. Do ilu wszechświatów mamy obecnie dostęp?
Coypu zmarszczył się, pstryknął nerwowo i odparł:
- Teoretycznie do nieskończonej ilości. Praktycznie, jak dotąd do czterdziestu jeden.
- Niebo leży w jednym z nich?
- Nie, ale nadal szukamy. W urządzeniu, które zdobyliśmy, jest znacznie więcej
koordynat, ale nie są opisane, dlatego jedynym sposobem jest metoda prób i błędów, którą
obecnie stosujemy.
- A Piekło? - Co ”A Piekło”?
- Czy mamy do niego dostęp?
- Bez najmniejszych problemów, i to od samego początku. Jakbyś zapomniał, to
namiary pamiętał James od czasu zahipnotyzowania Slakeya.
- To mamy problem z głowy. - Odetchnąłem z ulgą. - Można by zamówić coś do
jedzenia. Chyba ktoś się do nas dosiadł ...
- Przestań myśleć o własnym żołądku - zdenerwowała się Angelina - Najpierw mów,
co masz do powiedzenia, potem będziesz się obżerał!
- Znieczulica! - westchnąłem - I to u własnej żony! Dobra, najpierw konkrety. Piekło
jest tak istotne, ponieważ tam na pewno znajdziemy Slakeya. Co prawda z ogonem i
zbzikowanego, ale jest i zostanie: jak mi powiedział ten ostatni, nie można go stamtąd zabrać,
bo za duże zmiany zaszły w jego organizmie i po prostu by tego nie przeżył. Zorganizujemy
więc małą wyprawę, a raczej dużą, i poddamy go hipnozie. Dużą dlatego, że pozostali jak
dowiedzą się, co się święci, zjawią się, by nam to uniemożliwić. Za pomocą hipnozy
wydusimy z niego odpowiedzi na dwa pytania po pierwsze współrzędne Nieba, po drugie, o
co tu chodzi. Co ty na to, James
7
- Nie powinno być problemu, tato.
- No to do roboty - podsumował Inskipp - Czego będziecie potrzebować?
Zaletą planu była prostota - na pewno, jak Slakey dowie się, co się dzieje, to
gwałtownie zareaguje. A górował nad nami technicznie, bo Coypu nadal me rozgryzł, jak
wysyłać sprzęt do innego wszechświata. Pozostało tylko mieć nadzieję, ze Slakey nie ma
podręcznej zbrojowni, nigdy mu bowiem nie była potrzebna. Wobec czego należało liczyć na
dwie rzeczy - przewagę liczebną i szybkość ataku.
Tak więc grupa uderzeniowa mająca za zadanie unieszkodliwienie i przesłuchanie
diabelskiego Slakeya bytującego w Piekle składała się ze mnie, Angeliny, Jamesa i Bolivara.
A grupa osłony z całej kompanii Marines pod dowództwem kapitana Grissle'a i Sybil w roli
przewodnika. Marines co prawda musieli zostawić broń z przyczyn technicznych, ale w ich
wypadku ręce i nogi powinny ją skutecznie zastąpić. W tej zresztą sprawie odbyłem naradę z
nieszczęśliwym kapitanem Grissle'em.
- Marines bez broni to pół Marines - oświadczył, gdy dowiedział się wszystkiego.
- A co, nie uczą ich walki wręcz?
- Uczą, ale granat zawsze się przyda.
- Będzie działał równie skutecznie jak kamień, szkoda nosić, na miejscu jest pod
dostatkiem kamieni, nawet scyzoryk nie da się otworzyć - poinformowałem go rzeczowo.
- Bagnety?
- Zespolą się z pochwą, a nie mam ochoty mieć koło siebie kupy chłopa z nożami w
dłoniach. Strach pomyśleć, gdyby któryś przewrócił się podczas przejścia. Coś mi chodzi po
głowie, ale to może być broń niekonwencjonalna. Jak mi się wykluje, dam znać.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ponieważ Coypu musiał zmajstrować znacznie
większe przejście niż używane do tej pory, a ja musiałem załatwić uzbrojenie, które
wymyśliłem. Przy okazji oboje z Angeliną mieliśmy dość okazji, by nadrobić braki w
wyżywieniu, czemu oddawaliśmy się z entuzjazmem.
Nowe urządzenie robiło wrażenie - Coypu podłączył się bezpośrednio do głównej
sieci energetycznej planety za pomocą kabla półmetrowej średnicy Przewód prowadził do sali
balowej zamienionej w elektroniczną puszczę. Na środku parkietu stały pełnowymiarowe
drzwi dużego garażu wraz z framugą i podtrzymującym stelażem. Z tyłu nie wyglądały wcale,
bo nie miały tyłu. Albo go nie było, albo nie był widoczny. Wystarczył widok z przodu.
- Zerknij no, czy trafiliśmy - zaproponował zasiadający za konsoletą Coypu.
Uchyliłem ostrożnie drzwi i czym prędzej je zatrzasnąłem, w czym wybitnie pomogło
mi wylatujące przez nie powietrze, wysysane przez ciemność za drzwiami.
- Trafiliśmy w próżnię - poinformowałem go ponuro.
- Aha - ucieszył się, nie wiedzieć czemu - To tu go trochę... i tu... spróbuj teraz!
Spróbowałem
I zobaczyłem rozdęte słońce na czerwonym niebie.
- Trafiłeś - oświadczyłem, zamykając drzwi - Zawołać wojsko?
- Kiedy tylko będziesz miał ochotę - poinformował mnie uprzejmie - Jestem gotów.
Więc zawołałem.
Marines wmaszerowali, ustawili się w dwuszeregu i wyprężyli się na baczność.
- Spocznij! - poleciłem - Przygotować się do pobrania broni.
James i Bolivar podjechali dwoma akumulatorowymi mini-kontenerami. Otworzyłem
drzwi pierwszego i wyjąłem długi na metr, twardy, białawy kształt o przyjemnym zapachu.
- Uzbrojenie podstawowe węgierskie suszone salami, po jednym na głowę -
wyjaśniłem - Równie skuteczne co pałka, ma jednak tę przewagę, że w razie potrzeby da się
zjeść. Zastanawiałem się nad kompozytowymi nożami, ale musiałyby być w papierowych
pochwach, co w praktyce dałoby ten sam efekt jak bagnety trzymane w rękach. Kapitanie,
proszę przystąpić do wydawania broni.
- Nie wygłupiasz się przypadkiem? - spytała podejrzliwie Angelina.
Sądząc po minie Sybil, nie ona jedyna miała podobne wątpliwości (na Marines
wolałem me spoglądać).
- Nie wygłupiam się - powiedziałem poważnie - W praktyce można by zabrać
wyłącznie kije, bo kilkudziesięciu ludzi z gołymi nożami to, nawet przy wyszkoleniu
Marines, proszenie się o kłopoty. Zamiast kija może być sucha kiełbasa, ma dwie zalety po
pierwsze w razie przedłużającego się pobytu można ją zjeść, po drugie, tubylcy, jak dostaną
kilka, nie będą nas atakować, tylko pobiją się między sobą o łup. A dziesięć kilo salami we
wprawnych rękach to aż za dużo jak na Slakeya.
- Nie podgryzać! - pouczył podkomendnych kapitan - Jesteśmy gotowi!
Wziąłem więc swoją przydziałową - przecież nie będę latał bezbronny - i wskazałem
nią drzwi do garażu.
- Gotowe, Coypu?
- Cały czas.
- W takim razie do ataku biegiem marsz!
Widok był piękny, a tempo godne pozazdroszczenia - oni naprawdę byli doskonale
wyszkoleni. Cała kompania - plus Sybil - znalazła się w Piekle w dziesięć sekund.
My podążyliśmy nieco dostojniej, acz nie zwlekając.
Gdy wyszliśmy z pieczary, tyraliera posuwała się w kierunku wzgórz.
- Upiorne miejsce - przyznała Angelina
Jakby na poparcie jej słów, odezwał się pobliski wulkan, trzęsąc podłożem.
- Toteż będziemy się spieszyć - odparłem zgodnie z prawdą Nieopodal dwóch
tubylców naskoczyło na jednego z żołnierzy, ten zdzielił pierwszego na odlew, tyle że za
bardzo się przyłożył i pękło salami (wyłączając jednakże napastnika z dalszej walki). Musiało
przy tym zapachnieć smakowicie, gdyż drugi natychmiast przerwał atak, złapał urwany kawał
kiełbasy i pognał, aż się za nim zakurzyło.
- Działa! - ucieszyła się Angelina - Jesteś genialny!
- Dziękuję, wiem - odparłem skromnie.
- Kryć się, jesteśmy pod ostrzałem! - rozległo się z przodu. - Skokami naprzód!
Minęło nas dwóch Marines niosących trzeciego.
- Czysty postrzał - poinformował mnie idący z przodu - W hotelu na wszelki wypadek
założyliśmy szpital polowy.
Zwolniliśmy kroku - jak na jednego wariata z bronią palną, kompania Marines to i tak
lekka przesada, lepiej było nie plątać się im pod nogami. Rozumowanie okazało się słuszne -
po kilkunastu sekundach zjawił się goniec z informacją, że już go mają. James i Bolivar zajęli
się jeńcem, a Marines utworzyli wokół podwójny pierścień. Jeden wokół nas, drugi nieco
szerszy wokół kawałka terenu, na którym działaliśmy. Większy miał powstrzymać atak
Slakeyów, mniejszy zapewnić spokój Jamesowi, gdyby któryś z napastników się przebił przez
większy, albo zmaterializował za nim.
Złapaliśmy z Bolivarem szamoczącego się i toczącego lekką pianę Slakeya, by
umożliwić Jamesowi wprowadzenie go w trans, któremu jednak nie bardzo to wychodziło.
- Nie mogę, cholera, skupić na sobie jego uwagi - jęknął w końcu James - Nigdy nie
pracowałem z takim wariatem.
- Poczekaj! - Odłamałem kawał salami i podsunąłem go leżącemu pod nos, co
przyniosło natychmiastowy efekt: przestał się szarpać, pociągnął nosem i kłapnął zębami.
Podałem Jamesowi salami i uśmiechnąłem się lekko.
- Jak długo mu nie dasz gryza, na pewno będziesz miał jego niepodzielną uwagę.
- Jesteś głodny - zaintonował James. - Głodny i śpiący... A potem przestałem go
słuchać, bo zaczęło być ciekawie.
- Cisza! - ryknął Slakey w dwurzędowym garniturze, gnając ku nam.
Najbliższy żołnierz zdzielił go mierzonym ciosem w bok głowy (mierzonym, gdyż
Slakey padł jak ścięty, a salami pozostało całe).
A potem nastąpił atak falowy zróżnicowanego liczebnie wroga. Dobrze się złożyło, że
wzięliśmy tylu Marines, ponieważ w szczytowym okresie mieliśmy ze trzy tuziny
napastników i to pojawiających się z różnych stron, na szczęście na ogół za zewnętrznym
kręgiem. Sądząc po braku uzbrojenia - odliczając taki sprzęt podręczny jak noże, gazrurki czy
inne utensylia kuchenne, albo zabawki majsterkowicza - arsenału na podorędziu nie mieli.
Jeden zmaterializował się prawie między nami, ale miał pecha - najbliżej niego była
Angelina. Od momentu pojawienia się aż do zniknięcia cały czas służył jej za worek
treningowy do ciosów zadawanych rękoma i nogami. Jego szczęście, że nie miała przy sobie
noża. Wróciłby tam, skąd przybył, w postaci plasterków, podejrzewam, że niezbyt grubych
(by na dłużej starczyło przyjemności).
I nagle atak się skończył, równie nagle jak się zaczął, a nasz jeniec zajął się radosnym
przeżuwaniem salami wręczonego mu przez Jamesa w nagrodę.
- Wietrzę podstęp! - uprzedziłem. - Mogą wrócić kupą.
- Nie sądzę - odezwał się James. - Wszyscy wiedzą to, co jeden, więc nie jest
tajemnicą, że podał mi koordynaty Nieba, ale o co chodzi, nie da się z niego wydusić, gdyż w
jego przypadku szaleństwo zaszło już zbyt daleko. Przestali atakować, bo zobaczyli mizerny
skutek swojej akcji.
- Zapamiętałeś koordynaty?
- Lepiej! - Pokazał mi resztę salami. - Wydrapałem!
ROZDZIAŁ 15
Regularnie uczęszczałem do hotelowej siłowni i trzeba przyznać, że powoli wracałem
do normy po przymusowej głodówce. Spędzałem tam sporo czasu, ponieważ następne
zadanie zależało od mojej dobrej kondycji. Miałem stanowić jednoosobowy zwiad, a do tego
musiałem być w pełni sprawny, a nie dostawać zadyszki po paru minutach ćwiczeń.
Kiedy w dziesięć sekund spokojnie zrobiłem sto metrów przy przeciążeniu dwa g,
zrozumiałem, że jestem gotowy. I że Angelina nie będzie zachwycona tym, co usłyszy.
Miałem rację.
- To mi się nie podoba - oświadczyła, spoglądając wrogo na lśniącego barbota.
Na barbocie nie zrobiło to żadnego wrażenia, a poza nim i nami nikogo w lokalu nie
było.
- Mnie też, ale to najrozsądniejsze. Musimy wiedzieć, co dzieje się w tym całym
Niebie; żeby nie wzbudzać podejrzeń, należy wysłać jednego zwiadowcę, a nie całą
wycieczkę. A kto się do tego lepiej nadaje niż niejaki Stalowy Szczur alias Rustimuna
Stalneto albo Stainless Steel Rat vel Ratinox...
- Przestań się popisywać, jaki z ciebie poliglota!
- No to skończ udawać, że jest wśród nas ktoś lepiej nadający się do tej roboty!
Zapadła długa cisza, przerwał ją dopiero bulgot w słomce, gdy skończyła drinka.
Automat, widać wyczulony na ten dźwięk, podjechał do niej i spytał wdzięcznym barytonem:
- Czy madame życzy sobie powtórkę ”różowej rakiety”?
- Dlaczego nie?
Metalowa macka owinęła się wokół nóżki kielicha i błyskawicznie go zabrała. W
ladzie otworzyła się klapka i z otworu wyjechał kolejny oszroniony kielich pełen płynu.
- A Sire?
- Dietetyczny bourbon, kusicielu.
- Nie mogę się z tobą sprzeczać, bo masz rację. Faktycznie najlepiej się do tego
nadajesz.
- Dziękuję za uznanie.
- Jakie tam uznanie; szczera prawda. Co i tak w niczym nie zmienia faktu, że nie
będziesz tam sam: idę z tobą.
- Nic z tego! Będziesz pilnowała tego... no... domowego ogniska i...
- I jak się nie zamkniesz, to na początek złamię ci rękę, a potem tak cię urządzę, że
nigdzie nie pójdziesz przez tydzień!
Sądząc po tonie, nie żartowała.
- Dobra, nie będziesz niczego pilnowała. Ale nie pójdziesz ze mną, bo to bez sensu i
niepotrzebnie naraziłoby cię na niebezpieczeństwo. To robota dla jednego.
- Wiem! - westchnęła - i to właśnie mi się nie podoba! Kiedy ruszasz?
- Dowiem się dzisiaj. Coypu sądzi, że wreszcie poradził sobie z niuansami podróży
między wszechświatami.
- Ostatnio twierdził, że to niemożliwe.
- Miał wtedy zły dzień.
- Pójdę z tobą. I poszła.
Coypu poprzyłączał wszystko do nowej czarnej konsoli, która ginęła za girlandami
kabli, przewodów i drutów, błyskając różnokolorowymi światełkami jak banda pijanych
świetlików.
- Aha - ucieszył się na mój widok i zaczął grzebać w szufladzie. - Mam tu coś dla
ciebie... tylko muszę znaleźć... Aaa!
Triumfalnie uniósł płaski dysk, mniej więcej trzycentymetrowej średnicy, z dziurą w środku i
podał mi go gestem, jakby to były co najmniej klejnoty koronne.
- Nie jestem melomanem, ale dzięki za pamięć - powiedziałem nieco stropiony
prezentem.
- Mój drogi, nie musisz się zachowywać, jakbyś miał inteligencję pierwotniaka. -
Coypu był wyjątkowo uprzejmy. - Wszyscy wiemy, że jesteś odrobinę mądrzejszy. Trzymasz
w ręku nie jakieś kretyńskie nagranie muzyczne, tylko godny szacunku wynalazek. Nie ma
ruchomych części i pracuje na pseudoelektronach, które poruszają się z zerową szybkością,
więc przejście do innego wszechświata nie może go zepsuć. Nie bardzo też wiem, jak można
by go wykryć, ale nie twierdzę, że to niemożliwe. Wypróbowałem go parokrotnie w różnych
wszechświatach, zatem gwarantuję, że działa.
- Pięknie! - zachwyciłem się przez grzeczność. - A tak w ogóle, do czego to służy?
- Bilet powrotny. Uruchomiony wysyła sygnał do głównego urządzenia
zainstalowanego w tej sali, które z kolei emituje wiązkę energii i ściąga urządzenie do siebie.
Proste?
- Owszem. A jak się to włącza?
- Myślą! Jest ustawione na odczytywanie określonej częstotliwości fal mózgowych.
Przyjrzałem się krążkowi z mieszaniną podziwu i podejrzliwości, obracając go na
palcu. A niech to, wystarczy pomyśleć ”Do domu”...
Przeleciałem przez salę i rozpłaszczyłem się na obudowie największego w okolicy
urządzenia. Palec najmocniej przyciśnięty przez krążek uważał, że został amputowany.
- Duszę się... - wychrypiałem.
Coypu przerzucił jakiś przełącznik i odkleiłem się, siadając z impetem na posadzce.
- Chyba muszę je dokładniej dostroić... - bąknął.
- Zdaje się - przyznałem oglądając palec: był na miejscu. Jeszcze.
- Robi wrażenie - przyznała Angelina. - Tylko wolałabym, żeby nieco mniej
energicznie go rozpłaszczał: nie lubię dwuwymiarowych mężczyzn. Kiedy Jim może
wyruszyć?
- Kiedy zechce. - Coypu przełączył następny pstryczek i coś w machinie zabuczało. -
Ale zanim to zrobi, proponowałbym kilka zabezpieczeń. Tak na wszelki wypadek posłałem
do Nieba analizator. Wróciła kupa złomu, ale z próbką powietrza w zbiorniku. Badania dały
ciekawe wyniki. Zobaczcie sami.
Na podręcznym ekranie przesunęły się kolumny cyfr, symboli chemicznych i
wykresów.
- Ładne - przyznałem. - A co to znaczy?
Coypu jęknął, parsknął i westchnął (w tej kolejności).
- Coś ty wyniósł ze szkoły?!
- Plastelinę i klocki - przyznałem ze skruchą. - Inni byli szybsi...
Zatkało go na dobrą chwilę.
- Więc co jest ciekawego w tej atmosferze? - spytała rzeczowo Angelina, gdy
odzyskała głos.
- Pewien składnik, z którym nigdy się nie zetknąłem, dlatego nazwałem go azotek, bo
ma właściwości nieco zbliżone do podtlenku azotu.
- To gaz rozweselający.
- Podtlenek azotu tak, ten nie wywołuje napadów śmiechu, za to daje wrażenie dużej
przyjemności, podobnie jak dawka alkoholu, dajmy na to pół litra w twoim przypadku. Im
dłużej jest się pod jego działaniem, tym dłużej trwa dochodzenie do siebie po powrocie. Taka
lekka depresja.
- Nie podoba mi się to! - oświadczyła Angelina. - Jim ma i tak dość nałogów, alkohol
w postaci gazu zdecydowanie się już nie zmieści. Nie da się temu jakoś zaradzić?
- Pewnie, że się da - obruszył się Coypu - przecież mówiłem o zabezpieczeniach. Oto
antidotum, jak się nadstawisz, wstrzyknę ci do krwiobiegu i po problemie.
Nadstawiłem się i z cichym psyknięciem podciśnieniowej strzykawki purpurowa
zawartość ampułki znalazła się we mnie.
- Ślicznie - ucieszył się Coypu. - Po drugie, proponuję, żebyś ten dysk umieścił w
elemencie garderoby, z którym się z zasady nie rozstajesz, a który się trudno niszczy.
Przyszedł mi do głowy obcas w bucie.
- Rozsądne i niekrępujące miejsce - przyznałem. - Jeszcze coś?
- Jak na razie wszystko. Gotów?
- Spokojnie. Gotów będę rano, najpierw należy się najeść, potem wyspać. Skąd mam
wiedzieć, kiedy przytrafi się następna okazja?
Argument był nie do odparcia, i oboje przyznali mi rację.
Wieczór spędziliśmy w piątkę na mieście i faktycznie było wesoło, choć od pewnego
momentu czułem się, jakbym był na odwyku. No ale cóż, rano miałem być przytomny i na
chodzie, pozostali - Angelina, James, Sybil i Bolivar - nie, toteż wieczór zakończył się
wyjątkowo wcześnie.
Rano dałem Angelinie pożegnalnego całusa i pomaszerowałem na spotkanie
przeznaczenia, czyli Coypu. - Spóźniłeś się - powitał mnie.
- To nie randka. Jestem gotowy.
- Masz dysk?
- W obcasie, jak sugerowałeś.
- W takim razie, powodzenia. - Przełączył coś i urządzenie zaczęło buczeć. - Drzwi są
otwarte.
Uchyliłem je ostrożnie i wyjrzałem.
Wyglądało miło.
No to wyszedłem.
Nie zawiodłem się; ciepłe, żółte słoneczko na błękitnym niebie, po którym pływały
białe obłoczki. Tyle że nisko, bo na wysokości głowy. Pstryknąłem najbliższy - odleciał
dzwoniąc cicho. Krajobraz był sielski do obrzydliwości - łagodne pagórki porośnięte zieloną
trawą, przez którą biegła niezbyt szeroka droga wyłożona miękkimi kamieniami. Ścieżka
ginęła wśród drzew (na prawo) i w dolinie między pagórkami (na lewo). Doszedłem do niej i
zatrzymałem się, zastanawiając, w którą stronę pójść.
Od strony wzgórz, rozległ się jakby odległy grzmot i jak zwykle ciekawość
zwyciężyła - poszedłem w lewo. Dobrze zrobiłem - po kilkunastu metrach trafiłem na stojący
przy rozwidleniu drogowskaz. Kierunek, z którego przybyłem, opisany był jako ŚMIETNIK.
W prawo skierowana była strzałka z napisem: RAJ, w lewo: WALHALLA. Trudny wybór -
nie licząc ma się rozumieć Śmietnika - gdyby nie kartka przybita pod Rajem, na której ktoś
nagryzmolił:
ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU.
Pozostało więc jedynie zacząć od Walhalli, która natrętnie kojarzyła mi się z rogatymi
osobnikami, śniegiem, piwem i postawnymi blondynkami o dużych niebieskich oczach.
Droga wiła się wśród wzgórz przez kilkaset metrów, po czym schodziła w sporą
dolinę i kończyła się palisadą z potężnych, nie okorowanych pni. Znajdowały się w niej
metalowe drzwi, które nie chciały się otworzyć pomimo napisu: WEJŚCIE SŁUŻBOWE.
Sugerowało to niedwuznacznie istnienie przynajmniej jednego wejścia gościnnego,
toteż ruszyłem wzdłuż przerośniętego płotu śladem wydeptanej trawy.
Minąłem narożnik i przystanąłem w niemym podziwie - to na pewno było główne
wejście solidne, złote filary podtrzymywały kryształowy portyk nad złotymi wrotami
(wysadzanymi zresztą drogimi kamieniami). Bezguście kompletne, ale robiło wrażenie
Niespodziewanie zagrzmiały rogi, a potem skoczny marsz. Ignorując muzyczkę ostrożnie
zbliżyłem się do wejścia, nad którym przesuwał się świetlisty napis. Nic z niego nie
zrozumiałem, litery bowiem były jakieś takie dziwne - jakby z powiązanych patyków. Nad
napisem połyskiwał złoty młot skrzyżowany ze złotym toporem.
- Robi wrażenie, prawda? - rozległo się z boku.
Prawie podskoczyłem. Opanowałem się na tyle, by się w miarę naturalnie odwrócić -
muzyka skutecznie zagłuszyła jego kroki, bo niemożliwe, żeby łysawy grubasek w
wykrochmalonej koszuli i nienagannie wyprasowanym garniturze potrafił podejść do mnie
bezszelestnie. Do kompletu miał wiśniowy krawat ze złotym haftem przedstawiającym
skrzyżowane siekierę i młotek.
- Robi - przyznałem - Walhalla jak żywa.
- Właśnie - ucieszył się jegomość - Dobrze wiedzieć, co człowieka czeka po śmierci,
prawda?
Odpowiadać nie musiałem, gdyż ponownie zagrzmiały rogi, tym razem dołączyły do
nich bębny i złote wrota otworzyły się. Muzyka umilkła, za to rozległ się niewieści głos.
- Witam wyznawców Ligi Drakkara i Przyjaciół Freji. Wejdźcie i zobaczcie, co was
czeka przez całą wieczność. Oto Walhalla! Chodźcie i nie potknijcie się o węża!
- Ładny wąż - W poprzek wejścia leżało łuskowate cielsko o metrowej średnicy,
końca me było widać Leniwie zafalowało, gdy nad mm przełaziłem, toteż przyspieszyłem,
mimo że zdawałem sobie sprawę, iż to iluzja albo maszyneria (a najprawdopodobniej jedno i
drugie).
- Uroboros - Westchnął z zachwytem mój towarzysz - Oplata cały świat.
- Pospieszcie się! - polecił niewieści głos - Nie macie bowiem wiele czasu mogę
rozchylić zasłony jedynie na moment, dzięki łaskawości bogów. Thor zawsze miał słabość do
was, wojownicy, a ponieważ Loki jest obecnie w Piekle, Thor w swej łaskawości zezwolił
wam zerknąć w przyszłość. Patrzcie więc, co was kiedyś czeka.
Wnętrze powoli rozjaśniło się. Odruchowo dałem krok w przód i rąbnąłem czołem w
niewidzialną barierę. Mój kompan popukał w nią z zadowoleniem.
- Ściana Wieczności - oznajmił - Miło, że jest, trzeba być martwym, by przez nią
przejść.
- Mhm - Wolałem się nie wdawać w dyskusję, trafił mi się pasjonat religijny - No,
no!
Po drugiej stronie przezroczystej ściany ukazała się wielka sala. W potężnym
palenisku trzeszczał ogień, a na rożnie obracał się jakiś wół czy inna krowa. Umeblowanie
składało się głównie z długich drewnianych stołów i ław zajętych przez blond osiłków z
szerokimi barami, którzy doskonale się bawili żrąc i pijąc co się zowie. Drewniane kufle i
rogi z pienistym piwem oraz półmiski pełne pieczystego stanowiły główną atrakcję. W
zasadzie słychać było jedynie pijackie wrzaski i przekleństwa. Blondyny o obfitych kształtach
robiły za kelnerki, a od czasu do czasu za towarzyszki orgietek w co ciemniejszych kątach.
Chóralne śpiewy i obmacywania dopełniły obrazu żywcem wyjętego z marzeń absolwenta
męskiego liceum. Światła przygasły i wnętrze hali pogrążyło się w mroku.
- Piękne - westchnął grubasek z nieskrywanym podziwem.
- Nie dla wegetarianina - odparłem niezbyt głośno, nie chcąc psuć mu przyjemności.
Nie zepsułem - gdy obejrzałem się zaskoczony ciszą, stwierdziłem, ze znów jestem
sam. Czym prędzej wyszedłem, a wrota mało mi nie przytrzasnęły pięty. Impreza
najwyraźniej dobiegła końca.
Zostawało odwiedzenie Raju, gdyż to, co widziałem, na pewno nie było Niebem
opisywanym przez Angelinę. Nasuwał się prosty wniosek: Slakey zorganizował kilka takich
miejsc według zasady ”dla każdego coś miłego”. Miałem nadzieje, że wszystkie na tej samej
planecie.
Zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem w stronę Raju.
Szedłem ku solidnemu zagajnikowi, gdy dobiegł mnie basowy odgłos potężnego
silnika. Odgłos dochodził z przodu, dlatego przypadłem do ziemi i czołgając się, dotarłem do
pobliskich zarośli. Potem, kierując się słuchem, ruszyłem dalej, znacznie ostrożniej, aż w
końcu rozchyliłem kolejne krzaki i zamarłem.
ROZDZIAŁ 16
Miałem przed sobą normalną, solidnych rozmiarów budowę, za którą widać było
niskie białe budynki z mnóstwem kolumn stojących wokół niebrzydkiego jeziorka. To, co
budowano, wyglądało na kolejną białą kolumnadę. Wszędzie krzątało się wielu robotników i
pracowały dźwigi oraz spychacze. Ludzie posługiwali się esperanto i wszystko wyglądało tak
normalnie, że zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę jestem nadal w innym wszechświecie.
Z braku pomocy naukowych - na przykład lornetki - zmuszony byłem albo wycofać
się, niczego nie ustalając, albo spróbować pogadać z budowlańcami. Najpierw jednak
musiałem się upewnić, że nie kręci się wśród nich Slakey.
Po godzinie leżenia w krzakach ledwie udawało mi się wygrać z sennością. Slakeya
nigdzie nie zauważyłem, a jedynym wyróżniającym się osobnikiem był majster w kapeluszu.
Zanim zdecydowałem się wstać, majster odgwizdał przerwę, co znacznie ułatwiło mi zadanie.
Jak to na budowie - gwizdek nie przebrzmiał, a sprzęt już był wyłączony, narzędzia
porzucone, a przy samobieżnej kantynie stała kolejka. Kantyna też była do obrzydliwości
typowa - takie same obsługiwały tysiące zakładów i budów w znanym wszechświecie.
Wszędzie tez proponowały ten sam zestaw: kotlety wieprzowe albo potrawkę z głębinowych
kalmarów. Wystarczyło nacisnąć guzik. Obrzydlistwo.
Reakcje robotników były normalne - poklęli, pośmiali się i zjedli. W ich fachu
należało przyzwyczaić się do takiego żarcia albo zmienić pracę. Ci się przyzwyczaili. Z
dymiącymi naczyniami porozłazili się i porozsiadali, gdzie któremu było wygodniej. Kilku
wybrało trawiasty stok w pobliżu mego krzaka, ale niestety nie na tyle blisko, by dało się
podsłuchać, o czym rozmawiali. Majster był jednym z nich.
Poczekałem, aż zaspokoją pierwszy głód, bo wiadomo, że jak człowiek głodny, to zły,
i wyszedłem z krzaków pogwizdując.
- Miły dzionek, prawda? - zagaiłem radośnie. Odpowiedziała mi ciężka od
podejrzliwości cisza.
- Robota dobrze idzie? - nie zrażałem się, nie mając innego wyjścia.
- A jak ma iść? - burknął jeden.
- Kim pan jest, do diabła? - Majster wstał, podciągając portki.
- Księgowym Pracuj ę dla szefa - Dla Slakeya?
- A dla kogo? Pewnie, ze dla Justina Slakeya. A pan będzie?
- Grusher. Jestem tu kierownikiem.
- Miło mi poznać. To w takim razie pan zgłaszał brak cementu?
- Niczego me zgłaszałem! O co tu chodzi!?! - Teraz wszyscy przyglądali mi się
podejrzliwie.
- A skąd mam wiedzieć? - spytałem uprzejmie - Ja tu tylko pracuje, nie?
- Nie jestem taki pewien. Przyłazisz pan, zadajesz pytania... Ja dla szefa lata robię,
ludzi najmuję, materiały zamawiam i nigdy żadnego gryzipiórka nie widziałem. Buduję, co
chce w tym cyrku, a on się głupio nie pyta, płaci rachunki i wszystko gra.
- Nie podoba mi się ten dupek - oświadczył nagle jeden z bicepsami jak moje udo -
Mówiłeś, ze nie będzie problemów, ino że miejsce w tajemnicy, aby się konkurencja nie
dowiedziała. Gotówka do łapy i żadnych pytań, to co łun tu robi?
- Może jest ze skarbówki? - zasugerował propozycję drugi.
- Skurwiel! - zirytował się pierwszy.
- Powitajcie go jak na złodzieja od podatków przystało - zachęcił Grusher - Cementem
się interesuje, robaczek, a my właśnie fundament zalewamy. No to niech się przyjrzy z bliska.
Odskoczyłem przed kluczem francuskim, dałem jego właścicielowi w zęby i
stwierdziłem, że nic tu po mnie. Mógłbym co prawda urządzić wieczorek taneczno-bokserski,
ale oni mi nic nie zrobili - poza obelżywym uznaniem za poborcę podatkowego - a co więcej,
nic ciekawego się od nich nie mogłem dowiedzieć Toteż zdecydowałem, że najwyższy czas
wracać do domu i znów rozpłaszczyłem się na obudowie buczącej machiny niczym żaba na
betonie.
- Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! - ucieszył się Coypu. Musiał przy okazji
wyłączyć zasilanie, bo spłynąłem na podłogę.
Pozbierałem się na nogi, wściekły jak wszyscy diabli, ale wyciągnął ku mnie piwo,
więc najpierw je wypiłem, a potem mi trochę złość przeszła.
- Skleroza chodząca! - warknąłem - Ja tak dalej pójdzie, zginiesz bohaterską śmiercią
lotnika, przytrzaśnięty drzwiami od hangaru.
- Przestań się irytować i powiedz, czego się dowiedziałeś. I nie martw się o mnie.
- Ja się nie martwię o ciebie, tylko o siebie! Przez twoje roztargnienie szlag mnie trafi.
Testuj na sobie te cholerne wynalazki! Dowiedziałem się niewiele, bo mi gwałtownie
przerwano wycieczkę. Zwiedziłem przedmieście zwane Walhallą, dotarłem do Raju w
budowie. Ciąg dalszy nastąpi, jak tylko poślesz mnie z powrotem, byle nie w to samo miejsce,
jeśli łaska. Jakby się ktoś pytał, a zwłaszcza Angelina, to wszystko w porządku.
- Ze zmianą lokalizacji nie ma najmniejszego problemu. Dostroiłem wszystko, jak cię
nie było. Kilometr w bok pasuje?
- Daj trzy na wszelki wypadek.
- Proszę uprzejmie.
Uchyliłem drzwi - błękitne niebo, zielona trawa i ani żywego ducha.
- Doskonale - pochwaliłem - Do zobaczenia. I wyszedłem za próg.
Słoneczko przygrzewało mi w plecy, po niebie dryfowały gnane wiaterkiem chmurki,
no, jednym słowem przepięknie. Obłoków było sporo, a niektóre szły ostro pod wiatr, co
było, delikatnie mówiąc, dziwne. W trawie dostrzegłem wydeptaną ścieżkę, zatem ruszyłem
nią, uważając na to, co mi przelatuje nad głową. Ścieżka po kilkunastu metrach zmieniła się w
znajomą drogę, brukowaną żółtymi cegłami o dziwnie miękkiej powierzchni, a w przedzie
ukazała się jakaś biała konstrukcja. Ponad drogą, między kilkunastoma dzwoniącymi
chmurami, latało z tuzin jakichś takich różowych, które im bliżej do nich podchodziłem, tym
bardziej znajomo wyglądały.
W końcu do mnie dotarło, skąd je znam i co za jedne - uzupełniając wiedzę
teologiczną, chcąc nie chcąc, zetknąłem się z inspirowaną przez nie sztuką. Nazywała się
sakralna i była kiedyś zadziwiająco popularna. Jednym z częściej przewijających się
motywów w malarstwie sakralnym były gołe niemowlaki ze skrzydełkami zwane amorkami
albo cherubinkami jedne miały łuki, drugie harfy.
Harfy rozumiem - żeby robić hałas, trzeba mieć narzędzie, ale łuki chyba do
polowania na wróble, co by stało w jawnej sprzeczności z ogólną miłością, którą ponoć
uosabiały. Nie pierwszy zresztą tego typu paradoks w religii. Zresztą nieważne.
Istotne było to, że stadko takich różowych golasów o złocistych lokach, białych
skrzydłach i nie określonej płci - zasłoniętej jakąś szmatką - zaczęło latać mi nad głową
niczym chmara uprzykrzonych komarów. Z trudem się powstrzymałem, by nie złapać
któregoś w celu dokładniejszych oględzin. Do dzwonienia, jakie dochodziło z chmur, doszły
śmiechy, a po chwili i muzyka, gdy zjawiło się drugie stadko wyposażone w złote harfy.
Najpierw pobrzdąkały trochę, każdy na swoją nutę, potem zaśpiewały cienko i
odleciały.
Śpiewały w obcym języku, dlatego niespecjalnie mi to przeszkadzało. Gorzej, że gdy
skończyły i odleciały, pojawiło się trzecie stadko - tym razem znające esperanto, w związku z
czym treść utworu stała się zrozumiała, a była tak naiwna - o rymach nie wspominając - że
resztki dobrego smaku zaczęły strajk okupacyjny, uniemożliwiając mi jakiekolwiek logiczne
myślenie. Niestety w pobliżu nie było żadnych poręcznych kamieni, za pomocą których
pozbyłbym się natrętów.
Gdy w końcu skończyły i odleciały w cholerę, jeszcze przez długą chwilę w głowie mi
dzwoniło. Do białej budowli był spory kawał, słońce dotkliwie przygrzewało, a ja zaczynałem
się czuć jak na wycieczce - żadnych przyjemności, same przykrości.
Nastrój mi się poprawił, gdy minąłem zakręt - stał tam przestronny namiot
wyposażony w ozdobne krzesła i stoły, a przy jednym z nich siedziała kobieta w białej sukni
popijająca coś z białego pucharka. Na mój widok uśmiechnęła się szeroko, co mnie podniosło
na duchu, dopóki nie podszedłem bliżej i nie
stwierdziłem, że uśmiech jest raczej sztuczny, a
wzrok siedzącej dość tępawy, jak po solidnej dawce prochów. Na sąsiednim stole stało kilka
oszronionych pucharków z zawartością, która po przetestowaniu okazała się słodka, zimna i
zdecydowanie procentowa.
- Niezłe - oceniłem, siadając obok. Nawet nie odwróciła głowy.
- Często tu przychodzisz? - spytałem dla podtrzymania konwersacji.
Jakoś to zwróciło jej uwagę - ciemne oczy spojrzały na mnie, a pełne czerwone usta
spytały gardłowo:
- Naprawdę muszę już odejść? Po czym wstała i odeszła.
- Do kobiet trzeba umieć podejść - mruknąłem zrezygnowany. - Chyba wyszedłem z
wprawy...
Zanim dopiłem, niewiasta doszła do drogi i zniknęła. Przyjrzałem się podejrzliwie
pucharkowi i zdecydowałem, że więcej nie będę pił. Następnie poszedłem jej śladem. Nigdzie
nie było żadnej zapadni, ukrytych drzwi czy czegokolwiek: tylko trawa i cegły. Następna,
cholerna turystka, od której Slakey wyciągnął kasę. Westchnąłem i ruszyłem w dalszą drogę.
Po kwadransie ostrego marszu dotarłem przez pełną kwiatków dolinkę do białej,
stojącej na niewielkim wzgórzu budowli. Do marmurowej kolumnady prowadziły kamienne
stopnie, które ledwie postawiłem na nich stopę, ruszyły bezszelestnie w górę.
Niebo z ruchomymi schodami, ktoś tu był wygodny i chyba wiedziałem kto.
Dojechałem na górę, minąłem kolumnadę i wszedłem do wnętrza budynku. Była to
jedna wielka komnata o lśniącej marmurowej posadzce, na której stał okazały tron. A na nim
siedział gruby, stary, siwy facet ze złotym kółkiem nad głową i złotą harfą w dłoniach, na
której brzdąkał od czasu do czasu. Najwyraźniej mieli tu bzika na punkcie harf.
Słysząc moje kroki, odwrócił głowę i uśmiechnął się.
- Witam w niebie, di Griz.
Głos był dziwnie znajomy, choć znacznie milszy niż ostatnio.
- Jak to miło spotkać znajomego Pana Boga, Slakey. Szkoda tylko, że to znowu
imitacja...
ROZDZIAŁ 17
- Ktoś tym musi zarządzać - odparł łagodnie. - Wypadło na mnie.
- Coś ty taki grzeczny?
- A jaki niby mam być?
- Ostatnim razem, jak się spotkaliśmy, przy czym ciebie było trochę więcej, miałeś
mord w oczach i rękoczyny na uwadze - przypomniałem mu.
- A, mówisz o Piekle. Osobiście tam nie byłem, ale znam przebieg wydarzeń. Użyłeś
doskonałego salami, może podałbyś mi nazwę dostawcy?
Rozmowa robiła się nieco dziwna, ale postanowiłem się nie zrażać. Pierwszy raz, bądź
co bądź, miałem okazję z nim porozmawiać bez użycia gróźb, wymysłów i ostrych narzędzi. I
vice versa.
- Gdzie jest Niebo? - spytałem.
- Wszędzie wokół. Podoba ci się?
- I tak faktycznie wygląda Niebo, do którego mają nadzieję trafić przypadki
beznadziejnie religijne?
- Mniej więcej. Różnić się mogą detalami.
- To dlaczego ty tu jesteś?
- Z podobnych powodów co i ty.
- Momencik! Jesteś zatwardziałym oszustem i wielokrotnym mordercą. Nie patrz się
na mnie, jakbym ci harmonią przyłożył, o pardon - harfą - wszyscy, których wysłałeś do
Piekła, to w zasadzie twoje ofiary. Chodzi mi o odpowiedź na jedno proste pytanie: po co to
wszystko? Co robisz z tą całą górą pieniędzy wyciśniętą z naiwniaków chcących zobaczyć,
jak wygląda Niebo? Masz zresztą inne rzeczy do pokazania, ale to już szczegół techniczny.
- Zaczynasz być nużący. - Tym razem był to normalny Slakey, bez fałszywej
uprzejmości. - i męczący. Poza tym robisz się kłopotliwy. Chyba przyznasz mi rację?
- Zawsze taki jestem, jak kogoś nie lubię. Ciebie na przykład nie lubiłem i nie lubię.
Wątpię też, żebym polubił.
- Miło, że jesteś szczery. W Niebie nie powinno być obłudy. Nie usiadłbyś?
Wygodniej by się nam gawędziło...
Faktycznie - w pobliżu tronu stał wygodny fotel, którego dotąd albo nie było, albo ja
go nie zauważyłem. Sam pomysł był jednak nie najgłupszy, toteż rozparłem się wygodnie.
Rozpiąłem koszulę, zdjąłem buty... I nagle mnie olśniło: rzuciłem się w stronę obuwia i
padłem jak długi, podcięty przez łańcuch zakończony masywną obręczą, która obejmowała
moją prawą kostkę. Łańcuch i obręcz były złote, ale solidne, i do butów nie sięgnąłem. To
znaczy nie dokładnie: dotknąłem jednego, pomyślałem, co trzeba, i zadziałało. One zniknęły,
ale ja zostałem.
Jak żaba na betonie. Tyle że na łańcuchu, którego drugi koniec ginął w podłodze. Buty
stykały się ze sobą, tylko złapałem nie ten i pole mnie nie objęło. To się nazywa płacić za
własną głupotę.
- Moje gratulacje - warknąłem, zbierając się i siadając.
- Serdeczne dzięki. - Slakey się wyszczerzył. - Choć prawdę mówiąc, nie ma czego:
jesteś głupi i łatwo być sprytniejszym. To twoje urządzenie wykryłem bez kłopotów. Żebyś
nie narozrabiał, użyłem gazu hipnotyzującego, a potem wystarczyła delikatna sugestia, resztę
zrobiłeś już sam. Tak przy okazji, to nie dość że jestem panem entropii, to jeszcze twojego
życia i śmierci. Wiesz ile mam lat?
- Nie, ale jak cię znam, to mi powiesz. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to interesuje.
- A powinno, di Griz, powinno. Liczę sobie ponad osiem tysięcy wiosen. To zasługuje
na powagę i szacunek!
- Jakoś nie zauważyłem. Muszę jednak przyznać, że nieźle się trzymasz: nie dałbym ci
więcej jak trzy... no, cztery tysiące!...
- Dość! - ryknął nagle, zrywając się na równe nogi. - Won do Czyśćca, w końcu będę
cię miał z głowy! Bierz go!
Polecenie adresowane było do klocowatego robota humanoidalnego kształtu o
pordzewiałym i pokiereszowanym kadłubie, pokrytym pyłem węglowym. Elektroniczny
zabytek miał tylko jedno oko, drugie ktoś dawno mu wybił, i rozsiewało wokół atmosferę
strachu i zagrożenia. Wprawnym gestem zerwał łańcuch, złapał mnie w połowie skoku i
oburącz przycisnął do swej metalowej i wyjątkowo brudnej piersi. Łapy miał rozmiarów
solidnej szufli, toteż nawet nie próbowałem się szarpać.
Slakey posapując ruszył na zewnątrz, a my za nim - to jest robot ruszył, bo moje stopy
nie dotykały podłogi. Zeszliśmy, stanęliśmy na żółtej nawierzchni drogi i Slakey tupnął trzy
razy. Powierzchnia ze skrzypnięciem uniosła się niczym przerośnięty jęzor, ukazując czarny
otwór, z którego powiało smrodem.
- To wycieczka w jedną stronę - poinformował mnie Slakey z pełnym satysfakcji
uśmiechem. - Do Czyśćca marsz!
Robot posłusznie pochylił się nad otworem i głową naprzód runął w ciemność.
Była to jedna z tych okazji, kiedy człowiek chciałby być gdzie indziej. Nieważne
gdzie, byle gdzie indziej. Życie co prawda przed oczami mi nie przeleciało, za to kamienne
ściany sztolni i owszem. I to z dużą szybkością.
Spojrzałem w dół i natychmiast pożałowałem tego pomysłu - zbliżaliśmy się do
potężnej jaskini rozświetlonej sporadycznymi wytryskami ognia, mrocznej i ponurej. I to z
prędkością zdecydowanie przekraczającą bezpieczną.
Niespodziewanie szarpnęło nami i prawie stanęliśmy w powietrzu, by powoli opaść na
kamienisty grunt. Z metalicznym brzękiem, nogi robota bowiem łupnęły o ziemię. Nie
wypuszczając mnie z objęć, maszyna ruszyła z kopyta do sobie tylko znanego celu, dzięki
czemu miałem okazję podziwiać widoki. W powietrzu unosił się jakiś pył, skutecznie
blokując co jakiś czas nos, śmierdziało do tego może nie tyle silnie, ile irytująco i szybko
dopadł mnie kaszel. Jakby w odpowiedzi zakaszlało z przodu: gdy wyminęliśmy skalny
załom, zobaczyłem źródło dźwięków.
Pod jedną ze ścian jak okiem sięgnąć ciągnęło się coś, co przypominało długi niski
stół. Po obu jego stronach stały pochylone kobiety, przebierające dłońmi czarny pył
dostarczany przez biegnący środkiem konstrukcji taśmociąg. Właśnie ten miał śmierdział tak
przeraźliwie. Całość była słabo oświetlona, co nie pomagało w obserwacji. Prawdę mówiąc,
nie rozumiałem, co się dzieje - kobiety przesuwały palcami po warstwie pyłu i tylko to robiły.
Wolno, metodycznie i bez chwili przerwy, niczym roboty. Jedna coś znalazła, wzięła w dwa
palce i włożyła do pojemnika przytwierdzonego do pasa. I wróciła do pracy.
Na mnie czy na robota - który bynajmniej nie zachowywał się cicho - żadna nie
zwróciła choćby najmniejszej uwagi, a były ich tysiące, bo stół-taśmociąg ciągnął się i ciągnął
niczym zapalenie płuc z przerzutem na wątrobę. Co gorsza, one ze sobą w ogóle nie
rozmawiały, co jak na taką liczbę kobiet było całkowicie nienormalne.
W końcu dotarliśmy do początku - lub końca, zależy jak się patrzy - całego
urządzenia, które ginęło w ścianie, i do masywnych, metalowych drzwi umieszczonych
tamże. Robot stanął otworzył je i wszedł.
Znaleźliśmy się, w kompletnym mroku i dopiero po odgłosach zorientowałem się, że
wspinamy się po jakichś stopniach. Po jakimś czasie automat stanął, otworzył inne drzwi i
cisnął mną do wnętrza jasno oświetlonego pomieszczenia. Jeszcze podczas mego lotu ktoś
zgasił światło...
Coś się znajomo skręciło - znalazłem się w innym wszechświecie.
I rąbnąłem o kamienną płaszczyznę oświetloną silnym reflektorem. To była podłoga:
do tego zimna, gdyż trzy ściany stanowiły skały, a czwartą metalowe pręty, przez które
wpadał śnieg i lodowaty wiatr. Zaczęło mną trząść, ledwie się rozejrzałem, a właściwie to
wcześniej. Najpierw mną telepało, a potem zauważyłem w jednej ze ścian metalowe drzwi.
Bez klamki.
A później stertę grubej odzieży w kącie. Łącznie z butami, rękawicami i goglami. Do
ubrania się nikt mnie nie musiał zachęcać, choć buty były nieco za duże, a całość miała
przygnębiającą barwę popiołu. Była natomiast ciepła i to okazało się najważniejsze.
Ledwie umocowałem na twarzy maskę z goglami i skończyłem wkładać rękawice,
gdy drzwi otworzyły się, wpuszczając kolejną porcję śniegu i postać mojego wzrostu, acz
znacznie bardziej masywną. Nowo przybyły trzymał w ręku coś, co wyglądało na metalową
szpicrutę i od pierwszego spojrzenia zdecydowanie mi się nie podobało.
- Jestem Buboe. - Głos miał głęboki i chrapliwy, jakby rzadko z niego korzystał. - To
jest bioclast. Może zabić, może zaboleć. Zrobisz, co każę, będziesz żył. Nie zrobisz, będziesz
cierpiał. Tak!
Zamachnął się tym całym bioclastem, więc uskoczyłem. Tyle że nie tak do końca -
czubek metalowej szpicruty przejechał mi po rękawie.
Wrażenie należało do mocnych - jakby mi ktoś rozciął rękę aż do kości i polał
kwasem. Ledwo nie upadłem, ściskałem kurczowo bolące miejsce i czekałem, aż ból minie.
Gdy wreszcie ustąpił, podejrzliwie obejrzałem rękaw - był cały.
- Szybko się ucz, przeżyjesz - poinformował mnie zwięźle Buboe. - Nie nauczysz się,
umrzesz.
Bez słowa skinąłem głową - kłótnia z kimś o tak ograniczonym zasobie słów była
marnowaniem czasu. Poza tym on miał bioclast - czy jak się ta cholera nazywała - więc i racja
była po jego stronie.
- Praca - oświadczył, wskazując otwarte drzwi. Więc wyszedłem.
I znalazłem się w jasno oświetlonym lodowym piekle. Była to potężna kopalnia
odkrywkowa, po której poruszały się masywne urządzenia wydobywcze i transportowe.
Maszyny były w większości samobieżne i w pierwszej chwili sądziłem, że są całkowicie
zautomatyzowane, dopiero po parunastu sekundach, gdy panujące wokół zamieszanie nabrało
sensu, dostrzegłem, że każda z nich ma jak nie kierowcę, to operatora - wystarczał jeden na
maszynę, ale był na każdej.
- Na górę! - Buboe wskazał nieruchomego potwora z przymocowaną do burty klamrą.
Wspiąłem się na górę do osłoniętej jedynie z przodu kabiny i siadłem w zużytym,
niegdyś wygodnym fotelu. Przednia szyba była poobijana, porysowana i ledwie cokolwiek
było przez nią widać.
- Nieznany osobnik - zagrzmiało z głośnika koło moich nóg. - Zidentyfikuj się!
Najwyraźniej mój mechaniczny wierzchowiec miał szczątkową inteligencję.
- Kim jesteś? - spytałem w rewanżu.
- Kombajn górniczy model 91, powierzchniowy. Zidentyfikuj się!
- Dlaczego?
- Zidentyfikuj się!
Chyba doszliśmy do granicy jego możliwości, co wcale nie poprawiło mojego
humoru.
- Nie twój interes - warknąłem i zaraz tego pożałowałem.
- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójinteres.
- Ty, rozkazy to ja tu wydaję, mechaniczny mądralo!
- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójmteres.
Zdaje się, ze me miałem szans z nim podyskutować - Zero.
- Zaczynam szkolenie.
Ktoś, kto układał ten program, musiał mieć przykre doświadczenia z
przedstawicielami gatunku ludzkiego - albo uważał, że do górnictwa trafiają wyłącznie
osobnicy o poziomie umysłowym nieco powyżej kompletnego kretyna - gdyż poziom
obliczony był na średnio normalnego idiotę. Dzięki temu nie sposób było się nie nauczyć i nie
nudzić. Dzięki temu też miałem dość czasu, by się rozejrzeć i zastanowić. Wniosek był
średnio optymistyczny wydostanie się stąd nie będzie proste.
- Zaczynamy Nietwójinteres - głośnik wyrwał mnie z rozmyślań.
Dźwignie i pedały kontrolowały kierunek ruchu i prędkość. Wajcha z przyciskami,
manipulator wystający z przodu pod kabiną. Należało dotknąć nim ściany skalnej i nacisnąć
spust. Ładunek na końcu ramienia eksplodował, wysyłając odłamki na wszystkie strony - w
stronę kabiny też, stąd stan niegdyś przezroczystej szyby pancernej - i tak do upojenia. Kiedy
uznawałem, że mam dość nakruszonego materiału, wciskałem podświetlony na czerwono
klawisz wzywający wywrotkę, która podpełzała na dwóch rzędach monstrualnych opon.
Kolejny klawisz zamieniał manipulator w koparkę i zajmowałem się załadowaniem wywrotki.
Po skończeniu ładowania z powrotem do kruszenia skał i tak w kółko.
Zmrok powitałem z ulgą - no to koniec pracy. Gówno prawda, jak ma się do
dyspozycji strategicznie umieszczone baterie reflektorów dużej mocy. Slakey miał. Noc
została jednym pstryknięciem zamieniona w jasny dzień i nikt nawet me wspomniał o końcu
pracy. Na dobitkę zaczął padać śnieg.
Po bliżej nieokreślonym acz długim czasie z głośnika dobiegło ćwierknięcie i ktoś
wyłączył zasilanie Przyjąłem to za sygnał upragnionego końca zmiany, tym bardziej że z
sąsiedniego kombajnu zaczął się gramolić operator. Na dole znalazłem się szybciej od niego,
ale poczekałem, żeby wskazał drogę. Gadać się żadnemu z nas nie chciało.
Poprowadził do ściany wyrobiska, w której były metalowe drzwi, a za nimi korytarz.
Za korytarzem zaś duża i ciepła sala pełna mężczyzn i smrodu przepoconych ciał. Było to
jeszcze gorsze od koszar czy innego więzienia, bo nigdzie indziej nie spotkałem takiego
zrezygnowania - wszyscy obecni byli całkowicie pozbawieni nadziei czy inicjatywy. Ktoś nad
nimi skutecznie popracował - nazywano to niegdyś praniem mózgu.
Znalazłem wolne łóżko, zwaliłem na nie wierzchnie ubranie i w ślad za innymi
podszedłem do stołu. Siadłem na wolnym miejscu i ze sporym zaskoczeniem popatrzyłem na
zawartość poobijanej tacy. Wielokrotnie w coś takiego wlazłem, ale nigdy nie zdarzyło mi się
czegoś podobnego zjeść. Nim wyszedłem z szoku, na moje ramię opadła ciężka łapa, a
nachalny głos oznajmił:
- Zjem twoje kreno!
Do łapy dołączony był przerośnięty osiłek - z nadwagą - natomiast druga kończyna
sięgnęła po dymiący purpurowy ochłap leżący na środku tacy. Poczekałem, aż złapie ochłap, i
ścisnąłem natręta za nadgarstek. Od dotarcia do Nieba była to pierwsza uczciwa rozrywka.
Ponieważ typ wyglądał na silnego i tępego, nie bawiłem się w subtelności, tylko
pociągnąłem za rączkę. Pochylił się grzecznie i dostał kantem dłoni w nasadę nosa. Wrzasnął,
to dostał na uspokojenie cios pod ucho wyprostowanymi palcami. Puściłem łapę, pozwoliłem
całości zwalić się na ziemię i wydłubałem ochłap z zaciśniętych paluchów. A potem
rozejrzałem się z uśmiechem.
- Są jeszcze jacyś smakosze?
Ci, którzy patrzyli, czym prędzej spuścili wzrok. Reszta nawet go nie podniosła, zajęta
pałaszowaniem brei i ochłapów. Ciamkanie, siorbanie, czknięcia i mlaskanie wypełniały
pomieszczenie.
- Miło was poznać, przyjemniaczki - powiedziałem i usiadłem. Rozciągnięty przeze
mnie typ zaczął chrapać.
ROZDZIAŁ 18
Minęły dwa ogłupiające dni.
Żarcie - bo jedzeniem tego nie dało się nazwać - było ohydne, robota otępiająca i
męcząca - pracowano na dwie zmiany, dzięki czemu oszczędzano na zakwaterowaniu: kto
kończył i zjadł, walił się w jeszcze ciepłe wyrko poprzednika, który wstał, zjadł i ruszał do
roboty. Drugiego dnia odbyłem przeszkolenie na wywrotce - równie inteligentne jak na
koparce - i okazało się, że jej obsługa była jeszcze nudniejsza. Ładunek wysypywało się do
potężnego metalowego zbiornika, i to wszystko. Pojemnik znajdował się albo nad podziemną
grotą, gdzie przetwarzano skały, albo nad bramą do innego wszechświata. Znając Slakeya
podejrzewałem to drugie. Ze współwięźniami praktycznie nie dało się rozmawiać - nie mieli
ochoty na nic poza jedzeniem i spaniem. I prawie nic nie wiedzieli. Jedynie przy okazji
dowiedziałem się, że amator ochłapów nazywał się Lasche. Przez te dwa dni zresztą łaził z
twarzowo podbitymi oczkami i omijał mnie szerokim łukiem, wyładowując złość na innych
ofiarach.
Trzeciego dnia popełniłem błąd.
Pewnikiem z nadmiaru myślenia, bo wątpię, żeby zmęczenie miało aż taki wpływ.
Ponieważ Lasche dobrze się zachowywał, po prostu o mm zapomniałem On wręcz przeciwnie
- kończyłem posiłek - bo z braku lepszego określenia tak się chyba nazywało siedzenie przy
stole nad resztkami - gdy zauważyłem minę faceta naprzeciwko. Patrzył przerażonym
wzrokiem nad moim ramieniem, toteż natychmiast odskoczyłem. Dzięki temu kawał skały
trafił mnie w ramię, zamiast roztrzaskać czaszkę, jak planował Lasche. Ryknąłem i
odskoczyłem, tak by mieć za plecami ścianę. Prawe ramię zdrętwiało i stało się bezużyteczne,
a nóż znajdował się pod lewą pachą. Byłem więc bezbronny, choć lewa ręka nadawała się do
użytku Lasche miał obie sprawne i kawał skały, którą mnie rąbnął.
- Teraz cię zatłukę! - obiecał i skoczył.
A raczej chciał, bo wykopyrtnął się jak długi o czyjąś - z doskonałym wyczuciem
podstawioną - nogę. Skorzystałem z okazji, podstawiając kolano pod jego gębę, a potem
częstując solidnym kopem w krocze, od którego zwinęło go dokładnie.
- Jeśli go zabijesz albo pobijesz tak, że nie będzie mógł pracować, Buboe cię
wykończy - ostrzegł właściciel wyciągniętej nogi.
Skinąłem głową i poczęstowałem zwiniętego Lasche'a na pożegnanie krótkim
kopniakiem nasennym.
- Dzięki - Uśmiechnąłem się do właściciela nogi - Jestem twoim dłużnikiem.
Gość był chudy, żylasty, o czarnych włosach i dłoniach zatłuszczonych smarem
wżartym w skórę.
- Nazywam się Berkk - przedstawił się.
- Jim.
- Umiesz spawać? -
Koncertowo.
- Tak tez mi się wydawało. Obserwowałem cię, odkąd się tu zjawiłeś, wiesz, jak sobie
radzić. Chodźmy pogadać z Buboe.
Nadzorca - który z zasady nie wtrącał się w nic poza pobudką, jak długo robota szła
sprawnie - zajmował własny pokój, co w panujących warunkach było wręcz nieprzyzwoitym
luksusem. Miał też własny grzejnik, na którym, gdy weszliśmy, podgrzewał w obtłuczonym
garnku jakąś pomarańczową breję. Wyglądała podejrzanie, ale pachniała smakowicie, co w
porównaniu z tym, co nam serwowano, było dużym postępem.
- Czego? - warknął uprzejmie, widząc Berkka.
- Potrzebuję pomocy, żeby kombajn był na chodzie. Ten, co spadł na osuwisko.
- Dlaczego?
- Bo mówię, że potrzebuję. To robota dla dwóch, a ten tu Jim umie spawać.
Gospodarz dla odmiany zainteresował się mną i przestał grzebać w garnku. Widać
było, że dwie czynności naraz to dla mego za dużo. Zresztą samo myślenie sprawiało mu
wysiłek. Najprawdopodobniej tak praca koncepcyjna, jak koherentne wysławianie się były
mu obce. W końcu mruknął coś i przestał się na mnie gapić. Berkk odwrócił się i wyszedł, a
ja za nim.
- Tłumacza poproszę - podsumowałem, zamykając drzwi.
- Pracujesz chwilowo ze mną w warsztacie.
- To było obrazowe chrząknięcie.
- Inaczej powiedziałby nie.
- Aha. Chciałbym ci podziękować.
- Poczekaj, jak zobaczysz praktyczną stronę. To ciężka i brudna robota. Idziemy - i
przy okazji drapania się po nosie dotknął palcami warg w uniwersalnym geście milczenia.
Bez gadania więc przeszliśmy korytarzem do dwuskrzydłowych drzwi zamkniętych na
głucho. Berkk najwyraźniej nie miał klucza, bo spokojnie siadł pod ścianą. Dołączyłem do
niego - zawsze wygodniej siedzieć niż stać.
Mniej więcej po kwadransie zjawił się Buboe, nadal przeżuwający resztki posiłku.
Otworzył drzwi, poczekał, aż wejdziemy, i zamknął je za nami.
- No to zaczynamy - oświadczył Berkk - Mam nadzieję, że mówiłeś prawdę o
spawaniu.
- Mówiłem. Potrafię obsługiwać każde mechaniczne urządzenie, naprawiać obwody
drukowane itp , itd.
- Zobaczymy.
Kombajn, o który chodziło, oprócz złamanej osi miał też wgnieciony bok I od tego
zaczęliśmy - ja wyciąłem palnikiem uszkodzone płyty, Berkk przygotował nowe, które obaj
podwieźliśmy na wózku i unieśliśmy wyciągarką łańcuchową. Bez robotów była to robota
ciężka, choć prosta.
- Tu możemy pogadać - oznajmił, gdy przytwierdzaliśmy ją na miejsce -
Obserwowałem cię, nie zachowujesz się jak większość tych umięśnionych przygłupów.
- Ty tez nie.
- A uwierzysz, jak ci powiem, że ja się tu zgłosiłem na ochotnika - Uśmiechnął się bez
cienia wesołości - Wszystkich ściągnięto siłą albo spito i obudzili się tutaj, ja natomiast
odpowiedziałem na ogłoszenie. Wykwalifikowany mechanik za dobre wynagrodzenie. Idiota
patentowany to ja. Spotkałem się z profesorem Slakeyem w jego laboratorium, ktoś zgasił
światło i obudziłem się tu.
- A to tu jest gdzie?
- Nie mam zielonego pojęcia A ty?
- Zielone mam, ale niewiele więcej. Znam Slakeya i wiem, że dostać się tu można z
planety Niebo. Nie patrz na mnie jak na idiotę, ja tego nie wymyśliłem. Żebyś miał pełen
obraz, to znajdujemy się w innym wszechświecie, a ja jestem przy zdrowych zmysłach.
Trochę trwało, nim go przekonałem i wprowadziłem dokładniej w poczynania
profesorka. W końcu mi uwierzył z braku innego wyjścia. Równocześnie pracowaliśmy, by
zagłuszyć konwersację - tak na wszelki wypadek - toteż koniec opowieści i pracy jakoś tak
zbiegły się ze sobą.
Berkk zarządził przerwę i wyjął ze schowka słoik podejrzanie wyglądającego płynu.
- Surowy krenoj, warzywa i pomysłowość - wyjaśnił nie bez dumy - Fermentacja nie
była rzeczą łatwą, a destylacja - jeszcze gorsza. Oto efekt - alkoholu ma aż za dużo, natomiast
smak.
- Pozwolisz, ze ocenię? - spytałem, delikatnie wyjmując mu z rąk drogocenne
naczynie.
I przetestowałem (od razu solidnie, jakby się okazało, że jest gorsze, ni z
podejrzewałem). Było.
- Jest to najgorsze świństwo, jakie piłem w życiu - oznajmiłem, gdy wreszcie udało mi
się przekonać żołądek, by nie traktował płynu jak depozytu - A degustowałem w życiu różne
świństwa.
- Dziękuję - prawie się rozpromienił - Oddaj słoik Berbelucha - zwana też zajzajerem,
jak mnie poinformował twórca - miała jeszcze jedną ciekawą właściwość. Jej smak nie
poprawiał się w miarę picia, w przeciwieństwie do większości wyrobów alkoholowych. Miała
natomiast sympatyczną zawartość alkoholu, który szybko zaczął działać, dzięki czemu całe to
doświadczenie kiperskie nabrało sensu.
- Wychodzi, że tak - Berkk oddał mi słoik po kolejnej kolejce - Mieliśmy tu krótko
jednego takiego, co się chwalił, że naprawiał gdzieś rolki w dużej kruszarce. Twierdził, że
przerabiano tam nasz urobek.
- Powiedział, gdzie to robił?
- Nie, a następnego dnia już go nie było, dlatego uważam, gdzie i o czym mówię
Ściany mają uszy.
- Wiadomo. Slakey słucha, a konkretnie komputer nastawiony na słowa-klucze.
Inaczej byłoby to fizycznie niewykonalne. To, co tu wydobywamy, zostaje przesłane gdzieś
do rozdrobnienia, a potem wysłane do Nieba. Tam kobiety sortują drobnicę, wybierając z niej
substancję, o którą chodzi Slakeyowi. Nie wiem, co to takiego, ale musi być niesamowicie
drogocenne. Aby to dostać, poświęcił kupę forsy i sporo ludzkich istnień.
- Odpowiedzi na to pytanie nie znajdziemy tutaj - dodał Berkk. - A żeby się stąd
wydostać, potrzebuję pomocnika.
- Tego już masz - poinformowałem go rzeczowo. - A jak z pomysłem?
- Tak mi się wydaje... Tą drogą, którą tu trafiliśmy, czyli przez pokój z kratą, raczej
nie mamy szans wrócić, prawda?
- Prawda - przyznałem. - Bramą steruje Slakey i stąd na pewno nie zdołamy jej
uruchomić. Okolicę sobie obejrzałem i co z tego, że na górę można się wspiąć? Dokąd
potem? Zamarznąć żadna sztuka, a to prawdopodobnie jest goła planeta na jakimś zadupiu,
gdzie jedynie ta kopalnia ma coś wspólnego z cywilizacją.
- Dokładnie tak myślę - ucieszył się Berkk. - Zostaje tylko jedna możliwość...
- Pojemnik, do którego wrzuca się skały. Trafiają gdzie indziej, być może do innego
wszechświata, tyle że jak tam wskoczymy, to szybciej rozdrobni nas niż kamienie...
- Jeśli wskoczymy, tak jak stoimy, to tak... Wiem, jak trzeba wskoczyć, żeby nie
przerobiło nas na mielone, ale o tym potem.. Pomoc mi do tego potrzebna, a teraz mi się w
głowie kręci... do roboty...
Ponieważ stan, w jakim się obaj znaleźliśmy, utrudniał koncentrowanie się na dwóch
rzeczach jednocześnie, dla własnego bezpieczeństwa skupiliśmy się na pracy. Poszło nam tak
ładnie, że naprawiliśmy kombajn, a wezwany waleniem w rurę Buboe otworzył wrota
prowadzące na zewnątrz. Berkk wyprowadził urządzenie i wrócił, po czym wrota zostały
zamknięte, my przeszukani, a dopiero potem wpuszczeni przez drzwi do części mieszkalnej.
Przeszukiwanie było amatorskie - jakbym próbował ukryć pół metra stalowego pręta, to by go
wykrył, ale mojego noża nie miał prawa. I nie wykrył.
Roboty w warsztacie było dość, dlatego i następnego dnia tam trafiłem. Berkk do
przerwy słowem nie wracał do wczorajszej rozmowy, za to potem i owszem. Okazało się, że
ukończenie naprawy wywrotki było niezbędną częścią planu. A właśnie skończyliśmy.
- Jutro wrócisz na zewnątrz i nic na to nie poradzę - oznajmił niespodziewanie. - A
więc musimy to zrobić dzisiaj. Zabiłeś już kogoś?
- Dlaczego o to pytasz?
- Bo ja nie i nie wiem, czy bym potrafił. Nie umiem też walczyć, a musimy albo zabić,
albo przynajmniej rozbroić i ogłuszyć Buboe.
- Tym się zajmę. Co potem?
- Potem musimy załadować to do wywrotki i wyjechać stąd, następnie dostać się do
pojemnika razem z ładunkiem...
”To” ukazało się po odkryciu brezentu. Dwie trumny ze stalowych prętów, a raczej
płaskowników grubych na palec i solidnie pospawanych. Jedna ścianka miała zawiasy, aby
można było wczołgać się do wnętrza, i zasuwę, by ją za sobą zamknąć. Poza tym wewnątrz
znalazły się solidne uchwyty na dłonie i nogi.
- Widziałem wiele form skomplikowanego samobójstwa - przyznałem uczciwie. - Ta
jest jedną z bardziej wyrafinowanych.
ROZDZIAŁ 19
- No, to do dzieła. - W głosie Berkka zdecydowanie brakowało entuzjazmu, za to była
determinacja.
Uśmiechnąłem się, by dodać mu otuchy, i sięgnąłem po poręczny kawałek grubego
acz giętkiego plecionego przewodu w twarzowej, czerwonej izolacji. Ładnie wysuwał się z
rękawa, a jako urządzenie do narkozy był w sam raz. Nóż był ostatecznością i wolałem go nie
używać, jego widok jedynie spłoszyłby ofiarę. Berkk zaczął walić w rurę, po parunastu
sekundach przestał, bo nam zaczęło w uszach dzwonić, i pozostało jedynie czekać.
Walenie w rurę trzeba było powtórzyć, bo ofiara - to jest nadzorca - jakoś wybitnie się
ociągała z przyjściem.
- Po co hałas? - spytał, gdy wreszcie się zjawił.
- Bo skończyliśmy - odparł Berkk. - A podobno pilne.
- Wyjedź - polecił Buboe, otwierając wrota i dodał, gapiąc się na mnie: - Won! Do
pracy!
- Już się robi. - Uśmiechnąłem się, mając ochotę zakląć.
W teorii powinien patrzeć na wywrotkę - albo i sprawdzić, co w niej jest - dając mi
okazję do podkradnięcia się i przyłożenia mu po łbie. W praktyce nie spuszczał ze mnie
wzroku, a bioclast skutecznie uniemożliwiał podejście. Pozostało tylko jedno - rzut nożem,
ale w tym nie byłem mistrzem i jeśli miał dobry refleks, mógł odbić ostrze bioclastem, a
wtedy znaleźlibyśmy się w prawdziwych tarapatach.
Berkk zdążył wspiąć się do kabiny i odpalić silnik, a sytuacja na dole nie uległa
zmianie. Powoli ruszyłem ku drzwiom, rozchylając jednocześnie poły kurtki.
Silnik parsknął i zgasł.
- Coś tu jest dziwnego! - zawołał Berkk i obaj znieruchomieliśmy.
Ja sięgając po nóż, Buboe unosząc metalową szpicrutę. No i Berkk kurczowo
ściskający kierownicę, który nie wiedział co dalej. Na szczęście Buboe był niezdolny do
zajmowania się dwoma rzeczami równocześnie - a mnie polecenie wydał i nawet zacząłem je
wykonywać, toteż skoncentrował się na nowości.
- Co?! - warknął, odwracając się do Berkka i wywrotki.
- A to! - odparłem, dając dwa długie susy i otwierając lewą dłoń zaciśniętą na
przewodzie.
Ten grzecznie wyślizgnął się z rękawa i wpadł w przygotowaną prawą dłoń.
Doprowadzenie do bezpośredniego zetknięcia czerwonego plastiku z karkiem Buboe było
dziełem sekundy. Ponowne zetknięcie było zbędne - Buboe runął na podłogę niczym
betonowy blok. Na wszelki wypadek odebrałem mu bioclast i przygotowanym na tę radosną
okoliczność drutem związałem mu ręce i nogi. Mógł się co prawda rozwiązać, ale dopiero po
jakimś czasie. Berkk natomiast zajął się trumnami - nim skończyłem, już załadował pierwszą.
Drugą załadowaliśmy razem, przykryliśmy nieprzytomnego brezentem i wgramoliłem się do
skrzyni ładunkowej. Wywrotka tak jak kombajn miała jednoosobową oświetloną kabinę i
dwóch chłopa w niej musiałoby zwrócić uwagę, bo jak Berkk twierdził, nigdy tu niczego
podobnego me widział.
- Pusto - poinformował mnie i uruchomił silnik. Ruszyliśmy.
- Pamiętaj, że jak wyjedziesz, masz zamknąć wrota! - wrzasnąłem.
Sądząc po nagłości, z jaką stanęliśmy, zapomniał. Usłyszałem, jak zaciąga hamulec i
zapanowała cisza.
- Zamknięte - oznajmił po chwili nieco zdyszany. Zbliżał się wieczór, ale jeszcze nie
zapadł, toteż nie włączono iluminacji. Korzystając z półmroku, wysunąłem głowę nad
krawędź skrzyni i rozejrzałem się.
- Zabiłeś go? - zainteresował się Berkk.
- Nie musiałem. Nic mu nie będzie, ma pancerny łeb. Jak tam u celu?
- Jedna wywrotka, właśnie się rozładowuje.
- To zwolnij i objedź. Musimy zaczekać, aż będzie pusto. Zwolnił, a ja na wszelki
wypadek się schowałem.
Po paru minutach poczułem, ze podjeżdżamy rampą do pojemnika, a potem silnik
zgasł. Czym prędzej wyrzuciłem obie trumny na zewnątrz - przy okazji zorientowałem się, że
nadal mam przy sobie bioclast - i wyskoczyłem za nimi. Berkk stał obok wywrotki i
otwartych klatek. Wyrzuciłem bioclast do ziejącego przed nami otworu i dostrzegłem, że mój
towarzysz trzęsie się jak opętany.
- Nnnnie mmmogę! - wykrztusił, szczękając zębami. Westchnąłem, podszedłem i
przyłożyłem mu w szczękę. Złapałem nieprzytomnego i z pewnym trudem umieściłem
wewnątrz pierwszej klatko-trumny. Potem podsunąłem całość do brzegu i kopniakiem
posłałem w dół. To było stosunkowo proste. Gorzej było samemu wleźć, bo pojemnik musiał
być tak ustawiony, by za wcześnie nie poleciał w dół, za to gdy byłem już wewnątrz, nie mógł
zostać ze mną w środku. W końcu udała mi się ta ekwilibrystyka, a poganiały mnie zbliżające
się reflektory następnej wywrotki.
Zamknąłem zasuwę, wziąłem głęboki oddech i rzuciłem do przodu. I poleciałem w
ciemność.
Teoria głosi, że człowiek uczy się na błędach - także własnych - i że w miarę
zdobywania doświadczeń robi coraz mniej głupot. Tyle teoria. Mogę zapewnić, że mnie się to
nie udało, czego dowodem ucieczka z kopalni. Co do tego, ze pojemnik jest bramą do innego
wszechświata miałem rację - dowodziło tego znajome już uczucie przekrętu w pewnym
momencie spadania. Zaraz potem w dole pojawiła się czerwona poświata, szybko nabierająca
mocy. Wyglądało, że spadam prosto w palenisko, nic na to nie mogłem poradzić i jeszcze sam
tego chciałem.
Zanim zdążyłem się naprawdę przestraszyć, opakowanie łupnęło w czarną kupę skał,
gdyby nie to, że miała kształt zaokrąglonego stożka, pewnikiem zostałyby ze mnie
potrzaskane szczątki. Tak tylko odjęło mi oddech i miotnęło solidnie, ale część siły uderzenia
zmieniła się w ślizg po zboczu. Przypominało to bobsleje dla wariatów, ale na szczęście nie
trwało długo - z hukiem klatka znieruchomiała, zaklinowana między dwa większe kawałki
skały, a ja dostałem napadu aktywności - w drodze był następny ładunek i jak szybko się stąd
nie wyniosę, to jeśli mnie nie zmiażdży, to przysypie.
Zasuwa naturalnie wygięła się złośliwie przy którymś uderzeniu, ale panika dodała mi
sił, o jakie sam bym się me podejrzewał Faktem tez było, ze mieliśmy szczęście - elementy
metalowe nie stały się jedną całością przy przejściu między wszechświatami (być może tak to
działało jedynie w przypadku wyjścia z naszego wszechświata) Nieważne, to była zagwozdka
dla Coypu. Dla mnie najważniejsze było to, iż zdołałem się wydostać z ażurowej trumny na
czas. Czym prędzej oddaliłem się. Po chwili zorientowałem się, że nie tylko ja się ruszałem
podłoże też. Okazało się, że wlazłem na szeroki taśmociąg, najprawdopodobniej przenoszący
urobek do kruszarki. Czym prędzej zeń zeskoczyłem i wrzasnąłem.
- Berkk!
Cisza, jeśli nie liczyć naturalnych - to jest skalno-maszynowych - hałasów. Sterta
urobku była duża, a on wcale nie musiał się ześlizgnąć tam, gdzie ja. Zacząłem ją obchodzić,
co uświadomiło mi dwie rzeczy - że kłuje mnie w boku - najwidoczniej jakiś dłuższy
fragment dziabnął mnie przez pręty trumny, czego nawet nie zauważyłem - i że podłoże jest
nierówne, co przy słabym oświetleniu stwarzało niebezpieczeństwo wykopyrtnięcia się. To
ostatnie naturalnie uświadomiłem sobie po fakcie. Klnąc na czym świat stoi, pozbierałem się
do pionu i w trakcie tej czynności trafiłem ręką na konstrukcję z metalowych płaskowników.
Zabrałem się do kopania niczym zwariowany kret - trumna była na wpół zasypana,
element ruchomy jakimś cudem znalazł się na wierzchu. Przy moim szczęściu tego dnia
powinien być pod spodem, żeby mi utrudnić życie. Udało mi się wydostać z niej zawartość i
odciągnąć ją kawałek. A potem siły mnie opuściły.
- Berkk, ty mendo sakramencka! - wrzasnąłem. - Rusz się, bo obu nas przysypie! Rusz
się, do ciężkiej cholery!
Ruszył się.
Dzięki temu zdołaliśmy jakoś odpełznąć, nim z góry sypnęła się następna porcja.
Padliśmy na posadzkę.
- Czy ja wyglądam równie źle? - spytałem po chwili kontemplacji jego pokrwawionej,
brudnej i upapranej pyłem twarzy.
- Gorzej... - chrypnął w odpowiedzi.
Spojrzałem na aktualną piramidę, na nasze podarte ubrania i stwierdziłem, że
mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Zdecydowanie.
Co nie znaczyło, że mogliśmy spocząć na laurach.
- Zbieraj dupę - poleciłem Berkkowi. - Najgorsze za nami, ale nadal jesteśmy w
królestwie Slakeya. A ze zrozumiałych względów wolałbym je jak najszybciej opuścić. Ty
chyba też, nie?
ROZDZIAŁ 20
Pomacałem żebra - obite były bez dwóch zdań, może pęknięte, ale chyba nie złamane.
Niezłe i to. Berkk powoli pozbierał się i zaczął kuśtykać w kółko.
- Przepraszam, chyba spanikowałem - powiedział po chwili.
- Każdemu może się przydarzyć.
- Dzięki tobie jesteśmy tu obaj...
- Lata wprawy, nie przejmuj się. Też mi poprzednio uratowałeś życie, więc
powiedzmy, że jesteśmy kwita. Lepiej ci?
- Lepiej. Ale i tak decyduj, co dalej. Może i miałem dobry plan, ale ty go znacznie
lepiej realizujesz. Co robimy?
- Rozglądamy się, gdzie dokładnie jesteśmy, i to tak, by nikt nas nie zauważył. Jak na
jeden dzień mam dość wrażeń.
Ruszyliśmy wzdłuż taśmociągu w stronę kruszarki. Po drodze minęliśmy jedno ze
źródeł oświetlenia - nieco z boku dziurę pełną jakiegoś płynu - być może wody - i
podświetloną od dna. Wrzuciłem w nią kamyk zatonął spokojnie, bez żadnych ąbelków czy
tym podobnych .Kolejna zagwozdka dla Coypu.
- Coś z przodu świeci - zauważył Berkk
- Aha, i to z naszej strony. Jak pech to pech przełazimy na drugą. Wolę być w cieniu.
No to przeleźliśmy.
Było to męczące, ale nie niebezpieczne - taśmociąg był dość szeroki i sunął wolno.
Hurgoty, łomoty, trzaski i inny hałas cały czas się przybliżały, a podłoga usłana była
odłamkami, które spadły z taśmociągu, tyle ze dzięki światłom, ku którym szliśmy, można je
było dostrzec i ominąć. Gdy dotarliśmy do końca taśmociągu, ostrożnie wyjrzałem i
zlustrowałem teren.
Wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Jak człowiek widział jedną górniczą kruszarkę, to
widział wszystkie - skuteczny model opracowano już dawno i nic nowego w tej dziedzinie nie
było sensu wymyślać. Zawartość taśmociągu wlatywała do szerokiego leja i dostawała się
między ustawione parami metalowe rolki, coraz to mniejsze Stopniowo skały były
rozdrabniane, aż kończyły jako pył, który już widziałem na innym taśmociągu. Pytanie tylko,
czy znajdował się on w tym wszechświecie.
Ponieważ lej z rolkami był głęboki, podczołgaliśmy się do skraju i wyjrzeliśmy. Ktoś
go uprzejmie oświetlił, dzięki czemu można było bez trudu zauważyć, ze kruszarkę ustawiono
w solidnej i zagospodarowanej dziurze Wokół urządzenia zbudowano koliście biegnące
schody, przerywane w regularnych odstępach podestami Zapewne, by umożliwić obsługę i
naprawy, bo jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś zbudował nie psujące się urządzenie
mechaniczne. Na samym dole znajdował się pulpit sterowniczy tego przerośniętego młynka
- Widzisz kogoś? - spytał Berkk.
- Nie, ale ostrożności nigdy za wiele Zejdę i sprawdzę.
- Ani mi się waż! Idziemy razem, nigdzie nie będę zostawał!
Miał racją - chwilowo dzielenie sił było bezsensownym posunięciem, ale
przyzwyczajenie jest drugą naturą. A ja nawykłem działać sam.
- No niech już będzie moja krzywda, ale idę pierwszy - ustąpiłem. - Uważaj i jakby
co, to osłaniaj tyły. Gotów?
- Nie - przyznał szczerze - I pewnie nigdy nie będę, więc nie ma na co czekać.
Idziemy!
Szybko się uczył skubany.
Przytuliłem się do ściany i zacząłem schodzić. Gdy dotarłem do pierwszego podestu,
machnąłem na Berkka, a kiedy do mnie dołączył, wskazałem na grubą warstwę kurzu i pyłu
na podłodze - nie było na nim żadnych śladów - poza naszymi - a warstwa miała grubość
wskazującą, ze od paru ładnych lat nic jej nie naruszyło. Co nie zmieniało faktu, iż na dole
mógł oczekiwać komitet powitalny. Jak na razie mogliśmy się jednak poruszać szybciej. Było
to dość istotne, ponieważ im niżej, tym poziom decybeli był wyższy.
Ślady pojawiły się dopiero na najniższym poziomie, przy pulpicie sterowniczym.
Prowadziły od niego do masywnych drzwi w ścianie i wpuszczonej w nią grubej rury.
Wskazałem na wejście, starając się gestami wytłumaczyć, o co mi chodzi - hałas był taki, że
własnych myśli nie słyszałem. Poszedłem przodem. Pośrodku stalowej blachy znajdowało się
koło otwierające blokadę - wskazałem je Berkkowi. Chwycił oburącz i spróbował przekręcić.
Jeśli nie liczyć wytrzeszczu i żył na karku, to nic mu z tego me wyszło.
Pokazałem mu, żeby spróbował w drugą stronę.
Poszło prawie bez oporu, tyle że drzwi jedynie się uchyliły. Naparłem na nie
ramieniem i ustąpiły. Grube i osadzone w solidnej warstwie uszczelki, za nimi znajdowało się
niewielkie pomieszczenie o metalowych ścianach i kolejnych drzwiach.
W środku było pusto.
Czym prędzej weszliśmy i starannie zamknęliśmy za sobą pancerne przejście. Poziom
hałasu obniżył się do odległego hurgotu.
- Wygląda jak śluza powietrzna. - Ledwie słyszałem Berkka, tak mi dzwoniło w
uszach.
- Bardziej śluza dźwiękowa.
Słuch powoli wracał: przestało mi już dzwonić, ale odległy hurgot nadal do mnie
docierał. I to z góry. Wszystko stało się jasne, gdy uniosłem głowę - gruba rura przecinała
pomieszczenie i to ona stanowiła źródło hałasu.
- Otwieramy następne? - spytał Berkk.
- Jak mi przestanie dudnić we łbie.
Oprócz rury pod sufitem wisiała jedynie lampa. W pomieszczeniu była jeszcze
wycieraczka. Skończyłem kontemplację i jej użyłem.
- Z drugiej strony powinna być cywilizacja - oceniłem. - Jak komuś kurz przeszkadza,
to zdecydowanie...
Przerwałem, ponieważ koło w drzwiach się poruszyło.
- Kryj się! - poleciłem, rozpłaszczając się na ścianie.
Jeśli byłby jeden, to poradziłbym sobie, ale jeśli weszłoby więcej gości, zdążyliby
podnieść alarm.
Drzwi otworzyły się i pojawiła się metalowa noga, a następnie reszta robota. Z ulgą
puściłem rękojeść noża. Automat starannie zamknął za sobą drzwi, zignorował nas i
skierował się do przeciwległych. Zdążyłem przeczytać przykręconą do jego karku tabliczkę
znamionową.
- Compbot typ 707. Ślicznie: samobieżny miernik, głupszy od trzonka od łopaty.
Używałeś kiedyś takiego?
- W fabryce miałem ich pod sobą piętnaście. - Berkk uśmiechnął się. - Po
zaprogramowaniu nic więcej nie mieści się im w pamięci. On nawet nie wie, że tu jesteśmy.
- I nic go nie obchodzi - dodałem z zadowoleniem, obserwując, jak maszyna znika za
drugimi drzwiami, zamykając je za sobą równie starannie co pierwsze. - Zobaczmy, skąd
przyszedł!
Uchyliłem ostrożnie ciężkie wrota. Korytarz za nimi świecił pustką. No to otworzyłem
je szerzej i wyszedłem.
- Poczekaj - poleciłem Berkkowi. - Nie ma sensu, żebyśmy obaj pakowali się w
kłopoty.
Znajoma rura przebiegała pod sufitem przez całą długość dobrze oświetlonego
korytarza. Widziałem też z pół tuzina drzwi prowadzących na boki i jedne na przeciwległym
końcu. Zacząłem od najbliższych, okazały się nie zamknięte, toteż wszedłem. Okazało się, że
jest to jakiś magazyn, czyli idealna kryjówka.
Zamknąłem drzwi i pospieszyłem po Berkka.
- Co dalej? - spytał Berkk, osuwając się z ulgą na podłogę magazynu.
- Łapiemy oddech i myślimy. - Też czułem, jak opuszcza mnie napięcie, a wraz z nim
siły, osunąłem się obok niego. - Podział zadań jest następujący: ty odpoczywasz, ja się
zastanawiam i robię rekonesans. Jak się dowiem, gdzie jesteśmy, wrócę.
I wyszedłem, zanim zdążył się odezwać.
Pierwsze trzy pokoje były mało interesujące: magazyny podręczne, ale nigdzie nic
spożywczego. Za to kolejny okazał się składem medykamentów - oprócz bandaży i środków
dezynfekcyjnych znalazłem środki przeciwbólowe i flaszkę medycznej brandy. Wszystko to
skonfiskowałem w trybie nagłym i wróciłem do Berkka.
Jakieś pół godziny później byliśmy opatrzeni, odkażeni i znieczuleni. A flaszka
pokazała dno.
- Jak możesz, to śpij - poradziłem mu, wstając. - Ja idę dalej zwiedzać. Wrócę, jak
będę mógł najszybciej.
- Powodzenia.
- Po połowie, szczęście trzeba wykorzystywać, ale nie należy na nie liczyć.
Korytarz nadal świecił pustką, więc spokojnie podszedłem do drzwi usytuowanych na
jego końcu. Prowadziły do dużego, pustego pomieszczenia. Mniej więcej do jego środka
dochodziła znana już rura, zginała się pod kątem prostym i znikała w podłodze. Pod ścianami
znajdowały się pulpity i krzesła na kółkach, ale ani żywej duszy. Martwej zresztą też nie.
Konsolety mrugały światełkami, monitory podglądały jakieś procesy technologiczne, a gdzieś
z oddali dochodził monotonny szum maszynowni. To, że pomieszczenie było obecnie puste,
nie oznaczało, że długo takie pozostanie.
Ponieważ czekanie nie mogło przynieść nic pożytecznego, przemaszerowałem przez
salę i przez uchylne drzwi do następnej - jeszcze większej i jaśniejszej. Też była pusta.
Zaczynało mnie to denerwować - taki zbieg okoliczności to podejrzana sprawa. Teraz
jednak trzeba było działać, nie myśleć. Poszedłem, trzymając się ściany, przez kolejną halę, a
raczej zacząłem iść, gdyż w połowie drogi zauważyłem w ścianie drzwi z okrągłym
okienkiem, toteż zajrzałem przez nie. Wewnątrz znajdowała się automatyczna kuchnia.
Zanim drzwi się za mną zamknęły, zdążyłem nacisnąć kombinację kawy, i to
podwójnej. Kofeina była tym, czego chwilowo najbardziej potrzebowałem... Wypiłem
duszkiem dwa kubki, nim zabrałem się za zamawianie jedzenia i używanie mikrofalówki.
Kwadrans później z pełnym brzuchem ruszyłem na dalszy rekonesans.
Za zakrętem korytarza, na który wychodziły drzwi przestronnej sali, sceneria się
zmieniła - schody i betonowe, surowe ściany. Ponieważ rura, która musiała być ważna, biegła
w dół, też tam poszedłem.
Schody kończyły się szerokim rozwidlającym się korytarzem. Na środku znajdowało
się rurowate coś, także biegnące w obie strony. Wykonane było z polerowanej stali i znacznie
grubsze niż rura, którą dotąd co krok napotykałem. Do metrowego cylindra przymocowano
pęk przewodów i znacznie cieńszy cylinder pełen jakiegoś elektronicznego wyposażenia.
Ponieważ wszystko stanowiło jedną wielką zagadkę, postanowiłem zobaczyć, co jest dalej.
Po kilkunastu krokach zorientowałem się, że tak korytarz, jak i całe techniczne cudo
łagodnie zakręcają, a po dalszych kilkunastu, że zakręcają, cały czas tworząc delikatny
wycinek koła, którego średnicy nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić. W każdym razie
”wielkie” to najwłaściwsze określenie. Coś w tym było znajomego, tylko nie bardzo mogłem
sobie przypomnieć co...
Dalsze spekulacje przerwał mi odgłos zbliżających się z przeciwka kroków, które
niespodziewanie zamilkły. Każdy rozsądny wziąłby szybko i cicho nogi za pas i nie
nadużywał szczęścia. Ja od dawna przestałem być rozsądny, więc cicho ruszyłem, ale do
przodu (zdejmując uprzednio buty, jako że trudno jest poruszać się bezszelestnie w
walonkach).
Ciekawość zaspokoiłem szybciej, niż się spodziewałem, mniej więcej po piętnastu
krokach zobaczyłem o parę metrów przed sobą Slakeya wpatrującego się przez niewielkie
okienko we wnętrze cylindra z polerowanej stali.
ROZDZIAŁ 21
Cofnąłem się czym prędzej, ale kroków nie było słychać - najwyraźniej mnie nie
zauważył, toteż nie tracąc czasu, rozpocząłem odwrót strategiczny na z góry upatrzone
pozycje (starając się jednak o zachowanie ciszy). Szuranie rozległo się ponownie, zatem
przyspieszyłem. Nie na tyle jednak, by dopaść schodów wystarczająco szybko, a ponieważ
biegły prosto, nie po łuku, gdybym zaczął na nie wchodzie, po prostu musiałby mnie
zobaczyć. Pozostało mi tylko jedno - mroczna wnęka pod schodami, dlatego czym prędzej
tam wskoczyłem, przykleiłem się do ściany i nastawiłem uszu.
Mogłem go naturalnie ogłuszyć czy zabić, ale nie na tyle szybko, by mnie nie
rozpoznał, co w efekcie wyszłoby na to samo, jakbym wyskoczył i wrzasnął: Hej, tu jestem!
Odgłos kroków zbliżał się, zamarł i zmienił tonację - on wchodził na górę. W tej sytuacji po
prostu nie miał prawa mnie dostrzec.
Gdy kroki ucichły, odetchnąłem z ulgą, siadłem i założyłem buty - latanie w
skarpetkach po betonie nie było moją ulubioną formą rozrywki. A potem zacząłem czekać.
Trwało to dobre pół godziny, aż mnie tyłek rozbolał od siedzenia na betonie, po czym
najciszej, jak potrafiłem, wspiąłem się na schody, próbując mieć oczy wokół głowy, przez co
omal sobie nie skręciłem karku i nie nabawiłem się rozbieżnego zeza. Wszędzie panowała ta
sama podejrzana pustka i cisza, więc nie niepokojony przez nic poza wyobraźnią dotarłem do
magazynu, w którym zostawiłem Berkka. Wszedłem tam i zamarłem.
Sądząc po odgłosach albo ktoś go dusił, albo przytrafiło mu się coś innego, równie
niemiłego - w każdym razie był w stanie agonalnym. Dopiero po paru sekundach
zorientowałem się, że ani jedno, ani drugie - on po prostu tak idiotycznie chrapał.
- Wydawanie takich dźwięków powinno być karalne - oświadczyłem, trącając go
energicznie.
Agonia ustała, Berkk otworzył oczy.
- Co, zasnąłem? - zdziwił się - A nie chciałem. Co odkryłeś?
- Kuchnię z zapasami na początek. No proszę, jak cię poderwało silny, zwarty,
gotowy. O reszcie powiem ci, jak zjesz.
W kuchni zabawiliśmy przelotem, biorąc podgrzane wiktuały - stałe i płynne - z
powrotem do magazynu. Nigdy nie wiadomo, kiedy Slakey zgłodnieje i zabraliśmy się do
jedzenia, to jest głównie Berkk się tym zajął. Przez grzeczność poczekałem, aż skończy - żeby
się nie udławił albo co innego.
- Zreasumujmy - zaproponowałem łagodnie, gdy skończył się opychać - Po pierwsze,
skały są wydobywane, po drugie, przesyłane do innego wszechświata i mielone, po trzecie,
przesyłane grubą rurą tutaj (a nadal jesteśmy pod ziemią). Nie mam pojęcia, po jaką cholerę
ten kolisty cylinder i resztę aparatury zamontowano w wykutym w skale korytarzu. Ty masz?
- Nie. Natomiast jestem przekonany, że do wolności jeszcze trochę nam brakuje.
- Słuchaj! - Nagle mnie olśniło - A jeśli przerabianie skał i sortowanie odbywa się w
tym samym miejscu? Ty trafiłeś do kopalni inną trasą i ja też, natomiast to, co tu się odbywa,
jest operacją kosztowną i skomplikowaną, dlatego zdrowy rozsądek wskazuje, iż powinno tu
się kończyć. A to może oznaczać, że jesteśmy w Niebie, a raczej w podziemiach Nieba, czyli
w sercu operacji Slakeya. To, na czym mu najbardziej zależy i na co wydał górę forsy, musi
być gdzieś w pobliżu a Coypu wie, jak się dostać do Nieba!
- No dobrze - Berkk jakoś nie przejawiał entuzjazmu - Ładnie z jego strony. A co nam
to daje?
- Chwilowo nic - przyznałem uczciwie - Jak znajdziemy się na powierzchni,
pomyślimy.
- Jeśli masz rację, musimy podążyć śladem zmielonych skał. Dotrzemy wtedy do tych
kobiet, o których mówiłeś, i do wyjścia. Musimy iść śladem pyłu.
- To może nie być takie proste.
- Fakt. Ale dopóki nie spróbujemy, nie będziemy wiedzieli.
- Też prawda - zgodziłem się po namyśle - W takim razie idziemy śladami skalnego
pyłu.
- Zaraz, teraz?
- Owszem. Co prawda Slakey pałęta się po okolicy i może mieć towarzystwo, ale
istnieje zbyt duże niebezpieczeństwo, że ktoś tu przypadkiem zajrzy i zaczną się kłopoty
Ruszamy!
Ruszyliśmy. Przez rozmaite pomieszczenia pełne tajemniczych, przynajmniej dla
mnie, urządzeń. W pewnym momencie pojawiła się znajoma rura, stanowiąca przedłużenie
jakiejś maszynerii, i zajęła zwykłe miejsce pod sufitem. Potem było następna sala i rura ginęła
w szerokim otworze w podłodze. Kolejna bardziej przypominała jaskinię z betonową
posadzką, i to na dodatek słabo oświetloną, ale widać było rurę (tym razem biegnącą po
podłodze).
- Coś przez nią przelatuje - stwierdził Berkk, dotykając ścianki. Informacja była miła,
rzeczywistość mniej - rura znikała w ledwie obrobionej ścianie, w której nie było widać
żadnego otworu.
- Nie ma drzwi - zameldował Berkk - Muszą być!
- Dlaczego? - Sens i prostota tego pytania na moment odebrały mi mowę.
- Bo to logiczne - skały wydobyto i przetworzono, wzbogacając o coś po drodze nie
po to, by je wpuścić w ścianę, ot tak bez celu. Ostatnim etapem jest sortowanie, którego sam
byłem świadkiem. Skoro jest tak cenne, to musi być do tego cały czas łatwy dostęp. Tyle że
drzwi nie znajdują się tuż obok rury. Należy ich poszukać, którą stronę proponujesz?
- W lewo. W zuchach zawsze maszerowaliśmy
- Lewą. W wojsku też mają ten głupi przesąd. Wycieczka w lewo nie dała efektów -
oświetlenie błyskawicznie się skończyło, tak że byliśmy zmuszeni poruszać się niemal w
kompletnych ciemnościach, macając chropowatą ścianę. Rezultat - zero (nie licząc
poobijanych paluchów). Dotarliśmy do narożnika, potem do drugiego i przed sobą
zobaczyliśmy światła i rurę - zatoczyliśmy kółko.
No to ruszyliśmy w prawo. Tym razem prowadził Berkk.
- Ouć! - jęknął nagle - Co ci?
- Zdaje się, że trafiłem na drzwi.
Miał rację - znajome, metalowe, z kołem pośrodku. Koło stawiało co prawda z
początku bierny opór, ale we dwóch daliśmy mu radę. Zgrzytając i piszcząc od długotrwałego
nie używania, przekręciło się i drzwi stanęły otworem.
Prowadziły do niewielkiego pomieszczenia, słabo oświetlonego zielonkawymi
panelami na ścianach. Światła wystarczyło, by dostrzec kolejne wejście w przeciwległej
ścianie. Bez koła tym razem, za to z klamką. I zamkiem szyfrowym. Zdołałem złapać Berkka
za kołnierz, nim on chwycił za klamkę.
- Gdzie?! - spytałem łagodnie. - Znasz kombinacje?
- Nie, a ty?
- Nigdy dotąd mnie to nie powstrzymało - odparłem skromnie - zresztą zgodnie z
prawdą - i zająłem się oględzinami. - Ale antyk! On już był zabytkiem przed moimi
narodzinami. Stary znajomy.
- Możesz go otworzyć?
- Zależy. Jak zamykał go ktoś dokładny, to będzie kłopot, bo ustrójstwo nie ma
zapadek, których odgłos pomógłby mi dobrać kombinację. Jeśli zamykał ktoś normalny,
problemu nie będzie; żeby ten cud techniki zaskoczył, musisz najpierw skasować kombinację,
która była, gdy je otwierałeś, a dopiero potem wprowadzić nową. Niewiele osób o tym
pamięta.
Otarłem palce o koszulę, nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Drzwi ani drgnęły.
No to je popchnąłem (co, przyznaję skromnie, było genialnym posunięciem).
Uchyliły się uprzejmie odrobinę i przytknąłem oko do szczeliny.
ROZDZIAŁ 22
- Co widzisz? - szepnął Berkk. - Ciemność!
I cisza.
Otworzyłem szeroko drzwi, by wpuścić trochę światła z pokoju, w którym się
znajdowaliśmy, i ujrzałem niezbyt równą podłogę zasłaną śmieciami i poobijaną wywieszkę
na ścianie z ledwie fosforyzującym napisem:
BĄDŹ UPRZEJMY ZOSTAWIĆ TO MIEJSCE W TAKIM STANIE, W JAKIM JE
ZASTAŁEŚ.
Co jednoznacznie świadczyło o tym, że pierwszy użytkownik musiał być brudasem i
niechlujem co się zowie (jeśli uwierzyłoby się napisowi).
- Oo, coś tu cuchnie - powiedział Berkk.
- Nie tu, tylko w ogóle. To o tym fetorze ci mówiłem, cała ta podziemna sortownia ma
taką woń. To ten cholerny pył. Jesteśmy w Niebie.
- To tam tak śmierdzi? Ja chcę do piekła!
- Tam jeszcze gorzej śmierdzi. Poza tym Niebo rajskie jest nad nami i tam ładnie
pachnie. Tu jest tylko sortownia, Niebo jest w górze.
- Z zasady jest w górze - zauważył nieśmiało.
- Na powierzchni, cymbale! Planeta, na której jesteśmy, nazywa się Niebo.
- Też ładnie - przyznał - A jak się tam dostaniemy?
- Doskonałe pytanie, na które chwilowo nie mam odpowiedzi. Zacznijmy od
wydostania się stąd po kolei i nie nerwowo. Przymknij drzwi i poczekaj, a ja się rozejrzę.
Częściowo przekopałem się, częściowo przeszedłem przez zwały śmieci do pionowej
szczeliny, z której dobiegał słaby blask. Jak zajrzałem, zobaczyłem znany z przelotnego
pobytu krajobraz rozświetlony blaskiem - albo i płomieniami - wydobywającym się z dziur w
podłodze, a raczej skale, gdyż betonu nie było ani siadu. Znacznie mocniejszy smrodek
upewnił mnie w podejrzeniach.
- Berkk.
- Tak?
- Poszukaj czegoś cienkiego, a w miarę mocnego. Te ściany są z blachy i to nie
najstaranniej złączonej.
W praktyce okazało się, że z utwardzonego plastiku, nie z metalu, ale i tak sprawiły
nam spory kłopot z braku narzędzi. W końcu udało nam się wpierw wyłupać kawałek
umożliwiający wsadzenie dłoni, a potem - kosztem siniaków i skaleczeń - duży kawał. Puścił
z niezbyt głośnym acz przeraźliwym ni to skrzypieniem, ni to zgrzytem i mogliśmy wydostać
się na zewnątrz. Czyli z mniejszego więzienia do większego.
Rozejrzałem się wokół z pewnym zainteresowaniem.
- Budynki. Pierwszym razem ich nie zauważyłem, a są przecież spore.
- Obejrzymy je?
- Naturalnie.
Teren był płaski, bez miejsc umożliwiających ukrycie się, ale po pierwsze pogrążony
w czerwonawym półmroku, po drugie nic się w zasięgu wzroku me ruszało - ani żywego, ani
mechanicznego, toteż podeszliśmy do najbliższej budowli. Wyglądała jak blok mieszkalny,
tylko zamiast drzwi miała jedynie ciemne otwory. Wewnątrz zamontowano kilka
zielonkawych płyt świetlnych, zatem można było cos zobaczyć. Stały tam rzędy prycz,
identycznych jak na lodowej planecie, gdzie mieściła się kopalnia. Część z nich była zajęta,
najwyraźniej jedna zmiana spała. Slakey miał choć na tyle przyzwoitości, że każdy miał
własne łóżko (pewnie transport był tańszy).
- Widzisz? - spytałem nieco bezsensownie, bo stał obok i gapił się jak oniemiały - Tak
jak my pracują na dwie zmiany.
Minęliśmy budowlę, potem następną i ujrzałem obrzydliwie znajomy obrazek
początek taśmociągu stołu sortowniczego z pochylonymi nad nim kobietami.
- Chcę z nimi porozmawiać - poinformowałem Berkka - Na pewno o okolicy wiedzą
więcej niżmy. Jakoś je tu dostarczono i założę się, że to nie jest przejście jednostronne.
- Nie zostanę tu. Idziemy razem.
No to poszliśmy. A raczej pobiegliśmy do stołu i przykucnęliśmy w cieniu, jaki
rzucał, w pobliżu nóg najbliższej sortowaczki. Najmniejszym gestem nie zdradziła, że nas
dostrzegła.
- Ni estas amikol - powiedziałem półgłosem - Parłes esperanto?
W pierwszej chwili
nie odezwała się, wodząc dłońmi nad powierzchnią stołu. Potem znieruchomiała, ale nie
spojrzała w dół.
- Tak. Kim jesteście i co tu robicie?
- Przyjaciółmi Co wiesz o tym miejscu?
- Nic. Pracujemy, szukając tego, co musi być odnalezione, a kiedy odnajdziemy
wystarczającą ilość, zjawia się ta rzecz, zabiera, i wtedy można zjeść i iść spać. Potem się
wstaje i znowu pracuje. To wszystko - Głos umilkł, a ręce zaczęły powolny ruch nad stołem
- Jaka rzecz? - Zrozumiałem, że niewiele się dowiem, musiały być pod wpływem
jakiegoś halucynogenu - i co cię zmusza do pracy?
Powoli wskazała na przeciwną stronę stołu-taśmy - Ta rzecz.
Ostrożnie wyjrzałem i czym prędzej się schowałem.
- To ten cholerny jednooki robot! - poinformowałem Berkka - Ma taką funkcję jak
Buboe.
- To co robimy? - Berkk nie próbował ukryć strachu, co dobrze o nim świadczyło.
- Nic, nie może nas zauważyć. Bydlak jest znacznie szybszy od człowieka i jak nas
dostrzeże, to w najlepszym razie wylądujemy z powrotem w kopalni.
Automat wędrował wraz z jedną z kobiet w stronę budynku, który niedawno
opuściliśmy, dlatego obaj wtuliliśmy się w cień, próbując zlać się z otoczeniem. Wtopienie w
tło nie wyszło, reszta i owszem - przeszedł i nie zauważył nas. Ledwie zniknął we wnętrzu
sypialni, zerwałem się na równe nogi
- Gazu! - poleciłem - Teraz czas, żebyś udowodnił, że masz charakter w nogach!
Berkk nie potrzebował dopingu - mimo że był w gorszej kondycji niż ja, motywację
chyba miał lepszą, bo mnie wyprzedził. Nikt się za nami nie oglądał, a bezszelestnie nie
biegliśmy.
- Jakieś światła z przodu - wychrypiał Berkk. Zaryzykowałem spojrzenie do tyłu i
natychmiast objąłem prowadzenie.
- Zobaczył nas - rzuciłem.
Po paru sekundach już go było słychać - metalowe poskrzypywanie i łomot stalowych
nóg. I to coraz bliżej.
Jedna z pochylonych dotąd kobiet nagle wyprostowała się i odeszła od stołu, stając na
wprost mnie. Próbowałem ją ominąć, ale złapała mnie wpół i nagłym szarpnięciem posłała na
ziemię. Moment później wylądował na mnie Berkk, a ułamek później ona.
- Najwyższy czas - oświadczyła z pretensją w głosie Angelina - Ile można na ciebie
czekać?
ROZDZIAŁ 23
Zamrugałem, gwałtownie oślepiony błyskiem świateł Berkk jęknął, próbując
wydostać się z plątaniny, jaką stworzyliśmy, i sądząc po odgłosach, dusząc się przy tej okazji.
Odsunąłem się nieco, by go nie mieć na sumieniu, i pocałowałem Angelinę w usmolony nos.
- Jak skończycie się czulić, to może byście powiedzieli, co wiecie - rozległ się
zdegustowany głos Coypu, więc pozbieraliśmy się do pionu.
Za Coypu widniało znajome laboratorium.
- A skąd wzięliśmy się w Bazie Korpusu? - zdziwiłem się.
- A stąd, że przenieśliśmy się tu, jak z Nieba wróciły tylko twoje buty. Raz, że taniej,
dwa, że bezpieczniej. Slakey ze trzy razy już próbował się tu dostać, jak cię nie było. Jak
dotąd bez skutku.
- Pracowita cholera - przyznałem z mimowolnym uznaniem.
- Nie napiłbyś się? - wtrąciła mimochodem Angelina, gwiżdżąc na samobieżny barek.
- A owszem. Zamów coś rozsądnego. Dla niego też, nazywa się Berkk.
Mój towarzysz niedoli siedział na podłodze z opuszczoną szczęką i wytrzeszczem.
Szklankę przyjął niejako odruchowo, a wypił automatycznie. Zawartość miała odpowiednią
moc, wobec czego zaczął kaszleć i nieco oprzytomniał.
- Skoro już zaczęliśmy się wypytywać - zagaiłem, podsuwając szklankę po dolewkę -
może byś mi tak uprzejmie wyjaśnił, co Angelina tam robiła i jak nas ściągnąłeś z powrotem?
Coypu wziął pytanie do siebie - i słusznie - ale zanim zaczął, do laboratonum wpadli
po kolei James, Bolivar i Sybil.
Naturalnie zrobiła się z tego średnich rozmiarów celebracja, którą przerwał brutalnie
Berkk, waląc się w pewnym momencie wraz ze szklanką - pustą na szczęście - na podłogę.
Prawie się zderzyłem z medbotem, który opadł z sufitu - te nowinki medyczne w bazie
zaczynały mi działać na nerwy, choć przyznaję, że znacznie zwiększyły szybkość. Ledwo
medbot zdążył przycisnąć mu do czoła analizator, pobrać krew i przykryć kocem, a już przez
otwarte z impetem drzwi wpadł dyżurny łapiduch. Automat umieścił Berkka na metalowej
pajęczynie z kółkami - która po rozłożeniu nóżek okazała się noszami - i wyjechał z nim
czym prędzej. Lekarz został, bo go złapałem za rękaw, więc miał wybór - albo mi odpowie,
albo wyjdzie w ślad za noszami, ale bez elementu garderoby, bo puścić nie zamierzałem.
- Chirurg jest już w drodze. Wstępne badanie wykazuje niewielki skrzep w mózgu,
najprawdopodobniej powstał w wyniku silnego uderzenia w głowę. Powinien z tego wyjść -
wyjaśnił i prawie wybiegł, ledwie puściłem jego rękaw.
Sybil wyszła zaraz za nim, obiecując poinformować nas, jak tylko będzie coś
wiadomo.
To skutecznie stłumiło w pozostałych świąteczny nastrój - popijaliśmy w milczeniu i
nim skończyliśmy, mieliśmy ”namacalny” dowód szybkości, z jaką działała współczesna
medycyna, zadzwonił telefon i okazało się, że to Sybil z meldunkiem o udanej operacji.
Odebrał Coypu i po odłożeniu słuchawki poinformował nas o sytuacji.
- Operacja się udała, mózg nie uszkodzony, będzie spał, dopóki nie skończą kuracji.
- No to możemy wrócić do wypytywania - podsumowałem z westchnieniem - To co
Angelina tam robiła i jak nas wyciągnąłeś, Coypu? Potem zaczniemy się zastanawiać, co
wiemy, a czego się domyślamy.
- Momencik, wyjaśnienia po kolei, bo inaczej nikt nic nie zrozumie. Ja też. Jak twoje
buty wróciły bez właściciela, doszedłem do jedynego logicznego wniosku, a mianowicie, że
moje urządzenie zostało jakoś wykryte. Przyznaję, że mnie to zaskoczyło, niemniej
natychmiast zabrałem się za usprawnienia.
- Coś ty się taki pracowity zrobił? - zdziwiłem się całkiem szczerze.
- Miał motywację - wyjaśniła Angelina - Przyłożyłam mu pistolet do karku. Okazuje
się, że takie sąsiedztwo bardzo korzystnie wpływa na szybkość badań naukowych. Ponieważ
postanowiłam sprowadzić cię osobiście, byłam żywotnie zainteresowana w niewykrywalności
sposobu powrotu. Nie lubię fuszerek.
- To był pierwszy model - burknął urażony Coypu - Na wszelki wypadek zrobiłem
trzy różne urządzenia o rozmaitym stopniu niewykrywalności.
- Pierwsze miałam w podwójnym dnie torebki, drugie zaszyte pod pachą, o tu -
pokazała długą, poszarpaną bliznę i dodała - Chyba muszę coś z tym zrobić.
- Nie tylko z tym trzeba będzie coś zrobić - powiedziałem miękko. - Temu
konkretnemu Slakeyowi osobiście wypruję flaki w ramach nieudanych zabiegów
chirurgicznych.
- Po kolei, kochanie - poinformowała mnie Angelina - Pierwszy znalazł bez trudu,
drugi także wykrył szybko, choć kosztowało go to sporo wysiłku. Jak w końcu dopiął swego,
był tak zadowolony, że istnienie trzeciego nawet mu do głowy nie przyszło.
- A gdzie jest trzeci?
- Tam gdzie nie można go znaleźć - zachichotał Coypu - Pseudoelektronów odszukać
się nie da, więc musiał wykrywać obwody i ścieżki, po których się poruszały. Zatem
zlikwidowałem wszystko, nakładając matrycę urządzenia bezpośrednio na system nerwowy
Angeliny, którego aktywność skutecznie zamaskowała całą resztę.
- Chcesz mi powiedzieć, że wbudowałeś w nią to urządzenie?
- Upraszczając wszystko do nieprzyzwoitości, można to i tak nazwać Ruch
pseudoelektronów nie może oddziaływać na normalne elektrony, dlatego nie było żadnego
ryzyka. No i naturalnie przełącznik znajdował się w mózg.u To znaczy, jest tam nadal.
- Wystarczyło pomyśleć, by wrócić - zakończyła Angelina - A teraz idę się moczyć i
tobie radzę to samo. Określenie smród nie oddaje faktycznego stanu rzeczy.
- Zaraz - W duchu przyznałem jej rację - Mam tylko...
- To taka duża bakteria. Jak chcesz, to się wietrz, ja idę się myć!
Poczekałem, aż wyjdzie, pstryknąłem na bar po kolejnego drinka i przyjrzałem się
oskarżycielsko Coypu.
- Pozwoliłeś jej iść samej - warknąłem.
- Jej argumentacja była bardzo przekonująca, co niby miałem robić?
- Próbować.
- Umówmy się, że próbowałem. Głupot z własną żoną możesz sobie sam próbować,
ma do ciebie słabość, to cię od razu me zabije. Co ci się przytrafiło?
Ponieważ nie sposób było zarzucić cokolwiek jego rozumowaniu, opowiedziałem mu
dokładnie, co się stało i co przy okazji zobaczyłem. Od początku do końca.
- I to wszystko - zakończyłem mało oryginalnie - Co się działo, odkąd wylądowaliśmy
na podłodze, sam widziałeś.
- Widziałem. Teraz przynajmniej wiemy, co i jak robi, chociaż nie wiemy po co -
ucieszył się Coypu, zaczynając zwyczajowy spacer po laboratorium.
- Nie rozumiem, prawda? - spytałem uprzejmie, nauczony, że z wariatami należy
postępować łagodnie (przynajmniej z początku).
- Przecież to oczywiste. No, tak dla kogoś, kto coś więcej wyniósł ze szkoły. Po
pierwsze, miałeś rację, Niebo jest głównym ośrodkiem jego poczynań. Po drugie, położenie
kopalni chwilowo jest bez znaczenia, ponieważ urobek zostaje dostarczony do Nieba i po
zbombardowaniu w cyklotronie...
- Że co proszę? Nie widziałem żadnego bombardowania!
- Cyklotron to ta biegnąca w kółko rura w skalnym korytarzu, a to co się w niej dzieje,
nazywa się bombardowaniem. To stare i dość prymitywne urządzenie, które obecnie rzadko
znajduje zastosowanie. Upraszczając, to duża rura biegnąca po obwodzie koła. Szczelna i
pozbawiona powietrza. Do niej wpompowuje się jony, które dzięki odpowiednio
rozmieszczonym elektromagnesom utrzymywane są z dala od ścian, za to w ciągłym ruchu po
okręgu. Jonom nadaje się ogromną szybkość, następnie nakierowuje się je tak, by uderzały w
metalowy cel. To jest właśnie bombardowanie.
- A dlaczego?
- Bo tak się nazywa! Skąd mam wiedzieć, co komu przyszło do łba, jak to pierwszy
raz zrobił?
- Dlaczego się bombarduje metal? - uściśliłem pytanie.
- Jakim cudem uzyskałeś świadectwo ukończenia jakiejkolwiek szkoły? - zdziwił się
dla odmiany Coypu.
- Sfałszowałem - oświeciłem go, nieco zaskoczony zmianą tematu - I ukradłem. To
znaczy najpierw rąbnąłem formularz, a potem podrobiłem resztę.
- Co? Jak?
- Jak mi nie chcieli dać, to sam sobie przyznałem. Nie o tym zresztą rozmawiamy.
Miałeś mi powiedzieć, po co tyle zachodu z tymi jonami czy jak im tam.
- A po to, żeby na przykład z platyny otrzymać pierwiastek 104 zwany unnilquadium
albo z izotopu ołowiu unnilhexium.
- A co to takiego?
- Transuranowiec. Coś ty taki ciekawy?
- Kiedyś trzeba, a ty zajmująco mówisz. Na cholerę komu te tam unnicosie, co ich
wymówić nie można?
- W epoce fizyki kamiennej panował przesąd, że jest jedynie dziewięćdziesiąt osiem
pierwiastków, z których najcięższy to uran. Jak potem zaczęto odkrywać nowe w miarę
rozwoju badań, ponazywano je po bożkach domowych albo podobnych dyrdymałach Cunum
na przykład od boga, który leczy, czyli kuruje, a przynajmniej mnie się tak wydaje, bo
ponazywano je w jakimś dziwacznym i dawno zapomnianym języku. Nie o to zresztą chodzi
Slakey, jak podejrzewam, stworzył (albo odkrył - jak kto woli) nowy pierwiastek o znacznie
wyższym numerze niż 104 czy 105. Oczywiste jest, że potrzebuje go sporo, wytwarza
niewiele, a do tego zmieszany z oryginalną rudą. Maszyny trudno skalibrować na tak
niewielkie ilości i dlatego do odszukania go wykorzystuje kobiety. Najwyraźniej mężczyźni
się do tego nie nadają. Angelina powinna więcej nam o tym powiedzieć.
- O tym, że mężczyźni się nie nadają, to mogę opowiadać długo i kwieciście - padło
od drzwi - A o czym konkretnie chcielibyście posłuchać?
Umyła się, uczesała i ubrała w jakiś trawkowo-seledynowy kombinezon, w którym
było jej nawet do twarzy.
- O tym, czego szukałyście na tym stole.
- Pojęcia me mam.
- No to co tam robiłaś poza czekaniem na mnie?
- A takie tam. Wszystkie te drobiny wyglądały dokładnie tak samo, ale niektóre, jak
się ich dotknęło, były wolne, to jedyne właściwe określenie. Albo wszystkie inne były
szybsze. To trudno opisać, ale jak się raz poczuło, nie sposób zapomnieć. I tego właśnie
szukałam.
- Entropia - ucieszył się Coypu. - Specjalność Slakeya. Produkuje pierwiastek o innej
entropii.
- Po co?
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć.
- Jak? - zapytałem nieco ogłupiony naukowością dyskusji.
- Znajdziesz jakiś sposób - pocieszyła mnie Angelina - zawsze znajdujesz. I idź się
wreszcie umyć, do ciężkiej cholery! Ubranie bądź uprzejmy spalić, przynajmniej nie upaćka
innych w praniu.
Poszedłem, bo już mnie wszędzie zaczynało swędzieć. Na wszelki wypadek do kąpieli
oprócz potrójnej porcji mydła dołożyłem podwójną dawkę środków odkażających i
zanurzyłem się po uszy.
Obudziłem się, jak ktoś usiłował mnie utopić. Dopiero po chwili rozpaczliwej
szamotaniny zorientowałem się, że zasnąłem, toteż wygramoliłem się z wanny. Osuszyłem się
byle szybciej i lekkim zygzakiem powędrowałem do łóżka. Jakoś tam dotarłem i padłem, i
ktoś zgasił światło.
Do obiadu pozostało trochę czasu, zatem oboje z Angeliną zrobiliśmy sobie drinki,
korzystając z chwili samotności Coypu pracował twórczo w laboratorium, a młodzież gdzieś
się szwendała.
- Masz obmyślany jakiś sposób wykończenia Slakeya? - spytałem, wracając do
tematu, który ostatnio był modny.
- Dokładnie nie, ważne, żeby był długi i bolesny. Nie lubię sadystów, pewnie uraz ze
starych czasów, a tej starej świni sprawiało przyjemność obserwować, jak mnie ten robot ciął,
by wydostać implant. Ciebie miał w kopalni, to mną się nie przejmował i posłał na dół do
roboty. Jedna z kobiet pokazała mi ziarno tego, czego szukałyśmy, i to było całe
przygotowanie do pracy. Tyle że w odróżnieniu od pozostałych wiedziałam, że w każdej
chwili mogę wrócić. Najgorsze było czekanie, ale pospieszyłeś się. A tego cholernego robota
własnoręcznie przerobię na surowce wtórne. Cybernetyczne bydlę!
Dalszą litanię komplementów przerwało pojawienie się Coypu.
- Mógłbyś mi coś powiedzieć po starej znajomości? - spytałem, gdy skończył się
oblizywać po połowie szklanki.
- Jasne.
- Jak ci idzie przesyłanie maszyn do innego wszechświata? Ostatnio miałeś z tym
spore problemy.
- Czas przeszły dokonany. Rozwiązałem problem, był w gruncie rzeczy prosty, należy
umieścić urządzenie w polu energetycznym, wtedy przechodzi nie uszkodzone. A bo co?
- Mam pewien pomysł. Slakeya nie dało się zahipnotyzować i przesłuchać w Piekle,
bo było za mało czasu, a on za bardzo sfiksował. Ale jakbyśmy go tak mieli tutaj, gdzie nie
musimy się spieszyć i możemy ściągnąć fachowca?
- Byśmy z niego wycisnęli, co chcemy. Mamy fachowców i sprzęt, który pozwala
zrobić z pamięcią czy umysłem praktycznie wszystko. No, wyleczyć to go nie wyleczymy -
cuda nie są naszą specjalnością, ale dowiemy się wszystkiego co trzeba. Tyle że go nie mamy
i nie będziemy mieli, bo prędzej zdążymy go zabić, niż przesłuchać. Za długo był w Piekle,
zmiany są, jak wiesz, nieodwracalne.
- Wiem. I wcale nie chcę go tu mieć fizycznie. Pamiętasz innego świra, który prawie
zniszczył Korpus?
- Naturalnie, ze pamiętam. Gdyby nie ty, udałoby mu się to trwale. Tak zniszczył nas
tylko czasowo, ale i tak to było przykre doświadczenie.
- Mogę się zgodzić w kwestii doświadczeń, ale nie o wspominki chodzi, tylko o coś,
co wtedy zbudowałeś. Nazywało się modulator czasowy i zapisywało wspomnienia danej
osoby, które co jakiś tam strasznie krótki czas wtłaczano mu z powrotem w pamięć, żeby nie
zapominał, że on to on, i nadal istniał.
- Pewnie, ąe pamiętam modulator czasowy, nie tylko go zbudowałem, ale i
wynalazłem. Tak na wszelki wypadek mamy ich sporo pod ręką, jakby się komuś jeszcze
zachciało wojny w czasie. A dlaczego pytasz?
- Bo skoro mogłem wtedy mieć ze sobą twoje wspomnienia, których użyłem, by
zbudować time-hehks, który notabene też wynalazłeś, to mogę wziąć ze sobą pusty
modulator, udać się do Piekła i wgrać tam Slakeya. Jak wrócę, wgra się komuś jego umysł i
zabierzecie się do badań. Potem przywróci się ochotnikowi jego własną osobowość i po
kłopocie.
- Doskonały pomysł - rozległo się od drzwi - Tylko wybij sobie z głowy, żebym cię
tym razem puściła samego.
W pierwszym odruchu chciałem zaprotestować - potem mi przeszło sądząc po głosie,
Angelina nie żartowała i bezpieczniej było się z nią w tym momencie nie sprzeczać.
- No niech już będzie. Udajemy się do Piekła, więc lepiej nie ubieraj się zbyt ciepło. I
za bardzo się nie rozbieraj Marines też tam idą, tylko tym razem bez kiełbasy, za to z ciężkim
sprzętem i bronią. Na Slakeya salami drugi raz nie wystarczy, potrzebne będą cegły.
- Też ciężkostrawne. Marines lepiej zostawić w domu, pojedziemy we dwoje pancerką
zwiadowczą. Będzie znacznie szybciej, a na Slakeya wystarczy, możesz mi wierzyć -
Uśmiechnęła się radośnie - Na kolację powninniśmy zdążyć. Jutro.
- Jutro, bo dzisiaj chcą mnie na gwałt wziąć do szpitala. Podobno mam dwa złamane
zebra.
- Gdybyś nie chodził ciągle na znieczuleniu w płynie, to sam byś dawno o tym
wiedział - Westchnęła z rezygnacją - Bez ciebie przemysł rektyfikacyjny może by tak całkiem
nie zbankrutował, ale miałby przestoje. Zresztą, po co ja się wysilam?
- Właśnie - przytaknąłem nieco zdziwiony.
Ponieważ lubię wiedzieć, co mi robią w środku, a żebra to była mikrochirurgia, całość
odbyła się pod miejscowym znieczuleniem. Miałem dwa pęknięte żebra, które wyglądały
średnio normalnie na hologramie. Zabieg sprowadzał się do wsadzenia mi w klatkę piersiową
elastycznej żyły, którą doprowadzono do pękniętych kości. Następnie wypuszczono z niej
zgraję nanorobotów - czyli automatów o molekularnej wielkości - które złapały wpierw
krańce kości, potem siebie nawzajem i ściągnęły gnaty na właściwe miejsce. Akcję
powtórzono z drugim żebrem i było po sprawie - nowa tkanka kostna obrośnie złamane końce
i nanoroboty, nie będzie ryzyka przemieszczenia i innych nieprzyjemności, jak starożytny
gips czy leżenie w łóżku.
Prosto z sali operacyjnej udałem się do laboratorium.
W laboratorium czekała Angelina i uniwersalny transporter opancerzony. Tak na
pierwszy rzut oka trudno było określić, które było lepiej uzbrojone. Prywatnie obstawiałem
Angelinę ubraną w twarzowy, czarny uniform. Dozbroiłem się więc, aby nie odstawać od
reszty, i wziąłem pojemnik z modulatorem.
- Gotowa? - spytałem.
- Gotowa, a ty?
- Poklejony i na gwarancji. Ruszamy?
- Za moment, chcę uświadomić Coypu pewien drobiazg, mianowicie, że nie
planujemy osiedlenia się w Piekle, tylko powrót na obiad. To tak na wszelki wypadek.
- To się nazywa szeroko pojęta profilaktyka - podpowiedziałem.
- Dokładnie.
- Nie ma się co irytować - odezwał się zza konsolety obiekt troski mojej żony. - Tym
razem wszystko będzie działało bez problemu. Zaręczam.
- Ostatnim razem też tak mówiłeś, a zadziałało tylko na moje buty.
- To po co je zdejmowałeś? Transporter ma między warstwami pancerza jedno
urządzenie, ty w obcasie drugie, a Angelina cały czas trzecie. W najgorszym razie wystarczy,
jak się do niej przytulisz...
- Coś ty powiedział? - przerwała mu, bardziej zaskoczona niż zła.
- Co?!... A prawda, wystarczy, jak cię złapie i wrócicie tutaj. - Teraz dla odmiany
zdziwił się Coypu. - O co chodzi?
- O nic - westchnęła zrezygnowana Angelina. - Kiedyś chciałam cię zapytać, dlaczego
nigdy się nie ożeniłeś. Już nie muszę.
- Nic nie rozumiem...
- Nie przejmuj się - pocieszyłem go. - U kobiet to normalne. Bierz się do roboty, dość
już zmarnowaliśmy czasu.
Weszliśmy do wozu, Angelina uruchomiła silnik, a Coypu zajął się przełącznikami,
klawiaturą i całą resztą aparatury. Po paru sekundach jego zmartwione oblicze pojawiło się na
ekranie komunikatora przed moim nosem.
- Możecie wyłączyć silnik. Mamy mały problem...
- Jak mały?
- Zależy od punktu widzenia... wszystko działa, tylko Piekło zniknęło.
- Co?!
- No, nie ma go tam, gdzie powinno być, i nie mogę go znaleźć.
ROZDZIAŁ 24
Angelina wyłączyła silnik i oboje wygramoliliśmy się z pancerki.
- Czy ty przypadkiem nie przesadzasz z roztargnieniem? - spytała Angelina. - Zgubić
całą planetę?
Coypu udawał ciężko zajętego, ale i tak nie miał szans.
- Nie zgubiłem żadnej planety! - oświadczył z godnością. - Jej po prostu nie ma na
miejscu!
- Planety nie krasnoludki, nie łażą gdzie popadnie!
- Może ta jest wyjątkiem - wtrąciłem. - Piekło zawsze miało dziwaczne pomysły...
- Przestańcie robić mi wodę z mózgu! - jęknął Coypu. - Nie mogę się tam dostać,
wykorzystując dotychczasowe koordynaty. Wygląda na to, że tam w ogóle nie ma
wszechświata.
- Został zniszczony? -Angelina spoważniała.
- Ponieważ to wymaga sporo czasu, tak z milion lat, to wątpię.
- A Niebo nadal jest na miejscu? - spytałem.
- Oczywiście - obruszył się, pomajstrował przy czymś i zastygł.
Po dłuższej chwili opadł na fotel i wymamrotał: - Niemożliwe!
- Co? - zainteresowała się Angelina, ale nawet jej nie usłyszał pochłonięty klawiaturą i
piętrowymi wzorami, jakie pojawiały się i znikały na ekranie.
- Zostaw go - poradziłem. - Chwilowo jest stracony dla świata i ludzi. Jeśli ktoś może
dojść do ładu, co się porobiło z wszechświatami, to właśnie on. Lepiej mu nie przeszkadzać.
Cicho wyszliśmy.
W hallu pstryknąłem na barbota - który został tak zaprogramowany, by trzymać się w
pobliżu.
- Nie za wcześnie, żeby zacząć chlać? - skrzywiła się Angelina,
- A kto ma zamiar? - zainteresowałem się uprzejmie i poleciłem: - Daj no piwo. Dla
ciebie też?
- Nie o tej porze.
- Nie wiesz, co tracisz, ale wolny wybór. - Spróbowałem podanego płynu, okazał się
nie najgorszy, i wróciłem do tematu. - Zastanówmy się: Coypu niech szuka, w tym mu nie
pomożemy, ale możemy zrobić coś innego. Przed wyruszeniem na Vulkann uruchomiliśmy
program poszukiwawczy innych pseudo-świątyń Slakeya. Dzięki niemu znaleźliśmy tę na
Vulkannie, ale program został przerwany. Zobaczymy, czego się ciekawego w tym czasie
dowiedział.
Wybrałem na komunikatorze numer Jamesa i pierwsze, co usłyszałem, to pluski i
piski.
- Jakbyś miał chwilkę czasu, to chciałbym ci zadać jedno krótkie pytanie i nie
interesuje mnie, co robisz i z kim.
- Mam. Zadawaj.
- Moglibyście z bratem wziąć się do roboty i sprawdzić, czy program poszukiwawczy
znalazł jakieś nowe szwindle Slakeya?
Ten, który namierzył nam kościół na Vulkannie,
jakbyście, robaczki, zapomnieli w tym natłoku obowiązków.
- Zrobi się. Gdzie was szukać, jak sprawdzimy?
- W laboratorium.
Coypu nadal zawzięcie walczył z matematyką, zatem wypiliśmy z Angeliną herbatę i
poważnie zacząłem myśleć nad czymś mocniejszym od piwa, gdy zjawili się James i Bolivar
z wydrukiem. Sądząc po minach, wieści były nie najgorsze.
- I co?
- Kilka ewentualnych, parę wysoce prawdopodobnych i jeden pewny - zameldował
James - Kółko Beczącej Owcy.
- Co proszę!?! - Angelina omal nie spadła z fotela.
- Kółko Beczącej Owcy, to nie ja to wymyśliłem, on też nie. Taka nazwa. Wyłącznie
damskie i wyłącznie dla bogatych. A mieści się na planecie Cliaand
- Świat się kończy! - Tym razem na mnie zrobiło to wrażenie - To świat pełen durni,
ale żeby aż tak.
- Przepraszam, nie rozumiemy - chórem odezwali się bliźniacy.
- Bo jesteście za młodzi. Były tam pewne problemy natury wojskowej, nie mówiąc już
o tym, że próbowano zabić waszego ojca - wyjaśniła Angelina. Opowiemy wam przy okazji
Teraz to świat-muzeum.
- Muzeum czego?
- Wojny, wojska i wszystkiego, co się z tym wiąże. Eksponatów i specjalistów mieli w
nadmiarze, a rzadko kto bawił się w ostatnich wiekach w inwazje kosmiczne. Ostatnio była to
raczej biedna planeta, ale turystyka powinna poprawić ten stan rzeczy. Proponuję, abyśmy się
tam wybrali i złożyli tej Owcy kondolencyjną wizytę.
- Dlaczego kondolencyjną? - zdziwił się Bolivar.
- Bo po tej wizycie już nie będzie, gdzie i komu prowadzić działalności - wyjaśniła mu
Angelina - Coś mi się wydaje, że długotrwałe przebywanie na basenie źle na ciebie wpływa.
Dalsze troski przerwał jej pełen uczucia jęk - Coypu zaczął popadać w desperację.
- To wszystko nie ma najmniejszego sensu! Piekło, Niebo, wszystko zniknęło -
Wyglądał na autentycznie załamanego.
- Uszy do góry - poradziła mu Angelina - Znaleźliśmy następną oazę kantu Slakeya.
Zamiast w Piekle zdejmiemy mu pamięć na Cliaand, tyle że tym razem trzeba wszystko
dokładnie zaplanować, bo następnego razu może już nie być.
Coypu nieco się ożywił, więc zapytałem:
- Da się wykorzystać tę twoją cudowną latarkę?
- Jaką znowu latarkę?
- No, z tym hamulcem czasowym czy jak się ten patent nazywa.
- Pewnie - Coypu najwyraźniej dochodził do siebie - A tak w ogóle, to co z nim
zrobiłeś?
- Wyrzuciłem do morza na Szkle. Aha, po zachowaniu Slakeya sądząc, to nic nie
wiedział o tym wynalazku. Po prostu mieliśmy pecha, że się tam akurat wtedy pojawił.
- A w takim razie w ogóle nie ma przeciwwskazań. Można zresztą używać obu
urządzeń jednocześnie, gdyby się to okazało potrzebne.
- Ślicznie - Teraz ja się ucieszyłem - W takim razie atakujemy w czasie nabożeństwa
czy jak się tam ten spęd nazywa, wtedy Slakey na pewno będzie na miejscu. Zatrzymujemy
czas, zdejmujemy mu pamięć i znikamy, nim się połapie, że ktoś mu zrobił kuku. Tyle tylko,
że będziemy potrzebować większego urządzenia niż latarka, jeśli mamy unieruchomić cały
kościół. A na wszelki wypadek dobrze byłoby objąć polem cały budynek, wtedy nie będzie
żadnych niespodzianek.
- Nie widzę trudności. Chcesz duży hamulec czasowy, będziesz miał. Osobisty
anulator też, żebyś mógł tam wejść podczas działania hamulca i zrobić, co chcesz. - Coypu
był nieco zdziwiony. - To w czym problem?
- W niczym... - zacząłem, ale Angelina skutecznie mnie zagłuszyła.
- W tym, że nie pójdzie sam. Osłona i wsparcie, jak widać, się przydają, a w tej całej
historii wyraźnie widać, że kiedy ktoś chce na siłę coś zrobić sam, pakuje się w kłopoty.
Skończyło się łażenie samopas!
- Pierwsze mądre słowa od wielu dni - odezwał się nagle głosem Inskippa fotel, na
którym siedziała Angelina. - Di Griz, weź uprzejmie dupę w troki i zamelduj się u mnie!
Natychmiast albo jeszcze szybciej!
- Ładnie to tak podsłuchiwać? - spytałem Inskippa, siadając na jego biurku.
- Nic mnie to nie obchodzi - wyjaśnił Inskipp. - Ważne, że jest to skuteczne. Operacją
Korpusu kieruje Korpus, a nie rodzinne układy. Jasne? Są pewne zasady...
- Jakie zasady? Pokaż mi zasady użycia modulatora czasowego w kościele, to
pogadamy.
- Moje zasady, di Griz! Zabierzesz ze sobą Sybil, albo nigdzie nie jedziesz.
- A co ona ma tam do roboty?
- Rozpoznanie celu.
- Już raz to robiła...
- Każdy się uczy na błędach!
- Mam nadzieję, że każdy. Jak ją wezmę, przestaniesz się czepiać?
- Przestanę.
- No to biorę.
- Szczęśliwej podróży - warknął, wskazując drzwi. Poczęstowałem się jego cygarem i
wyszedłem.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ale nawet przy użyciu superszybkiego krążownika
Korpusu na miejsce dotarliśmy po trzech dniach. Okręt i Marines zostawiliśmy na orbicie, a
sami wylądowaliśmy równocześnie z ładunkiem liniowca turystycznego, w który na wszelki
wypadek się wmieszaliśmy (w tłum, nie w liniowiec naturalnie). Broń i sprzęt przybyły w
bagażu dyplomatycznym, też tak na wszelki wypadek.
- Z uwagi na stare wspomnienia zarezerwowałem miejsca w najlepszym hotelu w
mieście ”Zlato-Zlato”.
- Brzmi znajomo - zastanowiła się Angelina. - Aha, to zdaje się tam próbowali cię
zabić, jak przyjechaliśmy na wakacje.
- Uratowałaś mnie arsenałem z dziecinnego wózka. - Uśmiechnąłem się. - Wtedy po
raz pierwszy byliśmy w czwórkę...
- Wspomnień czar. No cóż, pora wracać do teraźniejszości! - podsumowała.
Gdy wysiedliśmy z taksówki, powitał nas właściciel - wysoki, przystojny, szpakowaty
i uśmiechnięty.
- Witam na Cliaand, admirale di Griz. Tym serdeczniej witam Mrs. di Griz, jako że to
drugi raz.
- Miło cię widzieć, Ostrov. Ilu zamachowców tym razem się zameldowało?
- Z tego, co wiem, żaden, ale jakby co, to wątpię, by któryś miał cień szansy, skoro
synowie dorośli. Proszę za mną, pokażę apartament.
Pokój był przestronny, słoneczny i miał doskonały widok. A wewnątrz czekała Sybil.
- Cel rozpoznany - oznajmiła, wręczając mi teczkę. - Najbliższe zgromadzenie
wiernych jutro rano o jedenastej.
- Świetnie się spisałaś. Zjawimy się na kazaniu, jak tylko ekwipunek dotrze na czas.
- Już dotarł - Uśmiechnęła się - Chyba że było więcej niż jeden kufer.
Angelina zajęła się sprawdzeniem broni. Hamulec czasowy przypominał popularny
alarm przeciw włamaniowy, dlatego na ścianie budynku zajętego przez Koło Owcy nie
powinien zwrócić niczyjej uwagi Uruchomiłem holoprojektor i zajęliśmy się studiowaniem
budowli dokładnie sfilmowanej i zmierzonej przez Sybil.
Na koniec przyczepiłem do paska najnowszy wynalazek Coypu i uruchomiłem.
Wszyscy poza mną zamarli. Zadowolony wyłączyłem urządzenie i zwinąłem cały sprzęt
Nadszedł czas na małą uroczystość.
Trwała cały wieczór.
Parę minut po jedenastej zaczęliśmy akcję.
Angelina z musicmanem na pasku i słuchawką w uchu była pierwsza na miejscu.
Musicman był nie do odtwarzania muzyki, ale do słuchania, miał silny mikrofon kierunkowy
i wzmacniacz. Szyba w oknie działała jak doskonała membrana.
- Okno z witrażem - poinformowała mnie, ledwie podszedłem - Slakey trzy minuty
temu zaczął opowiadać bzdury zwane kazaniem.
- Czas - rzuciłem w mikrofon zamaskowany w klapie i Bolivar przytknął do tylnej
ściany torbę z hamulcem czasowym.
Torbę zdjął, urządzenie wyglądające na używany alarm przeciw włamaniowy
uruchomił i spokojnie wyszedł alejką na Glupost Avenue, gdzie czekali pozostali.
- Ruszamy.
Oboje z Angelma przeszliśmy przez ulicę, uruchomiłem przymocowany do paska
anulator. Nic się nie zmieniło - przynajmniej dla postronnego obserwatora - i o to chodziło.
- James, drzwi - poleciłem, podchodząc.
Powietrze przed drzwiami minimalnie drgnęło, gdy pole anulatora zetknęło się z
polem hamulca i James zajął się zamkiem, co zajęło mu równe półtorej sekundy. Wraz z
Angeliną weszliśmy James zamknął za nami drzwi i uśmiechnąłem się. Dopóki nie wyłączę
hamulca, nikt z obecnych niczego się nie domyśli, a jedyne, co będą wiedzieli potem, to to, że
tym razem czas na kazaniu jakoś dziwnie przeleciał.
- Ale bezguście! - Angelina westchnęła z uczuciem, spoglądając na dwuskrzydłowe
drzwi przed nami - I założę się, że wiem, kto to projektował.
James z Bolivarem otworzyli błękitne paskudztwo - zwane drzwiami - w dłoni
Angeliny pojawił się pistolet, a w drzwiach ukazał się Slakey.
Gapił się na nas.
Sześć luf wycelowano weń natychmiast - Angelina miała dwie - a to, że nikt nie
strzelił, dowodziło naprawdę dobrego refleksu. Slakey bowiem nie ruszał się i nie oddychał,
podobnie jak reszta obecnych za drzwiami.
Powoli schowaliśmy broń i weszliśmy. Żeby nie kusić losu, Angelina miała modulator
Przytknęła go Slakeyowi do czoła. Skopiowanie pamięci i myśli Slakeya trwało krócej niż
sekundę, ale człowiek nie rejestruje krótszych przedziałów czasowych.
- Pamięć pełna - rozległ się głos Angeliny.
- No to tym razem cię mamy, cwaniaczku - mruknąłem mściwie.
ROZDZIAŁ 25
Przyznam, że całą drogę do bazy denerwowałem się solidnie - jak dotąd Slakey za
każdym razem robił coś nieoczekiwanego i żadna akcja nam do końca nie wyszła, a to, że
żadna także nie skończyła się katastrofą, zawdzięczać należało bardziej naszej pomysłowości
i improwizacji niż jego błędom. Można by powiedzieć, że zacząłem dostawać świra na jego
punkcie. Na szczęście w początkowym stadium, to jest stosunkowo niegroźnym.
Dotarliśmy jednak bez żadnych ekscesów, a w laboratorium oczekiwał nas spory
tłumek - obecny był nawet Berkk, wypuszczony wreszcie ze szpitala Z należytym
dostojeństwem wręczyłem Coypu modulator.
- Naprawdę tam jest? - spytałem niepewnie.
- Wskaźnik twierdzi, że pamięć jest pełna, nie widzę powodów, dla których miałoby
go tam nie być - Coypu był zupełnie spokojny - Teraz pozostaje tylko problem ochotnika.
Zabieg nie jest przyjemny, gdyż przypomina samobójstwo, choć całkowicie bezbolesny i nie
pozostawia śladu wspomnień ładowanych. Na wszelki wypadek unieruchomimy drania, bo
nie wiadomo, co mu strzeli do łba, jak się zorientuje w sytuacji. Na zahipnotyzowanie
potrzeba trochę czasu i lepiej nie dawać mu okazji do samozniszczenia. No to kto się zgłasza?
Zapadła naprawdę wywierająca wrażenie cisza, zgodnie ze starą wojskową zasadą, że
ochotnicy wyginęli w ostatniej wojnie (kiedy ona była, nie miało najmniejszego znaczenia).
Wyszło na to, że chyba znowu będę musiał zrobić coś głupiego, łamiąc zasadę nie narażania
się bez potrzeby, gdy odezwał się Berkk:
- Myślę, że ma pan ochotnika, profesorze. Tyle wam zawdzięczam, zwłaszcza Jimowi,
że tak po prostu trzeba. Gdyby nie wy, umierałbym stopniowo w lodowej kopalni. Jedno
pytanie, jest pan pewien, że bez kłopotów może go pan potem ze mnie wyrzucić, żebym był
znowu sobą?
- Mogę. Jak się będzie stawiał, to go wymiotę ładunkiem neutralnym, i po kłopocie.
- A co wtedy będzie ze mną?
- Faktycznie. Ładunek ustawia synapsy na stan neutralny, likwidując wszystko.
Bezpieczniej będzie zdjąć ci zapis i po prostu załadować go, jak skończymy ze Slakeyem.
- No dobrze to lepiej zróbmy to, zanim się rozmyślę - Berkk był blady i nie dziwiłem
mu się.
Coypu musiał trzymać paralizator w kieszeni, bo strzelił, ledwie Berkk skończył, i
oboje z Angeliną w ostatnim momencie złapaliśmy walącego się na podłogę ochotnika, który
właśnie stracił przytomność.
- Nie majak finezja - mruknąłem, pomagając umieścić go na wyściełanym posłaniu
zaopatrzonym w wymyślny system pasów bezpieczeństwa. Coypu najwyraźniej nie
próżnował w czasie naszej nieobecności, podłączył drugi modulator, zdjął zapis pamięci
Berkka i mrucząc coś radośnie, sprawdził zawartość urządzenia zawierającego świadomość
Slakeya. Jego asystenci tymczasem pozapinali pasy wokół nieprzytomnego ochotnika, dodali
do tego klamry - też wyściełane - i zameldowali, że są gotowi. Coypu połączył wszystko ze
sobą, umieścił modulator na czole leżącego i podsunął mu pod nos mikrofon. Następnie coś
tam przełączył i zaczął monotonny zaśpiew:
- Jesteś śpiący, bardzo śpiący. Kleją ci się powieki, ale mnie słyszysz. Nie budzisz się,
bo jesteś śpiący, ale mnie słyszysz. Słyszysz mnie?
W głośniku coś westchnęło i rozległ się cichy, ledwie zrozumiały głos:
- Słyszę.
- Doskonale. - Coypu przygłośnił i spytał: - Kim jesteś? Panowała cisza jak makiem
zasiał. Głośnik ponownie westchnął i powiedział:
- Jestem... Justin Slakey...
Cisza zmieniła się w radosną owację.
Którą skończyła nagła szarpanina na stole. Berkk zachowywał się, jakby dostał ataku
padaczki, choroby św.Wita i szału równocześnie. W końcu przygryzł sobie wargę i otworzył
oczy.
- Co wy wyprawiacie?! - wrzasnął. - Chcecie mnie zabić? Ja was załatwię...
I umilkł wiotczejąc, gdy Coypu zaaplikował mu kolejną narkozę podręcznym
miotaczem.
Nawet dla mnie stało się jasne, że nie pójdzie tak łatwo jak powinno.
I nie poszło.
James pomagał Coypu, ale sprawa wydawała się beznadziejna - jak tylko zdołali
zahipnotyzować jednego Slakeya, zjawiał się w jego miejsce inny i cała zabawa zaczynała się
od początku. Za każdym razem powodowało to miotanie się ciała, w którym przebywali, i
istniała duża szansa na to, że ciało się zużyje, nim skończą się Slakeyowie.
- Czas na zawodowców - zdecydował Coypu, ocierając pot z czoła. - Doktor
Mastigophort jest w drodze. To czołowy psychosomatyk Korpusu. Jak on sobie nie poradzi,
to nikt sobie nie poradzi.
Tak zarekomendowany gość nie wyglądał imponująco - prawdę mówiąc, na
zagłodzonego, kościanego dziadka, który jeszcze nie do końca osiwiał. Acz przyznać należy,
że zjawił się w rekordowo krótkim czasie.
- Wszyscy proszę won - oznajmił uprzejmie. - Poza profesorem Coypu i pacjentem,
ma się rozumieć.
Pozostało posłuchać, ale najpierw wyjaśniłem mu techniczną kwestię własności ciała i
związaną z tym troskę o jego nie zużyty stan.
- Coypu, kiedy ty dorośniesz? - jęknął psychosomatyk i powtórzył zdecydowanie
mniej uprzejmie: - Powiedziałem wszyscy won, to won!
No to wszyscy wyszli.
Zaczynałem poważnie przymierzać się do łóżka, gdy odezwał się komunikator.
Informacja była krótka: oboje z Angeliną potrzebni byliśmy na gwałt w laboratorium. Gwałty
co prawda przestały nas bawić, ale poszliśmy z czystej ciekawości.
Zastaliśmy Coypu i Mastigophorta w stanie silnego wyczerpania i skrajnej depresji,
zwisających z klubowych foteli. Trudno było określić, który ma się gorzej.
- Niewykonalne - jęknął na nasz widok psychiatra. - Żadnej kontroli, nie da się
nanieść blokad, nie da się do niczego dojść. Takiej liczby wielokrotnej osobowości w życiu
nie widziałem. Mój kolega, tu leżący, co prawda wyjaśnił mi, o co chodzi, ale przez tę
przeklętą stałą więź telepatyczną nic nie da się zrobić. Ich jest po prostu za dużo.
- Nic - zawtórował głucho Coypu.
- Można by go potorturować... - rozmarzyła się Angelina. - Dajmy sobie z nim spokój,
a zajmijmy się wynalazkiem Coypu. Jak ta maszynka raz zadziałała, to musi być sposób, żeby
ją zmusić do ponownej kolaboracji.
Coypu potrząsnął głową i zrobił zgoła cierpiętniczą minę.
- Sprawdziłem wszystko jeszcze raz, nawet przerwałem inne projekty, nad którymi
pracował główny komputer Bazy. Gdybyś nie wiedział, jest to największy i najszybszy
komputer w znanym wszechświecie - Wskazał na okno - Widzicie ten księżyc? Prawie jedna
trzecia naszej Bazy to jest właśnie ten komputer. Jak dotąd zużyłem równowartość coś koło
miliona lat jego czasu.
- I co?
- Niewiele. Za każdym razem ta sama odpowiedź niemożliwa zmiana koordynat.
- A to się właśnie stało? - upewniłem się.
- Naturalnie.
- Słuchaj no, dla mnie w całej tej sprawie nie ma nic naturalnego, o czym bądź łaskaw
pamiętać! - warknąłem, podchodząc do konsolety i przyglądając się jej nieżyczliwie.
A potem kopnąłem ją z uczuciem i zamarłem.
- Nie ma się co zrywać i ratować - usłyszałem głos Angeliny - Jemu nic nie jest, tylko
właśnie wpadł na jakiś pomysł i się z nim bije. Jak skończy, to nam powie.
- Zaraz wam powiem - ocknąłem się - Ten przerośnięty komputer ma całkowitą rację,
wszechświaty zawsze będą na swoich miejscach, a to nasuwa oczywisty wniosek. Należy
szukać prawdziwego powodu, dla którego nie możemy dostać się do tych wszechświatów.
Co, nadal nie rozumiecie? Po minach widzę, że nie. Mówiąc prosto, skoro wszechświat nie
zmienił swego położenia, to ktoś zmienił współrzędne w urządzeniu, czyli mamy do
czynienia z sabotażem.
- Przecież własnoręcznie je wprowadzałem! - zaprotestował Coypu - Sprawdziłem
wyliczenia i wyniki, gdy zaczęły się kłopoty.
- A sprawdziłeś początkowe koordynaty? - spytałem niewinnie - Te stanowiące
podstawę obliczeń?
Coypu wyglądał, jakby go piorun strzelił.
- Zaraz! Gdzieś tu mam z nimi kartkę! - wrzasnął nagle i rzucił się do biurka.
Gwałtownie wyszarpnięta szuflada huknęła o podłogę, ujawniając upchniętą
zawartość, na którą składały się między innymi puste puszki, niedopałki cygar, połamane
(albo i nie) ołówki, kłębki sznurka, ze dwa kilo spinaczy luzem, różnokolorowy drut i z pięć
kilo pomiętych papierów. Spośród tych bardziej ugniecionych Coypu wygrzebał niecierpliwie
kartkę i wygładził z triumfem.
- Sam to pisałem! - oznajmił z dumą i pomaszerował do klawiatury konsolety.
Wywołał na ekranie jakieś matematyczne tasiemce, przyjrzał się im, a potem kartce. A
potem im. A potem znów kartce - zupełnie jakby obserwował grę w niewidzialnego ping-
ponga.
- Niemożliwe - wychrypiał w końcu.
- Jesteś geniuszem - pogratulowała mi Angelina.
- Wiem - odparłem skromnie.
Coypu z zaciętą miną zaczął wprowadzać poprawki, czyli odtwarzać pierwotny stan
zapisów, Mastigophort zaś sprawdził, co porabia pacjent. Pacjent leżał grzeczny, bo
nieprzytomny, jak się dowiedziałem, zdesperowani naukowcy zaaplikowali mu podwójną
dawkę paralizatora, nie mogąc go inaczej spacyfikować.
- Jest! - ryknął Coypu - Piekło!
Ekran nad konsoletą ukazywał znajomy czerwony krajobrazik i spuchnięte słońce.
- Wszystkie są na miejscu - ucieszył się Coypu - Miałeś rację, odrobinkę zmieniono
początkowe dane, stanowiące podstawę do obliczeń. Im dalej, tym bardziej błąd wzrastał, a
liczenia było sporo. Kto? Co za wredna małpa to zrobiła?
- Już ci mówiłem, sabotażysta - przypomniałem łagodnie - Albo mówiąc inaczej,
szpieg.
- W Korpusie me ma szpiegów! - zirytował się fotel głosem Inskippa - A zwłaszcza tu,
w Głównej Bazie! Bzdura!
- W Korpusie może i nie ma. Co do liczby mnogiej nie będę się upierał, ale w Bazie
jest jeden szpieg Slakeya i mogę ci powiedzieć kto, tylko strasznie nie lubię gadać z meblem.
- Nie bądź drobiazgowy, szkoda czasu, może uciec, nim do was dójdę. Gadaj!
- Nigdzie nie ucieknie - uśmiechnąłem się z satysfakcją. - Leży przypięty do łóżka i
ani drgnie. Szpiegiem, moi drodzy, jest nikt inny jak Berkk, którego tu osobiście
przyprowadziłem, żeby go nagła krew zalała.
ROZDZIAŁ 26
- Przecież... przecież uratował ci życie! - Nawet Angelina była zaskoczona.
- Uratował. Ja jemu też.
- Był więźniem. Nie szpiegowałby.
- Był i szpiegował.
- Niemożliwe! - Coypu odzyskał dar wymowy. - Przecież to zwykły mechanik, jak
mówiłeś. Do tego, co zrobił, potrzebny jest naprawdę dobry matematyk. Inaczej od razu
zauważyłbym zmiany...
- Może byśmy się uspokoili? - zaproponowałem. - Nie prościej go o to zapytać?
Coypu popatrzył na mnie nieżyczliwie i zabrał się do Berkka. Najpierw zaaplikował
mu solidny ładunek elektronów, czyszcząc mózg i zmieniając Slakeya w wiązkę wolnych
elektronów, a potem załadował świadomość Berkka w jego własne ciało. Doktor
Mastigophort dał mu następnie zastrzyk - Berkkowi ma się rozumieć, Coypu był przytomny,
a przynajmniej sprawiał takie wrażenie - i leżący na stole jęknął i otworzył oczy.
- Dlaczego jestem przywiązany? - Głos z pewnością należał do Berkka.
- Żebyś się własnoręcznie do reszty nie wykończył - wyjaśniłem. - A właściwie żeby
cię Slakey nie wykończył. Tak a propos, to można go rozpiąć.
Zajął się tym dziwnie milczący Coypu.
- O kurczę... - jęknął Berkk siadając i obmacując wargi. - Warto chociaż było?
Dowiedzieliście się, czego chcieliście?
- Nie do końca - przyznałem. - Ale zanim do tego przyjdziemy, chciałbym ci zadać
jedno krótkie i proste pytanie. Dlaczego próbowałeś zepsuć transporter
międzywszechświatowy?
- Dlaczego co... dlaczego miałbym to zrobić?!
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć.
Rozejrzał się nerwowo, ale przeraził go dopiero widok noża w dłoni Angeliny.
- Nie! - wrzasnął rozpaczliwie. - Tylko nie to... - A potem się rozpłakał.
Nikt z nas się nie odezwał (bo nikt dokładnie nie rozumiał, co się dzieje). W końcu
Berkk się uspokoił, otarł łzy rękawem i szepnął:
- Z powrotem do kopalni...
- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić? - spytałem lekko poirytowany.
- Ja... mnie jest dwóch i ja właśnie wróciłem do lodowej kopalni, ten cholerny
jednooki robot przed chwilą mnie tam wrzucił...
Nagle mnie olśniło.
- Slakey cię powielił w ten sam sposób co siebie?
- Tak, ale tylko raz.
- No to wszystko jasne!
- Jak dla kogo! - Angelina też się zirytowała. - Dobrze ci radzę, oświeć nas i to
szybko!
- Proszę uprzejmie, choć wyjaśnienie jest proste. Slakey umieścił mnie w kopalni, ale
widać nie dawałem mu spokoju, albo raczej Coypu mu nie dawał. Postanowił więc umożliwić
mi ucieczkę, by wiedzieć, co będzie robił Coypu i Korpus. Nie zapominaj, że wtedy nie miał
pojęcia, że jestem Stalowym Szczurem, inaczej zabiłby mnie od ręki. Byłem dla niego
narzędziem, a chodziło mu o wprowadzenie tu swojego człowieka. Tym kimś był zdublowany
Berkk, bo mając jeden egzemplarz przy sobie, mógł nie tylko zmusić drugi do współpracy,
lecz także jeszcze na bieżąco wiedzieć wszystko, co wie towarzyszący mi Berkk. Każdy
egzemplarz nie tylko wie, ale i czuje to samo co pozostałe. Jak cię zmusił do współpracy?
- Prądem i torturami... ale głównie prądem. Trzymał mnie przykutego do ściany w
laboratorium.
- Przecież... ucieczka była ryzykowna - zdziwił się Coypu.
- Powinniście zginąć, a nie uciec...
- Był to jedyny, nie budzący podejrzeń sposób - wyjaśniłem - a podejrzeń nie mógł
budzić, bo inaczej zacząłbym coś podejrzewać. A że groźny? A co to Slakeya obchodziło?
Jemu nic nie groziło. Jak nam się udało, opróżnił pomieszczenia cyklotronu, a dopiero na
samym końcu napuścił na nas robota, żeby zobaczyć, jak tym razem uciekniemy. No i
zobaczył.
- Ścierwo! - stwierdziła rzeczowo Angelina. - Czego jak czego, ale szpicli nigdy nie
lubiłam. I nadal nie lubię. I pomyśleć, że mój mąż ci życie uratował! Zaraz to zmienię, żeby
się rachunki zgadzały!
- A co miałem robić?! - oburzył się Berkk. - Może was się bólem nie zmusi do
współpracy, ja jestem zwykłym człowiekiem, nie superagentem i mam granice
wytrzymałości.
- Zostaw go - powiedziałem cicho. - Może się to nam nie podobać, ale on ma rację...
- Ale jak zdołałeś zmienić moje obliczenia? - Coypu nadal nie do końca uwierzył.
- Obudziłem się po operacji i nikogo w pobliżu nie było. Przyszedłem tu, pan spał,
toteż Slakey skorzystał z okazji. Robiłem dokładnie to, co mi kazał, obliczeń dokonał sam, ja
tylko naniosłem poprawki do programu
- Na ochotnika tez ci się kazał zgłosić
7
- To akurat był mój pomysł, a Slakey nie miał nic przeciwko wiedząc, że to się nie uda
Powiedział mi jak już było za późno.
- No cóż, twoja kariera się skończyła, acz nie definitywnie - przyznałem po chwili
namysłu - Dla Slakeya jesteś już bezużyteczny, nam możesz się okazać pomocny Jeśli nie
będziesz próbował oszukiwać, to może zdołamy uratować twój drugi egzemplarz.
- Naprawdę?
- Powiedziałem może. Wszystko w swoim czasie. Najpierw postaraj się odpowiedzieć
na kilka pytań. Po pierwsze po co ta cała zabawa z wydobywaniem i sortowaniem skał. Po co
mu ten pierwiastek, a tak na marginesie - jak on to gówno nazwał?
- Unnildecnovum. Ale po co mu, nie mam pojęcia. Nazwę słyszałem, bo tak mówił o
tym, co kobiety znajdowały w sortowni.
- Do czego mu to potrzebne?
- Nie wiem. Wiem, że to jest dla niego najważniejsze, nic innego tak naprawdę się nie
liczy. Ponieważ cały czas trzymał mnie w pobliżu, więc mogłem sporo usłyszeć i
zaobserwować. Stąd znam nazwę. Tyle że nie wiem, co jest ważne, a co nie. Pytajcie, jak
będę wiedział, to powiem .
- W sumie to najważniejszy jest etap końcowy - odezwał się Coypu - Wykopać to
sobie może na dowolnej planecie, ważne jest, co robi z uzyskanym pierwiastkiem, a
odpowiedź na to pytanie znajduje się w Niebie.
- Zaraz! - przerwałem mu - Jak to na dowolnej planecie?
- Bo substancja, którą wydobywa, jest dość rozpowszechniona. Dlatego.
- Wiesz, co to takiego?
- Pewnie, że wiem. Pyłu na ubraniach mieliście aż za dużo do uczciwej analizy. To
węgiel, dość popularny na większości planet. Po obróbce w cyklotronie przerabia go na
pierwiastek 119 i tak go zresztą nazwał. Kobiety mogą go wyczuć wśród węglowego miału, a
dalej zabiera go robot Tylko nadal me wiem po co.
- Znajdź miejsce, gdzie go zabiera, a powód już my znajdziemy - poradziłem mu.
- Jedno jest pewne, to musi być gdzieś w Niebie.
- Tym już ja się zajmę! - oznajmił Inskipp, zjawiając się tym razem osobiście - Space
Marines zostali stworzeni z myślą o takich zadaniach.
- Żadne takie! I nie wyobrażaj sobie, ze dokończysz moją operację - ostudziłem jego
zapał - Marines jako osłona, to i owszem, bo nalęgło się diabli wiedzą ile sztuk Slakeya, ale
tylko jako osłona. Pierwsze skrzypce gramy my i mam nadzieję, ze Coypu wymyślił jakieś
atrakcyjne uzbrojenie ochronne. Zaczepnego mamy aż nadto.
- A i owszem - oświadczył z dużą dozą samozadowolenia Coypu - Skuteczne na gazy
hipnotyczne i broń energetyczną, także na cięcie, kłucie, strzelanie i inne konwencjonalne
sposoby uszkadzania.
Nacisnął jakiś przycisk i ze ściany wyjechało na wysięgniku coś, co wyglądało jak
przezroczysty skafander kosmiczny.
- Własne zasilanie, zamknięty obieg tlenu, przenikliwość powłoki mniejsza niż
milimetr, niezależnie od siły uderzenia. Ma grawitator, więc możesz lewitować. Gwarancja na
sto godzin ciągłego użytkowania. Resztę zademonstruję osobiście - zareklamował Coypu i z
szybkością, o jaką bym go nigdy me podejrzewał, rozebrał się do rosołu - dzięki czemu
mieliśmy okazję podziwiać majtki wyszywane w złote robociki - i założył kombinezon wraz z
kulistym hełmem.
- Zaczynamy od broni sieczno-kłujących - oznajmił, otwierając pojemnik ze
skalpelami.
Najpierw spróbował się pociąć, potem zastrzelić, potem włączył grawitator i odbił się
od sufitu. A potem wyszliśmy, bo gazy bojowe i rykoszety zaczęły zdecydowanie bardziej
zagrażać nam niż jemu.
Odczekałem, aż komunikator rozćwierkał się na dobre, nim go włączyłem.
- Skończyłeś remont laboratorium? - spytałem Coypu.
- Skończyłem i wywietrzyłem. A tak w ogóle, to nie twój interes! To moje
laboratorium!
- Zwykła ciekawość. Jak skończyłeś, możemy pogadać. Potrzebuję na początek sześć
takich ubranek na wycieczkę do Nieba. Szósty dla Berkka, gdybyś się pytał. Jeśli Inskipp
uzna, że Marines też mają paradować na golasa, będzie potrzebne więcej, ale to jego decyzja.
Plan jest taki, że idziemy sami, utrzymując z wami stałą łączność, przy pierwszych oznakach
kłopotów przysyłacie wojsko. To na kiedy będą wdzianka?
- Na rano.
- Świetnie! - ucieszyła się Angelina. - W takim razie proponuję małą imprezkę a konto
zwycięstwa.
Spotkało się to z ogólną aprobatą - nawet Inskippa.
- Słuchaj no, di Griz - zakończył wyrazy uznania ten ostatni. - Intryguje mnie to
unnildecnovum. Postaraj się jutro o próbkę i wyjaśnienia.
- Jak się da, to się zrobi, szefie.
- Jak się zrobi, to się da, di Griz. No to wypiliśmy na zgodę.
ROZDZIAŁ 27
Tak na wszelki wypadek - a cholera wie, kogo się w Niebie spotka - pod kombinezony
założyliśmy stroje kąpielowe, co w przypadku Sybil i Angeliny dawało atrakcyjne wrażenia
wizualne. Swoją drogą dobrze, że nie było z nami Marines, bo chłopy by sobie krzywdę
zrobili na pierwszej nierówności terenu - jak się nie patrzy pod nogi, to się przeważnie tak
kończy. A gwarantuję, że by nie patrzyli (pod nogi, ma się rozumieć).
- Sprawdzenie wyposażenia - zarządziłem, gdy wszyscy byli już w kombinezonach. -
Każdy powinien mieć paralizator, pojemnik z granatami usypiającymi i drugi z dymnymi.
Nóż, ładunek wybuchowy i zapas kajdanek.
- Plus jedna piła tarczowa z diamentowym ostrzem w moim wypadku - dodała
Angelina.
- To by się zgadzało. Są braki?... Nie ma, i ślicznie. James, złap się za ten plecak z
czerwonym krzyżem. To w razie gdyby Coypu przereklamował swoje ubiory. Inskipp, jesteś
tam, słoneczko?
- Jestem - warknęło mi w uchu. - I nie jestem żadne słoneczko, szczególnie dla ciebie.
Marines gotowi do akcji.
- Pięknie. No to, profesorze, prosimy otworzyć drzwi.
Coypu coś tam przełączył i czerwona lampka, dotąd płonąca nad wrotami do garażu,
zgasła, a zapaliła się umieszczona obok zielona.
Złapałem za klamkę, otworzyłem jedną połowę metalowego wejścia i wszedłem.
- A, miałem się wcześniej spytać - przypomniałem sobie, odganiając natrętny
obłoczek. - Co jest z tymi chmurkami? Nachalne jakieś i nisko latają.
- Forma życia charakterystyczna dla tej planety - odezwał się Coypu w moim uchu. -
Mają krystaliczne wnętrzności, stąd ciche dzwonienie, a unoszą się dzięki wytwarzaniu
metanu. Nachalne, bo ciekawskie. Uważajcie z otwartym ogniem, gdyż mogą eksplodować.
Ledwie skończył mówić, obłoczek eksplodował - najwyraźniej Slakey miał nas pod
obserwacją i otworzył ogień. Poza oślepiającym błyskiem nie wywarło to na mnie żadnego
wrażenia: kombinezon faktycznie był niezły. Uprzedzeni zajęliśmy się rozstrzeliwaniem
obłoczków, zanim dotarły w pobliże, co stanowiło miłe urozmaicenie marszu przez zieloną
łączkę.
- Tam. - Wskazałem, orientując się w terenie. - Walhalla to kant, a Raj nadal budują.
Budynek, w którym dałem z siebie zrobić głupka, jest gdzieś w tamtym kierunku, wystarczy
kierować się wzdłuż tej żółtej drogi.
- Byłoby tu całkiem miło, gdyby nie ta menda Slakey - oznajmiła Angelina,
rozglądając się wokół z uznaniem.
- Właśnie mamy zamiar coś z tym zrobić - przypomniałem jej.
- Też racja. Coś tu gra!
- To w górze to ptaki? - zdziwiła się Sybil.
- Nie całkiem. To taka religijna fanaberia: nazywa się cherubin. Aseksualne i strasznie
hałaśliwe: nie dość, że wydzierają się grupowo, to większość uwielbia harfy.
Latająca chmara natrętów zbliżyła się, przeganiając obłoczki i hałasując co się zowie.
Było ich znacznie więcej niż za pierwszym razem i poziom decybeli był wyższy. Coś mi
zaczęło świtać.
- To także tutejsza forma życia? - spytała Angelina.
- Nie wiem, ale z przyjemnością to sprawdzę... - mruknąłem, czekając na dogodny
moment.
Gdy najbliższy znalazł się nade mną, skoczyłem i złapałem go za nogę, nim zdążył
odlecieć. Nie zrobiło to na nim wrażenia - nadal się wydzierał, jakby mc nie zaszło.
Obmacałem go dokładnie, ale poza ciekawostką, że harfę miał przyklejoną do dłoni, nic nie
odkryłem. Toteż ukręciłem mu łeb.
Z otworu wyjrzał pęk kabli i dopiero ich przerwanie zmusiło go do zamilknięcia.
- Automat z grawitatorem i zestawem nagrań - podsumowałem zadowolony. - Slakey
też musiał czytać o amorkach i dodał je dla lokalnego kolorytu.
Dekapitacja musiała źle podziałać na operatora, ponieważ reszta śpiewającej bandy
pospiesznie odleciała. Odetchnąłem z ulgą.
Droga łagodnie zakręcała, zakręt porastały kwiatki i krzewy i spomiędzy tych
ostatnich nagle wypadło coś z łomotem i pognało ku nam.
- Nareszcie! - ucieszyła się Angelina i pobiegła na spotkanie, uruchamiając po drodze
piłę tarczową.
Spotkanie piły i jednookiego robota było krótkie. Wygrała piła, którą Angelina
operowała z wprawą urodzonego drwala. Najpierw poodcinała mu ręce, potem, gdy ją
próbował kopnąć, nogę, a po chwili następną.
- Wykonywałeś kretyńskie polecenia głupiego właściciela - oświadczyła z satysfakcją
Angelina leżącemu w trawie korpusowi. - Wiem, że nas obserwuje, więc niech patrzy
uważnie: jest następny w kolejce.
Wprawnymi ruchami rozcięła pancerz na krzyż, a na koniec odcięła od reszty głowę.
Poczekała, aż zgaśnie ocalałe oko, i z zadowoleniem kopnęła je w krzaki.
- No to pomagiera mamy z głowy - oświadczyła, wyłączając piłę. - Teraz pora na
szefa. Ciekawe, co Slakey przeciwko nam wyśle...
Jej słowa przypomniały mi coś.
- Won z drogi! - wrzasnąłem.
Spóźniłem się o dwie sylaby - z mlaśnięciem droga zwinęła się spod naszych nóg,
ukazując czarną otchłań.
- Grawitatory! - wrzasnął James.
Zatrzymaliśmy się o metry nad wierzchołkami stalagmitów i ostrzy powbijanych w
ziemię w miejscach, gdzie nie było naturalnych szpikulców. Bez przeszkód wznieśliśmy się
na poziom gruntu i po wyłączeniu grawitatorów opadliśmy na trawnik. Dalej spokojnie
wędrowaliśmy po trawie obok drogi.
- Jest! - Wskazałem białą kolumnadę na wzgórzu. - Tam spotkałem tutejszego
Slakeya. Ciekawe, czy nadal tam siedzi.
Schody tym razem się nie ruszały, zatem pokonaliśmy je na wszelki wypadek
ostrożnie. Nic się nie stało. Dotarliśmy do sali i do tronu, na którym jak poprzednio siedział
Slakey z aureolką, ale tym razem się nie uśmiechał - tylko wykrzywiał, i to dość paskudnie.
- Nikt was tu nie zapraszał! - warknął.
- Tylko bez chamstwa i niegościnności - odwarknąłem. - Odpowiesz na kilka pytań, to
sobie pójdziemy.
- Masz odpowiedź! - sięgnął po aureolę i nagłym ruchem cisnął ją, celując we mnie.
Uchyliłem się, aureola rąbnęła w ścianę i eksplodowała z siłą, która posłała mnie na
kolana. Gdy uniosłem głowę, zobaczyłem Slakeya - razem z tronem - znikającego w
podłodze. Ledwie zniknął, sufit zaczął się opuszczać - najwyraźniej podtrzymujące go
kolumny były jedynie maskowaniem dla hydraulicznych podnośników. Przyznać należy, że
opuszczał się szybko - przygniótł nas, zanim zdążyliśmy dobiec do wyjścia. I gdyby nie
patentowy przyodziewek Coypu, rozgniótłby na mało apetyczne, mokre abstrakcje. Tak
przyciśnięte kombinezony zmobilizowały strukturę molekularną i zmieniły się w pancerne
opakowania, nie poddające się naciskowi. Do złudzenia przypominające stalowe trumny.
- Może się ktoś ruszyć? - spytałem. Odpowiedział mi zgodny chór zaprzeczeń.
Normalnie należałoby poczekać na Marines, którzy poradziliby sobie z sufitem od
zewnątrz. W tym przypadku jednak było to mało atrakcyjne wyjście, nie zamierzałem
bezczynnie czekać na ratunek.
Ponieważ przygwoździło mnie w pozycji horyzontalnej, ręce miałem wyciągnięte
wzdłuż ciała, a dłonie w miarę swobodne. Operowanie nimi było nieco kłopotliwe, ale po
paru próbach odczepiłem od kombinezonu ładunek wybuchowy, uaktywniłem i przykleiłem
do sufitu najdalej, jak mogłem sięgnąć.
Huknęło, błysnęło, posypał się tynk i gruz i przez dziurę zaświeciło słońce. Od pasa w
górę byłem wolny, a gdy kombinezon to zrozumiał, bez trudu uwolniłem resztę, po prostu
wyciągając ją spod rumowiska. Konstrukcja sufitu należała do tandetnych, gdyż mój ładunek
spowodował utworzenie się sieci pęknięć, dzięki której zelżał nacisk na Jamesa, dając mu tyle
swobody, że powtórzył moje poczynania.
A potem poszła już seria, tak że Berkka i Sybil wygrzebaliśmy z gruzu, w który
zmienił się sufit.
- Wolałabym tego doświadczenia nie powtarzać - oceniła Sybil.
- Wątpię, żebyś miała okazję - odparłem. - Teraz pogoń przejdzie na jego tereny
produkcyjne, a wątpię, by tam przygotował podobne niespodzianki. Okazałyby się mało
praktyczne w codziennym życiu. Pierwsza dziura, w jaką zmieniła się droga, była tylko
dziurą, druga tu niedaleko jest wejściem do podziemnej sortowni.
Podszedłem do odpowiedniego miejsca i przy użyciu ładunku Berkka wywaliłem w
nim solidny lej, otwierając drogę do sztolni, w którą poprzednim razem skoczył wraz ze mną
mechaniczny oprawca.
- Będę przewodnikiem, ponieważ ja już zaliczyłem tę trasę turystyczną
-poinformowałem pozostałych i uruchomiłem grawitator.
Łagodnie - by nie rzecz dostojnie - opuściliśmy się na dno szybu i stanęliśmy w
znajomej ponurej jaskini, rozświetlonej nieregularnymi erupcjami płomieni z podziemnych
jeziorek. Wkrótce dotarliśmy do stołu-taśmociągu, przy którym tym razem dla odmiany nie
było nikogo. Z prostego powodu, wszystkie kobiety zbiły się w tłum przed budynkami. Gdy
podeszliśmy bliżej, okazało się dlaczego - były powiązane razem mniej więcej po dziesięć, a
za każdą dziesiątką stał Slakey z bronią gotową do strzału. Widząc nas, odezwał się chórem:
- Wynocha albo je pozabijam!
To się nazywa sytuacja patowa (w takiej jednej strasznie starej grze).
- Nie uda ci się ten numer! - odparłem (głównie dlatego, że nikt inny się nie odezwał).
- Uda, uda! Jak doliczę do trzech, zacznę strzelać. Jeden... dwa...
- Dwa i połowa, i liczę od nowa - mruknął James (albo Bolivar).
Zanim padło ”trzy”, powietrze łagodnie pyknęło, jak przy sporej różnicy ciśnień, i
nagle wszystkie kobiety - wyłączając Angelinę i Sybil - zniknęły. Pojęcia nie mam jak, ale
sądząc po głupich minach Slakey'ów, była to sprawka Coypu. Nie tracąc czasu na
zastanawianie się, jakim cudem mu ten numer wyszedł, złapałem miotacz i otworzyłem ogień.
Pozostali zrobili to samo i rozpętała się regularna bitwa, gdzie przewagę miał Slakey
(liczebną), ale my byliśmy lepsi. Widać to było po efektach - pierwsze strzały powaliły pięciu
Slakeyów, a dalej było jeszcze gorzej - dla nich, dlatego nic dziwnego, że po kilkunastu
sekundach zaczęli znikać. Tak cali, jak trafieni. Poszło im to na tyle sprawnie, że po jakichś
dziesięciu sekundach nie mieliśmy w kogo strzelać.
- Co dalej? - spytała Angelina chowając broń.
- Kopalnia i cyklotron odpadają - zastanowiłem się. - Nie ma sensu iść tam, skąd
przychodzi węgiel, a tak dokąd trafia to unicośtam. Więźniami z kopalni zajmiemy się
później.
- W takim razie trzeba odszukać miejsce, gdzie trafia pierwiastek - zgodziła się
Angelina. - W którą stronę?
- Przeciwną niż cyklotron - oświadczyłem i objąłem przewodnictwo.
Posuwaliśmy się ostrożnie, pewni, że Slakey tak łatwo nie zrezygnuje. Zagadką było
jedynie, jakie niespodzianki na nas czekają.
Pierwszą poznaliśmy dość szybko - nagle w przodzie coś błysnęło, w górze zadudniło
i za mną eksplodowało, wywołując mini trzęsienie ziemi, a z sufitu posypały się odłamki.
Podłoże dało mi solidnego kopa. Musiało to być działo sporego kalibru, a przed bezpośrednim
trafieniem takim pociskiem nawet kombinezony Coypu nie były w stanie nas ochronić. Z
przodu błysnęło ponownie i wybuchło przede mną - jak znałem zasadę wstrzeliwania się w
cel, to trzeci pocisk po prostu musiał nas trafić. Tyle że trzeciego pocisku nie było.
- Mam je - rozległ się za to radosny głos Coypu w słuchawce. - Zdalnie sterowane
działo oblężnicze na poduszce grawitacyjnej. Spuściłem je w wulkan na Piekle. Są następne?
- Chwilowo chyba nie - odparłem niepewnie - ale pozostań w gotowości...
Ruszyliśmy do przodu, nadal szykiem ubezpieczonym.
Przed nami był zakręt, a za zakrętem metalowa budowla dziwnie kojarząca się z
fortyfikacją. Skojarzenie okazało się prawidłowe, gdy w stalowych ścianach ukazały się furty
strzelnicze, wysunęły się wielolufowe działka i otworzyły ogień. Ziemia i skały wokół
dosłownie się zagotowały, a nasz pancerny desant rozpłaszczył się w różnych dziwacznych
pozach i nieustających podrygach.
Tym razem Coypu błyskawicznie stanął na wysokości zadania - między nami a
twierdzą pojawiła się pancerka plująca ogniem, zanim jeszcze dotknęła gruntu, a po niej
następna i następna. Wszystkie dziko manewrujące i strzelające jak szalone. Mniej więcej po
minucie tej ogłuszającej kanonady dwie dymiące i podziurawione zniknęły, a w trzeciej -
przypominającej uczciwy ser szwajcarski, a nie durszlak - otworzył się właz, z którego
wyjrzał ciężko zadowolony kapitan Grissle. Za nim stał cichy, dymiący i dziurawy sprzęt.
Największa dziura ziała w miejscu, gdzie przed chwilą były drzwi (też pancerne).
- Osłonę macie - oznajmił. - W razie czego wystarczy krzyknąć. Zaraz wymienię wóz
na nowy.
- Dzięki. - Otrzepałem się, wstając, i nakazałem: - Naprzód! Dotarliśmy do
postrzępionej dziury, która była drzwiami.
- Grissle, słyszysz mnie? - spytałem stając.
- Głośno i wyraźnie.
- Walnij no parę razy w ciąg dalszy tej dziury, tak na wszelki wypadek.
- Już się robi.
Parę okazało się piętnastosekundową kanonadą - na więcej, sądząc po złorzeczeniach,
nie starczyło mu amunicji. Odgłosy wybuchów dowodziły, że demolował coraz dalsze
elementy budowli.
- Poczekajcie, zaraz wracam - rozległo się w słuchawce. - Już jestem w drodze
powrotnej!
Pojazd zniknął, a po paru sekundach pojawił się nowy - bez jednego choćby
zadrapania. I naturalnie wznowił ostrzał. Umilkł dziwnie szybko i rozległ się głos Grissle'a:
- Przestrzeliłem się na wylot, wystarczy?
- Wystarczy. Wchodzimy.
Wnętrze roiło się od pułapek i automatycznych stanowisk strzeleckich. Roiło się to
właściwe określenie, bo w czasie przeszłym dokonanym. Kanonada wybiła poszarpany tunel
w tym wszystkim, a ogień, jaki zapłonął w kilku miejscach, dokończył dzieła. Jedynym
problemem było przedarcie się. przez rumowisko, bo o latarkach naturalnie wszyscy
zapomnieli. Był to jednak żaden problem w porównaniu z tym, co by nas czekało, gdyby nie
artyleria.
Końcowa część drogi była znacznie łatwiejsza, gdyż przez dziurę w ścianie wpadało
światło. Podeszliśmy ostrożnie do wystrzelonego otworu i wyjrzeliśmy.
- Proszę, proszę - odezwała się Angelina. - Chyba wreszcie dotarliśmy do celu.
ROZDZIAŁ 28
Przed nami rozpościerała się malownicza dolina porośnięta trawą. W górze było
błękitne niebo, a całości dopełniał przyjemny wietrzyk. W dolinie ustawiono białe markizy i
niewielkie budynki o spadzistych dachach, obrośnięte kwitnącymi ogródkami. Wszędzie wiły
się dróżki, gdzieniegdzie pluskały fontanny i sterczały rzeźby. No, słowem taki sielski
landszafcik, że obrzydliwość brała.
Całe to bezguście otaczało najdziwniejszy obiekt, jaki w życiu widziałem, a widziałem
wiele dziwactw. Była to matowo-czarna kula o średnicy przynajmniej dziesięciu metrów,
gładka i bezpłciowa niczym zwykła bila.
Pełne zaskoczenia milczenie przerwała Angelina:
- To promieniuje tym samym co drobiny, których szukałam w sortowni. Czujecie?
Faktem jest, że coś czułem. Coś, czego nie da się opisać - ciężar, który nic nie ważył,
wrażenie ruchu, którego nie było, coś zdecydowanie dziwnego. Mężczyźni według Coypu nie
wyczuwali owego promieniowania, ale widocznie w kuli zgromadzono tyle pierwiastka 119,
że dotarło nawet do chłopów.
- A więc tu Slakey zgromadził cały zapas - powiedziałem cicho. - Przy niewielkim
tempie, w jakim uzyskiwał owo coś, proces musiał trwać naprawdę długo.
- Po co to robił? - spytała Angelina.
- Jeszcze nie wiem, ale podejrzewam, że szybko się dowiemy. Zobacz, kto idzie.
Slakey ze świątyni wytoczył się z jednego z budynków i pomaszerował ku stołowi
konferencyjnemu ustawionemu na pobliskim trawniku. Stół otaczały fotele, toteż opadł w
największy i machnął zachęcająco w naszą stronę.
- To pułapka - oceniła Angelina. - Najprawdopodobniej, choć nie na pewno. Skoro
mamy w zasięgu to, co jest dla niego tak cenne, może nabrał ochoty na uczciwe negocjacje.
Chcemy sprawdzić, musimy pogadać.
Ostrożnie zbliżyliśmy się do stołu - na wszelki wypadek z bronią gotową do strzału -
ale nic się nie wydarzyło. Siadłem wraz z Angelina, odebrałem od Jamesa apteczkę. Pozostali
ustawili się, strategicznie otaczając stół, ale zwróceni doń plecami. Czego jak czego, ale
nieufności Slakey mógł uczyć, i to już w przedszkolu.
- Wolałbym się zabić, niż z tobą rozmawiać, di Griz - zagaił Slakey. - To był zresztą
mój podstawowy błąd, należało cię utłuc przy pierwszym spotkaniu.
- Człowiek istota omylna - zgodziłem się. - Ja też powinienem zacząć od
eksterminacji. W końcu i na to przyjdzie pora, a to jest koniec i zdajesz sobie z tego sprawę.
Widać było, że go cholera bierze, toteż uśmiechnąłem się promiennie - ktoś kiedyś
powiedział, że zemsta jest rozkoszą bogów. Za bogów trudno mi się wypowiadać, ale uczucie
było przyjemne.
- Ponieważ pewne było, że cię w końcu dorwiemy - przerwałem ciszę - poczyniłem
pewne przygotowania. Tu jest dla ciebie prezencik.
I położyłem na stole apteczkę.
- Czyś ty do reszty zwariował! Na co mi pierwsza pomoc medyczna?!
- A, zapomniałem o drobiazgu - pochyliłem się i odkleiłem czerwony krzyż.
Pod spodem też był czerwony symbol - jak świat długi i szeroki oznaczający
radioaktywność. A pod nim napis wykonany sporym drukiem, dzięki czemu wyraźnie
widoczny:
BOMBA ATOMOWA - MOC 10 MEGATON.
NIE RZUCAĆ! TRZYMAĆ Z DALA OD DZIECI.
- Żebyś nie miał głupich złudzeń, uzbroiłem ją, zanim położyłem na stole -
uprzedziłem. - Na wszelki wypadek twój szkolny kolega Coypu ma drugi detonator i jakbyś
jakim cudem zdołał mnie obezwładnić, detonuje to w diabły. Cały czas nas obserwuje i nic na
to nie poradzisz.
- Nie możesz...
- Mogę, mogę, zaręczam. Jeszcze jeden drobiazg, zanim przystąpimy do finału. Teraz,
Coypu.
Zgodnie z uzgodnieniem - nieco wymuszonym, ale w końcu przekonałem Coypu do
kolaboracji - Angelina, Sybil, Berkk i bliźniacy zniknęli. Wolałem nie myśleć, co się
rozpętało w Bazie: pozostało jedynie mieć nadzieję, że Inskipp ma pod ręką wystarczającą
liczbę Marines, by ich obezwładnić.
- Są bezpieczni w Bazie - poinformowałem nieco ogłupiałego Slakeya. - Gdyby tu
zostali, to może bym się zawahał, teraz nie musisz się tego obawiać. Teraz to sprawa tylko
między nami, Slakey. A to oznacza koniec!
- Mam dla ciebie pewną propozycję, di Griz...
- Żadnych układów. Interesuje mnie wyłącznie bezwarunkowa kapitulacja. I to
szybko, bo mi się palec na guziku męczy.
- Propozycja jest z gatunku nie do odrzucenia - kontynuował tymczasem Slakey, jakby
mnie w ogóle nie słyszał. - Widzisz, proponuję ci wieczne życie. Co ty na to?
Oferta faktycznie była atrakcyjna, ale z zasady nie wierzyłem wariatom. A Slakey do
normalnych na pewno nie należał. - A to niby jakim cudem? - spytałem na wszelki wypadek.
- Entropia - zabrzmiało, jakby wygłaszał wykład. - To moja specjalność, jak wiesz, ale
nie znasz wyników ostatnich badań. Z czysto matematycznych analiz pierwiastków z grupy
transuranowców przeszedłem dawno do praktycznego wykorzystania wyników. Okazuje się,
że im pierwiastek ma wyższą liczbę, atomową, tym bardziej spowalnia entropią, najlepiej robi
to 119. Praktyka to potwierdziła, a logiczne było, że im go więcej, tym szybszy efekt. Chodź,
pokażę ci.
- Zaraz, walizkę muszę zabrać - zaprotestowałem, biorąc ze stołu ładunek.
- Nieśmiertelność mu proponuję, a ten dalej o drobiazgach... - parsknął Slakey, ale się
uspokoił i pomaszerował ku czarnej kuli.
Wiedziałem, że jesteśmy obserwowani - i to nie o Coypu mi chodziło - po plecach
maszerowały mi ciarki.
- Dotknij! - polecił mój przewodnik, gdy stanęliśmy obok kuli, a widząc moje wahanie
posłuchał własnej rady.
Ostrożnie zrobiłem to samo.
Wrażenie było niesamowite, ale nader przyjemne. Można by nawet powiedzieć
podniecające.
- Proszę dalej. - Slakey obszedł część kuli, aż dotarł do białych stopni prowadzących
do wejścia otwieranego automatycznie.
Dostojnie wspięliśmy się po nich i weszliśmy do wnętrza.
Ściany były grube przynajmniej na metr, a uczucie wielekroć silniejsze niż dotąd.
Pustą przestrzeń wewnątrz kuli wypełniał rząd czarnych trumien z przezroczystymi wiekami.
W najbliższej leżał Slakey z zamkniętymi oczyma i prawą ręką na piersiach. Zamiast dłoni
miał malutką różową narośl wyglądającą niczym łapka niemowlaka.
- Poza wiecznym życiem regeneracja - wyjaśnił z podnieceniem gruby Slakey. - Samo
przebywanie tu przywraca młodość, a im więcej pierwiastka 119 dodają do kuli, tym szybciej
przebiega cały proces. Teraz rozumiesz, co proponuję? Przyłącz się do mnie, a będziesz żył
wiecznie.
Propozycja była zatem prawdziwa.
A co za tym idzie, niesamowicie wręcz atrakcyjna.
Nikt normalny nie byłby w stanie jej odrzucić. Ale ja nie byłem normalny, co już
dawno zostało naukowo dowiedzione, a empirycznie sprawdzone. Przyznaję, że perspektywa
była kusząca, ale to byłoby strasznie nudne na dłuższą metę (nawet z Angeliną). No owszem:
z Angeliną i chłopakami mogłoby mieć swój urok. Ale wtedy Coypu i Inskipp też by chcieli,
Sybil pewnie też i zrobiłoby się strasznie tłoczno...
Powoli odwróciłem się i wyszedłem.
Naprawdę powoli.
- Przyznaję, że propozycja faktycznie jest z gatunku tych nie do odrzucenia -
powiedziałem do postaci stojącej na szczycie schodów (Slakey wychodził z jeszcze większą
niechęcią niż ja).
- Też tak myślę. Jak rozumiem, nie odrzucasz?
- Proponuję, żebyśmy tu sobie siedli i przedyskutowali pewne sprawy.
Wróciliśmy do stołu, na którym z pewną ulgą położyłem bombę i poklepałem ją z
uczuciem.
- Zacznijmy od tego, że rezygnuję z wiecznego życia - zagaiłem.
- Niemożliwe!
- Możliwe, możliwe. Nie będę się wdawał w komunały, ilu zabiłeś, żeby móc
przedłużyć swój nędzny żywot. Przyjmijmy, że nie pociąga mnie coś, co jest nudne, a
wieczność prędzej czy później taka się stanie. Przejdźmy do istoty rzeczy, czyli do ciebie i
twojej przyszłości. Przyznaję, że najprościej byłoby odpalić ten drobiazg i mieć cię z głowy,
ale tak się głupio składa, że nie mam skłonności samobójczych. Oto co zrobisz, żeby
uratować skórę: zamkniesz kopalnię, a górnicy wrócą do domów. I nie próbuj cichcem
wykończyć Berkka, bo ja nie wierzę w wypadki: jak jemu się coś przytrafi, to tobie też, tylko
na większą skalę. To raz. Buboe do czubków, to dwa. Cyklotron na złom, to trzy. Kobietami z
sortowni sami się zajmiemy. Mówiąc krótko: aktywną część swego żywota możesz uznać za
zakończoną.
- Nie będę...
- Teraz będziesz cicho, bo jeszcze nie skończyłem. To, że nie mam skłonności
samobójczych, nie oznacza, że jak mnie wkurzysz, to nas nie wysadzę, więc nie próbuj.
Budowlańcom zapłacisz i odeślesz do domów, dostarczysz nam pełną listę świętych kółek
różańcowych, które prowadzisz, i je zamkniesz. Na zawsze. Sprawdzimy, więc nie kantuj.
Każdy twój egzemplarz zjawi się tu i tu pozostanie. Na zawsze. Jeśli gdzieś kiedyś znajdę
któregoś, to masz moje uroczyste słowo honoru, że rozwalę na atomy całą tę planetę.
- Nie zrobisz tego!
- Zrobię, i ty też zrobisz, co ci powiedziałem!
- Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukasz.
- Nie masz wyboru.
- Jak się podporządkuję, odpalisz ładunek.
- Nie, chyba że mnie do tego zmusisz. Widzisz, ta bombka to nasze wzajemne
ubezpieczenie. Tak naprawdę to nigdy nie będziemy mieli pewności, że któreś twoje ja nie
zamelinowało się gdzieś i nie zacznie wszystkiego od nowa. Będziemy sprawdzać, ale zawsze
zostanie cień wątpliwości, a taka możliwość jest zbyt niebezpieczna dla wszystkich. Ty za
bardzo kochasz życie, by zaryzykować i skazać się na śmierć. To swoisty paradoks, ale
wbrew pozorom rozwiązanie jest logiczne. Zastanów się nad tym. To jedyna oferta, jaką
dostałeś i na jaką możesz liczyć.
Wstałem, przeciągnąłem się i dodałem:
- Coypu, zabierz mnie stąd. To był zdecydowanie zbyt męczący dzień!
ROZDZIAŁ 29
- Jest ich tam przynajmniej z pół setki - oceniła z niesmakiem Angelina. - I wszyscy
równie obrzydliwi. Jeśliby ich tak wysadzić, byłoby znacznie milej i spokojniej.
- Raczej koło setki - sprzeciwiłem się, spoglądając na monitor, na którym kłębił się
tłum Slakeyów.
Oprócz mnie i Angeliny przyglądał się temu także Coypu i to nie najszczęśliwszy.
- Pewnie, że byłoby miłe - przytaknął - ale zbyt ryzykowne. Wystarczy, żeby jeden
gdzieś się zamaskował. Slakey to wariat, ale nie jest głupi. Tym razem tak się zamaskuje, że
w życiu go nie znajdziemy. Będzie postępował powoli i nie zwracając na siebie uwagi, w
końcu wie, że ma do dyspozycji naprawdę dużo czasu...
- Zaczęło się! - przerwałem mu, widząc nagły ruch przy czarnej kuli.
Marines przećwiczyli akcję do perfekcji, redukując czas do trzech sekund. I tyle im to
zajęło. Dwa rosłe chłopy przytwierdziły bombę wodorową do boku kuli. Grissle ją uaktywnił
i wszyscy zniknęli. Stojący obok monitora ekran rozświetlił się, ukazując twarz Berkka.
- Wszystkie układy sprawne, aparatura sprawdzająca i autozapalnik działają -
zameldował.
- Doskonale, mój chłopcze, doskonale - pochwalił Coypu.
- No to się wyłączam.
Obraz zgasł, a Coypu odetchnął z ulgą.
- Dobry technik z niego, przyda się w Korpusie. Obaj na coś się zdadzą - poprawił się
z lekkim grymasem. - Pomógł mi opracować autozapalnik. Tym razem faktycznie nie ma
prawa zawieść.
- Chyba czegoś nie rozumiem - przyznała Angelina.
- Zeszłej nocy nie mogłem spać, więc przyszedłem zobaczyć, co porabia Coypu -
wyjaśniłem. - Okazało się, że też się zamartwia gdybaniem.
- Czym?
- A gdyby któryś Slakey faktycznie został na wolności? A gdyby wybudował
wystarczająco duże przejście między wszechświatami, by zdołać przetransportować całą tę
kulę? Reszta pognałaby za nim natychmiast i zaczęła wszystko od początku. No to
wymyśliliśmy rozwiązanie. Bomba wodorowa z urządzeniem, dzięki któremu raz przyłożona
do boku kuli łączy się z nią molekularnie, tworząc jedną całość.
- I wykrywaczem ruchu, energii i paru innych parametrów - dodał Coypu. - Jeśli ktoś
ją spróbuje ruszyć, dostanie chmurę radioaktywnych atomów.
- No dobrze - przyznała Angelina po chwili. - Nie ruszy. Ale nie rozwiązuje to
zagrożenia, jakie stwarza samo istnienie tych kilkudziesięciu typków. Co możemy poradzić?
Tym razem westchnęliśmy obaj (i to nie z ulgą).
- Posadziliśmy do tego ekspertów, a poza tym opracowaliśmy temat jako abstrakcyjne
zagadnienie, które w formie testów ma zostać sprawdzone na wszystkich uczelniach
galaktyki. Ktoś może wpaść na coś genialnie prostego - wyjaśniłem ciężko. - Jak długo do
tego nie dojdzie, możemy jedynie czekać i obserwować.
- Niezły spadek dla przyszłych pokoleń - skomentowała ponuro Angelina.
Perspektywa faktycznie była przygnębiająca, dlatego zmieniłem temat.
- Chwilowo nic na to nie poradzimy, a wnuki też będą mogły się wykazać. Teraz tak:
kobiety nie wymagające hospitalizacji odesłano na planety, na które chciały, z odpowiednim
zabezpieczeniem kapitałowym. Pieniądze uzyskano z różnorakich interesów Slakeya, które w
całości skonfiskowano. To samo dotyczy górników, z wyjątkiem Buboe, który trafił do
czubków. Teoria głosi, że może da się go wyleczyć. Zobaczymy.
- A diabełki?
- Co do przymusowych diabłów w Piekle, nie da się ich nigdzie przetransportować,
zatem pomoc musi dotrzeć do nich. Międzyplanetarne instytucje charytatywne zaczęły już
budowę ośrodków, a pierwsze grupy ochotników udzielają pomocy medycznej i żywieniowej.
Nie wszystkim zdołamy pomóc, część jest za bardzo wycieńczona, ale przynajmniej przestali
zjadać się nawzajem. Przy okazji wyszła ciekawostka najlepiej wskazująca, że są gusta i
guściki. Powstała firma turystyczna ”Wakacje w Piekle” i z tego, co wiem, cieszy się sporym
zainteresowaniem. Tubylcy mogą pozować za odpłatnością, a jeśli doda się do tego inne
korzyści materialne związane z turystyką, to lokalna populacja w niedługim czasie może stać
się samowystarczalna finansowo.
- Jedną z atrakcji może być jeszcze polowanie na rogatego Slakeya?
- Nie będzie. Zanim się tam zjawiliśmy na dobre, reszta miała dość robienia za
zwierzynę łowną i zapolowała na niego. Potem zrobili z niego dobry obiad.
- Chociaż jeden skończył jak powinien! - oceniła z satysfakcją Angelina. - Resztę też
by można im podesłać. Tak a propos, bo już dawno chciałam o to spytać - po co ich się tylu
namnożyło? Oboje z Jimem byliśmy w kilku wszechświatach i jakoś nas nie przybyło.
Pytanie adresowane było do Coypu, który zresztą jak zwykle znał odpowiedź.
- Odpowiedź jest oczywista. Do kogo mógł mieć absolutne zaufanie jak nie do samego
siebie? Ilekroć potrzebował kogoś do prowadzenia nowego interesu czy zrobienia przekrętu,
robił następną kopię samego siebie i problem przestawał istnieć. Sposób odkryłem przez
przypadek. Jak sprawdzałem koordynaty uzyskane z tego urządzenia, przy którego zdobyciu
Jim wylądował na Szkle, znalazłem między innymi planetę, którą nazwałem Gemelli.
Ponieważ w różnych wszechświatach panują odmienne warunki, wysłałem pancerny
analizator do pomiarów temperatury, grawitacji, ciśnienia i składu atmosfery. Z Gemelli
wróciły dwa, stąd zresztą nazwa, jaką nadałem tej planecie. Dokładniejsze badania wykazały,
że wszystkie częstotliwości są tam zdublowane, toteż materia z naszego wszechświata przy
powrocie z tamtego także ulega podwojeniu. Interesujący fenomen. A ciekawostką jest to, że
jesteś dziś drugą osobą, która o to pyta.
- A kto był pierwszy?
- Ja - oznajmiła Sybil, wchodząc. - Przyszłam zresztą w oficjalnym celu. Zakochałam
się w waszym synu i chciałabym za niego wyjść.
- W którym? - spytała odruchowo Angelina.
Ja byłem zdolny jedynie do odruchowego zamknięcia głupio otwartej gęby.
- W obu - odparła Sybil, ponownie wchodząc przez drzwi do laboratorium i stając
obok pierwszej.
Pierwszy raz w życiu, nim odzyskałem głos, straciłem go ponownie. Angelina jakoś
nie miała tych problemów.
- Ponieważ nie mogłaś się zdecydować, zdublowałaś się - powiedziała ze
zrozumieniem.
- Nie miałam innego wyjścia - przyznała Sybil - chórem - co było kolejnym
przykładem babskiej logiki. - Miłość zawsze znajdzie sposób.
- Właśnie widzę.... - bąknął Coypu.
- Oni już wiedzą? - zainteresowała się Angelina.
- Nie. Ale wiem, że też mnie kochają. Nie chcieli dotąd się oświadczyć, żeby nie
wchodzić sobie w paradę. Teraz nie będą mieli kłopotu.
- Dopiero teraz będą mieli problem, żebyście się im nie pomyliły - mruknąłem
proroczo. - Swoją drogą nigdy bym ich nie podejrzewał o taką subtelność...
- Tak się kończy niedocenianie własnych dzieci - stwierdziła Angelina z naganą w
głosie. - Co ty na to, panie mężu?
- Co ”co ja”? To oni decydują, ja się drugi raz nie będę żenić, tylko oni.
- Ja myślę, że nie będziesz - odparła lodowato Angelina. - Miło, że sam do tego
wniosku doszedłeś.
- Obaj powinni zaraz tu być - odezwała się w dwugłosie Sybil. - Zostawiłam im
wiadomość, nim tu przyszłam.
James i Bolivar zjawili się prawie natychmiast i zbaranieli dokładnie tak samo jak ja
(prawdę mówiąc, nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie). Na szczęście
inicjatywę przejęła Sybil, a na pocałunek obaj zareagowali właściwie (przestałem mieć
dylemat). Ponieważ podglądanie nie leży w mojej naturze, oboje z Angelina odwróciliśmy się
taktownie - odgłosy - a raczej szepty - dobiegające z tyłu mówiły same za siebie.
A potem siedliśmy w szóstkę i zajęliśmy się planowaniem wesela.
Wyszła nam taka impreza, jakiej Korpus nie widział, a Inskipp w sennych koszmarach
nie miał prawa przewidzieć. Naturalną rzeczą było, że przy ustalaniu okoliczności tak
podniosłej uroczystości raczyliśmy się wyłącznie szampanem (za to w hurtowych ilościach).
Gdy automatyczny barman rozlał pierwszą butelkę, spytałem:
- Ma ktoś pomysł na niebanalny toast?
- Wszystkiego najlepszego, żeby im było lepiej niż nam - zaproponowała Angelina.
Faktycznie, nie był standardowy, zwłaszcza w ustach troskliwej mamusi. No to
wypiliśmy.
Gdy planowanie operacji strategicznej zwanej weselem - sama skala wykluczała inną
kwalifikację - dobiegło końca i zostaliśmy sami, Angelina spytała niespodziewanie:
- Stać nas na cyklotron?
- Jak nie stać, to się ukradnie i będzie stać. Na kopalnię węgla też - odparłem
ugodowo. - A konkretnie, po co ci jedno i drugie?
- Właśnie wpadł mi do głowy pomysł niezwykłego prezentu ślubnego...
DIABELNIE DOBRA RADA
Jim di Griz ostatnimi czasy strasznie się nadął, jak się dowiedział, że nie licząc
angielskiego (i amerykańskiego) można o nim poczytać w piętnastu językach. Oprócz Europy
Zachodniej jego przygody wydano w Japonii, Polsce, Chinach, Rosji i Estonii. A niedługo
będzie także pierwsze wydanie Rustimuna aci Stalcato Naskiacigas, czyli Narodzin
Stalowego Szczura w esperanto.
Właśnie esperanto - Stalowy Szczur posługuje się tym językiem płynnie, podobnie jak
większość tych, z którymi ma styczność podczas swych rozlicznych przygód. Język ten jest
językiem sztucznym i jak najbardziej realnym - istnieje obecnie i ma coraz szersze
zastosowanie na świecie. Skonstruowano go tak, by był łatwy do nauki i konwersacji (jest
znacznie praktyczniejszy niż klingoński). Wiele gazet i książek jest już publikowanych w
esperanto, a liczba znających go sięga milionów i z dnia na dzień staje się większa.
Nie zwlekaj więc (bądź pierwszy w okolicy!) i zacznij się go uczyć. Zabawa
murowana. Żeby zacząć, wystarczy wysłać swój adres i nazwisko pod adresem:
ESPERANTO
PO BOX 1129
EL CEPJUTO CA 94530
USA
I dopisać, że przysłał cię Stalowy Szczur. Nie będziesz żałował!
Harry Harrison.