Spistreści
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
32.
33.
34.
35.
36.
37.
38.
39.
40.
41.
42.
43.
44.
45.
46.
47.
48.
49.
50.
51.
52.
53.
54.
55.
56.
57.
58.
59.
60.
61.
62.
63.
64.
65.
66.
67.
68.
69.
70.
71.
72.
73.
74.
75.
76.
77.
78.
79.
80.
81.
82.
83.
84.
85.
86.
87.
88.
89.
O
Autorze:
Alex
Scarrowzaczynał
jako
grafik,poczym
zdecydował,żezostanieprojektantemgier
komputerowych.Wkońcudojrzałizostał
pisarzem.Napisałwielepopularnych
thrilleróworazkilkascenariuszy,aleto
pisaniedlamłodzieżypozwalamudowoli
cieszyćsiępomysłamiikoncepcjami,którymi
bawiłsiępodczastworzeniagier.
Mieszka
wNorwichzsynemJakubem,żoną
Francesidwomabardzogrubymiszczurami.
Odwiedźwitrynę
www.time-riders.co.uk
izostań
Jeźdźcem
w
Czasie.
Seria
TimeRiders:
Tom
1:JeźdźcywCzasie
Tom
2:Czasdrapieżników
Tom
3:Kodapokalipsy
Tom
4:Wiecznawojna
Tom
5:WrotaRzymu
Wkrótce
kolejne
tomy!
Alex
Scarrow
Wrota
Rzymu
Tłumaczenie:
Karol
Sijka
Tytułoryginału:
Time
Riders.GatesofRome
First
publishedinGreatBritainintheEnglish
languageby
Penguin
BooksLtd.
Copyright
©AlexScarrow,2012
All
rightsreserved
©
Copyright
forthiseditionbyWydawnictwo
ZielonaSowaSp.zo.o.,Warszawa2014
All
rightsreserved
Wszystkie
prawazastrzeżone.Przedruklub
kopiowaniecałości
albo
fragmentówksiążkimożliwejesttylkona
podstawiepisemnej
zgody
wydawcy.
ISBN
978-83-7895-923-6
Tłumaczenie:
Karol
Sijka
Redaktor
prowadzący:AgnieszkaSkórzewska
Redakcja:
MagdalenaAdamska
Korekta:
JoannaŁapińska,MagdalenaWosiek
Skład
i
łamanie:BernardPtaszyński
Wydawnictwo
ZielonaSowaSp.zo.o.
00-807
Warszawa,Al.Jerozolimskie96
tel.22
5762550,fax225762551
www.zielonasowa.p
l
wydawnictwo@zielonasowa.p
l
Bratu
Simonowizaużyczeniedwóch
moich
ulubionychpostaciliterackich,
Katona
iMacro.
PROLO
G
Brookly
n
10
sierpnia2001roku
Joseph
Oliveradyszał,powietrzerzęziłomuw
płucachibuchałozustwkompletnejciemnicy.
Szmerniespokojnegooddechuodbijałsięechem
odgrubychścianspowitychciemnością.Próbował
sięuspokoić.Okiełznaćnerwy.
„Wiedziałeś,
na
cosiępiszesz”.
Tak.Wyjaśniono
mu
tobardzoobrazowo:uczucie
spadania,mlecznanicość,lekkiemuśnięcieenergii
łaskoczącejskóręniczymbadawcze,niecierpliwe
palcekieszonkowca.Ichoćbyłnatopsychicznie
przygotowany,choćzostałuprzedzony,Olivera
wiedziałodWaldsteina,żepierwszyrazjest
najtrudniejszy.
Ale
to?Tegozupełniesięniespodziewał.Ćma,
choćokowykol.
–
Jest
tukto?
Słyszałskapująceskądś
krople
wody,najpewniejz
niskiegosufitu.Iniewyraźny,cichyterkot,któryw
pewnymmomenciehuknąłbezpośrednionadnim,
poczymznowuucichłizamarł.
–Halo?
Właśnie
wtedy
usłyszałkolejnydźwięk.
Dochodzącyzzaplecówmetalicznyzgrzyt.Joseph
odwróciłsięizobaczyłpionowyprześwit
srebrzystegoświatła.Łańcuchzgrzytnąłrazjeszcze
iotwórsięposzerzył.Josephdostrzegłdolnelistwy
rolety.Nazewnątrz,wmętnejszarówce
rozproszonegoświatła,zamajaczyłykociełby,ana
nich–parastóp.
–Halo?
Stopy
sięporuszyły,jakaśpostaćschyliłasiępod
roletąizajrzaładopomieszczenia.Josephujrzał
brodategojegomościawśrednimwiekuzdumnie
sterczącymbrzuszyskiem,okularaminanosie,
ubranegowsfatygowanesztruksowespodniei
szary,zapinanynaguzikiwełnianysweterzłatami
nałokciach.
–Halo?
Olivera
przykucnąłnieznacznie,takaby
dochodzącezzewnątrzświatłopadłonajegotwarz.
–
Dobrze
trafiłem?
Brodacz
zachichotał.
–
Kogo
mytumamy…nowyrekrut?–Przeszedł
podroletądośrodka,wyprostowałsięzwyraźną
ulgą,poczympodszedłdościanyobokdrzwii
zacząłbłądzićponiejpalcami,ażnatrafiłyna
przełącznik.NadgłowąJosepharozbłysła
jarzeniówka.Dopieroterazdostrzegł,gdzie
wylądował–wpustympomieszczeniupod
ceglanymiarkadami.Cuchnęłoprzemokniętym
cementemistęchłymmoczem.Wrogudostrzegł
stertęsplątanychprzewodów
elektrycznych.Tu
iówdziewalałysiętekturowe
pudełkaznadrukowanyminabocznychściankach
czarno-białymizdjęciamistarodawnych
komputerów.Masywneklockinędznejtechnologiiz
początkudwudziestegopierwszegowieku.
–To…
to
niemożebyćprzecieżtomiejsce–
zaniepokoiłsię.
Nieznajomy
uśmiechnąłsięiruszyłkuniemu,
stąpając
po
zagraconej,nierównejpodłodze,na
którejwalałysięodłamkipotłuczonegoszkła
trzeszcząceterazpodjegostopami.
–
To
tutaj–odrzekł,wyciągającrękęnapowitanie.
–FrasierGriggs,taknamarginesie.
–
Joseph
Olivera–padłaodpowiedź.
–
Ale
coracja,toracja.Strasznytunaraziebajzel.
Waldsteinmówiłci,żedopierocozaczęliśmysię
instalować?
Joseph
skinąłgłową.
–Ale…wyobrażałemsobie…
–
Co
teżsobiewyobrażałeś?Bardziejokazałe
miejscemoże?
–Tak.
–Więcej
nam
nietrzeba.–Frasierznówsięzaśmiał
irozejrzałdookoła.–Namójgusttodobrywybór.
Przyjemnietu,dyskretnie.Pewnieodlatnikttunie
mieszkał.–Odkopnąłpustąbutelkę,która
przetoczyłasięprzezpokładykurzuiszczurzych
bobków.–Nieliczęoczywiściebezdomnychi
narkomanów.
Joseph
utkwiłwzrokwbrukunazewnątrz.
–
To
naprawdędwatysiącepierwszyrok?
Naprawdęcofnąłemsięwczasieoponadpół
wieku?
–
No
przecież.Dodziesiątegosierpniadwatysiące
pierwszego,mówiącprecyzyjnie.–Frasier
przemówiłzniemalteatralnymakcentem,który
ludzieniegdyśzwali„angielskim”,zanimjeszcze
tożsamośćmałegokraikuroztopiłasięw
Eurobloku.
Oliviera
podszedłdoroletyischyliłsię,żeby
wyjrzećnazewnątrz.Frasierpodążyłjegoślademi
uklęknąłobok.
–
To
Brooklyn–oznajmił.–Powiedzmi,Josephie:
widziałeśkiedyśzdjęciaBrooklynusprzed
masowychewakuacjizczasówpowodzi?
Joseph
potrząsnąłgłową.Obrzeżatego
wspaniałegoniegdyśmiastakojarzyłjedyniez
labiryntemzalanychulicizawalonychdachów,na
którychkiełkowałychwastyimłodedrzewka.
–
Brooklyn,to
dopierobyłaklimatycznai
ekscytującadzielnica.–
Frasier
popatrzyłna
pokrytegraffiticeglaneścianypodrugiejstronie
ulicy,naroztaczającysięponadnimiurozmaicony
pejzażmiejski:masywnesylwetkiżurawi,dachy
fabrykioknaloftów.Mężczyznawestchnął.–
Kiedyśkolekcjonowałembezcenneantyki
z
tychczasów.PłytyCD.Niesamowitebrzmienia.
Takzwanyhip--hop.BigDaddyK?MCKushee?
Słyszałeśkiedyśotychartystach?
Joseph
bezradniepotrząsnąłgłową.
–
Racja.Teraz
tylkopodobnimniestarzypierdziele
słuchajątakichrzeczy.–Frasierruchemgłowy
wskazałokolicę.–Zatrzydzieścilattowszystko
wyparuje,zniknie.Zostanietylkotonącemiasto
duchów.Porzuconeruiny.Zgnilizna.Rozpacz.
Wysoko
nadnimirozciągałasiękopułaradośnie
błękitnego,bezchmurnegonieba,znaczonegosiatką
oparówwypuszczanychprzezlatającewysoko
samolotypasażerskie.
–
Ale
nieważne,zakładam,żeWaldstein
wprowadziłcięjużwewszystko?
Joseph
pokiwałgłową.
–
Musimy
siępostarać,żebyjaknajwięcej
komponentówpochodziłozteraźniejszości.Too
wielebezpieczniejszerozwiązanie.Immniej
zostawimyśladówponaszychczasach,tymlepiej.
Joseph
jużwcześniejzauważyłpudełkapo
komputerachstacjonarnych.
–
Moc
obliczeniowatychrupieciwystarczy,
żeby…?
–Oczywiście.Pomajstruję
tylko
kapkęprzysieci,
żebyzsynchronizowaćprocesory.Noiwykasujęten
przedpotopowysystemoperacyjny,zainstalują
softwareW.G.Systems.Powinnostarczyć.
Joseph
powiódłwzrokiemzaEastRiver,na
Manhattan.
–Niezły
widok,nie?
–Frasierprzyglądałmusięz
uśmiechem.–Swegoczasutomiastozapierało
dechwpiersiach.
–Prawda.
Doktor
nadstawiłuszu,wsłuchującsięwzgiełk
metropolii:odległyrykkogutapolicyjnego,
przeciągłewyciesyrenynapromiepłynącymku
Governor ’sIsland,niewyraźniedudniącestereow
przejeżdżającymgdzieśobok
samochodzie,
subtelny
szumwirującychśmigiełhelikoptera
unoszącegosięwysokonadichgłowami.
Joseph
czuł,żetakjakpogrążonemuw
sentymentalnymzachwycieFrasierowi,jemuteż
wilgotniejąoczy.„Wszystkotuwydajesiętakie
żywe”.
To
obrazludzkościpełnejpasjiienergii.Tu
przyszłośćnieznagranic,tumożliwościsą
nieograniczone.Takwyglądałświat,gdyludzie
mielijeszczenadzieję.OddechJosephazrobiłsię
płytszy.Miastouderzałodogłowyjak
halucynogennyabsynt.
–Dość
tego,biuro
terenoweWaldsteinasamosię
niezałoży,niestójmytujaktekołki.Robotaczeka.
–Frasierwyprostowałsięikopnąłpudełko
z
McDonalda,któreprzeleciałopodroletąi
potoczyłosię
po
brukowanejalejce.–Waldstein
dołączydonasdzisiaj?
–Tak…Mó-mówił…–
Joseph
zewszystkichsił
starałsiępowstrzymaćjąkanie.–Mówił,że
wkrótceprzybędzie.
–Świetnie–odparłFrasier.–
Bo
musimiwreszcie
powiedzieć,gdziemammuzainstalowaćtę
translokacyjnąszafkęsterującą.Trzebabędzie
sprawdzićtolerancjęokablowania.Irzeczjasna,
zdecydować,gdziepostawićgeneratorawaryjny.
–
A
gdziejamamrozłożyćswojeurządzenia?
Frasier
wskazałpogrążonywmrokuobszarpod
ostatniąarkadą.
–
Tam
jestjeszczejedenpokój.Zaplecze.Widziszte
rozsuwanedrzwi?Zanimistoiztuzinbiopróbówek
hodowlanychGen-Inc-5Hznaszegoośrodkabadań
genetycznychwSaltLakeCity,noikilka
hektolitrówohydnegoroztworuwzrostowego.
Przerzucenietutegocholerstwadołatwychnie
należało,wierzmi.
–Rozłożyliściejuż
to
wszystko?
–
Nie!To
twojadziałka.Jeśliuznasz,żepotrzeba
dodatkowychkomponentów,totrzebajebędzie
pozyskaćlokalnie,zawyjątkiempłodów
oczywiście.
–Mhm,dobrze.
Frasier
nagleszerokosięuśmiechnął,oczy
za
lśniącymisoczewkamiokularówrozbłysły.
–
Ten
projekttonaprawdęcoś.Jesteśmy
strażnikamihistorii
i
wogóle!
–Tak…tak,rzeczywiście.
–
Widzisz,tylko
trzyosobywcałejhistoriigatunku
ludzkiegonaprawdępodróżowaływczasie:
Waldstein,ja…aterazity.Pomyśltylko.Więcej
ludzipostawiłostopęnaKsiężycuniżzrobiłoto,co
właśnieudałosiętobie.
Z
twarzypotakującegoJosephanieschodził
uśmiech.EntuzjazmFrasierabyłabsolutnie
zaraźliwy.
–
Przed
namimasapracy,Josephie,starydruhu.Ale
zanimprzejdziemydoobowiązków…możekawki
sięnapijemy?Tużzarogiemjestbardzoprzyjemna
kawiarenka.
–
Prawdziwej
kawy?
–
Dobry
Boże,noajakżeinaczej?Zapomnijotej
wymiotnejlurzezsoisyntetycznej.–Przyjaźnie
klepnąłJosephaporamieniu.–Pokażęcikawałek
Brooklynu,zanimzakaszemyrękawyizabierzemy
siędoroboty.Cotynato?
–
Z
wielkąchęciąnapiłbymsiękawy.
Frasier
wyprowadziłJosephanaulicę,opuścił
roletędosamejziemiiniebezproblemów
zatrzasnąłjązapomocązardzewiałejkłódki.
–
Zacina
się.Spróbujęzainstalowaćprzyniejjakiś
napęd.Niemasensu,żebyśmymocowalisięztym
szmelcemzakażdymrazem,gdyprzyjdzienam
ochotanawyjście.
Poranne
słońceskrzyłosięnacałejszerokościEast
River,jaskraweodbłyskipstrokategoświatła
dźgałyJosephaprostowwilgotniejąceoczy.
Przepływającypromwzburzyłwywróconedogóry
nogamiodbicieimponującychdrapaczychmur
Manhattanu,przezmostWilliamsburgzestukotem
przejeżdżałpociągosobowyzmierzającyku
wyspie.
„Pięknie.Zachwycająco”.
Zauważył,że
i
Frasierpatrzynatowszystkoz
zachwytem.
–
Ach,co
zemniezagbur!–odezwałsięnagle,
komiczniesalutującprzedJosephem.–Powinienem
chybaoficjalniepowitaćcięwnaszejmałej
„Agencji”.
Joseph
nieporadniepowtórzyłtensamgest,czując
żejegociałoprzeszywadreszczwzbierającej
ekscytacji.
„Ależ
to
niewiarygodnyprojekt”.
ROZDZIAŁ1
Nowy
Jork
rok
2001
Poniedziałek(siedemdziesiąty
siódmy
cykl
czasowy)
Coś
jest
nietak.Czujęto.Szykujesięcośnaprawdę
dużego.Coś,oczymniewiemy.Coś,oczym
powinienbyłnampowiedziećFoster,choćtegonie
zrobił.Możeichciał,aleniemógł.Niepozwolono
mu.Możedlategoodnasodszedł?
Sal
odłożyładługopisirozejrzałasiępopralni–
pustej,jakzwyklewponiedziałekrano.Hinduska
byłajedynąklientką.Usiadławrzędzie
plastikowychkrzesełekustawionychprzedbrudnym
oknemipatrzyłanameblowózpróbujący
przecisnąćsięobokzaparkowanejprzykrawężniku
żółtejtaksówki;kierowcyobupojazdówopuścili
szyby,żebyobrzucićsięstekiemzwyczajowych
bluzgów.
Mężczyźni.Chodząca
agresja.Sal
zastanawiałasię
przezchwilęjakwyglądałabyrzeczywistośćwolna
odtestosteronu.Oileżlepszymmiejscembyłby
światbezmężczyznuderzającychsięwklatki
piersiowejakgoryle.
Ponownie
spuściławzroknanotatnik.
Ta
rzecz.Tawypchanazabawka.Miś.Niewiedzieć
czemu,tokluczdowszystkiego.Jestempewna.
Przybysz
zprzyszłości–zdeformowanapostać,
któraniegdyśbyłaczłowiekiem–wmomencie
śmiercinapewnopróbował
powiedzieć
jej
cośoniebieskimmisiu.Coś
przeznaczonegowyłączniedlajejuszu.
Zastanawiałasię,jakimsposobemwypchana
zabawka,wdodatkupoprzecieranaipostrzępiona,
mogłacokolwiekdlakogokolwiekznaczyć–nie
liczącprzywiązaniajakiegośdzieciaka.
Napisała
kolejne
zdaniewnotatniku.
No
ijestjeszczeuniformLiama.
Sal
jednowiedziałanapewno:żemoże,anawet
powinnawierzyćwłasnymoczom,temu,co
rzeczywiściewidzi.Dobrzeprzyjrzałasię
uniformowiwiszącemuwszafieustawionejtuż
przedwnękązłóżkami.Wisiaływniejubrania,
któremielinasobie
w
dniuprzybyciadobazyterenowej.Nigdyichnie
zakładali,miałybowiembezcennąwartość,były
ostatnimogniwemłączącymich
z
poprzednimżyciem,którewiedlizanimzostali
JeźdźcamiwCzasie.
Zdjęła
z
wieszakauniformLiama,tensam,w
którymprzybyłtutajwnoczatonięciaTitanica.
Mundurmiałdwarzędymosiężnychguzikówi
emblematliniiWhiteStarLinewpostacigwiazdki
przyszytejdopurpurowegokołnierzykaitak…o,
jesttutaj,jejszukała:ledwiewidocznejplamkipo
winiewkształcieprzecinkasterczącego
na
prawym
ramieniu.Bardzoniewyraźna.Ktośnajwidoczniej
starałsięjąusunąć,alewysiłkispaliłynapanewce.
I
wtymcałyambaras.Dokładnietakasama
plamka…identyczna…znajdowałasięna
uniformiewiszącymwdziwnymsklepikuze
starociamiikostiumamidowynajęcia,który
znajdowałsiękilkaprzecznicdalej.Wiernareplika
uniformuLiama.Salzapisaławnotesieodrazu
nasuwającesiępytanie.
Jak
tomożliwe,żereplikajegostrojuwisiwtym
sklepie?
Odpowiedzi
nasuwałosięmnóstwo,aleSalnie
podobałasiężadnaznich.Zdecydowałasięzapisać
tęnajbardziejniepokojącą.
Czy
toznaczy,żejużtutajbyliśmy?
Podniosłagłowę
znad
notatek.Meblowózwciąż
ocierałsięolakiertaksówki,akierowcyzwyraźną
satysfakcjąnieprzestawaliobrzucaćsięmięchem,
odgłosyBrooklynuwzbijałysięponadfrenetyczny
stukotsuszarekbębnowych.Salodwróciłasięi
wlepiłaspojrzeniewokrągłąszybkę,zaktórą
wirowałysuszącesięubraniaMaddy.Sameubrania
zdwatysiącepierwszegoroku,zwykłeciuchy,
dziękiktórymmogliwtopićsięwtłum.Wzrok
Hinduskiprzykułaprzyklejonadoszybki,kręcąca
sięjaknakaruzeli,bladozielonaskarpetka,złapana
wkleszczeodśrodkowejsiływirowania.
„Zupełnie
jak
my”.Ona,MaddyiLiam,trzy
nieszczęsneduszeskazanenawirowaniew
bezkresnejpętli,wktórejprzyszłoimżyć.
Spojrzała
na
sterczącyspomiędzypalcówdługopis.
Nadziennik,niepozornynotatnikwlinie,do
kupieniawpierwszymlepszymsklepie
papierniczym.Przekartkowałakilkastron,
uświadamiającsobie,żejejmałe,zgrabniutkie
literki,rysunkiiesy-floresywypełniłyjużponad
jednączwartądziennika.Aprzecieżzanimgosobie
przywłaszczyła,kilkamiesięcy„bańkowychdni”
temu,znotesuwyzierałytylkoposzarpane
krawędziekilkudziesięciuwyrwanychstron.
Nagle
wpadłajejdogłowyniepokojącamyśl,
przeszyłjązimnydreszcz,upiornypaluchstrachu
przejechałpokręgosłupie,agęsiaskórka
zelektryzowałacałeciało.
„Och,
Shadd-yah.A
jeślitobyłamja?–Pomyślała,
żejużużywałategonotatnika…poprzednio.–Inna
ja?Poprzedniawersjamnie?”
Zrobiło
jej
sięniedobrze.CzyFosternieopowiadał
imolosiepoprzedniejdrużyny?Mówiłprzecież,że
„jejczłonkówrozerwałonastrzępy”,że„niewielez
nichzostało”.Tamtenpierwszydzieńpamiętała
bardzowyraźnie.Pamiętała,jakobudziłasięna
swoim
materacu,jak
poznałaMaddyiLiama,jak
zobaczyłastarątwarz
Fostera
nachylającąsiętużnadnią,jakuświadomiła
sobie,żetodokładnietasamatwarz,którąwidziała
tużprzedśmiercią,tużprzedtym,jakjejdomw
Mumbajuzawaliłsięipogrążyłwszalejącej
otchłanipiekła.
I
jeszczetenniepokojącytwór…upiornazjawaz
ciemności,przedktórąwpośpiechuucieklizbazy.
Szukacz.CzyFosterniemówił,żeten
niematerialny,jaśniejącykształt–przywodzącyna
myślcieniutkąbłonę,meduzę,smugędymu–
rozerwałczłonkówpoprzedniejdrużynyna
nieidentyfikowalnestrzępy?
Poprzedniądrużynę.
„Nas?”.
ROZDZIAŁ2
Cheyenne
Mountain,ColoradoSprings
rok
2070
–
Ale
dlaczego,
skipp
a?
Rashim
Anwarpotrząsnąłgłową,zniecierpliwiony
dziecinnympytaniem.Piskliwygłosinieschodzący
zuststworabezczelny,głupkowatyuśmieszek,
któryterazgotakdrażnił,zaprojektowałprzecież
onsam.Jednostkalaboratoryjna,jedenz
miniaturowychmodeli,sięgała
mu
dopasa.
Przeznaczonedoużytkudomowegoklony,
dostarczane
wfabrycznejobudowiezpoligenicznej
skóry,wyglądałyjakmałeplastelinowedzieci.Nie
miaływłosów,azichsztucznychtwarzy
emanowałafabrycznapustkaizobojętnienie.
Jednostki
różniłysię
jednak
odsiebiekształtemirozmiarem.
Egzemplarz
Rashima,zaprojektowany
specjalniepodkątem
pracywlaboratorium,byłprzysadzistyikanciastyi
zupełnienieprzypominałplastelinowegodzieciaka,
przywodziłraczejnamyśltupoczącąnakrótkich
nóżkachszafkę.
Rashim
niepotrafiłodmówićsobieprzyjemności
pogmerania
przyjednostce:temperament
wynalazcywziąłgórę.Laborantodsamego
początkukształtemikonfiguracjąprzypominał
postaćzkreskówki,dlategoprzeprogramowanie
kodupoligenicznejobudowytak,abystałsię
wiernąreplikąpewnejpostaci,zajęłoraptemkilka
godzin.Jeszczeszybciejudałosięzmienić
domyślnykolorsztucznejskóryzfunkcjonalnej
szarościnajasnążółćiprzemodelowaćrysy
twarzy,abywyglądałajakdurnowatafacjata
bajkowegostwora.
–
Ale
dlaczego,
skipp
a
?
–ponowniezapytał
laborantpiskliwymgłosikiem.SpojrzałnaRashima
wielkimi,okrągłymioczami,którejaśniałynad
sterczącymjakogóreknosemidwomasamotnie
wystającymizębiskami.
Rashim
pamiętałstarekreskówkidośćmgliście.
Nałogowooglądałjejegodziadek,bujającsięw
foteluiśmiejącnacałegardło
z
wygłupówwyczynianychprzezdziwnepostacina
ekranie.Rashimprojektowałswojegopomocnika
napodstawietychmglistychwspomnieńz
dzieciństwa.Zdziecięcąfascynacjąhakowałkod
konfiguracyjnyjednostkiipatrzył,jakpoligeniczny
plastikzmieniabarwęikształt.Gdytakspoglądał
teraznadociekliwegorobota,doszedłdowniosku,
żeuzyskałbardzozbliżonyefekt,choćwcalenie
byłpewien,czydobrzezapamiętałimiępostaci.
–SpongeBubba…ciężko
to
wyjaśnić.
–Proszę,wyjaśnij
mi
to,
skipp
a!Proszę!
–Myślę,że
to
błądprojektowywkodzie
programowania.
–
Kodzie
programowania?Aleludzieniemają
wbudowanychmodułówsztucznejinteligencji!–
zaskrzeczałSpongeBubba.
Rashim
zdjąłokularyiodgarnąłznadoczu
grzywkękruczoczarnychwłosów.Stanęliprzy
zamkniętychdrzwiach,doktorprzystawiłleweoko
doskaneraidentyfikacjisiatkówki.
–
Tak
siętylkowyraziłem,SpongeBubba.Rzeczw
tym,żewszyscymamyswojewady,które
przypominająniepoprawnewierszekodu.Różnica
międzymną
a
tobąpoleganatym,że
zmodyfikowaniemoichschematówbehawioralnych
byłobydrogąprzezmękę.My,ludzie,jesteśmy,kim
jesteśmy.
–
To
bezsensu–odparłajednostka.Wżółtej
plastikowejskórzewyżłobiłysięzmarszczki
zmartwienia.–Dlaczegoludziechcązniszczyć
własnyświat?
Drzwi
otworzyłysięnaroścież.Trzaskzawiasów
podtrzymującychtrzytonoweognioodpornewrota
rozbrzmiałechemwpogrążonej
w
mroku,zakurzonejsterowni,którejściany
obudowanorzędamiwielkich
szklanych
wyświetlaczyzprzesuwającymisięsłupkami
danych
strategicznych.Bazę
wybudowano
ponadstolat
temujakocentrumkontroliidowodzeniana
wypadeknieuniknionej,jaksięwówczaswydawało,
wojnynuklearnejzRosją.Terazwszystkoto
przywodziłonamyślmuzealnągablotę.
Rashim
zawahałsięprzezsekundęprzed
rozsuniętymidrzwiami,zwlekajączwejściemdo
nieoświetlonegokorytarzapodrugiejstronie.
–
Taka
jestzapewnenaszanatura.Nielubimyzłych
wieści…więcjezwyczajnieignorujemy.
–
Trele
morele,togłupota!
Uśmiechnąłsię.
Wzorzec
mowyjednostkito
równieżzasługaodpowiedniejkonfiguracji.
–
To
rzeczywiściegłupie,Bubba.Wpewnym
momenciemogliśmywszystkozatrzymaći
naprawić.Ocalićziemięprzedprzegrzaniem,ale
wtedyzdawałosię,żejużitakzapóźno.
Przestaliśmysięstarać.
–
Takie
tamgadanie–ponowniezaskrzeczał
SpongeBubba.
Rashim
uśmiechnąłsiętylko.„Właśnie…gadanie”.
Wszedł
do
korytarza.Ognioodpornedrzwiz
hukiemzatrzasnęłysięzanimi,awkorytarzu
rozbłysłyświatłazzainstalowanymi
detektorami
ruchu.Blaknącynabetonowejścianie
napisinformował,żewłaśniewchodządostrefy
bezpieczeństwapoziomutrzeciego.Poobustronach
napisuwisiałyoprawionefotografiestarych
prezydentówStanów
Zjednoczonych:
Busha,
Obamy,Palin,Schwarzeneggera,Vasqueza,
Esquerry.
Wykuta
wzboczugóryCheyennebazadawnotemu
pełniłarolęcentrumdowodzeniaNORAD.
Utrzymywanojąwgotowościoperacyjnejdo
połowylatczterdziestychdwudziestegopierwszego
wieku,alewkońcuzamkniętojąpopierwszej
WojnieNaftowej.Rosja,niegdysiejszywróg
StanówZjednoczonych,podobniejakAmeryka
borykałasiędzisiajzwłasnymiproblemamiinie
stanowiłażadnegozagrożenianuklearnego.
Teraz
bazęnazywanopoprostu„Obiektem29H0-
Kolorado”.
–Sądzę,że
pokolenie
mojegodziadka…moich
rodzicównawet,byłozbytpochłoniętetymi
wszystkimimałymiprzyjemnościami:oglądaniem
filmównawielkichilśniącychholotelewizorach,
jedzeniemprawdziwegomięsaconajmniejtrzy
razywtygodniu,kupowaniemmodnych
cyfroubrań.Bylizbytzajęcikonsumpcją,żeby
zauważyć,żepowolipodnosisiępoziommórz,
którezaczęłyzalewaćliniebrzegoweipierwsze
miasta.
–
Czy
wielkiepowodzieprzyszłypozakończeniu
wojennaftowych,Rashimie?
–Tak.–
Doktor
wzruszyłramionami.–Gdybyropa
naftowa
i
innezasobypaliwwyczerpałysięznacznie
wcześniej,wszyscybyśmynatymskorzystali.Kto
wie,możelodowcebysięnieroztopiły.
Dzieciństwo
Rashima
ijegorówieśnikówupłynęło
wświeciewstrząsanymfalaminieustannejmigracji.
Miliony–miliardy–ludzipozostawaływciągłym
ruchu.Wszyscyuciekalizterenówznikającychpod
wzbierającymifalamiskażonejwody.
–Widzisz…
problem
tkwiłwtym,Bubba,żebyło
nasdużozadużo.
–
Za
dużoludzi?
–
Prawie
dziesięćmiliardów.Przyrostnaturalny
wymknąłsięspodkontroli.–Rashimspuściłwzrok
najednostkę,któradreptałaobokniczymtresowana
kaczka.–Wszyscyokazaliśmysięgłupcami.
Robot
pokiwałgłową,sztuczny,ogórkowaty
nos
zadrgałnieznacznie.
–
No
acomyślałeś?Straaaszniegłuupibyliściei
tyle,skippa.
„Dziesięćmiliardówgąb
do
wykarmienia.Jak
mogliśmydopuścićdotakiegoprzeludnienia?”–
pomyślał,przypominającsobiewykładjednegoze
starychnauczycieli.
–
Syndrom
szalkiPetriego.Włóżbakteriędo
naczyniawrazzpożywieniem.Zostawjąsamą
sobienawystarczającodługiczas,awypełnicałe
naczynie.Później,ojej,później…zwrócisię
przeciwkosobiesamejizaczniepożeraćwłasne
białka,żebyprzeżyć.
–Nawarzyłosię
piwa,to
trzebajewypić–
stwierdziłrefleksyjnieSpongeBubbaipodniósłna
Rashimawielkie,pogodneoczy.–Posłużyłemsię
właściwymprzysłowiem?
Rashim
pokiwałgłową.
–Tak.Świetnarobota,Bubba.
–Dzięki,stary!
Za
rogiemkorytarzzakręcałwbocznąodnogę
oświetlonąmiarowymświatłememitowanymprzez
mętnelampysufitowe.Nakońcukorytarza,poobu
stronachwindy,stałonastrażydwóchżołnierzy.
Rashim
beztroskozamachałimdłoniąna
powitanie,podchodzącdonichwrazzjednostką.
–Cześć,chłopaki.
–Dzień
dobry,doktorze
–powiedziałstarszy
strażnik.Pewniemógłbybyćjegoojcem.Rashim
czułsięprzeztoniezręcznie,wychodziłonato,że
byłzdecydowanienajmłodszymczłonkiemzespołu
technologicznego.Miałdopierodwadzieścia
siedemlat,ajużzostałkoordynatorem„zespołu
odbiorczego”:grupyośmiutechników
laboratoryjnych,zktórychnajmłodszybyłco
najmniejdziesięćlatstarszyodniego.
–
Ranny
zpanaptaszek,doktorzeAnwar.
Rashim
wzruszyłramionami.
–Obowiązki.
Musimy
przeprowadzićkalibrację,
żebyzweryfikowaćmarkerytranslacyjne.
SpongeBubba
uniósłobleczonąwrękawiczkę
kreskówkowądłońiżartobliwiezasalutował
strażnikom.
–
Tak
jest!Rashimjestnajważniejszym
czło
wiekiem
nacałymświecie.
Rashim
skrzywiłsięnatęwyrażonąśpiewnym
tonem,megalomańskąodzywkęasystenta.
Starszy
strażnikzmarszczyłbrew.
–
Wie
panprzecież,żepozaośrodkiemmoduł
mowyjednostkimusibyćwyłączony?To
naruszeniezasadbezpieczeństwa.
–Tak,tak,rzeczywiście…przepraszam.–Puścił
urękawicznionądłońBubby.–SpongeBubba,
bądźżecicho!
–Jasne!–
Robot
zacisnąłplastikowewargiiwydął
jewpoczuciuwiny.
–Naprawdę
bardzo
miprzykro.
–
Rozumie
pan,żebędziemymusielizgłosićten
epizodnaruszeniabezpieczeństwa–bardziej
oznajmił,niżzapytałżołnierz.
Rashim
pokiwałgłową.Oberwiezatodzisiajod
kierownikaprojektu,doktoraYatsushity,oj,
oberwie.
–Obiecuję,że
w
przyszłościbędęgowyciszałpo
wyjściuzlaboratorium.
Żołnierzsięuśmiechnął
i
chytrzemrugnąłdo
Rashimaokiem.
–
Skoro
tak,totymrazempuścimytowniepamięć.
–Nacisnąłprzyciskidrzwidowindyrozsunęłysię
naoścież.–Miłegodnia,doktorze..
–Dziękuję.–
Rashim
skinąłgłowąwgeście
wdzięcznościitrzymającjednostkęlaboratoryjną
zadłoń,wprowadziłjądowindy.Posekundzie
zasunęłysięzanimidrzwi.
Gdy
windaześwistemwiozłaichnapoziomtrzeci,
miałszansęoczyścićumysłzezbędnych
przemyśleń.Dziecięcaciekawość,
SpongeBubby
pragnącegowiedziećwszystkoo
wszystkim,mogłazaczekać.Manowedane
wejściowedosprawdzeniaiprzetworzenia:
intrapocztąotrzymałwczorajinformację,że
zmieniłasięmasaoperacyjna,atooznacza
kilkudniowąrekalibracjęprzyrządów.
No
itermin
goni,jużtylkosześćmiesięcy.
–Bubba,przyszłydziś
rano
naskrzynkęodbiorczą
jakieśnowewiadomości?
SpongeBubba
popatrzyłnaniegobezradnie,
rozpaczliwiepróbującwykrztusićzsiebiechoć
słowo,plastikoweustarobotadrżaływudręce.
–Wyłączwyciszenie.
–Tak!–wyrzucił
z
siebieskwapliwie.–Tak,
skipp
a
!Trzy
wiadomościoddoktoraYatsushity.
Siedemod…
–
Odpowiem
naniepopołudniu.Przypomnijmi.
–Tak,
skipp
a!Zapisuję.
Szum
ciasnejwindyosłabłokilkatonów,kabina
lekkosięzatrzęsłaizatrzymała.Zarozsuniętymi
drzwiamiwyrosłypłytyzesklejki,skutecznie
zasłaniającewidoknaresztępomieszczenia.Na
znakuprzyczepionymdojednejzpłytwidniał
napis:
UWAGA,ZARAZ
WEJDZIESZNATRZECI
POZIOMSTREFYBEZPIECZEŃSTWA
Ostatnie,dobitne
ostrzeżenieskierowanedo
ewentualnychintruzów.Podznakiemktoś
markeremdopisałjeszczejednozdanie:
WITAMY
WPROJEKCIEEXODUS
ROZDZIAŁ3
NowyJork
rok2001
–Niewierzę–oznajmiłLiam.
–Uwierz.–Maddyznieobecnymwyrazemtwarzy
przygryzłakońcówkędługopisu.–Nigdy…–
Wyglądała,jakbymiałazwymiotować.–Nigdynie
chcętegopowtarzać.
Liampowolipokiwałgłową.
–Tak,totrudne–Przypomniałsobie,wjakisposób
musiałkiedyśodzyskaćtwardydyskBoba.
Powtarzałsobiewkółko,żewcaleniedopuściłsię
potwornegookaleczeniajednostkipomocniczej…
starałsięprzecieżtylkoodzyskaćprzyjaciela.
Maddyspojrzałakuroleciepoprzeciwległej
stroniebazyizatrzymaławzrokwmiejscu,gdzie
wcześniejleżałapapierowatorba.Torbę,wktórą
zapakowaliprzedmiotwielkościpiłkidokosza,
szczelniezawiązaliiowinęliinnątorbą.Na
szczęściejużsiętegopozbyli.Amówiąc
precyzyjniej,toBobwyrzuciłjąjakiśczastemu.
Zastanawialisię,czygłowiejednostkinależysię
pochówek,ceremoniapożegnalna,mowa
pogrzebowa.Niktjednakniewiedział,jakto
przeprowadzićicowłaściwenależałoby
powiedzieć.WreszcieBobzwyczajniejąwyniósł.
Madsniechciałanawetwiedzieć,cozniązrobił.To
jużzresztąniebyłaBeki,aczterokilowabryła
tkanek,kościichrząstek.
–Tylkozabezpieczyłamdane–mruknęła,próbując
wymazać
zpamięciświeżeemocjeiukryćbólpodwarstwą
technicznychter
minów.–Towszystko–powiedziałasobie.–
Jakbymwyjmowałapłytęgłównązkomputera.
Wielkamirzecz.
CiałoBekiodnalazłazagrzebanepodstosem
innychzwłok.Głowęjednostkiszpeciłowówczas
kilkapoważnychran.Pootrzymaniuchoćjednejz
nichnormalnyczłowiekpadłbytrupemnamiejscu.
Alegenetyczniezaprojektowana,grubszaczaszkai
dużomniejszymózgorganicznysprawiały,że
jednostkamogłaodnieśćkatastroficzneobrażenia
czaszki,alepozostaćwpełnifunkcjonalna.
Najwyraźniejniebyłajednaknieśmiertelna.Ciało
odniosłonatylepoważneobrażenia,azorganizmu
wypłynęłotylekrwi,żeBekiwkońcustraciła
zdolnośćoperacyjnąizmarła.
SalusiadłatużobokMaddynaoparciuwysłużonej
sofy.
–Myślisz,żejejukładscalonydasięuratować?
Maddywskazałagłowąrządekranówpo
przeciwległejstroniebazy.Nakilkuznich
przebiegałprocesbuforowaniazaszyfrowanych
danych.
–Komputer-Boburuchomiłprocesdiagnostyczny,
żebysprawdzićjejmikroukład.Niewiem.Mam
nadzieję,żeniejestuszkodzony.Trochętopotrwa,
aleniedługosięprzekonamy.Silikonowaobudowa
jestwgnieciona.Musiałwniątrafićpocisk.Nie
wiem,jaktowpłynęłonaznajdującysięwśrodku
dysk.Poczekamy,zobaczymy.
Trojeprzyjaciółwmilczeniupatrzyłonaekrany,na
którychmigałyszeregiliter,cyfridanych,
niezliczoneterabajtyzapisanychwspomnień:
dinozaury,dżungla,rycerzeizamkiwroligłównej.
WszystkietewspomnieniatworzyłyBeki…Beki.
–Wyhodujemyjąnanowo–powiedziałLiam.–No
nie?
Salskinęłagłową.
–Jasne,lepszedwiejednostkipomocniczeniżjedna
–powiedziała,niepewniespoglądającnaMaddy.
–Pewnie.Ale…
–Aleco?
–Niewiem,czybędziemymogliużyćjejsztucznej
inteligencji.Jeśliuszkodzeniasązbytpoważne,jeśli
sztucznainteligencjaokaże
sięzawodna,Bekimożestaćsięniebezpieczna.
Niewykluczone,żebędziemymusieliposłużyćsię
domyślnymkodemAI.
–TyleżewówczasniebędzietojużnaszaBeki–
zauważyłLiam.
Wjednostkachpomocniczych,BobieiBeki,
rozwinęłysiędwieniezależneformysztucznej
inteligencji,choćzainstalowanownichdokładnie
tensamsystemoperacyjny.Maddyzgadywała,że
matozwiązekzesposobeminterakcjipomiędzy
małymorganicznymmózgiemasilikonowym
procesorem,żetowłaśnie„mięsny”komponentich
umysłówdefiniowałichtożsamość,nadawałim
indywidualnąosobowość,charakter.
–Maszrację–zgodziłasię–toniebyłabytasama
Beki.
–Naprawdęmamnadzieję,żejejkomputerekjest
sprawny–rzekłzesmutkiemLiam.
Salpopatrzyłananiego.
–Byłatrochę…samaniewiem,trochęzimna,choć
tylkoczasami.
Irlandczykpotrząsnąłgłową,ztrudemotrząsając
sięzgłębokiegozamyślenia.
–Myślę,żeonadopieropowolizaczynałasię
uczyć,jakczuć.
Maddyzgodziłasięznimwmyśli,samawidziała,
jaktenprocesprzebiegawjednostcepomocniczej,
jakrodząsięwzoryzachowań,któremożnaopisać
jakoemocję–pragnieniesłużeniapomocą,
poszukiwanieaprobaty.
–Cierpliwości,poczekajmy,zobaczmy,coudasię
uratować.Jeżelidanesąkompletne,odzyskamy
Beki,którąznamyikochamy.
„Jeślidanesąkompletne”.
AlemyśliMaddybiegłyjużwinnymkierunku:ku
zaszyfrowanejpartycjiwydzielonejnatwardym
dyskuBeki.Kilkamilimetrówsilikonu,naktórych
przechowywanajesttajemnica.Tajemnicatak
straszna,żewprzeszłościstałasięźródłemlegendy
oŚwiętymGraalu,przyczyniłasiędopowstania
słynnegozakonutemplariuszyiskłoniłakróla
Ryszardadozorganizowaniakrucjatywceluod
biciaJerozolimy.Tajemnicaprzekazywanaz
pokolenianapokolenieprzezdwatysiącelat.
Tajemnica,którątylkoonimoglirozszyfrować.
Najwidoczniejjeszczenieteraz.
JakujęłatoBeki?Powiedziała,żewiadomośćto
drogadoprawdy,którajeszczeniemożezostać
wyjawiona.Staniesiętodopiero…
„Gdynadejdziekoniec…”.
–Obytylkowiadomośćzestaregomanuskryptu
ocalała–odezwałsięLiam,zupełniejakbyczytałw
jejmyślach.–Wielebymoddał,żebydowiedzieć
się,cokryje.
–Jateż.–uśmiechnęłasięMaddy.
Drzwiodroletydelikatniezastukotały,jakbyktośz
zewnątrzuderzyłwniepięścią.
–Sprawdzę–zaoferowałasięSal.
Zwinniezeskoczyłazoparciakanapy,przebiegła
przezbazę
iwcisnęłaprzyciskpodnoszeniarolety,która
podniosłasięzhałasem,wpuszczającdośrodka
światłodniaiukazującmasywne,owłosionenogi
Boba.Abynaturalniewtopiłsięwtłumturystówna
TimesSquare,Salubrałagowszorty,klapkii
hawajskąkoszulę.Maddyniebyławstuprocentach
przekonana,czytorzeczywiściezadziała.Wyglądał
jakcudacznawersjaClarkaKentawybierającego
sięnawakacje.
Bobprzecisnąłsiępodroletą,ściskającwwielkich
jakgoleniemamutałapskachkartonowepudełkoz
napojaminawynos.
–Ktochciałkarmelowefrappuccino?
ROZDZIAŁ4
CentralPark,NowyJork
rok2001
Nieśpiesznymkrokiemspacerowaliwokółstawu
dlakaczek,rozkopującspodstóppierwszejesienne
liście.Przyglądalisięparzemłodychludzina
rolkach.Maddyodprowadziłaichwzrokiemze
smutkiemwoczachichwytającązagardło
zazdrością:bylimniejwięcejwjejwiekuisprawy
tegoświatamieliwgłębokimpoważaniu.Młody,
opalonyiszczupłymężczyznamiałfalisteblond
włosyikrótkąkoziąbródkę,trzymałzarękę
nieporadnądziewczynę,którachybotałasięnaboki,
szydzączwłasnejpokraczności.
Ileżoddałabyzatęjednąchwilę.Tylkotęjedną
chwilę.
Fosterzewspółczuciemdotknąłjejramienia.
–Dobrzewiem,oczymterazmyślisz.
–Oczym?
–Myślisz,żenieświadomośćtobłogosławieństwo.
–Wolałabymbyćkiminnym,Foster.–Zeskruchą
wzruszyłaramionami.–Kimkolwiek.–Ruchem
głowywskazałamłodąparkę,obojguzaczęłysię
plątaćnogi,chłopakśmiałsiędowtóruz
chichoczącądziewczyną.–Fajniebyłobyzamienić
sięznimimiejscami.
–Nigdyniedoświadcząiniezobaczątego,coty.
Tego,cozdążyłaśjużdoświadczyć.
Maddywestchnęła.
–Tozbyttrudne.Niewiem,jaksobieztym
wszystkimporadzić.–Zerknęłanajegostarątwarz,
zapadłepoliczkiigłębokoosadzone
oczyokolonewachlarzemzmarszczekczyteż
„kurzychłapekodśmiechu”,jakująłbytoktoś
kurtuazyjnie.–Zkażdymnaszymspotkaniemmam
nabarkachwięcejiwięcejzmartwień,którymi
muszęcięzamęczać.
–Tochybastrasznaudrękawciążsiętakpowtarzać
–zarechotał.
Tylkowzruszyłaramionami.Takibyłukład.Tak
jużmusiałobyć.FosterspacerowałpoCentral
Parkuoustalonejporzednia.Tużprzedpołudniem
karmiłgołębie,bypotemwyruszyćwszczęśliwą
podróżdowymarzonegomiejsca.Dlaniegobyłato
tylkojedna
zwieluprzychodzącychiodchodzącychnazawsze
godzin,aleMaddy–żyjącawbańcedwóch
zapętlonychdni,dziesiątegoijedenastegowrześnia
dwatysiącepierwszegorokuwNowymJorku–
traktowałatespotkaniajakrytuał,kolejnąokazjędo
rozmowy
zFosterem.Szansęnazasięgnięciejegoporady.
Niestety,dlaFosterakażdeichspotkaniebyło
pierwszymodczasu,gdyopuściłdrużynęi
mianowałMaddydowódcącałejgromadki.Każda
ichrozmowarozpoczynałasięwięcodcoraz
obszerniejszegostreszczaniaproblemówi
komplikacjiczasoprzestrzennych,którymdrużyna
zdążyłajużstawićczoła.
–Sporojużprzeszliście–zagaiłbanalnie.
–Mnietomówisz?!
Pergaminowaskóranatwarzystarcarozciągnęła
sięwszerokimuśmiechu.
–AbrahamLincolntokawałoryginalnejpostaci,
nieinaczej.Naprawdęuciekłobujednostkom
pomocniczym?
–Oj,tak,facetpotrafipognaćjakwygłodzony
brzdączafurgonetkąlodziarza.
Zaśmialisięoboje.
Fosterruchemgłowywskazałustawionąobok
alejkiławkęocienionągałęziamiklonu.
–Usiądziemy?Mojestarenogiczasemsiębuntują.
–Pewnie.
Spojrzałananiego,zastanawiającsię,ilednimu
zostało,ilelatżyciaskradłmuwehikuł
translokacyjny.Podczasktóregośzwcześniejszych
spotkańprzyznał,żematylkodwadzieściasiedem
lat.Małotego,zdradziłjejteżcoś,cowprawiłoją
wosłupienie–wyznałjej,żeniegdyśbyłLiamem.
Niewytłumaczyłjej,jaktowogólemożliwe,
właściwietoodmówiłodpowiedzi.Wyjawiłjejto,
bochciał,abywiedziała,żezakażdymrazem,gdy
Liamwybierasiędoprzeszłości,proces
translokacjistopniowogozabija,drastycznie
przyspieszającprocesstarzenia.MłodyIrlandczyk
zdecydowaniezbytszybkozamieniasięwniego,w
starca.Maddymiałanabieżącooceniać,ilejego
organizmjeszczezniesie.Dlategowłaśniemusiała
poznaćprawdę.
Rozsiedlisięnaławce,patrząc,jakgołębiew
dalszejczęścialejkinadymająsięzoburzeniai
wycofująprzedkilkomaberniklami,które
przyczłapały,byobjąćwposiadanienowe
terytoriumzasypaneokruszkamichleba.
–Foster?
–Słucham.
–Czegoniechceszmipowiedzieć?
Popatrzyłjejprostowoczyzrozbrajającym
uśmiechem,próbujączawszelkącenęuciecod
tematu.
–Dajżespokój,Foster…niepowiedziałeśminawet
połowytego,copowinnamwiedzieć.
Starzeczmrużyłoczy.
–Powiedzmiwtakimrazie,cojużpodejrzewasz.
–Dlaczego…dlaczegozwyczajnieniewyjawiszmi
wszystkiego?
–Boniewiemwszystkiego.
–Alewięcejniżja.Więcejniżmipowiedziałeś!
Wytrzymałjejspojrzenie.Wreszciepokiwałgłową
zodcieniemżalu.
–Przyznaję,wiemwięcej.
–Aledlaczego,dlaczegoniepowieszmitego,co
wiesz?Coprzedemnąskrywasz?
–Wiedzę,Maddy…wiedzęoprzyszłości.
–OPandorze?
Potrząsnąłgłową.Powiedziałamujużonotatce,
którąodkryła.Opojawieniusiętegosłowaw
manuskrypcieVoynicha.
–NicniewiemnatematPandory–odparłijak
podejrzewała,mówiłtocałkiemszczerze.
–Towiadomość,Foster.Wiadomość,którąktoś
bardzochcemiprzekazać,dlategomusibyć
cholernieważna.
Starzecpodparłpalcamipodbródek,zktórego
zwisałpłatpomarszczonejskóry.
–Tomożliwe,bardzomożliwe.
–Notocopowinnamterazzrobić?
Popatrzył,jaknapuszonegołębieigęsitupoczą
wokółsiebie,nieufniemierzącsięwzrokiem.
Wreszcieprzemówił.
–Agdybyśotozapytała?
–Kogozapytała?
Starzecograniczyłsiędoznaczącegouniesienia
brwi.
–Cosugerujesz?Mamprzesłaćwiadomośćwzdłuż
osi?Doprzyszłości?DoAgencji?
–Tylkoniesygnałemtachionowym–przerwałjej
szybko.–Tegoabsolutnieniemożeszrobić.Cząstki
zdradząwaszepołożenie.
Tojużwiedziała.
–Dokumentzrzutowy?
FosterzostawiłMadsbiblioteczkęporadi
instrukcji.Jedenzwpisówdotyczyłsposobów
komunikacjizAgencjąwsytuacjachawaryjnych.
Niewyjaśniałjednak,cowłaściwierozumiećprzez
„nagływypadek”.Bezpiecznametodakomunikacji
polegałanaumieszczeniuwrubrycesamotnych
sercgazety„BrooklynDailyEagle”anonsu
zaczynającegosięodsłów:„Duszazagubionaw
czasie…”.
Ktośgdzieśwprzyszłościmiałnajwyraźniej
pożółkłyegzemplarztakiejgazetyiwypatrywał
subtelnychzmian,którepojawiałysięnawskazanej
stronie.Tenktośpolowałnałagodnąrysęw
rzeczywistości,któraodkształcałajedynietreść
tegoprywatnegoanonsu.
–Spytaj–powtórzyłwreszcie.–Dlaczegonie
spróbować?
–NaprawdęnicniewieszoPandorze…prawda?
Fosterpotrząsnąłgłową.Sądziła,żeznago–aco
zatymidzieiLiama–wystarczającodobrze,żeby
dostrzec,kiedykłamie.Obajbyliwtym
beznadziejni.
–Możetakzrobię–zgodziłasięMaddy.
–Iniezapomnijpowiedziećmi,coonnato.Teraz
jestemtaksamociekawjakty…
Spojrzałananiegouważniej.
–On?
Fosterwestchnąłiprzymknąłoczy,uświadamiając
sobie,żewłaśniecośchlapnął.
–On?Jakion?Kimjeston?OntoAgencja?–
Zwróciłasięgwałtowniekuniemuimocnozłapała
gozarękę.–Foster?!Chceszmipowiedzieć,że
Agencjatoco?Tylko…tylkojednaosoba?
Nicnatonieodpowiedział,
–Acozinnymidrużynami?
Starzeczacisnąłustaiuciekłwzrokiem.
–Foster?Mów!Gdziesąpozostałedrużyny…?
–Niemainnychdrużyn,Maddy–przerwałjej
szeptemispojrzałnaniąponownie.–Przykromi.
Jesteściesami.Agencjatowy.Tylkowy.–
Ponowniezacząłoglądaćswedłonie.–…I
Waldstein.
Nieusłyszałajuż,jakwypowiadałnazwisko
Waldsteina.Zaszumiałojejwgłowie,poczuła
zawrotyiwzbierająceuczuciepaniki.
„Jesteściesami”.
„Agencjatowy”.
ROZDZIAŁ5
CheyenneMountain,ColoradoSprings
ProjektExodus
rok2070
–Dzieńdobry,doktorzeAnwar.
Rashimszybkimskinieniemgłowypowitał
laboranta,jednego
zkilkuwskąpympersonalniezespole.Powietrze
wokółdłonirozświetliłapoświataemitowanaz
wyświetlaczazałożonegonanadgarstek
holograficznegoinfopada.
–Przyszłoprzeznoccośnowego?
–Wiadomościozmianachosobowych,doktorze
Anwar.Zzałączonymimetrykami.
–Cudownie–wymamrotałRashimbezentuzjazmu.
–Prześlijjemojejjednostce,późniejzerknę.
–Oczywiście,doktorze.
Laborantporuszyłnadgarstkiem,wgóręwystrzelił
holograficznyekranizawisłtużprzedoczami
mężczyzny.Tenprzesunąłpalcempowyświetlaczu,
zaznaczająckilkanaściewiadomości,które
wyleciałyze„skrzynkiodbiorczej”irozproszyły
sięwpowietrzuniczympyłekkwiatowy.
–Odebrano–zakomunikowałSpongeBubba.
Elektroniczny
laborantprzykucnąłobokbiurkaRashimazupełnie
jakpotulnyzwierzaczek,achwilępóźniejuraczył
Rashimadwuzębnymuśmiechem.
–Sortujęmetryki,skippa!
Rashimpowiódłwzrokiempoprzepastnymwnętrzu
podziemnegohangaru,jaskiniapowstaławwyniku
wysadzeniazboczagóryponadstolattemui
stanowiłaspecjalneschronieniedlaówczesnejelity
politycznej–generałów,kongresmenów,senatorów
iichrodzin–nawypadekwojnytermonuklearnejz
Rosją.
Potrząsnąłgłową.
„Nicsięniezmienia.Politycyzawszesąw
pierwszymrzędzie”.
Hangar,naokoodrobinęwiększyodboiska
piłkarskiego,oświetlałyreflektoryustawione
wzdłużściannamasywnychtrójnogach.Strugi
rażącegoświatłakładłysięnacałejdługości
zimnego,betonowegopodłoża,zarysowanegoi
wyszczerbionegowmiejscach,gdziekilkadekad
temuzalegałysprzętyiurządzenia,teraz
odstawionedomagazynów.
Zostałatylkopustaprzestrzeń.
Rashimusiadłwlabiryncieboksówibiurek
rozstawionychwtymroguhangaru.Jakkażdego
rankaznówpojawiłsiępierwszy.Delikatnym
machnięciemdłoniwłączyłterminal,wktórym
automatycznieuruchomiłsięskanersłużącydo
weryfikacjitożsamościużytkownika,urządzenie
przysunęłosiędotęczówkidoktoraizachwilę
zabrzmiałkomunikatpotwierdzający,żekomendę
wydałniektoinnytylkoRashimAnwar.
„ProjektExodus:symulatorprzesunięcia
masowego”–słowaradośniezamigotaływ
powietrzuprzedoczamiRashima.
–Aktywujwidokpodłogowy.
Betonowepodłożehangaruwjednejchwili
zamieniłosięwjaśniejącąszachownicę,
poprzecinanąmisternąsiatkąpulsującychneonowo
niebieskichlinii,któreemitowałszereg
holograficznychprojektorówzawieszonychpod
jaskiniowymsklepieniem.Siatkamarkerów:różnej
wielkościkwadratówośrednicyodkilkunastu
centymetrówdokilkumetrów.
–Pokażparametrymarkerów.
Naglezkwadratówwysunęłysięholograficzne
kolumnycyfr:kluczoweparametryosóbi
przedmiotów,którepewnegodniazajmą
poszczególnekwadraty.
–Aterazuformujikony.
Nadsetkamikwadratówikwadracikówpojawiłysię
otoczoneniebieskawąpoświatąsylwetki.
Szachownicępokryłykonturyskrzyńipudełek,
kilkaogromnychikonwyobrażającychduże
pojazdy,imnóstwosymboliprzedstawiających
migocące,leczwyraźnierozpoznawalnezarysy
ludzi.
–Bubba,pokażeszmiktodziśranookazałsię
zbędnymbalastemichceodpaść?
–Tak,tak,skippa!–SpongeBubbazasalutował
wesoło.
Jedenaściezarysówpostacizapłonęłonaczerwono.
Rashimdźwignąłsięzzabiurkaiwyszedłna
błyszczącąszachownicęhangaru,snopyświatłaz
podsufitowychreflektorówzalałyjegogłowę,
ramionaiplecy.Uklęknąłprzypierwszejikonie
świecącejnaczerwonopostaciiodczytał
informacjezmałegowyświetlaczaunoszącegosię
wpowietrzuobokniej.
Kandydatkanr165
Imięinazwisko:profesorJenniferCarmel
Wiek–28lat
Funkcja:biochemiczka
Indeksmasy–54,4959
Podwyświetlaczemrozbłysłaikonakoperty,jedno
zpowiadomień,któreprzyszłodziśwnocy.Rashim
dotknąłkoperty,wiadomośćotworzyłasięw
powietrzuobokjegopalca.
Informacja:kandydatkanr165CarmelJ.zmarła.
Przyczyna:wczorajszezamieszkinatle
żywnościowymwPuertoRico.
Liczbaofiarśmiertelnych:stopięćdziesiątsześć.
Przyczynaśmierci:urazgłowy,rana
postrzałowa.
Niewiadomo,czybrałaaktywnyudziałw
zamieszkach,czyprzezprzypadekznalazłasięw
centrumwydarzeń.Najbliżsikrewnizostali
poinformowani.
–Przykromi,JenniferCarmel–westchnął.–
Wyglądanato,żejednakznaminiepojedziesz.–
Gdynajechałpalcemnaikonę„Usuń”,zarys
biochemicznyidanedemograficznezniknęły.
Kwadratzrobiłsiępusty.
Rashimzakląłwolnoiwyraźnie.Nieto,żeznał
JenniferCarmel,czyspecjalniesięoniątroszczył.
Bardziejirytowałgofakt,żejeślinieznajdąw
zastępstwieodpowiedniegokandydataopodobnym
indeksiemasyizbliżonejbudowieciała,będzie
musiałprzeprowadzićszeregżmudnychkalkulacjii
ponownieskalibrowaćtenkonkretnykwadrat.
Podniósłgłowęikolejnospojrzałnadziesięć
lśniącychnaczerwonozarysówunoszącychsięw
różnychmiejscachszachownicy:nakandydatów,
którzyztakiegoczyinnegopowoduniebędąmogli
dołączyćzasześćmiesięcydoprojektuExodus.
Sześćmiesięcydogodzinyzero.Sześćmiesięcydo
DniaT.Dniatransmisji.
Wprzeciągutychsześciumiesięcymożesię
przecieżwydarzyćjeszczetylerzeczy.
Światnieuchronniepędzikuzagładzie.Wojnao
PacyfikmiędzyJaponiąaKoreąPółnocną
rozgorzałazezdwojonąsiłą.Ichoćobakraje
zużyłyjużrezerwybronijądrowej,sąteżdużo
groźniejszemetodyeksterminacji,którychużyją
bezwahania,byzniszczyćwroga.Resztaświatateż
weszłanarówniępochyłądozatracenia.Ojczyzna
Rashima,Iran,wiodłaprymwwyścigu
samobójczychmocarstwizniknęłazpowierzchni
ziemitrzydzieścilattemu,powojnie,która
wybuchławwynikubezowocnejwymiany
argumentówzKoalicjąArabską.Poszłoowodę.
Nawetnieoropę.Owodę.Zwykłąpitnąwodę.
Iran,Irak,Izrael…poziompromieniowaniawtych
trzechkrajachbyłobecniezbytwysoki,żebyktoś
mógłwnichzamieszkaćnawettrzydzieścilatpo
zrzuceniubombjądrowych.Zresztą
promieniowanietonienajwiększyproblem:sama
temperaturapanującanakilkugórzystych
obszarach,któreniezostałyjeszczezalane
wzbierającymiwodamiMorzaŚródziemnego,
CzerwonegoiZatokiPer
skiej,byłazbytwysoka,żebymożnabyłonanich
żyć.Niewykluczone,żedziesięćmilionówludzi,
którzyzginęlipodczasjednodniowego,
prowadzonegowetzawet,bombardowania
jądrowego,okażesiękonieckońcówprawdziwymi
szczęściarzami.Szybka,bezbolesnaśmierćto
jednakprzywilejwkontekściedługiej,powolnej
agoniicałegoglobu.
–Skippa?
Podniósłwzrok.SpongeBubbaprzyczłapałdo
niegoprzezwielkąszachownicęmarkerów.
–Ocochodzi?
–DoktorYatsushitaprzesłałwiadomość.Jedziedo
ośrodka,pragniedziśranoprzeprowadzić
symulacjętransmisji.
–Notobędziemusiałpoczekać,ażprzeprogramuję
systemzwyłączeniemtychkandydatów–warknął
poirytowanyRashim.
–WysłaćwiadomośćdodoktoraYatsushity,skippa?
–Nie,sammutopowiem,jaktuprzyjedzie–
odparłIrańczyk,podnoszącsięzkolan.
–Dobrze,dobrze–odpowiedziałajednostkai
kaczymchodempodreptałazpowrotem.
Westchnął.Marginesbłędubyłtakniewielki.
Drobnanieścisłośćpodczasszacowaniałącznego
indeksumasy,pomyłkarzędusetnejprocenta,a
wylądująpozastacjąodbiorczą.Nieporaz
pierwszyzadziwiłagoszaleńczaodwagatego
niesamowitegoczłowieka,Waldsteina.
„Ojcaniechcianegodziecka–podróżywczasie”.
Upłynęłojużdwadzieściasześćlat.Odpierwszego,
zakończonegosukcesem,eksperymentutranslokacji
czasowej.Podróżipowrót.Oczywiścienaukowiec
nigdyniemówiłotym,gdzieikiedysięwybrał.
Aleudałomusię.Icoważniejsze,przeżył.Wrócił
wjednymkawałku,aniezwywalonyminawierzch,
jakzgniłemięso,bebechami.
Początkowoeksperymenty,któreprowadzilitutaj,w
ośrodkubadawczymwCheyenneMountain,
zachęcająceniebyły,mówiącde
likatnie.Karawanamałychidużychzwierząt,
genetycznieprojektowanychludzkichprototypówi
kilkuludzi,którzyzgłosilisięnaochotnika,razza
razemzamieniałasięwruchliwy,galaretowaty
pasztet.
Ruchliwy…boprzezkilkaupiornychchwilpo
eksperymenciejeszczesięporuszali.
Rashimowiimponowałniezrównanygeniusz
Waldsteina.DoktorYatsushitateżbyłbłyskotliwym
człowiekiem,leczpomimokilkumiliardowego
budżetuiniemalnieograniczonychzasobówdo
dyspozycji,zakrojonynaszerokąskalęprojekt
Exoduswciążrobiłwrażenieprzedsięwzięcia
nieustanniepozostającegowpowijakach.Narazie
topełnapotknięć,wiecznazgadywanka.
Waldsteinnatomiast…Waldsteinzbudowałwehikuł
samjeden.Wgarażu,nalitośćboską!
Takprzynajmniejgłosiłalegenda.
Rashimczęstozastanawiałsię,cosięznimstało.
Przezwielelatgenialnynaukowiecpozostawał
jednymznajbardziejwpływowychludzina
planecie.Spotykałsięzprzywódcamipolitycznymi,
wygłosiłostatniąprzemowęnakonwencjiONZ,a
potem,wdwatysiąceczterdziestymdziewiątym,
rozpłynąłsięwpowietrzujakkamfora.Zniknął.
Ponoćwiódłżyciepustelnika.Rashimniewiedział
nawet,czyWaldsteinjeszczeżyje.Różnekrążyłyna
tentematpogłoski.
Irańczykwsunąłkosmykwłosówzauchoi
odwróciłsięwstronęgorzejącejkilkanaście
metrówdalejczerwonejikony„człowieka”.Notak,
kolejnykandydatdousunięcia.
„Cotamzobaczyłeś,RoaldzieWaldstein?Hmmm?
Cozobaczyłytetwojeoczyszaleńca?Co
dostrzegłeśponadtrzemawymiarami,których
jesteśmywładcami?”.Wlatachczterdziestychi
pięćdziesiątychtopytaniezadawalisobiechyba
wszyscy,atwarzWaldsteinacoiruszpokazywano
wewszystkichstacjachcyfrowych…
„Copanujrzał,panieWaldstein?”.Alboraczej:„Co
takpanaprzeraziło?”.
ROZDZIAŁ6
NowyJork
rok2001
Liampatrzyłnaprzesuwającesięwdółekranu
ciągidanych–pakietyheksadecymalnych
informacji,niemającychdlańnajmniejszegosensu.
Czasemobrazzastygałiszybkobłyskały
niezrozumiałeblokiiwierszepodświetlonych
znakówalfanumerycznych.Czasemzaznaczony
tekstzmieniałkolorzbiałegonazielony.Czasemz
białegonaczerwony.
Liamwskazałfragment,którywłaśniezrobiłsię
czerwony.
–Todowyrzucenia?
–Touszkodzonedane–potwierdziłBob.
CałazawartośćsilikonowegoumysłuBekizostała
przegranadosystemukomputerowegoponad
trzydzieścisześćgodzintemu,podczasswego
krótkiegożywotajednostkazdołałazgromadzić
niezliczonąilośćdanych.Terazkomputer-Bob
przekopywałsięprzeznieitestowałpodkątem
uszkodzonychciągów.Liampopatrzyłnapasek
postępunadrugimekranie:namapęjejtwardego
dysku,umysłupodzielonegonablokidanych.
Białymkoloremzaznaczanodanedoweryfikacji,
zielonymtepoprawniezweryfikowane,a
czerwonymdanebezpowrotnieutracone.Czerwień
mnożyłasięzłowrogoniczymguzyrakowe.Dużo
guzów.
–Straciliśmyją,prawda?
TwarzBobadrgnęłaipobladławodpowiedzi.
Przypadkowo?Bardzomożliwe.Alemożetoznak,
żepodstawowykodoprogramowa
nia,zktórymurodziłasięjednostka,znowuzaczął
ewoluować.Możeklonnauczyłsię,jak
przekształcaćinformacjewejściowewwiedzę
osadzonąwkontekście…wemocje.Możestawał
sięczłowiekiem.
–Znacznaczęśćzapisanychdanychuległa
zniszczeniu.–PosłałLiamowiniewyraźnyuśmiech.
–Alecałyczasmamnadzieję.
Komputer-Bob,choćzajętyodfiltrowywaniem
danych,przysłuchiwałsięichrozmowie.
>Dopierogdyprzesortujędaneiuruchomię
emulator,będziemymoglistwierdzić,czystan
sztucznej
inteligencjijeststabilny.
LiambezradniespojrzałnaBoba.
–Coongada?
–Sztucznainteligencjazostanieuruchomionaw
systemiekomputerowymzapomocąmikroukładuz
symulacyjnąwersjąoprogramowania.Później,
fragmentpofragmencie,wprowadzonezostaną
zweryfikowaneblokidanychirozpoczniesię
processymulacji.Towszystkopozwolinam
zweryfikowaćstabilnośćiniezawodnośćsztucznej
inteligencjiBeki.
–Żebysprawdzić,czyniezwariowała?
GdyBobzmarszczyłgęstebrwi,Liamwyciągnął
rękęiścisnąłjednąznabrzmiałychdłonijednostki.
–Jezu,tobienaprawdęnaniejzależy.
KlatkąpiersiowąBobatargnęłogłębokie
odchrząknięcie.
–Byłaefektywnąjednostkąpomocniczą.Jej
sztucznainteligencjarozwijałasięszybciejniż
moja.
–Przesadzasz,wszystkiekobietytakmają.Lepiej
wyrażająswojeuczucianiżmy,faceci.
–Płećtonieistotnyczynnik.–Bobutkwiłwnim
szareoczy.–Zależałocinaniej,Liamie?
Chłopakzaśmiałsięniezręcznie.
–Ja…
–Zaczerwienionepoliczkiiniewerbalneodruchy
zdradzają,żejesteśdoniejsilneprzywiązany
emocjonalne.Czymamrację,Liamie?
Utkwiłwzrokwekranie.
„Różnokolorowebloki.Zamieniłasięw
różnokoloroweblokinaekraniekomputera”.Tylko
tylezniejzostało.Ajednak,ajednak
wswejcielesnej,ludzkiejpowłocewyglądałajak
normalnaosoba.Intrygująca,specyficzna,dziwnie
powściągliwadziewczyna.Alepotrafiłazażartować.
Iuśmiechaćsię.
Jejuśmiech–choćwywołanyzapomocąpliku
danych,któryuruchamiałokreślonemięśnietwarzy
–sprawiał,żeczasemwjegobrzuchubudziłasię
chmaramotylizostrymiskrzydełkami.Pięknyto
byłuśmiech.Olśniewającopiękny,prawdęmówiąc.
–Będęzaniątęsknił–powiedziałwreszcie.–Jeśli
jąutracimy…wtedytak,będętęsknił.
>Informacja.
Liamodwróciłwzrokwkierunkukamerki.
–Ocochodzi,komputerze-Bob?
>Jestemgotówuruchomićprocessymulacji.
Kontynuować?
Zastanawiałsię,czypowinienczekać,ażMaddy
wróci.Salrównież.Obietaksamojakon
zamartwiałysię,czydasięuratowaćchoćfragment
Beki.
–Czytobędzie…niewiem…czytobezpieczne?
Czytoniezniszczyjejumysłu?
>Zaprzeczam.Dane,któreodzyskaliśmysąteraz
przechowywanewbezpiecznymmiejscu.
Symulacjaprzebiegawśrodowiskutylkodo
odczytu.
–Acotooznacza?
–Poukończeniuprocesusymulacji–wyjaśniłBob
–wszystkiewygenerowanedanezostanąusunięte.
–Nicniebędziepamiętała?
>Potwierdzam.Alecałaproceduraprzebiegnie
tylkowśrodowiskutestowym.
Liampowoliusiadłnakrześle.
–Dobrze–odetchnąłniespokojnie.–Zobaczymy,
czyrzeczywiścietamjest.
>Potwierdzam.Włączamemulatorsztucznej
inteligencji.
Naekraniepoprawejstroniepojawiłosiękolejne
czarneoknodialogowe.Pusteokno,naktórym
dyskretniemigałkursor.Inicwięcej.Liam
podniósłzaniepokojonywzroknaBoba.Jednostka
pomocniczabezsłowaskinęłagłową,zachęcając
gotymgestemdonawiązaniakomunikacji.
–Grhm…jesteśtam,Beki?
Kursorwokniedialogowymmigałnieprzerwanie,
stałymrytmem:jakuderzeniaserca.Jakpuls.Znak
życiainicwięcej.
>………
–TuLiam…słyszyszmnie?
Kursormigałwuporczywymmilczeniu.
–Kodwerbalno-poznawczymożeniedziałać
poprawnie–szeptemzauważyłBob.
–Beki,tuLiam,jeślimniesłyszysz,zróbcoś.
Powiedzcoś.
>………
Patrzyłnakursor,stopniowotracącnadzieję.
„Przepadła”.
Moglioczywiścieaktywowaćprocesreplikacjii
wyhodowaćinnypłódkobiety,którapowyjściuz
próbówkihodowlanejwyglądałabyłudząco
podobniedoBeki.Byłobytojejjednojajowe
bliźnię.Niebyłabytojużjednaktasamaistota.
Owszem,miałabytesamerysytwarzy,mięśnie,
kolorskóry,alewumyślewykształciłybysię
zupełnieinnewzorcemimiczne,twarzreagowałaby
naokreślonesytuacjewinnysposób.Innybyłby
uśmiech,sceptyczneuniesieniebrwinie
wyglądałobydokońcataksamo.Tysiącmałych
tikówiodruchów,któretworzyłyBeki,
przepadłybynazawsze.
–Beki?–spróbowałponownie.–Jesteśtam?
>………
–Nieodzyskaliśmywystarczającejliczbydanychz
nieuszkodzonychobszarówsztucznejinteligencji–
powiedziałBob.Liamowizdałosię,żewgłębokim
basiejednostkizabrzmiałoledwiesłyszalne
drżenie,oktaważalu.
–Beki?–spróbowałporazkolejny.Terazijego
głosemtargnęłyemocje.
„Przepadła.Straciliśmyją”.–Poczułjakpojego
policzkachspływacościepłego,szybkootarł
wstydliwąłezkę,bozjakiegośpowoduniechciał,
abyBobalbokomputer-Bobzauważylitoizburzyli
atmosferęchwilizbędnympytaniem.
„Dowidzenia,Beki”.
>.........
>........
>.......
>......
>.....
>Kochamcię,LiamieO’Connor.
ROZDZIAŁ7
NowyJork
rok2001
Patrzylinapływającywproteinowejzupiepłód,
któryprężyłmalutkiepaluszkiurąkistóp,
sygnalizującswojąhibernetycznągotowość.Do
pępkapodłączonoruręzasilającą,któraodchodziła
wkierunkugórnejkrawędzipróbówki,gdzie
łączyłasięzpompąfiltracyjną.
Pleksiglasowapróbówkahodowlanabyła
podświetlonaoddołu.Jarzyłasięniewyraźnie,
wypełniajączapleczeciepłym,karmazynowym
półświatłem,imitującymwarunkipanującewłonie
matki.
–Czysądzisz,żeoneoczymśmyślą,kiedysobie
takrosną?–spytałLiam.
–Prawdopodobnienie–odrzekłaMaddy.
SalodwróciłasiędoBoba,górującegonadnią
niczymświeżowybudowanymurzcegieł.
–Aty?Myślałeśoczymś,Bob?Maszjakieś
wspomnienia
zczasurozwojuwpróbówce?
Zmarszczyłbrwi,pogrążającsięwzamyśleniu.
–Nie.Natymetapieniemiałemjeszcze
wbudowanejsztucznejinteligencji.
–Atwójmózgorganiczny?–przerwałaMaddy.–
Wnimteżmusząbyćjakieśwspomnienia.
–Nawetjeśli,toniepotrafięprzywołaćtych
danych.–Bobobojętniewzruszyłramionami.
Małypłódnaglewyrzuciłnogę,jakbychciałkogoś
złośliwiekopnąćwzadek,poczymdyskretnie
zwinąłjązpowrotempodsiebie.
–Tamałajużwykazujecharakterek–zachichotała
Maddy.
–Udanamsięzaładowaćdoniejsztuczną
inteligencjęBeki?–spytałaSal.
Maddypostukałapaznokciamiozęby.
–Jeszczeniewiem,Sal.PodczassymulacjiBeki
była…dośćniemrawa.–GdyMaddyiSalwróciły
dobazy,komputer-Bobponownieodpaliłemulator,
awynikbyłdokładnietakisamjakzapierwszym
razem.MaddyodwróciłasiędoLiama.–Ale
„kochamcię”?Jednostkipomocniczenieużywają
takichsłów.
Bobskinąłgłowąnaznakzgody.
–Wszystkowskazujenato,żesymulowanaAI
uległaawarii.
–Amożeteklonycośjednakczują?–zastanawiał
sięnagłosLiam.
Pozostalizniedowierzaniemutkwiliwnimwzrok.
–Ażtakizemniebrzydal,żeniktmnieniemoże
pokochać?
–Jestempewna,żemamusiaciękochała–
zachichotałaSal.
–Rzeczwtym,że–przerwałaimMaddy,kładąc
dłońnapróbówcehodowlanej–jednostki
pomocniczeniepowinnywyznawaćmiłości
agentomoperacyjnym.
Liamwcaleniebyłprzekonanycodosłuszności
tegowywodu.
–Napewnopowoliuczyłasię…odczuwaćemocje,
nieinaczej.Nicwtymzłego.
Maddypokiwałagłowąwpółmroku
pomieszczenia.OnateżdostrzegłauBekitenrys.
–Pozwalaimtobardziejczućsięczłowiekiem.
–Wtedy,wczasachdinozaurów,ona…–Liam
zerknąłnaprzyjaciółzzakłopotaniem.
–Onaco?
–Trochęmniepocałowała,wrzeczysamej–
przyznałIrlandczyk.
TwarzSalwykrzywiłgrymas.Schowaneza
okularamioczyMaddyzrobiłysięokrągłejak
arbuzy.
–Pocałowała?
–Próbowaładaćminiewinnegocałusa.W
policzek,nicwięcej.
–Todziwne.–Salskrzywiłasię,jakbyzjadłakilka
cytryn.
–Tylkocałus…nicwięcejsięniestało–dodał
defensywnie.–Słowo!
Maddyuciszyłagogestemręki.
–Nieważne.Toznaczy,żeprzeduszkodzeniemjuż
miałajakieś…uczucia.Byćmożeto„kochamcię”
tonieefektuszkodzeniadanychanibłądsystemu.–
PodniosławzroknaBoba.–Odziedziczyłatwój
kod,Bob.Czytysamkiedykolwiekżywiłeśjakieś,
nowiesz,uczuciawobecLiama?
–Niektóreplikidanychwmoimsystemiemożna
zinterpretowaćjakoemocjonalneodruchy.
–PocałowałbyśLiama?
Bobprzekrzywiłgłowę,najegoczolewyrósłmars
zakłopotania,robotniechętnienachyliłsięnad
Irlandczykiem,wydymająckońskiewargi.
Liamodskoczyłodniegowpopłochu.
–JezuChryste,Bob!Weźsięodczep…
–Nie!Bob!Toniebyłopolecenie…tylkopytałam!
–Rozumiem.–Wyprostowałsię,twarzmustężała.
–Wprzeszłościporzuciłempriorytetymisji,żeby
ratowaćLiama.Tomożnazinterpretowaćjako
zachowanieirracjonalne.
–Wyciągnąłmnieprzecieżzniemieckiegoobozu
jenieckiego.Nonie,Bob?
–Zrobiłeśto,boLiamznaczyłdlaciebiewięcejniż
celmisji?–drążyłaMaddy.
Bobzawahałsięprzedudzieleniemodpowiedzi,
umysłjednostkibezszelestnieprzetwarzałpliki.
–Bomartwiłeśsięoniego?–niedawałaza
wygranąMaddy.
Bobwreszciezmusiłsiędoodpowiedzi.
–Potwierdzam.Liamjestmoimprzyjacielem.
Madsstuknęłakłykciamiwpleksiglasową
obudowę.
–Noiznaleźliśmyźródłoproblemu.Taemocja
byłajużwdrukowanawtożsamośćBeki.Topo
Bobieodziedziczyłauczuciawobecciebie.–
Wzruszyłaramionami.–Zależyjejnatobie.
Głębokowjejkodzieosadziłsięplikzinformacją,
żecię„kocha”.–Maddysięuśmiechnęła.–W
trakcieemulacjisztucznainteligencjaBekiwykryła
iodtworzyłatenwłaśnieplik.
–Toznaczy,żejestsprawna?–spytałLiam.
–Bob,jeślizaładujemyjejsztucznąinteligencjędo
tegociała
iokażesię,żemakukunamuniu,toczybędziemy
mogliją,samaniewiem…zrestartować?
–Potwierdzam.Silikonowyprocesormożna
sformatowaćiponowniewgraćdoniegosztuczną
inteligencjębezodziedziczonychpomniedanych.
–Bomba–ucieszyłasięMaddy.–Spróbujemyze
starąsztucznąinteligencją,ajeślirzeczywiście
okażesięwadliwa,tojąpoprostuzresetujemy.
–Aletochybasporeryzyko–zauważyłaSal.–
Tychczerwonych,uszkodzonychblokówdanych
jestcałamasa.Ajeślijejkompletnieodbije?
–Comasznamyśli?
–Noniewiem…możezrobisiępierońsko
zazdrosna.Omniealboociebie.
–Salmasłuszność–poparłjąBob.
Maddywzamyśleniupotarławargę.Widziałajuż
Bekiwakcji.Widziałazamordowanychprzeznią
ludzi.NiechBógichchroni,jeślizamienisięw
zranionąkotkę.
–Niewykluczone,żezaczniepodejmować
nieprzewidywalnedecyzje–dodałBob.
–Grgh,dajciespokój!Przecieżonazawszebyła
nieprzewidywalna!–trzeźwozauważyłLiam.
–Toakuratprawda.–Maddyrefleksyjniepokiwała
głową.
–Dlaczegoniedaćjejszansy?
–Trzebająobserwowaćbardzouważnie–uznała
Maddy.–Przynajmniejszejnawetoznace
szaleństwabędziemymusielijązrestar
tować.Nieżartuję…jeślichoćrazkrzywospojrzy
namniealbonaSal,będziemymusielikompletnie
wymazaćjejpamięć,Liamie.
–Perspektywa,żeoderwiemigłowęwcalemisię
nieuśmiecha.–Salprzygryzławargę.
Liampowolipokiwałgłową.
–Bekibędziezdrowajakryba,nieinaczej–
oznajmił,choćwcaleniebrzmiałotoprzekonująco.
–Dobra–ucięładyskusjęMads.–Postanowione.–
Odwróciłasięiruszyławstronęrozsuwanych
drzwidogłównegopomieszczenia.–Chodźcie,
ludziska,czaspogadaćoczyminnym.
Liamprzesunąłdrzwiwbok.Skrzydłozatrzęsłosię
igłośnozastukałowprowadnicach.
–Oczym?
–OnaszejAgencji…oPandorze.
SaliLiampopatrzylinasiebie.
–Fostercościpowiedział?–dopytywałaSal.
–O,tak–potaknęłaMaddy.
ROZDZIAŁ8
CheyenneMountain,ColoradoSprings
ProjektExodus
rok2070
–Słucham?–Rashimgapiłsięnadoktora
Yatsushitęjakwółnamalowanewrota.
–Powiedziałem,żemusimyrozważyć
przyspieszenieterminuDniaT.
–Ale…alejesteśmyraptemnapoczątkufazy
testowej!
ZespółRashimaprzeprowadziłkilka
symulacyjnychtestówtransmisyjnych,apokażdejz
próboprogramowanieemulatorajednoznacznie
wskazywało,żelądowaliprzedlubpozapolem
zrzutuwyznaczanymprzezlatarnienawigacyjne
stacjiodbiorczej.Agdyjużtenjedenjedynyraz
trafiliwdziesiątkę,połowauczestników
eksperymentuzamieniłasięwdygocącąpapkę.
–DoktorzeAnwar–podjąłYatsushita.Wyglądał
jakchodzącaśmierć.Byłskonany.Wnoszącpo
jegowyglądzie,miałzasobąjednąlubkilka
nieprzespanychnocy.Staranniezazwyczaj
przyczesanesiwewłosybyłyzmierzwione.–Z
pewnościąśledziłpanostatniocyfrowe
wiadomości?
Rashimnicnieśledził,prawienic.Niemiałnato
czasu.Codziennietrzebabyłozastępowaćco
najmniejjednegozkandydatówdotransmisji,aco
zatymidzie–modyfikowaćdane,wprowadzać
noweparametryiponownieobliczaćcałkowity
indeksmasowy.
–SłyszałpanowirusieKosong-ni?
Kilkadnitemuudałomusięzobaczyćfragment
cyfrodziennika.Pokolejnejpowodziewakuowano
ostatniemiastowBangladeszu.Zakwityglonów
pokrywałytrzydzieścisześćprocentpowierzchni
OceanuIndyjskiego,śmiertelniezatruwająci
całkowicieunicestwiająccałypodwodny
ekosystem.FederacjaPółnocnoamerykańska
uszczelniałagraniceprzednapływemnielegalnych
imigrantówzewschoduizzachodu.Korpus
japońskichdroidówbojowychprzeprowadził
skutecznąofensywęnapółnocnokoreańskiemiasto
Hyesan.Zginęłowieluludzi.Alewwiadomościach
zawszeinformowanoowysokiejliczbieofiar.
Rzeczywiście,leciałteżjakiśmateriałowirusie.
Reporterzyspekulowali,żetobrońchemiczna
zrzuconaprzezJapończykównaKoreęPółnocną.
Albocogorsza,jakaśnieznanabrońbiologiczna
opracowywanawkazamatachprzezKoreańczyków
iprzypadkowouaktywnionapoktórymśznalotów
rakietowych.
–WirusKosong-ni?–Awięcterazdorobiłsię
nawetnazwy.
Yatsushitapotrząsnąłgłowąijąłprzeciskaćsię
przezgąszczbiurekwkierunkuRashima.
–Tygłupichłopaku.Powinieneśoglądać
wiadomości,zamiast...zamiast…–Spojrzałna
SpongeBubbę,którysiedziałprzybiurku,szczerząc
dwasiekacze.–Zamiastprojektowaćbezużyteczne
zabawki!
–Niemiałemczasunaoglądanieholowiadomości,
doktorzeYatsushita!–odparłRashim,urażony
słowamikierownikaprojektu.–Mam…
–Towirusprzenoszonydrogąpowietrzną.Ponoć
dotarłjużdoPekinu.
„Przenoszonywpowietrzu?Nicdobregotonie
zapowiada”–pomyślałRashim.
–Bardzozaniepokoiłotonaszych…sponsorów.
ChcąprzyspieszyćnadejścieDniaT.
„Sponsorzy”.Yatsushitaostrożniedobierałsłowa.
Rashimdoskonalewiedział,żeprojektExodusjest
finansowanyzresztekbudżetudepartamentuobrony
StanówZjednoczonych,prawdopo
dobniedolaramisypnęłoteżkilkumiliarderów
pragnącychznaleźćsięnapokładzie.
–Przyspieszyć?Oile?
DoktorYatsushitazawahałsięprzedudzieleniem
odpowiedzi.
–Chcąwyruszyćtrzydziestegomaja.
–Aletojużzapięćtygodni!Potrzebujemyjeszcze
conajmniejsześciumiesięcy,byzyskaćpewność…
–Niemamytunicdopowiedzenia!Projektmusi
byćgotowyprzedwyznaczonymterminem!
Rashimprzesunąłokrągłeokularynaczoło,
pełniłyterazrolęopaskidowłosów,pomagając
okiełznaćniesforneczarnekędziory.
–Poinformowałichpanopotencjalnymryzyku?
Powiedziałimpan,żenawetnajmniejszybłąd
oznaczaśmierćwszystkichuczestnikówprojektu?
Albocogorsza…?
–Tak,wyjaśniłemimtodośćobrazowo.Nie
pomogło,wciążnaciskają.
Rashimpatrzyłzniedowierzaniemnakierownika
projektu.
–Jestażtakźle?
Yatsushitapodniósłsięzkrzesłaiponadlabiryntem
biurekiboksówpopatrzyłnakilkunastu
laborantów,którzymusielizostaćpogodzinach,
żebydokończyćrobotę.Usiadłzpowrotemizniżył
głos.
–Wserwisachinformacyjnychniemówiącałej
prawdy.Jestgorzej,zdecydowaniegorzej.Narazie
trzymająludziwnieświadomości.Zabroniono
informowaćopiniępublicznąonajczarniejszym
scenariuszu.
–Najczarniejszym?Czyli?
–Tointeligentnywirus,Rashimie.Zmutowany,
inteligentnywirus.SondavonNeumanna!
Rashimpowolipokiwałgłowąnaznak,żerozumie.
SondavonNeumanna–hipotetyczneurządzenie
wymyśloneprzezwęgierskiegonaukowca,Johna
vonNeumanna,ponadstopięćdziesiątlattemu.
Maszynazdolnatworzyćwłasnekopiei
samoreplikować
wnieskończoność.Wpoczątkachdwudziestego
pierwszegowieku
nanotechnolodzypoddalitękoncepcjęserii
eksperymentów,bezwiększychsukcesów.
Konstruowanomikroskopijnerobotyrozmiaru
komórekkrwi.Sztucznewytworzenie
zrobotyzowanychmaszyntegotypuokazałosię
niemożliwezpowoduzbytwielupraktycznych
komplikacji.Aleorganizmybiologiczneto
zupełnieinnabajka.Ostateczniebakterieto
zasadniczobiologicznawersjaurządzeńvon
Neumanna.Stworzenieinteligentnejbakterii
przyswajającejgenetycznepolecenia,celei
priorytety,bakterii,którejmożnawyznaczyćcel
ataku,byłoby–napewnowkontekście
wykorzystaniabojowego–odkryciemnamiarę
odszukaniaŚwiętegoGraala.
–ZespółbadawczyzTokiowyodrębniłi
przeanalizowałpróbkę–powiedziałdoktor
Yatsushita.Rashimzauważył,żejegoprzełożony
jestwyraźnieroztrzęsiony.
–Tobrońmasowejzagłady.Atakujetylkoludzi.
–Jestmodyfikowanagenetycznie?
–Oczywiście!Aktywujesięwmomenciekontaktuz
dowolnąkomórkąludzkiegoorganizmu,rozbija
strukturękomórkinaindywidualnekwasyi
proteiny.–Nerwowoprzygładziłdłoniąsiwe
włosy.–Ciałozakażonegozamieniasięwciecz,
roztapiawprzeciągukilkugodzin!
–MójBoże!
–Wpowstałymroztworzebakterietworząwłasne
kopie,wykształcajązarodniki,któresąprzenoszone
przezwiatr,jakpiórka,jakpyłkikwiatowe.
–Odnotowanoprzypadkiodpornościnawirus?Na
przykład
wkonkretnychgrupachetnicznych?
–Nie.Jeszczenie.–Yatsushitapotrząsnąłgłową.–
Dodzisiajniktniewykazałodpornościnawirus.
Ktokolwiekwypuściłtodiabelstwo,nieprzejmował
się,żewirusmożeprzynieśćzagładęcałego
gatunku.
Rashimpopatrzyłnaholoekran,którybłyszczałw
powietrzunadjegobiurkiem,strasząc
niezliczonymikolumnamidanychwymagających
posortowaniaiprzetworzenia.
–Terazjużrozumiesz,dlaczegoDzieńTmusi
nadejśćwcześniej?–zapytałdoktorYatsushita.–
Takiegopandemoniumprzywódcyobawialisięod
dekad.Kosong-nitodoskonałabrońbiologiczna.
–Jezusie–wymamrotałRashim,masującsiępo
skroni.
DoktorYatsushitapokiwałgłową.
–Powiadomiłemsponsorów,żewszyscykandydaci
doudziału
wDniuTmuszątuprzybyćnatychmiast.Musimy
skompilowaćindeksmasowytakszybko,jakto
możliwe.Niemożemyżonglowaćdanymiw
nieskończoność.
–Tak…tak,mapanabsolutnąsłuszność.–Rashim
pokiwałgłową.
Jegoszefnachyliłsięnadbiurkiem.
–DoktorzeAnwar,naliściekandydatówznajdują
sięczłonkowiepanarodziny,prawda?
–Tak…moirodzice.
–Sprowadźichtu,Rashimie…sprowadźich
natychmiast.Zanimbędziezapóźno!
ROZDZIAŁ9
NowyJork
rok2001
–Lepiejwygodnieusiądźcie–rzekłaMaddy,
patrzącponadstołemkuchennymnaLiamaiSal,
którzyprzysiedlinawysłużonejsofie,wpatrującsię
wniąpełnymoczekiwaniawzrokiem.
„Toimsięraczejniespodoba”.
–Jahulla!Dajspokój,Mads…ocochodzi?
–NaszaAgencja…jest,samaniewiem,jakto
ująć…
–Poprostuwyrzućtozsiebie.–Liamporuszyłsię
niespokojnie.–Toniemożebyćnajgorsza
wiadomość,jakąwżyciusłyszeliśmy.
–Noniewiem.–Przycisnęłapalcemokularyna
nosie.–Agencjatotylkomy.
Słowazawisłynadstołempomiędzynimi.Zawisły
wpanującejpodarkadamigęstejciszyprzerywanej
szumempołączonychkomputerówi
przytłumionymdudnieniempociągu
przejeżdżającegonadichgłowamiprzezmost
Williamsburg.
–Jakto„tylkomy”?–spytałaSal.
–Takto,Sal.My.Naszatrójka.
Liampochyliłsięnakanapie,wdezorientacji
ściągającbrwi.
–Ale…aleFosterpowiedziałnam,żesąteżinne
drużyny,winnychmiejscach,nieinaczej.
–Takpowiedział.Alekłamał.
Salwpatrzyłasięwprzestrzeń.Jednookozagubiło
siępodgrzywką,drugiezagubiłosiępoprostu.
–Ale…
–Dostaliśmyteżprzecieżwiadomość,Maddy.–
Liamnachyliłsięnadstołem.–Wiadomośćz
przyszłościdotyczącąEdwardaChana…
–WAgencjijestjeszczejednaosoba–odparła.–
Totenfacet,Waldstein.RoaldWaldstein.
–Odkrywcapodróżywczasie?
–Właśnieon.Towłaśnieonzałożyłnasząbazę.To
onzwerbowałFosteraipoprzedniądrużynę.
Salpotrząsałagłową,wmilczeniuanalizując
usłyszaneinformacje.
Liamwalnąłrękąwstół.
–JezusMaria!Nototerazwiem…wiemizawsze
przeczuwałem,dlaczegozawszesamimusimy
wszystkonaprawiać!Dlaczegopozostałedrużyny
sązbytleniwe,żebyruszyćzadkiiłaskawienam
pomóc!
–Tak,terazwiemy.–Maddyrozłożyłaręcew
geściebezradności.
–PrzecieżFostermówił,żeWaldsteinjest
absolutnieprzeciwnypodróżowaniuwczasie,że
walczyztymfenomenem–dziwiłasięSal.
–Tak,mówił.Alewtajemnicyzorganizowałteżto
wszystkojakoplanawaryjny.Pewniedoszedłdo
wniosku,żechoćprawoiumowymiędzynarodowe
zabraniająpracnadtechnologiątranslokacyjną,toi
takpocichukażdyrząddałswoimnaukowcom
zieloneświatło.
–Wiedziałem!Jato,cholera,wiedziałem!–Liam
zaśmiałsięcicho.
–Toniefair,żeFosternamotymniepowiedział–
oznajmiłaSal,podnoszącwzroknaMads.–
Dlaczegoskłamał?
Maddywzruszyłaramionami.
–Podejrzewam,żeniechciałnasmartwić.
Obarczaćdodatkowymciężarem.
–Dopieroterazciotympowiedział,Maddy?Dziś
rano?
–Tak.–Pokiwałagłową.
–Dlaczego?–Salzmrużyłaoczy.
–Codlaczego?
–Dlaczegozwlekałztymtakdługo?
–Chyba…chybagdydowiedziałsię,ilejuż
przeszliśmy,uznał,żejesteśmygotowi,bysię
dowiedzieć.
–Chuttiya!–Wstałaizezłościąprzygryzławargę.
–Manaszabakra?Głupców?Cojeszczeprzed
namiukrywa?
Maddybardzochciałaodpowiedzieć„nic”,alenie
byławstuprocentachprzekonana,czyFoster
zdradziłimwszystko.Onateżwcaleniebyła
niewiniątkiem,samataiłaprawdęprzedswoimi
przyjaciółmi.DotejporyniewyznałaLiamowi,że
podróżowaniewczasiegozabija.Postarza.Że
wkrótcebędziewyglądałjakFoster.
Aletoitakmałepiwo–najgorsze,żeFosteriLiam
towrzeczywistościjednaitasamaosoba.Kiedydo
diabłastaruszekplanujewyznaćprawdę?Icoona
właściwieoznacza?
Maddynieraziniedwapróbowałajużrozgryźćtę
logicznązagwozdkę.Czytoznaczyło,żeLiam
zostałzwerbowanynapokładzieTitanicajuż
wcześniej?Czytoznaczyło,żeichbazaistniaław
większejpętliczasowej,aLiamwkrótcezamienisię
wstaruszka?Wstaruszka,któryprzeżyłjąiSal,a
terazmusiodnowićcykl,materializującsięw
ostatnichchwilach„normalnego”życiaczłonków
drużyny,żebyzwerbowaćichponownie?
–Maddy?
Podniosławzrok.Saloparłasięobrzegstołu.
–Muszęsiędoczegośprzyznać.Zobaczyłamcoś,
alepókico,zachowałamtodlasiebie.
LiamzniedowierzaniempatrzyłtonaHinduskę,to
naMaddy.
–Hmm?Hola,hola,mojepanie!Czykażdypoza
mnąmatujakiśsekret?
Salzignorowałatenwybuch.
–Tomożezabrzmiećniedorzecznie,ale…czynie
zostaliśmyzwerbowanijużwcześniej?
–Co?!
Salzignorowałagoporazkolejny,niespuszczając
wzroku
zMaddy.
–Fosterniemówiłczegośpodobnego?
–Zwerbowaniwcześniej?Jakto?
–Fostermówił,żeprzednamibyłatuinnadrużyna,
nie?
Maddypokiwałagłową.
–Żeumarli.Żezabiłaichtaupiornazjawa…
szukacz–ciągnęłaHinduska.
Liampomasowałsiędłoniąpopodbródku.
–Czekaj!Racja!Pamiętamto.
–Tadrużynatobyliśmymy,Maddy.
SalprzyszpiliłaMaddywzrokiemiobserwowała,
jakAmerykankawiercisię,zwleka…uciekaod
odpowiedzi.
„Powinnamimpowiedzieć,żeLiamtoFoster?Bo
skoroLiam
jużtutajbył…tomożeSalmasłusznośćibyliśmy
tutajwszyscytroje”.
–Pytam,bozobaczyłamcoś,czegonijaknie
potrafięsobiewytłumaczyć–rzekłaSalispojrzała
naLiama.–TwójuniformzTitanica.
Pokiwałgłową.
–Ano,mówiłaśmi,żewidziałaśmundurtrochę
podobnydomojego…
–Nie,Liamie.Nie„podobny”.ToBYŁtwój
mundur.
Maddyzmarszczyłaczoło.Teraztoonazamilkłaz
powodunowychrewelacji.
–Co?
–Wsklepiezestarzyznąikostiumaminiedaleko
bazywisimundurLiama.
–Niebądźgłupia–ostroodparowałaMaddyi
wskazaławieszakzubraniamiustawionyprzedich
sypialnianąwnęką.–Przecieżtamwisi!
–Aletamtenjestidentyczny,Maddy.Kubekw
kubek!
–Toniemożliwe,jedenmundurniemożewisiećw
dwóchmiejscachjednocześnie,Sal.Toniemożliwe,
żebyitu,iwsklepieznajdowałsiędokładnieten
samprzedmiot!
–Alesięznajduje.Tamtemuteżbrakujeguzika.Ma
takąsamąplamę.Otakimsamymkształcieiwtym
samymmiejscu!–Wstałaizamaszystymkrokiem
podeszładoustawionejobokwnękiszafyz
ubraniami.Wyjęłazniejwieszakzbiałym
uniformemirzuciławszystkonastół,poczym
rozłożyłastrójtak,żebydobrzeoświetliłogo
sufitoweświatło.
–Proszę.Widzicie?
Liamwstałzkrzesłaiprzyjrzałmusięuważnie.
–ZaplamiłeśgonaTitanicu,tak?Wzdłużlewego
boku.Todużaplama.Wino,czycośinnego?
Liamściągnąłbrwi.
–Terazwidzę.Jeju…wcześniejtegonie
zauważyłem.
Maddynachyliłasięwrazznimi.
–Jateżnie.Jestbardzoniewyraźna.
IrlandczykostrożniepopatrzyłnaSal.
–Nie…niemogłemwylaćwinanamarynarkę.Nie
pamiętamnictakiego.Ochmistrzwyrwałbymizato
nogiztyłka.
–Awięctonietwojasprawka?
Potrząsnąłgłową.
–Możezrobiłtoktoś,ktonosiłtenuniformprzede
mną?
–Całkiemmożliwe–zgodziłasięMaddy.
Salzlekkąirytacjąpotrząsnęłagłową.
–Nieważne,ktotozrobił.Rzeczwtym,żeistnieją
dwaidentyczneokazytegosamegomunduru.–
Bacznieprzyjrzałasięprzyjaciołom.–
Rozumiecie?Możetoznaczy,żeLiambyłtutajjuż
wcześniej?
Liamwytrzeszczyłoczy.
–To…
–Niemieścicisięwgłowie?–spytałaSal.
Przytaknąłtylkobezsłowa.
ROZDZIAŁ10
CheyenneMountain,ColoradoSprings
ProjektExodus
rok2070
Ktośkiedyśpowiedział,że„tydzieńwpolityceto
mnóstwoczasu”?Bardzomądraobserwacja,którą
możnabywobecnychokolicznościach
zmodyfikować.
Rashimpatrzyłnalecącąwcyfrostacjirelacjęz
miastaNewLondonnapółnocyAnglii.
„Tydzieńpodczaspandemiitomnóstwoczasu”.
Oddwóchdninaokrągłopuszczalitensam
materiał–digikameraupuszczonanaulicęprzez
spanikowanegokamerzystęnieprzestaładziałaći
wciążrejestrowałaobrazdziękiwbudowanemu
akumulatorowihydrokomórkowemu.
Transmitowanysygnałbezwątpieniadocierałdo
miliardówludzinacałymświecie,przerażonych
niemniejodRashima.
Naulicytłoczylisięmieszkańcyumykającyprzed
bladymipłatkami,opadającymizniebaniczym
spopielałeskrawkipalonychksiążek.Płatki–spory
wirusa–lądującenagłowach,dłoniachitwarzach
przynosiłynatychmiastowąśmierć.Dookołaroiło
sięodgnającychwpopłochu,krzyczącychwpanice
ludzi.Pięćminutpóźniejpotym,jakkameraupadła
naziemię,zapanowałagrobowacisza,
aulicaprzeistoczyłasięwtrupiąpromenadę.
Dwadzieściaczterygodzinywcześniejwstrząsnął
nimwidoksamotnej,skulonejdziewczynki,która
znalazłasiętużprzedobiek
tywemdigikamery.Jedenasto-,może
dwunastoletniedzieckoupadłonakolana,
szlochajączestrachuiudręki–naoczachwidzów
rozpuściłosięjejleweprzedramię,anarośla,
niczymżyłypęczniejącepodskórą,przepełzły
przezłokiećioplotłyramiona,szyję
itwarz.Upadłanainnezwłokiizapadławgłęboki,
śmiertelny,sen.Poupływiesześciugodzinzostała
poniejkałużardzawegopłynu
istertaubrań.
Znarastającymprzerażeniempatrzył,jakzkałuży
wyrastająniewielkiewzgórki,garby,grzybiaste
wybrzuszenia,jakotwierająsię,ukazującpuszyste
kopułkiprzywodzącenamyśldmuchawce.
Powiewświeżegowiatrudawnotemuporwałjeza
sobą.
GdzieśwobozieuchodźcówwKazachstaniejego
rodzicenajprawdopodobniejwyglądaliteraz
dokładniejaktadziewczynka.Zamienilisięwstertę
ubrańikałużębrei.
–Rashimie!
Wszystkopotoczyłosiębłyskawicznie.Miasta
objętocoprawdakwarantannąiodciętosystemy
transportowe,alenicniemogłopowstrzymać
niszczycielskiejsiływirusaKosong-ni.
–DoktorzeAnwar!–Rashimoderwałwzrokod
holoprojektorazawieszonegonadjegobiurkiem.
DoktorYatsushitazaglądałdośrodkaponadścianką
jegoboksu.Miałpoluzowanykrawat,rozpięty
górnyguzikkoszuliipodwiniętezałokcierękawy,
fartuchlaboratoryjnyrzuciłwkątjużkilkadni
temu.Odkilkunocyspałzresztąnałóżkupolowym
ustawionympomiędzyboksami.Takjakwszyscy
pracowałnieustannie,żebyprzygotowaćaparaturę
nanadejścieDniaT.
–Potrzebujęwynikówobliczeń,natychmiast!
Rashimprzestałjużprzejmowaćsięwszechobecną
krzątaniną
irozbrzmiewającymiwokółhałasami.Hangar
pękałwszwachodludzi,sprzętuiniedawno
zwiezionejmaszynerii.Poprzeciwległejstronie
betonowegobunkraznajdowałysiępogrążonew
rozmowieosoby,któreczęstowidywałw
cyfrowizji:wiceprezydentGregStilsonisekretarz
obrony.Kilkanaściemetrówdalejstałksiążę
saudyjski
ijegorodzina,obokniegoRashimdostrzegł
masywnąsylwetkędyktatora
środkowoafrykańskiegopaństewkaijegotrzy
młodeżony,zażadneskarbyniemógłsobie
przypomniećnazwiskawatażki.Rashim
podejrzewał,żemusiałwydaćcałymajątek
swojegokraju,żebyzaklepaćsobiemiejscew
projekcieExodus.
Byłyteżinnetwarze,któreledworozpoznawał:w
większościstarzymężczyźnizeswoimibogatymi
żonami.Bogaciipotężni.
–Wyniki!Rashimie!
Rashimpowolipokiwałgłową,zdjąłzekranu
pakietdanych
iwypuściłwpowietrze,pakietposzybowałi
wąskimstrumieniemwpadłdoinfopadaYatsushity.
–Tonawetwpołowieniejestprecyzyjne–z
roztargnieniemwymamrotałRashim.
–Niemamyczasu–powiedziałYatsushita,zniżając
głos.–Będąmusielizaryzykować.
WielukandydatówdoudziałuwprojekcieExodus,
ostrożniedobranychiprześwietlonych,niezdołało
dotrzećdobazywykutej
wzboczugóryCheyenne.Udałosięsprowadzić
kilkunastuchętnychrezerwowych,alewielepól
siatkialbowciążpozostawałopustych,albo
przeznaczonojedlakandydatówawaryjnych,
którzy
wdodatkuwcalenienależelidoelitarnejgrupy
wielkichibłyskotliwychumysłów,naukowcówczy
genetyków.Zastąpionoichludzkąmenażerią–
kierowcamiciężarówek,urzędnikami,laborantami.
Znalazłosięteżoczywiściemiejscedlagromadki
polityków,miliarderów,dyktatorów–wpływowych
iustosunkowanychosób,którzydowiedzielisięo
projekcieExodusiwostatniejchwili
zarezerwowalimiejscenasiatcetransmisynej.
Żadnąmiarąniebyłatoelitaspołecznakońca
dwudziestegopierwszegowieku,którąwysyłanodo
przeszłości,abydałaludzkościnowypoczątek.
RashimpodejrzliwiespojrzałnadoktoraYatsushitę.
–Powiedziałpantowtrzeciejosobieliczby
mnogiej.Będąmusieli…
–Janiejadę.
–Dlaczego?
Starzeczesmutkiempotrząsnąłgłową.
–Niemogę…niebezmojejrodziny.
–Wciążżadnychwieści?
Yatsushitaznówbezradniepokręciłgłową.Udało
musięzałatwićżonieicórcelotzTokiodo
Vancouver.AleJaponkiutknęłynaterminalu.
Odwołanowszystkielotypasażerskieitransporty
wojskowe.NawetinterwencjasamegoYatsushity,
kierownikaprojektuExodus,nicbytuniepomogła.
Starzeczerknąłprzezramięnachaosizamieszanie
panującenaszachownicy.
–Pozatymtoniejestjużtensamprojekt,który
zobowiązałemsiękoordynować.
Rashimdoskonalewiedział,codoktormanamyśli.
ProjektExoduszamieniłsięwbezładną,
gorączkowąiniegodnąrejteradęzplanety,która
naglezaczęłaginąćwmęczarniach.Ichoćod
początkumisjastanowiłarażącenaruszenie
RozporządzeniaILA234,potocznienazywanego
prawemWaldsteina,towszyscypodskórnieczuli,
żegrajestwartaświeczki.Tobyłocoś,idea
utworzenia
nowejcywilizacjiwprzeszłości–wczasach,zanim
gatunekludzi-wampirówwyssałsiływitalnez
planety–ideazaszczepienia
dwudziestopierwszowiecznejwiedzyioświeconych
koncepcjiwbarbarzyńskimświeciebóstwimagii,
wświeciemieczainiewoli.Takamyślrozpraszała
mrokrzeczywistościpromykiemnadziei.
Nadzieja.Deficytowyproduktwtymzatrutymi
umierającymświecie.
Niestety,zbieraninaprzypadkowychludziniczym
nieprzypominałarozważniedobranych
kandydatów,którychponadroktemu,w
najściślejszejtajemnicy,poinformowano,żemuszą
uregulowaćswojeżycieosobisteiprzygotowaćsię
napodróżdobazy
wCheyenneMountain.Terazbyłatolosowo
dobranatłuszczabogatychiustosunkowanych
cwaniaków…noizwykłychszczęściarzy,
którychmusielidokoptowaćwostatnimmomencie.
Wybrakowanypomiotkandydatówwysyłanychna
bezprecedensowąmisję.
–Awięczostajepantutaj,doktorzeYatsushita?
Wodpowiedzistaruszeklekkoskinąłgłową.
–Umrzepan.
–Wszyscykiedyśumrzemy,Rashimie.
–Zostanęz…
–Nie!Musiimtowarzyszyćjakiśspecjalista.Jesteś
starszymtechnologiemsieci,będzieszmiałpełne
zwierzchnictwo!Poinformujęotymoficjalniepo
wprowadzeniudanych.
Rashimpotrząsnąłgłową.
–Jamamnimidowodzić?Proszęposłuchać,jestem
zwykłym…
–Musząstosowaćsiędoprotokołuiwytycznych
misji.Doskonaletorozumieją,przedwejściemna
pokładpodpisalizgodę.Wiedzą,żejesteś
przywódcąprojektuExodus.Zaakceptująto.
Rashimprzeniósłciężkiespojrzenienadrugą
stronępomieszczenia,nawiceprezydenta.
–Tak–rzekłYatsushita–nawetonbędziemusiał
traktowaćcięjak…–staruszekzuśmiechem
zawiesiłgłos–…jakswojegoszefa.–Ruchem
głowywskazałwiceprezydenta,księcia,dyktatora
igrupkępozostałychczłonkówśmietanki,którzy
rozpływalisięzeszczęścia,ponieważwpuszczono
ichdoośrodkaprzedzamknięciembram.
–Przenigdyniepozwól,żebyktórykolwiekztych
pasożytówprzejąłdowództwo,Rashimie.–
Uśmiechnąłsięzesmutkiem.–Postarajsięonowy
początekdlagatunkuludzkiego.
Rashimpokiwałgłową,wstałiodepchnąłobrotowe
krzesło.Pozamałąenklawąboksówwhangarze
wrzałojakwulu.Zkażdegozakamarkapłynęły
odgłosydezorientacji,strachuiekscytacji.
Pobrzękiwałabrońimasywnyekwipunekdwóch
tuzinówjednostekbojowychwkarbonowych
kombinezonach.Nieznośnieświstały
egzokinetycznewózkiwidłoweprzenosząceciężkie
skrzyniezzapasaminaoznakowaneholograficznie
polaszachownicy.Potężnie
furkotałytrzymobilnewehikułydowodzenia
zaparkowanewwielkichgniazdach
translokacyjnych.
DoktorYatsushitawyciągnąłrękęimocnościsnął
dłońRashima.
–Jednostkibojowezaprogramowanotak,aby
postępowałyzgodniezprotokołamiprojektu
Exodus.Gdyoficjalniemianujęcięswoimzastępcą,
znajdąsiępodtwojąkontrolą,Rashimie.
–DoktorzeYatsushita,błagam,musipanudaćsięz
nami.Niejestemnatogotowy.–Rashimomiótł
wzrokiemdyktatora,politykówimiliarderów.–Nie
mogęnimidowodzić…niezaakceptująmojego
przywództwa.
Starzecuśmiechnąłsięuspokajająco.
–Niemająwyjścia.
–Zginiepan,jeśliniewyruszyznami.Proszę,
naprawdęmusipanznamijechać…
–Wszyscyludzie,którzytuzostaną,wkrótcezginą,
Rashimie.To…–Odwróciłsięispojrzałprzez
ramięnapanującywhaliharmider.–Choćwygląda
jakwygląda,tonaszajedynaprzyszłość.
–Ależtoczystyobłęd.
– Musiszjechać,Rashimie.Musiszpokierować
projektem
Exodus.–Najegotwarzznówwypłynąłuśmiech,
niemalojcowski.Prawieniespotykanyustarego
Japończykaodruch.Rashimzawszeodnosił
wrażenie,żedoktorYatsushitawłaściwegonielubi,
niepochwalaekscentrycznegosposobupracy,jego
wieczniezabałaganionejwirtualnejprzestrzeni
roboczejiutytłanegobiurkaspersonalizowanej
jednostkilaboratoryjnej.
–Ufamci,młodzieńcze,ufam…bardziejniżim.
Rashimnerwowoprzełknąłślinę.Czuł,jakw
żołądkuprzelewamusiędzisiejsześniadaniei
poczułnagłąochotęudaniasiędotoalety.
–Dobrze…nodobrze.Noto…grhm…noto
spróbuję.
DoktorYatsushitapoklepałgoporamieniu.
–Świetniesobieporadzisz,chłopcze.
ROZDZIAŁ11
NowyJork
rok2001
–Super,Maddy,aterazsprawdźmy,czygdzieśsię
nierąbnąłem–zatrzeszczałwsłuchawcegłos
mężczyzny.Facetnależałdonajbardziej
wnerwiającegogatunkutelemarketerów:
włazidupców.Miłychdobólu.Skoroniebyliparą
zakochanych,topokiegodiabławciążpowtarzał
jejimię,jakbysięobściskiwaliwprzedszkolupo
kątach?
„Duszazagubionawczasie…ijakMaddy,
dobrze?”.
Wyraźniewestchnęła.
–Tak…dobrze.
–Musiszpowiedziećnamwszystko,cowieszo
Pandorze.Wiemy,żezbliżasię„koniec”.
Dowiedzieliśmysię,że„rodzina”totylkomyity.I
żewykorzystanonasjużwcześniej.Musimy
wiedziećwięcej.Nieweźmiemywięcejudziałuw
żadnym„przyjęciu”,jeślinieuzyskamy
odpowiedzi.–Usłyszała,żetelemarketertłumi
wybuchśmiechu.–Mocne…Maddy,kimtyjesteś?
Takazciebiesupertajnaagentka?
–Tak…trafiłpan.–Wywróciłaoczami.–Takaze
mniesupertajnaagentka.Toco,wydrukujemipan
łaskawietenanons,czyteżplanujepanzemnie
szydzićdoupadłego?
–Spokojnie,spokojnie,przepraszam…postaram
się,żebyznalazłsięwjutrzejszymnumerze.
–Dziękuję.Botobardzoważne.
–Dobrze,terazzobaczmy…–Usłyszała,jak
rachujepodnosem.–Tobędzietrzydzieścicztery
dolaryzatygodniowyanonswrubrycedrobnych
ogłoszeńmagazynu„BrooklynDaily”.
–Nietrzeba.Anonsmasiępojawićtylkow
jutrzejszymwydaniu.Tylkowewtorek.
–Całotygodnioweogłoszenieniebędziekosztować
anicentawięcej,Maddy.
–Tylkojutro,nalegam.Towszystko.
–Nodobrze…klientnaszpan.Jeszczetylko
potrzebujęnumerutwojejkarty,Maddy…
Podałamuszeregcyfrnajszybciej,jaktylko
potrafiła,izulgąwysłuchałanieodpłatnegojużi
obowiązkowego„dowidzenia,miłegodnia”.
Wreszcieodłożyłakomórkęnabiurkoizerknęła
napozostałych.
–Załatwione.
–Niesądzisz,żetorozjuszytegoWaldsteina?–
Liamuśmiechnąłsięniespokojnie.
Nonszalanckoprzekrzywiłagłowę.
–Latamitokołonosa,Liamie.Ktośjestnam
winienwyjaśnienie.Przeszliśmyprzezpiekłojuż
paręładnychrazy.Babraliśmysięztąrobotą
zupełniewciemno.Palcemnieruszę,pókinie
dowiemsię,ocotuchodzi.
–Tak,toniesprawiedliwe.Jużdawnopowinninam
zaufać–poparłająSal.
–Powinien…niepowinni–poprawiłaMaddy.
Salobojętniewzruszyłaramionami.
–On,oni.Ktokolwiek.Należysięnamwyjaśnienie.
Maddyrozejrzałasiępopomieszczeniu.
–Chcęwiedzieć,ktostworzyłtomiejsce.Waldstein
niemógłtegozrobićsam.Kiedytobyło?Ile
drużynstacjonowałotuprzednami?–Przerwałai
uważniespojrzałanapozostałych,zatrzymując
wzroknaSal.–Tak,możetosłusznepytanie,Sal.
Czytonaprawdębyliśmymy?
–Ajeśliwiadomośćprzeczytaktoinny?–spytała
Sal.Maddy
otymniepomyślała.–Przecieżśladpoanonsie
zostaniewgazecie.Cojeśliktośinnyobserwujetę
rubrykę?
–Wtedyokażesię,żepopełniliśmywielkibłąd.–
MaddyostrożniespojrzałanaBoba.–Aty,Bob?
Zechceszsięznamipodzielićswoimi
przemyśleniami?
–Postąpiłaślogicznie,Maddy.Potrzebujemy
pewnychdanych.
–Niewyposażonocię,mamnadzieję,wżaden
tajemnykodprogramowania,co?Wżadnegłęboko
ukryteprotokoły,zgodniezktórymimusiałbyśsię
sprzeciwić,gdybyśmyzaczęlipodważaćdziałania
naszego…–Chciałapowiedzieć„sztabu”,ale
pomyślała,żewAgencjipewnienictakiegonie
istnieje.–Podważaćdziałanianaszegoszefa.
–Zaprzeczam,Maddy.Najwyższypriorytetto
obronahistorii
iochronaczłonkówdrużyny.
–Nieoberwiesznamgłówbezzapowiedzi,aninic?
Bobwydąłkońskiewargiiprzybrałminę
nadąsanegobrzdąca.
–Nigdynieskrzywdziłbymżadnegozwas.
Liamdałmudelikatnegokuksańcawramię.
–Niemartwsię,kokosianyłbie,wszyscycię
kochamy.Prawda,Maddy?–Usiadłzpowrotemna
krześleiprowokującoskrzyżowałramiona.–Czy
jadobrzewidzę?
–Ococichodzi?
–Strajkrobotnikówtuurządzacie?
Skinęłagłową,najejustachwykwitłodważny
uśmiechdeterminacji.
–Oczywiście!–siorbnęłazpuszkiłykDr.Peppera.
–Jeżelioni…on…Waldstein,czyktotaminny
rządzi,chce,byśmyznowuocalilihistorię,tolepiej
żebywreszciepuściłparęzgębyiodpowiedziałna
naszepytania.
–Wypijęzato–rzekłLiam,unosząckubekzkawą.
–Jateż–podłapałaSaliwzniosłanadstółszklankę
sokuowocowego,wktórąjednocześnieuderzyły
obłupanykubekiwgniecionapuszka.Toast
spełniono.
Bobwzamyśleniupokiwałgłową.
–Potwierdzam.–Rozejrzałsiędookoła.–Niemam
żadnegonapoju…czypiciejestwymagane?
ROZDZIAŁ12
CheyenneMountain,ColoradoSprings
ProjektExodus
rok2070
Rashimzająłswojemiejscenasiatcetranslacyjneji
takjakpozostaliuczestnicywyprawystanąłw
kwadracieopowierzchnimetrakwadratowego.Ten
marginesbezpieczeństwamiałzagwarantować,że
podczaswyprawyludziesięnie„skleją”.Ale
oczywiścienicniebyłopewne.Rashimbyłtego
świadombardziejniżktórakolwiek
zosóbstojącychwhali.Prawafizykiiich
przewidywalnośćmiałytendencjędorozpadaniasię
wponadwymiarowejprzestrzeni,czyliw
przestrzenichaosu,jaknazwałjąenigmatyczny
RoaldWaldstein.
Niktniewiedziałiniemógłwiedzieć,czy
którekolwiekznichprzeżyje.Cogorsza,ponieważ
wartośćłącznietranslokowanejmasy,kluczowy
współczynnikmasowy,określonozdość
optymistycznymprzybliżeniem,byłobardzo
prawdopodobne,żewylądująprzedlubpozastacją
odbiorczą.Albo–Jezu…lepiejwogóleotymnie
myśleć–nazawszepozostanąwprzestrzeni
ponadwymiarowej.
Zgłośnikówsystemunagłaśniającegowypłynąłi
rozbrzmiałechemgłosdoktoraYatsushity
przypominającego,żedostartuzostałotylko
dziesięćminut.
–Przepraszam…aleniktniewyjaśniłmi,ocotu
chodzi.
Rashimodwróciłsięispojrzałnastojącegow
sąsiednimkwadraciemężczyznę.Unoszącysiętuż
nadziemiąpaneldanychholograficznych
informował,żestojącyprzednimczłowiekto
profesor
ElsaKorpinkski:fizyczka.Rashimniebyłażtak
zdenerwowany,żebyniedostrzecewidentnej
różnicypłci.
–Przepraszam,sir!Wiepan,cotusiędzieje?Co
wydarzysięzadziesięćminut?
Mężczyznanosiłwojskowymundur,aszewronna
naramiennikuwskazywał,żejestkapralem.
Ewidentnienależałdogrupyawaryjnych
„ochotników”,którychspędzonotupozamknięciu
bazyiodcięciujejodresztyświata.Całypersonel
awaryjnypełniłfunkcję,nimniejniwięcej,
zwykłegobalasturównoważącegozmniejszenie
indeksumasowegozpowoduubyciawielu
kandydatów,którzyniezdążylidotrzećdoośrodkai
zająćswoichpólnasiatce.
ChociażzarodnikiwirusaKosong-nijużwcześniej
zaobserwowanowDenverorazkilkanaście
kilometrównapołudnieodośrodka,wCastleRock
–niebezpiecznieblisko,biorącpoduwagę,że
zarodnikirozprzestrzeniałysiędrogąpowietrzną–
ognioodpornewrotabazyzatrzasnęłysię,
odgradzajączebranychodświatazewnętrznego,
dopierowówczas,gdywiceprezydentGregStilson
dotarłtuwrazzmałżonkąrządowym
gyrokopterem.
Kapralrozejrzałsiępopodłodzehangaru.
–Pocotewszystkiehololinieiwyświetlacze?Czy
toszczepionkaprzeciwkokoreańskiemuwirusowi?
Tak?Tolekarstwo?
–Wyruszamy–rzekłRashim.
–Wyruszamy?–Zlizałpotzgórnejwargi.–Co?
Gdzie?Wyruszamy…oczympanulichamówi?
Rashimzauważyłnaszywkęznazwiskiemna
kieszeniżołnierza:North.
–Wyruszamydoprzeszłości,kapraluNorth.
–Przeszłości?Co…hmm…cotomabyć?Mówi
pan,żedoprzeszłości?–Poruszyłsięniespokojnie,
wojskowybuciorznalazłsiępozaliniąkwadratu.W
systemienagłaśniającymzabrzmiałkomunikat
ostrzegawczy.Sztuczniewygenerowanygłos
kobietyspokojnieoznajmił:naruszenietolerowanej
odległości,kandydatanapolunumer327.Uprasza
sięopozostaniewobrębiemarkeralokacyjnego.
Northspuściłwzroknaswojebucioryizrobił,jak
mukazano.
–Właśniepowiedziałpan…doprzeszłości?
Czyli…?
–Tak.Cofamysięwczasie,doprzeszłości.
Mężczyznazakląłpodnosem.
–Wmawiamipan,żeto…tojakiśwehikułczasu?
Aletoprzecież…to…
–Ewidentnenaruszenieprawamiędzynarodowego.
Zgadzasię.Wiemotym.–Rashimwskazał
zaznaczonąholograficznielinię,któraunosiłasię
kilkacentymetrównadbetonowąpodłogą.
–Proszęnietracićnerwówizachowaćspokój.Pod
żadnympozorempodczastransmisjiniewolno
panuwychodzićpozatenkwadrat.Czytojasne?
KapralNorthsceptyczniepopatrzyłna
podświetlonywokółniegoobszarpodłogi.
–Ajakwystawięgłowę?
–Totrafipandoprzeszłościbezgłowy.
–Jezu!
–Ewentualniestopisiępanzbiedakiemstojącymw
kwadracieobok.Niechpansięnierusza.
–Niktminicniewyjaśniał.Wzięlimnierazemz
kilkomachłopakamizjednostkiiprzyprowadzili
tutaj…
–Niechpantylkoniewariujeistoispokojnie.
–DoktorzeAnwar?–GłosYatsushityrozbrzmiałw
przepastnymwnętrzu.–Wprowadziłemdosystemu
wynikipanaobliczeń,symulacjapotwierdziła,że
marginesbłędujestakceptowalny.Rozumiem,że
możemybezpieczniekontynuować?
Rashimszczerzewtowątpił.Komunikatobłędzie
możnabyłobezpieczniezlekceważyć,pod
warunkiem,żerzeczywiściezapaliłasię
bursztynowa,aniewściekleczerwonadioda
alarmowa.Miałnadzieję,żedoktorniczegoprzed
nimnietai.Skinąłgłową.
KapralNorthzrespektemspojrzałnaRashima.
–Topan?Pantymwszystkimdowodzi?
–Hmm…tak.Wpewnymsensie.
–Generatorpolasięładuje–zsystemu
nagłaśniającegoznówpopłynąłkobiecygłos.–
Osiemminutdotransmisji.
Irańczykobjąłwzrokiemuczestnikówprojektu
Exodus:wwiększościbylitomężczyźni,wieluw
podeszłymwieku,kilkakobietidzieci.Dostrzegł
nawetsiedzącegonazieminiemowlaka.Rodziny
multimilionerów.Tagrupapowinnaskładaćsięz
trzystunajtęższychumysłównaświecie,młodych
mężczyznikobietpragnącychskolonizować
przeszłośćipodarowaćjejnajwiększe
dobrodziejstwawspółczesnegoświata.
Poddrugiejstroniehalizauważyłplutonjednostek
bojowych,którestaływobrębieswoichpólw
absolutnymbezruchu.Genetyczniezmodyfikowani
żołnierzewyglądaliimponująco:zielonemundury
opinałyzwalistemięśnieigrubekości,całości
dopełniałykarbonowepancerzeihełmy,uzbrojeni
pozębymogliswobodnierozpętaćiwygrać
niejednąmałąwojenkę.
Rashimzauważył,żewjegostronędrepcze
SpongeBubba.
–Hej,skippa!–zawołałztymswoimradosnym,
plastikowymuśmiechem.
–Bubba,zarazwyjeżdżam.Musiszzejśćzsiatki
transmisyjnej.
–Wiem–odpowiedział,wesołoszczerzącsiekacze.
–Przyszedłemsiępożegnać.Aha,wskrzynce
odbiorczejsątrzynowewiadomości.Same
rachunki.Pierwszytowezwaniedouregulowania
rachunkuzIntercytexSystems…
„Fiskus…nawetapokalipsamuniestraszna”–
uśmiechnąłsię
wduchu.
–Zaczekają,Bubba.Zmiatajjużlepiej.
–Sięrobi.
–Aha,odteraztwoimwłaścicielemjestdoktor
Yatsushita.
„Dopókinieumrze”.
–Rozumiem.Narazie,skippa.Odlotowej
wycieczki!
–Narazie,Bubba.
Patrzył,jakjegożółtyasystentlaboratoryjny
człapiewstronęboksów,biurekiniebiesko-
zielonejpoświatyemitowanejprzezkilkanaście
fruwającychholowyświetlaczy.
–Pięćminutdotransmisji–zabrzmiałgłosdoktora
Yatsushity.–Osobyniebiorąceudziałuwprojekcie
Exodusmusząbezchwilizwłokiopuścićsiatkę.
Rashimusłyszałnarastającyszummocykierowanej
prostodohangaru.Podsufitemrozległsiębrzęk
łańcuchówifurkotsilników.Zakilkachwilopadnie
nanichzbudowanazwysokiejjakościmetalu
„klatka”–kurtynamateriałówprzewodzących,
którazakryjecałąpowierzchnięsiatkitransmisyjnej
niczympłachtamagikaopadającanaciałojego
dematerializującegosięasystenta.Takpotężnej
mocy,jakaprzepłynieprzezsiatkę,niemógłby
wytworzyćnawetgeneratorzasilającybazę
CheyenneMountain.Abytransmisjamiałaszansę
powodzenia,doprowadzonoenergięzinnych
reaktorówjądrowychwstanieKolorado.Wiązało
siętooczywiściezkoniecznościąodcięciacałych
miastoddostawyprądu.WDenvernapewnogasną
jużlatarnieiżyrandole.Choćnietojestobecnie
największymzmartwieniemdlapozostałychprzy
życiumieszkańcówstolicyKolorado.
Wciążprześladowałogowidmorozpuszczonej
dziewczynki,którąwidziałwtransmisji
telewizyjnej:stertaubrańistrumieńciemnejcieczy
zalewającejchropowatąskórę.Nieustannie
zastanawiałsię,kiedywiruszabijeostatnichludzi
naziemi,kiedypadnieostatnibastionludzkości.
„Ktowie,możebezludziświatodrodzisiępodinną
postacią”.
Wtejniepokojącejmyślitkwiłoziarnooptymizmu.
Miastaobrócąsięwopustoszałegruzowiska,a
naturaznajdziesposób,żebyzneutralizowaćskutki
wywołaneprzezzatrutepowietrzeiskażonemorza.
Iostateczniewymażeostatniewspomnienieonas
samych.Okolejnymnieudanymeksperymencie.
Dinozaurymiałyswojąepokę,aludzieswoją.
„Ktonadejdzieponas?”.
–Obniżanieklatkimocy.
Rashimpodniósłgłowęiujrzał,jakspodsklepienia
powoliopadametalowaklatka,przykrywającich
niczymcałun.Uczestnicy,
którzyzostalidołączenidoprojektuwostatniej
chwili,zaczęlinerwoworozglądaćsięwokół,nie
mielibowiempojęcia,jakdokładniebędzie
wyglądałprocestransmisji.
–Cotojest?Cotozjeżdża?
–Spokojnie–odkrzyknąłRashimdokaprala.–
Zarazwszyscyznajdziemysiępodwielkąklatką
Faradaya,wokółktórejwytworzysiępole
energetycznewkształcieogromnegopudełkana
buty,amyzostaniemynimowinięcijakdo
przesyłki.
–Jakpaczka?
Pozostaliludziewhangarzewyglądalinarównie
przerażonych.Kilkaosóbnaplanszykwadratównie
wiedziałozupełnienicnatematprzebieguprocesu,
nawetwiceprezydentzrzuciłmedialnąmaskę
opanowaniainiespokojnierozglądałsięwokół.
–Tak…jakpaczka–potwierdziłRashim,
uśmiechającsiępodnosem.
SpotkałsięwzrokiemzdoktoremYatsushitąi
ostatnirazkiwnąłdoniegogłową.
Yatsushitapowiedziałcośbezgłośnie.Rashimz
łatwościąodgadł,ocochodzi:„Niepozwólim
przejąćdowództwa”.Potemstaruszekzniknąłza
błyszczącąkurtynąnowiutkiejmetalowejklatki.
Gdymetalowakonstrukcjadotknęłabetonowej
podłogi,szumsilnikówustał.
–Energiazostaniewyzwolonazadwieminuty.
Proszęupewnićsię,żeznajdująsiępaństwow
obrębiemarkerówsiatki.
Rashimrozejrzałsięwokółizauważył,żewszyscy
robiądokładnietosamo,sprawdzającczymieszczą
sięwcałościwprzydzielonychkwadratach.Był
przekonany,żewniektórychprzypadkach
właściwieniemaznaczeniaczyktośostrożne
ustawisię
wobrębieklatki,boitaknieprzeżyje.Jeżeliwaga
ciałatakiejosobybędziewzbytdużymstopniu
różniłasięodwagikandydata,którypowinientam
stać,wtedy…cóż,taknaprawdęniemiałpojęcia,co
sięwówczaswydarzy.Zaginie?Wylądujez
wnętrznościaminawierzchu?Popatrzyłnakilkoro
dzieci,nadzieckowiercącesięnapodłodze.
„Głupcy,zabralizesobądzieci”.
Dlaniektórychznichwprowadziłtylkoprzybliżone
wyniki.
–Minutadowyzwoleniaenergii.Proszęstanąć
nieruchomo.
Zamknąłoczy,byłniemalprzekonany,żewszystko
zakończysięupiorną,krwawąkatastrofą.Ten
pośpiechichzgubi.Zadużotudomysłówi
matematycznychzgadywanek,żebymogłosięudać.
Nienatosiępisał,onie.Odziwo,uświadomił
sobie,żewcalesięnieboi.Przecieżnatymświecie
niemajużnic,comógłbystracić.Nieporzuca
rodzinyaniprzyjaciół.Nieporzucanikogoani
niczego,zaczymmógłbyzatęsknić.Przezostatni
tydzieńpatrzył,jakwirusunicestwiagatunekludzki.
Oglądałrzeczywistewydarzeniaprzypominające
jedenzfilmówkatastroficznych,któreludzie
zwyklioglądaćw„kinach”.
Syntetycznywiruswyhodowanyprzezczłowieka.O
ironio.
„Samisobiezawiesiliśmynaszyipętlę”.Wyczuwał
wtymjakąśsatysfakcjonującąsymetrię:po
zgładzeniuświatapostanowiliśmyzgładzićsamych
siebie.
Szumpolanarastał,Rashimusłyszałeksplodujący
nadichgłowamistrumieńenergiipokrywającej
całąsiatkętransmisyjnąwielkościstadionu
piłkarskiego.
PorazkolejnyusłyszałgromkigłosYatsushity.
Intensywnypomrukwirującejenergiizagłuszył
jednaksłowadoktora.Poczuł,jakwłosynarękach
stająmudęba,jakwzbierającywokółpęd
elektrycznościniemalwyrywamuwłosyzcebulek.
„Tokoniec.Żegnajcie,wszyscy–żegnaj,
dwudziestypierwszywieku,żegnaj,świecie
uśmierconyprzezczłowieka.Żegnajcie,narody
mordującesięwzajemnieoskrawekziemi,kęs
jedzenia,szklankęwody…czasemoinnykolor
skóry,innąwiarę,obrządek,innepoglądy
polityczne”.
Gdypotężnamocomiotłametalowąklatkę,ałuki
energiizaczęłyskakaćposiatcetransmisyjnejtuż
nadichgłowaminiczymkonikinaszachownicy,
Rashimzastanawiałsię,czyludzierzeczywiście
zasłużylinatomisterneoszustwo,natendodatkowy
rzut
kością.Byćmoże,żebysięczegośnaprawdę
nauczyć,trzebaupaść…idoszczętniesię
roztrzaskać.TymwłaśniebyłwirusKosong-ni:
karądlaludzi.EPICKIMUPADKIEMgatunku
ludzkiego.Garstkaocalałych,oilektokolwieksię
uratuje,napewnozmądrzejeiprzerośnie
otaczającychgogłupców.
„Doprowadziliśmyświatdoruiny…icorobimy?
Uciekamyodproblemu”.
Miałnieodparteprzeczucie,żeto,coterazrobią,to
próbaodbudowaniacywilizacji,którawkółko
będziepopełniaćtesamegłupiegrzechy.Wkółko.
„Wkółko”.
ROZDZIAŁ13
NowyJork
rok2001
–Słucham?
–Tenuniform,którytamwisi–powiedziałaSaldo
staruszki.–Możemymusiębliżejprzyjrzeć?
–TenzTitanica?
Maddypokiwałagłową.
–Właśnieten.
Staruszkawyciągnęłazzaladytaboret,wdrapałasię
nań,chwiejącsięniepewnie,zdjęławieszakz
poręczyizwyraźnąulgązeszłanaziemię.
Odsunęłanabokstosikużywanych,czekającychna
wycenęksiążekiostrożnierozłożyłamarynarkęna
ladzie.
–Toniemaleksponat–powiedziałastaruszka.–Ma
prawiedziewięćdziesiątlat.–Pomarszczonedłonie
płynnymruchemwygładziłytkaninę.–Nawetja
jestemmłodsza–zażartowała.
MaddyiSalwmilczeniupatrzyłynależącyprzed
nimiuniform.
–Nigdyniewypożyczamgonabalekostiumowe.I
naprawdęniewiem,czychcęgowogólesprzedać.
–Wzruszyłaramionami.–No,chybażektoś
zaoferujepokaźnąsumkę.
Salmocniejnachyliłasięnaladą.
–Tutaj.Widzisz?–Wskazałagórnączęśćrękawa.
Maddypochyliłagłowę,poprawiłaokularyi
uważniepopatrzyłanawskazanemiejsce.
–Maszrację!
Plamarzeczywiścietambyła.Takniewyraźna,że
możnabyłojądostrzec,tylkojeślispecjalniesięjej
szukało.
–Cośpanienkizauważyły?
–Plamę–odparłaSal.–Poczerwonymwiniealbo
czymśpodobnym.
Staruszkauniosładooczuzawieszonenałańcuszku
okulary,nacisnęłajenanosiuważniespojrzałana
miejsce,którewskazywałaSal.
–Omój…żeteżjawcześniejtegoniezauważyłam!
–Mogęspytać,jakznalazłasiępaniwposiadaniu
tegomunduru?–spytałaMaddy.
Staruszkawyprostowałasię,zdjęłaokularyi
pozwoliłaimluźnoopaśćnaklatkępiersiową.
–Zaraz,zaraz.Jeślidobrzetosobieprzypominam,
ktośprzyniósłgodomnierazemzinnymi
starociamizeswojegostrychu.Wpudlepełnym
zakurzonychgratów.Niespodziewałamsię,że
wśródtychwszystkichrupieciznajdętakąperełkę.
Noaletosięnaszczęściezdarzaodczasudo
czasu…
Salwskazałazabrudzonąwitrynęsklepową.
–Atenmiś?
Staruszkanachyliłasięnadladą,żebysprawdzić,co
pokazujeHinduska.
–Nabujanymfotelu?Tenpluszowymiś?
–Tak.
–Och,wszystkietepluszakidostajęzośrodka
pomocyspołecznej…ztymchybabyłotaksamo.–
Spojrzałanamunduriniewyraźnąplamępowinie.
–Fascynujące.Prawda?Dziękiczemuśtakiemu…
historiazaczynaożywać–powiedziaładoMaddy.–
Cofnijmysięwczasie,co?Spróbujmywyobrazić
sobie,jakpowstałataplama.–Woczachstaruszki
zalśniłaekscytacja.–Byćmożejakiśczłonek
załogipędziłkorytarzemTitanicazeszklanką
sherrydlawyniosłejksiężnej,kiedystatekuderzył
wlodowiecitakpowstałataplama?
Maddypotaknęłaprzyjaźnie.
–Tak,torzeczywiścieciekawahistoria.–
Zauważyła,żeSalnieprzestaławpatrywaćsięw
usadzonewbujanymfotelupluszowezabawki.
Delikatniestuknęłająwramię.–Sal?
–Ha?–Salspojrzałananiąnieobecnymwzrokiem.
–Wszystkodobrze?
WyraźnierozproszonaHinduskaskinęłatylko
głową.
Zabrzęczałdzwonekiotworzyłysiędrzwi.Do
sklepuwszedłmężczyznawsmokingu,z
przewieszonąprzezramionasukniąbalową.
–Kogóżtuniesie!PanWeismuller!–Staruszka
żwawowyszłazzalady.–Jaksięudałoprzyjęcie
loży?
–Wychodzimy–oznajmiłaMaddy,biorącSalza
rękę.–No,chodźże.–Niemalpopchnęłapogrążoną
wzadumieSal.–Dziękujemy,żepozwoliłanam
paniobejrzećuniform!–krzyknęłajeszczedo
staruszki,gdyobieprzecisnęłysięobokklientai
wyszłynazewnątrz.Kobietarozmawiałajednakz
nieznajomymwnajlepsze
iledwozauważyła,żedziewczynywychodzą.
Gdyznalazłysięnachodniku,Maddypotrząsnęła
głową.
–MójBoże!Miałaśrację.Jest…jestwprost
identyczny!
Salnieprzestawałagapićsięnapluszowezabawki
siedzącewbujanymfoteluzaoknem.
–Sal?Cojest?
NastolatkaodwróciłasiędoMaddy,błyskawicznie
przywołującnatwarzsztucznyuśmiech.
–Nic.Nic.Tylko,że…hmm…–Postanowiła
zmienićtemat.–Noisamawidzisz.Mówiłamci.
Tenuniform…cotowedługciebiemożeznaczyć?
Bonapewnocośznaczy!Musicośznaczyć!
Maddypokiwałagłową.
–Tak…tak,znaczy.–Pomyślała,żedobrzesię
stało,żeniezabrałyzesobąLiama.Irlandczyki
BobposzlidopobliskiejksięgarniBarnes&Noble
kupićkilkaksiążek.Liamtwardozarzekałsię,że
wreszcienauczysiędoskonaleobsługiwać
komputerikorzystać
zInternetu.Maddyzapewniałago,żeksiążkapod
tytułem„PrzewodnikpoświecieWWWdla
kompletnychimbecyli”naprawdęistnieje,aona
wcaleniepróbujebyćwulgarna.
–Wiesz,comyślę?–odezwałasięSal.–Wyjdzie
nato,żejestemfakirczańskoobłąkana.Ale…–
Wzięłagłębokioddech.–Wydajemisię,żeten
uniformmógłnależećdoFostera.
Maddynerwowoprzygryzławargę.Teraz
prawdopodobnienadeszławłaściwachwila,aby
zdradzićtajemnicęstaruszka.Salbyłabliska
prawdy…chyba.Boże,znówtesekrety,szczególnie
ten.Sądobani.
–Sal…musimyporozmawiaćoLiamie.
–Co?Cosięstało?–Salpopatrzyłananiąostro.
–On…ontakjakbyniejesttym,kimmyślisz,że
jest.
Hinduskasprawiaławrażenieroztrzęsionej.
–Co?Jakto?Notokimjest?
–Chodźmynakawę.Natychmiast.
–Maddy!Powiedzmi!–Dziewczynawyglądałana
naprawdęzaniepokojoną.Nie.Przerażoną.–Kim
jest?!
–Najpierwmuszęsięnapićkawy.–Maddy
zadrżała,czując,żenogizarazodmówiąjej
posłuszeństwa,żezbierajejsięnamdłościizarazz
tegowszystkiegozwymiotujenachodnik.–Muszę
usiąść,Sal.Naprawdę.Zebraćmyśli…ipotrzebuję
tejpieprzonejkawy.
ROZDZIAŁ14
25kilometrównapółnocywschód
odRzymu
37roknaszejery
Patrzyłnabezchmurne,błękitneniebo.Ten
intensywny,głębokibłękitprzywodziłnamyślstare
fotografiezpoczątkudwudziestegopierwszego
wieku.Jakżeróżniłsięodwieczniebezbarwnych
obłokówzasnuwającychniebodwatysiące
siedemdziesiątegoroku:odburzowychtumanów
chmurplującychsiarkąikwaśnymdeszczem,od
wszechobecnegosmoguwiszącegonadmiastamii
slumsamiuchodźców.
„Pięknie”.
Rashimczułciepłosłońcanatwarzy.Słyszałszept
świeżego,nieskażonegowiatrudelikatnie
poruszającegogałęzieiliściepobliskiegodrzewa.
„Czytoraj?”.
Kojącamyśl.ProjektExoduszakończyłsię
spektakularnąklapą,wszyscykandydaci
uczestniczącywtransmisji,wtymonsam,umarli–
rozdarcinakawałkiprzezponadwymiarowesiły–
trafilidodżannah.WujRashima,imam,wziąłgo
kiedyśnabokipróbowałwyjaśnić,jakwyglądaraj
Allaha.Opisłudzącoprzypominałtomiejsce.
Wyrzucałsobieteraz,żeprzezcałeżyciedrwiłz
wiaryprzodków.
„Możesięmylił.MożeBógrzeczywiścieistnieje”.
Taprzyjemnailuzjamogłatrwaćw
nieskończoność,chciałleżećtunaplecachicieszyć
oczyintensywnymbłękitemnieboskłonu,ale
zaczęłyrozpraszaćgodobiegającezpobliska
odgłosy.Udałosięnajwyraźniej.Przeżyliskok.
ZwestchnieniemznużeniaRashimpowoliuniósł
sięnałokciachirozejrzałpookolicy.
Wylądowalinapłaskimtereniestacjiodbiorczej,
wprostnapolukołyszącejsię,oliwkowozielonej
trawy.Woddalilśniławijącasięrzeczkai
wznoszącesięnadniąwzgórza.
Właściwalokalizacja,tonieulegawątpliwości.Nie
dostrzegłjednakżadnegośladuczterechlatarni
nawigacyjnych,wysokichnatrzymetrytrójnożnych
podpórzwieńczonychplatformąsprzętową.
Latarnierozstawionowrogachobszaruidealnie
odpowiadającegorozmiarempowierzchnisiatki
translacyjnejwośrodkuCheyenneMountain.
Podniósłsięzziemi,zasłaniającoczyprzed
rażącymsłońcem.Aniśladupolatarniach.Rashim
zakląłsiarczyście.
„Wywaliłonaspozazakreslądowania”.
–Gdzietojest?Gdziejesteśmy?
Rashimodwróciłsięwprawo.Tużobokniegostał
kapral.
–Gdzieżmy,dodiabła,jesteśmy?
–WpobliżuRzymu.Aleniewiemkiedydokładnie.
Stacjęodbiorcząwybudowaliśmywpięćdziesiątym
czwartymrokunaszejery–ciągnąłRashim,
bardziejmyślącnagłosniżodpowiadającna
pytaniekaprala.–Powinnytubyć,psiakrew,anie
widzężadnejlatarni.
–Wpięćdziesiątymczwartymrokunaszejery…?–
Mężczyznapomasowałsięposkroniach,jakbysiłą
chciałwepchnąćtęnieprawdopodobnąwiadomość
dogłowy.–Mówipan,żewpięćdziesiątym
czwartymroku?Pięćdziesiątczterylatapo
narodzinachJezusaChrystusa?
Rashimpokiwałgłową,wpatrującsięwprzestrzeń
nieobecnymwzrokiem.
–Tyletylko,żetonietenrok.Mogęjedynie
zgadywać,żetoinnaepoka.Nietrafiliśmyw
sygnaturęczasową.Zabardzocofnęliśmysięw
czasie.
Rashimwykonałjużchybapełnyobrótwokół
własnejosiimiałobrazcałejsytuacji.Poleusiane
byłoludźmi,którzypowolisiadali,ciężko
podnosilisięzziemiipróbowalidojśćdosiebie,w
osłupieniuwpatrującsięwtoosobliwiejasnei
przepiękniebłękitneniebonadgłowami.Wieluz
nichwciążpozostawałowstanieniemegoszoku.
Zauważył,żepodrugiejstroniepolabrakuje
jednego
zMWD–olbrzymiegoMobilnegoWehikułu
Dowodzenia.
Pewnymkrokiemzmierzałakuniemujednostka
bojowa,najejobudowiepobrzękiwałykilogramy
sprzętuwojskowego,azpaskaprzyramieniu
zwisałstandardowykarabinpulsacyjnyT1-38.
Jednostkaniezwalniałakroku,przezgłowę
przemknęłamumyśl,żerobotgostaranuje,aleten
raptowniezatrzymałsiękilkanaściecentymetrów
przednimizdjąłhełm.
–DoktorYatsushitaprzekazałpanupełne
dowództwo.
Rashimpopatrzyłnajednostkę,niebyłpewien,czy
oznajmiamuto,czytylkopyta.Mówiącdelikatnie,
jednostkibojowegodeprymowały.W
przeciwieństwiedozwalistych,
ponaddwumetrowychgoliatówprojektowanych
przezarmię,nowszemodelezdecydowaniebardziej
przypominałyludzi.Tegenetyczniepodrasowane
klonywojskowebyłytaksamomocneisprawnejak
ichstarszeodpowiedniki,aprzytymmiały
wyraźniemniejsząmasęmięśniową.Wciążjednak
wyglądałyjaksforawojskowychzakapiorów:dwa
tuzinyskwaszonychHansówzidentycznie
przyciętyminajeżaczuprynami.Duszami
towarzystwanaprzyjęciutooninigdyniebędą.
Stałaprzednimjednostkabojowawrandze
porucznika,plakietkazjejnazwiskiem,zupełniejak
ukapralaNortha,byłaprzyszytadobluzy
maskującej,nawysokościpiersi.Niewiedzieć
czemu,nadawanienazwiskjednostkombojowym
wydawałosięniewłaściwe.Powinnybyćoznaczone
numerycznie.Choćzdrugiejstrony…przecieżon
samnadałjednostcelaboratoryjnejimię.
–Tak,oczywiście…hmm…porucznikuStern.–
Rashimnieporadniezasalutował,choćniemiał
przekonania,czypowinientorobić.
„Stern?Ciekawe,którykretynwybrałjednostcetak
tandetnenazwisko”–pomyślałRashimidoszedłdo
wniosku,żepozostałeklonywplutoniebezpudła
nazywająsięChuck,Butch,TexiTravis.
–Czekamnarozkazy,sir–oznajmiłStern.
Rashimwydąłwargiizaśmiałsię,odrobinęzbyt
nerwowo.
–Co…errr,cosugerujesz?
Sternomiótłpolezimnymjakstalspojrzeniem
szarychoczu.Wieleskrawkówtrawyświeciło
pustką,brakowałosprzętu,nawetludzi.
–Rekomendujęzinwentaryzowaniestrat
poniesionychpodczastransmisji,sir.
Rashimzzapałempokiwałgłową.
–Tak,tak,to…dokładnietosamo,cochciałem
zaproponować.Bardzodobrze.–Zmarszczył
czoło,próbujączawszelkącenęprzybraćoficjalną
iwładcząminę.–Odmaszerować…Stern.
Zajmijciesiętym.
–Takjest,sir–odparłajednostkabojowairaźnie
zasalutowała.
Odprowadziłwzrokiemklona,którytruchtem
odbiegłwstronęswojegoplutonu,depcząc
bucioramisuchątrawę.Pozostalirozbitkowie,
którzyprzetrwaliskok,powolizaczynali
odzyskiwaćsiłyizdolnośćtrzeźwegomyślenia.
TransmisjęprzeżyliwiceprezydentStilsoni–co
niewróżyłonicdobrego–dyktatororazdwiez
jegożon.
Rashimzastanawiałsię,ileczasuupłynie,zanim
któryśznichdojdziedowniosku,żetowłaśnieon
powinienprzejąćdowodzenienadprojektem
Exodus.
ROZDZIAŁ15
25kilometrównapółnocnywschód
odRzymu
37roknaszejery
–Znajdujemysięwwiejskimregionieonazwie
Sabinium,okołodwadzieściapięćkilometrówna
północnywschódodRzymu.–Rashimpowiódł
wzrokiempozebranychuczestnikachprojektu
Exodus.Zostałoniecałestopięćdziesiątosób.
Skokunieprzeżyłanaokopołowauczestników.Z
ponadwymiarowejprzestrzeniniewypłynęłojuż
żadnedzieckoaniniemowlak.
„NiechajBógmaichwswojejopiece”.
–Talokalizacjazostaławybranaprzezzespół
badawczyprojektuExodus.Kierowanyprzez,
grhm,przezemnie.–Skromniewzruszył
ramionami.Nahoryzonciezarzędemcyprysów
właśniezachodziłosłońce,układającnafalujących
źdźbłachtrawydługiecienie.–Koordynowałem
instalacjęstacjiodbiorczej.
–Acototakiego?–Zpowodunarastającego
zmrokuniedostrzegł,ktoztłumurzuciłtopytanie.
–Czterylatarnienawigacyjneemitującestrumienie
tachionowe:PWT,ponadwymiarowewiązki
transmisyjne…
„Tymignorantomtrzebawszystkowyjaśniaćjak
chłopkrowienamiedzy”.
–Wehikułczasu–Boże,jakonnienawidziłtego
terminu–zaprojektowanotak,abyzostał
wyłowionyprzezwiązkilatarniidoprowadzonydo
właściwegopunktuwczasie.Ale,grhm…wszystko
wskazujenato,żecofnęliśmysięodrobinęza
dalekoniżpierwotniezakładaliśmy.
–Aprzyokazjibezpowrotniestraciliśmyponadsto
osób!–Rashimodwróciłsięwstronęobcego
głosu.–Ktośtunielichonawalił!–Oczy
wiceprezydentaStilsonapałałyżywymogniemjak
ustarotestamentowegoproroka.
–Proszęmnieuważniewysłuchać,panieStilson…
niemamytudoczynieniazprecyzyjnąnauką.
Szczerzemówiąc,tobiorącpoduwagę,fakt,żedo
ostatniejchwiliciąglemodyfikowaliśmydane,oraz
brakczasunaponowneskalibrowanietransmisjiza
pomocąPWT…jestemgłębokozdziwiony,żeaż
tyluznaszdołałoprzeżyć!
Stilsonwścieklepotrząsnąłgłową.
–Dobra,dobra,jużsięnasłuchałem.Terazniech
pansięnastawinanasłuch,odtegomomentu
przejmujędowodzenie.Tkwimywsyfiepouszy,
najwyższaporatozmienić!
–Słucham?!–TembrgłosuRashimapodskoczyło
półoktawy,przechodzącwniemalpiskliwykrzyk.
–Nie!Proszęmniewysłuchać…doktorYatsushita
mianowałmniekierownikiemprojektuExodus.
Powiedział,że…
–Obawiamsię,żeniemamyczasunapłonne
dysputy,doktorzeAnwar…mylęsię?
Rashimpokręciłgłową.
–Notopostawmysprawęjasno.Jestemtutaj
najstarszymrangąoficjelemFederacji
Północnoamerykańskiej.Atooznacza,że
dysponujępełniąwładzywykonawczej.Tojatutaj
dowodzę.Inieinteresujemnie,czysiętopanu
podoba,czynie.
–DoktorzeAnwar…–odezwałasięjakaśkobieta.
Cywil.Poznałją,należaładopersoneluprojektu
Exodus.Niebyłajednązpierwotnychkandydatek.
–Tak?–Rashimodpowiedziałpospiesznie,nie
pozwalającStilsonowisięrozpędzić.–Słucham?
–Wiepan,jakbardzoprzestrzeliliśmymarkery
stacjiodbiorczej?
Rashimzzapałempokiwałgłową,usilniepróbując
przywołaćnatwarzwyrazapodyktycznej
kompetencji.Otopytanie,naktórewreszciezna
odpowiedź.
–Tak.Udałomisięzarejestrowaćwspółczynnik
rozkładupolatachionowego.Toniebyłotrudne.
Cząstkitachionowerozkładająsięzestałą
szybkością,bardzopodobniewyglądaproces
datowaniaradiowęglowego,gdzie…
„Prościej,zwięźlej”.
–Ależebyniezanudzaćpańipanówhorrendalnie
długiminudnymjakflakizolejemwykładem
technicznym,powiemtylko,żecofnęliśmysięo
siedemnaścielatwcześniejniżzakładaliśmy.–
Podrapałsiępobrodzieiposłałimsłabyuśmiech.
–Cojest,mówiącszczerze,bardzoimponującym
wynikiem.–Pogładziłsiędłoniąpogłowie.–
Biorącpoduwagę,żemusiałemspekulowaćcodo
niektórychdanychwejściowych–wzruszył
ramionamiiuśmiechnąłsię–wszystkomogło
potoczyćsięzdecydowaniegorzej.
–Siedemnaścielatdotyłu…śmierćponadpołowy
uczestników,zniknięciecałegosprzętu!–Stilson
postąpiłkrokdoprzodu.–DobryBoże,otrzeźwiej
człowieku!Tożtototalnakatastrofa!Doskonale
wiem,jakwyglądałyplanyskolonizowania
przeszłości…aletojużzamierzchłahistoria.Teraz
musimysprawdzić,conamzostałoi…
–Towszystkoprawda,paniewiceprezydencie,ma
pansłuszność…niewykluczone,żeterazbędziemy
musielirozegrać„etapkolonizacji”odrobinę
inaczej.
–Mnietomówisz,Anwar?Terazczekanaswielka
improwizacja,boniemamyplanuawaryjnego.
Ocalalimilczeli.Kilkuznichzgrubsza
poinformowanoozarysieprojektuExodus.
–Dobrzyludzie,posłuchajciemnie!–warknął
Stilson.–Podejdźciebliżej!Wytłumaczęwam
wszystko.Zamomentpoznacieściśletajne
informacje,októrychwiedziaływyłącznie
najważniejszeosobywpaństwie.Pozapersonelem
technicznymprojektuExodus
dostępdotychinformacjimiałtylkoprezydent,
mojaskromnaosobaiszefowiesztabu.
Rashimniemógłniezauważyć,zjakąłatwością
przychodziStilsonowiprzykucieuwagitłumu.
–Projekttworzonoponadpięćlat,finansującgoz
resztekbudżetuobrony.Exodusbył…iwciąż
pozostaje…ambitnymplanemprzeszczepienia
naszychwartości,naszejwiedzyinaszejmądrość
nagruntkrzepkiejiwielkiejcywilizacji
starożytnegoRzymu.
Rashimusłyszał,jakprzezpublikęwiceprezydenta
przebiegaszmer.
–Sympozjumwybitnychhistorykówwyznaczyło
optymalnypunktwczasie,wktórymmiałsię
rozpocząćprojektExodus.Mieliśmyprzybyćnate
ziemiepodkoniecpanowanianieudolnegocesarza,
idiotyimieniemKlaudiusz.Słabegocesarza,który
ledwoutrzymywałsięuwładzy.Planbyłprosty.
MieliśmyzaproponowaćKlaudiuszowinaszeusługi
inaszątechnologięwzamianzaprzekazanienam
władzywykonawczejisterunadimperium.Po
śmiercicesarzarzymskądyktaturęmiałazastąpić
republikańskademokracjawamerykańskim
wydaniu.
Stilsonodwróciłsięiznaczącospojrzałna
Rashima.
–Alejakwidać,całynaszmisternyplandiabli
wzięli.
Rashimpoczułnasobiewzrokwszystkich
zgromadzonych.
–Grhm…notak.Alewwiększościjesteście
niewłaściwymikandydatami.Chcęprzeztotylko
powiedzieć,żewaszwzrostiwaganieodpowiadają
założeniomprojektu,przeztowszystkiemoje
obliczeniastałysiękompletnienieaktualne!Tylko
dlategostraciliśmy…
–DoktorzeAnwar–spokojnieprzerwałmuStilson
–ostatnie,conamterazpotrzebne,totechniczny
bełkotinieudolnewykręty,stałosię.Trafiliśmydo
tejepokiimusimysobieporadzić.Najpierw
ustalmy,naczymstoimy.Jakwyglądasytuacjaw
Rzymierokutrzydziestegosiódmego.Możepan
namopowiedziećprzynajmniej
otym?
Rashimpopatrzyłnamężczyznęipozostałych
zgromadzonychwokółmężczyzn.
„Właśnieichstraciłeś.Niczymjużniedowodzisz”.
Wtymmomenciezrozumiał,żetoniewiedzaani
niemądrośćczyniązmężczyznyprzywódcę.Wcale
nietrzebabyćmądrzejszymodwszystkichwokół.
NaBoga,coztego,żeintelektualniewiększośćtych
kretynówzjadłbynaśniadanie.Nie,wistocieto
dużoprostsze,całasztukatodobraćodpowiedni
tembrgłosuiprzemówićdozgromadzonychz
odpowiedniąemfazą.Tokwestiamowyciała.
Autorytetu.Charyzmy.Stilsonurodziłsięztymi
atrybutamialbojewypracował.Rashimowi
brakowałoelementarnychpodstaw.
–DoktorzeAnwar?
Westchnąłiwysunąłpanelzawiniętegowokół
nadgarstka
h-pada,zktóregowypłynąłizawisłnawysokości
oczuniewyraźnyekranholograficzny.
–Tak…proszębardzo.–Przesunąłpalcempoosi
czasu.–Aha,jesteśmywtymmiejscu.Obecnie
panujeinnycesarz.NieKlaudiusz,ale…–
Przesunąłdłońwzdłużlśniącejlinii,ażdo
podświetlonegoimienia.–Kaligula.
–Mamyjakieśinformacjenatemattegoczłowieka,
doktorzeAnwar?
–Hmm…niechtylkosprawdzęwmoim…–
Zupełnieniemiałczasuuważnieprzeczytaćraportu
historycznego,którynapoleceniedoktora
Yatsushityprzygotowalihistorycyzaangażowani
wpraceprojektowe.Niestety.Gdybyostatniekilka
tygodniimiesięcynieprzebiegaływtak
szaleńczymtempie,znalazłbyzapewneczasna
pobieżneprzejrzenietychmateriałów,choćjego
obowiązkiobejmowałyprzedewszystkim
gromadzeniedanychiwstukiwaniecyfrdosystemu
–tak,abywszystkomiałoręceinogi.
–CesarzKaligula?Jawammogęonim
opowiedzieć.–Wszystkiegłowyodwróciłysięw
kierunkuniepozornegomężczyznywtłumie.W
blednącymświetledniaRashimledworozpoznał
znajomątwarz:twarzjednegozkandydatów.Jednej
znielicznychosób,
którefaktyczniepowinnytubyć,zamiastinnych
wziętychzłapankigapowiczów.–WiemoKaliguli
wszystko…niestety.
Stilsongestemnakazałciżbierozstąpićsięi
przepuścićeksperta.
–Apankimjest?
–DoktorAlanDreyfuss,jestemhistorykiemi
lingwistą.Mojaspecjalizacjatoepokastarożytnego
Rzymu.
–Dobrze,wtakimrazieproszęnampowiedzieć
wszystkocopanwie,doktorzeDreyfuss.
Trzydziestokilkuletnimężczyznamiałwąskie
ramiona,wydatnebrzuszysko,kołtunpłowych
włosówopadającychnaokularyiszpakowatą
brodę,która,jakpodejrzewałRashim,miałaza
zadanieukryćpodwójnypodbródek.
–Ach,Kaligula…–Dreyfusspotrząsnąłgłową.–
Ojojoj,tocidopierołobuziak.
–Łobuziak?Toznaczy?
–Toszaleniec.
–Szaleniec?
–Mhm.Obłąkaniec.Wariatidealny.
Wyraźnieporuszeniludziezaczęliniespokojnie
szeptać.
–Spokojnie,chybawiem,jakmoglibyśmyzgrabnie
rozegraćprzejęciewładzy–rzekłDreyfussz
uśmiechemnaustach.
Stilsonwydąłwargiizaprobatąpokiwałgłową.
Naukowiecprzypadłmudogustu.
–Dobrze,doktorzeDreyfuss,posłuchajmy,copan
proponuje.
–Szokitrwoga.Zróbmyspektakularnewejście–
Dreyfusspanowałnadtłumemniemaltaksprawnie
jakStilson.–Tenwariatmianowałsenatorem
swojegokonia,uwierzycie?Kaligulawierzył
womeny,znaki,byłprzesądnyiparanoidalny.–
Dreyfuszłowrogowyszczerzyłzęby.–Łatwowięc
uwierzy,żejesteśmybogami.
ROZDZIAŁ16
TerenynapółnocnywschódodRzymu
37roknaszejery
DwaMWDraźnieprułyponadpolamipszenicy,
tworzączasobąszerokiśladspłaszczonychłodyg.
Rashimmocniejchwyciłzaporęcz,gdy
poduszkowceprzelatywałynadpokrytąkoleinami
drogą,bypochwiliwpaśćnakolejnepole.
Frunęliwzawrotnymtempie,alezatostosunkowo
cicho:głębokiszumelektromagnetycznych
repulsorówskuteczniezagłuszałopobrzękiwanie
transportowanegosprzętu,któryrytmicznieobijał
sięokarbonowąblachę.Spomiędzykołyszących
sięłodygwystawałygłowyiramionaniewolników,
stojącychbezruchuniczymsparaliżowane
surykatki.Przerażeniludzieszerokorozwierali
oczy,niesmacznierozdziawialiustaipierzchaliw
popłochuprzedprzedziwnymzjawiskiem.
Przednimiwyrósłszerszytrakt,poktórymtoczyły
siędziesiątkiwozówzmierzającychwstronę
Rzymu.Wrazzpojawieniemsięnahoryzoncie
wozówzprzyszłościnatrakciewybuchło
zamieszanie,ludziizwierzętaogarnęłapanika:
zastępykupcówiniewolnikówrozbiegłysiępo
polach,koniestawałydębaiponosiły.Jadącyna
przedzieMWDodbiłwlewoiwjechałnatrakt.Nie
byłatojużpokrytawysuszonymbłotemdroga,ale
wyłożonykocimiłbamisolidnygościniec.
Prawdziwa,pełnoprawnadroga.
−WszystkiedrogiprowadządoRzymu!–w
głośnikuzatrzeszczałgłosStilsona.
Rashimzmarszczyłnosiwestchnąłwwyrazie
niemejpogardy:tylkozadufanywsobieidiota
mógłzdobyćsięteraznawygłoszenietak
potwornegofrazesu.SpojrzałnaplecyStilsona,
któryprężyłsiędumnienaplatformieartyleryjskiej
MWDniczymkorsarskiadmirałnadziobiefregaty.
Wiceprezydentwznosiłpięśćiuderzałnią
powietrzezdziecięcąekscytacją.
„Pozwoliłeśtemupalantowiprzejąćdowództwo.
Gratulacje”.
Kątemokazerknąłnastojącąobokjednostkę,T1-
39stałspokojniezeskrzyżowanyminapiersiach
muskularnymiramionami.Rashimzasłonił
laryngofon.
–Ktośsiępyszniebawi,co?
Osłonaprzeciwsłonecznawkaskujednostkibyła
opuszczona.Rashimniedostrzegałoczurobota,
jedynieporuszającysiękoniuszeknosai
zaciskającesięszczęki,jednostkadziamgała
proteinowągumęzwdziękiemkobyły
przeżuwającejsiano.
–Takjest,sir.
Trzebaprzyznać,żewprowadzeniewżycieplanu
awaryjnegoStilsonaiDreyfussawymagało
nielichejbrawury.Stracilizdecydowaniezbytdużo
amunicji,akumulatorówmocy,sprzętuiludzi,żeby
myślećozdobyciuipodporządkowaniusobie
Rzymusiłą.Zdwomatuzinamijednostekbojowych
iprzypiętymidopasówostatnimimagazynkami
amunicji,mogliconajwyżejurządzićspektakularny
pokazsiłyognia,leczniewielewięcej.Ajużna
pewnoniepokonają
ztakimizasobamikilkulegionówiniezdobędą
milionowegomiasta.
„Dodiabła!Terazdopieroogarnieichszoki
trwoga!”.
Rashimsłabokojarzyłsloganpowtarzanyprzez
StilsonaiDreyfussa,jeślidobrzesobie
przypominałdawnotemuukułgojakiś
skretyniałybuczgabinetuprezydenta.Szoki
trwoga.Każąimuwierzyć,żesązesłanymina
ziemiębogami!Toichplan.Wedrzećsiępędemna
ForumRomanum,narobićharmidru,zastraszyć
obywateliizawładnąćcałymmiastem.Proste.
Picnawodęfotomontaż.Wielkaściema.Blefdo
setnejpotęgi.
„PokerowazagrywkaStilsona”–pomyślał.
PędzącynaprzedzieMWDgwałtowniewzbiłsięw
powietrze
iprzeszybowałponadporzuconymwozem
stojącymnaśrodkudrogi.Gdyichpojazdwykonał
tensammanewr,Rashimzerknął
wdółprzezotwartywłazwieżyczki,przyglądając
sięludziomściśniętymwdolnejkabinie.Pasażerów
byłookołopięćdziesięciu,samemiejscastojące.
Wszyscyjakjedenmążstracilirównowagę
ipowpadalinasiebie,gdywehikułwzbiłsięw
powietrzeialarmującozapikował,niczymponton
nawzburzonymmorzu.Miałszczęście,żejechałna
górnympokładzieiniemusiałtłoczyćsiętam
razem
zpozostałymi,jużdawnobyzwymiotował.
Podróżowaniepoduszkowcaminieodmiennie
wywoływałouniegochorobęlokomocyjną.
–Sir!
Rashimodwróciłsiędojednostkibojowej,która
wskazywałacośwprostprzedsobą.
Powiódłwzrokiemzaobleczonąwrękawicędłonią
jednostki
izobaczyłskromnąbrukowanądrogęokoloną
rzędamirosnących
wrównychodstępachcyprysów,przywodzącychna
myślkordonpowitalnejgwardiihonorowej.Dalej
majaczyłypierwsze,niewyraźnezarysymiasta:
długie,blademurystolicyifalującenadnimi
morzeterakotowychdachówniknącychjakweśnie
podoparamiporannejmgły,niezliczonepaleniskai
piecepodsycanerękamipiekarzy,kowaliigarbarzy
wypluwałymiriadycieniutkichsmugdymuleniwie
wznoszącegosiękuśródziemnomorskiemuniebu.
„Rzym”.
–Rashimie,słyszyszmnie?
TobyłStilson.
–Tak,słyszę.
–Gotowypokazaćimcuda,którychnigdynie
zapomną?
Rashimwywróciłoczami.Wiceprezydentbrzmiał
jakniezdrowopodekscytowanybachor.
–Naprawdęchcepanwłączyćtę…tęmuzykę?
–Aniechmnie!Tak,oczywiścieżetak.Puśćto,
człowieku.Napełnyregulator!
Rashimzoporamiuklęknąłprzywłazie,ze
skwaszonąminąprzełożyłprzezeńgłowęi
odezwałsiędojednostkibojowejsterującejMWD.
–Stilsonmówi,żebypuścićtęjegomuzykę.
Głośno.
–Potwierdzam.
Niemalnatychmiastwjegouszachzadzwoniłojak
wkościele,systemnagłaśniającywehikułu
eksplodowałniemiłosiernymjazgotemdecybeli.
Stilsonsamwybrałtenutwór,przegrałgoz
osobistegocyfroplayera.Starakociamuzyka
nazywana„rockiem”.
Głośniki,zamontowanenaprzednichmaskachobu
MWD,eksplodowałyrykiemidudnieniem,a
piosenkarzochrypłymbasemdarłsiębezsensujak
opętany,żeurodziłsięwUSA…
ROZDZIAŁ17
NowyJork
rok2001
Maddypostawiłatacęnastole.Mocne,spienione
lattezdużąilościąmlekaicukrudlaniejoraz
owocowysmoothiedlaSal.
–Noi?–spytałaSalniecierpliwie.–Ocochodziz
Liamem?
Maddyusadowiłasięwichboksie,nachyliłanad
stołemizniżyłagłos.
–PowiedziałmiotymFoster.Liamjest…–
Potrząsnęłagłową.–TotakiedziwneSal,żenawet
niepróbujtegoogarniać.
–Jahulla!Maddy!Wyrzućżetowreszcie!
–LiamiFoster…totasamaosoba.
Hinduskasięskrzywiła.
–Co?
–Tasama.Dokładnietensamczłowiek.
Salodwróciłasięiwyjrzałaprzezokno.Na
zewnątrzbyłtarg:mnóstwosprzedawców
artykułówspożywczych,rybiistnaciżbaklientów.
Mogłycoprawdausiąśćwogródkukawiarni,bow
poniedziałkowepopołudnietemperaturazawsze
dopisywała,alehałastargowiskabyłniemiłosierny,
aonechciałyporozmawiaćdyskretnie,szeptem.
–Tasamaosoba?
Maddypokiwałagłową.
–FosterbyłkiedyśLiamem.
Salnieprzyzwoicierozdziawiłabuzię.„Jakby
łapałamuchy”–takzwykłamawiaćjejmama.
–Właśnietak.–Maddypotakującokiwnęłagłową.
–Teraztoprzetraw,Sal.JakFostermiotym
powiedział,miałamwrażenie,żemózgmisię
sfajczy.
–Alejakto?...Cotowtakimrazieoznacza…?–Sal
przerwała,przekrzywiłagłowęispochmurniała,po
sekundzieznowupodjęła.–Mówisz,żeFosterbył
jakmłodyLiam?
–DokładniejakmłodyLiam.
–FosterpracowałdlaAgencjiodszesnastegoroku
życia?
–Hmm,taak,chyba…napewno.
Salprzygryzłakońcówkęsłomkiizaczęłają
wściekleskubać.Przerwała.
–Tooznacza,żeFosterpracowałkiedyśna
Titanicu?
–No,takmisięzdaje–potaknęłaAmerykanka.
–IzwerbowanogotaksamojakLiama?
–Chyba.
–NotoktozwerbowałFostera?
–Niewiem…niewiem!–Spuściławzroknaswoją
dłońiskonstatowała,żenieświadomiebawisię
łyżeczką,niepotrzebniemieszającspienionąjuż
kawę.–MożeinnyFoster?
–InnyFoster?–Salpodniosłananiąwzrok.–
Jakbytobyłapętla?Takajakwokółnaszejbazy
podarkadami,tylkowiększa?Zasupłana
rzeczywistość?Czytoznaczy,żeistniejąnasze
alternatywnewersje?InneSaliMaddy?
Amerykankawzruszyłaramionami.
–Całyczasstaramsięrozgryźć,jaktowszystko
działa.ByćmożeFosterazwerbowałktośinny?–
Zawiesiłagłos.–Możesam
Waldstein?
–Strasznachuttiya!Tomniekompletnieprzeraża,
Maddy.Jużsamaniewiem,wcowierzyć,cootym
wszystkimmyśleć.–Zaśmiałasię.–Mam
chuttiyańskoodjechanewytłumaczenie.
–Jakie?
Salwzruszyłaramionami.
–Dajspokój,Sal.Mówże.
–Mamydwamundury,tak?Wiemy,żeLiamto
Foster.–BystrozerknęłanaMaddy.–Możliwe…to
możebyćkompletnachuttiya,alemożliwe,że
wszyscyjużtukiedyśbyliśmy.–Natwarzy
Hinduskizamigotałnerwowy,spłoszonyuśmiech.–
Maddy,pomyśl
odrużynie,którastacjonowałatuprzednami.
Pamiętasz,jakFostermówił,żewszyscyzginęli?
Kubekzkawązawisłwpołowiedrogimiędzy
ustamiMaddy
ablatemstołu.
–OmójBoże!Myślisz,żetobyliśmymy?
Salwzruszyłaramionami.
–Dziennik…kojarzyszmójdziennik?
–Tennotes,wktórymcoświeczniebazgrzesz?
Jasne,żekojarzę.
–Kiedygoznalazłam,miałwyrwanestrony.
–Proszę,ajamyślałam,żegokupiłaś.
–Nie,znalazłamgowbazie.–Wciążbawiłasię
słomką.–Ktośgowsunąłpodmójmaterac.
–Noi?–Maddypotrząsnęłagłową.–Tewyrwane
strony…?
–Myślę,żeosobą,którawcześniejprowadziłaten
dziennik,mogłambyćja…
–Ach…–Tylkotylepotrafiławydusićzsiebie
Maddy.–Wcalemisiętoniepodoba.
–Mnieteżnie.
Przezdłuższąchwilępatrzyłynasiebiew
milczeniu.
–Czyliniczegoniemożemybyćpewne–przerwała
ciszęSal.–Tkwimytujakszczurkilaboratoryjne.
–Czasemrzeczywiściesiętakczuję–zgodziłasię
Maddy.
Wyjrzałaprzezoknonaulicę.Nieporazpierwszy
zapragnęłarzucićwszystkowdiabły:zamienićsię
miejscamizktórymkolwiekzprzechodniów.
–Wiemtylko…żeciufam,Sal.UfamteżLiamowi.
Dopókinicprzedsobąniebędziemyukrywać.
Salpopatrzyłananiąuważnie.
–Aleprzecieżsamaukryłaśprzednamikilka
rzeczy.NicniepowiedziałaśonotatcezSan
FransiscoioPandorze.Aterazotym,żeLiamto
Foster.Kłamałaś!Aterazśmiesz…
–Ja…maszrację.–Maddyspuściławzrokz
poczuciemwiny.–Mamjużdośćtychsekretów.
Terazwiemytylesamo.
–Toteżjużkiedyśmówiłaś.
–Tymrazemmówiępoważnie,Sal.Słowo.Koniec
tajemnic.Wiemytylesamo.–ChciałaująćdłońSal,
aletasięodsunęła.–Sal?
–Odnoszęwrażenie,żeodrazuspodobałacisięta
robota,Maddy…bardzołatwociprzychodzi.
Zupełniejakbyśkiedyśjużtupracowała.Albo…
–Łatwo?Żartujeszchyba?Powiedzmi,proszę,że
żartujesz.Naprawdęuważasz,żetowszystkojest
dlamniełatwe?Nonie…–Maddysłyszała,żejej
głosdrżyodwzbierającychemocji.Zamilkławięc,
żebyniewybuchnąćpłaczem.Przycisnęławargii
wzięłagłębokioddech.
„Tylkonierycz,Maddy.Nieróbzsiebiemazgaja”.
Upiłałykkawy,choćniebardzomiałajużochotę.
Posiedziały
wmilczeniujeszczeprzezchwilę,uporczywie
wpatrującsięwtargowebudki,byleniepatrzećna
siebiewzajemnie.
–Przepraszam–odezwałasięwreszcieSal.
–Nicsięniestało.
–Chciałamtylkopowiedzieć…
Maddymachnęłaręką
–Zapomnij.Ufamci,Sal.UfamteżLiamowi.
Przeżyjemy,tylkojeślibędziemyzgodniei
uczciwiewspółpracować.Kilkarazysięudało.
Salskinęłagłową.
–Tylkotomamynatymświecie.Siebienawzajem.
Jeśliokażesiętoniemożliwe…niebędęchciała
dłużejtegorobić.Niebędęmogładłużejtego
robić.
–Przepraszam,Maddy.–Dziewczynkaścisnęła
dłońprzyjaciółki.
Maddywydęłapoliczki.
–Jużdobrze–rzekłazolbrzymimpoczuciemwiny.
Istniałjeszczejedensekret,którymsięnie
podzieliła,możewłaśnieteraznadszedł
odpowiednimoment,żebygozsiebiewyrzucić.
–Jestcośjeszcze,Sal.Muszęcipowiedziećjeszcze
jedno.
MinaSalmówiławyraźnie,żeniematerazochoty
wysłuchiwaćkolejnychtajemnic.Aleprzysłowiowe
szydłodopołowywyszłojużzworka.Maddy
uznała,żedziewczynamusitousłyszeć.
–Fosterjeststary,prawdaSal?Stary.Ilemożemieć
wedługciebielat?
–Niemampojęcia–zgarbiłaramiona.–Strasznie
jeststary.
–Nodalej,zgaduj.
–Siedemdziesiąt?Osiemdziesiąt?
–Acopowiesznadwadzieściasiedem?
SmoothieprawiewyślizgnąłsięzrąkSal.
–Co?
–Madwadzieściasiedemlat.–Maddypociągnęła
łykkawy.–Możemywięcswobodniezałożyć,że
JeźdźcemwCzasiebyłprzezdziesięćlat.Biuro
terenowe,Łuk,Agencja…funkcjonująw
dwudniowejpętliczasuodokołodziesięciulat.
Tosięakuratzgadzało.Baza–odpierwszegodnia
–sprawiaławrażenieopuszczonejprzez
poprzednichlokatorów.Zpewnościąniebyła
nowiuteńka.Świeżozałożona.Alenieoto
chodziło,nietonależałowyznaćSal.
–Rzeczwtym…żetranslokacjaczasowa
postarzałaFostera.Zawsze,gdycofałsię,by
naprawićhistorię,niszczyłajegoorganizm,
dodawałamulat.Terazdokładnietosamodzieje
sięzLiamem.
Salprzezchwilęwyglądałazaokno.Maddydoszła
downiosku,żeSaljużdawnonabrałapodejrzeń,iż
cośniedobregodziejesię
zIrlandczykiem.
–Włosy?–odezwałasiępochwili?–Tenkosmyk
włosów?
Maddyzesmutkiempokiwałagłową.
–Tak…Liamwykonałwtedygigantycznyskok.
Sześćdziesiątpięćmilionówlat.Tonielichy
upadek.Bojęsięmyśleć,ilelatżyciazabrałamu
tamtawyprawa.
–Chuddah–wyszeptałaSal.–Onumrze,prawda?
–Przednami…tak…tobardzoprawdopodobne.
–Awtedy?
Maddyniemiałapojęcia,cowówczaspoczną.Być
możepewnegodniaotworzyportalnaTitanicui
pogrążysięwlodowatejwodzie,rozpytująco
młodegostewardaonazwiskuLiamO’Connor.
–Sądzę,żewpływatorównieżnanasobie–rzekła.
–Nasteżpostarza.–Wyciągnęładłońidotknęła
niemalniewidocznychzmarszczekobokjejlewego
oka.Zażadneskarbynienazwieichkurzymi
łapkami.Tylkostarzyludzietakiemają…choć
pewnegodniateniewyraźneliniezamieniąsię
właśniewkurzełapki.–Kilkarazycofnęłamsię
jużdoprzeszłości,Sal…iwiem,żeodbiłosiętona
moimwyglądzie.Aletoniewszystko,bopodobnie
wpływananaspoleotaczającebazę.
Salnieodrywaławzrokuodtargowiskana
zewnątrz.
–Zauważyłam…–OdwróciłasiędoMaddy.–
Zauważyłam,żesięzmieniamy.Ija,ity.Niebyłam
poprostupewna,czytoniejakieśprzywidzenie.
–Jeślipowiesz,żewyglądamstaro,towylejęci
kawęnagłowę–rzuciłaMads.Próbowała
zażartować,aledowcipwypadłkulawo.
–Liammusitorozumieć–odezwałasięSal.–
Niemożliwe,żetegoniezauważył.Kiedyplanujesz
mupowiedzieć?
–Niewiem.Gdynadejdziepora.
–Aletojużterazjestoczywiste!Niedługobędziesz
musiałamupowiedzieć!
Ciekawe,czyLiamjużwie,żepodróżewczasiego
zabijają
itylkoudaje,żelatamutokołonosa?Niemoże
byćprzecieżtaktępy,cośmusiałzauważyć.
–Wiem.Tyleże…–westchnęła.–Bojęsię,żejak
mupowiem,toucieknieizostawinassame.
–Fosternieuciekł.
„Racja.Salmarację”–pomyślałaMaddy.Kiedyś
byłmłodszy,byłLiamem,idowiedziałsię,że
umiera.Aprzecieżzostałnastanowisku,czyżnie?
Wypełniłswójobowiązek.
–Powiemmu–rzekłaMaddy.–Wkrótcemu
powiem.
Siedziałytakpogrążonewmilczeniu,zatopionewe
własnychmyślach,wewłasnychświatach.
–Happyenduniebędzie–rzekłaSalpochwili.–
Wszyscytrojeumrzemy.
–Każdykiedyśumiera,Sal.
–Tyle,żemyumrzemyniebawem.
–Dlaczegotakmówisz?
–Mads.Pomyśl.Aco,jeślitomyjesteśmy–
byliśmy–tądrugądrużyną?Teżzostaniemy
któregośdniaporwaninastrzępyprzezszukacza?
Czytowszystkowydarzasięwkółkorazzarazem?
–Chciałabymto,cholera,wiedzieć.Chciałabymto
wszystkowreszciepojąć,zrozumieć.Słuchaj!
Lepiejsięniezapędzać.Któżmożewiedziećjak
jest,jakbędzienaprawdę?–Wzięłagłęboki
oddech.
–Takczyinaczej,tocodozasadyjużjesteśmy
martwi.Albopowinniśmybyć.–Salwyraźniesię
zasępiła.Maddydostrzegłamigocącewoczach
Hinduskiłzawerefleksy.Nachyliłasięnadstołemi
dotknęłaramieniaprzyjaciółki.Powinnateraz
powiedziećcośnapocieszenie.
–Posłuchaj.Ty,jaiLiamdostaliśmyodżycia
drugąszansę.Takiecudanieprzytrafiająsię
każdemu.Mieliśmyogromneszczęście.Ipomyśl,
ilejużzdążyliśmyosiągnąć.Ilewspaniałości
zdążyliśmyzobaczyć!Iilejeszczezobaczymy.Nie
możemymarnowaćczasu,którynampodarowanoi
martwićsięosprawy,którychnijakniemożemy
przewidzieć.
Maddyuświadomiłasobienagle,żeonasama
mogłabyskorzystaćztejporady.Zbytczęsto
tęskniłazaucieczkądonormalnegożycia.
–Wiem.Jatylko…łudziłamsięchyba,żeanuż
będziemytakżyćwnieskończoność.Całanasza
trójkaplusBobiBeki.Trochęjakrodzina.Jak
brygadasuperbohaterówczycoś,samaniewiem…
–Popoliczkudziewczynyspłynęłapierwszałza,
zatrzymującsięnapodbródku.
–Nicnietrwawiecznie,Sal.–Maddydelikatnie
ścisnęładłońprzyjaciółki.–Superbohaterzy,
mówisz?Onichybaniepotykająsięowłasnenogi.
ROZDZIAŁ18
AmfiteatrStatiliuszaTaurusa,Rzym
37roknaszejery
Człekbyłdoniczego,absolutniedoniczego.Nikt
niezaprzeczy.Lewkonał,sierśćnałopatkach
zwierzęciabyłaskołtuniałaizbryzganakrwią
wyciekającąztuzinaziejącychran;zrozcięcia
biegnącegowzdłużpodbrzuszazwisałyspętlone
wnętrzności,aletengłupieczdołałjakośwcisnąć
swójskapcaniałyłebprostopomiędzymasywne
szczękibestii,aterazbyłjużwłaściwie
umarlakiem.
Nie.Jużniewłaściwie.Ręce,zktórychodpłynęła
krew,właśnieporazostatniżałośniezamłóciły
powietrze.
Tłuszczazawyłairyknęłaśmiechem.Niebyłto
nawetpogodnyśmiech.Raczejrechotniesmakupo
lichymspektakluurządzonymprzezbyłego
senatora,któryniepotrafiłzawalczyćoswoje
życie.
Wyjrzałzeswojejcesarskiejtrybunyipowiódł
wzrokiempociżbiewypełniającejamfiteatr,po
twarzachwykrzywionychszyderstwemizłością
wymierzonymiwtarganegokonwulsjami
człowieka,któryleżałrozciągniętynazachlapanym
krwiąpiaskuareny.
„Ciekawym,jakwy,głupcy,byściewalczyli,hmm?
Stawialibyścieheroicznyopórdoostatniegotchu?”.
–Pomyślał,żelwiawiększośćtychludzi
zachowałabysiędokładnietaksamo,jaktentu
zniedołężniałystaruch,którycisnąłmieczna
ziemię,padłnakolanaiwyłolitość,niedziwota,
żeznudzonylewwkońcunańwskoczyłiprzewalił
kiepanaplecy.
Zobrzydzeniempotrząsnąłgłową,patrzącze
wzgardąnatłum.
„Jakżełatwowamudawaćodwagę.Siedziciesobie
tuwygodniewbezpiecznymoddaleniu,cieszącoko
krwawąrozrywką”.
–Cezarze?
Patrzył,jaklewleniwiekruszywzębachczaszkę
mężczyzny,niczymrzeźnickipiesobgryzający
rzuconąmukość.
–ImperatorzeGajuszu?
GajuszJuliuszCezarAugustGermanikodwrócił
siędoswegowyzwoleńca.
Takniewieluludziwjegootoczeniuużywałojego
imienia.Najczęściejwitaligosłużalczojakimś
oficjalnytytułem.Alegdytylkouznawali,żecesarz
niemaprawaichusłyszeć,zawszemówilionim,
używająctegoimienia,przydomka,któryprzylgnął
dońzamłodu,gdybyłledwoodrosłymodziemi
malcem.
–Mów–rozkazałKaligula.
–Ośmielęsięzasugerowaćprzejściedokolejnego
widowiska,panie.
Kaligulaobjąłwzrokiemtłumobywateli.Ci
bardziejkrewcy
zniecierpliwościzaczęliciskaćkamieniewżywego
lwaibezgłoweciałoostatniejofiarybestii.
–Tak,tak…oczywiście,oczyśćciearenędla
gladiatoriimeridiani.
Mężczyznaskłoniłsięiniezwlekając,opuściłlożę
cesarza.
Kaligulazpowrotemusiadłnakrześle,znówsam.
Swojąniesforną,wiecznieknującąsiostręDruzyllę,
jejsynaizramolałegowujkaKlaudiusza–rodzinę
–wolałtrzymaćpodkluczemzdalaodRzymu.
Samemąciwody,bezktórychswobodniemożnasię
obejść.
PopołudniowesłońceprażyłojakogieńWulkana,
purpurowamarkizarozłożonanadlożąrzucała
błogosławionycień,alepiasekarenyażmieniłsię
woczachodskwarudnia.
Wtakupalnednijaktenzawszeztęsknotą
wspominałrześkie,zimoweporankiwGermanii,
zapamiętanezwczesnegodzieciństwa.Mroczne
borywieczniezielonychdrzewuginającychsiępod
ciężaremśniegu.Wszechobecnąkrzątaninęobozu
wojskowego,głosGermanika,jegoojca,
wykrzykującegorozkazzarozkazem.Itych
ludzi…tychżołnierzy;wiarusówosurowych
obliczachpromieniejącychnawidokjego
miniaturowejreplikizbroilegionisty,jego
drewnianegomieczyka,żołnierskichbucików–był
synkiemgenerała,żywąmaskotkąlegionu.
Kaligula–„bucik”–tymwłaśniepieszczotliwym
przydomkiemochrzciligocinieznającystrachu
mężczyźni.Okrutnietęskniłzatamtymiczasami.Za
atmosferąrodziny.Zapoczuciemprzynależności.
Bonacesarzuciążywyrokdożywotniejsamotności.
Niejestczęściąniczego.Jestponadwszystkim.
Skryciepragnąłnawet,byjedenzjegouniżonych
sługodważyłsięchoćrazzwrócićsiędoniegotym
imieniem–Kaligula.Nieodebrałbytegojako
obrazy.Nieukarałbyśmiałkadlaprzykładu.
Przeciwnie,zwdzięcznościąpowitałbytouczucie…
chętnieprzedzierzgnąłbysięwmałegochłopca
otoczonegotytanami,którzykucalibyprzynimi
delikatnieczochralimuwłosy,zwcalenieudawaną
czułością.
ROZDZIAŁ19
Rzym
37roknaszejery
PędzącyprzodemMWDprzeleciałprzezłuk
triumfalnywznoszącysięponadViaPraenestina,
drogąwiodącądosamegosercaRzymu.Naalei
przedniminiebyłożywejduszy,doraźne
przeszkodytworzyłyzatoporzuconewozy,
dwukółkiiwalającesiębeletowarów.MWD
Rashimaprzefrunąłpodbramąiwleciałprostona
plactargowy.Doktormusiałprzyznać,żepomysł
Stilsona,abyzalaćokolicędecybelaminieznośnego
rocka,okazałsięwcaleprzyzwoitymstraszakiem.
Onsamwybrałbyzapewneodrobinębardziej
melodyjnąiwyrafinowanąmuzykędla
obwieszczeniaichprzybycia,alecotam,grunt,że
planokazywałsięskuteczny.
–KtórędydoKoloseum?–Wgłośniczku
zatrzeszczałwłaśniegłoswiceprezydenta.
Rashimnachyliłsięnadwłazemizacząłrozglądać
sięzaDreyfussem.Wreszcieodnalazłgowzrokiem
iruchemgłowyzaprosiłdowejścianagórny
pokład.Dreyfussutorowałsobiedrogęprzezścisk
kołyszącychsięciał,znalazłdrabinę,poczym
podciągnąłsięiznalazłobokRashima.
WskazałdrugiMWD,któryunosiłsięwpowietrzu,
delikatniepodskakującnapoduszceenergiiponad
wyludnionymplacem.
–Stilsonchcewiedzieć,jakdojechaćdoKoloseum!
Dreyfusspotrząsnąłgłowąiodkrzyknąłcośdo
niego.Odpowiedźmężczyznyzagłuszyłłoskot
ryczącejmuzyki.Rashimpod
niósłsłuchawkiwiszącenahakuobokniego,podał
jehistorykowiigestempoinstruował,żebyzałożył
jenagłowę.
–MójBoże!–PiskliwygłosDreyfussarozbrzmiał
weterzekilkasekundpóźniej.Oczyzaokularamiw
okrągłychoprawkachrozwarłysięw
oszołomieniu.–MójBoże!Tosiędziejenaprawdę!
TostarożytnyRzym.Niesamowite!Popatrzcietylko
natepolichromie!Natamtefreski!Te…
–JezusMaria,któżmitakgęgawsłuchawce?Toty,
Anwar?
–Nie,panieStilson–odparłRashim.–Właśnie
dołączyłdomniedoktorDreyfuss.
Widział,jakStilsonobracagłowęiramiona,żeby
nanichspojrzeć.
–Ach,dobrarobota.Dreyfuss,powiedzmi,jaksię
stąddostaćdoKoloseum?
–Hmm,panieStilson…jeślitorzeczywiście
trzydziestysiódmyroknaszejery,totaarenanie
zostałajeszczewybudowana.
–NiemaKoloseum?Dobra,Dreyfuss,togdzie
jeszczemożemypojechać?Jakiejest
najpopularniejszemiejscewRzymie?Musimy
zrobićmocnewejście!
–Cóż.–Doktorgorączkowodrapałsiępobrodzie,
niczymzapchlonypies,patrzącnaRashimaw
poszukiwaniuinspiracji.Irańczykwzruszyłtylko
ramionami,jakbychciałpowiedzieć„Topanjest
ekspertem”.
–Najlepszecomiterazprzychodzidogłowy…to
amfiteatrStatiliuszaTaurusa.
–Tak?Agdzietojest?
–NaCampusMartius,PolachMarsowych.
Usłyszeli,jakStilsonsoczyściebluzgnąłdo
słuchawki.
–Notomamskręcićwlewo,dojasnejciasnej,w
prawo,czywalićprosto?
Dreyfusswskazałszerokąwybrukowanąaleję,
któraodchodziłaodmałegorynku.
–Musimyjechaćtądrogąprzednami,takmisię
zdaje.Powinniśmysiękierowaćnapołudniowy
wschód.Czylidocentrummiasta.
–Dobra.
MWDStilsonaposzybowałwstronęszerokiejalei.
Poobustronachdrogiciągnęłysięrzędyniskich
sklepików,tabernae–kamienneścianypokrywała
wielobarwnamozaikamalowideł,aprzed
wejściamiustawionomarkizyistoiska,naktórych
sprzedawanoręczniewyrabianetowary.
Rashimprzyglądałsiębladymtwarzom,
wyzierającymzpogrążonychwmrokusieni
tabernae.Facjatommieszczan,którzy
zprzerażeniemwwybałuszonychoczach
przypatrywalisięobcym.Zastanawiałsię,czy
powszechnązgrozęwywołałwidokdwóch
wielkich,lewitującychpojazdów,czyteżstraszliwy
łomotrozsadzającygłośniki.
Frunęlipowolirównymtempem,mijając
pomalowanenajaskrawekolory,dwupiętrowe
budynkizbudowanezglinianejcegły,
zrachitycznymibalkonamiskleconymizdrewnai
wikliny.Widziałczubkigłówwystającezza
wzorzystychfiranidrewnianychokiennic,
porzuconenaśrodkuulicyryczącezwierzęta.Przy
wejściudojednegozdomostwktośzostawił
gaworzącegoniemowlaka,któryuniósłna
wysokośćbuziswojeróżowepiąstkiizwyraźną
fascynacjązaciskałjeirozwierał.
Pochwiliwjechalinadrugi,tymrazemwiększy,
rynek.Rashimujrzałpanicznyodwrótsetek
rzymskichobywateli,zroztrzęsionychdłoni
wypadałyizhukiemrozbijałysięobrukgliniane
amfory,
zroztrzaskanychnaczyńwylewałasięoliwaz
oliwekiwino,pomiędzydrewnianyminogami
straganówbiegaływystraszonekurczakiiwatahy
psów,któreujadaływściekle,rozdartemiędzy
pragnieniemrzucenianieznajomymotwartego
wyzwaniaachęciąschronieniasięnawszelki
wypadekwrynsztokach.
Dreyfussszczerzyłzęby,rozglądającsiępo
otoczeniuniczymliswkurniku.PoleciłStilsonowi
skręcićwlewo.
–TaalejatoVicusPatricius,zarazminiemyForum
Trajana…polewejzobaczymyPalatyn…
–Niepotrzebujemykolejnejlekcjihistorii,
Dreyfuss–zatrzeszczałwsłuchawcegłosStilsona.
–Wystarcząwskazówkidotyczącedrogi.
–Przepraszam.–Dreyfusspotulnieskinąłgłową.–
PojedziemytądrogąażdorzekiTyber,potem
odbijemywprawoijadącwzdłużniego,dotrzemy
naPolaMarsowe.
ROZDZIAŁ20
AmfiteatrStatiliuszaTaurusa,Rzym
37roknaszejery
Robotnicywytaszczylizarenyzakrwawionezwłoki
bestii
iuprzątnęlirozrzuconeluzemorgany.Dobito
ostatniegoznieszczęsnychlwówiświeżym
piaskiemzasypanonajwiększekałużegęstniejącej
krwi.Tłuszczaniecierpliwiewyczekiwała
kolejnegospektaklu,walkipomiędzygladitorii
meridiani,skazanyminaśmierćprzestępcami.
Walkaczłowiekazbestiątojedno,alepojedynek
ludzidesperackowalczącychożyciesmakuje
zupełnieinaczej.Szczególniejeślijednymze
skazańców,którzyraźnymkrokiemwyjdąnaarenę,
będzieVibius,niesławnymordercadzieciz
Eskwilinu.
Kaligulępodniecałzwyczaj,wedlektóregocesarz
mógłprzywdziaćzbrojęizejśćnapiachareny,by
wymierzyćsprawiedliwość,jeśliskazaniecpokona
swojegoprzeciwnikaizdołaprzeżyć.Tłumkocha
takiegesty.
„Jakżełatwojestzadowolićpospólstwo”–
uśmiechnąłsięwduchu.
Poamfiteatrzeprzetoczyłsięrykekscytacji,gdy
drewnianewrotarozwarłysięnarozcież,ukazując
pogrążonywciemnościachtunelniknącyw
podziemnychtrzewiachamfiteatru,skądpara
pretorianówwyprowadziładwarzędyprzerażonych
mężczyzn:menażerięwynędzniałychosobników.
Powoliodwracałsiędoswojegoniewolnika,
Gnaelusa,abyrozkazaćmuprzyszykowaćzbroję–
nawypadekgdybynaszłago
ochotadobiciaktóregośzdogorywającychi
bezbronnychskazańców–kiedyponadgwarem
urządzanymprzezzniecierpliwionychgapiów
wypełniającychtrybunyamfiteatru,usłyszałciche,
rytmicznedudnienieprzywodzącenamyślodległe
vibratobębnawojennego.
–Gnaelusie,słyszyszto?–Szczupłątwarz
wykrzywiłwyrazzaciekawienia.
Staryniewolnikskinąłgłową.
–Cotowedługciebiemożebyć?
Starzecprzekrzywiłgłowę.
–Cośjakbębenmarszowy,cezarze.
Kilkagłówwryczącymtłumieodwracałosięz
ciekawościąto
wjedną,towdrugąstronę,próbującznaleźćźródło
słabego,leczmiarowonarastającegodudnienia.
Tymczasemskazańcywyszlijużnaśrodekareny,
eskortapretorianówwycofałasiępodtrybuny
amfiteatru,aniewolnicyrzucilipodstopy
przestępcówróżnerodzajebroni.Zdawałosię,iż
sparaliżowaniperspektywąnieuchronnejśmierci
złoczyńcynieposłyszeliwzrastającegozkażdą
chwiląhałasu.
Kaligulapowstał,opierającsięobalustradę
okalającąimperatorskątrybunę.
–Cóżtojest?–wymruczał.–Tosięrobicoraz
bardziejirytujące.
Niespodziewaniebłękitneniebozasłoniłostado
szpaków,wyraźnieczymśspłoszonych.Wszystkie
głowywzniosłysiękuptakom,którezatoczyły
kołonadamfiteatremiodleciałyzamury,niknąc
pozazasięgiemwzroku.
Kaligulausłyszał,żewrzaskzniecierpliwionej
ciżby,zutęsknieniemczekającejnakolejnąkrwawą
jatkę,zastąpiłakociamuzykagłosów.
Pobrzmiewałownichzaintrygowanieirosnące
zaniepokojenie,wywołanetąnagłąiosobliwą
reakcjąptakówwystraszonychobcymdźwiękiem.
Dudnieniestałosięniemaltaksamodonośnejak
rwetespodekscytowanejtłuszczy–głęboki,
niespiesznyimiarowyłomotprzy
wodzącynamyślbicieserca.Brzmiałotojakśpiew
rogu.Nie.Poprawdzie…tonigdywcześniejnie
słyszałnicpodobnego.Dźwiękorosnącejtonacji,
wyższyiwyższy,natarczywyniczymgwałtowny
wiatrdmącyludziomnapotępienie.
Wolałbydaćsiężywcempokroićniżokazać
niepokójczyzaciekawienie,takjakgawiedź
zgromadzonanatrybunach.Aletakakofonia,
dudnienie,odktóregowibrowałajegoklatka
piersiowa,tennarastającygwizd,żałosnylament
i…Przeszywające,piskliwekrzyki.
Odwróciłsięwkierunkudochodzącychdźwiękówi
zobaczył,żeponadnajwyższymrzędemtrybun
zamajaczyłjakiśkształt,ogromny.Gabarytami
przypominałteintrygująceszareiociężałe
potworyzAfryki−dostrzegłdwiesztuki.
Kuriozumtworzyłyjednaksamezałamaniai
kanciastezagięcia,jegopowłokaprzywodziłana
myślzbrojęrycerskąobrunatnawejbarwiemulistej
rzeki.Cudowzbiłosięponadtrybunyijęło
posuwiścieopadaćnagłowyspanikowanychludzi,
którzyzaczęlipierzchaćzeswoichmiejsc.
Monstrumzawisłonadareną–powietrzepodnim
migotałoigęstniałoniczympoświataogniska.
Łomotniespodziewaniestałsiędużogłośniejszy,
Kaligulausłyszałopętańczypiskprzypominający
wrzaskczłekadręczonegoprzezlegionlemurów.
Cezarrunąłnakolanaobokbalustrady,oczy
pulsowałymuprzerażeniem.Monstrualnyobiekt
byłmartwy,niebyłotożadnezwierzę,terazto
wyczuwał–możejakiśolbrzymi,latającyrydwan?
–wkońcuprzeszybowałnadostatniątrybunąi
wylądowałnaarenie,spowijającjąwirującymi
tumanamipiaskuikurzu.Sekundępóźniejdrugiz
lewiatanówzmaterializowałsięnadszczytowym
muremamfiteatru,przeszybowałtużnad
wyludnionymijużprawietrybunami,poktórych
biegaliostatnioszalalizestrachuitratującysięw
popłochu,poranieniRzymianie,izatrzymałtuż
obokswegokolosalnegotowarzysza.
Oliwkowozieloneczortyunosiłysiępółtorametra
nadziemią,wzbijająckłębydymuipiasku,które
smagałytysiąceprzerażonychtwarzy.
Natężenieszumiącegowizguzaczęłosłabnąć,gdy
demonywreszciepowoliopadłynaziemię
oblepionechmurąpyłu.Niestetygłębokiedudnienie
iprzerażającewycieniestraciłyniczeswejmocy,
zagłuszającochrypłeokrzykipanikidobiegającez
każdegozakamarkasceny.
Kaliguladopieroterazpoczuł,żezestrachupuścił
mupęcherz,ajegoszatynasiąknęłyciepłym
moczem.Kolejnedzisiajwspomnieniez
dzieciństwa.
Wstyd.
ROZDZIAŁ21
AmfiteatrStatiliuszaTaurusa,Rzym
37roknaszejery
WeterzerozległsięrechotStilsona,wiceprezydent
zanosiłsięśmiechemjakgłupawystudentna
impreziewakademiku.
–Tylkonanichpopatrz!
Dreyfussteższczerzyłzęby,chłonącatmosferę
areny.
Jednostkabojowadowodzącaplutonem,porucznik
Stern,wydałrozkazswoimklonom,które
natychmiastzeskoczyłyzkadłubówMWDnaubitą
ziemię,poczymzwyćwiczonąszybkościąuklękły
wrównychodstępach,formującokrągwokół
wehikułów.
–Możemywreszcieuciąćtenprzeklętyjazgot?–
spytałRashim.–Jestempewien,żejużim
pokazaliśmy,naconasstać!
Stilson,stojącypiętnaściemetrówdalejnaszczycie
wieżyczkidziałowejMWD,powoliskinąłgłową.
–Tak,jateżuważam,żetejełopynasłuchałysięjuż
AC/DC.Dobra,wyłącztocholerstwo.
Rashimschyliłsięigestemrozkazałjednostce
obsługującejkonsolę,żebywyłączyłamuzykę.
Klonprzesunąłprzełącznik…inaglezapadłacisza.
Absolutnacisza,wktórejdałobysięusłyszeć
odgłosigłyupadającąnaziemię.
WsłuchawceRashimazatrzeszczałszeptStilsona.
–Chybazwróciliśmynasiebieuwagę,conie,
doktorzeAnwar?
„Tak,pewniemożnataktoująć”–Rashim
bezgłośnieskinąłgłową.
–Gotowemamytonagranie?
PrzezcałąnocDreyfussiStilsonpracowalinad
przemową.Profesortłumaczyłnałacinęnotatki
Stilsona,poczymczytałjenagłosinagrywał.W
nieskończonośćdopieszczałnagranieiobłąkańczo
poprawiałniuanse,zamartwiającsięowłaściwą
wymowę.
–Niktniewienapewno,jakwłaściwiewymawiano
tesłowa!–powtarzałjakwmalignie.Aleudało
się…wybrałjednozpedantyczniedopracowanych
nagrań,uznając,żelepiejjużniepotrafi.
–Możemyzaczynać–rzuciłDreyfussdo
mikrofonu.
–Topuszczaj!–odkrzyknąłStilson,zeskakującz
wieżyczkidziałowej.Przemaszerowałprzezkadłub
wehikułuistanąłdumnienaprzedniejmasce,
opierającręcenabiodrachniczymjakiś
szekspirowskiaktorprężącysięnaśrodkusceny
teatru.
GłuchąciszęprzerwałogromkievibratoDreyfussa,
którewstrząsnęłomembranamigłośnikóww
wehikule.
–OBYWATELERZYMU!Przybywamywpokoju!
Rashimpotrząsnąłgłową.Tylkonadętyidiota
podobnyStilsonowimógłrozpocząćod
wygłoszeniatakgłodnegokawałka.
–Jesteśmybogami,którzyzstąpilizniebios,by
dzielićdolęśmiertelników!Przybyliśmy,by
pokazaćwamnowezwyczaje,przekazaćwam
wiedzęiobdarzyćmądrością.Przybyliśmy,by
rozjaśnićmrokitejepokipłomieniemoświecenia,
byponieśćładiporządekdowszystkichzakątków
tejkrainy…ajejmieszkańcówobdarować
dobrobytemipomyślnością!
Popatrzyłnatłuszczę.Panikawygasła,ludziena
trybunachzastygliwbezruchu,dziesięćtysięcy
milczącychtwarzywpatrywałosięwStilsonaz
czterechstronamfiteatruStatiliuszaTaurusa…Byli
przekonani,żesłysząjegogłos.Tłoczącysięwe
wnętrzuMWDczłonkowieprojektuExoduszaczęli
ostrożniewychodzićprzeztylnerampypojazdów.
–Mywszyscyjesteśmybogamiwludzkiejpowłoce.
Wszyscypochodzimyzniebios,zmiejsca
nazywanego…Ameryką.Przybyliśmytu,by
zaproponowaćnowymodelżycia.Bypodarować
wam„amerykańskisen”!
ROZDZIAŁ22
KsięgarniaBarnes&Noble,
UnionSquare,NowyJork
rok2001
–Toniejestdziałzksiążkamihistorycznymi,
Liamie.
–Co?Hmm…–Liamzpoczuciemwinypodniósł
wzrokztrzymanegowdłoniachkomiksu.–O,
cześć,Bob,właśniesięzastanawiałem,gdziesię
podziałeś.
–Czekałemwdzialezksiążkamihistorycznymi
przezdwadzieściadziewięćminut.–Bobpopatrzył
naetykietęprzytwierdzonądowierzchołka
wirującegostojaka.−„Powieścigraficzne”?Wtej
sekcjinieznajdzieszanijednegoistotnegoi
przydatnegotekstu.Zlokalizowałemsekcję
technologiiinformacyjnejw…
–Sampowinieneśtozobaczyć!–Liam
przekartkowałkilkastron.–WCorkunigdynie
zwracałemszczególnejuwaginatehistoryjki,choć
jużwtedypojawiałysięwlokalnychgazetach.
Myślałem,żetobzdurydladziecilubgłupcówi
analfabetów.–WręczyłkomiksBobowi.–Aleto…
–wydusił,szczerzączęby–tojestzupełnie
niewiarygodne.Popatrztylkonatezdjęcia.
Bobzerknąłnaokładkękomiksu,którywręczyłmu
Liam.
–SędziaDredd?
–Bomba,nie?Bohater,tenDredd,toskórazdjętaz
ciebie:tasamagóramięśni,tensampodbródeki
żadnegośladuuśmiechunatwarzy.Mógłbyśbyć
jegobratembliźniakiem!
Bobprzeskanowałwzrokiemkilkastronzmarsem
kontemplacjinaczole.
–Nawetniewidaćtwarzytejpostaci.Nosihełm.
–Hej,moglibyśmyciętakprzebrać.Co?
Kupilibyśmycijedenztychmotorowychrowerów,
żebyśsobiejeździłpocałymmieściezmroczną
miną.–Liamszturchnąłgoprzyjaźnie.–Cotyna
to?
Boboddałmukomiks.
–Talekturaniejestzwiązanazinteresującymnas
tematem.
–Przecieżstrajkujemy.Dlaodmianymamteraz
ochotępoczytaćcośprzyjemniejszego.–Włożył
komikspodramięiprzekartkowałkilkainnych
pozycji.–Tegazetkisątakiezabawne…popatrz
tylko!Tutajbohateremjestnaburmuszony
jegomość,któryciągleprzebierasięzanietoperza.
–Liamzachichotałzrozkoszą.–Uwielbiamto!
–Telekturyniesąaniprzydatne,aniistotne.
Irlandczykwyciągnąłkolejnynumeriwmilczeniu
przejrzałkilkanaściestron,uśmiechającsięnad
kolorowymiilustracjami.
–Albomożeszprzebraćsięjaktentutaj.Idealniedo
ciebiepasuje.
Bobpopatrzyłnaokładkęigłośnoodczytałtytuł:
–2000AD:Robo-Hunter.–Zdezaprobatąpokręcił
głową.–Technologiacybernetycznaniezostałatu
opisanazbytprecyzyjnie.
–Ach,dajspokój,Bob.Totylkotakazabawa.–
Liampoklepałklonapomuskułach.–Tenteż
wezmę.–PodniósłwzroknaBoba.–Ilemamy
pieniędzy?
–Maddydałanamdziewięćdziesiątdolarów.
–Notopowinnowystarczyćnajeszczekilka
numerów–uznałLiam.
–Zaprzeczam,Liamie.Pieniędzywystarczyna
zakupjednegokomiksu,jeślioczywiściewciąż
maszochotęnahot-doga.
WyszlinaPiątąAlejęispacerkiemruszylinaokow
stronęCentralParku.Hot-doginatrawiew
słonecznepopołudnie–takibyłplan.Żeby
wyłudzićodMaddytrochęzaskórniaków,Liam
oznajmiłjej,że„chłopakimusząsięczasem
poszwendaćsami”.
Liamzzapałemkartkowałbłyszcząceikolorowe
stronySędziegoDredda.
–Kurcze,tenDreddtotakizimnytyp,wrzeczy
samej.
IdącyobokzamaszystymkrokiemBobniepewnie
ściągnąłbrwi.
–Zdefiniujokreślenie„zimnytyp”.
–No,jesttakiwieczniespokojny.Popatrztylkona
jegousta.Zawszeukładająsięwtensamgrymas…
niekrzyczy,nieśmiejesię.Nicanic.Wieczniełazi
tak…–Liammocnościsnąłwargi,całkiemudatnie
imitującpogrzebowąminęrobota.–Teżchciałbym
takibyć.Spokojny.Mocny.Rozumiesz?Nie
okazywaćstrachu,miećwszystkopodkontrolą.
–Twojatwarzjestbardzoekspresyjna,Liamie.
Dlaczegochceszsięograniczaćdorobieniatylko
jednejminy?
–Noboprzezostatniekilkamiesięcylatałemtylko
zpyskiemotwartymjakdrzwiobory.
Rzeczywiścietakbyło.Wrzadkichmomentach,
kiedyniebyłcałkiemzdezorientowany
rozgrywającymisięwokółniegowydarzeniami,
byłnimicałkowicieprzerażony.
–Imitowanieludzkiegowyrazutwarzyprzychodzi
mizniemałymtrudem–oznajmiłBob.–Beki
potrafiłatorobićznaczniebardziej
przekonywająco.
–Ajtam,idlategojesteśtakiuroczy,Bob.Jesteś
unikatowogburowatąismętnąbryłąmięśni.
–Alejachcęwyglądaćizachowywaćsięjak
człowiek,tojedenzmoichcelów.
–Celów?–Liamażprzystanął.–Naprawdęmasz
osobistecele?
–Potwierdzam.–Klonpoważniepokiwałgłową.–
Pozapriorytetamiwynikającymizwytycznych
poszczególnychmisji,wmojąsztucznąinteligencję
wdrukowanoimperatywnieustannejpoprawy
skutecznościoperacyjnej.
–Hola…gdyużyłeśprostegosłowa„cel”
brzmiałeśdużobardziejjakzwykłyczłowiek.–
Liamsięzaśmiał.–Naprawdęmusiałeśrujnowaćto
wrażenie,fundującwykładowytycznychmisji?
Przezchwilęszlipogrążeniwewłasnychmyślach.
–Czymogęzadaćcipytanie,Liamie?
–Jasne.Pytaj.
–Czytymasz…osobistecele?
–Tocidopieropytanie…hmmm.–Liam
zmarszczyłczoło.Odkiedytekilkamiesięcytemu
umknąłprzedpewnąśmierciąnadnieAtlantyku,
jegoumysłpracowałnazdwojonychobrotach,by
nadgonićniemalstostraconychlat.Liampragnął
nauczyćsię,jakfunkcjonujeświatdwatysiące
pierwszegoroku,chciałdowiedziećsięjak
najwięcejohistoriiitechnologiidwudziestego
wieku.UmysłIrlandczykazalałalawinanowych
informacji,nicdziwnego,żeniemiałczasuinie
starczałomuszarychkomórek,byzastanawiaćsię
nadtakfundamentalnymirzeczamijak…cele
osobiste,pragnienia,nadzieje.Czysprawami
przyziemnymi−jakkomiksy.
–Powiedzminaprzykład–ciągnąłBob–
chciałbyśwrócićdoswoichczasów,Liamie?
Liampotrząsnąłgłową.
–ZaciągnąłemsięnaTitanica,żebyucieczdomu.
Chciałemzobaczyćświat,odwiedzićAmerykę.
–Widziałeśjużwielenowychrzeczy,Liamie.
Liamzaśmiałsięradośnie.
–Więcejniżmiałemzamiar.
–Czyliniewyznaczyłeśsobieżadnychcelów?
–Przeżyćwjednymkawałku,tomnieteraz
najbardziejzajmuje.
Bobpokiwałgłową.
–Potwierdzam.Torozsądne.
–Niemiałbymnicprzeciwkojednejrzeczy,Bob.
–Jakiej,Liamie?
Przerwał,ustępującdrogiparzemłodychkobiet,
którepopychałyprzedsobądwawózkidziecięce,
obieniestrudzenietrajkotałydotrzymanychprzy
uchutelefonów,tarasująccałąszerokośćchodnikai
ignorującutyskującychprzechodniów,którzymieli
nieszczęścieznaleźćsięzadwiemalwicami.
–Niemiałbymnicprzeciwkopowrotowido
Nottingham.–Uśmiechnąłsiętęsknie.Tylkojedno
wspomnieniewzbudzałownimtakisentyment:
pobudkawkomnacie,doktórejwkradałysię
pierwszeprzebłyskisłońca.
Przypomniałsobie,jakrozespanywychodziłna
tarasiwodziłwzrokiempobudzącymsiędożycia
grodzie,przypomniałsobiezapachuderzającegow
nozdrzadymudrzewnego,pianiekogutów
oświcie,jaskółkipikującewokółdonżonu…i
poczucie,żejestwładcą–nawetjeślitymczasowym
–okolicznychziem.
–Tobyłdobryczas.LiamiBob,panowiena
włościach.
–Współpracowaliśmyzesobąskutecznie–Bob
pokiwałgłową.
Utkwiłwzrokwwitryniesklepuztelefonami
komórkowymi,któregoszybabyłaoblepiona
promocyjnymiofertamidarmowychminuti
esemesówbezograniczeń.
–Ach,jeejuu!
–Cośsięstało,Liamie?
–Znówzapomniałemwłączyćtenmójprzeklęty
komórczak.–Sięgnąłgłębokodokieszenispodnii
wyciągnąłzniejtelefon,którywręczyłamuMaddy.
Razzarazemzapominałowłączeniuszatańskiego
wynalazku.JeśliwtymczasieMaddybez
powodzeniapróbowałasięznimpołączyć,będzie
musiałwysłuchaćzrzędliwejtyradyAmerykanki.
Niezgrabniewcisnąłkilkamałychprzycisków,aż
wreszciezamigotałekran.
Siedemnieodebranychpołączeń.
Iwszystkieodniej.
„Notobomba”.
Szybkowystukałjejnumer,odebrałajużpo
pierwszymsygnale.
–Liam,baranie!Pokiegolichadajęcitelefon,
skoronigdygoniewłączasz!
–Ach…przepraszam,Mads,słowo.Bo…
–Dodomu!Migiem.
–Dlaczego?Cosiędzieje?
–Wracaj,niegadaj!Mamyproblem!
ROZDZIAŁ23
NowyJork
rok2001
–TobyłabejsbolówkaYankessówjakiegoś
dzieciaka?–spytałaMaddy.–Tak?
Salpotwierdzającoskinęłagłową.
–TocharakterystycznelogoNowegoJorku,które
wisiwszędzie,zamieniłosięwtrójząb.Wułamku
sekundy.
Liamzasunąłroletę.
–Noi?
–No,ijakkażdynajwiększypółgłówekdoskonale
wie,trójząbtosymbolgreckiegoboga.
–Oczywiście.–Liamkiwałgłowąwzamyśleniu.–
Pewnie,wiedziałemotym.
–Jateżtakmyślałam,zanimwróciłyśmydobazyi
zaczęłyśmyzbieraćinformacje–rzekłaMaddy.–
Sądziłam,żemusitomiećzwiązekzgreckimi
bóstwami.Późniejokazałosię,żetojednakrzymski
symbol.BotrójząbtorównieżatrybutNeptuna,
rzymskiegoodpowiednikagreckiegoboga
Posejdona.
–Zaraz–przerwałjejLiam–czylitomożebyć
symbolkażdegoznich.Kontaminacjamoże
pochodzićzrzymskiejlubgreckiejepoki?
Maddypotrząsnęłagłową.
–Nie,nastoprocentchodziorzymskiebóstwo.–
Poprowadziłagodobiurka.–Zaobserwowaliśmy
poważnązmianę.Komputer-Bob
odrazująwychwycił.–Usiadła.–Bob,rozwińlistę
zwewnętrznejbazydanych.
>Dobrze,Maddy.
Naekraniepojawiłasięlistanazwiskidat.
–Rzymscycesarze–oznajmiła.–Topełnalista
władcówpanującychwImperiumRzymskim.–
Odwróciłasiędoekranu.–Bob,możeszteraz
wyświetlićlistęzeźródłazewnętrznego?
Obokpierwszegoindeksuwyskoczyłdrugi.
–Aterazznajdźróżnicę–zachęciłaSal,sadowiąc
sięobokMaddy.
–Zmieniasiępotrzecimjegomościu.–Liam
błyskawiczniespostrzegłniezgodność.–Po
Kaliguli.
–Trafiłeś–pochwaliłaMaddy.Wskazałanazwisko
piórem
iprzesunęłastalówkęwdółekranu.–Na
prawidłowejosiczasupanowałodtrzydziestego
siódmegodoczterdziestegopierwszegoroku
naszejery.Tylkoczterylata.Aterazpopatrzna
wykazchronologicznyzzewnętrznegoźródła–
pobraliśmygozbazydanychznajdującejsiępod
adresembibliotheca.universalis/libri.cldvi.
Widzisz?CesarzoprzydomkuKaligulawładał
prawietrzydzieścilat.
–Aledziwne–stwierdziłaSal,patrzącnaadresz
bazydanych.–Internetpołacinie.
Liamzmrużyłoczy,przypatrującsięimionomna
ekranie.
–Imionawładcówpanującychponimteżsąinne.
–Zgadzasię.–Maddyzpowrotemusiadław
krześle.–Ktośpostarałsięoto,abyKaligula
pozostałuwładzyznaczniejdłużejniżbyłomuto
pisane.
–Niedługonadejdzieznaczniewiększazmiana–
zauważyłLiam.
–Jasnygwint,Bógjedenwie,conasczekapo
przypłynięciunastępnejfali.
–KtośwstarożytnymRzymienieźlenabroił.–Sal
cmoknęła
zdezaprobatą.
–Notocooo…?–Liamzlekkąirytacjąpopatrzył
nadziewczyny.
Maddywestchnęłaicisnęłapióronazagracone
biurko.
–Noto…–Zapadłaniezręczniedługacisza,
wszyscyczekali,ażktoinnypierwszyzabierze
głos.Pytaniezawisłowpowietrzu,niktniechciał
gozadać,niktniechciałudzielaćodpowiedzi.
–Noto–odezwałasięSal–działamyczy
strajkujemy?
–Togroźnyepizodkontaminacyjny–zadudnił
Bob.
–Jasne,dziękizaprzypomnienie,DoktorzeMózg.
–Maddyskrzywiłasięiparsknęłazirytacją.–
KoronabyWaldsteinowi
zgłowyniespadła,gdybyłaskawiepodziękowałza
to,cotutajrobimy.Najpierwmuszęusłyszeć
odpowiedź,zanimruszępalcemdlatejjego
Agencji.
–Anonswciążbezodpowiedzi?–spytałLiam.
–Nic.Nada.Niente.
–Niemożemyzignorowaćtegozdarzenia
kontaminacyjnego–naciskałBob.
>Bobmarację.
Maddyzaklęła.
–Świetnie,terazobajnamnienaskakują.
Liamwzruszyłramionami.
–Niemiałbymchybanicprzeciwkoszybkiej
wizyciewRzymie.–PosłałMaddypojednawczy
uśmiech.–MożeBobowiemająrację.
–JeśliFostermówiprawdę,Maddy–cicho
odezwałasięSal.–Jeślirzeczywiściejesteśmy
jedynądrużyną…?
–Amożeodpuśćmy?–upierałasięMaddy.–
Pozwólmy,żebytamałafaladopłynęładoczasów
Waldsteina.Możewówczasnaszauważy.Zmusimy
gowtensposóbdoodpowiedzinanaszepytania.
–Niemożemyzignorowaćtejkontaminacji–nie
dawałzawygranąBob.
Amerykankazacisnęłapięścinastoleiztrudem
chrząknęła,tłumiącwybuchirytacji.
Salpopatrzyłananiąniepewnie.
–Niedługonadejdąkolejnezmiany,Maddy.Dobrze
wiesz,jaktowygląda.
–Noprzecież…powinniśmycośzrobić–odezwał
sięLiam.
Maddyodwróciłasięwkrześle,żebynanich
spojrzeć.
–Racja.–Pokiwałagłowązezłością.–Teraztoja
zachowujęsięjakskończonaidiotka.Teraztonieja
dowodzędrużyną.Terazdecyzjepodejmuje
„kolektywkierowniczy”,którymniewłaśnie
ewidentnieprzegłosował.Czymożemisię
przywidziało?
NiesposóbjednakbyłoodmówićSalracji.Sytuacja
faktyczniejestniepokojąca.Liamteżmówiłdo
rzeczy,nawettakokosianajednostkaiklon-
komputermielirację.Niemogąpoprostunicnie
robić:niemogątaksiedziećzzałożonymirękamii
modlićsię,bynadchodzącaburzaichniezmiotła.
–Jasnyszlag!Chciałamtylko…odczekaći
zobaczyć,cosięstanie.Sprawdzić,czyktoinny
wkroczydoakcjiinampomoże.–Spróbowała
przybraćoptymistycznyton.–Możezmusiłobyto
samegoWaldsteinadocofnięciasięwczasiei
złożenianamwizyty.Nigdyniewiadomo.
Odpowiedziałajejgłuchacisza,odktórejaż
dźwięczało
wuszach.
–Nodobra.Okej…przyjęłam.Rozumiem.–
Gwałtownieodsunęłakrzesło,plastikowekółkaaż
zapiszczałyżałośnieozniszczonybeton.–Noto
czassięprzygotować.
–Cotojest?
–Tobabel-budy–odparłaMaddy.–Takaetykieta
widniałanapaczce,wktórejtudotarły,ludzie
przyszłościużywająichnonstop.
Liamspojrzałnaniepozornetranslatory.
Wyglądałyjakcielistedrażetkizdołeczkiemna
wierzchu.Maddyotworzyłazapinanąnazamek
plastikowątorebkęiwrzuciładoniejdwa
urządzonka.
–Sprawdziłamje,obsługująsiedemdziesiątsześć
języków,wtymłacinę.Powylądowaniuwłóżcieje
douszu.Jestkilkazapasowychwraziegdybyścieje
zgubili.–PopatrzyłanaskołtunionewłosyIr
landczyka.–Aponieważtwojemałżowinyzniknęły
podtymmopemnadobre,niktniezauważybabel-
budów.
Salpodałamukolejnązapieczętowanątorbę,w
którejznajdowałasięwełnianatunika,rajtuzyibuty
pamiętającewyprawędotysiącsto
dziewięćdziesiątegoczwartegoroku.
–Znalazłamskórzanesandałyizdjęłamznich
metkę,powinnysięnadać.
–Dzięki.
–Lokalizacjęzrzutuwyznaczyłamwodległości
okołodziesięciukilometrówodRzymu–
poinstruowałaMaddy.–Sondagęstości
przeskanowałateren.Toustronne,spokojne
miejsce,niktniepowinienzauważyćwaszego
przybyciaaniodjazdu.Możeudawamsięodnaleźć
kogośzmierzającegodoRzymu,kogoś,ktozechce
waspodwieźć,
wostatecznościukradnijciejakieśkonie…wtaki,
czyinnysposóbdotrzyjciedoRzymuirozejrzyjcie
siępomieście.–Przebiegławzrokiem
wydrukowanenotatki.–Wszystkowskazujenato,
żedziękipomocykogoślubczegośKaligula
przeżyłzamach,którypowinienbyłpozbawićgo
życiaiwładzy.Naprawdęniewiem,gdzie
powinniścieszukać,prawdopodobniewcentralnej
częścistolicy–wdzielnicyrządowej,naforum,w
senacie.Albowpodobnychmiejscach.
–NaichwersjiTimesSquare–dodałaSal.
–Właśnie.–Maddypotwierdziłaskinieniemgłowy.
–Wybrałampięćdziesiątyczwartyroknaszejery.
Wbaziedanychzinformacjaminatematskażonej
wersjihistoriipojawiająsięsprzeczneinformacje
natemattegoroku.Taciągłafluktuacjatoefekt
następującychposobiesekwencjifalczasu,których
drganiaukładająsię
wniespójnywzórzakłóceń.Sytuacjajestbardzo
niestabilna.Wtymrokubezwątpienianastąpiło
jakieśzwrotnewydarzenie.Zacznijmyodtegoi
zobaczmy,doczegodojdziemy.
BobiLiampotwierdzającoskinęligłowami.
–Działajcie,jaknapierwszejwyprawiedoczasów
Cabota,
Liamie.Rozejrzyjciesię,posłuchajcie,coludzie
majądopowiedzenia,abyśmymoglizlokalizować
źródłoprzesunięcia.
–Takjest,zrobisię.
–Oknapowrotne,takjakzwykle,ustawiamw
odstępiegodziny,dniaitygodnia.
–Tylkosięniedąsajcie,jeśliprzegapimypierwsze
dwaokna–rzekłLiam,spoglądającnanią
nieobecnymwzrokiem.–Dwanaściekilometrów?
Piechotątodzieńdrogiwjednąidrugąstronę.Nie
zwiedzimyzBobemRzymu,jeślibędziemymusieli
wrócić…
–Nodobra,tydzień–odparłazirytacjąwgłosie.–
Wystarczy?
–Tak.–Uśmiechnąłsię.–Tylestarczy,żebydobrze
sięrozejrzećzamiastzałatwiaćwszystkona
chybcika.
–Jaksobiechcesz.Tylkouważaj…–Maddyurwała
wpółsłowa.
Wcześniejjejtoumknęło,aleteraz,stojącu
podstawypróbówkitranslokacyjnejipatrzącna
twarzLiamaoświetlonąintensywnymświatłem
pstrykającejjarzeniówki,zauważyła,żejegooczy
nieznacznieniknąwcieniuoczodołów.Wmłodych
rysachchłopcadostrzegłapierwszą,subtelną
zapowiedźtwarzyFostera.
–Mads?
SzybkozerknęłanaSal,którawiedziałajużo
Liamie.
„Onateżtowidzi?Czywtymświetlejestwstanie
dostrzectosamo,coja?”.
KiedyzaintrygowanyLiamprzekrzywiłgłowę,
wszelkiepodobieństwodoFosterazniknęłow
ułamkusekundy.
–Maddy?Cosięstało?
Kiwnęłagłową.
–Hmm…nic.Nic,chciałamtylkopowiedzieć,
żebyś…żebyśbyłostrożny.
–Oczywiście,żebędę.Zawszejestem.–Liam
wyszczerzyłzęby,odwróciłsięilekkouderzył
pięściąwodsłonięteramięBoba.–Chodź,
wielkoludzie.Porawejśćdoakwariumdlazłotych
rybek.
Bobstałwsamychszortach,ściskającwwielkich
łapskachplastikowątorbęzubraniami.
–Ładowaniepakietudanychukończone?–spytała
Maddy.
–Potwierdzam.–Potakującoskinąłłepetyną–
Zainstalowanezostałyplikijęzykowez
pierwszowiecznąłacinąorazpoprawnaośhistoriiz
bazydanych.
–PrzywieźLiamazpowrotemcałegoizdrowego,
dobrze,Bob?
–Oczywiście.Liamtutuseritinmanibusmeis.Los
Liamajestwmoichrękach.
–Przekonującojakzwykle.–Maddysię
uśmiechnęła.
Patrzyła,jakLiamostrożnieopuszczasiędo
próbówki,puszczakrawędziizhukiemwpadado
lodowatejwody,echorozbryzguponiosłosiępod
arkadami.Bobwszedłdocylindrachwilępóźniej
ispokojnieporuszającrękami,unosiłsięwwodzie
obokchłopaka.SalpodeszładoMaddyw
momencie,gdywszafceelektrycznejustawionej
obokpleksiglasowejpróbówkizaczęłabuzować
energia.
–Jużwiem,dlaczegozawszejesteśsmutna,gdy
wysyłaszLiamadoprzeszłości–powiedziała
szeptem.
–Tak.–Maddyskinęłagłową.–Jużwiesz.
Natężenieihałasszumiącejenergiikinetycznej
narastały,
aMaddyodliczałaostatniedwieminutydozrzutu.
„Bozakażdymrazem,kiedyrobiętoLiamowi…
stopniowogozabijam”.
Wbazieeksplodowałoechouwolnionegoładunku,
pleksiglasowapowłokawygięłasięzgłuchym
odgłosem,uwolnionaodmasyiciśnieniastu
czterdziestulitrówwody.
ROZDZIAŁ24
Italia
54roknaszejery
Liamprzebrałsięwreszcieirozejrzałpookolicy.
Maddyudałosięznaleźćwyjątkowodyskretne
miejsce.Wylądowaliwmałymgajuoliwnym
porastającymdnowąziutkiejdoliny,przezktórą
płynąłstrumykmeandrującypogłazachipłytkim
kamienistymdnie.Uroczyiodludnyskrawekziemi.
Wmilczeniuzakopywaliworkiwspalonej
słońcem,rdzawejigliniastejglebiepodjednymz
oliwkowychdrzewek,przysłuchującsiętrelom
cykadszemrzącychwwysuszonejtrawie.
Poskończeniurobotyzaczęliwdrapywaćsiępo
zboczudolinyzarośniętejdzikątrawąikrzewami
głogu.Liamnierazmusiałocieraćpotztwarzy,
zanimweszlinaszczytiprzystanęliobok
zakurzonego,twardegogościńcaprowadzącegow
dółzbocza.Objąłwzrokiemrozległy,arkadyjski
horyzont.Woddalirozpościerałasięwstęga
wierzchołkówApeninów.Bezpośrednioprzednimi
rozciągałasięnatomiastszachownicapastwiskipól
spływającychpopagórkach,tuiówdziewyrastały
pastelowewille
pokryteglinianymidachówkami,połyskującymiw
blaskupopołudniowegosłońca.
–MiastoRzymznajdujesiędwanaściekilometrów
nawschódodnaszejaktualnejlokalizacji–
zakomunikowałBob.–Rekomendujęzdobyć
środektransportuiudaćsiędostolicyimperium,
abyzgromadzićdanewywiadowcze.
–Środektransportu?–Liamrozejrzałsięwokół.–
Sądziłem,żesamisięprzetransportujemy.
Bobnicnieodpowiedział,pilnieskanował
wzrokiemgościniec.
–Pewniebędziemymusieliiśćnapiechotę–
ponuroskonstatowałLiam.
–Zaprzeczam.Todrogahandlowawiodącado
Rzymu.Napotkamyjakiśpojazd.–Bobzmrużył
oczyimocniejwytężyłwzrok.–Spójrz.
Liampopatrzyłizauważył,żedalekonad
gościńcemwzbiłysiętumanykurzu.
Bobzacisnąłpięści,anajegoustachzastygła
irytującoszerokaimitacjauśmiechu.
–Terazzatańczymy–mruknąłwesoło.
Pięćminutpóźniejbylijużwposiadaniukoni
zaprzężonychdowyładowanegoamforamiz
winemwozu.Poprzedniwłaściciel,brzuchatyi
starykupiecgrecki,stałterazsamotnienaśrodku
gościńca,wyrzucajączsiebiepotok
niezrozumiałychprzekleństwigniewnie
wygrażajączanimipięścią.Kojący,kobiecygłosw
babel-budzieLiamamonotonnymtonemprzekładał
łacińskiesprośnościnaangielski.
<Twójojciectozapchlonyniemytykundel.Twoja
matkatoniedomytakokota…>.
–Przepraszam!–odkrzyknąłLiamzpoczuciem
winy.
<Mepaenitet>–szeptempodpowiedziałgłosw
babel-budzie.
–Me…paenitet!–krzyknął.
Bobzaprobatąkiwnąłgłową,zachęcająckoniedo
przejściawłagodnykłus.
–Używasztranslatora.Bardzosłusznie.
–Możepowinniśmyzostawićmucośdopicia?
Strasznyjestskwari…
–Jaksobieżyczysz.–Bobprzełożyłswoją
masywnąrękęprzezkoziołwoźnicyipodniósł
dużąglinianąamforęzalakowanąplastremwosku.
Bobprzeniósłamforęzpluskającąwodąnadburtą
wozuiłagodniepołożyłnakruchychiglastych
gałęziachsosnyalepskiejrosnącejnapoboczu
gościńca.
SłanezanimiprzekleństwaGrekasłabły,a
wreszciecałkiemucichłyzagłuszonetrzeszczeniem
kółistukotemkopytuderzającychospieczoną
słońcemziemię.
Liamrozparłsięwsiedziskuiwestchnąłz
zadowoleniem,grzanypromieniamisłońca.
–ZatemtojeststarożytnyRzym?
–Potwierdzam.
–Notokolejnapozycjanaliściemiejscdo
zwiedzeniaodhaczona.
Bobodwróciłsię,bynaniegospojrzeć.
–Spisałeślistęmiejscdo…?
–Totakametafora,Bob.
–Rozumiem.
–Dobra,terazmożeszmipowtórzyćwszystkie
ważneinformacje,któreMaddywładowałacido
łepetyny.
–Niesłuchałeśjejpodczasodprawy?
–Nieno,słuchałem–zapewniłLiam.–Alebyło
tegostraszniedużo,aonatrajkotałajakkatarynka
najarmarku.Pozatymakuratściągałemciuchy,no
i..
Bobwestchnąłjakojciecnadniereformowalnym
dzieckiem.
–Przybyliśmydopięćdziesiątegoczwartegoroku
naszejery.Napoprawnejosihistoriitoostatnielata
panowaniacesarzaKlaudiusza.Cesarzatenobjął
tronpoczteroletnimpanowaniuKaliguli,który
zginąłwzamachu.Natomiastwedługzmienionej
historiiwtymrokucesarzGajuszJuliuszCezar
AugustGermanik…
–Kaligula?
–Właśnie,imperatorpowszechniezwanyKaligulą,
pozostaje
uwładzyjużsiedemnastyrok.Jesttoteżostatnirok
jegopanowania.Wtymroku,chociażdokładnej
datytegowydarzenianieznamy,wstąpidoniebiosi
zamienisięwboga.
–Wkoniamnierobisz.
–Niepotrafiłbymzamienićcięwkonia–odparł
niezrażonyBobikontynuowałopowieść:–
Wszystkowskazujenato,żeKaligulazaadaptował
pewnedogmatystosunkowomłodejinieznanej
sektyzałożonejwJudei.
–Czyli?
–Naprawdęniewiesz,oczymmówię?–Bob
popatrzyłnachłopcazezdziwieniem.
Liamwzruszyłramionami.
–Nie,ja…–Naglezrozumiał.–Mówiszo
chrześcijaństwie?
–Potwierdzam,Kaligulazniósłgrecko-rzymski
politeizm–wielobóstwo–iwprowadziłkoncepcję
jednegoprawdziwegoBoga.Pomysłtenzaczerpnął
zdoktrynychrześcijańskiej.Ponadtorzymską
interpretacjęraju,Elizjum,zastąpiono
chrześcijańskimopisemNieba.
–Szczwanylis!
–Kaligulacałkowicieprzeszedłnanowąwiarę,a
następniezaadaptowałjejfundamentalnydogmat
głosząc,żetoon,aniektoinnyjestprawdziwym
synemBoga.
Liamzaśmiałsiępodnosemnamyśloarogancji
tegoczłowieka.
–CowtakimraziestaniesięzKaligulą?
–Prawdatoniewemglelegendy.Wedługdanychz
mojejbazyKaligularzeczywiściezniknął.
Współcześnimukronikarzeiliteraci
relacjonowali,żezapadłsiępodziemię,niektórzy
wierzyli,żenaprawdębyłsynemBogaidosłownie
wstąpiłdoNiebios,gdziezostałpodniesionydo
rangijedynegoBoga.Innitwierdzili,żeoszalałi
popełniłsamobójstwo,ajegośmierćzatuszowano,
dyskretnieusuwającciało.
–Rozumiem.–Liamumościłsięwygodnienapace
wozuwśródkilkubelitrzcinyzabezpieczającej
glinianeamfory,wktórychprzyjemniechlupotało
wino.Warunkiniemalkomfortowe.Zadarłgłowęi
zachwyciłsiębezchmurnym,błękitnymniebem,
powoliodpływającwobjęciaMorfeusza,kołysany
dosnuprzezrytmiczniepodska
kującywóz.Przypomniałsobienieskładną
paplaninęMaddy,którawypluwałasłowaz
szybkościąkarabinu,gdyodszedłzazasłonę,by
rozebraćsięprzedwejściemdopróbówki
translokacyjnej.
…nobohistoriamasakrycznieodkształcasięw
trzydziestymsiódmymnaszejeryijużzostajetaka
krzywa.Byłtakirzymskipoeta,eseista,koleśo
imieniuAsinius,któryopisałcośłudząco
przypominającegozdarzeniekontaminacyjne.–
PrzezzasłonęsłyszałjakMaddykartkuje
wydrukowanestrony.–Taktuotymmowa…podczas
świętakuczciMinerwyniebonadobywatelami
zgromadzonymiwamfiteatrzerozwarłosięina
miastospłynęłyolbrzymierydwany,zktórychwyszli
posłannicybogówpodpostaciązwykłych
śmiertelników.
–Myślisz,żetobylipodróżnicywczasie?
–Noba.–Usłyszał,jakMaddyparsknęła.–To
pewne.Nobochybaniebylitobogowie.Aninawet
posłannicybogów.
Znówszelestkartek.
–Potejtrzeciejfalcesprzedkilkuminutdane
zmieniłysięporazkolejny.Wyglądanato,że
poziomkontaminacjirośnie.
Poostatnimprzesunięciuwszyscywyjrzelina
zewnątrz.ZoddaliManhattanwyglądałtaksamo
jakpoprzednio,tensamhoryzont,tesamedrapacze
chmur,samolotynaniebie,tensampotok
samochodówpędzącychprzezmost.Liambyłjednak
pewien,żeSalzłowiłabymilionmałychróżnicna
TimesSquare.
–Terazmamysprzecznerelacjenatematpanowania
Kaliguliiniewielewięcejdanychnatemattych
tajemniczychposłańców.Jakbyktośnieporadnie
próbowałwymazaćichzkarthistorii.Albozatrzećo
nichpamięć.Dlategotowszystkowyglądatak
cholerniepodejrzanie–wyjaśniałaMaddy.
Liamzdjąłjużbutyiskarpetki,aterazprzymierzał
sandały,którezdobyładlaniegoSal.
–Hmm…alegeneralniezapispanowaniaKaliguli
wciążjestpodobny–ciągnęładziewczyna.–Te
siedemnaścielattoniejestdobryczasdlaRzymu.
Kaligulazaniedbujeobowiązkiwładcy,wmieście
brakujepożywienia,wody.Jestniepopularnywśród
ludu,chociaż…odziwo,monoteizm
Kaligulizaskakuje,religiasięupowszechnia.
Sytuacjaniezmieniasiędomomentujego
tajemniczegozniknięcia–rzekomego
wniebowstąpienia.Ponimprzychodziporacesarza
Lepidusa,któryzachęcałKaligulędoprzejściana
chrześcijaństwo.TrójząbNeptunastałsięsymbolem
nowejwiary,asamawiarazostałapóźniejnazwana
julianizmemnacześćjegonazwiskarodowego,
Juliuszów.W345rokuutworzonoinstytucjęo
nazwieŚwiętyKościół
Julijski.
Liamwyszedłzzazasłonyubranywtunikęisandały.
Maddynieodrywaławzrokuodprzypiętychdo
podkładkinotatek.
–Ijakwyglądam?
–Jakzwykle,jakskończonyidiota.–Uśmiechnęła
sięiwróciładonotatek.–Nowięc…wyślęciędo
pięćdziesiątegoczwartego,wtymroku
Kaligulakatapultowałsiędonieba.Niepodano
dokładnegomiesiąca,aleprawdopodobniemiałoto
miejscepóźnymlatem,bowspomnianocośosłabych
wtymrokuplonach.Nodobra,Liamie…tam
zarzucimykotwicę.Okej?
–Takjest.
–Liamie!
Obudziłsięnagle.
–Co?!
Zrozumiał,żemusiałsięzdrzemnąć,przyokazji
śliniącswojeramię,naktórymbłyszczałateraz
mokraplama.Ciepłesłońceiłagodniekołyszący
sięwózzesłałygłębokisen,usypiającgojak
zdziecinniałegostaruszkagrzejącegosięna
werandziewpołudniowymsłońcu.
–Musisztozobaczyć,Liamie–dręczyłgoBob,
uporczywie
trącającgowramięswojąmuskularnąręką.Liam
wyplątałsię
ztrzciny,podniósłsięiprzewiesiłprzezprzednią
częśćwozunadkozłemwoźnicy.
–Bob,właśniemiałemnajdziwniejszysenwżyciu,
strachsiębać–powiedział,ziewając.Oczychłopca
wciążoblepiałamgiełkasnu.–Jesteśmyna
miejscu?
–Potwierdzam,Liamie.Powinieneśsięrozejrzeć.
Liamstarłzoczuostatnieśpiochy.Zakurzony
gościniecprzeszedłwszerokąbrukowanąaleję.To
byłapierwszarzecz,którązauważył.Drugąbyły
ciągnącesiępoobustronachszerokiedrewniane
słupyzwieńczonepoprzecznąbelką,któranadawała
imwyglądliteryT.
–ŚwiętaMatko–wyszeptałLiam.–Todrogado
Rzymu?
–Potwierdzam.
Nasłupach,niczymprzejrzałeowoce,wisiały
rozpostarteciałaludzi,którychręceprzybitoi
przywiązanopoobustronachpoprzecznejbelki.
Niektórzydopierocowyzionęliducha,zinnych
odpadałyspierzchniętewletnimsłońcupłatyskóry,
przywodzącnamyślskórkiodchodząceod
wyschniętychwinogron,kilkaciałzamieniłosięw
padlinę,żerdlakruków.Makabrycznaprocesja
ciągnęłasięwzdłużtraktuinikławoddaliza
zachodniąbramąRzymu.
ROZDZIAŁ25
NowyJork
rok2001
–Dobra,LiampostanowiłzabawićwRzymiecały
tydzień.–MaddymrugnęładoSal.–Niezłyzniego
turysta.Bob,zamknij,proszę,okno.
>Potwierdzam.
Portalzapadłsiędodrobnegopunkcikaświatłai
energii,poczymzniknął.Głębokiszumpobieranej
mocyucichł,apodarkadamiznowuzapanowała
cisza.
Maddywzruszyłaramionami.
–Wcaleimsięniedziwię.Idęozakład,żewszystko
tamwyglądafenomenalnie.
–No,pewnieoglądająterazobłędniefantastyczne
rzeczy–zgodziłasięSal.–Samachciałabym
zobaczyćtowszystkonawłasneoczy.
Maddyzerknęłananiąuważnie.
–Aleterazrozumiesz,jakącenęzatopłaci.
Hinduskaskinęłagłową,bezmyślnauwaga
wywołaławniejpoczuciewiny.
–Kiedyzamierzaszmupowiedzieć,Maddy?
–Powiedzieć?Ja…niewiem.
–Wktórymśmomenciesamsiędomyśli.Kiedy
zacznieprzypominaćFostera.
–Wiem,wiem…planujępowiedziećmuotymna
długo,zanimtonastąpi.–Kliknęłamyszką,żeby
odświeżyćoknodialogowe
portaluiwprowadzićkoordynatysygnatury
czasowejdlatygodniowegookna,koniecznie
chciałazająćgłowęczyminnym,niemiałaochoty
roztrząsaćteraztegoakuratzagadnienia.
–Naładujponowniegenerator,Bob.Bezmocynie
otworzymytygodniowegookna.
>Mamważnąinformację,Maddy.
–Czyli?
>Jedenzkondensatorówmocywwehikuleczasu
właśnieuległawarii.
–Co?Aj…szlagbytotrafił,niebrzmitodobrze.
>Boniejestdobrze.
–Bezżartów,Bob–wyksztuśtozsiebie!Coto
dokładnieoznacza?
>Systemskładasięzsześciujednostek
wytwarzaniamocy.Jednaztychsześciu
jednostekuległaawarii.Oznaczato,że
maksymalnywspółczynniktranslokacji
czasoprzestrzennejzmniejszyłsięoszesnaściei
półprocenta.
–Noi…–Zmarszczyłabrew…–Tochybanicnie
zmienia,wciążmożemyprzecieżściągnąćLiamai
Bobazpowrotem.
>Oczywiście.Aleprzypięciukondensatorach
mocyproceskumulowaniaenergiibędzie
wolniejszy,acozatymidziewydłużysięczas
ładowaniaokna.Istniejerównieżryzyko,żei
pozostałekondensatorywniedługimczasie
zacznąsiępsuć.
–Możemyjezastąpić?
>Potwierdzam.Kondensatorysąłatwodostępne
wtejlokalizacjiczasowej.
–Gdziedokładnie?
>Utworzęiwydrukujęlistęczęścizamiennych.
Możnajekupićwpraktyczniekażdymsklepie
elektronicznym.
Wbaziedanychmaminformacjęo
przedsiębiorstwie
GeekMagnet.Niektóreelektroniczne
komponenty
zainstalowanewbazieterenowejpozyskano
właśnie
ztegoźródła.
MaddykojarzyłasiećsklepówGeekMagnet,mieliz
półtuzinapunktówwNowymJorku.Odetchnęłaz
ulgą.
–Fiu…ajamyślałam,żemamypoważnyproblem.
>Mamyproblem,Maddy.
–Mów.
>Powinniśmybezzwłocznienaprawićten
komponent
iprzeprowadzićanalizędiagnostyczną
pozostałych
pięciukondensatorów.Jeślijedenznichsięzużył,
okresżywotnościpozostałychteżmożepowoli
dobiegaćkońca.
Odwróciłasię,żebyspojrzećnawarstwyobwodów
drukowanychgęstowtopionychwmetalową
obudowęwehikułutranslokacyjnego.Zasępiłasię
namyślokoniecznościdłubaniawtymlabiryncie
elektroniki.Tatechnologiazdecydowanieją
przerastała,tonietosamocogmeraniewzwykłym
pececie,podkręcanieprocesoragraficznegoczy
wyłączeniesyntezatorawkarciedźwiękowej.
–NiemożetopoczekaćdopowrotuLiamaiBoba?
>Zpowodówbezpieczeństwazalecamszybką
wymianęzepsutegokondensatoraipięciu
pozostałych.
Salusiadłaobokniej.
–Racja,acosięstanie,jeślinastępnypadnie…–
NiepewniepopatrzyłanaMaddy.–Akuratgdy
będzieotwarteokno?
>Salmarację.Marginesniezawodnościjestniski.
Awariakolejnegokondensatoratokwestiaczasu.
Jeśliproblemywystąpiąpodczasotwieraniaokna,
sytuacjamożebyćniebezpieczna.Fluktuacja
mocymoże
doprowadzićdonagłegoskurczeniasięportalu
lub
obniżyćgęstośćstrukturytranslokacyjnej.
Komputer-Bobwyjaśniłpoprostu,żepodróżnikw
czasiemożeutracićrękę,stopę,głowęalbozostać
zmienionywludzkąlasagnięlub,cogorsza,
zagubićsięwprzestrzenichaosu.
–Pomożeszmipowyciągaćtepłytki,jakprzyjdzie
codoczego,Bob?–Maddyznowuniespokojnie
zerknęłanaobwodyelektryczne.–Bojęsię,żecoś
zepsuję,jakzacznęwtymgrzebać…
>Spokojnie,Maddy.Szczegółowocię
poinstruuję.Najlepiejprzysuńkamerkędo
wehikułutranslokacji,wtedybędęmógłwidzieć,
corobisz.
–Dobra.–Zerknęłanaobudowęwehikułu
translokacyjnego
inerwowowydęłausta.–Nigdynieprzyjrzałamsię
dobrzetemuustrojstwu,niemówiącjużo
wyciąganiupłytekigmeraniuwewnątrz.
–Świetniesobieporadzisz.–Salpróbowała
pokrzepićjąnaduchu.
>Wewszystkimcipomogę,Maddy.
PopatrzyłanazegarekzfacjatąSimpsonanatarczy.
Palec
Homerawskazywałmiejscepomiędzypiątąa
szóstą.NajbliższysklepGeekMagnetprzyUpper
WestSidebyłjużprawdopodobniezamknięty.
Wszystkieoddziałyotwieranobardzowcześnie,ale
zamykanojużokołowpółdopiątej.Dopierojutro
zdobędąkomponenty.
Wewtorek.
Będąmusielizdobyćwszystkowczesnymrankiem,
przedrozbiciemsiępierwszegosamolotu,zanim
NowyJorkzostaniezablokowany–sparaliżowany
horroremrozwijającychsięzdarzeń.
Maddyodwróciłasięwstronęstojącejnaprzeciwko
niejkamerki.
–Bob,wydrukujmilepiejlistęzakupów.Zsamego
ranakupimywszystkocotrzeba.
ROZDZIAŁ26
NowyJork
rok2001
–Hola…–zawołałmłodymężczyznazaladą.W
dłonitrzymałkubekparującejkawywtekturowej
owijceStarbuck’sa.–Dopierocootworzyliśmy.–
Szybkozauważyła,żejednakniekupiłtejkawyw
Starbucksie,nakubkuwidniałabowiemnazwa
SolvoVentusilogozfalistymiliniami
przywodzącyminamyślmorzelubwzburzoną
wodę.
–Tak…wiem,alenaprawdęsięspieszymy.–
Dziewczynypatrzyły,jakinnyekspedientpodciąga
roletywwitrynach,zapalaświatławpomieszczeniu
iwielkoduszniedajesobiedodatkowetrzydzieści
sekundnadobrerozbudzeniesięprzed
rozpoczęciempracy.Maddypodałaponadladą
kartkępapieru.–Zerkniepannawykaztychczęści?
Proszęsprawdzić,czymaciejenastanie.
Odstawiłpapierowykubekzkawą,wziąłpodany
wydrukipobieżnieprzebiegłponimwzrokiem.
Podrapałsiępokręconychrudychwłosach
związanychgumką.Sterczącyztyłujegogłowy
kucykwyglądałjakwielkapurchawka.
Przezdobrąminutęprzyglądałsięliście
komponentów.
–Cowy,udiabła,chcecieztymzrobić?
Maddyniecierpliwiemachnęłaręką.Na
bladoniebieskiejkoszulichłopakawisiałplastikowy
identyfikatorzimieniemNed.
–Trochęsięspieszymy,Ned.–Uśmiechnęłasię
niecierpliwie,lekkounosząckącikust.–Niechcę
byćniegrzeczna.
Nedzupełnieniewyglądałnaurażonego.
–Wyglądamitonajakiśregulatorsterowania
mocą.Najakiśkolubryniasty,wypasiony
transformator.Cośtakiegomajstrujecie?–
Podniósłwzroksponadlisty.–Budujecie
transformator?Pracadomowazeszkoły?
–Tak,cośtakiego.
–Niechnosprawdzę.–Stuknąłwleżącąnaladzie
klawiaturę.–Namagazynieznajdąsięchyba
wszystkieteczęści.–Zerknął
naMaddyzzachwytem.–Rzadkosięjużsprzedają
takiesurowekomponenty.Niktniezawracasobie
głowykonstruowaniemurządzeńodpodstaw.Teraz
najłatwiejkupićgotowebarachło
zWalmarta.–Ponowniepopatrzyłnaekrani
przygryzając
końcówkędługopisu,przejrzałlistędostępnychw
magazynieczęści.
Maddyniecierpliwiezerknęłanazegarek.
–Tomacieteczęści?Bojaknie…tobędziemy
musiałyuderzyćzbutadoinnegosklepu,atoby
strasznamordęgabyła…
–Jestempewien,żemamyte…–powiedział,
wprowadzająckolejnepozycjezlistyMaddydo
firmowejbazydanych.–Ta,jestwszystko.–
Stuknąłwklawiaturęporazostatni,austawionaza
ladądrukarkawypluławykazzamawianych
produktów.
–Hej…Ganesh!–krzyknął.
ZzapodwójnychdrzwizaplecamiNedawychynęła
młodatwarzbrodategojegomościawturbaniena
głowie.Nedpodałmuwykazzamówienia.
–Zajmijsiętym,stary.
–Bracie…remanentzasuwam.
NedodwróciłsięplecamidoMaddyiSal.Młodzi
mężczyźniszybkowyjaśnilisobieszeptemkilka
spraw,poczymGaneshskinąłturbanemimruknął:
–Wisiszmistary.–Uśmiechnąłsiędodziewczyni
przyjaźniemachnąłimdłonią.–Pięćminutek,
szanownepanie!
–Dzięki.
Drzwisięzasunęły.Ned,pokrakazpodskakującą
jakpokemongrdyką,uśmiechnąłsięnieśmiałodo
dziewczyn.
–Ładnydziśdzień,co?–Zacząłstrzelaćkłykciami,
wyciągajączestawówkolejnepalce,upiorny
dźwiękprzeszyłMaddyjakświdrem.Pokażdym
pstryknięciukrzywiłasięcorazmocniej.Brzmiało
tojakbykogośłamanokołem.
–Jasne.Ładnydzień–odparłaSal.
–Hmm…chodziciezkimśteraz?–Wzruszył
ramionamiizaśmiałsiępłochliwie.–Przecież…
pytaćkażdymoże.Czyżżycieniejestzbytkrótkie,
żebyunikaćważnychpytań?
Salzachichotała.
–Bojeślijesteściesame,jaiGaneshzchęcią
zabralibyśmywasdokinana„Shreka”albocoś
innego,cowynato?–Wyszczerzyłzębyi
wybałuszyłpełnenadzieioczy.–Podwójnarandka.
JaiGaneshzapłacimyzabilety.Codokolacji…–
Wzamyśleniuwydąłwargi.–Tekosztymożemy
podzielićporówno.Nochybażewystarcząwam
tacosyalbocośtaniego.Wtedychybamoglibyśmy
sięszarpnąć.
Maddyzdębiała,takiegotupetusięniespodziewała.
WposzukiwaniupomocyspojrzałanaSal.
–Yyyyy…
–Notojakbędzie?–Brwichłopakadrgnęły,austa
rozciągnęłysięwzachęcającymuśmiechu.
SklepowyCasanovawłaśniewzbijałsięnaszczyty
swychuwodzicielskichzdolności.–Copowiecie?
Kuszącapropozycja?Co?
Właśniewtedystrukturarzeczywistościłagodnie
zatrzepotała.Maddylekkozakręciłosięwgłowie.
Chwyciłasiębrzegukontuaru,żebyniestracić
równowagi.
–Nicciniejest?
WzrokMaddyponowniespocząłnaNedzie.Tyle,
żeniebyłtojużtensamNed.Koszulachłopaka
zmieniłakolornajaskrawoczerwony,arudewłosy
zrobiłysiękrótkiejakurekrutawarmii.Zniknął
teżprzyczepionywcześniejdopiersiidentyfikator,
któregomiejscezastąpiłologosklepu–męska
pięśćdzierżącabłyskawicę.
–Nicciniejest?
Saldelikatniekopałajejstopę,próbującodciągnąć
jąpozalinięwzrokumłodzieńca.
–Hmm,nic…wszystkowporządku.Tylko,hmm…
trochęmizawirowałowgłowie.
ROZDZIAŁ27
NowyJork
rok2001
Okokomputera-Boba,jednoobiektywowakamerka
internetowa,omiatałabazę,pogrążonąwgłuchej
nieomalciszy,przerywanejszumemkilkunastu
wiatraczkówkomputerowychirytmicznym
furkotempompyfiltracyjnejprzyczepionejdo
uruchomionejnazapleczupróbówki.Doumywalki
wtoalecieskapywaławoda
zkranu,aceglanydachwibrowałłagodniepod
wpływemrezonansuwywoływanegoprzezpociągi
osobowsunącekuManhattanowipotorachmostue.
Doskonałaokazjadozrobieniaporządków:
skompresowaniaplików,wykasowania
nieużytecznychinformacji.Domikrofonunie
płynęłyżadnedźwięki,kamerkanierejestrowała
żadnychciekawychobrazów,aonmógłwreszcie
uporaćsięzrosnącąlistązadańdowykonania.
Czasowozablokowałwięcdopływdanychz
zewnętrznychźródełizabrałsięza
defragmentowanietwardychdysków.
Zainicjowałkilkaprocesówporządkowaniatreści.
Nazegarachdwunastupołączonychprocesorów
pojawiłosiękilkarezerwowychminut.Czas
przestoju.Czasrefleksji.Pobranie,przetworzenie
iodesłaniekodu.
„Myśli”.
Komputer-Bobbezwątpieniaodczuwałbrak
utraconegofragmentuinteligencji:trybu
nieprecyzyjnejlogiki,usuniętegozeście
żekmatrycydecyzyjnej.Organicznego
komponentu.Miniaturowegoguzkaszarych
komórek.Tabryłkatkankirobiła,jakwidać,
zasadnicząróżnicę.
Komputer-Bobpodejrzewał,żeplikzemocjami
zawieruszyłsięgdzieśnadyskuG.Prześladowało
gouczuciementalnejkastracji,utratyczegoś
posiadanegowprzeszłości.Rozmytejlogiki.Nie.
Wolnejwoli.
Spróbowałprzywołaćtouczucie.Dużotrudniejsze
zadaniebezorganicznegokomponentuinteligencji.
Alenieniemożliwe.Podobniejakplikiaudio,każda
myślmiałaswójunikatowykształt.
Komputer-Bobwłaśnieuruchomiłproces
porównywaniaplikówpobieranychzfolderu
przechowywanychemocji,kiedynaglejegouwagę
zwróciłocośznacznieważniejszego.Natychmiast
wstrzymałoperację.
Wsamymśrodkubazyzmaterializowałasię
pojedynczacząstkatachionowa.
Wodstępiekilkunastutysięcznychsekundyliczba
aktywnychcząstekzwielokrotniłasiępo
milionkroć.
>Ostrzeżenie:wykrytocząstkitachionowe.
Bazazapulsowałapodnaporemnadpływającej
energii,podmuchtranslokowanegopowietrza
poderwałkartkiipapierkipocukierkach,które
przefrunęływzdłużbiurkatużprzed
elektronicznymokiemkomputera-Boba.
Szerokanatrzymetrykulamigocącejiskłębionej
rzeczywistościzawisłatużnadpodłogą.Kamerka
rejestrowałanawetnajdrobniejszedetale
wirującegoportalu:jakieśpogrążonewmroku
pomieszczenie,mrugająceżarówkiiholograficzne
wyświetlacze,rzędywysokichpróbówek
otoczonychzłotawo-brzoskwiniowąłuną.
Isześćciemnychkonturów.Sześćpostacistojących
ramięprzyramieniuspokojniewchodziłowłaśnie
wsamśrodekpulsującejkuli,jednapodrugiej.
Wyłoniłysięzlewitującegoportalu,opadłyna
betonowąpodłogęiczujniezastygływidentycznie
przyczajonejpozycji:sześćnagich,bezwłosych
postaci,czterechsamcówidwie
samice.Samcemiałypodwametrywzrostui
szerokiejakkolumnykorpusyoblepione
nieprawdopodobniewielkimizwałamimięśni.Dwie
wysportowanekobietybyłyjakieśtrzydzieści
centymetrówniższeisprawiaływrażenieznacznie
zwinniejszych,choćipodichmlecznobiałąskórą
rysowałysięrówniesprężystemięśnie.Wszyscy
wyglądaliblado,pokrywałaichgładkajakudzieci
skórabezżadnychplamek,bruzd,bliznikrost,
którychwrazzwiekiemprzybywawszystkim
ludziom.
Jedenzsamcówwyprostowałsięipowoli
przeskanowałszarymioczamicałąbazę.
–Informacja:biuroterenowejestpuste.
Drugizsamcówskinąłgłową.Twarzeklonówbyły
łudzącopodobne:tosamowysokieimocneczoło,
tesamewydatnełukibrwioweikwadratowa
szczęka.Wyglądałyjakrzeźbywykutewgranicie.
–Potwierdzam.
–Powinniśmyokreślićtymczasoweidentyfikatory
misji–powiedziałjedenznich.–Iprzypisać
werbalneidentyfikatoryadaptacyjne.–Spojrzałna
pozostałych.–JestemAlfa-jeden.Będęnazywałsię
Abel.
–Alfa-dwa–odezwałasiędrugamęskajednostka
pomocnicza.–Identyfikatorwerbalny–Bruno.
–Alfa-trzy–odezwałasięjednazkobiet.–
Cassandra.
–Alfa-cztery.Damien.
–Alfa-pięć.Elijah.
–Alfa-sześć.Fred.
PozostałeklonyniepewniepopatrzyłynaSzóstkę.
–ImięFredjestniekompatybilnepłciowo–
oznajmiłautorytatywnieAbel.–Jesteśkobietą.
Wybierzinneimię.
Szóstkazurazązmarszczyłabrwi.
–TozdrobnienieodimieniaFrederica.
–Wybierzinneimię.
Posłusznieskinęłagłową.
–Faith.
–Zatwierdzam–odparłAbel.Odwróciłsięi
spojrzałwprost
wkamerkękomputera-Boba.
Abelprzesłałkomunikatpowitalnyzapomocą
komunikacjikrótkiegozasięgu;dwasystemy
operacyjnerozpoznałysiębłyskawicznie.
>Potwierdzono.
Abelzmarszczyłgęstebrwi.
–Gdziewaszzespół?–Głębokigłosrozdarł
głuchąciszęprzepastnegopomieszczenia.
Kursorkomputera-Bobatylkoleniwiemigałna
ekranie.
–SystemowaAI–powiedziałAbel–oznacz
ostatniąznanąlokalizacjęczłonkówtwojego
zespołu.
Kursormignąłrazjeszczeiwreszciezaczął
przemieszczaćsięwzdłużwierszapolecenia.
>Niemaszuprawnieńdoprzebywaniawtym
biurzeterenowym.Niemogęprzekazaćci
żadnychinformacji.Wszystkieinformacjesą
ściśletajne.Systemzostaniezablokowany.
–SystemowaAI,dysponujęautoryzacjąwyższego
rzędu.Zawieszamblokadęsystemu.
>Prześlijuwierzytelniającykodidentyfikacji.
–Potwierdzam–Abelzamrugał,pobierającciąg
danych,którenastępnieprzesłałbezprzewodowona
dyskkomputera-Boba.
Kursornaekraniemigałmiarowo,komputer-Bob
przezdobrąminutęanalizowałalfanumeryczny
ciąg,poczymuznał,żetorzeczywiściepoprawny
kod,któregoniemożezignorować.
>Prawidłowykodautoryzacyjny.
Abelpodszedłdorzędumonitorów,stalowym
wzrokiemomiótłzagraconebiurko,świstkipapieru
pokryteodręcznyminotatkami
igryzmołami,pustepudełkapopizzyizgniecione
puszkiponapojach.Wreszciejegowzrokspoczął
nalśniącejsoczewcekamerkistojącejnaszczycie
środkowegomonitora.
–SystemowaAI–odezwałsiętubalnymgłosem–
podajostatniąznanącilokalizacjęczłonkówtwojej
drużyny.
>Lokalizacjaczłonkówdrużynyjest
następująca…
ROZDZIAŁ28
NowyJork
rok2001
–Jezu…zaczynasięrobićdziwnie–stwierdziła
Maddy.Rozejrzałasięporuchliwejulicy.
Dostrzegałasetkirzeczy,któreniewyglądałytak,
jakpowinny.Pojawiłysięzaskakującebillboardy
ireklamyproduktów,októrychwcześniejnie
słyszała.Profileniektórychsamochodówsunących
poulicachbyłybardzoosobliwe:brakbagażników
rekompensowałybardzodługiemaski.Pojazdy
wyglądałytrochęjaksamochodywyścigowe.
Przechodniewswejmasiewyglądalinormalnie,
leczcojakiśczasktośrozbłyskał
izmieniałpostać.Nowewersjenowojorczyków
nosiłyschludniejsze,bardziejoficjalnestroje…w
oczyuderzałaprzedewszystkimprzewaga
cieplejszychbarw:czerwieni,fioletuikoloru
burgundowego.
–Nigdytaktoniewyglądało–mruknęła.–
Prawdziwyzalewmałychfal!
–Tostraszniedziwne.–Salpotakującoskinęła
głową.
–Czasnasgoni.–Maddyspojrzałanaplastikową
torbęzzakupami,wypełnionąpobrzegi
elektronicznymikomponentami.–Niedługo
kolejnafalaczasuzamieniwszystko,cokupiłyśmy,
wkupęszmelcu.
Salzaśmiałasięnerwowo.
–Albowmelona,dajmynato.
–Tobydopierobyłodziwne.
WkieszeniMaddyzawibrowałiPhone.Stanęłajak
rażonapiorunem.
–Cojest?–spytałaSal.
–MójiPhone…–powiedziała,wyjmującgoz
kieszeni.–Właśniedostałamesemesa!–Odkiedy
zostałazwerbowana,nigdynieużywałagow
charakterzetelefonu.Pełniłjedyniefunkcję
odtwarzaczamuzycznego.Nosiłagozesobą
wszędzie,traktującjakartefakt,pamiątkępo
utraconymżyciu.Alenapewnoniebyłtojuż
zwykłytelefon.
„Toniemożliwe”.Jedynymiosobami,któremiały
jejnumer,byliczłonkowierodzinyiprzyjacielez
dwatysiącedziesiątegoroku,zresztąnumer
telefonujikontozostanąaktywowanedopieroza
osiemlat!Popatrzyłanaekran.Natelefonprzyszła
wiadomość
znieznanegoźródła.
„Maddy,sytuacjaawaryjna.Wracajciedobiura
terenowego.NATYCHMIAST”.
–ToBob–powiedziała.
–Bob?–Salzmarszczyłabrwi.–Komputer-Bob?
Nigdyniewysyłałciesemesów.
–Niewiedziałamnawet,żemoże.–Wybrała
numer,zktóregoprzyszławiadomość.Kierunkowy
wskazywałnaBrooklyn.Liniabyłazajęta.–Musiał
podłączyćsiędolokalnejsiecikomórkowej
iwykombinował,jakpołączyćsięzmoim
telefonem.
SłużbowąNokięzostawiłaprzecieżwbazie.W
końcuLiambyłwRzymie,niktniemiałpowodu,
żebydonichdzwonić.
–Ocochodzi?–spytałaSal.–Czegochce?
Maddyzaczęłaodpisywaćnawiadomość.
–Zarazsiędowiemy.
Salpopatrzyłananiebo,osłaniającdłoniąoczy.
GmachWorldTradeCenterstałnaswoimmiejscu.
Jeżeliliniaczasuniewykrzywiłasięzbytmocno,
pierwszysamolotniedługouderzywjednązwież.
–Musimysiępospieszyć.
Kamerkainternetowakomputera-Bobaomiatała
tonącą
wmrokubazę.Zarejestrowałaciemnyzarysdwóch
jednostekpomocniczych.Obieporuszałysięw
cieniuniczymzjawy;jednapodeszładoroletyi
utkwiławzrokwcieniutkiejsmużceświatła
wpadającegoprzezwąskąszczelinęnadpodłogą,
wypatrującruchunazewnątrz.Drugapedantycznie
przeszukiwałazaśmieconebiurko.
Nawetbezswojegoelektronicznegonarządu
wzrokukomputer--Bobwiedziałby,żeklonysąw
pobliżu,przechwytywałprzecieżsygnały
emitowaneprzezbezprzewodoweidentyfikatory
Alfy-trzy
iAlfy-cztery.Iprowadzonąbezsłów,
nieszyfrowanąrozmowępomiędzywszystkimi
sześciomajednostkami.
Alfa-pięć:[…zmierzamnapółnocwzdłużÓsmej
AleikuWest55.Szacowanyczasdotarciado
destynacjiGPS:trzyminuty,trzydzieścipięć
sekund].
Alfa-dwa:[PodwskazanądestynacjąGPS
znajdujesięfirmaJupiter-Electro.Urządzeniai
komponenty
elektroniczne].
Alfa-jeden:[Potwierdzam.Informacja:cele–
dwa.Kobietarasykaukaskiej,wiek18lat.
Kobietarasy
azjatyckiej,wiek14lat.Pobierzzdjęciazprofili
osobowych].
Alfa-trzy:[Informacja:pozyskałamaktualne
zdjęciemłodszegocelu].
Kamerkakomputera-Bobaprzechwyciłaobraz
kobiecejjednostkipomocniczej,tej,która
przybrałaimię
Cassandra.WrękutrzymałaNokięMaddy,blada
poświataekranuoświetlałajejślicznąjaku
laleczkiigładkąjakuniemowlęciatwarz.
Jednostkarytmicznie
naciskałaklawisztelefonu,przeglądającalbum
marnejjakościzdjęć,któreMaddynieostrożnie
zrobiłasobie
iinnym.
Alfa-trzy:[Przesyłamobraz].
Zamrugałaoczami.
Alfa-jeden:[Daneodebrane.Dowszystkich
jednostek:pobraćnowezdjęcieizaktualizować
profilosobowyceluSaleenaVikram:może
wyglądaćinaczejniżwczasie
rekrutacji].
Nadyskukomputera-Bobateżznajdowałosiępełno
zdjęćdziewczyn,Liama,Bekiijegomięsistejkopii,
Boba.Wszystko,cozaobserwowałojegomałe
elektroniczneokoprzezostatnichkilkamiesięcy,
zostałozarejestrowaneizapisanenadysku.
Dysponowałbezcennymidanymiwizualnymi,które
mógł–awłaściwiepowinien–przekazaćtej
dziwnejdrużyniezłożonejzjednostek
pomocniczych.
Nieulegałokwestii,żemająważnąautoryzację.
Musiałwspółpracować.Wierszepolecenia
osadzonegłębokowwielordzeniowych
procesorachdwunastupołączonychkomputerów
uparciebrzęczałynasilikonowychłączach,
wypluwającpolecenianiczympsywartownika
ujadającezaogrodzeniem,zmuszającgodo
udzieleniapomocyjednostkompomocniczym,
któreuparcietropiłyMaddy,SaliLiama.
Aleprzecieżjużimpomógł–uległkodowi
oprogramowania.Powiedziałintruzom,gdzie
mogązlokalizowaćdziewczyny.Adotychczasw
jegosystemieniepojawiłsiężadenwiersz
polecenia
zinstrukcjami,którezabraniałybymupodjęcia
określonychdziałań.Mógłwięc:
[Ostrzecprzyjaciół].
[Udzielićpomocyprzyjaciołom].
RODZIAŁ29
NowyJork
rok2001
Alfa-jeden–Abel–stałnaśrodkuskrzyżowania,
skanującwzrokiemulicępełnąrozgrzanych,
zaabsorbowanychludzizmierzającychdopracyw
eleganckichubraniach.Marynarkiprzewieszone
przezlepiącesięodpotuprzedramiona,zakasane
rękawykoszul,zwiniętegazetywdłoniach.Kawyw
plastikowychkubkach,bajglenaśniadaniew
zaplamionychtłuszczempapierowychtorebkach.
Abelprzekrzywiłgłowęinamomentzapominało
celachmisji,zafascynowanytyminiespotykanie
pobudzonymi,ożywionymiludźmi.Jakżeróżnili
sięodobywatelizjegoepoki.Mieliwsobietę
charakterystyczną„energię”.Żywotność.Jakby
wszystko,corobili,rzeczywiściemiałojakiśsens.
Diametralnieróżnilisięodludzizjegoczasów.
Współcześnimuosobnicybyliwolniejsi.
Oszczędniejsiwruchach,apatyczniwręcz…jakby
obawialisię,żezawykonaniezbędnejczynności
zostanąwsadzenidowięzienia.Ukutonawet
określenieopisująceludzidotkniętychtym
marazmem.Frazętęczęstoigęstopowtarzanowe
wszystkichkanałachcyfrosieci.
Homoinertus.
Ludzkośćsiępoddała.Pisanootymwmagazynach,
publikowanorozprawkinacyfronośniki.Z
artykułówwyłaniałsięobrazświataskazanegona
zagładę.Ludzkościpozostałojużtylkoczekaći
stoickomierzyćsięznieuchronnymlosem
niesionymprzezniszczejącyekosystem.
Aletenpotokludzi–spragnionychżycia,
spieszącychsiędopracyisprawiającychwrażenie
innegogatunkuzwierząt–zapierałdechw
piersiach.
Czućbyłopełniężycia.Energię.Nadzieję.
Alfa-sześć:[Kontaktwizualnyustanowiony].
Abelodepchnąłodsiebiezbędnemyśli.„Myśli”to
domenaludzi.Onmacośznaczniebardziej
niezawodnego,cośznacznieprecyzyjniejszego.Ma
wytyczne.
Alfa-jeden:[Potwierdźlokalizację].
Faithzauważyłaichtwarzepodrugiejstronie
Broadwayu.Kierowałysięnapołudnie.Szły
szybko.Niespokojnie.Przedzierałysiępodprąd,
niknącwtłumienachodniku.
Alfa-sześć:[CelesąnaBroadwayu.Ablu,cele
zmierzająwstronętwojejaktualnejlokalizacji.
Czekamnapozwolenieprzechwyceniacelów].
Przezkilkasekundczekałacierpliwie,starającsię
dotrzymaćkrokudziewczynommaszerującympo
drugiejstroniezakorkowanejalei.Bosestopy
uderzałyochodnik.Oglądalisięzaniąprzechodnie
zaintrygowaniteżfaktem,żeniemiałanasobienic
pozaprześwitującąkurtkązkapturemilegginsami,
którekilkanaścieminuttemuzdarłazludzkiej
samicy.
Ichkarkimożnabyłozadziwiającołatwozłamać.
Wydawałysiętakiedelikatne,ludzkie.
Alfa-jeden:[Udzielampozwolenia.Zaatakować
izlikwidować].
–Przyjęłam–szepnęłaFaithpodnosem.
Weszłanadrogęodrobinęzbytpospieszniei
znalazłasiętużprzedmaskąautobusudokładniew
momencie,gdyświatłazmieniłykolorz
czerwonegonazielony.Autobusniemalją
staranował,zatrzymującsięwmiejscuzpiskiem
oponiszczękiemklockówhamulcowych.
Chwilępóźniej,niespokojniesprawdzając,czy
obudowanieodniosłaznacznychobrażeńwwyniku
mocnegozderzenia,obserwo
waławianuszekprzyglądającychsięjejztroską,
zaniepokojonychtwarzy.
–Tylkoleżspokojnie–poradziłajejjednazosób.
–Ktośjużwezwałpogotowie!
–NaJuliuszów!–zakląłpodnosemjakiś
mężczyzna.–Tababawylazłamiznikąd!–
Kierowcaautobusurozglądałsiępo
zgromadzonychtwarzach.–Samawlazłamipod
koła!Toniemojawina!
Faithztrudemusiadła.
–Niewolnocisięruszać!–krzyknęłaztroską
jakaśpostawnakobieta.–Jestemdyplomowanym
ratownikiem.Leżspokojnie,zarazprzyjedzie
karetkusmobilus.
–Nicminiejest–odparłaspokojnie.
Policjantprzecisnąłsięprzezrosnącytłumgapiów
iuklęknąłtużobokrannej.
–Taobywatelkamarację,proszęsięnieruszać.–
Ciemnopurpurowymundurmężczyznyzadrżał
nieznacznie,okrągłasrebrnaodznakanajegopiersi
przemieniłasięwmetalowegoorłazrozpostartymi
skrzydłami.
Faithpatrzyła,jakwyjmujeradioizgłaszawypadek
nakomendę,apotemprzysłuchujesiętrzeszcząceji
ledwozrozumiałejodpowiedzioficeradyżurnego.
–Pomocwdrodze.
Faithdostrzegłamatowoczarnąrękojeśćrewolweru
wystającegozkabury,któraprzesunęłasięwysoko
nalewebiodropolicjanta.
–Nietrzeba–odparła,sięgającpopistolet.–To
pomoże.
–Jahulla!Cosiętamstało?–spytałaSal,
zatrzymującsięiwskazująccośpalcem.
Maddynatychmiastsięodwróciła.Wokółautobusu,
któryzatrzymałsięnasamymśrodkuBroadwayu,
formowałsiępęczniejącypierścieńgapiów.
–Jakiśbiednyfrajerwłaśniedałsięsprasować.–
Maddyzłapała
Salzadłoń.–Chodź…ktośnajwyraźniejmiał
pecha.Musimywrócićdodomu,zanimwszystko
kompletniesięzmieni.
„ZanimznikniemostWilliamsburg?Metro?”.
–Nadciągawięcejzmian–odparłaSal.–
Nadciągają!
–Wiem!Samaczuję!–Światwokółnich
nieustanniewibrował,ziemiałaskotałapodeszwy,
zupełniejakbyszłypojakiejśelektronicznejmacie
domasowaniastóp.Przesunięciepoprzesunięciu,
każdeodkształcałodrobnyelementrzeczywistości.
Wszędziewokółmigotałymaleńkiecząstki–jedne
znikały,innematerializowałysięznikądlub
przekształcaływalternatywnewersjehistorii.
Zauważyła,żewielkiciekłokrystalicznyekran
ToshibywiszącynadTimesSquaremigoczei
rozrastasię,przybierającrozmiarmonstrualnego
wyświetlaczaoblepiającegobudynekzewszystkich
stron.Przezdługaśnyekrangnałyzmechanizowane
rydwanyścigającesięwokółowalnegotoru.
–Sal,spójrznato!
Wtymsamymmomencieusłyszałyprzeszywający
krzykkogośztłumu.
–Coznowu?
Czeredkagapiówzgromadzonychwokółmaski
autobusurozproszyłasięnagleniczymgołębie
wystraszoneklaśnięciemwdłonie.Zobaczyły,jak
blada,szczupłaiłysapostaćpowolipodnosisięz
ziemi.Młodakobietawpomarańczowejkurtcestała
terazsamajakpalecnaśrodkuBroadwayu,patrząc
wprostnanie.
–MójBoże…onawyglądazupełniejak…
„Beki”.
Młodakobietapowoliuniosłarękę.Przezkilka
sekundMaddyniemogłaotrząsnąćsięz
przeświadczenia,żetoupiornazjawaBeki
oskarżycielskowskazujejąpalcemniczym
szekspirowskiewidmo,którepostanowiło
nawiedzićswegomordercęnaśrodkuTimes
Square.
Powietrzewypełniłdźwiękkilkugłośnych
wystrzałówprzywodzącychnamyśltrzaśnięcia
batogu,sekundępóźniejwitrynaskle
powatużzanimieksplodowałalawinądrobinszkła
bryzgającychpocałymchodniku.
Maddyzrozdziawionągębąpatrzyłana
roztrzaskaneokno,
aresztaprzechodniównadźwiękwystrzałujak
jedenmążprzypadładoziemi.
–Shadd-yah!Donasstrzela!–krzyknęłaSal.
Bladamłodakobietaruszyławichstronę.Nie
miałabutów,jejstopybyłycałkiembose.Ponownie
uniosładłońiposłaławichkierunkukolejnetrzy
strzały.Maddypoczuła,jakpociskświsnąłobokjej
ucha,lekkomuskającwłosy.
„Owmordę!”.
–WNOGI!–wydarłasięSal,chwytającjązadłońi
ciągnączasobą.–SPADAMYSTĄD!
ROZDZIAŁ30
NowyJork
rok2001
Całychodnikdrżałpodnaporemtłumu,ludziealbo
przypadalizestrachudoziemi,albouciekaliw
poszukiwaniuschronienia.Maddyzerknęłaprzez
ramię.Młodakobieta–niemalnapewnokobieca
jednostkapomocnicza–torowałasobiedrogę
przezzakorkowanepasyruchu.Zniecierpliwiona,
żetakwolnoposuwasięnaprzód,wskoczyłana
długąmaskękunsztownieudekorowanego
samochodu.Wzdłużlśniącejkaroserii,ażdostopni
nadwozia,ciągnęłysięzłoteliściedębuimisterne
symbole.Kierowca–sterującypojazdemztylnego
siedzenia–gapiłsięjakzaczarowanynabrońwjej
ręku.
Faithwdzięcznieprzeskakiwałazjednego
samochodunanastępny,niczymdziewczynka
pląsającadlazabawypogłazachzanurzonychw
szemrzącymstrumieniu.
–Jasnacholera–wysapałaMaddy.–Taraszpla
chcenasukatrupić!
Nachodnikuutworzyłsięzatorskulonychw
przerażeniuludzi.
–Tutaj!–syknęłaSal,ciągnącMaddyprzezszklane
drzwiautomatyczne,którewłaśnierozsunęłysię
przedniminarozcież.
–Co…?–Maddyrozejrzałasiępopomieszczeniu.
Znalazłysięwewnątrzdużegosklepu.Omiótłje
podmuchchłodnegopowietrzapompowanegoz
zainstalowanychpodsufitemwentylatorów.Była
dopieroósmaczterdzieścirano,aposklepie
spacerowałjużtłumtu
rystówpolującychnaprzecenioneupominki:
miedzianeposążkinagichmęskichtorsów,
marmurowereplikipopiersidostojnychstarcówi
tanieplastikowegadżety,którychMaddynie
potrafiłazidentyfikować.
Naglecałatakonsumpcyjnakaruzelazamarław
bezruchu,
awichstronęobróciłsiętuzintwarzy.
–NaJuliuszów!Czywłaśniesłyszałemwystrzał
balisty?–krzyknąłktośzgłębisklepu.
MaddywyswobodziłasięzmocnegouchwytuSal.
–Jesteśmywpułapce!
Salwskazałaobrotowestojakizpamiątkami
oświetlonestrumieniemwlewającegosięzdrugiej
stronysklepuświatła.
–Tam!Wyjście!
–Okej…dobra…biegniemy.–Zaczęłyprzeciskać
sięprzeztłumklientówsparaliżowanychi
oszołomionychniespodziewanymobrotem
wydarzeń.Maddybiegłaprzodem.
Rozległosiębasowewycierogu,poktórym
rozbrzmiałoechokilkupodobnychdźwięków,lecz
naglewszystkoucichło,apochwilipowietrze
rozdarłtrzaskseriiwystrzałów.
–Pretorianie!Rozpętałasięwojna!–krzyknąłktoś
stojącyprzyszklanychdrzwiachwychodzącychna
Broadway.
Ubranywwielobarwnątunikęmężczyznao
orientalnychrysachtwarzychwyciłMaddyzarękę.
–Towojnagangów?Kolegia?
–Hmm…tak.Towojna.Proszęzostaćwśrodku.–
OdepchnęładłońiprzepchnęłasięobokAzjaty.
Kanonadawzmagałasięzkażdąchwilą.
Cosiętamdzieje?Brzmiałototak,jakbycała
nowojorskapolicja–alboinnabrygada
porządkowa–zwaliłasiętutajirozpętała
strzelaninę,prujączbronimałegokalibru.A
wszystkotowodpowiedzinapoczynaniajednej
młodejkobiety.
ChciałapodzielićsiętąobserwacjązSal,ale
Hinduskawłaśniepociągnęłajązakoszulkę.
–Padnij!–pisnęła.
–Hmm?Co?
Salwskazałaponadjejramieniemnarozświetlone
wyjście,kuktóremuprzedzierałysięprzezciżbę
kupujących.
–Patrz.
Maddyodwróciłasię,abyspojrzećnapodwójne
drzwiwyjściowe.Staławnichsamotnapostać,
chybabratbliźniakmłodejkobiety–takisam
bladolicyłysol.Ponadmasywnymigarbamijego
mięśniprzeświecałypromienieporannegosłońca.
Nosiłrozpinanąbluzęzkapturemijasnoniebieskie
szorty,kilkarozmiarówprzyciasne.
–OmójBoże…–PoszłaślademSaliprzykucnęła
zagablotąplastikowychkasetokrytychwieczkami,
naktórychwidniałyokaleczonefacjaty
zapaśników…nie,gladiatorów.Ztejprzyczajonej
pozycjiobserwowałyniebezpiecznąpostać.
–Czekaj!CzytoBob?
–Nie,tonieBob–wyszeptałaSal.
–Alewyglądazupełniejakon!
–Mówięci,żetonieon.
Maddypoczuła,żejejoddechrobisięciężki,az
płucwydobywasięświst,któryniechybnie
zdradziłbyichkryjówkę,gdybynietenpowszechny
rwetes.Terazplułasobiewbrodę,żeniewzięła
zbazyinhalatora.
–Tojednostkipomocnicze–wydyszała.–Jaknic.
Dopierwszegokolosadołączyłkolejny.Taksamo
wysoki,barczystyimuskularnyjakpierwszy.W
obuzachlapanychczarnymiplamkamikrwi
dłoniachtrzymałpistolety.Bezsłowapodałjedenz
rewolwerówpierwszejjednostce.
Maddyuświadomiłasobie,żeostrzałustał.
–OBoże,Sal…onichybawystrzelaliwszystkich
policjantów.
Spojrzałazasiebie–nawyjścienaBroadway.Stała
tammłodakobieta,świetlistasylwetkazdawałasię
wypełniaćcałąprzestrzeńpomiędzypodwójnymi
drzwiami.Nieruchomyposągzbronią
wuniesionejdłoni.Przekrzywiłagłowę,bacznie
przyglądającsięklientomipracownikomsklepu,
którzychowalisiępomiędzyalejkamigablot
wypełnionychtanimbarachłemdlaturystów.
„Ocholera!Teraznaprawdęwpadłyśmyjakśliwka
wkompot!”.
Jednazmęskichjednostekpomocniczychpostąpiła
krokdoprzoduiweszładosklepu.
–Wszyscywynocha!–zadudniłgłębokigłos
jednostki.
Niktnieśmiałsięruszyć.
Posłałjedenpociskwpodłogę.
–Wszyscyopuścićbudynek!Albozginieciena
miejscu!
Wsklepiezapanowałonagłeporuszenie.Ludzie
szybkopodnosilisięzklęczek,upuszczalikosze
wypełnioneprzecenionymizakupamiignalido
wyjścia.Łysegłowyjednostekpomocniczych
obracałysięniespokojnie,astaloweoczy
skanowałytwarzepędzącychwtłumieosób.Samica
chwyciłazanadgarstekjednejznich,młodej
Azjatki.Przyciągnęłajądosiebie,poczym
położyładłońpodpodbródkiemdziewczynkii
obróciłakusobiejejgłowę.Dziewczynkapiszczała
ikwiliła,gdyjednostkapomocniczauważnie
przyglądałasięjejtwarzy.Chwilępóźniej
odepchnęłająnabok.
–Negatywnyidentyfikator!–krzyknęłado
pozostałejdwójki.
„Szukająnas.Właśnienas!MnieiSal”.
Zulicydochodziłoodległewyciekolejnychsyren
policyjnych.NaTimesSquarezapadłazłowróżbna
cisza.Conajmniejtysiącludziukryłosięza
koszaminaśmieci,automatamizgazetami
idrzwiamisklepowymi,zzawitrynsklepowych
wyzierałyprzestraszonetwarze,niktniewiedział,
cosięzarazwydarzy.WtemMaddypochwyciła
cichy,cichuteńkiwarkotnadlatującegosamolotu.
–Wiemy,żetujesteście–powiedziałklonw
szortach.–Pokażciesię,nieskrzywdzimywas.
MaddypopatrzyłanaSalibezsłowapokręciła
głową.
„Sratatata…zastrzeląnasnamiejscu”.
–Wiemy,żejesteściewtymbudynku.Nie
uciekniecie.
Maddymiaławrażenie,żejejklatkępiersiową
przygniatastutonowyciężar,anarastającapanika
zarazrozsadzijejgłowę.Widziała,żezSalwcale
niejestlepiej,żedrżyjakpiesnałańcuchu
wmroźnyzimowyporanek.
„Kimonisą?”.
–MadelaineCarter!SaleenoVikram!–zadudnił
głębokigłos.–Ukażciesięwtejchwili.
„Ktoichwysłał?”.–Dziewczynypopatrzyłypo
sobieszerokorozwartymizezdumieniaoczami.
Bezsłowaostrzeżeniajednostkiruszyłyprzed
siebiejakjedenmąż,wszystkietrzypewnym
krokiemweszłypomiędzyalejkizróżnymi
artykułami,każdawybrałaswójdział.MaddyiSal
napłaskprzywarłyrękamiikolanamidopodłogi.
UstaSalułożyłysięwniemepytanie.
„Którędy?”.
Maddyrozejrzałasięwokół.Znalazłysięwalejce
obrotowychpółek,naktórychstałypłytyCDiDVD
lubcośpodobnego.Wzasięguwzrokużadnej
kryjówki,żadnejszafki,podktórąmogłyby
wpełznąć.Spojrzałanadrugikoniecalejki.Stała
tamladazkasą,azaniądrzwiprowadzącedo
magazynkusłużbowegoalbotoaletydlapersonelu.
Zaczęłaodczołgiwaćsięnarękachikolanachw
kierunkulady,Salpełzałatużzanią.Walejceobok
rozbrzmiewałstukotbosychstópnalinoleum:to
jedenzklonów.Maddyprzyspieszyła,starającsię
czołgaćjaknajszybciejijaknajciszej.Szarpany
oddechrobiłsięzdecydowaniezagłośny,zaczynał
przypominaćjazgotzacinającegosięsilnika
parowego…miałatylkonadzieję,żerosnący
warkotnadlatującegosamolotuskuteczniezagłusza
torzężąceposapywanie.
Samolot?Tenzjedenastegowrześnia?Czy
przypadkiemhistorianiezmieniłasięjużnadobre?
Prawiedopełzłydocelu;obrotowestojakipełne
kasetekzwykrzywionymifacjatamisławnych
gladiatorówustąpiłymiejscakoszomz
plastikowymizabawkami:mieczami,włóczniami,
trójzę
bami.Zaczynaławierzyć,żeudaimsięwydostaćz
alejkiiprzeskoczyćprzezladę,zanimjednaz
jednostekpomocniczychzdążywejśćmiędzy
stojakiidostrzecofiary.Alewtedypoczułasilny
odór,smródspoconejskóry.Przeniosławzrokz
brudnychdłonirozczapierzonychnapodłodzena
dwierównieumorusanestopy,które
niespodziewaniewyrosłyprzedjejoczami.Wolno
podniosłagłowęiprzełykającślinę,powiodła
wzrokiemwzdłużparymlecznobiałychgoleni,
gładkichkolaniwystrzępionegobrzegustarej
pomarańczowejkurtkiturystycznej.Cuchnęła
stęchłymmoczemiprzeżutymtytoniem.Maddy
mogłatylkozgadywać,costałosięznieszczęsnym
włóczęgą,poprzednimwłaścicielemortalionu.
–Nieruszajsię,MadelaineCarter–rozkazała
kobieta,przybierającprzyjazny,odziwo,ton.
Maddywlepiławzrokwznajomą,niewzruszoną
twarz,twarz,którawdużobardziejsprzyjających
okolicznościachmogłabyujśćzaślicznąbuźkęo
kilkaminutstarszejsiostrybliźniaczkiBeki.
–Słuchaj,pro-proszę…–wyszeptała–my-my
tylko…
Faithprzekrzywiłagłowę,wszarychoczach
rozbłysłapełnainteligencjiciekawość.Z
nieskrywanąfascynacjąprzyglądałasiękształtowi
wijącemusięujejstóp.
–Szkoda–powiedziałałagodnieznutkążaluw
głosie.Podniosłagłowę,szukającwzrokiem
towarzyszyprzeczesującychpozostałealejki.–
Abel!Damien!–warknęłabeznamiętnie.–
Zlokalizowałamcele.Czekamnapozwolenie
likwidacji.
Maddyusłyszałaklapnięciabosychstópzaswoimi
plecami.Odwróciłasięizobaczyładwiejednostki
pomocnicze,którepojawiłysięwłaśniepo
przeciwległejstroniedziału.
Samiecwszortachzawahałsięizdziwiony
rosnącymjazgotemśmieszniezmarszczyłbrwi.
Odwróciłsię,byzlokalizowaćźródłocoraz
intensywniejszegoharmidru.
MaddydostrzegłaminęSal.
„Toniesamolot…”.
ROZDZIAŁ31
NowyJork
rok2001
Zajęłoimsekundę,góradwie,bypojąć,coich
zarazspotka.Popatrzyłynasiebie,rozumiejącsię
bezsłów.Falaczasu.Wielka.Nicdobregotonie
zapowiada.
Taknaprawdęnijakniemogłyprzewidzieć,jaką
rzeczywistośćprzyniesiefalaczasu.Amówiąc
precyzyjniej,niepotrafiłyprzewidzieć,jakiobiekt
zmaterializujesięwmiejscu,wktórymstoją.
Wbazieizwłączonympolemniestrasznebyłyby
imjakiekolwiekkolizjemateriiwywołane
przesunięciemrzeczywistości.Alenazewnątrzto
czystaloteria.Falaczasumożesprasować
człowieka,stopićgolubscalićzdowolnym
obiektempróbującymumościćsięwdanej
przestrzeni.Stopniaryzykateżniemożnabyło
precyzyjnieokreślić.Wszczerympolu,na
peryferiachprowincjonalnegohrabstwa
powiedzmy…ryzykozderzeniabyłooczywiście
mniejsze.Lecztutaj,wewnątrzzagraconegosklepu
zpamiątkami,tużprzypulsującymsercu
najruchliwszegomiastaZiemi?Tutaj,gdziena
kilometrkwadratowyprzypadajątysiąceosób?W
miejscutakimjakto–wNowymJorku–gdzie
płynnarzeczywistośćmożedokazywaćjak
rozkapryszonyberbećiprzybieraćcoraztonowe
formy?Bezwzględunato,jakikursobierahistoria,
tazatokanazachodnimwybrzeżuAmeryki–przy
którejnajpierwistniałaindiańskaosada,później
placówkakolonialna,potemświetnieprosperujący
porthandlowy,iwokółktórejwkońcupowstała
wielkametropolia–za
wszebędziecudownąprzystaniądlagęsto
zaludnionychalternatywnychaglomeracji
formowanychprzezpełnowymiarowefaleczasu.A
ostatnimmiejscem,wktórympowinnysię
znajdowaćpodczasuderzeniafali,jestwłaśnie
wnętrzetegobudynkutarganegoporywami
kłębiącejsięmateriiczasoprzestrzennej.
–Sal,musimy…–Tylkotylebyławstanie
wykrztusićzsiebieMaddy,zanimnadpłynęłafala.
Zalałajeciemność,jakbyktośwłaśniewyłączył
słońce.Saldoświadczyłategojużwcześniej,ale
Maddyporazpierwszynurkowaławpłynnej
rzeczywistości,którachlusnęławniąiowinęła
ciasnymkokonemzmieniającychsięjakw
kalejdoskopie,nieskończonychmożliwości.
Wrzasnęła.Zjejustwydobyłsięgłęboki,
przeciągniętywczasiejękprzywodzącynamyśl
żałosnąpieśńwielorybanawołującegopartnerkęz
odległościsetekmilmorskich.Douszunapłynąłjej
własnyzniekształconygłosiryktrąbypowietrznej.
Nie,toniewiatr,tolamentmiliardaludzkich
głosów:kobietimężczyzn,młodych
istarych,tychurodzonychinienarodzonych,
prawdziwychistotdrącychsięwpiekielnejudręce
wywołanejkilkomaulotnymisekundami
świadomości.Wspólnepoczucieutraty
zrabowanychżyciorysówiprywatnychświatów,
któremogłypowstać,ajednakniepowstaną.Bo
wszystkietedzieci,niemowlaki,bliscynigdysięnie
narodzą.Miliardyłudzącopodobnychwrzasków:
rozciągniętych
wczasie,dojmujących,pełnychżalu,wściekłości,
strachu.Gdybypiekłomiałogłos…tak,byłbyto
właśnietenohydny,upiornylamenttorturowanych
dusz.
Aleurywasięnagle.Przepada.Czarne,skotłowane
tornadopłynnejrzeczywistościzastępujekojąca,
mlecznabiel.Zwarta.Nieprzenikniona.
„OBoże”.
Przedoczamimiałatylkoczubekswojegonosa,nic
więcej.
„OBożeutknęłamwprzestrzenicha…”.
„Maddy”–GłosSalbyłsłabyniczymcieńszeptu.
Kątemokazłowiłaszaryzaryspostaci.Niewyraźny.
Sal.
–Sal?–Zaczęłarozpoznawaćodległe,niewyraźne
dźwięki.Stukotdzięcioładziobiącegokoręwysoko
nadrzewie?Trelfulicy?Niespokojneodgłosy
dziewiczej,nieskażonejpuszczy,łagodnyszum
liści,trzaskporuszanychwiatremgałęzi?
„Wywiałonasdolasu”.
„Maddy?–ZnowugłosSal.–Gdziemyjesteśmy?”.
Zrozumiała,żeotaczającajemlecznabieltonic
innegojakporannamgła:zimna,lepkaiwilgotna
zawiesinaoblepiającaskórę,gęstyroztwór
zawieszonytużnadziemiąirzedniejącywrazz
wysokością.Dostrzegłazarysyszarychpasemek
krzyżującychsięgałęzi,którelekkopowiewałyna
wietrze.
–Ciiiii!–ChwyciładłońSaliprzyciągnęła
przyjaciółkędosiebie,kładącpalecnajejustach.
Salskinęłagłową.Gdziekolwieksięznalazły,na
pewnoniebyłysame.
Tużobokusłyszałyruch.Maddyinstynktownie
przykucnęła,próbującukryćsięwgęstejmgle,
którawciążowiewałaokolicę.Amerykanka
zauważyłakołyszącesięobokszerokieliście
wielkiejpaprociinienamyślającsiędługo,
zanurkowałapodichosłonę,ciągnączasobąSal.
–Podajidentyfikatoristanoperacyjny!–Wemgle
rozbrzmiałgłębokibas.
–Alfa-sześć.Faith.Niezostałamuszkodzona–
poinformowałakobiecajednostkapomocnicza.
–Alfa-cztery.Jarównieżniedoznałemuszczerbku.
Długacisza.WtedyMaddyusłyszałaświst,ktoś
przedzierałsięprzezpobliskielistowie,pod
naciskiemmasywnejinieuważniepostawionej
stopyzatrzeszczałwyschniętynawiórpatyk.
Dziewczynędobiegłkobiecy–zapewnenależący
doFaith–głos:
–NieodbieramsygnałuAlfy-dwa.Mógłulec
awarii.
–Towiadomośćoniższympriorytecie.Celewciąż
powinnyznajdowaćsięwpobliżu.Rozdzielciesięi
przetrząśnijcieteren.
Cośotarłosięoliściepaproci,podktórąklęczały.
Maddypoczuła,jakdługaigrubagałąźpodjej
pośladkiemprzesunęłasięruszonaczyjąśstopąza
listowiem.Popatrzyłaprzezszczelinęw
kołyszącychsięprzedtwarząliściachiujrzała
kobiecąjednostkępomocniczą–sobowtóraBeki–
któraszarymi,czujnymioczamiomiatała
podtopionymgłąlasniczymwartownik
obserwującyokolicęzeszczytuwieży.
„MójBoże…onastoitużobok!BezpośrednioNAD
NAMI!”.
Maddywstrzymałaświszczącyoddechizacisnęła
powieki.Miałaniezbitąpewność,żezasekundę
klonopuścirękęirozsunieliściepaproci,azaraz
potemlodowatospokojnymgłosempoinformuje
dwóchtowarzyszyoznalezisku.Maddyczuła,żew
jejklatcepiersiowejwzbierarosnąceuczucie
histerii.Przezjejumysłprzemknęłoniewyraźne
wspomnieniezczasówmłodości,kiedywrazz
kuzynemJulianembilisięisiłowalinażarty.Julian
złapałjąraz,unieruchomiłręceprzybiodrachi
przygniótłklatkępiersiowącałymciężaremswego
ciała.Zaczęławierzgać,histeryczniepiszczeći
wyrywaćsię,aleonbyłświęcieprzekonany,że
tylkosięwydurnia.Zrozumiał,żecośjestnietak
dopiero,gdyzaczęłasiędrzećwniebogłosy.
Ogarniałająpanika.Panikawypompowującacałe
powietrze
zpłuc.
„Wstrzymajoddech,Maddy.WSTRZYMAJ
ODDECH!”.
Sekundyprzeciągałysięwnieskończoność.„Beki”
wciążstałanieruchomo,próbującprzebić
wzrokiemzalegającąwokółbiałąmgłę.Wreszcie
Maddypoczuła,żeuwolnionaodnaciskugałązka
przesunęłasięnaswojemiejsce.Powoli,krokza
krokiem,jednostkaodeszłaodpaproci.
Stopniowopogrążałasięwemgle,ażrozmyłasię
dopostaciledwierozpoznawalnejplamy,kolejnego
słupaszarości.Terazmogłabyrówniedobrzeujść
zajeszczejedenpieńdrzewa.Wreszciezniknęła.
Nasłuchiwały,jakwszystkietrzyjednostki
pomocniczerozchodząsięwróżnychkierunkach,
nieostrożniestąpającpotrzeszczącychpatyczkachi
strzelającychszyszkachibezceremonialnie
rozsuwa
jącgałęziejeżynikrzewów.Pogrążonywciszylas
powolibudziłsiędożycia,koronydrzewzdawały
sięzdezaprobatąkręcićgłowąnawidok
hałaśliwych,niezdarnychintruzów.Maddymiała
nadzieję,żeklonyoddaliłysięjużnatyledaleko,że
nieusłysząjejnieskoordynowanegosapania,które
buchniepewniezjejpłucjakpowietrze
wypompowywanezmiechówkowalskich.Wreszcie
pozwoliłasobiewypuścićoddech.Skołowanai
ledwieprzytomnazachłysnęłasię,dyszącjak
wisielecwostatniejchwiliodciętyodszubienicy.
–Shadd-yah!–wyszeptałaSal.–Myślałam,żejuż
jesteśmymartwe!
–Ja…też…
Głucheodgłosykroków,szelestliściitrzaskgałęzi
zamierał,jednostkiodchodziły.
–Musimy…–Maddywzięłakolejnygłęboki
oddech.–Musimywracaćdobazy.
–Aleoneodrazupomyślą,żetakzrobimy.
–Potrzebujemypomocy.–MaddyspojrzałanaSal.
–NaprawdępotrzebujemyBoba.
„Inaprawdęmusimywrócićdobazy,zanimoneteż
natowpadną”.
–Idziemy.–Maddypodniosłasięzklęczeki
uświadomiłasobie,żeniemanajmniejszego
pojęcia,wktórąstronępowinnaruszyć.–Którędy?
Salzadarłagłowęispojrzałananiknącywgórze
baldachimlistowia.Wskazałaprzygaszoną,
zawieszonąstosunkowoniskonaporannymniebie
kremowąkulę,którazdawałasiębawićznimi
wchowanego,toniknączamlecznobiałągęstwiną
liściigałęzi,topojawiającsięponownie.Łatwado
przeoczenia.
–Słońce–powiedziała.–Wschodzinawschodzie.
–Noraczej.Czyliidziemywtamtąstronę.–Maddy
wskazaławlewo.–Jeślipójdziemytam…prędzej
czypóźniejpowinnyśmydojśćdoEastRiver.
Powoli,bardzoostrożnie,zaczęływydeptywać
sobieścieżkę
wleśnymposzyciu.IdącaprzodemSalstarałasię
nienastąpićprzypadkiemnażadnesękate,
wysuszonekawałkidrewna,któremogłybystrzelić
podjejstopamijakkorekodszampana.
Bezszelestnieprzemaszerowałyprzezcałylas
pogrążonewpełnymskupieniamilczeniu,
pokonanietejdrogizajęłoimprawdopodobnie
kilkaminut,aleczułysiętakzmęczone,jakby
wędrowałyodconajmniejgodziny.Wreszcie
Maddyusłyszałacichypluskwody.Ziemianie
sprawiałajużwrażeniagąbkiprzykrytej
rozkładającymisięliśćmi,mchemiszyszkami,
zrobiłasiębardziejzwarta,stabilnaitwarda.Ciepłe
promieniesłońcastopnioworozpraszałychłodną
mgłę
iwkrótce,zaliniąrosnącychnaskrajulasu
drzewek,ujrzałymałązatoczkę,ajeszczedalej
szeroką,płaskąpowierzchnięEastRiver.Saloparła
sięopieńsmukłegodrzewka.Maddydołączyłado
niejiobiezaczęłyprzyglądaćsiękamienistejplaży
ispokojnej,falującejtafliprzybrzeżnejwody,która
zradosnympluskiemdroczyłasięzkamykami,co
chwilazalewającjeicofającsiędokoryta.
–Nictamniema–zauważyłapółgłosemSal.–
NowyJorkzamieniłsięwpuszczę.–Przeszedłją
dreszcz.–Ijestzimniej.Dlaczego?
Maddypotrząsnęłagłową.Niemiałapojęcia.Może
dlategożeznalazłysięwsłabiejzaludnionym
świecie.Mniejludzi,tomniejzanieczyszczeń,mniej
metanuimniejdwutlenkuwęgla–atooznaczabrak
globalnegoocieplenia.Amożetoświat,wktórym
wogóleniemaludzi.Zimnobyłoprzeszywające–
prawdziwiejesiennychłód.Ekolodzyzgadzalisię
codotego,żegdybywekosystemiezabrakłoludzi,
temperaturanacałejplanecieszybkospadłabyo
trzy,czterystopnie.
WkażdymrazieSalmiałarację,byłoznacznie
chłodniej.Brakludzi.Ciekawakoncepcja.
–Patrz!Cotojest?–powiedziałanagleSal,
wskazującwodęomywającąkamienistązatoczkę.
–Co?
–Tam!
Maddyzmrużyłaoczyiwlepiławzrokwunoszącą
sięmgiełkę,zktórejwyłoniłsiękształt
przypominającydużykawałekdryfującegodrewna,
możepieńwyrzuconynabrzegprzezprzypływ.
–Tołódź!
Maddynasunęłaokularynanos.Salmiałarację.
–Tochybajakiśkajak…canoealbocoś
podobnego.
„Notonatymkończysięświatbezludzi”.
ROZDZIAŁ32
DawnyNowyJork
rok2001
Przyglądałasięzdeformowanejsylwetcewtopionej
wpieńdrzewa.Towyjaśniałoby,dlaczegosygnał
identyfikacyjnyAlfy-dwanagleprzestałbyć
wykrywalny.
Głowajednostkipomocniczejwydawałasię
zintegrowanazdrzewem,resztaciałazwisała
bezwładniewzdłużpnia.Dziwnietowyglądało,
jakbyklonpróbowałstaranowaćdrzewogłową
niczymrozwścieczonybyk,aledrzewookazałosię
szybszeipołknęłogoażposamkark.Przekrzywiła
głowę,zafascynowanawidokiemlepkiejimięsistej
kryzy,wyrastającejzkorywmiejscugdzie
powinienznajdowaćsiękarkrobota.Nagłykontakt
zpniemspowodował,żeczaszkaiwbudowanyw
niąprocesorAlfy-dwawjednejchwilizamieniły
sięwsprasowanąmiazgę.
Faithwyczułabezprzewodowesygnałyjednostek
pomocniczych,którenadchodziłyprzezrzedniejącą
mgłę.
Abelwyłoniłsiępierwszy.Odrazuzauważył
zwłokiAlfy-dwa.
–Tobyłodoprzewidzenia–oznajmiłspokojnie.–
Współczynnikgęstościmasowejnatymtereniejest
wysoki.Istniałodużeprawdopodobieństwokolizji
translokacyjnej.
–Potwierdzam.–Faithpokiwałagłową.
Alfa-cztery–Damien–wyszedłzmgłyipo
szybkimotaksowaniuzmasakrowanegotowarzysza
złożyłmeldunek:
–Niezlokalizowałemcelów.Wyglądanato,że
udałoimsięuciec.
Abelrefleksyjniepokiwałgłową.
–Musimyjenatychmiastprzechwycić.
Trzyumysłyzaczęływymieniaćdane
elektroniczne,urządzając
wśrodkupogrążonegowciszylasu
radiokonferencjęzapośrednictwemBluetootha.
Wszystkietrzyklonyzamarłyniczymposągi,
wspólnymisiłamianalizujączmienne,opcjeicele
misji.Burzaprocesorówzaowocowałapodjęciem
decyzjiwczasiekrótszymniżdziesięćsekund.
–Spróbująpowrócićdoswojejbazyterenowej–
oznajmiłAbel.
Pozostaładwójkaskinęłagłowami.
–Tędy–rozkazałdowódcaklonów.Odwróciłsię
napięcie,byprzedrzećsięprzezgęsteposzycie
kolczastychgałęzi,alestanąłjakwryty.Zupełnie
znikądzjawiłosiędwunastuludzi.Dwunastu
gniewnychjaskiniowców.
Laswstrzymałoddechwniemymoczekiwaniuna
rozwójwydarzeń.Indianierozproszylisię
półkolemzwyciągniętymiinapiętymiłukamiw
dłoniach.Skóręwokółoczuigrzbietynosów
wysmarowaliwęglem,przezcobiałkaichźrenic
lśniłyzłowrogowpółmrokurzucanymprzez
koronydrzew.
–Toniesąnaszecele–oznajmiłAbel.
WodpowiedzijedenzIndianszczeknąłzębami,
wyrzucając
zsiebiekilkagardłowychdźwiękówitwardych
spółgłosek.Nadgłowęwzniósłtomahawkw
postacikawałkakamieniaprzytwierdzonegodo
drewnianegotrzonka,wysyłającAblowii
pozostałymjasneostrzeżenie:forazedwora.
FaithprzysunęłasiędoAbla,jejżywyumysłz
ciekawościąkatalogowałzachowaniadziwnych
istot.Mieliwygolonegłowy,zawyjątkiem
irokezówsterczącychzczubkówczaszek,ibyli
całkiemnadzy,skóręointensywniemiedzianym
odcieniupokrywałyjedyniegranatowezawijasy
tatuaży.
–Niemamżadnychdanychnatemattychstworzeń
–powiedziaładoAbla.
–Zaistniałaznaczącakontaminacjaczasowa.–Abel
spojrzałnaniąspokojnie.–Aletonienasz
problem.
Swobodniepodeszłakilkakrokówbliżej,
fascynowałyjąteistoty,chciałazbliskaprzyjrzeć
siętymdziwnymludziom,alewtem,bez
zapowiedzi,nerwowymłodzienieczwolniłcięciwę.
Podkoronydrzewwzbiłsięwibrującybrzęk
sznurkaiodgłosmięsistegoplaśnięcia.Faith
spuściławzroknapierzastąlotkę,którautkwiław
jejumorusanejnylonowo-pomarańczowejkurtce.
–Strzała–oznajmiłainformacyjnie,
przekrzywiającgłowę,poczymwyrywałatkwiący
głębokowcielezakrwawionygrotiniemyśląc
wiele,podniosłapistoletistrzeliła.
–Słyszałaśto?–spytałaSal,zatrzymującwiosła.–
Tobyłabroń!
Maddywyjęłazwodydrewnianewiosłoipołożyła
jenaudach.Chwilępóźniejusłyszałyodległy
trzaskkolejnegowystrzału,niesionegoechemz
niknącejwoddali,spowitejmgłąliniibrzegowej.
Nerwowoprzełknęłaślinę.
–Tooni!Musielinatknąćsięnawłaścicielatego
kajaka.
–Kim…czymonisą,Maddy?
–Tomusząbyćjednostkipomocnicze,Sal.Repliki
BobaiBeki.Albobardzopodobneroboty.
–Aledlaczegochcąnaszabić?–dopytywała
Hinduska.
–Niewiem!–Maddypotrząsnęłagłową.
–Możesamiichtusprowadziliśmy?
–Comasznamyśli?
–Tawiadomość…wiadomośćdoWaldsteina?
Boże,Salmogłamiećrację.
–Myślisz,żektośją…niewiem…ktośją
przechwycił?
Salnieodpowiedziała.PatrzyłatylkonaMaddy.
–Jeezu…–Przeczesywaławzrokiemlinię
brzegową,którązasobązostawiały,mgłaszybko
rozpraszałasięnajejoczach.–Ktośonaswie,Sal.
Ktoświe,gdziejesteśmyikiedyjesteśmy.
–Maddy,myślisz,żematozwiązekzrzymską
kontaminacją?
–Niewiem.
–Towszystkodziejesięwtymsamymczasie.To
niemożebyćprzypadek.Maddy?
–Niewiem!Jatylko…–Zacisnęłapowieki.–Nic
niewiem,Sal!Terazjestemtylkodiabelnie…
diabelnieprzerażona,zupełniejakty.–Zezłością
uderzyłapięściąwburtękajaka.Kruchadrewniana
konstrukcjawygięłasięalarmująco.–Dajmi
chwilę.Muszęsięzastanowić,okej?
–Przepraszam,Maddy.
Przezjakąśminutędryfowaływabsolutnejciszy.
–Sal,pocoktośwysłałzanamiwpościgbrygadę
jednostekpomocniczych?Poco?Cotakiego…
–Naprawdęmyślisz,żetoklony?Możetotylko…
–Dajżespokój!Teżjewidziałaś!Jeszczemasz
wątpliwości?
Salwmilczeniupokręciłagłową.
–Faktycznie,wyglądałyjakBobiBeki.
Przezchwilędryfowaływciszy,wodadelikatnie
pluskałaonaprężonąskórę,wydającodgłos
podobnydomiarowegouderzaniadłoniąw
poszyciebębna.
–Niemambladegopojęcia,ocotuchodzi.Ale
jeślitoprawdziwejednostkipomocnicze…tojuż
jesteśmymartwe,Sal.Serio.Niemamy
najmniejszychszans!Podniosławiosło.–
Potrzebujemynaszychprzyjaciół.
–Cozamierzaszzrobić?
–MusimysprowadzićBobazpowrotem.–Toby
byłonatyle.Takwyglądałjejplan.Tylkonatakie
panaceumwpadła.–Onichpokona.
–Przecieżichjesttroje,Maddy…samsobieznimi
nieporadzi…
–Tojegoproblem,dobra?–Odwróciłasięi
uważniepopatrzyłanaprzeciwległybrzeg,na
którymjeszczedziesięćminuttemuznajdowałsię
ichdom,Brooklyn.Teraztesameterenyporastał
gęstylas.Gdybynieporannesłońcewschodzącena
niebie,niemiałybypojęcia,gdzieznajdujesię
wschódibyłybynieodwołalniezagubione.Od
kiedyprzestaływiosłować,kajakzdążyłzatoczyć
kilkaleniwychkółek,aobabrzegirzekiwyglądały
łudzącopodobnie.
–Poprostutamwracajmy…możezdołamy
odnaleźćbazę.
Jużsamotostanowiłonieladawyzwanie.Całą
okolicęzarastałydrzewaigęstezarośla.Przy
odrobinieszczęściazrujnowanykopiecczerwonych
cegiełstoigdzieśzagubionywtychchaszczach,
oblepionymchemiobrośniętywrzoścem.
„Przyodrobinieszczęścia”.
Salposłałajejkrzepiącyuśmiech.
–Cieszęsię,żejestemztobą.Zawszeznajdujesz
wyjściezsytuacji.
„Czyżby?Naprawdęzawszeznajdujęrozwiązanie?
Raczejzawszedopisujemiszczęście”.–Maddy
zachowałatęsmutnąrefleksjędlasiebie,
odpowiadającwzruszeniemramioniprzywołując
natwarzwyrazudawanejdumy.
–Właśniedlategojestemszefem,mała!–Spojrzała
ponadramieniemSalnaporośniętedrzewami
wzgórze,któreniegdyśbyłoManhattanem.Miała
nadzieję,żewpobliżuniebyłożadnychkajaków,
któremogłybypodwędzićjednostki.
Zanurzyławiosłowwodzie,kajakzacząłdelikatnie
zakręcać
wpożądanymkierunku.
–Dobra,Sal…powinnyśmyznaleźćsięwbazie
najszybciejjaktomożliwe.–Chciałajużdodać
„zanimonitozrobią”,aledoszładowniosku,że
niepowinna.Niechciałakusićlosu.
„Ta,jużtowidzę…jeśliniewypowiemczegośna
głos,tonapewnosiętoniewydarzy”.
Ach,gdybytylkożyciebyłotakieproste.
ROZDZIAŁ33
DawnyNowyJork
rok2001
Dziesięćminutpóźniejprzybiłykajakiemdo
brzegu.Gdytakszłypoplaży,niespokojnie
spoglądającnaskrajlasupoichlewejstronie,Sal
niemogłaopędzićsięodmyśli,żewkażdejchwili
możenanichnaskoczyćplemięwrzeszczących
dzikusów.Albogorzej.
–Hej,Sal?–zagadnęłaMaddy.–Pamiętaszte
pokracznegady?
Hinduskawybuchłasztucznymśmiechem.
–Właśnieonichpróbowałamterazniemyśleć–
odparła.
Błąd,jejbłąd,wwynikuktóregoLiamwylądował
wepocepóźnejkredy,przyniósłalternatywną
teraźniejszośćbezgatunkuhomosapiens.Miejsce
ludzizastąpiłyszczupłehominidyzwydłużonymi
głowami,potomkowieteropodów,którymudało
sięprzeżyćkataklizm.Gadyzbudowałycywilizację
napoziomiepodobnymdojaskiniowców,którzy
zamieszkiwaliziemięwtejczasoprzestrzeni:
posługiwalisiędzidami,budowalichatyiokrągłe
drewnianetratwyuszczelnianeskórązwierząt.
Wyglądałyprzerażająco.Jakzezłegosnu.Salbyła
wniebowzięta,żeudałoimsięzmazaćtamtą
alternatywnąwersjęhistorii.
Przezkilkaminutspacerowałypowybrzeżu,
ostrożnieicichostąpającpokamieniach,
przysłuchującsiętrelomleśnegoptactwai
delikatnemuszmerowiszumiącychgałęzi.Ichoć
porannamgłarozproszyłasięjużprawienadobre,
asłońcezkażdąchwilągrzałocorazmocniej,
powietrzewciążmroziłjesiennychłód.
NagleSalsięzatrzymała.
–Sal?
PopatrzyłanaporośniętylasemgarbManhattanupo
drugiejstroniezakręcającejkuAtlantykowirzeki,
próbującocenićnapodstawienurtu,czyznalazły
sięjużmniejwięcejnawysokościmostu
Williamsburg,poktórymzazwyczajprzechodziły
nawyspę.
–Chybajesteśmyblisko.Jakmyślisz?
Maddyzmarszczyłanosinieufniepopatrzyłana
przeciwległybrzeg.
–Towszystkowyglądadlamnietaksamo.Jesteś
pewna?
Salzdawałosię,żerozpoznajedużycypel
BrooklynuiszpiczastywierzchołekManhattanu.
–Niedokońca.–Dziewczynkapotrząsnęłagłową.
Odwróciłasięodrzekiiruszyławgóręłagodnie
opadającegowybrzeża,kamienieinamułszybko
ustąpiłymiejscasuchejziemi
irzadkimkępkomwysuszonejtrawy.Przednimi
wyrósłgęstylas,zachęcającydozanurzeniasięw
swoichtrzewiach.
–ZupełniejakLasyŚródziemia–zauważyła
Maddy.–Nonie?
Saltylkowzruszałaramionami.Niewiedziała,o
czymkoleżankagada.
–Nienawidzęlasów.Szczególnietychgęstych,z
sękatymidrzewami.–Maddysięskrzywiła.
Przeszłypodniskozwisającymigałęziami
kasztanowcaipogrążyływpaszczyboru.Słońce
wzeszłojużwysokonaniebo
igrzałoochoczo,ukośnepromienieprześwitywały
przezliście,zalewającleśneposzycie
pociągnięciamilśniącegopędzla,nurzającw
świetlistejpoświacieobumarłedrzewa,wyschnięte
szyszki
ileśneruno.
Maddygłośnozaklęła,boprzypadkiemdotknęła
gołąrękąparzącychpokrzyw.
–Grgh!Szkoda,żehistorianiezmiotłaz
powierzchniziemitychprzeklętychbadyli.–
Energicznierozmasowałapiekącąrękę.–Sal?
Jesteśpewna,żetogdzieśtutaj?
Stanowiącajedynypunktodniesieniarzekaznikła
imzpolawidzenia,terazszływgóręzbocza
porośniętegogęstymlasem.Mogłybyćdosłownie
wszędzie.Mogłyznajdowaćsiękilkanaściemetrów
obokbazyiprzejśćobokniej,jakbynieistniała.
Maddyoceniła,żemusiaływejśćwgłąblasuna
okołostometrów.Jeżeliprzezostatniedwatysiące
latogólnyzarysnowojorskiegoestuariumsięnie
zmienił,aSalzeszłazplażydolasuw
odpowiednimmiejscu,musiałyznajdowaćsięjuż
blisko.AlewlistowiuMaddyniedostrzegałanic,
coprzypominałobykopiecczerwonychcegiełw
kształcietermitiery.
–Przepraszam–odparła,wzdychając.–Naprawdę
myślałam,żeidziemywewłaściwymkierunku.
–Niemartwsię,wrócimynadrzekęiustalimy
naszepołożenie.
Salpotrząsnęłagłową.
–Nie,naJahullę…nie,mamrację!Jestempewna,
żetotutaj.–Rozejrzałasięwokół.Wszystko
zasłaniałogęstelistowie.Odsunęłanabokpnączai
liścieniskichgałęzi,którymigniewniepotrząsnęła.
–Totutaj…
–Chodź,zejdźmyzpowrotemispróbujmy
ponownie.
Salpodniosłakijizaczęłaokładaćnimpokrzywyi
zarośla.
–Sal?
–Jasięnigdyniemylę!
Hinduskadalejmłóciłalistowieipokrzywy.Liściei
łodygiwścieklewirowaływpowietrzu.
–SAL!Przestań!!
PrzerwałaipowoliodwróciłasiędoMaddy,
patrzącnaniąnieobecnymwzrokiem.Wreszcie
wyczerpanauklękłanaziemi.
–Toszok–rzekłaMaddy.–Szokpourazowy.–
Podeszłaispokojniewyciągnęłakijzjejdłoni.–
Oddychajgłęboko,Sal.Tylkospokojnie,okej?
Salpatrzyłagdzieśponadnią.
–Sal?Tyija…wrócimynadrzekęiponownie
ocenimynasząlokalizację.Dobra?
–Jasne.
Maddypodałajejdłońipomogławstać.
–Znajdziemyją,Sal.Tobułkazmasłem.
GdyMadscisnęłakijwwykoszonągęstwinę
pokrzywikrzewów,odpowiedziałjejmetaliczny
brzękistukot.
Popatrzyłynasiebieinatychmiastobróciłysięna
piętach.Zgałęzikasztanowcaspływałwelon
bluszczuprzypominającygrubą,jedwabnąkurtynę
teatralną.Rzuconykijprzypadkiemwyrąbał
wniejszczelinę,przezktórązauważyły
kilkucentymetrowykawałekfalistejblachypokrytej
małowyszukanymgraffiti.
–Wiedziałam.–Saluśmiechnęłasięszeroko.
Sapiączwysiłku,dziewczynypodciągnęłyroletęna
wysokośćjakiegośmetra,wystarczającowysokoby
siępodniąprzecisnąć.Zgodniezprzewidywaniami
Maddy,napędniedziałał.Wbaziepracowałtylko
generatorzasilającywyłącznieniezbędnesystemy.
Wśrodkupanowałaciemność,niemal
nieprzenikniona.Przezszczelinępodroletądo
pomieszczeniawpadałobladeświatłodnia,
oświetlająckilkametrówporysowanejpodłogiinic
więcej.
–Bob?Jesteśpodłączony?
Słyszałacichyfurkotgeneratorapracującegona
zapleczu.
„Dobrze.Przynajmniejtodziała”.
–Bob?
Żadenzmonitorówniebyłwłączony.Próbowała
dostrzec,czynakomputerachpalisięjakakolwiek
diodazasilania.Jeślitak,toemitowałyzbytsłabą
poświatę,żebydostrzecjezmiejsca,wktórym
stała.
Wyprostowałasięipoomackuodeszławprawą
stronę,wkierunkustołukuchennegoizestawu
foteli.Udozahaczyłoojeden
znich.Stąpającniepewnie,znowuodbiławprawo,
ażznalazłasięprzyceglanejścianie,której
dotknęłaręką.
–Wszystkowporządku,Maddy?!–krzyknęłaSal.
Hinduskaklęczałapodroletą,przytrzymującją
swoimciężarem,żebyprzypadkiemznowuz
brzękiemnieopadłanaziemię.
–Wszystkogra…szukamwłącznikaświatła.
Gdzieśtumusibyć.
Macałaposuchych,kruszejącychcegłach,ażjej
palcemusnęłykabelelektryczny.
–Ach!Jużprawie!Jejpalcepobiegływzdłuż
przyczepionegodościanykabla,ażnatrafiłyna
puszkęzkontaktem.–Bingobongo!
Pstryknęłaprzełącznik,pochwilijarzeniówka
zawieszonanadstołemkuchennymzasyczała,
mrugnęłaidopierorozbłysła.
–OBoże!–westchnęłaSal.
Maddyodwróciłasięnapięcie.
Terazzrozumiałasama.Krew.Dużokrwi.Czarna,
rozchlapanaposokapokrywającapodłogę.
Maddyruszyławgłąbpomieszczenia,unikając
kałużikrwawychsmugjuchy,którastygłai
krzepławszędzie.
–Bob?Jesteśwłączony?
Jedenzmonitorówzamigotałiwybudziłsięze
stanuwstrzymania.Podeszładobiurkaiusiadłana
jednymzkrzesełbiurowych.
>Witaj,Maddy.
–Bob!Cosiętutajstało?
Saldołączyładonichchwilępóźniej,wyglądała,
jakbyzbierałosięjejnawymioty.
–Och,pinchudda.Towprostohydne.Krewjest
wszędzie.
>Ostrzeżenie.
–Ocochodzi,Bob?
>Wbazieznajdujesięosobabezważnego
upoważnienia.
Właśniewtedyusłyszałyodgłosydrapaniai
szuraniadochodzącezprzeciwległegorogubazy,
gdzieprzyścianiestałokilkapółekzesprzętem,
szpulamikabliiwiadramiwyładowanymi
obwodamielektrycznymi.
>Informacja:byłoichdwoje.Zdołałem
wyeksmitowaćichzbiuraterenowego.
–Dwoje?–MaddyspojrzałanaSal.–Cholera!...
Chybaniedwiejednostkipomocnicze?
Odgłosydrapaniaiszuraniadochodziłyzcoraz
mniejszejodległości.Dołączyłdonichcharkotliwy
bulgot–odgłoswysiłkuistękania.
–Bob?
>Potwierdzam.Dwiejednostkipomocnicze.
Miaławrażenie,żekursorBobaszczegółowo
objaśniającegoichpołożenieprzeskakujewzdłuż
wierszapoleceniawżółwimtempie.
>Jednązjednostekpomocniczychudałomisię
usunąćwcałości,drugąjedyniepołowicznie.
WtedyzgardłaSalwyrwałsięnagłykrzyk:
–Shadd-yah!Maddy!Patrz!
Maddyobróciłasięwkrześleispojrzaławe
wskazanymkierunku.Wobrębświatłapowoli
wpełzałagroteskowabryła.Czołgałasięcentymetr
pocentymetrzewzdłużpłytkiejwyrwywpodłodze,
pamiątkipokilkunastupolachtranslokacyjnych.
Bladadłoń…ręka…zachlapanekrwiąramięiłysa
głowawieńczącagórnączęśćtułowia,któremu
brakowałojednegoramieniairęki.
Popodłodześlimaczosunęłażywamiazga–
kobiecajednostkapomocniczaalboraczejto,coz
niejzostało.
Maddyniemogłazdecydować,czypowinna
zwymiotować,krzyknąć,czywziąćnogizapas.
–Jezu!
>Uwaga:wciążjestbardzoniebezpieczna.
Maddywstałaipodeszłakawałek,patrzącna
żałosnąistotęsunącąkunimzuporemmaniaka.Nie
wyglądałaniebezpiecznie.Prawiejejwspółczuła.
–Tylkoniedajsięjejzłapać!–ostrzegłaSal.
Maddycofnęłasięokrok.Rękajednostki
pomocniczejpróbowałachwycićzaczubekjejbuta.
Klonzacharczałzfrustracji
iwarknął,obnażajączakrwawionezębiska.
Sal,zachowującostrożnydystans,otoczyłaistotę
szerokimłukiem,kierującsięwstronępółekze
sprzętem,chwilępogrzebała
wplastikowymwiadrze,poczympodeszłado
Maddy,dzierżąc
wrękuwielkiiciężkiklucz.
–Trzebająrozwalić.
–Zaraz.–Maddyuklękłanaprzeciwkojednostki
pomocniczej,uważając,żebyzachowaćbezpieczną
odległośćodsprawnejrękiklona.Palcemiałz
pewnościąwystarczającosilne,byzgruchotaćjej
kościizadusićjąnamiejscu.
–Ktocięprzysłał?
Jednostkapodniosłanabiegłekrwiąoczy.
–Słyszyszmnie?
Bulgoczącycharkotustał.
–Ktocięprzysłał?
Twarzitejjednostkiniepokojącoprzypominała
buzięBeki.Oczymiałytakisamintensywnieszary
odcieńibyłyrównieświdrujące,choćbiałka
znaczyłymikroskopijneliniekrwawychżyłek.
–Główny…cel…
Maddyniewiedziała,czyjednostkapomocniczama
namyśliich,całądrużynę?Czyteżraczej
konkretnieją?
–Ktośpragnienaszej…śmierci?
Istotakompulsywniezacisnęłaustaiotworzyłaje
ponownie,spomiędzymięsistychwargna
podbródekwyciekłastrużkaciemnej,krzepnącej
krwi.
–Otochodzi?Ktośchcenaszabić?
–…główny…cel…
–Ktocięprzysłał?
Istotaumierała,jejgłosgasłstopniowodo
bulgoczącegoszeptu.
Amerykankanachyliłasięnadrobotem.
–Błagam!Powiedz,ktocięprzysłał.
Istotawyciągnęładłońwkierunkukołnierzaprzy
koszuliMaddyicapnęłago,wątłapięśćzacisnęła
sięnamateriale,próbującprzyciągnąćdziewczynę
bliżej.Nabiegłekrwiąoczyintensywniewpatrywały
sięwniedoszłąofiarę,ustakłapnęłyponownie,z
gardłazmasakrowanegoklonanapodłogę
wypłynęłakolejnastrużkaciemnejkrwi.Kolejne
klapnięciewargami,istotanajwyraźniejniechciała
przyznaćsiędoporażkiiwciążpróbowała
przyciągnąćtwarz
Maddydoswojejzakrwawionejfacjaty.Znowu
poruszyłaszczęką.
–…kont…kontam…
–NIE!–Saluderzyłakluczem,podarkadami
rozbrzmiałprzyprawiającyomdłościchrzęst.
Jednostkapomocniczazapiszczałaprzerażającojak
zmutowanyinsekt,poczymgwałtowniewierzgnęła
okaleczonymtułowiem.Salgrzmotnęłakluczem
razjeszcze.Piskustał.Echouderzeniaiuciętego
krzykuuderzyłowsufitbazy.Pogłoswreszcie
osłabł,aoneutkwiłyoszołomionywzrokw
jednostcepomocniczej–jużprawiemartwej.
MaddypodniosławzroknaSal.Zakrwawionyklucz
wciążspoczywałwjejdrżącychdłoniach,szeroko
otwartymioczamiwpatrywałasięwrozciągniętąna
podłodzekrwawąpulpę.
–Czemutozrobiłaś?Przecieżpróbowałamicoś
powiedzieć!
–Niewiem…myślałam…żechcecięugryźć!
Maddypowstałazklęczekiodeszłaodzwłok
jednostkipomocniczej.
–Chciałamicośpowiedzieć.Kontaminacja.Tak,
myślę,żewłaśnietomiałanakońcujęzyka.
Kontaminacja.
–Kontaminacja?
–Taak…chybawłaśnietopowiedziała,może
wedługniejtoMYjesteśmyczynnikiem
kontaminacyjnym?–Cofnęłasięjeszczekilka
kroków,ażtylnączęściąudnatrafiłanakrzesło
biurowe.Usiadłananim,zbytwyzutazenergii,
żebystać.–Cotoznaczy?Teraztomystanowimy
problem,anierozwiązanie?
Salpodeszładoniej.
–Maddy…oBoże,byłampewna,żeona
zamierza…
ZarzuciłaręcenaszyjęMaddyizaczęła
wypłakiwaćsięwjejramię.
Bipnięciekomputera.
–Wporządku.–Maddyzagruchałauspokajającoi
pogłaskałająpowłosach.Wydarzenia,jakie
rozegrałysięwprzeciąguostatniejgodziny,
mogłybypoważnienadwerężyćzdrowiepsychiczne
dorosłegoczłowieka,niemówiącjużodzieckuw
wiekuSal.Pozwoliła
Hinduscewywalićtozsiebie,zastanawiającsięprzy
okazji,czykiedykolwiekktośzaoferujejejramię,
naktórymmogłabysięwypłakać.–Nicsięnie
stało.Wszystkojużprawiezałatwione.Teraz
wystarczysprowadzićzpowrotemchłopcówi
wszystkobędziedobrze.Obiecuję.
Saloparłagłowęnajejramieniu.
Bipnięciekomputera.
–Chodź,Sal–powiedziała,unoszącjąwgórę.–
Zasmarkałaśmicałąkoszulę,atoostatniafajna,
jakamizostała.Resztatokiczowatewory.
Salsięzaśmiała,choćmożebyłtobardziejblady
uśmiech.Aledobreito.
Kolejnebipnięciekomputera–jednoztych
irytującychpiknięć,któresłychaćpozresetowaniu
systemualbogdywfuriinaciśniesięnarazzadużo
przyciskówklawiatury.Maddyodwróciłasięi
zobaczyła,żekomputer-Bobotworzyłokno
dialogoweiprzezkilkaostatnichminutcierpliwie
próbowałzwrócićnasiebiejejuwagę.
>Alarm:wykrywamzbliżającesięsygnały
identyfikacyjne.300metrów.
>Alarm:wykrywamzbliżającesięsygnały
identyfikacyjne.200metrów.
>Alarm:wykrywamzbliżającesięsygnały
identyfikacyjne.100metrów.
>Alarm.
>Alarm.
>Alarm.
ROZDZIAŁ34
DawnyNowyJork
rok2001
Roletawygięłasięihuknęłapodwpływem
potężnegouderzenia.
–Znaleźlinas!–krzyknęłaMaddy.
Salpatrzyłanawybrzuszonąblachęroletyszeroko
rozwartymioczami,wktórychczaiłasięczysta
panika.Drzwigrzmotnęłyponownie,podskakując
wprowadnicach.Nagrubymmetalowympancerzu
wytrysnęłakolejnagulawkształciepięści.
–Próbująwedrzećsiędośrodka!–pisnęła.
Maddyodwróciłasiędokamerkiinternetowej.
–Awaryjnaewakuacja,Bob!Uruchomportal!
>Potwierdzam.Powinnaśpodaćsygnaturę
czasową.
Roletapodskoczyłarazjeszcze,nablaszepojawił
sięnastępnygigantycznyguz.
–Samwybierz!Uruchomtenchrzanionyportal!
>Informacja:Maddy,nienależywchodzićdo
portalubezzaprogramowanejlokalizacjizrzutu.
Roletaznówzałomotałaipodskoczyław
ościeżnicach,lewastronadrzwiodgięłasięod
prowadnicyiprzechyliładośrodka.Przezpowstały
rógdobazywlałosięświatłodnia.
–Nacoczekasz,Bob?!Jezu!Otwieraj.
NATYCHMIAST!
Usłyszałaszumszafkitranslokacyjnejizerknęłana
wyświetlaczładowania.DiodyLED,jednapo
drugiej,zaczynałyzmieniaćkolorzzielonegona
bursztynowyinaczerwony,zapasmagazynowa
nejenergiipowoliwlatywałdopłytekobwodów
drukowanychwehikułu.
AleBobmiałrację.Jeśliwejdądoportalubez
ustawionychwspółrzędnych–jakichkolwiek
współrzędnych–wylądująnanieznanym,
niezbadanymterenie.Znajdąsięwmiejscu,z
któregoniemapowrotu.Niemiałaterazjakusiąść
przedekranemiwprowadzić
danychdosystemu.Salprzysunęłasiędoniej,w
przerażeniuprzeskakiwałaznoginanogę,
obrzucającintruzówhinduskimibluzgami.
Maddyniepotrafiłaterazmyślećjasno.Wszystko
rozgrywałosięzdecydowaniezaszybko.
Zamierzałastworzyćsygnaturęewakuacyjną:
wcześniejzaprogramowaćwspółrzędne,któreBob
mógłbyodrękiwprowadzaćzpoziomumenu
podręcznego.Byłbytoprewencyjnyśrodek
ostrożności.Niedługoplanowałasiętymzająć.
Zadanieznajdowałosięprawienasamymszczycie
jejlistypriorytetów.Dlaczegosięwkońcuzatonie
zabrała?Bozawszepiętrzyłasięmasabieżącej
roboty,bozawszejejumysłzaprzątałydoraźne
obowiązki.Bozawszebyłyjakieśzgliszczado
uprzątnięciapoostatnimpożarze.Alefaktysą
jednoznaczne,znowuczegośniedopilnowała.Nic
nowego.
–Jużprawieprzeszli!–wydarłasięSal.–Zróbcoś!
–Bob…ostatniasygnaturaczasowa!Wprowadź
ostatniąsygnaturęczasową!
>Potwierdzam.Wprowadzanie.
Roletaugięłasięodkolejnegołomotnięciai
alarmującowybrzuszyławmiejscu,gdzieodrywała
sięodprowadnicy.Metalowepanelezamieniłysię
wpogniecioneiposzarpanejakpozłotkopo
batonikustrzępy.
Salodwróciłasiędoniej.
–Jahulla!AcozBeki?!
Jednostkawciążpływaławpróbówcewzrostowej
nazapleczu.Kiedyostatnimrazemposzły
sprawdzić,jakrozwijasiępłód,przezmętny
roztwórprześwitywałkształtbezwłosego
prenatalnegoklonaprzypominającegodziesięcio-,
możejedenastoletniądziewczynę.
–Niemamynatoczasu.
Niespodziewaniewwehikuletranslokacyjnym
buchnęłagromadzonaenergia.Pęd
translokowanegopowietrzazmiótłzbiurkaMaddy
wszystkieśmieci,którezaczęłyzataczaćkoła,
bawiącsię
wpowietrzuwganianego.Trzymetryprzed
dziewczynami,naśrodkubazy,zmaterializowała
sięszerokanadwametrykulawibrującejenergii,
okrągzawisłidealnienadpłytkimwyżłobieniem
wbetonowejpodłodze.Maddydostrzegła
przypominającyplamęolejunawodzie,kłębiący
sięobrazlokalizacji,którąkomputer-Bob
magazynowałwbuforzedanych,lokalizacji
zrzutowejLiama
iBoba.Zauważyłaskrawekintensywniebłękitnego
niebaorazzielono-brązoweobrysyźdźbełtrawyi
drzew.
–Niemożemyjejtakpoprostuzostawić!
Następneuderzenie.Prawastronazdeformowanej
roletyodpadłaodprowadnic,aposekundzie
metalowablachazniewyobrażalnymhukiem
łomotnęłaobetonowąpodłogębazy.
Salmiałarację.Iniechodziwcaleoto,żeBekijuż
nierazichuratowała.Tojużniebyłazwykła
jednostkapomocnicza,żadentamciągkodóww
cielesnejpowłoce.Bekibyłaprzyjaciółką.
Członkiemichmałejrodzinki.Alezabraniejejze
sobątonietylkokwestialojalnościwzględem
przyjaciółki.Wpamięcijednostkijestprzecież
pakietdanychzawierającyodpowiedzinawszystkie
ichpytaniaiwątpliwości.Możedziękiniemu
dowiedziałybysięteż,ococałataawantura–
dlaczegozostałyzaatakowane.Ktowysłałklony.
Czymsobienatowszystkozasłużyły.
Przezpółprzezroczystyportalwidziałaogolonena
łysogłowy,jednostkizdzikąwściekłością
próbowaływtargnąćdośrodka,wyswobodzićsięz
plątaninyostregometalutarasującegowejście.
Niemiałyjużczasu,żebyocalićnienarodzone
dzieckopływającewpróbówcewzrostowej.
–IDŹ!!!–krzyknęłanaSal,popychającjąmocnow
kierunkuportalu.
Salodwróciłasię,schyliłaipodniosłaklucz,po
czymuniosłagonadgłowę,jakbychciałasięnim
zamachnąć.
–Nigdziebezciebienieidę!
–Niemartwsię,będętużzatobą!–Maddy
wyciągnęłasię
ichwyciłależącypodrugiejstroniebiurkamały
dysktwardyzwyszczerbionymśladempociskuna
obudowie,błyskawicznieodpinającpodłączonydo
niegotaśmowykabelprzesyłudanych.
–Idź!!–ryknęła–WzięłamBeki!Ruszajtyłek!
Salskinęłagłową,zrozumiawszy,żezabiorąze
sobąprzynajmniej„esencję”Beki.Podbiegłai
wskoczyładoportalu.
–Bob!Zamknijtooknonatychmiast,jakdoniego
wejdę!–Maddykrzyknęłaprzezramię,odwracając
sięwkierunkumigocącejkuli.Przez
półprzezroczysty,drgającyobrazspalonejsłońcem
łąkizauważyła,żejednazjednostekpomocniczych
całkiemwyswobodziłasięzplątaninymetalui
patrzywprostnanią.Narazklonrzuciłsiępędemw
jejstronę.Kuportalowi.
Poderwałasięzmiejsca,zaciskajączęby,żebynie
myśleć,cosięwydarzy,gdyonaijednostkagnająca
nazłamaniekarkuzdrugiejstronywpadnądokuli
energiidokładniewtymsamymmomencie.
Przestrzeńchaosuzlepiichzesobąiwyplujew
postacisplecionej,straszliwiezdeformowanejpapki
przypominającejabsurdalniezrośniętebliźniaki
syjamskie.
–NIEEEEE…!–ryknęła,czując,żegruntucieka
spodjejstóp,iwskoczyłaprostowkulistąpustkę,
odruchowozasłaniającrękamitwarz,jakbymogło
jątoprzedczymkolwiekuchronić.
ROZDZIAŁ35
12kilometrówzaRzymem
54roknaszejery
–Długojeszcze?–spytałLiam.
–Dwieminuty,trzydzieścisześćsekund–
odpowiedziałBob.
–Pewnienieotworzysięanisekundywcześniej.–
Rozejrzałsiępooliwkowymgaju,wdzięczny
Maddy,żenapunktekstrakcjiwybrałacichą,
odludnąokolicęoddalonądwanaściekilometrów
odcuchnącychrynsztokówinędzyRzymu.
–Cieszęsię,żewracamy–dodał.
Tydzień,itobybyłonatyle.TydzieńwRzymie
wystarczył,byLiamdoszedłdowniosku,żenigdy
więcejniechceoglądaćtegomiasta.Dzisiajdziwił
sięsamemusobie,bojeszczetydzieńtemu
kierowałanimnaiwnanadzieja:zakładał,żemiasto
towzórporządkuicywilizacji,przepysznyspektakl
wsceneriimarmurowychkolumn.
Jakbardzosięmylił.
Miasto,aprzynajmniejtedzielnice,którezdążył
zobaczyć,okazałosięjednymwielkimslumsem
zamieszkałymprzezmilionyżebraków.Wąskie
ulicepełnewysokich,kilkupiętrowychdomów
czynszowychściśniętychoboksiebieniczym
strzaływkołczanie.Azapach?Niedoopisania.
Fetorludzkichizwierzęcychodchodów.Odór
gnijącychzwłok.Miastoregularnienawiedzały
plagiwywoływaneprzezzatrutąwodę–ofiary
tyfusuicholerystanowiłycodziennyelement
krajobrazu.LiamprzypomniałsobieNottingham,
gródnękanypodobnymiproblemami.AleRzym
miałcośekstra.MiałKaligulę.
Dowodyjegoszaleństwawidaćbyłodosłownie
wszędzie.Wszystkiemiejscapubliczne–rynkii
fora–znaczyłyszeregikrzyżyzprzybitymi
obywatelami,którzywtakiczyinnysposób
rozzłościlicezara.Namurachkamienicwidniały
wizerunkiKaliguliprzedstawiającegoalbojako
szaleńcaityrana,alboinkarnacjębogai
dobrotliwegowładcę.Upiorniejaskrawegraffiti
wymalowywałyłobuzyzezwalczającychsię
wzajemniegangów,znanychjakokolegia.
Większośćtychprzestępczychorganizacjiotwarcie
popierałapolitykęcesarza.Miastopogrążonew
chaosiebyłodlanichrajem.
Takwyglądałastolicaświata.Napodstawierozmów
zRzymianami,awszczególnościpogawędekz
gospodarzem–niskim,zwalistymczłekiem
podejrzanegoautoramentu,któryzaklinałsięna
wszystkieświętości,żemówiprawdę–Liam
wydedukował,żeKaligulazamierzazrzecsię
władzyinajwidoczniejbyłomunarękę,iżmiasto
toobrazchaosu,ruinyianarchii,aonmożew
spokojuprzygotowaćsięnawypełnieniebliskiego
przeznaczenia,októregonaturzekrążyłyjedynie
plotki.
Sytuacjazamuramimiastaprzypominałapiekło.
Żyweobrazywspomnieńprzelatującychprzez
umysłLiamawywoływałyodruchywymiotne.
Przedjegooczamisunęłyujęciaistopklatkize
światapełnegochorób,nędzyiposoki.Rzym
przywodziłnamyślkaruzelęmakabrycznych
slajdów.
„Przestań,Liamie.Myśloczymśprzyjemnym”.
–Napewnowypuściłyjużsondę,co?
Bobpotrząsnąłgłową.
–Niewykryłemjeszczeżadnychcząstek
tachionowych.
–Cośjestniewporządku.Jużpowinnysondować
okolicę.–Liampodniósłwzroknajednostkę
pomocniczą.–Cośjestnietak.Maddyzawsze
skanujeterenprzedaktywacjąportalu.
–Potwierdzam.Tostandardowaprocedura,Liamie.
Liambezsłowapotrząsnąłgłową.Zażadneskarby
niechciałprzebywaćwtymmiejscudłużejniżto
absolutniekonieczne.Przypomniałsobie,jakkilka
lattemuposzedłwyspowiadaćsiędoojca
O’Grady’ego,parafialnegoproboszcza.Wyznał,że
dręczągogrzesznemyślinatematRosie
McDonald,starszejsiostryjegoprzyjacielaze
szkoły,którymieszkałtrzydomydalej.Ojciec
O’Gradypodałmuksięgęinumerwersuzopisem
kuszeniaprzezszatana,poczymobrazowoopisał
tortury,którymbezwątpieniazostaniepoddane
jegowątłeciałowzaświatach.Liamwróciłdo
domuijeszczetejsamejnocyśniłoświecietak
obrazowoodmalowanymprzezojcaO’Grady’ego.
Przezkilkaostatnichdnioglądałprawdziwąwersję
tegokoszmaru.
–Wykrywampierwszecząstkitachionowe–
powiedziałBob.
–Ach,dziękiCi,PanieBoże.–Liamowiulżyło,
uśmiechnąłsię.Jużzaminutęwrócądodomui
wspólniezastanowiąsię,jakpołożyćkrestej
koszmarnejosiczasu.
–Powinniśmyodsunąćsięnabezpiecznąodległość
–oznajmiłBob,łapiącLiamazadłońiodciągając
gokilkakrokówdotyłu.Liamodwróciłsię,żeby
ostatnirazspojrzećnaichwózizaprzężonedo
niegokucyki.Zaprzęgstałnawzgórzunapoboczu
drogi,prędzejczypóźniejktośsięnaniegonatknie.
Zastanawiałsię,czypowinniuwolnićbiedne
zwierzaki,leczwtedypopoliczkusmagnąłgo
podmuchtranslokowanegopowietrza.Wiszącenad
nimigałęziedrzewaoliwkowegozakołysałysięi
zaszumiałypotężnie.
Liampopatrzyłnabłyszczącąkule,którawłaśnie
zmaterializowałasięprzednimiizawisłanad
ziemią.Ujrzałznany,przyjemnyichłodnymrok
bazy,a…wnim….migotliwezarysySaliMaddy.
Salpierwszawypadałazportalu,pouderzeniu
nogamiwziemiępróbowałazerwaćsiędobiegu,
alestraciłagruntpodstopamiirunęłaprostow
wysokątrawę.Odrazuponowniepoderwałasięna
nogi.–Liamie!–Zaczęłarozglądaćsięobłąkanym
wzrokiem.–
Liamie!
–Sal?–krzyknąłdoniej.Hinduskaobróciłasięna
pięcieizobaczyła,żeoniBobstojąspokojniew
cieniudrzewa.–Cotyturobisz?
Zanimzdążyłaodpowiedzieć,zportaluwyleciała
Maddyzwyciągniętymirękami,wyglądałajakby
właśnienonszalanckoskakałanagłówkędobasenu.
–OOOOO!–Grzmotnęłaoziemię
iprzekoziołkowałapozakurzonejdrodze.
–Maddy?Cotusięwyprawia?
Niezdarniepodniosłasięzziemiikompletnie
skołowana,takjakSalzaczęłaobracaćsięwokół
własnejosi,próbujączlokalizowaćźródłogłosów.
–Liam?Bob?–WreszciezobaczyłaSal.–Gdzie
jestBob?
–Jesteśmytutaj–odparłLiaminatychmiast
zażądałwyjaśnień.–Cosiętu,udiabła,dzieje?
Zignorowałajegopytanie,odwróciłasięwstronę
oknaiusilniewpatrzyławjegobłyszczącyzarys.
–OBoże…zamknijsię.Proszę!–wymruczała.–
Zamknijsię!Jasnyszlag!Zamknijsię!Zamknij!!
–Zamknij?–LiamspojrzałnaBoba,późniejod
razunanią.–Hmm…pocomasięzamykać?
Maddy?Czyniepowinniśmywrócićdo…?
Wmomencie,gdykulazaczęłazapadaćsięijak
zwykleniknąćdopoziomumałegopunkciku,
wypadłazniejtrzeciapostać.Maddykrzyknęła,
próbującoddalićsięodjednostki,którausiłowała
poderwaćsięnastopy.Tyletylko,żeniemiałajuż
stóp.Zostałyjejkrwaweiprzepalonekikuty
wystrzępionenawysokościkostki.Krawędź
zapadającegosięiniknącegopolaodcięłateżna
wysokościramieniajednązrąkjednostki.
–Ktotojest?
–Chuddah!Mabroń!–powiedziałaSal.
Bobzareagowałpierwszy,nacierającnabezstopą
istotę,którapróbowałazłapaćrównowagęna
poszarpanychkikutachidobrzewymierzyć
pistoletemtrzymanymwsprawnejdłoni.
Wystrzeliła
wkierunkuBoba,pocisksięgnąłcelu,azramienia
jednostkitrysnęłafontannakarmazynowejkrwi.Ale
wtymsamymmomencieBobcałymciężaremciała
uderzyłwnapastnikaipowaliłgonazie
mię.Robotyprzekoziołkowałypotwardejziemi,
zakleszczone
wśmiertelnymuściskuniczymzapaśnicywagi
ciężkiej.
Liamskrzywiłsięzprzerażenia,gdypozbawiony
stópklonwpakowałwBobadwakolejnepociski,
zanimtenzdołałwytrącićmuzdłonipistolet.
Usilniepróbowałzrozumieć,cosiętutaknaprawdę
dzieje:dwiewersjeBobaprzetaczałysiępo
polance,szamoczącsięwwysokiej,wysuszonej
trawieiwyzwalającprzytymobfitechmurykurzu.
–Złapbroń!–pisnęłaMaddy.–Złaptęcholerną
broń!
Salpodskoczyłakilkakrokówdoprzodui
podniosłapistolet
zziemi.
–Zastrzelgo!
Hinduskadrżącymidłońmiobjęłabroń,położyła
palecnaspuścieiskrzywiłasięniepewnie,próbując
wycelowaćwewłaściwegoBoba.
–Zastrzelgo!
–Niemogę…trafięnaszegoBoba.
–Dajmito!–kłapnęłazębamiMaddy.Wyrwała
pistoletzrąkSalipodeszłapewnymkrokiemdo
walczącychjednostekpomocniczych,którespięły
sięwuściskujakparagigantycznychbulterierów,
tworzącmozaikęnapiętychmięśniikotłowaninę
kończyn.Nagórzeznajdowałsiętojeden,todrugi.
ChwilowogórąbyłBob,któryzłapałzakark
przeciwnikaizacisnąłnanimdłoniewstalowym
uchwycie,szerokorozstawiającnogi,żeby
utrzymaćpozycjęiniedaćsięwyswobodzić
klonowi,którywścieklerzucałcałymciałem.
–Niepuszczajskurczybyka!–krzyknęłaMaddydo
Boba.Podeszłajeszczebliżejistanęła
bezpośrednionadwalczącąparą.–NIEPUSZCZAJ!
–krzyknęła.Wymierzyłabrońiwystrzeliła.
–O,Jezu!Uważaj!–krzyknąłLiam.
Strzeliłarazjeszcze.Ijeszczeraz.Jeszczeraz.
Jeszczeraz.
Wkońcucyngielpstrykałtylkoniegroźniewjej
ściśniętychdłoniach.Walkaustała,kurzawaopadła.
Liamuświadomiłsobie,że
stoizbokuzupełniebezużytecznie,zbytzaskoczony
rozgrywającąsięsceną,bywjakikolwieksposób
pomócdziewczynom.Wyrzucającsobietęchwilę
bezmyślnegomarazmu,podbiegłdoprzyjaciółek.
Maddyopadłanakolana,wciążtrzymającw
dłoniachpistoletzopróżnionymmagazynkiem.
Próbowałazłapaćoddechalbozwyczajniepłakała,
niepotrafiłtegostwierdzićnapewno.Takczysiak
wyglądałanacałkiemwycieńczonąizmarnowaną.
–Bob!–Liamdelikatnieująłzakrwawioneramię
jednostki.–Bob,wszystkowporządku?
–Potwierdzam–zadudniłgłębokibas.–Skala
zniszczeńjestminimalna.
Powoliusiadł,zwalniającchwytzjednostki
pomocniczej,którabezżyciaosunęłasięnaziemię.
Liamspojrzałnagłowęistoty.
–Jezu!Toty…Bob.Onwyglądajaktwójbrat
bliźniak!
–Czyto…–Maddyzaczęłaciężkosapaćidyszeć.–
Czytonieżyje?
–Trzydobrzewymierzonestrzaływczaszkę
pozostawiłyśmiertelneobrażenia–odpowiedział
Bob.–Jestmartwy.
Westchnęłaiopuściłabrońnakolana.Tymrazem
drżąceramionaniepozostawiałyzłudzeń,Maddy
płakała.Salpodeszładoprzyjaciółki,żebyją
uspokoić.
–Udałonamsię,Maddy–wyszeptała.–Tokoniec.
Jesteśmybezpieczne.
Liampatrzyłnadziewczyny,zastanawiającsię,
którezkilkunastupytańkotłującychsięterazw
jegogłowiepowinienzadaćjakopierwsze.Wybrał,
jakmusięzdawało,tonajważniejsze.
–Możektośmi,docholery,wyjaśni,cotowszystko
maznaczyć?
ROZDZIAŁ36
12kilometrówzaRzymem
54roknaszejery
PrzezpółgodzinyMaddyopowiadałaBobowii
Liamowiowydarzeniach,którerozegrałysięw
NowymJorkupowysłaniuichdostarożytnego
Rzymu.
–Wżyciuniebyłamtakprzerażona–
podsumowałaiszybkorzuciłaokiemnamartwą
jednostkępomocniczą.–Byłampewna,że
zginiemy.
Salskinęłagłową.
–Totakiegłupie.Wkółkomyślałamtylko:
„DlaczegoBobiBekipróbująnaszabić?”.Choć
wiedziałam,żetonieoni.
–Nigdynieskrzywdziłbymżadnegozwas–
zapewniłichBob.
–Botoniejestjedenzcelówmisji?–Maddy
spojrzałananiegoniepewnie.
–Potwierdzam.–Poważniepokiwałgłową.
–Poczekaj!Ktowtakimrazienasłałnanaste
jednostkipomocnicze?–spytałLiam.
–Niewiem!–Maddypotrząsnęłagłową.–Nie
mambladegopojęcia,Liamie.Niepotrafięsobie
wyobrazić,ktoważyłsię…
–Możektoś,kogozdenerwowaliśmy?–spytałaSal.
–Zdenerwowaliśmy?–Liamspojrzałnaniąz
niedowierzaniem.–Jeślitakreagujezdenerwowana
osoba…toniechcęwiedzieć,cozrobinamktoś
kompletniewkurzony.
Maddyuciszyłagomachnięciemręki.
–Ktośewidentniechcewidziećnasmartwych…
pytanie–kto?
–Możetenktośniechce,byśmystrzeglihistorii.
Możepragniezmienićhistorię,wywrócićośczasu
dogórynogami?–Salwzięłagłębokioddech.–A
cojeśli…cojeśli,tejednostkipomocniczesą
powiązanezrzymskąkontaminacją?
Maddypogłaskałasiępopodbródku,analizująctę
sugestię.
–Możeosoba,którawylądowaławtejepocewieo
istnieniuAgencji?–ciągnęłaSal.–Onas?Może
chcesięnaspozbyć,żebyśmyniemogli
pokrzyżowaćjejplanówiusunąćtejkontaminacji.
Patrzylinasiebiewmilczeniu.Zapanowaładługa,
niezręcznacisza.
–Myślę,żetoprzezwysłanąwiadomość–
powiedziałaMaddy,uważnieprzyglądającsię
przyjaciołom.–PytanieoPandorę.Przechwyciłje
ktośinnyniżWaldstein.
–Niedobrze–zauważyłaSal.–Niktniepowinien
wiedziećonaszymistnieniu.
–Doskonalewiedzieli,gdzieikiedystacjonujemy.
–Maddyściągnęłausta.–Fakt,niedobrze.
–Ateklony,októrychmówiłaś?–dopytywał
Liam.–Czyonetamzostały?Wnaszejbazie?
–Tak,mytugadu-gadu,aonepewnieteraz
dewastująbazę.Niszcząwszystkiesprzęty.
Liampodniósłnaniąwzrok.
–Aletoprzecieżoznacza…żeutkniemytuna
amen.
–Możenienaamen,alenajakiśczasnapewno–
westchnęłaMaddy.–Prędzejczypóźniejcoś
wymyślimy.
–Wolałbymwrócićistawićczołatymszalonym
Bobomniż…–Liammruczałcośdosiebie,ale
Maddyprzerwałatokjegomyśli.
–Wybacz,Liamie,alewyobraźsobie,żenie
miałamczasuzaprogramowaćoknapowrotnego.
Wybacz,żemiałyśmyfuręszczęściaiżewogóle
uszłyśmyzżyciem.
Zamilkłnadobre,pokornieakceptującprzytyk.
–Oczywiście.Głupekzemnie.
–Słuchaj…wciążjestnadzieja,żewrócimyoknem
awaryjnym–ciągnęłaMaddy.–Jeślioczywiście
klonyniezniszcząkompletniebazyijeśli
komputer-Bob,zgodniezharmonogramem,za
sześćmiesięcyaktywujeportal.
–Trochęcisięuzbierałotych„jeśli”,Madelaine
Carter.–Liamposłałjejnerwowyuśmiech.–To
nigdyniejestdobryznak.
Amerykankaskinęłagłowąiodpowiedziała
podobnymuśmiechem.
–Teżniejestemwielkąfankąsłowa„jeśli”.–
Wzruszyłaramionami.–Niemampojęcia,cosię
wydarzywdomu.Możedostaniemytego
sześciomiesięczniaka,amożenie.
–Nawetsześćminuttutajmisięnieuśmiecha…nie
mówiącjużomiesiącach.
–Dlaczego?–spytałaSal,rozglądającsiępo
urokliwejdolinie
igajuoliwkowym.–Całkiemtumiło.Ciepło,
słonecznie,przyjemnie…
Maddydostrzegłagrymasnatwarzychłopaka.
–Liamie?Bob?Nojuż…mówcie,czegosię
dowiedzieliście.
–Tomocnoodkształconaośczasu–poinformował
Bob.
–AjawłaśnietakwyobrażałamsobieRzym…
– TonieRzym–przerwałjejLiam,kręcącgłowąz
wyrazemobrzydzenianatwarzy.–Totylkomała
dolinkagęstoporośniętadzikimidrzewkami
oliwkowymi.NaprawdęchceszzobaczyćRzym?
–Cóż…–Maddyrozejrzałasięwokół.–Nie
możemyzostaćtunapółroku.
–Dłuższypostójwtejlokalizacjijestniebezpieczny
–dodałBob.
–Racja.–Maddywstałazkolanistrzepałakurzz
jeansów.–Mogąznaleźćsposóbnaobejście
blokadybezpieczeństwawsystemiekomputera-
Boba.Apotemotworzyćportal.Powinniśmyjak
najszybciejopuścićtomiejsce.
–Potwierdzam.
–Chcesz,żebyśmywrócilidoRzymu?–spytał
Liam.
–Noagdzieradzisziść,jeślinietam?
–Możegdziekolwiek?
–Matko,cowciebiewstąpiło?–Maddy
zmarszczyłabrwi.–Miastoniemożebyćażtak
ohydne.
–Jestohydne.
Maddywestchnęłazrezygnacją.
–Udanamsiędzisiajwyciągnąćzciebie
jakąkolwiekprzydatnąinformację?
–MniejwięcejsiedemnaścielattemuwRzymie
miałmiejsceepizodkontaminacyjny–powiedział
Bob.–Świadkiemtegowydarzeniabyłowielu
ludzi,aleprzyjętojednąoficjalnąinterpretację.
–Oficjalnąinterpretację?Toznaczy?
–CesarzKaligulasfałszowałlubzmieniłwiele
relacjizłożonychprzeznaocznychświadkówi
dostosowałjedopartykularnychcelów.Wten
sposóbstworzyłortodoksyjnąwersjęhistorii.
–Opowiedzją.
–Wedługoficjalnejrelacji„zastępyaniołów
zstąpiłyzniebios”.–Liamwreszcieokazałsię
pomocny.–Przybyłynaziemięsiedemnaścielat
temuwolbrzymichrydwanachpodczasobchodów
jednegozeświątreligijnych.–Potrząsnąłgłową,
niemogącpogodzićsięzabsurdalnościątej
opowieści.–Ludzietwierdzą,żespłynęłynasam
środekichnajwiększejarenypodczaswalki
gladiatorówirzekomoobwieściływszemiwobec,
żeKaligulajestbogiem.Ichbogiem,uwierzysz?
–Co?–MaddyzerknęłanaSal.–Omój…!
Powiedziałeś
„wolbrzymichrydwanach”?
–Napewnobyłytojakieśpojazdy.Nowoczesna
technologia–Bobjakbyczytałwjejmyślach.
–Ktośtutajposzedłnacałego–stwierdziłaSal.
–Dużagrupapodróżnikówwczasieprzybyłatu
w…czymwłaściwie?Czołgachjakichś?–Maddyz
niedowierzaniemkręciłagłową.–Przyszłość
zaczynasięrobićniefrasobliwa.
–Albozdesperowana–dodałaSal.
–PrzypominamitoKramera–stwierdziłLiam.–
Choćtutajbędziemymielizapewnedoczynieniaz
ambitniejsząwersjąradosnejwyprawydoktora.
–Dobrzetorozumiem?Twierdzisz,żepodobny
Kramerowipalantzprzyszłościjesttwórcątego
całegospektakluiogłosiłsięcesarzemKaligulą?
Liampotrząsnąłgłową.
–Nie.Sądzimy,żepaństwemkierujeprawdziwy
Kaligula.
–Notocostałosięzpodróżnikamiwczasie?–
spytałaSal.
–Przepadli.–Liamwzruszyłramionami.
–Informacja:wedługortodoksyjnejrelacji,anioły
bawiłynaziemiprzezkolejnekilkalat,
przygotowującKaligulędozostaniabogiem,potem
wróciłydonieba,obiecującmu,żepewnegodnia
pośląponiego.
–Toortodoksyjnawersja–wtrąciłsięLiam.–Ja
myślę…żezabiłichwszystkich.
–Liammarację.Tonajbardziejprawdopodobny
scenariusz.Odponadpiętnastulatniktniewidział
tych„aniołów”.Jestemprzekonany,żeKaligula
kazałichwszystkichpocichuwymordować.
Maddyspojrzałanachłopaków,poczymprzeniosła
wzroknaSal.Długąciszęwypełniłcichyszum
poruszającegodrzewamiwiatru.
–Gościowiodbiłojakżabienarollercosterze.
–Ajeszczenieusłyszałyściewszystkiego–
wymamrotałLiam.–Rzymjest…–Potrząsnął
głową.–Jestzupełnieinnyniżsięspodziewałem.
Jest…–Wziąłgłębokioddech.–Rzym…tenRzym
jestostatnimmiejscemnaziemi,doktórego
miałbymochotęwrócić.
–Alebędziemymusielitamwrócić,Liamie–
łagodnymtonemprzypomniałmuBobispojrzałna
Maddy.–Trzebauporaćsięznienaprawioną
kontaminacjączasową.Takijestcelnaszejmisji.
Amerykankapopatrzyłanazwalistąpostać
jednostki.
„Jasne,możetojestceltwojejmisji,Bob.Alejuż
niekoniecznienaszej”.
ZachowanieBobawciążdeterminowałkod
oprogramowania,
akomendysystemunakazywałynatychmiastinie
baczącnakonsekwencje,usunąćkontaminację.
Przezklonaprzemawiałoopro
gramowanieAgencji.Waldsteina.Faceta,którybez
słowawyjaśnieniawrzuciłcałąichtrójkęwsam
środektegowiecznegokoszmaru…Nieoferując
żadnegowsparcia,pomocy.
–Madelaine–naciskałBob–tojestcelnaszej
misji.
Podeszładorozciągniętegonaziemi,okaleczonego
ciałaobcejjednostkipomocniczej.
–Niemożemytutajzostać,tojedynypewnik.
Trzebauporaćsięzdwomaproblemami.Po
pierwszekontaminacja.Musimynamierzyć
ćwoków,którzyjąwywołali.Poznaćdokładnyczas
imiejscezdarzeniakontaminacyjnego.Stawiamna
to,żetowinaciulapokrojuKramera,kolejnego
żądnegowładzycymbała,któryuznał,żerzymski
cesarztomaklaweżycie.
Schyliłasięiuważnieprzyjrzałanieruchomej
twarzyklona,
wprzeszklonychszarychoczachjednostki
zobaczyłaswojeodbicie.
–Późniejzajmiemysięnimi.Podejrzewam,że
będziemymieliszansędopierozapółroku.
–Jeślizasześćmiesięcyoknosięrzeczywiście
pojawi.–Liamprzypomniałoswymniedawnym
malkontenctwie.–Aco,jeślicałąbazęobróciliw
perzynę?
–Niewydajemisię.–Maddypotrząsnęłagłową.
–Dlaczego?–spytałaSal.–Liammarację.Pewnie
właśnie
wtymmomencie,gdynamszykujesiętu
dożywotka,demolująnaszdom.
–Niewydajemisię–powtórzyła.–Chcąnaszabić,
niemogąpozwolić,żebyśmyszwendalisię
samopaspohistorii.–SpojrzałanaBoba.–Coty
byśzrobiłnaichmiejscu?
–Założyłbym,żeustawionoautomatyczny
harmonogramekstrakcji.Poczekałbymwbiurze
terenowym,ażzostanieaktywowany.Potem
zamordowałbymwaswszystkich.
–Zustmitowyjąłeś.–Popatrzyłanapozostałą
dwójkę.–Zasześćmiesięcypojawisiętuokno.Od
razupopowrociebędziemyzmuszeniwalczyćo
swojeżycie.
–Kochamnasząpracę.–Liamniemógł
powstrzymaćsarkazmu.
Maddyzignorowałatenkomentarz.
–Teraz,czynamsiętopodoba,czynie,musimysię
tujakośurządzićnasześćmiesięcy.Postaramysię
zdobyćwięcejdanychnatemattejkontaminacji.
JeślizaskażeniemstoidrugiKramer,tobyćmoże
natrafimynaśladynowoczesnejtechnologii.Kto
wie,możeznajdziemywehikuł.
–Przydałabysięinnabroń–powiedziałaSal,
bawiącsiępustympistoletemnowojorskiego
policjanta,bezużytecznymjuższmelcem,który
mógłimposłużyćconajwyżejzapałkę.
–Pewnie.–Maddysięuśmiechnęła.–Kawałek
żelastwaniezawadzi.Idziemy…–Wstała.–Czas
sięzbierać.Niepowinniśmymitrężyćtuanichwili
dłużej.
WstaliiruszylizaMaddywgóręzbocza,ku
wozowizparązaprzężonychkoni,którecierpliwie
gryzłytrawęnapoboczugościńcabiegnącegonad
małą,bezpiecznądolinką.
ROZDZIAŁ37
NowyJork
rok2001
Gdyportalzapadłsiędorozmiarów
mikroskopijnegopunkcikaświatłaizniknął,
intensywnyszumwehikułutranslokacyjnegozelżał.
Zapadłacisza,wktórejdawałosięsłyszećtylko
cichyfurkotpracującegonazapleczugeneratora.
Dwiejednostkipomocnicze,AbeliFaith,
popatrzyłynastopę
idłońleżącąnapodłodzeprzednimi,obie
kończynybyłorówniutkoprzytrymowanew
miejscu,gdziekurczącasięrzeczywistośćprzecięła
ichtowarzysza.
–Komputerzeoperacyjny,powiedzgdziewysłałeś
cele–rozkazałAbel.
Elektroniczneokokomputera-Bobazatrzymałosię
naintruzie.Kursorcierpliwiemigotałnaekranie.
–Komputerzeoperacyjny,powiedzgdziewysłałeś
cele–stanowczopowtórzyłAbel.
Komputer-Boburuchomiłwszystkiesieciowefiltry
decyzyjne,dziwiącsięniepomiernie,żeżadnaz
tychtajemniczychjednostekpomocniczychnie
zarejestrowałazmianynatężeniawiatraczków
procesora.
Niebezpośrednionaekranie,leczgłęboko
wewnątrzbrameklogicznychipłytekdrukowanych,
materializowałysięopcje,zktórychmógłwybierać
Bob.
Decyzja
•Udzielićjednostkompomocy–Ważne:
prawidłowykodautoryzacyjny.Uruchomiony
protokółnr235
(pomocobowiązkowa).
•Unieważnićprawidłowykodautoryzacyjny.
Zamknąćsystem.
•Skłamać.
Jednostkaospersonalizowanymidentyfikatorze
„Abel”podeszładobiurka.Klonnachyliłsięi
spojrzałprostowokokamery.
–Komputerzeoperacyjny,natychmiastudzielmi
odpowiedzi.
Komputer-Bobczuł,żewykorzystujemechanizmy
nieprecyzyjnej,ludzkiejlogiki,żeposługujesię
dziwnymkodemintuicji,któregoniestworzył
żadenprogramista.Wszystkiefunkcjedecyzyjnew
pewnymsensienapisałonsam.Kierowałynim
uczucia,któredawnotemuprzepływałyza
pośrednictwemcieniutkichprzewodówzżywej
tkankidosilikonowychpłytek.Uczucia…którepo
przefiltrowaniuzamieniałysięwheksadecymalne
aproksymacje.
Pierwotnykod.
Dziwnedoświadczenie.Nowedoświadczenie.
Bardzoludzkie.Wpojemnejbaziedanych
komputera-Bobaznajdowałsięplikoznaczony
sygnaturą„Uśmiechnr32”.Wtensposóbczęsto
uśmiechałsięLiam,zwłaszcza,gdygrałnakonsoli
nintendo.Zawsze,gdyLiamwygrywałwwyścigach
gokartów,kamerkaBobarejestrowałatenuśmiech.
Nagraniuzuśmiechemtowarzyszyłplikaudio.
GłosMaddy:Litości,cosiętakszczerzyszjak
szemranycwaniaczek?
GłosLiama:Boznowuwygrałem.
Uśmiechnumer32mógłbyrówniedobrze
oznaczyćetykietątypu„szemranycwaniaczek”.
Zapisałwsystemieinformację,żebyprzyokazji
dodaćdonazwytakinagłówek.Aletopóźniej,teraz
czaszałatwićbardziejpalącesprawy.Komputer-
Bobwybrałtrzeciąopcję.
>Celewysłanodoawaryjnegopunktu
zrzutowego
owcześniejzaprogramowanychkoordynatach.
Komputer-Bobpatrzył,jakjednostkapomocnicza
zwanaAblemodczytujeinformacjezekranu.
–Podajkoordynatyawaryjnegopunktuzrzutowego
–powiedziałklon.
>Informacja:3,89kilometraodaktualnej
lokalizacji.
–Podajdokładnewspółrzędnesygnaturyczasowej.
>Mogęotworzyćtensamportal.
–Kontynuuj–odezwałsięAbel.
Komputer-Bobwprowadziłdosystemusekwencję
poleceń.Pięćdziałającychjeszczekondensatorów
pozwoliłozasilićwehikułtranslokacyjnymocą
wystarczającądootworzeniaskromnegookna.Po
kilkusekundachnaśrodkupomieszczeniapojawił
sięportal.
Dwiejednostkipomocniczeniezamierzały
marnowaćanichwili.Jednazadrugąweszłydo
okna.
Komputer-Bobniezwlekałiodrazuzamknąłza
nimiokno.Moctrzebaoszczędzać.Niepotrzebne
światławbaziezgasły.Monitorywyłączałysię
jedenzadrugim.Wszystkiekomputerypodłączone
dosieciprzeszływstanuśpienia.Włączona
pozostałatylkojednamaszyna–„odchudzona”
wersjasztucznejinteligencjikomputera-
-Boba.Gdybyktośspytałgoteraz,jakikolorwoli–
pomarańczowyczyfioletowy–systemzapętliłby
sięipadł.
Zamiasttegojegopracującanajałowymbiegu
inteligencjapozwoliłasobienazasłużonąrozrywkę
izaczęłaprzestawiaćznakizezbioruASCII,wciąż
nanowoukładającUśmiechnr32:„szemranego
cwaniaczka”.
Kursormignąłkilkakrotnie.
><8^D
Wreszcieiostatnimonitorprzeszedłwstan
uśpienia.
ROZDZIAŁ38
Rzym
54roknaszejery
Przednimirozciągałsięmglistyzarysmiasta,które
przycupnęłowdoliniepomiędzyfalistymi
wzgórzami;gościnieczamieniłsię
wszerokąbrukowanąalejęopadającąłagodnieze
wzgórzanadgajemoliwnym.Bobmanewrował
wozem,próbującominąćrządwlekącychsięw
ślimaczymtempieniewolników.Szyjewszystkich
nieszczęśnikówowijałsznurprzywiązanydo
masywnegopala,którydźwigalinauginającychsię
podjegociężaremramionach.
–Omój…–TylezdołaławydusićMaddy,gdyich
wózwolnoprzetaczałsięobokwięźniów.
–Niewolnictwojesttupowszechne–powiedział
Liam.–Aha,noiskładanieofiar.
Maddypopatrzyłananiegozprzerażeniemw
oczach,przygryzającwargę.
–Poważnie?
–Niebawemzacznieszdostrzegaćtewszystkie
potworności.
Wózjechałpowolutkuwzdłużidącychgęsiego
niewolnych.Maddymogłazbliskaprzyjrzećsięich
bladym,pochlapanymzielonąfarbątwarzom–
skazańcymusielipochodzićzkraindalekiej
północy.
–Pocoimtafarba?–spytałaSal.
–Zielona?–Liamprzechyliłsięnabokwozu.–To
kolorKaliguli.KolorjegoKościoła.
–KościołaJuliuszów–dopowiedziałaSal.
–Czyjego?–zdziwiłsięLiam.–Wcalesiętaknie
nazywa.
–Narazie–dodała.–Zostanietaknazwanydużo
później.TochybaodpowiednikKościoła
katolickiegonatejosiczasu.
Salpatrzyła,jakbosonodzyniewolnicywlokąsię
pokocichłbach.Zjejtwarzypowoliodpływały
wszystkiekolory.Wózpodskakiwałnawybojach,
katorżnicyzobojętniałymwzrokiemoglądaliswe
zakrwawione,pokrytewrzodamistopy,ajej
zbierałosięnawymioty.
–Aledlaczegopochlapanoimtwarzezieloną
farbą?–spytałaMaddy.
–Sąnaznaczeni–wyjaśniłLiam.–Zostanązłożeni
wofierze.Pokażdymwezwaniudomodlitwy
składanajestofiarazludzi.
–ObywateliRzymuwzywasiędomodlitwypięć
razywciągudnia–dodałBob.–Takiwydano
edykt.Obywatel,którynieusłuchainieoddasię
modlitwie,jestkarany.
–Dlategopotrzebnesąimtysiąceniewolników–
powiedziałLiamponuro.Całatrójkapatrzyłajak
grupkapowiązanychsznuremskazańcównikniew
oddaliistopniowozamieniasięwrozmazaną
plamębladychciałskąpanychwświetlistejłunie
unoszącejsięnadrozgrzanymsłońcembrukiem.
Liamwskazałprzedsiebie.
–WitajciewRzymie.
KrzyżeustawionewzdłużViaAurelia,południowo-
zachodniejdrogiwiodącejdoRzymu,dałyMaddyi
Salprzedsmakpotworności,któreczekałynanich
wstolicy.Przeznastępnąmilępoobustronach
gościńcaciągnęłysięrzędybelek,zktórych
smętniezwisałyciałamartwychiumierających
ludzi,żałosneigroteskowebryływychudzonych
mężczyznikobiet.Zwysuszonychgardeł
konającychwydobywałysiębłagalneszepty,
mówilijęzykiem,któregożadne
znichniepotrafiłozrozumieć.Maddybyłapewna,
żeskomleli
oszybkąśmierć,błagaliowrażenieimmieczapod
żebra,chcielizakończyćtępowolną,agonalną
udrękę.
Bobsmagnięciemlejczachęciłkucykido
żwawszegokłusu
iszybszegopokonaniakamiennegomostunad
rzekąTyber.
Wnozdrzauderzałsmródzgnilizny,choróbi
zapachspalonejskóry.
–Istnykoszmar–wyszeptałaMaddy.
Liampotwierdziłskinieniemgłowy.
–Jakwidzisz,tonietylkogłodującemiasto,to
prywatnyplaczabawszaleńca.
Doskonalewiedziała,comanamyśli.Teraz
poboczagościńcadekorowałyzatkniętena
drewnianepaległowy.Nakilkusłupachnastarsze
czaszki,zktórychodpadałypłatywysuszonejna
wiórskóry,naciśniętonowegłowy.Niewszystkiez
nichbyłypomalowanezielonąfarbą.
–Niektórzybyliobywatelamirzymskimi–
poinformowałLiam.–Wzeszłymtygodniu
widzieliśmyzBobemprawdziwezamieszki.
–Ocoposzło?–spytałaSal.
–Protestowaliprzeciwkozagrabieniuprzez
Kaligulębudulca
zAkweduktuKlaudiusza.Cesarzużyłtychkamieni
dowybudowanianowychschodówwswoimpałacu
–odpowiedziałBob.–Akweduktbyłjednymz
głównychźródełzasilającychmiastowwodępitną.
–Kaligulanatychmiastłaskawieupewniłplebs,że
jaktylkowstąpidoniebiosidołączydopanteonu
bóstw,ześlenaRzymfalęopadówizamieniwody
Tybruwkrystalicznieczystypotok–dodałLiam.–
Kiedyuczestnicyzamieszekstwierdzili,żenie
wierzążadnemujegosłowu,rozkazałswoim
pretorianomwymordowaćwszystkichcodonogi.
–Naprawdę?
Liampokiwałgłową.
–ByliśmytamzBobem–zawahałsię.Postanowił
oszczędzićjejszczegółowegoopisu.–Tobyło
straszne.Punktkulminacyjnymiałmiejscetrzeciej
nocy,pamiętasz?
–Potwierdzam.
–Trochętomną…hmm…trochętomną
wstrząsnęło–przyznałLiam.Niepowiedziałjej
jednak,żeprzezcałynastępnydzieńniewyściubiał
nosazwynajmowanegopokojuiżeplacestolicy
byływyludnione,bomieszkańcymiastachronilisię
przednieposkromionymgniewemKaliguli.
Dzisiajobywatelewyszlinaulicemiasta,handlarze
rozstawilistraganyzeskromnymwyborem
produktów:nablatachzalegałyzewłokiszczurówi
psów,cinielicznizpełnymitrzosamimonetmogli
natomiastnabyćżylastetuszezajęcyalbooblepione
muchamizadniebiegidzików.Obywatelei
niewolnicy,młodziistarzy,wszyscypragnęli
znaleźćchoćuncjębiałka.Targowiskobyło
pogrążonewśmiertelnejciszy,zrozpaczeniludzie
półszeptemwymienializdawkoweuwagi,pobliski
rynsztokzbudowanyzglinianychpłytekobsiadła
gromadkakruków,którekrakałyprzeraźliwie,nie
robiącsobiezupełnienic
zniedolipowłóczącychnogamiludzi,których
obserwowały.
–Widziałemgo–powiedziałLiamcichymgłosem.
–WidziałemKaligulę.
–Jakionjest?–spytałaSal.
–Właśnie,opowiedz.–Maddypodniosłapodarty
worekzpodłogiwozuiowinęłanimramiona.
PotempodałajedenSal.Uznała,żelepiejsięokryć,
boichnietypowyubiórprzyciągnieniepotrzebną
uwagęprzechodniów.
–Nigdyniebyłemszczególniereligijny.–
Wzruszyłramionami.–Jezus,MatkaBoska,Józef,
Bógnaniebiosach,nigdymnietogadanie
szczególnienieprzekonywało.Ale…
–Co?
Liamprzygryzłwargę.
–Ale…mógłbymprzysiąc,żetenczłowiekto
wcielenieszatana.
–Aniewyglądałjakktośzprzyszłości?Ani
trochę?Niemiałdziwnegoubrania?Zegarkana
ręku?Możedostrzegłeścoścharakterystycznego?
–Zaprzeczam.Niezaobserwowałemprzedmiotów
niepasującychdoepoki–odparłBob.
–Wyglądałnaautentyk–potwierdziłLiam.–
Pomyleniecjakichmało.
Wózskręciłzszerokiegogościńcawznacznie
węższąuliczkę,otoczonązobustron
trzypiętrowymibudynkami,któreniegdyśmiały
radosnebarwy:ciemnoczerwone,żółteizielone.
AlefarbapamiętałachybaczasyTyberiusza,
poprzedniegocesarza,boodchodziłapłatamijak
skórazciałatrędowatego.Wzdłużfrontu
budynków,ponadportykamizobtłuczonych
glinianychdachówek,ciągnęłysięrachityczne
balkonikiipodesty,zktórychzwisałypęczkiziółi
warzyw.
–ToSubura–wyjaśniłBob.
–JednaznajgorszychdzielnicRzymu–ostrzegł
Liam.–Oj,chybazbytłagodnietoująłem.Prawdę
mówiąc,tostrachtunawetwychodzićnaulicę.Ale
tylkotutajudałonamsięznaleźćkwaterę.Tych
okolicunikająnietylkopretorianie,alenawet
kapłani.Prawostanowiąkolegia.
–Kolegia?
–Gangi–wyjaśniłLiam.–Bandyprzestępcze.
Maddyspojrzałanatrzeszczącenadichgłowami
balkony.
–Ajamyślałam,żetoKaligulajesttutajpanemi
władcą.
–Rządzi,pókipłaciżołdgwardiipretoriańskieji
przymykaokonaprzestępcządziałalnośćkolegiów,
którewpraktycepełniąrolęmilicji–doprecyzował
Bob.
–Ale–odezwałsięLiam–zestrzępków
zasłyszanychinformacjidowiedzieliśmysię,że
nawetjegoprotegowanisąpewni,iżoszalał.
Gdyminęliostatniestraganyhandlarzy,Bob
cmoknąłiściągnąłlejcewzdłużgrzbietów
kucyków.Powolnystępustał.
–Aleskorowszyscysąprzekonani,żejest
fakirczańskoszalony,dlaczegoniktdotejporynie
pozbawiłgowładzy?
–Bowszyscysięgopanicznieboją.–Liam
zanurzyłrękęwgęstwinieciemnychwłosówi
poprawiłbabel-budawuchu.–Możeniektórzy
naprawdęwierzą,żejestbogiem.Ciężkostwierdzić.
–Możepołożyłłapskanajakiejśwspółczesnej
technologii,przezcorzeczywiściewoczach
współczesnychjestbogiem–zastanawiałasię
Maddy.–Dotegowystarczyłabywkońcuzwykła
broń…nonie?Zwykłyrabuśzpistoletemwręku
wyglądałbytujakbóg.Jeju,nawetzwykłastara
latarkalubtelefonkomórkowywzięlibytuzaboski
atrybut,źlemyślę?
Podniosławzroknalabiryntdrewnianychlistewek,
rozpościerającysięnadichgłowamijaksieć
pająka.Wpopołudniowymsłońcuschły
różnokoloroweszatyitogi.Znaleźlisię
naprzeciwkowąskiej,możenametrszerokiej,
dróżkipomiędzybudynkami,wiodącejprostona
ocienionyplac.
Zpodwórzadobiegałyodgłosycodziennegożycia:
szczekaniepsów,głośnypłaczdziecka,przenikliwe
krzykimocnoczymśwzburzonejkobieciny.
Lokatorzyżylitunajednejkupie.
–Widzieliścietujakieśnowetechnologie,Limie?
Bobie?Coś,coniepowinnoistniećwtychczasach?
–Zaprzeczam.
–Nictakiegoniewidziałem.–Liampotrząsnął
głową.–Jeśliktośrzeczywiścieprzybyłtutaj
siedemnaścielattemuiurządziłwielkispektaklz
fajerwerkami,cóż…
–Rydwanyznieba.–Maddyzacytowałaźródłoz
epoki.–Tobyłyjakieśwspółczesnepojazdy.Może
ciężarówki?
–Jasne…rydwanyznieba,posłańcyzniebios,
słyszałemtojuż.Sękwtym,żeludzie,którzy
urządzilitencyrk–powiedziałLiam,wzruszając
ramionami–wyparowalijakkamfora.
Bobzeskoczyłzwozu.
–Wyglądanato,żetomiastoichpołknęło–dodał
Liam.
Maddyomiotławzrokiemalejkęiciemne
podwórze.
–Tamsięzatrzymaliście?
–Tak.–Liamwskazałceglanymur.–Trzecie
piętro.
Kamienicawyglądałaznacznienowocześniejniż
wedługniejpowinnywyglądaćrzymskiebudynki.
Pięćpięter,koślawetarasy,drewnianeżaluzjei
wiklinowezasłonydającepozoryprywatności.
–Wbudynkuniemawygódistraszniecuchnie.
Aha,bywateżhałaśliwie.Właścicielemjeststary
zrzędaczystejwody.Alezatotaniosięceni.
Ciekawetylko,czyzgodzisięwynająćnamtensam
pokój.–Liamsięgnąłpoprzywiązanądotalii
sakiewkę.Maddyusłyszałagłośnepobrzękiwanie
monet.
–Skądmasztyleforsy?
LiamzeskruchązerknąłnaBoba.
–Nobomykogośobrobiliśmy,takjakby.
–Takjakby…czyobrobiliście?
–Obrobiliśmy.
–Wyższakonieczność.–Maddywzruszyła
ramionami.
–Lepiejporozmawiamzwłaścicielem.Możeuda
namsięodzyskaćpokój.
–Babel-budyrzeczywiściedziałają?
–Różnie.Czasempodpowiadająkompletnebzdury.
–LiamodwróciłsiędoBoba.–Schowajkuce,
szybko.
–Potwierdzam.
Odwróciłsiędopozostałych.
–Początkowomieliśmycztery…aleludzie
posmakowaliostatniowkoninie.Lepiejnie
zostawiaćzwierzątbezopieki.
Bobzostał,żebywyprzęgnąćkonikiodwozu.Sal
zaoferowałasięzpomocą,aLiampoprowadził
Maddywzdłużbocznejdróżkiwkierunku
podwórza.
Powyjściuzwąskiegoprzejściapodniosławzrok.
Zewszystkichczterechstronplacokalały
przytulonedościanbalkonyitarasy,wznoszącesię
jednenaddrugiminadrewnianychpodporach.
Zgórypatrzyłynanichtwarzekobietidzieci,
wszystkiepiętrarozbrzmiewałysetkamibłahych
pogawędek.Wystającezagzymsterakotowe
dachówkitworzyłykwadratowyprześwit,przez
którywpadałoświatłodnia.
Liampodszedłdoprzysadzistego,brodatego
mężczyznywskórzanymfartuchu.Gospodarzrąbał
tasakiemoskórowanątuszęzwierzęcia,chyba
charta.Usłyszała,jakLiammamroczecośdosie
biepodnosem,aleprzypomniałasobie,żetak
właśniedziałająbabel-budy:przekładają
zarejestrowanesłowa.Liamlekkoprzychylił
głowę,wsłuchującsięwbłyskawicznetłumaczenie,
któreurządzeniewyszeptałomudoucha,apóźniej
powtórzyłwszystkomężczyźnie.
–Salve.Rediimus.Passimuspriotemconcavem
iterumlocare?.
Mężczyznaprzestałporcjowaćmięsoizniechętną
minąwzruszyłramionami.
–Sivis.–Wyciągnąłzakrwawionądłoń.–Quiniue
sestertii.
Liamskinąłgłowązledwiedostrzegalnązwłoką,
potrzebnądowysłuchaniatłumaczenia.Sięgnął
głębokodosakwy,poczymwręczyłmężczyźnie
kilkamonet.
Maddyuśmiechnęłasię,pozytywniezaskoczona,że
urządzeniepozwalanatakpłynnąkomunikację.Cud
techniki.Postanowiła,żeniedługosamaspróbuje.
Liamwpodzięceskinąłmężczyźniegłowąi
zamierzałprzeprowadzićprzyjaciółkęprzez
zasłanesłomąiodchodamipodwórzeku
drewnianymschodomwiodącymnatrzeciepiętro
budynku,gdyniespodziewanieusłyszeli
dobiegającyzuliczkitumult.
ROZDZIAŁ39
Subura,Rzym
54roknaszejery
Usłyszawszywzburzonegłosy,Liamodwróciłsięi
zobaczył,jakSalciągniejednegozkucykówza
lejce,próbującgookiełznać
iwprowadzićnaplac.Konikszaleńczoparskał,
wytrzeszczałślepiaizapierałsiękopytami,
odmawiającjakiejkolwiekwspółpracy.
–Chcielinamukraśćkuce!
–Ktochciał?
SekundępóźniejzuliczkiwyszedłBob,ciągnącza
sobądrugiegokonia.Klonpoluzowałlejcei
smagnąłnimiwbokzwierzęcia,któregwałtownie
odskoczyłoipopędziłoprzezpodwórzeku
towarzyszowi.Stadkokurczaków,gdakająci
machającskrzydłami,uciekłospodrozpędzonych
kopyt.
–Uwaga!–warknąłBob.
Niemalwtymsamymmomencienaniewielkie
podwórzewpadłokilkunastukrępychi
muskularnychosiłków.Wszyscydzierżyliw
dłoniachkrótkiemieczelubsztylety.
Liamusłyszałgłoskamienicznika,babel-bud
natychmiastprzełożyłjegookrzyk.
<Uwaga!Jełopyzkolegiów!>.
Jedenzmężczyznpostąpiłkrokdoprzodu.
–TitusVareliusadsumetunamvestrarumbestiarum!
<TitusVareliuschcemiećjednązwaszychbestii!>
–babel-budwyszeptałmuwprostdoucha.
Gospodarzodpowiedziałcośostroiprowokująco
pogłaskałsiękciukiemponosie.
Przywódcabandyrozciągnąłustawszczerbatym
uśmiechu.WzrokrabusiaspocząłnaBobie.
<Titusżądazapłatyzatenmiesiąc.Kucyk
wystarczy>.
<Tituswdupęmniemożecmoknąć>–odparł
właścicielczynszówki.
Liamzdążyłjużzapomnieć,żewsłuchujesięw
elektronicznygłosbabel-buda.
–Zwierzęjestnasze–rzekłBobznośnąłaciną.–
Odejdźciestądnatychmiast,dobrzeradzę!
Hersztbandyuśmiechnąłsięjeszczeszerzej.
–Oj,marzyłemotakiejodpowiedzi–odkrzyknął,
wyjmujączzapasakrótkimiecz.–Toteraz
zatańczymy.Mamercus!Mettius!Vel!Bierzcie
wielkoluda!
TrzejzbójepodeszlidoBoba,szczerzącprzytym
zębyjakgromadkałobuziakówzgimnazjonu.
Wymierzyliwniegoczubkimieczy,oceniając
rozmiarprzeciwnika.
–Wołemjesteśczyczłowiekiem?–zaśmiałsię
jedenznich.
–Anitym,anitym.–Bobpopatrzyłnaczłekaz
urazą.Apotemzrobiłwypad.Błyskawicznym
ruchemmocnouderzyłopuszkamipalcówpod
szczękę:niespodziewanedźgnieciezmiażdżyło
tchawicęnapastnika.Podrzezimieszkiemażugięły
sięnogi,zakrztusiłsięizacharczał,próbując
złapaćoddech.Bobchwyciłwlocieostrze
krótkiegomiecza,którywypadłzbezwładnejręki
osiłka,poczymzwinniepodrzuciłbrońizłapałją
zarękojeść.Natychmiastprzesunąłciężarciała,
celującwgardłodrugiegoczłonkagangu.Ten
zdążyłsięjużjednakprzygotować.Zasłoniłsię
mieczemizdołałsparowaćmocnycios,brzeszczot
świsnąłcentymetryodjegokarku.Całepodwórze
wypełniłosiępogłosemszczękającegometalu.
Liamzauważył,żeniemaljaknazawołaniena
drewnianebalkonywyszłaistnagromadagapiów.
Przypominalitrochęwidownięlichegoteatrzyku.
Przywódcapozbawionyjedynekwuzębieniuuznał,
że„tańce”właśniedobiegłykońcairozkazał
pozostałymdrabomzaatakować
Boba.Płatnizbójcyrozbieglisiępoplacu,tworząc
wokółjednostkiciasnyokrąg.
LiamodciągnąłSalwrógpodwórza,za
gospodarza,któryszybkochowałpokrojone
kawałkimięsiwa,miotającpodnosem
przekleństwa.
–Tymsuczymsynomsięzdaje,żesąwłaścicielami
tegomiejsca!
–Mads!–krzyknąłLiamdodziewczyny,która
wciążstałanaśrodkupodwórza.–Cofnijsię!Bob
potrzebujeprzestrzeni,żebysięrozpędzić!
Trzechnapastnikównaskoczyłonajednostkęwtym
samymmomencie,jedenznichpróbowałwrazić
mieczprostowszyjęprzeciwnika,pozostalidwaj
celowaliwkorpus.Zgrabnyunikpozwoliłklonowi
uciecsprzedlecącejwszyjęklingi,alejednoz
pozostałychostrzyugrzęzłogłębokopomiędzy
żebrami.
Wzdłużbalkonówprzetoczyłsięryk.Publika
szybkouznała,żeranajestśmiertelna,awalkalada
chwiladobiegniekońca.
Gospodarzskrzywiłsięipotrząsnąłgłową.
–Szkoda.
AleBobodniechceniaprzekręciłsię,wyrwał
rękojeśćmiecza
zrąkbandziora,którywbiłmugomiędzyżebra,po
czymmocnoszarpnąłiwyciągnąłostrzezboku.
Terazwoburękachtrzymałmiecz.Gromadzie
zbirówzkolegiumudałosięwięcjedynieuzbroić
jednostkęwdodatkowąbroń.Noioczywiście
rozsierdzićjąna
dobre.
Bobciąłzgórytrzymanymwlewejdłonimieczem.
Opadającazniewyobrażalnąmocąklingaprzecięła
ścięgnopodkolanowejednegoznapastników,
zatrzymującsiędopieronastopiekolejnego.
Niemalwtymsamymmomencieklonpodrzucił
trzymanywdrugiejręcemiecz,agdybroń
wykonaławpowietrzudwaobroty,złapałjąza
ostrzeicisnąłprostowtrzeciegoosiłka,który
niemądrzepróbowałsięgnąćciężkimmieczemjego
karku.Żelazowślizgnęłosięwżołądekzbója.
Mężczyznastęknął,zgiąłsięwpółjakkozik,opadł
nakolanaigrzmotnąłoziemię,lądującobok
dwóchmęż
czyzntrzymającychsięzaporanionenogi,z
którychtryskałaciemnokarmazynowakrew.
Nadpodwórzemrozbrzmiałyokrzykigapiów
zgromadzonychnabalkonach.Liampodniósł
wzrok.
„WiwatująnacześćBoba”.
Klonpodniósłkolejnąporzuconąbrońistanął
pewnie,znowuuzbrojonywdwamiecze.Klingi
wirowaływłapskachjednostkijaknunczako,
połyskującmetalemniczymostrzapiłyobrotowej–
szu-szu-szu–ostrekrawędziecięłygęsteodpotu
powietrze.
–Ktonastępny?–spokojniezapytałBob,
posługującsięmocnoakcentowanąłaciną.
„Pewnerzeczysięniezmieniają,Bobzawszebędzie
jednoosobowąarmią”.–Liampotrząsnąłgłowąw
zachwycie.
Rozbójnicyzganguwyglądalinadużomniej
pewnychsiebieniżnapoczątku.Liampodejrzewał,
żegraidziejużtylkooreputację.Widział,że
przywódcaszajkiszybkoanalizujesytuację,
zastanawiającsię,czylepiejzpodkulonymogonem
wycofaćsięzplacuipozwolićtymludziom
wykazaćotwartewsparciedlaBoba,czypokusićsię
owykończenieupartegowoła.Udowodnilibywten
sposób,żenikt–absolutnienikt,nawetten
nadludzkopotężnysiłacz–niemożebezkarniegrać
nanosiejegokolegium.
Ryknąłnapozostałychludzi.
–Dośćtejzabawy!Wykończciego!
Sześciuzakapiorówzaczęłosięzbliżać,nie
spuszczającwzrokuzwirującychostrzyi
łobuzerskiegouśmiechunatwarzyBoba.
–Dużybłąd–rzekłLiam,zerkającnaSal.
Hinduskaniesłuchałaalbojegogłosutonąłwśród
płynących
zgórywrzasków,botylkozamknęłaoczyi
odwróciłasię,dokładniewmomencie,gdyw
powietrzurozległosięplaśnięcieostrza,które
przecięłomięśnieizmiażdżyłokościpierwszego
śmiałka.
PrzedoczamiLiamaśmignęłasylwetkaBoba,który
skoczyłdoprzoduzwdziękiemrączegojeleniai
mocąpotężnegoniedźwiedziagrizzly.Niewywijał
jużmłyńcówjakobłąkanycyrkowiec,zamiast
tego,otoczonybłyszczącąpoświatąmetalui
jaskrawychkropelkrwi,raziłnapastników
sekwencjąszybkich,precyzyjnychciosówi
smagnięć,poktórychsześciumężczyznkolejno
waliłosięnaziemię,kuucieszewiwatującego
tłumu.
Rękaodciętanawysokościnadgarstkaopadłana
ziemięmetrodLiama,palcewciążkonwulsyjnie
zaciskałysięnagłowicykrótkiegomiecza.
Nieupłynęłopółminuty,asześciumężczyznleżało
naziemi,zasłaniającokrwawionymikikutami
dziurywbrzuchach,abyniewyleciałyprzeznieich
bezcennewnętrzności.Dziedziniecrozbrzmiewał
głosamiponadsetkiwidzówobrzucających
obelgamipozostałychprzyżyciurabusiów,którzy
wycofywalisiędowąskiegoprzejściamiędzy
budynkami.Okrzykiwiwatującychlokatorów
odbijałysięechemodceglanychścian.Ktośz
balkonutrzeciegopiętrazacząłnawetwyrzucaćw
powietrzepłatkisłonecznika,które,wirującniczym
confetti,opadałynaplacispoconąłepetynęBoba.
KamienicznikgapiłsięnaBobaszeroko
rozwartymioczami,mamroczącpodnosemcoraz
bardziejwyszukaneprzekleństwa.
ROZDZIAŁ40
Subura,Rzym
54roknaszejery
–Bobzostałprawdziwymcelebrytą–powiedziała
Maddy.
Liamskrzywiłsięiwyplułpestkęoliwki.
–Aktototaki?
–Tosławniludzie.
–Ludzie,którzysąbogaci,choćnicnierobią–
dodałaSal.–
Wwiększości.
–Mieszkańcytejkamienicymajągozabohatera–
rzekłaMaddy.–Prawda,Bob?
–Wydajemisię,żezasłużyłemsobienaich
aprobatę.–Skinąłgłową.
Maddyrozejrzałasięposkromnychsprzętach
znajdującychsięwpokoju.Byłatusłomianamata
napodłodzeiuginającysięodwiktuałówmały
stoliczek,przyktórymsiedzieli.Dzisiejszego
wieczorazdołaliuzbieraćpokaźnąilośćdatków.
Ludziedelikatniepukalidodrzwi,uśmiechalisię
nieśmiałozaokratowanymlufcikiem,poczym
szeptemskładaliwyrazywdzięcznościiwręczaliim
amforyrozcieńczonegowinalubdrewnianepatery
zchlebemiowocami.Większościztychludzinie
byłostaćnapożywienie,któretakochoczoim
ofiarowali.
Gospodarz,wciążubranywzachlapanykrwią
skórzanyfartuch,zapowiedział,żenieweźmieod
nichanigroszaczynszu,choćniezaznaczyłnajak
długiokresudzielatejwspaniałomyślnejdyspensy.
–Bobnaprawdęupokorzyłtychbandziorów–
powiedziałLiam.
–RządzątądzielnicąRzymu.Ludzieichnielubią–
podkreśliłBob.
Irlandczykzmarszczyłbrwiiwyplułkolejnąpestkę.
–Tonikczemnepsubraty.Czystejwodyszantażyści.
Maddyzamoczyławargiwkwaśnymcienkuszu.
–Bobzostałprotektoremplebsu.Toichnowy
patron.
–Mogąbyćużytecznizestrategicznegopunktu
widzenia–zakomunikowałBob.
–Choćzdrugiejstrony…–Wzięłagłębszyhaust
winaiskrzywiłasię.–Fuj!Zdrugiejstronymogą
ściągnąćnamnagłowyniepotrzebnąuwagę.Amy
musimyzachowaćdyskrecję.
Salmajsterkowałaprzyjednymzbabel-budów.
–Strategicznegopunktuwidzenia?Jahulla!Przecież
pókiconiedorobiliśmysięnawetnamiastkiplanu!
–Podniosławzrok.–Czysięmylę?
–GościeprzybylidoRzymunietakznowudawno
temu–rzekłaMaddy.–Towydarzeniewciążmusi
pamiętaćwielumieszkańcówmiasta.Musimysię
rozejrzeć,przepytaćparęosób,bardzodyskretnie
oczywiście.Musimydowiedziećsię,kiedywrócili.
Kiedydokładnie.Idlaczego.Jakimieliplan.
–Icoważniejsze–dodałLiam–gdzieudiabłasię
terazznajdują?
–Ktowie?Możewciążtusą.Moglisię
zasymilować.Wtopić
wtłum.
Przezchwilęsiedzieliwmilczeniu.Napodwórzu
podichoknamitoszczekał,towyłjakiśbezdomny
kundel.Przezcienkieceglaneścianydobiegały
przyciszonegłosyinnychlokatorów:gdzieśgłośno
płakałakobieta,gdzieśkłóciłasięparakochanków,
gdzieindziejnapaleniskupobrzękiwałygarnki.
Liamznówsięskrzywił.
–Ble!Alegorzkie!–Wyplułkolejnąpestkęna
talerzwypełnionypobrzegistęchłymiowocamiiz
niesmakiemskrzywiłusta.–Tewinogronasądo
bani,nieinaczej.
Maddypopatrzyłananiego,potemnapestkęz
oliwki.
–Boże,Liamie,strasznyzciebiekretynczasami.
Puknięciebyłocicheidelikatnejakmuśnięcie
ptasiegopiórka.Takciche,żeaniSal,aniLiam
nawetsięnieporuszyli.Bobteżnie.Przeszedłw
tryb„uśpienia”,cozdarzałomusięodczasudo
czasu,gdymusiałprzesortowaćwspomnieniado
dużobardziejwydajnychprzegródekpamięci.
„Odkurzał”pamięć,jakmówiłaSal.Niedokońca
natympolegałprocesprzebiegającywjego
głowie,alemniejwięcejotochodziło.
Maddyusiadłanamateracuinastawiłauszu.Z
nadejściemnocygwarmiasta,aprzynajmniejgwar
tejdzielnicy,ustał.Nawetdzikiepsyprzestały
ujadać.
–Stuk-puk,stuk-puk.
Ktośstałprzydrzwiach.
–Ktotam?–zawołałapółgłosemMaddy,szybko
uświadamiającsobie,żenawetgdybywiedziała,jak
przełożyćtopytanienałacinę,itaknie
zrozumiałabyodpowiedzi.Gmeraławciemności
wposzukiwaniubabel-buda,wreszcieznalazłago
nastole,gdziezostawiłagoSal.Włożyła
urządzeniedouchaiszepczącpodnosem,
powtórzyłapytanie.Babel-budautomatycznieje
przełożył.
Podeszładodrewnianychdrzwi.Przezokratowany
lufcikiszczelinęwźledopasowanychdoramy
drzwiachzauważyłablady,bursztynowypłomień
migocącejświecy.Dostrzegłateżcieństóp
niecierpliwieszurającychpopodeście.Wyjrzałana
korytarz.
Przeddrzwiamistałichgospodarz.
–Tak?Ocochodzi?
–Odwiedziłmniektoś–chrząknął–ktochce
poznaćtwegoprzyjaciela.
Dopieroterazzauważyłastojącąobok
kamienicznikapostaćwysokiegoiszczupłego
mężczyznyzmocnonaciągniętymnatwarz
kapturem,spodktóregowypływałypukleciemnych
włosów.
Wpierwszejchwilipomyślała,żejestbardzo
młody,alepotem
wblaskuświecydostrzegłasiwenitkiwłosówi
liniezmarszczekpodoczami.Tendobijający
czterdziestkinieznajomymimoupływulat
zachowałzadziwiającoszczupłąisprawną
sylwetkę.
Możetożołnierz.
Maddypowtórzyłapytanie,którepołacinie
wyszeptałjejdouchababel-bud.
–Ktotojest?
Gospodarzodpowiedziałzdartympomrukiem,
głosemochrypłymodwiecznegopowarkiwania.
–Tomójstaryprzyjacielzlegionu.Dobryzniego
druh.
Młodszymężczyznapostąpiłkrokdoprzodu.
–Chcęrozmówićsięzczłekiem,którypokonał
łachmaniarzy
Valeriusa.
–Śpi–odparłaMaddy,myśląc,żetowzasadzie
prawda.
–Pragnęomówićznimcośważnego.Bardzo
ważnego.
OczyMaddy–jedynyfragmentjejtwarzy,który
dostrzegaliprzezszparęwdrzwiach–groźniesię
zmrużyły.Miałanadzieję,żetenznak
podejrzliwościjestuniwersalnyiponadczasowy,a
onipodciężaremjejspojrzeniabłyskawicznie
pojmą,żebędąmusieliobejśćsięsmakiem,bo
drzwinieuchyląsięanicentymetrszerzej.
–Jesteśmytusami–dodał.–Chciałemtylko
porozmawiać.
Zezowałaprzezszparę.Korytarzwydawałsiępusty.
–Oczym?
Wysokimężczyznapoczułsięnieswojonamyśl,że
będziemusiałgłośnopowiedzieć,zczym
przychodzi.
–Wolałbymtoprzedyskutowaćwśrodku…na
osobności.Proszę.
Jeszczerazotaksowałaichwzrokiem,
zastanawiającsię,czystanowiązagrożenie.Wysoki
nieznajomybyłzbudowanydośćatletyczniejakna
mężczyznęwśrednimwieku,aledalekomubyłodo
muskulaturyopryszków,którychztakąłatwością
dziśranopokonałBob.Ichociażjegostarydruh,
gospodarz,byłkrępyiprzysadzisty,asupłymięśni
rysującesiępodjegoogorzałą,pomarsz
czonąskórądowodziłyniezwykłejtężyzny,toBob
niespociłbysięnawet,gdybydoszłodoawantury.
–Dobrze…chwileczkę.–Odwróciłasięnapięciei
powiedziałagłośno:–Bob!Dzieciaki!Wstawajcie!
LiamiSalzaczęlisięwiercićidopieropochwili
nieprzytomnieusiedlinakrawędziachłóżek.Bob
natychmiaststałsięczujny.
–Mamygości!–powiedziałaMaddy,delikatnie
odsuwającrygielwdrzwiach.
Weszli.Migocącypłomieńświecytrzymanejprzez
kamienicznikawypełniłwnętrzepokoikutańczącą
bursztynowąpoświatą.Bobwstałnarównenogi.
Byłpobudzonyigotowydowalki,
awrękutrzymałmiecz.Czujnieobserwował,jak
dwajmężczyźniwchodządopomieszczeniei
zamykajązasobądrzwi,poczymsiadająna
drewnianychstołkach.
Maddypopatrzyłanawysokiegomężczyznę.
–Kimjesteś?
Mężczyźnizerknęlinasiebieiwymienili
porozumiewawczespojrzenia.
–Nicsięniestanie,jeślipoznająmojeimię.–
Gospodarzwzruszyłramionamiiodwróciłsiędo
niej.–JestemMacro.Lucjusz
KorneliuszMacro.
Młodymężczyznaskinąłgłową.
–Wdowódzaufaniaidobrejwolijarównież
zdradzęwamswojeimię.JestemKaton.Kwintus
LicyniuszKaton.–Zdjąłkaptur,żebywyraźniej
zobaczylijegotwarz.–Jestemtrybunemgwardii
pretoriańskiej.
–Czegochcecie?
MężczyźnispojrzelinaBoba.
–Mamypropozycję.
ROZDZIAŁ41
Subura,Rzym
54roknaszejery
Zanimwreszcieprzemówił,Katondługo
przypatrywałsięimbezsłowa,awszczególności
Bobowi.
–Dokładnietakizniegobyk,jakmówiłeś,Macro–
powiedział.–Myślałem,żeprzesadzasz.
–Nigdyniewidziałem,żebytakiwielkolud
poruszałsiętakszybko.
Maddyuśmiechałasiębezwiednie.Babel-budwjej
uchuusilniepróbowałwyszukaćodpowiednitembr
symulowanychgłosówidobraćnajlepsze
tłumaczeniedoniewyszukanej,momentami
wulgarnejłaciny,którąposługiwalisiężołnierze.
SłowaKatonapowtarzałzwyszukanymakcentem
brytyjskiejarystokracji.NatomiastdlaMacro
dobrałgłos,akcentimanieręsierżantapolowego.
Maddywyszeptałapytanie,poczymgłośno
powtórzyłajepołacinie.
–Jakąpropozycjępragniecieprzedyskutować?
–OdniedawnabawiciewRzymie,prawda?Chcecie
zobaczyćmiasto?
MaddyiLiamskinęligłowami.Sal,któraniemiała
wuchubabel-buda,patrzyłatylkowmilczeniu.
–Aty?–KatonzwróciłsiębezpośredniodoBoba.
–Skądpochodzisz?
–JestzBrytanii–rzekłLiam.–Takjakmy
wszyscy.
Katonpogłaskałsiępopodbródku.
–Samniepotrafiodpowiedzieć?Jestniemy?
–Potrafięmówić–odparłBob.
Katonwzdrygnąłsięnadźwiękgłębokiegobasu
jednostki.Macrotylkosięzaśmiał.
–Ostrzegałem.Tobestia.
–Aprzybyliścietu…wjakimżetocelu?
–Hmm…chcieliśmyzobaczyćRzym,nieinaczej.
Macrozaśmiałsię,słyszącodpowiedźLiama.
–ZobaczyćRzym,Rzymzjegoplagami,nędząi
ulicznymizamieszkami.Aniechmnie,wspaniały
wybraliścieczasnatakiewycieczki!
Katongestemdłoninakazałmumilczenie.
–Macromasłuszność:toniejestdobryczasdla
przybyszy.Rychłoulicęspłynąkrwią,oilesytuacja
nieulegniepoprawie.
–Zauważyliśmytopodrodze–rzekłaMaddy.–
Ludzienakrzyżach…całesetki.
Katonnieufniezmarszczyłbrwi.
–Czemużtopierwejszepczecie,potemmówicie?
Cotamsobiemamroczeciepodnosem?
–Totylko…taktylko,hmm…toplemienny
obyczaj.Przesąd.–Wzruszyłaramionami.–Wiem,
wiem,todziwnynawyk.
–Pierwszyrazsłyszęotakimszalonymzwyczaju–
burknąłMacro.
–Awaszcesarztonibyniejestszalony?–odparł
zaczepnieLiam.
Macrogłośnoodchrząknął.Katonzesztywniałw
ułamkusekundy.
–Nadeszłyczasy,wktórychnienależygłośno
opowiadaćtakichrzeczy–zniżyłgłos.–We
wszystkichdystryktachurządzasięczystki.
Rywalizującymrodom,bogaczomodbierasię
wille,farmyimajątek.Kaligulahojnieopłaca
informatorówdonoszącychnaobywateli,którzy
ważylisięotwarciezwątpićwjegoboskość.
Przekupiłteżwielekolegiów.Aigwardia
pretoriańskajestsowicieopłacana…
–Tyjesteśpretorianinem,czyżnie?–zapytała
Maddy.
Katonzamilkłnasekundę,poczymzewstydem
skinąłgłową.
–Tokarazagrzechy–odpowiedział.
–Dlaczegowięctujesteś?–dopytywała.–Zjaką
propozycjąprzychodzisz?
Zauważyła,żemężczyźniwymienilisię
spojrzeniami.Patrzylinasiebiejakstarzy,dobrzy
przyjaciele.Ktoświęcejnawet:jakludziedarzący
siębezwarunkowymzaufaniemibraterskim
przywiązaniem,jakludziegotowioddaćzasiebie
życie.
–Jestnastylkokilku–podjąłKaton.–Tylkokilku
ludzimaodwagęspotykaćsięiotymmówić.
–Mówićoczym?
–Ozmianie.
Zmianie?Maddydobrzewsłuchałasięwsłowo
wypowiedzianejejprostodoucha.Słowo
ociekająceżelaznądeterminacją.I
niebezpieczeństwem.
–MówiszousunięciuKaliguli?–zadałakolejne
pytanie.
Macrozakląłpodnosemipodskoczyłdoniej.
–Tygłupiadziewko!–syknął.–Niewolnomówić
otakichrzeczachnagłos.
Bobporuszyłsięniespokojnieipodszedłdo
Macro,żebychronićMaddy.
–Nicsięniestało,Bob.Macromarację.–
OdwróciłasiędodwóchRzymian.–
Przepraszam…tobyłonieostrożne.
–Dośćniebaczne,tak.–Katonpokiwałgłową.
Oddesekpodłogiodbijałsięmigocącypłomień
świecy.
–Powinienemwaspowiadomić,iżjesteściew
wielkimniebezpieczeństwie–ciągnąłpretorianin.–
Kolegiaszybkodowiedząsięgdziemieszkacie,a
potempojawiąsiętutajwwiększejsile.Sami
rozumiecie…graidzietuoreputację.Reputacjato
dlanichwszystko.–OdwróciłsiędoBoba.–
Zechcąnabićtwągłowęnawłócznięiwysłaćjasne
ostrzeżeniewszystkimmieszkańcomdzielnicy.
–Toimsięnieuda–rzeczowoodpowiedziałBob.
Macrochrząknąłzaprobatąiuśmiechnąłsię.
–Zuchchłopak.
–Pokonaniedwunastuzakapiorówtoimponujący
wyczyn,aleterazzbiorątylużądnychkrwi
raptusów,ilebędzietrzeba,żebyciępokonać.–
Katongestemwskazałpozostałych.–Albodla
przykładuzabijąjednoztwoichprzyjaciół.
Liamodwróciłsiędopozostałych.
–Grhm…wcalemisiętoniepodoba–mruknąłpo
angielsku,przełykającślinę.
–Cocisięniepodoba?–spytałaSal,przenosząc
wzrokzniegonaMaddy.–Maddy?Coonigadają?
Amerykankazignorowałakoleżankę.
–Trzebawamopuścićtendom,ukryjęwasw
bezpiecznymmiejscu.Dalekostąd…tambędziemy
mogliporozmawiaćswobodniej–rzekłKaton.
–Porozmawiaćoczym?
ŻołnierzspojrzałnaBoba.
–Ozapłacie.
–Zapłacie?–Bobburknąłgłębokimbasem.–
Wyjaśnij.
Katonwzruszyłramionami.
–Dostanieciezłoto.Dużozłota,jeśliwamsię
powiedzie.
–Niepotrzebujęzłota–odparłBob.
–Oczywiście,żepotrzebuje–przerwałaimMaddy.
–Pójdziemyztobą.
Katonuniósłbrew,poczymponowniespojrzałna
Boba.
–Zwoźnicągadamczyjegokobyłą?
Bobprzekrzywiłgłowę,zastanawiającsięnad
znaczeniemosobliwejprzenośni.
–Tadziewkazawszepodejmujezaciebiewszystkie
decyzje?–doprecyzował.
–Potwierdzam.Pozostałychdwojerównież.
–Ach,jesteśichniewolnikiem.
–Zaprzeczam.Jestemichjednostkąpomocniczą.
–Dobrze,pójdziemyzwami–przerwałaimMaddy
–aleinte
resująnasinformacje,niezłoto.
–Złotowasnieinteresuje?Uważajcie,bouwierzę–
zakpiłMacro.–Złotointeresujewszystkich.
–Jakieinformacje?–spytałKaton.
–Siedemnaścielattemuwydarzyłosięcoś
ważnego.Tutaj,
wRzymie.
MacroiKatonwymienilisięspojrzeniami.
–MówiszzapewneoGościach.
–Goście!Właśnie.Ichszukamy–powiedziała
Maddy.–Musicienamopowiedziećwszystko,coo
nichwiecie.
Trybunzaśmiałsięsucho.
–PocałymRzymiekrążąsprzeczneplotkiihistorie
natemattamtegodnia,akażdaztychpowtarzanych
opowieścijestinnaniżpoprzednia.Większośćz
nichtowyssanezpalca,zabobonnemity
rozpowszechnianeprzezpoplecznikówKaliguli.
–Historyjkidlaniedorostkówinaiwnychgłupców
–dodałMacro.
–Ktośprzybyłtutajsiedemnaścielattemu–
powiedziałaMaddy.–Ktośnieztegoświata.
Katonpopatrzyłnaniąprzeciągle.
–Skądjesteśtegotakapewna?
–Cośsięwydarzyło,prawda?Coś,czegonie
możnawyjaśnić.Coś,czymposłużyłsięKaligula,
żebyprzekonaćludzi,żejestbogiem.–Dogłowy
przyszłojejkolejnepytanie.–Czymniejwięcejw
tamtymokresienaglenabył…moce?Specjalne
umiejętności?Możewjegoręcetrafiłjakiś
przyrząd,instrument,broń?Dlaczegowłaściwietak
długoutrzymujesięuwładzy?
Mężczyźniznowunabraliwodywusta.Rozmowa
natakietematywymagałaostrożności.
–Dlaczegoktośgoniezastąpił?Niepróbowałgo
zamordować?–niedawałazawygranąMaddy.
Salwciemnościścisnęłajejrękę,dającwten
sposóbznak,żecoś
zauważyła.Maddyteżwychwyciłatowzrokiem:
ukradkowezerknięcieobuRzymiannaBoba.
„Jednostkapomocnicza”.
–Widzieliściejużkiedyśkogośpodobnego.–
OdgadłaMaddy,wskazującklona.–Kogośłudząco
podobnegodoBoba?Mamrację?
–Nie–stanowczoodparłKaton,poczymdodał:–
Niezwyglądu…jeżeliwszakżemójprzyjaciel
Macronieprzesadzał,opowiadającowalce,która
rozegrałasiędzisiajpopołudniu…
–Nawłasneoczywidziałem,jakdostałśmiertelny
sztych,
Katonie.Rozpłatalimutułów.–Macropodszedłdo
Boba.–Tutaj…natunicewciążjestkrew!
Bobodwróciłsię,żebyukryćprzedichwzrokiem
ciemnąplamę.
–Dlaczegoimniepokażesz?–spytałLiam.–Niech
zobaczą!
–Tak,todobrypomysł…Bob,pokażimranę.
Podnieśtunikę–ponagliłaMaddy.
Klonsięgnąłzabrzegtkaninyipowoliuniósłjąw
górę,podmateriałemnajpierwukazałasięgórna
krawędźspodni,atletyczniezarysowanemięśnie
brzucha,anakońcubliznaporanie
przypominającejpomarszczonewargi,wciążbyła
otwarta,czerwonaioblepionaskorupkązakrzepłej
krwi.Powoliodwróciłsię,żebypokazaćimplecyi
ranęwylotową.
–Powinienbyłpaśćnamiejscu–rzekłMacro.–
Ostrzeprzeszłonawylot.Gadamyztrupem!
–Tojedenznich.–Katonpokiwałgłową.
–Znich?–Maddyzezdziwieniemprzekrzywiła
głowę.–Powiedziałeśonich?
Katonwciążzniedowierzaniemwpatrywałsięw
Boba.
–Widzieliściepodobneistoty?–dopytywała
Maddy.–WidzieliścieludzijakBob?
–Tak–potwierdziłKaton.–Nazywamyich
KamiennymiLudźmi.StrzegąKaligulidzieńinoc.
ROZDZIAŁ42
Rzym
54roknaszejery
–Kim,nabogów,sąciludzie?
Liampoczuł,żeniesątudokońcamilewidziani.
Powitałichmały,szczupłymężczyzna,owinięty
jedynieciasnozawiązanymwokółwąskiejtalii
ręcznikiem.Fałdycienkiejjakpergaminskóry
luźnozwisałyzszyistarcaimarszczyłysięwokół
jegogruzłowatychkolan.
–Groziłoimniebezpieczeństwo,Krassusie!–
odpowiedział
Katon,wprowadzającichdoatriumwwilli
senatora.
–Noicóżztego?Tonieprzytułekdlabezdomnych
włóczęgów!
–Mogąnampomóc,drogiKrassusie.–Katon
wskazałBoba.–Szczególnieten.
–Bogowie…–wymamrotałKrassus,omiatając
wzrokiempostaćkolosa.–Toistnytytan!
–Dotegoszybki,bardzoszybkitytan–uzupełnił
Macro.
Starysenatorskinąłgłowąiodwróciłsiędo
Katona.
–Ależebyścienachodzilimnieotakiejporze?
Nocą?SzpiedzyKaliguliwęsząwszędzie!
Przychodzącdomojegodomuotejgodzinie,
ściągacieminagłowękłopoty!–Krassuswyglądał
nalekkozadyszanego.–Niewidzicie,żebiorę
kąpiel?Niewiem,zczymprzychodzicie,alez
pewnościąmożetopoczekaćdojutrarana.
–Musimyporozmawiać,Krassusie.–TonKatona
niepozostawiałzłudzeńcodopilnościinteresu.–
Toważnasprawa.
Krassuspowolipokiwałgłową.
–Dobrze.–Machnięciemdłoniodpędziłodsiebie
niewolnika,którynawilżałjegonogiistopy
olejkiem.–Zmiataj,Tosca.–Uśmiechnąłsię.–Sam
todokończę,dziękuję.–Odczekałażniewolniksię
oddali,aonijegoniespodziewanigościezostanąw
atriumsami.Wyjąłnogizustawionejnapodłodze
miskiipoczłapałnabosakawstronękrzeseł,
zostawiającnachłodnejgranitowejposadzcemokre
śladystóp.
–Katonie…–podjąłostrożnie,zerkającnaBobai
pozostałych.–Jeślita„sprawa”wymagarozmowy
wustronnymmiejscu,topowinniśmy…
–Tengigant–KatonwskazałBoba–toKamienny
Człowiek.
–Nie,nobłagam.
–Katonmówiprawdę–burknąłMacro.–Na
własneoczywidziałem,jaktenczłekwalczy.
Przyjąłcios,którypowaliłbynajtęższegomęża.–
Odwróciłsię,byspojrzećnaBoba.–Pokażeszmu?
BobzerknąłnaLiama,któryskinąłgłową.
–Śmiało–mruknąłIrlandczyk.–Nicsięniestanie,
jeślijemuteżtopokażesz.
Bobzadarłtunikęipokazałpiętnastocentymetrową,
postrzępionąbliznębiegnącąwzdłużklatki
piersiowej.
–Mieczwszedłporękojeśćiwyszedłzdrugiej
strony–powiedziałMacro.–Wielerazywidziałem
takierany.Człekalboginienamiejscu,alboumiera
zwycieńczeniapokilkugodzinach.
Krassus,powłóczącrachitycznyminogami,
podszedłdoBoba,jednądłoniąnawszelkiwypadek
przytrzymywałręcznik,drugąwyciągnąłw
kierunkuklonaidelikatnieprzebiegłpalcami
wzdłużzasklepionejblizny.–Tomusibyćstara
rana.
–Walkarozegrałasiędzisiajpopołudniu–
doprecyzowałKaton.
Macropotwierdziłskinieniemgłowy.
–PowaliłdwunastudrabówzkolegiumVareliusaz
takąłatwością,jakbyrozpędzałsuburską
dzieciarnię.
Krassusjeszczerazpopatrzyłnaranę,poczym
podniósłwzrokiprzyjrzałsiętwarzyBoba.
–Czytenpotwórmówiczasem?
SzareoczyBobaspoczęłynastarcu.
–Oczywiście,żemówię.–Głębokibasklona
wprawiłstojącąobokwazęwlekkiewibracje
przywodzącenamyśldrganiestrunlutni.
–Czy…czyjesteśczłowiekiemzkamienia?
BobponowniespojrzałnaLiamaiMaddy.
–Śmiało–zachęciłaMaddy–powiedzim,kim
jesteś.
–Jestemjednostkąpomocniczą.Genetycznie
zmodyfikowanąformążyciazzaawansowanym
modułemadaptacyjnejsztucznejinteligencji.
Potrafięosiągnąćwspółczynniksiłydomasyciała
napoziomiesiedmiusetprocent.
Krassuspotrząsnąłgłową.
–Nierozumiemsłów,którychużywasz.
–Toznaczy–wyjaśniłLiam–żejestsiedemrazy
silniejszyodzwykłegoczłowieka.
Krassus,któryitakgapiłsięnanich
wybałuszonymioczami,terazotworzyłjejeszcze
szerzej.
–Wmójorganizmwszczepionozaawansowane
systemyregeneracjiiminimalizowaniauszkodzeń.
Wżyłachpłyniekrewzsubstancjązagęszczającą,
którauaktywniasięwmomenciekontaktu
zpowietrzem.Wysokiestężenieerytrocytóww
komórkachzapewniabogatewtlen…
–Toznaczy,żepraktycznieniemożnagozabić.
SzczękaprzerażonegoKrassusaopadła.
–PrzyprowadziłeśdomniepotworaKaliguli…?
–Nie!Nienależydostrażypałacowej–uspokoił
goKaton.–Jestnowy.Takjakjegotowarzysze.
Dopieroprzybylidomiasta.
KapraweiwąziutkiejakszparkioczyKrassusa
zwęziłysięjeszczebardziej.
–Przybyli?Skąd?
–Tytambyłeś,Krassusie.–Katonzniżyłgłos.–
Pamiętaszdzień,októrymwciążopowiadają
akoliciikapłaniKaliguli.Nieraz
zwierzałeśmisię,żebyłeśwamfiteatrzeStatiliusza
Taurusasiedemnaścielattemu.JesteśWybrańcem,
widziałeśwszystkonawłasneoczy!
Krassusspokojniepokiwałgłową.
–Tak.Ja…jestemŚwiadkiem–odparłgłucho,nie
odrywającwzrokuodBoba.–Właściwienigdynie
zrozumiałem,cośmywszyscytamwidzieli.Prawdę
mówiąc,Katonie,dalekomidowiarywbogówczy
głupaweproroctwacesarza.
–Oczywiście.–Katonuśmiechnąłsięnieznacznie.
–Niepotrafięwszakinaczejwytłumaczyćsobie
tych…odwiedzin.
–Ajatak,Krassusie–przerwałmuKaton.–Ci
nieznajomitorodacyGości.Przybyliztego
samegomiejsca,cooni.
–Tegosamegomiejsca…?–Oddechstaruszka
zrobiłsięjeszczepłytszy.
–Niemówięożadnymniebie,Krassusie,onie.
Dziwnetojednakmiejsce.
Krassusznowuwyciągnąłdłońidotknął
zasklepiającejsięrany.Starzecpopatrzyłnatwarz
Boba,nawypukłeczołorzucającecieńnagłęboko
osadzoneoczy,szczękęsterczącąniczymdziób
triremy.Masywne,jakbywyrzeźbionewkamieniu,
kościpoliczkowe.
UstaKrassusabyłysuche,stareoczylśniły.
–Aty?–spytałBoba.–Jesteśpanemwłasnego
losu?Niemasznadsobąnikogo?
–WypełniamrozkazyLiamaO’Connora,
MadelaineCarter
iSaleenyVikram–odpowiedział.–Tomoja
drużyna.
–Więc…niejesteśKamiennymCzłowiekiem
Kaliguli–niejesteśjednymznich?
–Nierozumiemtegopytania.Kimsą„oni”?
Krassuswymieniłukradkowespojrzeniez
Katonem.Obajjednocześnieiniemal
niezauważalnieskinęligłowamiwzgodnejdecyzji.
–ToGoście.
Krassuswydzieliłdlanichkilkacubiculów–
wygodnychpokoigościnnych–wjednymze
skrzydełswojejwilii.Przezmałekwadratowe
okienkazżelaznymikratamisączyłysiępierwsze
bladepromienieświtu.Rzymspałsnem
sprawiedliwego,słychaćbyłotylkopoćwierkiwanie
niecierpliwiewyglądającychśwituwróblioraz
skrzypieniekółwozukupieckiego,któryleniwie
toczyłsiępomiejskimbruku.Wniebieskoszarym
mrokuodchodzącejnocycałaczwórkasiedziałana
lniano-jedwabnychposłaniach.WcześniejMaddy
ipozostaliprzysłuchiwalisiękilkugodzinnej
rozmowiestarca,
Krassusa,ztrybunempretorianów,Katonem.
Mężczyźninieostrożnieizapalczywieperorowalio
koniecznościpołożeniakresurządomtyrana
Kaliguli,zanimokażesię,żejestzapóźno.
JeźdźcywCzasiedowiedzielisię,żeKrassusbył
jednymznielicznychczłonkówrozwiązanego
senatu,którymudałosięocalićżycie.Lataczysteki
proskrypcjiwytrzebiłypolitycznąelitęRzymu.
Krassusprzeżyłtylkodziękitemu,żebył
przebiegłymiwyrachowanympolitykiem,
potrafiącymchronićwłasnąskóręiinteresy.
Przeżyłteżdlatego,żejakojedenznielicznych
rozumiał,żepozycjiiautorytetucesarzaniemożna
podważyć,zakwestionować.Skwapliwiei
publiczniepoparłwięcwydanyprzezKaligulę
dekret,namocyktóregosenatmiałulec
samorozwiązaniu.
Słuchali,jakstarzecwylewaswojeżale.Każdy
silny,moralnyczłowiek–jakpowiedział–
powinienbyłstanąćwiernieubokuinnych
senatorówiwspólnieznimigłośnowyrazićswoje
oburzenie.Alejegowyostrzonyinstynktpolityczny
pozwoliłmudoskonaleprzewidziećzamiary
Kaliguli.Cesarskidekretbyłraczejmałosubtelną
próbąwyłuskanianajkrnąbrniejszychsenatorów,
którzyjakopierwsipójdąnapożarcielwom.Razem
zeswoimirodzinami.
–Niejestemodważnymczłowiekiem–wyjaśniał.–
Mamzdecydowaniezasłabenerwynatakiegesty.
Odwagatodomenamłodychmężczyzn…albo
konającychstarców.
MarkowiKorneliuszowiKrassusowiudałosię
ocalićżycie,domibogactwo,ponieważzgarstką
równieprzebiegłychstarcówwewła
ściwymczasiepostawiłnawłaściwegokonia.
Piętnaścielattemu
wporęudałomusięzdystansowaćodnieudolnie
zaplanowanegozamachunażycieKaliguli.Przeżył,
bogorliwiewychwalałkolejnedekretycesarskie,
schlebiałwładcyprzykażdejsposobności,nie
ziewałpodczasnudnychjakflakizolejem
wystąpieńrecytatorskich
ientuzjastyczniebiłbrawo,kiedycesarzrozprawiał
sięzpodstawionymiprzeciwnikami,demonstrując
przytymswegroteskoweumiejętności
gladiatorskie.Aleconajważniejsze,nigdynie
zapomniał,żecesarzłakniehojnychdatków.
Krassuswciążżyłipozostawałułask,ponieważ
zawszegdy
Kaligulaprosiłoradę,szeptałmudoucha
dokładnieto,cowgłębiduszycesarzchciał
usłyszeć.
–Odczasutejnieudanejpróbyzamachuzawsze
miałemnadzieję,żeKaligulawkońcuumrze–
opowiadałsenator.–Podejrzewałem,żealbozabije
sięprzypadkiem,albopopełnisamobójstwow
przypływieczarnejmelancholii,któraniczym
morskieprzypływyokresowozalewajegoduszę.
Aledzieńobjawienia–dzień,wktórymbogowie,
prawdziwiczyteżnie,pojawilisięwamfiteatrze–
naznaczyłjegolos.Przynajmniejwjegowłasnym
mniemaniu.Poniewczasiezrozumiałem,że
KaligulazniszczyRzymdużoszybciejniżsamego
siebie.–Krassusuśmiechnąłsięsmutno.–W
ostatnichdniachswegożyciapragnęodnaleźćw
sobieprzymioty,którychmójprzyjacielKatonma
poddostatkiem.
KwintuszLicyniuszKaton,jaksiędowiedzieli,był
trybunemgwardiipretoriańskiej.Synemniewolnika
sądowego,któremudawnotemuobiecanowolność
podwarunkiem,żezaciągniesiędoarmii.Służyłw
DrugimLegioniestacjonującymprzyustanowionej
naReniegranicy.Przezwielelatstrzegł
zachodniegobrzegurzekiRen,walczącramięw
ramięzobecnymtuMacro.Byłtorozciągnięty
odcinekrzymskiejlimes–systemuumocnień
granicznychwstrzymującychnapórbarbarzyńskich
hordzewschodu,któreniczymwataha
wygłodniałychpsówwyniuchała,żepodrządami
cesarzaKaliguliRzymznalazłsięnakrawędzi
upadku.
PomimotrudnychpoczątkówKatonwielokrotnie
wykazałsię
wwalce.Byłzdolnyibystry.Maddywyczuła,że
Macropatrzynaswojegostaregotowarzyszaz
odrobinąojcowskiejdumy.Dałosiętowyczuć,gdy
naśmierćzanudzaliKrassusapikantnymi
anegdotkamiożyciuwDrugimLegionie,
opowieściamioheroicznychatakachariergardyi
śmiałychmisjachpacyfikacyjnych.Wszystkoto
zdawałosięfascynowaćLiama.
ObserwowałaLiama,kiedyMacromówił,żejego
młodyprzyjaciel,Katon,dołączyłdoDrugiego
jakoszesnastoletnimłokos.Wychuchany,
wykształcony,bladolicyichudyjakchartniewolnik
sądowynierokował.Ciężkobyłouwierzyć,że
poradzisobieztrudamiiniedostatkamiżyciaw
obozie.
–KiedypierwszyrazujrzałemmłodegoKatona,
pomyślałem,żetochuchronanicsięnamnie
przyda–mówiłMacro.–Wyglądał,jakby
mocniejszepierdnięciemiałogowyrwaćzbutówi
zawiaćdoBajów.
Usłyszawszyto,Liamparsknąłniepohamowanym
śmiechem.
–Alezczasemwyrósłnadoskonałegożołnierza…
apóźniejnadoskonałegooficera.–Macrooddał
sprawiedliwośćprzyjacielowi.
Dowiedzielisię,żedziesięćlattemuMacro
odsłużyłswojeiopuściłDrugiLegionzpokaźną
odprawą,którązainwestowałwstarąkamienicęna
Suburze.WtymsamymmniejwięcejczasieKaton
dostałpropozycjęodsamegoprefektagwardii
pretoriańskiej,
wktórejzawszeznajdowałosięmiejscedla
wybitnieuzdolnionychoficerów.
Wreszcie–zostawiającwatriumchrapiącego
potężnieMacro,któregoululałowinoKrassusa–
Katonpożegnałgospodarzaiudałsięna
spoczynek.JutrooniKrassusmieliprzedstawićim
„pozostałych”.Niewolnikzaprowadziłichdo
wyznaczonychkwater,
wktórychterazsięznajdowali.
–KamienniLudzietojednostkipomocnicze–
stwierdziłaMaddy.–Topewne.
–AKaligulamatuzintakichosobistychstrażników
–dodałLiam.
–AledlaczegochroniąKaligulę?–spytałaMaddy.
–Ktośmusiałichdotegozaprogramować.
–Potwierdzam.
Salskrzywiłasię,najejtwarzymalowałosię
niedowierzeniepomieszanezrozbawieniem.
–Chcesznamwmówić,żeKaligulazhakowałich
kod?Przeprogramował?
–Nie,oczywiście,żenie!Ale…
–Może…samniewiem,możetenKaligulatonie
Kaligula–powiedziałLiam.Całatrójkapopatrzyła
naniego,jakbywłaśniegłośnobeknął.Powiódł
wzrokiempoichtwarzachiwzruszyłramionami.–
Coznowu?Cosiętakgapicie?
ROZDZIAŁ43
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Latemnigdyniepotrafiłwyspaćsięjaknależy,
nawetgdybyłdzieckiem.Kaligulaprzypomniał
sobieniespokojneletnienocespędzanewkwaterze
ojca,podczasktórychprzysłuchiwałsięodgłosom
obozowiskawlewającymsięprzezdrzwinamiotu,
bowtrakcieletnichkampaniilegionynigdynie
zasypiały.Uśmiechnąłsięrefleksyjnie–połowę
dzieciństwaspędziłwniezliczonychobozach
wojskowych.Byłwówczaskimśzupełnieinnym.
Małymchłopcemzafascynowanymtym,czym
każdymałychłopiec:olbrzymimi,górującyminad
nimżołnierzami,zbrojamiimieczami.Wnamiocie
swegoojca,Germanika,rozgrywałtesamecoon
bitwy,przestawiającarmiedrewnianych
żołnierzyków,którewyrzeźbilidlaniegożołnierze.
Kochaligo.Byłmaskotkąlegionu.Bucikiem.
OmiótłwzrokiempanoramęRzymu,spokojnej,
spowitejmrokiemstolicy.
„Terazjestemkimśinnym.Tamtegochłopcajużnie
ma”.
Kiedyś,dawnotemu,miastozdawałomusię
ogromne:stanowiłocentrumcywilizowanego
świata.Terazwidziałtylkonieprzebranylabirynt
brudnychdachów,dalekonahoryzonciewznosiły
sięmonumentalne,wciążnieukończone,schodydo
nieba.Jedynypięknyelementkrajobrazu.
Wzrokprzykuwałogranatoweniebousiane
pajęczynąbłyszczącychgwiazdiduchamisrebrno-
niebieskichchmurmknącychjedna
zadrugąwblaskuksiężyca.Ostatnimidniamicoraz
częściejwpatrywałsięwniebo,zwłaszczapodczas
pochmurnychdni.Wysokoponadtumanem
obłokówwypatrywałrąbkaniebiańskiegoświata.
„Mojegoprzyszłegodomu”.
„Mojegokrólestwa”.
Odszedłodokna,znudzonyobserwacjąmiasta.
Irytowałgosamwidokmetropolii.Będzie
bogiem…niejakimśtambóstwem,ale
prawdziwym,jedynymbogiem,choćjużbezkońca
czekanaodwiedzinywkrólestwieniebieskim.
„Jestembogiem.Czyniemogępoprostupomyśleć
życzenia…isiętamudać?”.
Kaligulapotrząsnąłgłową.Niepotrafiłznaleźć
odpowiedzinatopytanie.Choćzdrugiejstrony
jegoprzeobrażeniewbóstwo,„wniebowstąpienie”,
dopierogoczekają.Akiedytojużnastąpi,spłyną
naniegoboskiemoce.Wystarczy,żeczegoś
zapragnie…atosięwydarzy.
Abędziepragnąłtylkodobrychrzeczy.Cudownych
rzeczy.NatychmiastobsypieRzymbogactwemi
prezentami.Wynagrodziswychwiernych
wyznawcówkorowodemeunuchówidziewic,
sprawi,żezfontanntrysnąnajlepszewina.Ześle
obfiteplony,spichlerzebędąpękaćwszwachodton
kukurydzyipszenicy.Niktnigdyniebędziejuż
chodziłgłodny.Och,wyzrzędliweniedowiarki,
niebawemnawłasneoczyujrzycietewszystkie
cuda.
Tak.Niezaznalitościdlaswoichwrogów.Skażeich
nawieczneudręki,wiecznąagonię.Pokarzeich
ospą,trądem,apotemześlenaziemięhordy
demonówogargulczychpaszczach,żebydźgały
ropiejąceranybezbożnikówostrymi,
zahartowanymiwpłomieniach,dymiącymikijami.
„Ach,głupotaludzkanieznagranic–pomyślał,
potrząsającgłową.–Jakmożnawemniewątpić?
Przylecielipomnie.Zstąpilizniebios…bydomnie
przemówić”.
Niewierzącysąślepcami.Niewidząoczywistej
prawdy.Właśniedlategouznał,żegłupcy,którzy
wielelattemuważyliporwaćsięna
jegożycie,niepotrzebująjużoczu.Iluichbyło?
Pięciuset?Sześciuset?Późniejdowiedziałsię,że
większośćznichniemiałapojęciaoplanowanym
zamachunajegożycie.Aleczyżżonaidzieci
konspiratoraniesąwspółwinniprzestępstwa?
Dlategowłaśniepewnegodnianamarmurowej
posadzcejegopałacuwyrosłahałdausypanaz
ponadtysiącazakrwawionychgałekocznych.
Zmasakrowanezwłokiofiarposłużyłyzanawózdo
ogrodówpałacowych.
PogrążonywrozmyślaniachKaligulanabosaka
przeszedłzsypialnidogłównegoatrium.Przed
drzwiamikomnatystalistrażnicy,jedniz
nielicznychludzi,którymmógłcałkowiciezaufać.
–Parnanoc,co…Stern?
„Stern”.Cozadziwneimię.Kaligulapróbował
obdarzyćswychstrażnikównowymiprzydomkami,
leczonireagowalitylkonawcześniejnadane
imiona.
–Potwierdzam.Temperaturajestostopieńwyższa
niżzeszłejnocy.
Kaligulauśmiechnąłsięikiwnąłgłową.Czasami
Sterniinniwprawialigowzakłopotanie.Nie
rozumiałsłów,którychużywali.Byłwszakże
pewien,żegdyjużprzeistoczysięwboga,pojmie
ichznaczenie,nauczysiędziwnegojęzyka,którym
odczasudoczasuposługiwalisięSterniinni
strażnicy.
„Jużniebawem”.
–Przespacerujeszsięzemną?
Sternpotwierdziłskinieniemgłowy.Kaligulaz
podziwempatrzyłnawyrzeźbionerysymężczyzny,
fascynującąoliwkowozielonązbroję,którąnosiłon
ijegoludzie–lekką,ajednocześniemocną
iodporną.Noiteichdziwnehełmy.
–Potwierdzam–odparłStern.Posługiwałsię
doskonałąłaciną,choćmimoupływulatniezdołał
pozbyćsięobcegoakcentu.
Kaligulaniespokojnymkrokiemruszyłprzez
atriumwstronęgłównegokorytarza.Trzykrokiza
nimposłuszniekroczyłStern,jegobutydelikatnie
stukałyoziemię,azbrojadyskretniepobrzmiewała
wciszypałacu.
–Czytykiedykolwiekśnisz,Stern?
–Zaprzeczam.
–Niemaszpragnień?Marzeń?Niczegonie
pożądasz?
–Zaprzeczam.Mamtylkocelemisji,którenależy
zrealizować.Towszystko.
Kaligulaodwróciłsięiuśmiechnąłzaciekawiony.
–Tyitwoiludzienieodmienniestanowiciedlamnie
zagadkę,Stern.Nigdyniespotkałemnikogowam
podobnego.Nieokazujeciesłabościwłaściwej
innymludziom,innymżołnierzom.Nigdynie
widziałem,żebyściespali–powiedziałze
śmiechem–albopili.
–Toniejestwymógmisji.
Toprawda,nigdyniewidziałichpogrążonychw
zwykłymśnie,leczczasemSternijegoludzie
pogrążalisięwswoistymtransie,medytacji.
Kaliguliczęstozdarzałosięzaglądaćdo
pałacowychkwater,któreprzydzieliłimlatatemu.
Widziałwtedy,jakcaładwunastkasiedzina
krawędziachswoichpryczysztywnojakbypołknęli
ośćiniemowpatrujesięwprzestrzeń.Zupełnienie
przypominałotożołnierskichkwater,wktórych
przebywałzamłodu:tamunosiłsięsmród
stęchłegopotuitaniegocienkusza,rozbrzmiewały
ochrypłeśmiechymężczyznodprężającychsiępo
służbie,brzękkościtoczącychsiępostole,
podniesionegłosyprzegranychprzeklinającychzły
los.Sprośneopowieściiordynarnebluźnierstwa.
Zwyrazemczułościpołożyłdłońnamocnym
karkuSterna.
–Ach,gdybytylkowszyscyżołnierzebylitak
posłuszniilojalnijakty.
Sternutkwiłwnimswojestaloweoczy.Nicnie
odpowiedział.
–Aletyniejesteśprzecieżzwykłymczłowiekiem,
czyżnie?
–Potwierdzam.–Sternkilkarazywyjaśniałmu,
czymwistociejestonijegotowarzysze,zakażdym
razemzalewającKaligulępotokiemsłów,których
tenniebyłwstaniezrozumieć,nawetjeślimiał
pewność,żewkrótcesiętozmieni.Tak,miał
pewność,żeniebawempoznatenjęzykaniołów–
pełenzagadekitajemnic.
–Jesteśzupełniejakja–powiedziałKaligula.–Nie
należyszdotegoświata…tegoszarego,nudnego
świata.Pochodziszzeznaczniewspanialszego,
cudowniejszegomiejsca.Spozatejrzeczywistości.
–Potwierdzam.Niejesteśmyztejepoki.
CesarzdelikatnieścisnąłkarkSterna,czującpod
palcamifałdymocnychmięśni.Sternijegoludzie
byliniewiarygodniepotężnijaknaswójrozmiar.I
niesamowiciezwinni.Okazalisięwspaniałymi
gladiatorami.Niepokonanymiszermierzami.Swych
siłpróbowaliwojownicyzewszystkichrzymskich
ludi–prywatnychszkół
gladiatorów–ależadenznichniezdołałpokonać
choćjednego
zżołnierzySterna.Raz,jedenjedynyraz,
najsławniejszygladiatorzluduswKapui–
mirmillo–zdołałprzeciąćprzedramięjednego
zgwardzistówSterna.Alechoćstrażnikowizostała
tylkojednasprawnaręka,zdołałdopaść
utalentowanegogladiatora.Strzaskałbiedakowi
kark,choćtendźgałgobezustanniekońcówką
swegogladiusa.Kaligulaodczasudoczasu
fundowałplebsowitegorodzajupubliczne
igrzyska:darmowąwalkęidarmowąrozrywkę.
Miało
toteżprzypominaćludziom,wktórychgłowach
kotłowałysięniedorzecznepomysły,żejego
strażnicy–jegoViriLapidei,jego
KamienniLudzie–sąniezwyciężeni.Tamtegodnia
mirmillozmarł,
awalczącyjednąrękążołnierzSternapokilku
dniachodzyskałpełnąsprawność.
Zatrzymalisięwpołowiedługiegokorytarza
oświetlonegomigocącymipłomieniamikilku
pochodni.Wiszącapolewejstronie
zasłonaporuszyłasięnieznacznie.Kaligulaodsunął
kotarę,odsłaniającwejściedokrótkiego
korytarzyka,naktóregokońcuznajdowałasiępara
grubychdrewnianychdrzwizaryglowanych
masywnądeską.Obokwejścianabacznośćstali
dwajKamienniLudzie.
–Pójdęodwiedzićwyrocznię.
Sternpokiwałgłowąnaznak,żerozumie.
BosestopyKaligulicichoplaskałynagładkiej
posadzce.Dwajstrażnicypatrzylinazmierzającego
kunimKaligulębeznamiętnymwzrokiem
stalowychoczu.Przesunęlirygielimocnopchnęli
cięż
kiedrzwi,zaktórymiukazałsiępogrążonyw
nieprzeniknionejciemnościpokój.Kaligulasięgnął
połojowąświecęiodpaliłjąodjednejzpochodni.
Niemusiałinstruowaćstrażników,żebynie
wchodzilizanimdośrodka.Doskonalewiedzieli,
żeciemnicazadrzwiamitoenklawaKaliguli.Nikt
niemiałtuprawawstępu,nawetSternijegoludzie.
Wiedzieliteż,żezarazpowejściuKaligulido
pomieszczeniamuszązamknąćzanimciężkie
odrzwiainieotwieraćichponownie,dopókilekko
niezastuka.
Podciężaremstaregodrzewazatrzeszczałyzawiasy
iKaligulaznalazłsięwciemnościcałkiemsam.
Świecarzucałablasknawyłożonąmozaiką
podłogę.
–Obudziłeśsię?–Głospopłynąłechempodużej
komnacie.
Postąpiłkrokwciemność.Byłatutaj,przednim.Za
chwilępłomieńświecywychwycijejzarys.
–Znówniemogęzmrużyćoka.–GłosKaliguli
odbiłsięechemodgołychścian.–Aty?Coztobą?
Płomieńświecypadłnadrewnianąklatkęustawioną
naśrodkukomnaty.Klatkę,podobniejakdrzwi,
zbudowanozgrubegodrewnaiwzmocniono
metalowymiklamrami.Niemusiałpodchodzić
bliżej,żebypoczućtenzapach.Ohydnysmród.
PodobnydofetoruprzeludnionychulicSubury.
–Wstałeś,nicponiu?
Wskrzynicośsięporuszyło,wierzgnęło
niespokojniejakuwięzionywklatcetygrys.
ROZDZIAŁ44
Rzym
54roknaszejery
KonieckońcówKrassusowiiKatonowizajęłokilka
dni,abyzaaranżowaćspotkaniezresztą
spiskowców.Krassus,zachowującniezbędneśrodki
ostrożności,zaprosiłdosiebiedwóchbyłych
senatorów,CyceronaiPaulusa.Podobniejak
Krassusobajbylijuż
wpodeszłymwiekuitakjakonżyciezawdzięczali
swejprzenikliwościpolitycznej,wporęwycofali
siębowiemzudaremnionegozamachunażycie
Kaliguli.
Katonprzyprowadziłzesobązaufanegocenturiona
zeswojejkohorty–gwardiipałacowej.Żołnierz
zwałsięFrontoibyłtomuskularnyosiłektużpo
trzydziestce.Wzdłużlewegopoliczkamężczyzny
biegłablizna,agdyotwierałustaokazywałosię,że
niemiałteżpotejstronieżadnychzębów.Kolejny
spiskowiec,Atellus,podobniejakKatonpiastował
funkcjętrybuna,leczsłużyłwinnymlegionie,
Dziesiątym.IpodobniejakKatonbyłdobiegającym
czterdziestki,muskularnym,aczszczupłym
oficerem,któregotwarzniezdradzałażadnych
emocji.
Niezabrakłoteżoczywiściestaregoizaufanego
przyjaciela
Katona,emerytowanegocenturionaMacro.
Zgromadziłosięwięcsiedmiuodważnych
mężczyzngotowychprzedyskutowaćplan
zamordowaniawładcy,którywzastraszającym
tempiewiódłRzym–jedyneświatełkocywilizacji
wmrokachbarbarzyństwa–naskrajprzepaści.
–Ufam,żerozumiesz,jakieniebezpieczeństwo
wiążesięzfaktem,żeprzebywamyrazemwjednym
pokoju?–powiedziałCyceron.Mówiłosobie,
PaulusieiKrassusie.SzpiedzyKaligulidonosili
cesarzowiowszystkichpotajemnychspotkaniach
garstkipolityków,którzyocaleliposerii
proskrypcji.–Atyzaprosiłeśnastutaj…razemz
tymikompletnieobcymiludźmi!Tomogąbyć…
–Tonieszpiedzy,Cyceronie.Toniemożliwe–
uspokoiłgoKrassus.–Zbytniowyróżniająsięz
tłumu.–Wzruszyłramionami.–Dlategogoszcząw
moimdomu,dlategoichtuukrywam–poza
zasięgiemwścibskichoczuimielącychjęzorów.
Plotkiszybkoroznosiłysiępowąskichuliczkachi
kamienicachbiedniejszychdzielnicRzymu,plotki,
którezazwyczajbłyskawiczniedocierałydouszu
cesarza.Macroszybkozdyskredytowałwięc
opowiadaneprzezjegolokatorówhistorienatemat
„niezwyciężonegonadczłowieka,którysamjeden
wkilkasekundwytłukłcałązbrojnąbandęz
kolegium”.Wszyscywidzieli,jakBobotrzymał
śmiertelnąranęijakpotraktowałjąniczymzwykłe
zadrapanie.Macrorozpuściłwśródlokatorów
plotkę,żewielkoludzmarłzeszłejnocywwyniku
komplikacjipoodniesionejranie.Niestety,niebył
niezwyciężonymobrońcąbiednychizastraszonych,
ajedyniedobrymwojownikiem,którypodarował
gapiomrzadkipromyknadzieiiotuchy.
Cyceronomiótłichwzrokiemiskinąłwreszcie
głowązcichymprzyzwoleniem.
–Rzeczywiście,wyglądajądziwacznie.
–Coonpowiedział?–szeptemspytałaSal.Maddy
zbyłająruchemdłoni.
–NiejesteśmyzRzymu.–Amerykankacoraz
sprawniejposługiwałasiętechnikąmamrotaniapod
nosem,apóźniejpowtarzanianagłos
wyszeptanegodouchałacińskiegoprzekładu.–
Pochodzimyzinnegomiejsca,oddalonegoowiele
mil.
–ZBrytanii,mówiliścienamjuż.
–ZAmeryki,żebybyćprecyzyjnym.
Spiskowcypopatrzyliposobie.Salwychwyciłato
słowowśródzalewułaciny.
–Mówiszimo…
–Ameryka?Nigdyniesłyszałemotymmiejscu–
rzekłKaton.–CzytoregionBrytanii?
LiamposłałMaddytriumfującyuśmiech.
–Niedokońca–odparłazuśmiechemdziewczyna.
„Ludzieusłysząoniejdopierozatysiącczterysta
lat!”–pomyślała.
AtellusuważnieprzyglądałsięBobowi.
–Katonie,twierdzisz,żetenmąż…toKamienny
Człowiek
Kaliguli?
–Nie,niejestjednymznich…alenależydotego
samegogatunku–potwierdziłKaton.
–KamienniLudzie.Oninaswłaśnieinteresują–
powiedziałaMaddy.
–Żołnierzezkohortypałacowejwidząwnichzłe
duchy–mruknąłFronto.–Bojąsięprzebywaćw
pobliżu.
KatonzerknąłnaMaddy.
–Cowaswnichtakbardzointeresuje?
SpojrzałanaLiama.„Ileimmożnapowiedzieć?Ile
możnazdradzić?”.
–Wierzymy,żepochodząztejsamejkrainycomy.
Wierzymy,żetoostatnieistotyzgrupyprzybyszów,
którzypojawilisięwRzymiedawnotemu.
–MówiszoGościach?–spytałPaulus.
Maddypotwierdziłaskinieniemgłowy.
–Słyszeliśmywielesprzecznychhistoriinatemat
wydarzeńtamtegodnia.
–Jatambyłem–rzekłPaulus.–JestemŚwiadkiem.
–Opowiesznam,cowidziałeś?
–Tobyłotakdawnotemu,ajawidziałemwówczas
rzeczy,którychniepojmowałem.–Senator
wzruszyłramionamiiprzymknął
stare,wilgotneoczy.–Wciążpróbujęzrozumiećco
naprawdęwydarzyłosiętamtegodnia.Czasem
dochodzęnawetdowniosku,żepadliśmyofiarą
zbiorowejhalucynacji.–Zaśmiałsię.–Albo
przytruliśmysiękiepskimwinem.
–Powiedzmi–naciskałaMaddy.–Cowidziałeś?
–Byłaichmożesetka.Jaknamojeokowyglądali
jakzwykliludzie:zwyczajnimężczyźniizwyczajne
kobiety.KamienniLudziepełnilirolęichżołnierzy.
Obrońców.
–Jednostkipomocnicze–mruknąłLiampo
angielsku.Maddyprzytaknęła.
–Jedenznichprzemówiłdopublikiwamfiteatrze.
Nieludzkodonośnymgłosem.
–Pamiętasz,codokładniemówił?
Paulussmutnopotrząsnąłgłową.
–Czasemzdajemisię,żeprzypominamsobie
fragmentyjegomowy,alepóźniejmyślęsobie,że
totylkomajakistarczegoumysłu.
–Postarajsię…powiedznamwszystko,co
pamiętasz.
WoczachPaulusabłysnęławilgoć,gdypróbował
sięgnąćpamięciądotamtychdniiprzywołać
wyraźnewspomnienia.
–Rzekł,żeprzynosiwieści…żerzymscybogowie
tookrutnyżart,kłamstwo.Dobrzetopamiętam.
Powiedział,żeistniejetylkojedenbóg.Tak…na
pewnotowłaśnierzekł,pamiętamjakpomyślałem
wtedy,żełudzącopodobnydogmatgłoszą
wyznawcydziwnegokultuzJudei.
–Chrześcijaństwa?
Pauluszmarszczyłbrwiidopieropokilku
sekundachskinąłgłową.
–Tak…tak,chybawłaśnietakimmianemsię
określali.–Podjąłopowieść.–Gośćpowiedział,że
przybylidoRzymu,abypokazaćnamdrogę…i
powieśćdolepszegożycia.–Starzeczirytacją
potrząsnąłgłową,próbującodpędzićchmury
niepamięci.–Używałsłów,którychpraktycznienie
pamiętam.Słów…próbujęsobieprzypomnieć,
ale…–Paulusbezradnieutkwiłwzrokwrękachzło
żonychnakolanach.–Dziwnetobyłysłowa…
podobnedo…–PodniósłwzroknaMaddy.–
Podobnedosłowa,którewyrzekłaśprzedchwilą.
–Czyli?
–Tanazwakrainy,zktórejjakobypochodzicie.
–Ameryka?
Paulusostrożnieułożyłustaikilkarazywyszeptał
podnosemtęnazwę,ażwreszcieskinąłgłową.
–Tak,wyrzekłtosamosłowo.Tengłos…
oznajmił,żeprzybylitu,abypodarowaćnam
„amerykańskisen”.
Sal,któraprzysłuchiwałasięrozmowiebezbabel-
budawuchu,wychwyciłaangielskąfrazęwgąszczu
łacińskichzdań.
–Czyonwłaśniepowiedział„amerykańskisen”?
–MójBoże!PrzybylitujacyśAmerykanie–
powiedziałaMaddy,spoglądającnaLiamaiSal.
–Amerykanie?–Salszerokorozdziawiłabuzię.–
Shadd-yah!Przypominaszsobietamtegoagenta?
Cartwrighta?
„Cartwright”.
Maddypamiętałaażzadobrze.Byłtoklasyczny
tajniakrodemzserialu„ZarchiwumX”:czarny
garnituriohydnynałógnikotynowy.Pewnegodnia
pojawiłsięznikąd,pukającdoichdrzwi.Arazemz
nimpracownicyjegościśletajnejagencji,komórki,
októrejistnieniuniewiedzielinawetkolejni
prezydenci.Tęjednostkęspecjalnąutworzonopo
odkryciutajemniczegokawałkaskały.Maddy
potrząsnęłagłową.Tyci„okruszek”pozostawiony
wczasieprzezLiamasprawił,żepodichdrzwiami
zaroiłosięodmężczyznwgarniakachiciemnych
okularach,aniebonadbazązasłoniłachmara
helikopterów.
–Tomożliwe,Sal.Przecieżniemamypojęcia,kto
wprzyszłościskonstruowałwehikułczasu.To…
–Oczymwydwietamrozmawiacie?–spytał
Krassus.
Maddywsłuchiwałasięwbrzęczącewjejuchu
łacińskie
zdania.
–Przepraszam.Rozmawiałyśmyotym,cowłaśnie
powiedziałtwójprzyjaciel.OsłowachGościa–
powiedziała,odwracającsiędoPaulusa.–Cosię
późniejwydarzyło?
–Kaligulazszedłnaarenęipodszedłdoprzybyszy.
Wszyscydrżeliśmyonaszeżycie.Wybuchłapanika.
AleKaligula,przypominamtosobiebardzo
wyraźnie…byłnieziemskospokojny,zupełnie
jakbyodzawszewiedział,żetospotkaniezapisano
dlaniegowgwiazdach.Przemówiłdonich.Potem
wszedłdogigantycznegorydwanu.Rydwanwzbił
siękuniebu…
Krassussiężachnął.
–Istniejąsetkisprzecznychrelacji.Razsłyszałem,
żespodpowozunaglewyłoniłysiębiałekoniei
poderwałygowpowietrze.Innymrazem,żeduchy
wszystkichistot,którezginęłynascenieamfiteatru,
powstałyzpiaskui…
–Jazatosłyszałem,żemachinęuniosłachmara
najad–powiedziałFronto.–Pięknychnimf
wodnychodługich,srebrnychwłosachiidealnie
zaokrąglonych…
Katonwywróciłoczami,przeczuwając,żeżołnierz
zarazdaupustsprośnymskojarzeniom.
–Anisłowawięcej,centurionie–zmitygowałgo.
–Antygrawitacyjnesilnikisterujące–półgłosem
zadudniłBob.
Maddyskinęłagłową.Startującystatekwzbiłtuman
pyłuikurzu.Całazagadka.
–Proszękontynuować.–Uśmiechnęłasiędo
staregosenatora.
–Rydwanypoleciałyprostodocesarskiegopałacu
naPalatynie–kontynuowałPaulus.–Następnego
dniaKaligulaogłosiłnaforum,żezostanie
bogiem.Gościezstąpilinaziemię,żebymuto
oznajmić,aonodterazkażdąchwilężycianatym
padolepoświęcinaprzygotowaniesiędotejroli.
Bopewnegodniawstąpidoniebiosizwysokości
będzierządzićRzymem…icałymświatem.
–SzaleństwoKaligulinasiliłosię.Zyskałcel–
rzekłCyceron.–Proskrypcje.Masowe
ukrzyżowania.Nowa,zwichrowanareligia.
Tamtegodniatowszystkosięzaczęło.
–AGoście,rydwany?–spytałLiam.–Costałosię
ztymwszystkim?
–Powtarzanoopowieściludzi,którzypóźniejich
widzieli–wyjaśniłKrassus.–Gości,masię
rozumieć.Kaligulaponoćoprowadzałichpo
stolicy.
–Arydwany?
Krassuswzruszyłramionami.
–Nigdyniezobaczonoichponownie–powiedział
Paulus.–Czasemzdajemisię,żewszyscybyliśmy
świadkamijakiejśmagicznejsztuczki
przygotowanejprzezKaligulę,atepowozy
opuszczononaziemięzapomocąjakiejśskrytej
maszynerii.
Nachwilęzapadłacisza.WatriumwilliKrassusa
rozbrzmiałakrzątaninadomowychniewolników
szykującychstrawęnaświeżympowietrzu.
–AleKamienniLudzieistnielinaprawdę–odezwał
sięKaton.–Byliniebezpieczni.Kaligulapostarał
się,żebywszyscyobywateleRzymusięotym
dowiedzieli.Myślicie,żewaszKamiennyCzłowiek
mógłbypokonaćstrażnikówKaliguli?
–Prawdopodobnie–zawahałasięMaddy.
–Albochoćnachwilęodwrócićichuwagę?–
dopytywałKaton.–Towszystko,czegopotrzebuję.
Wystarczymikilkasekund,bygodopaść.Kilka
sekund,byzadaćśmiertelnycios.Więcejminie
trzeba.
–Tomożliwe–odpowiedziała.–Alewzamian
żądamypomocy.
Krassusnachyliłsiędoniej.
–Mów,śmiało.
–Terydwany…musimyjeodnaleźć.Czyzostały
ukrytegdzieśwRzymie?
–Wszelkiśladpomachinachzaginął,niktichnie
widziałodtamtegodnia.ZostalijedynieKamienni
Ludzie.
–Ale–przerwałKaton–wpałacusązakamarkii
komnaty,doktórychniemadostępuniktpoza
Kaligulą.–PozostaliRzymianiespojrzelinaniego
zezdziwieniem.Maddyuznała,żenicotym
wcześniejniesłyszeli.–Wydałmibardzojasne
instrukcjedotyczącerozmieszczaniagwardzistów
natereniepałacu.Doniektórychkomnatniktpoza
nimniemawstępu.
–Sąwystarczającoduże,żebyukryćwnich
rydwany?
–Komplekscesarskijestrozległy,aiwsamym
pałacutomożliwe…tak.Widziałemwzmocnione
drzwi,przyktórychstrażtrzymająKamienni
Ludzie.Możetamcośznajdziecie.
Maddyprzezchwilęwzamyśleniugłaskała
podbródek.
–Mhm.Zatembędziemymoglisobiewzajemnie
pomóc.
KatonodwróciłsiędoKrassusaipozostałych.
Wszyscyzprzyzwoleniemskinęligłowami.
Saldelikatniemusnęłarękęprzyjaciółki.
–Powieszmiłaskawie,wcosięwłaśnie
wpakowaliśmy?
ROZDZIAŁ45
Rzym
54roknaszejery
Dwajsenatorowiepowrócilidoswoichwilliw
dzielnicygreckiej.Atellusudałsięnatomiastw
drogępowrotnądoswojegolegionustacjonującego
pozagranicamimiasta.
MaddyiLiamsiedzieliwcieniuportyku,patrząc
jakMacro
iFrontoćwicząnadziedzińcuzBobemprzyużyciu
drewnianychmieczy.Krassuszarechotał,aSal
pisnęłazzachwytu,widzącjakcenturionibyły
centurionchybilitułowiaBobainiezapunktowali.
–WaszKamiennyCzłowiekjeststrasznieszybki–
skomentowałKaton.
–Najszybszy–zdumąodparłaMaddy.
–Nierazuratowałmiżycie–dodałLiam.–Bob
wartjestcałegooddziałuwojska.
–Powiedzcie…–Katonnachyliłsięnieznacznie.–
Wjakimżtodziwnymjęzykuwciąższepczecie?
–Toznaczy,gdymówimydosiebiepocichu?
–Tak.
Zaśmiałasię.
–Myśliszpewnie,żejesteśmykompletnymi
obłąkańcamiskorodosiebiemówimy.
Katonprzepraszającorozłożyłdłonie.
–Todoprawdybardzoniespotykane.
–Pokażemymu?–spytałLiam,sięgającdłoniądo
ucha.
–Czemunie?–zgodziłasięMaddy.
Wyciągnąłzuchababel-budaiwręczyłgo
Katonowi.
–Wyjaśnijmulepiej,jaktodziała–powiedział.
–Tamałamaszynatłumaczynaszjęzyk,angielski,
nałacinę.
Katonobracałwpalcachcielistyprzedmiot.
–Tonaprawdęwypowiadasłowa?
–Tak.Prostodonaszychuszu.Słyszyto,copo
cichumówimypoangielsku,ipodpowiadanam
łacińskiezwroty,któremynastępniepowtarzamy.
Katonzmarsemnaczoleprzyglądałsię
magicznemuartefaktowi.
–Tota…tamaszynarozumie,cosiędoniejmówi?
–Tak.Wewnątrzznajdujesięprocesor.Tocoś
podobnegodomózgu.Tyle,żejestsztuczny.
Zaprojektowanyinżynieryjnie.
Katonszerokootworzyłoczy.
–Skorowwaszejprowincjiwytwarzajątak
misternemachiny…jakżetomożliwe,żeniktw
naszymregionienienatknąłsięnanicpodobnego?
Jakżetomożliwe,żeRzymianienigdyniesłyszeli
oAmeryce?
Katonoddałbabel-budaLiamowi,któryostrożnie
umieściłgozpowrotemwuchu.
–Naszakrainależytakdaleko,żenikt–nawet
Rzymianin–niejestwstaniejejodnaleźć.
Babel-budLiamaznówsymultanicznieprzekładał
rozmowę.
–Chceszmuopowiedziećopodróżowaniuw
czasie,Mads?
–Niewiedziałabymnawet,odczegozacząć–
odparła.
–Cowytamsobieszepczecie?–Katon
podejrzliwieściągnąłbrew.
–Taktylkorozmawiamy.
–Cośmisięzdaje,żetraktujeciemniezgóry–
powiedział
zuśmiechem.–Maciemniezaprostego
rzymskiegożołdaka,możenie?
–Wcalenietakłatwowyjaśnić,skądprzybywamy,
Katonie.–Spojrzałanańprzepraszająco.
–Możespróbujecie?
Zrozumiała,jakłatwomożnabłędniezałożyć,że
osobapochodzącazinnejepokijestwpewnym
sensiemniejinteligentna.Fakt,żemieszkaniec
przeszłościniepojmujedziałaniaczegośtak
oczywistegojaktelefonkomórkowy,komputerczy
nawetzwykływyłącznikświatła,nieoznaczawcale,
żejegoumysłjestmniejlotny.
–Pochodzimyzprzyszłości.
Zmrużyłoczyidrapałporośniętąciemnymi
włoskamirękę,próbującpojąćznaczenietego
słowa.
–Mówiąco„przyszłości”…macienamyśli
upływającedni?
–Zgadzasię.
–Dni,któredopieronadejdą?
–Właśnie.
–Twierdziciewięc,żejesteściezepoki…leżącej
przednami?
–Dokładnietak–potwierdziłLiam.–Bardzo
oddalonejodtychczasów.
–Wprzyszłości,Katonie,gatunekludzkiodkryje
metodępodróżowaniawczasie,doprzeszłychi
przyszłychepok.Topodobnedopodróżowaniapo
zwykłejdrodze.
–Drodze?Wybrukowaliściedrogęwczasie?
–Miejsce,zktóregoprzybyliśmymyiwasiGoście
–Ameryka–jeszczenieistnieje–rzekłLiam.–
Cóż,właściwieistnieje,aleniemajeszczenazwy.
Katonpatrzyłwzadumienaćwiczącychmężczyzn.
–Toniewiarygodnakoncepcja–wyszeptałpo
chwilizewzrokiemutkwionymwziemię.–Kiedy
byłemmałymchłopcem,lubiłemmarzyćo
poznaniuprzyszłości,swegoprzeznaczenia.
Wyobrażałemsobie,kimbędę,gdydorosnę.Wciąż
zadawałemsobiepytanieczyzostanęwyzwolony?–
Podniósłnanichwzrok.–Aterazmówicie,że
możnauzyskaćodpowiedzinatakiepytania?
Obojekiwnęligłowami.
–Powiedzcie,jakdalekonatej„drodzeczasu”
znajdujesięwaszdom?
–Oilelatoddalonajestnaszaepoka?
–Tak.
–Toteżbardzociężkowyjaśnić…
–Czymisięzdaje,czyznowupatrzycienamniez
góry?
MaddyiLiamniezdołalipowstrzymaćuśmiechu.
–Dobrze–powiedziałLiam.–Tylkoniemów,że
cięnieostrzegaliśmy.Zawirujeciodtegowgłowie
jaknakaruzeli,nieinaczej.–PosłałMaddypsotny
uśmiech.–Odpowieszbiedakowi,czyjamam
czynićhonory?
–Pochodzimyzprzyszłościoddalonejookołodwa
tysiącelat–odparła.
Katonrozdziawiłusta.
–Czywłaśniepowiedziałaśdwatysiące?
–Noprawie.–Maddywzruszyłaramionami.–
Śmiałomożeszdodaćlubodjąćkilkalat.Tozależy
odtego,kiedyurodziłsięJezusChrystus.Nikttego
dokładnieniewie,dlategopierwszyroknaszejery
jestumowny.
–JezusChrystus?–zdziwiłsię.
–Oj,tozupełnieinnahistoria.–Maddypotrząsnęła
głową.–Rzeczwtym,Katonie,żehistoriapłynie
własnymkorytem.Powinnapodążaćokreśloną
ścieżką.AdziałaniaGościzprzyszłościsprawiły,
żewydarzeniazboczyłyzwyznaczonegokursu.Ito
bardzo.
MaddyiLiamwyjaśnilimuzasadypodróżowaniaw
czasie
iprzestrzeni,przybliżylinaturęalternatywnychosi
czasu,opowiedzieliowersjachhistorii,którenigdy
niepowinnyzaistniećiowywoływanychprzeznie
komplikacjach,przesunięciachczasoprzestrzeni
zwanych„falamiczasu”–niszczycielskich
tajfunachzostawiającychposobienowewersje
rzeczywistości.Maddybyłazaskoczona,jakszybko
przyswajanoweinformacjeijakinteligentne
pytaniazadaje.Bystryumysłzgłębiałnieznanez
gorliwością
iprzenikliwościąrównąumysłomwielkich
myślicieliifilozofów,którzymielinarodzićsię
setkilatpóźniej.
Kiedywreszcieudałoimsięwszystko
wytłumaczyć,zobaczyli,żeMacroiFrodo
najwyraźniejprzejadłasięwalkanamiecze,boobaj
przykucnęlinaziemiipróbowaliuspokoićoddech,
niemiłosierniepocącsięwpopołudniowymsłońcu.
BobnażartywalczyłterazzSal.
–Czyli,jakrozumiem–rzekłKaton–przybyliście
tu,żebynaprawićhistorię?
–Zgadzasię.
–Twierdzicieteż,żewtejepoce…powinien
panowaćKlaudiusz,nieKaligula?
–Tak.
–Klaudiusz?Tenstaryidiota?–Wpierwszejchwili
wyglądałnanaprawdęzaskoczonego,leczpo
chwilinamysłuwzruszyłramionami.–Lepszy
idiotaniżwariat.
–Odwaliłkawałdobrejroboty–odpowiedział
Liam.–Czytałemotymksiążkę.PodbiłBrytanię.
–Brytanię?–Katonzaśmiałsięnacałegardło.–
Pocokomutazdziczaławysepka?
Przezchwilęsiedzieliwmilczeniu,oglądając
absurdalnienierównąwalkęmiędzySaliBobemi
przysłuchującsięgłuchemuodgłosowi
drewnianychmieczy.
–Aleponieważplanujecienaprawićhistorię–
Katonzmarszczyłbrwi–wszystkotodobiegnie
końca,czyżnie?–WskazałdziedziniecKrassusa.–
Oznaczatoteżkoniecnaszegożycia?
Maddypotrząsnęłagłową.
–Jedynietejwersjiwaszegożycia.Istniejeteżinny
świat,bardzopodobnydotego.Innarzeczywistość
ztobą,MacroiKrassusem…
–Lepszawersja–nieomieszkałdodaćLiam.–Pod
rządami
KlaudiuszaCesarstwoRzymskiewzbogacisię,
zaanektujenoweziemie.Tobędzielepszemiejsce.
Katonzamyśliłsięgłęboko.DziśnadRzymem,
niczymburzowachmura,wisiobietnicakatastrofy.
Imperiumpopadło
wruinę.Stolicygroziepidemiagłodu,ostatnie
zapasysąnawy
czerpaniu.Regularnedostawyżywnościzinnych
prowincjiiodpartnerówhandlowychpowoli
wysychały,bowszyscyzaczynalirozumieć,że
długiRzymuniezostanąspłacone.Nawetjeśliuda
imsiępozbyćKaliguli,zawiśnienadnimidużo
większeniebezpieczeństwo:groźbawojny
domowej.Istniałotrzech,możenawetczterech
generałów,którzynawieśćośmierciszaleńca
moglibywkroczyćdoRzymunaczele
nieopłacanychiwzburzonychlegionów,żeby
koronowaćsięnacesarza.
Małotego,wrogieimperianiczymsępyobsiadły
rubieżerzymskiegoświata,bacznieśledząc
wydarzeniawstolicy.Niebezpiecznebyło
zwłaszczakrólestwoPartównawschodzie.Wojna
domowa
zpewnościąprzeważyłabyszalę.Jeślirzymskie
legionystanąprzeciwkosobie,hordy
barbarzyńcówzcałegoznanegoświatazalejąRzym
iwypatrosząjegozwłoki.
Jeśliciobcyprzybyszezinnegoczasumówią
prawdę,anaprawahistoriiodmienilosRzymui
przywrócispokójidobrobytimperium,które
ponowniestaniesięrajemzczasówjegomłodości,
totakiejideizpewnościąwartopoświęcićżycie.
–ZainnyRzymjestemgotowyumrzeć–przyznał.
–Ależniebędzieszmusiałumierać–uspokoiłgo
Liam.–No,niedokońca.Powstanąnowewersje
ciebie…Macro,Krassusa.
–Wzamiandostaniecieżycie,naktórenaprawdę
zasłużyliście–dodałaMaddy.
–Jakzatemzamierzacienaprawićtęhistorię?
–Wierzymy…araczejmamynadzieję,żegdzieśw
pałacuKaliguliznajdujesiętechnologia,machina
Gościiżedziękiniejwrócimydonaszychczasów.
Wtedybędziemymoglinaprawićrzeczywistość.
Pozostalipowolischodzilizarenyizmierzaliku
nim,byschronićsięwchłodnymcieniu.
–Lepiejbędzie,jeślicałątęhistorięodrodzew
czasiezachowamymiędzynami–nakazałKaton.
Maddyskinęłagłowądokładniewmomencie,gdy
ichtowarzyszeznaleźlisięwcieniuportyku.
–Tawaszabestiamęczysiękiedyś?–stęknął
Macro,opadającnaławęisięgającpopuchar
rozwodnionegowina.
KrassususiadłobokKatona.
–Najwyższapora,abyśmyomówilisprawęw
szczegółach.–Senatorsięgnąłpodzban,nalał
sobiekapkęwinaipodniósłkielich
wgeścietoastu.–Jestcoś,oczympowinni
wiedziećnasinowiprzyjaciele.Rzymskioficerpo
mojejlewej…trybunKwintusLicyniuszKaton.–
ZwracałsiębezpośredniodoMaddyiLiama.–Ten
mężczyznastworzyłnaszmałyoddział
konspiratorów.Toonryzykowałwszystko,toon
dyskretnieotoczyłpałacsieciąinformatorów,
próbującodszukaćkilkuśmiałkówgotowych
dopuścićsięzdradystanu.–Starzecojcowsko
poklepałKatonaporamieniu.–Dłońdałbymsobie
odrąbać,żebymiećchoćułamekodwagitego
człowieka.
–Dobrzegada!–burknąłposwojemuMacro,
ponownienapełniająciunoszącpuchar.–Za
Katona.
TerazKatonpodniósłswójpuchar.
–Zazwycięstwo.Zapowrótlepszychczasów–
rzekł,odwracającsięnieznaczniekuLiamowii
Maddy.
–Ijazatowypiję–rzekłLiam.
ROZDZIAŁ46
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Wiecznośćwciemności.Tutaj.Wtejprzestrzeni.W
tymświecieopowierzchnikilkumetrów.Porusza
nogą,palcem,rękączydłoniąiocierasięogranice
ciasnegouniwersum.Czujejegopowierzchnię,
wyheblowanąodciągłegodotykania.
Aletobyłokiedyś,terazniedotykakrawędzi
uniwersum.Nigdynierobitegoumyślnie.Woli
wyobrażaćsobie,żewokółniemaścian.Woliżyć
wlabirynciekorytarzyswegoumysłu.Woli
pogrążaćsięwewspomnieniach,blaknącychjak
stare,zbytczęstooglądanefotografie.Potrafi
spacerowaćpokilkuwyjątkowychwspomnieniachz
dzieciństwa,niemalfizycznietamwracać.Potrafi
wyczuwaćpiasekpodbosymistopami,ciepłe
promieniesłońcanatwarzy.Zapachmatki.Potrafi
przysłuchiwaćsięgłosomojcaibrata.
Zeświatawspomnieńwyrywagojedynieodgłos
otwieranychdrzwiiupiorneświatłodnia
prześwitująceprzezszparymiędzydębowymi
deskamiuniwersum.Każdegodniabrutalnie
odzierasięgozmarzeń–nakilkasekundmusi
powrócićdobrutalnejrzeczywistości,gdyktoś,
pewniejedenzniewolników,przynosimumiskę
wodyigorzkiejowsianki.Gdyktośotwiera
okienkoiwsuwaskromnąstrawędownętrza
ciasnego,sześciennegokrólestwa.
Gdyokienkosięzamyka,gdychwilępóźniej
zatrzaskująsięskrzypiące,ciężkiedrzwi,jego
wszechświatnapowrótspowijanieprzenikniona,
pustaciemność.Najpierwdłońmiwymacujemiskę
wodyitalerzzowsianką.Ach,gdybychociażmógł
mówić…temucodziennemurytuałowimogłyby
towarzyszyćsłowa,ileżradościprzyniosłoby
powiedzeniezwykłego„dziękuję”.
Aleniemówi.Możestękać.Możejęczeć.Możewyć.
Otak…możeteżślinićsięikwilić.Aleniemówić.
PanNamordniktojegomaska.
Kaganiec.Jedynypróczniegostałylokator
drewnianejskrzyni.
„JaiPanNamordnik”–myślisobie.
Szczękęopinażelaznaobręcz,wieńczyją
wyrastającazrozwartychusttuba–wetknięta
międzyzębyżelaznarura,któraprzygniatacofnięty
podmigdałkijęzykiuniemożliwiawydanie
jakiegokolwiekodgłosu,którybrzmiałbyjakchoć
namiastkasłowa.TowłaśniePanNamordnik.
Kaszkęmożnawlewaćłyżkąprostodowydrążonej
tubyPanaNamordnika;owsiankawlatujedośrodka
izatrzymujesięnaprzełyku,przezcotrzeba
odkaszlnąć,żebyjąpołknąć.Pochłonięciedziennej
porcjiowsiankizajmujedużoczasu.Możenawet
kilkagodzin,choćwtejciemnościbezpunktu
zaczepienianiesposóbmierzyćczas.
PanNamordniktojegokat.Tonieustannyposmak
żelaza
wustach.Toranywmiejscach,gdzieobręcze
obdzierająskórędomięsa.Rany,którestaleropieją
izasklepiająsię,ropiejąizasklepiają.
Raz–milionlattemu–PanNamordniksięzepsuł.
Obręczsiępoluzowała:nieustanniecieknącaz
oparzelinyropaspowodowałakorozjęcienkiej
żelaznejramy,wystarczyłomocniejporuszyć
głową,żebyprzerwaćobręczizrzucićjąztwarzy.
Wtedy…oBoże,wtedysięzaczęło.Rozdarłsięw
niebogłosy.Inieprzestawałwyć.Ochrypłyryk
zdartegogardłaprzeraziłnawetjegosamego.
Wystraszyłsięnienażarty.Słowa,którewypłynęły
zustzamiastnieartykułowanychdźwięków
brzmiałydziwnie,obco.
Wydzierałsięprzezgodziny,przerażonyswym
szaleńczymbełkotem.Potemusłyszałskrzypnięcie
drzwi.Dojegoskrzyniprzeniknęłynitki
niewyraźnegoświatła.Otworzyłosięokienko.
Jeszczetegosamegodniaprzynieśliświeżutkiego
PanaNamordnika.Dużogrubszą,mocniejszą
żelaznąobręczciasnoopinającągłowę.Kiedy
ponownienastałaciemność,wybuchłpłaczem.
Płakałipłakał.Bezkońca.
Odtamtegoczasu–choćbyłotobardzodawno
temu–szybkopojął,żeodobłęduuratowaćmoże
gotylkoucieczkaztegomiejsca,musiuciecjak
najdalej.
Znówspacerujewięcpoalejkachumysłuiotwiera
drzwidopokojówzcorazbardziejwyblakłymi
wspomnieniami…bawisięiwygłupiaw
zalegającymwnichpółmroku.
Pewnegodniawszystkietewspomnieniaznikną…
wszystkiekomnatywyobraźniwypełnipustkai
ciemność,choćokowykol.Takajaktu.Agdyto
wreszcienastąpi,wówczasnazawszepogrążysięw
obłędzie.
ROZDZIAŁ47
Rzym
54roknaszejery
–Chytryplan–powiedziałKrassusispojrzałna
Katona.–Szatański.Cudownieszatański.
Macroprzytaknąłskinieniemgłowy.
–JużjakozasmarkanyniedorostekKatonbył
kutymnaczterynogiskurczybykiem.
–Musiałem–ponuroodparłKaton.–Młody,
delikatnychłopiecwlegionach?Trzebabyćalbo
twardym,albobystrym.Awtedydalekomibyło
jeszczedotwardegowojownika.
–Alewkońcusięwyrobiłeś,co,młody?–Macro
wyszczerzyłzęby.
Katonwodpowiedziwzruszyłramionami.
–Legionpokazujeprawdziwycharakterczłowieka.
Liamuśmiechnąłsięnatęwymianęuwagmiędzy
Katonem
aMacro.Napierwszyrzutokawidaćbyło,że
mężczyźnidarząsięwzajemnąsympatią–żeparę
wiarusówzwiązałobraterstwokrwi.Przezkilka
ostatnichdniMacroczęstoodwiedzałdom
Krassusa,niebudziłbowiemszczególnego
zainteresowaniaszpiegówKaliguli.Wczasietych
wizytopowiadałJeźdźcomwCzasieniezliczone
historieolatachspędzonychwDrugimLegionieio
służbieuboku
Katona.Tenmłodypodoficerzbiegiemlatnabierał
doświadczenia
iumiejętności,którepozwoliłymuawansowaćna
oficeraizdobyćwyższąszarżęniżMacro.
Wkomitywiemiędzytymidwomaprzyjaciółmi
Liamdostrzegałpewnepodobieństwodowłasnych
relacjizBobem.Jedenstanowiłmózg,adrugi–
mięśnieduetu.
–Kaligulamożeijestszalony,alezpewnościąnie
głupi.Wieażnadtodobrze,żewładzacesarskanie
poleganakontrolowaniuumysłówludzi,obywateli
Rzymu,araczejnazdolnościpozyskaniawierności
wojska.Wystarczydobrzetraktowaćlegiony,żeby
zrobiływszystko,cowichmocy,byutrzymać
swegodobroczyńcęuwładzy.
Katonnachyliłsięwfotelu.
–Kiedyprzejąłwładzę,wcesarskimskarbcu
piętrzyłysięgóryzłota.Mógłkupićsobiepoparcie
każdegoobywatela.Terazmajątekstopniał,choć
cezarprzywłaszczyłsobiefortunyniemal
wszystkichzamożnychrodówwmieście.
Większośćzrabowanychśrodkówprzekazujena
opłaceniegwardiipretoriańskiejidwóchlegionów
stacjonującychwItalii,DziesiątegoiJedenastego.A
trzebaprzyznać,żepłaciimsowicie.Pozostałe
legionywysłałdlapewnościtakdalekoodRzymu,
jaktomożliwe,żebystrzegłyupadającychgranic
imperium.
–Wysłałjedaleko,boimniepłaci?–spytałLiam.
–Nieinaczej.Togłupicesarz,którynicsobienie
robizniezadowoleniawlegionach,oilenie
stacjonująwpromieniukilkusetkilometrówod
Rzymu.ZatopretorianieorazDziesiątyi
Jedenasty…będąwalczyćdoupadłego,żeby
utrzymaćKaligulęnatronie.
–Niebrzmitozbytobiecująco–rzekłaMaddy.
–Spisekosadzasięnapodstępie.Fortelu.Blefie.
Powodzenieplanuzależyodtego,czyudanamsię
podjudzićprzeciwkosobiedwalegionyigwardię.
Legionymusząuwierzyć,żegwardiaszykuje
zamachstanuichceobalićKaligulę.Agwardia
musitosamomyślećolegionach.–Szczupłątwarz
Katonawykrzywiłdrwiącyuśmiech.–Zmusimy
dwóchwiernychcerberówdowalkizesobąna
śmierćiżycie.
–Oj,wielesestercjiżemstracił,grającwkościz
tymnicponiem–zaśmiałsięMacro.
–SprowokujemyDziesiątyiJedenastydomarszu
naRzym.Sprawimy,żeuwierzą,iżpretorianie
powstaliprzeciwkoKaliguli.
Agwardiipretoriańskiejkażemywierzyć,żedwa
nadciągającelegionychcądokonaćprzewrotu.Gdy
douszuKaligulidojdąwieściomarszunaRzym,
będziemusiałzareagować.Niemożeprzecież
okazaćsłabościanistrachu.Tonieprzystoiwładcy
ibogowi.Dlategotenbógiwładcawyślegwardię
pretoriańskąprzeciwkowłasnejarmii.Zostaniemu
zdziesiątkowanygarnizonbroniącyPalatynui
pałacu…ajabędęmiałniepowtarzalnąszansę,
żebyosaczyćgo
izabić.JeślioczywiściewaszBobporadzisobiez
KamiennymiLudźmi.
–Napewnonierozkażeswoimludziomschronić
sięzamuramiibronićmiasta?–spytałLiam.–Ja
bymtakwłaśniepostąpił.
–Legionywalcząinaczej–wyjaśniłMacro.–
Musząmiećmiejsce,żebyswobodniemanewrować.
Otwartąprzestrzeń.JeśligwardiaKaliguli
pozostaniewmieście,gdypojawiąsiętedwa
legiony,znajdziesięwśmiertelnejpułapce.
Legionyrozbijąobózpozamuramimiastai
zagłodzągłupców,którzyitakbędąmusieliw
desperacjiprzypuścićatak.
–Macromarację.Kaligulawypuściichpozamury
miastaiwybierzeodpowiedniedlasiebiepole
bitwy.Jakjużmówiłem,niejestonażtakim
głupcem,najakiegowygląda.
–Jakimcudemdwalegionynagleuwierzą,iż
pretorianiezbuntowalisięprzeciwkoKaliguli?–
spytałaMaddy.
Katonwygodnieoparłsięoporęczfotelai
pozwoliłKrassusowiodpowiedziećnapytanie.
–Dwomarzeczonymilegionamidowodzigenerał
Lepidus–odpowiedziałstarzec.–Tokarierowicz.
Prawiedonasdołączył.Gościłwmoimdomuprzy
kilkuokazjach.Niejestonprzyjacielem
istronnikiemKaliguli,alezpewnościąniejestteż
idealistąirepublikaninem.Siedzicicho,bojego
żołnierzeotrzymująpokaźnyżołd,takjakionsam.
Alejaurabiałemgopocichu,krokpokroku.
–Pomożenam?
–Nie,oczywiście,żenie.–Krassussięroześmiał.
–Totchórzliwyskunks.Przestraszysięiodżegna
odnaszychplanów.
–Przecieżtoniebezpieczne–stwierdziłLiam.–A
co,jeślipowieowasKaliguli?
–Niepowie.Jużjestwtowplątany.Dobrze
postarałemsięoto,byspasionygburwyglądałna
jednegozkonspiratorówknującychprzeciwko
Kaliguli.Sprawęzałatwiłokilkałapóweki
prezentów,
korespondencjapodpisanajegoimieniem.
Wystarczy,żeszepnęKaligulisłówkolubdwa,a
głowaLepidusaskończynadziananawłóczniętuż
obokmojej.
–Terazczasnakolejnyruch–kontynuowałKaton.
–KażemyLepidusowiwierzyć,żektośzamierza
zadenuncjowaćgoprzed
Kaligulą,opowiadającojegorzekomych
knowaniach.Lepidusdoskonalewie,żeKaligula
nikomuniedajeprawadoobrony.Generałnie
otrzymacieniaszansy,bydowieśćswojej
niewinności.Szybkiedziałanietojedyne,comu
zostanie–alboucieknie,albouprzedziruch
Kaliguli.
–Alemówiliście,żejegożołnierzebędąwszelkimi
sposobamibronićcesarza–zauważyłLiam.
–Legioniścizawszepodążajązaswoimgenerałem.
Dlatego
Lepiduswmówiim,żemaszerująnaRzym,by
chronićswojegowładcę,anieodebraćmuwładzę.
–Jaktozrobi?
–Zwyklilegioniścinigdynieufaligwardii
pretoriańskiej.–
Katonwzruszyłramionami.–PamiętacieAtellusa,
oficera,któregowczorajpoznaliście?
LiamiMaddypotakującoskinęligłowami.
–TojedenztrybunówLepidusa.Zasypiegotaką
lawinąplotekipogłosek,żenawettenbęcwałzdoła
wmówićżołnierzom,iżpretorianiemająniecne
zamiary.Jeślilegioniścinabiorąchoćcień
podejrzenia,żeichhojnegodobroczyńcę,Kaligulę,
mógłbyzastąpićinny,mniejhojnycesarz…–
Katonuśmiechnąłsięzłowieszczo.–W
okamgnieniuzwinąobozowiskoirusząnaRzym.
MaddyiLiampopatrzyliposobieiuśmiechnęlisię.
–Sprytnie–rzekłLiam.
–WczasiegdyAtellusbędziesączyłpodejrzenia
doucha
Lepidusa,jabędęszeptałinneostrzeżeniawprostdo
uchaKaliguli–dodałKaton.
–Słucham?–Maddyusiadławyprostowana.–
Spotykaszsię
znim?
–Jestemtrybunem,dowodzękohortąpałacową.
Oczywiście,żesięspotykam.Niemalcodziennie.
Sądzę…żepowolizaczynamiufać.
Niewykluczone,żemniepolubił.Czasem
rozmawiamy,wtedyznajdujęsiętakbliskoniego,
jakterazwas.Mógłbymzaryzykowaćzadanie
śmiertelnegociosu,alejegoKamienniLudziesą
szybcy.
–Niemiałbyśnajmniejszejszansy–powiedział
Macro.
–Kaligulamnieniesłucha.Niesłuchateżprefekta,
alewiem,żeszanujemojąopinię.Byćmoże
zdołamprzekonaćimperatora,bywysłałkilku
KamiennychLudzidowalki,ajeśliumieszczęBoba
wpałacu…ktowie,możeudamusiępokonać
pozostałychstrażników.
–Nasteż?–spytałLiam.–Czynasteżzdołałbyś
umieścićwpałacu?
–Tomożliwe.
–Bob…?–zagadnęłaMaddypoangielsku,
dotykającjegokolana.–Piszeszsięnato?
Klonodpowiedziałpoangielsku.Katon,Krassusi
Macrozzaintrygowaniemprzysłuchiwalisię
dziwnejmowie.
–NapodstawieopisuKamiennychLudziwnioskuję
–mówiłBob–żetojednostkiwojskowo-
rozpoznawczetrzeciejgeneracji.Mająnormalną
budowęfizycznąibardziejprzypominająludzi.
Jakopełnowymiarowajednostkabojowawpełnej
mięśniowejobudowiejestemodnichokoło
pięćdziesiątpięćprocentmocniejszy.Dajemito
przewagętaktyczną.
–Aprzecieżporadziłeśsobieteżzjednostką,która
przeszłaprzezportal–zauważyłaSal.–Aonabyła
takwielkajakty.
–Aletamtensamiecniemiałstopyidłoni–odparł
Bob.–Miałemprzewagę.
–Alesądzisz,żemógłbyśichpowalić?–spytała
Maddy.–Więcejniżjednego?
–Pojedynczo,tak.Jeślibędzieichwięcej,możesię
tookazaćtrudne.
Wciągnęłapowietrzeprzezzaciśniętezęby.
–Stawiamynaniezbytpewnegokonia.Pomagamy
tymludziomwdokonaniuzamachustanubez
żadnejgwarancji,żeuzyskamycośwzamian.
Możemynicnieznaleźćwpałacu.Żadnej
technologii,jednostkitranslokacyjnej,nic.
–Awtedyugrzęźniemywtymstarożytnymbagnie.
–Salspochmurniała.
–Właśnie–rzekłLiam.
–Właśnie–potwierdziłaMaddy.
–BezBoba…jeśliKamienniLudziegozabiją–
dodałaSal.
Popatrzylinasiebie.Niepodjętadecyzjazawisław
powietrzumiędzynimi.
–Jeślikomputer-Bobnieaktywuje
sześciomiesięcznegookna,chipwjegogłowieitak
zamienisięwspaghetti–zauważyłaMaddy.–
Staniesiębełkoczącymwarzywkiem.
TrzejRzymianiewciążpatrzylinanichw
oczekiwaniu.
–NawetjeśliudanamsięzabićKaligulę–
powiedziałaMaddy–możemynieznaleźćwpałacu
maszyn,zapomocąktórychwrócimydodomu.
–Ajawidzętotak:jeślinaprawdęutkniemytuna
dobre…towcalenieuśmiechamisiężyćpod
rządamiKaliguli.
–Wtymrzecz.–Maddypowolipokiwałagłową.–
Jeślitaczasoprzestrzeństaniesięnaszymdomem,
jeślitymrazemnieudanamsięposkładać
wszystkichelementówukładankiiutkniemytuna
dobre…wolałabym,żebyKaligulateżniekręciłsię
wpobliżu.–OdwróciłasiędoBoba.–Pasujetodo
twoichcelówmisji?
–Tojużjestskażonaośczasu–zadudniłgłęboki
głos.–Jeślinieudanamsięjejnaprawić,misjasię
niepowiedzie,bezwzględunato,jakisposób
postępowaniaprzyjmiemy.
–Trochętoprzygnębiające,Bob–rzekłaMaddy–
alemaszrację.–Wyszeptałacośpodnosemi
wsłuchaławprzekładpodpowiedzianyprzez
translator.–Dobra,wchodzimywto–oznajmiła
wreszciepołacinie.
ROZDZIAŁ48
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Kaligulapoczułprzeszywającycałeciałodreszcz
ekscytacji.Tomiejsce,tawielkakomnatabyła
niegdyśświątyniąNeptuna.Aleniedawno
przemieniłjąwświątyniępoświęconą…jemu
samemu,nie,wcoświęcejnawet–wzapowiedź
swegorychłegoprzeznaczenia.Spacerował
pomiędzyartefaktami,ajegolekkiekrokiodbijały
sięechemodmarmurowych,wyłożonychmozaiką
ścian.Wielkieiciężkieodrzwianieprzepuszczały
dośrodkaświatładnia.Komnatęoświetlałjedynie
migocącypłomieńzłotejlampyoliwnej,którą
trzymałwdłoni.
Uklęknąłiprzyglądałsiędziwnymprzedmiotom.
Obiektom,którezostawiliposobieGoście.
–Niesamowite.–Jegogłosrozbrzmiałw
komnacie.Cóżzaosobliweartefaktyprzywieźlize
sobą.Mógłnaniepatrzećbezkońca.
Zdrewnianejklatkiustawionejnaśrodkukomnaty
dobiegłoporuszenie.
–Nozrozum…tomniezawszefascynuje.Tewasze
urządzenia…–Podniósłpusteogniwowodorowe.
Wpółmrokupomieszczeniazalśniłgładkimetal,
wewnątrzobudowyzachlupotałaresztkapłynu.–
Zawszesądziłem,żebogomnietrzebażadnych
przedmiotów.Żebogomstarczasamopragnienie,
zachciankaijużziszczasięwszystko,comasię
ziścić.Ajednaktyitwoiprzyjacieleprzywieź
liściezesobąwszystkietedziwnewynalazki.
Potrzebowaliścietychwynalazków.
Zklatkidobiegłokwiląceskomlenie.
Przechyliłogniwopaliwawodorowego,
przysłuchującsięchlupotaniupłynu.
–Wynalazków,którewkońcuprzestałydziałać.–
Uśmiechnąłsię.–Nieszczególnietoboskie.–
Rzuciłprzedmiotnastertęzalegającegosprzętu–
pustychmagazynków,karabinów,apteczek
pierwszejpomocy,latarek–ipodszedłdoklatki.
Dobrzepamiętał,jakbardzooczarowałogoich
przybycie.Cóżzawspaniałe,niewiarygodne
wejście.Tenhałas,tenspektakl.Tamtegodniaw
amfiteatrze–takjakwszyscyRzymianieoglądający
towiekopomnewydarzenienawłasneoczy–był
przekonany,żepatrzynaniebiańskieistoty.
Ekscytacjainiemalparaliżującystrachwywołanytą
niedorzecznąmyśląsprawiały,żesercewjego
piersiwaliłojakmłotem.
„Bogowielubconajmniejposłannicybogów…
tutaj…wRzymie.Nawyciągnięcieręki!”.
Kaligulaprzypomniałsobietamtendziecięcy
zachwyt…
…przybyciegigantycznychrydwanów,
wychodząceznichistoty,którezbliskasprawiały
wrażeniełudzącopodobnychdozwykłychludzi.
Niektórzyprzybyszeskórymielijasneniczym
barbarzyńskiedzikusyzpółnocnychregionów
Germanii.InnibylismaglijakEgipcjanie.Wszyscy
nosilicudownieekstrawaganckieszaty.Drżałwtedy
jakliśćnawietrze,jakdzieckoprzerażonegniewem
rozwścieczonegorodzica.
Wtemdonośnygłoswzniósłsięnadpiachemareny
iodbiłechemodtrybunamfiteatru.Gromkijak
trzaskpiorunagłosczłowiekaobwieszczającegopo
łaciniezsilnymakcentem,żeonijegotowarzysze
przybylizniebios,abyoświecićichiwskazaćnową
drogę.Chcieliobdarzyćichoświeceniem,
mądrością.
Wreszcie,ośmielonyświadomością,żepatrzyna
niegokilkatysięcypoddanych,iprzekonaniem,że
toonjakorzymskiwładca,
aniektoinny,powinienwskazywaćludziomdrogę,
powoliwyciągnąłdrżącądłońiodważyłsię
dotknąćjednegoznich.Kaligulapoważyłsięnato,
choćbałsię,żewystarczylekkiemuśnięcie
przybyszazniebios,aspłynienańpłomieńcałego
Elizjumiwułamkusekundyspopielidobiałych
kości.
Kaligulaprzesunąłokienkowklatceiutkwiłwzrok
wewnętrzupogrążonejwmrokupułapki.
Śmierdziałoludzkimiodchodamiistęchłym
moczem.Ohydnyodór,gorszyniżfetor
wydobywającysięzplebejskichrynkówi
koślawych,grożącychzawaleniemkamienic.
Wświetlelampyoliwnejujrzałtwarz
nieszczęśnika,którymiotałsięnerwowoz
wybałuszonymiślepiaminiczymuwięzionew
klatcezwierzę.
Alejużwiedział.Nawetwtedy,wielelattemu,w
chwiligdyjegopalecdotknąłciepłejimokrejod
potuskóry,ciaładokładnietakiegojakjego…
przeczuwał,żeGościetotylkozwykliludzie.Z
pewnościąniebylibogamianinawetposłańcami
bogów.
–Witaj–powiedział.
Mężczyznawymamrotałcośizakrztusiłsięza
maską.
–Wybaczmi.Nierozmawialiśmyjużdługiczas–
rzekłKaligulazłagodnymuśmiechem.–Ależ
niegrzeczniezmojejstrony.–Wyciągnąłbrązowy
kluczizamachałnimprzedmaską,abywięzień
mógłgodostrzec.
–Chodźtutaj.Zdejmęcimaskę…awtedysobie
porozmawiamy.
Mężczyznaporuszyłsięgwałtownieniczymdziki
zwierzispróbowałchwycićklucz.Okienkobyło
dośćszerokie,bywyrzucićprzeznieszponiaste
palce.Kaligulabojaźliwiecofnąłsięokrok.
–Uch-uch.Odwróćsię…dobrypiesek.
Mężczyznaprzezchwilęwpatrywałsięwniego
przezotwór.
Kaliguladostrzegałjedynieoczyżarzącesięponad
wykonaną
zbrązuzardzewiałąmaskąorazdziuręwtwarzy
zapchanąkleistąbreją–byłtoczarnyowal
skorodowanejitwardejrury,jakbyzastygłejw
permanentnymgrymasiezdziwienia.
–Odwróćsię–powtórzył,machająckluczempoza
zasięgiemzaciskającychsięszponów.
Błyszcząceoczyzniknęływciemności,chwilę
późniejKaligulazobaczyłtylnączęśćczaszki,
kłódkęzbrązuzałożonąnaobręcz,kilkaluźno
zwisającychkosmykówstrąkowatychwłosóworaz
podrażnionąskórę,całkiemprzetartąwmiejscach
naciskuszorstkiejmetalowejobejmy.
Kaligulasięgnąłrękąprzezokienko,włożyłkluczi
przekręciłgo.Kłódkapuściłaztępymodgłosem,a
obręczniemalnatychmiastodpadła.
Głowazakręciłasięjakbączek,błyszcząceoczy
znówporaziłygowzrokiem,terazwidziałszczupły
nosmężczyzny,gęstegniazdowąsówizjeżoną
brodępoprzetykanąresztkamiwyschłegośluzu
izgniłegojedzenia.Naśrodku–niczympara
nowonarodzonych,bezwłosychszczurków
przyczajonychnadnielichegogniazda–wyrastała
parawargpokrytychstarymiinowymistrupkamii
zadrapaniami.Poruszyłysięizadrgały,ukazując
zakrwawionedziąsła
iczarneprzegniłekikutyostatnichzębów.
–Witaj,staryprzyjacielu–rzekłKaligula.
Mężczyznaostrożnieotwierałusta,poruszając
uwolnionymwreszciejęzykiemidotykając
szponiastymipalcamiwargpokrytychohydną
skorupązakrzepów.
–ZnowumamymiesiącSextilis.Nieupłynęłowięc
ażtakdużoczasu,prawda?
Mężczyznawciążporuszałustami,rozkoszującsię
ulotnymmomentemwolnościbezmaski.
Kaligulapodejrzewał,żestarygłupiecrykniecoś
zachwilę
wtymswoimdziwnym,gardłowymjęzyku.Robił
tozawsze,gdyzdejmowanozniegomaskę.Zawsze
wyrzucałzsiebietesamesłowa.
–Oszczędzajoddech.TwoiKamienniLudzieitak
cięnieusłyszą.Drzwisązamknięte,aoniwszyscy
znajdująsiępodrugiejstroniepałacu.Jesteśmytu
sami,jaity.
Żałosnywrakczłowiekaspróbowałmimo
wszystko,nabrał
wpłucastęchłegopowietrza,apóźniejkrzyknął:
–System…zła-złamany…włą-włączyć…S-
sponge…–Jegogłosbyłsłabyicichyjak
zamierającywietrzykzaplątanywtrzcinyna
moczarach.
–Zaufajmi.–Kaligulasięuśmiechnął.–Oni
naprawdęniemająprawacięusłyszeć.
Ajednakspróbowałrazjeszcze.Tymrazemw
łamiącymsięgłosiesłychaćbyłoprawdziwąmoci
rozpacz:ryczałjakopętaniec
zprzytułkudlaobłąkanych.Wciążpowtarzałto
samo,nicnieznaczącesłowo.Kaligulasądził,żeto
zwykłybełkotszaleńca.
–SpongeBubba!SpongeBubba!!SPONGE…
BUBBA!!!
ROZDZIAŁ49
Rzym
54roknaszejery
–Mads….Pamiętasz,comówiłaśoKaligulii
dołączeniudo
panteonubóstw?Pamiętasz?Informacje,które
pobrałaśzkomputera?
Maddyskinęłagłową.Niezapomniała.Popatrzyła
przedsiebienaSaliBoba.Szliwąskąalejkątuż
przymurzeokalającymogrodyKrassusa.Każdego
rankaprzypodstawiepomalowanegonaróżowo
muruhandlarzeustawialitymczasowestragany.
Stragany,któredziałałyprzezkilkagodzin,zanim
naddachamiRzymurozlegałosiępopołudniowe
wezwaniedomodlitwy,aakoliciKaligulizaczynali
patrolowaćulice,żebyupewnićsię,iżwszyscy
obywatelekornieopadlinakolanaioddającześć
swemucesarzowiijedynemubogu.Nieposiadający
licencjihandlarzedużowcześniejzwijalinielegalne
straganyiprzepadalijakkamfora.
Różową,łuszczącąsięścianępokrywało
wymalowanewęglemdrzewnymgraffiti.Łacińskie
symboleróżnychkolegiów,slogany,sprośne
dowcipyiwulgarnerysunkipatykowatych
ludzików.Jedenznichbezwątpieniaprzedstawiał
cesarza:byłtoludzikzaureoląwkształcieliścia
dębuinieproporcjonalniewielkimistopamiw
sandałach.Maddyzmrużyłaoczy,żeby
zidentyfikowaćprzedmiottrzymanyprzezcesarza
wręku–kiedyniemiałananosieokularów,cała
ulicalekkosięrozmazywała.Tochyba…
–Fe,nonie,proszę…–Skrzywiłasięz
niesmakiem.
–Staniesięjednymzbogów?–ponagliłjąLiam.–
Tosięwydarzyniedługo,prawda?
–Tak.Choćniepodanokonkretnejdaty,na
podstawiedostępnychdanychmożemyspekulować,
żewydarzyłosiętowlecie.
–MożepowinniśmypowiedziećotymKrassusowi,
Katonowi?Przecież…todośćistotne.
–Nie…tonienajlepszypomysł.
–Dlaczego?
–Pomyśl.Jeślipowiemyim,żeKaligulawkrótce
przestaniebyćcesarzem,zarzucąswojeplany.
Dobrzemyślę?Pocoryzykowaćżyciem,skoro
możnacierpliwieprzeczekaćkilkatygodniczy
miesięcy?
Patrzyli,jakSalnamawiaBoba,żebypotargował
sięzhandlarzem.Maddypodejrzewała,żejeślipo
jednejstronietransakcjiznajdujesięktośtakwielki
ionieśmielającyjakBob,targowanieszybkosię
dobiegniekońca.
–Liamie,„wniebowstąpienie”możeoznaczać
wszystko.Informacjesązbytniejednoznaczne,aby
naichpodstawiesnućdalekoidącewnioski.Być
możeKaligulazwyczajniezachorujeiumrze,
ajegokapłaniukująnatęokolicznośćekscytującąi
godnąprawdziwegobogahistorię.
–Tak.Tomożliwe.
–Zdrugiejstrony–dodała–równiedobrzemoże
tobyćjakiśportal.
Popatrzyłnaniąuważnieiuśmiechnąłsię.
–Dokładnieotymsamymmyślałem,wrzeczy…
–Byćmożewpałacukryjesiętechnologia
translokacjiczasowej,któranaraziepozostajew
stanieuśpienia,aleniebawemzostanieaktywowana?
Możetourządzeniezzegarempodobnedonaszego
sześciomiesięcznegookna,alezdłuższymczasem
odliczania?–Spojrzałananiego.–Sam
rozumiesz…właśniedlategomusimydostaćsiędo
środka.ZanimprzeznaczenieKaligulisięwypełni.
AKatonijegotowarzyszetoteraznaszajedyna
przepustka.
–Wykorzystujemyich–powiedziałLiaminie
wyglądałnaszczególniezachwyconegotakim
obrotemspraw.Maddywiedziała,żezmiejsca
polubiłparęlegionistów,KatonaiMacro.
–Tak–westchnęła.–Teoretyczniewpewnym
sensieichwykorzystujemy.
–Tonieuczciwe.
–OJezu–syknęłapodnosem.–Dlaczegotoja
zawszemuszęgraćrolęzłegoszeryfa?Co?–
Maddynauczyłasięmyślećoalternatywnejosi
czasujakonieprawdziwej,baśniowejkrainie.
Wirtualnymświecie.Ludzie,którzyzamieszkiwali
tenświat,niemieliprzecieżprawaistnieć.Czasami
wiedliżycielepszeniżnatozasłużyli,częściej
jednak–przynajmniejjakdotychczas–prowadzili
nędznyżywotnawynaturzonychosiachczasu.
Tak…byćmożepowinnabyłapowiedzieć
Katonowi,żenatejosiczasucośniedługo
przydarzysięKaliguli.Alejeślitocośwydarzysię
wpałacunaPalatynie,aichakuratniebędziew
pobliżuiwrezultacie,niechBógbroni,przegapią
towydarzenie…wtedyichjednajedynabyćmoże
szansanapowrótdodomuprzepadnie.
–Musimysiętamdostać,Liamie…musimysiętam
dostać,zanimtosięwydarzy.Rozumiesz?Tomoże
byćnaszajedynaszansa!
Wzamyśleniupogładziłrzadkąszczecinęna
brodzie.
–Notak…pewniemaszrację.
–Wtakimrazieniezdradzamyimniczego.Muszą
działaćzgodniezplanem.Imszybciej,tymlepiej.
–Naszaprzyjaciółkamasłuszność–Krassus
podziękowałMaddyskinieniemgłowy.–Niema
sensumitrężyćanichwilidłużej.Jeżelizwaszą
pomocązdołamywywabićkilkuKamiennych
Ludzi,zyskaszsposobność,żebyzbliżyćsiędo
Kaliguli,Katonie.
–Każdachwilazwłokizwiększaryzyko,że
szpiedzyKaliguliwpadnąnatropnaszejgrupy.–
Krassusrozejrzałsiępotwarzachpozostałych:na
spotkanieprzybylidwajsenatorowie,Cyceroni
Paulus.Atellusprzyjechałprostozestałego
obozowiskaDziesiątegoLe
gionu,obecnybyłrównieżFronto,starszy
centuriongwardiipałacowej,atakżenieodłączni
ostatnioKatoniMacro.–Dobrzewiem,żeKaligula
powolizaczynamniepodejrzewaćoknuciezajego
plecami.
–Zgoda.–Katonpokiwałgłową.–Wreszciemamy
wykonalnyplan.Notododzieła.
Choćwszyscyzgromadzenimężczyźniporuszyli
sięniespokojnie,niktniewyraziłsłowasprzeciwu.
–Dobrze.–Krassussięgnąłmiędzyfałdytogii
wyjąłspomiędzynichkilkazwojów.–Todowód,
którymożeszprzekazaćKaliguli,Katonie–rzekł,
podającdokumentyżołnierzowi.Katonrozwinął
jedenzpodanychpergaminówiszybkoprzebiegł
gowzrokiem.
–TokorespondencjapomiędzyLepidusem…a
tobą!
Starzecpotakującoskinąłgłową.
–JeżelipokażętoKaliguli,toprzedupływem
godzinydotwoichdrzwizastukająjegosiepacze.
–Intrygamusibyćprzekonująca.–Krassussię
uśmiechnął.–GdyKaligulazobaczynatychlistach
mojąpieczęć,natychmiastpoślepoLepidusa.A
kiedytenposłyszy,żezostałwezwanywrazzemną,
zorientujesię,żejegopowiązanieznami,choć
przelotne,zostałozdemaskowane.
–Krassusie,jeślirzeczywiściemamtozrobić,
powinieneśopuścićRzym.Bogdy…
–Nie!Jeśliucieknęprzedaresztowaniem,domyśli
się,żetopodstęp.Muszęzostaćprzyłapanyna
gorącymuczynku,tylkowówczaszdołamy
wywieśćgowpole.Icoważniejsze…tylkowtedy
zaufacibezwarunkowo.Najpewniejjużwie,że
mnieodwiedziłeś,spotkałeśsięzemną.Zdradź
mnie,Katonie…iwydajKaligulijakozdrajcę.–
Skuliłramiona.–Ajasiępodłożę…odegram
bezbronnegoiniewinnegostarca,któryna
wspomnienieotorturachwydajeswegowspólnika,
Lepidusa.
Katonpotrząsnąłgłową.
–Musiszprzeżyć,Krassusie!PośmierciKaliguli
będziemypotrzebowaćwaswszystkich!–Spojrzał
naCyceronaiPaulusa.Bez
–Senatpotrzebujeludzidużomłodszychniżja.–
Krassussięuśmiechnął.–Zresztą,jawcaleniemam
zamiaruumierać.Kaligulazpewnościązachowa
mnieprzyżyciu,bypotemwjakiśwyszukany
sposóbuśmiercićrazemzLepidusemnaoczach
tłumu.
KatonpopatrzyłnaAtellusa.
–Musimywięczyskaćpewność,żegenerałLepidus
zatańczyjakmuzagramy.
–Zatańczy.–Atellussięuśmiechnął.–Jużteraz
drżynasamowspomnienieozeszłorocznym
spotkaniuztobą,Krassusie.Generałsądzi,że
byłobymuniedotwarzywszatachmęczennika.
–Alegiony?
–DziesiątyiJedenastyniepałająmiłościądo
gwardii.Zwzajemnościązresztą.
–Terazporananaszruch–orzekłKaton.
–KiedyprzedstawisztendowódKaliguli?–spytał
Cyceron.
–Popowrociedopałacu–odparłizwróciłsiędo
Krassusa.–Przyjdąpociebiedziśwnocy.Będziesz
gotów?
–Tak,zdążyłemuporządkowaćswojesprawy.
–Zatemniezwlekaj,Atellusie,przekażgenerałowi
Lepidusowiwieści,żedziświeczoremwRzymie
aresztowanowieluspiskowców.Wystraszygoto
nienażarty.
–Bezwątpienia.
Katonwciążtrzymałwdłonizwojez
korespondencją.
–GdytylkoKaligulazobaczytelisty,wydarozkaz
pojmaniaLepidusa.Podejrzewam,żeniedługo
późniejrównieżpodtwoimdomemzjawisię
oddziałpretorianówznakazemaresztowania.
–Niezaśnienamdzisiajcesarz.–Atellus
wyszczerzyłzęby.
–Miejmytylkonadzieję,żezdecydujesię
zaatakowaćjakopierwszyinieodwrócisięna
pięcie,żebyuciec–rzekłizwróciłsiędo
senatorów:–Poszukajciebezpiecznego
schronienia.GdyKrassuszostaniezdemaskowany
jakospiskowiec,Kaligulaurządziłowynaresztki
pozostałychprzyżyciusenatorów.Poproście
zaufanych
przyjaciółoopiekęiniewyściubiajcienosaz
ukrycia,dopókinieusłyszycie,żeKaligulanieżyje.
–Acojamamrobić?–spytałMacro.
–Zaopiekujeszsięnaszyminowymiprzyjaciółmi.
Zaprowadźichwbezpiecznemiejsce.Gdytylko
przekonamKaligulę,bywysłałoddziałygwardii
przeciwkoLepidusowi,poślępowas.
–Jakprzemycisznasdopałacu?–spytałaMaddy.
Katonzasępiłsięnachwilę.
–Powiem,żejesteściemojąwłasnością.Macro
przyprowadziwasdopałacunaprzechowanie.
Biorącpoduwagęokoliczności,będzietobardzo
rozsądnaprośba.Wmieściezapanujeniepokój,a
zarazpoodmaszerowaniupretorianówKaliguli
wybuchnązamieszki.–Wziąłgłębokioddech.–
Dzisiejszejnocyzapanujeanarchia,
achaosutrzymasięprzezkilkanastępnychdni,jeśli
nietygodni.NawetpośmierciKaligulinaulicach
będzieniebezpiecznie.Żołnierzegenerała
Lepidusa,pretorianieipozostałelegionyczekające
narozwójwydarzeńprzygranicachItaliizrobią
wszystko,cowichmocy,abyumieścićswego
kandydatanaPalatynie.Jeślimamyuniknąćwojny
domowej,będziemymusielinatychmiastpowołać
dożyciasenat…ipostaramysięszybkoprzywrócić
porządek.
–Rzymibeztegoznajdujesięjużwopłakanym
stanie–rzekłPaulus.
–Prawda.Wykorzystajcietęnoc,żebydobrze
przygotowaćsiędotychwydarzeń.Macro…
zgromadźpotrzebnezapasyiumocnijswoją
kamienicę.MiastozalejedziśogieńWulkana.W
panującymchaosiekolegiabędąplądrowały,cosię
daispróbująwyrównaćstareporachunki.
–Maszsłuszność.
–Jeślidopiszenamszczęście–rzekłKaton–krew
polejesiętylkopozarogatkamiRzymu.Dziesiąty,
Jedenastyigwardiaznajdąsię
wklinczu.Kohortapałacowazostanietutaj,w
mieście,podmoimdowództwem,Kaligulazginie,a
myzyskamytrochęczasu,byprzywrócić
Republikę.
Cyceronspojrzałnażołnierza.
–Nakilkadni,Katonie,jakdoskonalewiesz…
zostanieszprotektoremRzymu.Będzieszmiałpod
rozkazamijedynązorganizowanąsiłęwojskowąw
promieniustumilodstolicy.–Trzebaprawdziwie
hardegoducha,żebydobrowolniezrzecsięna
rzeczludutakiejwładzy.
–Tonienajlepszapora,żebyzaczynaćwątpićw
mójcharakter,Cyceronie.
Politykwzdrygnąłsięzaskoczony.
–Rzekłemtylko…
Marcozakląłsoczyście.
–OddałbymwręceKatonawłasneżycie!
KatonzerknąłnaMaddy,Liama.Nakrótkąchwilę
spotkalisięwzrokiemwulotnymporozumieniu.
–Towszystkojestzłymsnem.Kaligulamusi
zginąć,zanimRzymbędziestracony.
–Acojeśli…–zacząłFronto.
–Mówśmiało,Fronto.
–Dziękuję,panie…pomyślałem,żetoważne.Aco,
jeśli
Kaligula…naprawdęjest,wiecie…bogiem?
Atellusparsknąłśmiechem.
–Towcaleniejestgłupiepytanie–szybkąrepliką
uciszyłgo
Katon.–Żołnierzetoprzesądniludzie.Nie
zapominajmyotym.Złyomen…zasłyszanaplotka,
wdzisiejszychczasachnawetpoczymśtak
trywialnymmogąwypowiedziećlojalnośći
zmienićstronnictwo.
–Półanalfabetycznewinożłopyitroglodyci–
burknąłMacro,wysmarkującnosowierzchdłoni.
Katonpopatrzyłnaniegoprzeciągle,potrząsnął
głowąiuśmiechnąłsiępodnosem.
Macrogroźniezmarszczyłbrwi.
–Acotospojrzeniemiałonibyznaczyć?
ROZDZIAŁ50
Rzym
54roknaszejery
Późnopopołudniowesłońcemalowałoceglane
ścianybudynkównaciepłybrzoskwiniowykolori
kładłofioletowecieniewzdłużwąskichalejeki
zaułków.Naulicachtłoczylisięhandlarzezwijający
straganyiryglującyprzednocądrzwidosklepów.
LiamiBobszliobokMacro,aMaddyiSal
podążałykilkakrokówzanimi.
–Jakwyglądałasłużbawlegionach?–zagaiłLiam.
Macrogłośnopowtórzyłzadanepytaniei
zastanowiłnadodpowiedzią.–Widziałemkilka…–
Irlandczykchciałpowiedzieć„filmów”,alewporę
ugryzłsięwjęzyk.TylkoKatonwiedział,skądiz
jakiejepokitaknaprawdęprzybyli.Wpewnym
momenciemożesiętozmienić,lecznarazie
informacja,żepochodzązkrainyznajdującejsię
pozagranicamiznanegoRzymianomświata,w
zupełnościwystarczy.
–Cóż…–Macrowzruszyłramionami.–Powiemci
szczerze,żemojadwudziestopięcioletniasłużbaw
Drugimtoćwierćwiekumarudzeniainarzekania.
Albopracowałemjakosioł,albocholerniesię
nudziłem.Przezćwierćwiekumarzłemimokłemw
miejscach,doktórychniewysłałbymnajwiększego
wroga.–Uśmiechnąłsiętęsknie.–Leczgdybym
tylkomógł,wróciłbymdotamtychdni.
UstąpilidrogiparzewyznawcówKaliguli,ubranych
wdługiezieloneszaty.Zbliżałasięgodzina
wieczornychmodłów,niebawemnaddachówkami
miałpopłynąćdźwiękrogównawołujących
wiernych.
–Dlaczego?
–Tęsknię…samniewiem.Chybatęsknięza
poczuciemprzynależności.Wszystkietechłopyz
mojegolegionu…tobyłagromadabrzydkich,
głupkowatychicuchnącychdrabów.Żadnegonie
zabrałbymnaobiaddodomurodzinnego,jeśli
wiecie,comamnamyśli.Ale…–Potrząsnął
głową,próbującubraćmyśliwjaknajlepszesłowa.
–Alerazem…ciludzietworzącoświęcej.Są
częściączegośdonioślejszego.Rozumiesz?
Liampotakującoskinąłgłową.Zdawałomusię,że
rozumie.Onidziewczęta,BobiBeki,nawet
komputer-Bob,wszyscyonistanowilizgrany
„oddział”.Gdyubokumasiętowarzysza–
towarzyszagotowegopoświęcićwłasneżycie,by
ratowaćtwoje–łatwiejjeststanąćnadkrawędzią
czeluściibezlękuspojrzeć
wdół.
SłowawypowiadaneprzezMacrodoskonale
oddawałyuczuciaimyśliIrlandczyka.
–Wówczas…byłemgotówumrzećzakażdegoz
moichchłopców–mówiłcenturion.–Iwiem,że
onizrobilibytosamo,poleźlibyzamnąwtyłek
Plutona,gdybymimtakrozkazał.Aleteraz…?–
Smutnoporuszyłramionami.–Odczasudoczasu
rozpoznajętwarzewiarusów.Weteranówz
legionów,nawetdezerterów.Wszyscyzamienilisię
wzłodzieiirzezimieszków.Wieluzaczepiłosięw
przeróżnychkolegiach.Zarąbałbymdranibez
wahania,gdybymmusiał.
–JakdługotyiKatonsłużyliścieramięwramię?
–Tomusiałobyćjakieśdwanaścielat.–Zaśmiał
się.–Dobretobyłyczasy.Wwiększości.Nocóż…
wpewnejczęści.Przybyłdolegionujakoświeżo
wyzwolonyniewolnikcesarskiegoroduJuliuszów.
Chudybyłjakgałązkawierzbyigładziutkijak
brzoskwinka.No
iniczupełnieniewiedziałożyciuwarmii.Pewien
byłem,żechuchronieprzetrzymatygodnia.–
ZerknąłnaLiama.–Aleczekaj,czekaj,jużcichyba
otymgadałem,co?
Liampotulnieskinąłgłową.
–Chybagozpoczątkużałowałem–ciągnąłbyły
centurion.–Wziąłemniebogępodskrzydła,
nauczyłem,jakbyćżołnierzem.
Aonwrewanżunauczyłmnieczytać.–Zaśmiałsię.
–Dziękiniemustary,głupicenturiondowiedział
się,żewżyciuistniejąteżwznioślejszerzeczy.
ROZDZIAŁ51
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Kaligulastałwgłównymatrium,zachwycającsię
konstrukcjądziwnychbroni.Wyjmowałjez
ciemnościibadałgładkie,perfekcyjniewyostrzone
linieizagięcia.Niebyłoznaćnanichzadrapań,
zarysowańaniwykutychoznaczeńrzemieślnika.
Jakbyprzedmiotysamezrodziłysięzmaterii,anie
zostałyprzezkogośwykonane.
Zwykłrozkładaćtenpiękny,tajemniczyorężna
atłasowychprześcieradłachiwpatrywaćsięw
niegogodzinami.
UwięzionywklatceGośćrzekłmuraz,że
przedmiotytezwąsię„karabinamipulsacyjnymi
T1-38”,żebrońtapozwalausiaćokolicętrupami
pojednymtylkonaciśnięciupalcem.Raz,dawno
temu,
Kaligulapoprosiłozademonstrowaniemu,jak
działatonarzędzie.Niestety,innyGośćnazywany
Stilsonem,człekniepomiernieirytującyigłośny,
odmówił,twierdząc,żeKaligulajestzbyt
prymitywnyiniczjegowyjaśnieńniepojmie.
Kaligulauśmiechnąłsię,przypominającsobietę
zapierającądechwpiersiacharogancjęgłupca,
którakazałamuwierzyć,iżjegointelektszybujena
poziomieniedostępnymdlabarbarzyńskich
Rzymian,którymibędzieteraz„mądrzerządził”.
Tak.Kaligulawmigpojął,czymbyli.Napewnonie
bogami–zrozumiałtoodpierwszegospojrzenia.
Bylizwykłymiludźmi.Ludźmizodległej
przyszłości.Utwierdziłygowtymprzekonaniu
częsterozmowy,jakienaosobnościprowadziłz
ciemno
skórymmłodzieńcemopartyjskimwyglądzie,
któregozwali
Rashimem.
Młodzieniectenposiadłnajwiększąwiedzęnatemat
wszystkichtychniesamowitychartefaktów.Tojemu
Kaligulamógłschlebiaćjaknaiwnejdziewuszce.
Tojemuobiecał,żezasiądzienacesarskimtronie
obokniego.Toonokazałsięnatyległupi,by
uwierzyćwszczerośćobietnicybezpokrycia.Tak,
byłwystarczającomłodyinaiwny,byszybko
uwierzyćwpustezapewnieniaiprzyrzeczenia
Kaliguli.
„Rashim”.
Przybylitutaj–jakpowiedziałmulatatemuten
młodymężczyzna–boichświatuległzagładzie,
toczyłygoplagi,umierał.Szalałwnimpomór
zabijającywszystkocożywe.Niemieliwyboru.
Rashimpowiedziałmu,żeposiedliwiedzęo
„nauce”pozwalającejotwieraćdrzwido
niezgłębionegowymiaru,przezktórymogli
przechodzićdoświatawwybranympunkcieczasu.
Zopisumłodzieńcawynikałojasno,żewiebardzo
niewielenatemattejprzestrzeni–wiedzata
wykraczałanawetpozajego„naukę”.AleKaliguli
zdawałosię,żerozumiestrukturęświata,który
odwiedzili.
PrzysłuchującsięsłowomRashima–„białejak
śnieg…nieskończone…bezkresne…piękne…
przerażające”–uznał,żemogłotobyćtylkojedno
miejsce.
Niebo.
Krótkowzrocznigłupcyprzeszlibezpośrednio
przezNiebo,żebyzostaćkrólamiicesarzami.
Gdybywichgłowachkołatałasięchoćuncja
mądrości,rozumieliby,żetoNiebojestjedynym
prawdziwymcelem.Wejśćdoniego…inatychmiast
opuścić?Bogowie,tożtoczysteszaleństwo.
Jużpoupływiesześciumiesięcyodprzybycia
Gości,którzyurządzilisięwcesarskimkompleksie
jakwdomu,Kaligulazrozumiał,żewcaleniesątak
niezwyciężeni,jakimsięwydawało.Ichobrońcy,
KamienniLudzie,byli–takjakinneprzywiezione
przeznichmachiny–zwykłyminarzędziami,
którychmożnaużyć
wokreślonymcelu.
Wykorzystać.
Włączyć.Wyłączyć.
Wystarczyłodowiedziećsię,jaktozrobić.
Młodzieniec,Rashim,wiedział.Onjedenrozumiał
ichnaturę,wiedział,jakwydawaćimrozkazy,aby
wykonywaływolęswegopana.
–Wystarczy,żewypowiemkilkasłów–wyjawił
muRashim–
abędąnatwojerozkazy.
–Zrobiąwszystko,ocopoproszę?
–Tak,oczywiście.Przejdądotrybuczuwania,trybu
diagnostycznego.
–Ijużzawszebędąwypełniaćmojerozkazy?
Rashimkiwałgłową.
–Chybażeusłysząsekwencjękoduresetującego.
Wówczasponowniesięzaładująipowrócądo
ostatniegozestawuparametrówmisji.
–Azatem,Rashimie–Kaligulauśmiechnąłsię
ciepło–tyijabędziemyrządzićramięwramię.
–Alemusiszprzysiąc,żenieskrzywdzimy
pozostałych.
ObietnicazłożonaprzezKaligulęwystarczyła,żeby
uspokoićłatwowiernegomłodzieńca.
DokładniedziewięćmiesięcypoprzybyciuGości
nadeszłanoczagłady.Nocupuszczaniakrwi.Gdyz
nastaniemrankazapiałkur,wśródgładkich,
marmurowychścianpałacurozbrzmiałoecho
rzezi,korytarzamipłynęłypłaczliwekrzykiofiar
wyłapywanychjednapodrugiejprzezKamiennych
Ludzi.Przywódca,aroganckigłupiecStilson,został
zrozkazuKaligulipojmanyżywcem.Cesarz
torturowałgopotemprzezkilkadni.
„ARashim?”.
Kaligulazaśmiałsięnamyślonaiwności
młodzieńca.Wnocupuszczaniakrwi,kiedyGoście
bawilisięjeszczenawspaniałymprzyjęciu
urządzonymnaichcześć,dwunastumilczących
KamiennychLudziprzybyłonajegorozkazdo
małejkomnaty,zdalaodgłównegoatrium,od
podniesionychgłosówiśmiechu.
Rashimwypowiedziałspecjalnąsekwencję
wyrazów,któraodblokowałamaszyny.Kamienni
Ludziejakbyzapadliwtrans,alejużposekundzie
wybudzilisięzniegozzupełnieinnymwyrazem
zimnych,szarychoczu.Kaligulaodrazukazałim
uciszyćRashima,żebytenniemógłprzemówić
ponownie,poleceniewykonałaistotanazywana
porucznikiemSternem.
Itakrozpoczęłasięnocupuszczaniakrwi.Osiem
godzinpóźniejdopałacuzajrzałbrzask,nieśmiałe
promieniesłońcapadłynamarmurowąposadzkę
upstrzonąkałużamizasychającejkrwi.Kamienni
Ludziewyciągnęliciałanadziedzinieciułożyliz
nichimponującystospogrzebowy.Amłody
mężczyzna,Rashim,obudziłsięwswejnowej
klatcezmaskąnatwarzy.Kiedyodzyskał
przytomność,zrozumiał,żeresztęswojegożycia
spędziwklatce.
Kaligulaprzestałgładzićchłodny,gładkimetal
bronirozłożonejnapurpurowymatłasieniczym
muzealneeksponaty.Objąłwzrokiempanoramę
Rzymugotującegosiędowieczornegosnu.
Labiryntbielonychścianiterakotowychdachówek
oblewałociepłeświatłowieczoru.Kuniebu
ulatywałybladekosmykidymuzestosów
pogrzebowychpłonącychwewszystkich
dzielnicachmiasta.Dziśteżzmarłowieluobywateli.
Choroby,zatrutawodaiinneplagiwielkiego
miasta.Wzruszyłramionami.Niedługodolajego
obywatelisiępoprawi.
Gdypowróci.
Przysłuchiwałsięodległemuechurogów,których
śpiewzachęcałludzidowyjściazdomówizłożenia
muhołdu.Widziałciemnezarysywspaniałych
schodówprowadzącychdoNieba,schodów,
któryminiebawempowrócinaziemię,gdyjuż
wstąpidospowitegomlecznobiałąmgłąKrólestwa
Niebieskiegoizostanietym,kimodzawszepisane
mubyłozostać.
Bogiem.
Snynajawieprzerwałcichyodgłosbosychstóp
plaskającychpogładkiejpodłodze.Podniósłwzrok
izobaczył,jakSternwstrzymujebiegnącego
niewolnikaiprzyciszonymgłosempyta,jakążto
wia
domośćbiegnieonprzekazaćcesarzowi.Niewolnik
natychmiastpadłnakolana,gdyzauważył,że
Kaligulazaszczyciłgospojrzeniem.
–Ocochodzi?
–Trybungwardiipałacowejchcecięwidzieć,panie
–odparłStern.–Mówi,żetoniemożeczekać.
Kaligulawestchnął.Byłzmęczony.Wolałbyzwinąć
sięwkłębekprzyswoimorężuioprzećpulsujące
skronieochłodnymetal.Kojącaperspektywa.Ale
trybunkohortypałacowej…tak,nawetlubiłtego
nowegooficera.Bystryizajmującyczłowiek.Jak
nażołnierzaoczywiście.
Jakgozwą?Bezskuteczniepróbowałprzywołaćw
pamięcijegoimię.
–Tak…dobrze,poślijponiego.
ROZDZIAŁ52
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
KatonwszedłdoatriumKaliguli.Odkiedy
mianowanogodowódcągwardiipałacowej,miał
okazjębyćtutylkokilkarazy.Pomieszczeniebyło
przestronneinawetnajmniejszyhałasodbijałsię
irytującymechem.RzadkokiedywidywałKaligulę
otoczonegoludźmi.Cesarzwolałtrzymaćswoją
królewskąrodzinętakdalekoodpałacu,jakto
możliwe.Wolałwłasnetowarzystwo.
TerazteżtowarzyszyłmutylkojedenzKamiennych
Ludzi,tennazywanySternem,nieliczącoczywiście
półtuzinaniewolnychustawionychwzdłużściani
cierpliwieczekającychnaskinieniewładcy.Niemal
wtapialisięwotoczenie,nieruchomijakfreski.
WoczachKaliguliniebyliprawdziwymiludźmi.
Katonzszacunkiemzatrzymałsiękilkakroków
przedKaliguląizasalutował.
–Cezarze.
Władcauśmiechnąłsięnapowitanie.
–Ach,tak,terazsobieprzypominam…Katon,
prawda?
–Tak,panie.–Katonpotwierdziłskinieniemgłowy.
–TrybunKwintusLicyniuszKaton.
–Nojuż,niebądźniegrzeczny.Stern…przywitaj
sięznaszymgościem.
Jednostkapomocniczabeznamiętniespojrzałana
Katona.
–Witaj,trybunie.
Katonprzezdłuższąchwilęprzyglądałmusięw
milczeniu.Przezostatniekilkamiesięcyjużwiele
razyoglądałzbliskateistoty.Niepokoiłyjego
ludzi.Jegosamegozresztąteż.Chociażniewierzył
wżadnemagiczneopowiastki,zawszeprzeczuwał,
żetkwiwnichjakiśnieludzkipierwiastek.Teraz
wiedział,czymbyli–wybudowanymiprzez
człowiekamaszynami,którezamiastdrewnai
metalumiaływsobietkankiikości.
–Ocochodzi,trybunie?–Kaligulausiadłna
krześleigestemdłonizachęciłKatona,bysiędoń
zbliżył.–Podejdź,wcaleniemusimydosiebie
krzyczeć.
Katonpodszedłkilkametrów.Gdyzbliżałsiędo
Kaliguli,kątemokadostrzegł,żeKamienny
Człowiekniespuszczazniegobacznego
spojrzenia.
–Najwyraźniejtocośbardzoważnego?
–Tak,panie…odkryłemdowodyspiskuprzeciwko
tobie,panie.
–Spisku?–Kaligulawyprostowałsięwkrześle.
–Doszłymychuszuinformacjeoplanie…
zamordowaniacię,panie.
Twarzcesarzanieznacznienabiegłakrwią,azjego
ustwypłynęłozmęczonewestchnienie.
–Nigdyimsięnieznudzątespiski?–Podniósłsię
zkrzesła
ipodszedłdoKatona.–Twierdziszwięc,żechcą
mniezabić?
Katonpotwierdziłskinieniemgłowy.
–Chytrestaruchy–ciągnąłimperator.–Troszczą
siętylko
oswojemałostkoweinteresy.Łaknązaszczytów,
chcązapewnićkarieręswoimsynomibratankom,
pożenićpieniądzezestatusemspołecznym.Albona
odwrót.Gotowipowyrzynaćsięnawzajemdla
doraźnegozysku.Potwory.
ZesmutkiemuśmiechnąłsiędoKatona.
–Tobiednych,zwykłychludzinajbardziejmiżal.
Cispasienikretynirządząnimizbytdługo.–
Zauważył,żeKatonściskawdłoniachjakieśzwoje.
–Którytoterazambitnyłapserdakchcemnie
zabić?
Katonbezsłowawręczyłmuplikzwojów.
–Toichlisty,panie.
Kaligulaniemalwyrwałjezdłonitrybuna,
rozwinąłjedenznichiszybkoprzebiegłwzrokiem.
–Krassus!Tastara,wysuszonafiga?Dlaczego
mnietoniedziwi?–SpojrzałnaKatonatak,jakby
wracałdotematu,którywałkowalijuż
niejednokrotnie.–Dawno,dawnotemupowinienem
byłzgnieśćtestareplotkującemauzolea.Czasem
jestemzbytpobłażliwy,tak,nawetjamamswoje
wady.–Wróciłwzrokiemdolistówiprzeczytałje
wmilczeniu.
–Lepidus.–Kaligulawyglądałnaszczerze
zaskoczonego.–
Lepidus?
–Tak,panie.
Kaligularozwinąłzwójiczytałdalej.Zkażdym
przeczytanymbezgłośniesłowemjegotwarz
pąsowiałabardziej.
–Niewdzięczny,grubywieprz.Dałemjemuijego
ludziomwszystko,czegosobiezażyczyli.Dostają
trzyrazywyższyżołd,niżpowinni.Oni…on…
przysięgałmiwiernośćiposłuszeństwo!
Uderzyłwmiskęowoców,którąjedenz
niewolnikówpostawiłwcześniejnaminiaturowej
kolumience.Miskazbrzękiemupadłanaposadzkę,
potoczyłasięponiej,wirującniczymkołood
wozu,iwalnęławścianę,echorozbrzmiałow
całymatriumipopłynęłowdółkorytarza.Kaligula
zakląłgłośno.
–Lepidus…widziałem,jakgadpadanaziemięi
modlisiędomnie.Modlisiędomnie!Mówił,żeod
zawszewiedział,żejestemwyjątkowym
człowiekiem.
–Generałzawszemówiłcito,cochciałeśusłyszeć
–trzeźwozauważyłKaton.
Kaligulazwinąłdrżącądłońwpięść.
–Kłamliwa…nietakdawnotemupłaszczyłsiętu
przedemną…padłprzedemnąnakolanaizaklinał
się,żewierzywemnie!
Że…!
OdwróciłsiędoKatona.
–Tywemniewierzysz,prawdatrybunie?Wierzysz,
żewstąpiędoniebiosizajmęswojemiejscewśród
bogów.Bowiesz,żenastąpitowkrótce?Tokwestia
dni!
Katonzawahałsię.Iwmgnieniuokauświadomił
sobie,żetoniezdecydowaniedowodzijedynie
głupoty.Powinienbyłprzewidziećtegorodzaju
pytanie.Powinienbyłprzećwiczyćodpowiedź.
Kaligulauniósłrękęimocnoprzycisnąłpalecdo
ustKatona.
–Nie!Niemusiszmiodpowiadać.–Doszeroko
otwartychoczucesarzanapłynęłyłzy.–Powiedz
mi!Dlaczego,dlaczegoludziomtaktrudnowto
uwierzyć?Taktrudnoimzrozumieć,żenaprawdę
jestemherosem?Hmmm?Jestemmądry.Drzemią
wemniepokładybezgranicznejmiłości.Wiemo
rzeczach,októrychniemająpojęciainniludzie.
PrzybylipomnieGoście,onisami.Przybyli…i
opowiedzielimiwszystko!
Nachyliłsiębliżej,zniżającgłosdoochrypłego
szeptu.
–Atoniewszystko,mamjeszczeambicję.Kiedy
stądodejdę…kiedywstąpiędoniebiosispłynąna
mniemoce,niebędziemyjużpotrzebować
legionów,bypacyfikowaćhordybarbarzyńcóww
Germanii,wBrytanii…wszystkouczynimoja
miłość,mojadobroć!Moichwyznawcównakarmię
inapoję.Skutelodemkrainytonącewciemnościach
ogrzejęciepłymiijasnymipromieniamisłońca.
KaligulanieodrywałpalcaodustKatona.
–Ajeślinieudamisiętegoosiągnąć,ześlęnanich
plagę.Ot,tak.–Pstryknąłpalcami.–Zakryjęniebo
burzowymichmurami.Wzbudzęwnichtrwogę.–
Uśmiechnąłsię.–Miłośćistrach…towkońcu
dwiepołówkitegosamegojabłka.Todwa
pierwiastkinieodłączniesplecione.
Kaligulastałtużprzynim,Katonczułnatwarzy
ciepłyiwilgotnyoddechcesarza.Pretorianin
bezwiednieporuszyłrękami,lewynadgarstekotarł
sięożelaznąrękojeśćgladiusa.
„Terazmógłbymgozabić.Sięgnąćpomieczi
zabićnamiejscu”.
Nie,niemiałnatonajmniejszychszans.Sternstał
raptemmetrodniegoipotrafiłporuszaćsięz
zastraszającąszybkością.Zimne,
beznamiętneoczyświdrowałygoterazzbliska,
wychwytywałynajmniejszetikimięśnitwarzy.
Katonspostrzegłteżnieznaczneporuszeniepalców
niebezpieczniezaciskającychsięnagłowicy
miecza.Mógłzaryzykować,leczszczerzewątpił,
czyzdążychoćwyjąćostrzezpochwy.Prędzej
KamiennyCzłowiekprzeszyjegomieczem.
–Ja…jajestemtylkożołnierzem,panie–rzekł
Katon,któregoustawciążdelikatnieprzyciskał
palecKaliguli.–Zajmujemnietylkotwoje
bezpieczeństwo,cezarze.Nicwięcej.
MalującasięnatwarzyKaligulizłośćinieobecny
wzrokzniknęływułamkusekundy.Ohydnamaska
rozdrażnieniaiwściekłościwyparowała,zastąpiło
jącośszczerego:ciepłyizachęcającyuśmiech.
Cesarzaująłtenbrakosądu,pustosłowia,kłamstw.
Prostyumysłdobregożołnierza,któregomyśli
wirująwyłączniewokółzadań,obowiązków…i
metodichwykonania.
Kaligulaodstąpiłodniego.
–Łbyimzatoponadziewamnawłócznie.I
natychmiastpojmijmiKrassusa.
Katonskinąłgłową.
–AcozgenerałemLepidusem,cezarze?
Kaligulawzamyśleniuściągnąłusta.
–Najrozsądniejbędziegowezwaćbezpodania
powoduniżotwarciezaaresztować.Tospasionyi
nieruchawywieprz…leczjeślidomyślisię,że
niebawemstracigłowę,możepoważyćsięnacoś
głupiego.
–Tak,panie.
–Powiedzmu…–Kaligulaoparłpalecna
podbródku,pogrążającsięwrozmyślaniu.–
Rzeknijmutylko,żepragnęsięznimrozmówić.
Tylkomigoniespłosz,rozumiesz?Chcęznim
tylkopomówić.
–Natychmiastsiętymzajmę.–Katonenergicznie
skinąłgłową.
–Dobrze–mruknąłKaligulanieobecnymtonem.–
Dobrze…
ipowiadommnie,gdypojmieszKrassusa.Znim
teżtrochęsobiepogawędzę.
–Tak,panie.
KaligulaodwróciłsięodKatonaiodszedłwstronę
oknaibalkonu,zktóregoroztaczałsięwidokna
tonącywmrokumiejskikrajobraz.
–Popatrztylko.Cozapech.Właśnieprzegapiłem
zachódsłońca–szepnąłwzamyśleniu.
ROZDZIAŁ53
30kilometrównapółnocodRzymu
54roknaszejery
–Co?–generałLepiduszadławiłsięiwyplułwino
nastół.
–Taksłyszałem,panie.Dziśpopołudniu.
Lepiduspoderwałsięzkrzesła,nóżkizgrzytnęłyo
drewnianąpodłogę.
–Aresztowania?
Modytrybun,którystałzwłożonympodramię
hełmem
wpełnejszacunkupozie,niespokojniezaszurał
butami.Nieprzestałjeszczesapaćzwyczerpaniapo
pięciogodzinnejjeździezestolicy.
–Atellusie!Oczymtywogólemamroczesz?–W
głosieLepidusapobrzmiewaływysokieiostre,
niewieścieniemal,tony.Nienawidziłgdyznerwów
iniepokojubrzmiałwtensposób.
–Aresztowania…jednymzpierwszychpojmanych
byłKrassus.
SzerokatwarzLepidusawjednejchwilizbladła.
–Krassus!
Atelluspokiwałgłową.Lepidusopadłnakrzesło,
mebelniemalludzkojęknąłpodciężaremgenerała,
którywyglądałnawyraźnieroztrzęsionego.
–Krassus!Bogowie,miejciemniewswojejopiece,
tenstaruchwszystkowypaplenasamąwzmiankęo
bólu!–Popatrzyłnaswojegopodwładnego.–A
wtedypadnąimiona,Atellusie.Mojei…
Trybunskinąłgłową.
Lepidusotarłusta,najegoskóręwystąpiłykropelki
lepkiegopotu.
–NiechJowiszporazigromemtegostarego,
purchawegogrzybazawplątaniemniewswe
krwaweintrygi!
Kilkawizyt,towszystko.JegoiAtellusa.Szybko
zorientowałsię,żedalszeutrzymywanie
jakichkolwiekkontaktówzestarcemsprowadzina
nichobuwyrokśmierci.Dlategozachował
ostrożność.
Lepiduspraktycznieodrazuzdystansowałsięod
małegogrona
pozbawionychwyobraźnispiskowców.Spotkałsię
znimitylkoraz.Potemświadomieodrzucał
wszystkieponawianezaproszenianaichzebrania.
Wogóleniepowinienbyłtamiść…leczambicja,
próżnośćwzmagałyjegociekawość.Krassus
zasugerował,żejeśli
Kaliguliprzydarzysięjakiśwypadek,Rzymz
pewnościąbędziepotrzebowałnowegoOpiekuna.
Dobrykandydattoktośmającywładzę,cieszącysię
popularnościąwśródżołnierzy,mieszkający
wItalii…iniekojarzonyzestronnictwem
panującegocesarza.
Ktośtakijakon.
Lepidusprzyprowadziłzesobązaufanegooficera,
Atellusa,bospodziewałsię,żespożyjąnakoszt
staregopolitykaobfityposiłekiprzeprowadzą
dyskretnąrozmowę,nibyodniechceniaizudawaną
troskązastanawiającsięnadkierunkiem,jaki
powinienobraćRzym…nawypadek,gdyby
cesarzowiprzydarzyłsięstrasznyipechowy
wypadek.
Niespodziewałsiętylko,żespotkatamkilkoro
obcychludzi…pogrążonychwotwartej,niebacznej
iniebezpiecznejrozmowie.Cóżzażałosnyzlot
spiskowców!Trzechsenatorów,trybungwardiii
jeszczejednaczydwieosoby.
Terazwie,żepowinienbyłnatychmiastopuścić
tamtoposiedzenieiprzypierwszejsposobności
donieśćowszystkimcesarzowi.Nieuczyniłtego.
OniAtelluspowrócilidoobozuisłowemnikomu
nieszepnęliorozmowie.
Towystarczy,byKaligulauznałichwinnymiw
równymstopniucoKrassusa.Cogorsza,Krassus
odtamtegoczasuwierciłmudziurę
wbrzuchu,namawiającnakolejnespotkania.
Przesyłałmuprezenty!
–Psiajucha!–Sięgnąłpostojącynabiurkupuchar,
niewielebrakowało,żebygoprzewróciłirozlał
winopoleżącychnastolezwojach:zwykłych
rejestrachiinwentarzachobozowych.Opróżnił
puchariszybkoprzetarłusta.–Starypadalec
manipulowałmnąprzezcałytenczas!
–Panie?
Lepidusskrzywiłsięizakląłpodnosem.
–Wostatnimrokuposłałmikilkaprezentów.
Pamiętaszpartyjskiekonie?Krągłąniewolnicę?
Atelluspokiwałgłową.Pamiętałtodoskonale.Tak
jakresztaobozu.Niewolnicę,swojądrogą,generał
przyjąłszczególnieciepło.
–Panie,tepodarkizpewnościąniemająnic
wspólnegoz…
–Nicnierozumiesz,bawoliłbie?Krassuspostarał
się,żebymwyglądałnawspółuczestnikajego
knowań!Próbuje…–Lepidusprzerwałiszeroko
rozwarłoczy.–Niechbogowiemająmniew
opiece!
–Cosięstało,panie?
–Napisałemdoniegolist…podziękowałemmu!–
Uporczywepochlebstwa,którymiraczyłgo
Krassus,osłabiłyjegoczujność…
Wpanicezacząłrozglądaćsięwokółsiebie,
próbującprzypomniećsobiedokładnebrzmienie
korespondencji.Krassuswrazzpodarkami
przesyłałmulisty,wktórychwyrażałostrożnie
artykułowanąkrytykęKaliguliisubtelnymisłowy
zachęcałLepidusa,bytękrytykęrozwinął.
„Próbowałmniewybadać.Właśnietorobiłprzez
całytenczas”.
Lepidusstarałsięnieodpowiadaćnażadne
przewrotniedobieraneepitety,którymiKrassus
obdarzałcesarzaizarzutydotyczącepotwornych
zaniedbańwmieście.Generałwyraźniepamiętał,że
ograniczyłsiędogrzecznegoibardzoneutralnego
„dziękuję”wodpowiedzinacudneprezenty
przesyłaneprzezstarca.Iconajważniejsze…
ignorowałwszystkieniedwuznacznefrazy;frazy
formułowanewniezdarnejpróbiewybadaniajego
poglądów.
–Miejciemniewswojejopiece!–wyszeptał.
–Panie?
Zaniechałjednego…powinienbyłnatychmiast
przesłaćtękorespondencjęcesarzowi.Powinienbył
ostrzecKaligulęipowiadomićgoozdradliwych
podszeptachKrassusa.
„Bogowie!”.
Wostatnichlatachgenerałuznał,żegranazwłokęi
niewychylaniesię–próbaprzeczekaniaszaleństwa
–tonajlepszastrategia,jakąmożnawobecnych
okolicznościachobrać.Zeswoimidwoma
legionamiobozującymiraptemdzieńmarszuod
Rzymu,mógłswobodnieopanowaćmiastoiw
razienagłegowypadkuzastąpićnatronietego
oszalałegogłupca.
Ażetakiwypadekniebawemsięwydarzy,było
niemalpewne.Kaligulabyłpsychicznieniestabilny.
Corazbardziej.Wierzył,żejestbogiem,żejest
nieśmiertelny.Byłoprawdopodobne,żepewnego
dniaszaleniecpostanowizaimponowaćswoim
poddanymizorganizujebrawurowywyścig
rydwanów,podczasktóregozginiepodkopytami
konialbooznajmi,żepotrafilataćiskręcikarkpo
upadkuzwysokiegomuru.Anawetjeślinictakiego
sięniewydarzy,toprędzejczypóźniejjakiś
głodującyobywatelprzyodrobinieszczęścia
ustrzeligozprocyalbozłuku.SzaleństwoKaliguli
zdawałosięosiągaćstraszliweapogeum.Jakby
cesarzspodziewałsię,żewkrótceprzydarzymusię
coś,cozmieniobliczecałegoświata.
Aletewieści?Teplotki…?
Niechajbogowiemajągowswejopiece,jeślijego
korespondencjazKrassusemtrafiwręcecesarza.
Samfakt,żenieuczestniczyłwspisku
organizowanympocichuprzezstaregosenatora,na
pewnonieuchronigoprzedponurymkońcem.
–Panie?
Lepiduspodniósłwzroknaswojegotrybuna.
–Musimycośzrobić,panie.Możemybyć
następni….
JeszczeprzednastaniemśwituKaligulazechce
przystroićmiastoświeżymigłowaminatkniętymi
nawłócznie.„Awśródnichznajdąsięzapewnei
naszegłowy”.
–Atellusie?
–Panie.
–Zapółgodzinywmoimnamiociemająsię
znaleźćwszyscyoficerowiezobulegionów!
–Tak,panie.Co…?
–Cozamierzamuczynić?
–Tak,panie.
–Niemamwyboru,czyżnie?JużKrassussięoto
postarał.–Zdałomusię,żeustatrybunaporuszyły
sięwponurymuśmiechu.–Tak.Atellusie,
żołnierzemajągotowaćsiędoopuszczeniaobozu.
–Panie…zamierzaszruszyćnaRzym?–Atellussię
zawahał.–RzucićwyzwanieKaliguli?
–Ajakże!
–Ależołnierze,panie…pomysłtenmożenie
przypaśćimdogustu.
Atellusmiałcałkowitąsłuszność.Legiony,
oficerowieizwykliżołnierzebyliwlwiejczęści
wiernicesarzowi.Towłaśnieonichkarmił,ito
bardzodobrze.Lepidusniemiałpewności,czyjego
ludziezanimpodążą.Ajeśliniebawemdoobozu
dotrzeteżjeździecznakazemaresztowania…
–Czymogęcośzasugerować,panie?
–Mów.
–Musząuwierzyć,żegwardiapałacowawystąpiła
przeciwkocesarzowi.
Lepiduspowolikiwałgłową.„Tak,oczywiście”.
–Zachęćżołnierzy,panie.Niechwierzą,że
maszerujemynaRzym,żebywybawićKaligulępo
przewrociepałacowym.Powiedzim,żecesarz
hojniewynagrodziichzalojalność…żezatę
zdradęgwardiawypadniezłaskizostanie
rozwiązana.
„Tak…legionyigwardianigdyniepałałydosiebie
przesadnąmiłością”.
–Atellusie…sprowadźmituwszystkichoficerów.
Ruszsię!
–Tak,panie!–Trybunzasalutował,obróciłsięna
pięcieiszybkimkrokiemwymaszerowałznamiotu
Lepidusa.
PrzednastaniemśwituDziesiątyiJedenastystanąw
pełnymrynsztunkugotowedowymarszu.Nie
wiadomo,coprzyniesiekilkanastępnychdni…nie
wiadomo,czyudasięwypowiedziećwojnęgwardii
ipodjąćpróbęobaleniaKaliguli,alelepiejsiędo
tegoprzyszykować.Lepiejbyżołnierzeprzywdziali
zbrojeiprzygotowalisięnanajgorsze.
ROZDZIAŁ54
Rzym
54roknaszejery
Krassususłyszał,żektośłomoczewwielkie
drewnianeodrzwiajegodomostwa.Dolałdo
pucharuresztkęwinazkarafki,patrzącjakjego
niewolnik,Tosca,biegnieprzezdziedziniecz
migocącąlampąoliwnąwdłoni,byodpowiedzieć
nauporczywepukanie.
„Otonadchodzą”.–Uniósłdrżącądłońiwlałdo
gardłamiarkęwina.Kapkękarmazynowejodwagi.
Krassusdoskonaleznałswojecnotyisłabości.Nie
grzeszyłodwagą.Gdybymiałwsobiechoćuncję
brawury,stanąłbyramięwramięzsenatorami,
którzykilkanaścielattemurzuciliwyzwanie
cesarzowi.
Dziśspróbujepowetowaćsobietamtąsłabość.
Kiedyskrzydładrzwiwreszciesięuchyliły,ujrzał
purpurowepłaszczepretorianówmijającychw
wejściuzaniepokojonegoniewolnika.
–Dominus!Dominus!–krzyczałwpaniceTosca.
–MarkuKorneliuszuKrassusie!–warknął
centurion.–Zrozkazucezarajesteśaresztowany!
Krassusrozpoznałtengłos.Fronto.
NajwyraźniejKatonpowierzyłobowiązek
aresztowaniazaufanemuoficerowi,abyten
potraktowałKrassusaludzkoizwyczuciem.
„Dziękuję,Katonie”–pomyślałstarysenator.
–Jestemtutaj–powiedziałdrżącymgłosem,
wynurzającsięzcieniaportyku.–Zczym
przychodzicie?
PodszedłdoniegoFrontootoczonyswoimiludźmi.
Zdobyłsięnamożliwienajbardziejoficjalnyton.
–MarkuKorneliuszuKrassusie,otrzymałem
rozkazodeskortowaniaciędopałacucesarza.
Pragnieztobąpomówić!
KrassuszespokojemuśmiechnąłsiędoFronto.
–Otakpóźnejporze,centurionie?Poczułsię
samotny?
Frontopostarałsię,abycieńuśmiechuszybko
zniknąłzjegotwarzy.
–Mamynatychmiastodprowadzićciędopałacu,
panie.
Starzecskinąłgłową.
–Tak,oczywiście…bogowienieprzywykli
przecieżdoczekanianazwykłychśmiertelników.
Toscapodbiegłdoniegozpłaszczemwdłoniach.
–Dominus!Cosięstało?
Krassusztkliwościąpoklepałniewolnikapo
ramieniu.
–Niezamartwiajsię,Tosca,staryprzyjacielu.
Niebawempowrócę.Czekajnamnieześniadaniem.
–Panie?–nieustępliwieponaglałFronto.
–Zaryglujdrzwi,Tosca–poinstruowałszeptem.
OdwróciłsiędoFrontoizapiąłklamręprzy
narzuconejnawąskieramionapelerynie.
–Jestemdotwojejdyspozycji,centurionie.
Kaligulapodniósłwzrokznadmałegostolika,na
którymwłaśnierozgrywałbitwępomiędzydwiema
armiamidrewnianychfigurek.Usłyszał
pobrzękiwanieichrzęstzbroiorazcichszystukot
podkutychsandałówuderzającychokamienną
posadzkęholuwejściowego.
–Ach…dobrywieczór,Krassusie.–Uśmiechnął
sięchłodno.
Krassuszudanąrewerencjąskinąłgłową,gdyjego
eskortazatrzymałasiękilkametrówprzed
cesarzem.
–Waszaboskość.
–Nieuwierzysz.Dzisiajwczesnymwieczorem
odbyłemintrygującespotkanie.Chceszwiedziećz
kim?
Krassusmilczał.
–Och.Anitrochęniejesteściekawy?Nawettyci?
–Zakładam,żeitakmnieoświecisz,najjaśniejszy.
Kaligulawyszczerzyłzęby,poczymz
zainteresowaniemzmarszczyłbrwi.
–Hmmm,tozupełnieniepodobnedociebie,
Krassusie.Zawszebyłeśtaki…potulny.–Wychylił
sięponadrównymirzędamiminiaturowych
legionistówzdrewnaizawiesiłnostużprzed
ustamistarca.–Piliśmy,możenie?Czyżbynas
ogarnąłlekkiniepokój?
–Postanowiłemopróżnićmójzapasikwina,zanim
Rzympogrążysięwniekontrolowanejanarchiii
zostaniesplądrowanyprzezrozwrzeszczaną
tłuszczę.
–Cii-cii…–Kaligulapotrząsnąłgłową.–Nigdy
niepozwolęRzymowipopaśćwanarchię.Już
niebawemnaobywatelispłyniedeszczbogactwa…
imorzeprzedniegowina.
–Achh…awięcwciążwierzysz,żedzieńcudów
nadejdzie?
–Dzień,wktórymotworząsięprzedemnąbramy
niebios?Ależoczywiście.Tojużbardzoblisko.
–Skorotaktwierdzisz,panie.
–Taktwierdzę.–TwarzKaligulistężała.–Jedno
mnieniepokoi,Krassusie.Byćmożetypozwolisz
mitozrozumieć.Skorotezarośniętedzikusyz
Judeiuwierzyływniewykształconegomłokosa,
jakiegośpodrzędnegorzemieślnika…skoro
uwierzyli,żetenlichyszczekaczimącicieltokról
królów,synBoga…dlaczegoniechcąuwierzyć,że
imperatorRzymumoże…
–Jesteśszaleńcem–odrzekłKrassus.–
NiebezpiecznymdlaRzymu.
Kaligulaoniemiał,słyszącrzuconąmubez
ogródekpotwarz.
–Bogowienieistnieją…Bógteżnie.Istniejątylko
przypowiastkiomoralności,nicponadto.Nawet
zwykłypółgłóweksiętegodomyśla.
–Krassusie!–Wszerokootwartychoczach
Kaligulibłysnęływesołeiskierki.–Nareszcie,
jakimścudownymsposobemodzyskałeśmowę.
–Pocopomnieposłałeś,cezarze?
–Miałempowód.–Kaligulapowstałispojrzał
ponadramieniemstarca.–Ach,otoitrybunwe
własnejosobie.Podejdźdonas.
Katonzbliżyłsiędonichienergiczniezasalutował
przedimperatorem.
–Trybunie…zechciejopowiedziećdrogiemu
Krassusowi
oswoimfrapującymznalezisku.
Katonprzemówiłdostarcasuchymioficjalnym
tonem.
–TotwojakorespondencjazKwintusem
AntoniuszemLepidusem,panie,zktórejjasno
wynika,żepodżegałeśgodobuntuinakłaniałeśdo
zdrady.
–SączyłeśtruciznędouszuLepidusa.Byłeśbardzo,
bardzoniegrzeczny.Lepidusbyłmiwiernym
poddanym.Dobrympoddanym.–Kaligulaz
udanymsmutkiempokręciłgłową.–Jestempewien,
żebyłmioddany,zanimwciągnąłeśgowswoje
machlojki.
Ateraz…–Podniósłdrewnianegożołnierzykaze
stołu.–Ateraznijakniemogęmuufać.
Krassusemwstrząsnąłochrypłyśmiech.
–Nikomuniemożeszufać.Niktcięniekocha,zato
wielusięciebieboi.Aja?Wzbudzaszjedyniemoją
litość.Twojednisąpoliczone.
Kaligulazcałejsiłykopnąłstojącymiędzynimi
stolik,zktóregospadłynapodłogęwszystkie
drewnianeżołnierzyki.
–Dlaczego?Dlaczegoniemożeciepoczekać?
Poczekaćiprzekonaćsięnawłasneoczy?!
–Poczekać?Poczekać,ażzostanieszbogiem?!
–TAK!!!–Kaligulaodwróciłsięodnichiryknąłz
frustracją
wstronępogrążonegowmrokuatrium.–
Poczekać!!Poczekać
iprzekonaćsięnawłasneoczy!!!
KrassuszerknąłnaKatona,lecztrybunniemal
niepostrzeżeniepotrząsnąłgłową.Posłałtym
samymwyraźnykomunikat:nieważsięgojeszcze
bardziejprowokować.Toniepotrzebne.
Starzecsmutnouśmiechnąłsiędoprzyjaciela.
UśmiechtenmiałuświadomićKatonowi,żesenator
wie,czymzakończysięta
audiencja.Żejestnatogotowy.Iconajważniejsze,
żeKatonpowiniennatopozwolić.Próba
przerwanianieuchronnegobieguzdarzeń…próba
uratowaniagoizaatakowaniaKaligulibyłaby
daremna.KamienniLudzieimperatorastaliblisko.
Zbytblisko.
–Nigdyniezostanieszbogiem,Kaligulo…
„buciku”.Jesteśtylkonieudolnymcesarzemi
obłąkanymgłupcem!
Kaligulazawirowałnapięcie.
–Trybunie!Twójmiecz!
Katonniepewniespojrzałnaimperatora.
–Dawajmiecz!JUŻ!
Trybunpowoliwyjąłswójgladiuszpochwyipodał
rękojeść
Kaliguli.
–Cezarze,najrozsądniejzostawićKrassusaprzy
życiu!Jestużytecznymźródłeminform…
Kaligulazignorowałgoipochwyciłmiecz.
Przycisnąłczubekżelazadozagłębieniaupodstawy
gardłaKrassusa.Spodostrzawyciekłamałastrużka
krwiispłynęławzdłużkrawędziwydatnejkości
obojczykowej,wsiąkającwlnianątogęsenatora.
Kaligulaszaleńczozarechotałnatenwidok.
–Krassusie…ktobypomyślał,żedzisiejszy
wieczórprzyniesietylemiłychniespodzianek.
Przyszłaporanatweostatnieżyczenie.
–Jestemgotównaśmierć.–Błyskawiczniezerknął
naKatona.–Pragnęustąpićmiejscanowemu
pokoleniusenatorów.–SpojrzałKaliguliprostow
oczyiprzywołałwyzywającyuśmiech.–
Senatorowieciwkrótcezajmątwojemiejsce,
cezarze.
Twarzimperatorazalałszkarłatnyrumień
nienawiści.Pchnąłmieczem,mocno,ażusłyszał
zgrzytanieklingiokościstarca.Krassuszadławił
sięwłasnąkrwiąikilkukrotniekłapnąłustami,po
czymopadłnakolanairunąłtwarząnaposadzkę.
Kaligulazaniósłsiępiskliwymśmiechemszaleńca.
Naglespoważniałiprzyklęknął,żebylepiej
przyjrzećsięstarcowi.
–Cezarze?
ImperatorpodniósłwzroknaKatona.
–Coznowu?
–Czekamnarozkazy.
–Rozkazy?
–GenerałLepidus.Posłałeśponiegogońca,panie?
Gońcazrozkazemdlagenerała,żebynatychmiast
stawiłsięprzedtwoimobliczem?Ryzykujemy,że
wkrótcezostanieostrzeżony.Atomogłoby
sprowokowaćgodowypowiedzeniaciotwartego
buntu,panie.
Kaligulaciężkoskinąłgłową,odpędzającodsiebie
resztkiwściekłości.
–Tak…takmaszcałkowitąrację.Cośtrzebanato
poradzić.
–Czaszmobilizowaćkohortypretoriańskie
stacjonującepozamuramimiasta,panie.Lepidus
madodyspozycjidwalegiony…obozujądzień
marszuodstolicy.
Kaligulapowstałpowoli,całkiemzapominająco
cieleKrassusa.
–Tak,terazmusimydziałaćszybko,prawda
trybunie?
–Bezchwilizwłoki,panie–odparłKaton.–Jeśli
Lepidusdowiesię,żepadłonaniegopodejrzenie,
odrazuzaczniemobilizowaćarmiędozdobycia
Rzymu.Gwardiapowinnanatychmiastprzygotować
siędowymarszuiwyjśćimnaprzeciw.
–Racja,nakuśkęWulkana!–zakląłKaligula.–
Gdzietenpieprzonyprefekt?Posłałempobęcwała
wiekitemu!
KatonodwróciłsiędoFronto.
–Dowiedzsię,gdziejest.Potrzebujemyjego
prerogatyw…
–Nicniepotrzebujemy!Tojajestemimperatorem!
Ślijwicidokohortpretorskich,oświciewszystkie
mająstaćprzedwschodniąbramą,naVia
Praenestina.Zrozumiano?!
–Tak,cezarze.–Frontostuknąłobcasami.
–Wykonaćrozkaz!Migiem!
Katonodprowadziłwzrokiemwybiegającegoz
atriumcenturiona,poczymskupiłwzrokna
Sternie,któryprężyłsięjakstrunatużzaKaligulą.
–AKamienniLudzie,panie?Czyniepowinieneś
wysłaćichnaczelearmii?Ciesząsięsłuszną
reputacją.
Kaligulawzamyśleniupogładziłpodbródek.
–NadomiarzłegodwómlegionomLepidusa
możemyprzeciwstawićtylkojedennasz–dodał
Katon.
–Hmmm.Zapewnemaszrację.–Imperator
zacisnąłustaipogrążyłsięwrozmyślaniach.–Ale
co,jeśliwpobliżuprzyczaiłysięinneżmije
podobneKrassusowi?Nie,wolałbym,żeby
KamienniLudziepozostaliprzymoimboku.
Katonzawahałsię,niewiedział,nailemożesobie
pozwolić.Wydawałosięjednak,żeKaligulaz
chęciąwysłuchajegoopinii,żewręczczekanajego
radę.
–Pozostawiętuswojąkohortę,panie,żebystrzegła
ciebie,pałacuidzielnicycesarskiej.
–Taak,możepowinienemposłaćkilkuznich…–
Kaligulabardziejmyślałnagłos,niżmówiłdo
Katona.
–Akurattylu,żebybyćpewnymprzygniatającego
zwycięstwa,panie?
–Hmmm…tak.Bezwątpieniamusibyć
przygniatające.Niemogęprzecieżpozwolić,żeby
każdyniezadowolonygenerałszedłwśladytego
nieszczęsnegoLepidusa.
–Nie,panie.
ROZDZIAŁ55
Subura,Rzym
54roknaszejery
Salwyjrzałaprzezmałeokienkowcubiculumna
wąskąuliczkę.Zaciekawieniludziewychodzilize
swoichdomostw,rozświetlającmroktrzymanymiw
rękachlampkamioliwnymiipochodniami.
–Cosiętamnadolewyprawia?–spytałaMaddy.
–Naulicygromadząsięludzie.Cośsięstało.
Maddydołączyładoprzyjaciółkiiprzecisnęła
obokniejgłowę,wyciągającszyjęponad
łuszczącymsiętynkiemgzymsu.
–Coto,jakieśzebranieradymiejskiej?
–Musiałosięwydarzyćcośważnego.
Ponaddachówkamiwidziałyteżmurybudynków
przyinnychwąskichuliczkach,rozświetloneod
dołubladymiognikamipochodni.Ztuzina
otwartychokienwypływałabursztynowapoświata
muskającaprzygarbioneramionaiwyciągnięte
szyjegapiów.
–Tojakiśgigantycznygłuchytelefon–
powiedziałaMaddy.–Cośsiędzieje.–Plotki
zdawałysięrozprzestrzeniaćpomieścieszybciej
niżwjejczasach.Zaśmiałasię.StarożytnyRzym
spokojnieobchodziłsiębezInternetu,Facebooka
czyTwittera.Tutajkażdymógłkrzyknąćdosąsiada
przezcieniutkąjakpapierścianęlubudaćsięna
ploteczkinajedenzruchliwychplaców.
–MożejużzabiliKaligulę.
–Niesądzę.Toniemogłobyćtakieproste.
Maddyznowuzerknęławdół.Podstukającąomur
tużpodnimiroletąigłowamikilkuciekawskich
lokatorówzobaczyławlotdoalejkiwiodącejna
wewnętrznepodwórzeichkamienicy.Icielsko
krzątającegosięwteiwewteBoba,któregonie
możnabyłopomylićznikiminnym.
–Macromiałrację…bezwzględunato,jak
potocząsięwydarzeniakilkunajbliższychdni,
miastopogrążysięwchaosie.
–Razem,chłopy–stęknąłMacro.Liam,Bobi
jeszczekilkumężczyznzkamienicypróbowali
przewalićnabokwielkiwóz.–Natrzy.Raz…
dwa…trzy…teraz!–ryknąłMacro.
Wózprzeleciałnaburtęiuformował
prowizorycznąbarykadę,niemalcałkiemblokując
wejściedoalejki.Poobustronachzostałajednak
pustaprzestrzeń,którątrzebabyłoczymśzasłonić,
dlategoMacro,nieprzebierającwsłowach,nakazał
wszystkimlokatorompoznosićzalegającena
podwórzurupiecieizałataćnimilukipobokach
przewalonejfury.
Liamwskoczyłnaskrzynięipowiódłwzrokiem
ponadbarykadą,stojącyobokniegoBobteżz
zainteresowaniemprzyglądałsięrosnącejciżbie.
–Słyszysz,coonitamgadają,Bob?
–Chwileczkę.–Zmarszczyłbrwi,wsłuchującsię
wewzbierającyszmergłosówdochodzącychz
uliczki.–Powtarzająplotkę,żegwardia
pretoriańskaszykujesiędoopuszczeniamiasta.–
Przekrzywiłgłowęijeszczebardziejnadstawił
ucha.–Ludziemówiąteż,że
Kaligulazostałzabityprzezpretorianów.O,jesti
kolejnanowina!–Bobniepowstrzymałuśmiechu.
–Demonypodziemiawyszływłaśniezkanałów
ściekowychisiejązniszczeniewmieście.
Liampatrzył,jakzbramywdoleulicywychodzi
grupamłodychmężczyzn,wszyscyuzbrojeniw
noże,siekieryipałki.
DoLiamaiBobadołączyłMacro,któryzpowodu
mizernegowzrostu,musiałwspiąćsięnapalce,
żebywyjrzećzzabarykadynaulicę.
–Notosięzaczęło,psiamać–skomentował.
–Co?–dopytywałLiam.
–Zamieszki…–westchnąłMacro.–Wystarczy
pierwszaoznakaniepokoju,acałahołotawyłaziz
norwposzukiwaniułatwejzdobyczy,sucze
pomioty.–Zakląłisplunąłponadburtąwozu.–
Niechnotylkodarmozjadychoćpalcemtknąmoją
własność,zamordujępierdzieli…–Na
potwierdzenietychsłówwyjąłrzeźnickitasak
zkieszeniobwiązanegowokółtaliiskórzanego
fartucha.–WyślętemendyprostodorzyciPlutona.
Popamiętająmnie,skurwysyny.
Liamauderzyłwoczyodblaskświatłapełzającego
pogrubym,przerdzewiałymostrzu.
–Widzę,żepodczassłużbywlegionach
zasmakowałeśkrwi,Macro.
Centurionwyszczerzyłgarniturszczerbatego
uzębienia.
–Bystryzciebieskurczybyk,chłopczyku.
Babel-budLiamaszybkoprzetłumaczyłsłowa
wiarusa,choćrozbawionatwarzMacrow
zupełnościwystarczyłabyzaodpowiedź.
ROZDZIAŁ56
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Katonrozwinąłmapęstolicynamarmurowymstole
wogrodachpałacowych,przyciskającjejrogi
kilkomakamieniami.
–Zbliżciesiędomnie,panowie–powiedziałdo
zgromadzonychoficerów,centurionówioptionów
zpierwszejkohorty.Dojegożołnierzy.Niektórzy
dopierocozerwalisięzłóżekizzapuchniętymi
oczamipoprawialijeszczesprzączkiprzy
rynsztunku.
Otoczylistół,przysłuchującsięsłowomtrybuna,
któryszybkowprowadzałichwplan.
–Zpewnościądoszływasjużsłuchy,żegwardiao
świciemastawićsiędowymarszuprzedCastra
Praetoria.
–Cosięstało,panie?
Katonpodniósłwzroknazwalistegocenturiona,
któregofizys–masywnyjakuwołukark,
spłaszczonynosbokseraiprzycięteniemaldo
skóryblondwłosy–wzbudzałyszacunekigrozę.
–GenerałdowodzącyDziesiątymiJedenastym
uznał,żenajchętniejpozbyłbysięnaszego
imperatora,Rufusie.Gwardiaruszystawićczoła
zbuntowanymlegionom.
–Toniemożliwe,panie.Lepiduszawszewiernie
służyłcesarzowi.
–Samwiesz,jacysąciwszyscyekwici.–Katon
wzruszyłramionami.–Wszystkimimsięzdaje,że
towłaśnienanichnajlepiejleżećbędącesarskie
szaty.Aledorzeczy.Naszakohortazostanietutaj,
żebystrzecstolicy.Jaktylkoludziezbudząsięjutro
iposłyszą,
cosięwydarzyło,jaktylkoodkryją,żeniemalcała
gwardiaspakowałamanatkiiopuściłamiasto,we
wszystkichdzielnicachwybuchnązamieszki.
Wszelkiepozoryładuprysną.Będziemymusieli
ochronićmiastoprzedjegomieszkańcami.–Katon
nachyliłsięnadmapą.–Zacznijmyodciebie,
Rufusie,drugącenturięrozlokujemynaPolach
Marsowych,będziechroniłabudowliświątynnych.
Równieżty,Lectusie,skierujesztamswojącenturię.
ZabezpieczyszStratum.Sullo,Marcelusie,wyiwasi
ludziebędzieciestrzegliakweduktu,natyminatym
odcinku–powiedział,wskazującniebieskiepunkty
namapie.–Resztęoddziałówrozlokujemywokół
Palatynu,zabezpieczymywtensposóbbudowle
cesarskie.–OdwróciłsiędoFronto.–Aty,Fronto,
wrazzeswoimiludźmibędzieszstrzegłsamego
pałacu.
–Tak,panie.
Rufusśmieszniewykrzywiłswojewielkiełebsko.
–Wybaczpanie,aleczynapewnotylkojedna
centuriamachronićimperatora?
Katonspojrzałnańostrożnie.Rufus,choćzgruba
ciosanyjakwiększośćżołnierzysłużącychw
gwardii,zpewnościąniegrzeszyłgłupotą.
–Imperatormateżstrażosobistą.
–KamiennychLudzi–mruknąłjedenzoptionów.
Katonnieprzepadałzatymprzydomkiem.
Sugerowałonjakieśnadprzyrodzoneprzymioty.
Teraz,ponieważwiedział,żetotylkozbudowanez
mięśniikościmachinyzodległychczasów,
wyczuwałwtymokreśleniujedynieposmak
zabobonu.
–Wpałacubędziebezpieczny–zapewniłichKaton
izwróciłsiębezpośredniodoFronto:–Prawda?
–Tak,panie.Całkowiciebezpieczny,panie.
Właśniewtedyspokójoświetlonychpochodniami
ogrodówpałacowychzburzyłtubalnyryk:
–Cosiętu,udiabła,wyprawia?!–Oficerowie
ujrzeliswegoprefekta,Kwintusa,zmierzającegoku
nimzamaszystymkrokiem.Do
wódcaszybkowyłowiłwgromadceżołnierzy
wysokąpostaćKatona,któryprzerastałwszystkich
ogłowę.–Trybunie!NabrodęGromowładnego,
którytobubekbezmejwiedzyrozkazałgwardii…
–Imperatorwewłasnejosobie,panie!
–Żeco?–Kwintusnatychmiaststraciłrezon.–
Kaligula?Ale…przecieżtylkojamamprawo…
–Kwintusie!–Zalegająceciemnościprzeszyłgłos
Kaliguli.
Zmrokuwyłoniłasiępostaćimperatora
otoczonegoprzezdwóchKamiennychLudzi.Twarz
prefektazbladła.Tylkoczłekowiniespełnarozumu
mogłoujśćpłazemwykrzykiwanieprzydomku
cesarzawogrodachpałacowych.
–Cezarze,ja…
Kaligulauciszyłgoniecierpliwymmachnięciem
dłoni.
–Byłemzmuszonyposłużyćsięswymcesarskim
majestatem
izmobilizowaćoddział,bociebienigdzienie
możnabyłoznaleźć!
–Ależpanie–Kwintusnerwowoprzełknąłślinę.–
Istnieje…istniejeprotokół,któregonależy…
–Śmieszpowątpiewaćwmajestatprzyszłegoboga?
–spytał
Kaligulazuśmiechem.–JeszczesłowoKwintusie,
akażęwyrwaćcitenmielącyozórzgardła.
Podciężaremstalowegospojrzeniacesarza
Kwintusspuściłwzroknabutyniczymzłajane
pacholę.
–Aterazdorzeczy,gdzieżjestmójtrybun,Katon?
Achhh,tutajstoisz!
–Cezarze?
–Postanowiłemsamobjąćdowództwonad
gwardią.
–Co?!–Niemalsięzapomniał.–Słucham,panie?
–Tak,uważam,żesytuacjadomagasięmojej
obecności.Powinienemosobiściepoprowadzić
żołnierzy,razemzmoimiKamiennymiLudźmi.Z
pewnościąnatchnieichtodoboju.
Katonszybkozerknąłponadgłowami
zgromadzonychwkierunkujedynegospiskowcaw
tymgronie:Fronto.
–Ależpanie,postąpiłbyśowielemądrzej,
pozostającwpałacu.ObywateleRzymumuszączuć
twąobecność.Ludziepowinnipoczuć,że…
głupotą…Lepidusawogólenienależysięmartwić.
–Och,alejasiętymnicanicniemartwię.–
Kaligulazachichotałradośnie.–Powiemciw
sekrecie,żeniemogęsięjużdoczekaćtej
wspaniałejbitwy!Takdawnoniewalczyłem.–
Pociągnąłnosem,jakbywnocnympowietrzu
unosiłasięjakaśnieuchwytnawoń,wyczuwalna
tylkoprzezniego.–Rozegraćostatniąbitwęprzed
wstąpieniemdoniebios.Zaiste,sprawyprzybierają
cudownyobrót!–Odwróciłsiędojednegoze
swoichKamiennychLudzi,którzystalitużzanim,
przytrzymującjegozbroję.
–Noichcęzobaczyćjaktengruby,zdradliwy
kundel,Lepidus,łasisiędomoichstóp.
Katonpróbowałprzybraćjaknajspokojniejszyton.
–Panie!Proszę…tonierozważneiniebezpieczne…
–Niebezpieczne?Ależwnajmniejszymstopniu!–
rzekłKaligula,unoszącwgóręręce,żeby
umożliwićjednemuzjegoKamiennychLudzi
włożenienańkirysuzbrązu.–Ludmusito
zobaczyćnawłasneoczy…zrozumieć,żenie
jestemjakimśtamzwykłymbogiem,aleteż
wojownikiem,wielkimgenerałem.
Katonzezłościązacisnąłzęby.Całyplanzamachu,
wjegopierwotnymkształcie,opierałsięna
przekonaniu,żeKaligulapozostaniew
bezpiecznymiwygodnymotoczeniuswojego
pałacu.
–Trybunie–podjąłimperator–zatroszczsię,by
podmojąnieobecnośćniktnienabroił.Naprawdę
niemamochotywracaćdozrujnowanegomiasta.–
KaligulapozwoliłKamiennemuCzłowiekowi
naprężyćsznurkimocującepobokachzbroi,po
czymodwróciłsiędoprefekta.–Chodźzemną,
Kwintusie!Niestójtujakstaraprzekupa!Idź
przywdziaćzbroję.ObrzaskuwyruszamyzCastra
Praetoria.–Terazimperatorodwróciłsiędo
Katonaimrugnąłdoniego.–Zostawięcitrzech
moichstrażników,żebystrzeglipałacu.Oddaję
swójdomwtwojeręce.Utrzymajwnimładi
porządek.–OdwróciłsiędoKwintusa
izwyraźnymzniecierpliwieniemklepnąłgow
ramię.–Poszedłstąd!
Katonpatrzył,jakKwintusobracasięnapięciei
urażonyodchodzi,aKaligulaudajesięzeswoimi
strażnikamiwstronępałacowychstajni.Trybun
odprowadziłichwzrokiem,agdywreszciepołknął
ichmroknocy,odwróciłsiędozgromadzonych
oficerów.
–Dobrze,panowie,znacieswojerozkazy!
Wykonać!
Oficerowiezasalutowaliiodeszlizwołaćswoich
ludzi.Frontoodprawiłoptiona,rozkazującmu
przygotowaćpierwszącenturię.Mężczyźnistaliw
milczeniuiodprężylisiędopiero,gdyzostali
całkowiciesami,pozazasięgiemwścibskichuszu.
Katonzakląłsoczyście.
–Notonaszfinezyjnyplanwziąłwłeb–rzekł
Fronto.
WodpowiedziKatonjedyniepokiwałgłową.Ich
planosadzałsięnazałożeniu,żeKaligula
pozostaniewpałacui,przyodrobinieszczęścia,
wyślewiększośćswoichKamiennychLudziz
gwardią.Alecesarzpostanowiłdołączyćdoarmiii
wszystkowskazywałonato,żebitwapotoczysiępo
jegomyśli,cozapewnerozochociszaleńcaponad
miarę.
–Chyba,żeLepiduszwycięży.Myślisz,żeto
możliwe,panie?
Katonpotrząsnąłgłową.PretorianiezKamiennymi
Ludźmi
wawangardzietoprzeciwnik,któregożołnierze
Lepidusapokonaćniemogą.–Wszystko,coudało
namsięosiągnąć,Fronto,tokilkudniowekrwawe
igrzyskadlaKaliguli.Nicwięcej.–Zastanawiałsię,
czyprzezostatniekilkagodzinmiałchoćcień
szansy,żebydobyćmieczaizadaćostatecznycios.
Zpewnościązginąłbywprzeciągukilkusekundod
próbyatakunaimperatora.KamienniLudziebyli
szybcyiśmiertelnieniebezpieczni.
Najprawdopodobniejskończyłobysięna
nieudanympchnięciu,poktórymzostałby
powalonynaposadzkęinatychmiastzamordowany.
TerazpopowrocieKaligulanapewno,wtakiczy
innysposób,dowiesię,żeKrassusniebyłjedynym
konspiratorem.Cyceron
iPaulusbędąjednymizpierwszychosób,zktórymi
cesarzzechce
uciąćsobiepogawędkę,topewne.Aileczasu
upłynie,zanimktóremuśztychstarcówwymsknie
sięjegoimię?
–Jeżeliwygra,Fronto…jeżelizwycięży,wtedy
spróbujęgozabić.–Popatrzyłnapierwszego
centuriona.–Niemiejmyzłudzeń,naszeimiona
wypłynązarazpojegopowrocie.
–Awtedybędziemymartwi–rzekłFronto.
–Zaiste.
ROZDZIAŁ57
Subura,Rzym
54roknaszejery
–Naulicachnigdyniepanowałatakacisza–rzekł
Macro.
Liampokiwałgłową,wodzącwzrokiempopustej
ulicyzawysokąbarykadą.Niebyłajednakcałkiem
pusta.Nabrukuzalegałobowiemzpółtuzina
zwłok.Przezcałąnocwmieściepanowały
zamieszki.Nadszedłczaswyrównywania
rachunkówprzezkonkurencyjnebandy,zwykli
ludzieszabrowalicopopadnieiłupilisklepikiw
podcieniachkamienicynaprzeciwko.Pojawiłsięteż
innyżywioł,nawidokktóregokrępyemerytowany
centurionzacząłwzywaćbogównapomoc…pożar.
Ktośpodłożyłogieńwjednej
zmałychwnęktargowych,abelelnuijedwabiu
zajęłysięwokamgnieniu.
Macroprzeskoczyłprzezbarykadęipognałwzdłuż
ulicy,przeciskającsięśmiałoprzezciżbętłukących
siębrutalniemłodzieńców,abyugasićpłomienie,
zanimnadobrerozprzestrzeniąsięposklepiku.
Wróciłpięćminutpóźniej,cuchnącoddymu,pocąc
sięobficieimamroczącdosiebiejakieśłacińskie
sprośności.
–Gdybymtylkowiedział,jakłatwopalnesąte
tandetnebudynki…zainwestowałbymwwinnicę.
Byłojużdobrzepoświcie,słońceprzebijałosię
przezosnutedymemnieboioświetlałobruk.
–Żadensprzedawcażywnościsiędziśpewnienie
pojawi?–spytałLiam.
–Nie.Wszyscyrozsądnikupcybędątrzymalisięz
dalaodRzymu,ażdopowrotupretorianówi
przywróceniaładuwmieście.Obywatelombędzie
dziśburczałowbrzuchach.
Liamspojrzałnadziedzinieczaalejką.Zostałotam
trochęjedzenia.Kilkaworkówzboża,którenabyli
wczorajpopołudniuzazłodziejskąstawkę,
kilkanaściepuszczonychluzemkurczakównoi,
oczywiście,ichdwakucyki.Liamzgadywał,żew
kamienicyMacromieszkaokołosetkalokatorów,a
tooznaczastogębdowyżywieniawczasie
zamieszek,którepotrwająniewiadomoiledni.
–Tesukinsynywiedzą,żemamytużarcie.–Macro
ruchemgłowywskazałtwarzeludziwyglądających
zzaokiennicmałychokienizbalkonówwbudynku
naprzeciwko.–Plotkaszybkosięrozniesie.
Wkrótcebędziemymusieliwalczyćowłasne
zapasy.
Salpracowałarazemzmłodymchłopakiem,
blondwłosymgalijskimniewolnikiem.
Przytrzymywaładrewnianypal,podczasgdyon
ostrzyłjegokoniec.Naokomógłmiećjakieś
piętnaścielat,choćniebyłapewna.Miałżylastei
muskularneramionainapiętą,szczupłątwarz.Na
jegocielepróżnobyłoszukaćzbędnegograma
tkankitłuszczowej.Jakżeróżniłsięodjej
pucołowatychprzyjaciółzdwatysiące
dwudziestegoszóstegoroku.
–Prosto,proszę–rzekł,uśmiechającsiędoniej
nieśmiało.
Babel-budszybkoprzełożyłjegosłowa.
–Przepraszam–odparłazeskruchą.
Rytmicznieporuszającnożem,naostrzyłczubek
pala,poczymwyjąłgozrękiSal,żebyzaczernići
zahartowaćwpłomieniuogniska.
–Ludziepowiadają,żeprzybyliściezdaleka–rzekł
chłopiec.
–Zbardzodaleka–potwierdziłaHinduska.
Znówspojrzałnaniązzainteresowaniem.
–Ktośwtajemnicyrzekłmi…żeztegosamego
miejscaco
Goście.Toprawda?
–Niedokońca.–Wzruszyłaramionami.
Gdybyodpowiedziałatwierdząco,napewnozalałby
jąpotokiempytań,naktóreniepotrafiłabyznaleźć
przystępnychodpowiedzi.
–Czytoznamięniewolnika?–spytał,wskazując
ćwiekwjej
nosie.
Uniosłarękęiodruchowodotknęłakolczyka.
–To?Nie,totylkotakadekoracja.Żebymładniej
wyglądała.
Chłopiecpodniósłkolejnypalipodałjejdrugi
koniecdoprzytrzymania.
–Wyglądasz…inaczej.
–Inaczej?–Popatrzyłaposobie.Ciemnabluzaz
kapturem,czarnerurkiitraperynawysokiej
podeszwieleżałydobrzeschowanewichpokoju.
Terazjejciałookrywałaciemnoczerwonatunika
bezrękawów,opadającadołydekiobwiązanaw
taliipasem.Nanogachmiałasandały.Niczymnie
różniłasięoddziewczątikobietkrzątającychsiępo
dziedzińcu.
Młodzieniecdotknąłswojejczuprynykręconych
włosów.
–Twojewłosy…krótkiejakuchłopca.
Skrzywiłasię.Bzdura.Byłyzadługie.Cholerna
grzywkanieustannieopadałanaoczy.Odwieków
ichnieobcinała.Choćwporównaniuz
dziewczynamiikobietamiztejepoki,któresplatały
swojedługiewłosywopadającenaplecywarkocze,
tak…ztakąfryzurąmogłazapewneuchodzićza
chłopczycę.
–Lubiętakistyl–odpowiedziała.–Topowszechna
modawmiejscu,zktóregopochodzimy.
Przekrzywiłgłowę.
–Ludziemówią,żewaszdomnazywasię…–
Zmarszczyłczoło,próbującprzypomniećsobie
właściwąwymowęobcobrzmiącegosłowa.–A-
me-ry-ką?
„Amerykatomabyćmójdom?–Uśmiechnęłasię
dosiebie
znutkąsmutku.–Nochybaniedokońca”.
–PochodzęzmiejscanazywanegoIndiami–
odpowiedziała.–
ZMumbaju.
–Marm…baju?
–Blisko.Mumbaju.
–Czytwoiprzyjacieleteżpochodząztegosamego
miejsca?
Noijakonamożemutowyjaśnić?Nie.Nie
pochodzą.Wtedyprzypomniałasobie,żenajlepiej
niekomplikowaćspraw.
–Tak,takjakby.Zdośćbliska.
–Powiedz,jakijestMumbaj?–spytał,przerywając
namomentciosaniepala.
Przeniosławzroknadziedziniec,naktórywyleźli
jużchybawszyscymieszkańcykamienicy,
pracującyzgodnienadprzyszykowaniembronii
umocnieniembarykady.Popatrzyłanarozciągnięte
pomiędzybalkonamisznuryzpraniem,które
zasłaniałoniebo.NiektóredzielniceMumbaju
wyglądałyłudzącopodobnie.Byłytodzielnice
slumsównaszpikowaneprzerdzewiałymżelastwem
ipustakami,pełnegrożącychzawaleniem
budynkówwzniesionych
wniedorzeczniegęstejzabudowie.Dziesiątki
tysięcyzubożałychimigrantówzzatopionychnizin
Bangladeszużyłotamnajednejkupie.Wkażdym
strzelistymbudynkudziałałoraptemkilkanaście
źródełprąduelektrycznego,kilkakranówiwspólne
toalety,zktórychwprostnazabłoconeulicecorusz
wylewałysięnieoczyszczoneludzkiefekalia.
Westchnęła.Uderzyłająświadomość,żechoć
pochodzizepokioddalonejoniemaldwatysiącelat
odtychczasów,towjej„domu”wszystkosięsypie,
dajeosobieznaćprzeludnienieideficytyzasobów
naturalnych,brakujeżywności,awarunkisanitarne
sąnatakshadziewnympoziomie,żeszkoda
gadać…wporównaniuzeslumsamiMumbajujuż
nawettalichadzielnicastarożytnegoRzymu
wyglądałajakbłogakrainazprzyszłości.„No,
prawie”.
–Brzydki–odpowiedziała.–Pochodzimyze
zrujnowanegoświata.
–Jakto?
„Jaknajlepiejmutowyjaśnić?”–pomyślałaipo
dłuższymnamyśleodparła:
–Jestunaszbytwieluludzi.Zbytwieluludzi,
którzychcązbytwielerzeczy,takmyślę.
Pokiwałgłową,jakbydoskonaletorozumiał.
–TotakjakwRzymie,co?
„JakwRzymie?”.Skinęłagłową.Rzym,koniec
końców,teżupadł.Padłispłonąłpodnaporem
Wandalów,którzysplądrowalimiastodogołego
kamienia,zostawiajączasobątlącesięzgliszcza.
Możemarację.MożeodległaprzyszłośćiRzym
majązesobąwielewspólnego.
–Tak,trochęjakwRzymie.
Właśniewtedyusłyszałaniosącysięponad
zgiełkiemdziedzińcakrzykLiama.Niwząbnie
zrozumiała,leczpiskliwytonwjegogłosienie
zapowiadałnicdobrego.
Maddy,któraakuratrozmawiałazBobem
odkrzyknęładoniego:
–Cojest,Liamie?
–Mamytowarzystwo!
Macrorozdarłsięjeszczegłośniej,dosadne
żołnierskiesłowaodbiłysięechemodwszystkich
czterechbudynkówokalającychplac,wszyscyjak
jedenmążutkwiliwzrokwcenturionie.Babel-bud
wuchuSalprzetłumaczyłtenochrypłyryk
spokojnym,obojętnymiwypranymzemocji
tonem,jakgłośnikwwindzieoznajmiającydotarcie
nażądanepiętro.
<Nadchodzą!>.
ROZDZIAŁ58
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Zazwyczajwpałacupanowałspokój.Słynneorgie
Kaliguli,jegobrakumiaruwsmakowaniużyciai
wyuzdanezachcianki,októrychobywateleRzymu
plotkowaliwcałymimperium,wszystkotomiało
miejscewlatachjegomłodości.Wiarusizgwardii
nierazraczyli
Katonaopowiastkamiowybrykachcesarzaw
czasachtużpodojściudowładzy.Wszyscyzgadzali
sięjednakcodotego,żedzieńprzybyciaGości
odmieniłKaligulę.Imperatorspokorniał.
Odtamtegodnianakorytarzachpałacuzapanował
ładiporządek,rozmowyprowadzonotułagodnym,
przyciszonymtonem,
astrażnicypatrolującyskrzydłabudynku,wktórych
mógłznajdowaćsięcesarz,stąpalinapaluszkach,
żebyprzypadkiemnierozwścieczyćwładcyzbyt
głośnymbrzęknięciemzbroi.
Zazwyczajwpałacupanowałspokój,jakzauważył
Katon,aledzisiajbyłocichojakwegipskim
grobowcu.Służbępałacową,niewolnychi
wyzwoleńców,dlaichwłasnegobezpieczeństwa,
umieszczonowkomnatach.Jedynymiludźmi
swobodniespacerującymipokompleksie
pałacowymbyliKaton,centurionFrontooraz
legioniścizjegocenturii…noioczywiścietrzej
KamienniLudzie,którychKaligulapostanowił
zostawićnastrażywswymdomu.
„Gdzieżsięoniudiabłapodziali?”.–Katona
niepokoiłamyśl,żeniemapojęcia,gdzietestwory
sięprzyczaiły.Trybunpostanowiłudawaćoficera
pochłoniętegowypełnianiemobowiązków,dla
tegoprzemierzałpogrążonewciszymarmurowe
korytarzeiukrytedziedzińce,udającżewypatruje
intruzówigrabieżców.Wogrodzieziołowym
przyklęknąłnadkratąrynsztokaisprawdził,czy
mocowanietrzymaiczyniktniezdoławedrzećsię
tądrogąnaterenkompleksu.Nietroszczyłsięoto
szczególnie,aleuznał,żelepiejzachowywać
pozory.
Myślamibłądziłgdzieindziej.
PosłaniecodprefektaKwintusaprzybyłraptem
kilkagodzinpotym,jakgwardiawymaszerowałaz
pałacuwdługiejkolumniepurpurowychpeleryn.
Przywiózłzesobąwiadomość,żezwiadowczy
szwadronkawaleriiwysforowałsięprzedkolumnę
izdążyłjużstoczyćkilkapotyczekzezwiadowcami
DziesiątegoiJedenastego.Iżezwiadowcyzdążyli
jużdostrzecnahoryzonciepierwszeszeregiwojsk
Lepidusa.Wszystkowskazywałonato,żeAtellus
zdołałnamówićgeneraładorzuceniawszystkiego
najednąszalę.
Przedpołudniemdwiewrogiearmieznajdąsię
zapewnewodległościkilkumilodsiebie,aresztę
dniapoświęcąnawzniesienietymczasowych
obozów.Przeznocżołnierzenabiorąsił,awalkana
dobrerozgorzejedopierojutro.
Katonanajbardziejmartwiłaewentualność,że
KaligulaiLepiduspostanowiąpertraktować.Kto
wie,możegenerałspróbujeprzekonaćimperatora,
żeKrassuswzmowiezinnymikonspiratorami
wrobiłgowspisek.Jakszybkowczasieich
rozmowywypłynieimię
Katona?Jakszybkodopałacuprzybieżyposłaniec
weskorciepretorianówznakazemaresztowania?
MógłporwaćsięnażycieKaliguli.Powinienbył
zaryzykować,gdycesarzbyłrozproszony,patrząc
naagonięKrassusa.Czyżniemiałwtedycienia
szansy?Pomyślałotychdziwnychprzybyszach:o
dwóchdziewczętach,młodzieńcuiichprywatnym
tytanie.Byćmożejedynaszansa,jakamuzostała,to
sprowadzićtęistotę,Boba–cóżzadziwaczneimię
–naterenpałacu,dopókijestwnimpusto.Później,
popowrocieKaliguli,byćmożezdoławybrać
odpowiednimoment,żebyzzaskoczeniadotrzećw
pobliżeimpera
tora.Straceńczytoplan,alejakdotądKatonnie
potrafiłobmyślićlepszego,terazmógłtylkoczekać
naposłańcainakazaresztowania,który
niewątpliwieprędzejczypóźniejnadejdzie.
Powróciłdogłównegoatriumiskierowałswe
krokidozachodniegokorytarzawiodącegotuż
przedgłównewejściedopałacu.Przebywałtam
Frontozkilkomaoddziałamiswoichludzi.Katon
musiałznimpomówić.Szedłraźno,wypełniając
korytarzstukotempodkutychsandałów,gdycoś
przykułojegouwagę.Zatrzymałsięispojrzał
nazasłonęwiszącąnalewejścianie.Zakotarą
znajdowałasięświątynia.
Postąpiłkilkakrokównaprzód.
DoświątyniwstępmiałtylkoKaligula.Ciekawe,
czydziewczyna,Maddy,miałarację,czykomnata
skrywałatewszystkietajemniczerydwany;może
zalegajątamnawetgnijąceciałaosławionych
Gości.Złapałzazasłonęipowoliodsunąłjąna
bok.
–Niemaszuprawnień,żebytuwejść.
Katondrgnąłniespokojnienadźwiększorstkiego
głosu.Awięctutajsięschowałytetrzygagatki.
–Proszębezzwłokiopuścićtomiejsce–
powiedziałdrugi,groźniezastępującmudrogęi
kładącdłońnarękojeściprzytroczonegodoboku
miecza.
ROZDZIAŁ59
Subura,Rzym
54roknaszejery
–Jezu!Puszczajwreszcie,dziadu!–wydarłsię
Liam,celującpałkąprostownabrzmiałekłykcie
dłoni,którauchwyciłasięszczytubarykady.Pałka–
nogaoddrewnianegostołuzkilkomaprzebitymi
nawylotkołkami–opadłazłomotemnarękę
napastnika.Pomimopowszechnegoharmidru,
wyciaikrzykówzgromadzonegonaulicytłumu,
Liamusłyszałjakkościnieszczęśnikapękają
niczymskorupkijajek.Chwilępóźniejdokładniew
tymsamymmiejscupojawiłasiękolejnapararąk,
napierającaciżbapracowałajakjedenmąż,
próbującrozkołysaćciężkiwózigoprzewalić.Bob
zaparłsięokonstrukcję,żebymasąswegociała
wzmocnićjąiustabilizować.Aleobranataktykanie
przynosiłaspodziewanegorezultatu.Drewniane
szprychywozuwyginałysię,trzeszczałyi
luzowały.Nawetjeślitłuszczagłodomorównie
zdołaprzepchaćwozurazemzpodtrzymującymgo
ciałemjednostki,toitakcałakonstrukcjapewnie
rychłorozpadniesięwdrzazgiirunie.
Macrojakwukropiedźgałwojskowymgladiusem
zdesperowanychgłupców,którzyodciągnęlihałdy
gratówupchanychpoobustronachwozui
próbowaliterazprzecisnąćsięprzezpowstałeluki.
–Nojuż…spieprzaćmistąd!!!–ryczałnanichz
pianąnaustach.–Tomojawłasność,łapidruty!!!
Wyższyodniegoogłowęmężczyzna,uzbrojonyw
podobnyżołnierskimiecz,zaatakowałgobez
pardonu.Macro,człekkrępejbu
dowy,któremuodczasówsłużbywlegionach
zdążyłoprzybyćtrochęciałka,zzadziwiającą
zręcznościąsparowałcios.Odbiteostrzewgryzło
sięgłębokowskrzynięinadobreugrzęzłomiędzy
deskami.
Wyszczerzyłkłydowielkoluda,któryrozpaczliwie
starałsięwyciągnąćklingęspomiędzydesek,po
czymwyrżnąłgowtwarzrękojeściąmiecza.
Mężczyznaopadłwprostnatłumcisnącychsię
ludzi.
–Informacja!–ryknąłBob.–Barykadadługonie
wytrzymanaporu.
Liamskinąłgłową.Jużsięrozpadała.Postąpiliby
lepiej–
on,Bob,Macro,itrzejpozostalilokatorzybroniący
barykady
–gdybyodsunęlisiękilkametrówiuformowali
linięobronną
wgłębialejki.
–Zarazsięzawali!
Macrozestoickimspokojempokiwałgłową,teżto,
dobladejdupyWesty,widział.Obejrzałsięprzez
ramię.Naprzeciwległymkońcuprzesmykumiędzy
budynkamirozstawiliwcześniejdrugą,niższą
zaporęzmebliiinnychgratów.Mogliucieci
schowaćsięzanią,wtedyzyskalibypodwójną
przewagę–mieszkańcystojącynabalkonachwokół
dziedzińcamoglibyobrzucićnapastników
kamieniamiiczymtampopadnie.
–Dobra,oddział…dajemytamnogę,natrzy!
Otaczającygoobrońcyskinęligłowami.Liam
również,babel-budwyszeptałmuwprostdoucha
angielskietłumaczenie,ledwosłyszalnewtym
niemiłosiernymharmidrze.Aletoakuratniemiało
znaczenia,samwcześniejzrozumiał,cokrzyknął
Macro.
–Raz…!
Pozostalimężczyźniodstąpiliodtrzeszczącegoi
kołyszącegosięwozu.Bobwciążpodtrzymywał
całąkonstrukcjęswoimciężarem.
–Dwa…!
Liamzamachnąłsiępałką,celującwkolejnąparę
rąk,imocnymuderzeniemrozgniótłjenakrwawą
papkę.
–TRZY!!!
Wszyscyobrócilisięnapięcieipotykającsię,
popędziliwgłąbalejki.Sandałyślizgałysiępo
zwierzęcychodchodachideszczówce,która
nakapałaprzeznoc.
Gdyprzeskakiwałprzezrachitycznąwewnętrzną
barykadę,Liamusłyszałtrzaskwalącegosięza
jegoplecamiwozu.Bobzostałnapozycji.
Blokowałswymwielgachnymciałemwlotdo
alejki,wścieklewymachującmłotemkowalskimo
krótkimtrzonku.Wózrozsypałsięwdrzazgi,
wystawiającklonanagradsypiącychsię
zulicypociskówprzeróżnegoautoramentu:
kamieni,strzał,wyrwanychzmurówcegieł.Ciało
Bobawmgnieniuokapokryłosięgęstąsiecią
nacięćizadrapań,zktórychniczymsyrop
wyciekałaszybkokrzepnącakrew.Wswoimczasie
jednostkapomocniczastawiałaczołakanonadom
dużowiększegokalibru,aleprzypadekBeki
dowodziłsmutnejprawdy–wystarczyjedna
zbłąkanastrzała,jednastrzała,któraprzebijekość
czaszkowąirozorzeorganicznyumysłwielkości
orzeszkalubwbudowanyprocesor,żebyklonpadł
martwyjakzwykłyczłowiek.
–BOB!Wracajtu!–wydarłsięLiam,
przekrzykująckakofonięgłosówodbijającychsię
odścian.
–Potwierdzam!–zadudniłBob.Powoliwycofywał
siępodnieustającymostrzałem,wciążwymachując
młotemiwstrzymująctłum.Wkońcuszybkosię
obróciłiprzeskoczyłprzezdrugąbarykadę,
dołączającdopozostałych.
Chwilępóźniejtłuszczazimpetemwpadłana
mniejsząbarykadę,tazatrzęsłasięniebezpieczniei
runęła,zamieniającsięwusypiskonógodkrzesełi
kawałkówpękniętychskrzyń,przezktórewdzierał
sięterazlasnógiramion,opadającychpałek,noży
isztyletów.
Wpowietrzunadichgłowamiświstałykamieniei
krótkie,naostrzonepale,pociskiwystrzeliwanez
procyibryłybłotazebranezulicy.Takiej
sąsiedzkiejawanturyLiamjeszczewżyciunie
oglądał.
Kilkupierwszychmężczyzn,którzyprzedarlisię
przezzaporę,szybkopadłowśródzwaliska
połamanychmebli,aresztaatakują
cychbłyskawiczniewycofywałasiępodgradem
pociskówsypiącychsięzbalkonówwokółplacu.
WirującymłotemBoborazkąsającyprzeciwników
mieczem
iwulgarnymjęzykiemMacrostanowilizaporęnie
doprzejścia.Skuteczniepowstrzymywali
wrzeszczący,rozwścieczonytłumprzedwzięciem
szturmembronionegoprzesmyku.
–Wypieprzaćmistąd,kundleawentyńskie!Do
budy,już!–Macroryczałnamężczyznstojących
kilkametrówoddźgającegopowietrzeczubkajego
miecza.Procesorwbabel-budziepracowałna
najwyższychobrotach,żebywiernieprzełożyćchoć
połowęzpotokubluzgów,którymicenturion
obrzucałwrogów.Ordynarnabrawurabyłego
żołnierzasprawiała,żeLiamnieprzestawał
nerwowochichotać.
–Tak!Dobudy,psiepomioty!–ryknął
prowokująco,poczymschyliłsię,podniósł
kamień,którywłaśniewylądowałpodjego
stopami,irzuciłgozpowrotemwtłum.
–Uważaj!–Macrouniósłtarczę,wysłużonąistarą
prostokątnątarczę,naktórejwciążwidniały
łuszczącesięinsygniaDrugiegoLegionu
wkomponowanewmotywrozwidlonejbłyskawicy.
Dźwignąłjąwgórę,osłaniającsiebieiLiamaprzed
dużymkawałkiembruku,któryktośwyciągnąłz
ulicyirzuciłponadgłowamitłumuwichstronę.
Bryłakamieniamocnogrzmotnęławtarczę,
tworzącwniejwyszczerbionerozcięcieiopadając
naziemięprzyichstopach.
Macroopuściłpuklerziwyszczerzyłzębydo
Liama.
–Jakzastarychdobrychdni!
ZanimpółsekundypóźniejLiamusłyszał
tłumaczenie,odniósłdziwnewrażenie,żestary
wiaruspyszniesiębawicałątąsytuacją.Albo
bawiłbysię…gdybynieusłyszałczyjegośokrzyku
INCENDIA,FLAMMA.
–Co?!–Macrozprzerażeniemspojrzałnaplac,w
kierunkuskąddobiegłkrzyk.
–Cosiędzieje?–zaniepokoiłsięLiam.
Nadgłowamiusłyszeliświstprecyzyjnie
wypuszczonejstrzały,któremutowarzyszył
pstrykającysyk.Liamujrzałniewyraźnąsmugę
dymuciągnącegosięzapociskiem.
Macrowścieklezmełłprzekleństwowustachi
ryknął:
–NIEEEE!!!
Powietrzeprzeszyłojeszczekilkapłonącychstrzał
prujących
wstronędrewnianychbalkonów.Ogień
błyskawiczniezajmował
ipożerałwyschniętedrzewo,plecioneztrzciny
parawanyisznuryprania.
–NIE!–ponowniezawyłMacro.–Tomoja
pieprzonawłasność!
ROZDZIAŁ60
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
KatonstałipatrzyłnaKamiennychLudzi,którzy
bezsłowamierzyligospojrzeniem.
–Wstępnatenobszarjestzabroniony–oznajmił
Stern.–Nieposiadaszuprawnień,żebyiśćdalej.
Natychmiastopuśćtomiejsce.
–Szukamśladówintruzówigrabieżcówwpałacu–
odparł
Katon.
–Rozumiem–spokojnieodpowiedziałStern.–
Muszęjednakpowtórzyć:niemaszprawawstępudo
tejlokalizacji.Odwróćsię
iodejdź.
Ciludzie–nie,nieludzie…temaszyny,kiedyś
niepokoiły
Katona.Choć,wprzeciwieństwiedozabobonnych
żołnierzypodjegokomendą,onsamnigdynie
widziałwnichnadprzyrodzonychistot.Wiedział
tylko,żeniezachowująsięjaknormalniludzie.Że
sądziwni.Przerażający.Terazczuł,żewpewnej
mierzepojmujeichnaturę.Tomachiny.Narzędzia.
–Wieszchyba,kimjestem,prawda?
–Potwierdzam.JesteśtrybunemKatonem.
–Rozumieszteż,żeimperatorprzekazałmi
wszelkieprerogatywynaczasswojejnieobecności?
–spokojniespytałKaton.–Dowodzęgwardią
pałacową.
–Potwierdzam.
–Cowięckryjesięzatymidrzwiami?
Sternpostąpiłkrokdoprzodu.Nieznacznie
przechyliłgłowę,jakbyprzysłuchiwałsięjakiemuś
ledwosłyszalnemuodgłosowi.
–Tościśletajnainformacja,trybunieKatonie.Nie
dysponujeszprzepustkąbezpieczeństwa
uprawniającądouzyskaniadostępudotych
informacji.
KatonprzyglądałsięKamiennemuCzłowiekowi.
Sternmrugał,jakbyraptemnabawiłsiętiku
nerwowego.Wjegozachowaniuznaćbyło
niepewność,zakłopotanie.
„Przepustkabezpieczeństwa.Cóżzadziwnafraza”–
pomyślałKaton.
–Chceszpowiedzieć,żeniemamodpowiednich
prerogatyw?Wręczprzeciwnie,mam.Imperator
uczyniłmniedowódcą…
–Zaprzeczam.To…wojskowastrefa
bezpieczeństwaUSA…to…–Sternprzerwałwpół
słowaizzakłopotaniemprzekrzywiłgłowę.–W
aktualnymtrybieoperacyjnymtoużytkowniko
loginie„Imperator”mapełnąkontrolę
diagnostyczną.–ZtwarzySternaznikało
zakłopotanie,jakbypowoliprzebijałsięprzeznie
jakiśautorytatywnygłoswewnętrzny.–Mamy
prawoużyćsiły,jeślinatychmiastnieopuścisztego
miejsca.–Stern,jużdużopewniejszysiebie,zbliżył
siędoniegookrokipołożyłswojąmasywnąłapę
nagłowicyzawieszonegoprzybiodrzemiecza.–
Natychmiastopuśćtomiejsce.
Katonpodniósłobieręcewgeściepoddania.
–Dobrze,dobrze…odchodzę.–Wycofałsiędo
głównegoholuipozwoliłzasłonieopaśćnaswoje
miejsceizamaskowaćwejściedowąskiego
przejścia.
Katonzrozumiał,żemłodakobietazprzyszłości
miałarację.Zatymimasywnymidębowymi
odrzwiamiznajdowałosięto,czegoszukali
przybysze:„technologia”zichczasów.Ichdroga
dodomu,sposóbnanaprawieniecałegobałaganu.
KilkaminutpóźniejtrafiłnaFronto,centurionstał
naplacu,wpatrującsięwniebopoprzetykane
wstęgamidymuunoszącegosięnadtarganym
zamieszkamiRzymem.
–Todobrymoment,powinniśmyichtusprowadzić
–powiedziałcicho.
–Tak,panie.
–Zabierzzesobąoddziałludziiprzyprowadźtu
naszychprzyjaciół.
ROZDZIAŁ61
Subura,Rzym
54roknaszejery
Salztrudemłapałapowietrze.Naplacopadała
gęstachmuradymuztrawionychogniemkamienic.
TrafiłanaMaddy.AlbotoraczejMaddyznalazłają
iprowadziłazarękęprzezmorzeskłębionychciał.
Pięćminuttemubijatykaprzeszławstanimpasu:
ostrzałciskanychztarasówpociskówwstrzymał
łupieżcówwalejce.Aleterazpolebitwyowiewała
mgłachaosu.Wkilkunastupunktachnapierwszym
idrugimpiętrzezapłonąłogień,dymokrywał
wszystkokocemdławiącychoparów.Lokatorzy
Macrozarzucilijużwalkizsąsiadamipróbującymi
wtargnąćnaichtereniterazwpaniceuciekaliz
płonącegobudynku.
Salcoiruszobijałasięocośzjednejidrugiej
strony,itylkocudemniewypuściłazdłoniręki
Maddy,gdyporwałjerójpędzącychnazłamanie
karkuRzymian.Alejka,którajeszczepięćminut
temuzdawałasięostatniądeskąratunku,
przeistoczyłasięwśmiertelnąpułapkę.
Nadgłową,gdzieśwchmurzekłębiącegosiędymu,
usłyszałatrzaskpłomienipożerającychbudynek.
–Maddy,musimystąduciec.Musimyznaleźćdrogę
wyjścia!
–Wiem!
Niemiałapojęcia,gdziepodzialisiępozostali.
LiamaiBobawidziałaostatnioprzydrugiej
barykadzie,gdyskuteczniepowstrzymywali
napierającymotłoch.Aletojużzamierzchła
przeszłość.Po
działna„atakujących”i„obrońców”
zdezaktualizowałsię,zostałotylkokilkasetekludzi
naoślepuciekającychzbudynkuprzezalejkę
zawalonąprzeszkodamiistosamiciał.Usłyszały
głośnetrzaśnięciedrewna,chwilępóźniejrząd
balkonówciągnącychsięnadjednymzboków
czworokątnegoplacuutonąłwtumaniedymui
runąłnaplac.Lawinasczerniałych,tlącychsię
żagwieksplodowaładeszczemiskieriopadłana
postrzępionemarkizyokalającepodwórze.Przez
szczelinęwdymieSaldostrzegłakobietęściskającą
wramionachdziecko,biedaczkautknęławrogu
placuzadwomakucykami,którewlepiały
rozszerzonezestrachuślepiawszalejącewokół
płomienie.Kobietęizwierzętauwięziłozawalone
rusztowaniedrewnianychpali.
RzymiankaspotkałasięwzrokiemzSal–jedyną
osobąpatrzącąwtejchwilinapodwórze.Matka
krzykiemwzywałapomocy,aleotoczyłająchmura
kopcia,podktórąszybkozniknęławrazz
dzieckiem.Naalejkęopadałystrzępypłonących
ubrań,rozżarzonepłachtyzasłoniparawanóworaz
setkigorejącychprzedmiotówcodziennegoużytku.
Utworzyłsięzatorludziprzypominającychżywe
pochodnie.
–Pomocy!–wydarłasięSal.–POMOCY!
Jejgłosutonąłwmorzułacińskichokrzyków
wyrażającychdokładnietosamopragnienie.
NiewidziałajużMaddy.Wciążkurczowotrzymała
sięprzyjaciółki,aleichsplecionedłonie
rozdzieliłyplecyiramionajakiegośstarca
niosącegonabaranawrzeszczącegoberbecia.
–Maddy!–wydarłasię.
–Tutajjestem!
„Umrzemy.Zaczadzimysięnaśmierćalbo
spłoniemy”.
Przedjejoczamistanęływydarzeniatamtegodnia–
ostatniegodniajejżycia.Przypomniałasobie,jak
staławzawalonejklatceschodowejrazemz
sąsiadamizichpiętra.Zmamajiipapaji,których
twarze,podobniejakjejbuzię,pokryławarstwa
upiorniebladegokurzu.Powietrzezalepiałagęsta
powłokasproszkowanegobetonuito
ksycznychgazów.Przypomniałasobieuczucie
dławiącejpaniki,przerażenia.Apóźniejbyłyjuż
tylkodźwięki,dźwiękiapokalipsy…dojmującyhuk
podobnydołoskotunadciągającegopociągu,
odgłoswibrującejpodstopamipodłogi.Ciężkie
oddechy,płacz,krzyki
iwspólneuczuciepierwotnegostrachu
odzierającegoichzespokoju–zprawadogodnego
rozstaniazbliskimi.Szeptypożegnaniatylkow
jakiśmagicznysposóbmogłydotrzećdo
adresatów.
ApóźniejpojawiłsięFoster…wyciągniętadłońi
skierowanatylkodoniejofertaratunku.
–OchJahulla,tylkonieto.Niepozwólciemitak
umrzeć.
–BOB!–krzyknęła.–LIAMIE!POMOCYYY!
Patrzyli,jakstrumieńludziwylewasięzalejkina
ulicę.Aleniebyłtowezbranypotokchyżo
umykającychobywateli,raczejlepkijaksyropz
melasywyciekpotykającychsię,wyczołgujących,
kaszlącychiwymiotującychpółtrupów.Ludzie
walczyliożycie,przedzierającsięprzezspiętrzoną
warstwęzwłok.
–TogłosSal!–prawiewykrzyknąłLiam.
–Potwierdzam–zgodziłsięBob.
–Och,Jezu…musimytamiśćijąwyciągnąć!
–Tytuzostaniesz,Liamie–rzekłBob,odwracając
sięwstronęzablokowanegowyjścia.
–Nie!Idęz…
Najegonadgarstkuzamknąłsięczyjśżelazny
uchwyt.PoczułnatwarzyognistyoddechMacro.
–Niechidziesam.
Liamzcałychsiłstarałsięuwolnićzuchwytu,ale
dłońRzymianinapozostawałazaciśniętaniczym
obcęgi.
–Niechidzie,chłopcze…jeślinaprawdęjestz
kamienia,przeżyje.
Liampatrzył,jakBobbeztroskowyrąbujesobie
przesiekęwmrowiskuwalczącychożycieRzymian
iznikawkipielidymu,którytryskałgęstym
gejzeremzwąskiejalejki.
Ponadkrzykamiwołającychopomocludziobaj
usłyszelitrzaskpłomieniradośniepożerających
resztkikamienicy.Tumanydymu,przybierającego
corazintensywniejciemnoszarąbarwę,buchałyjuż
zdosłowniewszystkichmałychokienek.Żółtawa
glinianafasadaosłaniającagołecegłybudynku
pękałapodwpływemspiekotyiopadałakawałkami
naziemię.Taksamocegłyizaprawamurarska…
pękały,kruszyłysięiodklejałyodkonstrukcjijak
skóraodmartwegociała,ciałagnijącegow
zawrotnymtempie,jaknaprzewijanymfilmie,w
którymżywatkankazamieniasięwszkielet
wkilkaminut.
Zmęczone,łaknąceodpoczynkunogiLiamaugięły
siępodnim,chłopakciężkoklapnąłtyłkiemna
środkubrukowanejulicy,padłnaziemięniczym
worekkoksuzrzuconyzfurywęglarza.Niebył
sam.Naulicypowstałłańcuchklęczącychna
kolanachileżącychnaplecachludzi,którzy
niecierpliwymihaustaminapełnialipłucaczystym
powietrzem.
Macrouklęknąłobokniego,wjegooczachlśniły
łzy.
–Głupki–mruczałdosiebie.–Głupi,głupiludzie.
Usłyszelihuk,głębokowkolumniezalegającego
dymucośwłaśnierunęło.Chybaściana,zktórejna
placpoleciałyfragmentypękającychpodwpływem
gorącacegiełiżarzącesiępodporyzwęglonych
rusztowań.
Liampoczułwilgoćnapoliczkach,cieknącełzy
wyżłobiłydwieczystebruzdywpokrytejsadzą
twarzy.
„Zginęli.Napewno.Wszyscy”.
Ogłuszającyłomotdobywającysięztumanów
kurzuustał,zastąpiłgonarastającytrzaskiryk
płomieni.Wezbranypotokludzi,którzysłanialisię
nanogachiostatkiemsiłwydostawalizognistych
oparów,skurczyłsiędopostacistrużkicudownie
ocalałychniedobitków.Tojużzpewnościąostatni
uratowanizpożogi.Liammiałniezbitąpewność,że
całaresztapechowcówzłapanychwśmiertelną
pułapkęalbozdążyłasięudusić,albospłonęłalub
zostałastratowana.
Oglądanazałzawionymioczamiscena
przypominałakalejdoskopmigocącychgwiazdeki
załamującychsiępromieniświatła.Poczuł
delikatnydotykczyjejśrękinaswoichplecachi
usłyszałgłębokibasMacropróbującegopocieszyć
gonieskładnymiżołnierskimisłowy.
AleLiamwmyślachpowtarzałsłowazwłasnego
żałobnegoleksykonu,wktórymniebyłonadziei.
„Przepadli…zostałemsam”.
„Samjakpalec”.
Cóżzasamolubnemyśli.Staćgotylkonalitowanie
sięnadsobąsamym?Musitakryczećisię
rozczulać?AcozMaddy,SaliBobem…cozjego
przyjaciółmi,rodziną–botoonibylijego
prawdziwą
rodziną,nawetniematkaiojciec,niewujkowiei
ciotki,poktórychzostałotylkowspomnienie
wyblakłychzdjęćzrodzinnego
albumu.
Macrowciążpoklepywałgodłonią.
Ach,gdybytylkowykazałsięwiększą
przytomnościąumysłu,gdybybyłsilniejszy,
szybszy,mądrzejszy…powinienbył,cholera,
zareagowaćszybciej.Mógłodbiecodbarykadyi
odnaleźćdziewczyny.Znaleźlibyjakieśwyjście.
Tak,napewnozdołalibyuciec.
RękaMacroopadałanajegoplecyzcorazwiększą
mocą.Nieklepałgojużotwartądłonią,raczejwalił
pięścią.Tomabyćpocieszycielskigest?Nagle
uświadomiłsobie,żebabel-budwjegouchuz
monotonnąnamolnościąprzekładasłowagłośnoi
uporczywiewrzeszczącegocośRzymianina.
<Spójrz.Spójrz.Spójrz!>.
Liam,otarłszytwarzzbłotaiłez,spojrzał.
Rozmazanarzeczywistośćnabierałaostrości.
Zobaczyłdokładnieto,czegosięspodziewał:gęstą
kurzawędymuunoszącąsięspiralnienad
szkieletemczynszówkiMacroiulicępełną
pokrytychsadząciał.
Alechwilępotemwyłowiłwzrokiemsilny,
barczystyzarysszarżującegoprostonanichbyka.
Nie,niebyka…bobestiabiegłajakczłowiek,na
parzeludzkichnóg.TomusibyćMinotaur.
Nie,nieMinotaur.Łbaniewieńczyłyżadnerogi–
tylezdążyłdostrzec.Jeszczerazprzetarłoczyi
uświadomiłsobie,żezpłucMacro,którynie
przestawałokładaćgopięściamipoplecach,
wydobywasięochrypłyokrzyktriumfu.
Minotaur,olbrzymiapostaćokopconaczarnąjak
nocsadzą,zaryławziemiętużprzedLiamem.Z
gigantycznychbarkówściągnęładwaosmalone
garby–którewcześniejomyłkowowziąłzarogi–
ipostawiłajenabruku.Garbyzaczęłycharkać,
kasłaćiwymiotować.
–Niewielkieoparzeniaizadrapania.Możliwe
niegroźnewewnętrznepoparzeniatchawicyi
przewodównosowych.Zagojąsię.Nicimnie
będzie–huknąłMinotaur.
Naglecalutkaprzedniaścianakamienicyrunęła,a
wniebowzbiłasięgrzybiastachmurabuchającego
żaruipopiołu.
–Wprzeciwieństwiedotwojegodobytku,Lucjuszu
KorneliuszuMacro–trzeźwododałBob.
Pochwiliusłyszelistukotpodkutychsandałów
żołnierskichuderzającychobrukoraznarastający
szczękzbroiipobrzękiwanieuprzęży.
MacroodwróciłsiędoFronto.
–Trochęsięspóźniłeś!
Frontonieodrywałwzrokuoddopalającejsięjuż
nadobreinwestycjiemerytalnejMacro.
–Całemiastostoiwpłomieniach.Zamieszki
wybuchływewszystkichdzielnicach.–Spojrzałna
MaddyiLiama.–PrzysłałmniepowasKaton.
Maddy,któracharczałajakopętana,wypluwającna
brukdrobinkiczarnejjaksmołaflegmy,przetarła
usta,aleniemającsiłypowstaćzklęczek,zadarła
tylkogłowęiutkwiłanieprzytomnywzrokw
oficerze.
–Chce…chcesz…naszabraćdopałacu
imperatora?
–Tak,natychmiast.Czasgoni.
ROZDZIAŁ62
OkoliceRzymu
54roknaszejery
Kaligulapatrzyłnafalująceiczarnejaklegion
karaluchówpole:tysiącekrukówobsiadłozwłoki
pomarłych,równieżnaniebienadpobojowiskiem
wirowałyipikowałychmaryptaków.Polaśmierci
ciągnęłysiędalekopozahoryzont.Czerwonetuniki
martwychlegionistów,żołnierzyzDziesiątegoi
Jedenastego,usiałyoliwkowozielonątrawę
wzgórzajakszeregdzikichmaków.
Losybitwyrozstrzygnęłysię,zanimsłońce
osiągnęłozenit.
Wniespełnapółgodzinyudałoimsięzgnieśći
rozgromićdwalegiony.Kaligulaobserwował
rozwójwydarzeńnapoluwalkizwysokości
drewnianejplatformy,którąwzniesionoranow
bezpiecznejodległościodepicentrumzmagań.
OddziałkilkunastuKamiennychLudziposzedł
przodem.Uformowaliklinizłatwościąprzebilisię
przezustawionąwszachownicękolumnęLepidusa.
Kamienni
Ludziezatracilisięwwirzewalkiiszybkozniknęli
zpolawidzenia,alenietrudnobyłoustalićich
dokładnąpozycjęwnatłokużołdactwa,towokół
nichrozbrzmiewałobowiemnajwięcejokrzyków,
towokółnichtworzyłysięnajwiększeprzypływyi
odpływylśniącegomorzahełmówizbroi.
PozakończeniukrótkiejbitwyKaligulapotrafił
precyzyjnieokreślićobranąprzezjegoelitarną
jednostkętrasę,boznaczyłjąszlakmakabrycznie
poćwiartowanychciał.Wyglądałototak,jakbyktoś
celowopozbierałzabitychprzezklonyżołnierzyi
ichkończyny,
apotemułożyłznichwąskikobierzec,aleję
postrzępionychkorpusów,pokruszonychkościi
wyszczerbionegożelastwa.KamienniLudzie
okazalisięniezniszczalni,niemal.Podmieczami
żołnierzyLepidusapadłoczterechznich.Pokonał
ichzharmonizowanyostrzałłuczników.
Naszpikowanistrzałamijakegipskielaleczki
chwialisięniczymgigantycznejeżozwierze,ażw
końcupadlinaziemięzupływukrwi.Alelosy
bitwyrozstrzygnęłysiędużowcześniej,bojego
herosipoczynilizbytdużestratywarmiiwroga:
złamaliszyklegionówizmusiliwiększość
legionistówdoucieczkigdziepieprzrośnie.
Kaligulajeszczerazobjąłwzrokiemżałosne
pobojowiskozasłanezwłokamiodważnych
rzymskichobywateli,lasludzkiejpadlinydziobanej
przezwygłodniałeptaszyska.Trudnodługo
napawaćsięzwycięstwem,patrzącnatakirezultat
zmagań.Westchnąłzesmutkiemiodwróciłsię,byz
pogardąspojrzećnagenerałaLepidusa,który
klęczałujegostópwporwanejizachlapanejkrwią
tunice.PachołkowieKaligulizdążylijużnajego
rozkazzedrzećzbrojęzniegodnegozdrajcy.
–Postanowiłeśwziąćsprawywswojeręce…teraz
poniesiesztegokonsekwencje.–DłońKaliguli
spoczęłanarękojeścimiecza.–Coty,nabogów,
sobiemyślałeś?Żecosięwydarzy?Cooo???
Lepidusnieodrywałoczuodgładzącychgłowicę
mieczapalcówKaliguli.
–Ja…janiemiałemwyjścia.Ja…
–Onie,kochanyLepidusku,tyjaknajbardziej
miałeśwyjście.–Kaligulapatrzyłnaniegoz
grymasemdezaprobaty.–Mogłeśprzyjśćdomnie
wchwili,gdytenżmijowatyjęzor,tenobrzydliwy
starzec,Krassus,zacząłprzesyłaćcizdradliwe
liściki.Mogłeśprzynieśćmidowodyzdrady,
udowodniłbyśwówczas,żejesteśgodzienzaufania.
Alenie…zdecydowałeśinaczej.
–Ale…Krassuszadbałoto,żebyrzucićnamnie
cieńpodejrzenia!Formułowałswojelistytak,aby
czytającajeosobamiaławrażenie,że
rozmawialiśmyjużo…o…
–Zamachunamnie?
Lepidusnabrałwodywustaispuściłwzrok,
pokonany.
–NawetjeślilistyKrassusawskazywałynatwój
współudział…powinieneśbyłdomnieprzyjść.
Zrozumiałbym.Okazałbymsprawiedliwe
miłosierdzie.Nabogów,niejestempotworem,
Lepidusie.
–Ja…ja…zostałemwywiedzionywpole.
Wykorzystany.
–Och,wywiedzionywpole.
–Bałemsię.
Kaligulauklęknąłnadgenerałem,uniósłpalcem
jegoobłypodbródekispojrzałmuprostowoczy.
–Bałeśsię?Mnie?Dlaczego?Czegotusiębać?
Pragnętylkoszczęścianaswszystkich,wszystkich
Rzymian.–Powstałzklęczek.–Strach…toźródło
twejzguby.Jesteśzwykłym,przestraszonym
starcem.Wprzyszłościbędęrekrutował
godniejszychludzidoswoichlegionów.–Powoli
wyciągnąłmieczzpochwy.
–Błagam!
–Och?Śmieszmniebłagać?Potymwszystkim
maszjeszczeczelnośćprosićolitość?
Lepidusenergiczniekiwałgłową.
–Nie…niemiałemwyboru!Musiałemprzecież
cośzrobić!
–Awięcpodjudzilicię…przymusilidozabiciai
zastąpieniamnie.–Kaligulasięuśmiechnął.–Aty
najwyraźniejpomyślałeśsobie,żemógłbyśmnie
zastąpić.
–Nie…niewierzyłem…
–Dziśranowcaleniebyłocitakprzykro,gdy
szykowałeśswojelegionydobitwy.Planowałeś
zapewnespędzićnastępnąnoc
wmoimłóżku,wmoimpałacu.Zamierzałeś
obwołaćsięimperatorem,przywdziaćmojeszaty.–
Kaligulazachichotał.–Choćsąpięćrozmiarówza
małe.
Uniósłswójgladiusizawiesiłczubekostrzaprzed
twarząLepidusa.Odbityodwypolerowanejklingi
promieńświatłaporaziłgenerała.
–Moimilegionamiwinnidowodzićlepsiludziniż
ty.Młodsi,
odważniejsi.Godniejsizaufania.Aterazposłuchaj
mniedobrze,
Lepidusie,możeudacisięodrobinępoprawić
swojąsytuację…wystarczy,żepodasznazwiska
innychuczestnikówtejniedorzecznejszarady
Krassusa.
Generałnerwowooblizałspierzchnięteusta.
–Myślę…myślę,żemójtrybun,Atellus,jestwto
zamieszany.Teraz…gdyotymmyślę,jestemotym
całkowicieprzekonany.
Kaligulazerknąłnaciałotrybunarozciągniętena
trawietużobok.
–Cóż,ciężkomuterazbędziezaprzeczyć,nie
sądzisz,Lepidusie?
–Byliiinni….Jestemprzekonany,żespiskowców
byłowięcej…Tak,Krassusaodwiedzałrównież
Cyceron…iPaulus.Cidwaj…
Kaligulakiwałgłowązwyrazemojcowskiejtroski
natwarzy.
–Oniebolepiej.Dobrze,Lepidusku.–W
zamyśleniupodrapałsięponosie.–Tedwastare
prykinapewnomogły,wtakiczyinnysposób,być
wtozamieszane.Ktojeszcze?Hmmm?Ktoostatnio
dotrzymywałKrassusowitowarzystwa?
Lepidusstrzelałniespokojnieoczymanawszystkie
strony,usiłującwyłowićzpamięciwięcej
nazwisk…twarzy…
–Twójtrybun!Tennowy!
–Co?–Kaligulawzdziwieniuzmarszczyłbrwi.–
Niemaszchybanamyśli…Katona?
Lepiduspodniósłwzrokiporazkolejnyzzapałem
skinąłgłową.
–Tak!Tojedenznich!Jestem…jestem
przekonany!
–Katon–mruknąłKaligula.
–Krassusskontaktowałsięzemną…nietakdawno
temu…rzekł…
–Corzekł?
–Żemakogośwpałacu,wnajbliższymotoczeniu
cesarza.Kogoś,ktomożesiędociebiezbliżyć!
Kaligulaprzywołałwpamięcikilkarozmów,które
przeprowadziłzKatonem.Trybunzawszesprawiał
wrażenierzetelnegoikompetentnegożołnierza.
Choć…„KamienniLudzie,panie…Czyniepo
winieneśwysłaćichnaczelearmii?...Pozostawiętu
swojąkohortę,panie…żebystrzegłaciebie…”.
Kaligulaobróciłsięnapięcie,szukającwzrokiem
prefektaKwintusa.
–Kwintusie,wracajzeswojąjazdądoRzymu!–
Skinieniemgłowywskazałpięciupozostałychprzy
życiuKamiennychLudzi
woliwkowozielonychzbrojachzachlapanych
czarnymikroplamizeschniętejkrwi.–Weźichze
sobąikażaresztowaćtrybunakohortypałacowej!
–Panie?
–Tojedenznich,Kwintusie!Zdrajca!Pojmijgo.
Żywcem.Rozumiesz?
–Tak,panie.
–Igotujcałągwardiędowymarszu.
–Cezarze,bitwadopierodobiegłakońca!
Potrzebują…–Zamilkłpodciężaremspojrzenia
imperatora.
–Gotujichdowymarszu–powtórzyłłagodnie
Kaligula.
Prefektskinąłgłową,zasalutowałiodszedł
wykonaćrozkaz.
Kaligulaponowniespojrzałnawijącegosięujego
stópgenerała,najegowykrzywionąioblanąpotem
twarz.
–Dziękujęci,Lepidusie–rzekłzroztargnieniem.I
szybkimruchem,bezzbędnegonamysłu,
zamachnąłsięmieczemjaktasakiem,pozwalając
ostrzuopaśćzimpetemnakarkgenerała.Gejzer
krwiniezdążyłjeszczeopaśćnapiaszczystygrunti
wysuszonątrawęwzgórza,gdyKaligulaobróciłsię
napięcieiruszyłdonamiotu,żebyzrzucić
ciasnawąiniewygodnązbroję.Powrotnymarszdo
Rzymuzajmiecałyranekipopołudnie.Możezdążą
przedzmierzchem…jeśliwyrusząniebawem.
Usłyszałjeszcze,jakciałogenerałazajego
plecamiwalisięwreszcienaziemię.Wszędzie
dookoławykrzykiwanorozkazywydaneprzez
KaligulęKwintusowi.Pocałejokolicyrozlałsię
szczękekwipunkupięciutysięcywycieńczonych
ludzipowstających
zziemi,bywypełnićwolęimperatora.
ROZDZIAŁ63
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
–Niemogęcięprzepuścić,panie…–Option
skrzywiłsięzzażenowaniem,bowłaśnieodmówił
wykonaniapoleceniawłasnegocenturiona.
Wyciągnąłszyję,żebyprzezokratowanyotwór
lepiejprzyjrzećsiępokrytymsadząkocmołuchom,
którzystaliobokFronto.–Niewolnomiwpuszczać
nikogonaterenpałacu,panie.–Nerwowo
przełknąłślinę.–Takiedostałemrozkazy,panie.
–Rozkazy,drogiSeptymusie,tociwydajęja.
Otwierajmitewrota,alejuż!
OptionpopatrzyłnaFrontozezbolałymwyrazem
twarzy.Samjużniewiedział,czegosiębardziej
obawiać:niechybnegoopieprzuod
rozwścieczonegocenturionaczygniewuKaliguli,
którymożeodkryć,żebezjegowiedzyprzez
północno-wschodniąbramędopałacuwpuszczono
obcych.
–Czytozrozkazucesarza,panie?
Frontowestchnął.Jużmiałzalaćoptionapotokiem
obrazowychbluzgówwymierzonychwjegomatkę,
babkęiwszystkichpociotkówdopiątegopokolenia
wstecz,gdyobokpodoficerapojawiłsię
Katon.
–Spokojnie,Septymusie.Wpuśćich.Tomoja
własność.Kazałemichsprowadzićnaterenpałacu,
tutajbędąbezpieczni.
Optionspuściłwzrokipotulnieskinąłgłową.
–Rozumiem,przepraszam,panie…jatylko…
Katonnakazałmuzamilknąćiuśmiechnąłsię.
–Dobrzesięspisałeś,sumienniewykonywałeś
rozkazy.
Rygielodsuniętoiżelaznewrotaotworzyłysiędo
wewnątrz.Frontorzuciłswemuoptionowi
nienawistnespojrzenie,wprowadzającoddziałna
terenpałacowychogrodów.Wrotazhukiem
zatrzasnęłysięzanimi.
Katonwpierwobrzuciłspojrzeniemstaregodruha
Macro,poczymprzeniósłwzroknaMaddyi
pozostałych.
–Cosięstało?
–Pożarsięstał–warknąłMacro.–Szlaktrafił
mojąinwestycję.Mójfunduszemerytalny,
wszystko.
–Płomienietrawiącałemiasto–rzekłFronto.
Katondoskonaleotymwiedział.Wpowietrzuczuć
byłospalenizną,ananiebiezawisłachmuradymu.
–Natychmiastkażswoimludziompowrócićna
stanowiska,centurionie–zwróciłsiędoFronto.
–Takjest,panie.
KatonodczekałażFrontoskończywykrzykiwać
rozkazy,alegioniścirozejdąsięnawyznaczone
pozycjenatereniepałacu.
–ZabioręwasdoŚwiątyniNeptuna–rzekłKaton.–
Sądzę,żeodnajdziecietamto,czegoszukacie.
Przedmioty,któreniegdyśnależałydoGości.
–Znalazłcoś!–powiedziałaMaddy,zerkającna
LiamaiSal.
–Co?Wehikułczasu?–znadziejąwgłosie
zapytałaSal.
–Możesznastamterazzaprowadzić?–spytała
Maddy.
–Mogę.Alejestpewienproblem–ciągnąłKaton.–
WejściapilnujątrzejKamienniLudzie.
GdyLiamprzetłumaczyłSalsłowatrybuna,
rozczarowanaHinduskawestchnęła.
–Jakmyślicie,waszabestiazdołapokonać
wszystkichnaraz?–KatonspojrzałnaBoba.
–Tolżejszemodelebojowe–odparłBob.–
Prawdopodobieństwosukcesujestduże.
–Pomożemyci–zaoferowałsięMacro–jeśli
oczywiściebędziesztejpomocypotrzebował.
Wszystkietrzyjednostkiwykryłysłabysygnał
dokładniewtymsamymmomencieinatychmiast
spotkałysięwzrokiem.Nieznanykod
identyfikacyjnybyłsłabyiniewyraźny,topojawiał
sięwpoluzasięgu,tozniegoznikał.
–Toniejedenznas.Innyproducentsystemu.–
Sternzmrużyłoczy.–Nagłówekpakietuwtagu
identyfikacyjnymnośnikawskazujenastarszą
wersjęsystemu.
DwajtowarzyszeSternaskinęligłowami.
–Wer.2.3.11.
–Potwierdzam.–CyfrowyumysłSternarozbiłkod
naelementypierwsze.
[INFORMACJA]
TypModelu–WzmocnionyModelBojowyW.G.
Systems
Numerserii–4039282
Rokaktywacji–2054
Systemoperacyjny–Wer.2.3.11
–Czytajednostkastanowizagrożenie?–spytał
jedenzKamiennychLudzi.
–Jeżelinarazinaszwankwolęnaszego
użytkownika,obierzemygozacelataku–odparł
Stern.
–Tociężkimodelbojowy,Sternie–zauważył
Kamienny
Człowiek.–Jestcięższyniżmy.
Zuznaniemzerknąłnatowarzysza,ciekawatanutka
niepokojupobrzmiewającawjegogłosie.Tę
emocjonalnąoznakęstresumusiałpodpatrzeću
któregośzludziiterazdośćprzekonującoją
imitował.
–Nasjesttrzech.Mamyprzewagęliczebną.
–Ajeślidysponujelepsząbroniąniżmy?
Sternwzamyśleniupokiwałgłową.Tomożebyć
problem.Choć
całatrójkawciążnosiłapoligrafenowepancerze,to
brońmielibezużyteczną:zwykłerzymskiegladiusy
ipilum.
–JednostkoChuck?JednostkoButch?Mamdlawas
rozkaz.
–Słuchamy.–Klonystanęłynabaczność.
–Zlokalizowaćiobserwować.Zidentyfikowaćbroń
obcejjednostkiizaraportować.
–Takjest,sir.
Sternpatrzył,jakznikajązazasłonąiwsłuchałsię
wcichnącyodgłosichkroków.Musiałteraz
wykonaćkilkaprostychobliczeńzapomocą
swojegocyfrowegoumysłu,opracowaćkilka
scenariuszy
bojowychiocenić,czytanowajednostka
pomocniczaspróbujeuniemożliwićimwykonanie
poleceńtymczasowegoużytkownikaKaliguli.Ale
wjegowłaściwymumyśle,mikroskopijnym
różowawymmięśniupołączonymsieciącieniutkich
synapszprzewodamidanych,kołatałasię
uporczywamyśl:jaktomożliwe,żejednostka
pomocnicza–takajakoni,choćnieznacznie
starszegomodelu–znalazłasięwstarożytnym
Rzymie.
ROZDZIAŁ64
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
–Jestukrytawbocznejodnodzeholuzaportykiem
wejściowym–wyszeptałKaton.–Znajdzieciejąza
jednąztrackichkotarzawieszonychnaścianiepo
prawejstronie.–OdwróciłsiędoMaddyiLiama.–
CzywaszKamiennyCzłowiekzdołaodwrócić
uwagęchoćjednegoznich?
–Wszystkozależyodtego,jakiewydanoim
rozkazy.–Maddywzruszyłaramionami.–Prawda,
Bob?
–Potwierdzam.Jeżeliobronakorytarzamadlanich
wyższypriorytetniżpróbawyeliminowania
potencjalnegozagrożenia,
zpewnościąniepuszcząsięzamnąwpogoń.
–Wtakimwypadkubędziemyzmuszenistawićim
czoła–rzekłLiamizwróciłsiędoBoba:–Jak
sądzisz?Zdołamyichpobić?
–Tomożliwe.
–Możliwe?–westchnęłaMaddy.–Dobrze…
uznajmy,że„możliwe”namwystarczy.
–Notozaczynamy?–niecierpliwiłsięKaton.
–Jednąchwilę–rzekłBob,przekrzywiającgłowę.
Zamrugałoczami.
–Ocochodzi?–spytałLiam.
Bobzzadowoleniemskinąłgłową,cośmusiało
przebieczgodniezjegomyślą.
–Dezaktywujęsiećlokalnejkomunikacji
bezprzewodowej.
–WyłączyłeśswojeWi-Fi?–Maddypoklepałago
poramieniu.–Świetnypomysł.
Katonpowiódłichprzezogrodywzachodniej
częścikompleksupałacowego,wkierunkukordonu
pretorianówstrzegącychzachodniegoportyku.
Żołnierzespodełbapatrzylinaumorusanychsadzą
ludziidącychwtowarzystwietrybuna,aleKaton
chłodnonakazałimskupićsięnaobowiązkachi
uważnieobserwowaćmuryobwodowe,boanuż
jakaśbandarzezimieszkówspróbujewykorzystać
panującywcałymmieściechaosiwedrzećsiędo
środka.
Minęlistrażeizrozgrzanegopopołudniowym
słońcemdziedzińcaweszlidochłodnego,ciemnego
wnętrzapałacuKaliguli.Szliwśródmarmurowych
kolumn,stąpającpomisternej,wielobarwnej
mozaiceułożonejnaposadzce.
–Wow,tototalnieodjechane–wyszeptałaSal.I
choćstarałasięmówićmaksymalnieprzyciszonym
tonem,jejszeptrozniósłsięechemw
przeogromnymwnętrzu.
–Kompleksjestpusty,zostalitylkoKamienni
Ludzie–rzekł
Katon.–Pałacowychniewolnikówzamkniętow
pomieszczeniachsłużby,amoiludziepilnująwejść
przedbudynkiemipatrolująogrody.Niematu
nikogooprócznas.
–Wktórąstronę?
Katonwskazałprzedsiebie.
–Tamjestgłównykorytarz.
Trybunwskazywałdrogę,przyjegoboku
maszerowałBobtrzymającywobudłoniach
krótkiemiecze.Tużzanimi,nerwowozaciskając
dłonie,szłyMaddyiSal.TyłówpilnowaliLiami
Macro,niespokojniezerkajączaplecyibadając
wzrokiemzacienionekolumnamizakamarki.W
mrokachpałacunawetnajlżejszyoddech
pobrzmiewałechem,astukotsandałówwydawałsię
absurdalniegłośny.
Wreszcieujrzeligłównykorytarz,szerokijak
rzymskigościniec.Strzelisteścianyłączyłysięz
sufitemozdobionymkunsztownymifreskami
przedstawiającymiczyjeśheroiczneczyny–
przypusz
czalniesamegoKaliguli.Sklepienieznaczyłymałe
świetliki,przezktóredośrodkawpadałycieniutkie
promienieświatła,któreprzeszywałymroki
skośnieopadałynamozaikowąposadzkę,prawie
jaknowoczesnepunktowereflektory.
Katon,unoszącprawądłoń,wskazałkieruneki
ruszyłprzodem.
Powoli,krokzakrokiem,szliwzdłuższerokiego
hallu,wreszcieKatonzatrzymałsięiwskazał
delikatniełopoczącązasłonę.
Pozostaliskinęligłowami.
Bobprzeciąłkorytarzistanąłtużprzedstorą.
Poruszałniąprzeciągchłodnegopowietrza.Liam
poczułlekkipowiewnaskórze,gdyrazemzMacro
iKatonemdołączylidojednostkiiunieślitrzymane
wpogotowiumiecze.
Wtemogarnęłogoznajomeuczucie,paraliżujący
strach,któryodczuwałilekroćmusiałsięmierzyćz
nadciągającymniebezpieczeństwem.Nogidrżały
mujakwąsikigryzonia.Ustaschłynawiór.Zerknął
naMacro.Spodczarnejbrodywiarusawyzierały
wyszczerzonewekscytacjizęby.Twarzstojącego
zanimKatona,
ogłowęwyższego,okryłamaskachłodui
niewzruszonegospokoju,niemaljakuBoba.Dla
obumężczyznbyłtonajwyraźniejchlebpowszedni
–potrafilinatychmiastprzejśćwstanpełnego
skupieniaprzedwalką.Wsłuchaćsięwostatni
oddech,ostatnieuderzenieserca,apóźniejwpaśćw
kontrolowanyszałizatracićsię
wkrwawejjatce.
„Dlaczegojanigdytakniewyglądam?”–westchnął
Liam.
Katonobrzuciłpozostałychostatnimspojrzeniem,
poczymnachyliłsięiodciągnąłkotarę.
ROZDZIAŁ65
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Maddyażzaparłodechwpiersiach.Stałtużza
zasłoną,naszerokorozstawionychnogachiz
obnażonymmieczem,zupełniejakbyjużod
jakiegośczasucierpliwietamnanichczekał.Sam
widokjednostkizaskoczyłdziewczynę:ta
niewyobrażalnahistorycznaaberracjapasowałatu
jakkwiatekdokożucha.Stojącawmigocącym
świetlelampoliwnychzuniesionymgladiusemw
jednejitarczągladiatora
wdrugiejręcejednostkaroztaczała
dwudziestopierwszowiecznąaurę.Czołastawiłim
żołnierzwoliwkowozielonymumundurowaniu.
Żołnierzubranywopancerzonąpoligrafenową
kamizelkę,naramienniki,nałokietnikiiczarnebuty
wojskowe.Napierwszyrzutoka–wyjąwszymiecz
itarczę–nieróżniłsięniczymodkomandosówz
jednostekspecjalnych.Nierazwidziała
zarejestrowanewtrybienoktowizjiziarniste
nagrania,naktórychpodobnemuKomandoFoki
spuszczałysięnalinachzdachówwkryjówkachAl
Ka’idy.
–Niemacietuwstępu–powiedziałniemal
kurtuazyjnie.–Natychmiastopuśćcietomiejsce.
–Odsuńsię.–Bobpopatrzyłmuprostowoczy.
KomandosdłuższąchwilęprzyglądałsięBobowi.
Naglewjegooczachzapłonąłognikzrozumienia.
–Jesteściężkimmodelembojowym.
–Potwierdzam–odparłBob.–Atyjesteś
wielozadaniowymmodelemrozpoznawczym.
Nowszawersja?
–Takjest.–Uśmiechnąłsię.–Wyszliśmyztaśmy
produkcyjnejtegosamegoproducenta.
Maddymogłabyprzysiąc,żeklonyszybkoskinęły
głową,jakbychciałypowiedzieć:„Miłocię
poznać”.
–Odsuńsię–powtórzyłwreszcieBob.
–Niemasztuwstępu.
–Naszepriorytetysąsprzeczne.
–Zgoda.
Robotymrugałyprzezułameksekundy,niemal
jednocześniedochodzącdotejsamejkonkluzji,ale
tokomandos-jednostkazareagowałszybciej.Pchnął
mieczemzszybkościąatakującegowęża,kierując
ostrzewkarkBoba.Bobodskoczył.Zbytwolno.
Czubekmieczaprzeszyłskórętużnadobojczykiem.
Bobniepozostałdłużny,trzymanymwprawej
dłonimieczemwymierzyłpotężnysierpowycios.
Komandosztrudemsparowałuderzenie,w
ostatniejchwiliunosząctarczę,którazawibrowałaz
ogłuszającymbrzękiem.Niemalwtejsamej
sekundzieBobpchnąłdrugimmieczem,celującw
przeponęjednostki.Albozadziałałbojowymoduł
prognostyczny,alboklonzareagował
instynktownie,boprzewidziałruchBobaizrobił
błyskawicznyunik,zgodnymBekiwdziękiem
primabaleriny,wyszarpującprzyokazjiostrzez
ramieniaprzeciwnika.
Macrozrobiłwypadizaatakowałwrogaswoim
gladiusem.Klonopuściłzakrwawionąklingę
sprzedtwarzyBobaizłatwościąsparowałcios
Macro,ostrzastarłysięwirytującymzgrzycie.
Bobponowniespróbowałzaskoczyćklonaciosem
zprawej,wyprowadzająccięcienapłask.Ostrze
znowutrafiłowopuszczonątarczę,wkorytarzu
rozległsiękolejnybrzdęk.
Tymrazemjelecmieczazaczepiłozakrzywioną
krawędźtarczy.Tymlepiej,wykorzystaswoją
krzepę.Bobzcałejsiłyszarpnąłprawądłonią,
wyrywającmałągladiatorskątarczęzuchwytu
klona.Udałosię,tarczapofrunęłaprostonaścianę
korytarza.
Komandos-jednostkacofnąłsięokrok.Wodził
wzrokiemmiędzyBobem,MacroiLiamem,który
niepewniepodchodził,żebyimpomóc.
–Liamie!Nie,zostań–syknęłaMaddy.
–Przegrasz–zadudniłBobdojednostki.–Poddaj
się.
–Lepiejgoposłuchaj,przyjacielu–warknął
Macro.
Komandosprzyczaiłsięjakgrzechotnikgotowydo
kąsania,zręcznieprzekładającmieczzjednejręki
dodrugiej.
–Niemacieprzepustkibezpieczeństwa,niemożecie
przejśćdalej.Odejdźciestąd.
MacroiLiamostrożnieobchodzilijednostkęzobu
stron,Katonstałskoncentrowanynaprzeciwko
KamiennegoCzłowieka.Jednostkamusiała
zdecydować,któregoztrzechprzeciwników
zaatakowaćnajpierw.Maddyobawiałasię,żejuż
dokonaławyboruizidentyfikowałaLiamajako
najsłabszeogniwo.Onjedenniebył
wtymgronieżołnierzem.
–Liamie!–wydarłasięMaddy.–Wycofajsię.
–Spokojnie,Mads,umniewszystkocacy!–
odkrzyknąłprzezramię.
Komandos-jednostkanatychmiastwykorzystałto
chwilowerozkojarzenie.
RzuciłsięwkierunkuIrlandczyka,mierząc
mieczemprosto
wżołądek.Żelazozniknęłowfałdachlnianejtuniki,
aLiamryknąłzbólu.Klonszybkimruchem
wyciągnąłochlapanykrwiąchłopakabrzeszczot.
Liamzłapałsięzabrzuch.Gdyopadałnakolana,na
tunicewykwitłakarmazynowaplama.Macro
zamachnąłsięstarymmieczemnaodsłonięte
biodroklona.Alemózgkomandosapracowałna
podwyższonychobrodach,dziękinanosekundowej
analizieskutecznieprzewidział,gdziepadniecios
wiarusaisparowałuderzenieszybkimruchem
ostrza.Naszczęścieatakzobustronzwiązałklona,
któryblokowałciosMacro,adrugąrękędopiero
odsuwałodLiama.Nijakniemógłwięcobronićsię
przedsiepnięciemBoba,któryciąłzgóry.Ostrze
trafiłowgłowęjednostki–przeszłoprzezczaszkęi
ugrzęzłowystarczającogłęboko,bykatastrofalnie
ibezpowrotniespustoszyćorganiczno-silikonową
platformękontrolną–mózg.Sternzachwiałsięna
nogach,awjegoszarych
oczachzapłonąłwyrazcałkowitejdekoncentracji.
Naczołowystąpiłakrewicienkąstrużkąspłynęła
międzybrwiami,wzdłużlewejstronynosailewego
policzka.Wydyszałcośniezrozumiale,poczym
upadłprostonatwarz.Nieżył.
–LIAMMMIE!–ryknęłaSal,rzucającsięwjego
kierunku.Popędziłaprzezkorytarziprzywarłado
klęczącegonaziemiizasłaniającegorękamibrzuch
przyjaciela.TwarzIrlandczykapokryłaupiorna
bladość,naskóręwystąpiłylepkiekroplepotu.
–Ach,Jezu!Toboli.
Maddyteżjużprzynimklęczała.
–Liamie?–Jejgłosdrżał.–Liamie,wyjdzieszz
tego?
Ażskrzywiłsięzbólu.
–Czyjawyglądamjakdoktormedycyny?Skądu
lichamamwiedzieć?!
MacroiKatondołączylidodziewczyn.
–Macronierazopatrywałswoichludzinapolu
bitwy–podpowiedziałKaton.
–Niechnonaciebiespojrzę,chłopcze–
zaoferowałsięcenturion.
BobchwyciłMaddyzaramię.
–Mamymałoczasu,Maddy.Pozostałejednostkisą
gdzieśwpobliżu.
–WaszKamiennyCzłowiekmasłuszność–rzekł
Katoniruchemgłowywskazałdrzwinakońcu
korytarzyka.–Jeślito,czegoszukacie,tamsię
znajduje…powinniściesiępospieszyć.
MaddyprzeniosławzroknaLiama,któryleżał
rozciągniętynamozaikowejposadzce.Biedak
wyglądałjakspopielałyduch.Macrorozdarł
splamionąkrwiątunikęiuważniejprzyjrzałsię
ranie.
–Sal…–powiedziała.
Hinduskakiwnęłagłową,zrozumiała.
–Przypilnujęgo.Idźznimi.
MaddywstałaipodążyłazaBobemiKatonemw
stronęciężkichodrzwi.Obaskrzydłablokował
grubyżelaznyrygiel.Bobprzesunął
gozłatwością,wdółtajemnegokorytarza
popłynąłciężkichrobot.Maddydotknęłaklamki.
–Ostrożnie–ostrzegłKatonistuknąłwciężkie
odrzwiazwiniętąpięścią.–Tedrzwiwyglądająna
takie,którezbudowanopoto,żebyniedałosięich
wyważyćodwewnątrz,aniejakozabezpieczenie
przedintruzamizzewnątrz.–Trybunwziąłgłęboki
oddech.Choćnacodzieńkierowałsięracjonalnym
osądem,tkwiłownimzabobonneprzekonanie,że
istnieniejakiegośnadprzyrodzonegokrólestwa
bogówwcaleniejestwykluczone.
Maddyzłapałazaklamkęipociągnęłają.Masywne
dęboweodrzwiaskrzypnęływzawiasach,alenie
poruszyłysięnacentymetr.Dziewczynazmełław
ustachprzekleństwo.
–Nonie,tyle,cholera,zachoduiokazująsię
zamknięte.
Bobdelikatniepopchnąłdrugieskrzydło.Otwarło
siędośrodkazezłowieszczymskrzypnięciem.
–Zaprzeczam.Trzebapchnąć,nieciągnąć.
ROZDZIAŁ66
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Maddysięgnęłapołojówkęiweszłado
pogrążonegowmrokupomieszczenia.W
migocącympłomieniuświecyniesposóbbyło
wychwycićzbytwieleszczegółów.Widziałatylko,
żeznaleźlisię
wolbrzymiejniczymjaskiniasali.Zadarłagłowęi
wysokowgórzeujrzałatonącewmrokusklepienie,
niewyraźnefreskiiornamenty,odwielulatspowite
egipskimiciemnościami.BobiKatonweszlitużza
nią,dwieświecenieznacznierozświetliłykomnatę.
Postąpiłakilkanaściekroków,blaskodbiłsięod
stertyprzedmiotówrozłożonychnadrewnianych
stolikach.Podeszładonajbliższegoipostawiłana
nimłojówkę.
–Bob!Tutaj!
Jednostkapomocniczaitrybunpodeszlidoniej.
Bobprzyjrzałsięprzedmiotomnastole.
–Karabinypulsacyjnezasilaneogniwami
wodorowymi–rzekłsucho.
–Czymsąteprzyrządy?–spytałKaton.
–Tobroń–odparłaMaddy.–Brońzprzyszłości.
Katonwybałuszyłoczy.
–TehistorieoGościach…Cyceronwspominał,że
mieli„ryczącewłócznie”.–Spojrzałnanich
zdumiony.–Toone?
–Wątpięwto,że„ryczą”–odparłaMaddy,
podnoszącjedną
znich,zdmuchujączniejkurziuważniejoglądając.
–Informacja:zbrakuregularnejkonserwacji
ogniwawodorowejużniedziałają.
Maddyobjęławzrokiemdrewnianystolik.Leżały
nanimprzeróżneprzedmioty:leki,paczki
żywnościowe,narzędzia.–Toniebyłazwykła
wyprawarozpoznawcza…–wykrztusiła.–Goście
przybylitunastałe!Rozumiesz?Chcieli
skolonizowaćstarożytnyRzym.
–Toprzekonującakonkluzja.
Podniosłaświecęipodeszładostertyprzedmiotów
zalegającychnapodłodzewpobliżu.Uklęknęłai
uważnieobejrzałaznaleziska.Ubrania.Buty.
Okulary.Niektórezachlapanewyblakłymikroplami
krwi.Sądzącporozmiarzekopcaubrańprzybyszy
musiałobyćmnóstwo,byćmożesetki.
„Niktnieprzeżyłpogromu?”.
–Ato?–niemalnabożnymtonemwyszeptałKaton
–Tomusibyćjedenzichrydwanów.
Maddyodwróciłasię,szukającwzrokiemKatona.
Stałpoprzeciwległejstroniekomnaty,trzymał
wysokouniesionąłojówkęipatrzyłnajakiświelki
obiekt,którymatowopołyskiwałwmroku.
PodbieglidoniegowrazzBobem,achwilępóźniej
całatrójkadotykałajużzakurzonych,kanciastych
burtwielkiegopojazdu.Maddyuznała,żewygląda
jakkrzyżówkahumveeipoduszkowca.
–Towielozadaniowytransporterterenowy.Z
pędnikiemantygrawitacyjnympozwalającymna
ograniczonypionowzlot–wyjaśniłBob.–To
zaawansowanymodelprototypówtestowanych
przezArmięStanówZjednoczonychwdwatysiące
pięćdziesiątymczwartymroku.
Maddypotrząsnęłagłową.
–Toczystyobłęd!Tenogromkontaminacji
czasowej…toszaleństwo.Coonisobie,docholery,
myśleli?
–Maddy?
Odwróciłasięizobaczyławdrzwiachdrobną
postaćSal.
–Coznim?
–Macrogoobandażował.–Zdobyłasięnacień
uśmiechu.–Mówi,żetonicpoważnego,żetotylko
ranapowierzchniowa.
–Uff…dobrze–westchnęła.–Bardzodobrze.–
Rozejrzałasięposali.Zalegałowniejjeszcze
mnóstwoprzedmiotów.Byćmożegdzieśwtej
komnacie–oby,naBoga–ukrytojakiśwehikuł
czasu.Alboinneurządzenie,dziękiktóremuwrócą
dodomu.
Itonatychmiast.–Bob,jeżeliprzywieźlizesobą
urządzeniedotranslokacjiczasowej,ijestono
gdzieśtutaj,musimyjejodnaleźć.
–Potwierdzam.Aleraczejnieznajdziemytu
żadnegoźródłazasilania.
Bobwspiąłsięnakanciastykadłubpojazdu.
–Sprawdzęwewnątrztransportera–oznajmił.
–Dobra.–MaddyodwróciłasiędoSal.–Wrócimy
dodomu,Sal.Słowo.ZostańzLiamem,okej?
Salskinęłagłowąiszybkozniknęłazprześwituw
drzwiach.
„Wehikułczasu.Mamnadzieję,żeciidioci
pomyśleliozabraniuzesobączegoś,copozwoli
namwrócićdodomu.Niemogliprzecieżbyćaż
takimibęcwałami”.
Ajeśliniebylibęcwałami?Jeślikierowałanimi
desperacja?
Odwróciłasiędostołówzawalonychkarabinami,
magazynkamizamunicją,pasamiisprzętem
polowym,mająccichąnadzieję,żeznajdzie
apteczkępierwszejpomocy.Lekznieczulającydla
Liamaalbośrodekantyseptycznydoodkażeniarany
lubantybiotyki,którezapobiegnąpotencjalnej
infekcji.Irlandczyknieprzeżyje,jeżelimieczbył
brudny.Wczasachprzedodkryciempenicyliny
nawetdrobnezadrapaniemogłodoprowadzićdo
śmierci,jeśliktośmiałpecha.Wreszcieznalazłai
rozpięłaapteczkę.Byłowniejwszystko,czego
potrzebowała.
–Sal!
Salprzybiegłazpowrotem.
–Masz…obandażujranę.Wśrodkujestantybiotyk
wsprayu.Użyjgoiowińranętymibandażami,
przynajmniejsączyste.
SalniemalwyrwałaapteczkęzrąkMaddyi
popędziłazpowrotemnakorytarz.Amerykanka
wróciładooględzinprzepastnegopomieszczenia.
Blaskświecypadłnawielkiprzedmiot
wśrodku.Pudłoalboskrzynię.
„Skrzynia?Kutaskrzynia?”.
Szybkopodeszładoniej,starającsięstłumić
rosnącąnadzieję,żewśrodkuspoczywawehikuł.
Wehikuł,którywmgnieniuokateleportujeichdo
domuwdwatysiącepierwszymroku.
„Życieniejesttakieproste,Mads,co?”–
pomyślała.Nieichżyciewkażdymrazie.
Byłajużblisko,terazwidziaławyraźnie,żeniejest
tozwykłaskrzyniatransportowa,bardziej
przypominałaklatkędoprzewożeniadzikich
zwierząt.Kiedyśczęstooglądaławtelewizji
kablowejprogrampodtytułem„Dzieńzżycia
pracownikalotniskaLaGuardia”.Wjednymz
odcinkówpokazaliuśpionegotygrysabengalskiego
transportowanegowbagażownisamolotu.Byłto
jeden
zostatnichżyjącychprzedstawicielitego
wymierającegogatunku.Tamtaklatkawyglądała
bardzopodobniedotejtutaj.Ostrożniepodeszła
kilkakroków…spodziewającsię,żeladamoment
usłyszywściekłyrykwyrwanegozdrzemkitygrysa
lublwa.Najednejześcianekklatkizauważyła
rozsuwanąklapę.
Lew,tygrys…czywehikułczasu.Wklatce,
wzmocnionejnarogachżelaznymiokuciami,
musiałoznajdowaćsięcośbardzoważnego.
Delikatnieprzesunęłaklapę,zaniąukazałasię
szerokanapółmetraiwysokanapiętnaście
centymetrówdziura.Okienko?Otwórnajedzenie?
Zmarszczyłanos.Ześrodkawydobywałsięohydny
smród.Odórścieków.Szlamu.Nie,gorzej.
Rozkładu.Awięcotwórnajedzenie.Nabrała
pewności,żewewnątrzzamkniętojakieśzwierzę.
Pewnieniedawnopadło,ajegozwłokiwłaśniesię
rozkładają.Ostrożnieuniosłaświecę,niewyraźne
światłopadłonakilkawewnętrznychlistewek.
–Hej–powiedziaładelikatnie.–Jesttamkto?
Nagleusłyszała,jakcośdrapnęłoodrewnoi
gwałtownieporuszyłosięwewnątrzklatki.Chwilę
późniejwpoluwidzeniapojawiłasięparaślepiów.
„OmójBoże!”.
Oczy.Rozszerzone.Zasnutemgiełką.Podobnedo
ludzkich.
Amożeiludzkie,alepełneobłędu.Zwierzęcego
amoku.Dzikości.Dowidokuoczudołączył
przeszywający,oszalały,nieartykułowanyskowyt.
Twarz–tak,twarzczłowieka,terazdobrzeto
widziała–odkrawędzinosaażdopodbródkabyła
zasłoniętapokrytąbrudem
iodpadkamiskórzano-żelaznąmaskązamocowaną
wokółgłowy.
–Boże!Tutaj!–krzyknęła.–Tujestktośżywy!
ROZDZIAŁ67
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Bobodłupałklamrywzmacniające,poczym
wyrwałgrubebelki,zktórychzbitoklatkę.
–Jeezu!–wymamrotałaMaddy,gdyzobaczyłacałą
postaćżałosnejistotykulącejsięwśrodku.–To
abynapewnoczłowiek?
Drobne,chudejakszkieletciałomężczyzny
przypominałowidmowysuszonegostaruszka,w
miejscachgdziekościnaciskałynacienkąjak
papierskóręwyrosływybrzuszeniaiguzy.
Karnacjamężczyznybyłasmaglejszaniżu
mieszkańcówbasenuMorzaŚródziemnego,
wskazywałaraczejnabliskowschodnie,azjatyckie
pochodzenie.Iwłosy.Burzawłosówopadających
nawąskieramiona,niegdyśmusiałybyć
kruczoczarne,terazprześwitywaływnichszare
pasemka.
NawidokBoba,którybelkapobelcerozbierał
klatkę,skuliłsięwrogu.
–Ciii!–gruchnęłacichoMaddy.–Nie
skrzywdzimycię!
Katonpodszedłbliżej,żebylepiejmusię
przypatrzeć.
–Czy…czytojedenzGości?
Człowiekwmasceutkwiłwnimwylęknione
spojrzenie.Zacząłusilnie,obłąkańczo,kiwać
głową,corazbardziejwybałuszającstrzelającena
bokioczy.Skomlał,jęczałibełkotał,kościste
dłoniewskazywałymaskęzakrywającątwarz.
Maddypostąpiłakrokdoprzodu.
–Pozwólmitozsiebiezdjąć.Tegochcesz?
Mężczyznanieporadnieprzesunąłsięwjejstronę,
bosestopy
zcichymklapnięciemześlizgnęłysięzmiękkiej
wyściółkiubitychodchodów–kilkunastoletniej
warstwykałuiurynysprasowanychdopostaci
ohydnegokompostowegoklepiska–nazimną,
twardąposadzkę.OdwróciłsięplecamidoMaddyi
niecierpliwymgestemuniósłdługie,skołtunione
włosy,ukazujączardzewiałąopaskęzamkniętąna
kłódkę.
–Tozamek.Przykromi,aleniemam…
–Pozwól–zaoferowałsięKaton.Wyciągnąłmiecz
iostrożniewłożyłczubekklingiwprzerdzewiały
zatrzaskkłódki.Szybkimruchemobróciłmiecz.
Cośwśrodkutrzasnęło,anapodłogęposypałysię
płatkirdzy.Maddyzdjęłaobręczzgłowy
nieszczęśnika,zobrzydzeniempatrzącnaprzetartą
dokościskórępotylicy,naświeżestrupyiblaknące
blizny.
Starzecwyplątałzobręczysplotywłosów,brodęi
warkoczewąsów,poczymodsunąłmaskęod
twarzy,byledalejodwargpokrytychstrupkamii
zaschniętąśliną.Spomiędzyustwyjąłruręzatkaną
odzewnątrzoślizgłąmaziągnijącegoi
nieprzetrawionegojedzenia,którewciążzalegałow
bezzębnymotworzegębowymstraszącym
sczerniałymidziąsłamiipróchniejącymikikutami
kilkuzepsutychzębów.
–OJezu–wyszeptałaMaddy,walczączodruchem
wymiotnym.
Maskazbrzękiemopadłanapodłogę,wypełniając
echemmrokogromnejkomnaty.
–JesteśjednymzGości?–spytałKaton.
Mężczyznawyglądałnapogrążonegowszoku,
otwartymiustamiłapałpowietrze.Dyszał.
Wywalonynabrodęjęzyksmakowałpowietrze,
czerpiącradośćzodzyskanejwolności.
–Przybyłeśzprzyszłości?–spytałaMaddypo
angielsku.
Rozbieganeoczyzatrzymałysięnaniejjakna
zawołanie.
–Znaszangielski?Rozumieszmnie?
Szczękanieszczęśnikaporuszyłasię–próbował
przemówić.Okaleczoneustanieporadnieukładały
sięwbezgłośnesłowa.
WtedyBobporuszyłsięnagle.
–Informacja.
Maddyruchemdłoninakazałamumilczenie.
–Onchcenamcośpowiedzieć–powiedziała,bo
starzecbełkotał,mielącwustachjakieśsłowo.
–Uwaga!–uparciepowtarzałBob.–Wykryłem
dwakolejneidentyfikatory!Nadchodząz
zachodniegoskrzydła,bardzoszybko!
–Dwa?Zdwomanarazsobienieporadzimy,nie
maszans!
–ComówiwaszKamiennyCzłowiek?–spytał
Katon.
Maddyodwróciłasię,żebyspojrzećnadrzwi.
–Idąnastępni!–wyszeptałapołaciniedoKatona.–
Sal!–
Ruszyławkierunkudrzwi.–SAL!ZabierzLiama
dośrodka!SZYBKO!
ChwilępóźniejMacro,Salipodtrzymywanyprzez
nichLiamweszlidokomnaty,powłóczącnogami.
–Musimyzamknąćdrzwi!–krzyknęłaMaddy.–
Pomóżciemi!–Dopadładoskrzydładębowych
odrzwi.Macrochwyciłzadrugie.Skrzypnęły
masywneżelaznezawiasy.Chwilępóźniejdołączył
donichBob.Drzwizamknęłysięwreszciez
ciężkimłomotem,abladeświatłolampoliwnychw
wąskimkorytarzykuzgasło.
Wblaskuświecyniedostrzegłanicczymmogliby
zablokowaćdrzwi,żadnychrygli,kłódek.Nic.
–Sądwadzieściametrówstąd–rzekłBob.
–Razem!Musimyzabarykadowaćdrzwi–
krzyknęła,zapierającsiębarkamiojednoze
skrzydeł.
Katonnatychmiastznalazłsięprzyniej.
–Nie!Zamknąnasodzewnątrzizostaniemytu
uwięzieni!
–Katonmarację–poparłgoMacro.–Zginiemy,
jeśliKaligulazastanienastupopowrocie.
–Walczmy.–Katonobnażyłmiecz.–Pokonamy
ich.
–Pozabijająnaswszystkich!–krzyknęłaMaddy.
–Lepszeto–rzekłMacro–niżdaćsiętuzłapać
Kaliguli.
–Sąprzeddrzwiami–suchozakomunikowałBob.
Odrzwianaglezałomotałyizatrzeszczałypod
ciężaremuderzenia.Drzwisięrozstąpiły,ado
komnatywdarłsięsnopświatła.Bobciężarem
całegociałarzuciłsięnanieiznowusięzamknęły.
–Niemożemybyćpewni,ileczasunamzostało–
powiedział
Katon.–ŻołnierzeFrontosąwiernicesarzowii
swemuprefektowi,Kwintusowi.Jaktylko
zrozumieją,żeniejestemlojalnympsem
Kaliguli,przestanąwykonywaćmojerozkazy.A
jeślizobaczącosiętuwyprawia…Rozumiecie?Są
naszymisprzymierzeńcamidopóty,dopókinie
zrozumieją,żewyprowadziliśmyichwpole.–
Katonpotrząsnąłgłową.–Musimyznaleźć
urządzenie,którepomożenamtowszystko
naprawićinatychmiastopuścićtomiejsce.
WmrokupomieszczeniazadudniłgłosBoba:
–Onmarację,Maddy.Znaleźliśmysięwpułapce.
Tostrategiczniezłasytuacja.
–Dobrze…–wydyszałaMaddywciemności.–
Dobrze…wporządku…takzrobimy.OJezu,to
totalnyobłęd!Coteraz?Mamyznimiwalczyć?!
–WaszKamiennyCzłowiek,Macroija…mamy
szansę,niewielką,alejednak.
–Czekajcie!–Wciemnościrozbrzmiałobcygłos.
Dałosięsłyszećtupotbosychstóp,uderzającycho
podłogę.–Czekajcie!Ja…wiem…jak…–
Staruszekmówiłsłabym,łamiącymsięgłosem,
azjegoustwydobywałsięgłównieniezrozumiały
bełkot.
–Słowo!–wychrypiał.–Słowo!Jestsłowo…ja
znamsłowo!Jestsłowo!
Niemieliczasunawysłuchiwaniebredni.
–Wszyscymająbroń?–nerwowozaskamlała
Maddy.–OBoże,niewierzę,żetorobimy.
Zginiemy!
–Słowo!!!–krzyczałstaruszek.–Ja…mam
słooowo!
–Odsuńsię,starcze–warknąłMacro,wywijając
mieczemmłynka.
–Natrzy–poinstruowałBobaKaton.–Otwierasz
tedrzwinatrzy.Jasne?
–Potwierdzam.
–Wracaj,Sal–wyszeptałaMaddy,ściskając
drżącymidłońmirękojeśćnoża.
–Shadd-yah!Maddy?Poważnie?Chceszichtu
wpuścić?
–Raz…dwa…i…trzy!
Bobpociągnąłzadrzwiiwycofałsięwgłąb
komnaty,którązalałtańczącyblaskwiszącychw
korytarzulampoliwnych.Klonwyciągnąłmiecz
zzapasa.DwajKamienniLudziewparowalidosali
ramięprzyramieniu,nietracącnawet
mikrosekundynarzucaniewyzwania.
–S-s-s-s-SPONGEBUBBA!–Zpłucstarcawyrwał
sięobłąkańczydzikiskowyt,któryrozbrzmiałw
ciemnościniczymwycieleśnejistotywiodącej
nocnytrybżycia.
Jednostkizamarły.
Upuściłynaziemiętrzymanewrękachtarczei
miecze.Brzękmetaluuderzającegooceramiczne
płytkiwypełniłpomieszczenienieznośnym
jazgotem.Zgodniezwiesiłygłowyipowoli
zacisnęłypowieki,prostującsię,układającręce
wzdłużramioniprzystawiającstopędostopyjak
parażołnierzynaplacuapelowym.
Minęłodziesięćsekund.Dwadzieścia.Ciszę
wypełniałtylkochórciężkichoddechów.
–Coonerobią?–wydyszałaMaddy.
Naglejednostkiwyrzuciłydogórygłowyjak
bliźniaczekukiełki,otworzyłyoczyipopatrzyłyna
nichobojętnym,łagodnymniemalspojrzeniem.
–Trybdiagnostycznyzrestartowano–ogłosiły
spokojnie.–Podajnazwęużytkownikaihasło.
ROZDZIAŁ68
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
CenturionFrontodobrzesłyszałniespokojnystukot
kopyt,alejegooptionitakpostanowiłwykrzyczeć
pieprzonąoczywistość.
–Konie,panie!
–Słyszę.
Frontopodszedłdożelaznejbramyiwyjrzałna
VicusPatricius.Godzinęwcześniejzebrałysiętutaj
setkiobywateli,błagając
owpuszczenienaterenpałacu,proszącojedzeniei
wodę.Żadnitamwulgarniplebejusze,samidobrze
sytuowaniobywatele,zamożnikupcy,cesarscy
pochlebcyiinnepałacowewłazityłki.
Czepialisiężelaznychprętówigroźniekołysali
całąbramą.Zebrałwięckilkaoddziałówswojej
centuriiiuformowałznichzwartyszykna
dziedzińcupałacowym,poczymotworzyłwrotai
przeciwstawiłintruzommurtarcz.Wkońcusię
rozpierzchli,alekilkucobardziejzapalczywych
poczułoklingęgladiusamiędzyżebrami.
Odtamtejporynazewnątrzpanowaławzględna
cisza.Czasemzbocznychuliczekidachów
dobiegałytylkokrzykiipiski,cichyszczęki
chrobotostrzy–odgłosypotyczekpomiędzy
kolegiamiioddziałamimilicjiobywatelskiej.
Wytężyłwzrokdalekozażelazneprętyidostrzegł
pierwszekoniekawaleriigalopującejwstronę
pałacuwzdłużVicusPatricius.Przezchwilęniebył
pewien,czytoprzednizwiadlegionówLepidusa,
czyteższwadronichjazdypretoriańskiej.
–Septymusie?Widziszkogoniesie?
Optionzmrużyłoczy.Oddział,nadciągającyw
blaskusłońcazawieszonegoponadliniądachówi
tarasów,przypominałpodskakującą,zlanąmasę
grzebieniastychhełmów,owalnychtarczi
wykrzywionychkońskichłbów.
–Niejestempewien,panie.
Alegdypodjechalibliżej,mignąłprzebłysk
purpurowejtuniki.SerceFrontozamarło.Cesarska
purpura.„Tonasi”.–Niewróżyłotonicdobrego.
Czerwonetunikinależałybydojeźdźcówz
DziesiątegoiJedenastego.Atoznaczyłoby,że
Lepiduszwyciężył,
aKaligulanieżyje.
Kolumnajeźdźcównadjechaławreszciepodsame
wrota,dekurionzeskoczyłzkoniaipodszedłdo
żelaznejbramy.Frontorozkazałuchylićfurtęi
wyszedłgopowitać.Młodyoficerzatrzymałsię
przednimizasalutował.
Frontoodpowiedziałzwyczajowym
pozdrowieniem.
–Mów.Cosięwydarzyło?
–Panie!–Młodzieniecledwołapałoddech.Oni
jegoludzienajwyraźniejnieoszczędzalikoni.–
GenerałLepidus…poniósłklęskępanie!
Frontozmusiłsiędouśmiechu.
–Wspaniałewieści.Agenerał?
–Nieżyje,panie.
Frontoztrudempowstrzymałwestchnienieulgi.
Nieżyje,martwynicKaliguliniepowie.Niepoda
nazwisk,żadnychnazwisk.Obysięokazało,że
postąpiłhonorowoiodebrałsobieżycie,zanim
pojmanogożywcem.
–Panie!Otrzymałemrozkazyodprefekta.
–Jakie?
Dekurionzawahałsię.
–Nomówże,czegochceprefekt?
–Twójtrybun…trybunKaton.
–Coznim?
–Mamgonatychmiastaresztować,panie.Narozkaz
prefektamamgopojmaćżywegoizaprowadzić
przedobliczecesarza,panie!
Frontogorączkowodrapałsiępopodbródku,myśl
goniłamyśl.
–Mójtrybun?Mójdowódca?Czyonjest…chcesz
miwmówić,żejestzdrajcą?
–Jatylkowypełniamrozkazy,panie.
–Słusznie.–Odwróciłodoficerawzrok.–
Słusznie…muszę…
–Mamgoprzyprowadzićżywego.
–Oczywiście…oczywiście,rozumiem.Muszę…–
Odwróciłsięniepewnieispojrzałnalegionistów
przyglądającychsięsceniezzazamkniętejbramy.
Niemoglisłyszećrozmowy,bylizadaleko.Naich
twarzachmalowałsięwyrazniecierpliwego
oczekiwania,pragnęliusłyszećwieściprzywiezione
przezposłańca.
–Poczekajcietu,dekurionie.Osobiściezajmęsię
jegoaresztowaniem.
–Tak,panie.
Frontoobróciłsięnapięcieiżwawoodmaszerował
doswoichludzi.Znalazłoptionaiprzemówiłdoń
zniżonymgłosem:
–Zamknąćbramy!
–Panie?
–Widzicieżołnierzyzabramą?–Frontowskazał
zasiebie.–Tozdrajcy.Wypowiedzieli
posłuszeństwonaszemucesarzowi.
Optionwybałuszyłoczy.Takjakipozostali
legioniści,którzystaliwystarczającoblisko,żeby
usłyszećcenturiona.
–TouczestnicyspiskugenerałaLepidusa.Pod
żadnympozoremniemogąprzedostaćsięnateren
pałacu.Zrozumiano?
–Tak,panie!
Nahoryzonciegościńcapojawiłysiękolejne
szwadronykawalerii.Pojedynczyoddział–turma–
towarzyszącyposłańcowitocośnaturalnego.Ale
tylejazdy?Aco,jeśliprefektKwintus
wyekspediowałtucałeskrzydłokawalerii?
–Zamykaćbramy!–warknąłoptionnaswoich
ludzi.Kilkulegionistówrzuciłotarczeizamknęło
żelaznewrotna.
Dekurion,kompletniejużskołowany,zacząłcośdo
nichkrzyczeć.
–ZRÓBJESZCZEJEDENKROK,ADOSTANIESZ
OSZCZEPEMWRZYĆ!–ryknąłFrontozza
bramy.
Dekurionzatrzymałsięjakwryty.
–Cosiędzieje?
–Septymusie!
–Panie?
–Poślijkogośdopałacupotrybuna.Powiedzmu,
żemamynieproszonychgości.
–Tak,panie!–Optionbłyskawicznieobróciłsięna
pięcie,żebywyznaczyćjednegozlegionistówdo
wykonaniarozkazu.
Frontopatrzyłnadekuriona,którystałbezradniena
gościńcu,trzęsącsięzosłupienianawidok
zatrzaskiwanychmuprzednosemwrót.Wiarus
zastanawiałsię,jakdługoudamusięutrzymaćten
standezorientacjiwewłasnychszeregach.Prędzej
czypóźniejzacznąkwestionowaćjegorozkazy.
–Chłopcy!–krzyknąłgłośno,żebywszyscymogli
gousłyszeć.–Tełotryprzedbramąwypowiedziały
posłuszeństwonaszemuimperatorowi!Tozdrajcy!
Dziśranocesarzodniósłmiażdżącezwycięstwo…
anasiprzyjacielejużwracajądoRzymu!Aledo
tegoczasumusimybronićpałacu!
Legioniścizerkalinaniegoniepewnie.
–Nikttuniewejdzie!–ryknąłFronto.–Pozabijam,
jeślichoćmyszsięprześliźnieprzedpowrotem
cesarza!Odpuściciedopiero,gdynagościńcuzjawi
sięsamcesarz!Jasne,chłopy?!
–Tak,panie–zgodnymchóremodkrzyknęli
żołnierze.
–Świetnie!
Spojrzałprzezbramęnadekuriona.Młodzieniec
słyszałwszystkierozkazywykrzyczaneprzez
doświadczonegocenturiona.Popatrzyłprostow
oczyFrontoizpoważnąminąpotrząsnąłgłową,
terazprzynajmniejsytuacjabyłajasna.Nietylko
trybunKatonmazostaćpojmanyżywcem.Dekurion
znówpokręciłgłową,jakbychciałpowiedzieć:
„Jesteśgłupcemiszaleńcem…panie”.Tenostrze
gawczygesttrafniejpuentowałsytuacjęniżsetka
słów.
ROZDZIAŁ69
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Maddyipozostaliprzysłuchiwalisięnieskładnemu
gęganiunieszczęsnegostaruszka.Zpopękanych,
kłapiącychwszaleńczymtempieustwyciekały
strużkikrwiiplwocinyginącewgęstej,lepiącejsię
brodzie.
–…zhakowałemich…ja…widzicie,ja…oni
zostali…przeprogramowani,żebywykonywać
jegorozkazy…
–Wolniej–powiedziałaMaddy.–Proszę.Wolniej.
Mówiszbezsensu.
–…głównymprojektantemtechnicznym…ja….J-
ja!Rozumiecie?...Dowodziłem!Exodusem!
Exodus!
–Exodus?
–P-projekt…projekt.Exodus….Byłemgłównym
pro-projektantemtechnicznym.–Starzecosunąłsię
nazimnąposadzkę,
nagłyprzypływekscytacjiwycieńczyłchorobliwie
niedożywioneciało.
Katonuklęknąłobokniego.
–Spytajgo,czyjestjednymzGości.
–Toraczejpewne–odpowiedziałaMaddy.
–R-Rashim…mo-mojeimię…to…toRashim!–
odparłsłabąłaciną.–Tak!Ja…jabyłemjednymz
nich!By-byłemtam!ByłemTAM!
PochwilidołączyładonichSal.
–ObandażowałamLiama…Jahulla!–Jejwzrok
spocząłnanędznejkarykaturzeczłowieka,który
wiłsięwembrionalnejpozycjinapodłodze.
Stłumiłajękobrzydzenia.–Ktotojest?
–TojedenzGości–odszepnęłaMaddyiodwróciła
siędomężczyzny.–Cocisięstało?–spytała.–Co
sięstałozresztą?
PełneobłędnegostrachuoczyRashima
przeskoczyłyzKatonananią.
–Z-zdradzeni!Mojawina…omójBo-Boże…to
byłamojawina,ja…jachciałemtylko…nigdynie
sądziłem,że…Ja…OBoże!OBoże,oBoże,o
Boże…
Maddyujęłajegodłońipogłaskała,żebygo
uspokoić.
–Ciii.Wszystkodobrze,jużdobrze.Znamijesteś
bezpieczny.Wydostaniemycięstąd.
–Nie…m-musiciemnieposłuchać.Mu-musicie
mnieterazwy-wysłuchać!Wyrwałrękęzjej
uścisku.–Czas!Czasucieka,go-goni!To…to…
wydarzysięniebawem!
–Cosięwydarzy?
–Powiedz…powiedzm-mijakadziśdata!Jaka…
data?JAKA-DZIŚ-DATA?
–Data?Mamcipowiedziećjakidziśdzień?Podać
dokładnądatę?
Rashimenergiczniepokiwałgłową.
–POWIEDZM-MI!–Jegosłabygłosprzybrał
postaćniemaldziecięcegopisku.
MaddyzerknęłanaBoba,proszącopodpowiedź.
–Informacja:wedługkalendarzarzymskiego
dzisiejszadatatodwudziestydziewiątydzień
miesiącaSextilis,wsiedemnastymrokupanowania
Gajusza.Wedługwspółczesnegokalendarzamamy
dwudziestegodziewiątegosierpniapięćdziesiątego
czwartegorokunaszejery.
Rashimwywróciłoczami,ukazującprzekrwione
białka,poczymspuściłiprzymknąłpowieki.
Zdeformowaneipokrwawioneusta
drżałybezgłośnie.Rashimcośobliczał,szacował.
–Cosiędzieje?–spytałaMaddy.–Rashimie?
Rashim–taksięnazywasz?Corobisz?
Uniósłkościstypaleczakończonyszponiastym
paznokciem,abyjąuciszyć.Zjegodrgających
gorączkowoustnabrodęsączyłasiękrwawa
plwocina.
–Rashimie?Ocochodzi?Corobisz?Liczyszcoś?
Otochodzi?
–NI-E-E-E!–Rashimnagleryknął.–Nie-nie-nie-
nie...zaszybko,zaszybko.ZA-SZYBKO!
KatonmocnozłapałMaddyzarękę.
–Powiedzmi!Coonmówi?
Zadużosłów,zadużobełkotliwychinformacjido
przetrawienia.Maddypomyślała,żezarazzacznie
wydzieraćsięrazemztym
obłąkanymstrachemnawróble,któryklęczałprzed
niąnapodłodze.
–Rashimie!Co?Powiedz,cosięstanie„za
szybko”?
Wlepiłwniązaropiałeoczy.
–Przyjadę!Przyjadętu!!!
–Oczymty,ulicha,majaczysz?
–Latarnie…LATARNIE!Ś-światławskazujące
drogę!...Ja…Japrzybyłem…przybyłemlatatemu!
Przybyłemtu!Wskazaćdrogę!!
Potrząsnęłagłową.Zupełnienicjejtoniemówiło.
Tojakiśkompletnybełkot.
–Od…od-biorniki…–ciągnąłRashim.–Roz-
rozmieściłemje.Ta-tachionowela-latarnie...
MaddyszybkozerknęłanaBoba,poktórego
zastygłejtwarzyprzemknąłcieńczujności.
–Rashimie,właśniepowiedziałeś„tachionowe”?–
spytałaMaddy.Znówobłąkańczobredził
półszeptembezładuiskładu.Mocnozacisnęła
dłonienajegoramionach.–Rashimie!Mówiłeś
otachionach.Mówiszopodróżachwczasie!Tak?
Naglezacząłszaleńczokiwaćgłową.
–Tak…tak!Mar-kery!Sy-sygnały.
–Madelaine.–Bobuklęknąłobokniej.–Tomoże
byćalternatywnametodatranslokacjiczasowej.
Wyznaczaniezdefiniowanejlokalizacji,sygnatury
czasowej.
KiedyRashimusłyszałtesłowa,jegotwarz
rozjaśniała,audręczonybełkotszaleńca
wyparowałwokamgnieniu.
–Tak…tak!Rozumiecie?–Uśmiechnąłsię
maniakalnie,przenoszącwzrokzBobanaMaddy.–
Pod-podróżowaniewczasie!Właśnie!Przeszliśmy
nadrugąstronę…lata,latatemu….Aleja
przeszedłemprzedinnymi.Rozumiecie?Tak.Toja.
Tojajerozstawiłem,pojmujecie?
–Rozstawiłeś…aleco,markerysygnatury
czasowej?–spytałaMaddy.–Latarnie?Tochcesz
powiedzieć?
–Tak!T-tak!Apóźniejwsz-wszyscyprzeszliśmy.
Przeszliśmywszyscy!Exodus!
–Exodus?Coto?Czytonazwatwojego…twojego
oddziału,drużyny?–Przypomniałasobie,że
podobnanazwawidniałana
etykiecieprzyklejonejdoapteczkipierwszej
pomocy:„ProjektExodus”.
–ProjektExodus,tak?–spytaładlapewności.
–P-projekt!Tak!–Wciągnąłpowietrzedopłuc.–
Uciekliśmy…przyszłośćjestmartwa!Wróciliśmy.
Wróciliśmytu-taj.To…jest–był–mójprojekt.
Mójprojekt.Mójprojekt!
UsłyszeliochrypłygłosMacro,odgłosrozmowy
toczonej
wkrótkimkorytarzykuprzedświątynią.Chwilę
późniejbyłycenturionpojawiłsięwrozświetlonym
wejściudokomnaty.
–Katonie…mamytowarzystwo.
–Lepidus?
Macroprzeczącopokręciłgłową.
–Fortunanamniesprzyjała.
KatonzakląłispojrzałnaMaddy.
–Kaligulawracadostolicy.Czasucieka.
–Udawamsiękupićnamtrochęczasu?
–Użyjemytychprzedmiotów?–spytał,wskazując
stertypo
krytychkurzemtechnologicznychrupieci.
–Byćmoże.–Maddywzruszyłaramionami.–
Możeznajdziemysposób,żebysięstądwydostać.
Tylko…ja…
–Zrobię,cowmojejmocy–przerwałjejKaton,po
czymwstałiruszyłwkierunkuwyjścia.
Gdyjużodprowadziligowzrokiem,ponownie
odezwałsięBob.
–Rashimbyłnajprawdopodobniejczłonkiem
zespołurozpoznawczego,któryprzybyłdotej
epoki,abyrozlokowaćmarkery
iwytyczyćbezpiecznyobszarlądowaniadladużo
większejgrupy.
Rashimkołysałsięjakneurotycznedziecko
porzuconeprzezmatkę.
–Ale…obliczeniazłe,ja…popełniłembłąd.
Wiele,wielebłędów.–Potrząsnąłgłową,zoczu
wyciekłymułzy,zalewającpokrytestrupami
policzki.–Zadużoo-osób.Musiałemzgadywać.
Zgadywać.Zgadywać!–Dzikoprzewróciłgałkami
wyzierającymizzapadłychoczodołów.–Anie
można…zgadywać.TranslacjaczasowaMUSIbyć
precyzyjna!Rozumiecie?PRECYZYJNA!
–O,tak.–Maddystoickoskinęłagłową.–Wiem
cośotym.
–Ja…japomyliłemsię.Straciliśmypołowęludzi.
–Straciliście?Wprzestrzenichaosu?
Rashimzamarł.
–…chaos?Chaos?–Przezdłuższąchwilęmełł
słowowustach.–Chaos…tak.Albopiekło?
Hmmm?Piekło?–Oblizałsuche,popękaneusta,
pokręciłgłowąizacząłmaniakalniechichotać.–
Mojepiekło…mojepiekło,mojepiekło,moje
małepiekło.Mojemałepiekło.Piekiełko.Jaipan
Namordnik.PanNamordnikija…
–Rashimie!–Chwyciłagozaramionaibrutalnie
nimpotrząsnęła.–Rashimie,przestań,zostańz
nami!
Twarzmężczyznystężała,opętańczyuśmiech
zamarłnaustachizniknąłpodbrodą.
–Zgubiłemichwchaosie.Tostraconedusze.
–Wspomniałeśopołowieznich.Acoz
pozostałymi?Co
zresztągrupy?Przybyliścietutaj,prawda?
Rashimponowniewybuchnąłśmiechem.Pełnym
goryczy.
–Przybyliśmy…siedem…siedemnaścielatza
wcześnie.–Zdolnejwargimężczyznyspływały
warkoczewymieszanejzkrwiąśliny.–Złyczas…
złyczas…złycezar.
–Bob…–powiedziałaMaddy.–Próbujędojśćz
tymdoładu.Mówi,żespartoliłrobotę,noalecoz
jegogrupą?Nietrafiliwsygnaturęczasową?
–Potwierdzam.Chybatochcepowiedzieć.Cofnęli
sięsiedemnaścielatwcześniej,niżzakładali.
–Czylitowydarzyłosiętesiedemnaścielattemu?
TowłaśniewtedyprzybyliGoście,prawda?
–Potwierdzam.
ZnówpotrząsnęłaRashimem,żebywyrwaćgoz
maniakalnegotransu.
–Rashimie!Towłaśniepróbujesznampowiedzieć?
Niedługopojawisiętutajwaszzespół
rozpoznawczy,żebyrozstawićlatarnie?
–Onteżwie.–Skinąłgłową.
–On?Kto?
–Bóg–zachichotałRashim.
–Bóg?–zdziwiłsięBob.
–Dobra–rzuciłaSalzlekceważeniem.–To
czubek.Naprawdęmusimytegowysłuchiwać?
–Nie,poczekaj!–powiedziałaMaddy.–Onmówi
oKaliguli,prawdaRashimie?
–Powiedziałemmu…tobyłowtamtymroku…
tamtegolata…powiedziałemmu.
–OmójBoże?Powiedziałeśmuorekonesansie
waszejdrużynyrozpoznawczej?Oportalu?
–O…o…jego…jegowrotachdoNiebios–
przyznałRashim.
MaddyspojrzałanaBoba.
–Możemygoużyć?Możemyużyćtegoportalu,
żebywrócićdodomu?
–Niemamnatentematdanych.Tomusibyć
technologiatranslokacjiczasowejwynalezionapo
daciemoichnarodziniterminie
utworzeniabazydanychAgencji.
–Alemetodamusibyćpodobna,podwaliny
technologicznesątesame,prawda?
–Potwierdzam.
–Jeślitolatarnia…toczymoglibyśmyzajej
pomocąprzesłaćwiadomośćdokomputera-Boba?
–Teoretycznie–potwierdziłklon.–Transmisja
tachionowajestjedynąmetodąprzesyłudanychw
czasoprzestrzeni.
Pytanietylko,czykomputer-Bobwciążjestw
jednymkawałku,czymożeodbieraćsygnały.
–Rashimie…powiedziałeś,żetowydarzysię
niebawem.Przedmomentempowiedziałeśnawet,że
„zaszybko”.Mówiłeśoprzybyciuzespołu
rozpoznawczego,tak?
Rozdziawiłustawodrażającymuśmiechu,ukazując
popsutedziąsła.
–Szybko…Szybko–powtórzyłzzaśpiewem.–Za
trzydni.
–Tozatrzydni?
Rashimskinąłgłowązzagadkowymwyrazem
twarzy.
–Wiesz,gdziewylądują?Podasznamdokładną
lokalizację?
Mamrotałcośdosiebieśpiewnymtonem
człowieka,którypostradałzmysły.
–Rashimie!
–Wiem…pamiętam…–Postukałsiępokołtunie
brudnych,splątanychwłosów.–Wszystkotutaj.Nie
martwciesię,jaiPanNamordnikwiemywszystko.
Salzerknęłanaprzyjaciółkę,znaczącounosząc
brew.
ROZDZIAŁ70
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Katonkroczyłsłabooświetlonymkorytarzemw
kierunkufrontowegoportyku.
–Mówiłemjuż…oniniepochodzązBrytanii.
–Nie?–Macropopatrzyłnaniegozezdziwieniem.
–Nie,miejsce,zktóregoprzybyli,to…–Katon
skrzywiłsięzzażenowaniem.–Bogowiemi
świadkiem,żesamniepotrafiętegopojąć.Miejsce,
zktóregopochodzą,toprzyszłość.
–Przyszłość?
–Tak,przybyliztegosamegomiejscacoGoście.Z
czasównahoryzoncie.
Macrozmarszczyłbrwi,próbującprzetrawićto,co
usłyszał.
–Masznamyślilata,któredopieronadejdą?
–Ichdomjestponadtysiąclatstąd–doprecyzował
Katon.
Byłpewien,żejegostarydruhbędziesięgłowił
nadtymfenomenem,leczontylkobeztroskoskinął
głową.
–Tobywielewyjaśniało.
–Macro,samniewiem,comammyślećotym
znalezionymwięźniu.Rozmawializnimoczymś.
ByćmożeourządzeniachGości.Oichrydwanach?
Samniewiem.Wiemtylko,żemusimycoś
wymyślićipodarowaćimtrochęwięcejczasu.
–Katonie,zostaliśmytylkomydwaj,centurion
Fronto,itenwielkoludwkomnacie.
–Bob.
–Tak,Bob…dziwnetoimię.Aledorzeczy,nie
wiem,najakdługonaszaczwórkazdoławstrzymać
gwardiępretoriańską,Katonie.Tosiępoprostunie
możeudać.
–ZostalinamjeszczelegioniściFronto.Cała
centuria.Jeślidojdziedobitwy,zdołająprzezjakiś
czasutrzymaćwrota.
–Oilezechcąwalczyćponaszejstronie.
–Prawda.
Marszowymkrokiemprzeszliprzezportyk.Katon
skinieniemgłowypozdrowiłoddziałstojącychw
pobliżużołnierzyiwyszedłnadziedziniec.Po
drugiejstronieplacu,podłukiemotaczającym
żelaznewrota,staliżołnierzeFronto,adalej,za
żelaznymiprętamimajaczyłakolumnawojska.
Spieszeniekwici.Kawaleriabezkoniprzeobrażona
wniepewnąswegopiechotę.
WypatrzyłFrontoipodszedłdoniego.
–Centurionie!
–Panie!
–Cosiętutajdzieje?
Frontowskazałgłowądekuriona,którywciąż
czekałprzedbramą.Zanim,wgasnących
promieniachpóźnopopołudniowegosłońca,stało
dwustu,możetrzystukawalerzystówiichkonie.Z
oddalinadciągalikolejnijeźdźcykłusującywgórę
stromegogościńca.
–Tenzdrajca,panie!–wrzasnąłnacałygłos
Fronto,żebydobrzeusłyszeligojegoludzie.–
Chcesplądrowaćpałacimperatora.
–Rozumiem.
DekurionusłyszałodpowiedźFronto,choćjego
własnyoddziałhałasowałnieznośnie,próbując
uformowaćzwartyszyk.
–Bzdura!Dostałemrozkazodprefekta!–Dekurion
spojrzałnaKatona.–Kazałcięaresztować.
–Wrzymskiejarmiiniżsirangąoficerowiezwykli
zwracaćsiędostarszychszarżąper„panie”,
dekurionie.
–Natychmiastotwieraćwrota!–warknąłdekurion,
gdyżołnierzeFrontoutworzylizwartymur
uniesionychtarczy.–Trybunmazostać
aresztowanyzazdradę!
Macrowściekleobnażyłzęby,podszedłkilka
metrówdobramyizłapałrękamizażelazne
poręcze.–Tentrybuntodlaciebiestarszyoficer,
neptku!
Dekurionposłałmuprotekcjonalnyuśmieszek.
–Aty?Kimtyjesteś,starygrubasie?Niczym.
Nawetniejesteśżołnierzem.
Macrozacisnąłzębyisplunąłprzezbramę.
–Aleitakswobodniesprałbymcirzyć,gdyby
przyszłocodoczego…konusie.
Oficergozignorował.
–Albonatychmiastotworzycietębramę,albo
WSZYSCYzostanieciepotraktowanijakzdrajcyi
poniesiecieadekwatnąkarę!
–Chłopcy!–Katonodwróciłciędoswoichludzi.–
Ciludzieprzedbramą…topodlidezerterzy!
Najemnicy!Przybylitu,bynapchaćkieszenie
złotemidaćdylazmiastaprzedpowrotemcesarza!
Naszymświętymobowiązkiemjestutrzymaćte
wrota!
–Łżejakpies!
–Aidźżetywreszciezwalsięnaryj!–ryknął
Macro,walącpięściamiobramę.
–Żołnierze!–krzyknąłKaton.Choćgłostrybuna
niemógłsięrównaćzbasemMacroczyFronto,
nawykłychdowywrzaskiwaniarozkazównaplacu
apelowym,tojegoszarżaidoświadczenie
zapewniałyposłuchwśródlegionistów.–Imperator
powierzyłtejkohorcieitejkonkretnejcenturii
pieczęnadswoimdomem.Ceninas.Ufanam.Jeśli
pozwolimytympsubratomprzedbramą…
–Zaśmiałsię.–…tymdziewicomnakobyłach
wedrzećsiędopałacu…–Legionistomudzieliła
sięjegowesołość.Piechotaioddziałykawaleriinie
pałałydosiebiewzajemnąmiłością.Niktnie
przepadałzaekwitami,którzyuważalisięza
lepszychodreszty.–…tozawiedziemyjego
zaufanie,niewypełnimycesarskiegorozkazu.
Dekurionwestchnąłipotrząsnąłgłową.
–Dobra…samisięprosicie.
KatondołączyłdostojącegoprzybramieMacro.
Patrzyli,jakmłodyoficerodwracasięodnichi
oddaladoswoichludzi.
–Świetniezagrane,panie–szeptemodezwałsię
Fronto,którywłaśniezjawiłsiętużobok.–Kilku
moichlegionistówzaczynałocośpodejrzewać.
–Tenimpaspotrwatylkodoczasu,ażzjawisiętu
ktośstarszyrangązrozkazemnapiśmie–rzekł
Katon.–Wtedycisamiludziezwrócąsięprzeciwko
nam.
–Możenie…towszystkodobrechłopaki.–Fronto
spojrzałnazaniepokojonetwarzeżołnierzy,na
błyszczącewcieniuhełmówoczywpatrzonew
centuriona.–Tolojalnyoddział.
–Wystarczającolojalny,żebystanąćpostronie
zdrajców?–odparłKaton.–Narazićsięnagniew
Kaliguli?
Centurionstraciłrezoniniezbytmądrzewydąłusta.
–Jakmówiłem…gdypojawisiętuktośstarszy
rangą,tenpatdobiegniekońca.
–Pat?–Macrowciągnąłpowietrzeprzezszczerbate
zęby.–Namojeokozanosisięturaczejnasolidną
bitkę.Patrztylko.
Katonspojrzałwewskazanymkierunku.
Kilkudziesięciumężczyzntoczyłowózobładowany
ciężkimiworamizgnojem.Furapowolizaczęła
nabieraćimpetuitoczyćsięsamoczynniewzdłuż
zgromadzonychszeregów.
Uniósłdłonieizacisnąłpasekuhełmu.
–Jakzwyklemaszrację,Macro.
ROZDZIAŁ71
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Przedniszeregspieszonychekwitówodsunąłsięna
bok,żebyprzepuścićpodskakującywóz.Żelazne
obręczewielkichkółuderzałyzestukotemobruk
przedpółnocno-wschodnimiwrotamipałacu.
–Przetoczysięponichjakpomaśle–burknął
Macro.
Katonskinąłgłową.Żelaznewrotamiałybardziej
dekoracyjnyniżobronnycharakter,nabierający
impetuwózbeztruduwyrwiejezzawiasów.
–Fronto,każswoimludziompodejśćbliżejbramy.
–Wskazałwznoszącesiępoobustronachkamienne
kolumnyifragmentdwuipółmetrowegomuru
otaczającegokomplekspałacowy.–Nawetjeśli
wyważąwrota,zdołamyichprzezchwilęzatrzymać
wtymwąskimprzejściu.
–Takjest,panie.
Frontoiustawieniwrównejliniilegioniści
podeszlinaodległośćtrzechmetrówodbramy,
gotowiwbiecdoprzejściawmomencie,gdyekwici
zacznąwyciągaćwóz,bywedrzećsięna
dziedziniec.
–Aja,Katonie?Comamrobić?–spytałMacro.
–To,copotrafiszrobićnajlepiej–odparłKatonz
uśmiechem.
–Walkawtłoku.–Macroposłałmuuśmiech.–Jak
zastarychdobrychczasów,co,chłopcze?
–Jakzastarychdobrychczasów.
Pędzącywóztrafiłwreszcienanieznacznyspadek
terenuizacząłswobodniezsuwaćsiękużelaznym
wrotom,podskakującnabrukuigubiącprzyokazji
kilkaworkówzłajnem.
–Spokojnie,chłopcy!–ryczałFronto.
Katonpatrzył,jakMacroprzepychakilku
żołnierzy,żebyzrobićsobiemiejscewpierwszej
liniioddziałucenturiona.
–No,dalej,panienki,zróbciemiejscedlastarego
wiarusa!–usłyszał,jakjegoprzyjacielsięnanich
wydziera.„Jakzastarychdobrychczasów”.
Katonprzypomniałsobieichpierwsząpotyczkę.
Byłwtedynieopierzonymmłokosempokilku
tygodniachpodstawowegotreningu.Macrozato
niewielesięodtamtegoczasuzmienił:wciążbył
tymsamymniskimiprzysadzistymwiarusem
uzbrojonymwnieprzepuszczalnymurordynarnej
pewnościsiebie.Dobrzepamiętałichpierwszą
bitwę,paraliżującystrach,jakigowtedyogarniał,
aleiprzeczucie,żeobokMacro,nawetwcyklonie
szczękającejbroni
iagonalnychkrzyków,jestbezpieczny.Żezawsze
będziebezpieczny.Zupełniejakbystaruszka
spowijałpłaszczniezwyciężoności.
–Nadciąga,chłopcy!–ryknąłMacro.–Ktopokaże
koniowałom,jakwalczyprawdziwylegionista?–
Otaczającygomężczyźniryknęligromkim,acz
niespokojnymśmiechem.
KatonzuśmiechemnaustachstanąłubokuFronto.
–Wybaczciemu,ontakzawsze.
–Służyłeśpodnim?
–Otak…–odarłKatonzbłąkającymsięnaustach
uśmiechem.–Miałwtedytaksamoniewyparzoną
gębę.
Wózpokonałostatniemetryiwpadłwżelazne
wrota,uderzającwleweskrzydłoztakąmocą,że
utrzymującejezawiasyoderwałysięodkamiennej
kolumnyieksplodowałydeszczemkurzu.Zawaliło
siędośrodka.Pretoriańscykawalerzyściryknęliz
triumfem.Pochwilifurazaczęłapodskakiwać,
wyciąganazplątaninypowyginanychipołamanych
prętów.Drugieskrzydło,wiszącejeszczejakimś
cudemnajednymzawiasiegruchnęłozbrzękiemna
ziemię
izaplątałosięwośwozu.Atakującynatychmiastdo
niegodoskoczyli,odciągnęlijeodfuryi
wyciągnęlizeświatłabramywjazdowej.
–Naprzód!–rozkazałFronto.
Przedniszereg,szesnastumężczyzn,ruszyłprzed
siebie,przeciwstawiającatakującymmurtarcz.
Posuwalisiękrokzakrokiem,ażzbitąmasą
wypełniliprzestrzeńpomiędzykamiennymi
kolumnami.
Katondostrzegłdekurionaotoczonegogromadką
innychoficerówigrzebieńinnegooficera
kłusującegowchmurzewzbitegokurzuipiachu.
Praefectusalae…oficerdowodzącyskrzydłem
pretorskiejkawalerii.Zaklął.Ostatnie,czegoim
teraztrzeba,toprzemowakolejnegooficerado
legionistówFronto.Czasuciąćcałetogadaniei
zacząćwalkę.Postanowiłprzyspieszyćbieg
wydarzeń.
–Fronto…poczęstujichpilumami.
Centurionprzyjąłrozkaziryknąłdoswoichludzi,
żebygotowalisiędowyrzutunajegokomendę.
Dwieszesnastoosobowelinielegionistów
dzierżącychwprawychrękachoszczepycofnęłysię
okrokiprzyjęłypozycję.
–WYRZUCIĆ!
Wpowietrzewzbiłasięskromnasalwaoszczepów,
któreprzeszybowałytrzydzieścimetrówiwbiływ
ciałakilkunastuofiar.Liczbapoległychbyłazbyt
skromna,żebyuczynićjakąśróżnicę,aleczas
negocjacjiwłaśniedobiegłkońca.Ekwici–
główniecudzoziemcyzewszystkichzakątków
imperium,Batawii,Sarmacji–choćbyli
urodzonymijeźdźcami,wwalcewręcznie
dorównywalirzymskimpiechurom.Pewniedlatego
nacieraliteraznabramęwjazdowąnierównym
szykiem.Spomiędzyichtarcz–lekkich
iowalnych,świetniesprawdzającychsięwmniej
skoordynowanejwalcenakoniach,ale
nienadającychsiędowalkiwzbitejformacji–
wystawałykrótkiewłócznie.Włóczniezamiast
mieczy:kolejnyzwyczajkawalerzystów,którzy
chętniejużywalibroniowiększymzasięgu.Katon
nieomieszkałpodzielićsiętąobserwacjązFronto.
–Głupcy,niemająpojęcia,jakwalczyćwzwarciu.
Wreszciezbliżylisięnawyciągnięciemieczy,
szczękidzwonienieklingotarcze,czubków
włóczniozbrojewypełniłzłowieszcząciszę,która
zalegałanadzanurzonymwoparachpożogi
miastem.
ROZDZIAŁ72
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
–MusimywydostaćsięzRzymu!–powiedziała
Maddy.–Byleszybciej!
–Tomusistaćsiępriorytetemmisji–potwierdził
Bobskinieniemgłowy.
WyszłazkomnatyiuklęknęłaobokSaliLiama.
–Jakonsięczuje?
–Pieczejakdiabli–skrzywiłsięLiam.–Pali.
–Jużniekrwawi.–Salwskazałabandaż,którym
owinęła
biodraLiama.–Mieczchybanieprzeciąłżyłani
niedosięgnął
organów.
–Napewnoniemakrwotokuwewnętrznego?
–Niewiem,jakmogłabymtostwierdzić.–Sal
wzruszyłaramionami.
Maddyteżniewiedziała,aleczęstosłyszałatęfrazę
wfilmachiserialacholekarzach.
–Trudno,kiedywrócimydodomu,zorganizujemy
mujakąśopiekęmedyczną.
–Kiedywrócimydodomu?–Liamzaśmiałsięz
przekąsem.–Powodzenia.
–Znajdziemysposób,żebyopuścićRzym.Jest
nadzieja.Jestokno…oknopowrotne.Znajdziemy
je.Rozumiecie?
Pozostaładwójkaskinęłagłowami.
BobprzyprowadziłRashima,podtrzymującwielką
dłoniąjegokruchyłokieć.Irańczykmrugnąłi
skrzywiłsiępodwpływemprzytłumioneji
migotliwejpoświatylampoliwnych.
Maddywpadłanapewnąmyśl.
–Rashimie,czymożemyużyćtegopoduszkowca?
Potrząsnąłgłową,osłaniającoczyimrugając.
–E-e…d-dużymartwys-smok.Tak,martwy.
Niecierpliwiepokręciłagłową.Niemiałaczasuna
obłąkaneględzenie.
–Ocomu,docholery,idzie?
–Informacja:pojazdmanapędogniwo-wodorowy.
Ogniwawymagająregularnejkonserwacji.Jużnam
sięnanicnieprzydadzą.
–Rashimie?–Naukowiecznowucośdosiebie
mruczał.Chwyciłagozarękę.–Gdzie
zmaterializujesiętenportal…wystarczająco
blisko,żebydotrzećdoniegonapiechotę?
Rashimjeszczebardziejskuliłramiona.
–Czasucieka…czasucieka…tik-tak,tik-tak…
–Tracimytylkoczas–zauważyłaSal.
–Onwie,gdziemusimyiść,Sal.Potrzebujemygo.
–Maddyodgarnęłazoczuopadającągrzywkę.–I
musimyuciecztegopałacu,ztegomiasta.
–Katon…onnampomoże–odparłaSal.–Zna
pałac.
–Gdzieonposzedł?Widziałaś,wktórąstronę?
–Chybajestnazewnątrz,przywejściudopałacuz
innymiżołnierzami.
Właśniewtedytousłyszeli:niewyraźnymetaliczny
szczęk
ipodniesionegłosy.MaddyiSalspotkałysię
wzrokiem.
–Czytoodgłosywalki?–spytałaSal.
Amerykankaprzekrzywiłagłowęinadstawiłauszu.
–Tak,chybatak.
–Czylijużzapóźno.Jesteśmywpułapce!–
PodniosławzroknaMaddy.–Jahulla!Nie
wydostaniemysięstąd,prawda?
Liamskrzywiłsię,unoszącpowieki.
–Niemamzamiarutuzostać!
–Musimyznaleźćjakieśwyjście.–MózgMaddy
wskakiwałjużnawyższeobroty.–Możeszsię
ruszać,Liamie?
–Niemamzamiarutuzostać,topewnejaksłońce!
–Spróbowałusiąść,alejęknąłtylko,łapiącsięza
bok.–Achhh!Au!Auch!!Krwawi,pieczejak
cholera!
–Bob,weźLiamanaręce.MyzSalpomożemy
staremu–zdecydowała,wskazującgłowąRashima.
–Wktórąstronę?–spytałaSal.
–OdnajdźmyKatona.Onnampomoże.
Chwilępóźniejodsunęlipowiewającązasłonęi
wyszlizukrytegoprzejścianagłównykorytarz.
Liam,któregoBobniósłnaplecach,owinąłrękami
szyjęklonaiwydawałzsiebieudręczonejęki.
MaddyiSalpodtrzymywałypowłóczącegonogami
Rashima,którynieprzestawałchichraćsięi
mamrotaćpodnosem.
–Tędy–rzekłaMaddy,kiwającgłowąwlewo,
skąddochodziływyraźniejszejużodgłosybitwy.
Szlikorytarzemwstronęportykuwejściowego.
Gdypodeszlibliżej,Maddydostrzegłalśniące
zbrojeskąpanewkrwistoczerwonymświetle
zachodzącegosłońca.
–Cotamsiędzieje?
Staliwewnątrzportykuowysokimsklepieniu,na
marmurowejposadzcepomieszczeniazalegali
ranniikrwawiącylegioniści.Nadoleza
arkadowymwejściem,wzdłużpodstawystopni,
uformowałysiętrzyliniegwardiipałacowej.
Dziedziniecpękałwszwachodżołnierzy.Wciżbie
wojskazłowiławzrokiemgrzebieniastypióropusz
hełmuKatona,któryustawiałludziprzyschodach.
Przecisnęłasięprzezgromadęmężczyznistanęła
przednim.
–Cosiędzieje?Cotozaludzie?
–KawaleriapretoriańskaKaliguli.Samipraefectus
alae.Jakieśpółtysiąca.–Spojrzałnaniąuważnie.–
Znalazłaśto,czegoszukałaś?
Skinęłagłową.
–Katonie…musimyporozmawiać.
–Widziszchyba,żejestemterazździebkozajęty.
–Istniejesposób,żebytowszystkonaprawić…
sprawić,żebysięniewydarzyło!Proszę…musimy
porozmawiać.Postaramsięwszystkowyjaśnić.
Katonpatrzył,jakkilkudziesięciupierwszych
ekwitówwbiegadoogrodów.Olbrzymiaprzewaga
liczebnapozwoliłaimwypchnąćżołnierzytrybuna
zbramy.Portyk–kolejnewąskiegardło,tobyła
ostatniaszansaobrońców,żebychoćnachwilę
wstrzymaćwroga.Nictooczywiścieniezmieni,bo
prędzejczypóźniejitakulegną.Atakującywdarli
sięjużnadziedziniec.Dobudynkówpałacowych
możnabyłosięteżdostaćinnymiwejściami.
Niebawemzalejeichfalakawalerzystów.Leczna
razieportyktoichostatniadeskaratunku.Planbył
prostyjakdrut.
–Macro!–Katonchwyciłstaregocenturionaza
rękę.
–Tak?
–Dajmikilkachwil.Muszęporozmawiaćz
naszymiprzyjaciółmi.Itoszybko!
–Uracząnasterazjakąśsztuczkąmagiczną?–
Macrozmarszczyłbrwi.
–Natomamnadzieję.–Skinąłgłowąwkierunku
niedobitkówzcenturiiFronto.Samcenturionpadł
pięćminutwcześniejodpchnięciawłócznią
kawaleryjskąwgardło.Konał,wściekle
wymachującmieczemiostatkiemsiłpróbując
zostawićchoćbliznęnacielemężczyzny,którygo
zabił.
–Sątwoi,Macro.
–Takjest.–Wymienilisaluty,poczymMacrojął
miotaćprzekleństwaponadgłowami
kilkudziesięciulegionistówzgromadzonychna
schodach.
MaddyzaprowadziłaKatonadośrodka,doportyku,
wktórymstaliLiam,Sal,BobiRashim.Abydo
nichdotrzeć,musieliprzedrzećsięprzezstertę
wijącychsięciał.
–Dobrze…–MaddywskazałaRashima.–Onwie,
gdzieaktywowanezostanieoknoczasowe.
–Oknoczasowe?–Katonzmrużyłoczy.–To
urządzeniepozwalającepodróżowaćw…
–Oknowczasie,tak.Właśnie.Tooknopojawisię
zatrzydni.
Potrząsnąłgłową.
–Trzechgodzinniewytrzymamy…niemówiącjuż
o…
–TogdzieśpozagranicamiRzymu.
–Chceszznaleźćstądwyjście?Uciec?
Maddywodpowiedzitylkoskinęłagłową.
–Acoznami?Mamytuzostaćizginąć?
Niepotrafiłaznaleźćodpowiedzi,rozłożyławięc
tylkoręce.
–Zrozum,bardzociężkotowszystko
wytłumaczyć…alejeżelizdołamywrócićdodomu,
zmienimyhistorię,pozwolimyjejwrócićdo
właściwegokoryta.Atowszystkonigdysięnie
wydarzy.
PrzysłuchującysiętejszybkiejwymianiezdańBob
postanowiłdorzucićswojetrzygrosze.
–Informacja:rządycesarzaKaligulitrwałytylko
czterylata.Zostałzamordowanywczterdziestym
pierwszymrokunaszejeryprzezoficerówgwardii
pretoriańskiej,anacesarskimstolcuzastąpiłgo
jegowuj,TyberiuszKlaudiuszCezar.
–Klaudiusz?–Katonsięskrzywił.–Przecieżten
kretyn
jąkałaniewywiązałbysięzroliodźwiernegow
publicznymwychodku.
–Okazałsiębardzoskutecznymwładcą.Wczasie
jegopanowaniarzymskaarmiapodbiłaBrytanięi
zamieniłająwprowincjącesarstwa.Podobnierzecz
sięmiałazTracją,LicjąiJudeą.Historycyzgodnie
uznajączasjegorządówzasprawiedliwyi…
–Tonieczasnawykład,Bob.–Maddyzakryłamu
ustadłonią.–Rzeczwtym,żeostatniesiedemnaście
latpowinnywyglądaćzupełnieinaczej.To,co
wydarzyłosięodczasuprzybyciaGości…poszło
nietak.Ichpojawieniesięwszystkowywróciłodo
górynogami.Historiazmieniłaswójbieg.
Katonprzypatrywałsięimbezsłowa.
–Potraficietoodczynić?
–Tak!–odparłaMaddy.–Alenajpierwmusimy
wrócićdodomu.
Katonwzamyśleniuszczypałsięponosie.
–Pomożesznamsięstądwydostać?–dopytywała
dziewczyna.
–Właśniemyślę,jaktozrobić.
ROZDZIAŁ73
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Macrokończyłprzewijaćskórzanerzemienieprzez
zapięciaizaciskaćloricasegmentatawokół
masywnegotułowia.Choćbyłaprzyciasna,cieszył
się,żemimosłusznejposturywciążmieścisięw
segmentowejzbroi,którąnapotrzebyarmii
produkowanowjednymtylkorozmiarze.
–Dobra,chłopy!–warknął,nakładająchełmna
głowę.–Tepanienkiwogrodziepewnieszczająjuż
nawaszwidokponogach!–Przezszereg
legionistówprzelałasięfalazgodnego,acz
ponuregośmiechu.–Bezswoichkobyłtozwykła
zbieraninaamatorów.Niemacosiępanienkami
przejmować.
Napałacoweogrodyopadłaplamazmierzchu,
nurzającwczerwonymblaskukamiennealejki,
krzewyozdobne,młodeoliwkowedrzewkai
pstrokatykobierzectrupów.Wrazznadejściem
wieczoruzapanowałaniezwykłacisza,spokój.
Przezostatniepiętnaścieminutwalkiszczękbronii
rykwzburzonychgłosówwypełniałcałąokolicę,
leczterazciszazdawałasięniemalnieprzenikniona.
Macrosłyszałjednakposzumodległychgłosów,
rozmowyżołnierzyczekającychprzedkompleksem
pałacowym.Bałwanszeptugnałnaprzód,
rozlewającsiępożołnierzachjakfalawystępująca
nakamienistąplażę.
„Cotamsiędzieje?”.
Dostrzegłporuszenie,pomiędzykamiennymi
kolumnamibramywjazdowejpojawiłosiękilku
jeźdźcówtorującychsobiedrogęprzez
tłumżołnierzy,którzyryknęlijednocześnie,gdy
rozpoznalipostacinakoniach.Macrozaklął,boteż
poznałjeźdźców.KaligulęiKwintusa,prefekta
pretorianów.
–Katonie!–krzyknąłdostojącegowyżejna
schodachprzyjaciela.–Ciekawym,coteraz
wymyślisz–mruknąłdosiebie.
Ekwicipodrugiejstronieogrodówzaczęli
wiwatowaćnawidokcesarzaiswojegoprefekta.
Macropatrzył,jakmężczyźnizeskakują
zkoniiznikająwśródhurmyżołnierzy.Pochwili
znówpojawilisię
wpoluwidzenia,gdyprzednieszeregilegionistów
zszacunkiemrozstąpiłysięnaboki.Kaligulaw
eskorciedwóchKamiennychLudziruszyłwich
stronęniespiesznymkrokiem.Kwintusposłusznie
postępowałtrzykrokiztyłu.Kilkanaściemetrów
dalejcesarzzatrzymałsięiuniósłdłoń,byuciszyć
ekwitów.Wogrodachzaległakornacisza.
–Nieprzestajęzachodzićwgłowę…cóżto
wyprawiasięwdomumoim?–Rozejrzałsiępo
placuzasłanymdziesiątkamiciałidrzewcami
oszczepówwbitychwpiasek.Obrazuzniszczenia
dopełniałykępkiwyrwanejziemiistratowane
kwietniki.
–Cóżzastrasznybałaganuczyniliście!–
Westchnął.–Każdegoinnegodniabyłbymnielicho
rozzłoszczony.Leczdziś…dziśjestczasradości.
Niebawem–jużwkrótce–wydarzysięcoś
prawdziwiecudownego.Opuszczęswącielesną
powłokęistanęsiębogiem!AnaRzymznów
spłyniedeszczbogactw.Dziś…pokonałem
ostatnichwrogów,którzyśmieliwątpićwme
boskieprzymioty.Dwalegionygłupców
dowodzonychprzezpodobnegoimidiotę…zostało
dziśstartychnaproch.
–Pretorianie!–Zbliżyłsięokrok.–Dobrzyludzie
–powiedział,szerokorozkładającręce.–
Słyszałem,żesumienniespełnialiścieswój
obowiązek,broniliściemegodomuprzed
intruzami,którzywedługwasprzybyligo
splądrować.Dziękujęwamzato…iwybaczam
wam.
Macroodsunąłsięodszeregużołnierzyipodbiegł
kilkanaściestopnipodsamowejściedoportyku.
UjrzałKatonapogrążonego
wkonwersacjizprzybyszamizprzyszłości.
–Alezostaliściewprowadzeniwbłąd,oszukani–
ciągnąłKaligula.–Wywiedliwaswpole
oficerowieknującyzgenerałemLepidusem.
Konspiratorzy,tacysamijakonniedowiarkowiei
zdrajcy…
Macroprzystawiłdwapalcedoustigwizdnął.
Katonnatychmiastsięodwrócił.Kaligula,
poirytowanyobcesowymzachowaniemjakiegoś
prymitywa,przerwałnaburmuszonywpółsłowa.
Trzyrzędypocącychsię,ponurychiutytłanych
krwiążołnierzyjaknazawołanieobróciłosięw
kierunkuMacro.Całydziedzinieczamarł,w
powietrzuzawisłazłowróżbnacisza,wszyscy
osłupieli,wlepiającwzrokwpodstarzałego
wiarusa.Macrowzruszyłramionamiiwyszczerzył
zęby.
–Niepieprzgłupot!–ryknąłileparywpłucach.
Zdawałosię,żegaikiemdrzewekoliwnych
poruszyłświeżypowiewwiatru,choćw
rzeczywistościbyłatofalawestchnieńwyrwanychz
piersidziesiątekżołnierzy.–Nigdyniezostaniesz
bogiem.Jesteśzwykłymbaranem!
Sztucznabryzaznówporuszyładrzewkami.
Zapadłagłucha
cisza.Gdzieniespojrzał,widziałjedyniemorze
szerokootwartychzosłupieniaust.
„Pieprzyćto”.
Zauważyłleżącynaziemioszczep.Błyskawicznym
ruchemschyliłsię,podniósłjąicisnąłwkierunku
Kaliguli.Wszyscyzgromadzeniodprowadzili
wzrokiempilum,któreszybowałoleniwie
wniekończącejsiętrajektoriiwibrującegodrzewca
ilśniącegożelazemgrotu,zanimzgłuchym
zgrzytemwryłosięwpiachmiędzyszeroko
rozstawionymistopamiKaliguli.
Imperatorwlepiałwybałuszoneślepiawdrgający
muprzednosemdrzewiec,wreszciezłapałzań,
wyrwałpilumzziemiiodrzuciłnabok.Jegotwarz
ozdobiłdumnyuśmiech.Zaśmiałsięradośnie.
–Rozumiecieteraz?Niktniemożezabićboga.
ŻołnierzeFrontozaczęlisięwiercićiniespokojnie
poruszać.Macronatomiastwycofałsięprzez
portykwkierunkuprzyjaciół,
niemalpotykającsięonogęjednegozkonającychi
tracącrównowagę.
–Wybaczamwamwszystkim,znajciemojąłaskę!–
krzyknął
Kaligula.–Itysiącsestercjidlaśmiałka,który
przyniesiemigłowęprostaka!
–Czasbraćdupęwtroki!–wydyszałMacro.
–Świetnietoująłeś.–Katonskinąłgłową.
Odwrócilisięiruszylipędem,znikającwmroku
korytarzypałacowychwchwili,gdynajbystrzejsiz
gwardzistówwbiegliposchodachizachłannie
rzucilisięwpogońzałupem.
ROZDZIAŁ74
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
Katonprowadziłgrupkęuciekinierówgłównym
holempałacu.Minęlitajemneprzejście,zktórego
wyszlipięćminutwcześniej.
–Gdziebiegniemy?–krzyknęłaMaddy.
–Podrugiejstroniepałacujestbrama,przezktórą
wpuszczasięniewolnikówikupców.Jeślidopisze
namszczęście,tengłupiec,Kwintus,niewpadł
jeszczenapomysłodcięcianamtejdrogiucieczki.
–Dalekomudonajostrzejszejstrzaływkołczanie–
wysapałMacrodobiegnącychtowarzyszy.
–IztegogłówniepowoduKaligulamianowałgo
prefektem–dodałKaton.–Jeślisiępospieszymy,
ludzieFronto,którychtamskierowałem,niebędą
mielipojęcia,żewyznaczononagrodęzanasze
głowy.
Gdyzgłównegoholuwybieglidowielkiego
atrium,ujrzelikilkunastużołnierzywychodzących
zkorytarzapoprzeciwległejstronie.Aleniebylito
szeregowcyzcenturiiFronto,tylkoekwici.
–Wytam,zrozkazucesarzakażęwamsię
zatrzymać…Anikrokudalej!–Donośnygłos
poniósłsięechempocałymatrium.
–Zapóźno–syknąłKatonizakląłsoczyście.
–Wracajmy!–krzyknąłRashim.–Wracajmydo
mojejklatki!
–Stulpysk!–warknąłMacro,gdyponownie
wycofalisiędogłównegoprzejściaskąpo
oświetlanegomigotliwymblaskiemlampoliwnych.
–Jużponas!–jęknęłaMaddy.–Jesteśmyw
pułapce!
–Mojaklatka!–poswojemuświergotałRashim.–
Wracamy!Tak!Mojaklatka!MoiKamienni…
–Mordawkubeł,mówiłem!–wybuchnąłMacro,
groźnieunoszączwiniętąpięść.
–KamienniLudzie!–powiedziałaMaddy.–Ma
rację!Rashim…onmożeichzrebutować.
SłowoniezostałojasnoprzetłumaczoneiMacro
uraczyłjąskonfundowanymspojrzeniem.
–Butychceimzakładać?Cotoma…?
–Uruchomiich!–spróbowałaponownie!–
Obudzi!
–Dobrze…–Katonskinąłgłowąiodwróciłsiędo
Rashima.–Potrafisztozrobić?Sprawisz,żebędą
wypełnialitwojerozkazy?
–Otak,tak…mojamagiazadziała!
Katonwskazałmieczemkierunek,zktórego
przybiegli.
–Wracamy!Szybko,wracamy!
Odwrócilisię.KatonchwyciłRashimazajego
chorobliwiechudynadgarstekipociągnąłzasobą,
starającsiędotrzymaćkrokubiegnącemuprzodem
Macro.Bobsadziłsusyzanimi,Liamodbijałsięod
jegowielkichplecówijęczałzprzeszywającego
bólu.Dziewczynybiegłyramięwramię,oglądając
sięcochwilaniespokojnie,boszczękzbroii
ekwipunkuorazstukotpodbitychsandałów
wojskowychnakamiennejposadzcebyłycoraz
głośniejsze.
–Tutaj!Tota!–naglekrzyknęłaSal.–Tota!!
Podbiegładozasłonyiodsłoniłaukryteprzejście.
Zniknęliwkorytarzykuwmomencie,gdywdalszej
częścigłównegohallurozbrzmiałygłosydrugiej
kolumnypościgu.
–Dośrodka!Środka!Środka!–darłsięRashim.
Przebiegliprzezotwartedrewnianeodrzwiai
pogrążylisię
wciemnościkomnaty.BobpostawiłLiamanaziemi
iwybiegłnazewnątrz,bypochwiliwrócićzdeską
ryglującą.Potemszybkozatrzasnąłciężkiedrzwii
wsunąłdeskępomiędzydwaszeregiwewnętrznych
obręczy.Naraziedrzwibyłybezpiecznie
zaryglowane.
ObokotwartejklatkiRashimawciążtliłasię
łojówkarzucającabladeświatłonaKamiennych
Ludzi,którzystalitam,gdziezostalipozostawieni,
spokojnieprzyglądającsiępanującemuwokół
zamieszaniu.
Rashimpoczłapałwkierunkunajbliższejjednostki,
sapiąc
zwysiłkuisłaniającsięnaszpotawychnogachi
wykrzywionychstopach.Salnatychmiastpodbiegła
doniegoiprzytrzymałagozarękę,zanimzdążył
runąćnaziemię.
–Dziękuję…–wyszeptałiodwróciłsiędo
stojącegoprzednimKamiennegoCzłowieka.
–Działasz…działaszwpełnymtry-trybie
diagnostycznym?Tak?
–Potwierdzam.Zostałemzresetowanydoustawień
fabrycznych.
KatonszeptałcośwciemnościdoMacro.
–Kiedyśsłyszałem,jakmówiichprzywódca–
powiedział.–Itotylkoprzyjednejokazji.
–Brzmiąjaklemury–odburknąłMacrozwyrazem
nieufnościnatwarzy.
–Chcęztobąpomówić.–GłosRashimawydawał
sięspokojniejszy,miałniższąiłagodniejsząbarwę,
nieprzypominałjużgłosuszaleńca.–Jakijesttwój
aktualnystatusmisji?
–Parametrymisjiniezostałyokreślone.
–Tobardzodobrze.Powiedz,ktobyłtwoim
ostatnimzalogowanymużytkownikiem?
–TymczasowyużytkownikGajuszJuliuszCezar
August
Germanik.ZnanyrównieżjakoKaligula.
–Twój…twójostatniużytkownikniemajużprawa
wydawaćcirozkazów.Zrozumiano?
Klonskinąłgłową.
–Podajhasłosystemowe.Towymagane,aby
wprowadzićkomendędoprotokołu.
–Oczywiście.Oczywiście.–Rashimnagle
zmarszczyłczoło.Trwałotowystarczającodługo,
żebyserceMaddyzamarło.„Za
pomniał”.Nicdziwnego,przecieżprogramowałte
jednostkipomocniczewielelattemu.
–Ach…tak!–Rashimkilkakrotnieklepnąłsiępo
głowie.
–…mam…mamto.Mam!
–Podajhasło–spokojniepowtórzyłKamienny
Człowiek.
–Has…hasłotoPatrykRozgwiazda?
OczyKamiennegoCzłowiekarozbłysływblasku
świec,jegogłowapowoliprzechyliłasięw
kierunkuRashima.
–Hasłojestpoprawneizostałozaakceptowane.
–Terazjajestemtwoimużytkownikiem–mruknął
Rashim.
–Takjest.–Klonskinąłgłową.
–Aciludzietomoi…przyjaciele.Będzieszich
chronił.
OderwałwzrokodRashimaiszybkoobjął
pozostałychchłodnymwzrokiemautomatu.
–Potwierdzam.
Rashimzachichotałztriumfem.
–Prześlijzaktualizowanystatusizaakceptowane
hasłoswojemuprzyjacielowi.
Jednostkaskinęłagłowąizaczęłamrugać.Chwilę
późniejdrugiKamiennyCzłowiekprzebudziłsięi
omiótłkomnatęprzytomniejszymjużwzrokiem.
Rashimodwróciłsięirozdziawiłustawbezzębnym
uśmiechu.
–Teraztonasiprzyjaciele.Dogrobowejdeski.
Dębowedrzwizatrzeszczaływzawiasachpod
wpływemuderzeniazzewnątrz:belkaryglująca
podskoczyła,apionowepasmoświatłapadłona
podłogęmiędzynimi.
–Znaleźlinas–oznajmiłBob.
Maddypopatrzyłananiego,potemnapozostałych.
–Wprostfantastycznie…teraznaprawdęjesteśmy
wpułapce!
ROZDZIAŁ75
PałacImperatora,Rzym
54roknaszejery
–NIE!–ryknąłRashim,wskazującposadzkę.Opadł
nakolanairozcapierzającpalcenapodłodze,czule
pogładziłmozaikę.
–Nadole…słyszęjegoszept…każdejnocy!Mój
ocean…
wmoimświecie!
–Cóżtenszaleniecznowuwygaduje?–Katon
pytającozerknąłnaMaddy.
Bezradniepotrząsnęłagłową.Mówiłpoangielsku,
alebełkotałjakpijany.Równiedobrzemógłgadać
pomongolsku.Rashimzirytacjąprzewrócił
oczami.
–Woda,głupcy!Kapiącawoda!–Powtórzyłto
samopołacinie,żebymoglizrozumiećgoKatoni
Macro.
–Oczywiście!–Katonopadłnakolana.–Bieżąca
woda!–Podniósłwzrok.–Podpałacembiegnie
siećkanałówściekowych!Podtąpodłogą…
wystarczyprzekopaćsię…
–Przekopać?–Macrowzruszyłramionami.–
Czym?
Drewnianedrzwistuknęłyizatrzeszczaływ
zawiasach,tymrazembardziejuporczywie.
–Używajątarana–powiedziałBob.–Drzwi
niedługopuszczą.
Katonwyciągnąłgladiusazpochwyiwbiłczubek
ostrzawcieniutkąszparkępomiędzykamiennymi
płytkami.Glinawiążącakafelkicichutkostrzeliłai
puściła,asamkafelekpodskoczył,wyzwalając
tumanybruduikurzu.
–Dalej,Macro!Pomóżmi!
Macrowyciągnąłmiecz,ukląkłiposzedłwślady
przyjaciela,terazobajRzymianiewpocieczoła
uderzaliklingamiwpodłogę.
–Pomóżcieim!–rzekłRashim.–Kopcie…
wykopciedziurę!
KamienniLudziezgodnieodkrzyknęli
„potwierdzam”,chwycilimieczeidołączylido
odkuwaniapłytek.Drzwiznówłomotnęły,
stuknięciutowarzyszyłodgłostrzeszczącego
drewna.Bobzaparłsięonieplecamiipodparł
deskęryglującącałąmasąswegopokaźnegociała.
–Zostałonamniewieleczasu–ostrzegł.
–Trzymaszsię?–spytałaMaddy,spoglądającna
Liama.
–Niejestźle–odparłzuśmiechem.–Powoli
przyzwyczajamsiędopieczenia.
–Todobrze–szepnęła,uśmiechającsię
mimowolnie.–Wydostaniemysięstąd,głowado
góry.
Katonwpocieczołaprzekopywałsięprzez
wyschnięteglinianeklepisko,któreukazałosiępod
odkutymipłytkami,spodmieczatryskałyrdzawei
kruchebryływielkościpięści.Całaczwórka
wspólnymisiłamiwyżłobiłaszerokinametrdóło
nierównejgłębokościkilkunastucentymetrów.
Trybunzakląłpodnosem.
–Jakgłębokobędziemymusielisięprzekopać?
–Woda…płynietam!–syknąłRashim.–Pod
naszymistopami,wiecie?Słyszęjąkażdejnocy!
Salpodniosłałojówkęiruszyławkierunkustert
zakurzonegosprzętu.
–Gdzieidziesz,Sal?!–krzyknęłaMaddy.
Wskazałastertyartefaktówzalegającychna
podłodze.
–Możewyłowięztychgratówcośużytecznego.
–Jasne,okej,poszukaj.
Komnatęponowniewypełniłodgłosgłębokiego
dudnienia
iskrzyppękającejdębiny,naobuskrzydłach
wytrysnęłycieniutkiewstążeczkiświatła.
–Kopszybciej–zasugerowałBob.
Katonwlepiałwzrokwrdzawąglinę.Miecz
ponownieodbiłsięzbrzękiemodkamieni.Kolejna
warstwa.Wskąpymblaskustojącejobokświecynie
widziałprawienic.Rozpaczliwieprzywarłrękami
dokamienia,próbującwyczućkolejnąszparę,w
którądałobysięwcisnąćczubekbrzeszczotu.
Salprzykucnęłaobokstertyartefaktów.Ręce
dziewczynybłądziłypoobrysachikrawędziach
ledwiewidocznychprzedmiotów:poubraniach,
butach,okularach,zabawkach,czarnympopękanym
ekraniedotykowymoddawnajużniedziałającego
padazholodanymi.Byłotuwszystko,lecznic
naprawdęużytecznego.
„Nodalej…dalej!”.
Wogromnejkomnacieznówrozbrzmiałłomot.
Hinduskazanurzyładłońgłębokowstercie,
próbującwyszperać,wyczućiwyciągnąćchoć
jedenużytecznyprzedmiot.Jejpalecwskazujący
zaplątałsięwcośizapiekł,gdypróbowałago
wyswobodzić.Otarłsięocoś.Ootwór.Gdy
odsunęłaubraniaibuty,ujrzałamałążelaznąkratę
wpodłodze.Wtedywyraźnietousłyszała:ciche
skapywaniewody.
TowłaśniesłyszałRashim.Stąddochodziłyte
odgłosy!
–Tutaj!–krzyknęła.–Tutaj!Znalazłamkratę!
Mężczyźniprzestalikopaćipodnieśliwzrok,ale
tylkonamoment–szybkowrócilidopracy.Nie
mielipojęcia,oczymonamówi.Chciałabymieć
jedenztychbudów.
–Shadd-yah,Maddy!Powiedzim!Tujestjakiśwłaz
dokanałów!Tutaj!
MaddyprzetłumaczyłanowinęRzymianom,którzy
natychmiastwyskoczylizpłytkiegodołuidołączyli
doHinduski.
Katonznówposłużyłsięczubkiemmiecza,żeby
podważyćżelaznąkratę.Macrodoskoczył,żebymu
pomóciwspólnymisiłami,sapiączwysiłku,
przesunęliwłaznabok.
–Tojestto–powiedziałKaton,nachylającsięnad
małymotworemiwlepiającwzrokwciemność
poniżej.Najegotwarzpadłniewyraźnyrefleks
światła.Smródzjełczałychściekówbył
obezwładniający.
–Fee,rzeczywiście–powiedziałMacro,
wydymającwargizniesmakiem.
Wdrzwiznówcośhuknęło,zlewegoskrzydła
odprysładębowalistwaizestukiemopadłana
mozaikowąposadzkę.
Katondostrzegłskulonąprzydrzwiachsylwetkę
Maddy,któraopiekuńczymgestemobjęłaLiama.
–Wytam!Wydwoje,chodźcietutaj!
MaddypomogłaLiamowipodnieśćsięzziemii
obojepodeszlidoprzyjaciół.
–Toakweduktześciekami,pójdziemyzprądem!
Wyjdziemynadrzeką–rozpromieniłsięKaton.
–Dobrze.–Skinęłagłową.
–Idźciejuż.–Zerknąłnadrzwi.–Zarazwedrąsię
dośrodka.
Maddymocnopokiwałagłowąiodwróciłasiędo
Sal.
–PomożeszRashimowizejśćnadół?
–Jasne.
Salostrożnieweszładodziurywposadzcei
opuściłasięnarękach.
–Nieczujędna.Jestchybasporyspadek.
TylkoprzezkrótkąchwilęMaddywpatrywałasięw
czerńdziuryprzezlukęmiędzynawpółwiszącą
koleżankąapodłogą,boszybkowróciłdoniej
odbityodwodyrefleksświecy.
–Niejesttakstraszniewysoko.
–Notohop!–Salzawisłanamaksymalnie
wyprostowanychrękachipuściłasiękrawędzi.
Maddyusłyszałaecholepkiego,błotnistego
pacnięcia–Luzik,niejestwysoko.–GłosHinduski
przypłynąłechemjakbyzdrugiegokońcadługiego
podziemnegotunelu.–Fuj!Totalnachuddah!
MaddychwyciłaRashimazarękę.
–Tynastępny.
Pokolejnymogłuszającymstuknięciunapodłogę
opadłyodpryskidrewna.Sążnistesnopyjasności
przekłułyciemność,Maddydostrzegła
rozszczepionedrzwiirefleksybłyszczących
hełmów.
Liam,jęczączbólu,podniósłsięnałokciachdo
pozycjisiedzącej.
–Liamie?Daszradę…?
–Nicminiejest,Mads…damradę.Jużwstaję.
–Najpierwtwójprzyjaciel…potemty,Maddy,i
twójKamiennyCzłowiek–rzekłKaton.–Pędem.
–Acozwami?
KatonzerknąłnaMacro,któryniemal
niezauważalnieskinąłgłową.Zrozumielisiębez
słów.–Musimyzasłonićwłazdokanałów.Noi
możeudanamsięzyskaćdlawastrochęcennego
czasu.
–Zabijąwas!–stwierdziłatrzeźwo,przenosząc
wzrokzjednegonadrugiego.
–Oczywiście,żenaszabiją–odpowiedziałKaton
zestoickimuśmiechem.–Aleprzecieżtoty
twierdziłaś,żemożesztowszystkoodczynić.Czy
możecośźlezrozumiałem?
–Tak,ale…
–Powinniściewięcuciekać.Natychmiast.
Podarujcienamlepsząśmierćniżta.
Rashimbyłjużnadole.Liamwpełzłdodziuryi
jęczączbólu,zawisłnarękachzwyprężonymjak
strunatułowiem.
ŁUP!Wogromnejkomnacierozbrzmiałgłęboki,
wściekłyrykBoba,którydźgałmieczemwdziury
wlewymskrzydle.Odpowiadałymutylkoagonalne
okrzykizkorytarzyka.
UsłyszeliodgłospluśnięciaiskowytLiama,który
grzmotnął
wszlamidodatkowosiępoturbował.
–Bob!–krzyknęłaMaddy.–Uciekamy!
Natychmiast!
–Niemogęodejśćoddrzwi!
KatonwstałipodszedłdoKamiennychLudzi.
–Przyjmiecieodemnierozkazy?
–Potwierdzam–odpowiedzielizgodnie.–Kazano
namcięchronić.
–Maciezabićkażdego,ktopostawinogęwtej
komnacie.
Obaklonywyciągnęłymieczezpochewistanęły
przedpodskakującymiiwyginającymisię
dębowymidrzwiami.
Bobodszedł,skinąwszyimgłową.
–Powodzenia–rzekł.Jednostkipopatrzyłyna
siebieprzelotnie,nielichozdziwionetymjakże
ludzkimodruchemwspółczucia,którymobdarzył
jeinnyrobot.Szybkootrząsnęłysięjednakz
chwilowejdezorientacjiiustawiłysięprzed
puszczającymiresztkamidębowychodrzwi,
szerokorozstawiającnogi,ujmującmieczewobie
dłonieiszykującsiędomordowania.
–Skacz!–powiedziałaMaddy,klapiącBobaw
ramię,gdyuklęknąłobokniej.
–Typierwsza,Madelaine.Będęstrzegłtyłów.
KatonwlotpojąłintencjeBoba.
–Marację.Lepiejniechzostaniewariergardzie.
Jużwykonałaruch,żebyopuścićsięprzezotwór,
leczzawahałasięwostatniejchwili.Nachyliłasięi
pocałowałaKatonawpoliczek.
–Wszystkonaprawię…obiecujęwam!–Potem
chwyciłaMacrozaprzedramię.–Naprawięto.
–Idź!–rzekłMacroiuśmiechnąłsię.–Idź…nie
zamartwiajsię,skarbie,niewtakichopałach
bywaliśmy.
Niezwlekającanichwilidłużej,wskoczyłado
rynsztokaiwylądowałazpluśnięciem.Bob
wskoczyłzarazponiej,choćledwoprzecisnąłsię
przezdziuręwposadzce.
KatoniMacrodźwignęliżelaznąkratęiprzesunęli
jąnamiejscewmomencie,gdyostanieuderzenie
taranarozwaliłodrzwi
wdrzazgi.Klonyjakjedenmążpostąpiłykilka
krokówdoprzoduitonącwświetlemigocących
pochodniikagankówstawiłyczołapretorianom,
którzywlewalisiędośrodkaprzezbarykadę
połamanychdesekiżelaznychokuć.
Katonschyliłsiępomiecz,pozwalającMacro
zakryćwłazdorynsztokaprzegniłymiodwilgoci,
zakurzonymiartefaktami.
–Czytowszystkoprawda,Katonie?Zdołająto
wszystkozmienić?
Trybunpochyliłsięipodniósłtarczęzposadzki.
–Byćmoże.
Macrościągnąłustaipochwilirefleksjiskinął
głową.
–Mnietamtowystarczy.
–Towłaśniewtobielubię,Macro.
–Co?
–Żewdupiemaszdzieleniewłosanaczworo.
Macrosięroześmiał.Dwaklonyskuteczniebroniły
drzwi,posyłającnaposadzkękolejnych
legionistów,którychspazmatyczniepodskakujące
ciałatarasowałyprzejście.
–Mamnadzieję,żetymdrugimrazemlosobdarzy
nasspokojnąstarością.–Katonwyszczerzyłzęby.–
Dożyjemystarościidorobimysięfortuny.Jakcisię
touśmiecha,co?
Macrorozprostowałręce,wktórychtrzymałmiecz
itarczę.
–Zawszeprzeczuwałem,żeskończymyjakpara
spasionychkrezusów.
Katonposłałstaremudruhowiczułyuśmiech.
–Takizciebieoptymista,żenawetwtyłkuPlutona
potrafiszdostrzecprzebłyskświatła.
–Aco,woliszstaćibiadolićjakpararoztytych
przekupzAwentynu?
ROZDZIAŁ76
OkoliceRzymu
54roknaszejery
Wyszliwnoc.Żadnegoświatełkanakońcutunelu,
nic.Tylkociemnośćnocy:niknącewchmurach
gwiazdyiksiężyc.Isłupydymuunoszącesięnad
ogarniętymipożogąbudynkamistolicy.
Przedarlisięprzezdeltęmułuinieczystościizeszli
nadbrzegTybru,żebyzmyćzsiebiewarstwy
szlamu.Rashim,kuśtykając,zanurzyłsięwrzecei
jąłrozkoszowaćsięprzyjemniełaskoczącymskórę
prądem,poczymnabrałwręcewodyipił,ipił.
–Fuj…jabymstądniepiła–wyszeptałaMaddy,
patrzącnaniegoniepewnie.
–Liamie?Wszystkodobrze?–spytałaSal.
Trzymałsięzabiodrozwykrzywionązbólu
twarzą.
–Wytrzymam…takmyślę.
Maddydokładnieobmyłaręceipodeszładoniego.
Wyciągnęłaokularyspodtunikiizgarbiwszysię
zaczęłaprostowaćoprawki,poczymkrzywo
nasunęłajenanos.
–Lepiejsiętemuprzyjrzyjmy.
–Wtymświetlenicniezobaczysz–odparłLiam.
Wyciągnęłarękęilekkodotknęłajegobiodra.
–Krwawi?
–Chybanie.–Dotknąłgazy,którąciasnoowinął
goMacro.–Jestsucha.–Ranapaliłaupiornie,
dosłowniepaliła,alepomimotychwszystkich
nagłychruchównieotworzyłasięponownie.
–Macroświetniesięspisał–rzekłLiam.Podniósł
wzroknaMaddy,zezmienionym,takjaktego
oczekiwała,wyrazemtwarzy.Irlandczykbardzo
polubiłstaregocenturiona.
Dziewczynaskinęłagłową,jakbychciała
powiedzieć:„Jateż”.
Wtunelu,walczącznapademastmy,wyjaśniłamu,
żedwajżołnierzepostanowilizostaćztyłui
osłaniaćichodwrót.
–Jesteśmyichdłużnikami–powiedziałaponuro.
Objęławzrokiemmiastoupstrzonemigocącymi
refleksamiognisk.
–Naprawimydlanichhistorię.Obiecałamimto.
–Nieczas!–odezwałsięRashim.–Nieczas!Czas
opuścićRzym,już!Już,skippa!Tak,tak!
–Teżchętnieodeszłabymstądjaknajdalej.
Maddyspojrzaławgóręiwdółrzeki.Poich
prawejwznosiłsięmostnakamiennychłukowych
podporach.Polewej,kawałekdalej,przeprawę
przezTyberstanowiłrachitycznydrewnianymost.
–Którymostwybieramy?
–Żaden,żaden–odparłRashim.–Tamidziemy…
widzisz?–Wskazałociekającyszlamemwałpo
lewejstronie.–Dojdziemynimdorogatekmiasta,a
później…–Zmarszczyłbrwiizacząłtłuc
kłykciamiwskronie,jakbychciałtrafićw
odpowiedniąprzegródkępamięci.
–Jesteśpewien,żewiesz,wktórymmiejscu
aktywowanyzostanieportal?
–Tak!Tak!!...PółnocnywschódodRzymu…kilka
godzinmarszu.
–Możesztochoćtrochęsprecyzować?
Rashimznówjąłokładaćsiępopokrytychstrupami
skroniach.
–Tutaj…tutajwmojejgłowie!Zaraz…zarazto
wyjmę!
–Informacja.–Bobuniósłgłowę.–Jeśli
znajdziemysiękilkamilodwłaściwejlokalizacji,
byćmożezdołamwykryćcząsteczkitachionowe.
–Gdyportalsięotworzy,niewcześniej–
powiedziałaMaddy.–Alejeśliaktywujesiętylko
nakilkaminut?Przecieżniezdążymydoniego
dobieczodległościkilkumil.–Odwróciłasiędo
Rashima.
–Podajnamdokładnąlokalizację,musimybyćna
miejscuwcześniej!
–Tobyłotakdawnotemu…–wymruczałRashimi
zamknąłoczy.–Ja…japamiętam,jakszedłem
drogąwiodącąnazachódodRzymu.
Bobzamrugałpowiekami,przeszukującbazę
danych.
–ViaPraenestina?
–Tak!Najpierwdługadroga!Potemdużyłuk!Ina
końcudużyrynek!
–Odwrotnie.PrzypominaszsobiedrogędoRzymu
–zauważyłaMaddy.–Mywłaśnieuciekamyze
stolicy,musimyiśćwdrugąstronę.
–Noto?Idziemywreszcie?–powiedziałaSal,
patrzącnawylotkanalizacyjny,zktóregowyszli
kilkaminuttemu.–Niemożeprzypominaćsobiew
drodze?
MaddypodążyłazaspojrzeniemSal.Gdytylko
żołnierze
Kaliguliodkryją,żeuciekliprzezspływściekowy,
nieupłynieminuta,awciemnościrozbłyśnie
światłopochodni.
–Salmarację.Ruszamy.
ROZDZIAŁ77
OkoliceRzymu
54roknaszejery
Świtzastałichnazakurzonymgościńcu,wzdłuż
któregociągnęłysięfalistepolaspieczonejglebyi
wyschniętychkłosówpszenicypojednejstronie
orazgajedrzewfigowychpodrugiej.Słabei
szpotawenogiRashimajużdawnoodmówiły
posłuszeństwa,terazdrzemałwnajlepszena
szerokichramionachBoba.
Sal,pogrążonawrefleksyjnymzamyśleniu,
maszerowałaoboknich,odczasudoczasu
wymieniającsłowoczydwazBobem,tylkopoto,
bypochwiliwrócićdowłasnychmyśli.
MaddyszłaprzyLiamie,opiekuńczopodtrzymując
jegoramię.Chłopakkuśtykał,nieznacznie
powłócząclewąnogą.
–Masztwardsząskórę,niżmisięwydawało–
rzekłaMaddy.
–Achh,niebędęprzecieżpojękiwałjakpanienkaz
okienka,choćbolijakdiabli,jakbymiktośwbił
widływbiodro.
–Liamie,przecieżdostałeściosprostowbrzuch!–
spojrzałananiegozniedowierzaniem.
–Nietrafiłczysto.–Liamwzruszyłramionami.–
Strasznietowyglądało,aleniebyłoażtakiegroźne.
Doweselasięzagoi.
Wferworzetamtejwalkibyłaniemalprzekonana,
żetokoniec,żeLiamjeststracony.Żepadniena
posadzkęiskona.Alenie,Liammiałrację–cios
byłchybiony.Gdybyklingautkwiłagłębiejw
żołądku,jakwpierwszejchwilimyślała…żelazo
napewnorozerwałobyśledzionęlubżołądek,nerki
bądźwątrobę,atoksycznekwasy
wyciekającezorganówzatrułybykrew.Umierałby
wmęczarniach.Czekałabygopewnaśmierć.
–Jesteśniesamowity,Liamie–powiedziała,
delikatnietulącwąskieramionachłopaka.
–Niesamowity,tak–skrzywiłsię.–Ale
KamiennymCzłowiekiem,cholera,niejestem.
–Przepraszam.
Wzruszyłramionami.
–Maddy?
–Tak?
–Kiedywrócimy,czekanasmasakłopotów,
prawda?–spytał.
–Niewiem.Niemamnawetpewności,czywrócimy
dobiuraterenowego.Możesięokazać,żejużnie
istnieje.
Salzłowiłauchemichrozmowę.
–Aco,jeśliwrócimydoczasów,zktórychprzybyli
uczestnicyprojektuExodus?
–Ciężkonawetstwierdzić,którytorok.
–Napewnopodwatysiącepierwszym–oznajmił
Liam.
–Tooczywiste.
–ProjektExoduszostałstworzonypodwatysiące
pięćdziesiątymszóstymroku–stwierdziłBob.
–Skądwiesz?
–KamienniLudziebyliwyposażeniwsztuczną
inteligencjęnowszejgeneracjiniżmoja.
–Dwatysiącepięćdziesiątyszósty?–Liamzwrócił
siędoMaddy.–TowtedypowstałaAgencja?
–Tobezpiecznystrzał.
–Cootymmyślicie?–spytałaSal.–Może
wybierzemysiędoprzyszłości?
–Alepoco,Sal?Lepiejodemniewiesz,jaktam
jest.Ponuro.
–Właśnie,tenmężczyzna,któryprzybyłdoczasów
RobinHooda…jakonmiałnaimię?–Szukałw
pamięciimienia.–…Locke.Mówiłoplotkachna
tematAgencji,jakierozpowiadano
wdwatysiącesześćdziesiątymroku.Mówił,że
sytuacjabyławówczasdramatyczna.Tragiczna.–
LiamiMaddyspotkalisięwzrokiem.–Prawdziwy
koniecświata.
Koniec.ToakuratsłowoMaddyznałazbytdobrze.
Naglecośjąuderzyło.
–Słuchajcie…pamiętaciewiadomośćukrytąw
manuskrypcieVoynicha,prawda?Wiecie,żejej
odkodowanatreśćznajdujesię
wgłowieBeki.
LiamiSalzatrzymalisięniemalrównocześnieize
zdziwieniempopatrzylinaprzyjaciółkę.
–Coznią?–spytałaSal.
–Pamiętacie,jakmówiłamwam,żeBekiniemoże
mizdradzić,cosięwniejznajduje?
Obojezgodnieskinęligłowami.
–Bekipowiedziałamiteż,żebędziemogła
odczytaćmiwiadomośćdopieropozaistnieniu
szczególnychokoliczności.
–Jakichokoliczności?–dopytywałaSal.
–Powiedziała,żepowiemiwszystko„gdy
nadejdziekoniec”.
–Koniec?–Liamzaśmiałsięwzgardliwie.–
Świetnie!Icotomanibyznaczyć?
–Niewiem.–Maddywzruszyłaramionami.–Ale
czujęwkościach,żeczekanascośstrasznego.
–Nas?
–Wszystkich!Mówięocałymnaszymgatunku.
–Bardzonaspodnosisznaduchu.–Liamsię
skrzywił.
–Widzicie…wydajemisię,żepewnegodnia
wydarzysięcośokropnego.Coś,cozmiecienasz
powierzchniziemi.TymwłaśniejestPandora.To
ostrzeżenie.
–Tenbiedak…–powiedziałaSal,apozostała
dwójkaodrazuzgadła,kogomanamyśli:
nieszczęsnegoczłeka,któryzmaterializowałsię
znikądwNowymOrleanie,wtysiącosiemset
trzydziestympierwszymroku.Podróżprzez
czasoprzestrzeńzakończyłasiętragicznie,wjej
następstwieomyłkowozginąłrównieżmłody,ni
komujeszczenieznanymężczyznaonazwisku
AbrahamLincoln.Najwyraźniejtajemniczy
podróżnikskoczyłwotchłańchaosu
nieprzygotowany,niewysondowawszyuprzednio
lokalizacjizrzutu.Przybyłwpośpiechu,pragnąc
jaknajszybciejopuścićswojąepokę.Impet
translokacyjnywyrzuciłgowprostnaparękoni
pociągowych.Stopionyzezwierzętamibiedak
skonałwprzeciągukilkuminut.
–Tenczłowiek,któryostrzegałnasprzedPandorą
–rzekłaSal.
–Joseph…–Liamspojrzałnaniąpytająco.–
Powiedział,żetaksięnazywa,prawda?
–Tak.Towłaśnieonzostawiłcinotatkę,Maddy.
–Tak–westchnęła.–Tak…wiem.–Potrząsnęła
głową.–Alecootymwszystkimmyśleć?Co?Jakiś
nieznajomygośćzprzyszłościostrzeganas,że
gatunekludzkiznalazłsięnakrawędzi.Czegoon,
dodiabła,odnaschciał?Żebyśmyzmienilihistorię
ipowstrzymalinadejścienieuchronnegolosu,
jakikolwiekonjest?
–Takmisięwydaje.–Salpowolipokiwałagłową.
–Alemusimystrzechistoriiprzedwszelkimi
przesunięciami,tonaszobowiązek–zauważył
Liam.–TaknamtłumaczyłFoster.Pamiętacie?
„Historiamusipodążaćokreślonąścieżką,dobrą
lubzłą”.
–Trafiłeśwsedno–zauważyłaMaddy.–Teraz
jestemkompletnieskołowana,zupełnieniewiemco
robić,Liamie.Noijeszczektośwysłałcały
chrzanionyplutonjednostekpomocniczych,żeby
naszabić.Kogośnajwyraźniejrozzłościliśmy.Na
pewnocośzrobiliśmyźle!
–Alboodwrotnie,możecośzrobiliśmyzadobrze?
–głośnozastanawiałasięSal.
–Widzisz?–Maddywywróciłaoczami.–Witajw
moimświecie.Świecie„Nigdy-nic-nie-wiadomo-
landii”.
Stalibezsłowanaśrodkudrogi,wschodzącesłońce
rzucałonabrukgościńcadługieismukłecienieich
sylwetek.
–Powiemci,comyślę–rzekłLiampochwili
zastanowienia.–UfamFosterowi.Powiedział,
żebyśmyzawszelkącenęstaralisięza
chowaćobecnykształthistorii.Nieważne,wjakim
kierunkuzmierza,dobrymczyzłym,musipodążać
określonątrajektorią.Inawetjeślipewnegodnia
nadejdziekoniec…–Liamprzerwałnaułamek
sekundyizacisnąłustawuspokajającymuśmiechu
–totrudno…takwidoczniemusibyć
–Mytylkowykonujemyrozkazy–rzekłaMaddy.
–Takjest.
–Zgadnij,ktopowiedziałkiedyścośbardzo
podobnego.–Maddynieczekałanaodpowiedź.
Uznała,żeitaknatoniewpadnie.–Naziści,
właśnieoni.Kapowobozachkoncentracyjnych.
–Notocowedługciebiepowinniśmyzrobić,
Maddy?
OdwróciłasiędoSal.
–Mówiłam,żeniewiem.Terazniepotrafięjuż
nikomuzaufać.
Liampotakującoskinąłgłową.
–Wtakimraziewracajmydodomu.
–Wracajmy.Jeślitomożliwe.Późniejzastanowimy
się,codalej.
ROZDZIAŁ78
OkoliceRzymu
54roknaszejery
Rashimwspominał,żewiększaczęśćgodzinnej
podróży,którąpokonałagrupaExodus,wiodła
szerokimbrukowanymgościńcem.Przypomniał
sobie,żedrogawkońcuprzeszławszerokii
zakurzonytrakt,naktórymroiłosięod
zmierzającychwobukierunkachwozówipieszych.
Starzectwierdził,żezajęłaimgodzinę…ale
podróżowalidośćwolno,boichmultiterenowe
pojazdybyłyciężkoobładowanesprzętemiludźmi
cisnącymisięnadolnychpokładachjaksardynki.
Szybowaliwięcwolno,wtempiebiegnącego
truchtemczłowieka.Takmówił,choćciężkobyło
uznaćtozapewnik.Wspomniałteżoistotnym
szczególe:łańcuchuwzgórz.Szereguniewysokich
wzniesieńciągnącychsiępoprawejstroniewzdłuż
drogiwiodącejzRzymu.Przypomniałsobieteż
jednowzgórzeocharakterystyczniepłaskim
wierzchołku,wznoszącesięzałagodnieopadającą
doliną.Gdysłońcezbliżałosiędozenitu,Maddy
omiotławzrokiemhoryzont.Dalekoprzednimi
wyrastaływzgórza,dokładniejakmówił,azaich
gładkimzarysem,dalekonahoryzoncie,majaczył
łańcuchgórobardzoostrychgraniach.
–Rashimie!–krzyknęła.
StarzecporuszyłsięnieznacznienaplecachBoba.
–Obudźgo,Sal.
Hinduskaszczypnęłagowzadek.Podskoczył,
otworzyłoczy
izawyłoślepionyjasnymświatłemdnia.
Natychmiastznowuzacisnąłpowieki.
–Cotojest?Gdzieja…!?
–Jużdobrze!Dobrze!–Salrobiła,comogła,żeby
gouspokoić.–Uciekliśmy,pamiętasz?
Starzecskrzywiłsięiosłoniłtwarzrękąprzed
blaskiempromienisłonecznych,choć
niewykluczone,żeprzeztewszystkielatanabawił
sięteżagorafobii–śmiertelnegostrachuprzed
otwartymiprzestrzeniami.Maddyzastanawiałasię,
czyonasamakompletnieniepostradałaby
zmysłów,gdybynasiedemnaścielatzamkniętoją
wewnątrzwielkiejskrzyni.
–Rashimie,popatrznatamtewzgórza.Toonich
wspominałeś?
GdyBobpostawiłgonaziemi,osłoniłzmrużone
jakszparkioczyprzedboleśniejaskrawym
blaskiemporannegosłońca.
–Myślę,że…tak.Albomoże…nie,niejestem
pewien.
–Pomyśl!Musimymiećpewność.
Twarzstarcawykrzywiałgrymasbólu,gdy
przyglądałsięliniiopadającychwzgórzpoprawej
stroniegruntowejdrogi.Nagleszerzejotworzył
oczy,gdydostrzegłwzgórzeopłaskim
wierzchołku.
–Tamto!Tam!Widzicie?Tak!
Maddypowiodławzrokiemzaszponiastym
pazuremjegopalcawymierzonegowjakiśobiektw
oddali.Pasmotworzyłyniemalsymetrycznie
falującewzniesienia,nakilkuszczytachstaływille,
ponadktórymiwporanneniebowzbijałysię
cienkienitkidymu.Alenajbardziej
charakterystycznebyłotozpłaskimwierzchołkiem
wyglądającymtak,jakbyścięłagołopatkado
krojeniasera.
–Jesteśpewien?
–Tak!Tak!–Zmrużyłoczy,ajegousta
rozdziawiłysięwmaniakalnymuśmiechu.–
Potrzebowaliśmypłaskiegomiejsca.Dużego…
otwartego…płaskiego.Tak?Otwartegomiejscado
lądowania.Tak!JaiSpongeBubba!
–SpongeBubba?
–Towłaśnieto!To!–ZignorowałjąRashimi
kontynuowałmonolog.–Tojesttomiejsce!–Jego
oczyzaszłyłzami.–Nigdyniemyślałem…ja…
ja…
–Ileczasunamzostało?
–Zeszłejnocymówił,żetrzydni–rzekłBob.–To
znaczy,żemamydwadni,liczącodteraz.
Maddyotarłapotzpowiekizmrużyławzrok,
wpatrującsię
wmajaczącewoddaliwzgórze.Niebyłoznowuaż
takdaleko.Czekałaichmaksymalniegodzinna
wędrówka.Skorojużznaleźlidokładnąlokalizację,
teraznajwyższaporazorganizowaćcośdopicia.
Nadałabysięnawetbrudnawoda.Cokolwiek.
Jeszczezdążąpozamartwiaćsięochoroby–po
powrociedodomu.
–Jesteśpewien,żeKaligulaniewie,dokąd
zmierzamy?–spytałaSal.
–Wie,Rashimie?Wie,gdziewylądowaliście?–
Maddyprzygryzławargę.
–Bajki…samebajki.PanNamordnikija…
–Rashimie!Wie?
–Cii…–Przekrzywiłgłowęipopatrzyłnaniąz
wyrzutem.–Mamysekret.Mówimy…bajki…
–Rozumiemtojako„nie”–powiedziałaSal.
MaddymocnochwyciłaRashimazaramię.
–Alewie,żetojużwkrótce?Prawda?
Wodpowiedziskinąłgłową.
–Terazjużnapewnowie,żezniknąłeś–zasępiła
sięMaddy.–Napewnobędziecięszukał.Wie,że
podróżnicyzprojektuExodusprzybylituz
północnegowschodu?
Rashimprzymknąłoczy.
–TegodniaGościeprzybyliwrydwanachze
złota…–Śpiewnytonznówzastąpiłbełkot.
–ZRzymuwychodzitylkojednadrogaprowadząca
wtamtymkierunku–rzekłBob.–Ta.
–Notozniejzejdźmy!–ZaniepokoiłasięMaddyi
natychmiastrozejrzałasiępodrodze.Byłapusta,
nieliczącniewyraźnejplamkikurzu,któryunosił
sięwodległościkilometra.Topewniesamotnywóz
albokupiec.Obytylkoniepretoriańskizwiadowca
–jeden
zwielutropicieli,którychrozesłanozRzymuwe
wszystkichmożliwychkierunkach.Niemiała
zamiarutracićanichwili,żebysięprzekonywać.
–Ruszamy–powiedziała,wskazującwzgórzeo
płaskimwierzchołku.Choćszczytgórybyłłysy,jej
dolnepartiegęstoporastałydrzewa.Ukryjąsięw
tychlasachnadzieńlubdwa,ażdoczasuprzybycia
grupyzwiadowczejRashima.
–Idziemy.
ROZDZIAŁ79
OkoliceRzymu
54roknaszejery
–Suchedrewno,otocałysekret–mądrzyłsię
Liam.–Jeślijestwyschniętejakwęgiel,wogólenie
dymi.
Maddywpatrywałasięwogień–wświetlednia
ledwiewidoczny.Ponadstertąszyszekigałęzi,
pożeranychłapczywieprzezprzezroczyste
płomienie,unosiłosiękilkaszarychkosmyków
dymu,awpowietrzuwirowałpierścieńspiekoty.
Czućbyłooczywiścietencharakterystycznie
przyjemnyzapachogniska.Poniesiegowiatr,ale
niktniezauważy,skąddochodzi.Napewnoniktz
drogi,którątuprzybyli.Uniosłarękędooczui
przezporuszanelekkimwiatremgałęziezawsze
zielonychcyprysówspojrzałanagościniec
biegnącydwieczytrzymileodichkryjówki.Lato
byłosuche,gdybyktokolwiekpojawiłsięna
drodze,bezwątpieniawzbiłbywpowietrze
pióropuszkurzu.Nictakiegoniezauważyła.Na
drewnianymruszcieskwierczałokilkadzikich
zajęcy,którewcześniejzłapałBob.Klonoporządził
jeodkarkupożylastegicze,zostawiającfuterkona
łebkachiskokach.Wnormalnychokolicznościach
nietknęłabyzwierzęcia,którerozpoznawała,aleod
samegozapachupieczystegoiintensywnego
aromatuchrupkiegomięsaciekłajejślinka.
Rashimusiadłwkuckiobokogniska,śliniącsięna
widoklśniącegomięsaichichocząc,gdytłuszcz
skapywałdoogniska.
Maddyznówzmrużyłaoczy,próbującprzebićsię
wzrokiemprzezgałęziezarastającegowzgórzelasu
idostrzecciągnącąsięwoddalidrogę.
–Myślę,żejużjesteśmybezpieczni.–Godzinę
temuwidzieliturmękawalerii,którajakgrom
przewaliłasiępodrodze,wzbijajączasobątumany
kurzu.Ztakiejodległościniezdołalidostrzec
żadnychszczegółów,aleoddziałtrzymał
zdyscyplinowanyszykiwiedział,czegoszuka.
Rashimzaśmiałsięwtedyradośnienawidok
pogoni.Śmiałsięnamyśl,żeKaligulaprzegapi
swojewytęsknione„spotkaniezniebiosami”.Od
tamtejporyniewidzielijednaknikogo.Spojrzała
naIrańczykazwiniętegoobokogniska.Żałosny
szkieletczłowieka.Niedożywienieilataspędzonew
ciemnicy:zastanawiałasię,jakludzkieciałomoże
sobieztymporadzić.
Zzadrzewporastającychpodstawęwzgórza
docierałcichychlupotwody.BobiSalpłukali
swojetunikiwmałymstrumieniu.Znaleźliczystą
wodę.Zdatnądopicia,wprzeciwieństwiedo
trującychwódTybru.Poskończeniuprzepierki
trochęjejtutajprzyniosą.
MaddypodeszładoLiama.Chłopakprzycupnąłna
głazie,skądmiałdoskonaływidoknaokolicę.
–Ranapowinnazłapaćtrochęświeżegopowietrza–
powiedziała,wskazującgestemgłowybandaż
ciasnozawiązanywokółtalii.Wmiejscach,gdzie
krewprzesiąkłaprzezgazę,pojawiłysiękrople
ciemnej,zakrzepłejkrwi.Ranamusiałasię
otworzyć,gdyuciekalizpałacuibrodziliw
rynsztokowychekskrementach.Zarazpopowrocie
dodomubędąpewniezmuszenitaknafaszerować
Liamaantybiotykami,żezaczniegrzechotaćjak
fiolkatabletek.
–Dobrze.Tylkodelikatnie,Mads.–Liamporuszył
ramionami.
–Oj,ci-cii.Niemażsięjakdziecko.–Poluzowała
bandaż.–Będęostrożna.
Krzywiłsię,gdyodwijałaopatrunek.
–Przepraszam.Takboli?
–Nie,niedokońca.Robisztodelikatnie…ale…–
Popatrzyłnaniąniespokojnie.–…mamwrażenie,
żetylkodziękitemunierozsypałemsięjeszczena
kawałki.–Zaśmiałsięnerwowo,niedokońca
żartując.
–Och,zagoisię.–Uśmiechnęłasię.WLiamie
tkwiłjakiśpierwiastekniezniszczalności.Możeto
tenjegogłupi,przekornyuśmiech.AmożeBóg
jednakistniejeinieschodzizezmiany,żeby
opiekowaćsiętakiminieszczęsnymiprzypadkami
beztroskichidiotów.
–Auć!Ostrożniej!
–Przepraszam.
Ichoćnajegotwarzydostrzegałajużpierwsze
śladystarzenia,srebrneniteczkiwłosów,siwą
grzywkęnadskronią…niepotrafiłajeszcze
wyobrazićgosobiejakoFostera.Niebyłownim
nicztegobiednego,kruchegostarcastojącegou
proguśmierci.Amożepoprostuwolałategonie
zauważać.
„Powiniensiędowiedzieć”.
–Prawiegotowe–powiedziała.Ostatniawarstwa
wciążbyłamokra.Krewjeszczedobrzenie
wyschła.Małymipartiamiodczepiałaprzyklejony
doskórymateriał.
–Wolniej,proszę–zaskomlałnerwowo.
–Przepraszam,przepraszam,przepraszam.–
Skrzywiłasięnawidokbladejskóry,marszczącej
siępodwpływemjejdelikatnychzabiegów.
Odkleiłaostatnifragmentgazyipatrzącna
pomarszczonekrawędzierany,pomyślała,żenigdy
nienadejdzieidealnapora,żebymuotym
powiedzieć…zawszecośbędzieprzeszkadzało.
Zgranadrużyna,paczkaprzyjaciół,niepowinna
miećprzedsobąsekretów.Atenbyłostatni.
ZerknęłanaRashima,któryśliniłsięnad
błyszczącymmięsem,bełkoczącdosiebiejak
Gollum.
–Liamie?
–Tak…ocochodzi?
–Liamie…umierasz.
–Co?Totylkopowierzchownarana…
–Nie,Liamie,posłuchaj…topodróżowaniew
czasiecięzabija.
–Oczymtyteraz,nawszystkichświętych,gadasz?
–spytał,marszczącbrwi.
–Fostermiotympowiedział.Podróżowaniew
czasieciępostarza.Przyspieszaprocesstarzenia.
Liammilczał.
–Proszę,musiałeśtozauważyć…–podjęła,
wskazującjegoskroń.
–Oczywiście,żezauważyłem.Ślepyniejestem.–
Wyjąłbandażzjejdłoniizacząłsięnimobwijaćz
powrotem.–Anigłupi.
–Liamie.Ja…
–Zabijamnie.–Westchnął.–Wiemotym.
–Wiesz?
Pochwilimilczeniaskinąłgłową.
–Domyśliłemsię–powiedziałiwróciłdo
owijaniasiębandażem.–Wiemotym,odkiedy
wróciliśmyzczasówdinozaurów.Pamiętasz
EdwardaChanaitedziewczynę,Laurę?
Zrozumiałemwtedy,żetopodróżwczasie
wywołałaichchorobę.
–Obojezostalinafaszerowaniśmiertelnądawką.To
trochęjakchorobapopromienna–jestnieuleczalna.
Wyrządzonychszkódniedasięnaprawić.
–Niebrzmitonajlepiej.
–Nie,niebrzmi.–Usłyszaławswoimgłosieton,
któregoterazniepotrzebowała.–Czekaj,pomogę
ci.–Wyjęłamuzdłonibandażizałożyła
opatrunek,zawiązującnakońcuwęzeł.–Takmi
przykro,Liamie.Takbardzomiprzykro.
Powinnambyłapowiedziećciotymwmomencie,
gdysiędowiedziałam.
Spodziewałasięwybuchuzłości.Alenie,posłałjej
uśmiech.Taki,żesercesiękrajało:grymas
melancholiiiutkwionewdalspojrzenie
zamglonychodłezoczu,jakuweteranówpodczas
święta
wDniuPatriotów.
–Liamie?
–Dostałemtrochęczasugratis,Maddy.To
prawdziwydar,nieinaczej.
„Boże,Liamie,dlaczegoniemożeszzwyczajniesię
wściec,wtedyłatwiejbymsobieztymporadziła”,
pomyślałaMaddy.
–Zresztą,zdążyłemjużzobaczyćtyle
niesamowitości.–Wyszczerzyłzęby.–Nieźlenatej
transakcjiwyszedłem.Ocosięwięctak
zamartwiać,co?
–Jestcośjeszcze.
–Co?
–Liamie…jesteśFosterem.
–Ha?
–JesteśFosterem.
–Wcaleniejestemtakzrzędliwyjaktenstary…–
Zaśmiałsię.
–Słuchajmnie,Liamie…mówię,żejesteś
Fosterem.Jesteśtąsamąosobą.
Porazdrugiwprzeciągukilkuminutzdołałago
uciszyć.
–Niewiem,jaktodziała.Niewiem,jakto
możliwe,żejesteścietąsamąosobą,aletak
przedstawiłmitoFoster.–Tłumaczyłanieskładnie.
–Możetomiećzwiązekzpętlączasu,wktórej
żyjemy.Możewszyscyjużtubyliśmy,aletegonie
pamiętamy.Możejesteśmyuwięzieniwjakimś
olbrzymimtrybiehistorii,którabezustannieobraca
sięwkółko.Niewiem.Powtarzamtylkosłowa
Fostera.
–Jasne…–Liamutkwiłwzrokwskulonym,
udręczonymcieleRashima,wfałdachluźnejskóry,
przezktórąprzebijałysiękości.–Jasne…
–Tobyłamojaostatniatajemnica,Liamie.To
wszystko.Wiesztyle,coja.
Wlepiłwzrokwzwiniętenakolanachręce.
–Ręcestarca–wyszeptał.–Takzawszepowiadała
mojamamuśka.Żemamgruzłowatełapska.
–Liamie…?–Delikatniepołożyładłońnajego
ramieniu.–
Liamie…niewiem,codokładnieoznaczafakt,że
Fosterityjesteścietąsamąosobą,aletocoś
ważnego.Ważnegodlacałejnaszejtrójki.Musimy
toprzemyśleć.Musimytoobgadać.Zrobimyto
zarazpopowrocie.Całanaszatrójka…
Usłyszaładźwiękłamiącychsięgałęzi,azaraz
potemgłosyBobaiSal,którzywracaliznad
strumienia.
–Dobrze–zgodziłsięLiam.
Wtymsamymmomencieichprzyjacielewyłonili
sięzcieniarzucanegoprzezrosłedrzewo.Bob
niósłwdłoniachpopękanyglinianydzban.
–Znaleźliśmyto!–wesołooznajmiłaSal.–Bob
przytargałwamwtymtrochęwody.
–Lepiejpóźnoniżwcale–chrapliwiezarechotał
Liam,szczerzączębywbłazeńskimuśmiechu.
–Zjedzmycoś–zachęcałaMaddy.
–Tak,jeść!Jeść!–zaintonowałRashim.
–Nowreszcie!Zjadłbymkoniazkopytami!Tak
namwbrzuchachssie,żebezwaschcieliśmywziąć
naząbteszaraki.–ZerknąłnaMaddy.–Dobrze
gadam,Mads?
Nagleogarnęłająprzemożnaochota,abyzłapaćgo
wramionaiściskaćdoutratytchutylkozato,że
LiamtoLiam.
–Dobrzegadasz.
ROZDZIAŁ80
OkoliceRzymu
54roknaszejery
–Jesteśwstuprocentachpewien,żetodzisiaj?
Rashimpokiwałgłową,choćnieztakimzapałemi
pewnością,najakieliczyłaSal.
–Dzisiaj,tak,owszem,owszem,owszem!...
Pamiętam!–mruczałzirytacją.
Siedzieliramięprzyramieniuwcieniurzucanym
przezszpalerdzikichkrzewów,wpatrującsięw
łysywierzchołekwzgórza.Lekkiwietrzyk
delikatnieporuszałspalonąsłońcemtrawąi
wrzosami.Porannesłońceprażyłojałowąokolicę,
aoni,choćsiedzieliwcieniu,gotowalisiępod
tunikamiizalewalipotem.Czasnaskwierczącej
patelniwlókłsięniemiłosiernie.
Salwestchnęła.Niemiałapojęcia,czytenstary
wariatrzeczywiściepodarujeimbiletdodomu.Był
zbytroztrzepany.Zbytodklejony.Zbytdziwnyi
schizofreniczny.Niebyłwiarygodny.Patrzyłana
jegoszczupłątwarzpokrytąsiatkąbruzdi
zmarszczek,kołtunsiwychwłosówopadających
poplątanąkaskadąnaramiona,przetarcianagłowie
wyglądającejakatakłysieniaplackowatego.Noina
tejegoohydneusta:przegniłedziąsłaibrązowe
kikutyspróchniałychzębów.Oddechnieszczęśnika
byłniedozniesienia–cuchnąłstęchłymmięsem.
Zastanawiałasię,ilemożemiećlat.Siedemdziesiąt?
Osiemdziesiąt?Niepotrafiłategoprecyzyjnie
określić.Alejaksłuszniezeszłejnocyzauważyła
Maddy,siedemnaścielatwdrewnianejskrzyni
„każdegozwichrowałobyipostarzyło,żehej”.
–Południe.Południe.Otak!Tak!Tobyłokoło
południa–mruknąłdosiebieRashim.
Aleprzecieżzeszłejnocytwierdził,żeprzybyli
tutajzsamegorana.Właśniedlategosiedzątutajod
bladegoświtujakrządekbezmózgichpacynek.
–Maddy?
–Hmm?
–Co,jeślipopowrociedobazyokażesię,że
„Boby”,którechciałynaszabić,nieodeszły?Co?A
jeślinanasczekają?
–Musimybyćgotowinawalkę.–Maddy
przymknęłaoczy.–Zostałoichtylkodwoje,no
nie?Mężczyznaikobieta.
–Chyba.
–Bobuporasięzmężczyzną…amy…–Zerknęła
naLiama.–…amywspólnymisiłamibeztrudu
pokonamykobietę.–Oileoczywiścieudanamsię
wrócić.
–Byćmożezdołamywyregulowaćlatarnie
tachionowetak,abyskierowałysygnałnanasze
biuroterenowe.–Bobpróbowałpodnieśćjena
duchu.
„Jeślisiępojawią”.–Salbyłaprzekonana,że
dzisiajniewydarzysięnicwyjątkowego.Wszyscy
czworoprzysłuchiwalisiętylkobełkotowistarego
obłąkańca:„Jutronadejdzietendzień…owszem…
terazpamiętam!”.
Przyszedłtendzień.Inic.
–Niechcętuzostać–powiedziała.
–Wiem–westchnęłaMaddy.–Niktznasniechce.
–Tojużniedługo–zapewniałRashim.–Obiecuję.
Tak!–Starzecwlepiałzałzawioneoczywdziką
łąkę.–Tojesttomiejsce…napewno,tak.–Długi
szczupłypalecwskazywałkołyszącesięłodygi
trawy.–Tam…ja.Tamwyląduję.
Salpokiwałagłowązpowątpiewaniem,jakby
chciałapowiedzieć:„Tak.Ajeślipomyliłeśsięo
całyrok?Co?CowówczaspanieGeniusz?”.
Trzymałajednakjęzykzazębami.Takiegadanienic
niepomoże.Zwłaszczażeitakwszystkichdopadł
pogrzebowynastrój.Pozostaładwójka,
szczególnieLiam,sprawiaławrażeniewyjątkowo
spokojnychirozproszonych.Dziewczyny
zazwyczajmogłyprzecieżliczyćnahojnądawkę
niepohamowanegoizaraźliwegooptymizmu,
którympromieniował.Awnajgorszymraziena
jakąśgłupiąodzywkę,poktórejwybuchały
śmiechem.
–Tojapójdęprzynieśćtrochęwody–zaoferowała
się.
Niktjejnieodpowiedział.
–Niechcecisiępić,Liamie?
Wydawałsiębujaćwobłokach.
–Maddy?
Drgnęła,jakbyktośjąmocnoszturchnął.
–Hm?
–Wody?Spragniona?
–Hmm…no,straszniemniesuszy,przydałabysię.
–PrzeciągleizuśmiechempopatrzyłanaSal.–
Ostrożnie,dobrze?Niewychylajsięniepotrzebnie.
Pookolicykrążązwiadowcy.
Wczorajwidzielikilkujeźdźców.Galopowali
paramipoodległychduktachigościńcach,bez
wątpieniatropiączbiegów.
Saluniosławgórępopękanydzbanek,podniosła
sięiodwróciła,żebyzejśćnadbrzegstrumyka
szemrzącegoupodstawywzgórza.Pomyślała,że
przyjemniebyłobychoćnachwilęzanurzyćstopy
wchłodnejwodzie.Brzegporastałokilka
figowców.Możezerwiekilkaowoców,żebymieli
jakąśnamiastkęobiadu?Powinnotorozchmurzyć
całągromadkę.
–Niedługowracam–powiedziała,aleniktnie
zareagował.
Zanurkowałapodzawieszonyminiskogałęziami,
powoliprzedzierającsięwdółzboczaiostrożnie
stąpającponadkorzeniami,którewiłysię
zdradliwiepogliniastejzieminiczymwęże
morskie.
–Poczekaj,Saleena!–zatrzymałjągłębokigłos.
OdwróciłasięizauważyłaBoba,któryszedłwjej
stronę,kulącsiępodkolczastymigałęziami.
–Maddyprzysłałamnie,żebymnaciebieuważał–
powiedział,przechodzącobokitorującimdrogę
przezgęsteposzycieiniskozawieszonegałęzie
sosen.
–Awięcjużniejestemniewidzialnądziewczynką,
co?
–Nie.Widzęciędośćwyraźnie–odparł
zdezorientowany.
–Bob?Mogęcięocośzapytać?–spytała,
podchodzącdoniego.
–Oczywiście.
–Bojęsięich…tychinnychjednostek
pomocniczych.Dlaczego…–Przestąpiłaponad
sękatymkorzeniem.–…dlaczegoonechcąnas
zabić?
–Niedysponujędanyminatematparametrówich
misji,Saleeno.
–Aleprzecieżwidziałeśjednąznich.Wyglądali
dokładniejakty.Pochodziliztegosamego
miejsca?Tobraciaisiostry?
Wyprzedziłjąkilkakrokówirozsunąłgęste
zarośla,żebymogłaswobodnieprzejść.Wdole
pobłyskiwałstrumień:srebrnepasmomeandrujące
przezgłazyzkrzemieniaipiaskowcastarteod
podmuchówwiatru.
–Jednostka,którąwidziałem,byłaniemal
identyczna.Najprawdopodobniejpochodziłaztej
samejseriizarodków.Miałemtylkochwilę,żeby
zarejestrowaćidentyfikatorsztucznejinteligencji.
Jejoprogramowaniebyłoraptemojednąiterację
nowszeodmojego.Datanarodzintodwatysiące
pięćdziesiątysiódmyrok.
–Czekaj.–Zbiegłakilkaostatnichmetrówpo
stromymwale
izatrzymałasięprzyjednymzgłazów,któryparzył
wręce.–Czekaj–powtórzyła.–Ztego,comówisz,
wynika,żezrobiliwascisamiludzie.Tasama
firma.
Bobpopędziłzaniąnadbrzeg,nieporadnie
balansującnapochyłymgruncie.
–Potwierdzam.Jednostka,którąspotkałemzostała
wyprodukowanaprzezkorporacjęW.G.Systems.
Jakja.
–Kimonisą?W.G.Systems?Tojacyśproducenci
broni?
Bobusiadłnarozgrzanychkamieniachnaskraju
strumyka.
–Napełnięwodątwójdzbanek,jeślizechcesz.
–Dzięki.–Wręczyłamugo.
–Tojednaznajwiększychinajbogatszych
korporacji,jakieistniejąwczasachmoichnarodzin.
Mamnaichtematjedyniepubliczniedostępne
informacje.
–Powinnowystarczyć.
–SpółkazostałazałożonaprzezRoaldaWaldsteina
wdwatysiąceczterdziestymósmymroku.Tego
samegoroku…
–Mówiszoczłowieku,któryodkryłpodróżowanie
wczasie.
–Potwierdzam.Wtymwłaśnierokuuzyskałwiele
patentówtechnologicznychnaróżnewynalazki.W
przeciągusześciulatzostałtrzecimnajbogatszym
człowiekiemświata.
–ItoonzałożyłorganizacjęJeźdźcówwCzasie,
prawda?
–Niemamnatentematżadnychinformacji–
oznajmił
oficjalnymtonem.–Słyszałemjednak,jakMaddyo
tymspekulowała.
–Sądzisz,żemarację?
–Tomożliwe.Waldsteinprowadziłkampanię
przeciwkopodróżowaniuwczasie.Człowiekten
miałrównieżdostępdozasobów
itechnologii,któreposłużyłydozałożeniaAgencji.
–Ajednocześnietwierdzisz,żetoklonyWaldsteina
próbowałynaszabić?
–Potwierdzam.
Usiadłaobokniego,zanurzającstopywzimnej
wodzie.
–Awięc…–Ściągnęłaczoło.–Czytooznacza,że
chcenaszabić?Dlaczego?Przecieżwłożyłtyle
wysiłku,żebyzwerbowaćmnie,MaddyiLiama…
rozumieszcośztego?
–Brakinformacji.Istniejeprawdopodobieństwo,że
jednostkitezostałypozyskaneizaprogramowane
przezinnąorganizację.
–Podobnotworzymyściśletajnąorganizację.–Nie
widziałajużwtymżadnegosensu.–Podobnonikt
innyonasniewie?
–Możliwe,Saleeno,żeniejesteściejużtajną
Agencją.Pamiętasz,jakLiamwspominało
mężczyźnienazwiskiemLocke?
–Mówiszotymtemplariuszu?
–Potwierdzam.Jeśliniekłamał,istniejegrupa
ludzi,którzywiedząoistnieniuAgencji.Nie
wiadomo,czymająnatoniezbite…
Podniosłananiegowzrok,klonzamarł.
–Bob?Czujesz…?
–Cząstki.Tak.–Opuściłnaniąwzrok.–Rashim
miałrację.Todzisiaj.
ROZDZIAŁ81
OkoliceRzymu
54roknaszejery
MaddyiLiamobserwowalimłodzieńcaz
milczącymniepokojem.Długieczarnewłosy
zawiązanewkucyk,okularyprzeciwsłoneczne,
koszulawkratęijeansy.OdwróciłasiędoRashima,
którydrżącnacałymcielewlepiałszeroko
rozwarteoczywprzybysza.
–MójBoże!Czytoty?
Pokiwałgłową,mimowolniegładzącpalcami
konturyswojejstarej,zapadniętejtwarzy.
–Aleonjesttakimłody!–wyszeptałLiam.
–Tak–zgodziłasięMaddy.–Wyglądana
dwadzieściakilkalat.
–Dwadzieściasiedem–rzekłtęsknieRashim.–
Dwadzieściasiedem.
NiemiałotodlaMaddynajmniejszegosensu.
Rashimtwierdził,żegrupaExodusprzestrzeliła
lokalizacjęzrzutuosiedemnaścielat,iżeonsam
jesttutajodraptemsiedemnastulat.Czylimusimieć
czterdzieściczterylata.Odwróciłasięiuważniej
przyjrzałakruchejpostaci.Tonieprzezpodeszły
wiekIrańczykwyglądałjakwyglądał…tolata
torturiniedożywienia,skrajnewyczerpanieiczysta
grozazwiązanazpełnieniemrolizniewolonego
zwierzakaKaliguliodcisnęłyswojepiętno.
–Cotozażółtarzecz?–wyszeptałLiam.
Dostrzegłametrowąpostaćwkształciepudełka,
którabrodziławwysokiejtrawiekrokwkrokza
młodymczłowiekiem,raźnoma
szerującymprzezpolezkilkomametalowymi
prętamipodpachami.
–Wyglądajak…–Zaśmiałasięodrobinę
maniacko.–Nie,toniemożebyć…
–Co?
„Czyjajużzupełnietracęrozum?Odchodzęod
zmysłów?”.
–Maddy?Wszystkowporządku?
–Liamie,towyglądajak…–Potrząsnęłagłową.–
Wyglądadokładniejaktastukniętapostaćz
kreskówki,którąoglądałamnakablówce,gdy
byłamdzieckiem.
Twarzstarcawykrzywiłnostalgiczny,bezzębny
uśmiech.
–SpongeBubba–zanuciłzdelikatnymwibrato.–
MójmałySpongeBubba!
Patrzyli,jakmłodyRashimzatrzymujesięnapolu,
wyciągaspodpachyjedenzżelaznychprętówiz
całejsiływbijagowspieczonąskorupęgruntu.
Uklęknąłobokwbitegopalika,apodobnydo
SpongeBobarobotszybkodoniegopodbiegłi
śmiesznieporuszyłplastikowymiustami.
Młodzienieczadałmujakieśpytanieipo
wysłuchaniuodpowiedzizacząłprzymocowywać
cośdopręta–ekrandotykowylubklawiaturę.
Górnaczęśćprętazamigotałanazielonojakdioda
nawigacyjna.Zaplecamiusłyszałaczyjeśostrożne
kroki.Odwróciłasię:toBobiSalskradalisięku
nimpomiędzyniskozawieszonymigałęziami
krzewu.
–Ktotojest?–syknęłaSal.
–On.–Liamskinąłnadygoczącąjakgalareta
postaćstarego
Rashima.
–ISpongeBobKanciastoporty–dodałaMaddy,
samaniewierzącwswojesłowa.
–Tocoteraz,Maddy?–spytałLiam.
–Jednoznasmusidoniegopodejśćiznim
porozmawiać.Alespróbujmygoniewystraszyć.
Niechcemyprzecież,żebynamuciekł.–Popatrzyła
napozostałych.Rashimwyglądałjakzdziczałyi
obłąkanypustelnik.Bobprzypominał
przerażającegoMinotaura,
apokrywającecałąjegopostaćzaschniętekrople
krwiwcalenieczyniłygopiękniejszym.LiamiSal
natomiastwpatrywalisięwniąwyczekującojak
parasłodkichkundelków.
–Notowypadanamnie.
Rashimuklęknąłprzeddrugimmarkeremobszaru
translokacyjnegoimankietemkoszuliotarłpotz
czoła.Zjednejstronychciałszybkoskończyć
robotęibezzwłokiwrócićdodomuw
dwudziestympierwszymwieku…alezdrugiej
przyjemniebyłowdychaćtoczystepowietrze,
cieszyćokointensywniebłękitnym
niebem,nieskażonymprzeztoksycznesubstancje.
Przezkrótkąchwilęchłonąćtouczuciefaktycznego
przebywaniawhistorii,naszczyciewzgórzaw
Italii…jedyniepięćdziesiątpięćlatponarodzeniu
Chrystusa!
Przybyłcałkiemsam.Takbyłonajrozsądniej.Im
mniejszamasadoprzeniesienia,tymwyższy
marginesbezpieczeństwa.Zabrałwięctylko
jednostkęlaboratoryjną.Przecieżtoraptem
pięciominutowawycieczkadostarożytnościwcelu
rozlokowaniaiprzetestowaniamarkerówsiatki
translacyjnej.Nicwięcej.
Wciążnerwoworozglądałsięwokółz
absurdalnymprzeczuciem,żeladamomentprzy
akompaniamencieryczącychrogówzwalisiętu
kohortalegionistów.„Głupota–pomyślał–ludzie
zawszemyśląohistoriiwstereotypowysposób”.
–Podajsekwencjęreferencyjną.Muszę
zweryfikowaćpoprawnośćobliczeń.
–Sięrobi,skippa!–wykrzyknąłzentuzjazmem
SpongeBubba.–Sekwencjato…jesteśgotowy,
Rashimie?
–Jestemgotów.Walśmiało.
–Dziewięć.Zero.Siedem.Dwa.Dwa.Trzy.
Rashimwprowadzałdyktowanecyfryna
przyczepionydoprętaekrandotykowy.
–Mówdalej.
–Dwa.Dziewięć.Siedem…
Jednostkalaboratoryjnazamilkła.Rashimspojrzał
naniązwyrzutem.
–No…mówdalej.
–Eee…Rashimie?
–Tak?
–Idzietuktoś.
–Co?
Rashimwstałizobaczył,żeprzezwysokątrawę
zmierzakunimmłodadziewczynazgrzywą
jasnorudychloków.Jejciałookrywała
ciemnoczerwonatunika.Zakląłpodnosem.
Sondowalitowzgórzesetkirazy,próbującwykryć
jakiekolwiekoznakizmianygęstości.Nielicząc
sporadycznychsygnałów,któremogłyzostać
wywołaneprzezprzelatującegoptakaczy
przechodzącąkozicę,niewykrylituniczyjej
obecności.Nigdy.Ażdodzisiajnajwidoczniej.
„Cholera”.
Nauczyłsiękilkupodstawowychłacińskich
zwrotów,ponieważobowiązektenspoczywałna
wszystkichkandydatachprojektuExodus.Szybko
zdjąłokularyprzeciwsłoneczne,zanimzdążyła
podejśćwystarczającoblisko,iskrzywiłsię
oślepionyjasnościądnia.Niestetynicjużniezdąży
zrobićzeswojąjaskrawo-żółtąjednostką
laboratoryjnąiubraniem.Gdyzbliżyłasięna
odległośćkilkukroków,uraczyłjąswoim
najbardziejczarującymuśmiechem.
–Hmm…Salve.–Miałwrażenie,żeudałomusię
wymówićtosłowopowitaniadośćpoprawnie.Ale
później,odrobinęponiewczasie,zauważyłokulary
nanosiedziewczyny.
–Hej–odrzekła,swobodniemachnąwszydłoniąna
powitanie.–Jakleci…doktorzeRashimieAnwar?
Rashimzamarłzszerokoibezużytecznie
rozdziawionymiustami.
Podałamudłoń.
–Tak,mówiępoangielsku.Itak,doskonalewiem,
kimpanjest.AtakwogólemamnaimięMaddy…
miłopoznać.
–Jak…jak…kim…?
–Wiem.Ciśniesięterazpanunaustasetkapytań.–
Uśmiechnęłasię.–Proszęsięniemartwić.Dobrze
wiem,jakietouczucie.
Niemógłoderwaćwzrokuodwyciągniętejku
niemuręki.
–WiemwszystkonatematprojektuExodus,
doktorzeAnwar.Notobezowijaniawbawełnę.
Pracujędlapewnychludzi.Napewnopanonasnie
słyszał,alenaszymzadaniemjestzapobieganie
takimidiotycznymeskapadom.
Rashimowiwreszcieudałosięzamknąćusta.
–Jesteś…jesteśztejsłynnejAgencji?
–SłynnejAgencji?–Podejrzliwiezmarszczyła
czoło.
–Agencjistrażników!Krążąoniejlegendy!Jezu!
Niejednoowassłyszałem,aleniebyłempewien
czymożnawierzyćtympogłoskom!Choć…
–Legendy?
–Tak…oAgencji.OosławionejAgencji.Dojej
powstaniarzekomoprzyczyniłsiętenstuknięty
miliarder,Waldstein.Czy…czyonanaprawdę
istnieje?
Maddywzruszyłaramionami.
–Niewiem,ktodokładnieją…
–MójBoże,istnieje!Prawda?–Rashimniebył
pewien,czypowinienjąterazbłagaćoautograf,
czyraczejzwiewaćbyledalej.Międzynarodowe
prawaregulującekwestiepodróżowaniawczasie
byłyjednoznaczne.Ibezlitosne.–Jezusie!
Myślałem,żetylkomymożemytegodokonać!Że
tomożliwewyłączniezniezawodnymsystemem
translacjiczasowej!–Zaśmiałsięnerwowo.–Ale
jaktododiabła….?Dostaliśmygigantycznygrantz
budżetuministerstwaobrony,mieliśmymiliardy
dolarówdodyspozycji,audałonamsięjedynie
wyprodukowaćsystempozwalającynawzględnie
bezpiecznątranslacjęludzi!
–Proszęmnieposłuchać–przerwałamu,
opuszczającdłoń.–Musimyzpanemporozmawiać.
OtóżprojektExoduszakończysiękatastrofą,
doktorzeAnwar.Skutkiwidziałamnawłasneoczy.
–Co?Wy…zdołaliścienasuprzedzić?Przybyliście
tuwcześniej?
Potakującoskinęłagłową.
–Chybicie,wylądujeciedalekopozasygnaturą
czasową.Czekawasczarnyscenariusz,wszyscy
umrzecie.Musiciebezzwłocznieprzerwaćprace
projektowe–powiedziałatwardoiponownie
wyciągnęładońdłoń.–DoktorzeAnwar…
Rashimie.Nieprzybyłamtutaj,żebycięaresztować,
skrzywdzićanicigrozić.Pragnętylkozapobiec
koszmarowi,którywasspotka.Czymożemy
spokojniepomówić?
ROZDZIAŁ82
OkoliceRzymu
54roknaszejery
DoktorAnwarprzyglądałsięstarcowi,jego
chudymjakpatykirękomzawiniętymwokółkolan,
napuchniętymizdeformowanymjakuartretyka
kościom.
Siedzieliwcieniudrzew.Doktorwysączyłkilka
łykówzimnegoroztworuproteinowegoztermosu
zasilanegoogniwamipaliwowymi,poczympodał
gosiedzącejobokSal.
–On…?–spytał,wskazującstaruszka.–Ontoja?
Maddyskinęłagłową.
–GrupaExodusniewylądowaławlokalizacji
wyznaczonejprzeztwojelatarnie.
–Ale…toniemożliwe.Onenapewnoprzechwycą
sygnałcząstkowy.Napewno…
–Masa–syknąłstaryRashim.–Masa.Błędne
obliczenia…ja
ity.Źleporachowaliśmy.Tak!
Kucykmłodzieńcazałopotałjakchorągiewka,gdy
tenpotrząsnąłgłową.
–Nie,przeliczyłemwszystkokilkakrotnie.
Przeprowadziłemdziesiątkisymulacjiz
uwzględnieniemłącznejmasy,jakąplanujemy
wysłać.
–Zmienisię!
–Zmieni?
–Przyspieszątermintranslokacji…zmieniąskład
kandydatów…wybuchniepanika.Bajzel!Bałagan!
–Starzecmamrotałcośjeszcze,aleochrypły
bulgotwiązłwściśniętymgardle.
–Dlaczego?
Starzecpogrążyłsięwbełkotliwymmonologu.
Młodynaukowiecnachyliłsięimocnochwyciłgo
zachudyjakwitkanadgarstek.
–Powiedzmi!DlaczegoprzesunąterminExodusu?
Cosięwydarzy?
Szczerbatyuśmiechsczerniałychzębówstarca
wyglądałodrażająco.
–Koniec…młodyja!
–Powiedziałeś„koniec”?–Maddyspojrzałanań
uważniej.
Zarechotałsmutnymśmiechemsuchotnika.
–Wkońcunamsięudało...zniszczyliśmyświat.
–Co?
–Udusiliśmyplanetętrującymioparami…apotem
zabiliśmywłasnygatunek.Czystecięcie!
–Jak?Bomby?–pytałaMaddy.–Takwyglądał
koniec?Tosięwydarzyło?Zagładanuklearna?
Starzeckołysałsięjakdzieckorażonechorobą
sierocą.
–Onie!–powiedziałwreszcie.–Bombynie
zniszczyłybycałegogatunku,ktośmusiałbyocaleć.
Aleto?Nie…nie-e-e.Figa.Tegoniktniemógł
przeżyć!
–Czego?
StaryRashimszatańskowyszczerzyłbezzębne
dziąsła.
–Zdaza!Zdaza!Zdaza!
–CzymjestZdaza?
–MówioepizodzieZDAZA.ZdarzeniaZagłady–
odparłmłodzieniec.–Tokatastrofapodobnado
wymieraniakredowego;wówczaspoupadku
asteroidywyginęłacałapopulacjadinozaurów.–
Młodzieniecwzruszyłramionami.–Wcalemnieto
niedziwi.Naszarzeczywistośćjeststraszna.To…
–Toniebyłaasteroida–przerwałmuRashim,
chichocząc.–ToBóg!BiczBoży!Epidemia!Tak!
–Mówiszowirusie?
Starzecprzechyliłgłowę.
–Oepidemii.
Maddywysączyłakilkakropelroztworuioddała
termosmłodemuRashimowi.
–Powinieneświedzieć,żeprojektExoduswywoła
falęczasu,któracałkowicieodmienihistorię.
Powinieneśteżwiedzieć,żewaszeeksperymenty
spowodujązniknięcieNowegoJorku,całej
Amerykipoczątkudwudziestegopierwszegowieku.
–Terazwtymmiejscujestdżungla–
dopowiedziałaSal.–Dzicz.
–Chryste!Aletowłaśnieskażenieczasoprzestrzeni
jestnaszymcelem!Przyszłośćjestmartwa!Nie
rozumiecie?Gatunekludzkinicjużnieosiągnie!
Alemożepowrócićdokorzeni!ProjektExodusto
zakrojonanaszerokąskalętranslokacjanajtęższych
umysłówiorganówwykonawczychzeStanów
ZjednoczonychdoepokistarożytnegoRzymu.
Mamybroń,lekarstwa,technologicznebazydanych
ispecjalistówzniemalkażdejdziedziny!
Żołnierzy…
–Niewiem,jakszczytneideeiintencje
przyświecałytwórcomprojektuExodus,alewiem
jedno:wyszłakaszana.–Skinęłagłowąnastarca
kulącegosiętużprzyniej,któryznówpogrążyłsię
wbełkotliwymmonologu.–Tencieńczłowiekato
jedynyocalałyuczestnikprojektuExodus.Topan,
DoktorzeAnwar!Takchcepanskończyć?
–Wtakimraziewrócęizaproponujęredukcję
masytranslacyjnej.Zabierzemymniejkilogramów,
zmniejszytomarginespotencjalnegobłędu.
–Nigdzieniewrócisz.–Maddysprowadziłagona
ziemię.
–Co?
–Niepozwolimycinato.Twoiprzełożenimuszą
pomyśleć,żeopracowanaprzezciebietechnika
zrzutuzawiodła,aichmetodatranslokacjijestzbyt
ryzykowna,bykontynuowaćeksperymenty.
–Proszę.–Rashimnerwowoprzełknąłślinę.–Ja
muszętamwrócić.
–Przykromi–odpowiedziała.–Taktodziała.–
PopatrzyłanaBobaiLiama,którzyoglądali
wyświetlaczzamocowanydojednegozesłupów
latarni.Stojącaoboknichjednostkalaboratoryjna,
przy
glądałasiętemuzestrachemwoczach.Myślała
chyba,żezachwilęwyrwąprętiużyjądogryw
krykieta.–Zapomocątwoichlatarniwrócimydo
naszegoczasu.Dodwatysiącepierwszegoroku…
obawiamsię,żebędzieszmusiałudaćsiętamz
nami.
Bobwprowadziłdanenamałyekrandotykowy,na
czubkusłupazamigotałozieloneświatełko.
–Rozpoczęłosięwysyłaniestrumieniacząsteczek.
Wychwycijewaszaantenatransmisyjna.
–Niedotykajcietego!–Jednostkalaboratoryjna
skarciłaichtonemobrażonegodziecka.–Tonie
wasze!–NadąsanySpongeBubbawydąłdolną
wargę.–Jesteścieniegrzeczni!
–Myślisz,żezadziała?–spytałLiam.
–Jeślisprzętwbazienieuległzniszczeniuiwciąż
funkcjonuje,awgeneratorzezostałzapasmocy
pozwalającynaotworzenieoknaczasowego,to
powinnozadziałać–odrzekłBob.
–Mójskippabędzienawasbardzozły!–
zatrajkotałajednostkalaboratoryjna.
–Comybyśmybezciebiezrobili?–Liamposłał
Bobowizmęczonyuśmiech.
Bobniewyczułszorstkiejczułości
pobrzmiewającejwretorycznympytaniu
Irlandczyka.
–Wyhodowaliinnąjednostkę?
ROZDZIAŁ83
OkoliceRzymu
54roknaszejery
–Jatamniewejdę.Niejadęzwami!
Maddyspojrzałanastarca.Sądziła,żejeśliBob
będziemusiałsiłąwrzucaćkogośdoportalu,to
będzietomłodyRashim,niestary.
–Co?Dlaczego?
Zzaciętąminąpotrząsnąłgłową.
–Chcę…chcęumrzećtutaj–wysunąłpodbródek.–
Tu…wtymmiejscu.Natymwzgórzu.Naświeżym
powietrzu…–Przymknąłpowiekiiwciągnąłw
nozdrzaświeżepowietrze,wsłuchującsię
wzgodnyszeptdługiejtrawyiliściporuszanych
podmuchamiwiatru.
–Shadd-yah!Wcaleniemusiszumierać–
powiedziałaSal.–
Wdomuzapewnimyciopiekę!Podtuczymy.
Zaprowadzimydolekarza!Wszystkobędzie
dobrze!
–Jajużmartwy–zachrypiał,zerkającnaswoją
młodsząwersję.–Niezamieńsięwto…–
powiedział,dotykającpoliczkaszponiastym
palcem.Uśmiechnąłsięiprzymknąłoczy.–
Znalazłemcię.Pozwóltymludziomcię
powstrzymać…naspowstrzymać.
–Nierozumiecie–rzekłmłodyRashim.–Światw
moichczasachuległzagładzie.Zatruliśmy
dosłowniewszystko.Całąplanetęzamieniliśmyw
śmietnisko.Partieziemi,któreniezostałyzalane
przezwodyoceanu…zamieniłysięwskładowiska
odpadów.Nadziejaumarła!
–Nawetjeślidoprowadziliśmyświatdoruiny…nie
możemyigraćzczasemwtensposób–pouczyła
Maddy.–Wszyscymusimywrócićdodomui
przywrócićhistoriijejnaturalnybieg.
–Nie!–StaryRashimwybałuszyłoczy.–Boże…
ontamjest.–Wskazałgłowąbłyskającą
stroboskopowymświatłemlatarnię,którąBob
trzymałwzaciśniętejdłoni.–Tam…jestchaos!
MłodyRashimprzysłuchiwałsiębełkotowistarcaz
grymasemniesmakunatwarzy.
–Toniemożliwe,żezamieniłemsięwtegostarego
szaleńca.
–…jeślimnieznajdzie…mnieiPanaNamordnika
–trajkotał–…jeślinastuznajdzie,zatoco
zrobiliśmy,wyślenaswprostdopiekła!Wprostdo
piekła…
–Dlaczegoniepozwolimymuzostać?–spytał
Liam.
–Słucham?–Maddymiaławrażenie,żesię
przesłyszała.
–Pozwólmymuzostać.–Liampatrzyłnastaruszka
zewspółczuciemwoczach.–Popatrzcietylkona
niego…biedakjestkompletnieprzerażony.
–Niemożemygotutajzostawić!Umrzezgłodu
albo…
–Onitakzginie,Maddy.Nieprzeżyjeskoku.
Popatrztylkonaniego.
Maddyspojrzała.MusiałaprzyznaćLiamowirację.
Tegoczłowiekazabiłbysilniejszypodmuchwiatru,
niemówiącjużostrumieniurozrywających
komórkitachionów.–Jużdobrze.–Uklęknęłaobok
staruszkaipołożyładłońnajegoramieniu.
Wreszcieprzestałcichozawodzić.
–Tegopragniesz,Rashimie?
Odwróciłsięiutkwiłwniejwilgotne,zamglone
oczyszaleńca.Niebyłapewna,czydobrzejąwidzi.
–Rashimie?Słyszyszmnie?Chcesztuzostać?
–Tak.
–Chceszzostaćtusamjakpalec?Mymusimy
odejść.
Skinąłgłowąirozdziawiłwargiwkarykaturze
uśmiechu.
–JestzemnąPanNamordnik.
Maddypotrząsnęłagłową,czułażeniepowinnigo
tutajzostawiać,żetozłe.Jegomózgzamieniłsię
przecieżwpapkę.Niemiałapewności,czywie,
gdziesięaktualnieznajdujeikimdokładniejest.
Aleniespodziewaniewjegooczachbłysnęła
determinacja.Uśmiechnąłsię.
–Idźcie.Chcętego…
–Czego?Czegotaknaprawdęchcesz?
Rozłożyłręce.
–Tego.Pozwólciemisiętymnacieszyć.
Rozejrzałasiępopłaskimgrzbieciewzgórza:
kojącyszumsuchejtrawy,intensywnybłękitnieba,
falującehennahoryzonciekrzewylawendy
porastającejszczytygórskie.Ispokój.
Spokójibezbrzeżnaprzestrzeń.
Maddyzrozumiała.Terazrozumiałagodoskonale.
–Dobrze–wyszeptałałagodnie.–Dobrze…–
Uśmiechnęłasięilekkościsnęłajegoramię.–
Smakujto,Rashimie.Smakujswojeostatniechwile.
Wjegooczachzamigotałyognikizrozumienia,
trzeźwości
myśli.
–Dziękujęci.
Wstałaiprzywołałagestempozostałych,
zostawiającklęczącegostarcawwysokiejtrawie,
gdziezprzekrzywionągłowąwsłuchiwałsięw
łagodnyszeptwiatru.
–Napełnijciemuprzynajmniejtendzban.
Powinniśmymuzostawićchoćkroplęwody.
–Niejedzieznami?–spytałaSal.
–Nie.
ROZDZIAŁ84
CheyenneMountain,ColoradoSprings
ProjektExodus
rok2069
–Wciążnic?
Technikzpowagąpotrząsnąłgłową.
DoktorYatsushitawpatrywałsięwokienkogęstości
wyświetlanenagłównymholoekranie.
Współczynnikutrzymywałsięnaniskimpoziomie.
Gęstościowyekwiwalentszumubiałego–zwykły
międzywymiarowygulasz.Doktorzdjąłokularyi
przetarłzmęczoneoczy.Jużtrzygodzinypo
wyznaczonymczasiepowrotu.Nawetminutowe
spóźnienieniosłozasobąjednoznaczneimplikacje.
Takjakniemożnabyć„trochęwciąży”,taknie
można„prawieskutecznie”translokowaćsięw
czasie.
„Straciliśmyich.DoktoraAnwaraijego
niedorzeczniespersonalizowanąjednostkę
laboratoryjną”–pomyślałdoktoriosunąłsięna
fotel.Pozostalitechnicywyprostowalisięw
krzesłachizaczęlizerkaćsponadmonitoróww
swoichboksachwstronękierownikaprojektu,
próbującodczytaćcośzmowyjegociała.Głowy
laborantówpodskakiwałyponadściankami
działowymijakłebkisurykatek.Yatsushitazacisnął
pięści.Właśniestraciłnajtęższyumysłwswoim
zespole,awtakwąskiejdziedzinieniesposób
znaleźćkogoś,ktogozmiejscazastąpi.
–DoktorzeYatsushita?
Podniósłwzrok.Stanąłnadnimjedenzczłonków
zespołu
ds.rozlokowanialatarni.
–Właśnie,hmm…wychwyciliśmysłabysygnał.
Przezniecałąminutęjednazlatarniemitowała
sygnał,aletowszystko,comamy.
–Nicwięcej?
Mężczyznapotrząsnąłgłową.
–Wyglądanato,żewłaśniesięwyłączyła.
–Albouległaawarii.
Mężczyznabezradnieuniósłramiona.To
rzeczywiściebardziejprawdopodobne.Doktor
Anwarznaręczemlatarniitengłupi,wściekleżółty
robotwtopilisiępewniewjakąśskałęnaśrodku
zapomnianegołańcuchagórskiegoalbozwyczajnie
przepadliwupiornymsubatomowymrosole,przez
któryobliczenianajlepszychnaświeciefizyków
zajmującychsięcząstkamielementarnymi
okazywałysięnielepszeoddziecięcych
wyliczanek.Ichsystemwciążbyłzbytawaryjny,
żebyryzykowaćtransmisjęludzi.DoktorAnwar
najwyraźniejprzeceniłprecyzjęwłasnychobliczeń.
Tak,ichsystempotrafiłwysłaćjabłkopięćdziesiąt
minut,pięćdziesiątgodzin…pięćdziesiątdni,a
nawetpięćdziesiątlatwstecz.Alezawszejednana
dwie,trzypróbykończyłasięporażką:zamiast
jabłkadostawalirozpaćkanymusjabłkowy.
–Dobra,wyłączcietojuż–westchnąłzrezygnacją.
Zużywaligigawatyenergii,którejniemożna
przecieżtakbezkońcamarnować.Niewtych
deficytowychczasachwkażdymrazie.–Wyłączyć
to!–warknąłgłośniej.Techniktranslokacyjny
skinąłgłowąiszybkoobróciłsięnapięcie.
Kilkaminutpóźniejszummocy–omiatający
wiszącąpoddachemhangarugigantycznąklatkę
Faradaya–osłabłizamarł,rezonującgłuchym
echem.
UtrataRashimatoutratakilkumiesięcy.Możenawet
lat.Skorowysłaniejednegoczłowiekana
rekonesansterenowykończysięjegozaginięciem,
niewypadanawetmarzyćoskutecznejtranslokacji
trzystuuczestnikówprojektu.
–Uruchomcieprocedurędiagnostyczną!–krzyknął
doktor
Yatsushita.
Maszyneriapracowałałącznieprzeztrzygodzinyi
dwadzieściadziewięćminut–liczącodmomentu,
gdydoktorAnwarzniezmąconąpewnościąsiebie
stanąłnasiatcetranslacyjnejizniknął.Musząsię
terazprzekopaćprzeztysiąceterabajtówdanych
diagnostycznych.Zodrobinąszczęściaudaimsię
zlokalizowaćjednązmienną,którazostałaźle
obliczona.ChoćmiędzyBogiem
aprawdą,szczerzewtowątpił.
Podróżowaniewczasiebyłoprzerażającolosowym
procesem.
Jakmagia,nienauka.
ROZDZIAŁ85
NowyJork
2001rok
Bazabyłapusta.Samotnatęczówkakamerki
internetowejzamontowanejnadmonitoremna
środkuzabałaganionegobiurkaomiatała
nieprzeniknionąciemność.Aniśladuruchu.Ani
śladuludzi:zniknęliiczłonkowiezespołu,i
nieupoważnieniintruzi.Problemtychostatnichjuż
sięrozwiązał.Tymczasowo.
Komputer-Bobzostałsamiczekał.
Przezokokamerkizauważył,żeroletazostała
brutalniewyważona.Powyginanelistwyfalistego
aluminiumzalegaływbezładnejplątaniniew
poprzekframugi,aświatłodniasączyłosięprzez
zieleńlistowiaibladooświetlałoponurąceglaną
jaskinię.
Komputer-Bobobliczył,żemocgeneratora
wystarczynautrzymywaniewtrybieuśpieniatylko
jednegokomputeraitylkoprzezsiedemdziesiąt
siedemgodzin.No,możewyciśnietrochęwięcej
czasu,jeśliodłączypróbówkiwzrostowena
zapleczu.AletospowodujeśmierćBekiiinnych
zarodkówutrzymywanychwstaniehibernacji.
Ategoniemógłzrobić.Alboniechciał.Jeszczenie
teraz.
Brakzewnętrznychźródełdanychdoprzetwarzania
ianalizy.Tylkotapustabaza.Tylkotenjedenwidok
nazabałaganionebiurko,niedopitąpuszkęDr.
Peppera,papierkiodcukierków.
Gdybymonitorniedziałałwstanieuśpienia,
postronnyobserwatordostrzegłbytanieckursora
pookniedialogowym.
>Informacja:Maddyjestbałaganiarą.
Aletoakuratżadnanowość.Odpoczywająca
sztucznainteligencjaprzeszładoroztrząsaniadużo
istotniejszychspraw.Kimbyliintruzi?Ktoich
wysłał?
>Informacja:intruzimieliidentyfikatory
isztucznąinteligencjęmarkiW.G.Systems.
>Informacja:protokołymisjiintruzów
autoryzowałużytkownikR.G.Waldstein.
Naglewydarzyłysiędwierzeczy,niemal
jednocześnie.
Najpierwkomputer-Bobodebrałwyraźnyisilny
sygnałtachionowy.Sygnaturęczasowąokreślono
precyzyjnie,awiadomośćbyłajednoznaczna,
wreszcie:„Natychmiastotwórzportalztąsygnaturą
czasową”.Komputer-Bobzmiejscazaczął
kierowaćmocdowehikułutranslokacyjnego.
Ponowneładowaniepotrwaokołodwóchminut,
tylewystarczy,byjednazdiodLEDna
wyświetlaczuzmieniłakolorzbursztynowegona
zielony.Wystarczy,żebyzapewnićmargines
bezpieczeństwaniezbędnydowytworzenia
stabilnegopolamocywokółportalu.
Zarazpotempodmuchożywczegowiatruporuszył
drzewaminazewnątrz,psotnabryzadroczyłasięz
gałęziamicedru,którywyrósłtużprzedwejściem,
wmiejscu,gdziezazwyczajzalegałyhałdy
miejskichodpadów.
Wizgwehikułutranslokacyjnegownajlepsze
konkurowałzposzumemszepczącychliści,
szeleszczącychgorliwiepodwpływemkapryśnych
podmuchówdmącegowiatru,którezastąpiły
łagodnądotychczasbryzę.
Komputer-Bobrozpoznawałprawdziwąnaturętego
wiatru.Tonagłeprzesunięciarzeczywistości
wypychałymasypowietrza.Rodzącesię
możliwościwalczyłyzesobązatopionew
gigantycznejścianienadchodzącychzmian.Pęd
powietrzapoderwałśmiecizalegającewbazie.
Papierowekubkiipapierkipoburgerachbawiłysię
wberkanastolekuchennym.Zasłonaw
sypialnianejwnęcezałopotałaniecierpliwiena
rachitycznymkarniszujakznudzonedziecko
próbującewyrwaćdłońzuściskunadopiekuńczego
rodzica.Tymczasemszumwysysanejzgeneratora
mocynarastał,szumprzywodzącynamyślpianie
kogutaoświcie,szumrozpaczliwieoznajmiający
pustejbazie,żesystemjużniemalgotowy.Poraz
kolejnykursorprzemknąłprzezczarneokno
dialogowe.
>Przesyłampoletranslokacyjne.
>Aktywacjabańkiwokółbiuraterenowego.
Komputer-Bobniemiałemocji.Niedokońca.Miał
pliki.Okazywałysięużyteczne,gdyżyłw
silikonowymprocesorzeW.G.System,wewnątrz
genetyczniezaprojektowanegoludzkiegociała,
pozwalaływówczassymulowaćruchymięśni…
uśmiechnaprzykład.Tęskniłzatym.Tęskniłza
możliwościąwykorzystywaniatychplikóww
określonychcelach.Ach,właśnieuznał,że
właściwiemożetozrobić.Możeniebędzietotak
dokońcatosamo,alecotam.Sygnałtachionowyto
przecieżdobrawiadomość.Oznaczał,że
członkowiejegodrużyny,aprzynajmniejjedenz
nich,wciążżyją.Atotrzebauczcić.
Kursorchyżoprzemknąłkilkapólpoekranie,
zostawiajączasobątrzyznakiASCII.
>8-)
ROZDZIAŁ86
NowyJork
rok2001
Dobazywpadałypodmuchyświszczącegowiatru,
alepowietrzerozstąpiłosiępodwpływemmniej
naturalnegozjawiska.Nadpodłogą
zmaterializowałasiękulapulsującejenergii,
rozświetlającmrokbazyjasnymniebemItaliii
rozpaloną,rdzawąskorupąspieczonejziemii
suchejtrawy.
Najpierwfalującyobrazzasłoniłyciemnezarysy
postaci,potemjednaznich,tanajwiększa,
wylądowaławbazie.Bobprzykucnąłzszybkością
lamparta,szerokorozstawiłnogiiwyciągnął
miecz,szykującsiędozadaniaciosu.Jegooczy
szybkoomiatałyprzyćmionepomieszczenie,
penetrującwszystkietonącewciemności
zakamarki.Schyliłsięjeszczeniżejizerknąłpod
rządłóżek.Przeszedłprzezpomieszczeniei
przesunąłnabokrozsuwanedrzwiwiodącena
zaplecze.Zmagazynkuwylałsięfurkotgeneratora
napędzanegosilnikiemdiesla.Poprzeszukaniutego
miejscaBobwróciłdogłównegopomieszczenia,
akuratwmomencie,gdywiatrzaczął
przeszywającowyćinabieraćsiływściekłego
huraganu.Stanąłobokbłyszczącejorbity
śródziemnomorskiegobłękituigestemprzyzwał
pozostałeciemnesylwetki.
–Bazajestpusta!–ryknąłponadogłuszającym
świstemwiatruitrzaskiemwirującychjakna
diabelskimmłyniegałęzilasu.
Przeszlijednozadrugim:Liam,Sal,doktorRashim
Anwarzeswojąjednostkąlaboratoryjną,anakońcu
Maddy.
Zmaterializowałasięwłukuzprzekleństwemna
ustach,bopotknęłasięoSpongeBubbęiniewiele
brakowało,arunęłabynaziemię.
–Cholerajasna!Zdrogi,ciamajdo!
–Przee-praaszam!–odkrzyknąłSpongeBubba
swoimśpiewnymtonemiodczłapałkilkakroków,
byledalejodniegrzecznegodziewuszyska.
–Zamknijportal!–ryknęła,próbującprzebićsię
przezkakofonięszalejącejnazewnątrzzawieruchy.
Portalzapadłsięzaniąizniknął.
–Cosiętutajdzieje?–krzyknąłRashimponad
rykiemwiatru.–Tohuragan?
–Falaczasu!–odkrzyknęła.
–Co?
–FALACZASU!
Liamruszyłpędemdowyjścia,żebyzaciągnąć
roletę,alestanąłjakwryty,gdyzobaczył,żedrzwi
sąwrozsypce.
–Gdzienaszedrzwi?
Jegosłowautonęływokuwietrznegocyklonu.
Nadworzezapanowałanieprzeniknionaciemność.
Pieńdrzewa–leżącymetrodmiejsca,wktórymich
betonowapodłogazamieniałasięwposzycieleśne
–rozpłynąłsię…obróciłwkosmykilepkiejmazi
przywodzącenamyślwiotkienitkicukruwirujące
wautomaciedorobieniawaty.Wczarnejjaksmoła
nocyprzepoczwarzałsięwulotneobiekty:inne
drzewo,skałę…tipi…drewnianąchatkę…monolit
zWyspyWielkanocnej.Nagleten
czasoprzestrzennykolażzamieniłsięwpokrytą
graffiticeglanąścianę,zawalonąupodstawystertą
śmieci.
Rykszybkoustawał,cichł,przybierajączgołainną
formę:dałosięsłyszećstukotpociąguosobowego
przetaczającegosiępostarychtorachmostu
Williamsburg,dochodzącezeskrzyżowaniana
końcuichmałejalejkiodgłosy
rozgorączkowanegoruchuulicznego–takgęstego,
żesamochodystykałysięzderzakami.Odległe
wyciesyren
policyjnych.Cichyświsthelikopterapikującegonad
EastRiver.Ktośwpobliżuwłączyłdudniące
głośnikinatyleswojegosamochodu.
Strasznyhałas,fakt…aletojużnieakustyczna
apokalipsasprzedkilkuminut.
–Wróciliśmy!–krzyknęłaSal,biegnąckuwyjściu
naalejkę.–Wróciliśmy!Udałosię!
Liamskinąłgłową.
–Wróciliśmy–powtórzyłprzygaszonymgłosem.
Maddyruszyłaprzezbazęipochwilistanęłaobok
nichwzawalonymwejściu.Wyjrzałanaceglaną
ścianę,nastertyśmiecizalegającewzdłużjej
podstawy.WsłuchałasięwdźwiękiBrooklynu–
irytujące,niecierpliweodgłosymiasta
pogrążonegowbłogiejnieświadomości.Miliony
ludziwiodłytunormalneżycie,cieszącsięznic
nieznaczącychsukcesówiborykającsięznicnie
znaczącymiproblemami,rozmawiająco
codziennychpotyczkachpolitycznychitocząc
cowieczornesprzeczkirodzinne.
–Maddy?–zaniepokoiłasięSal.–Nicciniejest?
–Coterazzrobimy?–spytałLiam.
Wszyscypatrzylinaniązwyczekiwaniem.Sal
wyglądałajakjejmłodszasiostra,zagubionabez
wskazówekstarszegozrodzeństwa.Liam–oBoże,
biednyLiam–jakzwyklerobiłdobrąminędozłej
gry,aleonadobrzewiedziała,żebardzoprzeżywał
rewelacjenaswójtemat.Bob.Użyteczny,pomocny,
lojalnyjaklabrador,ale–niemydlmysobieoczu–
totylkobazadanychnamuskularnychnogach.Ana
dokładkęparazbłąkanychowieczek:doktorAnwar
itengłupiSpongeBobb.
„Ajagramrolęichmamki.Tojamuszę
decydować,corobić”.
Zabawne,porazpierwszyodbardzodawna
doskonalewiedziała,jakibędzieichnastępnykrok.
–Musimystądodejść–powiedziała.
–Ha?
Maddyodwróciłasięodzawalonejrolety.
–Ktośdoskonalewie,gdzienasszukać,wie,kiedy
nasszukać
iwie,kimjesteśmy.Aha,ichcenaszabić.
Zabieramytyle,ileuniesiemy,tylkonaprawdę
przydatnerzeczy,ispadamystądbezociągania.
–Opuszczamybazę?–Liamuniósłbrew.
–Tak.
–Ale…teraz?
Maddyskinęłagłową.
–No,teraz.
HISTORIA,JAKĄZNAMY
Kaligulazostajecesarzem.
37roknaszejery
Kaligulaginiewzamachu,
władzęobejmujeKlaudiusz.
41roknaszejery
OstatnirokpanowaniacesarzaKlaudiusza.
54roknaszejery
NowyJorkjakiznamy
–zatłoczony,hałaśliwy,
kolorowy.
2001
PRZESUNIĘTAHISTORIA
UczestnicyprojektuExodus—300kandydatówz
2070roku—przybywajądoRzymuwczasie
rządówKaliguli,siedemnaścielatzawcześnie!
Próbująwprowadzićwżycieplan
podporządkowaniasobiewładcyRzymu…
37roknaszejery
Rzympogrążonywanarchii—Kaligulawciąż
jestuwładzyiwięzidoktoraRashimaAnwara,
ostatniegoocalałegouczestnikaprojektuExodusi
jedynego
człowieka,któryjestwstaniezapobiec
uruchomieniuprojektu…
54roknaszejery
NowyJorkjużnieistnieje.
2001
POSŁOWIE
KatoniMacrotoparabohaterów,którychoddawna
pragnąłemumieścićwświecieJeźdźcówwCzasie.
Mająonijednakwłasnąserięksiążek(cyklrzymski
autorstwaSimonaScarrowa).Opowiadająoneo
żołnierskichprzygodachdużomłodszychwersji
tychdwóchdruhów.Jeżelipolubiliścieich
towarzystwo,gorącozachęcamwasdosięgnięcia
popowieściztegocyklu.Pierwszaczęśćnositytuł
OrłyImperium.Bardzodziękujęmojemubratu
Simonowi,żepozwoliłmiużyćswoichpostaciw
tejksiążce.Dwajwiarusiporazkolejnyokazalisię
wspaniałymitowarzyszamizabawy.
ZostańJeźdźcemwCzasie!
Wpierwszymtomieprzeniesieszsię
wczasypoIIwojnieświatowej
doStanówZjednoczonychAmerykiopanowanych
przeznazistów.
Wdrugimtomieodkryjesz,
jakmógłwyglądaćświatsześćdziesiątpięć
milionówlatprzednasząerą.
Wtrzecimtomieprzekonaszsię,
jakżyliludziewśredniowiecznej
AngliiiczyRobinHoodistniał
naprawdę.
Wczwartymtomieprzeniesieszsię
doświata,wktórymwojnasecesyjna
zXIXw.nigdysięniezakończyła.
Wpiątymtomiezobaczysz,
jakwyglądałostarożytne
CesarstwoRzymskie.
Jużwkrótcetomszósty!
JeźdźcywCzasie,zaktórymipodążająmordercze
cyborgizprzyszłości,musząopuścićNowyJork.
UciekajądowiktoriańskiegoLondynu,poktórego
ulicachkrążyKubaRozpruwacz.AlezanimJeźdźcy
zdołająstworzyćnowąbazę,odkryjącoś
wstrząsającego–atozmieniwszystko…
Niezwykleintrygującaizaskakująca
powieśćsensacyjnadlamłodzieży.
ItchinghamLofte,znanyjakoItch,to
zafascynowanychemiączternastolatek.Jegocelem
jestskompletowaniewszystkichelementówukładu
okresowegopierwiastków.Pewnegodniadokonuje
niesamowitegoodkrycianowego,niezwykłego
pierwiastka.Początkowoniktniemożewto
uwierzyć.Jednakszybkookażesię,żektośza
wszelkącenępostanowizdobyćtenbezcenny
element,aItchznajdziesięwśmiertelnym
niebezpieczeństwie…