Christina Dodd
Bezwstydna
OD AUTORKI
Ku zmartwieniu autorki, Anglicy zawsze mieli zwyczaj nazywania
swych monarchów ciągle tymi samymi imionami. Było na
przykład sześciu królów Jerzych, siedmiu Edwardów, czterech
Wiliamów i, co dla nas najważniejsze, ośmiu królów Henryków i
pięć Elżbiet - dwie królowe i trzy małżonki królów.
Niniejsza historia dotyczy Henryka VII i jego małżonki Elżbiety
York, rodziców cieszącego się złą sławą Henryka VIII, dziadków
budzącej nabożną cześć Elżbiety I. Założyli oni dynastię Tudorów,
która zapewniła Anglii stabilność, lecz wychowali się w
burzliwych czasach wojen, morderstw, cudzołóstwa i
najokropniejszych zdrad. Cudzołóstwo i zdrada stanowią tło tej
opowieści z czasów Henryka VII i Elżbiety York.
Prolog
22 sierpnia 1485 roku
Pole bitwy pod Bosworth
Wymachując mieczem Griffith ap Powel siał wokół siebie śmierć.
Z okrzykiem bojowym na ustach zawrócił rumaka i dobył
berdysza. Przeciwnik padł, ale Griffith nie miał czasu, by się temu
przyglądać. Miejsce zabitego zajął następny rycerz, a potem
jeszcze i jeszcze jeden. Pomimo iż żaden z tych słabowitych
Anglików nie dorównywał Walijczykowi biegłością, żołnierze
armii króla Ryszarda nie dawali za wygraną. Griffith spiął ogiera
ostrogami.
Kopyta wyczerpanego konia grzęzły w bagnistym podłożu.
Dookoła unosił się fetor śmierci i rozkładu. Po pewnym czasie
rumak wkroczył na twardy grunt i Griffith z brzękiem stali starł się
z głównymi siłami armii Ryszarda.
Posługując się buzdyganem i berdyszem dokonywał wśród
nieprzebranych szeregów wroga nie lada spustoszenia. Do jego
uszu docierały krzyki rannych i jęki konających. Po twarzy
spływały mu strugi potu. Czuł w ustach jego słony metaliczny
smak. Otrzymał cios w biodro, lecz tylko niecierpliwie popędził
konia. Nie dbał o to, że z niezliczonych drobnych ran na jego ciele
sączyła się krew, która wsiąkała w podbicie zbroi.
Musiał przedostać się do Henryka. Wokoło unosiły się poranne
mgły. Pomimo że otwory w hełmie zawężały pole widzenia,
Griffith dostrzegł na wzgórzu proporzec z krwistoczerwoną różą
Lancasterów. Tam odnajdzie Henryka Tudora, ostatnią nadzieję
rodu.
Tam odnajdzie człowieka, który ma zostać królem Anglii. Walczył
teraz na uboczu, siał zniszczenie, gdzie tylko mógł, ale ani na
chwilę nie tracił z oczu swego celu. Przesuwał się coraz bliżej i
bliżej, aż roztrąciwszy siłą swego ataku straż przyboczną Henryka,
ryknął po walijska:
- Henryku! Panie mój, czas, by przybywali!
Henryk odkrzyknął mu w ich ojczystym języku:
- Myślisz, że tego nie wiem? - Wskazał jedną stronę poła bitwy,
gdzie czekała część armii, a potem przeciwną, gdzie czekała druga.
- Wysłałem wiadomość do dowódców, nakazując, by zgodnie z
obietnicą ruszyli do ataku. Bez skutku.
- Skurwysyny! - Griffith zsunął hełm i łapczywie napił się wody,
którą podał mu przyboczny Henryka. - Przysięgali, że nam
pomogą!
- Sądzę, że to samo przysięgali Ryszardowi. - Henryk rozejrzał się
po polu bitwy. - Czekają, na czyją stronę przechyli się szala
zwycięstwa.
Griffith wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu.
- Wojska Ryszarda przewyższają nas liczebnie i są bardziej
zwrotne, ale wyrządziliśmy im mnóstwo szkód. Zabiliśmy ich
najlepszego dowódcę i pozbawiliśmy wojsko odwagi. Lecz spójrz
panie mój, by dojrzeć to, co ja widzę. - Wskazał na pole Bosworth.
- Zbliża się Ryszard York.
Henryk, patrząc na wojsko szarżujące w jego kierunku, z
przerażeniem wstrzymał oddech. Był to duży oddział, prawie
dwukrotnie liczniejszy niż otaczające go straże. Dowodził nim
Ryszard we własnej osobie. Wiedział bowiem doskonale, że jeśli
Henryk zostanie zabity, strona Lancasterów straci całą odwagę.
Ryszard, świetny taktyk, zahartowany w bojach rycerz, mógłby
również być dobrym władcą, ale pozbawił tronu swych bratanków.
Dwóch chłopców zamordował w Bóg wie jaki sposób, a ich ciała
kazał wrzucić do anonimowego grobu. Nawet w Anglii, siedlisku
zdrady w rodzinie królewskiej, nie był to grzech częsty ani też
akceptowany przez szlachtę.
Ryszard III zasiadał na tronie przez dwa ponure lata, a pogłoski o
jego perfidii narastały. Powiadano, że otruł królową, swoją
prawowitą małżonkę, i umizga się do własnej bratanicy Elżbiety.
Siostra zamordowanych książąt zapewniłaby mu, gdyby ją zdołał
poślubić, upragnione prawo do tronu.
A przecież prawo do tronu zostało przyobiecane Henrykowi.
Byłby to doskonały wybór - czerwona róża Lancasterów i biała
róża Yorków. Griffith zdecydowanie uważał, że tak właśnie
powinno się stać.
Henryk nie był dobrym wojownikiem. Griffith podążył za nim nie
dla jego umiejętności bitewnych, lecz dlatego, że Henryk Tudor
był prawowitym następcą tronu. Dziedzic Lancasterów po kądzieli,
Henryk był Walijczykiem, przepowiadanym przez starożytne
legendy potomkiem Artura, który miał zjednoczyć Anglię i Walię -
nadać Walii zasłużoną autonomię. Griffith walczył o Walię, o
swoją ojczyznę i obietnicę lepszego jutra.
Spokojnie, jakby to on był panem, a Henryk poddanym, Griffith
pouczał go:.
- Weź od przybocznego hełm i włóż go na głowę. Poluzuj miecz w
pochwie. Siedź swobodnie w siodle i pamiętaj, by cały czas
osłaniać się tarczą. Myśl jasno i nie zapominaj - dotknął
buzdyganem naramiennika jego zbroi - nie przyjechałem tu za tobą
aż z Walii po to, by przegrać.
- Twoje słowa podnoszą mnie na duchu - odparł Henryk. Griffith
mówiąc wyraźnie, poprawną angielszczyzną, ustawił straże
Henryka w szyku i nakazał ruszać do ataku, gdy wyda komendę.
Umieścił chorążego z tyłu i poprawił hełm na głowie.
- Bądź spokojny, panie. Osłonię cię własnym ciałem - rzekł
zwracając się do Henryka.
Zdając sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, Henryk
odparł z krzywym uśmieszkiem:
- Wygląda na to, że będziesz musiał.
Griffith ustawił się na skraju wzgórza, nieco przed innymi
rycerzami, i czekał. Rumak pod nim drżał niecierpliwie, rwąc się
do boju. Griffith czekał. Atakujący oddział Ryszarda dotarł do stóp
wzgórza. Griffith czekał. Otaczający rycerze zaczęli błagać go o
rozkaz do ataku. Oddział Ryszarda zwolnił na zboczu wzgórza.
Griffith uniósł rękę. Jego towarzysze chwycili za broń.
Opuszczając rękę krzyknął:
- Za króla Henryka!
Straż przyboczna z impetem runęła ze wzgórza jak aniołowie
zagłady, wykorzystując szybkość, której nabierali na zboczu,
sprzyjający kierunek wiatru i zmęczenie przeciwnika.
Lecz Ryszard starannie dobrał sobie rycerzy i byli mu oni równie
oddani, jak Griffith Henrykowi. Walczyli za Ryszarda III,
walczyli, by nie utracił korony. Griffith uwijał się jak szalony,
atakując, odparowując razy, zadając śmierć każdym ruchem i
ryzykując życie za każdym uskokiem. Każde starcie kończyło się
śmiercią jednego przeciwnika; po każdym starciu pojawiał się
nowy. Miażdżąc wojowników Henryka niezliczonymi
uderzeniami, ludzie Ryszarda zmusili ich do odwrotu w górę
zbocza, ku Henrykowi. Griffith starał się temu zapobiec, ale
rycerze Ryszarda nie przestawali napierać. Siłą przytłaczającej
przewagi liczebnej zmuszali przeciwnika, aby się cofał.
Griffith nieraz już spoglądał śmierci w oczy, toteż teraz rozpoznał
ją bez trudu. Nie poddawał się jednak. Nie rezygnował. Jakżeby
mógł! Jego marzenia były zbyt silne, potrzeby zbyt nieodparte.
- Za króla Henryka! - ryknął po raz wtóry, ale rozlegający się tuż
przy jego uchu przenikliwy wrzask zagłuszył jego okrzyk.
Padł chorąży Henryka. Ludzie Ryszarda otoczyli Griffitha.
Ryszard i Henryk znaleźli się naprzeciw siebie. Griffith zdążył
tylko z nadzieją pomyśleć, że Henryk zapamiętał jego polecenia. I
wtedy usłyszał huk podobny do grzmotu. Ziemia zadrżała i Griffith
odwrócił się gotów odpierać następny atak, gotów stoczyć ostatnią
w swym życiu bitwę.
Wyglądało na to, że ruszyła na nich cała armia. Do miejsca
głównego starcia śpieszyli coraz to nowi i nowi rycerze z nie
okrwawionymi jeszcze mieczami i w czystych zbrojach.
To ruszyły do boju oczekujące wojska. Wojownicy przekonali się,
kto zwycięża, a kto przegrywa, i ruszyli, by wspomóc silnych i
zniszczyć słabych. Griffith pochylił się w siodle i zmęczonymi
oczami wypatrywał Henryka. Nie był w stanie przedostać się do
niego, nie mógł mu pomóc. Teraz mógł mu pomóc jedynie Bóg,
lecz Bóg wydawał się bardzo daleko.
Ostatkiem sił uniósł berdysz i tarczę. Nie dlatego, by sądził, że
ujdzie z życiem, lecz dlatego, że poddawanie się nie leżało w jego
naturze. Ale atakujący rycerze nie zwracali na niego uwagi i
Griffith, z biciem serca, zrozumiał.
Te wojska stanęły po stronie Henryka. Z jakichś przyczyn - dla
dobra kraju czy też z powodu wiary w słuszność sprawy Henryka
- wojownicy ruszyli na rycerzy Ryszarda. I wycinali ich w pień.
Wypoczęci rycerze z satysfakcją oddawali się swemu rzemiosłu.
Zabijali ludzi Ryszarda ze śmiechem na ustach. Śmiali się
zabijając konie.
Griffith pomyślał z obrzydzeniem. „To nie dla dobra kraju. Nie z
powodu racji Henryka. Lecz z najstraszliwszej żądzy zemsty na
znienawidzonym Ryszardzie”.
Starając się nie wchodzić im w drogę skierował konia w stronę
Henryka.
- Mają go! - krzyknął Henryk głosem pozbawionym wszelkiego
entuzjazmu. - Spójrz, zabijają Ryszarda!
Spośród wszystkich swoich ludzi jeden tylko Ryszard utrzymywał
się w pozycji pionowej. Przeciwnicy otoczyli króla Yorków i
zadawali mu ciosy. Ryszard bronił się zaciekle i nawet Griffith
poczuł radość, gdy udało mu się obciąć głowę jednemu z wrogów.
Ale wyczyn Ryszarda rozwścieczył ich jeszcze bardziej i
popychali go jeden ku drugiemu dźgając mieczami, siekając
berdyszami, miażdżąc buzdyganami.
W ostatniej próbie uwolnienia się lub po prostu, by umrzeć
honorowo, Ryszard poderwał swego konia tak, że stanął dęba.
Rumak podniósł się z rżeniem i wymachując przednimi kopytami
zrzucił z siodeł dwóch jeźdźców. Jeden z nich zdążył przebić tors
szlachetnego zwierzęcia mieczem i koń zwalił się na ziemię z
purpurową raną na mlecznobiałej piersi.
Ryszard z brzękiem zbroi padł na ziemię i rycerze dopadli go.
Odrzucili jego napierśnik i hełm, a potem w powietrze wytrysnęła
fontanna krwi.
Żyzna angielska ziemia spływała strugami krwi. Krwią piechoty.
Krwią konnicy. A teraz królewską krwią Ryszarda III.
Henryk Tudor przyglądał się rzezi. Na jego szczupłej twarzy
malowało się przerażenie. Zwróciwszy się ku Griffithowi
wypowiedział słowa przysięgi, zgodnie z którą miał rządzić
Anglią.
- Skoro Anglicy w ten sposób traktują swoich ustępujących
władców, przysięgam na gwoździe Krzyża Świętego, że nic, nikt i
nigdy nie odbierze mi tronu.
Rozdział pierwszy
Sbropshire, Anglia, 1487 rok
Zamek Wenthayen
Brzęk stali odbił się echem wśród długich krużganków najsilniej
umocnionego miejsca w zamku i Griffith ap Powel skrzywił się z
niesmakiem.
- Pojedynek? - dopytywał się swego gospodarza. - Sprowadziłeś
mnie tutaj, bym przyglądał się pojedynkowi?
Hrabia Wenthayen ze swymi srebrnymi, rzednącymi nad czołem
włosami, arystokratycznymi rysami twarzy i sforą złocistych
spanieli ujadających przy nodze, stanowił wzór dworskiej
gościnności.
Podczas gdy obaj torowali sobie drogę wśród zbitej ciżby gapiów,
do uszu Griffitha docierały wrzaski, śmiechy i okrzyki
pozorowanej trwogi.
- W tym kraju nie szanuje się wojowników - rzekł Griffith. W
Walii wałczymy na śmierć i życie dzierżąc wielki, oburęczny
miecz, sam na sam z nieprzyjacielem. Nie uważamy pojedynków
za widowisko.
Niedbałym, pełnym elegancji gestem Wenthayen zbył Walię i jej
obyczaje.
- Prawdę powiedziawszy, zwyczaj ten przyszedł do nas z Francji,
ale wielu młodzieńców czeka na sposobność, by walczyć z lada
powodu. Biją się dla czystej radości walki, toteż zachęcam ich do
pojedynków. Szable są lekkie i mają stępione ostrza, a
zapalczywość młodzieńców ostudzamy rozumnym treningiem.
Zresztą skoro sobie życzysz rozmawiać z lady Marianną, byłą
damą dworu nie koronowanej królowej, powinieneś przyjść
właśnie tutaj.
Rozwścieczony niewłaściwym traktowaniem oraz lekceważeniem
dla swej misji, Griffith warknął:
- Czy owa lady Marianna lubuje się w oglądaniu młodych
krojących się wzajem szaleńców?
Wenthayen odparł z kpiącym uśmiechem:
- Gdybyś zechciał obejrzeć to z bliska, dowiedziałbyś się, jaką rolę
odgrywa tu lady Marianna.
Słuszny wzrost Griffitha pozwalał mu spojrzeć ponad głowami
zwartego kręgu podochoconych widzów. Na lśniącej kamiennej
posadzce tańczyły dwie postacie z szablami w dłoniach. Ich
zręczność była wprost nadzwyczajna, godna ich zdrowych ciał i
młodzieńczego zapału.
Griffith przetarł oczy z niedowierzaniem.
Jednym z pojedynkujących się była kobieta. Kobieta posługująca
się szablą.
Jej rude włosy wymykały się spod czepka i powiewały nad bladą
twarzą jak płomień nad białą świecą. Zielone oczy spoglądały
żywo, a zęby lśniły w wyzywającym uśmiechu. Jedną ręką
przytrzymywała obrębek kremowej jedwabnej spódnicy i Griffith
dostrzegł jej umięśnione, gładkie jak jedwab kostki i łydki. Jej
lekkie ruchy odwróciły uwagę Griffitha od szabli, którą trzymała w
drugiej ręce.
Na świętego Dawida, ależ była wysoka! Zuchwałym wzrokiem
patrzyła swemu rosłemu, przystojnemu przeciwnikowi prosto w
oczy.
Griffith nie lubił zuchwałych kobiet.
Nuciła pod nosem, jakby urągała swemu przeciwnikowi błyskając
ostrzem szabli, a także brakiem powagi oraz wzrostem.
Pomimo że miał obie ręce wolne, pomimo zręczności i
ruchliwości, które zmusiłyby większość przeciwników do odwrotu,
młody człowiek z trudem chwytał oddech, zalewał się potem i
walił na oślep z agresją, która w tej przyjacielskiej próbie sił była
zupełnie nie na miejscu.
Przegrywał.
- Dobra jest, nieprawdaż? - odezwał się Wenthayen.
Griffith niechętnie przytaknął.
- Wszystkiego, co urnie, nauczyła się ode mnie.
Nie mogąc oderwać wzroku od zbyt wysokiej, zbyt zuchwałej i
zbyt pięknej kobiety, Griffith rzekł:
- Pan jest szalony. Po cóż mężczyzna miałby uczyć kobietę
pojedynkowania się na szable?
Wenthayen zachichotał.
- Kobieta taka jak ona musi umieć się bronić przed... jakby to
powiedzieć... nie chcianymi awansami.
Zakrzywione szable szczęknęły i zgrzytnęły, gdy ich ostrza zwarły
się w deszczu błękitnych iskier.
- Kobieta taka jak ona?
- O tak. - Wenthayen uradowany żywym zainteresowaniem
Griffitha oznajmił: - Oto lady Marianna Wenthayen.
Griffith zwrócił się ku swemu rozmówcy, przeoczywszy
ostateczny cios zadany przez Mariannę, lecz wrzawa wśród tłumu
sprawiła, że znów na nią spojrzał. Wydała okrzyk tryumfu, a
szabla jej przeciwnika wzleciała w powietrze. Zarumieniona z
radości, że wygrała, uniosła pięść zwycięskim gestem, a Griffith
zmrużył oczy.
- Ognisty temperament jest u kobiet wysoce odpychający. Wysoce
odpychający.
Gdybyż tylko jego ciało wierzyło w to, co dyktował rozum.
Wenthayen klasnął językiem.
- Nie przypuszczam, by Adrian Harbottle miał jakąkolwiek szansę.
To jeden z tych rycerzy bez ziemi, niewiele więcej niż zwykły
cham.
Griffith spojrzał na mężczyznę, którego Wenthayen tak łatwo
dyskredytował. Obdarzony złocistymi włosami, równymi, białymi
zębami, zdrowym ciałem, Harbottle nie wyglądał na chama. Był
tak
przystojny, że przyprawiał Griffitha o ból zębów. A na dodatek
coś mu przypominał. Coś dobrze znanego. Coś kojącego.
Ach, tak, Harbottle przypominał mu złocone malowidło
przedstawiające anioła w matczynym modlitewniku.
Ale Griffith mógłby pójść o zakład, że Harbottle nie był aniołem.
Spoglądał na Mariannę wzrokiem pełnym wściekłości. Griffith
przypatrywał mu się, nie dbając o to, że zaciska pięści zdradzając
swoją wrogość.
Wenthayen ciągnął chaotycznie:
- To bałwan. Sądził, że może stawić jej czoło...
Harbottle skoczył po swoją wytrąconą szablę, chwycił ją i
skierował w Mariannę.
Instynkt Griffitha popchnął go do zwady, zanim rozważył
konsekwencje swego czynu. Rzucił się na Harbottle”a. Kobiety
piszczały, mężczyźni ryczeli, gdy Griffith powalił na Ziemię
młócącego pięściami Harbottle”a. Chrupnęły kości i ścięgna.
Griffith przeturlał się i odskoczył od Harbottle”a, podczas gdy
szabla prześlizgnęła się po kamiennej posadzce.
Zanim Griffith zdążył ją uchwycić, sięgnęła po nią inna dłoń,
szczupła dłoń kobieca. Marianna przytknęła szablę do gardła
Harbottle” a i odezwała się pogardliwym kontraltem:
- Tchórzu i łotrze, wstań i przyjmij karę za zdradę!
- Niegodna, nie okazujesz mi ani krzty kobiecego współczucia?
- Bo nie pozwoliłam ci, byś mnie zniszczył? Byś mnie zabił? Czy
żeby okazać się damą, muszę zginąć z rąk jakiegoś nędznika? -
Ukłuła go końcem lśniącej szabli w odsłoniętą szyję. - Wstań -
powiedziałam
- i staw czoło damie, którą niewłaściwie potraktowałeś.
W swoim tryumfie była wspaniała, gniew zdobił ją niczym
królewskie szaty. Griffith podszedł do niej. Skoro ognisty
temperament u kobiet ma być odpychający, to dlaczego płonący w
niej ogień tak bardzo go ku niej przyciągał?
Harbottle chwiejnie stanął na nogi i spojrzał na Griffitha.
- Chowasz się za plecami swego najnowszego kochanka?
Marianna spojrzała na Griffitha bez najmniejszego
zainteresowania.
- Aby cię zabić, nie potrzebuję pomocy żadnego mężczyzny.
- I zamachnęła się ramieniem.
Niebieskie oczy Harbottle”a stały się ogromne. Białka
zaczerwieniły się z napięcia, cała jego sztuczna odwaga prysła.
- Nie zrobisz tego... nie możesz...
- Kto mi zabroni?
Jej policzki pobladły, ale Harbottle nie zauważył tego. Był
skoncentrowany wyłącznie na wymierzonym w niego czubku
szabli.
- Mam pieniądze, jeśli chcesz...
Na jej policzkach znowu wykwitły rumieńce.
- Jeśli cię zabiję, świat stanie się lepszy bez takiego nędznego
robaka.
Odetchnęła głęboko i Griffith pomyślał, że teraz wbije stalowe
ostrze w serce Harbottle”a.
- Miej litość! - jęknął Harbottle.
Jej srogość zniknęła i Marianna wskazała szablą w kierunku drzwi.
- Idź się czołgać przed księdzem. Może on ci przebaczy. To
najlepsze, czego się możesz spodziewać, bo ci szlachcice nigdy nie
wybaczą.
Harbottle wycofał się w popłochu, a znalazłszy się w bezpiecznej
odległości krzyknął:
- Ladacznica! Przynosisz wstyd nazwisku Wenthayen. Za twoje
grzechy pokutuje twój mały bękart.
Griffith zesztywniał z oburzenia.
- Dzieciak, którego wydałaś na świat, jest idiotą!
Marianna uniosła szablę i zamachnęła się nią. Otaczający ich
dworzanie odskoczyli. Griffith złapał ją za rękę, zanim zdążyła
uderzyć, obrócił i przycisnął jej twarz do swojej piersi.
Bękart, pomyślał ponuro, urodziła dziecko nieślubne. Nic
dziwnego, że wygnano ją z dworu królewskiego.
Bękart. Dziecko, którego ojciec nie uznał za swoje. Marianna
ściągnęła na siebie potępienie i została skazana na banicję, na
skutek gorszącej namiętności i niepohamowania, które okazała
także podczas niepotrzebnej potyczki.
Harbottle kulejąc rzucił się do ucieczki jak na wpół rozgnieciony
robak.
Marianna starała się wyswobodzić, wściekła, że ktoś ośmielił się
stanąć pomiędzy nią a tą plugawą bestią, która rzucała oszczerstwa
na jej syna. Usłyszała słowa wypowiedziane głębokim głosem:
- Gniew jest podobny do wiatru, który gasi światło rozumu, i ty,
pani, jesteś tego dowodem. Nigdy nie groź mężczyźnie śmiercią,
jeśli nie masz zamiaru wprowadzić swojej groźby w czyn.
Uczyniłaś sobie z niego wroga na całe życie. Wroga, który nie
pominie żadnej okazji, by cię poniżyć i unicestwić.
Oswobodziła głowę z jego uścisku i spojrzała w górę.
Mężczyzna był ogromny i nie odznaczał się urodą. Czarne,
sięgające brody włosy miał zaczesane gładko do tyłu, co
pozbawiało jego twarz wszelkiej miękkości i ozdoby. Jego ciemna
cera była spalona przez słońce, a bitwy i doświadczenia życiowe
poznaczyły ją bruzdami i bliznami, które żłobiły jego policzki i
czoło. Wąski nos był wiele razy łamany, a zdradzający upór
wydatny podbródek pokryty był jednodniowym zarostem. Tylko
oczy o złocistym odcieniu kryły nieco piękna, ale spoglądały na
nią z takim niesmakiem, że zesztywniała jeszcze bardziej.
- Wielkie dzięki, ale waszmości nic do tego.
Westchnął ze zniecierpliwieniem i jego oddech poruszył pasma
włosów, które opadały na czoło Marianny. Odsunęła się i
usłyszała, że mruknął.
- Gdybyż tak było w istocie...
Z tyłu odezwał się Wenthayen:
- Ten olbrzym, rodem z Walii, przyjechał do ciebie jako najnowszy
posłaniec królowej.
Marianna zwróciła się ku niemu.
- Na mój honor, Wenthayen. Czemuś nie powiedział mi tego od
razu?
Splatając ręce z podejrzanie niewinną miną, odparł:
- Wydawało mi się, że uczyniłem to.
Marianna prychnęła niecierpliwie i odwróciła się, aby przyjrzeć się
Griffithowi, a zwłaszcza jego brązowemu niemodnemu odzieniu.
- W istocie przypomina olbrzyma. Czy ten olbrzym ma jakieś
imię?
Griffith ukłonił się i jego twarz znalazła się tuż przy twarzy
Marianny.
- Griffith ap Powel, do usług - powiedział spokojnie. Na dźwięk
jego imienia Marianna spłonęła rumieńcem.
- Griffith ap Powel? Griffith ap Powel nie jest posłańcem od mojej
pani, królowej. Griffith ap Powel służy królowi.
Griffith wyprostował się z wyrazem zadowolenia na wąskich,
zaciśniętych ustach.
- Służę królowi, a tym samym także królowej, bowiem pobrali się i
stali się jednością, poprzez święty sakrament Kościoła.
Marianna rozejrzała się wokoło i stwierdziła, że ciżba, która
zebrała się, by radować oczy jej pojedynkiem na szable, teraz
uważnie łowi każde słowo. Przywoławszy giermka oddała mu
szablę i poleciła wyczyścić ją i starannie odłożyć na miejsce.
Zyskała przy tym na czasie, co pozwoliło jej się nieco opanować.
- Jak się czuje Elżbieta York? Czy moja pani ma się dobrze?
Griffith również spostrzegł żywe zainteresowanie otaczających ich
dworzan i podał Mariannie ramię.
- Królewska małżonka ma się dobrze, podobnie jak jej syn i
dziedzic Artur.
- Dziedzic angielskiego tronu. - Marianna uśmiechnęła się
ironicznie. - A Henryk Tudor jest jego ojcem.
- Król Henryk Tudor jest ojcem.
Marianna omal się nie roześmiała, słysząc te pompatyczne słowa,
lecz lata spędzone na dworze nauczyły ją szacunku dla władzy
królewskiej, jeśli nie dla człowieka piastującego ten tytuł. Przyjęła
podsunięte jej ramię i przytaknęła.
- Oczywiście. Król Henryk, siódmy noszący to imię, jest ojcem
tego dziecka. Czy król Henryk zezwolił, by jego żona została
ukoronowana?
- Nie jeszcze.
- Gdy arcybiskup namaści głowę Elżbiety olejami i umieści na jej
szlachetnym czole koronę w katedrze Westminster, Elżbieta
zostanie wyniesiona ponad zwykłych śmiertelników. - Marianna
przysunęła się bliżej, rada, że może posłużyć się Griffithem
niczym rozpychającym tłum klinem. Gdy już pozostawili za sobą
drepczących dworzan, rzekła:
- Król się boi. Obawia się, że wszyscy zarzucą mu, iż zawdzięcza
tron swojej małżonce królowej.
- Jest ostrożny i ma rację.
- Tron nadal chwieje się pod nim.
- Chwieje się? Nie. Wcale się nie chwieje i coś podobnego może
twierdzić tylko szaleniec. Ale ci sami szaleńcy, którzy twierdzą, że
tron chwieje się pod nim, mogą mu również zarzucić, że bez
p3parcia Yorków, krewnych Elżbiety, nie utrzymałby go.
- Z całą pewnością nie jest pan pochlebcą - rzekła Marianna z
uśmiechem, bardziej rozbawiona niźli obrażona zaliczeniem jej do
szaleńców.
- Robię to, czego żąda ode mnie Henryk.
- A więc jest pan jego lokajem - stwierdziła, zastanawiając się, czy
zareaguje na obrazę.
- W tej chwili tak. Jestem chłopcem na posyłki, przenoszącym listy
od jednej niemądrej dziewczyny do innej.
Nie pytając, jakie są jej zamiary, poprowadził Mariannę do
zarośniętego bujną roślinnością ogrodu, pełnego woni
rozkwitających, rozgrzanych w wiosennym słońcu róż.
- Nagrodą za wypełnienie tej misji jest wizyta u moich rodziców w
Walii.
Marianna stwierdziła, że promienie słoneczne nie dodają
Griffithowi urody. Jego włosy nie są, jak sądziła, czarne, lecz
ciemnobrązowe i lśniące. Wyrastały ze środka czoła, nadając jego
wąskiej twarzy diabelski wygląd, a potem opadały jak lwia grzywa
i upodabniały go do groźnej bestii. Słońce sprawiało, że wydawał
się jeszcze wyższy i potężniejszy. Marianna zastanawiała się, co
skłoniło Henryka, by posłużyć się takim posłańcem.
Czyżby Henryk chciał ją onieśmielić? Co podejrzewał? Co
wiedział? I czy podzielił się ową wiedzą ze swym gońcem?
Pasmo płomiennie rudych włosów przesłoniło jej oczy i bez
powodzenia usiłowała wsunąć je pod obcisły czepeczek.
Przyglądał się jej z cynicznym grymasem ust.
- Farbuje pani włosy?
Opuściła ręce i przeszyła go wzrokiem pełnym nienawiści. W
całym swoim dwudziestodwuletnim życiu nigdy nie spotkała
równie grubiańskiego mężczyzny.
- Gdybym farbowała, na pewno nie wybrałabym takiego koloru.
Nie uśmiechnął się, nie skrzywił, nie wypowiedział słów
fałszywego podziwu. Po prostu ujął niesforny kosmyk jej włosów i
zręcznie umieścił pod czepkiem.
- Czy ktoś może nas tu podsłuchać?
Marianna nie umiała wyczytać z wyrazu jego twarzy niczego poza
niechęcią, którą budziła w nim jej osoba oraz wypełniane przez
niego zadanie. Tym lepiej, pomyślała. Zamek Wenthayen był
wzorem dostatniego życia wiejskiego, lecz ona przywykła do
podniecającej atmosfery dworu. Rozkoszowała się myślą o
możliwości utarczki słownej z tym wyniosłym lordem walijskim.
- Nikt nas nie może podsłuchać, ale to bez znaczenia. Wszyscy
doskonale wiedzą, że byłam pierwszą damą dworu Jej Wysokości
Elżbiety. Wszyscy wiedzą, że przesyłamy sobie wiadomości przy
każdej sposobności, choć zazwyczaj posłaniec bywa nieco... -
zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów - życzliwszy. -
Wyciągnęła dłoń.
- Przywiózł pan dla mnie list?
Wyjął zza pasa pergamin zapieczętowany pieczęcią królowej i
odłamał wosk.
- Mam go pani odczytać?
Chwyciła go i wsunęła do rękawa.
- Sama sobie przeczytam. Czy jest sakiewka?
Z ociąganiem wydobył ciężki woreczek.
Zważyła go na dłoni i westchnęła z ulgą.
- Matka Boska ma mnie w swojej opiece.
- Królowa przesyła pani lwią część swoich skąpych zasobów.
- 0, tak - zgodziła się, myśląc o śpiącym w domu dwuletnim synku.
- Ona zawsze dba o moje dobro. - I wtedy spostrzegła wzburzenie
Griffitha, którego nawet nie starał się ukryć. Sadowiąc się na
kamiennej ławie zadarła dumnie głowę i uśmiechnęła się
pogardliwie. - O co chodzi, Grifficie ap Powel, co pan sobie
wyobraża?
- Zastanawiałem się, czy pani wie coś o skrywanych życzeniach
królowej, skoro tak obficie czerpie z jej kieszeni.
Jego otwartość potwierdziła rażący brak szacunku i Marianna
poczuła, że na nowo budzi się w niej gniew. Lekki wietrzyk
wiejący od jeziora sprawił, że jeszcze mocniej zapiekły ją policzki.
Spojrzała na niego z nienawiścią. A potem przypomniała sobie o
tajemnicy, która nie należała wyłącznie do niej, i spuściła oczy.
Powiedziała ostrożnym spokojnym głosem:
- Najjaśniejsza Pani Elżbieta nie daje powodu do szantażu.
Wiedzie przykładny żywot. Jakżeby inaczej? Najpierw miłował ją
jej ojciec, król Edward. A potem obowiązki wobec niej pełnił stryj,
król Ryszard.
- Nazywasz Ryszarda królem? - Parsknął. - Chciałaś rzec
uzurpator. Ryszard był bratem Edwarda. Synowie Edwarda
powinni byli odziedziczyć tron po ojcu. Lecz gdzież oni są teraz?
Gdzież?
Ściskając skórzaną sakiewkę i wyczuwając wewnątrz niej monety,
Marianna jeszcze raz pohamowała swoją wrogość.
- Nie wiem. Ale Elżbieta jest ich siostrą. I nie ma nic wspólnego z
ich zniknięciem.
- To Ryszard uwięził ich w Tower, skąd już nigdy nie powrócili.
- Postawił stopę na ławce obok niej, oparł rękę na kolanie i
przybliżył twarz do jej twarzy. - Zniknęli i nikt już ich nigdy nie
oglądał. Walczyłem za Henryka i poprzysiągłem dać mu
sposobność zjednoczenia Yorków i Lancasterów poprzez
małżeństwo, ale po przybyciu do Londynu poznaliśmy prawdę.
Stwierdziliśmy, że Elżbieta tańczyła z zabójcą. Mieszkała na
dworze Ryszarda, nosiła suknie, które on jej podarował, i dawała
jego dworowi prawne uzasadnienie, którego bez niej nie miałby.
Elżbieta wykazuje ślady tego samego zepsucia, które toczyło
rodzinę Yorków, a teraz ów rozkład przeszedł na linię Tudorów.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, Marianna cisnęła
napełnioną złotem sakiewką prosto w oblicze Griffitha. Jego nos
trzasnął. Griffith zatoczył się i zakrył twarz dłonią. Między jego
palcami popłynęła krew. Marianna chwyciła połę jego koszuli i
przyciągnęła go ku sobie.
Płótno rozdarło się, a Marianna rzekła cicho, lecz dobitnie.
- Moja pani, Elżbieta, poświęciła wszystko, aby ratować swych
braci. Wszystko. Na mój honor, przysięgam, że jeśli jeszcze raz
spróbujesz ja. oczerniać, przebiję cię moją szablą.
Odepchnęła go i szybko odeszła ścieżką. W pośpiechu i złości
pozostawiła sakiewkę. Gdy była pewna, że stracił ją z oczu,
uniosła spódnice i wydłużyła krok. Chciała znaleźć się jak najdalej
od tego gbura, tego głupca, tego pochlebcy króla Henryka.
Wymierzenie mu ciosu nie było dyplomatycznym posunięciem. A
już z pewnością nie tą ciężką sakiewką. Usłyszała trzask - czyżby
złamała mu nos?
Ale jak on śmiał oskarżać Elżbietę o współudział w zamordowaniu
jej braci? Marianna znała prawdę. Służyła u Elżbiety od chwili,
gdy skończyła pięć lat, były bowiem rówieśniczkami i krewnymi.
Od samego początku nauczono ją, że ma służyć Elżbiecie na
wszelkie sposoby.
W tym samym czasie Elżbietę nauczono, że ma poświęcać się dla
dynastii. Każdy jej ruch, każde słowo, każdy uśmiech był
rozważany i osądzany jako godny lub niegodny księżniczki z rodu
Yorków.
Elżbieta była miłym, uprzejmym dzieckiem, które zawsze starało
się postępować godnie, i jeżeli nawet nie posiadała najwyższej
inteligencji, cóż z tego, księżniczka może się obejść bez
inteligencji.
Mogła się obejść, dopóki żył jej ojciec, król Edward IV. Po jego
śmierci nadeszły dni spisków i Elżbieta okazała się nie
przygotowana do toczenia gry dyplomatycznej, co doprowadziło
kraj do wojny. Jej ukochany stryj zaopiekował się jej braćmi,
twierdząc, że chce ich ochronić. A potem w jednym szalonym
oświadczeniu oskarżył ich, że pochodzą z nieprawego łoża.
Oświadczył, że wszystkie dzieci Edwarda są nieślubne.
I tak, jak sobie tego życzył, parlament ogłosił Ryszarda królem.
Marianna pocieszała swoją panią, gdy opłakiwała braci, wolność i
honor, a wszystko obrócone zostało w proch. Pomagała Elżbiecie
w układaniu planów na przyszłość. Gdy Ryszard i jego żona
zaprosili Elżbietę do swego dworu, najpierw obie rozpłakały się z
wściekłości, a potem wspólnie zaczęły rozmyślać. Jeśli Elżbieta
przyjmie propozycję, trafi na dwór i będzie odgrywała rolę
sumiennej bratanicy, to może uda jej się poznać los braci. Może
będzie mogła wpłynąć na stryja i pomóc braciom w ucieczce.
Marianna i Elżbieta snuły najdziksze plany, starały się przewidzieć
wszelkie możliwości - lecz nie wyobrażały sobie, jaką rolę
przyjdzie im w końcu odegrać w nieszczęsnym panowaniu
Ryszarda. Gdyby tylko...
Marianna westchnęła. Gdybaniem mogłaby się doprowadzić do
szaleństwa.
Jej domek stał tuż obok wyniosłych murów otaczających zamek,
miał więc ochronę, a jednocześnie znajdował się poza zasięgiem
Wenthayena. Mariannie bardzo to odpowiadało. Trzymała się z
dala od lorda Wenthayena, politykowania, w które się wikłał, i
intryg, które knuł. Tutaj ona i jej syn czuli się bezpiecznie.
Lionel... Czy jeszcze śpi?
Pchnąwszy furtkę do ogrodu zawołała go po imieniu, a potem
uśmiechnęła się na widok pulchnego ciemnowłosego chłopczyka
kroczącego niepewnie domu.
- Jesteś cały zapiaszczony. Bawiłeś się w piasku?
Skinął głową rozpromieniony i poklepał się po policzkach
brudnymi rączkami.
- Budowałeś zamek?
Skinął głową.
- Z fosą?
- Och, niech pani nie wspomina o fosie - powiedziała niańka
wychodząc zza domu. - Będzie chciał iść do studni po wodę i
dopiero urządzi nam tu bałagan.
Cecylia, ładna dziewczyna, w zadziwiającym stopniu
przypominała matkę Marianny. Ale podczas gdy matka już od
dawna pozostawała jedynie ukochanym wspomnieniem, Cecylia
okazała się głupia i łatwo ulegająca wpływom i opiniom, a
zwłaszcza wyrazom uznania ze strony mężczyzn. Wszystkich
mężczyzn.
A jednak prawie bez słowa skargi przeniosła się wraz z Marianną
na ubocze zaniku Wenthayena.
- Spał? - spytała Marianna.
Cecylia zdmuchnęła wpadające jej do oczu włosy.
- Troszeczkę, ale przez większość popołudnia jest na nogach. Nikt
by się nie domyślił, że przepłakał pierwszy rok życia.
- To tylko kolka - rzekła Marianna nie spuszczając oka z Lionela,
który baraszkował obok niej.
- Okropność - odrzekła Cecylia bez ogródek.
Marianna pominęła to milczeniem. Wielu uczuć nie okazywała,
zwłaszcza swej własnej pierwotnej niechęci do Lionela.
Nie chciała być matką. Dzieci w ogóle jej nie interesowały. Gdy
położna po raz pierwszy wetknęła w jej ramiona zakrwawione,
wrzeszczące zawiniątko, zareagowała z zupełnie
niemacierzyńskim obrzydzeniem.
- Noworodki są zawsze słabowite, grymaśne i paskudne, tak mi
mówiono. - Cecylia była pewna, że Marianna podziela jej zdanie.
- Chwilami wydawało mi się, że nie przetrzyma pierwszych
miesięcy życia.
Czasami, późną nocą, gdy chłopczyk godzinami wrzeszczał,
Marianna wcale nie była pewna, czy sobie życzy, by przeżył. Na to
wspomnienie skuliła ramiona w poczuciu winy i poszła za
Lionelem ku stercie piasku, który specjalnie dla niego zaczerpnięto
z dna rzeki. Cecylia ciągnęła:
- Ale o moją panią bardzo się niepokoiłam.
Wyrzuty sumienia sprawiły, że Marianna okazywała Lionelowi
coraz więcej troski i starań, a potem... och, pewnego dnia
uśmiechnął się do niej.
Nie miała powodów, by wierzyć w miłość. Ani przez chwilę nie
wierzyła, że może doznać olśnienia. Ale ten pierwszy bezzębny
uśmiech niemowlęcia w jej ramionach całkowicie ją odmienił. A
potem z każdym nowym uśmiechem, z każdą dziecięcą
dolegliwością, każdym osiągnięciem przywiązywała się do niego
coraz bardziej. Teraz, patrząc na jego ciemną główkę podrygującą,
gdy zgarniał piasek, czuła, jak przepełniają wzrastające
przywiązanie. Oddałaby za niego własne życie - nie z obowiązku
czy lojalności, lecz z miłości.
Cecylia westchnęła równie głęboko jak Lionel, gdy domagał się
uwagi.
- Żałuję, że nie byłam z panią, aby pomóc przy porodzie.
Marianna spojrzała na nią z niedowierzaniem.
- Ty? Wystarczy, że jakiś mężczyzna spojrzy, a już tracisz dla
niego głowę.
Cecylia przyznała zawstydzona:
- Wiem, że taka jestem, ale na pewno mogłabym zapanować nad
swymi kobiecymi instynktami.
Marianna nic nie odrzekła, chociaż miała co do tego poważne
wątpliwości.
- Oczywiście musiała pani towarzyszyć Elżbiecie do jej miejsca
zesłania. Po tym, jak się rozeszły te wszystkie pogłoski, nie mogła
pozostać na dworze. - Cecylia rozejrzała się naokoło wielkimi
szczerymi oczyma błyskającymi spod szpiczastego kaptura. - O
tym, że ma poślubić swego stryja, króla.
Namacawszy ukryty w rękawie list, Marianna odrzekła:
- Doskonale wiem, o co ci chodzi.
- Nadal jestem zdziwiona, że mnie pani nie dopuściła do
tajemnicy. Stawić czoło takiej hańbie, w zupełnym osamotnieniu,
bez pomocy własnej drogiej kuzynki. - Cecylia lekko pociągnęła
nosem. - Przecież byłam pani pokojówką.
- Cecylio - Marianna zajrzała jej prosto w oczy - z kim
rozmawiałaś?
Twarz Cecylii pokryła się rumieńcem wstydu; wyjąkała
niepewnym głosem:
- Dlaczego pani sądzi, że z kimś rozmawiałam?
- Bo nie chciałaś być obecna przy narodzinach Lionela. Czy któraś
z twoich przyjaciółek powiła dziecko?
Zakłopotanie, wstyd i przerażenie - wszystkie te uczucia
odmalowały się na twarzy Cecylii, która wyjąkała:
- Nie.
Marianna, jak zawsze szczerze, dodała:
- Jeśli powiedziałaś komuś, że pomagałaś mi przy porodzie, a teraz
pomagałaś przyjaciółce, lepiej od razu przyznaj się do kłamstwa.
Usta Cecylii wykrzywiły się, jakby nadgryzła cytrynę.
- Nikomu nie skłamałam. Ale trudno mi było wyjaśnić, dlaczego
zostawiła mnie pani na dworze i odeszła beze mnie, aby urodzić
Lionela. Inne.., inne służące mogły sobie pomyśleć, że pani nie ma
do mnie zaufania.
- Nie mam do ciebie zaufania? - Zrozumiawszy, o co chodzi,
Marianna objęła drobniutką Cecylię ramionami. - Oczywiście, że
ci ufam. - Starała się wynagrodzić częściowe kłamstwo
serdecznym uściskiem. - Gdyby inne służące chciały ci dokuczać,
powiedz im prawdę. Zostawiłam cię na dworze, bo się o ciebie
troszczyłam. Chciałam, żebyś sobie znalazła męża i założyła
własną rodzinę, zanim ktokolwiek odkryje moją tajemnicę. Nie
chciałam rujnować ci życia. Co i tak się stało.
- Nie.
- Owszem, zrujnowałam ci życie, a ty nie sprzeciwiałaś się temu
ani słowem. Byłabym niewdzięcznicą, gdybym nie powiedziała,
jak bardzo doceniam twoje poświęcenie.
Cecylia wyswobodziła się z uścisku.
- O nie. Pani nie jest niewdzięcznicą. Była pani dla mnie dobra.
Nazywała mnie swoją kuzynką...
- Bo jesteś moją kuzynką.
- Z nieślubnego związku. - Zdając sobie sprawę z mimowolnego
nietaktu, Cecylia spojrzała na Lionela i wybąkała: - Nie o to
chodzi. Ale ja jestem inna. Nie bardzo umiem czytać i wcale nie
umiem posługiwać się szablą.
Marianna uśmiechnęła się i przyklękła obok zachwyconego
zabawą chłopczyka. Zgarniając piasek na kupkę odrzekła:
- Znam mężczyzn, którzy uznaliby to za zalety.
- Mężczyźni mówią, a ja ich słucham. Niektórzy uważają, że pani
wprawia ich w zakłopotanie.
- Są tacy, co tak nie myślą - odparła Marianna wspominając
chmurną twarz Walijczyka i krew, która po niej spłynęła, gdy
Marianna nauczyła go szacunku dla lepszych od niego. Sir Griffith
roztaczał surowy urok, jak niezdobyty szczyt, skalisty i
niedostępny, okryty tajemnicą. Marianna żałowała, że go uderzyła.
Ale zasłużył sobie na to, a co gorsza, Boże skarz go, przez niego
straciła sakiewkę.
Będzie musiała pójść do niego i prosić go o nią. A on z pewnością
zmusi ją, by go prosiła. Marianna na samą myśl cierpiała katusze.
Musiała odzyskać te pieniądze, ale nie chciała nigdy więcej
oglądać tego wysokiego, ciemnego mężczyzny. Nie chciała go
przepraszać, ale jeśli go spotka, będzie musiała to uczynić. A może
istnieje jakiś inny sposób? Może... jej oczy zwęziły się. Tak,
wymyśli inny sposób.
- Ten mężczyzna dzisiaj także uważał, że działa pani
onieśmielająco.
Mając nadal w myślach Griffitha, odrzekła ze zmarszczonym
czołem:
- Och, nie. On tak nie uważa.
- Owszem, on także. Inaczej dlaczegóż by walczył o przywilej
dzielenia z panią łoża?
- Co? - Marianna w pierwszej chwili nie zrozumiała jej, a potem
domyśliła się, że Cecylia nawiązuje do tego gbura Harbottle”a, i
machnęła ręką. - Ach, on? Jest jeszcze jednym spośród legionu
głupców, którym się zdaje, że będę łatwą zdobyczą. Dałam mu
nauczkę.
- Rozmawiałam z nim. Pragnie poślubić panią.
Słowa służącej, wypowiedziane tonem, z którego wynikało, że
oczekuje wdzięczności, rozwścieczyły Mariannę, tak że opanowała
się z największym trudem.
- Bez wątpienia chciałby tego, żeby podnieść swoją pozycję,
obniżyć moją.
- Jeżeli nie wyjdzie pani za mąż, nie będzie pani miała ślubnego
dziecka.
Marianna wpadła we wściekłość.
- Chcesz przez to powiedzieć, że jestem skazana na jeszcze
jednego bękarta?
- Nie! - Pełne wargi Cecylii wydęły się z przestrachu. - Nie, ja...
- W Anglii jest mnóstwo nieślubnych dzieci i niektóre z nich
wiodą dostatni żywot. Ale ojcowie ich nie znają. To tylko
świadczy
o tym, jakimi mężczyznami są ci szlachcice. Jak bardzo są mężni.
- Marianna spojrzała na swoją kuzynkę, a Cecylia wzdrygnęła się.
- Lionel nie ma ojca, który by go uznał. Lionel ma tylko mnie i ja
go ochraniam, i nikt nigdy... - Poczuła szarpnięcie. Obok niej stał
Lionel z rączkami zaciśniętymi na fałdach jej spódnicy,
spoglądając w górę zmartwionymi brązowymi oczami. Obelżywe
słowa zamarły na jej ustach. Przyklęknęła przy nim, otoczyła go
ramionami i wystawiła twarz na powiew wiatru. Gdy odzyskała
spokój, spytała:
- Czy chcesz, żebym ci pomogła wybudować drogę?
Skinął głową spoglądając na Cecylię.
Marianna, ciągle jeszcze rozgniewana na służącą, a jeszcze
bardziej na siebie za utratę panowania nad sobą, powiedziała:
- Cecylia ukroi ci chleba na kolację, kochanie. Czy chcesz także
miodu?
Jeszcze raz skinął głową, ale Cecylia błagalnie złożyła ręce:
- Och, lady Marianno, miałam nadzieję...
Marianna domyślała się, czego dotyczyła owa nadzieja.
- Słucham? - zapytała, chociaż już wiedziała, że się zgodzi, że
pozwoli Cecylii, by sobie poszła.
- Miałam nadzieję, że będę mogła pójść do pałacu i przyłączyć się
do innych świętujących.
- Przyłączyć się do innych? - Marianna wiedziała, że nie powinna
się z nią drażnić, ale jej durna nadal cierpiała na skutek braku taktu
Cecylii. - Myślałam, że chcesz przyłączyć się tylko do jednego.
- Nie wrócę na noc, pani, jeśli nie będę potrzebna.
- Och, Cecylio. - Serce Marianny ścisnęło się na myśl o zgubie,
która groziła służącej, i nie mogła powstrzymać się od zapytania:
- Z kim się spotykasz?
Cecylia błysnęła zębami w uśmiechu i pociągnęła nosem.
- To mężczyzna, którego pani zaaprobowałaby. Jest wspaniały i
mądry.
- A więc idź, oczywiście. - Lecz gdy Cecylia odchodziła, Marianna
dodała uroczyście: - Ale uważaj, Cecylio, bo inaczej ty także
będziesz kołysać w ramionach dziecko pozbawione ojca.
Rozdział drugi
Nieźle ci przyłożyła, nieźle. - Art położył mokrą szmatkę na
nosie Griffitha. - Chciałbym ją spotkać.
- Nie wątpię. - Griffith odepchnął Arta i ostrożnie pomacał palcami
miejsce, gdzie kość łączyła się z chrząstką. - Znowu złamana.
Święty Dawidzie, miej mnie w swojej opiece, znowu złamana!
Art przytaknął.
- O tak, złamała panu nos. Jeszcze trochę, a będzie pan miał twarz
równie piękną jak moja.
Opuchlizna utrudniała mu patrzenie, ale rzucił okiem na pokrytą
plamami, ozdobioną pojedynczymi pieńkami zębów twarz
jednookiego sługi. Z jękiem poprawił szmatkę i pomyślał, że z
przyjemnością skręciłby ładny kark Marianny. Poza tym żałował,
że oczernił jej panią.
Marianna okazała się lojalna wobec Elżbiety. Gdyby Griffith nie
opanował się siłą woli, mógłby ulec impulsowi i odpowiedzieć na
jej wyzwanie siłą fizyczną. Ale okazała się lojalna, mimo że
narażała się na niebezpieczeństwo, i Griffith, chociaż niechętnie,
musiał to uszanować.
- Nie sądzę, by pana twarz doprowadzała kobiety do omdlenia.
W każdym razie nie z zachwytu. - Art chichotał. - Pański nos był
zbyt wielki i przed złamaniem. A włosy jak u dzikiego zwierzęcia.
Ma pan podbródek Powelów, zbyt kwadratowy, i oczy pańskiej
czcigodnej pamięci matki, zbyt żółte. Nie pojmuję czemu, ale
kobiety zawsze ciągną za panem sznurem. Nie powiedział mi pan,
co się zdarzyło z ową damą... jak jej na imię?
- Lady Marianna Wenthayen. - Griffith potarł czoło, marząc
o tym, by ból głowy ustąpił. - Jest krewną hrabiego.
- Nie powiedział mi pan, co zaszło - powtórzył Art. - Ale założę
się, że sam wiem. Założę się, że wiem.
Griffith zamarł, nie przeczuwając nic dobrego, ale nie mógł się
powstrzymać od zadania pytania:
- Co wiesz?
- Tłusta, stara lady Marianna chciała pana usidlić. - Art machnął
ręką w powietrzu. - A pan odrzucił tę starą jędzę. - Art udał, że z
kimś walczy. - I ta czarownica wyrżnęła pana w twarz.
Griffith przerwał Artowi:
- Nie jest ani stara, ani tłusta, ani paskudna.
Art wyprostował się, a jego spojrzenie nabrało ostrości.
- Doprawdy?
Griffith opadł na puchowy materac i ułożył sobie poduszki. Ta
czynność pozwoliła mu zebrać myśli.
Dobrze wiedział, o co chodzi Artowi. Jego ukochany sługa nie
wiadomo dlaczego uznał, że Griffith powinien ponownie się
ożenić, i uważnie badał każdą nadarzającą się okazję. Teraz chciał
go wybadać. Jeżeli Griffith powie mu, że Marianna jest urodziwa,
Art zrobi się szczególnie natarczywy. Jeśli zaś Griffith powie mu,
że jest szpetna, a Art spotka ją, dowie się, że Griffith skłamał. Z
jego uniku wyciągnie zupełnie nieodpowiednie wnioski.
Nie lubił łatwych kobiet, które zbyt często się uśmiechały.
Powiedział:
- Jest młoda.
Art rzucił się na ten ochłap informacji.
- Jak młoda?
Zwykli ludzie musieliby użyć wielu słów, aby wyrazić uczucia,
które Marianna wyrażała uśmiechem. Griffithowi najbardziej
utkwił w pamięci jej pogardliwy uśmiech. Opuszczona głowa,
roześmiane oczy, wygięte kąciki ust i czarujące dołeczki w
policzkach.
- Dwadzieścia lat? Może dwadzieścia pięć? - odparł w zamyśleniu.
- W sam raz dla mojego pana - stwierdził z zapałem Art. - Pan ma
dwadzieścia osiem. Jakiego koloru ma włosy?
Nie, jeszcze lepiej pamiętał ten wyzywający uśmiech, mówiący
„spróbuj tylko”. Ramiona odrzucone do tyłu, falująca pierś, lśniące
białe zęby i czarujące dołeczki w policzkach.
- Rude.
- Rude włosy? - Art nachmurzył się. - Angielki nie miewają rudych
włosów. Ma pewnie jaskrawe, paskudne, farbowane włosy.
Griffith zmrużył oczy udając, że się nad tym zastanawia, ale
doskonale wiedział. Pamiętał aż nadto dobrze.
- Nie są farbowane.
- Więc może miedziane?
- Rude - odparł stanowczo Griffith. - Ale niektórym mężczyznom
mogą się podobać.
- Jak płomień - powiedział z zadowoleniem Art.
- Uhm. - Griffith przypomniał sobie jej pełen rozbawienia
uśmiech. Spoglądające z boku oczy, uniesiona głowa, zaróżowione
policzki, pełne usta, białe zęby i czarujące dołeczki w policzkach...
Śmiała się z niego. A jak by to było, gdyby śmiali się razem?
- Gorący płomień - mruknął.
Art podniósł z podłogi broń Marianny - sakiewkę.
- A jakiego koloru oczy?
- Zielone.
- No, tak - zapiszczał Art, podskakując jak ropucha na rozgrzanej
skale. - Jeśli młodzieniec wie, jakiego koloru oczy ma dziewczyna,
to znaczy, że jest zakochany.
- Co? - ryknął Griffith odrzucając szmatkę.
- Jeśli młodzieniec....
Griffith zerwał się z łóżka i przyskoczył do Arta.
- Słyszałem, co powiedziałeś! Ty zakuta pało, nawet jej nie lubię.
Jest nieskromna, grubiańska, gwałtowna, kapryśna... bezwstydna...
- Bardzo odpowiednia dla pana - rzucił sługa, ostrożnie się
usuwając.
- Nie jest w moim typie. - Griffith odetchnął głęboko i opanował
się. Nie spuszczając oczu z chichoczącego sługi, wyjaśnił: - Wiesz,
że gustuję w kobietach domatorkach, lubiących szyć,
zadowolonych z przebywania w domu. Nie podobają mi się takie,
które odważnie spoglądają wokół siebie, walczą jak mężczyźni i
których rude włosy zdradzają kapryśny charakter. Nie podoba mi
się kobieta, tak piękna, że mężczyźni walczą o nią i z nią o
przywilej dzielenia jej łoża.
Art pokuśtykał do stojącego obok stołu i z brzękiem rzucił nań
sakiewkę.
- Powiedział pan tylko, że nie jest stara, tłusta ani szpetna.
- No i co?
- Nie powiedział pan, że jest piękna.
- Więc?
Art zanucił cichutko.
- Zostajemy dłużej?
- Słońce już zaszło, stary durniu - odparł Griffith. - Oczywiście, że
zostajemy na noc i dopóki nie oddam tej przeklętej sakiewki. Ale
tylko dopóki jej nie oddam. O co chodzi?
- O nic. Jest pan młody i silny. Pan wie najlepiej.
- I nie będziesz się wtrącał?
- Nie, panie.
- Ha! Prędzej pocałuję własny łokieć.
Zadowolony Art zajął się stosem worków podróżnych i skórzanych
sakiew, które przywieźli z Londynu.
- Nigdy nie widziałem w Walii podobnego zamku. Czemu się pan
nie położy? Wygląda pan na zmęczonego.
Kładąc się na łóżku Griffith mruknął:
- Czy ja z tobą kiedykolwiek wygram?
Art zlekceważył pytanie, okazując swoją walijską pogardę dla
Anglików i ich umiejętności bitewnych.
- Zamiast katapult i broni całe wnętrze otoczone murami pełne jest
kwiatów. W Walii podbilibyśmy coś takiego w dwa tygodnie.
Griffith odrzekł z roztargnieniem:
- Być może, położenie zamku na wyspie otoczonej jeziorem daje
Wethayenowi poczucie bezpieczeństwa.
- Ba! Trzymają tu własnych rycerzy jak kurczęta w osobnych
barakach.
- To nie są ich rycerze, to najemnicy.
- Ach! - Art szybko się zorientował. - Nic dziwnego, że hrabia
trzyma ich oddzielnie, z dala od siebie. Czyż on nie wie, że
najlepiej jest mieć własnych ludzi?
Griffith pogładził podbródek.
- Wynajął sobie armię.
- Często słychać tu walijską mowę.
- Powszechnie wiadomo, że Walijczycy są najwaleczniejsi na
wyspach.
- I dlaczego nasi rycerze nie mieliby się bić za angielskie pieniądze
i angielskie łupy? - Griffith zamyślił się, a Art otworzył bagaże i
wyrzucił zawartość na podłogę.
- Co mam zostawić na wierzchu?
- Ubranie podróżne. Jutro ruszamy w drogę powrotną.
- Szkoda, że nie zostajemy i nie poznam lady Marianny.
- Powiedziałem, ubranie podróżne - powtórzył z emfazą Griffith.
Nie chciał rozmawiać z Artem o Mariannie. Nie chciał nawet o
niej myśleć.
Angielka - pomyślał pogardliwie. Wiele się nauczył o miłości
Angielek, gdy po zwycięstwie pod Bosworth przeniósł się do
Londynu. Wiele się nasłuchał o Elżbiecie z Yorków.
To, co powiedział Mariannie, nie było prawdą. Nieczułość wobec
losu braci i pogłoski o jej dobrowolnym związku z Ryszardem
przyprawiały go o mdłości. Przyprawiały o mdłości także Henryka,
ociągał się z pojęciem jej za żonę. A potem parlament jasno
postawił sprawę. Henryk musi dotrzymać przysięgi i ożenić się z
Elżbietą. Henryk ustąpił wobec konieczności, powtarzając swoją
obietnicę złożoną na polu bitwy - że nikt i nigdy nie wydrze mu
tronu.
Zapanował więc nad niechęcią i spotkał się z Elżbietą. A potem
zmienił się zupełnie. Ożenił się z nią bez szemrania i zachowywał
się godnie.
Griffith musiał przyznać, że Elżbieta sprawiała wrażenie czarującej
kobiety, ale nic nie było w stanie zatrzeć wspomnienia jej
zdradzieckiego związku z Ryszardem i często zastanawiał się, jak
Henryk był w stanie o tym zapomnieć. Może uwiodła go swoją
młodością i wdziękiem, a może... Griffith przypomniał sobie
wąziutką talię Marianny i zaczął rozważać, jakie piersi ukrywały
się poniżej obszytego futrem dekoltu.
Może, rozmyślał Griffith, Henryk stracił głowę z powodu
sztuczek, które znały Angielki. Ale charakter Griffitha stwardniał
od zgryzot, wojny i strachu. Nie miał zamiaru obdarzać kobiety
uczuciem głębszym niż to, jakie żywił dla swoich sokołów.
I to nigdy się nie zmieni. Nigdy.
- Mówiłem - Art potarł oko udając, że bardzo mu dokucza
- mówiłem, że stare rany mnie bolą.
- Słyszałem - odparł Griffith. - Nie musisz wrzeszczeć.
Art skrzyżował ręce na piersi i powtórzył:
- Te stare rany mi dokuczają, a pan śni na jawie.
- Wcale nie śnię, a twoje oko wcale ci nie dokucza. Dobrze o tym
wiesz. Zawsze tak mówisz, gdy chcesz postawić na swoim.
- Szkoda, że nie dowiedzieliśmy się, jakie plany ma Wenthayen -
łagodził Art.
Griffith zawahał się. Jako przedstawiciel króla powinien dołożyć
starań, aby dowiedzieć się, co knuje Wenthayen, jeżeli w ogóle coś
knuje. Ale Wenthayen cieszył się wielkim zaufaniem króla i z
pewnością doskonale wiedział, że jego przyszłość jest u boku
Henryka.
- Wyślę wiadomość - rzekł Griffith. - Jeżeli król Henryk zechce,
żebym wracał, wyda takie polecenie.
Art, pełen nadziei, pchnął drzwi rzeźbionej drewnianej szafy.
- Chyba włożę torby do tej eleganckiej szafy.
- Wenthayena stać na rzeźbione szafy i zamek, jaki mu się podoba.
Jest parweniuszem skoligaconym ze zmarłą królową. - Griffith z
westchnieniem przeciągnął się na łóżku. - Dobrze się ożenił i w
czasie panowania Edwarda piastował bardzo wysokie stanowisko.
Art skinął głową.
- A więc z trudem dorobił się majątku. Przez intrygi. - Unosząc
jedną z koszul Griffitha poklepał rękawy. - Niech pan tylko
spojrzy. Oto dowód na to, co mówiłem. Pańskie ręce są tak długie,
że może pan nie schylając się podrapać się w kolano. Ale trzeba
przyznać, że dzięki temu daleko sięga pan swoim mieczem. A ja
jestem wdzięczny, że pan tak daleko sięga. Pańska rozrośnięta
klatka piersiowa sprawia, że Wygląda pan jak beczka. A nogi są
tak długie, że z trudem mieszczą się w pończochach.
- Robisz co w twojej mocy, żebym się lepiej poczuł?
- Oczywiście. Inaczej nie potrafiłbym udowodnić, że ta
dziewczyna wcale pana nie zeszpeciła. Mówię panu, jeżeli pan
chce, to niech pan ją bierze szybko, zanim inny mężczyzna
sprzątnie ją panu sprzed... - Art zdjął rozgrzaną szmatkę i zastąpił
ją chłodną
- ...nosa.
- Nie chcę jej.
- To dlaczego ta kość w pańskich spodniach jest równie nabrzmiała
jak obita kość na twarzy?
Griffith podniósł się rycząc.
- Do stu piorunów, Art, stul pysk, zanim wbiję ci resztę zębów do
gardła.
- Och, ale się przestraszyłem.
Griffith zdjął okład i odrzucił go na bok.
- Nie interesuję się kobietą, która nie panuje nad swoimi żądzami -
upierał się.
Art, nie przejmując się surowością swego pana, przekrzywił
głowę jak wróbel i ze wścibską miną zapytał:
- A czemuż to pan twierdzi, że ona nie panuje nad żądzami?
- Była ulubioną damą dworu Elżbiety York. Mogła wspaniale
wyjść za mąż i mieć wielkie wpływy. Zmarnowała swoją
przyszłość ulegając jakiemuś wielmoży.
- Nie jest to rzadki grzech.
- Wydała na świat bękarta. - Griffith usłyszał w swym głosie nutę
oskarżenia i zdał sobie sprawę, że Art dopilnuje, by tego
pożałował.
- Ach! - Art kręcąc głową zatańczył wokół łóżka. - A więc jej
grzech nie polega na cudzołóstwie, lecz na tym, że zaszła w ciążę.
Zarzuca jej pan nie grzech sam w sobie, lecz to, że została
przyłapana.
Griffith pomyślał ponuro, że kłopot ze starymi, zaufanymi sługami
polega nie na tym, co myślą, lecz na tym, że czują się w
obowiązku o tym mówić. Aby go zniechęcić do krytycznych i
przemądrzałych uwag Griffith rzeki:
- Ktoś, kto nie jest w stanie panować nad sobą, nie jest godzien, by
kierować lub pouczać innych.
- To bardzo słuszne, panie. - Art przestał tańczyć i przyjrzał się
srogiej minie Griffitha. - Szkoda tylko, że pan nie zawsze tak
postępował.
Na to Griffith nie mógł nic powiedzieć, zwłaszcza Artowi, który
stracił oko na skutek młodzieńczej głupoty swego pana.
- Wcześnie dostałem nauczkę - przyznał.
- Może ta lady Marianna także dostała nauczkę, tylko że jej
pomyłkę niełatwo jest ukryć.
Głęboko w sercu Griffitha obróciło się ostrze noża pamięci i
poczuł, że na nowo krwawi. Owo ostrze mogło być odłamkiem
szkła, nadtłuczonym soplem lodu lub zwykłym pokrytym rdzą
żelazem. Jak się przekonał, pamięć miała zdolność zadawania bólu
zawsze, bez końca.
- Niech się pan położy. - Art popchnął go z powrotem na łóżko i
jeszcze raz zmienił okład. - To było podłe z mojej strony.
Przepraszam. Chciałem tylko powiedzieć, że wszyscy popełniamy
błędy, a pan osądził tę dziewczynę zbyt surowo. - Odwracając się
wymamrotał, wystarczająco głośno, by Griffith go usłyszał: - A
wszystko dlatego, że zmusiła pana do grania solo na pańskim
flecie.
Wprawdzie godność uszła w tej chwili z Griffitha, ale zdołał
odpowiedzieć:
- Jestem tu ze względu na interesy króla Henryka, nie z żadnych
innych powodów.
Art otworzył kieszeń swojej torby, wyciągnął z niej złożony arkusz
papieru i podał Griffthowi.
Brzegi zalepione były czerwonym woskiem i Griffith rozpoznał
pieczęć. Nie przeczuwając nic dobrego, wziął papier i spojrzał
pytająco na Arta.
- To list od naszego monarchy. Dostarczył mi go do rąk własnych
ten mały sekretarz, wraz z instrukcją, że mam go panu przekazać
po spotkaniu z lady Marianną. - Art, pomimo że nie umiał czytać,
nachylił się nad łóżkiem, gdy Griffith śpiesznie przebiegał pismo
wzrokiem. - Pisze coś ciekawego?
Griffith zwinął papier i podał Artowi.
- Spal to, a potem rozpakuj bagaże. Zostajemy w zamku
Wenthayena, niech Bóg nas zachowa.
Art poskrobał się za uchem, gdzie pozostało mu kilka ostatnich
kosmyków.
- Król nie pisze dlaczego?
- To w stylu Henryka. Rozkazy, ale bez żadnych wyjaśnień.
Dlatego właśnie Oliver King dostarczył ten list tobie. Gdyby
Henryk wydał mi polecenie, zapytałbym, co się za tym kryje.
- Zmyślny, prawda? - zapytał Art pełen podziwu. - Co rozkazuje?
- Mamy tu pozostać na czas nie określony i pilnować lady
Marianny i jej syna.
Art pogrzebaczem wepchnął pergamin głęboko do kominka.
- Dlaczego król niepokoi się o lady Mariannę i jej syna?
Griffith odparł cedząc słowa:
- Nie wiem. Henryk nie podał żadnych przyczyn.
- Ale to diabelnie dziwne, że się nimi interesuje. - Art wrócił ku
stercie ubrań i szturchnął je czubkiem stopy. - Równie dobrze
mogłem je rozwiesić. Dobrze się stało, że wybiera się pan do
domu, do Walii, i wziął pan ze sobą wszystkie ubrania, żeby matka
je uprała, w przeciwnym razie nie miałby pan co na siebie włożyć
na tym eleganckim dworze.
- Zastanawiałem się, czemu Henryk upierał się, bym odwiedził
rodziców. Bez wątpienia miał jakieś kłopoty. - Griffith wyciągnął
się na łóżku. - Słyszałem pogłoski na temat kłopotów w Irlandii.
- Jakich kłopotów?
- Ludzie powiadają, że hrabia Warwick nabiera wielkiego
znaczenia.
Art westchnął z przesadną rozpaczą Walijczyka, który gani
samego siebie za swój brak orientacji w powiązaniach łączących
angielską arystokrację.
- Nic mi to nie mówi.
- Hrabia Warwick - wyjaśnił mu cierpliwie Griffith - jest synem
nieżyjącego księcia Clarence.
Art westchnął po raz wtóry.
- Słuchaj uważnie. - Griffith wyjął trzy jabłka z patery i ułożył je
na stole. Wybrał największe i najbardziej rumiane. - To jest król
Edward, ojciec Elżbiety York.
- Tłuścioch - zauważył Art.
- Taki był. To - Griffith uniósł następne jabłko, raczej przywiędłe -
jest król Ryszard, uzurpator, pokonany i poległy pod Bosworth. -
Griffith uniósł ostatnie jabłko, mniejsze od pozostałych. - A to
książę Clarence. Ci trzej mężczyźni byli braćmi, synami rodu
Yorków.
- Tak, widać podobieństwo rodzinne - przerwał Art.
- Dwaj spośród nich byli królami, a Clarence nie, ale miał syna.
- Ach! - Pomarszczona twarz Arta rozjaśniła się. - Hrabiego
Warwicka.
- Otóż to. Bratanka dwóch królów z rodu Yorków, a więc branego
pod uwagę jako dziedzic tronu angielskiego.
- I teraz przebywa w Irlandii?
- Nie, hrabia Warwick żyje bezpiecznie, pod opieką króla Henryka
w więzieniu londyńskim Tower.
Art zakrył oczy rękami i wymamrotał:
- Nigdy się nie połapię w tych wszystkich królach i królewskich
córkach i bratankach.
- Zastanów się - ponaglał go Griffith. - Spadkobiercy Edwarda
zniknęli w Tower i nie pojawili się nigdy więcej, zamordowani
przez własnego stryja - uniósł pomarszczone jabłko - Ryszarda. A
teraz Henryk zaopiekował się następnym kandydatem do tronu.
Gdybyś był lordem, który nie wspomagał Henryka w jego
staraniach o tron, to co byś pomyślał?
- Że Henryk zamordował tego hrabiego Warwicka.
- Jasne. A jeżeli byłbyś lordem, który nie wspomagał Henryka w
staraniach o tron, jak byś go z tego tronu usunął?
Artowi opadły ręce.
- Domagałbym się, aby hrabia Warwick zbrojnie powstał i
spróbował oderwać Anglię od Irlandii, gdzie uczucia ku Yorkom
nadal pozostają silne.
Griffith odrzekł odkładając jabłka na paterę:
- Ach, Arturze, jak zwykłe jesteś najprzemyślniejszy...
Przerwało mu stukanie do drzwi, wymienili z Artem spojrzenia.
Art otworzył i ich oczom ukazała się krągła i pomarszczona twarz
sługi. Uśmiechnęła się i dygnęła.
- Nazywam się Jane. Przysłano mnie, bym pomogła się wam
urządzić.
Cmoknęła na widok nieporządnej sterty ubrań na podłodze i
natychmiast przy niej przyklękła. Zaczęła segregować koszule,
pończochy i opończe, odkładając je na oddzielne stosy. Mówiła
przy tym:
- Wygląda na to, że potrzebujecie pomocy. Nigdy nie pojmę,
czemu mężczyźni upierają się, by samodzielnie robić pranie.
Okropni jesteście. - Potrząsając opończą uniosła twarz pełną
dezaprobaty.
- Spójrzcie na to! Tylko dlatego, że jest czarna - spojrzała na stos
ubrań - jak większość pańskich rzeczy nie zasługuje na to, by ją
wepchnąć do torby i ciągać po całym kraju. Zajmę się nią od razu i
jutro będzie ją pan nosić.
Uznała, że się zgadzają, i gdy Griffith otworzył usta, by
odpowiedzieć, Art powstrzymał go kładąc mu dłoń na ramieniu.
Jego spojrzenie mówiło: pozwól, panie, że ja się tym zajmę.
Griffith dał za wygraną. Art umiał postępować z kobietami, ze
wszystkimi kobietami. Teraz wystąpił naprzód i skłonił się
dwornie.
- Nazywam się Art i jestem człowiekiem, który bardzo sobie ceni
dobrą obsługę.
Najwyraźniej dobrze obznajomiona z flirtem, Jane zmarszczyła
twarz w uśmiechu.
- Miło mi cię poznać, Art.
- Czy zabierzesz także resztę ubrań? - zapytał Art.
- O pozostałe także się zatroszczę i twój pan będzie miał strój na
każdy dzień pobytu. A gdy nadejdzie zima, będzie musiał
pożyczyć sobie ciepły płaszcz: Ale nie martwcie się, stale
miewamy tu gości, których trzeba przyodziać...
Tego już było zbyt wiele i Griffith nie mógł się dłużej
powstrzymać:
- Dlaczego myślisz, że zostanę tu na zimę? Powiedziałem
Wenthayenowi, że jutro wyjeżdżamy.
Jane wyprostowała się i spojrzała na niego.
- Czyżbym trafiła do niewłaściwej izby? Czyżby pan nie był
Griffith ap Powel?
Art uciszył Griffitha kuksańcem w bok.
- Jest nim, a także niewdzięcznym panem, który nie docenia
twoich usług. Za to ja - Art podszedł i wziął Jane za rękę - cieszę
się, że dla nas pracujesz. Twój mąż ma duże szczęście.
Jane zachichotała, gdy ucałował jej dłoń.
- Jestem wdową.
- Wdową? Jakie to smutne! - Art przeciągnął ostatnie słowo, tak by
ukazać swoje prawdziwe uczucia. W odpowiedzi Jane posłała mu
uśmiech, a Griffith chrząknął z pełnym niesmaku potępieniem.
Przywołana do porządku praczka zesztywniała.
- Wiem tylko tyle, że do nas na dół przyszły polecenia od jego
lordowskiej mości, właśnie gdy udawaliśmy się na nasze wyrka.
Powiedziano nam, że zostajecie tu na długo i mamy was traktować
jak najbardziej ważnych gości. Powiedziano nam, że mamy
zaczekać z tym do jutrzejszego popołudnia, ale ja powiedziałam
naszej pani Fay, że tak się nie traktuje najbardziej ważnych gości.
Nie mogłam pozwolić, by czekali, aż ich ubrania zostaną poprane i
poprasowane. Więc przyszłam.
Obaj mężczyźni spoglądali ze zdumieniem na kobietę obwieszoną
przeznaczonymi do prania ubraniami. Nic nie odpowiedzieli, a ona
wzruszyła ramionami i rzekła:
- Odniosę je wam tak szybko, że nie zdążycie nawet mrugnąć
okiem. - I przypatrując się Griffithowi dodała z cmoknięciem:
- Och, lady Marianna nieźle panu przyłożyła. Zawsze miała
gwałtowny temperament. Art, czy możesz za mną zamknąć drzwi?
Art w pośpiechu spełnił jej polecenie, a potem zwrócił się do
swego pana z niewinną miną.
- Nikomu nie pisnąłem słówka o lady Mariannie i pańskim nosie.
Ktoś musiał podejrzeć, jak się kłóciliście.
- Nie chodzi mi o lady Mariannę i jej gwałtowny charakter -
warknął Griffith. - Chciałbym wiedzieć, jak to się stało, że
Wenthayen wiedział, że tu zostanę, zanim ja sam się o tym
dowiedziałem.
- Król musiał się skontaktować z Wenthayenem - zasugerował Art.
- I dlatego hrabia wiedział, że zostaniemy tu na dłużej.
- A może ściany w tym dworze mają uszy? - Griffith wskazał na
skomplikowane wzory, wyrzeźbione w drewnianych płytkach
pokrywających ściany. Art także rozejrzał się dookoła. Zanim
zdążył okazać wściekłość, Griffith rzekł: - Spij z otwartym okiem,
Art. Po ciosie, który otrzymałem w głowę, będę spał twardo, a
musimy uważać bardziej, niż sądziłem.
Skomlenie spaniela rozwalonego na piersi Wenthayena obudziło
go. Nasłuchiwał z zamkniętymi oczami. Coś poruszało się w
krzakach za oknem. Coś... nie, ktoś. Uspokoił psa głaskaniem i
wyszeptał rozkaz. Suka przywarowała nisko. Poruszając się z
wdziękiem słonia, intruz wszedł przez otwarte okno. Zakradał się
w pobliże lóżka i spaniel zadrżał niecierpliwie. Wenthayen
zaczekał, aż intruz stanie tuż przy łóżku, i wtedy krzyknął:
- Bierz go!
Spaniel rzucił się z przerażającym warczeniem. Kobieta leżąca
obok Wenthayena krzyknęła, a nieproszony gość zaklął w barwnej
mieszaninie rynsztokowej i arystokratycznej angielszczyzny.
Wenthayen rozpoznał jego niski głos, ale pozwolił by suka ukąsiła
go parę razy, zanim sam uchwycił szablę. Dopiero wtedy
przywołał psa, wynagradzając go głaskaniem i pochwałami.
Spojrzał na sir Adriana Harbottle”a.
- Co robisz w mojej komnacie?
- przeklęty, plugawy pies - odparł gniewnie Harbottle - zatopił
zębiska w mojej kostce i nadgarstku. Krwawię i boli mnie!
- Nie wykrwawiaj się na mój dywan. Jest nowy i dużo kosztował -
rzucił ostro Wenthayen.
- Niech będzie. - Harbottle owinął nadgarstek i przeszedł z dywanu
na kamienną posadzkę.
- Pytam jeszcze raz, co robisz w mojej komnacie?
- Chcę wyjaśnić pewne sprawy - odrzekł Harbottle. - Przyszedłem
tu w odwecie.
- W odwecie? Za co? - Wenthayen trzymał szablę w pogotowiu.
- Za to, że zaoferowałem ci gościnę? Za to, że karmiłem cię tak
obficie, że mógłbym zamiast ciebie wyżywić kilka innych osób?
Za to, że znosiłem twoje grubiańskie maniery?
- Pan działał przeciwko mnie! - rzucił Harbottle.
- Ja działałem przeciwko tobie? Ja?... - Wenthayen zająknął się.
- Kochanie, zapal świece. Księżyc dopiero wschodzi i musimy
rzucić nieco światła na ten strzęp ludzki.
Kobieta drżącymi rękami zbliżała do pojedynczej palącej się nocą
świecy knot za knotem. Wkrótce wszystkie nabrały życia.
Harbottle parsknął.
- Pan ma swoją ładną, tłustą kobietę w sypialni i swoich dobrych
ludzi w swoim zamku pośrodku jeziora, ale oni wszyscy trzymają
się pana z powodu pieniędzy!
Łącznie z tobą? - przerwał mu Wenthayen.
- Przybyłem tu w dobrej wierze. Zadowolony z dobrego jedzenia i
dachu nad głową, ale nie wiedziałem, że będę musiał za wszystko
płacić własnym honorem.
Wenthayen roześmiał się.
Honor? O jakim honorze mówi młodszy syn rodu? Twój brat
dziedziczy tytuł barona, a ty nie masz żadnych widoków na
przyszłość. O jakim honorze mówimy?
- Pan żąda ode mnie, abym robił to, na co nie zgodziłby się żaden
przyzwoity człowiek. - Poważna twarz Harbottle”a lśniła od potu.
- Każe mi pan podsłuchiwać po kątach, wyciągać tajemnice z
ukrycia, zaglądać pod kamienie, gdzie lęgnie się zło.
- Jesteś w tym bardzo dobry.
- Nie jestem! - wrzasnął Harbottle.
Wenthayen zrozumiał, że z młodym człowiekiem należy
postępować delikatnie. Natura obdarzyła Harbottle”a tak wielką
urodą, harmonią ruchów i siłą, że był rozpieszczony i zepsuty.
Podboje stały się jego drugą naturą.
o tak, Marianna zadała mu ciosy nie do wybaczenia. Uraziła jego
próżność i pewność siebie. Nic dziwnego, że tak potraktowany
szuka teraz zemsty.
Rozgorączkowany, porywczy i mający przesadne mniemanie o
prawości swego charakteru, Harbottle przypominał Wenthayenowi
nie wytresowanego kundla. Rozbrykany, ale możliwy do
ujarzmienia, jeśli trafi mu się odpowiedni pan.
Wprawdzie Wenthayen tresował psy rasowe, ale zasady były te
same. Wskazując szablą rzekł:
- Nalej sobie wina. Najlepsze, jakie mam w piwnicach.
- Nie zdoła mnie pan przekupić jak dziecka zaprotestował
Harbottle, ale nalał sobie wina i napił się. Twarz mu pojaśniała.
- Dobre wino.
- Jasne. Siadaj.
Twarz Harbottle”a znów spochmurniała.
- Nie!
Szybkie uderzenie, a potem pochwała od pana. Wenthayen
przyłożył czubek szabli do piersi Harbottle”a.
- Proszę usiąść.
Harbottle osunął się niczym posłuszny pies. Wpatrywał się w
Wenthayena ponurymi niebieskimi oczami. Hrabia nalał sobie
wina do czary i usiadł w fotelu naprzeciw.
- Widzę, że źle wykorzystywałem twoje talenty - powiedział.
- Powinienem był się od razu domyślić, że jesteś zbyt
wyrafinowany, by trudnić się czymś równie niegodnym jak
zdobywanie informacji.
- Tak. - Harbottle wypił wino, a Wenthayen skinął na kobietę,
która niezdecydowanie stała obok łóżka. Uniosła dzban i ponownie
napełniła kielich Harbottle”a.
- Tak, zaiste. - Wenthayen udał, że pije, ale tylko dotknął wargami
wina. - Dzisiaj pokazałeś, że twoją prawdziwą siłą jest umiejętność
posługiwania się szablą.
Harbottle podniósł się i wrzasnął z oburzeniem:
- Nie pozwolę, by się ze mnie naigrawano!
Wenthayen uniósł brwi.
- A któż się naigrawa? To miał być szczery komplement. - Patrzył,
jak młody człowiek waha się, a potem znowu wskazał mu szablą
miejsce. - Siadaj.
Tym razem Harbottle usłuchał z mniejszymi oporami. Usiadł.
Wenthayen, zadowolony z tresury, rzekł:
- Gdym cię zachęcał do walki z lady Marianną, powinienem cię
był ostrzec, jak bardzo jest przebiegła. Wszyscy doskonale
wiedzieli, że ustępujesz jej, bo jest kobietą, a ona to wykorzystała.
Harbottle rozchylił pełne wargi.
- Naprawdę?
Co do tego nie ma żadnych Wątpliwości. Rozeszła się fama
o tym, jak doskonale walczysz na szable.
- Jestem dobry! Cholernie dobry. Z tego się utrzymuję i założę się,
że pan o tym wiedział.
- Skąd mogłem wiedzieć?
- Z tych samych źródeł, z których czerpie pan inne informacje. Idę
o zakład, że każdy z owych szlachciców, którzy jadają przy
pańskim stole, odpłaca się panu węszeniem tajemnic. Jestem
pewien, że jest pan najlepiej poinformowanym człowiekiem w
całym królestwie.
- Pochlebiasz mi. - Wenthayen postukał po zębach długim
paznokciem i uznał, że nadeszła odpowiednia pora, by przejść do
sedna. - Lecz przecież nie jesteśmy tu, aby rozmawiać o mnie.
Mamy rozmawiać o tobie. O tobie i o lady Mariannie. Czyżbym
się mylił?
Na wzmiankę o Mariannie Harbottle drgnął, a jego głos wzniósł
się o jedną oktawę.
O mnie i o lady Mariannie?
Wenthayen odparł:
- Chciałeś ją bliżej poznać, prawda? Nie zwracała na ciebie Uwagi,
więc podsunąłem ci, byś wyzwał ją na pojedynek. Sądziłem, że
gdy ją pokonasz, okaże ci trochę szacunku. - Westchnął ze
smutkiem. - Nie pomyślałem o przewadze, jaką posiada...
Wyobrażałem sobie, że jej wspaniała figura mogła cię nieco
rozproszyć, prawda? - Zajrzał w wilgotne oczy Harbottle”a, który
odwrócił wzrok. - To żaden wstyd. Gdyby mnie kto zapytał,
odrzekłbym, że jej piersi są najpiękniejsze w całym królestwie. Nie
jest oczywiście równie urodziwa jak ty, ale za to niewielu
mężczyzn dorównuje jej wzrostem. Przypuszczam, że mężczyźni,
którzy dostępują zaszczytu dzielenia jej łoża, stwierdzają, iż może
ich dwukrotnie opasać nogami. Powietrze wokół Harbottle”a
rozgrzało się.
Pozwalając sobie na dyskretny uśmiech, Wenthayen otworzył
furtkę psiarni.
- Lady Marianna nauczyła się władania szablą ode mnie. Ale nie
jestem durniem. Nie nauczyłem jej wszystkiego. - Harbottle
odetchnął, a Wenthayen, starając się, by jego głos zabrzmiał
szczerze, zapytał: - Co byś powiedział na prywatne lekcje? Chętnie
nauczyłbym cię tego, czego ona nie urnie.
Harbottle dał się złapać w pułapkę.
- Chciałbym spróbować jeszcze raz. Chciałbym jeszcze raz
walczyć z Jej Wysokością. Gdy ją pokonam, będzie zdana na moją
łaskę.
Oczywiście - z krzywym uśmiechem spojrzał na swe kształtne
dłonie - może ze mną walczyć, ale żadna kobieta jeszcze mnie nie
odrzuciła. Jego zadowolenie z siebie zdumiewało Wenthayena,
który zastanawiał się, jak wiele kobiet, które odrzuciły
Harbottle”a, leżało potem na wznak, walcząc z tym uśmiechniętym
bałwanem.
Wenthayen nie tego pragnął dla Marianny, która już udowodniła,
jak wiele jest warta.
Przestrzegł go:
- Niełatwo będzie ją namówić do ponownej próby sił. Twoje
uwagi na temat jej syna były nie na czasie i nie na miejscu.
Usta Harbottle” a skrzywiły się.
- Ten szczeniak jest tylko zwykłym bękartem.
Wenthayen poczuł przypływ gniewu, ale stłumił go. Harbottle był
nieodpowiednim narzędziem, ale jednak był narzędziem.
Wenthayen potrzebował wszelkich narzędzi. Skoro król Henryk
Tudor przysłał tu tego wielkiego jak wieża Walijczyka, aby strzegł
Marianny, to oznaczało, że żywi podejrzenia.
- Szczeniak jest bękartem, a ona jest do niego przywiązana -
odparł.
- Zawsze się go kurczowo trzyma, gdy próbuję coś jej
powiedzieć. Najchętniej rozgniótłbym go.
- Nie waż się skrzywdzić Lionela - przestrzegł go ponownie
zaniepokojony Wenthayen. - Chłopak jest dla mnie cenny.
Posłuchaj mego planu. Trzymaj się na uboczu, dopóki nie nauczę
cię paru trików z szablą, których ona nie zna. Wtedy będziesz
mógł obrazić jej syna i ona wyzwie cię na pojedynek.
- A moja nagroda?
- Twoja nagroda będzie większa, niż sobie możesz wyobrazić
- obiecał Wenthayen. - A teraz bądź dobrym chłopcem i wyjdź
przez okno...
- Nie. - Harbottle pochylił się do przodu, zacisnął pięści na
oparciu fotela. - Nie zgodzę się na taką niejasną obietnicę. Jeżeli
zrobię tak, jak pan sobie życzy, i pokonam lady Mariannę...
- Ty także sobie tego życzysz - przypomniał mu Wenthayen.
- Tak, ja także sobie tego życzę. Ale chcę usłyszeć, jaka mnie
czeka nagroda. Chcę, żeby mi pan powiedział, co to będzie.
Wenthayen zawahał się. Zdradzanie planów przed czasem nie
leżało w jego ostrożnej naturze. Ale co mu groziło? Zawsze będzie
mógł poświęcić tego zarozumiałego samca i wydać go Henrykowi.
Nikt go nie przechytrzy.
- Jeżeli zwyciężysz, lady Marianna będzie musiała dopuścić cię
do swego łoża. A potem nie będzie miała wyboru i wyjdzie za
ciebie za mąż. Już ja tego dopilnuję.
- Będzie mogła odmówić.
Wenthayen odparł głosem ostrym jak klinga jego szabli:
- Jest kobietą. Żyje zdana na moją łaskę. Zrobi to, co jej rozkażę.
- Gdy pan tak mówi, zaczynam jej prawie współczuć - odparł
Harbottle, ale nie zabrzmiało to przekonywająco.
- Nie mów nikomu o naszej rozmowie, w przeciwnym razie
popsujesz niespodziankę, którą planujemy dla lady Marianny -
rzekł Wenthayen.
Harbottle radośnie wyskoczył przez okno i skrył się w krzakach.
Wenthayen z poczuciem dobrze wypełnionego zadania zgasił
świece. Poczuł szturchnięcie.
Jego kochanka wsunęła mu głowę pod ramię i przytuliła się do
jego piersi.
- Nie czepiam się ciebie z powodu twego bogactwa - wyszeptała
z fałszywą niewinnością i zmysłowym uśmiechem. - A ty nie
trzymasz mnie, by się mną posługiwać. Ten okropny człowiek nie
wiedział, co mówi.
- Nie. - Wenthayen pogłaskał ją po jasnych włosach i równie
obłudnie dodał: - Nasza miłość jest wieczna i gdy nadejdzie
odpowiednia pora, pobierzemy się i ty będziesz moją księżną, bo
nigdy jeszcze żadna kobieta nie obdarzyła mnie tak słodką
miłością.
I uśmiechnął się tajemniczo.
Rozdział trzeci
Ktoś był w komnacie. Ktoś tuż obok Arta, który spal w nogach
łoża Griffitha. Art potrząsnął swym panem, aby go obudzić.
Griffith, jak przystało na zaprawionego w bojach rycerza,
wstrzymał oddech i czekał, by jego oczy przywykły do kontrastu
białego światła księżyca i ciemności nocy. Powoli obrócił głowę i
spostrzegł kogoś przykucniętego przy torbach podróżnych. Intruz
znajdował się zbyt daleko od rozświetlonego księżycem okna, aby
można go rozpoznać. Przeszukiwał skórzane torby. Griffith
przyglądał mu się z natężeniem.
Czyżby złodziej poszukujący złota? A może to jeden ze szpiegów
Wenthayena?
Prostując się z pustymi rękami intruz okazał się pulchnym
młodzieńcem w pończochach i kaftanie. Otworzył szafę i
bezszelestnie przeglądał jej zawartość. Griffith ocenił odległość
nieproszonego gościa od drzwi. Jeżeli młodzieniec, dokonawszy
swego dzieła, zechce uciec, Griffith zmusi go do pozostania.
Zmusi go siłą. Bo chociaż nogi młodego człowieka były długie,
Griffith miał jeszcze dłuższe. Dopadłby drzwi pierwszy.
Ale to okazało się zbędne. Złodziej, najwyraźniej niezadowolony
z poszukiwań, zamknął drzwi szafy i podszedł do wezgłowia
Griffitha.
Na nocnym stoliku leżała sakiewka ze złotem. Sakiewka ze
złotem Marianny.
Młodzieniec chwycił ją z cichym pomrukiem zadowolenia.
Griffith zerwał się z rykiem. Rabuś drgnął i odwrócił się ku niemu.
Griffith chwycił go za nadgarstek i rzucił na łóżko. Błyskawicznie
uchylił się przed wymierzonymi w nos energicznymi ciosami.
Unieruchomił wymachujące pięści. Zapaśniczym chwytem złapał
intruza za szczupłą szyję.
Jej zapach i miękkość, jak również instynkt Griffitha sprawiły, że
wstrząśnięty pojął prawdę.
- Masz go? - zapytał Art z dumą starego rycerza.
- Mam ją - poprawił kwaśno Griffith i poczuł, że buntownicze
ciało pod nim poddaje się.
- Co, do diabła? - Art zapalił małą świeczkę i płomień rozświetlił
kosmyki rudych włosów wokół wyzywającej twarzy. Art
natychmiast pohamował swoją wściekłość i uśmiechnął się.
- Lady Marianna, jak sądzę!
- Tak, to właśnie jest lady Marianna. - Griffith przysiadł na
piętach, nadal okraczając jej biodra, i przyjrzał się jej. - Lady
Marianna w najbardziej skandalicznym przebraniu.
Kaftan z długimi rękawami był wywatowany i wypchany, dość
modny i odpowiedni dla kobiety chcącej ukryć niemęską pierś.
Krótka spódniczka, udrapowana poniżej pasa, także służyła do
przykrycia zaokrąglonych bioder. Ale spódniczka kończyła się
tam, gdzie zaczynały się uda i leżąc pod nim Marianna miała
odsłonięty woreczek w kroku spodni. Pusty woreczek.
- Boże zachowaj! - Zakłopotany, obrażony i... Boże dopomóż,
czyżby miał wzwód? Griffith ponownie przeniósł wzrok na jej
twarz.
- Co pani tu robi? I w dodatku w tym bezsensownym błazeńskim
stroju?
Jej pełne usta wydęły się i zadrżały jak u skrzywdzonego dziecka,
ale zachowała resztki godności i zaprotestowała:
- Jakże mogłam przyjść do waszej komnaty w spódnicach i
halkach?
- Obrabować mnie...
- Chcę, żeby pan zniżył głos i zdmuchnął świecę - skarciła go po
cichu, lecz energicznie, bo już się opanowała po przeżytym
wstrząsie. - Hrabia wszędzie ma swoich szpiegów i, na mój honor,
będę się miała z pyszna, gdy ta przygoda zostanie rozgłoszona.
Griffith spojrzał na Arta, który skinął głową. Gasząc świecę,
rzekł:
- Niech no pan lepiej zsiądzie z tej dziewki, zanim będę
zmuszony zbesztać pana jak stara przyzwoitka i zawołać księdza.
Griffith zeskoczył z łóżka niczym oparzony, a Art ciągnął dalej:
- Lepiej niech ją pan wypyta o Wenthayena, zanim sobie pójdzie.
- Nigdzie nie pójdę. - Marianna ominęła ich wzrokiem i wzięła ze
stolika sakiewkę. - W każdym razie nie pójdę bez niej. Jest moja,
czyż nie?
W głosie Griffitha brzmiało wielkie rozczarowanie.
- Chciwość i złodziejstwo.
- Griffith - jęknął Art.
- Owszem - zgodziła się Marianna beztroskim tonem.
Zbyt beztroskim. Ucho Griffitha pochwyciło stanowczy ton
człowieka oskarżonego niesłusznie, ale godzącego się na fałszywy
osąd. Zrozumiał, że on także ją oskarża.
- To nie jest więc kradzież. Tak jak pani mówi, pieniądze do niej
należą - rzekł.
Przywiązywała ciężką sakiewkę do pasa.
- A więc jestem tylko chciwa.
Art, jak dobry opiekun, otoczył ją ramionami.
- Wcale nie. Pani musi nakarmić dziecko, prawda? - Marianna
chciała mu się wyrwać, ale Art zaciągnął ją do okna. - Nie,
dziewczyno. Spójrz na mnie i powiedz, czy nie masz zaufania do
tej twarzy.
Oczywiście, że mu ufała. Gdy księżyc oświetlił jego żywo
spoglądające niebieskie oko i pomarszczony na wpół oskubany
podbródek oraz miły uśmiech, zaufała mu tak jak wszystkie
kobiety na świecie.
- Ten oto pan Griffith - Art wskazał go zakrzywionym palcem
- nie rozumie, na co pani pieniądze Jej Królewskiej Mości, ale
Griffith nigdy nie był ojcem. Nigdy nie musiał starać się o buty dla
rosnącego dziecka ani o ubrania, ani też napełniać stale pustego
dziecinnego żołądka, ani opłacać czarownicy, żeby przyszła i
swymi ziołami uleczyła dziecinną gorączkę.
- Albo zapłacić księdzu, by pogrzebał maleńkie ciałka?
Delikatne pytanie Marianny przyprawiało Griffitha o zdumienie.
Znał historię Arta i znał jego ból spowodowany dziecięcą
gorączką.
Me Marianna musiała wyczuć drżenie starczego głosu, bo
spytała:
- Masz dzieci, Art?
Art chrząknął.
- Już nie mam, dziewczyno. Wyratowałem je z bitwy, ale
straciłem je wszyściuteńkie... sześcioro i ich matkę także. Pomarli
z głodu i chorób po bitwie.
Poklepała go po plecach, niczym domagającego się pieszczoty
kocura.
Art uniósł rękę i pogładził ją po włosach. A potem ze sztuczną
werwą dodał:
- Niech nam pani powie, jak na dobrą dziewczynę przystało, czy
to prawda, że Wenthayen wie o swoich gościach i ich sprawach
więcej niż ktokolwiek z ludzi?
Jej impertynencki uśmiech przeczył temu, że kiedykolwiek
wzruszyło ją opowiadanie Arta, i Griffith mógłby przysiąc, że
chwila współczucia była tylko złudzeniem, gdyby nie to, że Art
otarł łzę z policzka.
Wskazując na otaczające ich ściany wyszeptała:
- Wenthayen mógłby sprzedawać swoje informacje samemu
diabłu, ale jest zbyt zachłanny, więc zachowuje je wyłącznie dla
siebie. Ta komnata jest najlepiej wyposażona, roi się tu od
urządzeń do podsłuchiwania i podglądania. Wenthayen umieszcza
tu tylko
swoich najważniejszych gości - spojrzała z uśmieszkiem na
Griffitha.
- Co pan zrobił, że się tak panem interesuje?
- Dobre pytanie - odparł. - Sam chciałbym to wiedzieć.
Jej ręka powędrowała ku przymocowanej do pasa sakiewce.
Bawiąc się monetami Marianna spoglądała na zdumionego Arta.
- Zaprowadzę was do innej komnaty. Bezpiecznej.
Griffith patrzył na nią.
- Sądzi pani, że może przenieść do innej komnaty gości
Wenthayena? On będzie protestował.
Ręka Marianny opadła. Uśmiechnęła się z chełpliwą pewnością
- Umiem sobie radzić z Wenthayenem.
- I skąd ta pewność, że inna komnata będzie bezpieczna?
- sondował Griffith.
- Sami zobaczycie. - Cofnęła się w miejsce osłonięte od
księżycowego światła. - Weź rzeczy swego pana, Art. Zaprowadzę
was tam.
- Nie mam nic do zabrania. - Art zrobił kwaśną minę. - Praczka
zabrała wszystko. Sądzę, że będę musiał jutro wybrać się do niej i
powiedzieć, żeby posłała rzeczy na nowe miejsce. Gdziekolwiek to
będzie.
Marianna wyszła na oświetlony świecą korytarz i schyliła się, by
włożyć odpowiednie dla młodego mężczyzny buty z cienkiej
skóry.
Griffith złapał ją za ramię i obrócił ku sobie.
- Dlaczego nie przyszła pani po prostu poprosić mnie o złoto?
Chciał poznać prawdę. Chciał poznać jej myśli, swoimi
krętactwami doprowadzała go do wściekłości.
- Kiedy?
- Jutro.
- Jutro moglibyście wyjechać - odparła.
- Gdybym odjechał nie oddawszy należnego pani złota,
okazałbym się złodziejem.
- Nie, nie złodziejem - spojrzała na niego i jego spuchnięty nos -
ale może po prostu rozgniewanym człowiekiem.
- Tak pani o mnie myśli? Że obrabowałbym ją z zemsty za te
drobne obrażenia?
- Błagam o przebaczenie - powiedziała.
Obrażony tym afrontem, uwłaczającym jego honorowi odparł:
- Mam nadzieję.
- Nie powinnam pana bić, niezależnie od tego, jak obraźliwie pan
się zachował. Ale kiedy obraził pan uczciwość lady Elżbiety...
- Zaraz, zaraz. - Podniósł rękę. - Czy to oznacza, że przeprasza
mnie pani nie z powodu obrazy mej własnej uczciwości, lecz
dlatego, że mnie pani uderzyła?
Patrząc mu prosto w oczy odrzekła ostro:
- Tylko głupiec mógłby zaufać męskiej uczciwości.
- Z jakimi to mężczyznami miała pani do czynienia?
Ale ona przechyliła głowę, szczerze zaciekawiona jego
oburzeniem. Wstrętem napełniała go nie ona, lecz mężczyźni,
którzy dali taką lekcję. Skinął ręką.
- Prowadź.
Idąc za nią wzdłuż korytarza Griffith usłyszał rechoczącego z
tyłu Arta i do jego uszu dobiegł szept starca:
- Ona będzie twardym orzechem do zgryzienia. Być może
powinien pan dać za wygraną.
Marianna obejrzała się ze zmarszczonymi brwiami, by sprawdzić,
czy za nią postępują... a może dlatego, że dosłyszała Arta? Griffith
ze zwieszonymi ramionami szedł pośrodku i przyglądał się jej.
- Czy pan się nigdy nie uśmiecha? - spytała, jakby jego zły humor
prowokował ją do zaczepek.
Nie czekając na odpowiedź zdjęła świecę ze ściany. Nie okazując
najmniejszego poszanowania dla własności hrabiego, umieściła ją
na podstawce ze złota i kolorowego szkła i otworzyła maleńkie,
ukryte w belkowaniu drzwi. Aby przez nie przejść, Grifith musiał
się zgiąć
wpół. Omal nie spadł z czterech wąskich stopni i znalazł się u
stóp krętych schodów.
- Wieża - powiedział z niechętnym podziwem Griffith. - Tak,
rozumiem, nawet Wenthayen miałby trudności z umieszczeniem tu
swego szpiega.
Uśmiechnęła się, ale jej usta pozostały skrzywione i zdawało się,
że czuje się zakłopotana.
- Wenthayen nigdy tu nie bywa.
Światło księżyca wpadającego przez otwory strzelnicze
wspomogło płomień świecy. Marianna uniosła ją wysoko, ale
Griffith dojrzał jedynie czarny tunel ponad głową. Pod schodami
widać było rozsypującą się podłogę z kamieni i desek.
- To stara część zamku. - Marianna rozejrzała się dookoła.
- Nawet kamienie robią wrażenie starych.
- Tak. - Art odetchnął głęboko. - To zapach dawnych czasów.
Posłała mu uśmiech i jej buty zastukały o kamienie. Wspinała się
przesadzając dwa stopnie naraz.
- Impulsywna - wymamrotał Griffith, ale podążał za nią równie
zwinnie. Aby ją chronić w razie upadku - mówił sam sobie - lecz w
gruncie rzeczy nie spuszczał oczu z jej kołyszących się bioder i
nóg. Był to zupełnie nowy punkt widzenia i pomimo że kobieta w
pończochach powinna napełniać go odrazą, stwierdził, że one tylko
zaostrzają jego apetyt, do którego nie chciał się przed samym sobą
przyznać. Siła jej łydek, łagodne ruchy mięśni, gdy wchodziła na
schody, wprawiły go w trans, oszałamiały i kiedy nagle zatrzymała
się na najwyższym podeście, zsunął się ze stopnia i przyklęknął
uderzając się w kolano.
Schwyciła go za ramię, jakby był starcem.
- Złe się pan czuje?
- Nie! - Rozcierając kolejnego guza, spojrzał na rechoczącego
Arta i zapytał: - Gdzie jest komnata?
- Tutaj. - Otworzyła na oścież drzwi, których przedtem nie
zauważył, i poruszyła świecą. - Chodźcie.
Wkroczył do środka i poczuł zapach kurzu. Marianna weszła za
nim, uniosła świecę i Griffith dostrzegł wnętrze eleganckie i jakby
pełne melancholii. Pośrodku okrągłego pomieszczenia wznosiło
się podwyższenie. Na nim stało łoże z rzeźbionego drewna,
osłonięte brokatowymi kotarami. Kamienne ściany ożywiały
gobeliny przedstawiające sceny z dawnych polowań, bitew, a także
z życia domowego. Ogromny kominek rozdziawiał swe
wygłodniałe palenisko w oczekiwaniu paliwa, światła, ciepła.
Skrzynie i szafy, rozmieszczone z gustem, czekały na ubrania.
Fotele tęskniły do chwili, gdy obejmą ludzkie ciała.
- To nie jest pokój gościnny - zaprotestował Griffith. - To jest...
Marianna zachichotała i powiew wiatru rozniósł ów dźwięk po
komnacie. Pomieszczenie stało się natychmiast jaśniejsze i
pogodniejsze.
- Tej komnaty używała hrabina Wenthayen.
- Jeżeli to miało mnie uspokoić - odparł ponuro - stało się wręcz
przeciwnie.
- Powiedziano mi, że hrabina lubiła przebywać z dala od wrzawy
panującej na zamku.
Ustawiła świecę przy łóżku i poruszyła brokatowe zasłony.
Uniósł się kurz i Marianna zakaszlała.
- Służba nie troszczyła się o to miejsce, ale teraz, gdy tu
zamieszkacie, będzie do tego zmuszona. - Przejechała palcem po
szybie i spojrzała na pozostawioną smugę. - Leniwe flejtuchy.
Griffith rzekł:
- Wenthayen nie zechce, bym niszczył sanktuarium, świątynię,
której tak pilnie strzegł.
- Jak pan sobie życzy - odparła Marianna. - Ale gdziekolwiek
pójdziecie w tym zamczysku, strzeżcie się zasłon, które niby to
osłaniają od wiatru, maleńkich alkow i przejść, które nie wiodą
donikąd. Często kryją niewidocznego podsłuchiwacza.
Griffith wzdrygnął się.
- Sądziłam, że zechce pan swobodnie rozmawiać z Artem. Że
zechce pan mieć pewność, że żadne oczy nie podglądają, gdy się
pan ubiera, lub nikt się nie śmieje na widok dziurawych pończoch.
By mógł pan bez zakłopotania...
- 0, pani - wtrącił się Art - podglądacz tylko by mu zazdrościł.
- Zamknij się, Art - warknął Griffith. - To zupełnie nie na temat.
Marianna upierała się.
- Wszystko jest na temat. W całym zamku Wenthayen nie ma ani
jednego bezpiecznego przed szpiegami miejsca. Z wyjątkiem tej
komnaty.
Griffith nawyki do samotności. Do otwartych przestrzeni
walijskich wybrzeży i przytłumionego pohukiwania leśnych sów.
Życie w zamku Wenthayena przez nie wiadomo jak długi czas
stanowiło wystarczającą próbę. A jeszcze mieć poczucie, że jest
się przez kogoś szpiegowanym...
Art zapytał od drzwi:
- To jak, zostajemy?
- Gdy Wenthayen odkryje naszą bezczelność, gotów jest nas
wyrzucić - upierał się Griffith.
Ale już się wahał i Marianna doskonale to czuła. Jeszcze raz
uśmiechnęła się krzywo.
- Nie będzie miał nic przeciwko temu.
Art wszedł do komnaty i rzucił bagaże. Gruby dywan zagłuszył
stuk. Art otarł dłonie o kaftan.
- Co się z nią stało?
- Z hrabiną? - Spojrzenie Marianny poszybowało w stronę okna.
- Osiemnaście lat temu spadła ze schodów i skręciła sobie kark.
Dlatego ta komnata jest dla was bezpieczna. Wenthayen nigdy tu
nie przychodzi. Powiedziano mi, że hrabina była jedyną osobą, na
której mu zależało.
- A więc zamienimy wścibstwo Wenthayena na stałą obecność
jego żony.
Szept Arta zmroził Griffitha.
Marianna podeszła do starego człowieka. Zdawało się, że jego
wzmianka o nawiedzaniu przez ducha wcale jej nie zdziwiła.
Położyła mu dłoń na ramieniu.
- Czy ona naprawdę tu jest? Niektórzy służący twierdzą, że tak.
Mówią, że komnata jest zbyt chłodna i niegościnna, ale ja tego nie
odczuwam.
Art poklepał ją po ręce.
- Oczywiście, że nie. Nie umarła bez rozgrzeszenia, prawda?
- Nie. Gdy ją znaleźli, żyła jeszcze i ksiądz dał jej ostatnie
namaszczenie. A potem spróbowali ją podnieść... - Marianna
opuściła ręce w ostatecznym geście.
- A więc nie jest wrogim duchem - stwierdził Art - lecz cichym
cieniem, którego dzieło na tym świecie pozostało nie ukończone.
Nie ma cierpliwości do gnuśnych pokojówek i niechlujnych
lokajów. Ale lubi panią, lady Marianno. Tak, panią lubi.
Marianna uśmiechnęła się do Arta z wdzięcznością, a Griffith
poczuł się jeszcze bardziej niezadowolony z przyjaźni, która
rodziła się między jego służącym a jego... a lady Marianną.
- Arturze - warknął - nigdy przedtem nie okazywałeś cienia
wrażliwości.
- Czy pan sobie wyobraża, że wie pan na mój temat wszystko?
- odciął się Art. - Młody niedorostek.
Marianna odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem. Tym
razem zmiana była namacalna. Komnata pojaśniała i Griffith
rozejrzał się szukając wytłumaczenia. Na zewnątrz, od wschodu,
pojawiła się pierwsza poświata. Świt będzie za jakieś dwie
godziny, ale Marianna spostrzegła ją i rzekła:
- Muszę iść. Nie było mnie w domu zbyt długo. - I pośpieszyła ku
drzwiom. - Przyślę tu służbę, gdy tylko zapieje kogut. I
wysprzątam tu z...
- Idę z panią - rzeki Griffith.
- Co? - Zatrzymała się. - Dokąd?
- Odprowadzić panią do domu. Nie jest bezpiecznie dla młodej
kobiety w tym stroju włóczyć się o tej porze.. - Bardzo się
starał, by jego głos nie zabrzmiał surowo, lecz najwyraźniej bez
powodzenia.
- Ja się czuję bezpieczna - odparła Marianna.
- Pomimo wszystko pójdę z panią. - A gdy otworzyła znowu usta,
dodał: - Albo zostanie tu pani do wschodu słońca.
Jej uśmiech wyrażał teraz wściekle zniecierpliwienie.
- Niech więc pan idzie, skoro sobie pan życzy, do diabła!
- Damy nie powinny tak kląć - odparł.
Udała, że go nie słyszy, ale z jej postawy, gdy zbiegała po
schodach, Griffith wywnioskował, że nic nie uszło jej uszom.
Poprowadziła go przez ich poprzednią izbę, przecięła korytarz i
wyszła głównymi drzwiami do małego przedsionka, który wiódł na
dół, do kuchni. Następnie wąskimi schodami jeszcze raz do drzwi.
Ruszyła je ze skrzypnięciem i powiedziała:
- To ja.
Drzwi otworzył barczysty osiłek...
Spojrzał ze zgrozą, gdy Griffith wszedł do sadu jabłkowego
położonego na zachód od dworzyszcza.
- Pani, to przejście jest tajemne.
- Sir Griffith nikomu nie powie - zapewniła go otrzepując kolana.
Olbrzym potarł brodę.
- A więc sądzę, że nie muszę go zabijać.
- Jestem zobowiązany - powiedział Griffith oglądając zestaw
broni, który miał przy sobie ów jegomość.
- Powinien pan - rzuciła Marianna. - Billy jest naszym
najwierniejszym obrońcą.
Billy skłonił się słysząc te słowa i podał jej sięgający kolan
płaszcz.
- Niech pani to włoży - ponaglił ją. - Ubiera się pani
skandalicznie. Niektórzy mężczyźni - rzucił okiem na Griffitha -
mogliby to sobie źle wytłumaczyć.
- Niemożliwe. Sir Griffith wie już o mnie wszystko - odparła.
- I czuje obrzydzenie.
- Niech pani włoży płaszcz - powiedział Griffith.
Uśmiechając się spełniła ich polecenie.
- Czy mam panią odprowadzić do jej domku, lady Marianno?
- zapytał Billy, dając w ten sposób Griffithowi wskazówkę na
temat miejsca, gdzie się udawali.
- Dopilnuję, by nic się jej nie stało - zapewnił go Griffith.
Billy wskazał na jego nos.
- Jest pan pewien, że sobie poradzi?
- Całkowicie. - I gdy Billy chciał dodać coś jeszcze, Griffith
nachylił się ku niemu i zajrzał mu w oczy. Nie spuszczając z niego
wzroku powtórzył: - Całkowicie pewien.
Billy cofnął się.
- Tak, sir Griffith. Jak pan sobie życzy, sir Griffith. - Ale gdy
Marianna i Griffith odeszli, zawołał: - Niech się pani ma na
baczności, lady Marianno. Nie można ufać nawet sir Griffithowi.
Griffith miał nadzieję, że Marianna zachowa się rozsądnie i nie
otworzy ust. Podejrzenia Billy”ego wcale go nie rozbawiły.
Zastanawiał się, czy któryś z podglądaczy może dostrzec wrzącą
mieszaninę pożądania i dezaprobaty, którą w nim budziła
Marianna. Miał nadzieję, że ona spostrzeże, że miarka może się
przebrać, że domyśli się, jaki roznieca w nim ogień.
Jednocześnie łudził się, że Marianna zachowa się nierozsądnie i
ta myśl wstrząsnęła nim. Mówiąc w równym stopniu do siebie jak
do niej, rzekł:
- Kobiety nigdy nie powinny sobie pozwalać na cudzołóstwo.
Marianna podparła się pod boki krocząc wzdłuż rzędu drzew.
- Pan jest więc prawiczkiem?
- Po to są dziewki.
- Żeby uleczyć beznadziejny przypadek dziewictwa? Niech no mi
pan powie - wyszli z sadu, a ona zwróciła się ku niemu z chytrym
uśmieszkiem - jak ciężki jest pański przypadek syfilisu? To z
pewnością wyjaśni pańskie podłe usposobienie.
Domek -jej domek? - stał w cieniu muru obronnego, ale Griffith
me
mógł się mu przyjrzeć, bo nie odrywał wzroku od Marianny.
Chwycił ją pod brodę i uniósł ku sobie jej pogardliwie
uśmiechniętą twarz.
- Nie mam żadnego syfilisu.
- A więc należy pan do owych mężczyzn, którzy pozbawiają
dziewictwa dziewczyny, aby zachować czystość.
- Nie, u diabła! Niech pani przestanie mnie kąsać. Byłem żonaty i
moja żona zaspokajała me potrzeby. Od jej śmierci nie miałem
kobiety.
- A jak dawno zmarła?
- Dwa lata temu.
- Dwa lata. - Nadal uśmiechała się kpiąco. - Na mój honor,
dziwię się, że nie oszalał pan z żądzy do tego czasu. Billy
najwyraźniej nie był przekonany co do czystości pańskich
motywów.
Jej kpiny pozbawiły go opanowania i uśmiechnął się w
odpowiedzi. Jednocześnie zadowolony i zaniepokojony tym
brakiem kontroli, ale jednak bardziej zadowolony, odpowiedział:
- Billy jest sprytny. Jestem opętany żądzą. Czy che pani, bym jej
to zademonstrował?
Jej pełen niepokoju rumieniec wprawił go w zachwyt, tak samo
jak siła, z jaką pchnęła go w pierś.
- Nie.
- Za późno. - Schylił głowę ku jej twarzy.
Nie chciała go pocałować. Od dawna nie całowała się z
mężczyzną, a jej doświadczenia były tak nieciekawe, że
przekonała samą siebie, że mężczyźni w ogóle jej nie interesują.
Ale Griffith... Griffith wcale jej nie nudził.
Doprowadzał ją do wściekłości, owszem. Bawił ją, wyzywał...
przyciął.
Nie swoją przystojną twarzą. Nawet własna matka nie nazwałaby
go przystojnym. Nie, pociągały ją jego mocna postać, powolna
rozwaga, uczciwość. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa, tak jakby
mu mogła zaufać. Wydawało jej się, że zależy mu na niej.
Własna głupota wprowadziła ją w zakłopotanie.
Lecz mimo wszystko odpowiedziała na jego pocałunek, bo -
niech to diabli! - całował wyjątkowo dobrze. Rzeczywiście, jak na
mężczyznę, który przyznał się do życia w celibacie, całował
cudownie, zachwycająco dobrze. Jego usta były stanowcze, język
powściągliwy. Dbał o to, by nie przyciskać twarzy do jej
policzków i nie kłuć jej swoim zarostem. Dotknął ust Marianny
językiem, nie domagając się wpuszczenia, lecz smakując je. I nie
powstrzymywał jej, gdy się cofnęła.
Boże zachowaj, podniecał jej ciekawość.
Korzenny zapach goździków polnych, chłodny wiatr, gwiazdy
nad głową, światło księżyca na jego zdecydowanych rysach...
Przesunęła palcem po brwiach Griffitha i patrzyła w roziskrzone
oczy. Zsunęła dłoń niżej i dotknęła jego ust, jakby chciała ocenić
ich magię, nie poddając się jej.
Nie udało się. Jego oddech rozgrzewał jej dłoń długim,
powolnym wydechem. Jego usta lśniły niczym szkło rozgrzane
ciepłem korzennego wina. Nieskończona cierpliwość Griffitha
intrygowała ją, powodowała, że pragnęła zaspokoić ciekawość.
Wyszeptała cicho:
- Jeszcze...
Ostrożnie przyciągnął ją do siebie:
- Jeszcze...
Ich ciała całowały się. Usta obejmowały.
Rozpalał się w nich ogień, burza namiętności.
Zdziwiona lgnęła do niego. Zdumiony uniósł jej płaszcz i chwycił
za biodra.
Starali się zbliżyć jeszcze bardziej. Marianna złapała go za włosy
na karku i przyciągnęła go otwierając szeroko usta. Polizał ją, a
potem wessał jej język. Jęcząc starli się jak dzikie koty w zalotach,
skrępowani ubraniami, lecz czując się, jakby ich byli zupełnie
pozbawieni.
Spróbowała otoczyć go nogami. Starał się jej pomóc - i stuknęła
go głową prosto w nos.
Krzyknął z bólu. Jęknęła myśląc o swoim niezaspokojeniu, a
potem
zdała sobie sprawę z tego, co uczyniła. Z tego, czego omal nie
uczyniła. Z przysięgi, której omal nie złamała. Ze swojej głupoty...
- Najmocniej przepraszam - rzekła cofając się.
- Nie przejmuj się tym. - Przysunął się ku niej.
Odskoczyła.
- Najmocniej przepraszam, sir Griffith.
Zamarł.
- Cóż to, przepraszasz mnie za coś więcej niż uderzenie w nos?
- Ja nie chciałam... ja nie powinnam była... - Spojrzawszy mu w
twarz uciekła w kierunku swego domku.
Nie musiała się oglądać, wiedziała, że on biegnie tuż za nią. Jego
wielkie susy szybko skracały dzielącą ich odległość i gdy wpadła
na pokryte pyłem podwórko wewnątrz ogrodzenia, chwycił ją za
ramię.
Odwróciła się twarzą ku niemu.
- Przepraszam. Naprawdę przepraszam. Pod żadnym pozorem nie
było mi wolno...
- Nam nie było wolno - poprawił ją.
- Co?
- Byliśmy tam we dwoje. I masz rację. Nie powinniśmy.
Uwierzyłaby mu łatwiej, gdyby nie był taki dumny, taki zadufany
w swojej męskości.
- Ale - ciągnął - obiecałem doprowadzić cię do domu, a jeszcze
do domu nie doszłaś.
- Już tu jestem. - Wskazała dłonią domek.
- Odprowadzę cię do samych drzwi - odparł. - Odprowadzę cię do
domu.
Otworzyła usta, aby zaprotestować, ale Griffith położył jej palec
na wargach.
- Do domu - wyszeptał.
- Do domu - powtórzyła.
Jego dotyk przypominał jej rzeczy dawno zapomniane, więc
odsunęła się. Pogmerawszy kluczem w zamku, pchnęła drzwi
i otworzyła je na oścież. Ich oczom ukazała się rozjaśniona
światłem świecy jedyna izba i syn Marianny.
Siedział na łóżku i zaspany tarł oczy piąstkami. Wyrzucając
sobie, że pozostawiła go samego, i żałując, że w ogóle wyszła z
domu, Marianna uklękła obok niego.
- Obudziliśmy cię?
Potrząsnął głową i wskazał rączką okno.
- Coś na zewnątrz... - Zamilkła, przypominając sobie dźwięki,
które wydawali wraz z Griffithem, gdy zapragnęli zaznać
rozkoszy.
Lionel skinął głową z błyszczącymi oczami i jego matka oblała
się rumieńcem.
- Wygląda na to, że bardzo cię kocha - zauważył Griffith.
- To mój syn! - odparła obrażona.
- Nawet kobiety mniej zamożne i gorzej urodzone zastawiłyby
klejnoty, aby wynająć mu niańkę.
Przybrała postawę obronną.
- On ma niańkę.
- Wygląda na to, że ma wszystko, czego mógłby potrzebować,
- odrzekł Griffith.
Jego dobry humor wprawiał ją w zakłopotanie, ukazywał jej, że
ma skłonność do popadania w skrajności. Spojrzawszy na Lionela
stwierdziła, że chłopczyk przygląda się nieznajomemu. Kiedy już
się napatrzył, ukrył twarz na piersi matki.
Marianna wyjaśniła głaszcząc go po ciemnej główce:
- Jest nieśmiały. Nie miał okazji, by widywać wielu obcych, a
poza tym jeszcze nie mówi.
Griffith przyglądał jej się z zainteresowaniem równym temu, z
jakim przed chwilą Lionel patrzył na niego.
- Słyszy?
- Tak.
- A więc rozumie wszystko, co mówisz, i nie powinnaś
opowiadać o nim, jak o kimś nieobecnym.
Słysząc jego chłodne stwierdzenie zawstydziła się. A gdy Lionel
uniósł główkę i jeszcze raz przyjrzał się Griffithowi, zrobiło jej
się jeszcze bardziej nieswojo. A potem jej nieśmiały synek
uśmiechnął się i wyciągnął rączki do tego ogromnego mężczyzny.
Griffith uniósł go w ramionach jak ktoś, kto często miewał do
czynienia z dziećmi.
- Większość dorosłych rozmawia przy dzieciach w taki sposób,
ale one zasługują na lepsze traktowanie. - Spojrzał na Lionela
szukając potwierdzenia swych słów i Lionel z wahaniem skinął
główką. - Ja także niewiele mówiłem w ciągu pierwszych lat życia
- ciągnął Griffith. - Ale matka opowiadała mi, że gdy wreszcie
otworzyłem usta, od razu popłynęły z nich pełne zdania. Cale
przemówienia. Historie po walijsku i angielsku. Piosenki i ballady.
Cóż, gdy zacząłem już mówić, nie można mnie było uciszyć.
Marianna skrzyżowała ręce na piersiach i rzekła:
- Wcale się nie dziwię.
Griffith ułożył Lionela na łóżku, a potem przykląkł i poklepał
jego poduszkę.
- Połóż się, chłopcze, i śpij, zanim zaczną piać koguty.
Lionel potrząsnął głową.
Griffith uśmiechnął się.
- Nie jesteś podobny do matki, ale zachowujesz się zupełnie jak
ona.
Marianna i Lionel wymienili spojrzenia.
Griffith tylko się roześmiał - głębokim, niskim śmiechem, który
brzmiał jak mruczenie zadowolonego kota.
- Rób, jak uważasz, ale jeżeli nie wyśpisz się porządnie, nie
będziesz miał dość siły na jutrzejszą poranną przechadzkę.
Przez chwilę Marianna myślała, że zwraca się do niej, ale Lionel
nie miał ani cienia wątpliwości. Opadając na poduszkę zacisnął
powieki tak mocno, jakby dzięki temu jego sen miał stać się
jeszcze głębszy. Griffith okrył go kocami, szybko pogładził po
lśniących czarnych włosach i wstał.
Zwycięstwo, które odniósł nad upartym dzieckiem, wcale go nie
zdziwiło, zauważyła Marianna. Zaczęła się zastanawiać, czy
równie łatwo chwyta za broń i odnosi zwycięstwo w bitwach. Jeśli
tak... Wzdrygnęła się. Czy całował ją tylko po to, by nad nią
zapanować? Próbował ją obrazić. Czy teraz też chce ją obrazić?
Czy on także uważa ją za bezczelną i nieokiełznaną?
Uśmiechnął się do niej, jakby na potwierdzenie tych wątpliwości.
Był to jego pierwszy skierowany ku niej uśmiech i Marianna
starała się nie poddać jego urokowi. Jego ponura twarz złagodniała
i stała się tylko silna. Jego złociste oczy spoglądały ciepło i miło,
jego usta...
Jego usta przypominały jej, jak umieją całować, a pocałunki
przypominały o tym, jak bardzo czuła się samotna.
Bez wątpienia skąpo rozdzielał swoje uśmiechy.
- Idź do łóżka - powiedział - to ciebie także weźmiemy na
przechadzkę.
Jego słowa dotarły do Marianny i sprowadziły ją do
rzeczywistości. Do łóżka? Czy ją także ułoży do snu? Czyżby miał
zamiar dziś w nocy skończyć z celibatem? Dotykając ust
zastanawiała się, jakim byłby kochankiem? Jeżeli rzeczywiście tak
długo żył we wstrzemięźliwości... Ale co to ją obchodzi? Jak
wogóle mogło jej to przyjść do głowy?
Czy wyjdzie teraz bez ponaglania? Czy udawał zainteresowanie
jej synem tylko po to, by się jej przypochlebić? Niedbałym
krokiem podeszła do drzwi. Griffith pośpieszył za nią. Wychodząc
z domu, Marianna ujrzała wysoko na niebie wędrujący wśród
chmur księżyc. Drzewa szumiały i podmuch wiatru przyniósł jej
zapach polnych goździków. Chłód wczesnowiosennej nocy nasilał
się, ale Marianna zadrżała z innego powodu. Zadrżała na myśl o
wspomnieniach, które będzie musiała usunąć z pamięci. Z
wymuszoną niedbałością udawała, że nie pamięta już owych
gorących pocałunków, że zapomniała o wybuchu ich dzikiej
namiętności.
- Hrabia urządza jutro polowanie i ja będę pełniła rolę gospodyni.
Nie mam czasu na spacery.
Griffith zmarszczył szerokie brwi.
- Polowanie?
Jego zaskoczenie zdziwiło ją, lecz jeszcze bardziej zdumiała się
widząc, jaką mu to sprawiło przykrość.
- Nie powiedziano panu?
- Nie.
- Przybył pan dopiero wczoraj, więc sądzę, że Wenthayen nie
spodziewał się, że będzie miał pan ochotę. - Usprawiedliwiwszy
Wenthayena dodała: - Ale będzie pan mile widziany. Gościnność
Wenthayena jest nienaganna.
Patrzyła na niego z niepokojem, oczekując odpowiedzi. On także
przyjrzał się jej; najpierw twarzy, potem sięgającemu do pół łydki
płaszczowi. Wydawało jej się, że patrzy na nią bez aprobaty.
- Nie ubierzesz się tak.
- Co?
Nie pojedziesz na polowanie, siedząc na koniu okrakiem, jak to
czynią niektóre źle wychowane i pozbawione moralności kobiety.
Tym razem jej: „Co?” nie wyrażało już tylko zdumienia.
- Nie ma powodu, byś zachowywała się zgodnie z ich
oczekiwaniami tylko dlatego, że urodziłaś nieślubne dziecko.
Gorycz, z jaką wypowiedział te słowa, zaparła jej dech w piersi.
Wszystkie trzymane w pogotowiu odpowiedzi, którymi tak często
się posługiwała, przeleciały jej przez myśl.
- Jak pan śmie mnie pouczać?
- Wygląda na to, że ktoś to musi zrobić.
Zabrzmiało to tak nieznośnie staroświecko, a on sprawiał
wrażenie tak pewnego siebie, że miała ochotę znowu go uderzyć.
Ale już raz tak uczyniła i pożałowała tego. Odetchnęła głęboko,
opanowała wściekłość i unicestwiła go błyskotliwą odpowiedzią.
- Nie jest pan moim ojcem!
Okropność, pomyślała. Gdzie się podziało jej osławione poczucie
humoru?
Ale zaraz jej odpowiedział. I jego odpowiedź była równie głupia.
A nawet jeszcze głupsza. Rzekł:
- Gdyby twój ojciec był tutaj, twoje zachowanie oburzyłoby go.
- Gdyby mój ojciec był tutaj... - Wpatrywała się w niego
badawczo. Czy nie wiedział? Czy nic nie rozumiał?
Ale nie. Nie wiedział. Jego twarz wyrażała szczere oburzenie, i to
dawało jej przewagę. Niewiedza Griffitha sprawiała, że ostatnie
słowo należało do Marianny.
- Mój ojciec jest tutaj - powiedziała z pełnym goryczy triumfem.
- Czy pan nie rozumie? Jestem dziedziczką Wenthayena. Hrabia
to mój ojciec.
Rozdział czwarty
Jakie to dziwne, pomyślał Griffith, leżąc w łóżku hrabiny
Wenthayen. Leżał w łóżku matki Marianny i pożądał jej córki.
Ten fakt wprowadził go w niejasne zakłopotanie, tak jakby duch
hrabiny przeniknął jego myśli i przyłapał go z rękami na łonie
Marianny. Ale przecież... no cóż, hrabina z pewnością nie
pochwalałaby sposobu bycia córki. Walki na szable, męskie
ubrania, wydanie na świat nieślubnego dziecka.
- Jak myślisz, kto jest ojcem dziecka? - mruknął.
Rozciągnięty w nogach jego łóżka Art podskoczył jak oparzony i
odparł bez wahania:
- Zastanawiałem się, kiedy to pana zainteresuje. Czyżby
szczególne zainteresowanie Henryka sprawami Marianny i Lionela
miało
z tym coś wspólnego?
- Ta kobieta bardzo gorliwie strzeże swej tajemnicy. - Griffith
uniósł się na łokciu. Komnata, jeszcze wczoraj ponura i zakurzona,
dzisiaj sprawiała radosne wrażenie. Nawet Art wyglądał dobrze,
pomyślał Griffith zdumiony, że to możliwe w przypadku starca o
twarzy jak nie wygarbowana skóra.
- Dzisiaj wygląda pan znacznie lepiej - stwierdził Art,
nieświadomie odwracając myśl Griffitha. - Opuchlizna na pańskiej
trąbie niemal ustąpiła.
Griffith ostrożnie pomacał złamanie. Art pokiwał głową.
- Może to hrabina uleczyła pana w ciągu nocy. Może
zaaprobowała pana?
- Może. - Od kamiennych ścian wiało chłodem, który drażnił jego
nos. Griffith odetchnął głęboko i stwierdził, że nos stał się drożny.
- W przeciwnym razie, musiałaby mieć źle w głowie.
Art oparł łokcie na kolanach i krytycznym okiem przyglądał się
swojemu panu.
- Sądziłem, że temat pańskiej urody omówiliśmy wczoraj.
- Tu nie chodzi o moją powierzchowność - odparł Griffith.
- Mówię o moim charakterze. Mogę stwierdzić bez żadnej
przesady, że jestem moralny, godny szacunku i można na mnie
polegać.
- Rany boskie!
- Jestem typem mężczyzny, którego matka życzyłaby sobie na
męża dla swej córki - dodał z zadowoleniem Griffith.
Art mrugnął do niego.
- Jest pan cholernie nudny, ot co. I cóż to za gadanie na temat
żenienia się z lady Marianną?
- Nie powiedziałem, że się z nią ożenię. Powiedziałem tylko...
- Spojrzawszy na Arta Griffith zdał sobie sprawę, że z nim nie
wygra. Zmieniając temat zapytał: - Wiedziałeś, że Wenthayen jest
ojcem Marianny?
- Ach. - Art poskrobał się po uchu. - Brałem to pod uwagę. Była
pewna, że może w jego domu robić, co tylko zechce. I jest między
nimi podobieństwo. Nieco zbyt duże jak na dalszych krewnych.
- Podobieństwo? Jakież może być podobieństwo między tym
pompatycznym workiem gnoju a...
- A ladacznicą, którą pan przywołał do porządku? Griffith
spojrzał na Arta z chmurnym wyrazem twarzy, chcąc zamknąć
gębę staremu słudze.
- Ona nie jest ladacznicą. Co najwyżej jest nieco zbyt swobodna i
odważna.
- Jakaż zmiana od ostatniego wieczora! - zdziwił się Art.
- Zastanawiam się, co też mogło wpłynąć na taką zmianę. A
podobieństwo jest w uśmiechu.
-Co?
- Mówię, że mają podobny uśmiech. Obydwoje, Wenthayen i
Marianna, chętnie się uśmiechają i ich uśmiech bardzo wiele
wyraża.
Griffith opadł na poduszki.
- W przypadku Marianny, głównie pogardę - stwierdził Griffith.
- W przypadku. Marianny? - zachichotał Art. - W przypadku
Wenthayena głównie pogardę.
- Nie, w jego przypadku jest to złośliwość - poprawił go z
roztargnieniem Griffith, który w przeciągu minionej nocy zmienił
zdanie na temat Marianny i dotychczas nie zastanowił się
dlaczego. Z jakąż słodyczą odpowiadała na jego pocałunki, jakże
gorąco i namiętnie. A potem czmychnęła niczym spłoszona łania.
Dzięki temu upewnił się, że Marianna jest taka, jak tego pragnął,
że żyła w czystości już od dawna. Może od chwili narodzin syna
lub jeszcze dłużej? - Nie uważam jej za ladacznicę. Jest raczej jak
dziki ptak, który potrzebuje męskiej ręki, zdolnej do ułożenia go.
- Dziwnym zbiegiem okoliczności układałem sokoły - przerwał
mu Art.
Griffith zlekceważył jego uwagę.
- Na przykład dzisiaj rano. Wybiera się na polowanie wraz z
innymi gośćmi.
Art spojrzał na niego zdziwiony.
- A pan tam nie idzie?
- Nie. Zabieram jej syna na spacer, ale powiedziałem dość
dobitnie, jak ma się zachowywać.
- Jak ma się zachowywać? - Słabym głosem zapytał Art.
- Przede wszystkim powiedziałem, że powinna się ubrać jak
dama. - Przypomniawszy sobie, jak Marianna wyglądała w
męskim stroju, Griffith poczuł podniecenie. - Wyobraź sobie, jaki
wywołałaby skandal, jadąc na koniu okrakiem?
Art zachichotał i opadł na pościel.
- O tak. Jestem tego samego zdania. Przy odrobinie właściwej
opieki... - Art zachichotał po raz wtóry.
Griffith przekrzywił głowę.
- Art!
Art wydał z siebie przenikliwy okrzyk, niczym duch straszący w
irlandzkich ruinach, Griffithowi zakrzepła krew w żyłach. Usiadł i
ze zdziwieniem spojrzał na kręcącego się i wierzgającego
służącego.
- Art!
Prychając i kaszląc Art z trudem złapał oddech.
- Powiedziałeś jej, panie.., że ma się ubrać jak dama? - Griffith
skinął głową, a Art okazał jeszcze większe niedowierzanie i
rozbawienie, po prostu pękał ze śmiechu. - Ależ z pana spryciarz...
to z pewnością wyleczy ją... z wszelkich głupich pomysłów.
Zanim stary sługa skończył przemowę, Griffith wyskoczył z
łóżka i zaczął przywdziewać ubranie.
Art opanował się wreszcie i usiadł. Śmiech wstrząsał jego
okrytymi kocem ramionami.
- Na spacer z synkiem lady Marianny?
Griffith spiorunował go wzrokiem i narzucił pelerynę. Wypadł z
komnaty, ale zaraz z równym pośpiechem wrócił. Na ścianie
wisiało zwierciadło, a na stoliku poniżej leżały damskie przybory
toaletowe. Griffith przejrzał zakurzone przedmioty, odszukał
grzebień i przeciągnął nim po włosach.
Art ponownie zaniósł się śmiechem, ale Griffith był już na
schodach. Sługa krzyknął za nim:
- Udanych łowów!
Marianna skierowała konia w stronę drzew i zsiadła. Przywiązała
go do gałęzi i zaczęła się zastanawiać, dlaczego wzięła udział w
tym polowaniu.
Zapomniała już, jak mężczyźni przyglądali jej się, gdy ubrana w
męski strój dosiadała konia po męsku. Zapomniała również, że
damy chichotały na widok jej czarnych botów ze szpiczastymi
nosami.
Zaraz po powrocie z dworu królewskiego zdarzało jej się to
często. A potem jej i tak nadszarpnięta reputacja legła w gruzach.
Przyjaciółki odwróciły się od niej, a w jej życiu zaczęło się liczyć
wyłącznie rozwrzeszczane niemowlę, które każdej nocy nosiła na
rękach. Do dosiadania konia po męsku zachęcał ją własny ojciec.
A także do przeklinania niczym stajenny i do fechtunku.
Rozgoryczona i nieufna, otoczona plotkarzami, grała im na nosie i
żyła nie licząc się z nikim.
Wzdrygnęła się na wspomnienie owych dni, zrzuciła kapelusz na
ziemię i rozpuściła warkocze. Zapomnij o tym, pouczała samą
siebie, wiedząc, że to niemożliwe.
Uważnie patrząc pod nogi schodziła z łagodnego zbocza. Jeżeli
dobrze pamięta, gdzieś tutaj... Z okrzykiem radości upadła na
kolana i rozgarnęła klujące krzaczki. Po ziemi pełzały pędy
dzikiego wina, a wśród nich ukryły się czekające na zerwanie
poziomki. Posuwając się na czworakach napełniała nimi dłoń;
oddawała się wspomnieniom. Do rozsądku przywołał ją drobiazg.
Po prostu list od Elżbiety,
w którym pisała o swoim ślubie z królem Henrykiem. Henryk nie
szczędził kosztów, ale wspaniałą uroczystość zepsuł jeden
szczegół: najdroższa przyjaciółka Elżbiety, Marianna, nie była jej
pierwszą druhną.
Marianna roześmiała się wtedy. A potem zapłakała. A wreszcie,
ukołysawszy o świcie płaczącego całą noc Lionela, przywdziała
skromną sukienkę i postanowiła stać się godną szacunku damą.
Okazało się to bardzo trudne, bo już na królewskim dworze
Marianna bywała dzika, lubiła kilometrami biegać, tańczyć przez
calutką noc, przesadzać płoty i zachowywać się wyzywająco.
Pocieszała się jednak, że stała się damą.
Griffith oczywiście byłby innego zdania.
Marianna zmarszczyła czoło. Przez niego i przez te pocałunki
całą noc nie zmrużyła oka. Usta miała podrażnione, nie z powodu
jego brutalności, lecz dlatego, że ciągle je zagryzała, starając się
pojąć, dlaczego Griffith stał się taki namiętny.
W końcu doszła do wniosku, że wcale nie był namiętny.
Pocałował ją, bo go rozgniewała i chciał jej dać nauczkę.
Niemożliwe, by jej pragnął.
Na nieszczęście miniona noc przekonała ją, że nie pogardza sir
Griffithem. Szczerze podziwiała jego umiejętność całowania.
Te pocałunki... Nie chciała o nich więcej myśleć, ani też o nim.
Zamknęła oczy, wepchnęła do ust poziomki i rozkoszowała się
pierwszą, pełną słodyczy zapowiedzią lata.
Jakże nienawidziła zimy! Jakże tęskniła wtedy za czasem
spędzonym na dworze! Zabawy, śmiech, ogień, który rozgrzewał.
W zamku Wenthayena bawiono się w te same gry, ale w śmiechu
rozbrzmiewały nuty rozpaczy i przerażenia. Ogień rozpalano tu nie
dla rozgrzewki, lecz na pokaz. Ludzie, którzy zbierali się wokół,
nie byli przyjaciółmi, lecz ostrożnymi przeciwnikami.
Pomimo to każdej zimy Marianna zmuszona była do przyjęcia
wątpliwej gościny w zamczysku. Podczas gdy na dworze szalały
zawieje, chatka chwiała się w posadach, ogień na palenisku
wygasał i Lionel jak każde zdrowo rosnące dziecko szalał w
zamknięciu roznosząc dom. Cecylia jęczała, a Marianna zaczynała
kaszleć.
W suchym zamku ojca kaszel było łatwo uleczyć.
Pierwsza zima okazała się najlepsza. Marianna zajęła pokój matki
i, z dala od otaczających Wenthayena pochlebców, bardzo się jej to
podobało. Trapiąca Lionela kolka zelżała. Chłopczyk nauczył się
siadać i pełzać - w końcu zachciało mu się raczkować na
pozbawionych poręczy, niebezpiecznych, kamiennych schodach
wieży.
Następnej zimy Marianna, Cecylia i Lionel znaleźli schronienie
w jednym z luksusowych apartamentów Wenthayena.
Pomieszczenie było wyposażone w liczne służące szpiegom
otwory wentylacyjne.
Nagle Marianna poczuła w ręce dziwną wilgoć. Rozchyliła dłoń i
na widok czerwonej miazgi roześmiała się z własnej głupoty.
Cóż jej szkodziło, że ktoś ją podglądał? Nie miała żadnych
tajemnic, które Wenhayen mógłby poznać, a poza tym wkrótce
znowu opuści zamek i znajdzie się na dworze wśród wielkich i
blisko wielkich. Wkrótce wszyscy dowiedzą się tego, co ona już
wiedziała, że jej syn Lionel nosi w sobie ziarno wielkości.
Zlizując z dłoni zmiażdżone poziomki, rozmyślała: czy Griffith
także ukrywa jakieś tajemnice? Nie wiedziała nawet sama, nie
posiadała się ze zdziwienia, dlaczego umieściła go w komnacie
matki. Może dlatego, że sprawiał wrażenie człowieka
bezpretensjonalnego i pozbawionego wszelkiej sztuczności?
Sprawiał wrażenie?
Uśmiechnęła się. Był taki. Najlepszy dowód, że traktował ją w
sposób całkowicie pozbawiony taktu. Mężczyźni najczęściej
zwracali się do niej jak do damy, a traktowali ją jak kobietę
lekkich obyczajów. Griffith nie odgrywał takich komedii.
Najpierw
surowo ją złajał, potem zwracał się do niej jak nadęty głupiec, a
wreszcie potraktował jak prawdziwą damę.
Z wyjątkiem chwili, kiedy ją całował. Nie całował jej tak, jak się
całuje damę; całował jak kobietę.
Może to właśnie tak ją poruszyło? Przyjemność na widok kogoś
szczerze okazującego prawdziwe uczucia? Dzisiaj, lekceważąc
jego zalecenia, ubrała się po męsku i czekała, by ją zobaczył i
okazał jeszcze trochę autentycznego oburzenia.
Czy nadejdzie i zobaczy? Miała nadzieję. A jeśli nie, jej durna
ucierpi, ale Lionel będzie miał na deser poziomki. Otworzyła
przypięty do pasa woreczek, wyścieliła go czystym gałgankiem i
zabrała się do roboty. Zrywała dobrze ukryte jagody, dopóki nie
napełniła torebki.
I wtedy usłyszała trzask gałązki tuż za nią. Odwróciła się z
uśmiechem, bo ujrzała pod słońce wysoką sylwetkę mężczyzny ze
złotą aureolą wokół głowy.
- Długo trwało, zanim mnie tu odnalazłeś. - A wtedy on wszedł w
cień i Marianna wzdrygnęła się rozpoznając rysy jego twarzy.
Adrian Harbottle, z ręką wspartą na biodrze, uśmiechnął się
słysząc jej powitanie.
- Ja także się cieszę, że cię widzę, kochanie.
Odetchnęła z trudem i zerwała się na nogi.
- Nie wiedziałam, że to ty!
Uśmiech na jego twarzy zamarł, a potem zmienił się w ponury
grymas.
- A któż inny mógłby liczyć na tak radosne powitanie?
- Nie ty! - Spróbowała odskoczyć.
Harbottle chwycił ją za ramię i powtórzył:
- Któż miał być tak łaskawie powitany? Co? Dlaczego nie ja?
Marianna rozejrzała się dookoła i zapytała:
- Gdzie się podziewają pozostali uczestnicy polowania?
- Zostawiłem ich, żeby cię odnaleźć. O kogo ci chodzi? -
Potrząsnął nią. - Dlaczego nie o mnie?
Znajdowała się zupełnie sama, oko w oko z tą nędzną imitacją
dżentelmena, którego na dodatek nie dalej jak wczoraj poniżyła na
oczach gości Wenthayena. Teraz, pozbawiona swojej szabli, nie
mogła się bronić i to, co przewidywał Griffith, okazało się prawdą.
Przez swój nieokiełznany charakter zrobiła sobie wroga, który
szukał teraz zemsty - zemsty na niej.
Ostrożnie wypróbowała swój pierwszy i najlepszy z dostępnych
sposobów:
- Hrabia Wenthayen będzie mnie szukał.
Harbottle ryknął śmiechem.
- A w każdym razie mój ojciec - poczuła dziwny smak tego słowa
- nie będzie zadowolony, widząc mnie sam na sam z tobą. Może
byśmy...
Spróbowała odejść, ale przytrzymał ją i otoczył ramionami.
- Otóż to. Może byśmy...
Nie mogła znieść widoku jego języka oblizującego pełne wargi.
- Z małym tyłeczkiem wypiętym prosto do nieba wyglądałaś
rozkosznie. - Jego usta wykrzywił kapryśny, pełen lubieżności
uśmiech. Spróbował ją pocałować. Odrzuciła głowę do tyłu, ale
Harbottle zdążył zlizać z jej ust maleńki kawałeczek poziomki.
Oblizując się, rzekł:
- Poziomki? Lubię poziomki. Podziel się ze mną. Pokaż mi, gdzie
rosną.
- Tutaj właśnie.
Wskazała na ziemię, a on nadąsał się tak wdzięcznie, jakby
ćwiczył przed lustrem, zanim doszedł do całkowitej doskonałości.
- Nie o to mi chodzi. No... - Usiłował przygiąć ją do ziemi.
Pokaż mi.
Próbował ją oczarować, ale jeśli wdzięk nie zadziała, użyje siły;
Marianna doskonale o tym wiedziała. Użyje siły, nie zdając sobie
z tego sprawy, bo prawdopodobnie nigdy w życiu nie spotkał się
z odmową. Dobrze wybrał czas i miejsce. Nikt go nie powstrzyma
i nikt nie spostrzeże, że Marianna nie wróciła. Odłączyła się od
myśliwych zupełnie sama. A poza tym któż by się przejmował, że
ta dziewka, córka Wenthayena, kotłuje się w lesie z drobnym
szlachetką?
Albo że została zgwałcona?
Itak nie ośmieli się poskarżyć, bo to sprowadziłoby pod jej
domek cały pochód domagających się względów mężczyzn.
O Boże! Nie zniesie tego po raz drugi. Po narodzinach Lionela
musiała ich trzymać na dystans ostrą szablą i pełną
wstrzemięźliwością.
Zastanów się, Marianno, pouczała samą siebie. Zastanów się, co
robisz.
- Z chęcią pokażę ci, gdzie rosną poziomki - rzekła.
Jej uśmiech był pozbawiony szczerości. Harbottle zupełnie go nie
dostrzegał. Spojrzał na jej biodra.
- Dobrze.
- Ale mam na sobie mnóstwo ubrania.
Zaczął dyszeć zupełnie jak psy Wenthayena.
- Pomożesz mi zdjąć buty?
- 0, tak! - Upadł na kolana i nachylił się. - 0, tak.
Nie mogła uwierzyć, że jest aż tak naiwny. Wyciągnął ręce i
złapał but, Marianna uniosła drugą nogę i kopnęła go prosto w
odsłonięte gardło. Upadł na plecy, a ona rzuciła się do ucieczki.
Biegnąc słyszała, jak Harbottle wydaje zduszone jęki. Z
przerażeniem zastanawiała się, czy zadała mu cios wystarczająco
silny, by pozbawić go życia. Zdusiła w sobie impulsywną chęć
pomocy.
Bo jeśli nie umrze, będzie usiłował ją zabić. Co do tego nie miała
żadnych wątpliwości.
Drżącymi rękami odwiązała konia i zamarła z przerażenia słysząc
stuk kopyt. Obejrzała się.
- Griffith? - Zacisnęła pięści na wysokości piersi. Była bliska łez
radości na jego widok. A potem ogarnęła ją bezsensowna
wściekłość. Gdzież on się, do diabła, podziewał, gdy go
potrzebowała? - Na honor! - wrzasnęła. - Przybywasz zbyt późno,
by odgrywać rycerskiego obrońcę!
Przerzuciła nogę przez siodło i dosiadła konia okrakiem. Griffith
wyrwał jej wodze.
- O co ci chodzi? - Pochylił się z miną znacznie groźniejszą niż
oblicze Harbottle” a. - Obrońcą przed czym?
Za późno na rozsądek, pomyślała Marianna. Za późno na
mądrość poniewczasie.
Harbottle klęczał na ziemi starając się złapać oddech, ale jego
wzrok sprawiał, że Mariannie włosy stawały dęba. Znalazł
odpowiedź na pytanie: „Na kogo czekasz?” Nie dbając o własne
bezpieczeństwo, wpatrywał się w nich pełnymi nienawiści,
zaczerwienionymi oczyma i dziko warczał.
Marianna chwyciła Griffitha za ramię.
- Nie zwracaj na niego uwagi. Już mu przyłożyłam. Griffith
zsiadł z konia potrząsając głową.
- 0, nie - mruknął. - To nędzny robak i trzeba go rozgnieść!
Chwyciła go jeszcze mocniej.
- To nie twoja sprawa.
Spojrzał na nią i Marianna zwolniła uchwyt.
On także warcząc obnażył zęby. Przyszło jej do głowy, że jest
kością, o którą walczą dwa zaciekłe psy. Gardłowy glos Griffitha
przeraził ją.
- Od ubiegłej nocy to jest moja sprawa. A teraz wracaj do domu,
Marianno. Poczekaj na mnie.
Odwrócił konia, który ruszył przed siebie. Wkrótce przeszedł w
galop, tak prędki, że Marianna nie była w stanie zapanować nad
nim, przynajmniej tak sobie wmawiała. Wracała do domu nie
dlatego, że chciała usłuchać Griffitha, lecz dlatego, że nie mogła
go nie usłuchać.
Zamek Wenthayena wznosił się na wyspie oblanej wodami
małego, lecz pięknego jak klejnot jeziora. Marianna pogalopowała
przez most zwodzony do stajni, które były prawie zupełnie puste.
Dzięki Bogu, myśliwi jeszcze nie powrócili. Gdy wjechała do
środka, rzucili się ku niej chłopcy stajenni. Marianna zsunęła się z
siodła i wdzięcznym ruchem rzuciła im cugle.
Spieszyła się nie dlatego, że tak chciał Griffith. Pragnęła jak
najszybciej zejść z oczu wścibskich pachołków i uniknąć
powracających z polowania myśliwych.
Zanim skryła się w sadzie, dobiegł ją stukot kopyt końskich na
moście zwodzonym i jej ostrożność zmieniła się w przestrach.
Wzięła nogi za pas i popędziła wśród drzew, zrzucając z nich
kwiecie i pozostawiając na miękkim podłożu głębokie ślady stóp.
Zostawiała za sobą trop, ale nie dbała o to. Im więcej czasu
zajmie Griffithowi odnalezienie jej, rozumowała, tym więcej czasu
będzie miał na ostygnięcie z gniewu. Byłoby dobrze, gdyby część
swej wściekłości wyładował na Harbottle”u. Ale mimo wszystko
wolałaby, aby go nie zabił. W porównaniu do...
Griffith złapał ją za ramię i obrócił ku sobie.
- Dokąd tak uciekasz, droga Marianno? - wyszeptał, jakby się
obawiał, że mówiąc głośniej straci całe opanowanie.
- Do domu - wyjąkała. - Powiedziałeś, bym wróciła do domu, i to
właśnie czynię.
- Chcę z tobą pomówić - rzekł. Wydawał się jej bardzo wysoki,
ciemny i niebezpieczny.
- Domyślam Się.
- Nie próbuj być sprytniejsza ode mnie.
Otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz prędko je zamknęła.
Spoglądał na nią z takim upodobaniem, że zaczęła się zastanawiać,
czy nie popróbować na nim kobiecych sztuczek, o których ostatnio
zapominała. Może go nieco ułagodzą. Ale przede wszystkim
chciała się upewnić co do jednego.
- Czy Harbottle żyje?
- Tak, żyje, ale nie dzięki tobie.
Jej pojednawcze uczucia osłabły i Marianna cofnęła się tak
gwałtownie, że wpadła na pień drzewa. Białe kwiaty sfrunęły na
ziemię.
- Ale przez najbliższe kilka miesięcy nie będzie w stanie władać
szablą.
- Nie zachęcałam go, aby za mną jechał.
- Niektórych mężczyzn wcale nie trzeba zachęcać - powiedział
rysując ręką w powietrzu jej kształty. - Niektórzy mężczyźni
uznają taki strój za zachętę.
Odrzekła z dobrze wyuczoną pogardą:
- Jeżeli mężczyznę pociąga moje ubranie, musi to być głupiec i
niedorostek.
Złapał ją za poły płaszcza, przyciągnął ku sobie i spojrzał jej w
oczy.
- Nazywasz mnie głupcem i niedorostkiem?
Jej uśmiech znikł. Ten mężczyzna, podobny do rozłożystego i
krzepkiego dębu, sprawiał wrażenie szczerego. Wyglądał jak ktoś,
kogo spotkała obraza! A jednak wiedziała, że tylko żartuje.
- Przecież nie jestem dla ciebie pociągająca!
- Naprawdę?
Pogardzasz mną, chciała odpowiedzieć, ale zadowoliła się
stwierdzeniem:
- Wyglądam jak chłopak.
- Nie wyglądasz jak chłopak. Nie poruszasz się jak chłopak
i nie zachowujesz. I nie uda ci się przekonać mężczyzny przy
zdrowych zmysłach, że jesteś chłopakiem. - Rozgrzany tematem
podniósł głos. - To nie ubranie pociąga mężczyzn, lecz twoje ciało
pod ubraniem. Nie!
Słysząc tę sprzeczność uniosła głowę.
- Nie?
- To nawet nie ciało. To wyzwanie, które rzuca twoja osobowość.
- Uniósł brodę i spojrzał w przestrzeń, jakby tam szukał
odpowiedzi. - Umiesz czytać. Byłaś na dworze królewskim. Cóż
mógłby ci ofiarować mężczyzna? Patrzysz na mężczyznę, nie na
jego ubranie czy konia, lecz na niego samego. Mężczyzna czuje, że
go oceniasz, i chce ci udowodnić, jak wiele jest wart. Większość
mężczyzn... - spojrzał na nią i jego oczy zwęziły się... - sądzi, że
mogliby się dobrze sprawić w łożu.
Nie mogła na to nic poradzić; roześmiała się ze wzgardą.
- Jeszcze żaden mężczyzna nie sprawdził się w moim łożu.
- Tak, bez wątpienia mówisz im to, gdy leżą przy tobie dysząc
zadowoleni z siebie. Cud, że któryś z twoich kochanków jeszcze
cię nie zamordował. Powiem ci prawdę, Marianno, jeżelibyś już po
wszystkim wyśmiała tego pięknego chłopca, zadusiłby cię i
pochował pod krzakami i nigdy już o tym nie myślał.
- Wiem.
- Dlatego powiedziałem, żebyś tego nie nosiła. - Poklepał jej
kaftan.
Rozwścieczona jego zuchwałością odparła:
- To ja jestem ofiarą. - Wskazała na siebie. - Ja. Za każdym
razem, gdy mężczyzna gwałci kobietę i czuje się winny, obarcza
winą kobietę. „Uwiodła mnie”. „Prosiła o to”. Ja o to nie prosiłam
i nie obchodzi mnie, co na ten temat powiesz. Nie uwodziłam tego
strojnisia.
- Jesteś szalona.
- Nie jestem szalona. Nieważne, jak się ubieram. Nieważne
nawet, jak postępuję. Harbottle jest dorosłym mężczyzną i
powinien
odpowiadać za swoje czyny. Nie chciałam, aby mnie dotykał.
Możliwe, że powinnam być rozsądniejsza, ale wszystkiego się
odechciewa, gdy - ku jej przerażeniu głos się jej załamał, ale
zapanowała nad sobą - zachowuję się jak najostrożniejsza
zakonnica
znów się załamał - i z powodu jednego grzechu przeszłości wciąż
uchodzę za łatwą zdobycz. A przecież, mogę powiedzieć, nie
popełniłam tego grzechu w pojedynkę. - Po policzku spłynęła jej
łza i otarła ją ramieniem. - Przepraszam, że przywdziałam ten strój,
to by! głupi impuls, ale...
- Ale ja cię do tego sprowokowałem.
Chciała mu spojrzeć w twarz, ale gdyby to uczyniła, zobaczyłby
jej załzawione oczy, a tego nie mogłaby znieść. Spojrzała więc na
jego dłonie, które powoli objęły ją za ramiona. Griffith przyciągnął
ją ku sobie. Nie chciała mu się poddać. Miała wszakże swoją
dumę. A po chwili jej opór zniknął i rozluźniła się. Odrobinkę.
Tylko jej ciało. Głowę nadal trzymała wysoko.
Otoczył ją ramionami i kołysał do tyłu i do przodu. Nie zaniknęła
oczu.
- Masz rację, dziewczyno. Masz rację.
Starała się zapamiętać wzór materiału jego płaszcza i podziwiała
futrzane obszycie wokół kołnierza.
- Po prostu przestraszyłem się na myśl, że wybierasz się na
polowanie w męskim przebraniu, podczas gdy wyglądasz tak
bardzo kobieco. - Kołysał ją, przytulając nieco mocniej, jego głos
dudnił tuż przy uchu Marianny. - A potem odszukałem
Wenthayena i jego gości, krążących wraz z psami, ale ciebie tam
nie było. Nikt nie wiedział, gdzie się podziałaś, i nikt o to nie dbał,
i wyobraziłem sobie, że leżysz połamana gdzieś w rowie.
Mówił coraz szybciej i szybciej, a Marianna czuła, że jej głowa
opada coraz niżej ku szerokiej, zachęcającej piersi Griffitha. Jego
niezadowolenie było całkowicie zrozumiałe - ileż razy ona sama
miała ochotę przyłożyć Lionelowi klapsa, gdy przeraził ją jakąś
swoją dziecięcą ucieczką?
Kiedy po raz ostatni ktoś troszczył się o nią wystarczająco, by się
zaniepokoić?
- Więc zacząłem cię szukać i stwierdziłem, że ten oszust odnalazł
cię pierwszy.
Mówiąc o Harbottle”u cały zesztywniał, zupełnie tak samo jak
Marianna, gdy przytulił ją po raz pierwszy. Oparła głowę na piersi
Griffitha. Czuła, jak serce wali mu pod napierśnikiem, i starała się
uspokoić go podobnie, jak on uspokoił ją.
- Nie skrzywdził mnie - rzekła cicho i poważnie.
- Nie? - W jego głosie zabrzmiała złość. - Chcesz się ze mną
pocałować?
- Co?
- Robak tak nędzny jak Harbottle musi sprawić, że kobieta czuje
niesmak na myśl o każdym stworzonym przez Boga osobniku płci
męskiej.
Pojęła, co miał na myśli, i uniosła ku niemu twarz.
- Bardzo bym chciała, żebyś mnie pocałował. Wiesz, nigdy nie
czyniłam między wami porównań.
Jego złote oczy zabłysły.
- I bardzo dobrze całujesz.
Gdy szukał zemsty na Harbottle”u, sprawiał wrażenie tak
namiętnego, tak gwałtownego. Jego usta dotknęły jej warg i
poczuła jedynie czułość.
Żar poprzedniej nocy powrócił, tak jakby nigdy nie wygasi. Tak
jakby spędziła calutką noc i dzień na rozpamiętywaniu. Tak jakby
on rzeczywiście dostrzegł jej kobiecość pomimo męskiego
przebrania.
Usta Griffitha pieściły ją czule, poczuła, że przenosi się w rejony,
jakich nawet nie podejrzewała.
- Nie pocałował cię - stwierdził z taką pewnością, jakby był przy
nich obecny.
- Nie - potwierdziła.
- Mimo to chętnie bym go zabił.
Tym razem pocałunek nie był tak czuły, a pieszczota równie
łagodna. Spijał wilgoć z kącików jej oczu, biorąc w posiadanie jej
łzy, jakby miał do nich prawo. Wsunął dłonie pod jej płaszcz,
gładził piersi i bezbłędnie odnajdywał miejsca, których Marianna
dotykała pieszcząc samą siebie.
Przycisnął ją do pnia drzewa i jedno z ostatnich zeszłorocznych
jabłek spadło mu na plecy. Zdawał się tego nie zauważać, lecz
Marianna roztarła to miejsce i Griffith zamruczał jak kot.
Jak wielki kociak. Jak dziki kot.
Objął jej usta swoimi wargami i Marianna z całą świadomością
wyzbyła się zrodzonej w samotności durny. Nie dbała o to, czy to
ona okazuje mu swą uległość, czy też on chce ją zapewnić, że nie
ma się czego obawiać.
Uniósł nieco głowę i rzeki:
- Musimy znaleźć jakieś odpowiednie miejsce.
Zupełnie straciła rozsądek i udowodniła to mówiąc:
- Moja chatka...
- A Lionel?
- Śpi - jęknęła Marianna.
- Sam?
- Nie - roznamiętniona odrzekła z desperacją. - Obok chatki. Jest
tam miejsce pomiędzy tylną ścianą a murem zamkowym. Wśród
drzew. Moje własne miejsce, o którym nikt nie wie. - Nie
zaprotestował, lecz ona dodała: - Proszę, chodź.
Obejmował jej ramiona, ona tuliła się do niego i tak ruszyli
pośpiesznie, niezdolni rozpleść uścisku, z namiętną niezręcznością.
Przez głowę Marianny przemknęła niejasna wątpliwość, czy
Griffith zauważy miejsce, w którym zakopała swój skarb, i
stwierdziła, że to niemożliwe.
Żałowała, że nie są w stanie poruszać się szybciej, i modliła się,
by Cecylia nie zauważyła ich, gdy będą mijać chatę. Nie chciała
się zatrzymywać, póki nie opuszczą sadu i nie zagłębią w
cienistym zakątku u stóp muru zamkowego. Spojrzała na chatkę.
Spojrzała powtórnie.
Coś tu było nie w porządku. Coś tu było nie w porządku. Coś
było bardzo nie w porządku.
- Griffith...
Ale on również to zauważył.
Dlaczego okna były wybite? Dlaczego po podwórku fruwały
pióra?
Poczuła gwałtowny lęk, który pozbawił ją rozsądku w równym
stopniu jak namiętność.
- Lionel - powiedziała nieco głośniej. Lionel!
Nie spojrzawszy na Griffitha rzuciła się w stronę domu. Brama
zwisała wyłamana z zawiasów; wewnątrz odkryła kompletne
zniszczenie. Materace zostały poprute, półki pozrywane ze ścian.
W powietrzu unosiły się tumany kurzu, który aż zgrzytał w zębach.
Małe pomieszczenie przepełniała woń przypraw, musztardy i
miodu. Wszystkie szafki pootwierano i wyrzucono z nich
zawartość.
A Lionel zniknął.
Rozdział piąty
Marianna wspięła się na pałce, gotowa do biegu, choć nie
wiedziała dokąd.
- Lionel! - wołała spokojnie, z wyciągniętymi rękami, jakby się
spodziewała, że zaraz go obejmie. - Lionel! - zawołała jeszcze raz i
przekroczyła stertę rupieci.
- Czy możliwe, żeby Lionel uciekł? - zapytał Griffith
zaniepokojony zniknięciem dziecka, nad którego bezpieczeństwem
miał czuwać. Nad bezpieczeństwem jego i Marianny.
Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem.
- Możliwe. Uczyłam go tego.
- Uczyłaś?
- Uczyłam go, jak uciekać. Ale on jeszcze nie ma dwóch lat, więc
nie wiem...
Nie dokończyła, ale Griffith domyślił się dalszego ciągu: „jeżeli
człowiek, który to zrobił, pozwolił mu na to”.
- Pójdę sprawdzić, czy się gdzieś nie ukrył - powiedział Griffith
starając się, by jego głos brzmiał uspokajająco. Zagłębił się w
zrujnowanym mieszkaniu Marianny. Unosił meble, sterty ubrań,
szczątki łóżek. Poszukiwał maleńkiego ciałka. Gdy wreszcie wstał,
pokryty pierzem, trzymając w ręku woreczek ze złotem, które
przywiózł od Elżbiety, Marianny nie było. Słyszał, że woła na
zewnątrz.
- Lionel!
Znalazł ją za rogiem domku, gdy wołała:
Cecylia!
- Dzięki Bogu - odparła Cecylia i westchnęła głęboko.
- Na Boga, nie wolno ci teraz zemdleć!
Griffith podbiegł do małej kępy drzew obok muru zamkowego,
akurat w chwili, gdy Marianna klepała Cecylię po twarzy. Cecylia
zerwała się z ziemi ze lśniącymi oczami.
- Gdzie mój syn? - spytała Marianna. - Kto to uczynił? Gdzie jest
Lionel?
Zabrałam go z lóżka i pobiegłam, gdy tylko spostrzegłam, że ten
mężczyzna wchodzi na podwórze. Cecylia miała suknię
poplamioną trawą, a komet zwisał w strzępach. Biegłam przez całą
drogę do zamku, ukryłam Lionela w umówionym miejscu i szybko
wróciłam, żeby zobaczyć, co się dzieje.
- Nic mu nie grozi? - zapytał Griffith i Cecylia spojrzała na niego.
Odwróciła twarz i spojrzała jeszcze raz, taksującym wzrokiem.
Marianna chwyciła Cecylię za ramię i siłą odwróciła ku sobie.
- Czy Lionel jest bezpieczny?
- Tak. Jestem pewna, że tak - skwapliwie odparła Cecylia.
Marianna skierowała się ku zamkowi.
- Chodźmy sprawdzić.
Służąca zachowywała się bardziej powściągliwie niż jej pani i
próbowała ją powstrzymać, lecz Marianna pociągnęła ją za sobą.
Griffith usłyszał jej krzyk, spostrzegł zdenerwowanie Marianny i
rozejrzał się wokół siebie.
Marianna mówiła o swej kryjówce jak o sobie tylko znanej.
Między dwoma drzewami rozwieszono hamak. Przesiane przez
liście słońce pokrywało plamkami pnie drzew, trawę i nagą ziemię.
Miejsce sprawiało wrażenie samotni, zupełnie sprzecznej z żywym
charakterem Marianny. Griffith stał się podejrzliwy. Postanowił
wycofać się stamtąd i nie badać sekretów Marianny.
Dogonił obie kobiety, gdy przeskakiwały przez rabaty kwiatów.
Cecylia omal nie zgubiła swego kornetu i przytrzymywała ręką
zupełnie niepotrzebny welon, lecz Marianna nie zwracała na to
uwagi. Gdy zbliżały się do szarych murów wartowni, służąca
zwolniła kroku.
- Lady Marianno, nie będę biegła poprzez dwór jak jakiś
pachołek.
- Więc zostań.
- Lady Marianno - mitygowała ją Cecylia. - Czy pani chce, aby
wszyscy dowiedzieli się, że Lionel zniknął?
Marianna spojrzała na nią. Cecylia nie dawała za wygraną.
- Chce pani, żeby wszyscy gapili się, jak pani go szuka i
odnajduje, a potem zadawali pytania na temat tego, co zaszło w
chacie, i żeby zastanawiali się, co takiego cennego pani posiada, że
chcą to pani odebrać?
Marianna westchnęła. Zamknęła oczy, a gdy je otworzyła
ponownie, jej twarz nie wyrażała już ani śladu niepokoju. Znów
stała się Marianną, jaką Griffith ujrzał po raz pierwszy. Mogła
teraz śmiało pokazać się wszystkim gościom i służbie. Wolna
Marianna spętana przez konwencje.
Griffith patrzył, jak wspina się po schodach, i zastanawiał się, czy
to tylko pozór, by zmylić świat, czy też ma ona inne, bardziej
ukryte powody, aby postępować obłudnie i podstępnie.
Skinęła głową odźwiernemu, który przytrzymywał im wrota.
Paradowała dumnie w swym męskim przebraniu przez główny hol,
prowadząc Griffitha i Cecylię.
- Dzień dobry, ojcze - rzuciła arogancko zdumionemu księdzu.
Poszła dalej i nie odwróciła się, gdy ją zawołał. Skierowała się w
stronę korytarza, przy którym znajdowała się komnata zajmowana
poprzednio przez Griffitha.
- Gdzie Lionel? - zapytał Griffith.
Ich oczom ukazały się drzwi prowadzące na wieżę i Marianna
zamaszystym krokiem skierowała się ku nim.
Cecylia wskazała mu drzwi.
- Tam.
- W wieży hrabiny? - nie posiadał się ze zdziwienia Griffith.
- O to się modlę - odrzekła Marianna żarliwie.
- Wiele miesięcy temu upierała się pani, byśmy mu umościły
miejsce pod schodami. On tam będzie - powiedziała Cecylia
drwiąc sobie z przesadnej troskliwości Marianny.
Gdy jednak otworzyli drzwi, na ich spotkanie nie wybiegł żaden
mały chłopczyk.
- Lionel! - Głos Marianny odbił się echem w pustej wieży.
Słychać było jej oddech.
Niemiłe słowa Cecylii przypomniały Griffithowi o obowiązku,
którego zaniedbała. Marianna również o tym nie pomyślała.
- Jak mogłaś go tutaj zostawić? Schody... - Marianna padła na
kolana i obmacywała podłogę rękami, jakby się spodziewała
odnaleźć maleńkie ciałko Lionela roztrzaskane na kamiennej
podłodze.
- Lionel!
Griffith lekko wbiegł na schody.
- Chciałam zobaczyć, co się dzieje - wyjąkała Cecylia. -
Chciałam pomóc. Chciałam sprawdzić, kto zniszczył pani dom.
- Powtarzałam ci i powtarzałam, że najważniejszy jest Lionel.
Marianna straciła całe opanowanie i dała się ponieść panice. Jej
twarz rozbłysła oświetlona przez wąziutki otwór strzelniczy. -
Gdzie go będziemy szukać? Na górze? Czy może na zewnątrz w
którejś z jego ulubionych kryjówek? A może w pobliżu domku?
Cecylia wzdrygnęła się.
- A jeśli spotkał brutala, który zdewastował domek? -
Przeszukawszy podłogę pod schodami, Marianna oparła się
plecami o ciemny mur i wstała. - A jeśli ktoś go porwał? Cecylio...
Gdzieś w oddali zabrzmiał stłumiony śmiech dziecka.
- Ciii... - syknął ze schodów Griffith.
Marianna natychmiast ucichła i zaczęła nasłuchiwać. Śmiech
dobiegł ich ponownie, nieco wyraźniejszy, i Marianna ruszyła po
schodach przeskakując po dwa stopnie. Griffith pierwszy dotarł do
drzwi komnaty hrabiny i otworzył je.
Art i Lionel, nachyleni nad srebrzystą piłką, spojrzeli ze
zdumieniem na Mariannę. Gdy wpadła do środka i ujrzała
pogodną, domową scenę, Griffith jeszcze raz stał się świadkiem jej
przeobrażenia. Już nie dzika córka Wenthayena ani też przerażona
matka Lionela, lecz mocarna kolumna, tylko lekko zachwiana
przez życiowe przejścia.
- Ha! Dobrze się bawisz, Lionel?
Było to wysokiej klasy aktorstwo, lecz Griffith odczuł jej ukryty
niepokój, a potem ulgę.
Lionel roześmiał się, ukazując ząbki, a w jego rumianych
policzkach pojawiły się dołeczki.
- Świetnie - odrzekł Art, spoglądając to na matkę, to na syna.
- Świetny chłopak, lady Marianno. Powinna być pani z niego
dumna.
- Tak. Jestem dumna.
Marianna uklękła na grubym dywanie i rozłożyła ramiona.
Drżały, podobnie jak jej głos, pomimo że bardzo starała się
opanować.
- Lionel, uściskasz mamusię?
Lionel potrząsnął głową z dziecięcym brakiem taktu i brudną
rączką podniósł piłkę. Rozległ się ukryty w niej dzwonek.
Chłopczyk potrząsnął nią pokazując, że bardziej sobie ceni miłą
zabawkę niż obecność matki.
- Mamusia nie zabierze ci piłki, a gdy ją ucałujesz, znowu się
pobawimy - powiedział Art gruchając jak kwoka na zagubione
pisklę.
Lionel zacisnął usta, a Marianna poczuła ściskające gardło łzy.
Wiedziała, że wcale nie chciał być dla niej okrutny. Jeżeli nawet
przestraszył się uprzednio, to już o tym zapomniał. Przerwała mu
dobrą zabawę, więc nie chciał tracić czasu na powitania z matką.
Ona jednak potrzebowała tego uścisku, łaknęła tłustych rączek
obejmujących jej szyję i jędrnego ciałka przywierającego do jej
ciała.
- Lionel - zaproponował Art. - Poturlaj piłkę do mamusi.
Lionel spojrzał na matkę podejrzliwie.
- A twoja matka poturla ją z powrotem do ciebie - zachęcił go
Griffith.
Marianna, niezdolna wypowiedzieć słowa, skinęła głową.
Dumny z nowej własności, Lionel zamachnął się i rzucił piłkę z
całych sił. Art krzyknął, Griffith usiłował ją przechwycić, lecz
Marianna błyskawicznie uniosła rękę i schwytała piłkę w
powietrzu.
- Masz silne ramię, synu. Podejdź tu, a nauczę cię rzucać do celu.
Lionel przydreptał ku niej i Marianna skorzystała z okazji, aby go
przytulić. Przytrzymała go przez chwilę przy sobie, a potem
odsunęła, by spełnić daną mu obietnicę. Lionel rzucił piłkę w
kierunku Arta, a Marianna spytała:
- Czy on sam wspiął się po schodach?
- Tak - odparł Art.
Marianna omal nie zaszczękała zębami, przerażona na myśl o
swym dziecku pokonującym owe strome, ciemne kamienne
schody.
- Zaledwie dwa latka - mruknęła. - Święci pańscy, on ma dwa
lata. - Przytuliła go jeszcze raz, lecz chłopczyk wywinął się
niecierpliwie i podbiegł do Arta.
- Dziewczyno, nie martwże się - pocieszał ją Art. - Nic mu się nie
stało. Tylko się przestraszył. Gdy wróciłem z pralni, zastałem go
ukrytego pod łóżkiem. Maleńki człowieczek, same oczy i włosy.
Na początku nie spodobałem mu się, ale powiedziałem, że
mieszkam tu i mam dla niego tę piłkę.
Marianna dopiero teraz spostrzegła otoczenie. Nigdzie nie było
ani śladu kurzu. Okna lśniły w świetle popołudniowego słońca. Na
ogromnym kominku płonął ogień, gobeliny wyglądały na czyste i
pełne życia.
- Och, Art - powiedziała - wykonałeś dobrą robotę.
- To piękna komnata, a służba potrzebowała tylko odrobinę
zachęty - uśmiechnął się Art. - Trochę zachęty i wysprzątali ją.
- Art urnie zachęcać - rzekł Griffith i w jego ustach nie
zabrzmiało to wcale jak komplement.
- Nie musi pan wyrażać się o mnie jak o jakiejś szynkarce. - Art
poturlał po dywanie srebrną kulę.
- Zasługujesz na to, więc...
Marianna zamyśliła się nad minionymi dniami.
- Wydaje mi się, że przypominam sobie, jak bawiłam się tutaj
jako dziecko tak samo jak Lionel. Słuchałam dzwonka w kuli.
Wdychałam zapach róż i widziałam uśmiechniętą twarz.
- Twojej matki - rzeki Art. - To miła kobieta.
Stojąca przy drzwiach Cecylia parsknęła śmiechem. Wszyscy
odwrócili się, by na nią spojrzeć, i Marianna spytała kuzynkę
tonem pełnym niezadowolenia:
- O co chodzi, Cecylio?
Cecylia oparła się o futrynę i zwróciła się do Arta:
- Widziałeś ducha hrabiny Wenthayen?
Art zwinął dłoń i otarł nią nos - może miała to być odpowiedź na
pytanie Cecylii. Marianna nie wiedziała. Wiedziała natomiast, że
Cecylia jest nieznośna. Rzekła więc:
- Chodź tu i siadaj. Opowiedz, co zaszło.
Zaspana i zmęczona długim wspinaniem się po schodach Cecylia
opadła na najbliższą ławę.
- Nadszedł mężczyzna o jasnych włosach, zapukał w okno i
powiedział, że musi wejść do środka. Powiedziałam mu, że nie
wolno, ale tak mnie wystraszył, że zabrałam Lionela z łóżka i
wybiegłam tylnymi drzwiami.
Griffith postawił stopę na ławie obok niej, nachylił się i zapytał:
- Dlaczego nie sprowadziłaś pomocy?
Niepewna mina Cecylii zniknęła.
- Kogo? Prawie wszyscy wyjechali, a obcy twierdził, że wypełnia
polecenia...
- Dobrze zrobiłaś, Cecylio przerwała jej Marianna.
- Dlaczego? - zapytał Griffith.
Lionel przypadkowo kopnął piłkę i pobiegł za nią. Marianna nie
zwracając uwagi na Griffitha, przypatrywała się synowi z wielkim
zainteresowaniem. Griffith podszedł jednak do niej, stanął w
miejscu, gdzie musiała go dostrzec, i powtórzył:
- Dlaczego? Sądzisz, że twojej służącej nie udałoby się
sprowadzić pomocy z zamku twego ojca?
Marianna spojrzała na niego odchylając głowę do tyłu. Miała mu
za złe jego wzrost.
- W tym zamku lepiej nie zadawać pewnych pytań. Nie mam
ochoty na nie odpowiadać. Ale chciałabym się dowiedzieć -
zwróciła twarz ku Cecylii czy widziałaś już przedtem tego
mężczyznę?
Griffith podszedł do kominka i stanął spoglądając w ogień.
Cecylia spuściła oczy na welon spływający z kornetu.
- Nie widziałam go dokładnie. Nie czekałam, aż pojawi się w
drzwiach. Ale było w nim coś znajomego.
- Znajomego? - ponaglała ją Marianna.
- Był wysoki i przystojny, szeroki w barach - Cecylia określiła tę
szerokość gestem rąk - jak rycerz.
- Harbottle - nie wytrzymał Griffith, wiedząc, że nie ma racji.
- Tak! - Cecylia podskoczyła na ławie i przysiadła jak czujny
spaniel, który zaczaił się na leśnego ptaka. - Przypominał
Harbottle”a.
- To niemożliwe, chyba że ma on brata bliźniaka - rzekła
Marianna. - Harbottle był ze mną.
- Cały czas? - zapytał Griffith.
- Nie, ale był z myśliwymi i spostrzegł, jak odjeżdżam - odparła
Marianna.
- Nie zauważyłaś go podczas polowania? - spytał Griffith tonem
księdza, co nie spodobało się Mariannie.
- Niby czemu? - spytała.
- Ponieważ nie sądzę, żeby się przyznał do zniszczenia twego
domu.
Nie mogła kłócić się z Griffithem, choć miała na to wielką
ochotę. Mężczyźni nigdy nie są skłonni do pomocy, chyba że chcą
czegoś w zamian; nie chciała liczyć na ich siłę, bo gdy żądali
zapłaty, jej rozczarowanie stawało się coraz większe.
- Pani z nim rozmawiała, lady Marianno? - spytała z
westchnieniem Cecylia.
Marianna omal się nie uśmiechnęła na widok rozczarowania
Cecylii.
- Tak, a byłoby tak wygodnie zrzucić wszystko na Harbottle”a,
prawda? On miał powody, by mi źle życzyć.
- Jest wielu innych, którzy źle pani życzą. - Cecylia załamała
ręce, a po policzkach pociekły jej łzy. - Och, pani moja! Tak się
boję.
- I słusznie. - Griffith usiadł na fotelu przed kominkiem. - Czy ten
łotr coś ukradł?
- Skąd mam wiedzieć? - Cecylia schyliła się i ujęła spódnicę.
- Nie weszłam do środka.
Lionel podszedł do Griffitha podzwaniając piłką i stanął
naprzeciw niego.
- Chcesz tu usiąść, chłopcze?
Lionel przyjrzał się Griffithowi, a potem wyrżnął go głową w
krocze.
- Lionel! - krzyknęła Marianna i zerwała się na nogi.
- Nie przejmuj się. - Griffith uspokajająco machnął ręką, ale jego
ton był pełen napięcia, a twarz mu pobladła. - Po prostu okazuje mi
swoje uczucia.
- Takie okazywanie uczuć może być dla mężczyzny zabójcze -
rzekł Art i Marianna zakryła usta ręką. Śmiech byłby tu nie na
miejscu, nawet śmiech życzliwy. Art ciągnął:
- Tak czy siak, może się pan wyzbyć swoich klejnotów. Itak ich
pan nie używa.
- Klejnotów - zachichotała Cecylia.
Ale Marianna wcale nie była rozbawiona. Griffith miał zamiar
zrobić z nich użytek niecałą godzinę temu, a na dodatek z nią.
Griffith nie okazał po sobie, że o tym pamięta. Odetchnął tylko
głęboko i usadowił sobie Lionela na kolanach, upewniwszy się, że
nie dosięgną go jego kopniaki. Ocierając pot z czoła zapytał:
- Cecylio, widziałaś tego mężczyznę, jak odchodził? Czy coś
niósł?
- Nie mówiłam, że widziałam, jak odchodził.
Lionel wiercił się. Griffith ostrożnie pomógł mu usadowić się
wygodniej.
- Powiedziałaś, że zostawiłaś Lionela i wróciłaś do chaty. To
znaczy...
- Nie zabrał nic... nic nie zauważyłam.
Cecylia zarumieniła się. Marianna i Griffith wymienili
spojrzenia. Obydwoje zastanawiali się, czy dziewczyna kłamie.
Bardzo prawdopodobne, że chciała okazać się przydatna, lecz nie
miała odwagi.
- Skąd patrzyłaś? - spytała Marianna spoglądając na nią uważnie.
Cecylia zrobiła niewyraźną minę.
- Z sadu.
- Nie mogłaś stamtąd wiele zobaczyć - stwierdziła Marianna.
- To zbyt daleko.
- Więc gdzie, według pani, mam stanąć następnym razem? -
spytała prowokacyjnie. - Na płocie?
Art wkroczył pomiędzy Mariannę i Cecylię. Wskazał drewnianą
drabinę wiodącą do drzwiczek w suficie.
- Lepiej będzie, jak wejdziesz na górę i przygotujesz łóżko dla
twej pani i panicza, zanim zdążysz powiedzieć coś, czego będziesz
żałowała.
Cecylia zbladła.
- My tu nie zostaniemy? Prawda, milady?
Griffith odpowiedział, zanim zdążyła skończyć:
- Nie może pójść nigdzie indziej.
Marianna przeciągnęła się.
- Pójdziemy do którejś sypialni na dole. Przede wszystkim...
- Zostaniecie tutaj - przerwał Griffith.
- ...cóż może się nam wydarzyć w domu mego ojca?
Griffith był bardziej niż kiedykolwiek podobny do dzikiej bestii.
Odrzucił do tyłu ciemne włosy i ściągnął brwi, aż zeszły się w
jedną kreskę.
- To samo, co mogło się wydarzyć, gdybyś była dziś w chacie.
Marianna wzruszyła ramionami.
- Prawdopodobnie nic.
- Kobieto, nie rozumiesz - powiedział z przejęciem Griffith.
- Ten, co zdewastował ci dom, nie działał na rozkaz twego ojca.
Ktoś czegoś rozpaczliwie poszukiwał. Gdybyś mu stanęła na
drodze, mógłby cię po prostu usunąć.
- Mój ojciec...
- Nie wiem, dlaczego wyobrażasz sobie, że to twój ojciec. O cóż
by mu chodziło? Co chciałby ukraść? - zapytał Griffith.
Marianna rozejrzała się unikając jego wzroku.
- Nie twierdzę, że znam zamiary mego ojca.
- Nawet jeśli to on zlecił komuś, czy bezpiecznie czułabyś się z
którymś z jego sług? - Marianna wzdrygnęła się i Griffith to
spostrzegł. - No, teraz może do czegoś wreszcie dojdziemy. Nie
mamy odpowiedzi na nasze pytania i dopóki ich nie otrzymamy,
musicie tu zostać.
Spojrzała na niego i odwróciła wzrok.
- Nie mogę tu z tobą zostać.
- Chodzi ci o twoją reputację?
Czy to sarkazm? Nie wiedziała i nie dbała o to. A przynajmniej
niewiele.
- Nie dam powodów, by twierdzili, że ogrzewam twoje łoże.
Cecylia będzie spała z tobą w jednym łóżku - zdecydował Griffith.
- Nie! - zaprotestowała żywo Cecylia.
Zanim Griffith zdążył odpowiedzieć Art podszedł do dziewczyny
uderzył ją w ucho.
- Zostaniesz!
Jej kornet zachwiał się. Rozpłakała się na znak protestu przeciw
takiemu traktowaniu, lecz Art wcale się tym nie przejął. Wskazał
jej schody i powiedział:
- Żadna angielska służąca nie będzie się sprzeciwiała memu panu.
A teraz idź, zanim przyłożę ci w drugie ucho.
Marianna nie pochwalała tego, lecz Cecylia wcale nie czekała, by
jej pani ją pomściła. Z zalaną łzami twarzą skoczyła na równe nogi
i zawahała się między drzwiami wejściowymi a schodami na górę.
Wpatrywała się przez chwilę w swoją panią, a wreszcie załkała:
- Nie mogę pani opuścić. - Po czym wspięła się na schody.
Marianna załamała ręce.
- Spójrz, co uczyniłeś. Doprowadziłeś ją do płaczu.
Art parsknął pogardliwie:
- Takie gęsi muszą stale płakać.
- A teraz ona podłoży mi poduszkę mokrą od łez.
Griffith zachichotał zadowolony:
- A więc zostajecie.
Marianna zamierzała ciągnąć sprzeczkę, lecz Art stwierdził:
- Myśliwi wrócili.
Marianna wstała.
- W takim razie idę porozmawiać z Wenthayenem.
Griffith także spróbował wstać, lecz Lionel przylgnął do niego i
przytrzymał.
- Nie możesz iść sama - zaprotestował Griffith.
- A ty nie możesz iść ze mną. - A gdy usiłował coś odpowiedzieć,
ucięła krótko: - Nie jesteś chyba kompletnym szaleńcem. Muszę
się dowiedzieć, czy to Wenthayen wysłał tego piekielnego
posłańca do mego domu. Jeśli tak, muszę się dowiedzieć dlaczego.
A jeśli to nie on...
- Jeśli nie on? - podchwycił Art.
- Jeśli nie, to znaczy, że traci swoją pozycję. Zawsze przechwala
się, że wie o wszystkim, co dzieje się w jego posiadłości. -
Marianna uniosła brwi z rozbawieniem. - Bardzo chętnie mu to
opowiem.
- Marianno! - głęboki, grzmiący głos Griffitha przywołał ją do
porządku.
- Co? - Nawet w jej własnych uszach zabrzmiało to grubiańsko,
ale nie życzyła sobie nowego pouczania. Nie życzyła sobie, by ten
człowiek wtrącał się w jej sprawy.
Pokazał jej woreczek.
- Mam twoje złoto.
- Moje złoto! Zapomniałam o nim.
- Zapomniałaś? Jak mogłaś zapomnieć o złocie? Tego
poszukiwali złodzieje, czyż nie?
Griffith mówił tonem człowieka, który domyśla się prawdy, i
Marianna podejrzewała że będzie mu ją łatwo wyjawić. Nigdy
dotąd nie miała ochoty, by komukolwiek się zwierzyć, i
zastanawiała się, jakiej to alchemii użył ten królewski sługa, aby ją
omotać.
Przeszła przez komnatę w milczeniu, ale gdy sięgnęła po
woreczek, Griffith cofnął rękę.
- Pozwolę ci pójść samej do ojca, jeżeli mi coś obiecasz.
- Cóż to takiego?
- Że wrócisz, aby spędzić tu noc. Daj mi na to słowo. - Uciął
gestem dłoni wszelkie protesty. - Dasz mi słowo lub nie otrzymasz
swoich pieniędzy.
Marianna spojrzała na skórzany woreczek, ale nie wyraziła
zgody.
- Dopóki będziesz pozostawała na górze - ciągnął Griffith
kusząco niczym wąż w raju - dopóty twoja reputacja nie dozna
uszczerbku. I nie sprawi cito najmniejszej trudności, bo nie
podobam ci się. Jestem paskudną dziką bestią, całkowicie lojalną
wobec króla Henryka Tudora. Uważam, że król Henryk powinien
bić twoją ukochaną Elżbietę za czyny, których dopuściła się za
panowania Ryszarda, uważam także, że ty powinnaś zostać
wydana za człowieka, który bijałby cię dwa razy dziennie, żebyś
nie zeszła na manowce.
Marianna powtórzyła po raz kolejny zdanie, które wypowiadała
stale, odkąd wróciła do zamku Wenthayena:
- Nigdy nie wyjdę za mąż. - Ale te słowa nic dla niej nie
znaczyły.
- Myślę, że wyjdziesz.
To było wyzwanie. Wszystko, co mówił Griffith, stanowiło
wyzwanie dodatkowo wzmocnione pełnym ciepła spojrzeniem.
Jego oczy lśniły złociście jak słońce, jak ogień. Przypominały jej,
jak poddała się w sadzie.
A więc nie zapomniał.
- Wrócę - rzekła po namyśle.
Podał jej woreczek ze złotem. Nie uśmiechnął się, lecz Marianna
doskonale wyczuwała jego zadowolenie.
Art wyjął jej woreczek z ręki, zanim zdołała pożałować swej
szalonej decyzji.
- Położę go tutaj - udał, że kładzie sakiewkę na najwyższej szafce
- i dostaniesz go później. I milady, nie martw się. Griffith
naprawdę jest paskudną, niewartą ciebie, bestią. Przypuszczam, że
nie zauważyła pani nawet, jakiego koloru są jego oczy.
Marianna spojrzała na Arta.
- Są chyba... żółte.
- Brązowe jak błoto - zażartował Art. - Przynajmniej wtedy, gdy
nie jest podniecony.
- Nie zauważyłam, żeby były brązowe - zaprotestowała
Marianna.
- Są złote jak angielska korona.
Art spojrzał z uśmiechem na nią, a potem na Griffitha. Marianna
patrzyła to na jednego, to na drugiego, zaniepokojona ich cichym
porozumieniem. Przekonawszy się, że niczego jej nie wyjaśnią,
narzuciła płaszcz i wyszła.
Grube dębowe drzwi nie chciały się zatrzasnąć. Były zbyt
ciężkie, a ich zawiasy nie naoliwione. Ale Marianna zamknęła je z
całej siły i rozległ się stłumiony stuk, a Griffith przytknął palec do
guza, który miał na nosie.
- Jak myślisz, czy wystarczająco przestrzegłem ją przed
niebezpieczeństwem?
- Przekonywał ją pan o niebezpieczeństwie czekającym na dole,
lecz ja jestem przekonany, że ona bardziej lęka się
niebezpieczeństwa czekającego w tej komnacie - odparł Art.
Lionel rzucił piłkę i Griffith postawił go na podłodze, aby za nią
podreptał.
- Kiepsko się wywiązałem z ochraniania Marianny.
- Henryk nie będzie zadowolony.
- Henryk będzie wściekły - warknął Griffith, tak zmartwiony, że
zapomniał o wszelkim takcie. - Źle się stało, że nie wiedziałem, co
jej może zagrażać. Przybyliśmy dopiero wczoraj. Czy zniszczenie
jej domu miało związek z naszym przybyciem?
- A może przybyliśmy w samą porę?
To posępne pytanie sprawiło, że serce Griffitha zadrżało z trwogi.
- Czyżby ktoś wykorzystał nasze przybycie, a może wiedział
zawczasu, że tu zawitamy?
Art podjął tę myśl:
- Ktoś taki jak Wenthayen?
Taki jak Wenthayen.
Art zapytał śmiejąc się ochryple:
- Czy chciałby pan, żebym zszedł na dół i przymilił się do praczki
Jane?
- Tak. - Griffith wstał i wziął Lionela na ręce. - A ja obiecałem
Lionelowi poranny spacer. Jest wprawdzie popołudnie, ale
pójdziemy obejrzeć rycerzy. Mogę tam pokazać Lionelowi zbroje i
broń, a ja pogadam z ich dowódcą.
- I będzie pan miał na oku lady Mariannę i Wenthayena?
- I przypilnuję lady Mariannę i Wenthayena.
Rozdział szósty
Gdy Marianna opuściła zamek, do jej uszu dotarł piekielny hałas.
Nad szczątkami odyńca i kilku wiewiórek ujadały psy.
Wrzeszczały na siebie rozczochrane kobiety. Zmęczone konie
stukały kopytami i rżały. Mężczyźni poklepywali się po plecach i
pokrzykiwali udając przyjaźń. Dookoła uwijali się służący
roznosząc kubki z piwem i półmiski ze stosami mięsiwa,
podchodząc do tych, którzy zakrzykiwali:
- Tutaj, chłopcze! Mnie pierwszemu!
Cały podwórzec wypełniony był wonią krwi, męskości, głodu i
pragnienia oraz powściąganą, zmysłową namiętnością. Polowanie
nie zostanie zakończone, dopóki wszyscy goście Wenthayena nie
zaspokoją głodu, pragnienia i żądzy. Mężczyźni węszyli za
przechodzącymi kobietami jak tropiące zwierza psy myśliwskie. A
potem jeden po drugim chwytali dla siebie samiczki. Stoły, kąty,
korytarze będą dziś oblegane przez folgujące sobie pary.
Marianna ostrożnie przemknęła się poprzez ciżbę i wystrzegając
się spotkania Harbottle”a, szukała ojca. Złapała służącego za
rękaw i spytała:
- Czy Wenthayen jest w psiarni? Sługa spojrzał na nią
pożądliwie.
- A gdzież miałby być?
Marianna z niesmakiem spoglądała na rozszalałych hulaków.
- Tak, gdzieżby indziej. - Ze wszystkich cech ojca ta właśnie
najmniej się jej podobała. Organizował całą tę podniecającą
imprezę, dostarczał ogromne ilości napitków, a potem wycofywał
się i patrzył, jak kobiety niszczą łączące je więzi przyjaźni z
powodu tokujących kogutów, a mężczyźni pojedynkowali się na
śmierć i życie walcząc o względy dziewek.
Jutro rano, przy sutym śniadaniu, Wenthayen łagodnie i
uprzejmie będzie wypytywał wszystkich uczestników polowania.
Wyłapie wszelkie niedyskrecje, które mogą się im wymknąć, i
będzie się uśmiechać, gdy uda mu się uzależnić od siebie nowych
zakładników. Bo dokąd mogli się teraz udać? Żaden szanujący się
dwór nie przyjmie członków drużyny Wenthayena.
Marianna weszła za drewniane ogrodzenie psiarni i przyklękła na
trawie, aby przywitać się z brudnymi i dyszącymi spanielami.
Math upadł na ziemię i przeturlał się na grzbiet w geście
całkowitego poddania. Oczy miał smutne, ale merdał radośnie
ogonem.
- Math uważa, że dzisiaj każdemu należy się całus - wyjaśnił
Sheldon. - Wytropił czerwonego jelenia i jest z siebie bardzo
dumny.
- Czerwonego jelenia?
- Nie są już tak częste jak dawniej.
Marianna pogłaskała psa po brzuchu.
- Mądry pies. Sprytny pies. Ale czy musisz się czołgać?
- On czołga się tylko przed panią - wyjaśnił Sheldon. - To
właściwy sposób traktowania samicy równie silnej jak samiec.
Marianna roześmiała się głośno i wstała.
- Chciałabym, żeby inne samce także tak myślały, te chodzące na
dwóch nogach.
- Po prostu walczą z własnymi instynktami - wyjaśnił Sheldon.
Odciągnął psy. - Ojciec jest wewnątrz, pomaga w myciu, jeśli jego
pani szuka.
Marianna kiwnęła głową na podziękowanie i przebiegła przez
podwórze radując się na widok dobrego stanu psiarni i wybiegu.
Piękny teren i ogrodzenie wprawiłyby w zachwyt niejednego
hodowcę, bo Wenthayen nie szczędził kosztów na swoją psiarnię.
Jego spaniele - duże i małe - zdobyły sobie sławę najlepszych
płochaczy w tej części Anglii. Psy były jedyną więzią, która
łączyła Wenthayena z jego bardziej kulturalnymi sąsiadami.
Dlatego tak bardzo troszczył się o swoje spaniele. Ale teraz, z
nagim torsem i rękami w brudnej wodzie, wycierając wyrywającą
się sukę, nie wyglądał na wielkiego pana.
- Och, Wenthayen - powiedziała Marianna - gdyby twoi
wrogowie mogli cię teraz zobaczyć...
Wenthayen nie mógł usłyszeć jej cichych kroków na trawie, bo
psy bezustannie ujadały. Mimo to nie sprawiał wrażenia
zaskoczonego jej nadejściem.
- Gdyby mnie teraz zobaczyli, chcieliby kupić tę źle wychowaną
spanielkę. A ja chętnie bym ją sprzedał. Przeklęta suka!
Odwiązał ją i patrzył, jak wyłazi z kadzi. Jeden z psiarczyków
złapał ją.
- Wysusz ją dobrze. Nie chcę więcej słuchać, jak kaszle -
rozkazał Wenthayen.
- Tak, milordzie. - Psiarczyk skłonił się i zawołał: - Chłopaki!
Lord potrzebuje świeżej wody dla następnego psa. Pośpieszcie się!
Dwóch chłopaków pośpiesznie opróżniło kadź do kąpieli i kadź
do płukania, podczas gdy dwaj inni pobiegli z wiadrami do studni.
Z wielką wprawą wyczyścili kadzie, na powrót ustawili je na
ławach i napełnili świeżą wodą.
Wenthayen utyskiwał oglądając swoje mokre i pomarszczone
dłonie:
- Muszę ich cały czas pilnować, w przeciwnym razie zaniedbają
psy.
- Sheldon jest bardzo zdolny, prawda? - spytała Marianna.
- To najlepszy nadzorca psiarni w całej Anglii. Nie trzymałbym
gorszego.
- Więc mu zaufaj.
- Ufam mu.
Wenthayen podszedł do napełnionej czystą wodą kadzi i
gwizdnął. Jego ulubiona suka zerwała się i wskoczyła do środka.
Woda chlusnęła i zachlapała fartuch, którym Wenthayen obwiązał
się w pasie. Przemawiał teraz tonem przeznaczonym tylko dla
ulubieńców:
- Moja ty słodka psinko. Dobry pies.
Mała, jasna spanielka pluskała się w wodzie starając się polizać
Wenthayena po twarzy. Pan schylił się, by jej to ułatwić.
- Dobry pies. Dobra Honey. - Zanurzył ręce w płynnym mydle,
którego używał do tępienia pcheł, i przeniósł je na grzbiet psa.
Gestem głowy nakazał Mariannie stanąć z przeciwnej strony, aby
ją widzieć, i zapytał: - Co cię do mnie sprowadza?
Przyjęła zuchwałą pozę. Wsparła się pięściami pod boki,
rozstawiła nogi.
- Splądrowanie mojej chaty.
Słysząc gniewny ton Marianny suka zawarczała.
- Ktoś splądrował ci chatę? - spytał Wenthayen.
- Założę się, że na twoje polecenie.
Wenthayen zaprzeczył, ale bez przekonania.
- Daj spokój, Wenthayen - powiedziała Marianna. - Maczasz
palce w każdym łajdactwie w promieniu pięćdziesięciu mil. Nie
wmawiaj mi, że nic ci o tym nie wiadomo.
- Staram się maczać palce w każdym łajdactwie - poprawił ją.
- Wygląda na to, że tym razem nie udało mi się. Przegrałem, i to
nędznie. Co zabrano?
- Nie wiem. Wiem tylko tyle, że... - Ucichła, bo uświadomiła
sobie ogrom zniszczenia. Z początku troszczyła się tylko o
Lionela. Teraz zdała sobie sprawę, jak wiele osobistych rzeczy
zniszczono. Wszystkie pamiątki z dworu królewskiego, podarki od
Elżbiety, skarby z dziecinnych lat - wszystko przepadło niczym
zdmuchnięte przez trąbę powietrzną.
- Syn wyszedł bez uszczerbku?
- To najważniejsze, prawda? Jesteś zupełnie jak twoja matka,
żyjesz wyłącznie dla dziecka.
Odetchnęła głęboko i westchnęła.
- To prawda.
Wenthayen nachylił się nad Honey i mydlił jej kark.
- A więc przyszłaś do mnie po pieniądze na nowe ubranie? Czy
ubrania także zniszczono? Nieważne. Będziesz miała nowe.
- Nie przyszłam do ciebie po nowe ubrania! - krzyknęła
zawiedziona. Przyszłam do ciebie, aby się dowiedzieć, dlaczego
wysłałeś kogoś...
- Może ktoś czegoś szukał?
- Czegóż mogli chcieć?
- Oto właściwe pytanie. Gdybym to ja wysłał kogoś, by
przeszukał twoją chatę, nigdy byś się o tym nie dowiedziała. I
dlaczego miałbym kazać ją zniszczyć? Bądźże logiczna, Marianno.
To nie w moim stylu.
Zawahała się chwilę, a potem przyznała mu rację.
- I dlaczego miałbym cię okraść? Wszystko, co posiadasz, należy
do mnie.
- Nie wszystko.
- Tak, jest złoto, które przysłała ci królowa. A ty ciułasz, ile tylko
możesz, prawda? Zastanawiam się dlaczego.
Jego słaby uśmiech łagodził czujność Marianny, która odrzekła
szczerze:
- Lionel musi mieć wszystko, a to będzie kosztowało. Życie na
twoim utrzymaniu nie jest takie okropne. Przekonałam się już.
Jedyny problem stanowi moja duma.
Nie jesteś zbyt zadowolona ze swego położenia, prawda? To
bardzo zabawne. - Ale minę miał, jakby rozgryzł robaczywe
jabłko.
- Wspomniałem o nowych ubraniach, przyznaję, wyłącznie, by
uspokoić sumienie. Rzeczywiście straciłem kontrolę nad własną
posiadłością.
Otarła oczy rękawem.
- Tak.
Marianna, podniesiona na duchu jego zmieszaną miną odparła:
- Może za słabo zaciskasz rękę na pulsie wydarzeń?
- To byłoby niebezpieczne, bo zagrażałoby nam bezprawie.
- Skoro już mowa o bezprawiu, czy nasłałeś na mnie Adriana
Harbottle” a? - spytała.
Wenthayen przestał myć psa, aby spojrzeć na córkę.
- No, no. Bystra jesteś. Myślałem, że dobrze się z tym kryję.
- Powiedziałeś mu, żeby mnie zgwałcił? - wrzasnęła
rozwścieczona.
Honey znów zawarczała i Wenthayen ponownie ją uspokoił.
- Zgwałcił cię? Kiedy? - spytał patrząc na Mariannę.
- Dzisiaj. Podczas polowania.
Z przerażeniem stwierdziła, że dygoce całym ciałem. Chłodne
oko Wenthayena wychwyciło jej emocje.
- A ty oczywiście oparłaś się mu?
- Nie ma żadnego oczywiście, ale tak, oparłam mu się.
- Większość kobiet czułaby się zaszczycona względami... - zaczął
Wenthayen.
- Okazywanymi przez głupiego koguta z przerostem ambicji?
- Czasami, moja droga, dajesz dowody, że odziedziczyłaś po
mnie inteligencję. A to podsyca dumę ojcowską, dziwne uczucie,
które zbija z tropu. - Zajął się szorowaniem psa. - A więc użyj swej
inteligencji i powiedz mi, czy oddałbym własną córkę w prezencie
jakiemuś mężczyźnie?
- Oddałbyś, gdybyś mógł go użyć do kontrolowania mnie.
Roześmiał się krótko i ostro. Unikając bezpośredniej odpowiedzi
na to oskarżenie odrzekł:
- Jesteś dziedziczką i nawet zhańbiona masz dużą wartość na
małżeńskim rynku. Za duży posag mężczyźni mogą wiele
wybaczyć.
- Od czasu powrotu z dworu nie byłam obrzucana propozycjami.
Wenthayen zachichotał cicho i łagodnie.
- Było ich kilka, a gdy pamięć o twoim grzechu wygaśnie,
posypią się nowe. Po prostu nie widziałem powodu, by ci nimi
zawracać głowę.
- Nie były wystarczająco lukratywne?
- Nie sprzedaję córki za pieniądze.
- Aha. Propozycje pochodziły od mało wpływowych rodzin.
- Jak dobrze mnie znasz!
- Tak, znam cię. Znam cię wystarczająco dobrze, by mieć
wątpliwości, czy mówisz prawdę.
- Jestem całkowicie szczery, zapewniam cię. Nigdy nie
zaproponuję cię Adrianowi Harbottle. On urwał się ze smyczy.
- Więc do czego go zachęcałeś?
- Ach, miałem nadzieję, że już o tym zapomniałaś.
Czekała tupiąc nogą.
- Zachęcałem go, aby się z tobą pojedynkował.
- Na imię Najświętszej Panienki, dlaczego? - spytała zbita z
tropu.
- Dla rozrywki.
- Nie lubię być ustawiona jak niedźwiedź naprzeciw byka.
- Większość ludzi tego nie lubi. Gdy przybyłaś do zamku
Wenthayen, byłaś gotowa na wszelkie niebezpieczeństwa. Nie
bałaś się żadnych trudności. Ale czas płynął i coraz bardziej
przystosowywałaś się do wymagań otoczenia i śmiem twierdzić, że
w końcu stałaś się nudna. - Machnął ręką rozpryskując wodę. -
Stąd propozycje małżeństwa, o których wspomniałem.
- Dlaczego zachęcałeś mnie do popełniania szaleństw, gdy
wróciłam tu z dworu?
- Nadaj psu niewłaściwe imię, a potem go powieś. Najpierw
zrujnowałaś sobie reputację, i to raz na zawsze. Popełniłaś
szaleństwo, bo równie dobrze mogłabyś się powiesić, aby
odzyskać dobre imię. Chciałaś pokazać, że nie dbasz o reputację, i
ja ci w tym pomagałem.
- Mimo że miało mnie to zniszczyć?
- A zniszczyło? - Nachylił się ku niej. - Pamiętasz czasy, gdy
byłaś maleńką pięcioletnią dziewuszką i ja wysłałem cię do lady
Elżbiety, abyś jej służyła? Pamiętasz radę, której ci udzieliłem, gdy
opuszczałaś zamek?
Patrząc mu w oczy mogła sobie wyobrazić te dawne czasy, gdy
stała przed ojcem przerażona, że opuszcza dom, jeszcze bardziej
przestraszona że mu to mówi, i pełna nadziei, że jeżeli zrobi to, co
jej każą, ojciec będzie wystarczająco z niej dumny, by zabrać ją z
powrotem do domu. Czy rzeczywiście pamiętała ową chwilę?
- Tak pamiętam. Powiedziałeś mi, żebym rozwijała swoją
umiejętność podobania się, umiejętność rozpoznawania
nieprawości i złych czynów mojej pani, bym jej odradzała takie
postępowanie, ale jeśli mnie nie posłucha, miałam okazać
najwyższą lojalność i wziąć na siebie skutki takich postępków.
- Czy to była dobra rada?
- Tak - odparła bez wahania.
Teraz dam ci dalsze dobre rady. Nigdy nie przepraszaj za
wydarzenia z przeszłości. Nigdy się nie tłumacz, nigdy nie proś
o przebaczenie za to, kim jesteś. Jesteś córką Wenthayena i jesteś
kimś, z kim w Anglii należy się liczyć. - Wrócił do swego zajęcia.
- Nigdy o tym nie zapominaj.
Marianna znów poczuła się jak przestraszone dziecko, starające
się zrozumieć coś, co je przerasta.
- Tego młodego człowieka trzeba będzie mieć na oku - stwierdził
Wenthayen.
- Kogo... och, Harbottle”a? Nie sądzę.
Wenthayen wyciągnął Honey z błotnistej wody.
- Zabiłaś go?
- Nie. Kopnęłam go...
- Mało pomysłowe.
- ...w szyję...
- To już lepiej.
- ...ale przypadkiem nadjechał sir Griffith i stwierdził, że nie
muszę się obawiać Harbottle” a.
- Sir Griffith ap Powel? - Honey zaskamlała, bo Wenthayen zbyt
mocno ją chwycił, więc delikatnie umieścił ją w kadzi do płukania.
- Powel to prawdziwy rycerz.
Mariannie nie spodobał się ton, jakim to powiedział. W ustach
Wenthayena zabrzmiało to jak obelga.
- Ciekaw jestem, dlaczego umieściłaś go w wieży? - ciągnął.
Zauważył, że jego córka nie jest równie biegła w skrywaniu
prawdy jak on. To mu dawało przewagę. Jednakże tym razem
wykazał brak przezorności. Uznał Harbottle”a za zbyt głupiego, by
mógł podjąć inicjatywę, nie docenił jego młodzieńczej
zarozumiałości i zadziorności. Powinien był postąpić z nim
inaczej.
Nie docenił także własnej córki.
Mając do czynienia z rodziną królewską, dworzanami, zwykłymi
ludźmi, nigdy nie napotkał człowieka, który dysponowałby choćby
połową jego inteligencji i zdolności do intryg. Ale jego własna
córka była bardzo pojętna. To, co brał za głupotę, okazało się tylko
naiwnością. Pod umiejętnym kierownictwem może dorównać
swemu ojcu.
Powinno go to zaniepokoić, a tymczasem budziło poczucie
rodzinnej dumy - zupełnie nie znanego mu pojęcia. Teraz pragnął
wybadać, do jakiego stopnia Marianna interesuje się Griffithem ap
Powelem. Spodobało mu się, gdy wyjąkała:
- On... on chciał mieć komnatę, w której mógłby swobodnie
rozmawiać, nie będąc słyszany przez twoich szpiegów.
- A skąd wiedział, że moi szpiedzy podsłuchują?
- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami, by wykazać swoją całkowitą
niewinność. - Nie wiem, Wenthayen. Wiem tylko tyle, że jego
służący wypytywał mnie o twoich szpiegów. Prawdopodobnie król
Henryk o nich wie. Prawdopodobnie szpiedzy króla Henryka
szpiegują twoich szpiegów.
To była niezła myśl. Myśl przykra i warta sprawdzenia. Ale
jeszcze nie skończył z Marianną.
- Dlaczego znalazłaś się w środku nocy w komnacie Powela?
Okazał jasno swoje niezadowolenie, lecz ona odrzekła szorstko:
- Poszłam po swoje pieniądze.
- Oczywiście. - Nie uwierzył jej, ale to nie miało znaczenia.
- Wracając do poprzedniego pytania: dlaczego umieściłaś go w
wieży?
- Nie wiem, o co ci chodzi.
Dobry unik, ale on znów zaatakował.
- Czy Powel jest twoim najnowszym kochankiem?
- Nie!
Dobrze zaprawiony w przesłuchaniach spojrzał na nią
oskarżycielskim wzrokiem.
- Chciałaś go uwieść w wieży, by zaspokoić swoje żądze i
folgować sobie bez mojej wiedzy. - Poczuł dumę, bo Marianna
najwidoczniej znów się opanowała.
- Nie. Sir Griffith ma gwałtowne usposobienie, złe maniery i jest
nieuprzejmy. Uważa mnie za dziewkę i pogardza moim
bezwstydem. Zachowuję czystość od urodzenia Lionela. Dlaczego
sądzisz, że chciałby mnie uwieść?
Wenthayen zastanawiał się, na ile posiadła umiejętność grania
służąc na dworze. Czy ukrywała swoje zapały w stosunku do
Griffitha ap Powela? Wenthayen lepiej niż cokolwiek innego
rozumiał pozbawioną logiki namiętność. Nabrał wody w dłonie i
polał nią uszy Honey.
- Twoja matka nie była ani najpiękniejszą, ani najbardziej
interesującą z kobiet, jakie znałem, ale nigdy nie przestałem się za
nią uganiać, nawet gdy została moją żoną. Nawet teraz, widząc
kobietę podobną do niej... ale one nigdy nie są takie same.
Tak jak przypuszczał, ten przebłysk jego słabości zafascynował
Mariannę.
- A więc opłakiwałeś moją matkę, gdy umarła?
Z jakiegoś powodu powiedział jej prawdę. Bezbarwnym tonem,
który miał ukryć dawny smutek, towarzyszący mu prawie od
dwudziestu lat.
- Gdybym mógł, zrównałbym tę wieżę z ziemią.
- Byłoby to trudne, lecz możliwe. Dlaczego nie uczyniłeś tego?
- Ona mi nie pozwoliła. Poszedłem do wieży, żeby wytłumaczyć
robotnikom, co mają zrobić, a ona... - Przypomniał mu się
aksamitny szept, zapach róż, odwrócił się szybko... nic nie
zobaczył. Przyłożył do czoła wilgotny nadgarstek, a potem znów
zanurzył go w wodzie. - Od tamtej pory już nigdy tam nie
wróciłem. Nie jest to miłe uczucie, gdy ktoś spoza grobu dyktuje
nam, co mamy robić. Zwłaszcza jeśli jest to kobieta, która za życia
mówiła bardzo niewiele.
- Potępiała cię?
- Twoja matka była niewinna. - Gniewało go, że wciąż pamięta,
że wciąż za nią tęskni. - Nigdy nie podobało jej się to, co robiłem,
moje małe fortele, służące zdobyciu informacji. Nie podobali jej
się ludzie, którymi się otaczałem.
Nie patrzył na Mariannę otwarcie, lecz kątem oka zauważył, że
córka zbiera się na odwagę. Przygotowywał się do jeszcze jednego
zwierzenia na temat jej matki.
Lecz ona zapytała tylko:
- Dlaczego trzymasz tutaj tych ludzi?
- Jakich ludzi?
- Tę nadętą imitację dworzan. Tych nędzników, którzy czepiają
się ciebie wypatrując jałmużny. Twoje psy mają więcej godności
niż oni.
- Sama sobie odpowiedziałaś. Nędznicy. - Rozkoszował się
własną wymową. - Gdyby nie ja, któż inny by ich przyjął?
- Powinni robić coś pożytecznego.
- Jak? Większość z nich to szlachta. Nic nie umieją. Młodsi
synowie mogą brać udział w turniejach, recytować własne nędzne
wiersze, dosiadać konia, jeden z nich urnie nawet odprawiać mszę.
Był księdzem przeznaczonym na wysokie stanowisko w kościele,
ale biskup przyłapał go z ręką pod spódnicą jego córki. Córki
biskupa, ot co. - Wenthayen przewrócił oczyma. - Zupełny brak
zmysłu dyplomatycznego.
- A kobiety?
- Ach, te córki zbiedniałych rodzin! - Zdmuchnął opadający na
czoło niesforny kosmyk włosów. - Któż by płacił za hafty i plotki?
Ci nędznicy są ode mnie całkowicie uzależnieni.
- I to ci daję siłę?
Spojrzał na nią z ukosa.
- Bystra jesteś, kochanie.
- Po co ci ta siła?
- Ach... Pytasz o moją motywację?
- Tak... tak przypuszczam.
Klasnął językiem i mówił gładko:
- Po raz pierwszy w życiu okazujesz zainteresowanie moją osobą
i moim pochodzeniem. To mi pochlebia.
Ostrożnie milczała.
Wynagrodził jej dyplomację wspomnieniem z przeszłości:
- Gdy byłem młody, sam byłem jednym z takich nędzarzy.
- Wyjął psa z kadzi i powiedział przechodzącemu zarządcy
psiarni: - Sam zajmę się Honey. - Zwrócił się do Marianny.
- Byłem ubogim krewnym rodu Woodywille, a w tamtych
czasach oni nie byli spokrewnieni z rodziną królewską. Ale
Elżbieta Woodywille poślubiła króla Edwarda i wydała na świat
wszystkie te dzieci: począwszy od twojej lady Elżbiety York i
wszystko się zmieniło. Kuzynka Elżbieta Woodyille jest teraz
królową wdową - a wtedy król Edward nadał mi tytuł. Elżbieta
znalazła dla mnie dziedziczkę, której ziemie nie były nadane w
wieczyste posiadanie, i poślubiłem ją.
- Moją matkę.
- Twoją matkę. - Wskazał stertę suszących się ręczników. - Podaj
mi jeden.
Marianna wykonała polecenie.
- A co ona sądziła o tym małżeństwie?
Uśmiechnął się.
- Niełatwo było odgadnąć, co myślała.
- Kochała cię?
- Arystokraci nie kochają.
- A ty ją kochałeś?
Spojrzał na nią, zauważył młodzieńczy wdzięk jej nóg i zarys
podbródka. Po raz pierwszy nie panował nad sytuacją. Wyjawił
zbyt wiele i ona uzyskała przewagę. Pewnie wyobraża sobie, że
będzie go mogła bezkarnie obrażać. Odparł chłodno, co często
przynosiło dobre rezultaty:
- Nie jestem aż tak nisko urodzony, jak sobie wyobrażasz, lady
Marianno. Nie tak nisko, jak owa nadęta osoba, która przybyła tu z
bękartem, aby błagać o schronienie.
Odrzuciła głowę do tyłu, jakby ją spoliczkował.
- Nigdy przedtem nie miałeś nic przeciwko temu.
- Nie miałem nic przeciwko temu? A rozwianie moich marzeń? A
zniszczenie szansy, której dla ciebie wypatrywałem?
Nachyliła się nad psem i chwyciła ojca za ramię.
- Zrobiłam to, co mi kazałeś.
Honey rzuciła się na nią warcząc. Wenthayen przytrzymał sukę, a
Marianna z płaczem upadła na ziemię. Honey ujadała jak szalona
i usiłowała wyrwać się, by bronić swego pana. Wenthayen
mocował się z psem, zły, że musi go powstrzymywać, wściekły na
Mariannę, że sprowokowała ten atak, i bardziej jeszcze
rozgniewany na samego siebie.
Mógłby pozwolić, by Honey poturbowała Mariannę.
Otrzymałaby nauczkę, a także wystarczająco wiele blizn na
twarzy, aby zniechęcić Harbottle”a i Griffitha, oraz każdego
innego, z którym się zabawiała.
Ale instynktownie powstrzymał psa.
Nie chciał, aby Marianna została zraniona. Nie chciał, aby
cierpiała.
- Przeklęty pies! - krzyknęła Marianna z oczami utkwionymi w
ostrych zębach, które Honey odsłaniała warcząc. - Dlaczego to
zrobiła?
Wenthayen uspokajał Honey, dopóki nie ucichła, wydając tylko
słabe pomruki.
- Broni mnie.
- Przecież nie miałam zamiaru cię ugryźć. - Marianna usiadła na
ziemi i trzepała płaszcz, starając się oczyścić go z trawy i błota.
- Honey nigdy mnie nie lubiła.
- Oczywiście, że nie. Honey jest najważniejszą suką w stadzie i
przeciwstawia się zagrożeniu jej pozycji.
Marianna odrzekła:
- Ja jej me zagrażam!
- Wiem, ale Honey nie jest o tym przekonana. - Poklepał ją po
policzku. - Rozpoznaje twój zapach, a ty - uśmiechnął się szorstko
- jesteś najlepszą samicą w całej psiarni.
Rozdział siódmy
Lionel wiercił się w ramionach Griffitha, który usadził go
wygodniej wcale o nim nie myśląc. O wiele bardziej niż chłopiec,
zajmowała go rozmowa z walijskimi najemnikami, a zwłaszcza z
ich bezlitosnym, pokrytym bliznami kapitanem.
Ale Lionel znowu się zachwiał i mocno schwycił Griffitha za
włosy.
- Hej, chłopcze! - Griffith postawił Lionela na ziemi. - Co to ma
znaczyć?
Lionel roześmiał się radośnie i wskazał ogrodzenie psiarni.
Griffith spojrzał na wysoką, wdzięczną postać młodzieńca
zamykającego bramę.
Nie młodzieńca, lecz kobiety, wykazującej zbyt wielką wiarę w
przebranie i zbyt małą w męską spostrzegawczość.
Marianna.
Najemnik Cledwyn upewnił Griffitha z uśmiechem
odsłaniającym kilka połamanych zębów. Rzekł po walijsku:
- Zwariowana córka hrabiego. Mam zamiar złożyć jej którejś
nocy wizytę.
Griffith chwycił Cledwyna za brudną, sięgającą kolan opończę,
przyciągnął go ku sobie. Zajrzał mu głęboko w oczy i odparł po
walijsku:
- Nie radzę.
- Czy ona - mięsista twarz Cledwyna zadrżała - jest pod twoim
nadzorem?
- Moim i króla Henryka.
- Króla Henryka? Och, to przerażające. Już się boję! - Najemnik
wystawił dwa palce celując w oczy Griffitha.
Griffith odepchnął je uderzeniem płaskiej dłoni.
Cledwyn przyjrzał się Griffithowi.
- Umiesz się bić, prawda?
Spokojnie, aby dać mu odczuć, że robi to z własnej woli, Griffith
rozluźnił chwyt.
- Jak straciłeś zęby?
- Oberwałem maczugą w głowę. - Pozbawiony naturalnego
rusztowania, które wydłuża twarz, Cledwyn wyglądał, jakby od
szczęki po czoło ulepiony był z gliny. - Tylko taki twardy
Walijczyk jak ja mógł przeżyć ten cios.
Griffith skinął głową.
- Byłaby to ironia losu, gdyby ci się to znowu przydarzyło.
Wątpię, byś miał wystarczająco wiele szczęścia, by przeżyć to po
raz wtóry.
Wcale nie zaniepokojony Cledwyn jeszcze raz przyjrzał się
Griffithowi.
- Cóż z ciebie za Walijczyk, skoro grozisz swemu rodakowi?
- Cóż z ciebie za Walijczyk, skoro zdradzasz króla Henryka,
który pochodzi z Walii?
Cledwyn zdawał się bardziej zaskoczony niż rozeźlony.
- Muszę zarabiać pieniądze.
Lionel szarpnął Griffitha za połę płaszcza, lecz on tylko pogłaskał
go po główce i odrzekł Cledwynowi:
- To nie usprawiedliwia zdrady.
- Pieniądze usprawiedliwiają wszystko. - Widząc możliwość
rzucenia wyzwania Griffthowi, Cledwyn parsknął: - Zwłaszcza że
Henryk pamiętał, że jest Walijczykiem, tylko po to, by jego tyłek
był bezpieczny na tronie, a potem robił świństwa mojej krainie
Cymru.
Załkał, co Griffith przyjął bez najmniejszego wrażenia.
- Twoje uczucia dla Walii są gówno warte.
Lionel znowu zaczepił Griffitha, który odsunął go.
- Jeżeli inni Walijczycy myślą podobnie do ciebie i wysługują się
pomniejszym lordom, którzy mają o sobie wygórowane
mniemanie, Henryk ma prawo zdradzać Walię, prawda? A z
Cymru nic nie zostanie.
- Nie miel jęzorem bez potrzeby - podniósł głos Cledwyn. - Nie
przekonasz mnie, ty przeklęty, nędzny gówniarzu!
Griffith odsunął Lionela od owłosionej nogi Cledwyna, akurat
gdy najemnik zamachnął się na niego.
- On mnie uderzył! - warknął Cledwyn starając się schwytać
Lionela. - Ten półgłówek mnie uderzył!
Griffith zacisnął pięści i przyłożył Cledwynowi w pachwinę.
Cledwyn wyrzucił ramiona w górę i zastygł jak zawieszony na
sznurze. Następnie zwalił się na ziemię, ku uciesze pozostałych
najemnych wojowników.
Griffith nie zwrócił uwagi na ich zachwyt, wiedząc, że cieszyliby
się jednako, gdyby to on odniósł porażkę. Zwracając się do
jęczącego Cledwyna rzekł:
- Ostrzegałem cię.
- Mama! - Lionel wskazał w kierunku swego dawnego domu.
-Mama!
Griffith zdumiony spojrzał na chłopca:
- Ty umiesz mówić!
- I to wyraźnie - stwierdził jeden z najemników.
- Ćwiczył w samotności - dodał inny.
Griffith uśmiechnął się tak dumny, jakby był jego ojcem.
- To jego pierwsze słowo i skierował je do mnie.
- Mama! - upierał się Lionel.
Griffith rozejrzał się wokół, lecz Marianna zniknęła.
- Dokąd ona poszła?
Najwyraźniej stwierdziwszy, że powiedział już wystarczająco
wiele, Lionel znów wskazał palcem. Griffith pobiegł przez sad z
dzieckiem w ramionach, aby odszukać Mariannę. Dostrzegł ją w
chwili, gdy wślizgiwała się przez furtkę w płocie. Chciał ją
zawołać po imieniu, ale przemykała się tak ostrożnie, że się
powstrzymał. Lionel także odczuł potrzebę dyskrecji i nie wydał
żadnego dźwięku.
Marianna ominęła domek i skierowała się ku murom. Zbliżała się
do zagajnika i ku niezadowoleniu Griffitha zniknęła mu z oczu.
Mimo wysiłków nie był w stanie jej dojrzeć. Zrozumiał, dlaczego
wybrała to miejsce na swoje tajemne spotkania.
Gdy ukazała się ponownie, Griffith cofnął się, aby go nie
dostrzegła. Nie chciał szpiegować. Nie był to czyn godny
uczciwego i prawego rycerza, ale mając do czynienia z dzikimi
stworzeniami oraz kobietami, Griffith stwierdził, że czasami
najważniejsza jest przebiegłość.
Trzymając w ramionach Lionela wśliznął się do osłoniętego
murami obronnymi zagajnika. Miał nadzieję, że żaden szpieg nie
dostrzeże go z góry, a czarna peleryna chroniła go przed
spojrzeniami innych.
Zagajnik wyglądał tak samo jak kilka godzin temu, ale nie był już
oświetlony promieniami słońca i wydawał się mniej niebiański. Te
same drzewa, ten sam hamak, ale coś uderzyło Griffitha. Coś
uległo zmianie...
Lionel wskazał palcem.
- Mama.
Griffith wpatrzył się w najmroczniejszy cień między drzewami,
lecz niczego nie dostrzegł.
Lionel ujął twarz Griffitha w dłonie, zajrzał mu prosto w oczy i
powoli wymówił:
- Mama.
Griffith uśmiechnął się.
- Jesteś moim sojusznikiem, prawda?
Idąc pomiędzy drzewami spostrzegł, co chciał mu wskazać
Lionel.
Usypany ze świeżej ziemi wzgórek. Przekopany w pośpiechu.
Umieścił Lionela w hamaku i zaczął kopać. Znalazł czarną,
woskowaną skrzynkę.
Była pusta.
Dlaczego nosisz takie paskudne ubrania? - spytała Marianna
przerywając ciszę głęboką jak w klasztorze. Ale nikt jej nie
odpowiedział. Siedząca tuż przy kominku Cecylia ani drgnęła.
Obok niej leżał Lionel ssąc palec. Wyglądał na bardzo z siebie
zadowolonego, bezpiecznego dwulatka. Art i Griffith zajęli ławę i
grali w szachy, popijając piwo i mamrocząc w niezrozumiałym dla
Marianny języku.
Zastanawiała się, czy aby na pewno się odezwała, i powiedziała
tym razem głośniej:
- Grifficie ap Powelu, czemu si tak paskudnie odziewasz?
Griffith uniósł głowę.
- Do mnie mówisz?
- Wszak nazywasz się Griffith ap Powel? - zapytała Marianna.
- I czyż nie jesteś jedyną osobą w komnacie mającą na sobie
paskudne odzienie?
Griffith przyjrzał się po kolei wszystkim obecnym osobom i
zatrzymał wzrok na Mariannie, która przygładziła stanik sukni.
Była to jedna z sukien, którą przysłał jej ojciec. Marianna
żałowała, że spódnica nie zakrywała jej kostek, oraz że nie nosi
kwefu, który ukryłby wyraz jej twarzy.
Wsunęła kosmyki włosów pod wstążkę i wyzywająco spojrzała
na ponurą, brązową kurtkę, którą Griffith narzucił na płócienną
tunikę.
- Od pięćdziesięciu lat nikt nie nosi kurty o takim kroju, a poza
tym Wygląda, jakbyś się wytarzał w błocie.
Griffith przyjrzał się swemu odzieniu z umiarkowanym
zainteresowaniem.
- To wspaniały kolor dla myśliwca i cóż to szkodzi, że jest
szkaradna? Nie jestem pawiem, który nastawia ogon, żeby
pochwalić się przed samiczką.
Porzuciwszy ten temat i Mariannę powrócił do przerwanej partii
szachów.
Był to bardzo dziwny wieczór.
Gdy Marianna wróciła do komnaty w wieży, tak jak obiecała,
zastała tam jedynie przerażoną Cecylię, która zrywała się za
każdym razem, gdy zaskrzypiał sufit, i bredziła o złośliwym duchu
hrabiny Wenthayen. Najwyraźniej jednak jeszcze bardziej
obawiała się Aria i dlatego została.
Marianna zaniosła przysłaną przez Wenthayena odzież do
maleńkiego pokoiku nad komnatą, przebrała się i ukryła swój
skarb, który wykopała w zagajniku. Gdy powrócili Griffith i
Lionel, klęczała przed kominkiem rozpalając ogień.
Chciała powiedzieć coś błyskotliwego na temat posłuszeństwa,
jakie okazała Griffithowi, ale na widok Lionela, spoczywającego w
czułych objęciach olbrzyma, powstrzymała się od wszelkich uwag.
Griffith najwyraźniej nie był w nastroju do pojedynków słownych.
Siedział milczący i głęboko zamyślony, toteż gdy do komnaty
wrócił Art, Marianna podskoczyła radośnie.
Lecz nawet wylewny Art zdawał się zmęczony i niechętny do
rozmowy.
Spodziewała się, że wieczór przepełniony będzie wzrastającym
napięciem pomiędzy nią a Griffithem. A tymczasem on całkowicie
ją lekceważył i miała czas zająć się odpruwaniem obrąbka w
dwóch pozostałych przysłanych przez Wenthayena sukniach.
Nie miała okazji podjąć walki słownej z Griffithem, ale to, że
tego chciała, wprawiało ją w zakłopotanie. Czyżby była
zabiegającym o zainteresowanie dzieckiem?
Ale prawdziwe dziecko, Lionel, odpoczywało spokojnie
pogrążone w jakichś własnych przyjemnych myślach i porównanie
z nim wypadło na jej niekorzyść.
- Chodź tu, Lionelu - powiedziała wstając z ławy. - Miałeś długi
dzień. Położymy się spać.
Jak zwykle, gdy trzeba było iść spać, Lionel wykrzywił się z
niezadowoleniem, lecz tym razem zaskoczył Mariannę.
Powiedział:
- Nie!
Marianna osłupiała.
Cecylia chrząknęła, a potem spytała:
- Umiesz mówić?
Lionel powtórzył, nie dając się prosić:
- Nie!
- Moje kochane maleństwo! - Marianna podbiegła i przyklęknęła
na kocu obok synka.
- Powtórz to jeszcze raz.
- Nie, nie, nie, nie.
- Słyszeliście? - Marianna zwróciła się z durną do wszystkich w
komnacie. - Powiedział swoje pierwsze słowo. Nie. - Wymówiła,
jakby to było najwspanialsze ze wszystkich słów. - Nie...
Cecylia oblizała usta.
- On... czy to rzeczywiście jego pierwsze słowo?
- Prawdopodobnie nie powie nic więcej przez długi czas.
- Prawdę rzekłszy... - zaczął Griffith.
Zachwycony, że zwraca na siebie uwagę, Lionel przerwał mu:
- Marna.
Marianna poczuła słodycz w sercu. Z emocji ledwie łapała
oddech.
- Mama? - wyszeptała.
- Marna. - Podpełzł ku niej i padł w jej ramiona, obsypując
wilgotnymi pocałunkami. - Mama.
- Tak - zgodziła się Cecylia. - Nigdy nie spodziewałam się, że
jedno maleńkie słowo może mnie tak zachwycić.
Marianna z Lionelem w ramionach podniosła z podłogi koc i
wstała. Płomienie na kominku prześwietliły jej cienką spódnicę,
ukazując nogi w całej okazałości, i gdyby Griffith mógł się
poruszyć, zasłoniłby Arturowi oczy. Siedział nieruchomy i
ogłupiały, patrząc, jak Marianna zawija synka. Zatrzymawszy się
pod schodami rzekła:
- Lionel życzy Griffithowi i Artowi dobrej nocy. Zachwycona
wyczynem cudownego dziecka nie czekała na odpowiedź.
Ale Lionel powiedział:
- Griffith.
Duma i przestrach walczyły w niej o lepsze. Zachwiała się, jakby
Lionel nagle stał się dla niej zbyt ciężki.
Po raz pierwszy od wielu lat Griffith poczuł, że policzki pokrywa
mu rumieniec, i odchrząknąwszy odparł ochrypłym ze wzruszenia
głosem:
- Spij dobrze, mój mały Lionelu.
- Mamy chyba odpowiedź na pytanie, czy urnie powiedzieć coś
więcej - zapiał z radości Art.
Cecylia wyciągnęła ręce:
- Ja go poniosę, milady.
Marianna z ociąganiem podała go kuzynce, a potem z rozjaśnioną
twarzą zwróciła się do Griffitha i Arta.
- Jego pierwszym słowem było „nie”. Czy to oznacza, że zostanie
rycerzem? - Roześmiała się i weszła za Cecylią na schody.
Griffith nie spuszczał z niej oczu. Przez dziurę w suficie
dochodziły go odgłosy przygotowywania do snu. Lionel
protestował ale szybko ustąpił, zmęczony po pełnym emocji dniu.
Na dół docierały stłumione głosy kobiet. Potem nastąpiła cisza i
Griffith odwołał się do swojej, dawno nie używanej wyobraźni.
Czy Marianna położyła się? Czy nadal ma na sobie ową zbyt
skąpą sukienkę, czy też położyła się naga w chłodnej pościeli? A
jeśli...
Art odwrócił wścibskie spojrzenie, gdy Griffith gwałtownie
zwrócił się do niego:
- Pierwszym słowem Lionela było: „mama”. Wypowiedział je
dziś po południu. Czy powinienem jej o tym powiedzieć?
- Nie, jeżeli powiedział je do pana - odparł oburzony Art. - Niech
lepiej myśli, że pierwszym słowem było „nie”. I że po raz
pierwszy odezwał się do niej.
- Tak właśnie sądziłem. - Griffith potarł obolałą głowę. Cieszę
się, że choć jedno zrobiłem dzisiaj dobrze.
- Rozmawiał pan z najemnikami? - zapytał Art.
- Tak.
- Więc zrobił pan dziś dobrze dwie rzeczy.
- W powietrzu wisi zdrada - powiedział Griffith spoglądając na
dziurę w suficie. - Sam nie wiem, skąd się bierze.
- Na pewno nie od Marianny - zaprotestował Art oburzony nie
wypowiedzianą sugestią.
- Nie od niej, ale ma z nią związek, jak sądzę. Griffith dotknął
ramienia sługi. - Rozpalmy duży ogień i usiądźmy na łożu pod
baldachimem. Będzie nam cieplej i nie przeszkodzimy lokatorom
wyższego piętra.
Art przykucnął przed kominkiem.
- Pan przyniesie drewno. Napracowałem się dziś na pańskich
usługach.
Zaskoczony Griffith wykonał niecodzienne polecenie i drewno
tak, by Art mógł po nie sięgać nie przesuwając się.
Nigdy dotąd nie słyszałem z twoich ust podobnej skargi.
- A ja nie spodziewałem się, że dożyję dnia, kiedy ją wypowiem.
Art poruszył energicznie pogrzebaczem i wzniecił snop iskier.
- Czy pan wie, że wdowa Jane pochowała pięciu mężów?
- Ach. - Griffith poskrobał się po brodzie usiłując zrozumieć.
- Nie, nie wiedziałem. Mówisz pięciu, hę?
- Pięciu. Tę kłodę tutaj. - Art wskazał mu miejsce. - Pięciu
mężów i założę się, że wiem, od czego umarli.
- Trucizna? Czary?
- Wyczerpanie. Zaharowała nieszczęśników na śmierć. Mnie
także chciała wykorzystać.
Zdziwiony oburzeniem Arta Griffith zapytał:
- Przy praniu?
- Przy niej! Ta kobieta...
Griffith zaczął się śmiać.
- ...może rzucać tyłkiem dłużej niż którakolwiek z kobiet, które
miałem do tej pory. - Art spojrzał na skręcającego się ze śmiechu
Griffitha. - A miałem niemało.
- Nieprędko któraś da ci radę - wydusił z siebie Griffith
odzyskawszy mowę.
- Wykończy mnie.
- Przynajmniej umrzesz szczęśliwy.
- Ale wtedy nie pozna pan prawdy, którą zdobyłem puszczając w
ruch mego rębajłę - ofuknął go Art.
Griffith gwałtownie oprzytomniał.
Jakaż to prawda?
- Zimą przybyło tu wielu najemników. Przeważnie obcych. - Art
zamrugał podrażniony dymem z kominka. - Rezydenci
Wenthayena przyglądają się temu z niepokojem. Boją się, że
dojdzie do bitwy, a to oznaczałoby koniec ich bytności w zamku.
Ale to nie wszystko. Ci najemnicy to brutalne typy, nie mogą
doczekać się, kiedy zaczną łupić. Nieraz już urządzali tu burdy,
grabili miejscowości, gwałcili kobiety, przypiekali niemowlęta na
rożnie, podkładali ogień w zagrodach.
Griffith przypomniał sobie pokrytą bliznami twarz Cledwyna i
jego obietnicę złożenia wizyty Mariannie. Pochylił się nad ogniem.
- Najsłodszy Święty Dawidzie!
- Czterem rodzinom spłonęły domy. Wenthayen zapłacił za
szkody i od tamtej pory nie wypuszczają najemników, ale...
Griffith zsunął buty i postawił obok paleniska.
- Czy twoja wdowa wie, po co ich tu sprowadzono?
- Nie. Ale ja się dowiem. - Art zapatrzył się w płomienie, jakby
tam znajdowała się odpowiedź. - A pan mówił mi, że należy
połączyć siły z tymi irlandzkimi buntownikami.
- Z tym szalbierzem hrabią Warwick? Może. Ale lady Marianna
ma swoje tajemnice i podejrzewam, że tych sekretów obawia się
król Henryk.
- Czy sądzisz, że jej tajemnice stanowią powód, dla którego
Wenthayen utrzymuje prawdziwą armię?
- Nic nie wiem. Wiem tylko tyle, ile sam zobaczę. - Griffith wstał
i dał znak Artowi, aby usiadł pod baldachimem. Przyciągając sługę
do siebie, zapytał szeptem: - A co, jeśli ojcem Lionela jest ktoś z
królewskiego rodu?
Stwierdził, że udało mu się poruszyć bystry umysł sługi,
skrywający się pod wiekową fasadą.
- To nie może być żaden z książąt, którzy zginęli w wieży,
ponieważ byli zbyt młodzi. A król Edward, ich ojciec? To był
wszak zepsuty wszetecznik.
- Nawet gdyby Edward zmarł zaraz po poczęciu Lionela, chłopak
miałby teraz co najmniej trzy lata.
Oblizując usta, Art z ociąganiem wymówił imię, o którym
obydwaj pomyśleli:
- Ryszard?
Griffith nie zgodził się z nim, tylko przyglądał się, jak na twarzy
Arta pojawia się na przemian wyraz pełen troski i zdziwienia.
W końcu sługa wybuchnął:
- Dlaczego Ryszard? Po cóż by to uczyniła?
- Potęga? Bogactwo? - podsuwał Griffith. - Perspektywa zostania
królową po śmierci żony Ryszarda?
Art opadł na plecy zaciskając pięści.
- Czasami chciałbym mego pana rozgnieść na miazgę. Trzeba być
nie lada cymbałem, aby w ten sposób myśleć o lady Mariannie.
Nigdy nie spotkałem słodszej dziewczyny.
- Słodka? - ryknął Griffith.
Art uciszył go.
Griffith zniżył głos.
- Słodka? To ostatnie słowo, jakiego użyłbym w stosunku do
Marianny, ale prawdę mówiąc, podzielam twoje wątpliwości.
Wtedy gdy złamała mi nos, powiedziała coś. Ból sprawił, że
zapomniałem o tym, a może po prostu byłem cymbałem i uznałem,
że to nie ma znaczenia.
- To już lepiej.
- Powiedziała, że Elżbieta poświęciłaby wszystko, aby tylko
wyratować swych braci ze śmiertelnego uścisku Ryszarda. -
Griffith ściągnął przez głowę kurtę i umieścił ją w nogach łoża.
- Ona ma rację i pan o tym dobrze wie - powiedział Art i
popatrzył na brązowy materiał. - Jest paskudny.
- Jutro przywdzieję strój godny pawia - odparł Griffith. Zrzucił
odzienie. Nagi i drżący narzucił derkę na ramiona i wsunął stopy
pod kołdrę. - Być może znaleźlibyśmy wytłumaczenie dlaczego
Elżbieta zachowywała się tak ulegle na dworze Ryszarda.
Tym razem wykrzyknął Art:
- A pan był tak święcie przekonany, że Elżbieta to najgorsza
rozpustnica!
- Przyznaję, tak było. - Griffith czuł chłód prześcieradła, który
sprawiał, że jego umysł pozostawał czujny.
A właśnie teraz potrzebował czujności. Był żołnierzem, prostym i
szorstkim. Często czuł się zagubiony pośród intryg dworskich
i obawiał się, że te intrygi doprowadzą do zguby - jego, Arta,
Mariannę i Lionela. Odpowiedzialność bardzo mu ciążyła, ale
jednocześnie stanowiła dla niego wyzwanie.
- Lecz Henryk przygarnął Elżbietę do swego łona z miłością i
wygląda na to, że ceni ją wyżej od wszystkich innych. A Henryk
nie jest głupcem, więc...
- A więc pan także sądzi, że lady Marianna poświęciła wszystko
dla młodej księżniczki?
Griffith niechętnie oddał jej sprawiedliwość:
- Jest lojalna.
- Tak, i nieprzeciętnie dzielna. Czy sugeruje pan, że król Ryszard
III zabił obydwu książąt, a potem posłużył się ich siostrą, aby
zdobyć szacunek. Może przekonał jej pierwszą damę dworu, że
może pomóc księżniczce, jeśli złoży w jego łożu ofiarę ze swej
cnoty?
Zazwyczaj Art wykazywał dar opowiadania, który Griffith
bardzo sobie cenił. Tej nocy dar zawodził go. Zwłaszcza na temat
Marianny. Myśl, że Ryszard ją szantażował, a potem zgwałcił,
wprawiła Griffitha we wściekłość.
- Musimy rozważyć taką możliwość - powiedział.
- A jego własna żona leżała wówczas na łożu śmierci. - Art
pogładził się po żołądku. - Zbiera mi się na wymioty.
- To by wyjaśniało, dlaczego Henryk przysłał nas do lady
Marianny i jej syna.
Art wysunął się z łoża i przyniósł dzban oraz dwa kubki. Nalał
piwa i obydwaj sobie pociągnęli.
- Sądzisz, że Henryk ma zamiar zabić chłopca?
- Ryszard miał innych bękartów i Henryk wcale nie kazał ich
zabijać. - Art spojrzał na Griffitha i Griffith przyznał:
- Tak. Ale wcale ich dobrze nie traktował.
- Do kaduka! Wcale mi się to nie podoba. Wygląda zbyt prosto i
łatwo. Lady Marianna ma dziecko z Ryszardem, Wenthayen
odkrywa prawdę i dostrzega szansę zostania regentem. - Art wypił
resztkę piwa. - O ile umieści Lionela na tronie.
- Dlatego wynajmuje płatne wojsko i spiskuje z Irlandczykami,
by odsunąć Henryka od władzy. - Griffith łyknął piwa i krzywiąc
się odstawił kubek. - A może po prostu planuje powstanie, które
miałoby ukryć jego knowania?
- Tymczasem Henryk odkrywa prawdę na temat ojca chłopca,
dowiaduje się o planach Wenthayena i wysyła nas, abyśmy
pilnowali lady Marianny i Lionela, doskonale zdając sobie sprawę,
że być może będzie nam musiał wydać rozkaz zabicia chłopca.
- Nie mógłbym zabić chłopca i Henryk o tym wie, i tu kryje się
brak sensu w naszych domysłach. - Griffith zwinął dłoń w pięść.
- Dlaczego Henryk nie powiedział mi, czego się obawia? Czegoś
tutaj nie rozumiemy.
Nagle usłyszeli lekkie kroki. Rozejrzeli się dookoła trzymając
sztylety w pogotowiu.
Pomiędzy schodami a łożem stała Marianna.
- Odłóżcie sztylety. Nie zrobię wam krzywdy.
Jej głos brzmiał stanowczo, ale wysoka sylwetka chwiała się jak
wierzba na wietrze. Nadal miała na sobie suknię, ale na ramiona
zarzuciła wełnianą chustę, a falbany jej czepca drżały tak jak ona.
Griffith stłumił instynktowną chęć walki i spojrzał na Arta.
Obydwaj schowali sztylety do pochew i zwrócili się ku Mariannie
z identycznymi, jak sądzili, chłopięco niewinnymi uśmiechami.
- Marianno, dziewczyno, zaskoczyłaś nas - rzekł Art.
- Stare nawyki - wyjaśnił Griffith klepiąc poduszkę, pod którą
ukrył nóż.
- Usłyszałam głosy i pomyślałam... - Poruszyła bosą stopą na
zimnych deskach podłogi.
- Jasne, cieszymy się, że przyszłaś. - Art mrugnął swym jedynym
okiem, co wywołało tak dziwaczny efekt, że Marianna
uśmiechnęła się przelotnie. - Hmm... czy chcesz porozmawiać na
ten sam temat czy na jakiś inny?
- Nie bardzo rozumiem, o czym rozmawialiście. Znowu
mówiliście po walijsku.
- Tak - zgodził się z zapałem Griffith.
- To była tylko nudna dyskusja o wyższości walijskiego piwa nad
angielskim. - Art napełnił odstawiony kubek Griffitha i podał go
Mariannie. - Musi pani spróbować, zanim wyrazi pani opinię.
Przybliżyła się spoglądając na kubek i Art roześmiał się z
przyjemnością.
- Byłoby nieuczciwe decydować nie spróbowawszy, ale przekona
się pani, co czyni mężczyzn silnymi, a kobiety pięknymi, gdy
popróbuje pani walijskiego piwa.
Postąpiła bliżej.
- Ale to jest piwo angielskie. Jak będę mogła porównać? Art
potarł czoło dłonią, jakby wcześniej ta trudność nie postała mu w
głowie.
- Będziesz musiała pojechać ze mną do Walii, dziewczyno, żeby
się przekonać. Spodoba ci się tam. Góry są strome i piękne, a
króluje nad nimi szczyt Snowdon. Ludzie są miii i hojni, pełni
poezji i pieśni. Zamek Powela leży nad skalistym wybrzeżem
Atlantyku.
O brzeg biją fale i rozbrzmiewa śpiew ptaków. Tak, milady,
musisz z nami pojechać do Walii.
Griffith patrzył, jak waha się przed uczynieniem ostatniego
kroku, ale lęka się konsekwencji.
I wcale nie chciał, by go wykonała.
Artowi łatwo zachęcać ją, rzucając wyzwania i rozśmieszając.
Art nie dostrzegał chusty udrapowanej wokół ramion i nie
wyobrażał sobie, jak mogą wyglądać jej rude włosy, kiedy je
rozpuści. Nie obserwował jej giętkich, smukłych dłoni i nie starał
się sobie wyobrażać, jak obejmuje nimi słodkie, walijskie
maleństwo. Nie spoglądał na jej nagie wąskie stopy i nie
wyobrażał sobie, że kładzie je na jego nogach podczas chłodnych
zimowych nocy. Art nie wyobrażał sobie tych wszystkich
przyjemności, o których myśli mężczyzna pragnący kobiety na
żonę.
Ale Art wiedział, o czym myśli Griffith, i miał zamiar zrobić
wszystko, by jego pan nie mógł się tego wyprzeć.
Marianna nadal przyglądała się kubkowi z piwem. Wydawało się,
że wrosła w podłogę, i Art nie chciał już dłużej czekać. Podszedł
do niej, zacisnął jej dłonie na kubku i zachęcił:
- Pij.
- Nie mogę - odparła. - Zimno mi.
- Dziewczyno, ty drżysz - zauważył Art i pośpiesznie ruszył w
stronę kominka.
Drżała. Griffith także to zauważył. Wstrząsały nią fale dreszczy.
Widać było, że chce zapanować nad swymi uczuciami,
powstrzymać je. Chwycił ją za nadgarstek i poczuł, że jej dłoń
drży w jego ręce. Zagryzła wargi. Spojrzała na niego i odwróciła
wzrok.
Jego dzielna, zuchwała Marianna bała się.
Nie zdając sobie z tego sprawy, osłabił uścisk i odezwał się nieco
łagodniejszym niż zwykle tonem:
- Czym się martwisz, kochanie?
Spojrzała na jego ciało okryte kocami, na nagą klatkę piersiową,
a wreszcie twarz.
- Ja... och, dziecko zasnęło, a ja nie chcę go budzić, więc...
Zaczynał rozumieć, ale zachęcał ją” by sama to powiedziała.
- Dlaczego chciałaś obudzić Lionela?
- Nie chciałam. Tylko go przytuliłam.
Zadrżała i Griffith widział, że gruba chusta, którą zarzuciła na
ramiona, nie jest w stanie jej rozgrzać.
- Zawinąłem w koc rozgrzany w ogniu kamień, i kładę go tutaj,
pośrodku łoża - powiedział Art, a potem zwrócił się do Marianny.
- Mam spotkanie ze słodką wdówką z pralni i muszę wyjść, ale
Griffith zajmie się panią. - Wsunął kamień między prześcieradła
i szturchnął przy okazji Griffitha. - Prawda?
- Arturze, nie odchodź - rozkazał Griffith, ale Art wysunął się z
komnaty nie oglądając się za siebie. - Przeklęty człowiek! Mam
nadzieję, że praczka wyssie go do cna.
Ręka w jego dłoni zadrżała silniej i Marianna szepnęła:
Jesteś rozgniewany.
- Nie, nie na ciebie - zapewnił ją, ale nie potrafił powiedzieć jej,
żeby usiadła na łóżku i ogrzała sobie nogi przy kominku. Z trudem
powstrzymał się, by nie ucałować jej dłoni, a lata
wstrzemięźliwości ponaglały go jak ostroga dźgająca w bok
narowistego konia. Ponuro opanował się, przypominając sobie, że
jest jeźdźcem, a nie rumakiem.
Cofając rękę Marianna rzekła:
- Ale masz rację. Nie powinnam była tu schodzić. Przepraszam.
Pozwól, że zostawię cię w spokoju.
Ucałował jej dłoń.
- Troszczę się o ciebie. Miałaś zły sen?
Nie zdając sobie sprawy z podstępu, zakryła oczy ręką.
- Okropny. Spalili moją chatę, a ja nie mogłam znaleźć Lionela, a
gdy odnalazłam ciebie, miałeś serce przebite szablą.
Złapał ją za drugą rękę i odsłonił jej oczy. Poczuł wilgoć łez.
Dojrzał je na policzkach. Usłyszał, że pociąga nosem. Objął ją w
pasie i posadził na łożu. Owinął jej przemarznięte stopy kocem,
zawiązał mocniej pasek i powiedział:
- Usiądź koło mnie.
- Dlaczego to robisz? - wybuchnęła.
- Co, dziewczyno?
- Przyciągasz ku sobie, sprawiasz, że robię, co zechcesz, mówisz
mi, co mam czynić?
Zachichotał zadowolony, że czuje jej biodro obok swego,
zadowolony, że dzieli ich prześcieradło. Popychając ją na poduszki
obok siebie, powiedział:
- Połóż się. Spostrzegłem, że nie pozostawiając ludziom wyboru,
można postawić na swoim.
- Zwłaszcza kobietom? - spytała pogardliwie.
- Zwłaszcza słabym kobietom - poprawił ją. Zanim zdążyła mu
odpowiedzieć, zapytał: - Nie mogłaś przytulić synka, więc zamiast
niego przyszłaś przytulić mnie?
Jej dreszcze osłabły. Zaczęła się wyrywać. Była przestraszona,
rozemocjonowana, wrażliwa. Każdą dziewczynę przestrzegano
przed niebezpieczeństwem odwiedzin w męskich komnatach. A
Marianna miała okazję przekonać się o tym na własnej skórze.
Dowodem był Lionel. Ale pokonała opory, przynajmniej na tyle,
by przyjść teraz do Griffitha.
Szarpana strachem, ale przyszła.
Więc on powstrzyma swoje zuchwałe żądze i ograniczy się do
czułości, za którą tęskniła.
Objąwszy ją za ramiona przycisnął jej głowę, dopóki nie spoczęła
na jego nagiej piersi. Oczywiście stawiała opór, ale nie miała
szansy wobec jego siły i własnych chęci.
- Oprzyj się o mnie - wyszeptał.
Westchnęła. Poczuł jej oddech na skórze, przygładziła dłonią
łaskoczące ją w nos kręcone włosy na jego piersi.
- Chciałam cię tylko zobaczyć - wyszeptała.
Uśmiechnął się ponad jej głową, zadowolony, że Marianna nie
może zauważyć, jak ucieszyło go to wyznanie.
- Wszystkie dziewczyny lubią na mnie patrzeć. Lecz tylko
niektóre mają przywilej dotykania mnie.
Jego żart sprawił, że uniosła głowę, ale on przytrzymał ją
łagodnie i spytał:
- Słyszysz, jak bije moje serce?
- Tak.
- Nie jest przebite na wylot. Jest wystarczająco zdrowe, by...
Pocałowała go.
Och, po prostu lekkie niewinne muśnięcie ust. Skóra na jego
piersi, nic więcej. Skóra ponad jego sercem.
Ale zerwała wędzidło powstrzymujące rumaka, który go
ponosił... nad którym on panował.
Złożyła głowę na jego piersi i Griffith pomyślał, że nie zdoła
napełnić płuc wystarczającą ilością powietrza. Mogła usłyszeć
zdradliwy galop jego serca, lecz już o to nie dbał. Wspaniałość jej
ognistych włosów zachwycała go i uniósł rękę. Dotknął jej czoła,
powoli pogłaskał po policzku. Za ich wspólnym przyzwoleniem
dłoń powędrowała dookoła ucha i w dół ku szyi. Głaskał ją po
plecach, aż po kraniec wstążki. A potem uniósł dłoń z powrotem i
zaczął wędrówkę od nowa.
- Dziewczyno, czy mówiłem ci, że masz piękne włosy?
- Nie - powiedziała ledwie dosłyszalnie, ale oddech Marianny
rozgrzał jego piersi, aż zamknął oczy z przyjemności.
- Dokąd sięgają, gdy je rozpuścisz?
- Sięgają mi do... ach...
Poklepał ją po pośladkach, a potem rozwiązał wstążkę.
- Tak właśnie myślałem.
- Mogę na nich usiąść. Byłyby dłuższe, ale...
Zdjął z jej pleców wełnianą narzutkę i pogłaskał poprzez cienki
materiał sukni, a ona odsunęła się w zakłopotaniu.
- Ale? - zachęcił ją.
- Gdy byłam dzieckiem, nienawidziłam tego koloru. Wszyscy mi
dokuczali, więc wzięłam nożyczki i...
- Jesteś zbyt impulsywna. - Zastanawiał się, skąd ma śmiałość
łajać ją, podczas gdy leżą przytuleni w jego łóżku, a potem
ostrożnie rozplótł jej warkocz.
- Być może, gdy byłam mała. W wieku pięciu lat dobrze znałam
swoje obowiązki i panowałam nad wariackimi impulsami. Mój
ojciec tego dopilnował.
Chciał ją zapytać, co doprowadziło do tego, że wylądowała na
wznak w męskim łóżku, ale wyczul jej gniew i niepokój i nie
chciał poświęcać ciepła i miłej pogawędki, z której tak wiele się
dowiadywał. Może zbliżyła ich tylko ciemność, osamotnienie,
niecodzienność sytuacji, lecz nareszcie rozmawiali.
Nie prychali na siebie, nie warczeli, lecz wymieniali informacje -
i to mu się podobało.
- Twój ojciec?
- Tak, zanim umieścił mnie u boku Elżbiety, osobiście wdrożył
mnie do wypełniania obowiązków wobec osoby zwierzchniej.
- Osobiście?
- Tak - zaśmiała się. - Ale bynajmniej nie z powodu
szlachetności, zapewniam cię. Tylko po to, by podnieść rangę
własnej rodziny. Ród Yorków wydawał się wtedy zapewniać
bezpieczeństwo. Będąc wobec niej całkowicie lojalna miałam stać
się dla Elżbiety niezbędna i tak się stało.
- Zrobiłaś to dla swojej rodziny?
- Dla Elżbiety - poprawiła go. - Pokochała mnie bardziej niż
siostrę.
- A twój ojciec nie kocha cię ani trochę.
- Ojciec kocha mnie na tyle, na ile potrafi, być może wcale.
Przeczesując jej włosy palcami rzekł:
- Dobrze znosisz ten brak uczucia.
Wzruszyła ramionami:
- Nie odczuwamy braku czegoś, czego nie zaznaliśmy.
Griffith zamyślił się wspominając własne serdeczne stosunki z
rodzicami... Oczywiście, miała rację. Nie odczuwała cierpienia.
- Gdyby mój ojciec żywił dla mnie choć odrobinę miłości, nie
odesłałby mnie z domu i nie musiałabym stać się podporą dla
Elżbiety. - Potrząsnęła głową. - A ona była bardzo impulsywna.
Dla miłości była w stanie zrobić wszystko.
Objął ją mocniej.
- A ty co byś zrobiła dla miłości?
Czy chodziło mu o to, czy poświęciłaby siebie, aby pomóc
Elżbiecie?
Nie, brzmiało to raczej jak pytanie bardziej osobiste.
Już się rozgrzała i Griffith czuł to. Stopami dotykała kamienia, a
ciało chłonęło ciepło Griffitha. A jednak znowu przebiegło ją
lekkie drżenie. Podparła się na łokciu, by spojrzeć mu w twarz.
- Co bym zrobiła dla miłości?
Zdawało się, że odczuwała jego chęci i gestami odpowiadała na
jego nie wypowiedziane pytanie.
Pragnął, by go kochała, aby ofiarowała mu wszystko, co
kiedykolwiek dała innemu mężczyźnie, a nawet więcej.
- Nie mogę - szepnęła.
- Nie będę cię zmuszał. - Ale uwodził ją uśmiechem. Ujrzała
Griffitha w całej glorii piękna i uwielbienia.
- To będzie katastrofa.
- To będzie - roześmiał się z głębi serca - wspaniałe.
Poczuł tryumf, gdy mu odpowiedziała. Jej rozpuszczone włosy
owionęły ich powolną kaskadą jesiennych barw.
Z jej smakiem zapoznał się wcześniej, teraz chłonął zapach
Marianny. Rozchylone usta, brzoskwiniowe policzki, korzenny
zapach cedru unoszący się z długo nie używanej sukni. Odgłos
narzutki spadającej na podłogę, szelest rozplątywanych wstążek,
jędrne, długie, silne nogi, którymi odrzuciła suknię, płomienne
włosy na łonie.
- Jeżeli to są wrota piekieł - mruknął - to chcę umrzeć bez
rozgrzeszenia.
Zaśmiała się ochryple, zadowolona i oczarowana.
- Ty także mi się podobasz. Włosy na piersi i... całe twoje
owłosienie jest czarne. - Pogłaskała go po głowie. - A te są
ciemnobrązowe. Czy barwisz je sokiem z orzechów?
Nie pamiętając ich pierwszego spotkania zaprotestował:
- Nie.
Jej wybuch śmiechu wrócił mu pamięć i Griffith ukarał ją
pocałunkiem, który zaczynał się na ustach, a potem ześlizgiwał się
powoli i ostrożnie, przez całe ciało, aż ku czubkom palców u stóp.
Nie był to pokaz sztuki miłosnej. Ledwie musnął miejsca, które
łaknęły jego pieszczoty - miała to być przede wszystkim kara. Ale
Marianna nie zorientowała się, że ją oszukał. Zdusiła poduszką
łagodne jęki, zacisnęła pięści na prześcieradłach, wygięła się w
łuk, co zdradzało niewinność, której jej poprzedni kochanek nie
zbrukał, i Griffith zebrał się w sobie, by uczynić ten raz pierwszym
i doskonałym razem.
- Nie trzeba... - zaprotestowała.
- Zaniedbywać twojego zaplecza? Masz rację. - Przekręcił ją na
brzuch i zabrał się do karku.
Była zadowolona i okazała mu to siłą uścisku, gdy ułożył ją z
powrotem na plecach. Całym ciałem przydusił ją do materaca, aby
okazać jej ciału, że bierze ją w posiadanie. Wsunął dłonie we
włosy rozsypane po obu stronach głowy Marianny, przytrzymał
mocno i rzekł:
- Jesteś moja.
Jak i poprzednio odezwała się:
- Tylko w tej chwili.
Nie była to odpowiedź, której pragnął. Chciał jej powiedzieć, że
to, co się w nim rozpaliło, będzie płonęło zawsze, ale ujrzał w
twarzy Marianny, że wraca do przytomności.
Poczuł, że ogarnia go nieopanowana, rozpaczliwa żądza.
Wiedział, i me była to próżność, że mógłby wzbudzić w niej takie
samo pożądanie, tę samą rozpacz, bo chociaż nie był najlepszym
kochankiem na świecie, był stworzony na jej partnera.
Pomimo że trzymał ją w mocnym uścisku, powiedział:
- Obejmij mnie. Nauczę cię...
Wszystkiego.
Pocałunkami, które doprowadzały ją niemal do płaczu, pokazał
jej najwrażliwsze miejsca na ciele. Uczył ją, dopóki nie
zapomniała o wszystkich swoich zahamowaniach i rozsądku.
To było czyste i proste uwielbienie. Ręce Marianny zsunęły się z
ciała Griffitha. Spoglądała ze zdumieniem, onieśmielona i
przytłoczona, sprawiała, że czuł się jak pan stworzenia. Kierował
nią jak niedoświadczoną dziewicą, a ona tak właśnie reagowała,
gdy zaczął w nią wchodzić.
- Tak tam ciasno - szepnął. - Jesteś taka spięta.
Poczuł przeszkodę, lecz pragnienie rozkoszy pozbawiło go
rozsądku. Po plecach przebiegły mu dreszcze, starał się opanować.
Pocałował ją namiętnym pocałunkiem, pogładził piersi Marianny,
które okazały się bardzo wrażliwe, i zaczął pieścić miejsce,
którego dotychczas nie dotykał.
Zostawił je na koniec, aby tę ostateczną zmysłową przyjemność
doprowadzić do granic wytrzymałości.
I tak się stało.
Jęknęła z głębi piersi. Dyszała, wiła się, podskakiwała pod nim, a
mięśnie wewnątrz pochwy wciągały go.
W końcu stało się tak, jak sobie wyobrażał, ale chyba zupełnie
oszalał, bo byłby przysiągł, że przebił się przez błonę dziewiczą.
Jęczała i były to jęki wyrażające ból, a nie namiętność. Griffith
wycofał się, by popatrzeć.
Wykrzywione usta, zalana łzami twarz, zaciśnięte powieki
powiedziały mu wszystko.
Marianna była dziewicą.
Wszyscy święci, ona była dziewicą.
Rozdział dziewiąty
Usiłowała stłumić jęki, ale było za późno.
Co ona uczyniła? Matko Boska, cóż ona najlepszego uczyniła?
Czy on się domyślił?
Czy mogła to ukryć?
Otworzyła oczy i spojrzała na Griffitha.
Griffith spojrzał na nią. Był wściekły. Jego spojrzenie nie było
przyjazne. Było gorące. Tak, straszliwie gorące. Ale potem
uśmiechnął się szeroko i rzekł:
- Zadałem ci ból, lecz, kochanie, to było nie do uniknięcia.
Teraz... teraz pokażę ci prawdziwą przyjemność.
Gdy skończyli, łoże było w całkowitym nieładzie. Poduszki
zniknęły, prześcieradła były pościągane, a koce skopane. W
pokoju panował chłód. Marianna nie odczuwała go, bo aby
zrekompensować pierwsze rozczarowanie, Griffith dał jej
prawdziwą rozkosz.
Więcej rozkoszy, niż mogła znieść.
Marianna nie była w stanie przyjść do siebie, była niczym witraż,
który rozpadł się na kawałki.
Lecz Griffith nie dawał jej czasu na rozmyślanie. Nachylił się nad
nią i głaskał po szyi, dopóki nie otworzyła oczu, a wtedy
zażartował:
- Na nic wszystkie te lata jazdy okrakiem.
Czuł zadowolenie. Marianna nie wiedziała wiele, ale tego była
pewna. Gdy schyliła się po koc, aby się okryć, Griffith
powstrzymał ją.
- Co masz na myśli? - spytała drżącym głosem.
Uśmiechnął się znowu.
- Jazda konna okrakiem nie pozbawiła cię dziewictwa.
Drgnęła nerwowo.
- Wiem - powiedziała przeciągając to słowo.
Znowu sięgnęła po koc. A on po raz wtóry powstrzymał ją.
- Zimno mi - poskarżyła się.
- Ja cię okryję.
Ale nie miał na myśli koca. Wsunął ją pod siebie, a jego ciało
paliło ją tak jak jego oczy. Zdławiła strach, gotowa ponieść skutki
własnej głupoty, lecz nie namiętności.
- Opowiedz mi jeszcze raz, jak doszło do tego, że masz Lionela -
rozkazał.
Przyłożył dłoń do jej ust, by czuć ich ruch, gdy będzie mówiła.
Odezwała się, ale nic mu nie wyjaśniła.
- Nigdy ci o tym nie opowiadałam.
Jej wykręt rozgniewał go jeszcze bardziej i wciągnął ją głębiej w
materace.
- A więc po prostu nędznie mnie okłamałaś. Jaka jest prawda?
- Nie mogę wyjawić prawdy. Oddałam ci siebie. Nie żądaj
więcej.
- Nie dałaś mi siebie. Dałaś mi swoje ciało, i choć jest piękne, to
nie dosyć. - Przyciskając palce do jej skroni, wyszeptał: - Chcę
tego, co masz tutaj. Chcę poznać umysł i duszę lady Marianny
Wenthayen.
- Nie możesz. Wkrótce odejdziesz, a ja tu pozostanę. - Potrząsnął
głową, więc spytała: Zaprzeczasz?
- Chcę powiedzieć, że zostanę tu zgodnie z rozkazem mego pana,
miłościwego króla Henryka.
Spocone dłonie Marianny ześlizgnęły się po ciele Griffitha, gdy
spróbowała go posadzić. Ale on sam posłusznie usiadł. Był
całkowicie, wspaniale nagi: mięśnie i skórę miał poprzecinane
rozrzuconymi tu
i tam bliznami starymi i nowymi. On także przypatrywał się jej,
gdy siadała, i tym razem nie powstrzymał jej, gdy sięgnęła po koc.
Ale potrzeba okrycia kocem okazała się słabsza niż potrzeba
zrozumienia Griffitha. Wyszeptała z pełną niedowierzania trwogą:
- Chcesz powiedzieć, że król Henryk kazał ci przebywać blisko
mnie?
- W liście, który mi przesiał, rozkazał, bym tu pozostał i pilnował
ciebie i Lionela.
Wolałaby, żeby ją uderzył. Nie mogła znieść myśli, o tym, że
została oszukana, że okazała się głupia, że zakpiono z jej miłości.
- Przyjechałeś tu, aby mnie szpiegować?
- Przyjechałem, aby przewieźć złoto od żony Henryka, dla jego
byłej damy dworu, a potem okazało się, że mam chronić ją i jej
syna.
- Szpiegować mnie? - Rozpalone policzki boleśnie ją zapiekły.
- Tak samo jak mój ojciec?
- Ochraniać cię...
- Inna nazwa dla tej samej czynności. - Oczy jej napełniły się
łzami. - Pluję...
Zakrył jej usta, gdy miała zamiar wprowadzić słowa w czyn, i był
równie jak ona rozwścieczony.
Nie prowokuj mnie, moja panno. Okłamujesz mnie od pierwszej
chwili, a twoje święte oburzenie kłóci się z krwawymi plamami na
prześcieradle. Nie jesteś tą, za którą się podajesz.
Odtrąciła jego rękę.
- Jestem.
- Nie jesteś matką Lionela.
Z jeszcze większym przekonaniem powtórzyła:
- Jestem.
Niecierpliwym ruchem odgarnął sobie włosy z czoła.
- Narodziny z dziewicy zdarzyły się prawie tysiąc pięćset lat
temu i powiadam ci, że dziecko, które śpi na górze, nie zostało
zrodzone z twego ciała.
Chłód panujący w pokoju ostudził jej gniew i sprawił, że dotarło
do niej niebezpieczeństwo grożące Lionelowi. Pozwoliła omamić
się przez czułe słówka, ciepło, łagodny dotyk i głęboki glos.
Oddała się mężczyźnie, któremu, jak sądziła, mogła zaufać, a on
właśnie okazał się niegodny zaufania.
- Nie masz pojęcia, o czym mówisz.
- Chcę ci przypomnieć, że jestem jedynym mężczyzną, który wie,
co mówi, jeśli rozmowa dotyczy ciebie.
Złapała go za ręce i ścisnęła tak mocno, że zatrzeszczały kości i
ścięgna.
- Jeżeli piśniesz choć słówko na mój temat...
Szybko wyswobodził ręce i przytrzymał jej dłonie.
- Powiedziałem, że będę cię chronił, a rozmowa o tym byłaby dla
ciebie, i obawiam się, również dla Lionela, złą przysługą. Ale
musisz uwierzyć we mnie i moją opiekę, aby stała się ona
skuteczna.
Jego upór doprowadzał ją do szaleństwa.
- Mieć zaufanie do ciebie? Ufać tobie? Nie życzę sobie twojej
opieki. Nie potrzebuję twojej obrony. Nie przyjęłabym pomocy od
jednego z fagasów Henryka...
- Nawet jeśli od tego zależałoby bezpieczeństwo Lionela?
Siedziała nieruchomo, z rozchylonymi ustami, i Griffith pochylił
się, by ją pocałować. Pierwsza fala gniewu już go opuściła,
wyparta przez przyjemniejsze odczucia.
- Potrzebujesz pomocy, miła, nawet jeśli nie chcesz się do tego
przyznać. Twój ojciec snuje jakieś plany.
Spojrzała na niego zaniepokojona.
- Jakie plany?
- Czy nigdy me uderzyła cię liczba najemników, których
utrzymuje twój ojciec?
- Wenthayen nigdy nie okazywał zainteresowania moją... moją
osobą.
- Nie, nie... twoją - przedrzeźniał ją Griffith. - Ale czyż można
znaleźć bezpieczniejsze miejsce dla królewskiego syna? - Jej pełen
przerażenia wzrok powiedział mu więcej, niż miała zamiar
wyjawić.
Griffith poznał prawdę, jeśli nie dokładnie, to w najogólniejszych
zarysach. Przyciągnął Mariannę do siebie i ułożył pomimo
bezcelowych prób oporu.
- Och, dziewczyno. Zostań tu i śpij obok mnie. O poranku
wszystko okaże się łatwiejsze. Porozmawiamy i przekonasz się, że
mam rację.
Zaniepokojony jej biernym przyzwoleniem, ułożył koce i okrył ją
po szyję.
- Porozmawiamy rano - powtórzył.
Namiętność i gniew już go opuściły, pozostawiając go
odprężonym i odświeżonym. Tak dobrze nie czuł się od wielu lat.
Tak dobrze nie czuł się jeszcze nigdy i nie mógł się nadziwić tej
cudownej kobiecie. Jego kobiecie. Jego miłości.
Zwinęła się jak dziecko, a on głaskał ją, starając się dotykiem
rozbudzić w niej zaufanie do niego, do nich. Spod koców, które ją
okrywały, usłyszał:
- Ale ja ciebie nie znam.
Zaśmiał się.
- Poznałaś mnie lepiej niż jakakolwiek kobieta w ciągu ostatnich
dwóch lat.
- Tylko głupcy sądzą, że mężczyźnie, z którym dzieli się łoże,
można zaufać.
Przytulił ją do siebie.
- Więc nazywaj mnie głupcem.
Jestem głupcem! - ryknął Griffith po walijsku i jego grzmiący
głos odbił się echem w wieży. - Szalonym bełkoczącym głupcem!
Art zaciągnął go z powrotem do komnaty hrabiny.
- Święty Dawidzie, ratuj nas! Człowieku, nie ogłaszaj tego
całemu światu!
Griffith zatrzasnął drzwi, które omal nie wypadły z zawiasów.
- Dokąd mogła pójść? Na dodatek z dzieckiem?
- I ważniejsze pytanie: dlaczego odeszła? - zapytał Art
oskarżycielskim tonem i Griffith zbliżył twarz do jego twarzy.
- Bo zrobiliśmy to, do czego nas zachęcałeś.
Art wybuchnął gniewnie:
- Potraktował ją pan tak strasznie, że aż uciekła?
- Och, Arturze! - Griffith zacisnął pięści. - Och, Arturze, czy
zdajesz sobie sprawę, że miałbym ochotę skręcić ci kark?
Traktowałem ją lepiej, niż na to zasługiwała. Nie zapomni mnie
przez długi czas. Prawdę rzekłszy... - przeszedł się po komnacie -
nie zapomni mnie nigdy.
- Pyszałek! - wrzasnął Art.
- Wcale nie - odparł Griffith. - Sam mi powiedziałeś, że kobiety
nie zapominają swego pierwszego kochanka.
- Tak, pamiętam, że to mówiłem, ale... - Art zamilkł i
wytrzeszczył oczy. - Co pan mówi?
Griffith podszedł do Arta, złapał go za poły kaftana i uniósł nad
podłogę.
- Mówię, że nie musimy zastanawiać się, kto jest ojcem Lionela,
lecz kto jest jego matką.
Art poruszał bezgłośnie wargami, a wreszcie wydał z siebie długi
cichy gwizd.
- A więc to tak?
- Tak. Właśnie tak.
Art wyrwał się z uścisku Griffitha.
- Powinien pan mieć specjalne względy dla dziewicy. Czy był
pan szczególnie ostrożny?
Griffith roześmiał się gorzko i nachylił się, by wyjrzeć przez
okno.
- 0, tak. Otoczyłem ją szczególną opieką.
Art otworzył szafę i wyrzucił ubrania Griffitha.
- Gdzie zaczniemy szukać?
- Nie wiem. Spójrz! - Griffith podniósł suknię Marianny. -
Zostawiła wszystko. Spójrz! - Wskazał na kominek. - Nawet swoją
szablę.
Art usunął klingę spośród szczap drewna. Otarł ją szmatą i oparł
o kominek.
- Może po nią wróci - powiedział.
Griffith wspiął się na drabinkę, wiodącą ku klapie w suficie, i
zawołał po angielsku:
- Cecylio, zejdź do nas! Zejdź tu natychmiast!
W otworze ukazała się jasnowłosa Cecylia, co wskazywało na to,
że podsłuchiwała, i Griffith poczuł ponurą satysfakcję na myśl, że
dziewczyna nie rozumie po walijsku ani słowa. Wskazał jej
miejsce przed sobą i Cecylia szybko zeszła na dół.
- Słucham pana, milordzie.
- Kiedy pani odeszła?
Cecylia zamrugała oczami.
- Odeszła?
Art odezwał się po walijsku:
- Tak, i dobrze o tym wiesz, ty dziewko.
Cecylia spojrzała na niego, ale Art był zajęty wpychaniem ubrań
do skórzanych juków i nie uniósł głowy.
- Chyba słyszałam coś koło północy - przyznała.
Griffith poczuł, że świerzbi go ręka. Nie lubił małych,
głupkowatych służących, zwłaszcza takich, co kłamią, gdy prawda
mogłaby okazać się pomocna.
- Dlaczegoś jej nie zatrzymała?
Skierowała na niego szeroko otwarte niebieskie oczy.
- Myślałam, że to sen. Moja pani nigdy przedtem mnie nie
opuszczała.
- Nie? - warknął Griffith. - Nigdy?
Oczy Cecylii zasnuły się łzami.
- Lady Elżbieta musiała pójść na wygnanie i lady Marianna nie
chciała, bym pojechała wraz z nimi.
- Dlaczego?
- Bo chciała, abym sobie znalazła męża na dworze.
- Nie o to chodzi - pohamował gniew Griffith. - Pytam, dlaczego
lady Elżbieta poszła na wygnanie.
- Z powodu pogłosek, że ma poślubić króla Ryszarda.
Art przerwał pakowanie.
- Kiedy poszła na wygnanie? - zapytał Griffith.
- Dwa lata temu. Wtedy... - zaczerwieniła się - gdy lady Marianna
powiła Lionela.
Art wrócił do pakowania.
Griffith otarł pot z czoła.
- A więc słyszałaś, że lady Marianna wychodzi o północy.
- Nic nie słyszałam - odparła Cecylia. - Nie słyszałam nic a nic.
- Słyszała zbyt wiele - skomentował Art po walijsku.
Cecylia z wściekłością zwróciła się do Arta:
- Nie wiesz, co mówisz, a ja powiadam prawdę. Nie wiem, dokąd
poszła lady Marianna, nie wiem kiedy ani dlaczego. Ale jestem
pewna, że - uniosła się i spojrzała na Griffitha - że ktoś tutaj
dobrze wie.
Art poskrobał się po siwym zaroście i rzekł, tym razem po
angielsku:
- To może być prawda.
Rozzuchwalona Cecylia zwróciła się do Griffitha:
- Jeśli pan zhańbił lady Mariannę po raz wtóry, Wenthayen zabije
was obydwoje. Jeszcze jedno dziecko całkowicie zniszczyłoby
jego plany względem córki.
Walijski, jakim posługiwał się Art, brzmiał lirycznie, ale treść
jego wypowiedzi wcale taka nie była:
- Ty także nosisz dziecko pod sercem. Wkrótce sama będziesz
miała wielkie brzuszysko.
Griffith przyjrzał się brzuchowi Cecylii i spojrzał na Arta.
Art skinął głową.
- Znam się na tym. Za dwa tygodnie każdy łatwo pozna.
Cecylia zarumieniła się pod ich spojrzeniami, a jej ręka spoczęła
na brzuchu, zdradzając prawdę.
- A więc nie wiesz, kiedy twoja pani wyszła? - zapytał Griffith.
- Czy wiesz, dokąd mogła się udać?
Cecylia odparła posępnie:
- Prawdopodobnie ukryła się gdzieś w zamku. Odeszłaby tylko
wtedy, gdyby obawiała się, że Lionelowi grozi niebezpieczeństwo.
- A gdyby się obawiała?
- Wtedy uciekłaby tak daleko, jak tylko możliwe. Do lady
Elżbiety, tak myślę - wymamrotała Cecylia.
Griffith wskazał jej drzwi:
- Idź prędko śniadać i nie opowiadaj nikomu o zniknięciu lady
Marianny.
Cecylia wybiegła z komnaty i obaj mężczyźni powrócili do
języka walijskiego.
- Ciekawe jak długo potrwa, nim dowie się cały zamek? -
zastanawiał się Art.
- Niedługo.
- Myśli pan, że Marianna jest w zamku?
- Nie sądzę.
- Sądzi pan, że wróciła do lady Elżbiety?
Griffith potrząsnął głową z namysłem.
Art ściszył głos, nie ufając, że walijski zapewnia im całkowite
bezpieczeństwo:
- Elżbieta jest jego matką, prawda?
- Tak podejrzewam. - Griffith zaczął wspinać się po schodach.
- Chodźmy sprawdzić, czy Marianna pozostawiła jakieś
wskazówki.
Sir Adrian Harbottle zasiadł w kwaterze najemników,
rozmasował barki i uśmiechnął po raz pierwszy od czasu spotkania
z lady Marianną. Był to jego pierwszy uśmiech, odkąd Griffith
wykręcił mu prawe ramię, aż kość wypadła ze stawu, czyniąc go
bezużytecznym, obolałym i pozbawionym dochodów.
Cledwyn uśmiechnął się także. Z tego samego powodu i równie
uprzejmie.
Suka i szczenię zniknęły.
Wymknęła się o świcie, ubrana w męski strój i pozostawiając
ślad, który mógł odnaleźć nawet głupiec. Ich pierwszym impulsem
było wyśledzenie jej od razu, dla przyjemności zemsty, lecz
zdrowy rozsądek nakazywał zaczekać. Marianna znajdowała się na
razie zbyt blisko zamku Wenthayena. Co gorsza, Griffith nie
pozwoliłby im na żaden gwałt, a obydwaj mieli już okazję
przekonać się, jak bardzo może być niebezpieczny.
Toteż zatarli ślady, sporządzili kilka fałszywych i czekali, aż
rozpocznie się pościg.
- Będziemy mieli nie lada uciechę - rzeki Cledwyn.
Harbottle uśmiechnął się raz jeszcze.
0, tak. Naprawdę nie lada uciechę.
Marianna rozejrzała się po polanie. Spojrzała na ślady, które
pozostawiła za sobą. Zsunęła się z siodła wraz z Lionelem, którego
przytroczyła do siebie rzemieniem. Zanim rozwiązała rzemień,
Lionel wysunął się sam i upadł na twarz. Nie zdążyła obejrzeć jego
obrażeń, a już umknął jej po świeżej wiosennej trawie.
- Nie oddalaj się, Lionelu! - zawołała.
- Nie!
Zmrużyła oczy od słońca i zdjęła najcięższy z przytroczonych do
siodła worków, żeby nie ciążył koniowi, gdy będzie się pasł.
Dwa lata oczekiwań na pierwsze słowo Lionela, a teraz po
upływie zaledwie jednego dnia miała zupełnie dosyć, ale była
nazbyt zmęczona i przestraszona, by żądać od niego
posłuszeństwa. Lionel nie lubił cienistych zakątków. Przekonała
się o tym podczas poprzednich popasów. Nie straci go z oczu.
Stracić z oczu. Okropna myśl. Ktoś nie tracił ich z oczu.
Namacała dobrze naostrzony nóż kuchenny, który miała u pasa, i
dotknęła szabli u siodła. Wolałaby swoją własną szablę. ale
zabranie jej okazało się niemożliwe. Pozostała wśród szczap
drewna w niższej
komnacie, nazbyt blisko Griffitha. Zamiast niej zabrała szablę z
obfitej kolekcji broni Wenthayena.
Gdyby umiała posługiwać się procą lub łukiem, czułaby się o
wiele bezpieczniejsza. Nie niepokoiłaby się o chłopca ani o skarb
umieszczony w skórzanym woreczku i przymocowany do nogi.
Pocieszała się jednak, że nie potrzebuje takiego arsenału. Wreszcie
udało się jej zgubić tego, kto podążał jej śladem.
Początkowo obawiała się, że to Griffith. Bo to mógł być Griffith.
Nie zdziwiłaby się, gdyby to był Griffith. Ale nie miała ochoty na
spotkanie z Griffithem, zwłaszcza po tym, co wydarzyło się
ostatniej nocy. Po bólu i ekstazie, jakich z nim doznała.
A potem doszła do wniosku, że Griffith nie przemykałby się za
nią niczym złodziej. Nadjechałby otwarcie i zażądał
wytłumaczenia. Byłby zły, oburzony, obrażony i upierałby się, by
postąpiła zgodnie z jego rozkazami, ale nie skrzywdziłby jej. Z
całą pewnością nie skrzywdziłby jej ani Lionela.
A takiej pewności nie mogła mieć co do nikogo innego. Kto więc
ją ścigał? Jakiś sługus jej ojca? Ktoś, kto jej źle życzył?
Przysiadła pod drzewem i odkorkowała flaszkę z wodą.
- Lionelu, chodź się napić.
Marianna przycisnęła dłoń do żołądka i napiła się wody, mając
nadzieję, że ulży to jej bólowi. Bardzo się bała, bo wielu ludzi
mogłoby jej źle życzyć.
Ten głupiec, sir Adrian Harbottle.
Król Henryk Tudor.
Jej ojciec, hrabia Wenthayen.
Oskarżenia Griffitha przeraziły ją minionej nocy. Czy Wenthayen
rzeczywiście wynajął płatnych żołnierzy ze względu na Lionela?
Jeżeli tak uczynił, zrobił to nie zapytawszy jej o zdanie. I jeśli
nawet Marianna chciałaby skorzystać z pomocy Wenthayena, to
pod warunkiem, że to ona będzie podejmować decyzje. Pragnęła
być znowu ważna. Pragnęła panować nad sytuacją.
- Nie.
Nagle okazało się, że nie panuje nad sytuacją. Oszustwa, których
tajemnicy strzegła, wyszły na jaw. Krążyły po całym królestwie i
nie wiedziała nawet, dokąd dotarły i kto o nich wie.
Griffith miał rację. Lionel był synem króla, a królewskie dziecko
stanowiło łatwą zdobycz dla tych, którzy pragnęli władzy.
Dlatego teraz zacierała ślady, kluczyła, nasłuchiwała, rozglądała
się i tłumiła dłonią okrzyki Lionela.
Zgubiła ich. Była pewna. Tylko że... czasami wydawało jej się, że
słyszy ciche stąpanie i dyszenie.
Miała dobrego konia: posłusznego, wystarczająco silnego, by
podążać przez zdradliwe drogi, dość szybkiego, by pozostawić za
sobą pogoń.
Ale nie mogła wykorzystać należycie jego prędkości, bo zbyt
często musiała się zatrzymywać. Podróż w towarzystwie
niesfornego dwulatka przekraczała zasoby jej i, jak sądziła, także
jego cierpliwości.
- Lionel! - zawołała. - Spójrz na wiewiórkę na tym drzewie.
Spojrzał w górę, klasnął, a wiewiórka zniknęła; chłopiec
wykrzyknął:
- Nie!
Gdy wyniosła Lionela z pokoju, gdzie spał u boku Cecylii, był
głęboko uśpiony. Zaniosła go do stajni. Nie drgnął nawet, gdy
Marianna namawiała wartownika Billy”ego, aby opuścił most
zwodzony i pozwolił jej odjechać. Ale były to ostatnie chwile
spokoju.
Obudziły go promienie słońca i natychmiast był gotów do
badania nowych miejsc. Głośno protestował, gdy mu na to nie
pozwoliła. Nie chciał jechać konno, chciał biegać na własnych
nogach. Nie chciał przyglądać się drzewom, chciał ich dotykać.
Nie chciał jeść suszonego mięsa, chciał jeść zaschnięte błoto.
Chciał zsiadać z konia, a ona pozwalała mu na to rzadziej, niż
tego pragnął. Rozdarta między szaloną chęcią ucieczki i żądaniami
chłopca, Marianna straciła pewność siebie.
Ujrzawszy czerwonawą sylwetę czworonożnego stworzenia o
wielkich rogach, krzyknęła:
- Lionelu, spójrz szybko. Jeleń!
Lionel odwrócił się i patrzył wszędzie, tylko nie w kierunku
ukrytego wśród drzew jelenia.
- Tam - pokazała mu, ale jeleń zadarł ogon i zniknął. - Uciekł.
- Nie - stwierdził stanowczo Lionel.
Dlaczego Henryk przysłał Griffitha? Jak wiele wiedział? Drżała
wtedy ze strachu, obawiając się zdemaskowania prawdy. Ale noc
poślubna minęła i najwyraźniej nic złego nie zaszło. Czyżby
Henryk nic nie zauważył? Czyżby był aż tak głupi, że nie wiedział,
jaka jest różnica między dziewicą a kobietą oczekującą dziecka?
Czyżby był aż tak zaślepiony namiętnością, że nie domyślił się, że
jest oszukiwany? Czy też chciał za wszelką cenę utrzymać tron i
dlatego zachował spokój i robił Elżbiecie wyrzuty w samotności?
- Lionelu, nie jedz chrabąszczy!
Spojrzał na nią sponad posiłku składającego się z jakichś żuków.
Z ust wystawały mu czułki owada.
- Nie!
Marianna wstała i podeszła do niego.
- Tak! Wypluj to!
- Nieee!
Żuk skorzystał z okazji, że Lionel otworzył usta, i wyskoczył,
śmiesząc Lionela i wybawiając Mariannę z przykrej sytuacji.
Zaproponowała mu chleb zamiast owadów i Lionel przyjął go,
choć niechętnie.
Patrzyła na grę świateł na jego ciemnych włosach i myślała, że
bardziej przypomina ojca, a tylko trochę matkę. Myślała o tym, jak
wiele dla niego pragnęła i jak trudno będzie jej to zdobyć. Myślała
o tym, jak bardzo był teraz pełen życia, i o tym, jak bardzo jest
prawdopodobne, że nie doczekają jego trzecich urodzin.
Wiedziała, że będzie chroniła g kosztem własnego życia, bo mimo
tego, co powiedział Griffith, Lionel był jej synem. Synem jej serca.
Griffth. Wiedział teraz zbyt wiele. Sądził, że wie wszystko, lecz
tak wcale nie było. Nikt nie znał całej prawdy, poza Elżbietą i nią
samą. Wszyscy inni, którzy znali prawdę, już nie żyli.
Dlaczego nie powiedział jej wcześniej, że Henryk wysłał go, aby
czuwał nad nią i Lionelem?
Może dlatego, że nie był to odpowiedni moment ani miejsce.
Może dlatego, że nie podobała mu się misja, którą uważał za
pozbawioną sensu. A może dlatego, że tak źle go potraktowała.
Rzuciła mu wyzwanie, kpiła z niego, wyśmiewała go. A ten
dziwny, pełen nieśmiałości flirt, zrodzony z... czego? Wiosny i
rozkwitających kwiatów? Żądzy i namiętności? Czy też po prostu
spotkania dwóch zagubionych dusz?
Uwiódł ją, a ona postąpiła wbrew przekonaniu, jakie żywiła, że
nie zrobi nic, co zagroziłoby bezpieczeństwu Lionela. Tym
bardziej bolała ją własna zdrada. Griffith został nasłany, aby ją
szpiegować, lub jeszcze gorzej, by oczekiwać rozkazu Henryka.
Rozkazu zabicia jej dziecka.
Co on powiedział?
Że Marianna musi zdać się na jego opiekę, bo od niej zależy
bezpieczeństwo Lionela. Czy oznaczało to, że Griffith będzie
chronił Lionela, jeśli będzie go przekupywała, jeśli spędzi z nim
noc? Czy o to mu chodziło? Na jak długo wystarczy taka ofiara?
Aż Marianna mu się znudzi? Dopóki nie znudzi mu się Lionel? Do
chwili gdy Henryk przyśle rozkaz zabicia. Lionela?
Do diabła z Griffithem, jego ogorzałą twarzą i umięśnionym
ciałem. Najpierw odgrywał groźnego rycerza, a następnie pokazał,
że jest wykształcony i bije w nim serce poety. Mamił ją, dopóki
mu nie zaufała, a wtedy okazało się, że jest podstępny i kłamliwy.
Gdyby zawczasu pojęła, co się dzieje, nie dałaby się zaskoczyć.
Stawiałaby opór. Nie położyłaby się do łoża Griffitha jak jakaś
łatwa kobieta, której wystarczy zapłacić.
Jak to możliwe, że coś tak cudownego okazało się tak niegodne?
Czy mężczyzna, który wymierza karę sprawiając przyjemność,
może być całkiem zły? Czy możliwe, że tak bardzo się omyliła?
Nagle uniosła głowę i rozejrzała się po polanie. Czy możliwe, by
w tak krótkim czasie Lionel tak bardzo się oddalił?
- Lionel!
Żadnej odpowiedzi.
- Lionel!
Nasłuchiwała, lecz bez skutku. Schował się. Była to ich częsta
zabawa w mniej groźnych okolicznościach, ale teraz napędził jej
prawdziwego strachu. Wesołym, śpiewnym głosem zawołała:
- Gdzie jest Lionel?
Odpowiedział jej chichot i Marianna odprężyła się. Nie zgubił
się. Nie został porwany. Teraz musiała go odszukać, podnieść,
posadzić na koniu i ruszyć dalej w wyczerpującą drogę.
- Lionel! - Ostrożnie podchodziła do syna. - Gdzie jest Lionel?
Gdzie jest Lionel? - Za każdym jego chichotem była coraz bliżej.
W ostatniej chwili nie wytrzymał i zaczął biec - prosto do
strumienia. - Och, Lionel! - krzyknęła Marianna i ruszyła za nim.
Woda przelewała jej się przez wierzch butów i moczyła
pończochy. Lionel potknął się i upadł. Wyciągnęła go z wody,
mocząc rękawy i dół płaszcza. Wyniosła go na brzeg. - Jesteś
kompletnie przemoczony - rozpaczała tuląc dygoczące dziecko. -
Mam nadzieję, że się nie rozchorujesz. Och, Lionel!
Tego już zbyt wiele. Ponad jej wytrzymałość. Opanowała łzy,
przebrała go, wylała wodę ze swych butów i wykręciła rękawy.
Zaćwierkała ze sztucznym uśmiechem:
- Czas w drogę, Lionelu.
- Nie!
Mocowała się z nim.
- Mama obwiąże cię rzemieniem i...
- Nie!
- ...i posadzi na koniu...
- Lionel nie jedzie - odparł wyraźnie.
Marianna zachwiała się. Wczoraj wymówił swoje pierwsze
słowo. Dzisiaj wypowiedział pierwsze zdanie. Przypomniała jej się
matka Griffitha, uskarżająca się na zbytnią gadatliwość syna, który
zapewniał Mariannę, że Lionel także wkrótce zacznie mówić.
Zapragnęła, by Griffith, taki za jakiego go uważała, był tutaj, bo
ptaki zamilkły, i Marianna po raz kolejny usłyszała zbliżające się
kroki.
Rozdział dziewiąty
Od siedzenia na koniu boli mnie już tyłek. W dwa dni
przeszukaliśmy połowę posiadłości Lancasterów i wszystko na nic.
- Art wskazał ręką otaczający ich ponury las. - Jedynie, co
wytropiliśmy, to ślady wiodące donikąd. Nikt nie widział lady
Marianny i jeśli chce pan poznać moje zdanie, zostaliśmy
wystrychnięci na dudków. Prawdopodobnie dziewczyna nadal tkwi
w zamku Wenthayen, ukrywając się w wygodnej komnacie z
łożem.
- Być może - mruknął Griffith. - Byłbym przysiągł że umyka
niczym spłoszona sama. Nie sądzisz, że to ktoś inny wyprowadza
nas
w pole?
- Myśli pan, że ktoś ją pojmał i śmieje się w kułak, że szukając
Marianny robimy z siebie głupców? - spytał Art rozcierając
wzmiankowany tyłek.
- Możliwe. Zaczynam sądzić, że to zupełnie prawdopodobne.
Kierując konia ku zamkowi Wenthayen Griffith powiedział:
- Wracamy. Naszą zabawę zakończymy innym razem.
Art skwapliwie podążył za nim. Był zmęczony i doskwierał mu
podeszły wiek. Griffith zaś pomyślał, że gdy napotka Mariannę,
skręci jej kark. Gdy ją napotka. I jeśli nic jej nie będzie. Czy to
normalne, że jednocześnie pragnie uciskać ją i ukarać? A może jest
to po prostu jeszcze jedna sztuczka Marianny, która ma ją
wyzwolić spod jego kontroli?
Zapyta ją, gdy ją odnajdzie. Jeżeli ją odnajdzie.
- Czy nadal masz list od Elżbiety? - zapytał.
- Niepokoi się pan o ten list? - Art poklepał woreczek zawieszony
na ramieniu pod kurtką. - Tak. Mam go nadal. Czy jest w nim coś
nakłaniającego do ucieczki?
- To zwykły, czuły list damy do przyjaciółki na wygnaniu. Nie
ma w nim nic.., chyba że ktoś wie, jak go czytać. - Griffith uchylił
się przed gałęzią i zlustrował otoczenie. Zbliżali się do drogi.
Zanim zapadnie wieczór, znajdą się wśród niezadowolonych i źle
dobranych gości Wenthayena. Będą ukradkiem poszukiwać
Marianny, a każde ich słowo będzie podsłuchiwane. Art ze swoim
przewrotnym umysłem może rzucić nowe światło na zawartość
listu Elżbiety. Światło, którego Griffith przy swoim
zaangażowaniu nie dostrzegał.
Zwolniwszy zrównał się z Artem i korzystając ze swej wspaniałej
pamięci wyrecytował:
- „Od lady Elżbiety dla jej najdroższej Siostry Serca, lady
Marianny. Życzę Ci wszystkiego najlepszego i przesyłam Ci
błogosławieństwo boskie i moje własne, zapytując najczulej o
twego syna Lionela. Modlę się, by ten list zastał go w zdrowiu i
sile, a także modlę się o długie sprawozdanie na temat jego
rozwoju i zachowania. Twoje opowieści o jego żywym umyśle i
uroku sprawiają mi wielką przyjemność, ponieważ wiem, że mój
syn Artur wkrótce postąpi jego śladem. Chciałabym, by mogli
przebywać razem, i bardzo martwię się Twoją nieobecnością, i
brak mi pociechy, którą mogłabyś mi ofiarować. Artur zapełnia
pustkę w moim sercu, która powstała po zniknięciu moich braci
oraz na skutek zdrady, która mnie otaczała. Zdradzili mnie
wszyscy oprócz Ciebie, droga Siostro.
Muszę Ci także opowiedzieć o moim drogim Panu Mężu, królu
Henryku. Często wyraża się o Tobie miłymi słowami, choć Cię nie
spotkał. Jest niesłychanie hojny i zachęca mnie, bym wysłała Ci
pieniądze, ponieważ jest Ci wdzięczny za pociechę i pomoc, którą
mi ofiarowałaś podczas dni najcięższej próby. Na pamięć
dawnych czasów, zaklinam cię, przyjmij tę sakiewkę i używaj w
miarę potrzeby na utrzymanie Twoje i Twego drogiego syna, a
mego chrześniaka, dziecka, o którym codziennie myślę, za które
się modlę”.
- Nieszczęsna lady Elżbieta - stwierdził Art, który łatwo ulegał
współczuciu. - Jest rozdarta w swym poczuciu lojalności i stara się
ostrzec lady Mariannę, by nie grzebała w odchodach, bo to może
spowodować straszny fetor.
- Sądzisz, że właśnie to ma na myśli? - Griffith poczuł, że z serca
spada mu ogromny ciężar. - Ja także myślałem, że właśnie to chce
powiedzieć, ale jestem słynny z tego, że źle odczytuję intencje
kobiet.
- Jest pan jedynym mężczyzną na świecie, któremu coś takiego
się przydarza.
- Z Marianną także postępowałem niewłaściwie.
- Gdyby mi pan nie powiedział, nigdy bym na to nie wpadł.
- Ale jeśli sądzisz, że lady Elżbieta chce powiedzieć... - Griffith
przypatrywał się uśmieszkowi na twarzy Arta. - Arturze, czy ty
sobie ze mnie żartujesz?
- Nie, milordzie, dlaczegóż miałbym to czynić? Nie śniłoby mi
się nawet - Art uchylił się przed rzuconymi weń rękawicami
Griffitha - by kpić sobie z tak szanowanego rycerza, jakim jesteś,
mój panie. Przecież, gdy pomyślę o całej mądrości, którą nosisz w
samym tylko małym palcu - Art uchylił się jeszcze raz - nie mogę
wyobrazić sobie, że... że...
Jego glos zamarł i Art uniósł dłoń, i pochylił głowę w pozie
oznaczającej, że nasłuchuje. Griffith również uniósł się w
strzemionach, usłyszał bowiem odgłos kroków. Pognał konia w
kierunku głównej drogi i ujrzał strażnika zaprzyjaźnionego z
Marianną, który podążał w ich kierunku. Billy podbiegł, spojrzał
na nich i zatrzymał się gwałtownie.
- Milordzie!
Oparł dłonie na kolanach, starając się złapać oddech. Wreszcie
przemówił:
- Jeśli łaska... Mam wieści o lady Mariannie.
Griffith i Art wymienili spojrzenia i Art podał Billy”emu butelkę
z wodą. Billy napił się łapczywie, resztę wody wylał sobie na
głowę. Griffith uznał, że Billy może już mówić, i rozkazał:
- Opowiedz nam.
- Opuściła zamek rankiem, dwa dni temu.
- Skąd wiesz? - warknął Art.
- Sam wypuściłem ją i śpiące dziecko. - Usłyszawszy pełen
oburzenia okrzyk Arta, Billy zaczął wyjaśniać: - Ona jest damą i
robi to, co chce, i pomyślałem sobie, że lepiej ja to zrobię, a nie kto
inny, kto mógłby jej zaszkodzić. I dobrze zrobiłem, bo nie byłem
jedyną osobą, która widziała jej odejście.
Griffith zesztywniał w siodle.
- Czy ją schwytano?
- Nie, milordzie. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, wszystko
było w porządku. Wypuściłem ją i patrzyłem, co się stanie. Ten
kapitan od najemników zbyt dobrze wie, co się dzieje u
Wenthayena, a jego ludzie zawsze pakują nosy w nie swoje sprawy
i ja im ani trochę nie ufam. I pierwsze, co zobaczyłem, to
Cledwyna obserwującego lady Mariannę. A potem przyłączył się
do niego ten cały Harbottle i obaj pośpieszyli za panią, ale nie
wiedzieli, że ja idę za nimi.
- Dobrze zrobiłeś - rzekł Griffith.
- To mój obowiązek - odparł Billy. - A poza tym nie przepadam
za tymi cudzoziemcami przybywającymi do Shropshire i ich
obcych języków. Błagam o przebaczenie, milordzie.
Griffith dobrze pamiętał wyzywające zachowanie Billy”ego owej
nocy, gdy odprowadzał Mariannę do jej domku, i spytał:
- Nie ufasz Harbottle”owi i Cledwynowi, a mnie?
- To trudna sprawa dla prostego człowieka jak ja, milordzie, ale...
- Billy wyprostował się i spojrzał na Griffitha oskarżycielskim
wzrokiem - ...ale w zamku Wenthayen nie ma nikogo więcej, kto
by się o nią troszczył. Pan się troszczy... chociaż nie podoba mi
się,
dlaczego pan się troszczy. Węszy pan wokół niej jak spaniel
hrabiego Wenthayena wokół suki.
- To węszenie wyjdzie jej na dobre - rzekł Art.
Griffith pozostał nieporuszony, ale Billy przyglądał mu się z taką
samą uwagą, z jaką patrzyłby na spaniela.
- Tak, przypuszczam, że ma dobre intencje, nawet jeśli zamierza
wetknąć jej swój knot.
Niezadowolony z przebiegu rozmowy Griffith przemówił przez
zaciśnięte zęby:
- Zamierzam ją poślubić.
Nachmurzone oblicze Billy”ego rozjaśniło się jak niebo pokryte
obłokami, które rozpędzał wiatr.
- Tak się należy. Nie jest aż taka światowa, za jaką chciałaby
uchodzić. Będzie zajęta przy dzieciach przez cały rok i nie
wystarczy jej czasu, by ściągać sobie na głowę kłopoty.
- Sprawię, że będzie zajęta.
Griffith uroczyście złożył przyrzeczenie, jakby Billy był ojcem
Marianny, a Billy przyjął je nie mniej uroczyście.
- A gdzie jest teraz? - spytał Art.
Billy rozgarnął stopą piasek. Minę miał zakłopotaną i
zmartwioną.
- Nie mogę wam dokładnie powiedzieć, gdzie jest teraz.
Musiałem tu przyjść, żeby wam wszystko opowiedzieć. - Rozjaśnił
się. - Ale mogę wam powiedzieć, gdzie trzeba zacząć jej szukać.
Cledwyn i Harbottle podążali za nią na południe przez cały ranek,
a ja za nimi, i ona w końcu skręciła na zachód, w stronę Walii, i
trzyma się kierunku na ten pogański kraj, błagam o przebaczenie, i
ci dwaj łotrzykowie stwierdzili, dokąd podąża, i zawrócili.
- Do Walii? - spytał z niedowierzaniem Art. - Po cóż by jechała
do Walii? Nie zna tamtejszego języka, a poza tym Walia jest naszą
ojczyzną. Ucieczka do Walii to poddanie się naszej woli.
- Jeśli ją złapiecie - przypomniał mu Billy.
Griffith pogładził się po dwudniowym zaroście.
- Ona nie jest szalona. Ona myśli, że tam nie będziemy jej
szukać, i nie szukalibyśmy, gdyby nie informacje Billy”ego. Jest
tam z dala od Henryka, a żeby zniknąć na terenie Anglii, trzeba by
udać się na północ do jeziora County. A to podróż nie lada.
- Myśli pan, że pojedzie do... - Art westchnął i przyznał się
Griffithowi. - Nie jest pan jedynym mężczyzną, który nie rozumie
kobiet. Mężczyźni w Walii to nie łagodne, pełne obojętności
jaszczurki, które żyją, by wylegiwać się na słońcu, jak to jest w
przypadku Anglików.
Griffith potarł podbródek.
- To rycerze - ciągnął Art - którzy żyją po to, by zabijać
Anglików.
- Tego nie powiedziałeś - przypomniał mu Griffith. - Pamiętasz?
Owej nocy przed jej ucieczką, opowiedziałeś pełną liryzmu bajkę o
pięknej Walii, której synowie chętnie przyjmą ją na swoje łono.
Tym razem przerażenie Arta było szczere:
- Billy, jesteś pewien? Widzieliśmy jej ślady wiodące na
południe.
- Cledwyn i Harbottle zacierali ślad kilkakrotnie, bo nie chcieli,
by ktoś oprócz nich wiedział, dokąd się udała.
- I założę się, że sporządzili fałszywe ślady - rzeki zamyślony
Art. - Jestem pełen podziwu dla tych szczwanych łotrów.
Griffith był wściekły, że nie sprawdził, gdzie się podziewa
Cledwyn, i że nie zabił Harbottle”a, gdy była po temu okazja.
- Wkrótce będą ich zżerać robaki - rzeki.
Billy zgodził się skwapliwie.
- Z pewnością, milordzie. Szedłem śladem lady Marianny przez
dwa dni i z pewnością jest w Walii, tylko porusza się wolno
z powodu dziecka. Pokażę wam miejsce, gdzie ich zostawiłem, i
wyruszymy stamtąd.
- Pokaż nam miejsce, w którym widziałeś po raz ostatni lady
Mariannę, a ja i Art wyruszymy stamtąd. - Griffith pochylił się w
siodle, by znaleźć się bliżej Billy”ego. - A ty wrócisz do
Wenthayena. Może się okazać, że są jakieś przeszkody w
podążaniu śladem Cledwyna i Harbottle”a.
Szeroką twarz Billy”ego rozjaśnił uśmiech:
- Tak, możliwe, że są.
Ach, Billy. - Wenthayen uśmiechnął się do strażnika, który
zatrzymał się w drzwiach jego sypialni, by poklepać po głowie
Honey. - Wejdź, Billy. Witam.
Wenthayen nie zwracał uwagi na zakłopotanie służącego, który
piędź po piędzi przesuwał się przez komnatę. Nie zwracał uwagi
na błoto, którym Billy plamił jego drogocenny dywan, ani na to, że
oddychał hałaśliwie przez otwarte usta. Nalał dwa pełne kielichy
mocnego piwa, przywołał spaniela do nogi i zamaszyście podszedł
do miękkiego fotela, który nazywał swoim własnym.
- Chodź, Billy. Siadaj. Napijemy się.
- Milordzie - tak zakłopotani bywali tylko nowi służący. - Nie
mogę pić z panem.
- Dlaczego?
- Tak się nie godzi.
Wenthayen zachichotał pobłażliwie i osunął się na fotel z Honey
przy nodze.
- Sądzę, że ja tu decyduję, co jest właściwe, prawda? A poza tym,
jeżeli chcę się napić piwa z jednym z moich najstarszych i
najbardziej zaufanych ludzi, to kto mi zabroni?
Billy wymamrotał coś niezrozumiałego.
- Chodź, siadaj - Wenthayen przysunął nogą wyściełany taboret
- porozmawiamy.
Nie zwracając uwagi na zakłopotanie Billy”ego, uśmiechnął się i
okazywał dobrą wolę, dopóki Billy nie zasiadł na niskim stołku.
- Wygodnie ci, Billy?
Nie było mu wygodnie, lecz skwapliwie skinął głową.
- Masz tu piwo, Billy.
Billy wyciągnął rękę, która w widoczny sposób drżała.
- A więc, Billy, jak długo u mnie służysz?
- Ach... - Czarka zadzwoniła o zęby Billy”ego, który usiłował się
napić. - Ach... to znaczy, ile lat?
Wenthayen cierpiętniczo przymknął oczy.
Tęsknił za Marianną. Brakowało mu kogoś, z kim mógłby
zmierzyć swój dowcip. Chciał mieć przy sobie choćby jedną
osobę, która nie byłaby niewiarygodnie głupia. Otworzywszy oczy
ujrzał, że Honey podniosła się i węszy, jakby zwietrzyła trop.
- Tak, ile lat? - zwrócił się do Billy”ego.
- Ach... wstąpiłem do wojska, mając około jedenastu lat,
milordzie, a teraz mam... - Billy obliczał z wysiłkiem. - Ach,
myślę, że mam trzydzieści dwa... ach, więc około szesnastu lat, tak
mi się wydaje, milordzie.
Hrabia niecierpliwie pochylił się w fotelu. Głupi, głupi, głupi.
- Dobrze, Billy.
Honey podeszła do zasłon wiszących na ścianie i węszyła
głośniej.
- I jak często w ciągu szesnastu lat opuszczałeś zamek?
- Nigdy! To jest - Billy poruszył się niespokojnie, gdy pojął, do
czego zmierzają pytania Wenthayena - raz. Na dwa dni.
- Wczoraj i przedwczoraj? - Honey wsadziła łeb za zasłonę i
pomerdała ogonem.
- Tak... tak, ma pan rację.
- Wypij piwo, Billy. Przykro mi widzieć cię takim zakłopotanym,
sprawiasz, że czuję się kiepskim gospodarzem. - Zaciekawiony i
podejrzliwy Wenthayen podszedł do zasłony. - Drżysz, Billy, czy
to od przeciągu? Czy chcesz, abym zaciągnął zasłony, by nie
wiało?
Zasłona poruszyła się, pies odskoczył do tyłu i Wenthayen omal
nie wybuchnął głośnym śmiechem, zdawszy sobie sprawę z tego,
co zaszło.
- Nie, milordzie, nie jest mi zimno - powiedział Billy. - Nie jest
mi zimno, naprawdę.
Wenthayen postukał palcami w kotarę i powiedział:
- Skoro tak twierdzisz, nie zasunę kotary... teraz. Honey, do nogi!
Wrócił na fotel. - Czy jest ci wystarczająco miękko?
Billy wyjąkał:
- Tak, milordzie, mój zadek nigdy jeszcze nie był tak
rozpieszczany.
- To wspaniale, Billy. Cudownie. Czuję się, jakbyśmy byli
starymi przyjaciółmi.
- Tak... eee... nie, to jest... milordzie, opuściłem zamek, bo
miałem ku temu powody.
- Czyżby? - Wenthayen przyjrzał się swoim paznokciom. -
Chcesz mi o tym opowiedzieć?
- Pojechałem, żeby ochraniać pańską córkę - odparł odważnie
Billy.
- O ile mi wiadomo, opuściła zamek wczesnym rankiem.
Twarz Billy”ego wyrażała nieufność i zakłopotanie.
- Tak, milordzie, ale kto panu powiedział?
Sposób, w jaki Billy zadał mu pytanie, zupełnie jakby miał prawo
domagać się odpowiedzi, spowodował, że Wenthayen uśmiechnął
się. Marianna wykorzystała lekcję, której jej udzielił, wzbudziła
sympatię tego osiłka i Billy okazał się oddanym sługą. W
odpowiedzi rzeki:
- Ostatnio mieliśmy tutaj kilka niezrozumiałych zdarzeń, które
bardzo pobudziły moją ciekawość. Wezwałem do siebie młodego
Harbottle”a. Znasz Harbottle”a?
- Nie jest wart, by czyścić moje zelówki.
Niespodziewanie zachwycony Wenthayen rzekł:
- Widzę więc, że znasz Harbottle”a. Rozmawiając z nim ostatnio
odniosłem wrażenie, że coś mu się przytrafiło. Wyłamano mu
ramię ze stawu. Powiadają, że to sir Griffith ap Powel.
Billy poczuł się wystarczająco pewnie, by odpowiedzieć:
- Okazało się, że to dobry człowiek.
- Jego także znasz? - spytał Wenthayen udając zaskoczenie.
- Zniknął niemal jednocześnie z moją córką.
Billy zmarszczył czoło, zastanawiając się z wysiłkiem.
Najwyraźniej nie ufał Wenthayenowi. Równie oczywiste było, że
nie chce zdradzić Marianny i Griffitha.
- Sir Griffith został przysłany do mej siedziby przez samego króla
Henryka.
Wyraźnie poruszony Billy rozjaśnił się.
- Ale nie wiem, dlaczego król przysłał do mnie sir Griffitha, i to
mnie niepokoi. - Wenthayen przesłonił czoło dłonią. - Czy misja
Griffitha nie jest szacowna?
- Jest bardzo szacowna - odparł Billy z wielką pewnością siebie. -
Sir Griffith jest równie oddany lady Mariannie jak pani...jak ja.
- Bardzo interesujące. Skąd o tym wiesz?
- Ponieważ dal mi słowo honoru.
Wenthayen poczuł, że po plecach przelatuje mu dreszcz. Pochylił
się do przodu:
- Słowo honoru?
- Złożył przysięgę, że poślubi lady Mariannę.
Billy przestraszył się gniewu Wenthayena, lecz hrabia potrafił
nad sobą zapanować.
- Poślubić lady Mariannę? - Podniósł głos. - Poprzysiągł że
poślubi moją córkę?
- Tak i że w ciągu roku da jej dziecko, by miała zajęcie i
bezpiecznie spędzała czas w domu - odparł Billy, a następnie
odchylił się do tyłu ostrożnie osłaniając uniesioną ręką, ale
Wenthayenowi ani w głowie pozostało, by go uderzyć Gniewał się
nie na Billy”ego, lecz na sir Griffitha, za to, że ośmielał się sądzić,
iż poślubi córkę hrabiego Wenthayena. I na Mariannę, tę dziewkę,
która nie chciała być mu posłuszna.
Do diabla, była przecież jego córką. Myślał, że spuści z tonu,
powróciwszy do domu z bękartem, lecz ona me prosiła o
przebaczenie, ani nie tłumaczyła się i gdy Wenthayen opanował
gniew, zrozumiał, dlaczego tak postępowała.
Jej syn - jak miał na imię? - Lionel. Lionel wyglądał zupełnie jak
potomek Yorków. Zupełnie jak król Anglii Ryszard.
Oczywiście, królewskie bękarty nie były wiele warte, zwłaszcza
dzieci króla pozbawionego władzy, ale Wenthayen miał pewne
podejrzenia co do okoliczności narodzin Lionela. A jeśli nawet był
w błędzie? Co mógł stracić? Był krewnym owdowiałej królowej z
rodu Woddyille”ów. W miarę jak Henryk czuł się coraz pewniej na
tronie królewskim, coraz mniej zależało mu na poparciu
Wenthayena i innych popleczników. Wenthayen przyglądał się, jak
z każdym dniem jego oddanie dla króla traci na znaczeniu wobec
młodzieńczego postanowienia Henryka, że stanie się silnym
władcą Anglii.
Zaczął odczuwać wdzięczność dla Marianny. Przywiozła mu
królewskiego syna, którym będzie się mógł posłużyć. Być może,
nie zrobiła tego celowo i może wcale nie pragnęła, by tak się stało,
ale on był ojcem i wiedział, co jest najkorzystniejsze.
Obserwowanie Marianny utwierdzało go, że się nie myli. Córka
nienawidziła życia z dala od dworu królewskiego. Starała się, by
jej syn miał wszystko, co najlepsze. Wiedział, że gdy nadejdzie
odpowiednia chwila, Marianna doceni jego wysiłki, dlatego
układał plany i czekał. I oto gdy odpowiedni moment był bliski,
Marianna uciekła w ramiona mało znaczącego rycerza walijskiego,
który sobie wyobrażał, że jest wystarczająco dobry, by zostać jej
mężem.
Wenthayen wygładził odzież na brzuchu. Boże, miej ją w swej
opiece. Marianna rozpaliła ogień w jego trzewiach. Marianna, a nie
wino, i spójrzcie tylko na tego bohatera, Billy”ego. Przeszedł w
drugi koniec komnaty i tęsknym okiem spoglądał na drzwi.
Powiedziano Wenthayenowi, że Billy, utraciwszy panowanie nad
sobą, stawał się diaboliczny, ale gra toczyła się o zbyt wysoką
stawkę, by się teraz wycofać. Zadanie Wenthayena, tak jak je teraz
widział, polegało na zdobyciu zaufania Billy”ego. Sprawa
niełatwa, bo Billy był świadkiem zbyt wielu lat ojcowskiej
obojętności i zaniedbań wobec Marianny. Wenthayen był jednak
przekonany, że odpowiednim naciskiem można uformować
każdego człowieka. Musiał teraz znaleźć sposób na Billy”ego.
Jak ma go przekonać, że przyświeca mu jedynie wzgląd na dobro
i bezpieczeństwo Marianny? Mógłby go zachęcić do powiedzenia
prawdy na temat Marianny oraz roli Griffitha w jej zniknięciu, lecz
nie mógłby go zmusić do skrzywdzenia Marianny lub jej syna.
Uspokoił się i zawołał:
- Honey, chodź tu, suczko!
Pies podszedł i zachwycony zamerdał ogonem. A gdy Wenthayen
poklepał się po kolanie, wskoczył na nie, jakby mu ufał na śmierć i
życie.
Bo tak właśnie było. Ten pies, kochający, wiemy, chcący się
przypodobać, nigdy go nie zawiódł, tak jak Wenthayen nigdy nie
zawiódł psa. Honey uwielbiała go. Wenthayen zdawał sobie
sprawę, jak pięknie jej złota sierść odcina się na bogatej tkaninie
kubraka. Zdawał sobie również sprawę z reakcji Billy”ego, reakcji,
której oczekiwał.
Człowiek tak kochany przez swego psa nie może być zupełnie
zły. Człowiek tak dbający o psa nie może skrzywdzić własnej
córki. Wenthayen wiedział, nawet nie patrząc na Billy”ego, że z
każdym ruchem jego ręki, głaszczącej sierść spaniela, Billy coraz
bardziej się odpręża. Gdy uznał, że jego zabiegi odniosły
oczekiwany skutek, spojrzał na niego i rzeki niedbale:
- Billy, podaj nam ten kawałek chleba i ser. Posilimy się, a ty
opowiesz mi, jak doszło do tego, że sir Griffith złożył ci tę
przysięgę.
Billy odparł ważąc każde słowo:
- Śledził lady Mariannę, tak jak i ja. Nie chciałem go przepuścić,
dopóki mi nie przyrzekł. Gdy go widziałem po raz ostatni, ścigał ją
na terenie Walii.
- W Walii? - spytał Wenthayen z nie ukrywanym zdumieniem.
- Co ją skłoniło, by udać się do Walii?
- Sir Griffith przypuszcza, że lady Marianna nie spodziewa się, że
będzie tam jej szukał. Wydaje mi się - Billy postukał się grubym
palcem w czoło - że uciekała w prawdziwym lęku.
- Dlaczego w lęku?
- Nie wiem.
- Spędziła noc w sypialni sir Griffitha.
Billy potrząsnął głową.
- Nie powiedziała ci o tym? Założę się, że sir Griffith także ci nie
powiedział. - Wenthayen zauważył, że Billy jest zupełnie
wyprowadzony z równowagi, i pogratulował sobie udanego ataku.
- Porozmawiajmy więc o jej szczęśliwym powrocie.
- O jej szczęśliwym powrocie? - powtórzył Billy.
- Oczywiście. - Wenthayen podrapał Honey za uszami. - Lady
Marianna musi tu wrócić.
Billy przyglądał się pozostawionym na stole resztkom jedzenia.
- Nie wróci, jeżeli poślubi Griffitha.
- Billy, nie rozmawiamy o córce wieśniaka. Mówimy o córce
hrabiego Wenthayena. Jeżeli sir Griffith zechce ją poślubić, a nie
wątpię, że tego pragnie, uczyni to. Ale bądź pewien, że nie uczyni
tego wyłącznie z powodu uczucia. Małżeństwo z lady Marianną to
złoty interes. Jego rodzina zechce wiedzieć, jaki jest posag
Marianny, a ja muszę wiedzieć, co jej zapewnią, w razie gdyby
owdowiała. Trzeba będzie przedyskutować kontrakt ślubny, ilość
płótna i ubrań, które Marianna zabierze ze sobą. Będzie musiała
wrócić, aby omówić sprawę ziemi i pieniędzy, które będą jej
przekazane.
Billy opanował się i spojrzał na chleb i ser, który trzymał w
dłoniach.
- Sir Griffith nie żeni się z nią dla pieniędzy.
- Może. Pokroisz chleb? Nie lubię zdejmować psa z kolan, gdy
jest mu wygodnie. Ale ap Powel z pewnością nie odrzuci
pieniędzy. Moje pieniądze pójdą do Walii. Trudno się z tym
pogodzić.
- Mnie także to martwi - zgodził się Billy. - Nie pańskie
pieniądze, lecz to, że sir Griffith jest Walijczykiem. -
Wyciągniętym zza pasa nożem Billy odkroił kawałek chleba i
podał go Wenthayenowi. - Myśli pan, że to dzikus?
- Nie chciałbym go spotkać na polu bitwy, jeśli o to ci chodzi.
Lecz nie sądzę, by skrzywdził lady Mariannę. - Wenthayen podał
psu kawałek chleba. - Przynajmniej nie poważnie. - Uniósł głowę i
spojrzał na Billy”ego. Napotkał jego przerażone spojrzenie. - Ale
jest jeszcze Harbottle... wyrzuciłem go.
Dobrze pan zrobił, milordzie - gorąco pochwalił Billy.
Tak, to zły człowiek, ale Griffith okazał prawdziwą
bezwzględność i spryt wyłamując Harbottle” owi ramię, którym
posługuje się podczas walki na szable. - Wenthayen odgryzł kęs
chleba i żuł go w zamyśleniu. - Czy owego ranka, gdy pomagałeś
jej zbiec, lady Marianna miała jakieś obrażenia?
- N-nie - wyjąkał Billy. - Żadnych sińców, ale było ciemno i
mogłem nie zauważyć.
- Hmm. Prawdopodobnie uciekła przed Griffithem w głupim,
panieńskim zakłopotaniu. Oczywiście, nie jest już panną, ale to
możliwe. - Chleb i smakowity ser rozluźniły węzeł ściskający
żołądek Wenthayena, a jego kampania, by zdyskredytować
Griffitha, zdawała się przynosić nadspodziewanie dobre rezultaty.
Oparł się o poduszki i rzucił: - Chciałbym wierzyć, że Marianna
stanowi dobrą partię. Chciałbym jej pomóc, gdyby uciekła z
fortecy Powela. Ale nie ma sposobu, by prosić uczciwego Anglika,
aby przeszukiwał obce terytorium, poto tylko, abym ja nie musiał
się niepokoić o córkę.
Billy uniósł dłoń, lecz Wenthayen nie dal mu dojść do słowa.
- Nie, Billy. Pozwól, że się zastanowię. Odłamał kawałek sera dla
Honey. - Mam tu walijskich najemników, którzy mogliby
przeczesać swoją ziemię, ale problem polega na tym, że im nie
ufam. Zanim odprowadziliby tu lady Mariannę, najpierw zażyliby
z nią przyjemności i jeszcze zażądali zapłaty.
Milordzie, dopraszam się...
Jeżeli jest jakiś sposób...
Wenthayen odgryzł ogromny kęs, który nie pozwalał mu mówić,
i Billy wybuchł niecierpliwie:
- Ależ, milordzie. Jest sposób. Postawić mnie na czele
najemników!
Wenthayen przełknął ser i odchrząknął. Spojrzał w lśniące oczy
Billy”ego i rzekł:
- Nie możesz stanąć na czele najemników. A kto się zajmie
obroną zamku? Nie możesz pozbawić Wenthayena jego rycerzy.
- Mamy angielskich wojowników - odparł Billy. - Chętnych i
gotowych do obrony zamku. Ale jeśli pan chce zatrzymać
Walijczyków, potrzeba mi będzie tylko trzech ludzi. Trzech
ludzi, a przywiozę lady Mariannę z Walii.
- Boże dopomóż nam, jeśli to nie jest doskonały pomysł - rzekł
Wenthayen. Odstawił psa na podłogę, schylił się, by go pogłaskać i
ukrył twarz, by nie ukazać malującego się na niej tryumfu. -
Czemu nie? Chętnie dam ci pięciu ludzi. Weź pięciu najemnych
żołnierzy. Oni poprowadzą cię przez Walię i przywieziesz mi lady
Mariannę. Do domu.
Billy jęknął, lecz tak cicho, że Wenthayen prawie go nie
dosłyszał:
- A jeśli poślubi sir Griffitha? Przysiągłbym, że to uczciwy
człowiek.
- Jest wielu uczciwych ludzi, którzy nie traktują należycie swoich
kobiet stwierdził Wenthayen i Billy przyznał mu rację. - Lecz
chociaż miałem co do niej większe plany, jeżeli ma ochotę
poślubić sir Griffitha, dam jej swoje błogosławieństwo i posag i
uznam Walijczyka za swego najbliższego krewnego.
Billy nie sprawiał wrażenia zachwyconego perspektywą
walijskich krewnych, lecz wstał i rzekł:
- Wybiorę sobie ludzi...
- Weź Cledwyna - rozkazał Wenthayen.
- Nie jest godzien zaufania.
Jest dowódcą najemnej armii i mówi po walijsku i angielsku.
Musisz go zabrać.
Billy bił się z myślami, lecz nie potrafił zaproponować nic
lepszego.
- Niech będzie, jak pan powiedział, milordzie, ale będę go miał
na oku.
- Słusznie. - Gdy Billy skierował się ku drzwiom, Wenthayen
mruknął: - A on będzie miał na oku ciebie.
- Słucham milordzie? - spytał Billy zatrzymując się.
- Dziękuję ci, Billy. Wybawiłeś mnie z kłopotu. - Wenthayen
skinął mu ręką z uśmiechem, a potem schylił się, by jeszcze raz
pogłaskać Honey.
Upewniwszy się, że strażnik nie może go usłyszeć, podszedł do
okna i wylał resztki piwa. Wrócił do stołu i nalał dwa kielichy
wina. Wziął jeden z nich i zbliżył się do kotary na ścianie. Silnym
pociągnięciem zasunął materiał.
- Chodź i napij się ze mną, moja droga - rzekł. - I nie wyobrażaj
sobie, że można szpiegować swego pana.
Rozdział dziesiąty
Lady Marianna tutaj? - zapytał Art patrząc na zrujnowaną chatkę,
targaną wiatrem i moknącą w deszczu. - Tutaj? - Spoglądał na
nędzny zaścianek w walijskich górach Clwyd.
- Nie mieści się w głowie, prawda? - Jakim sposobem Marianna
dotarła tak daleko, sama, i dlaczego tutaj się zatrzymała, Griffith
nie mógł zrozumieć. Początkowo mieszkańcy wioski przeczyli, by
tu była, ale lśniąca moneta wręczona jednemu ze starców sprawiła,
że wskazano mu lepiankę na skraju wioski. Teraz mieszkańcy,
niezadowoleni, że stracą bogatego gościa, stanęli w drzwiach i
spoglądali poprzez deszcz, który zacinał z zachodu.
- Dlaczego nie zatrzymała się u wielebnych braci? - dociekał Art.
- Byłaby tam przynajmniej bezpieczna i nie cierpiałaby chłodu.
- Ale też łatwa do znalezienia - dodał Griffith. Czuł satysfakcję
na myśl, że tak dobrze ją rozumie. Zaczął nawet częściowo
solidaryzować się z jej zamiarem ucieczki. Nie podobało mu się
tylko, że uciekała przed nim.
Art nieświadomie podsycił jego gniew.
- Będzie się opierać, jeśli spróbuje ją pan stąd zabrać.
Przemoczony deszczem i gradem Griffith odparł kpiąco:
- Dlaczego sądzisz, że będzie wolała pozostać tutaj, a nie udać się
ze mną tam, gdzie jest ciepło i... - uniósł przemoczoną połę
płaszcza - sucho?
- To sprytna bestia. - Art rzucił okiem na Griffitha. - I chyba
dlatego wygląda pan jak wojownik, który ma sforsować twierdzę.
Chce pan tam wtargnąć jak burza, czy też wkroczyć jak taran?
Griffith przyjrzał mu się i ruszył naprzód.
- Znaczy staranować - stwierdził z satysfakcją Art.
Griffith otworzył gwałtownie maleńkie drzwi. Na środku podłogi
płonął słabowity ogieniek, z którego unosiły się kłęby dymu,
porywane przez krążące przeciągi. Jedyne umeblowanie stanowiły
łóżko i lawa. W tym pomieszczeniu Marianna nie musiała obawiać
się szpiegów. Na brudnej podłodze leżały kawałki gliny, które
pozostawiły w ścianach otwory tak duże, że nikt nie mógłby się
ukryć.
Wiatr i deszcz wpadały do środka. Griffith mrugał powiekami,
podrażnione dymem oczy zaszły łzami. Marianna leżała na małym
łóżku pod derką. Oczy miała zamknięte. Obok niej bawił się
Lionel układając kawałki drewna. Podniósł wzrok i zauważył
Griffitha, wydał okrzyk radości i podniecony rzucił drewienka:
- Griffith - powiedział.
- Nie, kochanie - szepnęła ochryple Marianna nie otwierając
oczu. - Nie ma Griffitha.
Griffith był zdecydowany zmuszać ją, krzyczeć, gotował się do
walki z nią - a tu taka niespodzianka. Dlaczego ona leży zupełnie
nieruchomo? Dlaczego nie uniosła powiek, gdy gwałtownie
otworzył drzwi? Zbliżył się do wezgłowia łóżka, przysiadł obok
Marianny i jej syna. Lionel wyciągnął do niego rączki i Griffith
przytulił go.
- Jestem tu, Marianno.
Uniosła powieki. Rozpoznała go i oczy zabłysły jej radością, a
potem strachem. Usiłowała usiąść. Poruszyła ustami:
- Griffith. - Lecz z jej gardła nie dobył się żaden dźwięk.
Jej rozgorączkowana twarz i pełne rozpaczy spojrzenie wyjaśniły
mu wszystko. Była chora, tak chora, że nie mogła mówić, tak
chora, że Griffith przeraził się o jej życie.
Osunęła się na łóżko, zbyt słaba, by utrzymać się w pozycji
siedzącej. Chciała dotknąć Lionela, lecz ramiona opadły jej
bezwładnie. Własna bezsilność napełniła jej oczy łzami i Griffitha
zalała fala współczucia i smutku. Zdjął płaszcz, podwinął rękawy i
przyłożył dłoń do jej czoła. Było przerażająco rozpalone. Griffith
przywołał Arta ruchem głowy.
Art zbliżył się powłócząc nogami. Griffith spodziewał się tego.
Stary sługa miał odwagę iwa połączoną z miłosierdziem mnicha.
Nie bał się własnej śmierci, ale nie mógł znieść myśli o śmierci
tych, których kochał, a już zdążył pokochać Mariannę. Patrząc na
nią załzawionymi oczami wyszeptał:
- Ma gorączkę?
- Arturze - odparł z naganą Griffith - nie opłakuj żywych.
Marianna wysunęła rękę spod koca i ujęła zdrętwiałe palce Arta.
Przycisnęła je do ust i wychrypiała:
- Art. Mój syn... chroń go... dbaj o jego bezpieczeństwo.
Błagała ostatkiem sił. Art przysiągł solennie.
- Pomożemy ci.
- Lionel... - upierała się chwytając wychudzoną dłonią rękę Arta.
- Przysięgnij mi.
Zdumiony Griffith cofnął się i usiadł z łoskotem na podłodze. Nie
ufała mu. Obawiała się, że zagraża życiu jej syna.
Griffith także zastanawiał się, jakie intencje ma Henryk. Zupełnie
logiczne, że można go było uznać za przysłanego przez króla
mordercę. Ale, do diabła, powinna mu była zaufać. On jej zaufał:
dał jej swoje nasienie.
Art nie od razu zrozumiał przerażenie Marianny, a gdy pojął, o co
jej idzie, zaprotestował:
- Dziewczyno, Griffith nigdy by nie...
- Przysięgnij jej, Arturze.
Przerażony Art złożył ręce błagalnym gestem.
- Ależ ona myśli, że...
- Wiem, co myśli. - Griffith czuł w ustach gorycz krzywdy.
- Przysięgnij jej, niech się uspokoi.
Jąkając się Art złożył przysięgę, że będzie chronił Lionela nawet
z narażeniem życia, zawsze i przed wszelkimi
niebezpieczeństwami.
Marianna opuściła rękę na siennik i nieufnie spoglądała na
Griffitha.
Nie spuszczając jej z oczu Griffith zwrócił się do Arta:
- Art, weź chłopca.
- Griffith, ona jest chora. Nie wie, co mówi. - Art nachylił się nad
łóżkiem i posadził sobie Lionela na ramionach.
- Wie, co mówi. Idź kupić wóz.
- Nie będzie pan na nią krzyczał?
- Nie, nie będę na nią krzyczał - odparł Griffith z imponującą
cierpliwością. - I kup tyle derek, ile tylko mają w tej zapomnianej
przez Boga wiosce.
Art zakołysał się, by uspokoić Lionela, i odrzekł spoglądając na
Griffitha:
- Ma pan gwałtowne usposobienie.
- Nie wierzysz, że potrafię nad sobą zapanować?
Art uspokoił się i powiedział:
- Ci wieśniacy wycisną ze mnie ostatni grosz.
- Powiedz im - Griffith odsłonił zęby - że jeśli nie okażą
rozsądku, będą mieli do czynienia z brutalnym żołnierzem.
- Mam lepszy pomysł. Powiem im, że dziewczyna zawlokła tu
zarazę, a my ją stąd zabieramy.
Griffith omal się nie uśmiechnął, ale usta miał zbyt napięte, by
rozciągnąć je w uśmiechu. A wszystko przez nią. Z powodu
rozczarowania.
Zbliżył się do łóżka, pochylił nad Marianną.
- Spójrz na mnie - zażądał. - Spójrz na mnie. Popatrz na mnie.
- Celowo wypełnił sobą pole jej widzenia. Ramionami, klatką
piersiową, barkami i twarzą, którą Art pogardzał, a ona uznała za
godną pożądania.
Wargi Marianny zadrżały, a w oczach pojawiły się nowe łzy. Ale
otarła je o szorstką derkę i zrobiła, jak sobie życzył. Jej wzrok
wędrował po nim wszerz i wzdłuż, niczym poszukujący
schronienia wędrowiec. Griffith czekał, aż się napatrzy, i wreszcie
rzekł:
- Jestem rycerzem. Mężczyzną zrodzonym do walki. Gdybym
tylko zechciał, mógłbym jednym uderzeniem złamać kark Artowi i
odebrać mu Lionela.
Poruszyła ustami:
- Nie Artowi.
- Nie, nie skrzywdziłbym Arta. Wybrałaś odpowiedniego obrońcę
dla Lionela. Ale kto będzie bronił ciebie?
Widział, że się zastanawia. Trwało to długo i kosztowało wiele
wysiłku. Wreszcie niepewnie wskazała na niego.
Uderzył się w pierś.
- Tak, ja będę cię bronił.
Jeszcze się zastanawiała.
Dlaczego musiała się zastanawiać? Co sobie wyobrażała? że ją
tutaj zostawi? że zabije ją w drodze? Czy że przyjmie obojętnie jej
chorobę i pozwoli, by zabrał ją Bóg, pozostawiając mu czyste
sumienie?
Czy zdawała sobie sprawę, jak bardzo go rani swym brakiem
zaufania? Sądził, że tak, lecz była zbyt słaba, aby ukryć swe
uczucia. Nie wiedział, czy zdoła jej to wybaczyć.
A potem Marianna skinęła głową i Griffith poczuł, że jego żal
zaczyna topnieć. Miał jeszcze jedno pytanie:
- Ufasz, że się tobą zaopiekuję?
Skinęła głową bez wahania i uśmiechnęła się słabo. Gdy
spoglądała na niego w taki sposób, bał się, że wybaczy jej
wszystko. Nie chcąc okazywać jej czułości rzekł obojętnie:
- To dobrze. To już pewien postęp.
Podniósł Mariannę ostrożnie i troskliwie owinął derką.
- Rozpalę tu porządny ogień, nakarmię cię gorącym rosołem i
poczujesz się silniejsza. - Otarł czoło o jej włosy i uśmiechnął się.
- A potem zabiorę cię do mojej matki.
Marianna nie miała siły, by protestować.
Podczas drogi pozostawała milcząca. Zmarznięta i przemoknięta.
Rozgorączkowana. Spała i budziła się na przemian. Drewniane
koła wozu podskakiwały na nierównościach. Miała obolałe kości i
głowę, szczękała zębami.
Wóz zatrzymał się i Marianna otworzyła oczy. Nic nie widziała.
Było ciemno i duszno. W zakamarkach jej mózgu zrodziło się
pytanie: czy już umarłam? Czy umieszczono mnie w trumnie? Kto
zaopiekuje się Lionelem?
Poruszyła się niespokojnie, poczuła ból w stawach i
przypomniała sobie - Art zaopiekuje się Lionelem. Art przysiągł
zaopiekować się Lionelem, na przekór niezadowoleniu Griffitha.
Art dotrzyma przysięgi.
A ona żyje. Zbyt źle się czuje, by być nieżywa.
Wokół niej, daleko i blisko, rozlegały się głosy pokrzykujące w
tym dziwnym języku. W dziwacznym języku walijskim. A potem
usłyszała tuż przy wozie:
- Matko, coś ci przywiozłem.
Griffith. Przyjechali do domu Griffitha? Z pewnością. A jednak
mówił po angielsku. Nie miała czasu na zastanawianie się, bo obok
rozległ się żywy, energiczny głos:
- Twoje brudy mogą poczekać.
Rozległy się śmiechy i krzyki, ale Griffith odparł:
- To prezent, o który prosisz mnie już od dawna. Wnuczek.
Wnuczek? Marianna zaniepokoiła się. Cóż to za spisek? Jak on
śmie przedstawiać Lionela jako własne dziecko? Nic dziwnego, że
mówił po angielsku. Chciał, aby go słyszała i rozumiała. Śmiechy
wokół wozu ucichły. Zapadła wymowna cisza.
Dobrze. Bliscy Griffitha byli równie oburzeni jak ona. Nie
słyszała nic. Wreszcie Lionel zapiszczał:
- Griffith.
Art zwrócił się do niego:
- Tak, chłopcze. A to jest mama Griffitha.
Gdybyż mogła mówić! Oczekiwała oburzenia i omal nie
zemdlała, gdy matka Griffitha okazała całkowitą aprobatę:
- Piękny chłopak i ciężki. Ile ma lat?
Griffith odpowiedział z dumą:
- Nie ma jeszcze dwóch, ale jest mądry i ruchliwy.
Odezwał się męski głos, podobny do głosu Griffitha:
- Czy jest coś, co powinieneś nam wyznać, Grifficie Rhys
Vaughn Ednyfed Powelu?
- Powiem ci, ojcze, ale najpierw...
Marianna nie spodziewała się nagłej jasności, gdy Griffith
ściągnął z niej derkę. Zakryła rękami oczy przed oślepiającym
blaskiem.
Usłyszała okrzyk matki Griffitha:
- Na głowę świętego Winifreda, czy ona żyje? Weź dziecko,
Rhys. - Wóz zachwiał się i na policzku Marianny spoczęła dłoń.
Słodko brzmiący głos zbeształ Griffitha: - Griffith, nie masz za
grosz rozumu. Ona jest chora. Nie masz oczu? Nie możesz ciągnąć
jej przez całą Walię, jakby to były twoje brudy do prania. Drogie
dziecko...
- Lady Marianno - podpowiedział Griffith.
- Lady Marianno - powtórzyła jego matka. - Jestem Angharad,
matka Griffitha, żona Rhysa, córka najstarszego rodu lekarzy
Rhiwallon. Jesteśmy słynnymi uzdrowicielami. Pomogę ci.
Marianna powoli otwierała oczy. Wóz znajdował się wewnątrz
wysokiej oświetlonej stajni, pełnej zapachu siana i bydła. Wokół
rozlegały się krzyki siedzących na grzędach sokołów. Swiatło było
przyćmione, wcale nie jaskrawe, jak jej się w pierwszej chwili
wydawało, lecz Marianna ciągle była oślepiona. Wóz otaczał krąg
służących i parobków. Tuż obok niej stało kilku mężczyzn -
Griffith, Art i jeszcze jeden mężczyzna, równie wysoki jak
Griffith. Ten wysoki, nieznany człowiek, trzymał w ramionach
Lionela - a więc to był Rhys. Ale uwagę Marianny przykuła
Angharad.
Głowa kobiety obwiązana była staroświeckim, białym zawojem
odsłaniającym jedynie białoróżową twarz. Gdy się uśmiechała, w
policzkach ukazywały się dołeczki, a porysowana zmarszczkami
twarz świadczyła o tym, że uśmiechała się często. Oczy miały
niezwykłą barwę - jasną, złocistą, tak jak u Griffitha, lecz
pozbawione były surowości, która cechowała usposobienie syna
Angharad.
- Biedne maleństwo - powiedziała z czułością matka Griffitha i
przygarnęła Mariannę do swego obfitego biustu.
Może na skutek zapachu świeżego chleba, który do niej dotarł, a
może na skutek tej nieoczekiwanej serdeczności Marianna
zaczęła popłakiwać. Cichy szloch wstrząsał jej ciałem i dławił w
gardle.
- Biedne maleństwo - powtórzyła Angharad. - Griffith, zabierz ją
natychmiast do zamku.
Griffith pochylił się nad wozem i uniósł Mariannę.
- Chodź - zakomenderował, jakby miała jakikolwiek wybór.
Poczuła ból, który wydusił z niej nowe łzy, a jej głowa opadła na
ramię Griffitha. Po raz pierwszy odezwał się niepewnie: - Mamo...
- Zajmę się nią - powiedziała Angharad. - Art, narzuć na nią tę
derkę, żeby nie przemokła, Rhys, zanieś dziecko.
Głowę Marianny przykryto białym wełnianym pledem, ale go
odsunęła. Nie chciała mieć zakrytych oczu ani utrudnionego
oddechu. Chciała widzieć, wdychać świeże powietrze.
Podchwyciła zmartwione spojrzenie Arta, który rzekł:
- To wszystko z gorączki.
- Nie martw się, Art. Wkrótce wydobrzeje. - Angharad owinęła
kocem szyję Marianny. - Tak lepiej?
Griffith powiedział:
- Zaniosę ją do mojej sypialni.
- Jesteście zaślubieni? - spytał Rhys.
- Jeszcze nie, ojcze.
- Jest wdową? - Zapytał Rhys, jakby miał prawo wypytywać
Griffitha, co poruszyło Mariannę. Znała Griffitha jako
apodyktycznego rycerza, a tutaj znalazł się człowiek, który żądał
od niego respektu i otrzymywał go.
- Nie, ojcze. Nie jest wdową.
Rhys przesunął Lionela w ramionach, jakby go nagle uznał za
zbyt gorącego, by go obejmować.
- Nie jest zamężna?
- Nie, ojcze - odparł poważnie Griffith. - Nie jest zamężna.
Rhys skinął głową.
- To dobrze. Zastanawiałem się, czy mam oczekiwać najazdu
jakiegoś zdradzonego małżonka.
- Potem wypytasz Griffitha - rzekła Angharad, a Marianna
poczuła wątpliwość, czy władza Rhysa jest tu rzeczywiście
absolutna.
- Teraz musimy zaopiekować się lady Marianną. Griffith, zabierz
ją do swojej sypialni.
- Żono...
Głos Rhysa zabrzmiał złowieszczo, lecz Anharad wcale się tym
nie przejęła.
- Griffith może spać w hallu wraz ze służbą.
Rhys mruknął:
- Jesteś tyranem.
Angharad uśmiechnęła się i skłoniła przed nim, a potem złożyła
ręce na fartuchu.
- Na głowę świętego Winifreda, muszę wysłać służbę, by
przygotowała komnatę, i powiedzieć kucharzowi, żeby uwarzył
godny obiad! - Wybiegła lekko niczym prawdziwy anioł ze
skrzydłami.
Griffith spoglądał za nią takim wzrokiem, że Marianna poczuła
ucisk w gardle, a potem powiedział:
- Straciłaś matkę, Marianno, więc daję ci moją. - Przytuliwszy ją
mocniej ruszył ku drzwiom.
Twarz Marianny zrosił łagodny deszczyk, który zmieszał się ze
spływającymi po jej policzkach łzami. Zamrugała powiekami,
strząsnęła łzy i przyglądała się zamkowi Powel.
Grube zewnętrzne mury sprawiały, że stojący na ich tle strażnicy
zdawali się karzełkami, a ponad murami dominowały cztery
baszty. Główna twierdza, przysadzista, z szarego kamienia, stała
na pagórku.
W miarę jak się zbliżali, twierdza stawała się coraz większa.
Mocarna, onieśmielająca, nieustępliwa - przypominała coś
Mariannie.
Griffitha.
Pragnęła zagłębić się w jego ramionach, a jednocześnie czuła
chęć ucieczki. To miejsce ukształtowało Griffitha na swoje
podobieństwo. Tak jak Griffith odpierało brutalnie nieprzyjaciół,
lecz chroniło tych, którzy znajdowali się pod jego pieczą. Jeżeli
ustąpi Griffithowi, także znajdzie się pod jego opieką. A jeśli nie,
będzie uderzała w mur jego zdecydowania, zupełnie
bezskutecznie.
Stanęli przed wielkimi, dębowymi wrotami, które rozwarły się,
by ją połknąć, i Marianna, zdjęta lękiem, zaczęła się wyrywać.
- Marianno...
Griffith wypowiedział jej imię. Spojrzała na niego dzikim,
wystraszonym wzrokiem.
Wiedział, czego się obawia.
- W Walii niektórzy hołdują zwyczajowi przenoszenia panny
młodej przez próg. To wspomnienie z czasów, gdy pannę młodą
wykradało się z domu rodziców. Czy macie podobny zwyczaj w
Anglii?
Chciała krzyczeć, a mogła zaledwie z trudem szeptać:
- Ty wstrętny...
Zamknął jej usta gwałtownym pocałunkiem i wkroczył do
twierdzy. Zatrzymał się na schodach wiodących do głównego
przedsionka, aby mogła obejrzeć wnętrze.
- Wasz angielski król Edward wznosił zamki, aby pokonać
walijskich buntowników, a my wybudowaliśmy zamek Powelów,
aby z nim walczyć. Przegraliśmy oczywiście. Zamek Powelów
pozostawał w rękach Anglików, dopóki mój przodek nie zaczął się
czołgać w prochu przed nowym panem.
Idąca tuż za nim Angharad popchnęła syna.
- Na górę, do twojej komnaty, Griffith. Lady Marianna wysłucha
wspaniałej historii rodu Powelów, gdy lepiej się poczuje. To stara,
omszała twierdza, i nie ma się czym przechwalać.
Marianna rozumiała uwagę Angharad. Twierdza okazywała swój
sędziwy wiek brakiem wygód. Ale wynagradzały je poduszki,
dywany i nieustannie płonący ogień w kominkach. Pomieszczeń
nie napełniał dym, okna wpuszczały tak wiele światła, ile tylko
było możliwe, a służba wykonywała swoje obowiązki z
uśmiechem.
Art ruszył za nim po schodach i zsunął wilgotny koc z Marianny.
- Będziesz miła dla lady Angharad, prawda? - zapytał.
Marianna zawahała się, ręce poczęły jej drżeć.
- Bez względu na to, jak obrzydliwe lekarstwo ci poda, połkniesz
je. Dobrze?
Uniosła podbródek, a w jedynym oku Arta zakręciła się łza.
- Nigdy ci nie mówiłem, ale przypominasz mi moją najstarszą
córkę. Nie zniósłbym utraty jeszcze jednej drogiej dziewczyny.
- Szantaż - szepnęła, ale czuła, że przegrała. - Obiecuję. Art
uśmiechnął się wesoło, a jego łzy obeschły jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki.
- Zrobisz to, co powie lady Angarad, i ozdrowiejesz, a ja... -
spojrzał z zakłopotaniem na Griffitha, ale szedł dalej niosąc
Lionela, którego odebrał z ramion Rhysa - ...a ja zaopiekuję się
twoim chłopakiem, tak jak ci obiecałem. Nie martw się o niego.
- Nie - odparła słabym głosem, bo jakże mogła nie lękać się o los
Lionela. - Nie będę się martwić.
W komnacie, do której wniósł ją Griffith, uwijało się wiele
służebnic. Ogrzewały prześcieradła, rozdmuchiwały świeżo
rozpalony ogień, rozsypywały wonne zioła pośród czystej słomy
na podłodze. Na palenisku bulgotał czajnik z wodą i Angharad
rzekła:
- Dobrze. Przynieście moje lekarstwa.
Pokojówki skłoniły się z uśmiechem, gdy Griffith układał
Mariannę w pościeli. Schylił się i oparł dłonie po obu stronach jej
głowy.
- Croeso i Cymru. Witaj w Walii.
Czy odczuła ulgę ujrzawszy go w owej chatce w górach? Jeśli
tak, to już zapomniała dlaczego. Był to zaborczy, niemiły
człowiek, który zbyt wysoko cenił swój kunszt miłosny oraz
prawa, które dawał mu ten kunszt.
Zdenerwowana starała się go odepchnąć. Angharad przyszła jej z
pomocą.
- Zostaw ją mnie - rzekła.
- Pozwól mi zostać i być pomocnym - odparł Griffith. -
Opiekowałem się nią podczas drogi do Powel. Z pewnością mogę
okazać się przydatny.
- Nie! - wychrypiała Marianna.
Angharad spojrzała w stronę drzwi.
- Rhys!
Rhys postąpił ku niej.
- Mamy do omówienia pewne sprawy. Jeśli lady Marianna
pozwoli. Lady Marianna...
Odpowiadając na jej pytanie, Griffith rzekł:
- Lady Marianna Wenthayen.
- Wenthayen? - zapytał ostro Rhys. - Z Shropshire?
Zaniepokojona Marianna uniosła głowę.
- Tak, z Shropshire - potwierdził Griffith. - Ale co...
Rhys położył dłoń na ramieniu syna.
- Musimy natychmiast porozmawiać.
Griffith wycofał się za ojcem i zamknął drzwi spoglądając na
Mariannę.
Był zadowolony. Za każdym razem, gdy spoglądał na Mariannę,
odczuwał niepokój. Jej policzki rozpalała gorączka. Oczy miała
dzikie i niespokojne. Lecz teraz zdawało się, że jego dom już
zaczął na nią wywierać swój dobroczynny magiczny wpływ.
Wiedział jednak, że to nie koniec kłopotów, i zwrócił się do ojca:
- Skąd znasz nazwisko Wenthayena?
- Nie dalej jak dwie noce temu do naszej bramy przybył owinięty
w derki i okryty łachmanami żebrak. Znamy chrześcijańskie
miłosierdzie, więc usadziliśmy go przy palenisku, aby go
nakarmić.
- Rzucił okiem na Griffitha i dodał: - Zainteresował mnie ten
angielski żebrak.
- Anglik? - zdumiał się Griffith. - Tutaj?
- Dość daleka droga dla zwykłego żebraka, pomyślałem sobie.
- Tak. Miał jakieś wytłumaczenie, czemu udał się w te strony?
- Z początku nie. Dopóki nie wypił potężnej porcji wina. Wtedy
zaczął utyskiwać na gorąco i zrzucił z siebie okrycie. - Rhys
uśmiechnął się posępnie. - A później zbudziły się w nim żądze i
zaczął wabić służebne. Przypuszczam, że gdyby nie był pijany,
dobrze by sobie radził.
- Przystojna twarz? Jedna ręka zraniona? - Griffith, pełen złych
przeczuć, poznał Harbottle”a.
- Ach, więc go znasz. Obecnie na żołdzie Wenthayena w
Shropshire oraz kochanek jego córki.
Griffith ryknął:
- Ten nędzny, kłamliwy psi syn? Gdzie on jest?
- Chodź ze mną. - Przeszli do komnaty w pobliżu sypialni
Griffitha i Rhys rzekł: - Zamknąłem go tutaj. Dostaje trzy posiłki
dziennie i tyle piwa, ile zdoła wypić. Twoja matka nastawiła mu
zwichnięte ramię i opatrzyła je. Nosi mu wino, a ostatnio
słyszałem, że dwie dziewki służebne odwiedzają go nocą i
zaspokajają inny głód. Podejrzewałem go od pierwszego wieczoru.
To przystojny brutal.
- Wyleczę go z tego - przysiągł Griffith.
- Twoja szlachetna matka nie przystanie na gwałt na więźniu -
rzekł Rhys. - Nie oprze się dziecku ani choremu, tak jak twemu
uśmiechowi. Wiesz, że uzdrowi lady Mariannę. Lecz uzdrowiła
także Harbottle”a.
Wsunął masywny klucz do ciężkiego, żelaznego zamka i pchnął
dębowe drzwi. Otworzyły się skrzypiąc i ukazał się kominek,
prycza, ława, stół i taca ze smakołykami, które skusiłyby
posiadacza najbardziej wybrednego podniebienia. Rhys znużonym
gestem wskazał przywiązanego za nogę do łóżka Harbottle”a.
- Jej współczucie nie zna granic.
Harbottle zwęszył w jego tonie groźbę i warknął niczym
osaczony wilk:
- Griffith ap Powel!
Z ukłonem naśladującym gest dworzanina, Griffith odparł:
- Usłyszawszy, że mamy gościa, natychmiast przybywam, by go
powitać. Wielki to zaszczyt gościć u siebie człowieka władającego
szablą najlepiej w całej Anglii. - Wszedł do małej komnaty.
- A może drugiego w kolejności?
Ująwszy zranione ramię drugą ręką Harbottle ujawnił swoją
słabość.
- Jeżeli tkniesz mnie choćby jednym palcem, rozgniewasz swoją
matkę.
- Moja matka zajmuje się teraz lady Marianną Wenthayen i twoje
krzyki nie dotarłyby do niej.
Imię Marianny jakby odmieniło Harbottle”a.
- Lady Marianną? - Zdawał się smakować te słowa. - Przybyła
tu?
Griffith uniósł ręce i zacisnął je, jakby na karku Harbottle”a.
Harbottle zesztywniał.
- A może wasze słowa są równie nieszczere, jak wasza
gościnność? Była tu cały czas?
Rhys ujął syna za ramię i wymamrotał:
- Spokojnie, chłopcze. - Zatrzasnął za sobą drzwi i zwrócił się do
Harbottle”a: - Przyszliśmy tutaj, aby spokojnie porozmawiać. Nie
przyświeca nam żaden inny cel.
- Chcesz mnie wtrącić do lochu! - oskarżał Griffitha Harbottle.
- Ty także miałeś na to ochotę, ale twoja żona, która jest damą,
nie pozwoliła ci na takie traktowanie rannego gościa.
- Jestem znany z gościnności w całym Cymru - odparł Rhys.
- Zastanów się, jak by cię przyjęto gdziekolwiek indziej.
Harbottle zbladł i wymamrotał:
- Żałuję, że tu przyjechałem.
- Przysłał cię Wenthayen? - spytał Griffith.
- Nie.
Harbottle najwyraźniej chciał dodać jeszcze coś, lecz zmusił się
do milczenia. Ze strachu przed Wenthayenem? - zastanawiał się
Griffith. Bardzo możliwe. Długie ramię Wenthayena mogło
dosięgnąć nawet zamku Powel.
- Więc dlaczego przybyłeś do Walii? - dopytywał się Rhys.
- Przy takiej pogodzie to długa i niemiła podróż.
- Obiecał mi, że lady Marianna będzie dzielić ze mną łoże.
Griffith zapytał pogardliwie:
- Hrabia Wenthayen obiecał ci swoją jedyną córkę?! Swoją
dziedziczkę?
- W zamian za świadczone usługi. - Griffith i jego ojciec
wymienili znaczące spojrzenia, a Harbottle dodał, chcąc ukryć
gafę:
- A poza tym wcale nie byłby to aż tak niedobrany związek.
- Wenthayen jest hrabią, człowiekiem bogatym i wpływowym.
Mógłby znaleźć kogoś lepszego dla Marianny. Jeśli w ogóle
mówisz prawdę - rzekł podejrzliwie Griffith. - Idę o zakład, że
spróbowałeś otrzymać nagrodę, zanim wyświadczyłeś te usługi, i
Wenthayen po prostu cię wyrzucił.
Harbottle oddychał chrapliwie, lecz nie odezwał się.
- A jakież to usługi? - zapytał Griffith z fałszywym ożywieniem.
- Ciekaw jesteś? - spytał nieufnie Harbottle, a spojrzawszy
Griffithowi w oczy krzyknął przestraszony: - Chciał, bym pokonał
ją w pojedynku na szable!
- Już próbowałeś.
- Miał mnie nauczyć pchnięć, jakich ona nie zna. Mieliśmy
walczyć po raz wtóry.
- Żeby ją zabić?
- Nie. Ja... - Głos Harbottle”a załamał się. - Nie, on nie chciał...
Cóż, w końcu to jego córka. Cóż by mu przyszło z namawiania
mnie, bym ją zabił?
- Może chodziło o jej syna? - podsunął Rhys, lecz Griffith uciszył
go gestem dłoni.
- Jej syn? A kimże on jest? - spytał drwiąco Harbottle. - Nikt
nawet nie wie, kto jest jego ojcem. - Jego niebieskie oczy zabłysły.
Pogładził mocny podbródek. - Kim musiałby być ojciec, by
Wenthayenowi zależało na zgubie tego dziecka?
- Bzdury - uciął Griffith. - Musi chcieć od ciebie czegoś zupełnie
innego...
- Miałem sprawić, by zainteresowała się mną - rzucił Griffithowi
prosto w twarz.
- Marianna ma lepszy gust - odparł Griffith.
- Czy znajdzie kogoś godniejszego ode mnie? - Harbottle wstał,
potknął się o sznur, którym był przywiązany do łóżka, i wykonał
pełen gracji podskok. - Spójrz na mnie. Nie jestem jakimś dzikim
walijskim barbarzyńcą, który posługuje się niecywilizowanym
językiem i żyje w wilgotnym, zapleśniałym zamczysku z dala od
królewskiego dworu. Jestem z krwi i kości angielskim
dżentelmenem.
- Ostatnim ze szlachciców. Najniższym wśród szlachetnie
urodzonych. - Do diabła! Griffith pragnął obić tę przystojną gębę,
lecz nie mógł. Rzeki tylko: - Zwyczajni ludzie przewyższają cię
szlachetnością o głowę.
- Tak - dorzucił Rhys. - Lepiej być głową osła niźli ogonem
konia.
- Nieprawda! Jestem szlachcicem i człowiekiem o wiele bardziej
godnym zaufania niż jakikolwiek Walijczyk.
- Jak na człowieka z przywiązaną nogą jest bardzo hardy -
zauważył Rhys.
- Może by tak za szyję? - Griffith wsparł się pod boki i roześmiał
się ze swego pomysłu.
Ale jego uśmiech zbladł, gdy Harbottle oświadczył:
- Przybyłem na ratunek lady Mariannie.
Griffith nie posiadał się z wściekłości:
- Zatrzymała się u mnie.
- Bo ją do tego zmusiłeś. - Harbottle znalazł słaby punkt Griffitha
i zaatakował: - Jak mogła zaufać obcemu człowiekowi na usługach
króla, którym pogardza?
- Ufa mi. Ona po prostu...
Słowa zawiodły Griffitha, lecz nie Harbottle”a, który z błyskiem
w oku i wyzywającym uśmiechem zbliżył się do przeciwnika.
- Ja jej z łatwością upilnuję, a szczeniaka może sobie zabrać
Wenthayen. Zrobię jej parę dzieciaków, to zapomni o bękarcie.
Kiedy zostanę jej mężem, Marianna przedstawi mnie znajomym na
dworze królewskim, będzie musiała milczeć i starać się, aby mi
było dobrze. Dotyczy to również rozkładania nóg, wtedy i tam,
gdzie ja...
Harbottle zapiszczał jak szczur, gdy Griffith rzucił mu się do
gardła. Zdołał jednak grzmotnąć Griffitha pięścią w brzuch.
Griffith zgiął się wpół i obolały ledwie słyszał wrzask Harbottle”a.
- Zasłużyłeś sobie na to.
Doszedł do niego okrzyk Harbottle”a, gdy ten otrzymał kilka
solidnych razów od Rhysa, a potem rozległo się uderzenie głowy o
ścianę. Griffith pozbierał się z wysiłkiem i zataczając się wypadł
przez drzwi, które otworzył ojciec.
Rozdział jedenasty
Harbottle jęknął na dźwięk obracającego się w zamku klucza. Na
Boga, jakąż przyjemność sprawiło mu pobicie Griffitha. Z chęcią
okładałby go pięściami i kopniakami, dopóki nie zacząłby krwawić
ze wszystkich otworów w ciele. Zadowolenie, którego doznał, było
tak wielkie, że nieomal zapomniał o własnym cierpieniu.
Obmacując obolałą szczękę wstał i przejrzał się w miednicy z
wodą.
Z trudem dostrzegał własne odbicie, lecz wzdrygnął się
stwierdziwszy, że pięść Rhysa pozostawiła siniec. Zaczerpnął w
dłonie lodowatozimnej wody i spryskał twarz.
Przy odrobinie szczęścia może uniknie opuchlizny i bólu.
Harbottle nienawidził bólu. Był to najskrytszy sekret wspaniałego
szermierza. Nie znosił, gdy zadawano mu ból.
Ostrożnie pomacał guz na tyle głowy. Czy te dzikusy nie znały
zasad dotyczących traktowania pozostających w niewoli
szlachetnych zakładników?
On oczywiście nie był zakładnikiem. Nikt nie zapłaci, by go stąd
wydostać, ale bywał już w gorszych opałach. Po prostu będzie się
musiał stąd wydostać.
Na jego twarzy pojawił się leniwy uśmiech i Harbottle przejrzał
się w miednicy z wodą. Jakiż z niego przystojny mężczyzna!
Piękne zęby, dobrze zarysowana szczęka, wspaniałe włosy, rzęsy,
których pozazdrościłaby mu niejedna kobieta... Tak, dla
mężczyzny o jego wyglądzie kobiety gotowe są wiele uczynić.
Właśnie w ten sposób się oswobodzi.
Bez trudu.
Trudniej natomiast zdecydować, kogo ze sobą zabierze.
Mariannę? Tak, pragnął Marianny z wielu powodów. Ponieważ
odtrąciła go i wybrała Griffitha. Ponieważ była córką Wenthayena,
a on szukał okazji, by zemścić się na hrabim.
Pragnął jej gwałtownie. Czyżby zachorował? Wystarczyło, że o
niej pomyślał, by dostawał gorączki, a gdy wyobrażał sobie, że
oduczy ją hardości, po plecach przebiegały mu dreszcze.
Fantazjował na temat ich przyszłego pojedynku na szable.
Marianna będzie walczyła używając całej swej siły i technicznych
umiejętności, lecz on pokona ją, a gdy wreszcie wytrąci jej szablę
z dłoni, udowodni jej, jaki użytek z broni może uczynić prawdziwy
mężczyzna.
Niepokoił się jedynie tym, że nie chciałby zrezygnować z niej
nawet, jeśli Wenthayen wydziedziczyłby ją. Poślubiłby ją dla
samej tylko przyjemności poskromienia złośnicy, lecz najlepiej
byłoby zgarnąć wszystko: Mariannę, pozycję i pieniądze.
Musi to jeszcze rozważyć.
Musi się zastanowić.
Kluczem do wszystkiego był ten jej szczeniak. Marianna poczęła
go przebywając na dworze królewskim, i wszystko wskazywało na
to, że Griffith i Wenthayen uważali dzieciaka za cennego. A skoro
Wenthayen uznał kogoś za cennego, warto go było posiadać.
Jeżeli uda mu się oswobodzić i jeżeli uda mu się schwytać
chłopaka, i jeżeli zdoła zbiec z zamku... cóż, wtedy posiądzie
Mariannę, i to na warunkach, które sam podyktuje.
Uśmiechnął się. Gra była warta świeczki, nawet za cenę
cierpienia.
Griffith także cierpiał. Z powodu obolałego brzucha, a jeszcze
bardziej z powodu ojcowskiej dezaprobaty.
Zatrzaskując kopniakiem drzwi, Rhys zarządził:
- Zrzuć z siebie mokre odzienie i opowiedz swemu kochającemu
ojcu o tym, co cię łączy z lady Marianną.
Ojciec był najwyraźniej wściekły, stwierdził Griffith, i nie bez
powodu. Żona nie była prywatną sprawą mężczyzny, jego wybór
dotyczył całej rodziny. Mężczyzna żenił się, aby pomnożyć
rodzinne posiadłości, dobra i wpływy.
Griffith dopełnił tego wstępując w związek z pierwszą żoną i
wszyscy byli zadowoleni. Nie dochodziło do żadnych kłótni, bo
żona znała swoje miejsce. Nie było dyskusji, bo nie orientowała
się w polityce ani sztuce prowadzenia wojen, ale za to czekały go
gorące posiłki na stole i ciepłe ciało w łóżku, czyli wszystko,
czego mógł sobie życzyć mężczyzna.
Zaledwie miesiąc temu wybuchnąłby śmiechem, gdyby ktoś
zasugerował mu, że poczuje potrzebę posiadania drugiej żony.
Chyba po to, by pozbyć się świerzbienia w portkach.
Ale miesiąc temu nie znał Marianny.
Dobry Boże, Marianna. Najbardziej nieodpowiednia ze
wszystkich kobiet. Zaczął mówić bezsilnie:
- Jest dobrą kobietą. Łagodną, poważną...
Rhys przerwał mu pełnym zniecierpliwienia gestem i Griffith
przypomniał sobie, jak bardzo onieśmielająco działa na niego
ojciec.
- Zbliż się do ognia i rozdziej się z mokrego ubrania.
Griffith uczynił, co mu kazano, potulnie jak mały niesforny
chłopczyk, którym był przed laty. Tymczasem Rhys podszedł do
stojących pod ścianami kufrów z odzieniem i pootwierał je. Z
całkowitym lekceważeniem dla porządku utrzymywanego przez
Angharad przewracał ich zawartość, dopóki nie skompletował
pełnego ubioru. Trzymając go poza zasięgiem Griffitha, zwrócił
się do niego:
- A teraz mów jeszcze raz, tym razem prawdę.
Prawdę? Jaką prawdę? Że Marianna chodzi w męskim przebraniu
i pojedynkuje się na szable? Że gdy wyzdrowieje, stanie się
równie ruchliwa i niespokojna jak jej synek? Nie. Griffith nie mógł
powiedzieć ojcu prawdy.
- Polubisz ją, gdy ją poznasz. - Roztarł gęsią skórkę, która
pokrywała jego zmarznięte ciało. - Jest miła i uprzejma... - Gęsia
skórka wzmogła się, tym razem jednak nie spowodował jej chłód
pomieszczenia, lecz surowy wyraz ust Rhysa.
- Czyżbyś przebywał w Anglii tak długo, że zapomniałeś, co to
jest prawdomówność?
Wpraw przeciwnika w zakłopotanie, a łatwiej się ugnie. Dobra
taktyka, i chociaż Griffith niejednokrotnie się nią posługiwał,
zdążył zapomnieć, od kogo się jej nauczył. Odezwał się błagalnie:
- Tato, proszę, daj mi ubranie.
Ojciec prychnął pełen oburzenia:
- Kto ci zmieniał pieluchy i nauczył sikać do strumieni? Nie
miałeś przede mną żadnych tajemnic... prawda?
- Chcesz, abym opowiedział ci o lady Mariannie?
- Nie. Chcę, żebyś mi opowiedział prawdę o lady Mariannie.
Griffith zastanawiał się, jak ma ułagodzić ojca. Już tak dawno
pożegnał się ze swoją dziką walijską naturą. Czy ją jeszcze
pamiętał?
Pełen wahania zaczął odnajdywać właściwe słowa:
- Lady Marianna. Widzę ją za każdym razem, gdy spoglądam w
słońce. Ona jest jak królewski sokół unoszący się na wietrznym
niebie, dziki i dumny, latający wyżej niż skowronek...
Rhys rzucił mu płócienną koszulę. Griffith wciągnął ją przez
głowę i zasznurował rozcięcie.
- ...jego upierzenie lśni w blasku poranka.
Rhys przyjrzał mu się z uwagą, rzucił opończę i mruknął:
- Nareszcie słowa prawdy.
Griffith zamilkł, zaskoczony własnym liryzmem, który uznawał
za dawno stracony, zabity przez prozę życia.
- To nie słowa prawdy, to po prostu...
- To po prostu walijska dusza, którą pogrzebałeś tak głęboko, aż
obawiałem się, że nigdy jej nie odnajdziesz. - Rhys rzucił
Griffithowi pozostałą odzież i przysunął fotel do kominka.
Rozbawiony własnymi słowami i zadowoleniem ojca, Griffith
ubrał się i kontynuował hymn na cześć sokolej damy swego serca:
- Gdy któryś ze zwykłych śmiertelników schwyta sokoła w
pułapkę i usiłuje wziąć do ręki, drze ich swymi szponami i
dziobem aż do krwi. A napastnik, który utracił zdobycz, nigdy nie
przestanie tęsknić za trzepotem skrzydeł i krzykami zwiastującymi
przybycie sokoła.
- Ale ty potrafisz ją obłaskawić?
- Żaden człowiek nigdy jej nie obłaskawi. - Griffith znał okrutną
prawdę. - Będę gwizdał, aż wyschnie mi ślina, a wtedy może
zbliży się z ociąganiem. Nie użyje szponów i pozostanie przy
mnie, tylko pod warunkiem, że jej się przymilę. - Głos mu zadrżał.
- Z przyjemności nie potrafi rezygnować. I wtedy, przez krótką
chwilę zmęczona i zaspokojona, będzie należała do mnie i tylko do
mnie.
Rhys wyrecytował:
- Z pustymi rękami nie zwabisz sokoła.
Wytrącony gwałtownie z poetycznego nastroju Griffith
zaprotestował:
- Oddałem jej siebie.
- Lecz nie bez reszty.
- Oddałem jej to, co najważniejsze. Tę część, która nie poniosła
uszczerbku. Ona i tak się nie pozna.
- Nie? - Rhys złożył dłonie. - Sokoły i kobiety wyczuwają
instynktownie, komu mogą zaufać.
Wspomnienie przysięgi, którą Marianna wymusiła na Arcie,
jeszcze raz zraniło serce Griffitha. Nalał sobie wina do czary i
wypił usiłując spłukać złe przeczucia.
- Muszę się tego nauczyć, ale będzie mi ufała.
Słowa Rhysa pozbawiły go złudzeń.
- Jeżeli nie pozwolisz jej, by cię poznała do końca, nigdy ci nie
zaufa.
Griffith odwrócił głowę. Rhys poklepał go po ręce i rzekł:
- To, co się stało, należy do przeszłości. My wszyscy
przebaczyliśmy ci, tylko ty nie wybaczyłeś sam sobie.
Gorycz i wstyd pobruździły twarz Griffitha.
- Utrata zamku Powelów nie była ważna?
- Utraciliśmy go tylko na pewien czas. Nie oddałbym go, gdybym
nie wiedział, jak go odzyskać. Istniały inne sposoby, by cię odbić,
choć niełatwe.
- Mogłem się bez tego obejść. Byłem głupim, zepsutym
młodzieńcem.
- Nie zepsutym. Upartym. I tak jak powiedziała twoja matka -
gdybym tobą lepiej pokierował, całe to zdarzenie nigdy by nie
miało miejsca.
Griffith łagodził dawno miniony gniew ojca:
- Wszystkiemu winne było napięcie w odpierającej natarcie
warowni, skąpe dostawy żywności i strach, że mogą nam zatruć
źródło zasilające studnię.
- Tak, twój wybryk spowodowany był napięciem, jakie panowało
w czasie oblężenia. Na wszystkich świętych, człowieku, powiedz
jej, co zaprząta twój umysł, a może z własnej woli zechce z tobą
mieszkać. - Griffith nic nie odrzekł. Rhys wyciągnął przed siebie
nogi i rozparł się wygodnie w fotelu. - Czy tego właśnie pragniesz?
Założyć z Marianną wspólne gniazdo?
Griffith zapytał, zadowolony ze zmiany tematu:
- Czy to cię niepokoi?
- Nasz ród jest wystarczająco szanowany, by znieść hańbę
przyjęcia do rodziny kobiety pochodzącej z Anglii, lecz czy
wniesie ona posag?
- Nie wiem. Wątpię.
- Więc jaki z niej pożytek dla rodziny?
- Ma znaczne znajomości na dworze królewskim. - Griffith
starannie dobierał słowa. - Jej przyjaciółką jest królowa Anglii.
To wywarło na Rhysie wrażenie.
- Widzę, że wątpisz w jej dobry charakter. Ale Art wydaje się nią
zachwycony, a on nieczęsto bywa kimkolwiek zachwycony.
Griffith mruknął:
- Sam nie wiem, po co trzymam tego starca.
- Może dlatego, że zawdzięczasz mu życie? - podsunął Rhys.
- Możliwe. - Griffith nalał wina do czary i podał ją ojcu.
Rhys przyjął wino i rzekł:
- Sądziłem, że zechcesz, by twoja druga żona przypominała
Gwenilian. Słyszałem po wielokroć, jak twierdziłeś, że lubisz
domatorki, obeznane z igłą i zadowolone z przesiadywania w
domu.
- Marianna nauczy się tego - powiedział Griffith z przekonaniem.
Tak, nauczy się.
Griffith podejrzewał, że jego ojciec przysłonił czarą malujący się
na jego twarzy uśmiech, ale gdy Rhys dopił wino i otarł usta, z
jego rozbawienia nie pozostało ani śladu:
- Zastanawiam się, czy ojciec lady Marianny rozłoży się obozem
u naszych progów i nie zażąda zwrotu córki.
Griffith opad! na ławę i pochylił się w stronę ognia.
- Może uczyniłby tak, gdyby wiedział, gdzie ona się znajduje.
Lecz oblężenie nie jest ulubioną metodą Wenthayena. On raczej
zaczaiłby się wśród wydm, niczym łasica i uniósłby zdobycz
chwyciwszy za gardło.
- Pocieszające. Czy mamy jej strzec przed uprowadzeniem?
- W zamku Powelów jest bezpieczna - odparł Griffith z nadzieją.
- Lionelowi zagraża większe niebezpieczeństwo.
- Poszukuje go ojciec?
- Nie wiem, kto jest ojcem Lionela, ale jak dotąd nie okazywał
najmniejszego zainteresowania synem. A jednak Lionel z wielu
względów jest dzieckiem niezwykłym, choć sam nie rozumiem
dlaczego.
- Miałem więc rację. Marianna jest dla Wenthayena cenna ze
względu na syna.
- Podejrzewam, że taka jest prawda, lecz nie chcę, by poznał ją
Harbottle.
- Czemuż to jej syn jest tak ważny?
Griffith chciał ojca zapytać o radę i dlatego powinien mu był
wszystko wyjaśnić. Uznał jednak, że bez zgody Marianny byłaby
to zdrada, a tę ojciec uważał za niegodną.
Rzekł więc tylko:
- Tato, ze względu na honor nie mogę ci nic powiedzieć, lecz
ostrzegam cię, że przetrzymywanie Marianny i Lionela może
sprowadzić niebezpieczeństwo na zamek Powelów oraz na
wszystkich jego mieszkańców. Jeżeli chcesz, możesz odmówić im
schronienia, wywiozę ich gdzie indziej.
- Bzdury - odparł Rhys mało elegancko. - Gdyby twoja matka się
dowiedziała, że ze strachu o własne życie odmówiłem im
schronienia, zrzuciłaby mnie z najwyższej wieży, a co gorsza nie
dopuściłaby mnie do swego łoża.
Griffith zaśmiał się. Tego się właśnie spodziewał, lecz czul, że
musi ojca ostrzec.
- Jedno mogę ci powiedzieć, tato. Marianna nigdy nie była
kochanką Harbottle”a.
Rhys zmrużonymi oczyma zlustrował go od stóp do głów:
- Nie będę cię prosił, byś postępował niezgodnie z honorem, lecz
nie mów matce. Ona nie znosi tajemnic.
Griffith odprężył się na myśl, że przynajmniej chwilowo ojciec
wyzbył się obiekcji co do Marianny.
- Więc co zrobimy z Harbottle”em? - zapytał. - Z tym Gwarwyn-
a-Throt?
- Nazywasz go imieniem straszydła? - Rhys wybuchnął
śmiechem. Lecz natychmiast spoważniał. - Nie obrażaj straszydeł,
bo cię skrzywdzą. A nadając ich imię Harbottle”owi, krzywdzisz
je.
- Tak. W ten sposób obrażam nawet straszydła - zgodził się
Griffith. - Zatrzymamy go w zamknięciu? To podstępny brutal i
może lepiej mieć go na oku?
- A może go wyrzucić? - zastanawiał się Rhys. - Wiosenna
pogoda jest taka niepewna - raz mokro, to znowu zimno. Jeśli
zostanie w okolicy, wkrótce poczuje się nieszczęśliwy.
- A w więzieniu jest mu bardzo wygodnie.
Ich oczy spotkały się i rzekli unisono:
- Wyrzucimy go stamtąd.
Musisz wypić lekarstwo - namawiała Angharad, trzymając napój
przed zaciśniętymi ustami Marianny. - Obiecałaś Artowi.
Marianna zatkała nos przed zapachem mikstury.
- Nie obiecywałam, że będę ją brała bez końca. Czuję się lepiej.
- To prawda. Ostatni tydzień dobrze ci zrobił. - Angharad
umieściła czarkę w dłoni Marianny. - A przyszły będzie jeszcze
lepszy.
- Przyszły tydzień? - zaskrzeczała Marianna i ku jej
niezadowoleniu głos odmówił jej posłuszeństwa, z czego
Angharad natychmiast skorzystała:
- Widzisz, sama siebie krzywdzisz. - Pogłaskała ją po policzku,
niczym matka zachęcająca dziecko. - A jeśli ładnie wypijesz
lekarstwo, zgodzę się, by przyszli do ciebie goście.
Marianna spojrzała na nią żałując, że jest tak osłabiona. Myślała,
że umrze - była o krok od śmierci. Bez końca leżała pogrążona w
gorączce. Czuła się jak czarny kłębek bólu i strachu. Śniły jej się
koszmary, a budziła się tylko po to, by kaszleć, aż chwytały ją
mdłości.
Choroba wypaliła iskrę płonącej w niej energii. Miała dość siły,
by unieść z poduszki głowę, lecz nie widziała powodu, dla którego
miałaby to uczynić. Mogłaby sprawdzać dzień po dniu, czy jej
skarb nadał znajduje się w torbie, w której go ukryła, lecz straciło
to dla niej znaczenie. Mogłaby usiąść, by rozczesać włosy i wstać,
aby zająć się potrzebami ciała, ale nie chciało jej się wstawać i
stawiać czoła milionom trudności, które niosło życie. Jej syn był
bezpieczny i opiekowano się nim, a ona czuła się zbyt osłabiona.
Wycieńczona.
- Natrę ci plecy - zaoferowała się Angharad.
Marianna ustąpiła. Angharad umiała z nią postępować. Griffith
ofiarował jej swoją matkę, jakby to był najcenniejszy podarunek,
którym dysponował, a Angharad okazała się niezastąpiona. Wzięła
Mariannę pod swoje czułe skrzydła, jakby dziewczyna była
upragnionym i ukochanym pisklęciem. Marianna uważała, że
troszczy się o nią nieco przesadnie, ale robiła to z taką serdeczną
troską, że ustępowała jej we wszystkim, aby tylko się nie
niepokoiła. Angharad była przepełniona miłością. Pokochała
Mariannę i Lionela tak czule, jakby należeli do najbliższej rodziny.
Zastawiała swe sidła, wyścielając je puchem macierzyństwa, a
Marianna w nie wpadła i już tam pozostała.
- Despotka - mruknęła i wypiła do dna obrzydliwy napar.
Smakował jak uwarzony na skrzydłach nietoperza,
prawdopodobnie właśnie tak było. Zastanawianie się nad
składnikami lekarstw Angharad nic by jej nie dało, toteż Marianny
popijała je piwem, aby spłukać paskudny smak i obracając się na
brzuch uniosła luźną płócienną koszulę. - Rozmasuj, proszę.
Angharad usiadła na materacu obok Marianny, odgarnęła na bok
długi, ciężki rudy warkocz i zaczęła masować mięśnie karku i
pleców, które protestowały przeciw długiej bezczynności w łóżku.
Marianna jęknęła z rozkoszy, a potem spytała:
- Czy Lionel przyjdzie mnie odwiedzić?
- Lionel, Rhys i Griffith.
- Griffith? - Słabość, którą odczuwała Marianna, zelżała. - Nie
chcę widzieć Griffitha - rzekła opierając się na łokciach.
- Odmawiasz zobaczenia się z nim już od tygodnia, a on się nie
może doczekać. - Angharad klepnęła ją po pośladkach.
- Nie czuję się wystarczająco dobrze, by go oglądać.
Angharad przydusiła jej twarz do poduszki.
- Jeszcze przed chwilą czułaś się wystarczająco dobrze, by wstać.
Marianna zaprotestowała przyduszona:
- Jego wizyta mi zaszkodzi.
- Zrobi ci lepiej. - Angharad przyłożyła dłoń do pleców
Marianny.
- Czuję, jak bije twoje serce. Krew zacznie krążyć żywiej i
pozbędziesz się wszystkich złych myśli, które sprawiły, że
zachorowałaś.
Marianna ukryła twarz w poduszce, by nie okazać palącego
policzki rumieńca. Angharad tak łatwo rozpoznaje jej
zakłopotanie, strach i zdenerwowanie. A inni? A Griffith?
Marianna nigdy w życiu nie unikała kłopotów. Wprost
przeciwnie.
Lady Elżbieta skarżyła się, że Marianna wychodzi im naprzeciw.
Ale teraz było inaczej. Tu nie chodziło o walkę, którą miała
stoczyć lub wyzwanie, które miała odeprzeć. Chodziło o stawienie
czoła mężczyźnie, który wyprowadzał ją z równowagi, sprawiał,
że przestała nad sobą panować. Zdobył ciało Marianny i to przy jej
własnej pomocy. Skradł coś, co już nigdy nie wróci - jej
niewinność, a w zamian pozostawił niezaspokojenie. Dlatego nie
chciała nigdy więcej oglądać Griffitha.
Uniosła głowę i rzekła błagalnym tonem:
- Czy możemy zaczekać do jutra?
Drgnęła usłyszawszy głos Griffitba, który odparł:
- Żadnego innego dnia.
Jedno spojrzenie wystarczyło. Wyglądał jak jeden z owych
prastarych kamiennych bloków, które wyrastały z ziemi.
Widywała je podczas swych podróży po Anglii, a najwięcej
widziała ich w Walii. Menhiry, tak je tam nazywano. Smagane
wiatrem i deszczem, stały nieporuszone, niezniszczalne,
niewytłumaczalne: pomniki opierające się upływowi czasu, aby w
milczeniu ogłaszać swą moc.
Cisza w komnacie wytrącała Mariannę z równowagi.
Zaryzykowała jeszcze jedno spojrzenie.
Tym razem stał bliżej. Nie był już tylko sylwetką, lecz
mężczyzną. Mężczyzną twardym, gorącym i zwalistym niczym
menhir, rozgrzewany ciepłem płynącym z głębi ziemi, z której
wyrastał.
Czy mogą porozumiewać się bez słów? Ku swemu
niezadowoleniu Marianna spostrzegła, że mogą. Doskonale
wiedziała, że jest na nią wściekły, a jednocześnie pragnie jej.
Pragnie jej rozpaczliwie, choć wcale sobie tego nie życzy.
Czy Griffith miał jakąś słabość? Jeżeli tak, była nią Marianna i
walczył, aby usunąć ją na właściwe miejsce w swoim dobrze
zorganizowanym życiu.
- Dobrze się czujesz? - zapytał. szorstko.
Marianna po raz kolejny stwierdziła, że zawiódł ją głos, więc
skinęła tylko głową.
- Pobierzmy się, zaraz po daniu zapowiedzi.
Natychmiast powrócił jej głos:
- Nie!
Zdawało się, że Griffith stał się jeszcze wyższy.
- Musimy postępować w sposób odpowiedzialny.
Patrząc na niego myślała jedynie o ich gwałtownym, zbyt
przyjemnym spotkaniu w łożu. Ale należało zastanowić się nad
czym innym. Była odpowiedzialna za Lionela. Ostrożnie, aby nie
nadwerężyć swego wrażliwego gardła, rzekła:
- Postępuję odpowiedzialnie. Nie mogę poślubić człowieka
służącego Henrykowi. Ani teraz, ani nigdy.
Dziwnie było odczuwać jego ból jak własny.
Griffith podszedł do okna wychodzącego na mury obronne. Oparł
się ramieniem o ścianę i przemówił głosem, jakim przemówiłby
menhir, gdyby umiał mówić:
- Powiedziałem księdzu, żeby dawał na zapowiedzi przez trzy
najbliższe tygodnie.
- Niepotrzebnie.
- Jeszcze się przekonamy - odrzekł.
- Synu - wtrącił się pełnym niezadowolenia tonem Rhys. - Nie
możesz jej zmusić, by za ciebie wyszła.
Marianna spojrzała zaskoczona. Stal na środku pokoju z
Lionelem w ramionach, jakby znajdował się tam przez cały czas.
A ona go nie dostrzegała. Nie zauważyła swego dziecka, za
którym tęskniła. Żeby powiedzieć prawdę, przestała również
dostrzegać Angharad, która nadal rozcierała jej napięty kark.
- Musimy się pobrać - upierał się Griffith. - Dla bezpieczeństwa
Marianny i jej dziecka.
- Zapewnimy im obojgu bezpieczeństwo - przyrzekł Rhys. - Ale
niezależnie od niebezpieczeństwa, ksiądz nie ogłosi zapowiedzi,
dopóki Marianna nie zgodzi się na małżeństwo.
Griffith zgarbił się i skrzyżował ręce na piersi.
Rhys patrzył na swego syna i czekał, lecz Griffith nie odezwał
się, więc Rhys zapytał:
- Czy lady Marianna czuje się wystarczająco dobrze, by
potrzymać Lionela?
- Tak, może go potrzymać - odparła Angharad. Obydwoje rodzice
czynili wysiłki, by zażegnać konflikt pomiędzy Griffithem i
Marianną.
- Od trzech dni nie miała gorączki, a chłopak jest tak zdrowy jak
Griffith w jego wieku. I równie jak Griffith niezaradny.
Marianna odebrała Lionela z ramion Rhysa i mrucząc z
przyjemnością przytuliła jego niespokojnie wijące się ciałko.
- Czy sprawia wiele kłopotu?
- Nie - odpowiedział Lionel.
Rhys roześmiał się.
- Sprawia nam wielką radość. Wyświadczyłaś światu wielką
przysługę, chowając go na bystrego i pełnego ciekawości
chłopaka.
- Nie - powtórzył Lionel i wycisnął pocałunek na ustach
Marianny. Spojrzała na Griffitha i stwierdziła, że przygląda się im
z uśmiechem. Spędzony we własnym domu tydzień dobrze mu
zrobił. Wykąpał się i ubrał w nowe, czyste odzienie - barwne i
uszyte według panującej na dworze mody. Jego włosy zostały
przycięte i wyszczotkowane, aż lśniły jak polakierowane drewno.
Rzeczywiście, tak jak przepowiadała Angharad, krew żywiej
krążyła w żyłach Marianny. Griffith wyglądał jak mężczyzna w
konkurach.
Ledwie to pomyślała, Griffith rzekł:
- Poznałem Mariannę dzięki Lionelowi. Jestem mu wdzięczny i
nie zapomnę o tym.
Zrozumiałam, pomyślała Marianna, żebym w to jeszcze mogła
uwierzyć.
Podczas gdy Marianna zajmowała się Lionelem, oddając mu
własną poduszkę i okrywając kocem nogi, Angharad przerwała
ciszę:
- Dobrze, że nie poznaliście się w takich okolicznościach jak ja i
Rhys.
- Hej! - zaprotestował Rhys. - Nie było tak źle.
- Nie było źle? - Angharad zwróciła się do Marianny i wyznała:
- Poznaliśmy się podczas ceremonii ślubnej.
- Nasi rodzice sądzili, że tak będzie najlepiej - rzekł Rhys
uroczyście i nabożnie, a potem dodał z uśmiechem: - Cóż oni
wiedzieli? I co ja wiedziałem na ten temat? Nie przejmowałem się.
Co mi tam żona! Miałem dwadzieścia jeden lat, właśnie zostałem
pasowany na rycerza, stałem się człowiekiem światowym.
- A ja miałam lat dwanaście - rzekła Angharad.
Rhys uniósł dłoń z nastawionym ku górze małym palcem.
- I miała taką figurę.
- Byłam śmiertelnie przerażona.
- Sądziłem, że powinienem wydać się jej groźny.
- Wszedł do komnaty sypialnej, rzucił na mnie okiem. Leżałam
naga i drżąca, a on rzekł: „Nie sypiam z dziećmi”.
- I wyszedłem.
- Wypadłeś stamtąd tupiąc - oskarżyła go Angharad.
- Nie obudzisz we mnie poczucia winy - rzekł Rhys.
- Nie - odparła Angharad z błąkającym się wokół ust
uśmieszkiem.
- W tajemnicy przed wszystkimi odczułam ulgę. Choć publicznie
zostałem upokorzona.
Rhys uśmiechnął się do żony i Marianna wyobraziła sobie, jak
otacza Angharad ramionami. Wyczuwało się, że lubią być razem,
wyczuwało się też czułość wzmacnianą wspólnie spędzonymi
latami i dawne pożądanie, które łatwo wybuchało na nowo.
Griffith pokiwał głową i westchnął:
- Ciągle są w sobie zakochani - wyjaśnił zwracając się do
Marianny. Nic nie odrzekła. Z łatwością wyobrażała sobie, że oni
także mogliby stać się taką parą, opowiadającą bez zażenowania o
pierwszych zalotach, rozumiejącą się bez słów.
Z bólem pomyślała, że równie łatwo może sobie wyobrazić, że
nie pogodzą się przez najbliższe czterdzieści lat. Spytała ochryple,
bliska łez:
- I co było dalej?
- Chodzi ci o to, jak doszliśmy do porozumienia? - Angharad
złożyła na podołku zniszczone pracą dłonie. - Dorosłam.
- I to bardzo ładnie - dodał Rhys.
Angharad ofuknęła go:
- Nawet nie zauważyłeś. Zajmowałam się twoim domem, a
wdowa we wsi dawała ci zadowolenie. Moje wdzięki wcale cię nie
pociągały.
- Dopóki nie zaczęłaś flirtować z moim giermkiem.
- Giermek był moim rówieśnikiem. - Angharad pochyliła się ku
Mariannie. - Urodziwy nadzwyczajnie.
- I głupi - dodał Rhys.
- Na głowę świętego Winifreda! Jeżeli się narzucał, to tylko
dlatego, że sądził, że ty o mnie nie dbasz. I nie dbałeś, dopóki nie
stwierdziłeś, że interesuje się mną ktoś inny. - Angharad obruszyła
się na to wspomnienie.
- Nie byłem aż tak nieczuły, jak ona opowiada - rzeki Rhys
półgłosem zwracając się do Marianny.
Angharad skrzyżowała ramiona na obfitej piersi.
-Ha!
- Och, zauważałem ją. Jej figura bardzo się zaokrągliła. - Rhys
wibrująco wymówił głoskę „r”. - Ale od ślubu minęły cztery lata i
nie tak łatwo było zmienić przyzwyczajenia dotyczące łoża. Nie
chciałem wyjść na głupca zalecając się do własnej żony. -
Westchnął i ciągnął głęboko strapiony. - Ale zaloty byłyby
łatwiejsze.
Angharad stłumiła lekki uśmieszek, lecz Marianna okazała się
mniej powściągliwa. Widząc tego ogromnego,
niedźwiedziowatego mężczyznę, urabianego przez swą maleńką
żonę, nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.
- Widzisz? - zwrócił się Rhys do syna. - Widzisz, synu? Kobiety
nie szanują swoich ukochanych. Opowiadam historię mego
upokorzenia, a one chichoczą.
- To wstrząsające, tato - zgodził się Griffith.
- Tak. - Rhys ponuro zmarszczył brwi i pochylił głowę ku
Mariannie. - W moich kłopotach nie ma nic śmiesznego.
Marianna chrząknęła i próbowała się opanować.
- Proszę opowiadać dalej. Co pan zrobił z giermkiem?
- Odesłałem go do domu. Okrytego wstydem. Wyciągnąłem tego
szczeniaka z zagrody we wsi i wychowałem na swego giermka, a
on odpłacił mi uwodząc moją żonę. - Rhys gestykulował gniewnie.
- Moją żonę!
Marianna podejrzewała, że wyrzucenie giermka nie obyło się bez
przykrości. Angharad rzekła:
- Wiesz, że wrócił.
- Myślisz, że o to dbam? - wrzasnął Rhys. - Głupi, młody...
- Nie jest już młody, ale nadal przystojny, nadal rozgniewany i
radzę ci, żebyś uważał.
Stara nienawiść wciąż jeszcze budziła wiele emocji. Rhys
spurpurowiał, a Marianna śpiesznie spytała:
- Co się stało, gdy zostaliście sami?
Rhys najwyraźniej powstrzymał obraźliwe słowa. Spojrzał na
zdenerwowaną żonę i chwilę milczał.
- Chodziłem po domu wściekły. Oczekiwałem, że Angharad
będzie się przede mną płaszczyć.
Angharad parsknęła:
- A ja nie miałam zamiaru.
- Ona także była rozgniewana. - W jego głosie ciągle brzmiała
nuta zdumienia, że na pozór łagodna żona tak nagle się
przeobraziła.
- Jakbym to ja zawinił.
- Bo to była twoja wina - powiedziała Angharad.
- Następne, co pamiętam, to to, że moja dwunastoletnia panna
młoda powiedziała mi, że skończyła lat szesnaście i nie chce być
traktowana jak dziecko.
- A on powiedział, że jeśli chcę być traktowana jak kobieta, mam
się zachowywać jak kobieta.
- Więc zabrałem ją do łóżka.
Byli bardzo przejęci swoim opowiadaniem, ale zuchwałe
stwierdzenie Rhysa sprawiło, że obydwoje poczerwienieli.
Wymienili prędkie, zawstydzone spojrzenie, a potem Rhys
zakaszlał. Kiedy się znowu odezwał, jego głos brzmiał łagodniej.
- Tylko że ona była dziewicą, a ja byłem wściekły. Nie poszło
nam łatwo. Wcale a wcale. Łzy...
- Nie tylko moje - wtrąciła Angharad.
- ...i mężczyzna musi się starać, w trudnej sytuacji. - Zamyślił się
na chwilę i ciągnął: - Wy oczywiście nie będziecie mieli tego
problemu, więc bądźcie wdzięczni losowi.
- Rhys - upomniała go Angharad.
Zapanowała kamienna cisza i wszyscy przyglądali się Lionelowi,
który chował się pod kocem. Nikt nie miał ochoty na dalszą
rozmowę, Marianna nie miała odwagi spojrzeć na Rhysa i
Angharad, a zwłaszcza na Griffitha.
Wreszcie Griffith chrząknął i rzekł:
- Cóż, prawdę mówiąc...
Marianna spojrzała na niego pełnym oburzenia wzrokiem. Chyba
oszalał, pomyślała, przecież wie, że nie wolno mu wyjawić
prawdy.
- Marianna i ja...
Oddychała z trudem i usiadła wzburzona.
- Griffith!
- ...mieliśmy zupełnie podobne doświadczenia...
- Griffith, ani słowa więcej!
- ...i potrzebuję waszej pomocy, aby poradzić sobie ze skutkami.
- Griffith oparł się o framugę okna. - Nie obawiaj się, kochanie,
mama i ojciec zawsze mi dają dobre rady.
Nic nie rozumiejąc, rzekła z rozpaczą:
- Tu nie chodzi wyłącznie o ciebie i o mnie.
- Rada, o którą proszę, ma dotyczyć nie tylko mnie i ciebie. -
Griffith pochylił się ku Mariannie, ale trzymał się poza zasięgiem
jej pięści.
- Jeśli Bóg pozwoli, poradzimy sobie. Tu chodzi głównie o
Lionela.
- Griffith, zabraniam ci... - Marianna usiłowała krzyknąć.
Rozczarowana uznała, że ją zupełnie zawiódł.
- Chłopak nie jest jej synem - rzekł Griffith. Marianna zrobiła
kilka głębokich wdechów, sądząc, że chłodne powietrze ożywi jej
gardło, lecz Griffith uparcie ciągnął dalej:
- Miałem na to dowód niecały miesiąc temu. Angharad i Rhys
spojrzeli na siebie w osłupieniu. Następnie popatrzyli na Lionela,
potem na Mariannę i wreszcie na Griffitha.
Rhys opanował się pierwszy:
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Na twarzy Griffitha pojawiła się durna i zakłopotanie, ale gładko
odrzekł:
- Chodzi mi o to, że przyszła do mego łoża jako dziewica.
Marianna zakryła twarz rękami i jęknęła. Stało się, tajemnica
Lionela została zdradzona.
- Jak doszło do tego, że trafiła do twego loża? - Angharad aż się
zająknęła z podniecenia.
- Miała... miała straszny sen. - Griffith zdał sobie sprawę, jak
absurdalnie zabrzmiały jego słowa i dodał pośpiesznie: -
Naprawdę, przyśnił jej się koszmar. Była blada i drżąca... Tego
dnia chciano porwać Lionela i Marianna bała się... że ktoś...
- Oczywiście, oczywiście - zgodził się ochoczo Rhys. - Ale
powiedziałeś, że się kochałeś z tą dziewczyną. Że nie żyjesz już w
celibacie? Tak powiedziałeś?
- Tak, tato.
Nic nie rozumiejąc Marianna uniosła głowę. Ona i rodzice
Griffitha myśleli o zupełnie różnych sprawach. One niepokoiła się,
że zdradzono tajemnicę pochodzenia Lionela, i o to, jakie będą
tego skutki. A oni zdawali się interesować wyłącznie Griffithem...
i nią.
Rhys zatarł ręce z zadowoleniem.
- Dlaczego spałeś z nią?
Griffith zwiesił głowę.
- Straciłem panowanie nad sobą, tato.
Angharad klasnęła w dłonie z zachwytem.
- Ty straciłeś panowanie?
- Tak - przyznał Griffith.
- Z lady Marianną? - naciskała Angharad.
- Tak - powtórzył.
Angharad wzniosła ręce do nieba.
- Chwała Bogu, wreszcie będziemy mieli synową.
- Amen - dodał nabożnie Rhys.
Angharad gwałtownie ucałowała Lionela, uściskała zdumioną
Mariannę i rzekła:
- Urządzę wam wesele.
Rhys wstał z fotela i podszedł do żony.
- A ja pójdę do księdza i dam na zapowiedzi.
Mariannie kręciło się w głowie.
- Ale powiedzieliście, że nie pozwolicie na ślub, dopóki ja nie
wyrażę zgody - zaprotestowała.
- Powiedziałem tak, zanim usłyszałem te niezwykłe wiadomości.
Angharad ujęła Rhysa za ramię i spoglądała to na Mariannę, to na
Griffitha.
- Przywróciłaś nam syna.
Marianna nie widziała w tym najmniejszego sensu. Gdyby była
ubrana, zerwałaby się, by porachować się z Rhysem.
- A co z Lionelem? - spytała.
- Z Lionelem? - Rhys spojrzał na chłopca. Lionel ukrył głowę
pod kocem, zrzucił poduszkę na podłogę i walił piętami w
zagłówek.
- Weź Lionela, Angharad. Zostawmy tych gołąbeczków samych.
- Myślę, że Marianna chce wiedzieć, co o nim sądzicie teraz, gdy
już wiecie, że nie jest jej synem - rzekł Griffith.
- Chcę wiedzieć - wybuchła Marianna - czy przysięgniecie, że
zachowacie jego tajemnicę.
Rhys i Angharad nie rozumieli, o co jej chodzi. Wreszcie Rhys
przemówił w imieniu obojga:
- Jeżeli wzięłaś tego chłopaka, jakby był twój własny ,
zrujnowałaś sobie reputację i pozbawiłaś szansy na szczęście
osobiste, to myślę, że uczyniłaś tak z ważnego powodu. Cóż, znasz
ten powód i Griffith bez wątpienia także. Ale ponieważ nie chcesz
nam powiedzieć prawdy, to znaczy, że nie powinniśmy jej znać...
Czy o to właśnie ci chodziło?
- Przysięgnijcie, że zachowacie tajemnicę - wyszeptała Marianna
z przerażeniem. - Przysięgnijcie.
Rhys zesztywniał, a Angharad westchnęła przestraszona. Griffith
jęknął i potrząsnął głową.
- Ona nie chce was obrazić, tato. Zrozumiesz, jak poznasz jej
ojca. Wyniosły wyraz twarzy Rhysa stal się jeszcze bardziej
wyniosły.
A potem Angharad dotknęła jego piersi. Spojrzała na niego, a on
skinął głową i zbliżył się do Marianny. Ujął jej dłoń w swoje
stwardniałe dłonie.
- Harbottle opowiedział mi o twoim ojcu, dlatego przebaczam ci
zniewagę. Lecz teraz jesteś w Walii, wśród swoich. A jeśli nie
możesz zaufać bliskim, to komu zaufasz?
Rozdział dwunasty
Drzwi zamknęły się cicho za Rhysem Angharad i Lionelem.
Marianna spoglądała za nimi i zastanawiała się, czy aby rodzice
Griffitha nie są obłąkani. Ufać im, bo byli bliską rodziną? Cóż za
szaleństwo!
A jednak ufała Angharad. Nie można było jej nie ufać. A Rhys...
cóż. Art został towarzyszem Lionela, Griffith zastąpił mu ojca, a
Rhys stal się dla niego bohaterem. Chłopak garnął się do niego.
Marianna zarumieniła się wspominając zranioną dumę Rhysa, gdy
zażądała, aby przysiągł że dochowa tajemnicy.
- Dlaczego Harbottle jest tutaj? - spytała.
Griffith z westchnieniem odszedł od okna.
- Najwidoczniej podążał twoim tropem do Walii, a gdy go stracił,
pytał o drogę do zamku Powelów.
- Dlaczego?
Podszedł do łóżka cicho i ostrożnie.
- Bo cię pragnie.
- Bzdura. - Jej głos drżał. - Musiał go wysłać mój ojciec.
- Wygląda na to, że twój ojciec umył od tego ręce. Tak samo jak
my. Wyrzuciliśmy go trzy dni temu z żywnością która z trudem
wystarczy mu na dotarcie do Anglii, jeżeli się pośpieszy. Ale zdaje
się, że on ma zamiar rzucić wyzwanie losowi i dostać cię w swoje
ręce, bo otrzymaliśmy meldunki o mężczyźnie, który obserwuje
zamek.
Chciała zadać mu więcej pytań, ale Griffith zdjął buty i kubrak.
Marianna wyszeptała:
- Co robisz?
- Zamierzam wyjaśnić tajemnicę Lionela. Czyż nie w ten sposób
zdobyłem wyjaśnienia na twój temat? Przyszłaś i położyłaś się w
łożu obok mnie, rozmawialiśmy, kochaliśmy się, a potem
poznałem twoją tajemnicę.
Krew zastygła jej w żyłach. Nie miała już wątpliwości, dlaczego
musiała ozdrowieć. Żeby uciekać.
- To nie było takie...
- Jakie?
- Takie proste.
Roześmiał się.
- To najprostsza rzecz na świecie. Dlatego Pan Bóg stworzył nas
innymi, żebyśmy tak dobrze do siebie pasowali.
Rozciągnął się obok niej. Nagi, brązowy i muskularny.
Przytrzymał ją, gdy spróbowała odsunąć się na brzeg łóżka.
Kładąc się z powrotem podtrzymywała koc obydwoma rękami.
- Ktoś może wejść do komnaty - wyszeptała.
- Jesteśmy w Walii, a wszyscy wiedzą, że w sobotę daliśmy na
zapowiedzi. - Z uśmiechem umieścił poduszkę Lionela tuż koło
Marianny i położył się tak, że jego głowa spoczywała obok jej
ramienia. - Walijczycy znają się na dobrych manierach.
Wydawał się bardzo zadowolony. Nie powiedział nic więcej, nie
poruszył się. Czas płynął i napięcie Marianny tak narastało, że
wydawało jej się, że ścięgna karku rozerwą się z trzaskiem.
Wreszcie, nie mogąc już znieść ciszy, wybuchnęła:
- Czego chcesz?
- Kilku rzeczy. - Uniósł rękę i pogłaskał ją po piersiach. - Po
pierwsze, jak już mówiłem, chcę poznać historię Lionela.
Nakrycie, które uważała za ochronę, stało się nagle cienkie i
mizerne.
- Nie mogę ci jej opowiedzieć.
Westchnął i ciepłe powietrze przeniknęło przez luźno utkany koc
i ogrzało pierś Marianny.
Griffith rzekł ze smutkiem:
- Tego się właśnie obawiałem. Nie mogę wymusić prawdy, która
winna przyjść do mnie z dobrej woli.
Jego ton sprawił, że drgnęła, a dotyk przypomniał to, o czym
starała się zapomnieć. Gdyby była doświadczoną kobietą, za jaką
pragnęła uchodzić, miałaby inne wspomnienia, do których
mogłaby się odwołać. Dysponowała jednak tylko jednym
wspomnieniem. Nocy spędzonej w ramionach Griffitha. A
wspomnienie owo było tak żywe, że niemal przesłaniało jej lęk
przed rozmową.
- Nie mogę powiedzieć nikomu.
- Nawet przyszłemu mężowi?
- Nie mogę cię poślubić.
- A więc jeszcze to na dodatek. Chcę, żebyś mi przyrzekła, że za
mnie wyjdziesz.
- Nie. - Nie zabrzmiało to tak stanowczo, jak tego pragnęła, ale
tylko dlatego, że właśnie ją pocałował. Lekki pocałunek w to
miejsce, gdzie ucho łączy się z policzkiem.
- Małżeństwo mogłoby nam przynieść korzyści.
- I szkody.
- Jakie?
- Lionel nie może być... - Zamilkła. Omal się nie wygadała.
Mimo woli czuła podziw dla sprytu Griffitha, który tak ją
podszedł.
Uśmiechnął się ponuro. Miała ochotę dotknąć jego ust językiem.
- Po pierwsze - powiedział Griffith - Lionel będzie
bezpieczniejszy przy mnie niż beze mnie. - Marianna zesztywniała
i Griffith uniósł głowę. - Nie zgadzasz się ze mną?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, bo jej serce i rozsądek walczyły
ze sobą o lepsze. O panowanie nad ciałem. Może Lionel będzie
bezpieczniejszy z Griffithem, lecz Marianna złożyła przysięgę lady
Elżbiecie i nie mogła jej złamać.
- To prowadzi do następnego argumentu za naszym małżeństwem
- dodał Griffith gładko niczym dworzanin i chłodno jak król.
- Rozmawiałem z naszym księdzem, bo to mądry człowiek.
Dowiedziałem się, że przysięga małżeńska ma pierwszeństwo
przed
przysięgą rycerską wobec króla, choć obie są święte i złożone w
obliczu Boga. Mam nadzieję, że nie będę musiał dokonywać
wyboru pomiędzy żoną a władcą. Mam nadzieję, że będę mógł
nadal pełnić służbę u mego władcy, służąc jednocześnie żonie.
Lecz
w razie konfliktu zachowam tajemnice żony, będę się troszczył o
własność żony oraz dzieci i pozostanę wobec niej lojalny bez
względu na wszystko inne.
Marianna przebierała nerwowo palcami po okrywającym ją kocu.
- Ach, tak - rzekła.
- Wierzysz mi? - spytał, a mięśnie całego ciała napięły się, oparł
się na łokciu i nachylił się nad Marianną. - Czy chcesz usłyszeć,
jaki jest trzeci argument przemawiający za naszym małżeństwem?
- Wydaje mi się...
- Po prostu taki. - Pokrył jej twarz pocałunkami. Suchymi
pocałunkami, które zaznajamiały Mariannę z kształtem ust
Griffitha, korzennym zapachem jego oddechu i dotykiem
ogolonych policzków.
Zaniknęła oczy, by bronić się przed przyjemnością, lecz
daremnie.
- Przestraszyłaś mnie, najmilsza - wyszeptał jej do ucha. -
Myślałem, że cię tracę, a tego bym nie zniósł.
- Nie powinieneś tego robić. - Marianna pragnęła, by jej głos
brzmiał głośniej.
- Robię to po to, by przekonać cię, że powinnaś wyjść za mnie za
mąż.
Otworzyła oczy.
- Więc pójdziesz sobie, jeśli się zgodzę?
Spojrzał na nią. A ona na niego.
- Zgadzasz się? - zapytał z zastygłą twarzą.
- Ty odpowiedz pierwszy.
Teraz on toczył walkę między ciałem a rozumem. Wreszcie
odprężył się.
- Nie. Nie odejdę. Bez względu na to, co ty odpowiesz. -
Pociągnął za koniec wstążki i rozpuścił jej włosy. - Pozbawiłaś
mnie opanowania, odebrałaś dumę, a jednak uczyniłaś mnie
bardziej męskim, niż byłem dotychczas. - Zanurzając twarz w
lśniące pasma jej rudych włosów rozsypanych po poduszce,
wyszeptał: - Więc zrobię dla ciebie to, co ty uczynisz dla mnie.
- Zrobisz ze mnie mężczyznę? - spytała na wpół śmiejąc się, na
wpół płacząc.
- Pozbawię cię panowania nad sobą. - Uniósł rękę i wyglądał jak
rycerz, który jest pewien zwycięstwa jeszcze przed bitwą.
Marianna była osłabiona, ale nie tak jak przed kilkoma minutami.
Nie na tyle, by nie mogła z nim walczyć. I gdy sięgnął, by
rozwiązać jej koszulę, Marianna przytrzymała jego dłoń.
Griffith uśmiechnął się.
- Gdzie chcesz ją umieścić, pani moja? Twoje życzenie jest dla
mnie rozkazem. Czy chcesz, abym dotykał twych ramion, pani? Są
najpiękniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem, silne,
muskularne, lecz zagłębienie między obojczykami świadczy o ich
kobiecości. Oglądałem je od tyłu i zachwycałem się, jak pięknie
przechodzą w długie, wąskie plecy, a plecy zwężają się w talii,
apotem zaczynają się biodra, które obiecują mężczyźnie rajskie
rozkosze.
Marianna poczuła, że drżą jej dłonie. Przycisnęła je do poduszki i
zamyśliła się nad zmysłową przyjemnością, którą czerpała z jego
słów.
- Czy moja dłoń jest dla ciebie zbyt ciężka, o pani? - Jego glos
był zduszony, leniwy, niski i zmysłowy. - Połóż ją tam, gdzie tego
pragniesz.
Zebrała siły i ułożyła jego dłoń na kocu, daleko od siebie.
Nie przestając się uśmiechać, podparł się na łokciu, uniósł głowę
i spojrzał uważnie na rękę, którą odepchnęła.
- Bardzo rozsądny pomysł, o pani. Rozważmy zatem, od czego
należy zacząć. Jeśli chodzi o moją przyjemność, wybrałbym piersi.
Nie są zbyt małe, ani zbyt wielkie, ale bardzo wrażliwe. Nigdy nie
zapomnę głosu, jaki wydałaś, gdy dotknąłem językiem przestrzeni
pomiędzy nimi. Jak kotka, pamiętasz?
Marianna z trudem chwytała powietrze, a komnata wokół niej
zawirowała. Czy to nawrót choroby? Czy też zbyt silna dawka
leku?
- I pragnęłaś czegoś więcej, lecz nie wiedziałaś czego. Teraz już
wiesz co to, prawda?
Jej sutki stwardniały, wzniosły. się i odpowiedziały za nią.
Skrzyżowała ramiona na piersi, chociaż przez koc i tak nie było
widać.
- Pamiętasz - zaśmiał się Griffith. - Kiedy zacząłem je ssać,
musiałem cię powstrzymywać, tak szalone było twoje pożądanie.
Ciągnęłaś mnie za włosy i sam nie wiedziałem, czy starasz się
mnie powstrzymać, czy zachęcić. Ale gdy spróbowałem przestać...
- Na wszystkich świętych...
- ...objęłaś mnie za szyję i pieściłem twoje piersi, aż wydawało
mi się, że umrę z rozkoszy. - Pogładził własną pierś, a Marianna
patrzyła zafascynowana, jak kręcone włosy stają dęba, gdy
przeciąga po nich dłonią.
- Mężczyzna również może mieć z tego przyjemność.
Wyobraźnia Marianny podsunęła jej żywe obrazy reakcji
Griffitha na takie śmiałe pieszczoty.
Właśnie o to mu chodziło. Uśmiech uniósł kąciki ust Griffitha, a
Marianna poczuła złość na myśl, że tak ją uwodzi słowami.
Potrząsnęła głową i zażądała:
- Idź precz!
Griffith czule odgarnął kosmyk włosów z jej czoła.
- Żądasz zbyt wiele, ukochana. - Ujął jej twarz w dłonie i
obrysował kciukami powieki. - A jednocześnie zbyt mało. Nie
wiesz jeszcze wielu rzeczy o miłości. Bo niby skąd? Nie miałem
czasu, żeby cię nauczyć. Czy wiesz na przykład, że mężczyzna
może pocałować kobietę, o tutaj... - jego dłoń spoczęła na wzgórku
łonowym - i sprawić jej tyle przyjemności, że będzie płakała z
rozkoszy?
Marianna natychmiast zsunęła kolana, aby powstrzymać jego
palce przed dalszym zagłębianiem się, i poczuła ulgę. Lecz tylko
chwilową. Potem napięcie wzmogło się, stało się prawie bolesne,
prawie rozkoszne.
- Nie!
- Przysięgam, że to prawda. I kobieta może to samo zrobić
mężczyźnie.
- Będziesz płakał? - Chciała, by zabrzmiało to ironicznie.
Zabrzmiało tęsknie.
- Spróbuj. - Przewrócił się na wznak i założył ramiona nad głową.
Jego barki, ramiona i klatka piersiowa były pękate od mięśni, lecz
dolne żebra zanurzały się pod skórą. Mięśnie jego brzucha
zadrgały, gdy Marianna przesunęła po nich wzrokiem. Wydawało
jej się, że nogi również się poruszyły. Nie była pewna. Nie była w
stanie spojrzeć poniżej... Uniosła głowę i napotkała jego wzrok.
Oczy Griffitha lśniły niczym roztopione złoto. Sprawiały, że
płonęła. Działały na nią silniej niż dotyk Griffitha i słowa, bo one
niezdarnie wyrażały jego myśli. Teraz zaglądała prosto w jego
duszę i pojmowała wszystkie pragnienia.
- Wyobraź sobie - szepnął - jak bezbronny się stanę, gdy będziesz
poznawała moje ciało. Wyobraź sobie, jak zapłonę, gdy dotkniesz
moich piersi, pogładzisz mnie po brzuchu. Wyobraź sobie, jaki
poczujesz smak i jak jęknę, gdy mnie pocałujesz. Rozchylone
wargi, wilgotne i ciepłe wezmą mnie...
Uciszyła go kładąc mu dłoń na ustach.
Nie miała zamiaru go dotykać, lecz nie mogła tego dłużej
słuchać.
Kiedy to rycerz zmienił się w walijskiego poetę? Kiedy nauczył
się tak uwodzić słowami?
Ucałował jej dłoń, a gdy próbowała się wyrwać, chwycił ją za
nadgarstek. Szorstkim kciukiem wynajdywał wrażliwe wzgórki,
najwyraźniej zafascynowany gładkością skóry; łaskotał każdy jej
palec, aż zadrżały. A wtedy, jeden po drugim, włożył jej palce do
ust i zaczął ssać.
Pragnął, żeby ona zrobiła to samo. Marianna także. Odrzuciła
głowę i usiadła. Koc opadł, odsłaniając ukryte pod cienką koszulą
piersi. Griffith jęknął na ten widok.
- Piękne - powiedział ochryple. A potem dodał: - Moje.
- Moje - poprawiła go Marianna.
Pochyliła się ku niemu czując pulsowanie krwi w żyłach. Po raz
pierwszy, odkąd przekroczyła próg zamku Powelów, nic jej nie
dolegało. Przekonana była, że pozostanie tu do końca życia.
- Ale jeśli położysz znów ręce za głową, pozwolę ci spróbować,
jak smakują.
Było to ryzyko pełne wyrachowania. Griffith mógłby użyć siły i
bez wątpienia dopiąłby celu. Nawet gdyby Marianna broniła się.
Wiedział bowiem, że pragnie go rozpaczliwie. Chciał jednak
okazać siłę jej żądzy.
Rozkazała:
- Ręce za głowę.
Z wyrazem pełnej bólu rezygnacji zrobił, jak poleciła.
Od czego zacząć? Z rozciągniętym Griffithem i perspektywą
całego dnia, którego nikt nie miał zakłócać, była to ważna decyzja.
Położyła mu dłonie na ramionach i pogładziła po piersi, brzuchu,
biodrach i udach. Badała jego mięśnie, cal po calu, z leniwą
uwagą, ciekawa męskiego ciała. Ciekawa jego reakcji.
Twarz Griffitha zastygła. Palce i łydki drgały, a reszta ciała
napięła się i stwardniała.
- Sam tego chciałeś - przypomniała mu Marianna.
Zażądał szorstko:
- Więc daj mi to.
- Wszystko w swoim czasie.
Uklękła, oparła się dłońmi po obu bokach Griffitha i pochyliła się
nad nim.
- Wszystko w swoim czasie.
Poczuła silny zapach mydła.
- Kąpałeś się? - spytała.
- To tradycja rodzinna - przerwał, gdy połaskotała go w ucho -
kąpiemy się przed ślubem. A ja byłem zdecydowany... nie mogę
mówić, gdy liżesz mnie jak kot.
- Panuj nad sobą - przypomniała mu. Smakował równie dobrze,
jak wyglądał. Griffith zadrżał, gdy zwilżyła językiem jego pępek, a
potem osuszyła go dmuchnięciem.
Wpatrując się w belki sufitu dokończył:
- A ja byłem zdecydowany uznać dzisiejszy dzień za dzień
zaślubin. Tylko że robimy to w odwrotnej kolejności.
- Co robimy? - Otarła policzek o jego brzuch poniżej żeber.
- Pobieramy się. Pobieramy się w odwrotnej kolejności. Najpierw
skonsumowaliśmy małżeństwo. Teraz dajemy na zapowiedzi, a
potem pójdziemy do księdza i złożymy śluby.
- Jedno skonsumowanie całkowicie wystarczy. - Chwyciła go za
biodra i przejechała językiem od kolan aż po uda. - Po co nam
drugie?
Uniósł głowę i spojrzał na Mariannę.
- Bo obawiałem się, że umrzesz.
Wobec jego zmartwienia śmiech zamarli na ustach Marianny.
- Wydawało mi się, że znalazłem cię w domu twego ojca, taką
silną, szczęśliwą, krzepką tylko po to, by cię utracić. - Wyjął ręce
spod głowy i wyciągnął ku niej. - Kochajmy się, kobieto. Pokaż, że
znów jesteś pełna siły. Pozbądź się smutku.
Jego słowa wstrząsnęły nią do głębi.
Ten mężczyzna podobny do skały potrzebował jej. Pragnął jej tak
bardzo, że jego silna wola uginała się wobec tej żądzy.
Czy może to potraktować lekko? Griffith żądał czegoś więcej niż
leżącego obok niego kobiecego ciała. Żądał, aby ofiarowała mu
całe swoje życie.
Żaden inny mężczyzna nie kusił jej, aby mu się oddała. A ona
uczyniła to dla Griffitha ap Powela i nie żałowała tego. Z ufnością
powierzyła mu siebie, czy będzie mogła powierzyć mu Lionela?
Czy może zaufać, że dla Griffitha ważniejsze będą przysięgi
wobec żony niż wobec króla?
Tak, odpowiedziało jej ciało, choć rozum pełen był zwątpienia.
Ucałowała jego palce, a on zamknął dłoń wokół jej ust. Drżącymi
rękami Marianna ułożyła ramiona Griffitha za jego głową. Jej
piersi muskały go po twarzy i Griffith odwrócił głowę, by
schwytać ustami brodawkę. Marianna zamarła, gdy zaczął ją ssać
poprzez lnianą koszulę. Nie dotknął jej. Nie musiał. Cała
zgromadzona w jej ciele namiętność wibrowała jak dzwon
kościelny w czasie uroczystości i gdy Griffith wypuścił sutkę z ust,
Marianna nie ruszała się przez długą, pełną słodyczy chwilę.
A potem cofnęła się i posłała Griffithowi złośliwy uśmiech.
Przyjęła jego wyzwanie i odpowiedziała tak, jak tego chciał.
Zbudziła w jego ciele nowe życie.
Patrzyła na jego reakcję rozwiązując koszulę powolnymi,
zmysłowymi ruchami. Unosiła cal po calu obrąbek odsłaniając
ciało. Ściągnęła ją przez głowę i odłożyła.
Uchwyciła tę część Griffitha, z którą dotychczas się nie
zaznajomiła, i roześmiała się głośno.
Twardy niczym skała - rzekła żartobliwie, chociaż Griffith
prawdopodobnie nawet nie usłyszał, i gdy ujęła go w usta, jęknął
jak ktoś, kto kompletnie postradał zmysły.
A jednak zdołał mówić. Niewyraźnie, bełkotliwie, ale
powiedział:
- Teraz musisz przyjść do mnie.
Gdy pochyliła się nad nim, jego oczy lśniły, jakby spoglądał na
słońce.
Widząc niepewność Marianny pouczył ją:
- Siadaj okrakiem.
Pojęła go w ułamku sekundy. Wpuściła go w siebie powolnymi,
wilgotnymi ruchami. Był zbyt wielki, ale przykrość zamieniła się
w podniecenie.
Miała teraz pod sobą wojownika, który zdany na jej łaskę
poddawał się jej bez reszty. Mogła wypróbować granice jego
wytrzymałości.
Udając, że nie wie, co ma robić, spytała:
- A co teraz?
Spojrzał niedowierzająco.
- W górę i na dół. Czy tak?
Tak.
- Teraz dobrze?
- Tak.
- Szybciej?
- Tak. Nie. O Boże! Jak chcesz.
Nie przestając go ujeżdżać, odchyliła się do tyłu i oparła ręce na
jego udach.
- Dobrze ci teraz?
Jęknął żałośnie.
- Chcesz mnie zabić?
- Z przyjemnością. - Przesunęła ręce do przodu, lekko drapiąc
ciało Griffitha, znacząc je po swojemu.
Bezwstydna - mruknął Griffith czując, że Marianna poruszyła się
u jego boku.
Co? - Jej głos był ochrypły od snu i brzmiało w nim tyle
zakłopotania, że Griffith poczuł się winny. Była jeszcze zbyt słaba,
by kochać się tak gwałtownie, lecz cóż mógł poradzić. Gdyby
czekał z tym, aż Marianna poczuje się lepiej, uniknęłaby mu,
posługując się swoją chytrością. Wykorzystał więc okazję. Teraz,
gdy zda sobie
sprawę z tego, że są rozebrani, gdy wspomnienia jej zuchwalstwa
i jego przyjemności zaczną powracać, Marianna spróbuje się z tego
wycofać.
Aby ją uprzedzić, Griffith powtórzył:
- Jesteś bezwstydna i gwałtowna. Zabiłaś mnie rozkoszą, którą mi
ofiarowałaś, nie potrafię sobie wyobrazić przyjemniejszej śmierci -
mówił z łagodnym, urzekającym akcentem walijskim, który
nadawał jego słowom zmysłowość.
Zamarła w bezruchu, a potem położyła mu głowę na piersi.
Uśmiechnął się. Pewnie uważa, że bezpieczniej będzie przysunąć
się bliżej niż spojrzeć mu w oczy.
- Myślałem właśnie - ujął pasmo jej włosów i ułożył sobie na
piersi, przeplatając ich lśniącą czerwień z czernią swoich - że
moglibyśmy zorganizować elsteddfod podczas wesela.
Nieśmiałość Marianny nie trwa długo. Unosząc się na łokciu
odepchnęła jego ręce.
- Elste...? Podczas wesela?
- Elsteddfod - wymówił wyraźnie, jakby jedyny problem
stanowiła jej nieznajomość walijskiego. - To zebranie muzyków i
bardów, którzy śpiewają pieśni i recytują poezję.
Spojrzała na niego poważnie.
- Nie mówiłam, że za ciebie wyjdę.
- Wolisz wyjść za człowieka, któremu nie będziesz mogła
powierzyć syna? Czy jesteś aż tak kapryśna, że mi nie ufasz?
Odgarniając niepewnym gestem włosy z czoła, Marianna odparła:
- Mądrzejsze niźli ja kobiety ufały swojemu instynktowi i zostały
zdradzone. A poza tym może czekasz, by nas na czyjś rozkaz
skrzywdzić?
Ubodło go, że coś takiego mogło jej przyjść do głowy. Usiadł
powoli.
- Nie zabiję dziecka, choćby mi rozkazywano.
- Nawet gdybyś miał zostać ogłoszony zdrajcą i utracić swoje
dobra? Nawet gdybyś miał być pozbawiony szans na awans?
Odparł bez zmrużenia powiek:
- Nie wojuję z dziećmi.
- Nawet teraz może sądzisz, że z nadejściem innych dzieci...
twoich dzieci, los Lionela przestanie mnie obchodzić.
Powtórzyła słowa Harbottle”a z niesamowitą dokładnością.
Griffith poczuł rozdrażnienie, że Marianna tak łatwo przypisuje
mu wszystkie złe cechy.
- Jeżeli się pobierzemy, będę od ciebie oczekiwała szacunku, ale
wydaje mi się, że mężczyzna często lekceważy oczekiwania żony -
dodała Marianna.
- Jeżeli poślubiła go ze względu na oczekiwania...
- Nauczyłam się nieufności od mego ojca i to legło głęboko w
moim charakterze. Nie chodzi o ciebie. Na dworze królewskim
napatrzyłam się na rzeczy, które wydawały się odrażające nawet
ich sprawcom. Czy znałeś króla Ryszarda, stryja lady Elżbiety?
- Nie.
- A ja znałam. - Odepchnęła Griffitha i ułożyła koc przed sobą,
ukazując plecy okryte jedynie płomiennomiedzianymi pasmami
włosów. - Był ukochanym stryjaszkiem Elżbiety i jej braci,
dobrym bratem króla Edwarda. Nigdy w życiu nie
podejrzewałabym go o zbrodnie, do których okazał się zdolny.
Griffith przeczesał palcami włosy Marianny i położył jej dłoń na
ramieniu.
- Nie czuję się zaszczycony tymi porównaniami.
- Ja was nie porównuję. Nie porównuję cię również ze swoim
ojcem - odrzekła zniecierpliwiona, lecz nie obejrzała się, by na
niego popatrzyć. Czy nie mogła znieść jego widoku, bo jej własna
podejrzliwość wprawiała ją w zakłopotanie? - Chcę tylko
powiedzieć, że dusza mężczyzny jest ciemna i niebezpieczna, i nie
wiem, gdzie błyska w niej światełko prawdy.
- Rozumiem. - Rzeczywiście zrozumiał i jego ręce opadły
opuszczając ciepło ciała Marianny, za którym natychmiast
zatęsknił. Ale nie miało sensu pozostawanie w łóżku z kobietą,
która uważała go za podobnego łajdakom, którzy zbrukali jej
życie.
Zsuwał się z łóżka, gdy Marianna chwyciła go za ramię.
- Sądzisz, że powinnam zaufać instynktowi?
Nadzieja, choć wątła, powróciła Griffithowi.
- Tak. Tak właśnie sądzę.
- Cóż, mój instynkt mówi mi, że coś przede mną ukrywasz.
Nadzieja zgasła i niespodziewanie opanowała go wściekłość. Nie
przygotowany Griffith dał jej się ponieść.
Musiał się zdradzić w jakiś sposób. Gdzieś, kiedyś... a ona
usłyszała starą plotkę. Marianna przytrzymała go mocniej.
Przyjrzał się jej dłoni. Długie smukłe palce i kwadratowa, mocna
dłoń. Trzymała go mocno, jak szablę, której użyje wedle własnej
woli. I to go uraziło. Boże, jakże się poczuł urażony.
Nie życzył sobie, by jakakolwiek kobieta czytała w nim, jak w
książce, a potem nim kierowała. Pragnął kobiety, która będzie
szyła i uprawiała ogród, dawała mu dzieci oraz okazywała
posłuszeństwo bez granic. Pragnął kobiety, która zrozumie, że
przywilejem mężczyzny jest żądanie odpowiedzi na jego pytania,
oraz pogodzi się z tym, że to on rządzi życiem rodziny, kierując się
własną mądrością. Pragnął kobiety, która wie, że nic jej po
myśleniu, która nie mówi zbyt wiele i nie próbuje przejrzeć
tajemnic mężczyzny - a jednak nadal pragnął Marianny.
Zuchwałej Marianny. Wścibskiej Marianny.
- Mężna Marianna - powiedział głośno. - Zbyt głupia, by
wiedzieć, że po raz ostatni przekroczyła granice mojej władzy.
Marianna wyskoczyła spod koca oburzona i gotowa do walki.
- Nie powinieneś był mówić o ślubie ze mną. Nie jestem jakąś
głupią dziewczyniną, która ustąpi mężczyźnie wbrew własnemu
rozsądkowi.
Położył dłonie na jej ramionach.
- Jeżeli pragniesz mężczyzny, który pozwoli ci, byś go wlokła za
sobą jak nędzną kobyłę, to nie powinnaś wchodzić do mojego loża.
Ale już za późno dla nas obydwojga. Ja postanowiłem wesele, a ty
nosisz w łonie moje nasienie, więc dzięki Bogu pobierzemy się, a
ja nauczę cię, gdzie jest twoje miejsce.
Oczy mu lśniły, a głos brzmiał zdecydowanie i poważnie, jak
wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Ale gdy spotkali się po raz
pierwszy, obydwoje byli odziani, a za nimi nie było łoża ze zmiętą
pościelą.
Gdyby miała rozsądek, zamknęłaby usta i przy najbliższej okazji
wymknęłaby się z zamku Powelów. Ale Marianna nigdy nie była
rozsądna.
- A może to ja nauczę cię, gdzie jest twoje miejsce - powiedziała.
- Może to ja...
Pocałunek zagłuszył resztę i Griffith namiętnie pociągnął ją na
łoże. Czy był wściekły? Możliwe, lecz Marianna wyczuła jego
wątpliwości i niepokój i częściowo go rozumiała.
Griffith pragnął spokojnego życia, tradycyjnej żony, ale dał się
złapać w pułapkę własnego honoru. Odebrał jej dziewictwo,
nauczył ją pożądania i teraz wyobraża sobie, że musi się z nią
ożenić. Odsuwając głowę powiedziała:
- Nie musisz.
- Czego?
- Żenić się ze mną. Nie jestem dla ciebie odpowiednia...
Zamruczał i znów zamknął jej usta stanowczym,
niepohamowanym pocałunkiem. Ujął jej twarz w dłonie, spojrzał
w oczy i rzekł:
- Jesteś moja. Nieważne, jak i kiedy, jesteś moja.
- Myślę...
- Nie myśl. - Pocałował ją, a ona wyrwała mu się.
- Ale ty...
- Żadnych ale. - Pocałował ją jeszcze raz.
- Ty...
- Żadnego ty. Żadnego ja. Tylko my.
Zapomniała, co chciała mu powiedzieć, i jej wyrywanie stało się
bezcelowe, a jego zapal złagodniał. Nadal jej pragnął, ale chciał,
żeby i ona go pragnęła. To, co zaczęło się jako walka, zmieniło
się w grę i Marianna zawahała się. Była bliska ustąpienia, gdy
rozdzieliły ich dochodzące z korytarza krzyki.
- Nie możesz tam wejść! - krzyczał Art.
Inny, nieznany głos odparł:
- A więc są tutaj. Dobrze, bo muszę zrobić to, co powinno być
zrobione.
Griffith zaklął i otwarte z impetem drzwi stuknęły o ścianę.
Marianna krzyknęła, a grobowy głos obwieścił:
- Przywożę wam pozdrowienia od waszego pana, króla Henryka.
Rozdział trzynasty
Art zaskrzeczał niczym kura, do której dobiera się lis:
- Próbowałem go powstrzymać, Griffith, ale mnie nie słuchał.
Griffith okrył Mariannę kocami i skoczył na równe nogi. Nagi i
wściekły zbliżał się do posłańca.
- Oliver Churl, nieprawdaż?
Nieporuszony posłaniec skorygował go:
- Oliver King. A właściwie prywatny sekretarz Henryka Tudora.
Przywożę pozdrowienia od naszego władcy.
Griffith spojrzał na poruszający się kształt pod kocami.
- Mój władca obrał właściwy moment. Art, podaj mi odzienie.
Podczas gdy Art uwijał się porządkując przemieszaną odzież,
Griffith wsparł się pod boki, wyprostował się na całą wysokość i
robił wszystko, co możliwe, by wprawić w zakłopotanie małego
eleganckiego człowieka przed sobą.
Bez skutku.
- Przepraszam, sir Griffith, że przeszkodziłem, lecz jak pan wie,
nasz władca, król Henryk, jest bardzo niecierpliwy. Wysłał mnie
do pana przed dwoma tygodniami. Udałem się najpierw do
Wenthayena, a potem jeździłem po wszystkich walijskich górach,
aby pana znaleźć.
- Podróżujesz nieśpiesznie - nie wytrzymał Griffith.
- Wcale nie. Podróżowałem szybko, tylko nie wiedziałem, dokąd
się udać. Król Henryk był przekonany, że będzie pan wykonywał
zadanie, które panu zlecił, a nie odpoczywał w domu. Chyba że -
spojrzał na Arta - pański sługa nie dostarczył panu listu.
Art potraktował go z szacunkiem, który okazywał tylko
nielicznym:
- Dostarczyłem, jak mi kazałeś, milordzie.
Griffith zwrócił uwagę na niezwykłą uprzejmość Arta, więc
przyjrzał się stojącemu przed nim Oliverowi. Nosił nieco zbyt
dobre ubranie, mówił z lekkim akcentem francuskim, ale mimo
niewielkiego wzrostu był dobrze umięśniony, a jego spojrzenie
zdradzało żywą inteligencję.
Oczywiście, Henryk umiał sobie dobierać ludzi. Oliver był
jednym z niewielu, którzy trwali przy nim, gdy przebywał na
wygnaniu oraz w dniach jego tryumfu.
Wściekłość Griffitha minęła. Ubierał się, a Art podawał mu
odzienie.
- Wykonałem polecenie króla - rzekł Griffith rzeczowym tonem.
- A więc gdzie jest lady Marianna? - zapytał Oliver King.
Griffith wskazał łoże.
Przez oblicze Olivera przemknęło kolejno zdziwienie, oburzenie i
namysł, a wszystko zakończyło się pustym, gładkim wyrazem
twarzy wytrawnego dworzanina.
- Nie przypominam sobie, by nasz władca podyktował mi takie
właśnie instrukcje, lecz umysł króla jest zawsze bardzo subtelny.
Być może, tego się właśnie spodziewał lub taką miał nadzieję.
Art potarł czoło. Griffith uciszył Olivera Kinga i spojrzał na
poruszające się koce. Lecz Marianna nie ukazała się i Griffith
uznał, że to wzruszające ze strony kobiety o takiej reputacji.
Zwłaszcza że nie mogła mieć wątpliwości co do domysłów
Olivera.
King również uznał jej opory za interesujące i nie spuszczał oczu
z łoża.
- Król życzy sobie, by pan natychmiast do niego przybył. Griffith
zatrzymał się w pół gestu wkładając płaszcz.
- Dlaczego?
- Hrabia Lincoln zawinął do Irlandii, gdzie połączył swe siły z
hrabią Kildare i hrabią Desmondem oraz pretendentem do tronu.
W katedrze Chrystusa w Dublinie ukoronowali oszusta, nadając
mu imię Edwarda króla Anglii.
- Matko Boska - wyszeptał Art.
Oliver ponuro skinął głową.
- Śmiało można tak powiedzieć, bo ukradli wysadzany drogimi
kamieniami wieniec z figury Matki Boskiej, aby umieścić go na
jego niegodnej głowie.
- Świętokradztwo!
- Tak. Gdy opuszczałem dwór, krążyły pogłoski, że płyną do
Anglii.
- Jak wiele wojska? - spytał Griffith.
- Ich ludzie - odparł Oliver. - Tomasz Fitzgerald, kanclerz
Irlandii, dowodzi wojskami irlandzkimi. Ale co ważniejsze
towarzyszą im wojska najemne pod dowództwem Maruna
Schwarza.
Griffith poczuł wdzięczność, że znów zmienia się z
niefortunnego kochanka w rycerza. Mimo czekających go intryg,
spisków, języka dworskiego, rzeki doznając dziwacznej ulgi:
- Imponujący szyk bojowy, lecz kosztowny. Kto go opłaca?
- Małgorzata, siostra Edwarda IV.
- Ach, Małgorzata - powtórzył z namysłem Griffith. - Ta stara
wiedźma jest gotowa na wszystko, by zrzucić z tronu Henryka
Tudora. I ma środki, by tego dokonać.
- Nie zapominajmy, że hrabia Lincoln jest wnukiem brata
Ryszarda III i jego dziedzicem. - Oliver okazał przebiegłość, która
czyniła go zasługującym na zaufanie sekretarzem. - Słuchałem w
drodze, co mówią podróżni. Opowiadają, że na wybrzeżu
Lancashire ląduje wojsko.
- Człowieku! - Griffith poklepał Olivera po plecach. - Te
informacje są bardziej prawdopodobne niż pogłoski krążące na
dworze. Co jeszcze mówią?
- Mało i nic interesującego. Pogłoski są zgodne co do lądowania
wojska, ale sprzeczne, jeśli chodzi o ich przeznaczenie i
przynależność. A z chwilą gdy znalazłem się w Walii, o sytuacji w
Anglii w ogóle się nie mówi.
- Słusznie, milordzie. - Art uśmiechnął się bezzębnymi ustami.
- Walijczycy pokładają w Henryku zaufanie i wierzą, że utrzyma
tron.
- I tak będzie, póki ja żyję. - Griffith odetchnął i wydawało mu
się, że już czuje zapach spienionych koni, krwi, wypalonych pól
bitewnych. Znał się na wojowaniu. Znał się na taktyce. Wiedział,
że zwycięży ten, kto zachowa pozycję na twardym gruncie, a
przegra ten, kto da się zepchnąć na bagna. Była to trudna, ale
zrozumiała męska praca, odpowiednia dla rycerza, i przedkładał ją
nad kłopoty uczuciowe, w których się pogrążał, gdy miał do
czynienia z Marianną.
Targało nim poczucie winy. Spojrzał na łoże i rzeki:
- Wrócę.
Art przejął rolę gospodarza, aby Griffith mógł zająć się
Marianną.
- Lordzie sekretarzu, zechce pan zejść na dół do głównego hallu i
odświeżyć się nieco. Przebył pan szmat drogi. Może zastanie pan
lorda Rhysa i jego żonę, którzy przyjmą pana należycie.
- Ach. - Oliver strzepnął podbity futrem płaszcz. - Z
przyjemnością spotkam się z lordem Rhysem. Zobaczymy się
wkrótce, sir
- zwrócił się do Griffitha.
- Niebawem. - Griffith poczekał, aż Art i Oliver zamkną za sobą
drzwi i zwrócił się ku łożu. - Najmilsza - wyszeptał odsuwając
koce - poszli sobie. Możesz wyjść.
Wzburzone włosy Marianny nie były w stanie ukryć srogości jej
spojrzenia.
Poczuł bolesne rozczarowanie. Słuchała tylko po to, by poznać
plany Henryka.
- Szpiegowałaś mnie - rzeki powtarzając jej słowa,
oskarżycielskie słowa, które tak go rozwścieczyły w zamku
Wenthayena.
Zrozumiała jego intencję i odrzekła wyniośle:
- Obrzydliwy nawyk, prawda? Ale może się okazać korzystny,
jak sam się przekonałeś. Zdaje się, że masz zamiar natychmiast
opuścić zamek.
Obliczył, jak wiele potrzebuje czasu na zebranie i przygotowanie
swoich ludzi, i odrzekł:
- Jutro rano. Zostaniesz tu, dopóki nie wrócę. Zostaniesz i
będziesz traktowana z honorami należnymi mojej przyszłej żonie. -
Uniosła podbródek, a Griffith podniósł jej głowę jeszcze wyżej.
Chciał ją zdominować. - Posłuchaj mnie. Jesteś tutaj bezpieczna.
Lionel także. Mój ojciec i matka dopilnują tego. Jeżeli odejdziesz
stąd, będę się o ciebie niepokoił. Więc przysięgnij mi...
Marianna błyskawicznie przykryła mu usta dłonią.
- Nie składam żadnych przysiąg człowiekowi, który śpieszy na
każde zawołanie Henryka.
Warknął ze złością i odepchnął jej dłoń.
- Znów do tego wracamy?
- A czy kiedykolwiek zarzuciliśmy ten temat?
Griffith zwrócił się do niej cierpliwie, jak do dziecka:
- Henryk jest moim władcą. Zgodnie z zasadami rycerstwa
chrześcijańskiego mam obowiązek dotrzymać ślubów, a
najważniejszym z nich jest przybyć do króla, jeśli potrzebuje
moich usług na polu bitwy. Jeżeli słuchałaś Olivera Kinga, z
pewnością wiesz, jakie zagrożenie dla Henryka stanowi ten
pretendent do tronu.
Odwróciła się.
Griffith dodał, poniesiony nagłym gniewem:
- I dla lady Elżbiety.
- Oczywiście, że musisz jechać. - Zwróciła się znowu ku niemu i
dodała z wymuszonym uśmiechem: - A więc jedź.
Takie przyzwolenie nie usatysfakcjonowało Griffitha.
- Zaufałabyś mężczyźnie, który nie wypełnia przysięgi złożonej
swemu władcy?
- Nie ufam żadnemu mężczyźnie.
- Ufasz Artowi.
Twarz Marianny złagodniała.
- Ufam Artowi.
- Jest moim najdroższym sługą.
Skinęła głową.
- Czy Art służyłby mi tak przykładnie, gdybym nie był tego wart?
- Nie wiem.
- Spytaj go - odparł Griffith prawie z uśmiechem.
- Och, czasami ci ufam - wybuchnęła Marianna. - A potem ty
jedziesz służyć Henrykowi, a ja przypominam sobie o moich
obowiązkach. - Chłodnymi palcami dotknęła jego twarzy. - Jedź,
Griffith. Walcz w swej bitwie i pozwól mi rozegrać moją.
- Będziesz tu, kiedy wrócę?
- A wrócisz? - wypaliła Marianna.
To pytanie wprawiło go w zdumienie. Co miała na myśli? Czy
niepokoiła się, że ją porzuci? Czy obawiała się, że ona znajdzie
sobie kogoś innego?
A może bała się, że zostanie ranny w bitwie?
Powolny prąd ciepła odezwał się w jego trzewiach i zaczął
rozprzestrzeniać się po całym ciele. Marianna poczuwszy owo
ciepło, cofnęła dłoń, jakby się lękała poparzenia. Griffith zdał
sobie sprawę, że się uśmiecha.
- Przysięgam, że do ciebie wrócę - rzekł. - Ale daj mi jakąś
pamiątkę, żebym ją mógł nosić na sercu.
Poczuł się zraniony, gdy Marianna odwróciła głowę i odparła:
- Nie mam nic, co bym ci mogła ofiarować na pamiątkę.
- A więc sam sobie wezmę. - Ujął długi kosmyk jej rudych
włosów. Wyrwał go jednym. szarpnięciem i pomachał nim przed
twarzą Marianny. - To mi da moc równą sile Samsona w bitwie,
którą mam stoczyć.
Poczucie winy wygnało Mariannę z wygodnego łoża, zanim
wzeszło słońce. Poczucie winy utrzymywało ją w pozycji stojącej i
dodawało sił, by uporać się z krętymi schodami, które zdawały się
przesuwać pod jej niepewnymi stopami. Nadwerężyła swe wątłe
siły poprzedniego dnia, ale musiała choć raz spojrzeć na Griffitha,
zanim stąd odjedzie.
Nie mogła pozwolić, aby odjechał bez pożegnania.
Mogła go już nigdy więcej nie ujrzeć.
Ocierając rękawem załzawione oczy, wytrwale schodziła na dół.
Otwarte drzwi wpuszczały wiatr, który wirował w wieży, i
Marianna ciaśniej otuliła się derką. Docierały do niej wesołe
sprośności, które wykrzykiwali gotowiący się do bitwy mężczyźni.
Zaślepieni głupcy. Czyż nie rozumieją, że mogą umrzeć? Czy
Griffith także tego nie rozumie? Czyż nie zdaje sobie sprawy, że
wszystkie te przygotowania do bitwy okażą się na nic, jeżeli
kamień z katapulty roztrzaska mu kości albo strzała z kuszy
przebije jego zbroję, lub zostanie zrzucony z konia, a jakiś rycerz
stratuje go na śmierć? Marianna spędziła calutką noc wyobrażając
sobie czyhające na polu bitwy śmiertelne niebezpieczeństwa. A
ludzie Griffitha śmiali się!
Zszedłszy na dół oparła się o mur, kilka razy odetchnęła głęboko
i z trudnością przełknęła ślinę. Chciała zakaszleć, ale nie miała
odwagi, by nie czynić hałasu. Całe to przedsięwzięcie wprawiało
ją w zakłopotanie i jeśliby ktoś - włącznie z Griffithem - spostrzegł
ją, czułaby się upokorzona.
Przez otwarte drzwi dostrzegła mężczyzn, chłopców i konie. Ale
nie widziała Griffitha, więc wychyliła się nieco do przodu. Od
kamiennej podłogi ciągnął chłód. Wspięła się na palce na progu i
wtedy go zobaczyła.
Śmiał się. Głowę odchylił do tyłu, wsparł się pod boki, a z całej
jego masywnej postaci promieniowało zadowolenie.
Szybko cofnęła się do wieży, lecz on nie śmiał się do niej. Śmiał
się z radości, jak wszyscy ci idiotyczni, pozbawieni wyobraźni
mężczyźni, którzy jadą na wojnę i nie oglądają się za siebie.
Marianna drżąc całym ciałem, przywarła do muru i otarła z czoła
zimny pot.
Nie powinna wczoraj być taka małostkowa. Trzeba było uznać
jego powinność wobec króla. A ona okazała się zgryźliwa,
naopowiadała kłamstw, powiedziała, że go nie chce. A teraz zżera
ją zazdrość.
Zazdrość o Henryka.
Och, wiedziała, że jeśli weźmie Griffitha za męża, nie będzie się
nigdy musiała niepokoić o inne kobiety. Przysięga małżeńska
stanie się częścią jego rygorystycznie przestrzeganego kodeksu
honorowego, którego nigdy nie złamie. Nie, jeśli wyjdzie za
Griffitha, będzie jego jedyną kobietą, stworzeniem, które będzie
mniej ważnie niż wojna i służba królowi.
Jak on śmiał wyskoczyć z jej łoża i śpieszyć na zawołanie
Henryka? Jak śmiał tak porywczo odrzucać namiętność, która ich
połączyła?
Griffith wyobrażał sobie, że ona nie wie, a ona doskonale
wiedziała, jak bardzo nienawidzi szaleństwa, które go ogarniało,
gdy był w jej ramionach. Nie wiadomo dlaczego wyobrażał sobie,
że dla Marianny mniejszą hańbą była zdrada jej własnego honoru
niż dla niego uleganie żądzy.
Tak więc służba Henrykowi była zaszczytna, a Mariannie -
niecna. Własna zazdrość przerażała Mariannę. Cóż to za uczucia
budził w niej Griffith? Czy to coś więcej niż żądza? Czy było to
jakieś smętne uczucie, które ją osłabiało, sprowadzało z drogi,
którą uważała za słuszną i właściwą?
Musiała z tym skończyć. Skończy z tym, ale jeszcze nie dzisiaj.
Dzisiaj stała wobec faktu, że może już nigdy więcej nie ujrzy
Griffitha.
Spojrzała na czerwoną skórzaną torbę, którą trzymała w dłoni.
Zastanawiała się, jak dać ją Griffithowi bez jego wiedzy. Wzięła ją
nie zastanawiając się nad logiką swego postępowania. Ale teraz
musiała podjąć decyzję. Albo ofiaruje mu ją otwarcie, lecz nie
sądziła, by durna pozwoliła jej na to, albo musi znaleźć sposób, by
wsunąć mu ją do sakwy podróżnej.
- Milady!
Głos Arta sprawił, że podskoczyła i obróciła się ku niemu.
- Co pani tu robi? Jest zimno, a pani jest wciąż niezdrowa. - Art
położył jej dłoń na ramieniu i skierował ku schodom. - Możesz
pomachać Griffithowi z okna pokoju, jeśli sobie życzysz,
dziewczyno... - Cofnął się i spojrzał jej w twarz. - Czemu się
uśmiechasz?
Griffith, przeprawiwszy się w bród przez rzekę Trent, wjechał do
królewskiego obozu pod wioską Radcliffe. Był mokry. Z jednej
jego strony zdążał Oliver King, a z drugiej Art. Za nimi ciągnął
mały oddział rycerzy walijskich. Podróż zajęła im sześć dni
szybkiej jazdy. Najpierw do Kenilworth, dokąd Henryk udał się,
gdy otrzymał wiadomość o lądowaniu wojsk, i gdzie najbardziej
zaufani sprzymierzeńcy dołączyli do niego z czterema tysiącami
żołnierzy. Zanim jednak oddział Griffitha dobrnął do Kenilworth,
dotarła do nich wieść, że Henryk maszeruje na Nottingham, gdzie
jego armia ma się połączyć z pięcioma tysiącami lojalnych wojsk
angielskich i walijskich. Griffith, Oliver, Art i rycerze skręcili na
północ i dotarli do Notthingam, lecz nikogo tam nie zastali.
Lincoln i jego buntownicy posuwali się na południe i Henryk
opuścił Nottingham, by udać się do Radcliffe i zatrzymać ich.
- Gdzie jest namiot króla Henryka? - krzyknął Oliver do
najbliższego wartownika.
- Kto pyta? - odkrzyknął wartownik.
Oliver schylił się w siodle i spojrzał na niefortunnego żołnierza.
- Prywatny sekretarz króla.
- Oliver King? - Oliver krótko skinął głową, a strażnik
zasalutował przesadnie. - Król Henryk pytał o pana. Musi pan
natychmiast do niego jechać. Tędy. Widzi pan sztandar?
- Piękny widok - mruknął Art. - Sądzisz, że znajdziemy drogę?
Śmiechy, które rozległy się wokoło, zamarły pod spojrzeniem
Griffitha i walijscy rycerze wjechali pomiędzy innych, już
obozujących Walijczyków.
- Wyglądają na zadowolonych, że uwolnili się od swoich tyranów
- powiedział Art.
- Ty nie masz takiego szczęścia - warknął Griffith. - Zostań przy
mnie i pilnuj bagaży.
Drogę do królewskiego namiotu przebyli w ciszy, a w przypadku
Arta w milczącym gniewie. W sumie była to niełatwa podróż, bo
chociaż pogoda była dobra, to nastrój Griffitha taki nie był.
Griffith rozmyślał, a ponieważ nie miał w tym doświadczenia, stał
się nieznośny.
Marianna pozwoliła mu odjechać bez jednej łzy żalu.
Nie przesłała mu czułej wiadomości i w żaden sposób nie
okazała, że się o niego troszczy. Nie podeszła nawet do okna, aby
mu pomachać. Griffith sprawdził to, wyjeżdżając z zamku. Czyżby
nie rozumiała, że niektórzy polegną w tej bitwie? Nie rozumiała,
że może zostać ranny?
Ufał w swoje szczęście i wyśmiałby kobiecą troskliwość. Ale
pragnął, by jego kobieta bała się o niego, tęskniła za nim w czasie
jego nieobecności.
Zanim zsiedli z koni przed namiotem królewskim, Henryk we
własnej osobie wyszedł na ich powitanie.
- Gdzie się podziewałeś, Griffith? Walczyłem bez mego
najbardziej zaufanego doradcy. Gdzie ty byłeś, Oliverze? Moje
listy pisuje giermek i partaczy je.
Giermek i doradcy królewscy otoczyli króla, głośno protestując,
lecz czynili to z uśmiechem. Griffith doszedł do wniosku, że
kampania musi nieźle przebiegać. Rzucając cugle giermkowi,
zapytał:
- Gdzie jest hrabia Lincoln i jego wojska?
Henryk poklepał go po ramieniu.
- Miłe powitanie.
Zdawszy sobie sprawę, że okazał się zbyt prędki, Griffith rzekł:
- Posłałeś po swego uniżonego sługę, panie, i przybyłem jak
wiatr, królu mój. - Owinął się płaszczem. - Gdzie jest Lincoln?
Henryk roześmiał się i potrząsnął głową. Zwrócił się do
otaczających go mężczyzn:
- Czy słyszeliście o pozbawionym złotych ust Walijczyku?
- Być może, mój królu - rzekł Oliver - Walijczyk potrzebuje
walijskiej ziemi pod stopami i pięknej kobiety w ramionach, aby
stać się złotoustym.
Griffith spojrzał na Olivera:
- Być może królewski sekretarz powinien trzymać gębę na kłódkę
i chronić zęby przed uszkodzeniem.
Oliver delikatnie pociągnął nosem i wyraził życzenie, by
przejrzeć królewską korespondencję, ale Griffith wiedział, że
sprawa nie została zamknięta. Prywatny sekretarz Henryka nie
tylko pisywał jego listy. Zajmował się także przesiewaniem
wszystkich plotek pozostawiając tylko cenne informacje.
Scena, której stał się świadkiem w zamku Powelów, była bryłką
najczystszego złota.
Henryk ruszył do namiotu. Za nim pośpieszyli Griffith i Oliver. Z
tyłu podążał Art, niosący torby Griffitha i własną.
Wskazując ławę, stojącą naprzeciw swego fotela, Henryk
rozkazał:
- Usiądźcie i posilcie się. Twój giermek Art... bo to Art, prawda?
Art uśmiechnął się i skinął głową, mile połechtany królewską
uwagą.
- Art usłuży wam, a ja pokażę wam, gdzie rozlokowały się
wojska Lincolna.
Griffith opadł na ławę mrucząc słowa podziękowania, ciągle
niezadowolony, że Marianna tak go zaniedbała. Czy wspomnienie
tej kobiety już nigdy go nie opuści?
Henryk nie zwracał uwagi na ponury nastrój Griffitha i wrócił do
tematu:
- Otrzymałem wiadomość, że Lincoln chce obalić panowanie
Yorków.
Griffith wziął chleb i piwo z rąk Arta i zapytał:
- Czyżby był aż tak głupi, by nie rozumieć, że przemarsz przez
kraj wystawi go na nasz ogień krzyżowy?
- Chciałbym, żeby tak było - westchnął Henryk. - Przeprawił się
przez rzekę Trent i rozbił obóz wzdłuż działu wód.
- Dlatego tu jesteśmy? Możemy więc ruszyć w górę Fasseway i
zepchnąć ich na bagna? - Henryk skinął głową, a Griffith
uśmiechnął się. - Kiedy wyruszamy?
- Wkrótce. Dziś po południu. Królewskie siły są lepiej uzbrojone
i wyekwipowane niż rebelianci. Moi generałowie są bardziej
doświadczeni. - Henryk wziął piwo i wzniósł toast. - Mam więcej
wojska. Według szpiegów stosunek liczebny wynosi dwa do
jednego. Tylko kolosalny błąd mógłby odebrać nam zwycięstwo.
Griffith wzdrygnął się na te słowa z dezaprobatą. Był
wystarczająco doświadczonym żołnierzem, by wiedzieć, że losy
bitwy mogą się różnie potoczyć, a także na tyle przesądnym
człowiekiem, by obawiać się zbytniej pewności Henryka.
- Za jeden taki błąd pod Bosworth Ryszard zapłacił życiem, panie
mój.
Obecni w namiocie mężczyźni oniemieli słysząc tak zuchwałą
odpowiedź, a Henryk odstawił swój kielich.
- Do diabła, człowieku, co cię gryzie?
Griffith zorientował się, że postąpił nietaktownie, i odparł, by
oczyścić atmosferę:
- Nic, mój panie, to tylko moje pragnienie, by ochronić was przed
skutkami chełpliwości. - Obecnym znów zaparło dech, a Griffith
ciągnął dalej: - To znaczy, powinniśmy błagać Boga, aby zapewnił
nam zwycięstwo, a nie wyzywać go chełpliwymi
przewidywaniami.
- Wiem, co chcesz powiedzieć, nie sposób tego nie zrozumieć, i
bądź pewien, że wezmę to sobie do serca. - Henryk spojrzał na
Olivera i pytająco uniósł brew, a Oliver wstał od stołu i podszedł
do niego. Szepnął coś królowi do ucha, podczas gdy Griffith
cierpiał katusze. Wreszcie Oliver skończył i Henryk odesłał go
ruchem ręki.
- Co powiedział? - spytał Griffith.
- A jak myślisz? - odparował Henryk i pochylił się ku niemu.
- Ożenię się z nią - powiedział Griffith szybko i buntowniczo, bo
jego władca miał wszelkie prawa, by nie zezwolić na ten związek,
o ile zechce. Griffith zdawał sobie też sprawę, że ma jedną jedyną
szansę, by przekonać go o słuszności swego wyboru.
Henryk najwyraźniej rozumiał go. Oliver musiał powiedzieć
królowi, o kogo chodzi, bo Henryk nie zapytał o jej imię. Lecz król
uniósł głowę i Griffith poczuł, że krwawi mu serce.
- Opuściłeś dwór przed prawie miesiącem. Dlaczegoś jej dotąd
nie poślubił?
Griffith wymienił spojrzenia z Oliverem, który uśmiechnął się.
Inni otaczający króla udawali, że są niesłychanie zajęci swoimi
sprawami. Griffith doskonale zdawał sobie sprawę, że wszystkie
uszy łowią tę niezwykłą wymianę zdań.
- Bo nie przekonałem jej dotąd, by mnie poślubiła. Ona wydaje
lękać się waszej... - Griffith spojrzał wprost na Henryka - ...waszej
interwencji w stosunku do jej syna.
Henryk powoli pogładził policzek i brodę.
- Muszę się ogolić - oznajmił. - Nie chcę ruszać na bitwę nie
ogolony. To mogłoby źle wpłynąć na moralność żołnierzy. Art,
czy potrafisz ogolić człowieka nie zacinając go?
Art odparł z pokłonem:
- Mogę podciąć człowiekowi gardło albo nie, w zależności od
mego życzenia, a życzę sobie ogolić waszą królewską mość bez
zacinania.
- Czy on się nie przechwala? - zapytał Griffitha Henryk.
- Ani trochę - odparł Griffith.
- A więc ogolisz mnie - zwrócił się Henryk do Arta. - Weź mój
nóż i naostrz go odpowiednio.
- Jeżeli pozwolisz, mój królu, wolałbym użyć noża sir Griffitha.
Ofiarowałem mu go osobiście wiele lat temu, a ostrze ma z
najlepszej stali hiszpańskiej. - Nie czekając na pozwolenie Art
wypakował całą zawartość sakwy Griffitha na królewski dywan i
zaczął grzebać wśród odzienia.
- Art, co ty wyprawiasz? - spytał zrozpaczony Griffith.
- Szukam pańskiego noża.
- Czyś postradał zmysły? - Griffith wyciągnął nóż zza pasa i
pomachał nim przed nosem Arta. - Nie wiesz, że zawsze mam go
pod ręką?
- Zapomniałem. - Wepchnąwszy rzeczy Griffitha do torby, Art
wziął nóż i przeciągnął kciukiem po jego ostrzu. - Kilka chwil i
będzie ostry.
- Naostrz go - rzekł Henryk i zwrócił się do swojego giermka:
- Przynieś gorącą wodę. - A potem powiedział do otaczających
go szlachciców: - Nie życzę sobie widzów przy goleniu.
Griffith wiedział, że gdy król zechce, potrafi opróżnić
pomieszczenie w jednej chwili. Pozostał jedynie Oliver wpatrzony
w papier, na którym kreślił notatki dotyczące bitwy.
- Jeśli chodzi o lady Mariannę Wenthayen... - Wąskie wargi
Henryka zacisnęły się w jedną linię. - Ma ona znaczenie dla
korony tylko i wyłącznie jako serdeczna przyjaciółka królowej. Jej
syn interesuje nas tylko dlatego, że królowa jest jego chrzestną
matką.
- Jest chrzestną matką?
- Nie wiedziałeś o tym?
- Nie, ale to pasuje.
Henryk zlekceważył tę odpowiedź z iście królewską pogardą.
- A więc królowa interesuje się lady Marianną i jej synem, ale jak
już mówiłem, lady Marianna ma ojca, który nie jest, o ile wiemy,
zdrajcą.
Henryk zamilkł i Griffith mruknął:
- Jeszcze nie, panie mój.
- Jeszcze nie? Oto przykrość. - Henryk spojrzał na Griffitha.
- Jeszcze nie. Słyszałem wieści, że lord Wenthayen werbuje
walijskich najemników.
- Widziałem ich na własne oczy.
- Wenthayen zawsze był mi solą w oku. Jest sprytny i marzy mu
się, by się odegrać za swoje nędzne początki. Gdy się uporam z tą
bitwą, będę musiał zająć się hrabią Wenthayenem. - Henryk
podniósł ze stołu napierśnik i obejrzał, czy nie jest wyszczerbiony.
- Jeśli ojciec lady Marianny wystąpi przeciwko mnie i zostanie
pokonany, jego córka i jej syn dostaną się pod królewską opiekę.
Jako król muszę dać nauczkę tym, którzy mnie zdradzają, przez
obcięcie im głowy i skazanie ich rodziny na niedostatek. W ten
właśnie sposób postąpiłbym z jej synem. Jakże mu na imię?
- Lionel, panie. - Griffith był pod wrażeniem tego wyrazu
królewskiej troski. Zaskoczyło go też, że król zgadzał się na jego
ślub z Marianną, ale w zupełnie inny sposób, niż Griffith się
spodziewał.
- Lionel. - Henryk jeszcze raz przesunął dłonią po twarzy, lecz
zatrzymał ją i mocno przycisnął do ust, jakby imię Lionela miało
dla niego niemiły smak. Po czym dodał: - Ale jak już mówiłem,
lady Marianna jest przyjaciółką królowej, a królowa byłaby
niepocieszona, gdybym źle potraktował jej dawną damę dworu i
oczywiście syna lady Marianny - chrześniaka królowej. Więc
gdyby lady Marianna została żoną tak lojalnego poddanego, jakim
jesteś ty...
Henryk urwał pozwalając, by słowa te zawisły w powietrzu
niczym przynęta na haczyku wędki, i Griffith złapał się na nią bez
wahania:
- Ona będzie bezpieczna, a jej dziedzictwo nietknięte?
- Dla jej syna - zgodził się Henryk.
- Ach, lady Marianna wyraża podobną troskę, ale boi się czegoś
zupełnie innego.
- Wolałbym, aby przyjaciółka królowej pozbyła się lęku.
- W każdym razie lady Marianna wyraziła obawę, że jeśli ją
poślubię, znajdę się w kłopotach. W każdym przypadku - odparł
ostrożnie Griffith.
- Możesz zapewnić lady Mariannę, że jesteś obecnie jednym z
moich zaufanych doradców. Jeśli cię poślubi, będę cię nadal
traktował z całym należnym szacunkiem, nawet - Henryk spojrzał
Griffithowi prosto w oczy - jeśli odejdziesz z królewskiego dworu
i zajmiesz się swymi dobrami.
Griffith wyciągnął z tych słów wniosek, że poślubiwszy
Mariannę zostanie odsunięty od dworu. Oto jaką cenę będzie
musiał zapłacić za to szczęście.
- Zostaniesz oczywiście należycie wynagrodzony... - rzekł
Henryk szczerze, lecz z roztargnieniem, jakby wiedział, że
wynagrodzenie nie interesuje Griffitha. Trafiając w samo sedno
jego zainteresowań zapytał: - Czy lady Marianna jest dumna?
- Nadmiernie - odrzekł Griffith.
- Tak - westchnął Henryk. - Oczywiście, taka właśnie być musi.
- Elżbieta opisała mi ją - głos załamał mu się, lecz zaraz podjął
znowu: - Królowa opowiadała mi o wsparciu, jakie lady Marianna
dawała jej podczas miesięcy terroru Ryszarda. Nie wiem, jak moja
żona przeżyłaby bez oddanej i pomysłowej przyjaciółki. Nie
wiem...
- Uniósł rękę i chwycił Griffitha za ramię. - Daję ci ją. Weź ją.
Weź jej syna. Chroń ich przed niebezpieczeństwem i przed ludźmi,
którzy zechcą ich użyć dla własnych celów. Obarczam cię tym
zadaniem jako król. Modlę się o to, byś się z niego wywiązał
należycie, bo jeśli ci się nie powiedzie, skutki będą straszliwe i
opłakane.
To już nie była królewska przemowa. To był krzyk mężczyzny,
który pragnie zachować żonę, dziedzica i tron.
Patrząc na Henryka, Griffith po raz kolejny został zaskoczony
słusznością jego postępowania. Ten człowiek może zjednoczyć
Anglię. I jego przysięga, że nic i nikt nigdy nie pozbawi go tronu,
zasiała lęk w umyśle Griffitha. Lęk, szacunek i zrozumienie.
Zrozumienie, które znacznie przekraczało niezdarne próby
porozumienia się słowami.
- Uczynię to bez względu na królewskie życzenie, lecz muszę
wiedzieć, kim jest to dziecko?
Oczy Henryka nie zdradziły najlżejszej emocji:
- Jak to, przecież to syn lady Marianny.
Na widok chłodnej, nieruchomej twarzy Henryka Griffith stłamsił
pytania, które domagały się odpowiedzi.
- Oliver! - zawołał Henryk.
Sekretarz przypadł do królewskich stóp.
- Napisz do lady Marianny i zaproś, by natychmiast nas
odwiedziła, a będziemy świętować ślubne uroczystości na dworze
królewskim. - Henryk zwrócił się rozradowany do Griffitha: -
Chociaż jej ojciec ma na to środki, ja sam wyposażę pannę młodą.
Griffith niepewnie przełknął ślinę:
- Nie wiem...
Jakby czytając w jego myślach, Henryk spytał:
- Przyjedzie. Po prostu musimy należycie wybrać posłańca.
Komu ona ufa najbardziej?
- Artowi - odparł Griffith.
Art wetknął głowę do namiotu.
- Wołałeś mnie, panie?
- Art. - Henryk objął ramieniem chude plecy starego człowieka.
- Art, Griffith mówi, że lady Marianna ma do ciebie zaufanie. Art
zgodził się ostrożnie.
- A więc jesteś najodpowiedniejszym człowiekiem, by przywieźć
ją do jej ukochanego, żebyśmy mogli urządzić zaślubiny sir
Griffitha z lady Marianną. Niech się tak stanie. - Henryk
zmarszczył brwi.
- Ona jest córką hrabiego, więc przysługuje jej tytuł „lady”, a
Griffith jest zaledwie „sir”. Musimy coś na to poradzić. Olivierze
zanotuj. Sir Griffithowi potrzebny jest tytuł.
- Tak, panie. - Twarz Olivera nie drgnęła nawet, gdy szukał
czystego pergaminu i zapisywał dużymi literami.
Griffith zaprotestował słabym głosem:
- Henryku, nie trzeba.
Henryk ruchem dłoni uciszył jego protesty.
- Bzdura. Służyłeś mi wiernie, a moje życzenie jest związane z
ryzykiem. A teraz, Arturze, jak wiele czasu potrzebujesz, by
dotrzeć do Walii i wrócić z lady Marianną?
- Zależy, czy pozostaniecie na miejscu - rzekł Art tonem pełnym
powątpiewania.
- Zamierzam po bitwie wrócić do Kenilworth - Henryk spojrzał
na Griffitha - jeżeli zgodnie z wolą Boga odniesiemy zwycięstwo.
Przywieź ją do Kenilworth.
- Pięć dni szybkiej jazdy, by dotrzeć do zamku Powerów -
powiedział Art. - A na powrót wraz z milady... pewnie z dziesięć
dni.
- A na powrót z lady Marianną - poprawił go sucho Griffith -
pewnie z siedem dni.
- A na powrót z Lionelem - ciągnął uparcie Art - pewnie
dwanaście dni.
Henryk ścisnął ramię Arta odrobinę zbyt mocno.
- Nie przywoź dziecka. Moje królestwo nie jest tak bezpieczne,
jakbym tego pragnął, a w zamku Powelów nic mu nie grozi.
- Nie wiem, czy ona zechce przybyć bez Lionela - rzekł Art.
- Art ją przekona. - Król wrócił do swojej królewskiej roli i jego
głos pozbawiony był wszelkich wątpliwości. Schylił się i podniósł
coś z podłogi. - Co to? - W jego dłoni dyndała czerwona skórzana
torba na przybory, ściągnięta złotym sznurem.
- Była w bagażach Griffitha - odparł Art. - Musiała wypaść, gdy
je wypakowywałem.
Griffith posłał mu podejrzliwe spojrzenie, ale wziął torbę i
otworzył ją. Na jego dłoń upadł szary kamień, wyglądający jak te,
z których
zbudowany był zamek Powelów. Powoli zsunął powlekającą go
warstwę i rozpoznał kolor. Uniósł jeden koniec i rozplątał cienki,
jaskrawoczerwony warkocz, który nieomal sięgał ziemi. Promienie
słońca rozświetliły go złociście i zabłysły w sercu Griffitha.
Henryk dotknął lśniącego warkocza.
- Pamiątka od damy twojego serca?
- Tak przypuszczam... - Griffith zamrugał z niedowierzaniem.
- Tak, to pamiątka od mojej damy. Chciała, żebym był silny
niczym Samson.
- A skała? - zapytał Henryk.
Griffith spojrzał na Arta, który niewinnie wpatrywał się w sufit.
- Przypuszczam, że odpowiedź zna mój giermek.
Huśtając się na piętach Art dodał:
- Nic nie wiem, ale sądzę, że kamień jest po to, byś stał się panie
tak niezniszczalny jak zacne wzgórza walijskie.
- Przypuszczam, że masz rację. - Griffith starał się, by jego ton
zabrzmiał ironicznie. Lecz zabrzmiał słodko jak świeżo
przygotowany budyń. - Dlaczego nie znalazłem tego wcześniej?
Art uśmiechnął się.
- Oczywiście, że nie wiem...
- Oczywiście - powtórzył Griffith.
- ...ale prawdopodobnie lady Marianna życzyła sobie, byś to
znalazł tuż przed bitwą, bo nie chciała, aby osłabła moc magiczna.
Gdy Griffith przyszedł do siebie na tyle, by schować torebkę za
koszulę, Art zwrócił się do Henryka.
- Naostrzyłem nóż, panie. Wasz giermek czeka z gorącą wodą.
Czy jesteście gotowi, bym was ogolił?
- Ogolił? - Henryk zmarszczył brwi. - Wybieram się na pole
bitwy, a nie w zaloty. Dlaczegóż miałbym się golić? Chcę, żebyś
natychmiast wyruszył ze swoją misją.
Art zdumiał się:
- Teraz?
- Oczywiście, że nie! Twój koń musi odpocząć. Ale nie chcę, byś
zwlekał... - Henryk zabębnił palcami na stole, a potem jego twarz
rozjaśniła się. - Wyślę cię do mego koniuszego z pieczęcią
królewską odciśniętą na wosku. Dzięki temu uwierzy, gdy mu
powiesz, że musisz mieć wypoczętego konia, najlepszego, jakiego
mam. I zapasy na cztery dni drogi.
- Pięć dni - przypomniał mu Griffith.
Henryk nie odwdzięczył mu się choćby drgnieniem powieki.
- Ach, Arturze, jaka cię czeka przygoda. Zazdroszczę ci, że znów
odwiedzisz Walię.
- Wydawało mi się, że właśnie ją opuściłem - wymamrotał Art.
Rozdział czternasty
Bitwa przebiegała tak, jak mieliśmy nadzieję. Mój drogi lord
Oxford pośpieszył naprzód, by zmierzyć się z siłami Lincolna.
Walka była zaciekła, lecz wyższość mego uzbrojenia i broni
wkrótce dała znać o sobie. - Gładki i uśmiechnięty, Henryk
spoglądał sponad meldunku z pola bitwy, który odczytywał. -
Wygląda na to, Griffith, że Bóg sprzyja lepiej przygotowanemu.
Griffith rzucił swoje skórzane rękawice na stół zaśmiecony
podobnymi meldunkami. Odszedł na bok, unosząc wysoko stopy w
metalowych butach dźwięczących za każdym razem, gdy natrafiały
na kamień. Zbroja, która okrywała jego nogi, czyniła każdy krok
niezdarnym, a złącza na kolanach i łokciach poskrzypywały.
Griffith nie zwracał na to uwagi. Nie zważał także na to, że
popołudniowe słońce przypiekało go, jakby był mięsem w
metalowym kociołku, ani na to, że upał sprawiał, że pot sączył się
w wyściółkę zbroi oddzielającą go od metalu.
Nie zauważył nawet pełnych rozpaczy westchnień ani
wymownych spojrzeń, jakimi porozumiewali się ludzie z
najbliższego otoczenia Henryka. Znudzony bezczynnością
starannie dobierał słowa, które miałyby przekonać króla, by wysłał
go na pole bitwy.
- Bóg z pewnością sprzyja mnie, pod twoim patronatem, lecz
byłbym wdzięczny za szansę usunięcia twoich wrogów z
powierzchni ziemi.
Nie poruszony wysiłkami Griffitha Henryk zwinął meldunek.
- Bedford i Oxford dobrze sobie radzą.
Napierśnik Griffitha zalśnił w słońcu. Ścisnął mocniej hełm pod
pachą i zagryzł wargi. Chciał walczyć. Walka była niezbędna. Od
wielu dni był zawiedziony, od chwili gdy opuścił Mariannę sądząc,
że jej na nim nie zależy. Teraz czuł się zawiedziony, bo Art
pojechał z powrotem do Marianny, a Griffith wiedział teraz, że jej
na nim zależy. Jej pamiątkę nosił na sercu, pod napierśnikiem.
A Henryk uparł się, by trzymać go z dala od bitwy.
Lecz Henryk nie był aż tak nieczuły, jak się zdawało.
- Wiesz, że mam rację. To szaleństwo wysyłać więcej ludzi niż to
konieczne. Bóg nam sprzyja, po cóż na darmo się narażać. Po co
prezentować męską, zupełnie nieuzasadnioną pychę?
Zupełnie nieuzasadniona męska pycha? Czy to nieuzasadniona
męska pycha sprawiła, że Griffith rwie się do bitwy, by ulżyć
swoim troskom?
- Potrzebuję twojej asysty, gdy przybędzie lady Marianna,
bardziej niż twego uczestnictwa w bitwie- ciągnął Henryk.
- Wiem.
- Ale jeżeli masz się dąsać - westchnął Henryk - to możesz
jechać.
Pomimo ciężaru zbroi Griffith miał ochotę skakać z radości.
- Dzięki Bogu - mruknął Oliver. - Chodzi w tę i z powrotem od
wielu godzin i tłucze się jak dusza pokutującego.
Henryk nachylił się w stronę Olivera.
- Nie mów tak. Wspominanie śmierci przed bitwą przynosi
pecha. Oliver spiorunował go wzrokiem. Czyżby słowa Olivera
przypominały Henrykowi o niebezpieczeństwach bitwy? Czy
zmieni zamiar?
Henryk uniósł palec.
- Trzymaj się z dala od wiru walki. Pojedziesz tylko jako
posłaniec. Obserwuj rozwój sytuacji i przywieź mi informacje na
temat przebiegu bitwy.
- Jak rozkażesz, panie. - Griffith, szczęśliwy jak mnich w poranek
wielkanocny, chciał wsadzić sobie na głowę hełm, ale zaczepił
rzemieniem o nos. Śmiejąc się odczepił rzemień i umieścił hełm na
właściwym miejscu. Gmerał przy połączeniu, które powinno
przymocować hełm do zbroi, lecz nie widział, co robi, a grube
palce nie nadawały się do tej delikatnej pracy.
- Pozwól, że mój giermek to zrobi - rzekł Henryk.
- Giermek jest na szczycie mostka i ogląda bitwę, że mało mu
oczy nie wyjdą z głowy - odparł Griffith.
- Oliver! - zawołał Henryk.
- Z całym należnym szacunkiem, panie, lecz nie jestem rycerzem.
Henryk rozejrzał się dookoła; wszyscy biegali w tę i z powrotem.
Wreszcie westchnął.
- Chodź, ja to zrobię.
Griffith zaprotestował.
- Ależ, królu! To się nie godzi, by król służył rycerzowi.
- Nie mówmy więc o tym nikomu. - Henryk uchwycił zwisający
rzemień i zapiął go, a potem umieścił hełm we właściwym miejscu
i obrócił bolce, aby go unieruchomić. Obejrzał swe dzieło i rzekł z
durną: - Nie zapomina się nauki, którą się przeszło jako giermek.
Griffith sprawdził stan swojej zbroi i zgodził się:
- Chyba nie.
- Mam nadzieję, że mój najbardziej zaufany doradca nie odniesie
szwanku. - Henryk zatrzasnął przyłbicę zasłaniającą twarz
Griffitha.
Griffith zaczekał, aż ucichnie wibrujący dźwięk i przyrzekł:
- Nie odniosę.
Wspiął się na siodło rumaka i pogalopował w kierunku Rampire
Hill. Znalazłszy się na polu bitwy uniósł przyłbicę. Bo jakże ma
relacjonować przebieg bitwy mając ograniczone pole widzenia?
Wcale nie miał zamiaru walczyć, Boże uchowaj. Bitwa rozdzieliła
się na kilka odizolowanych potyczek. I tu, i tam widać było
rycerzy Henryka prowadzących zakładników.
Flagi dowódców przeciwnika nie były widoczne.
- Zbiegli lub polegli - mruknął Griffith, przyglądając się rzezi
wprawnym okiem. Zauważywszy na zboczu wzgórza zaciekle
walczących rycerzy. postanowił przyjrzeć się z bliska. Broń Boże,
nie miał zamiaru okazać nieposłuszeństwa wobec Henryka, lecz
tylko opisać mu przebieg bitwy z najdrobniejszymi szczegółami.
Zbliżając się usłyszał niezrozumiały dialekt szkocki i gardłowy
szwargot niemiecki oraz dziarskie głosy wrzeszczące po walijsku:
- Użyźnij ziemię swoją zieloną krwią!
Griffith spiął ostrogami rumaka i przygotował broń: włócznię,
stalowy buzdygan i oburęczny miecz. Na ziemi stało dwóch
rycerzy walijskich walczących zaciekle z tuzinem przeciwników,
którzy atakowali ostrożnie, bo chcąc zdobyć ich uzbrojenie starali
się go nie zniszczyć. Tylko to ratowało rodaków Griffitha. Lecz
ich tarapaty przykuły nie tylko jego uwagę. W kierunku
walczących galopowało trzech rycerzy angielskich.
Griffith musiał się tam znaleźć przed nimi. Poprzez tętent kopyt
końskich usłyszał ryczącego Walijczyka:
- Giń, ty lizusie! Bodaj byś spłonął w...
Griffith pochylił swą lancę i nadział na nią najemnika, w chwili
gdy jeden z Walijczyków zachwiał się. Porzucając lancę Griffith
zawrócił i ruszył na przeciwników. Teraz pozostał już tylko jeden
rycerz walijski i gdy najemnik przygotowywał się do zadania mu
śmiertelnego ciosu, pozostali skupili się, by bronić się przed
Griffithem.
Griffith uniósł buzdygan, zatrzasnął hełm i roztrzaskał głowę
przeciwnika, ale cios obucha zwalił go z konia. Właśnie gdy zaczął
powoli stawać na nogach, nadjechali rycerze angielscy, aby zająć
się najemnikami. Griffith zdążył wyszarpnąć z siodła rumaka swój
oburęczny miecz, w ostatniej chwili, by odeprzeć atak oszalałego
Irlandczyka.
Griffithowi krew zawrzała w żyłach. Jego zęby odsłoniły się w
dzikim uśmiechu i użył swej przewagi wzrostu i siły, by strącić
Irlandczyka na ziemię. Uniósł miecz, by zadać ostateczny cios,
lecz słysząc niemiecki okrzyk wojenny, obrócił się i stanął oko w
oko z następnym najemnikiem.
Niemiec był duży, przeciwnik godny Griffitha, i wyszkolony,
mistrz miecza. Ruszał się dobrze i najwyraźniej zawdzięczał życie
połączeniu siły i zwinności.
Był doskonały.
Griffith nie przestawał się uśmiechać, wargi odsłaniały zęby,
twarz zastygła mu w dzikim grymasie. Po tym rozstrzygającym
zwycięstwie nie będzie wielu prób obalenia Henryka i jego
dynastii, a nawet jeżeli będą, Henryk nie pozwoli mu już brać
udziału w walce. Dlatego Griffith postanowił wynieść z tej walki,
ile tylko się da, wycisnąć wszelką możliwą przyjemność z gorąca i
zapachu, z zadawania i odparowywania ciosów.
Najemnik niemiecki zdawał się o tym wiedzieć. Uderzał z coraz
większym wigorem. Spod hełmu dochodził jego śmiech. Dwa
miecze zwarły się, metal zazgrzytał. Mięśnie napięły się, ścięgna
trzeszczały. Griffith całkowicie skoncentrował się na walce,
dźwięk bitwy nie docierał do jego uszu. Nadchodził finał
wielkiego pojedynku.
Niemiec odpierał wszystkie ciosy. Griffith zaś uskakiwał przed
ciosami przeciwnika. Czas zdawał się zwalniać swój bieg.
Ramiona Griffitha zaczynały drżeć pod ciężarem miecza.
Stwierdził z satysfakcją, że broń przeciwnika również dygocze. W
uszach mu pulsowało. W płucach paliło. Jego refleks słabi. Ale
wciąż się uśmiechał, bo Niemiec nie był w stanie zyskać przewagi.
Griffith opadł z sił, lecz wróg w równym stopniu.
W końcu zdawało się, że obaj walczą w zwolnionym tempie.
Każdy cios wymierzany był z niesłychaną precyzją. Przed
uderzeniami chroniła ich zbroja i jej wyściółka. Griffith zaczął się
zastanawiać, jak to się skończy. Czy obaj zginą z wyczerpania?
Zbierając siły wycelował w kark Niemca i wymierzył ostatnie,
potężne uderzenie. Jeśli trafi w stosunkowo słabo zabezpieczający
naszyjnik, Niemiec zostanie zwyciężony.
Lecz cios trafił w próżnię. Niemiec uchylił się, specjalnie upadł
do tyłu i rozpęd obrócił Griffitha tak, że zatoczył kolo i także
upadł. Jak kupka skręconego metalu. Uniósł głowę i spojrzał na
Niemca.
Najemnik uniósł przyłbicę i spojrzał na Griffitha, a potem
wybuchnął śmiechem.
- Poddaję się - powiedział po niemiecku.
Griffith nie rozumiał słów, ale rozpoznał gesty i wiedział, że to
jedyne możliwe zakończenie. Najemnik znajdował się na
angielskiej ziemi. Nie miał innego wyboru, musiał się poddać, a
Griffith był przeciwnikiem godnym przejąć jego miecz.
Griffith okazał gotowość do przyjęcia jego poddania i zaczął
wstawać. Podczas upadku metalowe złącza na łokciach i kolanach
rozchyliły się i Griffith znalazł się na ziemi w pozycji
przewróconego na grzbiet żółwia. Właśnie udało mu się postawić
stopy na ziemi, gdy usłyszał okrzyk:
- Obejrzyj się!
Griffith instynktownie spojrzał na swego jeńca. Niemiec nie
stanowił żadnego zagrożenia, ale jego pełne przerażenia spojrzenie
sprawiło, że Griffith spojrzał w górę.
Pokonany Irlandczyk stanął na nogi. Skrwawiony i umierający
uniósł nad głową miecz. Podczas gdy Griffith patrzył zdumiony,
ostrze zatoczyło lśniący łuk i opadło prosto na jego twarz. Uniósł
ramiona, lecz zbroja tylko osłabiła cios, nie mogła go
powstrzymać. Ostrze trafiło w policzek. Trysnęła fontanna krwi.
Griffith usłyszał okrzyk bólu i ze zdziwieniem stwierdził, że to on
krzyknął.
Odzyskawszy zdolność widzenia, stwierdził, że Niemiec stoi na
nogach z nadzianym na miecz Irlandczykiem.
Stało się, pomyślał Griffith. Dał się zabić. Coś przykrywało mu
oczy, ale nadal widział słońce. Tańczyło na jego twarzy i rozpalało
go. Czarne i czerwone plamki zaćmiewały blask słońca, ale gorąco
narastało.
Dotknął miejsca na sercu, gdzie umieścił pamiątkę od Marianny i
ujrzał niebiańską wizję - chłodna zieleń Walii, szare kamienie
zamku. Wyobraził sobie swą ukochaną czekającą cierpliwie na
jego powrót.
Marianna spoglądała na oddalający się brzeg Walii i zastanawiała
się, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy Griffitha.
Griffith. Mężczyzna, który zgubił swoją ścieżkę prawości
poprzez las dobra i zła. Griffith silny i pewny, ale będący od niej
tak daleko i walczący za ukochanego króla. Zwycięży w bitwie,
wmawiała sobie. Nikt nie zdoła zabić rycerza tak mocno
zbudowanego i pełnego wigoru jak Griffith. Nikt nie zdoła go
zabić... Zakryła oczy dłonią.
- Jeżeli zależy pani na chłopaku, to lepiej niech go pani
przytrzyma
- burknął stary marynarz.
Pochyliła się i schwyciła Lionela akurat, gdy przechylał się ponad
burtą małej łodzi wiosłowej, po to, by dotknąć lśniącej
powierzchni wody. Krzyczał i wyrywał się, ale Marianna
przyciągnęła go do siebie i mocno objęła ramionami.
- Nie, mamo. Lionel idzie pływać - upierał się.
- Lionel nie pływa - odparła. - Lionel wraca do domu.
Lionel zamyślił się na chwilę, a potem rozjaśnił się.
- Dziadek Rhys?
Marynarz roześmiał się i jego przystojna, gniewna twarz wyraziła
zadowolenie. Wprawił Mariannę w zakłopotanie okazując jej
wrogość, a Lionel doprowadzał ją do łez swoją czułością.
Rhys nie był dziadkiem Lionela. Jego dziadkiem był Wenthayen,
a jednak to Rhys traktował chłopca serdecznie. Dawał Lionelowi
tyle miłości,, że po raz pierwszy poczuła się zagrożona jako
najważniejsza dla niego osoba. Czuła się dziwnie patrząc na Rhysa
i Lionela, widząc, jak bardzo Lionel potrzebuje męskiej ręki.
Mając Rhysa za dziadka i Griffitha za ojca, Lionel wyrośnie na
odważnego i honorowego.
Tak, Lionel będzie dzielny i prawy, a może nawet, przy odrobinie
szczęścia zostanie kimś więcej.
Dlaczego Bóg dał jej Griffitha? Zanim poznała Griffitha, była
pewna siebie, wiedziała, jak ma postępować, wiedziała, co musi
czynić, bo złożyła przysięgę. Pozwalała sobie na marzenia o
wielkości, o sprawiedliwości dla siebie i dla syna.
Ale przebywanie z Griffithem ukazało jej inne możliwości. Czy
Griffith był darem niebios? Czy też pokusą podsuniętą przez
szatana?
Pierwszej namiętnej nocy Griffith okazał się pokusą i uciekając
Marianna udowodniła sobie, że jest rozsądna i dzielna. Bóg jej
wynagrodzi, pomyślała wtedy.
Bóg jednak zaprowadził ją do zamku Powelów i tutaj okazał się
jeszcze okrutniejszy. Marianna nie wierzyła w miłość. Odrzucenie
miłości Griffitha nie było dla niej zbyt trudne, ponieważ nigdy nie
zaznała ani nie oglądała miłości. Dopiero życie z rodzicami
Griffitha ukazało jej, że miłość jest możliwa. Pomimo dawnych
kłopotów Rhys i Angharad byli ze sobą szczęśliwi. Kochali się.
Widząc ich razem, Marianna nieomal była gotowa stawiać własne
szczęście ponad obowiązki wobec syna.
Dlatego znowu odeszła. Pomimo że nie chciała pozostawić Rhysa
i Angharad bez wiadomości, musiała. Oni dali na zapowiedzi, a
ona...
- Lepiej niech go pani trzyma z dala od wioseł, milady, bo mogę
mu przyłożyć i strącić go do wody.
Marianna mocniej przycisnęła Lionela i spojrzała z niechęcią na
Walijczyka.
Dolan służył na statkach i opłynął całą Anglię. Jak jej powiedział,
zgromadził sporo grosza i wrócił do domu w Walii, gdzie życie
kosztowało niedrogo i nikt nie zwracał uwagi na to, że u obydwu
rąk ma tylko pięć palców. Marianna wynajęła Dolana i jego łódź,
aby ją zawiózł z powrotem do Anglii. Teraz zastanawiała się, czy
nie postąpiła pochopnie.
Być może marynarz rzeczywiście służył na statkach, ale
niekoniecznie z uczciwymi zamiarami. Bardziej prawdopodobne
wydawało jej
się, że był piratem, łupiącym niewinnych, że stracił palce w
pogoni za nieuczciwym zyskiem. Być może teraz, gdy znalazła się
w jego mocy, piracka przeszłość odżywała w nim.
Lecz Marianna miała przed sobą cel i żaden stary wieśniak nie
stanie jej na drodze. Prawda, Lionel stanowił przeszkodę w walce,
ale pozostawały jej silne ramiona, ostry nóż i wystarczająco wiele
chytrości, by ukołysać starego do wiecznego snu. Z nikłym
uśmieszkiem na ustach obserwowała spod rzęs wiosłującego
Dolana.
- Jesteś bardzo silny, wyobrażam sobie, że mięśnie twoich ramion
są twarde jak hartowana stal.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
- Większość mężczyzn, których znam, to lordowie i straszne z
nich słabeusze. Umieją utrzymać pióro, a nie zwijać linę czy
podnieść ciężką kotwicę lub machać wiosłami. Jak to się nazywa?
- Pani mnie zwodzi - powiedział Dolan. - Nie jest pani aż tak
głupia.
Wiosłował równolegle do wybrzeża, posuwając się ku namułom
rzeki Dee, ale trzymał łódź wystarczająco daleko od brzegu, by
uniemożliwić Mariannie dopłynięcie. Spojrzała na niego pustymi
oczyma.
- Dlaczego mówisz, że jestem głupia? Nie każdy zna nazwy tych
wszystkich przedmiotów na łodzi.
- Ja mówię, że pani nie jest głupia. Żeby zaplanować ucieczkę z
zamku Powelów, trzeba sprytu. Jeżeli uciekłaby pani drogą
lądową, złapaliby panią.
- Tak - odrzekła przypominając sobie nieudaną wędrówkę do
Walii. Położyła dłoń na ciemnej główce Lionela.
- A łódka nie zostawia śladów i pani to wszystko wymyśliła,
a także kogo poprosić, żeby nie poleciał ze skargą do lorda
Rhysa.
- Pokiwał. głową, pochylając ciało w rytm wioseł. - Więc nie ma
po
co wmawiać mi, że jest pani głupia.
Jego czarne oczy błysnęły z niechęcią, choć Marianna nie
rozumiała dlaczego. Jego zmysłowe usta uśmiechnęły się, ale nie
był to miły
uśmiech. Był niebezpiecznie przystojny i Marianna obawiała się,
że jeszcze bardziej zły.
- Pan - powiedział Lionel wskazując Dolana i pokazując w
uśmiechu wszystkie małe ząbki. - Miły pan.
- Hej? Cóż to znaczy? - Obrażony Dolan cofnął się i spojrzał na
Lionela. - Czy on mnie nazwał miłym panem?
Marianna starała się uciszyć Lionela, lecz Dolan upierał się.
- Tak mnie nazwał?
- Tak - odparła.
Dolan przeniósł wzrok na Mariannę.
- Nie jestem miłym panem.
- Dziadek - obstawał przy swoim Lionel zachwycony Dolanem.
- Mój dziadek.
- Nie, kochanie. To nie jest twój dziadek.
Marianna schyliła się i wyciągnęła z torby kawałek chleba, który
podała Lionelowi w nadziei, że uspokoi jego niefortunny zachwyt.
Zdawało jej się, że odniosła sukces, bo Lionel wziął chleb i wgryzł
się weń, rozsypując okruchy, które zwabiły mewy; ale żując chleb
nadal obserwował Dolana.
- Na co się gapisz? - wrzasnął na dziecko Dolan.
- Dziadek... Rhys? - pytał Lionel.
- Nie jestem Rhys! Słyszysz, nie jestem Rhys! Nazywam się
Dolan.
Marianna zlękła się jego furii, a potem niepostrzeżenie
sprawdziła obecność noża w rękawie. Lionel nadal wpatrywał się
w Dolana. Wreszcie powiedział z buzią pełną chleba:
- Dziadek Dolan.
Dolan wrócił na swoje miejsce i zapytał:
- Nie może pani zmusić szczeniaka, żeby zamilkł?
- Chyba nie - przyznała. - Dlaczego zgodziłeś się mnie zabrać?
- Lubię pieniądze. - Chwycił znowu wiosła, nie spuszczając
Lionela z oka. - Pieniędzy nigdy zbyt wiele.
- 1?
- Chodzi pani o to, czy mam ją zamiar zgwałcić?
- Masz zamiar spróbować?
Przestał wiosłować i przyjrzał się jej, traktując ze szczególną
uwagą wybrzuszenie stanika.
- Nie. Pokłóciłem się ze starym Rhysem, a nie z jego synem, i
jeżeli zgwałcę narzeczoną jego syna, to jestem pewien, że młody
Griffith weźmie sprawę na siebie i poderżnie mi gardło. Nie, nie
zgwałcę pani. Pod warunkiem, że dostanę dwa razy więcej, niż się
umówiliśmy. Nie lubię kościstych kobiet. - Zaklął, gdy Lionel
zerwał się i zbliżył do niego.
- I nie lubię szczeniaków, więc niech go pani trzyma z daleka ode
mnie. Marianna sięgnęła, by przygarnąć Lionela, lecz był zbyt
szybki.
Przyłożył brudną przeżutą skórkę od chleba do twarzy Dolana i
powiedział:
- Dziadek Dolan je.
Marianna wyciągnęła rękę, lecz coś ją powstrzymało. Dziwny
wyraz twarzy Dolana albo spojrzenie, jakie posłał Lionelowi.
Wyglądał jak kocur, który zaadoptował szczeniaka. Powoli
rozchylił usta i ukazał rząd mocnych zębów. A potem uszczknął
kąsek.
Tylko jeden, nie więcej niż okruch, ale zadowolił Lionela, a
Marianna triumfowała. Dostanie się do Anglii tylko za dwukrotną
cenę, nie będzie musiała walczyć o swą cnotę, a Dolan... cóż,
nawet Dolan został pobity przez Lionela.
Może cała ta przygoda zakończy się szczęśliwie.
Kilka godzin później, patrząc, jak stary marynarz odpływa, nie
była już tak zadowolona z siebie.
- Cieszę się, że odpływasz - rzekła w kierunku znikającej łódki.
- Zły z ciebie człowiek.
Dolan nawet nie „pomachał, gdy Lionel wołał:
- Dziadku! Dziadku!
- Zły, niedobry człowiek - upierała się Marianna w nadziei, że
Lionel powtórzy za nią. - Zły człowiek.
Nie powtórzył. Tylko usiadł i rozpłakał się.
Podniosła go i otarła mu łzy. Stopy zapadały jej się w bagnistym
podłożu. Obok piętrzyły się torby. Sakiewka stała się znacznie
cieńsza dzięki Dolanowi, który zdawał się żałować momentu
słabości i zażądał więcej pieniędzy oraz całkowicie zlekceważył
Lionela.
Teraz Marianna potrzebowała konia, i to taniego.
A co gorsza musiała wiedzieć, dokąd zmierza.
Uciekła z zamku Powelów wiedząc tylko tyle, że jeżeli tam
pozostanie, nie spełni się przeznaczenie Lionela. Ale kto w Anglii
może jej pomóc? Ojciec?
Tak, Wenthayen pomoże jej, dla własnych korzyści, ale kto
będzie bronił Lionela i jego interesów?
Tylko ona. Tylko lady Marianna Wenthayen. I ona to uczyni. Jest
wystarczająco silna.
Zebrała torby, wzięła syna i ruszyła w kierunku Shropshire. W
kierunku zamku Wenthayen i ojca.
Odeszła? - Art nie mógł uwierzyć i jego ostatnie nadzieje
pierzchły na widok ponurej miny Rhysa. - Nie możecie jej
znaleźć?
- Szukaliśmy dwa dni i nigdzie ani śladu. Jak mogła odejść tak
daleko z dzieckiem? - Rhys uderzył pięścią w ścianę stajni.
- Nie rozumiem - wymamrotał Art. Ledwie przestąpił wrota
zamku Powelów, a już Rhys odnalazł go i powiedział, że kobieta,
po którą przybył, jedyna kobieta, której pragnął Griffith, zniknęła.
Art zdjął czapkę i podrapał się po łysinie, starając się rozmasować
zmęczony mózg. - Kiedy wyjeżdżałem, przesłała Griffithowi
pamiątkę, więc sądziłem, że wszystko jest ułożone. A teraz...
- Kobiety są zagadkowe - stwierdził Rhys.
Art skinął głową.
- Tak. Stale to powtarzam. Cholerna szkoda, że są takie dobre w
pościeli.
- Dość tego. - Do stajni wkroczyła Angharad wnosząc ze sobą
blask wiosennego słońca. - Ona nie była zdecydowana na
małżeństwo i my wiedzieliśmy o tym, a jednak daliśmy na
zapowiedzi, bo byliśmy przejęci Griffithem i jego szaleństwem. -
Otoczyła Arta ramieniem i dodała: - Ty znasz ją lepiej niż my, Art.
Powiedz, co o tym myślisz.
- Cóż więcej można uczynić? Zrobiłem już wszystko - warknął
Rhys.
- To może powiesz nam, dokąd poszła? - odgryzła się Angharad.
Art spojrzał na Rhysa i potrząsnął głową. Wiedział, że okrywa go
pot i kurz podróży. Wiedział, że jego twarz wygląda jak strzępki
pozszywanej skóry. Ale pomimo wszystko Rhys wyglądał gorzej
niż Art. Jego oczy były przekrwione, ramiona zwisały bezsilnie i z
trudem dobywał głos.
- Szukałem wszędzie, gdzie tylko możliwe.
- Więc szukaj tam, gdzie nie jest możliwe. Przecież musi gdzieś
być. Nie rozumiesz... - Angharad przycisnęła dłoń do policzka. -
Nie mogę uwierzyć, że muszę się z tobą o to wykłócać. Szukasz
już od trzech dni, Rhys. Jesteś zmęczony i nie myślisz rozsądnie.
Idź do łóżka i pozwól, że teraz my z Artem poszukamy lady
Marianny.
- Dobrze. Ty i Art znajdziecie lady Mariannę. Tobie i Artowi uda
się to, czego ja nie dokonałem. -- Rhys ruszył ku drzwiom, ale
odwrócił się. - Ale mogę wam powiedzieć, gdzie jej nie ma. Nie
ma jej na drodze do Anglii ani w klasztorze Świętego Asapha. Nie
jest także z oddziałem najemników, który poluje w pobliżu, bo
rozmawiałem z ich dowódcą, Cledwynem, i zrobiłem przegląd ich
obozu.
- Cledwyn? - spytał Art. - Powiedział pan: Cledwyn?
- Tak właśnie. - Gorycz Rhysa zdawała się słabnąć: - Znasz to
imię?
- Ten człowiek pracuje dla Wenthayena i mogę się założyć, że
przybył tu, by zaszkodzić Mariannie. - Art poskrobał się po
zarośniętym podbródku. - Nie było jej w obozie?
- Przysięgam, że nie.
Nie mogli uprowadzić jej z zamku? - spytał Art. - Poprzez
tajemne przejście?
Zmęczenie Rhysa stało się niemal namacalne.
- Zamurowałem przejście wiele lat temu, ale i tak sprawdziłem.
Jest nietknięte.
- Mimo wszystko chciałbym odwiedzić Cledwyna.
Rhys potrząsnął głową.
- Zaraz po rozmowie ze mną zwinęli obóz i uciekli.
- Może - rzekła Angharad - ścigali lady Mariannę?
- Chyba gonili iluzję. - Rhys całkowicie stracił cierpliwość. - Nie
pozostawiła żadnych śladów, mówiłem ci. Nie wzięła konia, nie
ukrywa się w zamku i - wskazał oskarżycielsko na Angharad - nie
uciekła drogą morską.
Opuścił stajnię z wysoko zadartą głową, a potem Angharad
zwróciła się do Arta:
- Sugerowałam, że mogła uciec przez morze, i Rhys jest zły, że to
on na to nie wpadł. Dlatego, gdy się położy, pójdziemy
porozmawiać z rybakami i jego durna nie ucierpi.
- Ucierpi dopiero później - rzekł Art.
- Cóż, później będzie wypoczęty i lepiej to zniesie.
Wyszli na słońce i Art zauważył, że Angharad również Wygląda
na zmęczoną. Pocieszył ją uściskiem.
- Nie możecie się o to obwiniać. Dziewczyna jest trochę dzika i
odrobinę narowista.
- Ale mogę winić siebie. - Angharad uśmiechnęła się w zadumie.
- Wiedziałam, co ona czuje, lepiej niż ktokolwiek inny, ale tak
bardzo pragnęłam jej dla Griffitha. Nie słuchałam, gdy próbowała
opowiadać mi o swoich planach wobec syna... myślałam tylko o
moich planach wobec Griffitha.
- To nie jest grzech. Ja też miałem takie plany.
- Tak, miałeś. - Angharad dotknęła zarośniętej twarzy Arta.
- Ciężko pracowałem, by ten związek doszedł do skutku, i nie
mam zamiaru rezygnować - rzekł Art i dodał z determinacją:
- Proszę mi powiedzieć, czemu pani myśli, że uciekła drogą
morską.
- Pomimo że Rhys jest takim uparciuchem, jest także dobrym
tropicielem i ma dobrych ludzi. - Angharad skierowała się ku
otwartej bramie. - Niemożliwe, by lady Marianna odeszła nie
pozostawiwszy żadnych śladów, chyba że...
Art spojrzał na to, co wskazywała mu palcem, i zauważył zarysy
odbijającej się w wodzie wioski rybackiej. Zrozumiał zastrzeżenia
Rhysa i powiedział:
- Rybacy są waszymi poddanymi. Nie zabraliby narzeczonej
Griffitha. Ani na jej żądanie, ani na niczyje.
- Nie, rybacy nie zabraliby jej. - Angharad uśmiechnęła się
nieomal złośliwie. - Ale pamiętasz Dolana?
- Czy pamiętam Dolana? - Art krzyknął głośno. - Tak, pamiętam
Dolana. Złe nasienie. Był tym giermkiem, któremu wydawało się,
że może się do pani zalecać.
- Tak, to Dolan.
- Rhys wyrzucił go dawno temu.
- Tak i poprzysiągł, że nie pozwoli, by został kiedykolwiek
rycerzem. I Dolan uciekł na morze.
- Tak zrobił. - Art przyjrzał jej się uważnie. - Mówi pani, że
wrócił?
- W zeszłym roku i jeszcze bardziej zepsuty niż przedtem.
- Dziwi mnie, że Rhys go nie zabił.
- Dziwisz się?
Art zaszurał nogami.
- Nie. Chyba nie. Krew nie woda i dla Rhysa mieć krew brata...
- Brata przyrodniego - poprawiła Angharad.
- ...brata przyrodniego na rękach, to byłaby plama.
- Dolan też o tym wie. - Angharad jeszcze raz uściskała Arta i
poszli ścieżką w dół, ku wiosce rybackiej. - Właśnie dlatego sądzę,
że powinniśmy spytać go o lady Mariannę.
Rozdział piętnasty
Marianna zatrzymała się słysząc trzask łamanej gałązki.
Zatrzymała się i obróciła rozglądając się dookoła. Uciszyła
Lionela, ale chłopiec siedząc na siodle powtarzał:
- Dlaczego? Mamo, dlaczego?
Cugle w jej dłoniach napięły się, bo stara szkapa zwietrzyła
szansę wolności i ruszyła naprzód. Marianna przywykła już do jej
narowów i nie popuszczała cugli, wpatrując się w cienie pod
drzewami. Nic nie spostrzegła, lecz zrozumiała, że stanowi dobry
cel dla łajdaków i rozbójników oraz innych złoczyńców.
Choć nie usłyszała już nic podejrzanego, poprowadziła konia w
kierunku krzaków po drugiej stronie drogi i przywiązała go mocno
do gałęzi. Każdy oddech konia brzmiał, jakby miał być ostatni, a
Lionel ciągle powtarzał:
- Dlaczego? Mamo, dlaczego?
- Cii, Lionel. - Zdjęła go z siodła i weszła głębiej w cień krzaków.
- Mama cię przytuli.
Zgodził się chętnie. Biedny chłopiec był spragniony czułości.
Wyrwano go z jedynego domu, jaki posiadał, powleczono do
Walii, oddano pod opiekę Rhysa i Angharad, podczas gdy
Marianna była chora, i gdy wreszcie przyzwyczaił się do nich i do
nowego życia,
znowu zabrała go stamtąd. Dwa dni podróży zmęczyły go,
wypadki poprzedniego dnia przestraszyły i nic nie było w stanie
przekonać Lionela, że Marianna może mu zapewnić
bezpieczeństwo.
Ukrył twarz na jej piersi i Marianna z bólem serca poczuła, że
dziecko drży. W napięciu wsłuchiwała się, czy nie doleci jej
odgłos kroków, ale usłyszała tylko jęki konia, który próbował się
oswobodzić i pogalopować z powrotem do domu.
- Mamo - wyszeptał Lionel.
Pogłaskała go po plecach.
- Cii, Lionelu...
- Mamo, Art?
- Nie, kochanie. Nie ma Arta. Jest daleko stąd.
Lionel uniósł głowę i wskazał na drzewa.
- Art - upierał się. - Art! Art!
Jego głos wznosił się coraz wyżej przy każdym powtórzeniu i
chłopiec podskakiwał w jej ramionach.
- Art! Art!
Z niedowierzaniem, lecz odrobiną nadziei Marianna zwróciła
twarz ku cieniom. Nic tam nie było. Nic, prócz pnia z dziurami,
które wyglądały jak oczy. Pogłaskała Lionela i ruszyła w kierunku
drzewa.
- Nie, Lionelu. Widzisz? To tylko...
Jak jakiś niesamowity duch pień poruszył się, nabrał życia i
podniósł się. Marianna cofnęła się, potykając, zaczepiła o
wystający korzeń i kurczowo obejmując Lionela upadła. Lionel
wylądował na jej brzuchu. Zerwał się, nim zdążyła go
powstrzymać.
- Art! - wrzasnął.
- Lionel! - krzyknęła Marianna, gdy człowiek-drzewo ruszył
naprzód. Zerwała się na równe nogi, gotowa walczyć z duchem o
syna. Lecz pień odezwał się znajomym głosem:
- Pozdrowienia dla milady. - Art stanął w słońcu i uśmiechnął się
radośnie, jakby spotkali się w głównym hallu zamku Powelów. -
Cóż za niespodzianka spotkać tu panią.
Marianna przyłożyła dłoń do piersi. Serce waliło tak mocno, że
drżały jej palce.
A może po prostu drżały jej palce?
- Art, gdzie jest...? - Zamilkła patrząc na człowieka, który stał za
Artem.
Choć nie widziała go dobrze, stwierdziła, że to nie Griffith,
wszystkich mężczyzn na świecie dzieliła teraz na dwie kategorie.
Byli Griffithem lub nim nie byli. Nigdy nie musiała spoglądać po
raz drugi, bo czy pragnęła tego, czy też nie, rozpoznawała go
bardziej duszą niż oczami.
Dolan wystąpił naprzód i powitał ją przesadnym ukłonem.
- Zajmę się pani szlachetnym rumakiem, dobrze? - zapytał.
- Co tu robisz? - spytała go Marianna, lecz Dolan szybko
odwrócił się i odszedł. Zwróciła się więc do Arta: - Co tu robicie?
Jego odpowiedź zaskoczyła Mariannę:
- Przybywam z zamku Wenthayen.
- Od Wenthayena? Co tam robiłeś?
- Szukałem pani, lady Marianno.
- Matko Boska! - Marianna chwyciła go za przegub ręki. - Czy
Griffith jest ranny?
Art rozciągnął usta w pełnym zadowolenia uśmiechu.
- Gdy go zostawiałem w Stoke, był cały i zdrowy. - Odczekał
chwilę i dodał: - Przed bitwą, oczywiście.
- Zostawiłeś go przed bitwą?
Art postawił Lionela na ziemi i podszedł bliżej, by spojrzeć
Mariannie w twarz.
- Zarzucasz mi, pani, że go opuściłem w potrzebie?
- Ja... - Spojrzała na niego niepewnie. - Nie. Art. Oczywiście że
nie.
- Miło mi to słyszeć. Bo w pani ustach byłoby to trochę nie na
miejscu, prawda?
Ton Arta był zgryźliwy jak nigdy dotychczas i Marianna poczuła
się jeszcze bardziej winna.
- Słyszałeś, jak przebiegła bitwa?
- Słyszałem, że siły Henryka bez trudu pokonały wojska
pretendenta do korony, a Henryk powrócił do Kenilworth, aby
odpocząć.
- Ale o losie Griffitha nic nie wiesz?
- Któż mówiłby o jednym człowieku?
- Tak. - Zawiedziona i niepewna zbliżyła się do Arta
wyglądającego jak pokryty grubą korą dąb i przytuliła go, jakby
był jej kochankiem. - A ty... skąd wiedziałeś, że opuściłam zamek
Powel?
- Od lorda Rhysa i lady Angharad. Byli zrozpaczeni, że odeszłaś,
dziewczyno, i niepokoili się o ciebie. - Art spojrzał na Lionela,
który uszczęśliwiony wolnością biegał w kółko. - I o Lionela.
- To nieprawda, że dojechałeś z Powel do Stoke i z powrotem do
Powel, a potem aż tutaj W niecałe dziewięć dni. To... - chciała
powiedzieć, że niemożliwe, ale spojrzawszy na Arta zamilkła. Był
zmęczony, pokryty kurzem i sprawiał wrażenie o wiele starszego.
Nawet nieliczne włosy na jego łysej czaszce zwisały znużone. Tak,
widać było, że przebył kawał drogi.
- A pani dokąd się wybiera? - spytał Art, jakby miał do tego
prawo. - Umknęłaś nocą jak złodziej.
Jego nagana rozwścieczyła Mariannę, która warknęła:
- Jesteś taki sam jak inni mężczyźni. Wypytujesz mnie, po co i
dokąd idę, jakbym nie była córką hrabiego i przyjaciółką królowej.
- Przeżyła pani niezłe upokorzenie? - spytał Dolan. Stał na
drodze, trzymał cugle jej nędznej szkapy i przyglądał się
Mariannie złośliwym wzrokiem.
- Poradziłam sobie - odparła Marianna.
- O tak. Poradziła sobie pani. To widać. Stąd krew na sukni i rana
na brodzie. - Odstąpił przezornie krok do tyłu.
Art stanowczo ujął Mariannę pod brodę:
- Co się stało, dziewczyno?
- Upadłam.
Dolan parsknął, a Art powiedział:
- Mów jeszcze raz, dziewczyno. Ale tym razem prawdę.
Nie chciała, by ją traktowano jak dziecko, ale pod szorstkością
Arta wyczuwała prawdziwą troskę, więc jej nieufność zniknęła.
- Natknęłam się na dwóch złodziei...
Nawet Dolan krzyknął z wrażenia.
- Och, nie było tak źle. Próbowali ukraść mi konia. - Dziwne,
drżała niczym szczeniak na mrozie. Wczoraj, gdy to się stało, nie
była tak przejęta. - Musiałam... hm... ich zabić.
Art wpatrywał się w nią bez słów. Dolan zapytał z
niedowierzaniem:
- Zabiła pani dwóch mężczyzn?
- No, może nie całkiem. - Pot ściekał po twarzy Marianny. Otarła
go rękawem. - Jednego zabił koń. Kopnął go w głowę. Złośliwa
bestia.
- Złodziej?
- Koń.
Dolan ściągnął wodze.
- A drugi złodziej? - zapytał.
- Miałam przy sobie nóż. - Marianna bez wyrzutów sumienia
wbiła go w pierś napastnika, bo złodzieje poczęstowali ją
opowieściami o krzyczących kobietach i .przypiekanych
niemowlętach. Opowiedzieli Mariannie, co stało się z kobietą,
która poprzednio wpadła w ich ręce. Spoglądali na Lionela i
zastanawiali się, jaką cenę mogliby za niego otrzymać.
Marianna nie czuła najmniejszych wyrzutów sumienia, naprawdę,
ale głos Dolana usłyszała jak przez watę:
- Ona mdleje.
Chwilę później spostrzegła, że siedzi na drodze z głową między
kolanami. Gdy ją podnieśli, wciągnęła powietrze i rzekła:
Nie jestem przeczulona, ale gdy sobie przypominam jak opadł z
tą szarą mgłą zasnuwającą niebieskie oczy, po prostu...
- O tak, dziewczyno, wszyscy w ten sposób przeżywamy swoje
pierwsze zabójstwo - rzekł Dolan prawie łagodnie. - A większość
również każde następne.
- Gdybyś ich nie zabiła, sama byś była martwa lub żałowałabyś,
że nie umarłaś, a chłopak... - Art porwał Lionela w ramiona i
przytulił, aż chłopiec zaczął wierzgać, żeby go wypuścił.
- Wiem. - Marianna wsparła łokcie na kolanach i schowała twarz
w dłoniach. A potem dodała: - Przygody nie są takie wspaniałe,
gdy się naprawdę zdarzają. - Zapadła cisza i Marianna nie miała
odwagi spojrzeć w górę. Nie chciała widzieć ich zadowolenia ani
słuchać o tym, jak powinna żyć kobieta i o tym, że byłaby
bezpieczniejsza w zamku szyjąc. Nie miała ochoty na ich morały,
potrzebowała jedynie pieniędzy, jedzenia, męskich ubrań i szabli,
aby bronić Lionela.
Wczoraj przeżyła chwilę, gdy przydałoby jej się towarzystwo
Griffitha. Lecz Griffith był daleko, walczył za króla, którym
Marianna pogardzała, a poza tym lady Marianna Wenthayen nigdy
nie uzależniała się od mężczyzn.
Była to oznaka słabości. Dowód złego wpływu, jaki miał na nią
Griffith, i jeszcze jedna wskazówka, by trzymać się raz obranej
ścieżki.
Z całą agresywnością, na jaką było ją stać, spytała:
- Co tu robicie, ścigacie mnie?
Dziwna mieszanina współczucia i sympatii na twarzy Dolana
zmieniła się w niechęć:
- To właśnie chciałem usłyszeć. Jest Angielką, a na dodatek
głupią.
Marianna wybuchnęła rozgniewana:
- Nie jestem głupia.
Dolan spojrzał na nią.
- Dokąd się wybierałaś?
- Do Wenthayena. Do zamku mego ojca. Masz coś przeciwko
temu?
- Nic a nic. - Dolan niedbale dłubał paznokciem w zębach. - Ale
to nie jest właściwa droga.
- Nie zaprotestowała Marianna automatycznie, lecz rozejrzała się
dookoła.
- Jesteśmy dobre trzydzieści mil na wschód. Nie zauważyłaś, że
minęłaś Stafford?
- Unikałam miast - wymamrotała Marianna.
- Znaleźlibyśmy cię wczoraj, gdybyś się trzymała kierunku.
- Dolan prychnął. - Ot, kobiety.
Marianna spojrzała na Arta, który skinął głową.
- Smutne, ale prawdziwe. Zmyliłaś drogę. - Jeszcze raz podniósł
Lionela i posadził na siodle. - Jeśli chcesz trafić do Wenthayen, my
także tam pojedziemy. - Art wskazał drogę. - Za tobą.
Marianna zrobiła kilka kroków.
- Ale co wy tu robicie?
- Z dala od ciebie nie mógłbym się wywiązać ze swej przysięgi.
Art żartował sobie z niej, a ona tańczyła, jak jej zagrał. Najpierw
okazała troskę o Griffitha, chociaż chciała być obojętna. Teraz
walczyła z własną ciekawością i przegrała.
- Jakiej przysięgi? - spytała.
- Że będę chronił Lionela. Nie pamiętasz już, że wymogłaś na
mnie przysięgę?
- Przysięgałeś również chronić Griffitha - powiedziała ponuro.
- Griffith jest mężczyzną zdolnym ochronić sam siebie.
- A jeśli został ranny? - Zawahała się. - Może cię potrzebować.
- Jeżeli jest ranny, to na pewno tęskni za inną twarzą niż moja
- odparł Art.
Marianna nie wiedziała, co odpowiedzieć, i wtedy odezwał się
Dolan:
- Będziemy gadać cały dzień czy ruszamy dalej?
- Ruszamy dalej, dobry człowieku - odparła Marianna ironicznie.
Dolan skinął głową.
- Nareszcie właściwa postawa kobiety.
- A kimże ty jesteś, żeby mówić mi, jaka jest właściwa rola
kobiety? Zdradziłeś mnie!
- Ja? - Dolan potrząsnął głową. - Wyobrażasz sobie, że za
pieniądze kupiłaś moją lojalność?
- Nie, ale sądziłam, że uraza zamknie ci usta.
- Tak, tak by się stało, ale twoi przyjaciele byli w rozpaczy, w
takiej rozpaczy, że grozili mi więzieniem, jeśli im nie pomogę.
Koń chciał się wyrwać i uciec, więc Dolan uderzył go cuglami po
nosie.
- Dosyć miałem już włóczęgi i nie chcę być z dala od Powel, a
już na pewno nie z powodu takiej dziewki jak ty.
- Jesteś podły - odparła Marianna drżąc z wściekłości.
Na przystojnej twarzy Dolana pojawił się złośliwy uśmiech.
- Owszem. Zauważyłaś to dopiero teraz?
Marianna odsunęła się od Dolana i ruszyła naprzód. Art z
Lionelem podążył za nią, a za nimi ruszył Dolan prowadząc konia.
- Skąd wzięłaś takiego pięknego konia? - spytał.
- Ma na imię Jack.
- Zobaczymy, jak szybko umie się poruszać. - Klepnął Jacka po
zadzie.
Lionel krzyknął z zachwytu.
- Nie! - zawołała Marianna.
Art położył jej dłoń na ramieniu.
- Nie bój się. Dolan pilnuje chłopca.
- Dolan nie lubi dzieci - odparła zrozpaczona.
Art zachichotał:
- Być może.
Marianna spoglądała z zazdrością na syna i jego nowego
towarzysza. Chciałaby być taka jak oni: szczęśliwa, wolna,
radosna.
- Co Griffith sądzi o pamiątce, którą mu przesiałam? - spytała.
- O pamiątce? - Art wyglądał na zakłopotanego, a potem dodał:
- Ach, tak. Pamiątka! Kawałek skały i pasmo włosów. Dobra
pamiątka, dziewczyno.
- Czy on zrozumiał...? - Nabrała powietrza. - Czy mu się
podobały?
- Nie mogę mówić za niego. - Art ściągnął grube brwi. - Ale
dopóki nie wsunąłem mu ich do torby, zachowywał się jak
mrukliwy niedźwiedź. Tak, zupełnie jak niedźwiedź, który zbudził
się z zimowego snu.
- Nie wiem, po co mu to dałam. Takie głupie przedmioty. Takie
kobiece. - Zacisnęła pięści. - Ale gdy mnie opuszczał, wyglądał
prawie na zmartwionego i pomyślałam, że mając coś ode mnie
będzie lepiej walczył.
- Gdy zobaczył tę skałę, przedstawiającą jego, tak myślę, i włosy
oznaczające panią, uśmiechnął się tak słodko i był tak
zachwycony, że na pewno zrozumiał. Był szczęśliwy, bo myślał,
że gdy wróci do domu, zastanie tam czekającą na niego kobietę.
- Na pewno nie! - Szurnęła stopą po ziemi. - Tak myślał?
- Lepiej było nic nie wysyłać - odparł poważnie Art.
- Ale on nie miał prawa sądzić, że już należę do niego, tylko
dlatego, że jest taki dobry w łóżku.
- Nic dziwnego, że jest dobry. Ćwiczy w samotności. A w ciągu
ostatnich dwóch lat często bywał samotny.
Oburzona Marianna zaprotestowała.
- Art! Nie wolno ci przy mnie mówić takich rzeczy!
- Jestem starym, zmęczonym człowiekiem i będę mówił, co
zechcę. - Art sprawiał wrażenie rozgniewanego. Wcale nie miał
zamiaru wprawiać Marianny w dobry humor. - Utraciłaś moją
przyjaźń uciekając od Griffitha i jego miłości.
- Miałam swoje powody - odparła Marianna. - I są one
ważniejsze od Griffitha i mnie oraz naszych uczuć.
- Trzeba to było powiedzieć Griffithowi prosto w twarz. A nie
uciekać przed nim.
- Chciałam mu to powiedzieć, ale on nie słuchał.
- A może nie starałaś się wystarczająco mocno? Bardzo trudno
jest odrzucić miłość, prawda? Zwłaszcza że milady także go
kocha.
Zdumiona Marianna wstrzymała oddech, a potem rzekła:
- Ja go nie kocham.
- Masz wszelkie objawy miłości, dziewczyno. - Art zaczął
wyliczać: - Bezsenna noc z niepokoju o niego, prawda?
Zastanawianie
się, czy pamiątka była odpowiednio dobrana, i wątpliwości, czy
poczęłaś dziecko, i nadzieja, że poczęłaś dziecko, prawda?
Art wiedział wszystko tak dobrze, jakby mieszkał w jej duszy.
Mariannie nie podobało się to, a zwłaszcza stwierdzenie, że kocha
Griffitha. Bo jeśli kocha Griffitha... wszyscy święci pańscy... ona
kocha Griffitha. Ból, który cierpiała poprzednio, nie umywał się do
tego, jaki odczuwała teraz, nie wiedząc, jak potoczyła się bitwa.
Co on teraz zrobi? Czy posłucha króla Henryka i spróbuje zabić
ją i jej dziecko? Czy też pozostanie bezstronny, obojętny, podczas
gdy oni zostaną straceni. A może będzie pomagał ich schwytać,
jeśli grozić im będzie więzienie?
A jeśli król Henryk zostanie pokonany, czy będzie musiała
oglądać śmierć Griffitha?
Poczuła niepokój.
- Nie poczęłam dziecka.
- To dobrze. Nie chciałbym, by Griffith związał się z następną
kobietą, zbyt słabą, by kochać go tak, jak na to zasługuje. Która
poślubi go wyłącznie z powodu brzucha, a potem będzie
utyskiwać, że utraciła wspaniałe możliwości. I urodzi mu dziecko
półkrwi angielskiej.
Marianna zatrzymała się.
- Jak śmiesz? Jak śmiesz mówić mi takie rzeczy? Ty, który jesteś
zaledwie...
- Sługą? Walijczykiem? - Art pogroził jej zakrzywionym palcem.
- Tak, jestem, ale jestem też dwukrotnie więcej wart od ciebie,
moja ty piękna, wystraszona damo. Dwukrotnie więcej wart niż
kobieta odtrącająca takiego mężczyznę jak Griffith.
Odpychając jego rękę Marianna rzekła:
- Mężczyznę takiego jak Griffith? Tak, mężczyznę honorowego,
miłego, szlachetnego, uczciwego, lecz tak zażenowanego z
powodu namiętności, którą ku mnie odczuwa, jakby to był jakiś
defekt. Oskarżasz mnie o słabość? Zgadzam się, rzeczywiście
muszę być bardzo słaba, bo nie postąpiłabym tak, gdyby Griffith
dał mi całego
siebie. Wtedy nie oparłabym mu się. Ale ofiarować duszę
mężczyźnie, który chce mnie wepchnąć w kąt, żebym nie
zachwiała jego siły i męstwa? Nie, dziękuję.
Art spoglądał na nią z zachwytem i ulgą.
- Ach, więc o to chodzi? - wymamrotał. Spoglądając w niebo
poskrobał się po wychudzonej twarzy i zamyślił na tak długo, że
Marianna uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Wreszcie podjął
decyzję.
- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli wyjaśnię milady to, co cię tak
niepokoi. Czy wiesz, w jaki sposób straciłem oko?
Nie wiedziała i nic ją to nie obchodziło, lecz spytała:
- W bitwie?
- Coś w tym rodzaju - odparł Art. - Stąpaj żywiej, milady.
Wygląda na to, że Dolan i chłopak bardzo nas wyprzedzili.
Straciłem oko, gdy Griffith zrobił to, co pani teraz. Uciekł z domu.
Teraz całkowicie przykuł jej uwagę, chociaż nie chciała się do
tego przyznać.
- Uciekł? Dlaczego taki mężny rycerz miałby uciekać?
- Wtedy jeszcze nie był rycerzem. Nie był nawet giermkiem. Był
po prostu chłopcem, wszędobylskim, ruchliwym, hałaśliwym
chłopcem, który uwielbiał swego ojca.
Przypominając sobie przywiązanie ojca i syna, Marianna rzekła:
- Nadal go uwielbia.
- Tak, chociaż Rhys wielekroć mu tłumaczył, że przytrafiały mu
się o wiele większe omyłki. Lecz Griffith nie chciał słuchać. Ani
teraz, ani wtedy.
- Wtedy? Kiedy?
- Byliśmy oblężeni. Treyor, podły walijski rabuś, nasienie diabła,
zdecydował, że chce obejrzeć widok z zamku Powelów.
Zdecydował, że pragnie również tamtejszego umeblowania. - Art
spojrzał na Mariannę spod krzaczastych brwi. - I wpadła mu w oko
lady Angharad, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi, dziewczyno?
Marianna skinęła głową nie dziwiąc się, że mężczyzna, który
ujrzał twarz Angharad, zapragnął jej na własność.
Wracając do roli gawędziarza Art ciągnął:
- Griffithowi znudziło się trwające od miesięcy oblężenie. Lord
Rhys był podenerwowany i nakrzyczał na syna. A potem Griffith
uciekł przez tunel, który prowadził na zewnątrz warowni.
- Tunel?
- Wybudowany jako schronienie dla rodziny, jeszcze za
panowania Edwarda. Tunele nie były rzadkością. Można tam było
bezpiecznie wejść i wróg nic nie zauważył. Ale młody szaleniec
nie znalazł w tunelu żadnych zapasów, które mógłby zabrać ze
sobą. W tamtych czasach byłem odpowiedzialny za Griffitha, więc
udałem się za nim i namawiałem, aby powrócił. - Art potrząsnął
głową. - Byłem wtedy o wiele młodszy i nie dość sprytny.
Wrogowie schwytali nas i ten wstrętny potwór wyłupił mi oko.
Marianna westchnęła i Art ucieszył się, że całkowicie skupiła się
na jego opowieści.
- Chciał, żeby Griffith poszedł do zamku i namówił ojca, aby się
poddał. Griffith nie zgodził się. Jak łatwo się domyślić, odgrywał
bohatera, więc Treyor wyłupił mi oko i chciał mnie zabić, ale
uratowałem się dzięki memu słynnemu pozorowanemu upadkowi
w przepaść.
- Słynnemu pozorowanemu upadkowi?... - Marianna odprężyła
się i uśmiechnęła. - Żartujesz sobie ze mnie.
Obrażony Art odparł:
- Ani trochę. Kiedy się jest w pułapce i wydaje się, że nie ma z
niej wyjścia, trzeba się uciec do sprytu i zawsze znajdzie się jakiś
sposób. Można nieco ucierpieć, ale dla chcącego nie ma nic
trudnego.
I znalazłem sposób, ale dopiero potem jak wydłubali mi oko...
Marianna wzdrygnęła się a Art chrząknął.
- Nieważne. Ale Treyor chciał mnie pozbawić obydwu oczu.
Pragnął również, by Griffith był świadkiem moich cierpień. Kazał
mnie rozwiązać, więc mogłem ruszyć z miejsca. Jęcząc i
zakrywając twarz rękami pobiegłem na skraj urwiska i rzuciłem się
do parowu akurat, gdy wypuścił strzałę z łuku, aby mnie
zatrzymać.
- Żeby cię zabić?
- Treyor nie należał do sympatycznych ludzi i myślę, że cieszy go
krzywda, którą mi wyrządził. Spojrzeli w przepaść, ale ja leżałem
zupełnie nieruchomo, więc pomyśleli, że nie żyję, i dzięki Bogu,
nie wypuścili następnej strzały, żeby się upewnić. Więc Griffith
zrobił tak, jak mu kazano, i przekonał ojca, aby się poddał i oddał
im zamek. - Dodał w zamyśleniu: To był naprawdę dobry sposób,
by zakończyć oblężenie.
- Dlaczego?
- Lord Rhys wziął ze sobą godziwą liczbę wojska i opuścił zamek
bez lady Angharad, tak jak Treyor sobie życzył. Ale znalazłszy się
wewnątrz Treyor nie mógł jej odnaleźć, bo wraz z resztą wojska
ukryła się w tunelu. Gdy Treyor i jego ludzie zakończyli
świętowanie, lady Angharad wróciła z wojskiem i pokonała ich.
Tym łatwiej, że zdjęli straże i wypili całe piwo. - Art zachichotał. -
Miała otworzyć bramę, by wpuścić lorda Rhysa, ale ona nigdy nie
wypełnia dokładnie wydanych jej rozkazów.
- Rhys gniewał się na nią?
- Był wściekły.
- I na Griffitha?
- Nie. Na niego nie. W każdym razie przestał się gniewać, gdy
zobaczył, jak bardzo Griffith jest zły na siebie. - Art zatrzymał
Mariannę. - Tam - powiedział.
Drogę przecinał strumień. Wielki pirat i mały chłopczyk
dokazywali i opryskiwali się wodą. Marianna uśmiechnęła się
słysząc radosne okrzyki Lionela, lecz serce ją bolało ze
współczucia dla Griffitha. Nie miała odwagi zastanawiać się
dlaczego.
- I co z Griffithem? - ponagliła Arta.
- Myśleliśmy, że sobie z tym poradzi. Wydawało nam się, że
dostał nauczkę i wyjdzie z tego bez uszczerbku. Ale czas płynął
i stawało się jasne, że Griffith zwalcza w sobie wszystkie uczucia
i chce się stać człowiekiem z kamienia. - Art pokiwał głową.
- Pamiątka, którą mu posłałaś, ma jeszcze jedną wymowę.
- Nie pozwalał sobie na głośny śmiech ani płacz, nigdy nie
okazywał strachu ani bólu... ani miłości.
- Kocha ojca i matkę.
- Bo to jest bezpieczna miłość. A nie nieopanowana żądza.
Trzyma się takich spokojnych uczuć, a namiętność pozostawia
reszcie świata.
- A jego żona?
Art wzruszył ramionami.
- Miła dziewczyna. Spokojna, posłuszna. Prawie nie
zauważyliśmy, gdy umarła.
- Czy nigdy nic nie obudziło jego namiętności?
- Dopraszasz się komplementów, dziewczyno?
- Oprócz mnie - dodała niecierpliwie.
- Walia. - Art spojrzał na nią i dodał. - I Henryk Tudor.
- Tak, wiem o tym. Moim największym rywalem jest król Anglii.
- Chciałabyś, żeby Griffith stał się kimś innym? Kiedy ktoś kocha
bez pamięci, czuje się jak wystraszony siedmiolatek, a on jest
przecież uczuciowy i honorowy, jest przednim rycerzem, dobrym
człowiekiem i pragnie sprawiedliwości dla ojczyzny i pokoju dla
Anglii. Jakie masz prawo, by się temu sprzeciwiać?
Jakie prawo? Prawo matki, która pragnie wszystkiego co
najlepsze dla swojego syna, nawet jeśliby to miało oznaczać
wybuch nie kończących się wojen.
- Zabieram Lionela do Wenthayena. Lecz tym razem nie
przybywam już, by go błagać. Tym razem wiozę dla niego dar. -
Pomyślała o bezcennym pergaminie, który spoczywał pod
ubraniem. - Wielki dar. Teraz on stanie się moim dłużnikiem.
Art zamyślił się i jego spojrzenie biegło w stronę chłopca na
koniu.
- Masz zamiar powierzyć mu Lionela?
- Tak. Ale nie takiego, jakim go znasz.
- I nie będzie już taki, jakim ty go znałaś, jeśli zaprzedasz go
Marianna opuściła głowę na myśl o tym, jak chłodno
potraktowała Griffitha.
twemu ojcu. Nie roszczę sobie prawa do rozumienia postępków
rodziny królewskiej, a wiem, że jesteś związana z królową, ale
jeśli wprowadzisz twoje plany w czyn, to kto ucierpi? - Wskazał
dłonią Lionela. - Spójrz na niego. On pragnie bezpieczeństwa.
Chce mieć ojca. A jeśli Lionel ciągnie serce Griffitha w jedną
stronę, a ty w przeciwną, to z pewnością nie uda ci się rozciąć pęt,
którymi skrępował cię Griffith.
Marianna poczuła, że zaczęła mu ulegać. Kusił ją, i w ustach Arta
brzmiało to przekonywająco. Mówił o tym jak o logicznej decyzji.
Oczywiście, Marianna ucierpi na tym. Nie wróci na dwór
królewski. Ale przecież nie chodzi jej tylko o siebie. Wcale nie.
- Hej! - krzyknął Art. - Co robisz?
Zdumiona Marianna spojrzała na Arta, a potem przed siebie.
W pierwszej chwili wydawało jej się, że to Dolan nachyla się nad
Lionelem i nie rozumiała, o co chodzi Artowi. Potem zorientowała
się, że to ktoś obcy.
- Jak śmiesz! - Art ruszył biegiem w stronę strumienia, w którym
bawił się Lionel. - Zostaw go!
Gdzie się podział Dolan? - myślała Marianna biegnąc za Artem.
Gdzie...
- Zostaw go! - krzyknęła, gdy obcy mężczyzna chwycił chłopca.
- Zostaw go!
Art dopadł nieznajomego i Marianna spostrzegła błysk
zataczającej łuk w powietrzu szabli.
- Nie! - Rzuciła się na mężczyznę trzymającego dziecko i
przewróciła na ziemię. Lionel wrzasnął ze strachu i bólu, ale obcy
mężczyzna wypuścił szablę z dłoni. Marianna zaczęła okładać go
pięściami, ale chybiła, gdy nieznajomy zwrócił ku niej twarz.
Rozpoznała go.
Harbottle.
To nią wstrząsnęło. Uniosła pięść, ale Harbottle okazał się
szybszy. Trafił ją w głowę. Marianna upadła. Nie straciła
przytomności, ale zrobiło się jej ciemno przed oczami i zaszumiało
jej w uszach.
Harbottle sięgnął po szablę w chwili, gdy Art rzucił się na niego.
Zaczęli się tarzać po ziemi.
Marianna ocknęła się. Podczołgała się do Lionela i wyszeptała:
- Uderzył cię? - Odgarnęła mu włosy z czoła i chłopiec przestał
płakać. Marianna stanęła na równe nogi i wzięła Lionela za rękę.
- Chodźmy stąd - powiedziała.
Za późno. Harbottle wyrwał jej chłopca i pobiegł. Marianna
potknęła się i upadła. Podniosła się i pobiegła za nimi, zataczając
się między drzewami i wykrzykując imię Lionela. Z daleka
dochodził do niej płacz chłopca. Dotarła do polany i zobaczyła, że
Harbottle odjeżdża na koniu. Dobrym koniu, zdrowym, młodym i
szybkim.
Usłyszała zwycięski śmiech odjeżdżającego i zmusiła się do
ostatniego, bezskutecznego zrywu.
Zabrakło jej siły. Upadła na ziemię, pokonana przez ból i
zmęczenie.
Wstała powoli i z wysiłkiem. Krok za krokiem wróciła po
własnych śladach do drogi. Tam ujrzała leżącego we krwi,
częściowo zanurzonego w strumieniu Arta.
Rozdział szesnasty
Marianna stała nad Artem jak żałobnik, gdy odnalazł ją koń.
Trącił ją tak mocno, że wpadła do strumienia. Odwróciła się
przeklinając, lecz jęk Arta powstrzymał ją i uklękła obok niego.
- Art. - Dotknęła jego ręki i jego palce zacisnęły się na jej dłoni.
- Najświętsza Panienko! Art, ty żyjesz!
Art otworzył oczy i patrzył na Mariannę, jakby ją widział
pierwszy raz w życiu, a potem spróbował unieść się na łokciu.
Marianna chwyciła go za ramiona i położyła z powrotem, ale Art
wyrwał się jej i powiedział:
- Pozwól mi wydostać się ze strumienia.
Pomagała mu, jak mogła, a gdy wyczołgał się z wody,
powiedziała:
- Leż spokojnie, dopóki nie sprawdzę, co ci się stało.
- Dostałem cios w głowę, milady. Krwawię straszliwie, ale...
Marianna obejrzała cięcie, które rozpłatało mu głowę od ucha po
potylicę, i przycisnęła ranę swoją spódnicą.
- Okropne! Och, Art nie umieraj, proszę...
- Nie, milady, ja...
Z głową na jego ramieniu zapłakała z żalu i niepokoju, a Art leżał
zupełnie nieruchomo. Gdy Marianna podniosła głowę, stwierdziła,
że Art rozmyśla chyba o śmierci, bo zamknął oczy i jęczał głośno,
jakby wydawał ostatnie tchnienie.
- Potrzebuję bandaży i...
Koń znowu ją popchnął i Marianna szybko chwyciła cugle.
- Już mi nie uciekniesz - powiedziała. - Mam dla ciebie zajęcie. -
Przyciągnęła kobyłę do drzewa i przywiązała ją
postronkami. Wróciła do Arta z torbami i okryła go derką, a
potem znalazła koszulkę Lionela, która nadawała się na bandaż.
Podniosła ją
I wpatrywała się w nią z rozpaczą, dopóki Art znowu nie zaczął
jęczeć. Zębami podarła koszulę na pasy i owinęła nimi głowę Arta.
- Zabrał Lionela? - spytał szeptem Art.
- Tak. - Marianna z durną stwierdziła, że głos wcale jej nie drży.
- Gdzie Dolan?
- Przypuszczam, że skorzystał z okazji i uciekł.
Art wymamrotał walijskie przekleństwo, które nie wymagało
tłumaczenia.
Marianna rzekła z przekonaniem:
- Muszę iść do Griffitha. On odnajdzie Lionela. On go uratuje.
- Griffith? Chcesz, żeby Griffith ratował twego syna,
dziewczyno?
- Złośliwe spojrzenie Arta przypomniało Mariannie nagle o jej
wątpliwościach i strachu, który spowodował, że wyrzekła się
uczuć do Griffitha. Lecz strach i wątpliwości ustąpiły teraz,
rozwiały się niczym kurz przed gwałtowną burzą.
Ufała Griffithowi, ufała mu tak, jak nikomu dotychczas.
Wtedy Art powiedział coś, co na nowo obudziło jej podejrzenia:
- Musisz pójść do Kenilworth. Musisz zobaczyć się z królem, bo
Griffith jest przy nim.
Marianna próbowała się zastanowić, lecz w tej chwili nie stać jej
było na logikę, rządziły nią tylko gwałtowne emocje. Pragnęła
gonić Harbottle”a. Chciała ratować Lionela. Zabiłaby Harbottle”a
gołymi rękami. Wiedziała, że musi udać się po pomoc, ale czy do
Kenilworth? Kenilworth było królewską twierdzą.
- Znałam dwóch królów i obydwaj byli niegodni zaufania.
Henryk ma powody, by skrzywdzić Lionela. - I wstając dodała: -
Pójdę go szukać.
Art powstrzymał ją” a gdy opadła z powrotem na kolana,
schwycił ją mocno za kostkę.
- Dziewczyno, nie możesz tego zrobić sama. Potrzebujesz
pomocy Griffitha. Jeżeli ufasz mu tak, jak powiedziałaś, to musisz
zaufać, że pomoże ci odnaleźć i obronić Lionela nawet przed
samym królem. - Art zakrył oko ramieniem, jakby się bronił przed
światłem. - Anioł śmierci rozpościera swe skrzydła nad moim
ciałem. Wkrótce odejdę, a nie chcę umierać z grzechem na
sumieniu.
Marianna poczuła nagle gorące łzy napływające jej do oczu na
myśl, że Art odchodzi z tego padołu. Wydawało jej się, że
dostrzega zbliżającego się anioła.
- Jakim grzechem? - spytała.
- Przysiągłem ci, że będę chronił Lionela, i nie udało mi się.
Poniosłem haniebną porażkę. Ulżyj memu sumieniu, zanim
odejdziesz. Przysięgnij, że pojedziesz do Kenilworth po Griffitha.
Tyle mogła uczynić. Powinna to zrobić.
Dla Lionela.
- Ufam Griffithowi. Pojadę do Kenilworth.
- Przysięgnij.
Otarła nos rękawem.
- Przysięgam.
- Dobrze - rzeki Art i szybko pouczył ją: - Ruszysz tą drogą do
Lichfield i tam zapytasz o drogę do Kenilworth. Dotrzesz tam
przed upływem dnia.
- Czy nie powinnam pozostać z tobą, aż... - Marianna zachłysnęła
się łzami.
Art zaniósł się kaszlem, jakby miał wypluć płuca, tarzając się w
męce i skrywając twarz w chłodnej trawie. Marianna głaskała go
drżącymi rękami po plecach, a Art, gdy odzyskał mowę, rzeki:
- Nie. Moje niespokojne sumienie nie spocznie, dopóki Lionel nie
zostanie uratowany. Jedź, milady. Jedź natychmiast. I niech cię
Bóg prowadzi.
Marianna podniosła się i na drżących nogach podeszła do Jacka,
aby go odwiązać.
- Musisz go dosiąść! - zawołał Art. - Szybko wskakuj na siodło,
zanim się zorientuje.
Marianna skinęła głową, umieściła stopę w strzemieniu i
usadowiła się w siodle.
- Brawo, milady - powiedział Art z aprobatą. - Trzymaj go mocno
w cuglach, a wszystko będzie dobrze.
Marianna spojrzała na Arta po raz ostatni, aby zachować w
pamięci jego twarz, a potem spięła piętami Jacka i odjechała.
Art przyglądał jej się, dopóki nie zginęła mu z oczu, a potem
powoli usiadł. Bolała go głowa i był oszołomiony, ale obmył twarz
w chłodnym strumieniu, starając się nie zmoczyć bandaża. A
potem cal po calu uniósł się, stanął na nogi i z ponurym
uśmiechem ruszył w las śladami Harbottle”a.
Art nie docenił zdecydowania i wytrzymałości Marianny. Zamek
Kenilworth był już zamknięty, ale jeszcze nie uśpiony, gdy dotarła
do królewskiego strażnika. Lecz strażnik obejrzał ją w świetle
pochodni i potrząsnął głową.
- Mówi pani jak dama, ale dama nie przybywa do królewskiego
zamku w środku nocy, przemoczona do nitki, w opłakanym stanie,
bez służącej i bez mężczyzny, który by jej bronił. Wynoś się,
zanim cię stąd wyrzucę.
Marianna odparła grożąc mu palcem:
- Durniu, zostałam okradziona i sam król zechce mnie wysłuchać.
- Król? - Strażnik roześmiał się donośnie. - Wyobrażasz sobie, że
król przejmuje się każdą kradzieżą, która zdarza się na jego
drogach? Nie, musisz wymyślić coś lepszego.
Nie obrabowano mnie. - Próbowała mu wytłumaczyć nie wdając
się w opowieść o Lionelu. - Skradziono mi coś bardzo cennego.
Popchnął ją w stronę drzwi.
- To chyba jedno i to samo.
Marianna chwyciła się framugi obydwiema rękami.
- Mówię ci, że król będzie chciał mnie wysłuchać.
Czy przyjechała tu tylko po to, by dać się wyrzucić przez
służącego prostaka? Czyżby się męczyła z upartym koniem tylko
po to, by zatrzymano ją u progu? Zrozpaczona uciekła się do
oszustwa:
- Znam króla. On chce się ze mną zobaczyć.
Strażnik znowu się roześmiał. Jeszcze bardziej grubiańsko.
- Jak ci na imię? - spytała Marianna.
Spojrzał na nią zaskoczony, ale odparł:
- Ward.
- Posłuchaj, Ward. Jestem przyjaciółką królowej Elżbiety. Byłam
jej ulubioną damą dworu.
- Wielcy upadają - zakpił z niej strażnik, ale przestał popychać
Mariannę, zbyt rozbawiony, by ją wyrzucić. - I dlaczegóż to już
nie jesteś jej ulubioną damą dworu?
Marianna odparła ostrożnie:
- Wyjechałam zająć się mymi dobrami.
- Jesteś kocmołuchem - rzeki z triumfem strażnik i położył jej
dłoń na ramieniu.
- Nazywam się lady Marianna Wenthayen, narzeczona Griffitha
ap Powela, i on ci skręci kark za to, że nie chcesz mnie wpuścić.
Cofając rękę spojrzał na nią mrużąc oczy.
- Co? Mówisz Griffith ap Powel? - Przyjrzał jej się. - Boże,
dopomóż. Chodź tędy i porozmawiam z moim komendantem.
Jeszcze bardziej rozwścieczona Marianna ruszyła przodem.
Mieszkała w Kenilworth, gdy należała do dworu królewskiego.
Znała rozkład zamku i jego otoczenie, przekroczywszy bramę
wjazdową wiedziała, że sforsuje każdą przeszkodę dzielącą ją od
Griffitha.
Nie miała czasu, by przekonywać kolejne ważne osobistości na
swej drodze. Minęłyby całe godziny, zanim dotarłaby do Griffitha,
a wtedy nie odzyskałaby już Lionela.
Pragnęła być z Griffithem, słyszeć jego głos, poczuć jego
ramiona, Potrzebowała pociechy. Pragnęła Griffitha. Pragnęła
miłości.
Art chyba miał rację. Kochała Griffitha - i ta miłość miała jej
przynieść cierpienie.
Uśmiechnęła się ponuro, gdy imię Griffitha sprawiło, że strażnicy
podnieśli kratę bramy i pozwolili jej wejść do środka. Wiedząc,
gdzie się znajduje, ruszyła po schodach ku drodze między murami.
Wąskie przejście od zewnątrz obudowane było kamiennym murem
z leżących na przemian niższych i wyższych segmentów, które
nadawały zamkowi charakterystyczny zębaty wygląd.
Ale od wewnątrz mur był równy i gładki od podstawy po szczyt.
Ward uprzejmie szedł od strony przepaści.
- Mamy tu kobietę, która twierdzi, że jest przyjaciółką króla i
narzeczoną sir Griffitha. Co pan na to? - zawołał i uniósł
pochodnię, by oświetlić nędzne łachmany Marianny i jej splątane
włosy.
Komendant ryknął śmiechem, lecz Marianna przygwoździła go
najbardziej wyniosłym ze swym spojrzeń, aż zamilkł i ukłonił się
niezręcznie.
- Mój koń pozostał przed mostem zwodzonym, a jest zbyt
cennym zwierzęciem, by moknąć na deszczu. Sprowadźcie go
natychmiast i zabierzcie do stajni, aby go nakarmiono i wyczesano.
Ward spoglądał niepewnie, a komendant krzyknął, by weszła, i
Marianna wkroczyła do twierdzy. Spoglądając na nieszczęsnego
strażnika rzekła:
- Na twoim miejscu niepokoiłabym się, co powie sir Griffith ap
Powel na takie traktowanie jego narzeczonej.
To podziałało. Ward, ukłoniwszy się sztywno, ruszył ku
schodom. Marianna patrzyła na jego plecy, doczekała chwili, aż
zaczął schodzić, i popędziła w ciemność.
Komendant krzyknął. Ward, ciągle podejrzliwy, również. W
ciemności rozległy się krzyki, a Marianna runęła na ubranego w
skórę żołnierza. Chciał ją złapać, lecz ona kopnęła go w kolano,
uderzyła w pierś, a gdy się cofnął, pobiegła dalej.
Jej cel stanowił narożnik ponad kuźnią. Jeżeli tam dotrze, będzie
mogła skoczyć na dach i zsunąć się po słupie. Wtedy, przy
odrobinie szczęścia, będzie mogła przebiec przez dziedziniec
zamkowy do wieży zwanej Cesarską.
Wiedziała o tym, bo robiły to z księżniczką Elżbietą. Wtedy,
oczywiście, była o wiele mniejsza. Dotarłszy do rogu, zawahała
się. Pochodnie oświetlające dziedziniec nie rzucały tu światła.
Marianna nie wiedziała, co się pod nią znajduje. Jeśli skoczy...
uczyni to nie wiedząc, gdzie wyląduje. Musiała zaufać pamięci z
lat dziecinnych, zaufać, że nic się tam nie zmieniło w przeciągu
dziesięciu lat, co wymagało nie lada odwagi. Lub lekkomyślności.
Lecz Marianna nie miała czasu na zastanawianie się, bo krzyki
zbliżały się coraz bardziej. Strażnicy otaczali ją.
Skoczyła.
Czy to cię boli?
Griffith dotknął blizny na policzku.
- Tak, trochę - odparł.
- Gdybyś, zgodnie z moimi instrukcjami nie zdjął hełmu, nie
miałbyś żadnych blizn i nie musiałbyś nosić opatrunków na
twarzy.
- Król Henryk wpatrywał się w Griffitha. - Najważniejsze dla nas
jest twoje ramię. Miałeś szczęście, że obeszło się bez gangreny, po
tym jak ten irlandzki skurwysyn zatopił w nim miecz.
- Przestań zwlekać i weź się do gry. Już prawie cię pokonałem. I
wreszcie będę mógł pójść spać. - Griffith przeklinał w skrytości
ducha, że Henryk upiera się, by do późna w nocy grać w tę nową,
modną grę.
- Marzy ci się zwycięstwo - rzeki Henryk i przesunął konia.
- Będziesz się musiał zadowolić zwycięstwem pod Stoke, bo tej
nocy nie wygrasz - odparł Griffith przesuwając gońca i zbijając
konia.
- Tego nie możesz zrobić! - zaprotestował Henryk.
- Błagam o przebaczenie, panie, lecz z całą pewnością mogę.
- Sprawdzę w książce. - Henryk wyciągnął rękę i Griffith podał
mu najnowsze wydanie „Gry w szachy”, wydrukowane przez
pierwszą angielską drukarnię i ofiarowane Najjaśniejszemu Panu
przez samego wydawcę.
Podczas gdy Henryk kartkował dar od Coxtona, Griffith zapytał
leniwie:
- Co zrobiłeś z pretendentem do tronu? Tym młodym chłopcem,
który twierdzi, że jest hrabią Warwick?
Henryk chrząknął i odłożył książkę na bok. Zsunęła się po
trzcinowym stoliku i spadła w pobliżu kominka, na którym płonął
ogień, bo noc była chłodna i wilgotna.
- Nie pomoże ci, jeśli ją spalisz - rzeki Griffith. - I tam pamiętam
wszystkie reguły.
Henryk rzucił przyjacielowi kwaśne spojrzenie i pogładził
palcem misternie rzeźbioną koronę swego szachowego króla.
- Z pretendentem? Nazywa się Lambert Simmel i wywodzi się z
pospólstwa. Pozbyłem się go.
Pomimo że Griffith zdawał sobie sprawę, iż wszelkie pretensje do
korony powinny być tłumione, z przykrością myślał o tym, że
chłopaka złożono do grobu.
- Przestań wstrzymywać oddech - powiedział Henryk
poirytowanym tonem. - Nie kazałem go zabić. Zrobiłem z niego
pomywacza.
Griffith westchnął.
- Okazałem mu więcej miłosierdzia, niż na to zasłużył, lecz dostał
niezłą nauczkę. I stanowi dobry przykład dla każdego, kto sobie
wyobraża, że może mnie pozbawić tronu. - Henryk wykrzywił
usta. Wyglądał teraz nie jak królewski lew, lecz żądny krwi wilk. -
Moim następcą będzie mój syn. Korona będzie należała do mego
rodu.
Griffith pochylił się nad szachownicą i mocno chwycił Henryka
za nadgarstek.
- Tak będzie, póki żyję.
Henryk odprężył się powoli.
- Wielka to dla mnie pociecha, że przysięgasz mi swoją służbę.
Byłbyś groźnym przeciwnikiem. - Griffith puścił dłoń króla. - A
Lambert Simmel jest niegroźnym przeciwnikiem. Jeżeli będzie się
dobrze spisywał, to może uczynię go...
- Kucharzem? - uśmiechnął się Griffith. - Cieszę się, że okazałeś
się łagodny. Lambert był tylko pionkiem.
Henryk przesunął jeden z własnych pionków na szachownicy.
- Tak. Teraz jest moim pionkiem. Nieboszczyk hrabia Lincoln
więcej się nim nie posłuży.
- Hrabia Lincoln będzie się smażył w piekle za zdradę, której się
wobec ciebie dopuścił - odparł Griffith z ponurą pewnością.
Skupili się na grze i zamilkli. Przez okna doszły ich niesione
wiatrem krzyki.
Griffith znowu uniósł dłoń do twarzy.
- Swędzi cię? - spytał Henryk.
Griffith złożył ręce.
- Czy co swędzi?
- Twoja rana, człowieku! - syknął niecierpliwie Henryk. - Nigdy
przedtem nie udawałeś, że nie wiesz, o co mi chodzi. To chyba
lady Marianna tak źle wpływa na twoją zdolność rozumienia.
- Nie, ona tak na mnie nie wpływa - odparł urażony Griffith.
- Więc o czym myślisz?
Griffith pochylił się nad szachownicą i odparł:
- Zastanawiałem się, czy uzna mnie za szpetnego.
Henryk powstrzymał się od śmiechu, by go nie ranić. Westchnął
tylko i przeciągnął dłonią po rzednących włosach.
- Kobiety sprawiają, że stajemy się próżni. Nigdy nie
przejmowałem się moim wyglądem. Ale dla Elżbiety chciałbym
być
- zachichotał - przystojny jak młodzieniec. I po co? Dla kobiety,
która kocha mnie takim, jaki jestem. Która kocha mnie, bo jestem
dobry.
Griffith nie wiedział, co odpowiedzieć. Nigdy tego nie wiedział,
gdy Henryk opowiadał o swojej żonie. Bo Henryk i Elżbieta tak
samo jak Griffith i Marianna trzymali swoje uczucia w tajemnicy.
Odparł sztywno:
- Lady Elżbieta również jest dobra.
- Elżbieta jest wspaniałą kobietą. - Henryk wpatrywał się w
szachownicę. - Tak jak twoja lady Marianna. Wątpię, by twoje
blizny stanowiły dla niej jakąkolwiek przeszkodę, a zresztą...
- Wiem, a zresztą moja twarz nigdy nie była przystojna. Art
zadbał, bym nie miał w tym względzie żadnych wątpliwości.
Marianna sprawiła, że zaczął się troszczyć o swój wygląd. Teraz,
w czasie rekonwalescencji, Griffith wspominał, z jakim
zainteresowaniem badała jego ciało. Wspominał dotyk jej dłoni i
przyjemność, jaką jej dawał. Prawdę powiedziawszy, źle sypiał.
Jego ciało zdawało się stale pamiętać o Mariannie.
Spojrzał na Henryka i wsunął swoje krzesło głębiej pod stół,
mając nadzieję, że jego stan ujdzie uwagi króla, oraz że Marianna
wkrótce nadjedzie.
Henryk zawahał się między gońcem a wieżą i w końcu przestawił
gońca.
- Art wkrótce tu przybędzie wraz z Marianną.
- Modlę się, by nie mieli w drodze kłopotów. - Prawdę
powiedziawszy modlił się, by Marianna posłuchała królewskiego
rozkazu, lecz nie powiedział o tym Henrykowi. Zamiast tego wziął
królewskiego gońca i uśmiechnął się zwycięsko.
Henryk odchylił się przyglądając swemu stanowi posiadania.
- Tak, bo gdyby mieli kłopoty, upodobniłbyś się do osaczonego
odyńca o płonących oczach i tnących kłach.
- Dziękuję, wasza miłość.
- Zaszachowałeś mnie.
- Tak, wasza miłość.
- Czyżbyś nie wiedział o tym, że bezpieczniej jest dać wygrać
swemu panu?
- Nie umiałbym, wasza wysokość.
- Tak. Nie umiałbyś. - Henryk uśmiechnął się do Griffitha.
Dotarły do nich nowe krzyki. A na drewnianej podłodze rozległ
się tupot stóp.
- Pewnie złapali złodzieja. Na honor, ta noc jest zupełnie szalona
- rzekł Henryk.
Kroki zbliżyły się do wieży, a potem rozległy się na jej schodach
i ktoś stanowczo zastukał do drzwi. Obaj mężczyźni wymienili
spojrzenia i Henryk zawołał:
- Wejść!
Do komnaty wkroczył Ward, strażnik z murów obronnych, i
pokłonił się niezręcznie:
- Wasza wysokość, proszę wybaczyć, ale mamy pewien kłopot.
Jeszcze tu nie weszła, prawda?
- Nie zauważyłem - odparł Henryk z rozbawieniem. - Co za ona?
- Wariatka. Czarownica. - Ward machnął ręką. - Kobieta o
dziwnym akcencie, koniecznie chcąca ujrzeć waszą wysokość.
Jeżeli wasza wysokość pozwoli, postawię przed drzwiami
strażnika, by czuwał nad waszym bezpieczeństwem.
- Tyle zamieszania z powodu jednej kobiety? - rzekł Henryk.
- To wariatka, mówię waszej wysokości, o sile szaleńca.
Odepchnęła młodego Bowleya jedną ręką, a przecież to nie
ułomek.
Griffith zaczął coś podejrzewać.
- Kopnęła go w szyję?
Strażnik pomacał z namysłem swoją własną szyję.
- Nie, sir Griffith. W kolano.
Henryk łatwo odgadł myśli przyjaciela.
- Czy to może być ktoś, kogo znasz?
- Możliwe.
Ward nie słuchał ich albo nie rozumiał.
- Proszę się nie obawiać. Zaryglujemy wieżę na dole i ze
strażnikiem u drzwi nic się nie wydarzy. Nic... - Ward poczuł za
sobą czyjąś obecność, odwrócił się, ale zanim dostrzegł, kto to,
został pchnięty na środek komnaty. Padając odsłonił ubłoconą
postać. Szybko zerwał się na nogi.
Griffith stanął między rozwścieczonym strażnikiem a chwiejącą
się kobietą. Położył dłoń na ramieniu Warda i rzekł:
- Ona jest moja.
Ward spojrzał dzikim wzrokiem na kobietę, a potem na króla.
- Niemożliwe.
- Zapewniam cię, że rana nie pomieszała mi w głowie. To moja
narzeczona, lady Marianna Wenthayen, i choć rozumiem, że
chcesz chronić przed nią króla, zapewniam cię, że mogę to zrobić
równie dobrze. - Gdy Ward skinął ze zrozumieniem głową,
Griffith zdjął z jego ramienia dłoń i wskazał mu drzwi. - Możesz
odejść.
Strażnik wyszedł z ociąganiem, trzymając się z daleka od
Marianny. Marianna zaś zeszła mu z drogi, nie odwracając się do
niego plecami, i Ward przypatrywał się jej, jakby była żbikiem.
Przy drzwiach zatrzymał się i spytał Griffitha po raz ostatni:
- Jest pan pewien?
Griffith skinął głową i odparł:
- Zamknij za sobą drzwi.
Marianna zaczekała, aż szczęknął zamek, podbiegła do Griffitha i
chwyciła go za ramiona. Paznokcie wbijały mu się w skórę.
Uniosła ku niemu brudną twarz. Wyglądała jak sierota, sierota,
której zrozpaczone zielone oczy rozdzierały Griffithowi serce.
- Kochanie, co się stało? O co chodzi?
- Harbóttle napadł na nas.
Jej głos drżał i Griffith objął ją pocieszającym gestem, choć
wciąż nie wiedział, co się stało.
- Zranił cię?
On...
- Lionela? - Ramiona Griffitha opadły. - Skąd tam się wziął
Lionel?
- Lionel jest moim synem. - Marianna złapała Griffitha za
ramiona i potrząsnęła nim, zrozpaczona, że jej nie rozumie. -
Wysłuchaj mnie. Harbottle zabrał Lionela, Griffith, musimy go
odszukać.
Henryk podniósł się od stołu, zaznaczając swoją obecność.
Marianna z ociąganiem odsunęła się od Griffitha i dygnęła,
rozpoznając Henryka, zanim zostali sobie przedstawieni. Griffith
dokonał prezentacji głosem pełnym napięcia. Król i ubłocona
dziewczyna przypatrywali się sobie nawzajem tak uważnie, jakby
obydwoje byli kompletnie nadzy.
Wreszcie Henryk wskazał jej ławę obok kominka.
- Siadaj. Jesteś zmęczona i przemoknięta i masz nam coś do
opowiedzenia. Kim jest Harbottle i dlaczego zabrał dziecko?
Marianna usiadła.
- Dziecko ma na imię Lionel. Jest moim synem. I nie umiem
wyjaśnić, dlaczego ktokolwiek pragnie mi go odebrać. A co się
tyczy Harbottle”a, to jest wędrownym rycerzem. Kiedyś służył u
mego ojca. Obawiam się najgorszego. - Marianna wstała i podeszła
do Griffitha. - Musimy natychmiast jechać. Nie mam pojęcia, co
Harbottle może z nim zrobić, albo...
Zachwiała się, jakby miała zemdleć, i podtrzymały ją dwie pary
rąk. Marianna usiadła.
Nad jej głową rozległ się głos Henryka:
- Przypomina mi Elżbietę. Ta łagodna kobieta zmienia się w
tygrysicę, gdy coś zagraża jej dziecku.
Griffith nie zgadzał się z Henrykiem, lecz nic nie odrzekł.
Zapadła cisza i Griffith zdał sobie sprawę, że Marianna przyszła do
niego w nadziei, że będzie on dla niej opoką, skałą, o którą będzie
mogła się oprzeć, a on wydawał się twardy, zimny i obojętny.
- Tak, Art. Mój giermek i przyjaciel. Jedyny, któremu zaufaliśmy,
by sprowadził cię do mnie z Walii. Gdzie on jest?
Marianna zadrżała, pomimo że za jej plecami płonął ogień.
- Marianno. - Griffith pochylił się tak, że jego twarz znalazła się
tuż przy jej twarzy. - Gdzie jest Art?
Próbowała odpowiedzieć. Naprawdę się starała. Otworzyła usta,
ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. Nie mogła wydobyć głosu,
bo nie chciała zadać bólu Griffithowi.
- Nie żyje? - wyszeptał Griffith.
Harbottle go zabił.
- Czy w pobliżu była przepaść?
Marianna zrozumiała, co miał na myśli.
- Nie. Ja... nie. Własnoręcznie obandażowałam mu głowę i
chciałam zostać przy nim aż do końca, ale kazał mi jechać do
ciebie.
- Griffith milczał i Marianna ciągnęła dalej. - Ze względu na
Lionela. Niepokoił się o Lionela. Musimy wyruszyć jeszcze tej
nocy, bo z każdą chwilą Lionel się od nas oddała.
Griffith odwrócił się od niej i jej żądań i Marianna nie pojmowała
dlaczego. Dlaczego nie troszczył się o Lionela?
Henryk wpatrywał się w Griffitha. A potem jego wzrok padł na
zdumioną twarzy Marianny. Z niespodziewanym u królów taktem
starał się ich pojednać.
- Lionel jest dla ciebie, oczywiście, niezwykłe ważny. Czy to
może stanowić powód, dla którego Harbottle odebrał ci go? żeby
zapanować nad tobą?
- Albo zemścić się na niej. - Griffith znalazł derkę i okrył nią
drżące ramiona Marianny, ale gdy chciała mu podziękować,
odsunął ją na bok i zwrócił się tylko do Henryka: - Zraniła go
podwójnie, na duchu i ciele. Zraniła jego próżność i możliwe, że
chciał się na niej zemścić.
- Mnie? Nie, mnie nie! Stało się coś gorszego. Zabrał Lionela.
- Gdzie jest Art? - zapytał. Marianna zamarła.
-Art?
- Czy on nadal służy Wenthayenowi?
Marianna potrząsnęła głową.
- Mój ojciec powiedział, że Harbottle mu się wymknął.
Wenthayen nie chce z nim mieć nic wspólnego.
- Więc może Harbottle szuka zemsty na twoim ojcu? -
zasugerował Henryk. - Może chce go szantażować?
- Wenthayen nie interesuje się moim synem. Harbottle nie jest tak
szalony, by sądzić, że Wenthayen zapłaci mu, by odzyskać
Lionela. - Ku własnemu przerażeniu Marianna spostrzegła, że
płacze.
Nie zwracając uwagi na jej zabłocone ubranie, Henryk usiadł
przy niej na ławie i podał jej chustkę, aby otarła twarz.
- Czy Wenthayen ma jakieś powody, by sądzić, że Lionel jest
niezwykłym dzieckiem? Dzieckiem, którym mogą zainteresować
się nie tylko najbliżsi, którzy je kochają?
Zdziwiona spojrzała na Griffitha, lecz on patrzył na nią i króla
wzrokiem pozbawionym wyrazu. Zostawił ją samą z Henrykiem i
nie wtrącał się do ich rozmowy, aby się przekonała, jaki jest jego
charakter i zamiary.
- Nigdy nie dałam Wenthayenowi najmniejszych powodów, by
sądził, że Lionel jest dla mnie czymś więcej niż najdroższym
synem
- rzekła starannie dobierając słowa.
- Ale Wenthayen często wie więcej, niż się ludziom wydaje.
- Lionel jest podobny do swego ojca - rzekła Marianna porywczo
i ugryzła się w język. Henryk miał powody, by nienawidzić ojca
Lionela i wszelkie dane, by wiedzieć, kto nim był. Lecz była to
prawda, której dłużej nie mogła ukrywać. Prawda, którą mógł
odkryć Wenthayen.
Henryk rzekł z westchnieniem:
- To niefortunna okoliczność. Lecz większość dzieci przypomina
wyglądem któreś z rodziców. Mój syn Artur już jest podobny do
matki z jasnej cery i włosów. Trzymać takie dziecko w ramionach
to dla niej wielka pociecha. Straciła swych ukochanych braci, więc
wie, co oznacza taka okrutna rozłąka. Twoja skarga rozdarłaby jej
serce, bo kochasz swego syna, prawda?
- Jest moim synem. Moim. - Narysowała dłonią słońce na niebie.
- Moim słońcem.
- To właśnie opowiadała mi Elżbieta. - Henryk przygładził
nerwowym gestem rzednące włosy. - Czy ten Harbottle może
wiedzieć coś o szczególnym uroku Lionela?
- Nie. Nawet jeśli mój ojciec wie, nigdy nie podzieliłby się tą
wiedzą z kimś takim jak Harbottle.
Griffith przerwał jej:
- Obawiam się, że Harbottle może coś podejrzewać. Gdy był pod
naszą opieką w Walii, mógł się dowiedzieć więcej, niz. to dla
niego dobre. - Marianna spojrzała na niego z pogardą. - Błagam o
przebaczenie, Marianno, ale to prawda.
- Zdrajca! - krzyknęła Marianna.
- Ja? - Usta Griffitha zacisnęły się. Wydał jej się jeszcze wyższy i
bardziej ponury niż zwykle. - Pozwól, że zadam ci pytanie. Jak to
możliwe, że przybyłaś tu tak szybko? Dziewięć dni temu
wysłaliśmy Arta z rozkazem, by przywiózł cię do mnie. A król
Henryk pouczył go, że Lionel ma pozostać z moimi rodzicami, bo
obawiał się, że ktoś może go porwać. Jak to możliwe, że dotarłaś
tu tak szybko i że postąpiłaś niezgodnie z królewskimi rozkazami?
W podnieceniu i strachu Marianna zapomniała, że Griffith może
żądać od niej wyjaśnień. Ale teraz musiała ich udzielić i zdała
sobie sprawę ze swej dwulicowości.
Jak na ironię szukając pomocy spojrzała na Henryka, lecz on
zaintrygowany zmarszczył brwi i rzekł:
- Przez nieszczęście, które się wydarzyło, zapomniałem o twoim
nieposłuszeństwie. Dlaczego zabrałaś chłopca? Powiedz nam
prawdę.
- Sama już nie wiem, jaka jest prawda - odrzekła Marianna z
rozpaczą. - Zbyt wiele różnych prawd i zbyt wiele kłamstw. Już
ich nie odróżniam.
Griffith powiedział:
- Prawda, panie, jest taka, że Marianna opuściła zamek Powelów,
zanim przybył Art. Odeszła bez eskorty i bez zastanowienia.
Uciekła przed straszliwym losem. Nie chciała zostać moją żoną.
Art ją odnalazł i stracił przez nią życie. Lionel został porwany, a
gdy odnajdę go dla niej, ona znów mi ucieknie. Prawda,
Marianno?
Zbliżył twarz do jej twarzy, a jego oczy płonęły tym samym
żółtym blaskiem jak wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy.
Marianna spostrzegła, że Griffith nią pogardza.
Nie pomyślała o tym, jak nieuczciwie postąpiła, ani o tym, że
zraniła Griffitha. Griffith była dla niej człowiekiem, do którego
można się zwrócić w potrzebie, na którym można polegać. Zajęta
swymi własnymi zmartwieniami nie pomyślała o cierpieniu
Griffitha. O tym, że stracił starego przyjaciela. Nie pomyślała
także, że to ona była wszystkiemu winna. Śmierć Arta. I porwanie
Lionela.
Starała się robić to, co uważała za słuszne, a wszystko okazało się
przerażająco niewłaściwe.
Wyprostowała się i patrząc mu w oczy rzekła:
- Błagam o przebaczenie. Powinnam udać się po pomoc do kogo
innego, ale gdy Harbottle zabrał chłopca, pomyślałam tylko o
tobie. Wiem, że możesz go uratować, i błagam cię, byś to uczynił
bez względu na winy jego matki.
- Wiedziałaś, że mogę go uratować? Czy też Artur ci powiedział?
- Wiedziałam. Przepraszam. To niewybaczalne, że po wszystkim,
co ci wyrządziłam, sądziłam, że będziesz się o niego troszczył.
- Ty? - Głęboki głos Griffitha zadrżał pełen nadziei. - Nie
okłamuj mnie. Czy naprawdę ufałaś, że znajdę twego syna?
- Ufałam.
- I przyszłaś tu, do Kenilworth, do zamku króla, bez żadnych
oporów?
- Bez... - Chciała to powiedzieć, ale nie mogła. - Prawie. Griffith
odwrócił się z przekleństwem na ustach. Podszedł do wysokiego
wąskiego okna, wychylił się i ryknął jak zraniony zwierz.
Siedzący obok Marianny Henryk wzdrygnął się. Mężczyźni na
zewnątrz przysiedli z wrażenia. Ale dla niej ryk Griffitha był
odpowiedzią na jej własne strapienia. Łzy, których nigdy nie
wylała, lata, które przeżyła w samotności ze względu na Elżbietę i
Lionela.
Jej nieudana miłość przyniosła jej tylko smutek. Ale on także
czuł smutek. Czy to z miłości do niej?
Ledwo widziała przez łzy, ale podeszła do Griffitha, położyła
głowę na jego plecach i objęła go. Nie miała mu nic do
powiedzenia, więc milczała, ale poczuła, że jego drżenie ustępuje.
Czy była dla nich jakaś nadzieja? Czy ich miłość skazana była na
klęskę? Czy uda jej się nakłonić Griffitha, by postępował
właściwie? Musiała spróbować ze względu na Lionela.
Griffith westchnął i odzyskawszy panowanie nad sobą, rzekł:
- Musisz odpocząć.
- Nie, muszę jechać.
- Potrzeba czasu, aby przygotować wyprawę, a w obecnym stanie
nie będziesz dla mnie żadną pomocą.
- Pojedziesz ze mną?
- Miałaś wątpliwości?
- Nie. Zawsze wiedziałam...
- Potrzebujesz gorącej kąpieli, gorącego posiłku i snu. Chodź,
Marianno. Wiesz, że mam rację.
Henryk odezwał się ze swego miejsca przy kominku:
- Nawet najodporniejszy rycerz musi przygotować się do bitwy.
Marianna spojrzała w jego zagadkową twarz, a potem na kamienną
twarz Griffitha.
- Tylko nie wyjedź beze mnie, gdy będę spała.
- Nie wyjadę - odrzekł Griffith. - Czy ufasz mi wystarczająco, by
uwierzyć?
- Ufam ci Przyjechałam tu pomimo wszystkich trudności.
Chciałabym, żebyś mi uwierzył...
Po raz pierwszy dostrzegła bliznę.
Długą i czerwoną z brązowymi szwami z jagnięcych jelit. Było to
straszliwe przypomnienie, że śmierć może nawiedzić nawet
mężczyznę, którego Marianna uważała za silnego i niepokonanego
jak sama ziemia. Cud, że widział i mógł mówić. Cud, że nie
umarł. Drżącymi palcami dotknęła strupa ciągnącego się przez
policzek od nosa aż do ucha.
- Zostałeś straszliwie zraniony - powiedziała.
Daleki, mimo że w jej ramionach, odrzekł:
- Tak. W samo serce.
Rozdział siedemnasty
Obudzono Mariannę o wiele za wcześnie dla jej zmęczonego
ciała, lecz zbyt późno dla jej niespokojnego serca. Służące gęgały
jak gęsi i przesuwały ją z rąk do rąk, ubierając Mariannę w strój do
konnej jazdy, który leżał na niej prawie jak ulał. Potem miała
dostać obfite śniadanie. Gdy spytała, czy wiedzą, kiedy będzie
mogła wyruszyć, roześmiały się, jakby to był dobry dowcip.
Wpięły jej kwiaty we włosy, a gdy ziewnęła szeroko, ochlapały jej
twarz wodą. Następnie anonimowy tłum służących i szlachcianek
poprowadził Mariannę przy słabym świetle poranka do kaplicy,
gdzie czekał na nią Griffith z księdzem z jednej strony i królem
Henrykiem z drugiej.
Henryk uśmiechnął się nieco zbyt pogodnie.
Griffith chmurzył się zbyt ponuro.
Henryk powiedział:
- Piękny poranek na ślub.
Griffith nie powiedział nic.
Zbita z tropu Marianna zastanawiała się, co wspólnego może
mieć ślub z jej zaginionym synem. Jeśli król życzy sobie, by zanim
odjadą, uczestniczyli w szybkiej mszy, ona nie ma nic przeciwko
temu, ale jej zamroczony snem umysł nie chwytał znaczenia tej
zagadki.
- Ślub? - spytała ostrożnie.
Henryk odparł splatając dłonie za plecami:
- Zdecydowałem, że zanim wyruszysz na poszukiwanie syna,
powinnaś poślubić sir Griffitha.
Wstrząśnięta Marianna powtórzyła w odrętwieniu:
- Poślubić sir Griffitha?
- To straszny i honorowy postępek, a także największe pragnienie
sir Griffitha.
To było największe jego pragnienie. Marianna słyszała niemal
poprawkę Griffitha. Było to jego największe pragnienie, zanim
okazało się, że Marianna nie jest wcale tą, której pragnął:
nieodpowiedzialna, niedbała, rozpustna i porywcza. Straciła syna i
spowodowała śmierć Arta i teraz powinna odkupić swoje winy.
- Wasza wysokość...
Na policzkach Henryka wykwitły czerwone rumieńce. Poruszył
niespokojnie rękoma.
- Sir Griffith zapewnił mnie, że w Walii ogłoszono zapowiedzi
wystarczającą ilość razy, a więc święty obyczaj został dopełniony.
Jako król zajmuję miejsce hrabiego Wenthayena. Będzie to zgodne
z etykietą, dla ciebie, lady Marianno, i jestem przekonany, że
również dla twego ojca, co zakomunikuję mu przy najbliższej
okazji. Wybrałem dwa pierścienie królewskiej wartości z mego
własnego skarbca...
Zrozpaczona Marianna przerwała królowi:
- Dopraszam się łaski waszej wysokości, lecz muszę
zaprotestować.
Zamilkł w pół słowa, zupełnie jakby się tego spodziewał.
- Lady Marianno...
- Chyba nie mamy się pobrać już w tej chwili?
Poprzez tłum przebiegł cichy, lecz przenikliwy chichot.
Zdumiona Marianna spojrzała na stojących w kaplicy ludzi. Nie
rozpoznała nikogo oprócz Olivera Kinga, który stał na uboczu z
urzędowo wyglądającym dokumentem w dłoni.
Ten złocistoróżowy poranek, w przeciwieństwie do
poprzedniego,
zapowiadał pogodny dzień. Król, wróg Marianny, zaofiarował się
wystąpić w roli jej ojca. Ksiądz, damy i panowie, wszyscy byli
obcy, lecz nie tak odlegli jak mężczyzna, który miał stać się panem
młodym. Spoglądał na nią marszcząc brwi. Zdawał się wielkim i
silnym uosobieniem dezaprobaty i Marianna poczuła ze
zdziwieniem, że dezaprobata może ją pociągać.
Ale tak właśnie było. W swojej głupocie pragnęła, aby to były
prawdziwe zaślubiny z biesiadą, śmiechem i radosną nocą
poślubną. Zamiast tego jednak...
- A co z moim dzieckiem? - spytała starając się, by usłyszeli ją
tylko król i Griffith.
- Pojedziemy go szukać natychmiast po ceremonii - odparł
Griffith głębokim głosem, który zadudnił jak wśród skał na
walijskim szczycie Snowdon.
Zmrożona jego odpowiedzią, zdumiona absurdalnym projektem,
Marianna szukała powodu, aby odłożyć ceremonię na później.
- Nie mamy kontraktu dotyczącego posagu i wdowiego
dożywocia. Nie został spisany. Nie jest gotowy do podpisu.
- Zająłem się tym - rzekł Henryk. - Gdy ceremonia dojdzie do
skutku, świadkowie podpiszą akt ślubu, nadam sir Griffithowi, to
jest powinienem powiedzieć lordowi Griffithowi, nie zajęte
hrabstwo, które będzie dziedziczone przez waszych następców, tak
długo, jak długo ród nie wygaśnie. Jest ono ogólnie znane pod
nazwą Lillestry i usytuowane przy granicy Walii, niedaleko
hrabstwa Wenthayen. Jego wartość przekracza wszystkie dobra
znajdujące się w posiadaniu waszych rodzin.
Marianna spojrzała na pergamin, który rozwinął Oliver, aby jej
pokazać. Stwierdziła, że jej obawy były bezpodstawne. Rozległe
dobra stanowiły wystarczającą kompensatę za niezwykły ślub.
Oglądała pergamin, dopóki nie nachylił się nad nią Griffith.
Głosem pełnym pogardy rzekł:
- Nie doszukasz się tam żadnego błędu, a król Henryk nie puści
nas na poszukiwanie Lionela, dopóki ceremonia nie dobiegnie
końca.
Teraz Marianna zrozumiała, na czym polegała gra Henryka.
Złapał ją w pułapkę dzięki znajomości matczynego instynktu. A
teraz dawał jej, co tylko mógł, aby uniemożliwić żądanie korony
dla Lionela.
Pogładziła ukrytą pod ubraniem skórzaną torbę. Henryk nic nie
wiedział o broni, jaką wciąż posiadała, i o mocy, jaką mogła
dysponować, gdyby zechciała jej użyć.
Co więcej, zrozumiała, skąd wzięła się zgoda Griffitha na
małżeństwo z kobietą, którą najwyraźniej pogardzał. Przysięgał, że
zajmie się Lionelem, i zrobi, co będzie musiał, aby dotrzymać
przysięgi. Griffith przysięgał także królowi.
Mężczyzna, którego Henryk wybrał, aby unieszkodliwić
Mariannę, wyszeptał jej do ucha:
- Poddaj się, milady. Poślubisz walijskiego olbrzyma.
Czy Griffith kiedykolwiek skłamał? Marianna mocno w to
wątpiła. Wątpiła, czy w ogóle to potrafi i czy odczuwa potrzebę
kłamstwa. To przekonało ją ostatecznie. Spojrzała na księdza i
powtórzyła za nim starodawne słowa przysięgi.
Gdy zakończyli przysięgi i wymienili pocałunki, Marianna i
Griffith, ksiądz i Oliver podpisali akt ślubu drukowanymi literami.
Wtedy król Henryk ujął pióro i złożył ozdobny podpis z
zawijasem.
Byli sobie zaślubieni. Zaślubieni jak każda inna para małżeńska.
Henryk ujął ramię Marianny, a potem Griffitha. Rzekł z szerokim
uśmiechem:
- A teraz chodźmy śniadać.
- Ależ wasza wysokość, my musimy jechać - zaprotestowała
Marianna.
- Najpierw musimy zjeść, suty posiłek doda wam sił na drogę.
Zarządziłem, by spakowano dla was prowiant oraz broń
wszelkiego rodzaju, na wypadek gdybyście, Boże broń, musieli
walczyć. Mam nadzieję, że nie jesteś przywiązana do szkapy, która
cię tu przywiozła, bo zastąpiliśmy ją młodszym i szybszym
rumakiem.
Henryk miał rację, niech go diabli. Marianna musiała teraz coś
zjeść, tak samo jak wcześniej musiała się wyspać. Poczuła, że
narasta w niej strach. Głupi kobiecy strach, który stłumiła, bo
zdawała sobie sprawę, że Griffith nigdy nic takiego nie odczuwa.
On wiedział, że należy odpocząć, wyspać się i najeść, zanim
przystąpi do czynu. Nigdy nie pozwoli sobie na rozmyślanie, co
może stać się małemu chłopcu w okrutnych rękach Harbottle”a.
Griffith nie będzie taki jak ona, nie będzie domagał się krzykiem,
aby Henryk go puścił.
Marianna starała się uspokoić i w wielkiej jadalni, która
stanowiła nową przeszkodę między nią a jej synem, wyszeptała:
- Dziękuję, wasza wysokość.
Zauważyła z ulgą, że służba stoi gotowa z dymiącymi naczyniami
pełnymi owsianki i kawałków mięsiwa. Na złotej tacy u szczytu
stołu piętrzył się pokrojony chleb. Obok stały dzbany z miodem i
Marianna zrozumiała, że ten suty posiłek został przygotowany, aby
go spożyć w pośpiechu.
Henryk usadowił się w wielkim fotelu i wskazał Mariannie
miejsce z lewej strony obok siebie. Griffith zajął krzesło po jego
prawej ręce. Marianna poczuła, że nie jest w stanie zrezygnować
ze śniadania, tak bardzo burczało jej w brzuchu. Z lubością zabrała
się do jedzenia, wiedząc, że im szybciej się z nim upora, tym
wcześniej będą mogli wyruszyć.
Griffith także zajął się swoim nakryciem, a Henryk przyglądał się
obydwojgu. Gdy posiłek dobiegał końca, rzekł:
- Mój najnowszy lordzie, nalegam, byś zabrał ze sobą moich
ludzi, aby nieśli ci pomoc w poszukiwaniach.
Griffith otarł nóż w serwetkę i odparł z wielką grzecznością, o
jaką Marianna nigdy go nie podejrzewała:
- Wasza wysokość, proszę nie nalegać. Moim pierwszym
obowiązkiem jest wyśledzenie drogi porywacza, a ci niedorzeczni
Anglicy będą mi w tym wyłącznie zawadą.
- Ale jeśli dojdzie do walki...
- Jeżeli dojdzie do walki, Harbottle nie jest godnym mnie
przeciwnikiem.
- A jeśli Harbottle ma sprzymierzeńców?
- Jeżeli będę w potrzebie, zwrócę się o pomoc - obiecał Griffith.
Henryk zamieszał łyżką swoją jeszcze nie tkniętą owsiankę.
- Odrzucasz moich ludzi, a godzisz się zabrać lady Mariannę. Jest
tylko kobietą i z pewnością będzie opóźniać jazdę.
- Na pewno nie! - rzekła Marianna oburzona królewską oceną.
- Jeżdżę konno równie dobrze jak mężczyzna i nie zostanę z tyłu,
gdy życie mojego syna jest w niebezpieczeństwie.
Henryk spojrzał na nią, jakby była stworzeniem z innego świata,
a na dodatek bardzo nie pociągającym.
- Widzisz - rzeki Griffith. - Nie mogę jej zostawić, a gdybym to
uczynił, pojechałaby za mną. Lady Marianna jest silną kobietą i
bardzo oddaną swemu synowi.
- Tak. Rzeczywiście jest silna i oddana - rzeki Henryk bez cienia
uśmiechu. - Widzę, że nic nie mogę dla ciebie uczynić, więc
wysyłam cię w drogę. Ruszaj natychmiast! Dziecko oddała się
coraz bardziej.
Marianna zerwała się w mgnieniu oka.
- Pozwól nam jechać.
Griffith skłonił się niezwykle uroczyście.
- Pamiętaj, panie. Przysięgałem ci wierność. Jesteś moim królem,
nikt nie jest dla mnie ważniejszy nad ciebie.
Henryk skinął dłonią, by odeszli.
Zaczekał, aż zamknęły się za nimi ciężkie drzwi, i wezwał
Oliviera Kinga. Sekretarz przybył w pośpiechu i Henryk
powiedział:
- Zbierz małą grupę najbardziej zaufanych ludzi. Rozkaż im, by
byli gotowi do drogi z królem.
Oliver, zaskoczony poleceniem i niecierpliwym zachowaniem
Henryka, wyjąkał:
- Wasza... Wasza miłość pojedzie za nimi?
- Nie pojadę za nimi, bo wiem, że lord Griffith mnie nie zdradzi.
Sądzę, że udamy się w kierunku zamku Wenthayena i zobaczymy,
co tam się dzieje. To może być kuszące. Bardzo kuszące.
Zazwyczaj Griffith lubił jeździć w milczeniu, aby lepiej skupić
się na tropieniu śladów. Nie lubił, by go coś rozpraszało.
Ale teraz cisza była inna. Czuło się napięcie i ciężar nie
wypowiedzianych pytań. Najpierw prowadziła Marianna, aby
pokazać mu miejsce, w którym nastąpiło porwanie. Potem na czoło
wysunął się Griffith.
Koło południa patrzył na Mariannę z podziwem. Ta kobieta była
jego żoną. Na początku uważał ją za osobę niezdyscyplinowaną,
nieopanowaną i o lubieżnych skłonnościach. Ale poprzedniego
dnia przebyła szmat drogi, aby go odnaleźć, a dziś jechała z
powrotem, bez słowa skargi, nie okazując niezadowolenia.
Nie, Marianna nie była niezdyscyplinowana. Była nadmiernie
zdyscyplinowana. To samo zarzucano Griffithowi. Była w tym
ironia losu. Pomimo że była taka niezależna, Griffith ciągle jej
pragnął.
Z całym zapałem oddawał się tropieniu, bo gdy już odnajdą
chłopca i Marianna przestanie się niepokoić, obudzi w niej nowe
życie. Planował coś, o czym mężczyźni szeptali między sobą, lecz
w gruncie rzeczy uważali za niemożliwe, ale dla Marianny warto
będzie spróbować.
- Griffith?
Marianna wytrąciła go z zamyślenia i Griffith zarumienił się
zawstydzony. Czy spostrzegła, w jakim jest nastroju? Czy
zastanawiała się, dlaczego jadą w milczącym zakłopotaniu?
- Dlaczego nie znaleźliśmy Arta? W tym stanie nie mógł odejść
daleko.
Niemal odetchnął z ulgą i zaczął zbierać myśli, aby jej
odpowiedzieć. Podejrzewał Arta o to, że użył wyrafinowanego
podstępu wobec Marianny. Podejrzewał, że Art żyje.
Art mógł samodzielnie udać się na poszukiwanie Lionela i mógł
go odnaleźć. Pomimo wieku Arta jego przemyślność i umiejętność
walki zasługiwały na szacunek. Griffith miał ochotę jej to
powiedzieć, bo spostrzegł łzy w oczach Marianny i jej smutek z
powodu poczucia winy, ale nie chciał rozbudzać próżnej nadziei.
- Może znajdziemy go w dole strumienia. A może złodzieje
zainteresowali się jego bronią i odzieniem - odparł niejasno.
Bardziej istotny był fakt, że przełamali panujące między nimi
milczenie. Wskazując Mariannie podeptane kwiaty żółtego
rzepaku i błękitnego łubinu, dodał: - Harbottle spotkał tu
przyjaciół. Dalej ruszyli razem.
- Jak wielu? - spytała Marianna.
- Chyba czterech. I to przebiegłych. Pojechali na skróty,
bezdrożami - machnął ręką w kierunku pofalowanych wzgórz
pokrytych lasem i spłachetkami pól uprawnych - aż tam, a potem
prosto do posiadłości Wenthayena.
- Harbottle nie jest człowiekiem Wenthayena - rzekła Marianna.
- Nie chciałabyś, aby twój ojciec wysługiwał się takim
człowiekiem, ale wszystko wskazuje na to, że Harbottle pracuje
dla Wenthayena.
Twarz Marianny stała się blada i napięta.
- Czy mają Lionela? - spytała.
- Tak, mają chłopca. Widać ślady dziecka, nie zauważyłaś?
- Miałam nadzieję... a więc żyje?
- Tak, żyje, ale jeśli zdążają do Wenthayen, nie dogonimy ich,
zanim wjadą za bramy. - I dodał, aby ją sprawdzić: - Lecz może to
nic złego? Może uważasz, że Lionel jest bezpieczny w rękach
twego ojca?
Smutek i niepokój zamąciły zieleń jej oczu, które stały się
brązowe. Nic na to nie odrzekła. Powiedziała tylko:
- Jedźmy dalej - i jej wierzchowiec pomknął naprzód. Podążali
śladem stratowanej trawy ku Wenthayen i Griffith omal nie
przeoczył pojedynczego śladu jeźdźca, który odłączył się od grupy.
Zauważył jednak nagłą zmianę, gdy ślad grupy zawrócił ku rzece
Seyem. Ślady prowadziły wzdłuż rzeki, a potem w kierunku
nieużytków przy granicy z Walią. Zataczały tam szeroki łuk, a
potem Griffith stracił je z oczu.
Griffith zsunął się z konia i oglądał ślady.
- To Walijczycy. Jedziemy po śladach Walijczyków, bo tylko oni
potrafią zatrzeć ślady tak dobrze, że nie jestem w stanie ich
odnaleźć.
Marianna odrzekła nie zsiadając z konia:
- Rozpoznaję to miejsce. To zachodni skraj hrabstwa Wenthayen.
Griffith podniósł się z ziemi i rozejrzał wokół siebie. Dookoła
rozrzucone były walijskie wzgórza, wyglądające jak kamyki, które
upuściła dłoń olbrzyma. Nie tknięte przez cywilizację, nie chciane
przez Celtów, Saksonów ani Normanów, stały zarośnięte lasami, w
których ukrywały się dziki, jelenie i duchy. Usłyszał węszącego w
krzakach odyńca. Słyszał stuk ścierających się rogami jeleni.
Usłyszał słodki szept wróżek i poczuł złośliwe spojrzenie
skrzatów, więc modlił się do świętego Dawida o przewodnictwo.
Nagle, jakby odmawiając jego prośbie, słońce skryło się za
chmurami. Wyglądało to na zły znak, jakby święty nie chciał
patrzeć na czekający ich los. Ale...
- Griffith, popatrz.
Spojrzał we wskazanym przez Mariannę kierunku i dostrzegł,
zupełnie niedaleko, poświatę pomiędzy spękanymi płytami
piaskowca.
- Bądź błogosławiony, święty Dawidzie. - Griffith szybko dosiadł
konia i popędził go. - Bądź błogosławiony.
Słońce ponownie zaświeciło. Marianna dogoniła Griffitha w
gęstej dąbrowie.
- Czy to oni?
- Tak. Bez wątpienia. Nie widząc ich omal nie podjechałem zbyt
blisko. - Griffith również zsiadł z konia i podał Mariannie cugle.
- Dalej pójdę pieszo. Pozostań tutaj. Napój konie, ale ich nie
karm
i nie zdejmuj im uprzęży. Może się okazać, że musimy wyruszać
natychmiast. Czy można na tobie polegać?
Ku jego zdziwieniu Marianna skinęła głową.
- Jeżeli cię pojmają, ja będę wolna i ruszę na pomoc. Odbiję
Lionela albo dam się schwytać i będę razem z synem.
Jej odpowiedź miała swoją logikę, ale Griffith uznał ją za
niesmaczną. Nie życzył sobie, by Marianna na zimno opracowała
strategię działania. Pragnął, by płakała, załamywała ręce i była
przerażona. Chciał, aby zachowywała się jak głupia kobieta.
Tonem pełnym rozczarowania odrzekł szorstko:
- Nie zostanę pojmany.
- Wiem.
Griffith ruszył w kierunku płyt piaskowca.
- Czemu nie zaczekasz, aż się ściemni? Wtedy będzie
bezpieczniej.
Griffith uśmiechnął się tylko i odszedł w zapadający zmrok.
Powróciwszy zawołał ją cicho. Podeszła ku niemu jak wysmukły
cień.
- Jakie wieści?
- Lionel jest cały i zdrów - powiedział najpierw, a Marianna
odetchnęła z ulgą. - Śpi w hamaku. Cledwyn sprowadził trzech
walijskich najemników Wenthayena. Harbottle kuli się przy
ognisku, z szablą w pogotowiu. Ich konie stoją przy strumieniu,
związane razem i łatwe do spłoszenia. I... - zmarszczył czoło -
...nie rozumiem, ale przy Lionelu jest Dolan z Powel.
Lady Marianna rzuciła się naprzód.
- Ten nędzny worek gnoju!
Griffith złapał ją za ramię i zapytał:
- Co on tutaj robi?
- To pirat i tchórz. Ma moje dziecko. A moje dziecko lubi go.
- Marianna spróbowała się wyrwać, ale trzymał ją mocno i jej
opór osłabi. Trąc czoło obiema dłońmi, rzekła: - Prawdopodobnie
bierze w tym spisku udział od samego początku, a ja bezrozumna,
zwróciłam się do niego o pomoc.
Jej gorycz była ogromna i Griffith odrzekł:
- Będziesz miała okazję zrewanżować się. Teraz jeszcze nie śpią,
ale zdrowo sobie podjadają i tęgo popijają. W ciemności, przed
świtem, gdy będą spali twardym snem, zabierzemy im Lionela. A
na razie musimy odpocząć.
- Nie mogę teraz odpoczywać - zaprotestowała Marianna.
- Musisz - odparł Griffith zaczynając karmić konie.
Wyczuwał napięcie, które starała się stłumić działaniem. Griffith
był rycerzem i jego serce urosło z durny, gdy Marianna wygrała
walkę z samą sobą. Z pełną niepokoju energią pomagała mu
nakarmić i oporządzić konie, a potem spytała:
- Jeśli się położę, możemy zasnąć. Skąd pewność, że się na czas
obudzimy?
- Prosta sprawa, mały rycerzu. - Podał jej bukłak pełen wody.
- Wypij to wszystko. Zbudzisz się przed upływem kilku godzin,
możesz być pewna.
W pierwszej chwili nie rozumiała go. Lecz potem wstała, uniosła
bukłak i piła, dopóki nie poczuła, że omal nie pęka. Gdy
skończyła, Griffith wypił swoją porcję. Wspólnie ukryli konie w
trawie i starannie przygotowali otrzymaną od Henryka broń, tak
aby mogli jej użyć w razie ataku. Umościwszy sobie legowisko z
gałęzi, legli ramię w ramię i bez słowa spoglądali w niebo.
Księżyc jeszcze nie wzeszedł i w całej Anglii nie było
ciemniejszego miejsca. Jedna po drugiej, a potem całymi tysiącami
rozbłysły gwiazdy. Biała poświata na wschodzie początkowo
wydawała się tylko złudzeniem, lecz po chwili wzeszedł księżyc,
ogromny, pełny i czysty niczym Dziewica z Dzieciątkiem.
Ten ogrom sprawił, że osobiste kłopoty wydały im się bez
znaczenia i Griffith ujął dłoń Marianny. Drżała i zacisnęła palce
tak mocno, że prawie poczuł nadzieję. Lecz gdy się odezwała, jej
słowa tak nim wstrząsnęły, że omal nie wypuścił jej dłoni.
- Lionel jest ślubnym dzieckiem.
Odparł natychmiast:
- To niemożliwe.
- Zapewniam cię, że to możliwe. Jak zapewne podejrzewałeś,
jego matką jest Elżbieta.
- Tak, a ty, dzielna kobieto, wzięłaś na siebie dziecko i cały
wstyd?
- Nie wstyd, lecz ogromne niebezpieczeństwo, bo może tego nie
wiesz, ale ojcem Lionela jest stryj Elżbiety.
Griffith zdał sobie sprawę, że wypił za mało wody, bo zaschło
mu w gardle.
- Ryszard - wyszeptał z trudem.
- Tak.
Griffith na samym początku snuł domysły, że ojcem Lionela
mógł być Ryszard. Potem, odkrywszy że Marianna jest dziewicą,
zaczął przypuszczać, że matką chłopca była Elżbieta. Lecz nie
dopuszczał do siebie gorszącej myśli o Elżbiecie i Ryszardzie.
Wiedział bowiem, jak niebezpieczny byłby taki związek.
Teraz Marianna dorzucała następne okropieństwo: ślubna para,
dwoje najbardziej królewskich ludzi w całym kraju, którzy
wspólnie spłodzili syna. Syna królewskiego, który zrodził się pod
ochroną świętego Kościoła.
- Modlę się, abyś była w błędzie, bo jeśli Lionel jest ślubnym
synem Ryszarda i Elżbiety, ma większe prawo do tronu niźli
Henryk Tudor.
- Wiem dobrze, co mówię. Lepiej niż ktokolwiek. Czy
wyobrażasz sobie, że zabrałabym Lionela z twego bezpiecznego
domu, gdybym nie zdążała na spotkanie z przeznaczeniem? Czy
przypuszczasz że zabrałabym go naprzeciw śmierci, gdybym nie
obawiała się, że śmierć sama po niego przyjdzie?
Griffith, pełen niesmaku i rozczarowania, zapytał:
- Jak mógł z nią spać? Jak mógł poślubić? Był jej stryjem, bratem
jej ojca. Kościół zabrania takich związków, takich bliskich
powiązań ludzi jednej krwi.
- Jak zapewne wiesz, papież przewiduje dyspensę dla członków
rodziny królewskiej, gdy zajdzie taka potrzeba. Ryszard był
pewny, że dostanie rozgrzeszenie i nawet wysłał emisariusza do
papieża, lecz zginął pod Bosworth, zanim otrzymał dyspensę.
Griffithowi zaświtało nikle światełko nadziei:
- A więc ślub nie był oficjalny.
Marianna zaśmiała się gorzko:
- Któż by się przejmował takimi księżymi nieporozumieniami.
Miała rację i obydwoje zamilkli. Griffith spoglądał na Mariannę
w świetle księżyca, wzruszony jej losem, który zmienił ją z pełnej
życia dziewczyny w zapędzoną w kozi róg kobietę. Jej suche oczy
nawet nie mrugnęły, pozostały szeroko otwarte i zamglone, dając
świadectwo dawno przelanym łzom.
Griffith pragnął dotknąć jej, pocieszyć, lecz nie miał odwagi.
Przepaść między nimi była zbyt głęboka i rozległa, wypełniona
problemami, które schwyciłyby go i wciągnęły w głąb.
Marianna wytłumaczyła mu:
- Elżbieta uczyniła to wyłącznie ze względu na swoich braci.
Ryszard wtrącił ich do więzienia w Tower i nikt nie wiedział, co
zamierza. Zaprosił Elżbietę na swój dwór i przybyłyśmy tam obie
z nadzieją, że poznamy jego zamiary. A potem... - westchnęła z
rozpaczą - wolałabym, żebyśmy nigdy ich nie poznały.
- Czy Ryszard zabił żonę, aby poślubić Elżbietę?
Marianna usiadła, lecz Griffith miał wrażenie, że nie dostrzega
ani jego, ani otoczenia.
- Czy Ryszard zabił Annę? Nie wiem. Wiem tylko tyle, że
Ryszard był najzimniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek
spotkałam. Pragnął Elżbiety nie dlatego, że była młoda i piękna,
lecz dlatego, że małżeństwo z nią zapewniało mu prawo do
korony. Cóż
- wzruszyła ramionami - pragnął jej z tego samego powodu co
Henryk. Związek z córką króla Edwarda czyni prawo do tronu
nienaruszalnym, czyż nie?
- Tak sądzę - odparł ostrożnie Griffith.
- Obiecał, że jeśli będzie z nim sypiać, uwolni jej braci. - Gorzki
uśmiech rozciął usta Marianny. - Nie wierzyłam mu, Elżbieta
chyba także, ale cóż miała począć?
- W tym czasie już nie żyli - powiedział Griffith.
- Nie było ciał. Trudno jest opłakiwać odejście kogoś, kogo nie
widziało się martwym... - Wyrwała pozbawioną liści gałązkę z
legowiska i złamała ją na pól, a potem jeszcze raz na pół. Na jej
dłoń wyciekła żywica i Marianna otarła ją z obrzydzeniem o
spódnicę.
A potem spróbowała zeskrobać żywicę i poskarżyła się: - Nie
chce zejść.
Griffith ujął jej dłoń i użył brzegu swego samodziałowego
kaftana, by zetrzeć lepką ciecz.
- Bardzo trudno usunąć taką plamę. - Puścił jej dłoń i Marianna
wpatrzyła się w nią, jakby wypisał tam jakieś przesłanie.
- Griffith? Jak myślisz, gdy to się skończy, czy my...?
Czekał wstrzymując oddech.
- Ale nie znasz jeszcze całej historii - nie dokończyła poprzedniej
myśli Marianna. - On...
- Kto?
- Ryszard. - Jego imię zabrzmiało gorzko w ustach Marianny.
- Natychmiast zrobił jej dziecko i to go cieszyło i gniewało. Gdy
Anna umarła, natychmiast poślubił Elżbietę, ale musiał to zrobić
w tajemnicy, bo zaczęły krążyć pogłoski. Ludzie podejrzewali go
o najgorsze. Ryszard nawet wtedy nie rozumiał, że uczciwi ludzie
uznają morderstwo, podstęp i przywłaszczenie za zbrodnie godne
kary. On sądził, że to strategia, która musi przynieść owoce.
- Kto wie o ślubie? - spytał Griffith.
- Elżbieta. Ryszard. Ksiądz. Książę Norfolk i ja.
Griffith poczuł się bliski omdlenia.
- Nigdy o tym nie słyszałem.
- Ksiądz nie żyje. Umarł, jak słyszałam w drodze do papieża po
nieodzowną bullę. Książę Norfolk także nie żyje. Został zabity pod
Bosworth; Ryszard także zginął pod Bosworth.
- Ty żyjesz.
- Tak.
Według niego Marianna była zbyt spokojna. Nie widziała... nie
mogła rozumieć grożącego jej niebezpieczeństwa. Griffith rzekł:
- I jeżeli chcesz pozostać przy życiu, nigdy nie mów nikomu
tego, co powiedziałaś mnie.
- Zabijesz mnie, jeśli powiem?
Griffith roześmiał się z gniewnym rozbawieniem.
- Nie ja, kochanie. Tego ranka przysięgałem ochrzanić cię. Ale na
polu pod Bosworth stałem przy Henryku i przyglądałem się, jak
Anglicy zabijają Ryszarda. Słyszałem przysięgę, którą złożył
Henryk. Poprzysiągł na gwoździe z krzyża, że zrobi wszystko, aby
zachować tron. Henryk usunie ciebie i twego syna ze świata
żyjących.
Naiwnie, jak dziecko uczące się katechizmu, Marianna spytała:
- A co z moją przysięgą?
Jej słowa i ton zmroziły Griffitha.
- Jaką przysięgą?
- Gdy Ryszard został zabity, Elżbieta wiedziała, że dziecko, które
nosi, jest skazane na. zgubę. Byłam więc przy narodzinach
Lionela. Stałam przy Elżbiecie, trzymałam ją za rękę, pozwalałam,
by płynęła ze mnie krew, gdy wpijała w moją dłoń paznokcie.
Widziałam, jak Elżbieta cierpi męki porodu, widziałam, jak
podjęła decyzję. Gdy włożyła mi w ramiona nagie ciałko Lionela,
kazała mi przysiąc, że zrobię wszystko, co w mej mocy, aby
wychować go odpowiednio do jego pozycji. Ona mi wierzy.
Chcesz, abym ją zdradziła?
Griffith spojrzał na czarną kopułę nieba, szukając tam
odpowiedzi, lecz mógł powiedzieć tylko to, co sam odczuwał:
- Tak, będę cię prosił, żebyś złamała tę przysięgę. Jesteś...
„Kobietą, moją żoną. Zrobisz tak, jak ja zechcę”. Wiedziała, że
jego słowa nie ważą więcej niż piórko na wietrze. Powinien
apelować do jej rozumu i do miłości do Lionela. W końcu
powiedział:
- Czy zastanawiałaś się, co ta przysięga oznacza? Aby ci się
udało ją spełnić, musisz uzyskać pomoc ambitnych, pozbawionych
skrupułów ludzi.
Marianna odparła ze słabym uśmiechem:
- Mam mego ojca.
- Nie wydaje ci się, że zdobyłby tron dla Lionela tylko po to, by
mu go odebrać? - zapytał.
- Wenthayen woli ukrytą władzę. Uszanowałby prawa Lionela.
- I wychował chłopca na swoje podobieństwo?
Marianna zesztywniała.
- Nie pozwoliłabym na to - rzekła.
- Jak sobie wyobrażasz powstrzymanie Wenthayena?
- Wenthayefla ani trochę nie interesuje wychowywanie dzieci. Z
chęcią pozostawi to mnie.
Jej arogancja rozgniewała Griffitha.
- Mieszkałabyś na dworze?
- Z Lionelem oczywiście.
- A co ze mną? Co z naszym małżeństwem?
Marianna zarumieniła się, a następnie pobladła.
- Nie chciałeś mnie za żonę. A zresztą nie 5onsumowaliśmy
związku...
- Nie?
- Po ceremonii nie. I jestem pewna, że moglibyśmy złożyć prośbę
o anulowanie.
- A jeśli się nie zgodzę?
Marianna potwornie poczerwieniała.
- Miałam nadzieję, że to powiesz. Wiedziałam, że zrozumiesz
dylemat.
- Jaki dylemat? - zapytał ironicznie.
- Przysięgałeś popierać prawo Henryka do tronu, lecz teraz
widzisz, że to prawo opiera się na fałszywej przesłance. Spytaj
własnego sumienia, Griffith. Komu jesteś winien lojalność?
Henrykowi czy prawdziwemu królowi Anglii?
Skomplikowane poczucie honoru chwyciło w swoją pułapkę
mężczyzn mądrzejszych Griffith, który poczuł niepewność.
- Złożyłem Henrykowi przysięgę, zanim został królem. A potem
jeszcze raz. A więc przysiągłem człowiekowi, a nie stanowisku, i
twoje wybiegi nie sprowadzą mnie ze słusznej drogi - odparł
Griffith.
- Ale martwisz się o Lionela. Pytasz, jak będzie mógł wyrosnąć
na szlachetnego człowieka pozostając pod wpływem mego ojca.
Gdybyś ty zajął się Lionelem, nie miałabym wątpliwości...
- Czy dlatego wybrałaś to opuszczone miejsce, aby opowiedzieć
mi swoją historię? - wybuchnął gniewem Griffith. - Aby
spróbować mnie skusić, jak wąż jabłkiem? Czy jestem durniem,
którego można ugłaskać zwierzeniami i sprowadzić z drogi
obowiązku?
- Ten splot okoliczności przerasta ciebie i mnie, a jednak
możemy stać się jego częścią.
- Możemy sprowadzić Anglię na skraj upadku. Henryk jest silny,
dobrze przygotowany do rządzenia krajem. Ma wielu szlachetnych
sprzymierzeńców, którzy dysponują silnym wojskiem. Nie
opuszczą silnego władcy, aby pójść za dwulatkiem, a zwłaszcza za
dzieckiem zrodzonym ze związku, którego świadkiem są
wyłącznie nie żyjący już mężczyźni oraz dwie kobiety.
Wyobrażasz sobie, że zwykła kobieta może pokonać potężnego
Henryka Tudora?
Marianna odchyliła się na legowisku, uniosła spódnicę,
odsłaniając nogę aż po udo. Jej podwiązka związana była w
skomplikowany węzeł i Marianna ostrożnie wydobyła z niego
skórzany woreczek. Wyjęła pergamin zniszczony przez
wielokrotne rozkładanie. Potrząsnęła nim, aby go rozprostować, i
podała Griffithowi.
- Za pomocą tego. To kartka z rejestru, świadectwo ślubu
pomiędzy Elżbietą, córką Edwarda, a Ryszardem, królem Anglii.
Rozdział osiemnasty
Czytane przy świetle księżyca słowa pergaminu zabrzmiały w
głowie Griffitha niczym fanfary.
Marianna syciła się widokiem jego zdumionych oczu, otwartych
ust, zaskoczenia, które malowało się na całej jego twarzy. Skutek
był taki, jak się spodziewała. Teraz powinien przekonać się o
słuszności jej żądań i wziąć udział w walce o prawa Lionela.
A później pergamin zaczął drżeć. Marianna patrzyła, jak drżenie
obejmuje ramiona Griffitha i całe jego ciało. Zaniepokojona
chwyciła go za łokieć.
- Griffith, co ci jest? Czyś ty chory?
Strach malujący się w jego oczach poraził ją i zrozumiała swoją
pomyłkę. Griffith zapytał ją drżącym głosem:
- Dlaczego mi to pokazałaś? Czy chcesz, abym tym
rozporządzał?
- Nie rozporządzał nie! - Chciała mu odebrać swój cenny
pergamin, lecz Griffith trzymał go poza zasięgiem jej ręki. -
Pokazałam cito, żebyś zdał sobie sprawę ze wszystkiego, co ma
wagę dla dziedzictwa Lionela.
Griffith odrzekł głosem który brzmiał jak dzwon żałobny:
- Jestem rycerzem Henryka, a w mojej ręce spoczywa dowód
zdrady.
- To nie zdrada! - krzyknęła Marianna. - To świadectwo
urodzenia Lionela.
- To wyrok śmierci na Lionela. - Pomimo nocnego chłodu pot
zrosił czoło Griffitha. - Mógłbym cito zabrać.
Marianna patrzyła na bezcenny dokument wysoko ponad jej
głową i badała szerokość barków Griffitha i siłę jego ramion. Nic
by nie mogła poradzić, gdyby zechciał odebrać jej pergamin lub go
zniszczyć. Teraz mogła jedynie spróbować naprawić swój błąd.
- Tak, możesz go zatrzymać - odparła spokojnie. - Lecz tego nie
uczynisz. Jesteś na to zbyt honorowy.
Przekonała go czy też wreszcie udało jej się właściwie ocenić
charakter Griffitha? Nieważne. Wypuścił pergamin, a Marianna
schwyciła go, zanim upadł na ziemię.
Unieruchomiwszy jej nadgarstek Griffith wyszeptał:
- Spal to. Zakop. Weź nóż i potnij. Dopóki dowód ślubu będzie
istniał, dopóty źli ludzie będą się starali użyć Lionela przeciw
królowi - tak jak to zrobili, nie wiedząc nawet o istnieniu
pergaminu.
- A co z moją. przysięgą złożoną Elżbiecie? - spytała oburzona
Marianna.
- Twoją przysięgą? - parsknął Griffith. - Czytałem list, który
Elżbieta wysłała do ciebie. Czyżbyś go nie czytała?
- Owszem, czytałam. Mówi w nim, jak czule myśli o Lionelu.
- I co? - ponaglił ją Griffith.
Marianna wzruszyła ramionami zniecierpliwiona próżną
wymianą zdań.
- Mówi o swoim drugim synu Arturze i o swoim mężu Henryku.
- I co? - nalegał Griffith. - Czy nie pisze o swojej miłości do
Artura i o tym, jak on wypełnia pustkę, którą odczuwała po śmierci
braci?
- Chyba... tak. Tak sądzę.
- Czy nie pisze o mężu, królu i o tym, jak ją zachęca, aby ci
przysyłała pieniądze na utrzymanie Lionela? - Griffith wpatrywał
się w nią intensywnie i jej pozbawione wyrazu oczy doprowadzały
go do rozpaczy. Schwycił ją za ramiona i potrząsnął. - Nie
rozumiesz, co Elżbieta ma na myśli?
Marianna potrząsnęła głową. Nie wiedziała, o co Griffithowi
chodzi. Nie rozumiała, co jest dla niego takie oczywiste. Przestała
cokolwiek rozumieć.
Griffith odepchnął ją od siebie, jakby jej dotyk budził w nim
obrzydzenie.
- Specjalnie zamykasz na to oczy. Jaką wartość ma przysięga,
której żądała kobieta wyczerpana porodem, kobieta opłakująca
śmierć braci i tragizm własnego losu? Nie rozumiesz? Elżbieta
znalazła zadowolenie u boku męża i syna i pragnie, abyś
zapomniała o przeszłości i żyła przyszłością.
Zdumiona Marianna wyjąkała:
- Nie... ona... nie.
- Czy Elżbieta chce, aby jej drugi syn został zabity, zostawiając
miejsce pierwszemu?
Marianna prawie instynktownie broniła Elżbiety:
- Elżbieta jest najbardziej kochającą istotą na ziemi. Nikomu nie
życzy śmierci, a z pewnością - westchnęła, bo pojęła prawdę, ale
nadal jej przeczyła - nie chce, żeby jej drugi syn umarł.
- Nie udawaj głupiej, Marianno. Mieszkałaś na dworze
królewskim. Brałaś udział w największej intrydze w historii
Anglii. Znasz prawdę. - Marianna zakryła uszy rękami, lecz
Griffith odsunął jej dłonie. - Artur musiałby umrzeć. Henryk
musiałaby umrzeć, jest on równie oddanym ojcem, jak ty matką.
Byłaby to krwawa walka.
Griffith uświadomił jej fakty. Fakty, których Marianna nie
chciała przyjąć do wiadomości. Fakty raniły ją jak bicz w rękach
inkwizytora.
Griffith nie ustawał.
- Aby Lionel został królem, Henryk musi stać się ofiarą, a także
Artur, a nawet twoja ukochana Elżbieta. To właśnie Elżbieta
usiłuje ci przekazać w swoim liście. Musisz to przyjąć do
wiadomości.
Marianna z trudem chwytała oddech, jakby krew ze zranionego
serca zalewała jej płuca. Myślenie stało się dla niej
niemożliwością. Okrutna prawda poraziła jej zmysły.
Starała się przekonać samą siebie, lecz stwierdziła, że recytuje
niezmienną litanię, która ma podtrzymać słabnące nadzieje:
- Lionel jest moim synem, dziedzicem tronu, i zasługuje w życiu
na coś lepszego niż pozostanie bękartem.
Griffith wykrzyknął z tryumfem:
- 0, tak. Zasługuje i właśnie to mogę mu ofiarować. Uczynię go
moim synem, przekażę mu moje dobra i będę go kochał jak
własnego.
Była to z jego strony bardzo wspaniałomyślna propozycja, lecz
Marianna odrzuciła ją bezwarunkowo i Griffith doskonale o tym
wiedział, zanim Marianna znalazła sposób, by mu to
zakomunikować, Rozwścieczony i rozgoryczony, rzekł:
- Sprawiasz, że życie Lionela stanie się jednym pasmem
niebezpieczeństw zagrażających mu, w każdej chwili może zostać
przeszyty strzałą lub zakłuty nożem. Takie jest życie królewskiego
syna. Oto, czego pragniesz dla Lionela.
- Nie, to nieprawda. - Marianna drżała tak samo jak przedtem
Griffith. Jego oskarżenia doprowadzały ją do szaleństwa.
- Mogę go chronić. Nie jestem samolubna.
-. Nie jesteś? - Złapał ją za rękę, w której ściskała pergamin.
- Zastanów się, dla kogo pragniesz to zachować. Dla Lionela czy
dla siebie?
- Nie dla mnie! - zaprzeczyła instynktownie wiedząc, że dla
Lionela pragnie tylko tego, co najlepsze. Jej umysłu nie zatruwała
najmniejsza myśl o własnej korzyści. Bo najstraszliwszym
grzechem byłoby użyć ukochanego dziecka dla własnego awansu.
Tylko całkowicie zdeprawowana istota mogłaby coś takiego
wymyślić. A ona taka nie była.
- Szukasz zemsty na tych, którzy nazwali cię dziewką? Pragniesz
pozycji, która należy się królewskiej matce? A może po prostu
tęsknisz za dworskim życiem, które utraciłaś?
W świetle księżyca rozbłysło ostrze noża i Marianna przyłożyła
jego czubek do piersi Griffitha. Czuła się tak zraniona i
rozgniewana, że chętnie zatopiłaby nóż w jego sercu.
- Zrób to. - Griffith puścił ją i rozstawił szeroko ramiona. - Wbij
ten nóż. Ale tylko jeśli uważasz, że skłamałem.
Marianna nacisnęła mocniej.
- Zrób to i pamiętaj, że tej nocy umarła prawda.
Griffith wsłuchiwał się w bicie swego serca. Dziękował Bogu, że
nie pozwolił, by zostało okaleczone.
Zawsze zdawał sobie sprawę, że może zginąć, lecz sądził, że
stanie się to podczas bitwy. Nie spodziewał się, że śmierć może
przyjść z rąk własnej żony.
Ale o mało do tego nie doszło. Marianna przycisnęła nóż tak
mocno, że poczuł, jak rozrywa kaftan.
Wreszcie zrezygnowała. Bez słowa schowała nóż do pochwy
przy pasie i położyła się. Nie musiał jej budzić na wyprawę
przeciw najemnikom. Nie zasnęła i Griffith zastanawiał się, czy to
poczucie winy, czy też złość nie pozwoliła jej zmrużyć oka.
Marianna. Dlaczego Bóg zesłał mu Mariannę? Czy był to jakiś
żart niebios w stosunku do Griffitha, który poprzysiągł sobie, że
poślubi domatorkę? Bo gdyby teraz miał taką żonę, nie czołgałaby
się obok niego w kierunku obozu najemników, gotowa przypuścić
atak. Domatorka nie zniosłaby nawet myśli o walce i Griffith
znalazłby się sam pośród ciemności.
Z Marianną nie czuł się osamotniony. Miał kobietę, na której
mógł polegać. I polegał na niej.
Starając się ukryć za płytami piaskowca, bo ochrona, jaką dawała
skórzana zbroja, była niewystarczająca, Griffith stanął i rozejrzał
się po okolicy. Najemnicy dobrze wybrali miejsce na obozowisko.
Osłaniał ich zespól skał o kształcie podkowy. Dolan i Lionel
zajmowali miejsce w głębi i pod skalnym okapem. Dziesięć
kroków przed nimi płonął ogień, dookoła którego leżało czterech
owiniętych
derkami mężczyzn. Nie było tam wygodnie, bo grunt pod nimi
opadał, lecz chodziło o to, by maksymalnie ochraniać dziecko.
Jednego mężczyzny brakowało. Czy wyszedł na zwiady? A może
po prostu udał się w krzaki?
Griffith, nie tracąc czujności, obserwował obozowisko.
Przygotował strzałę i naciągnął łuk z gałązki cisu. Czas płynął i
księżyc przesuwał się ku górom, za którymi wkrótce miał zajść.
Nie można było dłużej czekać. Griffith uniósł łuk i wycelował w
jedną z uśpionych postaci.
Strzała poszybowała i zagłębiła się w ciele śpiącego. Najemnik
skonał wydawszy rozdzierający okrzyk. Pozostali odturlali się od
ogniska i zerwali na nogi. Podczas gdy biegli w stronę pobliskiej
kępy drzew, Griffith trafił jeszcze jednego, lecz wypuszczona w
pośpiechu strzała utkwiła w nodze i mężczyzna przeklinając
wyrwał ją i odrzucił.
Griffith zaczekał, aż Marianna zeskoczy ze skały osłaniając
Lionela, a potem popędzi, by zająć następne stanowisko.
Marianna wylądowała na otaczającym skałę piargu, pośliznęła się
i upadła. Z nożem w dłoni sturlała się po zboczu, przerażona
własną niezręcznością i mając nadzieję, że Dolan nic nie usłyszał.
Szalona. Musiałby być zupełnie głuchy. Chwyciwszy nóż w zęby
wyjrzała i stwierdziła, że Dolan nie był głuchy. Zniknął. Lionel
leżał wepchnięty w szczelinę między skałami. Oczy miał szeroko
otwarte. Nikt go nie pilnował. Serce Marianny zaśpiewało.
Jej syn był zdrów, cały i bezpieczny. Nie przypuszczała, że tak
łatwo do niego dotrze.
- Lionel - szepnęła. - Chodź do mamy.
Lecz on tylko wcisnął się głębiej w szczelinę.
- Lionel, proszę. - Marianna rozejrzała się dookoła i nie
spostrzegła nikogo. - Kochanie, to mama. Chodź do mnie,
pójdziemy stąd.
Słyszała jego przyśpieszony oddech i wiedziała, że dla Lionela,
gwałtownie wyrwanego ze snu, jest tylko dalszym ciągiem
koszmaru. Obejrzała się i podpełzła w kierunku syna.
Zanim go jednak dotknęła, inna dłoń chwyciła ją za nadgarstek.
Wynurzyła się z ciemności i pustki. Dolan wyczołgał się z ukrycia
i przycisnął Mariannę do skały.
Milady - powiedział. - Wreszcie nadeszłaś. Co zamierzasz?
- Zabieram Lionela. - Zamierzyła się na niego nożem.
- Nie wymachuj nade mną swoim ostrzem, bo pokażę ci, jak go
użyć - burknął. - Masz konia? Bo bez konia daleko nie umkniesz.
Zaskoczona słowami, które zabrzmiały przychylnie, Marianna
wyjąkała:
- Nie mamm... tak, mam konia. Dwa konie.
- Griffith jest z tobą?
- Tak.
- No, to masz szczęście. - Dolan uniósł Lionela i owinął szczelnie
kocem, a potem poprowadził Mariannę w stronę okapu. Rozejrzał
się wokół: - Idź pochylona, dopóki nie dojdziesz do zbocza. A
potem, aż się oddalisz. Jedź do zamku Wenthoyena, bo zdaje się,
że te rzezimieszki nie są już na jego usługach. To zdrajcy. Szukają
sposobu, by się wzbogacić. Chcą sprzedać chłopaka jego
dziadkowi. Teraz... - usłyszeli wrzaski - twój Griffith ma
następnego. Biegnij!
Podał Mariannie Lionela, ale ona spytała:
- Mogę ci zaufać? Jesteś jednym z nich.
- Nie bądź skończoną idiotką. Jak ci się zdaje, kto, u diabła,
troszczył się o chłopaka? Musiałem się do nich przyłączyć, bo
inaczej nie pozwoliliby mi zająć się nim.
Marianna spojrzała na przybrudzoną twarz Dolana i uwierzyła
mu.
Dolan domyślił się tego. Popchnął ją i rozkazał:
- Biegnij!
Ruszyła przed siebie i Dolan osłaniał ją, gdy mknęła ku kępie
drzew. Usłyszała krzyk Griffitha, a potem ponaglanie Dolana:
- Biegnij. Nie oglądaj się!
Marianna zatrzymała się gwałtownie i Dolan wpadł na nią.
- Biegnij! - powtórzył, ale ona nie była w stanie.
Nie zważając na bezcenny skarb, spoczywający w jej ramionach,
rozejrzała się. Musiała wiedzieć. Zobaczyła ich poprzez gałęzie.
Stali twarzą w twarz, oblani światłem księżyca.
Griffith i Harbottje.
Harbottle trzymał w dłoni jedną ze służących do pojedynku
szabel, którymi Griffith tak pogardzał.
Griffith miał młot.
- O Boże - szepnęła Marianna. - Harbottle zabije go.
- Nie bądź taka pewna, milady. - Lecz zwykła buta opuściła
Dolana.
Stojący na polanie Harbottle jaśniał zdrowiem, urodą i pewnością
zwycięstwa. Griffith sprawiał wrażenie ogromnego i powolnego,
jak niedźwiedź lub inna bestia, zbyt ciężka, by wykazać się
zwinnością i Sprytem.
Pośród drzew rozległ się nagle okrzyk:
- Na nich!
Lecz do kogo był skierowany?
Dolan szarpnął Mariannę za rękaw.
- Milady, musimy uciekać. Pozostali najemnicy zaraz tu będą.
Znajdą nas... - rozejrzał się zaintrygowany - ...jeżeli zechcą.
Srebrzyste ostrze przecięło powietrze, zbliżając się do twarzy
Griffitha. Griffith uskoczył - czy wystarczająco daleko? Marianna
zdławiła krzyk i zebrała siły oczekując widoku krwi.
Nic. Nawet Harbottle zmarszczył brwi. W mgnieniu oka Griffith
przeistoczył się z ociężałego zwierza w zręcznego szermierza.
Zamierzył się młotem w kierunku ramienia Harbottle”a, lecz
chybił.
Wśród drzew rozległy się ochrypłe śmiechy.
Griffith przesunął się ku urwisku.
- Daj mi dziecko - zażądał Dolan. - Ściskasz je zbyt mocno.
Marianna oddała Lionela Dolanowi, nie mogąc oderwać oczu od
przerażającego widowiska. Wiedziała bowiem, że nawet jeśli
Griffith zwycięży, to stanie się celem ataku ze strony
niewidocznych widzów.
- Chodź, tchórzu - wysyczał Harbottle. - Staw czoło memu ostrzu
i pamiętaj, że zanim noc dobiegnie końca, spotkam się z twoją
kobietą. - Nie dokończywszy zdania zamachnął się szablą i trafił
Griffitha w brzuch. Ostrze zsunęło się.
- Ooo, skórzana zbroja - zauważyli najemnicy.
Nagle sytuacja zaczęła zmieniać się na niekorzyść Harbottle”a.
Schylił się, by podnieść szablę.
Dosięgnął jej wyciągniętą ręką i w tej samej chwili młot Griffitha
strzaskał kości jego ramienia. Marianna zacisnęła powieki słysząc
chrzęst gruchotanych kości i wrzask Harbottle”a.
Usłyszała, że młot spada powtórnie, miażdżąc czaszkę
Harbottle”a, który przegrał swój ostatni pojedynek. Chciała odejść
nie patrząc, lecz usłyszała krzyk Dolana:
- Brudny przybłęda! Dosięgnie go!
Otworzywszy oczy spostrzegła Griffitha rzucającego się w
rozpadlinę otaczającą obozowisko.
- Uciekaj! - krzyknął Dolan.
Marianna odsunęła się od grubego pnia dębu i ujrzała Cledwyna,
który ukryty za słupem piaskowca celował z kuszy w Griffitha.
Krzyknęła ostrzegawczo dokładnie w chwili, gdy Cledwyn
wypuścił strzałę. Griffith zachwiał się na krawędzi urwiska i spadł,
znikając z pola widzenia. Cledwyn uniósł głowę jak zwycięski
wilk i zawył do księżyca. Z pobliskiego lasu dotarły dwa inne
głosy i połączyły się w zwycięski chór.
Marianna zachwiała się, lecz Dolan trącił ją ostrzegawczo.
- Musimy ratować dziecko - burknął.
Marianna pobiegła w stronę koni. Poczuła w sercu ukłucie.
Griffith był ranny... lub martwy. Upadł i leży w pyle, na dnie.
przepaści...
Dosiadła konia i odebrała od Dolana dziecko.
Na dnie przepaści...
- Wezmę konia i pojadę za tobą - powiedział Dolan.
Na dnie przepaści...
Marianna skierowała się na wschód i spięła konia piętami.
Ruszyła do zamku Wenthayena, mając nadzieję, że znajdzie tam
schronienie.
Dała się zwieść Griffithowi. Nie został trafiony. Zrobił to samo,
co Art wiele lat temu. Udał, że został zabity.
Lecz dlaczego wcale się nie cieszyła?
Znała odpowiedź.
Bo upadek Griffitha był bardzo przekonywający. Słodki Jezu, jak
bardzo przekonywający.
Chwiejąc się nad skrajem przepaści Cledwyn okrzyknął swoje
zwycięstwo nad nieruchomym ciałem spoczywającym na dnie;
- Zabiłem go. Zabiłem zdradzieckiego Walijczyka! - Odwrócił się
i spojrzał radośnie na najemników wynurzających się z lasu. - To
była dobra noc. Najpierw Griffith ap Powel rozgniótł Harbottle”a
jak pluskwę, potem lady Marianna zabrała dzieciaka do zamku
Wenthayena. Pogońmy ją trochę, chłopcy. To będzie niezła
zabawa, a hrabia czeka na nas z nagrodą.
- Ledwie chodzę, nie będę ganiał za dziewuchą - odparł jeden z
najemników.
- Daj spokój, Bryce. Jeszcze żyjesz, prawda? Ja zabiłem Judasza,
który cię postrzelił, a on zabił Harbottle”a i zaoszczędził nam
kłopotów.
- Tak, ale co z Billym? Odszedł w krzaki i więcej nie powrócił.
Cledwyn kopnął Bryce”a w zranioną kostkę. Bryce upadł ze
szpetnym przekleństwem na ustach, a Cledwyn kopnął go
powtórnie.
- Nikomu o tym nie wspominaj, a zwłaszcza hrabiemu
Wenthayenowi. Jeżeli ktoś zapyta, Billy został zabity w czasie
drogi. Słyszysz? - Wymierzył Bryce”owi następnego kopniaka, a
ten przeturlał się krzycząc. - Słyszałeś? - powtórzył Cledwyn.
- Tak, tak zrobimy - odparł Bryce.
Cledwyn rozejrzał się za kimś, na kim mógłby wyładować resztę
furii i jego wzrok padł na Harbottle”a. Z wściekłym uśmiechem
odwrócił ciało. W. świetle księżyca ukazała się roztrzaskana
miotem czaszka.
- Nie jest już taki ładny, prawda? - Cledwyn trącił stopą
bezwładne ciało, a potem przesunął je w stronę skraju przepaści. -
Jak sądzicie, może powinniśmy zmówić modlitwę? - Cledwyn
zachichotał i wzniósł ramiona do nieba. - Powierzymy tego
Anglika piekłu. Niech się tam smaży przez całą wieczność.
Najemnicy wzdrygnęli się na takie bluźnierstwo, a przepaść
pochłonęła Harbottle”a z rozbudzonym poprzednio apetytem.
Odgłos spadającego ciała zabrzmiał jak przestroga.
Patrząc na podległych mu żołnierzy Cledwyn zapytał:
- I co powiecie? Jedziecie za mną po złoto? Czy zostaniecie tu
zgnijecie z Harbottle” em?
Konie! - krzyknął Dolan. - Jadą szybko za nami.
Griffith nie zdołał rozpędzić wszystkich wierzchowców,
domyśliła się Marianna. Pomimo że wykorzystywała wszelkie
możliwe skróty, najemnicy byli szybsi, bo nie wieźli ze sobą
dziecka.
Zdążała prosto do Wenthoyena. Księżyc rozświetlał drogę jak
uczynna pochodnia, a słońce opromieniało niebo złotem poranka.
Wiatr świstał w jej uszach i powiewał ciemnym welonem, którym
owiązała rude włosy.
- Doganiają nas, milady.
Marianna usłyszała inny dźwięk. Słaby odgłos ujadania. Spaniele.
- Psy nas usłyszały - wyszeptała.
Koń zatańczył pod nią i Marianna stwierdziła, że uda im się
dotrzeć do Wenthoyena przed najemnikami. Jeśli brama okaże się
otwarta, będą bezpieczni.
Jeśli.
Powinno ją to ucieszyć, lecz nie ucieszyło. Lionel rozglądał się
wokoło wielkimi oczyma, zbyt wielkimi w jego wychudzonej
twarzy. Co mu zrobili, że nic nie mówił? Marianna zatęskniła za
jednym przekornym „Nie!” Przycisnęła go do siebie mocno,
starając się własnym ciałem łagodzić wstrząsy
Wyprężyła się, by dojrzeć mury obronne, i spostrzegła błyszczące
wody jeziora.
Jezioro chroniące zamek znajdowało się tuż przed nią. Marianna
wypadła na odsłonięty teren i pogalopowała w kierunku mostu
zwodzonego, wykrzykując swoje imię. Dolan mknął za nią
klucząc, aby uniknąć strzał z kuszy. Most zwodzony opadł powoli
i majestatycznie. Nie zdążył jeszcze dotknąć ziemi, a koń
Marianny już na niego wskoczył. Stukot kopyt zabrzmiał jak pieśń
Wolności. Sylwetki ojca i ujadających spanieli stały się symbolem
ocalenia. Marianna krzyknęła:
Podnieście most! Podnieście, Walijczycy nas gonią!
Walijczycy
Zatrzymała się gwałtownie przed Wenthoyenem.
- Cledwyn jest w drodze ze swymi ludźmi. Gna go żądza
pieniędzy.
- Cledwyn? To świetnie. - Wenthayen sprawiał wrażenie
czujnego i wypoczętego. Nowina Marianny bardzo go
zainteresowała. Rzekł zwracając się do swych ludzi: - Zostawcie
most opuszczony.
- Posłuchaj mnie, Wenthayen! Oni porwali Lionela!
- Cledwyn to mój człowiek. Wenthayen strzelił palcami na
najemników. - Pośpieszcie się, niech Cledwyn nie czeka.
Zrozpaczona i przestraszona Marianna rzekła:
Chciał okupu za Lionela!
- Wykonywał moje rozkazy.
Wenthayen był taki spokojny, taki pewny siebie. Marianna
obserwowała go bystrym okiem. Miał na sobie czysty kaftan z
kryzą
u szyi i z modnie rozciętymi rękawami. Włosy miał przycięte i
uczesane, jak londyński dżentelmen oczekujący, by się zabawić.
To nią wstrząsnęło. Nie spał o takiej porze. Czekał na nią.
Została zdradzona. Zdradzona przez jedynego człowieka,
któremu powinna zaufać.
Zdradzona przez własnego ojca.
Rozdział dziewiętnasty
Griffith głośno dysząc zepchnął z siebie ciało Harbottle”a i wstał
pojękując. Był mu wdzięczny za osłonę, bo obawiał się, że
Cledwyn lub któryś z jego ludzi odda w jego stronę strzał z kuszy.
Najwyraźniej jednak rozegrał scenę swojej śmierci po mistrzowsku
i całkowicie przekonał najemników
W ponurym nastroju wdrapywał się po urwisku. Zgodnie z jego
przypuszczeniami koń zniknął. Nie było sposobu, by dostać się do
zamku Wenthayena przed nocą. Przygniatało go poczucie
bezsilności. Szedł utykając na jedną nogę. Wziął garść pyłu i
uniósł ją ku niebiosom.
- Utrzymaj ją przy Życiu, dopóki tam nie dotrę. Utrzymaj ją przy
życiu... - przerwał.
Jeśli Marianna ma pozostać żywa, chciał mieć pewność, że
spędzi z nim całe życie. Miał zamiar zaciągnąć ją choćby siłą do
zamku Powel. Nie był to zachwycający plan. Uwięzienie własnej
żony mogło doprowadzić do niemiłych pogłosek. Lecz Griffith
słyszał, jak Cledwyn radował się z sukcesu, jaki odniósł. Pojął, na
czym polegał geniusz Wenthayena. Zdawał sobie również sprawę,
że jeśli Wenthayen wprowadzi w czyn swój plan i stanie na czele
powstania w imieniu Lionela, Lionel będzie zgubiony
Henryk mógł okazać miłosierdzie Lambertowi Simnelowi,
poprzedniemu pretendentowi do tronu, lecz postanowił, że już
nigdy więcej nie okaże słabości. Skaże więc Lionela na śmierć.
Doprowadzi do śmierci Wenthayena. Doprowadzi do śmierci
Marianny, prawdopodobnie również Griffitha i wszystkich
członków rodu Powelów.
Smętny koniec nowożeńców, ich rodziny oraz niewinnego
chłopca. Griffith mógłby powstrzymać serię nieszczęść, gdyby
tylko udało mu się dotrzeć na czas do Wenthayen.
Ponownie zagłębił palce w ziemi. Ziarenka piasku dostały mu się
pod paznokcie. Zbutwiała ściółka świadczyła o minionych latach.
W powietrzu unosiła się słaba woń. Griffith raptownie uniósł
głowę. Zdecydował się.
Może to farma? Niemożliwe w takim pustkowiu, lecz... Wstał i
skierował się w stronę, skąd dochodził zapach konia. Szedł wzdłuż
ścieżki ku łące porośniętej wiosenną trawą i omal się głośno nie
roześmiał na widok pasącego się spokojnie konia.
Należał do jednego z zabitych najemników. W trakcie walki
stracił siodło i uzdę, lecz Griffith nauczył się jeździć na dzikich i
nieokiełznanych kucach walijskich jeszcze jako dziecko. Jeżeli
święty Dawid zesłał mu konia, to Bóg pomoże mu go dosiąść.
Po kilku bolesnych upadkach udało mu się dosiąść rumaka. Koń
świętego Dawida miał temperament i własne zdanie na temat
kierunku, w którym należało się udać. Wkrótce pogalopowali ku
Wenthayen.
Griffith rozmyślał, jak postąpi z Marianną. Gdy ją wreszcie
uwięzi w zamku Powelów, nauczy ją domatorstwa. Będzie ją
całował za każdy ścieg, który Marianna wyszyje, pieścił za każdą
nowo poznaną umiejętność medyczną. Nauczy ją, na czym polega
słodycz kobiecości, aż Marianna zapomni o fechtunku, przygodach
i podniecającym trybie dworskiego życia.
Chyba stracił zmysły.
Przed oczami stanął mu obraz Marianny w męskim przebraniu
szyjącej i szczebiocącej o modzie.
Tak, musiał postradać zmysły.
Do tego stopnia, że usłyszał głos Henryka:
- Griffith, Griffith!
Griffith obejrzał się. Zjawa wyglądała jak Henryk. Zbliżała się na
czele wielkiego uzbrojonego oddziału.
- Spodziewałem się, że to ty. Na Boga, Griffith, cóżeś ty ze sobą
uczynił? Wyglądasz jak diabelskie nasienie.
Griffith przyjrzał się królowi i spostrzegł, że nosi on lekką zbroję
skórzaną. Zauważył miły uśmiech, niewinny wyraz twarzy,
swobodny sposób bycia, któremu przeczyło czujne spojrzenie. Czy
król go śledził? Czyżby mu nie ufał? I dlaczego? Nie dając nic po
sobie poznać, Griffith zaczekał, aż jeździec się przybliży.
- Wyglądasz jak mój król... przyjechałeś ratować mnie w
potrzebie?
Henryk przyjrzał się swemu posiniaczonemu i brudnemu
rycerzowi.
- Wygląda na to, że potrzebujesz ratunku.
- Nie ratunku, lecz raczej towarzystwa. Jadę do zamku
Wenthayena.
- Ach. My także zmierzamy do zamku Wenthayena. Otrzymałem
wiadomość od jednego z żołnierzy Wenthayena, że najemnicy
mają złe zamiary, i niepokoję się o chłopca.
- Chłopca? - zapytał Griffith.
- Syna lady Marianny.
Henryk w dalszym ciągu nie nauczył się nazywać chłopca po
imieniu. Griffith doznawał sprzecznych uczuć. Życzył sobie asysty
oddziału królewskiego, a jednocześnie wolał, aby Henryk zniknął
mu z oczu. Wyznania Marianny ciążyły mu na sumieniu i obawiał
się, jakie są prawdziwe motywy Henryka. Zapytał zmęczonym
tonem:
- Kto przekazał wiadomość?
Henryk obrócił się w siodle i rzekł wskazując palcem:
- Ten człowiek.
Griffith także się odwrócił i zobaczył go. Billy - wierny strażnik
Marianny. Skąd się tutaj wziął Billy?
Nie zdążył jednak odezwać się do Billy”ego, bo Henryk spytał:
- Co się stało z chłopcem? Dlaczego jesteś tu bez niego? I czy
lady Marianna została.., została...
- Zabita, wasza wysokość? Ufam, że nie. Wyratowała Lionela z
rąk najemników i jedzie skryć się u ojca.
- Boże, miej ją w swojej opiece! Musimy ją powstrzymać.
Dlaczego? - zapytał Griffith znając odpowiedź. Chciał jednak
zorientować się, jak rozległa jest wiedza Henryka.
Ponieważ Wenthayen ma zamiar użyć jej syna jako broni, którą
chce ugodzić w samo serce mojej monarchii.
Twój bystry umysł zawsze mnie zachwyca, ale czego się
spodziewasz? Skłamałaś mi na temat twego syna. - Bezpieczny w
swojej komnacie Wenthayen nalał wina, pokroił chleb i
zachowywał się tak niewinnie, że Marianna zagryzła wargi.
Opadając na fotel, który jej wskazał, poprawiła Lionela w
obolałych ramionach i odparła:
- Nie okłamałam cię.
- Nie okłamałaś, ale też nie wyjawiłaś całej prawdy. - Wenthayen
spojrzał na Lionela chytrym wzrokiem. - Pozostawiłaś mi odkrycie
prawdy.
- Przy twoim talencie do szpiegowania nie było to z pewnością
trudne - warknęła Marianna, ciągle jeszcze zraniona jego zdradą,
nadal zła na siebie za to, że poszukiwała ochrony u swego ojca.
- Ach, lecz najpierw musiałem zorientować się, że posiadasz tę
tajemnicę. Gdy chłopak wyrósł na tyle, że zaczął być podobny do
ojca, zacząłem rozmyślać nad zawsze otwartą sakiewką Elżbiety.
A wtedy tajemnica przestała być trudna do przejrzenia... -
Wenthayen postawił talerz i kielich naprzeciw Marianny i
pochyliwszy się ku niej mruknął: - Nie tylko ty byłaś przy
porodzie, córko, i choć szlachta zazwyczaj milczy, jedna ze
służących zapragnęła mówić.
Jakaż była głupia, nie spodziewając się tego po nim! Tylko tyle
go obchodziło. Prestiż, bogactwo, intrygi - to było całe jego życie.
- Jakże nisko upadłeś, Wenthayen.
- Jeszcze będę wysoko. - Prostując się machnął ręką ruchem
pełnym wdzięku. - Droga córko, spełniam twoje marzenia.
Zwerbowałem wojsko. Skontaktowałem się z wszystkimi
pozbawionymi ziemi szlachcicami w okolicy.
- I co im powiedziałeś? - Marianna wstrzymała oddech.
- Nic, ale trzymam w ręku klucz do upadku Henryka.
- Myślisz, że Henryk nic o tym nie wie?
- A czy to ważne? - Honey ocierała się o nogi Wenthayena,
wpatrując się w niego, pełnymi zachwytu, brązowymi oczami.
Schylił się, by podrapać ją za uchem. - Z Lionelem na czele armii
jesteśmy niepokonani. Z końcem tego roku będziemy w Londynie,
by włożyć koronę na jego główkę.
- I ściąć głowę Henryka? - spytała Marianna, pamiętając domysły
Griffitha.
- Niefortunna konieczność.
- I głowę Elżbiety?
Wenthayen zadecydował wspaniałomyślnie:
- Ona jest twoją przyjaciółką. Umieścimy ją w klasztorze.
- A małego księcia Artura? - Marianna czekała, wstrzymując
oddech. Pragnęła zaprzeczenia.
Wenthayen w zakłopotaniu obejrzał łapy psa i wyczesał z nich
kilka kołtunów.
- Zabijanie dzieci jest... niedopuszczalne. Ryszard York jest tego
dowodem.
- A więc po prostu pozostawimy go, by sam umarł? - Wenthayen
chciał odpowiedzieć, lecz Marianna nie dała mu dojść do słowa.
- A może przyłożymy mu w głowę? Albo umieścimy w
klasztorze na tak długo, aż wszyscy zapomną o jego istnieniu, a on
będzie już wystarczająco dorosły, by go zabić?
- Bardzo pomysłowe - skwitował Wenthayen.
- Wenthayen, niech Bóg cię ma w swojej opiece, upadłeś nisko
jak pełzający wąż.
Honey zamanifestowała warknięciem swoje niezadowolenie z
tonu głosu Marianny.
- Bardziej odpowiada mi termin „bezlitosny”. - Wenthayen
zmarszczył czoło z niezadowoleniem. - Chciałaś wrócić na dwór
królewski. Nie wmawiaj mi, że tego nie pragnęłaś. Marzyłaś o
tym, by stać się piastunką przyszłego króla. Nie mów, że nie.
Chciałaś rzucać w twarz swoim wrogom słowo „dziewka”. Nie
mów, że tego nie pragnęłaś.
Oczywiście, że tak. Marianna nie mogła temu wszystkiemu
zaprzeczyć. Lecz teraz wspomnienie tych marzeń zawstydzało ją.
Pragnęła korony dla Lionela, to prawda. Ale pragnęła jej również
dla siebie samej. Dopiero dzięki Griffithowi ujrzała siebie jak w
zwierciadle.
- Pragnęłam tego wszystkiego - przyznała. Huśtała Lionela na
kolanach i chciała, żeby jego wielkie, czuje oczy wreszcie zamknął
sen. Ale pomimo zmęczenia, pomimo jej obecności Lioneł ciągle
nie zasypiał. - Spójrz na niego - szepnęła. - Nie śpi, bo nie czuje
się bezpieczny. Boi się nagłego przebudzenia, porywaczy,
okrucieństwa. Boi się... wszystkiego. - Pogłaskała go po plecach. -
Jeżeli stanie się symbolem ruchu przeciw Henrykowi, nie zazna
już niczego prócz strachu, a koszmary jego dziecięcego umysłu są
niczym w porównaniu z rzeczywistością. Nie kuś mnie tym, czego
pragnęłam. Pomyśl o tym, co jest najlepsze dla Lionela.
- Typowe myślenie kobiece - oskarżył ją Wenthayen.
Omal się głośno nie roześmiala.
- Dziękuję ci, ojcze. - Wcale go nie przekonała. Po co w ogóle
próbować? Spoglądając na własne dłonie zastanawiała się, czy są
wystarczająco silne, by dokonać tego, co trzeba zrobić, w
pojedynkę. Nie miała nikogo do pomocy. Dolan, ten nędzny
walijski pirat, zniknął, gdy tylko wjechali w mury zamku. Art nie
żył, a Rhys i Angharad byli daleko stąd.
Nikogo.
- Zabiłeś Griffitha - rzekła w końcu.
Wenthayen uniósł jedną brew.
- Nie żyje? Nie miałem pojęcia.
- Wiedziałeś o tym.
- Skąd miałem?...
- Rozkazałeś swoim najemnikom, by go zabili. Rozkazałeś temu
potwornemu Cledwynowi... - Urwała. Cledwyn uśmiechał się
zwycięsko, wjeżdżając mostem zwodzonym i przyjął zapłatę. W
jego życiu liczyły się tylko pieniądze, które otrzymywał, i
przyjemność płynąca z zabijania.
- Jesteś taka dramatyczna - rzekł Wenthayen nalewając sobie
wina. - Lecz czemu się tak przejmujesz? Griffith był tylko
pomniejszym walijskim rycerzem. Czy darzyłaś go uczuciem?
- Poślubiłam go.
W końcu go zaskoczyła. Podszedł do niej z kielichem w dłoni.
- Odważyłaś się wyjść za mąż bez mego pozwolenia?
- Nie śmiałam odmówić. Król Henryk Tudor nalegał na ten
związek, wydal mnie za mąż i obdarował wielkimi dobrami
niedaleko od Wenthayen.
Oczy Wenthayena zalśniły gniewnie.
- Na Boga, jesteś moją córką. Masz rozum. Nie starałaś się
zyskać na czasie.
- Spieszyłam się, by odnaleźć Lionela, którego porwano na twój
rozkaz. Henryk nie chciał nas wypuścić, zanim się nie pobierzemy,
a ja nie myślałam o niczym innym prócz bezpieczeństwa mego
syna. To twoja wina, że wyszłam za mąż.
- Ale już nie jesteś mężatką - przypomniał jej Wenthayen.
Marianna pomyślała o urwisku, o strzale i o tym, jak ciało
Griffitha zadrgało, nim stoczyło się w przepaść. A jednak wciąż
miała nadzieję. Szaleństwem było wierzyć, że żyje. Lecz pomimo
że nie mógł jej pomóc, wciąż nie traciła nadziei.
Wenthayen powiedział, że odziedziczyła po nim zdolności do
intryg i podstępów. Chciała obmyślić plan, lecz potrzebowała
czasu. Rozmyślając głaskała ciemną główkę Lionela.
- Lionel musi odpocząć - rzekła w końcu.
Lecz Wenthayen natychmiast ją przejrzał.
- Nie wiem, czy powinienem ci zostawić syna. Możesz zrobić
jakieś głupstwo. Uciec z chłopakiem. Zabiorę ci go.
Wszelkie myśli o ucieczce uleciały z jej głowy. Marianna mocno
chwyciła Lionela.
- Już go miałeś i popatrz, co twoje czułe niańki zrobiły z
dzieckiem w ciągu zaledwie jednego dnia! Jest śmiertelnie
przerażony. Przestał ufać nawet mnie. Jest wystraszony bitwą,
którą oglądał, a ty chcesz, żeby został królem Anglii. Czyżbyś
oszalał? To przecież malutkie dziecko!
- Jest księciem. - Wenthayen obojętnie spojrzał na Lionela. - I ja
go nauczę zachowywać się, jak na księcia przystało.
- Jak go tego nauczysz, Wenthayen? - spytała Marianna. - Ty nie
jesteś księciem. Nie jesteś nawet mężczyzną.
Wenthayen uniósł rękę, a potem ją opuścił. Zimny i pogardliwy
Wenthayen, człowiek który nigdy nie tracił panowania nad sobą,
wydawał się teraz dotknięty, jakby wzgarda, którą Marianna
okazała jemu i jego knowaniom, rzeczywiście go zraniła.
- Milordzie... - W drzwiach stanął pokryty kurzem Cledwyn.
- Mam kłopoty.
Wenthayen wybuchnął, wyładowując gniew na znajdującym się
pod ręką koźle ofiarnym:
- Mówiłem ci, żebyś nie wchodził do twierdzy! Co tu robisz?
Cledwyn wskazał kciukiem za okno.
- Mam mały kłopot - powtórzył, lecz tym razem powoli, jakby
Wenthayen miał ograniczoną zdolność rozumienia.
Była to kropla przepełniająca czarę. Najpierw własna córka
ukazała mu, że jest nierozsądny i uparty, a teraz ten głupiec, na pół
dzikus, ośmiela się mu urągać. Wenthayen zakipiał gniewem,
gotów rozedrzeć Cledwyna na kawałki, lecz ten rzekł szybko:
- Życzy pan sobie, bym mówił w obecności pana córki? - I dodał
z nieomylną ironią: - To mogłoby zdenerwować tak delikatną
damę.
Furia Wenthayena ustąpiła miejsca zimnemu wyrachowaniu.
Hrabia zbliżył się do Cledwyna. Chwycił go brutalnie za ramię i
wyciągnął na korytarz, gdzie stanęli w jednej z wnęk.
- O co chodzi? - spytał.
Cledwyn roztarł obolałe ramię.
- Nie ma pan pojęcia, co się stało.
Coś w jego glosie, wyrazie twarzy, postawie sprawiło że
Wenthayen odczuł głęboką satysfakcję.
- Przychodzę powiedzieć że poza murami, na skraju lasu pojawił
się oddział żołnierzy. Przysłali posłańca i żądają, by ich wpuścić.
Posłaniec powiada - Cledwyn odetchnął głęboko - że przybywają
od króla.
Wenthayen z trudem poruszył ustami.
- Od króla?
- Ma z sobą królewski proporzec.
- A więc nie są od króla. Są z królem - zamyślił się Wenthayen.
Jak duży oddział?
- Trudno powiedzieć z powodu drzew, ale... przypuszczam że
dwudziestu rycerzy oraz ich giermkowie.
- Niewielka siła.., wydawałoby się, że Henryk ma więcej
rozsądku. Gdybym mógł dostać króla... - Wenthayen zacisnął
pięści i uśmiechnął się tak złowieszczo, że zahartowany w bojach
najemnik cofnął się z lękiem. Wenthayen wycelował w niego
palec. - Ty!
- krzyknął.
Cledwyn zastygł jak zaszczuty lis.
- Słucham, milordzie?
- porozmawiaj z nimi. Graj na zwlokę, a ja poczynię
przygotowania. Twoi ludzie także niech się przygotują.
- Milordzie. - Oczy Cledwyna zalśniły chytrze. - Czy mogę
przywdziać zbroję?
Wenthayen odparł wspaniałomyślnie:
Tak, Cledwyn. Powiedz żołnierzom, że mają wybrać dla ciebie
najlepszą zbroję w zbrojowni.
To im się nie spodoba - rzeki Cledwyn.
Zrobią tak, jak rozkazałem. Jeśli się uda... - Wenthayen chwycił
Cledwyna za ramię. - Mamy w garści całą Anglię. Nie
zmarnujemy okazji.
Wenthayen powrócił do Marianny. Do pełnej tajemnic córki.
Kobiety, która strzegła najtajniejszego sekretu. Uśmiechnął się do
niej miło i nie zwrócił uwagi, że Marianna przyciska do siebie
Lionela, jakby w obawie, że ojciec go jej odbierze.
Dlaczego nie poszłaś do swoich apartamentów? Połóż dziecko
spać. Przemyśl sobie wszystko. Teraz jesteś zmęczona i
rozemocjonowana. Gdy odpoczniesz, podziękujesz mi za moją
przezorność.
- Och, Wenthayen... - zaczęła Marianna.
Lecz hrabia jej nie słuchał.
- Cecylio! Wyjdź zza zasłony i okaż się pożyteczna.
Zdumiona Marianna spojrzała na pokrytą zasłonami ścianę.
- Chodźże, Cecylio - warknął. - Kobieta o rozmiarach krowy nie
może się ukrywać w takiej kryjówce.
Zasłony rozsunęły się i do pokoju wkroczyła Cecylia. Była w
ciąży. Miała nabrzmiałą twarz i pokryte plamami czoło. Nadgarstki
i palce opuchły jej jak serdelki. Poruszała się niezręcznie jak kocię.
Co gorsza wyglądała na nieszczęśliwą. Rozmarzone, puste oczy
nosiły ślady łez. W palcach trzymała wilgotną, zmiętą chusteczkę.
Przyprawiała Wenthayena o obrzydzenie.
- Cecylio. - Marianna uniosła się, by ją powitać, a potem
zatrzymała się w pół gestu i opadła na fotel. - Ja...
Tak. Uprzedzała mnie pani. To właśnie chciała mi pani
powiedzieć? -. spytała opryskliwie Cecylia. - Słyszę pani słowa:
„A nie mówiłam? A nie mówiłam?”
Nie. Cecylio...
- Na miłość boską, Cecylio. Przestań wrzeszczeć i weź się do
swoich obowiązków. - Wenthayen przeszedł przez komnatę, aby
znaleźć się jak najdalej od służącej. - Zabierz lady Mariannę i
mego wnuka do ich komnat. - Pochylił się ku Mariannie. - Nie w
chacie, lecz w zamku. Traktuj ich, jak ci powiedziałem. I nie rób
takiej nieszczęśliwej miny. Nie mam czasu na twoje lamenty,
Cecylio.
Widział, jak na twarzy Marianny pojawia się zaskoczenie i
oburzenie. To on był ojcem dziecka Cecylii. Pomimo że starał się
to zataić, spojrzał na córkę z zakłopotaniem.
- Jest podobna do twojej matki - powiedział, jakby to wyjaśniało
wszystko. - Ale okazała się taka jak wszystkie inne. Gorsza.
Królewski herold podjechał do oddziału. Henryk i Griffith
otoczyli go, a on przemówił:
- W zamku Wenthayena służą Walijczycy. Pierwszy z nich
twierdził, że mówi tylko po walijsku, i przysłał drugiego, który
mówi źle po angielsku. Po wielu krzykach poinformował mnie, że
nie może opuścić bramy bez pozwolenia Wenthayena, on zaś jest z
kobietą w łóżku. Powiedział, że pójdzie go zapytać. - Młody rycerz
zdjął z głowy hełm i otarł spocone czoło. - Wydaje mi się, że grają
na zwłokę, wasza miłość.
Griffith oddalił się, by nie słuchać hałaśliwie wyrażonego gniewu
króla i przyjrzał się wysokim, zakończonym blankami murom.
Chciał się dostać do zamku, i to natychmiast. Nie miał czasu, by
czekać na widzimisię Wenthayena. Życie Marianny i Lionela było
dla niego najważniejsze. Musiał ich uratować.
- Billy! - zawołał. - Chodź tutaj.
Uzbrojony żołnierz podszedł do niego szybko, jakby czekał na
wezwanie.
- Słucham, milordzie.
- Jak można się dostać do zamku?
Henryk podjechał do nich akurat w porę, by usłyszeć pytanie
Griffitha.
- Nie ma sposobu, by dostać się do zamku Wenthayena - warknął.
- Musimy posłać po wojsko i zacząć oblężenie.
Ja tak łatwo nie rezygnuję. - Griffith przyjrzał się murom
uważnie. - Mamy tu jednego z ludzi Wenthayena. Może on zna
tajemne przejście?
Billy potrząsnął głową.
- A może tylną bramę?
Billy ponownie potrząsnął głową.
- A może kogoś, kto cię wpuści? - zakończył zrozpaczony
Griffth.
Billy przetrawił to pytanie i mozolnie pojął, o co chodzi.
- Dobrzy żołnierze angielscy zostali zastąpieni przez złych
najemników walijskich, błagam o przebaczenie, milordzie, i to
bardzo niedobrze. Tylko Anglicy mogliby zaryzykować głowę, by
mnie wpuścić.
Griffith skinął głową i powiedział:
- Odejdziemy tak daleko od zamku, jak tylko możliwe, i
ustawimy się na widoku.
Henryk spojrzał z niezadowoleniem na konia Griffitha.
- Będziecie wyglądać jak straszydła. Twój koń nie ma nawet
siodła.
- Więc daj mi jakieś. - Griffith zsiadł z konia. - Ten narowisty
rumak rozumie mnie już zupełnie dobrze i został nieźle
przyuczony do wojaczki.
Henryk zawahał się, a potem skinął na giermka i rozkazał mu
zdjąć uprząż ze swego własnego wierzchowca. Gdy chłopak chciał
zaprotestować, Henryk rzeki poirytowany:
- Na honor, wszakże nigdzie nie jedziemy. Rób, co ci każę, i to
prędko! - Patrzył na tę zamianę, a potem nakazał giermkowi, by
wydał również broń. - Lord Griffith jest zdecydowany działać i
będzie jej potrzebował. Tak sądzę, choć osobiście wolałbym
oblężenie. Ono utrzymałoby łajdaka w klatce, a w końcu
upokorzyłbym go ostatecznie.
- Nie mam na to czasu, wasza wysokość. - Griffith wziął lancę i
tarczę, długi miecz i młot i uniósł je tak, jak go nauczono.
- Wewnątrz jest moja żona i syn. Boję się o nich. Wyobrażam
sobie, że królowa również byłaby o nich bardzo niespokojna.
- Oczywiście. - Henryk wsunął palec pod naszyjnik zbroi.
- Oczywiście. Poczekaj chociaż, aż mój giermek przygotuje ci
zbroję. Nie możesz jechać bez ochrony.
Griffith z irytacją zapinał i odpinał rzemyk na ramieniu. Było
całkowicie jasne, że Henryk miota się między własnym sumieniem
a oportunizmem. Jeżeli dziecko zostanie zabite, będzie to dla
niego bardzo wygodne. Jeżeli Henryk okaże się zabójcą, samo
piekło
i szatani nie ochronią go przed rozpaczą i wściekłością Elżbiety.
Dlatego wahał się, podczas gdy Griffith wziął się do dzieła.
- Wystarczy mi skórzana zbroja i tarcza. Nie potrzebuję nic
więcej, bo moje serce jest czyste.
Henryk zrozumiał sens słów Griffitha i ich podtekst.
- Uważaj na siebie - nalegał, a potem uniósł dłoń, nim Griffith
zdążył odpowiedzieć. - Wiem, że będziesz uważał, ale twoje
poprzednie potyczki zakończyły się niepomyślnie. A poza tym
potrzebuję oddanych mi mężów przy sobie. Zwłaszcza teraz.
Zwłaszcza ciebie. Zwłaszcza męża lady Marianny i przybranego
ojca chłopca.
Griffith pomyślał z durną, że mężczyźni nie potrzebują wyrażać
oczywistych uczuć słowami. On i Henryk porozumiewali się
bardzo dobrze, toteż Griffith odsunął na stronę niezadowolenie,
jakie wzbudziła w nim niepewność Henryka.
- Mój czas jeszcze nie nadszedł, panie. Nie mam zamiaru
naprzykrzać się śmierci. Będę na siebie uważał. - Wyszczerzył
zęby i dodał: - To, co mam uczynić, jest proste jak kradzież całusa
służącej w majowy wieczór. Bądźcie tylko gotowi, by wjechać,
gdy opuścimy most.
Oniemiała ze zdumienia Marianna postępowała korytarzem za
Cecylią, trzymając na biodrze Lionela. Pełną napięcia ciszę
przerwała Cecylia:
- Nic pani nie powie? Nie powie mi pani, że byłam głupia?
Słowa były nieodpowiednie w tej sytuacji, lecz Marianna zdobyła
się na wysiłek:
- Jak się czujesz? - spytała.
- Och, dobrze. Jestem tłusta i brzydka, i chora, i on nie chce mnie
poślubić, ale wszystko w porządku.
- Przykro mi - odparła ostrożnie Marianna.
Dotarłszy na próg pokojów, w których Marianna spędzała zimy,
Cecylia otworzyła drzwi, a potem dygnęła przed Marianną.
- Proszę. Jestem tylko służącą.
- Dzięki. - Marianna weszła do środka. Pokoje były wilgotne i
zakurzone i wyglądały jak więzienie. Lionel wtulił twarz w jej
ramię i wzdrygnął się. Marianna w okamgnieniu zorientowała się,
czego pragnie. - Nie - rzekła stanowczo. - Zamieszkam w
komnacie mojej matki.
- Co? - krzyknęła Cecylia. - Nie może pani tego uczynić. Lord
Wenthayen powiedział...
- Powiedział, że mam się zatrzymać w zamku. I tak zrobię.
- Marianna ujęła Cecylię za ramię. - Chodź, będzie nam tam
dobrze. Cecylia wyrwała jej się.
- Pani będzie dobrze. Ja będę musiała wspinać się po schodach.
W górę i na dół, w górę i na dół. Tam nie ma poręczy, a komnata
hrabiny jest na szczycie, na samym szczycie. Lady Marianno! Ja
chodzę z takim trudem.
Nie zwracając na nią uwagi Marianna śpiesznie zmierzała w
kierunku wieży. Cecylia dreptała za nią z miną męczennicy.
- Niech pani się nie niepokoi - mówiła Cecylia. - Nic się nie
stanie. W końcu pani jest ślubną dziedziczką Wenthayena. Ja tylko
noszę jego syna.
W drzwiach wieży Marianna zwróciła się do Cecylii:
- Na honor, Cecylio...
Zadowolona, że wywołała jakąś reakcję, Cecylia uśmiechnęła się
głupkowato.
- Skąd wiem, że to syn, chciała pani zapytać? Pytałam
czarownicy we wsi. Powiedziała mi, że mogę doprowadzić
Wenthayena do upadku. Że będzie się o mnie ubiegał, da mi
dziecko i po walce i okresie cierpienia wszystko będzie dobrze.
- Mam nadzieję, że jej nie zapłaciłaś - rzekła zrozpaczona
Marianna.
Podbródek Cecylii zadrgał.
- Cecylio, czy wyobrażasz sobie, że Wenthayen, ze swymi
wygórowanymi aspiracjami i żądzą władzy, zechce ożenić się z
nieślubną kuzynką swojej żony?
Po policzkach Cecylii ciekły łzy. Załkała cicho.
- Nie chcę ci sprawiać przykrości - ciągnęła Marianna - ale to ja
dziedziczę Wenthayen. Posiadłości należały do mojej matki i
należą się jej spadkobiercom. Ja nie dziedziczę po ojcu, one już są
moje, chociaż ojciec sprawuje nad nimi władzę jako mój opiekun.
Bez względu na to, czy się ponownie ożeni i będzie miał
dziedziców, te dobra nigdy nie będą jego. - Marianna objęła drżące
ramiona Cecylii. - Wenthayen jest rozkochany we władzy. Mógł
się ponownie ożenić i powiększyć przez małżeństwo swoje
bogactwa. Nie uczynił tego z powodu mojej matki, jak sądzę...
Łkania Cecylii dosięgły szczytu.
- Chodźmy na górę do komnaty hrabiny. Zajmę się Lionelem.
Położysz się z uniesionymi nogami i zastanowimy się, co można
dla ciebie zrobić.
Cecylia uchyliła się.
- Chcę, żeby Wenthayen zobaczył dziecko. Kiedy zobaczy swego
syna, nie będzie się mógł oprzeć.
- Wenthayen bardzo łatwo opiera się urokowi dzieci. - Marianna
puściła Cecylię przodem i wepchnęła ją na kręte schody, które
prowadziły w ciemność: - Oparł się zarówno mnie, jak i
Lionelowi.
- Pani przypominała mu o hrabinie, a Lionel nie jest jego
prawdziwym wnukiem.
Marianna zatrzymała się.
- Coś ty powiedziała?
Wchodząc na ostatni podest Cecylia uśmiechnęła się ze
straszliwym grymasem.
- Pani myślała, że ja o niczym nie wiem? Pani nigdy nie miała
dziecka. Ten chłopiec nie jest pani synem, to syn Elżbiety.
Marianna przesadziła ostatnie stopnie i chwyciła Cecylię za
ramię.
- Czy to Wenthayen ci powiedział?
Cecylia skrzywiła się jak niegrzeczne dziecko.
- Powiedziałam mu o moich podejrzeniach i roztrząsnęliśmy
fakty. Wspólnie...
- Zapomnij o wszystkim, co wiesz lub wydaje ci się, że wiesz.
Zapomnij! Musisz teraz myśleć o własnym dziecku i jeśli dasz się
wciągnąć w te brudy Wenthayena, zapłacisz za to nie tylko ty.
- Pani nie wierzy, że Wenthayen odniesie zwycięstwo, prawda?
- spytała Cecylia.
Marianna przypomniała sobie Henryka, oddanych mu ludzi,
lojalność Griffitha i potrząsnęła głową.
- A ja przeciwnie. Wierzę w Wenthayena. Rozumiem jego
ambicje. - Cecylia wyprostowała ramiona i zajaśniała dawnym
blaskiem. - Będę mu pomocna.
- Może będziesz. - Marianna porzuciła chwilowo temat,
otworzyła drzwi i weszła do komnaty hrabiny.
Dom. Pachniało tu, wyglądało jak w domu. Pomimo wszystkich
przeżyć Marianna odprężyła się. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio
czuła się tak dobrze. Chyba... w Walii. Wzdrygnęła się z
poczuciem winy. W Walii, z szorstkim Rhysem i miłą Angharad. Z
Artem i Griffithem, którzy jeszcze żyli...
Z oczu popłynęły jej łzy, których nie podejrzewała. Lionel
wyciągnął rączki i poklepał ją po policzkach. Cecylia przyglądała
się jej z ciekawością. A przytulny pokój spowijał Mariannę jak
ciepły koc.
Lionel także to chyba odczuwał, bo zaczął się wyrywać z jej
objęć. Marianna postawiła go na podłodze i roztarła zmęczone
ramiona. Patrzyła, jak Lionel biega po pokoju, rozpoznaje sprzęty,
dotykając
ich małymi rączkami i uśmiechając się od czasu do czasu. W
końcu podszedł do niej i stanął.
- Griffith? - zapytał.
- Nie ma Griffitha - odparła Marianna. - Jeszcze nie.
- Ha! Nie będzie go nigdy! - parsknęła Cecylia.
Marianna spojrzała na nią ostrzegawczo. Cecylia zadrżała i
rozejrzała się po komnacie.
- Nienawidzę tego pomieszczenia. Śmierdzi i jest zimne.
- Otworzę okno - rzekła Marianna, wprowadzając słowa w czyn.
- Nie sądzę, by po naszym wyjeździe ktokolwiek tu był. Kurz.
Kominek pełen popiołu. - Wymiotła popiół i zapaliła nowy ogień.
Jej oczy przykuł błysk; oparta o kamienie kominka stała jej
szabla, czysta, prosta i czekająca na jej dłoń. Chwyciła ją i poczuła
rękojeść i dobrze wyważone ostrze.
Szabla przypominała jej minione dni, lepsze dni, i dzień, w
którym poznała Griffitha.
Szybko odstawiła szablę.
- Stań koło kominka, Cecylio. Rozgrzejesz się.
Cecylia zrobiła, co jej kazano, i przypatrywała się uprzątającej
komnatę Mariannie. Rzekła nieśmiało:
- Łoże Wygląda jak wtedy, gdy je pani opuściła.
Marianna zatrzymała się, wspominając tamtą noc.
- Założę się, że to te same prześcieradła. Nie chce się pani
położyć i wyobrażać sobie, że znów jest pani w jego ramionach?
Marianna żałowała, że nie potrafi być równie wyniosła, jak jej
ojciec.
- Cecylio, posuwasz się zbyt daleko.
Cecylia na nowo zalała się łzami.
- Wiem. Wiem. Przepraszam. - Podbiegła do Marianny i otoczyła
ją ramionami. - Po prostu boję się i jestem zmęczona. Wszystkie
moje marzenia spełzły na niczym i szukam sposobu, by je
przywrócić do życia. Wydaje mi się, że gdy będę podła dla innych,
poczuję się lepiej. Ale to nie pomaga.
Marianna wzruszona pierwszym szczerym zdaniem,
wypowiedzianym odkąd się zobaczyły, poklepała Cecylię po
plecach.
- Nic mi nie pomaga - wybąkała Cecylia.
- Tak mi przykro. - Marianna popchnęła ją delikatnie. - A teraz
otrzyj łzy. Pościelę łoże i będziecie mogli położyć się z Lionelem.
- A co pani będzie robiła? - spytała Cecylia.
- Będę podtrzymywać ogień - uśmiechnęła się Marianna. - To
mnie utrzyma na nogach. Muszę przemyśleć pewne sprawy, a
jestem zbyt zmęczona. - I zbyt przestraszona i zniechęcona,
pomyślała, lecz nie powiedziała tego na głos.
Ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że Lionela trzeba namawiać,
by położył się obok Cecylii. Spodziewała się, że Cecylia będzie
powitana jak stara przyjaciółka, lecz wszystko wskazywało na to,
że chłopiec już jej nie ufał. Nie był jednak w stanie bronić się
przed snem i Marianna samotnie zasiadła na ławie przy kominku.
Okłamała Cecylię. Wcale nie musiała się zastanawiać. Doskonale
wiedziała, co musi zrobić, i była na to przygotowana.
Lecz było to bardzo bolesne.
Gdy Cecylia skarżyła się, że jej marzenia rozwiały się, Marianna
odczuwała to samo. Marzenia Marianny także legły w gruzach.
Pokusy, którymi zwodził ją Wenthayen, nadal na nią działały i
chętnie by im uległa.
Mogłaby pojechać do Londynu. Mogłaby sprawować pieczę nad
Lionelem, a poprzez niego nad całym królestwem. Mogłaby być
bogata i potężna.
Jeśli me skorzysta z tej szansy, nie przyłączy się do Wenthayena,
aby zniszczyć Henryka, nigdy nie stanie się potężna, a jak się
przekonała, była wystarczająco podobna do ojca, by śnić o władzy.
Jeśli jednak. Wenthayen zbuntuje się przeciw królowi i przegra,
to Henryk będzie poszukiwał Lionela choćby na końcu świata. Ona
i jej syn uciekną na obcą ziemię, będą żebrać, głodować w
nieustającym lęku o życie.
Wiedziała, czego spodziewał się Griffith. Wiedziała, co jest
słuszne, i zdawała sobie sprawę, co należy uczynić, aby
przeszkodzić Wenthayenowi.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na łoże, uniosła spódnicę i odwiązała
sakiewkę, w której spoczywał cenny pergamin. Wyjęła go i
wygładziła, odczytała słowa w blasku ognia. Doskonale pamiętała
tę ceremonię. Ryszard - ciemny i władczy - oraz Elżbieta - piękna i
przerażona. Ksiądz dokonujący w pośpiechu świętych rytuałów,
jakby to było coś nieprzyzwoitego. Lord Norfolk. I ona - młodsza
o trzy lata - zaledwie dziewiętnastoletnia, i nieskończenie bardziej
naiwna.
Kaplicę oświetlała jedna wiązka świec. Marianna podpisała akt
ślubu drżącą ręką, a gdy Elżbieta wyszeptała, że jest w ciąży, tą
samą drżącą ręką wydarła stronę z księgi rejestrów.
Ilekroć potem bywała w tej kaplicy, widziała wszystko przez
mgłę łez. A teraz dowodem tego małżeństwa stanie się dym. Tak
będzie najlepiej. Dla Lionela i dla Griffitha.
Przechyliła się i włożyła pergamin w płomienie.
- Nie!
Okrzyk Cecylii sprawił, że Marianna drgnęła i wypuściła
pergamin.
- Nie! - Cecylia krzyknęła po raz wtóry i rzuciła się w stronę
kominka. Gołymi rękami wyciągnęła pergamin z ognia, akurat gdy
zbrązowiał i zaczął się skręcać. - Najsłodszy Jezu! - Rzuciła go na
podłogę i dmuchnęła na poparzone palce. - Pani to miała! Pani go
miała! Zawsze tak myślałam. Mówiłam Wenthayenowi, że pani go
ma. Przeszukałam chatę, ale nie mogłam go znaleźć.
Zdumiona Marianna przypomniała sobie zniszczenia w swym
domu.
- To ty przeszukałaś chatę?
- Tak. Nie mogłam go znaleźć, więc przewróciłam wszystko do
góry nogami. Uważałam, że to słuszne, ale Wenthayen złościł się
na mnie. Teraz go mam, a pani... - Oczy Cecylii zwęziły się - ...a
pani próbowała go spalić.
Marianna sięgnęła po pergamin, ale Cecylia schwyciła go
pierwsza.
- Daj mi go - namawiała Marianna. - Sama nie wiesz, co robisz.
- Owszem, wiem. Dam Wenthayenowi to, czego pragnie ponad
wszystko. Za to ożeni się ze mną.
- Po mojej śmierci! - Marianna rzuciła się na Cecylię, która nie
była dla niej godnym przeciwnikiem. Schwyciła silną dłonią
nadgarstek Cecylii i ściskała, dopóki Cecylia nie krzyknęła głośno
i nie wypuściła pergaminu.
Zanim upadł na podłogę, chwyciła go męska dłoń.
Dłoń Wenthayena.
Rozdział dwudziesty
Griffitha i Billy”ego, okrążających zamek Wenthayena, powitały
drwiny najemników. Griffith dziwił się ich całkowitemu brakowi
agresji i czul się nieswojo. Skąd ta pobłażliwość? Jaki podstęp
knuł Wenthayen?
- Poznajesz kogoś? - zapytał Billy”ego.
Billy odparł mrużąc oczy:
- Żeby być szczerym, to mój wzrok nie jest już równie dobry jak
dawniej. Nie mogę odróżnić Anglika od Walijczyka, a nie jestem
wystarczająco blisko, by ich powąchać. Przeklęci walijscy zdrajcy.
Griffith zesztywniał.
- Cóż to ma znaczyć, Billy?
Zły i urażony Billy zapytał:
- A co, czy nie mogliby wspomagać Henryka? On także jest
Walijczykiem Nie jest dla nich wystarczająco dobry?
- Walia jest ubogim krajem i nie ma tam wystarczająco dużo
ziemi uprawnej, by wyżywić wszystkie gęby. Ci mężczyźni
pracują w jedyny sposób, jaki znają, by dać jeść dzieciom.
Lecz wyjaśnienia Griffitha nie wzruszyły Billy”ego, który
spoglądał posępnie. Griffith zdał sobie sprawę, że Art miał rację.
Dopóki człowiek nie ma własnych wygłodniałych dzieci do
nakarmienia, nie pojmie rozpaczliwych poczynań rodzicielskich.
Griffith miał teraz dziecko. Miał Lionela i znajdował się pod
gradem wrogich strzał, chwytając się rozpaczliwego sposobu,
który nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach
prawdopodobnie by się nie udał. A na dodatek Billy nie dowodzi.
- Billy, czy rozpoznasz tych mężczyzn, jeśli ci ich opiszę?
Billy znajdował się wystarczająco blisko, by widzieć twarz
Griffitha, więc zrozumiał, że będzie dla niego lepiej, jeśli się
postara.
- Tak... eee... chyba tak. Jeśli pan mi ich dobrze opisze,
przypuszczkam, że to możliwe.
- Czarnowłosy mężczyzna bez... - do diabła, mury zdawały się
walić na Griffitha i nawet on miał trudności z dostrzeżeniem
szczegółów - ...dwóch lub trzech palców.
- Och, niewielu tu ciemnowłosych Anglików. Przypuszczam, że
to Walijczyk.
- Czarnowłosy mężczyzna z połową nosa?
- Walijczyk.
- Łysy z jednym okiem.
- Walijczyk, jak przypuszczam, choć takiego tu nigdy nie
widziałłem...
Griffith z okrzykiem pogalopował ku murom.
- Art Artur, na miłość boską...
Art szczerząc zęby pomachał mu ręką. Obok pojawił się drugi
czarnowłosy mężczyzna.
Griffith wskoczył do jeziora, opryskując siebie i konia.
- I Dolan! - wykrzyknął. - Chwała niech będzie Bogu! Toż to
Dolan.
Nie przypominał sobie, kiedy cieszył się tak po raz ostatni. Art!
Drogi, stary Art, żywy i jak zawsze pomocny. I Dolan, ten stary
pirat, który mieszka w wiosce rybackiej i doprowadza do
wściekłości swoimi niewczesnymi sztuczkami. Najlepsi z
możliwych sprzymierzeńców. Griffith poczuł przypływ wielkiego
optymizmu.
Czy kiedykolwiek był opanowany i ostrożny?
Cóż za pomysł! Teraz wiedział, że los jest mu łaskawy. Nic mu
nie mogło przeszkodzić. Musi zwyciężyć.
Jego dwaj wspólnicy wychylili się i w milczeniu wskazali mu
bramę.
Griffitb skinął głową i obaj mężczyźni zniknęli. Śmiejąc się
uderzył pięścią w szary mur i rozwarłszy ramiona ku niebiosom,
krzyknął:
- Zwyciężę! Odniosę zwycięstwo! Wy... Pojedyncza strzała z
kuszy rozcięła wodę tuż za Griffithem. Wysoko nad nimi stał
Cledwyn i widoczny w otworze strzelniczym wrzeszczał:
- Griffith ap Powel, ty lizusie, zabiję cię!
Griffith patrzył na niego, a Cledwyn naciągnął kuszę i
wycelował. Griffith nie zwlekał dłużej. Zwycięży, ale tylko pod
warunkiem, że też się wycofa. Osłaniając plecy tarczą zwrócił się
do Billy”ego i krzyknął:
- Walijczycy! Święty Dawid pobłogosławi nam, to Walijczycy
otworzą bramę.
Billy rzucił się przed siebie, nie czekając na Griffitha.
- Ale jest ich tylko dwóch! - odkrzyknął.
Griffith uśmiechnął się szeroko.
- To Walijczycy. Wystarczy dwóch.
N4arianna zasłoniła sobą zamknięte drzwi. Skierowała szablę w
szyję ojca.
- Nie wyjdziesz stąd z tym dokumentem. On należy do mnie.
Oddaj mi go.
Nie przejmując się pogróżkami Marianny ani udawanym
strachem Cecylii, ani tym, że Honey drapała z drugiej strony w
drzwi, aby ją wpuszczono Wenthayen starannie zwinął pergamin.
Na podłogę opadły jego zwęglone brzegi.
- Nie szalej, droga córko. Nie możesz zabić własnego ojca. W
przeciwieństwie do mnie posiadasz nieco sumienia.
- Moje sumienie walczy samo ze sobą, drogi ojcze. Czyż mam
zdradzić księżniczkę, która była mi prawdziwą i wierną
przyjaciółką? Czyż mam zniszczyć jej życie, a także życie jej syna
i moje? Czy też powinnam zabić ojca, człowieka, który mnie
spłodził, a potem traktował gorzej niż kundla w swojej psiarni? -
Dwie pary zielonych oczu wszczęły pojedynek. - Postąp słusznie,
Wenthayen. Zaoszczędź mi wyboru. Oddaj pergamin.
Rozbawienie Wenthayena stało się niemal widoczne. Marianna
przyglądała mu się. Jego zbroja, chociaż lekka, była kompletna.
Był również uzbrojony. Zupełnie jakby się spodziewał bitwy,
której nie wolno mu było przegrać.
Co zrobisz z pergaminem, jeśli ci go oddam? - zapytał.
- Spalę go. - Słysząc jego chichot Marianna ciągnęła: Musi zostać
spalony. Albo spalę go ja, albo spali go Henryk, gdy już podpali
twój zamek, wojsko i twoich wasali.
Nie słuchaj jej, Wenthayen! - krzyknęła Cecylia. - Twoja własna
córka wątpi w twoją siłę i popełnia wobec ciebie zdradę.
Marianna jednym spojrzeniem uciszyła Cecylię. Głupia
dziewczyna weszła na ławę, aby lepiej widzieć, i przypatrywała im
się jak widz oglądający pojedynek byka z niedźwiedziem.
- Zamknij się! - krzyknął na nią Wenthayen, a potem zwrócił się
do Marianny: - Ufasz Henrykowi Tudorowi?
- Ufam jego ludziom.
Krzyki dochodzące zza okna odwróciły uwagę Wenthayena, lecz
po chwili rzekł:
- Griffith ap Powel nie żyje.
- Są inni jemu podobni.
Wenthayen parsknął i dodał szczerząc zęby
- Zaprawdę, stałaś się oddanym stronnikiem Henryka.
Marianna zdała sobie sprawę, że to prawda. Gdyby Lionel nie
miał zasiadać• na tronie, wybrałaby Henryka. Był silny i
odpowiedzialny. Ożenił się z Elżbietą, która była sprawiedliwa.
Założył dynastię, która miała rządzić okaleczoną Anglią.
- Skoro jestem stronnikiem Henryka, to będę za niego walczyć na
śmierć i życie.
- Próba sił? Wyzwanie do walki? Jakież to angielskie. I jakie
plebejskie. - Rozległ się zgrzyt stali i Wenthayen dobył szabli z
pochwy. - I jakie słuszne.
Marianna była zaskoczona. A nawet przerażona. Tak, być może
Wenthayen rzeczywiście traktował ją gorzej niż kundla ze swojej
psiarni, ale był przecież jej ojcem.
Nie sądziła, że dobędzie na nią szabli, lecz zdrada odpowiadała
za zdradę.
- Zmieniłaś zamiar? - zapytał Wenthayen kpiąco.
Jego uwagę rozpraszały wrzaski za oknem, a za drzwiami Honey
domagała się, by ją wpuścić.
- Nie, nie zmieniłam. - Marianna oblizała wyschnięte usta.
- Walczmy, Wenthayen. Na śmierć i życie. Walczmy o
świadectwo ślubu. Jeśli zginiesz, spalę pergamin. Jeśli zginę ja,
użyjesz go wedle swojej woli. Więc umieść go na kominku, drogi
ojcze, tak aby zwycięzca miał do niego łatwy dostęp.
- Na kominku? - Ostrza zwarły się i zabłysły. - To ja nauczyłem
cię walczyć i nigdy nie udało ci się wytrącić mi brom z ręki.
Czyżbyś nauczyła się czegoś nowego? Tak bardzo wierzysz w
swoje umiejętności?
- Tak - odparła Marianna zbierając dłonią spódnicę.
Wenthayen zdawał się zastanawiać.
- Nie rób tego, Wenthayen! - wybuchnęła Cecylia. - To jej
sztuczka. Nie bądź głupcem.
Cecylia była głupia ponad wszelką wątpliwość i Marianna
błogosławiła ją za to.
- Cecylio, właśnie udowodniłaś swoją głupotę - parsknął
Wenthayen. - Moja córka może sobie wyobrażać, że mnie
zaskoczy, ale ja jestem mistrzem. - Wenthayen zbliżył się do
kominka i z szablą wymierzoną w Mariannę złożył tam pergamin.
- Zostaw to - rozkazał, gdy Cecylia ruszyła w jego stronę. - Zostaw
to. Albo ja go użyję, albo Marianna go spali.
Mariannie nie udało się zmusić go do ustępstw. Teraz musi to
wykorzystać. Bez wątpienia niebiosa byłyby dla niej
przyjemniejszym miejscem, lecz odkąd stała się świadkiem upadku
Griffitha, nie była w stanie wyrzec się życia ziemskiego.
Sprawiedliwość wymaga czasem poświęceń, a poświęcenie krwi.
Krew tętniła w jej uszach; w sercu czuła śmierć. Natarła na
Wenthayena. Jej szabla błyskała jak żywe srebro. Wenthayen
odparował jej cios, lecz z trudem, a z jego ust wymknęło się
przekleństwo. Odzyskał równowagę i machnął szablą, rozpłatał
spódnicę i... ramię Marianny?
Uniosła ją spodziewając się ujrzeć krwawą plamę, lecz pomimo
że szabla ojca była tuż, najwyraźniej jej nie zadrasnęła.
Spoglądając spod ciężkich powiek Wenthayen rozkazał:
- Zedrzyj ją zupełnie.
Marianna spojrzała na niego nie rozumiejąc.
- Spódnicę - powtórzył. - Zedrzyj ją, to nie będziesz musiała jej
podtrzymywać. Nie chciałbym wygrać korzystając z nieuczciwej
przewagi.
Tylko Wenthayen mógł martwić się o coś takiego. Tylko
Wenthayen mógł doprowadzić do starcia do końca. Strach
pomyśleć, lecz Marianna o mało nie przegrała, i to na samym
początku.
- Zrób, jak ci każę.
Marianna skinęła głową i oddarła materiał wzdłuż nitki, tak że
spódnica sięgała jej tuż za kolano.
Wenthayen nie zadał jej rany, lecz miał nadzieję, że to wystarczy,
aby zrezygnowała z tej niepotrzebnej potyczki. Miał nadzieję, że
jeśli nie uda mu się przekonać jej siłą fizyczną, poskutkują
argumenty słowne.
Nie, żeby troszczył się o Mariannę, tę nieposłuszną, pozbawioną
szacunku latorośl. Nie, po prostu obawiał się perspektywy
przejęcia opieki nad jej dzieckiem, nad każdym dzieckiem. A
zwłaszcza takim, które lamentuje z tęsknoty za matką.
Już raz nie wywiązał się z takiego zadania.
Wrzaski na dziedzińcu zamkowym zamieniły się w ryki. Do
diabła, czy Cledwyn nie mógł upilnować swoich ludzi, dopóki
Wenthayen nie dokończy tej sprawy? Zajmie się nimi później.
- Czy możemy kontynuować? - zapytał.
- Jestem gotowa - odparła Marianna.
Jej pełne wyrazu spojrzenie wprawiło go w zakłopotanie.
Przypominała mu jednego ze spanieli, zranionego przez wilka,
spoglądającego w oczy śmierci, z zadowoleniem wynikającym z
dobrze spełnionego obowiązku. Wenthayen chciał z tym skończyć.
Przypuścił błyskotliwy atak. Błyskotliwy nawet według własnej
oceny.
Marianna musiała wycofać się przez komnatę i została przyparta
do drzwi, gdzie Wenthayen zaskoczył ją serią tak szybkich ciosów,
że stworzyły wokół niej rodzaj klatki. Mógłby ją tak trzymać o
wiele dłużej, lecz dźwięki szabli doprowadziły Honey do
szaleństwa. Ujadała tak zajadle, że zląkł się, by podniecony pies
nie spadł z nie ogrodzonego podestu. Toteż sprawił, by Marianna
na razie odparowała jego atak udanym ciosem.
Ciosem tak bardzo udanym, że - jak zauważył z niesmakiem -
trysnęła krew.
- Zrobiłem fałszywy krok - powiedział, patrząc na purpurową
krew znaczącą jego rękę od nadgarstka po ramię.
- Dobra jestem - stwierdziła Marianna.
- To pycha.
- To prawda.
Duma ją zgubi, pomyślał z radością Wenthayen. Nacierać, wciąż
nacierać, tak ją rozpracuje. Zmusi ją do prawdziwej walki. Walki o
zwycięstwo.
Marianna oddychała z wysiłkiem. Pot zalewał jej oczy, a usta
wykrzywiał pełen zdecydowania uśmiech. Pojedynek wymagał
całkowitego skupienia, by utrzymać szablę i życie. Wenthayen
przyglądał jej się, zapędzając ją w stronę łoża, na którym Lionel
spał snem sprawiedliwego. Zauważył z zadowoleniem, że bliskość
syna zdekoncentrowała ją. Starała się stąpać cicho i walczyć w
milczeniu, by nie obudzić chłopca.
Wenthayen rozumiał jej stan. Honey budziła w nim podobne
uczucia i było mu żal, gdy zaczęła drzeć pazurami w podłogę,
próbując przekopać pod drzwiami tunel. Ku własnemu
zaskoczeniu stwierdził, że żal mu również Marianny, która
przegrywa bitwę o swój honor.
Gdyby ją teraz pokonał, nie musiałby jej zabijać. Upokorzenie
byłoby wystarczającą karą. Widać było, że pojedynek przyśpieszył
krążenie krwi w jej żyłach i rozkosz walki zastąpi jej upór.
On wygrywał pojedynek - Marianna walczyła, by ratować życie.
Teraz musi ją nakłonić do posłuszeństwa. Perswazja powinna
podziałać, pocieszył się. Wszak Marianna była jego córką.
Perswazja odniesie skutek.
Tonem, którym przemawiał do płaczliwych suk, rzekł:
- Wciąż nie rozumiesz własnej sytuacji. Dowód ślubu jest w
moich rękach. Z jego powodu mogę zepchnąć Henryka z tronu.
Teraz skierował Mariannę ku otwartemu oknu, mając nadzieję, że
przemówił jej do rozsądku. Wiatr niósł kawałki drewna i metalu z
opuszczonego zwodzonego mostu. Cóż wyrabiają ci kretyńscy
najemnicy - zastanawiał się Wenthayen.
- Nie pójdzie ci tak łatwo - wydyszała Marianna.
- Owszem, łatwo.
- Okłamujesz sam siebie. Spędziłeś zbyt wiele czasu zamknięty w
zamku. - Potknąwszy się o srebrną kulę Marianna przecięła ze
świstem powietrze nad jego głową. W kuli odezwał się dzwonek.
- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że twoi szpiedzy mówią
cito, co pragniesz usłyszeć?
Wenthayenowi nie spodobało się to, co powiedziała, i natarł na
nią energiczniej.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Wsie zasiedlone, miasta zadowolone. Nie uda ci się łatwo...
zwołać wojska. Wielcy panowie stali się bardzo bogaci za
panowania... Henryka. - Marianna starała się sprostać jego
atakowi, lecz traciła cenny oddech na rozmowę. - Pojedź... w głąb
kraju, Wenthayen, a zobaczysz, że mam rację.
To była sprytna sztuczka. Sprytniejsza niż się spodziewał.
Czyżby chciała tymi bzdurami podkopać jego wiarę w siebie?
Nie uda jej się. Lecz Marianna wymagała bliższej uwagi,
podobnie jak ci idioci, tam na zewnątrz. Wrzeszczeli teraz tak
głośno, że z trudem słuchał Marianny. Chcąc ją zwyciężyć, rzekł:
- Zapomnę o twoim szaleństwie, jeżeli dojdziesz ze mną do
porozumienia na temat tego, kto zajmie się dzieckiem.
Uśmiechnęła się jego uśmiechem.
- Jeśli mamy dojść do porozumienia to po co walczymy?
- Właśnie, po co? - spytała zapomniana Cecylia.
Zniecierpliwiony Wenthayen warknął:
- Cecylio! Wynoś się stąd! - Widział ją kątem oka. Stała na ławie
przy drzwiach z lśniącymi dumą i podnieceniem oczami. - Precz!
- krzyknął. - Precz, precz, precz!
- Ależ, Wenthayen...
Rany boskie, jakże nienawidził jęczących kobiet!
- Precz! - ryknął dziko, wywijając szablą. - Wynoś się stąd!
Cecylia zaczęła głośno szlochać, co psa za drzwiami
doprowadziło do szaleństwa. Hałas na zewnątrz narastał i
Wenthayen zaklął.
Lecz Marianna wykorzystała jego roztargnienie. Była zbyt
przejęta tym, co działo się na dziedzińcu. Odstawiła szablę pod
ścianę i wychyliła się przez okno.
- Opuścili most zwodzony i na dziedziniec wjeżdża wielki
oddział rycerzy.
- Ach, ci idioci!
Wenthayen rzucił się ku niej i spróbował odepchnąć na bok, lecz
Marianna obroniła swoje stanowisko.
- Na honor, Wenthayen, jeden rycerz bije twoich najemników.
On...
Marianna odstąpiła od okna. Chwyciła się za serce. Czknęła,
jakby się zadławiła, i Wenthayen rąbnął ją z całej siły w plecy, a
potem prędko zajął jej miejsce przy oknie.
Od razu poznał, że go oszukuje. Na dziedziniec nie wjeżdżał
żaden
oddział, lecz most zwodzony chwiał się w powietrzu, jakby ktoś
starał się go opuścić. A jednak nie skłamała na temat samotnego
jeźdźca. Miał na sobie tylko skórzaną zbroję i osłaniał się tarczą,
lecz był to rycerz, i to jeden z najlepszych. W jednej ręce trzymał
miecz i z rozmachem odganiał najemników. Umiejętnie kierowany
koń również stanowił oręż: siał zniszczenie zębami i kopytami.
- Kto to jest? - spytał nie zwracając się do nikogo w
szczególności.
- Wenthayen... - odezwała się drżącym głosem Cecylia.
- Wyjdź stąd, Cecylio - rozkazał Wenthayen.
Do samotnego rycerza dołączył się inny jeździec, lecz omijając
walczących pogalopował w stronę dworu. Wenthayen znów
spojrzał na rycerza.
- Czy ja go znam? - męczył się Wenthayen.
- Wenthayen - jeszcze raz odezwała się Cecylia.
Odwrócił się spąsowiały i warknął:
- Najechano mnie, ty głupia...
Zamarł.
Jego córka, ta suka, jego córka, trzymała w ręku świadectwo
ślubu i wpychała je pod rozpalone niebieskawe węgle.
- Nie! - wrzasnął i runął na nią.
Marianna rozwarła szeroko oczy i z pogardą cisnęła bezcenny
pergamin w ogień.
- Nie! - krzyknął jeszcze raz Wenthayen i chwycił ją za włosy w
chwili, gdy Cecylia otworzyła drzwi.
Oszalała z niepokoju o swego pana Honey podbiegła ku niemu i
skoczyła, odtrącając go na bok i osłabiając jego uchwyt.
Marianna upadła do tyłu, a potem rzuciła się do przodu i znów
zagrzebała pergamin pod węglami. Wenthayen odrzucił psa na
ścianę kopniakiem, odepchnął Mariannę i wsunął rękę w
płomienie.
Za późno.
Żarłoczny ogień strawił pergamin. Wypisane na nim słowa
pociemniały, zadymiły i rozsypały się w popiół. Pergamin zniknął.
- Zniknął. Zniknął. Zniknął. Zniknął.
A mógł posiadać całą Anglię. Szlachta kłaniałaby mu się w pas.
Chłopi czołgaliby się. Byłby bogaty i silny. Ach, jaki potężny.
Jeszcze raz spojrzał w płomienie, wypatrując tego, co zniknęło.
Zniknęło bez śladu.
- Zniknął. Zniknął. Zniknął. Zniknął. - Wenthayen zaśpiewał
bijąc się pieścią po udzie, jakby mu to miało przynieść ulgę.
Lecz nic nie mogło mu przynieść ulgi. Nic, prócz zniszczenia
Marianny.
Widoku jej pozbawionego życia ciała - roztrzaskanego na
kamiennej posadzce u stóp wieży.
Marianna usłyszała płacz. Płacz Lionela.
Słyszała go. Chciała do niego podejść, lecz pociemniało jej w
oczach i nie mogła wstać.
Tak bardzo bolała ją ręka. I głowa. Musi wstać z podłogi i
uciekać. Musi wstać i ratować Lionela. Lecz nie mogła poruszyć
nogami. Musi. Musi. Prędko, zanim Wenthayen ruszy za nimi.
Zanim...
- Marianno...
To Wenthayen. To jej ojciec. Myślała, że chce ją zabić, lecz on
nigdy nie zwrócił się do niej równie łagodnym tonem. Kiedyś już
taki ton słyszała, ale kiedy?
- Marianno - powiedział ponownie.
Taki miły, czuły. Kiedy przedtem mówił takim tonem?
- Chodź, Marianno.
Oszołomiona uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. I
przypomniała sobie, kiedy mówił takim tonem. Gdy miał zamiar
zabić psa niewartego hodowli.
- Wstań, Marianno.
Skierował szablę prosto w jej pierś. Ustawił ją tak, by wbić
prosto w serce. Opierając się o ścianę stanęła na wprost niego. Od
drzwi
spoglądała na nich Cecylia, pełna nabożnego lęku i nic nie
rozumiejąca. Honey biegała w kółko i ujadała. Lionel spoglądał na
nich
z łoża, przyzwyczajony, że matka posługuje się szablą i nie
zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Powinna go była uspokoić, lecz nie mogła uczynić nic innego
poza wpatrywaniem się w Wenthayena. Wpatrywaniem się w
śmierć.
- Wenthayen - jej ochrypły głos nabrzmiał łzami. - Na miłość
Odkupiciela, Wenthayen...
- Już niedługo ujrzysz swego Odkupiciela.
Przesunęła się wzdłuż ściany na drżących kolanach.
- Jeśli to zrobisz, będziesz się smażył w piekle.
- A to ci nowina! Już jestem w piekle. - Zwinął dłoń w pięść.
- Miałem go w ręce, lecz własna próżność pozbawiła mnie go.
Moja próżność i twoja zdrada.
Marianna wsunęła się w kąt i ruszyła wzdłuż drugiej ściany, ku
drzwiom.
- Co się stało z twoim wybujałym poczuciem honoru? -
Wenthayen mówił powoli, spokojnie. - Ufałem, że zostawisz
pergamin na miejscu, dopóki nie doprowadzimy pojedynku do
końca.
- Honor podpowiedział mi, że muszę spalić pergamin, nawet jeśli
miałabym to przypłacić życiem. - Wczepiła się w parapet. Cecylia
ustąpiła jej z drogi. - Honor powiedział mi, że to moja najwyższa
misja.
Wenthayen nie panował już nad wściekłością.
- Kobiecy honor!
Zadziwiające, lecz Marianna zdobyła się na uśmiech.
- Tak, kobiecy honor!
- Więc giń za swój kobiecy honor!
Marianna schyliła się pod jego szablą i potykając się upadła na
podest.
- Skacz - powiedział Wenthayen.
Marianna spojrzała na krawędź drewnianej platformy. Przepaść
była tak głęboka, że nie dostrzegła dna.
Czubek szabli delikatnie ukłuł ją w szyję i Wenthayen powtórzył:
- Skacz - nalegał. - Do wieczności!
Jej piętą zawisła w próżni i Marianna zawinęła palce w butach.
Utrzymując rozpaczliwie równowagę patrzyła na lśniące ostrze.
- Te kamienie witały już inne ciała. - Ostrze zaczęło drżeć.
- Twoja matka znalazła tu kres swego życia i chodzą słuchy, że to
ja ją zabiłem. Ale to nieprawda, że zginęła uciekając przede mną.
Marianna spojrzała na ojca. On spojrzał na nią. Ostrze
znieruchomiało, a oczy Wenthayena zwęziły się. Były pozbawione
litości. Malowało się w nich tylko lekkie zaskoczenie.
Powoli cofnął szablę.
- Nie mogę tego uczynić.
- Zrób to - szept Cecylii zawisł w powietrzu jak odór zgniłej
kapusty.
Wenthayen ciągnął, nie zwracając na nią uwagi:
- Tak jakbym ją nadal słyszał. Zmusza mnie, abym przysiągł, że
będę cię zawsze chronił i że uczynię cię silną.
- Zabij ją - nalegała Cecylia.
Tym razem zwrócił się do Cecylii:
- Nie mogę jej zabić. To córka swojej matki.
- Cóż,a ja mogę!
Cecylia wprowadziła słowa w czyn. Podbiegła do Marianny z
rozstawionymi rękami.
Nie było drogi ucieczki.
Marianna zachwiała się. Jakaś ręka schwyciła ją za stanik i
pchnęła w bezpiecznym kierunku. Jakieś ramię zagrodziło drogę
Cecylii.
Świat zawirował i Marianna uderzyła o podłogę padając na
leżące ciało.
Ciało Cecylii.
Ciszę zmącił głuchy odgłos. Odgłos upadku.
Marianna znała ten odgłos. Przeraził ją.
Przeturlała się, chwyciła krawędź podestu i spojrzała w dół.
Wenthayen spadał po krętych schodach, bezwładny, już nie
pociągający za sznurki kukiełkarz, lecz marionetka. Jego głowa
wielokrotnie uderzała w mur. Stracił przytomność. Jeden ze stopni
zaskrzypiał. Marianna krzyknęła.
Runął w przepaść.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Opuścić kratę!
Najemnicy, wznosząc okrzyki bojowe, starali się zrzucić
Griffitha z konia. Rumak wierzgał i stawał dęba, siejąc zniszczenie
kopytami. Ranni krzyczeli z bólu, padając na trawę dziedzińca
zamkowego. Lecz Griffith i tak usłyszał wołanie.
- O to chodzi, łajdaki. Opuścić przeklętą kratę!
Griffith rzucił szybkie spojrzenie w kierunku murów. Na
stopniach wiodących do bramy wjazdowej stał Cledwyn i rycząc
wydawał rozkazy swoim ludziom znajdującym się na dziedzińcu.
Pokryte żelazem szpiczaste zęby drewnianej kraty drgnęły i
gwałtownie opadły, oddzielając Griffitha od oddziału
królewskiego, który śpieszył mu na pomoc. Żaden z rycerzy nie
odważył się, by zaryzykować zmiażdżenie, przejeżdżając pod
kratą.
- Zawrzeć podwoje, łapserdaki, zanim nadjadą Anglicy i
posiekają nas na kawałki! - wrzeszczał ubrany w pełną zbroję
Cledwyn, podczas gdy tuzin najemników uwijał się, zamykając
ciężkie, drewniane podwoje znajdujące się za kratą. Cledwyn miał
zbyt obszerny napierśnik i za mały hełm. Nogi okrywały mu
lśniące nagolenniki. Stąpał, podzwaniając żelaznymi sabotami. -
Prędzej. Prędzej! - pokrzykiwał.
Griffith zdawał sobie sprawę, że wojsko Henryka już się nie
przedrze.
Potrzebował pomocy, i to natychmiast. Gdzie się podziewa Billy?
Gdzie pomoc, którą mu obiecał?
Griffith strząsnął z siebie atakujących go najemników i z rykiem
wjechał na środek dziedzińca.
- Za Anglię! - krzyknął w kierunku twierdzy. - Król Henryk
domaga się, by go wpuszczono, walijscy najemnicy nie są mu
posłuszni.
Najemnicy zamarli i spojrzeli w kierunku twierdzy. Czy
angielscy podoficerowie zdobędą się na to, by nie posłuchać
rozkazów lorda wydawanych w imieniu króla?
- Za Anglików!
Nic się nie wydarzyło i najemnicy zaczęli zbliżać się do Griffitha
i okrążać go jak stado wygłodniałych wilków.
- Za waszego towarzysza Billy”ego i waszą panią, Mariannę! -
krzyknął zrozpaczony Griffith.
Niższe drzwi twierdzy otworzyły się i wypadli z niej angielscy
podoficerowie. Za nimi wybiegli angielscy kucharze, angielskie
pokojówki, praczki i angielscy chłopcy do posług.
Dowodził nimi Billy, który wykrzykiwał rozkazy jak
najprawdziwszy dowódca. Przeciwnicy zwarli się z hałasem,
Podoficerowie, zgodnie z przewidywaniem Griffitha, walczyli
skutecznie, lecz jego zachwyt wzbudzili chłopcy do posług,
którym za tarcze służyły masywne srebrne tace, oraz pokojówki
uzbrojone w ciężkie żelazne pogrzebacze. Praczki okładały
Walijczyków kijankami, a kucharze dźgali ich wielkimi nożami.
Gdy harmider doszedł do zenitu Sheldon wypuścił z psiarni psy,
które z bezbłędnym instynktem zaatakowały Walijczyków.
Cledwyn uniósł przyłbicę i rozgrzewał do bogu swoich ludzi,
mocno już poszkodowanych przez Anglików. Lecz zanim zdążył
natrzeć na wroga, krata zaczęła się powoli unosić i Griffith
roześmiał się głośno, widząc wściekłość przywódcy najemników.
Cledwyn usłyszał go pomimo rozlegających się jęków,
przekleństw, ujadania i jego twarz wykrzywił złośliwy uśmiech.
Popędził po kamiennych stopniach do pomieszczenia, w którym
znajdował się mechanizm poruszający kratę. Wiedział, że Griffith
pośpieszy za nim. Griffith pogalopował, a potem zsiadł z konia i z
tarczą i mieczem w dłoniach podbiegł do schodów.
Był tak przejęty, że omal nie zlekceważył ostrzeżenia Arta, który
zawołał:
- Griffith! Rozejrzyj się!
Griffith spojrzał w górę i oślepił go blask słoneczny odbijający
się od zbroi Cledwyna. Art i Dolan, śmiejąc się i kpiąc z
Cledwyna, huśtali go ponad przepaścią, podczas gdy najemnik
wierzgał, na próżno starając się wyrwać. Griffith zdążył rzucić
okiem, a jego sojusznicy puścili Cledwyna, który wylądował z
hukiem kowalskiego młota, uderzającego o kowadło. Z dziedzińca
podniósł się tuman kurzu, który okrył pogruchotaną zbroję.
Cledwyn nie poruszał się i Griffith spojrzał w górę na swych
roześmianych towarzyszy.
Zawstydzony Art wzruszył ramionami. Dolan otarł ręce o kaftan i
krzyknął:
- Wyślizgnął się nam!
Tak, Griffith nie pomylił się, dwaj Walijczycy rzeczywiście
stanowili wystarczającą siłę.
Zabiłaś go, zabiłaś własnego ojca! - lamentowała Cecylia, a jej
jęki odbijały się echem o ściany i podłogę wieży. Wokół ciała
zebrał się tłum. - Zabiła własnego ojca! Zróbcie coś!
Do jej histerii przyłączyła się Honey, która unosząc wysoko łapy,
zbiegła ostrożnie po schodach i ujadała boleściwie.
- On was karmił, ubierał! Zróbcie coś! - Rozpacz Cecylii traciła
na wyrazie, gdyż szlachcice i szlachcianki spoglądali na nią
zdumionymi oczyma. - Dlaczego nic nie robicie?
- Ja zrobię. - Jedna z dam zebrała spódnicę, odsuwając się od
pokiereszowanego ciała Wenthayena. - Spakuję się i wezmę ze
sobą tę miednicę ze złotym brzegiem, która stoi w moim pokoju.
Będę ją mogła nieźle sprzedać.
- Tak, a ja chcę złotą tacę - powiedział dżentelmen, skubiąc
brodę. - Czy serwis jest w jadalni?
Marianna, z Lionelem w ramionach, przyglądała się, jak goście
Wenthayena śpieszą, by ogołocić zamek z cennych przedmiotów.
Cecylia spostrzegła, że nikt nie troszczy się ani o nią, ani o
Wenthayena Jej krzyk rozdarł powietrze w wieży.
- Mama! - zawołał Lionel.
Marianna przycisnęła jego główkę do ramienia i zakryła ucho
zdrową dłonią. Musiała go osłaniać. Pragnęła mieć kogoś, kto by
zadbał o mą. Pomimo że czuła prawdziwy żal, równie dotkliwy jak
oparzenie ręki, była zadowolona. Zadowolona.
Wenthayen, ten najbardziej samolubny, bezlitosny człowiek na
całej ziemi, okazał się niezdolny, by ją zabić. Nie spełniła jego
nadziei, zniszczyła życiową szansę na potęgę, lecz pomimo to nie
mógł pchnąć przyłożonej do jej gardła szabli i nie pozwolił, by
zabiła ją Cecylia.
Bo była jego córką? Możliwe. Bo była córką swojej matki? Być
może.
Czy miłość umiera?
Spojrzała w górę ogromnej wieży i wiedziała, że miłość nigdy nie
umiera.
Miłość ojca do jej matki. Miłość matki do Marianny. Miłość
wciąż tutaj była, w zaprawie, która łączyła kamienie wieży.
Miłość, która chroni. Żywi. Jest niezbędna.
Do wieży wszedł hultajski ksiądz Wenthayena i jednym
spojrzeniem ocenił sytuację. Ukląkł obok ciała i rozpoczął
modlitwę za zmarłego. Wrzaski Cecylii doszły do zenitu, lecz
ksiądz uciszył ją jednym krótkim szturchnięciem.
- Miejże szacunek - nakazał.
Cecylia uniosła zalaną łzami twarz i spojrzała na księdza.
Zapłakała znowu, lecz tym razem cicho i łagodnie, obejmując
rękami nabrzmiały brzuch.
Honey zbiegła na dół i podeszła do ciała. Obwąchała je, a potem
usiadła i zawyła niczym pokutująca dusza.
- Umarł bez spowiedzi - rzekła Marianna nie pytana.
Ksiądz spojrzał na nią pełnym cynizmu wzrokiem, a potem
złagodniał:
- Nie. Odkąd umarła twoja matka, przyjmował ostatnie
namaszczenie każdego ranka.
Wstrząśnięta Marianna zaprotestowała:
- To sprzeczne z nakazami Kościoła.
- Wenthayen żywił mnie i ubierał, podczas gdy Kościół mnie
odrzucił. Jego słuchałem przede wszystkim.
Marianna westchnęła i opuściła ciemną wieżę.
Pragnęła Griffitha. Z okna na szczycie wieży dojrzała go, gdy
wjechał na dziedziniec i natychmiast go rozpoznała. Jeżeli miłość
nie umiera, to jego miłość do niej przeżyła tę próbę i Marianna
chciała znaleźć w tej miłości ukojenie. Chciała być upragnioną
kobietą Griffitha i odpokutować za to, co uczyniła.
Okna, które mijała, ukazywały, że bitwa już się kończy.
Najemnicy uciekali przed wściekłym atakiem angielskich
podoficerów Wenthayena i poddawali się obcemu oddziałowi
rycerzy.
Czy to Griffith zachęcił ich, by mu pomogli? Bez wątpienia.
Griffith potrafi dokonać wszystkiego, nawet powrócić ze
śmiertelnej przepaści, która go pochłonęła.
Ślepa na otaczające ją zamieszanie, Marianna śpieszyła, by dojść
tam, gdzie po raz ostatni widziała Griffitha. Wiedziała tylko tyle,
że chce wyjść z twierdzy na dziedziniec.
Nie zwracała uwagi na spaniela, który wybiegł jej na spotkanie, a
potem podreptał za nią. Nie zauważyła krwiopijców, którzy
ogołacali zamek, ani uciekających rannych najemników, ani
goniących ich podoficerów i służby. Nie zauważyła zbliżającej się
ku niej procesji, dopóki silne palce nie uchwyciły jej ramienia.
Spojrzała prosto w twarz swego monarchy.
- Dokąd to? - zapytał Henryk.
Zdumiona jego pojawieniem się odparła:
- Do Griffitha.
Henryk uniósł twarz Lionela i przyjrzał się mu.
- Wydaje ci się, że możesz zabierać to dziecko wszędzie, dokąd
ci przyjdzie ochota?
- Wasza wysokość...
Król przesunął się, by osłonić ją przed ciekawskimi spojrzeniami
swoich rycerzy.
- Gdzie możemy być sami? - spytał.
Marianna rozejrzała się.
- Jesteśmy w pobliżu komnaty... mego ojca. Tam możemy...
porozmawiać, jeśli wasza wysokość sobie życzy. Mój ojciec już
nie...
- przełknęła ślinę i dokończyła ochrypłym głosem - ...potrzebuje
pokoju w zamku.
Przyglądając się jej równie uważnie jak Lionelowi, odparł głośno,
tak aby wszyscy mogli go usłyszeć:
- Rozumiem, że twój ojciec stracił życie, aby pozostać mi wierny
w walce przeciw zdradzieckim najemnikom.
Oszołomiona Marianna wyjąkała:
- Ja... ja nie wiem...
- Chodź. - Henryk zachęcił ją, kładąc dłoń na jej plecach.
Marianna opierała się.
- Ale Griffith...
- Idźcie i odszukajcie lorda Griffitha - zwrócił się Henryk do
rycerzy, nie przesuwając się ani o krok, tak aby nie mogli
przyjrzeć się Lionelowi. - Przyślijcie go do nas.
Marianna weszła do komnaty Wenthayena. Zachwiała się pod
wpływem wspomnień. Zaledwie dwie godziny temu Wenthayen
był żywy, zwycięski, świętujący tryumf, którego jeszcze nie
odniósł. Teraz leżał zmasakrowany, a jego największy wróg
roztaczał opiekę nad Marianną i jej dobrami. Dzięki kłamstwu,
którego dopuścił się
Henryk, Marianna stanie się kimś, kogo nie tylko się toleruje,
lecz zostanie wyniesiona do roli córki bohatera.
Powinna mu podziękować.
- Wasza miłość... - zaczęła, lecz zamilkła, widząc, z jaką uwagą
Henryk przygląda się Lionelowi.
Henryk wpuścił tylko psa i zamknął drzwi przed rycerzami.
- Podobny do ojca. - Jego ton był pozbawiony emocji, sztywny.
Lionel także na niego patrzył. Siedział na rękach Marianny,
unosząc po królewsku podbródek, z prostymi plecami i wydętymi
ustami, jakby bez słowa doszukiwał się w Henryku
niedoskonałości.
- Nie ma w nim ani odrobiny podobieństwa do matki - ciągnął
Henryk. - Miałem nadzieje, że je dostrzegę... ale to bezskuteczne,
prawda? Nie może wejść do angielskiego towarzystwa. Nie można
go pokazać, bo rozpoznano by go...
- Wasza wysokość, to mój syn - rzekła szybko Marianna. - Jego
ojciec nikogo nie interesuje... - nie mogła tego wypowiedzieć.
- Widzisz? Nawet ty nie potrafisz skłamać na ten temat. Lecz
mam sposób na załatwienie tego kłopotu. - Henryk zbliżył się do
Marianny. - Daj mi dziecko.
Marianna cofnęła się i posadziła sobie Lionela na biodrze.
- Wasza wysokość! Życzy pan sobie przytulić Lionela?
- Chcę go potrzymać.
Jego głos brzmiał gładko, miło, rozważnie. Jak głos jej ojca, gdy
próbował swoich nieuczciwych sztuczek. Marianna zajrzała mu
głęboko w oczy, chcąc poznać prawdę. Lśniły jak zimne ognie, jak
gorący metal w chłodnej ziemi. Nie mogła zaufać stojącemu przed
nią człowiekowi, więc się cofnęła.
Henryk poszedł za nią.
- Mogę umieścić dziecko w bezpiecznym miejscu - rzekł cicho i
kusząco, lecz z nie dającą się ukryć nutą fałszu - gdzie nie będzie
miał kłopotów z dochodzeniem praw do dziedzictwa. Będzie tam
miał odpowiednie towarzystwo.
- Na przykład hrabiego Warwick?
- W Tower? - zachichotał Henryk. - Tower cieszy się złą opinią,
która jest naprawdę nie zasłużona. To żadna hańba być tam...
- Odosobnionym? - Marianna nie mogła uwierzyć, że po takim
wysiłku i bolesnych przejściach znalazła się w podobnej sytuacji.
Zrobiła wszystko, aby chronić Lionela - złamała przysięgę daną
Elżbiecie, spaliła pergamin, zniszczyła podziw, którym darzył ją
Griffith. Zgodziła się nawet na rokowania ze stojącym przed nią
człowiekiem, bo wierzyła, że Henryk nie skrzywdzi dziecka.
Teraz jednak miała jasny dowód jego perfidii.
Chciał jej odebrać Lionela, by podzielił los innych nie chcianych
dzieci królewskich.
Podchodził do niej powoli, niczym skradający się myśliwy,
podchodzący niczego nie podejrzewającą łanię.
- Tower jest nie tylko więzieniem, to również królewska siedziba.
Marianna cofnęła się nie mniej ostrożnie, myśląc o synu. Jednak,
cóż mogła uczynić?
Nie mogła zasztyletować króla Anglii. Nawet gdyby jej się udało,
podpisałaby tym samym wyrok śmierci na siebie i na Lionela.
Starając się nie pogarszać sytuacji gwałtownymi ruchami rzekła:
- Tak, mieszkali tam bracia mojej pani, lady Elżbiety. - Przed
śmiercią, chciała dodać, lecz nie odważyła się.
Za nimi otworzyły się drzwi, lecz Marianna nie spuszczała oczu z
Henryka, który warknął:
- Wyjść! - nie podejrzewając ani przez chwilę, że jego rozkazy
mogą pozostać nie wysłuchane. Zamek szczęknął i Henryk
spojrzał na Lionela. - Jest bardzo podobny do poprzedniego króla.
Czy jest arogancki?
Marianna ukryła twarz Lionela na swoim ramieniu.
- Ani trochę - oparła.
Lionel wysunął głowę z jej uchwytu i rzekł:
- Nie!
Na widok takiego lekceważenia autorytetu Marianny z twarzy
Henryka zniknął uśmiech.
- Przypuszczam, że jest również agresywny.
Lionel wyrywał się, by go postawić na podłodze. Marianna
walczyła, by go utrzymać w ramionach, jednocześnie starała się go
wytłumaczyć, lecz ku jej własnemu niesmakowi zabrzmiało to jak
błaganie:
- To po prostu mały chłopczyk. Po prostu mały chłopczyk.
- Nie mały chłopczyk. - Henryk przyparł Mariannę do ściany i
chciwie sięgnął po Lionela. - To syn Ryszarda.
Zanim go dotknął, błysnęło pomiędzy nimi srebrzyste ostrze
szabli, zarysowując granicę, której Henrykowi nie wolno
przekroczyć.
- Wasza miłość - rzekł Griffith - Lionel jest moim synem.
Marianna znieruchomiała, czując mieszaninę ulgi i przerażenia.
Wiedziała, że Griffith obroni ich nawet kosztem sprzeciwienia się
królowi.
Henryk nie poruszył się. Nie odwrócił głowy, by spojrzeć na
Griffitha. Rzucił tylko:
- Odsuń się, lordzie Griffith.
Henryk me okazywał najmniejszego zainteresowania ostrzem
szabli ani mężczyzną, który ją trzymał. Wiedział ponad wszelką
wątpliwość, że Griffith jest mu oddany. Wiedział, że słowa
przysięgi, którą mu złożył, są wyryte na walijskiej skale, z której
zdawał się zbudowany Griffith.
Griffith także o tym wiedział. Przysięgi wasala wobec pana były
święte. Poprzysiągł wspierać Henryka w jego świętym władaniu
Anglią i nic nie mogło go zmusić do złamania tej przysięgi, tak
samo jak nic nie było go w stanie zmusić do złamania przysięgi
wobec Marianny.
- Odsunę się, panie mój, gdy tylko się cofniesz.
- To nie twoja sprawa, lordzie Griffith. Odsuń się.
Głos Henryka zabrzmiał jak smagnięcie biczem, lecz Griffith ani
drgnął.
- Uczyniłeś ją moją sprawą, wasza miłość, udzielając ślubu mnie
i Mariannie. - Dziecko jest jej, a stąd także moje. I nie pozwolę,
byś nam je odebrał.
Zaskoczony Henryk zareagował powoli. Zwrócił się do Griffitha
ze straszliwym spokojem. W jego oczach lśniły zazdrość,
wściekłość i rozpacz, niebezpieczna mieszanka, zwłaszcza w
przypadku króla.
- Porozmawiajmy szczerze, sir Griffith. Dziecko nie jest ani lady
Marianny, ani twoje. Jest to owoc kazirodztwa i gwałtu. To syn
Ryszarda, zakała ludzkości. Powinien zostać odosobniony, ze
względu na okropne dziedzictwo, które niesie z sobą.
- Dziedzictwo Lionela jest takie samo jak królowej Elżbiety -
odparł spokojnie Griffith. Jego słowa zawierały więcej prawdy, niż
Henryk odważyłby się głośno przyznać. - Ryszard był jej stryjem,
a Elżbieta jest kobietą pełną wdzięku, miłą i litościwą, a także
jednym z filarów twojego panowania.
Henryk odparł opryskliwie:
- Nie jest nawet królową. Jeszcze jej nie ukoronowałem.
- Czy to sposób, aby ją również odosobnić? - krzyknęła
Marianna.
- Czy taka jest zapłata za jej poświęcenie dla dobra Anglii?
Griffith o mało nie ryknął, słysząc słowa Marianny, choć właśnie
tego się po niej spodziewał. Jego dama udowodniła odwagę już po
wielekroć, podobnie jak niedyskrecję. Boże, miej w opiece jej
dyplomację.
- Będę królem z powodu moich własnych zasług, a nie zasług
Elżbiety czy też jej krewnych. - Henryk splunął na podłogę.
- Przyjrzyj się im. Jej ojciec był opojem i wszetecznikiem. Jej
matka już raz mnie zdradziła. Jej stryj...
- Udane małżeństwo - przerwała Marianna. - Sądzisz ją, panie, po
jej dziedzictwie.
Bóg nie wysłuchał błagania Griffitha, lecz Marianna powiedziała
coś, na co Henryk zasługiwał. Coś, co mogło go sprowadzić z
drogi zemsty. Griffith nie poruszył się. Przyglądał się Mariannie -
złej i roznamiętnionej - oraz Henrykowi - okrutnemu i pełnemu
pogardy.
- To udane małżeństwo - rzekł Henryk. - Elżbieta nie wie...
Marianna roześmiała się wzgardliwie:
- Nie wie? Czy nie wie, wasza wysokość? Wychowywałam się
razem z Elżbietą, razem dorastałyśmy i zapewniam, że chociaż
Elżbieta nigdy nie była najlepszą uczennicą, pojmowała ludzkie
umysły i uczucia lepiej, niż ludzie rozumieli samych siebie.
Musiała. Od tego zależało, czy przeżyje.
Henryk wyprostował się i poprawił okrywającą go szatę.
- Jestem królem, ukrywam swoje uczucia.
- Jesteś, panie, mężczyzną i mężem. Ona wie, co myślisz, i
rozumie, dlaczego jej nie ukoronowałeś. I z każdym dniem, z
którym opóźniasz koronację, ranisz ją do głębi. Ona ci dała
dziedzica, kocha go, zapominając o... o innych. - Głos Marianny
załamał się i dumnie uniosła Lionela. - Zapomniała o swoich
poprzednich zobowiązaniach. Zapomniała o przysiędze, którą
kazała mi złożyć. Zapomniała o swoim pierworodnym synu.
- Kobieto! - krzyknął Griffith. - Zamilcz!
Marianna zwróciła się ku niemu, lecz Griffith złapał ją pod brodę
i jeszcze raz powtórzył bezgłośnie, samymi tylko ustami:
- Bądź, cicho.
Marianna zachwiała się z oburzenia i pogardy, lecz strach
Griffitha przebił się poprzez jej wściekłość. Zaczął jej wracać
rozsądek. Gdy Griffith zwolnił uchwyt, Marianna pochyliła głowę
jak poddanka i rzekła:
- Błagam o przebaczenie, panie mój i mężu. Zrobię, jak każesz,
oczywiście.
- Gratulacje - rzekł pogardliwie Henryk. - Udało ci się poskromić
najlepszego ze spanieli Wenthayena.
Griffith miał nadzieję, że i jemu uda się zachować panowanie nad
sobą.
- Wasza miłość - powiedział. - Widziałem raz, jak lady Marianna
broniła się przed mężczyzną... przed Harbottle”em. Chciał ją
pozbawić dziewictwa i ona odepchnęła go kopniakiem w szyję.
Pomimo to ja, głupi, zapalczywy osioł, winiłem ją za niewłaściwy
postępek Harbot tle”a. Lady Marianna powiedziała wtedy, że
mężczyźni zawsze oskarżają kobiety, gdy są one ofiarami.
- Czy pomściłeś tę zniewagę? - spytał Henryk.
- Tak, tak uczyniłem.
- Ale najwyraźniej niewystarczająco, Harbottle bowiem znów nas
niepokoi. Jeśli chwast rozrasta się, należy go wyrwać z
korzeniami. Z korzeniami, sir Griffith.
- Henryku wyszeptał Griffith, lecz jego głos odbił się echem o
ściany komnaty. - Czy jeszcze nie rozumiesz? Lionel jest synem
królewskim. Ślubnym synem. Jeśli go zabijesz - ja zabiję ciebie i
ty dobrze o tym wiesz. - Podparł się pod boki i przybrał groźną
postawę. - Jeżeli zabiję ciebie, stanę się lordem opiekunem króla.
Stanę się regentem. Spełnię swoje marzenie o niepodległej Walii,
nie czekając na twoją łaskę. Będę miał u swego boku kobietę,
którą Lionel uważa za swoją matkę. Wyplenię twoje nasienie z
powierzchni ziemi. Miejsce, które wybrałeś na pobyt Lionela,
może się łatwo stać miejscem pobytu króla Henryka Tudora, a
koronę przywdzieję ja.
Henryk przypatrywał mu się nie mrugnąwszy powieką. Z
przerażeniem i zachwytem jednocześnie.
Griffith dodał łagodnie:
- Mamy akt małżeństwa.
Henryk podskoczył.
- Co?
- Dowód. Lady Marianna go ma.
- Niemożliwe. Szukałem...
- Lecz nie mogłeś znaleźć. Tak, bo lady Marianna miała go
zawsze. W każdej chwili możemy wywrócić Anglię do góry
nogami. Czy zrobimy to teraz, Marianno? - Griffith nie spojrzał na
nią, lecz poczuł, że przysunęła się do niego. - Chcesz żyć na
dworze królewskim? Tęsknisz za bogactwem i wpływami. Oto
twoja szansa. Czy zrobimy to teraz?
Marianna udała, że się zastanawia pochyliwszy głowę.
Przyglądała się Henrykowi.
- Niech Lionel zadecyduje.
- Co? - Krzyk Henryka odbił się od ścian. Jego ludzie zaczęli
dobijać się do drzwi komnaty. - Odejdźcie! - ryknął.
- Spytamy Lionela, czy chce być królem? Sposób równie dobry,
jak każdy inny. Lionelu, czy pragniesz zostać królem? - spytał
Griffith.
Lionel, wyrywając się z objęć Marianny, odparł:
- Nie!
- Będziesz mieszkał w pałacu - namawiała go Marianna.
- Nie!
- Będziesz miał służbę, która będzie przed tobą klękać, i kobiety,
które będą cię całować - dodał Griffith.
Nie! Nie! Lionel chce na podłogę. Zaraz!
Szczupła twarz Henryka pokryła się potem.
- Kpicie sobie ze mnie.
- Tylko odrobinę, wasza łaskawość. - Griffith odebrał Lionela od
Marianny, która oddała go z ociąganiem, i postawił na podłodze.
- Nie wspinaj się na fotele - pouczył chłopca.
- Nie chciałeś naprawdę zająć mego miejsca jako król? - Henryk
otarł czoło rękawem.
- Ani ty nie chciałeś naprawdę odosobnić Lionela w Tower.
- Griffith z emfazą machnął szablą.
- Oczywiście, że nie.
- Oczywiście, że nie - powtórzyła Marianna. - Nasz pan i władca
jest zawsze rozsądny.
- Każdy może się pomylić - powiedział Griffith. - Tylko głupcy
upierają się, by swoje błędy powtarzać.
Lionel pochylił się z troską nad zwiniętą na fotelu Wenthayena
Honey, która lizała zranioną łapę. Z niezawodnym instynktem
dziecka pozwolił, by pies obwąchał jego rękę, a potem ostrożnie
zaczął ją głaskać po głowie.
Czy Lionel pachniał Wenthayenem? Możliwe, bo Honey znosiła
jego pieszczotę, apotem z westchnieniem opuściła łeb na jego
kolana.
Henryk przyglądał się temu z twarzą pozbawioną wyrazu.
- Ten dowód ślubu...
- Jest w bezpiecznym miejscu. - Marianna nie odważyła się
powiedzieć nic więcej.
Henryk westchnął z ulgą.
- To dobrze. Chcę, żeby pozostał ukryty ze względu na dobro
królowej... i moje własne.
- To przysięga, którą mogę złożyć, wasza wysokość - odparła
Marianna.
Henryk ruszył w stronę drzwi. Spoglądał zimno i rzekł z groźnym
wyrazem twarzy:
- Tak długo, jak świadectwo pozostaje w bezpiecznym miejscu,
możecie czuć się bezpieczni.
Marianna nie mogła pozwolić, by cała sprawa na tym się
skończyła - Henryk pokonany, Griffith odrzucony. Była przecież
kobietą. Być może, kobietą niekonwencjonalną, może nie taką,
jaką wybrałby sobie Griffith, gdyby los dał mu możliwość wyboru,
ale zawsze kobietą. Słuchając podszeptu hrabiny Wenthayen,
krzyknęła:
- Zaczekaj!
Henryk zatrzymał się i uniósł brew.
- Lady Marianno, masz jeszcze jakieś żądania?
- Tylko jedno, wasza łaskawość. - Podeszła do niego i padła na
kolana. - Pragnę złożyć ci przysięgę wierności.
Patrzyła na niego i stało się dla niej jasne, jak dobrze Henryk
przyswoił sobie umiejętność zachowywania się w niezbędny
monarsze, nieprzenikniony sposób. Niczym nie okazywał, jak
przyjmuje jej poddańczy gest. Nie dał również do zrozumienia, że
uważa miejsce i czas za nieodpowiednie. Ujął sztywno dłonie
Marianny.
- Czy rzeczywiście, bez żadnych wątpliwości, pragniesz stać się
moją poddaną?
- Tego właśnie pragnę - odparła Marianna. - Staję się waszą
poddaną, by nieść wam wiarę w życie oraz sławić was i czcić w
obliczu wszystkich śmiertelników. Przysięgam to na imię
Najświętszej Panny, która tak jak i ja była matką syna.
Henryk skinął głową na znak zadowolenia, a potem pomógł
Mariannie wstać. Ich pakt powinien zostać przypieczętowany
pocałunkiem, lecz Marianna nigdy nie całowała mężczyzny
reagującego równie zimno. Z kamienną twarzą, milczący,
najwyraźniej czekał, że ona wykona pierwszy gest.
Zawstydzona Marianna nie była w stanie tego uczynić. Ten
końcowy krok okazał się dla niej zbyt trudny. Zrozumiała, że nie
może dotknąć człowieka, który groził życiu jej syna.
W końcu Henryk rzeki:
- Traktuj to jako wyraz składania mi hołdu. Nie masz nic innego,
co mogłabyś złożyć.
Marianna zaskoczona spojrzała na swoje puste ręce.
- Nie mam. - Lecz słowa Henryka przełamały jej opór. Marianna
objęła go za ramiona i ucałowała prosto w usta.
On oddał pocałunek - nie był to pocałunek przyjemny, lecz taki,
który przypominał jej, kto tu jest panem, a potem lekko popchnął
ją w stronę Griffitha. Rzekł ponurym, pozostającym w niezgodzie
z treścią słów tonem:
- Masz tu smakowitą dziewkę, lordzie Griffith. Pilnuj jej, bo
może ci wyciąć nie lada psikusa.
- Staram się, wasza wysokość. - Griffith objął Mariannę.
- Czy zamieszkacie teraz w waszej nowej posiadłości na granicy
z Walią?
- Jak wasza wysokość rozkaże. - Griffith mocniej przycisnął
Mariannę. - Ale najpierw chcemy udać się do moich rodziców w
Walii, gdzie należycie uczcimy nasz ślub.
- To doskonały pomysł. Prawdę mówiąc, lepiej będzie, jeśli
zostaniecie daleko od Londynu, od dworu królewskiego i ode
mnie.
Przy drzwiach Henryk położył dłoń na klamce i zamilkł
Wyglądał na zatopionego w myślach i Griffith zesztywniał. A
potem, nie odrywając się, Henryk dodał:
- Pragnę podziękować lady Mariannie za to, że przypomniała mi,
jaką przyjemność sprawi królowej koronacja. Gdy tylko
Westminster Abbey będzie gotowe i uroczystość stanie się
możliwa, arcybiskup włoży koronę na jej szlachetne skronie i
uczyni ją prawdziwą królową. - Stał milczący, nie patrząc na
Mariannę. A potem dodał powoli: - Będzie mogła pisać do lady
Marianny tak często, jak zechce. Wasza przyjaźń wiele dla niej
znaczy i jestem ciekaw, jak lady Marianna wywiąże się ze swoich
zadań.
Wyszedł z komnaty i zamknął za sobą drzwi, zanim Marianna
zdążyła odpowiedzieć.
Była mu za to wdzięczna. Ukryła twarz w dłoniach i załkała z
ulgą. Gdy tylko mogła się opanować, rzekła:
- Bałam się... że wszystko popsułam. Bałam się... że będzie ją
winił za moje gadulstwo i że wykorzysta je, by między nami
intrygować. Ale on ją kocha. Naprawdę kocha. I czy wydaje ci się
- spojrzała na Griffitha - że pozwoli nam w spokoju wychowywać
Lionela?
- Tak, tak sądzę. - Głos Griffitha zabrzmiał głęboko i szorstko,
jakby i on walczył z emocjami. - W przeciwnym razie wezwałby
straże, aby nas zlikwidowały, i teraz leżelibyśmy na podłodze bez
życia.
- Nieżywi na podłodze? - Marianna zamrugała i przyjrzała się
jego twarzy, starając się zrozumieć, co oznacza jego poważny ton.
Wyraz, jaki dostrzegła, sprawił, że cofnęła się przerażona.
Poszedł za nią i górując nad nią jak przechylona skała, zapytał:
- Chcę wiedzieć jedno, jak wpakowałaś się w takie kłopoty?
Rozdział dwudziesty drugi
Zdumiona Marianna wpatrywała się w niego szeroko rozwartymi
oczami.
- Jakie kłopoty?
- Jakie kłopoty? - ryknął. - Wszedłem w chwili, gdy stawiałaś
czoło królowi Anglii, a ty się pytasz: „Jakie kłopoty?”
- Ja nie...
- Wszyscy mężczyźni na wyspach brytyjskich pragną cię,
bezwstydna, wystarczająco mocno, by dla ciebie zabijać, a ty się
pytasz:
„Jakie kłopoty?”
- To nie...
- Nosisz spódnicę oddartą powyżej kolan, masz poparzoną rękę i
plamy krwi na sukni i pytasz...
Marianna straciła cierpliwość, podeszła do Griffith i krzyknęła:
- Ty nadęty, wielki, arogancki capie! Śmiesz mówić mi o
niebezpieczeństwie po tym, jak walczyłeś z Harbottle”em mając
do obrony tylko młot? Po tym, jak Cledwyn strzelał do ciebie? Po
tym, jak wjechałeś W pojedynkę do twierdzy Wenthayena?
Zdała sobie sprawę, że ktoś krzyczy, i zorientowała się, że to
właśnie, ona. Spojrzała na Lionela i pełna poczucia winy zasłoniła
twarz, nie chcąc oglądać jego pełnych przerażenia oczu. On jednak
spokojnie głaskał psa i przyglądał się im z dużym
zainteresowaniem. Jak widz na turnieju. Zwracał głowę to ku
Mariannie, to ku Griffithowi, czekając na kolejne starcie.
Marianna nie sprawiła mu zawodu. Przyłożywszy palec do
skórzanego napierśnika Griffitha, oświadczyła:
- Powinnam ci była wbić nóż w serce, kiedy miałam ku temu
okazję.
- Powinnaś była, ale zdawałaś sobie sprawę, że mam rację.
- Powinnam była, ale ty nie masz serca.
- Nie mam? Zdarł z siebie zbroję. - Nie mam? - Chwycił jej dłoń i
położył na swojej piersi. - Moje serce bije dla ciebie, milady, trzy
razy szybciej niż zwykle. Bije z niepokoju o niebezpieczeństwa,
które sobie wyobrażam. Byłem odpowiedzialnym, solidnym,
cieszącym się dobrą opinią człowiekiem. Odkąd cię poznałem,
cały czas jestem na wpół obłąkany ze strachu, gniewu i żądzy. -
Przycisnął jej dłoń mocniej. Zmrużył oczy i zmierzył ją wzrokiem.
- Głównie z żądzy.
- Ha! - Marianna wyrwała rękę i cofnęła się. - Głównie z
głupoty...
Griffith pozostał nieporuszony, tylko wpatrywał się w nią jak
przyczajone dzikie zwierzę.
- Głównie z głupoty i durnej męskiej...
Griffith głośno dyszał rozchyliwszy usta. Opuścił powieki.
Wyglądał na wygłodzonego, zaspanego i, jak sam twierdził, na
wpół obłąkanego z żądzy.
- Głównie z... - Marianna zapomniała, co chciała powiedzieć.
Wiedziała tylko to, co chciała uczynić.
Dotknąć go. Objąć go. Szaleć z nim.
On także tego pragnął. Marianna nieomal czuła jego pobudzenie,
jego żar.
Podniosła rękę. Drżała.
- Teraz, Griffith, teraz powinniśmy znaleźć rozwiązanie...
- Czego?
Marianna nie wiedziała. Cofając się ku drzwiom, Griffith nie
spuszczał z niej płomiennego spojrzenia.
- Art!
Do komnaty wpadł Art, a za nim Dolan.
- Podsłuchiwaliście? - warknął Griffith. - Dowiedzieliście się
czegoś ciekawego?
Zawstydzony Art skłonił się do jego stóp, lecz Dolan zatańczył i
dodał z uśmiechem:
- Niczego, czego bym nie wiedział.
- Gdzie Henryk? - zapytał Griffith
- Król odjechał. Wypadł stąd, jakby go gonił sam diabeł. Zabrał
ze sobą straż przyboczną.
Art potrząsnął głową.
- Nie zatrzymał się nawet, by spożyć posiłek, co wywołało pewne
niezadowolenie wojska.
- Tak myślałem - uśmiechnął się ponuro Griffith.
- Zabrał też starego Cledwyna - powiedział z ulgą Dolan.
- Zawiśnie na stryczku przed upływem dwóch tygodni.
- Nikt na to bardziej nie zasługuje - mruknął Art.
Griffith podszedł do Marianny i chwycił ją za nadgarstek. Jakby
jej założył kajdanki, tylko cieplejsze i o wiele bardziej zmysłowe.
- Zajmij się dzieckiem - rzucił Artowi. - Ja i lady Marianna
udajemy się na konną przejażdżkę.
- Przejażdżkę? - Pełen niedowierzania i świadom ich wzajemnego
pożądania Art zatoczył dłonią wkoło. - Przecież tu jest mnóstwo
sypialni.
Griffith spojrzał na niego.
- Na przejażdżkę.
Dolan ujął Arta za łokieć.
- Chodzi mu o to, żeby lady Marianny nie prześladowały żadne
wspomnienia.
To głupota - odparł Art. - Dokąd pojadą?
- Gdziekolwiek - powiedział Dolan, śmiejąc się głośno. - Od jak
dawna nie odczuwałeś już potrzeby takiego pośpiechu?
Marianna i Griffith nie czekali na odpowiedź - Griffith, ponieważ
odczuwał potrzebę pośpiechu; Marianna, ponieważ Griffith wlókł
ją za sobą tak jak wół ciągnący pług. Wyszli przez główne drzwi i
Marianna ujrzała związanych, niczym wiedzione na targ świnie,
najemników, uśmiechniętą służbę, wyczerpane psy i kilku
oficerów z bandażami.
- Griffith, czy nie powinniśmy...?
- Nie.
- Ale niektórzy z moich ludzi...
- Nic im nie będzie.
- Jesteś bez serca.
GrifIth zatrzymał się tak gwałtownie, że Marianna wpadła na
niego. Objął ją i pocałował. Całował ją, dopóki nie zapomniała o
wszystkich ludziach i obowiązkach. Zapomniała o wojnie,
zmartwieniach i wstydzie. Gdy ją odsunął, usłyszała niewyraźne
okrzyki zachęty, lecz wydały jej się pozbawione sensu. Tylko
słowa Griffitha miały sens:
Nie jestem bez serca, milady - powiedział. - Chodź ze mną, a ja ci
to udowodnię.
Możemy wziąć mojego konia - powiedziała.
Griffith uśmiechnął się. Jego złote oczy zabłysły, ogrzewając ją,
aprobując i zanim odzyskała zmysły, już siedziała przed
Griffithem na pozbawionym siodła koniu.
- Dokąd jedziemy?
- Z biegiem rzeki Seyern, gdzie śpiewają wróżki. - Griffith objął
ją w talii. - Poślubiłem cię tylko w kościele, teraz chcę, żeby magia
przykuła cię do mnie na zawsze.
- Nie potrzebujesz żadnej magii.
- A czego?
- Po prostu mnie kochaj - odparła, opierając głowę na jego
ramieniu.
Griffith westchnął zrozpaczony.
- Na wszystkich świętych, kobieto, jak myślisz, co nam
przeszkadzało?
Co im przeszkadzało - zastanawiała się Marianna. Jej niezdrowa
ambicja, której nie mogły zmienić, ani słodkie słówka, ani szalona
namiętność. Nie pragnęła teraz jego ciepła, bliskości. Odsunęła się
od niego. Spróbował ją przygarnąć, lecz oparła mu się.
- Gdybyś znał całą prawdę o mnie, nie chciałbyś mnie dotknąć
- powiedziała.
Marianna czuła jego napięcie, a potem Griffith wypuścił ją i
odparł:
- Wątpię.
- Miałeś rację. Pragnęłam tronu dla siebie i dla Lionela.
- Wiem.
- Nie jestem jego prawdziwą matką, bo prawdziwa matka nigdy
by...
- Jesteś dla siebie zbyt surowa - przerwał jej Griffith.
- Nie dość surowa - bąknęła Marianna i otarła oczy.
- Moja matka mówi, że jedyna matka, która zawsze właściwie
postępuje z dzieckiem, to kobieta bezdzietna.
Griffith pragnął, by Marianna się uśmiechnęła, i tak się stało. Ale
był to uśmiech pozbawiony wesołości. Usta jej drżały i musiała
oblizać wargi, zanim rzekła:
- Mój ojciec prawie nigdy nie postępował właściwie.
- Może robił to, co mógł - podsunął Griffith. - Może inaczej nie
umiał.
Marianna zgodziła się, przypominając sobie swoje własne plany
dotyczące Lionela.
- Może wszyscy tak postępują.
- Ci ludzie, którzy mieszkali u twojego ojca... Wjeżdżałem, gdy
opuszczali zamek.
Marianna roześmiała się ochryple, zastanawiając się, co też
Griffith sobie pomyślał, widząc masowe wywożenie mebli
Wenthayena.
- Podobno Wenthayen spadł z wieży.
- Tak. - Marianna ukryła twarz w końskiej grzywie. - Usiłował
mnie zabić, lecz stwierdził, że nie jest w stanie tego uczynić.
- Chwytając się szorstkiej sierści dodała: - Ale Cecylia była w
stanie.
Griffith milczał przez dłuższą chwilę; w końcu wyjąkał:
- Cecylia? Mówisz, że... Cecylia...?
- Jest równie szalona jak i ja. - Marianna pogładziła końską
grzywę i wspomniała jej szczery smutek nad ciałem Wenthayena.
- Oczekuje mego przyrodniego brata i jest obrzmiała i
nieszczęśliwa.
- A po urodzeniu dziecka?
Marianna wzruszyła ramionami.
- Sądzę, że znowu zacznie intrygować.
Griffith zatrzymał się na zboczu doliny rzecznej i spojrzał na
krętą wstęgę wody. Wydawało się, że znajduje rozwiązanie
jakiegoś problemu, bo zsunąwszy się z konia uniósł ku Mariannie
złośliwie uśmiechniętą twarz.
- Nie chciałabyś oddać jej Dolanowi?
Marianna spojrzała na niego zdziwiona.
- Dolanowi? - powtórzyła powoli.
- Tak - wyszczerzył zęby Griffith. - Dolanowi.
Oczom Marianny ukazała się wizja starego, złośliwego
marynarza i nadętej, pretensjonalnej Cecylii. Nie mogła
powstrzymać się od śmiechu.
- Kogo w ten sposób ukarzemy?
Griffith śmiejąc się zsadził ją z konia.
- Są siebie warci.
A potem jego uśmiech zgasi. Rozbawienie zastąpił wyraz
zakłopotania. Griffith przełknął ślinę i rzeki:
- Nie tylko ty byłaś szalona.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Miałaś rację. Henryk chciał skrzywdzić Lionela. - Nie mógł
pozwolić, by tylko Marianna oskarżała siebie, gdy on także
popełnił błąd. Cierpiał, zrażając ją do siebie, cierpiał, bo chciał z
nią pozostać i kochać ją do końca życia. Rzeki zrozpaczony: - Do
diabła! Jak to możliwe, że Henryk tak mnie omamił?
- Jesteś mężczyzną. - Marianna wzruszyła ramionami. -
Mężczyźni tacy jak ty myślą wyłącznie o honorze i
sprawiedliwości, nie zawracają sobie głowy uczuciami. Henryk
mógł być łagodny, nawet dla Lionela, dopóki nie widział go na
oczy. Ale gdy spojrzał mu w twarz, zobaczył Ryszarda III.
- To prawda - zgodził się Griffith.
- Nie tego Ryszarda III, którego pokonał pod Bosworth. Jego
mógł zrozumieć i nawet mu przebaczyć. Lecz on zobaczył w
Lionelu tego Ryszarda, który zhańbił jego żonę, i tego już nie mógł
ścierpieć.
Henryk uległ podłym podszeptom - i co gorsza, Griffith go
rozumiał. On czuł to samo, gdy sądził, że Lionel jest dzieckiem, do
którego poczęcia Ryszard zmusił Mariannę siłą.
- Powiedz mi teraz - rzeki cicho i ochryple. - Gdzie ukryłaś akt
ślubu?
- Spaliłam go.
Griffith wypuścił ją z objęć i cofnął się.
- Ale przecież powiedziałaś królowi...
- Że jest w bezpiecznym miejscu. I to prawda.
- Powiedziałaś.., powiedziałaś, że nigdy go nie zniszczysz, że
zatrzymasz dla Lionela. Mówiłaś, że to usprawiedliwia jego
przyjście na świat.
Z oczu Marianny popłynęły łzy. Spojrzała w ziemię. Griffith
łagodnie ujął jej dłonie i odwrócił. Miała poparzoną dłoń u
podstawy kciuka, ogień naznaczył ją na całe życie. Palec
wskazujący i palce środkowe były zaczerwienione i lśniące.
Doprowadziła do tego, ponieważ chciała postąpić słusznie,
ponieważ Griffith unaocznił jej ambicje, które nią kierowały,
ponieważ była zawstydzona. Teraz zawstydzony był Griffith, bo
niewłaściwie ocenił Henryka i bezlitośnie osądził Mariannę.
- Znam sposoby matki na oparzenia. - Dotknął okaleczonej dłoni
i Marianna drgnęła. - Zbiorę od razu odpowiednie zioła i...
Lecz nie to powinien był powiedzieć. Słowa przychodziły mu z
trudem:
- Chciałem, żebyś zrezygnowała ze swoich marzeń i żądań, bo
uważałem, że są zbyt wygórowane. Uważałem, że mój honor jest
najważniejszy, a twój liczy się mniej. Pokazałaś mi, że się
myliłem co do twojej siły i honoru. Teraz rozumiem. Naprawdę.
Chciałaś, żeby Lionel został królem Anglii. Chciałaś być u jego
boku i dzielić jego splendor. Cóż, ja czuję podobnie... hm... w
stosunku do ciebie.
- W stosunku do mnie?
Twarz Griffitha spłonęła rumieńcem, odszedł w kierunku rzeki.
- Złapałem sokoła. Nie każdy może się tym pochwalić.
- Sokoła. - Marianna szła za nim zafascynowana. - Masz na myśli
mnie?
- Dzikiego i wolnego, latającego wysoko, który zabiera mnie do
nieba ze sobą. Chcesz się przejść? Mamy czas. Nie musimy nikogo
ratować ani walczyć z żadnym wojskiem.
Ujęła go za łokieć zdrową dłonią.
- Przejdę się z przyjemnością.
Griffith wskazał na kępę drzew.
- Chodźmy tam. Wygląda na dobre miejsce, żeby znaleźć wróżki.
Marianna spojrzała na niego podnieconymi oczyma.
- Pójdę tam z przyjemnością, jeżeli opowiesz mi o sokole.
To, co rozpoczął z takim zakłopotaniem, zachwyciło jego
sokolicę, a Marianna nawet się tego nie domyślała.
- Oczywiście większość mężczyzn nawet nie próbuje go
schwytać
- zaczął prowadząc Mariannę ku zagajnikowi. - Boją się jego
dzioba i szponów. Ale zazdroszczą temu, kto go posiada.
- Myślisz, że inni mężczyźni będą ci zazdrościli, że masz mnie za
żonę? - Parsknęła. - Inni mężczyźni mają żony, które szyją, gotują
i zajmują się ich rodzinami. Inne kobiety nie walczą na szable, nie
podróżują samotnie i nie wdają się w spór z królem. Twoi
przyjaciele będą mówić: „Biedny Griffith. Nigdy nie zazna
spokoju z tą bezwstydną lady Marianną”.
- Tak, tak właśnie powiedzą. A potem, w nocy, będą sobie
wyobrażać, że poślubili bezwstydną lady Mariannę, a ich nudne
żony będą się dziwić, skąd ten nagły przypływ namiętności. -
Objął Mariannę. - Ale tylko ja będę miał prawdziwą lady Mariannę
- królową mego domu, mego serca i mego łoża.
- Myślałam, że się zmartwiłeś, kiedy król Henryk zmusił cię,
abyś mnie poślubił.
- Jak myślisz, skąd mu to przyszło do głowy?
Odepchnęła go tak silnie i nagle, że potknął się o zwalone drzewo
i upadł.
- Ty to zrobiłeś? - Griffith skinął głową. - Dlaczego?
- Bo ja... straciłem opanowanie. - Marianna patrzyła na niego
niedowierzająco. - Cały czas tak było. Traciłem głowę, kiedy
miałem z tobą do czynienia. Byłem szorstki i śpieszyło mi się,
kiedy wciągnąłem cię do mego łoża, kiedy zabrałem cię siłą do
mego domu. I jestem z tego zadowolony. Zadowolony!
- Ale przecież nie lubisz tracić panowania nad sobą. Masz mi za
złe, że przeze mnie je tracisz.
Tym razem musiał jej wreszcie powiedzieć.
- Chciałem, żebyś mi zaufała, a sam w zamian nie okazałem ci
zaufania. - Musiał opowiedzieć o oblężeniu zamku Powel. -
Poznasz moje tchórzostwo i ocenisz mnie. - Musiał odpowiedzieć
o tym, jak jego młodzieńczy gniew kosztował ojca utratę zamku, a
Arta utratę oka. - Zobaczysz, że jestem niewiele wart.
Chciał jej powiedzieć, naprawdę chciał. Ale to wymagało
większej odwagi niż zdobycie w pojedynkę zamku i Griffith
zastanawiał się, czy potrafi obnażyć swą duszę przed Marianną,
nie drżąc i nie płacząc. Znajdujący w jego duszy potężny rycerz,
który od wielu lat narzucał Griffithowi dyscyplinę, obawiał się, że
wyjdzie na głupca lub urazi Mariannę nierozmyślnie lub co gorsza
w jego oku zabłyśnie łza.
I rzeczywiście, musiała zabłysnąć, bo Marianna podeszła do
niego i otarła mu policzki.
- Griffith, Art opowiedział mi o utracie zamku i o tym, jak bardzo
się bałeś, by znów nie popełnić podobnego błędu. Ale ja kocham
cię nie za twoje opanowanie, kocham w tobie mężczyznę, który
ryczy, gdy jest rozgniewany, i śmieje się, gdy jest szczęśliwy,
kocha swoją sokolicę tak namiętnie, że ją przy sobie zatrzymuje
pomimo jej woli.
Griffith łagodnie ujął jej dłonie i przytulii do twarzy.
- Kochasz mnie.., za to?
- A za co? - Marianna uśmiechnęła się i jej wielkie zielone oczy
sprawiły, że Griffith pomyślał o wiośnie. - Myślisz, że kocham cię,
gdy jesteś zimny i twardy jak kamień?
- A nie?
- No cóż... kocham. Kocham cię, gdy jesteś nadęty. - Mrugnęła
zalotnie. - To mnie rozśmiesza.
Odrzekł sztywno:
- Cieszę się, że mogę być przedmiotem twojej wesołości, milady.
Marianna roześmiała się.
- Czy wiesz, kiedy zorientowałam się, że mnie kochasz?
- Gdy ci powiedziałem?
- Nie miałam powodów, by wierzyć w słowa mężczyzny. Nie,
zrozumiałam, że mnie kochasz, gdy podniosłeś szablę na króla.
- To było głupie - oskarżył sam siebie. - Niewybaczalnie głupie.
Gdybym był tak opanowany, jak to sobie wyobrażałem,
znalazłbym inny sposób, by odwrócić gniew Henryka.
- Było głupie - uśmiechnęła się Marianna ukazując dołeczki w
policzkach. - Ale ja to załatwiłam.
- Jak to, milady?
Złożyłam hołd Henrykowi, aby cię ochronić.
Griffith znowu stracił opanowanie.
- Co? - wrzasnął.
Coś trzeba było zrobić! Henryk miał miejsce w twoim sercu,
więc nie mogłam pozwolić, aby tak odszedł. Mógł znów zacząć.
Ścigać mnie i Lionela, a ty znów musiałbyś o nas walczyć.
- Skruszona potrząsnęła głową. - Jeśli ten dzień nauczył mnie
czegoś, to tego, że nie zniosłabym, gdybyś zginął za nas. Za mnie.
- To moje prawo i obowiązek.
- Nie, jeśli ja na to nie pozwolę.
Griffith był wściekły. Marianna chciała go ochraniać. Jego!
Największego rycerza w całej Walii i Anglii. Widział odbicie
słońca w jej miedzianych włosach, gdy oddalała się w kierunku
zagajnika. Wyobrażał sobie jej rozbawione zielone oczy. Ruszył za
nią wołając:
- Przykuję cię do mego łoża łańcuchem!
- Najpierw będziesz musiał mnie złapać - roześmiała się
Marianna.
Przyśpieszył kroku.
- Myślisz, że mi się nie uda?
Odwróciła się i krzycząc ruszyła biegiem w stronę drzew; wiatr
przyniósł Griffithowi jej słowa:
- Komu uda się złowić sokoła?
- Komu uda się złowić sokoła? - Griffith zatrzymał się, odzyskał
opanowanie i zastanowił się nad tym pytaniem. „Kto złowi sokola?
To najszybszy ze wszystkich ptaków”. Uśmiechając się ruszył
powoli ku obiecującej spokój kępie drzew. Zrzucając z siebie
ubranie i naśladując dworski taniec, wyszeptał: - Komu się uda
schwytać sokoła? Tylko mądremu łowcy, który użyje
odpowiedniej przynęty.