background image

 

 
 
 
 

BUNT 

 

Lili St.Crow 

 

 
 
 

Przekład 

Ewa Spirydowicz 

 
 

Amber 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Niebezpieczeństwo w zwłoce.  

Tytus Liwiusz 

background image

 

Rozdział 1 
Tyrzymaj  się  planu,  mówił  Christophe.  Trzymaj  się  planu,  a  wszystko  będzie 

dobrze. 

Zasznurowałam buty - martensy wysokie do kolan, idealne na każdą okazję, i do 

tańca, i do ucieczki, i skopania komuś tyłka, i włożyłam sukienkę, srebrzyste cudo 

na  ramiączkach.  Miałam  upięte  włosy  i  wydawało  mi  się,  że  moja  szyja  jest 

nieprzyzwoicie  naga.  Nawet  kolana  wydawały  się  nagie.  I  medalion  mamy, 

widoczny między obojczykami, a nie ukryty pod koszulką. Do licha, miałam nawet 

kolczyki  w  uszach,  malutkie  śliczne  brylanciki  -Christophe  nalegał,  żebym  je 

włożyła. Sięgnęłam po tiulowy szal obszyty malutkimi perełkami. Miałam nadzieję, 

że dzięki niemu jakoś zamaskuję brak biustu. 

Nathalie udało się nawet przekonać mnie do włożenia stanika, który nie miał w 

nazwie  określenia  „sportowy".  Nie,  to  był  prawdziwy  push-up.  Z  gąbeczkami.  I 

znowu ktoś wydaje mi polecenia, a ja słucham, ale w przypadku Nat nie miałam nic 

przeciwko temu. Przynajmniej dzięki niej kupowanie staników nie było już czarną 

magią.  Zawsze  mnie  to  fascynowało,  choć  przy  moim  absolutnym  braku  biustu 

nigdy nie miałam z tym większego problemu. No ale, litości, sukienka z dekoltem 

dla laski bez biustu? Sama nie wiem. Dotychczas wkładałam spódnicę, tylko kiedy 

babcia kazała mi ubrać się ładnie do kościoła, zresztą 

nawet  ona  data  sobie  spokój  za  trzecim  czy  czwartym  razem,  gdy  po  szkółce 

niedzielnej  wylądowałam  w  kałuży  błota  i  z  perkalikowej  kreacji  w  kwiatki  czy 

kratkę  zostały  strzępy.  Nigdy  jej  nie  powiedziałam,  że  to  sprawka  innych 

dzieciaków, ale wiem, że się tego domyślała. 

Nathalie  udało  się  także  mnie  umalować,  kosmetykami,  które  kupiłyśmy  w 

wielkiej  drogerii  w  centrum  podczas  jednej  z  potajemnych  wypraw  do  miasta  w 

środku dnia. Efekt był całkiem, całkiem. Ostatnio jakoś nie mam problemów z cerą; 

choć  nieraz  czułam  pryszcze  pod  skórą,  jakimś  cudem  nie  wydostawały  się  na 

powierzchnię. Można by pomyśleć, że to poprawiało mi humor. 

Niestety. 

Weszłam  na  parkiet  i  skrzywiłam  się,  gdy didżej o pokerowej twarzy podkręcił 

basy  w  beznadziejnie  gtupiej  piosence.  Czasami  superczułe  zmysły  to  kiepska 

sprawa,  nawet  jeśli  dzięki  koncentracji  można  je  wyciszyć.  Kiedy  w  końcu 

rozkwitnę,  czyli  uzyskam  siłę i szybkość dorosłego djamphira na stałe, a nie tylko 

pod  wpływem  silnych  emocji  -  będę  w  pełni  kontrolowała  zmysły,  ale  na  razie 

jestem w pułapce. 

Jedno  jest  w  tym  wszystkim  dobre.  Bardzo  lubię  tańczyć.  A  w  każdym  razie 

podskakiwać  i  podrygiwać  na  zatłoczonym  parkiecie,  w  tłumie,  który  mnie 

ogranicza.  Nigdy  nie  przypuszczałam,  że  coś  takiego  może  sprawiać  mi 

przyjemność,  zwłaszcza  że  mam  dotyk.  Można  by  pomyśleć,  że  taki  natłok  ludzi 

dokoła  doprowadzi  mnie  do  szaleństwa,  ale  kiedy  tak  sobie  tańczą,  spoceni, 

otumanieni, słyszę tylko biały szum. Odpoczywam. Oczywiście jeśli akurat się nie 

rozglądam, wypatrując krwiożerczych bestii, które zabiją cię, ledwie cię dojrzą. 

Trzymatam się skraju parkietu, na tyle głęboko, by czuć się bezpiecznie, na tyle 

blisko,  by  mieć  zawsze  otwartą  drogę  ucieczki.  Ta  impreza  odbywała  się  w 

wielkim,  dziwacznym  budynku  o  nazwie  Pier  57,  powietrze  wypełniały  sztuczna 

mgła  i  dym  -  papierosów  i  innych  palonych  substancji.  Rozżarzone  koniuszki 

papierosów, nagie ciała, pot - powietrze przesycał zapach mięty i tytoniu, wyczu-

wałam  nuty  marihuany  i  nieokreślony,  charakterystyczny  zapach  młodości.  I 

jeszcze duszący, słony zapach seksu dochodzący z ciemnych zakamarków. Było tu 

tyle rozszalałych hormonów, że starczyłoby na napęd rakietowy. 

Uniosłam  ręce  wraz  z  tłumem  w  deszczu  kolorowych  świateł.  Były  jak  atak 

migreny, czerwone, niebieskie, pomarańczowe, żółte, ale chwilami operator silił się 

na finezję i ograniczał feerię barw do tylko dwóch i wszystko stawało się niebiesko-

zielone  albo  pomarańczowo-żółte.  Muzyka  narastała  i  wtedy  mistrz  ceremonii 

włączał  dyskotekową  lustrzaną  kulę  i  salę  zalewały  lśniąc  punkciki,  a  w 

promieniach ultrafioletu biel lśniła niesamowicie. 

Czułam  dotyk  w  głowie  -  minimalnie,  na  tyle  by  zachować  czujność,  ale  nie 

utonąć  w  potoku  myśli  i  wrażeń  wszystkich  zebranych  -  unosiłam  się  z  tłumem, 

pozwalałam,  by  moje  ciało  płynęło  z  prądem  jak  mała  rybka  wśród  wodorostów. 

Płotka. Zbyt mała, by ją złapać. 

background image

 

Taką przynajmniej miałam nadzieję. 

Trzymaj się planu. No to się trzymałam. 

Problem w tym, że wampiry nie zawsze to robią. 

Poczułam w głowie pierwszy okruch nienawiści, ostry, twardy jak sopel lodu w 

pełnym  słońcu.  Tańczyłam  dalej,  przesuwałam  się  na  skraj  parkietu.  O  ile  dobrze 

wyliczyłam,  tłum  -  bo  obserwując  roztańczony  tłum,  zauważa  się  pewną 

prawidłowość  -  zawsze  porusza  się  ruchem  kołowym  -  doprowadzi  mnie  do 

najlepszego wyjścia, które Christophe pokazywał mi na planie. Czułam na barkach 

jego  ciepłe,  opiekuńcze  ramię,  w  uszach  miałam  jego  cichy  głos.  Nie  obawiaj  się. 

Jesteś  wystarczająco  szybka  i  sprawna,  w  innym  wypadku  nie  pozwoliłbym  ci  na 

to. 

Zarumieniłam się na to wspomnienie, czułam łaskotanie w zagojonych bliznach 

po  kłach  na  nadgarstku.  On  przynajmniej  pozwala  mi  coś  robić,  nie  tak  jak 

niektórzy  inni  członkowie  Rady.  Hiro  panikował  na  samą  myśl,  że  mam  wziąć 

udział  w  akcji.  Na  twarzy  Bruce'a  pojawiała  się  mina,  mówiąca,  ża  jestem  Za 

Młoda, Zbyt Nieodpowiedzialna i Zbyt Cenna, że jestem Nadzieją Zakonu. 

Miałam wtedy ochotę walić na oślep. 

A jeśli dzisiaj coś się wydarzy, może nawet będę miała ku temu okazję. 

Moje usta wypełnił posmak zgniłych pomarańczy, nieważne, że żułam miętową 

gumę.  Babcia  mówiła,  że  to  arrah  -  aura.  Ja  teraz  stwierdziłam,  że  to  smak 

zagrożenia.  Zawsze  w  pierwszej  chwili  chciałam  splunąć,  ale  to  tylko 

spotęgowałoby ohydny posmak. 

A poza tym to nieładnie pluć na parkiet. Nie tak mnie wychowano. 
Wsunęłam  rękę  do  malutkiej  torebeczki,  przewieszonej  przez  ramię.  Nathalie 

twierdziła,  że  psuję  nią  cały  efekt,  ale  musiałam  mieć  coś,  w  czym  trzymałabym 

błyszczyk do ust i maleństwo, które teraz wyjęłam i udałam, że odgarniam ciemne 

loki  za  ucho.  Wyglądało  to  jak  słuchawka  telefonu  komórkowego,  malutka  i 

srebrna. Wcisnęłam odpowiedni guziczek i zakryłam ucho włosami. 

Słuchawki tłumiące odgłosy z zewnątrz to istny cud. Szkoda tylko, że nie dał mi 

dwóch. Albo chociaż zatyczek do uszu. Zatyczki sprawdziłyby się doskonale. 

-  Mam  cię,  Drew  -  Głos  Christophe'a,  wyraźny  i  głośny,  jakby  stał  tuż  obok 

mnie,  zagłuszał  muzykę.  W  tej  chwili  didżej  grał  jakieś  starocie  z  lat 

osiemdziesiątych  o  niezdecydowanej  dziewczynie  o  imieniu  Eileen.  -  Mamy  go. 

Zespół pierwszy do akcji. 

Wcześniej  tłumaczył  mi,  że  to  najbardziej  niebezpiecznu  część.  Zanim  inne 

djamphiry  wejdą  do  budynku,  gdy  będę  sama  tańczyć.  Już  miałam  zejść  z 
parkietu, gdy poczułam kolejne ukłucie nienawiści. 

Cofnęłam się odruchowo, bo przy wejściu, do którego zmierzałam, dostrzegłam 

nagły ruch. 

-  Cholera - nie wiedziałam nawet, że powiedziałam to na głos. 
-  Co? - Christophe nie wydawał się przejęty, ale niemal go widziałam, jak siedzi, 

z  lekko  przechyloną  głową  za  eleganckim  czarnym  biurkiem  w  centrali  w  Schola 
Prima na Upper West Side, cały spięty. Aspekt przenika go, wygładza jego włosy, 
sprawia,  że  w  rozchylonych  ustach  pojawiają  się  kły.  Palce  nad  elegancką  czarną 

klawiaturą, niebieskie oczy wpatrzone w dal, nieobecne. Jest lodowato przystojny, a 
ja niemal... 
Nie, nie boję się go, właściwie nie. Ale nietrudno sobie to wyobrazić, zwłaszcza gdy 
tak wygląda. W tej chwili miałam zresztą inne problemy. 

-  Pierwsze wyjście zablokowane. Idę do drugiego. 

-  Dru... 

Już biegłam. I dobrze, bo jak się okazało, ruch przy drzwiach spowodowali trzej 

nastoletni  chłopcy.  Blondyn  i  dwóch  brunetów,  wszyscy  na  tyle  przystojni,  że 

każda dziewczyna patrzyłaby na nich z przyjemnością, ale gdyby miała dość oleju 

w głowie, dostrzegłaby twardość ich uśmiechów, ostry blask ich błyszczących oczu, 

nawet to, jak się ruszali... I uciekałaby, gdzie pieprz rośnie. 

Ale  zwyczajni  ludzie  nie  patrzą  uważnie.  Jedno  spojrzenie  i  klasyfikują  cię,  jak 

im  pasuje,  i  radośnie  podążają  prosto  w  paszczę  zła,  które  na  nich  poluje.  Tata  i 

August  wiecznie  spierali  się,  czy  ludzie  chcą  wiedzieć  o  istnieniu  Prawdziwego 

Świata,  o  tych  wszystkich  istotach,  które  budzą,  się  do  życia  pod  osłoną  nocy. 

Nigdy nie dochodzili do jednego wniosku. 

background image

 

Ja? Ja nie miałam nic do powiedzenia. Byłam tylko dzieckiem. 
Nadal  trzymałam  się  planu.  Szłam  do  drugiego  wyjścia,  mając  w  uchu  szept 

Christophe'a,  który  wysyłał  kolejne  zespoły  na  wyznaczone  pozycje  i  wydawał 

pierwszej  ekipie  nowe  rozkazy.  Jego  słowom  towarzyszył  dziwny  pogłos,  jakby 

sygnał odbijał się od ścian albo jakby znajdował się na dworze. 

Szczerze  mówiąc,  wolałabym,  żeby  był  nieco  bliżej  niż  w  Scholi,  ale  kierował 

mną  podczas  tej  misji  i  jego  miejsce  jest  w  punkcie  dowodzenia,  skąd  wszystko 

koordynował. 

Głęboko  zaczerpnęłam  tchu,  starając  się  opanować  rozszalały  puls.  Zaraz 

skopiemy  tyłki  wampirom  polującym  na  dyskotekach.  Christophe  w  końcu uznał, 

że jestem gotowa, by wziąć udział w niewielkiej operacji namierzenia i zniszczenia, 

i ta myśl niosła pocieszenie. Wreszcie robiłam coś naprawdę, nie tylko trenowałam 

bez końca. Nawet jeśli było to na tyle bezpieczne, na ile to możliwe, kiedy ma się do 

czynienia z wampirami. 

I  wtedy  wszystko  poszło  nie  tak.  Bo  dostrzegłam  zamieszanie  przy  drugim 

wyjściu, a basy nabrały nowego, szybkiego tempa. Wszyscy podnieśli ręce, nastrój 

tłumu  zmienił  się  błyskawicznie,  napięcie  narastało  jak  na  górskiej  kolejce,  i 

zrozumiałam,  że  także  drugie  wyjście  jest  spalone.  Mój  szal  zadrżał,  miniaturowe 

perełki drażniły nagle wilgotną szyję. 

Niestety, akurat w tej chwili wyszłam z roztańczonego tłumu, znalazłam się na 

skrawku  wolnej  przestrzeni  przeznaczonej  dla  tych,  którzy  chcieli  odpocząć  od 

szaleństwa na parkiecie. Powinnam była iść dalej, jakbym kierowała się do łazienki. 

Kiedy na takiej imprezie stajesz nieruchomo, rzucasz się w oczy. 

Przy drugim wejściu przywódca wampirów uniósł głowę. Jego oczy lśniły mdło, 

aura polowania zasnuwała je czernią, rozlewała się na białka, aż lśniły jak plamy z 
benzyny  na  mokrym  chodniku.  U  starszych  wampirów  te  czarne  oczy  utrzymują 
się przez cały czas, ale musi minąć nieco czasu, aż tak samo reagują oczy młodych. 

Pociągnął arystokratycznym nosem. Ciemne loki opadły mu na czoło. 

O cholera. 

-  Drugie wyjście spalone - szepnęłam. - Przechodzę na plan C. 
-  Chwileczkę.  -  Nieczęsto  zdarza  się,  by  Christophe  był  zaskoczony.  -  Co  za 

plan... 

Wampir  przestał  węszyć.  Poruszył  głową  i  patrzył  prosto  na  mnie.  Jego  usta 

drgnęły.  Wiedziałam,  co  mówi.  Przysięgam  na  Boga,  że  go  usłyszałam,  jego  szept 
minął moje uszy, trafił prosto do mózgu. 

-  Swietocza. 

Wiedział,  kim  jestem  -  w  części  człowiekiem,  w  części  wampirem,  a  kiedy 

rozkwitnę i dokończę szkolenie, stanę się zabójcza dla wszystkich krwiopijców. 

Oczywiście, o ile przeżyję tę noc. 
Z trudem przełknęłam ślinę i zaraz tego pożałowałam. 
-  Plan C jest taki, że improwizuję. Wykrztusiłam to, choć dławił mnie smak 
zgniłych pomarańczy, i puściłam się biegiem. 

 

Rozdział 2 

Właściwie można by pomyśleć, że sprawi mi frajdę świadomość, że w ciągu 

piętnastu sekund za moją sprawą na dyskotece w magazynie w Chelsea zapanował 

całkowity chaos. Ale nie. 

Jednym  susem  przeskoczyłam  nad  barem,  ledwie  musnęłam  buciorami  szklany 

kontuar. Nie podawano tu alkoholu, jedynie horrendalnie drogą wodę mineralną i 

napoje  energetyzujące  w  lśniących  puszkach.  Barman,  potężny  koleś,  chyba 

wściekły,  że  tkwi  tutaj,  a  nie  za  barem  z  prawdziwego  zdarzenia,  trzymał  kij  do 

bejsbola  wielkości  małego  drzewa.  Krzyczał  coś,  ale  jego  słowa  zagłuszał  alarm 

przeciwpożarowy,  zresztą  i  tak  już  go  minęłam.  Tłum rzucił się do drzwi za moją 

sprawą  -  pociągnęłam  za  łańcuch  aktywujący  alarm  przeciwpożarowy,  choć  nie 

miałam  pewności,  czy  to  zadziała.  Może  tym  sposobem  uda  mi  się  choć  trochę 

spowolnić  wampiry.  Tej  nocy,  zamiast  na  bezbronnych  ludzi,  zapolują  na  mnie. 

Miałam nadzieję, że nie jestem tak bezradna, jak czułam się w tamtej chwili. 

background image

 

Głos  taty,  jak  zawsze,  gdy  musiałam  szybko  zdecydować,  co  dalej.  Nie 

zastanawiaj się na tym. Dru. Myślenie spowalnia. Działaj. 

Za barem musi być jakieś wyjście, przecież muszą dostarczać tu towar. 

Zobaczyłam  drzwi  i  rzuciłam  się  w  ich  stronę.  Za  moimi  plecami eksplodował 

ogłuszający huk, przedarł się nawet przez ścianę dźwięku z głośników. 

Krwiopijcy dopadli do kontuaru. Przez chwilę martwiłam się o barmana, ale nie 

było na to czasu. I tak miałam pełne ręce roboty. 

-  Co  robisz?  -  Christophe  wydawał  się  pokojony,  ale  nie  marnowałam  tchu  na 

gadanie,  musiałam  biec.  -  Nie  denerwuj  się,  kochana.  Słyszę,  że  oddychasz. 
Wszystko będzie dobrze. 

Jego  chłodny,  opanowany  głos  niósł  otuchę.  Chyba  zawsze  lepiej  funkcjonuję, 

kiedy ktoś mówi mi, co mam robić. W każdym razie, kiedy wampiry depczą mi po 
piętach.  Tak  samo  było  z  tatą  -  on  wydawał  polecenia,  a  ja  brałam  się  w  garść  i 
wykonywałam je. 

Pchnęłam  drzwi  za  barem  i  wypadłam  na  skrzypiące  drewniane  schody.  Hałas 

ucichł, także dlatego, że kakofonia, którą nazywali muzyką, urwała się gwałtownie. 
Znalazłam  się  w  pomieszczeniu  przypominającym  piwnicę.  Betonowe  ściany, 
skrzynki butelkowanej wody, inne przedmioty, których nie rozpoznawałam. 

Muszą  jakoś  wnosić  te  zapasy,  inaczej  jestem  w  pułapce  bez  wyjścia.  I  wtedy 

dostrzegłam  inne  chwiejne  schody,  prowadzące  w  górę,  i  rampę  wiodącą  do 

szerokiego,  podwójnego  metalowego  włazu,  takiego,  który  mija  się  na  ulicy,  idąc 
dalej. 

W  każdym  razie  zwyczajni  ludzie  mijają  go  bezmyślnie.  Ja  staram  się  tego  nie 

robić. Nigdy nic nie wiadomo. 

Pół sekundy później zorientowałam się, że oba skrzydła są zamknięte na kłódkę. 
Cholera.  Ale  biegłam  zbyt  szybko,  by  się  przejmować.  A  za  moimi  plecami 

rozległ się wysoki, szklisty wrzask, którzy uderzał prosto do głowy. 

Bojowy okrzyk nosferatu. Przenikał przez skronie, z całej siły wbijał się w mózg. 

Ja  także  krzyknęłam,  opuściłam  głowę  i  rzuciłam  się  do  drzwi.  Nic  tak  nie 

potęguje  aspektu  jak  strach.  Czułam  go,  czułam,  jak oleiście opływa moją skórę, a 

od  świata  oddziela  mnie  przezroczysta  warstwa  twardego  plastiku.  Przez  długi 

czas  myślałam,  że  to  świat  zwalnia,  póki  Christophe  nie  wytłumaczył  mi,  że  jest 

odwrotnie  -  to  ja  przyspieszam.  Kiedy  rozkwitnę,  będę  miała  nad  tym  pełną 

kontrolę. 

Już nie mogłam się tego doczekać, a na razie... 

Kłódka  ustąpiła  z  trzaskiem.  Uderzyłam  w  drzwi  z  siłą  pocisku,  spod  moich 

martensów  dosłownie  leciały  wióry.  Czerwony  przebłysk  bólu,  krzyk  urwany  w 

połowie, głos Christophe'a w uszach  - nie rozumiałam go, słowa rozciągały się jak 

guma. A do tego siła uderzenia sprawiła, że słuchawka wypadła mi z ucha, upadła 

na  ziemię.  Skoczyłam,  wylądowałam  na  chodniku,  ledwie  drzwi  ustąpiły,  i 

znalazłam się na powierzchni, jak wielki diabeł z pudełka. Rozległy się krzyki. 

Rusz  tyłek,  Dru!  Głos  taty  i  ten  specyficzny  ton  -  nie  myśl  o  amunicji,  myśl  o 

ucieczce, jak wtedy, pod Baton Rouge, gdy zjawiły się zombi. 

Och, wspomnienie taty bolało. Zombi też. W ogóle wspomnienia bolą. 

Tłum  stanowił  pewne  schronienie,  ale  nie  na  długo.  Neony  odbijały  się  w 

szybach  pod  dziwnym  kątem,  gdy  tak  biegłam  w  rozwianym  szalu,  który  dławił 

mnie  za  szyję.  Ta  część  miasta  tętniła  życiem,  z  nocnych  klubów  wylewały  się 

tłumy  ludzi.  Bieg  w  tłumie  to  sztuka,  ale  jeśli  przemieszczasz  się  w  tempie 

djamphira, nie musisz jej znać, wystarczy, że uważasz, żeby na nikogo nie wpaść. 

Można  naprawdę  zrobić  komuś  krzywdę  albo  wepchnąć  pod  samochód.  Co 

gorsza, takie zderzenie bardzo spowalnia, a do tego nie można odpuścić, gdy goni 

cię zgraja wampirów. Guma, którą żułam, przypominała twardy kawałek kleju bez 

smaku.  Czułam  łaskotanie  w  zębach,  gdy  aspekt  przybierał  na  sile,  otaczał  mnie, 

dodawał energii. Medalion matki podskakiwał mi na piersi, obijał się o obojczyki. 

Dobrze chociaż, że w sukience mogłam swobodnie biec. W dżinsach czasami jest 

niewygodnie,  a  ja  gnałam  tak  szybko,  że  byłam zadowolona ze swobody, jaką da-

wała mi sukienka. Skręciłam, odbiłam się od krawężnika i skoczyłam. Srebrne bmw 

zahamowało  z  piskiem  opon;  samochód  miał  zielone  światło.  Wskoczyłam  na 

maskę, odbiłam się od niej jak od trampoliny, słyszałam zgrzyt wgniatanego metalu 

background image

 

i  piskliwy  wrzask  za  plecami.  Wbijał  mi  się  w  mózg,  przewiercał  na  wylot.  Nie 

zwolniłam. 

Dobrze, że byłam wyszkolona. W sytuacji zagrożenia, jak mawiał tata, nie stajesz 

na wysokości zadania. Zniżasz się do poziomu treningu. 

Odwróciłam głowę, wyplułam gumę i zaraz tego pożałowałam, bo ślina zaschła 

natychmiast, a smak zgniłych pomarańczy przybrał na sile. 

Do parku, w parku ich zgubisz i będziesz bliżej Scholi, poza tym możesz liczyć 

na  wsparcie  innych  djamphirów,  polujących  pod  osłoną  nocy.  Wspaniały  plan, 

doprawdy  wunderbar,  pytanie  tylko,  czy  zadziała.  Świat  rozpływał  się  dokoła  jak 

oliwa  na  płycie  szkła.  Kolejny  okrzyk  bojowy,  przenikliwy  jak  świst  gwizdka  na 

zepsutym czajniku. Dwie grupy w klubie to zapewne łowcy, a w okolicy są chyba 

także  inne  wampiry  szukające  ofiar.  Wzywają  posiłki.  Dwa  bojowe  oddziały 

djamphirów i zespół logistyczny nie poradzą sobie, zwłaszcza teraz, gdy wampiry 

wiedzą, że pobliżu jest swietocza. Nie odpuszczą. 

Co  oznacza,  że  najlepsze,  co  mogę  zrobić,  to  spieprzać  co  sil.  Ale  zarazem 

zrozumiałam,  że  park  Chelsea  to  zły  wybór;  niewystarczające  schronienie. 

Musiałam  szybko  zdecydować,  co  dalej,  ale  nie  miałam  zbyt  wielkiego  wyboru  - 

mogłam kierować się na północ i liczyć, że wszystko będzie dobrze. 

Bieg.  Powietrze  przesycały  spaliny  z  diesli,  coś  kłuło  mnie  pod  żebrami,  czaiło 

się,  czekało,  by  zaatakować,  gdy  zwolnię,  gdy  plastikowa  pokrywa  pęknie  i 

zwolnię do zwykłego, ludzkiego tempa. Nie, nie, nie... 

Biegłam. Nie miałam wyboru. 

Świat wypełniał cichy dźwięk, jak dzwonienie mokrego szkła, jeśli się go dotknie 

w  odpowiedni  sposób.  Słyszałam  też  beznamiętne  pohukiwanie  sowy.  Nad  moją 

głową  mignęła  biała  smuga,  pióra  mieniły  się  szarością  jak  animacja  oglądana  w 

przyspieszonym  tempie.  W  żółtych  ślepiach  zapłonął  ogień.  Sowa  zataczała  coraz 

ciaśniejsze  kręgi  nad  moją  głową,  a  potem  odleciała  szybko,  a  mnie  udało  się 

powstrzymać  nieubłagany  trzask,  z  jakim  rzeczywistość  nieuchronnie  ściągnie 

mnie z powrotem. 

Czułam  się,  jak  podczas  biegu z wilkołakami w świetle dnia, gdy zaczynamy z 

zielonych  połaci  Central  Parku.  Migające  plamy,  staruszka  z  szeroko  otwartymi 

ustami,  grupa  studentów  na  rogu,  chińska  knajpka  z  pirackim  statkiem  w  herbie, 

wszystko  zlewało  się  w  skompresowaną  pigułkę  informacji.  Sowa  -  sowa  babci, 

choć tak naprawdę to mój aspekt w zwierzęcej formie - skręciła płynnie w prawo i 

zniknęła w otwartej paszczy wejścia do metra. 

Kiepski pomysł, Dru. 

Ale  do  tej  pory  nigdy  nie  wątpiłam  w  rady  babcinej  sowy.  Przebiegłam  przez 

chodnik, słyszałam każdy mój krok, i zrozumiałam, dlaczego skowa kazała mi iść 

właśnie w tę stronę. 

Bo  dalej,  przede  mną,  ulica  zaczerniła  się  od  ciemnych  postaci  nosferatu.  Jeśli 

natychmiast  nie  podejmę  mądrej  decyzji,  znajdę  się  w  pułapce  między  dwiema 

grupami wampirów. 

Pochyliłam  się  i  wbiegłam  do  metra.  Jeszcze  nie  dotknęłam  stopą  schodów,  a 

nocną  ciszę  przeszył  kolejny  wrzask.  Czysty,  zimny.  Przenikał  całe  człowieczeń-

stwo,  docierał  do  kudłatej  bestii  pod  cienką  warstwę  cywilizacyjnej  ogłady,  we 

mnie, w tobie, w nas wszystkich. 

Wilkołaki  wyszły  na  ulicę,  wiedziały,  że  nosferatu  sprawiają  kłopoty.  Dzięki 

Bogu. 

To  nie  znaczyło,  że  przeżyję  tę  noc,  ale  moje  szanse  znacznie  wzrosły.  Torebka 

uderzała  mnie  w  bok.  Zamach  -  moje  pięści  przecinały  powietrze.  Szal  przesunął 

się,  perełki  drapały  mnie  w  szyję.  Zbiegałam  ze  schodów,  przeskakiwałam  po 

cztery-pięć stopni naraz. Na półpię-trze niemal wpadłam na ścianę, przeskoczyłam 

barierkę,  minęłam  bramkę  i  znalazłam  się  na  peronie.  Mało  brakowało,  a 

straciłabym  równowagę,  zachwiałam  się  i  zapewne  zaprezentowałam  całej  trójce 

pasażerów wspaniały widok w postaci mojej bielizny, bo moja sukienka trzepotała 

jak flaga na wietrze. 

W tej chwili wjechał pociąg, pasmo żółtego światła i brudnego srebra. W ostatniej 

chwili wślizgnęłam się przez drzwi, zanim się zamknęły, i znalazłam się w pustym 

wagonie  cuchnącym  starym  moczem.  Graffiti  na  ścianach,  szeregi  plastikowych 

pomarańczowych siedzeń. 

background image

 

Znajome kłucie pod żebrami, pot spływający z czoła wielkimi kroplami. Dobrze 

przynajmniej,  że  fryzura  się  trzymała.  Loki  opadały  mi  na  twarz,  widziałam  złote 

pasma,  gdy  aspekt  pieścił  mnie  ciepłymi,  czułymi  dłońmi.  Czułam  w  klatce 

piersiowej  trzepotanie  serca  przy  każdym  oddechu,  wydawało  się,  że  lada  chwila 

wyskoczy mi z piersi i zatańczy kankana w pociągu. 

Pociąg  już  odjeżdżał  i  wtedy  dostrzegłam  mroczny  ruch  przy  bramce.  Błysk 

kłów  i  oleistą  czerń  oczu;  wampir  warknął,  pociąg  zniknął  w  tunelu.  Teraz 

widziałam  jedynie  moje  odbicie  w  szybie.  Rumieńce  na  policzkach,  pod  oczami 

zacieki  z  tuszu,  którym  umalowała  mnie  Na-thalie.  Wyglądałam  jak  szop  pracz. 

Medalion  matki  zalśnił  oślepiająco,  zimny  na  szyi  jak  lód.  Kłucie  pod  żebrami 

osłabło, ale nadal dyszałam ciężko. 

Usiłowałam  patrzeć  na  wszystkie  strony  jednocześnie.  Podniosłam  rękę, 

dotknęłam  ucha.  Nie  poczułam  nic,  tylko  twarde  krawędzie  brylantowego 

kolczyka. Cholera. Teraz przypomniałam sobie, że zgubiłam słuchawkę. 

Poprawiłam spódnicę, usiłowałam zapanować nad oddechem. Rozluźniłam szal. 

Nie  jestem  głupia,  widziałam,  że  nadal  nie  jestem  bezpieczna.  Jeśli  bardzo  im  na 

mnie  zależy,  puszczą  się  w  pogoń  za  pociągiem.  Roześmiałam  się  nerwowo  i 

złapałam poręczy, gdy pociąg ostro wziął zakręt. 

Plan C wcale nie jest taki zły. Nadal żyję. 

Hałas z sąsiedniego wagonu zwrócił moją uwagę. Czy to zwykłe odgłosy metra, 

czy... 

Miałam  ochotę  znowu  splunąć,  tak  intensywny  stał  się  posmak  zgniłych 

pomarańczy. O nie, zdecydowanie nadal nie jestem bezpieczna. 

Co  mi  da  większe  szanse,  ucieczka  czy  zostanie  w  miejscu?  Głupie  pytanie. 

Wiadomo, że ucieczka. 

Ruszyłam do przodu, na nogach miękkich jak rozgotowane kluchy. Czułam się, 

jakbym  przesadziła  z  whisky  Jim  Beam  taty;  świat  zawirował  jak  na  diabelskim 

młynie. Znowu hałas w sąsiednim wagonie, a ja nadal nie wiedziałam, czy to stuka 

metro, czy wampir ostrzący sobie na mnie kły. 

Hm.  Czy  wampiry  ostrzą  sobie  kły?  To  jedno  z  tych  pytań,  na  które  nie  ma 

odpowiedzi,  jak  na  przykład:  dlaczego  hot  dogi  sprzedają  w  opakowaniach  po 
osiem  sztuk,  a  bułki  do  nich  -  po  dziesięć.  Już  kiedyś  słyszałam  to  pytanie:  a jest 
łatwiejszy sposób? 

Coś ścisnęło mnie za serce. Mocno. Odepchnęłam od siebie to uczucie. Teraz nie 

mogłam o nim myśleć. Musiałam się skupić na teraźniejszości. 

Spojrzałam  na  drzwi.  Zobaczyłam  klamkę.  Byłam  pewna,  że  jeśli  wyskoczę, 

czeka  mnie  ból.  I  tunel  niemal  doskonale  ciemny.  Co  za  wybór.  Nosferatu  w 
wagonie  metra  albo  skok  w  nieznane  i  ryzyko  połamania  nóg,  z  wampirami  i 
pociągami w ciemnym tunelu. 

- Trzymaj się planu - mruknęłam, szperając w malutkiej torebeczce. - Trzymaj się 

pieprzonego planu, do cholery. Jasne. 

Hiro nie będzie tylko trząsł portkami, Hiro zgubi je ze strachu. A Bruce spojrzy z 

żalem. A Christophe... 

Już jest w drodze. Wiesz o tym. Teraz musisz tylko zostać przy życiu, póki tu nie 

dotrze. 

Łatwo  powiedzieć.  Zapiszczały  hamulce;  zachwiałam  się,  gdy  pociąg  zwalniał. 

Zbliżał  się  do  następnej  stacji.  Zacisnęłam  dłoń  na  malutkim  telefonie 

komórkowym,  gdy  w  wagonie  za  moimi  plecami  rozległ  się  hałas.  Tym  razem 

towarzyszył  mu  zgrzyt  rozdzieranego  metalu.  Upuściłam  telefon,  spojrzałam  za 

siebie i zobaczyłam szpony w ścianie wagonu. Szpony zniknęły, ich miejsce zajęły 

białe paluchy, jak glisty wślizgnęły się do środka i zaczęły rozrywać metal, jakby to 

była  folia  aluminiowa.  Najpierw  uciekaj,  potem  dzwoń.  Nagle  odczułam  bolesną 

satysfakcję, że w tym wagonie nie ma żadnych cywilów. 

Pociąg szarpnął, zwolnił. Szarpnęłam za klamkę. 

Ręce  i  nogi  w  pojeździe?  Sprawdza  się  na  karuzeli  w  wesołym  miasteczku,  nie 

tutaj. 

Aspekt  opływał  mnie  pieszczotliwie,  gdy  szarpnęłam  drzwi.  Metal  jęczał  i 

piszczał  do  wtóru  hamulców.  Stacja  rozkwitła  jak  kwiat,  pełna  fluorescencyjnych 

świateł. Dostrzegłam schody prowadzące na górę. Dwukrotnie kopnęłam drzwi; po 

drugim  ciosie  ustąpiły.  Złapałam  się  pozostałej  framugi,  gdy  drzwi  wpadły  na 

background image

 

ścianę pokrytą kafelkami, aż powietrze wypełnił kurz i odłamki glazury. Skoczyłam 

i w tej samej chwili wampir wdarł się do mojego wagonu. 

Wylądowałam  na  nogach  i  zgodnie  z  zasadami  treningu  skuliłam  się w kłębek. 

Przetoczyłam  się,  przyjmując  impet  uderzenia  na  kolana  i  prawe  ramię, 

poderwałam się, puściłam biegiem. Szal zsunął mi się z szyi, przy okazji rozrywając 

skórę.  Dopadłam  schodów,  moje  kroki  niosły  się  głuchym  echem  po  betonie. 

Słyszałam za sobą inne kroki, zbyt szybkie i ciężkie, by należały do człowieka. 

W filmach uciekająca dziewczyna ogląda się za siebie, by spojrzeć na goniącego 

prześladowcę.  Nigdy  tego  nie  robię.  Po  pierwsze,  za  bardzo  mnie  to  zwalnia.  Po 

drugie, jeśli mam zginąć, nie chcę wiedzieć. Chcę biec co sił w nogach, gdy już do 

tego dojdzie, a nie potykać się niezdarnie, bo jak idiotka zerkam za siebie. 

Świat  znowu  zwolnił.  Tym  razem  niechętnie.  Byłam  już  bardzo  zmęczona  i 

przerażona i przypływ emocji, dzięki któremu dysponowałam nadludzkimi siłami, 

powoli opadał. Adrenalina też się kiedyś kończy. 

Przeskoczyłam  bramkę  u  szczytu  schodów.  Po  sowie  babci  nie  było  śladu. 

Byłam zdana na siebie, a nosferatu był tuż za mną, słyszałam echo jego kroków i 

przeciągły,  szklisty  krzyk.  Lekki  skręt,  kolejne  schody  i  poczułam  we  włosach 

nocne  powietrze,  pełne  spalin  i  zapachu  niebezpieczeństwa. Moje usta wypełniał 

posmak  zepsutych  pomarańczy.  Przełknęłam  ślinę  i  zaraz  tego  pożałowałam.  W 

mojej głowie zapłonął dotyk. Nogi mi się plątały. 

I gdyby nie to, wampir dopadłby mnie, a tak minął mnie, gdy upadałam, musnął 

szponami  moje  włosy,  obciął  kilka  pukli,  gdy  kulił  się  jak  kot  podczas  skoku. 
Przeturlałam  się,  znowu  zdarłam  sobie  skórę  z  nogi,  zerwałam  się,  odskoczyłam. 
Była to cicha, ciemna uliczka pełna domów mieszkalnych, ale klubowe pulsowanie 
docierało z oddali rytmem muzyki i świateł. 

Wampir  wylądował  miękko,  na  kolanach,  podpierał  się  jedną  ręką  na  mokrym 

chodniku.  Zaczęło  mżyć.  Jego  oczy  lśniły  oleiście  w  świetle  ulicznej  latarni.  Miał 

jasne  włosy,  z  modnie  ostrzyżonej,  postrzępionej  grzywki  zwisały  kropelki 

deszczu. Jego ciuchy były warte więcej niż potrzeba, by przez miesiąc utrzymać się 

w drodze, Armani, jeśli się nie mylę, a buty uszyto ze skóry aligatora. 

Drań.  Nawet  aligatory  nie  zasługują  na  taki  los.  Zwłaszcza  że  większość  mięsa 

pewnie i tak trafia z powrotem do bagien, gdy dranie już zedrą skórę ze zwierzaka. 

Odetchnęłam  głęboko,  uniosłam  ręce  i  moje  pole  widzenia  zawęziło  się 

dramatycznie.  A  więc  to  tak.  Do  tego  mnie  szkolono  -  starcia  z  wampirem  w 

ciemnej uliczce. 

Czas zasmakować zemsty. 

Gdyby  nie  to,  że  dzisiaj  miałam  być  przynętą,  byłabym  uzbrojona,  miałabym 

broń  palną  albo  miecze  malaika.  Ba,  oddałabym  wiele  za  mój  sprężynowiec  ze 
srebrnym ostrzem. Ale nie, zanosiło się na walkę wręcz. 

Świetnie. 

Nosferatu  wyszczerzył  kły.  Zdawały  się  pochłaniać  całe  światło,  zabierać  je  z 

wąskiej  uliczki,  kumulować  w  jego  ustach.  Ten  grymas  sprawił,  że  ładna 
nastoletnia twarz stała się maską nienawiści. Rozluźniłam kolana. 

Jeśli masz plan D, Dru, czas go zastosować. 

Nie  miałam.  Lada  chwila  skoczy,  a  ja  zrobię,  co  w  mojej  mocy,  by  zejść  mu  z 

drogi, i albo go uprzedzę, albo zginę na miejscu. 

Kolejne  warknięcie,  niskie  i  niemożliwie  głośne.  Za  moimi  plecami,  jak  gorący 

podmuch,  wprawiał  moje  kości  w  drżenie  jak  zbyt  głośne  basy.  W  życiu  nie 

myślałam, że ten odgłos tak mnie ucieszy. 

Że już nie wspomnę o wilkołaczym oddechu na włosach. 
To jasne, że Christophe wypuścił Asha. To cały on: zawsze wyprzedzał wypadki 

o co najmniej dwa kroki. Póki czuwa, nie muszę się martwić. 

Za bardzo. 

Złamany wilkołak doskoczył w bok. Pochylił wąski łeb, aż jasna smuga zalśniła 

zupełnie  jak  kły  nosferatu.  Nawet  teraz,  na  czterech  łapach,  był  tak  potężny,  że 

sięgał mi do żeber. Jego warkot zdawał się narastać. Podobnie jak klatka piersiowa, 

która zwiększała objętość. Był coraz większy. 

Graves mruknąłby coś o zmianie masy i braku logiki. 

background image

 

10 

Nie,  nie  mogę  o  tym  myśleć,  bo  poczułam  w  sobie  chorą  gorącą  wściekłość. 

Zacisnęłam  pięści,  choć  przed  chwilą  moje  dłonie  zwisały  luźno.  Obudził się głód 

krwi. To kolejny sposób, by przywołać aspekt. Gniewem. 

Nie, nie gniewem. 

Wściekłością. 
Poczułam ciepło w barku. Podczas upadku mocno otarłam skórę, krwawiłam. To 

jeszcze jeden sposób, by obudzić aspekt. 

Głód krwi. Choć nie pojmuję, czemu nie nazywają tego pragnieniem. 

Uniosłam pięść, oblizałam dłoń, dusząc w sobie odruch wstrętu. Czerwony płyn 

zalał  mi  język,  dotarł  do  gardła.  Wampir  zaatakował,  rzucił  się  do  przodu.  Ash 

także. 

Ale choć Ash poruszał się błyskawicznie, ja byłam szybsza. Aspekt budził się do 

życia,  głód  krwi  dodawał  mi  sił.  Skoczyłam  i  na  długą  chwilę  zawisłam  w 

powietrzu;  noc  miękła. Podkuliłam nogi, wysunęłam lewą rękę, czułam łaskotanie 

w opuszkach palców, gdy moje paznokcie zmieniały się w szpony. Moje nadgarstki 

przeszywał ostry, słodki ból. 

Kiedy rozkwitnę, będę miała pazury. 

Ktoś  pchnął  mnie  w  bok.  Przekoziołkowałam  przez  powietrze,  dziwnie 

nieważka,  i  wylądowałam  na  czymś  miękkim.  Przeturlaliśmy  się  po  ziemi  i 

wymierzyłam ze dwa ciosy, zanim zorientowałam się, że to przyjaciel. 

Błyskawicznie  poderwałam  się  na  równe  nogi,  usłyszałam  zgrzyt  mokrego 

asfaltu pod podeszwami butów. U mego boku wilkołak przemieniał się, tracił sierść 

i  Shanks  zaklął  i  pociągnął  mnie  za  ramię.  Jego  oczy  świeciły  jak  pomarańczowe 

reflektory.  Odrzucił  głowę  i  zawył,  gdy  znowu  dokonywała  się  przemiana,  sierść 

ponownie pokrywała jego ciało, słyszałam trzask kości, gdy nabierał masy. 

Odskoczyłam od niego. Na ulicy, jak na scenie, Ash i jasnowłosy wampir krążyli 

dokoła  siebie.  Złamany  wilkołak  poruszał  się  płynnie,  zwinnie,  nosferatu  -  z  me-

chaniczną  szarpaną  gracją  marionetki.  Co  chwila  jeden  z  nich  nieruchomiał  na 

ułamek sekundy, podchodził bliżej. Przeciwnik reagował błyskawicznie. 

I  znowu  wilcze  wycie,  tym  razem  z  bliska  i  zarazem  z  wysoka  -  zapewne  z 

dachu; wilkołaki chętnie polują na wysokości. Czyli odsiecz nadciąga. 

I Bogu dzięki. Może jednak przeżyję tę noc. 

Shanks  upuścił  coś  z  głośnym,  tępym  brzękiem.  Dwa  drewniane  przedmioty. 

Przyniósł  małaika.  Długie,  lekko  zakrzywione  miecze  z  drewna  jarzębinowego. 

Idealna broń na wampira. 

Nie, nie może być. To za wiele szczęścia naraz. 

A  może  jednak.  Bo  wilkołaki  mają  na  mnie  oko.  Kiedy  to  się  skończy,  pocałuję 

Shanksa - w policzek. 

Zacisnęłam dłonie na rękojeściach, podniosłam miecze i krzyknęłam głośno. Mój 

okrzyk  rozbrzmiał  jak  sopran,  szkliście,  nieprzyjemnie  podobny  do  krystalicznie 

czystego  wrzasku  nosferatu,  i  gdybym  miała  więcej  czasu,  by  się  nad  tym 

zastanawiać, przeraziłoby mnie to. 

Ash  zdawał  się  czytać  w  moich  myślach;  przypadł  do  ziemi  i  się  zakradał. 

Wampir  chyba  poczuł,  że  coś  się  zmieniło,  odskoczył  w  tył  jak  żaba.  Małaika 

zawirowały  w  moich  dłoniach,  ostre,  naoliwione  drewno  przecinało  powietrze  z 

rozkosznie niskim świstem. Zanim moje stopy dotknęły ziemi, poczułam, jak ostrze 

w lewej dłoni przecina nieumarłe ciało. 

No,  nie  do  końca  nieumarłe,  przynajmniej  technicznie,  bo  wampiry  mogą  się 

rozmnażać, ale nieumarłe brzmi lepiej. 

Dotknęłam  stopami  ziemi,  odwróciłam  się,  moja  prawa  ręka  wysunęła  się  do 

przodu szybko jak język węża. 

Był szybki, wygiął się do tyłu jak akrobata pozbawiony kości. Znowu usłyszałam 

głos Christophe'a. Szybciej, bardziej precyzyjnie. Precyzja to najważniejsza sprawa, 

mały ptaszku. 

Posługując się małaika, trzeba myśleć koliście. Czy raczej myśleć o kołach, które 

zataczają ostrza. Są zakrzywione; to bardzo niebezpieczna broń i zarazem tarcza. 

Według tradycji broń swietoczy. 
Wampir  zaatakował,  jego  szpony  zsunęły  się  z  ostrza  w  mojej  prawej  dłoni. 

Lewe  zaatakowało,  aż  poczułam  impet  w  barku.  Cios  zadaje  się  z  biodra,  jak  w 

bejs-bolu.  Nie  żebym  była  dobra  w  sporcie,  nie  licząc  tradycyjnej  rozgrywki  w 

background image

 

11 

samoobronę. Wtedy, z zombi, uratował mnie właśnie kij do bejsbolu, póki tata nie 
naładował... 

Ostrze wbiło się głęboko. Drewno jarzębiny jest dla nosferatu zabójcze, podobnie 

jak  upojna  substancja  w  krwi  swietoczy.  Gdybym  już  rozkwitła,  osłabiłabym 
drania,  tylko  oddychając  w  jego  obecności,  ale  na  razie  miałam  do  dyspozycji 
jedynie kapryśny aspekt. Czułam, że zwalniam mimo głodu krwi. 

Ash  zaatakował.  Już  nie  warczał.  Jego  aksamitna  sierść  falowała  przy  każdym 

ruchu,  transformacja  była  tuż-tuż,  ale  nadal  nie  następowała.  Ciągle  nie  mógł 
wrócić do ludzkiej postaci. 

Za to Shanks owszem. Stał tuż koło mnie i kręcił głową tak energicznie,  że jego 

włosy  przecinały  powietrze,  póki  po  chwili  grzywka  emo nie trafiła na miejsce na 
czole. 

-  Uderzyłaś mnie. 

-  Sorry. - Nadal spięta, wpatrywałam się w splątane ciała. Rozdzieliły się i moim 

oczom ukazały się wampiryczne szczątki, strzępy ciuchów od Armaniego i kałuża 
czarnej krwi. - Poważnie. 

Rozcierał  bolącą  szczękę,  przestępował  z  nogi  na  nogę.  Pewnie  będzie  miał 

siniaki, ale nie dłużej niż godzinę czy dwie. 

-  No cóż, gratulacje. 

Że co? Odprężyłam się lekko, ale nie pozwoliłam, by drewniane ostrza dotknęły 

ziemi. Christophe bardzo na to uważał. 

-  Co? 

-  Twój  pierwszy  krwiopijca,  nie?  -  Szturchnął  mnie.  W  rozpięciu  sztruksowej 

koszuli  widziałam  jego  klatkę  piersiową,  wąską,  bezwłosą,  gdy  nastąpiła 

przemiana. -A Reynard tego nie widział. 

Och.  Wolałam  nie  myśleć  o  tym  w  tych  kategoriach.  Opuściło  mnie  napięcie. 

Czasami  posługiwanie  się  nadprzyrodzoną  siłą  to  nie  zabawa.  Kiedy  nie  ma 

aspektu, który złagodziłby skutki, ból przychodzi szybko. I nie ma co liczyć na falę 

adrenaliny po walce, dzięki której masz wrażenie, że skopałaś tyłek całemu światu. 

Zamiast tego masz od razu kaca i sińce, i urazy w miejscach, o których nawet nie 

wiedziałaś, że je masz. 

-  Patrolowaliście okolicę? 
Pokręcił głową i zwinnym ruchem wyjął mi miecze z ręki. Oddałam je bez oporu 

-  skoro  je  zabierał,  walka  zakończona.  Pozostałe  wilkołaki  ponownie  przybrały 

ludzkie  postaci,  chłopcy  otaczali  mnie  luźnym kręgiem na wypadek, choć to mało 

prawdopodobne, że w okolicy znajdują się inne wampiry. 

-  Skrzyknąłem  chłopaków  i  postanowiliśmy  trzymać  się  w  pobliżu,  w  razie 

gdyby  coś  się  działo.  No  wiesz,  w  związku  z  tym,  że  byłaś  dzisiaj  przynętą  i  w 

ogóle. 

Ulżyło mi do tego stopnia, że nie chciało mi się nawet urządzać awantury, że w 

ogóle  pomyśleli,  że  mogłabym  sobie  nie  poradzić.  Drgnęłam,  jakbym  chciała  go 

objąć, ale cofnął się o krok. 

Starałam się nie czuć zawodu. Pewnie nadal śmierdziałam gniewem, a wilkołaki 

nie  przepadają  za  kontaktem  fizycznym,  chyba  że  jest  to  dotyk  szorstki,  brutalny, 

albo pochodzi od innego wilkołaka. Zamiast tego założyłam włosy za ucho. 

-  Cieszę  się,  że  to  zrobiliście.  To  wy  przyprowadziliście  Asha  czy  to  pomysł 

Christophe'a? 

-  Przyprowadzić  go?  Nie  tam.  Sam  się  przyprowadził.  -  Teraz  to  Shanks 

wydawał się rozbawiony. Wygiął usta w uśmiechu. - Tak sobie pomyślałem, że nie 
chcesz, żeby znowu zamykać jego celę na klucz. 

A więc to już jasne. To jednak wcale nie był pomysł Christophe'a. 

-  Super.  -  Zwiesiłam  ramiona.  Czułam  się,  jakbym  za  jednym  razem  zaliczyła 

obie wojny światowe. 

Ash gwałtownie podniósł wąski łeb. Był dziwnie czysty, na jego sierści nie było 

śladu czarnej wampirycznej krwi. Oparł się o mnie, przy czym omal nie zwalił mnie 
z nóg. Jak na takiego olbrzyma, z wręcz kocią precyzją wiedział, gdzie stawiać łapy. 
I jak pies opierał się o moje nogi i z oddaniem patrzył mi w oczy. 

Kiedy  wampir  umiera,  wszystko  dzieje  się  bardzo  szybko.  Po  tym  została  już 

tylko  kałuża  bulgoczącego  szlamu,  a  gdy  wzejdzie  słońce,  zmieni  się  w  garstkę 
popiołu.  Nie  był  stary,  miał  pewnie  niecałe  sto  lat,  skoro  jego  ciało  tak  reaguje, 

background image

 

12 

skoro od razu nie rozsypało się w proch. Zabiłam go. Czy też pomogłam go zabić, 
co  sprowadza  się  do tego samego. Dreszcze to coś nowego. Chciał mnie zabić, ale 
go uprzedziłam. 

Pochyliłam się, wplotłam palce w sierść Asha. Oparłam się na nim. 

-  Jezu. 
-  Będziesz  rzygać?  -  Shanks  pochylił  głowę.  Jego  twarz  nikła  w  cieniu,  ale 

widziałam,  że  kącik  ust  uniósł  się  w  uśmiechu.  Wydawał  się  bardzo  z  siebie 
zadowolony. - To normalne po pierwszym razie. 

Ash zawarczał miękko. 

Teraz  było  mi  bardzo  zimno.  Miałam  gołe  nogi,  sukienka  niewiele  zakrywała. 

Nocna bryza muskała spoconą skórę. 

Przynajmniej sukienka nie ucierpiała. Nie zakrwawiłam jej. Za bardzo. 
Medalion mamy był ciepły, nagle ciężki, spokojnie dotykał obojczyków. 

Wzdrygnęłam się. 

-  Spadajmy stąd. 
-  Spoko.  Metrem?  -  Roześmiał  się,  co  zabrzmiało  jak  złośliwe  szczeknięcie.  - 

Tylko żartowałem! Wracamy do domu. 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3 
 

Schola  Prima  działa  pod  przykrywką  ekskluzywnej  prywatnej  szkoły  męskiej,  ale 

nigdzie nie uświadczysz uczniów przechadzających się leniwie w marynarkach z jej 

herbem na piersi. 

To znaczy owszem, zobaczysz ich, ale nikt nie wie, że to uczniowie Schola Prima, 

bo  wyglądają  jak  zwykli  przystojni  chłopcy  w  normalnych  ubraniach,  pochłonięci 

tym, co pochłania nastoletnich chłopców. Jeśli ich zapytać, gdzie się uczą - nikt tego 

nie robi, ale gdyby - skłamią. A gdyby ktoś zobaczył ich, jak zabijają wampiry czy 

inne stworzenia nocy, no cóż... ten ktoś byłby albo martwy, albo w takim szoku, że 

trzymałby  język  za  zębami.  Albo  wylądowałby  w  wariatkowie.  I  to  nie  tylko  w 

Nowym Jorku, tak jest wszędzie. Zwykli ludzie nie chcą niczego widzieć. Ludzie u 

władzy przymykają oczy. 

Mimo to uważam, że tylko w tym mieście można umieścić ogromne gmaszysko 

z  białymi  kolumnami  na  ogromnym  terenie  w  najlepszej  części  Manhattanu  i  nikt 

się tym nawet nie zainteresuje. 

Opadłam  na  miękkie  czerwone  krzesło.  By  w  pełni  okazać  zblazowanie, 

powinnam  jeszcze  położyć  nogi  na  stół  konferencyjny,  ale  sukienka  była  na  to  za 

krótka.  Nawet  jeśli  wszyscy  członkowie  Rady  mieli  tyle  lat,  że  każdy  z  nich 

spokojnie mógłby być moim dziadkiem. 

A żaden nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat, większości nie dałabym 

więcej  niż  siedemnaście.  Czasami  Christophe  mamrotał  coś  pod  nosem  o 

uwięzieniu  w  nastoletnim  ciele,  ale  nie  zdobyłam  się  na  odwagę  i  nie  zadałam 

nawet  jednego  z  miliona  pytań,  które  nasuwały  się  po  tym  stwierdzeniu.  Tak  po 

prostu jest. 

Intrygowało  mnie,  jak  będę  wyglądać,  gdy  w  końcu  rozkwitnę.  Nie  miałam 

zielonego  pojęcia,  ale  jeśli  na  wieki  utknę  w  moim  chudym,  niezgrabnym  ciele 

źrebaka... No cóż. Właściwie chyba nie będzie tak źle. Ale wolałabym trochę więcej 

w biuście, choć nawet końmi nikt nie wyciągnie ze mnie tego wyznania. W życiu. 

-  Nie  do  przyjęcia  -  orzekł  Hiro  spokojnie.  Te  słowa  odbijały  się  od 

wypolerowanej  powierzchni stołu. Jego długie karmelowe palce obejmowały biały 

kubek. Widziałam, jak pobladły mu kłykcie. W ogóle cały był blady, zaciskał usta w 

wąską linię. Taki samuraj z miną pełną dezaprobaty. - Gdyby nie wilkołaki... 

background image

 

13 

-  Ale były tam - Odchyliłam głowę poza oparcie, aż włosy opadły do tyłu. Moje 

rany  zasklepiły  się  już,  żeby  substancja  w  mojej  krwi  nie  doprowadzała  ich  do 

szału. - Shanks nie pozwoli mi na samodzielne wyjścia. Podobnie jak wy. 

Bruce  siedział  po  mojej  lewej  stronie,  wyprostowany,  jakby  połknął  kij.  Lekko 

uniósł głowę. 

-  Jakim cudem mogli cię zgubić? Dlaczego Reynard... 

-  To nie jego wina. Rzuciłam się do ucieczki, bo nosferatu odcięli mi oba wyjścia 

i zlokalizowali mnie, zanim oddziały bojowe dotarły na miejsce. Musiałam impro-

wizować. - Żałowałam, że nie zdążyłam się  przebrać, ale najpierw musiałam zdać 

sprawozdanie. Wyglądało na to, że uznają, iż operacja zakończyła się klęską, choć 

udało  nam  się  zlokalizować  i  zabić  wampiry  atakujące  dyskotekę.  -  Kiedy 

wybiegłam z piwnicy, zgubiłam słuchawkę i... 

Hiro odstawił kubek i wymamrotał coś, co zabrzmiało jak przekleństwo. Pochylił 

się,  oparł  łokcie  na  stole,  ukrył  twarz  w  dłoniach.  Widziałam,  jak  jego  barki  drżą 

pod szarym jedwabiem koszuli. 

Zadziwiające. Zawsze był taki spokojny. 

Choć kawa pachniała smakowicie, nie piłam. Mówiłam dalej. 

-  Uciekłam  im.  Gonił mnie tylko jeden. Na szczęście nie dogonił mnie, póki nie 

dotarł  Shanks  i  reszta.  Był  tam  Ash.  Shanks  przyniósł  miecze  małaika.  Właściwie 

wyszło dobrze. I co więcej, już żaden dzieciak nie zginie przez tę konkretną bandę 

krwiopijców. To przecież ważne, prawda? 

Znaczy dla mnie. 

Pomieszczenie,  w  którym  odbywały  się  posiedzenia  Rady,  było  długie  i 

pozbawione okien. Stół pod ścianą był pusty, jeśli nie liczyć srebrnego samowara i 

termosu  z  gorącą  wodą  do  herbaty.  Zawsze  było  tu  tak  samo,  nie  zmieniały  się 

także niewygodne rzeźbione krzesła podobne do tronów. 

Bruce  złożył  palce  w  wieżyczkę.  Jego  mrocznie  przystojna  twarz  stanowiła 

uosobienie  rozczarowania.  Nie  mieściło  mi  się  w  głowie,  jak  można  wyglądać  tak 

poważnie nawet w dżinsach. 

-  Jesteś zbyt cenna, by tak ryzykować - powiedział po raz chyba pięćdziesiąty. - 

Jesteś jedyną swietoczą, którą... 

O nie, tylko nie to. 

-  Ryzykowałam.  Operacja  zakończyła  się  sukcesem,  przynajmniej  jeśli  o  mnie 

chodzi. Zabiłam pierwszego wampira w życiu. Nie pogratulujesz mi? - Udało mi się 

to powiedzieć tak, że można by pomyśleć, że byłam z tego dumna, a nie, że zbierało 

mi się na mdłości, a w moim żołądku gotowała się żółć. 

Hiro  wstał.  Jego  krzesło  zazgrzytało  o  podłogę.  Poprawił  rękawy,  żeby  leżały 

idealnie równo. Chyba kupuje te koszule hurtowo, bo nic innego nie nosi. Czasami, 

jeśli  chce  wyglądać  bardzo  po  amerykańsku,  zamiast  luźnych  czarnych  spodni 

wkłada  sprane  granatowe  dżinsy,  ale  zawsze  nosi  te  jedwabne  szare  koszule  ze 

stójką zamiast kołnierzyka i te dziwaczne czarne buty, o przyczepnej podeszwie, w 

których  duży  palec  jest  oddzielony  od  reszty.  Zbierałam  się  na  odwagę,  by  go 

zapytać, gdzie je kupuje, w Chinatown czy co? 

Na razie nie było okazji do takiej pogawędki. Od dalszych wyrzutów uchroniły 

mnie drzwi na końcu pokoju - otworzyły się. Wszedł Christophe. Aspekt wygładzał 

mu  włosy.  Niewidzialna  chmura  gniewu  unosiła  się  nad  nim  jak  rozedrgane 

powietrze nad rozpalonym asfaltem. 

Niebieskie oczy płonęły tak, że wydawało się, iż zajmie się od nich cała twarz. O 

regularnych  rysach,  przystojna  akurat  na  tyle, że nikt nie zbywał go, uważając, że 

jest  zbyt  ładny,  by  traktować  go  poważnie.  Kiedy  zwyciężał  aspekt,  jego  włosy 

stawały  się  ciemne  i  gładkie;  gdy  się  odprężał,  zwijały  się  w  loki  i  rozjaśniały  je 

złote pasma. Wstrzymałam oddech. 

Czarny sweter, dżinsy - ani śladu wampirycznej krwi. Był czysty. 

Dobrze. Odprężyłam się odrobinę. 

Nie zwolnił kroku. 

-  Bruce, Hiro. Potwierdzono ofiary. 

-  Moją  też?  -  Szukałam  wygodniejszej  pozycji,  by  siedzieć  niedbale,  ale  nic  nie 

działało. 

Minął  Hiro.  Wyczuwałam  wrzenie  aspektu  między  nimi.  Hiro  gwałtownie 

odwrócił głowę, jakby zwęszył przykry zapach. 

background image

 

14 

Christophe  podszedł  do  mnie,  złapał  za  ramiona  i  podniósł  z  krzesła. 

Przewróciło  się,  upadło  z  odgłosem  wystrzelonej  kuli.  Bruce  krzyknął  i  zerwał się 

na równe nogi. 

-  Jesteś  ranna?  Coś  ci  się  stało?  -  Trzymał  mnie  na  odległość  wyciągniętego 

ramienia.  Jego  palce  były  zarazem  delikatne  i  twarde  jak  stal.  Lustrował  mnie  od 

stóp do głów. Zmrużył oczy, widząc zaschniętą krew na moim ramieniu i nodze. 

-  Nic  mi nie jest. - Powiedziałam to głośniej, niż musiałam, ale nie próbowałam 

się uwolnić z jego uścisku. Lepiej, żeby sam się przekonał, że jestem cała i zdrowa. -

Naprawdę,  i  zrobiłam  ten  manewr,  no  wiesz,  jak  z  nożycami.  Shanks  przyniósł 

małaika. Ash też tam był. 

-  Nigdy więcej nie będziesz przynętą. - W jego policzku zadrgał mięsień. - Nigdy 

więcej,  rozumiemy  się,  mój  mały  ptaszku?  Byli  w  całym  klubie.  Wiedzieli,  że  tam 

będziesz! 

Oczywiście,  że  wiedzieli.  Od  dwóch  tygodni  tam  chodziłam,  żeby  zwabić  tę 

konkretną hordę nosferatu. Zadbaliśmy, żeby wiedzieli. Zresztą załatwiali ludzi na 

wszystkich  takich  imprezach  od  Chelsea  do  Newark,  które  udało  nam  się 

sprawdzić. Pochyliłam się, ale jego dłoń ani drgnęła. 

-  Nic mi nie jest, Christophe. Gonił mnie tylko jeden, uciekłam i... 

Był chyba na granicy wybuchu. 

-  Niepotrzebnie pozwoliłem... Na miłość boską. 

-  Pozwoliłeś?  A  niby  na  co  miałeś  pozwalać?  Byłam  gotowa,  może  nie? 

Następnym  razem  pójdzie  jeszcze  lepiej.  Zabiłam  pierwszego  wampira  w  życiu, 

Christophe. Posłużyłam się małaika! Ash też tam był! 

Tego  akurat  mogłam  nie  mówić.  Skrzywił  się,  jakbym  poczęstowała  go 

półmiskiem gąsienic. 

Nic powierzę twojego bezpieczeństwa Srebrnogło-wcmu. 

-  No  cóż,  jest  mi  wierniejszy  niż  kilku,  których  mogłabym  wymienić.  - 

Zacisnęłam  usta,  ale  już  za  późno,  stało  się.  Zresztą  ostatnio  kiepsko  mi  szło 

trzymanie języka za zębami. 

Christophe  niemal  słyszalnie  zacisnął  usta.  Aspekt  zniknął,  w  jego  włosach 

pojawiły się złote kosmyki, jakby namalował je niewidzialny pędzel. Przyglądał mi 

się jeszcze przez chwilę i powoli cofał palce, jeden po drugim. 

-  Milady, chyba nie chcesz nikogo oskarżyć. Udało mu się sprawić mi ból. 

-  Oczywiście, że nie. Ja po prostu... Cholera, Christophe, dlaczego po prostu nie 

możesz  się  cieszyć?  Uciekałam,  walczyłam...  Zrobiłam  to  wszystko,  czego  mnie 

uczyłeś! 

-  Nikt  tego  nie  kwestionuje.  - Bruce jak zwykle chciał wszystko załagodzić. Był 

w  tym  dobry,  mogłam  się  od  niego  uczyć.  -  Świetnie  się  spisałaś.  Po  prostu 

martwimy się o twoje bezpieczeństwo, Milady. 

Wolałabym, żeby mnie tak nie nazywał. 

W  ten  sposób  zwracali  się  do  Anny.  Ilekroć  jeden  z  nich  posługiwał  się  tym 

zwrotem, dotykał i tak bolącej rany. To słowo dzień w dzień sprawiało mi ból. 

Christophe się pochylił. 

-  Nie powinnaś była... 

O nie, nie zacznie mi teraz prawić morałów. 

-  Co  niby  powinnam  była  zrobić?  Zostać  tam  i  czekać,  aż  wejdą  i  mnie  zabiją, 

zanim dotrą do mnie oddziały bojowe? Wtedy musiałabym walczyć nie z jednym, a 

z sześcioma wampirami. 

-  Byłem na dachu - odparł spokojnie. - Chyba nie myślisz, że puściłbym cię tam 

samą? 

Cóż,  właściwie  dobrze  wiedzieć,  że  był  w  pobliżu.  To  tłumaczyło  też  dziwny 

pogłos w słuchawce. Ale mimo wszystko... 

-  Nie  tak  miało  być!  Miałeś  być  w  centrum  dowodzenia!  Mówiłeś,  że  jestem 

gotowa! - Gotowa na prostą operację, gotowa na tyle, na ile można być gotową na 

polowanie na wampiry! 

-  Jesteś gotowa. Ze mną. - Wyciągnął ręce i zanim się obejrzałam, zamknął moją 

twarz w dłoniach. Był tak cholernie szybki.  - Nie wysłałbym mojej ptaszyny w za-

sadzkę, gdyby nie był na tyle blisko, żeby w razie czego pośpieszyć jej z pomocą. - 

Ciepła  skóra.  Pochylił  się.  Naprawdę  pachniał  jak  świąteczne  świece  zapachowe, 

cynamonem. Był to znajomy, kojący aromat. 

Przyciągnął mnie do siebie. Dotknęliśmy się czołami. 

background image

 

15 

Po  raz  pierwszy,  odkąd  tego  dnia  zaszło  słońce,  poczułam  się  bezpieczna. 

Wciągałam  powietrze,  gdy  on  je  wypuszczał.  Pozostali  patrzyli  na  nas,  ale  to  nie 

miało znaczenia. W takiej chwili nic nie miało znaczenia. 

Tylko  czasami  pragnęłam,  żeby  na  jego  miejscu  był  ktoś  inny.  Ktoś  w  długim 

czarnym płaszczu, o zapachu wilka, dziczy i poziomek. 

Znowu niewłaściwa myśl. Coś ściskało mnie za serce. Przeszył mnie dreszcz. 

Christophe  mruczał  coś  niezrozumiale. Zamknęłam oczy i udawałam, że to bez 

znaczenia. Udawałam także, że jakaś cząstka mnie nie rozpływa się pod wpływem 

jego  bliskości.  Tak  jakby  moje  hormony  zaczynały  szaleć,  ilekroć  Christophe 

znajdował się w promieniu trzech metrów. 

A  czy  to  nie  jest  nieprzyjemne  i  niewygodne?  Och,  tak.  Niemal  równie 

nieprzyjemne  i  niewygodne,  jak  kojące,  i  to  najbardziej  kojące,  co  poczułam  od 

tamtej nocy, gdy tata martwymi dłońmi pukał w zmarzniętą szybę, jeszcze wtedy, 

w Dakocie. 

Tamtej nocy, gdy wszystko się zmieniło, a moje życie zawaliło się w gruzy. 

Odsunął się w końcu i delikatnie pocałował mnie w czoło. 

-  Nathalie i Benjamin czekają na zewnątrz. Zaraz przyjdę. 

Czyli  odprawiał  mnie.  Bruce  wpatrywał  się  w  przestrzeń  nad  moją  głową  z 

lekko  zawstydzoną  miną.  Hiro  zaplótł  ręce  na  piersi  i  wbił  wzrok  w  srebrny  sa-

mowar. 

-  A  reszta  Rady?  -  Starałam  się  ukryć  rozgoryczenie.  Chyba  nie  najlepiej  mi  to 

wyszło. 

Gdyby nie łagodne spojrzenie, uśmiech Christophe'a zmroziłby mnie do szpiku. 

Na  nikogo  innego  tak  nie  patrzył  i  zawsze  mnie  zaskakiwało,  że  jego  niebieskie 

oczy mogą w jednej chwili być lodowate i zaraz wypełnić się ciepłem. 

-  Chcesz  na  nich  poczekać?  Na  pewno  dojdzie  do  kłótni  na  temat  dzisiejszych 

wydarzeń  i  na  pewno  zarzucą  mi  narażenie  cię  na  niebezpieczeństwo.  Myślę,  że 

będzie zabawnie. 

Miał rację. 

-  No dobrze. Sam się tym zajmij. 

Christophe  uśmiechnął  się  od  ucha  do  ucha.  Teraz,  bez  aspektu,  miał  idealnie 

białe zęby. Ludzkie. 

-  Tak myślałem. Zawsze do usług, skowroneczko moja. Jutro o świcie. Trening z 

małaika. 

-  Świetnie.  -  Potarłam  czoło  wierzchem  prawej  dłoni  i  sięgnęłam  po  małą 

torebeczkę leżącą na stole. - Bruce, Hiro... Przepraszam, jeśli się martwiliście. - Na 

więcej nie było mnie stać. 

Bruce  skinął  głową.  Jego  aspekt ustąpił i znowu był tylko przystojnym Arabem 

w zielonym swetrze i modnie podartych dżinsach. 

-  Uczcimy twoje pierwsze zabójstwo, Milady. To tradycja. 

Niesmak powrócił. 

-  Nie. To znaczy, dzięki, ale nie. Nie ma sprawy, naprawdę. 

Wychodząc, przez cały czas czułam na sobie spojrzenie Christophe'a. 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4 

Krew  się  nie  spierze.  -  Nathalie  z  westchnieniem  przechyliła  ciemną  głowę. 

Trzymała  srebrną  sukienkę  za  ra-miączka,  delikatnie,  jakby  uszyto  ją  z  bibułki.  - 

Musimy znowu iść na zakupy. 

-  O  nie  -  jęknęłam  i  usiadłam  przy  toaletce.  Prysznic  i  pół  godziny ćwiczeń tai-

chi  pomogły  mi  się  uspokoić.  Mniej  więcej.  Nie  przeszkadzała mi nawet obecność 

Nat, bo było jasne, że nie na mnie patrzy, gdy wykonywałam znajome ruchy. - Nie 

zmusisz mnie do tego. 

background image

 

16 

-  Można  by  pomyśleć,  że  proponuję  ci  egzekucję,  nie  zakupy.  Jezu.  - 

Uśmiechnęła  się  pod  nosem.  Widziałam  w  lustrze  nasze  odbicia.  Ja  - 

zaczerwieniona,  potargana,  sucha  i  żylasta  jak  tata,  w  podartej  spranej  koszulce  z 

logo Rolling Stones i wiekowych dżinsach, które na szczęście nikły pod toaletką. A 

Nathalie  wyglądała  jak  z  katalogu.  Zaokrąglona  tam,  gdzie  trzeba,  w  piżamie  z 

różowego  jedwabiu.  Od  razu  widać,  że  to  wilczyca,  można  to  poznać  po  gracji jej 

ruchów, gdy odkładała sukienkę na krzesło przy biureczku. - Doprawdy, Dru. 

-  To samo - sapnęłam. 

Nawet  kabura  pod  pachą  w  jej  wydaniu  wydawała  się  częścią  stroju.  Kabura 

koloru kawy, kryjąca spluwę kaliber 9 milimetrów, którą nosiła dzisiaj, poruszała 

się  miękko,  gdy  wzruszyła  ramionami.  Bezszelestnie  sięgnęła  po  oprawioną  w 

srebro szczotkę. Nadchodziła część wieczoru, której zarazem najbardziej się bałam 

i na którą czekałam. 

-  Ja sama... - zaczęłam, ale Nat już wzięła pukiel moich włosów i zaczęła czesać, 

od końcówek, powoli przesuwając się w górę. 

-  To  tradycja.  Do  czasów  Anny  wszystkie  swietocze  miały  straż  honorową 

złożoną  z  wilczyc.  Dzięki  temu  możemy  wyrwać  się  z  domowej  siedziby, 

poznawać  chłopców  i  no  wiesz...  swietocza  jest  samotna.  Cieszę  się,  że 

przypadłyśmy sobie do gustu. 

No  cóż,  ostatnia  dziewczyna  w  pobliżu  waliła  do  mnie  z  dubeltówki,  a  ty 

możesz mnie rozerwać na strzępy. 

-  Więc Anna to zmieniła? Wzruszenie ramion. 

-  Krok  po  kroku,  tak.  Moja  ciotka  tu  była,  gdy  to  się  stało.  Nigdy  o  tym  nie 

opowiada. 

Westchnęłam.  Na  ścianach  widniały  delikatne  błękitne  linie  zaklęć  ochronnych, 

skomplikowane  wzory  otaczały  okna  i  drzwi. Odnawiałam je co noc; czaiły się na 

krawędzi  widzialności.  Przynajmniej  te  symbole  dobrze  znałam.  Nie  kładłam  się 

spać, póki ich nie nakreśliłam, o nie. Babcia byłaby ze mnie dumna. 

Palce w moich włosach niosły ulgę. Nathalie mogłam zaufać 

Christophe  tak  powiedział.  Shanks  i  Augustine  byli  tego  samego  zdania.  A  im 

chyba mogę zaufać, co? Przynajmniej Christophe jeszcze nigdy się nie mylił... Tylko 

że  ja...  nie  byłam  już  tak  ufna  jak  dawniej.  Chyba.  Takie  są  skutki  doświadczania 

ciągłych zdrad. Ale i tak lubiłam Nat. Miała łeb na karku i, co ważne, rozumiała, że 

wkurza  mnie  ciągłe  przebywanie  w  zamknięciu,  więc  nauczyła  mnie  kolejnej 

„tradycyjnej" rozrywki - wymykania się za dnia na wyprawy badawcze. Zaczęło się 

od  krótkich  przechadzek  po  terenie  Scholi,  potem  przyszedł  czas  na  zakupy  i 

zwiedzanie.  W  końcu  z  wilczycą  u  boku,  w  środku  dnia,  byłam  bezpieczna, 

prawda? 

I  za  każdym  razem,  gdy  ciskała  w  moje  okno  garścią  żwiru,  zapraszając  na 

zakazane zabawy, coraz łatwiej było mi jej zaufać. 

Szczotka muskała moje włosy. Nat potrafiła sprawić, że masa niesfornych loków 

wyglądała elegancko, błyskawicznie wymyślała strój, który był naprawdę modny, i 

była  przy  tym  tak  świetnie  zorganizowana,  że  nawet  komandosi  marines mogliby 

się od niej uczyć. Zresztą przyznaję, że cieszyło mnie kobiece towarzystwo. 

To  znaczy  towarzystwo  dziewczyny,  która  nie  chce  mnie  zabić.  Nigdy  nie 

miałam bliskiej przyjaciółki. Po co zawracać sobie tym głowę, skoro z tatą byliśmy 

wiecznie w drodze? 

A  Christophe'a  udało  się,  po  wielu  kłótniach,  przekonać  mnie,  żebym  zgodziła 

się  na  jej  towarzystwo.  Przecież  nie  wybrałbym  dziewczyny,  której  nie  ufam. 

Dobrze ci to zrobi, a ja nie będę się tak bardzo martwił. 

To był najpoważniejszy argument, który wyciągał, ilekroć chciał, bym za wszelką 

cenę  zmieniła  zdanie.  Ponownie  westchnęłam  głośno  i  poczułam,  jak  spływa  ze 

mnie  napięcie  tej  nocy,  nadeszła  ta  najcichsza,  najspokojniejsza  godzina,  między 

trzecią  a  czwartą  nad  ranem.  Przypominała  mi  popołudnia  w  ciepłych  krajach, 

między trzecią a szóstą, gdy wszyscy robią sobie sjestę. 

Schola  funkcjonuje  odwrotnie.  Noce  to  nasze  dni,  bo  w  blasku  słońca 

bezpieczniej  jest  spać.  Mój  zegar  biologiczny  powoli  przyzwyczajał  się  do  tego 

rytmu,  choć  niełatwo  jest  przekreślić  szesnaście  i  pół  roku  życia  za  dnia.  Masz 

piękne  włosy.  -  Nathalie  uniosła  pełną  ich  garść.  -  Te  pasemka...  Boże, 

wyglądałabyś fantastycznie, gdyby je skrócić, wycieniować... 

background image

 

17 

Spojrzałam  na  miecze  małaika,  wiszące  w  skórzanych  pochwach  obok  toaletki. 

Należały  kiedyś  do  mojej  matki.  Były  piękne.  Nie  mam  pojęcia,  skąd  Shanks 
wytrzasnął te, które mi przyniósł. 

-  O  nie.  -  Babcia  obdarłaby  mnie  ze  skóry.  To  odruchowa,  instynktowna  myśl. 

Od lat wizyty u fryzjera ograniczały się do podcięcia końcówek. - Krótkie będą mi 
ciągle spadały na twarz, a włosy w ustach to mało apetyczny widok. 

Przewróciła pięknymi kocimi oczami. 

-  Właśnie  po  to  są  kosmetyki.  Jesteś  niesamowita.  Wiesz  co,  mogłabym 

pomalować ci paznokcie. Ale nie na różowo, może głęboka czerwień, pasowałaby 
do twojej cery... 

Wzdrygnęłam się 

-  Nie,  nie  czerwień.  Poza  tym  nie  mam  czasu.  -  Zerknęłam  w  lustro.  Nathalie 

miała  nieskazitelną  cerę,  bez  widocznych  porów,  i  gładkie  ciemne  włosy  z 

przedziałkiem  z  boku.  Wyglądała,  jakby  dopiero  co  wyszła  od  fryzjera.  Ja 

natomiast  byłam  poobijana  i  posiniaczona,  miałam  potargane  włosy  i  czerwone 

plamy  na  policzkach,  jakbym  trawiła  mnie  gorączka.  Moje  oczy  nikły  w  cieniu, 

wydawały  się  ciemniejsze  niż  zazwyczaj,  jakbym  intensywnie  nad  czymś myślała. 

No  i  ponownie  widziałam  mars  na  czole.  Starałam  się  wyglądać  tak,  jakbym  nie 

myślała o przykrych sprawach. 

Nat zmarszczyła nos. 

-  Na  to musi się znaleźć czas, Mil... to jest, Dru. Jezu.  - Szczotka wędrowała po 

moich  włosach,  muskała  loki,  jakby  nigdy  nie  sprawiały  kłopotów.  Jej  nie 

sprawiają.  Włosy  mnie  zdradziły.  Nathalie  doszła  do  nasady  i  sięgnęła  po  kolejne 

pasmo. 

Muszę  przyznać,  że  to  miłe.  Przypominało  mi,  jak  babcia  rozczesywała  moje 

włosy, zanim przed snem zaplatała je w warkocz. To kojące. 

Podniosłam  rękę.  Zdarłam  sobie  skórę  z  przedramienia,  gdy  upadłam  na 

chodnik.  Dobrze,  że  przestałam  krwawić,  zanim  zjawili  się  djamphiry,  żeby 

zapakować  mnie  do  suva  i  zabrać  do  domu.  Wtedy  na  szczęście  rany  już  pokryły 

się strupami. Kiedy w końcu rozkwitnę, będę jak chłopcy, moje rany będą się goić 

błyskawicznie, ale na razie tkwię w felernym czasami ludzkim ciele. 

-  Ojoj - w głosie Nathalie było współczucie. - Dobrze, że nie zostaną ci blizny. 

A Christophe je ma. Znowu poczerwieniałam. 

-  Tak, to byłoby straszne - mruknęłam. 
-  Pewnie wkurza ich, że dali się uprzedzić wilkołakom. Podobno gdy weszli do 

środka, dosłownie otoczyli ich krwiopijcy. Piętnastu nosferatu. Dzięki Bogu, że ten, 

który pobiegł za tobą, był... 

-  Młody i niedoświadczony? - Piętnastu nosferatu? Jezu Chryste. Wzdrygnęłam 

się. Widziałam tylko sześciu. -Christophe jest zbyt uprzejmy, by to powiedzieć. 

-  Chyba żartujesz. - Uśmiechnęła się szeroko, aż błysnęły białe żeby. - Słyszałam, 

że załatwiłaś młodego, ale bardzo agresywnego. 

-  Gdzie  ty  to  wszystko  słyszysz?  -  Ale  i  tak  wiedziałam.  Nathalie  podoba  się 

Shanksowi. W jej obecności zachowywał się bardzo dziwnie. 

Skrzywiła się. 

-  Powietrze mi mówi. - Jęknęła cicho, gardłowo. -Oooooch! 
Żachnęłam się i roześmiałam, zakrywając usta dłonią. Nadal szczotkowała moje 

włosy.  Jej  ruchy  były  diunie,  płynne  -  w  końcu  udało  jej  się  rozczesać  wszystkie 

kołtuny. 

- Jeszcze tylko zapleciemy warkocz i możesz iść spać. I'ostałam po gorące mleko. 

Nic równie dobrze nie koi nerwów. - Jej palce muskały moje włosy równie miękko 

jak  przed  chwilą  szczotka.  Zabytkowa.  O  srebrnej  rękojeści,  zapewne  z  epoki 

wiktoriańskiej. Ciekawe, czy też należała do mojej mamy, jak miecze małaika. 

O  świcie  w  świetlikach  rozbłyśnie  złoty  blask  słońca,  zaleje  półki  i  parkiet.  Na 

półkach stały jej książki. Łóżko też należało do niej. 

Nie  miałam  nic  przeciwko  temu.  Czasami  zdejmowałam  książki  z  półki  i 

kartkowałam.  I  znajdowałam  zapiski  na  marginesach,  dziewczęce  pismo,  słowa 

kreślone  wyblakłym  niebieskim  atramentem.  Podręczniki  i  analizy  Prawdziwego 

Świata. Teraz wszystkie należały do mnie. 

Po tylu latach, gdy moje pamiątki po mamie ograniczały się do jednej fotografii 

w portfelu taty i słoja na ciastka w krowi wzór, to trochę przytłaczające. Brakowało 

background image

 

18 

mi  rzeczy  moich  i  taty,  ale  to,  że  miałam  do  dyspozycji  jej  skarby...  To  fajne  i 

zarazem  wcale  nie,  bo  mając  to  wszystko  w  zasięgu  ręki,  czułam,  że  nie  jestem  tą 

samą  dziewczyną,  która  przemierzała  kraj  z  tatą.  Stawałam  się  kimś  innym.  Być 

może osobą, którą byłabym, gdyby mama nie umarła. 

Gdyby jej nie zamordowano. 

Palce  Nathalie  poruszały  się  szybko,  sprawnie.  W  półtorej  minuty  zaplotła 

schludny warkocz, który na dodatek nie rozsypie się od razu, choć zawsze tak było, 

gdy sama zaplatałam włosy. O nie, jej warkocz trzymał się do rana. 

Oto  kolejny  z  jej  talentów.  Gdyby  nie  była  naprawdę  fajna,  mogłabym  ją  za  to 

znienawidzić. 

Rozległo  się  pukanie  do  drzwi.  Nathalie  puściła  moje  włosy  i  idąc  do  drzwi, 

wyjęła glocka z kabury. Węszyła głośno, sunąc bezszelestnie po deskach podłogi. 
Nie rozluźniła się nawet wtedy, gdy otworzyła drzwi. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 5 

Room  service  -  oznajmił  Christophe  spokojnie.  -  Widzę,  że  się  o  nią  troszczysz, 

Skyrunner. 

-  Po  to  tu  jestem.  -  Nathalie  schowała  pistolet  do  kabury.  -  Życzysz  sobie 

zobaczyć Milady, Reynard? 

-  Czy mogę? - Uśmiechnął się smutno. Przesuwałam dłonią po lakierowanym 

blacie toaletki, 

muskałam  palcami  srebrny  grzebień,  drewnianą  szkatułkę  z  chusteczkami... 

Miałam wrażenie, że popełniam świętokradztwo, kładąc tu moje rzeczy. 

-  Jeśli Milady jest dysponowana. 

-  Tak  jest,  maniery  przede  wszystkim.  -  Nathalie  energicznie  odwróciła  się  na 

pięcie i odeszła. - Zamknij drzwi, dobrze? Proszę, Dru. Gorące mleko. I ciasteczka. 

Kucharze uznali, że zasłużyłaś na nagrodę. 

-  Ciasteczka?  -  To  mnie  ożywiło.  Mleko  i  ciastka,  jakbym  znowu  miała  pięć  lat. 

Akurat dzisiaj nie miałam nic przeciwko temu. To takie... kojące. Myśl, że jestem tu 

bezpieczna. W końcu. 

-  Ciasteczka  czekoladowe  byłyby  lepsze,  ale  najwyraźniej  w kuchni byli innego 

zdania. - Nat błysnęła w uśmiechu białymi zębami. 

-  Wolę nie pytać, kto tu gotuje. - Ale zawsze mnie to intrygowało. Kto, a może co 

właściwie kryje się za kłębami białej pary spowijającej kuchnię? 

-  I  dobrze.  -  Christophe  zamknął  drzwi.  -  Złamany  poszedł  spać.  Jest 

zadziwiająco spokojny. Wystarczy, żeby Robert wypowiedział twoje imię, a staje się 

łagodny jak baranek. 

Shanks coraz lepiej poznawał Asha i chyba zaczynali się dogadywać. Tak jakby. 

Dibs nadal unikał Asha jak ognia, o ile ten nie był ranny. Podobnie reagowało wielu 

innych wilkołaków. 

Wszyscy  tylko  czekali,  że  wpadnie  w  szał  i  zacznie  zabijać.  Albo  wróci  do 

Siergieja. 

Nathalie wzdrygnęła się, dosłownie. Toaletka była spora, więc postawiła na niej 

tacę, ale przy okazji potrąciła szczotkę, grzebień i lusterko w srebrnej oprawie. 

-  Jezu. 

-  No. - Christophe patrzył na moje odbicie w zwierciadle. - Jak się czujesz? 
Wzruszyłam  ramionami.  Zachowywał  się,  jakby  zapomniał  o  Nathalie  stojącej 

tuż  obok,  gdy  na  mnie  patrzył.  Nie  potrafię  tego  wyjaśnić,  ale  jeśli  ktoś  z  was 

doświadczył  kiedyś  czegoś  takiego,  to  wie,  o  czym  mówię.  Ma  się  wrażenie,  że 

patrzący chce ci zajrzeć pod skórę, jakbyście byli w pomieszczeniu sami. 

Jakby widział tylko ciebie, nawet w tłumie. 

background image

 

19 

Już  wyciągałam  rękę  do  ozdobnego  imbryka  na  tacy,  ale  Nathalie  mnie 

uprzedziła.  Nalała  mleka  do  kubka  i  powąchała.  Wilkołaki  wyczuwają  truciznę. 

Zazwyczaj. 

Przewróciłam  oczami.  Na  tacy  stały  trzy  porcelanowe  filiżanki,  ale  byłam 

gotowa się założyć, że Christophe nie będzie pił gorącego mleka. 

I  przegrałabym  ten  zakład,  gdy  pochylił  się  nad  moim  ramieniem  i  sięgnął  po 

ciasteczko.  Jego  korzenny  zapach  także  niósł  ukojenie.  Przy  nim  nic  mi  się  nie 

stanie. 

-  Nie płaczesz. Jeśli wymiotowałaś, zrobiłaś to w samotności. Jesteś blada i czuję 

od ciebie zapach zaschniętej krwi i rezygnacji, ale nie strachu. Właściwie znosisz to 

całkiem nieźle. 

To ma być komplement? Niby jak mam zareagować? O rany, dzięki? Też wzięłam 

ciasteczko.  Idealnie  okrągłe,  cudownie  złociste,  perfekcyjnie  zarumienione  pod 

spodem. Co za frajda wbić w nie zęby i zniszczyć taki ideał. 

Nie  ma  mowy  o  margarynie;  czułam  zapach  prawdziwego  masła,  słyszałam 

zgrzyt kryształków cukru 

-  No.  -  Mój żołądek wierzgnął, ale prędzej mnie szlag trafi, niż teraz pokażę po 

sobie, że mi niedobrze. -Chyba tak. 

-  Jezu,  Reynard,  litości!  -  Nathalie  wyganiała  go  ruchem  dłoni  z  filiżanką.  - 

Odsuń się. Usiądź i daj jej się napić. 

Oto  kolejny  powód,  dlaczego  ją  lubię.  Przy  niej  obecność  Christophe'a  nie  była 

tak  przytłaczająca.  Stanowiła  mój  parawan,  wydawała  mu  polecenia  z  taką 

bezczelną pewnością siebie, że czasami jej zazdrościłam. 

Christophe  uśmiechnął  się,  błysnął  zębami  godnymi  gwiazdora  filmowego, 

pogłaskał  mnie  po  głowie,  wziął  kolejne  ciasteczko  i  odszedł,  usiadł  na  łóżku, 

rozparł się, jakby był u siebie i nadal mnie obserwował. 

Przewróciłam  oczami.  Nathalie  nie  dała  mi  spokoju,  póki  nie  zjadłam  kilku 

ciasteczek i nie wypiłam odpowiedniej ilości mleka, by ją zadowolić. Krzątała się po 

pokoju,  niepotrzebnie  układała  drobiazgi  na  półkach.  Siedziałam  przy  toaletce  i 

starałam się nie okazać ulgi, gdy podeszła, by zabrać tacę. 

Czasami, gdy tak mnie rozpieszczała, narastało we mnie poczucie, że tu nie jest 

moje  miejsce.  Że  lada  chwila  ktoś  wejdzie  i  powie,  że  zaszła  pomyłka  i  czy 

mogłabym jak najszybciej się wynieść? I nagle wyląduję na ulicy, rozdygotana, bez 

pomysłu, co robić. 

-  Wrócę  punktualnie  o  piątej  po  południu.  -  Spojrzała  ostro  na  Christophe'a  i 

puściła do mnie oko. - Bądź grzeczna. 

Od niechcenia skinął jej ręką. Nathalie  wyszła, zabrała srebrną sukienkę i tacę  - 

trzymała ją na jednej ręce jak kartkę papieru. 

Schrupałam ostatnie ciasteczko i przesunęłam szczotkę i grzebień. 

Nat  zamknęła  za  sobą  drzwi.  Christophe  wstał  z  łóżka,  szedł  po  deskach 

podłogi.  Zasunął  zasuwę,  stał  przez  chwilę,  skinął  głową,  ale  nie  opuścił  ciężkiej 

zasuwy, tylko wrócił na łóżko i usiadł z cichym westchnieniem zadowolenia. 

Zebrałam się w sobie, jak powiedziałaby babcia. No dalej, zapytaj. Odczekałam, 

aż nie mogłam dłużej wytrzymać. 

-  Czy wiadomo coś o... Nie dał mi dokończyć. 

-  Dru, gdyby było nam cokolwiek wiadomo o miejscu przebywania loup-garou, 

dowiesz się o tym pierwsza. Nadal go szukamy. 

-  Trudno uwierzyć, że nie możecie znaleźć króla wampirów. - To wredne z mojej 

strony, wiem, ale nie mogłam się powstrzymać. - Skoro Ash znalazł mnie, znajdzie 

Gravesa... 

-  Wygląda  na  to,  że  Asha  interesujesz  tylko  ty.  -  Nie  było  po  nim  widać 

zdenerwowania,  jeszcze  nie.  -  Ameryka  to  ogromny  kontynent:  z  tego  co  wiemy, 

mógł  ukryć  twojego  przyjaciela  w  Kanadzie  albo  Meksyku.  Albo  jeszcze  dalej.  To 

jak  najbardziej  w  jego  mocy,  zresztą  nie  wiemy  nawet,  czy  loup-garou  jest  z  nim. 

Cały  czas  szukamy.  Wystarczająco  trudne  jest  szukanie  Anny,  ale  kiedy  od-

najdziemy ją, będziemy mieli większe szanse dowiedzieć się, gdzie może być twój 

przyjaciel.  -  Ostatnie  zdanie  wypowiedział  bardzo  cicho.  To  samo,  co  wieczór 

mówił dokładnie to samo niemal tymi samymi słowami. 

Sprawdzałam  już  mapę  za  pomocą  wahadełka.  Nie  pomogło,  nawet  gdy 

położyłam pod mapą płaszcz Gra-vesa, w którym zaszyłam rozdarcie i naprawiłam 

rękaw. Wyczuwałam tylko szum, dotyk niósł się echem w mojej głowie, wahadełko 

poruszało się chaotycznie, zamiast namierzyć jego serce i tam znieruchomieć. 

Mogłam  się  domyślić,  że  Siergiej  wpadnie  na  sposób,  by  zapobiec  temu,  że 

Gravesa  nie  znajdzie  nawet  ktoś  dysponujący  dotykiem,  jeśli  on  sam  tego  nie 

zechce.  To oczywiste.  Jeszcze  nie  zdobyłam  się  na  odwagę,  by  w  poszukiwaniach 

posłużyć się krwią. 

Taka magia zostawia ślady, którymi ktoś może się posłużyć przeciwko tobie, ale 

jeśli  tak  dalej  pójdzie,  wkrótce  odważę  się  nawet  na  to.  Mimo  że  babcia 

przestrzegała,  żebym  nigdy,  przenigdy  nie  używała  czerwonego  płynu,  chyba  że 

chodzi o życie. Zapamiętaj moje słowa, Dru, to nie zabawa. 

Babcia miała specyficzny stosunek do krwi. Dopiero teraz to zauważam. 

Zacisnęłam  pięści.  Długie, wąskie palce, kciuk na zewnątrz, żeby się nie złamał 

podczas ciosu. Kłykcie lewej dłoni przecinała długa blizna, pamiątka po tamtej akcji 

w Macon, gdy razem z tatą zajęliśmy się hotelem, w którym buszował rozgniewany 

duch. Do dzisiaj czasami czuję zapach tamtego ognia i słyszę brzęk szyby rozbijanej 

właśnie tą pięścią. Rozpaczliwie szukałam drogi ucieczki, tata deptał mi po piętach, 

background image

 

20 

woda  święcona  bulgotała  w  plastikowym  pojemniku,  wzburzona  bliskością 

obrzmiałej,  groźnej  istoty,  wściekłej,  że  nie  żyje i pełnej nienawiści do wszystkich, 

których śmierć na razie ominęła. 

Wróciliśmy tam za dnia i skopaliśmy duchowi tyłek jak się patrzy, ale i tak hotel 

spłonął. To nie było zwycięstwo, raczej remis. Ale z drugiej strony, oboje wyszliśmy 

z tego z życiem. 

Potarłam  bliznę.  Czy  zniknie,  kiedy  rozkwitnę?  Może.  Może  zmienią  się  także 

moje  ręce.  I  może  wszyscy  wreszcie  przestaną  się  nade  mną  trząść  i  pozwolą  mi 

wreszcie zrobić coś pożytecznego. 

Ale kiedy to nastąpi? 

-  Nie  podoba  mi  się  to.  Aż  nie  chcę  myśleć,  co...  a  jeśli  go  torturuje?  Siergiej.  - 

Dźwięk tego imienia przeszywał mnie szklistym kolcem nienawiści. Christophe nie 

drgnął, ale zacisnął zęby. 

To  moja  wina,  że  Graves  został  porwany.  Gdyby  nie  ja,  nadal  mieszkałby 

spokojnie  w  Dakocie.  Jasne,  jego  życie  nie  było  do  końca  normalne,  ale 

przynajmniej wtedy nie groziła mu śmierć z ręki szalonego króla wampirów, może 

nie? 

No właśnie. 
Christophe odetchnął głęboko. 

-  To  mało  prawdopodobne.  To  loup-garou,  nie  zwykły  wilkołak.  Nie  da  się  go 

złamać tak łatwo jak... 

-  Ale to tylko kwestia czasu, prawda? A minęło już tyle tygodni. Może siedzi w 

zamknięciu. Może już nie... 

Nie żyje. I dlatego wahadełko nie może odnaleźć bicia jego serca. Ta myśl dławiła 

mnie w gardle. Nie chciałam mówić tego na głos, nie tutaj, w tym ślicznym białym 

pokoju. 

Christophe  wstał.  Mignął  w  nim  aspekt,  gdy  do  mnie  podchodził,  ale  zaraz 

ustąpił.  Pochylił  się  nade  mną,  nasze  twarze  znalazły  się  blisko  siebie,  nasze 

spojrzenia odnalazły się w lustrze. 

Z  tej  perspektywy  dostrzegałam  dziwne  podobieństwo  w  naszych  rysach.  Nie 

wyglądamy  jak  osoby  spokrewnione,  a  jednak  pochodzimy  z  tego  samego  kraju, 

zwłaszcza teraz, ^dy mam włosy zebrane do tyłu, ale to, co we mnie niezdarne, u 

niego staje się ostrym pięknem. Schylił się niżej, aż nasze policzki dotykały się, co 

sprawiło, że cała ta strona mego ciała stanęła w ogniu. Poczułam, jak oblewa mnie 

rumieniec. 

Mówił cały czas tym samym tonem, niskim, spokojnym, starannie dobierał każde 

słowo, a między każdym z nich pobrzmiewało echo obcego języka. 

-  Jeśli  nie  żyje,  nie  zdołasz  mu  pomóc.  Jeśli  nadal  żyje,  nie  pomożesz  mu, 

reagując  pospiesznie  i  trafiając  w  łapy  Siergieja.  -  Skrzywił  się  na  chwilę  i  zaraz 

mówił  dalej.  -  Że  już  nie  wspomnę  o  tym,  że  narazisz  na  śmierć  wielu  członków 

Zakonu,  gdy  pospieszą  ci  na  pomoc,  bo  wiesz,  że  zrobimy  wszystko,  co  w  naszej 

mocy,  by  cię  odbić.  Przed  tobą  najtrudniejsze  zadanie,  Dru.  Musisz  czekać  i 

ćwiczyć. Gdybym mógł, zmieniłbym to. 

Uparcie zacisnęłam usta. Widział mój bunt, czytał w mojej twarzy jak w książce. 

-  Nawet o tym nie myśl. - Znowu mignął w nim aspekt, przyciemnił, wygładził 

włosy  z  cichym  szelestem,  jak  szum  oceanu.  -  Dru,  byłbym  bardzo  zły,  gdybym 

musiał  po  ciebie  iść.  I  wbrew  temu,  co  sobie  myślisz,  ilekroć  stawałem  naprzeciw 

ojca - wykrzywił usta, odsłonił kły -zawsze kończyło się to w najlepszym wypadku 

remisem. 

Już  miałam  mu  przypomnieć,  że  w  końcu  ratował  mnie  przed  ojcem,  ale 

przypomniałam  sobie,  jak  mało  brakowało,  by  wszystko  skończyło  się  inaczej. 

Śnieg,  zimno,  wilkołaki  i  Graves  wpatrzony  w  popękaną  samochodową  szybę, 

zakrwawiony, posiniaczony. 

No  proszę,  znowu  wypowiedziałam,  choć  w  myślach,  jego  imię.  Graves. 

Skrzywiłam się. 

Aspekt ustąpił, kły zniknęły. Kły djamphira bez trudu przebiją się przez ludzkie 

ciało,  ale  są  niewielkie.  Kły  wampira  to  co  innego,  wielkie  i  brzydkie,  potężne  w 

dolnej  i  górnej  szczęce.  Deformują  całą  twarz  i  syczący  wampir  wygląda  jak  wąż 

pochłaniający jajo. 

-  Przysięgam,  że  go  znajdziemy,  ale  to  trochę  potrwa.  -  Wyprostował  się, 

najwyraźniej uznał, że sprawa załatwiona. - Stoję dzisiaj na straży. Mogę zostać? 

Przez chwilę toczyłam wewnętrzną walkę, ale uległam. 

-  Na trochę - powiedziałam w końcu i obserwowałam, jak zmienia się wyraz jego 

twarzy.  Nie  był  to  powolny,  niebezpieczny  grymas,  który  pojawiał  się,  gdy  chciał 

kogoś  przestraszyć.  Nie,  to  był  autentyczny  uśmiech.  Lekko  przechylił  głowę,  jak 

zawsze gdy był zadowolony. Ten widok napełniał mnie ciepłem, od głowy po palce 

u gołych stóp. 

Choć  tak  naprawdę  wcale  tego  nie  chciałam.  Poza  jakąś  cząstką  mnie.  Jakaś 

cząstka mnie musiała tak reagować, skoro tak miękłam i mój wewnętrzny termostat 

szedł ostro w górę, ilekroć Christophe znajdował się w pobliżu. 

Nie  wiedziałam  nawet,  dlaczego  się  tak  dzieje.  No  bo  przecież  on  mi  się  nie 

podoba, prawda? Tak powiedziałam Gravesowi. A tu proszę, własne ciało mnie nie 

słucha. Zachowywałam się dziwnie, ilekroć poczułam jego cynamonowy zapach. 

I choć wiedziałam, że tak pachnie, bo żywi się krwią. Jak wampir. „Z żyły", jak to 

określają wilkołaki - djam-phir, który pije ludzką krew. 

background image

 

21 

Nie muszą tego robić, ale to dodaje im siły, sprawia, że ich rany szybciej się goją, 

że  poruszają  się  jeszcze  szybciej.  Ceną  za  to  jest  mroczna  aura,  alergia  na  słońce, 

które  może  wywołać  szok  anafilaktyczny.  A  jednak  niektóre  djamphiry  to  robią. 

Nie  powinny...  ale  robią,  właśnie  po  to,  żeby  spotęgować  swoją  siłę  i  szybkość. 

Jeszcze  nie  wiedziałam  na  pewno,  czy  Christophe  pachnie  tak  dlatego,  że  pije 

krew,  czy...  sama  nie  wiem,  z  innego  powodu.  Nie  pojmowałam,  kiedy  miałby 

znaleźć czas, żeby kogoś ukąsić, skoro przez całą noc był przy mnie i mnie szkolił, 

ale mimo wszystko... 

A czy to, że go o to nie pytam, czyni ze mnie tchórza? Przecież i bez tego mam 

dosyć na głowie, prawda? 

Prawda? 

Został  jeszcze  trochę,  rozmawialiśmy  o  innych  sprawach.  Przede  wszystkim  o 

podręczniku  do  biologii  paranormalnej  i  nieuwadze  nauczyciela,  o  procesach 

chemicznych,  dzięki  którym  djamphir  jest  w  stanie,  wąchając  krew  ofiary  albo 

nosferatu,  określić  płeć,  wiek,  a  czasami  nawet  kolor  włosów.  I  jaka  jest 

standardowa  metoda  likwidowania  świetnie  zorganizowanej  grupy  starych 

wampirów, w przeciwieństwie do walki z Mistrzem i jego akolitami. Stare wampiry 

rzadko łączą się w grupy, są zbyt zawistne i wredne wobec siebie, ale czasami to się 

jednak zdarza i Zakon wiedział, jak sobie z nimi radzić. 

Przysięgam, czasami w ciągu tych kilku godzin końcówki naszego dnia uczyłam 

się  od  niego więcej niż od wszystkich nauczycieli razem wziętych. Nigdy nie oka-

zywał, że moje pytania są głupie, nie dawał mi do zrozumienia, że powinnam coś 

wiedzieć jak inne djamphiry. 

Więc z dnia na dzień było mi trudniej, gdy o świcie wychodził, a ja zamykałam 

drzwi, wiedząc, że opiera się 

0nie  po  drugiej  stronie  i  żałuje,  że  wyszedł.  Ja  tymczasem  opuszczałam  zasuwę, 

przekręcałam klucz w zamku 

1kreśliłam zaklęcia ochronne. 

Ale  i  tak  odsyłałam  go  za  każdym  razem.  Bo  kiedy  w  końcu  kładłam  się  spać, 

wyciągałam  spod  kołdry  czarny  płaszcz  -  Nathalie  zawsze  odkładała  go  na  stare 

miejsce,  gdy  zmieniała  pościel,  i  nie  wspominała  o  tym  słowem  -i  wtulałam  się  w 

niego,  wdychałam  coraz  słabszy  zapach  papierosów  i  zdrowego,  młodego 

wilkołaka. Nie chciałam, żeby Christophe to widział. 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 6 
 

W  długie,  złociste  popołudnie  coś  uderzyło  o  moje  okno.  Drobne  kamyczki 

uderzyły  o  szybę,  której  nie  chroniła  moskitiera.  Później,  gdy  nadejdzie  lato, 

pomyślę, co z tym zrobić, na razie siatka z mojego okna stała w nieużywanej klasie 

kilka pięter wyżej. Nie mówiłam o tym ani Christo-phe'owi, ani Benjaminowi. 
Kolejny dźwięk, ciche westchnienie i cień w oknie. Nie spałam, czekałam, 

siedziałam na niewielkiej kanapie obitej białą satyną we wnęce okiennej. 

Ukryłam  w  dłoni  sprężynowiec  o  posrebrzanym  ostrzu  i  uniosłam  metalowe 

żaluzje.  Pokój  zalało  późnowiosenne  słońce.  Spojrzałam  na  zamknięte  drzwi.  W 

holu pilnował mnie Benjamin. To jego kolej. 

Przez mniej więcej pół sekundy miałam wyrzuty sumienia. Może krócej. 
Błękitne  oczy Nat rozbłysły, jej gładkie włosy lśniły w blasku słońca, niebieskie 

buty Converse balansowały na moim parapecie. Nie czekała, od razu zeskoczyła z 

parapetu,  przekoziołkowała  i  wylądowała  w  cieniu  drzew,  bezgłośnie,  na 

żwirowanej  alejce.  Miniaturowy  ogródek  wypełniały  róże;  pokoje,  które 

wychodziły na tę stronę, zbudowano specjalnie dla swietoczy. 

Za  wysokimi  murami Scholi kryło się kilka boisk do bejsbolu, bieżnia i boisko 

do polo, i kilka innych ogrodów. 

W tym mikrokosmosie niemal zupełnie cichł pomruk miasta za murami. 

Błyskawicznie  wyszłam  na  parapet,  zostawiłam  uchylone  okno  i  skoczyłam. 

Przez  chwilę  czułam  wiatr  we  włosach  i  fale  mdłości,  gdy  aspekt  ogarniał  mnie 

szczelnie. Ja także wylądowałam miękko jak kot, czujna i gotowa, z wyciągniętymi 

rękami, jakbym spodziewała się ataku. Christophe mnie tego nauczył. 

Nat  nagle  znalazła  się  koło  mnie,  pchnęła  mnie  na  mur,  na  krzaki,  kłujące, 

kolczaste. 

-  Za głośno lądujesz - szepnęła. 

-  Pewnie  wszystko  przez  to  grube  dupsko  -  odparłam  i  spojrzałam  w  górę,  na 

okno.  Wyglądało  tak  samo,  lekko  uchylone,  jakbym  chciała  mieć  odrobinę  światła 

czy coś takiego. 

Uśmiechnęła  się,  poprawiła  na  sobie  krótką  dżinsową  kurteczkę,  a  ja  z  trudem 

powstrzymywałam  się  od  śmiechu.  Za  dnia  Nat  była  bardzo  zabawna.  Za  to  w 

nocy stawała się poważna. 

Pewnie  dlatego,  że  noc  niesie  niebezpieczeństwo,  w  końcu  to  wtedy  grasują 

wampiry. 

background image

 

22 

Cicho,  miękko  prześlizgnęłyśmy  się  wśród  krzewów,  doszłyśmy  do  rogu.  Nat 

ostrzegawczo  uniosła  rękę.  Niebieska  bransoletka  opadła  na  łokieć,  a  ja  po  raz 

kolejny  zastanawiałam  się,  jak  ona  to  robi,  że  zawsze  wygląda  idealnie.  Czasami 

myślałam  nawet,  że  powinnam  się  od  niej  nauczyć tych dziewczyńskich sztuczek, 

które w jej wykonaniu wydają się takie łatwe. 

Jasne. Ale zaraz wróciłam na ziemię. 

Co  prawda  przebywanie  na  zewnątrz  za  dnia  nie  jest  właściwie  niebezpieczne, 

ale  i  tak...  Rada,  cała  Rada,  August  także,  trzęsłaby  portkami,  skarpetkami  i  może 

nawet majtkami, gdyby wiedzieli, co wyprawiam. Mimo wszystko 

wydawało  mi  się,  że  w  blasku  słońca  jestem  bezpieczna.  I  w  towarzystwie 

wilkołaków. 

Właściwie  tylko  oni  jeszcze  nie  próbowali  mnie  zabić.  Oczywiście  nie  licząc 

Asha,  który  zresztą  spisywał  się  świetnie,  nie  pozwalając  innym  mnie  załatwić, 

odkąd  strzeliłam  mu  w  pysk  srebrnym  śrutem.  Może  tym  samym  uwolniłam  go 

spod władzy Siergieja. A może nie. 

Skrzywiłam się w duszy. Ilekroć zaczynałam intensywnie myśleć, znajdowałam 

kolejny  sposób,  by  coś  spieprzyć.  Czasami  nie  sposób  dość  szybko  zamknąć 

zakazane pudełko, zło wydostaje się na zewnątrz i drań rozwala cię na łopatki. 

-  Dru?  -  Pytający  głos  Nat.  Zerknęła  za  siebie,  opuściła  rękę.  Żółty  błysk  w  jej 

oczach, który zaraz zniknął, ledwie przechyliła głowę. - Droga wolna. Idziemy. 

Opuszczenie  terenu  Scholi  za  dnia  to  dziwaczna  gra  -  biegnij-stój,  czołgaj  się-

chowaj. Tereny patrolują starsi uczniowie, nauczyciele i wilkołaki. Nocami straż jest 

o wiele silniejsza i punktualna co do sekundy. 

Przynajmniej  teoretycznie.  Zdarzyły  się  przecież  ataki  nosferatu.  Ostatni  miał 

miejsce mniej więcej tydzień temu, tuż po zmroku, ale wampiry nie zdołały się do 

mnie  zbliżyć.  Dowiedziałam się o tym, kiedy było już po wszystkim. Benjamin mi 

powiedział.  Christophe  oczywiście  zaraz  go  uciszył  spokojnym  spojrzeniem 

błękitnych oczu. Jakbym nie mogła wiedzieć, że doszło do ostrej potyczki z dwoma 

oddziałami wampirów w holu Schola Prima. 

Ciekawe, co teraz robi Christophe. Śpi? Może. Jeśli się dowie, że wymykam się 

na  zewnątrz,  czeka  nas  kolejna  awantura.  Westchnęłam  w  duszy  na  samą  myśl. 

Życie  w  zamknięciu  ma  pewne  granice,  nawet  jeśli  się  wie,  że  po  okolicy  grasują 

wampiry, których marzeniem jest rozerwać cię na strzępy. 

Za dnia, jeśli się zna zwyczaje i wie o świetnym słu-iliu wilkołaków, można dość 

swobodnie  poruszać  się  po  Icrenie  Scholi.  I  dotrzeć  do  obrośniętego  bluszczem 

muru od wschodniej strony, a silne dłonie pomogą nierozkwitłej swietoczy dostać 

się na mur. 

Ledwie  stanęłam  na  murze,  Nat  wskoczyła  za  mną.  Razem  zeskoczyłyśmy  po 

drugiej  stronie.  Ona  wylądowała  miękko,  ja  zachwiałam  się  gwałtownie. 

Błyskawicznie złapała mnie za ramię. 

-  Grube  dupsko  -  mruknęła  i  tym  razem  roześmiałam  się,  choć  zakryłam  usta 

dłonią.  Udałam,  że  chcę  ją  uderzyć.  W  odpowiedzi  zrobiła  komicznie  przerażoną 

minę i wybałuszyła oczy, a potem pociągnęła mnie za sobą. Weszłyśmy na chodnik. 

Wyciągnęłam kilka liści z włosów i otrzepałam ręce. 

-  Dokąd dzisiaj? - Wbiłam ręce w kieszenie bluzy i spojrzałam na buty. Wierciła 

mi dziurę w brzuchu, żebym nosiła coś ładnego, ale dżinsy, bluza i czarna koszulka 

to  dla  mnie  ostatni  krzyk  mody.  Nie  uśmiechała  mi  się  myśl  o  nocy,  gdy  będę 

padała  ze  zmęczenia,  a  nauczyciele  zasypią  mnie  gradem  pytań...  ale  warto 

wydostać się na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. 

To znaczy, wszędzie będzie fajnie. Podobało mi się w FAO Schwarz, ale chyba nie 

powinnyśmy  tam  wracać,  póki  nie  posprzątają.  Ale  błagam,  nie  mów,  że  idziemy 

na zakupy. 

-  Niespodzianka.  -  Znowu  błysnęła  zębami  w  uśmiechu.  Miała  idealnie  równe 

zęby,  ale  jej  uśmiech  nie  przerażał  mnie  tak  bardzo  jak  nieskazitelna  doskonałość 

Anny,  i  to  niemal  od  pierwszej  chwili,  gdy  weszła  do  mojego  pokoju  za 

Christophe'em, odstawiła wielką skórzaną torbę i wyciągnęła rękę, nie czekając, aż 

nas sobie przedstawi. 

-  Nathalie  Williams  z  klanu  Skyrunner.  Nie  odsyłaj  mnie  do  domu,  cholernie 

tam nudno. 

Parsknęłam  głośnym  śmiechem.  Christophe  był  w  szoku  i  właściwie  od  tej 

chwili zostałyśmy przyjaciółkami. 

Zazwyczaj  szła  szybkim,  energicznym  krokiem,  unikając  patrzenia  ludziom  w 

oczy,  jak  wszyscy  mieszkańcy  Nowego  Jorku,  ale  zaciśnięte  usta  i  napięte  ciało 

wysyłały  jasny  sygnał:  nie  zadzieraj  ze  mną.  Choć  mam  dłuższe  nogi,  i  tak 

musiałam się wysilać, żeby dotrzymać jej kroku. Trochę tak, jakbym szła z tatą. 

Kolejna bolesna myśl. Jezu. 

-  Nic nie mówisz. - Wyjęła wielkie okulary słoneczne w szylkretowej oprawie i 

włożyła je na nos. Nie miała przy sobie torebki, czyli nie idziemy na zakupy. 

Bogu dzięki. 

-  Zamyśliłam  się.  -  Zabrzmiało  słabo,  nawet  w  moich  uszach.  Zdecydowałam, 

że  mogę  powiedzieć  coś  więcej.  Nic  z  tego,  co  jej  powiem,  nie  dotrze  do  uszu 

Christophe'a. Ani Shanksa. - Chodzi o mojego tatę. 

-  Tak?  -  Przyspieszyła.  Widziałam,  że  kieruje  się  do  wejścia  do  metra.  Przeszył 

mnie dreszcz. - Dobrze czy źle? 

-  I  tak,  i  tak.  Wiesz,  jak  to  jest,  kiedy  coś  ci  się  przypomni  i  nie  możesz 

odepchnąć tej myśli? - Jak nóż, który wchodzi w ciało i się przekręca? Właśnie tak. 

background image

 

23 

-  Jak złe rozstanie? - Ale spoważniała, zacisnęła usta. - Tak, wiem. 
-  Był  dla  mnie  wszystkim.  -  Wbiłam  wzrok  w  chodnik,  ale  co  chwila 

podnosiłam głowę, by rozejrzeć się czujnie. Nat prowadziła. 

-  Musiało ci być ciężko, bez mamy i w ogóle. Wzruszyłam ramionami. 

-  No.  Ale  wtedy  o  tym  nie  myślałam.  Miałam  babcię  i  łatę.  Nie  brakowało  mi 

mamy, w każdym razie nie tak jak tacie. Tęsknił za nią cały czas. A teraz... 

-  Do bani. - Czekała, czy powiem coś więcej, i już miałam wpaść w panikę, gdy 

zmieniła temat. - Pomyślałam, że dzisiaj przyda ci się rozrywka. Chłopcy się zgo-
dzili. 

-  Shanks  i  reszta?  -  Rozchmurzyłam  się  odrobinę.  Nie  zniosłabym  dalszej 

rozmowy  o  sobie,  dość  jak  na  jeden  dzień,  a  Nat  świetnie  to  załatwiła.  - 
Pobiegamy? 

-  Tak jakby. Nie pytaj, to niespodzianka. Przewróciłam oczami i rozluźniłam 
pięści zaciśnięte 

w kieszeniach. Odetchnęłam głęboko. 

-  No dobra. Pod warunkiem że później coś zjemy. Umieram z głodu. 
-  Wreszcie.  Nie  myśl,  że  nie  zauważyłam,  że  balansujesz  na  granicy  anoreksji. 

Kiepska sprawa, bo potrzebujesz energii, żeby rozkwitnąć, mała. 

Fajnie  byłoby  w  końcu  rozkwitnąć,  a  nie  wiecznie  balansować  na  krawędzi. 

Żachnęłam się. 

-  Ja i mój tłuszcz, co? 

-  Siadaj, chuda. Chciałabym mieć twoje problemy. Nieprawda, nie chciałabyś. 
Ale wiedziałam, co miała 

na  myśli.  Zresztą,  dziewczyny  tak  robią,  mówią  przyjaciółce,  że  jej  czegoś 
zazdroszczą.  Poprawiają  jej  humor.  Chłopcy  z  kolei  obrzucają  się  obelgami.  Taki 
specyficzny język przyjaźni. 

-  A  ja  chciałabym  mieć  twoje  biodra.  -  To  akurat  powiedziałam  szczerze.  Była 

zaokrąglona tam, gdzie trzeba, a te kocie oczy... zabójcze. 

I to nie tylko w przenośni. 
Uśmiechnęła się i przeczesała gładkie włosy palcami. 

-  Dobrze, więc dam ci biodra. I cycki. 

- Transplantacja biustu?  - Roześmiałyśmy się obie. Objęła mnie ramieniem. Gdy 

schodziłyśmy  do  metra,  czułam  kaburę  pod  jej  kurtką,  solidną,  kojącą.  Przeszył 

mnie  dreszcz,  ale  zaraz  zniknął.  Nat  przytknęła  kartę  miejską  do  bramki  i 

weszłyśmy na peron. 

 
Północny skrawek Central Parku, blisko stawu, jest zielony i cienisty. Czekało na 

nas mniej więcej dwunastu chłopców. Niektórzy wspinali się na co wyższe drzewa. 

Wyglądali jak banda twardzieli. Jeden czy dwóch miało na sobie bluzy z kapturem, 

ale większość była w zwykłych T-shirtach i dżinsach albo drelichowych spodniach, 

w  sportowych  butach  i  kowbojkach.  Zradzała  ich  jedynie  kocia  zręczność 

wilkołaków.  Poruszali  się,  jakby  brnęli  w  wysokiej  trawie,  zupełnie  inaczej  niż 

djamphiry.  Słońce  kładło  się  na  ich  jasnymi  plamami.  Zwykli  ludzie  przeoczyliby 

najważniejszą różnicę. 

Zwykli  ludzie  są  wręcz  genialni  w  przymykaniu  oczu  na  to,  czego  nie  chcą 

zobaczyć. To cecha ludzi jako gatunku, podobnie jak tendencja do kłótni o zasady i 

zamiłowanie do fast foodów. 

Shanks  wstał,  gdy  podeszłyśmy  bliżej.  Obok  niego  stał  cichy,  nieśmiały  Dibs. 

Przeczesał  dłonią  złote  włosy.  Alex  i  Gerry  pomachali  i  błysnęli  zębami  w 

uśmiechu. Pozostali tylko skinęli głowami albo mruknęli coś niezrozumiale. 

Napięcie było wyczuwalne, przebiegało pod moją skórą jak impulsy elektryczne. 

-  Sporo  wam  to  zajęło.  - Shanks zarzucił głową, aż grzywka emo opadła mu na 

ciemne  oczy.  Nie  mam  pojęcia,  gdzie  ten  chłopak  kupuje  dżinsy.  Ma 

niewiarygodnie  długie  nogi.  I  dłonie,  a  jego  stopy...  o  rany.  Był  jak  szczeniak, 

któremu rosną łapy. Wielki, złośliwy szczeniak. 

-  Możecie  mnie  za  karę  ukąsić  -  odcięła  się  Nat  pogodnie.  Zdjęła  okulary 

słoneczne. - Sama wskażę miejsce. Kto chętny? 

Zmierzył ją wzrokiem z aprobatą. 

-  Pokaż gdzie, Skyrunner. Już sobie ostrzę kły. 

-  Chciałoby  się.  -  Pogroziła  mu  palcem,  aż  rozbłysł  jasnoniebieski  lakier  na  jej 

paznokciach. - Dibs, stary, gratuluję. 

Dibs  był  czerwony  jak  burak.  Wbił  wzrok  w  swoje  stopy  i  mruknął  coś 

niezrozumiale. Pozostali otoczyli nas. Znałam wielu z nich - to kumple i przyjaciele 

Shanksa. Znajome twarze. 

Większość  z  nich  była  u  mojego  boku  wczoraj  wieczorem,  ale  traktowali  mnie 

tak samo. Bobby uniósł kciuki i poruszył barkami w skórzanej kurtce. Obok nas stał 

szczupły  brunet,  Pablo;  transformacja  czaiła  się  tuż  pod  jego  skórą.  Gerry 

podskoczył  raz,  drugi,  aż  ciemne  loki  zatańczyły  niesfornie.  Wszyscy  byli 

podekscytowani. 

-  Dobrze. Zasady! - Shanks nie musiał podnosić głosu. Wszyscy ucichli i słuchali. 

Jak na wilkołaka był bardzo dominujący. Typowy samiec alfa. 

Super,  mruknął  Graves  w  mojej  głowie.  Odepchnęłam  od  siebie  tę  myśl.  Nat 

spojrzała na mnie. 

background image

 

24 

Shanks  zaczął  mówić.  Jego  oczy  rozbłysły  pomarańczowo,  skóra  napięła  się, 

drgnęła, jakby pod nią przebiegła mysz. 

-  Zero  taksówek  i  autobusów,  zmierzamy  prosto  do  celu.  Meta  gdzie  zawsze, 

baza  jest  tutaj,  nie  wolno  przeskakiwać  jeden  przez  drugiego.  -  Ostatnie  słowa 

skierował do Alexa, który tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko. Jego 

włosy sterczały masą nieokiełznanych loków. - Można skakać, można też ukryć się 

w tłumie. Transformacja, tylko jeśli występuje zagrożenie. Jasne? 

Co oznaczało, że nie czeka nas zwyczajna dzienna gonitwa, nie wolno zostawać 

w  parku ani w punkcie kontrolnym, ani straszyć Dibsa. I mamy unikać zwracania 

na siebie uwagi, żeby nie wywołać zamieszania. 

Serce  zabiło  mi  szybciej,  czułam,  jak  mój  puls  przyspiesza  do  galopu.  Uśmiech 

niedowierzania od ucha do ucha. 

-  Bawimy się w ściganie króliczka? 
-  Mówiłam,  że  to  będzie  niespodzianka.  -  Nat  trąciła  mnie  biodrem. 

Przynajmniej  ona  nie  miała  oporów  przed  dotykaniem  mnie.  Nie  wiem,  może 

samice  wilkołaków  nie  mają  z  tym  kłopotów.  A  może  mój  zapach  odpychał 

chłopców. Teraz, gdy byłam, hm, na krawędzi. O krok od rozkwitnięcia. 

Mało  brakowało,  a  zaczęłabym  podskakiwać  jak  Gerry.  Słyszałam  o  zabawie  w 

gonienie  króliczka  -  jeden  wilkołak  wyrusza  przodem,  a  potem  sfora  rusza  w 

pościg.  Łowcy  uczą  się  tym  sposobem  współpracy  i  zasad  tropienia,  a  króliczek 

szkoli umiejętność gubienia prześladowców. 

A  do  tego  to  świetna  zabawa.  Zaproszono  mnie  po  raz  pierwszy.  Owszem, 

chodziłam  z  wilkołakami  pobiegać,  ale  gonienie  króliczka oznacza, że uważają, że 

dotrzymam im kroku. 

I  że  jestem  jedną  z  nich.  Poczułam  dumę,  wbiłam  wzrok  w  czubki  butów.  Nie 

chciałam, żeby widzieli, jak promienieję. 

-  A nagroda? - zainteresował się Alex. - Ej, nie ma króliczka bez nagrody! 
-  Złapcie  go,  zanim  dotrze  do  mety,  a  dostaniecie  pizzę.  -  Shanks  lekko 

przechylił głowę. - Złapcie go przed Coney, a dostaniecie też piwo. 

Nat i ja skrzywiłyśmy się, ale chłopcy radośnie kiwali głowami. 

-  Ile  mam  czasu?  -  Dibs  był  spokojny,  choć  słyszałam,  jak  krew  pulsuje  mu  w 

żyłach,  i  widziałam  drżenie  jego  mięśni.  Transformacja  była  tuż-tuż,  co  chwila 

rozjaśniała jego oczy. To coś, ta bestia kryje się w każdym z nich; odwoływał się do 

niej, do łowcy w każdym z nas. 

Nie  bałam  się.  W  tych  czasach  czyhało  na  mnie  tyle  zagrożeń,  że  sfora 

wilkołaków to małe piwo. Poza tym ufałam im. Ufałam im wszystkim. 

Shanks delikatnie trącił Dibsa w ramię. 

-  Już zmarnowałeś połowę, Dibs. Ruszaj. 

Dibs  stał  jeszcze  przez  chwilę,  powoli  jego  twarz  rozświetlił  uśmiech. 

Zamrugałam  gwałtownie,  w  tej  chwili  nieśmiały,  wiecznie  zarumieniony  Dibs 

wydawał się... niemal przystojny. 

A potem odwrócił się na pięcie i zniknął, podbiegł do skraju polany i rozpłynął 

się wśród listowia. Jeszcze przez chwilę mignęła nam jasna plama jego włosów, ale 

zaraz zakryły ją gałęzie. 

Shanks zerknął na mnie. Pomarańczowy blask w jego oczach walczył o lepsze z 

ciemnymi cieniami. 

-  Nie zwalniaj, Dru. Prychnęłam. 

-  Jeszcze nie odpadła, Robert. - Tak zwracał się do niego Christophe. A do Dibsa - 

Samuel. 

Tym razem prychnął Shanks. Kucnął, opuścił głowę tak, że grzywka zakryła mu 

oczy.  Wyczuwałam  ich  gotowość,  byli  spięci  jak  ryba  na  haczyku.  Nat  rozluźniła 

ramiona  i  spojrzała  na  mnie.  Ostatnio  podczas  biegów  zawsze  trzymała  się  u 

mojego  boku,  a  kiedyś  złapała  mnie  za  rękę,  zanim  wbiegłam  na  tory,  tuż  pod 

pociąg towarowy. 

Nie pytajcie dlaczego. Nieważne. 

Shanks  odrzucił  głowę  do  tyłu  i  zawył.  Dołączyli  pozostali,  park  wypełnił 

narastający  śpiew,  ich  oczy  lśniły,  gardła  się  napinały.  Choć  nad  nami  świeciło 

popołudniowe wiosenne słońce, ich wycie przywodziło na myśl blask 

księżyca,  przenikało  do  podświadomości,  drażniło,  prowokowało,  budziło  tę... 

bestię.  Tę  prymitywną  kudłatą  istotę  w  każdym  z  nas,  która  pamięta  rozkosz 

nocnych łowów. 

Uniosłam  głowę,  otworzyłam  usta  i  w  ich  harmonijne  wycie  wdarł  się  inny 

odgłos,  charakterystyczny  okrzyk  swietoczy.  Nieprzyjemnie  przypominał szkliście 

wysoki  wrzask  wampira, ale nie mogłam nad tym zapanować, a oni nigdy nic nie 

mówili na ten temat. 

Nat szarpnęła mnie za ramię i świat stanął na głowie. Uciekał mi spod nóg, tylko 

chwilami  muskałam  ziemię  podeszwami  butów.  Serce  tłukło  mi  o  żebra,  jakby 

chciało  uciec  z  klatki  piersiowej.  Czułam  na  całym  ciele  miękki  dotyk  piór. 

Rzuciłam się w środek wilczej sfory. 

Otaczali  mnie  zawsze,  nawet  podczas  zwykłych  dziennych  przechadzek. 

Transformacja  zawsze  była  tuż-tuż,  obmywała  ich  jak  woda.  Staliśmy  na  brzegu 

stawu, ogromny trawnik Central Parku rozpościerał się przed nami jak bieżnia. Jak 

zawsze panowała dziwna cisza, słyszałam tylko świst wiatru w uszach, czułam pęd 

powietrza  w  załzawionych  oczach,  gdy  wszyscy  nagle  staliśmy  się  jedną  istotą, 

jednym  organizmem,  który  biegnie  dla  samej  rozkoszy  biegania.  Widzieliście 

kiedyś geparda w pełnym pędzie? To wiecie, o czym mówię. 

background image

 

25 

Wstrzymałam  oddech,  odbiłam  się,  ledwie  musnęłam  stopą  wielki  granitowy 

głaz - na mchu nie pozostał żaden ślad - skuliłam się i skoczyłam, wyrzucona jak z 

procy.  Pozostali  przeskakiwali  kamień,  a  Evan  złapał  się  gałęzi,  rozhuśtał  i 

wylądował po drugiej stronie głazu. Przez chwilę biegł krok w krok z Shanksem, ale 

zaraz odpadł, został z tyłu, gdy skręciliśmy i z zielonych przestrzeni Central Parku 

wkroczyliśmy w betonową dżunglę. 

Biegliśmy  przez  ulice  rozpalone  słońcem  i  spowite  cieniem,  przez  chmury 

spalin, i przez chwilę wyobrażałam sobie, że biegnie z nami ktoś jeszcze. Chłopak 

w  długim  czarnym  płaszczu,  z  blaskiem  w  zielonych  oczach.  Transformacja 

zawsze  była  u  niego  o  krok,  ale  nigdy  do  niej  nie  dochodziło,  bo  loup-garou 

posługuje się bestią, by dominować psychicznie, nie dochodzi u nich do fizycznej 

transformacji. 

Biegliśmy, a razem z nami biegł duch Gravesa. Jeśli miałam łzy w oczach, 

mogłam udawać, że to od wiatru. Dotarliśmy do tunelu brooklyńskiego, gnaliśmy, 

radośnie łamiąc niezliczone prawa, licząc bezczelnie, że ludzie jak zwykle odwrócą 

wzrok, gdy pędziliśmy gęsiego wąskim chodnikiem wzdłuż sznura samochodów. 

Nat była za mną, dotrzymywała mi kroku, co jakiś czas wydawała własny okrzyk, 

wysoki jak sopran, który sprawia, że kryształ pęka. Samochody jechały powoli, 

beztroska zniknęła, gdy niektórzy chłopcy wybiegli na jezdnię i ścigali się z samo-

chodami, których kierowcy dostrzegali jedynie błysk oczu i falę włosów. Hamulce 

piszczały ze wszystkich stron, ale już zostawiliśmy tunel za sobą, wypadliśmy na 

światło dzienne, i w mojej głowie eksplodował dotyk. 

Przy  wejściu  skręciliśmy  na  południe.  Stuvy  migało  mi  przed  oczami  serią 

urwanych  obrazów:  tu  pralnia,  tam  klub  nocny  z  wystawą  zabitą  deskami, 

kamienice.  Medalion  matki  podskakiwał  mi  na  piersi,  ciepły,  kojący  dotyk.  Pieśń 

wiatru w uszach, tempo, z jakim gnałam przez świat, zagłuszały wszelkie złe myśli, 

cały  ból,  poza  kłuciem  w  boku  i cudownym napięciu w sercu bijącym tak szybko, 

że lada chwila może pęknąć z rozkosznego wysiłku. 

Mało  brakowało,  a  Dibs  dotarłby  do  Coney  Island.  Jeszcze  mniej, a złapałabym 

go, ale skręcił w prawo, gdy dzieliło nas od niego zaledwie pół przecznicy, gnał co 

sił, nie wiedząc, że jest otoczony. Shanks mnie wyprzedził, odbił się od stojaka na 

rowery,  wylądował,  zaraz  znowu  skoczył.  Oddychałam  ciężko,  czułam  wszystkie 

mięśnie w ciele, sowa babci pohukiwała miękko. 

Otulali  mnie  jak  ciepły  płaszcz.  Shanks  dopadł  Dibsa  w  parku  Calvert  Vaud,  z 

radosnym ni to ludzkim okrzykiem, ni to wilczym skowytem. Upadli na ziemię na 

zakurzonej  trawie,  na  skraju  boiska  do  bejsbolu,  otoczeni  złotym  obłokiem. 

Wszyscy wyhamowaliśmy gwałtownie. 

A  zatem  piwo  dla  wszystkich.  Dyszałam  ciężko.  Połowa  z  nas  zgięła  się  wpół, 

usiłując odzyskać oddech. I kiedy rozglądałam się po ich twarzach, podekscytowa-

nych,  spoconych,  zmęczonych,  nieskazitelnych,  zdziwiło  mnie,  że  nigdzie  nie 

widzę zielonego wzroku Gravesa. Nat objęła mnie, Alex oparł się o mnie i na krótką 

chwilę  zapomniałam,  że  nie  lubią  dotykania,  gdy  wszyscy  razem  padliśmy  na 

ziemię. 

Ale nie jestem wilczycą. Nadal byłam sama. 

Ano cóż, przez pół godziny o nim nie myślałam. To chyba musi mi wystarczyć. 

 
Pizzeria wyglądała znajomo, choć mogłabym przysiąc, że nigdy wcześniej tu nie 

byłam. Znajdowała się niedaleko starego mieszkania Augusta. Była to spelunka, w 

której  tłusty  łysy  właściciel  bez  słowa  protestu  sprzedał  chłopcom  piwo.  Nat  i  ja 

wolałyśmy wodę - Nat nie lubiła napojów gazowanych, a ja piwa. 

Od piwa, jak mawiała Nat, głowa się kiwa. Obie śmiałyśmy się z tego do łez. 
Pochyliłam  się  nad  piłkarzykami.  Miałam  brudne  ręce,  tłuste  po  trzech 

kawałkach  pizzy  z  pepperoni.  Odrzuciłam  piłkę  Nat.  Aspekt  opływał  mnie 

oleiście,  ciepło,  aż  czułam  łaskotanie  pod  zębami,  a  głód  krwi  drażnił  gardło, 

choćbym  wypiła  nie  wiem  ile  wody.  Nat  miała  obsesję  na punkcie piłkarzyków i 

miała  też  szybkość  i  refleks  wilczycy. A ponieważ na aspekcie nadal nie mogłam 

polegać, musiałam się bardzo starać, żeby jej dorównać, a i tak rozkładała mnie na 

łopatki sześć razy na dziesięć. 

Ale pozostałe cztery dałam jej w kość. A teraz miałam dobrą passę. 

Odbiła  piłeczkę,  odsłoniła  białe  zęby,  pochyliła  się,  aż  zakołysały  się  niebieskie 

wiszące  kolczyki.  Byłam  gotowa,  dotyk  płonął  mi  w  głowie,  obroniłam  się, 

zaatakowałam i piłeczka minęła bramkarza i wpadła prosto do jej bramki. 

Nat warknęła. W odpowiedzi uśmiechnęłam się szeroko. To naturalny odruch. 
-  Ty suko! - Jej oczy błyszczały. Kątem oka dostrzegłam, że Shanks obserwuje nas 

od  stolika.  Evan  go  szturchnął,  odpowiedział  tym  samym,  ale  nadal  nie  odrywał 
wzroku od Nat. 

Czy raczej od miejsca, gdzie kończą się plecy. 

-  Patrzysz w dół - mruknęła. - Ktoś się na mnie gapi? Powiedziałabym raczej, że 

rozbiera cię wzrokiem, ale 

może tylko mi się tak wydaje. 

-  Owszem, czy raczej gapi się na jedną część twojego ciała. 

Piłeczka przecięła boisko. Nat pochyliła się odrobinę niżej, niż potrzeba. Była bez 

kurtki,  granatowa  koszulka odsłaniała umięśniona ramiona. Kabura wyglądała jak 
ozdoba. Obserwowałam grę jej mięśni. 

background image

 

26 

-  Świetnie. Gapi się, ale nic nie mówi. 

-  Wszyscy wasi chłopcy są tacy?  - Odbiłam z taką siłą, że poczułam to w całym 

barku. Zareagowała, obroniła się. Piłkarzyk uderzył w piłeczkę głośno jak piłeczka 
bejsbolowa w kij. 

Za takie przewracanie oczami powinna dostać Oscara. 

Swietocza, nasi czy nie, chłopcy są głupi z zasady. Zawsze byli i zawsze będą, 

do końca świata, amen.

 

- Więc co zrobisz, żeby go ośmielić? Zachęcić? -Zapytałam lekko, od niechcenia, 

jakbym  nie  czekała  na  odpowiedź.  Serce  mocniej  zabiło  mi  w  piersi,  ale  ode-

pchnęłam  to  uczucie  i  przez  kolejne  pół  minuty  całkowicie  koncentrowałyśmy  się 

na grze. W końcu udało jej się wbić mi bramkę. Jęknęłam, a ona wyprostowała się z 

szerokim uśmiechem. 

-  To proste. Albo zrobi pierwszy krok, albo nic z tego i nie będzie. - 

Wzruszyła ramionami. - Która godzina? 

Zerknęłam za siebie, na zegar nad kontuarem. 

-  Mamy  mnóstwo...  -  Ale  na  szyi  medalion  matki  nagle  stał  się 

lodowaty.  Przechyliłam  głowę.  Chłód  mnie  przenikał,  nie  sprawiał 

bólu, ale drażnił. A jednak... -O cholera. Będzie problem. 

Odskoczyła od planszy, podniosła kurtkę. 

-  Tylne drzwi. Tutaj. 

Shanks  poderwał  się  z  miejsca.  Pozostali  odskoczyli. 

 

Miałam  nadzieję,  że 

zapłacili za piwo. Nat i ja błyskawicznie przebiegłyśmy przez kuchnię pełną pary 

i  zapachu drożdży,  pomidorów  i  oregano,  i  znalazłyśmy  się  w  wąskim  zaułku, 

wybiegłyśmy przez drzwi, uchylone dzięki  puszce po piwie pełnej niedopałków i 

kociego  żwirku.  Nat  ;  dopadła  schodów  przeciwpożarowych,  podała  mi  rękę. 

Podskoczyłam, złapałam się jej dłoni, podciągnęła mnie w górę i wspięłyśmy się 

na  dach  w  odpowiedniej  chwili,  by  zobaczyć,  jak  chłopak  w  czarnym  swetrze  i 

dżinsach wchodzi do pizzerii. 

Christophe. W jego włosach złociły się jasne pasma. Skoro go widziałyśmy, 

zapewne sam tego chciał. Dawał nam do zrozumienia, że wie, że cały czas ma 

na mnie oko. 

Nat odetchnęła cicho. 

Serce podeszło mi do gardła i starało się mnie udławić. 
 

Nat złożyła kurtkę i pociągnęła mnie za rękę. Poszłam za nią bez słowa. Słonce 

chyliło się za horyzontem, zdążymy wrócić do Scholi, zanim na dobre zniknie. 

Choć  lubiłam  wychodzić  na  zewnątrz,  nie  mogłam  się  zarazem  doczekać 

powrotu do jedynego znanego mi bezpiecznego miejsca. 

Dziwne, co? 

background image

 

27 

 

Rozdział 7 

Schola budzi się do życia tuż po zachodzie słońca, zwłaszcza teraz, gdy dni są coraz 

dłuższe. Wtedy ciszę przerywa dźwięk, którego nie wychwycisz uszami. To odgłos 

gotowości, uwagi - i możliwej przemocy. 

Ale tym się nie przejmowałam, nie bardzo. W tej chwili cieszyłam się, że zjadłam 

pizzę, i zależało mi, żeby cały czas być o krok przed Christophe'em. Kij w kształcie 

miecza małaika przeciął powietrze, niemal dotknął mojej bluzy. Skoczyłam jak kot, 

gdy wąż chce go ukąsić w łapę. Nie trafiłam, ale siła ataku zmusiła Christophe'a do 

zrobienia kroku w tył. Cofnęłam się, przekoziołkowałam i poderwałam z ziemi kij, 

który  przed  chwilą  wytrącił  mi  z  ręki.  Obracałam  nim  szybko,  przecinałam 

powietrze,  bo  Christophe  się  usunął.  I  dobrze,  miałam  dość  przestrzeni,  by 

oddychać,  mogłam się wycofać ostrożnie. Ilekroć przenosiłam ciężar ciała, miałam 

pewność, że stąpam bezpiecznie. 

Arcus  byłby  ze  mnie  dumny.  Nie  trać  równowagi,  dziewczyno!  -  krzyczał 

zawsze  nauczyciel  wilkołak.  Zanim  Christophe  powrócił,  właśnie  on  uczył  mnie 

podstaw obrony, choćby marnej, przed przedstawicielami Prawdziwego Świata. 

Nie  widziałam  go  od  wielu  tygodni.  Dokładnie  mówiąc,  od  procesu 

Christophe'a.  Czasami  zastanawiałam  się,  co  teraz  robi.  Kolejne  pytanie,  którego 

nie zadałam. 

Sala  gimnastyczna  była  pusta,  trybuny  stały  pod  ścianą,  całą  podłogę 

pokrywały maty treningowe. Przez okna, zabezpieczone drucianą siatką, wpadały 

plamy  światła,  w  których  tańczyły  drobinki  kurzu.  Dobrze,  że  miałam  na  sobie 

dżinsy,  gdyby  nie  to,  starłabym  sobie  skórę,  gdy  wykonywałam  tę  sztuczkę  ze 

ślizgiem na kolanie, uciekając przed jego ciosem. 

Nie wspominał nic o tym, że wychodziłam poza teren Scholi w ciągu dnia, tylko 

zarządził  powtórzenie  dwóch  pierwszych  układów  walki  z  małaika,  a  teraz 

porządnie dawał mi w kość. Czułam, że to wszystko się ze sobą łączy. 

Christophe  warknął  i  przyjął  pierwszą  pozycję,  trzymał  kije  stanowczo,  ale 

niezbyt  mocno.  Uniósł  górną  wargę.  Jego  twarz  przecinała  cienka  strużka  krwi, 

pamiątka po moim ciosie w twarz, spływała z jego arystokratycznego nosa. Może to 

ślepy traf, ale ostatnio coraz częściej uśmiechało się do mnie szczęście. Opuchlizna i 

siniak mogą przechylić szalę zwycięstwa na moją stronę, jeśli wystarczająco długo 

zdołam unikać jego ciosów. 

No i skopać mu tyłek, zanim się uleczy. To jasne. 

Nie  warknęłam,  ale  wyszczerzyłam  zęby  jak  zwierzę,  bez  cienia  rozbawienia. 

Medalion matki, ciepły, bezpiecznie spoczywał pod koszulką. Głód krwi drażnił tył 

gardła, ale nie sięgał dalej, nie ogarniał mnie całkowicie. Nie miałam teraz do tego 

głowy. Jeśli będę dość szybka, zdołam zapanować nad wściekłością. 

-  Boli? 
-  Za  mało!  -  warknął.  -  Więcej!  -  Zaatakował  z  nieludzką  szybkością.  Kije  się 

zderzyły.  Przypominało  to  odgłos  pękających  ziaren  kukurydzy,  gdy  szykuje  się 

popcorn,  ale  głośniejszy,  bardziej  intensywny.  -  Prawdziwe  miecze  małaika  są 

ostre,  te,  nie.  Podczas  treningu  nie  tniemy,  tylko  uderzamy,  ale  dzięki  temu 

będziesz  mogła  bronić  się  za  pomocą  byle  łomu  czy  kija,  czegokolwiek,  zresztą 

wiele  ruchów  jest  podobnych,  rozwijają  mięśnie  i  instynkt,  niezbędny  przy 

posługiwaniu się małaika. 

Masz  myśleć  koliście,  powtarzał  zawsze.  Te  koła,  te  kręgi  to  twoja  obrona.  Ten 

krąg  zataczasz  stopami,  poruszasz  się  po  nim.  Dzięki  temu  możesz  zawsze 

odskoczyć w dowolną stronę. 

Odparowałam  kolejny  atak,  Christophe  cofał  się,  mijał  kolejne  maty  i  po  raz 

pierwszy poczułam, że już się nie kontroluje, nie zachowuje ostrożności. Poczułam 

na  skórze  oleiste  ciepło,  łaskotanie  zębów  i  po  chwili  czubki  kłów  dotknęły  mojej 

dolnej wargi. 

Swietoczom nie rosną wielkie kły, o nie. Nasze są malutkie i śliczne. Pozornie do 

niczego, są bardzo ostre. Ale trzeba podejść naprawdę blisko, żeby je w coś wbić. 

Czasami  się  nad  tym  zastanawiałam.  Ale  nie  w  tej  chwili.  Świat  zwalniał, 

powróciła  plastikowa  pokrywa,  a  ja  leciałam.  To  inne  uczucie niż podczas biegu z 

wilkołakami - z tym nic się nie może równać - ale dzięki temu nie myślałam. 

Walcząc  z  Christophe'em,  nie  musiałam  myśleć.  Musiałam  się  tylko  ruszać  i 

robić, co w mojej mocy. Wiedział, że daję z siebie wszystko, i nigdy nie zarzucał mi, 

że się oszczędzam. 

Nawet gdy, że tak się wyrażę, dawał upust swojemu niezadowoleniu. 
Trzask.  Jeden  z  jego  kijów  przeciął  powietrze;  odgadłam,  co  zamierza,  po  tym 

jak  przesunął  ciężar  ciała.  Rzuciłam  się  w  przód;  obronił  się,  zmusił  mnie  do 

defensywy.  Jeśli  uda  mi  się  go  powstrzymać  od  przełożenia  kija  z  lewej  dłoni, 

miałam, być może, całkiem niezłe szanse. 

Warkot  przeszedł  w  uśmiech.  Otarł  krew  wierzchem  dłoni,  skrajem  czarnego 

rękawa.  Czułam  jej  zapach,  miedź  i  cynamon.  Drażniła  to  tajemne  miejsce  w  tyle 

gardła,  kryjówkę  głodu  krwi.  Wypełniał  mnie,  rozdzierał  szklanymi  pazurami,  aż 

background image

 

28 

przeszył mnie promień furii i moje kije zawirowały w nieludzkim tempie. Biegłam 

po  matach.  Christophe  cofał  się,  jego  oczy  rozbłysły,  gdy  opływał  go  aspekt. 

Wysunął  kły,  jego  włosy  przylgnęły  gładko  do  czaszki,  zataczał  ósemki  jedynym 

kijem, który mu pozostał, i czekał na mój atak. 

Ławki  były  coraz  bliżej,  nie  miał  już  dokąd  uciekać,  chyba  że  zrobi  coś 

zaskakującego,  a  jeśli  tak,  będę  musiała  zareagować  w  ułamku  sekundy. 

Napierałam,  nie  zatrzymywałam  się,  cały  świat  zamknął  się  w  jednej  chwili  kon-

centracji.  To  już  nie  był  sparring.  Nie,  było  jak  zawsze  -teraz  naprawdę  chciałam 

zrobić mu krzywdę. Powrócił gniew, wrzał mi w żyłach, A zapach miedzi tylko go 

rozpalał. 

Zgodnie  z  przewidywaniami  głód  krwi  przywołał  aspekt.  I  przerażenie.  W 

takich  chwilach  naprawdę  mogłam  zrobić  komuś  krzywdę.  W  tamtej  starej  Scholi 

mało  brakowało,  a  zabiłabym  Shanksa.  Straciłam  wtedy  zupełnie  panowanie  nad 

sobą. 

Ale pod wpływem aspektu Christophe wydawał się skupiony. 

I zadowolony. 

- Uderz mnie! - zawołał. - Uderz mnie, Dru! 

Starałam się, a jakże. Byliśmy przy ławkach; zatrzeszczały, gdy na nie wskoczył, 

odbił się od drewnianego siedziska, poszybował w górę, przeskoczył nade mną, ale 

nie  spuszczałam  go  z  oka.  Wiedziałam,  gdzie  wyląduje;  odwróciłam  się  i 

zaatakowałam. 

Trafiłam  go  dwukrotnie,  zanim  upadł.  Skręcił  się  w  powietrzu,  żeby  uniknąć 

ciosów. Porządnych, silnych ciosów, tak silnych, że mogły połamać żebra. 

Opadł na ziemię, odwrócił się, wyrzucił stopę. Z całej siły zdzieliłam go kijem w 

lewej  dłoni,  prawy  trafił  go  w  udo.  Mogłam  celować  w  jądra,  ale  wtedy  nie 

miałabym  drogi  ucieczki.  Nie  wiadomo,  czy  na  pewno  skończyłoby  się  tak,  że 

Christophe zwijałby się na ziemi z bólu, a przecież zawsze powtarzał, że mam mieć 

otwartą inną drogę. 

Tata zgodziłby się z tym, ale byłam zbyt zajęta, by przejmować się tym, jak serce 

mi  się  ścisnęło  na  tę  myśl.  To  kolejny  powód,  dla  którego  nie  zrezygnowałam  ze 

spar-ringu  z  Christophe'em,  choć  przecież  miałam  już  za  sobą  gonitwę  przez  pół 

miasta - po południu, kiedy powinnam spać. 

Bo kiedy walczyłam tak szybko, kiedy starałam się zadać mu ból, zapominałam - 

choćby na kilka minut -o wszystkim, co złe i bolesne. 

Aspekt tym razem okrywał mnie kłującą peleryną, a nie oleistym ciepłem, 

czułam ból we wrażliwych zębach. Christophe odwrócił się w powietrzu. Ludzie 

tego nie po- ', trafią, ale to przecież djamphir. Prawa fizyki i grawitacji nie 

obowiązują ich w tym samym stopniu, co... 

Nie  zauważyłam,  kiedy  mnie  uderzył.  W  jednej  chwili  lałam  go  na  kwaśne 

jabłko, gdy lądował, a w następnej -w mojej głowie eksplodowała bomba. 

Odzyskałam przytomność. Dzwoniło mi w uszach. Christophe klęczał na macie, 

obejmował mnie. 

-  Jesteś  coraz  lepsza.  Nie,  nie  wstawaj.  -  Odgarnął  mi  włosy  z  twarzy.  -  Poleż 

spokojnie.  

Nie  pojmuję,  czemu  to  powiedział;  nigdzie  się  nie  wybierałam. 

Zamrugałam i świat ponownie przyspieszył. Poczułam smak gorącej miedzi. 

Chyba nie krwawię? 

No ale to chyba nie była moja noc. Coś ciepłego spływało mi z nosa. Christophe 

przełknął  głośno,  aż  poruszyła  mu  się  grdyka,  a  aspekt  przeczesał  jego  włosy  jak 

mroczne palce. 

Wpatrywałam  się  w  niego,  czując  bicie  mojego  serca.  Szybkie,  słabe  uderzenia 

jak  bicie  skrzydełek  kolibra.  Jego  rozpalone  palce  muskały  moją  górną  wargę, 

ścierały  krew.  Moją  krew.  Pełną  substancji,  które  doprowadzają  djamphiry  do 

szaleństwa. Członki odmawiały mi posłuszeństwa. Byliśmy tu sami i jeśli zaraz mu 

odbije, nie miałam żadnych szans, żeby... 

Niepotrzebnie się martwiłam. 

Uniósł  palce  do  ust.  Zamknął  oczy,  oblizał  opuszki  palców.  Chciałam  się 

położyć. Zacisnął drugą dłoń  - obejmował mnie ramieniem - i jego palce wbiły się 

we mnie jak cienkie metalowe obręcze. 

Powinnam się przerazić, ale poczułam tylko lekki niepokój, jakby to był sen, i to 

niezbyt ważny. 

Pochylił  się.  Miał  ciągle  zamknięte  oczy.  Dotknął  ustami  mojego  policzka. 

Muskał skórę, bardzo delikatnie, ale poczułam też koniuszki kłów. 

I wtedy mnie pocałował. 

Ilekroć to robił, działo się to samo. Przeszywała mnie błyskawica. Zapomniałam 

o  całym  świecie.  Myślałam  tylko  o  nim,  o  jego  ramionach  wokół  mnie,  o  tym,  że 

smakował  jak  noc  na  pustyni,  korzennie,  piaskowo,  gorąco.  Głód  krwi  wybuchł  z 

pełną siłą. Wplotłam mu palce we włosy, szarpnęłam. Czułam, jak napinają mi się 

mięśnie  ramion  i  przez  chwilę  wydawało  się,  że  zacznę  działać  -  odciągnę  jego 

głowę  do  tyłu,  przesunę  usta  na  jego  szyję  i  wbiję  malutkie  kły  w  jego  gardło. 

Skuliłam się, powróciła siła, i walczyłam z tą cząstką mnie, która chciała rozerwać 

jego ciało i pić. 

background image

 

29 

Oderwał ode mnie usta. Z żalem. Odsunął się, chociaż starałam się zatrzymać go 

przy sobie. Zdałam sobie sprawę, że wydaję cichy dźwięk, jakby pisk. 

-  Już  dobrze  -  szepnął.  -  Cichutko,  wszystko  jest  w  porządku.  To  tylko głód. To 

nie ty. Ty nad sobą panujesz, kochana. 

To miłe z jego strony. Bo szczerze mówiąc, wcale nie byłam tego taka pewna. 
Usta  mnie  paliły,  zęby  łaskotały,  drżałam  jak  z  zimna,  ale  przynajmniej  nie 

miałam już ochoty rzucić się mu do gardła. 

Chciałam  tego,  ale  moja  wola  była  silniejsza  niż  pragnienie.  Minimalnie,  ale  to 

zawsze coś. 

Zgięłam  palce.  Oboje  krwawiliśmy,  ten  zapach  drażnił  ten  szorstki  punkt  w 

tylnej  części  gardła,  tuż  obok  miejsca,  które  ostrzegało  mnie  przed 

niebezpieczeństwem.  Przełknęłam  ślinę,  ale  tym  tylko  pogorszyłam  sytuację.  Nie 

śliny  pragnął  głód,  tylko  tego,  co  płynęło  w  żyłach  Christophe'a.  Co  gorsza, 

wiedziałam już, jak pyszna jest jego krew. Wiedziałam, co to za uczucie pić ją, czuć 

w sobie korzenność pustyni i wiatr w otwartym oknie samochodu, grzmot burzy i 

gaz do dechy. 

Smakował wolnością. 

Głaskał mnie po głowie, nie przejmował się, że ciągnę go za włosy. Chciałam je 

puścić,  ale  palce nie słuchały poleceń. Chyba nie było mu wygodnie, ale wydawał 

się dziwnie spokojny. Rozluźnił się. Nadal miał zamknięte oczy. 

- Wszystko w porządku - powtórzył cicho. - Spokojnie, skowroneczko moja, moja 

księżniczko, moja ptaszyno. Wszystko będzie dobrze. Spokojnie. 

Wróciłam  do  rzeczywistości  z  głuchym  odgłosem,  całkowicie  zdławiłam  głód 

krwi. W oknach pod sufitem gasło światło zmierzchu; czułam, jak słońce niknie za 

horyzontem, gaśnie jak szum. 

Oddychałam urywanie, ociekałam potem. Koszulka pod bluzą była poskręcana 

na wszystkie strony; nie miałam pojęcia, jak do tego doszło. Łańcuszek medalionu 

też był poskręcany, wpijał mi się w skórę. 

-  Świetnie.  -  Wydawał  się  zadowolony.  Cały  czas  gładził  mnie  po  włosach.  - 

Bardzo  dobrze.  Panujesz  nad  tym  coraz  lepiej.  A teraz powiedz, w jaki sposób cię 

pokonałem? 

Otworzyłam  usta,  ale  wydobył  się  z  nich  tylko  suchy  kaszel.  Odchrząknęłam 

ponownie, chcąc pozbyć się niesmaku. Nic z tego. Tylko czas i wyciszenie pomogą. 

Czekał,  gdy  kaszlałam  uparcie.  Rozluźniłam  palce.  Zmusiłam  się,  by  wyjąć  je  z 

jego  włosów,  zwłaszcza  że  nadal  chciałam  zacisnąć  dłonie  i  przyciągnąć  go  do 

kłów. 

Bieganie z wilkołakami to jedno, posiadanie kłów to co innego. 

Walczyłam ze sobą. Spokojnie, Dru. Spokojnie. 
-  Miałam cię - wystękałam. - Oszukiwałeś. Ledwie wypowiedziałam te słowa, 
poczułam się jak 

ostatnia  gapa.  W  walce  oszustwo  to  podstawa,  jasne?  Nie  walczy  się  fair,  walczy 
się, żeby zwyciężyć. 

Niemożliwe, żeby rozpromienił się jeszcze bardziej, a jednak. 

-  Musiałem. Nie zostawiłaś mi innego wyjścia. W jego ustach to wielki 
komplement. 

-  Super. - Nie chciało mi się świętować, miałam wrażenie, że rozerwano mnie na 

części i złożono ponownie, nie do końca poprawnie. Byłam ledwo żywa. Jezu, niech 

już  wreszcie  rozkwitnę,  jeśli  dzięki  temu  skończy  się  ta  huśtawka.  Ale  paplałam 
radośnie  dalej,  niezależnie  od  procesów  myślowych.  -  Zawsze  będziesz  tak  robił, 
gdy ogarnie mnie głód? 

Szkoda, że nie ugryzłam się w język. Zabrzmiało to jak tandetny podryw. 
-A  chcesz  tego?  - i znowu ten szczęśliwy uśmiech. W końcu otworzył oczy. Ich 

błękit zaskoczył mnie jak zawsze. Zabrałam dłoń z jego włosów. Pewnie oboje wy-
glądaliśmy  koszmarnie,  ale  u  niego  aspekt  już  łagodził  siniaki,  tamował 
krwawienie.  Mnie  także  krew  przestała  ciec  z  nosa,  na  szczęście.  Ale  i  tak  będę 
musiała chwilkę poleżeć w wannie, żeby choć trochę dojść do siebie. 

O tak, nie mogłam się doczekać, kiedy rozkwitnę. 

-  Nie,  nie  ma  potrzeby.  -  Uznałam,  że  już  mogę  się  poruszyć.  Bolały  mnie 

wszystkie mięśnie. Christophe musiał mnie podtrzymać. - Au. Potrzebuję aspiryny. 

Skinął głową. 

-  I  czegoś  do  jedzenia.  Dosyć  długo  trzymał  cię  aspekt.  Niełatwo  było  za  tobą 

nadążyć. Swietocze zazwyczaj są bardzo szybkie. 

Na tyle szybkie, że biorą udział w gonieniu króliczka. Mimo to po jego pochwale 

mało brakowało, a zarumieniłabym się. 

-  Ile  ich  szkoliłeś?  -  Starałam  się,  by  nie  było  w  tym  pytaniu  zbyt  wiele 

zainteresowania.  Christophe  także  nie  lubił  opowiadać  o  swojej  przeszłości. 

Oczywiście, jest starszy. I to o wiele, wiele starszy. 

Trochę  to  dziwne.  Poprawka:  bardzo  to  dziwne.  Czasami,  kiedy  sobie 

przypominałam, ile ma lat, odczuwałam niepokój. No bo litości, znał moją matkę. A 

moje hormony szalały. A on jest taki... taki... 

Sama nie wiedziałam jaki. 

background image

 

30 

-  Trzy, łącznie z tobą, moja droga. - Pomógł mi wstać i mnie puścił. Starałam się 

stłumić  w  sobie  żal.  Przynajmniej  w  takich  chwilach,  gdy  jest  tak  blisko,  miałam 

poczucie, że nic złego mi się nie stanie. 
Takie coś mąci dziewczynom w głowie. Chyba. 

-  Moja  mama.  Ja.  I...  Anna?  -  Właściwie  to  wcale  nie  był  strzał  w  ciemno.  W 

końcu  spędzali  przecież  sporo  czasu  razem,  prawda?  I  byli  parą,  nieważne,  jak 

dawno.  Szkolenie  niezbyt  ją  interesowało.  Wzruszył  ramionami  ,nawet  teraz,  z 

zaschniętą  krwią  i  sińcami  na  całej  twarzy  wyglądał  doskonale,  jakby  krew 

stanowiła tylko ozdobę. 

-  Ale  robiłem,  co  w  mojej  mocy.  Wobec  swietoczy  Kouroi  nie  ma  innego 

wyboru. 

-  Co  to  ma  znaczyć?  -  Zauważyłam  moje  kije,  kilkanaście  metrów  do  nas, 

pośrodku sali. Z jednego zostały tylko drzazgi. 

Jezu,  znowu  muszę  mieć  nowe.  Dobrze,  że  nie  ćwiczyliśmy  z  prawdziwymi 

małaika. 

-  Na razie prawdziwe małaika posłużą nam tylko do doskonalenia postawy. Za 

jakieś pół roku zaczniemy z nimi sparringi. - Oddalał się, szedł po swoją broń. 

-  Za  pół  roku?  -  Moje  słowa  niosły  się  echem,  aż  fluorescencyjne  świetlówki 

zamigotały  niespokojnie.  -Przecież  minęło  już  kilka  tygodni,  a  ja  muszę...  Znieru-

chomiałam,  spojrzałam  na  świetlówki,  odgarnęłam  kilka  kosmyków  z  twarzy. 

Podczas  walki  z  Christophe'em  nawet  warkocz  zapleciony  przez  Nathalie  się 

rozplata. 

Nawet się nie odwrócił. 

-  Aż będziesz gotowa? Tak. Może dłużej. 

-  Mówiłeś, że jestem coraz lepsza! I szybka! Wczoraj zabiłam... 

-  Jesteś  szybka.  A  zanim  pozwolę  ci  na  sparring  z  ostrą  bronią,  musisz  być 

szybka i dokładna. I zawsze wiedzieć, gdzie masz miecz. Szczęśliwy traf w walce z 

młodym  wampirem,  i  użyciem  małaika,  które  twój  kudłaty  przyjaciel  ukradł,  tak 

swoją  drogą,  mi  nie  wystarczy.  -  Podniósł  kij,  odwrócił  się  na  pięcie,  poszedł  po 

drugi. - Anna nigdy nie szła, jeśli można ją było zanieść. Twoja matka wolała iść, 
choć mogła latać, a ty chcesz biec, zanim nauczysz się chodzić. To... - kolejny szybki 

ruch  i  podniósł  drugi  kij.  -Czasami  doprowadza  do  szaleństwa.  Pierwsza  pozycja, 

Dru. 

Myślałam,  że  już  koniec.  Ale  podniosłam  kije,  wyprostowałam  się,  odwróciłam 

na czas, by zablokować jego cios. 

I  znowu  walka  nie  fair.  Atakował,  jakby  chciał  zadać  mi  ból.  Odpowiedziałam 

tym samym. Może musiał się zemścić za to, że mnie pocałował, czy co tam. 

To  właśnie  jest  problem  z  Christophe'em.  Nigdy  nie  wiedziałam,  z  jakim  jego 

obliczem przyjdzie mi się zmierzyć w sali treningowej. 

Udało  mi  się  odparowywać  jego  ciosy  przez  całe  dwie  minuty,  zanim  znowu 

wylądowałam  na  macie.  Czułam  pod  brodą  jego  kij.  Gdyby  miał  w  dłoni  miecz, 

przeciąłby mi skórę. 

-  Pół  roku  -  powtórzył  miękko.  -  Co  najmniej.  Dłużej,  jeśli  nadal  będziesz 

wymykać  się  ukradkiem  za  dnia;  musisz  odpoczywać,  jeśli  chcesz  robić  dalsze 

postępy  na  treningach.  -  Odrobinę  uniósł  głos.  -  Dru,  prawdziwe  szkolenie  trwa 

wiele lat. Nie pozwolę ci iść na skróty, choć pozwalam ci na ograniczony udział w 

bezpiecznych  misjach,  ze  względu  na  urażoną  dumę  Lefevre.  Nie  dyskutuj,  nie  o 

tym. 

A więc wiedział. No oczywiście, że wiedział; przecież wszedł prosto do pizzerii. 

Po prostu nie przyłapał nas na gorącym uczynku, ale właściwie nie musiał, zapach 

wilkołaków - i mój - unosił się w całym budynku. 

I  do  tego  duma  Lefevre.  Nazwisko  mamy.  Jakby  ojciec  w  ogóle  nie  istniał. 

Oczywiście, był tylko zwykłym człowiekiem, prawda? 

Jezu. 
Czasami straszny z ciebie dupek, Christophe. Odepchnęłam kij, zerwałam się na 

równe  nogi.  Nie  ma  sensu  na  niego  krzyczeć;  po  prostu  znowu  mnie  pokona. 

Poszłam do drzwi i upuściłam oba kije z głuchym łoskotem. 

Nie powiedział nic więcej. Nie musiał. Łaskotały mnie kły, paliły usta, oczy były 

pełne łez, ale nie wypłynęła ani jedna, tylko zamazywały mi obraz. 

I cały czas miałam na wargach smak jego ust. 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 8 
 

Wanny, wpuszczone w ziemię, są pełne bulgoczącej białej mazi, która przywiera do 

skóry i zastyga jak wosk, gdy styka się z powietrzem. Znacznie przyspiesza proces 

background image

 

31 

gojenia, a kiedy spłukać ją pod prysznicem, spływa jak galareta, zabierając ze sobą 

znaczną  część  bólu  i  stanów  zapalnych. Pomaga nawet na piasek pod powiekami, 

gdy  biega  się  z  wilkołakami  kosztem  snu,  a  potem  zalicza  kolejne  lanie  z  rąk 

wyniosłego djamphira. 

Ale jeśli maź dostanie się do włosów, minie sporo czasu, zanim się ją wypłucze, 

nawet  pod  prysznicem,  gdzie  ciśnienie  wody  jest  tak  silne,  że  niemal obdziera cię 

ze skóry. 

No  dobra,  przyznaję.  Uwielbiam  prysznice  w  Schola  Prima.  Myłam  się  w  zbyt 

wielu  tandetnych  motelach,  gdzie  z  prysznica  ciurka  leniwie  letnia  rdzawa  ciecz, 

która  może  kiedyś  była  wodą.  I  jeszcze  jedna  zaleta:  ciepła  woda  nigdy  się  tu  nie 

kończy.  Stałam  w  kabinie  tak  długo,  aż  pomarszczyłam  się  jak  suszona  śliwka  i 

wypłukałam całą maź ze skręconych włosów. Gdy w końcu zakręciłam kran, echo 

rozeszło  się  po  całej  łazience.  W  części  przeznaczonej  dla  chłopców  jest  mnóstwo 

wanien i kabin prysznicowych i po zajęciach panuje tam pewnie niezły hałas. 

Co? Myślicie, że poszłam tam, żeby się o tym przekonać? O nie, wielkie dzięki. 

W  części  dla  dziewcząt  są  najwyżej  trzy  wanny  i  cztery  kabiny  prysznicowe. 

Wszystko  niemal  lśni,  starannie  wypucowane  i  wyszorowane.  W  powietrzu  kłębi 

się para, unosi się znad powierzchni wanny, kłębi się w gęstych obłokach. 

I jest tu pusto jak w opuszczonym mieście. 

Sięgnęłam  po  czysty  biały  ręcznik,  owinęłam  mokre  włosy,  wytarłam  się  do 

sucha  drugim.  Sińce  były  zielonkawożółte,  a  zadrapanie  z  poprzedniej  nocy  wy-

glądało, jakby do upadku doszło kilka tygodni temu. Dobrze, że nie poobijałam się 

podczas przebieżki z wilkołakami. 

Stałam  tam,  oglądałam  zadrapanie  na  nodze,  starałam  się  ocenić,  o  ile  się 

zmniejszyło, i wtedy usłyszałam cichy odgłos. 

Dostałam gęsiej skórki. Owinęłam się szczelnie drugim ręcznikiem i spojrzałam 

na wanny. 

Nikogo tu nie było. Tylko trzy wanny, bulgocące cicho, jakby się śmiały. Głowica 

prysznica i kapiące krople. Wszystkie lustra zasnuwała para, nie widziałam nawet 

ściany,  w  której  były  drzwi.  W  holu  czuwa  Benjamin,  nikt  nie  zdoła  tu  wejść  bez 

jego wiedzy. Christophe zjawi się lada chwila, czysty i niewzruszony, i zaprowadzi 

mnie na zajęcia z panowania nad aspektem. 

Ze  wszystkich  zajęć  tych  nie  lubiłam  najbardziej.  Wolę  sparringi,  a  to  o  czymś 

świadczy. 

Wzdrygnęłam  się.  Mój  oddech  unosił  się  białą  chmurką,  czułam  pod  skórą 

nerwowe napięcie, przenikało mnie od kości. 

Znam to uczucie jak dobrego kumpla. Takie zimno pojawia się, zanim zdarzy się 

coś naprawdę dziwnego. 

Ni  to  para,  ni  to  mgła  barwiła  się  na  różowo  na  skraju.  Medalion  matki,  jak 

zawsze na mojej piersi, stał się lodowato zimny. Czy reagował tak samo, gdy nosił 

go tata? 
Nie było go tu, nie mogłam zapytać. Zresztą, do cholery, to nieodpowiednia myśl. 

Bo  jeśli  zacznę  o  tym  myśleć,  przypomni  mi  się  stukanie  martwych  palców 

zombi w zimną szybę, a wtedy chciałam tylko się skulić w kłębek i ukryć gdzieś, w 

ciemnym, bezpiecznym miejscu. 

Albo  przynajmniej  ciemnym.  Zaczynało  do  mnie  docierać,  że  nigdzie  nie  będę 

całkowicie bezpieczna. 

Różowy  skraj  mgły  nie  wyglądał  zbyt  przyjaźnie,  przywodził  na  myśl  surowe 

mięso. Poczułam słaby posmak zgniłych pomarańczy, tak mdły, że przemknęło mi 

przez myśl, że wszystko sobie tylko wyobrażam. 

Ale  wiedziałam,  jak  jest.  Nieważne, czy coś dzieje się naprawdę, czy ponosi cię 

wyobraźnia.  Najpierw  działasz,  dopiero  potem  martwisz  się,  czy  wyjdziesz  na 

idiotkę. 

Tata nigdy tego nie powiedział, ale wiem, że przyznałby mi rację. 

Podeszłam do czystego ubrania. Czekało, schludnie złożone, na skraju najbliższej 

umywalki.  Stawiałam  bose  stopy  na  szorstkich  kafelkach  podłogi.  Ręcznik  zsunął 

mi  się  z  włosów,  opadł  na  ziemię  ze  stłumionym  mokrym  odgłosem.  Trzy  kroki, 

podczas  których  starałam  się  mieć  oczy  dokoła  głowy.  Sprężynowiec  leżał  na 

czarnej  koszulce,  którą  chciałam  włożyć.  Dobrze,  bo  posrebrzane  ostrze  to  nie 

najgorszy sprzymierzeniec w takiej sytuacji. 

Co  tu  się  dzieje,  do  cholery?  Kolejne  trzy  kroki.  We  mgle  pojawiło  się  więcej 

różu.  Rzuciłam  się  do  ubrań,  zacisnęłam  na  nich  rękę  i  odskoczyłam,  gdy  mgła 

stała  się  wściekle  purpurowa  i  pomknęła  w  ich  stronę,  jakby  ktoś  ją  pchnął. 

Dotknęła  lustra  -  z  brzękiem  rozpadło  się  na  kawałki.  Wrzasnęłam,  poślizgnęłam 

się,  odskoczyłam  z  powrotem  do  kabiny  prysznicowej.  Przy  okazji  upuściłam 

dżinsy i koszulkę, ale zdołałam otworzyć nóż, wpadając barkiem na ścianę kabiny. 

Przy okazji spadł ze mnie drugi ręcznik. To coś, cokolwiek to było, było naprawdę 

szybkie,  i  jeśli  będę  zawracała  sobie  głowę  skromnością, może się to dla mnie źle 

skończyć. 

Świetnie.  Uwięziona  w  kabinie,  nagusieńka  jak  mnie  Pan  Bóg  stworzył.  A 

najgorsze, że para unosząca się nad wannami barwiła się na czerwono jak atrament 

rozlewający  się  w  wodzie,  tylko  że  zarazem  stawała  się  coraz  gęstsza,  coraz 

background image

 

32 

groźniejsza.  Wanna  najbliżej  drzwi  wypluwała  czerwień,  w  dwóch  sąsiednich 

widziałam  na  razie  jedynie  róż.  Ale  to  wystarczyło,  bym  dostała  gęsiej  skórki, 

szorstkiej jak papier ścierny. 

Przed chwilą w tym siedziałam! Żółć podchodziła mi do gardła, ale niewiele mi 

z  tego  przyjdzie.  Co  to  jest?  Bezcielesne,  jasne,  przynajmniej  w  tej  chwili,  co 

oznacza, że to zły duch albo zaklęcie. Ale jeśli przybierze stałą postać, może stać się 

czymś  innym.  W  myślach  przypominałam  sobie  wszystkie  znane  mi  dziwaczne 

istoty  -  wszystko,  co  kiedykolwiek  widzieliśmy  z  tatą,  wszystko,  o  czym 

opowiadała  mi  babcia,  wszystko,  o  czym  czytałam  w  wiekowych  księgach 

oprawionych  w  skórę,  wszystko,  o  czym  słyszałam  podczas  naszej  podróży  przez 

szesnaście stanów w pogoni za dziwnym i nieznanym. 

I nic nie przychodziło mi do głowy. Nic a nic. 

Posmak  zgniłych  pomarańczy  czaił  się  na  języku.  Dziwne.  Zazwyczaj  właśnie 

aura ostrzegała mnie przed niebezpieczeństwem, ale teraz wcale nie przybierała na 

sile.  Zacisnęłam  dłoń  na  rękojeści  noża.  Srebro  rozbłysło,  gdy  zadałam  pierwszy 

cios. 

Mgła  cofnęła  się  i  zgęstniała.  Medalion  matki  był  lodowaty,  drgnął,  gdy 

odskoczyłam.  Podniosłam  rękę,  rozkręciłam  wodę  -  bieżąca  woda  stanowi  barierę 

ochronną przed mnóstwem istot. Nie zaszkodzi. 

I  wtedy  poczułam  ten  zapach.  Słony,  gnijący  odór  wpełzał  do  gardła. 

Zakrztusiłam się. Gorąca woda zalewała mi oczy. Pchnęłam na oślep, w mgłę, gdy 

dostrzegłam  jej  mackę  w  kabinie.  Nóż  przeszył  ją  z  błyskiem.  Na  podłogę 

popłynęła  strużka  czerwieni,  ale  zaraz  spłukała  ją  woda  z  prysznica.  Cuchnęło, 

jakby  coś  umierało  w  zapomnianym  kącie.  Znowu  szarpnęły  mną  mdłości.  Mój 

oddech  cały  czas  unosił  się  jak  obłoczek,  choć  w  kabinie  panował  upał,  że  już  nie 

wspomnę o strumieniu chłoszczącym moje biodra. 

Widziałam  już  coś  takiego  w  Prawdziwym  Świecie.  Są  istoty,  które  czerpią  z 

otoczenia  całą  energię,  żeby  utrzymać  się  przy  życiu,  sprawiają,  że  temperatura 

szaleje.  Babcia  radziła  wtedy,  żeby  im  przeszkadzać  -  umiejscowić  to,  co  wysysa 

całą energię, i przerwać więź łączącą ducha i materię. To trochę tak jak wsadzić rękę 

do wanny pełnej wijących się larw i liczyć, że gdy wyjmiesz zatyczkę, larwy spłyną. 

No  dobra.  Więc  jestem  tu,  naga,  i  mam  do  dyspozycji  medalion  matki, 

sprężynowiec, gorącą wodę i własny rozum, że nie wspomnę o dumie Lefevre, do 

cholery.  Dlaczego  Benjamin  nie  wyważa  drzwi?  Nie  słyszy,  co  się  dzieje?  Co  on 

sobie myśli, że tłuczenie lustra to jakiś rytuał czy co? 

A  może  wcale  mnie  nie  słyszy?  To  bardzo  prawdopodobne.  W  każdym  razie 

byłam zdana na siebie. 

Właściwie to nic nowego. 

Mgła napierała. Była już tak gęsta, że w ogóle nie widziałam łazienki. Dźgnęłam 

ponownie,  ledwie  wsunęła  mackę  do  kabiny.  Tym  razem  ostrze  napotkało  opór, 

srebro rozbłysło jaśniej i macka z mlaskiem upadła na kafelki, zanim rozpuściła się 

w wodzie. 

Świetnie.  Przełożyłam  nóż  do  prawej  dłoni;  stanowił  teraz  przedłużenie 

ramienia.  Potrząsnęłam  lewą,  pomarszczoną  dłonią.  Wal  tam,  gdzie  zaboli 
najbardziej, powiedziałaby babcia. Zobaczysz, gdy nie będziesz patrzeć. 

Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale to wcale nie jest najdziwniejsza rzecz, jaką od 

niej usłyszałam. A skądże. 

Właściwie trochę trudno się skoncentrować, gdy ściana czerwonej mgły na ciebie 

napiera, usiłuje dostać się do twojej kabiny prysznicowej. Skuliłam się, dysząc cięż-

ko  -  starałam  się  powstrzymać  torsje  i  pilnować,  by  jak  największa  ilość  wody 

dzieliła mnie od tego czegoś. Mgła unosiła się teraz, usiłowała prześlizgnąć się pod 

sufitem. 

Pewnie po to, żeby dotrzeć do głowicy prysznica i coś z nią zrobić. Nie pytajcie, 

skąd wiedziałam. 

Starałam się oddychać spokojnie. Serce waliło mi jak oszalałe, miałam mroczki w 

oczach. Patrz, Dru, patrz tam, gdzie nie powinnaś. 

To  takie  dziwne  patrzenie  kątem  oka,  bez  koncentrowania  się  na  tym,  czego 

szukasz. Trzeba rozluźnić oczy i patrzeć, nie patrząc, nie licząc na nic. To strasznie 

trudne. Ale dwie rzeczy przemawiały na moją korzyść. Babcia była bardzo surową 

nauczycielką.  A  dzięki  tacie  przywykłam,  że  trzeba  działać  w  trudnej  sytuacji  -  to 

znaczy, gdy istota z Prawdziwego Świata chce nas dorwać. 

Poczułam  łaskotanie  w  zębach. Poprzez szum bieżącej wody i dziwny drapiący 

odgłos,  jaki  wydawał  mgła,  przebiło  się  ciche,  beznamiętne  pohukiwanie  sowy. 

Drobne  pióra  muskały  moją  mokrą  skórę.  Mój  oddech  zmieniał  się  w  kryształy 

lodu.  Woda  była  coraz  zimniejsza.  To coś  zabierało  ciepło,  a  zatem  rosło  w  siłę.  I 

przechodziło  metamorfozę,  zmieniało  w  wijącą  się  masę  czuł-ków  grubych  na 

palec. Niektóre miały groźne szpony na końcach. 

Wyrzuciłam lewą rękę i zaklęcie pomknęło jak błękitna gwiazda, z nie do końca 

widocznymi  skrami  na  wierzchołkach.  Cisnęłam  je  tak,  jakbym  rzucała  kartę  do 
gry.  Nauczyłam  się  tego  od  pewnego  łowcy  w  Carmel,  który  dzień  w  dzień 
surfował.  Tata  bardzo  go  polubił;  był  w  porządku.  Remy  Gagnon  znał  wiele 
dziwacznych  sztuczek,  na  przykład  stojąc  w  drzwiach  wejściowych,  miotał  kartą 

background image

 

33 

przez  cały  hol,  aż  uderzała  o  tylne  drzwi  z  głośnym  stuknięciem.  Czasami 
przeklinał przy tym w dialekcie Cajunów, zwłaszcza jeśli miał zły dzień. 

Co to dla niego: zły dzień? Gniazda wampirów, miotaczy ognia, brak amunicji w 

postaci  ciężkiej  artylerii  i  sporo  wrzasku.  Albo,  no  wiecie,  niedziele  w  sklepie  ze 

zdrową żywnością, gdy wierni wychodzą z kościoła, a Remy kupuje srebro. 

Ja  nie  klęłam.  Wrzeszczałam,  gdy  zaklęcie  trafiło  mgłę,  czułam  na  sobie  już nie 

pióra,  ale  zadrapania  szponów.  Prysznic  zakrztusił  się  wodą,  która  trysnęła  na 

wszystkie strony. Usłyszałam krzyki. Chłopięce głosy, dobiegające jakby z daleka. 

A więc ktoś zauważył, że pożera mnie czerwona mgła z mackami. Dobrze. Tylko 

że jestem naga. 

Mgła  zawirowała.  Zaklęcie  trafiło,  urwało  cząstkę,  której  nie  widziałam. 

Wyglądało  to  jak  skrzep  krwi  wielkości  pięści.  Wirowała  w  powietrzu.  Wróciła 

ciepła  woda,  zmywała  wszystko  dokoła,  mnie  także.  Pstryknęłam  palcami, 

ściągnęłam  zaklęcie  w  ostatnie  chwili,  nieoczekiwanie,  jakbym  chciała  kogoś  dla 

żartu  sprać  mokrym  ręcznikiem.  Skrzep  poleciał  w  bok.  Wrzeszczał,  gdy  go 

wyrywałam, piszczał jak królik w szponach sokoła.  Ten dźwięk wwiercał mi się w 

mózg, aż myślałam, że popękają mi zęby. 

Kolano  obsunęło  mi  się  na  mokrych  kafelkach.  Woda  miała  już  kilka 

centymetrów głębokości, było jej coraz więcej. Kawałki mgły opadały na łazienkę z 

obrzydliwym mlaskiem. Macki opadały, mgła krwawiła. 

Brzmiało  to  tak,  jakby  rzucało  się  surowy  hamburger  na  blachę,  a cuchnęło jak 

najobrzydliwszy  śmietnik  świata.  Rozważałam,  czy  w  końcu  nie  zwymiotować, 
gdy  tak  kuliłam  się  w  kącie.  Głowica  prysznica  kaszlała,  parskała,  pokręcona, 
wygięta, jakby potraktowano ją kwasem. 

Strzępy  mgły  były  o  wiele  bardziej  namacalne,  niż  powinny.  Zagrzechotały 

żółtawe  zęby,  opadły  macki,  których  nie  widziałam.  Trafiłam  w  odpowiednie 
miejsce, dzięki Bogu. 

Kuliłam  się  z  nożem  w  garści,  dygotałam  na  całym  ciele  i  czekałam,  co  będzie 

dalej. 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 9 

Drbarnak - Głos Hiro niósł się echem wśród kafelków. -Larwa mogła tu przebywać 

od wielu miesięcy, rosła, zbierała siły. Czyżby to pożegnalny prezent od Czerwonej 

Królowej? 

Czerwona Królowa. Czyli Anna. Ale to chyba nie w jej stylu. 

-  Może. - Christophe przestąpił z nogi na nogę. Widziałam jego buty, gdy oparł 

się  o  ścianę  przebieralni  w  łazience  dziewcząt.  Nad  drzwiami  podali  mi  suche 

ubrania  i  zajęli  się  sprzątaniem  całego  bałaganu.  Słyszałam  szepty,  ktoś  ostro 

wydawał polecenia. 

Albo oportunista. 

-  Trudno powiedzieć. 
Hiro miał najwyraźniej co najmniej tyle samo pytań, co ja. 
-  W jaki sposób to pokonała? 

-  Jeszcze  nie  wiem.  -  Wyczuwalne  zniecierpliwienie.  Wystarczająco  dobrze 

znałam Christophe'a, by to wyczuć, nie tyle w jego tonie, raczej w tym, jak wiercił 

się przy drzwiach. - Jest... zdenerwowana. 

Zdenerwowana?  Byłam  gotowa  zadźgać  każdego,  kto  się  do  mnie  zbliży. 

Christophe  zmarnował  dwa  ręczniki,  zanim  wyszłam  z  kryjówki  w  kabinie 

prysznicowej. I za nic nie chciałam rozstać się z nożem. 

Miał taką minę, jakby rozumiał. Owinął mnie ręcznikiem, posłał kogoś po suche 

ubrania i zaprowadził do przebieralni, żebym się wytarła i uspokoiła. 

I  to  wszystko po tym, jak byłam dla niego okropna. Przez to chyba bardziej go 

lubiłam. Co tylko komplikowało sytuację. 

Hiro nie słyszał podtekstu. 

-  I dobrze. To już właściwie dziesiąty zamach na jej... 

-  Zamknij się. - Christophe oderwał się od drzwi, szedł na całych stopach, jakby 

chciał kogoś uderzyć. 

Wyciągnęłam mokre włosy zza koszulki. Niełatwo się ubrać, gdy ręce się trzęsą, 

jakbym miała padaczkę jak stara pani Hadfiełd - sąsiadka babci z dawnych czasów. 

-  Słucham? - Słowa niosły się echem, głośniej niż chciałam. - Hiro? Dziesiąte co? 

-  Zamach  na  twoje  życie,  Milady.  Poczynając  od  niefortunnego  zajścia  z... 

Milady.  -  Jak  to  on,  nasycił  ostatnie  słowo  taką  ilością  sarkazmu,  że  nie  było 

background image

 

34 

wątpliwości, o kim mówił. Określał nas tym samym mianem, ale kiedy zwracał się 

do mnie, z jego słów bił szacunek. 

Nie pojmowałam, jak on to robił. 

-  Hiro.  -  Christophe  i  wyraźna  przestroga  w  tym  jednym  słowie.  -  Nie  ma 

potrzeby... 

O, nie. 

-  A  ja  uważam,  że  tak.  -  Co  za  ulga  poczuć  coś  innego  niż  przerażenie.  Dzięki 

irytacji miałam wrażenie, że przynajmniej do pewnego stopnia kontroluję sytuację. 

-Co za zamachy? 

-  Klasyka.  Podstawowe  sprawy,  zważywszy,  że  chronimy  swietoczę.  Płatni 

zabójcy,  pułapki,  żałosna  próba  przeprowadzona  przez  oddział  ludzkich 

najemników... - Coś zazgrzytało. Hiro urwał. Stopy Christophe'a nie poruszyły 

się,  ale  wyobrażałam  sobie,  jak  mierzy  drugiego  djamphira  wzrokiem  i  zaciska 

pięści. 

Szybko zapięłam dżinsy i wyszłam z kabiny. Ręce już mi nie drżały, choć nadal 

czułam  się  dziwnie.  Dopiero  po  czwartym  ręczniku  uznałam,  że  jestem  sucha, 

przede  wszystkim  dlatego,  że  cały  czas  widziałam  na  sobie  czerwone  smugi  i 

tarłam, aż rozbolała mnie skóra. 

-  Chwileczkę... Chwileczkę. Jezu, Christophe, dlaczego mi nie powiedziałeś? 
-  Nie było potrzeby cię niepokoić. - Zmierzył mnie spojrzeniem niebieskich oczu, 

pociemniałych, zadumanych. - Większość z nich to incydenty bez znaczenia. Jesteś 

pod dobrą opieką. 

No  pewnie,  skoro  śledzisz  mnie,  kiedy  biegam  z  wilkołakami.  Chyba. 

Wewnętrzny  głos  kazał  mi  się  uspokoić.  Nie  był  to  głos  taty,  i  chyba  dobrze.  Nie 

zniosłabym tego, nawet w myślach. 

Za  jego  plecami  grupa  starszych  djamphirów  zmywała  podłogę  w  łazience. 

Można  by  pomyśleć,  że  ktoś  posłał  tu  serię  z  karabinu  maszynowego  M80  z 

nabojami  pełnymi  czerwonej  farby.  Niektóre  kafelki  pokrywały  nie  tylko  plamy, 

ale także siateczki pęknięć, a jedna z wanien - ta najbliżej drzwi, z której nigdy nie 

korzystałam  -  opróżniała  się  powoli.  Wyglądało  na  to,  że  wyszło  z  niej  coś 

ogromnego,  co  pogruchotało  kafelki  i  zalało  wszystko  czerwienią.  Inna  grupa 

uczniów - wilkołaków tym razem - łopatami zgarniała czerwoną galaretę na taczki. 

Na  ich  twarzach  widniał  ten  charakterystyczny  grymas,  który  zdradza,  że  otacza 

ich  paskudny  smród.  Nie  dziwiłam  im  się.  To  coś  cuchnęło starą miedzią i czymś 

jeszcze;  pamiętałam  ten  zapach  z  jednego  czy  dwóch  miejsc  nad  Zatoką  Mek-

sykańską - czułam go tam, gdzie morze zaczyna gnić na brzegu i zjawia się mgła. 

Słony  odór  rozkładu,  który  wnika  w  ubranie  i  po  kilku  godzinach  bardzo  trudno 

jest się go pozbyć nawet za pomocą gorącej wody i boraksu. 

Odruchowo  zatkałam  nos.  Christophe  wydawał  się  rozbawiony,  kącik  jego  ust 

uniósł  się  w  uśmiechu.  Lepsze  to  niż  drwiący  uśmieszek,  którym  obdarzał 

wszystkich pozostałych, choć niewiele. Takiej twarzy nie chciałabym narysować. 

Od dawna nie miałam czasu na rysowanie. Brakowało mi tego. Czasami palce aż 

mnie swędziały... ale bałam się tego, co mogłabym narysować, teraz, gdy dotyk tak 

bardzo przybrał na sile. 

Zastanawiałam  się,  czy  nie  rzucić  w  niego  naręczem  mokrych  ręczników,  ale 

uznałam, że to byłoby dziecinne. 

Benjamin  stał  przy  drzwiach.  Do  bladego  czoła  przylegała  grzywka  emo  - 

najmodniejsza  w  tym  roku  fryzura.  Wyglądał  dobrze,  ale  emanował  gniewem, 

który  rozchodził  się  barwnymi  falami.  Dostrzegłam  na  nim  plamy  czerwieni,  na 

dżinsach  i  koszulce.  Aspekt  otaczał  go,  mierzwił  wilgotne  włosy,  obnażał  kły,  by 

zaraz  je  schować.  Lśniły.  Gdy  poczuł  na  sobie  mój  wzrok,  wyprostował  się 

niespokojnie. 

-  Cóż, powinnam o tym wiedzieć. - Zwijałam ręczniki, po pierwsze, żeby nimi w 

niego  nie  cisnąć,  po  drugie,  żeby  ukryć,  że  znowu  drżę.  -  Więc  to  wszystko  się 

działo, a ja nie miałam pojęcia? I to wszystko... Te istoty... chciały mnie zabić? A ty 

mi nie powiedziałeś? 

Christophe  puścił  to  mimo  uszu,  machnął  ręką,  jakbym  zawracała  mu  głowę. 

Zabłysł jego zegarek, cacko wyglądające jak rolex.  To coś nowego - do tej pory nie 

nosił  niczego,  co  choć  trochę  przypominałoby  biżuterię.  Na  pewno  nie  miał  go 

podczas sparringu. 

-  Masz na głowie inne sprawy. Zabójcy to moja działka. Taka jest tradycja. 

Głosik w głowie kazał mi się uspokoić. 

-  A co jest moją? Żyć w niewiedzy, że ktoś lub coś 1 na mnie czyha? Dlaczego w 

ogóle... - Nie musiałam kończyć. Wiedziałam.  

Siergiej. Pragnął mojej śmierci. Christophe mówił, że się mnie obawia. To 

śmieszne - król wampirów, czy raczej niemal król, bo już nie mieli monarchii, 

obawia się mnie. 

Czy raczej tego, kim jestem, czy raczej będę, gdy w końcu w pełni rozkwitnę. 
Ostatnio  o  tym  myślałam,  i  to  sporo.  Prawdziwy  Świat  był  większy  i 

straszniejszy, niż podejrzewałam, i czasem przemykało mi przez myśl, że może nie 

tylko  wampiry  pragną  mojej  śmierci.  Zwłaszcza  po  tym,  jak  wraz  z  tatą 

background image

 

35 

wyruszyłam  w  odyseję  przez  szesnaście  stanów,  podczas  której  załatwialiśmy 

potwory. A zaczęliśmy tej nocy, gdy umarła babcia. 

Tata  na  pewno  miał  wrogów  poza  królem  wampirów,  może  nie?  Czyli  teraz  to 

moi  przeciwnicy.  A  ja,  jak  ta  ostatnia  naiwna,  o  niczym  nie  wiem,  choć 

niebezpieczeństwo  czai  się  za  każdym  rogiem.  Gdybym  wiedziała,  byłabym 

bardziej ostrożna, na miłość boską.  

Na przykład kuliłabym się pod łóżkiem, taka ostrożna. W tej chwili nie była to 

wcale odpychająca myśl. 

-  My nie tylko polujemy na wampiry. - Hiro, jak zwykle, mówił tak, że nie 

czułam się idiotką. Wydawał się... ,

zamyślony. Miał poważną minę, niemal 

widziałam, jak otacza go aspekt, tylko czeka na odpowiednią chwilę. - 
Choć to właśnie one rozpuściły wieści o twoim istnieniu, a bieżące wydarzenia 

tylko to potwierdzają. No, czyż nie wspaniale? 

-  Tata utrzymał mnie w tajemnicy przez szesnaście lat. - Nic z tego, teraz 

już  krzyczałam.  Oskarżycielsko  machałam  palcem  przed  twarzą 

Christophe'a. - I wtedy zjawiasz się ty i nagle wszyscy o mnie wiedzą. Super, 

Chris. Wielkie dzięki. Świetna robota. 

To było nie fair, bo wiedziałam, że nie miał absolutnie nic wspólnego ze śmiercią 

taty czy tym, że Siergiej dowiedział się o moim istnieniu. Ale z jego strony też nie 

było  fair  stłuc  mnie  na kwaśne jabłko i uśmiechać się z satysfakcją. Nic z tego nie 

jest fair. 

Nie znoszę, gdy coś się przede mną zataja. Nie znoszę tego wszystkiego. 

Christophe  przechył  głowę  i  przyglądał  mi  się  uważnie.  Hiro  cofnął  się  o  pół 

kroku  i  dałabym  sobie  rękę  uciąć,  że  się  świetnie  bawił.  Jednak  na  jego  twarzy 

pojawił  się  typowy  dla  niego  nieprzenikniony  wyraz,  gdy  poczuł  na  sobie  mój 

wzrok.  Na  sterczących  ciemnych  włosach  mieniły  się  kropelki  wody,  zwilgotniała 

także koszula z szarego jedwabiu. 

Upuściłam  ręczniki.  Upadły  na  podłogę  z  wilgotnym  odgłosem,  który  wydałby 

mi  się  zabawny,  gdyby  nie  to,  że  wywołał  u  mnie  odruch  wymiotny.  Wcale  nie 

poczułam  się  lepiej,  gdy  nakrzyczałam  na  Christophe'a;  wystarczyło,  żeby 

popatrzył  na  mnie  w  określony  sposób,  jakby intrygowało go, że tracę panowanie 

nad sobą, ale to właściwie i tak nieważne. 

To tylko pogorszyło sprawę. 

W  końcu,  po  długiej  ciszy,  poczułam  się  jak  pięciolatka,  która  urządziła 

awanturę.  Założył  ręce  na  piersi.  Miał  poważną  minę  i  nawet  bez  aspektu 

mogłabym przysiąc, że jego oczy rozbłysły. 

Mówił przez zęby, a każde słowo bolało jak pchnięcie nożem: 

- Przykro mi, że cię zawiodłem, Dru. 

Czasami  przeprosiny  wcale  nie  są  tym,  czym  się  wydają,  raczej  policzkiem. 

Sporo  się  tego  słyszy  poniżej  linii  kolejowej  Mason-Dixon,  zwłaszcza  wśród 

dziewcząt. 

Ale nawet piękności południa mogłyby się sporo nauczyć od Christophe'a. 

-Tym gorzej! - wrzasnęłam. - Mógłbyś przynajmniej szczerze przeprosić! 

Jego oczy zapłonęły. 

-  A  kiedy  tego  nie  zrobiłem?  -  Ostro,  jak  nauczyciel  karcący  uczennicę, 

przynajmniej wyprowadziłam go z równowagi. To już coś. 

Właśnie w tym rzecz, jeśli chodzi o zachowanie irracjonalne, zwłaszcza po tym, 

jak  naga  kuliłaś  się  pod  prysznicem  i  nie  wiedziałaś,  czy  wyjdziesz  z  tego  żywa. 

Żadne słowa nie poprawią ci humoru. 

-  Nigdy nie przepraszasz szczerze! - Miałam w nosie nawet to, że krzyczałam na 

niego przy tłumie innych chłopców. - Nigdy! 

W jego policzku drgnął mięsień. I tyle. 

Krzyknęłam  głośno,  gniewnie,  minęłam  go,  wyszłam.  Niełatwo  to  zrobić  boso, 

zwłaszcza jeśli brodzi się w kałużach świństwa. Ale przynajmniej wszyscy schodzili 

mi z drogi. Drgające strzępy na taczce uświadomiły mi, że to dobrze, że jeszcze nic 

nie jadłam. 

Benjamin  szeroko  otworzył  usta  i  patrzył  na  mnie,  jakbym  miała  co  najmniej 

dwie głowy, ale milczał. Oderwał się od ściany i ruszył za mną, gdy wychodziłam 

tryumfalnie, bosa i śmieszna. 

 

 

 

Rozdział 10 

No  pewnie,  że  wiedzieliśmy.  -  Benjamin  postawił  tacę.  -Christophe  mówił,  że 

musisz się przyzwyczaić, że nie ma sensu cię martwić. Kiedy to mówił, wydawało 

się rozsądne. Zresztą to tradycja, wiesz. To Kouroi chronią. To nasze zadanie. 

Było  za  wcześnie  na  lunch,  więc  kafeteria  świeciła  pustkami.  Ale  to  kolejna 

zaleta  Schola  Prima  -  ilekroć  zajrzysz  do  kafeterii,  zawsze  jest  tu  coś  do  jedzenia. 

Niektórzy nauczyciele nie przestrzegają godzin zajęć, a spróbuj tylko poprzebywać 

wśród głodnych wilkołaków. Zapewniam, że od razu zrozumiecie, dlaczego warto 

mieć przekąski pod ręką. 

background image

 

36 

-  To  naprawdę  nie  jest  fajne.  -  Było  mi  zimno  w  stopy,  choć  to  akurat  najmniej 

istotny  problem.  Spojrzałam  na  tacę  -  ciężkie  lakierowane  drewno,  nie  plastikowa 

tandeta jak w tamtej Scholi. - Niby kiedy miałam się dowiedzieć? 

Benjamin opadł na sąsiednie krzesło. 

-  Chyba wtedy, kiedy przyznasz się nam, że wymykasz się ze Scholi za dnia i nie 

będziemy  już  musieli  towarzyszyć  ci  ukradkiem.  -  Wbił  wzrok  w  talerz.  -  Albo 

gdyby  stało  się  coś,  czego  nie  moglibyśmy  zatuszować.  Nie  słyszałem  absolutnie 

nic i to mnie zaalarmowało. Było tam za cicho. Nie słyszałem nawet płynącej wody. 

Wzdrygnęłam  się. Świetnie. A już myślałam, że jestem taka mądra, że udaje mi 

się  wymykać  potajemnie,  żeby  zaczerpnąć  świeżego  powietrza...  Nagle  kanapka 

owinięta  w  celofan,  leżąca  na  mojej  tacy,  już  nie  wyglądała  tak  smakowicie,  więc 

tylko  otworzyłam  jogurt  jagodowy  i  upiłam  spory  łyk.  Poczułam  w  ustach  gęstą 

maź i podziękowałam Bogu, że nie wzięłam truskawkowego, bo tego byłoby już za 

wiele. 

-  Odkryłam  miejsce,  które  spajało  go  z  naszym  światem  i  zaatakowałam 

zaklęciem.  Babcia...  -  Nie  wiedziałam  nawet,  od  czego  zacząć.  Djamphiry  także 

posługują  się  czarami,  ale  ich  magia  bojowa  całkowicie  różni  się  od  tego,  czego 

mnie  uczyła  babcia.  Zresztą  o  zaklęciach  djamphirów  uczniowie  dowiadują  się 

dopiero na czwartym roku. 

No, bomba. Kolejny powód, żeby się nie cieszyć. 

-  Miałaś  szczęście.  Drbarnaki...  te  istoty...  są  koszmarne.  -  Ułożył  sztuce  z 

pedantyczną  dokładnością,  wziął  widelec,  nawinął  na  niego  spaghetti.  Kluski, 

oblane sosem marinara, wiły się jak żywe. 

Wołałam  o  tym  nie  myśleć.  A  jeśli  Benjamin  nie  wspomni  więcej  o  moich 

dziennych  wyprawach,  ja  też  będę  trzymała  język  za  zębami.  Wiem,  kiedy  ktoś 

wyciąga rękę na zgodę. 

-  Szczęście?  -  Nie  chciałam  się  roześmiać,  więc  trochę  beknęłam  i  wydałam 

dziwny stłumiony odgłos. - No jasne. Posłuchaj, Benjamin... 

-  Tak? - Nabrał kolejną porcję makaronu i zajadał z apetytem. Omiótł wzrokiem 

kafeterię,  zaglądał  w  każdy  kąt.  Siedzieliśmy  w  miejscu,  z  którego  widać  wejścia, 

pod ścianą, niedaleko drzwi zamkniętych na klucz. 

Świadomość,  dlaczego  to  zrobił,  wcale  nie  poprawiała  mi  nastroju.  Tata  też 

wybrałby to miejsce. Cywile nie myślą w tych kategoriach. 

Chcę wyjść. Chcę stąd uciec. 

-  Nie, już nic. 

Jak  na  kolesia  z  tak  dobrymi  manierami  jadł,  jakby  od  roku  nie  miał  nic  w 

ustach. Poczekałam, aż przełknie ogromny kęs spaghetti. 

-  Wiesz,  Christophe  się  na  ciebie  nie  gniewa,  zrozum.  Możesz  robić,  co  chcesz. 

On, no wiesz. Już taki jest. Staroświecki. 

-  Staroświecki.  -  Skubałam  celofan  na  kanapce.  Z  czym  jest?  Nie  mogłam  sobie 

przypomnieć. 

-  No.  Uważa,  że  powinniśmy  chronić...  No  wiesz,  że  nie  trzeba  zawracać  ci 

głowy podczas szkolenia. 

-  Zawracać głowy informacjami, że ktoś chciał mnie zabić? - Na mojej tacy leżał 

także banan. Przynajmniej on nie kojarzył mi się z niczym zabójczym. Czy w ogóle 

można kogoś zabić za pomocą banana? To mało prawdopodobne. Chyba że banan 

jest  opętany.  Widziałam  już  nieraz  opętane  zwierzaki,  ale  owocu  jeszcze  nie, choć 

na pewno to możliwe. - I czym jeszcze? 

Odchrząknął, nabrał spaghetti na widelec. 

-  Posłuchaj,  Dru,  kiedy  Reynard  już  podejmie  decyzję,  jest  wierny.  Nigdy  nie 

wierzyłem w te wszystkie plotki, jakoby pracował dla ojca. 

-  No  jasne,  istny  z  niego  anioł.  -  Odłożyłam  banana.  Mój  żołądek  odmawiał 

współpracy.  Czułam  się  jak  idiotka,  bo  nawrzeszczałam  na  jedyną  osobę,  której 

mogłam zaufać. Czyż nie dowodził tego, raz za razem? 

Zawsze zjawiał się w odpowiedniej chwili. I do tego te rzeczy, które robił... 

Na przykład celował nożem we własną pierś i mówił, żebym się nie wahała. Na 

przykład  zmusił  mnie,  bym  piła  jego  krew  po  tym,  jak  Anna  mnie  postrzeliła  i 

byłam umierająca. 

I całował mnie tak, że czułam to nawet w palcach nóg. 

Więc  o  to  chodzi?  Idzie  z  tobą  w  ślinę  i  nagle  już  ci  wcale  nie  zależy  na gocie? 

Graves żyje, pewnie go torturują, ale liczy, że go odnajdziesz, a ty zabawiasz się z 

Christophe'em.  A  przecież  powiedziałaś,  że  w  tym  sensie  Christophe  wcale  ci  się 

nie podoba! 

No  świetnie,  teraz  będę  myślała  jeszcze  o  tym,  i  wszystko  jeszcze  bardziej  się 

skomplikuje. Odsunęłam się z krzesłem, aż zazgrzytało. 

-  Idę do siebie. Nie, zostań tu i skończ jeść. Benjamin już poderwał się z krzesła. 

-  Moim zadaniem jest... 

-  Leon  tu  jest.  -  Wskazałam  ścianę.  Wyczuwałam,  że  gdzieś  tam  czai  się 

djamphir.  Dotyk  mówił  mi,  kto to, mniej więcej tak jak szum w radiu zdradzał, w 

której części Stanów znajdujemy się z tatą. - Coraz lepiej mi idzie dostrzeganie was. 

background image

 

37 

Benjamin odprężył się odrobinę, powoli opadł z powrotem na krzesło i spojrzał 

tęsknie na talerz. Właściwie wiecznie był głodny, podobnie jak inni w jego oddziale. 

Przypominali wilkołaki, zawsze chętni pochłonąć wszystko, co mieli na talerzu. 

-  Na pewno nie chcesz, żebym... 

-  Na pewno. Chcę tylko iść do siebie i zamknąć drzwi na klucz. - I płakać. Albo 

przynajmniej  spróbować.  Zabawne,  czułam  się,  jakbym  wypłakała  już  wszystkie 

łzy, miałam tylko gulę w gardle i szkliste oczy. 

Nie  wydawał  się  przekonany,  ale  przynajmniej  ponownie  nabrał  spaghetti  na 

widelec. Czułam na sobie jego wzrok, gdy szłam przez pustą kafeterię, mijając rzę-

dy stolików otoczonych krzesłami. Przywodziły na myśl kwokę z kurczętami. 

Korytarz,  który  wskazałam,  wydawał  się  pusty,  a  jakże.  Ciężkie  zgniłozielone 

aksamitne  draperie,  marmurowe  popiersia,  inkrustacje  z  ciemnego  drewna  -  i 

skrawek  ściany  kilka  drzwi  dalej,  który  wręcz  zdawał  się  krzyczeć:  nie  patrz  na 
mnie. 

-  Widzę  cię,  Leon,  więc  odpuść  sobie.  -  Przechodząc  obok,  nawet  nie 

zaszczyciłam go spojrzeniem. 

Dogonił  mnie  bez  trudu,  odgarnął  mysie  włosy  z  czoła.  W  oddziale  Benjamina 

tylko on nie był klasycznie przystojny. Mógłby być słodki, gdyby bardzo nie starał 

się taki nie być. 

-  Coraz lepiej, Fraulein. Wkrótce będę musiał się wysilić. 

-  Pocałuj mnie, wiesz gdzie. - Byłam okropna, ale trudno odwarknąć, kiedy idzie 

się boso. 

-  O  nie.  Christophe  wpadłby  w  szał.  -  Uśmiechnął  się  po  swojemu,  złośliwie,  i 

przyspieszyłam kroku. Poczułam, że się rumienię. 

-  Och, coś takiego. Kłopoty w raju? 

O nie, nie będzie rozkładał mnie na czynniki pierwsze. 

-  Chyba ci powiedziałam, co masz zrobić. 

-  Co  cię  ugryzło?  -  Westchnął.  -  Oczywiście  poza  potyczką  z  mackami  pod 

prysznicem. Czy chodzi o coś innego? Brakuje ci czegoś? Może czegoś wysokiego, 

niezbyt kudłatego, o zielonych oczach? 

Odwróciłam  się, zacisnęłam pięści, czułam łaskotanie pod żebrami. Leon cofnął 

się i pojednawczo uniósł ręce. 

Już  się  nie  uśmiechał,  w  jego  oczach  malowała  się  śmiertelna  powaga.  Jeśli 

kiedykolwiek widzieliście poważną minę u przeciętnie wyglądającego djamphira o 

mysich włosach, wiecie, że nie jest to kojący widok. Zwłaszcza jeśli oglądało się go 

w  akcji.  Christophe  traktował  go  niemal  jak  równego  sobie,  co  swoją  drogą 

intrygowało. 

-  Spokojnie, swietocza. Nie jestem ani ślepy, ani głupi. Jestem natomiast bardzo 

dobrym obserwatorem. 

- Nie mogą go znaleźć - wyrzuciłam z siebie. - Nie mogą go znaleźć, a ja nie wiem 

nawet, czy naprawdę go szukają. Nie potrafią nawet ustalić, gdzie jest Anna, a ona 

przecież  nie  umie  zapaść  się  pod  ziemię.  Na  pewno  wiedzą,  gdzie  jest  Siergiej, 

muszą  mieć  choćby  mgliste  pojęcie.  Ale  Christophe  twierdzi,  że  minie  kilka 

miesięcy, zanim będę gotowa. Miesięcy. To samo mówił miesiąc temu. 

Leon skinął głową, opuścił rękę. Milczał, czekał, aż dokończę. 
Doceniałam to, ale to nie z nim chciałam rozmawiać. Chciałam Gravesa, mojego 

gota  w  długim  czarnym  płaszczu,  z  tymi  cholernymi  papierosami,  złośliwymi 

komentarzami  i  zielonymi  oczami.  I  tym,  że  przy  nim  czułam,  że  jestem  w  stanie 

uporać  się  z  całym  tym  bałaganem.  Chciałam  słyszeć jego oddech w środku nocy, 

gdy  śpi  w  śpiworze.  Chciałam  widzieć  go  rano,  gdy  dokucza  mi,  że  wiecznie  się 

spóźniam.  Dziewczyny  nigdy  nie  zdążają  na  czas,  nie  martw  się,  Dru,  pierwsza 

działka  gratis,  i  inne  jego  powiedzonka.  Chciałam,  żeby  znowu  całował  mnie 

w

 

policzek, zanim rozejdziemy się na zajęcia. 

I o czym to świadczy? Nie wiesz, co masz, póki tego 

n

ie stracisz? 

Jasne. Pewnie. Nie miałam o niczym pojęcia, póki był w pobliżu. 

Z trudem przełknęłam ślinę. 

-  Może już go złamano. Albo zabito. - Leon co prawda nie wzruszył ramionami, 

ale z jego tonu przebijała pogarda. 

-  No  pewnie,  w  końcu  to  tylko  loup-garou,  prawda?  Nieco  lepszy  niż  zwykły 

wilkołak, ale nadal obywatel drugiej kategorii. 

Odgarnęłam wilgotne włosy, związałam w węzeł na karku. Zaraz się rozsypią, 

więc zaplatałam, coraz mocniej i mocniej, ściskałam śliskie, wilgotne kosmyki. Im 

ciaśniejszy splot, tym większą przyjemność sprawiał mi ten niemal ból. 

-  Znam zasady, Leontus. Idę po buty i zajrzę do Asha. Wzruszył ramionami. 

-  Wizyta u Złamanego nie poprawi ci nastroju. Zresztą profesor Taft oczekuje cię 

na zajęciach z panowania nad aspektem. 

-  Po co mi to? Jeszcze nie rozkwitłam, do cholery, Christophe przyjdzie po mnie i 

znowu  się  pokłócimy,  przecież  nie  wolno  mi  nawet  wyjść  z  pokoju  bez  obstawy. 
Idę o zakład, że pewnie w ogóle nie szukają Gravesa i to wszystko jest do bani! 

Wrzeszczę. Znowu. Jakby to miało w czymś pomóc. 

background image

 

38 

Przechylił  głowę,  znieruchomiał,  jak  to  mają  w  zwyczaju  starsze  djamphiry. 

Właśnie  po  tym  można  czasami  rozpoznać  naprawdę  starego  -  nieruchomieją  jak 
kot z jedną łapą w górze, zadumany. To trochę tak, jakby zapominali, że mają ciało, 
bo ich uwagę pochłania coś innego. Kiedy tak zastygał, widać wyraźnie, że mógłby 
być przystojny, gdyby miał inną fryzurę i przestał niknąć w cieniu. Czasami nawet 
Benjamin  zdawał  się  zapominać,  że  Leon  jest  w  pobliżu,  oczywiście  póki  ten  nie 
rzucił kolejnej złośliwej uwagi. 

To mi się w nim podobało. 

Kiedy przestał myśleć, ledwie zauważalnie pochylił głowę i spojrzał na mnie. 

-  Jest prosty sposób, żeby sprawdzić, czy go szukają, Dru. 

Nie  zdołałam  się  powstrzymać.  Nerwowo  obejrzałam  się  za  siebie,  żeby 

sprawdzić, czy w holu na pewno nie ma nikogo poza nami. Benjamin nie mógł nas 
słyszeć  w  drugim  końcu  kafeterii,  zresztą  i  tak  bardziej  interesowało  go  jego 
spaghetti. 

Leon roześmiał się cicho. 

-  Nie obawiaj się, jestem jednym z nielicznych, którym Reynard ufa na tyle, żeby 

pozwolić mi przebywać z tobą sam na sam. Więc jak, zainteresowana? 

Zostawiłam włosy w spokoju, czułam, jak przepływają mi między palcami. Mój 

żołądek uspokoił się jak ryba, która poddaje się i zdycha na lądzie. 

-  Zamieniam się w słuch. 
-  Wydaj  mi  formalne  polecenie  jako  członkowi  twojej  straży.  Każ  mi  się 

dowiedzieć.  -  Posępny  uśmiech.  Nigdy  się  nie  rozluźniał,  jego  usta  zawsze 

zaciskały się w wąską linię. Wyglądało to tak, jakby wiecznie ssał coś kwaśnego. - 

Prywatne  zlecenie,  swietocza  wydaje  rozkaz  Kouroi,  który  ślubował  jej 

posłuszeństwo. O ile ufasz mi na tyle. 

Zacisnęłam usta. Przemyślałam to, przyglądałam mu się uważnie. 
-  No dobrze. Jak mam to zrobić? 

Jego  usta  drgnęły.  Wzruszył  ramionami,  jakby  sprawdzał,  czy  są  na  miejscu. 

Miał  sfatygowane  dżinsy  i  zniszczone  buty  -  dziwne,  że  Benjamin  nie  zwraca  mu 

uwagi na niechlujny wygląd. Albo Nathalie. 

-  Załatwione. Daj mi tydzień, a zobaczę, co uda mi się ustalić. Tyle wytrzymasz? 

W  innej  sytuacji  skakałabym  z  radości,  ale  stałam  nieruchomo,  mierzyłam  go 

wzrokiem. 

-  Dobrze  -  powiedział  po  chwili.  -  Zaczynasz  oceniać  ludzi,  a  nie  reagować 

instynktownie. Co za ulga. 

Cuda nigdy się nie kończą. 

-  Ale  chyba  nie  pobiegniesz  z  tym  teraz  do  Christophe^?  -  Bo  on  i  tak  wie 

wszystkim, co robię. 

Naprawdę wydawał się rozbawiony. W każdym razie jego oczy pojaśniały. 

-  Nawet  nie  masz  pojęcia,  jakie  miałbym  kłopoty,  gdyby  się  dowiedział,  że  w 

ogóle  to  zaproponowałem.  Potraktuję  to  jako  formalne  zlecenie.  A  teraz  chodź, 
znajdziemy ci jakieś pantofelki, żebyś mogła poigrać z wiernym psem. 

Szłam  obok  niego.  Czyżby  to  ulga?  Ta  lekkość  w  sercu,  tuż  obok  pustki,  która 

powstała, gdy zrozumiałam, że tata nie wróci? 

-  Wiesz,  Leon,  ilekroć  wydaje  mi się, że zaczynam cię lubić, mówisz coś w tym 

stylu. . 

-  Nie ma sensu, żebyś się do mnie przywiązywała, Milady. - Grzywka opadła mu 

na oczy. - Ci, których darzysz uczuciem, drogo za to płacą. 

-  Pieprz się - warknęłam i w końcu się zamknął. Zabawne jednak, że nadal 
czułam ulgę. 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 11 
 

Choć  zardzewiałe,  ciężkie  metalowe  drzwi  były  bardzo  solidne.  Tu,  na  dole, 

korytarze  wyłożono  kamieniem,  nie  było  draperii,  marmurowych  posągów  i 

regałów  z  książkami,  żeby  złagodzić  ich  wygląd.  W  każdej  szkole  jest  część  dla 

personelu,  w  której  nikt  nie  zawraca  sobie  głowy  malowaniem  czy  remontami. 

Zazwyczaj jest to idealny zakątek, żeby się ukryć przed niepożądanym wzrokiem. 

Ale mną kierowały inne pobudki. 

Drzwi były zamknięte, klucz wisiał na gwoździu. Musiałam się wspiąć na palce, 

żeby  go  dosięgnąć.  Był  na  tyle  wysoko,  że  wilkołak  po  transformacji  zdołałby  go 

dosięgnąć. Właściwie to intrygująca myśl. 

Leon  cofnął  się  o  krok.  Cichy,  groźny  warkot  zatrząsł  żelaznymi  drzwiami,  ale 

nie miałam teraz do tego głowy. 

-  Przestań - warknęłam i warkot ucichł. - Przecież wiesz, że to ja. Jezu. 

background image

 

39 

-  Reaguje  na  moją  bliskość.  -  Leon  odsunął  się  jeszcze  bardziej  i  oparł  o  ścianę 

jakieś  pięć  metrów  ode  mnie.  Zamknął  oczy  i  można  by  pomyśleć,  że  zapadł  w 

drzemkę. 

Nie dałam się nabrać, ale doceniałam, że dał mi spokój. 

Otworzyłam  drzwi.  Zaskrzypiały,  choć  już  pierwszej  nocy,  gdy  Ash  tu 

przebywał,  naoliwiłam  zapasy.  Były  zbyt  ciężkie,  bym  mogła  zrobić  cokolwiek 

innego. 

Przynajmniej  nie  rzucał  się  już  na  mury.  Noc  po  nocy.  I  doszedł  do  siebie  po 

starciu  z  trzema  wampirami  naraz.  Przez  dłuższy  czas  nie  było  wiadomo,  czy  z 

tego wyjdzie, ale udało mu się. 

Ta  myśl  niosła  satysfakcję,  choć  w  żaden  sposób  się  do  tego  nie  przyczyniłam, 

prawda? To zasługa tylko i wyłącznie Dibsa, to on go połatał i walczył o jego życie. 

Ash powitał mnie niskim wyciem. Opuścił wąski łeb. Jasna smuga na jego skroni 

lśniła  w  świetle  jarzeniówek.  Rana  na  pysku  -  miejsce,  w  które  go  postrzeliłam 

srebrnym  śrutem,  goiła  się  powoli.  Nikt  nie  wiedział,  czy  to  właśnie  srebro  nadal 

tkwiące w jego szczęce powstrzymywało go przed posłuszeństwem wobec Siergieja 

-  wołaniem  pana,  jak  zgryźliwie  powiedziałby  Christophe.  Ale  jeśli  jego  ciało 

pozbyło się srebra, a ja przebywałam z nim sama w ciasnym pomieszczeniu... 

No  cóż,  nie  bez  powodu  mówili  o  nim:  Złamany.  Złamany  siłą  woli  króla 

wampirów. Patrzyłam na, być może, przyszłość Gravesa, tylko że on nie pokryje się 

sierścią,  niezdolny  wrócić  do  ludzkiej  postaci.  Tak  naprawdę  nikt  nie  wiedział,  co 

się stanie, nawet Nat, choć jej jednej na całym świecie odważyłam się napomknąć o 

moich  obawach.  Jednak  na  razie  nie  zdobyłam  się  na  odwagę.  Dopiero  zbierałam 

siły. 

Nadal  miałam  w  sypialni  tamten  liścik,  pajęcze  pismo  Siergieja,  litery  kreślone 

rdzawoczerwonym  atramentem.  Ponieważ  zabrałaś  mojego  Złamanego,  złamię 

sobie nowego. 

To pomieszczenie to tak naprawdę cela. Wąska metalowa półka pełniąca funkcję 

łóżka, na niej koc - tym razem nie podarł go na strzępy. Miska, w której co wieczór 

podawano  mu  posiłek,  wylizana  do  czysta,  stała  dyskretnie  w  kącie.  To  też 

poprawa.  Miał  również  nocnik,  ale  tam  nie  zaglądałam,  tylko  od  razu  podeszłam 

do prowizorycznego posłania, wytrzepałam koc i złożyłam go starannie. 

-  Nie podarłeś go. To już coś. 

Ash  przysiadł.  Prawie  cztery  metry  właściwie  niepokonanego  wilkołaka 

przyglądało mi się z przekrzywionym łbem. Wyglądał zupełnie jak złoty retriever, 

który ma ochotę się pobawić, ale nie wie, jak poprosić. 

-  Świetnie.  Najpierw  zaliczyłam  lanie,  potem  zaatakował  mnie  maćkowy 

potwór.  Ale  wiesz,  to  wcale  nie  jest  takie  fajne,  zwłaszcza  kiedy  musisz  walczyć  z 

kluchami nago, pod prysznicem. Wiesz, co to za uczucie? Pewnie nie. - Przysiadłam 

na  posłaniu,  niezdarnie  trzymałam  ciężki  koc.  Niestarannie  go  złożyłam,  rogi  nie 

były równiutko. Babcia byłaby zła. 

Może  mogę  już  dać  mu  materac.  Świetnie  się  tu  razem  bawimy,  ja  i  Złamany. 

Oboje do niczego. W każdym razie z punktu widzenia Siergieja, jeśli chodzi o Asha. 

Taką przynajmniej mieliśmy nadzieję. 

Bo jeśli chodzi o ratowanie mojego tyłka, był bardzo przydatny. 
Złamany wilkołak opadł na ziemię. Gdyby miał sterczące uszy, teraz zwiesiłby je 

luźno. 

-  Niezła  z  nas  ekipa,  wiesz?  -  Nie  patrzyłam  na  niego,  na  tyle  znałam  się  na 

bezdomnych psach, by wiedzieć, żeby tego nie robić. Podpełzł bliżej. Poruszał się z 

wdziękiem. - Wczoraj rozwaliliśmy krwiopijcę, co? 

Mruknął  cicho.  Przechylił  głowę.  Naprawdę  wyczuwał,  kiedy  jestem 

zdenerwowana,  zabawne,  to  jedyny  samiec,  który  ma  o  tym  pojęcie.  I  który  wie, 

kiedy w tej sprawie trzymać buzię na kłódkę. 

Oczywiście  fakt,  że  pod postacią wilka nie bardzo mógł mówić, miał tu pewne 

znaczenie. 

Było po północy - dla pozostałych mieszkańców Scholi zbliżała się pora lunchu. 

Powinnam  teraz  siedzieć  w  pustej  klasie  i  próbować  przywołać  aspekt  siłą  woli, 

pod wzrokiem instruktora. Zapewne zjawiłby się też Christophe i dorzuciłby swoje 

trzy grosze. 

Nagle  zaswędziała  mnie skóra. Na zewnątrz jest noc. Tereny Scholi są rozległe. 

Nie  mogłam  się  już  doczekać  kolejnej  przechadzki  za  dnia,  nawet  mimo 

niewidocznej obecności djamphirów. Zobaczymy, czy teraz uda mi się ich dostrzec, 

czy zrozumiem, jakim cudem tak doskonale wtapiają się w tło... cóż, jakkolwiek by 

było, to przydatna umiejętność, prawda? 

Shanks obiecał, że kiedy już rozkwitnę, pewnego dnia pozwoli mi być królikiem. 

Już nie mogłam się doczekać. To nie lada zaszczyt. Dibs opychał się pizzą i opijał pi-

wem - był bohaterem dnia. 

Ash  był  coraz  bliżej.  Potarł  rozharatanym  pyskiem  o  moje  kolano.  Zaskomlał  i 

powtórzył gest. 

Po  omacku  opuściłam  rękę  i  trafiłam  na  krzywiznę  jego  czaszki.  Zadziwiająco 

sprężysta sierść drażniła mi skórę, głaskałam go i drapałam za uszami, ukrytymi w 

gęstej sierści. 

background image

 

40 

Przestał dygotać. Futro zafalowało jak dojrzałe zboże na wietrze. 

Czasami,  gdy  go  tak  głaskałam,  pojawiały  się  plamy  białej  skóry.  Delikatnej, 

bezbronnej,  miękkiej  pod  dzikością  i  futrem.  Przywodziły  na  myśl  te  fragmenty 

ciała, które nigdy nie oglądają blasku słońca. 

-  Ciekawe,  ile  masz  lat.  -  Głaskałam,  drapałam,  wygładzałam  zmierzwioną 

sierść,  ale  starałam  się  nie  dotykać  placów  białej  skóry.  To  po  prostu...  nie  byłoby 

właściwe. -Znałeś Christophe'a, prawda? 

Skomlenie przybrało na sile. Poklepałam go po wąskim łbie. 

-  Spokojnie. Tak tylko pytam. 

Warkot  zmienił  brzmienie,  jakby  Ash  chciał  mówić.  Jakby  starał  się 

wypowiedzieć moje imię. Ruuuuuuu. Długa cisza. Gruuuuuuu. 

-  W  porządku.  -  Wyprostowałam  się,  otworzyłam  oczy,  pogłaskałam  go.  - 

Naprawdę. Tak tylko zapytałam. Wiem, wiem. Pójdziemy na spacer? Spacer? Co ty 

na to? 

Jezu,  Dru,  w  każdej  chwili  może  sobie  zrobić  smycz  z  twoich  flaków,  a  ty 

traktujesz go jak pieska pokojowego. Kiepski pomysł. 

Nie  mogłam  się  powstrzymać.  Nie  w  takiej  chwili,  gdy  opierał  się  o  moje  nogi 

jak  pies  w  zimną  noc.  Pod  jego  ciężkimi  powiekami  źrenice  zalśniły 

pomarańczowo. 

Nie  wydawał  się  zachwycony  perspektywą  spaceru,  ale  szturchnęłam  go  i 

przesunęłam się na skraj posłania. 

-  Gotowy? Pochodzimy sobie trochę, choćby do końca korytarza i... 

-  Kiepski pomysł. - Christophe odezwał się od drzwi. Podskoczyłam, dosłownie, 

powstrzymałam się, by nie 

zacisnąć dłoni na medalionie. Ash zesztywniał, ale nie podniósł łba z moich kolan. 

Christophe chyba się nie gniewał. Stał tam, opierał się o framugę, z założonymi 

rękami.  Nawet  za  milion  lat  nie  będę  wyglądała  równie  elegancko  w  takiej  pozie. 

Podobnie  jak  wielu  innych  djamphirów.  Można  by  pomyśleć,  że  świat  to  rama, 

oprawa  dla  jego  portretu,  ale  nie  po  to,  by  uwypuklić  jego  urodę,  przypominał 

raczej  artystyczny  bohomaz,  coś,  co  wisi  na  ścianie  modnej  kafejki  na  Zachodnim 

Wybrzeżu. 

Ash  powoli,  wyraźnie  mrużył  oczy.  Najpierw  prawe,  potem  lewe. 

Pomarańczowy blask nabrał intensywności. 

Wplotłam  pałce  w  gęstą  sierść  na  jego  karku.  Do  tej  pory  nikt  nie  stał  tak  w 

drzwiach,  gdy  odwiedzałam  Asha,  nikt,  poza  Gravesem,  a  wtedy  wszystko  było 

dobrze. Czy raczej nie tak skomplikowane jak teraz. 

-  Nigdy tu nie przychodziłeś. - Dobrze, że włożyłam buty. Nie ma to jak patrzeć 

na  chłopaka,  z  którym  się  całowałaś  i  na  którego  nawrzeszczałaś,  wszystko  tej 

samej nocy. Wtedy dziękujesz losowi za każdy skrawek zbroi. 

-  Nie było takiej potrzeby. A Ash i ja... to długa historia. - Lekki uśmiech. - Poza 

tym zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady. Twoja obecność byłaby pożądana. 

Sądząc po tym, jak to powiedział, raczej wymagana. No tak. 

-  Chodzi o tę sytuację w łazience? 

-  Częściowo.  Mamy  informacje...  -  Znacząco  zawiesił  głos,  choć  wyraz  jego 

twarzy się nie zmienił. - O Annie. 

Napięcie  Asha  przeszło  w  warkot,  tak  niski,  że  czułam  go  w  kościach.  Koc 

zsunął  się  na  ziemię.  Ash  odrzucił  łeb  do  tyłu,  spojrzał  na  mnie  ślepiami 

błyszczącymi jak pomarańczowe lampy. 

-  Przywiąż  psa,  Milady.  -  Christophe  zesztywniał  wyraźnie,  aspekt  otaczał  go 

miękko.  Włosy  przylgnęły  do  czaszki,  pociemniały,  oczy  rozbłysły.  Lodowatym 

błękitem. - Wygląda na to, że tylko ty jesteś w stanie go uspokoić. 

-  Litości. Pod postacią wilka waży cztery razy tyle, co ja. Wątpię, czy zdołam go 

uspokoić, gdy zechce cię zaatakować.  - Choć w głębi serca miałam nadzieję, że się 

na  niego  nie  rzuci.  Tej  nocy,  najgorszej,  jaką  przeżyłam  od  dawna,  brakowało 

jeszcze tylko tego, żeby Christophe i Ash skoczyli sobie do gardeł. W ciasnej celi ze 

mną w środku. 

-  Jeśli mnie zaatakuje, stracisz go. - W jego ustach zabrzmiało to jak stwierdzenie 

faktu. - Bo teraz to twój Złamany. I to nie sprawa srebra. - Wyprostował się i powoli 

przekroczył próg. Z pięty na palce, płynnie, w każdej chwili gotów do skoku. 

Obawiał się, że Ash coś zrobi. Złamany znieruchomiał. Patrzył na mnie, nie na 

Christophe^. 

-  Chciałam  zabrać  go  na  spacer.  -  Niekoniecznie  akurat  w  tej  chwili,  ale  nie 

chciałam  też,  żeby  znowu  mnie  zgasił.  Ukradkiem  zerknęłam  na  Christophe'a. 

Bolały  mnie  palce  wplątane  w  sierść  Asha.  Zaciskałam  spoconą  pięść.  Cały  czas 

patrzył na mnie. Bezgłośnie wyszczerzył kły. Białe i bardzo ostre. Niezliczone. 

-  Nie dzisiaj, Dru, proszę. - Jak to możliwe, że czasami Christophe prosi? Gdyby 

robił to częściej, nie byłabym taka sfrustrowana. 

Z  uporem  uniosłam  podbródek.  Mina  muła,  powiedziała  babcia  we 

wspomnieniach. Nagle bardzo za nią zatęskniłam. 

-  Więc kiedy? 

-  Jutro.  Darujemy  sobie  trening  z  małaika.  Ćwiczysz  znacznie  więcej  niż  inni 

znani mi uczniowie. Musisz odpocząć. 

background image

 

41 

-  Wtedy  to  potrwa  jeszcze  dłużej.  Nie  wolno  nam  odpuścić,  Christophe. 

Pamiętasz, co mówiłeś? Odpuścisz sobie, a noc cię dopadnie. 

-  Nie  musisz  mi  przypominać,  co  mówię  podczas  treningów.  Muszę  wysoko 

stawiać  ci  poprzeczkę,  Dru.  Muszę  być  trudniejszym  przeciwnikiem  niż  to,  co 

czyha na zewnątrz. Szkoliłem setki Kuroi. Niektórzy z nich już nie żyją. Czasami się 

zastanawiam,  czy  żyliby  dzisiaj,  gdybym  był  bardziej  bezwzględny  podczas 

treningów. 

Byłam gotowa się założyć, że nie o nich myślał. Sądząc po jego minie, myślał o 

kimś  innym.  O  kimś,  kto  miał  moje  włosy,  choć  u  niej  były  to  ładne  loki,  a  nie 

niesforna szopa jak u mnie, i twarz w kształcie serca. 

Moja mama. Ją także szkolił. 

-  I chcesz dać mi wolne. - Owszem, byłam wredna. Ale Christophe zawsze miał 

na wszystko odpowiedź. To pocieszające. Do pewnego stopnia. 

Tata  powiedziałby,  że  mam  brać  się  do  roboty  i  nie  marudzić.  I  wiecie  co? 

Posłuchałabym go. 

A  może  nie?  Jak  tata  odnalazłby  się  w  tym  wszystkim?  Nie  powiedział  mi 

podstawowych  rzeczy  na  mój  temat.  Ani  kim  jestem, kim była mama... Ale chyba 

nie  musiałam  tego  wiedzieć,  prawda?  Wiedziałam  za  to  wszystko,  co  musiałam, 

gdy byłam jego pomocnicą. Jego córeczką. 

Jego  małą  księżniczką.  Która  władowała  cały  magazynek  w  chodzącego  trupa, 

jakim stał się jej ojciec. 

Ze  wszystkich  rzeczy,  które  mącą  obraz  sytuacji,  ta  chyba  jest  na  pierwszym 

miejscu. 

Christophe ani drgnął. 

-  Jestem dobrej myśli, ale szkolę cię tak, żebyś przetrwała najgorsze. - Westchnął. 

- Rada cię oczekuje, Dru. 

-  Poradzą sobie beze mnie. - Jeszcze trochę, a zrzuci maskę bolesnej cierpliwości. 

Do  tej  pory  nie  udało  mi  się  przebić  jego  skorupy,  chociaż  nie  dawałam  za 

wygraną. Niemal czułam, jak zbiera się w sobie, jak powiedziałaby babcia. 

Jego oczy błyszczały jak ślepia Asha. Lśniły przenikliwym błękitem. 

-  Nie, nie poradzą. Jesteś naszą jedyną swietoczą. Stoisz na czele Zakonu, mimo 

że  na  razie  twoje  obowiązki  ograniczają  się  do  funkcji  reprezentacyjnych.  A 

informacje  o  Annie  mogą  się  wiązać  z  innymi...  wiadomościami.  Które  zapewne 

bardzo cię zainteresują. 

Właściwie nigdy nie wypowiadał imienia Gravesa. To uwłaczające. 

Pogłaskałam Asha wolną ręką. 

Nadal  trwał  w  bezruchu,  z  wyszczerzonymi  kłami.  Obserwował  mnie.  Nie 

bałam  się  tak,  jak  powinnam.  Kilka  kosmyków  opadło  mi  na  twarz.  Wolałabym, 

żeby było ich więcej; mogłabym się ukryć za włosami. 

Woleli rządy Anny. Ona przynajmniej zawsze wiedziała, co robić. 

-  Początkowo  była  równie  zagubiona  jak  ty.  -  Bardzo  starannie  dobierał  słowa. 

Był bardzo spięty, wdziałam to po sztywnych barkach. 

-  A  ty  zapewne  pomogłeś  jej  się  odnaleźć,  co?  Jesteś bardzo pomocny.  - Dobra, 

przyznaję, zachowywałam się jak stuprocentowa suka. Nie panowałam nad sobą. 

Zastygł w bezruchu jak Ash. 

-  Robiłem to, co było niezbędne. 

-  Teraz także? Robisz to, co niezbędne? Westchnął, patrząc na mnie. 

-  Nie.  W  tej  chwili  staram  się  zrozumieć  twój  gniew  i  samotność  i  przymykam 

oko na twoje wybryki za dnia. 

Hardo uniosłam podbródek. 

-  Nie wiesz, jak to jest cały czas siedzieć w zamknięciu.I dlatego pozwalam ci 

wychodzić za dnia i towarzyszę wam w bezpiecznej odległości. Ze względu na 

twoje bezpieczeństwo. 

-  Daj mi spokój. Jestem uwięziona. 

-  Kochana, porozmawiajmy o tym, co tak naprawdę cię trapi. 

O  nie,  na  to  nie  miałam  ochoty.  Wbiłam  wzrok  w  przeciwległą  ścianę.  Nie 

patrzyłam na żadnego z nich. 

-  Czasami mogłabym cię znienawidzić. 

-  Wyżywasz się na mnie, bo wiesz, że to bezpieczne. 

Niech to szlag. Jak zareagować na takie słowa? Zerknęłam na niego. Opuściło go 

napięcie. Aspekt także. Stał tam po prostu, jakbym wcale nie miała pod ręką potęż-

nego wilkołaka, jakbyśmy byli tu sami. Zwiesił dłonie. Patrzył na mnie. 

Na  moją  twarz,  na  której  zapewne  malowały  się  wszystkie  moje  uczucia. 

Wielkimi literami. Z podkreśleniem. 

-  Jest  wiele  słów,  którymi  mogłabym  opisać,  jak  się  przy  tobie  czuję,  ale...  - 

Chciałam powiedzieć, że bezpiecznie jest jednym z nich, ale to kłamstwo, prawda? 

Czułam  się  przy  nim  bezpiecznie,  choć  nie  tak  samo  jak  przy  Gravesie,  gdy 

spaliśmy  w  tym  małym  pokoju,  gdy  wiedziałam,  że  po  przebudzeniu  wszystko 

będzie dobrze. Nie, Christophe to bezpieczeństwo z kłami. Wiesz, że za drzwiami 

czają się potwory, ale żaden nie jest równie straszny jak ten u twego boku. Był jak 

diabelski młyn, jak tornado. Niezbyt przyjemna myśl. Chociaż to ulga wiedzieć, że 

huragan jest po twojej stronie. 

background image

 

42 

 

-  Jakie wybierzesz? - Nadal na mnie patrzył. Poklepałam Asha po łbie. 

-  Zarozumiały, to niezły wybór. Posuń się, mały. Złamany wilkołak posłusznie 

odsunął się na bok. 

Chciał  ułożyć  się  pośrodku,  między  mną  a  Christophe'em,  i  zrobić  to  ukradkiem. 

Pochyliłam się, lekko pociągnęłam go za sierść na karku. 

-  Tam. Nie myśl, że tego nie widzę. 

Opierał się, ale w końcu ułożył się z drugiej strony. Rozłożyłam koc na posłaniu. 

-  Przyjdę  znowu.  Śpij  dobrze.  I  nie  martw  się,  coraz  częściej  widać  ci  skórę. 

Odzyskasz ludzką postać. Na pewno. 

Jasne.  Christophe  nic  nie  powiedział,  a  Ash  posłał  mi  długie  spojrzenie.  Jakby 

rozumiał i wierzył. Jakby chciał coś wiedzieć, ale nie był w stanie. Usłyszałam cichy 

trzask, gdy rozdziawił paszczę w potężnym ziewnięciu. Wydał przy tym gardłowy 

głos i przysięgam na Boga, że po raz kolejny starał się wypowiedzieć moje imię. 

 

 

 

 

 

Rozdział 12

 

 

Członkowie Rady wstali, gdy weszłam. Zawsze to robią. 

Za  każdym  razem kusiło mnie, żeby obejrzeć się za siebie i sprawdzić, na kogo 

patrzą.  Christophe  szedł  przodem,  otworzył  drzwi,  zajrzał  do  środka,  skinieniem 

dał  mi  znak,  że  wszystko  w  porządku,  i  stanął  za  mną.  To  wystarczyło,  żebym 

ruszyła. Mogłam albo iść sama, albo czekać, aż mnie ponagli. 

Krzesło  u  szczytu  stołu  nie  stawało  się  wygodniejsze  w  miarę  upływu  czasu. 

Usiadłam. Pozostali ciągle stali. 

Anna chyba nieźle ich wyszkoliła. 

- Miejmy to z głowy. - Starałam się ukryć irytację i zmęczenie. 
Jak zawsze pierwszy usiadł Bruce. Zajął miejsce po mojej lewej stronie. Na jego 

ciemnej  twarzy  malowała  się  powaga.  To  był  znak  dla  pozostałych.  Szczupły, 

jasnowłosy  Ezra  miał  jak  zwykle  cygaro,  niezapalone.  Przede  wszystkim  dlatego, 

że  krzywiłam  się,  ilekroć  palił  to  świństwo.  Jak  zawsze  miał  na  sobie  dżinsy, 

wykrochmaloną  białą  koszulę  i  czarną  marynarkę.  Teoretycznie  wyglądało  to 

kiczowato,  jak  z  Miami  Vice,  ale  nie  na  nim,  w  czym  pomagał  fakt,  że  dojrzał 

wyjątkowo późno i wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. 

Dredy  Altona  żyły  własnym  życiem,  gdy  siadał  powoli.  Był  w  zielono-żółtej 

koszulce  do  rugby,  ale  na  jego  twarzy  zabrakło  promiennego  uśmiechu, 

oślepiająco  białego  w  czarnej  twarzy.  Do  tego  stopnia  przywykłam  do  jego 

pogodnej  miny,  że  byłam  w  niezłym  szoku. Z nich wszystkich on był najbardziej 

pogodny. 

Koło niego usiadł Augustine. Jego krzesło zazgrzytało na posadzce. On także nie 

był zbyt pogodny. 

Kir i Marcus stracili miejsca w Radzie, bo pomagali Annie uprawiać jej nieczyste 

gierki.  Marcus  nie  zdawał  sobie  z  tego sprawy, ale i tak nie chciał przychodzić na 

posiedzenia. Christophe to  zaakceptował, ja nie byłam taka pewna. A Kir trafił do 

innej, podrzędnej Scholi jako nauczyciel. Pewnie do poprawczaka, takiego samego 

jak ta Schola, do której mnie wysłał. 

A  zatem  w  Radzie  były  dwa  wolne  miejsca.  Jedno  oczywiście  zajął  Christophe. 

Zaproponowali  mu  to,  a  on  urządził  cały  cyrk  z  pytaniem mnie o pozwolenie i w 

ogóle jasno dał im do zrozumienia, że niesłusznie oskarżali go o zdradę, zanim to 

wszystko się zaczęło. Chyba bardzo go to ubodło. Nie żebym go obwiniała, ale jeśli 

w  kółko  będzie  im  o  tym  przypominał,  czeka  nas  więcej  awantur  w  pokoju  bez 

okien. 

Też mi zabawa. 

Zaproponowałam,  żeby  drugie  wolne  miejsce  zajął  Augustine  i  zdziwiłam  się, 

gdy stawił się na następnym posiedzeniu, wypucowany i nieszczęśliwy jak dzieciak 

na  szkolnej  fotografii.  W  przeszłości  był  przyjacielem  taty,  łowcą  jak  on.  Jasne 

włosy  zaczesane  do  tyłu,  biała  koszulka  i  czerwona  flanelowa  koszula,  czysta, 

jakbym uprała ją własnoręcznie, jak wtedy, gdy przez miesiąc mieszkałam z nim na 

Brooklynie, czekając na tatę. 

Krzesło  po  mojej  lewej  stronie  było  puste.  Christophe  rzadko  siadał.  Czasami 

przechadzał  się  po  pokoju  zebrań,  jakby  szukał  wyjścia,  czasami  stał  za  mną.  Jak 

dzisiaj. Nie odezwał się ani słowem, odkąd wyszłam z celi Asha. 

Dwa  krzesła  dalej  -  bo  nie  chciał  nawet  siedzieć  obok  Christophe'a  -  był  Hiro, 

wyprostowany  jak  struna.  Miedziane  palce  spoczywały  na  szklanym  blacie. 

Zaciskał usta w wąską linię. Na stole przed nim leżała droga kremowa koperta. 

Zaschło mi w ustach, gdy na nią patrzyłam. 

background image

 

43 

Skoro  zabrałaś  mojego  Złamanego,  złamię  sobie  nowego.  Ale  przecież 

Christophe powiedział, że chodzi o Annę, prawda? 

Hiro oczywiście wiedział doskonale, co chodzi mi po głowie. 

-  To wiadomość od zdrajczyni. 
Nawet  nie  wymieniał  jej  imienia,  zawsze  mówił  o  niej:  zdrajczyni  albo  Milady, 

tonem  pełnym  jadu.  Błysk  w  czarnych  oczach  sprawiał,  że  za  każdym  razem 

chciałam się cofnąć o kilka kroków. I cieszyłam się, że to nie na mnie tak patrzy. 

Czekałam, ale wszyscy milczeli. 

-  No i? - Krótkie słowo wpadło jak kamień do spokojnego stawu. 

Hiro poruszył się niespokojnie. 

-  Jest... zaadresowana do ciebie, Milady. 

-  Dobrze. - Pochyliłam się, wyciągnęłam rękę. Ale to Christophe przeszedł dwa 

kroki,  pochylił  się  nad  Hiro,  podniósł  kopertę.  I  obwąchał  ją,  dosłownie,  podniósł 

do arystokratycznego nosa i głęboko wciągnął powietrze. 

-  Nie  czuję  wampirów.  -  Ale  miał  poważną  minę,  zaciskał  usta.  Kiedy  tak 

wyglądał, moje serce drżało niespokojnie. 

Gdyby na mnie tak patrzył, poszukałabym ściany, żeby osłonić sobie plecy. 
I to natychmiast. 

-  Daj mi to. Na pewno przeczytali to już wszyscy poza mną. - I tu się myliłam. 

Christophe  ostrożnie  podał  mi  kopertę  -  była  nadal  zaklejona.  Zaadresowana  do 

mnie:  „Dru  Anderson"  napisane  drukowanymi  literami,  starannymi,  jakby  pisało 
je  dziecko  wiecznym  piórem.  Niebieski  atrament  lekko  rozmywał  się  na 
krawędziach. 

-  W jaki sposób to dostarczono? - zainteresował się Christophe. 

Ezra  wiercił  się  na  krześle  i  bawił  cygarem.  Sądząc  po  jego  minie,  naprawdę 

chciał je zapalić. 

-  Wrzucono  do  starej  skrzynki  kontaktowej  w  Newark.  Nic  więcej,  oddział 

zajmujący  się  dostarczaniem  przesyłek  jest  w  pełnej  gotowości.  Nie  wiemy,  co 

jeszcze zdradziła wampirom. Żadnych śladów i zapachów. 

-  Pewnie dostarczył to ktoś z jej straży. - Hiro się skrzywił. - Nie sądziłem, że są 

aż tak profesjonalni. 

-  Wyszkoliliśmy  ich  i  nauczyliśmy  lojalności  wobec  niej.  -  Ledwie  słyszalny 

brytyjski  akcent  Bruce'a  dodawał  słowom  ostrości.  -  Reszta  to  jej  sprawka.  Nie 

możemy ich obwiniać. 

To wystarczyło, by Hiro przywołał starą kłótnię. 

-  Oczywiście,  żołnierzy  nie  można  obwiniać,  co  nie  znaczy,  że  zostaną  ukarani 

mniej... 

-  Znowu  się  zaczyna  -  sapnął  August.  -  Otwórz  to,  Dru.  Zobaczymy,  co  za  asa 

ma  w  rękawie.  -  Spojrzenia  wszystkich  skierowały  się  na  niego.  Wyprostował  się, 

ale nadal wyglądał nieswojo. Mimo wszystko dobrze, że tu jest. 

-  Pokłócimy  się,  kiedy  dowiemy  się,  co  jest  w  środku,  dobrze?  -  Wszyscy 

zamilkli.  Rozerwałam  gruby  papier.  Christophe  nie  oddałby  mi  koperty,  gdyby 

zawierała  jakąś  zasadzkę,  ale  i  tak,  na  wszelki  wypadek,  posługiwałam  się  tylko 

opuszkami  palców.  Wyczułam  ślad  zapachu  charakterystycznego  kwiatowego 

aromatu  Anny,  jakby  przekwitających  goździków.  Przypomniały  mi  się  jej  rude 

loki  i  malutkie  kły,  trzewiki  na  obcasach,  zapinane  na  małe  guziczki,  jedwabne 

suknie  i  cały  blichtr.  Właściwie  zawsze  wyglądała  jak  modelka  albo  postać  z 

ilustracji w magazynie fantasy. 

Z  wyjątkiem  sytuacji,  gdy  chciała  mnie  zabić.  Wtedy  jej  twarz  czerwieniała, 

wykrzywiała  się.  Strzelała  do  mnie  z  dubeltówki  i  krzyczała.  Niezbyt  przyjemny 

widok. 

Westchnęłam,  wyjęłam  arkusik  z  rozerwanej  koperty  i  rozłożyłam.  To  samo 

dziecinne pismo, zgrabne zdania. 

Myślisz, że wiesz już wszystko, ale to nieprawda. Jeśli chcesz ocalić przyjaciela, przyjdź 

do mnie. Sama. 

Podpis stanowiła wielka, zamaszysta litera A. 

W  kopercie  był  jeszcze  jeden  arkusik  -  tani  wydruk  satelitarnego  zdjęcia,  które 

można  ściągnąć  z  Internetu.  Jeden  budynek  zakreślono  czerwonym  flamastrem. 

Przyjrzałam się, zwróciłam uwagę na adres na dole. Mało subtelne. 

Christophe zaglądał mi przez ramię. 

-  To pułapka. Niewarta nawet papieru, na którym to wydrukowano. 

Wpatrywałam  się  w  adres,  wbijałam  go  sobie  w  pamięć.  W  kopercie  było  coś 

jeszcze. Wyjęłam to delikatnie. 

Srebrny kolczyk, bez gwintu. Czaszka i skrzyżowane piszczele zakołysały się w 

moich palcach, a serce ścisnęło się jak gąbka w bezlitosnych, kościstych paluchach. 

Jęknęłam cicho, jakby ktoś mnie uderzył. 

-  A to co? - Augustine zerwał się na równe nogi. 

Christophe  wyciągnął  rękę,  ale  cofnęłam  dłoń.  Ukryłam  kolczyk  w  złożonych 

dłoniach, jakbym chciała się modlić. Chłodne srebro szybko się ogrzało. Medalion 

matki także był ciepły. 

background image

 

44 

Znowu jęknęłam. Nie mogłam złapać tchu. 

-  Nie.  -  Christophe  złapał  mnie  za  ramię.  Wbijał  mi  palce  w  ciało,  czułam 

drapanie jego szponów nawet przez bluzę. - Nie, Dru. Nawet o tym nie myśl. 

Uniosłam dłoń do ust. Wciągnęłam powietrze, ale czułam jedynie ślady zapachu 

sierści Asha. Rozchyliłam dłonie. Dostrzegłam błysk kolczyka. 

-  To  jego.  -  Niemożliwe,  żeby  ten  cichy  głosik  należał  do  mnie.  Palił  mnie  w 

gardle, wydobywał się z trudem. -To kolczyk Gravesa. Nosił go, gdy go poznałam. 

Na  lekcji  z  historii  amerykańskiej,  w  Dakocie.  Zanim  został  ukąszony.  Zanim 

wszystko się zaczęło. 

-  Cholera.  -  Augustine  opadł  na  krzesło.  Tylko  on  się  poruszył.  Bruce  i  Ezra 

obserwowali  mnie.  Czoło  Bruce'a  przecinała  bruzda.  Cygaro  Ezry  w  końcu  wy-
lądowało na blacie stołu, nie wirowało już między jego szczupłymi palcami. 

Hiro  tymczasem  obserwował  Christophe'a.  Uważnie.  Z  trudem  przełknęłam 
ślinę. 

-  Możesz  mnie  puścić,  Chris.  -  To  nie  był  mój  głos.  Cichy,  spokojny,  niemal 

niknął wobec szumu w mojej głowie. 

-  Nie, dopóki nie będę miał pewności, że nie zrobisz niczego głupiego - Pochylił 

się, poluzował uchwyt, ale mnie nie puszczał. - Pokaż. 
Przecząco pokręciłam głową. Zacisnęłam dłonie, zaplotłam palce, jakby chciał siłą 
wyrwać mi kolczyk. Nie zadowolił się taką odpowiedzią. 

-  Dru, kochana, pokaż mi to. 

Znowu pokręciłam głową. Chciałam, żeby się zamknął. Szum w głowie narastał i 

jeśli  uda  mi  się  uspokoić,  może  dotyk  mi  coś  powie.  Jeśli  oni  wszyscy  na  chwilę 
zamilkną, pozbędę się hałasu pod czaszką. 

-  Pozwól...  -  Christophe  błyskawicznie  wyciągnął  drugą  rękę,  złapał  mnie  za 

splecione  dłonie.  Był  ciepły,  ale  jego  dotyk  sprawiał  ból,  wbijał  się  w  moje  ciało  z 
nadludzką siłą. 

-  Nie!  Nie!  -  wrzasnęłam  i  wyrwałam  się,  jak  najdalej  od  niego.  Zacisnął  palce, 

usłyszałam trzask kości. Moich kości, w dłoni i w barku. 

Krzesło  Hiro  zazgrzytało  na  posadzce,  coraz  głośniej,  i  nagle  Christophe  puścił 

mój bark. 

Ktoś  krzyczał.  Zamieszanie,  moje  krzesło  uderzyło  o  stół  ostro,  głośno,  jak 

gondola  w  wesołym  miasteczku.  Kolczyk  wpijał  mi  się  w  dłonie.  Usiłowałam 

oczyścić  umysł,  ale  panował  tam  zbyt  duży  harmider  -  gardłowy  warkot  i  głuchy 

odgłos uderzenia. 

Uniosłam powieki. Powrócił świat i plamy kolorów. Zerwałam się z krzesła. 
Na podłodze wykwitła jasna plama rozlanej kawy. Christophe i Hiro stali twarzą 

w  twarz  przy  stoliku  pod  ścianą.  Srebrny  ekspres  leżał  na  boku,  zalewał  podłogę 

gorącą  kawą.  Bruce  przytrzymywał  Hiro,  Augustine  złapał  Christophe'a.  Aspekt 

trzaskał i buzował jak pożar lasu. 

Ezra  nagle  był  u  mojego  boku,  zjawił  się  nie  wiadomo  skąd  z  cichym  świstem 

powietrza. 

Nienawidzę  tego.  Krzyknęłam  piskliwie.  Wszyscy  skupili  się  na  mnie.  Ezra 

złapał mnie za kaptur, zanim upadłam. Oczy Christophe'a rozbłysły. 

-  Spokój! - Augustine pchnął Christophe'a na stół, Bruce robił co w jego mocy, by 

powstrzymać Hiro. Ten pochylił się, rozchylił usta, pokazał kły. To on mruczał. 

Djamphiry nie warczą jak wilkołaki, ale kiedy tak mruczą, sprawa jest poważna. 

To  raczej  wibracja,  tak  niska,  że  wydaje  się,  że  cała  porcelana  wypadnie  ci  z 

kredensu od samego dźwięku. 

-  Uspokój ich. - Ezra upewnił się, że stoję o własnych siłach, i się odsunął. Wyjął 

srebrną zapalniczkę, zapalił i sięgnął po cygaro. 

Świetnie, to mi pomoże. Odzyskałam głos. 

-  Przestańcie. 

Upewniłam  się,  że  srebrny  kolczyk  jest  bezpieczny  w  mojej  lewej  dłoni  i 

zrobiłam krok do przodu. 

Zazwyczaj  nierozsądnie  jest  stawać  między  dwoma  wkurzonymi  djamphirami, 

ale zebrałam się w sobie i wślizgnęłam między nich, w kałużę kawy. Zachlapała mi 

buty. 

-  Przestańcie. Obaj. 

Christophe odetchnął głęboko, gdy stanęłam między nimi i zasłoniłam mu Hiro. 

-  Dru... 

-  Musicie  się  uspokoić.  -  Starałam  się  mówić  rzeczowo,  ale  wyszedł  mi  słaby 

pisk. - Anna byłaby zachwycona, gdybyście się pozabijali, może nie? Robi z wami, 

co tylko chce. Ona albo ktoś inny. 

Nie musiałam mówić kto. 

Hiro skrzywił się, jego oczy zabłysły bursztynowo, kły musnęły dolną wargę, po 

brodzie spłynęła strużka krwi. Z trudem przełknęłam ślinę i liczyłam, że głód krwi 

nie nadejdzie. Jeśli teraz jeszcze mi odbije, nie wiadomo, jak to się skończy. 

Bolał  mnie  bark  -  będę  miała  siniaka.  Kolejnego  do  kolekcji.  To  naprawdę 

parszywa noc. 

background image

 

45 

Hiro  patrzył  na  mnie.  Odpowiadałam  na  jego  wzrok,  błagałam  bez  słów.  Nie 

wiem,  co  zobaczył,  ale  opanował  się  i  aspekt  zniknął.  Wyprostował  się  powoli. 

Podniósł  rękę,  otarł  brodę.  Bruce  nadal  był  spięty,  ciągle  trzymał  go  za  ramię, 

gotów interweniować w razie potrzeby. 

Skinęłam  głową.  Odwróciłam  się  i  jeszcze  bardziej  rozchlapałam  rozlaną  kawę. 

Trudno  będzie  ją  zebrać,  niewykluczone,  że  na  parkiecie  zostaną  plamy.  Ale  to 

teraz nie moja sprawa. 

- Christophe. 

Nie  uspokoił  się.  Błękitne  oczy  wpatrywały  się  w  Hiro,  zimne  i  jasne,  i 

rozpalone. Wystawił kły. Augustine powstrzymywał go z trudem. 

Augie poślizgnął się w kałuży kawy i Christophe rzucił się do przodu. August go 

zatrzymał, ale tracił nad nim panowanie. 

Zrobiłam  jedyne,  co  przyszło  mi  do  głowy.  Nie  było  to  co  prawda  najlepsze 

rozwiązanie, ale moim zdaniem jak najbardziej na to zasłużył. 

Uderzyłam Christophe'a w twarz. 

 

 

Rozdział 13 
 
Policzek poniósł się głośnym echem, bo zamachnęłam się aż z biodra. Echo odbijało 

się  od  ścian.  Bruce  zaklął  tak  siarczyście,  że  tata  nie  powstydziłby  się  takiej 

wiązanki. 

Uderzyłam  tak  mocno,  że  jego  szczęka  przesunęła  się  odrobinę.  W  szalonych 

niebieskich  oczach  ponownie  rozbłysł  rozsądek.  Nie  patrzył  już  na  Hiro,  tylko  na 

mnie.  Powoli  znikały  gniew  i  gotowość,  ale  Augustine  go  nie  puszczał.  Jeśli  już, 

spiął się jeszcze bardziej, jakby obawiał się, że Christophe teraz rzuci się na mnie. 

Miałam  na  głowie  tyle  problemów,  ale  tym  akurat  się  nie  martwiłam.  Ta 

świadomość niosła dziwną otuchę. 

Na ustach Christophe'a błąkał się dziwny uśmieszek. 

-  Proszę  bardzo  -  szepnął,  jakbyśmy  byli  tu  sami.  -  Proszę  bardzo,  kochana, 

uderz mnie jeszcze raz. Pozwalam ci. 

Przeszył  mnie  dreszcz.  Coś  podobnego  powiedział  mojej  mamie,  dawno  temu. 

Śniłam o tym albo widziałam, albo sama już nie wiem. Czy on w ogóle wie, z kim 

rozmawia? 

-  Uspokój się. - Odzyskałam głos. Kolczyk wbijał mi się w dłoń. - Lubię Hiro. Daj 

mu spokój. 

Christophe  zwiesił  ramiona.  Powoli  schował  kły.  Panowała  taka  cisza,  że 

słyszałam  chrzęst  jego  kości,  gdy  szczęka  wracała  na  miejsce.  Przeczesał  palcami 

włosy przygładzone aspektem. Uniosły się lekko. 

-  Przepraszam. 

 

-  No  cóż,  nie  każę  ci  przepraszać  Hiro,  chociaż  powinieneś.  -  Spojrzałam  na 

Augusta. - Już w porządku, prawda, Christophe? Jeśli będzie trzeba, jeszcze raz mu 

dołożę. 

Na  jego  policzku  wykwitł  ślad  mojej  dłoni,  ale  już  znikał.  W  jego  włosach 

zajaśniały złote pasma. Poruszył się jak zwierzę, gdy bierze się w garść. 

-  Poczekaj z tym do treningu. 

-  Dobrze.  -  Ostrożnie  wsunęłam  kolczyk  do  kieszonki  na  biodrze.  -  To  niezły 

pomysł. A teraz siadajcie i bądźcie grzeczni, dobrze? Miałam koszmarny dzień, czy 

noc, jak to tam nazwać, i padam z nóg. 

August  powoli  puścił  Christophe'a,  odrywał  po  jednym  palcu.  Powietrze 

wibrowało zdenerwowaniem. Dotyk pulsował mi w głowie jak bolący ząb, chłonął 

wszystek  gniew  i  urazy.  Atmosfera  w  pokoju  przypominała  nastrój  w  domu  po 

potężnej  awanturze,  zanim  ktoś  zabierze  się  do  sprzątania.  Gęsta,  niespokojna,  z 

nutą samotności. 

Poczekałam,  aż  Christophe  się  wyprostuje.  Poprawił  rękawy  swetra,  jakby 

zazwyczaj  nosił  marynarki.  Nagle  przed  oczami  stanął mi inny obraz, ostry jak w 

technikolo-rze: Christophe obciąga śnieżnobiałe mankiety, poprawia poły czarnego 

fraka.  Zamrugałam  i  obraz  zniknął.  Hiro  i  Bruce  za  moimi  plecami  milczeli,  ale 

wyczuwałam ich gotowość. Było jak w tych barach, do których zabierał mnie tata, 

tych,  które,  co  wyczuwałam  instynktownie,  zaprowadzą  nas  do  Prawdziwego 

Świata.  Siedziałam  wtedy  i  popijałam  colę,  a  tata  załatwiał  interesy. Sprawy kilka 

razy wymknęły się spod kontroli, i teraz właśnie czułam coś podobnego. Jakby nad 

naszymi głowami gromadziła się burza. 

Raz,  tylko  jeden  raz  tata  wyjął  broń  i  wyszliśmy  bez  tego,  po  co  tam 

przyszliśmy. 

Odepchnęłam to wspomnienie. 

-  Uspokójcie  się.  Obaj.  -  No  proszę,  wreszcie  trafiłam  we  właściwy  ton. 

Uprzejmy, ale stanowczy. 

background image

 

46 

Christophe przechylił głowę. Jego włosy znowu były pełne jasnych kosmyków. 

-  Oczywiście. 

Spojrzałam  na  Hiro.  Zdążył  się  cofnąć,  strącić  z  ramienia  dłoń  Bruce'a.  Smuga 

krwi zniknęła z jego podbródka, ale nadal czułam jej zapach. Zaschło mi w ustach, 

bolało mnie gardło. Głód krwi poruszył się niespokojnie i, na szczęście, ucichł. 

Hiro  skłonił  się  lekko,  w  pasie.  Nie  zdołałam  się  powstrzymać  - 

odwzajemniałam ukłon, ilekroć to robił. Wydawał się bardzo zadowolony, kiedy to 

robiłam,  a  sami  wiecie,  jak  się  wejdzie  między  wrony...  Jeśli  to  mu  sprawia 

przyjemność, proszę bardzo. Czułam się jak idiotka, kiedy to robiłam, ale czułabym 

się równie głupio, gdybym tego nie zrobiła. Co mi zaszkodzi odrobina uprzejmości. 

-  Wybacz - wycedził. Wracał na swoje miejsce. Szedł wyprostowany jak struna, z 

tym typowym dla niego wdziękiem. - Obawiałem się, że zechce cię skrzywdzić. 

Cudownie,  Hiro,  tym  sposobem  na  pewno rozpędzisz chmury. Nie miałam mu 

tego  za  złe...  Ale  mimo  wszystko.  Słowa:  „Christophe  nigdy  nie  zrobiłby  mi 

krzywdy", cisnęły mi się na usta, ale je przełknęłam. 

-  No cóż, dajmy temu spokój. Usiądźmy i porozmawiajmy. 

-  A  o  czym  tu  rozmawiać?  -  Christophe  szedł  za  mną,  przemierzał  pokój 

nerwowo jak tygrys w klatce. - Nawet nie waż się myśleć, że możesz tak ryzykować 

i  narażać  się  na  niebezpieczeństwo,  udając  się  choćby  w  pobliże  tego  miejsca. 

Wyślemy  tam  oddział,  niech  wszystko  sprawdzą  i  zabezpieczą  ślady.  Dwie 

jednostki bojowe, dwa oddziały śledcze i tropiciele. 

-  Powoli,  Reynard.  -  Bruce  westchnął  ciężko.  -  To  pułapka  na  każdego,  kto  się 

tam zjawi. 

Christophe spojrzał na niego. 

-  Może to jej pierwszy błąd. Zresztą lepiej posłać Kuroi, niż żeby moja kochana 

zechciała sama się tam rozejrzeć. Anna pragnie jej śmierci. Nie dopuszczę... 

-  Christophe!  -  naprawdę  wrzasnęłam  i  zacisnęłam  dłonie  na  oparciu  krzesła, 

jakbym chciała podnieść je i go uderzyć. Znowu się nakręcał, a wtedy powodzenia 

każdemu, kto spróbuje go uspokoić. 

Zatrzymał  się  w  pół  kroku,  popatrzył  na  mnie.  I  proszę,  proszę,  niespodzianka 

za niespodzianką, bo wyglądał, jakby zobaczył ducha. Skulone ramiona, niezdrowe 

rumieńce  na  policzkach,  zmierzwione  włosy.  Czyżby  co  chwila  przeczesywał  je 

palcami? To nie w jego stylu. A może to aspekt, ale to też nietypowe. 

-  Siadaj. - Wskazałam krzesło obok mojego. -1 to już. Poczułam satysfakcję, gdy 

natychmiast obszedł stół. 

Hiro zesztywniał, gdy do niego podszedł, ale Chris minął go, odsunął sobie krzesło 

i  usiadł.  Położył  dłonie  płasko  na  stole,  wierzchem  do  góry,  palce  ściśnięte,  jakby 

chciał zacisnąć pięści, ale nie śmiał. 

Bruce chrząknął. Ten odgłos przeciął nabrzmiałą ciszę. 
-  Wyjaśnijmy  coś  sobie.  -  Zaplotłam  ręce  na  piersi.  Dobrze  się  czułam,  stojąc. 

Jakbym to ja tu rządziła. Rzadko tego doświadczam. - Skoro ja nie mogę tam pójść, 

nikt nie pójdzie. 

Szczęka Ezry opadła. Wypuścił dym nosem. 

Augustine  zamruczał  coś  pod  nosem  -  wydawało  mi  się,  że  to  polskie 

przekleństwo rodem z rynsztoka. Hiro skulił się na krześle. 

-  To bardzo zły... - zaczął Bruce ostrożnie. Nie dałam mu dokończyć. 

-  Więc podjęliśmy decyzję. Zabieram ze sobą Asha i Shanksa. I Hiro. Christophe 

będzie dowodził oddziałami ubezpieczającymi i miał oko na wszystko na zewnątrz. 

Coś zazgrzytało. Christophe poruszał palcami, jego szpony drapały szklany blat. 

-  Nie.  -  Tylko  tyle.  Uparcie  zacisnął  usta.  Spod  na  wpół  opuszczonych  powiek 

padały niebieskie płomienie. 

Bruce wstał powoli, jak zmęczony diabeł z pudełka. Pode mną ugięły się kolana, 

ale brnęłam dalej: 

-  Nie  udało  jej  się  zabić  mnie  ostatnio,  choć  wtedy  miała  przewagę  w  postaci 

zaskoczenia.  -  Byłam  z  siebie  dumna,  że  powiedziałam  to  tak  spokojnie.  -  Tym 

razem  znamy jej zamiary i możemy się przygotować. Nic mi nie będzie, jeśli będę 

miała u boku Hiro i Christophe'a, że już nie wspomnę o Shanksie i Ashu. Nikt mi 

nie zagrozi. Nawet Anna. 

-  Milady.  -  Hiro  bardzo  pobladł  pod  karmelową  skórą.  Wyglądał  okropnie.  - 

Zastanów się jeszcze, proszę. 

-  Wszyscy  w  kółko  powtarzacie,  że  stoję  na  czele  Zakonu.  -  Logiczne,  jeśli  się 

nad tym zastanowić. Ciekawe, dlaczego do tej pory nie zagrałam tą kartą. - Tak czy 

nie? Jestem szefową; moje słowo stanowi prawo. No więc będzie, jak mówię. Anna 

chce, żebym tam przyszła? Dobrze. Sama? Nigdy w życiu. - Głęboko zaczerpnęłam 

tchu i wypaliłam: - Chce mnie dorwać? Może uda nam się zastawić na nią pułapkę. 

A  wtedy  powie  nam,  gdzie  jest  Graves  i  będziemy  mogli  go  odzyskać.  -  O  ile 

nadal... Nie, nie myśl o tym. Na pewno się uda. 

Bez względu na wszystko. 

-  Nie  -  powtórzył  Christophe.  On  także  wyglądał  koszmarnie.  On,  Hiro  i  puste 

krzesło między nimi - co za widok. 

background image

 

47 

Bruce  stał,  wczepiony  w  oparcie,  jakby  obawiał  się,  że  podłoga  usunie  mu  się 

spod  nóg.  On  także  był  blady  jak  ściana.  Ezra  nadal  siedział  z  otwartymi  ustami. 

Jego  cygaro  ciągle  dymiło.  I  cuchnęło,  ale  przynajmniej  dym  i  zapach  kawy 

niwelowały miedziany aromat krwi. August pocierał twarz, jakby był zmęczony. 

-  Naprawdę  myślisz,  że  przyjdzie  tam,  jeśli  poślesz  oddział  chłopców?  - 

Przecząco  pokręciłam  głową.  Choć  włosy  mi  już  podeschły,  były  jeszcze  na  tyle 

wilgotne, że wzdrygnęłam się lekko. - Nie ma mowy. Byłam przynętą już wczoraj, 

zrobię to jeszcze raz. 

-  Dru... - Christophe ciągle ograniczał się do pojedynczych słów. 
-  Tak  zrobimy  i  już.  Zorganizuj  wszystko.  Nie  chcę  żadnych  niespodzianek  jak 

wczoraj. - Niezbyt to miłe, ale w tej chwili miałam to w nosie. A szczerze mówiąc, 

czułam się jak wredna suka. 
I nic mnie to nie obchodziło. Zmusiłam się, by oderwać dłonie od rzeźbionego 

oparcia. 

-  Jutro  wieczorem,  gdy  tylko  wstanę,  czekam  na  sprawozdanie  z  przygotowań. 

Bruce, przyniesiesz mi je przed zajęciami. 

Postanowiłam wyjść obok Bruce'a i Ezry, bo obawiałam się, że jeśli przejdę koło 

Christophe'a,  wydarzy  się  coś  jeszcze.  Byłam  już  niemal  przy  drzwiach,  gdy  od 

strony stołu dobiegł przeszywający trzask. 

- Dru - cichy głos Christophe'a. - Porozmawiajmy o tym. 

Machnęłam ręką przez ramię. 

- Nie, chyba nie. Do zobaczenia. 

Otworzyłam drzwi i wyszłam, zanim zdążyłam się zastanowić, kto ma mi teraz 

towarzyszyć.  Ledwie  znalazłam  się  za  dwuskrzydłowymi  drzwiami,  puściłam  się 

biegiem. 

Nie oglądałam się za siebie. 

 

 

 

 

Rozdział 14 
 
Zamknęłam drzwi na wszystkie możliwe zamki, opuściłam zasuwę drżącymi 

dłońmi i odetchnęłam powoli. Zaklęcia ochronne zamigotały, rozbłysły błękitem, 

bezgłośnie mknęły po ścianach. To nie było fajne. Wcale nie. 

Była prawie piąta nad ranem. Czas powoli szykować się do snu. Niedługo zjawi 

się  Nathalie,  czy  raczej  pójdzie  do  sali,  w  której  powinnam  mieć  ostatnie  zajęcia. 

Głupio mi, że wystawiam ją do wiatru, ale... o rany... 

Rozpaczliwie  potrzebowałam  chwili  samotności,  a  nie  byłam  sama,  chyba  że 

spałam. To trochę... przytłaczające mieć kogoś u boku przez cały dzień i noc. Ktoś 

zawsze  mnie obserwował, ktoś mi groził, o czym nie miałam pojęcia, skupiona na 

tym,  by  zachować  nieprzeniknioną  minę  i  nie  zdradzać uczuć. Tata zawsze dawał 

mi  trochę  swobody.  A w tamtej Scholi, no cóż, czułam na sobie ich wzrok, ale nie 

widziałam patrzących. Teraz było inaczej. 

Pod każdym względem. 

Pokój  mamy  też  wyglądał  inaczej,  gdy  nie  zapaliłam  światła  i  przez  świetliki 

zaglądało  jeszcze  ciemne  światło  przedświtu.  Przypominał  dekorację  teatralną: 

białe  łoże  zdawało  się  unosić  jak  duch.  Zamknięte  książki,  zacienione  drzwi. 

Ledwie  widziałam  łazienkę.  Biała  kanapa  pod  oknem  przywodziła  na  myśl 

wypłowiałą czaszkę. 

Poczłapałam  w  głąb  pokoju.  Póki  ich  nie  wypiorę,  buty  będą  mi  śmierdziały 

kawą, więc usiadłam na podłodze koło białego łoża, zdjęłam je, cisnęłam w stronę 

szafy, tak mniej więcej, i sięgnęłam po inne, stojące przy nocnej szafce. Zajrzałam 

pod łóżko i nagle przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl. 

Czy to materac mojej mamy? O Boże. Powróciły zawroty głowy, zaatakowały mnie 

jak mroczna lśniąca fala. 

Podkuliłam  kolana,  oparłam  czoło  o  drewno,  starałam  się  zapanować  nad 

oddechem.  To  ja  tak  rozpaczliwie  sapię,  uświadomiłam  sobie  nagle  i  wtedy 

koszmar ostatnich godzin zaatakował z pełną siłą. 

Przewróciłam się na plecy, sięgnęłam do kieszonki. Kolczyk był ciepły. Wyjęłam 

go delikatnie. Bolał mnie żołądek; jęczałam z bólu pomiędzy sapnięciami. 

Łóżko było starannie zasłane, wpełzłam na nie i sięgnęłam pod kołdrę. Nathalie 

naciągała ją tak bardzo, że upuszczona moneta odbiłaby się jak od trampoliny. Tata 

byłby  zachwycony.  Nie  miałam  pojęcia,  jak  jej  się  to  udaje,  skoro  pod  kołdrą  cały 

czas leżał płaszcz. 

Wsunęłam  dłoń  między  prześcieradła,  zepsułam  efekt  jej  pracy.  Poczułam  pod 

palcami  grube  płótno  i  ciągnęłam  i  szarpałam  tak  długo,  aż  wyciągnęłam  całą 

czarną płachtę. 

background image

 

48 

Ściskając kolczyk w spoconej dłoni, drugą ręką zwinęłam płaszcz w ciasny kłąb i 

ukryłam  w  nim  twarz.  Poczekałam,  aż  ustaną  dreszcze  i  dotyk  coś  mi  powie. 

Cokolwiek. Da mi choć cień nadziei. 

Nic.  Byłam  zbyt  nieszczęśliwa,  za  bardzo  się  starałam,  za  bardzo  liczyłam,  że 

dotyk da mi coś więcej niż tylko pulsujący ból głowy. Łkanie nie ustało. Kołysałam 

się  w  przód  i  w  tył,  wtulona  w  zwinięty  płaszcz...  czułam,  że  plamię  go  łzami, 

obym go tylko nie zasmarkała. 

Dlaczego  Graves  mnie  nie  słuchał?  Gdyby  poszedł  ze  mną  wtedy,  gdy  po  raz 

ostatni stanęłam z Anną twarzą w twarz. Gdyby... 

Ale  to  na  nic.  Nie  znalazłam  odpowiednich  słów,  by  go  powstrzymać.  Nie 

zapanowałam nad moją niewyparzoną gębą. To moja wina, że Siergiej go dopadł. A 

Anna? Co to za gra? Skąd miała jego kolczyk? Czy zadała mu ból, wyjmując go? 

0 Boże. 

Nie  było  na  nim  krwi.  Chociaż  tyle.  Zamrugałam,  powstrzymałam  łzy, 

przyjrzałam  się  kolczykowi  w  półmroku.  Takie  maleństwo,  srebrny  drobiazg,  jeśli 

wierzyć handlarzowi, który mu go sprzedał. Czaszka uśmiechała się drwiąco. 

Powoli,  stopniowo,  przestałam  dygotać  i  szlochać.  Wstałam,  obolała  jak 

staruszka, i poczłapałam do łazienki. 

Nadal miałam w uszach brylantowe kolczyki, które Christophe kazał mi założyć 

poprzedniej nocy. Zdjęłam zatyczkę z tego w lewym uchu, przymierzyłam do kol-

czyka Gravesa. Pasowała. Założyłam go. Nawet go nie umyłam, bo po co? 

Był  nieco  cięższy  niż  brylantowe  maleństwo.  Potrząsnęłam  głową  na  próbę. 

Kołysał  się  tak,  ilekroć  Graves  gwałtownie  odwrócił  głowę.  Uderzył  mnie  w 

policzek tuż nad linią brody, nieco niżej niż u niego. 

1  od  razu  poczułam  się  lepiej.  Odrętwiała?  Tak.  Zmęczona.  Ale  i  tak  było  mi 

lepiej. Jakbym nad czymś panowała. 

Opłukałam twarz, wydmuchałam nos, złożyłam jego płaszcz. 
Moje  cerowanie  -  zaszyłam  go  granatową  nicią,  bo  Nat  nie  udało  się  zdobyć 

czarnej  -  wyglądało  całkiem  nieźle.  Co  prawda  babcia  skrytykowałaby  niektóre 

szwy, ale bez maszyny nie sposób idealnie zaszyć szarpanych śladów po pazurach. 

Namęczyłam  się,  przyszywając  rękaw,  ale  w  końcu  mi  się  to  udało.  Właściwie 

odwaliłam kawał dobrej roboty. 

Płaszcz  wyglądał  na  mnie  idiotycznie,  bo  byłam  niższa  niż  zwykły  chłopak,  a 

Graves  był  wysoki.  Nie:  był.  Jest.  Graves  jest  wysoki.  Odetchnęłam  głęboko,  nie 
patrząc na odbicie w lustrze. Moje włosy zasłaniały kolczyk. Wyschły już. Po chwili 
związałam je w koński ogon, zgasiłam światło w łazience i podeszłam do okna. 

Biała  kanapa,  szeroka  jak  tapczan,  zaskrzypiała  cicho.  Uklękłam  niezdarnie  i 

szarpnęłam  okno  w  górę.  Chłodne  powietrze,  ciężkie  od  zapachu  wiosny,  zalało 
pokój.  Świat  zielenił  się  pięknie,  widziałam  to  po  ogrodach  i  trawnikach.  Nad 
boiskiem do polo zapewne unosi się zapach świeżo skoszonej strawy. Słyszałam, że 
djamphiry grają w polo przede wszystkim po to, żeby nauczyć się panowania nad 
koniem.  To  tradycja.  Wilkołaki  wolą  piłkę  nożną  i  koszykówkę.  Chętnie 
obejrzałabym  jakiś  mecz.  Co  prawda  nie  przepadam  za  grami  zespołowymi,  ale 
wilkołaki i koszykówka? Brzmi nieźle. 

- Nienawidzę tego miejsca - szepnęłam. - Chcę do domu. 

Moja mama powiedziałaby to samo. Nie znosiła życia w zamknięciu. To jedna z 

nielicznych rzeczy, które tata o niej powtarzał. 

Boże, jak dobrze ją rozumiałam. 

Tak  naprawdę  nie  miałam  domu.  Z  tatą  byliśmy  wiecznie  w  drodze.  To  było 

nasze życie. Nie miałam domu, chyba że za takowy uznać niebieską furgonetkę - on 

prowadził,  ja  pilotowałam.  Albo  domek  babci,  daleko  w  Appalachach,  z  meblami 

pod pokrowcami i kluczem tam, gdzie jego miejsce. Po jej śmierci zajrzeliśmy tam 

tylko raz, żeby posprzątać i wszystko zabezpieczyć. 

I  nic  poza  tym.  Nigdzie  nie  byto  bezpiecznie.  Nie  miałam  dokąd  pójść.  Przez 

jakiś  czas  mogłam  zapewnić  nam,  sobie  i  Gravesowi,  bezpieczeństwo,  ustrzec  nas 

przed  wampirami.  Na  tak  długo,  póki  czegoś  nie  wymyślę,  prawda?  Był  bystry, 

mógłby mi pomóc. 

Pod warunkiem że miałabym dość oleju w głowie, by mu wytłumaczyć. Ale nie, 

musiał  pomyśleć,  że  coś  ukrywam.  Jak  jego  matka.  Co  za  ironia  losu.  Oboje 

płaciliśmy za postępki innych. I to raz za razem. 

Oparłam  się  na  parapecie.  Bez  Nat  będzie  dziwnie.  Nawet  nie  zdawałam  sobie 

sprawy, jak bardzo do niej... przywykłam. Była osobą, z którą łatwo spędza się czas. 

Wiedziałam  od  Benjamina,  że  inne  swietocze  wymykały  się  swoim  strażnikom. 

Wtedy  wydawało  mi  się  to  głupie.  Uciekać  przed  własną  ochroną,  gdy  wokoło 

grasują wampiry? Miałam przynajmniej tyle oleju w głowie, że zawsze wymykałam 

się za dnia, w towarzystwie Nat, i nigdy nie odchodziłam daleko. 

Ale czasami ochrona przypomina uwięzienie. 

Duszenie trwa dłużej niż śmierć od pchnięcia nożem, ale efekt końcowy jest ten 

sam. 

Sprawdziłam,  że  mam  dokładnie  zawiązane  buty,  oparłam  się  o  parapet, 

wyjrzałam w dół. 

background image

 

49 

Co innego robić to w nocy. 

Przynajmniej  nie  wyczuwałam  nikogo  za  drzwiami,  ale  na  pewno  są  w  holu. 

Zapewne  Benjamin,  najprawdopodobniej  także  Christophe,  czeka,  aż  wyjdę,  żeby 

znowu wszcząć kłótnię. 

Nie  zwlekałam,  żeby  się  nie zdenerwować. Wymacałam gzyms, otaczający cały 

budynek,  tuż  poniżej  okna.  Wyszłam,  odwróciłam  się,  stanęłam  twarzą  do  muru. 

Poły  czarnego  płaszcza  trzepotały  jak  skrzydła  nietoperza  Przez  chwilę  poczułam 

się  jak  Graves.  Przechyliłam  głowę,  zupełnie  jak  on.  Pokonałam  kilkanaście 

kroków. 

Zrób to jak dawniej. Tylko nie narób hałasu. 

Skoczyłam. 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 15 
 

Wylądowałam  trzy  piętra  niżej,  miękko  jak  szept;  aspekt  otaczał  mnie  znowu.  To 

jedna  z  pierwszych  rzeczy,  jakich  nauczył  mnie  Christophe.  Gdybym  dorastała 

wśród  djamphirów,  robiłabym  to  zapewne  instynktownie.  A  nikomu  innemu  nie 

przyszło do głowy, by nauczyć mnie czegoś, co im wydawało się naturalne. 

Przynajmniej tyle. Christophe niczego nie traktował lekko, jeśli w grę wchodziło 

moje  szkolenie.  Zaczął  od  rzeczy  oczywistych  dla  nawet  najmłodszych 

djamphirów. 

Nie myśl o nim, Dru. 

Z  tarasu  wchodziło  się  do  długiej  sali  o  drewnianej  posadzce  i  ścianach 

wyłożonych  lustrami.  Gdyby  nie  dziwne  linie  na  posadzce,  uznałabym,  że  to  sala 

baletowa. Chciałam o to zapytać, ale jednocześnie wolałam nie zdradzać, że to moje 

wyjście  awaryjne.  Wszystkie  okna  były  pozamykane,  ale  w  jednym  był  zepsuty 

zamek. 

Nie  pytajcie  -  odpowiem  tylko,  że  nietrudno  jest  zaczarować  zamek.  Babcia  w 

kółko  podkreślała,  że  w  takich  sprawach  trzeba zachować ostrożność, bo ludziom 

należy  się  prywatność  i  tak  dalej,  ale  myślę,  że  pierwsza  przyznałaby,  że  muszę 

mieć  drogę  ucieczki.  Na  myśl  o  babci  tu,  w  Scholi,  uśmiechnęłam  się.  Szeroko  i 

głupio, wiedziałam to, bo poczułam ból w policzkach. Ale to był przyjemny ból. 

Tylko że zaraz pojawiła się myśl o tacie i wspomnienie tamtego mroźnego dnia, 

gdy przyszedł po mnie jego trup. Przeszył mnie dreszcz i z całych sił starałam się 

odepchnąć od siebie to wspomnienie. Niemal dosłownie odepchnąć, aż płaszcz się 

zakołysał. 

Szłam przez długi, ciemny pokój. Lustra pokrywał kurz, powietrze było stęchłe, 

jakby dawno nikt tu nie oddychał. Idąc, wyjęłam gumkę z kieszeni i niedbale zwią-

załam nią włosy. Nathalie trafi szlag, gdy później będzie je szczotkowała. 

Właściwie chciałabym, żeby była tu ze mną. Byłoby fajnie. 

A  jeszcze  fajniej,  gdyby  był  tu  Graves,  szedł  bezgłośnie,  z  tym  swoim 

sarkastycznym uśmieszkiem i... 

Boże drogi, przestań w końcu. Rozdrapujesz ranę. 

Dwuskrzydłowe  drzwi  nawet  nie  zaskrzypiały,  gdy  ich  dotknęłam. 

Posługiwałam  się  dotykiem,  ale  nie  wyczułam  niczyjego  oddechu  po  drugiej 

stronie. 

Droga  nadal  wolna.  Żadnych  komunikatów  w  stylu,  nie  patrz  tutaj,  które 

zdradzałyby obecność jednego z moich strażników albo jakiegoś nauczyciela. 

Płaszcz Gravesa sięgał mi do kostek. Zaczynałam rozumieć, dlaczego nigdy się z 

nim nie rozstawał. Był moją zbroją, ochroną przed światem, jak skorupa ślimaka. I 

miał mnóstwo kieszeni. Wolałam niczego w nich nie chować, czułabym się, jakbym 

upychała swoje rzeczy w cudzej torebce. Takich rzeczy się po prostu nie robi. 

Ale wyobrażałam sobie, czemu chłopak, który chce być przygotowany na każdą 

sytuację, tak polubił ten płaszcz. Może nawet sama zainwestuję w takie palto, jeśli... 

nie, kiedy odzyskamy Gravesa. 

Ale  jeśli  nie?  Minęło  już  kilka  tygodni,  nie  jesteś  w  stanie  go  wyczuć,  a 

wypuszczanie się na własną rękę to kiepski pomysł. Wszyscy ci to mówią. 

Tylko że powoli zbliżałam się do tego momentu, gdy nie wiedziałam już, czy to, 

co wszyscy mówią, na pewno oznacza troskę o Gravesa. I o mnie. 

Korytarz  spowijały  ciemności.  Marmurowe  popiersia  łypały  na  siebie  groźnie, 

nieruchome  na  piedestałach.  Odczekałam  chwilę,  oddychałam  miękko,  czekałam. 

Wyszłam z sali i ruszyłam w stronę schodów. 

Stamtąd  czekał  mnie  krótki  sprint  przez  boisko  i  znajdę  się  wśród  drzew,  tam, 

gdzie  urywał  się  ślad  Gravesa.  Mając  jego  kolczyk  i  płaszcz,  miałam  większe 

szanse,  że  coś  wyczuję,  że  się  czegoś  dowiem.  To  nie  zaszkodzi.  Zresztą,  gdybym 

miała siedzieć u siebie i nerwowo spacerując, czekać na Nathalie, oszalałabym. Tu, 

background image

 

50 

na  dworze,  wsłuchana  w  znajome  trzepotanie  poł  jego  płaszcza,  mogłam  sobie 

wyobrażać,  że  jestem  Gravesem.  Wyciągałam  nogi,  naśladując  jego  długi,  szybki 

krok.  Stąd  już  tylko  krok  do  wyobrażenia  sobie,  że  go  widzę,  a  jeśli  okażę  dość 

cierpliwości, nastąpi i to. 

A jeśli nie? Cóż, będę próbowała dalej. Przynajmniej będę miała coś do roboty. 

Co to? Hałas? Za moimi plecami? 

Nerwowo  obejrzałam  się  za  siebie.  Hol  był  pusty,  marmurowe  posągi  trwały 

nieruchomo  wśród  zakurzonych  aksamitnych  kotar.  A  jednak  coś  było  nie  tak. 

Niepokój  ściskał  mi  żołądek  w  rozedrganą  kulę.  Przeszkadzał  mi  się 

skoncentrować. 

Przyspieszyłam  kroku,  ale  to  niewiele  pomogło.  Ponownie  obejrzałam  się  za 

siebie. Nic, tylko zakurzone cienie. 

Kiedy wróciłam do poprzedniej pozycji, Christophe nagle stał przede mną. 

Wzdrygnęłam  się  i  krzyknęłam  cicho.  Odskoczyłam  i  mało  brakowało,  a 

potknęłabym  się  o  skraj  płaszcza.  Zbliżał  się  z  niesamowitą  szybkością.  Zaganiał 

mnie,  choć  tego  nienawidziłam.  Po  chwili  stałam  plecami  do  ściany,  obok  długiej 

kotary z wypłowiałego czerwonego aksamitu. Poczułam ciepły powiew cynamonu. 

Jego oczy rozbłysły błękitem w ciemności. 

-  Jezu!  -  Straciłam  oddech,  gorączkowo  chwytałam  ustami  powietrze.  Czułam 

się, jakby przyłapał mnie na wymykaniu się z pokoju przez okno. 

Zabawne. Przecież właśnie tak było. 

Przyglądał  mi  się.  Nie  przywykłam,  żeby  inni  ludzie  znajdowali  się  tak  blisko 

ani żeby ktoś patrzył mi w oczy tak intensywnie, jakby chciał rozszyfrować zapisy 

w  moich  zwojach  mózgowych.  Do  tego  chyba  nie  był  ze  mnie  zadowolony.  Nie 

musiałam posługiwać się dotykiem, by to wyczuć. 

Instynktownie  przesunęłam  się  w  lewo,  szukając  ucieczki,  ale  wysunął  rękę  i 

oparł  ją  o  ścianę  na  wysokości  mojego  barku.  To  samo  z  drugiej  strony.  Zamknął 

mnie w potrzasku. 

Chwileczkę.  Nie  jest  na  mnie  wściekły?  Znieruchomiałam,  myślałam 

gorączkowo, co dalej. Kiepska sprawa. Ciało pełne energii jak piorunochron. Mózg 

wyłączony. 

-  Musimy  porozmawiać.  -  Przemknął  po  nim  aspekt,  odsłonił  kły,  ale  zaraz  je 

schował. 

-  Hm. - To była cała moja, jakże głęboka, odpowiedź.  -Hm, Christophe... - Jezu, 

czy on musi wszędzie za mną łazić? 

-  Czy wyraziłem się niejasno? - Cicho, spokojnie, jakby zapraszał mnie na kawę. 

- Co? 

-  Co? Posłuchaj, Christophe, ja... 

Pochylił  się  tak  nisko,  że  muskał  nosem  moje  włosy.  Wciągnął  powietrze 

głęboko, a mnie zrobiło się tak gorąco, że aż dziwne, że moje ubranie nie stanęło w 

płomieniach.Otaczał  mnie  jego  cynamonowy  zapach.  Ciekawe,  czy  pachnie  tak 

dlatego, że pije ludzką krew. 

Na samą myśl poczułam łaskotanie w zębach, głęboko pod dziąsłami. Głód krwi 

powrócił. 

O rany. 

Kiedy mówił, jego ciepły oddech muskał moje włosy, łaskotał w ucho. 

-  Czy wyraziłem się niejasno, jeśli chodzi o moje uczucia? 

Co takiego? Nie mogłam oddychać. Płaszcz Gravesa był na mnie za duży, nagle 

wydal się ciężki i niewygodny. 

-  Ja... hm. Co takiego, Christophe? 

-  Skowroneczko  moja.  -  Przesunął  dłoń  na  moje  ramię,  na  płaszcz  Gravesa,  i 

teraz  dotykał  moich  włosów  i  oddychał  w  ucho.  Krew  napłynęła  mi  do  głowy, 

pulsowała  w  uszach.  -  Nie  będę  naciskał  ani  nalegał.  Proszę  tylko  o  odrobinę 

uwagi. Rozsądku. 

Zakręciło mi się w głowie. Uwagi? Jest przy mnie cały czas. Niby komu, jak nie 

jemu, poświęcam uwagę? 

-  Co? 
Znowu wciągnął powietrze. Wąchał moje włosy. Rany. 

O kurczę. To jeszcze intensywniejsze niż pocałunek. To się po prostu... się stało, 

rozumiecie? Skłamałabym, mówiąc, że mu na to pozwoliłam. To się po prostu stało. 

A  to  co  innego.  Bo  tak  ładnie  pachniał,  męsko,  korzennie,  złocistym  jabłkiem  i 

cynamonem.  Głód  krwi  budził  się  powoli,  ale  tym  razem  nie  przeszywał  mnie 

szklanymi  kolcami,  nie  kazał  pić.  Sprawiał  za  to,  że  moja  skóra  wydawała  się  za 

ciasna.  Wierciłam  się  niespokojnie.  Ale  nie  żeby  uciec.  Właściwie  wcale  nie 

chciałam uciekać. 

To  było  inne  niż  wszystko,  co  do  tej  pory  zrobiłam.  To  znaczy,  co  innego 

całować  się  z  przystojnym  chłopakiem  w  cichym  zakątku,  kiedy  wiedziałam,  że 

najdalej  za  kilka  tygodni  i  tak  odjadę.  Nie  zakochałam  się  ani  razu  podczas 

podróży  przez  szesnaście  stanów,  ale  to  nie  znaczy,  że  nie  eksperymentowałam, 

jasne? 

Płaszcz  Gravesa  z  szelestem  otarł  się  o  drewniane  panele  na  ścianie,  gdy 

przesunęłam się i dotknęłam drugiej ręki Christophe'a. 

background image

 

51 

Graves... wycofywał się, ilekroć była okazja, żeby się, jakby to powiedzieć, nieco 

zbliżyć.  Gdyby to on tak się na mnie rzucił, ja... co? Co bym zrobiła? Nie mogłam 

się  skupić,  nie  teraz,  gdy  Christophe  był  tak  blisko.  Zwłaszcza  gdy  się  nade  mną 

pochylał, gdy do mnie przywierał. 

To  było...  przyjemne.  Jakby  zniknął  cały  świat  i  istniał  tylko  on.  Jakby  wyrósł 

mur  dzielący  mnie  od  wszystkiego,  co  się  wydarzyło  od  tamtej  nocy,  gdy  tata nie 

wrócił do domu. Mogłam się rozluźnić, być otwartą dłonią, a nie zaciśniętą pięścią. 

Mogłam sobie odpuścić, bo on tu jest. 

-  Nie  chcę  być  okrutny  -  szepnął  Christophe.  -  Chcę  tylko,  żebyś  była  gotowa. 

Bezpieczna. Czy tak trudno to zrozumieć? 

Bogu dzięki, nie wydawał się zły. Po raz chyba setny tej nocy zaczęłam dygotać. 

Ale nie ze strachu. Była to ulga, tak głęboka, tak silna, że nie byłam pewna, czy to 

wytrzymam. Miałam kolana miękkie jak rozgotowane kluski i złapałam się na tym, 

że  objęłam  go  za  szyję,  splotłam  palce  na  jego  karku,  jakbym  obawiała  się,  że 

odejdzie.  Zniknie,  jak  wszystko  i  wszyscy,  którzy  dawali  mi  poczucie 

bezpieczeństwa. 

Wszystko  mi  się  plątało.  Westchnęłam  głośno.  Mój  oddech  omiótł  jego  szyję. 

Zadrżał. Jakby sprawiało mu to przyjemność. Łaskotanie pod zębami przybrało na 

sile, poruszyłam szczęką, kły zabolały. 

Wciągnęłam powietrze. I to był błąd, bo poczułam tę ciecz w jego żyłach, miedź i 

korzenie, błyskawice i zapach pustyni, gdy gnasz przez noc, żeby jeszcze długo się 

nie zatrzymać. 

Głód  obudził  się  na  dobre.  Sztywna  jak  deska  oparłam  się  o  ścianę,  tłumiłam 

ochotę,  by  nagle  unieść  głowę,  rozchylić  usta  i  wbić  się  w  żyłę,  którą  nagle 

usłyszałam. 

-  Proszę  bardzo.  -  Lekko  odchylił  głowę.  On  także  drżał.  Jakbyśmy  tylko  my 

doświadczali trzęsienia ziemi. -Ufam ci, Dru. Mam tylko ciebie. 

Co? 

-  Chr... - Chciałam wypowiedzieć jego imię, ale język plątał mi się między kłami. 

Przebiły  coś  i  poczułam  smak  własnej  krwi.  To  tylko  podsyciło  głód,  czerwień 

wypełniła  mrok  za  zamkniętymi  powiekami,  rozplotłam  ręce,  by  go  odepchnąć. 

Cofnął  się  o  krok.  Prawą  ręką  złapałam  się  za  usta,  jakbym  chciała  opanować 

wymioty. 

Chwycił mnie za ramiona. 

-  Już  dobrze.  Spokojnie.  Już  dobrze.  -  Mówił  coś  jeszcze,  ale  za  cicho  i 

niewyraźnie, żebym to zrozumiała. 

Chciałam się cofnąć do ściany, ale trzymał mnie mocno. Mój żołądek fiknął salto. 

Pokręciłam  głową.  Nadal  trzymałam  się  za  usta.  Usiłowałam  nie  wdychać  jego 

zapachu. Nie dlatego, że był przykry; nie, był tak cholernie rozkoszny. 

Albo  krew.  Teraz  nie  rozróżniałam  już  jednego  od  drugiego.  A  jeśli  ten 

cynamonowy  aromat  oznacza,  że  widzę  w  nim  przekąskę?  Wystarczy,  że  zerwę 

opakowanie i mogę zajadać do woli? 

Ugięły  się  pode  mną  nogi.  Osunęłam  się  po  ścianie.  On  także.  Płaszcz  Gravesa 

plątał mi się pod nogami. Gdyby nie Christophe, upadłabym, zamiast usiąść. 

-  No  dobrze.  -  Nagle  był  całkiem  spokojny.  -  A  teraz  powiedz,  dokąd  się 

wybierasz? Niech zgadnę. Gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd. 

A  właśnie,  że  nie.  Cały  czas  trzymałam  się  za  usta.  Kucał,  jakby  to  była 

najwygodniejsza  pozycja  na  świecie.  Pochylił  się  lekko.  Musnął  palcami  grubą 

tkaninę  płaszcza,  dokładnie  tam,  gdzie  rozerwały  ją  pazury  i  nieźle  się 

namęczyłam, żeby go zaszyć. 

-  Albo kogoś szukasz - dodał miękko. 

Głód  krwi  ustępował  stopniowo.  Po  chwili  oderwałam  dłoń  od  ust.  Nadal 

łaskotały mnie, ale kły zniknęły. -Christophe... - Wydawało się, że w ogóle nie mam 

czym oddychać. 

-  Przeżyje. - Skinął dłonią, zamaszyście, ekspresyjnie, ale nawet to wydawało się 

zaplanowane.  -  Ale  będzie  inny.  Siergiej  posłuży  się  nim  jako  przynętą,  żeby  cię 

dorwać. Ty jesteś najważniejsza. 

Dźwięk  tego  imienia  przyprawiał  mnie  o  dreszcze,  nie  wiedziałam  już,  czy 

wywoływało je samo imię, czy nienawiść i pogarda, z jakimi je wypowiadał. 

Coś jeszcze ostatnio nie dawało mi spokoju. Na szczęście wróciła mi mowa. 

Dlaczego  po  prostu  nie  ściga  Anny?  Przecież  ją  byłoby  mu  łatwiej  dorwać, 

prawda? No wiesz, skoro przekazywała mu informacje i w ogóle. 

-  Dru,  ty  stanowisz  większe  zagrożenie.  Annę  już  skorumpował.  Ale  ty?  Nie 

dość,  że  go  pokonałaś,  nie  zdoła  cię  przekupić.  Dla  niego  najważniejsze  jest 

niszczyć, kochana. Nie zrozumiesz tego. 

Świetnie. Co, przepraszam? 

-  Dobra, dobra. Posłuchaj, Christophe... Podniósł rękę. Niemal się wzdrygnęłam, 

ale on tylko 

założył  mi  kosmyk  włosów  za  ucho.  Dotknął  mojego  policzka.  Cieple  palce, 

miękkie, troskliwe. Ale nadal bolał mnie bark. Przesunął dłoń niżej, pod moją brodę 

i  złapałam  się  na  tym,  że  patrzę  na  jego  klatkę  piersiową,  zanim  delikatnie  uniósł 

mi podbródek i zmusił, bym spojrzała w jego twarz, skrytą w cieniu. 

background image

 

52 

-  Czy  przynajmniej  weźmiesz  pod  uwagę  moją  propozycję?  -  Gorzki  uśmiech, 

lekkie zwieszenie ramion. - Nie umiem być bardziej szczery, jeśli chodzi o to, co... 

O Boże. Splątane ucząca skomplikowały się jeszcze bardziej. 

-  Lubię cię. - No proszę, powiedziałam to. Kogo dawniej okłamywałam, Gravesa 

czy siebie? - Naprawdę. Jesteś... inny. 
Miałam ochotę walnąć się w łeb. Inny? Nie stać mnie na nic lepszego? Przez jego 

twarz przemknął cień rozbawienia. Lekko uniósł kącik ust, niemał się uśmiechał. 

-  Więc użyłabyś tego słowa? 

Zebrałam całą odwagę, garściami, że tak powiem. 

-  Tak. Jako jednego z wielu. 
Pojedyncze skinienie głową. A potem znieruchomiał, jak to stary djamphir. 
-  Co zaszło między tobą a loup-garou? 

O  nie.  Ale  wtedy  uświadomiłam  sobie,  że  nie  pyta,  że  się  tak  wyrażę,  o  nasz 

związek, ale o co innego. A w każdym razie odpowiedziałam mu, jakby pytał o coś 

innego. 

-  Wtedy? On... no cóż, znalazł mnie. Po tym, jak pobiłam się... z Anną. Upewniła 

się,  że  sala  gimnastyczna  będzie  pusta  i  chciała...  sama  nie  wiem.  -  Oparłam  się  o 

ścianę.  Christophe  był  bardzo  skupiony.  W  takich  chwilach  wydawało  mi  się,  że 

przewierca mnie laserem. Przez cały ten czas tylko on naprawdę na mnie patrzył. 

Czasami  nawet  Nat  mnie  nie  dostrzegała.  Widziała  swietoczę  i  tyle.  Coś, czym 

miałam  się  stać.  Coś,  czym  nie  wiedziałam,  jak  być,  bo  przecież  byłam  tylko 

zwyczajną sobą. 

Tylko Dru. 

Z trudem przełknęłam ślinę i mówiłam dalej: 

-  Oberwałam  nieźle.  Graves...  pytał,  kto  mi  to  zrobił,  a  ja  nie  chciałam  mu 

powiedzieć.  -  To  nie  przechodziło  mi  przez  gardło,  taka  byłam  głupia.  - Wkurzył 

się i wyszedł. 

Kolejne pojedyncze skinienie, które przerwało nienaturalny bezruch. 

-  I zostawił cię bez ochrony. 

Z obroną Gravesa było jak z obroną taty. Robiłam to odruchowo, instynktownie, 

bez namysłu. 

-  Ja nie... 

Uciszył mnie jednym gestem. 

-  Wiem, że nie chcesz słyszeć złego słowa na jego temat, ale bez względu na to, 

jak bardzo był wściekły, nie powinien był zostawiać cię samej. 

Innymi  słowy,  chciał  powiedzieć,  że  on  by  tego  nie  zrobił.  Ale  przecież  już 

zostawiał mnie samą, może nie? A przynajmniej pozwalał, bym tak myślała. 

Oparłam się o ścianę. 

-  Możemy zmienić temat? 

Wzruszył  ramionami.  Czekałam,  aż  powie  coś  jeszcze,  ale  on  tylko  wstał  i 

wyciągnął  rękę.  Chwyciłam  ją  -  niby  dlaczego  nie  -  i  podniósł  mnie,  jakbym  była 

lekka jak piórko. Przerażała mnie jego siła, zwłaszcza odkąd widziałam ją w akcji. 

Ledwie odzyskałam równowagę, chciałam cofnąć dłoń. Na chwilę zacisnął palce, 

ale  mnie  puścił.  Chyba  tylko  po  to,  żebym  wiedziała,  że  to  on  postanowił  mnie 

puścić. 

Albo po prostu dlatego, że wcale nie miał na to ochoty. 

-  Dru. - Nie patrzył na mnie, tylko na pusty ciemny korytarz. 

Posągi  przyglądały  się  nam  ślepym  marmurowym  wzrokiem,  same  djamphiry, 

słynne z takich czy innych powodów w Prawdziwym Świecie, choć w zwyczajnych 

podręcznikach  do  historii  nie  ma  o  nich  nawet  wzmianki.  Nagle  zaintrygowało 

mnie, czy im to przeszkadza. Wróciłam na ziemię. 

-  Co? 

Cały czas na mnie nie patrzył. 

-  Nie  mylę  cię  z  twoją  matką.  Była  moją  najbliższą...  przyjaciółką.  Prawdziwą 

przyjaciółką.  Wiele  się  od  niej  nauczyłem.  -  Urwał,  odetchnął  głęboko,  jakby  te 

słowa  sprawiały  mu  ból,  lekko  opuścił  głowę.  -  Ale  myśl,  że  jest  w 

niebezpieczeństwie, nie spędzała mi snu z powiek. Nie pękało mi serce, kiedy była 

smutna. Nigdy nie bałem się o nią tak jak o ciebie. - Aspekt spowijał go chwilowo, 

widziałam, jak unosi się nad nim i drży jak powietrze nad rozgrzanym chodnikiem 

w  upalny  dzień.  -  Nie  mam  ci  za  złe,  jeśli  to...  za  mało.  Jestem  skażony,  sam  to 

wiem. Ale... pozwól mi być w pobliżu. Proszę. 

Co  mogłam  na  to  powiedzieć?  Zwłaszcza  że  moje  serce  fiknęło  salto.  Nie 

wiadomo kiedy pokonałam dzielącą nas przestrzeń. Objęłam go. Odpowiedział tym 

samym.  Tym  razem  nie  czułam  zapachu  jego  krwi,  tylko  jego,  ten  cudowny 

cynamonowo-męski  aromat,  który  zawsze  zawracał  mi  w  głowie.  Kiedy 

przyłożyłam głowę do jego piersi, słyszałam równe bicie jego serca, jak tykanie ze-

garka. Tik-tak, tik-tak, rytmicznie i równo. W tej chwili nie miało znaczenia, że jest 

jak  tornado,  że  podczas  spar-ringów  doprowadzał  mnie  do  szału,  że  nadal  bolał 

mnie  bark.  Liczyła  się  tylko  jego  bliskość,  jego  westchnienia  i  to,  że  wreszcie 

poczułam,  że  jestem...  w  domu.  Liczyło  się,  że  zawsze  po  mnie  wraca,  że  mi  to 

wszystko powiedział. 

background image

 

53 

Nikt inny nie mówił mi niczego podobnego. Nigdy. 

I  wtedy  po  raz  pierwszy  naprawdę  go  pocałowałam.  To  znaczy,  to  ja  go 

pocałowałam, nie czekając, aż zrobi pierwszy krok. 

I było wspaniale. 

 

 

Rozdział 16 

Był  środek  dnia,  senna,  leniwa  pora,  kiedy  słońce  zalewa  świat  jak  złocisty  miód. 

Ktoś  mnie  budził.  Miałam  ochotę  przewrócić  się  na  drugi  bok  i  ukryć  głowę  pod 
poduszką. Myśl - jeszcze za wcześnie do szkoły, daj mi spokój - była dobrze znana, 
przebiegała  mi  przez  głowę  co  rano,  ilekroć  dzwonił  budzik,  nieważne,  w którym 
zakątku kraju akurat przebywaliśmy. 

-  Milady - głośny szept Nathalie. - Dru, proszę, obudź się. 

Wyprostowałam  się  gwałtownie  i  mało  brakowało,  a  zderzyłybyśmy  się 

głowami,  bo  pochylała  się  nade  mną.  Cofnęła  się  zwinnie  i  poczułam  zapach  jej 

perfum.  Używała  dziwnej  piżmowej  mieszanki  z  małej  niebieskiej  buteleczki,  ten 

zapach  pasował  do  niej,  ale  w  tej  chwili  wyczuwałam  w  nim  dziwną  miedzianą 

nutę. 

Znałam ten zapach. To woń strachu. 

-  Christophe?  -  To  było  pierwsze,  co  powiedziałam.  Zamrugałam,  przetarłam 

oczy. - Co jest? 

-  Zniknął. Benjamin jest w korytarzu. Chodzi o Asha. -Szeroko otworzyła ciemne 

oczy,  gładkie  włosy  były  potargane.  Odrobinę.  -  Zaprowadzimy  cię  do  niego, 

Shanks i ja. Szybko, proszę. 

Wygramoliłam się z białej pościeli. Zasnęłam w objęciach Christophe'a, ciągle w 

płaszczu  Gravesa.  W  którymś  momencie  podczas  snu  zdjęłam  płaszcz  i  dżinsy  i 

wpełzłam pod kołdrę. Miałam nadzieję, że wtedy byłam już sama. 

Sięgnęłam  po  dżinsy,  ale  Nathalie  uprzedziła  mnie.  Podniosła  je  z  ziemi  i 

przecząco pokręciła głową. 

Czyste ubrania. Nigdy nic nie wiadomo, to nie jest aż tak pilne. 

-  Benjy  może  tu  nadejść  lada  chwila  -  syknął  Shanks  od  drzwi.  Miał  na  sobie 

czarną  koszulę  i  dżinsy,  strategicznie  rozdarte  na  kolanie,  ale  jego  ciemne  włosy 

sterczały  na  wszystkie  strony.  Był  to  widok  tak  odmienny  od  grzywki  emo,  którą 

zawsze  u  niego  widziałam,  że  nagle  ogarnęło  mnie  złe  przeczucie.  -  Zawsze  tu 

zagląda, gdy któryś z nas stoi na straży. Nie ufa nam. 

Nat się żachnęła. 

-  Ale Dru zdąży włożyć czyste majtki, Robbie. Litości. 

Zgadzałam  się  z  nią  i  bardzo  się  cieszyłam,  że  nadal  mam  na  sobie  koszulkę  i 

majtki. Co prawda to tylko Shanks, ale mimo wszystko. 

-  Ależ  z  ciebie  baba.  -  Zesztywniał,  pochylił  się  do  drzwi,  przekrzywił  głowę, 

jakby coś usłyszał. 

-  Co z Ashem? - Najciszej, jak umiałam, podeszłam do toaletki. 
-  Sama  zobaczysz.  -  Nathalie  wyprzedziła  mnie  i  po  chwili  już  trzymała  czystą 

koszulkę,  majtki  i  dżinsy.  Tego  dnia  miała  na  sobie  fioletową  bluzkę  i  czarną 

chustkę. Jej dżinsy także mieniły się fioletowo. Nosiła też fioletowe buty uggs i na 

niej  wcale  nie  wyglądały  idiotycznie,  choć  zapewne  tak  właśnie  wyglądałyby  na 

mnie. - Szybko. 

Starałam  się.  Trzy  minuty  później  szliśmy  w  stronę  schodów,  coraz  dalej  od 

zamkniętych  drzwi  do  pokoju  Benjamina.  Nie  pytałam,  dlaczego  wymykamy  się 

ukradkiem. Jeśli Shanks uważał, że tak trzeba, to tak trzeba. 

Ale gdzie jest Christophe? 
Byliśmy już na schodach, zanim miałam okazję zapytać: 

-  Gdzie Christophe? 
-  Zniknął.  -  Shanks  wzruszył  ramionami,  przeskakiwał  po  dwa  stopnie.  -  Nad 

ranem.  Większa  część  Rady  razem  z  nim.  I  chyba  Leon.  Zostawili  Benjamina, 
bliźniaki i mnie u twego boku. I wtedy Ash zaczął... No cóż. 

-  Co się z nim dzieje? - Nie doczekałam się odpowiedzi. - Nat? 
-  Musisz  to  sama  zobaczyć.  -  Zamykała  nasz  mały  pochód.  Szła  bezgłośnie. 

Tylko  ja  hałasowałam  i  to  tylko  troszeczkę.  -  Nie  umiera,  jeśli  tego  się  obawiasz. 
Przynajmniej tak mi się wydaje. 

-  Świetnie.  -  Tarłam  oczy,  usuwałam  z  nich  śpiochy.  -A  nie  chcecie,  żeby 

Benjamin się dowiedział, bo... - Chociaż już się domyślałam. 

Shanks się żachnął. 

-  Instynkt.  Christophe  i  reszta  wyszli  w  pośpiechu.  Mówili  coś  o  zbieraniu 

informacji na dziennej wycieczce. 

Znieruchomiałam  w  pół  kroku.  Nat  wpadła  na  mnie,  co  skłoniło  mnie,  bym 

poszła  dalej.  Nie  znoszę,  kiedy  każe  mi  się  iść,  ale  jej  udawało  się  to,  nie  budząc 
mojej irytacji. 

background image

 

54 

-  Dzienna wycieczka? Zbieranie informacji? 

-  Tak.  Chcą  sprawdzić  jakieś  spalone  miejsce  czy  coś  takiego.  Zrobili  z  tego 

wielką tajemnicę. - Shanks zerknął na mnie przez ramię. - A ty jak myślisz? 

Myślę, że poszli zapolować na Annę. 

-  Rany. - Coś mnie zakłuło pod obojczykiem. Chyba niepotrzebnie 

powiedziałam, że zrobimy to jutro. 

-  Powiesz coś więcej? Tak tylko pytam. 

-  Anna posłała wiadomość i... coś, co należało do Gravesa. - Odgarnęłam włosy, 

zła na siebie, że nie pomyślałam, żeby zabrać gumkę. W tej chwili uznałam, że 

nie chcę odsłaniać kolczyka i pozwoliłam, by loki opadły swobodnie. 

-  Cholera.  -  Shanks  nie  przyspieszył,  ale  schylił  głowę.  Zabiję  Christophe'a, 

zabiję i już. Koncentrowałam się 

na  tym,  żeby  nie  spaść  ze  schodów.  Wczoraj  był  taki  miły,  obejmował  mnie, 

niewiele  mówił,  tylko  przy  mnie  był,  póki  nie  zasnęłam.  Byłam  mu  za  to 

wdzięczna. 

Spodziewałam  się,  że  Ash  będzie  wył  i  rzucał  się  na  ściany  celi,  ale  surowy 

korytarz wyłożony kamieniami i betonem był cichy. 

Jak grób. 

Zła na siebie, że to pomyślałam, szybko przełknęłam ślinę. 

-  Czy on... 

Z celi dobiegł dźwięk. Cichy chrzęst, jakby znowu chciał się zmienić. Serce zabiło 

mi szybciej, oszalały koliber miotał mi się w piersi. 

Nat podała mi brązową gumkę. 

-  Usłyszałam  to,  gdy  zaglądałam  do  niego  jakieś  dziesięć  minut  temu.  Sama 

zobacz. 

-  Zaglądałaś do niego? - Związałam włosy nisko na karku i podeszłam do drzwi. 
-  Oczywiście.  -  Powiedziała  to  takim  tonem,  jakby  chciała  zapytać,  czy  jestem 

głupia. Wolałam nie pytać dalej. 

Z  judasza  sączyła  się  jasna  smuga  -  światło  dzienne  zalewało  celę  przez  małe 

zakratowane okienko na ścianie naprzeciwko drzwi. Wspięłam się na palce, wbiłam 

dłonie w drzwi i spojrzałam. 

Niewiele było widać. Ash leżał na ziemi i rzucał się, jakby miotały nim drgawki. 

Wyginał  się  w  łuk,  jego  futro  falowało,  pazury  drapały  kamienną  posadzkę, 

naznaczoną głębokimi bruzdami - najwyraźniej drapał tak już od dłuższego czasu. 

Placki  białej  skóry  były  coraz  większe i choć sierść chciała ponownie je zagarnąć, 

nie dawały się. 

Opadłam  na  całe  stopy,  podbiegłam  po  klucz.  Shanks  wyciągnął  rękę,  ale  tym 

razem okazał się zbyt powolny. 

-  Chwileczkę... 

-  On  wraca  do  ludzkiej  postaci!  -  zawołałam,  mocując  się  z  kluczem.  -  To 

cudowne! On wraca! 

-  Nie wiemy tego na pewno. Może zrobić ci krzywdę, Dru, w tej chwili nie myśli 

racjonalnie! 

-  Nigdy  tak  nie  myślał.  -  Wsunęłam  kluczyk  do  dziurki,  przekręciłam.  Zamek 

zazgrzytał.  Pchnęłam  drzwi  i  w  tym  momencie  dotarło  do  mnie,  że  już  nie  słyszę 
tego  charakterystycznego  trzasku.  O  nie,  proszę,  nie.  Zajrzałam  do  kiepsko 
oświetlonej celi, pchnęłam drzwi szerzej i wślizgnęłam się do środka. Już za późno, 
by  się  wycofać,  więc  podeszłam  do  niego,  gotowa  odskoczyć,  gdybym  uznała,  że 
chce  mnie  zaatakować.  Gęsta  cisza  spowijała  wszystko.  Pochyliłam  się, 
wyciągnąłem rękę, chcąc go dotknąć. 

Leżał  na  posadzce.  Futor  nadal  falowało.  Był  sztywny,  przewracał  szkliście 

pomarańczowymi  ślepiami.  Lśniły,  jakby  płonął  w  nich  ogień,  coś  płynnego 
bulgotało w jego źrenicach. Otworzył pysk i wrzasnął. 

To  był  przeciągły,  rozpaczliwy  krzyk  i  zmroził  mnie  do  kości.  Rozwiewał  mi 

włosy.  W  mojej  głowie  eksplodował  dotyk.  Zalał  mnie  potok  koszmarnych 
obrazów, martwe ciała, gorąca krew, rozpacz, to wszystko przesuwało mi się przez 
głowę. 

Opadłam  na kolana z takim impetem, że poczułam to w każdej zmaltretowanej 

kości  w  ciele.  To  koszmar,  skręcające  się  kości,  całe  ciało  płonące  żywym  ogniem. 
Palił, przywierał, ale gorsze od ognia i łamanych kości było zło, miękko wkradające 
się  do  mojej  głowy,  szarpiące  zakrzywionymi  szponami  kwintesencję  tego  czym, 
kim byłam. 

 

Trwało to zaledwie kilka sekund, ale te sekundy ciągnęły się całą wieczność. Coś 

we mnie szarpało, ciągnęło. Jakbym ściskała niewidzialną linę, a babcine szkolenie, 

odkąd  byłam  niemowlęciem,  wzmocniło  niewidzialny  mięsień,  którym  się  teraz 

posługiwałam. Zawyłam, mój głos zlał się z jękiem Asha i przez chwilę nasze głosy 

złączyły  się  w  jedno.  Klęczałam,  odchylałam  się  do  tyłu,  wyciągałam  zaciśnięte 

pięści,  jakbym  coś  ciągnęła.  Teraz  nie  była  to  lina,  tylko  łańcuchy  na  moich 

background image

 

55 

nadgarstkach. Zimny metal, który parzył. Po drugiej stronie łańcucha czekał ocean 

czarnej nienawiści. 

Widziałem tę nienawiść w oczach wampira. W zimnym pustym domu, w środku 

śnieżycy, gdy Siergiej myślał, że dopadnie Christophe'a, a trafił na mnie. Szczupły, 

przystojny Siergiej, o twarzy nastolatka i miodowych lokach i tych czarnych oczach, 

o źrenicach w kształcie klepsydry, kuszących, niszczących dzikie stworzenia. 

Pociągnęłam. Poślizgnęłam się, poleciałam w przód i nagle coś złapało mnie od 

tyłu.  Przez  chwilę  byłam  niemożliwie  rozciągnięta,  to  coś  po  drugiej  stronie 

łańcucha przyciągało mnie jak magnes. Ktoś  krzyczał, wycie Asha urwało się, gdy 

zabrakło  mu  tchu.  Mnie  też  i  przez  jedną  straszliwą  chwilę  widziałam  jedynie 

głęboką aksamitną czerń, upstrzoną plamami koloru. Moje płuca skurczyły się, nie 

mogłam  oddychać,  to  coś,  co  ciągnęło  Asha,  zaraz  zwycięży  -  i  wtedy  zebrałam 

resztki uporu i zdobyłam się na jeszcze jeden nadludzki, milczący wysiłek. 

Coś we mnie pękło. Zasłona z mokrego papieru przedarła się na pół. 
Rozległ  się  wilgotny  trzask.  Ogarnął  mnie  zapach  mokrej  soli.  Ciśnienie 

ustąpiło.  Zatoczyłam  się  do  tyłu,  wpadłam  na  Shanksa.  Wbiłam  łokieć  w  coś 

miękkiego  i  biedak  pisnął,  dosłownie.  W  głowie  huczało  mi  jak  w  ulu,  ramiona 

bolały, jakby ktoś chciał mi je wyrwać. Zamrugałam szybko i przemknęło mi przez 

głowę, że może powinnam była zostać w łóżku. Nie ma to jak genialna myśl nie w 

porę. 

Odzyskałam  oddech.  Byłam  tak  wdzięczna,  że  płuca  znowu  pracują,  że  nie 

zwracałam uwagi na to, że przy okazji charczę i kaszlę. 

Ktoś jęknął cicho. Bardzo bolała mnie głowa. Poczułam zapach miedzi. 
Krew. Głód ziewnął, otworzył czerwone ślepia. Jakby od niechcenia drażnił moje 

żyły. 

Opanowałam  torsje.  Przez  chwilę  leżałam  nieruchomo.  Nie  wiedziałam  sama, 

czy mam oczy otwarte, czy zamknięte. 

-  O rany - szepnęłam, ochryple, szorstko. - Nat? 

Jestem tu. - Od strony drzwi. Przerażony szept.

 

-  Shanks? - Musiałam się dowiedzieć. Zamrugałam, aż krew zniknęła mi z oczu. 

Czy  to  dlatego  tak  boli  mnie  głowa?  Wewnętrzna  rana  także  drgnęła.  Co  ja 
zrobiłam? Shanks jęknął i się poruszył. 

-  Złamałaś mi jajka. 

A więc w to trafiłam łokciem. 

-  Przepraszam.  -  Głos  mi  się  załamał.  Miałam  też  obolałe  gardło,  a  głód  krwi 

drażnił  je  nieprzyjemnie.  Zdawałam  sobie  sprawę,  że  na  nim  leżę,  ale  nie  miałam 
siły wstać. 

-  Księżycowa  matko  -  szepnęła  Nat.  Jeszcze  nigdy  nie  słyszałam  w  jej  głosie 

takiego szoku. Coś takiego. -O księżycowa matko. 

-  I niebieski tatusiu! Złamała mi jajka! - Shanks skulił się, a ja z trudem zwlokłam 

się  na  kamienną  posadzkę.  Ślady  pazurów  były  głębokie  i  świeże,  dotykałam  ich, 
leżąc.  Ostatkiem  sił  odwróciłam  głowę.  Powoli  wracał  mi  wzrok.  Ciemność 
ustępowała powoli, stopniowo, jak rozjaśniający się ekran kinowy. 

Długi,  blady  kształt  zwinął  się  w  kłębek  jak  Shanks.  Umięśnione  plecy,  trzy 

nierówne  blizny  na  skórze.  Był  bardzo  blady,  o  ciemnych  włosach.  Wyglądały, 

jakby  dawno  nie  widziały  fryzjera.  Dygotał,  nagi  na  kamiennej  posadzce,  a  gdy 

poruszył głową, zobaczyłam białą smugę na skroni. Sięgała daleko na tył głowy, jak 

jasne pasmo na grzbiecie skunksa. Jego włosy lśniły srebrzyście. 

Jak światło księżyca. 

-  O kurczę - szepnęłam. 

Drżał  tak  bardzo,  że  mięśnie  tańczyły  pod  jego  zbyt  bladą  skórą.  Zakaszlał, 

przeraźliwie, głośno, i wtedy zrozumiałam, że płacze. 

I  to  dodało  mi  sił.  Przeturlałam  się  niezdarnie,  uderzyłam  podeszwą  buta  o 

podłogę.  Udało  mi  się  dźwignąć  na  czworaki.  Na  więcej  nie  było  mnie  stać. 

Drżałam, jakbym przebiegła dziesięć kilometrów na pełnym gazie. Obawiałam się, 

że  pęcherz  mi  pęknie,  byłam  na  siebie  zła,  że  nie  umyłam  zębów.  Po  twarzy 

spływała mi krew, gorąca, kusząca. Oblizałam wargi i zaraz tego pożałowałam, bo 

teraz poczułam jej smak, falę czerwieni i nagle stanęły mi przed oczami wizje mnie 

samej. 

Cholera.  Wewnętrzna  rana  znowu  zadrżała,  jakby  nie  wiedziała  za  bardzo,  co 

dalej.  Jak  przez  mgłę  czułam,  że  wkrótce  zacznie  bardzo  boleć,  ale  byłam  zbyt 

zmęczona, by zawracać sobie tym głowę. 

-  Ash - wychrypiałam. - Ash. 

Drgnął.  Szlochał  jak  niemowlak,  głośno,  przeraźliwie.  Nie  mogłam  wstać,  więc 

podpełzłam. 

-  Dru, ty krwawisz! - Nat oderwała się od drzwi. Shanks znowu jęknął; 

usłyszałam, jak Nat upadła. 

I także wylądowała na nim. Biedak zgarniał dzisiaj całą pulę. 
-  Au! - wrzasnął znowu, a ja dotarłam do Asha. 

Miał  taką  miękką  skórę.  Złapałam  go  za  ramię  i  odruchowo  jeszcze  ciaśniej 

zwinął  się  w  kłębek,  otoczył  kolana  rękami.  Nie  mogłam  wsunąć  pod  niego  ręki, 

background image

 

56 

ale objęłam go lewą i przytuliłam, najmocniej jak mogłam. Ciągle dygotał i szlochał 

tak  bardzo,  że  czułam  to  na  żebrach,  ale  cały  czas  go  obejmowałam.  Kolczyk 

Gravesa w lewym uchu muskał mój policzek. Był lodowaty, podobnie jak medalion 

matki, ale jedno i drugie ogrzało się szybko, gdy tuliłam Asha, oddychając w jego 

włosy.  Pachniał  jak  świat  o  północy  w  mroźną  noc,  gdy  księżyc  w  pełni  zaostrza 

wszystkie krawędzie. Wyczuwałam też zapach chłopca i brudu. Chyba długo się... 

nie mył. 

Ale był człowiekiem. Przybrał ludzką postać. Nie wiem, co to miało znaczyć, ale 

chyba coś wspaniałego. Od tak dawna do tego dążył i wreszcie mu się udało. 

-  Dru? - Nathalie wydawała się śmiertelnie przerażona. - Milady? 
-  Wszystko będzie dobrze - wychrypiałam przez suche gardło spragnione krwi. - 

Wszystko będzie dobrze. 

Przez chwilę nawet sama w to wierzyłam. 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 17 

W  latach  dwudziestych  były  specjalne  oddziały  reklamacyjne.  -  Shanks  nieśmiało 

opadł  na  białą  kanapę  pod  oknem.  -Było  wtedy  wiele  ofiar,  głównie  dlatego,  że 

djamphiry nam nie pomagały, byliśmy zdani sami na siebie. Sądziliśmy, że złamani 

wrócą do siebie, mając spokój i pożywienie. 

-  I  co?  -  Przykładałam  lodowy  okład  do  skroni.  Nie  wiedziałam  nawet,  skąd 

wzięła  się  rana  nad  łukiem  brwiowym.  Przez  świetliki  sączyło  się  popołudniowe 

słońce,  słyszałam  w  łazience  pomruki  Nat.  Razem  z  Dibsem  starali  się  nakłonić 

przerażonego  Asha,  żeby  pozwolił  zmierzyć  sobie  ciśnienie.  Dibs  nalegał.  Zdążył 

już zdezynfekować mi ranę na czole i zakleić ją starannie, a potem zaaplikował mi 

lodowy okład. 

Jeśli chodzi o łatanie rannych, Dibs nie da sobie w kaszę dmuchać. Zabawne, bo 

w innych sytuacjach rumieni się przy niemal każdym słowie. 

Ale wołałabym wiedzieć, w jakiej sytuacji rozwaliłam sobie głowę. 

I  naprawdę  żałowałam,  że  moje  rany  nie  goją  się  szybciej,  że  muszę  czekać,  aż 

rozkwitnę. 

Benjamin opierał się o drzwi. Skrzyżował ręce na piersiach. 

-  Niepotrzebnie  poszłaś  tam  beze  mnie  -  mruknął znowu i łypnął spod długiej 

grzywki emo. Jak zwykle, był zbyt piękny, by być prawdziwy. Jak niemal wszyscy, 

z wyjątkiem Leona. - Reynard mnie zabije. 

Wewnętrzna rana nadal ziała pustką, ale poradzę sobie. 

Pokręciłam głową, starałam się ponownie skupić. 

-  Więc mu nie powiemy. - Spojrzałam na Shanksa. -Udało się? 

Wysoki  ciemnowłosy  wilkołak  wzruszył  ramionami.  Był  blady  mimo 

opalenizny,  wydawał  się  uosobieniem  urażonej  dumy.  Najwyraźniej  i  Nat,  i  ja 
nieźle mu dowaliłyśmy. 

-  Nawet jeśli, nigdy o tym nie słyszałem. Tata niewiele o tym mówi, tylko wtedy, 

gdy się wkurzy i myśli, że szczeniaki są już w łóżku. 

-  Nie  zataję  tego  przed  Reynardem.  -  Benjamin  mówił,  jakby  Shanksa  wcale  tu 

nie było. Chyba to, co zobaczył po wyjściu z pokoju, nie wprawiło go w najlepszy 
humor:  Nat  ciągnąca  mnie  i  Shanksa  i  Dibs  prowadzący  Złamanego  w  ledwo 
odzyskanej  ludzkiej  postaci  do  mojego  pokoju,  ja  zakrwawiona  i  rozedrgana.  - 
Zabije mnie. 

Mocniej przycisnęłam okład do czoła. 

-  Nie powiedział mi, że cała Rada dzisiaj wychodzi. Jak fair, to fair. - Spojrzałam 

na  Shanksa  w  oknie.  Stał  ze  zwieszonymi  ramionami  i  przyglądał  mi  się.  -  Ale 
chyba coś opracowano? Jakąś metodę? A może po prostu mieliśmy szczęście. Sama 
nie wiem, co właściwie zrobiliśmy. 

-  Co ty zrobiłaś. - Shanks nie chciał mieć z tym nic wspólnego. - Tylko ty. 
-  Sama nie wiem jak. - Ale się domyślałam. Przynajmniej częściowo. Ten nacisk, 

ta siła na drugim końcu łańcucha, to zapewne był Siergiej. Jego siła woli. 

Wołanie pana. Wzdrygnęłam się. Czy Ash odczuwał to przez cały czas? I opierał 

się? 

Nic dziwnego, że co noc wpadał w szał. Na jego miejscu zrobiłabym to samo. 

W tej chwili zaczęłam się domyślać, że rana na moim czole to sprawka Siergieja, 

nieważne, że z oddali. To była przykra myśl. Koszmarna. Mogłam stracić oko albo 

jeszcze  gorzej.  No  i  czułam,  jak  coś  we  mnie  pęka.  Chciałabym,  żeby  oni wszyscy 

zamknęli  się  w  końcu,  żebym  mogła  wsłuchać  się  w  siebie,  odnaleźć  tę  bolesną 

pustkę,  zrozumieć,  co  się  dzieje.  Było  inaczej  niż  wtedy,  gdy  Christophe  pił  moją 

krew, gdy straciłam dotyk i świat ograniczył się do dwóch wymiarów. To było tak, 

jakby...  Jakby  zerwano  zasłonę,  o  której  istnieniu  nawet  nie  wiedziałam,  jakby 

background image

 

57 

zdrapano  strupek  i  została  otwarta  rana.  Dotyk  niósł  się  echem  w  mojej  głowie, 

słaby, mdły, jakby znajdował się w o wiele większym pomieszczeniu niż zazwyczaj. 

Jakby wcześniej pokazywał mi rzeczy w zwykłym pokoju, a teraz niósł się echem 

po katedrze. 

- Ej! Ej! - Nathalie niemal krzyczała. - Uspokój się! 

Błyskawicznie  zerwałam  się  z  łóżka.  Benjamin  burknął  coś,  ale  uprzedziłam  go 

w  drodze  do  łazienki,  choć  nogi  pode  mną  uginały  się,  jakby  chciały  odejść  w 

przeciwną stronę. 

Ash,  o  dziwo,  kucał  na  toalecie,  otulony  ciepłym  kocem  z  celi.  Czerwono-żółty 

wzór  wydawał  się  zbyt  jaskrawy,  by  był  prawdziwy.  Dibs  trzymał  rękaw 

ciśnieniomierza.  Nathalie  stała  na  macie  kąpielowej.  Nie  było  miejsca  dla  nikogo 

więcej. 

Wyglądali też jakoś inaczej, jakbym  widziała ich po raz pierwszy, dostrzegałam 

każdy włosek, każdą zmarszczkę, nawet sploty w koszulce Nathalie i złote włosy w 

czuprynie Dibsa. Gdybym miała dość czasu, mogłabym je policzyć, co do jednego. 

Szalone,  mroczne  spojrzenie  Asha  zatrzymało  się  na  mnie.  Był  tak  blady,  że 

wydawał  się  przezroczysty.  Z  tą  trupią  bladością  nie  było  mu  do  twarzy.  Jego 

włosy  zwisały  w  tłustych  strąkach.  Gdyby  nie  blizna  na  lewym  policzku,  byłby 

całkiem przystojny, w specyficzny, łobuzerski sposób. 

Teraz,  gdy  odzyskał  ludzką  postać,  było  wyraźnie  widać,  gdzie  utkwił  srebrny 

śrut.  Trochę  spudłowałam,  ale  dobrze,  że  z  rany  nie  ciekła  już  ta  przezroczysta 

ciecz. Widziałam jedynie białe gwiazdki blizn, czyli jego organizm wypchnął srebro 

i reakcja alergiczna ustała. Chyba że resztki tkwiły w szczęce, a to niewykluczone. 

Musiało boleć jak diabli. Miałam z tego powodu wyrzuty sumienia, choć chwilę 

przedtem ukąsił Gravesa i byłam gotowa zabić obu. Bo Ash był wtedy we władzy 

Siergieja. 

Ale teraz już nie. Tak mi się przynajmniej zdawało. Taką miałam nadzieję. 

Dibs westchnął nerwowo. 

-  Chyba  nie  rozumie.  -  Posłał  mi  coś,  co  według  niego  było  znaczącym 

spojrzeniem,  co  sprowadzało  się  do  tego,  że  patrzył  mi  w  oczy  przez  jakieś  pół 
sekundy,  zanim  znowu  opuścił  wzrok.  Ale  przynajmniej  nie  poczerwieniał.  - 
Musimy go umyć i ubrać. I nakarmić. Transformacja pochłania energię i jeśli znowu 
się zmieni, może nie wrócić ponownie. 

-  Dobrze.  -  Niemal  poczułam,  jak  mój  zmęczony,  spowity  watą  mózg  zaczął 

działać.  Wszystko  inne  mogło  poczekać,  najpierw  zajmę  się  najbardziej  palącymi 

sprawami. Może już wkrótce będę mogła wrócić do łóżka i trochę pospać. Brzmiało 

wspaniale.  -  Nat,  uda  ci  się  skombino-wać  coś  do  jedzenia?  Benjamin  załatwi  mu 

ciuchy. Albo chwilę... są tu rzeczy Gravesa. Wyluzuj, Dibs. Ash? 

Przechylił  głowę.  Nie  odrywał  ode  mnie  wzroku.  Coś  w  nim  przywodziło  na 

myśl  dzikiego  kota,  uwięzionego  w  pułapce,  przygotowanego  na  najgorsze. 

Otworzył  usta,  ale  nie  wydobył  się  z  nich  żaden  dźwięk.  A  srebrna  smuga  we 

włosach zajaśniała, słońce wpadało przez świetlik, zalewało całą łazienkę wyłożoną 

białymi kafelkami. Może przez to światło wszystko wydawało się tak wyraziste. 

-Już się robi. - Nat minęła Dibsa, który najchętniej rozpłynąłby się w powietrzu, i 

mnie. 

- Uważaj. - Benjamin jak zwykle trząsł się nade mną. - On jest groźny, Milady. 

Żachnęłam się. Odłożyłam lodowy kompres na skraju staroświeckiej umywalki. 
-  Jeśli  do  tej  pory  nie  zrobił  mi  krzywdy,  nie  zrobi  i  teraz.  Poszukaj  ciuchów 

Gravesa, czegoś, co będzie na niego pasowało. Proszę cię, Benjamin. - Nie musiałam 

udawać  zmęczenia  w  głosie.  Wewnętrzna  rana  zaczynała  boleć,  jakby  ustępowało 

znieczulenie u dentysty. - Krok po kroku, dobrze? 

-  Powinnaś nadal przykładać kompres... - zauważył Dibs. 
-  Już wystarczy. - Weszłam do łazienki. Ash ciągle na mnie patrzył. 
-  Cześć.  Pewnie  jesteś  przerażony.  Dziwnie  się  czujesz,  mniejszy  i  bez  sierści  - 

mówiłam niewyraźnie. Usta odmawiały mi posłuszeństwa. 

-  Dru. - Benjamin nagle rozbrzmiał dziwnie bez tchu. Nie wiadomo kiedy 

znalazł się na podłodze. - Milady... 

Gardłowy warkot Asha zaskoczył wszystkich. Dibs pisnął i przywarł do ściany i 

wieszaka  na  ręczniki.  Ash  wyszczerzył białe zęby. W ciemnych oczach pojawił się 

pomarańczowy błysk. 

-  Przestań  już.  -  Starałam  się  mówić  stanowczo,  ale  z  mojego  głosu  przebijało 

znużenie  tak  potężne,  że  najchętniej  położyłabym  się  na  podłodze.  -  On  chce 

pomóc. Spokojnie. 

Warkot  ucichł.  Pomarańczowy  blask  zgasł.  Ash  przechylił  głowę.  Bezgłośnie 

poruszał  ustami,  jakby  chciał  coś  powiedzieć.  Blizna  sprawiała,  że  jego  usta 
wykrzywiały się w groteskowym uśmiechu. 

-  Pomogę ci usiąść. - Minęłam Dibsa, który jeszcze bardziej wtopił się w ścianę. 

Byłam  już  tak  blisko,  że  dokładniej  otuliłam  Asha  kocem.  Był  pod  nim  nagi  i 
wolałam  nie  patrzeć.  Gdybym  nie  była  tak  cholernie  zmęczona,  zawstydziłabym 
się. Ból głowy narastał, wewnętrzna rana bolała coraz bardziej, ból promieniował w 

background image

 

58 

całym  ciele,  zwłaszcza  w  stawach.  Czułam  się,  jakbym  miała  coś,  co  babcia 
nazywała reumatyzmem. - Słuchaj, chcemy ci pomóc. Wszystko będzie dobrze. 

Znowu  poruszył  ustami.  Czekałam.  Wyprostował  się,  ze  świstem  wypuścił 

powietrze i z tego syku powstało słowo, które znałam. 

-  Swietocza.  -  Opuścił  głowę,  skinął  w  moją  stronę,  aż  tłuste  włosy  opadły  na 

twarz. 

-  To  ja.  Do  usług,  swietocza,  żeńska  wersja  djamphi-ra.  -  Dziwnie  się  czułam, 

mówiąc to na głos. Upewniłam się, że koc otula go szczelnie, i pomogłam mu usiąść 
na sedesie. Pozazdrościłam mu tej pozycji i zaraz się za to skarciłam. Ależ ze mnie 
mięczak.  -  Mam  na  imię  Dru.  A  ty  Ash,  prawda?  Możesz  to  powiedzieć?  Jak  się 
nazywasz? 

-  Osh. Osh. 

Serce  ściskało  mi  się  boleśnie,  stłumiło  tamten  ból.  Ale  i  tak  uśmiechnęłam  się 

dzielnie. 

-  Tak  jest,  Ash.  Posłuchaj,  Dibs  musi  zmierzyć  ci  ciśnienie.  Nie  wiem  dlaczego, 

ale na pewno ma powody. -Odsunęłam koc, upewniłam się, że zakrywa go w pasie, 

ale odsłania ramię. - Dobrze? Podaj rękę. 

Zrobił  to.  Cały  czas  patrzył  na  mnie,  Dibs  tymczasem  szalał  ze  stetoskopem  i 

ciśnieniomierzem.  Usta  Asha  poruszały  się  bezgłośnie,  ale  przynajmniej 

wiedzieliśmy, że umie mówić. Światło zaczynało mi przeszkadzać, miałam 
wrażenie, że w mojej głowie panuje sterylna pustka. Zachwiałam się, ale udało mi 

się ustać na nogach. 

-  Chyba  nie  ma  ryzyka  ponownej  transformacji  -orzekł  w  końcu  Dibs.  Spojrzał 

na mnie, uciekł wzrokiem, spojrzał ponownie. - Dru? 

-  Więc nic mu nie jest? Będzie zdrowy? - Nie mogłam w to uwierzyć. Czekałam 

na  to  od  wielu  miesięcy.  A  teraz  siedział  na  toalecie,  chudy,  blady,  mrugał 

nerwowo jak noworodek. Stało się. Punkt dla białej drużyny i w ogóle. - Naprawdę 

zdrowy? 

-  Wrócił  do  ludzkiej  postaci.  Na  razie  tylko  tyle  mogę  powiedzieć.  -  Patrzył  na 

mnie zaniepokojony. - Nie wyglądasz najlepiej. Usiądź. 

Świetny  plan,  miał  tylko  jedną  wadę.  Nie  czułam  własnych  ust,  jakby  nie 

należały do mnie. 

-  Nie ma gdzie. 
Pamiętam,  jak  to  mówiłam,  bo  potem  oślepiająca  biel  ogarnęła  wszystko  i 

upadłam.  Gdyby  Dibs  mnie  nie  złapał,  uderzyłabym  głową  o  kant  umywalki,  i 

niewiele  pamiętam  z  następnych  minut.  Słyszałam  własny  głos  jak  z  daleka, 

powtarzałam, że nic mi nie jest, dziwnym, słabym szeptem. Benjamin był wściekły, 

Ash warczał, Dibs krzyczał przeraźliwie. 

Odzyskałam  przytomność  mniej  więcej  minutę  później,  z  głową  na  kolanach 

Dibsa,  na  progu  łazienki.  Biedaczek  był  śmiertelnie  przerażony,  miał  szeroko 

otwarte oczy i rozchylone usta jak dzieciak podczas horroru. Szczękałam zębami i 

w pierwszej chwili nie wiedziałam dlaczego. 

A potem to do mnie dotarło. Było mi zimno. Bardzo zimno. Moje ciało było jak z 

ołowiu;  nie  byłam  w  stanie  nawet  unieść  rąk.  Wewnętrzna  rana  powiększała  się  i 

nagle zrozumiałam, że to usta, że zaraz mnie pochłoną. Co do... 

-  Czujesz  to?  -  szepnął  Dibs  i  przez  jedną  straszną  chwilę  myślałam,  że  kiedy 

zemdlałam, zwymiotowałam albo jeszcze gorzej. Ale nie, miałam w ustach posmak 
krwi,  nie  wymiocin.  Miedź  nawoływała,  aż  wstrząsnął  mną  dreszcz.  Poczułam 
korzenny  zapach,  ale  nie  był  to  aromat  Christophe'a  ani  Anny.  Był  to  zapach 
cynamonowych bułeczek i unosił się nade mną. 

-  Chyba  coś  sobie  naciągnęłam  -  szepnęłam.  Bełkotałam,  ale  nagle  w  pełni 

dotarło do mnie, co zrobiłam. 

Ash  odzyskał  ludzką  postać.  Nic  mu  nie  będzie.  Świetnie.  Tylko  że  mam  teraz 

wielką ranę w środku. 

-  No  nie.  -  Dibs  był  w  swoim  medycznym  żywiole.  -Musisz  jeść  i  odpoczywać. 

Nie... 

-  Zabije mnie - sapnął ponuro Benjamin. - Zabije 

mnie i już. 

Jakby na dany znak, ktoś uderzył pięścią w drzwi. 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 18 
 

background image

 

59 

Brwi  Leona  nikły  we  włosach.  Otworzył  drzwi  i  energicznie  wszedł  do  środka.  W 

pełnym słońcu jego włosy były kasztanowe, pełne złotych pasem, wcale nie mysie. 

-  Co do cholery... - Urwał, gdy zobaczył Asha u moich stóp, ciągle w kocu, na 

białych kafelkach posadzki. - Gott im Himmel. To przecież Złamany. 

Ash  poruszył  wargami,  ale  nie  warczał.  Znieruchomiał,  wpatrzony  w  Leona. 

Powoli napinał mięśnie. Oczy zasnuł mu pomarańczowy blask. 

- Co się... - Benjamin już sięgał do kabury. 

-  Milady.  -  Leon  założył  ręce  na  piersi  i  spojrzał  na  mnie.  -  Wykonałem  twoje 

zlecenie. Mam przekazać ci informacje teraz, czy gdy zostaniemy sami? 

Zamrugałam. Nic nie trzymało się kupy. 

-  Hm. 
-  Uważam, że lepiej będzie, że gdy zostaniemy sami. Ale jest to coś, co zechcesz 

słyszeć szybko. - Zawiesił znacząco głos. - Bardzo szybko. 

Leżę na podłodze, Leon. Chyba widać, że to nie był dobry dzień. 
-  Mhm - wykrztusiłam. 
-  Na  pewno  to  czujesz.  -  Dibs  pochylał  się  nade  mną,  unosił  mi  prawą 

powiekę.  Chciałam  go  odepchnąć,  to  moje  oko,  do  cholery,  ale  nie  miałam  dość 

siły, by to zrobić. - No jak? Nie powiecie, że tylko ja to czuję. 

-  O,  tak,  jest  już  tuż-tuż,  wkrótce  rozkwitnie,  zmiany  już  się  zaczęły.  -  Leon 

patrzył na mnie z góry i przez jego twarz przemknęło coś dziwnego, jakby gorycz i 

coś jeszcze, czego nie umiałam nazwać. - Co się stało? 

Ach, więc teraz go to interesuje. 

-  Ash - szepnęłam i świt zniknął, gdy opadły mi powieki. 

Chłopiec u moich stóp zawył smutno. 

-  Pomóżcie  mi  przenieść  ją  na  łóżko  -  powiedział  Dibs  i  wszystko  znikło  na 

dobre. 

 
Niewiele  więcej  pamiętam  z  tego  dnia,  do  dzisiaj  nie  wiem,  co  widziałam 

naprawdę, a co podsuwała gorączka. Albo koszmary, gdy moje ciało zmagało się z 

wyczerpaniem. 

Były  to  dziwne  wizje  -  jaskrawe  urywki,  każdy  zasnuty  białym  szumem, 

podobne  i  zarazem  zupełnie  inne  od  tego,  co  babcia  nazwała  prawdziwym 

widzeniem.  Ostre,  bardzo  ostre.  Żywe,  nasycone  kolory.  Pełne  treści.  Dotyk  niósł 

się  echem pod czaszką, pokazywał mi coś, co może się zdarzyło, może się dzieje i 

może  się  wydarzy,  jakby  nagle  znajdował  się  w  zbyt obszernej przestrzeni, mknął 

przez czas jak oszalała gondola na górskiej kolejce. 

Christophe,  oparty  o  drzewo  na  cienistej  polanie;  jego  oczy  zapłonęły  błękitem 

palnika, gdy patrzył. Wyraz jego twarzy mroził, bo oprócz grymasu, typowego dla 

twarzy  faceta,  który  obserwuje  coś  obrzydliwego,  widziałam  w  niej  mroczne 

rozbawienie.  Patrzył  na  walkę,  a  gdy  było  po  wszystkim,  przez  jego  twarz 

przemknął cień uśmiechu. 

Zabierzecie  mi  to  z  oczu  -  powiedział  i  wąskie  białe  dłonie  zabrały  drugiego 

chłopca, podniosły ciało, aż zatrzepotał czarny płaszcz, gdy miotał się bezradnie. 

Ciemność, cięcie, jakby ktoś przeciął taśmę filmową ostrym nożem. 

Nagi  chłopiec  skulony  w  kamiennej  celi,  palce  przyciśnięte  do  mokrej  ściany. 

Zaniósł się kaszlem, dyszał ciężko, warstewka wilgoci na jego skórze oznaczała, że 

się pocił. To zły znak. Odwrócił głowę, nagle, jakby coś usłyszał, i dostrzegłam białą 

smugę na jego skroni. 

Jego  oczy  błysnęły  zielenią.  Graves  węszył  podejrzliwie,  co  wywołało  kolejną 

falę kaszlu; splunął w kąt celi. Rzuciłam się do niego. 

I znowu cięcie; tym razem towarzyszył mu biały szum. 

Biała  sypialnia  zalana  popołudniowym  słońcem,  ciało  na  łóżku,  burza 

splątanych  loków.  Dibs  przechadzał  się  nerwowo,  podejrzliwie  zerkał  na 

Złamanego.  Lustro  przyglądało  się  całej  scenie  ślepym  okiem.  Byłam  tam,  w 

odbiciu,  krzyczałam  i  waliłam  pięściami  w  przezroczystą  twardość,  a  Nathalie 

pochylała się nad nieruchomym ciałem i patrzyła na Asha. 

Kulił  się  koło  łóżka  i  patrzył  na  mnie  tam,  w  lustrze,  jakby  jego  oczy  z 

pomarańczowymi plamkami mogły mnie dostrzec. 

Cięcie. 

Christophe  klęczący  nieruchomo  u  szczytu  schodów,  wpatrzony  martwym 

wzrokiem  w  brudny,  zakurzony  korytarz.  U  jego  boku  Benjamin,  także  skulony. 

Jego  usta  poruszały  się,  jakby  coś  mówił,  coś  tłumaczył.  Ja  jednak  patrzyłam  na 

dłonie  Christophe'a.  Poruszały  się  rytmicznie,  jakby  kogoś  dusił.  I  poczułam  się... 

dziwnie. Nie bałam się, ale czułam, że coś mi umyka. 

Cięcie.  I  kolejne  sceny,  które  może  się  wydarzyły,  a  może  nadejdą,  zalewały 

mnie, jakby chciały wypełnić mi całą czaszkę. Twarz babci, mądra, pomarszczona, 

tata  kręcący  się  na  polu  stokrotek,  mój  śmiech  i  pisk,  jego  dłonie  pod  moimi 

pachami, świat wirujący wokół nas; Graves zapalający papierosa; Benjamin oparty 

o murek zaułku, coraz bledszy, gdy z rany na jego ramieniu tryskała krew; twarz 

background image

 

60 

Augustine'a  wykrzywiona  przerażeniem,  krzyczał,  wyciągał  ramiona.  Twarz 

mamy, jaśniejsza niż słońce, roześmiana, gdy mnie łaskotała... 

Ostatni  obraz  powoli  wdzierający  się  do  przepełnionego  umysłu.  Sprawiał  mi 

ból,  przenikał  plątaninę  wspomnień  i  ran.  Moje  serce  nie  nadążało,  zmagało  się  z 
każdym uderzeniem. 

Długi  betonowy  korytarz  ciągnął  się  w  nieskończoność.  Widziałam  go,  szedł 

swoim  charakterystycznym  krokiem,  bezgłośnie  opuszczał  stopy.  Krzyk  dławił 
mnie  w  gardle.  Bo  to  był  mój  ojciec,  a  szedł  do  drzwi,  z  których  odłaziła  farba, 
skąpanych w blasku jarzeniówek, i szedł po śmierć. Wiedziałam to i nie mogłam go 
ostrzec, biały szum zakłócał obraz, łaskotały mnie zęby, moja szczęka zmieniała się, 
pękała... 

A  Christophe  złapał  go  za  ramię  i  odciągnął,  coraz  dalej  od  uchylających  się 

drzwi.  Ten  głos  przenikał  mnie,  głuchy  dźwięk,  gdy  drzwi  uderzyły  o  ścianę,  aż 
wzbił się obłok kurzu. Bum. 

- Bum - szepnął ktoś i poczułam na policzku gorący 

oddech. 

Usiadłam z krzykiem. Ash upadł w plątaninie białych rąk i nóg. Nat, drzemiąca 

w fotelu, poderwała się z krzykiem. Z łazienki wyskoczył Dibs z obłędem w oku, z 
torbą  lekarską  w  dłoni  i  złotymi  włosami  na  wąskiej  klatce  piersiowej.  Był 
nagusieńki  i  mokry,  miał  pianę  we  włosach.  Usłyszałam  szum  wody.  Sapnęłam  i 
starałam  się  odzyskać  oddech.  Pokój  wyglądał  jakoś  dziwnie,  wszystko  było 
krzywe, światło padało pod dziwnym kątem. 

Szkliste  powietrze  dusiło  mnie.  Nathalie  pochyliła  się,  poklepała  mnie  po 

plecach.  Zabolało,  ale  też  podziałało.  Wciągnęłam  czyste  powietrze,  zamrugałam, 

gdy dotyk wirował, wracał na swoje miejsce, sadowił się jak mięk-kopióry ptak. 

Ogromny ptak. 

-  Jezu - sapnęłam. - Co do cholery... - Światło nadal było jakieś inne. Dopiero po 

chwili  zrozumiałam  dlaczego.  Był  to  delikatny  blask  zmierzchu,  a  nie  złoty  blask 

popołudnia,  obmywał  pokój  jak  miód,  a  to  oznaczało, że trochę przespałam. Leon 

siedział na kanapie pod oknem. 

-  Wkrótce wrócą. Musimy opracować plan. Nat przewróciła oczami. 

-  Jasne. Plan. Niby jaki plan pomoże w tej sytuacji? Wracaj do łazienki, Dibs. 

Zarumieniłam się po uszy. Dibs także. Pisnął i uciekł do łazienki. Zatrzasnął za 

sobą drzwi. Westchnienia Nat babcia mogłaby jej pozazdrościć. 

Super. Wiedziałam o nim więcej, niż chciałam. 
Podrapałam się w czoło. 

-  Jezu. - Nic innego nie przychodziło mi do głowy. -Co się dzieje? 
-  Musisz  coś  zjeść.  Już  wystygło,  ale  potrzebujesz  energii.  -  Nat  wstała, 

przeciągnęła się zwinnie. 

Jakimś cudem udało jej się przekonać Asha, żeby włożył trochę za duże drelichy 

i  dżinsową  koszulę.  Widziałam  grę  mięśni  pod  białą  skórą,  gdy  zerkał  na  mnie 

znad krawędzi łóżka. W ciemnych źrenicach tańczyły pomarańczowe iskry, gdy mi 

się przyglądał. 

-  Bum - powiedział z przekonaniem i skinął głową. Przetłuszczone kosmyki 

opadły mu na twarz. 

-  Milady. - Leon wstał z kanapy. - Dru, mam nowiny, jeśli masz dość sił, by mnie 

wysłuchać. 
Miałam w ustach smak zaschniętej krwi, byłam cała obolała. Ból zagnieździł się we 
mnie na dobre, to było coś więcej niż siniak czy oparzenie, wniknął do kości, 
zastąpił w nich szpik. Potarłam oczy. Straciłam niemal cały dzień i, a jakże, czułam, 
że najchętniej przespałabym jeszcze ze dwa. 
- Proszę. - Nat wróciła, niosła talerz. - Ani słowa, póki czegoś nie zje. 
-  To  ważne,  Skyrunner.  -  Ale  wycofał  się,  gdy  posłała  mu  spojrzenie,  które 
rozbiłoby  okno.  Jej  oczy  rozbłysły  żółto  i  nagle  ucieszyłam  się  bardzo,  że  jest  u 
mojego boku. 
 Spróbowałam rozegrać to dyplomatycznie. 
 - Chyba mogę zarazem jeść i słuchać. - Zaburczało mi w brzuchu, a gdy podała mi 
talerz, zobaczyłam stertę kanapek z szynką. Sałata i pomidor nieco przywiędły, ale 
żołądek nie wybrzydzał i sięgnęłam po pierwszą kromkę. -No co jest, Leon? 

-  Wydałaś mi polecenie. - Uniósł podbródek. 

-  No pewnie. - Zerknęłam na Nathalie. - Dzięki. - 

Wróciłam do niego wzrokiem. Patrzył na mnie jak nadąsany dziesięciolatek. - No, 

wal. -I wtedy dotarło do mnie, 

o czym on mówi. Dowiedział się czegoś. 

O Gravesie. 

Rozłożył ręce w dziwnie bezradnym geście. 

Odgryzłam spory kęs kanapki, przeżułam i mój żołądek zaczął śpiewać psalmy. 

Musiałam się starać, żeby nie mówić z pełnymi ustami. 

background image

 

61 

-Och, chodzi ci o... Bez względu na to, co masz, przy Nat możesz mówić 

swobodnie, to moja przyjaciółka. 

Nie wiadomo dlaczego te słowa sprawiły, że Nat wyprostowała się jeszcze 

bardziej. Skrzyżowała ręce na piersi. Jej kolczyki - tego dnia były to fioletowe koła z 

malutkimi srebrnymi obręczami na dole - zakołysały się lekko. 

-Na  pewno?  -  Rozłożył  ręce,  gdy  łypnęłam  na  niego  groźnie.  -  Nie  chciałem 

obrazić twojej damy, Milady, ale są rzeczy, których wilkołaki nie powinny słyszeć. 

- Oj  oj  oj.  -  Nat  opadła  na  krzesło  i  z  uwagą  oglądała  swoje  buty.  Ironia  w  jej 

głosie  była  niemal  namacalna.  -  Co  to  będzie:  zdrada?  Spisek?  Morderstwo? 

Otwarta wojna? Pytam, bo muszę dobrać odpowiednią szminkę. 

Ash nadal patrzył na mnie znad krawędzi łóżka. Wzięłam pół kanapki i podałam 

mu.  Przyjrzał  się  uważnie,  najpierw  kromce,  potem  mnie,  i  porwał  kanapkę  tak 

szybko, że nawet nie dostrzegłam jego ruchu. Zniknął, skulony przy łóżku. 

Leon skrzywił się lekko. 

-  Nie wiem, jak to nazwać. Na razie. - Założył ręce i potrząsnął cienką grzywką. 

- Jedyne słowo, które ciśnie mi się na usta, to niesmak. 

-  Słucham? Jestem tutaj. - Wbiłam zęby w następną kanapkę. Byliście kiedyś tak 

głodni, że nawet tektura smakowałaby jak ambrozja? Tak właśnie się czułam. 

-  Nie do końca wiem, jak zareagujesz. - Wbił wzrok w przestrzeń jakiś metr nad 

moją głową. - Chodzi o Rey-narda. 

Przełknęłam olbrzymi kęs - grzanka, ser cheddar, szynka, pomidor. Istna manna 

albo jedzenie jak u babci. Brakowało mi tylko świeżego mleka. 

-  Co  z  nim?  -  Jedzenie  dotarło  do  żołądka  z  takim  hukiem,  że bałam się, że to 

słyszeli.  I  nagle  ogarnęło  mnie  koszmarne  przeczucie.  -  Chwileczkę,  Co  to  ma 

wspólnego z... 

Sięgnął  pod  kurtkę.  Nat  zesztywniała.  Leon  zerknął  na  nią,  skrzywił  się,  jakby 

bawiła go ta sytuacja, i wyjął z wewnętrznej kieszeni małe srebrne cacko. 

-  Postanowiłem  zacząć  od  początku,  od  zniknięcia  twojego  loup-garou. 

Uznałem,  że  musi  być  taśma  z  monitoringu  tamtej  nocy.  Zacząłem  szukać. 

Okazało się, że ktoś skasował nagranie, ale zawsze są kopie zapasowe. Powołałem 

się  na  starą  przysługę  i  kumpel  zaczął  szukać,  aż  znalazł  kopię  zapasową  z 

interesującej nas nocy. Zaczął ją rekonstruować, ale w połowie pracy przeniesiono 

go do Oklahomy. Nie wiem, czy te dwie sprawy nie są ze sobą powiązane, ale to w 

tej chwili nieistotne. - Otworzył srebrne puzderko. Był to miniaturowy odtwarzacz 

DVD,  śliczne  cacko.  Wcisnął  guzik  z  boku,  pokazał  mi  najmniejszą  chyba  na 

świecie  płytkę  DVD  i  wsunął  do  urządzenia.  -  Więc  zwróciłem  się  do  innego 

kumpla,  poza  Scholą,  i  znowu  powołałem  się  na  starą  przysługę.  Dokończył 

robotę i mogłem działać dalej. Popatrz. 

Podał  mi  urządzenie.  Przerwałam  jedzenie  tylko  po  to,  by  wcisnąć  gzik 

odtwarzania i przechyliłam ekran tak, żeby nie odbijało się w nim słońce. Drzwi do 
łazienki uchyliły się ponownie. Dibs, czysty, suchy i ubrany (dzięki Bogu) w dżinsy 
i niebieską koszulkę ze słoniem, wyjrzał nieśmiało. 

Nadal był czerwony jak burak. Wcale mu się nie dziwiłam. 

-  Widzisz  zapis  z  kamery  monitoringu  przy  wyjściu  z  sali  gimnastycznej  - 

ciągnął Leon. - Twój loup-garou pojawi się... teraz. 

Rzeczywiście.  Kamera  zarejestrowała  fragment  muru,  drzwi  do  sali 

gimnastycznej,  dwie  alejki  i  w  oddali  ławki  i  boisko  do  bejsbolu.  Drzwi  stanęły 
otworem,  pchnięte  z  taką  siłą,  że  wyskoczyły  z  zawiasów.  Niemal  słyszałam,  jak 
uderzają o betonową ścianę. 

Graves wyszedł. 

Szedł  zamaszystym  krokiem,  z  rozwianymi  połami  płaszcza.  Minął  boisko  do 

bejsbolu  i  trybuny,  skulił  się,  skoczył,  wyciągnął  ręce,  podciągnął  się  na  szczyt 
trybuny i wylądował z wdziękiem nieosiągalnym dla człowieka. Serce stanęło mi w 
gardle,  ale  i  tak  jadłam  dalej,  choć  musiałam  się  zmuszać,  by  przełknąć  przeżute 
kęsy. 

Jest  tam,  na  trybunie.  Skulił  się,  trudno  to  dostrzec  z  tej  odległości  na  małym 

ekranie, ale chyba drżały mu ramiona. 

O Boże. Czyżby płakał? 

-  Patrz teraz. - Leon się pochylił. Nie odrywał wzroku od mojej twarzy, jakby z 

mojej miny odgadywał, co widzę. 

Odgryzłam  kolejny  kęs,  zmarszczyłam  brwi  i  mało  brakowało,  a  udławiłabym 

się kanapką. 

Graves  wyprostował  się,  zeskoczył  z  trybuny,  biegł  z  płynnym  wdziękiem. 

Zniknął błyskawicznie, ale dostrzegłam coś innego. 

Zza  boiska  do  bejsbolu  nadciągał  cień.  Smuga,  która  okazała  się  innym 

chłopcem.  Stanął  za  trybunami,  odchylił  głowę  do  tyłu.  Przygładzone  włosy, 

ciemny sweter, szorstki wdzięk. Wdzięk djamphira. 

-  Co do cholery? - sapnęłam. Ponownie uniosłam kanapkę do ust. 
Christophe. Wszędzie poznałabym te ruchy. Zatrzymał się na chwilę i odbiegł w 

tę  samą  stronę  co  Graves.  Zniknął  z  pola  widzenia  kamery  w  tym  samym 

zagajniku, w którym znalazłam strzęp płaszcza. Biegł szybko, z determinacją. 

background image

 

62 

W  mojej  głowie  rozbłysł  dotyk.  Malował  scenę  szybkimi,  zwinnymi 

pociągnięciami  ołówka,  taki  wyraźny,  czarno-biały  szkic.  Wybrałabym 

najciemniejszy  dostępny  grafit  i  jeszcze  poprawiła  czarną  kredką,  żeby  cienie 

nabrały głębi. 

Christophe, oparty o drzewo na cienistej polanie; jego oczy zapłonęły błękitem 

palnika, gdy patrzył. Wyraz jego twarzy mroził, bo oprócz grymasu, typowego dla 

twarzy  faceta,  który  obserwuje  coś  obrzydliwego,  widziałam  w  niej  mroczne 

rozbawienie.  Patrzył  na  walkę,  a  gdy  było  po  wszystkim,  przez  jego  twarz 

przemknął cień uśmiechu. 

Pokręciłam głową, odpychałam od siebie tę wizję. Film urwał się gwałtownie. 

-  Co? 

-  Czy Reynard ma coś przeciwko twojemu loup-garou? - W głosie Leona nie było 

nawet śladu kpiny, dziwnie się go słuchało. - Pytam, bo... no cóż, nie wspominał, że 

widział go jako ostatni, prawda? 

-  Mówią, że jako ostatni widział go Shanks - szepnął Dibs. Kurczowo trzymał się 

futryny. Loki pociemniały mu od potu na czole. - Ale to był... Christophe? 

-  Shanks widział go, gdy wychodził z sali gimnastycznej, ale sam był w środku; 

pilnował,  czy  Milady  nic  się  nie  stanie.  Nie  mógł  widzieć  go  na  dworze.  -  Leon 

zwinnie  wyjął  srebrne  cacko  z  moich  dłoni.  -  To  jeszcze  nie  wszystko,  Dru.  Na 

pewno chcesz to usłyszeć? 

Wpatrywałam się w niego. Moja ręka zastygła w powietrzu w połowie drogi do 

ust. 

-  Ja... co ty chcesz powiedzieć? 

Ale miałam koszmarne podejrzenie, że już wiem. Czekaj cierpliwie, Dru. 

Powiedziałbym ci, gdybym coś wiedział. Ile razy Christophe to powtarzał? 

-  Ktoś  skasował  taśmę  z  monitoringu.  Ktoś  z  Rady,  ni  mniej,  ni  więcej,  wysłał 

mojego  kumpla  do  Oklahomy,  gdy  zorientował  się,  że  majstruje  przy  kopii 

zapasowej.  Postanowiłem  zachować  najwyższą  ostrożność  i  dobrze.  Bo...  - 

pstryknął palcami. Niezła sztuczka, pojawiła się w nich biała koperta jak za sprawą 

czarów. - Bo wiem też, gdzie go trzymają. A wiesz skąd? 

Opuściłam rękę. Nat poruszyła się niespokojnie, Dibs trzymał się futryny, jakby 

miał upaść, a Ash znowu wyjrzał znad łóżka. 

-Bum - powiedział nie do końca złamany wilkołak, poważnie, z 

wyczekiwaniem. 

Podałam  mu  resztę  kanapki.  Zniknął.  Coś  łaskotało  mnie  w  palce.  Moją  głowę 

wypełniał szum. Jakby trzepot skrzydeł, spazmatycznie młócących powietrze. 

-  Powiedz - wyszeptałam zaschniętymi ustami. 

-  Śledziłem Reynarda, aż dotarłem do jednej z jego kryjówek. Jest sprytny, ale w 

jego najnowszej kryjówce znalazłem dokumenty. Jego prywatne archiwum. I to tak-

że. - Podał mi kopertę. - Weź to, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, Milady. 

-  Dru? - Nathalie znowu wykonała taki ruch, jakby chciała mnie powstrzymać. - 

Jedz. Musisz mieć siłę, by uporać się z tym, co nadejdzie. Poczekaj, aż zjesz. 

Jeśli  to  zrobię,  Nat,  nigdy  nie  zdobędę  się  na  odwagę,  by  otworzyć  tę  kopertę. 

Wyciągnęłam rękę. Moje palce zacisnęły się na papierze. 

-  To kopia czy oryginał? 

-  Nie miałem pod ręką kopiarki. - Leon wzruszył ramionami. - Zorientuje się, że 

ktoś tam był. Ma świetny węch, może nawet wyczuje, że to ja, a w takim wypadku 

tylko ty możesz mnie uchronić przed jego zemstą. 

Jasne, bo akurat mnie posłucha. 

-  Poczekaj.  -  Bolała  mnie  igłowa,  jakby  szum  miał  wylać  się  uszami  i  odejść  o 

własnych siłach. Poczułam w sobie trzask, jakby biały szum przenikał kości, dążył 

na  zewnątrz.  Leon  pokręcił  głową.  Miał  dziwną  minę.  -Chwileczkę.  Muszę 

pomyśleć. 

-  Promieniujesz. - Nat podała mi kolejną kanapkę. Miała też fioletowe cienie na 

powiekach. Błyszczały w miodowozłotym świetle. - Proszę, jedz, musisz mieć siły 

Odruchowo uniosłam kanapkę do ust i zaraz opuściłam. Patrzyłam na kopertę w 

prawej dłoni. 

-  Chcesz powiedzieć, że Christophe tam był, gdy Gra-vesa spotkało coś złego. I 

wie, gdzie on jest i... 

-  Nie  wiem,  czy  dzisiaj  poszli  na  ratunek  loup-garou.  -  Leon  błysnął  zębami.  - 

Wątpię.  Cała  rada  spiesząca  na  ratunek  kudłatego,  choćby  i  księcia?  Bez  urazy.  - 
Ponownie zerknął na Nat. 

Zaciskała usta w wąską linię. Jej oczy błysnęły złoto. 

-  Spokojnie. 
-  Obiecał, że mi powie. - Zacisnęłam dłoń. - Obiecał mi to. 
-  I zapewne zrobi to, kiedy uzna za stosowne. - Leon ponownie skrzyżował ręce 

na  piersi.  Zmierzch  pogłębiał  się,  słonce  zalewało  nas  ostatnimi  promieniami, 
zanim  zgaśnie.  -  Rada  zapewne  wróci  po  zachodzie  słońca,  Milady,  a  kiedy  to 
nastąpi, proszę, byś pozwoliła mi zostać u twego boku. Jeśli Reynard zorientuje się, 
że grzebałem w jego papierach... Cóż, jak powiedziałem, ty jedna w całym Zakonie 
zdołasz ochronić mnie przed jego gniewem. 

background image

 

63 

-  Nie  rozumiem  -  wychrypiał  Dibs.  -  Niby  dlaczego...  No,  to  przecież  Graves. 

Jeden z nas. Niby dlaczego Christophe zrobiłby coś takiego? 

-  Z  najstarszego  powodu  na  świecie,  Dibsie.  -  Nat  wydawała  się  znużona. 

Patrzyła prosto na mnie. - To niespotykane, by djamphir przegrał z wilkołakiem. 

-  Nic  się  nie  zmienia.  -  Leon  skrzywił  się  z  goryczą.  -Chyba  o  tym  wiesz, 

Skyrunner. 

-  Czasami jednak coś się zmienia.  - Przyglądała mi się uważnie. - Ty jesteś tego 

najlepszym dowodem, czyż nie, Leontusie? 

Nie miałam pojęcia, o co im chodzi. Puściłam tę wymianę zdań mimo uszu. 

-  Chwileczkę. Chcesz powiedzieć, że Christophe... że wydałby Gravesa w ręce... - 

Tylko  jedno  imię  przychodziło  mi  na  myśl.  -  W  ręce  Siergieja.  -  To  słowo  paliło 
mnie w usta. Ash zadrżał. - Przeze mnie? 

-  Niekoniecznie.  -  Leon  przestąpił  z  nogi  na  nogę.  Miał  minę,  jakby  otaczał  go 

nieprzyjemny  zapach,  a  on  nie  mógł  odejść.  Poważną  minę  i  zarazem  wyraz 

niesmaku.  Takie  twarze  często  widuje  się  w  samolotach  i  autokarach.  Zazwyczaj, 

gdy sąsiad nie przestrzega zasad higieny. -Może przekazał go Annie, która... 

Pokręciłam głową, aż loki opadły mi na twarz. 

-  Przecież Anna... nienawidziła Chrisa. Byłeś tam, sam to widziałeś! 
Wzruszył  ramionami.  Przez  głowę  przemknęła  mi  szalona  myśl  -  może 

poczęstować go kanapką? Rozłożył ręce w bezradnym geście. 

-  Może  ją  także  wykorzystał.  Pozwolił  myśleć,  że  sama  cię  atakuje.  Jest  w  tym 

pewna symetria. 

-  Ale  Anna  dopiero  co...  -  Przytłaczało  mnie  to  wszystko.  Uniosłam  kopertę; 

spocone  palce  gniotły  papier.  Była  pełna.  -  Nie,  to  niemożliwe.  Ona...  chwilę 

wcześniej  walczyłam  z  nią.  Nie  mogła  się  z  nim  spotkać,  nie  wiedziała  nawet,  że 

jest w pobliżu. 

Leon opuścił ręce. 

-  Skoro tak twierdzisz, Milady. W każdym razie decyzja należy do ciebie. 

Odstawiłam talerz na skotłowaną kołdrę. Nat drgnęła. Rozerwałam kopertę i ten 

dźwięk przywodził na myśl odgłos łamanego serca. Czułam to, czułam, jak coś we 

mnie pęka i krwawi. 

Leon cofnął się o dwa kroki. Jego buty bezgłośnie przesuwały się po posadzce. 

Ash  znowu  podniósł  głowę.  Przez  chwilę  przyglądał  mi  się  uważnie,  a  potem 

wgramolił  się  na  łóżko.  Wyjęłam  sześć  arkusików  z  koperty,  rozłożyłam  je. 

Poczułam zapach szarlotki i mój żołądek zacisnął się na kamieniu, w który zmienił 

się niedawny posiłek. 

Nie będę naciskał, proszę jedynie o odrobinę uwagi. 
Rozłożyłam  arkusik.  Znacie  to  uczucie,  że  chce  się  wypłukać  usta  płynem 

wybielającym?  Najchętniej  tarłabym  chlorem  każdą  część  mojego  ciała,  która 

stawała w ogniu, ilekroć Christophe był w pobliżu. Rozłożyłam wszystkie arkusze i 
patrzyłam na nie. 

-  Jezu  -  szepnęłam.  Świat  zawirował  mi  przed  oczami,  nie  tylko  dlatego,  że 

słońce znikało za horyzontem. Łzy mnie parzyły. Serce bolało. Zamrugałam szybko 
i gorąca kropla spadła mi na dłoń. Drżałam. 

Zdjęcia.  Lista  miejsc,  niektóre  wykreślone,  jedno  w  kółku.  Kolejne  zdjęcia  na 

tanim  papierze,  pod  różnym  kątem.  Rezydencja  i  adres  -  Queens.  Złożona  mapa 
miasta,  sfatygowana,  pognieciona,  jakby  długo  noszono  ją  w  kieszeni.  Notatki 
wąskim,  kaligraficznym  pismem.  Widziałam  pismo  Christophe'a  na  notatkach  z 
posiedzeń Rady. Wyglądało podobnie. 

-  Nie.  -  To  nawet  nie  był  mój  głos.  Ash  pochylił  się  nade  mną,  wziął  kolejną 

kanapkę,  przysiadł  na  piętach.  Ktoś  przynajmniej  skorzysta  z  tego  jedzenia.  - 
Cholera, nie. 

Wszystkie  kawałki  łamigłówki  trafiły  na  miejsce  w  mojej  głowie.  Czułam,  jak 

moja  twarz  zastyga.  Była  obca,  ciężka.  Pewnie  podobnie  czuł  się  tata,  kiedy  robił 
surową minę. 

-  Co zrobisz? - Leon znowu cofnął się o dwa kroki, jakby obawiał się wybuchu. 
Podniosłam  wzrok.  Dibs,  blady  jak  ściana,  patrzył  na  mnie.  Przez  chwilę 

wymienialiśmy spojrzenia, ja i jasnowłosy wilkołak. 

Sądząc  po  jego  minie,  tracił  wszelką  nadzieję.  A  ja  miałam  jeszcze  wszystko 

pogorszyć. 

-  Wynoście się - szepnęłam. 

Patrzył na mnie, jakby nie zrozumiał. Miałam rozpaczliwą nadzieję, że nie może 

niczego wyczytać z mojej twarzy. Skora przylegała nieruchomo do kości; może uda 

mi się to utrzymać i zachować tajemnicę. 

Zsunęłam  się  z  łóżka,  zachwiałam  się.  Nat  wykonała  gest,  jakby  chciała  mnie 

podtrzymać.  Odepchnęłam  jej  dłoń.  Klaps  zabrzmiał  tak,  jakby  pękał  ostatni 

kawałek mojego serca. 

Dibs  pisnął  cicho,  boleśnie.  Leon  obserwował  mnie  uważnie,  mrużąc  dziwnie 

bezbarwne oczy. 

Odzyskałam głos. 

background image

 

64 

-  Wynoście się. Wszyscy. 

-  Milady... - Nat pobladła. Nie chciałam dostrzec urazy w jej niebieskich oczach 

ani  żółtych  plam  na  tęczówce.  Nie  chciałam  też  widzieć,  jak  złapała  się  za  dłoń, 

jakbym ją oparzyła. 

Albo zraniła, ja z moją marną ludzką siłą. Zwróciłam się do Asha. 

-  Powiedziałam, wynocha. Zabierzcie go. - Zacisnęłam pięści i opuściłam ręce. 

Ash  patrzył  na  mnie  z  powagą  na  bladej  twarzy  pokrytej  bliznami.  Lekko 

przechylał  głowę.  Nagle  widok  włosów  opadających  mu  na  oczy  ścisnął  mnie  za 

serce. A jeśli Graves skończy jak on? Złamany? 

O  nie.  Wszystko,  co  we  mnie  pękło,  zrosło  się  ponownie,  ostre  kawałki łączyły 

się jak puzzle. 

-  Dru... - Leon. Podszedł bliżej, ale odwróciłam się do niego. 
-  Jestem swietocza - oznajmiłam spokojnie. -1 chcę, żebyście natychmiast wyszli 

z mojego pokoju. Natychmiast, do cholery. 

Te słowa zatrzymały go w miejscu. Dibs z piskiem podbiegł do drzwi. Mocował 

się z zamkami, otworzył je i zniknął. Spojrzałam na Asha. 

-  Złaź. 

Zeskoczył płynnie i na czworakach przycupnął na podłodze. 

-  Zabierz go, Nathalie. Ash, idź z Nat. Masz być dla niej grzeczny. - Kto wydaje 

te polecenia chłodnym, ostrym głosem? Przecież nie ja. Moja twarz zmarzła i chłód 
spływał coraz niżej. Musiałam się ich pozbyć, bo kiedy słońce zajdzie i Christophe 
wróci, mogłam się pożegnać z moim planem. 

-  Milady... - Leon nie dawał za wygraną. Może sądził, że zdoła mnie uspokoić. 

Co  to,  to  nie.  Pokój  mnie  dusił,  moja  skóra  wydzielała  korzenny  zapach, 

poczułam, jak rodzi się we mnie dziwny trzask. 

-  Wynocha,  do  cholery!  -  wrzasnęłam  i  Nat  dosłownie  zerwała  się  z  krzesła. 

Schyliła się, wplotła palce w tłuste włosy Asha i po chwili oboje byli przy drzwiach. 
Ash  obejrzał  się,  ale  Nat  pociągnęła  go  za  włosy,  jakby  to była smycz, i w ślad za 
nią wyszedł na korytarz. 

Leon i ja mierzyliśmy się wzrokiem. Wyprostował ramiona, poczerwieniał. Jego 

usta wykrzywiał dziwny uśmiech, przypominający raczej bolesny grymas. 

-  Co  chcesz...  -  zaczął,  ale  zrobiłam  dwa  kroki  w  jego  stronę.  Zaciskałam  pięści 

tak mocno, że trzeszczały mi kości, a w dłoniach czułam ukłucia czegoś więcej niż 
paznokci. 

Bolały  mnie  nadgarstki,  oplatały  je  bransoletki  bólu.  Aspekt  opływał  mnie, 

kojący, gorący, oleisty, i tym razem nie obchodziło mnie, że łaskoczą mnie zęby i że 
Leon niemal na pewno widzi malutkie kły w moich ustach. 

Patrzyłam mu w oczy i jego mina pogłębiała się, jak osad gromadzący się na dnie 

czystego stawu. 

Miałam to w nosie. 

- Wyjdź albo cię uderzę. 

Wycofał się, wpatrzony we mnie jak w rozjuszonego grzechotnika. 
Przez  chwilę  czułam  wyrzuty  sumienia.  Nat  i  Dibs  pewnie  nigdy  mi  nie 

wybaczą,  że  do tego stopnia traciłam panowanie nad sobą. Pewnie śmiertelnie ich 

wystraszyłam i uraziłam ich uczucia. A Leon? Co mnie obchodzi, co sobie pomyślą? 

Zimno  wypełniało  mnie  całą,  pojawiła  się  determinacja.  To  bez  znaczenia. 

Najważniejsze to zamknąć drzwi i zabrać sprzęt. 

Leon wyszedł, wyciągnął rękę, złapał klamkę, zamknął je za sobą. Zamknęły się 

z  ostatecznym  trzaskiem  i  ani  się  obejrzałam,  byłam  już  przy  nich,  zamykałam 

wszystkie  zamki.  Opuściłam  żelazną  zasuwę,  widziałam,  jak  błękitne  linie  zaklęć 

splatają  się  w  skomplikowany  celtycki  wzór  pośrodku  drzwi.  Jaśniały  coraz 

bardziej, niemal widoczne. A więc to prawda. Dotyk przybierał na sile. A zatem ja 

także. 

Coś  się  ze  mną  działo,  coś  we mnie narastało. Nadchodziła zmiana, jak zmiana 

pływów. Nie obchodziło mnie co to. Jeśli w końcu rozkwitam, to świetnie. Łatwiej 

będzie mi walczyć. 

Stałam tam przez chwilę, czując podejrzane pieczenie pod powiekami. 
Nie będę nalegał... Proszę tylko o odrobinę uwagi, Dru. 

Christophe leżał tutaj, na tym łóżku. Tulił mnie, gdy płakałam. Całował mnie, a 

jednocześnie  cały  czas  wiedział,  gdzie  jest  Graves.  Wiedział.  I  ukrywał  to  przede 

mną. 

Przede mną i przeze mnie. 

Rany. 
Przełknęłam kamień w gardle. Opanowałam gorące łzy. Kły naciskały na wargę, 

uparcie,  boleśnie.  Głód  krwi  drażnił  krtań  i  wtedy  dokładnie  zrozumiałam,  co 

czuję. 
To znaczy, to było mnóstwo emocji, ale jedna dominowała wyraźnie - czysty, zimny 
gniew. 

Nie, nie gniew. 

background image

 

65 

Wściekłość. 

Odwróciłam się, rozejrzałam po pokoju. Torba na czarną godzinę, małaika matki 

w  specjalnej  uprzęży  jak  zawsze  na  haczyku  koło  toaletki.  Za  oknem  kłębił  się 
zmierzch. Christophe i pozostali członkowie Rady wrócą lada chwila. 

Ruszaj w drogę, Dru. 

Ruszyłam. 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 19 
 
Teraz, gdy aspekt otaczał mnie gęstym obłokiem, wymknięcie się poza teren Scholi 

bez  pomocy  Nat  okazało  się  dziecinną  igraszką.  Obmywał  mnie  coraz  silniejszą 

falą,  nie  tylko  ciepły,  ale  niemal  gorący,  jak  porządny  prysznic.  Niestety,  Nat  nie 

zaplotła  mi  warkocza  i  loki,  wymykające  się  z  niechlujnego  kucyka,  złociły  się, 

długie, wolne, jedwabiste. 

Wyjątkowo moje włosy były bez zarzutu, ale w tej chwili mnie to nie obchodziło. 

Zmierzchało - czas na zmianę warty na terenie Scholi. To przemawiało na moją 

korzyść. Kiedy nikogo nie słyszałam, biegłam, ilekroć usłyszałam kroki, znikałam w 

krzakach  albo  przyległam  do  ściany,  a  gdy  dotarłam  do  muru,  podskoczyłam  bez 

wysiłku;  Nat  nie  podała  mi  ręki,  ale mając aspekt, nie potrzebowałam jej pomocy. 

Biedaczka. 

Poza  terenem  Scholi  musiałam  pomyśleć  o  środku  transportu.  I  tu  miałam 

pewien problem - uzbrojona w małaika, nie mogłam wsiąść do taksówki. Może uda 

się w metrze? 

Przemyślałam  to  i  doszłam  do  wniosku,  że  skoro  mogłam  zmierzyć  się  w 

wagonie  z  wampirem,  poradzę  sobie  z  gliniarzami.  W  najgorszym  razie  mogłam 

zawsze  uciec,  a  to  już  coś.  Kiedy  trenujesz  z wilkołakami, żaden człowiek  cię nie 

dogoni. 

Mimo  wszystko  lepiej  nie  zwracać  na  siebie  uwagi.  Policjant  palnie  coś  do 

krótkofalówki  i  wystarczy,  by  ktoś  podsłuchiwał  ich  częstotliwość  i  stracę 

anonimowość.  W  tej  chwili  nie  mogłam  sobie  na  to  pozwolić;  nie  chciałam,  by 
ktokolwiek dowiedział się, dokąd idę, póki sama o tym nie zdecyduję. Więc szłam 
i  w  miarę  możliwości  starałam  się  nie  zwracać  na  siebie  uwagi.  To  zadziwiająco 
łatwe,  bo  aspekt  łaskocze,  ilekroć  ktoś  na  mnie  patrzy,  podpowiada  jasno,  kiedy 
biec, kiedy stać i czekać. 

Pierwszy  odcinek  przeszłam  pieszo.  Ledwie  zauważałam  otoczenie,  bo 

wściekłość  sprawiała,  że  tłum  dokoła  pachniał  jak...  cóż,  powiedzmy  tylko,  że 
trzymanie buzi na kłódkę jeszcze nigdy nie było tak trudne i zarazem tak proste. 

Zapadła  noc,  zanim  znalazłam  się  na  Brooklynie  i  zobaczyłam  nagle  znajomy 

budynek z czerwonej cegły, i czarne worki na śmieci przycupnięte przed wejściem. 
Wszystko  wyglądało  tak  samo jak przez laty i przez chwilę tęsknota dławiła mnie 
w gardle tak silna, że zagłuszyła wściekłość. 

Mały sklepik na rogu także wyglądał tak samo. Czerwono-żółty budynek, paczki 

gum  do  żucia  i  kartony  papierosów  starannie  poukładane  na  półkach,  właściciel  - 
tylko że teraz to był spocony łysol, a nie drobna staruszka, jak za czasów Augiego. 
Pizzeria,  w  której  byłam  tak  niedawno  z  wilkołakami,  także  znajdowała  się 
niedaleko.  Miło  było  się  przekonać,  że  nadal  mogłam  polegać  na  moim  zmyśle 
orientacji. 

Skręciłam  w  zaułek,  głęboko  zaczerpnęłam  tchu  i  wpatrywałam  się  w  martwą 

ceglaną ścianę. Po kątach poniewierały się śmieci, kontenery były pełne po brzegi, 
smród dławił, póki go nie odcięłam. To żaden problem, gdy aspekt jest tak blisko. 

Schody przeciwpożarowe? Żaden problem, udało mi się nawet opuścić je cicho. 

Cały  budynek  pulsował  odgłosami  mieszkańców  -  wszyscy  wrócili  z  pracy,  spali 

albo  robili  to,  co  zwykli  ludzie  robią  nocami  w  domu.  Dotarłam  na  dach, 

zeskoczyłam,  odzyskałam  równowagę,  ledwie  dotknęłam  podeszwami  dziwnej 

nierównej powierzchni. 

Na  dachu  wiała  chłodna  bryza,  okoliczne  budynki  sprawiały,  że  wiatr  wiał 

bezładnie, w różne strony. Unosił moje loki, muskał nimi policzki i nagle poczułam 

cień  znanego  zapachu.  Dotyk  gwałtownie  obudził  się  w  mojej  głowie  i  nagle 

widziałam  Augustine'a,  jak  idzie  po  tym  samym  dachu,  o  jasnych  włosach 

zaczesanych  do  tyłu,  w  rozpiętej  kurtce,  i  wsuwa broń do kabury. Porusza się tak 

szybko i pewnie, że nie ma wątpliwości, iż to djamphir. 

Ja  także  bezgłośnie  szłam  po  dachu,  aż  znalazłam  się  na  jego  skraju,  przy 

dziwnej  trójstronnej  przestrzeni  między  budynkami.  Kuchnia  Augustine'a 

wychodziła właśnie na mur w tym trójkącie miejskiej przestrzeni. Kazał mi wyjrzeć 

background image

 

66 

przez  okno,  pokazał  gzymsy  i  parapety,  po  których  można  przejść.  Bez  problemu 

zeszłam i weszłam do środka - wiedziałam, gdzie nacisnąć. 

Oj,  Augie,  fuj.  Coś  tu  cuchnie.  Jakby  gnijące  jedzenie  z  wyjątkowo  ostrą  nutą. 

Zawahałam  się  w  oknie,  rękojeści  mieczy  małaika  znieruchomiały  pod  dziwnym 

kątem,  gdy  czołgałam  się,  ale  zaraz  wślizgnęłam  się  do  środka  i  zeskoczyłam  z 

kontuaru. 

W  kuchni  panował  niesamowity  bałagan.  Już  nieraz  widziałam  skutki 

wampirycznej  destrukcji,  ale  to  było...  niesamowite.  Drzwiczki  powyrywane  z 

szafek,  lodówka  wyglądała,  jakby  ktoś  nafaszerował  ją  dynamitem.  Smród 

dobiegał  właśnie  stamtąd  i  z  przewróconego  kosza  na  śmieci.  Potłuczono 

wszystkie  talerze.  Jezu.  Skrzywiłam  się,  zajrzałam  do  saloniku.  Z  plazmowego 

telewizora  zostały  okruchy,  kanapę  rozdarto  na  strzępy,  ale  ściana,  w  której 

widniały  drzwi  frontowe,  była  dziwnie  nietknięta.  Czyżby  weszli  przez  okno? 

Zaatakowali  już  po  tym,  gdy  dzwoniłam  do  niego  z  Dakoty?  Nie  wspominał,  że 

zdewastowano mu mieszkanie. 
Skrytka  była  w  sypialni,  w  o  wiele  lepszym  stanie.  Wąskie  pojedyncze  łóżko,  na 
którym  kiedyś  spałam,  było  w  kawałkach,  wiekowa  szafa  rozpadła  się  i  zalała 
pokój ciuchami, z drzwi zostały jedynie drzazgi. Na szczęście udało mi się odsunąć 
szczątki  mebli.  Odgarnęłam  jedną  ze  znajomych  koszuli  w  kratę  i  zobaczyłam 
wykładzinę. Wcisnęłam, gdzie trzeba, coś kliknęło i uniósł się skrawek podłogi. 
Nie znaleźli jej. Dzięki Bogu. Srebrna amunicja i spluwa - kaliber 9, podstawowe 
uzbrojenie w Scholi. 
Intrygujące, ale broń to broń. Wzięłam ją. Zabrałam pistolet i zapasowy magazynek, 
przesypałam gotówkę z niebieskiego worka do mojej torby na czarną godzinę - była 
to  płócienna  torba  listonoszka,  w  której  w  ciągu  ostatnich  tygodni,  w  przerwach 
między treningami, wszyłam drugie dno. Właśnie tam ukryłam większość gotówki, 
kilka  zwitków  trafiło  też  do  bocznych  kieszeni.  Moje  palce  poruszały  się  z  dawną 
zręcznością. 
Wzięłam tyle amunicji, ile zdołałam unieść, nie robiąc hałasu, wypchałam nią także 
kieszenie długiego płaszcza Gravesa. Dostrzegłam domową apteczkę, a w niej - 
penicylinę i inne lekarstwa i zapas igieł jednorazowych. - Och, Augie - szepnęłam. 

Nieładnie okradać innego łowcę, ale nie miałam wyboru. 
Nagły odgłos sprawił, że się wzdrygnęłam. Moje serce miotało się jak ryba 

wyjęta z wody, jeden z kłów drażnił dolną wargę. Poczułam miedzianą słodycz 

mojej krwi, zanim przełknęłam z trudem i odetchnęłam głęboko. Dzwonił telefon. 

Ponownie zajęłam się schowkiem. Wzięłam jeszcze jedną mapę i kilka ampułek - 

zapewne  zawierają  wodę  święconą.  Przezorny  zawsze  ubezpieczony,  może  nie? 

Telefon  zadzwonił  cztery  razy,  potem  rozległo  się  kliknięcie  i  trzask.  To  cały 

Augustine  -  żeby  nie  mieć  poczty  głosowej?  Ba,  ale  miał  fantastyczny  telewizor 

plazmowy, a i tak oglądał na nim tylko czarno-białe filmy. 

- Zostaw wiadomość - cichy jęk; Augie, który chce cię przestraszyć na odległość. 

Drgnęłam, gdy usłyszałam ten głos. 

-  Dru, kochana, odbierz, jeśli tam jesteś. 

Christophe.  Drżącymi  rękami  sprawdziłam  magazynek.  Ile  mam  czasu?  Niech 

go szlag, dlaczego musi być taki mądry? Skąd wiedział? 

-  Dru.  Odbierz.  Proszę.  Grozi  ci  śmiertelne  niebezpieczeństwo.  -  Mówił 

nerwowo, słyszałam odgłosy w tle. Cichy warkot, jakby silnik helikoptera. 

O  nie,  to  wcale  nie  jest  zabawne.  Załadowałam  pistolet,  wypaliłam.  W  ciszy 

mieszkania strzał zabrzmiał bardzo głośno. Jakim cudem sąsiedzi nie słyszeli atakii 

wampirów?  Ale  tak  to  jest  w  wielkim  mieście.  Nikt  się  nie  wtrąca  w  nie  swoje 

sprawy, wszyscy pilnują własnego nosa, niech wszyscy idą do diabła. 

-  Nie wiem, co myślisz, nie wiem, co ci powiedziano... Dru, proszę. Proszę. 

Odbierz. Pozwól mi wytłumaczyć. 

Wytłumaczyć? Jasne. 
-  Nie ma szans, Christophe - szepnęłam. Czułam się jak idiotka, rozmawiając z 

sekretarką  automatyczną,  która  mnie  nawet  nie  słyszy.  Wsunęłam  broń  do 

kabury, jeszcze raz zajrzałam do schowka. Dotyk łaskotał mnie w głowę. 

-  Proszę  cię.  Dru.  błagam.  Odbierz,  kochana,  miła,  skowroneczko  moja,  moja 

ptaszyno, proszę... 

Sekretarka  pisnęła  i  przerwała  połączenie.  Odetchnęłam  z  trudem.  Zerknęłam 

na  zegarek.  Mam  całą  noc,  by  zmylić  pościg,  znaleźć  rezydencję  w  Queens  i 
poczekać do świtu. Ale najpierw muszę się stąd wydostać. 

Wolałam nie wychodzić przez drzwi, przez dach także nie. Nigdy nie korzystaj z 

tej samej drogi, wchodząc i wychodząc, zwłaszcza jeśli twoim celem jest, jak to po-
wiedziałby tata, „spalony lokal". Innych określeń wolę nie przytaczać. 

Weszłam  na  łóżko,  otworzyłam  okno  -  wychodziło  na  ulicę.  Spędziłam  wiele 

poranków, leżąc na nim, wpatrując się w skrawek nieba podczas tamtego miesiąca, 
gdy tata zostawił mnie u Augustine'a. Telefon nie dawał za wygraną. 

Zerknęłam na ulicę - droga wolna. Jednym celnym ciosem wyrwałam moskitierę 

z zawiasów. 

-  Dru! - Christophe krzyczał do słuchawki. - Dru, proszę, odbierz! 

background image

 

67 

Czas iść. Wyskoczyłam przez okno, gdy moje usta wypełnił ledwie wyczuwalny 

posmak zgniłych pomarańczy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 20 

Biegłam, aż posmak pomarańczy zniknął i czułam w ustach jedynie miedzianą nutę 

adrenaliny. Wsiadłam do metra - teraz nie miałam powodu, by tego nie robić, teraz, 

kiedy  jestem  przygotowana,  mogą  mnie  gonić,  proszę  bardzo.  Jechałam  w  stronę 

Times Sąuare, aż tłum bardzo zgęstniał. 

Znajdowałam się, jak na mój gust, za blisko Scho-la Prima, ale mogłam bez trudu 

rozpłynąć się w tłumie, zresztą to ostatnie miejsce, w którym będą mnie szukać. 

Taką  przynajmniej  miałam  nadzieję.  Wyszłam  z  metra,  znalazłam  całodobową 

knajpę, zamówiłam kawę i kanapkę, usiadłam przy oknie i czujnie obserwowałam 

tłum, zajadając i jednocześnie zerkając na wydruki i mapy. 

Znalazłam  okolice  na  obu  mapach,  tej  Christophe'a  i  tej  Augustine'a,  szukałam 

możliwych dróg ewakuacji. Starałam się podejść do sprawy tak, jak zrobiłby to tata. 

Punkt ataku, droga ucieczki - muszę zdobyć samochód. Albo coś w tym stylu. 

Pomyślisz  o  tym,  gdy  będziesz  na  miejscu.  Tutaj  nic  nie  zrobisz,  a  jeśli  teraz 

ukradniesz  samochód,  możesz  ściągnąć  sobie  kłopoty  na  głowę.  Spokojnie,  Dru, 

tak jak cię uczyłem. 

Czy tata kiedykolwiek podejrzewał, do czego mnie szkolił? Czy nie zastanawiał 

się nad tym zanadto? Kolejne pytania, na które nigdy nie uzyskam odpowiedzi. 

Złapałam  się  na  tym,  że  dotykam  kolczyka  Gravesa,  bawię  się  czaszką, 

przesuwam kciukiem po skrzyżowanych piszczelach. 

Nie  bój  się,  już  idę.  Już  wkrótce.  Ale  sama  byłam  przerażona.  Dopiłam  kawę, 

sprawdziłam  wszystko,  poprawiłam  torbę  na  ramieniu.  A  jeśli  już  go  stamtąd 

zabrali?  Jak  stare  są  te  informacje?  A  jeśli  jest  tam  pełno  wampirów...  Cóż,  byłam 

dość szybka, by zabić jednego, prawda? 

Ale kilku? I jeszcze Siergieja? Musisz mieć lepszy plan, Dru. I kiedy płaciłam 

rachunek i wyszłam na zewnątrz, powoli kształtował się w mojej głowie. 

Szłam,  a  plan  ewoluował  w  obolałej  głowie.  Proszę  bardzo,  oto  ja,  z  mieczami 

małaika  na  plecach,  w  długim  czarnym  płaszczu,  włóczę  się  po  ulicy,  a  nikt  nie 

zwraca  na  mnie  uwagi.  Co  prawda,  jesteśmy  w  mieście,  a  po ulicach włóczyły się 

postacie  o  wiele  dziwniejsze  od  mnie.  I  w  większości  byli  to  ludzie.  Do  pewnego 

stopnia  to  dotyk,  pulsujący  mi  w  głowie,  kazał  mi  iść,  być  w  ciągłym  ruchu. 

Słyszałam  cichy  trzepot  skrzydeł,  nawet  w  gęstym  tłumie,  chwilami  dostrzegałam 

też  sowę  babci.  Przysiadła  na  migoczącym  neonie,  zataczała  krąg  nad  ulicą, 

wylądowała  na  masce  samochodu.  Widziałam  nawet,  jak  nabiera  treści,  wypełnia 

się, jak szybki skecz. Szłam za nią i tym samym trzymałam się z dala od kłopotów, 

a także od cichej zieleni Central Parku, coraz bardziej na północny wschód. 

Cały  czas  myślałam  o  niej  jako  o  sowie  babci,  ale  teraz  czułam  bicie  jej  serca  i 

wiatr  w  piórach  i  wiedziałam,  że  to  cząstka  mnie,  tak  samo  jak  wtedy  w  sali 

gimnastycznej, oko w oko z Anną. Kiedy sowa zaatakowała jej aspekt w zwierzęcej 

formie,  szylkretowy  kot  przypadł  do  ziemi  i zwierzęta zderzyły się z hukiem, jaki 

musiał towarzyszyć kolizjom kontynentów. 

A więc ja jestem sową, Christophe lisem, a Anna kotem. A Graves to loup-garou. 

Zabawne. 

Nieprawda. 

Czasami przypominam sobie urywki tamtej nocy, zwłaszcza kiedy usiłuję zasnąć i 

mam to dziwne uczucie, że spadam. Budzę się gwałtownie, przekonana, że znowu 

stoję na ulicy, mijam grupki zaciętych młodych mężczyzn na rogach ulic, że 

wtapiam się w tłumek zmęczonych ludzi schodzących do metra. Widzę swoje 

odbicie - blade policzki, niedbale związane włosy. Rękojeści mieczy małaika na 

plecach, płaszcz otulający nogi. Przez dłuższy czas kręciłam się w okolicy dyskotek 

na nabrzeżu, zataczałam bezsensowne kręgi, wsłuchana w powietrze pulsujące 

muzyką transową i elektroniczną. Gdzieś koło trzeciej cicho jak duch przemknęłam 

przez Battery Park i skierowałam się na północny wschód, chcąc jak najszybciej 

pokonać ten skrawek Manhattanu, na którym mieściła się Schola Prima. Uciekałam 

jak od zarazy. Ryzykowne, delikatnie mówiąc, ale powtarzam, to ostatnie miejsce, 

gdzie mogliby mnie szukać. 

Posilałam  się  jeszcze  kilkakrotnie.  Jakbym  była  nienasycona.  Co  chwila 

podchodziłam  do  tych  wózków,  z  których  sprzedają  precle,  kanapki  czy  burrito, 

zwłaszcza  w  pobliżu  Midtown.  Nie  przejmowałam  się  pieniędzmi,  tylko  dziurą 

ziejącą w moim wnętrzu, coraz większą z każdą chwilą. Ilekroć skręcałam w puste 

background image

 

68 

ulice, słyszałam trzask, jakby biały szum. I to ja go wydawałam. Nie wiedziałam, 

czy mam się tym martwić. 

Pozwoliłam, by tłum niósł mnie przez arterie miasta. W tłumie zawsze raźniej, 

zresztą  lubiłam  gwar  i  harmi-der.  Nawet  w  środku  nocy  coś  się  dzieje.  Właśnie 
dlatego  przedstawiciele  Prawdziwego  Świata  polują  głównie  w  miastach.  To 
znaczy,  oczywiście,  na  wsiach  Prawdziwy  Świat  także  istnieje,  ale  jest  inny.  Co 
bardziej niebezpieczne istoty grasują w miastach. 

Najgorzej  było  między  trzecią  a  piątą  nad  ranem,  gdy  włóczyłam  się  pozornie 

bez celu. Zapadła długa cisza zapowiadająca świt. Idąc, wyobrażałam sobie, że tata 
rozkłada mój plan na czynniki pierwsze, ulepszałam go, poprawiałam i liczyłam, że 
przewidziałam wszystkie ewentualności. 

W  Scholi  to  czas  zajrzeć  do  Asha  i  wrócić  do  siebie,  poczekać,  aż  Nat 

wyszczotkuje mi włosy i czekać na pukanie do drzwi, zapowiadające Christophe'a. 

Zdenerwowana,  pokonałam  rzekę  i  szłam  w  stronę  Queens.  Zatrzymywałam  się, 

ilekroć poczułam choćby lekki posmak zgniłych pomarańczy. To kolejny powód do 

zmartwień  -  aura  słabła.  Wszystko  inne  przybierało  na  sile,  tylko  aura  gasła.  I nie 

sądzę, że działo się tak dlatego, iż nic mi nie groziło. 

Mniej  więcej  dwanaście  przecznic  od  rezydencji  znalazłam  sprawną  budkę 

telefoniczną.  To  trudniejsze  niż  się  wydaje  -  w  dzisiejszych  czasach,  gdy  wszyscy 

mają komórki, budki telefoniczne znikają błyskawicznie. 

lata czasami na to narzekał. Oczywiście można bez problemu kupić jednorazową 

komórkę,  ale  nie  zawsze,  nie  wszędzie  ma  się  zasięg.  Właściwie  też  nie  wszędzie 

można się dodzwonić z budki, ale tata był staroświecki. 

Moje serce zabiło boleśnie, ale miałam zbyt wiele na głowie, by przejmować się 

bólem. Oto kwintesencja mojego życia. Jeśli zacznę myśleć o tym wszystkim, co się 

działo, przez tydzień nie przestanę płakać. 

Wrzucałam  dwudziestopięciocentówki  -  miałam  ich  mnóstwo,  choć  sporo 

drobnych już wydawałam - i zadzwoniłam. Zazwyczaj zapisuję numery telefonów 

w notesie Yody, nie w głowie, ale akurat ten przez dłuższy czas powtarzałam przed 

snem - to mój osobisty numer do Zakonu, który zabłyśnie na tablicy rozdzielczej jak 

wystrzelona raca. 

A  zatem  będą  w  stanie  mnie  namierzyć.  Po  całej  nocy  krycia  się  w  mroku, 

zdawałam się mówić: tu jestem, Chodźcie po mnie. 

Słuchałam sygnału w słuchawce, odchrząknęłam i starałam się mieć oczy dokoła 

głowy. Uliczka była przyjemna, sklepik po drugiej stronie, niedaleko Flushing Park, 

wyglądał  przyzwoicie,  linie  na  parkingu  wyglądały  na  świeże.  Zbierano  śmieci  i 

nigdzie  nie  cuchnęło  moczem,  co  oznaczało,  że  znajduję  się  w  dość  przyzwoitej 

części miasta. 

Choć w okolicy cmentarza pojęcie fajne staje się względne. 

Dwa dzwonki. Trzy. Cztery. Podniesiono słuchawkę i usłyszałam kilka kliknięć. 

I cisza. Zaczęli mnie namierzać. 

-  Do cholery, powiedz coś - rzuciłam do słuchawki. 
-  Dru. - Augustine wydawał się śmiertelnie zmęczony. - Dru, co ty wyprawiasz? 

A jak myślisz? 

-  Ratuję  Gravesa.  Christophe  wie  gdzie.  Niech  sprowadzi  posiłki.  Wchodzę  o 

świcie, czyli... - Zerknęłam na niebo. - Już wkrótce. Im bardziej odwrócicie uwagę 

tych, którzy go przetrzymują, tym większe mam szanse. 

-  Dru, kochanie, posłuchaj mnie. Coś się święci. Masz kłopoty i... 
-  Oczywiście, że mam kłopoty, August. Przez cały czas ufałam Christophe'owi, 

a  on  mnie  okłamywał.  Dość  tego.  Jeśli  Zakon  czegoś  ode  mnie  chce,  ma  mnie 

słuchać, i to już. A teraz życzę sobie, żeby Christophe przyznał, że wiedział, gdzie 

jest  Graves.  I  żebyście  pospieszyli  mi  na  ratunek.  I  jemu.  W  innym  wypadku 

stracicie kolejną swietoczę.  - Nerwowo oblizałam usta. Cały czas rozglądałam się 

dokoła.  Na  wschodzie  niebo  szarzało;  czułam,  że  świt  nadchodzi,  jakby  ktoś 

pociągał  za  miliony  cieniutkich  sznureczków  w  moim  ciele.  Trzaski  pod  skórą 

były coraz intensywniejsze, na granicy bólu. 

-  Proszę cię, Dru, posłuchaj...  - Augie mnie błagał; nigdy tego nie robił, kiedy u 

niego mieszkałam. Oczywiście, wtedy byłam młodsza. Nie musiał błagać; wydawał 
mi polecenia, które posłusznie wypełniałam. 

Pieprzyć to. Już nie będę grzeczna, o nie. 

-  Nie słucham cię - poinformowałam go dobitnie. Po raz pierwszy wychwyciłam 

w  moim  głosie  echo  leniwego  akcentu  taty.  -  Bardzo  długo  słuchałam  i  wiesz  co, 
Augustine?  Słyszałam  tylko  kłamstwa.  Powiedz  im  to.  Choć  pewnie  podsłuchują 
nas  i  już  to  słyszą.  -  Podałam  adres,  jakbym  czytała  go  z  tabliczki  na  bramie.  - 
Wchodzę  tam  po  Gravesa.  Chcecie  mi  pomóc?  Fajnie.  Jeśli  nie,  pożegnajcie  się  ze 
swietocza. 

Rozłączyłam się. Odwiesiłam słuchawkę drżącą ręką. Miałam nogi jak z waty. 
Podniosłam  rękę.  Znowu  rozległ  się  ten  dźwięk.  Coś  ruszało  się  w  moim 

nadgarstku,  trzaskało,  przesuwało.  Kości  mi  się  ruszały,  trochę  jak  u  wilkołaka 

background image

 

69 

podczas  przemiany,  ale  zamiast  trzasku,  towarzyszył  temu  melodyjny  dźwięk, 
jakby brzmienie dzwonków. 

O cholera. Przełknęłam z trudem. Mam plan i muszę się go trzymać. 
Wyszłam z budki, pociągnęłam nosem, poczułam jedynie smród spalin, wilgotną 

zieleń  trawnika  i  drzew  i  brudny  zapach  miasta.  Ludzie  stioczeni  jak  szczury, 
oczywiście poza lepszymi dzielnicami, gdzie nory są ładniejsze. Ale nawet tutaj do 
wspaniałej rezydencji przylegają mniejsze domki, chcąc wedrzeć się na teren. Ceny 
gruntu są tu zapewne tak wysokie, że niejednego przyprawiły o zawał. 

Pociągnęłam nosem jeszcze raz. Słaby odór zgnilizny. 

Wampiry.  Nosferatu  są  w  pobliżu.  Wyczułam  też  nutę  cynamonu,  oplatała 

wszystkie  inne  zapachy,  łączyła  je.  Bez  śladu  jabłek  jak  w  zapachu  Christophe'a, 

bez  nuty  goździków  jak  u  Anny.  Nie,  to  był  zapach  wielkich,  słodkich 

cynamonowych buł, przywodził na myśl korzenne perfumy mamy. 

O  nie, nie mogę o tym myśleć. Bo wskutek takich myśli noc zdawała się bardziej 

mroczna,  wdzierała  się  między  latarnie  i  jaskrowo  oświetloną  wystawę  sklepową. 

Nadchodził świt, ale nadal było strasznie ciemno. 

Cichy szelest skrzydeł i zjawiła się sowa. Przysiadła nad logo stacji benzynowej, 

rozejrzała się, spojrzała na mnie. Zmrużyła najpierw jedno żółte ślepie, potem dru-

gie. Szpony zazgrzytały, słyszałam to mimo jednostajnego pomruku samochodów, 

czaiła się na granicy świadomości. 

Dotyk  wymknął  się  z  mojej  głowy.  Niespokojny  szum,  jakby  nadciągała  burza. 

Słaby  posmak  zgniłych  pomarańczy.  Szklana  igła  bólu  w  głowie  i  wróciłam  do 

własnego ciała, wpatrywałam się w sowę, jakbym czekała, że coś mi powie. 

I   wcale  by  mnie  to  nie  zdziwiło.  Ale  mimo  wszystko...  Dotknęłam  kolczyka  z 

trupią czaszką i piszczelami. 

Medalion  mamy  był  zimny  jak  lód,  bezpieczny  pod  bluzą  i  koszulką.  Podmuchy 

wiatru  rozwiewały  poły  płaszcza  Gravesa.  Dostałam  gęsiej  skórki.  Powietrze 

przesycała elektryczność. 
Dalej, Dru. Czas zakasać rękawy i wziąć się do roboty. 

Zbliżyłam  się  do  skraju  parkingu.  Sowa  zahuczała  cicho,  ale  gdy  podniosłam 

wzrok, odleciała w miękkie, 
eksplozji piór. . 

Opuściłam krąg światła, weszłam w mrok przedświtu. 

Od  rezydencji,  w  której  więzili  Gravesa,  dzieliło  mnie  dwanaście  przecznic. 

Oczywiście jeśli go nie przenieśli. 

Przedstawienie czas zacząć. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 21 

Przez  pierwszych  kilka  minut  wydawało  się,  że  wszystko  będzie  w  porządku. 

Zeskoczyłam  po  wewnętrznej  stronie  wysokiego  muru  i  nie  podniosłam  od  razu 

głowy,  by  zobaczyć,  co  robi  tata.  Niemal  zapomniałam,  jak  to  jest,  przemykać  się 

przez  noc,  zakradać  do  miejsc,  w  których  Prawdziwy  Świat  ociera  się  o 

codzienność. 

Nieprawda, nie zapomniałam. Zapomniałam po prostu, jakie to uczucie robić to 

z  tatą,  który  dowodził,  a  ja  wykonywałam  polecenia.  Zapomniałam,  jak  to  dobrze 

czekać na rozkazy i zdać się na szkolenie. 

Poczułam  na  języku  posmak  zgniłych  pomarańczy.  Przełknęłam  z  trudem. 

Aspekt obmywał mnie falami emocji. Christophe zaznaczył tę drogę do rezydencji 

czerwonym flamastrem na zdjęciu satelitarnym, podobnie jak kilka innych tras. 

Zawsze wszystko planował. Spodziewał się, że się nie dowiem? 
Najgorsze, że nadal się rumieniłam na samą myśl o nim. Na myśl o jego dłoniach 

we włosach i błyskawicy, która mnie przeszywała za każdym razem, gdy... 

Sowa  babci  zahuczała  cicho,  ostro.  Bliskość  niebezpieczeństwa drażniła skórę. 

Kości przestały wreszcie szaleć, moje ciało wypełniła cisza. 

Wtopiłam  się  w  zarośla  przy  murze.  Oddychałam  cicho  przez  rozchylone  usta, 

sięgnęłam za siebie, zacisnęłam prawą dłoń na ciepłej drewnianej rękojeści miecza 

małaika  i  czułam,  że  kilku  wampirów  przeszło  obok,  ich  odór  i  nienawiść 

wdzierały mi się w skronie szklanymi igłami. 

To u nich najgorsze. Są pełni nienawiści. Nie pojmuję tego. To nie tak, że mają na 

to  monopol,  ludzie  też  są  w  tym  nieźli  -  ale  nienawiść  krwiopijcy  jest  tak 

intensywna, że otacza go chmurą jak pył biegacza w filmach rysunkowych. 

background image

 

70 

Nie drgnęłam, nawet nie mrugnęłam. Aspekt to ułatwiał i nagle zrozumiałam, w 

jaki sposób starszym djamphirom udało się osiągnąć ten straszny bezruch. To takie 

proste,  całe  ciało  ogarniała  cisza,  otulała  jak  woda  w  wannie,  a  świat  przepływał 

obok leniwie. Byłam skoncentrowana, skupiona. Lekcje babci to pestka. 

I  znowu  dwa  wampiry.  Strażnicy.  Samce;  wyczuwałam  pieprzowy  aromat 

ekscytacji.  Dotyk  szeptał  mi  w  głowie,  odwracał  ich  uwagę.  Sowa  babci  zawyła 

ponownie, ale żaden z nich nie zwrócił na to uwagi. Jeden powiedział coś w obcym 

języku naszpikowanym spółgłoskami. Byli ledwie widoczni, niewyraźni, rozlewali 

się  jak  tusz  na  wilgotnym  papierze.  Drugie  roześmiał  się  i  zniknęli  z  cichym, 

obrzydliwym odgłosem. 

Jezu, nienawidzę tego. Także w wykonaniu djamphirów. 

Jeszcze  przez  chwilę  patrzyłam  na  dom.  Potężna  konstrukcja,  monstrum  z 

czerwonej  cegły,  wyglądał,  jakby  kwadratowy  ceglastoczerwony  grzyb  napił  się, 

zapalił i postanowił przekształcić się w rezydencję. 

Było  ciemno;  nachodzący  świt  pewnie  niewiele  to  zmieni.  Nie  musiałam  długo 

szukać w pamięci, gdzie ostatnio widziałam tak gęsty mrok. 

W  Dakocie  pod  zaśnieżonym  niebem.  Graves  siedział  obok mnie w furgonetce. 

Jechaliśmy na spotkanie z Siergiejem. 
Wtedy Christophe nas uratował. Czy raczej, gwoli ścisłości, uratował mnie. Jak 

zawsze. Nawet teraz na to liczyłam. 

Fala uczuć, splątanych i skomplikowanych, obmyła mnie jak aspekt. 

Właściwie stawiałam wszystko na jedną kartę. Ledwie to pomyślałam, usłyszałam 

rytmiczny łoskot śmigła. Narastał. Dom grzyb westchnął. Jak lew, który uśmiecha 

się przez sen. 

Miejmy nadzieje, że wszystko pójdzie dobrze, Dru. 

Wymknęłam  się  z  zarośli.  Posmak  zgniłych  pomarańczy  pojawiał  się  i  znikał. 

Skradałam  się  bezszelestnie.  Cały  czas  trzymałam  prawą  dłoń na dziwnie ciepłej i 

kojącej  rękojeści  miecza.  Trasa  zaznaczona  czerwonym  flamastrem  wskazywała 

wszystkie  miejsca,  gdzie  można  się  ukryć,  ale  mniej  więcej  w  połowie  drogi  do 

budynku usłyszałam głos w głowie. 

Jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie, Dru. 

Też  mi  nowina.  Graves  także,  a  jest  w  tym  domu.  Kto  wie, co mu robią? Teraz 

miałam okazję, by... 

-  Swietocza  -  Syk  po  mojej  prawej  stronie.  Zimny,  bezcielesny  głos  przesycony 

nienawiścią. - Mała swietocza przyszła się pobawić... 

I wtedy rozpętało się piekło. 

Wysoki krzyk, który nagle przeszedł w charkot, przeciął ciszę po drugiej stronie 

budynku  i  nagle  noc  wypełniły  hałas  i  ruch.  Ziemia  eksplodowała  gejzerami 

kurzu, wszędzie uwijały się ciemne postacie, fruwały źdźbła traw. Pociągnęłam za 

małaika;  tyle  razy  ćwiczyłam  ten  ruch  z  Christophe'em,  że  teraz  wydawał  mi  się 

całkowicie  naturalny  jak  ładowanie  pistoletu.  Podniosłam  też  lewą  rękę, 

zacisnęłam  dłoń  na  rękojeści,  ale  nie  zdążyłam,  bo  zaatakował  mnie  pierwszy 

wampir.  Szczupłą  nastoletnią  twarz  wykrzywiała  nienawiść,  kruczoczarne  włosy 

sterczały na wszystkie strony, ocierały się o siebie z cichym piskiem. Moja prawa 

ręka,  a  w  niej  małaika,  była  wolna.  Przecięłam  powietrze  z  cichym  świstem, 

zagłuszonym przez kakofonię dźwięków. 

Głód  krwi  wzbierał  w  całym  ciele.  Czułam  to,  jakby  w  moich  żyłach  krążył 

płynny prąd. Aspekt rozgorzał. Wbiłam kły w dolną wargę i się zamachnęłam... Ale 
zakrzywione  ostrze  przecięło  tylko  powietrze,  bo  krwiopijca  skulił  się  podczas 
skoku.  Trzymał  się  za  gardło,  jakby  coś  go  dusiło. Zwinął się w kłębek, ale byłam 
już gotowa. Myślałam, że mnie uderzy, i skoczyłam, wylądowałam ciężko, wbiłam 
stopy w miękką ziemię. Małaika w lewej dłoni wirowała jak śmigło. 

Druga  pozycja,  powtarzał  głos  Christophe'a  w  głowie.  Kolano!  Uważaj  na 

kolana!  Myśl  o  całości,  nie  o  drobiazgach: na miłość boską, kochana, proste plecy! 
Jakbym słyszała tatę w sali treningowej. Otucha, której nie chciałam. 

Cienie  zaatakowały  i  mało  brakowało,  a  wpadłabym  w  panikę.  Żółtawe  kły, 

piana  tryskająca  z  czerwonych  warg,  włosy  zmierzwione  wampiryczną  wersją 
aspektu.  Poruszali  się  z  niesamowitą  szybkością.  Cały  świat  zwolnił,  plastikowa 
pokrywa, która oznaczała, że i ja nabieram tempa, otaczała mnie szczelnie, małaika 
wirowały  w  moich  dłoniach.  Druga  pozycja,  przydatna  do  walki  z  przeciwnikiem 
przeważającym  liczebnie.  Pierwsza  pozycja  to  trening  szybkości  i  precyzji, 

wszystkie  kolejne  od  drugiej  do  ósmej  szykują  cię  do  walki  z  wieloma 
przeciwnikami, a od dziewiątej do trzynastej czeka cię nauka walki jeden na jeden. 

Dopiero  zaczęłam  trzecią.  Ale  Christophe  zawsze  powtarzał,  że  cała  tajemnica 

tkwi w dwóch pierwszych, że nawet ćwicząc tylko te dwie formy, pojmie się kwin-

tesencję całej sztuki. Powtarzaliśmy je co wieczór, przed sparringiem, raz po raz... 

Nie myśl o nim i skup się! 

Skoczyłam  w  przód,  natychmiast  odzyskałam  równowagę  i  miecze  trafiły  w 

twarde,  nieumarłe  ciało.  Ale  to  nie  drewniane  miecze  siały  postrach.  Właściwie 

równie dobrze mogłam nie zawracać sobie nimi głowy. 

background image

 

71 

Bo wyglądało na to, że wampiry natknęły się na niewidzialne pole magnetyczne. 

Głód krwi pulsował mi w żyłach. Krwiopijcy osuwali się na kolana, krztusząc się i 

kaszląc.  Jeden  osunął  się  na  ziemię,  zanim  go  w  ogóle  dotknęłam.  Trzymał  się  za 

gardło. 

Chyba w końcu stałam się dla nich trująca. Co za wejście. 

Ale czy to wystarczy, by Siergiej nie mógł się do mnie zbliżyć? Byłoby fajnie. 

Znowu  skoczyłam,  miękko,  jakbym  biegła  z  wilkołakami  przez  słoneczny 

Central Park, a świat pojawia się i znika, gdy przeskakuje z miejsca w miejsce, jak w 

grze w klasy. 

Ale skoro Siergiej był w stanie przebywać blisko niej na tyle długo, by powiesić 

ją na dębie przed żółtym domkiem... Krzyk taty ściągnął mnie na ziemię. Skup się, 

Dru! Małaika przecięły powietrze, gdy biegłam. Krwiopijcy padali na prawo i lewo, 

dławili  się.  Jak  pocisk  uderzyłam  w  drewniane  drzwi  w  bocznej  ścianie  domu  i 

znalazłam się w środku. Wpadłam z takim impetem, że drzazgi z drzwi wbiły się w 

przeciwległą  ścianę.  Odwróciłam  się  błyskawicznie,  kołysząc  małaika  jak  wąż 

językiem. 

Ten wampir był silniejszy. Dławił się i ostrze trafiło go w prawą nogę, i dobrze, 

że  się  schyliłam,  bo  wyciągnął  szpony  i  darł  powietrze  w  miejscu,  gdzie  jeszcze 

przed chwilą była moja głowa. Dotyk płonął mi pod czaszką jak napalm w beczce. 

Czarna  krew  płynęła  gęstym  strumieniem  z  nagle  krótszej  nogi,  zbliżyłam  się, 

ponownie uniosłam miecz w lewej ręce. Jego oczy przypominały kałuże cuchnącej 

ropy, a najgorsze, że trochę przypominał Dibsa. Jasne włosy, twarz wykrzywiona 

cierpieniem,  zanim  ponownie  uaktywnił  się  mój  aspekt  i  upadł,  zakrztusił  się  i 

wypluł zielono-czarny kłąb flegmy. 

Dlaczego  nie  wcześniej?  Ale  już  biegłam  korytarzem.  Białe  ściany,  a  na  nich 

smugi - wolałam się nie zastanawiać, skąd się wzięły. Zaschnięte plamy, rdzawe, o 
miedzianym  zapachu. Złożony aromat jak na lekcji parabiologii, gdy otwieraliśmy 
ampułki  z  krwią  i  na  podstawie  zapachu  musieliśmy  powiedzieć  jak  najwięcej  o 
osobie, która ją straciła. Włosy blond, mężczyzna, młody, szpital. Kobieta, brunetka, 
w średnim wieku, ranna. 

Niektóre  wampiry  preferują  określony  typ  ofiary,  a  poza  tym  takie  ćwiczenia 

doskonalą  umiejętności  przydatne  podczas  tropienia.  Gdy  dotyk  płonął  mi  w 
głowie, byłam bezbłędna. 

Urywane obrazy, wizje ciał niesionych tym korytarzem, ofiar, którym wydawało 

się, że uciekły, że zaraz znajdą się na wolności, zlepek koszmarnych scen atakujący 

mój umysł jak żelazne kule wbijające się w bezbronne ciało. 

Pamiętałam  plan  tego  poziomu.  Drzwi  tuż  przede  mną.  Odbiłam się od ziemi i 

kopnęłam  tak,  że  nie  powstydziłby  się  tego  żaden  superbohater.  Nawet  nie 

przeszło  mi  przez  myśl,  że  gdyby  były  zamknięte,  mogłam  sobie  coś  zrobić,  bo 

zanim  to  się  stało,  drzwi  eksplodowały.  Dosłownie,  w  blasku  pioruna,  z  impetem 

fali  zalewającej  surfera.  Padłam,  przekoziołkowałam,  zahaczyłam  o  ścianę. 

Wylądowałam ciężko, cały czas zaciskając dłonie na mieczach małaika. Moją głowę 

wypełniał huk. Aspekt płonął, amortyzował upadek, ale i tak nieźle oberwałam. 

Dym. Żółte płomienie na ścianach. Co do cholery... 

Zerwałam  się  na  równe  nogi,  bo  w  ogniu  pojawił  się  on.  Miodowozłote  loki, 

twarz  jak  ze  starej  monety, rzeźbione rysy, widoczna uraza. Cienki czarny sweter, 

dżinsy  i  blada  cera  z  miedzianą  nutą.  I  jego  oczy,  Boże,  jego  oczy,  tak  czarne,  tak 

przepastne. Można w nich zatonąć, zagubić się w czerni wypełniającej całą gałkę. 

Bez walki. 

Medalion matki parzył boleśnie, tak rozpalony, że obawiałam się, że roztopi mi 

skórę. Krzyknęłam bezgłośnie - bezgłośnie, bo panował hałas, ciągle dzwoniło mi w 

uszach, zewsząd dobiegały krzyki i jęki, odgłosy walki. 

Siergiej  się  uśmiechnął.  I  na  chwilę  przed  tym,  jak  zaatakował,  a  ja  uniosłam 

małaika,  zdążyłam  jeszcze  pomyśleć,  przez  jedną  straszną  chwilę,  jak  bardzo  ten 

uśmiech przypominał lodowaty grymas Christophe'a, gdy chciał kogoś przerazić. 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 22 

Odzyskałam przytomność. Leżałam na plecach. 

Kurz.  Poczułam  kurz  i  coś  jakby  przypalona  kawę.  Wilgoć,  charakterystyczny 

zapach  podziemia,  może  piwnicy.  I  korzenny  zapach  goździków.  Znałam  ten 

zapach,  usiłowałam  przypomnieć  sobie  skąd.  Było  ciemno,  ale  po  chwili 

zrozumiałam, że to ja mam zamknięte oczy. 

background image

 

72 

I  zaraz  pojawiła  się  jeszcze  jedna  świadomość.  Ból.  Przewiercał  mnie  na  wylot. 

Sama  myśl,  że  powinnam  się  poruszyć,  otworzyć  oczy,  tylko  go  potęgowała.  Ale 

musiałam to zrobić. Musiałam wiedzieć, gdzie jestem. 

Tylko że... Nic nie widziałam. 

Zamrugałam kilka razy. Nic się nie zmieniło. Ten sam gęsty mrok jak koc na 

oczach. Jęknęłam, ale dźwięk urwał się w połowie, bo wyczułam, że ktoś na 

mnie patrzy. Takie uczucie sprawia, że rozglądasz się w tłumie z przekonaniem, 

że ktoś cię obserwuje, i zazwyczaj masz rację. 

Co do cholery? Oślepłam? Co się stało? 

Ostatnie, co pamiętam, to dłonie Siergieja na szyi, mój urwany krzyk i głód krwi 

szarpiący  moje  żyły,  jakby  chciał  je  wypruć.  Pod  skórą  Siergieja  wykwitły  ciemne 

plamy. Zacisnął ręce... 

Ktoś sapnął gniewnie. 
- Nie jesteś ślepa. 

Kobieta. Młoda i bardzo, bardzo zmęczona. 

-  To transformacja. 

Strach chwytał mnie za gardło. Szarpnęłam się. Poczułam prześcieradło i koc i w 

powietrze wzbił się tuman kurzu. 

Ktoś  złapał  mnie  ża  ramiona.  Silne,  mocne  dłonie.  Wyrywałam  się  wściekle. 

Jęknął, gdy go uderzyłam, mocno, solidnie. 

-  Cholera! Dru, przestań! 

Znałam  także  ten  głos.  To  bez  sensu.  Mimo  to  opadłam  w  jego  ramiona. 

Straciłam całą wolę walki, uszło ze mnie jak powietrze z balona. 

-  Graves? - szepnęłam. 

Zaniósł się kaszlem. Pociągnęłam nosem. Nie widziałam, ale czułam jego zapach. 

Truskawkowe kadzidełko i chłopięce ciało. Dawno się nie mył - coś tu jest nie tak, 

zawsze bardzo dbał o higienę. Ale to on. Nawet jego dłonie były znajome. 

-  Jezu - szepnął. I to wystarczyło. To był on. Poznałabym go wszędzie. 

Pochyliłam  się  na  oślep.  Wszedł  na  łóżko  i  objęłam  go  mocno.  Otoczył  mnie 

ramionami, wplótł mi dłonie we włosy. Był tu, naprawdę, wydawało się, że nigdy 

nie zniknął. 

Zaniosłam się płaczem. 

-  Cholera. - Nawet mówił jak on. Mój stary gota. -W jaki sposób cię złapali? Co 

się stało? 

Słowa zlewały się, gdy mówiłam coraz szybciej, aż usta nie nadążały. 

-  Oni... ja... chcieliśmy cię ratować. Leon, on... dowiedział się... Graves, o Boże, o 

Boże... 

-  Cudownie.  -  Znowu  ten  kobiecy  głos,  suchy,  pełny  pogardy.  -  Uspokój  ją, 

może dowiemy się czegoś sensownego. Mamy mało czasu. 

Podskoczyłam, jakby mnie uderzono. 
-  Co do cho... 
-  Spokojnie,  Dru.  Ona  nie  jest  wrogiem.  -  Graves  zawiesił  głos,  wyobrażałam 

sobie, jak spogląda smutno -W każdym razie nie tutaj. 

-  Bzdura! - Spięłam się, ale mnie nie puszczał. Ja jego też nie. - Strzelała do mnie! 
-  Co? - Ale nie wydawał się zaskoczony. - Strzelałaś do niej? 

Długa cisza. I westchnienie. 

-  Wtedy wydawało mi się, że to dobry pomysł - powiedziała Anna. 

 
Najpierw delikatna mgiełka, przez którą sączyło się światło. Potem wydawało mi 

się,  że  świat  spowija  grube  płótno;  rozróżniałam  kontury  przedmiotów,  gdy 
opowiadałam  po  kolei,  co  się  stało.  Chwilami  za  bardzo  przyspieszałam,  myliłam 
się,  wracałam  do  początku,  mówiłam  o  wszystkim  jednocześnie.  Graves  tylko 
słuchał, obejmował mnie i byłam szczęśliwa, że znowu go widzę, choć technicznie 
rzecz biorąc, nie do końca go widziałam. 1 prawie zapomniałam, że Anna znajduje 
się w tym samym pomieszczeniu. 

Prawie. 

Opowiadałam  mu  właśnie  o  liściku  od  Anny  i  jego  kolczyku  w  kopercie,  gdy 

odchrząknęła cicho, ale znacząco. 

-  To nie ja. 

Wzdrygnęłam się. Mówiła jakby z oddali, może z drugiego końca pokoju. Ale to 

mnie  nie  uspokajało,  wiedziałam,  jak  szybkie  bywają  djamphiry,  i  choć  w  Schola 

Prima dałam jej niezły wycisk, teraz nie miałam sił na walkę. 

-  Ale  pachniał  tobą.  -  Gorycz  w  moich  ustach  to  nie  tylko  smak  słów.  -  To  ty 

zdradziłaś  moją  matkę.  Zaatakowałaś  mnie  w  sali  gimnastycznej.  Strzelałaś  do 

mnie. Ty... 

I wtedy się roześmiała. Kwaśno, cicho, jak fałszujący dzwonek. 

- Nie  jestem  dobrym  człowiekiem,  Dru.  Może  się  ucieszysz,  gdy  ci  powiem,  że 

teraz płacę za wszystkie grzechy. 

Głos Gravesa niósł się nisko. 

background image

 

73 

-  Później  zastanowimy  się,  kto  jest  czemu  winny.  Teraz  mamy  ważniejsze 

sprawy. 

Czułam  na  obnażonych  ramionach  jego  nagą  skórę.  Moja  bluza  zniknęła,  ale 

nadal miałam na sobie koszulkę i dżinsy, i buty, czułam je na stopach. Korciło mnie, 

żeby zapytać, czy Graves jest przynajmniej w bieliźnie, ale wolałam tego nie robić. 

-  Gdzie jesteśmy? 

Anna  się  roześmiała.  Chyba  naprawdę  była  wyczerpana,  nie  było  w  niej  nawet 

cząstki dawnej złośliwości. 

-  Nie wiesz? Ma nas obie, mała, a to oznacza... Cóż, szanse są marne. 

On. Siergiej. To imię wwiercało mi się w mózg jak szklany hak. 

-  Przekazywałaś  mu  informacje.  Zdrajczyni.  -  Zatrzepotałam  powiekami.  Było 

coraz lepiej, przynajmniej jeśli chodzi o mój wzrok. 

Bo  cala  reszta  nadal  była  niejasna.  Kurczowo  trzymałam  się  Gravesa,  aż 

rozbolały mnie ramiona. 

Usłyszałam szelest tkaniny, jakby wzruszyła ramionami. 

-  A  teraz,  gdy  przechodzisz  drugą  fazę  rozkwitania,  zatrzyma  mnie  jako 

zakładniczkę,  a  z  ciebie  wypije  krew  do  ostatniej  kropelki.  Albo  na  odwrót,  bo 

stanowię  dla  niego  większe  zagrożenie  niż  ty.  Nie  musisz  mnie  zabijać,  Dru,  on 

zrobi to za ciebie. - Pociągnęła nosem, naprawdę. - Nie zawracaj sobie głowy tym, 

co zrobiłam, pomyśl lepiej, jak możemy się stąd wydostać. 

-  Prawda. - Nie do wiary, Graves przyznawał jej rację. Nie ruszał się. Może go 

zraniłam,  ściskając  za  mocno?  -Kiedy  już  stąd  wyjdziemy,  zajmiemy  się  innymi 
sprawami.  Ale  naprawdę  chciałbym  już  stąd  wyjść.  Lepiej  pokłóćcie  się  gdzie 
indziej. 

-  Co się z tobą działo? - Złapałam go za rękę, jakby chciał mi znowu uciec. - To 

Christophe? Widziałam coś. Czy on... 

-  Był  tam.  -  Graves  poruszył  się  lekko,  ale  nie  odsuwał  się,  przeciwnie, 

przysunął  się  bliżej.  Niemal  widziałam  grymas  rozgoryczenia  na  jego  twarzy.  - 
Wtedy,  tamtej  nocy.  Ale  on  tylko...  wymieniliśmy  jedynie  parę  słów.  I  tyle. 
Wyszedłem,  żeby  pobiegać,  ochłonąć,  i  ledwie  wytknąłem  nos  poza  teren  Scholi, 
złapali mnie. 

-  Zaraz.  Zaraz.  -  Zimne  niedowierzanie  i  ulga  wezbrały  jednocześnie.  Nie 

wiedziałam,  które  zwycięży,  ale  światło  chyba  pojaśniało.  Graves  był  cieniem, 
włosy sterczały mu na wszystkie strony, aż jego głowa przypominała łeb potwora. 

-  Był  tam.  Było  z  nim  kilku  djamphirów,  niektórych  nie  znałem,  ale  był  też  ten 

mały  Leon.  Powiedział,  że  interesują  go  moje  zamiary,  czy  moim  zdaniem  coś 

dobrego wyniknie z tego, że spędzam z tobą tyle czasu. I tak dalej. Mało brakowało, 

a skoczyłbym mu do gardła. Musieli mnie powstrzymać. Odciągnęli mnie i... 

-  Chwileczkę. Leon tam był? - Świat usuwał mi się spod nóg. Znowu chwyciłam 

się Gravesa. Odetchnął głęboko, pogłaskał mnie po włosach. - On... O Boże. 

-  Aha. - Anna odetchnęła głośno. - To nawet logiczne. Może dla ciebie. 
-  Jak to? 

Tym razem nie słychać było w jej glosie radości, gdy obwieszczała złe nowiny. 

- Leontus miał kiedyś swietoczę. Kochał ją, ale zabił ją... cóż, ephialtes. Chyba 

liczyli,  że  przez  to  będzie  cię  strzegł  z  jeszcze  większym  zapałem;  gdyby  mnie 

zapytali,  powiedziałabym  im,  że  twój  widok  wystarczył,  by  stał  się  sto  razy 

bardziej niebezpieczny niż zazwyczaj. 

Miał  swietoczę?  No  cóż,  chyba  rozumiem,  co  chciała  powiedzieć.  Ale  cała 

reszta... 

-  Dlaczego?  -  Gdybym  mogła  chodzić,  nerwowo  przestępowałabym  z  nogi  na 

nogę.  Nigdy  nie  mogłam  doczekać  się  odpowiedzi.  -  Niby  dlaczego  miałby...  O 

Boże. 

Ale  nie  byłam  pewna,  czy  mogę  uwierzyć  w  jej  słowa.  Lista  osób,  na  których 

mogłam polegać, kurczyła się w zastraszającym tempie. 

Anna roześmiała się cicho i niemal widziałam, jak kręci głową. 
-  Bo  tym,  który  zabił  jego  Eleanor,  był  nie  kto  inny  jak  jeden  z  wielu  zdrajców 

Siergieja, wyszkolony przez jego jakże przydatnego syna. - Znowu szelest tkaniny. -

Nadchodzi świt. 

Proszę, nie Leon. Naprawdę go lubiłam. Był taki pomocny i w ogóle. 

Wtuliłam się w Gravesa. 
O Jezu, Dru. Spróbuj się z tego wykaraskać. 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 23 
 

background image

 

74 

Kilka  minut  później  pojawiły  się  mdłości.  Przełknęłam  z  trudem,  zamrugałam. 

Świat  wracał,  torsje  ustępowały,  wszystko  odzyskiwało  kolory  i  wyraźne  zarysy. 

Miałam wrażenie, że zdjęto mi zasłonę z oczu. Podniosłam wzrok. 

Graves wyglądał okropnie. Ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, brudne, 

tłuste,  odrosty  tak  pełne  kurzu,  że  niczym  nie  różniły  się  od  czarnych  pasm.  Na 

całej twarzy i klatce piersiowej widniały sińce - świeże, czerwono-fioletowe, starsze, 

sine, i jeszcze starsze, żół-to-zielone. Było ich tyle, że tylko gdzieniegdzie widziałam 

jego śniadą karnację. Był boleśnie chudy, jego pierś przecinały rany i blizny. Był w 

dżinsach,  podartych  na  kolanach  i  brudnych,  i  adidasach,  dziwnie  czystych,  ale 

sfatygowanych. Sznurówki powiązano supłami. 

Patrzyliśmy na siebie. Jęknęłam cicho. 

-  Wyglądasz strasznie. 

-  Tak. - Wzruszył ramionami. Zielone oczy płonęły. Te same zielone oczy, ale w 

ich  głębi  czaił  się  teraz  mrok.  Te  same  usta  wykrzywione  lekkim  uśmieszkiem. 

Miałam  wrażenie,  że  widzę  go  po  raz  pierwszy,  jakby  krajobraz  jego  twarzy 

przemieścił  się  o  parę  milimetrów  i  teraz  zamiast  przystojnego  Euroazjaty 

widziałam... No cóż, wilkołaka. To dziwne podobieństwo w układzie kości, które 

dostrzegłam  u  mnie  i  Christophe'a,  Benjamina  i  innych,  łączyło  teraz  Gravesa, 

Shanksa, Dibsa... nawet Nat. 

-  Przepraszam.  -  Słowa  popłynęły  falą.  -  Nie  wiedziałam.  Mówili  mi,  że  cię 

szukają. Oni... gdybym wiedziała, gdybym... 

Poruszył się niespokojnie, ale ostrożnie. 

-  Gdybyś wiedziała, wymknęłabyś się ze Scholi i wpadła prosto w jego szpony. 

Miał  na  ciebie  oko,  Dru.  Żałuję,  że  cię  dorwał.  Ja...  -  Przełknął  z  trudem  i 

pomyślałam,  że  chyba  bardzo  cierpi.  -  Wytrzymałem  to  wszystko,  bo  wiedziałem, 

że cię pilnują. Dwa dni temu... Tak mi się zdaje, czas czasami płata figle, przenieśli 

mnie tutaj, do niej. Było interesująco. 

-  Nieprawda.  To  bardzo  lojalny  dzieciak.  Było  okropnie.  - Anna się roześmiała. 

Gwałtownie odwróciłam głowę. 

W pokoju panował półmrok, który rozświetlała jedynie lampa z kutego żelaza z 

zakurzonym  kloszem  z  różowej  satyny.  Stała na szafce przy łóżku, po mojej lewej 

stronie.  Ciemna  boazeria  na  ścianach,  kryształowy  żyrandol,  wiszący  krzywo  pod 

sufitem  -  betonowym  sufitem.  Siedziałam  z  Gravesem  na  łożu  z  baldachimem, 

chyba sprzed wojny secesyjnej. 

Inne  meble  były  niewidoczne,  otulone  pokrowcami  pogryzionymi  przez  mole. 

Drzwi były potężne, z litego drewna i żelaza. 

Pokój wyglądał tak, jakby zaszalał w nim scenograf z kiepskiego filmu. Nathalie 

powiedziałaby, że narzuta z różowego aksamitu to koszmar. 

Na myśl o Nathalie coś zakłuło mnie w piersi. Miałam nadzieję, że mi wybaczy. 

Cholera,  miałam  nadzieję,  że  wkrótce  ją  zobaczę  i  chętnie  dałabym  sobie  skopać 

tyłek  za  to,  że  byłam  dla  niej  taka  niedobra.  Zniosę  to  z  głupim  uśmiechem  na 

twarzy. 

Jezu, wybiorę się nawet na zakupy. I to po ciuchy. Bez mrugnięcia okiem. 

Anna  kuliła  się  przy  drzwiach.  Do  tej  pory  zawsze,  gdy  ją  widziałam,  była 

nieskazitelnie ubrana, zadbana jak modelka. Już nie. 

Poplątane rudozłote loki, ciemny siniak na białym policzku, czerwona sukienka 

w  strzępach,  podarta  halka  prześwitująca  przez  dziury  w  materiale.  Bordowe 
wstążki  we  włosach,  brudne  trzewiki,  podarte  jedwabne  pończochy.  Oto 
alternatywna wersja lolity, pomyślałam. 

Ale zaniepokoiło mnie coś w jej postawie, gdy tak siedziała skulona i kołysała się 

lekko.  Poza  tym  była  blada  jak  ściana  i  dygotała  na  całym  ciele,  jakby  dopadło  ją 
coś, co babcia nazywała delirium tremens. Dreszcze przychodziły falami. Pociła się, 
kropelki potu niemal lśniły w półmroku na jej nieskazitelnej skórze. 

Nawet  w  tym  stanie  była  piękna.  Ja  pewnie  wyglądałam,  jakbym  włosami 

zamiotła stodołę i czułam się nieprzyjemnie brudna, jak to po nocy w dżinsach. To 
nigdy nie jest przyjemne; dżinsy to nie piżama. 

-  Jezu. - Odrobinę odsunęłam się od Gravesa, przełknęłam ślinę, żeby pozbyć się 

kwaśnego  posmaku  z  ust.  Łóżko  zaskrzypiało,  gdy  się  poruszyliśmy,  jak  łódź  na 
płytkiej rzece. - A co się z tobą działo? 

-  To.  -  Uniosła  splątane  loki  i  odsłoniła  ślady  ukąszeń  na  białej  kolumnie  szyi. 

Wzrok mi się wyostrzył, skóra nagle wydała się zbyt mała. Dostałam gęsiej skórki 
na całym ciele. 

Ślady, białe i głębokie pośrodku, otaczały czerwone plamy, jak głęboka malinka. 

Pozwoliła mi jeszcze chwilę popatrzeć i puściła włosy. 

-  Czy to nie oczywiste? 
-  Myślałam, że jesteśmy zabójcze dla... - zaczęłam. 

- Och, owszem, ale on jest na tyle odporny, że zdołał się we mnie wgryźć, a teraz 

jestem  zbyt  słaba.  A  on  coraz  mocniejszy.  -  Wzdrygnęła  się  i,  o  ile  to  możliwe, 

pobladła jeszcze bardziej. - W końcu wypije krew z nas obu i stanie się tak silny, że 

będzie  mógł  poruszać  się  w  blasku  słońca.  -  Roześmiała  się  znowu,  zakołysała 

background image

 

75 

szybciej. Deski podłogi zaskrzypiały pod jej ciężarem. - Wydawało mi się, że jestem 

taka  mądra,  taka  bardzo,  bardzo  mądra.  Ale  ty  jesteś  zemstą  Elizabeth,  po  tylu 

latach. 

Jasne, zemsta matki. Litości. Do cholery, Anna strzelała do mnie, bo moja matka 

„ukradła"  Christophe'a.  Być  może  Leon  mnie  wydał  z  powodu  czegoś,  co 

Chrsitophe zrobił wiele lat temu. Świetnie. Po prostu wspaniale. 

Jezu  Chryste.  Czy  jest  na  świecie  ktoś,  kto  mnie  nie  nienawidzi?  I  nie  kocha  z 

powodu czegoś, co wydarzyło się, zanim przyszłam na świat? 

Ledwie  to  pomyślałam,  wiedziałam,  że  jest  ktoś  taki.  Był  u  mojego  boku, 

zmaltretowany, ale żywy. To ja go w to wpakowałam, a proszę, jesteśmy tu razem. 

Myśl,  i  to  szybko,  Dru.  Ale  mój  mózg  kiepsko  funkcjonował.  Potrząsnęłam 

głową, aż loki opadły mi na twarz, jakbym tym sposobem chciała zmusić umysł do 

działania. 

-  Anno,  moja  matka  nie  żyje.  Jesteśmy  tutaj  razem,  więc  zastanówmy  się,  co 

robić. A właściwie, gdzie jesteśmy? - Siergiej schrupie mnie później. I mnie, i ją, sie-

dzimy spiżarce, jak myszy zerkające na węża. Świetnie. 

-  Chyba  w  Jersey.  -  Graves  syknął.  Rozluźniłam  uścisk  ramion.  -  Oczywiście, 

gdybym to ja był właścicielem tej nory... 

Wyrwał mi się dziwny śmiech, ale rozproszył atmosferę, zanim zgasł w 

martwym powietrzu. 

-  Jesteśmy pod ziemią? Mam takie wrażenie. 

 

-  Nie  wiem.  To  chyba  jakiś  magazyn.  Przez  pewien  czas  trzymali  mnie  pod 

ziemią.  W...  celi.  -  Wzdrygnął  się,  skatowane  ciało  pokryło  się  gęsią  skórką. 
Pomyślałam, że gdyby nie sińce, byłby bardzo blady. - Zaglądali do mnie czasami, 
wypytywali o ciebie. I... Ej. - Pochylił się z płonącym wzrokiem. - Ładny kolczyk. 
Byłem ciekaw, co się z nim stało. 

Podniosłam rękę, poczułam pod palcami czaszkę i piszczele. 

-  Ja... Tak. Dzięki. 
-  Cicho! - Anna przestała się kołysać. - Zamknijcie się! 

Graves się wzdrygnął. Patrzyliśmy sobie w oczy, w zielonej głębi gromadziły się 

cienie  i  przez  chwilę  patrzyłam  w  głąb  jego  duszy.  Miał  gadane  i  był  bardzo 
dzielny. 

Ale w głębi serca bał się tak samo jak ja. 

Moje  usta  wypełniał  smak  zgniłych  pomarańczy,  dziwnie  rozmyty,  mało 

intensywny. Poczułam dotyk podskórnie, usłyszałam trzepot skrzydeł. 

-  Wampiry - szepnęłam. 

Graves pokręcił głową, odsunął się, złapał mnie za ramię, ściągnął z łóżka. Nogi 

ugięły się pode mną, ale podtrzymał mnie. 

-  Może - szepnął. - Albo coś gorszego. 

O tym, jak bardzo popieprzone było moje życie, najlepiej chyba świadczy fakt, że 

nie  zapytałam,  co  może  być  gorszego  od  wampirów.  Wolałam  nie  wiedzieć,  więc 
pozwoliłam, by mną kierował. Nogi mi drżały. I nie tylko nogi. 

Pchnął  mnie  w  kąt,  koło  lampy,  odwrócił  się  i  na  widok  ran  na  jego  plecach 

znowu  zrobiło  mi  się  niedobrze.  Rażące  światło  szczypało  w  oczy,  aż  zaczęły 
łzawić.  To  dziwne,  przecież  to  tylko  nocna  lampka,  a  słabą  żarówkę  osłaniał 
zakurzony abażur; nie powinno tak razić. 

Usłyszałam  ruch.  Ciche  kroki,  zbyt  szybkie,  zbyt  wolne,  by  należały  do  ludzi. 

Wychwyciłam z nich, że za drzwiami jest korytarz. I to długi. 

- Cholera - szepnął Graves. - Dużo ich. - Oparł mnie o ścianę. - W porządku? 

Odzyskałam  siłę  w  nogach.  Skinęłam  głową,  odgarnęłam  włosy  z  twarzy.  I 

dostrzegłam w nich jasne kosmyki. Co do cholery? 

Anna  wstała  z  trudem,  jakby  bolały  ją  stawy.  Jeśli  czuła  choć  część  tego,  co 

zapamiętałam z chwili po tym, jak Christophe mnie ukąsił, wiedziałam dlaczego. A 

Christophe wypił przecież tylko tyle, ile musiał. Tak myślę. 

Tylko pożyczam, mały ptaszku, nie zabieram. Zapamiętaj to sobie. 
Byłam  mu winna przeprosiny, ale nie myślałam o tym, gdy stałam przy ścianie 

za plecami Gravesa. 

Oczy Anny rozbłysły błękitem, wysunęła leciutko kły 

1 spojrzała  na  nas.  Oparłam  się  o  ścianę,  jej  chłód  parzył  mnie  przez  koszulkę. 

Boazeria  była  śliska,  zimna, twarda, jakby przyklejono ją do betonu, i nieco lepka, 

jak  zawsze  w  pomieszczeniu,  które  długo  było  puste.  Rozejrzałam  się  w 

poszukiwaniu  czegoś,  co  mogłoby  posłużyć  za  broń,  ale  nie  dostrzegłam  niczego 

poza podstawą lampy. Atakowanie wampira jedynym dostępnym źródłem światła 

to kiepski pomysł. 

Ale  nie  miałam  innego.  Pozostałe  meble  były  zbyt  ciężkie,  zresztą  Graves 

zapewne  wykorzystał  inne  odpowiednie  przedmioty.  Wyciągnęłam  rękę, 

dotknęłam wąskiej, chłodnej lampy. Tak, kute żelazo. 

Anna wykrzywiła usta w uśmiechu. 

background image

 

76 

-  Będziesz ją chronił, loup-garou? To przegrana sprawa. 

-  Rób swoje - odparł równie złośliwie. - Wolę zginąć w walce. 

-  Chwileczkę. Mamy plan? - Uznałam, że to coś,  o czym powinnam wiedzieć. - 
Jaki plan? 

-  Żaden. Tylko improwizacja.  - Anna wyprostowała się i uznałam, że to nie jest 

odpowiednia chwila, by ją poinformować, iż mówi jak Christophe. Uniosła ramiona 
0podbródek,  odwróciła  się  na  pięcie,  stanęła  twarzą  do  drzwi.  Zachwiała  się,  ale 
zaraz odzyskała równowagę. Stała sztywno, jakby połknęła kij, choć przed chwilą 
wydawała się zupełnie bezsilna. 

-  Co to ma znaczyć? 
-  Jestem swietocza. Nie poddaję się. Walczę do końca. 

-  Och.  -  W  tym  westchnieniu  mieściło  się  moje  zdumienie.  Ale zgadzałam się z 

drugą częścią jej wypowiedzi. 

-  Jesteś ze mną, Dru? - Graves rozprostował ramiona. Starałam się nie patrzeć na 

jego skatowane plecy. 

Zawsze. Zacisnęłam palce na podstawie lampy. 

-  A jak myślisz? 

Kroki  były  coraz  bliżej.  Moje  usta  wypełnił  dziwnie  słaby  posmak  zgniłych 

pomarańczy. Miałam ochotę splunąć. Mogłabym w ten sposób wyrazić stosunek do 
wystroju  wnętrza,  a  nie  bez  potrzeby  marnować  energię,  prawda?  Oddychałam 
głęboko i bez słów zaklinałam nogi, żeby nabrały sił. Bolały mnie wszystkie kości, 
ale chyba i tak czułam się lepiej niż Anna. 

Przecież nikt ostatnio nie pił mojej krwi. I owszem, to nadal wredna suka, która 

do mnie strzelała. 

Ale  nikt  nie  zasługuje  na  coś  takiego.  Nadal  pamiętałam to uczucie. Domyślam 

się, że Christophe starał się zrobić to jak najdelikatniej. 

Coś  mi  mówiło,  że  Siergiej  nie  będzie  tak  ostrożny,  jeśli  tylko  uda  mu  się  do 

mnie zbliżyć. Ciche szepty, perlisty śmiech, kroki, drapnięcie, jak zgrzyt diamentu 
na szkle. Ból wypełniał mi głowę, wirował. Pospiesznie ograniczyłam dotyk. Nawet 
nie  zdawałam  sobie  sprawy,  że  się  nim  posłużyłam,  że  tak  się  rozwinie,  ale 
zaciśnięcie  go  w  głowie  jak  pięści  wymagało  wysiłku.  Spociłam  się,  dyszałam 
ciężko, świat falował mi przed oczami. 

-Dru?  -  Graves  z  lekko  przechyloną  głową.  Jego oczy pociemniały. - Dobrze się 

czujesz? 

-Ja tylko... - Ból powrócił, przenikał kości. - Wszystko mnie boli. 
-  Rozkwitasz. - Pogarda w głosie Anny była niemal namacalna. - Wybrałaś sobie 

najgorszy moment. Jesteś teraz najbardziej wrażliwa i zarazem najbardziej przydat-

na dla niego. Teraz ma do dyspozycji nie tylko mnie, ale i ciebie, i niewykluczone, 

że  naprawdę  zostanie  królem.  Będzie  kroczył  w  świetle  dnia  i  nic  na  to  nie 

poradzimy. 

Świetnie. Zwala to na mnie, jasne. 

-  Rozkwitam? Czyli... 

-  Tak,  lada  chwila  będziesz  tym,  na  co  wszyscy  czekają  z  zapartym  tchem. 

Będziesz  prawdziwą  swietocza.  -Przechyliła  głowę,  aż  złotorude  loki  spłynęły 

niesforną  kaskadą.  -  Śliczną  swietocza,  tak  zapatrzoną  w  Reynarda,  że  zostawiła 

przyjaciela w szponach... 

-  Zamknij  się.  -  Graves,  ale  nie  znałam  tej  nuty  w  jego  głosie.  Płaksa, 

przeraźliwie  dorosła,  wibrująca  rozkazującym  tonem  loup-garou.  Słyszałam,  jak 

tym  sposobem  poskramia  całą  sforę  wilkołaków,  ale  nigdy  nie  brzmiał,  jakby... 

Jakby lada chwila miał kogoś rozerwać na strzępy i miał w nosie, czy sprawi przy 

tym ból. 

Nie miałam mu tego za złe, choć w tej chwili to kiepski pomysł. Wzięłam się w 

garść. 

-  Słuchajcie, nie odwalajmy za Siergieja jego roboty, dobrze? 

Ledwie  to  powiedziałam,  wiedziałam,  że  popełniłam  błąd.  Nie  bez  powodu 

żaden  łowca  nie  wypowiada  imienia  nosferatu  na  głos.  Robiłam  to  już,  ale 

zazwyczaj Siergiej był wtedy daleko. Ale tutaj? Kiepski pomysł. 

Anna odwróciła się i otworzyła szeroko błękitne oczy. Półmrok pokoju wypełnił 

niski, okrutny śmiech. Zacisnęłam palce na lampie, a Siergiej nagle zmaterializował 
się w ciemności. 

Nie  był  zbyt  wysoki,  choć  miał  szerokie  bary.  Nieco  niższy  niż  Christophe,  ale 

nikt nie śmiałby nazwać go niskim. Lodowa aura sprawiała, że wydawał się o wiele 
wyższy. Miodowozłote loki okalały jego twarz w artystycznym nieładzie. 

Wyglądał  tak  samo  jak  wtedy  w  Dakocie.  Jak  mój  rówieśnik,  na  najwyżej 

siedemnaście  lat,  wystarczająco  dużo,  by  wyhodować  małą  bródkę,  ale  poza  tym 
bez zarostu. Zdradzały go oczy, czerń rozlewająca się z klepsydr źrenic wiła się jak 
żyłki  po  białkach, które przez to zdawały się zasnute szarością i ktoś, kto nie znał 
prawdy,  mógłby  uznać,  że  to  katarakta.  Ale  te  źrenice  mogą  cię  wchłonąć,  aż 
łapczywie chwytasz powietrze, leżąc na ziemi, a on schyla się nad twoim gardłem. 
W tej ciemności coś się kryło. Coś starego. Coś strasznego. Coś głodnego. 

background image

 

77 

Skrzyżował ręce na piersi. Jego zegarek, wielkie złote paskudztwo, wyglądał tak 

pretensjonalnie,  że  to  na  na  pewno  prawdziwy  rolex.  Ze  wszystkich  możliwych 
ciuchów miał na sobie koszulkę z postaciami z kreskówek i dżinsy. A najgorsze, że 
gdy tak na niego patrzyłam, dostrzegłam nieziemskie piękno jego twarzy. To twarz 
ze  starych  monet,  które  ogląda  się  w  muzeum,  z  posągów  ukrytych  w  grotach 
twarzą  do  ściany,  bo  była...  zbyt  piękna.  Zbyt  intensywna.Podobna  i  zarazem 
niepodobna do twarzy Christophe'a. 

Koszmar. Idealna, nieskazitelna cera bez śladu porów, z leciutką nutą miedzi, te 

loki,  te  oczy,  smoliście  czarne. Pod ich spojrzeniem podetniesz sobie żyły. I smoła 

zaleje cię całkiem i wtedy ostrze noża będzie zbawieniem. 

Stał bez ruchu, przy ścianie między dwoma meblami pod pokrowcami. Zapewne 

były  to  kanapy,  ale  teraz  przywodziły  na  myśl  bestie  przyczajone  do  skoku.  Mój 

oddech unosił się w nagle lodowatym powietrzu, ramiona Gravesa parowały. 

Siergiej  przyglądał  się  nam  po  kolei.  Kiedy  otworzył  usta,  jego  miły  dla  ucha 

tenor był jeszcze bardziej przerażający niż baryton znany z horrorów. 

- Małe ptaszki są najsłodsze. Witaj ponownie, dziecino Lefevre. - Uśmiechał się. 

Między  słowami  dawało  się  wyczuć  króciutkie  pauzy  jak  u  Christophe'a.  I 

troszeczkę  jak  u  Augustine'a,  kiedy się upił i zapomniał o swoim akcencie, ni to z 

Bronxu, ni z kreskówek, i klął po polsku, żartując z moim ojcem, szklanka uderza o 

butelkę i... 

Nie!  Dotyk  nabrzmiał,  zdławił  moc  jego  spojrzenia.  Wewnętrzna  rana,  dziura 

ziejąca w dotyku niosła się echem 

0 wiele  potężniejszym  niż  zwykle,  jakby  po  ogromnej  katedrze,  a  nie  ciasnym 

pokoiku z babcinym kołowrotkiem. 

Przysunęłam  do  siebie  podstawę  lampy.  Sztywne  palce  zatrzeszczały,  gdy 

żelazo  wygięło  się  w  moich  dłoniach.  Na  ścianach  zatańczyły  oszalałe  cienie,  gdy 

lampa drgnęła 

przysięgam na Boga, że Siergiej lekko odchylił się w tył, a jego źrenice 

rozbłysły i się skurczyły. 

Przez  ułamek  sekundy  wydawał  się  zaskoczony.  Anna  posłała  mi 

nieprzeniknione  spojrzenie  i  nagle  wiedziałam,  co  chce  zrobić,  zanim  zaczęła 

działać. Otwierałam usta, żeby krzyknąć: nie, nie rób tego, ale nie słuchała. Rzuciła 

się na Siergieja, wrzeszcząc jak strzyga. Graves pchnął mnie na ścianę. 

Siergiej  po  prostu  zniknął.  A,  nie.  Poruszał  się  tak  szybko,  że  dosłownie  w 

mgnieniu  oka  zmienił  pozycję,  w  jednej  chwili  tu,  w  następnej  -  zupełnie  gdzie 
indziej.  Szczupła  silna  dłoń  zaatakowała,  rozległo  się  głośne  pacnięcie  i  Anna 
poszybowała  przez  pokój.  Uderzyła  w  boazerię  nad  łóżkiem  i  z  przerażającym 
trzaskiem  osunęła  się  w  bezładnej  plątaninie  czerwonego  jedwabiu  i  splątanych 
włosów. 

Jakim  cudem udało mi się go przedtem powstrzymać? Szukałam w sobie ciepła 

aspektu, ale to trudna sprawa. Nie ma co, akurat teraz musi płatać mi figle. 

Leżała  bez  ruchu.  Wbiłam  palce  w  ramię  Gravesa,  wpiłam  się  w  posiniaczone 

ciało. 

Nie. Nie. 

Bo  warczał  rytmicznie,  jego  gardło  nabrzmiewało  żądzą  krwi.  Loup-garou  nie 

zmienia się w wilka fizycznie, ale w chwili gniewu nabiera masy mięśniowej. Sińce 
łypały  groźnie,  rany  na  plecach  się  otworzyły.  Krew  spływała  po  jego  skórze, 
opływała doliny mięśni, głód krwi obudził się i we mnie, szarpał za żyły z całej siły. 
Rozchyliłam  usta,  wysunęłam  kły,  czułam  ból  w  szczęce,  i  powietrze  wypełnił 
zapach  cieplutkich  bułek  cynamonowych,  jak  w  cukierni,  która  wabi  klientów. 
Pachną smakowicie, ale ledwie do nich podchodzę, bolą mnie zęby i poziom cukru 
skacze mi we krwi. 

Aspekt  buchnął  z  pełną  siłą,  jakby  tylko  czekał  na  głód  krwi,  żeby  się  objawić. 

Czułam go w sobie, jak ogarnia całe ciało jak burza na równinie, którą masz szanse 
wyprzedzić, dociskając gaz do dechy i rozkręcając radio na pełny regulator. 

A Siergiej się wycofał. Odrobinę, ale zawsze. Przekrzywił głowę, loki opadły mu 

na czoło, zmarszczył nos i przez sekundę intrygowało mnie, jakim cudem matka 

Christophe'a  -  musiała  być  zwykłą  kobietą  -  nie  dostrzegła  w  nim  Obcego. 

Zwłaszcza gdy grymas wykrzywiał mu twarz, gdy kły rosły, sięgały do brody, a w 

jego piersi wzbierał syk. 

Skrzypnęły  drzwi.  Szarpnęłam  Gravesa  w  tył,  moje  palce  ślizgały  się  we  krwi, 

pocie i tym, co jeszcze pokrywało jego skórę. Pochylił się, spięty, ale nie strącił mojej 

dłoni. Smużki krwi na jego plecach wydawały się czarne w mdłym świetle. Abażur 

zadrżał, gdy pociągnęłam lampę. Nie wiedziałam, gdzie jest sznur, ale jeśli wyrwę 

go ze ściany, znajdziemy się... 

Z Siergiejem... 

W ciemności. 

Drzwi  uchyliły  się  ze  skrzypnięciem  rodem  z  kiepskiego  horroru.  Ale  i  tak  się 

ucieszyłam,  bo  w  korytarzu  było  światło,  drażniło  oczy,  wbijało  się  w  gałki  jak 

widelec  w  galaretę,  ale  dostrzegłam  cień.  Dotyk  huknął  mi  w  głowie  jak  gong.  I 

wiedziałam, kto to. 

background image

 

78 

-  Obiecałeś  -  powiedział  Leon  cicho.  Dziwne,  mówił  tak  samo  jak  zawsze. 

Złośliwie, zarazem grzecznie i bezczelnie, i zupełnie normalnie. 

-  Leon? - Wymknęło mi się, nic nie mogłam na to poradzić. Leon, proszę... 

Siergiej lekko odwrócił głowę. Spojrzał na drzwi. Graves nadal warczał, trawiąca 

go  gorączka  parzyła  mnie.  Zamrugałam  szybko,  stłumiłam  głód  krwi,  szorstki  jak 

dotyk  kociego  języka  gdzieś  na  dnie  gardła.  Wibrował  mi  w  żyłach,  szukał  ujścia. 

Zdusiłam go i zatrzasnęłam wieko. 

Czy  raczej  starałam  się  to  zrobić,  przynajmniej  na  tyle, żeby smugi na plecach 

Gravesa nie wydawały się tak cholernie apetyczne. 

Leon  stal  w  drzwiach.  Kiedy  mój  wzrok  przyzwyczaił  się  do  światła, 

zauważyłam,  że  choć  mówił  jak  zawsze,  wyglądał  koszmarnie.  Miał  podkrążone 

oczy, zmierzwione mysie włosy i te same ciuchy, co wtedy, gdy wszedł do mojego 

pokoju,  by  zwabić  mnie  w  tę  pułapkę.  Urwany  rękaw  koszulki  zwisał  smętnie, 

jego dżinsy pokrywały ciemne plamy. 

Wyglądały jak zaschnięta krew. 

-  Nasza  umowa  -  Siergiej  mówił  starannie,  ale  i  tak  nieco  seplenił,  przez  kły  - 

była tymczasowa. 

Leon się uśmiechnął. Delikatnie. Odsłonił przy tym kły. Nie patrzył na Siergieja, 

tylko na mnie. Jego oczy były studniami rozpaczy. Pociemniały jeszcze bardziej za 
sprawą aspektu. Graves warczał, jego głos obniżył się o oktawę, gdy zasłonił mnie 
sobą.  Krew  cały  czas  spływała  mu  po  plecach.  Wyczuwałam  po  jego  drżeniu,  że 
szykuje się do ataku. 

-  Wykonałem zadanie, prawda? - Leon zacisnął pięści. 
-  Zrobiłby to byle ephialtes - syknął Siergiej. 

-  Jest  tylko  jeden  problem.  -  Leon  patrzył.  Na  mnie,  jakby  chciał  mi  coś 

powiedzieć. Wbiłam palce w ramię Gravesa. Łaskotanie w opuszkach uświadomiło 
mi,  że  wysunęłam  szpony.  Nie  chciałam  ranić  go  jeszcze bardziej, ale nie mogłam 
się powstrzymać. 

-  Problem?  -  Siergiej  się  roześmiał.  Był  to  koszmarny  dźwięk,  dziwnie 

dźwięczny.  Seplenienie  potęgowało  nienawiść.  Czarne  oczy  lśniły.  -  Nie  widzę 
żadnego  problemu,  Leontusie  Juliusie.  Widzę  wszystko  takie,  jakie  powinno  być. 
Niesforne dzieci spotyka kara. 

Zagadaj go, na rany boskie, zagadaj go. Analizowałam wszelkie możliwe kroki, 

ale nie wymyśliłam nic, co nie skończyłoby się moją bolesną śmiercią. Skupiłam się 
ponownie. 

Poza Reynardem. - Leon uśmiechnął się szerzej. Twarz Siergieja się skurczyła. 

To jedyne odpowiednie słowo, wykręcała ją nienawiść, gdy nabiegała krwią. 

Wampiry  chyba  się  rumienią,  choć  to  właściwie  dziwne,  skoro  w  ich  krwi  nie  ma 

hemoglobiny. Może dlatego był siny, nie czerwony. 

Wyglądało to paskudnie. 

Dotyk wibrował mi w głowie. Głód krwi znowu zaatakował, moje serce drgnęło 

dziwnie, zanim zaczęło bić. Siergiej siniał coraz bardziej, jeśli to w ogóle możliwe, i 

zaniósł się kaszlem. 

- Wybacz mi, Eleonor - szepnął Leon. 
I rzucił się na mnie. 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 24 
 

Wszystko zasnuła mgła. 

Pamiętam,  że  pociągnęłam  za  lampę,  aż  zazgrzytał  wgniatany  metal.  Wtyczka 

wyskoczyła z gniazda z cichym trzaskiem, strzeliły iskry, żarówka pękła, gdy spadł 

abażur.  Błysk  flesza  i  roztańczone  cienie.  Lampa  zawirowała,  gdy  nią  rzucałam, 

gwizdnęła  jak  pociąg  w  oddali,  ledwie  słyszalny  przez  plastikową  pokrywę 

otaczającą świat. 

Ciężka  podstawa  uderzyła  Leona  w  twarz,  aż  rozległ  się  obrzydliwy  zgrzyt. 

Chciałam  zawołać;  przepraszam,  i  może  nawet  to  zrobiłam. Ktoś krzyczał, Graves 

ryknął,  Leon  pofrunął  przez  pokój  w  zwolnionym  tempie,  skulił  się  jak  owad, 

cienkie włosy rozwiały się, migały złotem przez chwilę i te złote smugi uderzyły w 

ścianę,  rozcięły  mrok  jasnym  punktem.  Pchnęłam  Gravesa  przez  coraz  gęstsze 

powietrze,  moje  palce  ślizgały  się  na  jego  skórze,  paznokcie  rozrywały  stare  rany, 

znaczyły  ją  jak  szpilki  do  kapelusza  babciny  stół.  Podstawa  lampy  odpadła, 

zatoczyła  idealny  łuk,  ciało  Leona  uderzyło  Siergieja,  gdy ten skoczył. Zabrzmiało 

background image

 

79 

to  jak  zderzenie  bil  na  stole  bilardowym.  Twarz  wampira  ciągle  wykrzywiał 

grymas nienawiści, a ja już mknęłam. 

Szybciej,  szybciej,  ale  dokładnie!  Christophe  krzyczał  w  mojej  głowie. 

Zacisnęłam  palce  na  drągu  lampy,  jednym  ruchem  wyrwałam  kabel,  czemu 

towarzyszył dziwnie przeciągły odgłos, tak szybko się przemieszczałam. 

Graves  pochylił  się,  przekoziołkował  i  nagle  Anna  poderwała  się  z  łóżka  jak 

diabeł  z  pudełka.  Wdawało  się,  że  tylko  ona  porusza  się  w  normalnym  tempie, 

zmierzała do Siergieja... znalazła się na mojej drodze. 

Wyrzuciłam lewą dłoń, zaklęcie trysnęło mi z palców błękitnym światłem, które 

rozjaśniło  cały  pokój,  zatrzymało  czas.  Trafiło  ją  w  splot  słoneczny,  zatrzymało  w 

pół kroku. Upadła z gardłowym jękiem, który byłby zabawny, gdybym miała czas, 

żeby go posłuchać. 

Ziemia umykała mi spod nóg, lampa upadła, uderzyła w podłogę, aż powietrze 

wypełniły  błękitne  iskry  zaklęcia.  Drąg  zawirował,  gdy  się  odbijałam,  czułam,  jak 

się zgina, gdy skoczyłam jak o tyczce, i wtedy włączył się instynkt, jasny i zimny jak 

czasami oczy Christophe'a. 

I  przysięgam  na  Boga,  słyszałam  też głos taty, nie w głowie, ale z lewej strony, 

jakby  obserwował  mnie  z  boku.  Będziesz  miała  tylko  jedną  szansę,  Dru.  Nie 

schrzań tego. 

Górna  część  lampy  odpadła  i  tym  sposobem  miałam  w  dłoni  wąską  żelazną 

włócznię. Podstawa uderzyła o przeciwległą ścianę, rozsypała się od siły uderzenia, 

głód  krwi  skręcał  mi  żyły,  jakby  chciał  wyrwać  je  ze  mnie,  splątane  jak  spaghetti. 

Przez  jedną  szaloną  chwilę  widziałam  Benjamina  pochylonego  nad  talerzem 

makaronu i świat zawirował jak naoliwiony. 

Mało brakowało, a Siergiej i ja dotknęlibyśmy się nosami. Plama czerni spływała 

na  podłogę.  Trafiłam  go,  przebiłam  dzidą,  przygwoździłam  do  ściany.  Wił  się, 

muskał gorącym oddechem mój policzek. Coś ściskało mi żołądek. 

Słyszałam,  że  przy  odpowiednim  tempie  nawet  słomka  przebije  metal.  Przy 

odpowiednim  tempie  nawet  drąg od lampy przebije pierś wampira. I to po lewej 

stronie, przez serce. 

Ja  to  zrobiłam?  W  moich  rękach  eksplodował  nowy  ból.  Cofnęłam  się, 

potknęłam,  instynktownie  skoczyłam  w  bok  i  dobrze,  bo  dzida  z  trzaskiem 
wysunęła  się  ze  ściany  i  Siergiej  runął  na  ziemię,  rozdzierając  szponami  pustą 
przestrzeń.  Dopadłby  mnie,  gdybym  nie  uskoczyła.  Pręt  od  lampy  uderzył  w 
ziemię, Siergiej przewrócił się na bok, upadł z niewyobrażalnie głośnym hukiem. 

Świat  zatrzymał  się  z  podprogowym  trzaskiem.  Poślizgnęłam  się,  leciałam  na 

ziemię,  nie  mogłam  się  zatrzymać,  ale  głos  w  głowie  krzyczał,  że  nie  wolno  ci 

upaść,  do  cholery,  może  jeszcze  wstanie,  z  wampirami  nigdy  nie  wiadomo, 
wstawaj, do chole... 

Dłoń  Gravesa  zacisnęła  się  na  moim  ramieniu.  Krzyknęłam.  Uchylił  się,  cios 

minął  jego  głowę  ze  świstem,  zmierzwił  jego  tłuste  włosy.  Wysunęłam  szpony. 

Szpony. To dlatego tak bolały mnie nadgarstki, kości zmieniały się, robiąc dla nich 

miejsce. Coś takiego. Brawa dla tej pani. 

-  Spokojnie! - krzyknął. - Spokojnie! To ja! 

Serce stanęło mi w piersi, nawet gardło i przeguby pulsowały gorączką. Wrzask 

ucichł. Przełknęłam, zamrugałam. 

-  Jezu - szepnęłam w końcu. Poczułam łaskotanie w palcach i szpony zniknęły. 

Było mi niedobrze, czułam, że ogarnia mnie mrok, ale zwalczyłam jedno i drugie 

z mroczną desperacją. 

-  O nie. - Graves postawił mnie na nogi. Jego oczy płonęły i nie pojmowałam, jak 

mogłam pomyśleć, że pociemniały. Teraz przypominały szmaragdowe lasery. 

-  Stara, zabiłaś go lampą. 

Siergiej  drgnął.  Oboje  podskoczyliśmy  nerwowo.  Leon  zsunął  się  ze  ściany, 

wylądował na łóżku, w pozycji siedzącej. Miał zamknięte oczy i rozchylone usta, z 

nosa  ciekła  mu  krew.  I  z  brody.  Jedna  strona  jego  klatki  piersiowej  wyglądała 

dziwnie, była wklęsła, jakby ktoś z całej siły walnął w nią młotem. 

Uderzył  Siergieja  z  wielkim  impetem.  Tak  twarde  ciało  z  taką  szybkością...  O 

Boże. 

On już nie wstanie, szeptał tata w mojej głowie, sucho, rzeczowo. Ruszaj się, Dru. 

Anna  zakasłała.  Poruszyła  się  na  podłodze,  jej  obcasy  zazgrzytały  lekko  o 

posadzkę.  Siergiej  znowu  drgnął.  Podskoczyłam. W gardle buzował mi głód krwi. 

Dudnił  puls  Gravesa,  pędził  galopem  i  zdawał  się  krzyczeć:  loup-garou,  loup-

garou. Serce Anny biło szybko, słabo, skandowało jej imię: An-na, An-na. 

Cały dom wypełniały odgłosy wampirów. Było ich mnóstwo. 
-  Musimy stąd spadać - szepnęłam. Blask z korytarza nadal raził mi oczy. 
-  Coś  takiego.  Tak  sądzisz?  -  Puścił  mnie  i  zaniósł  się  przeraźliwym  kaszlem. 

Promieniał pod maską sińców. -Jezu, Dru. Lampą. 

Nie miałam nic innego. Odchrząknęłam. Spojrzałam na Leona. On też już chyba 

stąd nie wyjdzie, ale wolałam nie ryzykować. Miałam nogi jak z waty i płonęłam na 

całym ciele. Nawet włosy mnie bolały. 

background image

 

80 

Zaryzykowałam, przekonałam się, że moje nogi utrzymają mój ciężar i ostrożnie 

podeszłam  do  Anny.  Kwiliła  cicho,  gardłowo,  jak  kociak,  który  wie,  że  zaraz  go 

utopią. 

Zostaw ją, szepnął tata. Spowolni cię. Przede wszystkim myśl o sobie, Dru. 

Jasne. Myślenie tylko o sobie doprowadziło Annę do tej sytuacji, prawda? 

- Co do cholery... - Graves wyciągnął do mnie rękę, ale odepchnęłam go. - Dru! 

-  Nie możemy jej tu zostawić. Zaatakowała go. To swietocza. - I nie jestem taka 

jak  ona.  Kolejny  krok.  Poślizgnęłam  się  w  czarnej  mazi.  Z  Siergieja  wypływało 
zadziwiająco  dużo  krwi.  Ale  jego  serce  nie  biło,  o  nie.  Jeśli  trafiłam  go  w  serce, 
będzie unieruchomiony, póki jeden z kumpli go nie uwolni. 

Albo i nie. Znowu drgnął. Metalowy pręt zazgrzytał 

o podłogę. 

-  Dru. - Graves mówił, jakby ktoś go uderzył. - A on? -Wskazał Leona. 
-  Nie udźwignę obojga, do cholery. Nie wiem. Dasz radę go wynieść? - Miałam 

wyrzuty, że w ogóle o to pytam. Krwawił na całym ciele, a ja jeszcze rozdrapałam 
jego rany. 

Prychnął. Zielone oczy błyszczały tak bardzo, że niemal rzucały cień. Z tych oczu 

wyglądał Obcy, i gdyby nie to, że miałam na głowie tonę innych spaw, poczułabym 
lekki, no cóż, niepokój. 

Bo Obcy zdawał się mieć wszystko w nosie, o ile dorwie kogoś w swoje szpony. 
Graves wzruszył ramionami, ale nagle przestał, jakby ten ruch sprawiał mu ból. 

-  Nie wiem, czy to ma sens. Śmierdzi trupem. Nie pytałam, skąd to wiedział 

-  Więc go zostaw. - Te słowa piekły mnie w gardle. -Żywi na pierwszym miejscu. 

- Takim samym tonem tata dawał mi do zrozumienia, że nie czas na dyskusje. Czy 
jego też paliło wtedy w gardle? 

Graves  patrzył  na  mnie,  jakbym  wydała  wstydliwy  odgłos,  ale  pomógł  mi 

podnieść  Annę.  Nie  opierała  się,  zwisała  między  nami  jak  mokre  pranie. 
Zachwialiśmy się oboje i nasze szanse na ujście cało zmalały gwałtownie. 

Zwłaszcza  że  akurat  w  tej  chwili  Siergiej  poruszy!  się  znowu  i  metal  głośniej 

zazgrzytał o podłogę. Ale nadal nie słyszałam jego pulsu. Może to konwulsje? 

Jasne, Dru, to odpowiednia chwila na upiorne myśli, Szłam do drzwi. Ciągnęliśmy 

Annę. Jej trzewiki sunęły po posadzce. Przenieśliśmy ją przez próg, do korytarza 

zalanego światłem. Zamrugałam, poczułam łzy pod powiekami. 

Wrzask  docierał  zewsząd,  ściana  dźwięku  tak  potężna,  że  niemal  niesłyszalna. 

Wstrząsał  murami,  wzbijał  tumany  kurzu  na  suficie  i  niemal  upuściłam  Annę, 

chcąc  zakryć  uszy  rękoma.  Zresztą  niewiele  by  to  dało  -  dźwięk  wdzierał  się  do 

czaszki, wił się, wibrował. 

Dobiegł z pokoju za nami. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że to Siergiej. 

Król  wampirów  był  chyba  nieźle  wkurzony.  Dźwięk  ucichł  nagle,  jakby  ktoś 

wyłączył  odtwarzacz  CD.  Dom  zadrżał  nad  naszymi  głowami,  aż  opadł  kurz. 

Korytarz był krótki. Na jego krańcu widniały schody do góry. Zamknięte drzwi po 

obu stronach. Byliśmy na samym końcu. Żadnego innego wyjścia. Cholera. 

Ale wtedy zobaczyłam podłużny kształt na mosiężnym wieszaku i westchnęłam 

ze  zdumienia,  podczas  gdy  dom  dokoła  nas  pulsował  drapaniem,  muśnięciami, 

lekkimi wampirycznymi krokami. 

Płaszcz  Gravesa.  Moja  torba.  Moje  miecze  małaika  w  uprzęży.  Wszystko  tutaj, 

pod naszym nosem, na wieszaku przy drzwiach. 

Puściłam ramię Anny, pokonałam przestrzeń trzema długimi krokami. 

Amen. Amen, Alleluja i do przodu, moi drodzy! - Co? - Graves niemal upadł pod 

ciężarem Anny. Złapałam torbę, otworzyłam, zajrzałam do środka. Zapasowy 

magazynek, ale nie ma pistoletu. Ale zostały zwitki pieniędzy i wszystko inne. 

Przełożyłam ją przez ramię. 

-  Ej, to mój płaszcz? 

Sięgnęłam  po  uprząż  i  miecze.  Założyłam  ją  nagle  niezdarnymi  palcami, 

zakryłam  torbą.  Zdjęłam  jego  płaszcz  z  wieszaka  i  poruszyłam  barkami,  żeby 

sprawdzić,  czy  wszystko  leży jak trzeba. Torba była ciężka  - naboje ważyły swoje, 
ale nadal nie miałam broni. 

-  Tak. Ale mnie w nim bardziej do twarzy. 

-  Nosiłaś  mój  płaszcz?  -  Czy  mi  się  zdawało,  czy  zarumienił  się  pod  sińcami? 

Trudno  powiedzieć.  Wróciłam do nich, złapałam Annę za ramię, zarzuciłam sobie 
na szyję. - Och. 

-  Włóż go. - Przyda ci się, na dworze jest zimno. Nie powiedziałam tego jednak. 

Kto  wie,  czy  w  ogóle  uda  mi  się  wyjść  na  dwór.  Nie  miałam  nawet pojęcia, gdzie 
jesteśmy,  a  w  domu  wampirów  nad  naszymi  głowami  huczało  jak  w  ulu.  - 
Ostrożnie, w kieszeniach jest amunicja. 

-  Pamięta pani o wszystkim, panno Anderson. - Przez chwilę jego oczy rozbłysły 

zielenią. 

Teraz  łatwiej  nam  było  prowadzić  Annę.  Ciągnęłam  ją  za  sobą.  Starała  się 

pomóc, stawiała niepewne kroki, z trudem odpychała się od betonowej podłogi. 

background image

 

81 

Graves dogonił nas po kilku krokach, płaszcz falował wokół jego kolan. Zarzucił 

sobie  na  szyję  jej  drugą  rękę  i  byliśmy  już  niemal  przy  schodach,  gdy  syknęła  na 
znak, że mamy się zatrzymać. 

-  Drzwi  -  wybełkotała  i  wskazała  posiniaczonym  podbródkiem.  Ostatnie  drzwi 

po prawej, przy schodach. -Otwórzcie je. 

Nie  ma  mowy.  Kto  wie,  co  się  za  nimi  kryje? Ale cienie na schodach kazały mi 

zmienić zdanie. 

-  Są zamknięte na klucz? - zapytałam szeptem. 

Graves pokazał coś palcem. Nie wyglądał najlepiej, pod sińcami był chorobliwie 

blady. Rozchylił usta i teraz nie był już taki przystojny. Szczerze mówiąc, wydawał 

się półżywy. 

Spojrzałam  we  wskazanym  kierunku.  Na  haczyku  wisiał  klucz,  wielki  kawał 

żelaza. 

-  A  niech  mnie  -  mruknęłam  i  wzięłam  na  siebie  większą  część  ciężaru  Anny, 

idąc w tamtą stronę. Jeśli Graves zemdleje, zabiorę tylko jego, zdecydowałam. Nie 

miałam  ochoty  zostawiać  Anny  na  pastwę  losu,  ale  jeśli  musiałam  wybierać... 

właściwie nie miałam wyboru. 

Klucz  zniknął  w  zamku.  Kroki  były  coraz  bliżej.  Zerknęłam  na  schody.  Coraz 

więcej  cieni.  Jeśli  nie  ma  innego  wyjścia,  jesteśmy  w  czarnej...  Dziurze.  Owszem, 

miałam  miecz  małaika  i  dam  sobie  radę  z  kilkoma  nosferatu  -  ale  jeśli  Siergiej 

wyjmie sobie dzidę z piersi, czekają nas ciężkie chwile w tej piwnicy. 

Drzwi  ustąpiły.  W  środku  było  ciemno  i  przez  chwilę  miałam  nadzieję,  że 

prowadziła nas do innego wyjścia. Wtedy coś się poruszyło. Drgnęłam. 

Przede  mną  stał  brudny,  ciemnooki,  bardzo  przystojny  djamphir  w  strzępach 

czerwonej  koszuli.  I  znowu  ruch.  Było  ich  czterech,  wszyscy  w  czerwonych 

koszulach. Patrzyli na nas jak uciekinierzy z sekty czy coś równie dziwnego. 

Odwzajemniłam ich spojrzenia. Już unosiłam dłoń do rękojeści małaika. 
Czerwone koszule. To Straż Anny. Przełknęłam z trudem. 

-  Milady!  -  szepnął  przenikliwie  ten  najbliżej  drzwi.  Wyglądał  koszmarnie. 

Graves nieźle oberwał, ale ten dzieciak... Cóż, to nieco zmienia sytuację, nie? 

Anna uniosła głowę. 
-  Blaine...  -  wychrypiała.  -  Pomóż...  nam.  Wy  wszyscy...  Pomóżcie.  Jej  także. 

Rozkazuję.  Wam.  -  Zwiesiła  głowę,  loki opadły, jakby włożyła w te słowa resztki 
sił. 

Wstali.  Zesztywniałam.  Który  był  w  pobliżu,  gdy  Anna  zaatakowała  mnie  w 

Schola  Prima?  Który  mnie  śledził,  czekał,  aż  zostanę  sama?  Przypomniałam  sobie 
dwóch z nich, celowali z broni do Christophe'a, gdy po raz kolejny uratował mnie 
przed wampirami. 

Dawniej  sądziłam,  że  członek  Zakonu  nie  wyda  nikogo  z  nas  wampirom,  bo 

wszyscy  wiemy,  jacy  są.  Myliłam  się.  Chyba,  więc  cały  czas  wyciągałam  rękę  do 
rękojeści małaika. Zastanawiałam się już, jak wyprowadzić stąd Gravesa i... 

-  Tak,  pani.  -  Blaine  mierzył  mnie  wzrokiem  od  stóp  do  głów.  Odgłos 

wampirzych kroków był coraz bliżej. Kiedy znajdą się na schodach... 

Zerknęłam  na  zwieszoną  głowę  Anny.  Graves  odszukał  mój  wzrok  i  to  krótkie 

spojrzenie  wystarczyło  za  kilka  godzin  rozmowy.  Co  najmniej.  Poczułam  się  tak 
dobrze,  że  zachciało  mi  się  płakać,  ale  zamrugałam  tylko,  chcąc  opanować  łzy,  i 
ponownie  spojrzałam  na  tego Blaine'a. Pozostali  goście w czerwonych koszulach  - 
rany,  co  oni,  nie  oglądali  Star  Treka?  Nie  wiedzieli,  że  to  kiepski  pomysł?  Stali  za 
nim  i  rozpaczliwa  nadzieja  na  ich  młodych,  posiniaczonych,  zakrwawionych 
twarzach była przytłaczająca. 

Nic dziwnego, że zrobiliby dla niej wszystko. 

-  Mam  amunicję  -  usłyszałam  własny  głos.  -  Ale  nie  mam  broni.  I  miecze 

małaika. Jesteśmy tu uwięzieni. Siergiej ma żelazny pręt w piersi, ale nie wiem, czy 
to zatrzyma go na długo. 

-  Mon Dieu. - Blaine podszedł bliżej. - Hans, Charles, weźcie Milady. Kip, stojak 

na broń na końcu korytarza? 

Chłopuk  o  ostrych  rysach  i  ciemnych  lokach  skinął  głową  i  minął  nas, 

wychodząc  na  korytarz.  Dwaj  pozostali,  chyba  bliźniacy,  podeszli,  wzięli  od  nas 

Annę i cofnęli się, ledwie zarzuciliśmy im jej ręce na szyje. 

Blaine skrzywił się boleśnie. 

-  Milady...  -  Spojrzał  nerwowo  na  Annę,  zwisającą  bezwładnie,  jakby  straciła 

resztki sił. - To my. Uratowałaś Milady. Jesteśmy twoimi dłużnikami. 

-  No cóż. - Chrząknęłam. Głos krwi budził się z drzemki. - Spadamy stąd. Masz 

jakiś plan? 

-  Nie  potrzebujemy  go,  skoro  mamy  ciebie  i  amunicję.  -  Uśmiech  rozjaśnił  jego 

posiniaczoną twarz. - Ale tak, mam plan. 

Dobrze, bo na schodach pojawiły się pierwsze wampiry, a do piwnicy spływała 

kaskada szybkich kroków i mrocznej nienawiści. 

Graves  odwrócił  się,  wbiegł  na  korytarz.  Ruszyłam  za  nim,  wyjęłam  miecze  z 

cichym szeptem drewna. 

background image

 

82 

Strażnicy  Anny  byli  za  mną.  Oby  Siergiej  nie  zaatakował  od  tyłu.  Blaine  nagle 

stanął  u  mojego  boku.  Jego  okrzyk  bojowy  rozdzierał  mi  uszy  i  nagle  zaczęła  się 

walka na śmierć i życie. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 25 

Ciała  martwych  wampirów  poniewierały  się  na  schodach,  dygotały  konwulsyjnie, 
gdy  djamphir  o  kędzierzawej  czuprynie  wyrywał  im  gardła.  Sapałam  ciężko, 
wsparta  o  Gra-vesa,  ostrożnie  trzymając  miecze  matki  -  były  cholernie  ostre  i 
ociekały czarną krwią. Jeden z bliźniaków trzymał Annę i szeptał coś do niej, chyba 

po francusku, z ustami przy jej skroni. Pozostali stali w równej odległości od nas, w 
formacji  ochronnej.  Blaine  opierał  się  o  ścianę,  dyszał  ciężko,  po  uszy  umazany 
wampiryczną krwią. Zręcznie przeładował pistolet. 

-  Musimy iść - wychrypiał. - Zaraz będzie ich tu więcej. 
-  Przynajmniej  weszliśmy  na  górę  -  stwierdził  ten  z  braci,  który  akurat  nie 

trzymał  Anny.  Pocierał  twarz  dłonią.  -  Dzięki  za  amunicję,  Milady.  -  Skinął  mi 
głową, jakbym zrobiła coś niewyobrażalnego, coś fantastycznego. 

Aspekt nadal mnie otaczał, ale brakowało mi powietrza. 

-  Dzięki - wysapałam tak złośliwie, że Graves poruszył się niespokojnie. 
-  Niby  jak  mamy  stąd  wyjść?  -  On  także  był  cały  w  czarnej  krwi,  dymiła  z 

podartego  płaszcza,  żrąca  substancja  wypalała  w  nim  dziury.  Wyglądał  coraz 
gorzej,  był  trupio  blady  pod  siniakami,  ale  jego  oczy  płonęły,  cienie  znikły  i  jakoś 
się trzymał. 

-  Tędy, gdy tylko Milady będzie mogła iść. - Blaine spojrzał na Annę. - Charles? 
-  Odpływa.  -  Ten,  który  podtrzymywał  Annę,  wymienił  z  Blaine'em  znaczące 

spojrzenie.  Kędzierzawy  wbiegł  na  schody.  Słyszałam  odgłosy  w  dalszej  części 

domu,  ale  nie  za  naszymi  plecami.  To  dobra  wiadomość.  Zła  to  fakt,  że  wszyscy 

byliśmy  śmiertelnie  znużeni,  a  ja  nadal  nie  wiedziałam,  gdzie  jest  wyjście.  I  czy 

strażnicy  Anny  nie  zostawią  mnie  i  Gravesa  na  pastwę  wampirów.  Albo  czy  nie 

pomogą krwiopijcom. 

Z  drugiej  strony,  wampiry  znowu  padały,  dławiąc  się  moim  zapachem,  więc 

właściwie nie było tak źle. A z Gravesem za sobą nie musiałam się obawiać, że ktoś 

podejdzie mnie od tyłu. 

Oddałabym wiele, żeby to był żart. 

W  każdym  razie  w  rozszalałym  chaosie  walczących  djamphirów  nie 

pozostawało  mi  nic  innego,  jak  mieć  oczy  szeroko  otwarte,  wywijać  małaika  i 

uwalniać toksyny, gdy jeden z naszych znalazł się nagle w niebezpieczeństwie. 
Ale nasza amunicja kończyła się szybko. Blaine wydał odgłos, który wzięłabym za 

westchnienie, gdyby nie nasilenie frustracji. 

-  Spróbujemy wyjść tą samą drogą, którą nas tu sprowadzili. Kip? 
Kędzierzawy wskazał korytarz. Prowadził w głąb, coraz dalej od coraz bliższych 

odgłosów wampirów. 

-  Nadchodzą. 
-  Chodźmy Milady? - Blaine spojrzał na mnie spod uniesionych brwi. Krwawił 

z rozciętej wargi i skaleczonego boku. 

-  Spadajmy  stąd.  Ale  na  zewnątrz  jesteście  zdani  na  siebie.  Zaopiekujecie  się 

Anną i wszystko będzie cacy. 

Przechyliłam głowę, nasłuchiwałam. Otaczała nas potężna, przytłaczająca cisza. 

Szmery  z  innych  części  budynku  zlewały  się  w  jeden  odgłos,  jak  stukanie  kropli 

deszczu  o  szybę,  i  nagle  widziałam  wampiry  przemykające  korytarzami,  plamy 

nienawiści  poruszające  się  z  niesamowitą  szybkością.  Może  przeraził  ich  krzyk 

Siergieja  i  dopiero  teraz  dochodzili  do  siebie?  Jak  mrowisko  tętniące  życiem, 

którego sercem była potężna królowa, gdzieś pod ziemią. Zrobiło mi się niedobrze. 

Głód krwi powracał. 

-  Chodźmy. - Mówiłam niewyraźnie, bolały mnie uwrażliwione kły. Usiłowałam 

ukryć je za górną wargą, nie kalecząc się przy tym. Graves dygotał, trawiła go go-

rączka.  Kiedy  wyjdziemy,  musimy  przedostać  się  poza  teren,  załatwić  środek 

transportu, zaszyć się gdzieś, żeby odzyskać siły i... 

Mój umysł wierzgał jak zmęczony koń. Jeśli teraz odmówi mi posłuszeństwa, już 

po nas, po mnie i moim gocie. Nie mogłam do tego dopuścić. 

Krok po kroku. 

-  Chodź,  Graves.  -  Zrobiłam  niepewny  krok  w  przód.  Szedł  za  mną.  Pochylił 

głowę,  brudne  włosy  opadły  mu  na  oczy.  Wyglądaliśmy  jak  dzieciaki  po 

background image

 

83 

kataklizmie  i  w  pewnym  sensie  tak  było,  jeśli  nie  liczyć  cieni  we  wzroku Blaine'a. 

Który  zdradzał  jego  prawdziwy  wiek.  Tylko  on  wydał  się  stary  i  trochę  mnie  to 

zaskoczyło. Ale pewnie Anna lubi młodych. 

Łatwiej ich kontrolować. 

Ruszyliśmy  korytarzem,  staroświeckim  i  przemysłowym,  na  swój  specyficzny 

sposób. Wszędzie beton i jarzeniówki, ich światło wdzierało mi się do mózgu przez 

oczy. To naprawdę magazyn, wydedukowałam. Staromodne belki i cegły zostały za 

nami i nagle miałam wrażenie, że Siergiej specjalnie tak to urządził, że tutaj lubił się 

zabawić. 

Lubił okrutne gry. Anna także. Ale jeśli miałam wybierać... Jezu. 

Chyba już dokonałaś wyboru, co, Dru? 

Bliźniacy podtrzymywali Annę, kędzierzawy szedł za nami. Nie podobało mi się 

to i cały czas miałam w ręku miecz. On co prawda miał broń i srebrne kule i... 

W mojej głowie eksplodował dotyk. 

-  Czekajcie  -  szepnęłam.  Skinęłam  na  Gravesa,  żeby  stanął.  Opierał  się  o  mnie 

mocniej  niż  przedtem,  zataczał  się,  jakby  był  pijany  albo  zbyt  słaby,  by  stać  o 

własnych siłach. To zły znak. Ale mimo wszystko... - Coś słyszałam. 

-  Co? - Stanął. Anna drżała, w jej włosach jaśniały miedziane pasma, mieniły się 

w  świetle  jarzeniówek.  Coś  takiego;  w  tym  świetle  wszystko  wygląda 

makabrycznie,  zwłaszcza  skatowany  djamphir,  ale  jej  włosy  wydawały  się  jeszcze 

piękniejsze, nawet teraz, brudne i splątane. 

-  Coś się dzieje. - Zamknęłam oczy, obolałe od blasku. Boże, za jasno tu. Jeśli to 

ma  być  rozkwitanie,  wielkie  dzięki.  Poza  załatwianiem  wampirów  samym 

oddechem -to mi się podoba. 

-  Dru. - Kaszel. Anna uniosła głowę. - Muszę. Z tobą. Porozmawiać. 
-  Cicho - szepnął bliźniak po prawej. - Już wkrótce będziesz bezpieczna, Milady. 
Nie miałam serca powiedzieć mu, że kłamie. Może o tym wiedział. 
-  Dru - Anna jęknęła cicho. - Podejdź... tutaj. 

-  Musimy iść. - Ten sam dziwny, wysoki głos bez tchu, jedyny, na jaki było mnie 

stać, gdy pojawiał się dotyk.  -Zbierają się. Ryzykujemy, że zostawimy ślady krwi. 

I... -Usiłowałam się skupić. Coś jeszcze. Coś... 

-  Milady. - Blaine patrzył na mnie, jakby rozważał, czy siłą nie ciągnąć mnie do 

Anny. 

Graves  zesztywniał.  Rozwiązałam  problem,  zrobiłam  kilka  kroków  w  przód  i 

pociągnęłam  go  za  sobą.  Przynajmniej  nie  staliśmy  w  miejscu.  Odzyskiwałam 

oddech, ostrzegło mnie swędzenie wyczuwalne przez ciepło aspektu. 

Kiedy  Anna  uniosła  głowę,  zdałam  sobie  sprawę,  że  nie  czuję  smaku 

niebezpieczeństwa.  Krew  płynęła  jej  z  ust,  błękitne  oczy  płonęły  gorączkowo  z 

obwódek  sińców.  Miedziany  aromat  jej  krwi  przepełniała  nuta  goździków  i 

wielkiego  cierpienia.  Nie  wiedziałam,  jakim  cudem  jeszcze  trzyma  się  na  nogach, 

nawet wsparta na ramionach bliźniaków. 

Odetchnęła głęboko. Kolejny strumyk krwi popłynął z jej ust. Starałam się na to 

nie patrzeć. 

-  Nie  wytrzymam  długo.  -  Kolejny  oddech.  Skrzywiła  się,  jakby  bardzo  ją 

zabolało. Krew była taka kusząca. - Ty też nie. Więc musisz coś... zrobić. 

Od kiedy ciągle spada to na mnie? Ale skinęłam głową. Machnęłam mieczem na 

chłopców, żeby ruszyli. Przecież możemy iść i gadać jednocześnie, prawda? 

-  Pij.  -  Anna  zaniosła  się  kaszlem,  zwiesiła  głowę,  ale  uniosła  ją  niecierpliwym 

ruchem. - Musisz. Wypić. Moją. Krew. 

Co do... i wtedy zrozumiałam. 

-  O nie, nie, do diabła. 

-  Milady!  -  Blaine  był  zaszokowany.  Jakim  cudem  starsze  djamphiry  brzmią 

czasami jak zdewociałe stare panny? - Nie możesz... 

-  Oczywiście, że nie może. Zabierajmy się stąd! -Gdyby nie Graves, niecierpliwie 

przestępowałabym z nogi na nogę. 

-  Nie!  -  Anna  szarpnęła  się  mocno.  -  Ja  już  nie  żyję!  Już  on  tego  dopilnował. 

Blaine. Kip. Powierzam was jej opiece. Macie być jej posłuszni. 

Co do cholery? 

-  Anno.  -  Szukałam  odpowiedniego  tonu,  celowałam  w  mieszankę  babcinego 

„nie toleruję żadnych bzdur" i „mam inne sprawy do roboty, więc do dzieła" taty. - 

Nie zrobię tego za żadne skarby. Idziemy. 

-  Milady... - Blaine pobladł śmiertelnie. Kędzierzawy minął mnie. Gdybym miała 

dość siły, przewróciłabym oczami. - Nie możemy... 

-  Bez. Dyskusji. - Anna patrzyła na mnie. - Uratuj ich, Dru. Proszę. To... dobrzy... 

chłopcy.  Oni...  zasługują  na  opiekę.  A  teraz...  pij.  Niewiele  mi  zostało.  Ja 

skończyłam szkolenie... ty nie. - Cierpiałam, słysząc, jak łapczywie chwyta oddech. 
Nikt nie zasługuje na coś takiego, nawet ona. Świat ucichł. Uniosłam głowę. Hałas 

gdzieś w oddali. Szybkie strzały. Ściany zadrżały. Wzdrygnęliśmy się, gdy rozległ 

się wybuch. 

I nagle wiedziałam, co to za hałasy. Zakon. Idą po nas. 

 

background image

 

84 

 

 

 

 

Rozdział 26 
 
Zaciągnęliśmy  Annę  do  małego  schowka.  Teraz  pytanie,  czy  czekać,  aż  nasi  nas 

znajdą,  czy  wyjść.  Miałam  swoje  zdanie  na  ten  temat,  ale  mieliśmy  też  poważny 

problem. 

Graves  opierał  się  o  ścianę.  Miał  wpółprzymknięte  oczy.  Ciemniały  szybko. 

Dyszał  ciężko  jak  astmatyk.  Potrzebował  jedzenia  i  odpoczynku,  i  to  szybko. 

Pozbawił się resztek i tak ograniczonych sił, gdy nabrał masy do walki z Siergiejem. 

Wypuszczanie  Obcego  nadweręża  zapasy  organizmu;  to  dlatego  wilkołaki  niemal 

ciągle jedzą. 

Anna  nadal  krwawiła.  Jej  rana  się  nie  goiła.  Coś  w  niej  pękło,  gdy  Siergiej  ją 

uderzył,  osłabło,  gdy  pił  jej  krew.  O  Jezu.  Bliźniacy  też  nie  wyglądali  najlepiej. 

Jeden  kulał,  prawe  ramię  zwisało  mu  pod  dziwnym  kątem.  Blaine  był  blady  jak 

ściana,  a  Kip  -  ten  kędzierzawy  milczek,  dyszał  ciężko,  jakby  nawet  chodzenie 

stanowiło nie lada wysiłek. 

Ja  też  nie  czułam  się  najlepiej.  Aspekt  zanikał,  małaika  mi  ciążyły.  Jeśli  znowu 

napotkamy stado wampirów, czarno widziałam nasze szanse. 

Zwłaszcza  jeśli  mój  oddech  nie  powali  ich  na  ziemię.  Czyli  mówiąc  krótko, 

miałam bardzo złe przeczucia. 

Anna odepchnęła kulejącego bliźniaka. Wyprostowała się, choć drżały jej kolana, 

i spojrzała na mnie. 

- Podejdź. Tutaj. 

Pokręciłam  przecząco  głową.  Moje  włosy  rozsypały  się,  złote  pasemka  znikły. 

Bolało mnie całe ciało, aspekt pojawiał się i znikał. 

-  Nie ma mowy, Anno. Nie ufam ci. 

Mało brakowało, a z jej oczu posypałyby się iskry. Po jej brodzie spływała coraz 

szersza smuga krwi. 

- Nie zostawiłaś mnie tam. - Deszcz czerwonych kropli. - Podejdź. Tutaj. 

Zerknęłam na drzwi. Kip opierał się o framugę, co chwila wyglądał na korytarz. 

Droga była wolna, ale jak długo jeszcze? 

- To,  że  nie  zostawiłam  cię  z  sama  wiesz  z  kim,  to  nie  to  samo,  co  to,  Anno.  - 

Małaika były takie ciężkie, ręce mi opadały. - Nie podejdę do ciebie i nie... 

Osunęła się. Bliźniak, na którym nadal się wspierała, zaklął, upadł na kolana. 

-  Milady - szepnął i przez jedną koszmarną chwilę miał minę jak nieszczęśliwy 

trzylatek. - Nie zostawiaj nas. 

Mój  żołądek  fiknął  salto.  Miałam  świadomość,  że  zrobię  coś  niewyobrażalnie 

głupiego, ale to i tak nie miało już znaczenia. Szanse, że Zakon do nas dotrze albo 

że wyjdziemy stąd o własnych siłach, i tak były bardzo marne. 

A Bóg jeden wie, co się stanie, jeśli Siergiej zdołał wyciągnąć dzidę z piersi. 

-  Ej. - Odwróciłam się. Blaine patrzył na mnie. - Pomóż mi unieść małaika. 
-  Może...  -  Zwilżył  usta  językiem.  Nawet  język  miał  blady.  On  także  stracił 

mnóstwo krwi. - Milady, może mogłabyś podzielić się swoją mocą... z Milady? 

Wzruszyłam ramionami. 

-  Niby  co  mam  zrobić,  wypić  jej  krew?  O  nie.  Może  napić  się  mojej,  Graves 

mnie  wyprowadzi,  a  wy  zajmiecie  się  Anną.  I  jeszcze  jedna  rada:  na  razie 

trzymajcie ją z dala od Zakonu, są na nią bardzo cięci. 

Nie  żebym  wierzyła,  że  Bruce  i  inni  zrobią  coś  strasznego  jednej  z  bezcennych 

swietoczy,  ale  Anna  już  nieraz  wystrychnęła  ich  na  dudków.  Byłabym  idiotką, 

gdybym  dała  jej  do  zrozumienia,  że  może  ot,  tak  wrócić  i  zacząć  nowe  gierki. 

Zwłaszcza że miałam własne plany i nie chciałam, żeby jej djamphiry ścigały mnie 

po całym kraju. 

Zrobiło mi się głupio, że w ogóle o tym myślę. Czułam się zbrukana od środka; 

wydaje mi się, że tak czują się dorośli. 

Jak oni to wytrzymują? 

Blaine  zwiesił  ramiona.  Pomógł  mi  wsunąć  miecze do uprzęży. Zobaczyłam, że 

Graves  zamknął  oczy.  Jego  grdyka  poruszała  się  z  trudem,  gdy  przełykał.  Ej, 
wszystko w porządku? 

Kolejny  wybuch,  tym  razem  bliżej.  Co  to  za  teren?  Czyżby  było  tu  kilka 

magazynów, nie jeden? Jeśli to Jersey, są tutaj setki takich miejsc. Jak mnie znaleźli? 

Ilu ich tam było? Czy giną, spiesząc mi na pomoc? Mnie i Annie? Czy Christophe 

tam jest? 

Wyrzuty sumienia uderzyły mnie w żołądek. 

-  Tak.  -  Graves  zaniósł  się  kaszlem.  Płaszcz  zwijał  się  na  nim  jak  na  strachu  na 

wróble, trzepotał przy każdym ruchu. - Zrób, co trzeba, Dru, i spadajmy stąd. 

Uśmiechnęłam się, blado, fałszywie, ale to pomogło. Odrobinę. 

background image

 

85 

-  Uważaj  na  mnie,  dobrze?  -  Nie  było  sensu  tego  ukrywać.  Uniósł  ciężkie 

powieki.  Jego  oczy,  zamiast  jasnozielone,  były  barwy  mchu,  ale  spojrzał  na  mnie, 
uniósł kącik ust w niemym warknięciu i znowu poczułam tę więź, niemal bolesną, 
przeszywającą, jak wtedy, gdy wbijasz zęby w aluminiową folię. 

Póki  żyję,  mówił  jego  wzrok.  Skinęłam  głową.  Odetchnęłam  głęboko.  Pod 

powiekami  paliły  mnie  bezsensowne,  niepotrzebne  łzy.  Stłumiłam  ochotę,  by  się 

rozpłakać. Nic nam z tego nie przyjdzie, do cholery. 

Miałam kłopot, by do niej podejść. Cały czas widziałam jej twarz, wykrzywioną 

nienawiścią,  gdy  do  mnie  strzelała.  Cały  czas  miałam  w  uszach  ostatnie  słowa, 

które wypowiedziała do mojej matki. 

Uważaj na wampiry. 

Przerażała  mnie.  Nawet  teraz,  gdy  była  ranna,  gdy krwawiła. Byłam pewna, że 

ukrywa asa w rękawie. 

Strzały  były  coraz  bliżej,  niosły  się  dziwnym  echem.  Dotyk  wyrywał  się  spod 

czaszki,  chciał  mi  pokazać,  co  się  dzieje,  ale  byłam  zbyt  wyczerpana. 

Potrzebowałam resztek energii, żeby utrzymać się na nogach, zresztą nie chciałam 

wiedzieć.  To  znaczy  najlepiej  byłoby  w  ogóle  nie  umierać,  ale  to  wydawało  się 

coraz mniej prawdopodobne. 

Anna dyszała ciężko. Pod sińcami i krwią była sino blada. Nadal otaczał ją cień 

dawnej  urody,  co  tylko pogarszało sprawę. Z trudem nabierała tchu, wypuszczała 

powietrze  z  cichym  świstem,  który  łamał  mi  serce,  bo  przypominał  babcię  w 

szpitalu, tamtej nocy, gdy zjawiła się jej sowa i jedyna osoba, która nigdy mnie nie 

opuściła, odeszła z tego świata. 

Dlaczego  to  robisz,  Dru?  Musi  być  inny  sposób,  byś  udowodniła,  że  nie  jesteś 

taka jak ona. 

Nieprawda. Byłam na siebie zła, że w ogóle o tym myślę. 

Coś takiego. 

Uklękłam powoli. 

- Anno. - Przełknęłam głośno w nadziei, że Graves nie zamknął oczu. Że patrzy. 

- Anno, musisz mnie ukąsić. Ja... Nie ma innego wyjścia... 

Uniosła  rękę,  złapała  mnie  za  włosy  i  pociągnęła.  Wrzasnęłam,  upadłam,  jej 

palce były jak ze stali. Trzymała mnie za głowę. Nie pojmowałam, skąd czerpie siłę. 
Uderzyłam dłońmi w podłogę, ale było za późno. 

Bo  dotykałam  nosem  jej  zakrwawionej  szyi.  Głód  krwi  obudził  się  z  rykiem  i 

świat spowiła czerwień. 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 27 

Słodycz. Co za słodycz. 

Tłumiłam  ten  głód,  kontrolowałam,  i  to  od  dawna.  Christophe  twierdził,  że 

jestem  silniejsza.  To  nieprawda.  Nie  w  takiej  chwili,  gdy  otacza  mnie  głęboki 

miedziany  aromat,  ciało  płonie  mi  z  bólu,  a  aspekt  niemal  skwierczy  na  skórze. 

Rozchyliłam usta wtulone w jej szyję. Wysunęłam kły. 

Usiłowałam się od niej oderwać, ale trzymała mnie za kark żelazną ręką. 

- Niech cię szlag - szepnęła. - Pij. Pij, żebyś mogła ich ocalić. 

Nie  słuchałam. To tak, jakby wsadzić pysk kociaka do miseczki z mlekiem. I to 

głodnego kociaka. 

Nie, nie głodnego. Spragnionego. 

Moje  kły  bez  wysiłku  przebiły  jej  skórę  i  poczułam  w  ustach  gorące  perfumy. 

Mówiła coś, szeptała w obcym języku, a dotyk podsuwał mi znaczenie jej słów. 

- Nienawidzę cię - mówiła. - Nienawidzę cię, Rey-nard. Zasłużyłeś na to. 

Zrobiło mi się niedobrze. Nawet smakowało ohydnie. Wiecie, jak to jest, kiedy 

pije się perfumy, bo tak ładnie pachną? Ale to oszustwo; czuje się tylko spirytus i 

sztuczność. 

Nie mówcie, że nie próbowaliście. 

Najgorszy  był  dotyk,  jaśniał  w  mojej  głowie jak fajerwerki na Czwartego Lipca. 

Szeptał, tłumaczył, pokazywał. 

Anna wpatrzona w Christophe'a, który kucnął z wdziękiem, wpatrzony w ulicę 

poniżej.  Bolało  ją  serce,  słodki,  przenikliwy  ból,  gdy  wpatrywała  się  w  jego 

doskonały profil. Nie zwracał na nią uwagi, więc mogła patrzeć do woli. 

-  Dlaczego znowu jesteśmy tak wysoko? 

Chciała  tylko  słyszeć  jego  głos,  ale  spojrzał  na  nią  z  irytacją.  Jego  twarz  była 

nieruchoma, jedynie oczy błyszczały. 

-  Skoncentruj  się,  swietocza.  -  Ostry  ton  tych  słów  podziałał,  skuliła  się, 

przełknęła gulę w gardle. 

background image

 

86 

Wygładziła  spódnicę.  Idealny  odcień  czerwieni,  który  podkreślał  jej  cerę. 

Wyrobiła  w  sobie  dość  cierpliwości,  by  zapinać  malutkie  guziczki.  I  pomyśleć,  że 

ignoruje  ją  nawet  teraz  -  umalowała  się  starannie,  wpięła  w  uszy  ciężkie  rubiny, 

lśniące jak ona. 

Ale  kiedy  przyszła  na  posiedzenie  Rady,  czekała  ją  niespodzianka.  Na  miejscu 

Bruce'a  siedziała  ta  druga,  zapłakana,  a  Christophe  klęczał  u  jej  stóp.  Pozostali 

członkowie  Rady  stali  dokoła  z  zatroskanymi  minami.  Ta  druga  była  przeciętna: 

kręcone  mysie  włosy, podarte dżinsy i biała koszula, której przydałoby się pranie. 

Cuchnęła  wampirami  i  strachem,  wzdrygnęła  się,  gdy  Christophe  dotknął  jej 

ramienia. 

Anna stała w progu, jej szczęka opadła podejrzanie. Jej nigdy tak nie dotykał. 

-  Ciągle  krzyczą  -  powiedziała  cicho  dziewczyna.  Christophe  pochylił  się,  by  ją 

lepiej słyszeć. 

-  Wszystko będzie dobrze, księżniczko. - Reynard szeptał, nie tylko monosylaby, 

jak do niej, o nie. Starał się ją uspokoić. 

Uspokoić tę rozszlochaną idiotkę, kimkolwiek była. 

Anna  kuliła  się  na  łóżku.  Jej  ramionami  wstrząsał  szloch.  Nie  mogła  przestać. 

Objęła się ramionami, łzy spływały po rozognionych policzkach. Kołysała się cicho, 

żeby djamphir za drzwiami niczego nie usłyszał. 

Prędzej  umrze,  niż  pozwoli,  by  to  usłyszeli.  Słowa  Christophe^,  ostre,  okrutne, 

dzwoniły jej w uszach jak dzwon. 

-  Ciebie, Anno? Nigdy nie mógłbym cię pokochać. Za bardzo kochasz siebie, nie 

potrzebujesz jeszcze mojej miłości. 

To  nieprawda,  powtarzała  sobie,  kołysząc  się,  kołysząc,  kołysząc.  Nieprawda! 

Potrzebuję... 

Ale  zniknął.  Płakała.  Nic  nie  niosło  otuchy,  ani  jedwabna  pościel,  ani  piękne 

stroje  w  garderobie  i  drogie  kosmetyki  na  toaletce.  Nawet  pełne  podziwu 

spojrzenia innych Kuroi nie wystarczyły. Była w niej pustka. Bolała. 

Kolejny  łyk  zalał  mi  usta  i  gardło.  Puściła  moje  włosy.  Odsunęłam  się,  na 

czworakach, tyłem. Miecze małaika zgrzytały o podłogę. 

Rękojeść  uderzyła  w  ścianę.  Jęknęłam,  wytarłam  usta  wierzchem  dłoni.  Anna 

miała na wpół przymknięte oczy. Głowa chwiała się na białej szyi. 

Ugryzłam  tam,  gdzie  Siergiej.  Czułam  do  siebie  obrzydzenie.  Żołądek  zacisnął 

się jak pięść. Wiedziałam o Annie o wiele więcej, niżbym chciała. 

-  Milady... - Bliźniak u jej boku szukał pulsu. - Żyje. Ledwo. 
Dzięki  ci  Boże,  wielkie  dzięki.  Poczułam  przypływ  sił.  Aspekt  wrócił,  koił  ból, 

malował  mi  włosy  złotem  jak  drogi  fryzjer  w  przyspieszonym  tempie.  Głód  krwi 

łaskotał w gardło, mur dzielący teraźniejszość i przeszłość nagle stał się cienki jak 

papier. Dotyk niósł potok wspomnień Anny, czas rozszczepiał się, pękał, a korytarz 

wypełniały czerwień i groza. 

- Cholera. - Kip chrząknął. - Idą. 

Słyszałam ich, czułam ich nienawiść otaczającą ich jak roje os. Zbyt ostre światło 

i  nie  pomagało  zamknięcie  oczu,  bo  dotyk  i  tak  wszystko  mi  pokazywał,  jakby 

ściany  były  ze  szkła,  a  ja  stałam  się  szklanką  czerwieni,  piekielną  miksturą 

perfumowanej krwi i zabójczej wściekłości. 

Krew  Christophe'a  była  inna,  pomyślałam,  i  znowu  dopadły  mnie  mdłości. Ale 

nie  było  na  to  czasu,  bo  Kip  już  był  w  korytarzu,  strzelał  i  krzyczał,  jakby  to była 

jego 
ostatnia szarża. 

I może tak jest, szepnęła krew Anny w moich żyłach. Jest ich zbyt wielu, a on jest 

ranny.  Do  głosu doszło szkolenie, strzępy informacji układały się w spójną całość. 
Tyle tego - byłam dopiero na początku drogi z Christophe'em. 

Myśl  o  nim  podziałała  jak  zapalona  zapałka  w  pomieszczeniu  pełnym 

materiałów  wybuchowych,  jakim  był  mój  umysł.  Zerwałam  się  na  równe  nogi, 
wyjęłam  miecze  z  uprzęży.  Kolejny  wybuch,  tak  blisko,  że  budynek  zadrżał  w 
posadach. Głęboko zaczerpnęłam tchu. 
- Spadamy stąd! - wrzasnęłam i skoczyłam do drzwi. 

 

 

 

 

 

Rozdział 28 

Choć Anna nie ćwiczyła, niczego nie zapomniała ze szkolenia. A teraz jakimś 

cudem jej wiedza buzowała w mojej głowie, wypełniała ciało, sterowała nim jak 

marionetką, szybciej, dokładniej, niż wydawało mi się możliwe. Minęłam Kipa; 

pofrunął przez korytarz, uderzył o ścianę; nie było czasu, by go żałować, bo 

nadchodziły wampiry. Korytarz wypełnił się dymem i przez chwilę wydawało mi 

się, że jestem znowu w tamtej Scholi, podczas pożaru, i słyszę, jak ktoś woła mnie 

background image

 

87 

po imieniu, patrzę, jak farba wzbiera w bąble na ławkach w malutkim martwym 

ogrodzie zimowym. 

Przeszłość przenikała teraźniejszość, zataczała krąg, jak wstęga Móbiusa, którą 

robi się w czwartej klasie. Z moich ust popłynął perlisty, wysoki śmiech Anny, gdy 

zaatakowałam pierwszego krwiopijcę. Zakrztusił się. W mojej prawej dłoni 

zawirowała małaika, czarna krew trysnęła, gdy zadałam cios i pobiegłam dalej, jak 

derwisz w transie, przy akompaniamencie świstu mieczy. Śpiewały nisko, słodko, 

przecinając jedwabiste powietrze przesycone dymem. Mój śmiech zmienił się, stał 

się ostrzejszy, gdy wampiry padały po kolei. 

Noga  do  przodu,  kolano  ugięte,  zamach  z  biodra  i  drewniane  ostrza  ożyły. 

Tańczyły  ze  mną,  atak  i  garda  splecione  w  koncentrycznym  łańcuchu  reakcji. 

Śmigałam,  jakbym  w  przyspieszeniu  ćwiczyła  tai-chi,  i  śmiałam  się  jak  szalona, 

bo to było wspaniałe. 

Nie bałam się. Walczyłam. To cudowne uczucie. 

Coraz  więcej  strzałów,  ale  nie  przejmowałam  się  tym.  Martwił  mnie  zbitek 

wampirów  na  mojej  drodze.  Mężczyźni.  Szkolenie  Anny  doszło  do  głosu, 

rozpoznało  standardową  formację  do  ataku  w  ciasnej  przestrzeni.  Dwóch 

blondynów,  dwóch  brunetów,  wszyscy  o  czarnych  oczach,  gotowi  do  walki, pełni 

nienawiści.  Dwaj  pierwsi  sprężyli  się  i  szykowali  do  skoku,  ci  z  tyłu  skoczyli, 

wzbijali się w powietrze. W mojej głowie drgnął mięsień. 

To takie proste. 

Odskoczyłam  o  dwa  kroki,  potrzebowałam  przestrzeni,  by  się  rozpędzić.  Za 

moimi plecami krzyki cichły, przeszły w niewyraźny bełkot, w powietrzu widniały 

cząsteczki  dymu  jak  miniaturowe  płatki  kryształu.  Już  w  pędzie,  oddychając  z 

trudem,  z  rozpaloną  czerwienią  w  żołądku,  uświadomiłam sobie, co chcę zrobić, i 

prawie, prawie zrezygnowałam. 

Ale  nie  można  rezygnować  w  trakcie  walki.  Działasz  i  albo  zwyciężasz,  albo 

przegrywasz. Jeśli przegrywasz, może już po tobie. Właśnie dlatego w walce nie ma 

żadnych zasad. 

Uderzyłam  stopami  o  ziemię  i  skoczyłam.  Sowa  babci  pohukiwała  cicho  w 

zamieszaniu  dokoła  mnie.  Przez  kilka  krótkich  sekund  czułam,  jak  to  jest  mieć 

pneumatyczne  kości  i  skrzydła,  frunąć  bezszelestnie,  z  wiatrem  w  uszach,  który 

szumi  słodko,  jak  wtedy,  gdy  pędem  zjeżdżasz  na  rowerze  ze  stromej  góry. 

Odwróciłam  się,  wyrzuciłam  nogę  do  przodu,  zmiażdżyłam  czaszkę  pierwszego 

wampira.  Kolejny  półobrót,  zamach  małaika  i  miecze  wbiły  się  w  kark  drugiego 

krwiopijcy z głuchym trzaskiem, jak toporek babci w rąbane drewno. 

Czarna  żrąca  krew  trysnęła  idealnym  łukiem.  Zdążyłam  już  wstać,  lewą  nogą 

odbiłam się od ściany, zwiesiłam ramiona i drugi miecz z całą siłą wbił się w twarz 

trzeciego nosferatu. I trzeci wampir runął na ziemię, przekoziołkował. Prawą nogą 

odbiłam  się  od  jego  pleców,  idealnie,  obróciłam  się  i  zadałam  dwa  ciosy  dwoma 

mieczami.  Oba  trafiły  czwartego  krwiopijcę  podczas  skoku.  Niemal  obcięłam  mu 

rękę. Drugi miecz poderżnął mu gardło. 

Jeszcze nie skończyłam. Padłam na ziemię, na ciało, które amortyzowało wstrząs, 

na  miękkie  kolana,  i  wbiłam  małaika  w  plecy  wampira.  Znowu  głuche stuknięcie, 

w  ostatniej  chwili  cofnęłam  rękę,  żeby  nie  stępić  miecza.  Odgłos  za  mną. 

Odwróciłam się i pierwszy z napastników - ten, którego tylko palnęłam w głowę - 

nadział się na moje ostrze. Zaczął się wić i krzywić, gdy z jego włosów posypał się 

popiół, a twarz pokryła siateczka pęknięć. 

Jarzębina załatwia ich błyskawicznie, podobnie jak swietocza, kiedy rozkwitnie. 

A może to siła Anny? Trucizna do kwadratu? 

A jeśli krew Anny jest toksyczna dla swietoczy? 

Gorycz  wypełniała  mi  usta.  Wyrwałam  miecz,  ostrożnie,  by  nie  zahaczył  o 

mięsień.  Wyszedł  z  ciała  z  mokrym  dźwiękiem,  który  usłyszałam  mimo  hałasu 

dokoła. Skrzywiłam się. 

Podniosłam  wzrok  i zobaczyłam Gravesa. Jego oczy na chwilę wypełniła czerń, 

ale zaraz zapłonęły w nich zielone iskry. 

Za  nim  bliźniacy  trzymali  Annę.  Chyba  już  nie  żyła.  Zwisała  bezwładnie.  Ale 

nie, nadal słyszałam jej puls, słaby, urywany, sapiący jak pociąg jadący pod górę. 

Blai-ne'owi  opadła  szczęka.  Kip  opierał  się  o  ścianę  i  trzymał  za  zakrwawiony 

bark. Zaciskał usta i patrzył. Na mnie. Płonącym wzrokiem. 

Nie znoszę, kiedy się na mnie patrzy. Dotarło do mnie, co przed chwilą zrobiłam. 
Ale nie to było najgorsze. Najgorsza była mina Gra-vesa. Wykrzywiał usta, jakby 

z  niesmakiem.  Patrzył  na  mnie  jak  na  paskudztwo,  które  wypełzło z mroku, spod 
głazu, o którym nie wiesz, czy jest jadowite, czy nie. 

Chociaż  ja  wiedziałam.  Byłam  zabójcza,  w  każdym  razie  dla  wampirów. 

Mordowałam. Miałam kły. Jak istoty, na które polował tata. 

Nadal jestem sobą, chciałam krzyknąć. Z końca korytarza, z którego przyszliśmy, 

nadciągały  kłęby  dymu.  Słyszałam  różne  odgłosy  -  szkliste  wrzaski  nosferatu, 
przenikające  mózg,  wilcze  wycie,  zimne,  srebrzyste,  bojowe  okrzyki  djamphirów. 
Wałczyli na poważnie i szli w naszą stronę. 

Graves  chciał  coś  powiedzieć,  ale  wyczytałam  wszystko  z  jego  oczu 

pociemniałych z bólu. Widziałam jego niesmak. Widział, jak piję krew Anny i... 

background image

 

88 

I to. Ciała wampirów rozkładały się szybko. Cuchnęły. Było mi niedobrze; z całej 

siły zaciskałam usta, aż poczułam ukłucie kłów. 

Owszem, swietocza ma małe kły, ale mamy je po to samo, co wampiry, i przed 

chwilą zrobiłam z nich użytek. 

Graves zaczerpnął tchu. Był blady jak ściana, otworzył usta. Blaine uniósł brwi, 

na jego twarzy malowało się komiczne zaskoczenie. Kip powoli, jak w koszmarze, 
uniósł pistolet. 

Moje ciało było mądrzejsze niż rozum. Skuliłam się. Za późno. Graves nie zdążył 

mnie ostrzec. 
Uderzył mnie od tyłu, pchnął w przód. Czułam, jak pękają kości. Moje kości. 

Więc Siergiej jednak wyrwał sobie pręt z piersi. 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 29 

 
Przewrót. Unik. Ból w boku. Aspekt płonął. Znieruchomiałam przy ścianie. 

Miecze  małaika  zabrzęczały.  Gdy  instynktownie  zacisnęłam  pięści.  Nie 

upuściłam ich. 

I dobrze, bo Siergiej, z wielką dziurą ziejącą w koszulce, umazany czarną krwią, 

o  fioletowej  twarzy  i  z  nienawiścią  w  oczach,  był  już  na  mnie.  Szarpnęłam  się, 

zamachnęłam prawą ręką i miecz minął go o milimetry, bo odsunął się w ostatniej 

chwili.  Wyglądał,  jakby  miał  zrobić  mostek,  wygiął  się  do  tyłu,  jego  kręgosłup 

trzeszczał, gdy ostrze świsnęło przy jego szyi. 

Jakimś  cudem  udało  mi  się  wstać.  Miałam  ścianę  za  plecami.  Ból  był  nie  do 

zniesienia, zagłuszał wszystko, gdy dotykały się kawałki połamanych żeber. Aspekt 

był  jak  płynny  ogień,  zdzierał  ze  mnie  skórę,  wnikał  do  środka,  a  pogruchotane 

kości śpiewały psalm bólu. 

Siergiej obrócił kij od lampy. Ze świstem przeciął powietrze. Otworzył usta, ale 

inny dźwięk zagłuszył jego słowa - huk pożaru. Powiał zimny podmuch. 

Gdzieś tu są otwarte drzwi. Ogień żywił się przeciągiem, wsysał go jak 

wygłodniałe cielę wymię matki. 

Siergiej warknął, coraz bardziej fioletowy na twarzy. Nie śmiałam spojrzeć za 

niego,  ale  chyba  chłopcy  wyprowadzili  Annę  na  zewnątrz.  Graves  chyba  lukżc 

wyszedł. Przynajmniej osiągnęłam swój cel. 

Teraz  jeszcze  tylko  muszę  stanąć  oko  w  oko  z  królem  wampirów,  który  zabił 

moją matkę. Muszę go zabić, jeśli dam radę. 

Jasne. W tej chwili wystarczyłaby ucieczka. 

Wrzaski  i  krzyki  przebiły  się  przez  huk  ognia.  Siergiej  zakrztusił  się,  ale  zaraz 

doszedł  do  siebie.  Zamachnął  się  żelaznym  prętem,  z  którego  ciągle  ściekała  jego 

krew. 

Nadal miałam sprawną prawą rękę; małaika zadrżała jak język węża, uchyliłam 

się  przed  jego  ciosem  i  pchnęłam.  Gdybym  była  odrobinę  szybsza,  rozpłatałabym 

mu  brzuch,  ale  w  tej  chwili  dopadł  mnie  skurcz,  kości  uderzyły  o  kości. 

Krzyknęłam. 

Mój  krzyk  przeciął  pandemonium.  Chłodne  powietrze  za  Siergiejem  -  stał 

między  mną  a  drogą  ucieczki,  po  prostu  świetnie  -  zawirowało  nagle.  Poczułam 

ogień za plecami. 

Nosferatu  błyskawicznie  pieką się na skwarki  - światło słoneczne i ogień są dla 

nich  zabójcze.  Ale  znając  Siergieja, wiem, że poczeka, aż ogień stanie się dla mnie 

nie  do  zniesienia.  Miałam  niesprawną  lewą  rękę,  oddychałam  z  trudem,  a  skoro 

przeżył  cios  w  serce  i  nadal  miał  tyle  siły,  taki  drobiazg  jak  pożar  nie  sprawi  mu 

kłopotu. 

Zbliżył się znowu. Aspekt wbił się w mój lewy bok jak stalowe zęby. Odparłam 

atak małaika w prawej dłoni, z ogromnym wysiłkiem, obolała. 

Przez huk ognia i wystrzałów przebił się jeszcze inny dźwięk. 

- Dru! Dru! 

Moje imię, powtarzane raz za razem. Znałam ten głos. Christophe. O Boże. 

Nie  odrywałam  oczu  od  Siergieja.  Przesunął  ciężar  ciała.  Ja  także.  Dawne 

szkolenie  Anny  niosło  się  echem  w  mojej  głowie.  Jej  krew  płonęła  we  mnie, 

szeptała,  chciała  pokazać  mi  więcej  samej  Anny.  Dotyk  to  dławił,  zaciskał  się  w 

pięść,  pozwalał  mi myśleć. Siergiej zaraz znowu zaatakuje i nie byłam pewna, czy 

zdołam odeprzeć kolejny atak. 

Dym gęstniał, drażnił oczy jak światło jarzeniówek. Kto wie, kiedy i one pękną? 

Coś w ryku ognia mówiło mi, że to poważna sprawa. 
Siergiej cofnął się o krok. I jeszcze jeden. Patrzyłam. Aspekt przeszył mnie ostatnią 

falą  bólu  nagle,  o  dziwo,  mogłam  zaczerpnąć  tchu.  Dym  drażnił  głód  krwi;  po 

policzkach płynęły mi gorące łzy. Zamrugałam wściekle. Ból ustąpił, przycichł, ćmił 

background image

 

89 

tylko.  Uniosłam  miecz  w  lewej  dłoni.  Przyjęłam  drugą  pozycję,  to  było  naturalne 

jak  oddychanie.  Wyprostowałam  się.  Zmrużyłam  oczy,  ściągnęłam  rysy  i  przez 

jedną szaloną chwilę wydawało mi się, że wyglądam jak tata. 

Wypełniała  mnie  wściekłość,  tłumiła  ból.  Głód  żywił  się  gniewem,  chłonął  go  i 

tym  razem  byłam  naczyniem  pełnym  czerwonej  furii,  ale  wściekłość  mnie  nie 

zaślepiła. Byłam tam, w obłoku gniewu. Czułam w sobie chłód metalu, czułam, jak 

coś we mnie drga, jakby klucz przekręcał się w zamku. 
Siergiej znowu się cofnął. Za zasłoną brudnych miodowych loków wydawał się 

niemal... O Boże. Boże. 

Wydawał  się  przerażony.  Jego  oczy  były  całkiem  czarne,  coraz  zwiększę,  ale 

nawet ich moc nie była w stanie zdusić mojej niezależności. W kącikach jego oczu 

pojawiły  się  cienkie  rysy,  pełzły  w  stronę  skroni.  Z  jego  piersi  płynęła  czarna 

cuchnąca  krew,  plamiła  dżinsy  i  buty  i  przez  ułamek  sekundy  widziałam  w  jego 

czarnym spojrzeniu coś jeszcze. 

Rozpoznanie. 

Dobrze  ci  tak,  draniu.  Widzisz  ich?  Widzisz  we  mnie  oboje  moich  rodziców? 

Nie ty jeden. Chodź, dorwij mnie. No, chodź. 

Miecze  drgnęły,  przemieściłam  ciężar  ciała  o  ten  niezbędny  milimetr, 

imitowałam atak. Właśnie tu popełnia się pierwszy błąd, głos Christophe'a, suchy, 
pedantyczny,  w mojej głowie. Dlaczego nie wchłonęłam jego szkolenia, gdy piłam 
jego krew? 

Nie mogłam teraz o tym myśleć, bo za plecami Siergieja dostrzegłam ruch. Błysk 

czerni,  zielone  oczy  zasnute  bólem...  i  Graves  wyhamował,  uniósł  broń  i  zaczął 
strzelać. 

Pierwszy  strzał  był  niecelny.  Do  końca  życia  będę  się  upierała,  a  jeśli  trzeba, 

przysięgę na całą stertę Biblii, że widziałam, jak kula przelatuje koło mojej głowy i 
wbija  się  w  ścianę  za  moimi  plecami.  Odrobinę  bardziej  w  lewo  i  Graves  trafiłby 
mnie. 

Drugi  strzał  trafił  Siergieja  w  bark.  Król  wampirów  odwracał  się  właśnie  w 

stronę  nowego  zagrożenia.  Kula  przebiła  bark  na  wylot,  aż  wszystko  dokoła 
pokryło się czarną krwią i odłamkami. 

Skoczyłam.  Gorąca  kula  krwi  Anny  topniała  i  albo  aspekt  się  cofał,  albo  ogień 

płonął coraz bardziej. I tak źle, i tak niedobrze, musieliśmy skończyć to tu i teraz. 

Serce  wezbrało  mi  w  piersi.  Graves  skoncentrował  się,  wymierzył  starannie. 

Czarny  płaszcz  trzepotał  wokół  jego  nóg.  Nie  spieszył  się.  Widziałam  wszystkie 
siniaki,  czułam  zapach  krwi  pod  płaszczem,  niemal  czułam  smak  gniewu,  który 
otacza go bezbarwnym obłokiem. 

Odsłonił  zęby  i  przez  moment  jego  oczy  znowu  zalśniły  szmaragdowo.  Obcy 

rozjaśnił jego twarz piekielnym blaskiem. Moje serce drgnęło, jakby chciało wyrwać 
się z piersi i pomknąć do niego. 

Siergiej  odwrócił  się  znowu,  uniósł  dzidę,  ale  za  późno.  Byłam  już  blisko,  oba 

miecze  małaika  przecinały  powietrze  w  układzie  Cruz  au  Courrant.  Christophe 

pokazał  mi  go  tylko  raz,  ale  z  Anną  ćwiczył  go  wielokrotnie,  jakby  wiedział,  że 

kiedyś nadejdzie ten dzień. 
Ostrza  trafiły  na  ciało.  Spudłowałam  minimalnie.  Jeden  miecz  przeciął  mu  twarz, 

ostrze  dotknęło  kości,  drugi  miecz  minął  klatkę  piersiową,  wbił  się  w  brzuch. 

Żelazny  pręt  wbił  się  w  moje  ramię  w  fali  czerwonego  bólu.  Odepchnął  mnie,  aż 

pofrunęłam  w  tył.  Uderzyłam  w  ścianę,  upadłam  na  nogi,  ale  upuściłam  lewy 

miecz.  Światła  zamigotały,  a  za  moimi  plecami  buchnęła  inna  jasność.  Ogień  nas 

dopadł. 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 30 
 

Graves odwrócił się na pięcie i strzelał raz za razem, gdy Siergiej przebiegł obok. 

Schyliłam  się  po  małaika,  ale  nogi  odmówiły  mi  posłuszeństwa  i  runęłam  na 

ziemię z głuchym łoskotem. 

Zacisnęłam palce na rękojeści, poczułam, jak moje zęby uderzają o siebie, jak kły 

przebijają  dolną  wargę,  i  znowu  poczułam  smak  krwi.  Na  szczęście była to szkar-

łatna  słodycz  mojej  własnej  krwi,  nie  cudzej.  Głód  krwi  przygasł  do  stłumionego 

żaru. Odchyliłam się do tyłu. Ściana nagle wydawała się cudownie wygodna. 

Graves  nie  wiadomo  kiedy  był  przy  mnie,  pochylał  się  nade  mną.  Miał 

wykrzywioną  twarz;  krzyczał  coś.  Przyglądałam  mu się ze zdumieniem. Nawet w 

takiej  chwili,  mimo  brudu,  krwi  i  zmęczenia  na  twarzy,  był  piękny.  Wcześniej 

widziałam jedynie ułamki, ale teraz, gdy jego ciało oddzieliło się od kości, był... 

background image

 

90 

Pochylił się, złapał mnie za rękę. 

- Ruszaj się! - wrzasnął, a władczy ton loupgarou zagłuszał nawet huk płomieni. 

- Rusz tyłek, Dru!, do cholery! 

Znalazłam  w  sobie  dość  siły,  by  ponownie  wstać.  Jego  palce  wbiły  się  w  moje 

mięśnie. Domyślałam się, że następnego dnia będę miała mnóstwo siniaków. 

Zakładając, że dożyjemy następnego dnia. 

 

Prowadził mnie korytarzem. W prawej dłoni trzymał pistolet. 

Ciągnęłam za sobą miecze małaika; nie miałam siły, by je unieść, a nie chciałam 

ich tu zostawić. Potykaliśmy się o siebie. Ogień był coraz bliżej. Za naszymi plecami 

pękało szkło. Przeciąg był coraz silniejszy. Dokoła nas wirowało powietrze, unosiło 

mi włosy, bawiło się jego płaszczem. Korytarz ciągnął się w nieskończoność. Graves 

potknął  się;  podtrzymałam  go,  ciężar  mojego  ciała  nie  pozwolił  mu  paść.  W 

odpowiedzi  szarpnął  mnie  za  ranne  ramię  i  mało  brakowało,  a  przecięłabym  mu 

nogę mieczem małaika. 

Póki  nie  skręciliśmy  za  róg,  nie  zdawałam  sobie  sprawy,  że  biegniemy.  Za 

zakrętem  były  drzwi,  wyrwane  z  zawiasów.  Wiatr  wokół  nas  przerodził  się  w 

krzyk.  Rzuciliśmy  się  przez  wyważone  drzwi  w stosunkowo chłodny mrok, pełen 

pocałunków deszczu. 

Upuściłam  małaika,  wbiłam  stopy  w  ziemię,  złapałam  Gravesa  za  ramię  i 

odepchnęłam  się  z  całą  siłą,  jaka  mi  jeszcze  została.  Poszybowaliśmy  przez 

powietrze,  w  locie  jakimś  cudem  objął  mnie,  wylądowaliśmy  w  błocie,  a  z 

otwartych drzwi buchnął imponujący czerwono-żółty język ognia. 

Leżałam na boku, czułam, jak moje dżinsy nasiąkają zimną wodą, i zastanawiałam 

się,  czy  nie  zemdleć.  O  nie.  Jeszcze  za  dużo  masz  do  zrobienia.  Ale  przez  kilka 

sekund  leżałam  po  prostu,  z  Gravesem  w  objęciach.  Odchylił  głowę  do  tyłu, 

odsłonił  szyję,  przełknął  kilka  razy.  Obejmował  mnie  zdecydowanie  mocniej,  niż 

potrzeba. Przy każdym wydechu zaciskał ramiona jeszcze bardziej. 
Jakby obawiał się, że ktoś mu mnie odbierze. Leżałam na powykręcanym ramieniu. 

Byłam ledwo żywa. Bolały mnie nawet paznokcie u stóp, nawet włosy. Ból był jak 

rzeka. Unosił mnie. 
-Dru. Dru - powtarzał moje imię. Ukrył twarz w moich brudnych włosach. 

Odwzajemniłam uścisk z całą siłą, na jaką było mnie stać. Ogień huczał jak morze, 

widziałam zarys magazynu. Znajdowaliśmy się na skraju zarośli, z mokrych 

krzewów spływały krople deszczu. Noc rozjaśniały tańczące płomienie. 

Co jakiś czas nadal rozlegały się strzały. Już nie słyszałam krzyków Christophe'a. 

Ta  myśl  przeszyła  mnie  wyrzutami  sumienia.  Gęsty  czarny  dym  wzbijał  się  w 
niebo. 

-  Dru - powtarzał Graves gorączkowo. - Dru. Jezu, Dru. 
-  Hm.  -  Nie  miałam  nic  do  powiedzenia.  Nadal  miałam  wysunięte  kły.  Były 

boleśnie wrażliwe. - Graves. - A może mam ci mówić Edgar? Czułam, jak narasta 
we  mnie  bańka  histerycznego  śmiechu,  ale  wydałam  z  siebie  tylko  cichy  świst, 
którzy przeszedł w kaszel. 

-  Jezu.  -  Czyżby  się  trząsł?  Nie  wiedziałam,  bo  byłam  cała  w  błocie.  Nie 

miałabym nic przeciwko temu, żeby tak tam leżeć i czekać na świt. 

Tylko że robiło się zimno i nie mogliśmy tam zostać. 

-  Graves.  -  Jego  nazwisko  zawisło  mi  na  języku,  drażniło  głód  krwi.  Już  nie 

czułam smaku niebezpieczeństwa; nie ostrzegł mnie tym razem. Czyżby to wpływ 
rozkwitania? 

Później się tym zajmiesz, Dru. Objął mnie jeszcze mocniej. 

-  Jezu.Jezu. 

Coś  poruszyło  się  w  zaroślach,  usłyszałam  to  mimo  huku  ognia.  Graves 

zesztywniał, a ja poczułam znużenie i irytację. Jezu drogi, co tym razem? Po kolei, 
na dzisiaj mam już dość. 

Ale musieliśmy iść. A w krzakach coś było. 

Cień  górujący  nad  nami,  ogień  odbijający  się  dziwnie  w  pomarańczowych 

oczach,  zanim  przykucnął.  Sadza  na  twarzy,  popalone  końce  długich 

przetłuszczonych włosów, bose stopy. Dotknął mojego barku długimi, bladymi pal-

cami i jego brudną twarz rozjaśnił promienny uśmiech. 

-Bum - szepnął Ash. Błysnęły zęby, białe jak smuga w jego włosach. 

- A niech mnie... - Graves zesztywniał. - Co do cholery... 

-  To Ash. - Zmęczenie było słyszalne nawet w moim głosie. Miałam trudności z 

mówieniem. - Musimy stąd spadać. Tylko we dwoje. 

-  Bum! - powtórzył Ash i znowu trącił mnie w ramię. Zupełnie jak pies. 

Skinęłam głową z najwyższym wysiłkiem. Wilgoć wsiąkała mi we włosy. 

-  Bum  -  przyznałam  z  wysiłkiem.  -  Pomożesz  mi  wstać?  -  Wyciągnęłam  rękę  i 

szczupłe, silne palce splotły się z moimi. 

-  Odzyskał ludzką postać? - Graves z trudem dźwignął się na nogi. Nie zawracał 

sobie głowy otrzepywaniem płaszcza. - Jezu. 

Obmacałam się. Żadnych otwartych ran, tylko ból, żebra po lewej wydawały się 

w  porządku,  poza  tym  że  bolały  piekielnie.  Gula  w  żołądku,  czyli  krew  Anny, 

background image

 

91 

zniknęła,  jej  głos  w  mojej  głowie  ograniczał  się  do  cichego  szeptu,  jak  po 

oczyszczeniu  nawiedzonego  domu,  gdy  zostaje  w  nim  tylko  echo  dawnych 

mieszkańców. Miałam ze sobą torbę, małaika leżały na ziemi. 

Myśl, Dru. Myśl i to szybko. 

Po kolei. 

-  Pomóż mi schować miecze. - Zachwiałam się na nogach. - A potem spadamy 

stąd. 

-  A  co  konkretnie  zrobimy?  -  Graves  wydawał  się  jedynie  zaciekawiony  i 

miałam cichą nadzieję, że zapomniał, jaki niesmak wzbudziły w nim moje kły. 

To  nieważne,  powiedziałam  sobie  stanowczo.  Przecież  wrócił  i  władował  w 

Siergieja pól magazynku. Nieważne, czy się mną brzydził, czy nie. 

Nie teraz. 

-  Taksówka,  autobus...  -  Zastanawiałam  się  przez  chwilę.  Ash  się wyprostował. 

W  gruncie  rzeczy  wydawał  się  cholernie  szczęśliwy.  -  Jeśli  nic  innego się nie uda, 
nauczysz się kraść samochody. 

-  Co jak co, ale rozrywkę zapewnia pani przednią, panno Anderson. - Graves się 

zgarbił. Jego oczy błysnęły zielenią. - Umieram z głodu. - W jego głosie usłyszałam, 
ze wszystkich możliwych uczuć, nadzieję. 

-  Bum. - Ash energicznie kiwał głową. Czyli decyzja 

zapadła. 

Poczułam  na  barkach  znajomy  ciężar  odpowiedzialności.  Jakby  nigdy  nie 

zniknął. 

-  Najpierw środek transportu. - Starałam się mówić z niezachwianą pewnością. - 

Potem jedzenie. Potem jakiś 

kąt do spania. 

Graves pochylił się i podniósł moje miecze. Ogień upiornie barwił jego sińce. Nie 

mogłam niczego wyczytać z jego twarzy. Ash podskakiwał u mojego boku jak pies, 
który dobrze wykonał zadanie i teraz liczy na smakołyk 
albo pieszczotę. 

-  Bardzo ładnie - wykrztusiłam. - Bardzo ładnie, Ash. Wyciągnij nas stąd i znajdź 

środek transportu, dobrze? 

-  Bum-dobrze.  Bum.  Dobrze.  -  Energicznie  kiwał  głową.  Wskazał  zarośla. 

Niewykluczone, że kryje się w nich milion wampirów. Przez chwilę miałam ochotę 
położyć się tam, gdzie stałam, i czekać, aż Zakon nas znajdzie. 

A  potem  wyprostowałam  się,  poczekałam,  aż  Graves  wsunie  miecze  małaika 

do uprzęży i przekonałam się, że jestem w stanie iść. 

 

 

 

 

 

 

 

 

Epilog 
 
Po raz kolejny rozejrzałam się po hotelowym parkingu i zatrzasnęłam drzwi. Przez 

chwilę  stałam  ze  zwieszoną  głową.  Na  samą  myśl,  że  powinnam  rzucić  teraz 

zaklęcia zabezpieczające, zakręciło mi się w głowie. 

Zapłaciłam  gotówką,  posłużyłam  się  sfałszowanym  dowodem,  pamiątką  z 

czasów  podróży  z  tatą.  Recepcjonista  ledwie  rzucił  na  niego  okiem,  bardziej 

interesowały  go  zielone  banknoty.  Od  razu  ponownie  skupił  się  na  programie 

telewizyjnym o salonie tatuażu. Wzięłam kluczyk i wyszłam. 

- No, jedz, bo wystygnie. Jeszcze bardziej. - Graves dotknął mojego barku. 
Chłopcy  nieśli  naręcza  żarcia.  Oto  kolejna  zaleta  wielkiego  miasta  -  nikt  nawet 

nie  mrugnie  okiem,  gdy  o  trzeciej  nad  ranem  jedziesz  przez  New  Jersey  w 

kradzionym  wozie,  w  towarzystwie  dwóch  wygłodniałych  wilkołaków  i  kupujesz 

frytki, burgery i koktajle czekoladowe za sześćdziesiąt dolarów. 

Ash pochłaniał podwójnego cheeseburgera z bekonem i jednocześnie popijał już 

drugim  koktajlem,  usiłował  jednocześnie  jeść  i  pić  przez  słomkę.  Graves  zajadał 

frytki i już wyglądał nieco lepiej. Jeśli naje się do syta, sińce przybledną i za jakieś 

dwanaście godzin będzie jak nowo narodzony. 

Mój  umysł  odmawiał  posłuszeństwa  ze  zmęczenia.  Czułam  się,  jakbym 

myślami  przedzierała  się  przez  bagno.  Siergiej.  Anna.  Christophe.  Czy  ja 
naprawdę  zrobiłam  to  wszystko?  Zamrugałam,  sięgnęłam  po  ogromnego  ham-
burgera w szeleszczącym papierze, przełknęłam z trudem. 

background image

 

92 

Gula  w  gardle  nie  ustępowała,  więc  ją  zignorowałam.  Jadłam  mechanicznie  i 

przez mniej więcej kwadrans ciszę zakłócały jedynie odgłosy mlaskania, siorbania i 
radosne  posapywanie  Asha,  gdy  jadł.  Graves  posilał  się  systematycznie.  Spod 
wpółprzymkniętych  powiek  zerkały  zielone  oczy  pociemniałe  od  bólu.  Siedział ze 
skulonymi ramionami. 

Po  pewnym  czasie  przestał  jeść.  Spojrzał  na  mnie.  Przez  dłuższą  chwilę 

przyglądaliśmy  się  sobie.  Przygotowałam  się  najlepiej,  jak  mogłam.  Jadłam  dalej. 
Przełknęłam  bułkę  bez  smaku,  popiłam  lodowato  zimnym,  boleśnie  słodkim 
koktajlem. 

-  I  co  teraz?  -  W  oczach  Gravesa  jaśniało  dawne  światło,  w  miarę  jedzenia 

znikały z nich cienie. Patrzył na mnie, jakbym powinna to wiedzieć. 

No  cóż,  w  pewnym  sensie  wiedziałam.  Z  naszej  trójki  to  ja  miałam  największe 

doświadczenie w planowaniu takich rzeczy. Ucieczek. Rozgrywek. Tata wkładał mi 
to do głowy. Od dziecka byłam do tego przygotowana. 

Odpowiedzialność przytłoczyła mnie żelaznym chłodem. 

-  Teraz  idziemy  spać.  Rano  poszukamy  samochodu,  który  zabierze  nas  daleko 

stąd. 

Chłonął moje słowa. 
-  Czyli nie wracamy... do nich? Do Zakonu? 

-  A  co,  chcesz,  żeby  znowu  oddali  cię  sam  wiesz  komu?  A  jednocześnie  będą 

mnie okłamywali i powstrzymywali przed tym, żebym pospieszyła ci z pomocą? - 

Westchnęłam. 

Ash spojrzał na mnie okrągłymi, ciemnymi oczami, jakbym krzyczała. 

Nie krzyczałam wcale, ale mówiłam gniewnie. Gorzko. Dojrzale. 

Bardziej dojrzale niż się czułam. Żałowałam, że nie mam wody, żeby przepłukać 

sobie usta. Miałam w nich posmak popiołu i zaschniętej krwi i nie było to przyjem-

ne. Nie zabiją go wszystkie hamburgery i koktajle tego świata. 

Graves  skinął  głową.  Jego  twarz  wykrzywiła  się,  jakby  starzał  się  na  moich 

oczach.  Znałam  tę  minę  -  pamiętałam  ją  z  czasów,  gdy  jechaliśmy  z  tatą  przez 

niebezpieczną  część  miasta  i  upewniałam  się,  że  wszystkie  drzwi  są  zamknięte. 

Widziałam  ją  na  twarzach  dzieciaków  kulących  się  na  zimnie.  Odprowadzały 

przejeżdżający  samochód  wzrokiem  z  nadzieją,  że  się  nie  zatrzyma  -  albo  że 

właśnie tak, stanie, bo były głodne. 

Bardzo, bardzo głodne. 

-  Więc... hm... ty... - Graves wbił wzrok w stertę frytek na stole. - Przyszłaś tam. 

Po mnie. Sama. 

Owszem, a ciebie brzydzi fakt, że jestem w części krwiopijcą. Mnie też. 

-  Nie mówmy o tym. - Wepchnęłam sobie w usta kawał bułki i żułam głośno. 

Ash wodził wzrokiem między nami, jakby oglądał mecz tenisowy. Z ust zwisała 

mu frytka. Wyglądał tak żałośnie, był tak przerażony, że obawiałam się, że zacznę 

krzyczeć. 

Odłożyłam  resztki  kanapki,  wstałam,  aż  krzesło  zgrzytało,  gdy  odsuwałam  się 

od tandetnego stolika. 

-  Idę się umyć. 

W  pokoju  było  tylko  jedno  łóżko,  ale  podwójne.  O  łazience  nie  warto 

wspominać,  sama  posprzątałabym  ją  lepiej  jedną  szmatą  i  butelką  wody.  Ale 

motel był tani i bezpieczny, a tej nocy musieliśmy odpocząć. W każdym razie ja. 

Za kilka godzin zastanowię się i wymyślę co, do cholery, mamy robić. 

Do  tej  pory  myślałam  tylko  o  uratowaniu  (!ravcsa.  Jeśli  Siergiej  przeżył,  będzie 

na mnie jeszcze bardziej cięty. Zakon także będzie mnie szukał, a każdy nosferatu, 
który wpadnie na nasz ślad, rozerwie nas na strzępy. 

Dobrze  przynajmniej,  że  woda  w  prysznicu  była  dość  ciepła.  Zdjęłam  brudne 

ciuchy i postanowiłam na razie nie martwić się tym, że nie mam czystych. Weszłam 
pod prysznic i starałam nie krzywić się, gdy poślizgnęłam się na niezbyt dokładnie 
umytej glazurze. 

Spływały  ze  mnie  zaschnięta  krew  i  brud.  Czułam  się  dziwnie.  Mydliłam  się, 

gdy nagle do mnie dotarło, że coś się zmieniło. Wygięłam plecy w łuk pod letnim 
strumieniem. Nie, nie wydawało mi się. Urosły mi piersi. 

Uniosłam dłoń. Szpony wysunęły się gładko, bursztynowe, nieduże. Swietoczom 

rosną szpony, gdy... 

Wyszłam  spod  strumienia.  Starłam  parę  z  lustra.  Spojrzałam  na  odbicie, 

wczepiona w umywalkę. Woda spływała ze mnie na pożółkłe linoleum. Z wrażenia 
opadła mi szczęka i naprawdę widziałam, jak moje kły rosną, zaostrzają się. 

A niech mnie... czułam tylko znużenie zabarwione zdumieniem. 

Moja twarz zmieniła się  - była teraz w kształcie serca. W tej chwili, gdy miałam 

mokre  włosy,  zaczesane  do  tyłu,  widać  było  wyraźne  podobieństwo  do  mamy. 
Miałam  wystające  kości  policzkowe,  jak  supermodelka,  delikatnie  zarysowane 
obojczyki. Moje rysy zmieniły się minimalnie, o kilka milimetrów. 

background image

 

93 

A więc stało się. Rozkwitłam. 

Teraz, gdy zaczęliśmy uciekać. 

background image

 

 

94

Podziękowania 

 

 
Jeszcze raz chciałabym podziękować Mel Sanders, Chriście llickey, Miriam Kriss i 

Jessice Rothenberg. Specjalne wyrazy wdzięczności dla Lei Day, fantastycznej analityczki 

i pomocnicy. I przede wszystkim Tobie, Drogi Czytelniku. Pozwól, że po raz kolejny 

podziękuję Ci tak, jak to lubisz najbardziej: 

Opowiem Ci pewną historię...